William Goldman Maratończyk

background image

WILLIAM GOLDMAN

MARATOŃCZYK

Przekład: Ryszard Szaflarski

Dedykuję Edwardowi Neisserowi

PRZED POCZĄTKIEM

background image

Za każdym razem przejeżdżając samochodem przez Yorkville Rosenbaum

wpadał w złość - po prostu dla zasady. Okolice Wschodniej Osiemdziesiątej Szóstej

były ostatnią ostoją szwabów na Manhattanie i gdyby miejsce piwiarni zajęły tu

wreszcie budynki mieszkalne, Rosenbaum odetchnąłby z ulgą. Nie dlatego, że odczuł

na własnej skórze skutki wojny - cała jego rodzina mieszkała w Ameryce od lat

dwudziestych - już sama jednak jazda ulicami, przy których mieszkali ludzie o

germańskiej mentalności, była wystarczającym powodem, aby wywołać u każdego

człowieka zgrzytanie zębów.

Szczególnie u Rosenbauma.

Zgrzytanie zębów wywoływało u niego właściwie wszystko. Jeśli w jego

sąsiedztwie śmiały się pojawić jakiekolwiek nieprawości, starał się przeciwstawić

tym niepozytywnym faktom z całą siłą i energią, jakie zachowały się jeszcze w

zgorzkniałym, siedemdziesięcioletnim mężczyźnie. Zgrzytał zębami z wściekłości,

gdy do Jersey przybywali nadziani faceci, nie tolerował również czarnuchów,

zwłaszcza ostatnio, gdy wydawało im się, że są równie dobrzy jak wszyscy inni

sąsiedzi; podobne uczucie gniewu wywoływały w nim: rodzina Kennedych,

komuchy, filmy i magazyny porno, galopujące ceny wędzonej wołowiny i tysiące

innych rzeczy, które doprowadzały go do białej gorączki.

Tego wrześniowego dnia Rosenbaum czuł się szczególnie zdenerwowany.

Było gorąco, a on w dodatku był już spóźniony - jechał do Newark, gdzie w domu

starców jego jedyni żyjący kompani zasiadali właśnie do stołu, by jak co tydzień o tej

porze zagrać w karty. Tych trzech uparciuchów kiepskich jako gracze i jako ludzie

ciągle potrafiło wdychać i wydychać powietrze, kiedykolwiek mieli na to ochotę, a

czyż w wieku siedemdziesięciu ośmiu lat z takiej sprawności fizycznej nie należy się

cieszyć?

Koledzy ci zresztą nie pałali również zbyt wielką sympatią do Rosenbauma

gra w karty kończyła się niezmiennie krzykami i wzajemnymi groźbami; Rosenbaum

jednak nigdy nie rezygnował z tych spotkań, gdyż były one mimo wszystko

najlepszym sposobem spędzenia czwartku, który - jeśli potraktować go jako okres

dwudziestoczterogodzinny - był dniem, który z zasady doprowadzał Rosenbauma do

wściekłości. W pewnej piosence były takie oto słowa: „Sobotni wieczór to najbardziej

samotne chwile w ciągu tygodnia”, inna piosenka miała taki fragment: „Poniedziałku,

poniedziałku - jak mogłeś mi to zrobić?”; jednak dla Rosenbauma dniem, w którym

należało się mieć na baczności, był czwartek. Wszystkie nieszczęścia w jego życiu

background image

zdarzały się właśnie w czwartek. Ożenił się w czwartek, w tym dniu zmarło też

obydwoje jego dzieci - było to wiele lat temu, ale zdarzyło się właśnie w tym, a nie w

innym dniu. A któż chciałby przeżyć własne dzieci? Okropność! Do pięćdziesiątego

piątego roku życia Rosenbaum wypalał trzy paczki papierosów dziennie, podczas gdy

jego syn ani razu w życiu nie zaciągnął się dymem - nietrudno jednak zgadnąć, który

z nich zachorował na raka. Rosenbaum zmienił pozycję na fotelu; również w

czwartek założono mu pierwszy pas przepuklinowy.

Ulica Osiemdziesiąta Szósta była obrazem nędzy i rozpaczy.

Gimbels East. W miejscu, w którym cholerna ulica Gimbels East przecinała

Osiemdziesiątą Szóstą, należało mieć się cały czas na baczności. Ulica

Osiemdziesiąta Szósta, niegdyś jego ulubiona trasa, była o wiele lepsza od ulicy

Siedemdziesiątej Dziewiątej; być może ustępowała Siedemdziesiątej Drugiej, ale ta

przeznaczona była właściwie jedynie dla turystów. Jeśli chciało się jednak iść

naprzód, wybierało się Osiemdziesiątą Szóstą i wszystko byłoby wspaniale, gdyby nie

Gimbels East. Nikt nie robił zakupów na Gimbels East z wyjątkiem czarnuchów -

czyż Żyd mógł robić zakupy na Gimbels? To nie była Gimbels - prawdziwa Gimbels

to była ulica Trzydziesta Czwarta, naprzeciwko Macy'ego, a to miejsce, obraz nędzy i

rozpaczy, jedynie uzurpowało sobie prawo do nazwy Gimbels; w mniemaniu

Rosenbauma nie była to East Gimbels, lecz po prostu Zaśmiecona Gimbels.

Rosenbaum nie skręcił w Osiemdziesiątą Szóstą, lecz pojechał Pierwszą i

dopiero gdy dojechał do Osiemdziesiątej Siódmej, skręcił w lewo. Już sama liczba

określająca ulicę Osiemdziesiątą Siódmą wyprowadzała Rosenbauma z równowagi.

Wstępne badanie piersi jego żony kosztowało go właśnie osiemdziesiąt siedem

zielonych. Zapłacił tę sumę jedynie za wizytę u jakiegoś drogiego „rzeźnika”, za

zrobienie zdjęcia i postawienie diagnozy.

- Na lewej piersi pańskiej żony znajduje się bez wątpienia guz - zaczął swój

wywód lekarz, podczas gdy Rosenbaum, który dostał niemal apopleksji z powodu

głupoty specjalisty, zwrócił się do pobladłej małżonki i powiedział:

- Widzisz, jakie mieliśmy szczęście przychodząc do takiego geniusza?

Mówimy mu, że masz guz na lewej piersi, a on, mając jedynie ten strzęp informacji,

zapewnia nas ponad wszelką wątpliwość, że jest to faktycznie guz. - Zwrócił się teraz

do lekarza, młodego kogucika, ożenionego prawdopodobnie z jakąś jasnowłosą siksą.

- Mój Boże, oczywiście, że ma guz na piersi, jest pan przecież facetem od cycków,

nie przyszedłem tu w sprawie guza na jej twarzyczce; a propos ta rzecz to nos, nie

background image

wiem, czy w szkołach medycznych uczą jeszcze takich rzeczy.

- Pani mąż to bardzo śmieszny facet - powiedział wtedy lekarz do jego żony, a

ona odpowiedziała znużonym głosem:

- Mnie nie wydaje się taki śmieszny.

Ulica Osiemdziesiąta Siódma była nie najgorsza. Rosenbaum dojechał do

Drugiej i ani razu nie utknął w korku; trafił następnie na zielone światło i po chwili

był już przy Trzeciej. Niecierpliwie oczekując zmiany świateł, zatrąbił na kierowcę,

który - niech go szlag trafi! - zareagował dopiero po drugim klaksonie; wtedy

Rosenbaum przycisnął pedał gazu i ruszył raptownie w kierunku Lex. Wszyscy

twierdzili, że jest okropnym kierowcą. Wypominała mu to cała rodzina, chociaż było

to właściwie bezpodstawne. W ciągu trzydziestu pięciu lat ani jednego mandatu.

Owszem, zdarzyło się kilka niebezpiecznych sytuacji na drodze, parę drobnych

stłuczek, trzy lub cztery razy doszło niemal do walki na pięści z innym kierowcą, ale

nigdy nie było mandatu, a więc do diabła z tymi, którzy go krytykowali - tylko to

zresztą potrafili dobrze robić, co napełniało go smutkiem.

Rosenbaum zaczął nagle pogrążać się w smutku, znalazłszy się na rogu

Osiemdziesiątej Siódmej i Lexington. Stanął na czerwonym świetle, co samo w sobie

nie było niczym strasznym - każdy kierowca miał przecież tyle cierpliwości, by

poczekać na zmianę świateł. Ale samochód przed nim, który zatrzymał się tuż przy

światłach, był cholernym, głupim faszystowskim volkswagenem, a co gorsze - stanął

na samym środku Osiemdziesiątej Siódmej, a więc on sam nie mógł zająć pozycji tuż

przy, światłach i szybko opuścić skrzyżowania, gdy wreszcie zapali się zielone.

Rosenbaum nacisnął kilka razy klakson, mrucząc coś gniewnie pod nosem, ale czego

można było się spodziewać po jakimś tumanie jeżdżącym volkswagenem? On sam

był zwolennikiem chevroletów od przedwojny. Człowiek, który naprawdę znał się na

samochodach i chciał, aby wydane centy przyniosły mu jakąś wymierną wartość,

jeździł chevroletem. Ten, kto tego nie zrobił, był zwykłym gamoniem.

Zapaliło się zielone światło, lecz volkswagen nie ruszył z miejsca.

Rosenbaum zatrąbił ponownie, tym razem o wiele głośniej, jednak samochód

stojący przed nim ciągle blokował przejazd. Rosenbaum słyszał krztuszące odgłosy

wydawane przez silnik tamtego samochodu, którego kierowca usiłował uruchomić

pojazd.

- Zjedź na bok! - krzyknął Rosenbaum. Przestań się krztusić!

W końcu volkswagen ruszył z miejsca, po czym ślimaczym tempem

background image

przejechał skrzyżowanie z Lexington i zaczął powoli mijać Gimbels East. Rosenbaum

siedział facetowi „na ogonie”, próbując go wyprzedzić, lecz kierowca tamtego

samochodu ciągle trzymał się środka ulicy Osiemdziesiątej Siódmej. Nagle silnik

volkswagena ponownie zgasł i samochód zatrzymał się, tarasując drogę

Rosenbaumowi. Ten wychylił się przez okno i raz za razem wciskając klakson

wrzasnął, nie oszczędzając tym razem gardła:

- Ruszaj, ruszaj, ruszaj, do diabła, co się z tobą dzieje? Zjedź z drogi, jesteś

cholernie niebezpiecznym kierowcą, rusz natychmiast to swoje auto, albo ja zrobię to

za ciebie!

Kierowca volkswagena odpowiedział tylko jednym słowem:

- Langsamer.

Langsamer. Wolniej. Spokojnie. To niemieckie słowo można przetłumaczyć

na różne sposoby. Rosenbauma oblał pot - była to reakcja nie tylko na upał, ale

również objaw coraz większego zdenerwowania.

- Nie mów do mnie langsamer, ty szwabski durniu, mach snell!

Wapniak z volkswagena spojrzał przez okno, obejrzał się za siebie i zdołał

jeszcze pogrozić Rosenbaumowi swą starożytną pięścią.

- Langsamer - powtórzył raz jeszcze.

Na widok faceta Rosenbaum zgrzytnął z wściekłości zębami. Taki stary,

właściwie gotowy do tego, by znaleźć się już w „parku sztywnych”, z niebieskimi

oczami, jak wszyscy naziści, Hun na wolności, i to w centrum Manhattanu! Zwiędły,

zgrzybiały facet - czy można narazić się na większą zniewagę siedząc za kierownicą

samochodu!

Usłyszawszy po raz drugi słowo langsamer, Rosenbaum przez chwilę nie

reagował - po prostu siedział i pocił się. Następnie podjechał do przodu i lekko trącił

volkswagena. W tym momencie poczuł się wyśmienicie; wycofał samochód na

odległość kilku stóp, po czym ruszył do przodu i ponownie trącił tamtego, tym razem

mocniej. Już od wielu lat nie czuł w sobie tak nieprzepartej chęci stoczenia walki z

jakimś nieznajomym facetem. Dlaczego? Otóż powodów było kilka: a) znajdował się

w tej chwili w Yorkville; b) na ulicy Osiemdziesiątej Siódmej; c) minął już Gimbels

East; d) był zablokowany; e) przez volkswagena; f) prowadzonego przez zramolałego

miłośnika sera limburskiego; g) przez którego Rosenbaum jeszcze bardziej spóźni się

na czwartkową grę w karty; h) co było szczególnie irytujące ze względu na to, że jego

chevrolet nie miał klimatyzacji i chociaż była już połowa września i minęła

background image

najgorętsza pora popołudnia, termometr nadal wskazywał 92 stopnie; i) według skali

Fahrenheita; j) temperatura wzrastała.

Rosenbaum po raz trzeci walnął w drugi samochód, który pod wpływem

uderzenia przesunął się kilka stóp do przodu i zatrzymał się; kierowca uruchomił

jednak silnik i ruszył raptownie do przodu w kierunku Park Avenue. Rosenbaum

poczuł się zaskoczony, jednak już po chwili ruszył swoim chevroletem niczym

myśliwy tropiący zwierzynę. Dogonił szybko uciekającego i przygotował się do

wyprzedzenia go z prawej strony; wiedział, co było w tej chwili jego życiową misją:

wyprzedzić cholernego volkswagena, zajechać mu drogę, a potem zwo...oo...lnić.

Jednak sprawa okazała się nie taka prosta - gdy Rosenbaum zjechał na prawą

stronę, to samo zrobił kierowca volkswagena; gdy Rosenbaum zjechał na prawy pas -

i tym razem volkswagen zajechał mu drogę. I oto na ulicy Osiemdziesiątej Siódmej

została nagle wypowiedziana wojna; Rosenbaum nie miał nic przeciwko temu - dzień,

w którym chevrolet nie poradzi sobie z jakimś produktem z importu o wielkości

chrabąszcza, będzie prawdziwym końcem świata.

We Francji mówi się wiele o wietrze zwanym Mistralem, który przyprawia

ludzi o utratę zmysłów; w Kalifornii wieje wiatr o nazwie Santa Ana, który

powoduje, że ludzie czują się tak, jakby byli na gorącej patelni i poruszają się jak

muchy w mazi. Otóż na Manhattanie również wieje taki wiatr. Nikt go do tej pory nie

nazwał, ale wszyscy odczuwają jego skutki. Gorący dzień zamienia się w prawdziwe

piekło i z zachodu zaczyna wiać wiatr, który przenosi przez rzekę Hudson wszystkie

komary z bagien Jersey - i być może właśnie to zdarzyło się w tej chwili:

zdenerwowanie zostało wywołane zmianą pogody, ale Bóg jeden wie, że nie była to

zwykła irytacja. Światła na Park Avenue zmieniły się właśnie na zielone; chevrolet

ruszył z impetem, lecz mężczyzna w volkswagenie objął prowadzenie, wcisnął gaz

„do dechy” i sprawiał wrażenie, że wszystko inne przestało mieć w tej chwili

znaczenie - chodziło mu jedynie o to, aby szalony kierowca szarżujący z tyłu nigdy,

przenigdy nie zdołał go wyprzedzić. Jaki będzie koszt zwycięstwa - to nie miało

znaczenia. Tak więc oba samochody przemknęły przez skrzyżowanie Osiemdziesiątej

Siódmej i Park Avenue. Na widok tego, co się dzieje, opiekunki do dzieci chwytały

swoje pociechy, a kilkunastu przechodniów bezskutecznie wypatrywało w tłumie

jakiegoś policjanta. Samochody jechały teraz w kierunku Madison; kierowca

volkswagena tracił kontrolę nad swym pojazdem, który zaczynał niemal wibrować

jadąc na maksymalnych obrotach. Tymczasem chevrolet ustawiał się w odpowiedniej

background image

pozycji i raz po raz najeżdżał na drugi samochód - tak więc dwóch facetów liczących

razem 150 lat z okładem, staczało w tej chwili walkę na śmierć i życie z tego tylko

powodu, że w wypożyczonym volkswagenie w okolicach Lexington Avenue kilka

minut wcześniej zgasł silnik. Takie rzeczy zdarzają się w miastach na porządku

dziennym, jednak po jakimś czasie przechodzą w zapomnienie; po ostrych

sprzeczkach następuje okres spokoju, później znów dochodzi do wybuchów, i tak jest

bezustannie. O tym incydencie również wszyscy szybko by zapomnieli - wszyscy, ale

nie Hunsicker.

Hunsicker realizował swą stałą dostawę; nienawidził wykonywać zleceń na

ulicy Osiemdziesiątej Siódmej, gdyż była zbyt wąska; lubił jednocześnie tę ulicę,

ponieważ tuż za rogiem, na skrzyżowaniu z Osiemdziesiątą Ósmą, znajdowały się

delikatesy Lenox Hill, a za ladą w tym sklepie pracowała Ilene. Co tydzień od ponad

roku Hunsicker wpadał tam na kawę i drożdżówkę. Pociągały go okrągłe kształty, jak

również ładna buzia; Ilene była rozwódką i smakowitym kąskiem dla mężczyzn,

nigdy jednak nie przystawała na propozycje Hunsickera. Owszem, żartowała z nim,

czasem nawet wyciągała do niego rękę i rozburzała mu włosy, nigdy jednak nie

chciała umówić się z nim po pracy. Jej pierwszy mąż był kierowcą ciężarówki i, jak

mawiała, przepraszając przy tym za szczerość, jedno małżeństwo było dla niej

wystarczająco przykrym doświadczeniem.

- Ale ja jestem inny - argumentował Hunsicker. - Nie jestem jakimś wariatem,

dla którego jedyną przyjemnością życiową są ligowe rozgrywki w kręgle; czytam

bestsellery, wszystkie najpopularniejsze książki, Love story - czytałem, Ojca

cbrzestnego, a jakże, wymień tylko jakiś znany tytuł - na pewno mam kieszonkowe

wydanie tej książki.

Ilene nie dawała się jednak przekonać. Hunsicker mówił jej właśnie, że

ostatnia powieść Jackie Susann pt. Jeden raz nie wystarczy mogła być przełomem w

jej życiu, mogła odmienić to życie zarówno pod względem treści, jak i stylu - i wtedy

zdarzyła się kraksa.

Hunsicker zorientował się natychmiast, że w wypadku uczestniczył jego

pojazd. Skoczył więc do drzwi i pobiegł w kierunku Osiemdziesiątej Siódmej jak

oszalały i zanim jeszcze dobiegł do rogu, poczuł nagle powiew gorącego powietrza,

niesamowicie gorącego. Przejeżdżała bowiem obok cysterna z ropą, a gdy przejeżdża

taki pojazd, kamienie w jego pobliżu rozgrzewają się do czerwoności; w tym

momencie usłyszał dolatujące zewsząd piski kobiet i dzieci, i kiedy dotarł do

background image

Osiemdziesiątej Siódmej, płomienie zdążyły już opanować jedną stronę budynku, do

którego dostarczał towar. Hunsicker zbliżył się do piekielnego ognia tak blisko, jak to

było możliwe, próbując zorientować się, co się stało - to, co zobaczył, było już tylko

obrazem zgliszczy. Wyglądało na to, że wpadły na siebie dwa samochody, które

następnie przewróciły się i runęły na jego ciężarówkę, i tylko Bóg jeden wiedział, ilu

ludzi mogło stracić życie.

Poparzony Hunsicker powlókł się z powrotem do delikatesów i odbył dwie

rozmowy telefoniczne: ze strażą pożarną i z policją. Półprzytomny usiadł przy ladzie,

podczas gdy Ilene nie pytając, czy ma na to ochotę, nalała mu kawy. Zaczął ją popijać

małymi łykami. Było w nim teraz coś, co ją wzruszyło - wyszła zza lady, usiadła

obok i czystą chusteczką wytarła mu usmoloną twarz. Tego wieczoru poszła z nim

pierwszy raz do kina, a po trzech następnych randkach spędziła z nim noc. Tak więc

wszystko ułożyło się po myśli Hunsickera.

Tak samo stało się w przypadku Bibby'ego. Był to ciemnoskóry chłopiec,

jeszcze przed dwudziestką, który chciał zostać fotografem i w momencie, gdy zdarzył

się wypadek, szedł akurat w kierunku parku. Był jedynym człowiekiem, który robił

wtedy zdjęcia, i kilka z nich okazało się całkiem udanych. Gazeta Daily News

zakupiła kilkanaście i zamieściła je na czołowych miejscach; koniec końców

zaproponowała Bibby'emu pracę w pełnym wymiarze godzin, a więc chłopak nie miał

chyba powodów do narzekań.

I właściwie z niewiadomych przyczyn - czy zdecydowało o tym zwykłe

szczęście, zbieg okoliczności czy też interwencja Sił Boskich - dość, że ucierpieli

tylko dwaj kierowcy, ale i w tym przypadku strata nie była aż tak wielka. Rosenbaum

był bardzo gderliwym człowiekiem, miał siedemdziesiąt osiem lat, jego zachowanie

odznaczało się nieprzyjemną dla otoczenia nagłą zmianą nastrojów; z latami stawał

się dla wszystkich coraz bardziej nieznośny. Kierowca volkswagena był jeszcze

starszym, bo osiemdziesięciodwuletnim mężczyzną; był wdowcem i posiadał tylko

jednego żyjącego krewnego, syna, którego nie widział przez okres równy prawie

połowie przeciętnego życia ludzkiego i chociaż ich związek krwi był równie mocny

jak w innych rodzinach, to jednak związek emocjonalny pomiędzy ojcem i synem już

od dawien dawna praktycznie nie istniał; stosunki ograniczały się jedynie do spraw

czysto finansowych. Był wdowcem i uciekinierem, który przeżył wszystkich swych

przyjaciół, co się zaś tyczy wrogów, w czasie swego życia nie zabiegał o to, by mieć

ich zbyt wielu. Wszyscy znali go jako Kurta Hesse'a; nie było to jednak jego

background image

prawdziwe nazwisko. Nazwisko Kurt Hesse widniało w jego prawie jazdy, jak

również w paszporcie; lekarze i listonosze zwracali się do niego: „panie Hesse”,

natomiast jego fryzjer mówił do niego: „panie H.”; dzieci wołały do niego „dziękuję”,

gdy na placach zabaw rozrzucał dla nich słodycze, co zresztą bardzo lubił robić. Jego

siostra, gdy jeszcze żyła i gdy wreszcie do tego przywykła, zwracała się do niego:

„Kurt”. Istotnie, był znany jako Kurt Hesse już od tak dawna, że gdyby ktoś

niespodziewanie spytał go o nazwisku, gdyby ktoś krzyknął za jego plecami: „Jak się

pan nazywa?”, jest bardziej niż prawdopodobne, że wyjąkałby: „Hesse, Kurt Hesse” i

nie miałby przy tym świadomości, że mówi nieprawdę.

Jego prawdziwe imię i nazwisko brzmiało Kaspar Szell, jednak już od

dwudziestu ośmiu lat nikt go tak nie nazywał, i czasami, przed zaśnięciem,

zastanawiał się, czy w ogóle istniał ktoś o nazwisku Kaspar Szell, a jeśli tak, to jakim

byłby człowiekiem, gdyby dano mu szansę przeżycia.

Zginął na miejscu wskutek wypadku. Wypadku - nie pożaru. Pożar opóźnił

jedynie identyfikację zwłok.

Cały incydent, który zaczął się przy Gimbels, trwał mniej niż trzy minuty, a w

przypadku Rosenbauma okres dotkliwego bólu w najgorszym razie trwał nie więcej

niż pięć sekund. Biorąc pod uwagę wszystkie te fakty, trudno sobie wyobrazić, aby

mogła wydarzyć się szczęśliwsza tragedia.

background image

CZĘŚĆ I: BABE

1

O, idzie laluś - powiedział jeden z chłopców na tarasie.

Levy robił, co mógł, by sprawić wrażenie, że ignoruje chłopców; w tym

momencie szykował się do zejścia po schodach z brązowego kamienia i sprawdzał,

czy sznurówki w jego trampkach są wystarczająco mocno zawiązane. Były to jego

najlepsze buty, chluba firmy Adidas, pasowały do jego nóg tak, jakby najlepszy

fachowiec robił je dla niego na miarę i nigdy, nawet w dniu, kiedy je po raz pierwszy

włożył, nie zrobił mu się na stopach najmniejszy odcisk. Levy nie dbał o różne

szczegóły ubrania, lecz ze swych butów sportowych był prawdziwie dumny.

- Hej! Idzie laluś, laluś, laluś! - krzyknął inny chłopak z tarasu, przywódca

grupy - mały, szybki, ubrany zwykle w rzeczy najbardziej jaskrawe. Jego głos

brzmiał w tej chwili zaczepnie.

- Jestem pełen uwielbienia dla twojego chapeau. - Mówiąc to wskazał na

czapkę Levy'ego.

Levy nie miał zamiaru tego zrobić, ale jakby bezwiednie poprawił na głowie

czapkę do golfa, a gdy to zrobił i znajdował się już trzy stopnie niżej, jak grom z

jasnego nieba wybuchł triumfujący śmiech chłopców. Levy był szczególnie uczulony

na wszystko to, co dotyczyło jego czapki. Już od lat nosił czapkę z daszkiem i nikt nie

zwracał na nią uwagi; zmieniło się to jednak po Olimpiadzie w 1972 roku, kiedy

background image

Wottle, broniący barw USA, wygrał bieg na 800 metrów; zawodnik ten nosił czapkę

do golfa, a więc wszyscy uznali, że czapka Levy'ego była niczym innym jak zwykłym

naśladownictwem.

Levy miał zaufanie do niewielu rzeczy na tym świecie, ale jedną z nich - czy

to świadczyło o zarozumialstwie? chyba tak - był jego własny rozum. Jak na kogoś,

kto nie skończył jeszcze dwudziestu pięciu lat, posiadał dość dużą inteligencję i nigdy

nie naśladowałby nikogo - a zwłaszcza biegacza, a więc kolegi po fachu. W tym

momencie Levy wstrzymał oddech, próbując się zawczasu przygotować na drwiny

chłopców z tarasu, i niczym bocian rozpoczął swój jogging po stopniach z brązowego

kamienia. Chłopcy z tarasu uwielbiali wprost obserwować jego niezgrabne ruchy.

Zaczęli wymachiwać ramionami, wydając przy tym kaczopodobne dźwięki.

Levy nie cierpiał, gdy go w ten sposób przedrzeźniali. Nie dlatego, że w ogóle

to robili i że nie odpowiadało to rzeczywistości, lecz właśnie dlatego, że naśladowali

jego ruchy tak trafnie, iż doprowadzało go to do wściekłości. Otóż on, T. B. Levy,

faktycznie wyglądał jak kaczka, a przynajmniej czasami ją przypominał. Fakt ten nie

uszczęśliwiał go, ale tak już niestety było.

Chłopcy z tarasu - było ich zwykle sześciu i byli z pochodzenia Latynosami -

robili wrażenie, jakby całe swe życie spędzali na schodach z brązowego kamienia,

które prowadziły do budynku znajdującego się o trzy domy dalej od mieszkania

Levy'ego, w kierunku Central Parku. A przynajmniej byli tam od czerwca, gdy

przyjechał tu Levy i zobaczył, jak niczym ptactwo obsiedli taras; w tej chwili był już

wrzesień i wcale nie szykowali się do odlotu na południe. Być może mieli po

piętnaście lub szesnaście lat, byli mali, szczupli i gdyby się ich sprowokowało, z

pewnością mogli się okazać niebezpieczni; jadali na tarasie, odbijali piłkę ręczną od

schodów prowadzących na taras lub grali na chodniku przed domem i często, gdy

było już późno i panowała ciemność, Levy przechodząc obok widział, jak obejmowali

się - i nie tylko z osobnikami, jak sądził, płci przeciwnej z najbliższego sąsiedztwa.

Chłopcy przesiadywali na tarasie od rana do nocy - siedzieli tam, stali, grali w coś,

palili papierosy i nie zwracali uwagi na cały świat, gdyż tym światem byli oni sami -

światem dobrze zorganizowanym i niezmiennym. I czasem, z tego właśnie powodu,

Levy zastanawiał się, czy aby im nie zazdrości. Nie o to chodzi, że chciał, aby mu

zaproponowali, by się do nich przyłączył. Z pewnością odrzuciłby taką ofertę. Ale nie

wiadomo, jak by się zachował. Były to rozważania czysto akademickie - nigdy

przecież nie wyszli do niego z podobną propozycją.

background image

Levy skręcił i rozpoczął bieg w kierunku Central Parku; gdy przebiegał obok

chłopców, ten z nich, który był pełen uwielbienia dla jego chapeau, spytał:

- Dlaczego nie jesteś w szkole? - I nagle zaśmiał się sam Levy, gdyż pewnego

razu w czerwcu, gdy chłopcy w szczególnie dotkliwy sposób okazywali swą

złośliwość, Levy zadał im właśnie takie pytanie: Dlaczego nie jesteście w szkole? Nie

odniosło to wtedy żadnego skutku, co więcej - przez następny miesiąc chłopcy dali

się Levy'emu nieźle we znaki. W tej właśnie chwili, po raz pierwszy od wielu dni,

dzieciaki zadały to samo pytanie, które kiedyś adresowane było do nich samych - i

stąd śmiech Levy'ego. Humor i brak zrozumienia - cóż za osobliwe zestawienie,

pojęć! Kto był autorem tego stwierdzenia? Levy szperał przez chwilę w pamięci,

zanim doszedł do wniosku, że był nim Hazlitt. Nie. A może Meredith? G.B. Shaw?

Pomyśl - nakazał sam sobie, lecz nie mógł nadal przypomnieć sobie właściwego

nazwiska. Levy był w tej chwili wściekły na siebie, ponieważ takie rzeczy musiało się

wiedzieć, jeśli chciało się należeć do tych najlepszych. Jego ojciec wiedziałby na ten

temat dokładnie wszystko: nazwisko autora, ale nie tylko - wiedziałby, skąd pochodzi

cytat, potrafiłby określić stan umysłu autora w momencie tworzenia, umiałby również

powiedzieć, czy był to pomyślny okres w jego życiu. Znałby na ten temat wszystkie

szczegóły. Zawstydzony Levy zwiększył tempo biegu.

Levy mieszkał przy Zachodniej Dziewięćdziesiątej Piątej, między Amsterdam

i Columbus. Nie była to z pewnością zbyt prestiżowa dzielnica, ale student, który

pobierał stypendium, musiał zdecydować się na mieszkanie, które było jeszcze do

wzięcia, a w czerwcu jedynym wolnym miejscem okazał się pokój z łazienką na

najwyższym piętrze budynku z brązowego kamienia pod numerem 148 przy

Zachodniej Dziewięćdziesiątej Piątej. Właściwie nie było to takie złe miejsce -

odcinek między tym domem a Columbią był świetną trasą do uprawiania joggingu;

trzeba było dobiec do Riverside Park, potem do Sto Szesnastej, a następnie prosto jak

strzała wzdłuż brzegu rzeki; czyż biegacz mógł marzyć o czymś więcej?

Levy przebiegł przez Columbus, przyspieszył jeszcze bardziej, gdy zbliżył się

do Central Parku, skręcił w lewo przy Dziewięćdziesiątej Piątej, dobiegł do następnej

przecznicy i znalazł się wśród zieleni. Następnie w kierunku kortów tenisowych,

potem już tylko nieznaczna zmiana kierunku - i był na miejscu.

Przy zbiorniku wodnym.

Levy doszedł do wniosku już przed wieloma miesiącami, że ktoś, kto wpadł

na pomysł zbiornika wodnego, myślał wyłącznie o nim. Co do zbiornika nie można

background image

było mieć żadnych zastrzeżeń; było to wspaniałe jeziorko umiejscowione w

najbardziej nieoczekiwanym miejscu - graniczyło z posiadłościami milionerów z

Piątej i z ich dalekimi krewnymi z Central Park South, jak również z dalekimi

krewnymi tych ostatnich, którzy zamieszkiwali obszary wzdłuż Central Park West.

Levy z łatwością wyprzedził innych biegaczy, rozpoczynając bieg wokół

jeziorka. Było wpół do szóstej - zawsze biegał o tej samej godzinie - ta właśnie pora

była dla niego wymarzona. Niektóry ludzie woleli ranne przebieżki, lecz Levy nie

należał do nich, jego umysł funkcjonował najlepiej rano, więc wtedy właśnie, przed

południem, poświęcał czas trudnej lekturze; popołudniami robił notatki lub czytał

łatwiejsze rzeczy. Przed piątą czuł się wyczerpany psychicznie, lecz jego ciało rwało

się niemal do ruchu.

Tak więc o wpół do szóstej Levy biegał. Był niewątpliwie szybszy od innych

biegaczy, których spotykał, a więc jakiś przypadkowy obserwator, kierując się

przesłankami logiki, miał wszelkie prawo dojść do wniosku, że ten dość wysoki,

szczupły facet, którego sposób biegania mógł kojarzyć się z chodem kaczki, biega

naprawdę dobrze.

Ale któż znał jego sny na jawie?

Zamierzał wziąć udział w maratonie. Podobnie jak Nurmi, który stał się już

mitem. Kibice sportowi kłócili się zaciekle na temat tego, kto jest największym

biegaczem - potężny Finn czy też sławny T. B. Levy. „Levy - twierdzili jedni - nikt

nie potrafi przebiec ostatnich pięciu mil w taki sposób jak on.” Inni ripostowali, że

zanim zawodnicy dobiegliby do miejsca, skąd zostałoby tylko pięć mil do finiszu,

Nurmi byłby już tak daleko w przodzie, że szybkość Levy'ego nie miałaby żadnego

znaczenia; takie gorące dyskusje ekspertów ciągnęły się przez całe dziesięciolecia.

Levy nie zamierzał zostać jednym z wielu maratończyków; każdy mógł to

osiągnąć, jeśli tylko zdecydował się poświęcić temu całe swoje życie. Nie - on

zamierzał zostać największym z maratończyków. Do tych ambicji dochodził intelekt,

który nakazywał mu osiąganie oszałamiających sukcesów; z intelektem szła w parze

ogromna wiedza. Cała ta mozaika cech charakteru tłumiona była w pewnym stopniu

poczuciem skromności, które było równie głębokie, co szczere.

W tej chwili posiadał jedynie tytuł magistra w dziedzinie literatury, który

uzyskał w Oksfordzie, a co się tyczy biegania, potrafił się ścigać bez zmęczenia

jedynie na dystansie piętnastu mil. Ale potrzeba mu kilku lat, by zdobyć zarówno

tytuł doktora, jak i mistrza. A tłumy będą wiwatować: „Le-vy, Le-vy” i

background image

współuczestniczyć w jego triumfach, o których wcześniej nie mógł nawet marzyć.

Kibice sportowi, którzy obecnie dopingują swych bohaterów krzycząc: „Dee-fense,

będą w przyszłości skandować „Le-vy”.

„Levy, Levy...”

I nikt nie zwróci uwagi na jego niezgrabny sposób biegania. Nikt nie zauważy,

że ma ponad sześć stóp wzrostu, a jego waga nie osiąga stu pięćdziesięciu funtów,

mimo niezliczonych koktajli mlecznych wypijanych codziennie, by z chudzielca

przekształcić się choćby w szczupłego mężczyznę.

- Le-vy, Le-vy!...

Nikomu nie będzie również przeszkadzał śmiesznie sterczący kosmyk włosów

i twarz farmera z Indiany ani też fakt, że po trzyletnim pobycie w Anglii ciągle

sprawiał wrażenie kogoś, o kim można powiedzieć, że kupiłby Most Brookliński,

gdyby tylko dostał taką propozycję. Był obiektem uwielbienia niewielu osób, był nie

znany nikomu z wyjątkiem Doca - chwała za to Panu. Ale to się zmieni. Och tak,

zmieni się. „Le-vy... LEEEEE-VY”.

A więc biegł teraz, w pełni przeświadczony, że nikt nie potrafi go nigdy

pokonać, być może z wyjątkiem Merkurego. Niezmordowanego, osławionego,

aroganckiego, niezwyciężonego, samego Latającego Fina - Nurmiego.

Levy zwiększył tempo.

Do mety zostało jeszcze wiele mil, lecz w tej właśnie chwili przyszedł

moment największej próby, próby serca.

Levy zwiększył tempo jeszcze bardziej.

Levy zaczął zyskiwać przewagę nad innymi.

Półmilionowy tłum stojący wzdłuż trasy biegu nie wierzył własnym oczom.

Ludzie wrzeszczeli wniebogłosy, tracąc niemal kontrolę nad swoimi uczuciami. To,

co działo się w tej chwili, było czymś niemożliwym, a jednak była to prawda: Levy

zbliżał się do Nurmiego!

Levy, przystojny Amerykanin, doganiał rywala. Była to prawda. Levy, tak

pewny swego, że zdobył się nawet na uśmiech w momencie osiągnięcia największej

szybkości w historii biegów maratońskich, odbierał w tej chwili Nurmiemu palmę

pierwszeństwa. Nurmi był tego świadom - za jego plecami działo się coś strasznego.

Obejrzał się przez ramię i dla wszystkich widzów stało się jasne, że traci wiarę w

zwycięstwo. Próbował przyspieszyć, lecz w tym momencie osiągnął już szczyt

swoich możliwości - jego nogi odmówiły posłuszeństwa, stracił właściwy rytm. Levy

background image

był coraz bliżej. Szykował się do wykonania decydującego ruchu. Był gotowy do

wyprzedzenia przeciwnika. Levy...

Thomas Babington Levy przystanął na chwilę i oparł się o ogrodzenie

jeziorka. Tego dnia nie potrafił się odpowiednio skoncentrować, by rozmyślać o

Nurmim.

Bolał go bowiem ząb. Kiedy biegnąc uderzał prawą nogą o ziemię, podrażniał

jamę ustną po prawej stronie górnej szczęki. Levy pomasował obolałe miejsce i

zastanowił się, czy nie powinien złożyć wizyty dentyście...

2

Gdy Scylla wszedł do baru na lotnisku, natychmiast zauważył mężczyznę w

peruce. Przez chwilę nie był zdecydowany, jak się zachować. Powodem tego był fakt,

że w czasie ostatniego spotkania obaj mężczyźni stoczyli ze sobą walkę - wprawdzie

krótką, ale taką, która mogła się skończyć śmiercią jednego z nich.

To prawda, że pierwsze ich zetknięcie miało zupełnie inny charakter. Obaj

podróżowali służbowo i znajdowali się w Brukseli. Obecnie spotkanie nastąpiło w

międzynarodowej części lotniska w Los Angeles i jeżeli można zaryzykować

stwierdzenie, że latanie jest formą rekreacji, Scylla podróżował w tej chwili dla

przyjemności. Nie oznaczało to jednak, że sytuacja nie była kłopotliwa. Jak bowiem

przekonać faceta, którego tak niedawno chciał zabić, że nie jest teraz na służbie i nie

chce nikogo zabijać, a ma zamiar jedynie pogawędzić? Nie mógł tak po prostu

podejść i zapytać: „Cześć, jak leci?” Zanim wypowiedziałby słowo „leci”, miałby

prawdopodobnie niepożądaną dziurę w skroni - tak szybki był bowiem Ape w

posługiwaniu się pistoletem.

Ape pracował teraz dla Arabów - w Libii albo też Iraku. Scylla nigdy nie był

pewny, w którym z tych krajów, gdyż zawsze je mylił. Informacja na temat pracy

Ape'a była przynajmniej aktualna w czasie pierwszego spotkania w Brukseli. Zaraz

po powrocie do Dywizji Scylla poprosił o kartotekę Ape'a. Wiedział, że takowa

istnieje i do tego z pewnością musi być gruba. Dywizja szczyciła się tym, że zbierała i

przechowywała wszelkie informacje o swoich przeciwnikach.

To nieprawda jednak, by Ape zawsze uchodził za wroga. Często zmieniał

pracodawców, a wraz z nimi poglądy, ale faktem jest również to, że przez sześć lat

pracował dla Brytyjczyków, a przez dwa następne lata dla Francuzów. Później

próbował być wolnym strzelcem, lecz bez większych sukcesów. Zresztą wolni

background image

strzelcy właściwie nigdy nie odnoszą większych sukcesów. Wyjątkiem był tu

tajemniczy i przy tym zjadliwy S. L. Chen, który większość życia pracował w ten

właśnie sposób.

o próbie założenia własnego interesu Ape zaczął podróżować o wiele więcej

niż kiedykolwiek przedtem: przez pewien czas przebywał w Brazylii, potem na

krótko zatrzymał się w Albanii, a obecnie zaangażował się w interesy z Arabami.

Scylla przyglądał się małemu mężczyźnie w peruce, który siedział na

najbardziej oddalonym od niego krześle. Niezwykłość sytuacji polegała na tym, że

Scylla miał rozwiązać taki oto problem: jak przedstawić się temu drugiemu, nie

narażając się na niebezpieczeństwo. Rzadkością bowiem było, aby tacy mężczyźni

jak on i Ape stanęli przeciwko sobie i obaj uniknęli śmierci. Ape był niższy od

Mickey Roneya i miał od niego mniej groźny wygląd; od ponad dziesięciu lat należał

jednak do ścisłej światowej czołówki w dziedzinie posługiwania się wszystkimi

rodzajami broni krótkiej; Scylla natomiast uchodził za najszybszego obok Chena w

zabijaniu obiema rękami - dłonią odwróconą do góry, dłonią odwróconą w dół, lewą,

prawą - każde uderzenie mogło być śmiertelne.

Scylla doszedł do wniosku, że kierując się zasadami logiki powinien znaleźć

jakiś inny bar. Nie bał się ryzyka, lecz zawsze próbował unikać nieoczekiwanych

sytuacji. Odszedł kilka kroków od swojego miejsca, lecz przystanął - pomimo

wszystko miał jednak ochotę porozmawiać z Apem. Taka okazja nie trafiała się zbyt

często. Gdy Scylla stawiał w tej profesji pierwsze kroki, Ape należał już do nielicznej

grupy ludzi z różnych krajów, którzy mogli sobie rościć prawo do tego, aby uchodzić

za prawdziwą legendę. Scylla był wtedy jeszcze w tyle za innymi i dopiero piął się do

góry wraz z takimi facetami jak Brighton, Trench i Fidelio. Każdy z nich - cóż za

szkoda - przeszedł już w stan spoczynku. A w każdym przypadku owo przejście w

stan spoczynku odbyło się w dość niecodziennych okolicznościach.

Scylla nagle przyspieszył. Jak na mężczyznę o tych rozmiarach był niezwykle

zwinny, szczególnie na początku jakiegoś działania. Nie był zbyt szybki, lecz sama

szybkość to jeszcze za mało - liczyła się przede wszystkim zwinność. Słyszał, jak

pewnego razu trener koszykówki pytał kolegę po fachu o jakiegoś młodego

zawodnika: - Czy jest zwinny? - To pytanie utkwiło Scylli głęboko w pamięci.

Przedtem nie wiedział, że zwinność może iść w parze z powolnością. Scylla przeszedł

obok krzeseł przy barze i gdy był już na tyle blisko celu, by wkroczyć do akcji,

przybrał właściwy dla takich sytuacji wyraz twarzy, zrobił raptowny zwrot w

background image

kierunku małego mężczyzny i mocnymi ramionami przytwierdził go do krzesła.

Wyglądało to tak, jakby od dawna poszukujące się łosie odnalazły się nagle i zaczęły

swój tajemniczy rytuał powitania. Scylla wyszeptał:

- Spokojnie, Ape - po czym usłyszał słowa, które dodały mu otuchy:

- Nie mam przy sobie broni.

Scylla usiadł na krześle obok Ape'a. Szybkość reakcji tego faceta zrobiła na

nim niemałe wrażenie. Co sprawiało, że Ape był niedościgniony w posługiwaniu się

pistoletem? Nie sama celność, którą - rzecz jasna - posiadał, lecz fakt, że kula z jego

pistoletu znajdowała się już w powietrzu, podczas gdy jego przeciwnik ciągle

celował.

- Czujesz się nieswojo? - zapytał Scylla.

- Dlaczego? Dlatego, że nie mam broni? Nie, dlaczego miałbym się tak czuć?

A czy ty się tak czujesz?

Scylla nie odpowiedział, splótł tylko luźno duże ręce, opierając palce na barze.

Ape zmierzył go spojrzeniem.

- Ale ty nigdy nie chodzisz bez broni, prawda?

Scylla wzruszył ramionami.

- Ręce są lepsze - powiedział Ape. - Nie ma porównania. Gdybym miał twoje

rozmiary, wyspecjalizowałbym się w walce rękami.

Scylli natychmiast przyszedł na myśl Chen, który był dużo mniejszy nawet od

Ape'a; przy tym filigranowy i ważył nie więcej niż sto funtów. Scylla nie miał

najmniejszego zamiaru powoływać się na przykład Chena, wyręczył go jednak w tym

Ape. Scylla nie mógł się nie uśmiechnąć. Nie miał pojęcia, gdzie i w jakim kraju Ape

przeszedł wstępne przeszkolenie, ale było bardziej niż prawdopodobne, że w

podobnym miejscu i okolicznościach jak on sam. Właściwie wszystko, co obaj

mężczyźni wiedzieli o sobie, było ukryte w kartotekach biur, z którymi byli służbowo

związani. Z jednej strony to prawie nic, z drugiej jednak - bardzo wiele. Mogły się

zdarzyć takie sytuacje, że ci dwaj potrafiliby niemal czytać w swoich myślach - i taka

właśnie sytuacja miała miejsce w tej chwili.

- Powodem, dla którego pan S. L. Chen potrafi tak zręcznie zabijać obydwoma

rękami, jest fakt, że to cholerny żółty dzikus, a taka umiejętność, to jakby druga

natura żółtków, podobnie jak drugą naturą wszystkich Murzynów jest umiejętność

tańca. - Ape spojrzał na resztkę whisky, jaka została w jego szklance. - To miało być

śmieszne - powiedział. - Ale chyba nie było, prawda? - Scylla nie zdążył

background image

odpowiedzieć, gdyż mały mężczyzna ciągnął dalej: - Pewnie wpadniesz teraz w

posępny nastrój i pomyślisz, że jestem pełen uprzedzeń. Ape? Spotkałem go kiedyś.

Mały zgryźliwy wypierdek noszący źle dopasowaną perukę. Jeszcze jedną. - Te

ostatnie słowa adresowane były do barmana, który skinął głową, sięgnął po butelkę

szkockiej i nalał następną kolejkę. - Tym razem potrójną - powiedział Ape. Barman

potaknął i dopełnił szklankę.

Scylla zamówił to, co zawsze.

- Proszę szkocką, dużo wody sodowej i dużo lodu - powiedział i jednocześnie

pomyślał, że Ape był zbyt sprytny, aby zamawiać potrójne drinki. Potrójne były

niebezpieczne - mowa i myślenie stawały się wolniejsze; wolniej sięgało się również

po broń; wszystko to było prawdą, więc Scylla nie mógł, rzecz jasna, o tym mówić.

Rozmowę skierował zatem na inne tory.

- Peruka nie jest wcale zła - powiedział.

- Nie jest zła? Jezu, dziś na wietrze jej przednia część nieomal sfrunęła mi z

głowy. Tył peruki został na swoim miejscu, ale przód trzepotał jak flaga. Musiało to

wyglądać, jakby moje włosy dawały komuś znaki. - Spojrzał na swoją szklankę. - To

też nie wypadło śmiesznie. Potrafiłem być kiedyś taki zabawny. Naprawdę, Scylla.

Byłem prawdziwym komikiem.

- Wierzę ci.

- Nie wierzysz w ani jedno moje słowo.

- Czy to ma jakieś znaczenie?

- Nie - odpowiedział Ape, po czym dodał: - Ależ tak, ma, i to duże.

Scylla pomyślał, że będzie najlepiej, jeśli skwituje to milczeniem.

- Sam wybrałem dla siebie imię - kontynuował mały mężczyzna. - Sam

wybrałem dla siebie pseudonim. Powiedzieli: Chcesz być znany jako kto? A ja, od

czasu, gdy skończyłem dwadzieścia dwa lata, jestem łysy jak kolano, więc

odpowiedziałem natychmiast: Ape - w nawiązaniu do sztuki tego Amerykanina,

O'Neilla, pod tytułem „Hairy Ape”. („Włochata małpa”). Czy rozumiesz śmieszność

tej sytuacji? Przez całe życie taki byłem, zawsze wywoływałem salwy śmiechu.

Scylla uśmiechnął się, ponieważ tak nakazywała przyzwoitość; innym

powodem uśmiechu było to, że jedną z namiętności Ape'a było utrzymywanie w

sekrecie swego pochodzenia. Żadnym językiem Ape nie władał na tyle dobrze, aby

można go przypisać do jakiegoś kraju, a mówiąc o O'Neillu jako o Amerykaninie,

dawał niejako do zrozumienia, że Ameryka nie jest jego ojczyzną.

background image

- Miałem na myśli perukę - powiedział Scylla. - Jest zupełnie znośna, nie tak

dobra, jak tego Amerykanina Sinatry, ale śpiewasz pewnie gorzej niż on.

Ape uśmiechnął się.

- Był kiedyś facet, chyba było to jeszcze zanim zacząłeś karierę w tym

zawodzie, nazywał się Fidelio; okropnie zależało mu na tym, by dowiedzieć się, skąd

pochodzę. Miał obsesję na tym punkcie; każdą wolną chwilę wykorzystywał na

sprawdzenie choćby najmniejszego śladu prowadzącego do rozwiązania zagadki.

Mówiąc coś, używałem takich sformułowań, by dać mu jakąś wskazówkę.

Ze wszystkich legendarnych postaci Scylla był najbardziej zafascynowany

Fideliem; człowiek ten kochał muzykę, będąc dzieckiem grał cudownie na

skrzypcach. Jego talent nie rozwinął się w wieku dorastania, lecz pasja do muzyki nie

opuściła go nigdy. Był również, przynajmniej według kartotek Dywizji, najbardziej

błyskotliwym ze wszystkich pracowników, nie wyłączając ludzi z zagranicy.

- Czy dobrze go znałeś? Mam na myśli Fidelia.

- Czy go znałem? Na Boga, pytasz, czy go znałem - to ja przecież zająłem

jego miejsce...

- Naprawdę? Nie wiedziałem o tym, nasze kartoteki nie wspominają o tym ani

słowem. Jak się to stało? To musiało być trudne. Boże, to musiało być prawie

niemożliwe. - Scylla mógłby ciągnąć w tym tonie jeszcze dłużej, ale w porę

zorientował się, że wyszedłby na głupca. W tym momencie poczuł się dokładnie tak,

jak młody Joe Di Maggio mówiący do Babe'a: „Czy naprawdę ustawiłeś tak kij i

zdobyłeś punkt, czy był to tylko przypadek? Czy wiedziałeś, że możesz zdobyć ten

punkt? Jak się czułeś zdobywając kolejne punkty, słysząc wiwaty tłumu? No proszę,

mów, tak bardzo chciałbym wiedzieć”.

Ape wziął do ręki szklankę i spojrzał na jej zawartość.

Scylla czekał cierpliwie. Gdy Babe Ruth mówił o uderzaniu kijem i

zdobywaniu punktów, to on dyktował tempo rozmowy - nie jego słuchacze.

- Cieszę się, Scylla, że się do mnie przysiadłeś - powiedział Ape, wpatrując się

ciągle w swoją whisky. - Miałem nadzieję, że tak się stanie. Widziałem, jak stałeś w

drzwiach. - Wskazał ręką w kierunku malowidła za barem; szyba była lekko

pochylona w stronę głównego wejścia. - Odbicie jest trochę zamazane, lecz na tyle

wyraźne, by rozpoznać wchodzącego. Gdy zobaczyłem, że się wycofujesz, miałem

ochotę skinąć na ciebie ręką.

- Dlaczego tego nie zrobiłeś?

background image

Ape popijał swojego potrójnego drinka, a właściwie muskał tylko ustami

szklankę, z której nic nie ubywało.

- To dopiero mój drugi - i zamierzam go tylko skosztować. Jestem zupełnie

trzeźwy.

Scylla zrozumiał sens wywodu Ape'a dopiero wtedy, gdy ten powiedział:

- Nie kiwnąłem do ciebie ręką, gdyż nie lubię narzucać się ludziom. Chyba

jestem już taki od dzieciństwa.

Nie powinieneś mówić tego wszystkiego - pomyślał Scylla, ale ponieważ była

to prawda, nie powiedział tego głośno. Z Apem działo się coś niedobrego. Coś od

środka trawiło straszliwie cały jego organizm.

- Miałeś mi opowiedzieć o Fideliu - powiedział Scylla.

- Opowiem; pamiętam, że miałem to zrobić. Nie gorączkuj się, Scylla, nie

jestem pijany i nie zacznę bełkotać.

Powód, dla którego Ape czuł się taki udręczony, miał niedługo zostać odkryty;

Scylla czuł, że tak się właśnie stanie. Sam nie miał na to dużego wpływu - mógł

jedynie czekać. Jednak czekanie nie było niczym przyjemnym, więc podjął temat

interesujący dla nich obu i przypomniał wydarzenia, które razem przeżyli w Brukseli

- walkę, z której obaj wyszli bez szwanku. Właściwie spotkanie było przypadkowe. Z

niewiadomego powodu zostali obaj poddani dokładnej kontroli celnej, po czym nagle

znaleźli się w tym samym pomieszczeniu wraz z jakimś martwym ciałem, Ape oddał

wtedy strzał, a Scylla zamachnął się na niego prawą ręką, lecz chybił celu, którym

było miejsce, gdzie szyja łączyła się z ramieniem. Ramię przeciwnika było

zaskakująco umięśnione. Ape wystrzelił wtedy ponownie, lecz potknął się.

Wyglądało to bardziej na ostrzeżenie niż próbę zabicia przeciwnika. W tym

momencie było już po wszystkim i każdy z mężczyzn poszedł w swoją stronę.

- Dlaczego chybiłeś, strzelając pierwszy raz? - zapytał Scylla. - Oczywiście

nie jest mi przykro z tego powodu, to chyba zrozumiałe.

- Nie piłem wtedy, byłem abstynentem; zdarzyło się to ponad rok temu.

- Wydaje mi się, że piętnaście miesięcy temu.

Ape pokiwał głową.

- Cienie - powiedział. - Cienie bardzo źle wpływają na celność strzału. Chyba

celowałem zbyt wysoko. Celowałem w twój mózg, a trafiłem w ścianę. Gdybym

celował w serce, mógłbyś przez jakiś czas czuć się nieswojo.

Scylla podniósł szklankę.

background image

- Za cienie.

Ape umoczył tylko usta w swojej whisky.

W tym momencie ogłoszono dalsze opóźnienie lotu do Londynu. Ape zaklął i

pociągnął długi łyk szkockiej.

- Ja też lecę do Londynu - powiedział Scylla i dotknął koperty w wewnętrznej

kieszeni marynarki; w kopercie znajdował się bilet pierwszej klasy. - Świetnie. Nigdy

wcześniej w czasie tego cholernego lotu nie miałem żadnego towarzystwa; przez

jedenaście godzin dzieje się zawsze to samo, czyli dokładnie nic. Gdy latam, nie

potrafię czytać niczego poważniejszego niż czasopisma. Autobiografia Hedy Lamarra

to doskonała lektura w czasie takiego lotu.

- Ja lecę klasą turystyczną - powiedział Ape i w tym momencie Scylla już

wiedział, co gryzie małego mężczyznę.

- Dla niepoznaki?

Ape potrząsnął głową.

- Prawdopodobnie popełniono błąd.

Ape powtórnie potrząsnął głową.

Scylla wiedział, że najlepiej zachowa się, jeśli nie powie nic. Bo cóż mógł w

takiej sytuacji powiedzieć? Gdy wykonywało się taką pracę, latało się pierwszą klasą.

Wszędzie. Przedstawicielom tego zawodu nie, płaciło się na starość zasiłków ani

emerytur; nikt nie gwarantował też bezpiecznych warunków pracy. Jeśli ktoś leciał

klasą turystyczną, wynikało to z woli przełożonych i było dostosowane do

konkretnego zadania, jakie miało być wykonane. W przeciwnym razie powód mógł

być tylko jeden: przełożeni chcieli komuś dać do zrozumienia, że jego akcje spadają i

odejście z pracy jest jedynie sprawą czasu. Z takiej pracy, rzecz jasna, nie odchodziło

się na własną prośbę. Zerwanie z Dywizją było więc niezmiennie związane z

kłopotami.

Scylli wydawało się jednak, że wysłanie w podróż legendarnej postaci klasą

turystyczną jest mimo wszystko aktem łajdactwa. Chryste, czyż nie można mu było

dać takiego zadania, aby zginął; czyż nie można było stworzyć takich warunków, aby

mógł przynajmniej odejść w chwale? Przecież zasłużył sobie na to.

Ale z drugiej strony pamiętajmy o tym, że nawet takich jak Jankees i Babe

Ruth również spisano na straty.

- Miałem dobrą passę - powiedział Ape. - Lepszą niż większość innych.

- I zająłeś miejsce Fidelia.

background image

- Trencha również. O tym też nie wiedziałeś, prawda? Załatwiłem ich obu. W

tym samym roku. Wtedy cienie nie przeszkadzały mi. - Pociągnął następny łyk

szkockiej. - Czy wiesz, o czym myślałem, zanim przyszedłeś?

Scylla potrząsnął głową.

- Czy chcesz wiedzieć? - Scylla pomyślał, że nie ma na to najmniejszej

ochoty; to żadna przyjemność usłyszeć od Johnny'ego Unitasa, że nie potrafi już

podłożyć bomby lub też skłonić Elgina Baylora do wyznania, że jego strzał z

wyskoku to już zamierzchła przeszłość.

- Jeśli chcesz mówić, to mów.

- A więc myślałem o tym, że nigdy nie miałem kobiety, której nie zapłaciłem,

nigdy nie było dziecka, które znało moje imię, nigdy nie miałem też peruki, która

podniosłaby moją atrakcyjność.

- Sentymentalne bzdury - powiedział Scylla z nadzieją, że ta uwaga spełni

swoje zadanie...

Panie Loman, niech pan jakoś zareaguje, niech pan zareaguje...

Mały mężczyzna przez chwilę milczał. Następnie wybuchnął głośnym

śmiechem.

- Do diabła, Scylla, cóż za trafna uwaga. - Po chwili, ku zdumieniu Scylii,

uśmiechnął się.

Scylla skinął głową i powiedział:

- A teraz opowiedz mi tę cholerną historię o Fideliu, w przeciwnym razie będę

musiał pójść do księgarni i poszukać „Wyznań Lany Turner”.

- Zacznijmy od małych ablucji - powiedział mały mężczyzna i zeskoczył z

wysokiego krzesła. - Wiesz o tym, ta informacja jest na pewno w mojej kartotece w

Dywizji. - Powiedziawszy to, wybiegł pędem z baru; wyglądał na kogoś, kto jest

niewątpliwie w dobrym nastroju.

W kartotece Ape'a znajdowała się informacja na temat kłopotów z nerkami i

zbyt nisko umieszczonym jelitem; była tam również wzmianka o operacji, którą

przeszedł kilka lat temu. Tak więc Scylla mógł się domyślać, że Ape pobiegł do

toalety oraz że do tego właśnie miejsca odnosiła się prawdopodobnie uwaga na temat

„ablucji”.

Gdy tylko Ape zniknął z pola widzenia, Scylla podniósł szklankę i tak po

prostu postanowił zmienić swój bilet na bilet klasy turystycznej. Nie była to w końcu

aż tak bolesna decyzja, jeśli podejmowało się ją samemu. Scylla natychmiast wyszedł

background image

z baru i poszedł w kierunku okienka linii Pan Am. Przy okienku czekał

niespodziewanie krótko. Wytłumaczył, o co chodzi, dostał to, czego chciał - tak, po

prostu - po czym ruszył z powrotem do baru. Gest ten był prawdopodobnie tym

samym, co wybuch emocji Ape'a, czyli sentymentalną bzdurą, ale jeśli historia na

temat Fidelia miała okazać się barwna i godna uwagi, to czyż nie była to świetna

sposobność, aby jej wysłuchać; to samo dotyczyło zresztą opowieści o Trenchu,

Scylla postanowił, że to właśnie powie Ape'owi, gdy ten się dowie, że lecą razem.

Zrobi wtedy wrażenie ambitnego pracownika zainteresowanego losem kolegów po

fachu - a nie kogoś, kto przedwcześnie opłakuje czyjeś odejście.

Scylla zajął miejsce przy barze i czekał na powrót Ape'a. Powoli dopił whisky

z wodą sodową.

Krzesło obok pozostawało wolne.

Scylla zamówił następną kolejkę.

I pociągnął mały łyk.

To oczywiste, że musiało dziać się coś bardzo złego.

Następny łyk.

Scylla pomyślał, że to nie jego sprawa. Przez chwilę siedział samotnie przy

barze, nie odzywając się do nikogo. W pewnym momencie pociągnął długi łyk

szkockiej. Prawdopodobnie ilość wypitego jednym haustem alkoholu była właśnie

tym, co wpłynęło na jego dalsze działania. Nie pił bowiem nigdy dużo, gdy nie

siedział za zamkniętymi na klucz drzwiami - a takiej prywatności z pewnością nie

można było oczekiwać w barze na lotnisku. Oznaczało to, że Scylla poddaje się

nastrojowi zniecierpliwienia, a to z kolei było oznaką tego, że musi bardzo chcieć

usłyszeć historię Fidelia - a to wreszcie oznaczało, że nie może tak po prostu siedzieć,

lecz musi zacząć działać - wstał więc i podążył w kierunku toalety.

Informacja umieszczona na drzwiach toalety nie pozwoliła jednak Scylii na

natychmiastowe podjęcie działania. „Przepraszamy za uszkodzenie w rurach. Prosimy

o skorzystanie z urządzeń przy wejściu na schody ruchome. Dziękujemy”.

Wywieszka była przyklejona do drzwi taśmą, a słowa starannie napisane atramentem.

Scylla pokiwał głową, pamiętając, że schody ruchome znajdowały się w dość

odległym miejscu, co tłumaczyło tak długą nieobecność małego mężczyzny w peruce.

Scylla był w połowie drogi do baru, gdy nagle doszedł do wniosku, że

wywieszka na drzwiach nie mówiła prawdy. Zawrócił i ruszył z powrotem do toalety,

zastanawiając się jednocześnie nad tym, dlaczego nie miał co do tego wątpliwości.

background image

Takiej pewności nabrał prawdopodobnie dzięki słowu: „urządzenia” - nikt przecież

nie używał słowa „urządzenia”. Dopiero po jakimś czasie można się było

zorientować, co się za tym słowem kryje. Wiedział, że wywieszka była fałszywa,

wiedział również to, że drzwi były zamknięte na klucz. Gdy znalazł się jednak na

miejscu, lekko je pchnął.

Były istotnie zamknięte na klucz; zamki nie stanowiły jednak dla Scylli

problemu - wiedział, jak się z nimi obchodzić. Sięgnął ręką do kieszeni spodni.

Wytrychy - to był wielki temat, wszyscy mówili o wytrychach, pisano o nich w

książkach. Scylla wiedział jednak, że są zupełnie bezużyteczne - chyba że ma się do

dyspozycji sto wytrychów o różnych rozmiarach i kształtach. Właściwym narzędziem

był pilnik, a Scylla zawsze miał go przy sobie. Jeśli miało się do czynienia z

zamkiem, wystarczył jeden odpowiedni pilnik i, rzecz jasna, należało się nim

odpowiednio posłużyć. Scylla wyciągnął z kieszeni mały scyzoryk o dwóch ostrzach;

byłby to zupełnie zwykły scyzoryk, gdyby nie fakt, że mniejsze ostrze było zmienione

- nieznacznie cieńsze i posiadało na końcu prawie niezauważalny haczyk; nie był to

więc prawdziwy pilnik przez duże „p” i żaden szanujący się ślusarz nie użyłby go do

wykonania jakiejś ważnej pracy; niezależnie od tego scyzoryk spełniał swoją funkcję.

Scylla włożył go bezszelestnie do dziurki od klucza, wyczuł miejsce, gdzie

znajdowały się zapadki, poruszył ostrzem w dół i w górę - i było po wszystkim.

Słaniając się na nogach, Scylla wpadł do toalety i niepewnym krokiem

skierował się w stronę umywalek. Wewnątrz znajdowały się dwie inne osoby: młody

instalator, który pochodził prawdopodobnie gdzieś z Kaukazu: ubrany w roboczy

kombinezon, naprawiał zewnętrzne rury; drugą osobą był czarny mężczyzna, który

zamiatał pomieszczenie i w tym akurat momencie pchał olbrzymi brezentowy worek

wypełniony śmieciami.

- Martini potrafi zwalić człowieka z nóg - wybełkotał Scylla do czarnego

mężczyzny, po czym odkręcił kurek z zimną wodą i sprawdził, jaki woda ma smak. -

Martini potrafi zwalić człowieka z nóg - wybełkotał tym razem do instalatora.

- Hej! Wyjdź stąd - powiedział instalator, zbliżając się do Scylli. - Popieprzyło

się coś w rurach.

Scylla zamrugał, robiąc przy tym głupią minę, po czym zakręcił kurek.

- Nie widziałeś wywieszki? - spytał Murzyn.

- Wywieszki? - powtórzył zmieszany Scylla. - Było tam napisane, że to toaleta

dla mężczyzn. Oczywiście, że widziałem napis, naturalnie, że widziałem, nie

background image

chciałem przecież narażać się na awanturę z kobietami w damskiej toalecie. -

Potrząsnął głową. - Martini potrafi człowieka zwalić z nóg - powiedział do lustra, po

czym ponownie odkręcił kurek z zimną wodą i obmył twarz.

Instalator zakręcił kurek, podczas gdy czarny podszedł do drzwi, otworzył je i

sprawdził, czy wywieszka nie zniknęła.

- Nie może pan korzystać z wody, mówię serio. Przykro mi, ale jest to

niemożliwe. - Był bardzo uprzejmy i szczery; Scylla zastanowił się, kto zajął miejsce

Ape'a, on czy ten czarny, i czy ci dwaj byli Arabami, czy też wrogami Arabów. Dla

Ape'a nie miało to już znaczenia. Scylla wiedział, że Ape spoczywa w tym momencie

na dnie brezentowego worka.

- Przykro mi - powiedział Scylla. Mówiąc to nie kłamał. Nie usłyszy już

historii o Fideliu ani o Trenchu, którym również był zainteresowany. Ale musiało się

to stać. Ape wiedział o tym równie dobrze jak wszyscy inni. Scylla odczuwał żal. Był

to szczery żal, jednak wydarzenie to nie poruszyło go na tyle, by spędzić mu sen z

powiek.

W tym momencie wrócił pospiesznie czarny.

- Wywieszka jest na swoim miejscu.

Instalator podniósł wzrok na drugiego mężczyznę.

- Aha, chodzi o ten papierek - powiedział Scylla. - To przecież nie wywieszka.

Co tam było napisane?

- Że urządzenia są uszkodzone - odpowiedział instalator. - I żeby korzystać z

tych, które są na dole.

Scylla niemal zaśmiał się, myśląc o własnym geniuszu - „nikt nie używa

słowa urządzenia, dopiero po jakimś czasie można się zorientować, co się za tym

słowem kryje”. Och! Czyż nie był inteligentnym facetem? Dwaj mężczyźni ciągle

patrzyli na siebie i Scylla wiedział, że zastanawiają się nad tym, czy mają mu

pozwolić odejść. „Tu pochowany jest Scylla, skończył się w momencie, gdy zaczął

używać przyzwoitych słów.” Scylla stał zupełnie nieruchomo w pozie pijanego

mężczyzny, opierając się o umywalkę, i ani przez myśl mu nie przeszło, żeby się

ruszyć, dopóki ci dwaj nie powiedzą mu, aby to zrobił. Był pewny, że tak się właśnie

stanie, gdyż jego osoba nie była objęta ich planem działania; mieli zadanie, które

wykonali, a on nie był dla nich obiektem zainteresowania. Z pewnością też nigdy się

z nimi nie spotka, gdyż ma własne sprawy, którymi musi się zająć. Nie było

możliwości, aby powtórnie pojawiła się w jakiejkolwiek formie przemoc; przemoc

background image

nie istniała w tej chwili i Scylla o tym wiedział, a więc gdy znów się pojawiła, czuł

się zaskoczony. Był tym bardziej zaskoczony, gdyż to on sam był tego sprawcą.

W pewnym momencie zobaczył bowiem patetyczną perukę Ape'a, która leżała

na podłodze w rogu toalety.

Sukinsyny zaatakowały malutkiego mężczyznę, cierpiącego wskutek zbyt

nisko umieszczonego jelita, w najmniej godnych okolicznościach - zhańbili

legendarną postać, gdy ta miała opuszczone spodnie.

„Jezu Chryste, powinieneś był poczekać!” Gdy mężczyźni odwrócili od siebie

wzrok i spojrzeli na Scyllę, ten ruszył nagle na instalatora - nie dlatego, że był bliżej,

lecz z tego powodu, że miał w ręce ciężki klucz, którego prawdopodobnie użył

wcześniej jako broni.

Scylla złączył końce palców i zwalił instalatora z nóg, zadając mu cios poniżej

brody. Z drugim poszło łatwo, gdyż nie był jeszcze świadomy, z kim ma do

czynienia; czarny mężczyzna zajął szybko pozycję obronną, przygotowując się do

zadania ciosu z prawej. Scylla nie miał w takiej sytuacji kłopotów z wyprowadzeniem

celnego ciosu z lewej - twarda krawędź jego ręki uderzyła przeciwnika w ramię w

okolicy szyi; w tym momencie dał się słyszeć trzask łamanej kości i czarny

mężczyzna rozciągnął się jak długi obok instalatora.

- Dlaczego nie poczekałeś?

Instalator próbował w tej chwili złapać oddech; po tym uderzeniu stracił już

chyba głos na dobre; w tym samym czasie czarny podniósł wzrok i zamrugał oczami.

Był oszołomiony takim obrotem sprawy. Trzymał się za ramię, jakby próbując

utrzymać je na właściwym miejscu, i szukał sposobu na to, by zmusić swój intelekt

do wyartykułowania jakichś sensownych słów.

Scylla zaczął mówić łagodnym głosem:

- Myślę, że ściągnę ci portki. Czy podoba ci się ten pomysł? Potem posadzę

cię na sedesie, co ty na to? I zabiję cię. I zabiję cię! Czy podoba ci się ten pomysł?!

- Rozkazy - zdołał wykrztusić czarny mężczyzna. - O tobie nie było mowy.

Nie zabijaj nas.

- Wiesz, kim jestem?

- Ależ wiem - powiedział czarny. - Scylla.

Scylla spojrzał na mężczyzn i naprawdę nie mógł się zdecydować, czy z nimi

skończyć. Ciągle czuł wściekłość, więc zrobienie tego przyszłoby mu z łatwością. I

mógłby zaryzykować ucieczkę.

background image

- Nie rób tego - powtórzył czarny.

Instalator miał nadal trudności ze złapaniem oddechu.

I wtedy czarny uratował swoje życie i tego drugiego.

- Nie mówili mi, że jest twoim przyjacielem.

- Owszem - powiedział Scylla. - Tak. - W tym momencie nie był już taki

wściekły. - Przez wiele lat - ciągnął Scylla, próbując nadać słowom poważniejszy ton.

Nie było to jednak możliwe. Ape nie był bowiem jego przyjacielem. Nie był ani

przyjacielem, ani znajomym; nie był kolegą ani nikim w tym rodzaju. Łączył ich

jedynie zawód. A czy to ma jakieś znaczenie?

Scylla ukląkł nagle i pochylił się nad mężczyznami, składając ręce tak, jakby

chciał ich zabić. Chciał wywołać w nich strach - i osiągnął to. Śmierć była zarówno w

ich oczach, jak w ich umysłach.

- Zapamiętajcie to dobrze - powiedział i choć był już spokojny, jego głos

ciągle drżał. - Zawsze zostawiajcie człowiekowi choćby coś małego. Czy rozumiecie

mnie? Jakąś małą rzecz, zostawiajcie mu choć tyle. Niech to będzie jakiś strzęp

czegoś, ale niech ten strzęp zostanie przy człowieku. Czy rozumiesz mnie?

- Tak - powiedział czarny.

Scylla zbliżył ręce do leżących mężczyzn.

- Rozumiem - wykrzyknął czarny, lecz wiedział w tym momencie, że to

koniec. O tym samym przekonany był również instalator.

Gdy Scylla widział już, że ci dwaj przekonani są o swej zagładzie, powstał w

milczeniu i wyszedł, po czym powrócił do baru, dokończył szkocką i zamówił

następną.

Cóż za głupota z jego strony! Wszystko wyjdzie na jaw. Tych dwóch

poinformuje swój sztab, a ten z kolei z wielkim hukiem powiadomi Dywizję o tym, że

Scylla okazał się niegrzecznym chłopcem. Co gorsze - Scylla ingerował w plany

Dywizji. A Dywizja, rzecz jasna, zrobi, co w jej mocy, by zaprzeczyć tym

pomówieniom.

Ale ludzie z Dywizji nie będą już mieli do Scylli pełnego zaufania. Och, to

pewne, że będą nadal korzystać z jego usług; był ciągle zbyt cennym nabytkiem, aby

wyrzucić go na śmietnik. Ale będą go mieli na oku. Będą obserwować jego

poczynania dużo baczniej niż w przeszłości, zastanawiając się przy tym, dlaczego tak

nieodpowiednio zachował się, jaka mogła być przyczyna, dla której dopuścił się

takiego czynu, czy można mu nadal ufać, czy też nie zasługuje już na to. A gdy coś

background image

podobnego powtórzy się...

Scylla postanowił, że nic podobnego nie może się powtórzyć w przyszłości.

A Arabowie, którzy wynajęli czarnego i instalatora - jeśli rzeczywiście byli to

Arabowie - oni również będą go mieli na oku. Trzeba ochraniać własnych ludzi, a

czyż nie można się było spodziewać, że wrogowie spróbują skończyć z nim, gdy

znajdą u niego jakiś słaby punkt - być może zmiażdżą mu ramię lub też pozbawią go

zdolności mówienia? Lub też - jeśli zostaną doprowadzeni do prawdziwej wściekłości

- być może skręcą mu kark i pozwolą żyć w kalectwie przez dziesięć lub więcej lat.

Scylla uznał, że nie wolno mu mieć żadnych słabych punktów.

Do takich wniosków łatwo dojść, lecz dlaczego w toalecie opanowała go taka

wściekłość? Dlaczego widok źle dopasowanej peruki w rogu kabiny doprowadził go

do istnej furii?

Ponieważ... Scylla nagle zrozumiał...

...ponieważ... Sama myśl o tym wydawała się czymś niewiarygodnym...

...ponieważ chcę umrzeć z kimś, kto mnie kocha.

Właśnie to. Myśl ta jakby uzewnętrzniła się, została zaakceptowana i

zrealizowana. A czyż to życzenie było takie straszne? Czy prośba o przyzwoitą

śmierć była wobec życia prośbą zbyt wygórowaną?

Prawdopodobnie tak.

- Rachunek - powiedział Scylla i zapłacił za drinki swoje, jak również Ape'a.

Idąc do samolotu, zboczył na chwilę z drogi i zajrzał do toalety, kartka papieru leżała

na ziemi. Scylla otworzył drzwi, wszedł na chwilę do środka i rozejrzał się. Peruki już

nie było.

Pokiwał głową z uczuciem satysfakcji. Ci dwaj nie zwiali, gdy ich zostawił.

Zostali na miejscu, posprzątali wszystko, jak trzeba, nieczego nie zaniedbując.

Prawdopodobnie byli porządnymi facetami.

Porządnymi facetami?

Scylla pospiesznie wyszedł z toalety, zły na siebie o to, że taka myśl mogła

mu w ogóle przyjść do głowy. Co się z tobą dzieje? Pięć minut temu byłeś bliski

ataku szału, a teraz nazywasz ich porządnymi facetami. Scylla dotarł do terminalu

linii Pan Am i zajął miejsce w kolejce, by potwierdzić swój bilet. Chcę umrzeć z

kimś, kto mnie kocha.

- Co pan powiedział? - zapytała starsza dama stojąca przed nim.

- O mój Boże! Mówię do siebie!

background image

Scylla uśmiechnął się do niej. Miał wspaniały uśmiech - naturalny i

uspokajający. Kobieta potraktowała ten gest jako szczery i zamierzony, gdyż

odwzajemniła uśmiech, a następnie odwróciła głowę. Scylla pomyślał, że jeśli nie

zmieni postępowania, wkrótce będzie latać klasą turystyczną.

Na samą myśl o tym aż zadrżał.

3

W pokoju seminaryjnym znajdowały się cztery osoby czekające na

Biesenthala. Trzy z nich znały się nawzajem i rozmawiały cicho w przedniej części

pomieszczenia. Levy znajdował się z tyłu i obserwował resztę. Słyszał o nich

wcześniej; jeszcze gdy studiował w Oksfordzie, wiadomości o tych trzech były

niczym intelektualna winorośl splatająca kraje leżące po przeciwnych stronach

Atlantyku. Największy z nich był Chambers, czarny mężczyzna, który miał podobno

ambicję zostać czołowym murzyńskim historykiem. Dwoje pozostałych to bliźniaki o

nazwisku Riordan, chłopak i dziewczyna; w Yale mówiło się, że to najtęższe umysły

wśród katolików od czasów Billy Buckleya.

Siedząc z tyłu, Levy wiedział, że od czasu do czasu był tematem dyskusji tych

trojga. Gdy ktoś ma kompleks niższości pierwszej kategorii, wie, kiedy inni mówią na

jego temat. Z ruchów głowy i ramion Levy wnosił, że tych troje z pewnością wie, kim

są - tylko najlepsi mogli mieć do czynienia z Biesenthalem. Natomiast obecność

spoconego faceta z tyłu musiała być dla nich niemałym zaskoczeniem. Odciągając od

ciała białą wilgotną koszulę, Levy pomyślał, że tego dnia nie powinien był biec na

uczelnię. Było to niemądre z jego strony, zwłaszcza w dniu inauguracji; w takim dniu

należało zrobić dobre wrażenie - a nie bić rekordy. Biec można z powrotem do domu,

kretynie - napomniał sam siebie. Sprintem można biec do domu, jeśli ktoś ma na to

ochotę, lecz na wykłady nie przychodzi się ociekając potem. W murach szacownego

uniwersytetu pot nie cieszy się zbyt wielkim uznaniem.

Nagle Biesenthal wpadł do środka niczym blask słońca. „Blask słońca” to

odpowiednie w tym wypadku określenie. Jego oczy - nic nie mógł na to poradzić -

robiły wrażenie, jakby były podświetlone gdzieś od środka. Wystarczyło jedynie

spojrzeć na Biesenthala, żeby dojść do wniosku, że to geniusz. Levy widział kiedyś

Oppenheimera, który był dokładnie taki sam. Kołnierzyki w koszulach Oppenheimera

były zawsze za duże, a jego spodnie zbyt luźne; gdy jednak spotkało się go w

okolicach Bowery, każdy wyczuwał, że znajduje się obok geniusza.

background image

Biesenthal był dokładnie taki sam. Nie o to chodzi, że miał źle dopasowane

koszule - był niesłychanie wybredny. Mógł sobie zresztą na to pozwolić; zaczynając

pracę był już bogatym człowiekiem, a jego kariera zawodowa - jak na historyka - była

jednym pasmem sukcesów. Dwie nagrody Pulitzera, trzy bestsellery, niezliczone

programy telewizyjne i wywiady w New York Timesie. Biesenthal był

niezmordowany, był niezwykle barwną postacią, którą można uznać za intelektualny

odpowiednik Sammy'ego Glicka. Powodem, dla którego udało mu się uniknąć

złośliwych ataków innych, pomimo zdobytego bogactwa, sukcesów i sławy, a

zachować jednocześnie niezwykle mocną pozycję w środowisku intelektualistów,

było to, że znał chyba każdy fakt z historii świata, jaki kiedykolwiek został ujawniony

- i to dawało mu przewagę nad większością ludzi.

- Mam nadzieję, że wszyscy oblejecie - zaczął Biesenthal.

Usłyszawszy to, znajdujący się na sali zaczerpnęli głęboko powietrza.

Biesenthal był zachwycony taką właśnie reakcją. Usiadł na pulpicie z przodu

sali i założył nogę na nogę; nogawki jego spodni były nienagannie wyprasowane.

- Na całym świecie brakuje zasobów naturalnych - kontynuował. - Brakuje

czystego powietrza. Nawet, niestety, brakuje dobrego czerwonego wina. Ale nie

brakuje historyków. Wyciskamy z was siódme poty, abyście mieli trochę oleju w

głowach. Cóż, ale ja mówię: dosyć tego! Słuchajcie: czemu nie poszukacie jakiejś

innej, nieszkodliwej pracy? Wykorzystajcie siłę mięśni. Przejdźcie przez życie z

łopatą w ręku. Uniwersytety kształciły was z pobudek finansowych i dopóki byliście

w stanie płacić czesne, ja mogłem otrzymywać pensję. Nazwano to postępem;

produkowanie doktoratów było uważane za postęp. A ja mówię: „Uciszcie ten

doniosły krzyk postępu” - to cytat - kto to powiedział? No proszę, kto to powiedział?

Levy pomyślał, że to słowa Tennysona. Locksley Hall, sześćdziesiąt lat

później. Tak. Jestem pewny, że to właściwa odpowiedź. A jeśli nie? W dniu

inauguracji nie przychodzi się w przepoconej koszuli i nie popełnia się błędów. To

chyba w ogóle powiedział ktoś inny, prawdopodobnie Yeats. Jeśli powiem:

Tennyson, a Biesenthal odpowie: „Zła odpowiedź, zła, to był William Butler Yeats,

1865-1939, nie znasz irlandzkiej poezji? Jak można zostać dobrym historykiem nie

znając irlandzkiej poezji, a kim pan właściwie jest, drogi panie, i dlaczego poci się

pan w mojej obecności? Nie wydaje mi się, żeby pot mógł zastąpić czerwone wino”.

- Tennyson! - wrzasnął Biesenthal. - Mój Boże, Alfred Tennyson! Jak można

ubiegać się o tytuł doktorski nie znając Locksley Hall, sześćdziesiąt lat później?

background image

Dziewczyna o nazwisku Riordan zaczęła w tym momencie skrzętnie robić

jakieś notatki. Levy obserwował ją i był zły na samą myśl o tym, jak niewątpliwie

dokładnie musiała notować tytuły wraz z przypomnieniem, aby jak najszybciej

zapoznać się z odpowiednim fragmentem.

Ja wiedziałem - chciał wykrzyknąć Levy. - Profesorze Biesenthal, naprawdę

wiedziałem, mógłbym zacytować obszerne fragmenty tego utworu. Levy potrząsnął

głową. Faktycznie jesteś wariatem; mogłeś przecież zrobić na facecie wrażenie.

Biesenthal zgrabnie zeskoczył z ławki i zaczął się przechadzać po sali. Przez

jakiś czas zachowywał milczenie, jakby dając im szansę, aby mu się dobrze przyjrzeli

i aby głęboko zapadł im w świadomość fakt, że znajdują się w obecności Biesenthala.

Jego seminarium z historii współczesnej było najbardziej prestiżowym wykładem na

uniwersytecie Columbia, może z wyjątkiem seminarium Barzun-Trillinga z literatury;

Levy nie był pewny, czy to drugie seminarium było kontynuowane.

- Będziemy się spotykać co dwa tygodnie. Będę przychodził punktualnie - i

wy też. Obiecuję, że moje wykłady będą oszałamiające przynajmniej w pięćdziesięciu

procentach. Od czasu do czasu mogą być jeszcze lepsze, najczęściej jednak są jedynie

znakomite. Zwykle nie spotykam się zbyt często z moimi studentami, ale

niewątpliwie będę przy waszych egzaminach ustnych i dołożę wszelkich starań - co

jest rzeczą bardzo rozsądną - abyście zbyt szybko nie otrzymali tytułów naukowych.

Możecie mnie potraktować jak szczególnego rodzaju zawalidrogę. Lubię też, w

pewnym sensie, wściubiać nos w nieswoje sprawy i mogę sprawić wam więcej bólu,

jeśli poznam wasze mocne strony. Znając je bowiem, będę się mógł zająć tymi

słabszymi. Proszę więc teraz o zwięzłe przedstawienie tematów waszych dysertacji.

Chambers!

- Realia życia Murzynów na Południu w odniesieniu do nierealności prozy

Faulknera.

Biesenthal zatrzymał się nagle.

- A jeśli nie istnieje tu żadne odniesienie?

- Taką właśnie mam nadzieję - powiedział Chambers.

Bardzo bym chciał, aby moja praca była krótka.

Usłyszawszy to, Biesenthal uśmiechnął się.

Och, jakiż ten Chambers inteligentny - pomyślał Levy. A przynajmniej

odpowiada płynnie i szybko. Boże, jak chciałbym umieć tak odpowiadać.

- Panna Riordan? Pani Riordan, cóż za uchybienie z mojej strony!

background image

- Dziewiętnastowieczne europejskie sojusze wojskowe - analiza krytyczna.

- A pan? - profesor zwrócił się do przedstawiciela płci męskiej rodziny

Riordanów.

- Humanizm Carlylego - wykrztusił z siebie. - Kuh-kuh-Car - powiedział.

- To naprawdę okropny pomysł, Riordan. Nikt w pańskim wieku nie powinien

interesować się tak nudnym tematem. Intelektualiści nie powinni stawać się nieznośni

przed przekroczeniem dwudziestego piątego roku życia - tak mówi nasza karta praw.

Teraz zwrócił się do Levy'ego.

- Pan?...

- Tyrania, proszę pana - zdołał wykrztusić Levy; serce, przestań tak walić! -

Przypadki tyranii w amerykańskim życiu politycznym, takie na przykład jak

stłumienie strajku policjantów bostońskich przez Coolidge'a i zamykanie przez

Roosevelta Amerykanów japońskiego pochodzenia w obozach koncentracyjnych na

Zachodnim Wybrzeżu w latach czterdziestych.

Biesenthal spojrzał mu prosto w oczy.

- Mógłby pan również wziąć pod uwagę problemy związane z McCarthym.

- Słucham, panie profesorze? - to jedyne słowa, jakie Levy zdołał wykrztusić.

A więc okazało się, że Biesenthal jednak wiedział wszystko.

- Joseph. Był senatorem z Wisconsin. Na początku lat pięćdziesiątych

przeprowadził serię brutalnych czystek.

- Miałem zamiar poświęcić mu jeden rozdział, panie profesorze.

Biesenthal usiadł teraz za biurkiem.

- Niech wszyscy teraz powstaną - powiedział - i szybko odejdą. Na koniec

tylko jedno ostrzeżenie. - Młodzi ludzie zatrzymali się. - Studenci często obawiają

się, że kiedy kontaktują się ze swymi nauczycielami, w pewnym sensie zawracają im

głowę. Chciałbym was zapewnić, że w moim przypadku ta obawa jest w stu

procentach uzasadniona i gdy ktoś będzie szukał ze mną kontaktu, faktycznie

potraktuję to jako próbę naprzykrzania mi się, a więc proszę to robić tak rzadko, jak

to jest możliwe. - Mówiąc to robił wrażenie, jakby niemal chciał się uśmiechnąć.

Niektórzy zaśmiali się. Nie był to jednak śmiech zbyt spontaniczny.

- Levy - powiedział Biesenthal, gdy Levy był już niemal na zewnątrz sali.

- Tak, panie profesorze?

Biesenthal wskazał drzwi.

- Zamknij je - powiedział. Skinął na młodzieńca palcem. - Podejdź bliżej -

background image

powiedział. Wskazał krzesło w pierwszym rzędzie. - Usiądź - powiedział.

Levy usiadł. W tym momencie było ich w sali tylko dwóch.

Zapanowała cisza.

Levy próbował zachować spokój.

Biesenthal spojrzał z góry na Levy'ego; w oczach profesora był

charakterystyczny błysk.

- Znałem twojego ojca - powiedział wreszcie.

Levy pokiwał głową.

- Jeśli chodzi o ścisłość, znałem go bardzo dobrze. Był moim nauczycielem.

- Tak, panie profesorze.

- Byłem smarkaczem, kiedy mnie znalazł, całkiem nieźle się wtedy

zabawiałem, a oleju w głowie miałem tylko tyle, by nie wpaść w jakieś większe

tarapaty.

- O tym nie wiedziałem, panie profesorze.

Biesenthal nie przestawał przyglądać się badawczo młodemu mężczyźnie; z

jego oczu nie znikał blask.

- T. B. Levy - powiedział w końcu Biesenthal.

Zakładam, że ponieważ twój ojciec nosił przydomek Macaulay, ty jesteś

Thomas Babington.

- Tak, panie profesorze, staram się jednak nie eksponować nazwiska

Babington.

- Przypominam sobie, że było was dwóch; czyim imieniem ochrzczono tego

drugiego?

- Thoreau. Nazywa się Henry David - to była prawda, lecz Levy nigdy tak się

do niego nie zwracał. Gdy byli sami, nazywał go Doc. Był to ich wielki i jedyny

sekret.

Na całym świecie nikt inny nie używał imienia Doc. Podobnie Doc był jedyną

osobą na całym świecie, która nazywała brata Babe.

- Czy on również jest dobrze zapowiadającym się intelektualistą?

- Nie, panie profesorze, jest świetnym biznesmenem. Zarabia worki pieniędzy

i do niedawna był zupełnie normalnym facetem, lecz od jakiegoś czasu nosi ubrania

firmy Brooks Brothers, a w jego zachowaniu zaczynają się pojawiać oznaki

dyletantyzmu na prawdziwie światowym poziomie. Ma bzika na punkcie francuskich

restauracji i pije wyłącznie burgunda. Można usnąć z nudów, słuchając jego

background image

opowiadań na temat makijażu jednej dziewczyny i nosa jakiejś innej. Myślę, że mój

ojciec wydziedziczyłby go.

Biesenthal uśmiechnął się.

- Twój ojciec wielce cenił precyzję, świadczą o tym wasze imiona.

- Dlaczego, panie profesorze?

- Thoreau i Macaulay zmarli w tym samym roku.

Nie - pomyślał Levy, mając zamiar poprawić profesora. Macaulay zmarł w

roku 1859, natomiast Thoreau trzy lata później. Levy nerwowo pogładził się rękami

po brzuchu. Cóż zrobić, cóż zrobić? Trzy lata to w końcu żadna różnica, jednak Tom

Macaulay leżąc na łożu śmierci mógłby wyrazić odmienny pogląd w tej sprawie. Hej!

Babington, trzy lata dłużej czy krócej, może dla ciebie nie ma to znaczenia, w takich

kwestiach wypowiadaj się jednak wyłącznie w swoim imieniu!

- Nie jestem... - zaczął Levy.

Biesenthal nie przestawał świdrować młodzieńca swymi piekielnymi oczami.

- To znaczy nie jestem całkiem pewny... zawsze sądziłem, że jeden z nich

zmarł w roku 1858, a drugi w 1862. Jakże człowiek może się pomylić! Dziękuję za

sprostowanie.

Biesenthal zawahał się przez chwilę.

- Nie... nie, oczywiście, masz zupełną rację, to ja się pomyliłem. Jeden z nich

faktycznie zmarł trzy lata po drugim. Źle się wyraziłem, wybacz mi. Chciałem, rzecz

jasna, powiedzieć, że urodzili się w tym samym roku; dokładnie rzecz biorąc, również

w tym samym miesiącu.

Levy wciąż nerwowo masował brzuch. Datę urodzin tych dwóch mężczyzn

dzielił okres siedemnastu lat, lecz takiemu człowiekowi jak Biesenthal nie można

było przecież wytknąć drugiego błędu. W każdym razie nie w tym samym dniu. W

ciągu całego życia - czemu nie, ale raz za razem - mógł to zrobić jedynie ktoś, kto

celowo narażał się na wzbudzenie gniewu profesora.

- Tak, panie profesorze - powiedział Levy.

- Nigdy więcej - zaczął Biesenthal głosem niskim, lecz wykazującym objawy

rosnącej irytacji - już nigdy więcej nie próbuj potakiwać mi dla świętego spokoju!

- Nigdy bym sobie na to nie pozwolił, panie profesorze.

- Kiedy urodził się Macaulay?

- W roku 1800.

- A H. D. Thoreau?

background image

- Około roku 1800.

- Kiedy?

- Siedemnaście lat później.

- Proszę mnie poprawiać, jeśli się mylę, drogi panie! Jakże inaczej mogę

poznać twoje umiejętności? Nie lubię ludzi, którzy mi bez przerwy potakują.

Wszyscy się zawsze ze mną zgadzają, a to mnie nudzi, proszę pana, to mnie nudzi.

Poszukuję wybitnych umysłów. Intelekt twojego ojca budził we mnie głęboki

szacunek. Budził we mnie uwielbienie. Czy jesteś równie wybitny jak on?

- Och nie. Nie, panie profesorze.

- Osąd w tej sprawie pozostaw mnie. Nie mogę jednak ocenić cię właściwie,

jeśli nie zademonstrujesz swoich umiejętności. Gdy będziesz je nadal ukrywał,

przyjmę założenie, że jesteś próżniakiem i zaliczę cię do tej samej kategorii, do której

należał ten chłopak o nazwisku Riordan. „Młody Levy?! To bardzo smutne. Jego

ojciec miał umysł, którego zazdrościł mu cały świat, lecz jego syn, niestety, nigdy nie

potrafił nauczyć się czegoś więcej niż dziecinnych wierszyków.” Czy taka ocena

byłaby dla ciebie zadowalająca?

- Pan wie, że nie.

- Dlaczego znalazłeś się na uniwersytecie Columbia, Levy?

- To dobra uczelnia.

- Oczekuję jakiejś lepszej odpowiedzi.

- Ponieważ pan tu jest.

- Cóż, ta odpowiedź jest z pewnością lepsza i na pewno bardziej mi schlebia,

ale podejrzewam, że również jest tylko częścią prawdy. Oczywiście przeglądałem

dzisiaj twoje świadectwa szkolne. Sprawdzam każdą osobę, która uważa, że jest

godna tego, by stać się moim podopiecznym. Levy, czy uważasz że jestem

arogantem?

- Och nie, panie profesorze.

- Twój ojciec uważał, że jestem. Nieustannie pastwił się nade mną. Chodziłeś

do szkoły w Denison; jeśli się nie mylę, do jednej z tych kiepskich koedukacyjnych

szkółek w Ohio.

- W informatorze szkolnym sformułowano to trochę inaczej.

- I uzyskałeś stypendium Rhodesa.

Levy przytaknął.

- Stypendysta Rhodesa. Z Denison. Świadczy to o twoich niezwykłych

background image

zdolnościach, wszyscy stypendyści Rhodesa, których znam, studiowali później w

jednym z uniwersytetów Ivy League. Levy, w jaki sposób dokonałeś takiego

wyczynu?

- Nie wiem, panie profesorze, po prostu złożyłem podanie.

Najprawdopodobniej trafiłem na dość słaby rok.

- Najprawdopodobniej. To wyjaśniałoby wszystko. Wyobrażam sobie, jakie

wrażenie musiało to zrobić w Denison. Nie wątpię, że dostałeś to stypendium jako

pierwszy w historii szkoły.

Levy siedział w milczeniu.

- Byłeś prawdopodobnie pierwszym, który w ogóle ubiegał się tu o miejsce.

Levy nic nie odpowiedział.

Biesenthal odczekał dłuższą chwilę, zanim zadał następne pytanie:

- Dlaczego jesteś na uniwersytecie Columbia, Levy?

- Tak się po prostu złożyło - wymamrotał Levy.

- To nieprawda, że tak się po prostu złożyło, Levy. Ponieważ twój ojciec był

również stypendystą Rhodesa, chodził do tej samej kiepskiej koedukacyjnej szkółki w

Ohio, i również przyjechał tutaj, by napisać doktorat... Jest taki fragment w jednej z

powieści o Jamesie Bondzie: „jeśli coś się zdarza pierwszy raz - jest to zbieg

okoliczności, jeśli podobna rzecz zdarza się po raz drugi - można powiedzieć, że to

czysty przypadek, za trzecim jednak razem to działanie ze strony wroga”.

Levy'ego oblewały siódme poty. Jeśli jeszcze raz pobiegnę na uczelnię,

powinni mnie zamknąć w jakimś odosobnionym miejscu - pomyślał Levy. Nie w tym

leżał jednak problem, gdyż Levy pocił się w tej chwili z zupełnie innego powodu.

- Rozdział dotyczący McCarthy'ego jest najważniejszą częścią twojej

dysertacji, czy tak?

- Trudno mi powiedzieć, panie profesorze, biorąc pod uwagę fakt, że

skłamałbym mówiąc, że cokolwiek do tej pory napisałem.

- Rozdział dotyczący McCarthy'ego jest najważniejszą częścią twojej

dysertacji, czy tak?

- Tak.

- To mnie bardzo martwi, Levy.

- To tylko dysertacja, profesorze Biesenthal.

- Przykro mi to mówić, ale nie możesz wypełnić luk, które zostawił po sobie

twój ojciec. Być może, wszystko jest możliwe, wyciśniesz jeszcze większe piętno na

background image

nauce, ale to będzie twoja zasługa, nie twojego ojca.

- Proszę posłuchać; jestem tutaj... chce pan znać prawdę, powiem panu

prawdę... jestem tutaj, gdyż była to najlepsza oferta stypendialna - i to jest cała

prawda. Nie jestem tu w jakiejś misji, nic podobnego.

- To dobrze. Ponieważ minęło zbyt wiele czasu, nie możesz już nic zrobić,

żeby go oczyścić.

- Wiem o tym, ponieważ nie trzeba go oczyszczać, był niewinny. - Levy

podniósł szybko wzrok na Biesenthala.

Z przeklętych oczu wciąż nie znikał ten charakterystyczny błysk...

4

Będąc w Londynie, Scylla nigdy nie wznosił się na szczyty swoich

możliwości. Nie dlatego, że nie lubił tego miejsca. Wręcz przeciwnie. Już wiele lat

temu, gdy po raz pierwszy odwiedził to miasto, doznał uczucia, że tu właśnie

powinien był zamieszkać. Związki uczuciowe z miastem pogłębiły się jeszcze

bardziej w ciągu dziesięciu lat, licząc od momentu, gdy Scylla skończył lat

dwadzieścia.

Gdy miał trzydzieści, poznał w Londynie Janey i bardzo się zakochał. I w tym

właśnie tkwił problem. Niezależnie od tego, jak ważne wykonywał zadanie, nie

potrafił się zmusić do odpowiedniej koncentracji. On i Janey byli już ze sobą od

pięciu lat. Ze strony Scylli nie była to wielka namiętność, lecz jego uczucia okazały

się wystarczająco głębokie, by związek ten przetrwał tak długo. Tego wieczoru

przechadzał się po Mount Street, oglądając wystawy sklepowe i myśląc o Janey;

nagle zaczął głośno śpiewać piosenkę „Mglisty dzień w Londynie”. Jednak w samą

porę przywrócił kontrolę nad swoimi uczuciami i nie rozśpiewał się na tyle głośno,

aby jakiś przechodzień mógł usłyszeć tę serenadę; tak czy owak jego zachowanie

oznaczało, że nie osiągnął w tym momencie stopnia koncentracji, jaki w tego typu

pracy potrzebny jest często do tego, by po prostu przeżyć.

Spojrzał na zegarek. Było przenikliwe zimno; był wrzesień i dochodziło wpół

do czwartej rano. Pochuchał przez chwilę w dłonie, podniósł kołnierz płaszcza i

owinął nim ciasno szyję. Kupił ten płaszcz wiele lat temu u Burberry'ego i wiedział,

że jest już stary i niemodny, ale czy miało to jakieś znaczenie?

Usiadł i spokojnie czekał. Do czekania można się było jakoś przyzwyczaić.

On jednak nienawidził czekać; z drugiej strony ileż to razy zmusza się do tego

background image

innych, wyprowadzając ich z równowagi. Zdobycie przewagi było warte każdej ceny.

To dziwne, ale Scylla nie lubił zmuszać innych do czekania, podobnie jak sam nie

lubił, gdy ktoś inny kazał mu czekać na siebie. Postanowił jednak zachowywać

spokój. „Oni” próbowali zdobyć przewagę i gdy się wreszcie pojawią, będą

przekonani, że on - Scylla - będzie zdenerwowany, niespokojny, nawet zirytowany, a

więc pomyślą, że to oni są w korzystniejszej sytuacji. Gdy jednak świadomie

doprowadza się do tego, by owi „oni” odnieśli takie wrażenie, wtedy - rzecz jasna -

tracą swą przewagę. To właśnie sprawiało, że Scylla był najlepszy, potrafił

zachowywać absolutny spokój i nie zdradzać niczego swoim zachowaniem.

Przynajmniej wtedy, gdy był u szczytu formy. Jednakże w Londynie nigdy się

to właściwie nie zdarzało. W Londynie stawał się łatwiejszym celem dla wroga, choć

do tej pory nikt nie potrafił tego wykorzystać.

Trzecia trzydzieści pięć...

Scylla ponownie zmienił pozycję. Ławka nie była po prostu przystosowana do

tego, by długo na niej siedzieć. Spojrzał w dal i wśród ciemnej zieleni Kensington

Gardens dojrzał kontury Albert Memorial. Cóż za wspaniały pomnik ku czci złego

gustu. Zwykle bardzo mu się podobał, lecz nie teraz, w środku tej przeklętej nocy,

gdy ze zmarzniętym tyłkiem musiał czekać na wykonanie tego głupkowatego zadania.

Wcześniej tego samego dnia zaoferował Rosjanom rysunek najważniejszej

części „inteligentnej bomby”, której posiadaniem tak bardzo upajało się ostatnio

wojsko; była to bomba, która nie spadała na ziemię jak inne - krążyła w powietrzu tak

długo, aż znajdowała wcześniej ustalony cel i dopiero wtedy spadała. Powodem, dla

którego misja Scylii była „głupkowata”, było to, że Rosjanie posiadali już ten

rysunek. Nie mieli jednak okazji nas o tym powiadomić, więc teraz musieli się zjawić

w parku, oficjalnie wyrazić zgodę na zakup rysunku i w wyniku pewnych

wzajemnych ustępstw dobić targu. Cóż, taki był cały „Rok 1984”; aż robi się

niedobrze.

Kroki.

Scylla odwrócił wzrok od Albert Memorial; spojrzał na pustą ławkę

znajdującą się naprzeciwko. W tym właśnie momencie miał wykonać najgłupszą

część zadania. Choć w tym fachu pracował już długo, gdy przychodził moment

wypowiedzenia jakiegoś hasła, nie mógł się powstrzymać od śmiechu i chichotał

niczym przedszkolak. Wielki Boże, któż inny mógł się spotykać na ławce w parku o

godzinie 3.39 rano?

background image

To pytanie nie wymagało odpowiedzi.

Naprzeciwko Scylli usiadła w ciemnościach dziewczyna o delikatnej urodzie.

Było to dziwne z kilku powodów: a)płci; b)faktu, że powierzyli tak „ważną” misję tak

delikatnej i słabej kobiecie. Niezależnie od tego sprawiała wrażenie spokojnej; ktoś,

kto nie miał w tych sprawach doświadczenia, mógł odnieść wrażenie, że kobieta jest

zupełnie opanowana. Scylla wyobraził sobie jednak, jak mocno wali jej serce.

Kobieta wyciągnęła paczkę papierosów i uczyniła taki gest, jakby chciała

poczęstować Scyllę.

Potrząsnął głową.

- Rakotwórcze. - Jezu, znów poczuł tę nieodpartą chęć, aby wybuchnąć

śmiechem. Co stałoby się, gdyby nie powiedział „rakotwórcze”? Mógł przecież

powiedzieć: „Przykro mi, kochanie, nie palę”. Czy odeszłaby wtedy? Oczywiście że

nie. Scylla siedział w dokładnie ustalonym miejscu i w momencie, który był ustalony

równie dokładnie, jak miejsce. Cóż za dziecinada! Gdyby kiedykolwiek został

szefem, pierwszą jego decyzją byłoby zrezygnowanie z używania haseł.

Kobieta zapaliła papierosa.

- Trudno rzucić ten nałóg.

- Inaczej nie byłby nałogiem - powiedział Scylla.

Powiedziawszy to, głęboko odetchnął. Przynajmniej tę idiotyczną część

zadania miał już za sobą.

Kobieta przez jakiś czas siedziała i paliła, zbyt głęboko zaciągając się dymem.

- Jesteś Scylla? - spytała w końcu.

Wielki Boże, czy pomyślała, że po tym wszystkim mógł okazać się kimś

innym? Jej brak doświadczenia zaczynał go powoli irytować. Zbyt długo działał w

tym fachu, by teraz mieć do czynienia z głupcami i kimś w rodzaju chłopców na

posyłki. Nie odpowiedział nic, skinął jedynie głową.

- Myślałam, że jesteś kobietą.

Myślałem, że jesteś mężczyzną - pomyślał tylko Scylla. Była to oczywiście

prawda, więc rzecz jasna, nie mógł tak odpowiedzieć.

Nie odpowiedział nic.

- Czy przypadkiem Scylla nie była kobietą-potworem?

- Scylla to nazwa skały. Skały znajdującej się obok niebezpiecznego wiru. Wir

nosił nazwę Charibdis.

- I tym właśnie jesteś? Skałą?

background image

Był faktycznie skałą. Przynajmniej wtedy, gdy miał dobry dzień. Scylla

zachował milczenie. Zdążył się już zorientować, że kobieta stosuje taktykę

wymijającą. Nie wiedział jednak, czy robi to dlatego, że jest w tej pracy mało

doświadczona, czy też z jakiegoś innego powodu.

- Polecono mi, abym ci przekazała, że wasza cena jest zbyt wygórowana.

- Czy polecono ci również, aby wynegocjować nową? - Miała naprawdę

bardzo ładną, a jednocześnie delikatną twarz. On natomiast był świadomy tego, że

jego ciało jest duże i mocno umięśnione.

Skinęła głową.

- Oczywiście.

- Chryste, negocjujmy więc, przedstaw swoją ofertę, na tym przecież polegają

negocjacje.

- Oczywiście. - Znów skinęła głową.

Siedziała na ławce i wyglądała tak, jakby wpadła w panikę; chciała to przed

nim ukryć, lecz nie udawało się jej; sprawiała wrażenie, jakby za chwilę ktoś ją miał

zabić - i w tym momencie mózg Scylli przesłał spóźnioną wiadomość: nie ją, nie ją,

to ciebie ktoś próbuje zabić...

I jeśli szczęście jest wynikiem przeznaczenia, to Scylla je miał, gdyż

instynktownie podniósł prawą rękę i dotknął nią gardła na ułamek sekundy wcześniej,

niż znalazł się w tym samym miejscu drut, którym ktoś próbował go udusić; gdy drut

zaciskał się na jego szyi coraz mocniej, wrzynając się w dłoń, Scylla pomyślał, że to

nie może stać się w tej chwili, tu - w Londynie - choć logika mogłaby wskazywać

inaczej. Z drugiej strony logiczne myślenie prowadziło do jednego wniosku - nawet w

chwilach, gdy Scylla nie był maksymalnie skoncentrowany, nikt nie posiadał takich

umiejętności, aby zajść go od tyłu bezszelestnie. I gdy drut coraz głębiej przecinał

dłoń Scylli, a on sam poczuł się otumaniony, wtedy zdołał zrozumieć, że jest w

błędzie - był taki człowiek i musiał nim być Chen - wątły, lecz zawsze przynoszący

śmierć. Sam mistrz S. L. Chen - i właśnie on stał teraz za plecami Scylli i zabijał go...

Gdy Chen zorientował się, że ma do czynienia ze Scyllą, odczuł satysfakcję.

To uczucie nie wynikało z przesadnej wiary we własne siły, lecz raczej z

przeświadczenia, że takie spotkanie było nie do uniknięcia. Kiedyś musiało dojść do

walki między Chenem a Scyllą i lepiej się stało, że doszło do niej właśnie teraz -

teraz, gdy on, Chen, był stroną atakującą. Zgodnie z kodeksem uczciwości, Chen

najchętniej spotkałby się z przeciwnikiem w pustym pokoju; obaj byliby prawie

background image

nadzy - i niech jeden zwycięży, a drugi zginie. W tym przypadku miało być jednak

inaczej. Niezależnie od tego Chen odczuwał satysfakcję, gdy odkrył, że ma do

czynienia właśnie ze Scyllą.

Nie był jednak zadowolony z okoliczności, w jakich mieli stoczyć walkę. Nie

miał nic przeciwko ciemnościom ani miejscu, którym był park, nie przeszkadzała mu

również nocna pora. Tym, co mogło okazać się kłopotliwe, była pora roku. Chen

wiedział o tym od samego początku. Gdyby było lato, Scylla pojawiłby się

prawdopodobnie w spodniach i koszuli i jego szyja byłaby łatwym celem dla rąk

Chena. Był jednak wrzesień i nie było wątpliwości co do tego, że Scylla będzie miał

na sobie płaszcz i że z pewnością będzie chłodno - a to oznaczało, że kołnierz

płaszcza będzie prawdopodobnie podniesiony, a jeśli nie widzi się wyraźnie

najczulszych miejsc na szyi, tych miejsc, gdzie zadaje się śmiertelny cios, można

wtedy jedynie sprawić ból - i wtedy Scylla może mieć szansę na kontratak. A może

nawet na zwycięstwo.

Chen był bardzo przeciwny takiemu obrotowi sprawy, więc postanowił użyć

nunchaku.

Była to doskonała broń, stara jak świat; dwie twarde drewniane pałki

połączone ze sobą drutem lub - jeśli ktoś woli - skórzanym paskiem.

Chen był zwolennikiem stosowania drutu.

Był mistrzem w posługiwaniu się nunchaku. U mieszkańców Kaukazu broń ta

- ze względu na swój dziwny wygląd - budziła strach. Biali nazywali ją nunczako.

Panowała opinia, że najgorsze, co się może zdarzyć, to mieć za przeciwnika Chena

posługującego się nunczako.

Na ekranach kin pojawiły się szalone filmy o walkach kung-fu. Nunczako

posługiwał się również Bruce Lee; na oczach przerażonego Chena święty przedmiot

stał się zabawką w rękach młodocianych przestępców na całej kuli ziemskiej.

Dzieciaki używały nunczako w Los Angeles. Broń ta stawała się popularna w

Liverpoolu. Popularna. I to było poniżające. Oglądając filmy z Brucem Lee, Chen

dostawał spazmów.

Na spotkanie ze Scyllą Chen zjawił się o 2.30.

Wiedział, że dziewczyna miała przyjść o 3.30, ale wiedział również, że spóźni

się o dziewięć minut, by rozdrażnić dużego mężczyznę. Chen zakładał, że Scylla

zjawi się przed trzecią - Chen zawsze przychodził wcześniej, gdy miał się z kimś

zmierzyć, i byłby zaskoczony, gdyby Scylla nie postąpił podobnie. O 2.30 Chen

background image

dokonał krótkiej, lecz dokładnej analizy otoczenia wokół ławki, na której miał usiąść

Scylla. Znalazł najbardziej odpowiednie miejsce, które znajdowało się nie opodal

krzaków. Chen uznał, że nawet w przypadku mocnego powiewu wiatru niczym nie

zdradzi swojej obecności.

Przemyślawszy to wszystko, Chen kucnął za krzakiem.

Mógł tak wytrwać... jak długo? Przez cały dzień? Z pewnością tak. Potrafił

cały dzień pozostawać w nieruchomej pozycji. Prawdopodobnie mógłby to robić

jeszcze dłużej. Być może, okaże się to kiedyś konieczne. W tej chwili zamarł w

bezruchu i gdy Scylla przybył o trzeciej i rozejrzał się wokół, stanowił niejako część

otaczającego to miejsce krajobrazu. Nie było nic, co mogłoby zdradzić jego obecność.

Znajdował się już na miejscu przed przyjściem Scylii, po śmierci Scylli już go tam

nie będzie.

Trzymał w rękach nunczako, każdą pałkę w innej ręce. Łączący drewniane

pałki drut o chropowatej powierzchni zwisał luźno. O 3.41 wstał i poczuł, że jego

mocne ręce są gotowe do działania. Ręce były jego chlubą; przez całe życie polegał

wyłącznie na nich - inne części ciała miał bowiem wątłe i słabe. Waga jego ciała

nigdy nie przekroczyła stu funtów.

Chen zaczął posuwać się do przodu.

- Czy przypadkiem Scylla nie była kobietą-potworem?

- Scylla to nazwa skały. Skały znajdującej się obok niebezpiecznego wiru. Wir

nosił nazwę Charybdis.

- I tym właśnie jesteś? Skałą?

Scylla zachował milczenie.

Chen podchodził coraz bliżej.

- Polecono mi, abym ci przekazała, że wasza cena jest zbyt wygórowana.

Niech ją szlag trafi! - pomyślał Chen. Pospieszyła się zbytnio, a miała przecież

podejść powolnym krokiem. Tyle lat w tym fachu, a teraz trafił na taką nowicjuszkę!

Scylla będzie w tej chwili kontrolował bieg wypadków. Chen chciał przyspieszyć,

lecz gdy trzeba zachować ciszę, szybkość przestaje być sprzymierzeńcem. Należy

kroczyć pewnie, lecz powoli. W przeciwnym razie istnieje ryzyko, że można zdradzić

swą obecność ocierając materiałem o materiał, nadeptując patyk na ziemi lub też

wydając jakieś inne dźwięki.

- Czy polecono ci również, aby wynegocjować nową?

Chen znajdował się w odległości sześciu stóp od dużego mężczyzny. Wolałby

background image

znajdować się w odległości czterech stóp od niego, lecz wszystko zepsuła ta cholerna

dziewczyna.

- Oczywiście.

W tym momencie znajdował się w odległości trzech stóp od Scylli.

- Chryste, negocjujmy więc, przedstaw swoją ofertę, na tym przecież polegają

negocjacje.

- Oczywiście - powiedziała i kiedy Chen zaciskał drut na gardle Scylli,

wiedział już, że Scylla uniósł wcześniej rękę. Używając prawej ręki, próbował nie

dopuścić do tego, by drut zacisnął się na jego gardle.

Dziwka - pomyślał Chen, lecz jednocześnie wyrzucił z głowy wszystkie myśli,

koncentrując się jedynie na tym, co robi. Już wcześniej przecinał ludzkie ciało

podobnym drutem i wiedział, że kości ręki łamią się wtedy jak zapałki.

Przyjął odpowiedniejszą do tego celu pozycję i zachowując doskonałą

równowagę ciała, rozpoczął swój akt zabijania...

Gdy krew niemal trysnęła ze zranionej prawej dłoni, Scylla zauważył, że

siedząca naprzeciwko niego dziewczyna trzyma w ręce pistolet. Była to z jej strony

czysta głupota, gdyż użycie broni palnej w ciemnościach wywołałoby jedynie

niepotrzebny zamęt, a celny strzał mógł być tylko wynikiem szczęśliwego zbiegu

okoliczności. Choć wzięcie pistoletu nie było rozsądnym posunięciem, Scylla mógł

się jednak stać łatwym celem, gdyby tylko dziewczyna okazała się szybsza - w

pewnym bowiem momencie Scylla odczuł paraliżujący ból, a taki ból potrafi

odwrócić cały bieg wypadków. Ból przyćmiewa umysł i blokuje działanie zmysłów,

uniemożliwia działanie zgodne z logiką, doświadczeniem i odbytym szkoleniem.

Tak więc przez chwilę, gdy drut coraz głębiej wrzynał się w ciało, Scylla

poczuł, że słabnie, że ma przyćmiony umysł oraz że nadchodzi jego godzina śmierci.

Lecz dziewczyna była powolna, zbyt powolna - i krytyczna chwila

przeminęła.

Mózg Scylli odzyskiwał utraconą władzę. Scylla był przecież skałą. Pamiętaj

o tym! Scylla, jesteś skałą i musisz coś zrobić - i to natychmiast. Słowa te jakby

głośnym echem odbiły się w jego umyśle, gdyż nagle zorientował się, że dziewczyna

z pistoletem podnosi się z ławki. Jakie to mogło mieć jednak znaczenie, czy kula

przeszyje głowę trzeźwo myślącą, czy też zamroczoną z powodu bólu? Na domiar

złego za Scyllą znajdował się jeszcze Chen, równy w walce, a być może jedyny... ale

ty, Scylla, jesteś skałą i musisz coś zrobić!

background image

Coś niezwykłego, nadzwyczajnego - coś, czego nikt nie dokonał - i masz na to

pięć sekund. A więc zrób to.

Chen był na swój sposób wielki, ale równocześnie był mały. Dziewczyna

podchodziła coraz bliżej. Chen był szybki, lecz w tym momencie stał nieruchomo -

dziewczyna podniosła pistolet i była gotowa do strzału - a więc gdyby udało się

ruszyć Chena z miejsca, gdyby udało się doprowadzić do tego, by choć na chwilę

stracił równowagę, gdyby tylko udało się to zrobić...

Scylla wiedział już, jak działać.

Widział człowieka, który tego dokonał. Widział to tylko jeden raz. Na boisku

do koszykówki. Niezrównany Monroe zmierzył się z geniuszem piłki, Frazierem.

Najwspanialszy napastnik przeciwko największemu obrońcy. W pobliżu tych dwóch

nie było nikogo. Monroe ruszył na kosz i zrobił zwód w prawo, a jeśli zrobi się zwód

w prawo, są tylko dwie rzeczy, które można zrobić w następnej kolejności: zrobić

zwód w prawo i ruszyć lewą stroną lub też zrobić zwód w prawo, następnie zwód w

lewo i ruszyć stroną prawą.

Monroe nie zrobił ani jednego, ani drugiego.

Zrobił zwód w prawo i ruszył prawą stroną, omijając Fraziera, któremu

jedynie pozostało obejrzenie celnego rzutu przeciwnika.

Scylla zrobił zwód w prawo i ruszył do przodu prawą stroną.

W tym kierunku przechylił ciało wzdłuż ławki, a potem, gdy wydawało się, że

raptownie zatrzyma się, by zamarkować ruch z powrotem w lewą stronę, zebrał w

sobie wszystkie siły, jakie mu jeszcze pozostały, by przesunąć się dalej na prawo. W

tym momencie odczuł, że z chwilą, gdy Chen stracił równowagę, drut na jego szyi

nagle rozluźnił się.

Całą siłą swego wielkiego ciała Scylla ruszył teraz do przodu, ciągnąc za sobą

małego mężczyznę, który nie sprawiał wrażenia, aby czuł się szczęśliwy z powodu

takiego obrotu sprawy. Gdy Scylla znalazł się już poza ławką i poczuł, że jego ciało

zachowuje odpowiednią równowagę, zebrał wszystkie siły i wykonał przerzut przez

ramię. Bezradny Chen jak piłka poszybował w kierunku dziewczyny, która i tym

razem okazała się zbyt powolna.

Oboje z łomotem upadli na ziemię. Dziewczyna była w szoku. Jej pistolet

potoczył się po chodniku. Scylla zauważył go, ale w tym samym momencie dostrzegł

go również Chen, który rzucił się po broń i desperackim wysiłkiem próbował jej

dosięgnąć. Na betonowym chodniku przypomniał uciekającego karalucha.

background image

Scylla nie przeszkodził mu.

Jego prawa ręka obficie krwawiła i była w chwili prawie bezużyteczna. Scylla

przypatrywał się Chenowi, który podchodził coraz bliżej. Nagle wymierzył mu cios

nogą w głowę - albo raczej próbował to zrobić... Chen był bowiem gotowy do obrony

i zdołał złapać Scyllę za stopę - wykręcił ją i rzucił przeciwnika na ziemię. Scylla

zaatakował uderzeniem z lewej, lecz cios jedynie musnął głowę Chena, który pomimo

pozycji klęczącej i oszołomienia z powodu przerzutu przez ramię potrafił zrobić

szybki unik. Scylla wymierzył następny cios z lewej, lecz i tym razem Chen zrobił

unik. Scylla jeszcze raz spróbował, lecz znów chybił, gdyż Chen był szybki i swymi

raptownymi ruchami przypominał karalucha lub owada wodnego, którego choć się

widzi i chce się go złapać, nigdy się to nie udaje. W tym momencie obaj mężczyźni

rzucili się w kierunku pistoletu, lecz żaden z nich go nie dosięgnął i gdy Scylla

zrozumiał, że nie zdoła ubiec przeciwnika, kopnął go - pistolet zniknął gdzieś w

ciemnościach. Wtedy Chen wymierzył Scylli cios w szyję, lecz ten wykonał

nieznaczny ruch, który go ocalił. Cios był jednak bolesny - rozwścieczył Scyllę i

spowodował, że pociemniało mu w oczach. Pomyślał wtedy, że nie wolno mu

dopuszczać do takich sytuacji. Jeśli straci zdolność trzeźwej oceny wypadków, będzie

po nim. Znów spróbował uderzyć lewą ręką, lecz chybił; prawej nie mógł użyć, gdyż

byłoby to zbyt bolesne. Wiedzieli o tym obaj, więc gdy Scylla zdecydował się w

końcu na zadanie śmiertelnego ciosu z prawej, dał się słyszeć podwójny wrzask

wywołany potwornym bólem - i trudno ocenić, czyje cierpienie było bardziej

dotkliwe: Scylli czy Chena. Można było mieć pewność tylko co do jednego:

cierpienie Chena trwało krócej. Zdyszany Scylla wstał, przeszedł obok martwego

ciała mieszkańca Orientu i w milczeniu skończył z dziewczyną. Następnie pobiegł

ścieżką w dół w kierunku Albert Memorial. Biegnąc owinął chusteczką prawą rękę.

Najbliższy automat telefoniczny znajdował się naprzeciwko Kensington Gore.

Zbliżając się do niego, Scylla zwolnił i zaczął iść niemal spacerowym krokiem, bo

choć była dopiero 3.45 rano, potencjalni przeciwnicy mogli już nie spać, a biegnący

mężczyzna w nocy wyglądał podejrzanie. W kłopotliwych sytuacjach należało iść -

nie biec.

Scylla wrzucił do automatu odpowiednie monety, wykręcił odpowiedni numer

i już po pierwszym sygnale ktoś podniósł słuchawkę.

- Przeprowadzki.

- Scylla.

background image

- Słucham cię, Scylla.

- Dwoje. Między Albert Memorial i Lancaster Walk.

- Jakieś rany?

- Ręka.

- Zawiadomię klinikę, Scylla.

Trzaśnięcie słuchawki.

Scylla wyszedł z budki i czekał. Nie musiał czekać, mógł już pójść w swoją

stronę, jednak zawsze lubił zostać jeszcze chwilę w pobliżu miejsca podobnych

wydarzeń, by upewnić się, że nie będzie jakichś dodatkowych komplikacji.

Poza tym chciał przez chwilę pomyśleć. Dlaczego Chen chciał zająć jego

miejsce? Ktoś musiał go wynająć - ale kto i dlaczego? A wcześniejsze zdarzenie w

męskiej toalecie w Los Angeles? Możliwe, że stali za tym Arabowie, ale czy aż tak

bardzo zalazł im za skórę, aby chcieli go zabić? Bez trudności mogli się skontaktować

z Rosjanami, lecz ci z pewnością przysłaliby jednego ze swoich ludzi, a nie człowieka

z jakiegoś orientalnego kraju, którym pogardzają. Scylla czuł bardzo nieprzyjemne

rwanie w zranionej ręce. Potrząsnął głową - cokolwiek się działo, miał jeszcze zbyt

mało informacji; mózg dostał do przetworzenia zbyt mało danych.

Po siedmiu minutach zjawił się w Kensington Gardens pojazd wyglądający na

prawdziwą karetkę. Pięć minut później karetka odjechała. Wszystko załatwiono

bardzo sprawnie i, rzecz jasna, gazety nigdy o niczym się nie dowiedzą.

Scylla złapał taksówkę, kazał się zawieźć do najbliższej kliniki, zapłacił i

wysiadł. Odczekał chwilę, aż taksówka odjedzie; poszedł następnie w kierunku

miejsca, gdzie mieli na niego czekać. Ręka była w coraz gorszym stanie i Scylla miał

ochotę biec, lecz biegnący mężczyzna wygląda podejrzanie, więc w kłopotliwych

sytuacjach należało iść - nie biec.

Z obficie krwawiącą ręką Scylla powoli kroczył naprzód.

W klinice wszystko już było przygotowane. Oczyszczono ranę i

zaproponowano środek znieczulający.

Powiedział lakonicznie, że nie życzy sobie tego typu środków.

Lekarze zapewnili go, że zabieg będzie bolesny.

On natomiast zapewnił ich, że nie jest w tym miejscu pierwszy raz.

Lekarz niechętnie przystąpił do zabiegu bez użycia znieczulenia. Scylla

wszystkiemu przypatrywał się, widział każdy zakładany szew. I nawet nie jęknął.

Scylla był skałą. Przynajmniej wtedy, gdy miał dobry dzień.

background image

5

Levy siedział samotnie w rogu biblioteki, studiując wydarzenia z historii

Ameryki w roku 1875. Mówiąc prawdę, zainteresowała go nie sama data; daty to

tylko suche, nic nie znaczące liczby. Jego ojciec napisał kiedyś: „Dla pedanta daty to

niemal bóstwa, którym powinno oddawać się cześć, lecz dla prawdziwego badacza,

zajmującego się historią społeczeństw, to jedynie drobne szczegóły, to rodzaj

streszczenia wydarzeń, przydatne w pracy drogowskazy - i nic więcej. Nie pytamy

osoby, która przeżyła zatonięcie <<Titanica>>: Proszę powiedzieć, kiedy dokładnie

się to stało? Pytamy o coś innego: Jak tam było? Co pan wtedy czuł? I na tym polega

zadanie badacza zajmującego się historią społeczeństw: uczynić, aby przeszłość stała

się w oczach współczesnych czymś żywym i znaczącym, sprawić, aby ludzie

zaangażowali się emocjonalnie w wydarzenia, w których sami nie brali udziału. I

pomóc im zrozumieć je”. Ameryka około roku 1875 - zastanawiał się Levy. - Niech

pomyślę, niech pomyślę. - (Poprzednią godzinę spędził studiując historię Anglii, a

jeszcze wcześniej zajmował się zestawieniem wydarzeń, które miały w tym okresie

miejsce we Włoszech i Grecji. O historii Niemiec wiedział stosunkowo niewiele,

gdyż Niemcy jako naród byli tematem nudnym z powodu ich braku poczucia humoru.

Być może kiedyś, na samym początku, Stwórca nakazał: „No dobrze, niech Ziemia

zacznie się kręcić, wszyscy blondyni do Skandynawii, wszystkie głuptasy do Polski, a

z Niemiec wyrzucić wszystkich żartownisiów.”)

Hm - pomyślał Levy - rok 1875, 1875. W tym czasie został uwięziony w

Nowym Jorku Boss Tweed, co było równoznaczne z pojawieniem się miejskich

wielkorządców, ludzi reprezentujących wielką władzę, w każdym mieście pojawił się

odpowiednik Dicka Daleya; w tym też czasie rozpoczęła działalność organizacja

Christian Science i wtedy również wystąpiła ze swymi szaleńczymi ideami Mary

Eddy. A kiedy zaczęto organizować wyścigi konne w Kentucky? Wszystko to

zdarzyło się w tym samym okresie, wtedy to również rozpoczęła działalność pierwsza

centrala telefoniczna, a Custer dostał za swoje w Little Big Horn.

Dobrze - pomyślał Levy - cóż za zbieg okoliczności: rozpoczęcie działalności

pierwszej centrali telefonicznej zbiegło się w czasie ze śmiercią Custera - cóż to

musiał być za kraj, cóż to była za ojczyzna dla jej obywateli! Melville miał ponad

pięćdziesiąt lat i był ciągle nieznany, Twain około czterdziestki i odnosił już sukcesy,

Joe Pulitzer był chyba dwudziestopięcioletnim dzieciakiem, a krowa pani O'Leary

background image

właśnie zniszczyła Chicago; a pomyśleć o wszystkich wynalazkach, które tryskały z

ludzkich umysłów niczym fontanna: Remington wprowadzał właśnie na rynki

Wschodu maszyny do pisania, Glidden kończył projekt urządzenia do produkcji drutu

kolczastego, które miało zawojować rynki Zachodu - a gramofon Thomasa Alva i

urządzenie do czyszczenia dywanów Bissella? Cóż to były za wspaniałe czasy -

byliśmy wtedy krajem tworzącym zręby przyszłej potęgi; wśród innych narodów

byliśmy niczym odważny i energiczny chłopak wśród ślamazarnych rówieśników.

Nie wiedzieliśmy o tym jednak, a właściwie nie chcieliśmy o tym wiedzieć, ponieważ

być najlepszym, to znaczy wziąć na siebie odpowiedzialność i objąć przywództwo, a

my byliśmy za bardzo uwikłani w cywilizacyjny wyścig: jeszcze szybciej, jeszcze

sprawniej.

Levy odsunął się od biurka, aby przez chwilę odpocząć. O Ameryce wiedział

już sporo. Wiedza ta była z pewnością powierzchowna, lecz nie był przecież

ekspertem w dziedzinie historii dziewiętnastego wieku - skądże znowu, chciał jedynie

przypomnieć sobie pewne wydarzenia, był przecież nikim innym jak zwykłym,

typowym dla swych czasów facetem. Z drugiej strony należało posiąść wiedzę na

temat różnych innych okresów historii. Najważniejsze było, aby znać świat, każde

dwudziestopięciolecie na przestrzeni ostatnich kilku wieków. Jeśli posiadało się taką

wiedzę i znało się pewne rzeczy „na wyrywki”, wtedy luki w wiedzy

rekompensowało logiczne myślenie. W ten właśnie sposób funkcjonował umysł ojca

Levy'ego. Gruntowna znajomość wszystkich faktów nie była potrzebna. Należało

znać większość z nich. Gdy nie znało się jakichś szczegółów, wtedy na pomoc

przychodziła logika. Ojciec Levy'ego kochał logikę. Pod tym względem Levy był do

niego podobny.

Przy innym stoliku, na lewo od miejsca, gdzie siedział Levy, powstało nagle

zamieszanie. Jakiś przystojny chłopak i ładna dziewczyna poszturchiwali się

nawzajem; patrząc jednak na nich, można było odnieść wrażenie, że oboje mieliby

raczej ochotę na kontakt bardziej subtelny. Levy przyglądał im się przez chwilę. Był

to prawdziwy powód, dla którego wolał uczyć się właśnie tutaj, a nie w zacisznym

pomieszczeniu wśród półek na książki - lubił przyglądać się ludziom.

Kłamca.

Lubił przyglądać się dziewczynom.

W sali znajdowało się kilka studentek z Barnard, których widok mógł

faktycznie przyprawić o zawrót głowy. Jedna z nich będzie kiedyś moja - pomyślał

background image

Levy. W tej chwili jedynie przyglądał im się. Też coś!

Levy odwrócił się raptownie do tyłu świadomy tego, że przypatruje mu się

Biesenthal. Profesor wskazał palcem stos książek na stoliku Levy'ego.

- Nikt się na to nie da nabrać - powiedział. - Widziałem, jak strzelasz oczami

do dziewczyn.

- Och nie, panie profesorze, mógł pan odnieść takie wrażenie, ale ja naprawdę

odwaliłem dziś kawał roboty.

- Gdybyś chciał się uczyć, znalazłbyś bardziej zaciszne miejsce.

- Niczego nie pragnąłbym bardziej, ale w tej chwili nie ma nigdzie wolnych

miejsc, więc musiałem zostać tutaj - powiedział Levy.

- Ja zawsze uczyłem się właśnie tu - powiedział Biesenthal. - Można tu było

spotkać dużo ładnych dziewczyn.

Pana interesowały dziewczyny? - chciał niemal krzyknąć Levy, lecz ugryzł się

w język.

- Wiem, co myślisz - powiedział Biesenthal. - Znam ten wyraz oczu. Jadąc po

Broadwayu samochodem, zauważyłem jednego z moich studentów i kiedy

zatrzymałem się na światłach, student wlepił we mnie wzrok; był zupełnie osłupiały.

Spytałem go, czy coś się stało, a on zdołał tylko wykrztusić: „Mój Boże, pan umie

prowadzić samochód”. Jesteśmy jednak istotami ludzkimi, przynajmniej niektórzy z

nas, Levy. Przemyśl to sobie. Twierdzisz, że odwaliłeś kawał roboty, co to była za

robota?

- Rok 1875 - powiedział Levy.

- Nie zlekceważ postaci Gliddena - rzekł Biesenthal.

- Absolutnie nie, panie profesorze.

- Nie masz najmniejszego pojęcia, kim był Glidden, przyznaj się.

- Niech pan ze mnie nie żartuje, chodzi o drut kolczasty, to bardzo ważny

moment historii. - Hej! Sukinsynu, zrobiłeś na nim wrażenie! Zaznacz to w

kalendarzu, gdy będziesz już w domu. - A co pan sądzi na temat Custera i telefonów?

Biesenthal spojrzał na chłopca.

- Masz na myśli Custarda, Levy? Twoje słowa zlewają się w jakiś niewyraźny

bełkot.

- Nie, nie, mam na myśli człowieka o nazwisku George Armstrong Custer,

tego bałwana, który zginął tak marnie akurat w momencie, gdy uruchomiono

pierwszą centralę telefoniczną. Czyż to nie wspaniały zbieg okoliczności w historii

background image

Ameryki! Osobiście uważam, że to wspaniały symbol.

- Jak mawiał twój ojciec: „Symbole zostawcie poetom”. - Spojrzał na zegarek.

- Dochodzi siódma, niedługo muszę być w domu na kolacji. Odprowadź mnie, Levy. -

Pokiwał palcem wskazującym. - Nie musisz iść po swego grata. To całkiem blisko, na

Riverside Drive.

Biesenthal wyszedł z dużej czytelni, Levy podążył tuż za nim. Nie pozwolę na

to, by myślał, że jestem kompletnym głupcem - postanowił Levy. - Założę się, że

bliźniaków Riordanów nie prosił, by odprowadzili go do domu.

- Zaprosiłbym cię na kolację, Levy - zaczął Biesenthal, gdy obaj znaleźli się

już na zewnątrz. - Jest jednak pewien problem, Levy: moja żona, niegdyś prawdziwa

piękność i wspaniała matka dla naszych dzieci, niestety bardzo źle gotuje; nie tylko,

że jedzenie nie jest zbyt smaczne, ale w dodatku nigdy nie ma go w wystarczającej

ilości. Nie muszę więc dodawać, że raczej rzadko zapraszamy do domu gości. -

Przeszli przez uniwersytecki campus i udali się w kierunku Broadwayu i Sto

Szesnastej. Na rogu znajdował się sklep z plakatami i książkami, na wystawie leżały

obok siebie utwory Che'a Bette Midlera oraz książka o Kennedym.

- Gdzie byłeś, kiedy zmarł? - spytał Biesenthal.

Profesor przeszedł na drugą stronę ulicy, Levy podążył za nim.

- Kennedy? Byłem w szkolnej stołówce na lunchu i jakiś piłkarz,

prawdopodobnie głupi jak but, powiedział: Zastrzelili Kennedy'ego. W tym

momencie wykrzyknęliśmy jakby jednym głosem: A gdzie w tym dowcipie jest

pointa? Zaraz potem zaczęliśmy się śmiać z samych siebie, lecz przestaliśmy nagle,

widząc wyraz twarzy tego głupka. Zrozumieliśmy, że w tym dowcipie nie było żadnej

pointy.

- Miałem na myśli twojego ojca - przerwał Biesenthal.

- Chyba byłem wtedy w domu - odpowiedział Levy.

Schodząc w dół stromą ulicą w kierunku Riverside mężczyźni zwolnili kroku.

- Chciałbym, abyś o czymś wiedział - zaczął Biesenthal. - Nie mam ku temu

specjalnego powodu, po prostu chcę ci o czymś powiedzieć i robię to bardziej z myślą

o sobie, rozumiesz?

- Tak, proszę pana.

- Wyjawię ci wielki sekret, Levy, gdyby ludzie dowiedzieli się o tym,

zniszczyłoby to moją karierę - i to z dnia na dzień. Gdyby się okazało, że jestem

homoseksualistą i Timer ogłosił to na pierwszej stronie, byłoby to niczym w

background image

porównaniu z tym, co zaraz ci wyjawię, a więc słuchaj uważnie: jestem wielkim

kibicem baseballu. Nie mam na myśli takich drużyn, jak Mets i Dodgers lub takich

graczy, jak Aaron czy Mays, choć uwielbiam ich wszystkich oglądać. Ale tak

naprawdę rozkoszuję się czymś innym - czytaniem tabeli z wynikami rozgrywek.

Zbliżając się do starości, nadal wślizguję się potajemnie do łazienki w niedzielne

poranki, zabieram ze sobą wiadomości sportowe i udając, że biorę kąpiel, uczę się na

pamięć wyników poszczególnych gier. No dobrze, Levy, masz teraz szansę

wykorzystać swój wspaniale funkcjonujący mózg. Co może być najważniejszym

wydarzeniem roku w całym wszechświecie dla człowieka, który posiada taką

namiętność jak ja - wydarzeniem bardziej nawet doniosłym niż wybory Miss

Ameryki?

- Rozgrywki ogólnoświatowe?

- Słusznie. Właśnie te rozgrywki. I dla człowieka takiego jak ja najgorszą

rzeczą, jaka może się przytrafić - i zdarza się to całkiem często - jest to, że w czasie

rozgrywek muszę prowadzić wykłady. I wiesz, co wtedy robię?

- Nie, panie profesorze.

- Od ponad trzydziestu lat mam genialną wprost sekretarkę. Dałem jej kiedyś

najlepsze radio tranzystorowe; po każdej serii rozgrywek wchodzi do sali, gdzie

akurat wykładam. Nauczyłem ją, aby przybierała wtedy taki nieszczęśliwy wyraz

twarzy, jakby właśnie miał miejsce najstraszniejszy kataklizm. Wchodzi więc do sali

wykładowej i pyta: Czy mogę z panem chwilę porozmawiać, profesorze Biesenthal?

Ja odpowiadam wtedy rozdrażnionym głosem: O co chodzi, o co chodzi, czy nie

widzi pani, że jestem zajęty? Ona odchodzi ze mną na stronę i gdy ja kiwam głową,

zachowując przy tym niezwykle poważny wyraz twarzy, ona szepcze mi do ucha: W

szóstej grze Oakland prowadzi dwa do jednego, Seaver ciągle zdobywa punkty dla

Mets, lecz sprawia wrażenie zmęczonego, rozgrzewa się już Mc Graw. W takich

sytuacjach waham się przez chwilę, jakbym nie był zdecydowany, jak powinienem się

odpowiednio zachować, następnie wracam do studentów, którzy wszyscy czują się

zaszczyceni faktem, że nawet wydarzenia najwyższej rangi mające miejsce poza

uniwersytetem nie zakłóciły wykładu, który dla profesora jest świętością.

Obaj szli teraz ulicą Riverside Drive w kierunku ulicy Sto Osiemnastej.

- Twój ojciec umarł w marcu...

- Trzydziestego.

-...wtedy również byłem w sali wykładowej i nagle weszła moja sekretarka,

background image

która już piętnaście lat temu była niezrównana. Nie zapomnę katastroficznego wprost

wyrazu jej twarzy. Przypominam sobie, co wtedy pomyślałem: To nie chodzi o

rozgrywki, przecież nie zaczęli nawet sezonu. Zadałem więc sobie pytanie: o cóż

innego może chodzić, jakaż to straszna wiadomość skłoniła ją do tego, by przerwać

mi wykład i dlaczego ma taki wyraz twarzy? Podszedłem do niej i zastanowiłem się

przez chwilę, że może faktycznie byłem już starcem, który nie zauważył, że jest pół

roku później. A piętnaście lat temu Burdette i Aaron grali w Milwaukee przeciwko

Mantle'owi i Fordowi z drużyny Jankesów. Próbowałem przypomnieć sobie

wszystkie nazwiska, zastanawiając się jednocześnie nad tym, cóż takiego mogło się

stać. Ona nie wypowiedziała jednak żadnego nazwiska, powiedziała jedynie: On nie

żyje - i wyszła z sali. Odczułem taką ulgę - nie byłem więc jeszcze starym

sklerotykiem. Pamiętam, że nawet uśmiechnąłem się. Wróciłem do studentów i

usiadłem, ale w chwilę później wiadomość przyniesiona przez sekretarkę musiała

wywołać we mnie wstrząs, ponieważ zwróciłem się do studentów w te słowa: -

Musicie opuścić salę. Musicie natychmiast opuścić salę. Studenci wyszli, a po

upływie około godziny moja sekretarka przyniosła płaszcz i kapelusz. Spytałem ją,

jak do tego doszło, a ona odpowiedziała, że powodem śmierci był wylew krwi do

mózgu. To dobrze - powiedziałem - to dobrze, mam nadzieję, że umarł szybko i nie

cierpiał. Wiedziałem jednak, że cierpiał straszliwie i również podejrzewałem, że nie

był to żaden wylew. Próbowałem po prostu zachować spokój. Było to jednak

niezwykle trudne. Następnego dnia gazety podały, że strzelił sobie w głowę. Gdzie

wtedy byłeś?

- W domu. Stałem na końcu korytarza. Była godzina dziesiąta. Dostałem

świetną ocenę za wypracowanie, przy którym mi pomagał - zdarzało się, że był na

tyle trzeźwy, aby pomóc mi trochę w nauce. To było jakieś głupiutkie wypracowanie

na temat wełny; on wiedział wszystko, nie muszę tego panu mówić. Pomyślałem, że

powinienem mu powiedzieć, jak wysoko została oceniona nasza wspólna praca; po

chwili doszedłem jednak do wniosku, że gdybym to zrobił, trudno byłoby potem

przetrwać czas kolacji bez żadnego tematu do rozmowy, postanowiłem więc zaczekać

ze wszystkim - i wtedy rozległy się strzały. Pamiętam, jak stałem przy wejściu do

jego pokoju. Nie widziałem go - leżał za łóżkiem. Zauważyłem jednak krew -

strumień, rzekę krwi i przypominam sobie, co wtedy pomyślałem: Dzięki Bogu to nie

ja rozlałem farbę. Później zdałem sobie sprawę z tego, jak ładnie ta farba wygląda,

jak upiększa pokój, dodając mu barwności. Nie wiem, jak długo tam stałem; w końcu

background image

zebrałem się na odwagę i poszedłem zadzwonić po gliny. Gdy przyjechali,

poprosiłem ich o pistolet, lecz odmówili tłumacząc, że tu dowód rzeczowy.

Zrozumiałem to, ale powiedziałem, że chcę go dostać, gdy będzie już po wszystkim.

Odpowiedzieli, że jestem nieletni, więc nie mogą mi dać pistoletu. Czasem jednak

potrafię być bardzo uparty i może mi pan wierzyć, że mam go do tej pory. Mój brat,

który miał wtedy dwadzieścia lat, wydostał go od policjantów, gdy nie był im już

potrzebny. Gdy byłem już pełnoletni, nauczyłem się nim posługiwać, robiłem to w

nieskończoność. Znam każdą jego śrubkę. Naprawdę.

Mężczyźni zatrzymali się przed eleganckim domem, w którego drzwiach stał

portier. Biesenthal dał mu znak ręką, aby odszedł. Znaleźli się teraz sami na

chodniku.

- Dlaczego?

- Nie wiem... miałem nadzieję, że któregoś dnia odnajdę żywego

McCarthy'ego. Widzi pan, myślałem sobie wtedy, że nie jestem silny fizycznie, nie

jestem przecież zawodnikiem wagi ciężkiej czy kimś podobnym, a doszedłem

jednocześnie do wniosku, jakby to było wspaniale dać w swoim życiu nauczkę

przynajmniej kilku ciemnym typom. Nie wyrzuciłem pistoletu, ponieważ jest mój -

ponieważ należał do taty; właściwie nie wiem, dlaczego go nie wyrzuciłem.

Dobranoc, profesorze. - Levy odwrócił się i miał zamiar odejść.

- Tom?

Mój Boże, użył imienia Tom. Levy odwrócił się.

- Słucham, panie profesorze?

- Dlaczego nie przyznałeś się, że znasz cytat z Locksley Hall, sześćdziesiąt lat

później? Z wyrazu twojej twarzy odczytałem, że chciałeś to zrobić.

- Bałem się.

Biesenthal pokiwał głową.

- To prawda, że wywołuję w ludziach strach. Pracowałem nad tym całe lata.

Moja najmłodsza córka nazywa mnie Ebenezer... - Nagle zamilkł.

Levy spojrzał na Biesenthala. Zorientował się, że profesor czuje się speszony

z jakiegoś powodu i nie wie, co dalej powiedzieć.

Nagle profesor wyrzucił z siebie:

- Gdy dowiedziałem się, że nie żyje - płakałem. Chciałem, żebyś o tym

wiedział.

- Nie był to dobry dzień ani dla mnie, ani dla pana - odrzekł Levy.

background image

6

Scylla stał przy wejściu na zamek i spoglądał w dół na Princes Street.

Ściemniało się szybko, lecz Princes Street nadal stanowiła najpiękniejszy widok, jaki

można sobie było wyobrazić; była nieporównywalna z żadnym innym miejscem w

Edynburgu, żadnym miejscem w Szkocji, w całej Wielkiej Brytanii, a nawet w

Europie - i żadnym innym miejscem na kuli ziemskiej. Był to dar od

Wszechmogącego; ulica wyglądała tak, jakby ktoś przeniósł wszystkie

najwspanialsze sklepy z Piątej Alei i umieścił je wzdłuż Central Parku - tłem dla tego

wszystkiego nie byłaby jednak ciemna zieleń drzew, lecz wysokie wzgórze, mierzące

setkę stóp, na którego szczycie stałby majestatyczny zamek w ciemnomiodowym

kolorze. Cóż więcej dodać - zobaczyć Princes Street i umrzeć!

Przestań myśleć o umieraniu.

Jednak nie mógł się od tego powstrzymać. Stał w chłodzie, wpatrując się w

rozświetlone wystawy przepięknych sklepów Forsytha i Lilywhite'a i zastanawiał się

nad kwestią śmiertelności, a właściwie nad tym, że zjawisko to nie istnieje. W prawej

ręce odczuwał rwanie, a pod niedawno założonymi szwami piekący ból. Działo się

tak jedynie z jego winy - zbyt często zaciskał pięści i pocierał jedną ręką o drugą.

A wszystko dlatego, że Robertson się spóźniał.

Gdyby chodziło o kogoś innego, nie byłoby powodu do zmartwienia.

Robertson znany był jednak powszechnie z punktualności. Jeśli z Bejrutu zadzwonił

do kogoś w Beverly Hills, mówiąc: „Spotkajmy się o drugiej trzydzieści na północnej

ścianie Mont Everestu, w połowie drogi na szczyt”, to gdyby ten ktoś spóźnił się o

dziesięć minut, musiał mieć piekielnie dobrą wymówkę.

A może nie stało się nic złego - mógł po prostu utknąć w korku lub złapać

gumę. To logiczne wytłumaczenie, jednak Scylla obserwował samochody na Princes

Street, które poruszały się bez żadnych przeszkód. Poza tym, gdyby Robertson złapał

gumę, na pewno nie zmieniałby koła - zjechałby na pobocze i złapał taksówkę, aby

jak zawsze przybyć punktualnie na umówione spotkanie.

A więc nie można się było łudzić, że wszystko w porządku.

Roberston nie zjawił się na czas, ponieważ już nie żył. Niewiadome było

jedynie to, czy sam wpadł w przepaść, czy też został zepchnięty. Kto wie? Biorąc pod

uwagę jego kłopoty z sercem, mogło się to stać w każdej chwili. Nie tylko miał

nadwagę, ale dużo palił i pił, jadał natomiast tylko wysokokaloryczne potrawy -

background image

zawał mógł więc być logiczną konsekwencją takiego trybu życia.

Ostatnio działy się jednak dziwne rzeczy - choćby sprawa Chena - więc

istniała możliwość, że Robertson nie umarł śmiercią naturalną. Scylla miał nadzieję,

że tak się nie stało. Chociaż łączyły ich jedynie interesy - i to w pewnym stopniu o

charakterze nielegalnym, nie związane jednak z Dywizją i stałą pracą Scylli - Scylla

miał nadzieję, że Roberston zmarł we śnie po zjedzeniu ulubionego posiłku

składającego się z podwójnej porcji wędzonego łososia, wysmażonego antrykota z

dużą ilością jarzyn - wszystko to oblane przyprawą do sałatek. A na deser duża porcja

profiteroli.

Scylla zawahał się. Roberston był mu winien pieniądze za ostatnią transakcję -

około dwudziestu tysięcy dolarów. Scylla zdawał sobie jednak sprawę z tego, że

przebywa już w Edynburgu zbyt długo i że powinien jak najszybciej wyjechać do

Paryża; jego prywatne eskapady z Londynu nie powinny trwać zbyt długo - w

przeciwnym razie mogła się nimi zainteresować Dywizja.

Do diabła z tym wszystkim - pomyślał Scylla i zaczął schodzić w kierunku

ulicy - muszę sprawdzić, co się stało, chcę tylko upewnić się, że nie cierpiał.

Robertson prowadził najbardziej ekskluzywny sklep z antykami w Szkocji i

specjalizował się w starej biżuterii - być może z tego właśnie powodu zginął.

Chciwość. Zwykły napad - a Robertson zbyt gwałtownie zareagował, złodzieje

wpadli w panikę i zabili go.

Scylla lubił Robertsona. Mieli niewiele wspólnych cech, a jednak Scylla czuł

sympatię do starego, grubego pedała. Pewnego razu, gdy Scylla realizował dostawę,

zjawili się niespodziewanie rodzice Robertsona i wszyscy we czwórkę poszli na

kolację. Robertson natychmiast stał się małomówny i dużo bardziej powściągliwy w

gestykulacji. Kolację zjedli w restauracji o nazwie „Aperitif” przy Frederick Street.

Kelnerzy starali się, jak mogli, by zadowolić gości, gdyż Robertson był stałym

klientem tego lokalu i zawsze zostawiał sute napiwki. A główny temat rozmowy?

Dziewczyny.

Atmosfera była wspaniała. Rodzice nie mieli pojęcia, że ich Jack jest jedną z

bardziej znanych „panienek” w całej Europie Zachodniej. Robertson ukrywał to

świetnie, sprawiając wrażenie, że jest prawdziwie załamany z powodu

starokawalerstwa oraz faktu, że nie chce go żadna dziewczyna, ponieważ jest zbyt

otyły i nieatrakcyjny dla kobiet.

Scylla poprosił taksówkarza, by minął sklep Robertsona i zatrzymał się na

background image

Grassmarket. Panowała zupełna ciemność. Żadnych oznak życia. Budynek

sąsiadujący ze sklepem był pusty; Scylla poczuł wokół siebie atmosferę śmierci i

unicestwienia. Dojechał do następnej przecznicy, wysiadł, zapłacił kierowcy i

zawrócił w kierunku sklepu Robertsona. Stanął po przeciwnej stronie i ulicy i

obserwował sklep. W środku panowała absolutna cisza.

Scylla przeszedł na drugą stronę ulicy i z łatwością otworzył zamek we

frontowych drzwiach - zakrzywione ostrze scyzoryka bez trudu sforsowało opór

zapadek zamka. Robertson mieszkał w tej części domu, która znajdowała się nad

sklepem. Scylla bezszelestnie dotarł do schodów, a następnie zaczął po nich wchodzić

na górę. Sypialnia Robertsona znajdowała się na trzecim piętrze i gdy Scylla dotarł na

miejsce, zobaczył, że drzwi do pokoju są uchylone. Na łóżku leżał ogromny martwy

mężczyzna.

Scylla wszedł do pokoju, przystanął - i zamarł w bezruchu.

Robertson chrapał. Gruby sukinsyn nie był martwy - po prostu spał. Scylla

zapalił lampkę przy łóżku i powiedział:

- Jack... Jack? - Robertson zamrugał oczami. Był kompletnie zaskoczony.

Wybałuszył oczy i przez chwilę wpatrywał się w Scyllę. Jezu! - pomyślał Scylla. Gdy

ja myślałem, że to on nie żyje, on myślał, że ja już jestem martwy - i z tego powodu

nie przyszedł na spotkanie.

Scylla usiadł sztywno na krześle obok nocnej lampki.

- Dlaczego nie przyszedłeś, Jack? - zapytał.

- Byliśmy umówieni na jutro - odpowiedział Robertson tonem, który zdradzał

irytację.

- Myślałeś, że nie żyję, prawda?

- Nie mogę odpowiedzieć na takie głupie pytanie, chyba to rozumiesz?

- Dlaczego myślałeś, że nie żyję?

Robertson odsunął na bok kołdrę.

- Scylla, na miły Bóg, o czym ty mówisz?

- Wiesz, że potrafię cię zmusić do mówienia. Nie prowokuj mnie do tego.

Robertson westchnął i rzucił za siebie kołdrę.

- Jeśli mamy się sprzeczać, zróbmy to w kuchni; jestem głodny. Włożę tylko

szlafrok. - Mówiąc to podszedł do szafy.

Scylla siedział w milczeniu obok nocnej lampki, ręce trzymał na kolanach,

stopy na sznurze do kontaktu.

background image

Robertson włożył szlafrok i z drugiego końca pokoju powiedział niezwykle

dobitnym tonem:

- Nigdy, nigdy więcej nie próbuj mnie zastraszyć, czy wyrażam się jasno? - W

ręce trzymał malutki pistolet.

Scylla westchnął.

- Odpowiedz, do diabła.

- Jack, to twoje życie wisi teraz na włosku, nie znasz się na tych sprawach,

więc zaklinam cię nie mów już nic więcej.

- Podnieś po prostu ręce do góry.

- Jezu, to coś nowego.

- Zabiję cię.

Scylla podniósł ręce do góry.

- Posłuchaj uważnie - powiedział Robertson, który stał w drugim końcu

pokoju i wyglądał jak gigantyczny cień. - Nigdy więcej nie uda ci się mnie zastraszyć,

ponieważ cała nasza działalność, wszystkie nasze machinacje zostały zarejestrowane -

każda transakcja jest dokładnie opisana, a wszystkie dokumenty znajdują się w

zalakowanej kopercie w biurze mojego adwokata. Jeśli umrę, koperta zostanie

otworzona; wiadomo również, do kogo mają trafić te wszystkie informacje. Myślę, że

miałbyś sporo kłopotów, gdyby cała sprawa wyszła na jaw.

- Zanim się w to wplątałem, ty sam już od dawna prowadziłeś jakieś

nieuczciwe interesy.

- Co masz na myśli?

- Zastanawiałem się po prostu nad tym, czy i o tym jest mowa w

dokumentach, które są w posiadaniu twojego adwokata.

- Tak. W dokumentach jest wszystko.

Scylla potrząsnął głową.

- Na ten temat nie ma tam ani jednej wzmianki. Jesteś skrytym facetem, Jack.

Twoi wspaniali rodzice nie wiedzą nawet o twoich skłonnościach. Myślę, że ta

otoczka tajemniczości sprawia ci przyjemność i wątpię, abyś komukolwiek zdradzał

sekrety, nie mówiąc już o tym, aby robić to w formie pisemnej.

- Chcesz, abym cię zabił?

Scylla potrząsnął głową.

- Zupełnie mylnie oceniasz sytuację, Jack; to ty musisz umrzeć.

- Trzymaj ręce do góry...

background image

- Oczywiście, ale posłuchaj, Jack, przed chwilą powiedziałem: „Nie mów już

nic więcej” i nie żartowałem. Gdybyś zastosował się do mojej rady, gdybyś to zrobił,

wszystko byłoby w porządku, lecz teraz sam widzisz, że nie mam wyboru. Jeśli

bowiem nie zabiję cię, będziesz wiedział, że Scyllę można zastraszyć, a jeśli będziesz

o tym wiedział, zyskasz nade mną przewagę, prawda? Będziesz mógł wtedy zrobić ze

mną, co zechcesz - a nie pozwolę na to, by ktokolwiek miał nade mną taką władzę.

- W jaki sposób możesz mi teraz zagrozić? Mam przecież broń...

- Mogę, ponieważ jestem niewidzialny - odpowiedział Scylla, kopiąc w

przewód elektryczny. W pokoju zrobiło się ciemno.

Robertson wycelował w kierunku krzesła. Rozległ się niezbyt głośny dźwięk

wystrzału.

Nastąpiła cisza.

- Scylla?

Cisza.

- Wiem, że żyjesz - nie upadłeś na podłogę.

- Trudno cię oszukać, Jack - padły słowa z innej części pokoju.

Robertson strzelił jeszcze raz. Znów rozległ się taki sam jak poprzednio

odgłos.

- Nie masz żadnych szans - stwierdził Robertson.

Znów cisza.

- Ależ ten facet mnie prześladuje - padły słowa z przeciwległej części pokoju.

- Powiem, że złapałem cię, gdy okradałeś mój sklep.

- Czy słyszysz panikę w swoim głosie, Jack?

- Nie ruszaj się!

- Już to zrobiłem.

- Zatrzymaj się!

- Już to zrobiłem. - Scylla przykucnął i zwinnie przesunął się wzdłuż ściany.

- Czy tego nie rozumiesz... nie możesz wygrać... mam pistolet...

- A ja mam ręce - powiedział szeptem drugi mężczyzna.

- Scylla, posłuchaj...

Drugi mężczyzna znów mówił szeptem:

- Przestań strzelać... rzuć pistolet na podłogę, kiedy powiem ci, abyś to

zrobił... jeśli strzelisz jeszcze raz, nie spudłuj... bo jeśli mnie nie trafisz, obiecuję, że

czeka cię powolna śmierć...

background image

- Nie ma żadnych dokumentów... miałeś rację... oddam ci pieniądze...

- Na to jest już za późno... jeśli pozwolę ci żyć, opiszesz wszystkie nasze

transakcje... nie mamy już do siebie zaufania, a więc w tej chwili istnieje tylko jeden

problem: jak chcesz umrzeć?

- Nie chcę umierać, Scylla.

- Ale musisz umrzeć. Twoja śmierć może być jednak bezbolesna.

- Było mi przykro, gdy dowiedziałem się, że nie żyjesz... Naprawdę, Scylla,

lubię cię i moi rodzice też żywią do ciebie sympatię, zawsze pytają o ciebie.

- Wspaniali ludzie. Powiedz mi wszystko, co wiesz, Jack.

- Nie mam żadnych informacji. Dzwonili tylko z Paragwaju i powiedzieli, że

dostanę nowego kuriera. Doszedłem więc do wniosku, że nie żyjesz.

- Oczywiście. Idę do ciebie, Jack. Rzuć broń natychmiast!

Pistolet upadł na podłogę.

- Grzeczny z ciebie chłopiec, Jack; teraz idź do łóżka.

- To nie będzie bolało. Tak mówiłeś.

- Kładź się.

Dźwięk uginających się sprężyn.

- Czy chcesz, aby wyglądało to na samobójstwo? Mógłbyś zostawić list, w

którym napisałbyś, że martwiłeś się o swoje serce; że nie chciałeś być dla nikogo

ciężarem. Mógłbyś również dodać, że bardzo kochałeś rodziców.

- Chciałbym to zrobić, Scylla.

Scylla włączył lampkę do kontaktu, wyciągnął chusteczkę i podniósł z podłogi

pistolet.

- Czy w biurku jest jakiś papier?

Robertson skinął głową.

Scylla podał mu notes i pióro.

- To powinno być bardzo osobiste, Jack. Myślę, że miałoby to dla nich duże

znaczenie.

Scylla czekał cierpliwie, aż Robertson skończy. Gdy list był już napisany,

Scylla rzucił na niego okiem.

- Jesteś porządnym facetem, Jack; zachowają o tobie dobre wspomnienia.

Zamknij oczy.

Robertson zamknął oczy.

Scylla był zaskoczony tym, że nie potrafi nacisnąć spustu tak po prostu - bez

background image

namysłu. Nie dlatego, że wystrzelone na oślep kule, które utkwiły w ścianie, wzbudzą

co najmniej podejrzenia co do samobójczych motywów ofiary. Chodziło po prostu o

to, że w ostatnich czasach Scylla zabijał w samoobronie lub pod wpływem silnych

emocji. To natomiast, co miał zrobić w tej chwili, powinno być zwykłą, rutynową

częścią jego pracy - i gdyby stało się trudne do wykonania...

Scylla przytknął pistolet do skroni drugiego mężczyzny, lecz nadal nie mógł

nacisnąć spustu.

- Opowiedz mi o dzisiejszym lunchu, Jack. - Nie potrafił nacisnąć spustu.

- Dlaczego?

- Ponieważ... Chcę, abyś myślał teraz o dobrym jedzeniu, o deserze, o

wyśmienitym porto, ponieważ... w przeciwnym razie ostatnie lata wydałyby ci się

nędzne... jakiś inny zabijaka, zaczajony za rogiem, albo już tylko seler do jedzenia - i

nic więcej, no więc chcę, abyś wiedział... wyświadczam ci przysługę, prawda, Jack?...

- Na Boga, Scylla, obiecałeś, że to nie będzie bolesne!

Scylla przytknął pistolet do najbardziej czułego miejsca skroni i wystrzelił.

Ostrożnie włożył Robertsonowi pistolet do ręki i pozwolił, by ręka swobodnie

osunęła się na podłogę.

- Chcę, abyś szybko się tam znalazł - powiedział Scylla.

Tak, to była prawda. Scylla siedział i wpatrywał się w ciało.

Jestem taki jak ty, Jack, jedyną różnicą jest to, że leżysz głową zwróconą w

dół.

Jestem również martwy, lecz nie położę się obok ciebie.

7

Babe siedział w swoim rogu biblioteki - naprawdę myślał o tym miejscu jak o

„swoim własnym” rogu, swoim własnym biurku, i zawsze czuł się jakby urażony, gdy

ktoś inny usadowił się na najbardziej oddalonym od drzwi krześle w lewym rogu sali.

Siedział przygarbiony i czuł się zdenerwowany - a wszystko z powodu Włochów. Ci

cholerni Włosi dawali mu się nieźle we znaki. Ich nazwiska doprowadzały go do

szaleństwa.

Zmorą dla większości ludzi były nazwiska rosyjskie - i nie bez powodu.

Zapamiętanie pisowni nazwiska Fiodora Michajłowicza Dostojewskiego i poprawne

jej używanie przez całe życie nie było niczym miłym. Dostojewski był jednak na

szczęście tylko jeden. Gdy mówiło się „Dostojewski”, wiadomo było, że chodzi o

background image

faceta, który napisał wszystkie te wielkie dzieła.

Lecz gdy wypowiadało się nazwisko: „Medici”, mogło chodzić o Lorenzo

albo też Cosimo (1) lub Cosimo (2). A Bellini? Za tym nazwiskiem mógł się kryć

Gentile, Giovanni lub Jacopo. Nie wspominając już o chłopcach nazwiskiem

Pollaiuolo, z których jeden miał na imię Antonio, a drugi Piero. A któż, do diabła,

mógł wiedzieć o istnieniu dwóch ludzi, z których jeden nazywał się Fra Filippo Lippi,

a drugi Filipinno Lippi? A w dodatku wszyscy z nich, oprócz rodziny Medici, byli

malarzami, rzeźbiarzami bądź architektami.

Babe oparł się na krześle czując, że opuszcza go wszelka nadzieja. Nigdy się

tego nie nauczę - pomyślał. - Nigdy nie będę najlepszy - dlatego na moim nagrobku

umieszczą taki napis: „Tu leży T. B. Levy, nie opanował nawet historii Włoch”. Być

może nie był predestynowany do tego, by zostać dobrym specjalistą w dziedzinie

historii społecznej. Wiedzieć wszystko - to diabelna sztuka; udało się to jednak jego

ojcu, udało się to również Biesenthalowi, a więc nie było to niemożliwe - kosztowało

po prostu bardzo wiele trudu.

Jeśli będziesz tak rozumował, nie uda ci się również pokonać Nurmiego;

wzięcie udziału w maratonie było przecież niczym więcej niż wykonaniem

określonego zadania, podobnie zresztą z nauką historii - w sporcie należało czasem

zmusić do wysiłku ciało, natomiast w nauce - swój mózg. Levy sięgnął po jedną z

wielu książek o sztuce, jakie rozłożył po całym stole i otworzył ją w miejscu, gdzie

znajdował się jakiś tekst Pollaiuolosów. No dobrze, pomyślał Levy, o czym jest

mowa w tej pracy? O tym, że Antonio działał według innych zasad niż Piero. Byli

przecież ludźmi i mieli swoje kaprysy - podobnie jak ty i ja. Patrząc więc na obraz,

spróbuj w nim dostrzec osobę autora. Masz przecież łeb na karku, więc skorzystaj z

niego. Pomyśl. Odwołaj się do praw logiki.

I wtedy weszła do biblioteki ona - prawa logiki przestały istnieć, zniknęły

gdzieś za oknem, pękły jak bańka mydlana.

Siedząc na swoim miejscu w rogu, Levy oddał się bez reszty innej niż

dotychczas czynności - wpatrywaniu się w dziewczynę. Krótkie blond włosy,

zniewalające niebieskie oczy, reszta ciała jakby zapakowana w czarny lśniący płaszcz

przeciwdeszczowy. Na sam widok można było umrzeć. Mój Boże, pomyślał Levy,

ciągle przyglądając się dziewczynie, jakież piękne muszą być te oczy, gdy spojrzy się

w nie z bliska! Nie - jakie piękne muszą być wtedy, gdy patrzy się w nie z bliska i

odnajduje w nich miłość.

background image

Dość tych tortur - czas, by wrócić do Pollaiuolosów. Levy zamknął oczy,

próbując skupić myśli najpierw na Antoniu, następnie na Piero; starał się uchwycić

jakieś drobne różnice między tymi dwoma postaciami, niewielkie, lecz nie bez

znaczenia różnice, które mogłyby mu pomóc w jego... w jego...

Mniejsza o to - postanowił w końcu Levy i otworzył oczy, by jeszcze raz

przyjrzeć się dziewczynie.

Ona rozglądała się wkoło. W rękach trzymała stos książek i było sprawą

oczywistą, że szuka wolnego miejsca. Tutaj - chciał krzyknąć Levy; obok mnie. Z jej

punktu widzenia byłby to logiczny wybór. Levy siedział sam, przy stole było sześć

krzeseł, a więc miejsca aż nadto; wiedząc jednak o zaletach miejsca w rogu, Levy

przeczuwał, że dziewczyna usiądzie gdzie indziej.

Zawsze tak było - piękne dziewczyny chodziły własnymi ścieżkami, innymi

niż on. Jeśli chodzi o ładne dziewczyny, klasa Levy'ego w Denison była uważana za

najgorszą w całej historii szkoły. A czyż łatwo znaleźć ładną dziewczynę wśród

stypendystów Rhodesa? Levy wiedział, że jego losy zostały przesądzone - będzie

kochał się w kobietach o urodzie Wenus, lecz ożeni się w końcu z jakimś

brzydactwem o twarzy czarownicy.

Co prawda dziewczyny w życiu Levy'ego zawsze łączyły się z jakimiś

problemami. Nie dlatego, że nie podziwiał ich tak, jak większość mężczyzn. Istota

problemu była taka: nigdy nie udało mu się zdobyć przychylności tych dziewczyn, na

których mu zależało, natomiast te, które go chciały, nie potrafiły w nim wywołać

uczuć wzajemności. Wszystkie dziewczyny, którym się podobał, były pod jednym

względem podobne - intelektualistki. Nie było ani jednej prymuski, którą choć raz nie

rzuciła mu zalotnego spojrzenia w okresie nauki w collegu. Levy często umawiał się

na randki, z kilkoma dziewczynami łączyły go dość zażyłe stosunki, lecz dziewczyny

tego typu nudziły go. Chodziło o to, że były zdolne i inteligentne - podobnie jak on

sam - i zawsze chciały nawiązać z nim intelektualną konwersację. A on tego nie

cierpiał. Gdyby spotkał jakąś milutką kelnerkę o ładnych kształtach, na pewno by się

z nią związał - i zrobiłby to z radością. Ale coś podobnego nigdy nie zdarzyło się i

nigdy nie zdarzy. O mój Boże - pomyślał Levy - ona idzie w moją stronę!

Szybko sięgnął po jakąś książkę i otworzył ją. A jeśli usiądzie przy tym

samym stole - co wtedy zrobić?! Po prostu udawać obojętność - to najlepsze

rozwiązanie. Śliczne dziewczyny przyzwyczajone są do tego, że chłopcy próbują się

do nich zalecać - niech więc ona wykaże inicjatywę. Uzbroić się w cierpliwość i

background image

czekać. A gdy będzie chciała pożyczyć gumkę do wycierania? Wtedy, być może,

najlepiej będzie podać ją niedbałym ruchem, nie pozwalając, by dziewczyna

zorientowała się, że zrobiła na nim wrażenie. Śliczne dziewczyny przyzwyczajone są

bowiem do tego, że u wszystkich wywołują zachwyt, a kiedy już wiedzą, że stały się

obiektem westchnień jakiegoś chłopca, wtedy odprawiają go z kwitkiem, traktują jak

skórkę pomarańczy, którą wyrzuca się do kosza. Jezu! Levy, nie masz przecież

gumki!

Cóż miał więc zrobić? Musiał zdobyć jakąś gumkę - w przeciwnym bowiem

razie wszystko zakończy się fiaskiem. Wstał więc i rozejrzał się wokół. Po

przeciwległej stronie sali siedziała siostra Riordana. Levy wiedział, że ktoś taki jak

ona z pewnością ma gumki, więc nie zastanawiając się długo, ruszył w jej stronę.

Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że dziewczyna pomyśli, iż gumki to jedynie

pretekst do nawiązania bliższej znajomości. Takie właśnie doświadczenia miewał

zawsze z mało atrakcyjnymi dziewczynami. Gdy mówił: „Przepraszam, czy mogłabyś

mi pożyczyć kartkę z brulionu?” - dziewczyna zawsze myślała, że prosi o jej rękę.

Levy doszedł jednak do wniosku, że tym razem sprawa jest warta zachodu, gdyż na

pewien czas odejdzie od swojego stolika, więc nie będzie się czuł nieszczęśliwy, jeśli

owa Piękność usiądzie gdzieś indziej.

- Cześć, przepraszam, że przeszkadzam - powiedział do siostry Riordana. -

Siedziałem za tobą na seminarium prowadzonym przez Biesenthala. Czy mógłbym

pożyczyć od ciebie gumkę do wycierania?

Uśmiechnęła się do niego. W jej oczach tańczyły jakby ślubne obrączki; Levy

widział, jak błyszczą.

- Jaką gumkę? - zapytała. - Do atramentu? Ołówka? Gumkę chlebową?

- Zwykłą gumkę, taką, jakiej używasz na co dzień.

- Gumkę Faber Stik lubię najbardziej - powiedziała, podając mu ją. - Możesz

ją zatrzymać. Mam mnóstwo innych.

To dziwne, aby mieć ulubioną gumkę. Levy zastanowił się nad tym przez

chwilę. Uderzyła go szczerość tego wyznania - któregoś dnia stworzenie to zostanie

przecież dziekanem wydziału, prawdopodobnie w Bryn Mawr, i obniży jakiemuś

studentowi ocenę jedynie dlatego, że do wycierania używał gumki Dixon

Ticonderoga, a nie Faber Stik.

- Dziękuję, to bardzo miło z twojej strony - odrzekł Levy, po czym odwrócił

się i ruszył w kierunku swojego miejsca.

background image

I oto zobaczył ją. Siedziała. Czytała. Sama. Nie gdzie indziej, jak przy jego

stoliku w rogu sali. Niebieskooka piękność.

Ściskając w ręce gumkę Faber i zachowując bardzo oficjalny wygląd, Levy

wrócił na swoje miejsce, usiadł starannie, sięgnął po książkę, otworzył ją i nie

spojrzawszy ani razu na dziewczynę, zaczął czytać. Jego krzesło było jednym z trzech

w rzędzie; ona siedziała po przeciwnej stronie na najbardziej odległym miejscu w

podobnym rzędzie. Levy nie odrywał wzroku od książki; dziewczyna wykonała

jednak jakiś ruch i wtedy Levy zerknął w jej stronę. Ale ze mnie osioł! - pomyślał

widząc, że dziewczyna robi notatki używając żółtego ołówka - ma własną gumkę.

Wrócił do swojej lektury i czekał stosownej chwili, aby spojrzeć na jej twarz tak, aby

tego nie zauważyła. Gdy więc była pochłonięta czytaniem i odwróciła już sześć czy

też osiem kartek, spojrzał w jej oczy.

Nie ma co ukrywać - nie była kimś przeciętnym. Nie można jednak

powiedzieć, że była piękna. Piękna była Garbo; możliwe, że piękna będzie kiedyś

Candice Bergen. Ta była ładna. Tak ładna jak Jeanne Crain lub Katherine Ross - ale

nie piękna. Po prostu była ładna. Jak...

Była podobna do Ingrid Bergman z filmu Komu bije dzwon! Tę właśnie

aktorkę mu przypominała - krótkie blond włosy, oczy i...

..oczy były naprawdę zniewalające...

Takie niebieskie, ciemne i takie głębokie... przestań się na nią gapić, nie rób

tego tak długo, przestań na chwilę. Babe upominał sam siebie jeszcze kilka razy,

zanim zdał sobie sprawę z tego, że - do cholery! - było już za późno; zbyt długo się w

nią wpatrywał i musiała to zauważyć.

W tej chwili ona spojrzała na niego:

- Słucham? - zapytała. To pewne, że chciała jednak powiedzieć coś innego -

spadaj dzieciaku; chłoptasiu, przeszkadzasz mi.

- Proszę? - zapytał Levy, próbując przyjąć jak najbardziej obojętny ton. -

Mówiłaś coś? Nie dosłyszałem.

Spojrzała na niego, po czym ponownie zagłębiła się w lekturze. Możliwe, że

wyprowadziłem ją z równowagi - pomyślał Levy - ale przynajmniej zachowałem

zimną krew.

Dwadzieścia minut później dziewczyna wzięła swój przeciwdeszczowy

płaszcz i wyszła z sali.

Levy zaczął zbierać książki, chcąc wyjść za nią, lecz instynkt Holmesa

background image

podpowiedział mu, że wyszła tylko na chwilę, gdyż na blacie jej stołu zostały

rozłożone książki. Levy zostawił własne książki w podobnym stanie i po odczekaniu

stosownej chwili ruszył za dziewczyną, zachowując odpowiednią odległość, lecz nie

tracąc jej z pola widzenia. Dziewczyna przeszła przez bibliotekę i wyszła na zimny

korytarz. Zarzuciła na ramiona lśniący płaszcz, otworzyła torebkę i zapaliła

papierosa. Następnie odwróciła się i zobaczyła idącego za nią Levy'ego.

Sytuacja była niezręczna - nie mógł się nagle zatrzymać, gdyż wtedy wszystko

stałoby się jasne; nie mógł się również schować, gdyż został już zauważony. Jedynym

rozwiązaniem było wyjście na korytarz i zapalenie papierosa. Fakt, że był niepalący,

nie stanowił aż tak wielkiego problemu w sytuacji, gdy znalazł się w korytarzu sam

na sam z dziewczyną. Poza tym cóż innego mógł zrobić - stać tam jak dureń? Nie

było już odwrotu, więc patrząc w te oczy, w których dostrzegł jakby błysk

dezaprobaty, zapytał bez namysłu:

- Masz zapałki?

Dziewczyna zawahała się, po czym podała mu pudełko.

Biorąc zapałki, Levy zorientował się, że popełnił błąd - durniu, najpierw prosi

się o papierosa, później o zapałki. W tym momencie zmuszony był robić dziwne

miny, przetrząsając wszystkie kieszenie. W końcu na jego twarzy pojawił się uśmiech

w stylu Cary Granta - przynajmniej miał taką nadzieję - i wypowiedział przy tym

słowa:

- Obawiam się, że papierosów też nie mam.

Dziewczyna ponownie zawahała się, po czym podała mu papierosa.

Levy przypalił go.

- Pewnie myślisz, że teraz poproszę, abyś go za mnie wypaliła - powiedział i

zachichotał w taki sposób, aby pomyślała, że jego zachowanie jest naturalne i

swobodne.

Dziewczyna odsunęła się nieznacznie i stanęła bokiem.

Jej profil wydał się Levy'emu bardziej niż zadowalający. Rzeczywiście ładna.

Nie była to, co prawda, najlepsza figura, jaka zeszła z taśmy montażowej, lecz lepsza

niż figura Grace Kelly. Nie tak dobra jednak jak Sofii Loren. Dziewczyna była

bardziej hoża niż smukła, lecz z pewnością nie korpulentna.

Przez chwilę palili w milczeniu.

- Nawet się nie zaciągasz - powiedziała, zaskakując go tym stwierdzeniem.

- Nie wtedy, gdy trenuję - odpowiedział. Był zachwycony tym, że cokolwiek

background image

zdołał wykrztusić. Ponieważ dziewczyna nie raczyła spytać, co trenuje, postanowił

powiedzieć jej o tym sam; nie cierpiał nie dokończonych myśli, odziedziczył to po

ojcu. - Jestem maratończykiem - powiedział.

Wydawało się, że dziewczyna przyjęła to jeszcze bardziej obojętnie niż to, co

usłyszała dotychczas.

Tracisz ją - jakiś wewnętrzny głos odbił się echem w całym ciele Levy'ego.

Nie oznacza to, że kiedykolwiek ją miałeś, ale spróbuj ją czymś zaskoczyć,

udowodnij, że nie jesteś głupcem.

- Papierosy - zaczął Levy, desperacko wzruszając ramionami. - Palę, ale w

każdej chwili mogę je rzucić w kąt. To śmieszne, ale kobietom jest trudniej walczyć z

nałogiem; ostatnio w Timerie był duży artykuł na ten temat. Ciekaw jestem, dlaczego

tak jest. - Głupcze, obrażasz ją jako kobietę; a jeśli ona jest aktywną zwolenniczką

równouprawnienia płci? Jak można mówić takie głupstwa? Jesteś chyba mistrzem w

tej dziedzinie!

Stali w korytarzu; Piękność stanęła w końcu przodem do Levy'ego i spojrzała

na niego piorunującym wzrokiem.

- Dlaczego za mną chodzisz?

Levy rzucił papierosa na ziemię i przydeptał go. Zrobił to w samą porę,

unikając ataku kaszlu.

- Chodzę za tobą? Chodzę za tobą?! Muszę stwierdzić, że brak ci piątej klepki.

Wydaje ci się, że jesteś Jackie Onassis? Dlaczego, do diabła, ktokolwiek miałby za

tobą chodzić? Nie chcę ranić twojego ja, ale szanowna damo, to ty usiadłaś przy

moim stole; szło mi świetnie, dopóki się nie napatoczyłaś; siedziałem sobie spokojnie

i dokonywałem fantastycznych odkryć - i nagle pojawiasz się ty. A więc jeśli ktoś za

kimś chodzi, to ty za mną. Ale co mnie to może obchodzić? Ludzie chodzą czasem za

mną, dziewczyny również, ale nigdy nie rzucam im w twarz oskarżeń; gdy ludzie

zachowują się głupio, należy dać im szansę, by zmienili sposób postępowania, w

podobnych sytuacjach można przecież zastosować metody dyplomacji. Ja

przynajmniej zachowuję się w ten sposób, gdy ktoś za mną chodzi, próbuję być

uprzejmy, wyrozumiały i... - Ciągnąłby dalej swój wywód, lecz nie było już po co:

dziewczyna zgasiła papierosa i pospiesznie wyszła z biblioteki, znikając w mroku

nocy.

Kłamałem - chciał krzyknąć za nią Levy. - Szedłem za tobą, ponieważ jesteś

taka śliczna, ja jestem nikim, zwykłą łamagą, która nie potrafi jeszcze przebiec całego

background image

maratonu, ale proszę, daj mi jeszcze jedną szansę, a zobaczysz, że cię rozbawię.

Dziewczyny już nie było.

Następny przykład, w jak olśniewający sposób potrafi zaprezentować swe

przymioty znany Casanova, legendarny T. Babington Levy. Stał przez chwilę na

korytarzu, podsumowując wyniki swego ostatniego podboju. Zaprezentowana przez

niego indolencja była wyjątkowej miary. Wystarczy powiedzieć, że dziewczyna,

która stała się celem jego umizgów, tak bardzo zirytowała się, że uciekła,

zapominając o swoich książkach, a gdy potrafi się rozzłościć kogoś do tego stopnia...

...właśnie - zapomniała o książkach.

Levy pobiegł do biblioteki, pozbierał swoje książki, następnie książki

dziewczyny, po czym ruszył pędem do działu czasopism, który znajdował się w mało

widocznym miejscu za biurkiem bibliotekarza.

Pięć minut później przy wejściu do biblioteki pojawiła się Piękność, która

szybkim krokiem podeszła do stolika w rogu, gdzie zostawiła książki. Przystanęła na

chwilę, rozejrzała się wokół, przeszła kilka kroków, spojrzała za siebie i wyszła.

Pięćdziesiąt minut później Levy zadzwonił do wynajmowanego przez nią

pokoju w pobliżu uniwersyteckiego campusu.

Przez domofon rozległ się jej głos.

- Kto tam?

Jakość połączenia pozostawiała wiele do życzenia.

- Panna Opel? - Nazywała się Elsa Opel; cóż, nikt nie jest bez wad.

- Kto tam? - Dziwny akcent; być może pochodziła ze Szwajcarii? A może z

jakiegoś kraju słowiańskiego? Levy nie był zbyt dobry w rozpoznawaniu obcych

akcentów, przynajmniej jak na wielkiego historyka. W każdym razie dziewczyna

musiała teraz mówić głośniej niż przedtem na korytarzu i jej obcy akcent stał się

bardziej zauważalny.

- Tom Levy, maratończyk.

- Pewnie przyszedłeś po papierosa?

Levy zaśmiał się.

- Nie, nie po papierosa. Zapomniałaś o książkach. Pomyślałem, że mogą ci

być potrzebne, więc kiedy skończyłem się uczyć, pozbierałem je i wziąłem ze sobą;

mieszkam niedaleko stąd, nie sprawiło mi to żadnego kłopotu.

- To bardzo ładnie z twojej strony - powiedziała i przyciśnięciem guzika

otworzyła drzwi.

background image

Levy zobaczył ją na końcu korytarza znajdującego się na parterze budynku.

- Trzymaj - powiedział i podał jej książki.

Kiwnęła głową.

- Dziękuję. Dobranoc.

- Dobranoc - odpowiedział Levy. Po chwili dodał: - Panno Opel, może to

dziwne, że znałem nazwisko i adres. Znalazłem te informacje w notesie.

- Ależ nie, nie zastanawiałam się nawet nad tym. W każdym razie jeszcze raz

dziękuję. Dobranoc.

- Dobranoc - powtórzył Levy.

- Mówisz „dobranoc”, ale nie odchodzisz.

- Idąc tu skręciłem kostkę - wytłumaczył Levy. - I chciałbym chwilę

odpocząć.

- Gdy szedłeś przed chwilą korytarzem, nie kulałeś.

Wymyślanie kłamstw było chyba jego najsłabszą stroną.

- Maratończycy nie lubią okazywać cierpienia.

- Gdzie się schowałeś? - spytała wtedy dziewczyna.

- Schowałeś? - powtórzył Levy, zastanawiając się jednocześnie nad tym, czy

powinien wybuchnąć gniewem - tak jak wtedy, gdy na korytarzu przy bibliotece

oskarżyła go o to, że za nią chodzi.

- Gdy zorientowałam się, że zapomniałam o książkach, wróciłam natychmiast.

Książek już nie było. Twoich również.

- Przecież to niemożliwe - odparł Levy. - Siedziałem przy stoliku i cały czas

uczyłem się.

- Musiałam się w takim razie pomylić. Dziękuję, panie Levy. Dobranoc. -

Zamknęła drzwi.

- Za biurkiem bibliotekarza. Tam się schowałem - odpowiedział Levy, będąc

już na korytarzu.

Dziewczyna otworzyła drzwi i uważnie przyjrzała mu się.

- Dlaczego?

- Wydawało mi się, że to najlepsze miejsce.

- Nie pytam, dlaczego tam właśnie się schowałeś, chcę wiedzieć, dlaczego w

ogóle się schowałeś.

- Po prostu nie chciałem, abyś mnie złapała na tym, jak dokonuję rabunku

twoich książek. Gdybyś mnie zobaczyła, poczułbym się okropnie speszony.

background image

- A czy teraz jesteś speszony?

- Och, tak! Czuję się upokorzony.

- Czy dlatego jesteś taki spocony?

- To jeden z powodów. Biegłem do twojego domu. Zawsze biegam.

- Dlaczego robiłeś sobie z mojego powodu tyle kłopotów?

- To naprawdę żaden kłopot. Mieszkasz niedaleko mnie. Prawdę mówiąc, nie

mieszkasz aż tak bardzo daleko.

- Czy zawsze chodzisz za ludźmi, którzy siadają obok ciebie w bibliotece? A

może to jakaś mania?

Levy potrząsnął głową, skinął potakująco, wzruszył ramionami, po czym

jeszcze raz potaknął.

- Poszedłem za tobą, ponieważ jesteś taka ładna. - Nie powinienem był tego

powiedzieć. Zrozumiał swój błąd natychmiast.

- Tak już po prostu jest, nie ma w tym mojej zasługi.

Levy podjął jeszcze jedną próbę uratowania sytuacji.

- Mógłbym zachwycać się twoją inteligencją, lecz nie zrobię tego, właściwie

w ogóle cię nie znam. Możesz być głupia jak but z lewej nogi. Zresztą mam już dość

wymyślania następnych kłamstw.

- Ale chciałbyś mnie poznać?

- Tak, proszę pani.

- Dlatego, że jestem ładna?

- Nie mogę zaprzeczyć.

- Ile masz lat?

- Dwadzieścia pięć.

- Czy zawsze zachowujesz się tak głupio w towarzystwie kobiet?

- Tak, zawsze; pod tym względem wykraczam poza przeciętność.

- Ja też mam dwadzieścia pięć lat. Jesteś prawdopodobnie bardzo miłym

chłopcem i za dziesięć lat, być może, osiągniesz mój wiek. Jestem pielęgniarką i w tej

chwili nie mam dla ciebie czasu.

Mógłbym cię uszczęśliwić - chciał powiedzieć Levy. Potem zastanowił się

przez chwilę. Słuchaj, idioto, nie ukrywaj takich rzeczy, powiedz jej, nie masz nic do

stracenia, ona chce cię spławić tak czy inaczej.

- Mógłbym cię uszczęśliwić.

Była zupełnie oszołomiona.

background image

- Nie żartuję, naprawdę - kontynuował pospiesznie Levy. - Dowiedziałbym się

wszystkiego na temat pielęgniarstwa, naprawdę uczę się szybko. Moglibyśmy

wspaniale spędzać czas, prowadząc długie rozmowy na temat opasek zaciskających...

Wybuchnęła śmiechem.

- Spotkamy się jeszcze. Na pewno. Powiedz, że tak.

- Nie powinno się o nic błagać...

- Chryste, o nic nie błagam, dlaczego miałbym to robić! Jestem członkiem

stowarzyszenia studentów Fi Beta Kappa, byłem jednym z najlepszych stypendystów

Rhodesa, byłem prymusem. Posłuchaj: ludzie tego pokroju nie płaszczą się przed

głupimi pielęgniarkami, które na domiar złego palą papierosy. Cóż to za pielęgniarka,

która pali? Chyba nie masz o niczym pojęcia. Jeśli nie widzisz różnicy między

błaganiem a usilną prośbą, nie masz szans na zdobycie mojej przychylności.

- Kto wie, może się z tobą zobaczę, ale musisz się najpierw zamknąć.

Jestem górą - pomyślał Levy. Tego się nie spodziewałem. W końcu skinął

głową.

- No dobrze - powiedziała po chwili. - Dobrze. Zobaczę się z tobą -

powiedziawszy to zrobiła coś zaskakującego: wyciągnęła rękę, przyjęła smutny wyraz

twarzy i dotknęła policzka Levy'ego. - Ale nic z tego nie będzie.

- Tego nie możesz przewidzieć - odparł Babe, wpatrując się w jej oczy. Była

tak bardzo przepojona smutkiem. To dziwne, ale wyglądała jeszcze piękniej.

Elsa pogładziła go palcami po twarzy.

- Mogę to przewidzieć - odpowiedziała cicho. - W najlepszym razie możemy

liczyć na to, że będziemy tego żałować...

Gdy była już sama, zapaliła papierosa. Wypaliła go do końca, zgasiła, po

czym zapaliła następnego. Podeszła do telefonu i zadzwoniła do Erharda.

- Jest naprawdę wspaniały - powiedziała. - Bardzo naiwny, bardzo grzeczny.

Przez chwilę słuchała głosu w słuchawce.

- Możesz sądzić, że jestem w okropnym nastroju, ale tak nie jest. Po prostu

jestem zmęczona.

Znów milczenie.

- Tak, wydaje mi się, że spodobałam mu się jako dziewczyna.

Milczenie.

- Ile mam czasu?

Długa chwila milczenia.

background image

- Zrobię, co będę mogła. - Zamknęła oczy. - Jeśli dopisze mi szczęście, za

tydzień będzie mnie kochał...

8

Babe wyciągnął starego Remingtona i zaczął walić w klawisze.

Doc? To ja - i lepiej usiądź. Mówię to zupełnie poważnie; sprawa jest tak

ważna, tak niewiarygodna - aż zapiera mi dech w piersiach. (O mój Boże, myślisz, że

on znów jest zakochany - mały braciszek szaleje z miłości.)

Istotnie, nie mylisz się.

Doc, Doc, nie wiem, od czego zacząć...

(Pewnie myślisz, że powinienem zacząć od jej zębów, zacząć od tego, jak jej

rzadko owłosiona czaszka połyskuje w promieniach księżyca.)

Nie, nie zacznę od tego.

(Włosy i zęby bez zarzutu? To dziwne. Ostatnio miała przecież mniej włosów

niż zębów. Hm... Cycuszków nie miała, ale jaka była inteligentna! A może ta ma trzy

cycuszki i w dodatku jest inteligentna?)

Znów się mylisz. A zresztą idź do diabła!

(Widocznie w czasach szkolnych musiała grać w mistrzowskiej drużynie

hokeja na trawie. Łydki jak Bronco Nagurski, ramiona jak Larry Csonka, ale za to

ładna cera dzięki dużej ilości ćwiczeń fizycznych na świeżym powietrzu.)

Zamknij się i posłuchaj mnie teraz - znam ją od ponad tygodnia i codziennie,

gdy po nią przychodzę, wydaje mi się, że zupełnie oszalałem na jej punkcie, żadna

dziewczyna nie jest taka cudowna. Codziennie staje się jeszcze cudowniejsza,

delikatniejsza, bardziej boska, doskonała, nieskazitelna, czysta, bez zarzutu, idealna.

Musisz wiedzieć, że umniejszam jej zalety.

(Prawdopodobnie będę ci mógł szybko załatwić wizytę u Mennigera).

Pozwól, że zacznę od jej wad: cóż, nie będę ukrywał, że nazywa się Elsa Opel.

(Nie widzę w tym nic złego, miałem kiedyś samochód, który nazywał się

Opel.)

Jest w moim wieku, jest Szwajcarką i pracuje jako pielęgniarka...

(Spójrz na dobre strony, mogła przecież zostać stewardesą.)

...poza tym nie ma wad. Przyprawia o zawrót głowy. Przez całe życie śliniłem

się, patrząc na dziewczyny innych facetów. Nie wiesz, jak czuję się teraz, gdy widzę,

jak jakieś sukinsyny ślinią się na widok mojej:

background image

(A więc twoja dziewczyna ślini się? Czy to właśnie starasz się mi powiedzieć?

A cóż lepszego można zrobić ze śliną? Wydalać ją na zewnątrz. Czy ma jakieś inne

wady? Powiedz mi lepiej od razu. A może ma ptasi móżdżek? Czy nie kochałeś się

kiedyś w dziewczynie z Denison, której inteligencja rozwijała się w takim właśnie

kierunku?)

Wszyscy popełniamy błędy. Ale nie tym razem. Doc, na rany Chrystusa, czuję

się fantastycznie! Podnieś z krzesła swój ociężały tyłek i przyjedź. Sam się

przekonasz. Nowy Jork nie jest przecież na końcu świata - przyjeżdżaj więc! Chcę,

aby tobie zakręciło się w głowie, naprawdę chciałbym to widzieć. Jest coś, o czym ci

jeszcze nie powiedziałem.

(No dobrze, wal śmiało, trzymam się mocno na krześle.)

Ona odwzajemniła moją miłość. Naprawdę. Piękna dziewczyna, piękna, poza

wszelką konkurencją, kochana, rozsądna dziewczyna. I zależy jej na mnie. Po tych

wszystkich chudych latach wreszcie jestem górą.

Sumbitch

Babe

9

Scylla leżał w łóżku z zamkniętymi oczami.

Śniło mu się, że wykonując jakieś zadanie był zbyt powolny; nie wróżyło to

nic dobrego - nawet jeśli takich snów nie miewał wcześniej. A został pokonany nie

przez kogo innego, jak przez samego Mengele.

Mengele, komendant obozu eksperymentalnego w Oświęcimiu, lekarz

ochrzczony mianem Anioła Śmierci, człowiek, który za wszelką cenę starał się

wyhodować istoty ludzkie o niebieskich oczach, podobnie jak hodowca zwierząt

próbuje hodować psy o sterczących uszach.

Obaj znajdowali się w laboratorium Mengelego w Oświęcimiu, lecz Scylla

zachowywał spokój. O pół głowy przerastał lekarza śmierci, który mierzył pięć stóp i

sześć cali. Co więcej, drzwi były otwarte - drzwi, które prowadziły do wolności.

Scylla nigdy nie był w Oświęcimiu i nigdy nie spotkał Mengelego. Takie rzeczy

zdarzają się jednak w snach - i właśnie w tej chwili miało to miejsce.

- Jestem w rozpaczy - stwierdził Mengele.

- Dlaczego?

- W oczach dzieci nie udaje mi się uzyskać odpowiedniego odcienia

background image

niebieskiego. Wczoraj byłem taki sfrustrowany, że wrzuciłem dziecko do ognia. Jak

mogłem pozwolić na to, aby stracić samokontrolę i dać się ponieść uczuciom!

- Samokontrola jest dla nas obu ważną sprawą - zgodził się Scylla.

- Dziękuję Bogu, że jesteś tu w tej chwili i możesz mi pomóc.

- W jaki sposób mogę ci pomóc?

- Potrzebna mi jest ludzka skóra. Chcę przeszczepiać skórę, a twoja ma

dokładnie taką karnację, jakiej szukałem.

Scylla wzruszył ramionami.

- Kawałek skóry to nic wielkiego. Mogę ci pomóc.

- Nie, nie - zaczął tłumaczyć Mengele. - Kawałek skóry nie rozwiąże moich

problemów. Potrzebna mi jest cała twoja skóra, każdy centymetr twojego ciała.

Musisz pozwolić mi na to, abym zdarł z ciebie całą skórę.

- Nie sądzę, aby było to dla mnie zbyt miłe doświadczenie - odpowiedział

Scylla i powolnym krokiem ruszył w kierunku otwartych drzwi prowadzących do

wolności.

Mengele nie ruszył się z miejsca.

- Posłuchaj, moja oferta jest dla ciebie błogosławieństwem.

Scylla potrząsnął głową.

- Bez skóry stałbym się przezroczysty.

- Na tym właśnie polega to błogosławieństwo, czy tego nie rozumiesz? Stałbyś

się przezroczysty i nie musiałbyś już nikogo okłamywać. Pomyśl, jaką przyniosłoby

to wszystkim ulgę - koniec z kłamstwami. Nie mógłbyś kłamać, gdyż brak skóry

obnażałby całą prawdę. W swoim życiu naopowiadałeś ludziom tyle kłamstw,

przyznaj się, że tak było.

- Tak.

- I chcesz z tym skończyć, przyznaj się, że tego pragniesz. Wymyślasz takie

niestworzone historie, czy nie masz czasem ochoty wykrzyczeć całej prawdy?

- Tak.

- A więc daję ci szansę. Wieczna prawda. Spokój. Pokój ducha, którego mogą

zaznać tylko ludzie uczciwi.

- Nie.

- Nie pozwól na to, by zawładnęły tobą uczucia. - Wyciągnął w kierunku

Scylli swoje małe, typowe dla chirurga dłonie.

Scylla ruszył pędem w kierunku otwartych drzwi.

background image

Nie był jednak dostatecznie szybki.

Mengele przycisnął go do drzwi; drzwi zamknęły się na zatrzask. Mengele

ruszył w jego kierunku.

On - Scylla, zwany skałą, człowiek, który potrafił zabijać uderzeniem każdej

ręki, cofał się teraz przed malutkim szaleńcem. On, wielki Scylla, uciekał przed takim

zerem, lekarzem o wątłej budowie, który nawet nie potrafił uzyskać odpowiedniego

odcienia niebieskiego.

- Dlaczego się mnie boisz? - zdziwił się Mengele.

- Nie boję się. Nie znam uczucia strachu.

Mengele wyciągnął ręce.

- Użyję siły - powiedział stanowczym głosem Scylla.

- Och, proszę, proszę, tylko nie to - odpowiedział Mengele. Malutkimi rękami

chwycił go za ramię, poprowadził w kierunku stołu i położył na nim. - Obiecuję, że to

nie będzie bolesne. Zrobię tylko małe nacięcie od czoła do szyi i bez trudu zdejmę z

ciebie całą skórę. Będziesz miał takie uczucie, jakbym po prostu ściągał z ciebie

piżamę. - Zaczął nacinać skórę. - Widzisz - powiedział tnąc skórę Scylli - nie ma ani

kropli krwi. - Odłożył nóż i ściągnął skórę. - Przyniosę ci lustro. Masz piękne żyły. -

zauważył Mengele.

- Nie!

- Trzymaj - powiedział Mengele, podając Scylli lustro.

Przed przebudzeniem się Scylla zdążył zobaczyć swoje odbicie.

Cudowne!

Leżał nieruchomo wpatrując się w sufit. Ciężko oddychał i odczuwał wokół

siebie pustkę. Nie miał pojęcia, na ile sen odzwierciedlał jego obecny stan umysłu, ale

był pewny co do jednego: w miejscu, gdzie się znajdował, zapadała ciemność.

Obrócił na łóżku swoje mocno umięśnione ciało, usiadł i zaczął pocierać

zziębnięte dłonie. Scylla - rzucona w kąt szmata. Scylla - mięczak. Takie miał w tym

momencie odczucia.

Weź się w garść!

Wstał, wziął butelkę szkockiej (czy naprawdę była pełna, gdy poprzedniej

nocy kładł się do łóżka?) i podszedł do okna. Popijał whisky, przyglądając się

Łukowi Triumfalnemu. Która godzina? Spojrzał na zegarek. Dochodziło wpół do

szóstej. Po północy, w swoim mieszkaniu w Ameryce, Janey śpi już pewnie jak

kamień. Gdy sen będzie konkurencją olimpijską, Janey ma szanse na spore sukcesy.

background image

Takiego snu można pozazdrościć!

Scylla ubrał się, zszedł po schodach, zbudził recepcjonistę i wziął od niego

całą garść żetonów do automatu telefonicznego. Takie postępowanie było wyrazem

przesadnej ostrożności. Jeśli bowiem podsłuchiwano jego rozmowy z telefonu

domowego, jaki mógł mieć znaczenie fakt, że w jego hotelowym pokoju również

znajdował się podsłuch? Być może jednak powodem wyjścia z hotelu był po prostu

nawyk. Scylla czuł się lepiej, gdy był w ciągłym ruchu.

Chciał poza tym zaczerpnąć świeżego powietrza.

Było już ciemno, gdy wyszedł na ulicę w poszukiwaniu budki telefonicznej.

Ciemna noc nigdy nie napawała go strachem; był dużym, szerokim w ramionach

mężczyzną i potrafił zabijać zarówno prawą, jak i lewą ręką, o czym - rzecz jasna -

nie mógł wiedzieć żaden przypadkowy uliczny złodziejaszek. Sam chód i atletyczne

rozmiary Scylli odstraszały potencjalnych napastników.

Znalazł telefon w okolicach Łuku i po kilku minutach, w czasie których mówił

coś łamaną francuszczyzną, kilkakrotnie wykręcał numer, słyszał jakieś trzaski i

sygnały, czekał bezskutecznie - usłyszał wreszcie zaspany głos Janey.

- Jak? Co?... Kto? Która godzina... och, nie szkodzi - i w końcu słowo: -

Cześć.

- Dzwonię z poczty - powiedział Scylla. - Czy zamawiano tu budzenie?

- Czy to żart? - głos brzmiał jękliwie. - Jesteś trzy tysiące mil stąd, jest środek

nocy, a tobie żarty w głowie! Ludzi wysyłano na stryczek za dużo mniejsze

przewinienia.

Scylla zaczął się w tym momencie posługiwać umówionym kodem. Kiedyś

używanie zakodowanych słów wyprowadzało go z równowagi było to dodatkowe

utrudnienie przy wykonywaniu określonego zadania. Obecnie traktował to jako

swoistego rodzaju żart, którym rozbawia się gospodarza w czasie towarzyskiego

spotkania.

- Czy możesz ze mną rozmawiać w miarę przytomnie?

- Obawiam się, że jeszcze nie.

„Jeszcze nie” - te słowa miały podstawowe znaczenie. „Mogę rozmawiać

przytomnie” oznaczałoby, że nie dzieje się nic szczególnego. „Jeszcze nie” - taka

odpowiedź oznaczała natomiast, że jest kilka spraw, o których Scylla powinien

wiedzieć.

- W takim razie kończę. Dzwonię tylko po to, by cię zawiadomić, że wrócę

background image

trzy dni wcześniej, niż planowałem, ale skoro nie możesz jeszcze mówić zupełnie

przytomnie, nie chcę ci teraz zawracać głowy. Mam nadzieję, że nie złościsz się na

mnie z tego powodu, że cię zbudziłem.

- Ależ nie - brzmiała odpowiedź. - I tak trzeba było wstać, gdyż dzwonił

telefon.

Tym żartem zakończyli rozmowę. Odłożyli słuchawki, po czym Scylla musiał

odczekać dziesięć minut. Powtórnie wypowiedział słowa: „nie możesz jeszcze mówić

zupełnie przytomnie, co miało oznaczać, że zadzwoni ponownie, tym razem na numer

automatu znajdującego się w podziemnym garażu budynku, w którym razem

mieszkali. Janey ma dziesięć minut, aby się doprowadzić do porządku, ubrać, wyjść z

mieszkania i zejść.

Nie było jeszcze szóstej i panował chłód. Scylla trząsł się z zimna i

zastanawiał się, dlaczego zostawił butelkę whisky obok łóżka w swoim pokoju, a

więc w miejscu, gdzie była w tej chwili zupełnie bezużyteczna. Idąc ciemną,

opustoszałą ulicą, starał się wymyślić choćby jeden racjonalny powód, dla którego nie

rzucił tej pracy, a Janey i on nie wyjechali razem do Londynu, gdzie mogliby wynająć

lub może kupić mały domek. Siedzieliby przed telewizorem, robili wspólne zakupy w

najbliższym sklepie warzywnym i żyli tak, jak żyją inni - szczęśliwie, itd. itd.

Do diabła z Dywizją, która nie pozwalała nikomu rezygnować z pracy, chyba

że sama chciała się kogoś pozbyć. Gdyby był bogaty, gdyby był kimś takim jak

Krezus, mógłby kupić sobie wolność, a przynajmniej spróbowałby to zrobić. A gdyby

ta metoda zawiodła, kupiłby wyspę gdzieś na Pacyfiku, zbudowałby na niej obronne

fortyfikacje - a wtedy ludzie z Dywizji mogliby tylko bić głową w mur.

Wyspa na Pacyfiku, Jezu! Scylla potrząsnął głową. Być może, dobrze się

stało, że zostawił butelkę whisky w hotelu. Gdyby kilka łyków miało mieć taki

wpływ na jego sposób myślenia... Ale skojarzenie z Krezusem spodobało mu się.

Krezus to w końcu nie byle kto - bohater starych mitów.

Zadzwonił jeszcze raz. I tym razem uzyskanie połączenia trwało całe wieki.

Wreszcie usłyszał głos. To Janey.

- Gdzie jesteś? - w pytaniu brzmiało zdenerwowanie.

- Jestem w Paryżu i świetnie się bawię. A może to Londyn? Jedźmy do

Londynu. Bardzo tego pragnę, co ty na to?

- Powiedz dokładnie, gdzie jesteś. Na ulicy, w hotelu? Dlaczego nie śpisz? Nie

ma jeszcze szóstej.

background image

- Miałem sen i przebudziłem się. Wyszedłem po prostu na spacer.

- A więc jesteś sam?

- Zupełnie sam.

- To dobrze, ty draniu. Nie znoszę twoich wyjazdów. Był taki okropny?

- Pytasz o sen? - Scylla wzruszył swoimi dużymi ramionami. Nie ma sensu

kłamać. Janey zawsze wyczuwa, gdy nie mówi prawdy. W jaki sposób, tego nie

wiedział. Prawdopodobnie zdradzał go ton głosu. - Okropny. Właściwie przerażający.

- Mój lekarz zaleca w takich przypadkach whisky.

- Tym razem lekarstwo nie pomogło.

- Wracaj do domu; to jest lekarstwo, które ja zawsze zalecam. Poza tym ja

jestem najlepszym lekarstwem dla ciebie.

- Należy je zażywać co cztery godziny.

- Marzycielu, nie jesteś już taki młody.

- Zapłacisz mi za te słowa, wstrętna kreaturo!

- Nazywaj mnie Janey, tak zwracają się do mnie przyjaciele.

Scylla czekał na moment, gdy z głosu w słuchawce znikną wszelkie oznaki

zdenerwowania. Gdy był już pewny, że tak się stało, przystąpił do sprawy.

- Dlaczego twierdzisz, że „nie możesz mówić zupełnie przytomnie”?

- Kaspar Szell nie żyje.

- Coś takiego!

- Tylko tyle powiesz?

- Kiedy to się stało? - zapytał Scylla.

- Prawie dwa tygodnie temu na Manhattanie. W rejonie Yorkville. Prowadził

samochód. Jakiś facet starał się go nieprawidłowo wyprzedzić i obaj wjechali w

cysternę z ropą naftową. Wszystko spaliło się na popiół. Chyba dlatego wiadomość o

wypadku nie rozeszła się od razu. Identyfikacja zwłok nie była łatwa. Używał

nazwiska Hesse, a poza tym znało go bardzo niewielu ludzi. Wiadomo jednak, że to

on. Słuchasz mnie jeszcze? Nie odzywasz się.

Scylla odchrząknął.

- Jesteś zirytowany?

- Chyba tak... a właściwie nie wiem. Usłyszałem o tylu rzeczach jednocześnie.

- Czy nastąpią w związku z tym jakieś zmiany?

Już nastąpiły. Scylla nie był pewny, lecz wypadek mógł mieć związek ze

śmiercią w Nowym Jorku oraz sprawą Chena, który był wprawdzie tylko płatnym

background image

mordercą, ale w końcu ktoś go musiał wynajmować. A biedaczek Robertson, który

wspomniał o telefonie z Ameryki Południowej w sprawie nowego kuriera? Scylla

pomyślał przez chwilę. Musiał znaleźć odpowiedź na te pytania, lecz nie było w tej

chwili sensu zanudzać Janey niepotrzebnymi szczegółami. Już teraz można było

postawić jedno zasadnicze pytanie i odpowiedzieć na nie.

- Czy nastąpią jakieś zmiany? Zmieni się wszystko.

- Coś takiego! - powiedział tym razem głos Janey.

- Mówiąc językiem konserwatystów - dodał Scylla.

10

- Zmarzłaś? - spytał Levy.

Elsa potrząsnęła głową i odpowiedziała przecząco.

Siedzieli na skale obok jeziorka w Central Parku. Powiewy wieczornego

wiatru muskały taflę wody, wprawiając w ruch znajdującą się nie opodal ich łódkę z

wiosłami. Levy wiedział, że dziewczyna nie powiedziała prawdy, ponieważ po

pierwsze, on miał na sobie sweter - ona nie. Co więcej, on odczuwał chłód, więc

niemożliwe, aby i jej nie było choć trochę zimno. W dodatku robiło się coraz

chłodniej, ponieważ jego ból zęba stawał się bardziej dokuczliwy - a zawsze tak

bywało, gdy obniżała się temperatura powietrza. Bolący ząb znajdował się w górnej,

a co gorsza, przedniej części jamy ustnej i Levy robił, co mógł, by zakrywać językiem

widoczną dziurę. Wiedział, że powinni już wracać. Od chwili jednak, gdy słońce

zaczęło znikać za horyzontem, siedzieli już razem około godziny i było im tak dobrze

ze sobą, że nie chciał być tym, kto miałby przerwać sielankę.

Elsa objęła go ramieniem.

- Teraz już nie jest tak zimno - powiedziała.

Levy pocałował ją delikatnie. Na początku znajomości starał się być wobec

niej szorstki; myślał, że tego właśnie oczekiwała: męskości, nawet pewnej

brutalności. Tak wspaniała dziewczyna musiała otaczać się wieloma mężczyznami,

więc nie chciał okazać się gorszy. Takie zachowanie nie przypadło jej jednak do

gustu, a po jednym czy dwóch wieczorach, w czasie których uprawiali pieszczoty,

Levy zdał sobie sprawę, że dziewczyna pragnie tego właśnie, co leżało w jego

charakterze: czułości. Jego wygląd nie zdradzał jednak tej cechy - skóra i kości,

chude ramiona, niezręczne ruchy, które trudno byłoby kojarzyć z delikatnością. W

rzeczywistości był jednak inny. Lubił pieszczenie się, zadowolony był nawet wtedy,

background image

gdy trzymał ją tylko za rękę. Nawet jeśli było to niezgodne z obecnym kodeksem

miłosnym obowiązującym osobników poniżej trzydziestki. Nie znaczy to, że stosunek

cielesny uważał za coś strasznego. Owszem, spał z kilkoma dziewczynami, lecz nie

robił tego jeszcze z Elsą - przynajmniej na razie. Kochanie się, owszem, było czymś

niezwykle przyjemnym, osiąganie orgazmu czymś wspaniałym, lecz jak dotąd jego

doświadczenia w tej dziedzinie były dość skromne i wszystko odbywało się szybko i

mechanicznie. Wiedział, że zbyt szybko i zbyt mechanicznie. Uważał przy tym, że w

sprawach seksu nie należy działać pospiesznie. W skrytości ducha wierzył, że jest

bardzo dobrym kochankiem i myślał czasem, że gdyby był przystojny, cieszyłby się u

kobiet niezwykłym powodzeniem. Nie był jednak przystojny, co w gruncie rzeczy nie

stanowiło wielkiego problemu.

Elsa dotknęła jego policzka.

- Taka piękna twarz - wyszeptała.

- Wszyscy mi to mówią -= odpowiedział Levy. - Nawet nieznajomi podchodzą

do mnie na ulicy i mówią mi o tym.

W ciemnościach dziewczyna uśmiechnęła się do niego i przeciągnęła

językiem po jego ustach.

- Cóż za inwencja - stwierdził Levy. - Zrób to jeszcze raz, zrób to, chcę

wiedzieć na pewno, że masz to w sobie.

Jeszcze raz przeciągnęła językiem po jego wargach.

- Mam współczucie dla sierot i ludzi upośledzonych, tobie wszystko ułożyło

się wspaniale.

Zarzuciła mu ręce na szyję. Czuł, jak drży jej ciało.

- Słuchaj, przemarzłaś na kość. Poza tym powinniśmy już oddać łódź.

- Zimno - i co z tego? Tak mi z tobą dobrze, lubię cię słuchać. Mów dalej.

Levy pocałował ją delikatnie w szyję, po czym muskał wargami jej skórę.

- Homer Virgil - powiedziała Elsa. - Zanim spytałeś, czy nie jest mi zimno,

mówiłeś o nim. Czy był znany? Mam na myśli twojego ojca.

- Mówisz o starym H.V.? Cóż, nie był tak znany jak Ann-Margret czy też

Donny Osmond, ale biorąc pod uwagę, że był historykiem, można powiedzieć, że

odniósł duży sukces.

- Jak można dziecku dać takie imię?

- To sprawka mojego dziadka, zawsze dawał dzieciom okropne imiona...

widzisz, w swojej szkole na Środkowym Zachodzie był dyrektorem, głównym

background image

nauczycielem, kucharzem, pomywaczem. Twierdził przy tym, że to wszystko nie ma

dla niego znaczenia - nikt nigdy nie słyszał, aby mówił o czymkolwiek innym niż o

sprawach Levy'ego. W tamtych czasach w środkowym Ohio nie mieszkało zbyt wielu

Żydów, naprawdę tak było. Dziadek był zakochany w Grekach i innych postaciach z

odległej przeszłości. Jeden z moich wujków miał na drugie imię Herodotus. Teraz już

nie żyje, oczywiście mam na myśli wujka. Nie sugeruję, że zabiło go imię, ale i nie

było również czymś, co mu w życiu pomogło.

- Twój ojciec również nie żyje?

- Tak, to prawda. Wylew krwi do mózgu. Jak grom z jasnego nieba, stało się

to zupełnie nieoczekiwanie.

Zaczęła się przypatrywać jego twarzy okrytej ciemnością.

- O co chodzi? - zapytał.

- O nic.

Przez chwilę zawahał się. Zastanawiał się, czy powinien mówić dalej - czy

powinien wyjaśnić wszystko do końca. To wątpliwe jednak, aby mogła wiedzieć. W

tym czasie żyła za granicą, a nawet gdyby nie wyjeżdżała, była wtedy przecież

dzieckiem. Poza tym H.V. nie był aż tak bardzo znany.

Pocałowała go namiętnie, po czym szybko wstała i szeroko rozłożyła ramiona.

Babe uważnie jej się przypatrywał. Każda inna dziewczyna wyglądałaby w tej pozie

niezbyt korzystnie. Cokolwiek jednak robiła Elsa, wyglądało to zawsze ślicznie.

Całe jednak piękno rozpierzchło się nagle jak bańka mydlana, ponieważ w

momencie gdy Elsa uśmiechnęła się i szeptem powiedziała: „chodź”, kierując swe

kroki ku łódce, za ich plecami, gdzieś w krzakach, rozległ się nagle hałas i pojawił się

kulejący mężczyzna, który zamachowym ciosem ugodził Elsę w twarz. Dziewczyna

straciła równowagę i upadła na ziemię.

Levy patrzył na to, czując się, jakby nagle stał się widzem jakiegoś ulicznego

teatru. Wypadki potoczyły się tak szybko, że nie miał szans interweniować, mógł być

tylko biernym widzem. A przecież jego jedyna prawdziwa kobieta była w tym

momencie bita przez jakiegoś kulawego dzikusa!

- Hej! - krzyknął Levy i rzucił się w kierunku napastnika. Było już jednak za

późno, ponieważ za jego plecami rozległ się w krzakach następny hałas, po czym

pojawił się mężczyzna o szerokich ramionach, który obrócił Levy'ego i huknął go

pięścią w twarz.

Levy zatoczył się, a z jego twarzy trysnęła krew. Trzymał się jednak na

background image

nogach. Czuł, że ma złamany nos. Tymczasem kulawy facet ciągnął Elsę po ziemi w

kierunku krzaków, starając się wyrwać jej torebkę. Levy chciał krzyknąć: „Oddaj mu

ją”, lecz nie zdążył, gdyż mężczyzna o szerokich ramionach kopnął go mocno w

żołądek. Levy stracił oddech i padł na kolana na twarde skalne podłoże. Następny

cios - i Levy znalazł się na czworakach. Mocne kopnięcie w policzek dopełniło reszty

- Levy padł bezwładnie na ziemię. Mężczyzna o szerokich ramionach zaczął ciągnąć

go w kierunku krzaków, starając się jednocześnie znaleźć portfel swej ofiary. Levy

instynktownie zaczął się bronić, co jednak okazało się głupim posunięciem, gdyż

został natychmiast ukarany - napastnik wymierzył mu cios kolanem w plecy. W tym

momencie widoczne już były skutki pierwszego zainkasowanego ciosu - całe ciało

Levy'ego było zbroczone krwią. Język bolał go niemiłosiernie. A winę za wszystko

ponosił on sam - nie powinien był zostawać w parku do tak późnej pory, takie błędy

popełniają przecież tylko głupi turyści. Levy leżał bez ruchu, podczas gdy napastnik

próbował dobrać mu się do portfela, co nie było jednak zadaniem łatwym. Tylna

kieszeń w spodniach Levy'ego zapięta była na guzik i mężczyzna nie mógł się do niej

dostać tak szybko, jak tego oczekiwał. Zadał więc następny cios kolanem w plecy, a

potem jeszcze jeden, który tym razem dosięgnął złamanego wcześniej nosa.

Zakrztusił się krwią. Usłyszał jak Elsa niemal wybuchnęła płaczem. Jeśli ten kulawy

sukinsyn dotknie jej jeszcze raz, to wtedy on, Levy, on...

...co zrobi?

...nic... dokładnie nic... gdyby chcieli ją zgwałcić, nie byłby w stanie jej

pomóc; gdyby po prostu zechcieli stłuc ją na kwaśne jabłko, również nie przyszedłby

jej z pomocą. Miał złamany nos, czuł, że ma zmiażdżone żebra - napastnicy byli

bezkarni - on był bezradny...

Bezradny! Mimo że zbroczony krwią i obolały, uświadomił sobie nagle, że

jest bezradny. Poczuł się tak upokorzony, że zebrał w sobie tyle siły, by zadać cios

nogą mężczyźnie o szerokich ramionach. Uderzenie było celne i przeciwnik zawył z

bólu. Levy triumfował - i miał do tego prawo! Niestety, następne wypadki kazały mu

szybko zapomnieć o chwili triumfu. Gdy próbował wstać i ruszyć w kierunku Elsy, na

jego drodze stanął ponownie mężczyzna o szerokich ramionach. Wyglądał na

zdeterminowanego - wielkimi rękami zaczął walić w twarz Levy'ego jak w worek. W

wyniku zadawanych ciosów twarz zaatakowanego puchła. W końcu półprzytomny

Levy przestał cokolwiek czuć i zwalił się na ziemię.

Obaj napastnicy stanęli nad nim. Kulawy facet trzymał torebkę Elsy,

background image

natomiast mężczyzna o szerokich ramionach - jego portfel.

- Mamy wasze portfele, znamy wasze nazwiska i adresy. - Kulawy facet

poklepał torebkę Elsy. - Jeśli zawiadomicie policję, odnajdziemy was.

Elsa rozpłakała się.

- A następne spotkanie źle by się dla was skończyło - powiedział mężczyzna o

szerokich ramionach. - Wiecie, co to znaczy źle?

Levy leżał bez ruchu.

Chuligani poszli w swoją stronę.

Levy powoli podczołgał się do Elsy.

- Czy oni... - tyle zdołał z siebie wykrztusić. Czy oni cię dotykali, czy cię

napastowali - o to chciał ją zapytać.

Potrząsnęła głową i odpowiedziała przecząco. Zrozumiała, o co chciał spytać.

To było naprawdę wspaniałe: rozumieli się bez słów. W każdej sytuacji.

- Nie, wzięli tylko torebkę. - W tym momencie zaczęła tracić panowanie nad

nerwami. Dopiero teraz nastąpiła reakcja na wszystko, co działo się kilka minut

wcześniej. - Wzięli tylko torebkę - powtórzyła. - Nic mi nie jest.

Levy mocno przytulił ją do siebie.

- Mnie też nie - zdołał wykrztusić. Nie chciał jej wypuścić z ramion, lecz cóż

innego mógł zrobić, gdy zauważył, że swą krwią plami jej ubranie...

11

Doc!

Chyba nie wyślę tego listu - i dlatego mogę zupełnie bez skrępowania napisać

ci o wszystkim. Ale jeśli go dostaniesz, pamiętaj, że nie jestem w tej chwili sobą. Nie

mogę sobie znaleźć miejsca i jest mi źle. Ale nie zwariowałem - nic podobnego.

Doc, właśnie zostałem napadnięty i obrabowany, dostałem porządne lanie. Nie

jestem wściekły z tego powodu... nie, do diabła, właściwie jestem - i to bardzo. Stało

się to z mojej winy; w Central Parku, po zachodzie słońca. Wiem, że tylko kretyn

może kręcić się w tym miejscu po zmierzchu.

W dodatku nie byłem sam. Elsa i ja siedzieliśmy na skale. Przedtem

pływaliśmy łódką; nigdy tego nie robiła, a bardzo chciała spróbować. Do diabła!

Dlaczego nie? Był piękny dzień, więc powiedziałem, że to wspaniały pomysł.

Popływaliśmy więc i było tak cudownie, że zasiedzieliśmy się na skale obok jeziora. I

nagle zjawia się kulawy. Ja siedzę spokojnie, a ten sukinsyn zaczyna ją bić; potem

background image

ciągnie ją w kierunku krzaków. Pomyślałem sobie: dopadnę drania, nie pozwolę, aby

ktokolwiek tknął moją ukochaną...

...i nie potrafiłem temu przeszkodzić... nic nie mogłem na to poradzić... ten

duży facet miał nieprawdopodobnie szerokie ramiona; przysięgam, że nie zmyślam.

Był zawodowcem. Kopał mnie jak worek. Nigdy nie dostałem takiego lania. Facet

dobrze wiedział, gdzie uderzyć kolanem, wiedział, gdzie są najczulsze miejsca. W

tym samym czasie Elsa dostała porządny wycisk, może oberwała jeszcze gorzej niż

ja. A ja pragnę tylko jednego - choć raz w życiu, właśnie teraz, stać się bohaterem.

Facet dobiera się do mojego portfela i znów wali we mnie z całej siły, a ja nie

odczuwam już nawet bólu, nie przeraża mnie widok samej krwi, jest coś innego...

...bezradność...

...cholerna bezradność...

...Doc, chciałem go w tym momencie zabić.

Przysięgam - gdybym miał nóż, użyłbym go; gdybym miał bombę,

rozerwałbym go na kawałki, a później dopadłbym kulawego i próbowałbym go

wykończyć własnymi rękami...

I to ja - liberał, historyk! Nigdy nie myślałem, żeby zadać komuś ból,

współczułem nawet Nixonowi - a teraz pragnę kogoś zabić. Przeraża mnie to.

Po tym wszystkim przemyłem tylko twarz zimną wodą. Jestem cały

spuchnięty, pokiereszowany i obolały, ale myślę tylko o jednym - o zemście. Chcę się

zemścić na tych facetach za to, że przez nich czułem się taki bezradny; nikogo nie

wolno stawiać w takiej sytuacji - zwłaszcza jeśli tuż obok znajduje się dziewczyna,

która cię kocha. I wiem, co wtedy myślała: dlaczego czegoś nie zrobi? Jest tu

przecież, dlaczego nie może mi pomóc? Do diabła! Zapiszę się na najlepszy kurs

samoobrony, a potem wykończę tych dwóch facetów.

Doc, w moim sąsiedztwie mieszka grupa młodocianych przestępców;

większość czasu spędzają na tarasie przed domem (to nie zwykłe opryszki podobne

do tych przyjemniaczków z filmu West Side Story - ci faceci byliby zdolni do tego,

aby pokrajać cię żywcem na kawałki). Kiedy wróciłem dzisiaj do domu - zwykle

próbują ze mnie szydzić, myślą, że jestem lalusiem, ale zbytnio się tym nie przejmuję

- a więc kiedy przechodziłem obok nich dziś wieczorem, pomyślałem, że moja

zakrwawiona twarz, być może, wzbudzi w nich jakiś respekt - i wiesz co? Jeden z

nich zapytał: - Kto ci to zrobił? Karzełek czy jakaś dziewczyna? - I wszyscy

roześmiali się. Widzisz, oni umieją dbać o swoje interesy; moich wrogów mogliby

background image

rozerwać na strzępy. Uważam, że mój iloraz inteligencji jest wyższy niż łączny iloraz

całej grupy tych młodzików, lecz jaką mam z tego korzyść?

Chyba jednak wyślę do ciebie ten list, ponieważ chciałbym cię o coś zapytać:

jak zareagowałby na to ojciec? Myślę, że powiedziałby, że każde doświadczenie

może w życiu okazać się pożyteczne, ze wszystkich wydarzeń - nawet tych bolesnych

- można odnieść jakąś korzyść. Prawdziwy historyk powinien być zawsze otwarty na

nowe doświadczenia. Jego życie jest nieustannym poszukiwaniem. Doc, a jak można

wykorzystać własną nieudolność i niemoc, no jak?

To pytanie adresuję do ciebie.

Babe

12

Levy wysłał list w niedzielę wieczorem. Nie był już tak bardzo spuchnięty, a

rany na twarzy goiły się dość szybko. Czuł się jednak dalej nieswojo, więc swą

czapkę z daszkiem nasunął głęboko na czoło, pobiegł sprintem do skrzynki pocztowej

na rogu Columbus, po czym wrócił do swego pokoju, by znów pozostać w ukryciu.

W poniedziałek miał iść na seminarium Biesenthala, lecz nie mógł tego

zrobić; rano zobaczył swe odbicie w lustrze - twarz była nie ogolona i wyglądała

mało apetycznie. Nigdy nie przywiązywał wagi do wyglądu zewnętrznego i siły

fizycznej. Z tym większym zaskoczeniem stwierdził, że poraniona i spuchnięta twarz

odebrała mu poczucie pewności siebie. Nigdy przedtem nie zdawał sobie sprawy, że

jest w nim tyle próżności, ale z pewnością tak właśnie było.

Dzwonił kilka razy do Elsy. Ona też dzwoniła i chciała go odwiedzić.

Tłumaczyła mu bez przerwy, że jej zawód związany jest przecież z medycyną. Jej

odwiedziny nie mogły mu przecież zaszkodzić. On nie chciał jednak, aby go

zobaczyła - przez jakiś czas pragnął być sam. Nieustannie wyobrażał sobie, że walczy

z jakimiś bandytami - czasem przegrywał, innym razem wychodził z tych potyczek

zwycięsko. Próbował trochę poczytać, lecz większość czasu w poniedziałek poświęcił

studiowaniu swego odbicia w lustrze. Miał przy tym nadzieję, że jego twarz stanie się

w końcu podobna do tej, do której zdążył się już przyzwyczaić.

I tak się rzeczywiście stało. W poniedziałek wieczorem twarz nie była już

czymś, co powoduje, że ludzie instynktownie odwracają wzrok. To prawda, że rany

powstałe wskutek ciosów mężczyzny o szerokich ramionach były jeszcze widoczne.

Jednak dzięki zimnym kompresom opuchlizna znikła wcześniej, niż można się było

background image

tego spodziewać. W plecach odczuwał jeszcze ból; była to pozostałość po ciosach,

które jeden z napastników zadał kolanem. Ból ten nie był jednak aż tak bardzo

dokuczliwy.

Większym problemem okazała się histeria Elsy:

- Powiedziałeś im... ja im nie powiedziałam...

- Komu?. . . Uspokój się. . . - Był wtorkowy poranek; Elsa tak długo waliła w

drzwi, aż w końcu go zbudziła. Zanim jeszcze otworzył, z tonu jej głosu wyczuł, że

jest na najlepszej drodze, by wpaść w panikę.

-...powiedzieli, że odnajdą nas... mówili, że znają nasze nazwiska i adresy,

więc dlaczego tam poszedłeś? Mówiłeś przecież, że tego nie zrobisz...

- Kulawy ciągnęła Elsa.

- Co z kulawym? Powiedz mi.

Jej głos był teraz cichy.

- Gdy wyszłam z domu... gdy dzisiaj wyszłam z domu... teraz, dziś rano... on

tam był... poszedł za mną...

- Jesteś pewna? Czy widziałaś jego twarz z bliska?

Znów zaczęła mówić głośniej.

- Obiecałeś, że nie zawiadomisz policji, ale zrobiłeś to, musiałeś to zrobić, w

przeciwnym razie nie szedłby za mną...

Objął dziewczynę, próbując ją uspokoić. Nie zdało się to jednak na nic.

- Przysięgam, że tego nie zrobiłem. To musiało być jakieś nieporozumienie.

Czy jesteś pewna, że widziałaś tego faceta?

- Widziałam... przed domem stał mężczyzna... był tam... poszłam w przeciwną

stronę... poszedł za mną... kuśtykał... skręciłam za rogiem... on zrobił to samo... tego

było już nadto, zaczęłam biec.

- Słuchaj, Elsa, w Nowym Jorku liczba ludzi kulawych nie przekracza

prawdopodobnie dziewięciu milionów - zaczął Babe. - To miasto jest mekką dla

kulasów i krajowe Stowarzyszenie Ludzi Chromych nigdy nie wzięłoby pod uwagę

na przykład Colosseum i jego otoczenia jako miejsca na odbycie zjazdu. Myślałem,

że to powszechnie znany fakt. - Mówił dalej w tym stylu, raz po raz próbując ją

rozweselić; potem nastawił wodę na kawę i po krótkiej chwili dziewczyna poczuła się

dużo spokojniejsza. Wiedział, jak z nią postępować. To właśnie sprawiało, że byli tak

świetnie dobraną parą. Nie minął jeszcze poranek, gdy przyznała, że wszystko to

mogło być wytworem jej wyobraźni.

background image

Gdy dochodziło południe, stwierdziła, że czuje się już zupełnie dobrze.

Po południu zaserwowali sobie podwójną porcję Bergmana: Siódmą pieczęć i

Tam gdzie rosną poziomki. Babe był wielkim miłośnikiem tego reżysera, Elsa

natomiast oglądała jego filmy po raz pierwszy. Zaprosił ją następnie na tani posiłek

do pobliskiego „Szechuanu”. Bardzo lubił bywać w takich miejscach. Później poszli

do jej mieszkania. Po kilku minutach pieszczot Babe ruszył w drogę powrotną do

domu. Był wyczerpany, więc natychmiast usnął. Nie miał pojęcia, która mogła być

godzina, gdy nagle zdał sobie sprawę z tego, że opowiadanie Elsy nie było czystym

wytworem jej wyobraźni, bo oto zorientował się - choć był dopiero na wpół

rozbudzony - że nie jest w pokoju sam.

Zanim zdążył przestraszyć się na dobre, postanowił zrobić to, co zapewne

zrobiłby Cagney. Starając się naśladować jego sposób mówienia z filmu Biały żar,

odezwał się przyciszonym i spokojnym głosem:

- Mam pistolet i wiem, jak się nim posługiwać; jeśli zrobisz jakiś ruch, zrobię

z twojego tyłka sito.

W tym momencie Babe usłyszał w ciemności głos - żaden inny głos na

świecie nie mógł mu sprawić większej radości.

- Nie zabijaj mnie, Babe.

Babe wyskoczył z łóżka na równe nogi.

- Hej, Doc, och, cóż... wspaniale!...

- Muszę przyznać, że masz wyrafinowany sposób wyrażania uczuć -

powiedział Doc.

Babe wydał z siebie dziki okrzyk. Zwykle nie reagował tak żywiołowo, lecz

czy mógł się teraz zachować inaczej? Ale do diabła z etykietą! W tych rzadkich

chwilach, gdy w mieście zjawiał się własny brat, starszy, najlepszy brat - wszystko

było dozwolone...

background image
background image

CZĘŚĆ II: DOC

13

- Pozwól, że zapalę światło - powiedział Babe i gdy w pokoju było już jasno,

Doc zapytał:

- Co się stało?

- Co masz na myśli?

Doc wskazał na rany.

- Twoja twarz.

Babe wzruszył ramionami.

- To nic. Nie chcę się na ten temat rozwodzić; zwykły napad, który wnosi do

życia trochę urozmaicenia. Naprawdę, nie ma o czym mówić. Stało się to w niedzielę.

Jaki mamy dziś dzień, wtorek? Wysłałem do ciebie list. Kiedy wrócisz do domu,

dowiesz się z niego o wszystkim.

- Ale czujesz się już dobrze?

Babe przytaknął. Gdy Doc zaczynał się o kogoś martwić, zachowywał się jak

kura opiekująca się pisklętami.

- Właściwie chciałbym, abyś wyświadczył mi przysługę. Gdy wrócisz do

domu, nie czytaj listu, wyrzuć go po prostu do kosza, dobrze?

Doc pokręcił łańcuszkiem z kluczami. Jeden z nich był od mieszkania Babe'a.

Po wykonaniu kilku obrotów Doc rzucił łańcuszek wysoko do góry, po czym złapał

background image

go za swoimi plecami. Zrobił to błyskawicznie i ani przez ułamek sekundy nie

spojrzał na lecący przedmiot. Babe był jeszcze maleńkim dzieckiem, gdy Doc robił

tego typu sztuczki. Wtedy używał jednak piłek lub kulek do gry. Obecnie -

przynajmniej gdy byli razem - Doc popisywał się zręcznością tylko w momentach,

gdy podejmował właśnie jakąś decyzję. Babe wiedział o tym, choć sam Doc

prawdopodobnie nie zdawał sobie z tego sprawy - robił to bezwiednie.

- Spalę twój list - obiecał Doc. Rozluźniając krawat, dodał: - Pracowałem jakiś

czas poza domem i kiedy wróciłem, oto, co czekało na mnie: próbka obscenicznej,

kwiecistej prozy, po przeczytaniu której zarumieniłaby się nawet Rossetti. Dokładnie

rzecz biorąc, był tam opis Jej Wysokości. Pomyślałem, że powinienem przyjechać tu

natychmiast i zobaczyć ją na własne oczy, zanim wstąpi do niebios.

- Pieprzysz - wtrącił Babe. - Nigdy czegoś podobnego nie napisałem i dobrze

o tym wiesz.

Doc podniósł z podłogi swoją torbę firmy Gucci i rzucił ją na biurko Babe'a.

- Nie napisałeś? Jesteś tego pewny? Masz szczęście, że wiem, iż jesteś

umysłowo upośledzony i nie odpowiadasz za swoje czyny, w przeciwnym razie

mógłbym spędzić resztę życia szantażując cię. O ile dobrze pamiętam, w jednym

miejscu nazwałeś ją „nieskazitelną. „Bez zarzutu, nieskazitelna, doskonała.” Do

diabła! Nawet Anette Funicello nie była taka wspaniała.

- Pieprzysz - powtórzył Babe, tym razem krztusząc się głośno. Przypomniał

sobie bowiem, że kiedyś, w chwili słabości, powiedział Docowi, że biorąc pod uwagę

różne aspekty sprawy można powiedzieć, że Anette Funicello jest „dość ładniutka”. A

Doc nigdy niczego nie zapominał - zwłaszcza takiej informacji, która była przecież

wodą na jego młyn.

Doc rozejrzał się po pokoju Babe'a. Bogactwo aż biło w oczy - na podłodze

gołe deski, a wszystko pokryte warstwą kurzu. Wszędzie leżały sterty książek, z

kanapy wystawały sprężyny, a łazienka nie była chyba sprzątana od stuleci.

- Dokonałeś tu cudów - stwierdził Doc, który był w tym mieszkaniu tylko

jeden raz, tydzień lub dwa po tym, jak wprowadził się tam Babe.

- Jeszcze nie wszystko jest gotowe - przyznał Babe. - Mój dekorator jest

cholernie niesłowny. Powinienem go zwolnić. Z drugiej jednak strony jest niewielu

dobrych fachowców, którzy poradziliby sobie z taką robotą.

Doc pokiwał głową i otworzył torbę; wyciągnął z niej trzy butelki czerwonego

wina, które kolejno przybliżył do żarówki na biurku Babe'a, przyglądając się ich

background image

zawartości.

- Sprawdzam po prostu, czy nie jest zbyt mętne - powiedział. Spojrzał na

Babe'a. - Korkociąg?

Babe wskazał ręką w kierunku kuchni, przygotowując się na wysłuchanie

wykładu na temat zalet Burgunda.

- Otworzę butelkę Moulin-a-vent - rzekł Doc. - To jest Beaujolais, ale

zaskoczy cię jego moc. - W tym momencie skoncentrował się na czynności

otwierania butelki.

- Świetny wybór - stwierdził Babe. Kilka razy chrząknął dla wyrażenia

aprobaty, przymykając oczy. - Mów dalej, nie przerywaj sobie.

Doc miał kłopoty z wyciągnięciem korka.

- To wino nazywają królem Beaujolais, królową jest wino o nazwie Fleurie...

- Mój Boże, to fascynujące - zauważył Babe, zmuszając się do uprzejmości i

chrząkając przy tym jeszcze głośniej niż za pierwszym razem.

Doc zignorował reakcję brata.

- To świetny rocznik; chciałbym, abyś zwrócił uwagę na bukiet.

Babe przekrzywił głowę, na przemian chrząkając i gwiżdżąc z zachwytu.

- Jesteś gburem i prostakiem - stwierdził Doc, lecz po chwili zaśmiał się. - No

dobrze, dobrze, koniec wykładu na temat wina. - Na chwilę przerwał. - Do cholery,

miałem wziąć kieliszki.

W tym momencie wybuchnął śmiechem Babe.

- Draniu, wiesz, że mam kieliszki. - Mówiąc to, ruszył w kierunku kredensu.

- Mam na myśli prawdziwe, nie plastykowe kubki.

Babe wziął kieliszek i podał go bratu.

- Trzymaj, do cholery.

Doc zaczął nalewać, lecz nagle przerwał.

- To jest okropnie brudne.

- Nie mówiłem przecież, że mam czyste kieliszki, ty dupku - odpowiedział

Babe, po czym obaj powiedzieli chórem:

- Nie w ramiona, załóżmy się o samą głowę.

I ponownie - jakby chórem - wybuchnęli śmiechem. Przypomnieli sobie

bowiem ulubioną historię rodzinną. H.V. był w tej historii niemal zakochany.

Opowiadała ona o zawodniku drużyny Brooklyn Dodger, Babe Hermanie, niezbyt

wprawnym graczu, który pewnego dnia przeczytał w sportowej gazecie kilka

background image

krytycznych uwag na temat swojej gry. Otóż dziennikarz sugerował, że Herman tak

niezgrabnie porusza się po boisku, że podczas następnej gry odbije piłkę głową

zamiast kijem. Herman był wściekły na dziennikarza i gdy przy jakiejś okazji spotkał

się z nim osobiście, obrzucił go soczystymi epitetami. Na koniec dodał: - Założę się o

pięćdziesiąt zielonych, że jest pan w błędzie. - Dziennikarz odpowiedział: - W

porządku, przyjmuję zakład. Jeśli piłka uderzy pana w głowę lub ramiona, dostanę

pięćdziesiąt dolców. - Herman zastanowił się przez chwilę, po czym odpowiedział: -

Nie... nie... nie w ramiona, załóżmy się o samą głowę.

Nie przestając się śmiać, Doc podszedł do zlewozmywaka i odkręcił kurek.

- Jak długo należy czekać, aby znikła z wody rdza? - zapytał po chwili.

- Rozpakuj się, a do tego czasu woda się oczyści.

- Dla ciebie też mogę umyć - powiedział Doc, wyciągając ze zlewozmywaka

brudny kieliszek.

- Ja tylko skosztuję - odparł Babe. - Próbuję teraz pokonywać odcinki

dwudziestomilowe, a alkohol nie pomaga, gdy biegnie się pod wiatr.

- Burgund to nie alkohol - stwierdził Doc, przygotowując kieliszki. -

Przepraszam za żarty na temat twojego mieszkania - dodał, zwrócony ciągle plecami

do brata. - Jesteś naukowcem, nie musisz przecież mieszkać w pałacu. Żyj tak, jak

uważasz za stosowne, przynajmniej dopóki jest to możliwe. Nie gniewasz się?

- Nie sądzę, abym w ogóle poczuł się urażony.

- To dobrze - stwierdził Doc, nie przerywając płukania kieliszków. - Słuchaj,

ten cały świat jest zupełnie zwariowany, trudno przewidzieć, co może się zdarzyć za

minutę lub dwie. Czytałem dziś w porannym wydaniu Wall Street Journal na temat

jakiejś firmy w Kalifornii. Trudno w to uwierzyć, lecz w Kalifornii wszyscy są chyba

niespełna rozumu. Myślę, że na tej podstawie przybysze ubiegają się o obywatelstwo.

Ale pozwól, że wrócę do tematu. Otóż kilku facetów z Zachodniego Wybrzeża

opatentowało coś, co nazywają - nie chcę przekręcić tego słowa - a więc nazywają to

coś „mioooo..tłą”. Jest to kij, do którego końca przywiązana jest wiązka słomy.

Według doniesień Journal ci faceci chcą na tym zbić fortunę. Uważają przy tym, że za

pomocą ich mioootły można czyścić różne rzeczy, na przykład zamiatać podłogi.

- Trudno się połapać w tych wszystkich wynalazkach.

Doc zakręcił kurek z brunatną wodą.

- Jezu, Babe, jak możesz mieszkać w takiej ruderze?

- Kieliszki są już czyste - odpowiedział Babe. - Napełnij je teraz ognistą wodą.

background image

Doc rozlał wino do obu kieliszków, okręcając butelkę, aby nie rozlać trunku

na biurko.

Babe pociągnął łyk wina, to samo zrobił Doc. Babe nie przypominał sobie,

aby widział kiedyś brata odurzonego narkotykami, a z pewnością nie widział go

pijanego. Zresztą to samo mógł powiedzieć o sobie. Z drugiej jednak strony H.V.

bardzo przyczynił się do podniesienia średniej pożycia alkoholu w rodzinie.

Przynajmniej w ciągu ostatnich kilku dni. A właściwie ostatnich lat. Ostatnich złych

lat.

- Czy to jest drogie?

- Dość drogie. Dlaczego pytasz?

- Bez powodu. To się wyczuwa. Jest łagodne. Kiedy piję coś takiego i nie

dostaję ataku kaszlu, to wydaje mi się, że musiało być drogie. Przemysł naftowy musi

być w dobrej kondycji.

Doc podniósł kieliszek tak, jakby chciał wznieść toast.

-- Przemysł naftowy jest zawsze w dobrej kondycji. - Mówiąc to złożył lekki,

jakby dziękczynny ukłon.

- Nie zrobiłeś tego w kierunku wschodu - powiedział Babe.

- Kretynie, złożyłem ukłon w kierunku Detroit. General Motors jest czymś

ważniejszym dla tego kraju niż Jezus.

- Cholerni truciciele środowiska i złodzieje - stwierdził Babe, który był

prawdziwie nieszczęśliwy z powodu charakteru pracy Doca. Sprzedaż sprzętu

wiertniczego na całym świecie, zatruwanie tego cholernego ziemskiego padołu.

- Jeśli wygłosisz w tej chwili wykład na temat ekologii, przysięgam, że przy

najbliższej okazji opowiem Irmgaard, jak nakryłem cię, gdy waliłeś konia, kiedy

miałeś dwanaście lat.

Babe zaśmiał się.

- To był dla mnie wielki dzień. Sądziłem przedtem, że jestem jedynym

człowiekiem na świecie, który robi takie straszne rzeczy. Myślałem, że wyrzucisz

mnie z domu lub zakujesz w dyby i każesz wieśniakom obrzucać mnie kamieniami.

Kiedy powiedziałeś mi, że takie rzeczy robią wszyscy, pamiętam, że pomyślałem

wtedy: Ci cholerni dorośli! Dlaczego tyle lat ukrywali to przede mną?

Doc uśmiechnął się i wskazał na łóżko.

- Zrób coś z tym bałaganem.

Babe zaczął przygotowywać posłanie dla brata. Między nimi był układ: gdy

background image

przyjeżdżał Doc, zawsze spał na łóżku. Młodszy brat skazany był natomiast na

kanapę z wystającymi sprężynami.

Gdy Babe zajęty był rozściełaniem łóżka, Doc powiedział cicho:

- Hej! Wynieś się z tej nory i przyjedź do Waszyngtonu. Zapewnię ci jakieś

przyzwoite lokum, będziemy blisko siebie. Dlaczego nie miałbyś tego zrobić? Wiesz,

że mam forsę, więc o te sprawy nie musisz się martwić.

Babe potrząsnął głową.

- Nie ma tam porządnych uczelni.

- Cóż może dorównać chwale Columbii! Czy to masz na myśli?

- Nie twierdzę, że Columbia jest taka wspaniała, ale z pewnością ma niższy

procent prostaczków niż, powiedzmy, Georgetown.

Doc zaczął nagle mówić podniesionym głosem:

- Jezu, Babe, na rany Chrystusa! Nie musisz tego wszystkiego robić z tego

tylko powodu, że robił to tata!

- Mam dość takiego gadania! - odpowiedział równie zdenerwowany Babe.

Zdezorientowany Doc zamilkł na chwilę.

- Czego masz dość? Nigdy nie mówiłem tego przedtem.

- Profesorowi Biesenthalowi z Columbii udało się to w pewnym stopniu

osiągnąć.

- Czy on nie był jednym z tych genialnych studentów H.V.?

Babe skinął twierdząco głową. Potem dodał:

- Posłuchaj, dobrze się czuję w tej norze. Dziękuję za ofertę, ale mam zamiar

tu zostać. Ta decyzja nie ma nic wspólnego z H.V.

- Akurat!

Babe wzruszył ramionami, po czym zabrał się do zmiany poszewek na

poduszkach. W tym czasie Doc powiesił w szafie swoje ubrania.

- A więc zaproszę ciebie i Ettę na kolację, co ty na to? Ona chyba coś jada,

prawda? A może utrzymuje przy życiu swą boską postać żywiąc się samym

powietrzem?

- Poczekaj tylko, aż ją zobaczysz. Poślinisz się z wrażenia, gwarantuję ci to.

Doc zaśmiał się.

- Synku, rozmawiasz z facetem, który przed ukończeniem dwudziestu pięciu

lat był raz żonaty i trzy razy zaręczony. Nie ślinię się z byle powodu.

- A cóż to za przechwałki! Cztery razy aresztowany i tylko raz skazany?

background image

- Człowiek pracujący w przemyśle naftowym nie zna dnia ani godziny, jest

cały gąszcz przepisów, które utrudniają nam życie. - Zamknął swoją torbę Gucci i

cisnął ją w kąt szafki Babe'a. Następnie spytał jakby od niechcenia: - Chyba już tego

nie trzymasz w domu, prawda?

Wiedząc, co brat ma na myśli, Babe zapytał jednak:

- Czego?

- Pozwoliłem sobie wejść do twojego pokoju. Gdy chciałeś z mojego tyłka

zrobić sito, ostrzeżenie brzmiało całkiem autentycznie, zupełnie jakby mówił to sam

George Raft.

- Chryste! A któż naśladuje George'a Rafta? To miał być głos Cagneya.

- A więc trzymasz to jeszcze?

- Jest naładowany. - Podszedł do biurka i z dolnej szuflady wyciągnął pistolet

oraz pudełko z nabojami. - Trzymaj.

- Wyjmij najpierw naboje. Dopiero jak to zrobisz, możesz mi go podać.

Babe szybko rozładował pistolet. Zrobił to bardzo wprawnie - ale czyż można

się temu dziwić, biorąc pod uwagę fakt, że ćwiczył to całymi latami? Doc był pod

tym względem przeciwieństwem brata - zawsze nienawidził broni palnej.

- Masz - powtórzył Babe.

Doc wziął pistolet. Trzymał go tak, jakby chciał ukryć uczucie strachu.

- Po co trzymasz coś takiego w domu?

- Po co? Przecież nie chciałeś go!

- Chciałeś go?... A któż chciałby mieć coś takiego?

- Ja chciałem, to oczywiste.

- Dlaczego?

- Bez specjalnego powodu. Zatrzymałem go na pamiątkę. Cholera, dobrze

wiesz dlaczego, żeby go pomścić.

- Babe, tata zabił się rok po śmierci Joe McCarthy'ego.

- Może tak, może nie. W Waszyngtonie wymyślono na ten temat wiele

kłamliwych historii.

- Czy Helga ma równie sadystyczne upodobania? Czy jest to jedna z tych

rzeczy, która was, przyjemniaczki, łączy? Jak się zabawiacie, gdy w kinach nie grają

żadnego filmu o wampirach? - Doc podał pistolet bratu.

Ładując ponownie broń, Babe powiedział:

- Znam cię, draniu, próbujesz mnie sprowokować. Najpierw nazwałeś ją

background image

Irmgaard - nie zareagowałem; później nazwałeś ją Etta - i wtedy nie powiedziałem

nic. Teraz ochrzciłeś ją imieniem Helga - i tym razem nie udało ci się wyprowadzić

mnie z równowagi. Zapamiętaj jednak, że ma na imię Elsa, Elsa - słyszysz? Nie Ilse,

Ella czy też Ewa, nie Hilda, Leila, Lida, nie Lily ani też Lola.

- Przepraszam - odparł Doc. - Muszę być zmęczony podróżą. Przysięgam,

nigdy więcej nie przekręcę imienia twojej Olgi.

- Olga brzmi znacznie lepiej, ale to ciągle nie to - powiedział Babe, nie tracąc

cierpliwości. - Jestem naprawdę z ciebie dumny, prawie bezbłędnie wypowiedziałeś

jej imię. Ktoś, kto niedawno opanował sztukę czytania, mógłby przecież mieć kłopoty

z dwusylabowymi słowami, ale popracujemy nad tym słowem tak długo, aż wreszcie

wypowiesz je poprawnie. Ona nie ma na imię Portia, Pamela czy Paula ani też żadna

Rhoda, jej imię nie brzmi również Sara, Stella, Sophia ani Sheila.

- A więc Ursula - wtrącił Doc.

- Skończmy z tym - odpowiedział Babe. - Nie wyśmiewaj się z kogoś, kogo

jeszcze nie poznałeś. Pamiętaj, że ma na imię Elsa - nie Vida, Vera, Vanessa, Venetia

lub Willa czy też Ysolda. ELSA!!!

- Elsa - powiedział wreszcie Doc.

Napił się wina i spojrzał na braciszka.

Już wiem, kim jest ona, ale, do diabła, kim jesteś ty?

14

Obok posiadłości przebiegała tylko jedna droga. „Posiadłość” - to brzmi zbyt

górnolotnie. W Palm Springs byłby to jeden z wielu domów, po prostu taki, „który nie

przynosi wstydu”. Jednak tu, w miejscu, które z trzech stron otaczała paragwajska

dżungla, ten niebieski dom, znajdujący się o pół godziny drogi od La Cordillera, jeśli

nie był zupełnym unikatem, to z pewnością czymś niepospolitym.

Chłopi z La Cordillera, a przynajmniej większość z nich, słyszeli o niebieskim

domu, lecz tylko nieliczni widzieli go na własne oczy. Po pierwsze dlatego, że był

oddalony o pół godziny drogi od miasta, a w dodatku trzeba było znać kogoś, kto

posiada samochód; po drugie jedyna droga dojazdowa miała tak złą nawierzchnię, że

miejscami była po prostu niebezpieczna.

Po trzecie dom był strzeżony. W pobliżu znajdowało się zawsze dwóch

strażników; każdy z nich miał stanowisko w odległości około ćwierć mili od

niebieskiego domu. W tym miejscu nie było zbyt dużego ruchu, lecz gdy pojawiał się

background image

jakiś pojazd, był zawsze sprawdzany. Strażnicy nigdy nie wyjaśniali kierowcom, czy

mają do tego prawo i czy jest to usankcjonowane jakimiś określonymi przepisami;

gdy pojawiał się pojazd, wychodzili z karabinami na środek drogi i zatrzymywali go.

Nie byli uprzejmi. Zachowywali się tak, aby zatrzymani kierowcy odczuwali

atmosferę zagrożenia. Aby wiedzieli, że nie powinni wracać tą samą drogą - strażnicy

nie lubili oglądać tych samych twarzy po raz drugi.

Jedynymi pojazdami, które nie musiały się zatrzymywać, były samochody

dostawcze. Co tydzień przyjeżdżał tu stary, zdezelowany pick-up z ładunkiem

żywności z La Cordillera. Pocztę dostarczano co drugi dzień. Każdego popołudnia

dodatkowy strażnik jechał do najbliższej wioski, aby przywieźć stamtąd praczkę.

Była to kobieta średniego wzrostu; miała potężne ramiona, zawsze otulone

czarną chustą. Przychodziła do domu i kilka godzin później wychodziła, a następnie

ten sam strażnik odwoził ją z powrotem do wioski. Zwykle nie miała przy sobie

żadnych przedmiotów, lecz pewnego wrześniowego popołudnia wyszła z domu -

ubrana jak zwykle na czarno - niosąc czarną torbę, której powierzchnia mogła

wynosić około jednej stopy kwadratowej. Wsiadła do samochodu, którym codziennie

jeździła, i ten sam co zwykle strażnik odjechał w kierunku wioski. Samochód

wyglądał tak samo jak zwykle; jedyną różnicą było to, że na tylnym siedzeniu,

przykryta kocem, leżała płócienna torba na ubrania. Samochód oddalił się od

niebieskiego domu i ruszył w kierunku wioski. Stojący na drodze strażnik miał

właśnie podnieść prawe ramię, aby zasalutować, gdy nagle kierowca machnął do

niego ręką, wyrażając tym gestem niemal dziką wściekłość. Strażnik opuścił rękę i

stanął nieruchomo z lekko spuszczoną głową - czuł się zawstydzony i miał

jednocześnie nadzieję, że właściciel niebieskiego domu nie potraktuje go zbyt

okrutnie.

Samochód jechał dalej w kierunku wioski. Praczka siedziała w milczeniu. Jej

szerokie ramiona wyglądały równie okazale jak zwykle. Na kolanach trzymała

kurczowo czarne pudełko, które wyglądało jak jakiś dziwny przedmiot z czarnej

skóry używany w celach ochrony osobistej. Jej chusta była naciągnięta na twarz

bardziej niż zwykle, lecz ogólnie rzecz biorąc, kobieta wyglądała na zwykłą praczkę,

którą właśnie odwożono do domu.

Ważne było to, aby wszystko wyglądało dokładnie tak, jak zwykle. Właściciel

niebieskiego domu wiedział bowiem, że choć większość ludzi, których spotykało się

w tej okolicy, stanowili chłopi - zwykli paragwajscy chłopi, otyli i mało interesujący

background image

osobnicy - to jednak niektórzy z nich byli Żydami. Była to nieliczna grupa, lecz nie

tak mała, by można lekceważyć fakt jej istnienia.

Samochód dojechał do wioski, w której mieszkała praczka, po czym

przejechał między zabudowaniami nie zatrzymując się. Kierowca przez cały czas

zachowywał milczenie. Praczka siedziała w kucki, nie zmieniając pozycji. Oboje byli

spoceni. Upał był nie do zniesienia i tylko ludzie o dużej wytrzymałości mogli w

takiej temperaturze sprawnie funkcjonować. Kierowca był bardzo silny, choć pod

względem wytrzymałości ustępował swej pasażerce.

Podróż na lotnisko w Asunción trwała dwie godziny. Kierowca wysiadł, po

czym sięgnął po płócienną torbę.

- Siedź na swoim miejscu - powiedziała praczka. Mówiła po hiszpańsku.

Kierowca wrócił do samochodu, usiadł za kierownicą i nie ruszał się.

Tymczasem praczka wzięła w jedną rękę ubrania, w drugą zaś czarną skórzaną

torebkę.

Kierowca zwrócił się do niej po hiszpańsku:

- Czy mogę o coś zapytać?

Postać owinięta chustą potaknęła głową.

- Co zrobimy, jeśli praczka zacznie sprawiać jakieś kłopoty? Jak mamy się z

nią obchodzić?

- Z wielką troską i czułością - odpowiedziała postać zawinięta w chustę. -

Wyjaśnij, że wrócę najpóźniej za trzy dni. Powiedz jej, że jest moim gościem i nie

musi robić nic, na co nie ma ochoty. Zbyt ciężko ostatnio pracowała i teraz chcę, aby

trochę odpoczęła.

- Ona jest bardzo tępa - zauważył kierowca. - Myślę, że nic z tego nie

rozumie.

- A więc to ty musisz okazać cierpliwość. Gdy wrócę, chcę ją widzieć

zadowoloną i w dobrym zdrowiu; jeśli te warunki nie zostaną spełnione, spowoduje

to wiele cierpień. Czy wyrażam się jasno? A konsekwencje takiej sytuacji poniósłbyś

przede wszystkim ty.

Kierowca skinął głową.

- Ma niezwykły talent do prasowania. Gdybym zarządzał tym piekielnym

miejscem, obwołałbym ją mistrzynią kraju w tej dziedzinie. Od czterdziestego piątego

nie miałem tak starannie wyprasowanych koszul.

Praczka poleciała lotem z Asunción do Buenos Aires. Wszyscy paragwajscy

background image

celnicy okazali się zwykłymi tępakami. Nie oczekiwano tu zresztą żadnych kłopotów

i wszystko odbyło się zgodnie z planem. W Argentynie, rzecz jasna, było zupełnie

inaczej. W związku z tym „praczka” nie ruszała się już nigdzie dalej, a do kasy linii

Pan Am wysłano człowieka o wyglądzie poważnego biznesmena - łysego mężczyznę

w średnim wieku. Brak włosów był oczywiście czymś, co nieustannie wywoływało w

nim irytację. Posiwiał przedwcześnie, bo zanim osiągnął wiek dwudziestu pięciu lat.

Jego siwe, kręcone i gęste włosy stały się jego najbardziej dominującą i zarazem

atrakcyjną cechą. Był z nich niezwykle dumny; stanowiły coś, co odróżniało go od

innych - i to na korzyść. Nazwano go wtedy Białym Aniołem.

A więc gdy w przeddzień ogolił głowę w niebieskim domu, przeżył to bardzo

boleśnie. Jednak nawet bez włosów pozostał atrakcyjnym mężczyzną. Z jego twarzy

nie zniknął wyraz siły charakteru. Po powrocie do Paragwaju będzie przecież znów

szczycił się swą śnieżnobiałą czupryną.

Zdążył na samolot linii Pan Am, który po dziesięciu godzinach wylądował na

lotnisku Kennedy'ego w Nowym Jorku, rankiem następnego dnia kwadrans po

szóstej. Następnego dnia - czyli we wtorek. Łysy mężczyzna planował, że wróci do

Buenos Aires w środę nocnym lotem. Najpóźniej w czwartek. Lepiej byłoby to jednak

zrobić w środę.

Zawsze należało działać szybko.

Przez całą noc nie spał, trzymając na kolanach czarne pudełko. Inni

pasażerowie spali. On myślał o tym, w jak różny sposób mogą potoczyć się wypadki.

Mogło się przecież wydarzyć tyle nieoczekiwanych rzeczy - on natomiast musiał być

przygotowany na każdą ewentualność. Jego umysł działał jak dotąd sprawnie i nic nie

wskazywało na to, aby cokolwiek miało się pod tym względem zmienić. Poza tym

miał przecież skórzane pudełko. Świadomość posiadania tego przedmiotu była dla

niego istną udręką. Wywoływała poczucie zagrożenia, które przeszywało całe ciało,

wywołując dotkliwy ból.

Samolot wylądował dokładnie w wyznaczonym czasie. Na twarzach

większości pasażerów przechodzących przez odprawę celną można było dostrzec

oznaki zmęczenia. On jednak był - a właściwie musiał być - niezwykle czujny.

Moment przylotu był bowiem dla niego tym samym, czym dla odrzutowca start -

chwilą największego zagrożenia. Nie dlatego, że martwił się o paszport. To prawda,

na podrobienie paszportu nie było zbyt wiele czasu, lecz w Asunción działali

prawdziwi artyści, którzy potrafili wykonać każde zadanie w iście ekspresowym

background image

tempie. Odprawa celna przeszła szybko i gładko. Gdyby jednak miało wydarzyć się

jakieś nieszczęście, gdyby pojawił się na przykład nieznany informator i gdyby

wszystkie plany spaliły na panewce, a on miał zostać zdemaskowany - to wszystko

mogło się zdarzyć właśnie teraz.

Odebrał torbę, dał ją do sprawdzenia celnikom, przeszedł do poczekalni i

rozejrzał się dokoła. Nigdy przedtem nie był na tym lotnisku - jego wielkość

przytłaczała go. Nigdy przedtem nie był również w tym kraju, którego wielkość

zapewne przytłoczyłaby go w równym stopniu. Nie zamierzał go jednak zwiedzać, a

jedynym celem jego podróży był Manhattan. Stał nieruchomo w poczekalni. Tam

właśnie miał go oczekiwać Erhard. Takie miał instrukcje. Ale jeśli ktoś dyskretnie

zakłócił połączenie lub założył na telefonie podsłuch? Przez chwilę - wolałby jednak

umrzeć niż komukolwiek przyznać się do tego - pomyślał o ucieczce. Aby po prostu

ruszyć pędem w kierunku najbliższego wyjścia. Ale co potem? Czy istniało jakieś

miejsce, gdzie mógłby się udać?

I w tym momencie ujrzał małego Erharda, który utykając przedzierał się przez

tłum i szedł w jego kierunku. Za Erhardem podążał barczysty Karl. Oczekujący

mężczyzna pomyślał, że jeśli słowo „bezpiecznie” można było w ogóle odnieść do

kogoś z jego przeszłością, nie wspominając już o teraźniejszości, to właśnie w tej

chwili tak się czuł. Po chwilach zagrożenia nadszedł moment wytchnienia. Być może

ten stan potrwa dłużej. A więc znów się poczuł - bezpiecznie...

15

Na miejsce kolacji Doc wybrał restaurację „Lutece”, o której Babe oczywiście

słyszał, lecz w pobliżu której nigdy nawet nie przechodził. Elsa o niej nie słyszała i

gdy przyszedł po nią Babe i zakomunikował, że to najdroższa restauracja w mieście,

jej uczucie zdenerwowania jedynie uległo nasileniu. Pojechali oboje taksówką.

Zwykle jeździli wszędzie metrem, lecz „Lutece” nie było miejscem, do którego

jeździło się środkami komunikacji publicznej. Chyba że zmywało się tam naczynia.

Babe starał się, jak mógł, uspokoić dziewczynę, lecz wszystko na nic. Wyglądała

okropnie: nie miała na sobie odpowiedniej na taką okazję sukienki. Nie cierpiała tego

typu miejsc. Obawiała się poza tym, że inni będą się na nią gapić, gdyż zorientują się

szybko, że jej osoba nie pasuje do otoczenia.

Jedyną rzeczą, co do której Babe był przekonany, było to, że ludzie będą

faktycznie wlepiać w nią oczy. Miała na sobie niebieską sukienkę o prostym kroju, a

background image

jej piękną szyję przyozdabiał pojedynczy sznur pereł. Kolor sukienki doskonale

współgrał z kolorem jej oczu.

- Wyglądasz nieprzyzwoicie ładnie - powiedział Babe, gdy oboje wchodzili do

restauracji. Była to prawda jednak słowa te nie poprawiły w jakiś widoczny sposób jej

samopoczucia.

Doc czekał na nich w małej zacisznej sali na pierwszym piętrze. Oprócz ich

stolika były jeszcze tylko dwa inne. Ludzie, którzy chcieli być w „Lutece” zauważeni

przez innych, jadali na dole. Ci jednak, którzy chcieli spokojnie porozmawiać,

wybierali tę właśnie salę, a w dodatku siadali przy stoliku w rogu.

Gdy Babe i dziewczyna weszli do środka, Doc powstał z miejsca. Obrzucił

Elzę szybkim spojrzeniem, po czym pokręcił głową.

Pamiętam, jak mówiłeś, że jest ładna - powiedział do Babe'a. - Tom, musimy

kiedyś poważnie porozmawiać o urodzie kobiet.

- To jest Hank - powiedział Babe. Takich imion używali poza domem: Hank i

Tom. Nie było ku temu jakiegoś określonego powodu. Wszystko zaczęło się po

śmierci H.V. Potrzebne było im wtedy coś, co by ich bardziej łączyło. Wpadli na

pomysł, że taką rzeczą mogą być wspólne tajemnice, które miały i tę zaletę, że nic nie

kosztowały. Były niczym most łączący obu chłopców. Po odejściu H.V. posiadanie

sekretów stało się niemal koniecznością. Jeśli nie miało się kogoś, na kim można się

było wesprzeć, wiry wydarzeń okazywały się zbyt niebezpieczne, a kręte ścieżki

życia prowadziły w śmiertelną otchłań.

- Jesteś śliczna - powiedział Doc do dziewczyny. - Choć nie ładniejsza niż

Grace Kelly.

Wszyscy troje usiedli. Gdy zjawił się kierownik sali, Doc spytał

współtowarzyszy, czy będą mieli coś przeciwko temu, jeśli sam dokona wyboru

potraw. Babe i Elsa odpowiedzieli prawie chórem: - Ależ nie! - Doc mówił do

mężczyzny po francusku, ten odpowiedział coś, po czym zniknął. Elsa wyraziła się z

uznaniem o francuszczyźnie Doca.

- Dziękuję. Nie mówię jednak tak dobrze, jak sądzisz. Nie wiem dokładnie,

jak zostało to zrozumiane, ale próbowałem zamówić Chablis. Czy wiecie, co to

takiego? To rodzaj burgundzkiego wina. - Uśmiechnął się szeroko do Babe'a. - Kolor

najlepszych gatunków przywodzi na myśl piękne zielone oczy; te wina są jak

brylanty. - Wypowiadając ostatnie słowo, spojrzał na Elsę i końcami palców

pogładził ją delikatnie po policzku.

background image

Jezu, pomyślał Babe. Ona mu się podoba - wspaniale!

Nie - pomyślał Babe, gdy skończyło jeść zapiekane trufle i zabierali się do

szaszłyka baraniego - nie ma w tym nic wspaniałego. Spotkanie, które na początku

wydawało mu się takie udane, zaczynało go w tej chwili doprowadzać do białej

gorączki.

Dlatego, że Doc bez przerwy ją dotykał.

Przestań! Chciał wrzasnąć na Doca.

Nie pozwalaj mu na to! Chciał wrzasnąć na Elsę.

W „Lutece” wrzaski nie były jednak w dobrym tonie. W tym miejscu mówiło

się szeptem. Można było jedynie zachichotać, z dystynkcją wycierając chusteczką

usta. Gdy kelner zjawił się nagle, by napełnić winem kieliszki, należało lekko skinąć

głową. Poza tym trzeba było prowadzić miłą pogawędkę - i to niezależnie od tego,

czy miało się na to ochotę, czy też nie. Takie zachowanie obowiązywało nawet

wtedy, gdy przebywało się w towarzystwie własnego brata, który właśnie uwodził

twoją dziewczynę. Cóż robić - siedział i przysłuchiwał się tym błazeństwom, udając

przy tym, że nie widzi, iż dziewczyna wcale nie czuje się urażona.

Babe położył ręce na kolanach i splótł palce.

- Pani = powiedział Doc. Pili w tej chwili Burgunda Bonnes Mares, rocznik

sześćdziesiąty drugi i Doc opróżniał właśnie swój kieliszek.

Gdy kelner go napełnił, Babe skinął głową.

Doc uśmiechnął się do Elsy.

- Tęsknisz za domem? Za Szwajcarią?

Myślę, że wszyscy czasem odczuwają tęsknotę za domem. Ty nie?

- Sądzę, że tak - odpowiedział Doc. - A gdzie właściwie znajduje się twój

dom? Nie znam zbyt dobrze Szwajcarii. Zurych i Genewa - na tym kończy się cała

moja wiedza.

- Nie pochodzę stamtąd.

- Skądś przecież musisz pochodzić.

- Z malutkiego miasteczka. Większość ludzi nigdy o nim nie słyszała.

Dlaczego jest taka cholernie skromna? - zastanawiał się Babe. Pochodziła z

okolic jeziora Konstanca, mówiła mu o tym. Dlaczego miałaby ukrywać przed

Dokiem?

- Na pewno jesteś dobrą narciarką - powiedział Doc, zmieniając temat.

- Jestem Szwajcarką, więc to oczywiste.

background image

- Nie rozumiem, dlaczego - odparł Doc.

- Och, znam taką historyjkę, lecz nie potrafię zbyt ciekawie opowiadać tego

typu rzeczy. Był taki walijski aktor. Grał w kilku filmach, nie przypominam sobie

również ich tytułów...

- Masz rację, nie umiesz zbyt dobrze opowiadać tego typu rzeczy.

Oboje zaśmiali się.

Babe siedział w milczeniu.

- Czy to ma znaczenie, jak się nazywał? Może tym aktorem był Richard

Burton. Załóżmy, że tak było. A więc zapytano tego walijskiego aktora, czy zagra w

pewnym filmie. A może chodziło o sztukę teatralną? Nie pamiętam w tej chwili. W

każdym razie miał zagrać albo w filmie, albo w sztuce...

- Nie masz pojęcia, jak opowiadać takie historyjki - skomentował tym razem

Doc.

W tej chwili oboje zaczęli chichotać.

Babe spojrzał w jej niebieskie oczy. Nigdy nie były takie śliczne jak teraz.

Obawiał się, że zaraz zrobi coś strasznego, naprawdę strasznego, więc nadal trzymał

ręce na kolanach, splatając je z całej siły.

-...to nie ma znaczenia, czy to miał być film, czy też sztuka. Ważne jest to, że

miał zaśpiewać piosenkę. Reżyser i producent - nie pamiętam, który z nich, a może i

jeden, i drugi - w każdym razie zapytano go, czy umie w ogóle śpiewać, a on

odpowiadał: Jestem Walijczykiem, więc muszę umieć śpiewać.

- Nie rozumiem - powiedział Doc.

- Walijczycy szczycą się tym, że są muzykalni wytłumaczyła Elsa.

- A Szwajcarzy tym, że dobrze jeżdżą na nartach, teraz wszystko rozumiem -

odrzekł Doc. Opróżnił kieliszek i zamówił następną butelkę.

- Gdzie się uczyłaś jeździć?

W okolicach jeziora Konstanca. Jest tam małe miasteczko, w którym

mieszkałam od urodzenia.

- Mój Boże - powiedział podniecony Doc. - Już wiem, gdzie się nauczyłaś

jeździć. W naszej firmie pracuje facet, który ma bzika na punkcie nart i cały czas truje

dupę - przepraszam - zanudza nas opowiadaniem o tym, że w Kitzbuhel śnieg był

sypki, w Squaw Valley jego głębokość wynosiła tyle a tyle stóp, rozwodzi się na

temat tego, jak leciał helikopterem nad kanadyjskimi szczytami, a potem zjeżdżał na

nartach po nie udeptanym śniegu. Jeśli sądzisz że tematyka związana ze sprzętem

background image

wiertniczym jest niezbyt ciekawa, powinnaś posłuchać tego faceta...

- Gorzej opowiadasz historie niż ja - wtrąciła Elsa.

Doc ryknął śmiechem. Ludzie siedzący przy dwóch sąsiednich stolikach

spojrzeli ukradkiem w jego kierunku. On szybko zamilkł, po czym odezwał się:

- Och, przepraszam najmocniej, ale nie zdążyłem jeszcze powiedzieć o

najważniejszym. Otóż ten zwariowany na punkcie nart facet ma swoje ulubione,

wybrane spośród wszystkich innych miejsce - są nim okolice jeziora Konstanca. A to

dlatego, że nie opodal znajduje się Monte Rosa i nie wiem, czy mam rację, ale

podejrzewam, że właśnie tam nauczyłaś się jeździć; przyznaj, że trafiłem w

dziesiątkę.

- Wprawiłeś mnie w zupełne zdumienie.

- A obok Monte Rosa znajduje się Mont Charre, wielka góra, jednak o włos

niższa od Monte Rosa. No co? Czy nie mam racji?

- Masz ją w stu procentach - odpowiedziała Elsa.

- Wszystko to zmyśliłem - odrzekł Doc.

- Co takiego?

- Nie istnieje żaden zbzikowany facet, w okolicach jeziora Konstanca nie ma

żadnej góry o nazwie Monte Rosa, podobnie jak nie ma góry Mont Charre. Czy nie

mam racji?

Elsa nie odpowiedziała.

Babe przyglądał się im w milczeniu. Nic z tego nie rozumiał, lecz z dwojga

złego wolał już, aby Doc ją dotykał.

- Zbyt wiele interesów prowadziłem w Szwajcarii, by nie wiedzieć, jak mówią

Szwajcarzy. Nie pochodzisz stamtąd.

- Nie.

- A więc skąd?

- Nie rozpoznajesz mojego akcentu?

- Wydaje mi się, że jesteś Niemką. Tak, Niemką. I nie masz dwudziestu pięciu

lat. Może trzydzieści?

- Trzydzieści dwa. Co jeszcze chcesz wiedzieć?

- Kiedy twoja wiza pobytowa traci ważność?

Elsa odczekała chwilę, po czym zapytała spokojnie:

- Dlaczego starasz się mnie upokorzyć?

- Bez określonego powodu. Chodzi mi tylko o to, że mnóstwo obcokrajowców

background image

zakłada rodziny w Ameryce. Przestają mieć wtedy problemy z tutejszymi prawami;

ich małżeństwa nie zawsze jednak bywają udane.

- I myślisz, że tego właśnie chcę? Złapać twojego brata na męża? Dlaczego nie

spytasz mnie o to wprost?

- Po co? - spytał Doc spokojnym głosem. - W twoich słowach jest tyle

kłamstw. Dlaczego teraz miałabyś odpowiedzieć zgodnie z prawdą?

- Faktycznie, nie byłoby ku temu żadnego powodu. - Powiedziawszy to,

wstała i wybiegła z malutkiej sali. Babe patrzył na nią, jak wychodzi, i gdy chciał za

nią ruszyć, Doc złapał go za nadgarstek i mocno przytrzymał.

- Niech sobie idzie - powiedział.

Babe rzucił się niemal na brata.

- Dlaczego? Ponieważ ty tego chcesz?

- Zrobiłem to dla twojego dobra...

- Pieprzysz...

- Dla twojego dobra... - Doc nadal trzymał brata, który nie mógł się uwolnić z

uścisku. Doc był zbyt silny. - Jeździłem po całym świecie, znam się na ludziach. W

różnych krajach żyją miliony dziwek, które chciałyby tu zamieszkać. Gdy im się to

nie udaje, są gotowe na wszystko...

- Nie prosiłem, byś wyraził swoją aprobatę...

- Będziesz mi za to wdzięczny. Poznałem się na niej, gdy tylko tu weszła.

Cholera, wiedziałem już o wszystkim, czytając ten pieprzony list; ludzie nie tracą tak

dla siebie głowy, chyba że chcą wykorzystać tę drugą osobę...

- Tego nie możesz wiedzieć...

- Wiem, wiem dobrze, niech to szlag trafi, uwierz mi...

Dlaczego miałbym ci wierzyć?... Dlaczego... byłem taki czuły i namiętny, a

teraz miałbym ją traktować jak kogoś obcego?...

- To taktyka stosowana w interesach. Najpierw starasz się być bardzo miły,

druga strona traci wtedy czujność; to zwykły sposób postępowania...

- Kłamstwo nazywasz zwykłym sposobem postępowania...

Doc ścisnął brata jeszcze mocniej. Babe zaczął odczuwać ból. Mimo to

rozmawiali dalej szeptem w tym cichym, pełnym uroku pomieszczeniu.

- Nigdy nie mówi się całej prawdy. Pewne sprawy należy przemilczeć.

Widzisz, gdy prosiłem, byś przyjechał do Waszyngtonu, naprawdę chciałem cię

zobaczyć. Gdybym ci powiedział, że otrzymałem już twój list, w którym piszesz o

background image

napadzie, pomyślałbyś, że chcę się z tobą widzieć tylko z tego powodu, że odniosłeś

rany. A więc przemilczałem sprawę napadu, choć w niczym cię nie okłamałem.

Podobnie teraz: mówię zupełnie szczerze, abyś zostawił tę dziewczynę w spokoju.

Ona cię nie kocha, zapomnij o niej...

- Tego nie wiesz na pewno...

- Ależ wiem; pomyśl tylko: ona jest wspaniała, dlaczego miałaby pokochać

właśnie ciebie?

Ponieważ ja kocham ją - wykrzyknął Babe, po czym uwolnił się z uścisku

brata i pędem ruszył w kierunku wyjścia. Biegnąc przez restaurację, wpadł na kelnera

niosącego filiżankę z kawą. Zatoczył się, jednak nie stracił równowagi. Nie przystanął

nawet w momencie, gdy nastąpiło zderzenie dwóch ciał - zbiegł w dół, skacząc po

dwa, trzy schody. Potykając się, przebiegł obok baru i wybiegł na zewnątrz, gdzie

przeniknął go chłód październikowego wieczoru. Zatrzymał się dopiero na chodniku.

Zawrócił, ruszył do przodu, znów stanął i ponownie ruszył w przeciwnym kierunku.

W końcu złapał taksówkę i pojechał do mieszkania Elsy. Przycisnął mocno guzik

domofonu; zrobił to jeszcze kilka razy, lecz nie było jej w domu - po prostu nie było.

Poczekał pięć sekund i zadzwonił ponownie - nie było odpowiedzi. Odczekał jeszcze

kilka sekund - na próżno. I tym razem nikt nie odpowiedział; nie było jej w domu.

Być może była jeszcze w drodze, może zjawił się zbyt szybko. Nie - powód był inny.

To oczywiste, że był inny. W ogóle nie miała zamiaru wracać do domu, gdzie

musiałaby zająć się nim tak troskliwie, jak kura pisklętami. Wiedziała bowiem, że to

właśnie on doprowadził do wszystkiego i pozwolił na to, by potraktowano ją w tak

nikczemny sposób. Wiedziała, że jest w równym stopniu winny jak Doc. W tej chwili

prawdopodobnie spacerowała - po prostu szła przed siebie. A może siedziała w

jakimś kinie, lecz nie po to, by oglądać film - miała tyle do przemyślenia. Na pewno

miała.

Kochał ją. Mogła być Koreanką - to nie zmieniłoby jego uczuć. Nie mogła

jednak o tym wiedzieć - nie mogła wiedzieć, czym było dla niego to, że po

dwudziestu pięciu latach niepowodzeń miłosnych oto nagle czuł się tak dobrze i

swobodnie, gdy znajdował się przy niej.

Powinien wrócić teraz do domu i czekać na jej telefon. Modlić się o to, by

zadzwoniła. Mógł czekać pod jej drzwiami, lecz takie zachowanie można by uznać za

narzucanie się, a tego nie cierpiał u Żydów. Możliwe, że w jego mieszkaniu będzie

już Doc, lecz nie pozostanie zbyt długo. Spakowanie rzeczy zajmie mu najwyżej

background image

minutę. Nie mieli sobie nic do powiedzenia. Przynajmniej on nie miał nic do

powiedzenia Docowi. Nie w tej chwili. Nie teraz. Babe zaczął biec. Biegł szybko,

szybciej niż zwykle. Tak szybko, jak mógł. Tempo utrzymał na odcinku trzech mil -

taka odległość dzieliła go od domu. Przemierzał ciemność nocy. Ząb bolał go

niemiłosiernie...

16

Było tuż przed jedenastą, gdy weszli do Riverside Park i podążyli w kierunku

przystani żaglówek. Łysy mężczyzna o byczym karku puścił przodem swojego

kompana, ubranego w czarny przeciwdeszczowy płaszcz. Mężczyzna w płaszczu

powiedział:

- Ostrożnie. - Natychmiast przerwał mu ten drugi:

- Po angielsku. Zawsze. To nie wzbudza podejrzeń.

- Jak sobie życzysz. Patrz pod nogi. Jest bardzo ciemno.

- Nie lubię spotykać się w takich miejscach. Nawet w naszych gazetach piszą

na temat przestępczości w amerykańskich parkach.

- Scylla ustalił szczegóły. Miejsce i hasła. Lubi parki.

- To był głupi pomysł.

- Ty jesteś przestraszony?

- Uważasz to za śmieszne?

- Tak.

- Wszyscy zaakceptowaliśmy istnienie strachu. Nawet kiedy jesteśmy stroną

zwycięską. Ci z nas, którzy mają głowę na karku, zawsze mają się na baczności. Gdy

zapomni się o strachu, można nie wziąć pod uwagę różnych możliwości rozwoju

wypadków, a stąd tylko krok do grobu.

Punktualnie o jedenastej znaleźli się na przystani i ruszyli w kierunku

przeciwnym do centrum miasta. Przeszli obok ustalonej wcześniej liczby ławek.

Wreszcie, około pięć po jedenastej, usiedli na pustej ławce i zaczęli przyglądać się

rzece Hudson. Mężczyzna o byczym karku od czasu do czasu oglądał się za siebie.

Nawyk. Wokół znajdowały się drzewa i zarośla. Panowała ciemność. Cały krajobraz

zamarł jakby w bezruchu.

- Która godzina? spytał mężczyzna o byczym karku, gdy była już jedenasta

piętnaście.

Mężczyzna w płaszczu przeciwdeszczowym odpowiedział:

background image

- Kwadrans po jedenastej. Dlaczego nie wziąłeś zegarka?

- Wziąłem zegarek i mam go na ręce. Chciałem się tylko upewnić, czy

dokładnie wskazuje czas.

Tuż obok przechodziła chwiejnym krokiem bardzo stara kobieta. Szła szybko

wzdłuż rzeki i najpewniej wracała do domu.

- Nie powinna chodzić tędy samotnie - zauważył mężczyzna o byczym karku.

- Nie sądzę, aby to była kobieta - odpowiedział mężczyzna w płaszczu

przeciwdeszczowym. - To chyba policjant. Obecnie stosują takie metody.

- Ameryka. - Łysy mężczyzna potrząsnął głową.

Siedzieli w milczeniu, dopóki stara kobieta nie zniknęła z pola widzenia.

- Już czas - powiedział łysy mężczyzna o byczym karku.

- Dwadzieścia pięć po jedenastej.

- Scylla się spóźnia. Próbuje mnie sprowokować.

- Scylla nigdy się nie spóźnia - rozległ się głos za ich plecami.

Mężczyźni raptownie odwrócili głowy.

Głos Scylli dobiegał do nich gdzieś z mroku nocy.

- Obserwowałem was od momentu, gdy tylko zjawiliście się. Widziałem, jak

nie możecie usiedzieć na miejscu i, muszę się wam przyznać, ten widok bardzo mnie

rozbawił.

- Wyjdź stamtąd i pokaż się! - krzyknął mężczyzna o byczym karku. Był to

rozkaz.

Rozkaz nie został wykonany.

- Zanim wypowiemy hasła? - Głos Scylli wyrażał zaskoczenie. - Zerwanie z

etykietą? A gdzie szacunek dla tradycji?

Mężczyzna o byczym karku odpowiedział gniewnym głosem:

- Kiedyś ludzie pływali w niej. - Mówiąc to, wskazał na rzekę Hudson. - Teraz

grozi to śmiercią.

W tym momencie dało się słyszeć pstryknięcie palcami.

- To nie do wiary - powiedział Scylla. - Nie mogę sobie absolutnie

przypomnieć, co mam na to odpowiedzieć.

- Umrzeć można w bardzo różny sposób... powiedz to... umrzeć można w

bardzo różny sposób... no dobrze, powiedzmy, że mamy to już za sobą. Teraz podejdź

bliżej.

- W porządku -- odpowiedział Scylla. - A jeśli okaże się, że jestem kimś

background image

innym, wina spadnie na was.

Mężczyzna o byczym karku zobaczył, jak nagle zza drzew wyłonił się cień,

który zbliżył się do nich, schodząc w dół po porośniętym trawą, niezbyt stromym

pagórku.

- Twoje zachowanie jest bardzo irytujące. Chciałbym, abyś o tym wiedział -

powiedział łysy mężczyzna i prawdopodobnie ciągnąłby swój wywód dalej, lecz

nagle przerwał mu Scylla:

- I ty, po tych wszystkich draństwach, śmiesz krytykować moje zachowanie?

Dobrze wiesz, jaki był tego powód.

- Łączą nas interesy; tak było dawniej i tak powinno pozostać. Ale to, co

wyprawiałeś ostatnio, nie ma nic wspólnego z tym, co określa się mianem wspólnych

interesów.

- Ale ma coś wspólnego z zaufaniem. - Mężczyzna o byczym karku podniósł

gniewny wzrok na Scyllę. - Chodzi mianowicie o to: czy mogę ci ufać?

- Nigdy nie mogłeś, ale musiałeś. Teraz mi nie ufasz. Przecież to ty wynająłeś

Chena! Próbowałeś już przedtem mnie zabić, więc daruj mi te naiwne pytania w

stylu: czy mogę ci ufać?

Łysy mężczyzna o byczym karku spuścił z tonu:

- A więc co teraz z nami będzie? To oczywiste, że nie mogę się z tobą

zmierzyć. Jeśli Chenowi się nie powiodło, ja tym bardziej nie będę próbował; jestem

ciut za stary na walkę wręcz... - w tym momencie przestał mówić, ponieważ w chwili,

gdy wypowiedział słowo „próbował”, w jego ręce pojawiło się ostrze, co oznaczało,

że nie ma potrzeby prowadzić tej bzdurnej wymiany słów.

Wcale nie jest tak trudno pokrzyżować plany nawet prawdziwemu mistrzowi,

który w dodatku znajduje się u szczytu formy. Może to brzmieć paradoksalnie, ale

jest to prawda. Aby przeszkodzić Abdul-Jabbarowi w zadaniu sierpowego, wcale nie

trzeba go nokautować. Nawet nie trzeba dotykać jego ręki. Wystarczy zwykłe

uderzenie w łokieć - a pocisk nie trafia w tarczę. Podobnie stało się w tej chwili:

mężczyzna w płaszczu przeciwdeszczowym w dość prosty sposób pokrzyżował plany

Scylli - po prostu mocno chwycił go na moment za rękę. Tylko na krótką chwilę -

jednak to wystarczyło.

Scylla oczywiście zauważył - jeśli nie nóż, to przynajmniej jakiś przedmiot w

dłoni przeciwnika. Zdał sobie również sprawę z tego, że mężczyzna o byczym karku

chce mu w tym momencie zadać śmiertelny cios - tym się jednak nie przejął. Scylla

background image

wiedział również, że do tej pory nie zwracał zbytniej uwagi na mężczyznę w płaszczu

przeciwdeszczowym. Było to jednak świadome - człowiek ten nie mógł mu bowiem

dorównać pod względem siły ani sprawności fizycznej.

Miał rację - a jednocześnie mylił się.

Mężczyzna w płaszczu nie miał zamiaru z nikim walczyć. Chciał jedynie

wykonać prosty ruch - złapać Scyllę za ręce, utrudniając mu przez krótką chwilę

obronę. Ten ruch okazał się skuteczny. Scylla, oczywiście, uwolnił się z uścisku i

wielkimi ramionami zdołał zasłonić brzuch.

Zrobił to jednak zbyt późno. Zbyt późno. Nóż dosięgnął celu.

Czy to był w ogóle nóż? Scylla już dawniej odnosił podobne rany, lecz nigdy

nie został ugodzony bronią, która wbiła się w jego ciało tak głęboko i tak szybko.

Weszła jak nóż w masło. Ostrze - a może to był skalpel - przebiło ciało poniżej pępka

z tak wielką szybkością i siłą, że Scylla jedynie jęknął i oszołomiony tym, co się

stało, opuścił ramiona.

Wtedy ostrze rozpoczęło wędrówkę w kierunku górnych partii ciała.

Scylli nigdy nie przyszłoby na myśl, że mężczyzna o byczym karku może

mieć tyle siły. Niezależnie bowiem od tego, że użył bardzo ostrego narzędzia, musiał

być niezwykle silny, by z taką łatwością rozpruć mięśnie i chrząstki w ciele

przeciwnika. Łysy mężczyzna zbliżył się do Scylli, by nie stracić równowagi, dalej

rozpruwając jego ciało.

Trysnęła krew.

Łysy mężczyzna o byczym karku kontynuował rzeź w milczeniu.

Scylla powoli osuwał się na ziemię.

Łysy mężczyzna zrobił krok do tyłu. Widok umierającego człowieka był dla

niego czymś codziennym. Wyciągnął nóż z ciała swej ofiary i zanim Scylla padł na

ziemię, on zdążył się już odwrócić, by ruszyć w kierunku wyjścia z parku. Wiedział,

że Scylla jest martwy. Jeśli jeszcze żył, to śmierć była kwestią sekund. Mężczyzna w

płaszczu przeciwdeszczowym podążył tuż za swym kompanem.

- To było okropne - stwierdził mężczyzna o byczym karku.

- Zrobiłeś to, co musiałeś zrobić.

- Wiem o tym. Ale czuję się paskudnie.

Mężczyzna w płaszczu dobrze zrozumiał te słowa.

W parku obok ławki leżał Scylla. Anatomię ludzkiego ciała znał na tyle

dobrze by zrozumieć że umiera. Był pewny, że tak jest; pozostał mu w życiu tylko

background image

jeden wybór: czy zakończyć życie na brzegu rzeki Hudson, czy też w jakimś innym

miejscu.

Miejsce, gdzie leżał, było zwykłym śmietniskiem, które latem cuchnęło i

stawało się siedliskiem szczurów. I ta myśl - myśl, że mogą się do niego dobrać

szczury - spowodowało, że ocknął się jakby na chwilę i mrugnął okiem. Gniew da ci

siłę - pomyślał. Niech zawładnie tobą gniew, niech ci pomoże odzyskać na tyle siły,

by przynajmniej zachować przytomność. Dzięki resztkom świadomości pomyślał o

własnej głupocie - jak mógł pozwolić na to, by zaatakowano go od tyłu? Niech no

tylko wiadomość o jego śmierci dotrze do Dywizji - wielki Scylla załatwiony przez

starego pierdołę i amatora!

- Jezu! - wrzasnął Scylla i gdy ten okrzyk wściekłości odbił się echem, on

zaczął powoli wstawać. Opasał ciało mocno ramionami, starając się za wszelką cenę

utrzymać równowagę. Teraz należało znaleźć drogę do wyjścia. Wiedział, że nie

będzie to łatwe. Prawdopodobnie okaże się niemożliwe. Nie. Nie ma rzeczy

niemożliwych.

Scylla był przecież skałą. Poza tym złożył pewne obietnice, z których

zamierzał się jeszcze wywiązać.

17

Babe chodził tam i z powrotem po pokoju.

Pokój był mały, natomiast jego nogi długie, więc ledwo nabrał tempa, musiał

nagle przystawać i zawracać. Pragnął teraz tylko jednego - pobiec sprintem do

jeziorka. Chciał dać z siebie wszystko i sprawdzić, ile zdoła wykonać okrążeń, zanim

padnie z wycieńczenia na październikową trawę.

Zatrzymał się i spojrzał na zegarek. Nie było jeszcze północy, zbliżała się

jednak nieubłaganie. Jeśli Elsa w ogóle miała zamiar zadzwonić, powinna to zrobić

teraz. O tej właśnie porze kończyły się seanse filmowe. Z restauracji musiała wyjść

najpóźniej o wpół do dziewiątej - rezerwacja była na siódmą; a to, co nastąpiło

później, czyli nieszczęsna kolacja, nie mogło trwać dłużej niż godzinę.

Babe wyciągnął z szafy torbę Doca, firmy Gucci, i zapakował ją. Był to głupi

gest, za którym mogły się kryć takie na przykład słowa: już nigdy nie zbliżaj się

nawet do moich drzwi. Czuł się fatalnie z tego powodu, lecz gdy wrócił do

mieszkania i ujrzał w łazience przybory toaletowe Doca, widok ten wywołał w nim

niesmak. Pozbierał więc wszystkie rzeczy brata i wcisnął je do cholernej torby firmy

background image

Gucci.

Uznał, że, być może, będzie lepiej, jeśli rozpakuje torbę. Czynność ta

sprawiłaby mu więcej przyjemności niż spacerowanie po pokoju. Otworzył torbę i

dokładnie przyjrzał się jej zawartości. Rozpakuję jego rzeczy i położę je tam, gdzie

leżały przedtem. Nie zrobię tego jednak starannie.

Będzie wtedy wiedział, że choć mu nie wybaczyłem, to jednak nie czuję do

niego urazy.

Babe wiedział, co powie Doc - powie, że po prostu troszczy się o młodszego

brata. Tak będzie na pewno. I była to w zasadzie prawda, ponieważ od czasu, gdy

zmarł H.V., Doc zawsze opiekował się braciszkiem. Babe miał wtedy dziesięć lat,

podczas gdy jego brat dwadzieścia, i w ciągu następnych dziesięciu lat to właśnie Doc

pomagał młodszemu wylizać się z ran nabytych wskutek przeżyć dzieciństwa. Babe

wyciągnął koszule Doca, położył je z powrotem na swoje miejsce, to samo zrobił z

kompletem przyborów toaletowych. W momencie gdy ustawiał butelki cholernego

Burgunda, zadzwonił telefon.

Niemal rzucił się na niego.

- Elsa? - zapytał.

- Nie spytał, czy cię kocham. Czekałam, lecz nie zrobił tego.

- Elsa... posłuchaj mnie... nic się nie stało, rozumiesz?

Jej głos brzmiał sucho.

- Co zrobimy, Tom? - zapytała i po chwili dodała: - W takiej sytuacji.

- Trzeba zapomnieć o wszystkim, już ci mówiłem... Musimy całą cholerną

sprawę puścić w niepamięć.

- Byłam w kinie. Przesiedziałam prawie dwa seanse i cały czas myślałam. Nie

możemy o tym zapomnieć. To się jednak stało, nic na to nie poradzimy. Byliśmy tam

obydwoje i wszystko, co zostało powiedziane, było prawdą. Nie spytał mnie jednak o

jedną rzecz - o moje uczucia.

- Pobiegnę teraz do ciebie, co ty na to? Albo pojadę taksówką, będzie

szybciej.

- Nie. Będziesz mnie obejmował i ja cię będę obejmować. I nie będziemy nic

mówić. Okłamałam cię mówiąc, ile mam lat, ponieważ jesteś taki młody, nawet nie

wyglądasz na swój wiek. Nie chciałam, aby mój wiek cię zniechęcił. Nie

powiedziałam ci, że jestem Niemką. Levy to przecież żydowskie nazwisko, a wielu

Żydów ciągle żywi do nas nienawiść. Kiedy umarł Hitler, miałam cztery lata, ale

background image

wielu Żydów twierdzi, że wszyscy Niemcy są odpowiedzialni za blitzkrieg.

Ja tak nie uważam. Spotkajmy się. Przysięgam, że tylko porozmawiamy, po

prostu tak jak teraz.

- Są jeszcze inne rzeczy, o których ci nie mówiłam. Byłam mężatką i

rozwiodłam się. Zanim wybiegłam, niemal wykrzyczałam mu to w twarz. Jedynym

błędem, jaki popełnił, było to, że nie zapytał, czy cię kocham. Pozwalałam mu się

dotykać i udawałam, że mnie to bawi, ponieważ jest twoim bratem. Wygląda tak

samo jak wasi typowi biznesmeni ci, którzy odnoszą sukcesy. Są aroganccy.

Zachowują się tak, jakby chcieli powiedzieć: to jest moje, to też jest moje, zarabiam

mnóstwo pieniędzy, więc wydaje mi się, że wszystko, co widzę, należy do mnie,

łącznie z tobą. Poza tym piliśmy wino, a ja nie chciałam robić sceny. Chciałam mu się

podobać, pragnęłam, by mnie zaakceptował. Jest przecież twoim bratem i kochasz go.

Chciałabym zapomnieć na zawsze o dzisiejszym dniu, wykreślić go z kalendarza.

To wszystko się nie wydarzyło - wtrącił Babe. - Mówiłem ci już milion razy,

że powinnaś o tym zapomnieć.

- Nie rozwiążemy problemu nie mówiąc o nim. Czy nie chcesz, abym

opowiedziała ci o mężu?

- Mówiąc prawdę, nie chcę - skłamał Babe. - Dlaczego miałabyś mi o nim

mówić? Gdybym to ja był wcześniej żonaty i nie opisał ci w tej chwili mojej żony -

czy wybuchłabyś nagle wściekłością? Nie byłem żonaty, ale, do diabła, jeśli opowiesz

mi o nim trochę i w związku z tym poczujesz się lepiej, nie będę cię powstrzymywał.

Pewnie byłaś wtedy jeszcze dzieckiem. Byłaś młoda, a on był wspaniałym facetem z

dyskoteki. Był głupi jak but, lecz ty, będąc niemowlęciem, nie zdawałaś sobie

sprawy, za jakiego wyszłaś kretyna. Kiedy to wreszcie zrozumiałaś skończyłaś ten

związek, prawda?

Wiedział, że dziewczyna usiłuje zachować niemiecką powagę i nie wybuchnąć

histerycznym śmiechem.

- Był pewnie miotaczem - kontynuował. - Szwaby są niezłe w dyscyplinach

sportu. Pewnie odbijało mu się w momencie wyrzutu kuli. Czy Niemcom odbija się

po niemiecku? Powinnaś to wiedzieć. Amerykanie na przykład wydają wtedy okrzyk:

Uuuu... Czy wasi chłopcy krzyczą: ach? A może wydają inne dźwięki?

- Jesteś niemożliwy - zdołała powiedzieć, zanim wybuchnęła śmiechem.

Niech to szlag trafi! Udało mi się.

- Babe.

background image

W drzwiach stał Doc. Ramionami obejmował swój tułów.

Babe odłożył słuchawkę.

- Babe!!! - Wykrzykując imię brata, Doc jednocześnie wyciągnął do niego

ręce.

Jego wnętrzności były niemal na wierzchu.

Zaczął osuwać się z nóg.

Babe nie pozwolił mu upaść, łapiąc go w ramiona. Przytulił go mocno i

kołysał jak dziecko. Po chwili obaj ociekali krwią, Doc próbował coś powiedzieć;

Babe starał się zrozumieć jego słowa.

Zanim Doc skonał, minęło około pięćdziesięciu sekund.

Bardzo długich sekund.

18

Gliny zachowywały się dziwnie.

Nie od samego początku. Po pewnym czasie zaczęły się jednak dziać jakieś

dziwne rzeczy. Babe siedział w rogu. Milczał. Możliwe, że już po przyjściu

zachowywali się dziwnie, lecz on po prostu tego nie zauważył. W tym momencie nie

zauważał wielu rzeczy. Zadzwonił po policję. Dość szybko zjawiło się dwóch

policjantów, a zaraz potem dołączyło do nich trzech następnych. Cała piątka

rozmawiała ze sobą przytłumionymi głosami - przynajmniej Babe odnosił takie

wrażenie. Niewiele również z tych rozmów usłyszał. Siedział w milczeniu. Na krześle

w rogu pokoju. Jego ramiona zwisały luźno.

Rozmyślał.

Tylko on pozostał przy życiu. I o tym właśnie rozmyślał. Analizował

wydarzenia z przeszłości z różnych punktów widzenia. Kiedyś było ich w rodzinie

czworo: matka, ojciec, Doc i Babe. Matka zginęła w wypadku samochodowym, gdy

miał sześć lat. Nie pamiętał jej. Widział jedynie kilka zdjęć, które H.V. umieścił na

pianinie i zatknął za szybą w biblioteczce.

Nie zginęła jednak na skutek ran odniesionych w wypadku. Trzeba było

określić przyczynę śmierci, więc podano do wiadomości, że prowadziła samochód i

wjechała na drzewo. Przyczyną śmierci było jednak coś innego - zabił ją skandal

wywołany zniesławieniem H.V. To właśnie - a nie co innego - doprowadziło do jej

śmierci. Czasem Babe myślał, że ona ciągle żyje, tyle że na Florydzie, gdzie

przebywa w towarzystwie McCarthy'ego, Kennedy'ego i starego Roosevelta.

background image

Kiedykolwiek ktoś umierał w dziwnych okolicznościach, zaraz rozprzestrzeniały się

plotki, że ten ktoś żyje i mieszka na Florydzie. Dlaczego akurat na Florydzie? -

zastanawiał się Babe. Na Florydzie wegetował podobno Jack Kennedy, również tam,

zażywając promieni słonecznych, przebywał Roosevelt, który uszedł z życiem przed

bombami Stalina i innych komuchów. Babe uważał, że wszystkie podobne historie

mogłyby być ciekawym tematem pracy naukowej. Zwłaszcza gdyby jej autor cierpiał

na lekkie schorzenie umysłowe i rozkoszował się analizowaniem nie potwierdzonych

faktów. Podobnie było z trójkątem bermudzkim, który był również bardzo

wdzięcznym tematem.

Ojca pamiętał dokładnie tak, jak opisał to Biesenthalowi. Przez następne

piętnaście lat, kiedykolwiek odczuwał wewnętrzną potrzebę samoudręczenia się,

krzyczał do siebie: To twoja wina, twoja wina, gdybyś pokazał mu to pieprzone

wypracowanie na temat wełny, nigdy by tego nie zrobił. Znalazłbyś się na miejscu w

odpowiedniej chwili, ratując mu życie.

Gdy mówił Biesenthalowi prawdę na temat tego zdarzenia, nie mówił o

wszystkim - nie mówił całej prawdy. Prawdą było bowiem również to, że miał wtedy

dziesięć lat i słyszał, jak H.V. stąpał ciężko po sypialni, klął pod nosem, a czasem

przewracał się na podłogę. Babe był przestraszony; obawiał się, że gdy wejdzie do

środka, ojciec uderzy go, ukarze za to, że śmiał mu przeszkodzić. Sprawi mu tym

dodatkowy ból - a ból był doświadczeniem, które mieszkańcy tego domu przeżywali

w owych czasach nazbyt często. Całe rozumowanie Babe'a sprowadzało się więc do

prostego stwierdzenia: gdyby on, Babe, nie okazał się wtedy takim tchórzem, ojciec

nie zginąłby.

Gdy rozległy się strzały, Doc był na uczelni. Większość czasu spędzał w

domu. Jeśli w ogóle wychodził, szedł na zajęcia. Był prymusem i nie cierpiał tylko

jednego przedmiotu - chemii. Gdy wrócił do domu i zobaczył martwego H.V. i

histerycznie płaczącego Babe'a, jego pierwszą reakcją były słowa, które później

powtórzył jeszcze kilkakrotnie:

- Wszystko przez tę chemię. Miałem zamiar nie iść na ten cholerny przedmiot.

Gdybym tak zrobił, mógłbym go uratować.

To śmieszne, że Doc obwiniał siebie za śmierć ojca, podczas gdy Babe dobrze

wiedział, że to tylko czcza gadanina, bo tak naprawdę winę ponosił on sam. Miał

przecież dowód: wypracowanie na temat wełny. Gdy Babe był na tyle dorosły, by

wyrazić swoje uczucia, między braćmi doszło do okropnej awantury. Cóż to była za

background image

kłótnia! Skakali sobie do gardła, próbując wzajemnie obalić swoje argumenty. Istna

bitwa - jeden starał się zetrzeć drugiego w pył. Boże, to były wspaniałe chwile, gdy

obrzucali się wyzwiskami, chociaż Babe coraz gorzej radził sobie z problemami

wieku dojrzewania.

W tej chwili ostre spory należały już do przeszłości.

Babe spojrzał przelotnie na prześcieradło, którym policjanci przykrywali

właśnie ciało jego brata. To pewne, że pod prześcieradłem ktoś leżał, lecz to

niemożliwe, aby tym człowiekiem był Doc. Babe nie myślał zbyt często o swojej

śmierci, ale kiedy już to robił, zawsze wyobrażał sobie, że osobą, która go pochowa,

będzie Doc. Starszy brat był przecież taki duży i silny, poza tym nigdy nie chorował.

W przypadku Babe'a było dokładnie na odwrót: jeśli w Cincinnati rozprzestrzeniał się

wirus grypy, któż jak nie Babe mógł paść jego ofiarą? Nawet jeśli w tym czasie

przebywał w Cleveland. A więc co do tego nie było żadnych wątpliwości; po śmierci

Babe'a Doc zajmie się wszystkimi formalnościami. Dopilnuje, aby wszystko odbyło

się, jak należy - bez wpadek, sprawnie i szybko.

Policjanci znów coś między sobą szemrali. Porucznik stwierdził, że to nie

mógł być rabunek, gdyż portfel ofiary został nietknięty. Jaki był motyw? - zastanowił

się Babe. O tym właśnie z pewnością szemrali policjanci. Sprawdziwszy zawartość

portfela Doca, porucznik natychmiast schwycił za słuchawkę.

I od tego momentu - w mniemaniu Babe'a - zaczęły się dziać różne rzeczy.

Po pierwsze, Babe nie został przesłuchany. Zadano mu jedynie kilka prostych

pytań. Próbował odpowiadać pełnymi zdaniami, lecz nie było to łatwe. Najczęściej

odpowiadał potaknięciem głowy lub wzruszeniem ramion. Nie dlatego, żeby

utrudniać śledztwo. Chciał być pomocny, lecz jego stan nie pozwalał na

formułowanie składnych zdań. Poza tym policjanci nie oczekiwali wyczerpujących

odpowiedzi. Sprawiali wrażenie ludzi wyrozumiałych i liczbę pytań ograniczyli do

niezbędnego minimum.

Porucznik mamrotał coś do słuchawki. Babe nie potrafił jednak uchwycić

sensu jego słów. Postaraj się coś z tego zrozumieć - nakazał samemu sobie. Mówią

przecież na temat twojego brata, skup się.

Nie potrafił się jednak skoncentrować. Zmiana nastąpiła w momencie, gdy w

korytarzu rozległ się głos Elsy. Jeden z policjantów zablokował wtedy wejście. Babe

wstał i mówiąc: - Przepraszam - minął stróża porządku i podszedł do czekającej na

korytarzu Elsy.

background image

- Tak nagle odłożyłeś słuchawkę. Nie wiedziałam, co robić. Czekałam, lecz

nie oddzwoniłeś. Przyszłam, bo chciałam się upewnić, czy wszystko jest w porządku.

- Doc nie żyje - powiedział Babe. A więc właśnie tu, po tylu latach, wyjawił

imię brata, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Ale nie było w tym nic złego. Sekret

jest czymś, o czym powinny wiedzieć przynajmniej dwie osoby.

Mój brat nie żyje, został zamordowany.

Sprawiała wrażenie, jakby wzięła to za żart. Tak przynajmniej można było

sądzić po sposobie, w jaki potrząsnęła głową, a następnie przechyliła ją do tyłu.

- To prawda. Uwierz mi, to się naprawdę stało, Elsa, jestem zupełnie

wykończony.

- Czy jesteś najzupełniej pewny?

Babe zaczął w tym momencie tracić panowanie nad głosem.

- Pewny czego? Że to mój brat, czy też że nie żyje? Otóż tak, Elsa, jestem

pewny jednego i drugiego.

- Przepraszam - powiedziała i zrobiła krok do tyłu. - Martwiłam się po prostu

o ciebie. Muszę już iść.

Babe potaknął głową.

Jak coś takiego mogło się wydarzyć? I to tutaj! Cóż za okropne miasto! Czy to

był rabunek? Wypadek samochodowy?

- Nie, to z powodu mojej matki - odpowiedział Babe i w chwili, gdy

wypowiedział te słowa, zauważył, jak, prześliczna twarz Elsy przybrała wyraz

niesamowitego zdumienia. Natomiast on sam - w tym oto miejscu, pół godziny po

śmierci brata - wybuchnął nagle śmiechem. Słyszał kiedyś o kobiecie, która

jednocześnie straciła ojca i dziecko. Jej najbliżsi zginęli niemalże o tej samej porze w

dwóch zupełnie nie związanych ze sobą wypadkach, które miały miejsce w dwóch

różnych, odległych od siebie stanach. Dowiedziawszy się o śmierci ojca, przeszła

psychiczny wstrząs. Gdy dotarła do niej wiadomość o śmierci dziecka, zareagowała

podobnie jak teraz Babe - zaczęła się śmiać. Nie dlatego, że nie kochała własnego

dziecka. Są bowiem sytuacje w życiu, w których śmiech nie pozwala na to, by

człowiek postradał zmysły.

Gdy Babe zaczął się śmiać, na twarzy Elsy pojawiły się oznaki zupełnej

konsternacji, co jedynie rozbawiło go jeszcze bardziej. Elsa wyglądała tak, jakby

chciała powiedzieć: a więc stało się - zwariował. Babe zamilkł.

- Czuję się dobrze - powiedział.

background image

Elsa potaknęła.

- I kocham cię. Nie, nie kocham cię... Kochałem się przed chwilą i za kilka

minut będę cię nadal kochać, lecz teraz odczuwam tylko pustkę.

Podeszła do niego i palcem wskazującym dotknęła najpierw swoich warg, a

potem jego. Zrobiwszy to odwróciła się i zbiegła po schodach. On tymczasem wrócił

do swojego pokoju.

Minęło niespełna pięć minut, gdy pojawił się mężczyzna ostrzyżony na jeża.

Facetów o takim wyglądzie miało się pojawić jeszcze kilku.

Porucznik podszedł do niego. Wyglądało na to, że jest pełen respektu dla

nowo przybyłego.

Babe przyglądał się wszystkiemu z rogu pokoju.

Krótko przystrzyżony mężczyzna podszedł do Doca, ściągnął prześcieradło z

jego twarzy i przyjrzał jej się przez chwilę. Pokiwał głową. Podszedł następnie do

telefonu, wykręcił numer i zaczął coś niewyraźnie mówić do słuchawki.

Skup się - pomyślał Babe. Słuchaj uważnie. Starał się, jak mógł, ale tylko

takie słowa zdołał rozszyfrować: „Tak, proszę pana”, i kilka razy powtórzone zdanie:

„Tak, panie generale”. Rozmowa telefoniczna urwała się. Babe przyjrzał się uważnie

krótko przystrzyżonemu mężczyźnie. Miał około trzydziestu lat i był w dobrej

kondycji fizycznej. Dobrze umięśniony, ale nie aż tak bardzo, by robiło to szczególne

wrażenie na postronnym obserwatorze. Po prostu zadbany facet - nic więcej.

Drugi krótko przystrzyżony facet, który niedługo potem dołączył do

pozostałych, był zupełnie inny. Starszy, około czterdziestki, niewysoki. Nie był

jednak filigranowy, a fakt, że nie odznaczał się potężną budową ciała, wcale nie

sugerował fizycznej słabości. Miał przy tym niebieskie, bystre oczy i jasne włosy -

zbyt jasne przy tego typu fryzurze. Gdy na jego głowę padał snop światła, wyglądał,

jakby był łysy. Przypominał facetów, którzy dorobili się fortuny, reklamując produkty

zbożowe.

Mężczyzna, który właśnie się zjawił, pochylił się nad Dokiem i w

przeciwieństwie do pierwszego krótko przystrzyżonego faceta, bardzo dokładnie

przyglądał się twarzy zmarłego. Babe odwrócił wzrok i spojrzał w przeciwległy róg

pokoju. Znajdowały się tam szczeliny w tynku, przez które mogłoby się prześliznąć

niemal każde zwierzę. Przez jakiś czas Babe nie widział, co się dzieje, lecz jedynie

przysłuchiwał się rozmowom policjantów.

- Musiał wpaść w zasadzkę, panie generale - powiedział pierwszy krótko

background image

przystrzyżony mężczyzna. Babe rozpoznał głos faceta, który przedtem telefonował.

A może ich znał? wtrącił mężczyzna o jasnych, krótkich włosach. chyba te

słowa wypowiedział właśnie on. Babe nie miał jednak co do tego pewności. W głosie

mężczyzny pobrzmiewał natomiast ten cholerny, autorytatywny ton, który sugerował,

że mówiący ma zawsze rację - nawet wtedy, gdy się mylił.

A co z moimi ludźmi? - Babe rozpoznał głos porucznika.

- Możecie już iść odpowiedział mężczyzna o jasnych, krótko przystrzyżonych

włosach, którego ton głosu nie pozostawiał wątpliwości co do tego, że był w tym

pokoju najważniejszą osobą.

- W takim razie wracamy do swoich zajęć - powiedział porucznik.

Babe zastanowił się, kim jest człowiek, który rozkazuje policjantom. Jego

uwagę zwrócił jednak w tym momencie hipopotam przeciskający się przez jedną ze

szczelin w rogu pokoju.

- Karetka? - spytał mężczyzna o krótkich, jasnych włosach.

- Dopilnowałem wszystkiego już przedtem - odpowiedział mężczyzna o

krótkich ciemnych włosach. - Z pewnością czeka przed domem. Czy mam ich

zawołać?

- Tak, natychmiast!

Babe zwrócił głowę w stronę policjantów i zobaczył, jak pierwszy mężczyzna

o krótko przystrzyżonych włosach wychodzi pośpiesznie z pokoju. Ten drugi, o

jasnych włosach, spojrzał przelotnie na Babe'a, a następnie znów zaczął przyglądać

się uważnie zwłokom Doca. Babe zajął się ponownie, „hipopotamem”.

Trzech facetów wynosiło ciało Doca. Pierwszy z krótkimi włosami i dwóch

innych. Babe przyjrzał się ich białym kitlom. Różniły się od tych, które nosili

sanitariusze w znanych mu szpitalach. Czy miało to jednak jakiekolwiek znaczenie?

Wziąwszy pod uwagę to, co się stało?

Doc odchodził.

Położyli jego ciało na noszach. Nosze podnieśli. Mężczyźni w białych kitlach

wykonywali bardziej uciążliwą część zadania, podczas gdy facet z krótko

przystrzyżoną fryzurą wskazywał im drogę.

Babe czuł, że traci panowanie na sobą. Nie. Zróbcie to później, nie teraz - w

obecności tych nieznajomych sukinsynów.

Wyszli.

- Czy mam zaczekać? - zapytał mężczyzna o krótkich ciemnych włosach.

background image

Facet o jasnych włosach pokręcił przecząco głową.

Babe obserwował, jak wychodzi ten pierwszy i zamyka za sobą drzwi. Został

sam na sam z tym drugim. Ponownie zajął się swoim „zwierzyńcem”. Dostrzegł

gdzieś sowę i niemalże słyszał wydawane przez nią odgłosy: uuuuuuu...

- Może porozmawiamy chwilę. Nie masz nic przeciwko temu?

Babe spojrzał na mężczyznę o krótkich blond włosach, który przyniósł

tymczasem krzesło i postawił je tuż obok.

Babe wzruszył ramionami. Nie chciał przedtem rozmawiać z Elsą, więc

dlaczego miałby teraz gadać z jakimś aroganckim sukinsynem?

- Wiem, że to nie jest stosowna chwila...

Brawo - miał ochotę przerwać mu Babe. - Bingo. Dajcie geniuszowi pudełko

pieprzonych czekoladek „Mars”. Babe doszedł jednak do wniosku, że nie warto się

odzywać, więc wzruszył tylko ramionami.

- Wiem, jak bardzo kochałeś brata...

- Wie pan, naprawdę pan wie... wie pan o tym, co?... Na rany Chrystusa, skąd

pan o tym wie?... Co pan może w ogóle o czymkolwiek wiedzieć?...

- Nie wiem, przepraszam. Chciałem tylko od czegoś zacząć, aby potem przejść

do sedna sprawy...

- Jakiej sprawy?... Do cholery, co tu się dzieje?... Kim pan właściwie jest?..

Dowódcą?... Dowódcą czego?..

Krótko przystrzyżony mężczyzna zaczął przechodzić na pozycje defensywne.

Skąd wiesz, że jestem dowódcą? - próbował załagodzić sytuację.

Ten służalczy pachołek oraz ten drugi z krótkimi włosami tak właśnie

zwracali się do pana. Słyszałem to na własne uszy.

- Och, to nic nie znaczy. To tylko żargon oficerów marynarki wojennej.

Byłem kiedyś dowódcą, miałem najwyższą rangę. Podobnie jest w przypadku

senatorów i wiceprezydentów. Gdy kończy się ich kadencja, ludzie nadal zwracają się

do nich: „panie senatorze” lub „dzień dobry, panie prezydencie”. Prawdopodobnie

robią tak, by wyrazić szacunek.

- Gówno prawda.

Nastąpiła dłuższa chwila milczenia. Przerwał ją w końcu nieznajomy:

- No dobrze, masz rację, to wszystko gówno prawda. Posłuchaj jednak: nie

możemy się dogadać, a to bardzo ważne, abyśmy znaleźli wspólny język.

Zapomnijmy o tym, czy jestem dowódcą, czy też nie. Wszystko postaram się

background image

wytłumaczyć. Nazywam się Peter Janeway. - Wyciągnął rękę, a na jego twarzy

pojawił się zniewalający uśmiech. - Ale mów mi Janey. Tak zwracają się do mnie

przyjaciele.

background image

CZĘŚĆ III: MIAZGA

19

- Nie jestem pańskim przyjacielem - odpowiedział Babe, jakby w ogóle nie

zauważając wyciągniętej ręki Janewaya. Mężczyzna nadal trzymał rękę w tej

niezgrabnej pozycji.

- Wiem o tym, możesz mi wierzyć. W tej chwili nie ma to jednak znaczenia.

Teraz ważne jest tylko jedno: ty i ja musimy porozmawiać. - Opuścił rękę,

najwyraźniej zmieszany.

Powinienem był podać mu rękę - pomyślał Babe. Nie umarłbym przecież od

tego. Szybki uścisk dłoni - to przecież nic nie znaczy, do diabła. Myśli Babe'a szły

jednak w innym kierunku niż słowa.

- Wszystko jest dla pana ważne, co? „Ważne, abyśmy znaleźli wspólny język,

„ważne”, abyśmy zaczęli rozmawiać. Jeśli ma pan listę innych rzeczy, które mają

okazać się „ważne”, chciałbym, aby mi pan powiedział o tym natychmiast.

- A ja chciałbym, abyś przestał utrudniać mi pracę - odpowiedział Janeway.

- Jeszcze nie zacząłem utrudniać - odparł Babe, zadowolony z udzielonej

odpowiedzi. Takie słowa mógłby wypowiedzieć sam Bogart. Nie w jednym z

wielkich filmów - takich jak Afrykańska Królowa lub Casablanca. Takie słowa mogły

paść w wielu innych kiepskich filmach, w których grywał ten aktor zatrudniany przez

wytwórnię Warners.

background image

Janeway westchnął. Miał ochotę na drinka i wyraził to mimiką.

- Czy masz coś do picia?

Babe wzruszył ramionami, ruchem głowy wskazując okolice zlewozmywaka.

Janeway wstał, odnalazł butelkę Burgunda i szybko ją otworzył.

- Chcesz trochę? - spytał, nalewając wino do kieliszka, który w porównaniu z

innymi mógł uchodzić za czysty.

Babe potrząsnął głową, zastanawiając się jednocześnie nad tym, dlaczego w

stosunku do Janewaya zachowuje się w tak pogardliwy sposób. Facet sprawiał

przecież wrażenie dość porządnego, a przy tym rozmownego i taktownego.

Przypominał kogoś... Babe szperał przez chwilę w pamięci, aż wreszcie uświadomił

sobie: tak, przypominał mu Gatsby'ego. Gdyby Janeway był o kilka lat młodszy i miał

dłuższe włosy, mógłby uchodzić za sobowtóra Gatsby'ego, którego przecież wszyscy

kochali - a więc dlaczego wyładowywał teraz złość na Janewayu? W tym momencie

zdał sobie sprawę z tego, że wyprowadza go z równowagi nie sam Janeway, lecz jego

obecność.

Chcę być teraz sam - pomyślał Babe. Chcę w samotności opłakiwać brata.

Był zbyt młody, by pamiętać matkę, a kiedy przyszła kolej na H.V., on i Doc

uklękli obok siebie.

- Powinienem był wejść wcześniej, Doc. Dlaczego mu nie pokazałem

wypracowania na temat wełny?

- Zamknij się, nic nie wiesz. To wszystko przeze mnie, to moja wina,

wyłącznie moja. Wszystko przez te cholerne zajęcia z chemii. - Potem zamilkli, bo

przecież sprzeczki nie mogły ich staremu już w niczym pomóc.

A teraz osobą, której nic już nie mogło pomóc, był Doc i Babe chciał, aby jego

śmierć nie przeszła nie zauważona. To jednak, czy będzie ronił łzy, nie miało

większego znaczenia. Ważne było to, aby zachować w pamięci szczęśliwe, wspólnie

spędzone chwile.

Janeway wypił kieliszek wina jednym haustem. Napełnił go powtórnie, tym

razem nalewając jednak mniej trunku niż poprzednio. Podszedł następnie do krzesła i

usiadł obok Babe'a.

- Czy spróbujesz mi pomóc?

Babe nie odpowiedział.

Posłuchaj: nie mam zamiaru rywalizować z genialnym historykiem o to, który

z nas ma wyższy iloraz inteligencji. Jeśli chcesz udowodnić, że jesteś mądrzejszy, już

background image

to zrobiłeś. Skończmy więc tę zabawę; ja się poddaję, wygrałeś.

- Kto panu o mnie opowiadał? Skąd pan wie, co studiuję?

- Później, później wytłumaczę ci wszystko. Chciałbym, abyś najpierw

odpowiedział na kilka pytań. Czy przystajesz na taką propozycję?

- Nie, nie przystaję, ponieważ kiedy pan mówi: „powinniśmy zacząć

rozmawiać”, ma pan coś innego na myśli. Pan nie chce rozmawiać, pana jedynie

interesuje to, co ja mam do powiedzenia. To prawda, że nie jestem, być może, zbyt

uprzejmy, ale mój brat został właśnie zamordowany i chyba pan rozumie, że nie mam

ochoty na pogawędki.

Janeway przechylił kieliszek z winem, a następnie powąchał jego zawartość.

- Przebierz się - powiedział łagodnie. - Weź prysznic, jeśli masz na to ochotę.

Później możemy spróbować jeszcze raz.

- Przebrać się? - spytał zaskoczony Babe, po czym szybko dodał: - Aha! Miał

na sobie ciągle to samo ubranie - niebieską koszulę i szare spodnie, na których była

wysychająca już krew Doca. Koniuszkami palców dotknął krwi. Nie mogę wyrzucić

tej koszuli - napomniał samego siebie. Zawinę w nią pistolet H.V. Pistolet i

dodatkowe naboje - wszystko owinę koszulą. To fatalne, że nie odziedziczył niczego

po matce, nawet kawałka kory z drzewa. Babe zaczął mrugać oczami. Kory z drzewa?

Byłem gdzieś daleko stąd. Ach tak, nie mogę wyrzucać tych cholernych ubrań.

- Dobrze się czujesz? - zapytał Janeway.

Babe nadal mrugał oczami i sprawiał wrażenie, jakby nie był zupełnie

przytomny.

- Świetnie -- odpowiedział wreszcie. Powiedział to głośniej, niż zamierzał.

- Chcę znaleźć jakiś motyw - zaczął Janeway. - Uwierz mi, zależy mi na

znalezieniu sprawcy tak samo, jak tobie.

- Niech pan nie przesadza! Był moim bratem, a właściwie ojcem. Wychował

mnie. O panu nigdy wcześniej nie słyszałem, więc komu z nas może bardziej zależeć

na znalezieniu mordercy?

Janeway przez dłuższą chwilę wahał się z odpowiedzią.

- Tak, oczywiście - powiedział wreszcie.

Ton jego głosu był jednak dziwny. Babe spojrzał na niego wyczekująco.

- Widzisz, byliśmy z tej samej branży. Znaliśmy się od dłuższego czasu.

- Nie wierzę, że pracuje pan w przemyśle naftowym.

- Nie obchodzi mnie, w co wierzysz, ale chcę, abyś wiedział, że tego, kto to

background image

zrobił, naprawdę chcę dostać w swoje ręce.

- To musiał zrobić jakiś szaleniec. Mieszkamy przecież w Nowym Jorku -

każdej nocy giną ludzie ćwiartowani przez zboczeńców. Pewnie jakiś narkoman

chciał wydrzeć od niego pieniądze. On nie oddał ich od razu, a koniec historii już pan

zna.

Sądzę, że twoja hipoteza jest bardzo odległa od prawdy - powiedział Janeway.

- Ja uważam, że motyw miał podłoże polityczne. Przynajmniej takie jest moje

wstępne założenie i na te tory skieruję śledztwo, chyba że pojawią się nowe dowody

sugerujące inne rozwiązanie. I chciałbym, abyś postarał mi się w tym pomóc.

- Motyw polityczny? - Babe przecząco kręcił głową.

- Na Boga, dlaczego?

- Istnieje logiczne uzasadnienie. Biorąc pod uwagę działalność twojego brata -

no i, oczywiście, twojego ojca...

Co ma z tym wszystkim wspólnego mój ojciec?

Janeway popijał wino.

Dlaczego z taką determinacją utrudniasz naszą rozmowę? To zupełnie

niepotrzebne.

- Co ma z tym wszystkim wspólnego mój ojciec?

- Chryste, przecież twoim ojcem był H. V. Levy.

- Był niewinny.

- Nigdy nie mówiłem, że było inaczej.

- Powiedział pan... powiedział. Do cholery! przynajmniej pan to zasugerował.

- Cóż, został uznany za winnego, czyż nie? To o wiele więcej niż sugerowanie

czegoś - to fakt.

- Ależ nie... nie został uznany za winnego... Babe tracił w tej chwili

panowanie nad głosem. - Czy pan wie, że w ciągu czterech lat MeCarthy w żadnym

procesie sądowym nie oferował nikomu pomocy prawnej? W każdym przypadku sąd

wyrażał wolę opinii publicznej. Czy pan wie, że był nazistą, cholernym nazistą, który

stworzył w kraju taką atmosferę, że ludzie sikali ze strachu w spodnie? Mój ojciec był

historykiem, wielkim historykiem. Acheson poprosił go, aby przyjechał do

Waszyngtonu. Ojciec zrobił to, Schlesinger i Galbraith dołączyli później. Gdy

McCarthy rozpoczął swą wojnę, ojciec przebywał w Waszyngtonie. Najbardziej

ucierpiało na tym dwóch facetów: Hiss, który został uwięziony, ale przynajmniej

jeszcze żyje, sprzedając artykuły papiernicze, no i mój ojciec. Próbował się bronić,

background image

ale nie miał szans wygrać z nazistowskim sukinsynem. Był przesłuchiwany w

Senacie, gdzie po prostu zdruzgotano go w pył. MeCarthy wyśmiewał każde jego

stwierdzenie. Ojciec formułował myśli budując długie, niejasne zdania. MeCarthy

bezustannie z tego szydził. Brak konkretnych dowodów nie miał żadnego znaczenia -

MeCarthy zabił go. Zabił w tym człowieku jego własne ego. Gdy jest się takim

człowiekiem jak H. V. Levy i zostaje się pośmiewiskiem w oczach dzieciaków - to

oznacza prawdziwy koniec. W pięćdziesiątym trzecim miałem pięć lat. Wtedy

właśnie zaczęły się przesłuchania. Tata zrezygnował z pracy na uniwersytecie

Columbia i zaczął pisać książkę na temat wszystkich tych wydarzeń. Chciał się

oczyścić z zarzutów. Próbował wziąć się w garść. Nie udało mu się to jednak w

następnym roku zmarła matka i zostało nas tylko troje. Ojciec bardzo się wtedy

rozpił. Dożył pięćdziesięciu ośmiu lat. Przez ostatnie pięć lat życia pił i właściwie

nigdy nie trzeźwiał. Ten właśnie okres pamiętam dobrze. To wielka szkoda, bo wtedy

był nikim, po prostu śmieciem. Ale oddałbym wiele, aby znać go wcześniej.

Czytałem wszystkie książki, które napisał - były wspaniałe. Czytałem wszystkie jego

przemówienia i były równie wspaniałe. Ale nigdy nie poznałem tego wielkiego

faceta. Pamiętam tylko człowieka staczającego się na dno. I może pan dla siebie

zostawić te wszystkie głupie sugestie na jego temat. Niech pan poczeka - poczeka, aż

skończę, wszystko będzie czarno na białym, dokładnie opiszę to w moim doktoracie

i... i...

I przestań już wreszcie - pomyślał Babe. Natychmiast. Jego to przecież nie

obchodzi.

- I co dalej? - wtrącił Janeway. Siedział i przyglądał się chłopcu

beznamiętnym wzrokiem. Dlaczego ostatnio wszyscy się tak na mnie gapią? Wydaje

mi się, że wszyscy mają takie wielkie oczy i świdrują mnie wzrokiem. Biesenthal,

Elsa - a teraz ten facet. Babe pomyślał przez chwilę o pierwszych symptomach

paranoi. Zrób na ten temat notatkę - pomyślał. Zdobądź więcej informacji.

- I co dalej? - powtórzył Janeway.

- Proszę nie patrzeć na mnie w ten sposób.

- Przepraszam. To wszystko bardzo mnie zainteresowało.

- Niech pan mnie nie rozśmiesza.

- A więc dokończ swoją historię.

- Co proszę?

- Wyrzuć to z siebie. Kiedy wspomniałem o ojcu, trafiłem w twoje czułe

background image

miejsce i nagle wybuchnąłeś. Opowiedziałeś mi o tym wszystkim, by przynieść sobie

ulgę. Dopowiedz resztę, w przeciwnym razie nie będziemy mogli przejść do rzeczy.

A więc dokończ historię ojca.

- Już nie mam nic do powiedzenia.

Dobrze powiedział Janeway. Jeśli taka jest twoja wola, zostawmy teraz na

boku kwestię jego winy i przejdźmy do innych spraw.

Babe nie wierzył własnym uszom.

Nie usłyszał pan ani jednego mojego słowa - zaczął. I tym razem nie potrafił

kontrolować siły i tonu swojego głosu. - Nie było żadnej winy. To stwierdzenie jest

istotą mojego doktoratu. Mam zamiar wszystko opublikować ułożyłem już cały plan,

przestudiowałem te problemy na wylot, mam tony notatek, znam fakty - nie plotki z

gazet czy też opinie różnych ludzi. Chcę przywrócić ojcu dobre imię za pomocą

prawdy, właśnie tak, nie inaczej, i zobaczy pan, uda mi się tego dokonać, zobaczy

pan... - Babe niemal dyszał z podniecenia. Hej! powiedział po chwili.

Janeway spojrzał na niego.

Wszystko to z pana winy, pan mnie sprowokował do tego, bym przyznał się,

że chcę to wszystko opublikować. Mogłem już nic więcej nie mówić, pan nakłonił

mnie, bym kontynuował. Gdy pan powiedział, że powinienem coś z siebie wyrzucić,

czy właśnie to miał pan na myśli?

Janeway wzruszył ramionami.

- Przypuszczam, że tak.

Babe spojrzał ponownie w bystre niebieskie oczy.

- Być może nie jest pan takim głupkiem, za jakiego wziąłem pana na początku.

Prawdopodobnie jestem - zapewnił go Janeway. Na jego twarzy zajaśniał

przelotny uśmiech i błysnęła biel zębów.

Nawet jego cholerne zęby są bez zarzutu - pomyślał Babe. Prawdopodobnie w

wieku dorastania nie miał nawet pryszczy na twarzy. I wtedy przypomniał sobie, jak

pytał kiedyś Doca o związek między krostami a samogwałtem, ponieważ jakiś kretyn

o nazwisku Weaver powiedział mu kiedyś, że jedno pociąga za sobą drugie. Babe

stwierdził, że to bzdura, na co Weaver odpowiedział: - Nie miałem krost, dopóki nie

zacząłem walić. Czy teraz powiesz, że nie mam racji? - W takiej sytuacji Babe nie

mógł się już dalej sprzeczać. Nie dorównywał Weaverowi w umiejętności

prowadzenia tego typu intelektualnych dyskusji. Tamtego wieczora próbował

nieśmiało podjąć temat związku między onanizmem i trądzikiem. Doc potraktował to

background image

bardzo poważnie i przez dłuższą chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią:

- Badania na ten temat opublikował ostatnio Newsweek nie mogę sobie jednak

dokładnie przypomnieć, jakie były ich wyniki. - Mówiąc to, przymknął oczy.

- No mów, nie interesują mnie szczegóły, chcę tylko wiedzieć, czy istnieje tu

jakiś związek.

Doc odpowiedział wreszcie:

- Krosty nie mają absolutnie nic wspólnego z waleniem, praktyka ta nie

prowadzi również do zaburzeń w rozwoju intelektualnym.

Babe odrzekł na to: Wiedziałem, że Weaver kłamie jak z nut.

Na koniec Doc stwierdził:

- W wyniku badań ustalono natomiast coś innego, co wydaje mi się dość

osobliwe. Otóż stwierdzono, że zbyt długie leżenie powoduje wydłużanie się nosa.

Babe miał już skinąć głową, by wyrazić tym gestem aprobatę dla końcowych

wniosków brata, gdy nagle zorientował się, że Doc znów z niego zadrwił, jeszcze raz

zrobił z niego głupca, wykorzystując nieograniczone pokłady łatwowierności chłopca.

Gdy Doc to robił, nie można się było jednak na niego wściekać. Nawet gdy

doprowadzało to czasem do białej gorączki, pierwszą reakcją był zawsze śmiech.

Babe poczuł, że ponownie traci panowanie nad sobą. Mam nadzieję, że ten

facet wreszcie sobie pójdzie - pomyślał. Potem wstał i nalał sobie Burgunda.

Stojąc na przeciwległym końcu pokoju, Janeway powiedział:

- Ciągle zastanawiam się nad motywem. Staram się odkryć choćby szczegół -

coś, co odróżniałoby ten wieczór od innych.

Babe wrócił na swoje miejsce i usiadł. Robiąc to pomyślał, że Janeway wcale

nie jest takim głupkiem. Babe już przedtem wypowiedział takie zdanie, co nie było

przypadkowe. Słowa te były bowiem parafrazą fragmentu żydowskiego nabożeństwa

paschalnego.

- Może wreszcie opowiesz mi, co wydarzyło się dzisiejszego wieczoru?

- Byłem w domu. Przyszedł Doc. Umarł. Przyjechali policjanci. Zjawił się

pan. - Obrócił w ręce kieliszek i powąchał jego zawartość. Pomyślał, w jaki sposób

Doc opisałby zapach trunku i jakie wydałby przy tym odgłosy zachwytu.

Janeway nachylił się w kierunku chłopca.

- Czy to wszystko? Czy mogłeś pominąć jakieś szczegóły, jakieś pozornie nie

mające znaczenia fakty?

- Mam bzika na punkcie szczegółów.

background image

- Mam ci wyjaśnić pewne sprawy? Czy tego ode mnie oczekujesz?

- Myślę, że mogłoby to bardzo pomóc.

Janeway westchnął.

- Nie masz pojęcia, jak bardzo się tego obawiałem - odparł. - Masz prawo

wiedzieć o wszystkim, co nie zmienia faktu, że wyjaśnienie tej sprawy jest dla mnie

dość kłopotliwym zadaniem. Nie cierpię o tym mówić; są to problemy, które jakby

pochodziły z innego świata. - Wziął głęboki oddech i wreszcie wykrztusił: - Nie

sądzisz chyba, że twój brat pracował w przemyśle naftowym?

- Oczywiście, że tak było, i to całe lata. A jak zarabiał na życie?

- Tak się składa, że wiem to bardzo dobrze, i uwierz mi, że w jego przypadku

jedyną formą kontaktu z przemysłem naftowym było korzystanie z usług jednej z tak

miło nastawionych do klienta stacji benzynowych firmy Standard. - Janeway

potrząsnął głową. - Jesteś doprawdy niepowtarzalny. Zawsze mówił, że jesteś

łatwowierny, ale nie sądziłem, że aż do tego stopnia.

Janeway kłamał jak z nut.

- Nigdy mnie nie okłamywał. Ja również mówiłem mu zawsze prawdę. Być

może, były jakieś niewinne kłamstewka, ale małe cygaństwo - cóż w tym złego?

- No dobrze; gdzie mieszkał?

- W Waszyngtonie.

A czym jest Waszyngton?

- Miejscem, gdzie jest wszystko; na przykład rząd.

Właśnie. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, jak różne organizacje rządowe

nienawidzą się nawzajem? Przykładem może być wojsko: siły lądowe nienawidzą

marynarki wojennej, a ta z kolei nie cierpi lotnictwa. Dlaczego? Kiedyś najważniejsze

były siły lądowe. Potem na świecie nastąpiły zmiany i największy prestiż zyskała

marynarka wojenna. Potem znów nastąpiła zmiana i w tej chwili admirałowie i

generałowie zaciskają zęby, podczas gdy lotnictwo stało się najważniejsze i dostaje

dokładnie wszystko, czego zażąda. Pomyśl o obecnej sytuacji, mówią o tym bez

przerwy w telewizji. Są to żenujące sprawy, ale tak już jest. FBI nie cierpi CIA.

Obydwie organizacje są z kolei wrogiem Służb Specjalnych. Członkowie wszystkich

tych formacji uwikłani są w bezustanne spory i sprzeczki; rywalizują ze sobą na

śmierć i życie. Owe spory stają się najgłośniejsze w tym momencie, gdy osoby

biorące w nich udział wyczerpują cały arsenał metod, na jakie pozwala im zakres

posiadanej władzy. Gdy przekroczy się pewne granice, można wpaść w przepaść.

background image

- Żyjemy cały czas jakby stojąc nad przepaścią - dodał Janeway, zrobiwszy

krótką przerwę, by przełknąć ślinę i zrobić jednocześnie większe wrażenie na swym

słuchaczu.

I że po mistrzowsku - pomyślał Babe.

- Nasza organizacja powstała w momencie, gdy owo stanie nad przepaścią

zaczynało grozić katastrofą. Być może miało to związek z Zatoką Świń - kto wie?

Tak więc jeśli obecnie występują zbyt duże różnice zdań między FBI i Służbami

Specjalnymi, co zakłóca wykonywanie przez jednych, jak i przez drugich określonych

zadań, wtedy - jest to najbardziej prawdopodobny scenariusz wypadków - jesteśmy

proszeni o interwencję.

- A kim pan jest w całej tej machinie?

- Jesteś inteligentny i zrozumiesz, że odpowiedź na to właśnie pytanie jest dla

mnie nieco kłopotliwa. Jestem absolwentem Dartmouth. Uczelnię skończyłem z

wyróżnieniem. Opis mojej kariery zawodowej mógłby cię przyprawić o zawrót

głowy. Jesteśmy Dywizją. Oto, czym jesteśmy. Przez duże „D”. To zabrzmi

ironicznie, ale działamy tylko dlatego, że między poszczególnymi organizacjami

istnieją poważne podziały.

- Co robicie?

- Wykonujemy dostawy. Tak właśnie określa się naszą działalność. Swego

czasu byłem dostawcą. Potem, można by to tak określić, dostałem awans i znalazłem

się na szczeblu zarządzania. Jeśli popracuję jeszcze kilka lat, nie popełniając zbyt

wielkich błędów, być może dożyję chwili, gdy zostanę szefem. Mam na to większe

szanse niż ktokolwiek inny. Znalezienie zabójcy twego brata na pewno by mi w tym

nie przeszkodziło. Do chwili, gdy zmarł, był właśnie dostawcą.

- Jakie to były dostawy?

- Dostawy tych rzeczy, które w danym momencie były potrzebne.

- To brzmi dość ogólnikowo.

- Tak, to prawda.

- Powiedział pan: „dostawy tych rzeczy, które były potrzebne”. Czy to

oznacza, że robił dokładnie wszystko?

Brak odpowiedzi.

- To znaczy... nie chce pan przez to powiedzieć, że trudnił się jakąś brudną

robotą?

- Czy z punktu widzenia historyka nie jest to zbyt uproszczony pogląd na

background image

sprawę walki o władzę we współczesnym świecie? „Brudna robota, czysta robota”,

moralne oceny?

- Nikogo by nie skrzywdził. Jestem tego pewny. Nie obchodzi mnie, co pan na

ten temat powie.

- Czy wiesz, kim był Scylla?

- Oczywiście że tak. Scylla nie był jednak „kimś”, tylko „czymś”: olbrzymią

skałą w pobliżu włoskiego wybrzeża.

- Taki właśnie pseudonim miał twój brat.

Babe potrząsnął głową. Chciał zaczerpnąć świeżego powietrza - a może

potrzebował czegoś innego. To pewne jednak, że czegoś mu brakowało. Chyba

towarzystwa Doca - pomyślał. Chcę odzyskać Doca.

- Możesz zaprzeczać, ale to wszystko prawda.

- Twierdzi pan, że mój brat był szpiegiem - przepraszam - dostawcą. Jak to

możliwe, że nie miałem o tym pojęcia?

- Twierdzę, że twój brat był głównym dostawcą - dlatego właśnie nie miałeś o

tym pojęcia. Zawsze pił whisky. Wino pijał tylko w twoim towarzystwie. Nie było

takiej broni, którą nie umiałby się po mistrzowsku posługiwać - tylko przy tobie

udawał, że pistolet BB wzbudza w nim panikę. Myślę, że jedyną rzeczą, jakiej się

obawiał, było to, że któregoś dnia o wszystkim się dowiesz.

- Dlaczego?

- Bał się, że go potępisz.

- Dlaczego? To ja naśladowałem go we wszystkim. Powtarzałem jego

powiedzonka, na przykład: „ja się tym zajmę”. Sposób jego chodzenia, wyraz twarzy.

Uwielbiałem nosić po nim ubrania, lubiłem... - w tym miejscu zabrakło mu energii,

by ciągnąć dalej. Był zmęczony i brudny. To, co się stało, wywołało w nim szok.

Zresztą już przedtem czuł się wyczerpany. Wybuch emocji związany ze

wspomnieniem o ojcu wiele go kosztował. Obrona była zawsze czymś trudnym. Jakie

wspaniałe byłoby życie, gdyby można było tylko atakować. Jakże cudownie byłoby

zbudzić się pewnego ranka jako Attyla, wódz Hunów!

- Przepraszam - powiedział Janeway łagodnie.

- Czy skończył pan? Czy wiem już wszystko?

- Wiesz bardzo niewiele, w najlepszym razie poznałeś małą cząstkę prawdy.

Obiecuję ci, że wiadomość o śmierci Dave'a nie dostanie się do Daily News. O

wszystko już odpowiednio zadbano.

background image

Następna szokująca wiadomość, która niczym cios zwaliła Babe'a z nóg.

- Dave?.. - Babe zamrugał oczami. Dave?...

- Wszyscy go tak nazywaliśmy. Chciał tego. Wiesz oczywiście, dlaczego.

Nazywał się Henry David Levy.

Babe usiadł wygodnie i zamknął oczy.

- Byliśmy razem całe życie i nigdy go tak nie nazywałem. Przy ludziach

mówiłem do niego Hank, a gdy byliśmy sami - Doc. Imię to pochodziło z książki

„Kocham tajemnice”. To była jego ulubiona książka. Bez przerwy opowiadał o Jacku,

Docu i Reggie. Przez pewien czas nazywałem go Reggie, ale kiedyś powiedział: wolę

być Doc i tak już zostało. Kiedy miałem osiem lat, wziął mnie na mecz ligi

młodzików, porzucałem sobie trochę piłką. Miałem iść z H.V., był jednak zbyt

zalany, więc poszedłem z Dokiem. Udało mi się wykonać świetny rzut. Pierwszy taki

rzut w moim życiu. Piłka poszybowała nad głową zawodnika stojącego po

przeciwległej stronie boiska. Inni gracze nie ułatwiali mi jednak zadania.

Zorientowali się szybko, że jestem lepszy w rzucaniu niż w posługiwaniu się kijem.

Byłem jednak taki podniecony, że gdy wracaliśmy do domu, powiedziałem: Doc, nie

będę już więcej rzucał, nie zostanę graczem ligi seniorów, to dziecinada. Będę

ćwiczył odbicie kijem. Słuchaj Doc, myślę, że mam szansę pobić rekord Babe Rutha.

I od tej pory brat nazwał mnie Babe, chyba że byliśmy w towarzystwie nieznajomych.

- Babe miał ciągle zamknięte oczy. Nagle krzyknął: - Nie znam nikogo. - Po chwili

powiedział: - Przepraszam, już wszystko w porządku.

Janeway wstał i zaczął chodzić po pokoju. Babe otworzył oczy.

- Od kolacji - powiedział Janeway. - Zacznij od kolacji.

- Kolacja była udana, było wspaniale. Nie, chwileczkę. Wcale tak nie było.

Było okropnie. Wydaje mi się, że wszystko wydarzyło się tak dawno temu. Która

godzina?

- Dochodzi pierwsza.

- Dopiero pierwsza.

- A więc było okropnie - powtórzył Janeway, który z gracją przechadzał się

nadal po pokoju. - Czy możesz powiedzieć coś więcej na ten temat?

Byliśmy w „Lutece”, ja i Doc to znaczy ja i Dave. Była też moja dziewczyna

Elsa. Interesuje pana jej nazwisko?

Potaknięcie głową.

- Elsa Opel. Mieszka niedaleko Columbii. Jej adres: 411 West One, numer

background image

domu 113. Numer telefonu: 4274001... Babe nagle urwał. - Dlaczego nie notuje pan

tego wszystkiego? Podobno to ważne?

- Takie mamy zasady. Nie robimy notatek. Tak jest lepiej - odpowiedział, po

czym powtórzył słowa Babe'a: - Elsa Opel. Adres 411 West One, numer domu 113.

Telefon: 4274001. - Popijał wino małymi łykami. - Zapewniam cię, że słucham

uważnie. Mów dalej.

- A więc... w ciągu pierwszej godziny Doc ciągle ją dotykał. Jest prześliczna.

Kładł na niej te swoje łapy, zupełnie oszalał.

Janeway pociągnął długi łyk.

- Potem okazało się, że robił to, by uśpić jej czujność. Gdy przestała

kontrolować własne słowa, zmusił ją, by przyznała, że okłamała mnie mówiąc, ile ma

lat i skąd pochodzi. Wyszło na jaw jeszcze wiele innych rzeczy. Była upokorzona i

wybiegła z restauracji. Ja rozmawiałem przez chwilę z Dokiem i potem wybiegłem za

nią. Szukałem jej lecz nigdzie jej nie było. Wróciłem więc tutaj, mając nadzieję, że

zadzwoni. I faktycznie zadzwoniła. Potem zjawił się Doc. Co wydarzyło się później -

tego nie muszę opowiadać.

- Dobrze, skup się teraz. Postaraj się przypomnieć sobie wszystkie szczegóły.

Spróbujemy zrekonstruować przebieg niektórych wypadków. Wszędzie na schodach

są ślady krwi. To oczywiste, że chciał tu dojść za wszelką cenę. Czy tylko po to, żeby

się z tobą zobaczyć? Czy mógł być jakiś inny powód? Zastanów się dobrze.

- Co na przykład?

- Sam nie wiem. Czy coś tu zostawił? A może trzymał coś u ciebie albo

przysyłano mu to pocztą? Czy było coś takiego?

- Nigdy. Nie, proszę pana. - Babe potrząsnął głową, starając się jednocześnie

przypomnieć sobie choćby jeden szczegół. - Cóż, może pan sprawdzić zawartość jego

torby, ale sądzę, że są tam jedynie przybory toaletowe. Może pan wszystko dokładnie

obejrzeć.

- Jeśli nie masz żadnych obiekcji, wezmę te rzeczy ze sobą. Przeprowadzimy

kilka analiz, ale obawiam się, że ich wyniki nie wniosą do sprawy nic nowego.

- W drzwiach pojawił się zupełnie nieoczekiwanie. Opierał się o nie.

Wypowiedział moje imię, potem jeszcze raz, dużo głośniej: BABE. W tym momencie

zaczął padać z nóg. Złapałem go i trzymałem do momentu, gdy umarł. O ile

pamiętam, przytuliłem go do siebie i kołysałem.

Janeway przetarł oczy.

background image

- Myślę, że to niezły początek.

- Początek? Nie rozumiem. A co ma być dalej?

- Sytuacja jest tego rodzaju, że nie można mieć żadnej pewności, można

jedynie przewidywać, jaki będzie dalszy ciąg wypadków. Spróbuję to jednak zrobić.

Wydaje mi się, że człowiek, który zabił Scyllę, nie podejmowałby tak ryzykownego

kroku, gdyby nie zmusiły go do tego określone okoliczności. Można też śmiało

założyć, że Scylla musiał o czymś wiedzieć. I ponieważ tu mieszkał, gdy przyjeżdżał

do miasta, i tu również umarł, na miejscu zabójcy podejrzewałbym - i byłoby to w

pełni uzasadnione - że i ty o czymś wiesz. Przynajmniej istnieje taka możliwość.

Wszyscy wiedzą, że umierający człowiek mówi często dziwne rzeczy. Konkluzja jest

więc taka: gdybym był jego zabójcą, z pewnością chciałbym i tobie zadać kilka pytań.

- Ale ja nic nie wiem... z niczym nie miałem nic wspólnego.

- Ja o tym wiem i ty o tym wiesz, ale nie wiedzą ci „oni”.

Babe nie wiedział, co odpowiedzieć.

- Tom?

- Tak, proszę pana.

- Powiem ci w tej chwili coś okropnego. Zrobię to z dwóch powodów. Po

pierwsze uważam, że to, o czym ci powiem, może się wydarzyć; po drugie, chcę cię

tak nastraszyć, abyś zrobił dokładnie to, o co cię poproszę.

- Proszę posłuchać, panie Janeway. Obiecuję, że posłucham pańskiej rady. To,

co się już stało, jest wystarczającym doświadczeniem, by doprowadzić człowieka do

ostateczności.

Janeway pokiwał głową i zaczął pakować rzeczy Doca.

- Świetnie. Chciałem tylko powiedzieć, co ci się może przytrafić.

- Nie jestem pewny, czy chcę tego słuchać - odparł Babe, a po chwili dodał: -

A więc jak pan myśli, co mi się może przytrafić?

Janeway, zajęty pakowaniem, odwrócił wzrok w kierunku Babe'a.

- Myślę, że spróbują cię złapać. Potem będą cię torturować. A na koniec -

zabiją cię...

20

Janeway skończył pakować rzeczy Doca w milczeniu.

- Jesteś tam jeszcze? - zapytał po chwili.

Babe skinął głową.

background image

- To jedynie przypuszczenie, ale po jakimś czasie w tego rodzaju pracy

wyrabiamy w sobie pewną intuicję, potrafimy wniknąć w myśli innych. Jeśli ktoś z

nas traci bliską osobę z rodziny, zadajemy sobie natychmiast pytanie, czy ta śmierć

była czystym przypadkiem. Dave opowiedział mi o tym, jak cię napadnięto, i zdradził

mi, dlaczego wybierał się do ciebie - chciał cię na jakiś czas ściągnąć do

Waszyngtonu. - Zaczął zamykać. - Chyba zostawił tu jakieś dodatkowe rzeczy - tak

na wszelki wypadek.

- Niech pan skończy z tymi podchodami. Pytał pan już o to i powiedziałem

już, że niczego nie zostawił.

Janeway odwzajemnił uśmiech.

- Chyba brat mógł na tobie polegać.

Babe ruszył z Janewayem w kierunku drzwi.

- Zatrzymałem się w „Carlyle”. Wiesz, że faceci z branży naftowej żyją

całkiem dostatnio. To niedaleko stąd, wystarczy przejść przez park. Możesz

zadzwonić o każdej porze. Numer: 7441600, pokój 2101. - Sięgnął ręką w kierunku

gałki. - Teraz posłuchaj mnie uważnie: zapewnimy ci ochronę dopiero jutro rano. Do

tego czasu zajmuje się tym policja. Musisz wiedzieć, że nie mam zbyt wielkiego

zaufania nawet do największych orłów wśród nowojorskich stróżów porządku. A

więc posłuchaj: zostaniesz tu na noc i zamkniesz drzwi na klucz, dobrze?

- Chryste! Jaka ochrona?

Janeway odwrócił się raptownie w kierunku Babe'a.

- Nie mówię przecież, że masz żyć jak pustelnik. Chcę tylko, abyś pozostał w

domu do momentu, gdy zjawią się ludzie, których obdarzam zaufaniem.

- A co potem? Mam resztę życia spędzić w towarzystwie jakiegoś

ostrzyżonego na jeża głupka, który będzie chodził za mną krok w krok?

- Ciebie potraktujemy specjalnie i wyznaczymy do twojej ochrony

długowłosego intelektualistę. Teraz posłuchaj: pracowałem z Davem dłuższy czas i

uwierz mi, że byliśmy przyjaciółmi. Spotkamy się pewnie w piekle. Mam wiele na

sumieniu, ale nie chcę, aby zadręczał mnie i z tego powodu, że nie zadbałem o twoje

bezpieczeństwo. A więc zrób to, co ci mówię, i zamknij się.

- Jeśli tak bardzo leży panu na sercu moje bezpieczeństwo, dlaczego zostawia

mnie pan teraz samego?

Janeway położył torbę na podłodze.

- Myślałem, że to oczywiste. Jeśli nie przyjdą po ciebie, jak dowiemy się, kto

background image

był zabójcą? Czy sądzisz, że mamy do czynienia z kretynami? Czy myślisz, że

włamią się do ciebie i powiedzą: „cholera, wyprowadził się”, a my wyskoczymy z

szafy z okrzykiem: - Ręce do góry, cwaniaczki! - Jeśli będziesz gdzie indziej,

dowiedzą się o tym i nie zjawią się tutaj. Jeśli zostaniesz, być może i tak nie przyjdą.

To byłoby ryzykowne; znają nas dobrze i będą podejrzewać zasadzkę. Ale jeśli są

zdesperowani - a myślę, że tak właśnie jest - zjawią się na pewno.

- Innymi słowy, zapewnia mi pan ochronę, ale jednocześnie wykorzystuje

mnie jako przynętę.

Na twarzy Janewaya można było po raz pierwszy zauważyć oznaki zmęczenia.

- Chcę złapać zabójcę. Nie mam lepszego pomysłu, jak to zrobić. Może ty

masz? Jeśli chcesz ze mną jechać do „Carlyle”, na Boga powiedz, że tego chcesz.

Zarezerwuję ci pokój. Potem ściągniemy cię do Waszyngtonu i będziesz w ukryciu

tak długo, jak to konieczne. Spełnię każde twoje życzenie; przysięgam, że to zrobię.

Powiedz mi tylko, czego chcesz.

Babe nie zawahał się z odpowiedzią. Bogart też zresztą postąpiłby tak samo.

- Nie uraził mnie pan niczym, panie Janeway, przysięgam. Pytałem tylko z

ciekawości. Teraz już wiem, co pan planuje, i myślę, że to wspaniały pomysł. Widzi

pan, historycy nie mają zbyt wielu okazji, by miewać takie przygody. Prowadzę mało

ruchliwy tryb życia, chyba to zrozumiałe? Cały dzień ślęczę przy biurku, bez końca

wertując książki. Poza tym zamierzałem wyjść z domu dopiero po południu, więc

moje plany są przez przypadek zgodne z pańskimi. Nie brałem jedynie pod uwagę

faktu, że będę pilnowany przez policję. - Babe zorientował się, że Janeway sonduje

go wzrokiem, zadając sobie pytanie, czy chłopak mówi prawdę. Babe nie przejął się

tym zbytnio, gdyż faktycznie nie kłamał. Zastanowił się, czy czułby się tak pewny

siebie, gdyby nie fakt, że w dolnej szufladzie biurka trzymał pistolet. Były to jednak

czysto akademickie rozważania. Miał pistolet, więc mógł go przecież użyć, gdyby

zaistniała taka potrzeba.

Jakież to byłoby wspaniałe, gdyby hipotezy Janewaya okazały się słuszne i

śmierć Doca można było pomścić tak szybko! Gdyby zabójcy Doca zjawili się w jego

mieszkaniu, starłby ich w pył - a potem obserwował, jak powoli konają: Dotknął plam

krwi na koszuli.

- W porządku - powiedział w końcu Janeway. - Ja idę, ty zostajesz. Czy

pamiętasz mój numer telefonu?

- „Carlyle”., 7441600. Pokój 2101.

background image

Janeway był wyraźnie zaskoczony.

- Brat mógł na mnie naprawdę polegać - stwierdził Babe.

- Gdy wyjdę, zamknij drzwi na klucz - powiedział rozkazującym tonem

Janeway. Wziął torbę i wyszedł.

Babe zamknął drzwi na klucz.

Nie było już nikogo.

Została pustka.

Najbardziej brakowało Doca.

Nastał czas żałoby.

Babe podszedł do krzesła w rogu pokoju i usiadł. Nie było już nikogo, kto

przerwałby mu wpół słowa, nie było już powodu, by tłumić w sobie emocje. Siedział

bez ruchu - samotny. Był w tej chwili jedynym owocem związku H.V. i Rebeki Levy.

Został naprawdę sam jak palec. Jak inaczej można było określić jego sytuację? Nie

było już domowego ogniska, do którego mógłby teraz powrócić. Domem był dla

niego w tej chwili ten koszmarny pokój, który sam w sobie stanowił wystarczający

powód, by pogrążyć się w smutku. Stara rudera w kształcie prostokąta; a w niej

pojedyncza, zniszczona szafa. Pojedynczy zniszczony zlewozmywak; woda w

brunatnym kolorze, maleńka łazienka bez okna, z malutką wanną, a w całym

mieszkaniu tylko jedno, jakby schowane gdzieś w rogu okno - o framugach pokrytych

pleśnią, a ono samo nigdy nie było otwierane, by wpuścić do środka trochę świeżego

powietrza, poza tym...

...Chryste!... Okno... Cholerne okno... Czy było zamknięte? Czy zamknął je?

Obok okna znajdowało się przecież wyjście bezpieczeństwa, Gdyby nie zamknął

okna, właśnie tamtędy mogliby się dostać do mieszkania - ukryliby się w

ciemnościach, wyciągnęli karabiny z tłumikami, a następnie wdarli do środka. Potem

torturowaliby go, zabili i uciekli.

Babe podbiegł do okna.

Oczywiście było zamknięte.

Kretyn - pomyślał o sobie samym. Zużywasz energię na takie głupstwa,

podczas gdy stoją przed tobą ważniejsze zadania - trzeba opłakiwać brata, a któż inny

zrobi to za ciebie - przecież zostałeś sam.

Babe usiadł ponownie na krześle w rogu pokoju. Starał się myśleć w tej chwili

tylko o jednym - o stracie brata.

W tej sytuacji nie było to jednak możliwe.

background image

- Doc - powiedział głośno. - Pozwól, że odłożę to na później. - Być może

zabrzmi to okrutnie, ale prawda była taka, że Babe jako dorosły mężczyzna nigdy nie

przeżył żadnych przygód i był w tej chwili tak podniecony, że nie potrafił myśleć o

sprawach wzniosłych. Bogart i Cagney mieli niesamowite przeżycia niemal

codziennie. A teraz przyszła kolej na niego.

T. Babington Levy znajdował się -- a przynajmniej miał taką nadzieję - w

niebezpieczeństwie.

Fantastyczne uczucie.

Niech szczeniaki z tarasu nazwą go teraz lalusiem! Niech ktokolwiek to zrobi

- pożałuje tego. Wiem, co zrobię - postanowił Levy - włożę pistolet do kieszeni, ale

tak, aby był widoczny. Pospaceruję potem w okolicach tarasu; zobaczą spluwę i

posikają się ze strachu w spodnie. Być może szef gangu zbierze się na odwagę i

powie szeptem:...proszę pana, czy to jest to... no wie pan, co? Levy odwróci się wtedy

w ich stronę, starając się przy tym przyjąć wyraz twarzy Alana Ladda, i odpowie: Nie

wiem, a może chciałbyś tu podejść i sam sprawdzić?

To nie jest najlepsza odpowiedź - pomyślał Levy. Trzeba powiedzieć coś, co

pójdzie im w pięty. Muszę to jeszcze raz przemyśleć...

Nie zawracaj sobie tym głowy - pomyślał Levy. Janeway powiedział, że do

południa nie wolno ci wystawiać głowy poza dom.

Pieprzyć to, co powiedział Janeway. Levy nie był przecież dzieckiem.

- Nie jestem dzieckiem - powiedział do siebie. Był historykiem - a historycy to

ludzie, którzy mają wolny wybór. Chyba że są marksistami. Levy nie był jednak ich

zwolennikiem. Był wolnym człowiekiem i mógł robić to, na co miał ochotę - i tak

było od czasu, gdy wynajmował swą ruderę.

Czy nie przeżył całego lata na Zachodniej Dziewięćdziesiątej Piątej w Nowym

Jorku, nie mając żadnych nieprzyjemnych doświadczeń? To prawda, że został

napadnięty, lecz incydent ten miał przecież miejsce w parku. A komuś, kto przeżył

lato na Zachodniej Dziewięćdziesiątej Piątej, przetrzymał sierpień bez klimatyzacji,

nie był potrzebny jakiś ostrzyżony na jeża dostawca, który miałby decydować o tym,

co jest, a co nie jest bezpieczne.

Levy siedział na swoim krześle i był zupełnie spokojny do momentu, gdy

nagle usłyszał, jak ktoś przez okno próbuje dostać się do mieszkania.

Gdy było już po wszystkim, Babe pomyślał, że biorąc pod uwagę zaistniałe

okoliczności, zachował się bardzo dobrze. Nie wpadł w panikę, nie krzyczał, nie

background image

zamierzał uciekać. Podszedł ostrożnie do biurka, otworzył dolną szufladę - i pistolet

znalazł się w jego ręce. Odbezpieczył go i wycelował w kierunku okna.

Oczywiście nikogo tam nie zobaczył.

To był z pewnością jeden z dźwięków, jakie wydają stare budynki - w tym

akurat było to rzeczą zupełnie normalną. A cała reszta - to tylko wyobraźnia Babe'a.

Stał nieruchomo, trzymając w ręce broń. Nie czuł się niezręcznie, ale i nie był z siebie

dumny.

Był przestraszony.

Przypomniał sobie ten właśnie moment, gdy zaczął się bać. Stało się to w

chwili, gdy wziął do ręki pistolet. Wtedy bowiem zdał sobie sprawę z pewnych

faktów: zamordowano brata, a jego samego mógł spotkać podobny los.

Babe zaczął się pocić.

Jezu! Choć trochę świeżego powietrza! Ruszył w kierunku okna, lecz

zatrzymał się. Za oknem nie było przecież świeżego powietrza, tylko zapach

stęchlizny. Poza tym w pobliżu wyjścia bezpieczeństwa było bardzo ciemno i mógł

się tam ktoś ukryć.

Babe ociekał potem. Wyschło mu w ustach i pomyślał w tej chwili o

czekoladowym koktajlu - zimnym i orzeźwiającym - i do tego zdrowym na żołądek.

Prawdopodobnie budka z koktajlami na rogu ulicy była już zamknięta. Być może

jednak jej stary właściciel nie zwinął interesu w tak gorący wieczór jak ten. Kto wie -

może miał o tej porze klientów. Nawet gdyby okazało się inaczej, lepiej było się teraz

znaleźć na ulicy, niż siedzieć samotnie w mieszkaniu, wpadać w panikę z powodu

jakichś dźwięków i celować pistoletem w niewiadomym kierunku. Babe schował

więc ostrożnie pistolet do kieszeni sportowej kurtki, wyciągnął portfel i klucz - i

wyszedł z pokoju.

Serce waliło mu jak młotem...

Cagney w podobnej sytuacji nie zawahałby się ani przez chwilę, a Bogart z

pewnością wyszedłby po koktajl bez broni. Ale on - Babe - odczuwał paniczny strach,

schodząc po dość jasno oświetlonych schodach. Wiedział przy tym, że wyprawa po

koktajl, który był mieszanką czekolady, zimnego mleka i wody sodowej, będzie i tak

bezowocna.

Babe zbliżał się do parteru powolnym krokiem. Co kilkanaście stopni

zatrzymywał się nagle i raptownie odwracał. Rozglądał się i nasłuchiwał - chciał mieć

absolutną pewność, że za jego plecami nikt się nie zaczaił.

background image

Schodził dalej kontynuując ten dziwaczny marsz, przerywany nagłymi

obrotami do tyłu. Prawą rękę trzymał głęboko w kieszeni kurtki, ściskając w niej

pistolet.

Boże, strach paraliżuje mi ruchy - pomyślał.

Jeszcze kilka minut przedtem odczuwał radość z powodu możliwości

przeżycia przygody.

Teraz wszystko się zmieniło.

Znalazł się wreszcie na podeście z brązowego kamienia i przez drzwi spojrzał

w kierunku ulicy, starając się wypatrzeć policjanta.

Nie dojrzał jednak nikogo.

Ostrożnie, gotowy do strzału, wyszedł w ciemność nocy. Serce waliło mu

nadal jak młotem. Ciężkie duszne powietrze - żeby choć jeden powiew wiatru!

- Hej, Melendez - odezwał się jeden z chłopców z tarasu. - To nasz laluś.

- Hej, lalusiu, powinieneś być już w łóżku - usłyszał Babe i odwrócił się;

kusiło go, aby wyciągnąć pistolet, ale wiedział, że to tylko dzieciaki z tarasu. Było ich

czterech. Siedzieli na stopniach, popijając piwo i paląc. Byli w towarzystwie kilku

dziewczyn, spośród których jedna wyglądała na całkiem ładną. Babe podejrzewał, że

palili marihuanę.

Ten z chłopców, który zażartował wcześniej z Babe'a, ich przywódca,

najwidoczniej noszący nazwisko Melendez, siedział w ten upalny wieczór ubrany

tylko w dżinsy.

- Hej, lalusiu, możesz się przeziębić w tej cienkiej kurtce - zawołał do Babe'a.

- Może pożyczyć ci coś cieplejszego. - Inni zaśmiali się.

Ten Melendez jest mądrzejszy ode mnie - pomyślał Babe. Zastanowił się nad

tym przez chwilę. Zrobił to celowo, by zapomnieć o tym, w jak bardzo niezręcznej

znalazł się sytuacji. Minęła już pierwsza w nocy, a on szedł w poszukiwaniu

czekoladowego koktajlu, trzymając w kieszeni gotowy do strzału pistolet. Nie

powinienem pozwolić na to, by szesnastoletni chuligan zapędzał mnie w kozi róg -

postanowił Babe. Starając się zapanować nad głosem, spytał jakby od niechcenia:

- Nie wiecie, gdzie jest najbliższy kiosk z koktajlami?

- Masz na myśli najbliższy otwarty kiosk? - odparł Melendez. - Jeśli jesteś taki

zdesperowany, możesz się włamać do tego za rogiem. Tak przynajmniej radzą sobie

w takich sytuacjach inni, którzy uzależnili się od tego napoju. - Tarasowy gang znów

wybuchnął śmiechem.

background image

Upokorzony Babe wszedł z powrotem do domu. Cóż za wstyd - dać się

rozłożyć na łopatki jakiemuś latynoskiemu wesołkowi! Babe ruszył pędem po

schodach, dobiegł do drzwi, otworzył je i ostrożnie wszedł do środka. Dla

bezpieczeństwa przekręcił klucz w zamku dwa razy. Wyciągnął z kieszeni pistolet i

poszedł sprawdzić, czy okno jest nadal zamknięte. Wszedł następnie do łazienki, aby

upewnić się, że nikt się w niej nie ukrył. Otworzył drzwi szafy, w której na szczęście

wisiały tylko jego sportowe ubrania. Na tym jednak nie skończyły się szaleńcze

poszukiwania. Przyklęknął, aby zajrzeć pod łóżko - tam również nikogo nie znalazł.

Przeszedł następnie przez pokój i chwycił słuchawkę. Wykręcił numer „Carlyle”,

poprosił o połączenie z pokojem 2101 i już po pierwszym sygnale usłyszał

energiczny, zniecierpliwiony głos Janewaya:

- O co chodzi?

Babe poczuł się zmieszany.

- To tylko ja.

- Tak, co się dzieje? No mów, Tom.

- Właściwie nic. Nic ważnego.

- Tom, zadzwoniłeś. Musiałeś mieć jakiś powód. - Chciałem tylko... miałem

się wykąpać i iść spać. Chciałem pana zawiadomić, że wszystko w porządku.

- Kłamiesz.

Babe wyobraził sobie, jak Janeway świdruje go teraz bystrymi, niebieskimi

oczami.

- Kiedy pan wyszedł, czułem się tym wszystkim niesłychanie podniecony, ale

to uczucie minęło szybko. Potem zacząłem się bać i pomyślałem, że mógłbym z

panem porozmawiać. To wszystko. Chciałem z kimkolwiek porozmawiać. A pan jest

odpowiednim Babe urwał, lecz jego rozmówca milczał. - To miał być tylko żart -

dodał po chwili.

- Czy nadal jesteś przestraszony?

- Nie, nie zadzwoniłbym, gdybym wcześniej nie odzyskał panowania nad

sobą. W przeciwnym razie zrobiłbym z siebie kretyna.

- Kłamiesz.

- Czuję się już znacznie lepiej. Proszę nie sądzić, że skaczę po pokoju i pękam

ze śmiechu, ale z pewnością dochodzę już do siebie. Naprawdę.

- Czy chcesz, abym do ciebie przyjechał?

- Nie, proszę pana.

background image

- A może chcesz przyjechać do mnie?

- Nie. Naprawdę nie.

- Nie oferuję ci jałmużny. Chyba to rozumiesz?

- Tak, rozumiem, proszę pana. Ale gdyby pan tu przyszedł, wiedzieliby, że nie

jestem sam. Gdybym z kolei pojechał do pana, to jasne, że mieszkanie zostałoby

puste.

Myślę, że będzie najlepiej, jeśli niczego nie będziemy teraz zmieniać.

- Sądzę, że dziś w nocy i tak nie zaatakują. Nie wiedzą jeszcze o tym, że

Scylla nie zginął od razu. Gdyby po niego wrócili, okazałoby się, że gdzieś zniknął.

Zaczęliby go szukać, a to przecież musiałoby trochę potrwać. Gdybyś więc do mnie

przyjechał, w niczym nie pokrzyżowałoby to naszych wspólnych planów. Poza tym

powiem bez ogródek: boję się o ciebie. Sprawia to ton twojego głosu.

- To prawda, że czuję się trochę nieswojo. Prawdziwym powodem, dla którego

do pana zadzwoniłem, jest to, że wokół domu nie ma żadnej obstawy. Nie widziałem

ani jednego policjanta.

Janeway nie odpowiedział.

- Sprawdziłem dokładnie całą okolicę. Na pewno się nie mylę.

- Wychodziłeś z domu - odparł Janeway.

Babe wyczuł w jego głosie gniew.

- Prosiłem cię tylko o jedno: nie rób tego. Ty jednak nie posłuchałeś.

- Wyszedłem tylko na chwilę.

- Levy?

- Tak, proszę pana?

- Ludzie z obstawy powinni pozostawać w ukryciu. Jutro rano wyślę do ciebie

pierwszą czteroosobową grupę ludzi z Dywizji. Czy myślisz, że chłopcy w

podkoszulkach będą podchodzić do przechodniów: proszę nie przeszkadzać,

pilnujemy tego domu?

- Proszę nie żartować. Pomyślałem po prostu, że powinien pan o tym

wiedzieć.

- Nie żartuję. Gdybyś był teraz w „Carlyle”, dostałbyś porządnego kopa w

tyłek. Gdy wychodziłem od ciebie wieczorem, natknąłem się na policjanta. Nie miał

na sobie munduru, ale wierz mi, że tam był. Miał długie jasne włosy i udawał, że jest

pijany jak bela. - Przerwał na chwilę. - Nie podoba mi się to, co mówisz, i to, co

robisz. Daj mi kilka godzin czasu. Zjawię się u ciebie przed szóstą. Nastaw budzik na

background image

wcześniejszą godzinę, bo jeśli przyjdę i nie znajdę na stole gorącej kawy, możesz

naprawdę mieć kłopoty.

- Dziękuję, panie Janeway.

- „Nie nada”. Byłem przecież przyjacielem twojego brata.

Na tym skończyli rozmowę i Babe mógł się wreszcie rozebrać - ściągnąć ze

swego chudego ciała pokrwawione ubranie. Wszedł do łazienki i odkręcił oba kurki.

Odczekał, aż woda straci brunatne zabarwienie, i zakręcił kurki. Gdy brudna woda

ściekała już do kratki, ponownie je odkręcił. Ściągnął z siebie resztę ubrania i

zastanowił się, czy nie powinien mieć przy sobie pistoletu. Był tak roztrzęsiony, że

sięgając po mydło, mógł sobie to „coś” odstrzelić. Daily News zamieściłby taki oto

nagłówek: „Stypendysta Fundacji Rhodesa pozbawił się męskości w czasie kąpieli.

Myślał, że został napadnięty przez opryszków”.

Babe odłożył broń na swoje miejsce, czyli schował ją z powrotem do dolnej

szuflady biurka. Wszedł do łazienki, zakręcił kurki i jeszcze raz wrócił do pokoju, by

wziąć coś do czytania. Leżąc w wannie potrafił się wznieść na szczyty swoich

intelektualnych możliwości. Czyż ciepła woda nie stwarzała najlepszych warunków

do głębokich przemyśleń, przeglądania notatek bądź powtórnego czytania

historycznych książek? Ale jaką lekturę wybrać w tej chwili? Rozejrzał się po pokoju,

który w tym momencie oświetlały wszystkie znajdujące się tam lampy - proste, tanie,

bez abażurów. Umieszczone były w strategicznych punktach pokoju: jedna przy

łóżku, dwie na przeciwległych końcach biurka i jedna koło krzesła w rogu, a więc w

miejscu, gdzie znajdowała się, „czytelnia”.

Babe zdecydował się w końcu na książkę pani Cowles „Rok 1913”. Autorka

nie była zbyt znanym historykiem lecz wybrała w swej pracy ważny dla całego świata

okres dziejów. Wydarzenia tego roku, nawet te mniej ważne, pozwalały bowiem

zrozumieć nie tylko charakter mającej wkrótce wybuchnąć wojny, lecz również

historii dwudziestolecia powojennego. Babe wyciągnął z szafy czystą pidżamę i

wszedł do łazienki.

Czy powinien zamknąć drzwi na klucz?

Powiesił pidżamę na wieszaku na ręczniki i zaczął się zastanawiać. Znów

zabiło mu mocniej serce. Dlaczego miałby zamykać drzwi na klucz? Do tej pory

nigdy tego nie robił i nie miał zamiaru wpadać teraz w panikę. Zamknąć drzwi -

czemu nie? Nie było w tym nic złego, choć dawniej nie miał takiego zwyczaju. Samo

jednak zamknięcie drzwi nie oznaczało przecież, że jest tchórzem.

background image

Zaczął wchodzić do wanny, sprawdzając jednocześnie temperaturę wody

dużym palcem u nogi. Woda była za gorąca. Odkręcił kurek z zimną, lecz nagle

pomyślał, że narobi zbyt dużo hałasu. Wtedy właśnie, gdy woda pełnym strumieniem

będzie wlewała się do wanny, ktoś mógłby się wśliznąć do mieszkania. Pełnym

strumieniem? Z kranu ciekła wąska strużka a on nazywa to „pełnym strumieniem!” W

niezgrabnej pozycji odczekał więc chwilę, aż woda osiągnie bardziej znośną

temperaturę, i wszedł wreszcie do wanny. Wprawnym ruchem - używając ponownie

dużego palca u nogi - zakręcił kurek z zimną wodą i zaczął przerzucać kartki w

książce. Po jakimś czasie zamknął książkę i trzymając ją obiema rękami, przymrużył

oczy.

Robił to często w przeświadczeniu, że pomaga mu to w zapamiętywaniu

faktów. Rozkazywał niejako książce, by okazała posłuszeństwo wobec swego

czytelnika. Gdy przeczytał uważnie książkę, ponownie wracał do ważniejszych

fragmentów, a następnie ściskał ją mocno w rękach i siłą woli nakazywał mózgowi,

by zarejestrował opisane fakty. Lato w Londynie było wtedy gorące. Na skutek

upałów zmarło kilka osób. Carpentier znokautował Bombardiera Wellsa w ciągu

zaledwie kilku sekund. Francuz starł więc w pył Anglika. Sufrażystki zdobywały

coraz większe poparcie, a jedna z nich rzuciła się w czasie derby pod konia samego

króla i ten gest przypłaciła własnym życiem. Sensacją w dziedzinie tańca okazało się

tango. Babe przerwał na moment - choć sam nie tańczył, był przekonany, że taniec

może mieć pewne znaczenie z punktu widzenia historii. Natknął się kiedyś na artykuł

- nie była to wybitna praca, lecz godna przeczytania - w którym autor odnosił tańce

danej epoki do panujących wtedy zasad moralnych; nie polityki danego okresu, lecz

spraw związanych z seksem, żądzą krwi i...

...w tym momencie rozległ się trzask.

Jezu Chryste! Co to było? Babe leżał jak sparaliżowany. Poruszał tylko

oczami, które zaczęły mrugać zupełnie bezwiednie. Usłyszał to, usłyszał wyraźnie!...

Co usłyszał?... cholera, co to było - ten trzask...? Hałas rozległ się gdzieś na zewnątrz,

w pustym pokoju, a więc co to mogło być?

Nic - odpowiedział sam sobie. Podobnie jak wszystkie inne odgłosy, które

usłyszał tego wieczoru. To był odgłos wydany przez stary, butwiejący budynek - i nic

więcej.

Odgłos ten różnił się jednak od typowych trzasków i zgrzytów. Był inny,

przypominał odgłos gaszonej lampy. Nie, nie tylko przypominał - to był odgłos

background image

gaszonej przez kogoś lampy.

Babe wynurzył się z wody, starając się zerknąć przez szparę pod drzwiami.

Chciał sprawdzić, czy w pokoju nie zrobiło się ciemniej. Nie doszedł jednak do

żadnych wniosków. To z pewnością nic ważnego. Nawet gdyby pojawił się jakiś

problem, był na tyle dorosły, by sobie z nim poradzić. Poza tym nie pojawił się żaden

problem. Żaden.

W pokoju znajdowały się cztery lampy. A więc gdyby usłyszał cztery podobne

odgłosy, cztery trzaski, wtedy sprawa byłaby jasna. Ale tak się nie stało, więc nie

było powodu do zmartwień.

Wracajmy więc do roku 1913.

Niemcy starali się, jak mogli, by ich zeppeliny funkcjonowały prawidłowo.

Benz był już dobrze prosperującą fabryką samochodów, a Krupp pobił już wszystkich

na głowę pod względem nagromadzonego bogactwa. A prawdziwie gorący okres miał

dopiero nadejść - okres, w którym zbrojenia miały stać się absolutnie najważniejszą

sprawą...

...trzask.

Babe wynurzył się do połowy z wanny, by zamknąć na klucz drzwi łazienki.

Robiąc to wytworzył falę, która z pluskiem rozbiła się o jedną ze ścian wanny. Przez

moment nie słyszał więc, co się dzieje w pokoju, lecz kiedy rozłożył się wygodnie w

wannie, znów nastała cisza. Zamknął oczy, starając się usłyszeć choćby najmniejszy

szelest.

Panowała absolutna cisza.

Ktoś mógł zgasić dwie spośród jego czterech lamp - a może źródłem

odgłosów były ściany budynku? Leżał bez ruchu i chociaż był bardzo przejęty,

odczuwał jednocześnie satysfakcję z tego powodu, że do tej pory udało mu się nie

popaść w jeszcze większą panikę. Co więcej - jego umysł działał sprawnie i logicznie,

a prawa logiki mówiły, że jeśli poza łazienką znajdowali się ludzie, którzy gasili

kolejne lampy, to nie poprzestaliby na jednej czy dwóch - zgasiliby wszystkie. A więc

dopóki nie zgasły wszystkie cztery, nie było sensu martwić się na zapas. Jeśli zgasną

wszystkie - cóż...

...następny trzask.

Myśl o roku 1913 - rozkazał sobie samemu Babe, ściskając książkę z całej

siły. Rosja. Mocno zacisnął powieki. Rosja. Śpiący Olbrzym. Mikołaj sprawował

jeszcze władzę, lecz okres rządów Rasputina zbliżał się nieuchronnie. Jego wpływ na

background image

Aleksandrę stawał się z miesiąca na miesiąc większy. Kolejnego jej syna wyleczył z

hemofilii, podczas gdy lekarze bezradnie rozkładali ręce. Lenin siał niepokój, gdzie

tylko mógł, torując sobie drogę do władzy. A w Ameryce? Pieniądze. Pieniądze i nic

więcej. Vanderbiltowie zorganizowali mały wieczorek muzyczny i aż dziw bierze, że

nie zadowolili się samym Franzem Leharem jako dyrygentem oraz Kreislerem - nie

samym jednak, lecz w towarzystwie Elmana, którzy razem rzępolili na

skrzypeczkach. Do tego wszystkiego zaprosili jeszcze Carusa, który swym tenorem

zabawiał zaproszonych gości. I co wy na to? Podczas gdy cały świat staczał się w dół

po równi pochyłej, tu, w Ameryce, człowiek nie liczył się w towarzystwie, jeśli nie

potrafił ściągnąć na przyjęcie starego Enrica, który wypluwał płuca, by sprawić

przyjemność gospodarzowi i jego czterystu krewnym. Nie do wiary! Jak to możliwe,

że tak bardzo odizolowaliśmy się od reszty świata? Nic dziwnego, że musiało to w

końcu eksplodować...

...w końcu czwarty trzask.

Babe był na to przygotowany. Spokojnie odłożył książkę i powiedział do

siebie: Będzie jeszcze piąty trzask. A jeśli moje przewidywania okażą się słuszne,

będzie to oznaczać, że nie były to żadne trzaski, lecz jakieś inne odgłosy wydawane

przez mury budynku. I wszystkie moje lampy będą nadal zapalone. A więc szafa gra!

Będzie jeszcze piąty trzask - powtórzył.

Jestem najzupełniej przekonany o tym, że rozlegnie się piąty trzask. Nakazują

to bowiem prawa logiki, a jeśli własne życie powierzyło się tym prawom, nie wolno o

nich zapominać nawet w chwilach pewnego zwątpienia.

Jego plan działania był więc zupełnie prosty: powinien teraz zaczekać na piąty

trzask, a gdy już go usłyszy, powróci do swej lektury.

A jeśli trzask nie rozlegnie się wcale?

W niczym nie skomplikuje to jego sytuacji. Poczeka spokojnie na rozwój

wydarzeń; drzwi są zamknięte na klucz, więc nie ma powodu do obaw. W czasach

gdy powstawała jego nora, budowano bardzo solidne domy. Niech więc ktoś spróbuje

wyważyć drzwi! Co najwyżej zmiażdży sobie ramię. Do diabła, dostanie nauczkę!

Chyba że napastnicy okazali się olbrzymami. Rozstrzaskaliby wtedy drzwi na

drobne kawałki. Być może wynajęli specjalistę od wyważania drzwi, który musiałby

wylać niemało potu, by dostać się do środka.

- Na pomoc - powiedział Babe, sprawdzając, jak słowa te brzmią w jego

ustach. Nie używał ich bowiem nigdy przedtem. Przynajmniej nie w okolicznościach,

background image

które naprawdę zmuszałyby go do tego. Jako dziecko często wzywał pomocy. Jednak

wtedy oznaczało to zupełnie coś innego: „niech ta pszczoła przestanie za mną latać”.

Teraz znaczenie tych słów było takie: Ratujcie mnie. ratujcie moje życie...

...trzask.

Babe rozłożył się wygodnie w wannie, dziękując Bogu za to, że ściany w

budynku były odpowiednio grube. W przeciwnym razie musiałby wyjść na korytarz i

ociekając wodą, tłumaczyć zawstydzony jakiemuś sąsiadowi, że to pomyłka, że to nie

on wzywał pomocy, a w ogóle dlaczego miałby to robić? Nie - zdecydował Babe.

Takie zachowanie nie byłoby uprzejme - sąsiad spełnił przecież dobry uczynek. Babe

wymyślił więc inne wytłumaczenie: Och, czy pan również usłyszał nawoływanie o

pomoc? Ktoś krzyczał na ulicy. Być może dzieciaki z tarasu napadły na jakiegoś

przechodnia. Proszę chwilę zaczekać; ubiorę się tylko i razem sprawdzimy, co się

stało. Takie słowa wypowiedziane do sąsiada w środku nocy zabrzmiałyby z

pewnością wiarygodnie. Od momentu jednak, gdy rozległ się piąty trzask, nie miało

to większego znaczenia...

...a teraz rozległ się odgłos zgrzytania.

Babe wstrzymał oddech. Piąty trzask był przecież identyczny, a więc nie był

to żaden trzask, tylko zgrzytanie...

...i znów zgrzytanie.

Zgrzyt.

Ktoś zdejmował z zawiasów drzwi od łazienki.

- Na pomoc! - wrzasnął Babe. Nie zrobił tego wystarczająco głośno, więc

krzyknął jeszcze raz. - Na pomoc! - W tej chwili rozluźnił się i przygotował struny

głosowe do tego, aby ryknąć tak głośno, żeby zadrżały ściany. Jednak nie zdążył tego

zrobić, gdyż nagle usłyszał coś, co przestraszyło go bardziej niż wszystkie odgłosy,

jakie do tej pory rozległy się poza łazienką.

Z jego pokoju dochodziły w tej chwili dźwięki muzyki rockowej; radio było

nastawione na pełny regulator zagłuszając wszystko inne.

Zgrzyt.

Zgrzyt.

Zgrzyt.

Zgrzyt.

Babe wyskoczył z wanny i stanął na równe nogi. Rozejrzał się nerwowo po

łazience w poszukiwaniu czegoś, czym mógłby zaatakować napastników. Szli teraz

background image

po niego, a on - cóż za kretyn! - używał elektrycznej maszynki do golenia. Jego ojciec

golił się zwykłą brzytwą. Babe uwielbiał patrzeć na niego, gdy podgalał sobie

bokobrody. Jaka szkoda, że nie naśladował w tym względzie H.V ściskałby teraz w

ręce brzytwę, gotowy do odparcia ataku. Gdyby weszli napastnicy, pokroiłby ich w

plasterki, a następnie wezwał policję. Pokazałby im, co potrafi...

Nie, nie pokazałby... przestań o tym myśleć... nie masz przecież brzytwy.

Miał jednak pistolet.

Ale jak się do niego dostać? Babe stał nagi w rogu łazienki, starając się za

wszelką cenę wymyśleć jakiś rozsądny sposób postępowania. Jedynym jednak

pomysłem, jaki przyszedł mu do głowy, było to, że powinien się ubrać. Gdyby nagle

wpadli do środka, a on był ciągle nagi, poczułby się upokorzony. Bez ubrania nie

walczy się najlepiej, gdyż wystawia się na cel najbardziej czułe miejsca. Tak więc

szybko się ubrał; spodnie od pidżamy mocno zacisnął paskiem, górę zapiął dokładnie

na wszystkie guziki.

Tak jest dużo lepiej - pomyślał Babe.

Lepiej? Lepiej, ty dupku? Przyszli cię załatwić, a ty masz świetne

samopoczucie, ponieważ włożyłeś pidżamę? Wymyśl coś!

I wymyślił.

- Ratunku! - krzyknął Babe. - Ratunku, na pomoc, na pooomoc! - Dobiegające

z pokoju dźwięki muzyki rockowej stały się jeszcze głośniejsze, co go nie zaskoczyło

i bynajmniej nie zmartwiło. Chciał bowiem, aby pomyśleli, że jest zupełnie

bezbronny i trzęsie się ze strachu, skulony gdzieś w rogu łazienki. Aby ich utwierdzić

w tych przypuszczeniach, krzyknął jeszcze głośniej: - Na rany Chrystusa, niech mi

ktoś pomoże! - Nie przyjdzie im wtedy do głowy, że to on ich zaatakuje - przekręci w

zamku klucz, otworzy szeroko drzwi i wpadnie do ciemnego pokoju jak grom z

jasnego nieba, kierując się w stronę biurka. Kiedy chwyci już pistolet, strzeli - na

oślep, bez celowania. Dowiedzą się wtedy, że razem z nimi, w tym samym pokoju,

znajduje się uzbrojony mężczyzna gotowy na wszystko, zdolny do tego, by zabić. I

dzięki temu zyska nad nimi przewagę.

- Ratunku! - wrzasnął Babe, przybliżając się do drzwi. - Jezu, pomóż mi! -

Jego palce były tuż przy zamku. - Mój Boże, czy nikt mi nie może pomóc? - Obie

ręce miał już gotowe do działania: jedną trzymał na gałce od drzwi, drugą na zamku.

Wydał jeszcze jeden błagalny okrzyk: - Proooszę! - po czym przekręcił w zamku

klucz, otworzył szeroko drzwi, w pełnej gotowości, aby ruszyć w kierunku biurka.

background image

Babe był zbyt powolny.

Na jego drodze stanął Kulawy, a po chwili doskoczył facet o potężnych

ramionach i zaczął walić w niego jak w bęben, zmuszając go do powrotu do łazienki.

Uciekając przed napastnikami, Babe pomyślał, że stłuką go na miazgę. Próbował

stawiać opór, lecz zupełnie nieskutecznie - mężczyzna o potężnych ramionach zaczął

wpychać go do wanny. Po chwili zrobiło się ciemno, a jedyne, co słyszał Babe, to

dźwięki muzyki rockowej, które nadal rozlegały się w pokoju. Ponownie znalazł się

w wannie. Zaczął kopać nogami w wodę, rozbryzgując ją na wszystkie strony. Jego

głowa zanurzała się coraz głębiej - wiedział już, że nie będzie to zwykłe pobicie; tym

razem napastnicy zamierzali go utopić.

Brak powietrza. Ucichła nawet muzyka. Jedyne, co rejestrowały jego zmysły,

to uścisk wielkich rąk, które nie pozwalały mu się wynurzyć ponad powierzchnię

wody. Nie pomagało kopanie nogami ani inne desperackie próby uwolnienia się z

uścisku. Kopał coraz słabiej i coraz rzadziej. Zamierzał jednak stawiać opór tak

długo, jak to było możliwe. Okazało się, że Janeway nie mylił się w niczym. Faceci,

którzy w tej chwili usiłowali utopić Babe'a, byli tymi samymi, którzy zabili wcześniej

Doca. Wspomnienie o Docu dodało Babe'owi trochę energii - niezbyt dużo, lecz na

tyle, że zdołał wynurzyć głowę ponad powierzchnię wody. Przez ułamek sekundy

usłyszał ryczącą muzykę.

Tylko przez ułamek sekundy. Wielkie ręce okazały się teraz naprawdę mocne.

Babe nie mógł się już wyzwolić z ich potężnego uścisku - nie mógł zrobić nic. A więc

tak się umiera - pomyślał. Głowę miał pod wodą; jego oczy były zamknięte. Doszedł

do wniosku, że umieranie nie jest takim strasznym doświadczeniem, jak sądzi

większość ludzi.

Po chwili musiał jednak zakaszleć. Woda wdarła mu się do płuc przez otwarte

usta. Uścisk dużych rąk nie pozwalał na to, by zaczerpnąć powietrza. Nie - pomyślał

wtedy Babe. Mylił się co do umierania. Mylił się całkowicie. Umieranie było czymś

gorszym, niż sądzi większość ludzi.

21

Babe przebudził się w jakimś nie znanym mu pokoju. Siedział przywiązany do

krzesła. Był sam. Miał na sobie mokrą pidżamę i czuł się zupełnie wyczerpany - ale

żył.

Mrugnął oczami, starając się uporządkować myśli. Pomieszczenie, w którym

background image

się znajdował, było zwykłym, małym pokojem o jasnych ścianach. Niezwykłe mogło

się wydawać jedynie to, że pokój był wyjątkowo jasno oświetlony. Podobnie krzesło,

na którym siedział - nie różniło się niczym szczególnym od innych krzeseł. Kiedy

jednak przechylił się lekko do tyłu, zorientował się, że siedzi na czymś, co

przypomina fotel bujany. Oparcie było ruchome i mógł je ustawić pod dowolnym

kątem. Nie mogło być jednak mowy o czymś, co można by nazwać wygodną pozycją,

gdyż jego ręce i nogi były mocno skrępowane. Od momentu napadu musiało już

minąć sporo czasu. Z drugiej jednak strony nie mogło to wydarzyć się aż tak dawno,

ponieważ pidżama Babe'a była jeszcze mokra. W pokoju nie było okien, lecz Babe

był przekonany, że jest jeszcze noc - prawdopodobnie około trzeciej. Sytuacja

wyglądała więc następująco: Babe w niewygodnej pozycji, całkowicie skrępowany -

stał się bez wątpienia bezbronną ofiarą bezlitosnych i sadystycznych oprawców.

Ale co z tego? Mógł przecież oddychać.

Mój Boże - pomyślał Babe - jak można nie doceniać tak ważnej funkcji

organizmu! Powinno się ogłosić Ogólnokrajowy Tydzień Oddychania. Należałoby

wybrać jakąś stosowną porę roku, na przykład późną jesień wtedy powietrze jest

stosunkowo czyste - i zachęcić ludzi, by spacerowali i biegali wdychając ozon. Babe

dostał zawrotu głowy, przypadłość niezbyt właściwa dla historyka - w jakim punkcie

znalazłby się dzisiejszy świat, gdyby coś podobnego spotkało Carlyle'a, gdy

wprowadzał akurat poprawki do swych prac? Nie mógł jednak nic na to poradzić: był

tu, obecny; ziemia kręciła się, a on wirował wraz z nią. Nie miał powodu się

uskarżać.

Za plecami usłyszał nagle głos:

Przebudził się.

W polu widzenia pojawił się Kulawy, który spojrzał z góry na Babe'a.

Rozległ się odgłos kroków i po drugiej stronie krzesła wyrósł mężczyzna o

potężnych ramionach, który również zaczął wpatrywać się w Babe'a. Mężczyzna

trzymał pod pachą całą stertę białych, czystych, starannie poskładanych ręczników.

- Daj - odezwał się Kulawy.

Ręczniki przeszły z rąk do rąk.

- Musisz unieruchomić mu głowę, to najważniejsze - powiedział Kulawy

cichym głosem, który nagle zamienił się niemal w szept.

Usłyszał bowiem za sobą szybkie kroki.

Babe zauważył u obu mężczyzn objawy lekkiego zdenerwowania.

background image

Przypomniał sobie, że w podobny sposób zachowywali się w jego pokoju policjanci i

ostrzyżony na jeża facet, gdy pojawił się na scenie Janeway.

Tym razem nie był to jednak Janeway. Mężczyzna, który właśnie wszedł, był

zupełnie łysy, potężnie zbudowany, o byczym karku. Jego oczy - jasnobłękitne -

miały barwę bardziej intensywną niż oczy Biesenthala. Jego siła fizyczna nie była

jednak jedyną rzeczą, na którą Babe zwrócił uwagę; przebywał na uniwersytecie

wystarczająco długu, aby stwierdzić, że niebieskooki mężczyzna robi wrażenie

geniusza. Nieznajomy trzymał w jednej ręce zwinięty ręcznik, natomiast w drugiej -

czarną skórzaną torbę. Ruchem głowy dał znać swym dwóm kompanom, aby

umieścili lampę bliżej krzesła. Kulawy pospiesznie wykonał jego polecenie. Wtedy

mężczyzna o byczym karku zapytał cichym głosem:

- Czy istnieje zagrożenie?

Babe nie był przygotowany na to pytanie.

- Co proszę?

- Czy istnieje zagrożenie?

Co?

- Czy istnieje zagrożenie?

- Na czym ma polegać to zagrożenie?

- Czy istnieje zagrożenie? - zapytał ponownie mężczyzna. Jego głos nie

zdradzał zniecierpliwienia.

Babe odpowiedział podniesionym głosem:

- Nie mogę panu powiedzieć, czy istnieje zagrożenie, bo nie wiem, o co pan

pyta. Proszę powiedzieć, o co panu chodzi. Być może wtedy odpowiem.

- Czy istnieje jakieś zagrożenie? - powtórzył mężczyzna o byczym karku.

Robił wrażenie człowieka niewzruszonego jak posąg.

- Nie potrafię odpowiedzieć.

- Czy istnieje zagrożenie?

Nie wiem... słyszy pan, co mówię?... nie wiem... proszę mi powiedzieć, o co

pan pyta?

- Czy istnieje zagrożenie? - powtórzył mężczyzna jak automat.

Zanosiło się na to, że Babe zostanie poddany chińskim torturom wodnym.

- Nie - odpowiedział Babe. - Nie ma żadnego zagrożenia, Możemy się czuć

zupełnie bezpiecznie. Teraz już pan wie.

- Czy istnieje zagrożenie?

background image

- Widzę, że nie lubi pan odpowiedzi przeczących. W takim razie dam panu

odpowiedź twierdzącą: tak, istnieje zagrożenie - i to wielkie. Niech pan zachowa

ostrożność.

Mężczyzna z nieskończoną cierpliwością zadał ponownie pytanie: - Czy

istnieje zagrożenie? - Jednak tym razem Babe wyczuł w tonie jego głosu coś

ostatecznego. Odpowiedział więc znowu, że nie wie, o co chodzi, i nie czuł się

zaskoczony, gdy mężczyzna o byczym karku ruszył się wreszcie z miejsca, co

sugerowało, że ten etap przesłuchania był już zakończony. Skinął na dużego

mężczyznę, który natychmiast zbliżył się do Babe'a i unieruchomił mu głowę

mocnym uściskiem swych olbrzymich rąk. Kulawy przysunął lampę jeszcze bliżej

krzesła.

Mężczyzna o byczym karku odłożył na bok czarną skórzaną torbę, podczas

gdy Kulawy rozwinął ręcznik. Babe zobaczył kilkanaście cienkich, lśniących

narzędzi. W pokoju było gorąco i kiedy łysy mężczyzna wybierał jedno z nich, na

jego twarzy pojawiły się kropelki potu. Kulawy podszedł do niego natychmiast i bez

słowa przetarł mu czoło małym czystym ręcznikiem. Duży mężczyzna, który

unieruchomił głowę Babe'a, zmusił go w tej chwili do otwarcia ust. Mężczyzna o

byczym karku wziął do jednej ręki czyste lusterko dentystyczne, a następnie drugie

narzędzie z zaokrąglonym końcem. Był maksymalnie skoncentrowany, a jego

niebieskie oczy pozostawały zupełnie nieruchome. Zabierał się do pracy.

Mój Boże - pomyślał Babe - on ma zamiar czyścić moje zęby.

Szaleństwo. Używając swoich narzędzi, mężczyzna sprawdzał uzębienie

Babe'a - jedne zęby ostukiwał, inne delikatnie naciskał. Jego ruchy były bardzo

wprawne. Może powinienem go poprosić, by sprawdził stan mojego dziurawego zęba

- pomyślał Babe. Ciekawe, jak wysokie są jego honoraria. Do diabła, to przecież

świetna okazja, aby za jedyne kilka dolców kazać sobie zrobić prowizoryczną

plombę. Przez ułamek sekundy Babe miał ochotę się zaśmiać.

Oczywiście nie zrobił tego, gdyż jego sytuacja nie była bynajmniej wesoła.

Okoliczności, w jakich się znalazł, mogły wywoływać jedynie strach. Takie uczucie

wywoływali dentyści - i to pomimo uspokajającej muzyki w ich gabinetach oraz

stosowania środków znieczulających w rodzaju nowokainy. Te sposoby były

prymitywne. Ból był tylko jednym z wielu czynników wywołujących strach.

Z dentystą łączyło się nierozerwalnie pojęcie strachu. Podobnie jak ze sceną z

filmu Psychoza, kiedy bohater bierze prysznic. Prysznic w zamkniętej kabinie

background image

wywołuje podświadome uczucie zagrożenia. I tak samo dzieje się wtedy, gdy ma się

do czynienia z dentystą. Trudno przewidzieć, co się może wydarzyć.

Chryste, boję się - pomyślał Babe. Muszę to jednak przed nim ukryć. Spojrzał

ponownie w niebieskie oczy mężczyzny i doszedł do wniosku, że nie powinien się

bać. Nie zadaje mi bólu, a przecież mógłby to zrobić. Z pewnością zauważył dziurę w

zębie. W tej właśnie chwili mężczyzna zajął się chorym zębem. Użył do tego celu

jakiegoś narzędzia. Robił to jednak bardzo delikatnie, nie zadając żadnego bólu. Babe

był zresztą znakomitym pacjentem, jeśli w ogóle można użyć słowa „znakomity” w

odniesieniu do pacjenta który ma do czynienia z dentystą. Zawsze poddawał się tego

typu zabiegom bez stosowania nowokainy. Wolał kilka minut pocierpieć, niż

pozwalać sobie robić zastrzyki, które przez całe godziny wywoływały zdrętwienie

mięśni twarzy. Łysy facet usuwał teraz z dziurawego zęba próchnicę. Robił to

szybko, lecz delikatnie. Dziura znajdowała się w górnym siekaczu. Podczas tej

niezwykłej „wizyty” u dentysty Babe zadawał sobie wiele pytań, na które nie potrafił

odpowiedzieć. Był pewny jednak co do jednego: łysy facet był prawdziwym artystą w

dziedzinie stomatologii.

Jego palce były mocne i zwinne; ruchy szybkie jak błyskawica. Usuwał resztki

próchnicy z zęba w niewiarygodnym wprost tempie. Przywiązany do krzesła Babe

wpatrywał się w jasnoniebieskie oczy i dostrzegał w nich niesamowitą koncentrację.

Ani jednego mrugnięcia! Nie drgnęła mu nawet powieka. Usuwanie spróchniałych

resztek zęba ciągnęło się w nieskończoność. Po kilku minutach mężczyzna o byczym

karku przerwał pracę, wziął następne narzędzie i przyglądał się przez dłuższą chwilę

oczyszczonej jamie w zębie Babe'a.

- Czy istnieje jakieś zagrożenie? - ton głosu był taki sam jak poprzednio.

Wyrażał cierpliwość i opanowanie. Zdawał się świadczyć o tym, że łysy mężczyzna

jest gotów czekać tak długo, aż wreszcie usłyszy upragnioną odpowiedź. Babe i tym

razem nie spełnił jego oczekiwań:

- Mówiłem już i powtarzam jeszcze raz: przysięgam, że nie wiem. - Nie mógł

przecież udzielić innej odpowiedzi. Zanim jednak skończył mówić, mężczyzna o

byczym karku wziął do ręki następne narzędzie - dźwignię i jej ostry jak nóż koniec

wsunął do jamy zęba, podrażniając nerw.

Babe poczuł się tak, jakby odpadła mu górna część głowy.

Nigdy przedtem nie odczuł tak dotkliwego bólu. Wrzasnął niemal w tym

samym momencie, w którym „dentysta” podrażnił jego nerw. Łysy facet wyciągnął

background image

narzędzie z ust Babe'a, a duży mężczyzna natychmiast zakrył mu ręką usta. Tak więc

Babe nie wydał z siebie wrzasku, lecz jakiś przytłumiony odgłos przypominający

kwilenie dziecka.

- Czy istnieje zagrożenie? - powtórzył mężczyzna. Nadal okazywał

cierpliwość, a jego głos brzmiał niemal łagodnie.

W oczach Babe'a pojawiły się łzy. Nie mógł ich powstrzymać, była to

normalna reakcja na ból.

- Nie wie... - zaczął, lecz nie mógł dokończyć. Tym razem przerwał mu duży

mężczyzna, który nie pozwolił mu zamknąć ust. Facet o byczym karku ponownie użył

ostrego narzędzia i jeszcze mocniej niż poprzednio nacisnął na nerw.

Babe'owi pociemniało w oczach, lecz nie zdążył zemdleć gdyż dentysta

przerwał w tym momencie „leczenie” chorego zęba. Przez chwilę przyglądał się

swemu pacjentowi; jego niebieskie oczy wyrażały troskę. Wiedział, czym jest ból,

zwłaszcza ból tego rodzaju. Wiedział, jak daleko można się posunąć przy podobnych

zabiegach, jak również to, kiedy należy przerwać. Znów sięgnął w kierunku ręcznika,

a po chwili wziął małą butelkę.

- Olejek goździkowy. - Po raz pierwszy wypowiedział inne słowa niż

wielokrotnie powtarzane pytanie. Duży mężczyzna zmusił Babe'a do otwarcia ust,

podczas gdy łysy nalał kilka kropli olejku na palec i posmarował obolały ząb.

Jezu - pomyślał Babe. Ten sukinsyn chce mnie zabić. Mylił się jednak. Łysy

mężczyzna delikatnie pomasował miejsce, gdzie znajdował się ubytek. Ból ustąpił jak

ręką odjął - w jakiś magiczny sposób.

- Czy to nie nadzwyczajne? - zauważył łysy. - Zwykły olejek goździkowy, a

jaki skuteczny!

Babe zdążył jeszcze polizać palec mężczyzny, a następnie przytknął język do

obolałego miejsca. Dentysta uśmiechnął się i jeszcze raz potarł olejkiem dziurawy

ząb. Trzeba przyznać, że znał się na rzeczy. Babe odczuł ulgę - ból zniknął zupełnie.

Znów mógł normalnie oddychać.

- Życie mogłoby być takie proste. Wszystko zależy jednak od nas samych -

zaczął dentysta, lecz przerwał, gdyż Kulawy sięgnął akurat w jego stronę, by wytrzeć

mu z czoła pot. Robił to zresztą natychmiast, gdy tylko na czole łysego pojawiła się

choćby jedna kropelka. Dentysta podniósł do góry olejek goździkowy. - Ulga. - To

samo zrobił z ostrym narzędziem. - Cierpienie. - Wziął od Kulawego ręcznik i

przetarł nim twarz Babe'a.

background image

- Wyglądasz na inteligentnego młodego człowieka. Potrafisz chyba odróżnić

światło od ciemności, upał od trzaskającego mrozu. Chyba gotów jesteś na wszystko,

aby uniknąć tego rodzaju męczarni. A więc pytam; ale proszę, zastanów się, zanim

odpowiesz. Czy istnieje zagrożenie?

- Jezu, prz...

- Nie zastanowiłeś się nad odpowiedzią, pospieszyłeś się. Nie będę już o nic

pytał. Zdążyłeś się zorientować, czego od ciebie chcę, i wiesz, jakie są konsekwencje

twojego uporu. Odpowiedz więc na moje pytanie, gdy uznasz to za stosowne.

Po chwili Babe odpowiedział:

- Ja...

Wyczekujące spojrzenie niebieskookiego mężczyzny.

Babe potrząsnął głową.

-...nie potrafię... nie mogę spełnić pańskich oczekiwań... ponieważ... nic nie...

- Po chwili zaczął błagać:

...proszę, bardzo proszę, o Jezu, proszę, nie... nie... - bo oto duży facet

zaczynał mu znów otwierać usta, podczas gdy łysy dentysta włożył mu do ust ostre

narzędzie. Ostrze znalazło się w dziurawym zębie. Dentysta przyciskał coraz mocniej,

ostrze wbijało się głębiej, coraz głębiej...

Chryste! - pomyślał Babe. Przebije mi mózg. W tym momencie przestał

cokolwiek odczuwać i półprzytomny osunął się bezwładnie na krzesło. Kiedy z rąk i

nóg ściągano mu rzemienie, usłyszał rozkazujący głos dentysty:

- Karl, zanieś go do drugiego pokoju. Weź ze sobą olejek i sole trzeźwiące.

Ma być za chwilę sprawny.

- Pan myśli, że on coś wie? - zapytał Kulawy.

- Oczywiście, że wie - odparł dentysta. - Jest tylko bardzo uparty. - Potem

nastąpiła dłuższa chwila milczenia, po której Babe usłyszał najgorszą rzecz w swym

dotychczasowym życiu: - Obawiam się, że tym razem będę zmuszony zadać mu

prawdziwy ból.

Mężczyzna o szerokich ramionach, Karl, wziął Babe'a na ręce. Babe mrugał

oczami, gdy facet wynosił go z jasno oświetlonego pokoju i szedł przez długi

korytarz. Mieszkanie przypominało wagon sypialny. Gdy byli już na samym końcu

korytarza, Karl otworzył drzwi, rzucił Babe'a na łóżko w rogu pokoju i sypnął mu

sole trzeźwiące prosto w twarz. Babe zamrugał oczami i zakaszlał; zakaszlał jeszcze

raz - nie mógł się powstrzymać od kaszlu, więc instynktownie chciał obrócić się na

background image

bok. Karl nie pozwolił mu jednak na to, zmuszając go do wąchania soli. Gdy Babe

otworzył wreszcie oczy, Karl powiedział: - Weź to. - Wyciągnął butelkę z olejkiem

goździkowym i nalał kilka kropli płynu na palec Babe'a. Babe był roztrzęsiony,

jednak zdołał przytknąć palec do chorego zęba, próbując przynieść sobie ulgę. Polizał

również palec - ciepło języka mogło złagodzić ból. Wyciągnął rękę, prosząc tym

gestem o jeszcze trochę olejku. Gdy Karl spełnił prośbę, Babe oprzytomniał trochę i

w jego przyćmionym umyśle zrodziła się nawet pewna refleksja. Refleksja na temat

nieoczekiwanych zmian, jakie mogą nastąpić w życiu człowieka. Idąc przez życie

należało pokonywać niedostępne szczyty i strome urwiska. Po niebezpiecznych

chwilach następowały jednak okresy wytchnienia i nadziei. Nie dalej niż kilka minut

temu Babe usłyszał na własne uszy najgorszą wiadomość w swym życiu - dentysta o

byczym karku miał zamiar zadać mu prawdziwy ból, a więc dotychczasowa udręka

była tylko wstępną rozgrzewką, zwykłą dziecinadą. Teraz natomiast, kilka minut

później, przed oczami Babe'a roztaczał się cudowny widok. Czegoś takiego nie dane

mu było oglądać w ciągu całego, pełnego trosk życia. Oto za plecami Karla, stąpając

powoli i bezszelestnie, wchodził do pokoju Janeway. Co więcej - w ręku trzymał nóż

- najpiękniejszy, jaki Babe widział w całym swoim życiu...

22

Babe natychmiast zrozumiał, że powinien odwrócić wzrok nie tylko od

Janewaya, lecz również od Karla. Gdyby bowiem duży mężczyzna spojrzał teraz w

oczy Babe'a, zorientowałby się szybko, że dziesięć stóp za jego plecami musi się coś

dziać. Gdyby odwrócił się w porę - z Janewayem byłby koniec. Nie pomógłby nawet

nóż. Karl był monopolistą w dziedzinie stosowania brutalnej siły.

...proszę... jeszcze trochę wykrztusił Babe, wlepiając oczy w materac, na

którym rozłożone było jego ciało. -...jeszcze trochę... - powiedział wyciągając drżącą

rękę w błagalnym geście.

Karl sypnął jednak resztkę soli prosto w twarz Babe, który zaskoczony tym

rozłożył się jak długi na materacu, tłumiąc kaszel. Z pewnością nie było to miłe

doświadczenie, lecz dało mu przynajmniej szansę na to, by ukradkiem spojrzeć na

Janewaya i dowiedzieć się, jak sobie radzi, wypełniając tak szlachetne posłannictwo.

Jeszcze osiem stóp. Może tylko siedem.

Janeway zbliżał się bezszelestnie.

Odwróć wzrok! Babe nakazał samemu sobie i wypełnił natychmiast własny

background image

rozkaz, opierając ciężar całego ciała na jednym łokciu.

-...to drugie lekarstwo... proszę... to drugie... przeciw bólowi... - tym razem

Karl spełnił prośbę Babe'a i nalał mu na palec kilka kropli olejku. Babe pospiesznie

włożył palec do ust i starannie natarł obolałe miejsce. Cóż to był za środek i jakie

miał składniki? To nie miało znaczenia.

Ważne było to, że działanie było niewiarygodnie szybkie. Ból ustąpił w ciągu

kilku sekund. Babe nie mógł jednak dać tego po sobie poznać, gdyż duży mężczyzna

zaciągnąłby go z powrotem na fotel dentystyczny. Ale gdzie, do diabła, jest Janeway,

co go zatrzymuje?

Nie znajdując odpowiedzi, Babe zaryzykował i rzucił w kierunku Janewaya

krótkie spojrzenie. Janeway był już blisko, ale nie na tyle blisko, by zadać celny cios.

Przemierzył, już jednak większość dystansu, jaki dzielił go od celu, a co więcej -

zrobił to bezszelestnie. Babe doszedł do wniosku, że facet musi mieć w żyłach trochę

indiańskiej krwi. W przeciwnym razie nie potrafiłby przejść przez cały pokój nie

wydając żadnego dźwięku. Babe spuścił wzrok i zaczął nacierać olejkiem obolały

ząb, a następnie masować go językiem. Mruczał przy tym coś pod nosem, co było

wyrazem tego, że lekarstwo przynosiło mu ulgę.

Jeszcze trzy stopy.

Janeway zbliżał się powoli do celu. Trwało to całe wieki.

-...poproszę jeszcze trochę... - powiedział Babe. Słowa te wypowiedział jednak

albo za szybko, albo za głośno. Powodem tego, co miało się stać za chwilę, mogło

być i jedno, i drugie, nie mówiąc już o spojrzeniu Babe'a w kierunku Janewaya kilka

sekund wcześniej.

To jednak, jaki błąd popełnił Babe, nie miało już w tej chwili znaczenia. Karl

odwrócił się, zobaczył za sobą Janewaya i wydając okrzyk, który miał ostrzec

kompanów, w błyskawicznym tempie zajął pozycję do ataku. Jego wielkie, mordercze

ramiona przygotowane były do aktu masakry.

Karl okazał się zbyt powolny.

Babe nigdy wcześniej nie widział tak szybkiego ataku, jak ten, który wykonał

w tej chwili Janeway. Mężczyzna z krótkimi włosami zrobił jeden tylko ruch i

dosłownie w ułamku sekundy znalazł się między ramionami większego od siebie

faceta. Zwinnym ruchem obrócił go tak, że znalazł się za jego plecami. Lewą ręką

chwycił go za gardło i podtrzymując jego ciało na lewym biodrze, uniósł je kilka

centymetrów nad ziemię.

background image

W tym momencie ruszyła do akcji prawa ręka Janewaya.

Babe widział wszystko jak na dłoni. Przypatrywał się chłopskiej twarzy Karla

w tym właśnie momencie, gdy prawa ręka Janewaya dosięgnęła celu. Rozległ się

głuchy dźwięk. Karl wrzasnął jak niemowlę i zwalił się na łóżko. Z jego ciała

wystawał nóż Janewaya. Gdyby w tej chwili wykonano mu prześwietlenie pleców na

tej wysokości, gdzie znajduje się serce, na zdjęciu widoczna byłaby rękojeść noża.

Janeway chwycił Babe'a, podniósł go i wyniósł z pokoju. Przeszedł przez

korytarz przypominający wagon kolejowy i energicznym ruchem otworzył drzwi, za

którymi znajdowały się schody prowadzące do wyjścia z budynku.

- Uciekaj! - krzyknął do Babe'a w tym akurat momencie, gdy po drugiej

stronie korytarza pojawił się Kulawy z pistoletem. Tym razem Janeway był już w

lepszej sytuacji, gdyż sam trzymał w ręku pistolet. Strzelił. Po chwili strzelił jeszcze

raz. Tymczasem Babe, z trudem trzymając się obiema rękami poręczy, próbował

zejść po schodach. Za plecami słyszał jęki Kulawego, które nagle ustały, gdy rozległ

się trzeci wystrzał. Janeway zbiegł w dół i pomógł Babe'owi pokonać resztę schodów.

Obaj znaleźli się na ulicy. Było ciemno i wokół ani żywej duszy. Babe za diabła nie

mógł się zorientować, gdzie się znajduje. Dom, z którego wyszli, miał okna zabite

deskami i wyglądał jak typowy budynek w dzielnicy slumsów. Obok znajdował się

jakiś magazyn. Babe nie mógł zauważyć nic więcej, gdyż Janeway ciągnął go za

sobą, nie zważając na trudności, jakie sprawiało chłopcu poruszanie się. Energicznym

ruchem otworzył drzwi samochodu i krzyknął:

- Wskakuj do środka... nie tu, do cholery, do tyłu... Wsiadaj i kładź się na

siedzeniu. - Babe próbował spełnić prośbę Janewaya, lecz robił to zbyt powoli. Ten

wepchnął go siłą do środka i powiedział rozkazującym głosem: - Kładź się... kładź się

na podłodze i nie ruszaj się! - Kiedy Babe znalazł się wreszcie we wskazanym

miejscu, Janeway zatrzasnął za nim drzwi, a następnie usiadł za kierownicą i

przekręcił kluczyk w stacyjce. Ryknął silnik, samochód z piskiem opon ruszył do

przodu, znikając w mroku nocy.

- No dobrze, wszystko zaczyna się powoli wyjaśniać. Słuchaj teraz uważnie i

nie przerywaj - zaczął Janeway lecz Babe nie posłuchał go i spytał:

- Czy mogę wstać?... Czy jesteśmy bezpieczni?... Która godzina?... Gdzie

jesteśmy?... Co się dzieje? Uratował pan życie, chciałbym panu podziękować.

- Przerwałeś mi, a prosiłem cię tylko o jedno, o to właśnie, abyś mi nie

przerywał...

background image

- Nie chciałem być niegrzeczny, ale nikt dotąd nie uratował mi życia, więc

chciałbym, aby pan wiedział, jestem za to wdzięczny...

- I znów mi przerwałeś - odparł Janeway. - Jeśli odpowiem na twoje pytania,

czy obiecasz, że zamkniesz się dopóki nie skończę?

- Zrobię, co będę mógł. Tak, obiecuję.

- No dobrze. Czy możesz wstać? Odpowiedź brzmi: nie. Nie wiem, co oni

knują, i im mniej będzie widoczna twoja głowa, tym większe prawdopodobieństwo,

że zostanie na swoim miejscu. Gdzie jesteśmy? Na Pięćdziesiątej którejś Zachodniej,

daleko na zachód od centrum, w pobliżu rzeki Hudson. Wokół same magazyny. Ruch

panuje tu tylko w ciągu dnia - przyjeżdżają wtedy ciężarówki z mięsem. Jest około

czwartej lub trochę wcześniej. Wiem, że uratowałem ci życie. Znalazłem się po prostu

na miejscu w porę i jeśli chcesz mi okazać wdzięczność, nie dziękuj, lecz po prostu

milcz, nie odzywaj się, Levy, czy to jest jasne? Proszę cię jedynie o to, żebyś się

zamknął. Czy to aż takie trudne?

- Nie, proszę pana - odparł szybko Babe, który leżał skulony na podłodze

samochodu. Gdy Janewaya pozna się trochę bliżej, okazuje się, że wcale nie jest

takim złym facetem. To prawda, że ma trochę przewrócone w głowie z tego powodu,

że wszystko musiało być zawsze po jego myśli, lecz komuś, kto ratuje ludzi z takiej

opresji, można to w końcu wybaczyć.

Janeway skręcił w przecznicę. Zapiszczały opony i przez chwilę można było

odnieść wrażenie, że samochód jedzie na dwóch kołach.

- A więc słuchaj. Ten duży facet nazywał się Franz Karl i był jak wrzód na

zdrowym ciele społeczeństwa. To chyba największy komplement, jaki można

powiedzieć pod jego adresem. Miał bzika na punkcie damskich tyłków i uwielbiał

zadawać ludziom ból - zwłaszcza kobietom. Powinien był pracować w jakimś

więzieniu na Południu - nie cierpiał czarnych. Czułby się tam jak w raju, siedząc i

popijając całymi dniami piwo. Dla rozrywki brałby kij i waliłby nim czarnuchów po

plecach. Jeden Bóg wie, jak różni ludzie chodzą po świecie. Facet, którego

zastrzeliłem, nazywał się Peter Erhard. Był kuzynem Karla i jednocześnie jego

szefem. Można o nim powiedzieć jedynie, że również był jak wrzód na ciele, tyle że

wyższej kategorii. Mieszkali razem w tym właśnie domu, z którego niedawno

wyszliśmy. Nie byli jego właścicielami. Kazano im tam zamieszkać, więc zrobili to.

Jeśli powierzano im jakieś niezbyt skomplikowane zadanie, można było mieć

pewność, że zostanie ono wykonane. To właśnie było ich największą zaletą -

background image

wykonywali proste rozkazy. Szybko i sprawnie. Miało to jednak swój cel.

- Jaki cel?

- Zamknij się... słyszałeś o Józefie Mengele i Christianie Szellu?

Brak odpowiedzi.

- Do diabła, odpowiedz, Levy!

- Przepraszam, panie Janeway, ale jestem zupełnie zdezorientowany. Przed

chwilą pan powiedział, żebym się zamknął.

- To prawda, lecz zadałem ci pytanie. - Janeway skręcił w następną przecznicę

i znów rozległ się pisk opon.

- O Mengele i Szellu? Nie.

- Jezu! - wybuchnął Janeway. - Odniosłem wrażenie, że uważasz się za

genialnego historyka. Czy nie słyszałeś o innych Niemcach oprócz Hitlera?

- Ma pan na myśli Martina Bormanna? - próbował ratować sytuację Babe.

- Bormann najprawdopodobniej nie żyje... och, wiem dobrze, że gazety ciągle

rozpisują się na temat tego, że żyje na wolności w Bogocie lub też prowadzi jakieś

eksperymentalne badania w Grossinger. Większość jednak tych, którzy zajmują się

poszukiwaniem byłych nazistów, twierdzi, że Bormann nie żyje. Ci ludzie posiadają

zazwyczaj sprawdzone informacje, więc nie mam podstaw im nie wierzyć. Natomiast

wszyscy są zgodni co do tego, że Szell i Mengele ciągle się ukrywają. Dowodzili

eksperymentalnym blokiem w Oświęcimiu. Są najbardziej znanymi postaciami wśród

niemieckich nazistów, którzy pozostali przy życiu.

Babe próbował zająć wygodniejszą pozycję, lecz nie było to możliwe, gdyż

podłoga w samochodzie była twarda, a odstęp między przednimi i tylnymi

siedzeniami zbyt mały. Zaczęła mu dygotać szczęka. Za każdym razem, gdy

samochód wjeżdżał w jakąś dziurę, Babe miał wrażenie, jakby dostawał pięścią w

twarz.

- Powód, dla którego przeżyli, jest bardzo prosty: byli mądrzejsi od innych.

Nazywano ich zawsze „bliźniaczą parą aniołów”. Mengele był „Aniołem Śmierci”,

natomiast Szell - „Białym Aniołem”, a to dlatego, że miał gęste, kręcone,

przedwcześnie posiwiałe włosy. Mengele był lekarzem i posiadał tytuł doktorski,

jednak nie dorastał do pięt swemu koledze. - Jadąc na pełnym gazie samochód

wjechał nagle w głęboką dziurę i Janeway ostro przyhamował.

Babe wydał bezwiednie okrzyk.

- O co chodzi?

background image

- Nic, nic. Proszę mówić dalej. Czy ci, których pan teraz zabił, pracowali dla

„aniołów”?

- Nie. Tylko dla Szella. I uwierz mi, że nie byli jedynymi osobami na jego

liście płac. Czy nie wiesz, jak bardzo bogaci byli czołowi naziści?

- Nie wiedziałem o tym. Byli miliarderami?

- Myślę, że śmiało można tak powiedzieć. Dam ci przykład: w sierpniu

czterdziestego czwartego, gdy Niemcy zorientowali się, że sytuacja staje się zła, kilku

czołowych nazistów zapłaciło Argentynie pięćset milionów w zamian za wyrobienie

nowych dokumentów. Ci faceci dokonali spustoszenia całego kontynentu. Gdy w

czterdziestym piątym popełnił samobójstwo Goring - wiesz, że kradł obrazy będące

własnością Żydów - wartość jego kolekcji została oszacowana na dwieście milionów

dolarów. W tamtych czasach. Jeśli weźmiemy pod uwagę to, co dzieje się na rynku

dzieł sztuki oraz spadek wartości dolara, suma ta urosła do co najmniej miliarda.

Samochód znów wjechał w dziurę.

- Jezu - powiedział Babe.

- To naprawdę niesłychane - ciągnął dalej Janeway. - Mengele urodził się już

z pieniędzmi. Szell natomiast musiał na nie zapracować. Był protegowanym Mengele

z powodu zalet umysłu, jak również ze względu na wygląd zewnętrzny. Widzisz -

Mengele nie cierpiał swojego wyglądu. Sądził, że przypomina Żyda lub Cygana. I

była to prawda. Połowę jego absurdalnej działalności można przypisać nieodpartej

chęci zmiany własnego wyglądu; ale dlaczego przeszczepiał mężczyznom damskie

piersi lub prowadził eksperymenty, w wyniku których ludziom miały z pleców

wyrastać ramiona - tego nie wie nikt.

- Nie zrobił tego - wtrącił Babe.

- Masz rację, próby zakończyły się niepowodzeniem, ale uwierz mi, że starał

się, jak mógł. No dobrze, zapomnijmy teraz o Mengele i przejdźmy do Szella, gdyż

on tu jest najważniejszą postacią. Mówiłem już, że gdy zaczynał swą działalność, nie

miał pieniędzy. To oczywiste, że zainteresowało go złoto. Po Oświęcimiu rozeszły się

pogłoski, że Christian Szell jest człowiekiem przekupnym i jeśli zapłaci mu się

odpowiednią sumę, można znaleźć się na wolności. Na początku Szell faktycznie

pomógł w ucieczce kilku osobom, lecz zrobił to jedynie dlatego, by potwierdzić

wiarygodność krążących na jego temat pogłosek. Nieszczęśni Żydzi, podobnie jak

inni więźniowie, trzymali przy sobie wszystkie kosztowności - najczęściej wkładali je

po prostu do tyłka. Przychodzili do Szella lub przynajmniej zabiegali o to, by z nim

background image

porozmawiać. On przyjmował tylko najbogatszych i dobijał z nimi targu. Gdy

oddawali mu wszystko, co mieli - brylanty i inne cenne przedmioty, wtedy ich zabijał.

Zarówno on, jak i Mengele byli panami życia i śmierci w swym bloku

eksperymentalnym. Biorąc pod uwagę to, co wyczyniał z ludźmi Mengele, trudno się

dziwić, że to Szell potrafił zdobywać zaufanie niektórych więźniów. Podejmując

ryzyko, nie mogli się przecież zwrócić o pomoc do szaleńca Mengele, który był

pochłonięty myślą o tym, że w końcu uda mu się wyhodować nową rasę ludzi o

niebieskich oczach. - Janeway wziął w tym momencie głęboki wdech. - No cóż,

opisałem ci prawie całe tło wydarzeń. Czy nie masz jakichś pytań?

- Na razie nie. Tylko jedno: co ja mam z tym wszystkim wspólnego?

- Ojciec Szella zginął w wypadku zaledwie kilka tygodni temu.

- I co z tego wynika?

- Pamiętasz, jak mówiłem, że Szella na początku zainteresowało złoto. Bardzo

szybko przerzucił się jednak na brylanty. Aby je zdobyć, sprzedawał dosłownie

wszystko. Nie chciał obrazów ani gotówki - pragnął tylko brylantów. Nikt nie

wiedział, ile ich w sumie zdobył. Na początku czterdziestego piątego udało mu się

przerzucić za granicę ojca. Gdzie przyjechał? Właśnie tu.

- Do Ameryki?

- Do Nowego Jorku. Miał siostrę w Kalifornii i zamieszkał z nią pod

przybranym nazwiskiem. Siostra umarła, lecz on żył nadal. Pozostał więc sam, lecz

niezupełnie sam.

- Co to znaczy?

- Zostały brylanty. Szell powierzył je ojcu - prawie wszystkie. Przy sobie

zatrzymał jedynie taką ilość, która pozwoliła mu się urządzić w Ameryce

Południowej. Do czasu, gdy zapuszkowali Perona, mieszkał w Argentynie. Później

przeniósł się do Paragwaju. Brylanty zostały tutaj. Szell chciał, aby były w

bezpiecznym miejscu i gdyby kiedykolwiek został złapany, mógłby dzięki nim

wykupić się na wolność. Jego ojciec trzymał kosztowności w depozycie.

Kiedykolwiek Szell potrzebował pieniędzy, kontaktował się z ojcem. Korzystał z

pomocy kurierów. Brylanty wędrowały tam, gdzie osiągały najwyższe ceny - do

Szwajcarii lub Niemiec Zachodnich. Wszystkie pieniądze Szell zamieniał następnie

po korzystnym kursie na walutę Paragwaju i znów żył jakiś czas nie cierpiąc na brak

gotówki. I tak było do czasu, gdy ojciec zginął w wypadku samochodowym. Widzisz,

nie wszyscy mają dostęp do depozytu bankowego - tylko jego właściciel oraz osoba

background image

przez niego upoważniona. Taką osobę wyznacza się tylko na wypadek nagłej śmierci

- i był nią właśnie Szell. W tej chwili jego ludzie starają się zbadać, czy bardzo

niebezpieczne byłoby sprowadzenie go na dzień lub dwa do Ameryki. Chcą wiedzieć,

czy nie byłoby w tym zbyt wielkiego ryzyka. Taki właśnie mają problem do

rozwiązania. Osobiście uważam, że musi przyjechać, po prostu nie ma wyboru. W

przeciwnym razie straci swą fortunę.

Wielkie ryzyko - pomyślał Babe, a następnie zapytał:

- Powiedział pan, że to oczywiste, iż Szella zainteresowało złoto. Dlaczego

jest to takie „oczywiste”?

- Oczywiste były ku temu powody, zyskał przecież sławę wyrywając Żydom

złote zęby. W piecach Oświęcimia odnaleziono bardzo niewiele złota. Szell był

dentystą.

W tym momencie Babe podniósł głowę zza tylnego siedzenia.

- Panie Janeway, on nie wybiera się do Ameryki, on już tu jest.

Janeway odwrócił głowę i spojrzał przelotnie na Babe'a. Potem znów skupił

się na prowadzeniu samochodu.

- Nie - powiedział po chwili. - Musielibyśmy coś wiedzieć. - Po czym dodał: -

Schowaj głowę. - Milczał przez chwilę, po czym znów zapytał: - Dlaczego tak

sądzisz?

- To nie Karl i Erhard próbowali mnie zabić. Człowiek, który chciał to zrobić,

był dentystą.

- Mów dalej - Babe wyczuł rosnące podniecenie w głosie Janewaya.

- W kółko powtarzał to samo pytanie: Czy istnieje zagrożenie? Czy istnieje

zagrożenie?

- Jak wyglądał? Miał niebieskie oczy? Siwe włosy?

- Och, tak. Miał niebieskie oczy o niezwykle intensywnej barwie, lecz był

łysy, zupełnie łysy, ale...

- Ale to absolutnie nic nie znaczy, gdyż mógł zgolić włosy! No, mów dalej.

- Był niezwykle sprawny. Gdy zadawał mi ból, robił to z wielkim znawstwem

rzeczy; dokładnie wiedział, kiedy stracę przytomność, potrafił przewidzieć każdą

moją reakcję.

- A więc pytanie: „czy istnieje zagrożenie?” można zinterpretować

następująco: czy ja, Christian Szell, będąc w Ameryce, mogę iść do banku po moje

brylanty, nie narażając się na niebezpieczeństwo? Gdy weźmie z sejfu brylanty, może

background image

zostać obrabowany. Złodziej wzbogaciłby się o pięćdziesiąt milionów, a może pięć

razy więcej - i nie musiałby zapłacić podatku. - W głosie Janewaya pobrzmiewała

teraz nuta triumfu: - Sukinsyn nie wie, co robić, trzęsie ze strachu portkami! -

Janeway niemal krzyknął: - Ja również trząsłbym się ze strachu. Kiedy wyjdzie z

banku ze swoją pieprzoną fortuną, będzie zdany wyłącznie na siebie. Nie powie

przecież glinom, że został okradziony!

- Ciągle jednak nie rozumiem, jaką rolę w tym wszystkim odgrywam ja.

- Sukinsyn na pewno myśli, że brat powiedział ci o czymś przed śmiercią.

- Chce pan przez to powiedzieć, że Doc miał jakieś powiązania z Szellem?

- Cała nasza praca przypomina działanie broni obosiecznej. Zdarza się, że

sprzedajemy tajemnice innym krajom. Nie prowadzi to do żadnych konsekwencji,

gdyż inni znają nasze sekrety - i my o tym wiemy. Szell pozostał przy życiu dzięki

temu, że wydawał władzom innych nazistów. Gdy zastawiano na niego pułapki,

wiedział o nich wcześniej i zawsze udawało mu się w porę zniknąć. Do tej pory przed

sądem stanęło ponad tysiąc nazistów. Sądzę, że w tej liczbie jest szacunkowo od

dwudziestu pięciu do pięćdziesięciu osób, które zawdzięczają to właśnie Szellowi.

Twój brat był łącznikiem Szella. Erhard odbierał brylanty od ojca Szella i

przekazywał je twojemu bratu, a ten z kolei wywoził je do Edynburga. Mieszkał tam

facet, który zajmował się handlem antykami. To on właśnie sprzedawał brylanty.

Przez całe lata krążyły pogłoski, że facet ten oszukuje Szella - to znaczy sprzedaje

towar za pół miliona i twierdzi później, że wynegocjował cenę czterysta pięćdziesiąt

tysięcy. Tak dobrze znał się jednak na tym fachu, że nadal korzystano z jego usług.

Poza tym, jak już mówiłem, były to jedynie pogłoski. Gotówkę otrzymywał następnie

kurier, który wyjeżdżał do Paragwaju i kontaktował się z Szellem. Tak w zarysie

wyglądała cała ta operacja. - Janeway skręcił w następną przecznicę i przyspieszył. -

Tom, zadam ci teraz pytanie i proszę cię, powiedz mi prawdę - nawet jeśli jest to

najgorsza prawda.

- Odpowiem na każde pytanie.

- Przestań wreszcie ochraniać brata. Jestem przekonany, że to robisz. Gdy

rozpruli jego ciało, powinien był zginąć na miejscu. Pamiętaj, że znam się na tym.

Pamiętaj również o tym, że dokładnie oglądałem ciało. Musiał bardzo chcieć ci o

czymś powiedzieć - z tego właśnie powodu nie umarł od razu. Chciał ci przekazać

jakąś niezwykle ważną informację. Nie doczołgałby się aż do twojego mieszkania po

to jedynie, by krzyknąć kilka razy „Babe” i w końcu skonać. Nadszedł już czas, abyś

background image

mi wreszcie wyjawił prawdę. To niesłychanie ważne. A więc co powiedział?

Babe leżał spokojnie na podłodze z tyłu samochodu.

- Powiedziałem panu wszystko. Przysięgam, że nie pominąłem żadnych

ważnych szczegółów.

- A może jakieś szczegóły, których nie uważasz za istotne. On nie żyje. W

niczym mu nie możesz pomóc. Poza tym trudno jest mnie czymkolwiek zaskoczyć; w

mojej branży ludzie opowiadają niesłychane historie. Słyszałem już o tym, że twój

brat był niezwykle niebezpieczny, że był podwójnym agentem, złodziejem i

perwersyjnym homoseksualistą. Cokolwiek powiesz - nie będzie to nic nowego.

Założę się, że on słyszał jeszcze gorsze rzeczy na mój temat. Pamiętaj jednak, że

mamy tu do czynienia z cholernym nazistą, którego ręce ociekają krwią tysięcy ludzi.

A więc zaklinam cię, wyjaw mi, co ci powiedział?

- Nic...

- Cholera! - zaklął Janeway i nacisnął mocno pedał hamulca. Samochód

natychmiast zatrzymał się.

Babe podniósł głowę.

Znajdowali się w tym samym miejscu, z którego wcześniej ruszyli - przed

domem, którego okna były zabite deskami. W pobliżu czekali Karl i Erhard.

- Nie potrafiłem zmusić go do mówienia - powiedział Janeway. - Teraz należy

do Szella.

- Nie! - wrzasnął Babe. - Pan ich zabił!

- Jesteś zbyt łatwowierny - odparł Janeway. - I któregoś dnia możesz tego

pożałować. - Na jego twarzy znów pojawił się uśmiech. - Witajcie u starych

przyjaciół.

Karl wyciągnął Babe'a z samochodu. Babe był w tej chwili bezbronny. Trzy

minuty później siedział przywiązany do dentystycznego fotela.

background image
background image

CZĘŚĆ IV: ŚMIERĆ

MARATOŃCZYKA

23

- Pospieszcie się - powiedział Janeway, gdy Karl i Erhard unieruchomili ręce i

nogi Babe'a. - Niech któryś z was zawoła Szella.

Karl spojrzał na Janewaya.

- Pan nie ma prawa nam rozkazywać.

- Mniejsza o to, chodźmy - wtrącił Erhard, kuśtykając w kierunku drzwi. -

Mamy niewiele czasu. - Karl podążył za nim.

Babe podniósł wzrok i przyglądnął się Janewayowi.

- Mówił pan, że Doc był pana kumplem. Kłamał pan, prawda?

Janeway przez chwilę milczał. Babe przyglądał mu się i nie dostrzegał już w

tej chwili zbyt wielu cech, jakie mogły go łączyć z Gatsbym. Janeway przypominał

raczej adwokata Nixona o nazwisku Dean, człowieka zwanego rybą-pilotem. To ryba,

która żeruje na tym, co upoluje duży rekin.

- Scylla był romantycznym głupcem i przez to w końcu zginął. Zawsze

przytłaczał obiekty swoich uczuć wybujałą namiętnością. Dlatego stale odpowiadano

mu niewiernością. Nie był do mnie tak przyjaźnie nastawiony, jak mu się wydawało.

Najpierw interesy, później przyjemność - czy ktoś kiedyś nie powiedział już tego? -

background image

Janeway uśmiechnął się promiennie. Znów przypominał Gatsby'ego. - Jak ci się

wydaje, kto skontaktował go z Szellem?

W korytarzu ponownie rozległy się kroki. Janeway zesztywniał, podobnie jak

poprzednio Karl i Erhard. Zniknął gdzieś Gatsby; powróciła ryba-pilot.

- Zostawię was samych - powiedział Janeway. Babe został w pokoju z

Szellem. Jeśli chodzi o inne szczegóły scenerii, wszystko było tak, jak za pierwszym

razem: zapalone lampy, czyste ręczniki i znajdująca się tuż przy Szellu czarna

skórzana torba. Szell podszedł do umywalki i umył ręce. Otrzepał je z resztek wody i

wytarł ręcznikiem. Następnie przybliżył je do najjaśniej świecącej lampy i uważnie

im się przyjrzał. Najwidoczniej był z czegoś niezadowolony, gdyż wrócił do

umywalki i ponownie umył ręce, robiąc to jeszcze staranniej niż za pierwszym razem.

Zrobiwszy to, znowu przybliżył dłonie do lampy, lecz tym razem przerwał milczenie.

- Musisz mi wybaczyć, ale jestem przeczulony na punkcie higieny, która jest,

można by rzec, moją obsesją. Tam gdzie mieszkam, zatrudniam praczkę, która

przychodzi codziennie. W tym, co robi, jest wyśmienita. - Wziął drugi ręcznik, wytarł

ręce i zwrócił się do Babe'a: - A więc jesteś bratem Scylli.

Babe milczał.

- Ależ proszę cię, chciałbym teraz porozmawiać; odczuwanie bólu ma więcej

wspólnego ze sferą życia psychicznego niż fizycznego i zapewniam cię, że bólu

doświadczysz aż nadto. Teraz byłoby jednak miło trochę pogawędzić. Czy wiesz, w

jaki sposób zostałeś oszukany? Naboje były ślepe, a nóż miał chowane ostrze. Ktoś,

kto nie ma czasu, by dokładniej przyjrzeć się takiemu nożowi, może się łatwo nabrać.

Zgodzisz się ze mną?

Babe nie odpowiedział. Szell podszedł bliżej.

- „Thomas Babington” - tak mnie poinformował Janeway. Oczywiście, ku czci

wielkiego brytyjskiego historyka. Jak zwracają się do ciebie znajomi? Pewnie Tom.

Babe zamknął oczy.

- Posłuchaj: rozumiem, że możesz czuć do mnie pewną awersję, ale to ja chcę

pogawędzić i w tej chwili osobą, która ma przewagę, jestem właśnie ja. Staram się

jednak nigdy nikomu nie narzucać. A więc jeśli nie chcesz ze mną rozmawiać - w

porządku, twoje widzimisię. Ale jeśli ja będę miał ochotę popracować nad twoim

zębem, zrobię to, bo takie będzie moje widzimisię.

Babe szybko otworzył oczy i zapytał:

- Jak to się dzieje, że prawie w ogóle nie ma pan obcego akcentu? Znam się

background image

trochę na językoznawstwie i wiem, jak trudno jest ukryć niemieckie pochodzenie.

Szell niemal uśmiechnął się.

- Janeway ostrzegał mnie, że jesteś inteligentny, ale nawet ja nie oczekiwałem

takiego frontalnego ataku. Mógłbym raczej spodziewać się pytania: „co pan ze mną

zrobi?” Albo pytań związanych z twoim bratem. Ty natomiast starasz się mi najpierw

przypochlebić. Ukłon w twoją stronę.

- Interesują mnie po prostu języki, to wszystko. Są jednym z elementów

historii społeczeństw - odparł Babe i zaraz potem zapytał: - A właściwie co pan ma

zamiar ze mną zrobić?

- Nic przyjemnego - powiedział Szell takim tonem, że zabrzmiało to jak

obietnica, po czym szybko dodał: - W dzieciństwie cierpiałem na dysleksję. To

choroba...

- Wiem, co to jest dysleksja. Brak zdolności rozumienia tekstu pisanego.

- Zdumiewająca erudycja - zauważył Szell.

- Nie, po prostu lubię coś wiedzieć na różne tematy; oprócz mojego głównego

przedmiotu zajmowałem się angielskim i psychologią, te dziedziny również związane

są z historią. Jakie nieprzyjemne rzeczy ma pan na myśli? Czy nie mógłby mi pan

powiedzieć od razu? Lubię niespodzianki, lecz nie aż tak bardzo.

- Mówiliśmy na temat dysleksji oraz problemów związanych z moim

dzieciństwem. Nie zmieniłbym takiego tematu rozmowy z tego przede wszystkim

powodu, że sam zapytałeś o te sprawy, a po drugie - i to jest dla mnie najważniejsze -

w trakcie naszej pogawędki zaczynasz odczuwać coraz większy strach.

Przygotowujesz się na to, że zostanie ci zadany ból, i wydaje mi się, że twój ból zęba

jest w tej chwili bardziej dotkliwy niż dwie minuty temu. Nie musisz odpowiadać.

- To prawda - odrzekł Babe.

- To było dla mnie bardzo trudne. Nie oczekuję współczucia ze strony Żyda,

lecz rozumiesz chyba, że dzieciństwo nie było dla mnie okresem zbyt szczęśliwym.

Byłem bowiem genialnie uzdolniony i wiedziałem, że tak jest - nie miałem co do tego

żadnych wątpliwości. Wszyscy jednak uważali, że jestem cofnięty w rozwoju, jeśli w

ogóle nie upośledzony. Faktem jest, że przez całe życie nienawidziłem pisać i jeśli

chodzi o charakter pisma, można powiedzieć, że znajduję się ciągle na etapie

raczkowania. Nie cierpię etymologii i filologii. Fascynuje mnie natomiast morfologia.

Przypuszczam, że i to słowo nie jest ci obce.

Babe potaknął.

background image

- Tak więc fascynuje mnie fleksja. Uwielbiam żargon. I jeszcze coś.

- Co takiego?

- Spędziłem ponad dwadzieścia pięć lat życia w Ameryce Południowej. Nie

jest to zbyt ciekawe miejsce. Jeśli nie jest się rewolucjonistą, można się tam zanudzić

na śmierć. W wolnych chwilach mówię więc po niemiecku, co jest oczywiste, oraz po

hiszpańsku - co jest równie oczywiste. Mówię też innymi językami: po francusku, po

angielsku, i to zarówno dialektem brytyjskim, jak i amerykańskim. W tej chwili uczę

się włoskiego, lecz na tym, niestety, skończy się moja lingwistyczna edukacja. Jestem

już za stary na naukę chińskiego.

- A rosyjski? - spytał Babe.

- Tym pytaniem zdradziłeś się: jako człowiek jesteś zbyt młody, aby wiedzieć

o pewnych rzeczach - odparł Szell. - Natomiast jako historyk posiadasz luki w

edukacji. A więc spróbuję ci wyjaśnić pewne sprawy. Po tym, co zrobiliśmy

Rosjanom, mógłbym z równym powodzeniem uczyć się hebrajskiego. - Szell

potrząsnął głową. - Wokół mnie byli sami szaleńcy. - Spojrzał na Babe'a i zaczął się

śmiać. - Wiem, że zabrzmiało to humorystycznie, gdyż jestem pewny, że to ja w

twoich oczach uchodzę za szaleńca.

- Ależ nie, to nieprawda - zaprzeczył Babe. - Widzi pan, wszyscy mamy jakieś

małe dziwactwa. Pan twierdzi, że jest niewinny - przyjmuję to za dobrą monetę. -

Mówiąc to, skinął głową. Starał się przy tym sprawiać wrażenie, że wierzy we własne

słowa. Przynajmniej na tyle, na ile pozwalały okoliczności.

- Straciłem niewinność z pokojówką w wieku zaledwie dwunastu lat. Nigdy

nie mówiłem, że jestem niewinny. Twierdzę jedynie, że nigdy nie angażowałem się w

działania, które mogłyby świadczyć o tym, że jestem szaleńcem. Gdy zajmowałem się

jakąś O.D., zawsze miało to naukowo uzasadnione przesłanki.

- O.D.?

- Osoba doświadczalna. Tak nazywaliśmy obiekty naszej pracy w bloku

eksperymentalnym. Czy bardzo dokucza ci ból zęba?

Babe skinął głową.

- Czy masz nadzieję, że ktoś cię wybawi z opresji?

Babe powtórnie skinął głową.

- Jest to możliwe, lecz mało prawdopodobne. Jednak nigdy nie trać nadziei.

Właścicielem tego budynku jest mój ojciec. W tej chwili jego jedynymi

mieszkańcami są Erhard i Karl. Znajdujący się obok magazyn nie jest używany.

background image

Proszę cię, nie trać nadziei. To dodatkowo wzmaga ból. Człowiek, który poddaje się

losowi, staje się ludzkim wrakiem. Bardzo trudno jest wtedy wydobyć z niego

prawdę.

- Już powiedziałem panu prawdę. - odrzekł Babe. - Panu i Janewayowi. Sto

razy. Powiedziałem wszystko, co wiem.

- Płaciłem twojemu bratu dużo pieniędzy. Za przewiezienie brylantów do

Szkocji dostawał bardzo wysoką premię. Miałem do niego zaufanie; Żydów można

obdarzać zaufaniem tylko wtedy, gdy w grę wchodzą pieniądze. Masz prawo nie

zgadzać się ze mną w tej sprawie. Nie będziemy jednak w tej chwili polemizować.

Żydom można więc ufać, lecz jedynie do pewnego stopnia. Scylla pracował dla mnie

przez długie lata, lecz kiedy zmarł mój ojciec, sytuacja zmieniła się. Myślę, że Scylla

zamierzał mnie zabić i ograbić z brylantów, gdy tylko wyjdę z banku. Co o tym

sądzisz?

- Nic o niczym nie wiem - odpowiedział Babe.

- Nie wierzę ci. Twój brat był godny zaufania, ponieważ kochał pieniądze. Był

w końcu Amerykaninem, a miłość do pieniędzy jest czymś w rodzaju waszej cechy

narodowej. Być może przesadzam, lecz stwierdzenie to nie jest zupełnie

bezpodstawne. Scylla był moim kurierem, i to świetnym kurierem - silnym,

uzbrojonym, czujnym. Był kimś, kogo nie można obrabować. Za swoje usługi

otrzymywał dużo pieniędzy. Nie płaciłem mu jednak całej sumy od razu - otrzymywał

wynagrodzenie w ratach - raz w mniejszych, innym razem w większych. Były one

rozłożone na całe lata. Minął jednak okres, gdy w grę wchodziły tysiące. Stawki

poszły w górę. W tej chwili mamy do czynienia z milionowymi sumami, które

przekraczają wszelkie wyobrażenie. Mamy też do czynienia z innym Scyllą. O ile

wiem, brat kochał cię i umarł, jak mi doniesiono, w twoich ramionach. Tak więc

trzeba zakładać, że możesz coś wiedzieć - być może niewiele, a może bardzo dużo, a

może wiesz wszystko. Czy coś planował, a jeśli tak, czy planował to zrobić sam czy

ze wspólnikami? A ponieważ nie ma go już wśród nas - czy owi wspólnicy odstąpili

od swoich zamiarów, czy też ich plany są nadal aktualne? Czy po wyjściu z banku

zostanę okradziony? Czy potrafisz wyjaśnić którąś z tych kwestii?

W tej chwili ból zęba stał się dla Babe'a bardzo dokuczliwy. Babe wiedział, że

rozmowa nie potrwa już długo.

- Nic nie wiem.

- Ostatni raz pytam cię, obiecuję, że zadam to pytanie po raz ostatni: czy

background image

pójście do banku po brylanty łączy się z jakimś niebezpieczeństwem?

Babe nie potrafił udzielić żadnej odpowiedzi.

Szell otworzył czarną skórzaną torbę. I wyciągnął z niej przenośną wiertarkę.

- Pewnie pomyślałeś - zaczął Szell, przygotowując swoje narzędzia - że to

pech, iż ząb zaczął cię boleć, zanim jeszcze przystąpiłem do pracy. Jeśli taka myśl

przyszła ci do głowy, jest to zupełnie zrozumiałe. Jeśli faktycznie tak się stało,

śpieszę cię powiadomić, że prawda jest inna: otóż los uśmiechnął się do ciebie.

Serce Babe'a zabiło mocniej. Przypomniał sobie, że w dzieciństwie trzymał w

domu ptaszka w klatce. Gdy pewnego razu do klatki zbliżył się kot, ptaszek

przestraszył się tak bardzo, że po chwili trzepotania skrzydłami i wydawania

przeraźliwych skrzeczących dźwięków padł martwy. Jego biedne serduszko nie

wytrzymało tak wielkiego zagrożenia.

Babe pomyślał o własnym sercu, gdyż zagrożenie rosło z sekundy na sekundę.

Szell włączył sznur do kontaktu i uruchomił wiertarkę. Gdy tylko się zorientował, że

działa bez zarzutu, natychmiast przycisnął wyłącznik. Ponownie sięgnął do skórzanej

torby i wyciągnął z niej coś, co przypominało duży gwóźdź. Ostry koniec tego

przedmiotu włożył do wiertarki, umocował go, a następnie zawołał Karla.

- Jego głowa - powiedział cicho Szell, gdy Karl wszedł do pokoju i zamknął

za sobą drzwi. - Musi być nieruchoma, Karl. Tym razem nie może ani drgnąć,

rozumiesz?

Karl chwycił głowę Babe'a swymi dużymi rękami i ścisnął z całej siły. Babe

był bezradny. Właściwie przez cały czas odczuwał bezradność, jednak dopiero teraz

uczucie to stało się dominujące. Ale czy to możliwe? Starał się zmusić do tego, by

wszystkie myśli skoncentrować na tym właśnie pytaniu.

Trudna sprawa.

Nie potrafił w tej chwili kontrolować myśli. Wpatrywał się jedynie w

wiertarkę i wystający z niej przedmiot przypominający gwóźdź.

Szell zauważył zainteresowanie w oczach Babe'a.

- Diament - powiedział wskazując główkę gwoździa. - Przenośna wiertarka,

którą według mojego rozeznania można nabyć w każdym dobrze zaopatrzonym

sklepie żelaznym. A to - zwykły diament, najbardziej pospolite narzędzie

dentystyczne. Wielką zaletą tych przedmiotów jest ich dostępność. Próbowałem na

ten aspekt zwrócić uwagę będąc w obozie, lecz Mengele miał szaleńczą obsesję na

punkcie hodowania nowej rasy ludzkiej o niebieskich oczach i zignorował to, co

background image

starałem mu się wytłumaczyć. Ale jak mówiłem już przedtem, człowiek ten był

szaleńcem. Czyż mogłem więc liczyć na zrozumienie z jego strony? Wiesz, że w

ciągu wieków prowadzono rozliczne wojny, w czasie których złapany szpieg

przedstawiał jakąkolwiek wartość tylko wtedy, gdy mówił prawdę. Słyszałeś zapewne

o „żelaznej damie”, średniowiecznej formie tortur, oraz bardziej współczesnych

torturach polegających na powodowaniu bólu jąder. Żadna z tych tortur nie jest

jednak skuteczna - nie daje pozytywnych wyników. Czujesz się świetnie - a już po

chwili znajdujesz się w agonii. Jeśli tortury trwają nadal, umierasz. Jeśli się je

natomiast przerywa, ból. ustępuje. Gdyby Mengele słuchał innych, wszystkie

problemy można było rozwiązać w tak łatwy sposób! To, co teraz z tobą zrobię,

mógłby zrobić każdy inny człowiek zaledwie po kilku dniach nauki. Gdyby Mengele

słuchał moich rad, żaden więzień nie byłby w stanie nam się oprzeć. Otóż nerw w

zdrowym zębie jest o wiele czulszy na ból niż ten, który znajduje się w jamie

zepsutego zęba. W momencie gdy zaczynałem pracować nad twoim zębem, jego nerw

był już prawie obumarły.

- Chce mi pan przeciąć nerw w zębie?

- Tak, zdrowy i żywy nerw. Po prostu wyboruję dziurę w zupełnie zdrowym

zębie i po chwili wiertło dosięgnie miazgi.

Miazga. Babe zapamiętał to słowo.

- Chodzi o masę wewnętrzną zęba - wyjaśnił Szell. - Jeśli ma się do czynienia

z osobą młodą, dotarcie do miazgi zęba nie stanowi żadnego problemu. Czynność ta

nie powinna mi zająć więcej niż minutę. Borowanie dziury w zdrowym zębie nie jest

samo w sobie niczym strasznym. Jedynym problemem jest to, że wiertło może się

dość mocno rozgrzać, co z pewnością nie będzie miłe. Zanim jednak wiertło dotrze do

miazgi, ból nie będzie zbyt dotkliwy. Miazga jest tym miejscem, gdzie znajdują się

nerwy. Jest substancją składającą się z naczyń krwionośnych, włókien nerwowych,

żył i tętnic oraz tkanki limfatycznej. Wszystkie te elementy są ze sobą posplatane. Nie

martw się jednak o to, że ząb będzie krwawił. Nie twierdzę, że krew nie pojawi się w

ogóle - być może jedna lub dwie krople. - Powiedziawszy to, zaczął wiercić dziurę w

środku największego zęba Babe'a - górnego lewego siekacza na samym przodzie.

Babe zachował spokój.

Szell wiercił coraz głębiej.

Wiertło stawało się gorące.

Coraz gorętsze.

background image

Szell przysunął się bliżej.

Babe chciał wrzasnąć, lecz postanowił nie dawać Szellowi satysfakcji.

Szell nie przestawał wiercić.

Babe wrzasnął.

- Mówiłem, że gorące wiertło może sprawić ból - wyjaśnił Szell. - Jeszcze

kilka sekund i dotrę do miazgi.

- Nie wiem, czego pan chce. Chryste, gdybym cokolwiek wiedział,

powiedziałbym panu wszystko!

- Twój brat był bardzo wytrzymały. To cecha dziedziczna. Nie. Przykro mi,

lecz obawiam się, że nie wydobędę z ciebie wszystkich informacji, dopóki wiertło nie

zagłębi się w miazgę. Wtedy powiesz mi dokładnie wszystko.

- Powiedziałem już wszystko.

- Rzeczywiście? - Znów przystąpił do borowania.

Babe miał wrzasnąć ponownie, lecz tym razem ból nie był aż tak dotkliwy -

wiertło nie nagrzało się do tego stopnia, by wywołać ból nie do zniesienia. I w tym

momencie, ku zaskoczeniu Babe'a, zaledwie kilka sekund po rozpoczęciu borowania

Szell wyłączył wiertarkę.

- Jeszcze chwila i dotrę do miazgi - powiedział Szell. - Mówiłeś, że nie lubisz

niespodzianek, a więc w moim działaniu wziąłem to pod uwagę. Za chwilę

zrozumiesz, że nie myliłem się mówiąc, że nerw w istniejącym już ubytku jest o wiele

mniej czuły na ból niż nerw w zdrowym zębie. Chyba nie ma bardziej czułego

miejsca niż miazga zdrowego zęba - szczególnie u tak młodego człowieka jak ty.

Powiesz mi, czy miałem rację.

Wiertło zagłębiło się w miazgę.

Babe zaczął płakać. Nie potrafił w żaden sposób powstrzymać łez - łez bólu,

które ciurkiem spływały mu po policzkach. Szell nie był tym bynajmniej zaskoczony i

przycisnął jeszcze mocniej.

Gdy nagle przestał borować, Babe był na wpół przytomny.

- Czy chcesz zobaczyć, jak wygląda nerw? - zapytał Karla. - Poczekajmy

chwilę, musi przyjść do siebie. Możesz przez moment nie trzymać mu głowy.

Karl zwolnił uścisk, pozwalając głowie Babe'a opaść bezwładnie na piersi.

Szell otworzył delikatnie usta Babe'a. - Widzisz to czerwone miejsce? To właśnie

nerw - powiedział Szell łagodnym głosem. - Nie wiedziałeś, że to tak wygląda,

prawda?

background image

Karl wydał jakiś dźwięk, który miał oznaczać odpowiedź przeczącą.

Gdy ząb nie był borowany, nie bolał aż tak bardzo dotkliwie. Babe siedział

bez ruchu ze zwisającą bezwładnie głową. To ważne, aby ukryć przed Szellem fakt,

że krótka przerwa przyniosła tyle ulgi.

Szell wiedział jednak o tym, ponieważ w tym właśnie momencie powiedział:

- No dobrze, wracajmy do pracy. - Karl ponownie unieruchomił głowę Babe'a,

a Szell zabrał się do borowania. Babe znów zaczął płakać. Gdy Szell przerwał, nie

pozwolił tym razem Karlowi zwolnić uścisku. Chwila wytchnienia była więc krótsza.

Babe przerwał ciszę i zdołał wykrztusić:

-...Jak... jak pan... może... to robić?...

- Jak? Czy mogę odpowiedzieć słowami pewnego starego Żyda? Mądrego

człowieka. Otóż Żyd ten wypowiedział takie zdanie: „Nie byliśmy w ich oczach tacy,

jak inni”. W moich oczach nie jesteś tak do końca istotą ludzką.

Po trzeciej rundzie tortur Babe błagał:

-...Niech mnie pan zabije...

- Żyd nie może umierać wtedy, gdy on tego chce, lecz wtedy, gdy my uznamy

to za stosowne - odpowiedział krótko Szell i znów zajął się zębem Babe'a.

Po siódmej sesji Szell zawołał Erharda i Janewaya.

- Nie wiedział; nic mi nie powiedział. - Gdyby coś wiedział, nie ukryłby tego.

Zmarnowaliśmy tylko czas. Pozbądźcie się go.

Babe siedział na krześle na wpół przytomny.

- Czy mamy go zabić? - zapytał Karl, aby upewnić się, co miał na myśli Szell.

- A jak inaczej możemy to zrobić? - wtrącił Erhard.

- Choć raz zróbcie coś samodzielnie! - ryknął Szell, który po raz pierwszy

stracił cierpliwość.

24

Zanim jeszcze Szell zdążył zatrzasnąć za sobą drzwi, pozostali w pokoju

mężczyźni zaczęli się sprzeczać.

- Rozwiążcie go! - rozkazał Janeway.

Erhard pokuśtykał w kierunku fotela i zaczął rozwiązywać rzemienie. Karl,

który nie ruszył się z miejsca, zwrócił się do Janewaya:

- Mówiłem to już i nie będę powtarzał po raz trzeci: nie będziemy słuchać

twoich rozkazów.

background image

Janeway spojrzał przenikliwie na większego mężczyznę.

- Podnieś go i przestań mi się, do cholery, sprzeciwiać.

- No chodź, pomóż mi - powiedział Erhard, rozwiązując ostatni rzemień.

- Karl, jesteś najsilniejszy z nas, więc zajmij się chłopakiem. Nie sprawi ci to

żadnego problemu, jesteś przecież taki mocny. - Karl lubił, gdy przypominano mu o

jego sile. Erhard robił to tak często, jak to było konieczne.

Karl chwycił ramię Babe'a, przełożył je wokół swej grubej szyi i ściągnął go z

krzesła. Babe był bezwładny.

- Idź sam! - rozkazał Karl. Babe próbował postawić krok. Karl musiał

praktycznie nieść Babe'a, który usiłował jednak utrzymać się na własnych nogach, raz

po raz stawiając pół kroku do przodu.

Janeway otworzył drzwi, podczas gdy Erhard pokuśtykał pospiesznie przez

korytarz i przytrzymał drzwi, które prowadziły na klatkę schodową. Gdy wszyscy

znaleźli się obok wyjścia, Babe zaczynał już poruszać się samodzielnie, lecz schody

okazały się przeszkodą zbyt trudną - potknął się i gdyby nie przytrzymał go Karl, z

pewnością przewróciłby się.

- Poręcz! - krzyknął Karl. Babe wyciągnął wolną rękę i wsparł się na niej. Gdy

byli prawie na samym dole, Babe potrafił z trudnością utrzymywać równowagę.

Pierwszy na ulicy znalazł się Erhard, za nim wyszedł Janeway, a na końcu Karl i

Babe.

- Pojedziemy moim samochodem - powiedział Erhard i wskazał w kierunku

rogu ulicy. - No chodźmy, chodźmy. - Pokuśtykał przodem. Janeway zauważył, że

Erhard lubi iść przodem. Zawsze, gdy znał drogę, kroczył jako pierwszy. Lubił też

mówić: „no chodźmy, chodźmy”, na co Janeway nie zwracał uwagi, pozwalając mu

odnosić małe triumfy, które nie wyrządzały przecież nikomu szkody.

Z Karlem natomiast była inna sprawa. Przedtem, na górze, gdy Erhard

powiedział, że Karl jest z nich wszystkich najsilniejszy, Janeway poczuł się dotknięty

do żywego. Nie o to chodziło, że Karl nie odniósłby zwycięstwa, gdyby trzeba było

podnieść jakiś ciężar. Janeway wiedział jednak, że gdyby obaj stanęli przeciwko

sobie w jakimś ciemnym zaułku, Karl nie przetrzymałby dłużej niż pół minuty walki.

Prawdopodobnie odezwała się tu jego ambicja - już od kilku lat nie działał jako

aktywny dostawca, a praca za biurkiem nie pomagała w utrzymywaniu tężyzny

fizycznej. Karl mógłby w tej chwili przetrzymać trzydzieści sekund walki - Janeway

nie był już taki szybki jak kiedyś. Dlaczego aż tak bardzo nie znosił Karla? Powodem

background image

tego była przypuszczalnie wzgarda, jaką czuje się do przedstawicieli niższego

gatunku, spowodowana świadomością wszystkich różnic upodobań, gustów i

rozrywek.

Skręcili za rogiem i znaleźli się na bocznej, ciemnej ulicy.

- No chodźmy, chodźmy - ponaglał idący przodem Erhard.

- Chryste, czy zaparkowałeś w Jersey? - zapytał Janeway poirytowany nawet z

tego powodu, że musi podążać za kuśtykającym mężczyzną. Te dwie porażki mogły z

pewnością wykończyć chłopaka. Szell musiał być wściekły, że jego metody okazały

się nieskuteczne. W przeciwnym razie nie poniżyłby Janewaya, skazując go na coś

tak trywialnego jak wędrówka w poszukiwaniu samochodu.

- To już niedaleko. No chodźmy, chodźmy.

- Teraz kolej na ciebie. Ponieś go - powiedział Karl.

Janeway zignorował te słowa.

Karl mruknął coś pod nosem, co było prawdopodobnie niemieckim

odpowiednikiem słowa „pedał”.

I to słowo Janeway postanowił zignorować.

Karl czuł się coraz bardziej poirytowany. Odepchnął od siebie Babe'a.

- Możesz iść o własnych siłach.

Babe robił, co mógł, by utrzymać się na nogach. Pośliznął się, lecz po chwili

zdołał utrzymać równowagę. Udało mu się nawet zrobić kilka małych kroków. Tym

razem, inaczej niż wtedy, gdy schodził po schodach, nie upadł.

- Jesteśmy na miejscu - powiedział Erhard. - Za chwilę będziemy gotowi do

drogi. - Samochód okazał się starym modelem forda. Erhard wyciągnął z kieszeni pęk

kluczy i w ciemnościach starał się znaleźć ten właściwy.

- Zamykałeś tego grata na klucz? - zapytał z niedowierzaniem w głosie

Janeway.

- To okropna okolica - próbował wyjaśnić Erhard. - Ciągle zdarzają się tu

kradzieże, a to jest świetny samochód. W ciągu dwunastu lat nie zawiódł mnie ani

razu.

- Jeśli jest taki cholernie dobry, dlaczego, na rany Chrystusa, nie możesz

otworzyć drzwi? - To pytanie nie spełniło swego celu. Nic nie mogło obrazić takiego

kretyna, jakim był Erhard. Jeśli chciało się dopiec jakiemuś kretynowi, należało

wybrać Karla, który stał z przodu samochodu i z głupkowatym wyrazem twarzy

obserwował rozwój wypadków. Na przedniej masce, zachowując milczenie, leżał

background image

rozwalony Babe.

- Już, już znalazłem, wszystko w porządku - powiedział Erhard. Włożył

kluczyk do zamka i zaczął nim kręcić.

- Nie rób tego na siłę - wtrącił Karl. - Ostatnio próbowałeś otworzyć drzwi

kluczykiem od bagażnika... nie zrób tego i tym razem...

- Niczego nie robię na siłę - odparł Erhard. Dosłownie sekundę później

powiedział: - Niech to szlag!

W tym momencie zbliżył się zirytowany Janeway ze słowami:

- Daj mi ten kluczyk, ja otworzę to cholerne auto.

Wtedy wtrącił się Karl:

- Nie znasz tego samochodu, jeździłem nim jako pasażer, prowadziłem go,

wiem, jak go otworzyć. - Mówiąc to, wyrwał Erhardowi kluczyk. Tymczasem Babe

zsunął się po masce samochodu i stał teraz niepewnie na nogach, starając się

utrzymać równowagę. Zauważył to natychmiast Janeway i zwrócił się do Karla:

- Miałeś zostać z chłopakiem. Idź i zajmij się nim.

Karl nie przystał jednak na tę propozycję:

- Ja się zajmę autem, a ty przestań mi rozkazywać.

Tu wtrącił się Erhard:

- No dobrze, ja to zrobię, a wy otwórzcie drzwi. - Powiedziawszy to,

pokuśtykał w kierunku Babe'a.

Pokonany przez kalekę - pomyślał Babe, słaniając się na nogach jak pijaczek

w ciemnej uliczce w dzielnicy Bowery. Cóż za wspaniały finisz maratonu, jaki napis

można by umieścić na płycie grobowca! „Tu leży Thomas Babington Levy, 1948-

1973, złapany przez Kulawego.”

No cóż, trzeba jednak wziąć pod uwagę okoliczności. To oczywiste, że Erhard

byłby bez szans, gdyby Babe był w innej sytuacji. Od dłuższego już czasu nie

zmrużył jednak oka, a to, co wyczyniał z nim Szell, bynajmniej nie przyczyniło się do

poprawy jego formy. Teraz, gdy stawiał niepewne kroki, odczuwał ból. Za każdym

bowiem razem, gdy próbował wziąć głęboki oddech, chłodne nocne powietrze

podrażniało odsłonięte nerwy jego zębów. Co więcej - nawierzchnia ulicy była, rzecz

jasna, twarda i pokryta małymi, ostrymi kamyczkami, których nie można było

dostrzec w ciemności. A on nie miał przecież butów i ubrany był jedynie w pidżamę.

Był teraz dokładnie tym, czym był zawsze w oczach tarasowego gangu: bezradnym

lalusiem, który słaniając się na nogach, posuwał się teraz powoli do przodu. Tuż za

background image

nim podążał Kulawy. Babe poczuł nagle, że w stopę wbił mu się jakiś przedmiot. Ból

był tak dotkliwy, że przeniknął do samego mózgu i poruszył go bardziej niż powietrze

podrażniające nerwy jego zębów. Babe miał nadzieję, że nie był to kawałek szkła,

lecz po prostu kamyczek, który choć mógł wywołać przeraźliwy ból, to jednak nie

naraziłby stopy na poważniejsze skaleczenie. Powinien się zatrzymać; wiedział, że

powinien to zrobić. Wtedy mógłby się przynajmniej przed samym sobą

usprawiedliwić. Do diabła, nigdy by mnie nie dogonił, ale musiałem się zatrzymać.

Kulawy nie potrafił przecież dogonić maratończyka. W tym momencie Babe nie był

jednak maratończykiem - cóż to za maratończyk, który biega boso?

Bikila!

Abebe Bikila - wielki etiopski sportowiec, z zawodu gliniarz, który brał udział

w Igrzyskach Olimpijskich w Japonii. Oglądając film dokumentalny o tej

Olimpiadzie, Babe dosłownie rozpłakał się. Faworytami byli Rosjanie - odznaczali się

wielką siłą fizyczną, mieli świetnych lekarzy i stosowali specjalną dietę. Obok Rosjan

największymi faworytami byli Niemcy. Występ czarnego Etiopczyka został

powszechnie zignorowany lub też w najlepszym razie - wyśmiany. Występował

bowiem sam - bez żadnego wsparcia kolegów - a do tego nie posiadał nawet butów.

Cały ten cholerny dystans 26 mil i 385 jardów zamierzał przebiec boso. Nie do wiary,

w dwudziestym wieku biec boso! Na początku biegu Rosjanie okazali się bardzo

nieustępliwi; tuż za nimi znaleźli się Niemcy. Gdy zawodnicy mieli już za sobą około

dziesięciu mil, do ataku przystąpili Niemcy. O Rosjanach nie można było powiedzieć,

że byli tylko twardzi - byli niezwykle twardzi i nieustępliwi. Odparli atak Niemców

bez trudu i zaczęli kontrolować bieg wypadków. Wystarczyło jedynie zachować pełną

uwagę i ostrożność, by właściwy biegacz dotarł do mety jako pierwszy oraz by

stosownie do zasług drugą pozycję zajął ktoś inny. Rosjanie praktykowali to we

wszystkich konkurencjach i byli w tym bardzo konsekwentni - dawano wygrywać

starszym, bardziej zasłużonym sportowcom; młodsi, nierzadko lepsi, mogli jeszcze

poczekać na swe wielkie sukcesy. I nagle gdzieś z daleka z tyłu, za plecami Rosjan,

rozległ się ten charakterystyczny, niezbyt głośny szum. Wzdłuż trasy biegów

maratońskich nigdy nie zbierały się tłumy. Owszem, kibice gromadzili się na starcie i

na mecie, czyli na stadionie - tam bowiem bieg się rozpoczynał i kończył. Wzdłuż

trasy biegu stało jednak niewielu widzów, przypatrując się ociekającym potem

wariatom. Jak bowiem inaczej nazwać ludzi, którzy zmuszali swe ciało do tak

wielkiego wysiłku? Po przebiegnięciu około piętnastu mil znajdujący się na trzeciej

background image

pozycji Rosjanin zdał sobie nagle sprawę, że dzieje się coś dziwnego. Obejrzał się za

siebie - zobaczył chudego, czarnego faceta bez butów, który poruszał się coraz

szybciej. Rosjanin przyspieszył. Zmniejszył dystans dzielący go od dwóch kolegów i

wszyscy trzej Rosjanie odbyli swego rodzaju konferencję, przekazując jeden

drugiemu wiadomość z ostatniej chwili. A wiadomość była taka: za ich plecami

biegło to coś, z tyłu zaczynało się dziać coś niesamowitego - bosy facet doganiał ich.

Rosjanie zwiększyli tempo biegu i było mało prawdopodobne, aby ktokolwiek mógł

im teraz dotrzymać kroku. Potrafili osiągnąć takie tempo - przeszli odpowiedni

trening, biegali odpowiednio dużo i stosowali odpowiednią dietę, a odpowiednio

dobrani lekarze czuwali nad właściwym przebiegiem treningu. A więc gdy trzeba

było kogoś zetrzeć w pył - nie stanowiło to problemu. Po przebiegnięciu dwudziestu

mil bosy facet wyprzedził znajdującego się na trzeciej pozycji Rosjanina i w tej

chwili miał już przed sobą tylko dwóch innych biegaczy. Rosjanie musieli coś zrobić.

Mając jeszcze sześć mil do mety, postanowili już w tej chwili dać z siebie wszystko.

Ci, którzy byli za nimi, zostawali daleko w tyle; tym, którzy chcieli dotrzymać tempa,

po jakimś czasie brakowało sił, by kontynuować bieg. Taki los spotkał wszystkich

biegaczy - lecz nie czarnoskórego faceta, który nawet nie posiadał butów. Gdy

Rosjanie narzucili innym maksymalne tempo, on zrobił coś, czego nie zrobił przed

nim nikt inny - zaczął biec jeszcze szybciej od nich. Rosjanie jakby zamarli w

bezruchu; ich tempo wydawało się ślimacze, podczas gdy bosy biegacz, który jeszcze

dwie godziny wcześniej był obiektem szyderstw, teraz ich wyprzedzał, przepływał

obok nich niczym żaglowiec, robiąc to jednak w tempie startującego odrzutowca -

teraz on triumfował. Gdy wpadł na stadion, rozległ się ryk tłumów - takich wiwatów

na cześć maratończyka nie słyszano od czasów Nurmiego. W panteonie znalazło się

teraz ich dwóch, dwie legendy: Nurmi i bosy geniusz z Etiopii, wielki Bikila i... i

niech mnie piekło pochłonie, jeśli dam się wyprzedzić jakiemuś Kulawemu -

pomyślał Babe. Co z tego, że zranił stopę, a ząb nie przestawał go boleć ani na

chwilę? Był przecież prawdziwym maratończykiem - a ktoś taki nie cofa się przed

niczym w żadnych okolicznościach.

Kosztem wielkiego wysiłku Babe zdołał nieznacznie zwiększyć tempo biegu.

Za plecami usłyszał krzyk Erharda:

- Nie mogę go dogonić!

Janeway patrzył cały czas na samochód; teraz podniósł wzrok i zauważył

biegnącego chłopca, który znajdował się w odległości równej połowie drogi do

background image

następnej przecznicy. Kierował się w stronę rzeki i zachodniej autostrady.

- Ty! - Janeway zwrócił się do Karla. - Daj mi te cholerne kluczyki i złap go!

Słowa Janewaya odbiły się echem w ciemnej ulicy i Babe wiedział, że w tej

chwili będzie miał za plecami dużego, brutalnego Karla. To prawda, że Karl był silny

- tak silny jak Rosjanie. Bikila pobił jednak Rosjan. Babe wiedział, że gdyby tylko

przestał mu dokuczać ból zębów, Karl byłby bez szans. Był to bowiem mężczyzna o

silnych ramionach i potężnych barkach - nie było co do tego wątpliwości - lecz jego

nogi nie wydawały się zbyt mocne i wytrzymałe. Babe przyłożył prawą dłoń do ust,

by ochronić nerwy zębów przed powiewami chłodnego nocnego powietrza i tym

samym uśmierzyć nieco ból...

...nie był to jednak zbyt dobry pomysł...

...ponieważ stracił właściwą równowagę, a więc to, czego uczył się biegając

całymi latami. Istota biegu polegała właśnie na tym - na zachowaniu równowagi.

Odpowiednie ruchy pozwalały uniknąć zmęczenia, a kluczową rolę odgrywały tu

właśnie ramiona. Zakrywając prawą ręką usta, Babe zachwiał właściwe proporcje -

jego prawe ramię przestało stanowić przeciwwagę dla lewej ręki, co zakłóciło rytm

biegu. Za plecami usłyszał zbliżające się ciężkie kroki Karla. Próbował uśmierzyć ból

zębów, tracąc jednocześnie właściwą równowagę ciała.

Karl był coraz bliżej.

Nie myśl o bólu - pomyślał Babe i językiem zakrył przednią część uzębienia.

Dotyk ciepłego języka przyniósł mu pewną ulgę. Używając teraz obu ramion, biegł w

tym samym tempie co goniący go Karl.

Po chwili zdołał lekko przyspieszyć i oddalić się od Karla.

- Na pomoc! - zawołał zdyszany Karl.

- Cholera! - zaklął Janeway, zostawił samochód i zaczął biec.

Potrafił to robić.

Babe ocenił to, wsłuchując się w rytm jego biegu. To prawda, że miał

przewagę, lecz jak długo zdoła ją utrzymać?

Babe zbliżał się teraz do rzeki Hudson. Skręcił w najbliższą przecznicę i przez

chwilę zawahał się - czy powinien pobiec w kierunku centrum, czy też w stronę

przeciwną? Gdzie czekało go ocalenie? Oczywiście nigdzie. Wybrał jednak kierunek

przeciwny do centrum, ponieważ kilka przecznic dalej - otoczony mrokiem nocy -

znajdował się wjazd na autostradę zachodnią. Wjazd był stromy, a Babe jako biegacz

czuł się doskonale na nierównym terenie. Gdyby zdołał dobiec do wzgórza autostrady

background image

jako pierwszy, dalej poradziłby sobie bez większych trudności. Biorąc udział w

studenckich biegach przełajowych, spisywał się najlepiej w terenie pagórkowatym.

Na płaskim nie szło mu już tak dobrze, gdyż nie potrafił biec szybko na krótkich

dystansach. Natomiast jego rywale wpadali w panikę, widząc przed sobą wzniesienie.

Ale nie Babe.

Janeway znacznie zmniejszył dystans dzielący go od Babe'a. Chłopiec spojrzał

na siebie - Karl wyprzedził Erharda, lecz tego pierwszego wyprzedził już Janeway.

Tak więc za Babem biegło trzech mężczyzn, którzy mieli zdecydować o jego losie.

Babe pochylił raptownie głowę i poruszając gwałtownie ramionami, zwiększył tempo

do granic swych możliwości. Musiał bowiem utrzymać bezpieczną odległość od

Janewaya, który biegł teraz jak oszalały. Janeway był niewątpliwie szybszy, ale czy

potrafi utrzymać tak wielkie tempo na dłuższym dystansie? Czy będzie w stanie biec

dalej, gdy zabraknie mu tchu? Prawdopodobnie nie - pomyślał Babe. Według mojej

oceny nie wygląda na maratończyka, lecz raczej na sprintera. Jest facetem, który w

ułamku sekundy potrafi zabić, lecz jeśli utrzyma się go w bezpiecznej odległości do

momentu, gdy zacznie opadać z sił, wtedy można z nim wygrać. Babe miał jeszcze do

pokonania odcinek równy odległości między dwiema przecznicami. Odległość

dzieląca Janewaya od wjazdu na autostradę była, być może, dwa razy większa, lecz

ciągle zmniejszała się. Babe zobaczył przed sobą Nurmiego, który kiwał głową z

politowaniem. Nie miał do tego prawa. Nie powinien go krytycznie oceniać za ten

nocny bieg. Gdy Babe był w formie, mógł się zmierzyć z każdym. Na czele biegł

boso Bikila. Odwracał się do tyłu i z politowaniem kiwał głową, widząc Nurmiego.

Zaczynał się nawet śmiać. Takie zachowanie doprawdy nie było na miejscu. Bikila

nie miał prawa upokarzać innego maratończyka. Przecież on sam był obiektem

szyderstw w Tokio, a jednak pokazał wszystkim, co potrafi. Ale dobrze, śmiej się,

sukinsynu - pomyślał Babe - pokażę ci, co potrafię. W tym momencie zebrał

wszystkie siły i zwiększył tempo do granic wytrzymałości.

Janeway biegł jednak jeszcze szybciej.

Jaka dzieliła ich odległość? Osiemdziesiąt stóp? Może teraz już tylko

sześćdziesiąt? Jest zbyt szybki, nie jestem w stanie go pokonać. Bikila zwolnił w tym

momencie i znalazłszy się obok Babe'a, powiedział: - Ależ jesteś w stanie to zrobić. -

Babe odparł: - Nie powinieneś był się ze mnie śmiać - na co Bikila odpowiedział: -

Nigdy nie śmiałbym się z maratończyka, śmiałem się z tych, którzy myśleli, że pobiją

jednego z nas biegnąc sprintem. - Usłyszawszy to, Babe poczuł się lepiej. Janeway

background image

był jednak coraz bliżej. Nadchodził czas próby wytrzymałości serca. Babe zwykle

poddawał się takiej próbie z przyjemnością, lecz nie teraz, gdy odczuwał tak dotkliwy

ból. Kosztem wielkiego wysiłku zdołał jednak utrzymać dystans dzielący go od

Janewaya aż do momentu, gdy znalazł się między Nurmim i Bikilą. Nurmi powiedział

wtedy: - W Finlandii złamałem sobie kość w stopie, ale nie dałem tego po sobie

poznać; raczej wolałbym umrzeć, niż nagle zacząć kuśtykać. Nikt nie zna twoich

uczuć - tylko ty je znasz, tylko ty wiesz, co dzieje się w twoim sercu i umyśle. Dzięki

temu właśnie potrafimy staczać zwycięskie bitwy z czasem. - Babe odparł: - Nie

potrafię myśleć, powiewy wiatru zadają mi okropny ból; nie wiem, jak zachować się i

co robić. - Nurmi udzielił mu wtedy rady: - Zwolnij, zakłóć¦ rytm biegu, zrób to

natychmiast. - Babe zwolnił na chwilę i wtedy Nurmi rozkazał mu: - A teraz mknij

jak błyskawica. - Babe ruszył do przodu jak samolot odrzutowy. W tym momencie

wtrącił się Bikila: - On nie wie, co się dzieje, sprinterzy nie mają zbyt dużo oleju w

głowie. Bóg dał im szybkość, lecz nie obdarzył ich zdolnością myślenia. Gdy zmusi

się ich do ruszenia głową, są skończeni. - Być może była to prawda, gdyż po raz

pierwszy Babe słyszał biegnącego Janewaya mniej wyraźnie. - Pobiłem go,

dokonałem tego - powiedział Babe. - Jeszcze nie, zaatakuje jeszcze raz, da z siebie

wszystko - odparł Nurmi. - Jeśli utrzymasz dzielący was dystans, będzie bez szans.

Musisz to zrobić sam, my tego za ciebie nie zrobimy - dodał Bikila. - Czy

przynajmniej zostaniecie przy mnie? - zapytał Babe. - Oczywiście, że tak. Wszyscy

jesteśmy maratończykami i tylko my wiemy, czym jest prawdziwy ból - odpowiedział

Bikila. - Jest tuż za nami - ostrzegł Nurmi.

I tak było w rzeczywistości.

Odległość dzieląca Janewaya i Babe'a zmniejszała się z sekundy na sekundę. -

Przykro mi, nie mogę biec szybciej, ale proszę, nie opuszczajcie mnie, już po mnie -

błagał Babe. - Słuchaj: traci rytm biegu, nie poddawaj się, nie poddawaj się! -

krzyknął Bikila. - Tak bardzo boli, pali mnie w środku - tłumaczył Babe, na co Nurmi

odpowiedział gniewnym tonem: - Oczywiście, że pali cię w środku, musi tak być, ale

biegnij dalej, musisz przezwyciężyć ból. Potrafiłem to robić i dzięki temu właśnie

byłem największym biegaczem. - Babe próbował się bronić: - Mógłbym cię pokonać.

Gdybym tylko miał szansę pożyć jeszcze kilka lat, rozłożyłbym cię na łopatki...

...w tym właśnie momencie Janeway rozłożył Babe'a na łopatki.

Znajdując się tuż przy wzniesieniu, podejmując ostatni desperacki wysiłek,

rzucił się w ciemność nocy i koniuszkami palców dotknął kostki Babe'a. Obaj

background image

mężczyźni runęli na ziemię.

Wstawaj, człowieku! - krzyknął Bikila. - Wstawaj szybko. On jest sprinterem,

nie stać go już na nic więcej. Jeśli teraz ruszysz do przodu, nigdy cię nie dogoni. -

Babe był na czworakach i kręciło mu się w głowie, gdy nagle zwrócił się do niego

Nurmi: - Sądziłem, że jesteś wspaniały w pokonywaniu wzniesień. Masz przed sobą

wzgórze, więc spróbuj je pokonać. A może wolisz tu zostać i słuchać, jak ten facet

dyszy?...

...było tak naprawdę - Janeway dostał zadyszki; próbując się podnieść,

głęboko nabierał do płuc powietrza.

Babe z trudnością podniósł się z ziemi. Odczuwał okropny ból w kostce, a

jego twarz była podrapana wskutek upadku na chodnik. Gdy usłyszał jednak sapanie

Janewaya zrozumiał, że wygrał ten bieg - jego konkurent został pobity. Fakt, że

wzgórze było strome, nie miał w tej chwili znaczenia. Babe biegał po dużo bardziej

stromych wzniesieniach. Za sobą usłyszał w tym momencie nawoływanie Janewaya: -

Sprowadźcie samochód, sprowadźcie samochód! - Babe był już jednak w połowie

wzniesienia i biegł coraz szybciej. Zauważyli to Bikila i Nurmi, którzy z pewnością

jakimś gestem starali się dodać mu otuchy. Jestem prawdziwym maratończykiem -

pomyślał Babe - i będzie lepiej, jeśli przestaniesz plątać nam się pod nogami. Jeśli nie

posłuchasz mojej rady, możesz tego bardzo pożałować.

Jezu! - pomyślał Babe - będą mnie gonić samochodem.

Będą pędzić po wzgórzu z prędkością dziewięćdziesięciu mil na godzinę - i co

wtedy zrobię? Biegł wzdłuż prawej strony autostrady zachodniej w kierunku

przeciwnym do centrum miasta, próbując wymyślić jakiś sposób skutecznej ucieczki.

Jeśli jego przeciwnicy znajdą się w samochodzie, złapią go w ciągu kilku sekund. A

więc zrób coś, wymyśl coś - ale co?

W końcu wpadł na pomysł, który okazał się genialnym rozwiązaniem.

Być może nie tak genialnym jak prace Einsteina, Newtona, Orville'a czy

Wilbura. Jednak biorąc pod uwagę fakt, że Babe nie miał całego roku na

przemyślenie planu działania, jego pomysł mógł wprawić go jedynie w dumę.

A więc cóż zrobił? Po prostu przedostał się na drugą stronę biegnącej ponad

ziemią autostrady, przeskoczył przez barierkę o wysokości jednego jarda i zaczął biec

w stronę przeciwną, a więc w kierunku centrum miasta.

Uprzednio wbiegł na autostradę, korzystając z wjazdu w kierunku przeciwnym

do centrum przy Pięćdziesiątej Siódmej ulicy. Najbliższy następny zjazd w kierunku

background image

centrum znajdował się w bardzo dogodnym miejscu przy ulicy Pięćdziesiątej Szóstej.

Było to wprost wymarzone miejsce.

Trzy minuty później Janeway wraz z kompanami wjeżdżali dopiero

samochodem na wzniesienie będące wjazdem na autostradę w kierunku peryferii

miasta. Babe obserwował ich z ukrycia, stojąc w miejscu, z którego mógł już ruszyć

w kierunku centrum.

Nie był tego pewny, lecz przypuszczał, że goniący go mężczyźni - gdy

zrozumieją swój błąd - będą mogli zawrócić dopiero przy ulicy Siedemdziesiątej

Drugiej lub Siedemdziesiątej Dziewiątej.

Wyjazd z autostrady znajdował się przy ulicy Siedemdziesiątej Drugiej.

Zanim samochód znalazł się przy Sześćdziesiątej Szóstej, Janeway odgadł, co się

stało. W tym momencie nie mógł jednak uratować sytuacji. Mruknął tylko pod

nosem: „cholera”, powtarzając to słowo tyle razy, iż brzmiało to jak zaklęcie

druidów. Wściekły do granic możliwości czekał, aż wreszcie pojawi się zjazd przy

ulicy Siedemdziesiątej Drugiej. Wówczas zjechał z autostrady, wykonał kilka ostrych

zakrętów i znalazł się w miejscu, z którego mógł ruszyć w kierunku centrum.

Pomknął do przodu i w niedługim czasie dotarł do wyjazdu przy ulicy Pięćdziesiątej

Szóstej, a więc do początku domniemanej trasy ucieczki Babe'a. Janeway faktycznie

nie mylił się w swych przypuszczeniach.

W tym jednak momencie Babe czuł się już bezpiecznie - i miało tak być

przynajmniej przez kilka chwil. Był zlany potem, bolały go zęby, a w dodatku rwało

go w kostce. Miał jednak poczucie odniesionego zwycięstwa - i to w walce, której

przebieg dyktowali jego przeciwnicy. Nie ustępował przecież w niczym swemu bratu.

25

Po siódmym sygnale wreszcie rozległ się jej głos:

- Tak?

- Elsa...

- Kto mówi?

- Słuchaj...

- Tom?...

- Tak, posłuchaj, nie ma chwili do stracenia...

- Czy wszystko w porządku? Powiedz przynajmniej tyle...

- Tak, nic mi nie jest. Wiem, że jest przed piątą i że cię obudziłem, ale musisz

background image

coś dla mnie zrobić, jesteś mi potrzebna, Elsa. Tylko ty możesz mi pomóc.

- Oczywiście.

- Weź samochód.

- Samochód? Mam gdzieś pojechać?

- Elsa, obudź się! Tak, musisz pojechać gdzieś samochodem. Nie wiem

dokładnie gdzie, muszę się chwilę zastanowić. Mam kłopoty i chcę się znaleźć w

bezpiecznym miejscu.

- Postaram się jakoś zdobyć samochód. Gdzie się spotkamy?

Babe spojrzał na drugą stronę dużego salonu, do którego wchodził właśnie

Biesenthal w stylowym szlafroku, niosąc tacę z dwiema filiżankami gorącej kawy

rozpuszczalnej.

- Na rogu Czterdziestej Dziewiątej i Lex - chyba gdzieś w tej okolicy - jest

apteka Kaufmana czynna całą noc. Będzie jeszcze ciemno, więc zamknij drzwi wozu

od środka. Nie chciałbym, aby przytrafiło ci się coś złego. O szóstej. Za godzinę. Czy

zrozumiałaś wszystko?

- Apteka Kaufmana. Róg Czterdziestej Dziewiątej i Lex. Szósta godzina. Czy

zależy ci na mnie?

- Co? - Biesenthal przyglądał się uważnie chłopcu.

- Gdy byłam u ciebie, powiedziałeś, że nie, ale że to się zmieni. Czy znów

zależy ci na mnie? Jeśli tak, powiedz to. Jeśli tego nie zrobisz, nie zdobędę

samochodu.

- Zależy mi na tobie, zależy mi, cześć. - Odłożył słuchawkę.

- Proszę mi wybaczyć, że pod koniec zabrzmiało to trochę sentymentalnie -

powiedział Babe, kierując się w stronę Biesenthala, trzymającego tacę z kawą.

Biesenthal usiadł na kanapie. Na kolanach trzymał filiżankę.

- Człowiek mojego pokroju nie ma zbyt często okazji po temu, by słuchać

sentymentalnych zwierzeń. Sentymentalizm w niewielkich dawkach nie jest dla mnie

czymś niestosownym. Musisz jednak pamiętać o tym, że...

- Ojcze?

Babe odwrócił się. W drzwiach stała ubrana w szlafrok oszałamiająca

Żydowska Księżniczka. Miała duże oczy, oliwkową cerę, długie ciemne włosy - była

prześliczna.

- Czy wszystko w porządku?

Biesenthal spojrzał na nią.

background image

- Chcesz wiedzieć, czy mojej osobie nie zagraża jakieś niebezpieczeństwo?

Nie sądzę, aby Tom miał względem mnie jakieś złe zamiary. - Wstał i dokonał

szybkiej prezentacji. - Moja córka Melissa, Tom Levy.

- Ojciec mówił mi o panu - powiedziała. Następnie odwróciła się, przeprosiła i

wyszła.

- Zdolne dziecko, jest na ostatnim roku w Barnard. Pewnie zostanie członkiem

Fi Beta Kappa, jeśli tylko przejdzie przez gęste sito eliminacji. Chce zostać

archeologiem. Przedtem chciała jechać do Bryn Mawr. Sprzeciwiłem się temu

pierwszemu. Sprzeciwię się i drugiemu. Zajmowanie się moją zdziecinniałą osobą

powinno dawać jej aż nadto satysfakcji. Nie sądzisz, że tak właśnie powinno być?

Posłuchaj, poeci zawsze perorują na temat potęgi miłości, która - powiedzmy to sobie

szczerze - jest niczym innym jak uzewnętrznianiem się uczuć kazirodczych.

Levy nie słuchał. Wszystko zmieniało się zbyt szybko. Kiedyś - widząc. tę

dziewczynę - zdołałby wymamrotać jakieś słowa na powitanie. Teraz nawet nie skinął

głową. Kiedyś szczyciłby się tym, że Biesenthal wspomniał o nim w obecności kogoś

ze swojej rodziny - teraz sięgnął obojętnie po filiżankę i napił się kawy. Gorący napój

podrażnił nerwy w jego dziurawych zębach. Jęknął z bólu. Zdołał jednak odstawić

filiżankę na tacę, rozlewając jedynie niewielką ilość napoju. Do obolałych miejsc

przytknął język, by złagodzić ból.

- Przepraszam - wykrztusił w końcu.

- I nadal nie chcesz, żebym ci pomógł? Nie chcesz mi opowiedzieć o swoich

kłopotach?

- Nie wspominałem przecież o żadnych kłopotach. Nie mówiłem panu nic na

ten temat.

Biesenthal odstawił filiżankę i zaczął przechadzać się po dużym pokoju.

- Niech mnie pan uważnie wysłucha: żaden z nas nie jest naiwniakiem, a

wśród obecnych tu osób nie widzę również głupców. Spodziewam się więc, że

będziesz łaskawy wyjaśnić mi ten przykry powód, dla którego ściągnąłeś mnie z

łóżka przed piątą rano. Rozważ tylko następujące fakty: obudziła mnie żona, którą

obudził dozorca, a jego z kolei - jestem pewny - obudziło twoje walenie do

zamkniętych na klucz drzwi. Wiadomość? Jakieś młode stworzenie, odziane w samą

pidżamę, nie ma pieniędzy, by zapłacić za taksówkę, i prosi, bym się tym zajął. Pytam

o nazwisko wariata w pidżamie i okazuje się, że to mój student i syn drogiego memu

sercu przyjaciela. Czy w takiej sytuacji można myśleć o kilku godzinach snu lub paru

background image

dolarach? Schodzę na dół, płacę kierowcy, wchodzimy na górę, pytam: O co tu

chodzi, co się stało? Ty natomiast odpowiadasz: Nic, nic, proszę mi pozwolić

skorzystać z telefonu. Zauważ, Levy, że jeśli jest coś, co powinienem docenić,

zawsze to robię. Muszę przyznać, że powiedziałeś: proszę.

- Przepraszam pana. To prawda, że miałem powód, aby tu przyjść. Powodem

tego nie była jednak chęć opisania panu sytuacji, w jakiej się znalazłem. Nie chodziło

mi również o pieniądze. Musiałem jednak gdzieś pojechać, by pożyczyć kilka

dolarów i zapłacić facetowi. Jechał chyba w półśnie Dwunastą Aleją koło doków.

Gdybym nie wyszedł na środek ulicy i nie biegł jakiś czas przed jego samochodem,

nigdy by się nie zatrzymał. Wątpię, czy znał słowo: zjawa, lecz z czymś takim

musiałem mu się na pewno skojarzyć. Kiedy podałem mu pański adres i spytałem,

czy szybko znajdziemy się na miejscu, powiedział: Tak, proszę pana, tak. Właściwie

przyjechałem tu z innych powodów. Doprawdy wspaniale mnie pan potraktował i

jestem za to bardzo wdzięczny.

- Czy nic więcej nie mogę dla ciebie zrobić?

- Bardzo przydałoby mi się trochę pieniędzy; dziesięć dolarów na taksówkę.

Może kilka dolarów na inne rzeczy. Czy ma pan dwadzieścia?

- Mój portfel jest ciągle tam, gdzie był: w kieszeni szlafroka. - Wyciągnął

portfel i podał dwudziestkę. Levy podziękował skinieniem głowy. - Czy to wszystko?

- Nie, panie profesorze. Byłbym bardzo wdzięczny za płaszcz

przeciwdeszczowy czy coś w tym rodzaju. Czuję się jak wariat, paradując po ulicy

ubrany w pidżamę.

- Znajdziesz płaszcz przeciwdeszczowy w szafie w przedpokoju. Weź go, jeśli

jest ci potrzebny. Czy to już wszystko?

- Tak, panie profesorze.

- No dobrze, teraz powiedz mi, dlaczego naprawdę tu przyszedłeś?

- Dlaczego tu przyszedłem? - powtórzył Levy cichym głosem. Następnie

potrząsnął głową i zamilkł na dłuższą chwilę.

- Załóżmy, że zdajesz egzamin końcowy - odezwał się Biesenthal po chwili

milczenia. - Musisz odpowiedzieć na pytanie.

- Tak, panie profesorze - odparł Levy, po czym wstał, podszedł do okna i

spojrzał przez nie w kierunku Riverside Park. - Jestem pewny, że rozciąga się stąd

wspaniały widok.

- Szczególnie wtedy, gdy słońce jest wysoko na niebie - odparł Biesenthal.

background image

Levy niemal rzucił się na profesora:

- Jestem naprawdę zdolny, panie profesorze; może pan nigdy nie mieć okazji,

aby się o tym przekonać, i wiem, że to, co mówię, brzmi idiotycznie, ale proszę mi

wierzyć, że wśród wszystkich swoich studentów nigdy nie spotkał pan takiego mola

książkowego jak ja. To, co mówię, brzmi głupio, ale jeśli ktoś czuje, że ma głowę nie

od parady, przeżywa prawdziwe męki nie mogąc uporządkować pewnych faktów. A

jednym z faktów jest to, że przed śmiercią taty odgrywałem rolę rodzinnego głupka.

Miałem dopiero dziesięć lat, ale wiedziałem, że wszyscy moi nauczyciele uważają, iż

nie dorastam do pięt Docowi...

- Docowi?

- Mojemu bratu Henry'emu Davidowi. Przez pierwsze trzy lata studiów w

Yale był najlepszym studentem w grupie; od lat nikt nie uzyskiwał tak dobrych

wyników jak on. Był naprawdę zdolny i uczył się coraz lepiej. Miał zostać genialnym

prawnikiem, obrońcą uciśnionych, człowiekiem, który będzie ścierał w pył tyranów,

mających na tyle odwagi, by stawić mu czoło. Gdy umarł tata, Doc miał dwadzieścia

lat i był na ostatnim roku studiów. Cóż, to oczywiste, że zaczął mieć poważne

problemy. To cuchnąca sprawa, gdy własny ojciec popełnia samobójstwo. I dziwnym

trafem to właśnie ja zostałem obrońcą wiary, podczas gdy on zaczął tyrać jak wół, by

zarobić pieniądze. I niech to szlag, jeśli się mylę - wiem na pewno, że w taki sposób

zareagowaliśmy obaj na to, co się stało - na samobójstwo ojca. Facet, który znał

Doca, powiedział mi dziś wieczorem: Twój ojciec był winny, prawda? Proszę mi

wierzyć, że pożałował tych słów, nieźle przytarłem mu nosa. Teraz jednak wiem, że

musiał to usłyszeć od Doca i Doc najwidoczniej myślał dokładnie tak samo. I z tego

powodu wybrał taką a nie inną drogę życia. Ja natomiast postąpiłem inaczej.

Chciałbym się teraz od pana czegoś dowiedzieć: czy mój stary był winny?

Biesenthal zamknął oczy.

- Opinia, że był winny, ciągle jeszcze pokutuje. - Potrząsnął głową. - Wiesz,

że ekolodzy ostrzegają nas, iż rozkład plastiku trwa przez całe stulecia. Ale to nic w

porównaniu z tym, czym jest wina, która przenika życie pokoleń niczym jakiś

nieznany gen. - Otworzył oczy i spojrzał na Babe'a. - Ale nie odpowiedziałem na

pańskie pytanie, prawda? Chcesz wiedzieć, czy twój ojciec, powszechnie znany H. V.

Levy, był zaprzedanym bolszewizmowi czerwońcem i komuchem, który w swym

radykalizmie zaszedł tak daleko, że zaczął uprawiać terroryzm? - Biesenthal niemal

uśmiechnął się, lecz był to uśmiech pełen smutku. - Był doskonałym przykładem

background image

człowieka, którego można obwiniać niemal o wszystko. Taki właśnie był. Zdolniejszy

niż ktokolwiek inny, a przy tym na pozór arogancki. Był niecierpliwy i nigdy nie

nauczył się tolerować głupców. W sposób protekcjonalny zachowywał się wobec

ludzi, którzy nie rozumieli, że próbuje tym sposobem ukryć poczucie niepewności.

Był szefem Wydziału Historii Uniwersytetu. Był zapraszany do Waszyngtonu przez

Partię Opozycyjną. Miał śmieszne nazwisko i był Żydem. Mój Boże, pół tuzina ludzi

pokroju H. V. Levy'ego oraz Joe McCarthy mogło zostać prezydentem. - Znów

zamknął swe jasne oczy. - Jak wyraził to Keats? Widok Pacyfiku skojarzył się

Keatsowi z Cortezem. Twój ojciec był winien przypisywanych mu czynów tak samo,

jak Cortez był winny istnienia Pacyfiku w momencie, gdy odkrył, że Pacyfik w ogóle

istnieje. - Otworzył oczy i znów przyglądał się chłopcu. - Czy to wystarczy?

Babe skinął głową i ruszył do przedpokoju po płaszcz. Płaszcz okazał się zbyt

ciasny, lecz nie aż tak bardzo, by zwracać uwagę przechodniów.

Biesenthal podążył za Babem. - Pozwól, że ci pomogę.

- Już mi pan pomógł i chcę, aby pan o tym wiedział.

- Może przynajmniej zadzwonisz na policję? Albo ja to zrobię za ciebie.

- Policję? - Babe zamrugał oczami. - Policję? Dlaczego miałbym to robić? Jaki

byłby z tego pożytek? - Zapiął płaszcz na guziki. - Nie chcę sprawiedliwości, pan

chyba żartuje. Pieprzę sprawiedliwość, czas sprawiedliwości dawno minął, teraz

nastał czas krwi...

Po wyjściu z domu, w którym mieszkał Biesenthal, Babe wsiadł do taksówki,

dojechał do skrzyżowania ulic Dziewięćdziesiątej Szóstej i Amsterdam, wysiadł,

zapłacił, po czym pospiesznie ukrył się w najmniej oświetlonym miejscu i starając się

nie rzucać nikomu w oczy, doszedł do Dziewięćdziesiątej Piątej. Ulica ta na całej

swej długości, a zwłaszcza między Amsterdam a Columbus, była nie oświetlona.

Biorąc pod uwagę fakt, że okolicę tę zamieszkiwali młodociani przestępcy, czy choć

jedna żarówka miała tu szansę przetrwania? Babe trzymał się jednak blisko ścian

budynków, kierując się w stronę własnego domu z brązowego kamienia. Za każdym

razem, gdy zapominał o ochranianiu zębów, nocne powietrze podrażniało nerwy i

miał wtedy ochotę zawyć z bólu. Udawało mu się jednak zachowywać samokontrolę

dzięki temu, że do obolałych miejsc przytykał język lub też zakrywał usta ręką.

Robiąc to, posuwał się bezszelestnie naprzód. Musiał wrócić do swego mieszkania -

choćby tylko na chwilę. Było to konieczne, od tego mogło zależeć wszystko. Z

drugiej strony był to najbardziej wariacki pomysł, jaki w tej sytuacji mógł mu przyjść

background image

do głowy. Nowy Jork bowiem to miejsce, gdzie łatwo się ukryć, a jedynym miejscem,

o którym Janeway wiedział, było właśnie mieszkanie Babe'a. Gdyby Janeway

zamierzał dopaść i załatwić chłopca, zrobiłby to tam - w jego mieszkaniu, pod

warunkiem oczywiście, że Babe byłby na tyle głupi, aby tam wracać. Ale musiał

zaryzykować - niezależnie od tego, czy było to mądre, czy nie. A zresztą, niech to

wszystko szlag trafi... bo oto w pobliżu domu Babe'a stał samochód, który zaparkował

równolegle do stojącego już wcześniej koło krawężnika drugiego pojazdu. Babe

znajdował się zbyt daleko, by stwierdzić, czy w samochodzie ktoś siedzi. A może

kierowcą był jakiś pijany Latynos, któremu udało się nie wjechać w uliczny hydrant i

który zaparkował w przypadkowym miejscu, usnąwszy wcześniej przy kierownicy?

Proszę cię, okaż się pijanym Latynosem - pomyślał Babe, robiąc kilka

bezszelestnych, lecz szybkich kroków. Nigdy przedtem nie sądził, że w tak trudnych

okolicznościach potrafi poruszać się nie wydając żadnych dźwięków. Ta myśl mogła

wprawić go w dumę - tak bardzo potrzebne mu w tej chwili uczucie, pozwalające na

pokonanie strachu i odzyskanie wiary we własne siły. Zanim jednak poddał się temu

uczuciu, zrozumiał, że nie mógł przecież wydawać zbyt głośnych dźwięków biegnąc

boso. A prawda była taka, że był nadal niczym innym jak dziwną zjawą, na bosaka

biegnącą w nocy po Dziewięćdziesiątej Piątej ulicy w kierunku...

...no właśnie - w jakim kierunku? Babe stanął w pobliżu jakiegoś budynku i

wytężył wzrok, starając się dostrzec jakiś znaczący szczegół niewłaściwie

zaparkowanego samochodu. Pojazd znajdował się jednak zbyt daleko, a ciemności nie

pozwalały na właściwą ocenę sytuacji. Jedno było jednak pewne: w środku znajdował

się mężczyzna. Wyglądał na zupełnie przytomnego - po prostu siedział.

Prawdopodobnie był mężczyzną o potężnych ramionach. Kto wie - może takich jak

Karl.

A jeśli to Karl, to znaczy, że nie był sam. Janeway nigdy nie powierzyłby

ważnego zadania samemu Karlowi. A więc w pobliżu mógł się również znajdować

Erhard. Babe przypomniał sobie niedawne cierpienia i w swej wyobraźni usłyszał

nagle dochodzący gdzieś z dala głos wściekłego Szella: Choć raz zróbcie coś

samodzielnie! A więc w pobliżu musiał się również przyczaić Janeway. Każdy z nich

znalazł jakąś kryjówkę i wyczekiwał.

Babe z trudem posuwał się naprzód. Jeszcze jeden krok. I jeszcze jeden.

Zatrzymał się w momencie, gdy zaczynało mu już brakować odwagi.

Odczekał chwilę, aby przyzwyczaić wzrok do nowego otoczenia. W Nowym Jorku

background image

mieszkały miliony dużych facetów, potworów podobnych do Karla, którzy poruszali

się ociężale po ulicach miasta i każdego ranka ochrypłym głosem wymieniali słowa

powitania, przeciskając się przez tłum zwykłych ludzi w drodze do metra.

A więc to nie był Karl. Zbyt wiele na to wskazywało.

Babe wytężył wzrok. Stanął w bezruchu i skoncentrował całą uwagę na

zaparkowanym pojeździe.

To jednak był Karl.

Czekał.

Babe bez namysłu ruszył w kierunku następnego domu z brązowego kamienia;

wśliznął się bezszelestnie na schody i znalazłszy się przy drzwiach, z całej siły

nacisnął guzik, przy którym widniało nazwisko: Melendez. Przez jakiś czas nie było

odpowiedzi, więc dzwonił dalej; przyciskał guzik kciukiem, powtarzając tę czynność

wielokrotnie - przyciskał szybkimi ruchami, następnie przez dłuższą chwilę trzymał

guzik wciśnięty, to zwalniał przycisk i znów naciskał...

...i nagle usłyszał przez domofon wrzaskliwy głos kobiety latynoskiego

pochodzenia.

- Proszę mnie wysłuchać... - wyszeptał Babe -...nie mogę mówić głośno; jeśli

to pani Melendez, chciałbym przeprosić, że przeszkadzam, ale...

Jej wrzaskliwy głos stał się jeszcze bardziej donośny.

-...chcę się widzieć z pani chłopakiem, z pani synem... - Jego znajomość

hiszpańskiego była właściwie żadna i ograniczała się w zasadzie do słowa: sangria.

Do tej pory nie zdawał sobie jednak sprawy z tego, jak bardzo jego ignorancja w tej

dziedzinie może okazać się kłopotliwa. -...Dziecko - powiedział Babe. - Młody

człowiek... ten... - Czy miał użyć słów: bairn, urchin, scion?

I tak nie miało to znaczenia. Wyrzuciwszy z siebie ostatnią serię jakichś

niezrozumiałych inwektyw, kobieta odłożyła słuchawkę.

Babe ponownie przycisnął guzik. Postanowił używać swego kciuka aż do

skutku.

Tym razem gdy kobieta ponownie podniosła słuchawkę domofonu, ryknęła na

całe gardło. Babe próbował uspokoić ją mówiąc:

- Musi pani zrozumieć; bardzo mi przykro, ale to bardzo ważna sprawa. -

Słowa te nie odniosły jednak pożądanego skutku, więc zanim kobieta odłożyła

słuchawkę, Babe nacisnął guzik z całej siły. Nagle usłyszał jakiś inny głos - ktoś, kto

również mówił po hiszpańsku, próbował przekrzyczeć głos matki. Po chwili odezwał

background image

się w słuchawce głos szczeniaka z tarasu: - Jeśli chcesz stracić palec, dzwoń dalej.

- To ja - powiedział szeptem Babe i natychmiast odstawił palec. - No, wiesz

kto...

-...wciśniesz jeszcze raz i po palcu...

- Melendez - powiedział Babe głosem bardziej donośnym, niż zamierzał - nie

poznajesz mnie? Na rany Chrystusa, to ja. To ja. - Czując do siebie wstręt, Babe

wreszcie wykrztusił: - Laluś.

Nastąpiła chwila milczenia. Potem zapytał:

- Laluś? Ty?

- Jasne, że ja.

- Czego chcesz?

- Porozmawiać.

- Dobrze.

- W cztery oczy - powiedział Babe. Melendez wcisnął guzik domofonu i drzwi

wejściowe otworzyły się. Po chwili obaj spotkali się na półpiętrze obok mieszkania

Melendeza.

- O co chodzi? - spytał Melendez.

Babe zaczerpnął głęboko powietrza do płuc.

- Chcę, abyś okradł moje mieszkanie - odparł Babe.

Melendez spojrzał na Babe'a ze zdziwieniem.

- Natychmiast; musisz to zrobić. Jeśli nie zrobisz tego teraz, zapomnij o całej

rozmowie. Nie możesz tego zrobić sam. Przyprowadź tylu chłopaków z tarasu, ilu

tylko uda ci się znaleźć. Jeśli mają jakąś broń, niech przyniosą ją ze sobą.

- Żartujesz? Kto nie ma broni! - Po chwili zadał jeszcze jedno pytanie: - Po

co?

- Trudno to wszystko wytłumaczyć nie wdając się w szczegóły, ale sytuacja

jest taka, że są pewni ludzie, którzy - można tak określić - depczą mi po piętach i

kiedy zjawię się sam w mieszkaniu, wtedy dostaną mnie, a wolałbym tego uniknąć.

Nie sądzę, żeby chcieli zmierzyć się z wami wszystkimi.

Melendez nie mógł powstrzymać się od śmiechu.

- Laluś, masz wspaniały płaszcz przeciwdeszczowy. Nie wydaje ci się jednak,

że jest trochę za duży? - Po chwili dodał: - Hej, a to przecież pidżama - i wybuchnął

śmiechem.

- Powiedz mi tylko, czy się zgadzasz, czy nie. W tej chwili nie chcę słuchać

background image

tych bzdur - odparł Babe.

Ta uwaga powstrzymała na chwilę śmiech Melendeza.

- Co mi z tego przyjdzie?

- Mam radio, czarno-biały telewizor w całkiem dobrym stanie, tony książek,

które możesz sprzedać - najlepiej w księgarniach w pobliżu Columbii. Na używanych

książkach robią tam niezłe interesy. Możecie oczywiście wziąć jakieś ubrania.

Zresztą, do diabła, weźcie wszystko cokolwiek nadaje się do wyniesienia; jeśli was

złapią, powiesz gliniarzom, że to ja was o to prosiłem, więc nie oskarżą was o nic.

- Kamień spadł mi z serca - powiedział Melendez. - Tak się cieszę, że o nic

nas nie oskarżą. - Potem jeszcze zapytał: - Czy wziąć coś dla ciebie?

- Przynieście moje adidasy, są pewnie gdzieś na środku pokoju.

Melendez znów zaczął się śmiać.

Babe wspomniał jeszcze o jednej rzeczy, która mu była potrzebna.

Melendez nagle przestał się śmiać.

- Drzwi są chyba zamknięte na klucz - powiedział Babe. - Miałem zamiar

poszukać zapasowego klucza, ale...

- Drzwi to żaden problem - powiedział Melendez, po czym spytał: - Ale jest

jakiś inny problem?

- To będzie niebezpieczne.

- To nie problem - odpowiedział Melendez. - Na tym polega cała przyjemność.

- Mówiąc to, uśmiechnął się.

Karl nie uśmiechał się zbyt często. Wielu ludzi sądziło, że powodem tego jest

jego brak poczucia humoru. On jednak uważał inaczej. Prawda była taka, że niewiele

rzeczy potrafiło go rozśmieszyć. Najczęściej doznawanym przez niego uczuciem było

zniecierpliwienie. Ze swymi wielkimi i umięśnionymi ramionami wyglądał ociężale -

jednak tym właśnie, co pozwalało mu utrzymać jaki taki nastrój, była ruchliwość i

aktywność. Lubił mieć dużo zadań do wykonania - niewielkich zadań, lecz takich,

które wymagały nieustannej uwagi.

Z tego czerpał przyjemność.

Siedzenie nie dawało mu zadowolenia.

Karl siedział w samochodzie. Ręce trzymał na kierownicy; głowa była

nieruchoma. Spoglądał przed siebie przez przednią szybę, to znów zerkał na wsteczne

lusterko. Takie właśnie otrzymał instrukcje od Janewaya i ze swego zadania

zamierzał wywiązać się bez zarzutu. Wiedział bowiem o tym, że z Janewayem nie ma

background image

żartów. Kiedykolwiek Karl popełniał jakiś błąd, Janeway zawsze się o tym

dowiadywał. Zadanie, jakie miał wykonać w tej chwili, wydawało się dość absurdalne

- było tak ciemno, że niezależnie od tego, gdzie kierował wzrok, nie widział

dokładnie nic, nie wspominając już o jakimś Żydzie. Był tak pewny, że nie potrafi nic

dostrzec, że gdy za samochodem pojawiło się nagle kilku czarnuchów, przestraszył

się bardziej niż w ciągu całego swego życia.

Nie. Nagle zorientował się, że to nie czarnuchy, lecz „brązowi”. Było ich

sześciu lub może siedmiu; byli dziwacznie ubrani, a właściwie nie mieli na sobie

prawie nic. Żaden z nich nie miał skarpetek. Szli całą grupą, podążając za swym

przywódcą.

Mam nadzieję, że chodzi im o mnie - pomyślał Karl. Mam nadzieję, że

zobaczyli samotnego mężczyznę i chcą mi ukraść samochód. Spojrzał szybko na

drzwi, aby upewnić się, czy nie są przypadkiem zamknięte od środka. Miał przy sobie

jedynie nóż, ale i tak nie sądził, aby okazał się konieczny do tego, by rozprawić się z

„brązowymi”. Wystarczy złapać pierwszego z brzegu za ramię, podnieść go i rzucić

w pozostałych - trzask łamanych kości spowoduje, że uciekną w popłochu.

Grupa zatrzymała się naprzeciwko domu Żyda. Karl pomyślał przez chwilę, że

powinien wysiąść z samochodu i skłonić ich, by ruszyli dalej. Po prostu nieźle ich

nastraszyć; gdy zobaczą w ciemnościach olbrzymią postać, przestraszą się i uciekną.

Instrukcje Janewaya były, oczywiście, inne. Janeway powiedział wyraźnie:

czekać na Levy'ego; kiedy wróci, dopaść go. Jeśli się pojawi, postąpię dokładnie w

ten sposób - postanowił Karl. Tymczasem niech Erhard zajmie się „brązowymi”...

Erhard czekał na parterze i gdy zobaczył, jak młodociany gang zatrzymuje się

przed domem, natychmiast wpadł w panikę. Gdyby był bardziej sprawny fizycznie,

tego typu zadanie widziałby z pewnością chętniej. Nie potrafił jednak utrzymać

równowagi ciała, gdy był zmuszony stoczyć z kimś walkę, i jego przeciwnik miał

zawsze znaczną przewagę. Być może gdyby bardziej pracował nad sobą w

dzieciństwie, gdyby zmuszał swoje nieszczęsne ciało do większego wysiłku, kto wie -

może wyrósłby na kogoś, kto byłby postrachem otoczenia.

Ale był na to zbyt mądry. I to była jego wada. Był zbyt mądry na to, by

przywiązywać wagę do siły fizycznej, i zbyt głupi, by próbować zmienić swój

wygląd. Przypominał operatora windy towarowej lub człowieka pracującego na nocną

zmianę, który wykonuje swą pracę, otrzymuje wynagrodzenie i przed świtem ukrywa

się przed wzrokiem normalnych ludzi.

background image

Gang był w tym momencie u drzwi na klatkę schodową budynku. Erhard

podszedł tak blisko do rogu korytarza, na ile pozwalała mu odwaga. Być może

powinien skontaktować się z Janewayem i opowiedzieć mu o wszystkim. Podobnej

sytuacji nie przewidziano jednak w planach i nie opracowano odpowiedniego systemu

sygnałów. Któż mógł zresztą przewidzieć taki rozwój wypadków? Poza tym nie

zdarzyło się jeszcze nic takiego, o czym warto było mówić Janewayowi. Ot, po prostu

kilku latynoskich nastolatków. Być może właśnie tutaj mieszkali - Portorykańczycy

mieli przecież dużo dzieci; kto wie, może te szczeniaki były potomstwem jednej

baby, ciemnej, kołyszącej biodrami i...

Jeden z członków gangu zaczął majstrować przy drzwiach.

Powinienem zawiadomić Janewaya - pomyślał Erhard. Ale jak? Aby dostać

się do Janewaya, musiałby podejść do schodów, a te znajdowały się obok drzwi. A

jeśli znajdzie się przy drzwiach w momencie, gdy któryś z nastolatków zdoła je

otworzyć - wtedy będzie zupełnie sam, zdany na łaskę tych zdradzieckich Latynosów.

- To nie moja sprawa - powiedział półgłosem Erhard. Jego zadanie polegało

na tym, by zachować ciszę i obserwować wyjście bezpieczeństwa na tyłach budynku.

Gdyby Levy próbował tamtędy dostać się do swojego mieszkania, Erhard miał

przystąpić do działania - zatrzymać go, a w razie potrzeby zabić. Erhard miał przy

sobie broń. Nie był jednak dobrym strzelcem; broń palna wywoływała tyle hałasu, a

on tego nie cierpiał. Znajdując się jednak blisko Levy'ego, potrafiłby bez trudu go

zabić. Gdyby musiał zabić Żyda, zrobiłby to - szczególnie, że sprawiłoby to

przyjemność Szellowi. Gdy Szell był zadowolony, potrafił wynagradzać

podwładnych. Gdy nie był zadowolony - mogło skończyć się ukrzyżowaniem. Ale to

było jego prawo - był przecież Christianem Szellem, żywym, działającym, i to tu, w

latach siedemdziesiątych - to przecież cud! Tacy ludzie podlegają innym regułom niż

kaleki.

Drzwi na klatkę schodową zostały otwarte.

Mój Boże, a jeśli dobiorą się do mnie? - pomyślał Erhard. Mógłby ich

zastrzelić. Przynajmniej niektórych. Ale nie wszystkich. I co wtedy zrobiliby z nim

pozostali? Bał się Portorykańczyków nawet wtedy, gdy sam podróżował metrem.

Wyobraził sobie czterech czy pięciu ludzi, którzy chcąc pomścić śmierć swoich braci,

kopią jego kalekie ciało, rozrywając je na kawałki. Nie mógł znieść myśli o tym, co

mogłoby się stać. Janeway. Janeway. Erhard myślał teraz wyłącznie o nim. Janeway

zarządzał całą akcją; Janeway wiedziałby, co należy zrobić.

background image

Członkowie gangu - zachowując maksymalną ciszę - zaczęli wchodzić na górę

po schodach.

Na twarzy Erharda pojawiły się kropelki potu. Przetarł czoło, nasłuchując

kroków, które stawały się coraz głośniejsze. Dzięki Bogu, podjęcie ostatecznej

decyzji nie należało już do niego. W tym momencie był już to problem Janewaya...

Janeway stał w ciemnościach, w najbardziej odległym od mieszkania Levy'ego

miejscu na korytarzu, i sądził, że to kroki policjantów. Myśl ta wcale nie napawała go

niepokojem. Być może to Levy przyprowadził policjantów - i ta myśl nie

wyprowadzała go z równowagi. Po pierwsze dlatego, że był z Dywizji i potrafiłby to

w każdej chwili udowodnić. Po drugie, tej nocy, w tym właśnie miejscu, został

wydalony jeden z ludzi Dywizji. A więc nikogo nie zdziwiłoby, gdyby człowiek ten

pozostał na miejscu i czekał na odpowiednią chwilę, aby zemścić się na swym

koledze - były to częste przypadki również w pracy policji. A gdyby Levy wystąpił z

jakimś melodramatycznym oskarżeniem - cóż, miał do tego prawo. Przeszedł przez

istne piekło, rodzony brat umarł niedawno w jego ramionach. Czy ktokolwiek mógłby

się normalnie zachowywać po przeżyciu takiej nocy?

Kroki stawały się coraz lepiej słyszalne.

Sześciu - pomyślał Janeway, natężając słuch. Później usłyszał coś, co jakby

zakłóciło rytm stawianych kroków i opierając się na doświadczeniu, doszedł do

słusznego wniosku, że było ich siedmiu. I z pewnością nie byli to policjanci. Siedmiu

policjantów nie potrafiłoby zachować takiej ciszy, wykonując zadanie, z którego

mogli czerpać jakieś uboczne dochody.

A więc siedmiu - ale kim byli?

Janeway poczuł się lekko zaniepokojony. Był człowiekiem bardzo bystrym;

potrafił działać w sytuacjach krytycznych sprawniej niż ktokolwiek inny. W Dywizji

nie miał konkurenta w dziedzinie szybkiego reagowania na niespodziewane

okoliczności.

A więc kim było tych siedmiu?

W tej chwili znajdowali się piętro niżej.

Z każdą sekundą zbliżali się do miejsca, gdzie wyczekiwał Janeway.

Kim byli? Brak odpowiedzi na to pytanie zaczynał doprowadzać Janewaya do

wściekłości. Frustracja i złość były silniejsze niż poczucie zagrożenia. Ale cóż miał

robić - sytuacja, w jakiej się obecnie znalazł, była zaskakująca i nie miał czasu, by się

do niej odpowiednio przygotować. Poza tym tylko w tym miejscu mógł szukać

background image

Levy'ego. To logiczne, że Levy wróci do mieszkania po jakieś swoje rupiecie. Być

może będzie to z jego strony niezbyt mądre, lecz jednocześnie nie pozbawione

pewnej logiki. Chłopiec był w kiepskim stanie, zmaltretowany i okaleczony, i nie

można było oczekiwać, że będzie postępował racjonalnie.

Kim było tych siedmiu, do jasnej cholery?

Gdy wreszcie pojawili się, Janeway rozdziawił usta.

Siedmioro dzieci?

Jeszcze raz spojrzał w ich stronę. Nie, to nie dzieciaki, wcale nie, po prostu

chłopcy niskiego wzrostu, prawdopodobnie w wieku od czternastu do osiemnastu lat.

Portorykańczycy, gang Portorykańczyków. Ale co tu robią, do diabła?

Ich przywódca, jakby czytając w myślach Janewaya, przystąpił natychmiast

do wyważania drzwi do mieszkania Levy'ego.

Janeway przypatrywał się temu wszystkiemu, dochodząc jednocześnie do

wniosku, że nie ma pojęcia, co tu się właściwie dzieje. Nawet odpowiednio

zaprogramowany komputer miałby trudności z rozwiązaniem tej zagadki, Janeway

natomiast nie posiadał prawie żadnych danych. Postanowił więc podejść bliżej. Zrobił

to bezszelestnie, by wykorzystać moment zaskoczenia - był przecież sam. Jedyny

pomysł, jaki przyszedł mu w tej chwili do głowy, to odesłać ich do wszystkich

diabłów.

- Słuchajcie, chłopcy - powiedział, wyjmując pistolet w taki sposób, aby mu

się mogli dobrze przyjrzeć. - Spływajcie stąd, i to natychmiast.

Wszyscy odwrócili się w jego stronę - lecz nie przywódca grupy. Jemu

właśnie przyglądał się cały czas Janeway, gdyż z nim mogło mu przyjść zmierzyć się

w walce. Gdy unieszkodliwi się przywódcę, szaraczki uciekną w popłochu.

Przywódca grupy, który majstrował przy drzwiach, odwrócił się powoli do

Janewaya. Spojrzał na mężczyznę, później na jego pistolet. Potem jeszcze raz spojrzał

Janewayowi prosto w oczy.

- Włóż go sobie do dupy, skurwielu - powiedział.

No cóż, Janeway musiał przyznać, że nie takiego zachowania oczekiwał od

przywódcy grupy, który wrócił w tej chwili do swego poprzedniego zajęcia, zupełnie

ignorując mężczyznę z pistoletem i uznając cały incydent za zupełnie trywialny.

Dwóch chłopaków z gangu wyciągnęło pistolety - co prawda nie takie jak

broń Janewaya, którą widuje się tylko na sobotnich seansach filmowych - lecz w tej

sytuacji nie było sensu ryzykować. Gang miał nad Janewayem przewagę liczebną i

background image

żaden z jego członków nie sprawiał wrażenia, aby w choć najmniejszym stopniu

doznał uczucia strachu. Przywódca grupy otworzył wreszcie drzwi i wszyscy weszli

do mieszkania Levy'ego.

Janeway przeszedł obok drzwi i pędem zbiegł po schodach. Pozostając na

miejscu, marnowałby jedynie czas. Z Levym będą się musieli rozprawić nad

jeziorem. Nie było to najlepsze rozwiązanie, gdyż do tego czasu zrobi się już jasno, a

najodpowiedniejszą scenerią dla śmierci była, ciemność. Janeway zrobił, co mógł,

wykorzystał wszystkie możliwości. A więc sytuacja znajdzie swe rozwiązanie nad

jeziorem. Teraz wszystko zależało od Elsy - to ona ściągnie tam Levy'ego.

26

Przed wejściem do apteki Kaufmana Babe zawahał się. Prawdopodobnie

dochodziła szósta i zaczynało się już powoli rozjaśniać. Wszystko wokół stawało się

coraz lepiej widoczne - Babe również. Spojrzał w stronę ulicy Czterdziestej

Dziewiątej, a potem w kierunku Lex, by upewnić się, czy nie grozi mu jakieś

niebezpieczeństwo.

Paranoja!

Zachowywał się dokładnie tak, jakby na nią cierpiał, przemykając się o świcie

po ulicach miasta, ubrany w przyciasny przeciwdeszczowy płaszcz i sportowe buty.

Nie miał się jednak czego obawiać - apteka Kaufmana, tak powszechnie znana, nie

była miejscem, gdzie dokonywano napadów lub porywano ludzi. Pracownicy apteki

byli poza tym przyzwyczajeni do obsługiwania klientów w przeróżnych porach. Babe

nabrał głęboko powietrza do płuc, starając się trzymać głowę prosto. Powiew wiatru

podrażnił jednak jego zęby, wywołując okropny ból. Babe nie zachowywał się jak

paranoik - był po prostu zupełnie wyczerpany. Od czasu gdy zjawił się u niego Doc,

nie zmrużył oka. A kiedy to było? Czy to było?...

Mój Boże, czy to możliwe, że minęły dopiero dwadzieścia cztery godziny od

momentu, gdy z ciemności wyłoniła się postać brata ze słowami: Nie zabijaj mnie,

Babe? Czy to możliwe, że od jego śmierci minęło tak niewiele czasu?

W oknie wystawowym apteki znajdował się zegar, który wskazywał godzinę

5.51. Babe miał więc wystarczająco dużo czasu, by wejść do środka, kupić olejek

goździkowy - po to właśnie tu przyszedł - i zdążyć na spotkanie z Elsą, która miała

czekać na zewnątrz. Babe wszedł do apteki i znajdował się już w połowie drogi do

stoiska z lekami, gdy nagle stanął jak wryty.

background image

A jeśli okaże się, że jest potrzebna recepta?

Babe zawahał się chwilę, stanąwszy przy stoisku z żywnością, którego lada

przylegała do jednej ze ścian sklepu. Czy to symptomy paranoi? Nie - ponieważ

niezależnie od tego, jakie były składniki olejku goździkowego, środek ten wywoływał

uczucie odrętwienia; jeśli tak było, to znaczy, że był to narkotyk, a kupowanie tych

ostatnich bez recepty było verboten, przynajmniej tych o silnym działaniu. A tak

działał olejek goździkowy, który niedawno prawie całkowicie uśmierzył ból zęba. Nie

był więc to środek w rodzaju aspiryny.

Muszę wymyśleć jakąś wiarygodną historyjkę, którą opowiem aptekarzowi -

pomyślał Babe. Już wiem: mam receptę, ale zostawiłem ją w portfelu, który

zapomniałem wziąć ze sobą.

To nie najlepszy pomysł. Aptekarz mógłby wtedy powiedzieć: Proszę iść do

domu po receptę.

W takim razie zostałem okradziony. Tak, to wspaniały pomysł. Miałem

receptę, lecz po drodze zaatakowało mnie kilku narkomanów - wzięli receptę wraz z

maszyną do pisania i kolorowym telewizorem.

Ten pomysł jest naprawdę dobry. Nie należy jednak upiększać faktów - może

lepiej nie wspominać o maszynie do pisania i telewizorze. Zostałem okradziony - i na

tym koniec. Wymyśliłem to na poczekaniu, ale niech mnie piekło pochłonie, gdybym

sam w to nie uwierzył.

Pewny siebie Babe podążył w kierunku stoiska z lekami i gdy był już prawie

na miejscu, nagle zrozumiał, że nie pomoże mu żadna wymyślona historyjka.

Aptekarz nie uwierzy w ani jedno słowo. Gdy bowiem Babe zbliżył się do stoiska,

spostrzegł, że mężczyzna za ladą uśmiecha się w dość osobliwy sposób. Aptekarz

ruszył nagle z miejsca i Babe odkrył - lecz za późno! - że on kuśtyka.

A więc na Babe'a czekał Erhard.

Babe dokonał raptownego zwrotu, chcąc wybiec z powrotem na ulicę.

Tymczasem zza sklepowych półek wyszedł Karl, który zagrodził mu odwrót.

A więc to już koniec. To koniec. Babe oparł się zrezygnowany o ladę.

-... źle się pan czuje? - spytał Erhard.

Babe spojrzał na mężczyznę, który wyszedł zza lady i utykając szedł w jego

stronę. Nie był to głos Erharda i nie mógł być, gdyż mężczyzna ten nie był Erhardem,

lecz innym przedstawicielem kulejących tego świata, malutkim, nieszczęsnym

człowieczkiem zatrudnionym na nocną zmianę, który kulał tak jak Erhard. Babe

background image

odwrócił się w stronę półek z książkami, gdzie przed chwilą zagrodził mu drogę Karl.

Stał tam otyły stary facet, który przeglądał różne tytuły. Był niewątpliwie duży, lecz

Karla przypominał w tym samym stopniu co John Wayne Antony Quinna. To pewne,

że grozi mi paranoja - pomyślał Babe. Nie. Nie grozi mi - już jestem paranoikiem.

Gwałtownie nabrał powietrza do płuc, celowo podrażniając przednie zęby.

Nagły ból przywrócił zmysłom normalną władzę. Ból nie ustąpił jednak szybko i

Babe próbował go uśmierzyć siłą woli, mrugając jednocześnie oczami. Cierpienie

było jednak jedyną rzeczą, dzięki której był w stanie uporządkować myśli.

- Czy mógłbym dostać trochę olejku goździkowego?

- Olejku goździkowego, olejku goździkowego - powtórzył mężczyzna. - Do

czego jest panu potrzebne to kiepskie lekarstwo?

- Chodzi o ząb - wyjaśnił Babe.

- Domyślam się, że nie po to, by wymalować bidet, mój chłopcze. Chcę przez

to powiedzieć, że w sprzedaży są lepsze środki.

- Proszę mi jednak dać olejek goździkowy - powiedział Babe. Była godzina

5.56.

Aptekarz pokuśtykał z powrotem za ladę.

- Pozwolę sobie zaprezentować krople od bólu zębów stosowane przez

Czerwony Krzyż. - Mówiąc to, położył na ladzie pojemnik z lekarstwem. - Moim

skromnym zdaniem to dużo lepszy środek.

- Wezmę jednak olejek goździkowy - nalegał Babe.

- Proszę posłuchać: otóż ten pojemniczek zawiera olejek goździkowy, plus

inne magiczne składniki, plus - szczególnie na to proszę zwrócić uwagę - wykałaczki

i waciki. A więc wystarczy nałożyć wacik na wykałaczkę, wacik zanurzyć w eliksirze

i wszystko to przytknąć do ubytku w zębie, i voila - ból znika jak za dotknięciem

różdżki czarodziejskiej.

- Proszę mi dać sam olejek goździkowy - nalegał Babe, zastanawiając się

jednocześnie nad tym, jak długo jeszcze będzie musiał powtarzać swą prośbę małemu

kulawemu mężczyźnie.

- A więc wziął pan pod uwagę tylko olejek goździkowy? - odparł aptekarz. -

Niektórzy ludzie bardzo cenią ten środek i zachowują mu absolutną wierność. -

Mówiąc to, położył na ladzie buteleczkę.

Babe wziął lekarstwo, zapłacił za nie, po czym ruszył w kierunku wyjścia.

Wyjrzał przez drzwi na ulicę.

background image

Elsa zaparkowała na przystanku autobusowym, po przeciwnej stronie ulicy,

silnik był na chodzie. Dziewczyna miała na sobie ten sam czarny lśniący płaszcz

przeciwdeszczowy co wtedy, gdy spotkali się po raz pierwszy.

Babe otworzył buteleczkę z lekarstwem, nalał kilka kropli na palec

wskazujący, natarł sobie obolałe miejsca, powtórzył tę czynność jeszcze raz i gdy w

nacieranych miejscach zaczął powoli tracić jakiekolwiek czucie, zamknął buteleczkę,

włożył ją do kieszeni i wybiegł ze sklepu. Elsa zobaczyła go z daleka i przez okno

samochodu wystawiła ramiona w powitalnym geście. Po chwili oboje stali na środku

ulicy, obejmując się. Babe przerwał tę czułą scenę, okrążył szybko samochód i

wskoczył do środka. Tym razem trwali w uścisku do chwili, gdy usłyszeli za sobą

klakson autobusu. Elsa z żalem wyzwoliła się z objęć Babe'a, położyła ręce na

kierownicy i ruszyła.

- Usiądź bliżej - powiedziała łagodnie. - Odpocznij.

Babe przysunął się bliżej i położył głowę na ramieniu dziewczyny, a

właściwie na czarnym materiale jej płaszcza.

- Jestem zmęczony - powiedział.

- Za chwilę wszystko będzie już dobrze. Będziemy tacy szczęśliwi - wiem to

na pewno.

- Jesteś dla mnie najbardziej kojącym lekarstwem.

- Czy podoba ci się samochód? W zamian za ten wóz musiałam niemal oddać

własne ciało. Mam nadzieję, że ci się podoba.

- Jest bardzo ładny - odparł Babe mrużąc oczy.

- Nade mną mieszka mężczyzna, któremu się bardzo podobam - przynajmniej

było tak do niedawna. Nie wiem, czy tak jest nadal, ale kiedy zadzwoniłeś,

natychmiast przyszedł mi do głowy pomysł, aby go zbudzić. Powiedziałam, że jest mi

potrzebny samochód. Spytałam, czy mógłby mi wyświadczyć przysługę i pożyczyć

wóz.

- Co chciał w zamian?

- To oczywiste. Wydaje mi się, że tego właśnie chciał, choć nie jestem pewna.

Rozmawialiśmy bardzo taktownie i oboje byliśmy zaspani. Wytłumaczę ci, dlaczego

pomyślałam akurat o tym mężczyźnie. Powiedziałeś mi przez telefon, że chcesz

pojechać w jakieś zaciszne miejsce, w którym mógłbyś spokojnie pomyśleć. Otóż

facet, do którego należy samochód, posiada również dom nad jeziorem i pomyślałam,

że właśnie tam moglibyśmy pojechać.

background image

- Nad jeziorem?

- Tak, mały dom nad jeziorem, oddalony o około godzinę jazdy stąd. Jest tam

kilka innych domów oraz przystań. To naprawdę piękne miejsce. Facet zaprosił mnie

tam kiedyś na weekend. Czułam się jak w wagonie metra. Wokół mnie pływały

motorówki; ludzie jeździli na nartach wodnych. Taki zgiełk panuje tam jednak tylko

w lecie. Gdy zaczyna się wrzesień, okolica ta niemal z dnia na dzień zupełnie

pustoszeje. W czasie weekendów przyjeżdża co prawda trochę ludzi, lecz w taki dzień

jak dziś jest tam cicho i spokojnie. Proponuję, abyśmy tam pojechali.

- Dobrze - wymamrotał Babe, mrugając oczami.

- Odpoczywaj - powiedziała szeptem Elsa.

Babe nadal trzymał głowę na ramieniu dziewczyny; w tej chwili zamknął oczy

i przez moment przekonany był o tym, że będzie w stanie wypełnić jakże miły rozkaz

Elsy i przynajmniej przez kilka sekund zrelaksuje się. Nagle jednak dały o sobie znać

kłopoty żołądkowe, a jego stan ducha był teraz połączeniem napięcia i smutku. Babe

już wcześniej czuł potrzebę okazania żalu po śmierci brata. Miejsce i czas nie były

najbardziej fortunne - czy miał jednak wybór? Zaczął szlochać, a z jego zmęczonych

oczu trysnęły łzy, mocząc dwa przeciwdeszczowe płaszcze - jego własny i Elsy.

Przez chwilę nie widział dokładnie nic.

Po chwili odzyskał kontrolę nad swymi uczuciami równie szybko, jak ją

stracił. Na koniec zaczerpnął tylko gwałtownie powietrza do płuc, jakby dla

podkreślenia, że spełnił obowiązek wobec brata. Rzeczywiście to zrobił.

Okazał przecież żal, choć nie w taki sposób, aby zadowolić tym Boga. Nagle

zdał sobie sprawę z tego, że Elsa przygląda mu się wzrokiem, który wyraża strach.

- Czy dobrze się czujesz?

Skinął głową.

- Na pewno?

Ponownie skinął głową.

- A więc wszystko w porządku?

- To tylko zmęczenie.

- Tak.

Objęła go ramieniem i przytuliła.

- Niedługo będziemy nad jeziorem. I będzie cudownie...

Krajobraz okazał się rzeczywiście cudowny. Gdy znaleźli się na miejscu, było

kilka minut po siódmej i słońce padało ukośnie na taflę wody. Przez jakiś czas

background image

jeździli po okolicy i Babe miał okazję przekonać się, że wokół panowała absolutna

cisza. Przyroda jakby zamarła w bezruchu. Spod kół samochodu unosiły się jedynie

tumany kurzu. Babe otworzył okno. Do środka wdarły się odgłosy przyrody. Takich

dźwięków Babe nie słyszał od momentu, gdy kilka miesięcy temu zamieszkał na

Manhattanie.

Elsa zjechała drogą dojazdową prowadzącą do miejsca przeznaczenia i

zatrzymała samochód.

- To chyba ten dom - powiedziała wysiadając z auta. - Przynajmniej taką mam

nadzieję. Wiem, gdzie facet chowa klucze. - Weszła po schodach na ganek, podeszła

do rynny i pochyliła się. - Myślę, że połowa okolicznych mieszkańców trzyma klucze

w rynnie - powiedziała rozbawiona. Babe odwzajemnił uśmiech. Z pewnymi

kłopotami Elsa otworzyła frontowe drzwi, weszła do środka, po czym wyskoczyła

szybko na zewnątrz. - Zapach stęchlizny - stwierdziła.

Babe wysiadł z samochodu.

- Zostaw otwarte drzwi, wpuścimy trochę świeżego powietrza. - powiedział. -

Przejdźmy się nad jezioro.

Skinęła głową, zeszła po schodach, wyciągnęła do niego rękę i razem ruszyli

w kierunku jeziora. Słońce świeciło teraz jaśniej. Ustał wiatr i odgłosy natury stały się

lepiej słyszalne. Elsa uśmiechnęła się i spojrzała w stronę, skąd przyjechali. Babe

wskazał dom.

- Czy to dom Szella? - zapytał.

- Zella? - powtórzyła dziewczyna. Pochyliła głowę, jakby nie całkiem pewna,

czy dobrze usłyszała nazwisko.

- Nie udawaj - powiedział Babe. - Jesteś w to wszystko wplątana. Nie wiem,

na czym polega twoja rola i jakie im świadczysz usługi, ale wiem, że pracujesz dla

nich.

Elsa potrząsnęła głową i uśmiechnęła się.

- Nie mam żadnych podstaw, aby tak twierdzić, ale po prostu wiem, że jesteś

w to zamieszana. Chyba rozumiesz, co chcę powiedzieć? Nie zrobiłaś fałszywego

kroku, nie popełniłaś żadnego błędu - nic z tych rzeczy. Skąd wiem? Janeway

tłumaczył to kiedyś w następujący sposób: po jakimś czasie zaczynasz intuicyjnie

wyczuwać, jak postąpi ta druga osoba, zaczynasz przenikać na wskroś jej umysł.

- Janeway? - przerwała Elsa. To nazwisko również było jej obce.

- Mówię - krzyknął Babe - o dwojgu bardzo znanych ludziach. George'u

background image

Szellu i Elizabeth Janeway. Nikt, kto ma nadzieję zjednać sobie moje serce, nie może

być analfabetą - a ty się tak właśnie zachowujesz.

- Przepraszam - odpowiedziała i mocno ścisnęła go za rękę. Następnie

spojrzała na niego wzrokiem pełnym czułości.

- Jesteś bardzo zmęczony i bardzo zabawny, i zależy mi na tobie.

- Mój brat mnie kochał - odrzekł Babe.

- Wiem. Przeżyłeś okropne chwile.

- Naprawdę mnie kochał. Kochał mnie bardzo, ale nie więcej niż ja jego.

Kochaliśmy się jak cholera i wiesz, co powiedział, kiedy wybiegłaś z „Lutece”?

Powiedział, że powinienem o tobie zapomnieć, ponieważ mnie nie kochasz i chcesz

mnie wykorzystać. Ja zaprzeczyłem mówiąc, że to gówno prawda. Nie miał przecież

podstaw, żeby tak sądzić. I wiesz, co odpowiedział? Wiesz, co powiedział? Pamiętaj

o tym, że byliśmy gotowi umrzeć za siebie... a więc powiedział, że jesteś wspaniała, a

więc musiałaś mnie wykorzystywać, bo z jakiego innego powodu mogłabyś mnie

kochać... Czy możesz sobie wyobrazić, jak bardzo mnie to zraniło? Wiem, że nie

jestem bożyszczem kobiet, członkiem ligi Tyrone'a Powera, ale czy potrafisz

zrozumieć, jak można się poczuć, słysząc takie słowa od kogoś, kto cię kocha? To

była istna tortura! W końcu uznałem, że się myliłem: brat mnie nie kochał, w

przeciwnym razie nie zraniłby mnie tak bardzo, nie byłby tak okrutny... Kiedy umarł,

kiedy wykrwawił się w moich ramionach, wtedy zrozumiałem, że jednak nie myliłem

się przedtem, zrozumiałem, że mnie kochał. A więc gdy spytał, czy mogłabyś mnie

kochać naprawdę, wiedział, że mnie wykorzystujesz, jakimś dziwnym sposobem to

wiedział. Nie dodał nic więcej, to była jakby zakodowana wiadomość. I wtedy

zebrałem w myślach wszystkie fakty: ukryłaś swe niemieckie pochodzenie. Szell

również jest Niemcem; przypomniałem sobie, jak nagle wstałaś w parku w tym akurat

momencie, gdy zostaliśmy zaatakowani. Teraz udaje ci się błyskawicznie znaleźć

faceta z samochodem i opuszczony dom. To wszystko nic nie znaczy i żaden sąd nie

potraktowałby tych dowodów poważnie, ale wiem, że jesteś w to wszystko

zamieszana - i Doc też o tym wiedział. A więc jeszcze raz cię pytam: czy ten dom

należy do Szella?

- George'a Szella? Nie sądzę. Ktoś musiałby o tym wiedzieć, nie uważasz?

- Co zrobiłaś dla Szella?

Elsa westchnęła.

- To przestaje być zabawne, Tom. Skończ już z tym wreszcie.

background image

- Gdzie jest Janeway?

Potrząsnęła tylko głową.

- Czy ten dom należał do Szella?

- Tom, nie mogę ci powiedzieć czegoś, czego nie wiem. Uwierz mi, proszę.

- Kiedy tu przyjadą?

Elsa potrząsnęła głową.

- Co zrobiłaś dla Szella?

- Nic.

- Kiedy mają się zjawić?

Elsa zrozumiała wreszcie, że Babe nie da za wygraną i powiedziała cicho:

- Niedługo.

- Och - westchnął Babe. - To dobrze. W porządku. - Stali razem blisko siebie

na malutkim pomoście w ciepłych promieniach słońca. Prawda wyszła wreszcie na

jaw - nie cała, z pewnością nie, lecz Babe dowiedział się najważniejszego. W tej

chwili potrafił myśleć tylko o Gatsbym, który wreszcie znalazł się w domu Daisy.

Całe towarzystwo przygotowywało się do wyjazdu za miasto, a później gdzieś dalej -

wyjazdu, którego finał miał się okazać tragiczny. Daisy, która była wtedy w

towarzystwie swego męża Toma, spojrzała na Gatsby'ego i powiedziała: - Jesteś taki

zimny, zawsze jesteś taki zimny. - Tom i wszyscy inni zrozumieli wtedy, że Daisy

kocha Gatsby'ego. Okropna podróż z Shafter's na niebieską łąkę nie była zupełnie

bezowocna.

Babe i Elsa zawrócili w kierunku opuszczonego domu, który wyglądał niczym

nawiedzany przez duchy dom z obrazów Wyetha.

- Należał do jego siostry - powiedziała Elsa, wskazując dom. - Później, po jej

śmierci, domem zajmował się ojciec Szella. Spędzał tu weekendy. Ta okolica,

pobliskie jezioro przypominały mu własny dom. - Elsa znów spojrzała gdzieś w dal.

- Jak myślisz, co ich mogło zatrzymać?

Elsa wzruszyła ramionami.

- Chcą się po prostu upewnić, czy nie jechała za tobą policja.

Babe musiał się w tym momencie uśmiechnąć. Nikt nie zrozumiałby, że

zależy mu teraz tylko na jednym: pragnął odbyć tę ostatnią próbę. Chciał być zdany

wyłącznie na samego siebie. Ostateczne rozstrzygnięcie - sukces czy porażka nie

miały już wielkiego znaczenia.

- Nie będzie policji - stwierdził Babe. Szli dalej, zbliżając się do domu.

background image

- Co dla niego robiłaś?

- Przede wszystkim byłam kurierem. Brylanty wędrowały z banku do stolicy,

a następnie do Szkocji, gdzie gruby antykwariusz przeprowadzał transakcję. Ja

zawoziłam pieniądze do Paragwaju i jeśli to było konieczne, zamieniałam na inną

walutę. Potem przekazywałam gotówkę Christianowi.

- Świetna praca: niezbyt uciążliwa, wiele podróży.

- Tak właśnie musiało się to odbywać.

- Czy Szell zabił mojego brata?

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

- Chcesz przez to powiedzieć, że tak?

Milczała.

Weszli do domu, przeszli do salonu i wyjrzeli przez okno. Daleko na

horyzoncie pojawił się samochód.

- To oni? - spytał Babe.

- Sądzę, że tak.

Babe skinął głową.

Odległość dzieląca samochód od domu zmniejszała się z sekundy na sekundę.

Babe odczuł w tym momencie nagły i dotkliwy ból zębów. Sięgnął ręką do

obu kieszeni płaszcza, by odzyskać pewność siebie. W lewej znajdowało się pudełko

z nabojami, w prawej - pistolet ojca, naładowany i gotowy do oddania strzału. Babe

był dobrym strzelcem. Nie - był świetnym strzelcem. Uzbrojony w pistolet ojca czuł

się jak Daniel Boone. Ale miał wszelkie prawo, by tak się właśnie czuć - odkąd

przestał być małym chłopcem, spędził przecież tysiące godzin ćwicząc strzelanie w

jakiejś opętańczej nadziei pomszczenia śmierci ojca.

W tym momencie obiekt zemsty zbliżał się nieuchronnie; miały się oto spełnić

wszystkie dawne życzenia Babe'a. Christian Szell był tuż tuż. Za chwilę człowiek ten

zginie - pod warunkiem, że Babe wykaże wystarczająco dużo odwagi. Nie zależało

mu jednak na tym, aby zabić Szella własnymi rękami, nie myślał nawet o tym zbyt

dużo. Ważne było to, aby Szell przestał być niebezpieczny - dostatecznie dużo

wyrządził już zła. Choć może zabrzmieć to dziwnie, był odpowiedzialny za śmierć

zarówno H.V., jak i Doca. Zabił H.V. - to bez znaczenia, że morderca i ofiara żyli w

innych okresach i na różnych kontynentach. Szell był przecież nazistą, a jeśli szuka

się czarnego charakteru, człowieka winnego, to czy można dokonać lepszego

wyboru? To on musiał zabić Doca. Babe pragnął, aby tak właśnie było. Któż inny

background image

mógł to zrobić? Przecież nie dupki w rodzaju Karla i Erharda - z takimi Doc

rozprawiłby się nie wyjmując nawet ręki z kieszeni. Babe stał teraz nieruchomo,

wpatrzony się w przybliżający się samochód. Zdawał sobie sprawę, że w tym

błogosławionym dniu mają wreszcie spełnić się wszystkie jego życzenia. I w tym oto

wspaniałym dniu nagle poczuł, że opuszcza go odwaga.

Nie mógł na to nic poradzić - jego niedawna determinacja przerodziła się w

niepewność i strach.

Babe niemal słyszał bicie własnego serca. Był świetnym strzelcem, potrafił

trafić do najmniejszego nawet celu - nigdy jednak nie strzelał do żywego ciała. Nagle

zrozumiał, że gdy zostanie otoczony przez wszystkich: Szella, Janewaya, Erharda,

Karla i Elsę, zachowa się tak samo, jak zwykł to robić w sytuacjach gdy czuł się

przyparty do muru - zrobi z siebie głupka, postąpi jak tchórz... gdyby nie okazał się

tchórzem i wszedł do pokoju ojca z wypracowaniem na temat wełny, H.V. żyłby do

dziś i...

...Kochany Boże, choć jeden raz nie pozwól na to, bym zbyt wiele myślał. Idę

polować na zwierzęta, pozwól, abym sam był zwierzęciem. Nigdy o to nie prosiłem i

nie będzie powodu, abym o to prosił w przyszłości - a więc tym razem, choć jeden

raz, proszę.

Ból zęba stał się nie do wytrzymania. Babe sięgnął ręką do kieszeni,

wyciągnął z niej buteleczkę z olejkiem goździkowym i z całej siły cisnął nią o

najbliższą ścianę.

Elsa aż podskoczyła z przerażenia. Była zupełnie zdezorientowana na widok

stłuczonego szkła i rozlanej zawartości butelki.

- Środek przeciwbólowy - wyjaśnił Babe. Po chwili pomyślał jednak:

Oszczędzaj gardło, niech myśli, że jestem wariatem. Po chwili przyszła mu do głowy

inna jeszcze myśl: - Zapomnij o niej, teraz staraj się oddychać, po prostu oddychać. -

Wciągnął gwałtownie powietrze do płuc, celowo podrażniając odsłonięte nerwy

zębów. Gdyby nie ciężki oddech Babe'a, w pokoju panowałaby absolutna cisza. Babe

nadal nabierał głęboko powietrze do płuc. Było to bardzo bolesne, jeden Bóg wie, jak

bardzo - ale konieczne. Jeśli zamierzał zrealizować swój plan, musiał mieć

sprzymierzeńca - tym sprzymierzeńcem mógł być jedynie nieznośny ból.

27

Samochód poruszał się dość powoli. Mogło się wydawać, że jedzie na

background image

wycieczkę krajoznawczą. Elsa milczała, przyglądając się przestraszonej twarzy

Babe'a.

Samochód znalazł się wreszcie na prowadzącej w dół drodze dojazdowej i

zaparkował tuż za autem Elsy. Przez chwilę nikt nie wysiadał. W środku samochodu

nie było żadnych oznak ruchu. Po pewnym czasie otworzyły się drzwi i wysiadł Karl,

a za nim Erhard i Janeway. Babe odwrócił się raptownie do Elsy, chwycił ją mocno za

ramiona i spytał:

- Gdzie Szell? Jest tylko trzech. Gdzie on?

Elsa wzruszyła ramionami.

Babe wlepił oczy w samochód i wyczekiwał, modląc się o to, by w

promieniach słońca pojawił się nagle Szell. Wszystko na próżno - samochód był już

pusty; Szell nie przyjechał. Ale gdzie mógł być? Nie mógł przecież pójść po brylanty,

ponieważ żaden bank nie był o tej porze otwarty. Poza tym i tak nie dobierze się do

brylantów, ponieważ w wypadku czyjejś śmierci plombuje się sejfy bankowe do

czasu wyjaśnienia przez władze wszystkich okoliczności. Tak było również wtedy,

gdy zmarł H.V. - rodzina nie miała dostępu do jego konta i przez dłuższy czas nikomu

nie wolno było niczego ruszać. Nie znaczy to wcale, że w banku znajdowało się w

ogóle cokolwiek cennego.

- Czy Szell czeka w banku? W którym banku?

- Nic nie wiem - powiedziała Elsa. Chciała jeszcze coś dodać, lecz

powstrzymał ją widok pistoletu Babe'a - Nie boję się - powiedziała.

- Zaczniesz się bać - odparł Babe i gestem ręki wskazał na ganek. Dziewczyna

ruszyła szybkim krokiem. Tuż za nią podążył Babe. Ręka, w której trzymał pistolet,

była mokra od potu.

- Dzień dobry! - zawołał Janeway. Stał między Karlem i Erhardem i uśmiechał

się tak szeroko, jak chyba nigdy przedtem.

Babe przyglądał się im w milczeniu.

- Moglibyśmy przyłączyć się do was i pogawędzić - powiedział Janeway.

Babe'owi znów przyszedł na myśl Gatsby i jego domowe przyjęcie z przeróżnymi

rozrywkami, zabawami, kanapkami.

- Jest uzbrojony - powiedziała Elsa. - Ma pistolet.

- W dzisiejszych czasach człowiek nie może się czuć zbyt bezpiecznie -

stwierdził Janeway, z którego twarzy nie znikał uśmiech.

- Czemu nie nazwiesz mnie „starym druhem”? - spytał Babe.

background image

Janeway ruszył z miejsca. Szedł powoli, lecz nie było wątpliwości, że kieruje

się w stronę ganku.

- To moja ulubiona powieść. Czy twoja również? - spytał. Za Janewayem

ruszyli Karl i Erhard. Babe nie reagował. Gdy mężczyźni podeszli bliżej, Babe

rozkazał im, by się zatrzymali.

Janeway posłuchał natychmiast. Jego towarzysze postąpili tak samo.

Babe zawahał się.

- Czekamy na dalsze instrukcje - powiedział Janeway. - Chcesz, abyśmy

zrobili trzy wielkie kroki do przodu? - Na twarzy Janewaya znów pojawił się ten

charakterystyczny uśmiech.

Babe nie wiedział, co dalej robić. Nie znał reguł gry, w której przyszło mu

uczestniczyć. Mógł użyć broni i być może wyeliminowałby z walki jednego z

przeciwników, ale zostałoby jeszcze dwóch, a on - w nie znanym sobie miejscu -

mógł liczyć jedynie na siebie. Być może jednak tak właśnie należało postąpić - po

prostu zacząć strzelać na oślep. Miał zakładniczkę i to było prawdopodobnie

korzystne. Ale czy powinien posłużyć się dziewczyną? Gdyby to zrobił, czy

przyniosłoby to jakiś efekt?

- Z pewnością są lepsze sposoby spędzania czasu - wtrącił Janeway.

- Lubię czekać - odparł Babe. Skłamał, gdyż w rzeczywistości nie cierpiał

tego. Zauważył jednak, że Janewayowi taka sytuacja najwyraźniej nie odpowiadała, a

więc z punktu widzenia Babe'a była korzystna.

Karl okazywał zdenerwowanie, mrucząc coś pod nosem; Janeway rzucił mu

gniewne spojrzenie.

- Powiedz Karlowi, żeby się uspokoił. Będą tu za pięć minut - stwierdził Babe.

Zanim padło pytanie: „kto ma przyjechać za pięć minut?”, Babe sam na nie

odpowiedział: - Policjanci. - Był z siebie prawdziwie dumny. Jego przeciwnicy brali

przecież pod uwagę taką ewentualność - dlaczego więc nie wzmóc ich podejrzeń?

Każda próba zmącenia spokoju w szeregach wroga stawiała Babe'a w lepszej sytuacji.

Była to jednak prawda - Babe nie ustępował w niczym swemu bratu.

- On mówił, że nie będzie policji - wtrąciła Elsa.

- I mówiłem prawdę - powiedział Babe. - A może mi nie wierzysz?

Erhard zaczął nerwowo przestępować z nogi na nogę, wpatrując się w drogę

dojazdową do domu. Karl znów zaczął coś mruczeć pod nosem, zwracając się do

Janewaya, lecz ponownie został przez niego ofuknięty.

background image

- Nie mam zegarka. Czy ktoś zna dokładny czas? - zapytał Babe.

- Nie wierzę, żeby przyjechała tu policja - stwierdził Janeway.

Babe skinął głową.

- W tym jednym zgadzam się z tobą: ja też w to nie wierzę. - Uśmiechnął się

do Janewaya. Miał nadzieję, że jego uśmiech był promienny.

Nastąpiła chwila ciszy, po której miało dojść do decydującej rozmowy.

Janeway zapytał:

- No dobrze, ile chcesz? Czy możemy wejść do środka i omówić warunki? -

Mówiąc to rozłożył ramiona. Gdyby chciał w tym momencie chwycić za broń,

znalazłby się w niekorzystnej sytuacji. Podobny gest uczynili dwaj pozostali

mężczyźni.

- Czy to ma znaczyć, że mogę wam ufać?

- Właśnie tak.

Babe wskazał drogę pistoletem i wraz z Elsą zaczął wycofywać się w kierunku

salonu. Robił tak do momentu, gdy znalazł się w rogu pokoju, najbardziej oddalonym

od okien. Pierwszy do środka wszedł Janeway, ciągle trzymając rozłożone ramiona.

Tuż za nim Karl, a na końcu Erhard, który zamknął drzwi.

- Rozumiesz, oczywiście - zaczął Janeway - że moje prawo podejmowania

decyzji jest ograniczone; gdybym nawet sam chciał przystać na wyższą cenę, nie

mogę tego zrobić, ponieważ tylko Szell...

- Skończ z tym wreszcie, o jakich warunkach chcesz rozmawiać? - przerwał

Janewayowi Babe. - Chciałeś wejść do środka tylko po to, by wykończyć mnie

szybciej.

- Dlaczego nas wpuściłeś? - spytał Janeway.

- Ponieważ znajdujecie się teraz wszyscy w zasięgu broni - odparł Babe,

odpychając od siebie Elsę. Pistolet jego ojca był w tej chwili gotowy do strzału.

Janeway uważnie przyjrzał się chłopcu.

- Przykro mi - powiedział wreszcie. - Mam poważne wątpliwości, czy

nadajesz się do roli, którą odgrywasz.

- Świetnie strzelam - odpowiedział Babe. Zorientował się jednak, że jego

słowa nie trafiają nikomu do przekonania. Jednocześnie poczuł, że ręka, w której

trzyma pistolet, jest zupełnie spocona, jego serce znów wali jak młot, twarz pobladła,

a w dodatku zaczyna mu się kręcić w głowie.

- Ależ to prawda! - powiedział z naciskiem. Słowa te zostały wypowiedziane

background image

zbyt głośno, aby mogły być uznane za wiarygodne. Babe szybko to zrozumiał, ale cóż

miał zrobić - słów tych nie mógł już przecież odwołać.

- Nie będzie żadnej policji - stwierdził Janeway. - W przeciwnym razie nie

wpadałby w panikę.

- Przekonasz się, że przyjadą - odparł Babe. - Wyobrażam sobie twoją minę,

sukinsynu, gdy cię aresztują, potem przyjdzie kolej na Szella i całą resztę. - Babe

dyszał ze zdenerwowania.

Janeway zrobił pół kroku do tyłu.

- Nie będziemy nic robić, poczekamy cierpliwie - powiedział bardzo cicho. -

Prawda, Erhard? Nie musimy nic robić, czy mam rację, Karl? Będziemy spokojnie

czekać, mając oczy i uszy szeroko otwarte. A ty, Elsa, odsuń się trochę na bok,

widzisz, że chłopak ma problemy z oddychaniem.

Wysoka i szczupła postać Babe'a znalazła się teraz w samym rogu. Prawda

była brutalna: tracił kontrolę nad biegiem wypadków. Choć miał pistolet - swą cenną

broń - wszystko zaczynało się wymykać. Wiedział o tym zarówno on, jak i jego

przeciwnicy. Dla osób znajdujących się w salonie nie było już tajemnic.

- Określę swoje warunki - powiedział stanowczo, lecz jednocześnie niezbyt

głośno, pamiętając o niedawno popełnionym błędzie.

- Ależ proszę, słuchamy - ponaglał go Janeway. Ich spojrzenia skrzyżowały

się.

On wie, pomyślał Babe. On wie, jaka jest różnica między strzelaniem do

tarczy a strzelaniem do żywych ludzi; wie, czym jest miazga zęba, wie, czym jest

przeraźliwy krzyk i umieranie. Ja tego nie wiem.

- Moje warunki są następujące: chcę mieć Szella. Chcę tylko wiedzieć, skąd

odbierze brylanty i kiedy. I jeszcze jedno: po moim odjeździe nie ruszycie się stąd

przez godzinę.

- Przyjmujemy te warunki - powiedział bez namysłu Janeway. - Są to warunki

do przyjęcia. Mam jednak wątpliwości co do jednego: czy możesz być pewny, że

będziesz miał nad nami godzinę przewagi? Mam jednak propozycję: wypuścisz

powietrze z kół naszego samochodu i pojedziesz drugim - to będzie najlepsza

gwarancja. Naprawa kół zajmie co najmniej godzinę. Takie rozwiązanie powinno

zadowolić wszystkich. Co o tym myślisz?

- Myślę, że... - zaczął Babe, lecz nagle Janeway wrzasnął: - Nie! - Do

działania bowiem przystąpił Karl. Sam chciał się rozprawić z Babem; to na niego

background image

spadnie cały splendor zwycięstwa - nie na gadułę Janewaya ani też skomlącego

Erharda. Karl ruszył jak burza w kierunku stojącej w rogu szczupłej postaci Babe'a,

który widząc, co się dzieje, próbował jeszcze bardziej cofnąć się w kierunku ściany.

Karl rozcapierzył palce swych potężnych rąk, którymi zamierzał dosięgnąć szyi

Babe'a. Od triumfu dzieliły go już niemal milimetry, gdy nagle kula z pistoletu Babe'a

ugodziła go prosto w oko. Karl zawył z bólu, straciwszy równowagę wpadł na ścianę

i osunął się po niej na podłogę. Babe wykonał w tym czasie serię raptownych uników

wiedząc, że atak przypuści teraz Janeway. Poczuł jednocześnie, że jego ruchy,

niegdyś takie niezgrabne, stały się w tej chwili swobodne i pełne gracji; nie był już

lalusiem, nabrał pewności siebie, zrozumiał, że śmiercionośna broń w jego ręku

stanowi ogromne zagrożenie dla otaczających go wrogów. W tym momencie

spostrzegł Erharda, który kierował się w stronę drzwi. Babe nacisnął spust - Erhard

wydał okrzyk podobny do tego, jaki przedtem zademonstrował Karl, i padł na

podłogę. Został więc tylko Janeway, co nie oznaczało, że rozprawienie się z nim

będzie łatwym zadaniem. Janeway znajdował się bowiem w ruchu, trzymając pistolet,

który choć jeszcze nie wycelowany w Babe'a, był w każdej sekundzie gotowy do

strzału. Czy mierzyć w nadgarstek, czy w serce? Celować w broń przeciwnika, jak

robił to Lone Ranger, czy też próbować zupełnie sparaliżować jego ruchy? Babe nie

był zdecydowany, jednak strzelił, trafiając przeciwnika w brzuch. Nie powstrzymało

to jednak Janewaya, więc Babe oddał następny strzał - tym razem Janeway padł na

podłogę, wypuszczając z ręki pistolet. Ciągle się jednak ruszał i Babe zaczął się

zastanawiać, czy wyeliminowanie go z walki jest w ogóle możliwe. Strzelił więc raz

jeszcze i wtedy spostrzegł, że Erhard doszedł do siebie. Strzelił w jego stronę mając

nadzieję, że zrobił to celnie, bo oto Elsa rzuciła się nagle w stronę pistoletu Janewaya.

Babe musiał ją jakoś powstrzymać, gdyż odkrył, że ma już pusty magazynek. Nie

było jednak czasu na załadowanie broni i Elsa miała przez chwilę przewagę. Była

jednak dziewczyną, a on - maratończykiem. Dobiegł więc do miejsca, gdzie leżał

pistolet, i zanim Elsa zdołała go dosięgnąć, kopnął go i natychmiast pobiegł za

toczącą się po podłodze bronią. Chwycił pistolet i celując prosto w twarz Elsy zaczął

powoli naciskać spust.

- Nie... nie... Jezu!... - wrzasnęła.

- Bank... Bank Szella powiedział Babe.

- Nie wiem...

W drugiej części pokoju leżał jęczący Erhard, którego kulawa noga

background image

wykrzywiła się w nienaturalny sposób. Nie opodal Erharda leżał krwawiący Janeway.

Babe zwrócił się do Elsy:

- Ty kłamliwa suko, wiesz, dobrze wiesz i wszystko mi powiesz; powiesz mi

albo cię zabiję.

Dziewczyna odpowiedziała wrzaskliwie:

- I tak mnie zabijesz! - na co Babe odparł podobnym tonem:

- Niech mnie szlag trafi, jeśli nie masz racji, ale i tak mi wszystko powiesz.

Jej twarz nie była w tym momencie śliczna; Elsa była przerażona, ale wreszcie

wykrztusiła:

- Madison... róg Madison i Dziewięćdziesiątej Pierwszej.

Dla Babe'a byłaby to wspaniała wiadomość - teraz mógłby naprawdę

triumfować - gdyby nie fakt, że Janeway jeszcze żył i w tej chwili chwycił go za

kostki nóg. Babe poczuł, że traci równowagę, i gdy zaczął strzelać do Janewaya,

spostrzegł czołgającego się po podłodze Erharda. Nie przestawał strzelać, ale brutalna

prawda była taka: skończyła się cudowna passa, teraz miał nastąpić koniec - jakby

wszyscy martwi sprzysięgli się przeciwko niemu. Babe zastanowił się, gdzie są

pozostali, gdzie Doc i stary H.V. - jeden ze skronią ociekającą krwią, drugi z

rozprutymi wnętrznościami... Dlaczego i oni nie przyszli teraz po niego? Zrobili to

przecież wszyscy inni. Cały wszechświat krwawił, cały wszechświat krwawił i

wszystko sprzysięgło się nagle przeciwko niemu, doprowadzając go do upadku...

28

Szell wędrował wśród Żydów z uczuciem fascynacji i zadowolenia.

Nigdy przedtem nie przypuszczał, że istnieje coś, co można nazwać

brylantowym bazarem. Było jednak takie miejsce. Istniało w całej swej etnicznej

glorii, rozciągając się od Piątej do Szóstej Alei, wzdłuż ulicy Czterdziestej Siódmej.

Szell stał na chodniku, trzymając swobodnie walizkę. Nagle odwrócił się i ruszył w

przeciwnym kierunku.

Nawet bank na rogu Czterdziestej Siódmej i Piątej to Bank Izraela. Zupełnie

logiczne - pomyślał Szell. Bank miał swą siedzibę właśnie tam dlatego, aby

przedstawiciele Narodu Wybranego, wyczerpani całodziennym targowaniem się z

klientami, nie musieli wędrować zbyt daleko.

A nazwy - Boże, cóż. za nazwy: Giełda Brylantów, Giełda Biżuterii, Giełda

Jubilerów, Centrum Handlu Brylantami, Brylantowa Wieża, Galeria Brylantów,

background image

Brylantowa Podkowa. A każde z tych miejsc przypominało swym wyglądem dużą

stajnię; w każdym było całe mnóstwo malutkich straganów, a każdy stragan roił się

od Żydów - popychających się nawzajem, głośno zachwalających swój towar,

polujących na klienta. Między dużymi magazynami znajdowały się mniejsze sklepy -

mniejsze, ale lepsze sklepy jubilerskie. Szell miał zamiar zajrzeć później do kilku z

nich, by zasięgnąć języka i zdobyć pewne informacje. Zauważył, że niektóre były

zamknięte na klucz i aby dostać się do środka, należało zadzwonić. Dźwięk

towarzyszący otwieraniu drzwi był charakterystycznym akcentem ulicy Czterdziestej

Siódmej, na której koloryt składały się także delikatesy z salami w oknach

wystawowych, jak również młodzi mężczyźni w okrągłych czapeczkach i starzy

mężczyźni z długimi brodami.

Planując rychły powrót w to samo miejsce, Szell wolnym krokiem doszedł do

Szóstej Alei, wsiadł do taksówki i pojechał w kierunku przeciwnym do centrum

miasta, gdzie znajdował się jego bank. Wiedział, że bank będzie otwarty, jednak nie

zamierzał jeszcze wchodzić do środka. Głównie z dwóch powodów. Po pierwsze jego

samolot do Ameryki Południowej odlatywał dopiero o siódmej, więc chodzenie przez

dłuższy czas po ulicach miasta z walizką pełną brylantów byłoby wielce ryzykowne.

Oraz ze względu na Scyllę.

I to był powód drugi. Czy Scylla zamierzał go okraść, a jeśli tak - czy jego

plan był nadal aktualny? Gdyby Szell był na miejscu Scylli, zrobiłby to na pewno.

Czy jest ktoś, kogo nie skusiłaby jedna z największych nielegalnie powstałych fortun

- szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że potencjalna ofiara kradzieży nie mogłaby

liczyć na pomoc policji?

Czy istniało jakieś niebezpieczeństwo?

Taksówka wyjechała z Central Parku przy Dziewięćdziesiątej i skierowała się

w stronę stawu. Szell poprosił kierowcę, by wjechał w Madison. Tam właśnie, na

rogu Dziewięćdziesiątej Pierwszej, znajdował się piękny, zbudowany z czerwonej

cegły budynek banku.

Szell starał się teraz skupić.

Miał fenomenalną pamięć - zapamiętywał ułożenie figur na szachownicy

równie dobrze, jak układ siekaczy w jamie ustnej; zapamiętywał ludzkie nosy, ręce,

specyficzne kolory. Kazał kierowcy obwieźć się po dzielnicy banków. Wyglądając

przez okno samochodu, próbował zapamiętać wszystkie charakterystyczne szczegóły

górnego odcinka ulicy East Side. Podobną przejażdżkę odbył w tej okolicy dwie

background image

godziny wcześniej, kilka minut po ósmej, i w tej chwili porównywał ze sobą różne

sytuacje i sceny z życia ulicy, jakie podczas obu tych tur zarejestrował jego umysł.

Czy pod sklepieniem budynku - zażywając promieni słonecznych siedziała ta sama

stara kobieta w towarzystwie tej samej pielęgniarki? Czy ubrania robotników

drogowych przy ulicy Dziewięćdziesiątej Drugiej nie wyglądały na zbyt mało zużyte?

Czy wśród przechodniów na ulicach nie było tych samych twarzy co za pierwszym

razem? Czy odźwierni stojący przed wejściem do budynków zachowywali się

naturalnie? Czy przechodzący listonosze nie zdradzali oznak zdenerwowania?

Dosłownie nic nie mogło ujść uwagi Szella. Było tak zawsze - dlaczego teraz miałoby

być inaczej?

Szell skończył objazd dzielnicy banków i był zadowolony w takim stopniu, w

jakim było to możliwe. W miejscach przez które przejeżdżał, nie działo się nic

szczególnego - przynajmniej tak mu się wydawało.

Nigdy jednak nie opierał swych sądów na powierzchownych wrażeniach.

Zapłacił kierowcy na rogu Dziewięćdziesiątej Trzeciej i Lexington, wysiadł z

samochodu, poczekał, aż taksówka zniknie z pola widzenia - i wsiadł do następnej, by

pojechać z powrotem na „brylantowy bazar”.

Chciał się bowiem dowiedzieć, czy nazywanie zawartości bankowego

depozytu jedną z największych nielegalnie powstałych fortun na świecie było

uzasadnione, czy też było to jedynie pobożne życzenie.

Nie miał pojęcia, jaką wartość przedstawiały obecnie brylanty.

Kiedyś to wiedział. Wiedział to bardzo dobrze, lecz było to jakby w innym

życiu i innym kraju. Teraz, gdy miał wreszcie zobaczyć swoją fortunę, bardzo pragnął

znać przynajmniej jej przybliżoną wartość. Od tej wiedzy zależało całe jego przyszłe

życie - oraz poziom tego życia. Z tego właśnie powodu wracał na ulicę Czterdziestą

Siódmą. Było wiele pytań, na które chciał uzyskać konkretną odpowiedź. Dlatego,

gdy znalazł się z powrotem na brylantowym bazarze i płacił taksówkarzowi,

odczuwał o wiele większe podniecenie niż wtedy, gdy jechał tam po raz pierwszy.

Oddalił się od Piątej Alei, niosąc swobodnie swą walizkę. Po chwili dotarł do

dwóch sklepów, które uprzednio wybrał spośród wielu innych. Pierwszym z nich był

sklep Katza. Postanowił, że zacznie od pytań dotyczących niewielkich okazów, a

więc najpierw zapyta o wartość brylantów jednokaratowych. Gdyby bowiem zaczął

od razu dowiadywać się o wielkie okazy, wzbudziłby podejrzenia. Nacisnął klamkę w

drzwiach sklepu Katza. Były zamknięte na klucz. Nad guzikiem dzwonka znajdował

background image

się napis: nacisnąć. Szell nacisnął guzik. Rozległ się brzęczyk i drzwi otworzyły się.

I pomyśleć, że wszyscy ci ludzie uważali Niemcy za okropny kraj.

- Chciałbym obejrzeć jednokaratowy brylant - Szell zwrócił się do malutkiego

mężczyzny, który niemal w podskokach podbiegł do lady.

Człowieczek zaskoczył go pytaniem:

- Dlaczego?

- Ponieważ... - zaczął Szell, lecz zorientował się, że mówi z niemieckim

akcentem.

- Po-nieważ - powtórzył typowo po amerykańsku, lecz w tej dzielnicy taki

sposób mówienia również nie był zbyt mile widziany. Szell zastanawiał się, czy

malutki mężczyzna zauważył jego obcy akcent.

- Bo jeśli pan tylko ogląda, niech pan pójdzie popatrzeć na wystawy. Ale jeśli

jest pan naprawdę zainteresowany, jeśli chce pan nabyć okaz najwyższej jakości, jaki

można znaleźć w tej części miasta, to zwrócił się pan do właściwego człowieka.

- Ile taki brylant mógłby kosztować? - zapytał Szell, potakując głową.

Wiedział bowiem, że wszystkie jego brylanty były okazami najwyższej jakości.

- Zanim panu odpowiem, musimy iść do obiektywnego rzeczoznawcy, którego

znam. I jeśli on panu nie powie, oddam brylant prawie za darmo. Poszukam sobie

nowego szwagra. - Mówiąc to zaśmiał się.

- Proszę o jedno - odparł Szell - chciałbym tylko wiedzieć, jaka jest wartość

jednokaratowego brylantu.

- Chwileczkę... chwileczkę... przywlókł się pan tu do mnie, żeby tylko

zobaczyć, teraz chce pan wiedzieć, ile kosztuje. Pieniądze to śmieci, ja sprzedaję

prawdziwą wartość. Kiedy porozmawia pan z rzeczoznawcą - pracuje piętro wyżej -

przekona się pan, że jestem tym człowiekiem, którego pan szukał, a nie jakimś

naciągaczem. No więc?

Zachowanie samokontroli kosztowało Szella wiele wysiłku. Od ponad

trzydziestu lat przyzwyczaił się do tego, że jego rozkazy są wykonywane

natychmiast. Bezczelność tego Żydka przechodziła wszelkie wyobrażenie. Zadano

mu proste pytanie, a on nie udziela natychmiastowej odpowiedzi.

Szell odwrócił się i wyszedł. Znalazłszy się na ulicy, ruszył w kierunku

Szóstej Alei.

Przyciśnięcie guzika.

Brzęczący dźwięk.

background image

Otwarte.

Większość ścian wewnątrz była pomalowana na niebiesko. W środku

znajdowało się tylko dwóch mężczyzn - jeden stał odwrócony tyłem, był otyły i

spocony; drugi natomiast - ten który podszedł od razu do Szella, miał wygląd

prawdziwego dżentelmena - mały wąsik, ubiór dobrany do koloru wnętrza sklepu.

- Słucham pana.

Szell postanowił mówić z akcentem brytyjskim.

- Interesuje mnie wartość jednokaratowego brylantu.

Mężczyzna z wąsikiem uśmiechnął się.

- To tak, jakby spytał pan o cenę obrazu. To zależy od wielu rzeczy.

- Obchodzimy z żoną dwudziestopięciolecie ślubu. Wiem, że to srebrne gody,

ale widzi pan, ona uwielbia brylanty. Byłbym skłonny jeszcze trochę poczekać, ale

brylantowe gody obchodzi się dopiero po sześćdziesięciu latach i szans na to, by

doczekać tej chwili, nie oceniam zbyt wysoko. Pomyślałem więc, że mógłbym zrobić

żonie niespodziankę. Rozumie pan, o co chodzi?

- Powiem panu, jaka może być rozpiętość cen. Prawdopodobnie uda się panu

znaleźć w tej okolicy jednokaratowy brylant o wartości jedynie trzystu pięćdziesięciu

dolarów. Ja mam do sprzedania okaz za cztery tysiące. Jaką więc cenę byłby pan

skłonny zapłacić?

- Cztery tysiące - odpowiedział Szell. Był trochę poruszony, gdyż nigdy

wcześniej nie zaprzątał sobie głowy tak niewielkimi sumami.

Sprzedawca pochylił się nad ladą.

- To bardzo mądra decyzja, proszę pana. Należy zawsze kupować towar

najwyższej jakości. Brylanty to najlepsza inwestycja, ich cena zawsze idzie w górę,

zwłaszcza tych cenniejszych. Takich nigdy nie ma w nadmiarze i popyt na nie nigdy

nie maleje. Dam panu przykład: piękny okaz trzykaratowy osiąga dziś cenę co

najmniej osiemnastu tysięcy. Przed końcem tego roku jego wartość wzrośnie do

dwudziestu pięciu tysięcy.

Szell pokiwał głową, starając się uporządkować w myślach wszystkie te

liczby, co nie było łatwe, gdyż gruby mężczyzna rozmawiał akurat przez telefon i

mówił coraz bardziej podniesionym głosem.

- Rozumiem, Arnie - mówił mężczyzna do słuchawki. - Arnie, na Boga,

znamy się przecież od dwudziestu lat. Chryste, wiem, że jest Żydówką. Oczywiście,

że chce mieć duży kamień. Powiedz mi tylko, ile byłbyś skłonny dać? Dwanaście?

background image

Czy dałbyś dwanaście? Jeśli zgodzisz się na dwanaście, mogę wybrać coś, co

przyprawi ją o zawrót głowy. Daj mi znać jeszcze dzisiaj, Arnie. - Gdy tęgi

mężczyzna odłożył słuchawkę i odwrócił się, Szell pomyślał: - Mój Boże, mój Boże!

Znam tego Żyda, był moim pacjentem w obozie!

Gruby mężczyzna stanął wyprostowany i przyjrzał się Szellowi.

Wtedy nie był taki otyły. Musiał być silny. W przeciwnym razie nie

przeżyłby. Z pewnością pracował u Kruppa lub w I.G. Farben. Chryste, ilu moich

byłych pacjentów chodzi po tych ulicach?

Gruby mężczyzna przypatrywał się teraz uważnie Szellowi.

Szell wiedział, że powinien natychmiast uciekać. Nie mógł jednak tego zrobić,

po prostu nie mógł. Tego właśnie obawiał się bardziej niż czegokolwiek innego -

spotkania w biały dzień ofiary swojej obozowej działalności.

- Wydaje mi się, że pana znam - powiedział gruby mężczyzna. - Pańska twarz

wydaje mi się znajoma.

- Mam nadzieję, że poznaliśmy się już wcześniej. Uwielbiam takie

nieoczekiwane spotkania - odparł Szell czysto brytyjskim akcentem. Wyciągnął

prawą rękę. - Hesse, bardzo mi miło. - Gruby mężczyzna podał mu rękę. Szell

uścisnął również rękę mężczyzny z małym wąsikiem. - Hesse, miło mi pana poznać.

Christopher Hesse, być może był pan w naszym sklepie w Londynie - w sklepie mojej

żony i moim.

- To nie było w Londynie - odparł otyły mężczyzna.

- No cóż, jesteśmy tam od połowy lat trzydziestych. Wiadomo - Hitler;

jesteśmy Żydami i postanowiliśmy wyjechać w momencie, gdy było to jeszcze

możliwe. Nasi przyjaciele ochrzcili nas mianem histeryków, ale mimo wszystko

wyjechaliśmy. Przez wszystkie te lata prowadziliśmy sklep, w którym sprzedajemy

niemal wszystko. Nasz sklep znajduje się niedaleko Islington. To w tej chwili modne

miejsce - inaczej niż wtedy, gdy tam osiedliśmy na stałe. Wówczas jednak nie było

nas stać na nic więcej. Nie chcę się przechwalać, ale interesy idą nam całkiem nieźle.

- Szell wypowiedział to wszystko bardzo brytyjskim akcentem - bardziej chyba

brytyjskim, niż gdyby mówiła to sama królowa. Skutek był jednak widoczny i Szell

poczuł się dumny: z twarzy grubego mężczyzny znikły wszelkie oznaki

podejrzliwości.

- Zawsze chciałem wybrać się do Londynu - wtrącił mężczyzna z małym

wąsikiem.

background image

- Ależ proszę to zrobić - odpowiedział Szell. - I kiedy pan przyjedzie, proszę

się z nami koniecznie skontaktować. Sklep nazywa się Hesse of Islington. Proszę

obiecać, że będzie pan pamiętał.

- Oczywiście - odpowiedział mężczyzna z wąsikiem. - Chciałby pan coś

obejrzeć?

- Chyba tak. Muszę tylko dyskretnie wysondować opinię mojej pani. Cztery

tysiące to dość znaczna suma.

- Czy mam to dla pana zatrzymać?

- To dobry pomysł - odpowiedział Szell, po czym uśmiechnął się, wziął swoje

pakunki i wyszedł ze sklepu. Idąc chodnikiem, mijał mężczyzn w kapeluszach,

starców o wyglądzie uczonych, właścicieli straganów. Na ulicy utworzył się korek.

Robiło się gorąco. Szell spojrzał na zegarek: już dawno minęła jedenasta. Ponieważ

postanowił pójść do banku możliwie jak najpóźniej, miał jeszcze kilka godzin na to,

by pospacerować po ulicach i jak najdokładniej zarejestrować w umyśle szczegóły

życia Manhattanu. Musiał przyznać Amerykanom, że było to niezwykłe miejsce:

drapacze chmur, małe, wąskie uliczki, budynki ze strzelistymi dachami.

Przechadzając się w pobliżu Szóstej Alei, Szell usłyszał nagle słowo: Engel. Na

początku nie był pewny, czy dźwięk ten dochodził z jakiegoś sklepu muzycznego, czy

też był produktem jego wyobraźni. Gdy jednak usłyszał to słowo ponownie, zdał

sobie sprawę, że nie było to słowo: Engel, lecz der Engel. Mocniej zabiło mu serce i

poczuł się nieswojo, gdyż głos - był to głos kobiety - przerodził się w tej chwili w

głośny wrzask: - Der weisser Engel, der weisser Engel! Od czasów Oświęcimia nikt

nie nazwał Szella Białym Aniołem. Odwrócił głowę i zobaczył ją: znajdowała się po

przeciwnej stronie ulicy Czterdziestej Siódmej; była pochylona, o wyglądzie starej

wiedźmy. Wskazując jedną ręką na Szella, a drugą przyciskając kurczowo do piersi,

kobieta krzyczała wniebogłosy: - Der weisser Engel... Szell... Szell... - choć nie

potrafiła utrzymać nieruchomo swej diabelskiej ręki, nie było wątpliwości, że

wskazuje nią właśnie na Szella. Przez chwilę Szell zamarł w bezruchu, ponieważ

przechodnie reagowali na krzyk kobiety. Jednak nie Latynosi, którzy szli w swoją

stronę, jakby nic szczególnego się nie działo; nie reagowali również czarni - cóż ich

to mogło obchodzić, że stara obłąkana kobieta wykrzykuje słowo, które mogło się

kojarzyć ze słowem rell, czyli sprzedawanie. Na starą kobietę nie zwracali również

uwagi młodzi Żydzi, najwidoczniej pochłonięci własnymi sprawami...

...Na krzyk kobiety zwrócił jednak uwagę stary brodaty mężczyzna:

background image

- Szell?... Szell jest tutaj?...

...Potem rozległ się głos innego starego mężczyzny:

- Gdzie jest Szell?...

...Wtedy odezwała się niezwykle niskim głosem ogromna kobieta:

- On nie żyje... Szell nie żyje... żaden z nich nie żyje...

- Nein, nein - krzyczała nadal kobieta o wyglądzie wiedźmy, wskazując

palcem: - Der weisser Engel ist Hier!

Ulica Czterdziesta Siódma była w tym momencie bliska eksplozji.

Szell ruszył ponownie w kierunku Szóstej Alei, pamiętając, aby iść bardzo

powoli. Gdyby zaczął biec, natychmiast by się tym zdradził. Gdyby biegł,

oznaczałoby to, że musi mieć ku temu jakiś powód - a tym powodem, rzecz jasna,

byłoby to, że został rozpoznany przez starą kobietę jako wielki Christian Szell. Nie

było jednak powodu do paniki; musiał po prostu przechytrzyć Żydów, którzy nie

znali przecież jego wyglądu. Niektórzy znali - jego twarz pamiętał gruby mężczyzna

w sklepie; rozpoznała go również wiedźma po przeciwnej stronie ulicy. W oczach

wszystkich innych Szell był jednak kimś obcym. Większości z nich znane było z

pewnością jego nazwisko. Niektórzy mogli widzieć kiedyś jego twarz. Jednak tylko

nieliczni potrafiliby rozpoznać w tym łysym mężczyźnie Christiana Szella.

Chyba żeby zaczął nagle biec.

Spokojnie, spokojnie - rozkazał Szell samemu sobie.

Do Szóstej Alei było już blisko. Zupełnie blisko. Za sobą słyszał jednak

odgłosy, które napawały go coraz większym strachem. Jego nazwisko wykrzykiwano

w tym momencie na całym brylantowym bazarze. Wszyscy Żydzi zostali nagle

ogarnięci strachem - pociechą mogło być dla nich to, że mieli teraz tak wielką

przewagę liczebną. Wszyscy zastanawiali się, czy to prawda, czy to możliwe, że Szell

żyje, że jest tu - w Ameryce? Każdy z nich zadawał sobie teraz pytanie: a może to ja

będę tym, który go złapie?

Jeszcze wolniej - Szell wydał rozkaz samemu sobie. Jesteś turystą, możesz

czuć się bezpiecznie, nie ma powodu do pośpiechu.

- Ucieka! - krzyknęła stara czarownica. - Widzicie? Widzicie?

Szell obserwował w tej chwili właścicieli sklepów, którzy wyglądali przez

okna i drzwi, zaalarmowani nagłą wrzawą.

Uśmiechnął się przyjaźnie do otyłej damy, która stała w drzwiach swego

sklepu jubilerskiego.

background image

- Cóż za dzień! Tres belle, czyż nie? - powiedział Szell najlepszą

francuszczyzną, na jaką było go stać. Starał się przy tym zachowywać tak, jakby za

jego plecami nic się nie działo.

- Co to za hałasy? - spytała duża kobieta.

Szell w typowo francuski sposób wzruszył ramionami.

- To jacyś szaleńcy - odparł.

Kobieta uśmiechnęła się.

W porządku - pomyślał Szell. Nie przegrasz, jeśli tylko nie wpadniesz w

panikę. A więc powoli. Tylko powoli.

- Ja go zatrzymam! - wrzasnęła stara wiedźma. Szell bezwiednie odwrócił swą

łysą głowę. Gdyby zaczęto go ścigać, sytuacja zmieniłaby się radykalnie. Wiedźma

wybiegła na ulicę krzycząc:

- Przejście, zróbcie przejście! - Kobieta była stara i powolna w ruchach, więc

można było oczekiwać, że kierowcy przejeżdżających samochodów zdążą

zahamować swe pojazdy - i tak się faktycznie stało. Jednakże jeden z samochodów,

choć zahamował tak ostro, że pisk opon wywołał u przechodniów dreszcze, wpadł w

poślizg i lekko potrącił starowinę. Kobieta utrzymała się przez moment na nogach, po

czym upadła. Nie została ranna, gdyż leżąc już na jezdni wydała z siebie okrzyk

bardziej donośny niż wszystkie dotychczasowe:

- Głupcze... głupcze... kto teraz go zatrzyma? - Słowa te skierowane były do

kierowcy, który wyskoczył z samochodu i podbiegł do leżącej kobiety, by pomóc jej

wstać. Tymczasem Szell kontynuował przechadzkę, dochodząc wreszcie do Szóstej

Alei, gdzie poczuł się już zupełnie bezpiecznie. Zadowolony z takiego obrotu

sytuacji, skręcił w kierunku przeciwnym do centrum i szedł spokojnie dalej,

zostawiając gdzieś daleko za sobą histerię i zgiełk ulicy Czterdziestej Siódmej, a więc

sprawy - taką miał nadzieję - które należały już do przeszłości. A może nie? Być

może zjawi się policja i przesłucha starowinę - i uwierzy w jej opowieść lub nie. Ale

na to Szell nie miał już wpływu.

Może mieć wpływ tylko na jedno: samego siebie. I jest tylko jedna rzecz,

którą można zrobić: coś, czego nikt nie oczekuje.

Policjanci sądziliby zapewne, że Szell ma przy sobie pistolet. Nie było tak

jednak teraz ani nigdy przedtem. Po pierwsze dlatego, że nigdy nie chciał posiadać

umiejętności posługiwania się bronią palną - miał zostać dentystą, a w tym zawodzie

pistolety są bezużyteczne. To prawda, uczył się kiedyś strzelać, lecz szybko odkrył,

background image

że w tej dziedzinie wykazuje zupełny brak talentu. Nienawidził hałasu, jaki

towarzyszy strzelaniu. Poza tym odrzut broni palnej po oddaniu strzału powodował,

że Szell nigdy nie trafiał do celu. Fakt, że nie nosił przy sobie pistoletu, wcale nie

oznaczał jednak, że nie był uzbrojony.

Miał przecież Przecinacz.

Po prostu Przecinacz. Jeśli potraktować ten przedmiot jako zwykły nóż, Szell

nie dokonał w tej dziedzinie żadnego odkrycia - noże istnieją przecież od czasów, gdy

przestaliśmy być ziemnowodnymi zwierzętami. Przecinacz nie był jednak zwykłym

nożem, lecz narzędziem, które było tworem wyrafinowanej inteligencji Szella.

Zawsze nosił tę broń przywiązaną do przedramienia. Wystarczył jeden błyskawiczny

ruch i w prawej ręce pojawiało się nagle niebezpieczne ostrze gotowe do zadania

ciosu. Narzędzie miało masywną rękojeść, a jego ostrze było osadzone głęboko w

drewnianej obudowie i miało spiczasty koniec, tak ostry jak igła strzykawki. Tylko

jedna krawędź ostrza przeznaczona była do zadawania ciosów - druga była gruba i

masywna. Wystarczyło więc zadać cios z rozmachu, by - zależnie od okoliczności -

rozciąć na pół brzuch przeciwnika lub poderżnąć mu gardło. Szell uwielbiał w swej

broni jedno: w porównaniu z okropnym hałasem towarzyszącym oddawaniu strzału

Przecinacz działał bezszelestnie.

A więc można było oczekiwać, że Szell będzie miał przy sobie broń palną.

Można się było również spodziewać, że będzie uciekał.

On tymczasem, zachowując niewiarygodny wprost spokój i kontrolę zarówno

nad swym ciałem, jak i umysłem, postanowił, że zostanie tam właśnie, gdzie się w tej

chwili znajduje. Wiedział bowiem, że jego potencjalni tropiciele będą pewni jednego:

przy pierwszej nadarzającej się okazji Szell spróbuje uciec na drugi kraniec miasta -

wskoczy do taksówki, pojedzie metrem, zrobi, co będzie w jego mocy, by zniknąć z

pola widzenia.

Szósta Aleja okazała się miejscem dość ponurym, a w dodatku wysokie

budynki nie przepuszczały słońca. Szell zawrócił więc i ruszył z powrotem w

kierunku Piątej Alei. Był już w połowie drogi, gdy zobaczył niewielki plac skąpany w

promieniach słońca. Podszedł bliżej i aż westchnął ze zdumienia, bo oto przed jego

oczami roztaczał się wspaniały widok: w ten wyjątkowo ciepły dzień po znajdującym

się poniżej poziomu ulicy lodowisku jeździł tłum łyżwiarzy. Szell stanął przy

balustradzie i obserwował wirujące figury.

Niewiarygodne.

background image

A jednocześnie najlepsze, co było w życiu Ameryki. W samym sercu miasta-

dżungli, w środku upalnego dnia ludzie zachowywali się tak, jakby była mroźna zima.

Dzieci śmiały się i upadały, starsze panie jeździły po lodzie, trzymając się za ręce ze

starszymi mężczyznami. W środku znajdowali się najlepsi łyżwiarze - być może

profesjonaliści, w każdym razie radzili sobie świetnie, wykonując zgrabne obroty i

skoki. Szell zauważył, że ci najlepsi mają podobne sylwetki - nogi podobne do nóg

tancerzy, jednak trochę grubsze, oraz szczupłe torsy, zwłaszcza w górnej części, co

było prawdopodobnie wynikiem wysiłku, jaki wkładali w to, by uczynić swe ciała

zwinnymi i zgrabnymi. Nie byli tacy grubi, jak mężczyzna ze sklepu jubilerskiego -

ten właśnie, który nagle położył ręce na ramionach Szella, chcąc go odwrócić, i

dysząc powiedział:

- Wiedziałem, że nie jesteś Anglikiem, ty morderczy sukinsynu. Szell, gdy

poczuł, że ktoś próbuje odwrócić go, wysunął swój Przecinacz i jeszcze zanim zdążył

stanąć twarzą w twarz z napastnikiem, puścił w ruch swą broń - jeden szybki, prawie

niewidoczny ruch prawej ręki i gardło grubego mężczyzny zostało nagle rozcięte na

pół. Gdy mężczyzna trzymając się kurczowo za gardło, zaczął się osuwać na ziemię,

Szell krzyknął: - Tu jest chory, potrzebny lekarz, zawołajcie lekarza! Gruby

mężczyzna, w którym tliły jeszcze resztki życia, zawisnął na balustradzie. Wokół

niego zebrał się tłum ludzi. Po chwili mężczyzna nie był już w stanie trzymać się za

gardło - jego ręce opadły bezwładnie, a z rany trysnęła krew. Ludzi gromadziło się

coraz więcej. Większość zaczęła krzyczeć. Wśród nich nie było już jednak Szella,

który w tej chwili szedł bardzo szybkim krokiem, a właściwie biegł w kierunku

stojącej nie opodal taksówki. Do diabła z zasadami! Nad głową Szella gromadziły się

czarne chmury. Nieszczęścia chodziły trójkami - pierwszym była starowina, która

rozpoznała go na ulicy, drugim gruby mężczyzna. Szell nie miał najmniejszego

zamiaru czekać na przeżycie trzeciego nieszczęścia. Teraz myślał już tylko o banku -

o banku i brylantach. Powiedział kierowcy, gdzie ma jechać, po czym otworzył

walizkę i ukradkiem przetarł chusteczką ostrze Przecinacza. Następnie schował

szybko swą broń, włożył chusteczkę do walizki i zamknął ją. Dochodziło wpół do

dwunastej, gdy znalazł się wreszcie na rogu Dziewięćdziesiątej Pierwszej i Madison.

A więc do dzieła.

Bank znajdował się na rogu po prawej stronie. Wydawało się, że w pobliżu nie

dzieje się nic szczególnego. Mogły to być jedynie pozory - a na nich Szell nigdy nie

opierał swych osądów.

background image

A jeśli ktoś czyhał na jego fortunę? Gdyby tak było naprawdę, czy Szell miał

jakąś szansę? To prawda, że mógł nie wchodzić do banku. Przed nadejściem Bożego

Narodzenia byłby jednak nikim innym jak zubożałym uciekinierem - a więc znalazłby

się w sytuacji nie do pozazdroszczenia.

Zapłacił kierowcy, wysiadł z samochodu i ruszył w kierunku wejścia do

banku.

Klucz do skrytki trzymał w kieszeni garnituru, natomiast numer zakodowany

był w jego mózgu. Zobaczył napis: „Skrytki bankowe” i szybko ruszył w kierunku

wskazywanym przez strzałkę. Zszedł po schodach i ujrzał przed sobą dużą, zamkniętą

bramę. Po drugiej stronie bramy czuwał strażnik. Szell podszedł do znajdującego się

obok bramy biurka, przy którym siedziała kobieta. Była w średnim wieku, otyła i, jak

na czarną, o całkiem miłej fizjonomii.

- Do mojej skrytki - powiedział Szell, podając jej klucz.

Spojrzała na niego ze zdziwieniem.

- Myślałam, że znam wszystkich właścicieli skrytek. - powiedziała. - Ale

widocznie codziennie zjawia się ktoś nowy. Pańskie nazwisko?

Szell odpowiedział po niemiecku - jeśli kobieta pracowała tu jakiś czas,

musiała znać jego ojca, który nie mając zdolności do nauki języków, nie wyzbył się z

pewnością niemieckiego akcentu.

- Christopher Hesse. Nie jestem właścicielem skrytki, lecz jedynie osobą

upoważnioną. Chodzi o mojego ojca, to jego skrytka - powiedział Szell łamaną

angielszczyzną i uśmiechnął się do czarnej kobiety.

- Starszy pan Hessuh - odparła kobieta, przekręcając nazwisko. - A więc jest

pan jego synem. Chyba nie widziałam pana nigdy dotąd. Ale to w końcu nic

dziwnego, że po tylu latach właściciel skrytki przysyła do banku upoważnioną przez

siebie osobę.

Dlaczego zabiło mu mocniej serce? Czy ta kobieta mogła cokolwiek

wiedzieć?

- Ojciec zmarł - wytłumaczył Szell.

- O mój Boże, tak mi przykro - westchnęła kobieta, przyciskając plecy do

oparcia krzesła.

- Tak, to okropne.

- Miałam na myśli coś innego - powiedziała. - Jest mi oczywiście przykro z

powodu jego śmierci, ale jest jeszcze inny problem: w przypadku śmierci dysponenta

background image

plombuje się skrytkę do czasu, aż prawnicy zbadają wszystkie zaistniałe okoliczności.

Szell zamrugał oczami.

- Mówiąc konkretnie, nie mogę pana wpuścić do środka.

To jednak prawda, że nieszczęścia chodzą trójkami.

- Może pan usiądzie, panie Hessuh.

- Proooszę - wykrztusił Szell i zaczął płakać. Łzy lały mu się po policzkach.

- Nic nie mogę na to poradzić, panie Hessuh, może mi pan wierzyć. To głupie

prawo, ale takie są przepisy i muszę ich przestrzegać.

- Mówi pani za szybko. - Szell usiadł zrezygnowany na krześle zakrywając

głowę dłońmi. - Jeszcze tylko trzy tygodnie - zaczął.

- Nie całkiem rozumiem, co pan ma na myśli.

Szell spojrzał na kobietę niebieskimi, załzawionymi oczami.

- Mojemu ojcu zostały trzy tygodnie życia. Tak twierdzą lekarze. Mówią, że to

rak. Błagam panią. Proszę mi pomóc, bardzo proszę. Jest jedyną bliską mi osobą w

rodzinie. Chciałbym przedłużyć mu życie. Trzy tygodnie to okropnie mało. -

Wypowiedziawszy to wszystko z wyraźnym obcym akcentem, potrząsnął głową i

odwrócił wzrok w inną stronę.

- Och, to zmienia postać rzeczy - odparła Murzynka. Jeśli jest tylko chory,

może pan wejść do środka - dodała i szybko przystąpiła do załatwiania formalności. -

George - zwróciła się do strażnika. - George, zaprowadź młodego pana Hessuha do

jego skrytki. - Zwracając się do Szella, powiedziała: - Panie Hessuh, proszę dać

George'owi klucz.

Szell wykrztusił: dziękuję i podał przez kraty kluczyk. Strażnik tymczasem

przekręcił klucz w zamku, wywołując metaliczne odgłosy, i wpuścił Szella do środka.

Obaj mężczyźni ruszyli w kierunku skrytek.

- Czy chce pan wejść do osobnego pomieszczenia?

- Owszem, tak.

Strażnik wyjął dwa klucze i włożył je do dwóch różnych zamków. Przekręcił

oba klucze i wyciągnął duże pudło. Następnie zaprowadził Szella do osobnego

pomieszczenia i położył pudło na podłodze. Szell podziękował strażnikowi, który

skinął głową i wyszedł.

Niczym dziecko, które właśnie dostało prezent pod choinkę, Szell wziął

pudełko ostrożnie do rąk. Spodziewał się, że będzie ciężkie.

Było lekkie jak piórko.

background image

Otworzył je.

W środku znajdowała się tylko puszka po kawie. Jedna duża puszka po kawie

marki Melitta - i to wszystko.

Rozwścieczony Szell ściągnął z cholernej puszki metalową pokrywkę.

Wysypały się brylanty.

Szell usiadł z wrażenia. Puszka była cała wypełniona brylantami. Jaką mogły

mieć wartość? Szell wysypał zawartość na dno dużego pudła. Wywołał tym

niepotrzebny hałas, więc czym prędzej zamknął szczelnie pudło w obawie przed

strażnikiem. Gdy uznał, że zagrożenie minęło, ponownie otworzył pudło i zaczął

przyglądać się poszczególnym okazom. Najmniejsze były wielkości gumki do

wycierania przy ołówku. Szell zastanowił się, ile mogą mieć karatów. Trzy?

Prawdopodobnie więcej. Były ich dosłownie tuziny. Były też tuziny innych, o

wielkości paznokcia.

Były również okazy naprawdę duże. Wiele z nich miało wielkość orzechów

laskowych, a niektóre orzechów włoskich. Spójrz na ten kamień - Szell kurczowo

trzymał w ręce okaz wielkości zaciśniętej piąstki dziecka. Nagle przed jego oczami

pojawiła się sparaliżowana strachem, pociągła twarz ładnej kobiety, młodej i

delikatnej. Mówiła, że jest kuzynką Rotszyldów, i pytała, czy to wystarczy - to

wszystko, co miała.

Tak, moja droga, oczywiście, że tak. W zupełności wystarczy.

Serce Szella zaczęło walić jak młot. Zrozumiał bowiem, że to, na co w tej

chwili patrzy, przekracza jego najśmielsze oczekiwania. Gdybym chciał, mógłbym za

to kupić cały Paragwaj. Nie zrobię tego, lecz mógłbym, i... i...

Szell zaczął zbierać brylanty, starając się odrzucić myśl o kupowaniu całego

kraju. Był właścicielem jednej z największych fortun, ale jaki z tego pożytek, jeśli

musiałby się ukrywać na jakimś tropikalnym pustkowiu? Słyszał, że podobno w

Turcji są lekarze, wspaniali chirurdzy, którzy potrafią zmienić ludzką twarz, a nawet -

jeśli ktoś potrafi znieść ból podczas zabiegu - skrócić człowieka o kilka centymetrów.

Kto wie - może właśnie to należało teraz zrobić - oddać się w ręce tych ludzi, nawet

jeśli zażądają za swe usługi prawdziwej fortuny. Z nowym wyglądem mógłby spędzić

resztę życia popijając szampana w jakimś europejskim kraju, czekając, aż kiedyś w

wieku siedemdziesięciu pięciu lat padnie ofiarą podagry lub jakiejś innej choroby.

Szellowi trzęsły się ręce, gdy wrzucał do puszki ostatnie brylanty i chował swą

fortunę do walizki. Zrobiwszy to, zawołał strażnika i poprosił o zamknięcie pustego

background image

już schowka.

Szell poczekał, aż strażnik zakończy wykonywanie wszystkich przepisowych

czynności, a następnie podążył za nim ku głównej bramie. Gdy znalazł się na

zewnątrz skarbca, poczuł się bezpiecznie.

- Pozdrowienia dla ojca, proszę nie zapomnieć powiedzieć panu Hessuh, że

ma pozdrowienia od panny Barstow - powiedziała na pożegnanie czarna kobieta.

Szell uśmiechnął się, skinął głową i ruszył w górę po schodach. Wyszedł z

budynku na rozświetloną promieniami słońca ulicę, gdzie zdał sobie nagle sprawę z

tego, że nieszczęścia nie chodzą trójkami, lecz czwórkami. Po chodniku szedł jakiś

wariat, ubrany w płaszcz przeciwdeszczowy. Na nogach miał sportowe buty.

- A jednak istnieje pewne niebezpieczeństwo - powiedział Babe.

29

Szell odczekał chwilę. Żadnych nagłych ruchów. Jeśli ten facet przeżył, to

było bardziej niż prawdopodobne, że ludzie Szella są już martwi. Oznaczało to

również, że ten szaleniec musi być uzbrojony, i to prawdopodobnie w pistolet. Szell

zauważył, że prawa kieszeń jego płaszcza przeciwdeszczowego jest czymś wypchana.

On sam był oczywiście również uzbrojony w swój Przecinacz i nie miał

zamiaru zostać pokonany. Zwycięstwo zależało tylko od tego, czy uda mu się zbliżyć

do przeciwnika na dostatecznie małą odległość - a wtedy: szach i mat. Szell rozejrzał

się wokół w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca.

- A więc co dalej? - zapytał Szell.

- Powiedz mi, gdzie chcesz umrzeć - odparł Babe.

- O czym ty mówisz? - zaczął Szell, ale nagle zobaczył, że z kieszeni płaszcza

napastnika wystaje lufa pistoletu, więc zrozumiał, że powinien poważnie potraktować

ostrzeżenie tego chudego stworzenia, które jeszcze kilka godzin temu zalewało się

łzami na fotelu dentystycznym. Wszystkich szaleńców należało traktować poważnie. -

Odłóż broń, nie miałem zamiaru kpić z ciebie. Są jednak sprawy, o których nie wiesz.

Jestem w posiadaniu pewnych przedmiotów i sądzę, że możemy dojść do

porozumienia.

- Gdzie chcesz umrzeć? - powtórzył Babe, bardzo cichym głosem. Głosem,

który pochodził jakby z innego świata i nie należał do istoty ludzkiej.

Szell nie wierzył własnym uszom. On naprawdę chce mnie zabić. Mam w

walizce całe bogactwo Indii, a przyjdzie mi zmierzyć się z jakimś skretyniałym

background image

szczeniakiem, który będzie się chełpił z powodu mojej śmierci.

- Park - wykrztusił Szell, wskazując na znajdującą się koło następnej

przecznicy bramę wejściową. - W parku jest cicho, możemy tam spokojnie

porozmawiać. - I zbliżyć się do siebie. Tego już jednak nie powiedział.

Skinieniem głowy Babe dał znać Szelowi, że się zgadza.

Szell ruszył z miejsca.

- Musisz mnie wysłuchać. Pozwól, że ci wszystko powiem - zaczął Szell. -

Jesteś bardzo młody i chcę, abyś wiedział jedno: życie człowieka może być bardzo

długie i lepiej je przeżyć w komforcie.

Babe milczał.

- Jesteś taki młody - powtórzył Szell. W głosie jego zabrzmiała w tej chwili

nuta błagalnej prośby. - Jesteś bardzo bystry, ale nie posiadasz jeszcze mądrości

życiowej.

- Zabiłeś mojego brata - odparł Babe.

- Nie, to kłamstwo, nie byłem obecny przy jego śmierci. Przysięgam.

- Janeway powiedział mi wszystko. Elsa również.

- Musiało się tak stać - powiedział Szell. - Nie chciałem tego, przysięgam.

- Janeway nic mi nie mówił - odrzekł Babe. - Elsa też nie. A więc nie martw

się o moją mądrość, mam jej cholernie dużo.

Obaj mężczyźni zbliżali się do parku.

- Zabicie mnie nie rozwiąże żadnych problemów - stwierdził Szell.

- Twoich nie.

- Żadnych.

Babe podążał za Szellem.

- Szybciej.

Przeszli na drugą stronę Piątej Alei i znaleźli się w parku.

- W stronę stawu - rozkazał Babe i obaj ruszyli w górę po schodach. Wokół

panowała cisza. Był gorący dzień i w parku znajdowało się zaledwie kilku biegaczy.

Prawa strona trasy dla sportowców była na całej swej długości porośnięta gęstymi

krzakami.

- Tutaj - powiedział Babe.

- Muszę ci coś pokazać! Musisz to zobaczyć!

- Wejdź w krzaki - rozkazał Babe.

Szell ruszył w kierunku zarośli.

background image

- Puszka po kawie; spójrz na nią, błagam cię tylko o jedno: popatrz na nią.

Babe wyciągnął z kieszeni pistolet, który należał kiedyś do H.V.

- Chryste! - krzyknął Szell. - Jedna prośba, każdy ma prawo do ostatniego

życzenia.

- A czy ty dawałeś innym takie prawo?

- Oświęcim był obozem zagłady, a nie obozem koncentracyjnym. Nie był

miejscem, gdzie więźniowie mieli odzyskiwać siły.

Babe odbezpieczył broń.

Szell padł na kolana i otworzył walizkę. Chwytając gwałtownym ruchem

puszkę, powiedział błagalnym głosem:

- Popatrz... musisz popatrzeć... nie proszę o nic więcej... zrób to...

- Nie chcę twoich brylantów - odpowiedział cicho Babe. - Nawet nie chcę,

abyś się płaszczył przede mną. Pragnę jedynie twojej śmierci. - Szell otworzył

tymczasem puszkę.

- Jezu - powiedział Babe na widok brylantów.

- Widzisz? Miliony... tyle milionów dla ciebie i dla mnie... można to wszystko

sprzedać...

Babe zawahał się przez chwilę, lecz w końcu potrząsnął głową.

- Popatrz przynajmniej na to, co mam do zaoferowania... podejdź bliżej i

przyjrzyj się temu, rozważ swą decyzję, błagam się, podejdź tu, zbliż się do mnie i

podejmij decyzję, to moja ostatnia prośba, musisz ją spełnić!

Babe ponownie zawahał się, po czym podszedł do ocienionych zarośli, gdzie

czekał na niego Szell. Gdy Babe znalazł się dostatecznie blisko, Szell wprawił w ruch

swój Przecinacz.

Zrobił to zbyt powoli.

Babe nacisnął spust i z bliskiej odległości wystrzelił w pierś Szella, który -

skręciwszy się lekko - upadł raptownie do tyłu. Leżał przez chwilę z twarzą zwróconą

ku ziemi, próbując zebrać siły do wykonania następnego ruchu.

Babe usiadł wygodnie na ziemi i trzymając pistolet, zaczął mówić spokojnie:

- Nie wiem, czy to zrozumiesz, ale kiedyś, dawno temu byłem człowiekiem

nauki i maratończykiem. Tego człowieka jednak już nie ma. Chyba umarł. Pamiętam

niektóre jego przemyślenia, na przykład to, że kiedy człowiek nie uczy się na

własnych błędach, skazany jest na to, by je popełniać w przyszłości. Popełnialiśmy

błędy w sposobie, w jaki postępowaliśmy z ludźmi twojego pokroju. Publiczne

background image

procesy są gówno warte, a egzekucje to tylko igraszka dla tych, którzy odnieśli

zwycięstwo. Czym więc powinniśmy odpłacać takim jak ty? Zadając im ból. To

byłaby odpowiednia kara. Taki los powinien spotkać pokonanego - ból, po prostu ból.

Ból i tortury. A tymczasem ci wszyscy geniusze prawa dosłownie wychodzą z siebie,

aby tak zwanej sprawiedliwości stało się zadość. Myślę, że ten świat mógłby być

takim miłym i spokojnym miejscem, gdyby tylko podobni do ciebie zbrodniarze

wojenni wiedzieli o jednym: jeśli nie powiedzie im się realizacja ich niecnych

planów, zostaną skazani na męczarnie. Tego właśnie pragnę - chcę, abyś przeżył

męczarnię. To, co teraz przeżywasz, nie jest jeszcze odpowiednią karą. Wymierzanie

kary powinno trwać równie długo, jak całe życie skazańca. Wtedy moglibyśmy

uznać, że sprawiedliwości stało się zadość. Wiem, że humaniści nie zgodziliby się z

takim punktem widzenia. Ty jednak przyznasz mi rację. Wiele się od ciebie

nauczyłem, jestem w tej chwili podobny do ciebie, a nawet lepszy - ty za chwilę

umrzesz, a mnie pozostało jeszcze wiele lat życia.

Szell przypuścił następny atak. Rzucił się do przodu, niczym piłka odbita od

ściany, chcąc dosięgnąć Babe'a. Ten jednak nie zadał sobie nawet trudu, by zrobić

unik - oddał po prostu następny strzał, rozrywając na kawałki brzuch Szella, który

ponownie osunął się bezwładnie na ziemię.

- Czy wiesz, że zabijanie staje się dla mnie coraz łatwiejsze? W ciągu

dzisiejszego dnia jesteś już moją piątą ofiarą. Pierwszą był Karl - przestrzeliłem mu

oko. Gdybym miał czas zastanowić się nad tym, co zrobiłem, pewnie

zwymiotowałbym. Zabijając następnych, czułem się już znacznie lepiej. Zaczyna mi

to sprawiać przyjemność. Nie wydaje ci się, że nabieram wprawy? Powiedz mi,

chciałbym znać twoje zdanie.

Szell był mężczyzną silnym jak byk i niczym byk przypuścił swój ostatni atak.

Babe poczekał tym razem, aż jego przeciwnik zbliży się dosłownie na

odległość milimetrów. Wtedy oddał trzy lub cztery strzały.

Szell wydał okrzyk i osunął się bezwładnie na ziemię. Cały ociekał krwią. -

Zadośćuczynienie to śmieszne słowo - powiedział Babe cicho. - Nie znam

niemieckiego odpowiednika tego słowa, ale jestem pewny, że ty je znasz. - Babe

zaczął mówić w tym momencie szybciej, gdyż zauważył, że Szell umiera. - Nie wiem,

czy czytałeś o tym w gazetach; teologowie dokonali ostatnio niezwykłego odkrycia.

Czy wiesz jakiego? Otóż po śmierci ludzie nie idą od razu do nieba lub do piekła.

Najpierw wędrują do miejsca, które można by nazwać stacją przejściową. I tam

background image

właśnie decydują się ich losy. Nie wiem, czy dasz temu wiarę, ale są ludzie na tej

ziemi, o których wiadomo, że wyrządzili krzywdę innym, niewinnym istotom. Na

owej stacji przejściowej pokrzywdzeni czekają na swych oprawców i mają okazję by

odpłacić im za wyrządzone krzywdy. Bóg mówi, że zemsta jest zbawienna dla duszy.

Czy pan wie, panie Szell, kto na pana czeka? Żydzi. Wszyscy na pana czekają i

wiedzą, jak panu zadać ból - taki ból, jaki zadał pan mnie. Przypomnę panu jego

własne słowa: każdy mógłby się szybko nauczyć posługiwania się narzędziami

dentystycznymi. Żydzi już się tego nauczyli i teraz czekają. Nie wiem, co pan o tym

sądzi, ale wydaje mi się, że czekają pana niezapomniane chwile.

Szell umierał. Babe zdążył jeszcze dodać:

- Życzę panu wspaniałych wrażeń w pańskim życiu wiecznym...

background image

PO ZAKOŃCZENIU

30

Wzdłuż stawu biegł policjant. Był mężczyzną o potężnych ramionach. W ręku

trzymał pistolet i wyglądał na kogoś, kto wykonuje swe zadanie jak prawdziwy

profesjonalista.

Prawda była jednak taka, że odczuwał paniczny strach.

Nie miał jeszcze dwudziestu czterech lat i służył w policji niecały rok.

Odbywał właśnie swój rutynowy obchód ulicy Dziewięćdziesiątej i Piątej Alei, gdy

nagle usłyszał wystrzał z gaźnika samochodu - miał przynajmniej nadzieję, że stąd

właśnie pochodziły owe odgłosy. Po prostu wystrzały z gaźnika, a więc coś, co nie

powinno przysporzyć kłopotów w tak upalny dzień - zwłaszcza gdy miało się na

sobie ciężki policyjny mundur. Drugi wystrzał upewnił go, że nadzieje te okażą się

prawdopodobnie płonne, a kiedy rozległ się trzeci wystrzał, nie miał już żadnych

wątpliwości - były to strzały z broni palnej.

Ruszył więc w kierunku parku i stawu, skąd rozlegały się odgłosy strzałów.

- Hej! - zawołał do jakiegoś młodzieńca. - Słyszałeś strzały?

Młodzieniec potaknął głową, wskazując ręką pobliskie krzaki.

- Tam.

Młody policjant podszedł bliżej.

- Hej! - powiedział do młodzieńca. - W tych krzakach leży jakiś facet. Nie

background image

wygląda najlepiej.

- Chyba dlatego, że jest martwy.

- Ach tak - odpowiedział młody policjant i zdał sobie sprawę z kilku rzeczy: a)

młodzieniec nie był wcale dzieckiem, miał dwadzieścia kilka lat, ubrany był w

płaszcz przeciwdeszczowy, a na nogach miał sportowe buty; b) niedaleko niego leżał

na ziemi pistolet; c) młodzieniec znajdował się po tej stronie ogrodzenia przy stawie,

gdzie przebywanie było niezgodne z prawem - najwidoczniej musiał przeskoczyć

przez ogrodzenie, a rozmieszczone wszędzie tablice mówiły wyraźnie, że to

niedozwolone.

- Hej, nie wolno ci tu przebywać.

- Miałem zamiar już iść.

Młody policjant zbliżył się ostrożnie do ogrodzenia.

- Ładny pistolet - powiedział jakby od niechcenia. Chciał przynajmniej, aby

tak właśnie zabrzmiał jego głos. - Twój ?

- Należał do mojego ojca - odpowiedział Babe.

Młody policjant był coraz bardziej podniecony. Nigdy dotąd nie miał do

czynienia z morderstwem. Z prostytutkami i narkomanami - owszem, ale coś takiego

zdarzyło mu się po raz pierwszy. - Ale nie użyłeś chyba tej broni?

- Chce pan wiedzieć, czy zabiłem tego faceta?

- Tak, chyba tego właśnie chciałbym się dowiedzieć.

Babe skinął głową.

Policjant szybkim ruchem odbezpieczył swój pistolet.

- Tylko bez żadnych sztuczek - powiedział.

- Chciałbym tylko skończyć to, co zacząłem robić.

- A co właściwie robisz?

Młodzieniec trzymał w rękach coś, co przypominało puszkę po kawie, i

wrzucał do wody jakieś kulki lub też kamyczki.

- Zostało mi już niewiele - powiedział Babe. - Przed chwilą miałem cztery

pełne garście. - Rzucił jeszcze kilka w kierunku zbiornika, zastanawiając się, czy

policjant pozwoli mu na krótki sprint, zanim kamyczki wpadną do wody. Taki bieg

pozwoliłby mu na uporządkowanie myśli. Babe spojrzał na policjanta.

Prawdopodobnie nie zgodzi się na to - zresztą bieg niewiele mógłby tu pomóc. Babe

czuł się wyczerpany i jedyną rzeczą, jaka mogła mu przywrócić siły, był sen. Ale

zanim to wszystko się skończy, zanim cała sprawa wyjdzie na jaw i nastąpi eksplozja,

background image

nikt nie pozwoli mu przecież zasnąć. Jaki los czekał Babe'a? To wiedział tylko Bóg.

Nie było jednak wątpliwości co do jednego: Babe pójdzie na pięćset lat do więzienia -

albo też zostanie obwołany bohaterem narodowym. Wrzucił do stawu jeszcze kilka

kamyczków, obserwując, jak na tafli wody powstają coraz większe koła.

- Hej, jest gorąco, chodźmy już - powiedział policjant.

Babe skinął głową, odrzucił na bok pustą puszkę i wrzucił do wody resztę

kamyczków.

...plusk...plusk...

...plusk...plusk...

...plusk...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
goldman maratonczyk
William Goldman The Ghost and The Darkness
!William Goldman Bracia
Goldman William Maratończyk
Goldman William Maratonczyk
Goldman William Maratończyk
Cathy Williams Włoskie wakacje
Williams Accumulation, giełda(3)
Model Hołda tabela, od Goldman
LegallyConvertingTheUziToFullAutomatic WilliamBishop
P L Williams Watykan zdemaskowany
Plan 100 dniowy Maraton
Tad Williams Skad sie biora marzenia
Śniadanie maratończyka
Niedzielne popołudnie na Williamsburgu
Tad Williams Dziecko z miasta przeszlosci
MARATON KILKA TYGONI DO GODZ 0

więcej podobnych podstron