WILLIAM GOLDMAN
MARATOŃCZYK
Przekład: Ryszard Szaflarski
Dedykuję Edwardowi Neisserowi
PRZED POCZĄTKIEM
Za każdym razem przejeżdżając samochodem przez Yorkville Rosenbaum
wpadał w złość - po prostu dla zasady. Okolice Wschodniej Osiemdziesiątej Szóstej
były ostatnią ostoją szwabów na Manhattanie i gdyby miejsce piwiarni zajęły tu
wreszcie budynki mieszkalne, Rosenbaum odetchnąłby z ulgą. Nie dlatego, że odczuł
na własnej skórze skutki wojny - cała jego rodzina mieszkała w Ameryce od lat
dwudziestych - już sama jednak jazda ulicami, przy których mieszkali ludzie o
germańskiej mentalności, była wystarczającym powodem, aby wywołać u każdego
człowieka zgrzytanie zębów.
Szczególnie u Rosenbauma.
Zgrzytanie zębów wywoływało u niego właściwie wszystko. Jeśli w jego
sąsiedztwie śmiały się pojawić jakiekolwiek nieprawości, starał się przeciwstawić
tym niepozytywnym faktom z całą siłą i energią, jakie zachowały się jeszcze w
zgorzkniałym, siedemdziesięcioletnim mężczyźnie. Zgrzytał zębami z wściekłości,
gdy do Jersey przybywali nadziani faceci, nie tolerował również czarnuchów,
zwłaszcza ostatnio, gdy wydawało im się, że są równie dobrzy jak wszyscy inni
sąsiedzi; podobne uczucie gniewu wywoływały w nim: rodzina Kennedych,
komuchy, filmy i magazyny porno, galopujące ceny wędzonej wołowiny i tysiące
innych rzeczy, które doprowadzały go do białej gorączki.
Tego wrześniowego dnia Rosenbaum czuł się szczególnie zdenerwowany.
Było gorąco, a on w dodatku był już spóźniony - jechał do Newark, gdzie w domu
starców jego jedyni żyjący kompani zasiadali właśnie do stołu, by jak co tydzień o tej
porze zagrać w karty. Tych trzech uparciuchów kiepskich jako gracze i jako ludzie
ciągle potrafiło wdychać i wydychać powietrze, kiedykolwiek mieli na to ochotę, a
czyż w wieku siedemdziesięciu ośmiu lat z takiej sprawności fizycznej nie należy się
cieszyć?
Koledzy ci zresztą nie pałali również zbyt wielką sympatią do Rosenbauma
gra w karty kończyła się niezmiennie krzykami i wzajemnymi groźbami; Rosenbaum
jednak nigdy nie rezygnował z tych spotkań, gdyż były one mimo wszystko
najlepszym sposobem spędzenia czwartku, który - jeśli potraktować go jako okres
dwudziestoczterogodzinny - był dniem, który z zasady doprowadzał Rosenbauma do
wściekłości. W pewnej piosence były takie oto słowa: „Sobotni wieczór to najbardziej
samotne chwile w ciągu tygodnia”, inna piosenka miała taki fragment: „Poniedziałku,
poniedziałku - jak mogłeś mi to zrobić?”; jednak dla Rosenbauma dniem, w którym
należało się mieć na baczności, był czwartek. Wszystkie nieszczęścia w jego życiu
zdarzały się właśnie w czwartek. Ożenił się w czwartek, w tym dniu zmarło też
obydwoje jego dzieci - było to wiele lat temu, ale zdarzyło się właśnie w tym, a nie w
innym dniu. A któż chciałby przeżyć własne dzieci? Okropność! Do pięćdziesiątego
piątego roku życia Rosenbaum wypalał trzy paczki papierosów dziennie, podczas gdy
jego syn ani razu w życiu nie zaciągnął się dymem - nietrudno jednak zgadnąć, który
z nich zachorował na raka. Rosenbaum zmienił pozycję na fotelu; również w
czwartek założono mu pierwszy pas przepuklinowy.
Ulica Osiemdziesiąta Szósta była obrazem nędzy i rozpaczy.
Gimbels East. W miejscu, w którym cholerna ulica Gimbels East przecinała
Osiemdziesiątą Szóstą, należało mieć się cały czas na baczności. Ulica
Osiemdziesiąta Szósta, niegdyś jego ulubiona trasa, była o wiele lepsza od ulicy
Siedemdziesiątej Dziewiątej; być może ustępowała Siedemdziesiątej Drugiej, ale ta
przeznaczona była właściwie jedynie dla turystów. Jeśli chciało się jednak iść
naprzód, wybierało się Osiemdziesiątą Szóstą i wszystko byłoby wspaniale, gdyby nie
Gimbels East. Nikt nie robił zakupów na Gimbels East z wyjątkiem czarnuchów -
czyż Żyd mógł robić zakupy na Gimbels? To nie była Gimbels - prawdziwa Gimbels
to była ulica Trzydziesta Czwarta, naprzeciwko Macy'ego, a to miejsce, obraz nędzy i
rozpaczy, jedynie uzurpowało sobie prawo do nazwy Gimbels; w mniemaniu
Rosenbauma nie była to East Gimbels, lecz po prostu Zaśmiecona Gimbels.
Rosenbaum nie skręcił w Osiemdziesiątą Szóstą, lecz pojechał Pierwszą i
dopiero gdy dojechał do Osiemdziesiątej Siódmej, skręcił w lewo. Już sama liczba
określająca ulicę Osiemdziesiątą Siódmą wyprowadzała Rosenbauma z równowagi.
Wstępne badanie piersi jego żony kosztowało go właśnie osiemdziesiąt siedem
zielonych. Zapłacił tę sumę jedynie za wizytę u jakiegoś drogiego „rzeźnika”, za
zrobienie zdjęcia i postawienie diagnozy.
- Na lewej piersi pańskiej żony znajduje się bez wątpienia guz - zaczął swój
wywód lekarz, podczas gdy Rosenbaum, który dostał niemal apopleksji z powodu
głupoty specjalisty, zwrócił się do pobladłej małżonki i powiedział:
- Widzisz, jakie mieliśmy szczęście przychodząc do takiego geniusza?
Mówimy mu, że masz guz na lewej piersi, a on, mając jedynie ten strzęp informacji,
zapewnia nas ponad wszelką wątpliwość, że jest to faktycznie guz. - Zwrócił się teraz
do lekarza, młodego kogucika, ożenionego prawdopodobnie z jakąś jasnowłosą siksą.
- Mój Boże, oczywiście, że ma guz na piersi, jest pan przecież facetem od cycków,
nie przyszedłem tu w sprawie guza na jej twarzyczce; a propos ta rzecz to nos, nie
wiem, czy w szkołach medycznych uczą jeszcze takich rzeczy.
- Pani mąż to bardzo śmieszny facet - powiedział wtedy lekarz do jego żony, a
ona odpowiedziała znużonym głosem:
- Mnie nie wydaje się taki śmieszny.
Ulica Osiemdziesiąta Siódma była nie najgorsza. Rosenbaum dojechał do
Drugiej i ani razu nie utknął w korku; trafił następnie na zielone światło i po chwili
był już przy Trzeciej. Niecierpliwie oczekując zmiany świateł, zatrąbił na kierowcę,
który - niech go szlag trafi! - zareagował dopiero po drugim klaksonie; wtedy
Rosenbaum przycisnął pedał gazu i ruszył raptownie w kierunku Lex. Wszyscy
twierdzili, że jest okropnym kierowcą. Wypominała mu to cała rodzina, chociaż było
to właściwie bezpodstawne. W ciągu trzydziestu pięciu lat ani jednego mandatu.
Owszem, zdarzyło się kilka niebezpiecznych sytuacji na drodze, parę drobnych
stłuczek, trzy lub cztery razy doszło niemal do walki na pięści z innym kierowcą, ale
nigdy nie było mandatu, a więc do diabła z tymi, którzy go krytykowali - tylko to
zresztą potrafili dobrze robić, co napełniało go smutkiem.
Rosenbaum zaczął nagle pogrążać się w smutku, znalazłszy się na rogu
Osiemdziesiątej Siódmej i Lexington. Stanął na czerwonym świetle, co samo w sobie
nie było niczym strasznym - każdy kierowca miał przecież tyle cierpliwości, by
poczekać na zmianę świateł. Ale samochód przed nim, który zatrzymał się tuż przy
światłach, był cholernym, głupim faszystowskim volkswagenem, a co gorsze - stanął
na samym środku Osiemdziesiątej Siódmej, a więc on sam nie mógł zająć pozycji tuż
przy, światłach i szybko opuścić skrzyżowania, gdy wreszcie zapali się zielone.
Rosenbaum nacisnął kilka razy klakson, mrucząc coś gniewnie pod nosem, ale czego
można było się spodziewać po jakimś tumanie jeżdżącym volkswagenem? On sam
był zwolennikiem chevroletów od przedwojny. Człowiek, który naprawdę znał się na
samochodach i chciał, aby wydane centy przyniosły mu jakąś wymierną wartość,
jeździł chevroletem. Ten, kto tego nie zrobił, był zwykłym gamoniem.
Zapaliło się zielone światło, lecz volkswagen nie ruszył z miejsca.
Rosenbaum zatrąbił ponownie, tym razem o wiele głośniej, jednak samochód
stojący przed nim ciągle blokował przejazd. Rosenbaum słyszał krztuszące odgłosy
wydawane przez silnik tamtego samochodu, którego kierowca usiłował uruchomić
pojazd.
- Zjedź na bok! - krzyknął Rosenbaum. Przestań się krztusić!
W końcu volkswagen ruszył z miejsca, po czym ślimaczym tempem
przejechał skrzyżowanie z Lexington i zaczął powoli mijać Gimbels East. Rosenbaum
siedział facetowi „na ogonie”, próbując go wyprzedzić, lecz kierowca tamtego
samochodu ciągle trzymał się środka ulicy Osiemdziesiątej Siódmej. Nagle silnik
volkswagena ponownie zgasł i samochód zatrzymał się, tarasując drogę
Rosenbaumowi. Ten wychylił się przez okno i raz za razem wciskając klakson
wrzasnął, nie oszczędzając tym razem gardła:
- Ruszaj, ruszaj, ruszaj, do diabła, co się z tobą dzieje? Zjedź z drogi, jesteś
cholernie niebezpiecznym kierowcą, rusz natychmiast to swoje auto, albo ja zrobię to
za ciebie!
Kierowca volkswagena odpowiedział tylko jednym słowem:
- Langsamer.
Langsamer. Wolniej. Spokojnie. To niemieckie słowo można przetłumaczyć
na różne sposoby. Rosenbauma oblał pot - była to reakcja nie tylko na upał, ale
również objaw coraz większego zdenerwowania.
- Nie mów do mnie langsamer, ty szwabski durniu, mach snell!
Wapniak z volkswagena spojrzał przez okno, obejrzał się za siebie i zdołał
jeszcze pogrozić Rosenbaumowi swą starożytną pięścią.
- Langsamer - powtórzył raz jeszcze.
Na widok faceta Rosenbaum zgrzytnął z wściekłości zębami. Taki stary,
właściwie gotowy do tego, by znaleźć się już w „parku sztywnych”, z niebieskimi
oczami, jak wszyscy naziści, Hun na wolności, i to w centrum Manhattanu! Zwiędły,
zgrzybiały facet - czy można narazić się na większą zniewagę siedząc za kierownicą
samochodu!
Usłyszawszy po raz drugi słowo langsamer, Rosenbaum przez chwilę nie
reagował - po prostu siedział i pocił się. Następnie podjechał do przodu i lekko trącił
volkswagena. W tym momencie poczuł się wyśmienicie; wycofał samochód na
odległość kilku stóp, po czym ruszył do przodu i ponownie trącił tamtego, tym razem
mocniej. Już od wielu lat nie czuł w sobie tak nieprzepartej chęci stoczenia walki z
jakimś nieznajomym facetem. Dlaczego? Otóż powodów było kilka: a) znajdował się
w tej chwili w Yorkville; b) na ulicy Osiemdziesiątej Siódmej; c) minął już Gimbels
East; d) był zablokowany; e) przez volkswagena; f) prowadzonego przez zramolałego
miłośnika sera limburskiego; g) przez którego Rosenbaum jeszcze bardziej spóźni się
na czwartkową grę w karty; h) co było szczególnie irytujące ze względu na to, że jego
chevrolet nie miał klimatyzacji i chociaż była już połowa września i minęła
najgorętsza pora popołudnia, termometr nadal wskazywał 92 stopnie; i) według skali
Fahrenheita; j) temperatura wzrastała.
Rosenbaum po raz trzeci walnął w drugi samochód, który pod wpływem
uderzenia przesunął się kilka stóp do przodu i zatrzymał się; kierowca uruchomił
jednak silnik i ruszył raptownie do przodu w kierunku Park Avenue. Rosenbaum
poczuł się zaskoczony, jednak już po chwili ruszył swoim chevroletem niczym
myśliwy tropiący zwierzynę. Dogonił szybko uciekającego i przygotował się do
wyprzedzenia go z prawej strony; wiedział, co było w tej chwili jego życiową misją:
wyprzedzić cholernego volkswagena, zajechać mu drogę, a potem zwo...oo...lnić.
Jednak sprawa okazała się nie taka prosta - gdy Rosenbaum zjechał na prawą
stronę, to samo zrobił kierowca volkswagena; gdy Rosenbaum zjechał na prawy pas -
i tym razem volkswagen zajechał mu drogę. I oto na ulicy Osiemdziesiątej Siódmej
została nagle wypowiedziana wojna; Rosenbaum nie miał nic przeciwko temu - dzień,
w którym chevrolet nie poradzi sobie z jakimś produktem z importu o wielkości
chrabąszcza, będzie prawdziwym końcem świata.
We Francji mówi się wiele o wietrze zwanym Mistralem, który przyprawia
ludzi o utratę zmysłów; w Kalifornii wieje wiatr o nazwie Santa Ana, który
powoduje, że ludzie czują się tak, jakby byli na gorącej patelni i poruszają się jak
muchy w mazi. Otóż na Manhattanie również wieje taki wiatr. Nikt go do tej pory nie
nazwał, ale wszyscy odczuwają jego skutki. Gorący dzień zamienia się w prawdziwe
piekło i z zachodu zaczyna wiać wiatr, który przenosi przez rzekę Hudson wszystkie
komary z bagien Jersey - i być może właśnie to zdarzyło się w tej chwili:
zdenerwowanie zostało wywołane zmianą pogody, ale Bóg jeden wie, że nie była to
zwykła irytacja. Światła na Park Avenue zmieniły się właśnie na zielone; chevrolet
ruszył z impetem, lecz mężczyzna w volkswagenie objął prowadzenie, wcisnął gaz
„do dechy” i sprawiał wrażenie, że wszystko inne przestało mieć w tej chwili
znaczenie - chodziło mu jedynie o to, aby szalony kierowca szarżujący z tyłu nigdy,
przenigdy nie zdołał go wyprzedzić. Jaki będzie koszt zwycięstwa - to nie miało
znaczenia. Tak więc oba samochody przemknęły przez skrzyżowanie Osiemdziesiątej
Siódmej i Park Avenue. Na widok tego, co się dzieje, opiekunki do dzieci chwytały
swoje pociechy, a kilkunastu przechodniów bezskutecznie wypatrywało w tłumie
jakiegoś policjanta. Samochody jechały teraz w kierunku Madison; kierowca
volkswagena tracił kontrolę nad swym pojazdem, który zaczynał niemal wibrować
jadąc na maksymalnych obrotach. Tymczasem chevrolet ustawiał się w odpowiedniej
pozycji i raz po raz najeżdżał na drugi samochód - tak więc dwóch facetów liczących
razem 150 lat z okładem, staczało w tej chwili walkę na śmierć i życie z tego tylko
powodu, że w wypożyczonym volkswagenie w okolicach Lexington Avenue kilka
minut wcześniej zgasł silnik. Takie rzeczy zdarzają się w miastach na porządku
dziennym, jednak po jakimś czasie przechodzą w zapomnienie; po ostrych
sprzeczkach następuje okres spokoju, później znów dochodzi do wybuchów, i tak jest
bezustannie. O tym incydencie również wszyscy szybko by zapomnieli - wszyscy, ale
nie Hunsicker.
Hunsicker realizował swą stałą dostawę; nienawidził wykonywać zleceń na
ulicy Osiemdziesiątej Siódmej, gdyż była zbyt wąska; lubił jednocześnie tę ulicę,
ponieważ tuż za rogiem, na skrzyżowaniu z Osiemdziesiątą Ósmą, znajdowały się
delikatesy Lenox Hill, a za ladą w tym sklepie pracowała Ilene. Co tydzień od ponad
roku Hunsicker wpadał tam na kawę i drożdżówkę. Pociągały go okrągłe kształty, jak
również ładna buzia; Ilene była rozwódką i smakowitym kąskiem dla mężczyzn,
nigdy jednak nie przystawała na propozycje Hunsickera. Owszem, żartowała z nim,
czasem nawet wyciągała do niego rękę i rozburzała mu włosy, nigdy jednak nie
chciała umówić się z nim po pracy. Jej pierwszy mąż był kierowcą ciężarówki i, jak
mawiała, przepraszając przy tym za szczerość, jedno małżeństwo było dla niej
wystarczająco przykrym doświadczeniem.
- Ale ja jestem inny - argumentował Hunsicker. - Nie jestem jakimś wariatem,
dla którego jedyną przyjemnością życiową są ligowe rozgrywki w kręgle; czytam
bestsellery, wszystkie najpopularniejsze książki, Love story - czytałem, Ojca
cbrzestnego, a jakże, wymień tylko jakiś znany tytuł - na pewno mam kieszonkowe
wydanie tej książki.
Ilene nie dawała się jednak przekonać. Hunsicker mówił jej właśnie, że
ostatnia powieść Jackie Susann pt. Jeden raz nie wystarczy mogła być przełomem w
jej życiu, mogła odmienić to życie zarówno pod względem treści, jak i stylu - i wtedy
zdarzyła się kraksa.
Hunsicker zorientował się natychmiast, że w wypadku uczestniczył jego
pojazd. Skoczył więc do drzwi i pobiegł w kierunku Osiemdziesiątej Siódmej jak
oszalały i zanim jeszcze dobiegł do rogu, poczuł nagle powiew gorącego powietrza,
niesamowicie gorącego. Przejeżdżała bowiem obok cysterna z ropą, a gdy przejeżdża
taki pojazd, kamienie w jego pobliżu rozgrzewają się do czerwoności; w tym
momencie usłyszał dolatujące zewsząd piski kobiet i dzieci, i kiedy dotarł do
Osiemdziesiątej Siódmej, płomienie zdążyły już opanować jedną stronę budynku, do
którego dostarczał towar. Hunsicker zbliżył się do piekielnego ognia tak blisko, jak to
było możliwe, próbując zorientować się, co się stało - to, co zobaczył, było już tylko
obrazem zgliszczy. Wyglądało na to, że wpadły na siebie dwa samochody, które
następnie przewróciły się i runęły na jego ciężarówkę, i tylko Bóg jeden wiedział, ilu
ludzi mogło stracić życie.
Poparzony Hunsicker powlókł się z powrotem do delikatesów i odbył dwie
rozmowy telefoniczne: ze strażą pożarną i z policją. Półprzytomny usiadł przy ladzie,
podczas gdy Ilene nie pytając, czy ma na to ochotę, nalała mu kawy. Zaczął ją popijać
małymi łykami. Było w nim teraz coś, co ją wzruszyło - wyszła zza lady, usiadła
obok i czystą chusteczką wytarła mu usmoloną twarz. Tego wieczoru poszła z nim
pierwszy raz do kina, a po trzech następnych randkach spędziła z nim noc. Tak więc
wszystko ułożyło się po myśli Hunsickera.
Tak samo stało się w przypadku Bibby'ego. Był to ciemnoskóry chłopiec,
jeszcze przed dwudziestką, który chciał zostać fotografem i w momencie, gdy zdarzył
się wypadek, szedł akurat w kierunku parku. Był jedynym człowiekiem, który robił
wtedy zdjęcia, i kilka z nich okazało się całkiem udanych. Gazeta Daily News
zakupiła kilkanaście i zamieściła je na czołowych miejscach; koniec końców
zaproponowała Bibby'emu pracę w pełnym wymiarze godzin, a więc chłopak nie miał
chyba powodów do narzekań.
I właściwie z niewiadomych przyczyn - czy zdecydowało o tym zwykłe
szczęście, zbieg okoliczności czy też interwencja Sił Boskich - dość, że ucierpieli
tylko dwaj kierowcy, ale i w tym przypadku strata nie była aż tak wielka. Rosenbaum
był bardzo gderliwym człowiekiem, miał siedemdziesiąt osiem lat, jego zachowanie
odznaczało się nieprzyjemną dla otoczenia nagłą zmianą nastrojów; z latami stawał
się dla wszystkich coraz bardziej nieznośny. Kierowca volkswagena był jeszcze
starszym, bo osiemdziesięciodwuletnim mężczyzną; był wdowcem i posiadał tylko
jednego żyjącego krewnego, syna, którego nie widział przez okres równy prawie
połowie przeciętnego życia ludzkiego i chociaż ich związek krwi był równie mocny
jak w innych rodzinach, to jednak związek emocjonalny pomiędzy ojcem i synem już
od dawien dawna praktycznie nie istniał; stosunki ograniczały się jedynie do spraw
czysto finansowych. Był wdowcem i uciekinierem, który przeżył wszystkich swych
przyjaciół, co się zaś tyczy wrogów, w czasie swego życia nie zabiegał o to, by mieć
ich zbyt wielu. Wszyscy znali go jako Kurta Hesse'a; nie było to jednak jego
prawdziwe nazwisko. Nazwisko Kurt Hesse widniało w jego prawie jazdy, jak
również w paszporcie; lekarze i listonosze zwracali się do niego: „panie Hesse”,
natomiast jego fryzjer mówił do niego: „panie H.”; dzieci wołały do niego „dziękuję”,
gdy na placach zabaw rozrzucał dla nich słodycze, co zresztą bardzo lubił robić. Jego
siostra, gdy jeszcze żyła i gdy wreszcie do tego przywykła, zwracała się do niego:
„Kurt”. Istotnie, był znany jako Kurt Hesse już od tak dawna, że gdyby ktoś
niespodziewanie spytał go o nazwisku, gdyby ktoś krzyknął za jego plecami: „Jak się
pan nazywa?”, jest bardziej niż prawdopodobne, że wyjąkałby: „Hesse, Kurt Hesse” i
nie miałby przy tym świadomości, że mówi nieprawdę.
Jego prawdziwe imię i nazwisko brzmiało Kaspar Szell, jednak już od
dwudziestu ośmiu lat nikt go tak nie nazywał, i czasami, przed zaśnięciem,
zastanawiał się, czy w ogóle istniał ktoś o nazwisku Kaspar Szell, a jeśli tak, to jakim
byłby człowiekiem, gdyby dano mu szansę przeżycia.
Zginął na miejscu wskutek wypadku. Wypadku - nie pożaru. Pożar opóźnił
jedynie identyfikację zwłok.
Cały incydent, który zaczął się przy Gimbels, trwał mniej niż trzy minuty, a w
przypadku Rosenbauma okres dotkliwego bólu w najgorszym razie trwał nie więcej
niż pięć sekund. Biorąc pod uwagę wszystkie te fakty, trudno sobie wyobrazić, aby
mogła wydarzyć się szczęśliwsza tragedia.
CZĘŚĆ I: BABE
1
O, idzie laluś - powiedział jeden z chłopców na tarasie.
Levy robił, co mógł, by sprawić wrażenie, że ignoruje chłopców; w tym
momencie szykował się do zejścia po schodach z brązowego kamienia i sprawdzał,
czy sznurówki w jego trampkach są wystarczająco mocno zawiązane. Były to jego
najlepsze buty, chluba firmy Adidas, pasowały do jego nóg tak, jakby najlepszy
fachowiec robił je dla niego na miarę i nigdy, nawet w dniu, kiedy je po raz pierwszy
włożył, nie zrobił mu się na stopach najmniejszy odcisk. Levy nie dbał o różne
szczegóły ubrania, lecz ze swych butów sportowych był prawdziwie dumny.
- Hej! Idzie laluś, laluś, laluś! - krzyknął inny chłopak z tarasu, przywódca
grupy - mały, szybki, ubrany zwykle w rzeczy najbardziej jaskrawe. Jego głos
brzmiał w tej chwili zaczepnie.
- Jestem pełen uwielbienia dla twojego chapeau. - Mówiąc to wskazał na
czapkę Levy'ego.
Levy nie miał zamiaru tego zrobić, ale jakby bezwiednie poprawił na głowie
czapkę do golfa, a gdy to zrobił i znajdował się już trzy stopnie niżej, jak grom z
jasnego nieba wybuchł triumfujący śmiech chłopców. Levy był szczególnie uczulony
na wszystko to, co dotyczyło jego czapki. Już od lat nosił czapkę z daszkiem i nikt nie
zwracał na nią uwagi; zmieniło się to jednak po Olimpiadzie w 1972 roku, kiedy
Wottle, broniący barw USA, wygrał bieg na 800 metrów; zawodnik ten nosił czapkę
do golfa, a więc wszyscy uznali, że czapka Levy'ego była niczym innym jak zwykłym
naśladownictwem.
Levy miał zaufanie do niewielu rzeczy na tym świecie, ale jedną z nich - czy
to świadczyło o zarozumialstwie? chyba tak - był jego własny rozum. Jak na kogoś,
kto nie skończył jeszcze dwudziestu pięciu lat, posiadał dość dużą inteligencję i nigdy
nie naśladowałby nikogo - a zwłaszcza biegacza, a więc kolegi po fachu. W tym
momencie Levy wstrzymał oddech, próbując się zawczasu przygotować na drwiny
chłopców z tarasu, i niczym bocian rozpoczął swój jogging po stopniach z brązowego
kamienia. Chłopcy z tarasu uwielbiali wprost obserwować jego niezgrabne ruchy.
Zaczęli wymachiwać ramionami, wydając przy tym kaczopodobne dźwięki.
Levy nie cierpiał, gdy go w ten sposób przedrzeźniali. Nie dlatego, że w ogóle
to robili i że nie odpowiadało to rzeczywistości, lecz właśnie dlatego, że naśladowali
jego ruchy tak trafnie, iż doprowadzało go to do wściekłości. Otóż on, T. B. Levy,
faktycznie wyglądał jak kaczka, a przynajmniej czasami ją przypominał. Fakt ten nie
uszczęśliwiał go, ale tak już niestety było.
Chłopcy z tarasu - było ich zwykle sześciu i byli z pochodzenia Latynosami -
robili wrażenie, jakby całe swe życie spędzali na schodach z brązowego kamienia,
które prowadziły do budynku znajdującego się o trzy domy dalej od mieszkania
Levy'ego, w kierunku Central Parku. A przynajmniej byli tam od czerwca, gdy
przyjechał tu Levy i zobaczył, jak niczym ptactwo obsiedli taras; w tej chwili był już
wrzesień i wcale nie szykowali się do odlotu na południe. Być może mieli po
piętnaście lub szesnaście lat, byli mali, szczupli i gdyby się ich sprowokowało, z
pewnością mogli się okazać niebezpieczni; jadali na tarasie, odbijali piłkę ręczną od
schodów prowadzących na taras lub grali na chodniku przed domem i często, gdy
było już późno i panowała ciemność, Levy przechodząc obok widział, jak obejmowali
się - i nie tylko z osobnikami, jak sądził, płci przeciwnej z najbliższego sąsiedztwa.
Chłopcy przesiadywali na tarasie od rana do nocy - siedzieli tam, stali, grali w coś,
palili papierosy i nie zwracali uwagi na cały świat, gdyż tym światem byli oni sami -
światem dobrze zorganizowanym i niezmiennym. I czasem, z tego właśnie powodu,
Levy zastanawiał się, czy aby im nie zazdrości. Nie o to chodzi, że chciał, aby mu
zaproponowali, by się do nich przyłączył. Z pewnością odrzuciłby taką ofertę. Ale nie
wiadomo, jak by się zachował. Były to rozważania czysto akademickie - nigdy
przecież nie wyszli do niego z podobną propozycją.
Levy skręcił i rozpoczął bieg w kierunku Central Parku; gdy przebiegał obok
chłopców, ten z nich, który był pełen uwielbienia dla jego chapeau, spytał:
- Dlaczego nie jesteś w szkole? - I nagle zaśmiał się sam Levy, gdyż pewnego
razu w czerwcu, gdy chłopcy w szczególnie dotkliwy sposób okazywali swą
złośliwość, Levy zadał im właśnie takie pytanie: Dlaczego nie jesteście w szkole? Nie
odniosło to wtedy żadnego skutku, co więcej - przez następny miesiąc chłopcy dali
się Levy'emu nieźle we znaki. W tej właśnie chwili, po raz pierwszy od wielu dni,
dzieciaki zadały to samo pytanie, które kiedyś adresowane było do nich samych - i
stąd śmiech Levy'ego. Humor i brak zrozumienia - cóż za osobliwe zestawienie,
pojęć! Kto był autorem tego stwierdzenia? Levy szperał przez chwilę w pamięci,
zanim doszedł do wniosku, że był nim Hazlitt. Nie. A może Meredith? G.B. Shaw?
Pomyśl - nakazał sam sobie, lecz nie mógł nadal przypomnieć sobie właściwego
nazwiska. Levy był w tej chwili wściekły na siebie, ponieważ takie rzeczy musiało się
wiedzieć, jeśli chciało się należeć do tych najlepszych. Jego ojciec wiedziałby na ten
temat dokładnie wszystko: nazwisko autora, ale nie tylko - wiedziałby, skąd pochodzi
cytat, potrafiłby określić stan umysłu autora w momencie tworzenia, umiałby również
powiedzieć, czy był to pomyślny okres w jego życiu. Znałby na ten temat wszystkie
szczegóły. Zawstydzony Levy zwiększył tempo biegu.
Levy mieszkał przy Zachodniej Dziewięćdziesiątej Piątej, między Amsterdam
i Columbus. Nie była to z pewnością zbyt prestiżowa dzielnica, ale student, który
pobierał stypendium, musiał zdecydować się na mieszkanie, które było jeszcze do
wzięcia, a w czerwcu jedynym wolnym miejscem okazał się pokój z łazienką na
najwyższym piętrze budynku z brązowego kamienia pod numerem 148 przy
Zachodniej Dziewięćdziesiątej Piątej. Właściwie nie było to takie złe miejsce -
odcinek między tym domem a Columbią był świetną trasą do uprawiania joggingu;
trzeba było dobiec do Riverside Park, potem do Sto Szesnastej, a następnie prosto jak
strzała wzdłuż brzegu rzeki; czyż biegacz mógł marzyć o czymś więcej?
Levy przebiegł przez Columbus, przyspieszył jeszcze bardziej, gdy zbliżył się
do Central Parku, skręcił w lewo przy Dziewięćdziesiątej Piątej, dobiegł do następnej
przecznicy i znalazł się wśród zieleni. Następnie w kierunku kortów tenisowych,
potem już tylko nieznaczna zmiana kierunku - i był na miejscu.
Przy zbiorniku wodnym.
Levy doszedł do wniosku już przed wieloma miesiącami, że ktoś, kto wpadł
na pomysł zbiornika wodnego, myślał wyłącznie o nim. Co do zbiornika nie można
było mieć żadnych zastrzeżeń; było to wspaniałe jeziorko umiejscowione w
najbardziej nieoczekiwanym miejscu - graniczyło z posiadłościami milionerów z
Piątej i z ich dalekimi krewnymi z Central Park South, jak również z dalekimi
krewnymi tych ostatnich, którzy zamieszkiwali obszary wzdłuż Central Park West.
Levy z łatwością wyprzedził innych biegaczy, rozpoczynając bieg wokół
jeziorka. Było wpół do szóstej - zawsze biegał o tej samej godzinie - ta właśnie pora
była dla niego wymarzona. Niektóry ludzie woleli ranne przebieżki, lecz Levy nie
należał do nich, jego umysł funkcjonował najlepiej rano, więc wtedy właśnie, przed
południem, poświęcał czas trudnej lekturze; popołudniami robił notatki lub czytał
łatwiejsze rzeczy. Przed piątą czuł się wyczerpany psychicznie, lecz jego ciało rwało
się niemal do ruchu.
Tak więc o wpół do szóstej Levy biegał. Był niewątpliwie szybszy od innych
biegaczy, których spotykał, a więc jakiś przypadkowy obserwator, kierując się
przesłankami logiki, miał wszelkie prawo dojść do wniosku, że ten dość wysoki,
szczupły facet, którego sposób biegania mógł kojarzyć się z chodem kaczki, biega
naprawdę dobrze.
Ale któż znał jego sny na jawie?
Zamierzał wziąć udział w maratonie. Podobnie jak Nurmi, który stał się już
mitem. Kibice sportowi kłócili się zaciekle na temat tego, kto jest największym
biegaczem - potężny Finn czy też sławny T. B. Levy. „Levy - twierdzili jedni - nikt
nie potrafi przebiec ostatnich pięciu mil w taki sposób jak on.” Inni ripostowali, że
zanim zawodnicy dobiegliby do miejsca, skąd zostałoby tylko pięć mil do finiszu,
Nurmi byłby już tak daleko w przodzie, że szybkość Levy'ego nie miałaby żadnego
znaczenia; takie gorące dyskusje ekspertów ciągnęły się przez całe dziesięciolecia.
Levy nie zamierzał zostać jednym z wielu maratończyków; każdy mógł to
osiągnąć, jeśli tylko zdecydował się poświęcić temu całe swoje życie. Nie - on
zamierzał zostać największym z maratończyków. Do tych ambicji dochodził intelekt,
który nakazywał mu osiąganie oszałamiających sukcesów; z intelektem szła w parze
ogromna wiedza. Cała ta mozaika cech charakteru tłumiona była w pewnym stopniu
poczuciem skromności, które było równie głębokie, co szczere.
W tej chwili posiadał jedynie tytuł magistra w dziedzinie literatury, który
uzyskał w Oksfordzie, a co się tyczy biegania, potrafił się ścigać bez zmęczenia
jedynie na dystansie piętnastu mil. Ale potrzeba mu kilku lat, by zdobyć zarówno
tytuł doktora, jak i mistrza. A tłumy będą wiwatować: „Le-vy, Le-vy” i
współuczestniczyć w jego triumfach, o których wcześniej nie mógł nawet marzyć.
Kibice sportowi, którzy obecnie dopingują swych bohaterów krzycząc: „Dee-fense,
będą w przyszłości skandować „Le-vy”.
„Levy, Levy...”
I nikt nie zwróci uwagi na jego niezgrabny sposób biegania. Nikt nie zauważy,
że ma ponad sześć stóp wzrostu, a jego waga nie osiąga stu pięćdziesięciu funtów,
mimo niezliczonych koktajli mlecznych wypijanych codziennie, by z chudzielca
przekształcić się choćby w szczupłego mężczyznę.
- Le-vy, Le-vy!...
Nikomu nie będzie również przeszkadzał śmiesznie sterczący kosmyk włosów
i twarz farmera z Indiany ani też fakt, że po trzyletnim pobycie w Anglii ciągle
sprawiał wrażenie kogoś, o kim można powiedzieć, że kupiłby Most Brookliński,
gdyby tylko dostał taką propozycję. Był obiektem uwielbienia niewielu osób, był nie
znany nikomu z wyjątkiem Doca - chwała za to Panu. Ale to się zmieni. Och tak,
zmieni się. „Le-vy... LEEEEE-VY”.
A więc biegł teraz, w pełni przeświadczony, że nikt nie potrafi go nigdy
pokonać, być może z wyjątkiem Merkurego. Niezmordowanego, osławionego,
aroganckiego, niezwyciężonego, samego Latającego Fina - Nurmiego.
Levy zwiększył tempo.
Do mety zostało jeszcze wiele mil, lecz w tej właśnie chwili przyszedł
moment największej próby, próby serca.
Levy zwiększył tempo jeszcze bardziej.
Levy zaczął zyskiwać przewagę nad innymi.
Półmilionowy tłum stojący wzdłuż trasy biegu nie wierzył własnym oczom.
Ludzie wrzeszczeli wniebogłosy, tracąc niemal kontrolę nad swoimi uczuciami. To,
co działo się w tej chwili, było czymś niemożliwym, a jednak była to prawda: Levy
zbliżał się do Nurmiego!
Levy, przystojny Amerykanin, doganiał rywala. Była to prawda. Levy, tak
pewny swego, że zdobył się nawet na uśmiech w momencie osiągnięcia największej
szybkości w historii biegów maratońskich, odbierał w tej chwili Nurmiemu palmę
pierwszeństwa. Nurmi był tego świadom - za jego plecami działo się coś strasznego.
Obejrzał się przez ramię i dla wszystkich widzów stało się jasne, że traci wiarę w
zwycięstwo. Próbował przyspieszyć, lecz w tym momencie osiągnął już szczyt
swoich możliwości - jego nogi odmówiły posłuszeństwa, stracił właściwy rytm. Levy
był coraz bliżej. Szykował się do wykonania decydującego ruchu. Był gotowy do
wyprzedzenia przeciwnika. Levy...
Thomas Babington Levy przystanął na chwilę i oparł się o ogrodzenie
jeziorka. Tego dnia nie potrafił się odpowiednio skoncentrować, by rozmyślać o
Nurmim.
Bolał go bowiem ząb. Kiedy biegnąc uderzał prawą nogą o ziemię, podrażniał
jamę ustną po prawej stronie górnej szczęki. Levy pomasował obolałe miejsce i
zastanowił się, czy nie powinien złożyć wizyty dentyście...
2
Gdy Scylla wszedł do baru na lotnisku, natychmiast zauważył mężczyznę w
peruce. Przez chwilę nie był zdecydowany, jak się zachować. Powodem tego był fakt,
że w czasie ostatniego spotkania obaj mężczyźni stoczyli ze sobą walkę - wprawdzie
krótką, ale taką, która mogła się skończyć śmiercią jednego z nich.
To prawda, że pierwsze ich zetknięcie miało zupełnie inny charakter. Obaj
podróżowali służbowo i znajdowali się w Brukseli. Obecnie spotkanie nastąpiło w
międzynarodowej części lotniska w Los Angeles i jeżeli można zaryzykować
stwierdzenie, że latanie jest formą rekreacji, Scylla podróżował w tej chwili dla
przyjemności. Nie oznaczało to jednak, że sytuacja nie była kłopotliwa. Jak bowiem
przekonać faceta, którego tak niedawno chciał zabić, że nie jest teraz na służbie i nie
chce nikogo zabijać, a ma zamiar jedynie pogawędzić? Nie mógł tak po prostu
podejść i zapytać: „Cześć, jak leci?” Zanim wypowiedziałby słowo „leci”, miałby
prawdopodobnie niepożądaną dziurę w skroni - tak szybki był bowiem Ape w
posługiwaniu się pistoletem.
Ape pracował teraz dla Arabów - w Libii albo też Iraku. Scylla nigdy nie był
pewny, w którym z tych krajów, gdyż zawsze je mylił. Informacja na temat pracy
Ape'a była przynajmniej aktualna w czasie pierwszego spotkania w Brukseli. Zaraz
po powrocie do Dywizji Scylla poprosił o kartotekę Ape'a. Wiedział, że takowa
istnieje i do tego z pewnością musi być gruba. Dywizja szczyciła się tym, że zbierała i
przechowywała wszelkie informacje o swoich przeciwnikach.
To nieprawda jednak, by Ape zawsze uchodził za wroga. Często zmieniał
pracodawców, a wraz z nimi poglądy, ale faktem jest również to, że przez sześć lat
pracował dla Brytyjczyków, a przez dwa następne lata dla Francuzów. Później
próbował być wolnym strzelcem, lecz bez większych sukcesów. Zresztą wolni
strzelcy właściwie nigdy nie odnoszą większych sukcesów. Wyjątkiem był tu
tajemniczy i przy tym zjadliwy S. L. Chen, który większość życia pracował w ten
właśnie sposób.
o próbie założenia własnego interesu Ape zaczął podróżować o wiele więcej
niż kiedykolwiek przedtem: przez pewien czas przebywał w Brazylii, potem na
krótko zatrzymał się w Albanii, a obecnie zaangażował się w interesy z Arabami.
Scylla przyglądał się małemu mężczyźnie w peruce, który siedział na
najbardziej oddalonym od niego krześle. Niezwykłość sytuacji polegała na tym, że
Scylla miał rozwiązać taki oto problem: jak przedstawić się temu drugiemu, nie
narażając się na niebezpieczeństwo. Rzadkością bowiem było, aby tacy mężczyźni
jak on i Ape stanęli przeciwko sobie i obaj uniknęli śmierci. Ape był niższy od
Mickey Roneya i miał od niego mniej groźny wygląd; od ponad dziesięciu lat należał
jednak do ścisłej światowej czołówki w dziedzinie posługiwania się wszystkimi
rodzajami broni krótkiej; Scylla natomiast uchodził za najszybszego obok Chena w
zabijaniu obiema rękami - dłonią odwróconą do góry, dłonią odwróconą w dół, lewą,
prawą - każde uderzenie mogło być śmiertelne.
Scylla doszedł do wniosku, że kierując się zasadami logiki powinien znaleźć
jakiś inny bar. Nie bał się ryzyka, lecz zawsze próbował unikać nieoczekiwanych
sytuacji. Odszedł kilka kroków od swojego miejsca, lecz przystanął - pomimo
wszystko miał jednak ochotę porozmawiać z Apem. Taka okazja nie trafiała się zbyt
często. Gdy Scylla stawiał w tej profesji pierwsze kroki, Ape należał już do nielicznej
grupy ludzi z różnych krajów, którzy mogli sobie rościć prawo do tego, aby uchodzić
za prawdziwą legendę. Scylla był wtedy jeszcze w tyle za innymi i dopiero piął się do
góry wraz z takimi facetami jak Brighton, Trench i Fidelio. Każdy z nich - cóż za
szkoda - przeszedł już w stan spoczynku. A w każdym przypadku owo przejście w
stan spoczynku odbyło się w dość niecodziennych okolicznościach.
Scylla nagle przyspieszył. Jak na mężczyznę o tych rozmiarach był niezwykle
zwinny, szczególnie na początku jakiegoś działania. Nie był zbyt szybki, lecz sama
szybkość to jeszcze za mało - liczyła się przede wszystkim zwinność. Słyszał, jak
pewnego razu trener koszykówki pytał kolegę po fachu o jakiegoś młodego
zawodnika: - Czy jest zwinny? - To pytanie utkwiło Scylli głęboko w pamięci.
Przedtem nie wiedział, że zwinność może iść w parze z powolnością. Scylla przeszedł
obok krzeseł przy barze i gdy był już na tyle blisko celu, by wkroczyć do akcji,
przybrał właściwy dla takich sytuacji wyraz twarzy, zrobił raptowny zwrot w
kierunku małego mężczyzny i mocnymi ramionami przytwierdził go do krzesła.
Wyglądało to tak, jakby od dawna poszukujące się łosie odnalazły się nagle i zaczęły
swój tajemniczy rytuał powitania. Scylla wyszeptał:
- Spokojnie, Ape - po czym usłyszał słowa, które dodały mu otuchy:
- Nie mam przy sobie broni.
Scylla usiadł na krześle obok Ape'a. Szybkość reakcji tego faceta zrobiła na
nim niemałe wrażenie. Co sprawiało, że Ape był niedościgniony w posługiwaniu się
pistoletem? Nie sama celność, którą - rzecz jasna - posiadał, lecz fakt, że kula z jego
pistoletu znajdowała się już w powietrzu, podczas gdy jego przeciwnik ciągle
celował.
- Czujesz się nieswojo? - zapytał Scylla.
- Dlaczego? Dlatego, że nie mam broni? Nie, dlaczego miałbym się tak czuć?
A czy ty się tak czujesz?
Scylla nie odpowiedział, splótł tylko luźno duże ręce, opierając palce na barze.
Ape zmierzył go spojrzeniem.
- Ale ty nigdy nie chodzisz bez broni, prawda?
Scylla wzruszył ramionami.
- Ręce są lepsze - powiedział Ape. - Nie ma porównania. Gdybym miał twoje
rozmiary, wyspecjalizowałbym się w walce rękami.
Scylli natychmiast przyszedł na myśl Chen, który był dużo mniejszy nawet od
Ape'a; przy tym filigranowy i ważył nie więcej niż sto funtów. Scylla nie miał
najmniejszego zamiaru powoływać się na przykład Chena, wyręczył go jednak w tym
Ape. Scylla nie mógł się nie uśmiechnąć. Nie miał pojęcia, gdzie i w jakim kraju Ape
przeszedł wstępne przeszkolenie, ale było bardziej niż prawdopodobne, że w
podobnym miejscu i okolicznościach jak on sam. Właściwie wszystko, co obaj
mężczyźni wiedzieli o sobie, było ukryte w kartotekach biur, z którymi byli służbowo
związani. Z jednej strony to prawie nic, z drugiej jednak - bardzo wiele. Mogły się
zdarzyć takie sytuacje, że ci dwaj potrafiliby niemal czytać w swoich myślach - i taka
właśnie sytuacja miała miejsce w tej chwili.
- Powodem, dla którego pan S. L. Chen potrafi tak zręcznie zabijać obydwoma
rękami, jest fakt, że to cholerny żółty dzikus, a taka umiejętność, to jakby druga
natura żółtków, podobnie jak drugą naturą wszystkich Murzynów jest umiejętność
tańca. - Ape spojrzał na resztkę whisky, jaka została w jego szklance. - To miało być
śmieszne - powiedział. - Ale chyba nie było, prawda? - Scylla nie zdążył
odpowiedzieć, gdyż mały mężczyzna ciągnął dalej: - Pewnie wpadniesz teraz w
posępny nastrój i pomyślisz, że jestem pełen uprzedzeń. Ape? Spotkałem go kiedyś.
Mały zgryźliwy wypierdek noszący źle dopasowaną perukę. Jeszcze jedną. - Te
ostatnie słowa adresowane były do barmana, który skinął głową, sięgnął po butelkę
szkockiej i nalał następną kolejkę. - Tym razem potrójną - powiedział Ape. Barman
potaknął i dopełnił szklankę.
Scylla zamówił to, co zawsze.
- Proszę szkocką, dużo wody sodowej i dużo lodu - powiedział i jednocześnie
pomyślał, że Ape był zbyt sprytny, aby zamawiać potrójne drinki. Potrójne były
niebezpieczne - mowa i myślenie stawały się wolniejsze; wolniej sięgało się również
po broń; wszystko to było prawdą, więc Scylla nie mógł, rzecz jasna, o tym mówić.
Rozmowę skierował zatem na inne tory.
- Peruka nie jest wcale zła - powiedział.
- Nie jest zła? Jezu, dziś na wietrze jej przednia część nieomal sfrunęła mi z
głowy. Tył peruki został na swoim miejscu, ale przód trzepotał jak flaga. Musiało to
wyglądać, jakby moje włosy dawały komuś znaki. - Spojrzał na swoją szklankę. - To
też nie wypadło śmiesznie. Potrafiłem być kiedyś taki zabawny. Naprawdę, Scylla.
Byłem prawdziwym komikiem.
- Wierzę ci.
- Nie wierzysz w ani jedno moje słowo.
- Czy to ma jakieś znaczenie?
- Nie - odpowiedział Ape, po czym dodał: - Ależ tak, ma, i to duże.
Scylla pomyślał, że będzie najlepiej, jeśli skwituje to milczeniem.
- Sam wybrałem dla siebie imię - kontynuował mały mężczyzna. - Sam
wybrałem dla siebie pseudonim. Powiedzieli: Chcesz być znany jako kto? A ja, od
czasu, gdy skończyłem dwadzieścia dwa lata, jestem łysy jak kolano, więc
odpowiedziałem natychmiast: Ape - w nawiązaniu do sztuki tego Amerykanina,
O'Neilla, pod tytułem „Hairy Ape”. („Włochata małpa”). Czy rozumiesz śmieszność
tej sytuacji? Przez całe życie taki byłem, zawsze wywoływałem salwy śmiechu.
Scylla uśmiechnął się, ponieważ tak nakazywała przyzwoitość; innym
powodem uśmiechu było to, że jedną z namiętności Ape'a było utrzymywanie w
sekrecie swego pochodzenia. Żadnym językiem Ape nie władał na tyle dobrze, aby
można go przypisać do jakiegoś kraju, a mówiąc o O'Neillu jako o Amerykaninie,
dawał niejako do zrozumienia, że Ameryka nie jest jego ojczyzną.
- Miałem na myśli perukę - powiedział Scylla. - Jest zupełnie znośna, nie tak
dobra, jak tego Amerykanina Sinatry, ale śpiewasz pewnie gorzej niż on.
Ape uśmiechnął się.
- Był kiedyś facet, chyba było to jeszcze zanim zacząłeś karierę w tym
zawodzie, nazywał się Fidelio; okropnie zależało mu na tym, by dowiedzieć się, skąd
pochodzę. Miał obsesję na tym punkcie; każdą wolną chwilę wykorzystywał na
sprawdzenie choćby najmniejszego śladu prowadzącego do rozwiązania zagadki.
Mówiąc coś, używałem takich sformułowań, by dać mu jakąś wskazówkę.
Ze wszystkich legendarnych postaci Scylla był najbardziej zafascynowany
Fideliem; człowiek ten kochał muzykę, będąc dzieckiem grał cudownie na
skrzypcach. Jego talent nie rozwinął się w wieku dorastania, lecz pasja do muzyki nie
opuściła go nigdy. Był również, przynajmniej według kartotek Dywizji, najbardziej
błyskotliwym ze wszystkich pracowników, nie wyłączając ludzi z zagranicy.
- Czy dobrze go znałeś? Mam na myśli Fidelia.
- Czy go znałem? Na Boga, pytasz, czy go znałem - to ja przecież zająłem
jego miejsce...
- Naprawdę? Nie wiedziałem o tym, nasze kartoteki nie wspominają o tym ani
słowem. Jak się to stało? To musiało być trudne. Boże, to musiało być prawie
niemożliwe. - Scylla mógłby ciągnąć w tym tonie jeszcze dłużej, ale w porę
zorientował się, że wyszedłby na głupca. W tym momencie poczuł się dokładnie tak,
jak młody Joe Di Maggio mówiący do Babe'a: „Czy naprawdę ustawiłeś tak kij i
zdobyłeś punkt, czy był to tylko przypadek? Czy wiedziałeś, że możesz zdobyć ten
punkt? Jak się czułeś zdobywając kolejne punkty, słysząc wiwaty tłumu? No proszę,
mów, tak bardzo chciałbym wiedzieć”.
Ape wziął do ręki szklankę i spojrzał na jej zawartość.
Scylla czekał cierpliwie. Gdy Babe Ruth mówił o uderzaniu kijem i
zdobywaniu punktów, to on dyktował tempo rozmowy - nie jego słuchacze.
- Cieszę się, Scylla, że się do mnie przysiadłeś - powiedział Ape, wpatrując się
ciągle w swoją whisky. - Miałem nadzieję, że tak się stanie. Widziałem, jak stałeś w
drzwiach. - Wskazał ręką w kierunku malowidła za barem; szyba była lekko
pochylona w stronę głównego wejścia. - Odbicie jest trochę zamazane, lecz na tyle
wyraźne, by rozpoznać wchodzącego. Gdy zobaczyłem, że się wycofujesz, miałem
ochotę skinąć na ciebie ręką.
- Dlaczego tego nie zrobiłeś?
Ape popijał swojego potrójnego drinka, a właściwie muskał tylko ustami
szklankę, z której nic nie ubywało.
- To dopiero mój drugi - i zamierzam go tylko skosztować. Jestem zupełnie
trzeźwy.
Scylla zrozumiał sens wywodu Ape'a dopiero wtedy, gdy ten powiedział:
- Nie kiwnąłem do ciebie ręką, gdyż nie lubię narzucać się ludziom. Chyba
jestem już taki od dzieciństwa.
Nie powinieneś mówić tego wszystkiego - pomyślał Scylla, ale ponieważ była
to prawda, nie powiedział tego głośno. Z Apem działo się coś niedobrego. Coś od
środka trawiło straszliwie cały jego organizm.
- Miałeś mi opowiedzieć o Fideliu - powiedział Scylla.
- Opowiem; pamiętam, że miałem to zrobić. Nie gorączkuj się, Scylla, nie
jestem pijany i nie zacznę bełkotać.
Powód, dla którego Ape czuł się taki udręczony, miał niedługo zostać odkryty;
Scylla czuł, że tak się właśnie stanie. Sam nie miał na to dużego wpływu - mógł
jedynie czekać. Jednak czekanie nie było niczym przyjemnym, więc podjął temat
interesujący dla nich obu i przypomniał wydarzenia, które razem przeżyli w Brukseli
- walkę, z której obaj wyszli bez szwanku. Właściwie spotkanie było przypadkowe. Z
niewiadomego powodu zostali obaj poddani dokładnej kontroli celnej, po czym nagle
znaleźli się w tym samym pomieszczeniu wraz z jakimś martwym ciałem, Ape oddał
wtedy strzał, a Scylla zamachnął się na niego prawą ręką, lecz chybił celu, którym
było miejsce, gdzie szyja łączyła się z ramieniem. Ramię przeciwnika było
zaskakująco umięśnione. Ape wystrzelił wtedy ponownie, lecz potknął się.
Wyglądało to bardziej na ostrzeżenie niż próbę zabicia przeciwnika. W tym
momencie było już po wszystkim i każdy z mężczyzn poszedł w swoją stronę.
- Dlaczego chybiłeś, strzelając pierwszy raz? - zapytał Scylla. - Oczywiście
nie jest mi przykro z tego powodu, to chyba zrozumiałe.
- Nie piłem wtedy, byłem abstynentem; zdarzyło się to ponad rok temu.
- Wydaje mi się, że piętnaście miesięcy temu.
Ape pokiwał głową.
- Cienie - powiedział. - Cienie bardzo źle wpływają na celność strzału. Chyba
celowałem zbyt wysoko. Celowałem w twój mózg, a trafiłem w ścianę. Gdybym
celował w serce, mógłbyś przez jakiś czas czuć się nieswojo.
Scylla podniósł szklankę.
- Za cienie.
Ape umoczył tylko usta w swojej whisky.
W tym momencie ogłoszono dalsze opóźnienie lotu do Londynu. Ape zaklął i
pociągnął długi łyk szkockiej.
- Ja też lecę do Londynu - powiedział Scylla i dotknął koperty w wewnętrznej
kieszeni marynarki; w kopercie znajdował się bilet pierwszej klasy. - Świetnie. Nigdy
wcześniej w czasie tego cholernego lotu nie miałem żadnego towarzystwa; przez
jedenaście godzin dzieje się zawsze to samo, czyli dokładnie nic. Gdy latam, nie
potrafię czytać niczego poważniejszego niż czasopisma. Autobiografia Hedy Lamarra
to doskonała lektura w czasie takiego lotu.
- Ja lecę klasą turystyczną - powiedział Ape i w tym momencie Scylla już
wiedział, co gryzie małego mężczyznę.
- Dla niepoznaki?
Ape potrząsnął głową.
- Prawdopodobnie popełniono błąd.
Ape powtórnie potrząsnął głową.
Scylla wiedział, że najlepiej zachowa się, jeśli nie powie nic. Bo cóż mógł w
takiej sytuacji powiedzieć? Gdy wykonywało się taką pracę, latało się pierwszą klasą.
Wszędzie. Przedstawicielom tego zawodu nie, płaciło się na starość zasiłków ani
emerytur; nikt nie gwarantował też bezpiecznych warunków pracy. Jeśli ktoś leciał
klasą turystyczną, wynikało to z woli przełożonych i było dostosowane do
konkretnego zadania, jakie miało być wykonane. W przeciwnym razie powód mógł
być tylko jeden: przełożeni chcieli komuś dać do zrozumienia, że jego akcje spadają i
odejście z pracy jest jedynie sprawą czasu. Z takiej pracy, rzecz jasna, nie odchodziło
się na własną prośbę. Zerwanie z Dywizją było więc niezmiennie związane z
kłopotami.
Scylli wydawało się jednak, że wysłanie w podróż legendarnej postaci klasą
turystyczną jest mimo wszystko aktem łajdactwa. Chryste, czyż nie można mu było
dać takiego zadania, aby zginął; czyż nie można było stworzyć takich warunków, aby
mógł przynajmniej odejść w chwale? Przecież zasłużył sobie na to.
Ale z drugiej strony pamiętajmy o tym, że nawet takich jak Jankees i Babe
Ruth również spisano na straty.
- Miałem dobrą passę - powiedział Ape. - Lepszą niż większość innych.
- I zająłeś miejsce Fidelia.
- Trencha również. O tym też nie wiedziałeś, prawda? Załatwiłem ich obu. W
tym samym roku. Wtedy cienie nie przeszkadzały mi. - Pociągnął następny łyk
szkockiej. - Czy wiesz, o czym myślałem, zanim przyszedłeś?
Scylla potrząsnął głową.
- Czy chcesz wiedzieć? - Scylla pomyślał, że nie ma na to najmniejszej
ochoty; to żadna przyjemność usłyszeć od Johnny'ego Unitasa, że nie potrafi już
podłożyć bomby lub też skłonić Elgina Baylora do wyznania, że jego strzał z
wyskoku to już zamierzchła przeszłość.
- Jeśli chcesz mówić, to mów.
- A więc myślałem o tym, że nigdy nie miałem kobiety, której nie zapłaciłem,
nigdy nie było dziecka, które znało moje imię, nigdy nie miałem też peruki, która
podniosłaby moją atrakcyjność.
- Sentymentalne bzdury - powiedział Scylla z nadzieją, że ta uwaga spełni
swoje zadanie...
Panie Loman, niech pan jakoś zareaguje, niech pan zareaguje...
Mały mężczyzna przez chwilę milczał. Następnie wybuchnął głośnym
śmiechem.
- Do diabła, Scylla, cóż za trafna uwaga. - Po chwili, ku zdumieniu Scylii,
uśmiechnął się.
Scylla skinął głową i powiedział:
- A teraz opowiedz mi tę cholerną historię o Fideliu, w przeciwnym razie będę
musiał pójść do księgarni i poszukać „Wyznań Lany Turner”.
- Zacznijmy od małych ablucji - powiedział mały mężczyzna i zeskoczył z
wysokiego krzesła. - Wiesz o tym, ta informacja jest na pewno w mojej kartotece w
Dywizji. - Powiedziawszy to, wybiegł pędem z baru; wyglądał na kogoś, kto jest
niewątpliwie w dobrym nastroju.
W kartotece Ape'a znajdowała się informacja na temat kłopotów z nerkami i
zbyt nisko umieszczonym jelitem; była tam również wzmianka o operacji, którą
przeszedł kilka lat temu. Tak więc Scylla mógł się domyślać, że Ape pobiegł do
toalety oraz że do tego właśnie miejsca odnosiła się prawdopodobnie uwaga na temat
„ablucji”.
Gdy tylko Ape zniknął z pola widzenia, Scylla podniósł szklankę i tak po
prostu postanowił zmienić swój bilet na bilet klasy turystycznej. Nie była to w końcu
aż tak bolesna decyzja, jeśli podejmowało się ją samemu. Scylla natychmiast wyszedł
z baru i poszedł w kierunku okienka linii Pan Am. Przy okienku czekał
niespodziewanie krótko. Wytłumaczył, o co chodzi, dostał to, czego chciał - tak, po
prostu - po czym ruszył z powrotem do baru. Gest ten był prawdopodobnie tym
samym, co wybuch emocji Ape'a, czyli sentymentalną bzdurą, ale jeśli historia na
temat Fidelia miała okazać się barwna i godna uwagi, to czyż nie była to świetna
sposobność, aby jej wysłuchać; to samo dotyczyło zresztą opowieści o Trenchu,
Scylla postanowił, że to właśnie powie Ape'owi, gdy ten się dowie, że lecą razem.
Zrobi wtedy wrażenie ambitnego pracownika zainteresowanego losem kolegów po
fachu - a nie kogoś, kto przedwcześnie opłakuje czyjeś odejście.
Scylla zajął miejsce przy barze i czekał na powrót Ape'a. Powoli dopił whisky
z wodą sodową.
Krzesło obok pozostawało wolne.
Scylla zamówił następną kolejkę.
I pociągnął mały łyk.
To oczywiste, że musiało dziać się coś bardzo złego.
Następny łyk.
Scylla pomyślał, że to nie jego sprawa. Przez chwilę siedział samotnie przy
barze, nie odzywając się do nikogo. W pewnym momencie pociągnął długi łyk
szkockiej. Prawdopodobnie ilość wypitego jednym haustem alkoholu była właśnie
tym, co wpłynęło na jego dalsze działania. Nie pił bowiem nigdy dużo, gdy nie
siedział za zamkniętymi na klucz drzwiami - a takiej prywatności z pewnością nie
można było oczekiwać w barze na lotnisku. Oznaczało to, że Scylla poddaje się
nastrojowi zniecierpliwienia, a to z kolei było oznaką tego, że musi bardzo chcieć
usłyszeć historię Fidelia - a to wreszcie oznaczało, że nie może tak po prostu siedzieć,
lecz musi zacząć działać - wstał więc i podążył w kierunku toalety.
Informacja umieszczona na drzwiach toalety nie pozwoliła jednak Scylii na
natychmiastowe podjęcie działania. „Przepraszamy za uszkodzenie w rurach. Prosimy
o skorzystanie z urządzeń przy wejściu na schody ruchome. Dziękujemy”.
Wywieszka była przyklejona do drzwi taśmą, a słowa starannie napisane atramentem.
Scylla pokiwał głową, pamiętając, że schody ruchome znajdowały się w dość
odległym miejscu, co tłumaczyło tak długą nieobecność małego mężczyzny w peruce.
Scylla był w połowie drogi do baru, gdy nagle doszedł do wniosku, że
wywieszka na drzwiach nie mówiła prawdy. Zawrócił i ruszył z powrotem do toalety,
zastanawiając się jednocześnie nad tym, dlaczego nie miał co do tego wątpliwości.
Takiej pewności nabrał prawdopodobnie dzięki słowu: „urządzenia” - nikt przecież
nie używał słowa „urządzenia”. Dopiero po jakimś czasie można się było
zorientować, co się za tym słowem kryje. Wiedział, że wywieszka była fałszywa,
wiedział również to, że drzwi były zamknięte na klucz. Gdy znalazł się jednak na
miejscu, lekko je pchnął.
Były istotnie zamknięte na klucz; zamki nie stanowiły jednak dla Scylli
problemu - wiedział, jak się z nimi obchodzić. Sięgnął ręką do kieszeni spodni.
Wytrychy - to był wielki temat, wszyscy mówili o wytrychach, pisano o nich w
książkach. Scylla wiedział jednak, że są zupełnie bezużyteczne - chyba że ma się do
dyspozycji sto wytrychów o różnych rozmiarach i kształtach. Właściwym narzędziem
był pilnik, a Scylla zawsze miał go przy sobie. Jeśli miało się do czynienia z
zamkiem, wystarczył jeden odpowiedni pilnik i, rzecz jasna, należało się nim
odpowiednio posłużyć. Scylla wyciągnął z kieszeni mały scyzoryk o dwóch ostrzach;
byłby to zupełnie zwykły scyzoryk, gdyby nie fakt, że mniejsze ostrze było zmienione
- nieznacznie cieńsze i posiadało na końcu prawie niezauważalny haczyk; nie był to
więc prawdziwy pilnik przez duże „p” i żaden szanujący się ślusarz nie użyłby go do
wykonania jakiejś ważnej pracy; niezależnie od tego scyzoryk spełniał swoją funkcję.
Scylla włożył go bezszelestnie do dziurki od klucza, wyczuł miejsce, gdzie
znajdowały się zapadki, poruszył ostrzem w dół i w górę - i było po wszystkim.
Słaniając się na nogach, Scylla wpadł do toalety i niepewnym krokiem
skierował się w stronę umywalek. Wewnątrz znajdowały się dwie inne osoby: młody
instalator, który pochodził prawdopodobnie gdzieś z Kaukazu: ubrany w roboczy
kombinezon, naprawiał zewnętrzne rury; drugą osobą był czarny mężczyzna, który
zamiatał pomieszczenie i w tym akurat momencie pchał olbrzymi brezentowy worek
wypełniony śmieciami.
- Martini potrafi zwalić człowieka z nóg - wybełkotał Scylla do czarnego
mężczyzny, po czym odkręcił kurek z zimną wodą i sprawdził, jaki woda ma smak. -
Martini potrafi zwalić człowieka z nóg - wybełkotał tym razem do instalatora.
- Hej! Wyjdź stąd - powiedział instalator, zbliżając się do Scylli. - Popieprzyło
się coś w rurach.
Scylla zamrugał, robiąc przy tym głupią minę, po czym zakręcił kurek.
- Nie widziałeś wywieszki? - spytał Murzyn.
- Wywieszki? - powtórzył zmieszany Scylla. - Było tam napisane, że to toaleta
dla mężczyzn. Oczywiście, że widziałem napis, naturalnie, że widziałem, nie
chciałem przecież narażać się na awanturę z kobietami w damskiej toalecie. -
Potrząsnął głową. - Martini potrafi człowieka zwalić z nóg - powiedział do lustra, po
czym ponownie odkręcił kurek z zimną wodą i obmył twarz.
Instalator zakręcił kurek, podczas gdy czarny podszedł do drzwi, otworzył je i
sprawdził, czy wywieszka nie zniknęła.
- Nie może pan korzystać z wody, mówię serio. Przykro mi, ale jest to
niemożliwe. - Był bardzo uprzejmy i szczery; Scylla zastanowił się, kto zajął miejsce
Ape'a, on czy ten czarny, i czy ci dwaj byli Arabami, czy też wrogami Arabów. Dla
Ape'a nie miało to już znaczenia. Scylla wiedział, że Ape spoczywa w tym momencie
na dnie brezentowego worka.
- Przykro mi - powiedział Scylla. Mówiąc to nie kłamał. Nie usłyszy już
historii o Fideliu ani o Trenchu, którym również był zainteresowany. Ale musiało się
to stać. Ape wiedział o tym równie dobrze jak wszyscy inni. Scylla odczuwał żal. Był
to szczery żal, jednak wydarzenie to nie poruszyło go na tyle, by spędzić mu sen z
powiek.
W tym momencie wrócił pospiesznie czarny.
- Wywieszka jest na swoim miejscu.
Instalator podniósł wzrok na drugiego mężczyznę.
- Aha, chodzi o ten papierek - powiedział Scylla. - To przecież nie wywieszka.
Co tam było napisane?
- Że urządzenia są uszkodzone - odpowiedział instalator. - I żeby korzystać z
tych, które są na dole.
Scylla niemal zaśmiał się, myśląc o własnym geniuszu - „nikt nie używa
słowa urządzenia, dopiero po jakimś czasie można się zorientować, co się za tym
słowem kryje”. Och! Czyż nie był inteligentnym facetem? Dwaj mężczyźni ciągle
patrzyli na siebie i Scylla wiedział, że zastanawiają się nad tym, czy mają mu
pozwolić odejść. „Tu pochowany jest Scylla, skończył się w momencie, gdy zaczął
używać przyzwoitych słów.” Scylla stał zupełnie nieruchomo w pozie pijanego
mężczyzny, opierając się o umywalkę, i ani przez myśl mu nie przeszło, żeby się
ruszyć, dopóki ci dwaj nie powiedzą mu, aby to zrobił. Był pewny, że tak się właśnie
stanie, gdyż jego osoba nie była objęta ich planem działania; mieli zadanie, które
wykonali, a on nie był dla nich obiektem zainteresowania. Z pewnością też nigdy się
z nimi nie spotka, gdyż ma własne sprawy, którymi musi się zająć. Nie było
możliwości, aby powtórnie pojawiła się w jakiejkolwiek formie przemoc; przemoc
nie istniała w tej chwili i Scylla o tym wiedział, a więc gdy znów się pojawiła, czuł
się zaskoczony. Był tym bardziej zaskoczony, gdyż to on sam był tego sprawcą.
W pewnym momencie zobaczył bowiem patetyczną perukę Ape'a, która leżała
na podłodze w rogu toalety.
Sukinsyny zaatakowały malutkiego mężczyznę, cierpiącego wskutek zbyt
nisko umieszczonego jelita, w najmniej godnych okolicznościach - zhańbili
legendarną postać, gdy ta miała opuszczone spodnie.
„Jezu Chryste, powinieneś był poczekać!” Gdy mężczyźni odwrócili od siebie
wzrok i spojrzeli na Scyllę, ten ruszył nagle na instalatora - nie dlatego, że był bliżej,
lecz z tego powodu, że miał w ręce ciężki klucz, którego prawdopodobnie użył
wcześniej jako broni.
Scylla złączył końce palców i zwalił instalatora z nóg, zadając mu cios poniżej
brody. Z drugim poszło łatwo, gdyż nie był jeszcze świadomy, z kim ma do
czynienia; czarny mężczyzna zajął szybko pozycję obronną, przygotowując się do
zadania ciosu z prawej. Scylla nie miał w takiej sytuacji kłopotów z wyprowadzeniem
celnego ciosu z lewej - twarda krawędź jego ręki uderzyła przeciwnika w ramię w
okolicy szyi; w tym momencie dał się słyszeć trzask łamanej kości i czarny
mężczyzna rozciągnął się jak długi obok instalatora.
- Dlaczego nie poczekałeś?
Instalator próbował w tej chwili złapać oddech; po tym uderzeniu stracił już
chyba głos na dobre; w tym samym czasie czarny podniósł wzrok i zamrugał oczami.
Był oszołomiony takim obrotem sprawy. Trzymał się za ramię, jakby próbując
utrzymać je na właściwym miejscu, i szukał sposobu na to, by zmusić swój intelekt
do wyartykułowania jakichś sensownych słów.
Scylla zaczął mówić łagodnym głosem:
- Myślę, że ściągnę ci portki. Czy podoba ci się ten pomysł? Potem posadzę
cię na sedesie, co ty na to? I zabiję cię. I zabiję cię! Czy podoba ci się ten pomysł?!
- Rozkazy - zdołał wykrztusić czarny mężczyzna. - O tobie nie było mowy.
Nie zabijaj nas.
- Wiesz, kim jestem?
- Ależ wiem - powiedział czarny. - Scylla.
Scylla spojrzał na mężczyzn i naprawdę nie mógł się zdecydować, czy z nimi
skończyć. Ciągle czuł wściekłość, więc zrobienie tego przyszłoby mu z łatwością. I
mógłby zaryzykować ucieczkę.
- Nie rób tego - powtórzył czarny.
Instalator miał nadal trudności ze złapaniem oddechu.
I wtedy czarny uratował swoje życie i tego drugiego.
- Nie mówili mi, że jest twoim przyjacielem.
- Owszem - powiedział Scylla. - Tak. - W tym momencie nie był już taki
wściekły. - Przez wiele lat - ciągnął Scylla, próbując nadać słowom poważniejszy ton.
Nie było to jednak możliwe. Ape nie był bowiem jego przyjacielem. Nie był ani
przyjacielem, ani znajomym; nie był kolegą ani nikim w tym rodzaju. Łączył ich
jedynie zawód. A czy to ma jakieś znaczenie?
Scylla ukląkł nagle i pochylił się nad mężczyznami, składając ręce tak, jakby
chciał ich zabić. Chciał wywołać w nich strach - i osiągnął to. Śmierć była zarówno w
ich oczach, jak w ich umysłach.
- Zapamiętajcie to dobrze - powiedział i choć był już spokojny, jego głos
ciągle drżał. - Zawsze zostawiajcie człowiekowi choćby coś małego. Czy rozumiecie
mnie? Jakąś małą rzecz, zostawiajcie mu choć tyle. Niech to będzie jakiś strzęp
czegoś, ale niech ten strzęp zostanie przy człowieku. Czy rozumiesz mnie?
- Tak - powiedział czarny.
Scylla zbliżył ręce do leżących mężczyzn.
- Rozumiem - wykrzyknął czarny, lecz wiedział w tym momencie, że to
koniec. O tym samym przekonany był również instalator.
Gdy Scylla widział już, że ci dwaj przekonani są o swej zagładzie, powstał w
milczeniu i wyszedł, po czym powrócił do baru, dokończył szkocką i zamówił
następną.
Cóż za głupota z jego strony! Wszystko wyjdzie na jaw. Tych dwóch
poinformuje swój sztab, a ten z kolei z wielkim hukiem powiadomi Dywizję o tym, że
Scylla okazał się niegrzecznym chłopcem. Co gorsze - Scylla ingerował w plany
Dywizji. A Dywizja, rzecz jasna, zrobi, co w jej mocy, by zaprzeczyć tym
pomówieniom.
Ale ludzie z Dywizji nie będą już mieli do Scylli pełnego zaufania. Och, to
pewne, że będą nadal korzystać z jego usług; był ciągle zbyt cennym nabytkiem, aby
wyrzucić go na śmietnik. Ale będą go mieli na oku. Będą obserwować jego
poczynania dużo baczniej niż w przeszłości, zastanawiając się przy tym, dlaczego tak
nieodpowiednio zachował się, jaka mogła być przyczyna, dla której dopuścił się
takiego czynu, czy można mu nadal ufać, czy też nie zasługuje już na to. A gdy coś
podobnego powtórzy się...
Scylla postanowił, że nic podobnego nie może się powtórzyć w przyszłości.
A Arabowie, którzy wynajęli czarnego i instalatora - jeśli rzeczywiście byli to
Arabowie - oni również będą go mieli na oku. Trzeba ochraniać własnych ludzi, a
czyż nie można się było spodziewać, że wrogowie spróbują skończyć z nim, gdy
znajdą u niego jakiś słaby punkt - być może zmiażdżą mu ramię lub też pozbawią go
zdolności mówienia? Lub też - jeśli zostaną doprowadzeni do prawdziwej wściekłości
- być może skręcą mu kark i pozwolą żyć w kalectwie przez dziesięć lub więcej lat.
Scylla uznał, że nie wolno mu mieć żadnych słabych punktów.
Do takich wniosków łatwo dojść, lecz dlaczego w toalecie opanowała go taka
wściekłość? Dlaczego widok źle dopasowanej peruki w rogu kabiny doprowadził go
do istnej furii?
Ponieważ... Scylla nagle zrozumiał...
...ponieważ... Sama myśl o tym wydawała się czymś niewiarygodnym...
...ponieważ chcę umrzeć z kimś, kto mnie kocha.
Właśnie to. Myśl ta jakby uzewnętrzniła się, została zaakceptowana i
zrealizowana. A czyż to życzenie było takie straszne? Czy prośba o przyzwoitą
śmierć była wobec życia prośbą zbyt wygórowaną?
Prawdopodobnie tak.
- Rachunek - powiedział Scylla i zapłacił za drinki swoje, jak również Ape'a.
Idąc do samolotu, zboczył na chwilę z drogi i zajrzał do toalety, kartka papieru leżała
na ziemi. Scylla otworzył drzwi, wszedł na chwilę do środka i rozejrzał się. Peruki już
nie było.
Pokiwał głową z uczuciem satysfakcji. Ci dwaj nie zwiali, gdy ich zostawił.
Zostali na miejscu, posprzątali wszystko, jak trzeba, nieczego nie zaniedbując.
Prawdopodobnie byli porządnymi facetami.
Porządnymi facetami?
Scylla pospiesznie wyszedł z toalety, zły na siebie o to, że taka myśl mogła
mu w ogóle przyjść do głowy. Co się z tobą dzieje? Pięć minut temu byłeś bliski
ataku szału, a teraz nazywasz ich porządnymi facetami. Scylla dotarł do terminalu
linii Pan Am i zajął miejsce w kolejce, by potwierdzić swój bilet. Chcę umrzeć z
kimś, kto mnie kocha.
- Co pan powiedział? - zapytała starsza dama stojąca przed nim.
- O mój Boże! Mówię do siebie!
Scylla uśmiechnął się do niej. Miał wspaniały uśmiech - naturalny i
uspokajający. Kobieta potraktowała ten gest jako szczery i zamierzony, gdyż
odwzajemniła uśmiech, a następnie odwróciła głowę. Scylla pomyślał, że jeśli nie
zmieni postępowania, wkrótce będzie latać klasą turystyczną.
Na samą myśl o tym aż zadrżał.
3
W pokoju seminaryjnym znajdowały się cztery osoby czekające na
Biesenthala. Trzy z nich znały się nawzajem i rozmawiały cicho w przedniej części
pomieszczenia. Levy znajdował się z tyłu i obserwował resztę. Słyszał o nich
wcześniej; jeszcze gdy studiował w Oksfordzie, wiadomości o tych trzech były
niczym intelektualna winorośl splatająca kraje leżące po przeciwnych stronach
Atlantyku. Największy z nich był Chambers, czarny mężczyzna, który miał podobno
ambicję zostać czołowym murzyńskim historykiem. Dwoje pozostałych to bliźniaki o
nazwisku Riordan, chłopak i dziewczyna; w Yale mówiło się, że to najtęższe umysły
wśród katolików od czasów Billy Buckleya.
Siedząc z tyłu, Levy wiedział, że od czasu do czasu był tematem dyskusji tych
trojga. Gdy ktoś ma kompleks niższości pierwszej kategorii, wie, kiedy inni mówią na
jego temat. Z ruchów głowy i ramion Levy wnosił, że tych troje z pewnością wie, kim
są - tylko najlepsi mogli mieć do czynienia z Biesenthalem. Natomiast obecność
spoconego faceta z tyłu musiała być dla nich niemałym zaskoczeniem. Odciągając od
ciała białą wilgotną koszulę, Levy pomyślał, że tego dnia nie powinien był biec na
uczelnię. Było to niemądre z jego strony, zwłaszcza w dniu inauguracji; w takim dniu
należało zrobić dobre wrażenie - a nie bić rekordy. Biec można z powrotem do domu,
kretynie - napomniał sam siebie. Sprintem można biec do domu, jeśli ktoś ma na to
ochotę, lecz na wykłady nie przychodzi się ociekając potem. W murach szacownego
uniwersytetu pot nie cieszy się zbyt wielkim uznaniem.
Nagle Biesenthal wpadł do środka niczym blask słońca. „Blask słońca” to
odpowiednie w tym wypadku określenie. Jego oczy - nic nie mógł na to poradzić -
robiły wrażenie, jakby były podświetlone gdzieś od środka. Wystarczyło jedynie
spojrzeć na Biesenthala, żeby dojść do wniosku, że to geniusz. Levy widział kiedyś
Oppenheimera, który był dokładnie taki sam. Kołnierzyki w koszulach Oppenheimera
były zawsze za duże, a jego spodnie zbyt luźne; gdy jednak spotkało się go w
okolicach Bowery, każdy wyczuwał, że znajduje się obok geniusza.
Biesenthal był dokładnie taki sam. Nie o to chodzi, że miał źle dopasowane
koszule - był niesłychanie wybredny. Mógł sobie zresztą na to pozwolić; zaczynając
pracę był już bogatym człowiekiem, a jego kariera zawodowa - jak na historyka - była
jednym pasmem sukcesów. Dwie nagrody Pulitzera, trzy bestsellery, niezliczone
programy telewizyjne i wywiady w New York Timesie. Biesenthal był
niezmordowany, był niezwykle barwną postacią, którą można uznać za intelektualny
odpowiednik Sammy'ego Glicka. Powodem, dla którego udało mu się uniknąć
złośliwych ataków innych, pomimo zdobytego bogactwa, sukcesów i sławy, a
zachować jednocześnie niezwykle mocną pozycję w środowisku intelektualistów,
było to, że znał chyba każdy fakt z historii świata, jaki kiedykolwiek został ujawniony
- i to dawało mu przewagę nad większością ludzi.
- Mam nadzieję, że wszyscy oblejecie - zaczął Biesenthal.
Usłyszawszy to, znajdujący się na sali zaczerpnęli głęboko powietrza.
Biesenthal był zachwycony taką właśnie reakcją. Usiadł na pulpicie z przodu
sali i założył nogę na nogę; nogawki jego spodni były nienagannie wyprasowane.
- Na całym świecie brakuje zasobów naturalnych - kontynuował. - Brakuje
czystego powietrza. Nawet, niestety, brakuje dobrego czerwonego wina. Ale nie
brakuje historyków. Wyciskamy z was siódme poty, abyście mieli trochę oleju w
głowach. Cóż, ale ja mówię: dosyć tego! Słuchajcie: czemu nie poszukacie jakiejś
innej, nieszkodliwej pracy? Wykorzystajcie siłę mięśni. Przejdźcie przez życie z
łopatą w ręku. Uniwersytety kształciły was z pobudek finansowych i dopóki byliście
w stanie płacić czesne, ja mogłem otrzymywać pensję. Nazwano to postępem;
produkowanie doktoratów było uważane za postęp. A ja mówię: „Uciszcie ten
doniosły krzyk postępu” - to cytat - kto to powiedział? No proszę, kto to powiedział?
Levy pomyślał, że to słowa Tennysona. Locksley Hall, sześćdziesiąt lat
później. Tak. Jestem pewny, że to właściwa odpowiedź. A jeśli nie? W dniu
inauguracji nie przychodzi się w przepoconej koszuli i nie popełnia się błędów. To
chyba w ogóle powiedział ktoś inny, prawdopodobnie Yeats. Jeśli powiem:
Tennyson, a Biesenthal odpowie: „Zła odpowiedź, zła, to był William Butler Yeats,
1865-1939, nie znasz irlandzkiej poezji? Jak można zostać dobrym historykiem nie
znając irlandzkiej poezji, a kim pan właściwie jest, drogi panie, i dlaczego poci się
pan w mojej obecności? Nie wydaje mi się, żeby pot mógł zastąpić czerwone wino”.
- Tennyson! - wrzasnął Biesenthal. - Mój Boże, Alfred Tennyson! Jak można
ubiegać się o tytuł doktorski nie znając Locksley Hall, sześćdziesiąt lat później?
Dziewczyna o nazwisku Riordan zaczęła w tym momencie skrzętnie robić
jakieś notatki. Levy obserwował ją i był zły na samą myśl o tym, jak niewątpliwie
dokładnie musiała notować tytuły wraz z przypomnieniem, aby jak najszybciej
zapoznać się z odpowiednim fragmentem.
Ja wiedziałem - chciał wykrzyknąć Levy. - Profesorze Biesenthal, naprawdę
wiedziałem, mógłbym zacytować obszerne fragmenty tego utworu. Levy potrząsnął
głową. Faktycznie jesteś wariatem; mogłeś przecież zrobić na facecie wrażenie.
Biesenthal zgrabnie zeskoczył z ławki i zaczął się przechadzać po sali. Przez
jakiś czas zachowywał milczenie, jakby dając im szansę, aby mu się dobrze przyjrzeli
i aby głęboko zapadł im w świadomość fakt, że znajdują się w obecności Biesenthala.
Jego seminarium z historii współczesnej było najbardziej prestiżowym wykładem na
uniwersytecie Columbia, może z wyjątkiem seminarium Barzun-Trillinga z literatury;
Levy nie był pewny, czy to drugie seminarium było kontynuowane.
- Będziemy się spotykać co dwa tygodnie. Będę przychodził punktualnie - i
wy też. Obiecuję, że moje wykłady będą oszałamiające przynajmniej w pięćdziesięciu
procentach. Od czasu do czasu mogą być jeszcze lepsze, najczęściej jednak są jedynie
znakomite. Zwykle nie spotykam się zbyt często z moimi studentami, ale
niewątpliwie będę przy waszych egzaminach ustnych i dołożę wszelkich starań - co
jest rzeczą bardzo rozsądną - abyście zbyt szybko nie otrzymali tytułów naukowych.
Możecie mnie potraktować jak szczególnego rodzaju zawalidrogę. Lubię też, w
pewnym sensie, wściubiać nos w nieswoje sprawy i mogę sprawić wam więcej bólu,
jeśli poznam wasze mocne strony. Znając je bowiem, będę się mógł zająć tymi
słabszymi. Proszę więc teraz o zwięzłe przedstawienie tematów waszych dysertacji.
Chambers!
- Realia życia Murzynów na Południu w odniesieniu do nierealności prozy
Faulknera.
Biesenthal zatrzymał się nagle.
- A jeśli nie istnieje tu żadne odniesienie?
- Taką właśnie mam nadzieję - powiedział Chambers.
Bardzo bym chciał, aby moja praca była krótka.
Usłyszawszy to, Biesenthal uśmiechnął się.
Och, jakiż ten Chambers inteligentny - pomyślał Levy. A przynajmniej
odpowiada płynnie i szybko. Boże, jak chciałbym umieć tak odpowiadać.
- Panna Riordan? Pani Riordan, cóż za uchybienie z mojej strony!
- Dziewiętnastowieczne europejskie sojusze wojskowe - analiza krytyczna.
- A pan? - profesor zwrócił się do przedstawiciela płci męskiej rodziny
Riordanów.
- Humanizm Carlylego - wykrztusił z siebie. - Kuh-kuh-Car - powiedział.
- To naprawdę okropny pomysł, Riordan. Nikt w pańskim wieku nie powinien
interesować się tak nudnym tematem. Intelektualiści nie powinni stawać się nieznośni
przed przekroczeniem dwudziestego piątego roku życia - tak mówi nasza karta praw.
Teraz zwrócił się do Levy'ego.
- Pan?...
- Tyrania, proszę pana - zdołał wykrztusić Levy; serce, przestań tak walić! -
Przypadki tyranii w amerykańskim życiu politycznym, takie na przykład jak
stłumienie strajku policjantów bostońskich przez Coolidge'a i zamykanie przez
Roosevelta Amerykanów japońskiego pochodzenia w obozach koncentracyjnych na
Zachodnim Wybrzeżu w latach czterdziestych.
Biesenthal spojrzał mu prosto w oczy.
- Mógłby pan również wziąć pod uwagę problemy związane z McCarthym.
- Słucham, panie profesorze? - to jedyne słowa, jakie Levy zdołał wykrztusić.
A więc okazało się, że Biesenthal jednak wiedział wszystko.
- Joseph. Był senatorem z Wisconsin. Na początku lat pięćdziesiątych
przeprowadził serię brutalnych czystek.
- Miałem zamiar poświęcić mu jeden rozdział, panie profesorze.
Biesenthal usiadł teraz za biurkiem.
- Niech wszyscy teraz powstaną - powiedział - i szybko odejdą. Na koniec
tylko jedno ostrzeżenie. - Młodzi ludzie zatrzymali się. - Studenci często obawiają
się, że kiedy kontaktują się ze swymi nauczycielami, w pewnym sensie zawracają im
głowę. Chciałbym was zapewnić, że w moim przypadku ta obawa jest w stu
procentach uzasadniona i gdy ktoś będzie szukał ze mną kontaktu, faktycznie
potraktuję to jako próbę naprzykrzania mi się, a więc proszę to robić tak rzadko, jak
to jest możliwe. - Mówiąc to robił wrażenie, jakby niemal chciał się uśmiechnąć.
Niektórzy zaśmiali się. Nie był to jednak śmiech zbyt spontaniczny.
- Levy - powiedział Biesenthal, gdy Levy był już niemal na zewnątrz sali.
- Tak, panie profesorze?
Biesenthal wskazał drzwi.
- Zamknij je - powiedział. Skinął na młodzieńca palcem. - Podejdź bliżej -
powiedział. Wskazał krzesło w pierwszym rzędzie. - Usiądź - powiedział.
Levy usiadł. W tym momencie było ich w sali tylko dwóch.
Zapanowała cisza.
Levy próbował zachować spokój.
Biesenthal spojrzał z góry na Levy'ego; w oczach profesora był
charakterystyczny błysk.
- Znałem twojego ojca - powiedział wreszcie.
Levy pokiwał głową.
- Jeśli chodzi o ścisłość, znałem go bardzo dobrze. Był moim nauczycielem.
- Tak, panie profesorze.
- Byłem smarkaczem, kiedy mnie znalazł, całkiem nieźle się wtedy
zabawiałem, a oleju w głowie miałem tylko tyle, by nie wpaść w jakieś większe
tarapaty.
- O tym nie wiedziałem, panie profesorze.
Biesenthal nie przestawał przyglądać się badawczo młodemu mężczyźnie; z
jego oczu nie znikał blask.
- T. B. Levy - powiedział w końcu Biesenthal.
Zakładam, że ponieważ twój ojciec nosił przydomek Macaulay, ty jesteś
Thomas Babington.
- Tak, panie profesorze, staram się jednak nie eksponować nazwiska
Babington.
- Przypominam sobie, że było was dwóch; czyim imieniem ochrzczono tego
drugiego?
- Thoreau. Nazywa się Henry David - to była prawda, lecz Levy nigdy tak się
do niego nie zwracał. Gdy byli sami, nazywał go Doc. Był to ich wielki i jedyny
sekret.
Na całym świecie nikt inny nie używał imienia Doc. Podobnie Doc był jedyną
osobą na całym świecie, która nazywała brata Babe.
- Czy on również jest dobrze zapowiadającym się intelektualistą?
- Nie, panie profesorze, jest świetnym biznesmenem. Zarabia worki pieniędzy
i do niedawna był zupełnie normalnym facetem, lecz od jakiegoś czasu nosi ubrania
firmy Brooks Brothers, a w jego zachowaniu zaczynają się pojawiać oznaki
dyletantyzmu na prawdziwie światowym poziomie. Ma bzika na punkcie francuskich
restauracji i pije wyłącznie burgunda. Można usnąć z nudów, słuchając jego
opowiadań na temat makijażu jednej dziewczyny i nosa jakiejś innej. Myślę, że mój
ojciec wydziedziczyłby go.
Biesenthal uśmiechnął się.
- Twój ojciec wielce cenił precyzję, świadczą o tym wasze imiona.
- Dlaczego, panie profesorze?
- Thoreau i Macaulay zmarli w tym samym roku.
Nie - pomyślał Levy, mając zamiar poprawić profesora. Macaulay zmarł w
roku 1859, natomiast Thoreau trzy lata później. Levy nerwowo pogładził się rękami
po brzuchu. Cóż zrobić, cóż zrobić? Trzy lata to w końcu żadna różnica, jednak Tom
Macaulay leżąc na łożu śmierci mógłby wyrazić odmienny pogląd w tej sprawie. Hej!
Babington, trzy lata dłużej czy krócej, może dla ciebie nie ma to znaczenia, w takich
kwestiach wypowiadaj się jednak wyłącznie w swoim imieniu!
- Nie jestem... - zaczął Levy.
Biesenthal nie przestawał świdrować młodzieńca swymi piekielnymi oczami.
- To znaczy nie jestem całkiem pewny... zawsze sądziłem, że jeden z nich
zmarł w roku 1858, a drugi w 1862. Jakże człowiek może się pomylić! Dziękuję za
sprostowanie.
Biesenthal zawahał się przez chwilę.
- Nie... nie, oczywiście, masz zupełną rację, to ja się pomyliłem. Jeden z nich
faktycznie zmarł trzy lata po drugim. Źle się wyraziłem, wybacz mi. Chciałem, rzecz
jasna, powiedzieć, że urodzili się w tym samym roku; dokładnie rzecz biorąc, również
w tym samym miesiącu.
Levy wciąż nerwowo masował brzuch. Datę urodzin tych dwóch mężczyzn
dzielił okres siedemnastu lat, lecz takiemu człowiekowi jak Biesenthal nie można
było przecież wytknąć drugiego błędu. W każdym razie nie w tym samym dniu. W
ciągu całego życia - czemu nie, ale raz za razem - mógł to zrobić jedynie ktoś, kto
celowo narażał się na wzbudzenie gniewu profesora.
- Tak, panie profesorze - powiedział Levy.
- Nigdy więcej - zaczął Biesenthal głosem niskim, lecz wykazującym objawy
rosnącej irytacji - już nigdy więcej nie próbuj potakiwać mi dla świętego spokoju!
- Nigdy bym sobie na to nie pozwolił, panie profesorze.
- Kiedy urodził się Macaulay?
- W roku 1800.
- A H. D. Thoreau?
- Około roku 1800.
- Kiedy?
- Siedemnaście lat później.
- Proszę mnie poprawiać, jeśli się mylę, drogi panie! Jakże inaczej mogę
poznać twoje umiejętności? Nie lubię ludzi, którzy mi bez przerwy potakują.
Wszyscy się zawsze ze mną zgadzają, a to mnie nudzi, proszę pana, to mnie nudzi.
Poszukuję wybitnych umysłów. Intelekt twojego ojca budził we mnie głęboki
szacunek. Budził we mnie uwielbienie. Czy jesteś równie wybitny jak on?
- Och nie. Nie, panie profesorze.
- Osąd w tej sprawie pozostaw mnie. Nie mogę jednak ocenić cię właściwie,
jeśli nie zademonstrujesz swoich umiejętności. Gdy będziesz je nadal ukrywał,
przyjmę założenie, że jesteś próżniakiem i zaliczę cię do tej samej kategorii, do której
należał ten chłopak o nazwisku Riordan. „Młody Levy?! To bardzo smutne. Jego
ojciec miał umysł, którego zazdrościł mu cały świat, lecz jego syn, niestety, nigdy nie
potrafił nauczyć się czegoś więcej niż dziecinnych wierszyków.” Czy taka ocena
byłaby dla ciebie zadowalająca?
- Pan wie, że nie.
- Dlaczego znalazłeś się na uniwersytecie Columbia, Levy?
- To dobra uczelnia.
- Oczekuję jakiejś lepszej odpowiedzi.
- Ponieważ pan tu jest.
- Cóż, ta odpowiedź jest z pewnością lepsza i na pewno bardziej mi schlebia,
ale podejrzewam, że również jest tylko częścią prawdy. Oczywiście przeglądałem
dzisiaj twoje świadectwa szkolne. Sprawdzam każdą osobę, która uważa, że jest
godna tego, by stać się moim podopiecznym. Levy, czy uważasz że jestem
arogantem?
- Och nie, panie profesorze.
- Twój ojciec uważał, że jestem. Nieustannie pastwił się nade mną. Chodziłeś
do szkoły w Denison; jeśli się nie mylę, do jednej z tych kiepskich koedukacyjnych
szkółek w Ohio.
- W informatorze szkolnym sformułowano to trochę inaczej.
- I uzyskałeś stypendium Rhodesa.
Levy przytaknął.
- Stypendysta Rhodesa. Z Denison. Świadczy to o twoich niezwykłych
zdolnościach, wszyscy stypendyści Rhodesa, których znam, studiowali później w
jednym z uniwersytetów Ivy League. Levy, w jaki sposób dokonałeś takiego
wyczynu?
- Nie wiem, panie profesorze, po prostu złożyłem podanie.
Najprawdopodobniej trafiłem na dość słaby rok.
- Najprawdopodobniej. To wyjaśniałoby wszystko. Wyobrażam sobie, jakie
wrażenie musiało to zrobić w Denison. Nie wątpię, że dostałeś to stypendium jako
pierwszy w historii szkoły.
Levy siedział w milczeniu.
- Byłeś prawdopodobnie pierwszym, który w ogóle ubiegał się tu o miejsce.
Levy nic nie odpowiedział.
Biesenthal odczekał dłuższą chwilę, zanim zadał następne pytanie:
- Dlaczego jesteś na uniwersytecie Columbia, Levy?
- Tak się po prostu złożyło - wymamrotał Levy.
- To nieprawda, że tak się po prostu złożyło, Levy. Ponieważ twój ojciec był
również stypendystą Rhodesa, chodził do tej samej kiepskiej koedukacyjnej szkółki w
Ohio, i również przyjechał tutaj, by napisać doktorat... Jest taki fragment w jednej z
powieści o Jamesie Bondzie: „jeśli coś się zdarza pierwszy raz - jest to zbieg
okoliczności, jeśli podobna rzecz zdarza się po raz drugi - można powiedzieć, że to
czysty przypadek, za trzecim jednak razem to działanie ze strony wroga”.
Levy'ego oblewały siódme poty. Jeśli jeszcze raz pobiegnę na uczelnię,
powinni mnie zamknąć w jakimś odosobnionym miejscu - pomyślał Levy. Nie w tym
leżał jednak problem, gdyż Levy pocił się w tej chwili z zupełnie innego powodu.
- Rozdział dotyczący McCarthy'ego jest najważniejszą częścią twojej
dysertacji, czy tak?
- Trudno mi powiedzieć, panie profesorze, biorąc pod uwagę fakt, że
skłamałbym mówiąc, że cokolwiek do tej pory napisałem.
- Rozdział dotyczący McCarthy'ego jest najważniejszą częścią twojej
dysertacji, czy tak?
- Tak.
- To mnie bardzo martwi, Levy.
- To tylko dysertacja, profesorze Biesenthal.
- Przykro mi to mówić, ale nie możesz wypełnić luk, które zostawił po sobie
twój ojciec. Być może, wszystko jest możliwe, wyciśniesz jeszcze większe piętno na
nauce, ale to będzie twoja zasługa, nie twojego ojca.
- Proszę posłuchać; jestem tutaj... chce pan znać prawdę, powiem panu
prawdę... jestem tutaj, gdyż była to najlepsza oferta stypendialna - i to jest cała
prawda. Nie jestem tu w jakiejś misji, nic podobnego.
- To dobrze. Ponieważ minęło zbyt wiele czasu, nie możesz już nic zrobić,
żeby go oczyścić.
- Wiem o tym, ponieważ nie trzeba go oczyszczać, był niewinny. - Levy
podniósł szybko wzrok na Biesenthala.
Z przeklętych oczu wciąż nie znikał ten charakterystyczny błysk...
4
Będąc w Londynie, Scylla nigdy nie wznosił się na szczyty swoich
możliwości. Nie dlatego, że nie lubił tego miejsca. Wręcz przeciwnie. Już wiele lat
temu, gdy po raz pierwszy odwiedził to miasto, doznał uczucia, że tu właśnie
powinien był zamieszkać. Związki uczuciowe z miastem pogłębiły się jeszcze
bardziej w ciągu dziesięciu lat, licząc od momentu, gdy Scylla skończył lat
dwadzieścia.
Gdy miał trzydzieści, poznał w Londynie Janey i bardzo się zakochał. I w tym
właśnie tkwił problem. Niezależnie od tego, jak ważne wykonywał zadanie, nie
potrafił się zmusić do odpowiedniej koncentracji. On i Janey byli już ze sobą od
pięciu lat. Ze strony Scylli nie była to wielka namiętność, lecz jego uczucia okazały
się wystarczająco głębokie, by związek ten przetrwał tak długo. Tego wieczoru
przechadzał się po Mount Street, oglądając wystawy sklepowe i myśląc o Janey;
nagle zaczął głośno śpiewać piosenkę „Mglisty dzień w Londynie”. Jednak w samą
porę przywrócił kontrolę nad swoimi uczuciami i nie rozśpiewał się na tyle głośno,
aby jakiś przechodzień mógł usłyszeć tę serenadę; tak czy owak jego zachowanie
oznaczało, że nie osiągnął w tym momencie stopnia koncentracji, jaki w tego typu
pracy potrzebny jest często do tego, by po prostu przeżyć.
Spojrzał na zegarek. Było przenikliwe zimno; był wrzesień i dochodziło wpół
do czwartej rano. Pochuchał przez chwilę w dłonie, podniósł kołnierz płaszcza i
owinął nim ciasno szyję. Kupił ten płaszcz wiele lat temu u Burberry'ego i wiedział,
że jest już stary i niemodny, ale czy miało to jakieś znaczenie?
Usiadł i spokojnie czekał. Do czekania można się było jakoś przyzwyczaić.
On jednak nienawidził czekać; z drugiej strony ileż to razy zmusza się do tego
innych, wyprowadzając ich z równowagi. Zdobycie przewagi było warte każdej ceny.
To dziwne, ale Scylla nie lubił zmuszać innych do czekania, podobnie jak sam nie
lubił, gdy ktoś inny kazał mu czekać na siebie. Postanowił jednak zachowywać
spokój. „Oni” próbowali zdobyć przewagę i gdy się wreszcie pojawią, będą
przekonani, że on - Scylla - będzie zdenerwowany, niespokojny, nawet zirytowany, a
więc pomyślą, że to oni są w korzystniejszej sytuacji. Gdy jednak świadomie
doprowadza się do tego, by owi „oni” odnieśli takie wrażenie, wtedy - rzecz jasna -
tracą swą przewagę. To właśnie sprawiało, że Scylla był najlepszy, potrafił
zachowywać absolutny spokój i nie zdradzać niczego swoim zachowaniem.
Przynajmniej wtedy, gdy był u szczytu formy. Jednakże w Londynie nigdy się
to właściwie nie zdarzało. W Londynie stawał się łatwiejszym celem dla wroga, choć
do tej pory nikt nie potrafił tego wykorzystać.
Trzecia trzydzieści pięć...
Scylla ponownie zmienił pozycję. Ławka nie była po prostu przystosowana do
tego, by długo na niej siedzieć. Spojrzał w dal i wśród ciemnej zieleni Kensington
Gardens dojrzał kontury Albert Memorial. Cóż za wspaniały pomnik ku czci złego
gustu. Zwykle bardzo mu się podobał, lecz nie teraz, w środku tej przeklętej nocy,
gdy ze zmarzniętym tyłkiem musiał czekać na wykonanie tego głupkowatego zadania.
Wcześniej tego samego dnia zaoferował Rosjanom rysunek najważniejszej
części „inteligentnej bomby”, której posiadaniem tak bardzo upajało się ostatnio
wojsko; była to bomba, która nie spadała na ziemię jak inne - krążyła w powietrzu tak
długo, aż znajdowała wcześniej ustalony cel i dopiero wtedy spadała. Powodem, dla
którego misja Scylii była „głupkowata”, było to, że Rosjanie posiadali już ten
rysunek. Nie mieli jednak okazji nas o tym powiadomić, więc teraz musieli się zjawić
w parku, oficjalnie wyrazić zgodę na zakup rysunku i w wyniku pewnych
wzajemnych ustępstw dobić targu. Cóż, taki był cały „Rok 1984”; aż robi się
niedobrze.
Kroki.
Scylla odwrócił wzrok od Albert Memorial; spojrzał na pustą ławkę
znajdującą się naprzeciwko. W tym właśnie momencie miał wykonać najgłupszą
część zadania. Choć w tym fachu pracował już długo, gdy przychodził moment
wypowiedzenia jakiegoś hasła, nie mógł się powstrzymać od śmiechu i chichotał
niczym przedszkolak. Wielki Boże, któż inny mógł się spotykać na ławce w parku o
godzinie 3.39 rano?
To pytanie nie wymagało odpowiedzi.
Naprzeciwko Scylli usiadła w ciemnościach dziewczyna o delikatnej urodzie.
Było to dziwne z kilku powodów: a)płci; b)faktu, że powierzyli tak „ważną” misję tak
delikatnej i słabej kobiecie. Niezależnie od tego sprawiała wrażenie spokojnej; ktoś,
kto nie miał w tych sprawach doświadczenia, mógł odnieść wrażenie, że kobieta jest
zupełnie opanowana. Scylla wyobraził sobie jednak, jak mocno wali jej serce.
Kobieta wyciągnęła paczkę papierosów i uczyniła taki gest, jakby chciała
poczęstować Scyllę.
Potrząsnął głową.
- Rakotwórcze. - Jezu, znów poczuł tę nieodpartą chęć, aby wybuchnąć
śmiechem. Co stałoby się, gdyby nie powiedział „rakotwórcze”? Mógł przecież
powiedzieć: „Przykro mi, kochanie, nie palę”. Czy odeszłaby wtedy? Oczywiście że
nie. Scylla siedział w dokładnie ustalonym miejscu i w momencie, który był ustalony
równie dokładnie, jak miejsce. Cóż za dziecinada! Gdyby kiedykolwiek został
szefem, pierwszą jego decyzją byłoby zrezygnowanie z używania haseł.
Kobieta zapaliła papierosa.
- Trudno rzucić ten nałóg.
- Inaczej nie byłby nałogiem - powiedział Scylla.
Powiedziawszy to, głęboko odetchnął. Przynajmniej tę idiotyczną część
zadania miał już za sobą.
Kobieta przez jakiś czas siedziała i paliła, zbyt głęboko zaciągając się dymem.
- Jesteś Scylla? - spytała w końcu.
Wielki Boże, czy pomyślała, że po tym wszystkim mógł okazać się kimś
innym? Jej brak doświadczenia zaczynał go powoli irytować. Zbyt długo działał w
tym fachu, by teraz mieć do czynienia z głupcami i kimś w rodzaju chłopców na
posyłki. Nie odpowiedział nic, skinął jedynie głową.
- Myślałam, że jesteś kobietą.
Myślałem, że jesteś mężczyzną - pomyślał tylko Scylla. Była to oczywiście
prawda, więc rzecz jasna, nie mógł tak odpowiedzieć.
Nie odpowiedział nic.
- Czy przypadkiem Scylla nie była kobietą-potworem?
- Scylla to nazwa skały. Skały znajdującej się obok niebezpiecznego wiru. Wir
nosił nazwę Charibdis.
- I tym właśnie jesteś? Skałą?
Był faktycznie skałą. Przynajmniej wtedy, gdy miał dobry dzień. Scylla
zachował milczenie. Zdążył się już zorientować, że kobieta stosuje taktykę
wymijającą. Nie wiedział jednak, czy robi to dlatego, że jest w tej pracy mało
doświadczona, czy też z jakiegoś innego powodu.
- Polecono mi, abym ci przekazała, że wasza cena jest zbyt wygórowana.
- Czy polecono ci również, aby wynegocjować nową? - Miała naprawdę
bardzo ładną, a jednocześnie delikatną twarz. On natomiast był świadomy tego, że
jego ciało jest duże i mocno umięśnione.
Skinęła głową.
- Oczywiście.
- Chryste, negocjujmy więc, przedstaw swoją ofertę, na tym przecież polegają
negocjacje.
- Oczywiście. - Znów skinęła głową.
Siedziała na ławce i wyglądała tak, jakby wpadła w panikę; chciała to przed
nim ukryć, lecz nie udawało się jej; sprawiała wrażenie, jakby za chwilę ktoś ją miał
zabić - i w tym momencie mózg Scylli przesłał spóźnioną wiadomość: nie ją, nie ją,
to ciebie ktoś próbuje zabić...
I jeśli szczęście jest wynikiem przeznaczenia, to Scylla je miał, gdyż
instynktownie podniósł prawą rękę i dotknął nią gardła na ułamek sekundy wcześniej,
niż znalazł się w tym samym miejscu drut, którym ktoś próbował go udusić; gdy drut
zaciskał się na jego szyi coraz mocniej, wrzynając się w dłoń, Scylla pomyślał, że to
nie może stać się w tej chwili, tu - w Londynie - choć logika mogłaby wskazywać
inaczej. Z drugiej strony logiczne myślenie prowadziło do jednego wniosku - nawet w
chwilach, gdy Scylla nie był maksymalnie skoncentrowany, nikt nie posiadał takich
umiejętności, aby zajść go od tyłu bezszelestnie. I gdy drut coraz głębiej przecinał
dłoń Scylli, a on sam poczuł się otumaniony, wtedy zdołał zrozumieć, że jest w
błędzie - był taki człowiek i musiał nim być Chen - wątły, lecz zawsze przynoszący
śmierć. Sam mistrz S. L. Chen - i właśnie on stał teraz za plecami Scylli i zabijał go...
Gdy Chen zorientował się, że ma do czynienia ze Scyllą, odczuł satysfakcję.
To uczucie nie wynikało z przesadnej wiary we własne siły, lecz raczej z
przeświadczenia, że takie spotkanie było nie do uniknięcia. Kiedyś musiało dojść do
walki między Chenem a Scyllą i lepiej się stało, że doszło do niej właśnie teraz -
teraz, gdy on, Chen, był stroną atakującą. Zgodnie z kodeksem uczciwości, Chen
najchętniej spotkałby się z przeciwnikiem w pustym pokoju; obaj byliby prawie
nadzy - i niech jeden zwycięży, a drugi zginie. W tym przypadku miało być jednak
inaczej. Niezależnie od tego Chen odczuwał satysfakcję, gdy odkrył, że ma do
czynienia właśnie ze Scyllą.
Nie był jednak zadowolony z okoliczności, w jakich mieli stoczyć walkę. Nie
miał nic przeciwko ciemnościom ani miejscu, którym był park, nie przeszkadzała mu
również nocna pora. Tym, co mogło okazać się kłopotliwe, była pora roku. Chen
wiedział o tym od samego początku. Gdyby było lato, Scylla pojawiłby się
prawdopodobnie w spodniach i koszuli i jego szyja byłaby łatwym celem dla rąk
Chena. Był jednak wrzesień i nie było wątpliwości co do tego, że Scylla będzie miał
na sobie płaszcz i że z pewnością będzie chłodno - a to oznaczało, że kołnierz
płaszcza będzie prawdopodobnie podniesiony, a jeśli nie widzi się wyraźnie
najczulszych miejsc na szyi, tych miejsc, gdzie zadaje się śmiertelny cios, można
wtedy jedynie sprawić ból - i wtedy Scylla może mieć szansę na kontratak. A może
nawet na zwycięstwo.
Chen był bardzo przeciwny takiemu obrotowi sprawy, więc postanowił użyć
nunchaku.
Była to doskonała broń, stara jak świat; dwie twarde drewniane pałki
połączone ze sobą drutem lub - jeśli ktoś woli - skórzanym paskiem.
Chen był zwolennikiem stosowania drutu.
Był mistrzem w posługiwaniu się nunchaku. U mieszkańców Kaukazu broń ta
- ze względu na swój dziwny wygląd - budziła strach. Biali nazywali ją nunczako.
Panowała opinia, że najgorsze, co się może zdarzyć, to mieć za przeciwnika Chena
posługującego się nunczako.
Na ekranach kin pojawiły się szalone filmy o walkach kung-fu. Nunczako
posługiwał się również Bruce Lee; na oczach przerażonego Chena święty przedmiot
stał się zabawką w rękach młodocianych przestępców na całej kuli ziemskiej.
Dzieciaki używały nunczako w Los Angeles. Broń ta stawała się popularna w
Liverpoolu. Popularna. I to było poniżające. Oglądając filmy z Brucem Lee, Chen
dostawał spazmów.
Na spotkanie ze Scyllą Chen zjawił się o 2.30.
Wiedział, że dziewczyna miała przyjść o 3.30, ale wiedział również, że spóźni
się o dziewięć minut, by rozdrażnić dużego mężczyznę. Chen zakładał, że Scylla
zjawi się przed trzecią - Chen zawsze przychodził wcześniej, gdy miał się z kimś
zmierzyć, i byłby zaskoczony, gdyby Scylla nie postąpił podobnie. O 2.30 Chen
dokonał krótkiej, lecz dokładnej analizy otoczenia wokół ławki, na której miał usiąść
Scylla. Znalazł najbardziej odpowiednie miejsce, które znajdowało się nie opodal
krzaków. Chen uznał, że nawet w przypadku mocnego powiewu wiatru niczym nie
zdradzi swojej obecności.
Przemyślawszy to wszystko, Chen kucnął za krzakiem.
Mógł tak wytrwać... jak długo? Przez cały dzień? Z pewnością tak. Potrafił
cały dzień pozostawać w nieruchomej pozycji. Prawdopodobnie mógłby to robić
jeszcze dłużej. Być może, okaże się to kiedyś konieczne. W tej chwili zamarł w
bezruchu i gdy Scylla przybył o trzeciej i rozejrzał się wokół, stanowił niejako część
otaczającego to miejsce krajobrazu. Nie było nic, co mogłoby zdradzić jego obecność.
Znajdował się już na miejscu przed przyjściem Scylii, po śmierci Scylli już go tam
nie będzie.
Trzymał w rękach nunczako, każdą pałkę w innej ręce. Łączący drewniane
pałki drut o chropowatej powierzchni zwisał luźno. O 3.41 wstał i poczuł, że jego
mocne ręce są gotowe do działania. Ręce były jego chlubą; przez całe życie polegał
wyłącznie na nich - inne części ciała miał bowiem wątłe i słabe. Waga jego ciała
nigdy nie przekroczyła stu funtów.
Chen zaczął posuwać się do przodu.
- Czy przypadkiem Scylla nie była kobietą-potworem?
- Scylla to nazwa skały. Skały znajdującej się obok niebezpiecznego wiru. Wir
nosił nazwę Charybdis.
- I tym właśnie jesteś? Skałą?
Scylla zachował milczenie.
Chen podchodził coraz bliżej.
- Polecono mi, abym ci przekazała, że wasza cena jest zbyt wygórowana.
Niech ją szlag trafi! - pomyślał Chen. Pospieszyła się zbytnio, a miała przecież
podejść powolnym krokiem. Tyle lat w tym fachu, a teraz trafił na taką nowicjuszkę!
Scylla będzie w tej chwili kontrolował bieg wypadków. Chen chciał przyspieszyć,
lecz gdy trzeba zachować ciszę, szybkość przestaje być sprzymierzeńcem. Należy
kroczyć pewnie, lecz powoli. W przeciwnym razie istnieje ryzyko, że można zdradzić
swą obecność ocierając materiałem o materiał, nadeptując patyk na ziemi lub też
wydając jakieś inne dźwięki.
- Czy polecono ci również, aby wynegocjować nową?
Chen znajdował się w odległości sześciu stóp od dużego mężczyzny. Wolałby
znajdować się w odległości czterech stóp od niego, lecz wszystko zepsuła ta cholerna
dziewczyna.
- Oczywiście.
W tym momencie znajdował się w odległości trzech stóp od Scylli.
- Chryste, negocjujmy więc, przedstaw swoją ofertę, na tym przecież polegają
negocjacje.
- Oczywiście - powiedziała i kiedy Chen zaciskał drut na gardle Scylli,
wiedział już, że Scylla uniósł wcześniej rękę. Używając prawej ręki, próbował nie
dopuścić do tego, by drut zacisnął się na jego gardle.
Dziwka - pomyślał Chen, lecz jednocześnie wyrzucił z głowy wszystkie myśli,
koncentrując się jedynie na tym, co robi. Już wcześniej przecinał ludzkie ciało
podobnym drutem i wiedział, że kości ręki łamią się wtedy jak zapałki.
Przyjął odpowiedniejszą do tego celu pozycję i zachowując doskonałą
równowagę ciała, rozpoczął swój akt zabijania...
Gdy krew niemal trysnęła ze zranionej prawej dłoni, Scylla zauważył, że
siedząca naprzeciwko niego dziewczyna trzyma w ręce pistolet. Była to z jej strony
czysta głupota, gdyż użycie broni palnej w ciemnościach wywołałoby jedynie
niepotrzebny zamęt, a celny strzał mógł być tylko wynikiem szczęśliwego zbiegu
okoliczności. Choć wzięcie pistoletu nie było rozsądnym posunięciem, Scylla mógł
się jednak stać łatwym celem, gdyby tylko dziewczyna okazała się szybsza - w
pewnym bowiem momencie Scylla odczuł paraliżujący ból, a taki ból potrafi
odwrócić cały bieg wypadków. Ból przyćmiewa umysł i blokuje działanie zmysłów,
uniemożliwia działanie zgodne z logiką, doświadczeniem i odbytym szkoleniem.
Tak więc przez chwilę, gdy drut coraz głębiej wrzynał się w ciało, Scylla
poczuł, że słabnie, że ma przyćmiony umysł oraz że nadchodzi jego godzina śmierci.
Lecz dziewczyna była powolna, zbyt powolna - i krytyczna chwila
przeminęła.
Mózg Scylli odzyskiwał utraconą władzę. Scylla był przecież skałą. Pamiętaj
o tym! Scylla, jesteś skałą i musisz coś zrobić - i to natychmiast. Słowa te jakby
głośnym echem odbiły się w jego umyśle, gdyż nagle zorientował się, że dziewczyna
z pistoletem podnosi się z ławki. Jakie to mogło mieć jednak znaczenie, czy kula
przeszyje głowę trzeźwo myślącą, czy też zamroczoną z powodu bólu? Na domiar
złego za Scyllą znajdował się jeszcze Chen, równy w walce, a być może jedyny... ale
ty, Scylla, jesteś skałą i musisz coś zrobić!
Coś niezwykłego, nadzwyczajnego - coś, czego nikt nie dokonał - i masz na to
pięć sekund. A więc zrób to.
Chen był na swój sposób wielki, ale równocześnie był mały. Dziewczyna
podchodziła coraz bliżej. Chen był szybki, lecz w tym momencie stał nieruchomo -
dziewczyna podniosła pistolet i była gotowa do strzału - a więc gdyby udało się
ruszyć Chena z miejsca, gdyby udało się doprowadzić do tego, by choć na chwilę
stracił równowagę, gdyby tylko udało się to zrobić...
Scylla wiedział już, jak działać.
Widział człowieka, który tego dokonał. Widział to tylko jeden raz. Na boisku
do koszykówki. Niezrównany Monroe zmierzył się z geniuszem piłki, Frazierem.
Najwspanialszy napastnik przeciwko największemu obrońcy. W pobliżu tych dwóch
nie było nikogo. Monroe ruszył na kosz i zrobił zwód w prawo, a jeśli zrobi się zwód
w prawo, są tylko dwie rzeczy, które można zrobić w następnej kolejności: zrobić
zwód w prawo i ruszyć lewą stroną lub też zrobić zwód w prawo, następnie zwód w
lewo i ruszyć stroną prawą.
Monroe nie zrobił ani jednego, ani drugiego.
Zrobił zwód w prawo i ruszył prawą stroną, omijając Fraziera, któremu
jedynie pozostało obejrzenie celnego rzutu przeciwnika.
Scylla zrobił zwód w prawo i ruszył do przodu prawą stroną.
W tym kierunku przechylił ciało wzdłuż ławki, a potem, gdy wydawało się, że
raptownie zatrzyma się, by zamarkować ruch z powrotem w lewą stronę, zebrał w
sobie wszystkie siły, jakie mu jeszcze pozostały, by przesunąć się dalej na prawo. W
tym momencie odczuł, że z chwilą, gdy Chen stracił równowagę, drut na jego szyi
nagle rozluźnił się.
Całą siłą swego wielkiego ciała Scylla ruszył teraz do przodu, ciągnąc za sobą
małego mężczyznę, który nie sprawiał wrażenia, aby czuł się szczęśliwy z powodu
takiego obrotu sprawy. Gdy Scylla znalazł się już poza ławką i poczuł, że jego ciało
zachowuje odpowiednią równowagę, zebrał wszystkie siły i wykonał przerzut przez
ramię. Bezradny Chen jak piłka poszybował w kierunku dziewczyny, która i tym
razem okazała się zbyt powolna.
Oboje z łomotem upadli na ziemię. Dziewczyna była w szoku. Jej pistolet
potoczył się po chodniku. Scylla zauważył go, ale w tym samym momencie dostrzegł
go również Chen, który rzucił się po broń i desperackim wysiłkiem próbował jej
dosięgnąć. Na betonowym chodniku przypomniał uciekającego karalucha.
Scylla nie przeszkodził mu.
Jego prawa ręka obficie krwawiła i była w chwili prawie bezużyteczna. Scylla
przypatrywał się Chenowi, który podchodził coraz bliżej. Nagle wymierzył mu cios
nogą w głowę - albo raczej próbował to zrobić... Chen był bowiem gotowy do obrony
i zdołał złapać Scyllę za stopę - wykręcił ją i rzucił przeciwnika na ziemię. Scylla
zaatakował uderzeniem z lewej, lecz cios jedynie musnął głowę Chena, który pomimo
pozycji klęczącej i oszołomienia z powodu przerzutu przez ramię potrafił zrobić
szybki unik. Scylla wymierzył następny cios z lewej, lecz i tym razem Chen zrobił
unik. Scylla jeszcze raz spróbował, lecz znów chybił, gdyż Chen był szybki i swymi
raptownymi ruchami przypominał karalucha lub owada wodnego, którego choć się
widzi i chce się go złapać, nigdy się to nie udaje. W tym momencie obaj mężczyźni
rzucili się w kierunku pistoletu, lecz żaden z nich go nie dosięgnął i gdy Scylla
zrozumiał, że nie zdoła ubiec przeciwnika, kopnął go - pistolet zniknął gdzieś w
ciemnościach. Wtedy Chen wymierzył Scylli cios w szyję, lecz ten wykonał
nieznaczny ruch, który go ocalił. Cios był jednak bolesny - rozwścieczył Scyllę i
spowodował, że pociemniało mu w oczach. Pomyślał wtedy, że nie wolno mu
dopuszczać do takich sytuacji. Jeśli straci zdolność trzeźwej oceny wypadków, będzie
po nim. Znów spróbował uderzyć lewą ręką, lecz chybił; prawej nie mógł użyć, gdyż
byłoby to zbyt bolesne. Wiedzieli o tym obaj, więc gdy Scylla zdecydował się w
końcu na zadanie śmiertelnego ciosu z prawej, dał się słyszeć podwójny wrzask
wywołany potwornym bólem - i trudno ocenić, czyje cierpienie było bardziej
dotkliwe: Scylli czy Chena. Można było mieć pewność tylko co do jednego:
cierpienie Chena trwało krócej. Zdyszany Scylla wstał, przeszedł obok martwego
ciała mieszkańca Orientu i w milczeniu skończył z dziewczyną. Następnie pobiegł
ścieżką w dół w kierunku Albert Memorial. Biegnąc owinął chusteczką prawą rękę.
Najbliższy automat telefoniczny znajdował się naprzeciwko Kensington Gore.
Zbliżając się do niego, Scylla zwolnił i zaczął iść niemal spacerowym krokiem, bo
choć była dopiero 3.45 rano, potencjalni przeciwnicy mogli już nie spać, a biegnący
mężczyzna w nocy wyglądał podejrzanie. W kłopotliwych sytuacjach należało iść -
nie biec.
Scylla wrzucił do automatu odpowiednie monety, wykręcił odpowiedni numer
i już po pierwszym sygnale ktoś podniósł słuchawkę.
- Przeprowadzki.
- Scylla.
- Słucham cię, Scylla.
- Dwoje. Między Albert Memorial i Lancaster Walk.
- Jakieś rany?
- Ręka.
- Zawiadomię klinikę, Scylla.
Trzaśnięcie słuchawki.
Scylla wyszedł z budki i czekał. Nie musiał czekać, mógł już pójść w swoją
stronę, jednak zawsze lubił zostać jeszcze chwilę w pobliżu miejsca podobnych
wydarzeń, by upewnić się, że nie będzie jakichś dodatkowych komplikacji.
Poza tym chciał przez chwilę pomyśleć. Dlaczego Chen chciał zająć jego
miejsce? Ktoś musiał go wynająć - ale kto i dlaczego? A wcześniejsze zdarzenie w
męskiej toalecie w Los Angeles? Możliwe, że stali za tym Arabowie, ale czy aż tak
bardzo zalazł im za skórę, aby chcieli go zabić? Bez trudności mogli się skontaktować
z Rosjanami, lecz ci z pewnością przysłaliby jednego ze swoich ludzi, a nie człowieka
z jakiegoś orientalnego kraju, którym pogardzają. Scylla czuł bardzo nieprzyjemne
rwanie w zranionej ręce. Potrząsnął głową - cokolwiek się działo, miał jeszcze zbyt
mało informacji; mózg dostał do przetworzenia zbyt mało danych.
Po siedmiu minutach zjawił się w Kensington Gardens pojazd wyglądający na
prawdziwą karetkę. Pięć minut później karetka odjechała. Wszystko załatwiono
bardzo sprawnie i, rzecz jasna, gazety nigdy o niczym się nie dowiedzą.
Scylla złapał taksówkę, kazał się zawieźć do najbliższej kliniki, zapłacił i
wysiadł. Odczekał chwilę, aż taksówka odjedzie; poszedł następnie w kierunku
miejsca, gdzie mieli na niego czekać. Ręka była w coraz gorszym stanie i Scylla miał
ochotę biec, lecz biegnący mężczyzna wygląda podejrzanie, więc w kłopotliwych
sytuacjach należało iść - nie biec.
Z obficie krwawiącą ręką Scylla powoli kroczył naprzód.
W klinice wszystko już było przygotowane. Oczyszczono ranę i
zaproponowano środek znieczulający.
Powiedział lakonicznie, że nie życzy sobie tego typu środków.
Lekarze zapewnili go, że zabieg będzie bolesny.
On natomiast zapewnił ich, że nie jest w tym miejscu pierwszy raz.
Lekarz niechętnie przystąpił do zabiegu bez użycia znieczulenia. Scylla
wszystkiemu przypatrywał się, widział każdy zakładany szew. I nawet nie jęknął.
Scylla był skałą. Przynajmniej wtedy, gdy miał dobry dzień.
5
Levy siedział samotnie w rogu biblioteki, studiując wydarzenia z historii
Ameryki w roku 1875. Mówiąc prawdę, zainteresowała go nie sama data; daty to
tylko suche, nic nie znaczące liczby. Jego ojciec napisał kiedyś: „Dla pedanta daty to
niemal bóstwa, którym powinno oddawać się cześć, lecz dla prawdziwego badacza,
zajmującego się historią społeczeństw, to jedynie drobne szczegóły, to rodzaj
streszczenia wydarzeń, przydatne w pracy drogowskazy - i nic więcej. Nie pytamy
osoby, która przeżyła zatonięcie <<Titanica>>: Proszę powiedzieć, kiedy dokładnie
się to stało? Pytamy o coś innego: Jak tam było? Co pan wtedy czuł? I na tym polega
zadanie badacza zajmującego się historią społeczeństw: uczynić, aby przeszłość stała
się w oczach współczesnych czymś żywym i znaczącym, sprawić, aby ludzie
zaangażowali się emocjonalnie w wydarzenia, w których sami nie brali udziału. I
pomóc im zrozumieć je”. Ameryka około roku 1875 - zastanawiał się Levy. - Niech
pomyślę, niech pomyślę. - (Poprzednią godzinę spędził studiując historię Anglii, a
jeszcze wcześniej zajmował się zestawieniem wydarzeń, które miały w tym okresie
miejsce we Włoszech i Grecji. O historii Niemiec wiedział stosunkowo niewiele,
gdyż Niemcy jako naród byli tematem nudnym z powodu ich braku poczucia humoru.
Być może kiedyś, na samym początku, Stwórca nakazał: „No dobrze, niech Ziemia
zacznie się kręcić, wszyscy blondyni do Skandynawii, wszystkie głuptasy do Polski, a
z Niemiec wyrzucić wszystkich żartownisiów.”)
Hm - pomyślał Levy - rok 1875, 1875. W tym czasie został uwięziony w
Nowym Jorku Boss Tweed, co było równoznaczne z pojawieniem się miejskich
wielkorządców, ludzi reprezentujących wielką władzę, w każdym mieście pojawił się
odpowiednik Dicka Daleya; w tym też czasie rozpoczęła działalność organizacja
Christian Science i wtedy również wystąpiła ze swymi szaleńczymi ideami Mary
Eddy. A kiedy zaczęto organizować wyścigi konne w Kentucky? Wszystko to
zdarzyło się w tym samym okresie, wtedy to również rozpoczęła działalność pierwsza
centrala telefoniczna, a Custer dostał za swoje w Little Big Horn.
Dobrze - pomyślał Levy - cóż za zbieg okoliczności: rozpoczęcie działalności
pierwszej centrali telefonicznej zbiegło się w czasie ze śmiercią Custera - cóż to
musiał być za kraj, cóż to była za ojczyzna dla jej obywateli! Melville miał ponad
pięćdziesiąt lat i był ciągle nieznany, Twain około czterdziestki i odnosił już sukcesy,
Joe Pulitzer był chyba dwudziestopięcioletnim dzieciakiem, a krowa pani O'Leary
właśnie zniszczyła Chicago; a pomyśleć o wszystkich wynalazkach, które tryskały z
ludzkich umysłów niczym fontanna: Remington wprowadzał właśnie na rynki
Wschodu maszyny do pisania, Glidden kończył projekt urządzenia do produkcji drutu
kolczastego, które miało zawojować rynki Zachodu - a gramofon Thomasa Alva i
urządzenie do czyszczenia dywanów Bissella? Cóż to były za wspaniałe czasy -
byliśmy wtedy krajem tworzącym zręby przyszłej potęgi; wśród innych narodów
byliśmy niczym odważny i energiczny chłopak wśród ślamazarnych rówieśników.
Nie wiedzieliśmy o tym jednak, a właściwie nie chcieliśmy o tym wiedzieć, ponieważ
być najlepszym, to znaczy wziąć na siebie odpowiedzialność i objąć przywództwo, a
my byliśmy za bardzo uwikłani w cywilizacyjny wyścig: jeszcze szybciej, jeszcze
sprawniej.
Levy odsunął się od biurka, aby przez chwilę odpocząć. O Ameryce wiedział
już sporo. Wiedza ta była z pewnością powierzchowna, lecz nie był przecież
ekspertem w dziedzinie historii dziewiętnastego wieku - skądże znowu, chciał jedynie
przypomnieć sobie pewne wydarzenia, był przecież nikim innym jak zwykłym,
typowym dla swych czasów facetem. Z drugiej strony należało posiąść wiedzę na
temat różnych innych okresów historii. Najważniejsze było, aby znać świat, każde
dwudziestopięciolecie na przestrzeni ostatnich kilku wieków. Jeśli posiadało się taką
wiedzę i znało się pewne rzeczy „na wyrywki”, wtedy luki w wiedzy
rekompensowało logiczne myślenie. W ten właśnie sposób funkcjonował umysł ojca
Levy'ego. Gruntowna znajomość wszystkich faktów nie była potrzebna. Należało
znać większość z nich. Gdy nie znało się jakichś szczegółów, wtedy na pomoc
przychodziła logika. Ojciec Levy'ego kochał logikę. Pod tym względem Levy był do
niego podobny.
Przy innym stoliku, na lewo od miejsca, gdzie siedział Levy, powstało nagle
zamieszanie. Jakiś przystojny chłopak i ładna dziewczyna poszturchiwali się
nawzajem; patrząc jednak na nich, można było odnieść wrażenie, że oboje mieliby
raczej ochotę na kontakt bardziej subtelny. Levy przyglądał im się przez chwilę. Był
to prawdziwy powód, dla którego wolał uczyć się właśnie tutaj, a nie w zacisznym
pomieszczeniu wśród półek na książki - lubił przyglądać się ludziom.
Kłamca.
Lubił przyglądać się dziewczynom.
W sali znajdowało się kilka studentek z Barnard, których widok mógł
faktycznie przyprawić o zawrót głowy. Jedna z nich będzie kiedyś moja - pomyślał
Levy. W tej chwili jedynie przyglądał im się. Też coś!
Levy odwrócił się raptownie do tyłu świadomy tego, że przypatruje mu się
Biesenthal. Profesor wskazał palcem stos książek na stoliku Levy'ego.
- Nikt się na to nie da nabrać - powiedział. - Widziałem, jak strzelasz oczami
do dziewczyn.
- Och nie, panie profesorze, mógł pan odnieść takie wrażenie, ale ja naprawdę
odwaliłem dziś kawał roboty.
- Gdybyś chciał się uczyć, znalazłbyś bardziej zaciszne miejsce.
- Niczego nie pragnąłbym bardziej, ale w tej chwili nie ma nigdzie wolnych
miejsc, więc musiałem zostać tutaj - powiedział Levy.
- Ja zawsze uczyłem się właśnie tu - powiedział Biesenthal. - Można tu było
spotkać dużo ładnych dziewczyn.
Pana interesowały dziewczyny? - chciał niemal krzyknąć Levy, lecz ugryzł się
w język.
- Wiem, co myślisz - powiedział Biesenthal. - Znam ten wyraz oczu. Jadąc po
Broadwayu samochodem, zauważyłem jednego z moich studentów i kiedy
zatrzymałem się na światłach, student wlepił we mnie wzrok; był zupełnie osłupiały.
Spytałem go, czy coś się stało, a on zdołał tylko wykrztusić: „Mój Boże, pan umie
prowadzić samochód”. Jesteśmy jednak istotami ludzkimi, przynajmniej niektórzy z
nas, Levy. Przemyśl to sobie. Twierdzisz, że odwaliłeś kawał roboty, co to była za
robota?
- Rok 1875 - powiedział Levy.
- Nie zlekceważ postaci Gliddena - rzekł Biesenthal.
- Absolutnie nie, panie profesorze.
- Nie masz najmniejszego pojęcia, kim był Glidden, przyznaj się.
- Niech pan ze mnie nie żartuje, chodzi o drut kolczasty, to bardzo ważny
moment historii. - Hej! Sukinsynu, zrobiłeś na nim wrażenie! Zaznacz to w
kalendarzu, gdy będziesz już w domu. - A co pan sądzi na temat Custera i telefonów?
Biesenthal spojrzał na chłopca.
- Masz na myśli Custarda, Levy? Twoje słowa zlewają się w jakiś niewyraźny
bełkot.
- Nie, nie, mam na myśli człowieka o nazwisku George Armstrong Custer,
tego bałwana, który zginął tak marnie akurat w momencie, gdy uruchomiono
pierwszą centralę telefoniczną. Czyż to nie wspaniały zbieg okoliczności w historii
Ameryki! Osobiście uważam, że to wspaniały symbol.
- Jak mawiał twój ojciec: „Symbole zostawcie poetom”. - Spojrzał na zegarek.
- Dochodzi siódma, niedługo muszę być w domu na kolacji. Odprowadź mnie, Levy. -
Pokiwał palcem wskazującym. - Nie musisz iść po swego grata. To całkiem blisko, na
Riverside Drive.
Biesenthal wyszedł z dużej czytelni, Levy podążył tuż za nim. Nie pozwolę na
to, by myślał, że jestem kompletnym głupcem - postanowił Levy. - Założę się, że
bliźniaków Riordanów nie prosił, by odprowadzili go do domu.
- Zaprosiłbym cię na kolację, Levy - zaczął Biesenthal, gdy obaj znaleźli się
już na zewnątrz. - Jest jednak pewien problem, Levy: moja żona, niegdyś prawdziwa
piękność i wspaniała matka dla naszych dzieci, niestety bardzo źle gotuje; nie tylko,
że jedzenie nie jest zbyt smaczne, ale w dodatku nigdy nie ma go w wystarczającej
ilości. Nie muszę więc dodawać, że raczej rzadko zapraszamy do domu gości. -
Przeszli przez uniwersytecki campus i udali się w kierunku Broadwayu i Sto
Szesnastej. Na rogu znajdował się sklep z plakatami i książkami, na wystawie leżały
obok siebie utwory Che'a Bette Midlera oraz książka o Kennedym.
- Gdzie byłeś, kiedy zmarł? - spytał Biesenthal.
Profesor przeszedł na drugą stronę ulicy, Levy podążył za nim.
- Kennedy? Byłem w szkolnej stołówce na lunchu i jakiś piłkarz,
prawdopodobnie głupi jak but, powiedział: Zastrzelili Kennedy'ego. W tym
momencie wykrzyknęliśmy jakby jednym głosem: A gdzie w tym dowcipie jest
pointa? Zaraz potem zaczęliśmy się śmiać z samych siebie, lecz przestaliśmy nagle,
widząc wyraz twarzy tego głupka. Zrozumieliśmy, że w tym dowcipie nie było żadnej
pointy.
- Miałem na myśli twojego ojca - przerwał Biesenthal.
- Chyba byłem wtedy w domu - odpowiedział Levy.
Schodząc w dół stromą ulicą w kierunku Riverside mężczyźni zwolnili kroku.
- Chciałbym, abyś o czymś wiedział - zaczął Biesenthal. - Nie mam ku temu
specjalnego powodu, po prostu chcę ci o czymś powiedzieć i robię to bardziej z myślą
o sobie, rozumiesz?
- Tak, proszę pana.
- Wyjawię ci wielki sekret, Levy, gdyby ludzie dowiedzieli się o tym,
zniszczyłoby to moją karierę - i to z dnia na dzień. Gdyby się okazało, że jestem
homoseksualistą i Timer ogłosił to na pierwszej stronie, byłoby to niczym w
porównaniu z tym, co zaraz ci wyjawię, a więc słuchaj uważnie: jestem wielkim
kibicem baseballu. Nie mam na myśli takich drużyn, jak Mets i Dodgers lub takich
graczy, jak Aaron czy Mays, choć uwielbiam ich wszystkich oglądać. Ale tak
naprawdę rozkoszuję się czymś innym - czytaniem tabeli z wynikami rozgrywek.
Zbliżając się do starości, nadal wślizguję się potajemnie do łazienki w niedzielne
poranki, zabieram ze sobą wiadomości sportowe i udając, że biorę kąpiel, uczę się na
pamięć wyników poszczególnych gier. No dobrze, Levy, masz teraz szansę
wykorzystać swój wspaniale funkcjonujący mózg. Co może być najważniejszym
wydarzeniem roku w całym wszechświecie dla człowieka, który posiada taką
namiętność jak ja - wydarzeniem bardziej nawet doniosłym niż wybory Miss
Ameryki?
- Rozgrywki ogólnoświatowe?
- Słusznie. Właśnie te rozgrywki. I dla człowieka takiego jak ja najgorszą
rzeczą, jaka może się przytrafić - i zdarza się to całkiem często - jest to, że w czasie
rozgrywek muszę prowadzić wykłady. I wiesz, co wtedy robię?
- Nie, panie profesorze.
- Od ponad trzydziestu lat mam genialną wprost sekretarkę. Dałem jej kiedyś
najlepsze radio tranzystorowe; po każdej serii rozgrywek wchodzi do sali, gdzie
akurat wykładam. Nauczyłem ją, aby przybierała wtedy taki nieszczęśliwy wyraz
twarzy, jakby właśnie miał miejsce najstraszniejszy kataklizm. Wchodzi więc do sali
wykładowej i pyta: Czy mogę z panem chwilę porozmawiać, profesorze Biesenthal?
Ja odpowiadam wtedy rozdrażnionym głosem: O co chodzi, o co chodzi, czy nie
widzi pani, że jestem zajęty? Ona odchodzi ze mną na stronę i gdy ja kiwam głową,
zachowując przy tym niezwykle poważny wyraz twarzy, ona szepcze mi do ucha: W
szóstej grze Oakland prowadzi dwa do jednego, Seaver ciągle zdobywa punkty dla
Mets, lecz sprawia wrażenie zmęczonego, rozgrzewa się już Mc Graw. W takich
sytuacjach waham się przez chwilę, jakbym nie był zdecydowany, jak powinienem się
odpowiednio zachować, następnie wracam do studentów, którzy wszyscy czują się
zaszczyceni faktem, że nawet wydarzenia najwyższej rangi mające miejsce poza
uniwersytetem nie zakłóciły wykładu, który dla profesora jest świętością.
Obaj szli teraz ulicą Riverside Drive w kierunku ulicy Sto Osiemnastej.
- Twój ojciec umarł w marcu...
- Trzydziestego.
-...wtedy również byłem w sali wykładowej i nagle weszła moja sekretarka,
która już piętnaście lat temu była niezrównana. Nie zapomnę katastroficznego wprost
wyrazu jej twarzy. Przypominam sobie, co wtedy pomyślałem: To nie chodzi o
rozgrywki, przecież nie zaczęli nawet sezonu. Zadałem więc sobie pytanie: o cóż
innego może chodzić, jakaż to straszna wiadomość skłoniła ją do tego, by przerwać
mi wykład i dlaczego ma taki wyraz twarzy? Podszedłem do niej i zastanowiłem się
przez chwilę, że może faktycznie byłem już starcem, który nie zauważył, że jest pół
roku później. A piętnaście lat temu Burdette i Aaron grali w Milwaukee przeciwko
Mantle'owi i Fordowi z drużyny Jankesów. Próbowałem przypomnieć sobie
wszystkie nazwiska, zastanawiając się jednocześnie nad tym, cóż takiego mogło się
stać. Ona nie wypowiedziała jednak żadnego nazwiska, powiedziała jedynie: On nie
żyje - i wyszła z sali. Odczułem taką ulgę - nie byłem więc jeszcze starym
sklerotykiem. Pamiętam, że nawet uśmiechnąłem się. Wróciłem do studentów i
usiadłem, ale w chwilę później wiadomość przyniesiona przez sekretarkę musiała
wywołać we mnie wstrząs, ponieważ zwróciłem się do studentów w te słowa: -
Musicie opuścić salę. Musicie natychmiast opuścić salę. Studenci wyszli, a po
upływie około godziny moja sekretarka przyniosła płaszcz i kapelusz. Spytałem ją,
jak do tego doszło, a ona odpowiedziała, że powodem śmierci był wylew krwi do
mózgu. To dobrze - powiedziałem - to dobrze, mam nadzieję, że umarł szybko i nie
cierpiał. Wiedziałem jednak, że cierpiał straszliwie i również podejrzewałem, że nie
był to żaden wylew. Próbowałem po prostu zachować spokój. Było to jednak
niezwykle trudne. Następnego dnia gazety podały, że strzelił sobie w głowę. Gdzie
wtedy byłeś?
- W domu. Stałem na końcu korytarza. Była godzina dziesiąta. Dostałem
świetną ocenę za wypracowanie, przy którym mi pomagał - zdarzało się, że był na
tyle trzeźwy, aby pomóc mi trochę w nauce. To było jakieś głupiutkie wypracowanie
na temat wełny; on wiedział wszystko, nie muszę tego panu mówić. Pomyślałem, że
powinienem mu powiedzieć, jak wysoko została oceniona nasza wspólna praca; po
chwili doszedłem jednak do wniosku, że gdybym to zrobił, trudno byłoby potem
przetrwać czas kolacji bez żadnego tematu do rozmowy, postanowiłem więc zaczekać
ze wszystkim - i wtedy rozległy się strzały. Pamiętam, jak stałem przy wejściu do
jego pokoju. Nie widziałem go - leżał za łóżkiem. Zauważyłem jednak krew -
strumień, rzekę krwi i przypominam sobie, co wtedy pomyślałem: Dzięki Bogu to nie
ja rozlałem farbę. Później zdałem sobie sprawę z tego, jak ładnie ta farba wygląda,
jak upiększa pokój, dodając mu barwności. Nie wiem, jak długo tam stałem; w końcu
zebrałem się na odwagę i poszedłem zadzwonić po gliny. Gdy przyjechali,
poprosiłem ich o pistolet, lecz odmówili tłumacząc, że tu dowód rzeczowy.
Zrozumiałem to, ale powiedziałem, że chcę go dostać, gdy będzie już po wszystkim.
Odpowiedzieli, że jestem nieletni, więc nie mogą mi dać pistoletu. Czasem jednak
potrafię być bardzo uparty i może mi pan wierzyć, że mam go do tej pory. Mój brat,
który miał wtedy dwadzieścia lat, wydostał go od policjantów, gdy nie był im już
potrzebny. Gdy byłem już pełnoletni, nauczyłem się nim posługiwać, robiłem to w
nieskończoność. Znam każdą jego śrubkę. Naprawdę.
Mężczyźni zatrzymali się przed eleganckim domem, w którego drzwiach stał
portier. Biesenthal dał mu znak ręką, aby odszedł. Znaleźli się teraz sami na
chodniku.
- Dlaczego?
- Nie wiem... miałem nadzieję, że któregoś dnia odnajdę żywego
McCarthy'ego. Widzi pan, myślałem sobie wtedy, że nie jestem silny fizycznie, nie
jestem przecież zawodnikiem wagi ciężkiej czy kimś podobnym, a doszedłem
jednocześnie do wniosku, jakby to było wspaniale dać w swoim życiu nauczkę
przynajmniej kilku ciemnym typom. Nie wyrzuciłem pistoletu, ponieważ jest mój -
ponieważ należał do taty; właściwie nie wiem, dlaczego go nie wyrzuciłem.
Dobranoc, profesorze. - Levy odwrócił się i miał zamiar odejść.
- Tom?
Mój Boże, użył imienia Tom. Levy odwrócił się.
- Słucham, panie profesorze?
- Dlaczego nie przyznałeś się, że znasz cytat z Locksley Hall, sześćdziesiąt lat
później? Z wyrazu twojej twarzy odczytałem, że chciałeś to zrobić.
- Bałem się.
Biesenthal pokiwał głową.
- To prawda, że wywołuję w ludziach strach. Pracowałem nad tym całe lata.
Moja najmłodsza córka nazywa mnie Ebenezer... - Nagle zamilkł.
Levy spojrzał na Biesenthala. Zorientował się, że profesor czuje się speszony
z jakiegoś powodu i nie wie, co dalej powiedzieć.
Nagle profesor wyrzucił z siebie:
- Gdy dowiedziałem się, że nie żyje - płakałem. Chciałem, żebyś o tym
wiedział.
- Nie był to dobry dzień ani dla mnie, ani dla pana - odrzekł Levy.
6
Scylla stał przy wejściu na zamek i spoglądał w dół na Princes Street.
Ściemniało się szybko, lecz Princes Street nadal stanowiła najpiękniejszy widok, jaki
można sobie było wyobrazić; była nieporównywalna z żadnym innym miejscem w
Edynburgu, żadnym miejscem w Szkocji, w całej Wielkiej Brytanii, a nawet w
Europie - i żadnym innym miejscem na kuli ziemskiej. Był to dar od
Wszechmogącego; ulica wyglądała tak, jakby ktoś przeniósł wszystkie
najwspanialsze sklepy z Piątej Alei i umieścił je wzdłuż Central Parku - tłem dla tego
wszystkiego nie byłaby jednak ciemna zieleń drzew, lecz wysokie wzgórze, mierzące
setkę stóp, na którego szczycie stałby majestatyczny zamek w ciemnomiodowym
kolorze. Cóż więcej dodać - zobaczyć Princes Street i umrzeć!
Przestań myśleć o umieraniu.
Jednak nie mógł się od tego powstrzymać. Stał w chłodzie, wpatrując się w
rozświetlone wystawy przepięknych sklepów Forsytha i Lilywhite'a i zastanawiał się
nad kwestią śmiertelności, a właściwie nad tym, że zjawisko to nie istnieje. W prawej
ręce odczuwał rwanie, a pod niedawno założonymi szwami piekący ból. Działo się
tak jedynie z jego winy - zbyt często zaciskał pięści i pocierał jedną ręką o drugą.
A wszystko dlatego, że Robertson się spóźniał.
Gdyby chodziło o kogoś innego, nie byłoby powodu do zmartwienia.
Robertson znany był jednak powszechnie z punktualności. Jeśli z Bejrutu zadzwonił
do kogoś w Beverly Hills, mówiąc: „Spotkajmy się o drugiej trzydzieści na północnej
ścianie Mont Everestu, w połowie drogi na szczyt”, to gdyby ten ktoś spóźnił się o
dziesięć minut, musiał mieć piekielnie dobrą wymówkę.
A może nie stało się nic złego - mógł po prostu utknąć w korku lub złapać
gumę. To logiczne wytłumaczenie, jednak Scylla obserwował samochody na Princes
Street, które poruszały się bez żadnych przeszkód. Poza tym, gdyby Robertson złapał
gumę, na pewno nie zmieniałby koła - zjechałby na pobocze i złapał taksówkę, aby
jak zawsze przybyć punktualnie na umówione spotkanie.
A więc nie można się było łudzić, że wszystko w porządku.
Roberston nie zjawił się na czas, ponieważ już nie żył. Niewiadome było
jedynie to, czy sam wpadł w przepaść, czy też został zepchnięty. Kto wie? Biorąc pod
uwagę jego kłopoty z sercem, mogło się to stać w każdej chwili. Nie tylko miał
nadwagę, ale dużo palił i pił, jadał natomiast tylko wysokokaloryczne potrawy -
zawał mógł więc być logiczną konsekwencją takiego trybu życia.
Ostatnio działy się jednak dziwne rzeczy - choćby sprawa Chena - więc
istniała możliwość, że Robertson nie umarł śmiercią naturalną. Scylla miał nadzieję,
że tak się nie stało. Chociaż łączyły ich jedynie interesy - i to w pewnym stopniu o
charakterze nielegalnym, nie związane jednak z Dywizją i stałą pracą Scylli - Scylla
miał nadzieję, że Roberston zmarł we śnie po zjedzeniu ulubionego posiłku
składającego się z podwójnej porcji wędzonego łososia, wysmażonego antrykota z
dużą ilością jarzyn - wszystko to oblane przyprawą do sałatek. A na deser duża porcja
profiteroli.
Scylla zawahał się. Roberston był mu winien pieniądze za ostatnią transakcję -
około dwudziestu tysięcy dolarów. Scylla zdawał sobie jednak sprawę z tego, że
przebywa już w Edynburgu zbyt długo i że powinien jak najszybciej wyjechać do
Paryża; jego prywatne eskapady z Londynu nie powinny trwać zbyt długo - w
przeciwnym razie mogła się nimi zainteresować Dywizja.
Do diabła z tym wszystkim - pomyślał Scylla i zaczął schodzić w kierunku
ulicy - muszę sprawdzić, co się stało, chcę tylko upewnić się, że nie cierpiał.
Robertson prowadził najbardziej ekskluzywny sklep z antykami w Szkocji i
specjalizował się w starej biżuterii - być może z tego właśnie powodu zginął.
Chciwość. Zwykły napad - a Robertson zbyt gwałtownie zareagował, złodzieje
wpadli w panikę i zabili go.
Scylla lubił Robertsona. Mieli niewiele wspólnych cech, a jednak Scylla czuł
sympatię do starego, grubego pedała. Pewnego razu, gdy Scylla realizował dostawę,
zjawili się niespodziewanie rodzice Robertsona i wszyscy we czwórkę poszli na
kolację. Robertson natychmiast stał się małomówny i dużo bardziej powściągliwy w
gestykulacji. Kolację zjedli w restauracji o nazwie „Aperitif” przy Frederick Street.
Kelnerzy starali się, jak mogli, by zadowolić gości, gdyż Robertson był stałym
klientem tego lokalu i zawsze zostawiał sute napiwki. A główny temat rozmowy?
Dziewczyny.
Atmosfera była wspaniała. Rodzice nie mieli pojęcia, że ich Jack jest jedną z
bardziej znanych „panienek” w całej Europie Zachodniej. Robertson ukrywał to
świetnie, sprawiając wrażenie, że jest prawdziwie załamany z powodu
starokawalerstwa oraz faktu, że nie chce go żadna dziewczyna, ponieważ jest zbyt
otyły i nieatrakcyjny dla kobiet.
Scylla poprosił taksówkarza, by minął sklep Robertsona i zatrzymał się na
Grassmarket. Panowała zupełna ciemność. Żadnych oznak życia. Budynek
sąsiadujący ze sklepem był pusty; Scylla poczuł wokół siebie atmosferę śmierci i
unicestwienia. Dojechał do następnej przecznicy, wysiadł, zapłacił kierowcy i
zawrócił w kierunku sklepu Robertsona. Stanął po przeciwnej stronie i ulicy i
obserwował sklep. W środku panowała absolutna cisza.
Scylla przeszedł na drugą stronę ulicy i z łatwością otworzył zamek we
frontowych drzwiach - zakrzywione ostrze scyzoryka bez trudu sforsowało opór
zapadek zamka. Robertson mieszkał w tej części domu, która znajdowała się nad
sklepem. Scylla bezszelestnie dotarł do schodów, a następnie zaczął po nich wchodzić
na górę. Sypialnia Robertsona znajdowała się na trzecim piętrze i gdy Scylla dotarł na
miejsce, zobaczył, że drzwi do pokoju są uchylone. Na łóżku leżał ogromny martwy
mężczyzna.
Scylla wszedł do pokoju, przystanął - i zamarł w bezruchu.
Robertson chrapał. Gruby sukinsyn nie był martwy - po prostu spał. Scylla
zapalił lampkę przy łóżku i powiedział:
- Jack... Jack? - Robertson zamrugał oczami. Był kompletnie zaskoczony.
Wybałuszył oczy i przez chwilę wpatrywał się w Scyllę. Jezu! - pomyślał Scylla. Gdy
ja myślałem, że to on nie żyje, on myślał, że ja już jestem martwy - i z tego powodu
nie przyszedł na spotkanie.
Scylla usiadł sztywno na krześle obok nocnej lampki.
- Dlaczego nie przyszedłeś, Jack? - zapytał.
- Byliśmy umówieni na jutro - odpowiedział Robertson tonem, który zdradzał
irytację.
- Myślałeś, że nie żyję, prawda?
- Nie mogę odpowiedzieć na takie głupie pytanie, chyba to rozumiesz?
- Dlaczego myślałeś, że nie żyję?
Robertson odsunął na bok kołdrę.
- Scylla, na miły Bóg, o czym ty mówisz?
- Wiesz, że potrafię cię zmusić do mówienia. Nie prowokuj mnie do tego.
Robertson westchnął i rzucił za siebie kołdrę.
- Jeśli mamy się sprzeczać, zróbmy to w kuchni; jestem głodny. Włożę tylko
szlafrok. - Mówiąc to podszedł do szafy.
Scylla siedział w milczeniu obok nocnej lampki, ręce trzymał na kolanach,
stopy na sznurze do kontaktu.
Robertson włożył szlafrok i z drugiego końca pokoju powiedział niezwykle
dobitnym tonem:
- Nigdy, nigdy więcej nie próbuj mnie zastraszyć, czy wyrażam się jasno? - W
ręce trzymał malutki pistolet.
Scylla westchnął.
- Odpowiedz, do diabła.
- Jack, to twoje życie wisi teraz na włosku, nie znasz się na tych sprawach,
więc zaklinam cię nie mów już nic więcej.
- Podnieś po prostu ręce do góry.
- Jezu, to coś nowego.
- Zabiję cię.
Scylla podniósł ręce do góry.
- Posłuchaj uważnie - powiedział Robertson, który stał w drugim końcu
pokoju i wyglądał jak gigantyczny cień. - Nigdy więcej nie uda ci się mnie zastraszyć,
ponieważ cała nasza działalność, wszystkie nasze machinacje zostały zarejestrowane -
każda transakcja jest dokładnie opisana, a wszystkie dokumenty znajdują się w
zalakowanej kopercie w biurze mojego adwokata. Jeśli umrę, koperta zostanie
otworzona; wiadomo również, do kogo mają trafić te wszystkie informacje. Myślę, że
miałbyś sporo kłopotów, gdyby cała sprawa wyszła na jaw.
- Zanim się w to wplątałem, ty sam już od dawna prowadziłeś jakieś
nieuczciwe interesy.
- Co masz na myśli?
- Zastanawiałem się po prostu nad tym, czy i o tym jest mowa w
dokumentach, które są w posiadaniu twojego adwokata.
- Tak. W dokumentach jest wszystko.
Scylla potrząsnął głową.
- Na ten temat nie ma tam ani jednej wzmianki. Jesteś skrytym facetem, Jack.
Twoi wspaniali rodzice nie wiedzą nawet o twoich skłonnościach. Myślę, że ta
otoczka tajemniczości sprawia ci przyjemność i wątpię, abyś komukolwiek zdradzał
sekrety, nie mówiąc już o tym, aby robić to w formie pisemnej.
- Chcesz, abym cię zabił?
Scylla potrząsnął głową.
- Zupełnie mylnie oceniasz sytuację, Jack; to ty musisz umrzeć.
- Trzymaj ręce do góry...
- Oczywiście, ale posłuchaj, Jack, przed chwilą powiedziałem: „Nie mów już
nic więcej” i nie żartowałem. Gdybyś zastosował się do mojej rady, gdybyś to zrobił,
wszystko byłoby w porządku, lecz teraz sam widzisz, że nie mam wyboru. Jeśli
bowiem nie zabiję cię, będziesz wiedział, że Scyllę można zastraszyć, a jeśli będziesz
o tym wiedział, zyskasz nade mną przewagę, prawda? Będziesz mógł wtedy zrobić ze
mną, co zechcesz - a nie pozwolę na to, by ktokolwiek miał nade mną taką władzę.
- W jaki sposób możesz mi teraz zagrozić? Mam przecież broń...
- Mogę, ponieważ jestem niewidzialny - odpowiedział Scylla, kopiąc w
przewód elektryczny. W pokoju zrobiło się ciemno.
Robertson wycelował w kierunku krzesła. Rozległ się niezbyt głośny dźwięk
wystrzału.
Nastąpiła cisza.
- Scylla?
Cisza.
- Wiem, że żyjesz - nie upadłeś na podłogę.
- Trudno cię oszukać, Jack - padły słowa z innej części pokoju.
Robertson strzelił jeszcze raz. Znów rozległ się taki sam jak poprzednio
odgłos.
- Nie masz żadnych szans - stwierdził Robertson.
Znów cisza.
- Ależ ten facet mnie prześladuje - padły słowa z przeciwległej części pokoju.
- Powiem, że złapałem cię, gdy okradałeś mój sklep.
- Czy słyszysz panikę w swoim głosie, Jack?
- Nie ruszaj się!
- Już to zrobiłem.
- Zatrzymaj się!
- Już to zrobiłem. - Scylla przykucnął i zwinnie przesunął się wzdłuż ściany.
- Czy tego nie rozumiesz... nie możesz wygrać... mam pistolet...
- A ja mam ręce - powiedział szeptem drugi mężczyzna.
- Scylla, posłuchaj...
Drugi mężczyzna znów mówił szeptem:
- Przestań strzelać... rzuć pistolet na podłogę, kiedy powiem ci, abyś to
zrobił... jeśli strzelisz jeszcze raz, nie spudłuj... bo jeśli mnie nie trafisz, obiecuję, że
czeka cię powolna śmierć...
- Nie ma żadnych dokumentów... miałeś rację... oddam ci pieniądze...
- Na to jest już za późno... jeśli pozwolę ci żyć, opiszesz wszystkie nasze
transakcje... nie mamy już do siebie zaufania, a więc w tej chwili istnieje tylko jeden
problem: jak chcesz umrzeć?
- Nie chcę umierać, Scylla.
- Ale musisz umrzeć. Twoja śmierć może być jednak bezbolesna.
- Było mi przykro, gdy dowiedziałem się, że nie żyjesz... Naprawdę, Scylla,
lubię cię i moi rodzice też żywią do ciebie sympatię, zawsze pytają o ciebie.
- Wspaniali ludzie. Powiedz mi wszystko, co wiesz, Jack.
- Nie mam żadnych informacji. Dzwonili tylko z Paragwaju i powiedzieli, że
dostanę nowego kuriera. Doszedłem więc do wniosku, że nie żyjesz.
- Oczywiście. Idę do ciebie, Jack. Rzuć broń natychmiast!
Pistolet upadł na podłogę.
- Grzeczny z ciebie chłopiec, Jack; teraz idź do łóżka.
- To nie będzie bolało. Tak mówiłeś.
- Kładź się.
Dźwięk uginających się sprężyn.
- Czy chcesz, aby wyglądało to na samobójstwo? Mógłbyś zostawić list, w
którym napisałbyś, że martwiłeś się o swoje serce; że nie chciałeś być dla nikogo
ciężarem. Mógłbyś również dodać, że bardzo kochałeś rodziców.
- Chciałbym to zrobić, Scylla.
Scylla włączył lampkę do kontaktu, wyciągnął chusteczkę i podniósł z podłogi
pistolet.
- Czy w biurku jest jakiś papier?
Robertson skinął głową.
Scylla podał mu notes i pióro.
- To powinno być bardzo osobiste, Jack. Myślę, że miałoby to dla nich duże
znaczenie.
Scylla czekał cierpliwie, aż Robertson skończy. Gdy list był już napisany,
Scylla rzucił na niego okiem.
- Jesteś porządnym facetem, Jack; zachowają o tobie dobre wspomnienia.
Zamknij oczy.
Robertson zamknął oczy.
Scylla był zaskoczony tym, że nie potrafi nacisnąć spustu tak po prostu - bez
namysłu. Nie dlatego, że wystrzelone na oślep kule, które utkwiły w ścianie, wzbudzą
co najmniej podejrzenia co do samobójczych motywów ofiary. Chodziło po prostu o
to, że w ostatnich czasach Scylla zabijał w samoobronie lub pod wpływem silnych
emocji. To natomiast, co miał zrobić w tej chwili, powinno być zwykłą, rutynową
częścią jego pracy - i gdyby stało się trudne do wykonania...
Scylla przytknął pistolet do skroni drugiego mężczyzny, lecz nadal nie mógł
nacisnąć spustu.
- Opowiedz mi o dzisiejszym lunchu, Jack. - Nie potrafił nacisnąć spustu.
- Dlaczego?
- Ponieważ... Chcę, abyś myślał teraz o dobrym jedzeniu, o deserze, o
wyśmienitym porto, ponieważ... w przeciwnym razie ostatnie lata wydałyby ci się
nędzne... jakiś inny zabijaka, zaczajony za rogiem, albo już tylko seler do jedzenia - i
nic więcej, no więc chcę, abyś wiedział... wyświadczam ci przysługę, prawda, Jack?...
- Na Boga, Scylla, obiecałeś, że to nie będzie bolesne!
Scylla przytknął pistolet do najbardziej czułego miejsca skroni i wystrzelił.
Ostrożnie włożył Robertsonowi pistolet do ręki i pozwolił, by ręka swobodnie
osunęła się na podłogę.
- Chcę, abyś szybko się tam znalazł - powiedział Scylla.
Tak, to była prawda. Scylla siedział i wpatrywał się w ciało.
Jestem taki jak ty, Jack, jedyną różnicą jest to, że leżysz głową zwróconą w
dół.
Jestem również martwy, lecz nie położę się obok ciebie.
7
Babe siedział w swoim rogu biblioteki - naprawdę myślał o tym miejscu jak o
„swoim własnym” rogu, swoim własnym biurku, i zawsze czuł się jakby urażony, gdy
ktoś inny usadowił się na najbardziej oddalonym od drzwi krześle w lewym rogu sali.
Siedział przygarbiony i czuł się zdenerwowany - a wszystko z powodu Włochów. Ci
cholerni Włosi dawali mu się nieźle we znaki. Ich nazwiska doprowadzały go do
szaleństwa.
Zmorą dla większości ludzi były nazwiska rosyjskie - i nie bez powodu.
Zapamiętanie pisowni nazwiska Fiodora Michajłowicza Dostojewskiego i poprawne
jej używanie przez całe życie nie było niczym miłym. Dostojewski był jednak na
szczęście tylko jeden. Gdy mówiło się „Dostojewski”, wiadomo było, że chodzi o
faceta, który napisał wszystkie te wielkie dzieła.
Lecz gdy wypowiadało się nazwisko: „Medici”, mogło chodzić o Lorenzo
albo też Cosimo (1) lub Cosimo (2). A Bellini? Za tym nazwiskiem mógł się kryć
Gentile, Giovanni lub Jacopo. Nie wspominając już o chłopcach nazwiskiem
Pollaiuolo, z których jeden miał na imię Antonio, a drugi Piero. A któż, do diabła,
mógł wiedzieć o istnieniu dwóch ludzi, z których jeden nazywał się Fra Filippo Lippi,
a drugi Filipinno Lippi? A w dodatku wszyscy z nich, oprócz rodziny Medici, byli
malarzami, rzeźbiarzami bądź architektami.
Babe oparł się na krześle czując, że opuszcza go wszelka nadzieja. Nigdy się
tego nie nauczę - pomyślał. - Nigdy nie będę najlepszy - dlatego na moim nagrobku
umieszczą taki napis: „Tu leży T. B. Levy, nie opanował nawet historii Włoch”. Być
może nie był predestynowany do tego, by zostać dobrym specjalistą w dziedzinie
historii społecznej. Wiedzieć wszystko - to diabelna sztuka; udało się to jednak jego
ojcu, udało się to również Biesenthalowi, a więc nie było to niemożliwe - kosztowało
po prostu bardzo wiele trudu.
Jeśli będziesz tak rozumował, nie uda ci się również pokonać Nurmiego;
wzięcie udziału w maratonie było przecież niczym więcej niż wykonaniem
określonego zadania, podobnie zresztą z nauką historii - w sporcie należało czasem
zmusić do wysiłku ciało, natomiast w nauce - swój mózg. Levy sięgnął po jedną z
wielu książek o sztuce, jakie rozłożył po całym stole i otworzył ją w miejscu, gdzie
znajdował się jakiś tekst Pollaiuolosów. No dobrze, pomyślał Levy, o czym jest
mowa w tej pracy? O tym, że Antonio działał według innych zasad niż Piero. Byli
przecież ludźmi i mieli swoje kaprysy - podobnie jak ty i ja. Patrząc więc na obraz,
spróbuj w nim dostrzec osobę autora. Masz przecież łeb na karku, więc skorzystaj z
niego. Pomyśl. Odwołaj się do praw logiki.
I wtedy weszła do biblioteki ona - prawa logiki przestały istnieć, zniknęły
gdzieś za oknem, pękły jak bańka mydlana.
Siedząc na swoim miejscu w rogu, Levy oddał się bez reszty innej niż
dotychczas czynności - wpatrywaniu się w dziewczynę. Krótkie blond włosy,
zniewalające niebieskie oczy, reszta ciała jakby zapakowana w czarny lśniący płaszcz
przeciwdeszczowy. Na sam widok można było umrzeć. Mój Boże, pomyślał Levy,
ciągle przyglądając się dziewczynie, jakież piękne muszą być te oczy, gdy spojrzy się
w nie z bliska! Nie - jakie piękne muszą być wtedy, gdy patrzy się w nie z bliska i
odnajduje w nich miłość.
Dość tych tortur - czas, by wrócić do Pollaiuolosów. Levy zamknął oczy,
próbując skupić myśli najpierw na Antoniu, następnie na Piero; starał się uchwycić
jakieś drobne różnice między tymi dwoma postaciami, niewielkie, lecz nie bez
znaczenia różnice, które mogłyby mu pomóc w jego... w jego...
Mniejsza o to - postanowił w końcu Levy i otworzył oczy, by jeszcze raz
przyjrzeć się dziewczynie.
Ona rozglądała się wkoło. W rękach trzymała stos książek i było sprawą
oczywistą, że szuka wolnego miejsca. Tutaj - chciał krzyknąć Levy; obok mnie. Z jej
punktu widzenia byłby to logiczny wybór. Levy siedział sam, przy stole było sześć
krzeseł, a więc miejsca aż nadto; wiedząc jednak o zaletach miejsca w rogu, Levy
przeczuwał, że dziewczyna usiądzie gdzie indziej.
Zawsze tak było - piękne dziewczyny chodziły własnymi ścieżkami, innymi
niż on. Jeśli chodzi o ładne dziewczyny, klasa Levy'ego w Denison była uważana za
najgorszą w całej historii szkoły. A czyż łatwo znaleźć ładną dziewczynę wśród
stypendystów Rhodesa? Levy wiedział, że jego losy zostały przesądzone - będzie
kochał się w kobietach o urodzie Wenus, lecz ożeni się w końcu z jakimś
brzydactwem o twarzy czarownicy.
Co prawda dziewczyny w życiu Levy'ego zawsze łączyły się z jakimiś
problemami. Nie dlatego, że nie podziwiał ich tak, jak większość mężczyzn. Istota
problemu była taka: nigdy nie udało mu się zdobyć przychylności tych dziewczyn, na
których mu zależało, natomiast te, które go chciały, nie potrafiły w nim wywołać
uczuć wzajemności. Wszystkie dziewczyny, którym się podobał, były pod jednym
względem podobne - intelektualistki. Nie było ani jednej prymuski, którą choć raz nie
rzuciła mu zalotnego spojrzenia w okresie nauki w collegu. Levy często umawiał się
na randki, z kilkoma dziewczynami łączyły go dość zażyłe stosunki, lecz dziewczyny
tego typu nudziły go. Chodziło o to, że były zdolne i inteligentne - podobnie jak on
sam - i zawsze chciały nawiązać z nim intelektualną konwersację. A on tego nie
cierpiał. Gdyby spotkał jakąś milutką kelnerkę o ładnych kształtach, na pewno by się
z nią związał - i zrobiłby to z radością. Ale coś podobnego nigdy nie zdarzyło się i
nigdy nie zdarzy. O mój Boże - pomyślał Levy - ona idzie w moją stronę!
Szybko sięgnął po jakąś książkę i otworzył ją. A jeśli usiądzie przy tym
samym stole - co wtedy zrobić?! Po prostu udawać obojętność - to najlepsze
rozwiązanie. Śliczne dziewczyny przyzwyczajone są do tego, że chłopcy próbują się
do nich zalecać - niech więc ona wykaże inicjatywę. Uzbroić się w cierpliwość i
czekać. A gdy będzie chciała pożyczyć gumkę do wycierania? Wtedy, być może,
najlepiej będzie podać ją niedbałym ruchem, nie pozwalając, by dziewczyna
zorientowała się, że zrobiła na nim wrażenie. Śliczne dziewczyny przyzwyczajone są
bowiem do tego, że u wszystkich wywołują zachwyt, a kiedy już wiedzą, że stały się
obiektem westchnień jakiegoś chłopca, wtedy odprawiają go z kwitkiem, traktują jak
skórkę pomarańczy, którą wyrzuca się do kosza. Jezu! Levy, nie masz przecież
gumki!
Cóż miał więc zrobić? Musiał zdobyć jakąś gumkę - w przeciwnym bowiem
razie wszystko zakończy się fiaskiem. Wstał więc i rozejrzał się wokół. Po
przeciwległej stronie sali siedziała siostra Riordana. Levy wiedział, że ktoś taki jak
ona z pewnością ma gumki, więc nie zastanawiając się długo, ruszył w jej stronę.
Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że dziewczyna pomyśli, iż gumki to jedynie
pretekst do nawiązania bliższej znajomości. Takie właśnie doświadczenia miewał
zawsze z mało atrakcyjnymi dziewczynami. Gdy mówił: „Przepraszam, czy mogłabyś
mi pożyczyć kartkę z brulionu?” - dziewczyna zawsze myślała, że prosi o jej rękę.
Levy doszedł jednak do wniosku, że tym razem sprawa jest warta zachodu, gdyż na
pewien czas odejdzie od swojego stolika, więc nie będzie się czuł nieszczęśliwy, jeśli
owa Piękność usiądzie gdzieś indziej.
- Cześć, przepraszam, że przeszkadzam - powiedział do siostry Riordana. -
Siedziałem za tobą na seminarium prowadzonym przez Biesenthala. Czy mógłbym
pożyczyć od ciebie gumkę do wycierania?
Uśmiechnęła się do niego. W jej oczach tańczyły jakby ślubne obrączki; Levy
widział, jak błyszczą.
- Jaką gumkę? - zapytała. - Do atramentu? Ołówka? Gumkę chlebową?
- Zwykłą gumkę, taką, jakiej używasz na co dzień.
- Gumkę Faber Stik lubię najbardziej - powiedziała, podając mu ją. - Możesz
ją zatrzymać. Mam mnóstwo innych.
To dziwne, aby mieć ulubioną gumkę. Levy zastanowił się nad tym przez
chwilę. Uderzyła go szczerość tego wyznania - któregoś dnia stworzenie to zostanie
przecież dziekanem wydziału, prawdopodobnie w Bryn Mawr, i obniży jakiemuś
studentowi ocenę jedynie dlatego, że do wycierania używał gumki Dixon
Ticonderoga, a nie Faber Stik.
- Dziękuję, to bardzo miło z twojej strony - odrzekł Levy, po czym odwrócił
się i ruszył w kierunku swojego miejsca.
I oto zobaczył ją. Siedziała. Czytała. Sama. Nie gdzie indziej, jak przy jego
stoliku w rogu sali. Niebieskooka piękność.
Ściskając w ręce gumkę Faber i zachowując bardzo oficjalny wygląd, Levy
wrócił na swoje miejsce, usiadł starannie, sięgnął po książkę, otworzył ją i nie
spojrzawszy ani razu na dziewczynę, zaczął czytać. Jego krzesło było jednym z trzech
w rzędzie; ona siedziała po przeciwnej stronie na najbardziej odległym miejscu w
podobnym rzędzie. Levy nie odrywał wzroku od książki; dziewczyna wykonała
jednak jakiś ruch i wtedy Levy zerknął w jej stronę. Ale ze mnie osioł! - pomyślał
widząc, że dziewczyna robi notatki używając żółtego ołówka - ma własną gumkę.
Wrócił do swojej lektury i czekał stosownej chwili, aby spojrzeć na jej twarz tak, aby
tego nie zauważyła. Gdy więc była pochłonięta czytaniem i odwróciła już sześć czy
też osiem kartek, spojrzał w jej oczy.
Nie ma co ukrywać - nie była kimś przeciętnym. Nie można jednak
powiedzieć, że była piękna. Piękna była Garbo; możliwe, że piękna będzie kiedyś
Candice Bergen. Ta była ładna. Tak ładna jak Jeanne Crain lub Katherine Ross - ale
nie piękna. Po prostu była ładna. Jak...
Była podobna do Ingrid Bergman z filmu Komu bije dzwon! Tę właśnie
aktorkę mu przypominała - krótkie blond włosy, oczy i...
..oczy były naprawdę zniewalające...
Takie niebieskie, ciemne i takie głębokie... przestań się na nią gapić, nie rób
tego tak długo, przestań na chwilę. Babe upominał sam siebie jeszcze kilka razy,
zanim zdał sobie sprawę z tego, że - do cholery! - było już za późno; zbyt długo się w
nią wpatrywał i musiała to zauważyć.
W tej chwili ona spojrzała na niego:
- Słucham? - zapytała. To pewne, że chciała jednak powiedzieć coś innego -
spadaj dzieciaku; chłoptasiu, przeszkadzasz mi.
- Proszę? - zapytał Levy, próbując przyjąć jak najbardziej obojętny ton. -
Mówiłaś coś? Nie dosłyszałem.
Spojrzała na niego, po czym ponownie zagłębiła się w lekturze. Możliwe, że
wyprowadziłem ją z równowagi - pomyślał Levy - ale przynajmniej zachowałem
zimną krew.
Dwadzieścia minut później dziewczyna wzięła swój przeciwdeszczowy
płaszcz i wyszła z sali.
Levy zaczął zbierać książki, chcąc wyjść za nią, lecz instynkt Holmesa
podpowiedział mu, że wyszła tylko na chwilę, gdyż na blacie jej stołu zostały
rozłożone książki. Levy zostawił własne książki w podobnym stanie i po odczekaniu
stosownej chwili ruszył za dziewczyną, zachowując odpowiednią odległość, lecz nie
tracąc jej z pola widzenia. Dziewczyna przeszła przez bibliotekę i wyszła na zimny
korytarz. Zarzuciła na ramiona lśniący płaszcz, otworzyła torebkę i zapaliła
papierosa. Następnie odwróciła się i zobaczyła idącego za nią Levy'ego.
Sytuacja była niezręczna - nie mógł się nagle zatrzymać, gdyż wtedy wszystko
stałoby się jasne; nie mógł się również schować, gdyż został już zauważony. Jedynym
rozwiązaniem było wyjście na korytarz i zapalenie papierosa. Fakt, że był niepalący,
nie stanowił aż tak wielkiego problemu w sytuacji, gdy znalazł się w korytarzu sam
na sam z dziewczyną. Poza tym cóż innego mógł zrobić - stać tam jak dureń? Nie
było już odwrotu, więc patrząc w te oczy, w których dostrzegł jakby błysk
dezaprobaty, zapytał bez namysłu:
- Masz zapałki?
Dziewczyna zawahała się, po czym podała mu pudełko.
Biorąc zapałki, Levy zorientował się, że popełnił błąd - durniu, najpierw prosi
się o papierosa, później o zapałki. W tym momencie zmuszony był robić dziwne
miny, przetrząsając wszystkie kieszenie. W końcu na jego twarzy pojawił się uśmiech
w stylu Cary Granta - przynajmniej miał taką nadzieję - i wypowiedział przy tym
słowa:
- Obawiam się, że papierosów też nie mam.
Dziewczyna ponownie zawahała się, po czym podała mu papierosa.
Levy przypalił go.
- Pewnie myślisz, że teraz poproszę, abyś go za mnie wypaliła - powiedział i
zachichotał w taki sposób, aby pomyślała, że jego zachowanie jest naturalne i
swobodne.
Dziewczyna odsunęła się nieznacznie i stanęła bokiem.
Jej profil wydał się Levy'emu bardziej niż zadowalający. Rzeczywiście ładna.
Nie była to, co prawda, najlepsza figura, jaka zeszła z taśmy montażowej, lecz lepsza
niż figura Grace Kelly. Nie tak dobra jednak jak Sofii Loren. Dziewczyna była
bardziej hoża niż smukła, lecz z pewnością nie korpulentna.
Przez chwilę palili w milczeniu.
- Nawet się nie zaciągasz - powiedziała, zaskakując go tym stwierdzeniem.
- Nie wtedy, gdy trenuję - odpowiedział. Był zachwycony tym, że cokolwiek
zdołał wykrztusić. Ponieważ dziewczyna nie raczyła spytać, co trenuje, postanowił
powiedzieć jej o tym sam; nie cierpiał nie dokończonych myśli, odziedziczył to po
ojcu. - Jestem maratończykiem - powiedział.
Wydawało się, że dziewczyna przyjęła to jeszcze bardziej obojętnie niż to, co
usłyszała dotychczas.
Tracisz ją - jakiś wewnętrzny głos odbił się echem w całym ciele Levy'ego.
Nie oznacza to, że kiedykolwiek ją miałeś, ale spróbuj ją czymś zaskoczyć,
udowodnij, że nie jesteś głupcem.
- Papierosy - zaczął Levy, desperacko wzruszając ramionami. - Palę, ale w
każdej chwili mogę je rzucić w kąt. To śmieszne, ale kobietom jest trudniej walczyć z
nałogiem; ostatnio w Timerie był duży artykuł na ten temat. Ciekaw jestem, dlaczego
tak jest. - Głupcze, obrażasz ją jako kobietę; a jeśli ona jest aktywną zwolenniczką
równouprawnienia płci? Jak można mówić takie głupstwa? Jesteś chyba mistrzem w
tej dziedzinie!
Stali w korytarzu; Piękność stanęła w końcu przodem do Levy'ego i spojrzała
na niego piorunującym wzrokiem.
- Dlaczego za mną chodzisz?
Levy rzucił papierosa na ziemię i przydeptał go. Zrobił to w samą porę,
unikając ataku kaszlu.
- Chodzę za tobą? Chodzę za tobą?! Muszę stwierdzić, że brak ci piątej klepki.
Wydaje ci się, że jesteś Jackie Onassis? Dlaczego, do diabła, ktokolwiek miałby za
tobą chodzić? Nie chcę ranić twojego ja, ale szanowna damo, to ty usiadłaś przy
moim stole; szło mi świetnie, dopóki się nie napatoczyłaś; siedziałem sobie spokojnie
i dokonywałem fantastycznych odkryć - i nagle pojawiasz się ty. A więc jeśli ktoś za
kimś chodzi, to ty za mną. Ale co mnie to może obchodzić? Ludzie chodzą czasem za
mną, dziewczyny również, ale nigdy nie rzucam im w twarz oskarżeń; gdy ludzie
zachowują się głupio, należy dać im szansę, by zmienili sposób postępowania, w
podobnych sytuacjach można przecież zastosować metody dyplomacji. Ja
przynajmniej zachowuję się w ten sposób, gdy ktoś za mną chodzi, próbuję być
uprzejmy, wyrozumiały i... - Ciągnąłby dalej swój wywód, lecz nie było już po co:
dziewczyna zgasiła papierosa i pospiesznie wyszła z biblioteki, znikając w mroku
nocy.
Kłamałem - chciał krzyknąć za nią Levy. - Szedłem za tobą, ponieważ jesteś
taka śliczna, ja jestem nikim, zwykłą łamagą, która nie potrafi jeszcze przebiec całego
maratonu, ale proszę, daj mi jeszcze jedną szansę, a zobaczysz, że cię rozbawię.
Dziewczyny już nie było.
Następny przykład, w jak olśniewający sposób potrafi zaprezentować swe
przymioty znany Casanova, legendarny T. Babington Levy. Stał przez chwilę na
korytarzu, podsumowując wyniki swego ostatniego podboju. Zaprezentowana przez
niego indolencja była wyjątkowej miary. Wystarczy powiedzieć, że dziewczyna,
która stała się celem jego umizgów, tak bardzo zirytowała się, że uciekła,
zapominając o swoich książkach, a gdy potrafi się rozzłościć kogoś do tego stopnia...
...właśnie - zapomniała o książkach.
Levy pobiegł do biblioteki, pozbierał swoje książki, następnie książki
dziewczyny, po czym ruszył pędem do działu czasopism, który znajdował się w mało
widocznym miejscu za biurkiem bibliotekarza.
Pięć minut później przy wejściu do biblioteki pojawiła się Piękność, która
szybkim krokiem podeszła do stolika w rogu, gdzie zostawiła książki. Przystanęła na
chwilę, rozejrzała się wokół, przeszła kilka kroków, spojrzała za siebie i wyszła.
Pięćdziesiąt minut później Levy zadzwonił do wynajmowanego przez nią
pokoju w pobliżu uniwersyteckiego campusu.
Przez domofon rozległ się jej głos.
- Kto tam?
Jakość połączenia pozostawiała wiele do życzenia.
- Panna Opel? - Nazywała się Elsa Opel; cóż, nikt nie jest bez wad.
- Kto tam? - Dziwny akcent; być może pochodziła ze Szwajcarii? A może z
jakiegoś kraju słowiańskiego? Levy nie był zbyt dobry w rozpoznawaniu obcych
akcentów, przynajmniej jak na wielkiego historyka. W każdym razie dziewczyna
musiała teraz mówić głośniej niż przedtem na korytarzu i jej obcy akcent stał się
bardziej zauważalny.
- Tom Levy, maratończyk.
- Pewnie przyszedłeś po papierosa?
Levy zaśmiał się.
- Nie, nie po papierosa. Zapomniałaś o książkach. Pomyślałem, że mogą ci
być potrzebne, więc kiedy skończyłem się uczyć, pozbierałem je i wziąłem ze sobą;
mieszkam niedaleko stąd, nie sprawiło mi to żadnego kłopotu.
- To bardzo ładnie z twojej strony - powiedziała i przyciśnięciem guzika
otworzyła drzwi.
Levy zobaczył ją na końcu korytarza znajdującego się na parterze budynku.
- Trzymaj - powiedział i podał jej książki.
Kiwnęła głową.
- Dziękuję. Dobranoc.
- Dobranoc - odpowiedział Levy. Po chwili dodał: - Panno Opel, może to
dziwne, że znałem nazwisko i adres. Znalazłem te informacje w notesie.
- Ależ nie, nie zastanawiałam się nawet nad tym. W każdym razie jeszcze raz
dziękuję. Dobranoc.
- Dobranoc - powtórzył Levy.
- Mówisz „dobranoc”, ale nie odchodzisz.
- Idąc tu skręciłem kostkę - wytłumaczył Levy. - I chciałbym chwilę
odpocząć.
- Gdy szedłeś przed chwilą korytarzem, nie kulałeś.
Wymyślanie kłamstw było chyba jego najsłabszą stroną.
- Maratończycy nie lubią okazywać cierpienia.
- Gdzie się schowałeś? - spytała wtedy dziewczyna.
- Schowałeś? - powtórzył Levy, zastanawiając się jednocześnie nad tym, czy
powinien wybuchnąć gniewem - tak jak wtedy, gdy na korytarzu przy bibliotece
oskarżyła go o to, że za nią chodzi.
- Gdy zorientowałam się, że zapomniałam o książkach, wróciłam natychmiast.
Książek już nie było. Twoich również.
- Przecież to niemożliwe - odparł Levy. - Siedziałem przy stoliku i cały czas
uczyłem się.
- Musiałam się w takim razie pomylić. Dziękuję, panie Levy. Dobranoc. -
Zamknęła drzwi.
- Za biurkiem bibliotekarza. Tam się schowałem - odpowiedział Levy, będąc
już na korytarzu.
Dziewczyna otworzyła drzwi i uważnie przyjrzała mu się.
- Dlaczego?
- Wydawało mi się, że to najlepsze miejsce.
- Nie pytam, dlaczego tam właśnie się schowałeś, chcę wiedzieć, dlaczego w
ogóle się schowałeś.
- Po prostu nie chciałem, abyś mnie złapała na tym, jak dokonuję rabunku
twoich książek. Gdybyś mnie zobaczyła, poczułbym się okropnie speszony.
- A czy teraz jesteś speszony?
- Och, tak! Czuję się upokorzony.
- Czy dlatego jesteś taki spocony?
- To jeden z powodów. Biegłem do twojego domu. Zawsze biegam.
- Dlaczego robiłeś sobie z mojego powodu tyle kłopotów?
- To naprawdę żaden kłopot. Mieszkasz niedaleko mnie. Prawdę mówiąc, nie
mieszkasz aż tak bardzo daleko.
- Czy zawsze chodzisz za ludźmi, którzy siadają obok ciebie w bibliotece? A
może to jakaś mania?
Levy potrząsnął głową, skinął potakująco, wzruszył ramionami, po czym
jeszcze raz potaknął.
- Poszedłem za tobą, ponieważ jesteś taka ładna. - Nie powinienem był tego
powiedzieć. Zrozumiał swój błąd natychmiast.
- Tak już po prostu jest, nie ma w tym mojej zasługi.
Levy podjął jeszcze jedną próbę uratowania sytuacji.
- Mógłbym zachwycać się twoją inteligencją, lecz nie zrobię tego, właściwie
w ogóle cię nie znam. Możesz być głupia jak but z lewej nogi. Zresztą mam już dość
wymyślania następnych kłamstw.
- Ale chciałbyś mnie poznać?
- Tak, proszę pani.
- Dlatego, że jestem ładna?
- Nie mogę zaprzeczyć.
- Ile masz lat?
- Dwadzieścia pięć.
- Czy zawsze zachowujesz się tak głupio w towarzystwie kobiet?
- Tak, zawsze; pod tym względem wykraczam poza przeciętność.
- Ja też mam dwadzieścia pięć lat. Jesteś prawdopodobnie bardzo miłym
chłopcem i za dziesięć lat, być może, osiągniesz mój wiek. Jestem pielęgniarką i w tej
chwili nie mam dla ciebie czasu.
Mógłbym cię uszczęśliwić - chciał powiedzieć Levy. Potem zastanowił się
przez chwilę. Słuchaj, idioto, nie ukrywaj takich rzeczy, powiedz jej, nie masz nic do
stracenia, ona chce cię spławić tak czy inaczej.
- Mógłbym cię uszczęśliwić.
Była zupełnie oszołomiona.
- Nie żartuję, naprawdę - kontynuował pospiesznie Levy. - Dowiedziałbym się
wszystkiego na temat pielęgniarstwa, naprawdę uczę się szybko. Moglibyśmy
wspaniale spędzać czas, prowadząc długie rozmowy na temat opasek zaciskających...
Wybuchnęła śmiechem.
- Spotkamy się jeszcze. Na pewno. Powiedz, że tak.
- Nie powinno się o nic błagać...
- Chryste, o nic nie błagam, dlaczego miałbym to robić! Jestem członkiem
stowarzyszenia studentów Fi Beta Kappa, byłem jednym z najlepszych stypendystów
Rhodesa, byłem prymusem. Posłuchaj: ludzie tego pokroju nie płaszczą się przed
głupimi pielęgniarkami, które na domiar złego palą papierosy. Cóż to za pielęgniarka,
która pali? Chyba nie masz o niczym pojęcia. Jeśli nie widzisz różnicy między
błaganiem a usilną prośbą, nie masz szans na zdobycie mojej przychylności.
- Kto wie, może się z tobą zobaczę, ale musisz się najpierw zamknąć.
Jestem górą - pomyślał Levy. Tego się nie spodziewałem. W końcu skinął
głową.
- No dobrze - powiedziała po chwili. - Dobrze. Zobaczę się z tobą -
powiedziawszy to zrobiła coś zaskakującego: wyciągnęła rękę, przyjęła smutny wyraz
twarzy i dotknęła policzka Levy'ego. - Ale nic z tego nie będzie.
- Tego nie możesz przewidzieć - odparł Babe, wpatrując się w jej oczy. Była
tak bardzo przepojona smutkiem. To dziwne, ale wyglądała jeszcze piękniej.
Elsa pogładziła go palcami po twarzy.
- Mogę to przewidzieć - odpowiedziała cicho. - W najlepszym razie możemy
liczyć na to, że będziemy tego żałować...
Gdy była już sama, zapaliła papierosa. Wypaliła go do końca, zgasiła, po
czym zapaliła następnego. Podeszła do telefonu i zadzwoniła do Erharda.
- Jest naprawdę wspaniały - powiedziała. - Bardzo naiwny, bardzo grzeczny.
Przez chwilę słuchała głosu w słuchawce.
- Możesz sądzić, że jestem w okropnym nastroju, ale tak nie jest. Po prostu
jestem zmęczona.
Znów milczenie.
- Tak, wydaje mi się, że spodobałam mu się jako dziewczyna.
Milczenie.
- Ile mam czasu?
Długa chwila milczenia.
- Zrobię, co będę mogła. - Zamknęła oczy. - Jeśli dopisze mi szczęście, za
tydzień będzie mnie kochał...
8
Babe wyciągnął starego Remingtona i zaczął walić w klawisze.
Doc? To ja - i lepiej usiądź. Mówię to zupełnie poważnie; sprawa jest tak
ważna, tak niewiarygodna - aż zapiera mi dech w piersiach. (O mój Boże, myślisz, że
on znów jest zakochany - mały braciszek szaleje z miłości.)
Istotnie, nie mylisz się.
Doc, Doc, nie wiem, od czego zacząć...
(Pewnie myślisz, że powinienem zacząć od jej zębów, zacząć od tego, jak jej
rzadko owłosiona czaszka połyskuje w promieniach księżyca.)
Nie, nie zacznę od tego.
(Włosy i zęby bez zarzutu? To dziwne. Ostatnio miała przecież mniej włosów
niż zębów. Hm... Cycuszków nie miała, ale jaka była inteligentna! A może ta ma trzy
cycuszki i w dodatku jest inteligentna?)
Znów się mylisz. A zresztą idź do diabła!
(Widocznie w czasach szkolnych musiała grać w mistrzowskiej drużynie
hokeja na trawie. Łydki jak Bronco Nagurski, ramiona jak Larry Csonka, ale za to
ładna cera dzięki dużej ilości ćwiczeń fizycznych na świeżym powietrzu.)
Zamknij się i posłuchaj mnie teraz - znam ją od ponad tygodnia i codziennie,
gdy po nią przychodzę, wydaje mi się, że zupełnie oszalałem na jej punkcie, żadna
dziewczyna nie jest taka cudowna. Codziennie staje się jeszcze cudowniejsza,
delikatniejsza, bardziej boska, doskonała, nieskazitelna, czysta, bez zarzutu, idealna.
Musisz wiedzieć, że umniejszam jej zalety.
(Prawdopodobnie będę ci mógł szybko załatwić wizytę u Mennigera).
Pozwól, że zacznę od jej wad: cóż, nie będę ukrywał, że nazywa się Elsa Opel.
(Nie widzę w tym nic złego, miałem kiedyś samochód, który nazywał się
Opel.)
Jest w moim wieku, jest Szwajcarką i pracuje jako pielęgniarka...
(Spójrz na dobre strony, mogła przecież zostać stewardesą.)
...poza tym nie ma wad. Przyprawia o zawrót głowy. Przez całe życie śliniłem
się, patrząc na dziewczyny innych facetów. Nie wiesz, jak czuję się teraz, gdy widzę,
jak jakieś sukinsyny ślinią się na widok mojej:
(A więc twoja dziewczyna ślini się? Czy to właśnie starasz się mi powiedzieć?
A cóż lepszego można zrobić ze śliną? Wydalać ją na zewnątrz. Czy ma jakieś inne
wady? Powiedz mi lepiej od razu. A może ma ptasi móżdżek? Czy nie kochałeś się
kiedyś w dziewczynie z Denison, której inteligencja rozwijała się w takim właśnie
kierunku?)
Wszyscy popełniamy błędy. Ale nie tym razem. Doc, na rany Chrystusa, czuję
się fantastycznie! Podnieś z krzesła swój ociężały tyłek i przyjedź. Sam się
przekonasz. Nowy Jork nie jest przecież na końcu świata - przyjeżdżaj więc! Chcę,
aby tobie zakręciło się w głowie, naprawdę chciałbym to widzieć. Jest coś, o czym ci
jeszcze nie powiedziałem.
(No dobrze, wal śmiało, trzymam się mocno na krześle.)
Ona odwzajemniła moją miłość. Naprawdę. Piękna dziewczyna, piękna, poza
wszelką konkurencją, kochana, rozsądna dziewczyna. I zależy jej na mnie. Po tych
wszystkich chudych latach wreszcie jestem górą.
Sumbitch
Babe
9
Scylla leżał w łóżku z zamkniętymi oczami.
Śniło mu się, że wykonując jakieś zadanie był zbyt powolny; nie wróżyło to
nic dobrego - nawet jeśli takich snów nie miewał wcześniej. A został pokonany nie
przez kogo innego, jak przez samego Mengele.
Mengele, komendant obozu eksperymentalnego w Oświęcimiu, lekarz
ochrzczony mianem Anioła Śmierci, człowiek, który za wszelką cenę starał się
wyhodować istoty ludzkie o niebieskich oczach, podobnie jak hodowca zwierząt
próbuje hodować psy o sterczących uszach.
Obaj znajdowali się w laboratorium Mengelego w Oświęcimiu, lecz Scylla
zachowywał spokój. O pół głowy przerastał lekarza śmierci, który mierzył pięć stóp i
sześć cali. Co więcej, drzwi były otwarte - drzwi, które prowadziły do wolności.
Scylla nigdy nie był w Oświęcimiu i nigdy nie spotkał Mengelego. Takie rzeczy
zdarzają się jednak w snach - i właśnie w tej chwili miało to miejsce.
- Jestem w rozpaczy - stwierdził Mengele.
- Dlaczego?
- W oczach dzieci nie udaje mi się uzyskać odpowiedniego odcienia
niebieskiego. Wczoraj byłem taki sfrustrowany, że wrzuciłem dziecko do ognia. Jak
mogłem pozwolić na to, aby stracić samokontrolę i dać się ponieść uczuciom!
- Samokontrola jest dla nas obu ważną sprawą - zgodził się Scylla.
- Dziękuję Bogu, że jesteś tu w tej chwili i możesz mi pomóc.
- W jaki sposób mogę ci pomóc?
- Potrzebna mi jest ludzka skóra. Chcę przeszczepiać skórę, a twoja ma
dokładnie taką karnację, jakiej szukałem.
Scylla wzruszył ramionami.
- Kawałek skóry to nic wielkiego. Mogę ci pomóc.
- Nie, nie - zaczął tłumaczyć Mengele. - Kawałek skóry nie rozwiąże moich
problemów. Potrzebna mi jest cała twoja skóra, każdy centymetr twojego ciała.
Musisz pozwolić mi na to, abym zdarł z ciebie całą skórę.
- Nie sądzę, aby było to dla mnie zbyt miłe doświadczenie - odpowiedział
Scylla i powolnym krokiem ruszył w kierunku otwartych drzwi prowadzących do
wolności.
Mengele nie ruszył się z miejsca.
- Posłuchaj, moja oferta jest dla ciebie błogosławieństwem.
Scylla potrząsnął głową.
- Bez skóry stałbym się przezroczysty.
- Na tym właśnie polega to błogosławieństwo, czy tego nie rozumiesz? Stałbyś
się przezroczysty i nie musiałbyś już nikogo okłamywać. Pomyśl, jaką przyniosłoby
to wszystkim ulgę - koniec z kłamstwami. Nie mógłbyś kłamać, gdyż brak skóry
obnażałby całą prawdę. W swoim życiu naopowiadałeś ludziom tyle kłamstw,
przyznaj się, że tak było.
- Tak.
- I chcesz z tym skończyć, przyznaj się, że tego pragniesz. Wymyślasz takie
niestworzone historie, czy nie masz czasem ochoty wykrzyczeć całej prawdy?
- Tak.
- A więc daję ci szansę. Wieczna prawda. Spokój. Pokój ducha, którego mogą
zaznać tylko ludzie uczciwi.
- Nie.
- Nie pozwól na to, by zawładnęły tobą uczucia. - Wyciągnął w kierunku
Scylli swoje małe, typowe dla chirurga dłonie.
Scylla ruszył pędem w kierunku otwartych drzwi.
Nie był jednak dostatecznie szybki.
Mengele przycisnął go do drzwi; drzwi zamknęły się na zatrzask. Mengele
ruszył w jego kierunku.
On - Scylla, zwany skałą, człowiek, który potrafił zabijać uderzeniem każdej
ręki, cofał się teraz przed malutkim szaleńcem. On, wielki Scylla, uciekał przed takim
zerem, lekarzem o wątłej budowie, który nawet nie potrafił uzyskać odpowiedniego
odcienia niebieskiego.
- Dlaczego się mnie boisz? - zdziwił się Mengele.
- Nie boję się. Nie znam uczucia strachu.
Mengele wyciągnął ręce.
- Użyję siły - powiedział stanowczym głosem Scylla.
- Och, proszę, proszę, tylko nie to - odpowiedział Mengele. Malutkimi rękami
chwycił go za ramię, poprowadził w kierunku stołu i położył na nim. - Obiecuję, że to
nie będzie bolesne. Zrobię tylko małe nacięcie od czoła do szyi i bez trudu zdejmę z
ciebie całą skórę. Będziesz miał takie uczucie, jakbym po prostu ściągał z ciebie
piżamę. - Zaczął nacinać skórę. - Widzisz - powiedział tnąc skórę Scylli - nie ma ani
kropli krwi. - Odłożył nóż i ściągnął skórę. - Przyniosę ci lustro. Masz piękne żyły. -
zauważył Mengele.
- Nie!
- Trzymaj - powiedział Mengele, podając Scylli lustro.
Przed przebudzeniem się Scylla zdążył zobaczyć swoje odbicie.
Cudowne!
Leżał nieruchomo wpatrując się w sufit. Ciężko oddychał i odczuwał wokół
siebie pustkę. Nie miał pojęcia, na ile sen odzwierciedlał jego obecny stan umysłu, ale
był pewny co do jednego: w miejscu, gdzie się znajdował, zapadała ciemność.
Obrócił na łóżku swoje mocno umięśnione ciało, usiadł i zaczął pocierać
zziębnięte dłonie. Scylla - rzucona w kąt szmata. Scylla - mięczak. Takie miał w tym
momencie odczucia.
Weź się w garść!
Wstał, wziął butelkę szkockiej (czy naprawdę była pełna, gdy poprzedniej
nocy kładł się do łóżka?) i podszedł do okna. Popijał whisky, przyglądając się
Łukowi Triumfalnemu. Która godzina? Spojrzał na zegarek. Dochodziło wpół do
szóstej. Po północy, w swoim mieszkaniu w Ameryce, Janey śpi już pewnie jak
kamień. Gdy sen będzie konkurencją olimpijską, Janey ma szanse na spore sukcesy.
Takiego snu można pozazdrościć!
Scylla ubrał się, zszedł po schodach, zbudził recepcjonistę i wziął od niego
całą garść żetonów do automatu telefonicznego. Takie postępowanie było wyrazem
przesadnej ostrożności. Jeśli bowiem podsłuchiwano jego rozmowy z telefonu
domowego, jaki mógł mieć znaczenie fakt, że w jego hotelowym pokoju również
znajdował się podsłuch? Być może jednak powodem wyjścia z hotelu był po prostu
nawyk. Scylla czuł się lepiej, gdy był w ciągłym ruchu.
Chciał poza tym zaczerpnąć świeżego powietrza.
Było już ciemno, gdy wyszedł na ulicę w poszukiwaniu budki telefonicznej.
Ciemna noc nigdy nie napawała go strachem; był dużym, szerokim w ramionach
mężczyzną i potrafił zabijać zarówno prawą, jak i lewą ręką, o czym - rzecz jasna -
nie mógł wiedzieć żaden przypadkowy uliczny złodziejaszek. Sam chód i atletyczne
rozmiary Scylli odstraszały potencjalnych napastników.
Znalazł telefon w okolicach Łuku i po kilku minutach, w czasie których mówił
coś łamaną francuszczyzną, kilkakrotnie wykręcał numer, słyszał jakieś trzaski i
sygnały, czekał bezskutecznie - usłyszał wreszcie zaspany głos Janey.
- Jak? Co?... Kto? Która godzina... och, nie szkodzi - i w końcu słowo: -
Cześć.
- Dzwonię z poczty - powiedział Scylla. - Czy zamawiano tu budzenie?
- Czy to żart? - głos brzmiał jękliwie. - Jesteś trzy tysiące mil stąd, jest środek
nocy, a tobie żarty w głowie! Ludzi wysyłano na stryczek za dużo mniejsze
przewinienia.
Scylla zaczął się w tym momencie posługiwać umówionym kodem. Kiedyś
używanie zakodowanych słów wyprowadzało go z równowagi było to dodatkowe
utrudnienie przy wykonywaniu określonego zadania. Obecnie traktował to jako
swoistego rodzaju żart, którym rozbawia się gospodarza w czasie towarzyskiego
spotkania.
- Czy możesz ze mną rozmawiać w miarę przytomnie?
- Obawiam się, że jeszcze nie.
„Jeszcze nie” - te słowa miały podstawowe znaczenie. „Mogę rozmawiać
przytomnie” oznaczałoby, że nie dzieje się nic szczególnego. „Jeszcze nie” - taka
odpowiedź oznaczała natomiast, że jest kilka spraw, o których Scylla powinien
wiedzieć.
- W takim razie kończę. Dzwonię tylko po to, by cię zawiadomić, że wrócę
trzy dni wcześniej, niż planowałem, ale skoro nie możesz jeszcze mówić zupełnie
przytomnie, nie chcę ci teraz zawracać głowy. Mam nadzieję, że nie złościsz się na
mnie z tego powodu, że cię zbudziłem.
- Ależ nie - brzmiała odpowiedź. - I tak trzeba było wstać, gdyż dzwonił
telefon.
Tym żartem zakończyli rozmowę. Odłożyli słuchawki, po czym Scylla musiał
odczekać dziesięć minut. Powtórnie wypowiedział słowa: „nie możesz jeszcze mówić
zupełnie przytomnie, co miało oznaczać, że zadzwoni ponownie, tym razem na numer
automatu znajdującego się w podziemnym garażu budynku, w którym razem
mieszkali. Janey ma dziesięć minut, aby się doprowadzić do porządku, ubrać, wyjść z
mieszkania i zejść.
Nie było jeszcze szóstej i panował chłód. Scylla trząsł się z zimna i
zastanawiał się, dlaczego zostawił butelkę whisky obok łóżka w swoim pokoju, a
więc w miejscu, gdzie była w tej chwili zupełnie bezużyteczna. Idąc ciemną,
opustoszałą ulicą, starał się wymyślić choćby jeden racjonalny powód, dla którego nie
rzucił tej pracy, a Janey i on nie wyjechali razem do Londynu, gdzie mogliby wynająć
lub może kupić mały domek. Siedzieliby przed telewizorem, robili wspólne zakupy w
najbliższym sklepie warzywnym i żyli tak, jak żyją inni - szczęśliwie, itd. itd.
Do diabła z Dywizją, która nie pozwalała nikomu rezygnować z pracy, chyba
że sama chciała się kogoś pozbyć. Gdyby był bogaty, gdyby był kimś takim jak
Krezus, mógłby kupić sobie wolność, a przynajmniej spróbowałby to zrobić. A gdyby
ta metoda zawiodła, kupiłby wyspę gdzieś na Pacyfiku, zbudowałby na niej obronne
fortyfikacje - a wtedy ludzie z Dywizji mogliby tylko bić głową w mur.
Wyspa na Pacyfiku, Jezu! Scylla potrząsnął głową. Być może, dobrze się
stało, że zostawił butelkę whisky w hotelu. Gdyby kilka łyków miało mieć taki
wpływ na jego sposób myślenia... Ale skojarzenie z Krezusem spodobało mu się.
Krezus to w końcu nie byle kto - bohater starych mitów.
Zadzwonił jeszcze raz. I tym razem uzyskanie połączenia trwało całe wieki.
Wreszcie usłyszał głos. To Janey.
- Gdzie jesteś? - w pytaniu brzmiało zdenerwowanie.
- Jestem w Paryżu i świetnie się bawię. A może to Londyn? Jedźmy do
Londynu. Bardzo tego pragnę, co ty na to?
- Powiedz dokładnie, gdzie jesteś. Na ulicy, w hotelu? Dlaczego nie śpisz? Nie
ma jeszcze szóstej.
- Miałem sen i przebudziłem się. Wyszedłem po prostu na spacer.
- A więc jesteś sam?
- Zupełnie sam.
- To dobrze, ty draniu. Nie znoszę twoich wyjazdów. Był taki okropny?
- Pytasz o sen? - Scylla wzruszył swoimi dużymi ramionami. Nie ma sensu
kłamać. Janey zawsze wyczuwa, gdy nie mówi prawdy. W jaki sposób, tego nie
wiedział. Prawdopodobnie zdradzał go ton głosu. - Okropny. Właściwie przerażający.
- Mój lekarz zaleca w takich przypadkach whisky.
- Tym razem lekarstwo nie pomogło.
- Wracaj do domu; to jest lekarstwo, które ja zawsze zalecam. Poza tym ja
jestem najlepszym lekarstwem dla ciebie.
- Należy je zażywać co cztery godziny.
- Marzycielu, nie jesteś już taki młody.
- Zapłacisz mi za te słowa, wstrętna kreaturo!
- Nazywaj mnie Janey, tak zwracają się do mnie przyjaciele.
Scylla czekał na moment, gdy z głosu w słuchawce znikną wszelkie oznaki
zdenerwowania. Gdy był już pewny, że tak się stało, przystąpił do sprawy.
- Dlaczego twierdzisz, że „nie możesz mówić zupełnie przytomnie”?
- Kaspar Szell nie żyje.
- Coś takiego!
- Tylko tyle powiesz?
- Kiedy to się stało? - zapytał Scylla.
- Prawie dwa tygodnie temu na Manhattanie. W rejonie Yorkville. Prowadził
samochód. Jakiś facet starał się go nieprawidłowo wyprzedzić i obaj wjechali w
cysternę z ropą naftową. Wszystko spaliło się na popiół. Chyba dlatego wiadomość o
wypadku nie rozeszła się od razu. Identyfikacja zwłok nie była łatwa. Używał
nazwiska Hesse, a poza tym znało go bardzo niewielu ludzi. Wiadomo jednak, że to
on. Słuchasz mnie jeszcze? Nie odzywasz się.
Scylla odchrząknął.
- Jesteś zirytowany?
- Chyba tak... a właściwie nie wiem. Usłyszałem o tylu rzeczach jednocześnie.
- Czy nastąpią w związku z tym jakieś zmiany?
Już nastąpiły. Scylla nie był pewny, lecz wypadek mógł mieć związek ze
śmiercią w Nowym Jorku oraz sprawą Chena, który był wprawdzie tylko płatnym
mordercą, ale w końcu ktoś go musiał wynajmować. A biedaczek Robertson, który
wspomniał o telefonie z Ameryki Południowej w sprawie nowego kuriera? Scylla
pomyślał przez chwilę. Musiał znaleźć odpowiedź na te pytania, lecz nie było w tej
chwili sensu zanudzać Janey niepotrzebnymi szczegółami. Już teraz można było
postawić jedno zasadnicze pytanie i odpowiedzieć na nie.
- Czy nastąpią jakieś zmiany? Zmieni się wszystko.
- Coś takiego! - powiedział tym razem głos Janey.
- Mówiąc językiem konserwatystów - dodał Scylla.
10
- Zmarzłaś? - spytał Levy.
Elsa potrząsnęła głową i odpowiedziała przecząco.
Siedzieli na skale obok jeziorka w Central Parku. Powiewy wieczornego
wiatru muskały taflę wody, wprawiając w ruch znajdującą się nie opodal ich łódkę z
wiosłami. Levy wiedział, że dziewczyna nie powiedziała prawdy, ponieważ po
pierwsze, on miał na sobie sweter - ona nie. Co więcej, on odczuwał chłód, więc
niemożliwe, aby i jej nie było choć trochę zimno. W dodatku robiło się coraz
chłodniej, ponieważ jego ból zęba stawał się bardziej dokuczliwy - a zawsze tak
bywało, gdy obniżała się temperatura powietrza. Bolący ząb znajdował się w górnej,
a co gorsza, przedniej części jamy ustnej i Levy robił, co mógł, by zakrywać językiem
widoczną dziurę. Wiedział, że powinni już wracać. Od chwili jednak, gdy słońce
zaczęło znikać za horyzontem, siedzieli już razem około godziny i było im tak dobrze
ze sobą, że nie chciał być tym, kto miałby przerwać sielankę.
Elsa objęła go ramieniem.
- Teraz już nie jest tak zimno - powiedziała.
Levy pocałował ją delikatnie. Na początku znajomości starał się być wobec
niej szorstki; myślał, że tego właśnie oczekiwała: męskości, nawet pewnej
brutalności. Tak wspaniała dziewczyna musiała otaczać się wieloma mężczyznami,
więc nie chciał okazać się gorszy. Takie zachowanie nie przypadło jej jednak do
gustu, a po jednym czy dwóch wieczorach, w czasie których uprawiali pieszczoty,
Levy zdał sobie sprawę, że dziewczyna pragnie tego właśnie, co leżało w jego
charakterze: czułości. Jego wygląd nie zdradzał jednak tej cechy - skóra i kości,
chude ramiona, niezręczne ruchy, które trudno byłoby kojarzyć z delikatnością. W
rzeczywistości był jednak inny. Lubił pieszczenie się, zadowolony był nawet wtedy,
gdy trzymał ją tylko za rękę. Nawet jeśli było to niezgodne z obecnym kodeksem
miłosnym obowiązującym osobników poniżej trzydziestki. Nie znaczy to, że stosunek
cielesny uważał za coś strasznego. Owszem, spał z kilkoma dziewczynami, lecz nie
robił tego jeszcze z Elsą - przynajmniej na razie. Kochanie się, owszem, było czymś
niezwykle przyjemnym, osiąganie orgazmu czymś wspaniałym, lecz jak dotąd jego
doświadczenia w tej dziedzinie były dość skromne i wszystko odbywało się szybko i
mechanicznie. Wiedział, że zbyt szybko i zbyt mechanicznie. Uważał przy tym, że w
sprawach seksu nie należy działać pospiesznie. W skrytości ducha wierzył, że jest
bardzo dobrym kochankiem i myślał czasem, że gdyby był przystojny, cieszyłby się u
kobiet niezwykłym powodzeniem. Nie był jednak przystojny, co w gruncie rzeczy nie
stanowiło wielkiego problemu.
Elsa dotknęła jego policzka.
- Taka piękna twarz - wyszeptała.
- Wszyscy mi to mówią -= odpowiedział Levy. - Nawet nieznajomi podchodzą
do mnie na ulicy i mówią mi o tym.
W ciemnościach dziewczyna uśmiechnęła się do niego i przeciągnęła
językiem po jego ustach.
- Cóż za inwencja - stwierdził Levy. - Zrób to jeszcze raz, zrób to, chcę
wiedzieć na pewno, że masz to w sobie.
Jeszcze raz przeciągnęła językiem po jego wargach.
- Mam współczucie dla sierot i ludzi upośledzonych, tobie wszystko ułożyło
się wspaniale.
Zarzuciła mu ręce na szyję. Czuł, jak drży jej ciało.
- Słuchaj, przemarzłaś na kość. Poza tym powinniśmy już oddać łódź.
- Zimno - i co z tego? Tak mi z tobą dobrze, lubię cię słuchać. Mów dalej.
Levy pocałował ją delikatnie w szyję, po czym muskał wargami jej skórę.
- Homer Virgil - powiedziała Elsa. - Zanim spytałeś, czy nie jest mi zimno,
mówiłeś o nim. Czy był znany? Mam na myśli twojego ojca.
- Mówisz o starym H.V.? Cóż, nie był tak znany jak Ann-Margret czy też
Donny Osmond, ale biorąc pod uwagę, że był historykiem, można powiedzieć, że
odniósł duży sukces.
- Jak można dziecku dać takie imię?
- To sprawka mojego dziadka, zawsze dawał dzieciom okropne imiona...
widzisz, w swojej szkole na Środkowym Zachodzie był dyrektorem, głównym
nauczycielem, kucharzem, pomywaczem. Twierdził przy tym, że to wszystko nie ma
dla niego znaczenia - nikt nigdy nie słyszał, aby mówił o czymkolwiek innym niż o
sprawach Levy'ego. W tamtych czasach w środkowym Ohio nie mieszkało zbyt wielu
Żydów, naprawdę tak było. Dziadek był zakochany w Grekach i innych postaciach z
odległej przeszłości. Jeden z moich wujków miał na drugie imię Herodotus. Teraz już
nie żyje, oczywiście mam na myśli wujka. Nie sugeruję, że zabiło go imię, ale i nie
było również czymś, co mu w życiu pomogło.
- Twój ojciec również nie żyje?
- Tak, to prawda. Wylew krwi do mózgu. Jak grom z jasnego nieba, stało się
to zupełnie nieoczekiwanie.
Zaczęła się przypatrywać jego twarzy okrytej ciemnością.
- O co chodzi? - zapytał.
- O nic.
Przez chwilę zawahał się. Zastanawiał się, czy powinien mówić dalej - czy
powinien wyjaśnić wszystko do końca. To wątpliwe jednak, aby mogła wiedzieć. W
tym czasie żyła za granicą, a nawet gdyby nie wyjeżdżała, była wtedy przecież
dzieckiem. Poza tym H.V. nie był aż tak bardzo znany.
Pocałowała go namiętnie, po czym szybko wstała i szeroko rozłożyła ramiona.
Babe uważnie jej się przypatrywał. Każda inna dziewczyna wyglądałaby w tej pozie
niezbyt korzystnie. Cokolwiek jednak robiła Elsa, wyglądało to zawsze ślicznie.
Całe jednak piękno rozpierzchło się nagle jak bańka mydlana, ponieważ w
momencie gdy Elsa uśmiechnęła się i szeptem powiedziała: „chodź”, kierując swe
kroki ku łódce, za ich plecami, gdzieś w krzakach, rozległ się nagle hałas i pojawił się
kulejący mężczyzna, który zamachowym ciosem ugodził Elsę w twarz. Dziewczyna
straciła równowagę i upadła na ziemię.
Levy patrzył na to, czując się, jakby nagle stał się widzem jakiegoś ulicznego
teatru. Wypadki potoczyły się tak szybko, że nie miał szans interweniować, mógł być
tylko biernym widzem. A przecież jego jedyna prawdziwa kobieta była w tym
momencie bita przez jakiegoś kulawego dzikusa!
- Hej! - krzyknął Levy i rzucił się w kierunku napastnika. Było już jednak za
późno, ponieważ za jego plecami rozległ się w krzakach następny hałas, po czym
pojawił się mężczyzna o szerokich ramionach, który obrócił Levy'ego i huknął go
pięścią w twarz.
Levy zatoczył się, a z jego twarzy trysnęła krew. Trzymał się jednak na
nogach. Czuł, że ma złamany nos. Tymczasem kulawy facet ciągnął Elsę po ziemi w
kierunku krzaków, starając się wyrwać jej torebkę. Levy chciał krzyknąć: „Oddaj mu
ją”, lecz nie zdążył, gdyż mężczyzna o szerokich ramionach kopnął go mocno w
żołądek. Levy stracił oddech i padł na kolana na twarde skalne podłoże. Następny
cios - i Levy znalazł się na czworakach. Mocne kopnięcie w policzek dopełniło reszty
- Levy padł bezwładnie na ziemię. Mężczyzna o szerokich ramionach zaczął ciągnąć
go w kierunku krzaków, starając się jednocześnie znaleźć portfel swej ofiary. Levy
instynktownie zaczął się bronić, co jednak okazało się głupim posunięciem, gdyż
został natychmiast ukarany - napastnik wymierzył mu cios kolanem w plecy. W tym
momencie widoczne już były skutki pierwszego zainkasowanego ciosu - całe ciało
Levy'ego było zbroczone krwią. Język bolał go niemiłosiernie. A winę za wszystko
ponosił on sam - nie powinien był zostawać w parku do tak późnej pory, takie błędy
popełniają przecież tylko głupi turyści. Levy leżał bez ruchu, podczas gdy napastnik
próbował dobrać mu się do portfela, co nie było jednak zadaniem łatwym. Tylna
kieszeń w spodniach Levy'ego zapięta była na guzik i mężczyzna nie mógł się do niej
dostać tak szybko, jak tego oczekiwał. Zadał więc następny cios kolanem w plecy, a
potem jeszcze jeden, który tym razem dosięgnął złamanego wcześniej nosa.
Zakrztusił się krwią. Usłyszał jak Elsa niemal wybuchnęła płaczem. Jeśli ten kulawy
sukinsyn dotknie jej jeszcze raz, to wtedy on, Levy, on...
...co zrobi?
...nic... dokładnie nic... gdyby chcieli ją zgwałcić, nie byłby w stanie jej
pomóc; gdyby po prostu zechcieli stłuc ją na kwaśne jabłko, również nie przyszedłby
jej z pomocą. Miał złamany nos, czuł, że ma zmiażdżone żebra - napastnicy byli
bezkarni - on był bezradny...
Bezradny! Mimo że zbroczony krwią i obolały, uświadomił sobie nagle, że
jest bezradny. Poczuł się tak upokorzony, że zebrał w sobie tyle siły, by zadać cios
nogą mężczyźnie o szerokich ramionach. Uderzenie było celne i przeciwnik zawył z
bólu. Levy triumfował - i miał do tego prawo! Niestety, następne wypadki kazały mu
szybko zapomnieć o chwili triumfu. Gdy próbował wstać i ruszyć w kierunku Elsy, na
jego drodze stanął ponownie mężczyzna o szerokich ramionach. Wyglądał na
zdeterminowanego - wielkimi rękami zaczął walić w twarz Levy'ego jak w worek. W
wyniku zadawanych ciosów twarz zaatakowanego puchła. W końcu półprzytomny
Levy przestał cokolwiek czuć i zwalił się na ziemię.
Obaj napastnicy stanęli nad nim. Kulawy facet trzymał torebkę Elsy,
natomiast mężczyzna o szerokich ramionach - jego portfel.
- Mamy wasze portfele, znamy wasze nazwiska i adresy. - Kulawy facet
poklepał torebkę Elsy. - Jeśli zawiadomicie policję, odnajdziemy was.
Elsa rozpłakała się.
- A następne spotkanie źle by się dla was skończyło - powiedział mężczyzna o
szerokich ramionach. - Wiecie, co to znaczy źle?
Levy leżał bez ruchu.
Chuligani poszli w swoją stronę.
Levy powoli podczołgał się do Elsy.
- Czy oni... - tyle zdołał z siebie wykrztusić. Czy oni cię dotykali, czy cię
napastowali - o to chciał ją zapytać.
Potrząsnęła głową i odpowiedziała przecząco. Zrozumiała, o co chciał spytać.
To było naprawdę wspaniałe: rozumieli się bez słów. W każdej sytuacji.
- Nie, wzięli tylko torebkę. - W tym momencie zaczęła tracić panowanie nad
nerwami. Dopiero teraz nastąpiła reakcja na wszystko, co działo się kilka minut
wcześniej. - Wzięli tylko torebkę - powtórzyła. - Nic mi nie jest.
Levy mocno przytulił ją do siebie.
- Mnie też nie - zdołał wykrztusić. Nie chciał jej wypuścić z ramion, lecz cóż
innego mógł zrobić, gdy zauważył, że swą krwią plami jej ubranie...
11
Doc!
Chyba nie wyślę tego listu - i dlatego mogę zupełnie bez skrępowania napisać
ci o wszystkim. Ale jeśli go dostaniesz, pamiętaj, że nie jestem w tej chwili sobą. Nie
mogę sobie znaleźć miejsca i jest mi źle. Ale nie zwariowałem - nic podobnego.
Doc, właśnie zostałem napadnięty i obrabowany, dostałem porządne lanie. Nie
jestem wściekły z tego powodu... nie, do diabła, właściwie jestem - i to bardzo. Stało
się to z mojej winy; w Central Parku, po zachodzie słońca. Wiem, że tylko kretyn
może kręcić się w tym miejscu po zmierzchu.
W dodatku nie byłem sam. Elsa i ja siedzieliśmy na skale. Przedtem
pływaliśmy łódką; nigdy tego nie robiła, a bardzo chciała spróbować. Do diabła!
Dlaczego nie? Był piękny dzień, więc powiedziałem, że to wspaniały pomysł.
Popływaliśmy więc i było tak cudownie, że zasiedzieliśmy się na skale obok jeziora. I
nagle zjawia się kulawy. Ja siedzę spokojnie, a ten sukinsyn zaczyna ją bić; potem
ciągnie ją w kierunku krzaków. Pomyślałem sobie: dopadnę drania, nie pozwolę, aby
ktokolwiek tknął moją ukochaną...
...i nie potrafiłem temu przeszkodzić... nic nie mogłem na to poradzić... ten
duży facet miał nieprawdopodobnie szerokie ramiona; przysięgam, że nie zmyślam.
Był zawodowcem. Kopał mnie jak worek. Nigdy nie dostałem takiego lania. Facet
dobrze wiedział, gdzie uderzyć kolanem, wiedział, gdzie są najczulsze miejsca. W
tym samym czasie Elsa dostała porządny wycisk, może oberwała jeszcze gorzej niż
ja. A ja pragnę tylko jednego - choć raz w życiu, właśnie teraz, stać się bohaterem.
Facet dobiera się do mojego portfela i znów wali we mnie z całej siły, a ja nie
odczuwam już nawet bólu, nie przeraża mnie widok samej krwi, jest coś innego...
...bezradność...
...cholerna bezradność...
...Doc, chciałem go w tym momencie zabić.
Przysięgam - gdybym miał nóż, użyłbym go; gdybym miał bombę,
rozerwałbym go na kawałki, a później dopadłbym kulawego i próbowałbym go
wykończyć własnymi rękami...
I to ja - liberał, historyk! Nigdy nie myślałem, żeby zadać komuś ból,
współczułem nawet Nixonowi - a teraz pragnę kogoś zabić. Przeraża mnie to.
Po tym wszystkim przemyłem tylko twarz zimną wodą. Jestem cały
spuchnięty, pokiereszowany i obolały, ale myślę tylko o jednym - o zemście. Chcę się
zemścić na tych facetach za to, że przez nich czułem się taki bezradny; nikogo nie
wolno stawiać w takiej sytuacji - zwłaszcza jeśli tuż obok znajduje się dziewczyna,
która cię kocha. I wiem, co wtedy myślała: dlaczego czegoś nie zrobi? Jest tu
przecież, dlaczego nie może mi pomóc? Do diabła! Zapiszę się na najlepszy kurs
samoobrony, a potem wykończę tych dwóch facetów.
Doc, w moim sąsiedztwie mieszka grupa młodocianych przestępców;
większość czasu spędzają na tarasie przed domem (to nie zwykłe opryszki podobne
do tych przyjemniaczków z filmu West Side Story - ci faceci byliby zdolni do tego,
aby pokrajać cię żywcem na kawałki). Kiedy wróciłem dzisiaj do domu - zwykle
próbują ze mnie szydzić, myślą, że jestem lalusiem, ale zbytnio się tym nie przejmuję
- a więc kiedy przechodziłem obok nich dziś wieczorem, pomyślałem, że moja
zakrwawiona twarz, być może, wzbudzi w nich jakiś respekt - i wiesz co? Jeden z
nich zapytał: - Kto ci to zrobił? Karzełek czy jakaś dziewczyna? - I wszyscy
roześmiali się. Widzisz, oni umieją dbać o swoje interesy; moich wrogów mogliby
rozerwać na strzępy. Uważam, że mój iloraz inteligencji jest wyższy niż łączny iloraz
całej grupy tych młodzików, lecz jaką mam z tego korzyść?
Chyba jednak wyślę do ciebie ten list, ponieważ chciałbym cię o coś zapytać:
jak zareagowałby na to ojciec? Myślę, że powiedziałby, że każde doświadczenie
może w życiu okazać się pożyteczne, ze wszystkich wydarzeń - nawet tych bolesnych
- można odnieść jakąś korzyść. Prawdziwy historyk powinien być zawsze otwarty na
nowe doświadczenia. Jego życie jest nieustannym poszukiwaniem. Doc, a jak można
wykorzystać własną nieudolność i niemoc, no jak?
To pytanie adresuję do ciebie.
Babe
12
Levy wysłał list w niedzielę wieczorem. Nie był już tak bardzo spuchnięty, a
rany na twarzy goiły się dość szybko. Czuł się jednak dalej nieswojo, więc swą
czapkę z daszkiem nasunął głęboko na czoło, pobiegł sprintem do skrzynki pocztowej
na rogu Columbus, po czym wrócił do swego pokoju, by znów pozostać w ukryciu.
W poniedziałek miał iść na seminarium Biesenthala, lecz nie mógł tego
zrobić; rano zobaczył swe odbicie w lustrze - twarz była nie ogolona i wyglądała
mało apetycznie. Nigdy nie przywiązywał wagi do wyglądu zewnętrznego i siły
fizycznej. Z tym większym zaskoczeniem stwierdził, że poraniona i spuchnięta twarz
odebrała mu poczucie pewności siebie. Nigdy przedtem nie zdawał sobie sprawy, że
jest w nim tyle próżności, ale z pewnością tak właśnie było.
Dzwonił kilka razy do Elsy. Ona też dzwoniła i chciała go odwiedzić.
Tłumaczyła mu bez przerwy, że jej zawód związany jest przecież z medycyną. Jej
odwiedziny nie mogły mu przecież zaszkodzić. On nie chciał jednak, aby go
zobaczyła - przez jakiś czas pragnął być sam. Nieustannie wyobrażał sobie, że walczy
z jakimiś bandytami - czasem przegrywał, innym razem wychodził z tych potyczek
zwycięsko. Próbował trochę poczytać, lecz większość czasu w poniedziałek poświęcił
studiowaniu swego odbicia w lustrze. Miał przy tym nadzieję, że jego twarz stanie się
w końcu podobna do tej, do której zdążył się już przyzwyczaić.
I tak się rzeczywiście stało. W poniedziałek wieczorem twarz nie była już
czymś, co powoduje, że ludzie instynktownie odwracają wzrok. To prawda, że rany
powstałe wskutek ciosów mężczyzny o szerokich ramionach były jeszcze widoczne.
Jednak dzięki zimnym kompresom opuchlizna znikła wcześniej, niż można się było
tego spodziewać. W plecach odczuwał jeszcze ból; była to pozostałość po ciosach,
które jeden z napastników zadał kolanem. Ból ten nie był jednak aż tak bardzo
dokuczliwy.
Większym problemem okazała się histeria Elsy:
- Powiedziałeś im... ja im nie powiedziałam...
- Komu?. . . Uspokój się. . . - Był wtorkowy poranek; Elsa tak długo waliła w
drzwi, aż w końcu go zbudziła. Zanim jeszcze otworzył, z tonu jej głosu wyczuł, że
jest na najlepszej drodze, by wpaść w panikę.
-...powiedzieli, że odnajdą nas... mówili, że znają nasze nazwiska i adresy,
więc dlaczego tam poszedłeś? Mówiłeś przecież, że tego nie zrobisz...
- Kulawy ciągnęła Elsa.
- Co z kulawym? Powiedz mi.
Jej głos był teraz cichy.
- Gdy wyszłam z domu... gdy dzisiaj wyszłam z domu... teraz, dziś rano... on
tam był... poszedł za mną...
- Jesteś pewna? Czy widziałaś jego twarz z bliska?
Znów zaczęła mówić głośniej.
- Obiecałeś, że nie zawiadomisz policji, ale zrobiłeś to, musiałeś to zrobić, w
przeciwnym razie nie szedłby za mną...
Objął dziewczynę, próbując ją uspokoić. Nie zdało się to jednak na nic.
- Przysięgam, że tego nie zrobiłem. To musiało być jakieś nieporozumienie.
Czy jesteś pewna, że widziałaś tego faceta?
- Widziałam... przed domem stał mężczyzna... był tam... poszłam w przeciwną
stronę... poszedł za mną... kuśtykał... skręciłam za rogiem... on zrobił to samo... tego
było już nadto, zaczęłam biec.
- Słuchaj, Elsa, w Nowym Jorku liczba ludzi kulawych nie przekracza
prawdopodobnie dziewięciu milionów - zaczął Babe. - To miasto jest mekką dla
kulasów i krajowe Stowarzyszenie Ludzi Chromych nigdy nie wzięłoby pod uwagę
na przykład Colosseum i jego otoczenia jako miejsca na odbycie zjazdu. Myślałem,
że to powszechnie znany fakt. - Mówił dalej w tym stylu, raz po raz próbując ją
rozweselić; potem nastawił wodę na kawę i po krótkiej chwili dziewczyna poczuła się
dużo spokojniejsza. Wiedział, jak z nią postępować. To właśnie sprawiało, że byli tak
świetnie dobraną parą. Nie minął jeszcze poranek, gdy przyznała, że wszystko to
mogło być wytworem jej wyobraźni.
Gdy dochodziło południe, stwierdziła, że czuje się już zupełnie dobrze.
Po południu zaserwowali sobie podwójną porcję Bergmana: Siódmą pieczęć i
Tam gdzie rosną poziomki. Babe był wielkim miłośnikiem tego reżysera, Elsa
natomiast oglądała jego filmy po raz pierwszy. Zaprosił ją następnie na tani posiłek
do pobliskiego „Szechuanu”. Bardzo lubił bywać w takich miejscach. Później poszli
do jej mieszkania. Po kilku minutach pieszczot Babe ruszył w drogę powrotną do
domu. Był wyczerpany, więc natychmiast usnął. Nie miał pojęcia, która mogła być
godzina, gdy nagle zdał sobie sprawę z tego, że opowiadanie Elsy nie było czystym
wytworem jej wyobraźni, bo oto zorientował się - choć był dopiero na wpół
rozbudzony - że nie jest w pokoju sam.
Zanim zdążył przestraszyć się na dobre, postanowił zrobić to, co zapewne
zrobiłby Cagney. Starając się naśladować jego sposób mówienia z filmu Biały żar,
odezwał się przyciszonym i spokojnym głosem:
- Mam pistolet i wiem, jak się nim posługiwać; jeśli zrobisz jakiś ruch, zrobię
z twojego tyłka sito.
W tym momencie Babe usłyszał w ciemności głos - żaden inny głos na
świecie nie mógł mu sprawić większej radości.
- Nie zabijaj mnie, Babe.
Babe wyskoczył z łóżka na równe nogi.
- Hej, Doc, och, cóż... wspaniale!...
- Muszę przyznać, że masz wyrafinowany sposób wyrażania uczuć -
powiedział Doc.
Babe wydał z siebie dziki okrzyk. Zwykle nie reagował tak żywiołowo, lecz
czy mógł się teraz zachować inaczej? Ale do diabła z etykietą! W tych rzadkich
chwilach, gdy w mieście zjawiał się własny brat, starszy, najlepszy brat - wszystko
było dozwolone...
CZĘŚĆ II: DOC
13
- Pozwól, że zapalę światło - powiedział Babe i gdy w pokoju było już jasno,
Doc zapytał:
- Co się stało?
- Co masz na myśli?
Doc wskazał na rany.
- Twoja twarz.
Babe wzruszył ramionami.
- To nic. Nie chcę się na ten temat rozwodzić; zwykły napad, który wnosi do
życia trochę urozmaicenia. Naprawdę, nie ma o czym mówić. Stało się to w niedzielę.
Jaki mamy dziś dzień, wtorek? Wysłałem do ciebie list. Kiedy wrócisz do domu,
dowiesz się z niego o wszystkim.
- Ale czujesz się już dobrze?
Babe przytaknął. Gdy Doc zaczynał się o kogoś martwić, zachowywał się jak
kura opiekująca się pisklętami.
- Właściwie chciałbym, abyś wyświadczył mi przysługę. Gdy wrócisz do
domu, nie czytaj listu, wyrzuć go po prostu do kosza, dobrze?
Doc pokręcił łańcuszkiem z kluczami. Jeden z nich był od mieszkania Babe'a.
Po wykonaniu kilku obrotów Doc rzucił łańcuszek wysoko do góry, po czym złapał
go za swoimi plecami. Zrobił to błyskawicznie i ani przez ułamek sekundy nie
spojrzał na lecący przedmiot. Babe był jeszcze maleńkim dzieckiem, gdy Doc robił
tego typu sztuczki. Wtedy używał jednak piłek lub kulek do gry. Obecnie -
przynajmniej gdy byli razem - Doc popisywał się zręcznością tylko w momentach,
gdy podejmował właśnie jakąś decyzję. Babe wiedział o tym, choć sam Doc
prawdopodobnie nie zdawał sobie z tego sprawy - robił to bezwiednie.
- Spalę twój list - obiecał Doc. Rozluźniając krawat, dodał: - Pracowałem jakiś
czas poza domem i kiedy wróciłem, oto, co czekało na mnie: próbka obscenicznej,
kwiecistej prozy, po przeczytaniu której zarumieniłaby się nawet Rossetti. Dokładnie
rzecz biorąc, był tam opis Jej Wysokości. Pomyślałem, że powinienem przyjechać tu
natychmiast i zobaczyć ją na własne oczy, zanim wstąpi do niebios.
- Pieprzysz - wtrącił Babe. - Nigdy czegoś podobnego nie napisałem i dobrze
o tym wiesz.
Doc podniósł z podłogi swoją torbę firmy Gucci i rzucił ją na biurko Babe'a.
- Nie napisałeś? Jesteś tego pewny? Masz szczęście, że wiem, iż jesteś
umysłowo upośledzony i nie odpowiadasz za swoje czyny, w przeciwnym razie
mógłbym spędzić resztę życia szantażując cię. O ile dobrze pamiętam, w jednym
miejscu nazwałeś ją „nieskazitelną. „Bez zarzutu, nieskazitelna, doskonała.” Do
diabła! Nawet Anette Funicello nie była taka wspaniała.
- Pieprzysz - powtórzył Babe, tym razem krztusząc się głośno. Przypomniał
sobie bowiem, że kiedyś, w chwili słabości, powiedział Docowi, że biorąc pod uwagę
różne aspekty sprawy można powiedzieć, że Anette Funicello jest „dość ładniutka”. A
Doc nigdy niczego nie zapominał - zwłaszcza takiej informacji, która była przecież
wodą na jego młyn.
Doc rozejrzał się po pokoju Babe'a. Bogactwo aż biło w oczy - na podłodze
gołe deski, a wszystko pokryte warstwą kurzu. Wszędzie leżały sterty książek, z
kanapy wystawały sprężyny, a łazienka nie była chyba sprzątana od stuleci.
- Dokonałeś tu cudów - stwierdził Doc, który był w tym mieszkaniu tylko
jeden raz, tydzień lub dwa po tym, jak wprowadził się tam Babe.
- Jeszcze nie wszystko jest gotowe - przyznał Babe. - Mój dekorator jest
cholernie niesłowny. Powinienem go zwolnić. Z drugiej jednak strony jest niewielu
dobrych fachowców, którzy poradziliby sobie z taką robotą.
Doc pokiwał głową i otworzył torbę; wyciągnął z niej trzy butelki czerwonego
wina, które kolejno przybliżył do żarówki na biurku Babe'a, przyglądając się ich
zawartości.
- Sprawdzam po prostu, czy nie jest zbyt mętne - powiedział. Spojrzał na
Babe'a. - Korkociąg?
Babe wskazał ręką w kierunku kuchni, przygotowując się na wysłuchanie
wykładu na temat zalet Burgunda.
- Otworzę butelkę Moulin-a-vent - rzekł Doc. - To jest Beaujolais, ale
zaskoczy cię jego moc. - W tym momencie skoncentrował się na czynności
otwierania butelki.
- Świetny wybór - stwierdził Babe. Kilka razy chrząknął dla wyrażenia
aprobaty, przymykając oczy. - Mów dalej, nie przerywaj sobie.
Doc miał kłopoty z wyciągnięciem korka.
- To wino nazywają królem Beaujolais, królową jest wino o nazwie Fleurie...
- Mój Boże, to fascynujące - zauważył Babe, zmuszając się do uprzejmości i
chrząkając przy tym jeszcze głośniej niż za pierwszym razem.
Doc zignorował reakcję brata.
- To świetny rocznik; chciałbym, abyś zwrócił uwagę na bukiet.
Babe przekrzywił głowę, na przemian chrząkając i gwiżdżąc z zachwytu.
- Jesteś gburem i prostakiem - stwierdził Doc, lecz po chwili zaśmiał się. - No
dobrze, dobrze, koniec wykładu na temat wina. - Na chwilę przerwał. - Do cholery,
miałem wziąć kieliszki.
W tym momencie wybuchnął śmiechem Babe.
- Draniu, wiesz, że mam kieliszki. - Mówiąc to, ruszył w kierunku kredensu.
- Mam na myśli prawdziwe, nie plastykowe kubki.
Babe wziął kieliszek i podał go bratu.
- Trzymaj, do cholery.
Doc zaczął nalewać, lecz nagle przerwał.
- To jest okropnie brudne.
- Nie mówiłem przecież, że mam czyste kieliszki, ty dupku - odpowiedział
Babe, po czym obaj powiedzieli chórem:
- Nie w ramiona, załóżmy się o samą głowę.
I ponownie - jakby chórem - wybuchnęli śmiechem. Przypomnieli sobie
bowiem ulubioną historię rodzinną. H.V. był w tej historii niemal zakochany.
Opowiadała ona o zawodniku drużyny Brooklyn Dodger, Babe Hermanie, niezbyt
wprawnym graczu, który pewnego dnia przeczytał w sportowej gazecie kilka
krytycznych uwag na temat swojej gry. Otóż dziennikarz sugerował, że Herman tak
niezgrabnie porusza się po boisku, że podczas następnej gry odbije piłkę głową
zamiast kijem. Herman był wściekły na dziennikarza i gdy przy jakiejś okazji spotkał
się z nim osobiście, obrzucił go soczystymi epitetami. Na koniec dodał: - Założę się o
pięćdziesiąt zielonych, że jest pan w błędzie. - Dziennikarz odpowiedział: - W
porządku, przyjmuję zakład. Jeśli piłka uderzy pana w głowę lub ramiona, dostanę
pięćdziesiąt dolców. - Herman zastanowił się przez chwilę, po czym odpowiedział: -
Nie... nie... nie w ramiona, załóżmy się o samą głowę.
Nie przestając się śmiać, Doc podszedł do zlewozmywaka i odkręcił kurek.
- Jak długo należy czekać, aby znikła z wody rdza? - zapytał po chwili.
- Rozpakuj się, a do tego czasu woda się oczyści.
- Dla ciebie też mogę umyć - powiedział Doc, wyciągając ze zlewozmywaka
brudny kieliszek.
- Ja tylko skosztuję - odparł Babe. - Próbuję teraz pokonywać odcinki
dwudziestomilowe, a alkohol nie pomaga, gdy biegnie się pod wiatr.
- Burgund to nie alkohol - stwierdził Doc, przygotowując kieliszki. -
Przepraszam za żarty na temat twojego mieszkania - dodał, zwrócony ciągle plecami
do brata. - Jesteś naukowcem, nie musisz przecież mieszkać w pałacu. Żyj tak, jak
uważasz za stosowne, przynajmniej dopóki jest to możliwe. Nie gniewasz się?
- Nie sądzę, abym w ogóle poczuł się urażony.
- To dobrze - stwierdził Doc, nie przerywając płukania kieliszków. - Słuchaj,
ten cały świat jest zupełnie zwariowany, trudno przewidzieć, co może się zdarzyć za
minutę lub dwie. Czytałem dziś w porannym wydaniu Wall Street Journal na temat
jakiejś firmy w Kalifornii. Trudno w to uwierzyć, lecz w Kalifornii wszyscy są chyba
niespełna rozumu. Myślę, że na tej podstawie przybysze ubiegają się o obywatelstwo.
Ale pozwól, że wrócę do tematu. Otóż kilku facetów z Zachodniego Wybrzeża
opatentowało coś, co nazywają - nie chcę przekręcić tego słowa - a więc nazywają to
coś „mioooo..tłą”. Jest to kij, do którego końca przywiązana jest wiązka słomy.
Według doniesień Journal ci faceci chcą na tym zbić fortunę. Uważają przy tym, że za
pomocą ich mioootły można czyścić różne rzeczy, na przykład zamiatać podłogi.
- Trudno się połapać w tych wszystkich wynalazkach.
Doc zakręcił kurek z brunatną wodą.
- Jezu, Babe, jak możesz mieszkać w takiej ruderze?
- Kieliszki są już czyste - odpowiedział Babe. - Napełnij je teraz ognistą wodą.
Doc rozlał wino do obu kieliszków, okręcając butelkę, aby nie rozlać trunku
na biurko.
Babe pociągnął łyk wina, to samo zrobił Doc. Babe nie przypominał sobie,
aby widział kiedyś brata odurzonego narkotykami, a z pewnością nie widział go
pijanego. Zresztą to samo mógł powiedzieć o sobie. Z drugiej jednak strony H.V.
bardzo przyczynił się do podniesienia średniej pożycia alkoholu w rodzinie.
Przynajmniej w ciągu ostatnich kilku dni. A właściwie ostatnich lat. Ostatnich złych
lat.
- Czy to jest drogie?
- Dość drogie. Dlaczego pytasz?
- Bez powodu. To się wyczuwa. Jest łagodne. Kiedy piję coś takiego i nie
dostaję ataku kaszlu, to wydaje mi się, że musiało być drogie. Przemysł naftowy musi
być w dobrej kondycji.
Doc podniósł kieliszek tak, jakby chciał wznieść toast.
-- Przemysł naftowy jest zawsze w dobrej kondycji. - Mówiąc to złożył lekki,
jakby dziękczynny ukłon.
- Nie zrobiłeś tego w kierunku wschodu - powiedział Babe.
- Kretynie, złożyłem ukłon w kierunku Detroit. General Motors jest czymś
ważniejszym dla tego kraju niż Jezus.
- Cholerni truciciele środowiska i złodzieje - stwierdził Babe, który był
prawdziwie nieszczęśliwy z powodu charakteru pracy Doca. Sprzedaż sprzętu
wiertniczego na całym świecie, zatruwanie tego cholernego ziemskiego padołu.
- Jeśli wygłosisz w tej chwili wykład na temat ekologii, przysięgam, że przy
najbliższej okazji opowiem Irmgaard, jak nakryłem cię, gdy waliłeś konia, kiedy
miałeś dwanaście lat.
Babe zaśmiał się.
- To był dla mnie wielki dzień. Sądziłem przedtem, że jestem jedynym
człowiekiem na świecie, który robi takie straszne rzeczy. Myślałem, że wyrzucisz
mnie z domu lub zakujesz w dyby i każesz wieśniakom obrzucać mnie kamieniami.
Kiedy powiedziałeś mi, że takie rzeczy robią wszyscy, pamiętam, że pomyślałem
wtedy: Ci cholerni dorośli! Dlaczego tyle lat ukrywali to przede mną?
Doc uśmiechnął się i wskazał na łóżko.
- Zrób coś z tym bałaganem.
Babe zaczął przygotowywać posłanie dla brata. Między nimi był układ: gdy
przyjeżdżał Doc, zawsze spał na łóżku. Młodszy brat skazany był natomiast na
kanapę z wystającymi sprężynami.
Gdy Babe zajęty był rozściełaniem łóżka, Doc powiedział cicho:
- Hej! Wynieś się z tej nory i przyjedź do Waszyngtonu. Zapewnię ci jakieś
przyzwoite lokum, będziemy blisko siebie. Dlaczego nie miałbyś tego zrobić? Wiesz,
że mam forsę, więc o te sprawy nie musisz się martwić.
Babe potrząsnął głową.
- Nie ma tam porządnych uczelni.
- Cóż może dorównać chwale Columbii! Czy to masz na myśli?
- Nie twierdzę, że Columbia jest taka wspaniała, ale z pewnością ma niższy
procent prostaczków niż, powiedzmy, Georgetown.
Doc zaczął nagle mówić podniesionym głosem:
- Jezu, Babe, na rany Chrystusa! Nie musisz tego wszystkiego robić z tego
tylko powodu, że robił to tata!
- Mam dość takiego gadania! - odpowiedział równie zdenerwowany Babe.
Zdezorientowany Doc zamilkł na chwilę.
- Czego masz dość? Nigdy nie mówiłem tego przedtem.
- Profesorowi Biesenthalowi z Columbii udało się to w pewnym stopniu
osiągnąć.
- Czy on nie był jednym z tych genialnych studentów H.V.?
Babe skinął twierdząco głową. Potem dodał:
- Posłuchaj, dobrze się czuję w tej norze. Dziękuję za ofertę, ale mam zamiar
tu zostać. Ta decyzja nie ma nic wspólnego z H.V.
- Akurat!
Babe wzruszył ramionami, po czym zabrał się do zmiany poszewek na
poduszkach. W tym czasie Doc powiesił w szafie swoje ubrania.
- A więc zaproszę ciebie i Ettę na kolację, co ty na to? Ona chyba coś jada,
prawda? A może utrzymuje przy życiu swą boską postać żywiąc się samym
powietrzem?
- Poczekaj tylko, aż ją zobaczysz. Poślinisz się z wrażenia, gwarantuję ci to.
Doc zaśmiał się.
- Synku, rozmawiasz z facetem, który przed ukończeniem dwudziestu pięciu
lat był raz żonaty i trzy razy zaręczony. Nie ślinię się z byle powodu.
- A cóż to za przechwałki! Cztery razy aresztowany i tylko raz skazany?
- Człowiek pracujący w przemyśle naftowym nie zna dnia ani godziny, jest
cały gąszcz przepisów, które utrudniają nam życie. - Zamknął swoją torbę Gucci i
cisnął ją w kąt szafki Babe'a. Następnie spytał jakby od niechcenia: - Chyba już tego
nie trzymasz w domu, prawda?
Wiedząc, co brat ma na myśli, Babe zapytał jednak:
- Czego?
- Pozwoliłem sobie wejść do twojego pokoju. Gdy chciałeś z mojego tyłka
zrobić sito, ostrzeżenie brzmiało całkiem autentycznie, zupełnie jakby mówił to sam
George Raft.
- Chryste! A któż naśladuje George'a Rafta? To miał być głos Cagneya.
- A więc trzymasz to jeszcze?
- Jest naładowany. - Podszedł do biurka i z dolnej szuflady wyciągnął pistolet
oraz pudełko z nabojami. - Trzymaj.
- Wyjmij najpierw naboje. Dopiero jak to zrobisz, możesz mi go podać.
Babe szybko rozładował pistolet. Zrobił to bardzo wprawnie - ale czyż można
się temu dziwić, biorąc pod uwagę fakt, że ćwiczył to całymi latami? Doc był pod
tym względem przeciwieństwem brata - zawsze nienawidził broni palnej.
- Masz - powtórzył Babe.
Doc wziął pistolet. Trzymał go tak, jakby chciał ukryć uczucie strachu.
- Po co trzymasz coś takiego w domu?
- Po co? Przecież nie chciałeś go!
- Chciałeś go?... A któż chciałby mieć coś takiego?
- Ja chciałem, to oczywiste.
- Dlaczego?
- Bez specjalnego powodu. Zatrzymałem go na pamiątkę. Cholera, dobrze
wiesz dlaczego, żeby go pomścić.
- Babe, tata zabił się rok po śmierci Joe McCarthy'ego.
- Może tak, może nie. W Waszyngtonie wymyślono na ten temat wiele
kłamliwych historii.
- Czy Helga ma równie sadystyczne upodobania? Czy jest to jedna z tych
rzeczy, która was, przyjemniaczki, łączy? Jak się zabawiacie, gdy w kinach nie grają
żadnego filmu o wampirach? - Doc podał pistolet bratu.
Ładując ponownie broń, Babe powiedział:
- Znam cię, draniu, próbujesz mnie sprowokować. Najpierw nazwałeś ją
Irmgaard - nie zareagowałem; później nazwałeś ją Etta - i wtedy nie powiedziałem
nic. Teraz ochrzciłeś ją imieniem Helga - i tym razem nie udało ci się wyprowadzić
mnie z równowagi. Zapamiętaj jednak, że ma na imię Elsa, Elsa - słyszysz? Nie Ilse,
Ella czy też Ewa, nie Hilda, Leila, Lida, nie Lily ani też Lola.
- Przepraszam - odparł Doc. - Muszę być zmęczony podróżą. Przysięgam,
nigdy więcej nie przekręcę imienia twojej Olgi.
- Olga brzmi znacznie lepiej, ale to ciągle nie to - powiedział Babe, nie tracąc
cierpliwości. - Jestem naprawdę z ciebie dumny, prawie bezbłędnie wypowiedziałeś
jej imię. Ktoś, kto niedawno opanował sztukę czytania, mógłby przecież mieć kłopoty
z dwusylabowymi słowami, ale popracujemy nad tym słowem tak długo, aż wreszcie
wypowiesz je poprawnie. Ona nie ma na imię Portia, Pamela czy Paula ani też żadna
Rhoda, jej imię nie brzmi również Sara, Stella, Sophia ani Sheila.
- A więc Ursula - wtrącił Doc.
- Skończmy z tym - odpowiedział Babe. - Nie wyśmiewaj się z kogoś, kogo
jeszcze nie poznałeś. Pamiętaj, że ma na imię Elsa - nie Vida, Vera, Vanessa, Venetia
lub Willa czy też Ysolda. ELSA!!!
- Elsa - powiedział wreszcie Doc.
Napił się wina i spojrzał na braciszka.
Już wiem, kim jest ona, ale, do diabła, kim jesteś ty?
14
Obok posiadłości przebiegała tylko jedna droga. „Posiadłość” - to brzmi zbyt
górnolotnie. W Palm Springs byłby to jeden z wielu domów, po prostu taki, „który nie
przynosi wstydu”. Jednak tu, w miejscu, które z trzech stron otaczała paragwajska
dżungla, ten niebieski dom, znajdujący się o pół godziny drogi od La Cordillera, jeśli
nie był zupełnym unikatem, to z pewnością czymś niepospolitym.
Chłopi z La Cordillera, a przynajmniej większość z nich, słyszeli o niebieskim
domu, lecz tylko nieliczni widzieli go na własne oczy. Po pierwsze dlatego, że był
oddalony o pół godziny drogi od miasta, a w dodatku trzeba było znać kogoś, kto
posiada samochód; po drugie jedyna droga dojazdowa miała tak złą nawierzchnię, że
miejscami była po prostu niebezpieczna.
Po trzecie dom był strzeżony. W pobliżu znajdowało się zawsze dwóch
strażników; każdy z nich miał stanowisko w odległości około ćwierć mili od
niebieskiego domu. W tym miejscu nie było zbyt dużego ruchu, lecz gdy pojawiał się
jakiś pojazd, był zawsze sprawdzany. Strażnicy nigdy nie wyjaśniali kierowcom, czy
mają do tego prawo i czy jest to usankcjonowane jakimiś określonymi przepisami;
gdy pojawiał się pojazd, wychodzili z karabinami na środek drogi i zatrzymywali go.
Nie byli uprzejmi. Zachowywali się tak, aby zatrzymani kierowcy odczuwali
atmosferę zagrożenia. Aby wiedzieli, że nie powinni wracać tą samą drogą - strażnicy
nie lubili oglądać tych samych twarzy po raz drugi.
Jedynymi pojazdami, które nie musiały się zatrzymywać, były samochody
dostawcze. Co tydzień przyjeżdżał tu stary, zdezelowany pick-up z ładunkiem
żywności z La Cordillera. Pocztę dostarczano co drugi dzień. Każdego popołudnia
dodatkowy strażnik jechał do najbliższej wioski, aby przywieźć stamtąd praczkę.
Była to kobieta średniego wzrostu; miała potężne ramiona, zawsze otulone
czarną chustą. Przychodziła do domu i kilka godzin później wychodziła, a następnie
ten sam strażnik odwoził ją z powrotem do wioski. Zwykle nie miała przy sobie
żadnych przedmiotów, lecz pewnego wrześniowego popołudnia wyszła z domu -
ubrana jak zwykle na czarno - niosąc czarną torbę, której powierzchnia mogła
wynosić około jednej stopy kwadratowej. Wsiadła do samochodu, którym codziennie
jeździła, i ten sam co zwykle strażnik odjechał w kierunku wioski. Samochód
wyglądał tak samo jak zwykle; jedyną różnicą było to, że na tylnym siedzeniu,
przykryta kocem, leżała płócienna torba na ubrania. Samochód oddalił się od
niebieskiego domu i ruszył w kierunku wioski. Stojący na drodze strażnik miał
właśnie podnieść prawe ramię, aby zasalutować, gdy nagle kierowca machnął do
niego ręką, wyrażając tym gestem niemal dziką wściekłość. Strażnik opuścił rękę i
stanął nieruchomo z lekko spuszczoną głową - czuł się zawstydzony i miał
jednocześnie nadzieję, że właściciel niebieskiego domu nie potraktuje go zbyt
okrutnie.
Samochód jechał dalej w kierunku wioski. Praczka siedziała w milczeniu. Jej
szerokie ramiona wyglądały równie okazale jak zwykle. Na kolanach trzymała
kurczowo czarne pudełko, które wyglądało jak jakiś dziwny przedmiot z czarnej
skóry używany w celach ochrony osobistej. Jej chusta była naciągnięta na twarz
bardziej niż zwykle, lecz ogólnie rzecz biorąc, kobieta wyglądała na zwykłą praczkę,
którą właśnie odwożono do domu.
Ważne było to, aby wszystko wyglądało dokładnie tak, jak zwykle. Właściciel
niebieskiego domu wiedział bowiem, że choć większość ludzi, których spotykało się
w tej okolicy, stanowili chłopi - zwykli paragwajscy chłopi, otyli i mało interesujący
osobnicy - to jednak niektórzy z nich byli Żydami. Była to nieliczna grupa, lecz nie
tak mała, by można lekceważyć fakt jej istnienia.
Samochód dojechał do wioski, w której mieszkała praczka, po czym
przejechał między zabudowaniami nie zatrzymując się. Kierowca przez cały czas
zachowywał milczenie. Praczka siedziała w kucki, nie zmieniając pozycji. Oboje byli
spoceni. Upał był nie do zniesienia i tylko ludzie o dużej wytrzymałości mogli w
takiej temperaturze sprawnie funkcjonować. Kierowca był bardzo silny, choć pod
względem wytrzymałości ustępował swej pasażerce.
Podróż na lotnisko w Asunción trwała dwie godziny. Kierowca wysiadł, po
czym sięgnął po płócienną torbę.
- Siedź na swoim miejscu - powiedziała praczka. Mówiła po hiszpańsku.
Kierowca wrócił do samochodu, usiadł za kierownicą i nie ruszał się.
Tymczasem praczka wzięła w jedną rękę ubrania, w drugą zaś czarną skórzaną
torebkę.
Kierowca zwrócił się do niej po hiszpańsku:
- Czy mogę o coś zapytać?
Postać owinięta chustą potaknęła głową.
- Co zrobimy, jeśli praczka zacznie sprawiać jakieś kłopoty? Jak mamy się z
nią obchodzić?
- Z wielką troską i czułością - odpowiedziała postać zawinięta w chustę. -
Wyjaśnij, że wrócę najpóźniej za trzy dni. Powiedz jej, że jest moim gościem i nie
musi robić nic, na co nie ma ochoty. Zbyt ciężko ostatnio pracowała i teraz chcę, aby
trochę odpoczęła.
- Ona jest bardzo tępa - zauważył kierowca. - Myślę, że nic z tego nie
rozumie.
- A więc to ty musisz okazać cierpliwość. Gdy wrócę, chcę ją widzieć
zadowoloną i w dobrym zdrowiu; jeśli te warunki nie zostaną spełnione, spowoduje
to wiele cierpień. Czy wyrażam się jasno? A konsekwencje takiej sytuacji poniósłbyś
przede wszystkim ty.
Kierowca skinął głową.
- Ma niezwykły talent do prasowania. Gdybym zarządzał tym piekielnym
miejscem, obwołałbym ją mistrzynią kraju w tej dziedzinie. Od czterdziestego piątego
nie miałem tak starannie wyprasowanych koszul.
Praczka poleciała lotem z Asunción do Buenos Aires. Wszyscy paragwajscy
celnicy okazali się zwykłymi tępakami. Nie oczekiwano tu zresztą żadnych kłopotów
i wszystko odbyło się zgodnie z planem. W Argentynie, rzecz jasna, było zupełnie
inaczej. W związku z tym „praczka” nie ruszała się już nigdzie dalej, a do kasy linii
Pan Am wysłano człowieka o wyglądzie poważnego biznesmena - łysego mężczyznę
w średnim wieku. Brak włosów był oczywiście czymś, co nieustannie wywoływało w
nim irytację. Posiwiał przedwcześnie, bo zanim osiągnął wiek dwudziestu pięciu lat.
Jego siwe, kręcone i gęste włosy stały się jego najbardziej dominującą i zarazem
atrakcyjną cechą. Był z nich niezwykle dumny; stanowiły coś, co odróżniało go od
innych - i to na korzyść. Nazwano go wtedy Białym Aniołem.
A więc gdy w przeddzień ogolił głowę w niebieskim domu, przeżył to bardzo
boleśnie. Jednak nawet bez włosów pozostał atrakcyjnym mężczyzną. Z jego twarzy
nie zniknął wyraz siły charakteru. Po powrocie do Paragwaju będzie przecież znów
szczycił się swą śnieżnobiałą czupryną.
Zdążył na samolot linii Pan Am, który po dziesięciu godzinach wylądował na
lotnisku Kennedy'ego w Nowym Jorku, rankiem następnego dnia kwadrans po
szóstej. Następnego dnia - czyli we wtorek. Łysy mężczyzna planował, że wróci do
Buenos Aires w środę nocnym lotem. Najpóźniej w czwartek. Lepiej byłoby to jednak
zrobić w środę.
Zawsze należało działać szybko.
Przez całą noc nie spał, trzymając na kolanach czarne pudełko. Inni
pasażerowie spali. On myślał o tym, w jak różny sposób mogą potoczyć się wypadki.
Mogło się przecież wydarzyć tyle nieoczekiwanych rzeczy - on natomiast musiał być
przygotowany na każdą ewentualność. Jego umysł działał jak dotąd sprawnie i nic nie
wskazywało na to, aby cokolwiek miało się pod tym względem zmienić. Poza tym
miał przecież skórzane pudełko. Świadomość posiadania tego przedmiotu była dla
niego istną udręką. Wywoływała poczucie zagrożenia, które przeszywało całe ciało,
wywołując dotkliwy ból.
Samolot wylądował dokładnie w wyznaczonym czasie. Na twarzach
większości pasażerów przechodzących przez odprawę celną można było dostrzec
oznaki zmęczenia. On jednak był - a właściwie musiał być - niezwykle czujny.
Moment przylotu był bowiem dla niego tym samym, czym dla odrzutowca start -
chwilą największego zagrożenia. Nie dlatego, że martwił się o paszport. To prawda,
na podrobienie paszportu nie było zbyt wiele czasu, lecz w Asunción działali
prawdziwi artyści, którzy potrafili wykonać każde zadanie w iście ekspresowym
tempie. Odprawa celna przeszła szybko i gładko. Gdyby jednak miało wydarzyć się
jakieś nieszczęście, gdyby pojawił się na przykład nieznany informator i gdyby
wszystkie plany spaliły na panewce, a on miał zostać zdemaskowany - to wszystko
mogło się zdarzyć właśnie teraz.
Odebrał torbę, dał ją do sprawdzenia celnikom, przeszedł do poczekalni i
rozejrzał się dokoła. Nigdy przedtem nie był na tym lotnisku - jego wielkość
przytłaczała go. Nigdy przedtem nie był również w tym kraju, którego wielkość
zapewne przytłoczyłaby go w równym stopniu. Nie zamierzał go jednak zwiedzać, a
jedynym celem jego podróży był Manhattan. Stał nieruchomo w poczekalni. Tam
właśnie miał go oczekiwać Erhard. Takie miał instrukcje. Ale jeśli ktoś dyskretnie
zakłócił połączenie lub założył na telefonie podsłuch? Przez chwilę - wolałby jednak
umrzeć niż komukolwiek przyznać się do tego - pomyślał o ucieczce. Aby po prostu
ruszyć pędem w kierunku najbliższego wyjścia. Ale co potem? Czy istniało jakieś
miejsce, gdzie mógłby się udać?
I w tym momencie ujrzał małego Erharda, który utykając przedzierał się przez
tłum i szedł w jego kierunku. Za Erhardem podążał barczysty Karl. Oczekujący
mężczyzna pomyślał, że jeśli słowo „bezpiecznie” można było w ogóle odnieść do
kogoś z jego przeszłością, nie wspominając już o teraźniejszości, to właśnie w tej
chwili tak się czuł. Po chwilach zagrożenia nadszedł moment wytchnienia. Być może
ten stan potrwa dłużej. A więc znów się poczuł - bezpiecznie...
15
Na miejsce kolacji Doc wybrał restaurację „Lutece”, o której Babe oczywiście
słyszał, lecz w pobliżu której nigdy nawet nie przechodził. Elsa o niej nie słyszała i
gdy przyszedł po nią Babe i zakomunikował, że to najdroższa restauracja w mieście,
jej uczucie zdenerwowania jedynie uległo nasileniu. Pojechali oboje taksówką.
Zwykle jeździli wszędzie metrem, lecz „Lutece” nie było miejscem, do którego
jeździło się środkami komunikacji publicznej. Chyba że zmywało się tam naczynia.
Babe starał się, jak mógł, uspokoić dziewczynę, lecz wszystko na nic. Wyglądała
okropnie: nie miała na sobie odpowiedniej na taką okazję sukienki. Nie cierpiała tego
typu miejsc. Obawiała się poza tym, że inni będą się na nią gapić, gdyż zorientują się
szybko, że jej osoba nie pasuje do otoczenia.
Jedyną rzeczą, co do której Babe był przekonany, było to, że ludzie będą
faktycznie wlepiać w nią oczy. Miała na sobie niebieską sukienkę o prostym kroju, a
jej piękną szyję przyozdabiał pojedynczy sznur pereł. Kolor sukienki doskonale
współgrał z kolorem jej oczu.
- Wyglądasz nieprzyzwoicie ładnie - powiedział Babe, gdy oboje wchodzili do
restauracji. Była to prawda jednak słowa te nie poprawiły w jakiś widoczny sposób jej
samopoczucia.
Doc czekał na nich w małej zacisznej sali na pierwszym piętrze. Oprócz ich
stolika były jeszcze tylko dwa inne. Ludzie, którzy chcieli być w „Lutece” zauważeni
przez innych, jadali na dole. Ci jednak, którzy chcieli spokojnie porozmawiać,
wybierali tę właśnie salę, a w dodatku siadali przy stoliku w rogu.
Gdy Babe i dziewczyna weszli do środka, Doc powstał z miejsca. Obrzucił
Elzę szybkim spojrzeniem, po czym pokręcił głową.
Pamiętam, jak mówiłeś, że jest ładna - powiedział do Babe'a. - Tom, musimy
kiedyś poważnie porozmawiać o urodzie kobiet.
- To jest Hank - powiedział Babe. Takich imion używali poza domem: Hank i
Tom. Nie było ku temu jakiegoś określonego powodu. Wszystko zaczęło się po
śmierci H.V. Potrzebne było im wtedy coś, co by ich bardziej łączyło. Wpadli na
pomysł, że taką rzeczą mogą być wspólne tajemnice, które miały i tę zaletę, że nic nie
kosztowały. Były niczym most łączący obu chłopców. Po odejściu H.V. posiadanie
sekretów stało się niemal koniecznością. Jeśli nie miało się kogoś, na kim można się
było wesprzeć, wiry wydarzeń okazywały się zbyt niebezpieczne, a kręte ścieżki
życia prowadziły w śmiertelną otchłań.
- Jesteś śliczna - powiedział Doc do dziewczyny. - Choć nie ładniejsza niż
Grace Kelly.
Wszyscy troje usiedli. Gdy zjawił się kierownik sali, Doc spytał
współtowarzyszy, czy będą mieli coś przeciwko temu, jeśli sam dokona wyboru
potraw. Babe i Elsa odpowiedzieli prawie chórem: - Ależ nie! - Doc mówił do
mężczyzny po francusku, ten odpowiedział coś, po czym zniknął. Elsa wyraziła się z
uznaniem o francuszczyźnie Doca.
- Dziękuję. Nie mówię jednak tak dobrze, jak sądzisz. Nie wiem dokładnie,
jak zostało to zrozumiane, ale próbowałem zamówić Chablis. Czy wiecie, co to
takiego? To rodzaj burgundzkiego wina. - Uśmiechnął się szeroko do Babe'a. - Kolor
najlepszych gatunków przywodzi na myśl piękne zielone oczy; te wina są jak
brylanty. - Wypowiadając ostatnie słowo, spojrzał na Elsę i końcami palców
pogładził ją delikatnie po policzku.
Jezu, pomyślał Babe. Ona mu się podoba - wspaniale!
Nie - pomyślał Babe, gdy skończyło jeść zapiekane trufle i zabierali się do
szaszłyka baraniego - nie ma w tym nic wspaniałego. Spotkanie, które na początku
wydawało mu się takie udane, zaczynało go w tej chwili doprowadzać do białej
gorączki.
Dlatego, że Doc bez przerwy ją dotykał.
Przestań! Chciał wrzasnąć na Doca.
Nie pozwalaj mu na to! Chciał wrzasnąć na Elsę.
W „Lutece” wrzaski nie były jednak w dobrym tonie. W tym miejscu mówiło
się szeptem. Można było jedynie zachichotać, z dystynkcją wycierając chusteczką
usta. Gdy kelner zjawił się nagle, by napełnić winem kieliszki, należało lekko skinąć
głową. Poza tym trzeba było prowadzić miłą pogawędkę - i to niezależnie od tego,
czy miało się na to ochotę, czy też nie. Takie zachowanie obowiązywało nawet
wtedy, gdy przebywało się w towarzystwie własnego brata, który właśnie uwodził
twoją dziewczynę. Cóż robić - siedział i przysłuchiwał się tym błazeństwom, udając
przy tym, że nie widzi, iż dziewczyna wcale nie czuje się urażona.
Babe położył ręce na kolanach i splótł palce.
- Pani = powiedział Doc. Pili w tej chwili Burgunda Bonnes Mares, rocznik
sześćdziesiąty drugi i Doc opróżniał właśnie swój kieliszek.
Gdy kelner go napełnił, Babe skinął głową.
Doc uśmiechnął się do Elsy.
- Tęsknisz za domem? Za Szwajcarią?
Myślę, że wszyscy czasem odczuwają tęsknotę za domem. Ty nie?
- Sądzę, że tak - odpowiedział Doc. - A gdzie właściwie znajduje się twój
dom? Nie znam zbyt dobrze Szwajcarii. Zurych i Genewa - na tym kończy się cała
moja wiedza.
- Nie pochodzę stamtąd.
- Skądś przecież musisz pochodzić.
- Z malutkiego miasteczka. Większość ludzi nigdy o nim nie słyszała.
Dlaczego jest taka cholernie skromna? - zastanawiał się Babe. Pochodziła z
okolic jeziora Konstanca, mówiła mu o tym. Dlaczego miałaby ukrywać przed
Dokiem?
- Na pewno jesteś dobrą narciarką - powiedział Doc, zmieniając temat.
- Jestem Szwajcarką, więc to oczywiste.
- Nie rozumiem, dlaczego - odparł Doc.
- Och, znam taką historyjkę, lecz nie potrafię zbyt ciekawie opowiadać tego
typu rzeczy. Był taki walijski aktor. Grał w kilku filmach, nie przypominam sobie
również ich tytułów...
- Masz rację, nie umiesz zbyt dobrze opowiadać tego typu rzeczy.
Oboje zaśmiali się.
Babe siedział w milczeniu.
- Czy to ma znaczenie, jak się nazywał? Może tym aktorem był Richard
Burton. Załóżmy, że tak było. A więc zapytano tego walijskiego aktora, czy zagra w
pewnym filmie. A może chodziło o sztukę teatralną? Nie pamiętam w tej chwili. W
każdym razie miał zagrać albo w filmie, albo w sztuce...
- Nie masz pojęcia, jak opowiadać takie historyjki - skomentował tym razem
Doc.
W tej chwili oboje zaczęli chichotać.
Babe spojrzał w jej niebieskie oczy. Nigdy nie były takie śliczne jak teraz.
Obawiał się, że zaraz zrobi coś strasznego, naprawdę strasznego, więc nadal trzymał
ręce na kolanach, splatając je z całej siły.
-...to nie ma znaczenia, czy to miał być film, czy też sztuka. Ważne jest to, że
miał zaśpiewać piosenkę. Reżyser i producent - nie pamiętam, który z nich, a może i
jeden, i drugi - w każdym razie zapytano go, czy umie w ogóle śpiewać, a on
odpowiadał: Jestem Walijczykiem, więc muszę umieć śpiewać.
- Nie rozumiem - powiedział Doc.
- Walijczycy szczycą się tym, że są muzykalni wytłumaczyła Elsa.
- A Szwajcarzy tym, że dobrze jeżdżą na nartach, teraz wszystko rozumiem -
odrzekł Doc. Opróżnił kieliszek i zamówił następną butelkę.
- Gdzie się uczyłaś jeździć?
W okolicach jeziora Konstanca. Jest tam małe miasteczko, w którym
mieszkałam od urodzenia.
- Mój Boże - powiedział podniecony Doc. - Już wiem, gdzie się nauczyłaś
jeździć. W naszej firmie pracuje facet, który ma bzika na punkcie nart i cały czas truje
dupę - przepraszam - zanudza nas opowiadaniem o tym, że w Kitzbuhel śnieg był
sypki, w Squaw Valley jego głębokość wynosiła tyle a tyle stóp, rozwodzi się na
temat tego, jak leciał helikopterem nad kanadyjskimi szczytami, a potem zjeżdżał na
nartach po nie udeptanym śniegu. Jeśli sądzisz że tematyka związana ze sprzętem
wiertniczym jest niezbyt ciekawa, powinnaś posłuchać tego faceta...
- Gorzej opowiadasz historie niż ja - wtrąciła Elsa.
Doc ryknął śmiechem. Ludzie siedzący przy dwóch sąsiednich stolikach
spojrzeli ukradkiem w jego kierunku. On szybko zamilkł, po czym odezwał się:
- Och, przepraszam najmocniej, ale nie zdążyłem jeszcze powiedzieć o
najważniejszym. Otóż ten zwariowany na punkcie nart facet ma swoje ulubione,
wybrane spośród wszystkich innych miejsce - są nim okolice jeziora Konstanca. A to
dlatego, że nie opodal znajduje się Monte Rosa i nie wiem, czy mam rację, ale
podejrzewam, że właśnie tam nauczyłaś się jeździć; przyznaj, że trafiłem w
dziesiątkę.
- Wprawiłeś mnie w zupełne zdumienie.
- A obok Monte Rosa znajduje się Mont Charre, wielka góra, jednak o włos
niższa od Monte Rosa. No co? Czy nie mam racji?
- Masz ją w stu procentach - odpowiedziała Elsa.
- Wszystko to zmyśliłem - odrzekł Doc.
- Co takiego?
- Nie istnieje żaden zbzikowany facet, w okolicach jeziora Konstanca nie ma
żadnej góry o nazwie Monte Rosa, podobnie jak nie ma góry Mont Charre. Czy nie
mam racji?
Elsa nie odpowiedziała.
Babe przyglądał się im w milczeniu. Nic z tego nie rozumiał, lecz z dwojga
złego wolał już, aby Doc ją dotykał.
- Zbyt wiele interesów prowadziłem w Szwajcarii, by nie wiedzieć, jak mówią
Szwajcarzy. Nie pochodzisz stamtąd.
- Nie.
- A więc skąd?
- Nie rozpoznajesz mojego akcentu?
- Wydaje mi się, że jesteś Niemką. Tak, Niemką. I nie masz dwudziestu pięciu
lat. Może trzydzieści?
- Trzydzieści dwa. Co jeszcze chcesz wiedzieć?
- Kiedy twoja wiza pobytowa traci ważność?
Elsa odczekała chwilę, po czym zapytała spokojnie:
- Dlaczego starasz się mnie upokorzyć?
- Bez określonego powodu. Chodzi mi tylko o to, że mnóstwo obcokrajowców
zakłada rodziny w Ameryce. Przestają mieć wtedy problemy z tutejszymi prawami;
ich małżeństwa nie zawsze jednak bywają udane.
- I myślisz, że tego właśnie chcę? Złapać twojego brata na męża? Dlaczego nie
spytasz mnie o to wprost?
- Po co? - spytał Doc spokojnym głosem. - W twoich słowach jest tyle
kłamstw. Dlaczego teraz miałabyś odpowiedzieć zgodnie z prawdą?
- Faktycznie, nie byłoby ku temu żadnego powodu. - Powiedziawszy to,
wstała i wybiegła z malutkiej sali. Babe patrzył na nią, jak wychodzi, i gdy chciał za
nią ruszyć, Doc złapał go za nadgarstek i mocno przytrzymał.
- Niech sobie idzie - powiedział.
Babe rzucił się niemal na brata.
- Dlaczego? Ponieważ ty tego chcesz?
- Zrobiłem to dla twojego dobra...
- Pieprzysz...
- Dla twojego dobra... - Doc nadal trzymał brata, który nie mógł się uwolnić z
uścisku. Doc był zbyt silny. - Jeździłem po całym świecie, znam się na ludziach. W
różnych krajach żyją miliony dziwek, które chciałyby tu zamieszkać. Gdy im się to
nie udaje, są gotowe na wszystko...
- Nie prosiłem, byś wyraził swoją aprobatę...
- Będziesz mi za to wdzięczny. Poznałem się na niej, gdy tylko tu weszła.
Cholera, wiedziałem już o wszystkim, czytając ten pieprzony list; ludzie nie tracą tak
dla siebie głowy, chyba że chcą wykorzystać tę drugą osobę...
- Tego nie możesz wiedzieć...
- Wiem, wiem dobrze, niech to szlag trafi, uwierz mi...
Dlaczego miałbym ci wierzyć?... Dlaczego... byłem taki czuły i namiętny, a
teraz miałbym ją traktować jak kogoś obcego?...
- To taktyka stosowana w interesach. Najpierw starasz się być bardzo miły,
druga strona traci wtedy czujność; to zwykły sposób postępowania...
- Kłamstwo nazywasz zwykłym sposobem postępowania...
Doc ścisnął brata jeszcze mocniej. Babe zaczął odczuwać ból. Mimo to
rozmawiali dalej szeptem w tym cichym, pełnym uroku pomieszczeniu.
- Nigdy nie mówi się całej prawdy. Pewne sprawy należy przemilczeć.
Widzisz, gdy prosiłem, byś przyjechał do Waszyngtonu, naprawdę chciałem cię
zobaczyć. Gdybym ci powiedział, że otrzymałem już twój list, w którym piszesz o
napadzie, pomyślałbyś, że chcę się z tobą widzieć tylko z tego powodu, że odniosłeś
rany. A więc przemilczałem sprawę napadu, choć w niczym cię nie okłamałem.
Podobnie teraz: mówię zupełnie szczerze, abyś zostawił tę dziewczynę w spokoju.
Ona cię nie kocha, zapomnij o niej...
- Tego nie wiesz na pewno...
- Ależ wiem; pomyśl tylko: ona jest wspaniała, dlaczego miałaby pokochać
właśnie ciebie?
Ponieważ ja kocham ją - wykrzyknął Babe, po czym uwolnił się z uścisku
brata i pędem ruszył w kierunku wyjścia. Biegnąc przez restaurację, wpadł na kelnera
niosącego filiżankę z kawą. Zatoczył się, jednak nie stracił równowagi. Nie przystanął
nawet w momencie, gdy nastąpiło zderzenie dwóch ciał - zbiegł w dół, skacząc po
dwa, trzy schody. Potykając się, przebiegł obok baru i wybiegł na zewnątrz, gdzie
przeniknął go chłód październikowego wieczoru. Zatrzymał się dopiero na chodniku.
Zawrócił, ruszył do przodu, znów stanął i ponownie ruszył w przeciwnym kierunku.
W końcu złapał taksówkę i pojechał do mieszkania Elsy. Przycisnął mocno guzik
domofonu; zrobił to jeszcze kilka razy, lecz nie było jej w domu - po prostu nie było.
Poczekał pięć sekund i zadzwonił ponownie - nie było odpowiedzi. Odczekał jeszcze
kilka sekund - na próżno. I tym razem nikt nie odpowiedział; nie było jej w domu.
Być może była jeszcze w drodze, może zjawił się zbyt szybko. Nie - powód był inny.
To oczywiste, że był inny. W ogóle nie miała zamiaru wracać do domu, gdzie
musiałaby zająć się nim tak troskliwie, jak kura pisklętami. Wiedziała bowiem, że to
właśnie on doprowadził do wszystkiego i pozwolił na to, by potraktowano ją w tak
nikczemny sposób. Wiedziała, że jest w równym stopniu winny jak Doc. W tej chwili
prawdopodobnie spacerowała - po prostu szła przed siebie. A może siedziała w
jakimś kinie, lecz nie po to, by oglądać film - miała tyle do przemyślenia. Na pewno
miała.
Kochał ją. Mogła być Koreanką - to nie zmieniłoby jego uczuć. Nie mogła
jednak o tym wiedzieć - nie mogła wiedzieć, czym było dla niego to, że po
dwudziestu pięciu latach niepowodzeń miłosnych oto nagle czuł się tak dobrze i
swobodnie, gdy znajdował się przy niej.
Powinien wrócić teraz do domu i czekać na jej telefon. Modlić się o to, by
zadzwoniła. Mógł czekać pod jej drzwiami, lecz takie zachowanie można by uznać za
narzucanie się, a tego nie cierpiał u Żydów. Możliwe, że w jego mieszkaniu będzie
już Doc, lecz nie pozostanie zbyt długo. Spakowanie rzeczy zajmie mu najwyżej
minutę. Nie mieli sobie nic do powiedzenia. Przynajmniej on nie miał nic do
powiedzenia Docowi. Nie w tej chwili. Nie teraz. Babe zaczął biec. Biegł szybko,
szybciej niż zwykle. Tak szybko, jak mógł. Tempo utrzymał na odcinku trzech mil -
taka odległość dzieliła go od domu. Przemierzał ciemność nocy. Ząb bolał go
niemiłosiernie...
16
Było tuż przed jedenastą, gdy weszli do Riverside Park i podążyli w kierunku
przystani żaglówek. Łysy mężczyzna o byczym karku puścił przodem swojego
kompana, ubranego w czarny przeciwdeszczowy płaszcz. Mężczyzna w płaszczu
powiedział:
- Ostrożnie. - Natychmiast przerwał mu ten drugi:
- Po angielsku. Zawsze. To nie wzbudza podejrzeń.
- Jak sobie życzysz. Patrz pod nogi. Jest bardzo ciemno.
- Nie lubię spotykać się w takich miejscach. Nawet w naszych gazetach piszą
na temat przestępczości w amerykańskich parkach.
- Scylla ustalił szczegóły. Miejsce i hasła. Lubi parki.
- To był głupi pomysł.
- Ty jesteś przestraszony?
- Uważasz to za śmieszne?
- Tak.
- Wszyscy zaakceptowaliśmy istnienie strachu. Nawet kiedy jesteśmy stroną
zwycięską. Ci z nas, którzy mają głowę na karku, zawsze mają się na baczności. Gdy
zapomni się o strachu, można nie wziąć pod uwagę różnych możliwości rozwoju
wypadków, a stąd tylko krok do grobu.
Punktualnie o jedenastej znaleźli się na przystani i ruszyli w kierunku
przeciwnym do centrum miasta. Przeszli obok ustalonej wcześniej liczby ławek.
Wreszcie, około pięć po jedenastej, usiedli na pustej ławce i zaczęli przyglądać się
rzece Hudson. Mężczyzna o byczym karku od czasu do czasu oglądał się za siebie.
Nawyk. Wokół znajdowały się drzewa i zarośla. Panowała ciemność. Cały krajobraz
zamarł jakby w bezruchu.
- Która godzina? spytał mężczyzna o byczym karku, gdy była już jedenasta
piętnaście.
Mężczyzna w płaszczu przeciwdeszczowym odpowiedział:
- Kwadrans po jedenastej. Dlaczego nie wziąłeś zegarka?
- Wziąłem zegarek i mam go na ręce. Chciałem się tylko upewnić, czy
dokładnie wskazuje czas.
Tuż obok przechodziła chwiejnym krokiem bardzo stara kobieta. Szła szybko
wzdłuż rzeki i najpewniej wracała do domu.
- Nie powinna chodzić tędy samotnie - zauważył mężczyzna o byczym karku.
- Nie sądzę, aby to była kobieta - odpowiedział mężczyzna w płaszczu
przeciwdeszczowym. - To chyba policjant. Obecnie stosują takie metody.
- Ameryka. - Łysy mężczyzna potrząsnął głową.
Siedzieli w milczeniu, dopóki stara kobieta nie zniknęła z pola widzenia.
- Już czas - powiedział łysy mężczyzna o byczym karku.
- Dwadzieścia pięć po jedenastej.
- Scylla się spóźnia. Próbuje mnie sprowokować.
- Scylla nigdy się nie spóźnia - rozległ się głos za ich plecami.
Mężczyźni raptownie odwrócili głowy.
Głos Scylli dobiegał do nich gdzieś z mroku nocy.
- Obserwowałem was od momentu, gdy tylko zjawiliście się. Widziałem, jak
nie możecie usiedzieć na miejscu i, muszę się wam przyznać, ten widok bardzo mnie
rozbawił.
- Wyjdź stamtąd i pokaż się! - krzyknął mężczyzna o byczym karku. Był to
rozkaz.
Rozkaz nie został wykonany.
- Zanim wypowiemy hasła? - Głos Scylli wyrażał zaskoczenie. - Zerwanie z
etykietą? A gdzie szacunek dla tradycji?
Mężczyzna o byczym karku odpowiedział gniewnym głosem:
- Kiedyś ludzie pływali w niej. - Mówiąc to, wskazał na rzekę Hudson. - Teraz
grozi to śmiercią.
W tym momencie dało się słyszeć pstryknięcie palcami.
- To nie do wiary - powiedział Scylla. - Nie mogę sobie absolutnie
przypomnieć, co mam na to odpowiedzieć.
- Umrzeć można w bardzo różny sposób... powiedz to... umrzeć można w
bardzo różny sposób... no dobrze, powiedzmy, że mamy to już za sobą. Teraz podejdź
bliżej.
- W porządku -- odpowiedział Scylla. - A jeśli okaże się, że jestem kimś
innym, wina spadnie na was.
Mężczyzna o byczym karku zobaczył, jak nagle zza drzew wyłonił się cień,
który zbliżył się do nich, schodząc w dół po porośniętym trawą, niezbyt stromym
pagórku.
- Twoje zachowanie jest bardzo irytujące. Chciałbym, abyś o tym wiedział -
powiedział łysy mężczyzna i prawdopodobnie ciągnąłby swój wywód dalej, lecz
nagle przerwał mu Scylla:
- I ty, po tych wszystkich draństwach, śmiesz krytykować moje zachowanie?
Dobrze wiesz, jaki był tego powód.
- Łączą nas interesy; tak było dawniej i tak powinno pozostać. Ale to, co
wyprawiałeś ostatnio, nie ma nic wspólnego z tym, co określa się mianem wspólnych
interesów.
- Ale ma coś wspólnego z zaufaniem. - Mężczyzna o byczym karku podniósł
gniewny wzrok na Scyllę. - Chodzi mianowicie o to: czy mogę ci ufać?
- Nigdy nie mogłeś, ale musiałeś. Teraz mi nie ufasz. Przecież to ty wynająłeś
Chena! Próbowałeś już przedtem mnie zabić, więc daruj mi te naiwne pytania w
stylu: czy mogę ci ufać?
Łysy mężczyzna o byczym karku spuścił z tonu:
- A więc co teraz z nami będzie? To oczywiste, że nie mogę się z tobą
zmierzyć. Jeśli Chenowi się nie powiodło, ja tym bardziej nie będę próbował; jestem
ciut za stary na walkę wręcz... - w tym momencie przestał mówić, ponieważ w chwili,
gdy wypowiedział słowo „próbował”, w jego ręce pojawiło się ostrze, co oznaczało,
że nie ma potrzeby prowadzić tej bzdurnej wymiany słów.
Wcale nie jest tak trudno pokrzyżować plany nawet prawdziwemu mistrzowi,
który w dodatku znajduje się u szczytu formy. Może to brzmieć paradoksalnie, ale
jest to prawda. Aby przeszkodzić Abdul-Jabbarowi w zadaniu sierpowego, wcale nie
trzeba go nokautować. Nawet nie trzeba dotykać jego ręki. Wystarczy zwykłe
uderzenie w łokieć - a pocisk nie trafia w tarczę. Podobnie stało się w tej chwili:
mężczyzna w płaszczu przeciwdeszczowym w dość prosty sposób pokrzyżował plany
Scylli - po prostu mocno chwycił go na moment za rękę. Tylko na krótką chwilę -
jednak to wystarczyło.
Scylla oczywiście zauważył - jeśli nie nóż, to przynajmniej jakiś przedmiot w
dłoni przeciwnika. Zdał sobie również sprawę z tego, że mężczyzna o byczym karku
chce mu w tym momencie zadać śmiertelny cios - tym się jednak nie przejął. Scylla
wiedział również, że do tej pory nie zwracał zbytniej uwagi na mężczyznę w płaszczu
przeciwdeszczowym. Było to jednak świadome - człowiek ten nie mógł mu bowiem
dorównać pod względem siły ani sprawności fizycznej.
Miał rację - a jednocześnie mylił się.
Mężczyzna w płaszczu nie miał zamiaru z nikim walczyć. Chciał jedynie
wykonać prosty ruch - złapać Scyllę za ręce, utrudniając mu przez krótką chwilę
obronę. Ten ruch okazał się skuteczny. Scylla, oczywiście, uwolnił się z uścisku i
wielkimi ramionami zdołał zasłonić brzuch.
Zrobił to jednak zbyt późno. Zbyt późno. Nóż dosięgnął celu.
Czy to był w ogóle nóż? Scylla już dawniej odnosił podobne rany, lecz nigdy
nie został ugodzony bronią, która wbiła się w jego ciało tak głęboko i tak szybko.
Weszła jak nóż w masło. Ostrze - a może to był skalpel - przebiło ciało poniżej pępka
z tak wielką szybkością i siłą, że Scylla jedynie jęknął i oszołomiony tym, co się
stało, opuścił ramiona.
Wtedy ostrze rozpoczęło wędrówkę w kierunku górnych partii ciała.
Scylli nigdy nie przyszłoby na myśl, że mężczyzna o byczym karku może
mieć tyle siły. Niezależnie bowiem od tego, że użył bardzo ostrego narzędzia, musiał
być niezwykle silny, by z taką łatwością rozpruć mięśnie i chrząstki w ciele
przeciwnika. Łysy mężczyzna zbliżył się do Scylli, by nie stracić równowagi, dalej
rozpruwając jego ciało.
Trysnęła krew.
Łysy mężczyzna o byczym karku kontynuował rzeź w milczeniu.
Scylla powoli osuwał się na ziemię.
Łysy mężczyzna zrobił krok do tyłu. Widok umierającego człowieka był dla
niego czymś codziennym. Wyciągnął nóż z ciała swej ofiary i zanim Scylla padł na
ziemię, on zdążył się już odwrócić, by ruszyć w kierunku wyjścia z parku. Wiedział,
że Scylla jest martwy. Jeśli jeszcze żył, to śmierć była kwestią sekund. Mężczyzna w
płaszczu przeciwdeszczowym podążył tuż za swym kompanem.
- To było okropne - stwierdził mężczyzna o byczym karku.
- Zrobiłeś to, co musiałeś zrobić.
- Wiem o tym. Ale czuję się paskudnie.
Mężczyzna w płaszczu dobrze zrozumiał te słowa.
W parku obok ławki leżał Scylla. Anatomię ludzkiego ciała znał na tyle
dobrze by zrozumieć że umiera. Był pewny, że tak jest; pozostał mu w życiu tylko
jeden wybór: czy zakończyć życie na brzegu rzeki Hudson, czy też w jakimś innym
miejscu.
Miejsce, gdzie leżał, było zwykłym śmietniskiem, które latem cuchnęło i
stawało się siedliskiem szczurów. I ta myśl - myśl, że mogą się do niego dobrać
szczury - spowodowało, że ocknął się jakby na chwilę i mrugnął okiem. Gniew da ci
siłę - pomyślał. Niech zawładnie tobą gniew, niech ci pomoże odzyskać na tyle siły,
by przynajmniej zachować przytomność. Dzięki resztkom świadomości pomyślał o
własnej głupocie - jak mógł pozwolić na to, by zaatakowano go od tyłu? Niech no
tylko wiadomość o jego śmierci dotrze do Dywizji - wielki Scylla załatwiony przez
starego pierdołę i amatora!
- Jezu! - wrzasnął Scylla i gdy ten okrzyk wściekłości odbił się echem, on
zaczął powoli wstawać. Opasał ciało mocno ramionami, starając się za wszelką cenę
utrzymać równowagę. Teraz należało znaleźć drogę do wyjścia. Wiedział, że nie
będzie to łatwe. Prawdopodobnie okaże się niemożliwe. Nie. Nie ma rzeczy
niemożliwych.
Scylla był przecież skałą. Poza tym złożył pewne obietnice, z których
zamierzał się jeszcze wywiązać.
17
Babe chodził tam i z powrotem po pokoju.
Pokój był mały, natomiast jego nogi długie, więc ledwo nabrał tempa, musiał
nagle przystawać i zawracać. Pragnął teraz tylko jednego - pobiec sprintem do
jeziorka. Chciał dać z siebie wszystko i sprawdzić, ile zdoła wykonać okrążeń, zanim
padnie z wycieńczenia na październikową trawę.
Zatrzymał się i spojrzał na zegarek. Nie było jeszcze północy, zbliżała się
jednak nieubłaganie. Jeśli Elsa w ogóle miała zamiar zadzwonić, powinna to zrobić
teraz. O tej właśnie porze kończyły się seanse filmowe. Z restauracji musiała wyjść
najpóźniej o wpół do dziewiątej - rezerwacja była na siódmą; a to, co nastąpiło
później, czyli nieszczęsna kolacja, nie mogło trwać dłużej niż godzinę.
Babe wyciągnął z szafy torbę Doca, firmy Gucci, i zapakował ją. Był to głupi
gest, za którym mogły się kryć takie na przykład słowa: już nigdy nie zbliżaj się
nawet do moich drzwi. Czuł się fatalnie z tego powodu, lecz gdy wrócił do
mieszkania i ujrzał w łazience przybory toaletowe Doca, widok ten wywołał w nim
niesmak. Pozbierał więc wszystkie rzeczy brata i wcisnął je do cholernej torby firmy
Gucci.
Uznał, że, być może, będzie lepiej, jeśli rozpakuje torbę. Czynność ta
sprawiłaby mu więcej przyjemności niż spacerowanie po pokoju. Otworzył torbę i
dokładnie przyjrzał się jej zawartości. Rozpakuję jego rzeczy i położę je tam, gdzie
leżały przedtem. Nie zrobię tego jednak starannie.
Będzie wtedy wiedział, że choć mu nie wybaczyłem, to jednak nie czuję do
niego urazy.
Babe wiedział, co powie Doc - powie, że po prostu troszczy się o młodszego
brata. Tak będzie na pewno. I była to w zasadzie prawda, ponieważ od czasu, gdy
zmarł H.V., Doc zawsze opiekował się braciszkiem. Babe miał wtedy dziesięć lat,
podczas gdy jego brat dwadzieścia, i w ciągu następnych dziesięciu lat to właśnie Doc
pomagał młodszemu wylizać się z ran nabytych wskutek przeżyć dzieciństwa. Babe
wyciągnął koszule Doca, położył je z powrotem na swoje miejsce, to samo zrobił z
kompletem przyborów toaletowych. W momencie gdy ustawiał butelki cholernego
Burgunda, zadzwonił telefon.
Niemal rzucił się na niego.
- Elsa? - zapytał.
- Nie spytał, czy cię kocham. Czekałam, lecz nie zrobił tego.
- Elsa... posłuchaj mnie... nic się nie stało, rozumiesz?
Jej głos brzmiał sucho.
- Co zrobimy, Tom? - zapytała i po chwili dodała: - W takiej sytuacji.
- Trzeba zapomnieć o wszystkim, już ci mówiłem... Musimy całą cholerną
sprawę puścić w niepamięć.
- Byłam w kinie. Przesiedziałam prawie dwa seanse i cały czas myślałam. Nie
możemy o tym zapomnieć. To się jednak stało, nic na to nie poradzimy. Byliśmy tam
obydwoje i wszystko, co zostało powiedziane, było prawdą. Nie spytał mnie jednak o
jedną rzecz - o moje uczucia.
- Pobiegnę teraz do ciebie, co ty na to? Albo pojadę taksówką, będzie
szybciej.
- Nie. Będziesz mnie obejmował i ja cię będę obejmować. I nie będziemy nic
mówić. Okłamałam cię mówiąc, ile mam lat, ponieważ jesteś taki młody, nawet nie
wyglądasz na swój wiek. Nie chciałam, aby mój wiek cię zniechęcił. Nie
powiedziałam ci, że jestem Niemką. Levy to przecież żydowskie nazwisko, a wielu
Żydów ciągle żywi do nas nienawiść. Kiedy umarł Hitler, miałam cztery lata, ale
wielu Żydów twierdzi, że wszyscy Niemcy są odpowiedzialni za blitzkrieg.
Ja tak nie uważam. Spotkajmy się. Przysięgam, że tylko porozmawiamy, po
prostu tak jak teraz.
- Są jeszcze inne rzeczy, o których ci nie mówiłam. Byłam mężatką i
rozwiodłam się. Zanim wybiegłam, niemal wykrzyczałam mu to w twarz. Jedynym
błędem, jaki popełnił, było to, że nie zapytał, czy cię kocham. Pozwalałam mu się
dotykać i udawałam, że mnie to bawi, ponieważ jest twoim bratem. Wygląda tak
samo jak wasi typowi biznesmeni ci, którzy odnoszą sukcesy. Są aroganccy.
Zachowują się tak, jakby chcieli powiedzieć: to jest moje, to też jest moje, zarabiam
mnóstwo pieniędzy, więc wydaje mi się, że wszystko, co widzę, należy do mnie,
łącznie z tobą. Poza tym piliśmy wino, a ja nie chciałam robić sceny. Chciałam mu się
podobać, pragnęłam, by mnie zaakceptował. Jest przecież twoim bratem i kochasz go.
Chciałabym zapomnieć na zawsze o dzisiejszym dniu, wykreślić go z kalendarza.
To wszystko się nie wydarzyło - wtrącił Babe. - Mówiłem ci już milion razy,
że powinnaś o tym zapomnieć.
- Nie rozwiążemy problemu nie mówiąc o nim. Czy nie chcesz, abym
opowiedziała ci o mężu?
- Mówiąc prawdę, nie chcę - skłamał Babe. - Dlaczego miałabyś mi o nim
mówić? Gdybym to ja był wcześniej żonaty i nie opisał ci w tej chwili mojej żony -
czy wybuchłabyś nagle wściekłością? Nie byłem żonaty, ale, do diabła, jeśli opowiesz
mi o nim trochę i w związku z tym poczujesz się lepiej, nie będę cię powstrzymywał.
Pewnie byłaś wtedy jeszcze dzieckiem. Byłaś młoda, a on był wspaniałym facetem z
dyskoteki. Był głupi jak but, lecz ty, będąc niemowlęciem, nie zdawałaś sobie
sprawy, za jakiego wyszłaś kretyna. Kiedy to wreszcie zrozumiałaś skończyłaś ten
związek, prawda?
Wiedział, że dziewczyna usiłuje zachować niemiecką powagę i nie wybuchnąć
histerycznym śmiechem.
- Był pewnie miotaczem - kontynuował. - Szwaby są niezłe w dyscyplinach
sportu. Pewnie odbijało mu się w momencie wyrzutu kuli. Czy Niemcom odbija się
po niemiecku? Powinnaś to wiedzieć. Amerykanie na przykład wydają wtedy okrzyk:
Uuuu... Czy wasi chłopcy krzyczą: ach? A może wydają inne dźwięki?
- Jesteś niemożliwy - zdołała powiedzieć, zanim wybuchnęła śmiechem.
Niech to szlag trafi! Udało mi się.
- Babe.
W drzwiach stał Doc. Ramionami obejmował swój tułów.
Babe odłożył słuchawkę.
- Babe!!! - Wykrzykując imię brata, Doc jednocześnie wyciągnął do niego
ręce.
Jego wnętrzności były niemal na wierzchu.
Zaczął osuwać się z nóg.
Babe nie pozwolił mu upaść, łapiąc go w ramiona. Przytulił go mocno i
kołysał jak dziecko. Po chwili obaj ociekali krwią, Doc próbował coś powiedzieć;
Babe starał się zrozumieć jego słowa.
Zanim Doc skonał, minęło około pięćdziesięciu sekund.
Bardzo długich sekund.
18
Gliny zachowywały się dziwnie.
Nie od samego początku. Po pewnym czasie zaczęły się jednak dziać jakieś
dziwne rzeczy. Babe siedział w rogu. Milczał. Możliwe, że już po przyjściu
zachowywali się dziwnie, lecz on po prostu tego nie zauważył. W tym momencie nie
zauważał wielu rzeczy. Zadzwonił po policję. Dość szybko zjawiło się dwóch
policjantów, a zaraz potem dołączyło do nich trzech następnych. Cała piątka
rozmawiała ze sobą przytłumionymi głosami - przynajmniej Babe odnosił takie
wrażenie. Niewiele również z tych rozmów usłyszał. Siedział w milczeniu. Na krześle
w rogu pokoju. Jego ramiona zwisały luźno.
Rozmyślał.
Tylko on pozostał przy życiu. I o tym właśnie rozmyślał. Analizował
wydarzenia z przeszłości z różnych punktów widzenia. Kiedyś było ich w rodzinie
czworo: matka, ojciec, Doc i Babe. Matka zginęła w wypadku samochodowym, gdy
miał sześć lat. Nie pamiętał jej. Widział jedynie kilka zdjęć, które H.V. umieścił na
pianinie i zatknął za szybą w biblioteczce.
Nie zginęła jednak na skutek ran odniesionych w wypadku. Trzeba było
określić przyczynę śmierci, więc podano do wiadomości, że prowadziła samochód i
wjechała na drzewo. Przyczyną śmierci było jednak coś innego - zabił ją skandal
wywołany zniesławieniem H.V. To właśnie - a nie co innego - doprowadziło do jej
śmierci. Czasem Babe myślał, że ona ciągle żyje, tyle że na Florydzie, gdzie
przebywa w towarzystwie McCarthy'ego, Kennedy'ego i starego Roosevelta.
Kiedykolwiek ktoś umierał w dziwnych okolicznościach, zaraz rozprzestrzeniały się
plotki, że ten ktoś żyje i mieszka na Florydzie. Dlaczego akurat na Florydzie? -
zastanawiał się Babe. Na Florydzie wegetował podobno Jack Kennedy, również tam,
zażywając promieni słonecznych, przebywał Roosevelt, który uszedł z życiem przed
bombami Stalina i innych komuchów. Babe uważał, że wszystkie podobne historie
mogłyby być ciekawym tematem pracy naukowej. Zwłaszcza gdyby jej autor cierpiał
na lekkie schorzenie umysłowe i rozkoszował się analizowaniem nie potwierdzonych
faktów. Podobnie było z trójkątem bermudzkim, który był również bardzo
wdzięcznym tematem.
Ojca pamiętał dokładnie tak, jak opisał to Biesenthalowi. Przez następne
piętnaście lat, kiedykolwiek odczuwał wewnętrzną potrzebę samoudręczenia się,
krzyczał do siebie: To twoja wina, twoja wina, gdybyś pokazał mu to pieprzone
wypracowanie na temat wełny, nigdy by tego nie zrobił. Znalazłbyś się na miejscu w
odpowiedniej chwili, ratując mu życie.
Gdy mówił Biesenthalowi prawdę na temat tego zdarzenia, nie mówił o
wszystkim - nie mówił całej prawdy. Prawdą było bowiem również to, że miał wtedy
dziesięć lat i słyszał, jak H.V. stąpał ciężko po sypialni, klął pod nosem, a czasem
przewracał się na podłogę. Babe był przestraszony; obawiał się, że gdy wejdzie do
środka, ojciec uderzy go, ukarze za to, że śmiał mu przeszkodzić. Sprawi mu tym
dodatkowy ból - a ból był doświadczeniem, które mieszkańcy tego domu przeżywali
w owych czasach nazbyt często. Całe rozumowanie Babe'a sprowadzało się więc do
prostego stwierdzenia: gdyby on, Babe, nie okazał się wtedy takim tchórzem, ojciec
nie zginąłby.
Gdy rozległy się strzały, Doc był na uczelni. Większość czasu spędzał w
domu. Jeśli w ogóle wychodził, szedł na zajęcia. Był prymusem i nie cierpiał tylko
jednego przedmiotu - chemii. Gdy wrócił do domu i zobaczył martwego H.V. i
histerycznie płaczącego Babe'a, jego pierwszą reakcją były słowa, które później
powtórzył jeszcze kilkakrotnie:
- Wszystko przez tę chemię. Miałem zamiar nie iść na ten cholerny przedmiot.
Gdybym tak zrobił, mógłbym go uratować.
To śmieszne, że Doc obwiniał siebie za śmierć ojca, podczas gdy Babe dobrze
wiedział, że to tylko czcza gadanina, bo tak naprawdę winę ponosił on sam. Miał
przecież dowód: wypracowanie na temat wełny. Gdy Babe był na tyle dorosły, by
wyrazić swoje uczucia, między braćmi doszło do okropnej awantury. Cóż to była za
kłótnia! Skakali sobie do gardła, próbując wzajemnie obalić swoje argumenty. Istna
bitwa - jeden starał się zetrzeć drugiego w pył. Boże, to były wspaniałe chwile, gdy
obrzucali się wyzwiskami, chociaż Babe coraz gorzej radził sobie z problemami
wieku dojrzewania.
W tej chwili ostre spory należały już do przeszłości.
Babe spojrzał przelotnie na prześcieradło, którym policjanci przykrywali
właśnie ciało jego brata. To pewne, że pod prześcieradłem ktoś leżał, lecz to
niemożliwe, aby tym człowiekiem był Doc. Babe nie myślał zbyt często o swojej
śmierci, ale kiedy już to robił, zawsze wyobrażał sobie, że osobą, która go pochowa,
będzie Doc. Starszy brat był przecież taki duży i silny, poza tym nigdy nie chorował.
W przypadku Babe'a było dokładnie na odwrót: jeśli w Cincinnati rozprzestrzeniał się
wirus grypy, któż jak nie Babe mógł paść jego ofiarą? Nawet jeśli w tym czasie
przebywał w Cleveland. A więc co do tego nie było żadnych wątpliwości; po śmierci
Babe'a Doc zajmie się wszystkimi formalnościami. Dopilnuje, aby wszystko odbyło
się, jak należy - bez wpadek, sprawnie i szybko.
Policjanci znów coś między sobą szemrali. Porucznik stwierdził, że to nie
mógł być rabunek, gdyż portfel ofiary został nietknięty. Jaki był motyw? - zastanowił
się Babe. O tym właśnie z pewnością szemrali policjanci. Sprawdziwszy zawartość
portfela Doca, porucznik natychmiast schwycił za słuchawkę.
I od tego momentu - w mniemaniu Babe'a - zaczęły się dziać różne rzeczy.
Po pierwsze, Babe nie został przesłuchany. Zadano mu jedynie kilka prostych
pytań. Próbował odpowiadać pełnymi zdaniami, lecz nie było to łatwe. Najczęściej
odpowiadał potaknięciem głowy lub wzruszeniem ramion. Nie dlatego, żeby
utrudniać śledztwo. Chciał być pomocny, lecz jego stan nie pozwalał na
formułowanie składnych zdań. Poza tym policjanci nie oczekiwali wyczerpujących
odpowiedzi. Sprawiali wrażenie ludzi wyrozumiałych i liczbę pytań ograniczyli do
niezbędnego minimum.
Porucznik mamrotał coś do słuchawki. Babe nie potrafił jednak uchwycić
sensu jego słów. Postaraj się coś z tego zrozumieć - nakazał samemu sobie. Mówią
przecież na temat twojego brata, skup się.
Nie potrafił się jednak skoncentrować. Zmiana nastąpiła w momencie, gdy w
korytarzu rozległ się głos Elsy. Jeden z policjantów zablokował wtedy wejście. Babe
wstał i mówiąc: - Przepraszam - minął stróża porządku i podszedł do czekającej na
korytarzu Elsy.
- Tak nagle odłożyłeś słuchawkę. Nie wiedziałam, co robić. Czekałam, lecz
nie oddzwoniłeś. Przyszłam, bo chciałam się upewnić, czy wszystko jest w porządku.
- Doc nie żyje - powiedział Babe. A więc właśnie tu, po tylu latach, wyjawił
imię brata, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Ale nie było w tym nic złego. Sekret
jest czymś, o czym powinny wiedzieć przynajmniej dwie osoby.
Mój brat nie żyje, został zamordowany.
Sprawiała wrażenie, jakby wzięła to za żart. Tak przynajmniej można było
sądzić po sposobie, w jaki potrząsnęła głową, a następnie przechyliła ją do tyłu.
- To prawda. Uwierz mi, to się naprawdę stało, Elsa, jestem zupełnie
wykończony.
- Czy jesteś najzupełniej pewny?
Babe zaczął w tym momencie tracić panowanie nad głosem.
- Pewny czego? Że to mój brat, czy też że nie żyje? Otóż tak, Elsa, jestem
pewny jednego i drugiego.
- Przepraszam - powiedziała i zrobiła krok do tyłu. - Martwiłam się po prostu
o ciebie. Muszę już iść.
Babe potaknął głową.
Jak coś takiego mogło się wydarzyć? I to tutaj! Cóż za okropne miasto! Czy to
był rabunek? Wypadek samochodowy?
- Nie, to z powodu mojej matki - odpowiedział Babe i w chwili, gdy
wypowiedział te słowa, zauważył, jak, prześliczna twarz Elsy przybrała wyraz
niesamowitego zdumienia. Natomiast on sam - w tym oto miejscu, pół godziny po
śmierci brata - wybuchnął nagle śmiechem. Słyszał kiedyś o kobiecie, która
jednocześnie straciła ojca i dziecko. Jej najbliżsi zginęli niemalże o tej samej porze w
dwóch zupełnie nie związanych ze sobą wypadkach, które miały miejsce w dwóch
różnych, odległych od siebie stanach. Dowiedziawszy się o śmierci ojca, przeszła
psychiczny wstrząs. Gdy dotarła do niej wiadomość o śmierci dziecka, zareagowała
podobnie jak teraz Babe - zaczęła się śmiać. Nie dlatego, że nie kochała własnego
dziecka. Są bowiem sytuacje w życiu, w których śmiech nie pozwala na to, by
człowiek postradał zmysły.
Gdy Babe zaczął się śmiać, na twarzy Elsy pojawiły się oznaki zupełnej
konsternacji, co jedynie rozbawiło go jeszcze bardziej. Elsa wyglądała tak, jakby
chciała powiedzieć: a więc stało się - zwariował. Babe zamilkł.
- Czuję się dobrze - powiedział.
Elsa potaknęła.
- I kocham cię. Nie, nie kocham cię... Kochałem się przed chwilą i za kilka
minut będę cię nadal kochać, lecz teraz odczuwam tylko pustkę.
Podeszła do niego i palcem wskazującym dotknęła najpierw swoich warg, a
potem jego. Zrobiwszy to odwróciła się i zbiegła po schodach. On tymczasem wrócił
do swojego pokoju.
Minęło niespełna pięć minut, gdy pojawił się mężczyzna ostrzyżony na jeża.
Facetów o takim wyglądzie miało się pojawić jeszcze kilku.
Porucznik podszedł do niego. Wyglądało na to, że jest pełen respektu dla
nowo przybyłego.
Babe przyglądał się wszystkiemu z rogu pokoju.
Krótko przystrzyżony mężczyzna podszedł do Doca, ściągnął prześcieradło z
jego twarzy i przyjrzał jej się przez chwilę. Pokiwał głową. Podszedł następnie do
telefonu, wykręcił numer i zaczął coś niewyraźnie mówić do słuchawki.
Skup się - pomyślał Babe. Słuchaj uważnie. Starał się, jak mógł, ale tylko
takie słowa zdołał rozszyfrować: „Tak, proszę pana”, i kilka razy powtórzone zdanie:
„Tak, panie generale”. Rozmowa telefoniczna urwała się. Babe przyjrzał się uważnie
krótko przystrzyżonemu mężczyźnie. Miał około trzydziestu lat i był w dobrej
kondycji fizycznej. Dobrze umięśniony, ale nie aż tak bardzo, by robiło to szczególne
wrażenie na postronnym obserwatorze. Po prostu zadbany facet - nic więcej.
Drugi krótko przystrzyżony facet, który niedługo potem dołączył do
pozostałych, był zupełnie inny. Starszy, około czterdziestki, niewysoki. Nie był
jednak filigranowy, a fakt, że nie odznaczał się potężną budową ciała, wcale nie
sugerował fizycznej słabości. Miał przy tym niebieskie, bystre oczy i jasne włosy -
zbyt jasne przy tego typu fryzurze. Gdy na jego głowę padał snop światła, wyglądał,
jakby był łysy. Przypominał facetów, którzy dorobili się fortuny, reklamując produkty
zbożowe.
Mężczyzna, który właśnie się zjawił, pochylił się nad Dokiem i w
przeciwieństwie do pierwszego krótko przystrzyżonego faceta, bardzo dokładnie
przyglądał się twarzy zmarłego. Babe odwrócił wzrok i spojrzał w przeciwległy róg
pokoju. Znajdowały się tam szczeliny w tynku, przez które mogłoby się prześliznąć
niemal każde zwierzę. Przez jakiś czas Babe nie widział, co się dzieje, lecz jedynie
przysłuchiwał się rozmowom policjantów.
- Musiał wpaść w zasadzkę, panie generale - powiedział pierwszy krótko
przystrzyżony mężczyzna. Babe rozpoznał głos faceta, który przedtem telefonował.
A może ich znał? wtrącił mężczyzna o jasnych, krótkich włosach. chyba te
słowa wypowiedział właśnie on. Babe nie miał jednak co do tego pewności. W głosie
mężczyzny pobrzmiewał natomiast ten cholerny, autorytatywny ton, który sugerował,
że mówiący ma zawsze rację - nawet wtedy, gdy się mylił.
A co z moimi ludźmi? - Babe rozpoznał głos porucznika.
- Możecie już iść odpowiedział mężczyzna o jasnych, krótko przystrzyżonych
włosach, którego ton głosu nie pozostawiał wątpliwości co do tego, że był w tym
pokoju najważniejszą osobą.
- W takim razie wracamy do swoich zajęć - powiedział porucznik.
Babe zastanowił się, kim jest człowiek, który rozkazuje policjantom. Jego
uwagę zwrócił jednak w tym momencie hipopotam przeciskający się przez jedną ze
szczelin w rogu pokoju.
- Karetka? - spytał mężczyzna o krótkich, jasnych włosach.
- Dopilnowałem wszystkiego już przedtem - odpowiedział mężczyzna o
krótkich ciemnych włosach. - Z pewnością czeka przed domem. Czy mam ich
zawołać?
- Tak, natychmiast!
Babe zwrócił głowę w stronę policjantów i zobaczył, jak pierwszy mężczyzna
o krótko przystrzyżonych włosach wychodzi pośpiesznie z pokoju. Ten drugi, o
jasnych włosach, spojrzał przelotnie na Babe'a, a następnie znów zaczął przyglądać
się uważnie zwłokom Doca. Babe zajął się ponownie, „hipopotamem”.
Trzech facetów wynosiło ciało Doca. Pierwszy z krótkimi włosami i dwóch
innych. Babe przyjrzał się ich białym kitlom. Różniły się od tych, które nosili
sanitariusze w znanych mu szpitalach. Czy miało to jednak jakiekolwiek znaczenie?
Wziąwszy pod uwagę to, co się stało?
Doc odchodził.
Położyli jego ciało na noszach. Nosze podnieśli. Mężczyźni w białych kitlach
wykonywali bardziej uciążliwą część zadania, podczas gdy facet z krótko
przystrzyżoną fryzurą wskazywał im drogę.
Babe czuł, że traci panowanie na sobą. Nie. Zróbcie to później, nie teraz - w
obecności tych nieznajomych sukinsynów.
Wyszli.
- Czy mam zaczekać? - zapytał mężczyzna o krótkich ciemnych włosach.
Facet o jasnych włosach pokręcił przecząco głową.
Babe obserwował, jak wychodzi ten pierwszy i zamyka za sobą drzwi. Został
sam na sam z tym drugim. Ponownie zajął się swoim „zwierzyńcem”. Dostrzegł
gdzieś sowę i niemalże słyszał wydawane przez nią odgłosy: uuuuuuu...
- Może porozmawiamy chwilę. Nie masz nic przeciwko temu?
Babe spojrzał na mężczyznę o krótkich blond włosach, który przyniósł
tymczasem krzesło i postawił je tuż obok.
Babe wzruszył ramionami. Nie chciał przedtem rozmawiać z Elsą, więc
dlaczego miałby teraz gadać z jakimś aroganckim sukinsynem?
- Wiem, że to nie jest stosowna chwila...
Brawo - miał ochotę przerwać mu Babe. - Bingo. Dajcie geniuszowi pudełko
pieprzonych czekoladek „Mars”. Babe doszedł jednak do wniosku, że nie warto się
odzywać, więc wzruszył tylko ramionami.
- Wiem, jak bardzo kochałeś brata...
- Wie pan, naprawdę pan wie... wie pan o tym, co?... Na rany Chrystusa, skąd
pan o tym wie?... Co pan może w ogóle o czymkolwiek wiedzieć?...
- Nie wiem, przepraszam. Chciałem tylko od czegoś zacząć, aby potem przejść
do sedna sprawy...
- Jakiej sprawy?... Do cholery, co tu się dzieje?... Kim pan właściwie jest?..
Dowódcą?... Dowódcą czego?..
Krótko przystrzyżony mężczyzna zaczął przechodzić na pozycje defensywne.
Skąd wiesz, że jestem dowódcą? - próbował załagodzić sytuację.
Ten służalczy pachołek oraz ten drugi z krótkimi włosami tak właśnie
zwracali się do pana. Słyszałem to na własne uszy.
- Och, to nic nie znaczy. To tylko żargon oficerów marynarki wojennej.
Byłem kiedyś dowódcą, miałem najwyższą rangę. Podobnie jest w przypadku
senatorów i wiceprezydentów. Gdy kończy się ich kadencja, ludzie nadal zwracają się
do nich: „panie senatorze” lub „dzień dobry, panie prezydencie”. Prawdopodobnie
robią tak, by wyrazić szacunek.
- Gówno prawda.
Nastąpiła dłuższa chwila milczenia. Przerwał ją w końcu nieznajomy:
- No dobrze, masz rację, to wszystko gówno prawda. Posłuchaj jednak: nie
możemy się dogadać, a to bardzo ważne, abyśmy znaleźli wspólny język.
Zapomnijmy o tym, czy jestem dowódcą, czy też nie. Wszystko postaram się
wytłumaczyć. Nazywam się Peter Janeway. - Wyciągnął rękę, a na jego twarzy
pojawił się zniewalający uśmiech. - Ale mów mi Janey. Tak zwracają się do mnie
przyjaciele.
CZĘŚĆ III: MIAZGA
19
- Nie jestem pańskim przyjacielem - odpowiedział Babe, jakby w ogóle nie
zauważając wyciągniętej ręki Janewaya. Mężczyzna nadal trzymał rękę w tej
niezgrabnej pozycji.
- Wiem o tym, możesz mi wierzyć. W tej chwili nie ma to jednak znaczenia.
Teraz ważne jest tylko jedno: ty i ja musimy porozmawiać. - Opuścił rękę,
najwyraźniej zmieszany.
Powinienem był podać mu rękę - pomyślał Babe. Nie umarłbym przecież od
tego. Szybki uścisk dłoni - to przecież nic nie znaczy, do diabła. Myśli Babe'a szły
jednak w innym kierunku niż słowa.
- Wszystko jest dla pana ważne, co? „Ważne, abyśmy znaleźli wspólny język,
„ważne”, abyśmy zaczęli rozmawiać. Jeśli ma pan listę innych rzeczy, które mają
okazać się „ważne”, chciałbym, aby mi pan powiedział o tym natychmiast.
- A ja chciałbym, abyś przestał utrudniać mi pracę - odpowiedział Janeway.
- Jeszcze nie zacząłem utrudniać - odparł Babe, zadowolony z udzielonej
odpowiedzi. Takie słowa mógłby wypowiedzieć sam Bogart. Nie w jednym z
wielkich filmów - takich jak Afrykańska Królowa lub Casablanca. Takie słowa mogły
paść w wielu innych kiepskich filmach, w których grywał ten aktor zatrudniany przez
wytwórnię Warners.
Janeway westchnął. Miał ochotę na drinka i wyraził to mimiką.
- Czy masz coś do picia?
Babe wzruszył ramionami, ruchem głowy wskazując okolice zlewozmywaka.
Janeway wstał, odnalazł butelkę Burgunda i szybko ją otworzył.
- Chcesz trochę? - spytał, nalewając wino do kieliszka, który w porównaniu z
innymi mógł uchodzić za czysty.
Babe potrząsnął głową, zastanawiając się jednocześnie nad tym, dlaczego w
stosunku do Janewaya zachowuje się w tak pogardliwy sposób. Facet sprawiał
przecież wrażenie dość porządnego, a przy tym rozmownego i taktownego.
Przypominał kogoś... Babe szperał przez chwilę w pamięci, aż wreszcie uświadomił
sobie: tak, przypominał mu Gatsby'ego. Gdyby Janeway był o kilka lat młodszy i miał
dłuższe włosy, mógłby uchodzić za sobowtóra Gatsby'ego, którego przecież wszyscy
kochali - a więc dlaczego wyładowywał teraz złość na Janewayu? W tym momencie
zdał sobie sprawę z tego, że wyprowadza go z równowagi nie sam Janeway, lecz jego
obecność.
Chcę być teraz sam - pomyślał Babe. Chcę w samotności opłakiwać brata.
Był zbyt młody, by pamiętać matkę, a kiedy przyszła kolej na H.V., on i Doc
uklękli obok siebie.
- Powinienem był wejść wcześniej, Doc. Dlaczego mu nie pokazałem
wypracowania na temat wełny?
- Zamknij się, nic nie wiesz. To wszystko przeze mnie, to moja wina,
wyłącznie moja. Wszystko przez te cholerne zajęcia z chemii. - Potem zamilkli, bo
przecież sprzeczki nie mogły ich staremu już w niczym pomóc.
A teraz osobą, której nic już nie mogło pomóc, był Doc i Babe chciał, aby jego
śmierć nie przeszła nie zauważona. To jednak, czy będzie ronił łzy, nie miało
większego znaczenia. Ważne było to, aby zachować w pamięci szczęśliwe, wspólnie
spędzone chwile.
Janeway wypił kieliszek wina jednym haustem. Napełnił go powtórnie, tym
razem nalewając jednak mniej trunku niż poprzednio. Podszedł następnie do krzesła i
usiadł obok Babe'a.
- Czy spróbujesz mi pomóc?
Babe nie odpowiedział.
Posłuchaj: nie mam zamiaru rywalizować z genialnym historykiem o to, który
z nas ma wyższy iloraz inteligencji. Jeśli chcesz udowodnić, że jesteś mądrzejszy, już
to zrobiłeś. Skończmy więc tę zabawę; ja się poddaję, wygrałeś.
- Kto panu o mnie opowiadał? Skąd pan wie, co studiuję?
- Później, później wytłumaczę ci wszystko. Chciałbym, abyś najpierw
odpowiedział na kilka pytań. Czy przystajesz na taką propozycję?
- Nie, nie przystaję, ponieważ kiedy pan mówi: „powinniśmy zacząć
rozmawiać”, ma pan coś innego na myśli. Pan nie chce rozmawiać, pana jedynie
interesuje to, co ja mam do powiedzenia. To prawda, że nie jestem, być może, zbyt
uprzejmy, ale mój brat został właśnie zamordowany i chyba pan rozumie, że nie mam
ochoty na pogawędki.
Janeway przechylił kieliszek z winem, a następnie powąchał jego zawartość.
- Przebierz się - powiedział łagodnie. - Weź prysznic, jeśli masz na to ochotę.
Później możemy spróbować jeszcze raz.
- Przebrać się? - spytał zaskoczony Babe, po czym szybko dodał: - Aha! Miał
na sobie ciągle to samo ubranie - niebieską koszulę i szare spodnie, na których była
wysychająca już krew Doca. Koniuszkami palców dotknął krwi. Nie mogę wyrzucić
tej koszuli - napomniał samego siebie. Zawinę w nią pistolet H.V. Pistolet i
dodatkowe naboje - wszystko owinę koszulą. To fatalne, że nie odziedziczył niczego
po matce, nawet kawałka kory z drzewa. Babe zaczął mrugać oczami. Kory z drzewa?
Byłem gdzieś daleko stąd. Ach tak, nie mogę wyrzucać tych cholernych ubrań.
- Dobrze się czujesz? - zapytał Janeway.
Babe nadal mrugał oczami i sprawiał wrażenie, jakby nie był zupełnie
przytomny.
- Świetnie -- odpowiedział wreszcie. Powiedział to głośniej, niż zamierzał.
- Chcę znaleźć jakiś motyw - zaczął Janeway. - Uwierz mi, zależy mi na
znalezieniu sprawcy tak samo, jak tobie.
- Niech pan nie przesadza! Był moim bratem, a właściwie ojcem. Wychował
mnie. O panu nigdy wcześniej nie słyszałem, więc komu z nas może bardziej zależeć
na znalezieniu mordercy?
Janeway przez dłuższą chwilę wahał się z odpowiedzią.
- Tak, oczywiście - powiedział wreszcie.
Ton jego głosu był jednak dziwny. Babe spojrzał na niego wyczekująco.
- Widzisz, byliśmy z tej samej branży. Znaliśmy się od dłuższego czasu.
- Nie wierzę, że pracuje pan w przemyśle naftowym.
- Nie obchodzi mnie, w co wierzysz, ale chcę, abyś wiedział, że tego, kto to
zrobił, naprawdę chcę dostać w swoje ręce.
- To musiał zrobić jakiś szaleniec. Mieszkamy przecież w Nowym Jorku -
każdej nocy giną ludzie ćwiartowani przez zboczeńców. Pewnie jakiś narkoman
chciał wydrzeć od niego pieniądze. On nie oddał ich od razu, a koniec historii już pan
zna.
Sądzę, że twoja hipoteza jest bardzo odległa od prawdy - powiedział Janeway.
- Ja uważam, że motyw miał podłoże polityczne. Przynajmniej takie jest moje
wstępne założenie i na te tory skieruję śledztwo, chyba że pojawią się nowe dowody
sugerujące inne rozwiązanie. I chciałbym, abyś postarał mi się w tym pomóc.
- Motyw polityczny? - Babe przecząco kręcił głową.
- Na Boga, dlaczego?
- Istnieje logiczne uzasadnienie. Biorąc pod uwagę działalność twojego brata -
no i, oczywiście, twojego ojca...
Co ma z tym wszystkim wspólnego mój ojciec?
Janeway popijał wino.
Dlaczego z taką determinacją utrudniasz naszą rozmowę? To zupełnie
niepotrzebne.
- Co ma z tym wszystkim wspólnego mój ojciec?
- Chryste, przecież twoim ojcem był H. V. Levy.
- Był niewinny.
- Nigdy nie mówiłem, że było inaczej.
- Powiedział pan... powiedział. Do cholery! przynajmniej pan to zasugerował.
- Cóż, został uznany za winnego, czyż nie? To o wiele więcej niż sugerowanie
czegoś - to fakt.
- Ależ nie... nie został uznany za winnego... Babe tracił w tej chwili
panowanie nad głosem. - Czy pan wie, że w ciągu czterech lat MeCarthy w żadnym
procesie sądowym nie oferował nikomu pomocy prawnej? W każdym przypadku sąd
wyrażał wolę opinii publicznej. Czy pan wie, że był nazistą, cholernym nazistą, który
stworzył w kraju taką atmosferę, że ludzie sikali ze strachu w spodnie? Mój ojciec był
historykiem, wielkim historykiem. Acheson poprosił go, aby przyjechał do
Waszyngtonu. Ojciec zrobił to, Schlesinger i Galbraith dołączyli później. Gdy
McCarthy rozpoczął swą wojnę, ojciec przebywał w Waszyngtonie. Najbardziej
ucierpiało na tym dwóch facetów: Hiss, który został uwięziony, ale przynajmniej
jeszcze żyje, sprzedając artykuły papiernicze, no i mój ojciec. Próbował się bronić,
ale nie miał szans wygrać z nazistowskim sukinsynem. Był przesłuchiwany w
Senacie, gdzie po prostu zdruzgotano go w pył. MeCarthy wyśmiewał każde jego
stwierdzenie. Ojciec formułował myśli budując długie, niejasne zdania. MeCarthy
bezustannie z tego szydził. Brak konkretnych dowodów nie miał żadnego znaczenia -
MeCarthy zabił go. Zabił w tym człowieku jego własne ego. Gdy jest się takim
człowiekiem jak H. V. Levy i zostaje się pośmiewiskiem w oczach dzieciaków - to
oznacza prawdziwy koniec. W pięćdziesiątym trzecim miałem pięć lat. Wtedy
właśnie zaczęły się przesłuchania. Tata zrezygnował z pracy na uniwersytecie
Columbia i zaczął pisać książkę na temat wszystkich tych wydarzeń. Chciał się
oczyścić z zarzutów. Próbował wziąć się w garść. Nie udało mu się to jednak w
następnym roku zmarła matka i zostało nas tylko troje. Ojciec bardzo się wtedy
rozpił. Dożył pięćdziesięciu ośmiu lat. Przez ostatnie pięć lat życia pił i właściwie
nigdy nie trzeźwiał. Ten właśnie okres pamiętam dobrze. To wielka szkoda, bo wtedy
był nikim, po prostu śmieciem. Ale oddałbym wiele, aby znać go wcześniej.
Czytałem wszystkie książki, które napisał - były wspaniałe. Czytałem wszystkie jego
przemówienia i były równie wspaniałe. Ale nigdy nie poznałem tego wielkiego
faceta. Pamiętam tylko człowieka staczającego się na dno. I może pan dla siebie
zostawić te wszystkie głupie sugestie na jego temat. Niech pan poczeka - poczeka, aż
skończę, wszystko będzie czarno na białym, dokładnie opiszę to w moim doktoracie
i... i...
I przestań już wreszcie - pomyślał Babe. Natychmiast. Jego to przecież nie
obchodzi.
- I co dalej? - wtrącił Janeway. Siedział i przyglądał się chłopcu
beznamiętnym wzrokiem. Dlaczego ostatnio wszyscy się tak na mnie gapią? Wydaje
mi się, że wszyscy mają takie wielkie oczy i świdrują mnie wzrokiem. Biesenthal,
Elsa - a teraz ten facet. Babe pomyślał przez chwilę o pierwszych symptomach
paranoi. Zrób na ten temat notatkę - pomyślał. Zdobądź więcej informacji.
- I co dalej? - powtórzył Janeway.
- Proszę nie patrzeć na mnie w ten sposób.
- Przepraszam. To wszystko bardzo mnie zainteresowało.
- Niech pan mnie nie rozśmiesza.
- A więc dokończ swoją historię.
- Co proszę?
- Wyrzuć to z siebie. Kiedy wspomniałem o ojcu, trafiłem w twoje czułe
miejsce i nagle wybuchnąłeś. Opowiedziałeś mi o tym wszystkim, by przynieść sobie
ulgę. Dopowiedz resztę, w przeciwnym razie nie będziemy mogli przejść do rzeczy.
A więc dokończ historię ojca.
- Już nie mam nic do powiedzenia.
Dobrze powiedział Janeway. Jeśli taka jest twoja wola, zostawmy teraz na
boku kwestię jego winy i przejdźmy do innych spraw.
Babe nie wierzył własnym uszom.
Nie usłyszał pan ani jednego mojego słowa - zaczął. I tym razem nie potrafił
kontrolować siły i tonu swojego głosu. - Nie było żadnej winy. To stwierdzenie jest
istotą mojego doktoratu. Mam zamiar wszystko opublikować ułożyłem już cały plan,
przestudiowałem te problemy na wylot, mam tony notatek, znam fakty - nie plotki z
gazet czy też opinie różnych ludzi. Chcę przywrócić ojcu dobre imię za pomocą
prawdy, właśnie tak, nie inaczej, i zobaczy pan, uda mi się tego dokonać, zobaczy
pan... - Babe niemal dyszał z podniecenia. Hej! powiedział po chwili.
Janeway spojrzał na niego.
Wszystko to z pana winy, pan mnie sprowokował do tego, bym przyznał się,
że chcę to wszystko opublikować. Mogłem już nic więcej nie mówić, pan nakłonił
mnie, bym kontynuował. Gdy pan powiedział, że powinienem coś z siebie wyrzucić,
czy właśnie to miał pan na myśli?
Janeway wzruszył ramionami.
- Przypuszczam, że tak.
Babe spojrzał ponownie w bystre niebieskie oczy.
- Być może nie jest pan takim głupkiem, za jakiego wziąłem pana na początku.
Prawdopodobnie jestem - zapewnił go Janeway. Na jego twarzy zajaśniał
przelotny uśmiech i błysnęła biel zębów.
Nawet jego cholerne zęby są bez zarzutu - pomyślał Babe. Prawdopodobnie w
wieku dorastania nie miał nawet pryszczy na twarzy. I wtedy przypomniał sobie, jak
pytał kiedyś Doca o związek między krostami a samogwałtem, ponieważ jakiś kretyn
o nazwisku Weaver powiedział mu kiedyś, że jedno pociąga za sobą drugie. Babe
stwierdził, że to bzdura, na co Weaver odpowiedział: - Nie miałem krost, dopóki nie
zacząłem walić. Czy teraz powiesz, że nie mam racji? - W takiej sytuacji Babe nie
mógł się już dalej sprzeczać. Nie dorównywał Weaverowi w umiejętności
prowadzenia tego typu intelektualnych dyskusji. Tamtego wieczora próbował
nieśmiało podjąć temat związku między onanizmem i trądzikiem. Doc potraktował to
bardzo poważnie i przez dłuższą chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią:
- Badania na ten temat opublikował ostatnio Newsweek nie mogę sobie jednak
dokładnie przypomnieć, jakie były ich wyniki. - Mówiąc to, przymknął oczy.
- No mów, nie interesują mnie szczegóły, chcę tylko wiedzieć, czy istnieje tu
jakiś związek.
Doc odpowiedział wreszcie:
- Krosty nie mają absolutnie nic wspólnego z waleniem, praktyka ta nie
prowadzi również do zaburzeń w rozwoju intelektualnym.
Babe odrzekł na to: Wiedziałem, że Weaver kłamie jak z nut.
Na koniec Doc stwierdził:
- W wyniku badań ustalono natomiast coś innego, co wydaje mi się dość
osobliwe. Otóż stwierdzono, że zbyt długie leżenie powoduje wydłużanie się nosa.
Babe miał już skinąć głową, by wyrazić tym gestem aprobatę dla końcowych
wniosków brata, gdy nagle zorientował się, że Doc znów z niego zadrwił, jeszcze raz
zrobił z niego głupca, wykorzystując nieograniczone pokłady łatwowierności chłopca.
Gdy Doc to robił, nie można się było jednak na niego wściekać. Nawet gdy
doprowadzało to czasem do białej gorączki, pierwszą reakcją był zawsze śmiech.
Babe poczuł, że ponownie traci panowanie nad sobą. Mam nadzieję, że ten
facet wreszcie sobie pójdzie - pomyślał. Potem wstał i nalał sobie Burgunda.
Stojąc na przeciwległym końcu pokoju, Janeway powiedział:
- Ciągle zastanawiam się nad motywem. Staram się odkryć choćby szczegół -
coś, co odróżniałoby ten wieczór od innych.
Babe wrócił na swoje miejsce i usiadł. Robiąc to pomyślał, że Janeway wcale
nie jest takim głupkiem. Babe już przedtem wypowiedział takie zdanie, co nie było
przypadkowe. Słowa te były bowiem parafrazą fragmentu żydowskiego nabożeństwa
paschalnego.
- Może wreszcie opowiesz mi, co wydarzyło się dzisiejszego wieczoru?
- Byłem w domu. Przyszedł Doc. Umarł. Przyjechali policjanci. Zjawił się
pan. - Obrócił w ręce kieliszek i powąchał jego zawartość. Pomyślał, w jaki sposób
Doc opisałby zapach trunku i jakie wydałby przy tym odgłosy zachwytu.
Janeway nachylił się w kierunku chłopca.
- Czy to wszystko? Czy mogłeś pominąć jakieś szczegóły, jakieś pozornie nie
mające znaczenia fakty?
- Mam bzika na punkcie szczegółów.
- Mam ci wyjaśnić pewne sprawy? Czy tego ode mnie oczekujesz?
- Myślę, że mogłoby to bardzo pomóc.
Janeway westchnął.
- Nie masz pojęcia, jak bardzo się tego obawiałem - odparł. - Masz prawo
wiedzieć o wszystkim, co nie zmienia faktu, że wyjaśnienie tej sprawy jest dla mnie
dość kłopotliwym zadaniem. Nie cierpię o tym mówić; są to problemy, które jakby
pochodziły z innego świata. - Wziął głęboki oddech i wreszcie wykrztusił: - Nie
sądzisz chyba, że twój brat pracował w przemyśle naftowym?
- Oczywiście, że tak było, i to całe lata. A jak zarabiał na życie?
- Tak się składa, że wiem to bardzo dobrze, i uwierz mi, że w jego przypadku
jedyną formą kontaktu z przemysłem naftowym było korzystanie z usług jednej z tak
miło nastawionych do klienta stacji benzynowych firmy Standard. - Janeway
potrząsnął głową. - Jesteś doprawdy niepowtarzalny. Zawsze mówił, że jesteś
łatwowierny, ale nie sądziłem, że aż do tego stopnia.
Janeway kłamał jak z nut.
- Nigdy mnie nie okłamywał. Ja również mówiłem mu zawsze prawdę. Być
może, były jakieś niewinne kłamstewka, ale małe cygaństwo - cóż w tym złego?
- No dobrze; gdzie mieszkał?
- W Waszyngtonie.
A czym jest Waszyngton?
- Miejscem, gdzie jest wszystko; na przykład rząd.
Właśnie. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, jak różne organizacje rządowe
nienawidzą się nawzajem? Przykładem może być wojsko: siły lądowe nienawidzą
marynarki wojennej, a ta z kolei nie cierpi lotnictwa. Dlaczego? Kiedyś najważniejsze
były siły lądowe. Potem na świecie nastąpiły zmiany i największy prestiż zyskała
marynarka wojenna. Potem znów nastąpiła zmiana i w tej chwili admirałowie i
generałowie zaciskają zęby, podczas gdy lotnictwo stało się najważniejsze i dostaje
dokładnie wszystko, czego zażąda. Pomyśl o obecnej sytuacji, mówią o tym bez
przerwy w telewizji. Są to żenujące sprawy, ale tak już jest. FBI nie cierpi CIA.
Obydwie organizacje są z kolei wrogiem Służb Specjalnych. Członkowie wszystkich
tych formacji uwikłani są w bezustanne spory i sprzeczki; rywalizują ze sobą na
śmierć i życie. Owe spory stają się najgłośniejsze w tym momencie, gdy osoby
biorące w nich udział wyczerpują cały arsenał metod, na jakie pozwala im zakres
posiadanej władzy. Gdy przekroczy się pewne granice, można wpaść w przepaść.
- Żyjemy cały czas jakby stojąc nad przepaścią - dodał Janeway, zrobiwszy
krótką przerwę, by przełknąć ślinę i zrobić jednocześnie większe wrażenie na swym
słuchaczu.
I że po mistrzowsku - pomyślał Babe.
- Nasza organizacja powstała w momencie, gdy owo stanie nad przepaścią
zaczynało grozić katastrofą. Być może miało to związek z Zatoką Świń - kto wie?
Tak więc jeśli obecnie występują zbyt duże różnice zdań między FBI i Służbami
Specjalnymi, co zakłóca wykonywanie przez jednych, jak i przez drugich określonych
zadań, wtedy - jest to najbardziej prawdopodobny scenariusz wypadków - jesteśmy
proszeni o interwencję.
- A kim pan jest w całej tej machinie?
- Jesteś inteligentny i zrozumiesz, że odpowiedź na to właśnie pytanie jest dla
mnie nieco kłopotliwa. Jestem absolwentem Dartmouth. Uczelnię skończyłem z
wyróżnieniem. Opis mojej kariery zawodowej mógłby cię przyprawić o zawrót
głowy. Jesteśmy Dywizją. Oto, czym jesteśmy. Przez duże „D”. To zabrzmi
ironicznie, ale działamy tylko dlatego, że między poszczególnymi organizacjami
istnieją poważne podziały.
- Co robicie?
- Wykonujemy dostawy. Tak właśnie określa się naszą działalność. Swego
czasu byłem dostawcą. Potem, można by to tak określić, dostałem awans i znalazłem
się na szczeblu zarządzania. Jeśli popracuję jeszcze kilka lat, nie popełniając zbyt
wielkich błędów, być może dożyję chwili, gdy zostanę szefem. Mam na to większe
szanse niż ktokolwiek inny. Znalezienie zabójcy twego brata na pewno by mi w tym
nie przeszkodziło. Do chwili, gdy zmarł, był właśnie dostawcą.
- Jakie to były dostawy?
- Dostawy tych rzeczy, które w danym momencie były potrzebne.
- To brzmi dość ogólnikowo.
- Tak, to prawda.
- Powiedział pan: „dostawy tych rzeczy, które były potrzebne”. Czy to
oznacza, że robił dokładnie wszystko?
Brak odpowiedzi.
- To znaczy... nie chce pan przez to powiedzieć, że trudnił się jakąś brudną
robotą?
- Czy z punktu widzenia historyka nie jest to zbyt uproszczony pogląd na
sprawę walki o władzę we współczesnym świecie? „Brudna robota, czysta robota”,
moralne oceny?
- Nikogo by nie skrzywdził. Jestem tego pewny. Nie obchodzi mnie, co pan na
ten temat powie.
- Czy wiesz, kim był Scylla?
- Oczywiście że tak. Scylla nie był jednak „kimś”, tylko „czymś”: olbrzymią
skałą w pobliżu włoskiego wybrzeża.
- Taki właśnie pseudonim miał twój brat.
Babe potrząsnął głową. Chciał zaczerpnąć świeżego powietrza - a może
potrzebował czegoś innego. To pewne jednak, że czegoś mu brakowało. Chyba
towarzystwa Doca - pomyślał. Chcę odzyskać Doca.
- Możesz zaprzeczać, ale to wszystko prawda.
- Twierdzi pan, że mój brat był szpiegiem - przepraszam - dostawcą. Jak to
możliwe, że nie miałem o tym pojęcia?
- Twierdzę, że twój brat był głównym dostawcą - dlatego właśnie nie miałeś o
tym pojęcia. Zawsze pił whisky. Wino pijał tylko w twoim towarzystwie. Nie było
takiej broni, którą nie umiałby się po mistrzowsku posługiwać - tylko przy tobie
udawał, że pistolet BB wzbudza w nim panikę. Myślę, że jedyną rzeczą, jakiej się
obawiał, było to, że któregoś dnia o wszystkim się dowiesz.
- Dlaczego?
- Bał się, że go potępisz.
- Dlaczego? To ja naśladowałem go we wszystkim. Powtarzałem jego
powiedzonka, na przykład: „ja się tym zajmę”. Sposób jego chodzenia, wyraz twarzy.
Uwielbiałem nosić po nim ubrania, lubiłem... - w tym miejscu zabrakło mu energii,
by ciągnąć dalej. Był zmęczony i brudny. To, co się stało, wywołało w nim szok.
Zresztą już przedtem czuł się wyczerpany. Wybuch emocji związany ze
wspomnieniem o ojcu wiele go kosztował. Obrona była zawsze czymś trudnym. Jakie
wspaniałe byłoby życie, gdyby można było tylko atakować. Jakże cudownie byłoby
zbudzić się pewnego ranka jako Attyla, wódz Hunów!
- Przepraszam - powiedział Janeway łagodnie.
- Czy skończył pan? Czy wiem już wszystko?
- Wiesz bardzo niewiele, w najlepszym razie poznałeś małą cząstkę prawdy.
Obiecuję ci, że wiadomość o śmierci Dave'a nie dostanie się do Daily News. O
wszystko już odpowiednio zadbano.
Następna szokująca wiadomość, która niczym cios zwaliła Babe'a z nóg.
- Dave?.. - Babe zamrugał oczami. Dave?...
- Wszyscy go tak nazywaliśmy. Chciał tego. Wiesz oczywiście, dlaczego.
Nazywał się Henry David Levy.
Babe usiadł wygodnie i zamknął oczy.
- Byliśmy razem całe życie i nigdy go tak nie nazywałem. Przy ludziach
mówiłem do niego Hank, a gdy byliśmy sami - Doc. Imię to pochodziło z książki
„Kocham tajemnice”. To była jego ulubiona książka. Bez przerwy opowiadał o Jacku,
Docu i Reggie. Przez pewien czas nazywałem go Reggie, ale kiedyś powiedział: wolę
być Doc i tak już zostało. Kiedy miałem osiem lat, wziął mnie na mecz ligi
młodzików, porzucałem sobie trochę piłką. Miałem iść z H.V., był jednak zbyt
zalany, więc poszedłem z Dokiem. Udało mi się wykonać świetny rzut. Pierwszy taki
rzut w moim życiu. Piłka poszybowała nad głową zawodnika stojącego po
przeciwległej stronie boiska. Inni gracze nie ułatwiali mi jednak zadania.
Zorientowali się szybko, że jestem lepszy w rzucaniu niż w posługiwaniu się kijem.
Byłem jednak taki podniecony, że gdy wracaliśmy do domu, powiedziałem: Doc, nie
będę już więcej rzucał, nie zostanę graczem ligi seniorów, to dziecinada. Będę
ćwiczył odbicie kijem. Słuchaj Doc, myślę, że mam szansę pobić rekord Babe Rutha.
I od tej pory brat nazwał mnie Babe, chyba że byliśmy w towarzystwie nieznajomych.
- Babe miał ciągle zamknięte oczy. Nagle krzyknął: - Nie znam nikogo. - Po chwili
powiedział: - Przepraszam, już wszystko w porządku.
Janeway wstał i zaczął chodzić po pokoju. Babe otworzył oczy.
- Od kolacji - powiedział Janeway. - Zacznij od kolacji.
- Kolacja była udana, było wspaniale. Nie, chwileczkę. Wcale tak nie było.
Było okropnie. Wydaje mi się, że wszystko wydarzyło się tak dawno temu. Która
godzina?
- Dochodzi pierwsza.
- Dopiero pierwsza.
- A więc było okropnie - powtórzył Janeway, który z gracją przechadzał się
nadal po pokoju. - Czy możesz powiedzieć coś więcej na ten temat?
Byliśmy w „Lutece”, ja i Doc to znaczy ja i Dave. Była też moja dziewczyna
Elsa. Interesuje pana jej nazwisko?
Potaknięcie głową.
- Elsa Opel. Mieszka niedaleko Columbii. Jej adres: 411 West One, numer
domu 113. Numer telefonu: 4274001... Babe nagle urwał. - Dlaczego nie notuje pan
tego wszystkiego? Podobno to ważne?
- Takie mamy zasady. Nie robimy notatek. Tak jest lepiej - odpowiedział, po
czym powtórzył słowa Babe'a: - Elsa Opel. Adres 411 West One, numer domu 113.
Telefon: 4274001. - Popijał wino małymi łykami. - Zapewniam cię, że słucham
uważnie. Mów dalej.
- A więc... w ciągu pierwszej godziny Doc ciągle ją dotykał. Jest prześliczna.
Kładł na niej te swoje łapy, zupełnie oszalał.
Janeway pociągnął długi łyk.
- Potem okazało się, że robił to, by uśpić jej czujność. Gdy przestała
kontrolować własne słowa, zmusił ją, by przyznała, że okłamała mnie mówiąc, ile ma
lat i skąd pochodzi. Wyszło na jaw jeszcze wiele innych rzeczy. Była upokorzona i
wybiegła z restauracji. Ja rozmawiałem przez chwilę z Dokiem i potem wybiegłem za
nią. Szukałem jej lecz nigdzie jej nie było. Wróciłem więc tutaj, mając nadzieję, że
zadzwoni. I faktycznie zadzwoniła. Potem zjawił się Doc. Co wydarzyło się później -
tego nie muszę opowiadać.
- Dobrze, skup się teraz. Postaraj się przypomnieć sobie wszystkie szczegóły.
Spróbujemy zrekonstruować przebieg niektórych wypadków. Wszędzie na schodach
są ślady krwi. To oczywiste, że chciał tu dojść za wszelką cenę. Czy tylko po to, żeby
się z tobą zobaczyć? Czy mógł być jakiś inny powód? Zastanów się dobrze.
- Co na przykład?
- Sam nie wiem. Czy coś tu zostawił? A może trzymał coś u ciebie albo
przysyłano mu to pocztą? Czy było coś takiego?
- Nigdy. Nie, proszę pana. - Babe potrząsnął głową, starając się jednocześnie
przypomnieć sobie choćby jeden szczegół. - Cóż, może pan sprawdzić zawartość jego
torby, ale sądzę, że są tam jedynie przybory toaletowe. Może pan wszystko dokładnie
obejrzeć.
- Jeśli nie masz żadnych obiekcji, wezmę te rzeczy ze sobą. Przeprowadzimy
kilka analiz, ale obawiam się, że ich wyniki nie wniosą do sprawy nic nowego.
- W drzwiach pojawił się zupełnie nieoczekiwanie. Opierał się o nie.
Wypowiedział moje imię, potem jeszcze raz, dużo głośniej: BABE. W tym momencie
zaczął padać z nóg. Złapałem go i trzymałem do momentu, gdy umarł. O ile
pamiętam, przytuliłem go do siebie i kołysałem.
Janeway przetarł oczy.
- Myślę, że to niezły początek.
- Początek? Nie rozumiem. A co ma być dalej?
- Sytuacja jest tego rodzaju, że nie można mieć żadnej pewności, można
jedynie przewidywać, jaki będzie dalszy ciąg wypadków. Spróbuję to jednak zrobić.
Wydaje mi się, że człowiek, który zabił Scyllę, nie podejmowałby tak ryzykownego
kroku, gdyby nie zmusiły go do tego określone okoliczności. Można też śmiało
założyć, że Scylla musiał o czymś wiedzieć. I ponieważ tu mieszkał, gdy przyjeżdżał
do miasta, i tu również umarł, na miejscu zabójcy podejrzewałbym - i byłoby to w
pełni uzasadnione - że i ty o czymś wiesz. Przynajmniej istnieje taka możliwość.
Wszyscy wiedzą, że umierający człowiek mówi często dziwne rzeczy. Konkluzja jest
więc taka: gdybym był jego zabójcą, z pewnością chciałbym i tobie zadać kilka pytań.
- Ale ja nic nie wiem... z niczym nie miałem nic wspólnego.
- Ja o tym wiem i ty o tym wiesz, ale nie wiedzą ci „oni”.
Babe nie wiedział, co odpowiedzieć.
- Tom?
- Tak, proszę pana.
- Powiem ci w tej chwili coś okropnego. Zrobię to z dwóch powodów. Po
pierwsze uważam, że to, o czym ci powiem, może się wydarzyć; po drugie, chcę cię
tak nastraszyć, abyś zrobił dokładnie to, o co cię poproszę.
- Proszę posłuchać, panie Janeway. Obiecuję, że posłucham pańskiej rady. To,
co się już stało, jest wystarczającym doświadczeniem, by doprowadzić człowieka do
ostateczności.
Janeway pokiwał głową i zaczął pakować rzeczy Doca.
- Świetnie. Chciałem tylko powiedzieć, co ci się może przytrafić.
- Nie jestem pewny, czy chcę tego słuchać - odparł Babe, a po chwili dodał: -
A więc jak pan myśli, co mi się może przytrafić?
Janeway, zajęty pakowaniem, odwrócił wzrok w kierunku Babe'a.
- Myślę, że spróbują cię złapać. Potem będą cię torturować. A na koniec -
zabiją cię...
20
Janeway skończył pakować rzeczy Doca w milczeniu.
- Jesteś tam jeszcze? - zapytał po chwili.
Babe skinął głową.
- To jedynie przypuszczenie, ale po jakimś czasie w tego rodzaju pracy
wyrabiamy w sobie pewną intuicję, potrafimy wniknąć w myśli innych. Jeśli ktoś z
nas traci bliską osobę z rodziny, zadajemy sobie natychmiast pytanie, czy ta śmierć
była czystym przypadkiem. Dave opowiedział mi o tym, jak cię napadnięto, i zdradził
mi, dlaczego wybierał się do ciebie - chciał cię na jakiś czas ściągnąć do
Waszyngtonu. - Zaczął zamykać. - Chyba zostawił tu jakieś dodatkowe rzeczy - tak
na wszelki wypadek.
- Niech pan skończy z tymi podchodami. Pytał pan już o to i powiedziałem
już, że niczego nie zostawił.
Janeway odwzajemnił uśmiech.
- Chyba brat mógł na tobie polegać.
Babe ruszył z Janewayem w kierunku drzwi.
- Zatrzymałem się w „Carlyle”. Wiesz, że faceci z branży naftowej żyją
całkiem dostatnio. To niedaleko stąd, wystarczy przejść przez park. Możesz
zadzwonić o każdej porze. Numer: 7441600, pokój 2101. - Sięgnął ręką w kierunku
gałki. - Teraz posłuchaj mnie uważnie: zapewnimy ci ochronę dopiero jutro rano. Do
tego czasu zajmuje się tym policja. Musisz wiedzieć, że nie mam zbyt wielkiego
zaufania nawet do największych orłów wśród nowojorskich stróżów porządku. A
więc posłuchaj: zostaniesz tu na noc i zamkniesz drzwi na klucz, dobrze?
- Chryste! Jaka ochrona?
Janeway odwrócił się raptownie w kierunku Babe'a.
- Nie mówię przecież, że masz żyć jak pustelnik. Chcę tylko, abyś pozostał w
domu do momentu, gdy zjawią się ludzie, których obdarzam zaufaniem.
- A co potem? Mam resztę życia spędzić w towarzystwie jakiegoś
ostrzyżonego na jeża głupka, który będzie chodził za mną krok w krok?
- Ciebie potraktujemy specjalnie i wyznaczymy do twojej ochrony
długowłosego intelektualistę. Teraz posłuchaj: pracowałem z Davem dłuższy czas i
uwierz mi, że byliśmy przyjaciółmi. Spotkamy się pewnie w piekle. Mam wiele na
sumieniu, ale nie chcę, aby zadręczał mnie i z tego powodu, że nie zadbałem o twoje
bezpieczeństwo. A więc zrób to, co ci mówię, i zamknij się.
- Jeśli tak bardzo leży panu na sercu moje bezpieczeństwo, dlaczego zostawia
mnie pan teraz samego?
Janeway położył torbę na podłodze.
- Myślałem, że to oczywiste. Jeśli nie przyjdą po ciebie, jak dowiemy się, kto
był zabójcą? Czy sądzisz, że mamy do czynienia z kretynami? Czy myślisz, że
włamią się do ciebie i powiedzą: „cholera, wyprowadził się”, a my wyskoczymy z
szafy z okrzykiem: - Ręce do góry, cwaniaczki! - Jeśli będziesz gdzie indziej,
dowiedzą się o tym i nie zjawią się tutaj. Jeśli zostaniesz, być może i tak nie przyjdą.
To byłoby ryzykowne; znają nas dobrze i będą podejrzewać zasadzkę. Ale jeśli są
zdesperowani - a myślę, że tak właśnie jest - zjawią się na pewno.
- Innymi słowy, zapewnia mi pan ochronę, ale jednocześnie wykorzystuje
mnie jako przynętę.
Na twarzy Janewaya można było po raz pierwszy zauważyć oznaki zmęczenia.
- Chcę złapać zabójcę. Nie mam lepszego pomysłu, jak to zrobić. Może ty
masz? Jeśli chcesz ze mną jechać do „Carlyle”, na Boga powiedz, że tego chcesz.
Zarezerwuję ci pokój. Potem ściągniemy cię do Waszyngtonu i będziesz w ukryciu
tak długo, jak to konieczne. Spełnię każde twoje życzenie; przysięgam, że to zrobię.
Powiedz mi tylko, czego chcesz.
Babe nie zawahał się z odpowiedzią. Bogart też zresztą postąpiłby tak samo.
- Nie uraził mnie pan niczym, panie Janeway, przysięgam. Pytałem tylko z
ciekawości. Teraz już wiem, co pan planuje, i myślę, że to wspaniały pomysł. Widzi
pan, historycy nie mają zbyt wielu okazji, by miewać takie przygody. Prowadzę mało
ruchliwy tryb życia, chyba to zrozumiałe? Cały dzień ślęczę przy biurku, bez końca
wertując książki. Poza tym zamierzałem wyjść z domu dopiero po południu, więc
moje plany są przez przypadek zgodne z pańskimi. Nie brałem jedynie pod uwagę
faktu, że będę pilnowany przez policję. - Babe zorientował się, że Janeway sonduje
go wzrokiem, zadając sobie pytanie, czy chłopak mówi prawdę. Babe nie przejął się
tym zbytnio, gdyż faktycznie nie kłamał. Zastanowił się, czy czułby się tak pewny
siebie, gdyby nie fakt, że w dolnej szufladzie biurka trzymał pistolet. Były to jednak
czysto akademickie rozważania. Miał pistolet, więc mógł go przecież użyć, gdyby
zaistniała taka potrzeba.
Jakież to byłoby wspaniałe, gdyby hipotezy Janewaya okazały się słuszne i
śmierć Doca można było pomścić tak szybko! Gdyby zabójcy Doca zjawili się w jego
mieszkaniu, starłby ich w pył - a potem obserwował, jak powoli konają: Dotknął plam
krwi na koszuli.
- W porządku - powiedział w końcu Janeway. - Ja idę, ty zostajesz. Czy
pamiętasz mój numer telefonu?
- „Carlyle”., 7441600. Pokój 2101.
Janeway był wyraźnie zaskoczony.
- Brat mógł na mnie naprawdę polegać - stwierdził Babe.
- Gdy wyjdę, zamknij drzwi na klucz - powiedział rozkazującym tonem
Janeway. Wziął torbę i wyszedł.
Babe zamknął drzwi na klucz.
Nie było już nikogo.
Została pustka.
Najbardziej brakowało Doca.
Nastał czas żałoby.
Babe podszedł do krzesła w rogu pokoju i usiadł. Nie było już nikogo, kto
przerwałby mu wpół słowa, nie było już powodu, by tłumić w sobie emocje. Siedział
bez ruchu - samotny. Był w tej chwili jedynym owocem związku H.V. i Rebeki Levy.
Został naprawdę sam jak palec. Jak inaczej można było określić jego sytuację? Nie
było już domowego ogniska, do którego mógłby teraz powrócić. Domem był dla
niego w tej chwili ten koszmarny pokój, który sam w sobie stanowił wystarczający
powód, by pogrążyć się w smutku. Stara rudera w kształcie prostokąta; a w niej
pojedyncza, zniszczona szafa. Pojedynczy zniszczony zlewozmywak; woda w
brunatnym kolorze, maleńka łazienka bez okna, z malutką wanną, a w całym
mieszkaniu tylko jedno, jakby schowane gdzieś w rogu okno - o framugach pokrytych
pleśnią, a ono samo nigdy nie było otwierane, by wpuścić do środka trochę świeżego
powietrza, poza tym...
...Chryste!... Okno... Cholerne okno... Czy było zamknięte? Czy zamknął je?
Obok okna znajdowało się przecież wyjście bezpieczeństwa, Gdyby nie zamknął
okna, właśnie tamtędy mogliby się dostać do mieszkania - ukryliby się w
ciemnościach, wyciągnęli karabiny z tłumikami, a następnie wdarli do środka. Potem
torturowaliby go, zabili i uciekli.
Babe podbiegł do okna.
Oczywiście było zamknięte.
Kretyn - pomyślał o sobie samym. Zużywasz energię na takie głupstwa,
podczas gdy stoją przed tobą ważniejsze zadania - trzeba opłakiwać brata, a któż inny
zrobi to za ciebie - przecież zostałeś sam.
Babe usiadł ponownie na krześle w rogu pokoju. Starał się myśleć w tej chwili
tylko o jednym - o stracie brata.
W tej sytuacji nie było to jednak możliwe.
- Doc - powiedział głośno. - Pozwól, że odłożę to na później. - Być może
zabrzmi to okrutnie, ale prawda była taka, że Babe jako dorosły mężczyzna nigdy nie
przeżył żadnych przygód i był w tej chwili tak podniecony, że nie potrafił myśleć o
sprawach wzniosłych. Bogart i Cagney mieli niesamowite przeżycia niemal
codziennie. A teraz przyszła kolej na niego.
T. Babington Levy znajdował się -- a przynajmniej miał taką nadzieję - w
niebezpieczeństwie.
Fantastyczne uczucie.
Niech szczeniaki z tarasu nazwą go teraz lalusiem! Niech ktokolwiek to zrobi
- pożałuje tego. Wiem, co zrobię - postanowił Levy - włożę pistolet do kieszeni, ale
tak, aby był widoczny. Pospaceruję potem w okolicach tarasu; zobaczą spluwę i
posikają się ze strachu w spodnie. Być może szef gangu zbierze się na odwagę i
powie szeptem:...proszę pana, czy to jest to... no wie pan, co? Levy odwróci się wtedy
w ich stronę, starając się przy tym przyjąć wyraz twarzy Alana Ladda, i odpowie: Nie
wiem, a może chciałbyś tu podejść i sam sprawdzić?
To nie jest najlepsza odpowiedź - pomyślał Levy. Trzeba powiedzieć coś, co
pójdzie im w pięty. Muszę to jeszcze raz przemyśleć...
Nie zawracaj sobie tym głowy - pomyślał Levy. Janeway powiedział, że do
południa nie wolno ci wystawiać głowy poza dom.
Pieprzyć to, co powiedział Janeway. Levy nie był przecież dzieckiem.
- Nie jestem dzieckiem - powiedział do siebie. Był historykiem - a historycy to
ludzie, którzy mają wolny wybór. Chyba że są marksistami. Levy nie był jednak ich
zwolennikiem. Był wolnym człowiekiem i mógł robić to, na co miał ochotę - i tak
było od czasu, gdy wynajmował swą ruderę.
Czy nie przeżył całego lata na Zachodniej Dziewięćdziesiątej Piątej w Nowym
Jorku, nie mając żadnych nieprzyjemnych doświadczeń? To prawda, że został
napadnięty, lecz incydent ten miał przecież miejsce w parku. A komuś, kto przeżył
lato na Zachodniej Dziewięćdziesiątej Piątej, przetrzymał sierpień bez klimatyzacji,
nie był potrzebny jakiś ostrzyżony na jeża dostawca, który miałby decydować o tym,
co jest, a co nie jest bezpieczne.
Levy siedział na swoim krześle i był zupełnie spokojny do momentu, gdy
nagle usłyszał, jak ktoś przez okno próbuje dostać się do mieszkania.
Gdy było już po wszystkim, Babe pomyślał, że biorąc pod uwagę zaistniałe
okoliczności, zachował się bardzo dobrze. Nie wpadł w panikę, nie krzyczał, nie
zamierzał uciekać. Podszedł ostrożnie do biurka, otworzył dolną szufladę - i pistolet
znalazł się w jego ręce. Odbezpieczył go i wycelował w kierunku okna.
Oczywiście nikogo tam nie zobaczył.
To był z pewnością jeden z dźwięków, jakie wydają stare budynki - w tym
akurat było to rzeczą zupełnie normalną. A cała reszta - to tylko wyobraźnia Babe'a.
Stał nieruchomo, trzymając w ręce broń. Nie czuł się niezręcznie, ale i nie był z siebie
dumny.
Był przestraszony.
Przypomniał sobie ten właśnie moment, gdy zaczął się bać. Stało się to w
chwili, gdy wziął do ręki pistolet. Wtedy bowiem zdał sobie sprawę z pewnych
faktów: zamordowano brata, a jego samego mógł spotkać podobny los.
Babe zaczął się pocić.
Jezu! Choć trochę świeżego powietrza! Ruszył w kierunku okna, lecz
zatrzymał się. Za oknem nie było przecież świeżego powietrza, tylko zapach
stęchlizny. Poza tym w pobliżu wyjścia bezpieczeństwa było bardzo ciemno i mógł
się tam ktoś ukryć.
Babe ociekał potem. Wyschło mu w ustach i pomyślał w tej chwili o
czekoladowym koktajlu - zimnym i orzeźwiającym - i do tego zdrowym na żołądek.
Prawdopodobnie budka z koktajlami na rogu ulicy była już zamknięta. Być może
jednak jej stary właściciel nie zwinął interesu w tak gorący wieczór jak ten. Kto wie -
może miał o tej porze klientów. Nawet gdyby okazało się inaczej, lepiej było się teraz
znaleźć na ulicy, niż siedzieć samotnie w mieszkaniu, wpadać w panikę z powodu
jakichś dźwięków i celować pistoletem w niewiadomym kierunku. Babe schował
więc ostrożnie pistolet do kieszeni sportowej kurtki, wyciągnął portfel i klucz - i
wyszedł z pokoju.
Serce waliło mu jak młotem...
Cagney w podobnej sytuacji nie zawahałby się ani przez chwilę, a Bogart z
pewnością wyszedłby po koktajl bez broni. Ale on - Babe - odczuwał paniczny strach,
schodząc po dość jasno oświetlonych schodach. Wiedział przy tym, że wyprawa po
koktajl, który był mieszanką czekolady, zimnego mleka i wody sodowej, będzie i tak
bezowocna.
Babe zbliżał się do parteru powolnym krokiem. Co kilkanaście stopni
zatrzymywał się nagle i raptownie odwracał. Rozglądał się i nasłuchiwał - chciał mieć
absolutną pewność, że za jego plecami nikt się nie zaczaił.
Schodził dalej kontynuując ten dziwaczny marsz, przerywany nagłymi
obrotami do tyłu. Prawą rękę trzymał głęboko w kieszeni kurtki, ściskając w niej
pistolet.
Boże, strach paraliżuje mi ruchy - pomyślał.
Jeszcze kilka minut przedtem odczuwał radość z powodu możliwości
przeżycia przygody.
Teraz wszystko się zmieniło.
Znalazł się wreszcie na podeście z brązowego kamienia i przez drzwi spojrzał
w kierunku ulicy, starając się wypatrzeć policjanta.
Nie dojrzał jednak nikogo.
Ostrożnie, gotowy do strzału, wyszedł w ciemność nocy. Serce waliło mu
nadal jak młotem. Ciężkie duszne powietrze - żeby choć jeden powiew wiatru!
- Hej, Melendez - odezwał się jeden z chłopców z tarasu. - To nasz laluś.
- Hej, lalusiu, powinieneś być już w łóżku - usłyszał Babe i odwrócił się;
kusiło go, aby wyciągnąć pistolet, ale wiedział, że to tylko dzieciaki z tarasu. Było ich
czterech. Siedzieli na stopniach, popijając piwo i paląc. Byli w towarzystwie kilku
dziewczyn, spośród których jedna wyglądała na całkiem ładną. Babe podejrzewał, że
palili marihuanę.
Ten z chłopców, który zażartował wcześniej z Babe'a, ich przywódca,
najwidoczniej noszący nazwisko Melendez, siedział w ten upalny wieczór ubrany
tylko w dżinsy.
- Hej, lalusiu, możesz się przeziębić w tej cienkiej kurtce - zawołał do Babe'a.
- Może pożyczyć ci coś cieplejszego. - Inni zaśmiali się.
Ten Melendez jest mądrzejszy ode mnie - pomyślał Babe. Zastanowił się nad
tym przez chwilę. Zrobił to celowo, by zapomnieć o tym, w jak bardzo niezręcznej
znalazł się sytuacji. Minęła już pierwsza w nocy, a on szedł w poszukiwaniu
czekoladowego koktajlu, trzymając w kieszeni gotowy do strzału pistolet. Nie
powinienem pozwolić na to, by szesnastoletni chuligan zapędzał mnie w kozi róg -
postanowił Babe. Starając się zapanować nad głosem, spytał jakby od niechcenia:
- Nie wiecie, gdzie jest najbliższy kiosk z koktajlami?
- Masz na myśli najbliższy otwarty kiosk? - odparł Melendez. - Jeśli jesteś taki
zdesperowany, możesz się włamać do tego za rogiem. Tak przynajmniej radzą sobie
w takich sytuacjach inni, którzy uzależnili się od tego napoju. - Tarasowy gang znów
wybuchnął śmiechem.
Upokorzony Babe wszedł z powrotem do domu. Cóż za wstyd - dać się
rozłożyć na łopatki jakiemuś latynoskiemu wesołkowi! Babe ruszył pędem po
schodach, dobiegł do drzwi, otworzył je i ostrożnie wszedł do środka. Dla
bezpieczeństwa przekręcił klucz w zamku dwa razy. Wyciągnął z kieszeni pistolet i
poszedł sprawdzić, czy okno jest nadal zamknięte. Wszedł następnie do łazienki, aby
upewnić się, że nikt się w niej nie ukrył. Otworzył drzwi szafy, w której na szczęście
wisiały tylko jego sportowe ubrania. Na tym jednak nie skończyły się szaleńcze
poszukiwania. Przyklęknął, aby zajrzeć pod łóżko - tam również nikogo nie znalazł.
Przeszedł następnie przez pokój i chwycił słuchawkę. Wykręcił numer „Carlyle”,
poprosił o połączenie z pokojem 2101 i już po pierwszym sygnale usłyszał
energiczny, zniecierpliwiony głos Janewaya:
- O co chodzi?
Babe poczuł się zmieszany.
- To tylko ja.
- Tak, co się dzieje? No mów, Tom.
- Właściwie nic. Nic ważnego.
- Tom, zadzwoniłeś. Musiałeś mieć jakiś powód. - Chciałem tylko... miałem
się wykąpać i iść spać. Chciałem pana zawiadomić, że wszystko w porządku.
- Kłamiesz.
Babe wyobraził sobie, jak Janeway świdruje go teraz bystrymi, niebieskimi
oczami.
- Kiedy pan wyszedł, czułem się tym wszystkim niesłychanie podniecony, ale
to uczucie minęło szybko. Potem zacząłem się bać i pomyślałem, że mógłbym z
panem porozmawiać. To wszystko. Chciałem z kimkolwiek porozmawiać. A pan jest
odpowiednim Babe urwał, lecz jego rozmówca milczał. - To miał być tylko żart -
dodał po chwili.
- Czy nadal jesteś przestraszony?
- Nie, nie zadzwoniłbym, gdybym wcześniej nie odzyskał panowania nad
sobą. W przeciwnym razie zrobiłbym z siebie kretyna.
- Kłamiesz.
- Czuję się już znacznie lepiej. Proszę nie sądzić, że skaczę po pokoju i pękam
ze śmiechu, ale z pewnością dochodzę już do siebie. Naprawdę.
- Czy chcesz, abym do ciebie przyjechał?
- Nie, proszę pana.
- A może chcesz przyjechać do mnie?
- Nie. Naprawdę nie.
- Nie oferuję ci jałmużny. Chyba to rozumiesz?
- Tak, rozumiem, proszę pana. Ale gdyby pan tu przyszedł, wiedzieliby, że nie
jestem sam. Gdybym z kolei pojechał do pana, to jasne, że mieszkanie zostałoby
puste.
Myślę, że będzie najlepiej, jeśli niczego nie będziemy teraz zmieniać.
- Sądzę, że dziś w nocy i tak nie zaatakują. Nie wiedzą jeszcze o tym, że
Scylla nie zginął od razu. Gdyby po niego wrócili, okazałoby się, że gdzieś zniknął.
Zaczęliby go szukać, a to przecież musiałoby trochę potrwać. Gdybyś więc do mnie
przyjechał, w niczym nie pokrzyżowałoby to naszych wspólnych planów. Poza tym
powiem bez ogródek: boję się o ciebie. Sprawia to ton twojego głosu.
- To prawda, że czuję się trochę nieswojo. Prawdziwym powodem, dla którego
do pana zadzwoniłem, jest to, że wokół domu nie ma żadnej obstawy. Nie widziałem
ani jednego policjanta.
Janeway nie odpowiedział.
- Sprawdziłem dokładnie całą okolicę. Na pewno się nie mylę.
- Wychodziłeś z domu - odparł Janeway.
Babe wyczuł w jego głosie gniew.
- Prosiłem cię tylko o jedno: nie rób tego. Ty jednak nie posłuchałeś.
- Wyszedłem tylko na chwilę.
- Levy?
- Tak, proszę pana?
- Ludzie z obstawy powinni pozostawać w ukryciu. Jutro rano wyślę do ciebie
pierwszą czteroosobową grupę ludzi z Dywizji. Czy myślisz, że chłopcy w
podkoszulkach będą podchodzić do przechodniów: proszę nie przeszkadzać,
pilnujemy tego domu?
- Proszę nie żartować. Pomyślałem po prostu, że powinien pan o tym
wiedzieć.
- Nie żartuję. Gdybyś był teraz w „Carlyle”, dostałbyś porządnego kopa w
tyłek. Gdy wychodziłem od ciebie wieczorem, natknąłem się na policjanta. Nie miał
na sobie munduru, ale wierz mi, że tam był. Miał długie jasne włosy i udawał, że jest
pijany jak bela. - Przerwał na chwilę. - Nie podoba mi się to, co mówisz, i to, co
robisz. Daj mi kilka godzin czasu. Zjawię się u ciebie przed szóstą. Nastaw budzik na
wcześniejszą godzinę, bo jeśli przyjdę i nie znajdę na stole gorącej kawy, możesz
naprawdę mieć kłopoty.
- Dziękuję, panie Janeway.
- „Nie nada”. Byłem przecież przyjacielem twojego brata.
Na tym skończyli rozmowę i Babe mógł się wreszcie rozebrać - ściągnąć ze
swego chudego ciała pokrwawione ubranie. Wszedł do łazienki i odkręcił oba kurki.
Odczekał, aż woda straci brunatne zabarwienie, i zakręcił kurki. Gdy brudna woda
ściekała już do kratki, ponownie je odkręcił. Ściągnął z siebie resztę ubrania i
zastanowił się, czy nie powinien mieć przy sobie pistoletu. Był tak roztrzęsiony, że
sięgając po mydło, mógł sobie to „coś” odstrzelić. Daily News zamieściłby taki oto
nagłówek: „Stypendysta Fundacji Rhodesa pozbawił się męskości w czasie kąpieli.
Myślał, że został napadnięty przez opryszków”.
Babe odłożył broń na swoje miejsce, czyli schował ją z powrotem do dolnej
szuflady biurka. Wszedł do łazienki, zakręcił kurki i jeszcze raz wrócił do pokoju, by
wziąć coś do czytania. Leżąc w wannie potrafił się wznieść na szczyty swoich
intelektualnych możliwości. Czyż ciepła woda nie stwarzała najlepszych warunków
do głębokich przemyśleń, przeglądania notatek bądź powtórnego czytania
historycznych książek? Ale jaką lekturę wybrać w tej chwili? Rozejrzał się po pokoju,
który w tym momencie oświetlały wszystkie znajdujące się tam lampy - proste, tanie,
bez abażurów. Umieszczone były w strategicznych punktach pokoju: jedna przy
łóżku, dwie na przeciwległych końcach biurka i jedna koło krzesła w rogu, a więc w
miejscu, gdzie znajdowała się, „czytelnia”.
Babe zdecydował się w końcu na książkę pani Cowles „Rok 1913”. Autorka
nie była zbyt znanym historykiem lecz wybrała w swej pracy ważny dla całego świata
okres dziejów. Wydarzenia tego roku, nawet te mniej ważne, pozwalały bowiem
zrozumieć nie tylko charakter mającej wkrótce wybuchnąć wojny, lecz również
historii dwudziestolecia powojennego. Babe wyciągnął z szafy czystą pidżamę i
wszedł do łazienki.
Czy powinien zamknąć drzwi na klucz?
Powiesił pidżamę na wieszaku na ręczniki i zaczął się zastanawiać. Znów
zabiło mu mocniej serce. Dlaczego miałby zamykać drzwi na klucz? Do tej pory
nigdy tego nie robił i nie miał zamiaru wpadać teraz w panikę. Zamknąć drzwi -
czemu nie? Nie było w tym nic złego, choć dawniej nie miał takiego zwyczaju. Samo
jednak zamknięcie drzwi nie oznaczało przecież, że jest tchórzem.
Zaczął wchodzić do wanny, sprawdzając jednocześnie temperaturę wody
dużym palcem u nogi. Woda była za gorąca. Odkręcił kurek z zimną, lecz nagle
pomyślał, że narobi zbyt dużo hałasu. Wtedy właśnie, gdy woda pełnym strumieniem
będzie wlewała się do wanny, ktoś mógłby się wśliznąć do mieszkania. Pełnym
strumieniem? Z kranu ciekła wąska strużka a on nazywa to „pełnym strumieniem!” W
niezgrabnej pozycji odczekał więc chwilę, aż woda osiągnie bardziej znośną
temperaturę, i wszedł wreszcie do wanny. Wprawnym ruchem - używając ponownie
dużego palca u nogi - zakręcił kurek z zimną wodą i zaczął przerzucać kartki w
książce. Po jakimś czasie zamknął książkę i trzymając ją obiema rękami, przymrużył
oczy.
Robił to często w przeświadczeniu, że pomaga mu to w zapamiętywaniu
faktów. Rozkazywał niejako książce, by okazała posłuszeństwo wobec swego
czytelnika. Gdy przeczytał uważnie książkę, ponownie wracał do ważniejszych
fragmentów, a następnie ściskał ją mocno w rękach i siłą woli nakazywał mózgowi,
by zarejestrował opisane fakty. Lato w Londynie było wtedy gorące. Na skutek
upałów zmarło kilka osób. Carpentier znokautował Bombardiera Wellsa w ciągu
zaledwie kilku sekund. Francuz starł więc w pył Anglika. Sufrażystki zdobywały
coraz większe poparcie, a jedna z nich rzuciła się w czasie derby pod konia samego
króla i ten gest przypłaciła własnym życiem. Sensacją w dziedzinie tańca okazało się
tango. Babe przerwał na moment - choć sam nie tańczył, był przekonany, że taniec
może mieć pewne znaczenie z punktu widzenia historii. Natknął się kiedyś na artykuł
- nie była to wybitna praca, lecz godna przeczytania - w którym autor odnosił tańce
danej epoki do panujących wtedy zasad moralnych; nie polityki danego okresu, lecz
spraw związanych z seksem, żądzą krwi i...
...w tym momencie rozległ się trzask.
Jezu Chryste! Co to było? Babe leżał jak sparaliżowany. Poruszał tylko
oczami, które zaczęły mrugać zupełnie bezwiednie. Usłyszał to, usłyszał wyraźnie!...
Co usłyszał?... cholera, co to było - ten trzask...? Hałas rozległ się gdzieś na zewnątrz,
w pustym pokoju, a więc co to mogło być?
Nic - odpowiedział sam sobie. Podobnie jak wszystkie inne odgłosy, które
usłyszał tego wieczoru. To był odgłos wydany przez stary, butwiejący budynek - i nic
więcej.
Odgłos ten różnił się jednak od typowych trzasków i zgrzytów. Był inny,
przypominał odgłos gaszonej lampy. Nie, nie tylko przypominał - to był odgłos
gaszonej przez kogoś lampy.
Babe wynurzył się z wody, starając się zerknąć przez szparę pod drzwiami.
Chciał sprawdzić, czy w pokoju nie zrobiło się ciemniej. Nie doszedł jednak do
żadnych wniosków. To z pewnością nic ważnego. Nawet gdyby pojawił się jakiś
problem, był na tyle dorosły, by sobie z nim poradzić. Poza tym nie pojawił się żaden
problem. Żaden.
W pokoju znajdowały się cztery lampy. A więc gdyby usłyszał cztery podobne
odgłosy, cztery trzaski, wtedy sprawa byłaby jasna. Ale tak się nie stało, więc nie
było powodu do zmartwień.
Wracajmy więc do roku 1913.
Niemcy starali się, jak mogli, by ich zeppeliny funkcjonowały prawidłowo.
Benz był już dobrze prosperującą fabryką samochodów, a Krupp pobił już wszystkich
na głowę pod względem nagromadzonego bogactwa. A prawdziwie gorący okres miał
dopiero nadejść - okres, w którym zbrojenia miały stać się absolutnie najważniejszą
sprawą...
...trzask.
Babe wynurzył się do połowy z wanny, by zamknąć na klucz drzwi łazienki.
Robiąc to wytworzył falę, która z pluskiem rozbiła się o jedną ze ścian wanny. Przez
moment nie słyszał więc, co się dzieje w pokoju, lecz kiedy rozłożył się wygodnie w
wannie, znów nastała cisza. Zamknął oczy, starając się usłyszeć choćby najmniejszy
szelest.
Panowała absolutna cisza.
Ktoś mógł zgasić dwie spośród jego czterech lamp - a może źródłem
odgłosów były ściany budynku? Leżał bez ruchu i chociaż był bardzo przejęty,
odczuwał jednocześnie satysfakcję z tego powodu, że do tej pory udało mu się nie
popaść w jeszcze większą panikę. Co więcej - jego umysł działał sprawnie i logicznie,
a prawa logiki mówiły, że jeśli poza łazienką znajdowali się ludzie, którzy gasili
kolejne lampy, to nie poprzestaliby na jednej czy dwóch - zgasiliby wszystkie. A więc
dopóki nie zgasły wszystkie cztery, nie było sensu martwić się na zapas. Jeśli zgasną
wszystkie - cóż...
...następny trzask.
Myśl o roku 1913 - rozkazał sobie samemu Babe, ściskając książkę z całej
siły. Rosja. Mocno zacisnął powieki. Rosja. Śpiący Olbrzym. Mikołaj sprawował
jeszcze władzę, lecz okres rządów Rasputina zbliżał się nieuchronnie. Jego wpływ na
Aleksandrę stawał się z miesiąca na miesiąc większy. Kolejnego jej syna wyleczył z
hemofilii, podczas gdy lekarze bezradnie rozkładali ręce. Lenin siał niepokój, gdzie
tylko mógł, torując sobie drogę do władzy. A w Ameryce? Pieniądze. Pieniądze i nic
więcej. Vanderbiltowie zorganizowali mały wieczorek muzyczny i aż dziw bierze, że
nie zadowolili się samym Franzem Leharem jako dyrygentem oraz Kreislerem - nie
samym jednak, lecz w towarzystwie Elmana, którzy razem rzępolili na
skrzypeczkach. Do tego wszystkiego zaprosili jeszcze Carusa, który swym tenorem
zabawiał zaproszonych gości. I co wy na to? Podczas gdy cały świat staczał się w dół
po równi pochyłej, tu, w Ameryce, człowiek nie liczył się w towarzystwie, jeśli nie
potrafił ściągnąć na przyjęcie starego Enrica, który wypluwał płuca, by sprawić
przyjemność gospodarzowi i jego czterystu krewnym. Nie do wiary! Jak to możliwe,
że tak bardzo odizolowaliśmy się od reszty świata? Nic dziwnego, że musiało to w
końcu eksplodować...
...w końcu czwarty trzask.
Babe był na to przygotowany. Spokojnie odłożył książkę i powiedział do
siebie: Będzie jeszcze piąty trzask. A jeśli moje przewidywania okażą się słuszne,
będzie to oznaczać, że nie były to żadne trzaski, lecz jakieś inne odgłosy wydawane
przez mury budynku. I wszystkie moje lampy będą nadal zapalone. A więc szafa gra!
Będzie jeszcze piąty trzask - powtórzył.
Jestem najzupełniej przekonany o tym, że rozlegnie się piąty trzask. Nakazują
to bowiem prawa logiki, a jeśli własne życie powierzyło się tym prawom, nie wolno o
nich zapominać nawet w chwilach pewnego zwątpienia.
Jego plan działania był więc zupełnie prosty: powinien teraz zaczekać na piąty
trzask, a gdy już go usłyszy, powróci do swej lektury.
A jeśli trzask nie rozlegnie się wcale?
W niczym nie skomplikuje to jego sytuacji. Poczeka spokojnie na rozwój
wydarzeń; drzwi są zamknięte na klucz, więc nie ma powodu do obaw. W czasach
gdy powstawała jego nora, budowano bardzo solidne domy. Niech więc ktoś spróbuje
wyważyć drzwi! Co najwyżej zmiażdży sobie ramię. Do diabła, dostanie nauczkę!
Chyba że napastnicy okazali się olbrzymami. Rozstrzaskaliby wtedy drzwi na
drobne kawałki. Być może wynajęli specjalistę od wyważania drzwi, który musiałby
wylać niemało potu, by dostać się do środka.
- Na pomoc - powiedział Babe, sprawdzając, jak słowa te brzmią w jego
ustach. Nie używał ich bowiem nigdy przedtem. Przynajmniej nie w okolicznościach,
które naprawdę zmuszałyby go do tego. Jako dziecko często wzywał pomocy. Jednak
wtedy oznaczało to zupełnie coś innego: „niech ta pszczoła przestanie za mną latać”.
Teraz znaczenie tych słów było takie: Ratujcie mnie. ratujcie moje życie...
...trzask.
Babe rozłożył się wygodnie w wannie, dziękując Bogu za to, że ściany w
budynku były odpowiednio grube. W przeciwnym razie musiałby wyjść na korytarz i
ociekając wodą, tłumaczyć zawstydzony jakiemuś sąsiadowi, że to pomyłka, że to nie
on wzywał pomocy, a w ogóle dlaczego miałby to robić? Nie - zdecydował Babe.
Takie zachowanie nie byłoby uprzejme - sąsiad spełnił przecież dobry uczynek. Babe
wymyślił więc inne wytłumaczenie: Och, czy pan również usłyszał nawoływanie o
pomoc? Ktoś krzyczał na ulicy. Być może dzieciaki z tarasu napadły na jakiegoś
przechodnia. Proszę chwilę zaczekać; ubiorę się tylko i razem sprawdzimy, co się
stało. Takie słowa wypowiedziane do sąsiada w środku nocy zabrzmiałyby z
pewnością wiarygodnie. Od momentu jednak, gdy rozległ się piąty trzask, nie miało
to większego znaczenia...
...a teraz rozległ się odgłos zgrzytania.
Babe wstrzymał oddech. Piąty trzask był przecież identyczny, a więc nie był
to żaden trzask, tylko zgrzytanie...
...i znów zgrzytanie.
Zgrzyt.
Ktoś zdejmował z zawiasów drzwi od łazienki.
- Na pomoc! - wrzasnął Babe. Nie zrobił tego wystarczająco głośno, więc
krzyknął jeszcze raz. - Na pomoc! - W tej chwili rozluźnił się i przygotował struny
głosowe do tego, aby ryknąć tak głośno, żeby zadrżały ściany. Jednak nie zdążył tego
zrobić, gdyż nagle usłyszał coś, co przestraszyło go bardziej niż wszystkie odgłosy,
jakie do tej pory rozległy się poza łazienką.
Z jego pokoju dochodziły w tej chwili dźwięki muzyki rockowej; radio było
nastawione na pełny regulator zagłuszając wszystko inne.
Zgrzyt.
Zgrzyt.
Zgrzyt.
Zgrzyt.
Babe wyskoczył z wanny i stanął na równe nogi. Rozejrzał się nerwowo po
łazience w poszukiwaniu czegoś, czym mógłby zaatakować napastników. Szli teraz
po niego, a on - cóż za kretyn! - używał elektrycznej maszynki do golenia. Jego ojciec
golił się zwykłą brzytwą. Babe uwielbiał patrzeć na niego, gdy podgalał sobie
bokobrody. Jaka szkoda, że nie naśladował w tym względzie H.V ściskałby teraz w
ręce brzytwę, gotowy do odparcia ataku. Gdyby weszli napastnicy, pokroiłby ich w
plasterki, a następnie wezwał policję. Pokazałby im, co potrafi...
Nie, nie pokazałby... przestań o tym myśleć... nie masz przecież brzytwy.
Miał jednak pistolet.
Ale jak się do niego dostać? Babe stał nagi w rogu łazienki, starając się za
wszelką cenę wymyśleć jakiś rozsądny sposób postępowania. Jedynym jednak
pomysłem, jaki przyszedł mu do głowy, było to, że powinien się ubrać. Gdyby nagle
wpadli do środka, a on był ciągle nagi, poczułby się upokorzony. Bez ubrania nie
walczy się najlepiej, gdyż wystawia się na cel najbardziej czułe miejsca. Tak więc
szybko się ubrał; spodnie od pidżamy mocno zacisnął paskiem, górę zapiął dokładnie
na wszystkie guziki.
Tak jest dużo lepiej - pomyślał Babe.
Lepiej? Lepiej, ty dupku? Przyszli cię załatwić, a ty masz świetne
samopoczucie, ponieważ włożyłeś pidżamę? Wymyśl coś!
I wymyślił.
- Ratunku! - krzyknął Babe. - Ratunku, na pomoc, na pooomoc! - Dobiegające
z pokoju dźwięki muzyki rockowej stały się jeszcze głośniejsze, co go nie zaskoczyło
i bynajmniej nie zmartwiło. Chciał bowiem, aby pomyśleli, że jest zupełnie
bezbronny i trzęsie się ze strachu, skulony gdzieś w rogu łazienki. Aby ich utwierdzić
w tych przypuszczeniach, krzyknął jeszcze głośniej: - Na rany Chrystusa, niech mi
ktoś pomoże! - Nie przyjdzie im wtedy do głowy, że to on ich zaatakuje - przekręci w
zamku klucz, otworzy szeroko drzwi i wpadnie do ciemnego pokoju jak grom z
jasnego nieba, kierując się w stronę biurka. Kiedy chwyci już pistolet, strzeli - na
oślep, bez celowania. Dowiedzą się wtedy, że razem z nimi, w tym samym pokoju,
znajduje się uzbrojony mężczyzna gotowy na wszystko, zdolny do tego, by zabić. I
dzięki temu zyska nad nimi przewagę.
- Ratunku! - wrzasnął Babe, przybliżając się do drzwi. - Jezu, pomóż mi! -
Jego palce były tuż przy zamku. - Mój Boże, czy nikt mi nie może pomóc? - Obie
ręce miał już gotowe do działania: jedną trzymał na gałce od drzwi, drugą na zamku.
Wydał jeszcze jeden błagalny okrzyk: - Proooszę! - po czym przekręcił w zamku
klucz, otworzył szeroko drzwi, w pełnej gotowości, aby ruszyć w kierunku biurka.
Babe był zbyt powolny.
Na jego drodze stanął Kulawy, a po chwili doskoczył facet o potężnych
ramionach i zaczął walić w niego jak w bęben, zmuszając go do powrotu do łazienki.
Uciekając przed napastnikami, Babe pomyślał, że stłuką go na miazgę. Próbował
stawiać opór, lecz zupełnie nieskutecznie - mężczyzna o potężnych ramionach zaczął
wpychać go do wanny. Po chwili zrobiło się ciemno, a jedyne, co słyszał Babe, to
dźwięki muzyki rockowej, które nadal rozlegały się w pokoju. Ponownie znalazł się
w wannie. Zaczął kopać nogami w wodę, rozbryzgując ją na wszystkie strony. Jego
głowa zanurzała się coraz głębiej - wiedział już, że nie będzie to zwykłe pobicie; tym
razem napastnicy zamierzali go utopić.
Brak powietrza. Ucichła nawet muzyka. Jedyne, co rejestrowały jego zmysły,
to uścisk wielkich rąk, które nie pozwalały mu się wynurzyć ponad powierzchnię
wody. Nie pomagało kopanie nogami ani inne desperackie próby uwolnienia się z
uścisku. Kopał coraz słabiej i coraz rzadziej. Zamierzał jednak stawiać opór tak
długo, jak to było możliwe. Okazało się, że Janeway nie mylił się w niczym. Faceci,
którzy w tej chwili usiłowali utopić Babe'a, byli tymi samymi, którzy zabili wcześniej
Doca. Wspomnienie o Docu dodało Babe'owi trochę energii - niezbyt dużo, lecz na
tyle, że zdołał wynurzyć głowę ponad powierzchnię wody. Przez ułamek sekundy
usłyszał ryczącą muzykę.
Tylko przez ułamek sekundy. Wielkie ręce okazały się teraz naprawdę mocne.
Babe nie mógł się już wyzwolić z ich potężnego uścisku - nie mógł zrobić nic. A więc
tak się umiera - pomyślał. Głowę miał pod wodą; jego oczy były zamknięte. Doszedł
do wniosku, że umieranie nie jest takim strasznym doświadczeniem, jak sądzi
większość ludzi.
Po chwili musiał jednak zakaszleć. Woda wdarła mu się do płuc przez otwarte
usta. Uścisk dużych rąk nie pozwalał na to, by zaczerpnąć powietrza. Nie - pomyślał
wtedy Babe. Mylił się co do umierania. Mylił się całkowicie. Umieranie było czymś
gorszym, niż sądzi większość ludzi.
21
Babe przebudził się w jakimś nie znanym mu pokoju. Siedział przywiązany do
krzesła. Był sam. Miał na sobie mokrą pidżamę i czuł się zupełnie wyczerpany - ale
żył.
Mrugnął oczami, starając się uporządkować myśli. Pomieszczenie, w którym
się znajdował, było zwykłym, małym pokojem o jasnych ścianach. Niezwykłe mogło
się wydawać jedynie to, że pokój był wyjątkowo jasno oświetlony. Podobnie krzesło,
na którym siedział - nie różniło się niczym szczególnym od innych krzeseł. Kiedy
jednak przechylił się lekko do tyłu, zorientował się, że siedzi na czymś, co
przypomina fotel bujany. Oparcie było ruchome i mógł je ustawić pod dowolnym
kątem. Nie mogło być jednak mowy o czymś, co można by nazwać wygodną pozycją,
gdyż jego ręce i nogi były mocno skrępowane. Od momentu napadu musiało już
minąć sporo czasu. Z drugiej jednak strony nie mogło to wydarzyć się aż tak dawno,
ponieważ pidżama Babe'a była jeszcze mokra. W pokoju nie było okien, lecz Babe
był przekonany, że jest jeszcze noc - prawdopodobnie około trzeciej. Sytuacja
wyglądała więc następująco: Babe w niewygodnej pozycji, całkowicie skrępowany -
stał się bez wątpienia bezbronną ofiarą bezlitosnych i sadystycznych oprawców.
Ale co z tego? Mógł przecież oddychać.
Mój Boże - pomyślał Babe - jak można nie doceniać tak ważnej funkcji
organizmu! Powinno się ogłosić Ogólnokrajowy Tydzień Oddychania. Należałoby
wybrać jakąś stosowną porę roku, na przykład późną jesień wtedy powietrze jest
stosunkowo czyste - i zachęcić ludzi, by spacerowali i biegali wdychając ozon. Babe
dostał zawrotu głowy, przypadłość niezbyt właściwa dla historyka - w jakim punkcie
znalazłby się dzisiejszy świat, gdyby coś podobnego spotkało Carlyle'a, gdy
wprowadzał akurat poprawki do swych prac? Nie mógł jednak nic na to poradzić: był
tu, obecny; ziemia kręciła się, a on wirował wraz z nią. Nie miał powodu się
uskarżać.
Za plecami usłyszał nagle głos:
Przebudził się.
W polu widzenia pojawił się Kulawy, który spojrzał z góry na Babe'a.
Rozległ się odgłos kroków i po drugiej stronie krzesła wyrósł mężczyzna o
potężnych ramionach, który również zaczął wpatrywać się w Babe'a. Mężczyzna
trzymał pod pachą całą stertę białych, czystych, starannie poskładanych ręczników.
- Daj - odezwał się Kulawy.
Ręczniki przeszły z rąk do rąk.
- Musisz unieruchomić mu głowę, to najważniejsze - powiedział Kulawy
cichym głosem, który nagle zamienił się niemal w szept.
Usłyszał bowiem za sobą szybkie kroki.
Babe zauważył u obu mężczyzn objawy lekkiego zdenerwowania.
Przypomniał sobie, że w podobny sposób zachowywali się w jego pokoju policjanci i
ostrzyżony na jeża facet, gdy pojawił się na scenie Janeway.
Tym razem nie był to jednak Janeway. Mężczyzna, który właśnie wszedł, był
zupełnie łysy, potężnie zbudowany, o byczym karku. Jego oczy - jasnobłękitne -
miały barwę bardziej intensywną niż oczy Biesenthala. Jego siła fizyczna nie była
jednak jedyną rzeczą, na którą Babe zwrócił uwagę; przebywał na uniwersytecie
wystarczająco długu, aby stwierdzić, że niebieskooki mężczyzna robi wrażenie
geniusza. Nieznajomy trzymał w jednej ręce zwinięty ręcznik, natomiast w drugiej -
czarną skórzaną torbę. Ruchem głowy dał znać swym dwóm kompanom, aby
umieścili lampę bliżej krzesła. Kulawy pospiesznie wykonał jego polecenie. Wtedy
mężczyzna o byczym karku zapytał cichym głosem:
- Czy istnieje zagrożenie?
Babe nie był przygotowany na to pytanie.
- Co proszę?
- Czy istnieje zagrożenie?
Co?
- Czy istnieje zagrożenie?
- Na czym ma polegać to zagrożenie?
- Czy istnieje zagrożenie? - zapytał ponownie mężczyzna. Jego głos nie
zdradzał zniecierpliwienia.
Babe odpowiedział podniesionym głosem:
- Nie mogę panu powiedzieć, czy istnieje zagrożenie, bo nie wiem, o co pan
pyta. Proszę powiedzieć, o co panu chodzi. Być może wtedy odpowiem.
- Czy istnieje jakieś zagrożenie? - powtórzył mężczyzna o byczym karku.
Robił wrażenie człowieka niewzruszonego jak posąg.
- Nie potrafię odpowiedzieć.
- Czy istnieje zagrożenie?
Nie wiem... słyszy pan, co mówię?... nie wiem... proszę mi powiedzieć, o co
pan pyta?
- Czy istnieje zagrożenie? - powtórzył mężczyzna jak automat.
Zanosiło się na to, że Babe zostanie poddany chińskim torturom wodnym.
- Nie - odpowiedział Babe. - Nie ma żadnego zagrożenia, Możemy się czuć
zupełnie bezpiecznie. Teraz już pan wie.
- Czy istnieje zagrożenie?
- Widzę, że nie lubi pan odpowiedzi przeczących. W takim razie dam panu
odpowiedź twierdzącą: tak, istnieje zagrożenie - i to wielkie. Niech pan zachowa
ostrożność.
Mężczyzna z nieskończoną cierpliwością zadał ponownie pytanie: - Czy
istnieje zagrożenie? - Jednak tym razem Babe wyczuł w tonie jego głosu coś
ostatecznego. Odpowiedział więc znowu, że nie wie, o co chodzi, i nie czuł się
zaskoczony, gdy mężczyzna o byczym karku ruszył się wreszcie z miejsca, co
sugerowało, że ten etap przesłuchania był już zakończony. Skinął na dużego
mężczyznę, który natychmiast zbliżył się do Babe'a i unieruchomił mu głowę
mocnym uściskiem swych olbrzymich rąk. Kulawy przysunął lampę jeszcze bliżej
krzesła.
Mężczyzna o byczym karku odłożył na bok czarną skórzaną torbę, podczas
gdy Kulawy rozwinął ręcznik. Babe zobaczył kilkanaście cienkich, lśniących
narzędzi. W pokoju było gorąco i kiedy łysy mężczyzna wybierał jedno z nich, na
jego twarzy pojawiły się kropelki potu. Kulawy podszedł do niego natychmiast i bez
słowa przetarł mu czoło małym czystym ręcznikiem. Duży mężczyzna, który
unieruchomił głowę Babe'a, zmusił go w tej chwili do otwarcia ust. Mężczyzna o
byczym karku wziął do jednej ręki czyste lusterko dentystyczne, a następnie drugie
narzędzie z zaokrąglonym końcem. Był maksymalnie skoncentrowany, a jego
niebieskie oczy pozostawały zupełnie nieruchome. Zabierał się do pracy.
Mój Boże - pomyślał Babe - on ma zamiar czyścić moje zęby.
Szaleństwo. Używając swoich narzędzi, mężczyzna sprawdzał uzębienie
Babe'a - jedne zęby ostukiwał, inne delikatnie naciskał. Jego ruchy były bardzo
wprawne. Może powinienem go poprosić, by sprawdził stan mojego dziurawego zęba
- pomyślał Babe. Ciekawe, jak wysokie są jego honoraria. Do diabła, to przecież
świetna okazja, aby za jedyne kilka dolców kazać sobie zrobić prowizoryczną
plombę. Przez ułamek sekundy Babe miał ochotę się zaśmiać.
Oczywiście nie zrobił tego, gdyż jego sytuacja nie była bynajmniej wesoła.
Okoliczności, w jakich się znalazł, mogły wywoływać jedynie strach. Takie uczucie
wywoływali dentyści - i to pomimo uspokajającej muzyki w ich gabinetach oraz
stosowania środków znieczulających w rodzaju nowokainy. Te sposoby były
prymitywne. Ból był tylko jednym z wielu czynników wywołujących strach.
Z dentystą łączyło się nierozerwalnie pojęcie strachu. Podobnie jak ze sceną z
filmu Psychoza, kiedy bohater bierze prysznic. Prysznic w zamkniętej kabinie
wywołuje podświadome uczucie zagrożenia. I tak samo dzieje się wtedy, gdy ma się
do czynienia z dentystą. Trudno przewidzieć, co się może wydarzyć.
Chryste, boję się - pomyślał Babe. Muszę to jednak przed nim ukryć. Spojrzał
ponownie w niebieskie oczy mężczyzny i doszedł do wniosku, że nie powinien się
bać. Nie zadaje mi bólu, a przecież mógłby to zrobić. Z pewnością zauważył dziurę w
zębie. W tej właśnie chwili mężczyzna zajął się chorym zębem. Użył do tego celu
jakiegoś narzędzia. Robił to jednak bardzo delikatnie, nie zadając żadnego bólu. Babe
był zresztą znakomitym pacjentem, jeśli w ogóle można użyć słowa „znakomity” w
odniesieniu do pacjenta który ma do czynienia z dentystą. Zawsze poddawał się tego
typu zabiegom bez stosowania nowokainy. Wolał kilka minut pocierpieć, niż
pozwalać sobie robić zastrzyki, które przez całe godziny wywoływały zdrętwienie
mięśni twarzy. Łysy facet usuwał teraz z dziurawego zęba próchnicę. Robił to
szybko, lecz delikatnie. Dziura znajdowała się w górnym siekaczu. Podczas tej
niezwykłej „wizyty” u dentysty Babe zadawał sobie wiele pytań, na które nie potrafił
odpowiedzieć. Był pewny jednak co do jednego: łysy facet był prawdziwym artystą w
dziedzinie stomatologii.
Jego palce były mocne i zwinne; ruchy szybkie jak błyskawica. Usuwał resztki
próchnicy z zęba w niewiarygodnym wprost tempie. Przywiązany do krzesła Babe
wpatrywał się w jasnoniebieskie oczy i dostrzegał w nich niesamowitą koncentrację.
Ani jednego mrugnięcia! Nie drgnęła mu nawet powieka. Usuwanie spróchniałych
resztek zęba ciągnęło się w nieskończoność. Po kilku minutach mężczyzna o byczym
karku przerwał pracę, wziął następne narzędzie i przyglądał się przez dłuższą chwilę
oczyszczonej jamie w zębie Babe'a.
- Czy istnieje jakieś zagrożenie? - ton głosu był taki sam jak poprzednio.
Wyrażał cierpliwość i opanowanie. Zdawał się świadczyć o tym, że łysy mężczyzna
jest gotów czekać tak długo, aż wreszcie usłyszy upragnioną odpowiedź. Babe i tym
razem nie spełnił jego oczekiwań:
- Mówiłem już i powtarzam jeszcze raz: przysięgam, że nie wiem. - Nie mógł
przecież udzielić innej odpowiedzi. Zanim jednak skończył mówić, mężczyzna o
byczym karku wziął do ręki następne narzędzie - dźwignię i jej ostry jak nóż koniec
wsunął do jamy zęba, podrażniając nerw.
Babe poczuł się tak, jakby odpadła mu górna część głowy.
Nigdy przedtem nie odczuł tak dotkliwego bólu. Wrzasnął niemal w tym
samym momencie, w którym „dentysta” podrażnił jego nerw. Łysy facet wyciągnął
narzędzie z ust Babe'a, a duży mężczyzna natychmiast zakrył mu ręką usta. Tak więc
Babe nie wydał z siebie wrzasku, lecz jakiś przytłumiony odgłos przypominający
kwilenie dziecka.
- Czy istnieje zagrożenie? - powtórzył mężczyzna. Nadal okazywał
cierpliwość, a jego głos brzmiał niemal łagodnie.
W oczach Babe'a pojawiły się łzy. Nie mógł ich powstrzymać, była to
normalna reakcja na ból.
- Nie wie... - zaczął, lecz nie mógł dokończyć. Tym razem przerwał mu duży
mężczyzna, który nie pozwolił mu zamknąć ust. Facet o byczym karku ponownie użył
ostrego narzędzia i jeszcze mocniej niż poprzednio nacisnął na nerw.
Babe'owi pociemniało w oczach, lecz nie zdążył zemdleć gdyż dentysta
przerwał w tym momencie „leczenie” chorego zęba. Przez chwilę przyglądał się
swemu pacjentowi; jego niebieskie oczy wyrażały troskę. Wiedział, czym jest ból,
zwłaszcza ból tego rodzaju. Wiedział, jak daleko można się posunąć przy podobnych
zabiegach, jak również to, kiedy należy przerwać. Znów sięgnął w kierunku ręcznika,
a po chwili wziął małą butelkę.
- Olejek goździkowy. - Po raz pierwszy wypowiedział inne słowa niż
wielokrotnie powtarzane pytanie. Duży mężczyzna zmusił Babe'a do otwarcia ust,
podczas gdy łysy nalał kilka kropli olejku na palec i posmarował obolały ząb.
Jezu - pomyślał Babe. Ten sukinsyn chce mnie zabić. Mylił się jednak. Łysy
mężczyzna delikatnie pomasował miejsce, gdzie znajdował się ubytek. Ból ustąpił jak
ręką odjął - w jakiś magiczny sposób.
- Czy to nie nadzwyczajne? - zauważył łysy. - Zwykły olejek goździkowy, a
jaki skuteczny!
Babe zdążył jeszcze polizać palec mężczyzny, a następnie przytknął język do
obolałego miejsca. Dentysta uśmiechnął się i jeszcze raz potarł olejkiem dziurawy
ząb. Trzeba przyznać, że znał się na rzeczy. Babe odczuł ulgę - ból zniknął zupełnie.
Znów mógł normalnie oddychać.
- Życie mogłoby być takie proste. Wszystko zależy jednak od nas samych -
zaczął dentysta, lecz przerwał, gdyż Kulawy sięgnął akurat w jego stronę, by wytrzeć
mu z czoła pot. Robił to zresztą natychmiast, gdy tylko na czole łysego pojawiła się
choćby jedna kropelka. Dentysta podniósł do góry olejek goździkowy. - Ulga. - To
samo zrobił z ostrym narzędziem. - Cierpienie. - Wziął od Kulawego ręcznik i
przetarł nim twarz Babe'a.
- Wyglądasz na inteligentnego młodego człowieka. Potrafisz chyba odróżnić
światło od ciemności, upał od trzaskającego mrozu. Chyba gotów jesteś na wszystko,
aby uniknąć tego rodzaju męczarni. A więc pytam; ale proszę, zastanów się, zanim
odpowiesz. Czy istnieje zagrożenie?
- Jezu, prz...
- Nie zastanowiłeś się nad odpowiedzią, pospieszyłeś się. Nie będę już o nic
pytał. Zdążyłeś się zorientować, czego od ciebie chcę, i wiesz, jakie są konsekwencje
twojego uporu. Odpowiedz więc na moje pytanie, gdy uznasz to za stosowne.
Po chwili Babe odpowiedział:
- Ja...
Wyczekujące spojrzenie niebieskookiego mężczyzny.
Babe potrząsnął głową.
-...nie potrafię... nie mogę spełnić pańskich oczekiwań... ponieważ... nic nie...
- Po chwili zaczął błagać:
...proszę, bardzo proszę, o Jezu, proszę, nie... nie... - bo oto duży facet
zaczynał mu znów otwierać usta, podczas gdy łysy dentysta włożył mu do ust ostre
narzędzie. Ostrze znalazło się w dziurawym zębie. Dentysta przyciskał coraz mocniej,
ostrze wbijało się głębiej, coraz głębiej...
Chryste! - pomyślał Babe. Przebije mi mózg. W tym momencie przestał
cokolwiek odczuwać i półprzytomny osunął się bezwładnie na krzesło. Kiedy z rąk i
nóg ściągano mu rzemienie, usłyszał rozkazujący głos dentysty:
- Karl, zanieś go do drugiego pokoju. Weź ze sobą olejek i sole trzeźwiące.
Ma być za chwilę sprawny.
- Pan myśli, że on coś wie? - zapytał Kulawy.
- Oczywiście, że wie - odparł dentysta. - Jest tylko bardzo uparty. - Potem
nastąpiła dłuższa chwila milczenia, po której Babe usłyszał najgorszą rzecz w swym
dotychczasowym życiu: - Obawiam się, że tym razem będę zmuszony zadać mu
prawdziwy ból.
Mężczyzna o szerokich ramionach, Karl, wziął Babe'a na ręce. Babe mrugał
oczami, gdy facet wynosił go z jasno oświetlonego pokoju i szedł przez długi
korytarz. Mieszkanie przypominało wagon sypialny. Gdy byli już na samym końcu
korytarza, Karl otworzył drzwi, rzucił Babe'a na łóżko w rogu pokoju i sypnął mu
sole trzeźwiące prosto w twarz. Babe zamrugał oczami i zakaszlał; zakaszlał jeszcze
raz - nie mógł się powstrzymać od kaszlu, więc instynktownie chciał obrócić się na
bok. Karl nie pozwolił mu jednak na to, zmuszając go do wąchania soli. Gdy Babe
otworzył wreszcie oczy, Karl powiedział: - Weź to. - Wyciągnął butelkę z olejkiem
goździkowym i nalał kilka kropli płynu na palec Babe'a. Babe był roztrzęsiony,
jednak zdołał przytknąć palec do chorego zęba, próbując przynieść sobie ulgę. Polizał
również palec - ciepło języka mogło złagodzić ból. Wyciągnął rękę, prosząc tym
gestem o jeszcze trochę olejku. Gdy Karl spełnił prośbę, Babe oprzytomniał trochę i
w jego przyćmionym umyśle zrodziła się nawet pewna refleksja. Refleksja na temat
nieoczekiwanych zmian, jakie mogą nastąpić w życiu człowieka. Idąc przez życie
należało pokonywać niedostępne szczyty i strome urwiska. Po niebezpiecznych
chwilach następowały jednak okresy wytchnienia i nadziei. Nie dalej niż kilka minut
temu Babe usłyszał na własne uszy najgorszą wiadomość w swym życiu - dentysta o
byczym karku miał zamiar zadać mu prawdziwy ból, a więc dotychczasowa udręka
była tylko wstępną rozgrzewką, zwykłą dziecinadą. Teraz natomiast, kilka minut
później, przed oczami Babe'a roztaczał się cudowny widok. Czegoś takiego nie dane
mu było oglądać w ciągu całego, pełnego trosk życia. Oto za plecami Karla, stąpając
powoli i bezszelestnie, wchodził do pokoju Janeway. Co więcej - w ręku trzymał nóż
- najpiękniejszy, jaki Babe widział w całym swoim życiu...
22
Babe natychmiast zrozumiał, że powinien odwrócić wzrok nie tylko od
Janewaya, lecz również od Karla. Gdyby bowiem duży mężczyzna spojrzał teraz w
oczy Babe'a, zorientowałby się szybko, że dziesięć stóp za jego plecami musi się coś
dziać. Gdyby odwrócił się w porę - z Janewayem byłby koniec. Nie pomógłby nawet
nóż. Karl był monopolistą w dziedzinie stosowania brutalnej siły.
...proszę... jeszcze trochę wykrztusił Babe, wlepiając oczy w materac, na
którym rozłożone było jego ciało. -...jeszcze trochę... - powiedział wyciągając drżącą
rękę w błagalnym geście.
Karl sypnął jednak resztkę soli prosto w twarz Babe, który zaskoczony tym
rozłożył się jak długi na materacu, tłumiąc kaszel. Z pewnością nie było to miłe
doświadczenie, lecz dało mu przynajmniej szansę na to, by ukradkiem spojrzeć na
Janewaya i dowiedzieć się, jak sobie radzi, wypełniając tak szlachetne posłannictwo.
Jeszcze osiem stóp. Może tylko siedem.
Janeway zbliżał się bezszelestnie.
Odwróć wzrok! Babe nakazał samemu sobie i wypełnił natychmiast własny
rozkaz, opierając ciężar całego ciała na jednym łokciu.
-...to drugie lekarstwo... proszę... to drugie... przeciw bólowi... - tym razem
Karl spełnił prośbę Babe'a i nalał mu na palec kilka kropli olejku. Babe pospiesznie
włożył palec do ust i starannie natarł obolałe miejsce. Cóż to był za środek i jakie
miał składniki? To nie miało znaczenia.
Ważne było to, że działanie było niewiarygodnie szybkie. Ból ustąpił w ciągu
kilku sekund. Babe nie mógł jednak dać tego po sobie poznać, gdyż duży mężczyzna
zaciągnąłby go z powrotem na fotel dentystyczny. Ale gdzie, do diabła, jest Janeway,
co go zatrzymuje?
Nie znajdując odpowiedzi, Babe zaryzykował i rzucił w kierunku Janewaya
krótkie spojrzenie. Janeway był już blisko, ale nie na tyle blisko, by zadać celny cios.
Przemierzył, już jednak większość dystansu, jaki dzielił go od celu, a co więcej -
zrobił to bezszelestnie. Babe doszedł do wniosku, że facet musi mieć w żyłach trochę
indiańskiej krwi. W przeciwnym razie nie potrafiłby przejść przez cały pokój nie
wydając żadnego dźwięku. Babe spuścił wzrok i zaczął nacierać olejkiem obolały
ząb, a następnie masować go językiem. Mruczał przy tym coś pod nosem, co było
wyrazem tego, że lekarstwo przynosiło mu ulgę.
Jeszcze trzy stopy.
Janeway zbliżał się powoli do celu. Trwało to całe wieki.
-...poproszę jeszcze trochę... - powiedział Babe. Słowa te wypowiedział jednak
albo za szybko, albo za głośno. Powodem tego, co miało się stać za chwilę, mogło
być i jedno, i drugie, nie mówiąc już o spojrzeniu Babe'a w kierunku Janewaya kilka
sekund wcześniej.
To jednak, jaki błąd popełnił Babe, nie miało już w tej chwili znaczenia. Karl
odwrócił się, zobaczył za sobą Janewaya i wydając okrzyk, który miał ostrzec
kompanów, w błyskawicznym tempie zajął pozycję do ataku. Jego wielkie, mordercze
ramiona przygotowane były do aktu masakry.
Karl okazał się zbyt powolny.
Babe nigdy wcześniej nie widział tak szybkiego ataku, jak ten, który wykonał
w tej chwili Janeway. Mężczyzna z krótkimi włosami zrobił jeden tylko ruch i
dosłownie w ułamku sekundy znalazł się między ramionami większego od siebie
faceta. Zwinnym ruchem obrócił go tak, że znalazł się za jego plecami. Lewą ręką
chwycił go za gardło i podtrzymując jego ciało na lewym biodrze, uniósł je kilka
centymetrów nad ziemię.
W tym momencie ruszyła do akcji prawa ręka Janewaya.
Babe widział wszystko jak na dłoni. Przypatrywał się chłopskiej twarzy Karla
w tym właśnie momencie, gdy prawa ręka Janewaya dosięgnęła celu. Rozległ się
głuchy dźwięk. Karl wrzasnął jak niemowlę i zwalił się na łóżko. Z jego ciała
wystawał nóż Janewaya. Gdyby w tej chwili wykonano mu prześwietlenie pleców na
tej wysokości, gdzie znajduje się serce, na zdjęciu widoczna byłaby rękojeść noża.
Janeway chwycił Babe'a, podniósł go i wyniósł z pokoju. Przeszedł przez
korytarz przypominający wagon kolejowy i energicznym ruchem otworzył drzwi, za
którymi znajdowały się schody prowadzące do wyjścia z budynku.
- Uciekaj! - krzyknął do Babe'a w tym akurat momencie, gdy po drugiej
stronie korytarza pojawił się Kulawy z pistoletem. Tym razem Janeway był już w
lepszej sytuacji, gdyż sam trzymał w ręku pistolet. Strzelił. Po chwili strzelił jeszcze
raz. Tymczasem Babe, z trudem trzymając się obiema rękami poręczy, próbował
zejść po schodach. Za plecami słyszał jęki Kulawego, które nagle ustały, gdy rozległ
się trzeci wystrzał. Janeway zbiegł w dół i pomógł Babe'owi pokonać resztę schodów.
Obaj znaleźli się na ulicy. Było ciemno i wokół ani żywej duszy. Babe za diabła nie
mógł się zorientować, gdzie się znajduje. Dom, z którego wyszli, miał okna zabite
deskami i wyglądał jak typowy budynek w dzielnicy slumsów. Obok znajdował się
jakiś magazyn. Babe nie mógł zauważyć nic więcej, gdyż Janeway ciągnął go za
sobą, nie zważając na trudności, jakie sprawiało chłopcu poruszanie się. Energicznym
ruchem otworzył drzwi samochodu i krzyknął:
- Wskakuj do środka... nie tu, do cholery, do tyłu... Wsiadaj i kładź się na
siedzeniu. - Babe próbował spełnić prośbę Janewaya, lecz robił to zbyt powoli. Ten
wepchnął go siłą do środka i powiedział rozkazującym głosem: - Kładź się... kładź się
na podłodze i nie ruszaj się! - Kiedy Babe znalazł się wreszcie we wskazanym
miejscu, Janeway zatrzasnął za nim drzwi, a następnie usiadł za kierownicą i
przekręcił kluczyk w stacyjce. Ryknął silnik, samochód z piskiem opon ruszył do
przodu, znikając w mroku nocy.
- No dobrze, wszystko zaczyna się powoli wyjaśniać. Słuchaj teraz uważnie i
nie przerywaj - zaczął Janeway lecz Babe nie posłuchał go i spytał:
- Czy mogę wstać?... Czy jesteśmy bezpieczni?... Która godzina?... Gdzie
jesteśmy?... Co się dzieje? Uratował pan życie, chciałbym panu podziękować.
- Przerwałeś mi, a prosiłem cię tylko o jedno, o to właśnie, abyś mi nie
przerywał...
- Nie chciałem być niegrzeczny, ale nikt dotąd nie uratował mi życia, więc
chciałbym, aby pan wiedział, jestem za to wdzięczny...
- I znów mi przerwałeś - odparł Janeway. - Jeśli odpowiem na twoje pytania,
czy obiecasz, że zamkniesz się dopóki nie skończę?
- Zrobię, co będę mógł. Tak, obiecuję.
- No dobrze. Czy możesz wstać? Odpowiedź brzmi: nie. Nie wiem, co oni
knują, i im mniej będzie widoczna twoja głowa, tym większe prawdopodobieństwo,
że zostanie na swoim miejscu. Gdzie jesteśmy? Na Pięćdziesiątej którejś Zachodniej,
daleko na zachód od centrum, w pobliżu rzeki Hudson. Wokół same magazyny. Ruch
panuje tu tylko w ciągu dnia - przyjeżdżają wtedy ciężarówki z mięsem. Jest około
czwartej lub trochę wcześniej. Wiem, że uratowałem ci życie. Znalazłem się po prostu
na miejscu w porę i jeśli chcesz mi okazać wdzięczność, nie dziękuj, lecz po prostu
milcz, nie odzywaj się, Levy, czy to jest jasne? Proszę cię jedynie o to, żebyś się
zamknął. Czy to aż takie trudne?
- Nie, proszę pana - odparł szybko Babe, który leżał skulony na podłodze
samochodu. Gdy Janewaya pozna się trochę bliżej, okazuje się, że wcale nie jest
takim złym facetem. To prawda, że ma trochę przewrócone w głowie z tego powodu,
że wszystko musiało być zawsze po jego myśli, lecz komuś, kto ratuje ludzi z takiej
opresji, można to w końcu wybaczyć.
Janeway skręcił w przecznicę. Zapiszczały opony i przez chwilę można było
odnieść wrażenie, że samochód jedzie na dwóch kołach.
- A więc słuchaj. Ten duży facet nazywał się Franz Karl i był jak wrzód na
zdrowym ciele społeczeństwa. To chyba największy komplement, jaki można
powiedzieć pod jego adresem. Miał bzika na punkcie damskich tyłków i uwielbiał
zadawać ludziom ból - zwłaszcza kobietom. Powinien był pracować w jakimś
więzieniu na Południu - nie cierpiał czarnych. Czułby się tam jak w raju, siedząc i
popijając całymi dniami piwo. Dla rozrywki brałby kij i waliłby nim czarnuchów po
plecach. Jeden Bóg wie, jak różni ludzie chodzą po świecie. Facet, którego
zastrzeliłem, nazywał się Peter Erhard. Był kuzynem Karla i jednocześnie jego
szefem. Można o nim powiedzieć jedynie, że również był jak wrzód na ciele, tyle że
wyższej kategorii. Mieszkali razem w tym właśnie domu, z którego niedawno
wyszliśmy. Nie byli jego właścicielami. Kazano im tam zamieszkać, więc zrobili to.
Jeśli powierzano im jakieś niezbyt skomplikowane zadanie, można było mieć
pewność, że zostanie ono wykonane. To właśnie było ich największą zaletą -
wykonywali proste rozkazy. Szybko i sprawnie. Miało to jednak swój cel.
- Jaki cel?
- Zamknij się... słyszałeś o Józefie Mengele i Christianie Szellu?
Brak odpowiedzi.
- Do diabła, odpowiedz, Levy!
- Przepraszam, panie Janeway, ale jestem zupełnie zdezorientowany. Przed
chwilą pan powiedział, żebym się zamknął.
- To prawda, lecz zadałem ci pytanie. - Janeway skręcił w następną przecznicę
i znów rozległ się pisk opon.
- O Mengele i Szellu? Nie.
- Jezu! - wybuchnął Janeway. - Odniosłem wrażenie, że uważasz się za
genialnego historyka. Czy nie słyszałeś o innych Niemcach oprócz Hitlera?
- Ma pan na myśli Martina Bormanna? - próbował ratować sytuację Babe.
- Bormann najprawdopodobniej nie żyje... och, wiem dobrze, że gazety ciągle
rozpisują się na temat tego, że żyje na wolności w Bogocie lub też prowadzi jakieś
eksperymentalne badania w Grossinger. Większość jednak tych, którzy zajmują się
poszukiwaniem byłych nazistów, twierdzi, że Bormann nie żyje. Ci ludzie posiadają
zazwyczaj sprawdzone informacje, więc nie mam podstaw im nie wierzyć. Natomiast
wszyscy są zgodni co do tego, że Szell i Mengele ciągle się ukrywają. Dowodzili
eksperymentalnym blokiem w Oświęcimiu. Są najbardziej znanymi postaciami wśród
niemieckich nazistów, którzy pozostali przy życiu.
Babe próbował zająć wygodniejszą pozycję, lecz nie było to możliwe, gdyż
podłoga w samochodzie była twarda, a odstęp między przednimi i tylnymi
siedzeniami zbyt mały. Zaczęła mu dygotać szczęka. Za każdym razem, gdy
samochód wjeżdżał w jakąś dziurę, Babe miał wrażenie, jakby dostawał pięścią w
twarz.
- Powód, dla którego przeżyli, jest bardzo prosty: byli mądrzejsi od innych.
Nazywano ich zawsze „bliźniaczą parą aniołów”. Mengele był „Aniołem Śmierci”,
natomiast Szell - „Białym Aniołem”, a to dlatego, że miał gęste, kręcone,
przedwcześnie posiwiałe włosy. Mengele był lekarzem i posiadał tytuł doktorski,
jednak nie dorastał do pięt swemu koledze. - Jadąc na pełnym gazie samochód
wjechał nagle w głęboką dziurę i Janeway ostro przyhamował.
Babe wydał bezwiednie okrzyk.
- O co chodzi?
- Nic, nic. Proszę mówić dalej. Czy ci, których pan teraz zabił, pracowali dla
„aniołów”?
- Nie. Tylko dla Szella. I uwierz mi, że nie byli jedynymi osobami na jego
liście płac. Czy nie wiesz, jak bardzo bogaci byli czołowi naziści?
- Nie wiedziałem o tym. Byli miliarderami?
- Myślę, że śmiało można tak powiedzieć. Dam ci przykład: w sierpniu
czterdziestego czwartego, gdy Niemcy zorientowali się, że sytuacja staje się zła, kilku
czołowych nazistów zapłaciło Argentynie pięćset milionów w zamian za wyrobienie
nowych dokumentów. Ci faceci dokonali spustoszenia całego kontynentu. Gdy w
czterdziestym piątym popełnił samobójstwo Goring - wiesz, że kradł obrazy będące
własnością Żydów - wartość jego kolekcji została oszacowana na dwieście milionów
dolarów. W tamtych czasach. Jeśli weźmiemy pod uwagę to, co dzieje się na rynku
dzieł sztuki oraz spadek wartości dolara, suma ta urosła do co najmniej miliarda.
Samochód znów wjechał w dziurę.
- Jezu - powiedział Babe.
- To naprawdę niesłychane - ciągnął dalej Janeway. - Mengele urodził się już
z pieniędzmi. Szell natomiast musiał na nie zapracować. Był protegowanym Mengele
z powodu zalet umysłu, jak również ze względu na wygląd zewnętrzny. Widzisz -
Mengele nie cierpiał swojego wyglądu. Sądził, że przypomina Żyda lub Cygana. I
była to prawda. Połowę jego absurdalnej działalności można przypisać nieodpartej
chęci zmiany własnego wyglądu; ale dlaczego przeszczepiał mężczyznom damskie
piersi lub prowadził eksperymenty, w wyniku których ludziom miały z pleców
wyrastać ramiona - tego nie wie nikt.
- Nie zrobił tego - wtrącił Babe.
- Masz rację, próby zakończyły się niepowodzeniem, ale uwierz mi, że starał
się, jak mógł. No dobrze, zapomnijmy teraz o Mengele i przejdźmy do Szella, gdyż
on tu jest najważniejszą postacią. Mówiłem już, że gdy zaczynał swą działalność, nie
miał pieniędzy. To oczywiste, że zainteresowało go złoto. Po Oświęcimiu rozeszły się
pogłoski, że Christian Szell jest człowiekiem przekupnym i jeśli zapłaci mu się
odpowiednią sumę, można znaleźć się na wolności. Na początku Szell faktycznie
pomógł w ucieczce kilku osobom, lecz zrobił to jedynie dlatego, by potwierdzić
wiarygodność krążących na jego temat pogłosek. Nieszczęśni Żydzi, podobnie jak
inni więźniowie, trzymali przy sobie wszystkie kosztowności - najczęściej wkładali je
po prostu do tyłka. Przychodzili do Szella lub przynajmniej zabiegali o to, by z nim
porozmawiać. On przyjmował tylko najbogatszych i dobijał z nimi targu. Gdy
oddawali mu wszystko, co mieli - brylanty i inne cenne przedmioty, wtedy ich zabijał.
Zarówno on, jak i Mengele byli panami życia i śmierci w swym bloku
eksperymentalnym. Biorąc pod uwagę to, co wyczyniał z ludźmi Mengele, trudno się
dziwić, że to Szell potrafił zdobywać zaufanie niektórych więźniów. Podejmując
ryzyko, nie mogli się przecież zwrócić o pomoc do szaleńca Mengele, który był
pochłonięty myślą o tym, że w końcu uda mu się wyhodować nową rasę ludzi o
niebieskich oczach. - Janeway wziął w tym momencie głęboki wdech. - No cóż,
opisałem ci prawie całe tło wydarzeń. Czy nie masz jakichś pytań?
- Na razie nie. Tylko jedno: co ja mam z tym wszystkim wspólnego?
- Ojciec Szella zginął w wypadku zaledwie kilka tygodni temu.
- I co z tego wynika?
- Pamiętasz, jak mówiłem, że Szella na początku zainteresowało złoto. Bardzo
szybko przerzucił się jednak na brylanty. Aby je zdobyć, sprzedawał dosłownie
wszystko. Nie chciał obrazów ani gotówki - pragnął tylko brylantów. Nikt nie
wiedział, ile ich w sumie zdobył. Na początku czterdziestego piątego udało mu się
przerzucić za granicę ojca. Gdzie przyjechał? Właśnie tu.
- Do Ameryki?
- Do Nowego Jorku. Miał siostrę w Kalifornii i zamieszkał z nią pod
przybranym nazwiskiem. Siostra umarła, lecz on żył nadal. Pozostał więc sam, lecz
niezupełnie sam.
- Co to znaczy?
- Zostały brylanty. Szell powierzył je ojcu - prawie wszystkie. Przy sobie
zatrzymał jedynie taką ilość, która pozwoliła mu się urządzić w Ameryce
Południowej. Do czasu, gdy zapuszkowali Perona, mieszkał w Argentynie. Później
przeniósł się do Paragwaju. Brylanty zostały tutaj. Szell chciał, aby były w
bezpiecznym miejscu i gdyby kiedykolwiek został złapany, mógłby dzięki nim
wykupić się na wolność. Jego ojciec trzymał kosztowności w depozycie.
Kiedykolwiek Szell potrzebował pieniędzy, kontaktował się z ojcem. Korzystał z
pomocy kurierów. Brylanty wędrowały tam, gdzie osiągały najwyższe ceny - do
Szwajcarii lub Niemiec Zachodnich. Wszystkie pieniądze Szell zamieniał następnie
po korzystnym kursie na walutę Paragwaju i znów żył jakiś czas nie cierpiąc na brak
gotówki. I tak było do czasu, gdy ojciec zginął w wypadku samochodowym. Widzisz,
nie wszyscy mają dostęp do depozytu bankowego - tylko jego właściciel oraz osoba
przez niego upoważniona. Taką osobę wyznacza się tylko na wypadek nagłej śmierci
- i był nią właśnie Szell. W tej chwili jego ludzie starają się zbadać, czy bardzo
niebezpieczne byłoby sprowadzenie go na dzień lub dwa do Ameryki. Chcą wiedzieć,
czy nie byłoby w tym zbyt wielkiego ryzyka. Taki właśnie mają problem do
rozwiązania. Osobiście uważam, że musi przyjechać, po prostu nie ma wyboru. W
przeciwnym razie straci swą fortunę.
Wielkie ryzyko - pomyślał Babe, a następnie zapytał:
- Powiedział pan, że to oczywiste, iż Szella zainteresowało złoto. Dlaczego
jest to takie „oczywiste”?
- Oczywiste były ku temu powody, zyskał przecież sławę wyrywając Żydom
złote zęby. W piecach Oświęcimia odnaleziono bardzo niewiele złota. Szell był
dentystą.
W tym momencie Babe podniósł głowę zza tylnego siedzenia.
- Panie Janeway, on nie wybiera się do Ameryki, on już tu jest.
Janeway odwrócił głowę i spojrzał przelotnie na Babe'a. Potem znów skupił
się na prowadzeniu samochodu.
- Nie - powiedział po chwili. - Musielibyśmy coś wiedzieć. - Po czym dodał: -
Schowaj głowę. - Milczał przez chwilę, po czym znów zapytał: - Dlaczego tak
sądzisz?
- To nie Karl i Erhard próbowali mnie zabić. Człowiek, który chciał to zrobić,
był dentystą.
- Mów dalej - Babe wyczuł rosnące podniecenie w głosie Janewaya.
- W kółko powtarzał to samo pytanie: Czy istnieje zagrożenie? Czy istnieje
zagrożenie?
- Jak wyglądał? Miał niebieskie oczy? Siwe włosy?
- Och, tak. Miał niebieskie oczy o niezwykle intensywnej barwie, lecz był
łysy, zupełnie łysy, ale...
- Ale to absolutnie nic nie znaczy, gdyż mógł zgolić włosy! No, mów dalej.
- Był niezwykle sprawny. Gdy zadawał mi ból, robił to z wielkim znawstwem
rzeczy; dokładnie wiedział, kiedy stracę przytomność, potrafił przewidzieć każdą
moją reakcję.
- A więc pytanie: „czy istnieje zagrożenie?” można zinterpretować
następująco: czy ja, Christian Szell, będąc w Ameryce, mogę iść do banku po moje
brylanty, nie narażając się na niebezpieczeństwo? Gdy weźmie z sejfu brylanty, może
zostać obrabowany. Złodziej wzbogaciłby się o pięćdziesiąt milionów, a może pięć
razy więcej - i nie musiałby zapłacić podatku. - W głosie Janewaya pobrzmiewała
teraz nuta triumfu: - Sukinsyn nie wie, co robić, trzęsie ze strachu portkami! -
Janeway niemal krzyknął: - Ja również trząsłbym się ze strachu. Kiedy wyjdzie z
banku ze swoją pieprzoną fortuną, będzie zdany wyłącznie na siebie. Nie powie
przecież glinom, że został okradziony!
- Ciągle jednak nie rozumiem, jaką rolę w tym wszystkim odgrywam ja.
- Sukinsyn na pewno myśli, że brat powiedział ci o czymś przed śmiercią.
- Chce pan przez to powiedzieć, że Doc miał jakieś powiązania z Szellem?
- Cała nasza praca przypomina działanie broni obosiecznej. Zdarza się, że
sprzedajemy tajemnice innym krajom. Nie prowadzi to do żadnych konsekwencji,
gdyż inni znają nasze sekrety - i my o tym wiemy. Szell pozostał przy życiu dzięki
temu, że wydawał władzom innych nazistów. Gdy zastawiano na niego pułapki,
wiedział o nich wcześniej i zawsze udawało mu się w porę zniknąć. Do tej pory przed
sądem stanęło ponad tysiąc nazistów. Sądzę, że w tej liczbie jest szacunkowo od
dwudziestu pięciu do pięćdziesięciu osób, które zawdzięczają to właśnie Szellowi.
Twój brat był łącznikiem Szella. Erhard odbierał brylanty od ojca Szella i
przekazywał je twojemu bratu, a ten z kolei wywoził je do Edynburga. Mieszkał tam
facet, który zajmował się handlem antykami. To on właśnie sprzedawał brylanty.
Przez całe lata krążyły pogłoski, że facet ten oszukuje Szella - to znaczy sprzedaje
towar za pół miliona i twierdzi później, że wynegocjował cenę czterysta pięćdziesiąt
tysięcy. Tak dobrze znał się jednak na tym fachu, że nadal korzystano z jego usług.
Poza tym, jak już mówiłem, były to jedynie pogłoski. Gotówkę otrzymywał następnie
kurier, który wyjeżdżał do Paragwaju i kontaktował się z Szellem. Tak w zarysie
wyglądała cała ta operacja. - Janeway skręcił w następną przecznicę i przyspieszył. -
Tom, zadam ci teraz pytanie i proszę cię, powiedz mi prawdę - nawet jeśli jest to
najgorsza prawda.
- Odpowiem na każde pytanie.
- Przestań wreszcie ochraniać brata. Jestem przekonany, że to robisz. Gdy
rozpruli jego ciało, powinien był zginąć na miejscu. Pamiętaj, że znam się na tym.
Pamiętaj również o tym, że dokładnie oglądałem ciało. Musiał bardzo chcieć ci o
czymś powiedzieć - z tego właśnie powodu nie umarł od razu. Chciał ci przekazać
jakąś niezwykle ważną informację. Nie doczołgałby się aż do twojego mieszkania po
to jedynie, by krzyknąć kilka razy „Babe” i w końcu skonać. Nadszedł już czas, abyś
mi wreszcie wyjawił prawdę. To niesłychanie ważne. A więc co powiedział?
Babe leżał spokojnie na podłodze z tyłu samochodu.
- Powiedziałem panu wszystko. Przysięgam, że nie pominąłem żadnych
ważnych szczegółów.
- A może jakieś szczegóły, których nie uważasz za istotne. On nie żyje. W
niczym mu nie możesz pomóc. Poza tym trudno jest mnie czymkolwiek zaskoczyć; w
mojej branży ludzie opowiadają niesłychane historie. Słyszałem już o tym, że twój
brat był niezwykle niebezpieczny, że był podwójnym agentem, złodziejem i
perwersyjnym homoseksualistą. Cokolwiek powiesz - nie będzie to nic nowego.
Założę się, że on słyszał jeszcze gorsze rzeczy na mój temat. Pamiętaj jednak, że
mamy tu do czynienia z cholernym nazistą, którego ręce ociekają krwią tysięcy ludzi.
A więc zaklinam cię, wyjaw mi, co ci powiedział?
- Nic...
- Cholera! - zaklął Janeway i nacisnął mocno pedał hamulca. Samochód
natychmiast zatrzymał się.
Babe podniósł głowę.
Znajdowali się w tym samym miejscu, z którego wcześniej ruszyli - przed
domem, którego okna były zabite deskami. W pobliżu czekali Karl i Erhard.
- Nie potrafiłem zmusić go do mówienia - powiedział Janeway. - Teraz należy
do Szella.
- Nie! - wrzasnął Babe. - Pan ich zabił!
- Jesteś zbyt łatwowierny - odparł Janeway. - I któregoś dnia możesz tego
pożałować. - Na jego twarzy znów pojawił się uśmiech. - Witajcie u starych
przyjaciół.
Karl wyciągnął Babe'a z samochodu. Babe był w tej chwili bezbronny. Trzy
minuty później siedział przywiązany do dentystycznego fotela.
CZĘŚĆ IV: ŚMIERĆ
MARATOŃCZYKA
23
- Pospieszcie się - powiedział Janeway, gdy Karl i Erhard unieruchomili ręce i
nogi Babe'a. - Niech któryś z was zawoła Szella.
Karl spojrzał na Janewaya.
- Pan nie ma prawa nam rozkazywać.
- Mniejsza o to, chodźmy - wtrącił Erhard, kuśtykając w kierunku drzwi. -
Mamy niewiele czasu. - Karl podążył za nim.
Babe podniósł wzrok i przyglądnął się Janewayowi.
- Mówił pan, że Doc był pana kumplem. Kłamał pan, prawda?
Janeway przez chwilę milczał. Babe przyglądał mu się i nie dostrzegał już w
tej chwili zbyt wielu cech, jakie mogły go łączyć z Gatsbym. Janeway przypominał
raczej adwokata Nixona o nazwisku Dean, człowieka zwanego rybą-pilotem. To ryba,
która żeruje na tym, co upoluje duży rekin.
- Scylla był romantycznym głupcem i przez to w końcu zginął. Zawsze
przytłaczał obiekty swoich uczuć wybujałą namiętnością. Dlatego stale odpowiadano
mu niewiernością. Nie był do mnie tak przyjaźnie nastawiony, jak mu się wydawało.
Najpierw interesy, później przyjemność - czy ktoś kiedyś nie powiedział już tego? -
Janeway uśmiechnął się promiennie. Znów przypominał Gatsby'ego. - Jak ci się
wydaje, kto skontaktował go z Szellem?
W korytarzu ponownie rozległy się kroki. Janeway zesztywniał, podobnie jak
poprzednio Karl i Erhard. Zniknął gdzieś Gatsby; powróciła ryba-pilot.
- Zostawię was samych - powiedział Janeway. Babe został w pokoju z
Szellem. Jeśli chodzi o inne szczegóły scenerii, wszystko było tak, jak za pierwszym
razem: zapalone lampy, czyste ręczniki i znajdująca się tuż przy Szellu czarna
skórzana torba. Szell podszedł do umywalki i umył ręce. Otrzepał je z resztek wody i
wytarł ręcznikiem. Następnie przybliżył je do najjaśniej świecącej lampy i uważnie
im się przyjrzał. Najwidoczniej był z czegoś niezadowolony, gdyż wrócił do
umywalki i ponownie umył ręce, robiąc to jeszcze staranniej niż za pierwszym razem.
Zrobiwszy to, znowu przybliżył dłonie do lampy, lecz tym razem przerwał milczenie.
- Musisz mi wybaczyć, ale jestem przeczulony na punkcie higieny, która jest,
można by rzec, moją obsesją. Tam gdzie mieszkam, zatrudniam praczkę, która
przychodzi codziennie. W tym, co robi, jest wyśmienita. - Wziął drugi ręcznik, wytarł
ręce i zwrócił się do Babe'a: - A więc jesteś bratem Scylli.
Babe milczał.
- Ależ proszę cię, chciałbym teraz porozmawiać; odczuwanie bólu ma więcej
wspólnego ze sferą życia psychicznego niż fizycznego i zapewniam cię, że bólu
doświadczysz aż nadto. Teraz byłoby jednak miło trochę pogawędzić. Czy wiesz, w
jaki sposób zostałeś oszukany? Naboje były ślepe, a nóż miał chowane ostrze. Ktoś,
kto nie ma czasu, by dokładniej przyjrzeć się takiemu nożowi, może się łatwo nabrać.
Zgodzisz się ze mną?
Babe nie odpowiedział. Szell podszedł bliżej.
- „Thomas Babington” - tak mnie poinformował Janeway. Oczywiście, ku czci
wielkiego brytyjskiego historyka. Jak zwracają się do ciebie znajomi? Pewnie Tom.
Babe zamknął oczy.
- Posłuchaj: rozumiem, że możesz czuć do mnie pewną awersję, ale to ja chcę
pogawędzić i w tej chwili osobą, która ma przewagę, jestem właśnie ja. Staram się
jednak nigdy nikomu nie narzucać. A więc jeśli nie chcesz ze mną rozmawiać - w
porządku, twoje widzimisię. Ale jeśli ja będę miał ochotę popracować nad twoim
zębem, zrobię to, bo takie będzie moje widzimisię.
Babe szybko otworzył oczy i zapytał:
- Jak to się dzieje, że prawie w ogóle nie ma pan obcego akcentu? Znam się
trochę na językoznawstwie i wiem, jak trudno jest ukryć niemieckie pochodzenie.
Szell niemal uśmiechnął się.
- Janeway ostrzegał mnie, że jesteś inteligentny, ale nawet ja nie oczekiwałem
takiego frontalnego ataku. Mógłbym raczej spodziewać się pytania: „co pan ze mną
zrobi?” Albo pytań związanych z twoim bratem. Ty natomiast starasz się mi najpierw
przypochlebić. Ukłon w twoją stronę.
- Interesują mnie po prostu języki, to wszystko. Są jednym z elementów
historii społeczeństw - odparł Babe i zaraz potem zapytał: - A właściwie co pan ma
zamiar ze mną zrobić?
- Nic przyjemnego - powiedział Szell takim tonem, że zabrzmiało to jak
obietnica, po czym szybko dodał: - W dzieciństwie cierpiałem na dysleksję. To
choroba...
- Wiem, co to jest dysleksja. Brak zdolności rozumienia tekstu pisanego.
- Zdumiewająca erudycja - zauważył Szell.
- Nie, po prostu lubię coś wiedzieć na różne tematy; oprócz mojego głównego
przedmiotu zajmowałem się angielskim i psychologią, te dziedziny również związane
są z historią. Jakie nieprzyjemne rzeczy ma pan na myśli? Czy nie mógłby mi pan
powiedzieć od razu? Lubię niespodzianki, lecz nie aż tak bardzo.
- Mówiliśmy na temat dysleksji oraz problemów związanych z moim
dzieciństwem. Nie zmieniłbym takiego tematu rozmowy z tego przede wszystkim
powodu, że sam zapytałeś o te sprawy, a po drugie - i to jest dla mnie najważniejsze -
w trakcie naszej pogawędki zaczynasz odczuwać coraz większy strach.
Przygotowujesz się na to, że zostanie ci zadany ból, i wydaje mi się, że twój ból zęba
jest w tej chwili bardziej dotkliwy niż dwie minuty temu. Nie musisz odpowiadać.
- To prawda - odrzekł Babe.
- To było dla mnie bardzo trudne. Nie oczekuję współczucia ze strony Żyda,
lecz rozumiesz chyba, że dzieciństwo nie było dla mnie okresem zbyt szczęśliwym.
Byłem bowiem genialnie uzdolniony i wiedziałem, że tak jest - nie miałem co do tego
żadnych wątpliwości. Wszyscy jednak uważali, że jestem cofnięty w rozwoju, jeśli w
ogóle nie upośledzony. Faktem jest, że przez całe życie nienawidziłem pisać i jeśli
chodzi o charakter pisma, można powiedzieć, że znajduję się ciągle na etapie
raczkowania. Nie cierpię etymologii i filologii. Fascynuje mnie natomiast morfologia.
Przypuszczam, że i to słowo nie jest ci obce.
Babe potaknął.
- Tak więc fascynuje mnie fleksja. Uwielbiam żargon. I jeszcze coś.
- Co takiego?
- Spędziłem ponad dwadzieścia pięć lat życia w Ameryce Południowej. Nie
jest to zbyt ciekawe miejsce. Jeśli nie jest się rewolucjonistą, można się tam zanudzić
na śmierć. W wolnych chwilach mówię więc po niemiecku, co jest oczywiste, oraz po
hiszpańsku - co jest równie oczywiste. Mówię też innymi językami: po francusku, po
angielsku, i to zarówno dialektem brytyjskim, jak i amerykańskim. W tej chwili uczę
się włoskiego, lecz na tym, niestety, skończy się moja lingwistyczna edukacja. Jestem
już za stary na naukę chińskiego.
- A rosyjski? - spytał Babe.
- Tym pytaniem zdradziłeś się: jako człowiek jesteś zbyt młody, aby wiedzieć
o pewnych rzeczach - odparł Szell. - Natomiast jako historyk posiadasz luki w
edukacji. A więc spróbuję ci wyjaśnić pewne sprawy. Po tym, co zrobiliśmy
Rosjanom, mógłbym z równym powodzeniem uczyć się hebrajskiego. - Szell
potrząsnął głową. - Wokół mnie byli sami szaleńcy. - Spojrzał na Babe'a i zaczął się
śmiać. - Wiem, że zabrzmiało to humorystycznie, gdyż jestem pewny, że to ja w
twoich oczach uchodzę za szaleńca.
- Ależ nie, to nieprawda - zaprzeczył Babe. - Widzi pan, wszyscy mamy jakieś
małe dziwactwa. Pan twierdzi, że jest niewinny - przyjmuję to za dobrą monetę. -
Mówiąc to, skinął głową. Starał się przy tym sprawiać wrażenie, że wierzy we własne
słowa. Przynajmniej na tyle, na ile pozwalały okoliczności.
- Straciłem niewinność z pokojówką w wieku zaledwie dwunastu lat. Nigdy
nie mówiłem, że jestem niewinny. Twierdzę jedynie, że nigdy nie angażowałem się w
działania, które mogłyby świadczyć o tym, że jestem szaleńcem. Gdy zajmowałem się
jakąś O.D., zawsze miało to naukowo uzasadnione przesłanki.
- O.D.?
- Osoba doświadczalna. Tak nazywaliśmy obiekty naszej pracy w bloku
eksperymentalnym. Czy bardzo dokucza ci ból zęba?
Babe skinął głową.
- Czy masz nadzieję, że ktoś cię wybawi z opresji?
Babe powtórnie skinął głową.
- Jest to możliwe, lecz mało prawdopodobne. Jednak nigdy nie trać nadziei.
Właścicielem tego budynku jest mój ojciec. W tej chwili jego jedynymi
mieszkańcami są Erhard i Karl. Znajdujący się obok magazyn nie jest używany.
Proszę cię, nie trać nadziei. To dodatkowo wzmaga ból. Człowiek, który poddaje się
losowi, staje się ludzkim wrakiem. Bardzo trudno jest wtedy wydobyć z niego
prawdę.
- Już powiedziałem panu prawdę. - odrzekł Babe. - Panu i Janewayowi. Sto
razy. Powiedziałem wszystko, co wiem.
- Płaciłem twojemu bratu dużo pieniędzy. Za przewiezienie brylantów do
Szkocji dostawał bardzo wysoką premię. Miałem do niego zaufanie; Żydów można
obdarzać zaufaniem tylko wtedy, gdy w grę wchodzą pieniądze. Masz prawo nie
zgadzać się ze mną w tej sprawie. Nie będziemy jednak w tej chwili polemizować.
Żydom można więc ufać, lecz jedynie do pewnego stopnia. Scylla pracował dla mnie
przez długie lata, lecz kiedy zmarł mój ojciec, sytuacja zmieniła się. Myślę, że Scylla
zamierzał mnie zabić i ograbić z brylantów, gdy tylko wyjdę z banku. Co o tym
sądzisz?
- Nic o niczym nie wiem - odpowiedział Babe.
- Nie wierzę ci. Twój brat był godny zaufania, ponieważ kochał pieniądze. Był
w końcu Amerykaninem, a miłość do pieniędzy jest czymś w rodzaju waszej cechy
narodowej. Być może przesadzam, lecz stwierdzenie to nie jest zupełnie
bezpodstawne. Scylla był moim kurierem, i to świetnym kurierem - silnym,
uzbrojonym, czujnym. Był kimś, kogo nie można obrabować. Za swoje usługi
otrzymywał dużo pieniędzy. Nie płaciłem mu jednak całej sumy od razu - otrzymywał
wynagrodzenie w ratach - raz w mniejszych, innym razem w większych. Były one
rozłożone na całe lata. Minął jednak okres, gdy w grę wchodziły tysiące. Stawki
poszły w górę. W tej chwili mamy do czynienia z milionowymi sumami, które
przekraczają wszelkie wyobrażenie. Mamy też do czynienia z innym Scyllą. O ile
wiem, brat kochał cię i umarł, jak mi doniesiono, w twoich ramionach. Tak więc
trzeba zakładać, że możesz coś wiedzieć - być może niewiele, a może bardzo dużo, a
może wiesz wszystko. Czy coś planował, a jeśli tak, czy planował to zrobić sam czy
ze wspólnikami? A ponieważ nie ma go już wśród nas - czy owi wspólnicy odstąpili
od swoich zamiarów, czy też ich plany są nadal aktualne? Czy po wyjściu z banku
zostanę okradziony? Czy potrafisz wyjaśnić którąś z tych kwestii?
W tej chwili ból zęba stał się dla Babe'a bardzo dokuczliwy. Babe wiedział, że
rozmowa nie potrwa już długo.
- Nic nie wiem.
- Ostatni raz pytam cię, obiecuję, że zadam to pytanie po raz ostatni: czy
pójście do banku po brylanty łączy się z jakimś niebezpieczeństwem?
Babe nie potrafił udzielić żadnej odpowiedzi.
Szell otworzył czarną skórzaną torbę. I wyciągnął z niej przenośną wiertarkę.
- Pewnie pomyślałeś - zaczął Szell, przygotowując swoje narzędzia - że to
pech, iż ząb zaczął cię boleć, zanim jeszcze przystąpiłem do pracy. Jeśli taka myśl
przyszła ci do głowy, jest to zupełnie zrozumiałe. Jeśli faktycznie tak się stało,
śpieszę cię powiadomić, że prawda jest inna: otóż los uśmiechnął się do ciebie.
Serce Babe'a zabiło mocniej. Przypomniał sobie, że w dzieciństwie trzymał w
domu ptaszka w klatce. Gdy pewnego razu do klatki zbliżył się kot, ptaszek
przestraszył się tak bardzo, że po chwili trzepotania skrzydłami i wydawania
przeraźliwych skrzeczących dźwięków padł martwy. Jego biedne serduszko nie
wytrzymało tak wielkiego zagrożenia.
Babe pomyślał o własnym sercu, gdyż zagrożenie rosło z sekundy na sekundę.
Szell włączył sznur do kontaktu i uruchomił wiertarkę. Gdy tylko się zorientował, że
działa bez zarzutu, natychmiast przycisnął wyłącznik. Ponownie sięgnął do skórzanej
torby i wyciągnął z niej coś, co przypominało duży gwóźdź. Ostry koniec tego
przedmiotu włożył do wiertarki, umocował go, a następnie zawołał Karla.
- Jego głowa - powiedział cicho Szell, gdy Karl wszedł do pokoju i zamknął
za sobą drzwi. - Musi być nieruchoma, Karl. Tym razem nie może ani drgnąć,
rozumiesz?
Karl chwycił głowę Babe'a swymi dużymi rękami i ścisnął z całej siły. Babe
był bezradny. Właściwie przez cały czas odczuwał bezradność, jednak dopiero teraz
uczucie to stało się dominujące. Ale czy to możliwe? Starał się zmusić do tego, by
wszystkie myśli skoncentrować na tym właśnie pytaniu.
Trudna sprawa.
Nie potrafił w tej chwili kontrolować myśli. Wpatrywał się jedynie w
wiertarkę i wystający z niej przedmiot przypominający gwóźdź.
Szell zauważył zainteresowanie w oczach Babe'a.
- Diament - powiedział wskazując główkę gwoździa. - Przenośna wiertarka,
którą według mojego rozeznania można nabyć w każdym dobrze zaopatrzonym
sklepie żelaznym. A to - zwykły diament, najbardziej pospolite narzędzie
dentystyczne. Wielką zaletą tych przedmiotów jest ich dostępność. Próbowałem na
ten aspekt zwrócić uwagę będąc w obozie, lecz Mengele miał szaleńczą obsesję na
punkcie hodowania nowej rasy ludzkiej o niebieskich oczach i zignorował to, co
starałem mu się wytłumaczyć. Ale jak mówiłem już przedtem, człowiek ten był
szaleńcem. Czyż mogłem więc liczyć na zrozumienie z jego strony? Wiesz, że w
ciągu wieków prowadzono rozliczne wojny, w czasie których złapany szpieg
przedstawiał jakąkolwiek wartość tylko wtedy, gdy mówił prawdę. Słyszałeś zapewne
o „żelaznej damie”, średniowiecznej formie tortur, oraz bardziej współczesnych
torturach polegających na powodowaniu bólu jąder. Żadna z tych tortur nie jest
jednak skuteczna - nie daje pozytywnych wyników. Czujesz się świetnie - a już po
chwili znajdujesz się w agonii. Jeśli tortury trwają nadal, umierasz. Jeśli się je
natomiast przerywa, ból. ustępuje. Gdyby Mengele słuchał innych, wszystkie
problemy można było rozwiązać w tak łatwy sposób! To, co teraz z tobą zrobię,
mógłby zrobić każdy inny człowiek zaledwie po kilku dniach nauki. Gdyby Mengele
słuchał moich rad, żaden więzień nie byłby w stanie nam się oprzeć. Otóż nerw w
zdrowym zębie jest o wiele czulszy na ból niż ten, który znajduje się w jamie
zepsutego zęba. W momencie gdy zaczynałem pracować nad twoim zębem, jego nerw
był już prawie obumarły.
- Chce mi pan przeciąć nerw w zębie?
- Tak, zdrowy i żywy nerw. Po prostu wyboruję dziurę w zupełnie zdrowym
zębie i po chwili wiertło dosięgnie miazgi.
Miazga. Babe zapamiętał to słowo.
- Chodzi o masę wewnętrzną zęba - wyjaśnił Szell. - Jeśli ma się do czynienia
z osobą młodą, dotarcie do miazgi zęba nie stanowi żadnego problemu. Czynność ta
nie powinna mi zająć więcej niż minutę. Borowanie dziury w zdrowym zębie nie jest
samo w sobie niczym strasznym. Jedynym problemem jest to, że wiertło może się
dość mocno rozgrzać, co z pewnością nie będzie miłe. Zanim jednak wiertło dotrze do
miazgi, ból nie będzie zbyt dotkliwy. Miazga jest tym miejscem, gdzie znajdują się
nerwy. Jest substancją składającą się z naczyń krwionośnych, włókien nerwowych,
żył i tętnic oraz tkanki limfatycznej. Wszystkie te elementy są ze sobą posplatane. Nie
martw się jednak o to, że ząb będzie krwawił. Nie twierdzę, że krew nie pojawi się w
ogóle - być może jedna lub dwie krople. - Powiedziawszy to, zaczął wiercić dziurę w
środku największego zęba Babe'a - górnego lewego siekacza na samym przodzie.
Babe zachował spokój.
Szell wiercił coraz głębiej.
Wiertło stawało się gorące.
Coraz gorętsze.
Szell przysunął się bliżej.
Babe chciał wrzasnąć, lecz postanowił nie dawać Szellowi satysfakcji.
Szell nie przestawał wiercić.
Babe wrzasnął.
- Mówiłem, że gorące wiertło może sprawić ból - wyjaśnił Szell. - Jeszcze
kilka sekund i dotrę do miazgi.
- Nie wiem, czego pan chce. Chryste, gdybym cokolwiek wiedział,
powiedziałbym panu wszystko!
- Twój brat był bardzo wytrzymały. To cecha dziedziczna. Nie. Przykro mi,
lecz obawiam się, że nie wydobędę z ciebie wszystkich informacji, dopóki wiertło nie
zagłębi się w miazgę. Wtedy powiesz mi dokładnie wszystko.
- Powiedziałem już wszystko.
- Rzeczywiście? - Znów przystąpił do borowania.
Babe miał wrzasnąć ponownie, lecz tym razem ból nie był aż tak dotkliwy -
wiertło nie nagrzało się do tego stopnia, by wywołać ból nie do zniesienia. I w tym
momencie, ku zaskoczeniu Babe'a, zaledwie kilka sekund po rozpoczęciu borowania
Szell wyłączył wiertarkę.
- Jeszcze chwila i dotrę do miazgi - powiedział Szell. - Mówiłeś, że nie lubisz
niespodzianek, a więc w moim działaniu wziąłem to pod uwagę. Za chwilę
zrozumiesz, że nie myliłem się mówiąc, że nerw w istniejącym już ubytku jest o wiele
mniej czuły na ból niż nerw w zdrowym zębie. Chyba nie ma bardziej czułego
miejsca niż miazga zdrowego zęba - szczególnie u tak młodego człowieka jak ty.
Powiesz mi, czy miałem rację.
Wiertło zagłębiło się w miazgę.
Babe zaczął płakać. Nie potrafił w żaden sposób powstrzymać łez - łez bólu,
które ciurkiem spływały mu po policzkach. Szell nie był tym bynajmniej zaskoczony i
przycisnął jeszcze mocniej.
Gdy nagle przestał borować, Babe był na wpół przytomny.
- Czy chcesz zobaczyć, jak wygląda nerw? - zapytał Karla. - Poczekajmy
chwilę, musi przyjść do siebie. Możesz przez moment nie trzymać mu głowy.
Karl zwolnił uścisk, pozwalając głowie Babe'a opaść bezwładnie na piersi.
Szell otworzył delikatnie usta Babe'a. - Widzisz to czerwone miejsce? To właśnie
nerw - powiedział Szell łagodnym głosem. - Nie wiedziałeś, że to tak wygląda,
prawda?
Karl wydał jakiś dźwięk, który miał oznaczać odpowiedź przeczącą.
Gdy ząb nie był borowany, nie bolał aż tak bardzo dotkliwie. Babe siedział
bez ruchu ze zwisającą bezwładnie głową. To ważne, aby ukryć przed Szellem fakt,
że krótka przerwa przyniosła tyle ulgi.
Szell wiedział jednak o tym, ponieważ w tym właśnie momencie powiedział:
- No dobrze, wracajmy do pracy. - Karl ponownie unieruchomił głowę Babe'a,
a Szell zabrał się do borowania. Babe znów zaczął płakać. Gdy Szell przerwał, nie
pozwolił tym razem Karlowi zwolnić uścisku. Chwila wytchnienia była więc krótsza.
Babe przerwał ciszę i zdołał wykrztusić:
-...Jak... jak pan... może... to robić?...
- Jak? Czy mogę odpowiedzieć słowami pewnego starego Żyda? Mądrego
człowieka. Otóż Żyd ten wypowiedział takie zdanie: „Nie byliśmy w ich oczach tacy,
jak inni”. W moich oczach nie jesteś tak do końca istotą ludzką.
Po trzeciej rundzie tortur Babe błagał:
-...Niech mnie pan zabije...
- Żyd nie może umierać wtedy, gdy on tego chce, lecz wtedy, gdy my uznamy
to za stosowne - odpowiedział krótko Szell i znów zajął się zębem Babe'a.
Po siódmej sesji Szell zawołał Erharda i Janewaya.
- Nie wiedział; nic mi nie powiedział. - Gdyby coś wiedział, nie ukryłby tego.
Zmarnowaliśmy tylko czas. Pozbądźcie się go.
Babe siedział na krześle na wpół przytomny.
- Czy mamy go zabić? - zapytał Karl, aby upewnić się, co miał na myśli Szell.
- A jak inaczej możemy to zrobić? - wtrącił Erhard.
- Choć raz zróbcie coś samodzielnie! - ryknął Szell, który po raz pierwszy
stracił cierpliwość.
24
Zanim jeszcze Szell zdążył zatrzasnąć za sobą drzwi, pozostali w pokoju
mężczyźni zaczęli się sprzeczać.
- Rozwiążcie go! - rozkazał Janeway.
Erhard pokuśtykał w kierunku fotela i zaczął rozwiązywać rzemienie. Karl,
który nie ruszył się z miejsca, zwrócił się do Janewaya:
- Mówiłem to już i nie będę powtarzał po raz trzeci: nie będziemy słuchać
twoich rozkazów.
Janeway spojrzał przenikliwie na większego mężczyznę.
- Podnieś go i przestań mi się, do cholery, sprzeciwiać.
- No chodź, pomóż mi - powiedział Erhard, rozwiązując ostatni rzemień.
- Karl, jesteś najsilniejszy z nas, więc zajmij się chłopakiem. Nie sprawi ci to
żadnego problemu, jesteś przecież taki mocny. - Karl lubił, gdy przypominano mu o
jego sile. Erhard robił to tak często, jak to było konieczne.
Karl chwycił ramię Babe'a, przełożył je wokół swej grubej szyi i ściągnął go z
krzesła. Babe był bezwładny.
- Idź sam! - rozkazał Karl. Babe próbował postawić krok. Karl musiał
praktycznie nieść Babe'a, który usiłował jednak utrzymać się na własnych nogach, raz
po raz stawiając pół kroku do przodu.
Janeway otworzył drzwi, podczas gdy Erhard pokuśtykał pospiesznie przez
korytarz i przytrzymał drzwi, które prowadziły na klatkę schodową. Gdy wszyscy
znaleźli się obok wyjścia, Babe zaczynał już poruszać się samodzielnie, lecz schody
okazały się przeszkodą zbyt trudną - potknął się i gdyby nie przytrzymał go Karl, z
pewnością przewróciłby się.
- Poręcz! - krzyknął Karl. Babe wyciągnął wolną rękę i wsparł się na niej. Gdy
byli prawie na samym dole, Babe potrafił z trudnością utrzymywać równowagę.
Pierwszy na ulicy znalazł się Erhard, za nim wyszedł Janeway, a na końcu Karl i
Babe.
- Pojedziemy moim samochodem - powiedział Erhard i wskazał w kierunku
rogu ulicy. - No chodźmy, chodźmy. - Pokuśtykał przodem. Janeway zauważył, że
Erhard lubi iść przodem. Zawsze, gdy znał drogę, kroczył jako pierwszy. Lubił też
mówić: „no chodźmy, chodźmy”, na co Janeway nie zwracał uwagi, pozwalając mu
odnosić małe triumfy, które nie wyrządzały przecież nikomu szkody.
Z Karlem natomiast była inna sprawa. Przedtem, na górze, gdy Erhard
powiedział, że Karl jest z nich wszystkich najsilniejszy, Janeway poczuł się dotknięty
do żywego. Nie o to chodziło, że Karl nie odniósłby zwycięstwa, gdyby trzeba było
podnieść jakiś ciężar. Janeway wiedział jednak, że gdyby obaj stanęli przeciwko
sobie w jakimś ciemnym zaułku, Karl nie przetrzymałby dłużej niż pół minuty walki.
Prawdopodobnie odezwała się tu jego ambicja - już od kilku lat nie działał jako
aktywny dostawca, a praca za biurkiem nie pomagała w utrzymywaniu tężyzny
fizycznej. Karl mógłby w tej chwili przetrzymać trzydzieści sekund walki - Janeway
nie był już taki szybki jak kiedyś. Dlaczego aż tak bardzo nie znosił Karla? Powodem
tego była przypuszczalnie wzgarda, jaką czuje się do przedstawicieli niższego
gatunku, spowodowana świadomością wszystkich różnic upodobań, gustów i
rozrywek.
Skręcili za rogiem i znaleźli się na bocznej, ciemnej ulicy.
- No chodźmy, chodźmy - ponaglał idący przodem Erhard.
- Chryste, czy zaparkowałeś w Jersey? - zapytał Janeway poirytowany nawet z
tego powodu, że musi podążać za kuśtykającym mężczyzną. Te dwie porażki mogły z
pewnością wykończyć chłopaka. Szell musiał być wściekły, że jego metody okazały
się nieskuteczne. W przeciwnym razie nie poniżyłby Janewaya, skazując go na coś
tak trywialnego jak wędrówka w poszukiwaniu samochodu.
- To już niedaleko. No chodźmy, chodźmy.
- Teraz kolej na ciebie. Ponieś go - powiedział Karl.
Janeway zignorował te słowa.
Karl mruknął coś pod nosem, co było prawdopodobnie niemieckim
odpowiednikiem słowa „pedał”.
I to słowo Janeway postanowił zignorować.
Karl czuł się coraz bardziej poirytowany. Odepchnął od siebie Babe'a.
- Możesz iść o własnych siłach.
Babe robił, co mógł, by utrzymać się na nogach. Pośliznął się, lecz po chwili
zdołał utrzymać równowagę. Udało mu się nawet zrobić kilka małych kroków. Tym
razem, inaczej niż wtedy, gdy schodził po schodach, nie upadł.
- Jesteśmy na miejscu - powiedział Erhard. - Za chwilę będziemy gotowi do
drogi. - Samochód okazał się starym modelem forda. Erhard wyciągnął z kieszeni pęk
kluczy i w ciemnościach starał się znaleźć ten właściwy.
- Zamykałeś tego grata na klucz? - zapytał z niedowierzaniem w głosie
Janeway.
- To okropna okolica - próbował wyjaśnić Erhard. - Ciągle zdarzają się tu
kradzieże, a to jest świetny samochód. W ciągu dwunastu lat nie zawiódł mnie ani
razu.
- Jeśli jest taki cholernie dobry, dlaczego, na rany Chrystusa, nie możesz
otworzyć drzwi? - To pytanie nie spełniło swego celu. Nic nie mogło obrazić takiego
kretyna, jakim był Erhard. Jeśli chciało się dopiec jakiemuś kretynowi, należało
wybrać Karla, który stał z przodu samochodu i z głupkowatym wyrazem twarzy
obserwował rozwój wypadków. Na przedniej masce, zachowując milczenie, leżał
rozwalony Babe.
- Już, już znalazłem, wszystko w porządku - powiedział Erhard. Włożył
kluczyk do zamka i zaczął nim kręcić.
- Nie rób tego na siłę - wtrącił Karl. - Ostatnio próbowałeś otworzyć drzwi
kluczykiem od bagażnika... nie zrób tego i tym razem...
- Niczego nie robię na siłę - odparł Erhard. Dosłownie sekundę później
powiedział: - Niech to szlag!
W tym momencie zbliżył się zirytowany Janeway ze słowami:
- Daj mi ten kluczyk, ja otworzę to cholerne auto.
Wtedy wtrącił się Karl:
- Nie znasz tego samochodu, jeździłem nim jako pasażer, prowadziłem go,
wiem, jak go otworzyć. - Mówiąc to, wyrwał Erhardowi kluczyk. Tymczasem Babe
zsunął się po masce samochodu i stał teraz niepewnie na nogach, starając się
utrzymać równowagę. Zauważył to natychmiast Janeway i zwrócił się do Karla:
- Miałeś zostać z chłopakiem. Idź i zajmij się nim.
Karl nie przystał jednak na tę propozycję:
- Ja się zajmę autem, a ty przestań mi rozkazywać.
Tu wtrącił się Erhard:
- No dobrze, ja to zrobię, a wy otwórzcie drzwi. - Powiedziawszy to,
pokuśtykał w kierunku Babe'a.
Pokonany przez kalekę - pomyślał Babe, słaniając się na nogach jak pijaczek
w ciemnej uliczce w dzielnicy Bowery. Cóż za wspaniały finisz maratonu, jaki napis
można by umieścić na płycie grobowca! „Tu leży Thomas Babington Levy, 1948-
1973, złapany przez Kulawego.”
No cóż, trzeba jednak wziąć pod uwagę okoliczności. To oczywiste, że Erhard
byłby bez szans, gdyby Babe był w innej sytuacji. Od dłuższego już czasu nie
zmrużył jednak oka, a to, co wyczyniał z nim Szell, bynajmniej nie przyczyniło się do
poprawy jego formy. Teraz, gdy stawiał niepewne kroki, odczuwał ból. Za każdym
bowiem razem, gdy próbował wziąć głęboki oddech, chłodne nocne powietrze
podrażniało odsłonięte nerwy jego zębów. Co więcej - nawierzchnia ulicy była, rzecz
jasna, twarda i pokryta małymi, ostrymi kamyczkami, których nie można było
dostrzec w ciemności. A on nie miał przecież butów i ubrany był jedynie w pidżamę.
Był teraz dokładnie tym, czym był zawsze w oczach tarasowego gangu: bezradnym
lalusiem, który słaniając się na nogach, posuwał się teraz powoli do przodu. Tuż za
nim podążał Kulawy. Babe poczuł nagle, że w stopę wbił mu się jakiś przedmiot. Ból
był tak dotkliwy, że przeniknął do samego mózgu i poruszył go bardziej niż powietrze
podrażniające nerwy jego zębów. Babe miał nadzieję, że nie był to kawałek szkła,
lecz po prostu kamyczek, który choć mógł wywołać przeraźliwy ból, to jednak nie
naraziłby stopy na poważniejsze skaleczenie. Powinien się zatrzymać; wiedział, że
powinien to zrobić. Wtedy mógłby się przynajmniej przed samym sobą
usprawiedliwić. Do diabła, nigdy by mnie nie dogonił, ale musiałem się zatrzymać.
Kulawy nie potrafił przecież dogonić maratończyka. W tym momencie Babe nie był
jednak maratończykiem - cóż to za maratończyk, który biega boso?
Bikila!
Abebe Bikila - wielki etiopski sportowiec, z zawodu gliniarz, który brał udział
w Igrzyskach Olimpijskich w Japonii. Oglądając film dokumentalny o tej
Olimpiadzie, Babe dosłownie rozpłakał się. Faworytami byli Rosjanie - odznaczali się
wielką siłą fizyczną, mieli świetnych lekarzy i stosowali specjalną dietę. Obok Rosjan
największymi faworytami byli Niemcy. Występ czarnego Etiopczyka został
powszechnie zignorowany lub też w najlepszym razie - wyśmiany. Występował
bowiem sam - bez żadnego wsparcia kolegów - a do tego nie posiadał nawet butów.
Cały ten cholerny dystans 26 mil i 385 jardów zamierzał przebiec boso. Nie do wiary,
w dwudziestym wieku biec boso! Na początku biegu Rosjanie okazali się bardzo
nieustępliwi; tuż za nimi znaleźli się Niemcy. Gdy zawodnicy mieli już za sobą około
dziesięciu mil, do ataku przystąpili Niemcy. O Rosjanach nie można było powiedzieć,
że byli tylko twardzi - byli niezwykle twardzi i nieustępliwi. Odparli atak Niemców
bez trudu i zaczęli kontrolować bieg wypadków. Wystarczyło jedynie zachować pełną
uwagę i ostrożność, by właściwy biegacz dotarł do mety jako pierwszy oraz by
stosownie do zasług drugą pozycję zajął ktoś inny. Rosjanie praktykowali to we
wszystkich konkurencjach i byli w tym bardzo konsekwentni - dawano wygrywać
starszym, bardziej zasłużonym sportowcom; młodsi, nierzadko lepsi, mogli jeszcze
poczekać na swe wielkie sukcesy. I nagle gdzieś z daleka z tyłu, za plecami Rosjan,
rozległ się ten charakterystyczny, niezbyt głośny szum. Wzdłuż trasy biegów
maratońskich nigdy nie zbierały się tłumy. Owszem, kibice gromadzili się na starcie i
na mecie, czyli na stadionie - tam bowiem bieg się rozpoczynał i kończył. Wzdłuż
trasy biegu stało jednak niewielu widzów, przypatrując się ociekającym potem
wariatom. Jak bowiem inaczej nazwać ludzi, którzy zmuszali swe ciało do tak
wielkiego wysiłku? Po przebiegnięciu około piętnastu mil znajdujący się na trzeciej
pozycji Rosjanin zdał sobie nagle sprawę, że dzieje się coś dziwnego. Obejrzał się za
siebie - zobaczył chudego, czarnego faceta bez butów, który poruszał się coraz
szybciej. Rosjanin przyspieszył. Zmniejszył dystans dzielący go od dwóch kolegów i
wszyscy trzej Rosjanie odbyli swego rodzaju konferencję, przekazując jeden
drugiemu wiadomość z ostatniej chwili. A wiadomość była taka: za ich plecami
biegło to coś, z tyłu zaczynało się dziać coś niesamowitego - bosy facet doganiał ich.
Rosjanie zwiększyli tempo biegu i było mało prawdopodobne, aby ktokolwiek mógł
im teraz dotrzymać kroku. Potrafili osiągnąć takie tempo - przeszli odpowiedni
trening, biegali odpowiednio dużo i stosowali odpowiednią dietę, a odpowiednio
dobrani lekarze czuwali nad właściwym przebiegiem treningu. A więc gdy trzeba
było kogoś zetrzeć w pył - nie stanowiło to problemu. Po przebiegnięciu dwudziestu
mil bosy facet wyprzedził znajdującego się na trzeciej pozycji Rosjanina i w tej
chwili miał już przed sobą tylko dwóch innych biegaczy. Rosjanie musieli coś zrobić.
Mając jeszcze sześć mil do mety, postanowili już w tej chwili dać z siebie wszystko.
Ci, którzy byli za nimi, zostawali daleko w tyle; tym, którzy chcieli dotrzymać tempa,
po jakimś czasie brakowało sił, by kontynuować bieg. Taki los spotkał wszystkich
biegaczy - lecz nie czarnoskórego faceta, który nawet nie posiadał butów. Gdy
Rosjanie narzucili innym maksymalne tempo, on zrobił coś, czego nie zrobił przed
nim nikt inny - zaczął biec jeszcze szybciej od nich. Rosjanie jakby zamarli w
bezruchu; ich tempo wydawało się ślimacze, podczas gdy bosy biegacz, który jeszcze
dwie godziny wcześniej był obiektem szyderstw, teraz ich wyprzedzał, przepływał
obok nich niczym żaglowiec, robiąc to jednak w tempie startującego odrzutowca -
teraz on triumfował. Gdy wpadł na stadion, rozległ się ryk tłumów - takich wiwatów
na cześć maratończyka nie słyszano od czasów Nurmiego. W panteonie znalazło się
teraz ich dwóch, dwie legendy: Nurmi i bosy geniusz z Etiopii, wielki Bikila i... i
niech mnie piekło pochłonie, jeśli dam się wyprzedzić jakiemuś Kulawemu -
pomyślał Babe. Co z tego, że zranił stopę, a ząb nie przestawał go boleć ani na
chwilę? Był przecież prawdziwym maratończykiem - a ktoś taki nie cofa się przed
niczym w żadnych okolicznościach.
Kosztem wielkiego wysiłku Babe zdołał nieznacznie zwiększyć tempo biegu.
Za plecami usłyszał krzyk Erharda:
- Nie mogę go dogonić!
Janeway patrzył cały czas na samochód; teraz podniósł wzrok i zauważył
biegnącego chłopca, który znajdował się w odległości równej połowie drogi do
następnej przecznicy. Kierował się w stronę rzeki i zachodniej autostrady.
- Ty! - Janeway zwrócił się do Karla. - Daj mi te cholerne kluczyki i złap go!
Słowa Janewaya odbiły się echem w ciemnej ulicy i Babe wiedział, że w tej
chwili będzie miał za plecami dużego, brutalnego Karla. To prawda, że Karl był silny
- tak silny jak Rosjanie. Bikila pobił jednak Rosjan. Babe wiedział, że gdyby tylko
przestał mu dokuczać ból zębów, Karl byłby bez szans. Był to bowiem mężczyzna o
silnych ramionach i potężnych barkach - nie było co do tego wątpliwości - lecz jego
nogi nie wydawały się zbyt mocne i wytrzymałe. Babe przyłożył prawą dłoń do ust,
by ochronić nerwy zębów przed powiewami chłodnego nocnego powietrza i tym
samym uśmierzyć nieco ból...
...nie był to jednak zbyt dobry pomysł...
...ponieważ stracił właściwą równowagę, a więc to, czego uczył się biegając
całymi latami. Istota biegu polegała właśnie na tym - na zachowaniu równowagi.
Odpowiednie ruchy pozwalały uniknąć zmęczenia, a kluczową rolę odgrywały tu
właśnie ramiona. Zakrywając prawą ręką usta, Babe zachwiał właściwe proporcje -
jego prawe ramię przestało stanowić przeciwwagę dla lewej ręki, co zakłóciło rytm
biegu. Za plecami usłyszał zbliżające się ciężkie kroki Karla. Próbował uśmierzyć ból
zębów, tracąc jednocześnie właściwą równowagę ciała.
Karl był coraz bliżej.
Nie myśl o bólu - pomyślał Babe i językiem zakrył przednią część uzębienia.
Dotyk ciepłego języka przyniósł mu pewną ulgę. Używając teraz obu ramion, biegł w
tym samym tempie co goniący go Karl.
Po chwili zdołał lekko przyspieszyć i oddalić się od Karla.
- Na pomoc! - zawołał zdyszany Karl.
- Cholera! - zaklął Janeway, zostawił samochód i zaczął biec.
Potrafił to robić.
Babe ocenił to, wsłuchując się w rytm jego biegu. To prawda, że miał
przewagę, lecz jak długo zdoła ją utrzymać?
Babe zbliżał się teraz do rzeki Hudson. Skręcił w najbliższą przecznicę i przez
chwilę zawahał się - czy powinien pobiec w kierunku centrum, czy też w stronę
przeciwną? Gdzie czekało go ocalenie? Oczywiście nigdzie. Wybrał jednak kierunek
przeciwny do centrum, ponieważ kilka przecznic dalej - otoczony mrokiem nocy -
znajdował się wjazd na autostradę zachodnią. Wjazd był stromy, a Babe jako biegacz
czuł się doskonale na nierównym terenie. Gdyby zdołał dobiec do wzgórza autostrady
jako pierwszy, dalej poradziłby sobie bez większych trudności. Biorąc udział w
studenckich biegach przełajowych, spisywał się najlepiej w terenie pagórkowatym.
Na płaskim nie szło mu już tak dobrze, gdyż nie potrafił biec szybko na krótkich
dystansach. Natomiast jego rywale wpadali w panikę, widząc przed sobą wzniesienie.
Ale nie Babe.
Janeway znacznie zmniejszył dystans dzielący go od Babe'a. Chłopiec spojrzał
na siebie - Karl wyprzedził Erharda, lecz tego pierwszego wyprzedził już Janeway.
Tak więc za Babem biegło trzech mężczyzn, którzy mieli zdecydować o jego losie.
Babe pochylił raptownie głowę i poruszając gwałtownie ramionami, zwiększył tempo
do granic swych możliwości. Musiał bowiem utrzymać bezpieczną odległość od
Janewaya, który biegł teraz jak oszalały. Janeway był niewątpliwie szybszy, ale czy
potrafi utrzymać tak wielkie tempo na dłuższym dystansie? Czy będzie w stanie biec
dalej, gdy zabraknie mu tchu? Prawdopodobnie nie - pomyślał Babe. Według mojej
oceny nie wygląda na maratończyka, lecz raczej na sprintera. Jest facetem, który w
ułamku sekundy potrafi zabić, lecz jeśli utrzyma się go w bezpiecznej odległości do
momentu, gdy zacznie opadać z sił, wtedy można z nim wygrać. Babe miał jeszcze do
pokonania odcinek równy odległości między dwiema przecznicami. Odległość
dzieląca Janewaya od wjazdu na autostradę była, być może, dwa razy większa, lecz
ciągle zmniejszała się. Babe zobaczył przed sobą Nurmiego, który kiwał głową z
politowaniem. Nie miał do tego prawa. Nie powinien go krytycznie oceniać za ten
nocny bieg. Gdy Babe był w formie, mógł się zmierzyć z każdym. Na czele biegł
boso Bikila. Odwracał się do tyłu i z politowaniem kiwał głową, widząc Nurmiego.
Zaczynał się nawet śmiać. Takie zachowanie doprawdy nie było na miejscu. Bikila
nie miał prawa upokarzać innego maratończyka. Przecież on sam był obiektem
szyderstw w Tokio, a jednak pokazał wszystkim, co potrafi. Ale dobrze, śmiej się,
sukinsynu - pomyślał Babe - pokażę ci, co potrafię. W tym momencie zebrał
wszystkie siły i zwiększył tempo do granic wytrzymałości.
Janeway biegł jednak jeszcze szybciej.
Jaka dzieliła ich odległość? Osiemdziesiąt stóp? Może teraz już tylko
sześćdziesiąt? Jest zbyt szybki, nie jestem w stanie go pokonać. Bikila zwolnił w tym
momencie i znalazłszy się obok Babe'a, powiedział: - Ależ jesteś w stanie to zrobić. -
Babe odparł: - Nie powinieneś był się ze mnie śmiać - na co Bikila odpowiedział: -
Nigdy nie śmiałbym się z maratończyka, śmiałem się z tych, którzy myśleli, że pobiją
jednego z nas biegnąc sprintem. - Usłyszawszy to, Babe poczuł się lepiej. Janeway
był jednak coraz bliżej. Nadchodził czas próby wytrzymałości serca. Babe zwykle
poddawał się takiej próbie z przyjemnością, lecz nie teraz, gdy odczuwał tak dotkliwy
ból. Kosztem wielkiego wysiłku zdołał jednak utrzymać dystans dzielący go od
Janewaya aż do momentu, gdy znalazł się między Nurmim i Bikilą. Nurmi powiedział
wtedy: - W Finlandii złamałem sobie kość w stopie, ale nie dałem tego po sobie
poznać; raczej wolałbym umrzeć, niż nagle zacząć kuśtykać. Nikt nie zna twoich
uczuć - tylko ty je znasz, tylko ty wiesz, co dzieje się w twoim sercu i umyśle. Dzięki
temu właśnie potrafimy staczać zwycięskie bitwy z czasem. - Babe odparł: - Nie
potrafię myśleć, powiewy wiatru zadają mi okropny ból; nie wiem, jak zachować się i
co robić. - Nurmi udzielił mu wtedy rady: - Zwolnij, zakłóć¦ rytm biegu, zrób to
natychmiast. - Babe zwolnił na chwilę i wtedy Nurmi rozkazał mu: - A teraz mknij
jak błyskawica. - Babe ruszył do przodu jak samolot odrzutowy. W tym momencie
wtrącił się Bikila: - On nie wie, co się dzieje, sprinterzy nie mają zbyt dużo oleju w
głowie. Bóg dał im szybkość, lecz nie obdarzył ich zdolnością myślenia. Gdy zmusi
się ich do ruszenia głową, są skończeni. - Być może była to prawda, gdyż po raz
pierwszy Babe słyszał biegnącego Janewaya mniej wyraźnie. - Pobiłem go,
dokonałem tego - powiedział Babe. - Jeszcze nie, zaatakuje jeszcze raz, da z siebie
wszystko - odparł Nurmi. - Jeśli utrzymasz dzielący was dystans, będzie bez szans.
Musisz to zrobić sam, my tego za ciebie nie zrobimy - dodał Bikila. - Czy
przynajmniej zostaniecie przy mnie? - zapytał Babe. - Oczywiście, że tak. Wszyscy
jesteśmy maratończykami i tylko my wiemy, czym jest prawdziwy ból - odpowiedział
Bikila. - Jest tuż za nami - ostrzegł Nurmi.
I tak było w rzeczywistości.
Odległość dzieląca Janewaya i Babe'a zmniejszała się z sekundy na sekundę. -
Przykro mi, nie mogę biec szybciej, ale proszę, nie opuszczajcie mnie, już po mnie -
błagał Babe. - Słuchaj: traci rytm biegu, nie poddawaj się, nie poddawaj się! -
krzyknął Bikila. - Tak bardzo boli, pali mnie w środku - tłumaczył Babe, na co Nurmi
odpowiedział gniewnym tonem: - Oczywiście, że pali cię w środku, musi tak być, ale
biegnij dalej, musisz przezwyciężyć ból. Potrafiłem to robić i dzięki temu właśnie
byłem największym biegaczem. - Babe próbował się bronić: - Mógłbym cię pokonać.
Gdybym tylko miał szansę pożyć jeszcze kilka lat, rozłożyłbym cię na łopatki...
...w tym właśnie momencie Janeway rozłożył Babe'a na łopatki.
Znajdując się tuż przy wzniesieniu, podejmując ostatni desperacki wysiłek,
rzucił się w ciemność nocy i koniuszkami palców dotknął kostki Babe'a. Obaj
mężczyźni runęli na ziemię.
Wstawaj, człowieku! - krzyknął Bikila. - Wstawaj szybko. On jest sprinterem,
nie stać go już na nic więcej. Jeśli teraz ruszysz do przodu, nigdy cię nie dogoni. -
Babe był na czworakach i kręciło mu się w głowie, gdy nagle zwrócił się do niego
Nurmi: - Sądziłem, że jesteś wspaniały w pokonywaniu wzniesień. Masz przed sobą
wzgórze, więc spróbuj je pokonać. A może wolisz tu zostać i słuchać, jak ten facet
dyszy?...
...było tak naprawdę - Janeway dostał zadyszki; próbując się podnieść,
głęboko nabierał do płuc powietrza.
Babe z trudnością podniósł się z ziemi. Odczuwał okropny ból w kostce, a
jego twarz była podrapana wskutek upadku na chodnik. Gdy usłyszał jednak sapanie
Janewaya zrozumiał, że wygrał ten bieg - jego konkurent został pobity. Fakt, że
wzgórze było strome, nie miał w tej chwili znaczenia. Babe biegał po dużo bardziej
stromych wzniesieniach. Za sobą usłyszał w tym momencie nawoływanie Janewaya: -
Sprowadźcie samochód, sprowadźcie samochód! - Babe był już jednak w połowie
wzniesienia i biegł coraz szybciej. Zauważyli to Bikila i Nurmi, którzy z pewnością
jakimś gestem starali się dodać mu otuchy. Jestem prawdziwym maratończykiem -
pomyślał Babe - i będzie lepiej, jeśli przestaniesz plątać nam się pod nogami. Jeśli nie
posłuchasz mojej rady, możesz tego bardzo pożałować.
Jezu! - pomyślał Babe - będą mnie gonić samochodem.
Będą pędzić po wzgórzu z prędkością dziewięćdziesięciu mil na godzinę - i co
wtedy zrobię? Biegł wzdłuż prawej strony autostrady zachodniej w kierunku
przeciwnym do centrum miasta, próbując wymyślić jakiś sposób skutecznej ucieczki.
Jeśli jego przeciwnicy znajdą się w samochodzie, złapią go w ciągu kilku sekund. A
więc zrób coś, wymyśl coś - ale co?
W końcu wpadł na pomysł, który okazał się genialnym rozwiązaniem.
Być może nie tak genialnym jak prace Einsteina, Newtona, Orville'a czy
Wilbura. Jednak biorąc pod uwagę fakt, że Babe nie miał całego roku na
przemyślenie planu działania, jego pomysł mógł wprawić go jedynie w dumę.
A więc cóż zrobił? Po prostu przedostał się na drugą stronę biegnącej ponad
ziemią autostrady, przeskoczył przez barierkę o wysokości jednego jarda i zaczął biec
w stronę przeciwną, a więc w kierunku centrum miasta.
Uprzednio wbiegł na autostradę, korzystając z wjazdu w kierunku przeciwnym
do centrum przy Pięćdziesiątej Siódmej ulicy. Najbliższy następny zjazd w kierunku
centrum znajdował się w bardzo dogodnym miejscu przy ulicy Pięćdziesiątej Szóstej.
Było to wprost wymarzone miejsce.
Trzy minuty później Janeway wraz z kompanami wjeżdżali dopiero
samochodem na wzniesienie będące wjazdem na autostradę w kierunku peryferii
miasta. Babe obserwował ich z ukrycia, stojąc w miejscu, z którego mógł już ruszyć
w kierunku centrum.
Nie był tego pewny, lecz przypuszczał, że goniący go mężczyźni - gdy
zrozumieją swój błąd - będą mogli zawrócić dopiero przy ulicy Siedemdziesiątej
Drugiej lub Siedemdziesiątej Dziewiątej.
Wyjazd z autostrady znajdował się przy ulicy Siedemdziesiątej Drugiej.
Zanim samochód znalazł się przy Sześćdziesiątej Szóstej, Janeway odgadł, co się
stało. W tym momencie nie mógł jednak uratować sytuacji. Mruknął tylko pod
nosem: „cholera”, powtarzając to słowo tyle razy, iż brzmiało to jak zaklęcie
druidów. Wściekły do granic możliwości czekał, aż wreszcie pojawi się zjazd przy
ulicy Siedemdziesiątej Drugiej. Wówczas zjechał z autostrady, wykonał kilka ostrych
zakrętów i znalazł się w miejscu, z którego mógł ruszyć w kierunku centrum.
Pomknął do przodu i w niedługim czasie dotarł do wyjazdu przy ulicy Pięćdziesiątej
Szóstej, a więc do początku domniemanej trasy ucieczki Babe'a. Janeway faktycznie
nie mylił się w swych przypuszczeniach.
W tym jednak momencie Babe czuł się już bezpiecznie - i miało tak być
przynajmniej przez kilka chwil. Był zlany potem, bolały go zęby, a w dodatku rwało
go w kostce. Miał jednak poczucie odniesionego zwycięstwa - i to w walce, której
przebieg dyktowali jego przeciwnicy. Nie ustępował przecież w niczym swemu bratu.
25
Po siódmym sygnale wreszcie rozległ się jej głos:
- Tak?
- Elsa...
- Kto mówi?
- Słuchaj...
- Tom?...
- Tak, posłuchaj, nie ma chwili do stracenia...
- Czy wszystko w porządku? Powiedz przynajmniej tyle...
- Tak, nic mi nie jest. Wiem, że jest przed piątą i że cię obudziłem, ale musisz
coś dla mnie zrobić, jesteś mi potrzebna, Elsa. Tylko ty możesz mi pomóc.
- Oczywiście.
- Weź samochód.
- Samochód? Mam gdzieś pojechać?
- Elsa, obudź się! Tak, musisz pojechać gdzieś samochodem. Nie wiem
dokładnie gdzie, muszę się chwilę zastanowić. Mam kłopoty i chcę się znaleźć w
bezpiecznym miejscu.
- Postaram się jakoś zdobyć samochód. Gdzie się spotkamy?
Babe spojrzał na drugą stronę dużego salonu, do którego wchodził właśnie
Biesenthal w stylowym szlafroku, niosąc tacę z dwiema filiżankami gorącej kawy
rozpuszczalnej.
- Na rogu Czterdziestej Dziewiątej i Lex - chyba gdzieś w tej okolicy - jest
apteka Kaufmana czynna całą noc. Będzie jeszcze ciemno, więc zamknij drzwi wozu
od środka. Nie chciałbym, aby przytrafiło ci się coś złego. O szóstej. Za godzinę. Czy
zrozumiałaś wszystko?
- Apteka Kaufmana. Róg Czterdziestej Dziewiątej i Lex. Szósta godzina. Czy
zależy ci na mnie?
- Co? - Biesenthal przyglądał się uważnie chłopcu.
- Gdy byłam u ciebie, powiedziałeś, że nie, ale że to się zmieni. Czy znów
zależy ci na mnie? Jeśli tak, powiedz to. Jeśli tego nie zrobisz, nie zdobędę
samochodu.
- Zależy mi na tobie, zależy mi, cześć. - Odłożył słuchawkę.
- Proszę mi wybaczyć, że pod koniec zabrzmiało to trochę sentymentalnie -
powiedział Babe, kierując się w stronę Biesenthala, trzymającego tacę z kawą.
Biesenthal usiadł na kanapie. Na kolanach trzymał filiżankę.
- Człowiek mojego pokroju nie ma zbyt często okazji po temu, by słuchać
sentymentalnych zwierzeń. Sentymentalizm w niewielkich dawkach nie jest dla mnie
czymś niestosownym. Musisz jednak pamiętać o tym, że...
- Ojcze?
Babe odwrócił się. W drzwiach stała ubrana w szlafrok oszałamiająca
Żydowska Księżniczka. Miała duże oczy, oliwkową cerę, długie ciemne włosy - była
prześliczna.
- Czy wszystko w porządku?
Biesenthal spojrzał na nią.
- Chcesz wiedzieć, czy mojej osobie nie zagraża jakieś niebezpieczeństwo?
Nie sądzę, aby Tom miał względem mnie jakieś złe zamiary. - Wstał i dokonał
szybkiej prezentacji. - Moja córka Melissa, Tom Levy.
- Ojciec mówił mi o panu - powiedziała. Następnie odwróciła się, przeprosiła i
wyszła.
- Zdolne dziecko, jest na ostatnim roku w Barnard. Pewnie zostanie członkiem
Fi Beta Kappa, jeśli tylko przejdzie przez gęste sito eliminacji. Chce zostać
archeologiem. Przedtem chciała jechać do Bryn Mawr. Sprzeciwiłem się temu
pierwszemu. Sprzeciwię się i drugiemu. Zajmowanie się moją zdziecinniałą osobą
powinno dawać jej aż nadto satysfakcji. Nie sądzisz, że tak właśnie powinno być?
Posłuchaj, poeci zawsze perorują na temat potęgi miłości, która - powiedzmy to sobie
szczerze - jest niczym innym jak uzewnętrznianiem się uczuć kazirodczych.
Levy nie słuchał. Wszystko zmieniało się zbyt szybko. Kiedyś - widząc. tę
dziewczynę - zdołałby wymamrotać jakieś słowa na powitanie. Teraz nawet nie skinął
głową. Kiedyś szczyciłby się tym, że Biesenthal wspomniał o nim w obecności kogoś
ze swojej rodziny - teraz sięgnął obojętnie po filiżankę i napił się kawy. Gorący napój
podrażnił nerwy w jego dziurawych zębach. Jęknął z bólu. Zdołał jednak odstawić
filiżankę na tacę, rozlewając jedynie niewielką ilość napoju. Do obolałych miejsc
przytknął język, by złagodzić ból.
- Przepraszam - wykrztusił w końcu.
- I nadal nie chcesz, żebym ci pomógł? Nie chcesz mi opowiedzieć o swoich
kłopotach?
- Nie wspominałem przecież o żadnych kłopotach. Nie mówiłem panu nic na
ten temat.
Biesenthal odstawił filiżankę i zaczął przechadzać się po dużym pokoju.
- Niech mnie pan uważnie wysłucha: żaden z nas nie jest naiwniakiem, a
wśród obecnych tu osób nie widzę również głupców. Spodziewam się więc, że
będziesz łaskawy wyjaśnić mi ten przykry powód, dla którego ściągnąłeś mnie z
łóżka przed piątą rano. Rozważ tylko następujące fakty: obudziła mnie żona, którą
obudził dozorca, a jego z kolei - jestem pewny - obudziło twoje walenie do
zamkniętych na klucz drzwi. Wiadomość? Jakieś młode stworzenie, odziane w samą
pidżamę, nie ma pieniędzy, by zapłacić za taksówkę, i prosi, bym się tym zajął. Pytam
o nazwisko wariata w pidżamie i okazuje się, że to mój student i syn drogiego memu
sercu przyjaciela. Czy w takiej sytuacji można myśleć o kilku godzinach snu lub paru
dolarach? Schodzę na dół, płacę kierowcy, wchodzimy na górę, pytam: O co tu
chodzi, co się stało? Ty natomiast odpowiadasz: Nic, nic, proszę mi pozwolić
skorzystać z telefonu. Zauważ, Levy, że jeśli jest coś, co powinienem docenić,
zawsze to robię. Muszę przyznać, że powiedziałeś: proszę.
- Przepraszam pana. To prawda, że miałem powód, aby tu przyjść. Powodem
tego nie była jednak chęć opisania panu sytuacji, w jakiej się znalazłem. Nie chodziło
mi również o pieniądze. Musiałem jednak gdzieś pojechać, by pożyczyć kilka
dolarów i zapłacić facetowi. Jechał chyba w półśnie Dwunastą Aleją koło doków.
Gdybym nie wyszedł na środek ulicy i nie biegł jakiś czas przed jego samochodem,
nigdy by się nie zatrzymał. Wątpię, czy znał słowo: zjawa, lecz z czymś takim
musiałem mu się na pewno skojarzyć. Kiedy podałem mu pański adres i spytałem,
czy szybko znajdziemy się na miejscu, powiedział: Tak, proszę pana, tak. Właściwie
przyjechałem tu z innych powodów. Doprawdy wspaniale mnie pan potraktował i
jestem za to bardzo wdzięczny.
- Czy nic więcej nie mogę dla ciebie zrobić?
- Bardzo przydałoby mi się trochę pieniędzy; dziesięć dolarów na taksówkę.
Może kilka dolarów na inne rzeczy. Czy ma pan dwadzieścia?
- Mój portfel jest ciągle tam, gdzie był: w kieszeni szlafroka. - Wyciągnął
portfel i podał dwudziestkę. Levy podziękował skinieniem głowy. - Czy to wszystko?
- Nie, panie profesorze. Byłbym bardzo wdzięczny za płaszcz
przeciwdeszczowy czy coś w tym rodzaju. Czuję się jak wariat, paradując po ulicy
ubrany w pidżamę.
- Znajdziesz płaszcz przeciwdeszczowy w szafie w przedpokoju. Weź go, jeśli
jest ci potrzebny. Czy to już wszystko?
- Tak, panie profesorze.
- No dobrze, teraz powiedz mi, dlaczego naprawdę tu przyszedłeś?
- Dlaczego tu przyszedłem? - powtórzył Levy cichym głosem. Następnie
potrząsnął głową i zamilkł na dłuższą chwilę.
- Załóżmy, że zdajesz egzamin końcowy - odezwał się Biesenthal po chwili
milczenia. - Musisz odpowiedzieć na pytanie.
- Tak, panie profesorze - odparł Levy, po czym wstał, podszedł do okna i
spojrzał przez nie w kierunku Riverside Park. - Jestem pewny, że rozciąga się stąd
wspaniały widok.
- Szczególnie wtedy, gdy słońce jest wysoko na niebie - odparł Biesenthal.
Levy niemal rzucił się na profesora:
- Jestem naprawdę zdolny, panie profesorze; może pan nigdy nie mieć okazji,
aby się o tym przekonać, i wiem, że to, co mówię, brzmi idiotycznie, ale proszę mi
wierzyć, że wśród wszystkich swoich studentów nigdy nie spotkał pan takiego mola
książkowego jak ja. To, co mówię, brzmi głupio, ale jeśli ktoś czuje, że ma głowę nie
od parady, przeżywa prawdziwe męki nie mogąc uporządkować pewnych faktów. A
jednym z faktów jest to, że przed śmiercią taty odgrywałem rolę rodzinnego głupka.
Miałem dopiero dziesięć lat, ale wiedziałem, że wszyscy moi nauczyciele uważają, iż
nie dorastam do pięt Docowi...
- Docowi?
- Mojemu bratu Henry'emu Davidowi. Przez pierwsze trzy lata studiów w
Yale był najlepszym studentem w grupie; od lat nikt nie uzyskiwał tak dobrych
wyników jak on. Był naprawdę zdolny i uczył się coraz lepiej. Miał zostać genialnym
prawnikiem, obrońcą uciśnionych, człowiekiem, który będzie ścierał w pył tyranów,
mających na tyle odwagi, by stawić mu czoło. Gdy umarł tata, Doc miał dwadzieścia
lat i był na ostatnim roku studiów. Cóż, to oczywiste, że zaczął mieć poważne
problemy. To cuchnąca sprawa, gdy własny ojciec popełnia samobójstwo. I dziwnym
trafem to właśnie ja zostałem obrońcą wiary, podczas gdy on zaczął tyrać jak wół, by
zarobić pieniądze. I niech to szlag, jeśli się mylę - wiem na pewno, że w taki sposób
zareagowaliśmy obaj na to, co się stało - na samobójstwo ojca. Facet, który znał
Doca, powiedział mi dziś wieczorem: Twój ojciec był winny, prawda? Proszę mi
wierzyć, że pożałował tych słów, nieźle przytarłem mu nosa. Teraz jednak wiem, że
musiał to usłyszeć od Doca i Doc najwidoczniej myślał dokładnie tak samo. I z tego
powodu wybrał taką a nie inną drogę życia. Ja natomiast postąpiłem inaczej.
Chciałbym się teraz od pana czegoś dowiedzieć: czy mój stary był winny?
Biesenthal zamknął oczy.
- Opinia, że był winny, ciągle jeszcze pokutuje. - Potrząsnął głową. - Wiesz,
że ekolodzy ostrzegają nas, iż rozkład plastiku trwa przez całe stulecia. Ale to nic w
porównaniu z tym, czym jest wina, która przenika życie pokoleń niczym jakiś
nieznany gen. - Otworzył oczy i spojrzał na Babe'a. - Ale nie odpowiedziałem na
pańskie pytanie, prawda? Chcesz wiedzieć, czy twój ojciec, powszechnie znany H. V.
Levy, był zaprzedanym bolszewizmowi czerwońcem i komuchem, który w swym
radykalizmie zaszedł tak daleko, że zaczął uprawiać terroryzm? - Biesenthal niemal
uśmiechnął się, lecz był to uśmiech pełen smutku. - Był doskonałym przykładem
człowieka, którego można obwiniać niemal o wszystko. Taki właśnie był. Zdolniejszy
niż ktokolwiek inny, a przy tym na pozór arogancki. Był niecierpliwy i nigdy nie
nauczył się tolerować głupców. W sposób protekcjonalny zachowywał się wobec
ludzi, którzy nie rozumieli, że próbuje tym sposobem ukryć poczucie niepewności.
Był szefem Wydziału Historii Uniwersytetu. Był zapraszany do Waszyngtonu przez
Partię Opozycyjną. Miał śmieszne nazwisko i był Żydem. Mój Boże, pół tuzina ludzi
pokroju H. V. Levy'ego oraz Joe McCarthy mogło zostać prezydentem. - Znów
zamknął swe jasne oczy. - Jak wyraził to Keats? Widok Pacyfiku skojarzył się
Keatsowi z Cortezem. Twój ojciec był winien przypisywanych mu czynów tak samo,
jak Cortez był winny istnienia Pacyfiku w momencie, gdy odkrył, że Pacyfik w ogóle
istnieje. - Otworzył oczy i znów przyglądał się chłopcu. - Czy to wystarczy?
Babe skinął głową i ruszył do przedpokoju po płaszcz. Płaszcz okazał się zbyt
ciasny, lecz nie aż tak bardzo, by zwracać uwagę przechodniów.
Biesenthal podążył za Babem. - Pozwól, że ci pomogę.
- Już mi pan pomógł i chcę, aby pan o tym wiedział.
- Może przynajmniej zadzwonisz na policję? Albo ja to zrobię za ciebie.
- Policję? - Babe zamrugał oczami. - Policję? Dlaczego miałbym to robić? Jaki
byłby z tego pożytek? - Zapiął płaszcz na guziki. - Nie chcę sprawiedliwości, pan
chyba żartuje. Pieprzę sprawiedliwość, czas sprawiedliwości dawno minął, teraz
nastał czas krwi...
Po wyjściu z domu, w którym mieszkał Biesenthal, Babe wsiadł do taksówki,
dojechał do skrzyżowania ulic Dziewięćdziesiątej Szóstej i Amsterdam, wysiadł,
zapłacił, po czym pospiesznie ukrył się w najmniej oświetlonym miejscu i starając się
nie rzucać nikomu w oczy, doszedł do Dziewięćdziesiątej Piątej. Ulica ta na całej
swej długości, a zwłaszcza między Amsterdam a Columbus, była nie oświetlona.
Biorąc pod uwagę fakt, że okolicę tę zamieszkiwali młodociani przestępcy, czy choć
jedna żarówka miała tu szansę przetrwania? Babe trzymał się jednak blisko ścian
budynków, kierując się w stronę własnego domu z brązowego kamienia. Za każdym
razem, gdy zapominał o ochranianiu zębów, nocne powietrze podrażniało nerwy i
miał wtedy ochotę zawyć z bólu. Udawało mu się jednak zachowywać samokontrolę
dzięki temu, że do obolałych miejsc przytykał język lub też zakrywał usta ręką.
Robiąc to, posuwał się bezszelestnie naprzód. Musiał wrócić do swego mieszkania -
choćby tylko na chwilę. Było to konieczne, od tego mogło zależeć wszystko. Z
drugiej strony był to najbardziej wariacki pomysł, jaki w tej sytuacji mógł mu przyjść
do głowy. Nowy Jork bowiem to miejsce, gdzie łatwo się ukryć, a jedynym miejscem,
o którym Janeway wiedział, było właśnie mieszkanie Babe'a. Gdyby Janeway
zamierzał dopaść i załatwić chłopca, zrobiłby to tam - w jego mieszkaniu, pod
warunkiem oczywiście, że Babe byłby na tyle głupi, aby tam wracać. Ale musiał
zaryzykować - niezależnie od tego, czy było to mądre, czy nie. A zresztą, niech to
wszystko szlag trafi... bo oto w pobliżu domu Babe'a stał samochód, który zaparkował
równolegle do stojącego już wcześniej koło krawężnika drugiego pojazdu. Babe
znajdował się zbyt daleko, by stwierdzić, czy w samochodzie ktoś siedzi. A może
kierowcą był jakiś pijany Latynos, któremu udało się nie wjechać w uliczny hydrant i
który zaparkował w przypadkowym miejscu, usnąwszy wcześniej przy kierownicy?
Proszę cię, okaż się pijanym Latynosem - pomyślał Babe, robiąc kilka
bezszelestnych, lecz szybkich kroków. Nigdy przedtem nie sądził, że w tak trudnych
okolicznościach potrafi poruszać się nie wydając żadnych dźwięków. Ta myśl mogła
wprawić go w dumę - tak bardzo potrzebne mu w tej chwili uczucie, pozwalające na
pokonanie strachu i odzyskanie wiary we własne siły. Zanim jednak poddał się temu
uczuciu, zrozumiał, że nie mógł przecież wydawać zbyt głośnych dźwięków biegnąc
boso. A prawda była taka, że był nadal niczym innym jak dziwną zjawą, na bosaka
biegnącą w nocy po Dziewięćdziesiątej Piątej ulicy w kierunku...
...no właśnie - w jakim kierunku? Babe stanął w pobliżu jakiegoś budynku i
wytężył wzrok, starając się dostrzec jakiś znaczący szczegół niewłaściwie
zaparkowanego samochodu. Pojazd znajdował się jednak zbyt daleko, a ciemności nie
pozwalały na właściwą ocenę sytuacji. Jedno było jednak pewne: w środku znajdował
się mężczyzna. Wyglądał na zupełnie przytomnego - po prostu siedział.
Prawdopodobnie był mężczyzną o potężnych ramionach. Kto wie - może takich jak
Karl.
A jeśli to Karl, to znaczy, że nie był sam. Janeway nigdy nie powierzyłby
ważnego zadania samemu Karlowi. A więc w pobliżu mógł się również znajdować
Erhard. Babe przypomniał sobie niedawne cierpienia i w swej wyobraźni usłyszał
nagle dochodzący gdzieś z dala głos wściekłego Szella: Choć raz zróbcie coś
samodzielnie! A więc w pobliżu musiał się również przyczaić Janeway. Każdy z nich
znalazł jakąś kryjówkę i wyczekiwał.
Babe z trudem posuwał się naprzód. Jeszcze jeden krok. I jeszcze jeden.
Zatrzymał się w momencie, gdy zaczynało mu już brakować odwagi.
Odczekał chwilę, aby przyzwyczaić wzrok do nowego otoczenia. W Nowym Jorku
mieszkały miliony dużych facetów, potworów podobnych do Karla, którzy poruszali
się ociężale po ulicach miasta i każdego ranka ochrypłym głosem wymieniali słowa
powitania, przeciskając się przez tłum zwykłych ludzi w drodze do metra.
A więc to nie był Karl. Zbyt wiele na to wskazywało.
Babe wytężył wzrok. Stanął w bezruchu i skoncentrował całą uwagę na
zaparkowanym pojeździe.
To jednak był Karl.
Czekał.
Babe bez namysłu ruszył w kierunku następnego domu z brązowego kamienia;
wśliznął się bezszelestnie na schody i znalazłszy się przy drzwiach, z całej siły
nacisnął guzik, przy którym widniało nazwisko: Melendez. Przez jakiś czas nie było
odpowiedzi, więc dzwonił dalej; przyciskał guzik kciukiem, powtarzając tę czynność
wielokrotnie - przyciskał szybkimi ruchami, następnie przez dłuższą chwilę trzymał
guzik wciśnięty, to zwalniał przycisk i znów naciskał...
...i nagle usłyszał przez domofon wrzaskliwy głos kobiety latynoskiego
pochodzenia.
- Proszę mnie wysłuchać... - wyszeptał Babe -...nie mogę mówić głośno; jeśli
to pani Melendez, chciałbym przeprosić, że przeszkadzam, ale...
Jej wrzaskliwy głos stał się jeszcze bardziej donośny.
-...chcę się widzieć z pani chłopakiem, z pani synem... - Jego znajomość
hiszpańskiego była właściwie żadna i ograniczała się w zasadzie do słowa: sangria.
Do tej pory nie zdawał sobie jednak sprawy z tego, jak bardzo jego ignorancja w tej
dziedzinie może okazać się kłopotliwa. -...Dziecko - powiedział Babe. - Młody
człowiek... ten... - Czy miał użyć słów: bairn, urchin, scion?
I tak nie miało to znaczenia. Wyrzuciwszy z siebie ostatnią serię jakichś
niezrozumiałych inwektyw, kobieta odłożyła słuchawkę.
Babe ponownie przycisnął guzik. Postanowił używać swego kciuka aż do
skutku.
Tym razem gdy kobieta ponownie podniosła słuchawkę domofonu, ryknęła na
całe gardło. Babe próbował uspokoić ją mówiąc:
- Musi pani zrozumieć; bardzo mi przykro, ale to bardzo ważna sprawa. -
Słowa te nie odniosły jednak pożądanego skutku, więc zanim kobieta odłożyła
słuchawkę, Babe nacisnął guzik z całej siły. Nagle usłyszał jakiś inny głos - ktoś, kto
również mówił po hiszpańsku, próbował przekrzyczeć głos matki. Po chwili odezwał
się w słuchawce głos szczeniaka z tarasu: - Jeśli chcesz stracić palec, dzwoń dalej.
- To ja - powiedział szeptem Babe i natychmiast odstawił palec. - No, wiesz
kto...
-...wciśniesz jeszcze raz i po palcu...
- Melendez - powiedział Babe głosem bardziej donośnym, niż zamierzał - nie
poznajesz mnie? Na rany Chrystusa, to ja. To ja. - Czując do siebie wstręt, Babe
wreszcie wykrztusił: - Laluś.
Nastąpiła chwila milczenia. Potem zapytał:
- Laluś? Ty?
- Jasne, że ja.
- Czego chcesz?
- Porozmawiać.
- Dobrze.
- W cztery oczy - powiedział Babe. Melendez wcisnął guzik domofonu i drzwi
wejściowe otworzyły się. Po chwili obaj spotkali się na półpiętrze obok mieszkania
Melendeza.
- O co chodzi? - spytał Melendez.
Babe zaczerpnął głęboko powietrza do płuc.
- Chcę, abyś okradł moje mieszkanie - odparł Babe.
Melendez spojrzał na Babe'a ze zdziwieniem.
- Natychmiast; musisz to zrobić. Jeśli nie zrobisz tego teraz, zapomnij o całej
rozmowie. Nie możesz tego zrobić sam. Przyprowadź tylu chłopaków z tarasu, ilu
tylko uda ci się znaleźć. Jeśli mają jakąś broń, niech przyniosą ją ze sobą.
- Żartujesz? Kto nie ma broni! - Po chwili zadał jeszcze jedno pytanie: - Po
co?
- Trudno to wszystko wytłumaczyć nie wdając się w szczegóły, ale sytuacja
jest taka, że są pewni ludzie, którzy - można tak określić - depczą mi po piętach i
kiedy zjawię się sam w mieszkaniu, wtedy dostaną mnie, a wolałbym tego uniknąć.
Nie sądzę, żeby chcieli zmierzyć się z wami wszystkimi.
Melendez nie mógł powstrzymać się od śmiechu.
- Laluś, masz wspaniały płaszcz przeciwdeszczowy. Nie wydaje ci się jednak,
że jest trochę za duży? - Po chwili dodał: - Hej, a to przecież pidżama - i wybuchnął
śmiechem.
- Powiedz mi tylko, czy się zgadzasz, czy nie. W tej chwili nie chcę słuchać
tych bzdur - odparł Babe.
Ta uwaga powstrzymała na chwilę śmiech Melendeza.
- Co mi z tego przyjdzie?
- Mam radio, czarno-biały telewizor w całkiem dobrym stanie, tony książek,
które możesz sprzedać - najlepiej w księgarniach w pobliżu Columbii. Na używanych
książkach robią tam niezłe interesy. Możecie oczywiście wziąć jakieś ubrania.
Zresztą, do diabła, weźcie wszystko cokolwiek nadaje się do wyniesienia; jeśli was
złapią, powiesz gliniarzom, że to ja was o to prosiłem, więc nie oskarżą was o nic.
- Kamień spadł mi z serca - powiedział Melendez. - Tak się cieszę, że o nic
nas nie oskarżą. - Potem jeszcze zapytał: - Czy wziąć coś dla ciebie?
- Przynieście moje adidasy, są pewnie gdzieś na środku pokoju.
Melendez znów zaczął się śmiać.
Babe wspomniał jeszcze o jednej rzeczy, która mu była potrzebna.
Melendez nagle przestał się śmiać.
- Drzwi są chyba zamknięte na klucz - powiedział Babe. - Miałem zamiar
poszukać zapasowego klucza, ale...
- Drzwi to żaden problem - powiedział Melendez, po czym spytał: - Ale jest
jakiś inny problem?
- To będzie niebezpieczne.
- To nie problem - odpowiedział Melendez. - Na tym polega cała przyjemność.
- Mówiąc to, uśmiechnął się.
Karl nie uśmiechał się zbyt często. Wielu ludzi sądziło, że powodem tego jest
jego brak poczucia humoru. On jednak uważał inaczej. Prawda była taka, że niewiele
rzeczy potrafiło go rozśmieszyć. Najczęściej doznawanym przez niego uczuciem było
zniecierpliwienie. Ze swymi wielkimi i umięśnionymi ramionami wyglądał ociężale -
jednak tym właśnie, co pozwalało mu utrzymać jaki taki nastrój, była ruchliwość i
aktywność. Lubił mieć dużo zadań do wykonania - niewielkich zadań, lecz takich,
które wymagały nieustannej uwagi.
Z tego czerpał przyjemność.
Siedzenie nie dawało mu zadowolenia.
Karl siedział w samochodzie. Ręce trzymał na kierownicy; głowa była
nieruchoma. Spoglądał przed siebie przez przednią szybę, to znów zerkał na wsteczne
lusterko. Takie właśnie otrzymał instrukcje od Janewaya i ze swego zadania
zamierzał wywiązać się bez zarzutu. Wiedział bowiem o tym, że z Janewayem nie ma
żartów. Kiedykolwiek Karl popełniał jakiś błąd, Janeway zawsze się o tym
dowiadywał. Zadanie, jakie miał wykonać w tej chwili, wydawało się dość absurdalne
- było tak ciemno, że niezależnie od tego, gdzie kierował wzrok, nie widział
dokładnie nic, nie wspominając już o jakimś Żydzie. Był tak pewny, że nie potrafi nic
dostrzec, że gdy za samochodem pojawiło się nagle kilku czarnuchów, przestraszył
się bardziej niż w ciągu całego swego życia.
Nie. Nagle zorientował się, że to nie czarnuchy, lecz „brązowi”. Było ich
sześciu lub może siedmiu; byli dziwacznie ubrani, a właściwie nie mieli na sobie
prawie nic. Żaden z nich nie miał skarpetek. Szli całą grupą, podążając za swym
przywódcą.
Mam nadzieję, że chodzi im o mnie - pomyślał Karl. Mam nadzieję, że
zobaczyli samotnego mężczyznę i chcą mi ukraść samochód. Spojrzał szybko na
drzwi, aby upewnić się, czy nie są przypadkiem zamknięte od środka. Miał przy sobie
jedynie nóż, ale i tak nie sądził, aby okazał się konieczny do tego, by rozprawić się z
„brązowymi”. Wystarczy złapać pierwszego z brzegu za ramię, podnieść go i rzucić
w pozostałych - trzask łamanych kości spowoduje, że uciekną w popłochu.
Grupa zatrzymała się naprzeciwko domu Żyda. Karl pomyślał przez chwilę, że
powinien wysiąść z samochodu i skłonić ich, by ruszyli dalej. Po prostu nieźle ich
nastraszyć; gdy zobaczą w ciemnościach olbrzymią postać, przestraszą się i uciekną.
Instrukcje Janewaya były, oczywiście, inne. Janeway powiedział wyraźnie:
czekać na Levy'ego; kiedy wróci, dopaść go. Jeśli się pojawi, postąpię dokładnie w
ten sposób - postanowił Karl. Tymczasem niech Erhard zajmie się „brązowymi”...
Erhard czekał na parterze i gdy zobaczył, jak młodociany gang zatrzymuje się
przed domem, natychmiast wpadł w panikę. Gdyby był bardziej sprawny fizycznie,
tego typu zadanie widziałby z pewnością chętniej. Nie potrafił jednak utrzymać
równowagi ciała, gdy był zmuszony stoczyć z kimś walkę, i jego przeciwnik miał
zawsze znaczną przewagę. Być może gdyby bardziej pracował nad sobą w
dzieciństwie, gdyby zmuszał swoje nieszczęsne ciało do większego wysiłku, kto wie -
może wyrósłby na kogoś, kto byłby postrachem otoczenia.
Ale był na to zbyt mądry. I to była jego wada. Był zbyt mądry na to, by
przywiązywać wagę do siły fizycznej, i zbyt głupi, by próbować zmienić swój
wygląd. Przypominał operatora windy towarowej lub człowieka pracującego na nocną
zmianę, który wykonuje swą pracę, otrzymuje wynagrodzenie i przed świtem ukrywa
się przed wzrokiem normalnych ludzi.
Gang był w tym momencie u drzwi na klatkę schodową budynku. Erhard
podszedł tak blisko do rogu korytarza, na ile pozwalała mu odwaga. Być może
powinien skontaktować się z Janewayem i opowiedzieć mu o wszystkim. Podobnej
sytuacji nie przewidziano jednak w planach i nie opracowano odpowiedniego systemu
sygnałów. Któż mógł zresztą przewidzieć taki rozwój wypadków? Poza tym nie
zdarzyło się jeszcze nic takiego, o czym warto było mówić Janewayowi. Ot, po prostu
kilku latynoskich nastolatków. Być może właśnie tutaj mieszkali - Portorykańczycy
mieli przecież dużo dzieci; kto wie, może te szczeniaki były potomstwem jednej
baby, ciemnej, kołyszącej biodrami i...
Jeden z członków gangu zaczął majstrować przy drzwiach.
Powinienem zawiadomić Janewaya - pomyślał Erhard. Ale jak? Aby dostać
się do Janewaya, musiałby podejść do schodów, a te znajdowały się obok drzwi. A
jeśli znajdzie się przy drzwiach w momencie, gdy któryś z nastolatków zdoła je
otworzyć - wtedy będzie zupełnie sam, zdany na łaskę tych zdradzieckich Latynosów.
- To nie moja sprawa - powiedział półgłosem Erhard. Jego zadanie polegało
na tym, by zachować ciszę i obserwować wyjście bezpieczeństwa na tyłach budynku.
Gdyby Levy próbował tamtędy dostać się do swojego mieszkania, Erhard miał
przystąpić do działania - zatrzymać go, a w razie potrzeby zabić. Erhard miał przy
sobie broń. Nie był jednak dobrym strzelcem; broń palna wywoływała tyle hałasu, a
on tego nie cierpiał. Znajdując się jednak blisko Levy'ego, potrafiłby bez trudu go
zabić. Gdyby musiał zabić Żyda, zrobiłby to - szczególnie, że sprawiłoby to
przyjemność Szellowi. Gdy Szell był zadowolony, potrafił wynagradzać
podwładnych. Gdy nie był zadowolony - mogło skończyć się ukrzyżowaniem. Ale to
było jego prawo - był przecież Christianem Szellem, żywym, działającym, i to tu, w
latach siedemdziesiątych - to przecież cud! Tacy ludzie podlegają innym regułom niż
kaleki.
Drzwi na klatkę schodową zostały otwarte.
Mój Boże, a jeśli dobiorą się do mnie? - pomyślał Erhard. Mógłby ich
zastrzelić. Przynajmniej niektórych. Ale nie wszystkich. I co wtedy zrobiliby z nim
pozostali? Bał się Portorykańczyków nawet wtedy, gdy sam podróżował metrem.
Wyobraził sobie czterech czy pięciu ludzi, którzy chcąc pomścić śmierć swoich braci,
kopią jego kalekie ciało, rozrywając je na kawałki. Nie mógł znieść myśli o tym, co
mogłoby się stać. Janeway. Janeway. Erhard myślał teraz wyłącznie o nim. Janeway
zarządzał całą akcją; Janeway wiedziałby, co należy zrobić.
Członkowie gangu - zachowując maksymalną ciszę - zaczęli wchodzić na górę
po schodach.
Na twarzy Erharda pojawiły się kropelki potu. Przetarł czoło, nasłuchując
kroków, które stawały się coraz głośniejsze. Dzięki Bogu, podjęcie ostatecznej
decyzji nie należało już do niego. W tym momencie był już to problem Janewaya...
Janeway stał w ciemnościach, w najbardziej odległym od mieszkania Levy'ego
miejscu na korytarzu, i sądził, że to kroki policjantów. Myśl ta wcale nie napawała go
niepokojem. Być może to Levy przyprowadził policjantów - i ta myśl nie
wyprowadzała go z równowagi. Po pierwsze dlatego, że był z Dywizji i potrafiłby to
w każdej chwili udowodnić. Po drugie, tej nocy, w tym właśnie miejscu, został
wydalony jeden z ludzi Dywizji. A więc nikogo nie zdziwiłoby, gdyby człowiek ten
pozostał na miejscu i czekał na odpowiednią chwilę, aby zemścić się na swym
koledze - były to częste przypadki również w pracy policji. A gdyby Levy wystąpił z
jakimś melodramatycznym oskarżeniem - cóż, miał do tego prawo. Przeszedł przez
istne piekło, rodzony brat umarł niedawno w jego ramionach. Czy ktokolwiek mógłby
się normalnie zachowywać po przeżyciu takiej nocy?
Kroki stawały się coraz lepiej słyszalne.
Sześciu - pomyślał Janeway, natężając słuch. Później usłyszał coś, co jakby
zakłóciło rytm stawianych kroków i opierając się na doświadczeniu, doszedł do
słusznego wniosku, że było ich siedmiu. I z pewnością nie byli to policjanci. Siedmiu
policjantów nie potrafiłoby zachować takiej ciszy, wykonując zadanie, z którego
mogli czerpać jakieś uboczne dochody.
A więc siedmiu - ale kim byli?
Janeway poczuł się lekko zaniepokojony. Był człowiekiem bardzo bystrym;
potrafił działać w sytuacjach krytycznych sprawniej niż ktokolwiek inny. W Dywizji
nie miał konkurenta w dziedzinie szybkiego reagowania na niespodziewane
okoliczności.
A więc kim było tych siedmiu?
W tej chwili znajdowali się piętro niżej.
Z każdą sekundą zbliżali się do miejsca, gdzie wyczekiwał Janeway.
Kim byli? Brak odpowiedzi na to pytanie zaczynał doprowadzać Janewaya do
wściekłości. Frustracja i złość były silniejsze niż poczucie zagrożenia. Ale cóż miał
robić - sytuacja, w jakiej się obecnie znalazł, była zaskakująca i nie miał czasu, by się
do niej odpowiednio przygotować. Poza tym tylko w tym miejscu mógł szukać
Levy'ego. To logiczne, że Levy wróci do mieszkania po jakieś swoje rupiecie. Być
może będzie to z jego strony niezbyt mądre, lecz jednocześnie nie pozbawione
pewnej logiki. Chłopiec był w kiepskim stanie, zmaltretowany i okaleczony, i nie
można było oczekiwać, że będzie postępował racjonalnie.
Kim było tych siedmiu, do jasnej cholery?
Gdy wreszcie pojawili się, Janeway rozdziawił usta.
Siedmioro dzieci?
Jeszcze raz spojrzał w ich stronę. Nie, to nie dzieciaki, wcale nie, po prostu
chłopcy niskiego wzrostu, prawdopodobnie w wieku od czternastu do osiemnastu lat.
Portorykańczycy, gang Portorykańczyków. Ale co tu robią, do diabła?
Ich przywódca, jakby czytając w myślach Janewaya, przystąpił natychmiast
do wyważania drzwi do mieszkania Levy'ego.
Janeway przypatrywał się temu wszystkiemu, dochodząc jednocześnie do
wniosku, że nie ma pojęcia, co tu się właściwie dzieje. Nawet odpowiednio
zaprogramowany komputer miałby trudności z rozwiązaniem tej zagadki, Janeway
natomiast nie posiadał prawie żadnych danych. Postanowił więc podejść bliżej. Zrobił
to bezszelestnie, by wykorzystać moment zaskoczenia - był przecież sam. Jedyny
pomysł, jaki przyszedł mu w tej chwili do głowy, to odesłać ich do wszystkich
diabłów.
- Słuchajcie, chłopcy - powiedział, wyjmując pistolet w taki sposób, aby mu
się mogli dobrze przyjrzeć. - Spływajcie stąd, i to natychmiast.
Wszyscy odwrócili się w jego stronę - lecz nie przywódca grupy. Jemu
właśnie przyglądał się cały czas Janeway, gdyż z nim mogło mu przyjść zmierzyć się
w walce. Gdy unieszkodliwi się przywódcę, szaraczki uciekną w popłochu.
Przywódca grupy, który majstrował przy drzwiach, odwrócił się powoli do
Janewaya. Spojrzał na mężczyznę, później na jego pistolet. Potem jeszcze raz spojrzał
Janewayowi prosto w oczy.
- Włóż go sobie do dupy, skurwielu - powiedział.
No cóż, Janeway musiał przyznać, że nie takiego zachowania oczekiwał od
przywódcy grupy, który wrócił w tej chwili do swego poprzedniego zajęcia, zupełnie
ignorując mężczyznę z pistoletem i uznając cały incydent za zupełnie trywialny.
Dwóch chłopaków z gangu wyciągnęło pistolety - co prawda nie takie jak
broń Janewaya, którą widuje się tylko na sobotnich seansach filmowych - lecz w tej
sytuacji nie było sensu ryzykować. Gang miał nad Janewayem przewagę liczebną i
żaden z jego członków nie sprawiał wrażenia, aby w choć najmniejszym stopniu
doznał uczucia strachu. Przywódca grupy otworzył wreszcie drzwi i wszyscy weszli
do mieszkania Levy'ego.
Janeway przeszedł obok drzwi i pędem zbiegł po schodach. Pozostając na
miejscu, marnowałby jedynie czas. Z Levym będą się musieli rozprawić nad
jeziorem. Nie było to najlepsze rozwiązanie, gdyż do tego czasu zrobi się już jasno, a
najodpowiedniejszą scenerią dla śmierci była, ciemność. Janeway zrobił, co mógł,
wykorzystał wszystkie możliwości. A więc sytuacja znajdzie swe rozwiązanie nad
jeziorem. Teraz wszystko zależało od Elsy - to ona ściągnie tam Levy'ego.
26
Przed wejściem do apteki Kaufmana Babe zawahał się. Prawdopodobnie
dochodziła szósta i zaczynało się już powoli rozjaśniać. Wszystko wokół stawało się
coraz lepiej widoczne - Babe również. Spojrzał w stronę ulicy Czterdziestej
Dziewiątej, a potem w kierunku Lex, by upewnić się, czy nie grozi mu jakieś
niebezpieczeństwo.
Paranoja!
Zachowywał się dokładnie tak, jakby na nią cierpiał, przemykając się o świcie
po ulicach miasta, ubrany w przyciasny przeciwdeszczowy płaszcz i sportowe buty.
Nie miał się jednak czego obawiać - apteka Kaufmana, tak powszechnie znana, nie
była miejscem, gdzie dokonywano napadów lub porywano ludzi. Pracownicy apteki
byli poza tym przyzwyczajeni do obsługiwania klientów w przeróżnych porach. Babe
nabrał głęboko powietrza do płuc, starając się trzymać głowę prosto. Powiew wiatru
podrażnił jednak jego zęby, wywołując okropny ból. Babe nie zachowywał się jak
paranoik - był po prostu zupełnie wyczerpany. Od czasu gdy zjawił się u niego Doc,
nie zmrużył oka. A kiedy to było? Czy to było?...
Mój Boże, czy to możliwe, że minęły dopiero dwadzieścia cztery godziny od
momentu, gdy z ciemności wyłoniła się postać brata ze słowami: Nie zabijaj mnie,
Babe? Czy to możliwe, że od jego śmierci minęło tak niewiele czasu?
W oknie wystawowym apteki znajdował się zegar, który wskazywał godzinę
5.51. Babe miał więc wystarczająco dużo czasu, by wejść do środka, kupić olejek
goździkowy - po to właśnie tu przyszedł - i zdążyć na spotkanie z Elsą, która miała
czekać na zewnątrz. Babe wszedł do apteki i znajdował się już w połowie drogi do
stoiska z lekami, gdy nagle stanął jak wryty.
A jeśli okaże się, że jest potrzebna recepta?
Babe zawahał się chwilę, stanąwszy przy stoisku z żywnością, którego lada
przylegała do jednej ze ścian sklepu. Czy to symptomy paranoi? Nie - ponieważ
niezależnie od tego, jakie były składniki olejku goździkowego, środek ten wywoływał
uczucie odrętwienia; jeśli tak było, to znaczy, że był to narkotyk, a kupowanie tych
ostatnich bez recepty było verboten, przynajmniej tych o silnym działaniu. A tak
działał olejek goździkowy, który niedawno prawie całkowicie uśmierzył ból zęba. Nie
był więc to środek w rodzaju aspiryny.
Muszę wymyśleć jakąś wiarygodną historyjkę, którą opowiem aptekarzowi -
pomyślał Babe. Już wiem: mam receptę, ale zostawiłem ją w portfelu, który
zapomniałem wziąć ze sobą.
To nie najlepszy pomysł. Aptekarz mógłby wtedy powiedzieć: Proszę iść do
domu po receptę.
W takim razie zostałem okradziony. Tak, to wspaniały pomysł. Miałem
receptę, lecz po drodze zaatakowało mnie kilku narkomanów - wzięli receptę wraz z
maszyną do pisania i kolorowym telewizorem.
Ten pomysł jest naprawdę dobry. Nie należy jednak upiększać faktów - może
lepiej nie wspominać o maszynie do pisania i telewizorze. Zostałem okradziony - i na
tym koniec. Wymyśliłem to na poczekaniu, ale niech mnie piekło pochłonie, gdybym
sam w to nie uwierzył.
Pewny siebie Babe podążył w kierunku stoiska z lekami i gdy był już prawie
na miejscu, nagle zrozumiał, że nie pomoże mu żadna wymyślona historyjka.
Aptekarz nie uwierzy w ani jedno słowo. Gdy bowiem Babe zbliżył się do stoiska,
spostrzegł, że mężczyzna za ladą uśmiecha się w dość osobliwy sposób. Aptekarz
ruszył nagle z miejsca i Babe odkrył - lecz za późno! - że on kuśtyka.
A więc na Babe'a czekał Erhard.
Babe dokonał raptownego zwrotu, chcąc wybiec z powrotem na ulicę.
Tymczasem zza sklepowych półek wyszedł Karl, który zagrodził mu odwrót.
A więc to już koniec. To koniec. Babe oparł się zrezygnowany o ladę.
-... źle się pan czuje? - spytał Erhard.
Babe spojrzał na mężczyznę, który wyszedł zza lady i utykając szedł w jego
stronę. Nie był to głos Erharda i nie mógł być, gdyż mężczyzna ten nie był Erhardem,
lecz innym przedstawicielem kulejących tego świata, malutkim, nieszczęsnym
człowieczkiem zatrudnionym na nocną zmianę, który kulał tak jak Erhard. Babe
odwrócił się w stronę półek z książkami, gdzie przed chwilą zagrodził mu drogę Karl.
Stał tam otyły stary facet, który przeglądał różne tytuły. Był niewątpliwie duży, lecz
Karla przypominał w tym samym stopniu co John Wayne Antony Quinna. To pewne,
że grozi mi paranoja - pomyślał Babe. Nie. Nie grozi mi - już jestem paranoikiem.
Gwałtownie nabrał powietrza do płuc, celowo podrażniając przednie zęby.
Nagły ból przywrócił zmysłom normalną władzę. Ból nie ustąpił jednak szybko i
Babe próbował go uśmierzyć siłą woli, mrugając jednocześnie oczami. Cierpienie
było jednak jedyną rzeczą, dzięki której był w stanie uporządkować myśli.
- Czy mógłbym dostać trochę olejku goździkowego?
- Olejku goździkowego, olejku goździkowego - powtórzył mężczyzna. - Do
czego jest panu potrzebne to kiepskie lekarstwo?
- Chodzi o ząb - wyjaśnił Babe.
- Domyślam się, że nie po to, by wymalować bidet, mój chłopcze. Chcę przez
to powiedzieć, że w sprzedaży są lepsze środki.
- Proszę mi jednak dać olejek goździkowy - powiedział Babe. Była godzina
5.56.
Aptekarz pokuśtykał z powrotem za ladę.
- Pozwolę sobie zaprezentować krople od bólu zębów stosowane przez
Czerwony Krzyż. - Mówiąc to, położył na ladzie pojemnik z lekarstwem. - Moim
skromnym zdaniem to dużo lepszy środek.
- Wezmę jednak olejek goździkowy - nalegał Babe.
- Proszę posłuchać: otóż ten pojemniczek zawiera olejek goździkowy, plus
inne magiczne składniki, plus - szczególnie na to proszę zwrócić uwagę - wykałaczki
i waciki. A więc wystarczy nałożyć wacik na wykałaczkę, wacik zanurzyć w eliksirze
i wszystko to przytknąć do ubytku w zębie, i voila - ból znika jak za dotknięciem
różdżki czarodziejskiej.
- Proszę mi dać sam olejek goździkowy - nalegał Babe, zastanawiając się
jednocześnie nad tym, jak długo jeszcze będzie musiał powtarzać swą prośbę małemu
kulawemu mężczyźnie.
- A więc wziął pan pod uwagę tylko olejek goździkowy? - odparł aptekarz. -
Niektórzy ludzie bardzo cenią ten środek i zachowują mu absolutną wierność. -
Mówiąc to, położył na ladzie buteleczkę.
Babe wziął lekarstwo, zapłacił za nie, po czym ruszył w kierunku wyjścia.
Wyjrzał przez drzwi na ulicę.
Elsa zaparkowała na przystanku autobusowym, po przeciwnej stronie ulicy,
silnik był na chodzie. Dziewczyna miała na sobie ten sam czarny lśniący płaszcz
przeciwdeszczowy co wtedy, gdy spotkali się po raz pierwszy.
Babe otworzył buteleczkę z lekarstwem, nalał kilka kropli na palec
wskazujący, natarł sobie obolałe miejsca, powtórzył tę czynność jeszcze raz i gdy w
nacieranych miejscach zaczął powoli tracić jakiekolwiek czucie, zamknął buteleczkę,
włożył ją do kieszeni i wybiegł ze sklepu. Elsa zobaczyła go z daleka i przez okno
samochodu wystawiła ramiona w powitalnym geście. Po chwili oboje stali na środku
ulicy, obejmując się. Babe przerwał tę czułą scenę, okrążył szybko samochód i
wskoczył do środka. Tym razem trwali w uścisku do chwili, gdy usłyszeli za sobą
klakson autobusu. Elsa z żalem wyzwoliła się z objęć Babe'a, położyła ręce na
kierownicy i ruszyła.
- Usiądź bliżej - powiedziała łagodnie. - Odpocznij.
Babe przysunął się bliżej i położył głowę na ramieniu dziewczyny, a
właściwie na czarnym materiale jej płaszcza.
- Jestem zmęczony - powiedział.
- Za chwilę wszystko będzie już dobrze. Będziemy tacy szczęśliwi - wiem to
na pewno.
- Jesteś dla mnie najbardziej kojącym lekarstwem.
- Czy podoba ci się samochód? W zamian za ten wóz musiałam niemal oddać
własne ciało. Mam nadzieję, że ci się podoba.
- Jest bardzo ładny - odparł Babe mrużąc oczy.
- Nade mną mieszka mężczyzna, któremu się bardzo podobam - przynajmniej
było tak do niedawna. Nie wiem, czy tak jest nadal, ale kiedy zadzwoniłeś,
natychmiast przyszedł mi do głowy pomysł, aby go zbudzić. Powiedziałam, że jest mi
potrzebny samochód. Spytałam, czy mógłby mi wyświadczyć przysługę i pożyczyć
wóz.
- Co chciał w zamian?
- To oczywiste. Wydaje mi się, że tego właśnie chciał, choć nie jestem pewna.
Rozmawialiśmy bardzo taktownie i oboje byliśmy zaspani. Wytłumaczę ci, dlaczego
pomyślałam akurat o tym mężczyźnie. Powiedziałeś mi przez telefon, że chcesz
pojechać w jakieś zaciszne miejsce, w którym mógłbyś spokojnie pomyśleć. Otóż
facet, do którego należy samochód, posiada również dom nad jeziorem i pomyślałam,
że właśnie tam moglibyśmy pojechać.
- Nad jeziorem?
- Tak, mały dom nad jeziorem, oddalony o około godzinę jazdy stąd. Jest tam
kilka innych domów oraz przystań. To naprawdę piękne miejsce. Facet zaprosił mnie
tam kiedyś na weekend. Czułam się jak w wagonie metra. Wokół mnie pływały
motorówki; ludzie jeździli na nartach wodnych. Taki zgiełk panuje tam jednak tylko
w lecie. Gdy zaczyna się wrzesień, okolica ta niemal z dnia na dzień zupełnie
pustoszeje. W czasie weekendów przyjeżdża co prawda trochę ludzi, lecz w taki dzień
jak dziś jest tam cicho i spokojnie. Proponuję, abyśmy tam pojechali.
- Dobrze - wymamrotał Babe, mrugając oczami.
- Odpoczywaj - powiedziała szeptem Elsa.
Babe nadal trzymał głowę na ramieniu dziewczyny; w tej chwili zamknął oczy
i przez moment przekonany był o tym, że będzie w stanie wypełnić jakże miły rozkaz
Elsy i przynajmniej przez kilka sekund zrelaksuje się. Nagle jednak dały o sobie znać
kłopoty żołądkowe, a jego stan ducha był teraz połączeniem napięcia i smutku. Babe
już wcześniej czuł potrzebę okazania żalu po śmierci brata. Miejsce i czas nie były
najbardziej fortunne - czy miał jednak wybór? Zaczął szlochać, a z jego zmęczonych
oczu trysnęły łzy, mocząc dwa przeciwdeszczowe płaszcze - jego własny i Elsy.
Przez chwilę nie widział dokładnie nic.
Po chwili odzyskał kontrolę nad swymi uczuciami równie szybko, jak ją
stracił. Na koniec zaczerpnął tylko gwałtownie powietrza do płuc, jakby dla
podkreślenia, że spełnił obowiązek wobec brata. Rzeczywiście to zrobił.
Okazał przecież żal, choć nie w taki sposób, aby zadowolić tym Boga. Nagle
zdał sobie sprawę z tego, że Elsa przygląda mu się wzrokiem, który wyraża strach.
- Czy dobrze się czujesz?
Skinął głową.
- Na pewno?
Ponownie skinął głową.
- A więc wszystko w porządku?
- To tylko zmęczenie.
- Tak.
Objęła go ramieniem i przytuliła.
- Niedługo będziemy nad jeziorem. I będzie cudownie...
Krajobraz okazał się rzeczywiście cudowny. Gdy znaleźli się na miejscu, było
kilka minut po siódmej i słońce padało ukośnie na taflę wody. Przez jakiś czas
jeździli po okolicy i Babe miał okazję przekonać się, że wokół panowała absolutna
cisza. Przyroda jakby zamarła w bezruchu. Spod kół samochodu unosiły się jedynie
tumany kurzu. Babe otworzył okno. Do środka wdarły się odgłosy przyrody. Takich
dźwięków Babe nie słyszał od momentu, gdy kilka miesięcy temu zamieszkał na
Manhattanie.
Elsa zjechała drogą dojazdową prowadzącą do miejsca przeznaczenia i
zatrzymała samochód.
- To chyba ten dom - powiedziała wysiadając z auta. - Przynajmniej taką mam
nadzieję. Wiem, gdzie facet chowa klucze. - Weszła po schodach na ganek, podeszła
do rynny i pochyliła się. - Myślę, że połowa okolicznych mieszkańców trzyma klucze
w rynnie - powiedziała rozbawiona. Babe odwzajemnił uśmiech. Z pewnymi
kłopotami Elsa otworzyła frontowe drzwi, weszła do środka, po czym wyskoczyła
szybko na zewnątrz. - Zapach stęchlizny - stwierdziła.
Babe wysiadł z samochodu.
- Zostaw otwarte drzwi, wpuścimy trochę świeżego powietrza. - powiedział. -
Przejdźmy się nad jezioro.
Skinęła głową, zeszła po schodach, wyciągnęła do niego rękę i razem ruszyli
w kierunku jeziora. Słońce świeciło teraz jaśniej. Ustał wiatr i odgłosy natury stały się
lepiej słyszalne. Elsa uśmiechnęła się i spojrzała w stronę, skąd przyjechali. Babe
wskazał dom.
- Czy to dom Szella? - zapytał.
- Zella? - powtórzyła dziewczyna. Pochyliła głowę, jakby nie całkiem pewna,
czy dobrze usłyszała nazwisko.
- Nie udawaj - powiedział Babe. - Jesteś w to wszystko wplątana. Nie wiem,
na czym polega twoja rola i jakie im świadczysz usługi, ale wiem, że pracujesz dla
nich.
Elsa potrząsnęła głową i uśmiechnęła się.
- Nie mam żadnych podstaw, aby tak twierdzić, ale po prostu wiem, że jesteś
w to zamieszana. Chyba rozumiesz, co chcę powiedzieć? Nie zrobiłaś fałszywego
kroku, nie popełniłaś żadnego błędu - nic z tych rzeczy. Skąd wiem? Janeway
tłumaczył to kiedyś w następujący sposób: po jakimś czasie zaczynasz intuicyjnie
wyczuwać, jak postąpi ta druga osoba, zaczynasz przenikać na wskroś jej umysł.
- Janeway? - przerwała Elsa. To nazwisko również było jej obce.
- Mówię - krzyknął Babe - o dwojgu bardzo znanych ludziach. George'u
Szellu i Elizabeth Janeway. Nikt, kto ma nadzieję zjednać sobie moje serce, nie może
być analfabetą - a ty się tak właśnie zachowujesz.
- Przepraszam - odpowiedziała i mocno ścisnęła go za rękę. Następnie
spojrzała na niego wzrokiem pełnym czułości.
- Jesteś bardzo zmęczony i bardzo zabawny, i zależy mi na tobie.
- Mój brat mnie kochał - odrzekł Babe.
- Wiem. Przeżyłeś okropne chwile.
- Naprawdę mnie kochał. Kochał mnie bardzo, ale nie więcej niż ja jego.
Kochaliśmy się jak cholera i wiesz, co powiedział, kiedy wybiegłaś z „Lutece”?
Powiedział, że powinienem o tobie zapomnieć, ponieważ mnie nie kochasz i chcesz
mnie wykorzystać. Ja zaprzeczyłem mówiąc, że to gówno prawda. Nie miał przecież
podstaw, żeby tak sądzić. I wiesz, co odpowiedział? Wiesz, co powiedział? Pamiętaj
o tym, że byliśmy gotowi umrzeć za siebie... a więc powiedział, że jesteś wspaniała, a
więc musiałaś mnie wykorzystywać, bo z jakiego innego powodu mogłabyś mnie
kochać... Czy możesz sobie wyobrazić, jak bardzo mnie to zraniło? Wiem, że nie
jestem bożyszczem kobiet, członkiem ligi Tyrone'a Powera, ale czy potrafisz
zrozumieć, jak można się poczuć, słysząc takie słowa od kogoś, kto cię kocha? To
była istna tortura! W końcu uznałem, że się myliłem: brat mnie nie kochał, w
przeciwnym razie nie zraniłby mnie tak bardzo, nie byłby tak okrutny... Kiedy umarł,
kiedy wykrwawił się w moich ramionach, wtedy zrozumiałem, że jednak nie myliłem
się przedtem, zrozumiałem, że mnie kochał. A więc gdy spytał, czy mogłabyś mnie
kochać naprawdę, wiedział, że mnie wykorzystujesz, jakimś dziwnym sposobem to
wiedział. Nie dodał nic więcej, to była jakby zakodowana wiadomość. I wtedy
zebrałem w myślach wszystkie fakty: ukryłaś swe niemieckie pochodzenie. Szell
również jest Niemcem; przypomniałem sobie, jak nagle wstałaś w parku w tym akurat
momencie, gdy zostaliśmy zaatakowani. Teraz udaje ci się błyskawicznie znaleźć
faceta z samochodem i opuszczony dom. To wszystko nic nie znaczy i żaden sąd nie
potraktowałby tych dowodów poważnie, ale wiem, że jesteś w to wszystko
zamieszana - i Doc też o tym wiedział. A więc jeszcze raz cię pytam: czy ten dom
należy do Szella?
- George'a Szella? Nie sądzę. Ktoś musiałby o tym wiedzieć, nie uważasz?
- Co zrobiłaś dla Szella?
Elsa westchnęła.
- To przestaje być zabawne, Tom. Skończ już z tym wreszcie.
- Gdzie jest Janeway?
Potrząsnęła tylko głową.
- Czy ten dom należał do Szella?
- Tom, nie mogę ci powiedzieć czegoś, czego nie wiem. Uwierz mi, proszę.
- Kiedy tu przyjadą?
Elsa potrząsnęła głową.
- Co zrobiłaś dla Szella?
- Nic.
- Kiedy mają się zjawić?
Elsa zrozumiała wreszcie, że Babe nie da za wygraną i powiedziała cicho:
- Niedługo.
- Och - westchnął Babe. - To dobrze. W porządku. - Stali razem blisko siebie
na malutkim pomoście w ciepłych promieniach słońca. Prawda wyszła wreszcie na
jaw - nie cała, z pewnością nie, lecz Babe dowiedział się najważniejszego. W tej
chwili potrafił myśleć tylko o Gatsbym, który wreszcie znalazł się w domu Daisy.
Całe towarzystwo przygotowywało się do wyjazdu za miasto, a później gdzieś dalej -
wyjazdu, którego finał miał się okazać tragiczny. Daisy, która była wtedy w
towarzystwie swego męża Toma, spojrzała na Gatsby'ego i powiedziała: - Jesteś taki
zimny, zawsze jesteś taki zimny. - Tom i wszyscy inni zrozumieli wtedy, że Daisy
kocha Gatsby'ego. Okropna podróż z Shafter's na niebieską łąkę nie była zupełnie
bezowocna.
Babe i Elsa zawrócili w kierunku opuszczonego domu, który wyglądał niczym
nawiedzany przez duchy dom z obrazów Wyetha.
- Należał do jego siostry - powiedziała Elsa, wskazując dom. - Później, po jej
śmierci, domem zajmował się ojciec Szella. Spędzał tu weekendy. Ta okolica,
pobliskie jezioro przypominały mu własny dom. - Elsa znów spojrzała gdzieś w dal.
- Jak myślisz, co ich mogło zatrzymać?
Elsa wzruszyła ramionami.
- Chcą się po prostu upewnić, czy nie jechała za tobą policja.
Babe musiał się w tym momencie uśmiechnąć. Nikt nie zrozumiałby, że
zależy mu teraz tylko na jednym: pragnął odbyć tę ostatnią próbę. Chciał być zdany
wyłącznie na samego siebie. Ostateczne rozstrzygnięcie - sukces czy porażka nie
miały już wielkiego znaczenia.
- Nie będzie policji - stwierdził Babe. Szli dalej, zbliżając się do domu.
- Co dla niego robiłaś?
- Przede wszystkim byłam kurierem. Brylanty wędrowały z banku do stolicy,
a następnie do Szkocji, gdzie gruby antykwariusz przeprowadzał transakcję. Ja
zawoziłam pieniądze do Paragwaju i jeśli to było konieczne, zamieniałam na inną
walutę. Potem przekazywałam gotówkę Christianowi.
- Świetna praca: niezbyt uciążliwa, wiele podróży.
- Tak właśnie musiało się to odbywać.
- Czy Szell zabił mojego brata?
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
- Chcesz przez to powiedzieć, że tak?
Milczała.
Weszli do domu, przeszli do salonu i wyjrzeli przez okno. Daleko na
horyzoncie pojawił się samochód.
- To oni? - spytał Babe.
- Sądzę, że tak.
Babe skinął głową.
Odległość dzieląca samochód od domu zmniejszała się z sekundy na sekundę.
Babe odczuł w tym momencie nagły i dotkliwy ból zębów. Sięgnął ręką do
obu kieszeni płaszcza, by odzyskać pewność siebie. W lewej znajdowało się pudełko
z nabojami, w prawej - pistolet ojca, naładowany i gotowy do oddania strzału. Babe
był dobrym strzelcem. Nie - był świetnym strzelcem. Uzbrojony w pistolet ojca czuł
się jak Daniel Boone. Ale miał wszelkie prawo, by tak się właśnie czuć - odkąd
przestał być małym chłopcem, spędził przecież tysiące godzin ćwicząc strzelanie w
jakiejś opętańczej nadziei pomszczenia śmierci ojca.
W tym momencie obiekt zemsty zbliżał się nieuchronnie; miały się oto spełnić
wszystkie dawne życzenia Babe'a. Christian Szell był tuż tuż. Za chwilę człowiek ten
zginie - pod warunkiem, że Babe wykaże wystarczająco dużo odwagi. Nie zależało
mu jednak na tym, aby zabić Szella własnymi rękami, nie myślał nawet o tym zbyt
dużo. Ważne było to, aby Szell przestał być niebezpieczny - dostatecznie dużo
wyrządził już zła. Choć może zabrzmieć to dziwnie, był odpowiedzialny za śmierć
zarówno H.V., jak i Doca. Zabił H.V. - to bez znaczenia, że morderca i ofiara żyli w
innych okresach i na różnych kontynentach. Szell był przecież nazistą, a jeśli szuka
się czarnego charakteru, człowieka winnego, to czy można dokonać lepszego
wyboru? To on musiał zabić Doca. Babe pragnął, aby tak właśnie było. Któż inny
mógł to zrobić? Przecież nie dupki w rodzaju Karla i Erharda - z takimi Doc
rozprawiłby się nie wyjmując nawet ręki z kieszeni. Babe stał teraz nieruchomo,
wpatrzony się w przybliżający się samochód. Zdawał sobie sprawę, że w tym
błogosławionym dniu mają wreszcie spełnić się wszystkie jego życzenia. I w tym oto
wspaniałym dniu nagle poczuł, że opuszcza go odwaga.
Nie mógł na to nic poradzić - jego niedawna determinacja przerodziła się w
niepewność i strach.
Babe niemal słyszał bicie własnego serca. Był świetnym strzelcem, potrafił
trafić do najmniejszego nawet celu - nigdy jednak nie strzelał do żywego ciała. Nagle
zrozumiał, że gdy zostanie otoczony przez wszystkich: Szella, Janewaya, Erharda,
Karla i Elsę, zachowa się tak samo, jak zwykł to robić w sytuacjach gdy czuł się
przyparty do muru - zrobi z siebie głupka, postąpi jak tchórz... gdyby nie okazał się
tchórzem i wszedł do pokoju ojca z wypracowaniem na temat wełny, H.V. żyłby do
dziś i...
...Kochany Boże, choć jeden raz nie pozwól na to, bym zbyt wiele myślał. Idę
polować na zwierzęta, pozwól, abym sam był zwierzęciem. Nigdy o to nie prosiłem i
nie będzie powodu, abym o to prosił w przyszłości - a więc tym razem, choć jeden
raz, proszę.
Ból zęba stał się nie do wytrzymania. Babe sięgnął ręką do kieszeni,
wyciągnął z niej buteleczkę z olejkiem goździkowym i z całej siły cisnął nią o
najbliższą ścianę.
Elsa aż podskoczyła z przerażenia. Była zupełnie zdezorientowana na widok
stłuczonego szkła i rozlanej zawartości butelki.
- Środek przeciwbólowy - wyjaśnił Babe. Po chwili pomyślał jednak:
Oszczędzaj gardło, niech myśli, że jestem wariatem. Po chwili przyszła mu do głowy
inna jeszcze myśl: - Zapomnij o niej, teraz staraj się oddychać, po prostu oddychać. -
Wciągnął gwałtownie powietrze do płuc, celowo podrażniając odsłonięte nerwy
zębów. Gdyby nie ciężki oddech Babe'a, w pokoju panowałaby absolutna cisza. Babe
nadal nabierał głęboko powietrze do płuc. Było to bardzo bolesne, jeden Bóg wie, jak
bardzo - ale konieczne. Jeśli zamierzał zrealizować swój plan, musiał mieć
sprzymierzeńca - tym sprzymierzeńcem mógł być jedynie nieznośny ból.
27
Samochód poruszał się dość powoli. Mogło się wydawać, że jedzie na
wycieczkę krajoznawczą. Elsa milczała, przyglądając się przestraszonej twarzy
Babe'a.
Samochód znalazł się wreszcie na prowadzącej w dół drodze dojazdowej i
zaparkował tuż za autem Elsy. Przez chwilę nikt nie wysiadał. W środku samochodu
nie było żadnych oznak ruchu. Po pewnym czasie otworzyły się drzwi i wysiadł Karl,
a za nim Erhard i Janeway. Babe odwrócił się raptownie do Elsy, chwycił ją mocno za
ramiona i spytał:
- Gdzie Szell? Jest tylko trzech. Gdzie on?
Elsa wzruszyła ramionami.
Babe wlepił oczy w samochód i wyczekiwał, modląc się o to, by w
promieniach słońca pojawił się nagle Szell. Wszystko na próżno - samochód był już
pusty; Szell nie przyjechał. Ale gdzie mógł być? Nie mógł przecież pójść po brylanty,
ponieważ żaden bank nie był o tej porze otwarty. Poza tym i tak nie dobierze się do
brylantów, ponieważ w wypadku czyjejś śmierci plombuje się sejfy bankowe do
czasu wyjaśnienia przez władze wszystkich okoliczności. Tak było również wtedy,
gdy zmarł H.V. - rodzina nie miała dostępu do jego konta i przez dłuższy czas nikomu
nie wolno było niczego ruszać. Nie znaczy to wcale, że w banku znajdowało się w
ogóle cokolwiek cennego.
- Czy Szell czeka w banku? W którym banku?
- Nic nie wiem - powiedziała Elsa. Chciała jeszcze coś dodać, lecz
powstrzymał ją widok pistoletu Babe'a - Nie boję się - powiedziała.
- Zaczniesz się bać - odparł Babe i gestem ręki wskazał na ganek. Dziewczyna
ruszyła szybkim krokiem. Tuż za nią podążył Babe. Ręka, w której trzymał pistolet,
była mokra od potu.
- Dzień dobry! - zawołał Janeway. Stał między Karlem i Erhardem i uśmiechał
się tak szeroko, jak chyba nigdy przedtem.
Babe przyglądał się im w milczeniu.
- Moglibyśmy przyłączyć się do was i pogawędzić - powiedział Janeway.
Babe'owi znów przyszedł na myśl Gatsby i jego domowe przyjęcie z przeróżnymi
rozrywkami, zabawami, kanapkami.
- Jest uzbrojony - powiedziała Elsa. - Ma pistolet.
- W dzisiejszych czasach człowiek nie może się czuć zbyt bezpiecznie -
stwierdził Janeway, z którego twarzy nie znikał uśmiech.
- Czemu nie nazwiesz mnie „starym druhem”? - spytał Babe.
Janeway ruszył z miejsca. Szedł powoli, lecz nie było wątpliwości, że kieruje
się w stronę ganku.
- To moja ulubiona powieść. Czy twoja również? - spytał. Za Janewayem
ruszyli Karl i Erhard. Babe nie reagował. Gdy mężczyźni podeszli bliżej, Babe
rozkazał im, by się zatrzymali.
Janeway posłuchał natychmiast. Jego towarzysze postąpili tak samo.
Babe zawahał się.
- Czekamy na dalsze instrukcje - powiedział Janeway. - Chcesz, abyśmy
zrobili trzy wielkie kroki do przodu? - Na twarzy Janewaya znów pojawił się ten
charakterystyczny uśmiech.
Babe nie wiedział, co dalej robić. Nie znał reguł gry, w której przyszło mu
uczestniczyć. Mógł użyć broni i być może wyeliminowałby z walki jednego z
przeciwników, ale zostałoby jeszcze dwóch, a on - w nie znanym sobie miejscu -
mógł liczyć jedynie na siebie. Być może jednak tak właśnie należało postąpić - po
prostu zacząć strzelać na oślep. Miał zakładniczkę i to było prawdopodobnie
korzystne. Ale czy powinien posłużyć się dziewczyną? Gdyby to zrobił, czy
przyniosłoby to jakiś efekt?
- Z pewnością są lepsze sposoby spędzania czasu - wtrącił Janeway.
- Lubię czekać - odparł Babe. Skłamał, gdyż w rzeczywistości nie cierpiał
tego. Zauważył jednak, że Janewayowi taka sytuacja najwyraźniej nie odpowiadała, a
więc z punktu widzenia Babe'a była korzystna.
Karl okazywał zdenerwowanie, mrucząc coś pod nosem; Janeway rzucił mu
gniewne spojrzenie.
- Powiedz Karlowi, żeby się uspokoił. Będą tu za pięć minut - stwierdził Babe.
Zanim padło pytanie: „kto ma przyjechać za pięć minut?”, Babe sam na nie
odpowiedział: - Policjanci. - Był z siebie prawdziwie dumny. Jego przeciwnicy brali
przecież pod uwagę taką ewentualność - dlaczego więc nie wzmóc ich podejrzeń?
Każda próba zmącenia spokoju w szeregach wroga stawiała Babe'a w lepszej sytuacji.
Była to jednak prawda - Babe nie ustępował w niczym swemu bratu.
- On mówił, że nie będzie policji - wtrąciła Elsa.
- I mówiłem prawdę - powiedział Babe. - A może mi nie wierzysz?
Erhard zaczął nerwowo przestępować z nogi na nogę, wpatrując się w drogę
dojazdową do domu. Karl znów zaczął coś mruczeć pod nosem, zwracając się do
Janewaya, lecz ponownie został przez niego ofuknięty.
- Nie mam zegarka. Czy ktoś zna dokładny czas? - zapytał Babe.
- Nie wierzę, żeby przyjechała tu policja - stwierdził Janeway.
Babe skinął głową.
- W tym jednym zgadzam się z tobą: ja też w to nie wierzę. - Uśmiechnął się
do Janewaya. Miał nadzieję, że jego uśmiech był promienny.
Nastąpiła chwila ciszy, po której miało dojść do decydującej rozmowy.
Janeway zapytał:
- No dobrze, ile chcesz? Czy możemy wejść do środka i omówić warunki? -
Mówiąc to rozłożył ramiona. Gdyby chciał w tym momencie chwycić za broń,
znalazłby się w niekorzystnej sytuacji. Podobny gest uczynili dwaj pozostali
mężczyźni.
- Czy to ma znaczyć, że mogę wam ufać?
- Właśnie tak.
Babe wskazał drogę pistoletem i wraz z Elsą zaczął wycofywać się w kierunku
salonu. Robił tak do momentu, gdy znalazł się w rogu pokoju, najbardziej oddalonym
od okien. Pierwszy do środka wszedł Janeway, ciągle trzymając rozłożone ramiona.
Tuż za nim Karl, a na końcu Erhard, który zamknął drzwi.
- Rozumiesz, oczywiście - zaczął Janeway - że moje prawo podejmowania
decyzji jest ograniczone; gdybym nawet sam chciał przystać na wyższą cenę, nie
mogę tego zrobić, ponieważ tylko Szell...
- Skończ z tym wreszcie, o jakich warunkach chcesz rozmawiać? - przerwał
Janewayowi Babe. - Chciałeś wejść do środka tylko po to, by wykończyć mnie
szybciej.
- Dlaczego nas wpuściłeś? - spytał Janeway.
- Ponieważ znajdujecie się teraz wszyscy w zasięgu broni - odparł Babe,
odpychając od siebie Elsę. Pistolet jego ojca był w tej chwili gotowy do strzału.
Janeway uważnie przyjrzał się chłopcu.
- Przykro mi - powiedział wreszcie. - Mam poważne wątpliwości, czy
nadajesz się do roli, którą odgrywasz.
- Świetnie strzelam - odpowiedział Babe. Zorientował się jednak, że jego
słowa nie trafiają nikomu do przekonania. Jednocześnie poczuł, że ręka, w której
trzyma pistolet, jest zupełnie spocona, jego serce znów wali jak młot, twarz pobladła,
a w dodatku zaczyna mu się kręcić w głowie.
- Ależ to prawda! - powiedział z naciskiem. Słowa te zostały wypowiedziane
zbyt głośno, aby mogły być uznane za wiarygodne. Babe szybko to zrozumiał, ale cóż
miał zrobić - słów tych nie mógł już przecież odwołać.
- Nie będzie żadnej policji - stwierdził Janeway. - W przeciwnym razie nie
wpadałby w panikę.
- Przekonasz się, że przyjadą - odparł Babe. - Wyobrażam sobie twoją minę,
sukinsynu, gdy cię aresztują, potem przyjdzie kolej na Szella i całą resztę. - Babe
dyszał ze zdenerwowania.
Janeway zrobił pół kroku do tyłu.
- Nie będziemy nic robić, poczekamy cierpliwie - powiedział bardzo cicho. -
Prawda, Erhard? Nie musimy nic robić, czy mam rację, Karl? Będziemy spokojnie
czekać, mając oczy i uszy szeroko otwarte. A ty, Elsa, odsuń się trochę na bok,
widzisz, że chłopak ma problemy z oddychaniem.
Wysoka i szczupła postać Babe'a znalazła się teraz w samym rogu. Prawda
była brutalna: tracił kontrolę nad biegiem wypadków. Choć miał pistolet - swą cenną
broń - wszystko zaczynało się wymykać. Wiedział o tym zarówno on, jak i jego
przeciwnicy. Dla osób znajdujących się w salonie nie było już tajemnic.
- Określę swoje warunki - powiedział stanowczo, lecz jednocześnie niezbyt
głośno, pamiętając o niedawno popełnionym błędzie.
- Ależ proszę, słuchamy - ponaglał go Janeway. Ich spojrzenia skrzyżowały
się.
On wie, pomyślał Babe. On wie, jaka jest różnica między strzelaniem do
tarczy a strzelaniem do żywych ludzi; wie, czym jest miazga zęba, wie, czym jest
przeraźliwy krzyk i umieranie. Ja tego nie wiem.
- Moje warunki są następujące: chcę mieć Szella. Chcę tylko wiedzieć, skąd
odbierze brylanty i kiedy. I jeszcze jedno: po moim odjeździe nie ruszycie się stąd
przez godzinę.
- Przyjmujemy te warunki - powiedział bez namysłu Janeway. - Są to warunki
do przyjęcia. Mam jednak wątpliwości co do jednego: czy możesz być pewny, że
będziesz miał nad nami godzinę przewagi? Mam jednak propozycję: wypuścisz
powietrze z kół naszego samochodu i pojedziesz drugim - to będzie najlepsza
gwarancja. Naprawa kół zajmie co najmniej godzinę. Takie rozwiązanie powinno
zadowolić wszystkich. Co o tym myślisz?
- Myślę, że... - zaczął Babe, lecz nagle Janeway wrzasnął: - Nie! - Do
działania bowiem przystąpił Karl. Sam chciał się rozprawić z Babem; to na niego
spadnie cały splendor zwycięstwa - nie na gadułę Janewaya ani też skomlącego
Erharda. Karl ruszył jak burza w kierunku stojącej w rogu szczupłej postaci Babe'a,
który widząc, co się dzieje, próbował jeszcze bardziej cofnąć się w kierunku ściany.
Karl rozcapierzył palce swych potężnych rąk, którymi zamierzał dosięgnąć szyi
Babe'a. Od triumfu dzieliły go już niemal milimetry, gdy nagle kula z pistoletu Babe'a
ugodziła go prosto w oko. Karl zawył z bólu, straciwszy równowagę wpadł na ścianę
i osunął się po niej na podłogę. Babe wykonał w tym czasie serię raptownych uników
wiedząc, że atak przypuści teraz Janeway. Poczuł jednocześnie, że jego ruchy,
niegdyś takie niezgrabne, stały się w tej chwili swobodne i pełne gracji; nie był już
lalusiem, nabrał pewności siebie, zrozumiał, że śmiercionośna broń w jego ręku
stanowi ogromne zagrożenie dla otaczających go wrogów. W tym momencie
spostrzegł Erharda, który kierował się w stronę drzwi. Babe nacisnął spust - Erhard
wydał okrzyk podobny do tego, jaki przedtem zademonstrował Karl, i padł na
podłogę. Został więc tylko Janeway, co nie oznaczało, że rozprawienie się z nim
będzie łatwym zadaniem. Janeway znajdował się bowiem w ruchu, trzymając pistolet,
który choć jeszcze nie wycelowany w Babe'a, był w każdej sekundzie gotowy do
strzału. Czy mierzyć w nadgarstek, czy w serce? Celować w broń przeciwnika, jak
robił to Lone Ranger, czy też próbować zupełnie sparaliżować jego ruchy? Babe nie
był zdecydowany, jednak strzelił, trafiając przeciwnika w brzuch. Nie powstrzymało
to jednak Janewaya, więc Babe oddał następny strzał - tym razem Janeway padł na
podłogę, wypuszczając z ręki pistolet. Ciągle się jednak ruszał i Babe zaczął się
zastanawiać, czy wyeliminowanie go z walki jest w ogóle możliwe. Strzelił więc raz
jeszcze i wtedy spostrzegł, że Erhard doszedł do siebie. Strzelił w jego stronę mając
nadzieję, że zrobił to celnie, bo oto Elsa rzuciła się nagle w stronę pistoletu Janewaya.
Babe musiał ją jakoś powstrzymać, gdyż odkrył, że ma już pusty magazynek. Nie
było jednak czasu na załadowanie broni i Elsa miała przez chwilę przewagę. Była
jednak dziewczyną, a on - maratończykiem. Dobiegł więc do miejsca, gdzie leżał
pistolet, i zanim Elsa zdołała go dosięgnąć, kopnął go i natychmiast pobiegł za
toczącą się po podłodze bronią. Chwycił pistolet i celując prosto w twarz Elsy zaczął
powoli naciskać spust.
- Nie... nie... Jezu!... - wrzasnęła.
- Bank... Bank Szella powiedział Babe.
- Nie wiem...
W drugiej części pokoju leżał jęczący Erhard, którego kulawa noga
wykrzywiła się w nienaturalny sposób. Nie opodal Erharda leżał krwawiący Janeway.
Babe zwrócił się do Elsy:
- Ty kłamliwa suko, wiesz, dobrze wiesz i wszystko mi powiesz; powiesz mi
albo cię zabiję.
Dziewczyna odpowiedziała wrzaskliwie:
- I tak mnie zabijesz! - na co Babe odparł podobnym tonem:
- Niech mnie szlag trafi, jeśli nie masz racji, ale i tak mi wszystko powiesz.
Jej twarz nie była w tym momencie śliczna; Elsa była przerażona, ale wreszcie
wykrztusiła:
- Madison... róg Madison i Dziewięćdziesiątej Pierwszej.
Dla Babe'a byłaby to wspaniała wiadomość - teraz mógłby naprawdę
triumfować - gdyby nie fakt, że Janeway jeszcze żył i w tej chwili chwycił go za
kostki nóg. Babe poczuł, że traci równowagę, i gdy zaczął strzelać do Janewaya,
spostrzegł czołgającego się po podłodze Erharda. Nie przestawał strzelać, ale brutalna
prawda była taka: skończyła się cudowna passa, teraz miał nastąpić koniec - jakby
wszyscy martwi sprzysięgli się przeciwko niemu. Babe zastanowił się, gdzie są
pozostali, gdzie Doc i stary H.V. - jeden ze skronią ociekającą krwią, drugi z
rozprutymi wnętrznościami... Dlaczego i oni nie przyszli teraz po niego? Zrobili to
przecież wszyscy inni. Cały wszechświat krwawił, cały wszechświat krwawił i
wszystko sprzysięgło się nagle przeciwko niemu, doprowadzając go do upadku...
28
Szell wędrował wśród Żydów z uczuciem fascynacji i zadowolenia.
Nigdy przedtem nie przypuszczał, że istnieje coś, co można nazwać
brylantowym bazarem. Było jednak takie miejsce. Istniało w całej swej etnicznej
glorii, rozciągając się od Piątej do Szóstej Alei, wzdłuż ulicy Czterdziestej Siódmej.
Szell stał na chodniku, trzymając swobodnie walizkę. Nagle odwrócił się i ruszył w
przeciwnym kierunku.
Nawet bank na rogu Czterdziestej Siódmej i Piątej to Bank Izraela. Zupełnie
logiczne - pomyślał Szell. Bank miał swą siedzibę właśnie tam dlatego, aby
przedstawiciele Narodu Wybranego, wyczerpani całodziennym targowaniem się z
klientami, nie musieli wędrować zbyt daleko.
A nazwy - Boże, cóż. za nazwy: Giełda Brylantów, Giełda Biżuterii, Giełda
Jubilerów, Centrum Handlu Brylantami, Brylantowa Wieża, Galeria Brylantów,
Brylantowa Podkowa. A każde z tych miejsc przypominało swym wyglądem dużą
stajnię; w każdym było całe mnóstwo malutkich straganów, a każdy stragan roił się
od Żydów - popychających się nawzajem, głośno zachwalających swój towar,
polujących na klienta. Między dużymi magazynami znajdowały się mniejsze sklepy -
mniejsze, ale lepsze sklepy jubilerskie. Szell miał zamiar zajrzeć później do kilku z
nich, by zasięgnąć języka i zdobyć pewne informacje. Zauważył, że niektóre były
zamknięte na klucz i aby dostać się do środka, należało zadzwonić. Dźwięk
towarzyszący otwieraniu drzwi był charakterystycznym akcentem ulicy Czterdziestej
Siódmej, na której koloryt składały się także delikatesy z salami w oknach
wystawowych, jak również młodzi mężczyźni w okrągłych czapeczkach i starzy
mężczyźni z długimi brodami.
Planując rychły powrót w to samo miejsce, Szell wolnym krokiem doszedł do
Szóstej Alei, wsiadł do taksówki i pojechał w kierunku przeciwnym do centrum
miasta, gdzie znajdował się jego bank. Wiedział, że bank będzie otwarty, jednak nie
zamierzał jeszcze wchodzić do środka. Głównie z dwóch powodów. Po pierwsze jego
samolot do Ameryki Południowej odlatywał dopiero o siódmej, więc chodzenie przez
dłuższy czas po ulicach miasta z walizką pełną brylantów byłoby wielce ryzykowne.
Oraz ze względu na Scyllę.
I to był powód drugi. Czy Scylla zamierzał go okraść, a jeśli tak - czy jego
plan był nadal aktualny? Gdyby Szell był na miejscu Scylli, zrobiłby to na pewno.
Czy jest ktoś, kogo nie skusiłaby jedna z największych nielegalnie powstałych fortun
- szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że potencjalna ofiara kradzieży nie mogłaby
liczyć na pomoc policji?
Czy istniało jakieś niebezpieczeństwo?
Taksówka wyjechała z Central Parku przy Dziewięćdziesiątej i skierowała się
w stronę stawu. Szell poprosił kierowcę, by wjechał w Madison. Tam właśnie, na
rogu Dziewięćdziesiątej Pierwszej, znajdował się piękny, zbudowany z czerwonej
cegły budynek banku.
Szell starał się teraz skupić.
Miał fenomenalną pamięć - zapamiętywał ułożenie figur na szachownicy
równie dobrze, jak układ siekaczy w jamie ustnej; zapamiętywał ludzkie nosy, ręce,
specyficzne kolory. Kazał kierowcy obwieźć się po dzielnicy banków. Wyglądając
przez okno samochodu, próbował zapamiętać wszystkie charakterystyczne szczegóły
górnego odcinka ulicy East Side. Podobną przejażdżkę odbył w tej okolicy dwie
godziny wcześniej, kilka minut po ósmej, i w tej chwili porównywał ze sobą różne
sytuacje i sceny z życia ulicy, jakie podczas obu tych tur zarejestrował jego umysł.
Czy pod sklepieniem budynku - zażywając promieni słonecznych siedziała ta sama
stara kobieta w towarzystwie tej samej pielęgniarki? Czy ubrania robotników
drogowych przy ulicy Dziewięćdziesiątej Drugiej nie wyglądały na zbyt mało zużyte?
Czy wśród przechodniów na ulicach nie było tych samych twarzy co za pierwszym
razem? Czy odźwierni stojący przed wejściem do budynków zachowywali się
naturalnie? Czy przechodzący listonosze nie zdradzali oznak zdenerwowania?
Dosłownie nic nie mogło ujść uwagi Szella. Było tak zawsze - dlaczego teraz miałoby
być inaczej?
Szell skończył objazd dzielnicy banków i był zadowolony w takim stopniu, w
jakim było to możliwe. W miejscach przez które przejeżdżał, nie działo się nic
szczególnego - przynajmniej tak mu się wydawało.
Nigdy jednak nie opierał swych sądów na powierzchownych wrażeniach.
Zapłacił kierowcy na rogu Dziewięćdziesiątej Trzeciej i Lexington, wysiadł z
samochodu, poczekał, aż taksówka zniknie z pola widzenia - i wsiadł do następnej, by
pojechać z powrotem na „brylantowy bazar”.
Chciał się bowiem dowiedzieć, czy nazywanie zawartości bankowego
depozytu jedną z największych nielegalnie powstałych fortun na świecie było
uzasadnione, czy też było to jedynie pobożne życzenie.
Nie miał pojęcia, jaką wartość przedstawiały obecnie brylanty.
Kiedyś to wiedział. Wiedział to bardzo dobrze, lecz było to jakby w innym
życiu i innym kraju. Teraz, gdy miał wreszcie zobaczyć swoją fortunę, bardzo pragnął
znać przynajmniej jej przybliżoną wartość. Od tej wiedzy zależało całe jego przyszłe
życie - oraz poziom tego życia. Z tego właśnie powodu wracał na ulicę Czterdziestą
Siódmą. Było wiele pytań, na które chciał uzyskać konkretną odpowiedź. Dlatego,
gdy znalazł się z powrotem na brylantowym bazarze i płacił taksówkarzowi,
odczuwał o wiele większe podniecenie niż wtedy, gdy jechał tam po raz pierwszy.
Oddalił się od Piątej Alei, niosąc swobodnie swą walizkę. Po chwili dotarł do
dwóch sklepów, które uprzednio wybrał spośród wielu innych. Pierwszym z nich był
sklep Katza. Postanowił, że zacznie od pytań dotyczących niewielkich okazów, a
więc najpierw zapyta o wartość brylantów jednokaratowych. Gdyby bowiem zaczął
od razu dowiadywać się o wielkie okazy, wzbudziłby podejrzenia. Nacisnął klamkę w
drzwiach sklepu Katza. Były zamknięte na klucz. Nad guzikiem dzwonka znajdował
się napis: nacisnąć. Szell nacisnął guzik. Rozległ się brzęczyk i drzwi otworzyły się.
I pomyśleć, że wszyscy ci ludzie uważali Niemcy za okropny kraj.
- Chciałbym obejrzeć jednokaratowy brylant - Szell zwrócił się do malutkiego
mężczyzny, który niemal w podskokach podbiegł do lady.
Człowieczek zaskoczył go pytaniem:
- Dlaczego?
- Ponieważ... - zaczął Szell, lecz zorientował się, że mówi z niemieckim
akcentem.
- Po-nieważ - powtórzył typowo po amerykańsku, lecz w tej dzielnicy taki
sposób mówienia również nie był zbyt mile widziany. Szell zastanawiał się, czy
malutki mężczyzna zauważył jego obcy akcent.
- Bo jeśli pan tylko ogląda, niech pan pójdzie popatrzeć na wystawy. Ale jeśli
jest pan naprawdę zainteresowany, jeśli chce pan nabyć okaz najwyższej jakości, jaki
można znaleźć w tej części miasta, to zwrócił się pan do właściwego człowieka.
- Ile taki brylant mógłby kosztować? - zapytał Szell, potakując głową.
Wiedział bowiem, że wszystkie jego brylanty były okazami najwyższej jakości.
- Zanim panu odpowiem, musimy iść do obiektywnego rzeczoznawcy, którego
znam. I jeśli on panu nie powie, oddam brylant prawie za darmo. Poszukam sobie
nowego szwagra. - Mówiąc to zaśmiał się.
- Proszę o jedno - odparł Szell - chciałbym tylko wiedzieć, jaka jest wartość
jednokaratowego brylantu.
- Chwileczkę... chwileczkę... przywlókł się pan tu do mnie, żeby tylko
zobaczyć, teraz chce pan wiedzieć, ile kosztuje. Pieniądze to śmieci, ja sprzedaję
prawdziwą wartość. Kiedy porozmawia pan z rzeczoznawcą - pracuje piętro wyżej -
przekona się pan, że jestem tym człowiekiem, którego pan szukał, a nie jakimś
naciągaczem. No więc?
Zachowanie samokontroli kosztowało Szella wiele wysiłku. Od ponad
trzydziestu lat przyzwyczaił się do tego, że jego rozkazy są wykonywane
natychmiast. Bezczelność tego Żydka przechodziła wszelkie wyobrażenie. Zadano
mu proste pytanie, a on nie udziela natychmiastowej odpowiedzi.
Szell odwrócił się i wyszedł. Znalazłszy się na ulicy, ruszył w kierunku
Szóstej Alei.
Przyciśnięcie guzika.
Brzęczący dźwięk.
Otwarte.
Większość ścian wewnątrz była pomalowana na niebiesko. W środku
znajdowało się tylko dwóch mężczyzn - jeden stał odwrócony tyłem, był otyły i
spocony; drugi natomiast - ten który podszedł od razu do Szella, miał wygląd
prawdziwego dżentelmena - mały wąsik, ubiór dobrany do koloru wnętrza sklepu.
- Słucham pana.
Szell postanowił mówić z akcentem brytyjskim.
- Interesuje mnie wartość jednokaratowego brylantu.
Mężczyzna z wąsikiem uśmiechnął się.
- To tak, jakby spytał pan o cenę obrazu. To zależy od wielu rzeczy.
- Obchodzimy z żoną dwudziestopięciolecie ślubu. Wiem, że to srebrne gody,
ale widzi pan, ona uwielbia brylanty. Byłbym skłonny jeszcze trochę poczekać, ale
brylantowe gody obchodzi się dopiero po sześćdziesięciu latach i szans na to, by
doczekać tej chwili, nie oceniam zbyt wysoko. Pomyślałem więc, że mógłbym zrobić
żonie niespodziankę. Rozumie pan, o co chodzi?
- Powiem panu, jaka może być rozpiętość cen. Prawdopodobnie uda się panu
znaleźć w tej okolicy jednokaratowy brylant o wartości jedynie trzystu pięćdziesięciu
dolarów. Ja mam do sprzedania okaz za cztery tysiące. Jaką więc cenę byłby pan
skłonny zapłacić?
- Cztery tysiące - odpowiedział Szell. Był trochę poruszony, gdyż nigdy
wcześniej nie zaprzątał sobie głowy tak niewielkimi sumami.
Sprzedawca pochylił się nad ladą.
- To bardzo mądra decyzja, proszę pana. Należy zawsze kupować towar
najwyższej jakości. Brylanty to najlepsza inwestycja, ich cena zawsze idzie w górę,
zwłaszcza tych cenniejszych. Takich nigdy nie ma w nadmiarze i popyt na nie nigdy
nie maleje. Dam panu przykład: piękny okaz trzykaratowy osiąga dziś cenę co
najmniej osiemnastu tysięcy. Przed końcem tego roku jego wartość wzrośnie do
dwudziestu pięciu tysięcy.
Szell pokiwał głową, starając się uporządkować w myślach wszystkie te
liczby, co nie było łatwe, gdyż gruby mężczyzna rozmawiał akurat przez telefon i
mówił coraz bardziej podniesionym głosem.
- Rozumiem, Arnie - mówił mężczyzna do słuchawki. - Arnie, na Boga,
znamy się przecież od dwudziestu lat. Chryste, wiem, że jest Żydówką. Oczywiście,
że chce mieć duży kamień. Powiedz mi tylko, ile byłbyś skłonny dać? Dwanaście?
Czy dałbyś dwanaście? Jeśli zgodzisz się na dwanaście, mogę wybrać coś, co
przyprawi ją o zawrót głowy. Daj mi znać jeszcze dzisiaj, Arnie. - Gdy tęgi
mężczyzna odłożył słuchawkę i odwrócił się, Szell pomyślał: - Mój Boże, mój Boże!
Znam tego Żyda, był moim pacjentem w obozie!
Gruby mężczyzna stanął wyprostowany i przyjrzał się Szellowi.
Wtedy nie był taki otyły. Musiał być silny. W przeciwnym razie nie
przeżyłby. Z pewnością pracował u Kruppa lub w I.G. Farben. Chryste, ilu moich
byłych pacjentów chodzi po tych ulicach?
Gruby mężczyzna przypatrywał się teraz uważnie Szellowi.
Szell wiedział, że powinien natychmiast uciekać. Nie mógł jednak tego zrobić,
po prostu nie mógł. Tego właśnie obawiał się bardziej niż czegokolwiek innego -
spotkania w biały dzień ofiary swojej obozowej działalności.
- Wydaje mi się, że pana znam - powiedział gruby mężczyzna. - Pańska twarz
wydaje mi się znajoma.
- Mam nadzieję, że poznaliśmy się już wcześniej. Uwielbiam takie
nieoczekiwane spotkania - odparł Szell czysto brytyjskim akcentem. Wyciągnął
prawą rękę. - Hesse, bardzo mi miło. - Gruby mężczyzna podał mu rękę. Szell
uścisnął również rękę mężczyzny z małym wąsikiem. - Hesse, miło mi pana poznać.
Christopher Hesse, być może był pan w naszym sklepie w Londynie - w sklepie mojej
żony i moim.
- To nie było w Londynie - odparł otyły mężczyzna.
- No cóż, jesteśmy tam od połowy lat trzydziestych. Wiadomo - Hitler;
jesteśmy Żydami i postanowiliśmy wyjechać w momencie, gdy było to jeszcze
możliwe. Nasi przyjaciele ochrzcili nas mianem histeryków, ale mimo wszystko
wyjechaliśmy. Przez wszystkie te lata prowadziliśmy sklep, w którym sprzedajemy
niemal wszystko. Nasz sklep znajduje się niedaleko Islington. To w tej chwili modne
miejsce - inaczej niż wtedy, gdy tam osiedliśmy na stałe. Wówczas jednak nie było
nas stać na nic więcej. Nie chcę się przechwalać, ale interesy idą nam całkiem nieźle.
- Szell wypowiedział to wszystko bardzo brytyjskim akcentem - bardziej chyba
brytyjskim, niż gdyby mówiła to sama królowa. Skutek był jednak widoczny i Szell
poczuł się dumny: z twarzy grubego mężczyzny znikły wszelkie oznaki
podejrzliwości.
- Zawsze chciałem wybrać się do Londynu - wtrącił mężczyzna z małym
wąsikiem.
- Ależ proszę to zrobić - odpowiedział Szell. - I kiedy pan przyjedzie, proszę
się z nami koniecznie skontaktować. Sklep nazywa się Hesse of Islington. Proszę
obiecać, że będzie pan pamiętał.
- Oczywiście - odpowiedział mężczyzna z wąsikiem. - Chciałby pan coś
obejrzeć?
- Chyba tak. Muszę tylko dyskretnie wysondować opinię mojej pani. Cztery
tysiące to dość znaczna suma.
- Czy mam to dla pana zatrzymać?
- To dobry pomysł - odpowiedział Szell, po czym uśmiechnął się, wziął swoje
pakunki i wyszedł ze sklepu. Idąc chodnikiem, mijał mężczyzn w kapeluszach,
starców o wyglądzie uczonych, właścicieli straganów. Na ulicy utworzył się korek.
Robiło się gorąco. Szell spojrzał na zegarek: już dawno minęła jedenasta. Ponieważ
postanowił pójść do banku możliwie jak najpóźniej, miał jeszcze kilka godzin na to,
by pospacerować po ulicach i jak najdokładniej zarejestrować w umyśle szczegóły
życia Manhattanu. Musiał przyznać Amerykanom, że było to niezwykłe miejsce:
drapacze chmur, małe, wąskie uliczki, budynki ze strzelistymi dachami.
Przechadzając się w pobliżu Szóstej Alei, Szell usłyszał nagle słowo: Engel. Na
początku nie był pewny, czy dźwięk ten dochodził z jakiegoś sklepu muzycznego, czy
też był produktem jego wyobraźni. Gdy jednak usłyszał to słowo ponownie, zdał
sobie sprawę, że nie było to słowo: Engel, lecz der Engel. Mocniej zabiło mu serce i
poczuł się nieswojo, gdyż głos - był to głos kobiety - przerodził się w tej chwili w
głośny wrzask: - Der weisser Engel, der weisser Engel! Od czasów Oświęcimia nikt
nie nazwał Szella Białym Aniołem. Odwrócił głowę i zobaczył ją: znajdowała się po
przeciwnej stronie ulicy Czterdziestej Siódmej; była pochylona, o wyglądzie starej
wiedźmy. Wskazując jedną ręką na Szella, a drugą przyciskając kurczowo do piersi,
kobieta krzyczała wniebogłosy: - Der weisser Engel... Szell... Szell... - choć nie
potrafiła utrzymać nieruchomo swej diabelskiej ręki, nie było wątpliwości, że
wskazuje nią właśnie na Szella. Przez chwilę Szell zamarł w bezruchu, ponieważ
przechodnie reagowali na krzyk kobiety. Jednak nie Latynosi, którzy szli w swoją
stronę, jakby nic szczególnego się nie działo; nie reagowali również czarni - cóż ich
to mogło obchodzić, że stara obłąkana kobieta wykrzykuje słowo, które mogło się
kojarzyć ze słowem rell, czyli sprzedawanie. Na starą kobietę nie zwracali również
uwagi młodzi Żydzi, najwidoczniej pochłonięci własnymi sprawami...
...Na krzyk kobiety zwrócił jednak uwagę stary brodaty mężczyzna:
- Szell?... Szell jest tutaj?...
...Potem rozległ się głos innego starego mężczyzny:
- Gdzie jest Szell?...
...Wtedy odezwała się niezwykle niskim głosem ogromna kobieta:
- On nie żyje... Szell nie żyje... żaden z nich nie żyje...
- Nein, nein - krzyczała nadal kobieta o wyglądzie wiedźmy, wskazując
palcem: - Der weisser Engel ist Hier!
Ulica Czterdziesta Siódma była w tym momencie bliska eksplozji.
Szell ruszył ponownie w kierunku Szóstej Alei, pamiętając, aby iść bardzo
powoli. Gdyby zaczął biec, natychmiast by się tym zdradził. Gdyby biegł,
oznaczałoby to, że musi mieć ku temu jakiś powód - a tym powodem, rzecz jasna,
byłoby to, że został rozpoznany przez starą kobietę jako wielki Christian Szell. Nie
było jednak powodu do paniki; musiał po prostu przechytrzyć Żydów, którzy nie
znali przecież jego wyglądu. Niektórzy znali - jego twarz pamiętał gruby mężczyzna
w sklepie; rozpoznała go również wiedźma po przeciwnej stronie ulicy. W oczach
wszystkich innych Szell był jednak kimś obcym. Większości z nich znane było z
pewnością jego nazwisko. Niektórzy mogli widzieć kiedyś jego twarz. Jednak tylko
nieliczni potrafiliby rozpoznać w tym łysym mężczyźnie Christiana Szella.
Chyba żeby zaczął nagle biec.
Spokojnie, spokojnie - rozkazał Szell samemu sobie.
Do Szóstej Alei było już blisko. Zupełnie blisko. Za sobą słyszał jednak
odgłosy, które napawały go coraz większym strachem. Jego nazwisko wykrzykiwano
w tym momencie na całym brylantowym bazarze. Wszyscy Żydzi zostali nagle
ogarnięci strachem - pociechą mogło być dla nich to, że mieli teraz tak wielką
przewagę liczebną. Wszyscy zastanawiali się, czy to prawda, czy to możliwe, że Szell
żyje, że jest tu - w Ameryce? Każdy z nich zadawał sobie teraz pytanie: a może to ja
będę tym, który go złapie?
Jeszcze wolniej - Szell wydał rozkaz samemu sobie. Jesteś turystą, możesz
czuć się bezpiecznie, nie ma powodu do pośpiechu.
- Ucieka! - krzyknęła stara czarownica. - Widzicie? Widzicie?
Szell obserwował w tej chwili właścicieli sklepów, którzy wyglądali przez
okna i drzwi, zaalarmowani nagłą wrzawą.
Uśmiechnął się przyjaźnie do otyłej damy, która stała w drzwiach swego
sklepu jubilerskiego.
- Cóż za dzień! Tres belle, czyż nie? - powiedział Szell najlepszą
francuszczyzną, na jaką było go stać. Starał się przy tym zachowywać tak, jakby za
jego plecami nic się nie działo.
- Co to za hałasy? - spytała duża kobieta.
Szell w typowo francuski sposób wzruszył ramionami.
- To jacyś szaleńcy - odparł.
Kobieta uśmiechnęła się.
W porządku - pomyślał Szell. Nie przegrasz, jeśli tylko nie wpadniesz w
panikę. A więc powoli. Tylko powoli.
- Ja go zatrzymam! - wrzasnęła stara wiedźma. Szell bezwiednie odwrócił swą
łysą głowę. Gdyby zaczęto go ścigać, sytuacja zmieniłaby się radykalnie. Wiedźma
wybiegła na ulicę krzycząc:
- Przejście, zróbcie przejście! - Kobieta była stara i powolna w ruchach, więc
można było oczekiwać, że kierowcy przejeżdżających samochodów zdążą
zahamować swe pojazdy - i tak się faktycznie stało. Jednakże jeden z samochodów,
choć zahamował tak ostro, że pisk opon wywołał u przechodniów dreszcze, wpadł w
poślizg i lekko potrącił starowinę. Kobieta utrzymała się przez moment na nogach, po
czym upadła. Nie została ranna, gdyż leżąc już na jezdni wydała z siebie okrzyk
bardziej donośny niż wszystkie dotychczasowe:
- Głupcze... głupcze... kto teraz go zatrzyma? - Słowa te skierowane były do
kierowcy, który wyskoczył z samochodu i podbiegł do leżącej kobiety, by pomóc jej
wstać. Tymczasem Szell kontynuował przechadzkę, dochodząc wreszcie do Szóstej
Alei, gdzie poczuł się już zupełnie bezpiecznie. Zadowolony z takiego obrotu
sytuacji, skręcił w kierunku przeciwnym do centrum i szedł spokojnie dalej,
zostawiając gdzieś daleko za sobą histerię i zgiełk ulicy Czterdziestej Siódmej, a więc
sprawy - taką miał nadzieję - które należały już do przeszłości. A może nie? Być
może zjawi się policja i przesłucha starowinę - i uwierzy w jej opowieść lub nie. Ale
na to Szell nie miał już wpływu.
Może mieć wpływ tylko na jedno: samego siebie. I jest tylko jedna rzecz,
którą można zrobić: coś, czego nikt nie oczekuje.
Policjanci sądziliby zapewne, że Szell ma przy sobie pistolet. Nie było tak
jednak teraz ani nigdy przedtem. Po pierwsze dlatego, że nigdy nie chciał posiadać
umiejętności posługiwania się bronią palną - miał zostać dentystą, a w tym zawodzie
pistolety są bezużyteczne. To prawda, uczył się kiedyś strzelać, lecz szybko odkrył,
że w tej dziedzinie wykazuje zupełny brak talentu. Nienawidził hałasu, jaki
towarzyszy strzelaniu. Poza tym odrzut broni palnej po oddaniu strzału powodował,
że Szell nigdy nie trafiał do celu. Fakt, że nie nosił przy sobie pistoletu, wcale nie
oznaczał jednak, że nie był uzbrojony.
Miał przecież Przecinacz.
Po prostu Przecinacz. Jeśli potraktować ten przedmiot jako zwykły nóż, Szell
nie dokonał w tej dziedzinie żadnego odkrycia - noże istnieją przecież od czasów, gdy
przestaliśmy być ziemnowodnymi zwierzętami. Przecinacz nie był jednak zwykłym
nożem, lecz narzędziem, które było tworem wyrafinowanej inteligencji Szella.
Zawsze nosił tę broń przywiązaną do przedramienia. Wystarczył jeden błyskawiczny
ruch i w prawej ręce pojawiało się nagle niebezpieczne ostrze gotowe do zadania
ciosu. Narzędzie miało masywną rękojeść, a jego ostrze było osadzone głęboko w
drewnianej obudowie i miało spiczasty koniec, tak ostry jak igła strzykawki. Tylko
jedna krawędź ostrza przeznaczona była do zadawania ciosów - druga była gruba i
masywna. Wystarczyło więc zadać cios z rozmachu, by - zależnie od okoliczności -
rozciąć na pół brzuch przeciwnika lub poderżnąć mu gardło. Szell uwielbiał w swej
broni jedno: w porównaniu z okropnym hałasem towarzyszącym oddawaniu strzału
Przecinacz działał bezszelestnie.
A więc można było oczekiwać, że Szell będzie miał przy sobie broń palną.
Można się było również spodziewać, że będzie uciekał.
On tymczasem, zachowując niewiarygodny wprost spokój i kontrolę zarówno
nad swym ciałem, jak i umysłem, postanowił, że zostanie tam właśnie, gdzie się w tej
chwili znajduje. Wiedział bowiem, że jego potencjalni tropiciele będą pewni jednego:
przy pierwszej nadarzającej się okazji Szell spróbuje uciec na drugi kraniec miasta -
wskoczy do taksówki, pojedzie metrem, zrobi, co będzie w jego mocy, by zniknąć z
pola widzenia.
Szósta Aleja okazała się miejscem dość ponurym, a w dodatku wysokie
budynki nie przepuszczały słońca. Szell zawrócił więc i ruszył z powrotem w
kierunku Piątej Alei. Był już w połowie drogi, gdy zobaczył niewielki plac skąpany w
promieniach słońca. Podszedł bliżej i aż westchnął ze zdumienia, bo oto przed jego
oczami roztaczał się wspaniały widok: w ten wyjątkowo ciepły dzień po znajdującym
się poniżej poziomu ulicy lodowisku jeździł tłum łyżwiarzy. Szell stanął przy
balustradzie i obserwował wirujące figury.
Niewiarygodne.
A jednocześnie najlepsze, co było w życiu Ameryki. W samym sercu miasta-
dżungli, w środku upalnego dnia ludzie zachowywali się tak, jakby była mroźna zima.
Dzieci śmiały się i upadały, starsze panie jeździły po lodzie, trzymając się za ręce ze
starszymi mężczyznami. W środku znajdowali się najlepsi łyżwiarze - być może
profesjonaliści, w każdym razie radzili sobie świetnie, wykonując zgrabne obroty i
skoki. Szell zauważył, że ci najlepsi mają podobne sylwetki - nogi podobne do nóg
tancerzy, jednak trochę grubsze, oraz szczupłe torsy, zwłaszcza w górnej części, co
było prawdopodobnie wynikiem wysiłku, jaki wkładali w to, by uczynić swe ciała
zwinnymi i zgrabnymi. Nie byli tacy grubi, jak mężczyzna ze sklepu jubilerskiego -
ten właśnie, który nagle położył ręce na ramionach Szella, chcąc go odwrócić, i
dysząc powiedział:
- Wiedziałem, że nie jesteś Anglikiem, ty morderczy sukinsynu. Szell, gdy
poczuł, że ktoś próbuje odwrócić go, wysunął swój Przecinacz i jeszcze zanim zdążył
stanąć twarzą w twarz z napastnikiem, puścił w ruch swą broń - jeden szybki, prawie
niewidoczny ruch prawej ręki i gardło grubego mężczyzny zostało nagle rozcięte na
pół. Gdy mężczyzna trzymając się kurczowo za gardło, zaczął się osuwać na ziemię,
Szell krzyknął: - Tu jest chory, potrzebny lekarz, zawołajcie lekarza! Gruby
mężczyzna, w którym tliły jeszcze resztki życia, zawisnął na balustradzie. Wokół
niego zebrał się tłum ludzi. Po chwili mężczyzna nie był już w stanie trzymać się za
gardło - jego ręce opadły bezwładnie, a z rany trysnęła krew. Ludzi gromadziło się
coraz więcej. Większość zaczęła krzyczeć. Wśród nich nie było już jednak Szella,
który w tej chwili szedł bardzo szybkim krokiem, a właściwie biegł w kierunku
stojącej nie opodal taksówki. Do diabła z zasadami! Nad głową Szella gromadziły się
czarne chmury. Nieszczęścia chodziły trójkami - pierwszym była starowina, która
rozpoznała go na ulicy, drugim gruby mężczyzna. Szell nie miał najmniejszego
zamiaru czekać na przeżycie trzeciego nieszczęścia. Teraz myślał już tylko o banku -
o banku i brylantach. Powiedział kierowcy, gdzie ma jechać, po czym otworzył
walizkę i ukradkiem przetarł chusteczką ostrze Przecinacza. Następnie schował
szybko swą broń, włożył chusteczkę do walizki i zamknął ją. Dochodziło wpół do
dwunastej, gdy znalazł się wreszcie na rogu Dziewięćdziesiątej Pierwszej i Madison.
A więc do dzieła.
Bank znajdował się na rogu po prawej stronie. Wydawało się, że w pobliżu nie
dzieje się nic szczególnego. Mogły to być jedynie pozory - a na nich Szell nigdy nie
opierał swych osądów.
A jeśli ktoś czyhał na jego fortunę? Gdyby tak było naprawdę, czy Szell miał
jakąś szansę? To prawda, że mógł nie wchodzić do banku. Przed nadejściem Bożego
Narodzenia byłby jednak nikim innym jak zubożałym uciekinierem - a więc znalazłby
się w sytuacji nie do pozazdroszczenia.
Zapłacił kierowcy, wysiadł z samochodu i ruszył w kierunku wejścia do
banku.
Klucz do skrytki trzymał w kieszeni garnituru, natomiast numer zakodowany
był w jego mózgu. Zobaczył napis: „Skrytki bankowe” i szybko ruszył w kierunku
wskazywanym przez strzałkę. Zszedł po schodach i ujrzał przed sobą dużą, zamkniętą
bramę. Po drugiej stronie bramy czuwał strażnik. Szell podszedł do znajdującego się
obok bramy biurka, przy którym siedziała kobieta. Była w średnim wieku, otyła i, jak
na czarną, o całkiem miłej fizjonomii.
- Do mojej skrytki - powiedział Szell, podając jej klucz.
Spojrzała na niego ze zdziwieniem.
- Myślałam, że znam wszystkich właścicieli skrytek. - powiedziała. - Ale
widocznie codziennie zjawia się ktoś nowy. Pańskie nazwisko?
Szell odpowiedział po niemiecku - jeśli kobieta pracowała tu jakiś czas,
musiała znać jego ojca, który nie mając zdolności do nauki języków, nie wyzbył się z
pewnością niemieckiego akcentu.
- Christopher Hesse. Nie jestem właścicielem skrytki, lecz jedynie osobą
upoważnioną. Chodzi o mojego ojca, to jego skrytka - powiedział Szell łamaną
angielszczyzną i uśmiechnął się do czarnej kobiety.
- Starszy pan Hessuh - odparła kobieta, przekręcając nazwisko. - A więc jest
pan jego synem. Chyba nie widziałam pana nigdy dotąd. Ale to w końcu nic
dziwnego, że po tylu latach właściciel skrytki przysyła do banku upoważnioną przez
siebie osobę.
Dlaczego zabiło mu mocniej serce? Czy ta kobieta mogła cokolwiek
wiedzieć?
- Ojciec zmarł - wytłumaczył Szell.
- O mój Boże, tak mi przykro - westchnęła kobieta, przyciskając plecy do
oparcia krzesła.
- Tak, to okropne.
- Miałam na myśli coś innego - powiedziała. - Jest mi oczywiście przykro z
powodu jego śmierci, ale jest jeszcze inny problem: w przypadku śmierci dysponenta
plombuje się skrytkę do czasu, aż prawnicy zbadają wszystkie zaistniałe okoliczności.
Szell zamrugał oczami.
- Mówiąc konkretnie, nie mogę pana wpuścić do środka.
To jednak prawda, że nieszczęścia chodzą trójkami.
- Może pan usiądzie, panie Hessuh.
- Proooszę - wykrztusił Szell i zaczął płakać. Łzy lały mu się po policzkach.
- Nic nie mogę na to poradzić, panie Hessuh, może mi pan wierzyć. To głupie
prawo, ale takie są przepisy i muszę ich przestrzegać.
- Mówi pani za szybko. - Szell usiadł zrezygnowany na krześle zakrywając
głowę dłońmi. - Jeszcze tylko trzy tygodnie - zaczął.
- Nie całkiem rozumiem, co pan ma na myśli.
Szell spojrzał na kobietę niebieskimi, załzawionymi oczami.
- Mojemu ojcu zostały trzy tygodnie życia. Tak twierdzą lekarze. Mówią, że to
rak. Błagam panią. Proszę mi pomóc, bardzo proszę. Jest jedyną bliską mi osobą w
rodzinie. Chciałbym przedłużyć mu życie. Trzy tygodnie to okropnie mało. -
Wypowiedziawszy to wszystko z wyraźnym obcym akcentem, potrząsnął głową i
odwrócił wzrok w inną stronę.
- Och, to zmienia postać rzeczy - odparła Murzynka. Jeśli jest tylko chory,
może pan wejść do środka - dodała i szybko przystąpiła do załatwiania formalności. -
George - zwróciła się do strażnika. - George, zaprowadź młodego pana Hessuha do
jego skrytki. - Zwracając się do Szella, powiedziała: - Panie Hessuh, proszę dać
George'owi klucz.
Szell wykrztusił: dziękuję i podał przez kraty kluczyk. Strażnik tymczasem
przekręcił klucz w zamku, wywołując metaliczne odgłosy, i wpuścił Szella do środka.
Obaj mężczyźni ruszyli w kierunku skrytek.
- Czy chce pan wejść do osobnego pomieszczenia?
- Owszem, tak.
Strażnik wyjął dwa klucze i włożył je do dwóch różnych zamków. Przekręcił
oba klucze i wyciągnął duże pudło. Następnie zaprowadził Szella do osobnego
pomieszczenia i położył pudło na podłodze. Szell podziękował strażnikowi, który
skinął głową i wyszedł.
Niczym dziecko, które właśnie dostało prezent pod choinkę, Szell wziął
pudełko ostrożnie do rąk. Spodziewał się, że będzie ciężkie.
Było lekkie jak piórko.
Otworzył je.
W środku znajdowała się tylko puszka po kawie. Jedna duża puszka po kawie
marki Melitta - i to wszystko.
Rozwścieczony Szell ściągnął z cholernej puszki metalową pokrywkę.
Wysypały się brylanty.
Szell usiadł z wrażenia. Puszka była cała wypełniona brylantami. Jaką mogły
mieć wartość? Szell wysypał zawartość na dno dużego pudła. Wywołał tym
niepotrzebny hałas, więc czym prędzej zamknął szczelnie pudło w obawie przed
strażnikiem. Gdy uznał, że zagrożenie minęło, ponownie otworzył pudło i zaczął
przyglądać się poszczególnym okazom. Najmniejsze były wielkości gumki do
wycierania przy ołówku. Szell zastanowił się, ile mogą mieć karatów. Trzy?
Prawdopodobnie więcej. Były ich dosłownie tuziny. Były też tuziny innych, o
wielkości paznokcia.
Były również okazy naprawdę duże. Wiele z nich miało wielkość orzechów
laskowych, a niektóre orzechów włoskich. Spójrz na ten kamień - Szell kurczowo
trzymał w ręce okaz wielkości zaciśniętej piąstki dziecka. Nagle przed jego oczami
pojawiła się sparaliżowana strachem, pociągła twarz ładnej kobiety, młodej i
delikatnej. Mówiła, że jest kuzynką Rotszyldów, i pytała, czy to wystarczy - to
wszystko, co miała.
Tak, moja droga, oczywiście, że tak. W zupełności wystarczy.
Serce Szella zaczęło walić jak młot. Zrozumiał bowiem, że to, na co w tej
chwili patrzy, przekracza jego najśmielsze oczekiwania. Gdybym chciał, mógłbym za
to kupić cały Paragwaj. Nie zrobię tego, lecz mógłbym, i... i...
Szell zaczął zbierać brylanty, starając się odrzucić myśl o kupowaniu całego
kraju. Był właścicielem jednej z największych fortun, ale jaki z tego pożytek, jeśli
musiałby się ukrywać na jakimś tropikalnym pustkowiu? Słyszał, że podobno w
Turcji są lekarze, wspaniali chirurdzy, którzy potrafią zmienić ludzką twarz, a nawet -
jeśli ktoś potrafi znieść ból podczas zabiegu - skrócić człowieka o kilka centymetrów.
Kto wie - może właśnie to należało teraz zrobić - oddać się w ręce tych ludzi, nawet
jeśli zażądają za swe usługi prawdziwej fortuny. Z nowym wyglądem mógłby spędzić
resztę życia popijając szampana w jakimś europejskim kraju, czekając, aż kiedyś w
wieku siedemdziesięciu pięciu lat padnie ofiarą podagry lub jakiejś innej choroby.
Szellowi trzęsły się ręce, gdy wrzucał do puszki ostatnie brylanty i chował swą
fortunę do walizki. Zrobiwszy to, zawołał strażnika i poprosił o zamknięcie pustego
już schowka.
Szell poczekał, aż strażnik zakończy wykonywanie wszystkich przepisowych
czynności, a następnie podążył za nim ku głównej bramie. Gdy znalazł się na
zewnątrz skarbca, poczuł się bezpiecznie.
- Pozdrowienia dla ojca, proszę nie zapomnieć powiedzieć panu Hessuh, że
ma pozdrowienia od panny Barstow - powiedziała na pożegnanie czarna kobieta.
Szell uśmiechnął się, skinął głową i ruszył w górę po schodach. Wyszedł z
budynku na rozświetloną promieniami słońca ulicę, gdzie zdał sobie nagle sprawę z
tego, że nieszczęścia nie chodzą trójkami, lecz czwórkami. Po chodniku szedł jakiś
wariat, ubrany w płaszcz przeciwdeszczowy. Na nogach miał sportowe buty.
- A jednak istnieje pewne niebezpieczeństwo - powiedział Babe.
29
Szell odczekał chwilę. Żadnych nagłych ruchów. Jeśli ten facet przeżył, to
było bardziej niż prawdopodobne, że ludzie Szella są już martwi. Oznaczało to
również, że ten szaleniec musi być uzbrojony, i to prawdopodobnie w pistolet. Szell
zauważył, że prawa kieszeń jego płaszcza przeciwdeszczowego jest czymś wypchana.
On sam był oczywiście również uzbrojony w swój Przecinacz i nie miał
zamiaru zostać pokonany. Zwycięstwo zależało tylko od tego, czy uda mu się zbliżyć
do przeciwnika na dostatecznie małą odległość - a wtedy: szach i mat. Szell rozejrzał
się wokół w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca.
- A więc co dalej? - zapytał Szell.
- Powiedz mi, gdzie chcesz umrzeć - odparł Babe.
- O czym ty mówisz? - zaczął Szell, ale nagle zobaczył, że z kieszeni płaszcza
napastnika wystaje lufa pistoletu, więc zrozumiał, że powinien poważnie potraktować
ostrzeżenie tego chudego stworzenia, które jeszcze kilka godzin temu zalewało się
łzami na fotelu dentystycznym. Wszystkich szaleńców należało traktować poważnie. -
Odłóż broń, nie miałem zamiaru kpić z ciebie. Są jednak sprawy, o których nie wiesz.
Jestem w posiadaniu pewnych przedmiotów i sądzę, że możemy dojść do
porozumienia.
- Gdzie chcesz umrzeć? - powtórzył Babe, bardzo cichym głosem. Głosem,
który pochodził jakby z innego świata i nie należał do istoty ludzkiej.
Szell nie wierzył własnym uszom. On naprawdę chce mnie zabić. Mam w
walizce całe bogactwo Indii, a przyjdzie mi zmierzyć się z jakimś skretyniałym
szczeniakiem, który będzie się chełpił z powodu mojej śmierci.
- Park - wykrztusił Szell, wskazując na znajdującą się koło następnej
przecznicy bramę wejściową. - W parku jest cicho, możemy tam spokojnie
porozmawiać. - I zbliżyć się do siebie. Tego już jednak nie powiedział.
Skinieniem głowy Babe dał znać Szelowi, że się zgadza.
Szell ruszył z miejsca.
- Musisz mnie wysłuchać. Pozwól, że ci wszystko powiem - zaczął Szell. -
Jesteś bardzo młody i chcę, abyś wiedział jedno: życie człowieka może być bardzo
długie i lepiej je przeżyć w komforcie.
Babe milczał.
- Jesteś taki młody - powtórzył Szell. W głosie jego zabrzmiała w tej chwili
nuta błagalnej prośby. - Jesteś bardzo bystry, ale nie posiadasz jeszcze mądrości
życiowej.
- Zabiłeś mojego brata - odparł Babe.
- Nie, to kłamstwo, nie byłem obecny przy jego śmierci. Przysięgam.
- Janeway powiedział mi wszystko. Elsa również.
- Musiało się tak stać - powiedział Szell. - Nie chciałem tego, przysięgam.
- Janeway nic mi nie mówił - odrzekł Babe. - Elsa też nie. A więc nie martw
się o moją mądrość, mam jej cholernie dużo.
Obaj mężczyźni zbliżali się do parku.
- Zabicie mnie nie rozwiąże żadnych problemów - stwierdził Szell.
- Twoich nie.
- Żadnych.
Babe podążał za Szellem.
- Szybciej.
Przeszli na drugą stronę Piątej Alei i znaleźli się w parku.
- W stronę stawu - rozkazał Babe i obaj ruszyli w górę po schodach. Wokół
panowała cisza. Był gorący dzień i w parku znajdowało się zaledwie kilku biegaczy.
Prawa strona trasy dla sportowców była na całej swej długości porośnięta gęstymi
krzakami.
- Tutaj - powiedział Babe.
- Muszę ci coś pokazać! Musisz to zobaczyć!
- Wejdź w krzaki - rozkazał Babe.
Szell ruszył w kierunku zarośli.
- Puszka po kawie; spójrz na nią, błagam cię tylko o jedno: popatrz na nią.
Babe wyciągnął z kieszeni pistolet, który należał kiedyś do H.V.
- Chryste! - krzyknął Szell. - Jedna prośba, każdy ma prawo do ostatniego
życzenia.
- A czy ty dawałeś innym takie prawo?
- Oświęcim był obozem zagłady, a nie obozem koncentracyjnym. Nie był
miejscem, gdzie więźniowie mieli odzyskiwać siły.
Babe odbezpieczył broń.
Szell padł na kolana i otworzył walizkę. Chwytając gwałtownym ruchem
puszkę, powiedział błagalnym głosem:
- Popatrz... musisz popatrzeć... nie proszę o nic więcej... zrób to...
- Nie chcę twoich brylantów - odpowiedział cicho Babe. - Nawet nie chcę,
abyś się płaszczył przede mną. Pragnę jedynie twojej śmierci. - Szell otworzył
tymczasem puszkę.
- Jezu - powiedział Babe na widok brylantów.
- Widzisz? Miliony... tyle milionów dla ciebie i dla mnie... można to wszystko
sprzedać...
Babe zawahał się przez chwilę, lecz w końcu potrząsnął głową.
- Popatrz przynajmniej na to, co mam do zaoferowania... podejdź bliżej i
przyjrzyj się temu, rozważ swą decyzję, błagam się, podejdź tu, zbliż się do mnie i
podejmij decyzję, to moja ostatnia prośba, musisz ją spełnić!
Babe ponownie zawahał się, po czym podszedł do ocienionych zarośli, gdzie
czekał na niego Szell. Gdy Babe znalazł się dostatecznie blisko, Szell wprawił w ruch
swój Przecinacz.
Zrobił to zbyt powoli.
Babe nacisnął spust i z bliskiej odległości wystrzelił w pierś Szella, który -
skręciwszy się lekko - upadł raptownie do tyłu. Leżał przez chwilę z twarzą zwróconą
ku ziemi, próbując zebrać siły do wykonania następnego ruchu.
Babe usiadł wygodnie na ziemi i trzymając pistolet, zaczął mówić spokojnie:
- Nie wiem, czy to zrozumiesz, ale kiedyś, dawno temu byłem człowiekiem
nauki i maratończykiem. Tego człowieka jednak już nie ma. Chyba umarł. Pamiętam
niektóre jego przemyślenia, na przykład to, że kiedy człowiek nie uczy się na
własnych błędach, skazany jest na to, by je popełniać w przyszłości. Popełnialiśmy
błędy w sposobie, w jaki postępowaliśmy z ludźmi twojego pokroju. Publiczne
procesy są gówno warte, a egzekucje to tylko igraszka dla tych, którzy odnieśli
zwycięstwo. Czym więc powinniśmy odpłacać takim jak ty? Zadając im ból. To
byłaby odpowiednia kara. Taki los powinien spotkać pokonanego - ból, po prostu ból.
Ból i tortury. A tymczasem ci wszyscy geniusze prawa dosłownie wychodzą z siebie,
aby tak zwanej sprawiedliwości stało się zadość. Myślę, że ten świat mógłby być
takim miłym i spokojnym miejscem, gdyby tylko podobni do ciebie zbrodniarze
wojenni wiedzieli o jednym: jeśli nie powiedzie im się realizacja ich niecnych
planów, zostaną skazani na męczarnie. Tego właśnie pragnę - chcę, abyś przeżył
męczarnię. To, co teraz przeżywasz, nie jest jeszcze odpowiednią karą. Wymierzanie
kary powinno trwać równie długo, jak całe życie skazańca. Wtedy moglibyśmy
uznać, że sprawiedliwości stało się zadość. Wiem, że humaniści nie zgodziliby się z
takim punktem widzenia. Ty jednak przyznasz mi rację. Wiele się od ciebie
nauczyłem, jestem w tej chwili podobny do ciebie, a nawet lepszy - ty za chwilę
umrzesz, a mnie pozostało jeszcze wiele lat życia.
Szell przypuścił następny atak. Rzucił się do przodu, niczym piłka odbita od
ściany, chcąc dosięgnąć Babe'a. Ten jednak nie zadał sobie nawet trudu, by zrobić
unik - oddał po prostu następny strzał, rozrywając na kawałki brzuch Szella, który
ponownie osunął się bezwładnie na ziemię.
- Czy wiesz, że zabijanie staje się dla mnie coraz łatwiejsze? W ciągu
dzisiejszego dnia jesteś już moją piątą ofiarą. Pierwszą był Karl - przestrzeliłem mu
oko. Gdybym miał czas zastanowić się nad tym, co zrobiłem, pewnie
zwymiotowałbym. Zabijając następnych, czułem się już znacznie lepiej. Zaczyna mi
to sprawiać przyjemność. Nie wydaje ci się, że nabieram wprawy? Powiedz mi,
chciałbym znać twoje zdanie.
Szell był mężczyzną silnym jak byk i niczym byk przypuścił swój ostatni atak.
Babe poczekał tym razem, aż jego przeciwnik zbliży się dosłownie na
odległość milimetrów. Wtedy oddał trzy lub cztery strzały.
Szell wydał okrzyk i osunął się bezwładnie na ziemię. Cały ociekał krwią. -
Zadośćuczynienie to śmieszne słowo - powiedział Babe cicho. - Nie znam
niemieckiego odpowiednika tego słowa, ale jestem pewny, że ty je znasz. - Babe
zaczął mówić w tym momencie szybciej, gdyż zauważył, że Szell umiera. - Nie wiem,
czy czytałeś o tym w gazetach; teologowie dokonali ostatnio niezwykłego odkrycia.
Czy wiesz jakiego? Otóż po śmierci ludzie nie idą od razu do nieba lub do piekła.
Najpierw wędrują do miejsca, które można by nazwać stacją przejściową. I tam
właśnie decydują się ich losy. Nie wiem, czy dasz temu wiarę, ale są ludzie na tej
ziemi, o których wiadomo, że wyrządzili krzywdę innym, niewinnym istotom. Na
owej stacji przejściowej pokrzywdzeni czekają na swych oprawców i mają okazję by
odpłacić im za wyrządzone krzywdy. Bóg mówi, że zemsta jest zbawienna dla duszy.
Czy pan wie, panie Szell, kto na pana czeka? Żydzi. Wszyscy na pana czekają i
wiedzą, jak panu zadać ból - taki ból, jaki zadał pan mnie. Przypomnę panu jego
własne słowa: każdy mógłby się szybko nauczyć posługiwania się narzędziami
dentystycznymi. Żydzi już się tego nauczyli i teraz czekają. Nie wiem, co pan o tym
sądzi, ale wydaje mi się, że czekają pana niezapomniane chwile.
Szell umierał. Babe zdążył jeszcze dodać:
- Życzę panu wspaniałych wrażeń w pańskim życiu wiecznym...
PO ZAKOŃCZENIU
30
Wzdłuż stawu biegł policjant. Był mężczyzną o potężnych ramionach. W ręku
trzymał pistolet i wyglądał na kogoś, kto wykonuje swe zadanie jak prawdziwy
profesjonalista.
Prawda była jednak taka, że odczuwał paniczny strach.
Nie miał jeszcze dwudziestu czterech lat i służył w policji niecały rok.
Odbywał właśnie swój rutynowy obchód ulicy Dziewięćdziesiątej i Piątej Alei, gdy
nagle usłyszał wystrzał z gaźnika samochodu - miał przynajmniej nadzieję, że stąd
właśnie pochodziły owe odgłosy. Po prostu wystrzały z gaźnika, a więc coś, co nie
powinno przysporzyć kłopotów w tak upalny dzień - zwłaszcza gdy miało się na
sobie ciężki policyjny mundur. Drugi wystrzał upewnił go, że nadzieje te okażą się
prawdopodobnie płonne, a kiedy rozległ się trzeci wystrzał, nie miał już żadnych
wątpliwości - były to strzały z broni palnej.
Ruszył więc w kierunku parku i stawu, skąd rozlegały się odgłosy strzałów.
- Hej! - zawołał do jakiegoś młodzieńca. - Słyszałeś strzały?
Młodzieniec potaknął głową, wskazując ręką pobliskie krzaki.
- Tam.
Młody policjant podszedł bliżej.
- Hej! - powiedział do młodzieńca. - W tych krzakach leży jakiś facet. Nie
wygląda najlepiej.
- Chyba dlatego, że jest martwy.
- Ach tak - odpowiedział młody policjant i zdał sobie sprawę z kilku rzeczy: a)
młodzieniec nie był wcale dzieckiem, miał dwadzieścia kilka lat, ubrany był w
płaszcz przeciwdeszczowy, a na nogach miał sportowe buty; b) niedaleko niego leżał
na ziemi pistolet; c) młodzieniec znajdował się po tej stronie ogrodzenia przy stawie,
gdzie przebywanie było niezgodne z prawem - najwidoczniej musiał przeskoczyć
przez ogrodzenie, a rozmieszczone wszędzie tablice mówiły wyraźnie, że to
niedozwolone.
- Hej, nie wolno ci tu przebywać.
- Miałem zamiar już iść.
Młody policjant zbliżył się ostrożnie do ogrodzenia.
- Ładny pistolet - powiedział jakby od niechcenia. Chciał przynajmniej, aby
tak właśnie zabrzmiał jego głos. - Twój ?
- Należał do mojego ojca - odpowiedział Babe.
Młody policjant był coraz bardziej podniecony. Nigdy dotąd nie miał do
czynienia z morderstwem. Z prostytutkami i narkomanami - owszem, ale coś takiego
zdarzyło mu się po raz pierwszy. - Ale nie użyłeś chyba tej broni?
- Chce pan wiedzieć, czy zabiłem tego faceta?
- Tak, chyba tego właśnie chciałbym się dowiedzieć.
Babe skinął głową.
Policjant szybkim ruchem odbezpieczył swój pistolet.
- Tylko bez żadnych sztuczek - powiedział.
- Chciałbym tylko skończyć to, co zacząłem robić.
- A co właściwie robisz?
Młodzieniec trzymał w rękach coś, co przypominało puszkę po kawie, i
wrzucał do wody jakieś kulki lub też kamyczki.
- Zostało mi już niewiele - powiedział Babe. - Przed chwilą miałem cztery
pełne garście. - Rzucił jeszcze kilka w kierunku zbiornika, zastanawiając się, czy
policjant pozwoli mu na krótki sprint, zanim kamyczki wpadną do wody. Taki bieg
pozwoliłby mu na uporządkowanie myśli. Babe spojrzał na policjanta.
Prawdopodobnie nie zgodzi się na to - zresztą bieg niewiele mógłby tu pomóc. Babe
czuł się wyczerpany i jedyną rzeczą, jaka mogła mu przywrócić siły, był sen. Ale
zanim to wszystko się skończy, zanim cała sprawa wyjdzie na jaw i nastąpi eksplozja,
nikt nie pozwoli mu przecież zasnąć. Jaki los czekał Babe'a? To wiedział tylko Bóg.
Nie było jednak wątpliwości co do jednego: Babe pójdzie na pięćset lat do więzienia -
albo też zostanie obwołany bohaterem narodowym. Wrzucił do stawu jeszcze kilka
kamyczków, obserwując, jak na tafli wody powstają coraz większe koła.
- Hej, jest gorąco, chodźmy już - powiedział policjant.
Babe skinął głową, odrzucił na bok pustą puszkę i wrzucił do wody resztę
kamyczków.
...plusk...plusk...
...plusk...plusk...
...plusk...