WILLIAM GOLDMAN
M
ARATOŃCZYK
Dedykuję
Edwardowi
Neisserowi
Przed początkiem
1
Za każdym razem przejeżdżając samochodem przez Yorkville Rosenbaum wpadał w złość -
po prostu dla zasady. Okolice Wschodniej Osiemdziesiątej Szóstej były ostatnią ostoją szwabów na
Manhattanie i gdyby miejsce piwiarni zajęły tu wreszcie budynki mieszkalne, Rosenbaum
odetchnąłby z ulgą. Nie dlatego, że odczuł na własnej skórze skutki wojny - cała jego rodzina
mieszkała w Ameryce od lat dwudziestych - już sama jednak jazda ulicami, przy których mieszkali
ludzie o germańskiej mentalności, była wystarczającym powodem, aby wywołać u każdego
człowieka zgrzytanie zębów.
Szczególnie u Rosenbauma.
Zgrzytanie zębów wywoływało u niego właściwie wszystko. Jeśli w jego sąsiedztwie
śmiały się pojawić jakiekolwiek nieprawości, starał się przeciwstawić tym niepozytywnym faktom
z całą siłą i energią, jakie zachowały się jeszcze w zgorzkniałym, siedemdziesięcioletnim
mężczyźnie. Zgrzytał zębami z wściekłości, gdy do Jersey przybywali nadziani faceci, nie
tolerował również czarnuchów, zwłaszcza ostatnio, gdy wydawało im się, że są równie dobrzy jak
wszyscy inni sąsiedzi; podobne uczucie gniewu wywoływały w nim: rodzina Kennedych,
komuchy, filmy i magazyny porno, galopujące ceny wędzonej wołowiny i tysiące innych rzeczy,
które doprowadzały go do białej gorączki.
Tego wrześniowego dnia Rosenbaum czuł się szczególnie zdenerwowany. Było gorąco, a
on w dodatku był już spóźniony - jechał do Newark, gdzie w domu starców jego jedyni żyjący
kompani zasiadali właśnie do stołu, by jak co tydzień o tej porze zagrać w karty. Tych trzech
uparciuchów kiepskich jako gracze i jako ludzie ciągle potrafiło wdychać i wydychać powietrze,
kiedykolwiek mieli na to ochotę, a czyż w wieku siedemdziesięciu ośmiu lat z takiej sprawności
fizycznej nie należy się cieszyć?
Koledzy ci zresztą nie pałali również zbyt wielką sympatią do Rosenbauma gra w karty
kończyła się niezmiennie krzykami i wzajemnymi groźbami; Rosenbaum jednak nigdy nie
rezygnował z tych spotkań, gdyż były one mimo wszystko najlepszym sposobem spędzenia
czwartku, który - jeśli potraktować go jako okres dwudziestoczterogodzinny - był dniem, który z
zasady doprowadzał Rosenbauma do wściekłości. W pewnej piosence były takie oto słowa:
"Sobotni wieczór to najbardziej samotne chwile w ciągu tygodnia", inna piosenka miała taki
fragment: "Poniedziałku, poniedziałku - jak mogłeś mi to zrobić?"; jednak dla Rosenbauma dniem,
w którym należało się mieć na baczności, był czwartek. Wszystkie nieszczęścia w jego życiu
zdarzały się właśnie w czwartek. Ożenił się w czwartek, w tym dniu zmarło też obydwoje jego
dzieci - było to wiele lat temu, ale zdarzyło się właśnie w tym, a nie w innym dniu. A któż chciałby
przeżyć własne dzieci? Okropność! Do pięćdziesiątego piątego roku życia Rosenbaum wypalał trzy
paczki papierosów dziennie, podczas gdy jego syn ani razu w życiu nie zaciągnął się dymem -
nietrudno jednak zgadnąć, który z nich zachorował na raka. Rosenbaum zmienił pozycję na fotelu;
również w czwartek założono mu pierwszy pas przepuklinowy.
Ulica Osiemdziesiąta Szósta była obrazem nędzy i rozpaczy.
Gimbels East. W miejscu, w którym cholerna ulica Gimbels East przecinała Osiemdziesiątą
Szóstą, należało mieć się cały czas na baczności. Ulica Osiemdziesiąta Szósta, niegdyś jego
ulubiona trasa, była o wiele lepsza od ulicy Siedemdziesiątej Dziewiątej; być może ustępowała
Siedemdziesiątej Drugiej, ale ta przeznaczona była właściwie jedynie dla turystów. Jeśli chciało się
jednak iść naprzód, wybierało się Osiemdziesiątą Szóstą i wszystko byłoby wspaniale, gdyby nie
Gimbels East. Nikt nie robił zakupów na Gimbels East z wyjątkiem czarnuchów - czyż Żyd mógł
robić zakupy na Gimbels? To nie była Gimbels - prawdziwa Gimbels to była ulica Trzydziesta
Czwarta, naprzeciwko Macy'ego, a to miejsce, obraz nędzy i rozpaczy, jedynie uzurpowało sobie
prawo do nazwy Gimbels; w mniemaniu Rosenbauma nie była to East Gimbels, lecz po prostu
Zaśmiecona Gimbels.
Rosenbaum nie skręcił w Osiemdziesiątą Szóstą, lecz pojechał Pierwszą i dopiero gdy
dojechał do Osiemdziesiątej Siódmej, skręcił w lewo. Już sama liczba określająca ulicę
Osiemdziesiątą Siódmą wyprowadzała Rosenbauma z równowagi. Wstępne badanie piersi jego
żony kosztowało go właśnie osiemdziesiąt siedem zielonych. Zapłacił tę sumę jedynie za wizytę u
jakiegoś drogiego "rzeźnika", za zrobienie zdjęcia i postawienie diagnozy.
- Na lewej piersi pańskiej żony znajduje się bez wątpienia guz - zaczął swój wywód lekarz,
podczas gdy Rosenbaum, który dostał niemal apopleksji z powodu głupoty specjalisty, zwrócił się
do pobladłej małżonki i powiedział:
- Widzisz, jakie mieliśmy szczęście przychodząc do takiego geniusza? Mówimy mu, że
masz guz na lewej piersi, a on, mając jedynie ten strzęp informacji, zapewnia nas ponad wszelką
wątpliwość, że jest to faktycznie guz. - Zwrócił się teraz do lekarza, młodego kogucika, ożenionego
prawdopodobnie z jakąś jasnowłosą siksą. - Mój Boże, oczywiście, że ma guz na piersi, jest pan
przecież facetem od cycków, nie przyszedłem tu w sprawie guza na jej twarzyczce; a propos ta
rzecz to nos, nie wiem, czy w szkołach medycznych uczą jeszcze takich rzeczy.
- Pani mąż to bardzo śmieszny facet - powiedział wtedy lekarz do jego żony, a ona
odpowiedziała znużonym głosem:
- Mnie nie wydaje się taki śmieszny.
Ulica Osiemdziesiąta Siódma była nie najgorsza. Rosenbaum dojechał do Drugiej i ani razu
nie utknął w korku; trafił następnie na zielone światło i po chwili był już przy Trzeciej.
Niecierpliwie oczekując zmiany świateł, zatrąbił na kierowcę, który - niech go szlag trafi! -
zareagował dopiero po drugim klaksonie; wtedy Rosenbaum przycisnął pedał gazu i ruszył
raptownie w kierunku Lex. Wszyscy twierdzili, że jest okropnym kierowcą. Wypominała mu to
cała rodzina, chociaż było to właściwie bezpodstawne. W ciągu trzydziestu pięciu lat ani jednego
mandatu. Owszem, zdarzyło się kilka niebezpiecznych sytuacji na drodze, parę drobnych stłuczek,
trzy lub cztery razy doszło niemal do walki na pięści z innym kierowcą, ale nigdy nie było
mandatu, a więc do diabła z tymi, którzy go krytykowali - tylko to zresztą potrafili dobrze robić, co
napełniało go smutkiem.
Rosenbaum zaczął nagle pogrążać się w smutku, znalazłszy się na rogu Osiemdziesiątej
Siódmej i Lexington. Stanął na czerwonym świetle, co samo w sobie nie było niczym strasznym -
każdy kierowca miał przecież tyle cierpliwości, by poczekać na zmianę świateł. Ale samochód
przed nim, który zatrzymał się tuż przy światłach, był cholernym, głupim faszystowskim
volkswagenem, a co gorsze - stanął na samym środku Osiemdziesiątej Siódmej, a więc on sam nie
mógł zająć pozycji tuż przy, światłach i szybko opuścić skrzyżowania, gdy wreszcie zapali się
zielone. Rosenbaum nacisnął kilka razy klakson, mrucząc coś gniewnie pod nosem, ale czego
można było się spodziewać po jakimś tumanie jeżdżącym volkswagenem? On sam był
zwolennikiem chevroletów od przedwojny. Człowiek, który naprawdę znał się na samochodach i
chciał, aby wydane centy przyniosły mu jakąś wymierną wartość, jeździł chevroletem. Ten, kto
tego nie zrobił, był zwykłym gamoniem.
Zapaliło się zielone światło, lecz volkswagen nie ruszył z miejsca.
Rosenbaum zatrąbił ponownie, tym razem o wiele głośniej, jednak samochód stojący przed
nim ciągle blokował przejazd. Rosenbaum słyszał krztuszące odgłosy wydawane przez silnik
tamtego samochodu, którego kierowca usiłował uruchomić pojazd.
- Zjedź na bok! - krzyknął Rosenbaum. Przestań się krztusić!
W końcu volkswagen ruszył z miejsca, po czym ślimaczym tempem przejechał
skrzyżowanie z Lexington i zaczął powoli mijać Gimbels East. Rosenbaum siedział facetowi "na
ogonie", próbując go wyprzedzić, lecz kierowca tamtego samochodu ciągle trzymał się środka ulicy
Osiemdziesiątej Siódmej. Nagle silnik volkswagena ponownie zgasł i samochód zatrzymał się,
tarasując drogę Rosenbaumowi. Ten wychylił się przez okno i raz za razem wciskając klakson
wrzasnął, nie oszczędzając tym razem gardła:
- Ruszaj, ruszaj, ruszaj, do diabła, co się z tobą dzieje? Zjedź z drogi, jesteś cholernie
niebezpiecznym kierowcą, rusz natychmiast to swoje auto, albo ja zrobię to za ciebie!
Kierowca volkswagena odpowiedział tylko jednym słowem:
- Langsamer.
Langsamer. Wolniej. Spokojnie. To niemieckie słowo można przetłumaczyć na różne
sposoby. Rosenbauma oblał pot - była to reakcja nie tylko na upał, ale również objaw coraz
większego zdenerwowania.
- Nie mów do mnie langsamer, ty szwabski durniu, mach snell!
Wapniak z volkswagena spojrzał przez okno, obejrzał się za siebie i zdołał jeszcze pogrozić
Rosenbaumowi swą starożytną pięścią.
- Langsamer - powtórzył raz jeszcze.
Na widok faceta Rosenbaum zgrzytnął z wściekłości zębami. Taki stary, właściwie gotowy
do tego, by znaleźć się już w "parku sztywnych", z niebieskimi oczami, jak wszyscy naziści, Hun
na wolności, i to w centrum Manhattanu! Zwiędły, zgrzybiały facet - czy można narazić się na
większą zniewagę siedząc za kierownicą samochodu!
Usłyszawszy po raz drugi słowo langsamer, Rosenbaum przez chwilę nie reagował - po
prostu siedział i pocił się. Następnie podjechał do przodu i lekko trącił volkswagena. W tym
momencie poczuł się wyśmienicie; wycofał samochód na odległość kilku stóp, po czym ruszył do
przodu i ponownie trącił tamtego, tym razem mocniej. Już od wielu lat nie czuł w sobie tak
nieprzepartej chęci stoczenia walki z jakimś nieznajomym facetem. Dlaczego? Otóż powodów było
kilka: a) znajdował się w tej chwili w Yorkville; b) na ulicy Osiemdziesiątej Siódmej; c) minął już
Gimbels East; d) był zablokowany; e) przez volkswagena; f) prowadzonego przez zramolałego
miłośnika sera limburskiego; g) przez którego Rosenbaum jeszcze bardziej spóźni się na
czwartkową grę w karty; h) co było szczególnie irytujące ze względu na to, że jego chevrolet nie
miał klimatyzacji i chociaż była już połowa września i minęła najgorętsza pora popołudnia,
termometr nadal wskazywał 92 stopnie; i) według skali Fahrenheita; j) temperatura wzrastała.
Rosenbaum po raz trzeci walnął w drugi samochód, który pod wpływem uderzenia
przesunął się kilka stóp do przodu i zatrzymał się; kierowca uruchomił jednak silnik i ruszył
raptownie do przodu w kierunku Park Avenue. Rosenbaum poczuł się zaskoczony, jednak już po
chwili ruszył swoim chevroletem niczym myśliwy tropiący zwierzynę. Dogonił szybko
uciekającego i przygotował się do wyprzedzenia go z prawej strony; wiedział, co było w tej chwili
jego życiową misją: wyprzedzić cholernego volkswagena, zajechać mu drogę, a potem
zwo...oo...lnić.
Jednak sprawa okazała się nie taka prosta - gdy Rosenbaum zjechał na prawą stronę, to
samo zrobił kierowca volkswagena; gdy Rosenbaum zjechał na prawy pas - i tym razem
volkswagen zajechał mu drogę. I oto na ulicy Osiemdziesiątej Siódmej została nagle
wypowiedziana wojna; Rosenbaum nie miał nic przeciwko temu - dzień, w którym chevrolet nie
poradzi sobie z jakimś produktem z importu o wielkości chrabąszcza, będzie prawdziwym końcem
świata.
We Francji mówi się wiele o wietrze zwanym Mistralem, który przyprawia ludzi o utratę
zmysłów; w Kalifornii wieje wiatr o nazwie Santa Ana, który powoduje, że ludzie czują się tak,
jakby byli na gorącej patelni i poruszają się jak muchy w mazi. Otóż na Manhattanie również wieje
taki wiatr. Nikt go do tej pory nie nazwał, ale wszyscy odczuwają jego skutki. Gorący dzień
zamienia się w prawdziwe piekło i z zachodu zaczyna wiać wiatr, który przenosi przez rzekę
Hudson wszystkie komary z bagien Jersey - i być może właśnie to zdarzyło się w tej chwili:
zdenerwowanie zostało wywołane zmianą pogody, ale Bóg jeden wie, że nie była to zwykła
irytacja. Światła na Park Avenue zmieniły się właśnie na zielone; chevrolet ruszył z impetem, lecz
mężczyzna w volkswagenie objął prowadzenie, wcisnął gaz "do dechy" i sprawiał wrażenie, że
wszystko inne przestało mieć w tej chwili znaczenie - chodziło mu jedynie o to, aby szalony
kierowca szarżujący z tyłu nigdy, przenigdy nie zdołał go wyprzedzić. Jaki będzie koszt
zwycięstwa - to nie miało znaczenia. Tak więc oba samochody przemknęły przez skrzyżowanie
Osiemdziesiątej Siódmej i Park Avenue. Na widok tego, co się dzieje, opiekunki do dzieci
chwytały swoje pociechy, a kilkunastu przechodniów bezskutecznie wypatrywało w tłumie
jakiegoś policjanta. Samochody jechały teraz w kierunku Madison; kierowca volkswagena tracił
kontrolę nad swym pojazdem, który zaczynał niemal wibrować jadąc na maksymalnych obrotach.
Tymczasem chevrolet ustawiał się w odpowiedniej pozycji i raz po raz najeżdżał na drugi
samochód - tak więc dwóch facetów liczących razem 150 lat z okładem, staczało w tej chwili walkę
na śmierć i życie z tego tylko powodu, że w wypożyczonym volkswagenie w okolicach Lexington
Avenue kilka minut wcześniej zgasł silnik. Takie rzeczy zdarzają się w miastach na porządku
dziennym, jednak po jakimś czasie przechodzą w zapomnienie; po ostrych sprzeczkach następuje
okres spokoju, później znów dochodzi do wybuchów, i tak jest bezustannie. O tym incydencie
również wszyscy szybko by zapomnieli - wszyscy, ale nie Hunsicker.
Hunsicker realizował swą stałą dostawę; nienawidził wykonywać zleceń na ulicy
Osiemdziesiątej Siódmej, gdyż była zbyt wąska; lubił jednocześnie tę ulicę, ponieważ tuż za
rogiem, na skrzyżowaniu z Osiemdziesiątą Ósmą, znajdowały się delikatesy Lenox Hill, a za ladą
w tym sklepie pracowała Ilene. Co tydzień od ponad roku Hunsicker wpadał tam na kawę i
drożdżówkę. Pociągały go okrągłe kształty, jak również ładna buzia; Ilene była rozwódką i
smakowitym kąskiem dla mężczyzn, nigdy jednak nie przystawała na propozycje Hunsickera.
Owszem, żartowała z nim, czasem nawet wyciągała do niego rękę i rozburzała mu włosy, nigdy
jednak nie chciała umówić się z nim po pracy. Jej pierwszy mąż był kierowcą ciężarówki i, jak
mawiała, przepraszając przy tym za szczerość, jedno małżeństwo było dla niej wystarczająco
przykrym doświadczeniem.
- Ale ja jestem inny - argumentował Hunsicker. - Nie jestem jakimś wariatem, dla którego
jedyną przyjemnością życiową są ligowe rozgrywki w kręgle; czytam bestsellery, wszystkie
najpopularniejsze książki, Love story - czytałem, Ojca cbrzestnego, a jakże, wymień tylko jakiś
znany tytuł - na pewno mam kieszonkowe wydanie tej książki.
Ilene nie dawała się jednak przekonać. Hunsicker mówił jej właśnie, że ostatnia powieść
Jackie Susann pt. Jeden raz nie wystarczy mogła być przełomem w jej życiu, mogła odmienić to
życie zarówno pod względem treści, jak i stylu - i wtedy zdarzyła się kraksa.
Hunsicker zorientował się natychmiast, że w wypadku uczestniczył jego pojazd. Skoczył
więc do drzwi i pobiegł w kierunku Osiemdziesiątej Siódmej jak oszalały i zanim jeszcze dobiegł
do rogu, poczuł nagle powiew gorącego powietrza, niesamowicie gorącego. Przejeżdżała bowiem
obok cysterna z ropą, a gdy przejeżdża taki pojazd, kamienie w jego pobliżu rozgrzewają się do
czerwoności; w tym momencie usłyszał dolatujące zewsząd piski kobiet i dzieci, i kiedy dotarł do
Osiemdziesiątej Siódmej, płomienie zdążyły już opanować jedną stronę budynku, do którego
dostarczał towar. Hunsicker zbliżył się do piekielnego ognia tak blisko, jak to było możliwe,
próbując zorientować się, co się stało - to, co zobaczył, było już tylko obrazem zgliszczy.
Wyglądało na to, że wpadły na siebie dwa samochody, które następnie przewróciły się i runęły na
jego ciężarówkę, i tylko Bóg jeden wiedział, ilu ludzi mogło stracić życie.
Poparzony Hunsicker powlókł się z powrotem do delikatesów i odbył dwie rozmowy
telefoniczne: ze strażą pożarną i z policją. Półprzytomny usiadł przy ladzie, podczas gdy Ilene nie
pytając, czy ma na to ochotę, nalała mu kawy. Zaczął ją popijać małymi łykami. Było w nim teraz
coś, co ją wzruszyło - wyszła zza lady, usiadła obok i czystą chusteczką wytarła mu usmoloną
twarz. Tego wieczoru poszła z nim pierwszy raz do kina, a po trzech następnych randkach spędziła
z nim noc. Tak więc wszystko ułożyło się po myśli Hunsickera.
Tak samo stało się w przypadku Bibby'ego. Był to ciemnoskóry chłopiec, jeszcze przed
dwudziestką, który chciał zostać fotografem i w momencie, gdy zdarzył się wypadek, szedł akurat
w kierunku parku. Był jedynym człowiekiem, który robił wtedy zdjęcia, i kilka z nich okazało się
całkiem udanych. Gazeta Daily News zakupiła kilkanaście i zamieściła je na czołowych miejscach;
koniec końców zaproponowała Bibby'emu pracę w pełnym wymiarze godzin, a więc chłopak nie
miał chyba powodów do narzekań.
I właściwie z niewiadomych przyczyn - czy zdecydowało o tym zwykłe szczęście, zbieg
okoliczności czy też interwencja Sił Boskich - dość, że ucierpieli tylko dwaj kierowcy, ale i w tym
przypadku strata nie była aż tak wielka. Rosenbaum był bardzo gderliwym człowiekiem, miał
siedemdziesiąt osiem lat, jego zachowanie odznaczało się nieprzyjemną dla otoczenia nagłą zmianą
nastrojów; z latami stawał się dla wszystkich coraz bardziej nieznośny. Kierowca volkswagena był
jeszcze starszym, bo osiemdziesięciodwuletnim mężczyzną; był wdowcem i posiadał tylko jednego
żyjącego krewnego, syna, którego nie widział przez okres równy prawie połowie przeciętnego
życia ludzkiego i chociaż ich związek krwi był równie mocny jak w innych rodzinach, to jednak
związek emocjonalny pomiędzy ojcem i synem już od dawien dawna praktycznie nie istniał;
stosunki ograniczały się jedynie do spraw czysto finansowych. Był wdowcem i uciekinierem, który
przeżył wszystkich swych przyjaciół, co się zaś tyczy wrogów, w czasie swego życia nie zabiegał o
to, by mieć ich zbyt wielu. Wszyscy znali go jako Kurta Hesse'a; nie było to jednak jego
prawdziwe nazwisko. Nazwisko Kurt Hesse widniało w jego prawie jazdy, jak również w
paszporcie; lekarze i listonosze zwracali się do niego: "panie Hesse", natomiast jego fryzjer mówił
do niego: "panie H."; dzieci wołały do niego "dziękuję", gdy na placach zabaw rozrzucał dla nich
słodycze, co zresztą bardzo lubił robić. Jego siostra, gdy jeszcze żyła i gdy wreszcie do tego
przywykła, zwracała się do niego: "Kurt". Istotnie, był znany jako Kurt Hesse już od tak dawna, że
gdyby ktoś niespodziewanie spytał go o nazwisku, gdyby ktoś krzyknął za jego plecami: "Jak się
pan nazywa?", jest bardziej niż prawdopodobne, że wyjąkałby: "Hesse, Kurt Hesse" i nie miałby
przy tym świadomości, że mówi nieprawdę.
Jego prawdziwe imię i nazwisko brzmiało Kaspar Szell, jednak już od dwudziestu ośmiu lat
nikt go tak nie nazywał, i czasami, przed zaśnięciem, zastanawiał się, czy w ogóle istniał ktoś o
nazwisku Kaspar Szell, a jeśli tak, to jakim byłby człowiekiem, gdyby dano mu szansę przeżycia.
Zginął na miejscu wskutek wypadku. Wypadku - nie pożaru. Pożar opóźnił jedynie
identyfikację zwłok.
Cały incydent, który zaczął się przy Gimbels, trwał mniej niż trzy minuty, a w przypadku
Rosenbauma okres dotkliwego bólu w najgorszym razie trwał nie więcej niż pięć sekund. Biorąc
pod uwagę wszystkie te fakty, trudno sobie wyobrazić, aby mogła wydarzyć się szczęśliwsza
tragedia.
Część I:
Babe
1
O, idzie laluś - powiedział jeden z chłopców na tarasie.
Levy robił, co mógł, by sprawić wrażenie, że ignoruje chłopców; w tym momencie
szykował się do zejścia po schodach z brązowego kamienia i sprawdzał, czy sznurówki w jego
trampkach są wystarczająco mocno zawiązane. Były to jego najlepsze buty, chluba firmy Adidas,
pasowały do jego nóg tak, jakby najlepszy fachowiec robił je dla niego na miarę i nigdy, nawet w
dniu, kiedy je po raz pierwszy włożył, nie zrobił mu się na stopach najmniejszy odcisk. Levy nie
dbał o różne szczegóły ubrania, lecz ze swych butów sportowych był prawdziwie dumny.
- Hej! Idzie laluś, laluś, laluś! - krzyknął inny chłopak z tarasu, przywódca grupy - mały,
szybki, ubrany zwykle w rzeczy najbardziej jaskrawe. Jego głos brzmiał w tej chwili zaczepnie.
- Jestem pełen uwielbienia dla twojego chapeau. - Mówiąc to wskazał na czapkę Levy'ego.
Levy nie miał zamiaru tego zrobić, ale jakby bezwiednie poprawił na głowie czapkę do
golfa, a gdy to zrobił i znajdował się już trzy stopnie niżej, jak grom z jasnego nieba wybuchł
triumfujący śmiech chłopców. Levy był szczególnie uczulony na wszystko to, co dotyczyło jego
czapki. Już od lat nosił czapkę z daszkiem i nikt nie zwracał na nią uwagi; zmieniło się to jednak po
Olimpiadzie w 1972 roku, kiedy Wottle, broniący barw USA, wygrał bieg na 800 metrów;
zawodnik ten nosił czapkę do golfa, a więc wszyscy uznali, że czapka Levy'ego była niczym innym
jak zwykłym naśladownictwem.
Levy miał zaufanie do niewielu rzeczy na tym świecie, ale jedną z nich - czy to świadczyło
o zarozumialstwie? chyba tak - był jego własny rozum. Jak na kogoś, kto nie skończył jeszcze
dwudziestu pięciu lat, posiadał dość dużą inteligencję i nigdy nie naśladowałby nikogo - a
zwłaszcza biegacza, a więc kolegi po fachu. W tym momencie Levy wstrzymał oddech, próbując
się zawczasu przygotować na drwiny chłopców z tarasu, i niczym bocian rozpoczął swój jogging
po stopniach z brązowego kamienia. Chłopcy z tarasu uwielbiali wprost obserwować jego
niezgrabne ruchy. Zaczęli wymachiwać ramionami, wydając przy tym kaczopodobne dźwięki.
Levy nie cierpiał, gdy go w ten sposób przedrzeźniali. Nie dlatego, że w ogóle to robili i że
nie odpowiadało to rzeczywistości, lecz właśnie dlatego, że naśladowali jego ruchy tak trafnie, iż
doprowadzało go to do wściekłości. Otóż on, T. B. Levy, faktycznie wyglądał jak kaczka, a
przynajmniej czasami ją przypominał. Fakt ten nie uszczęśliwiał go, ale tak już niestety było.
Chłopcy z tarasu - było ich zwykle sześciu i byli z pochodzenia Latynosami - robili
wrażenie, jakby całe swe życie spędzali na schodach z brązowego kamienia, które prowadziły do
budynku znajdującego się o trzy domy dalej od mieszkania Levy'ego, w kierunku Central Parku. A
przynajmniej byli tam od czerwca, gdy przyjechał tu Levy i zobaczył, jak niczym ptactwo obsiedli
taras; w tej chwili był już wrzesień i wcale nie szykowali się do odlotu na południe. Być może
mieli po piętnaście lub szesnaście lat, byli mali, szczupli i gdyby się ich sprowokowało, z
pewnością mogli się okazać niebezpieczni; jadali na tarasie, odbijali piłkę ręczną od schodów
prowadzących na taras lub grali na chodniku przed domem i często, gdy było już późno i panowała
ciemność, Levy przechodząc obok widział, jak obejmowali się - i nie tylko z osobnikami, jak
sądził, płci przeciwnej z najbliższego sąsiedztwa. Chłopcy przesiadywali na tarasie od rana do nocy
- siedzieli tam, stali, grali w coś, palili papierosy i nie zwracali uwagi na cały świat, gdyż tym
światem byli oni sami - światem dobrze zorganizowanym i niezmiennym. I czasem, z tego właśnie
powodu, Levy zastanawiał się, czy aby im nie zazdrości. Nie o to chodzi, że chciał, aby mu
zaproponowali, by się do nich przyłączył. Z pewnością odrzuciłby taką ofertę. Ale nie wiadomo,
jak by się zachował. Były to rozważania czysto akademickie - nigdy przecież nie wyszli do niego z
podobną propozycją.
Levy skręcił i rozpoczął bieg w kierunku Central Parku; gdy przebiegał obok chłopców, ten
z nich, który był pełen uwielbienia dla jego chapeau, spytał:
- Dlaczego nie jesteś w szkole? - I nagle zaśmiał się sam Levy, gdyż pewnego razu w
czerwcu, gdy chłopcy w szczególnie dotkliwy sposób okazywali swą złośliwość, Levy zadał im
właśnie takie pytanie: Dlaczego nie jesteście w szkole? Nie odniosło to wtedy żadnego skutku, co
więcej - przez następny miesiąc chłopcy dali się Levy'emu nieźle we znaki. W tej właśnie chwili,
po raz pierwszy od wielu dni, dzieciaki zadały to samo pytanie, które kiedyś adresowane było do
nich samych - i stąd śmiech Levy'ego. Humor i brak zrozumienia - cóż za osobliwe zestawienie,
pojęć! Kto był autorem tego stwierdzenia? Levy szperał przez chwilę w pamięci, zanim doszedł do
wniosku, że był nim Hazlitt. Nie. A może Meredith? G.B. Shaw? Pomyśl - nakazał sam sobie, lecz
nie mógł nadal przypomnieć sobie właściwego nazwiska. Levy był w tej chwili wściekły na siebie,
ponieważ takie rzeczy musiało się wiedzieć, jeśli chciało się należeć do tych najlepszych. Jego
ojciec wiedziałby na ten temat dokładnie wszystko: nazwisko autora, ale nie tylko - wiedziałby,
skąd pochodzi cytat, potrafiłby określić stan umysłu autora w momencie tworzenia, umiałby
również powiedzieć, czy był to pomyślny okres w jego życiu. Znałby na ten temat wszystkie
szczegóły. Zawstydzony Levy zwiększył tempo biegu.
Levy mieszkał przy Zachodniej Dziewięćdziesiątej Piątej, między Amsterdam i Columbus.
Nie była to z pewnością zbyt prestiżowa dzielnica, ale student, który pobierał stypendium, musiał
zdecydować się na mieszkanie, które było jeszcze do wzięcia, a w czerwcu jedynym wolnym
miejscem okazał się pokój z łazienką na najwyższym piętrze budynku z brązowego kamienia pod
numerem 148 przy Zachodniej Dziewięćdziesiątej Piątej. Właściwie nie było to takie złe miejsce -
odcinek między tym domem a Columbią był świetną trasą do uprawiania joggingu; trzeba było
dobiec do Riverside Park, potem do Sto Szesnastej, a następnie prosto jak strzała wzdłuż brzegu
rzeki; czyż biegacz mógł marzyć o czymś więcej?
Levy przebiegł przez Columbus, przyspieszył jeszcze bardziej, gdy zbliżył się do Central
Parku, skręcił w lewo przy Dziewięćdziesiątej Piątej, dobiegł do następnej przecznicy i znalazł się
wśród zieleni. Następnie w kierunku kortów tenisowych, potem już tylko nieznaczna zmiana
kierunku - i był na miejscu.
Przy zbiorniku wodnym.
Levy doszedł do wniosku już przed wieloma miesiącami, że ktoś, kto wpadł na pomysł
zbiornika wodnego, myślał wyłącznie o nim. Co do zbiornika nie można było mieć żadnych
zastrzeżeń; było to wspaniałe jeziorko umiejscowione w najbardziej nieoczekiwanym miejscu -
graniczyło z posiadłościami milionerów z Piątej i z ich dalekimi krewnymi z Central Park South,
jak również z dalekimi krewnymi tych ostatnich, którzy zamieszkiwali obszary wzdłuż Central
Park West.
Levy z łatwością wyprzedził innych biegaczy, rozpoczynając bieg wokół jeziorka. Było
wpół do szóstej - zawsze biegał o tej samej godzinie - ta właśnie pora była dla niego wymarzona.
Niektóry ludzie woleli ranne przebieżki, lecz Levy nie należał do nich, jego umysł funkcjonował
najlepiej rano, więc wtedy właśnie, przed południem, poświęcał czas trudnej lekturze;
popołudniami robił notatki lub czytał łatwiejsze rzeczy. Przed piątą czuł się wyczerpany
psychicznie, lecz jego ciało rwało się niemal do ruchu.
Tak więc o wpół do szóstej Levy biegał. Był niewątpliwie szybszy od innych biegaczy,
których spotykał, a więc jakiś przypadkowy obserwator, kierując się przesłankami logiki, miał
wszelkie prawo dojść do wniosku, że ten dość wysoki, szczupły facet, którego sposób biegania
mógł kojarzyć się z chodem kaczki, biega naprawdę dobrze.
Ale któż znał jego sny na jawie?
Zamierzał wziąć udział w maratonie. Podobnie jak Nurmi, który stał się już mitem. Kibice
sportowi kłócili się zaciekle na temat tego, kto jest największym biegaczem - potężny Finn czy też
sławny T. B. Levy. "Levy - twierdzili jedni - nikt nie potrafi przebiec ostatnich pięciu mil w taki
sposób jak on." Inni ripostowali, że zanim zawodnicy dobiegliby do miejsca, skąd zostałoby tylko
pięć mil do finiszu, Nurmi byłby już tak daleko w przodzie, że szybkość Levy'ego nie miałaby
żadnego znaczenia; takie gorące dyskusje ekspertów ciągnęły się przez całe dziesięciolecia.
Levy nie zamierzał zostać jednym z wielu maratończyków; każdy mógł to osiągnąć, jeśli
tylko zdecydował się poświęcić temu całe swoje życie. Nie - on zamierzał zostać największym z
maratończyków. Do tych ambicji dochodził intelekt, który nakazywał mu osiąganie
oszałamiających sukcesów; z intelektem szła w parze ogromna wiedza. Cała ta mozaika cech
charakteru tłumiona była w pewnym stopniu poczuciem skromności, które było równie głębokie,
co szczere.
W tej chwili posiadał jedynie tytuł magistra w dziedzinie literatury, który uzyskał w
Oksfordzie, a co się tyczy biegania, potrafił się ścigać bez zmęczenia jedynie na dystansie piętnastu
mil. Ale potrzeba mu kilku lat, by zdobyć zarówno tytuł doktora, jak i mistrza. A tłumy będą
wiwatować: "Le-vy, Le-vy" i współuczestniczyć w jego triumfach, o których wcześniej nie mógł
nawet marzyć. Kibice sportowi, którzy obecnie dopingują swych bohaterów krzycząc: "Dee-fense,
będą w przyszłości skandować "Le-vy".
"Levy, Levy..."
I nikt nie zwróci uwagi na jego niezgrabny sposób biegania. Nikt nie zauważy, że ma ponad
sześć stóp wzrostu, a jego waga nie osiąga stu pięćdziesięciu funtów, mimo niezliczonych koktajli
mlecznych wypijanych codziennie, by z chudzielca przekształcić się choćby w szczupłego
mężczyznę.
- Le-vy, Le-vy!...
Nikomu nie będzie również przeszkadzał śmiesznie sterczący kosmyk włosów i twarz
farmera z Indiany ani też fakt, że po trzyletnim pobycie w Anglii ciągle sprawiał wrażenie kogoś, o
kim można powiedzieć, że kupiłby Most Brookliński, gdyby tylko dostał taką propozycję. Był
obiektem uwielbienia niewielu osób, był nie znany nikomu z wyjątkiem Doca - chwała za to Panu.
Ale to się zmieni. Och tak, zmieni się. "Le-vy... LEEEEE-VY".
A więc biegł teraz, w pełni przeświadczony, że nikt nie potrafi go nigdy pokonać, być może
z wyjątkiem Merkurego. Niezmordowanego, osławionego, aroganckiego, niezwyciężonego,
samego Latającego Fina - Nurmiego.
Levy zwiększył tempo.
Do mety zostało jeszcze wiele mil, lecz w tej właśnie chwili przyszedł moment największej
próby, próby serca.
Levy zwiększył tempo jeszcze bardziej.
Levy zaczął zyskiwać przewagę nad innymi.
Półmilionowy tłum stojący wzdłuż trasy biegu nie wierzył własnym oczom. Ludzie
wrzeszczeli wniebogłosy, tracąc niemal kontrolę nad swoimi uczuciami. To, co działo się w tej
chwili, było czymś niemożliwym, a jednak była to prawda: Levy zbliżał się do Nurmiego!
Levy, przystojny Amerykanin, doganiał rywala. Była to prawda. Levy, tak pewny swego, że
zdobył się nawet na uśmiech w momencie osiągnięcia największej szybkości w historii biegów
maratońskich, odbierał w tej chwili Nurmiemu palmę pierwszeństwa. Nurmi był tego świadom - za
jego plecami działo się coś strasznego. Obejrzał się przez ramię i dla wszystkich widzów stało się
jasne, że traci wiarę w zwycięstwo. Próbował przyspieszyć, lecz w tym momencie osiągnął już
szczyt swoich możliwości - jego nogi odmówiły posłuszeństwa, stracił właściwy rytm. Levy był
coraz bliżej. Szykował się do wykonania decydującego ruchu. Był gotowy do wyprzedzenia
przeciwnika. Levy...
Thomas Babington Levy przystanął na chwilę i oparł się o ogrodzenie jeziorka. Tego dnia
nie potrafił się odpowiednio skoncentrować, by rozmyślać o Nurmim.
Bolał go bowiem ząb. Kiedy biegnąc uderzał prawą nogą o ziemię, podrażniał jamę ustną
po prawej stronie górnej szczęki. Levy pomasował obolałe miejsce i zastanowił się, czy nie
powinien złożyć wizyty dentyście...
2
Gdy Scylla wszedł do baru na lotnisku, natychmiast zauważył mężczyznę w peruce. Przez
chwilę nie był zdecydowany, jak się zachować. Powodem tego był fakt, że w czasie ostatniego
spotkania obaj mężczyźni stoczyli ze sobą walkę - wprawdzie krótką, ale taką, która mogła się
skończyć śmiercią jednego z nich.
To prawda, że pierwsze ich zetknięcie miało zupełnie inny charakter. Obaj podróżowali
służbowo i znajdowali się w Brukseli. Obecnie spotkanie nastąpiło w międzynarodowej części
lotniska w Los Angeles i jeżeli można zaryzykować stwierdzenie, że latanie jest formą rekreacji,
Scylla podróżował w tej chwili dla przyjemności. Nie oznaczało to jednak, że sytuacja nie była
kłopotliwa. Jak bowiem przekonać faceta, którego tak niedawno chciał zabić, że nie jest teraz na
służbie i nie chce nikogo zabijać, a ma zamiar jedynie pogawędzić? Nie mógł tak po prostu podejść
i zapytać: "Cześć, jak leci?" Zanim wypowiedziałby słowo "leci", miałby prawdopodobnie
niepożądaną dziurę w skroni - tak szybki był bowiem Ape w posługiwaniu się pistoletem.
Ape pracował teraz dla Arabów - w Libii albo też Iraku. Scylla nigdy nie był pewny, w
którym z tych krajów, gdyż zawsze je mylił. Informacja na temat pracy Ape'a była przynajmniej
aktualna w czasie pierwszego spotkania w Brukseli. Zaraz po powrocie do Dywizji Scylla poprosił
o kartotekę Ape'a. Wiedział, że takowa istnieje i do tego z pewnością musi być gruba. Dywizja
szczyciła się tym, że zbierała i przechowywała wszelkie informacje o swoich przeciwnikach.
To nieprawda jednak, by Ape zawsze uchodził za wroga. Często zmieniał pracodawców, a
wraz z nimi poglądy, ale faktem jest również to, że przez sześć lat pracował dla Brytyjczyków, a
przez dwa następne lata dla Francuzów. Później próbował być wolnym strzelcem, lecz bez
większych sukcesów. Zresztą wolni strzelcy właściwie nigdy nie odnoszą większych sukcesów.
Wyjątkiem był tu tajemniczy i przy tym zjadliwy S. L. Chen, który większość życia pracował w ten
właśnie sposób.
o próbie założenia własnego interesu Ape zaczął podróżować o wiele więcej niż
kiedykolwiek przedtem: przez pewien czas przebywał w Brazylii, potem na krótko zatrzymał się w
Albanii, a obecnie zaangażował się w interesy z Arabami.
Scylla przyglądał się małemu mężczyźnie w peruce, który siedział na najbardziej
oddalonym od niego krześle. Niezwykłość sytuacji polegała na tym, że Scylla miał rozwiązać taki
oto problem: jak przedstawić się temu drugiemu, nie narażając się na niebezpieczeństwo.
Rzadkością bowiem było, aby tacy mężczyźni jak on i Ape stanęli przeciwko sobie i obaj uniknęli
śmierci. Ape był niższy od Mickey Roneya i miał od niego mniej groźny wygląd; od ponad
dziesięciu lat należał jednak do ścisłej światowej czołówki w dziedzinie posługiwania się
wszystkimi rodzajami broni krótkiej; Scylla natomiast uchodził za najszybszego obok Chena w
zabijaniu obiema rękami - dłonią odwróconą do góry, dłonią odwróconą w dół, lewą, prawą - każde
uderzenie mogło być śmiertelne.
Scylla doszedł do wniosku, że kierując się zasadami logiki powinien znaleźć jakiś inny bar.
Nie bał się ryzyka, lecz zawsze próbował unikać nieoczekiwanych sytuacji. Odszedł kilka kroków
od swojego miejsca, lecz przystanął - pomimo wszystko miał jednak ochotę porozmawiać z Apem.
Taka okazja nie trafiała się zbyt często. Gdy Scylla stawiał w tej profesji pierwsze kroki, Ape
należał już do nielicznej grupy ludzi z różnych krajów, którzy mogli sobie rościć prawo do tego,
aby uchodzić za prawdziwą legendę. Scylla był wtedy jeszcze w tyle za innymi i dopiero piął się do
góry wraz z takimi facetami jak Brighton, Trench i Fidelio. Każdy z nich - cóż za szkoda -
przeszedł już w stan spoczynku. A w każdym przypadku owo przejście w stan spoczynku odbyło
się w dość niecodziennych okolicznościach.
Scylla nagle przyspieszył. Jak na mężczyznę o tych rozmiarach był niezwykle zwinny,
szczególnie na początku jakiegoś działania. Nie był zbyt szybki, lecz sama szybkość to jeszcze za
mało - liczyła się przede wszystkim zwinność. Słyszał, jak pewnego razu trener koszykówki pytał
kolegę po fachu o jakiegoś młodego zawodnika: - Czy jest zwinny? - To pytanie utkwiło Scylli
głęboko w pamięci. Przedtem nie wiedział, że zwinność może iść w parze z powolnością. Scylla
przeszedł obok krzeseł przy barze i gdy był już na tyle blisko celu, by wkroczyć do akcji, przybrał
właściwy dla takich sytuacji wyraz twarzy, zrobił raptowny zwrot w kierunku małego mężczyzny i
mocnymi ramionami przytwierdził go do krzesła. Wyglądało to tak, jakby od dawna poszukujące
się łosie odnalazły się nagle i zaczęły swój tajemniczy rytuał powitania. Scylla wyszeptał:
- Spokojnie, Ape - po czym usłyszał słowa, które dodały mu otuchy:
- Nie mam przy sobie broni.
Scylla usiadł na krześle obok Ape'a. Szybkość reakcji tego faceta zrobiła na nim niemałe
wrażenie. Co sprawiało, że Ape był niedościgniony w posługiwaniu się pistoletem? Nie sama
celność, którą - rzecz jasna - posiadał, lecz fakt, że kula z jego pistoletu znajdowała się już w
powietrzu, podczas gdy jego przeciwnik ciągle celował.
- Czujesz się nieswojo? - zapytał Scylla.
- Dlaczego? Dlatego, że nie mam broni? Nie, dlaczego miałbym się tak czuć? A czy ty się
tak czujesz?
Scylla nie odpowiedział, splótł tylko luźno duże ręce, opierając palce na barze.
Ape zmierzył go spojrzeniem.
- Ale ty nigdy nie chodzisz bez broni, prawda?
Scylla wzruszył ramionami.
- Ręce są lepsze - powiedział Ape. - Nie ma porównania. Gdybym miał twoje rozmiary,
wyspecjalizowałbym się w walce rękami.
Scylli natychmiast przyszedł na myśl Chen, który był dużo mniejszy nawet od Ape'a; przy
tym filigranowy i ważył nie więcej niż sto funtów. Scylla nie miał najmniejszego zamiaru
powoływać się na przykład Chena, wyręczył go jednak w tym Ape. Scylla nie mógł się nie
uśmiechnąć. Nie miał pojęcia, gdzie i w jakim kraju Ape przeszedł wstępne przeszkolenie, ale było
bardziej niż prawdopodobne, że w podobnym miejscu i okolicznościach jak on sam. Właściwie
wszystko, co obaj mężczyźni wiedzieli o sobie, było ukryte w kartotekach biur, z którymi byli
służbowo związani. Z jednej strony to prawie nic, z drugiej jednak - bardzo wiele. Mogły się
zdarzyć takie sytuacje, że ci dwaj potrafiliby niemal czytać w swoich myślach - i taka właśnie
sytuacja miała miejsce w tej chwili.
- Powodem, dla którego pan S. L. Chen potrafi tak zręcznie zabijać obydwoma rękami, jest
fakt, że to cholerny żółty dzikus, a taka umiejętność, to jakby druga natura żółtków, podobnie jak
drugą naturą wszystkich Murzynów jest umiejętność tańca. - Ape spojrzał na resztkę whisky, jaka
została w jego szklance. - To miało być śmieszne - powiedział. - Ale chyba nie było, prawda? -
Scylla nie zdążył odpowiedzieć, gdyż mały mężczyzna ciągnął dalej: - Pewnie wpadniesz teraz w
posępny nastrój i pomyślisz, że jestem pełen uprzedzeń. Ape? Spotkałem go kiedyś. Mały
zgryźliwy wypierdek noszący źle dopasowaną perukę. Jeszcze jedną. - Te ostatnie słowa
adresowane były do barmana, który skinął głową, sięgnął po butelkę szkockiej i nalał następną
kolejkę. - Tym razem potrójną - powiedział Ape. Barman potaknął i dopełnił szklankę.
Scylla zamówił to, co zawsze.
- Proszę szkocką, dużo wody sodowej i dużo lodu - powiedział i jednocześnie pomyślał, że
Ape był zbyt sprytny, aby zamawiać potrójne drinki. Potrójne były niebezpieczne - mowa i
myślenie stawały się wolniejsze; wolniej sięgało się również po broń; wszystko to było prawdą,
więc Scylla nie mógł, rzecz jasna, o tym mówić. Rozmowę skierował zatem na inne tory.
- Peruka nie jest wcale zła - powiedział.
- Nie jest zła? Jezu, dziś na wietrze jej przednia część nieomal sfrunęła mi z głowy. Tył
peruki został na swoim miejscu, ale przód trzepotał jak flaga. Musiało to wyglądać, jakby moje
włosy dawały komuś znaki. - Spojrzał na swoją szklankę. - To też nie wypadło śmiesznie.
Potrafiłem być kiedyś taki zabawny. Naprawdę, Scylla. Byłem prawdziwym komikiem.
- Wierzę ci.
- Nie wierzysz w ani jedno moje słowo.
- Czy to ma jakieś znaczenie?
- Nie - odpowiedział Ape, po czym dodał: - Ależ tak, ma, i to duże.
Scylla pomyślał, że będzie najlepiej, jeśli skwituje to milczeniem.
- Sam wybrałem dla siebie imię - kontynuował mały mężczyzna. - Sam wybrałem dla siebie
pseudonim. Powiedzieli: Chcesz być znany jako kto? A ja, od czasu, gdy skończyłem dwadzieścia
dwa lata, jestem łysy jak kolano, więc odpowiedziałem natychmiast: Ape - w nawiązaniu do sztuki
tego Amerykanina, O'Neilla, pod tytułem "Hairy Ape". ("Włochata małpa"). Czy rozumiesz
śmieszność tej sytuacji? Przez całe życie taki byłem, zawsze wywoływałem salwy śmiechu.
Scylla uśmiechnął się, ponieważ tak nakazywała przyzwoitość; innym powodem uśmiechu
było to, że jedną z namiętności Ape'a było utrzymywanie w sekrecie swego pochodzenia. Żadnym
językiem Ape nie władał na tyle dobrze, aby można go przypisać do jakiegoś kraju, a mówiąc o
O'Neillu jako o Amerykaninie, dawał niejako do zrozumienia, że Ameryka nie jest jego ojczyzną.
- Miałem na myśli perukę - powiedział Scylla. - Jest zupełnie znośna, nie tak dobra, jak tego
Amerykanina Sinatry, ale śpiewasz pewnie gorzej niż on.
Ape uśmiechnął się.
- Był kiedyś facet, chyba było to jeszcze zanim zacząłeś karierę w tym zawodzie, nazywał
się Fidelio; okropnie zależało mu na tym, by dowiedzieć się, skąd pochodzę. Miał obsesję na tym
punkcie; każdą wolną chwilę wykorzystywał na sprawdzenie choćby najmniejszego śladu
prowadzącego do rozwiązania zagadki. Mówiąc coś, używałem takich sformułowań, by dać mu
jakąś wskazówkę.
Ze wszystkich legendarnych postaci Scylla był najbardziej zafascynowany Fideliem;
człowiek ten kochał muzykę, będąc dzieckiem grał cudownie na skrzypcach. Jego talent nie
rozwinął się w wieku dorastania, lecz pasja do muzyki nie opuściła go nigdy. Był również,
przynajmniej według kartotek Dywizji, najbardziej błyskotliwym ze wszystkich pracowników, nie
wyłączając ludzi z zagranicy.
- Czy dobrze go znałeś? Mam na myśli Fidelia.
- Czy go znałem? Na Boga, pytasz, czy go znałem - to ja przecież zająłem jego miejsce...
- Naprawdę? Nie wiedziałem o tym, nasze kartoteki nie wspominają o tym ani słowem. Jak
się to stało? To musiało być trudne. Boże, to musiało być prawie niemożliwe. - Scylla mógłby
ciągnąć w tym tonie jeszcze dłużej, ale w porę zorientował się, że wyszedłby na głupca. W tym
momencie poczuł się dokładnie tak, jak młody Joe Di Maggio mówiący do Babe'a: "Czy naprawdę
ustawiłeś tak kij i zdobyłeś punkt, czy był to tylko przypadek? Czy wiedziałeś, że możesz zdobyć
ten punkt? Jak się czułeś zdobywając kolejne punkty, słysząc wiwaty tłumu? No proszę, mów, tak
bardzo chciałbym wiedzieć".
Ape wziął do ręki szklankę i spojrzał na jej zawartość.
Scylla czekał cierpliwie. Gdy Babe Ruth mówił o uderzaniu kijem i zdobywaniu punktów,
to on dyktował tempo rozmowy - nie jego słuchacze.
- Cieszę się, Scylla, że się do mnie przysiadłeś - powiedział Ape, wpatrując się ciągle w
swoją whisky. - Miałem nadzieję, że tak się stanie. Widziałem, jak stałeś w drzwiach. - Wskazał
ręką w kierunku malowidła za barem; szyba była lekko pochylona w stronę głównego wejścia. -
Odbicie jest trochę zamazane, lecz na tyle wyraźne, by rozpoznać wchodzącego. Gdy zobaczyłem,
że się wycofujesz, miałem ochotę skinąć na ciebie ręką.
- Dlaczego tego nie zrobiłeś?
Ape popijał swojego potrójnego drinka, a właściwie muskał tylko ustami szklankę, z której
nic nie ubywało.
- To dopiero mój drugi - i zamierzam go tylko skosztować. Jestem zupełnie trzeźwy.
Scylla zrozumiał sens wywodu Ape'a dopiero wtedy, gdy ten powiedział:
- Nie kiwnąłem do ciebie ręką, gdyż nie lubię narzucać się ludziom. Chyba jestem już taki
od dzieciństwa.
Nie powinieneś mówić tego wszystkiego - pomyślał Scylla, ale ponieważ była to prawda,
nie powiedział tego głośno. Z Apem działo się coś niedobrego. Coś od środka trawiło straszliwie
cały jego organizm.
- Miałeś mi opowiedzieć o Fideliu - powiedział Scylla.
- Opowiem; pamiętam, że miałem to zrobić. Nie gorączkuj się, Scylla, nie jestem pijany i
nie zacznę bełkotać.
Powód, dla którego Ape czuł się taki udręczony, miał niedługo zostać odkryty; Scylla czuł,
że tak się właśnie stanie. Sam nie miał na to dużego wpływu - mógł jedynie czekać. Jednak
czekanie nie było niczym przyjemnym, więc podjął temat interesujący dla nich obu i przypomniał
wydarzenia, które razem przeżyli w Brukseli - walkę, z której obaj wyszli bez szwanku. Właściwie
spotkanie było przypadkowe. Z niewiadomego powodu zostali obaj poddani dokładnej kontroli
celnej, po czym nagle znaleźli się w tym samym pomieszczeniu wraz z jakimś martwym ciałem,
Ape oddał wtedy strzał, a Scylla zamachnął się na niego prawą ręką, lecz chybił celu, którym było
miejsce, gdzie szyja łączyła się z ramieniem. Ramię przeciwnika było zaskakująco umięśnione.
Ape wystrzelił wtedy ponownie, lecz potknął się. Wyglądało to bardziej na ostrzeżenie niż próbę
zabicia przeciwnika. W tym momencie było już po wszystkim i każdy z mężczyzn poszedł w swoją
stronę.
- Dlaczego chybiłeś, strzelając pierwszy raz? - zapytał Scylla. - Oczywiście nie jest mi
przykro z tego powodu, to chyba zrozumiałe.
- Nie piłem wtedy, byłem abstynentem; zdarzyło się to ponad rok temu.
- Wydaje mi się, że piętnaście miesięcy temu.
Ape pokiwał głową.
- Cienie - powiedział. - Cienie bardzo źle wpływają na celność strzału. Chyba celowałem
zbyt wysoko. Celowałem w twój mózg, a trafiłem w ścianę. Gdybym celował w serce, mógłbyś
przez jakiś czas czuć się nieswojo.
Scylla podniósł szklankę.
- Za cienie.
Ape umoczył tylko usta w swojej whisky.
W tym momencie ogłoszono dalsze opóźnienie lotu do Londynu. Ape zaklął i pociągnął
długi łyk szkockiej.
- Ja też lecę do Londynu - powiedział Scylla i dotknął koperty w wewnętrznej kieszeni
marynarki; w kopercie znajdował się bilet pierwszej klasy. - Świetnie. Nigdy wcześniej w czasie
tego cholernego lotu nie miałem żadnego towarzystwa; przez jedenaście godzin dzieje się zawsze
to samo, czyli dokładnie nic. Gdy latam, nie potrafię czytać niczego poważniejszego niż
czasopisma. Autobiografia Hedy Lamarra to doskonała lektura w czasie takiego lotu.
- Ja lecę klasą turystyczną - powiedział Ape i w tym momencie Scylla już wiedział, co
gryzie małego mężczyznę.
- Dla niepoznaki?
Ape potrząsnął głową.
- Prawdopodobnie popełniono błąd.
Ape powtórnie potrząsnął głową.
Scylla wiedział, że najlepiej zachowa się, jeśli nie powie nic. Bo cóż mógł w takiej sytuacji
powiedzieć? Gdy wykonywało się taką pracę, latało się pierwszą klasą. Wszędzie.
Przedstawicielom tego zawodu nie, płaciło się na starość zasiłków ani emerytur; nikt nie
gwarantował też bezpiecznych warunków pracy. Jeśli ktoś leciał klasą turystyczną, wynikało to z
woli przełożonych i było dostosowane do konkretnego zadania, jakie miało być wykonane. W
przeciwnym razie powód mógł być tylko jeden: przełożeni chcieli komuś dać do zrozumienia, że
jego akcje spadają i odejście z pracy jest jedynie sprawą czasu. Z takiej pracy, rzecz jasna, nie
odchodziło się na własną prośbę. Zerwanie z Dywizją było więc niezmiennie związane z
kłopotami.
Scylli wydawało się jednak, że wysłanie w podróż legendarnej postaci klasą turystyczną jest
mimo wszystko aktem łajdactwa. Chryste, czyż nie można mu było dać takiego zadania, aby
zginął; czyż nie można było stworzyć takich warunków, aby mógł przynajmniej odejść w chwale?
Przecież zasłużył sobie na to.
Ale z drugiej strony pamiętajmy o tym, że nawet takich jak Jankees i Babe Ruth również
spisano na straty.
- Miałem dobrą passę - powiedział Ape. - Lepszą niż większość innych.
- I zająłeś miejsce Fidelia.
- Trencha również. O tym też nie wiedziałeś, prawda? Załatwiłem ich obu. W tym samym
roku. Wtedy cienie nie przeszkadzały mi. - Pociągnął następny łyk szkockiej. - Czy wiesz, o czym
myślałem, zanim przyszedłeś?
Scylla potrząsnął głową.
- Czy chcesz wiedzieć? - Scylla pomyślał, że nie ma na to najmniejszej ochoty; to żadna
przyjemność usłyszeć od Johnny'ego Unitasa, że nie potrafi już podłożyć bomby lub też skłonić
Elgina Baylora do wyznania, że jego strzał z wyskoku to już zamierzchła przeszłość.
- Jeśli chcesz mówić, to mów.
- A więc myślałem o tym, że nigdy nie miałem kobiety, której nie zapłaciłem, nigdy nie
było dziecka, które znało moje imię, nigdy nie miałem też peruki, która podniosłaby moją
atrakcyjność.
- Sentymentalne bzdury - powiedział Scylla z nadzieją, że ta uwaga spełni swoje zadanie...
Panie Loman, niech pan jakoś zareaguje, niech pan zareaguje...
Mały mężczyzna przez chwilę milczał. Następnie wybuchnął głośnym śmiechem.
- Do diabła, Scylla, cóż za trafna uwaga. - Po chwili, ku zdumieniu Scylii, uśmiechnął się.
Scylla skinął głową i powiedział:
- A teraz opowiedz mi tę cholerną historię o Fideliu, w przeciwnym razie będę musiał pójść
do księgarni i poszukać "Wyznań Lany Turner".
- Zacznijmy od małych ablucji - powiedział mały mężczyzna i zeskoczył z wysokiego
krzesła. - Wiesz o tym, ta informacja jest na pewno w mojej kartotece w Dywizji. - Powiedziawszy
to, wybiegł pędem z baru; wyglądał na kogoś, kto jest niewątpliwie w dobrym nastroju.
W kartotece Ape'a znajdowała się informacja na temat kłopotów z nerkami i zbyt nisko
umieszczonym jelitem; była tam również wzmianka o operacji, którą przeszedł kilka lat temu. Tak
więc Scylla mógł się domyślać, że Ape pobiegł do toalety oraz że do tego właśnie miejsca odnosiła
się prawdopodobnie uwaga na temat "ablucji".
Gdy tylko Ape zniknął z pola widzenia, Scylla podniósł szklankę i tak po prostu postanowił
zmienić swój bilet na bilet klasy turystycznej. Nie była to w końcu aż tak bolesna decyzja, jeśli
podejmowało się ją samemu. Scylla natychmiast wyszedł z baru i poszedł w kierunku okienka linii
Pan Am. Przy okienku czekał niespodziewanie krótko. Wytłumaczył, o co chodzi, dostał to, czego
chciał - tak, po prostu - po czym ruszył z powrotem do baru. Gest ten był prawdopodobnie tym
samym, co wybuch emocji Ape'a, czyli sentymentalną bzdurą, ale jeśli historia na temat Fidelia
miała okazać się barwna i godna uwagi, to czyż nie była to świetna sposobność, aby jej wysłuchać;
to samo dotyczyło zresztą opowieści o Trenchu, Scylla postanowił, że to właśnie powie Ape'owi,
gdy ten się dowie, że lecą razem. Zrobi wtedy wrażenie ambitnego pracownika zainteresowanego
losem kolegów po fachu - a nie kogoś, kto przedwcześnie opłakuje czyjeś odejście.
Scylla zajął miejsce przy barze i czekał na powrót Ape'a. Powoli dopił whisky z wodą
sodową.
Krzesło obok pozostawało wolne.
Scylla zamówił następną kolejkę.
I pociągnął mały łyk.
To oczywiste, że musiało dziać się coś bardzo złego.
Następny łyk.
Scylla pomyślał, że to nie jego sprawa. Przez chwilę siedział samotnie przy barze, nie
odzywając się do nikogo. W pewnym momencie pociągnął długi łyk szkockiej. Prawdopodobnie
ilość wypitego jednym haustem alkoholu była właśnie tym, co wpłynęło na jego dalsze działania.
Nie pił bowiem nigdy dużo, gdy nie siedział za zamkniętymi na klucz drzwiami - a takiej
prywatności z pewnością nie można było oczekiwać w barze na lotnisku. Oznaczało to, że Scylla
poddaje się nastrojowi zniecierpliwienia, a to z kolei było oznaką tego, że musi bardzo chcieć
usłyszeć historię Fidelia - a to wreszcie oznaczało, że nie może tak po prostu siedzieć, lecz musi
zacząć działać - wstał więc i podążył w kierunku toalety.
Informacja umieszczona na drzwiach toalety nie pozwoliła jednak Scylii na natychmiastowe
podjęcie działania. "Przepraszamy za uszkodzenie w rurach. Prosimy o skorzystanie z urządzeń
przy wejściu na schody ruchome. Dziękujemy". Wywieszka była przyklejona do drzwi taśmą, a
słowa starannie napisane atramentem. Scylla pokiwał głową, pamiętając, że schody ruchome
znajdowały się w dość odległym miejscu, co tłumaczyło tak długą nieobecność małego mężczyzny
w peruce.
Scylla był w połowie drogi do baru, gdy nagle doszedł do wniosku, że wywieszka na
drzwiach nie mówiła prawdy. Zawrócił i ruszył z powrotem do toalety, zastanawiając się
jednocześnie nad tym, dlaczego nie miał co do tego wątpliwości. Takiej pewności nabrał
prawdopodobnie dzięki słowu: "urządzenia" - nikt przecież nie używał słowa "urządzenia".
Dopiero po jakimś czasie można się było zorientować, co się za tym słowem kryje. Wiedział, że
wywieszka była fałszywa, wiedział również to, że drzwi były zamknięte na klucz. Gdy znalazł się
jednak na miejscu, lekko je pchnął.
Były istotnie zamknięte na klucz; zamki nie stanowiły jednak dla Scylli problemu -
wiedział, jak się z nimi obchodzić. Sięgnął ręką do kieszeni spodni. Wytrychy - to był wielki temat,
wszyscy mówili o wytrychach, pisano o nich w książkach. Scylla wiedział jednak, że są zupełnie
bezużyteczne - chyba że ma się do dyspozycji sto wytrychów o różnych rozmiarach i kształtach.
Właściwym narzędziem był pilnik, a Scylla zawsze miał go przy sobie. Jeśli miało się do czynienia
z zamkiem, wystarczył jeden odpowiedni pilnik i, rzecz jasna, należało się nim odpowiednio
posłużyć. Scylla wyciągnął z kieszeni mały scyzoryk o dwóch ostrzach; byłby to zupełnie zwykły
scyzoryk, gdyby nie fakt, że mniejsze ostrze było zmienione - nieznacznie cieńsze i posiadało na
końcu prawie niezauważalny haczyk; nie był to więc prawdziwy pilnik przez duże "p" i żaden
szanujący się ślusarz nie użyłby go do wykonania jakiejś ważnej pracy; niezależnie od tego
scyzoryk spełniał swoją funkcję. Scylla włożył go bezszelestnie do dziurki od klucza, wyczuł
miejsce, gdzie znajdowały się zapadki, poruszył ostrzem w dół i w górę - i było po wszystkim.
Słaniając się na nogach, Scylla wpadł do toalety i niepewnym krokiem skierował się w
stronę umywalek. Wewnątrz znajdowały się dwie inne osoby: młody instalator, który pochodził
prawdopodobnie gdzieś z Kaukazu: ubrany w roboczy kombinezon, naprawiał zewnętrzne rury;
drugą osobą był czarny mężczyzna, który zamiatał pomieszczenie i w tym akurat momencie pchał
olbrzymi brezentowy worek wypełniony śmieciami.
- Martini potrafi zwalić człowieka z nóg - wybełkotał Scylla do czarnego mężczyzny, po
czym odkręcił kurek z zimną wodą i sprawdził, jaki woda ma smak. - Martini potrafi zwalić
człowieka z nóg - wybełkotał tym razem do instalatora.
- Hej! Wyjdź stąd - powiedział instalator, zbliżając się do Scylli. - Popieprzyło się coś w
rurach.
Scylla zamrugał, robiąc przy tym głupią minę, po czym zakręcił kurek.
- Nie widziałeś wywieszki? - spytał Murzyn.
- Wywieszki? - powtórzył zmieszany Scylla. - Było tam napisane, że to toaleta dla
mężczyzn. Oczywiście, że widziałem napis, naturalnie, że widziałem, nie chciałem przecież
narażać się na awanturę z kobietami w damskiej toalecie. - Potrząsnął głową. - Martini potrafi
człowieka zwalić z nóg - powiedział do lustra, po czym ponownie odkręcił kurek z zimną wodą i
obmył twarz.
Instalator zakręcił kurek, podczas gdy czarny podszedł do drzwi, otworzył je i sprawdził,
czy wywieszka nie zniknęła.
- Nie może pan korzystać z wody, mówię serio. Przykro mi, ale jest to niemożliwe. - Był
bardzo uprzejmy i szczery; Scylla zastanowił się, kto zajął miejsce Ape'a, on czy ten czarny, i czy
ci dwaj byli Arabami, czy też wrogami Arabów. Dla Ape'a nie miało to już znaczenia. Scylla
wiedział, że Ape spoczywa w tym momencie na dnie brezentowego worka.
- Przykro mi - powiedział Scylla. Mówiąc to nie kłamał. Nie usłyszy już historii o Fideliu
ani o Trenchu, którym również był zainteresowany. Ale musiało się to stać. Ape wiedział o tym
równie dobrze jak wszyscy inni. Scylla odczuwał żal. Był to szczery żal, jednak wydarzenie to nie
poruszyło go na tyle, by spędzić mu sen z powiek.
W tym momencie wrócił pospiesznie czarny.
- Wywieszka jest na swoim miejscu.
Instalator podniósł wzrok na drugiego mężczyznę.
- Aha, chodzi o ten papierek - powiedział Scylla. - To przecież nie wywieszka. Co tam było
napisane?
- Że urządzenia są uszkodzone - odpowiedział instalator. - I żeby korzystać z tych, które są
na dole.
Scylla niemal zaśmiał się, myśląc o własnym geniuszu - "nikt nie używa słowa urządzenia,
dopiero po jakimś czasie można się zorientować, co się za tym słowem kryje". Och! Czyż nie był
inteligentnym facetem? Dwaj mężczyźni ciągle patrzyli na siebie i Scylla wiedział, że zastanawiają
się nad tym, czy mają mu pozwolić odejść. "Tu pochowany jest Scylla, skończył się w momencie,
gdy zaczął używać przyzwoitych słów." Scylla stał zupełnie nieruchomo w pozie pijanego
mężczyzny, opierając się o umywalkę, i ani przez myśl mu nie przeszło, żeby się ruszyć, dopóki ci
dwaj nie powiedzą mu, aby to zrobił. Był pewny, że tak się właśnie stanie, gdyż jego osoba nie była
objęta ich planem działania; mieli zadanie, które wykonali, a on nie był dla nich obiektem
zainteresowania. Z pewnością też nigdy się z nimi nie spotka, gdyż ma własne sprawy, którymi
musi się zająć. Nie było możliwości, aby powtórnie pojawiła się w jakiejkolwiek formie przemoc;
przemoc nie istniała w tej chwili i Scylla o tym wiedział, a więc gdy znów się pojawiła, czuł się
zaskoczony. Był tym bardziej zaskoczony, gdyż to on sam był tego sprawcą.
W pewnym momencie zobaczył bowiem patetyczną perukę Ape'a, która leżała na podłodze
w rogu toalety.
Sukinsyny zaatakowały malutkiego mężczyznę, cierpiącego wskutek zbyt nisko
umieszczonego jelita, w najmniej godnych okolicznościach - zhańbili legendarną postać, gdy ta
miała opuszczone spodnie.
"Jezu Chryste, powinieneś był poczekać!" Gdy mężczyźni odwrócili od siebie wzrok i
spojrzeli na Scyllę, ten ruszył nagle na instalatora - nie dlatego, że był bliżej, lecz z tego powodu,
że miał w ręce ciężki klucz, którego prawdopodobnie użył wcześniej jako broni.
Scylla złączył końce palców i zwalił instalatora z nóg, zadając mu cios poniżej brody. Z
drugim poszło łatwo, gdyż nie był jeszcze świadomy, z kim ma do czynienia; czarny mężczyzna
zajął szybko pozycję obronną, przygotowując się do zadania ciosu z prawej. Scylla nie miał w
takiej sytuacji kłopotów z wyprowadzeniem celnego ciosu z lewej - twarda krawędź jego ręki
uderzyła przeciwnika w ramię w okolicy szyi; w tym momencie dał się słyszeć trzask łamanej
kości i czarny mężczyzna rozciągnął się jak długi obok instalatora.
- Dlaczego nie poczekałeś?
Instalator próbował w tej chwili złapać oddech; po tym uderzeniu stracił już chyba głos na
dobre; w tym samym czasie czarny podniósł wzrok i zamrugał oczami. Był oszołomiony takim
obrotem sprawy. Trzymał się za ramię, jakby próbując utrzymać je na właściwym miejscu, i szukał
sposobu na to, by zmusić swój intelekt do wyartykułowania jakichś sensownych słów.
Scylla zaczął mówić łagodnym głosem:
- Myślę, że ściągnę ci portki. Czy podoba ci się ten pomysł? Potem posadzę cię na sedesie,
co ty na to? I zabiję cię. I zabiję cię! Czy podoba ci się ten pomysł?!
- Rozkazy - zdołał wykrztusić czarny mężczyzna. - O tobie nie było mowy. Nie zabijaj nas.
- Wiesz, kim jestem?
- Ależ wiem - powiedział czarny. - Scylla.
Scylla spojrzał na mężczyzn i naprawdę nie mógł się zdecydować, czy z nimi skończyć.
Ciągle czuł wściekłość, więc zrobienie tego przyszłoby mu z łatwością. I mógłby zaryzykować
ucieczkę.
- Nie rób tego - powtórzył czarny.
Instalator miał nadal trudności ze złapaniem oddechu.
I wtedy czarny uratował swoje życie i tego drugiego.
- Nie mówili mi, że jest twoim przyjacielem.
- Owszem - powiedział Scylla. - Tak. - W tym momencie nie był już taki wściekły. - Przez
wiele lat - ciągnął Scylla, próbując nadać słowom poważniejszy ton. Nie było to jednak możliwe.
Ape nie był bowiem jego przyjacielem. Nie był ani przyjacielem, ani znajomym; nie był kolegą ani
nikim w tym rodzaju. Łączył ich jedynie zawód. A czy to ma jakieś znaczenie?
Scylla ukląkł nagle i pochylił się nad mężczyznami, składając ręce tak, jakby chciał ich
zabić. Chciał wywołać w nich strach - i osiągnął to. Śmierć była zarówno w ich oczach, jak w ich
umysłach.
- Zapamiętajcie to dobrze - powiedział i choć był już spokojny, jego głos ciągle drżał. -
Zawsze zostawiajcie człowiekowi choćby coś małego. Czy rozumiecie mnie? Jakąś małą rzecz,
zostawiajcie mu choć tyle. Niech to będzie jakiś strzęp czegoś, ale niech ten strzęp zostanie przy
człowieku. Czy rozumiesz mnie?
- Tak - powiedział czarny.
Scylla zbliżył ręce do leżących mężczyzn.
- Rozumiem - wykrzyknął czarny, lecz wiedział w tym momencie, że to koniec. O tym
samym przekonany był również instalator.
Gdy Scylla widział już, że ci dwaj przekonani są o swej zagładzie, powstał w milczeniu i
wyszedł, po czym powrócił do baru, dokończył szkocką i zamówił następną.
Cóż za głupota z jego strony! Wszystko wyjdzie na jaw. Tych dwóch poinformuje swój
sztab, a ten z kolei z wielkim hukiem powiadomi Dywizję o tym, że Scylla okazał się
niegrzecznym chłopcem. Co gorsze - Scylla ingerował w plany Dywizji. A Dywizja, rzecz jasna,
zrobi, co w jej mocy, by zaprzeczyć tym pomówieniom.
Ale ludzie z Dywizji nie będą już mieli do Scylli pełnego zaufania. Och, to pewne, że będą
nadal korzystać z jego usług; był ciągle zbyt cennym nabytkiem, aby wyrzucić go na śmietnik. Ale
będą go mieli na oku. Będą obserwować jego poczynania dużo baczniej niż w przeszłości,
zastanawiając się przy tym, dlaczego tak nieodpowiednio zachował się, jaka mogła być przyczyna,
dla której dopuścił się takiego czynu, czy można mu nadal ufać, czy też nie zasługuje już na to. A
gdy coś podobnego powtórzy się...
Scylla postanowił, że nic podobnego nie może się powtórzyć w przyszłości.
A Arabowie, którzy wynajęli czarnego i instalatora - jeśli rzeczywiście byli to Arabowie -
oni również będą go mieli na oku. Trzeba ochraniać własnych ludzi, a czyż nie można się było
spodziewać, że wrogowie spróbują skończyć z nim, gdy znajdą u niego jakiś słaby punkt - być
może zmiażdżą mu ramię lub też pozbawią go zdolności mówienia? Lub też - jeśli zostaną
doprowadzeni do prawdziwej wściekłości - być może skręcą mu kark i pozwolą żyć w kalectwie
przez dziesięć lub więcej lat.
Scylla uznał, że nie wolno mu mieć żadnych słabych punktów.
Do takich wniosków łatwo dojść, lecz dlaczego w toalecie opanowała go taka wściekłość?
Dlaczego widok źle dopasowanej peruki w rogu kabiny doprowadził go do istnej furii?
Ponieważ... Scylla nagle zrozumiał...
...ponieważ... Sama myśl o tym wydawała się czymś niewiarygodnym...
...ponieważ chcę umrzeć z kimś, kto mnie kocha.
Właśnie to. Myśl ta jakby uzewnętrzniła się, została zaakceptowana i zrealizowana. A czyż
to życzenie było takie straszne? Czy prośba o przyzwoitą śmierć była wobec życia prośbą zbyt
wygórowaną?
Prawdopodobnie tak.
- Rachunek - powiedział Scylla i zapłacił za drinki swoje, jak również Ape'a. Idąc do
samolotu, zboczył na chwilę z drogi i zajrzał do toalety, kartka papieru leżała na ziemi. Scylla
otworzył drzwi, wszedł na chwilę do środka i rozejrzał się. Peruki już nie było.
Pokiwał głową z uczuciem satysfakcji. Ci dwaj nie zwiali, gdy ich zostawił. Zostali na
miejscu, posprzątali wszystko, jak trzeba, nieczego nie zaniedbując. Prawdopodobnie byli
porządnymi facetami.
Porządnymi facetami?
Scylla pospiesznie wyszedł z toalety, zły na siebie o to, że taka myśl mogła mu w ogóle
przyjść do głowy. Co się z tobą dzieje? Pięć minut temu byłeś bliski ataku szału, a teraz nazywasz
ich porządnymi facetami. Scylla dotarł do terminalu linii Pan Am i zajął miejsce w kolejce, by
potwierdzić swój bilet. Chcę umrzeć z kimś, kto mnie kocha.
- Co pan powiedział? - zapytała starsza dama stojąca przed nim.
- O mój Boże! Mówię do siebie!
Scylla uśmiechnął się do niej. Miał wspaniały uśmiech - naturalny i uspokajający. Kobieta
potraktowała ten gest jako szczery i zamierzony, gdyż odwzajemniła uśmiech, a następnie
odwróciła głowę. Scylla pomyślał, że jeśli nie zmieni postępowania, wkrótce będzie latać klasą
turystyczną.
Na samą myśl o tym aż zadrżał.
3
W pokoju seminaryjnym znajdowały się cztery osoby czekające na Biesenthala. Trzy z nich
znały się nawzajem i rozmawiały cicho w przedniej części pomieszczenia. Levy znajdował się z
tyłu i obserwował resztę. Słyszał o nich wcześniej; jeszcze gdy studiował w Oksfordzie,
wiadomości o tych trzech były niczym intelektualna winorośl splatająca kraje leżące po
przeciwnych stronach Atlantyku. Największy z nich był Chambers, czarny mężczyzna, który miał
podobno ambicję zostać czołowym murzyńskim historykiem. Dwoje pozostałych to bliźniaki o
nazwisku Riordan, chłopak i dziewczyna; w Yale mówiło się, że to najtęższe umysły wśród
katolików od czasów Billy Buckleya.
Siedząc z tyłu, Levy wiedział, że od czasu do czasu był tematem dyskusji tych trojga. Gdy
ktoś ma kompleks niższości pierwszej kategorii, wie, kiedy inni mówią na jego temat. Z ruchów
głowy i ramion Levy wnosił, że tych troje z pewnością wie, kim są - tylko najlepsi mogli mieć do
czynienia z Biesenthalem. Natomiast obecność spoconego faceta z tyłu musiała być dla nich
niemałym zaskoczeniem. Odciągając od ciała białą wilgotną koszulę, Levy pomyślał, że tego dnia
nie powinien był biec na uczelnię. Było to niemądre z jego strony, zwłaszcza w dniu inauguracji; w
takim dniu należało zrobić dobre wrażenie - a nie bić rekordy. Biec można z powrotem do domu,
kretynie - napomniał sam siebie. Sprintem można biec do domu, jeśli ktoś ma na to ochotę, lecz na
wykłady nie przychodzi się ociekając potem. W murach szacownego uniwersytetu pot nie cieszy
się zbyt wielkim uznaniem.
Nagle Biesenthal wpadł do środka niczym blask słońca. "Blask słońca" to odpowiednie w
tym wypadku określenie. Jego oczy - nic nie mógł na to poradzić - robiły wrażenie, jakby były
podświetlone gdzieś od środka. Wystarczyło jedynie spojrzeć na Biesenthala, żeby dojść do
wniosku, że to geniusz. Levy widział kiedyś Oppenheimera, który był dokładnie taki sam.
Kołnierzyki w koszulach Oppenheimera były zawsze za duże, a jego spodnie zbyt luźne; gdy
jednak spotkało się go w okolicach Bowery, każdy wyczuwał, że znajduje się obok geniusza.
Biesenthal był dokładnie taki sam. Nie o to chodzi, że miał źle dopasowane koszule - był
niesłychanie wybredny. Mógł sobie zresztą na to pozwolić; zaczynając pracę był już bogatym
człowiekiem, a jego kariera zawodowa - jak na historyka - była jednym pasmem sukcesów. Dwie
nagrody Pulitzera, trzy bestsellery, niezliczone programy telewizyjne i wywiady w New York
Timesie. Biesenthal był niezmordowany, był niezwykle barwną postacią, którą można uznać za
intelektualny odpowiednik Sammy'ego Glicka. Powodem, dla którego udało mu się uniknąć
złośliwych ataków innych, pomimo zdobytego bogactwa, sukcesów i sławy, a zachować
jednocześnie niezwykle mocną pozycję w środowisku intelektualistów, było to, że znał chyba
każdy fakt z historii świata, jaki kiedykolwiek został ujawniony - i to dawało mu przewagę nad
większością ludzi.
- Mam nadzieję, że wszyscy oblejecie - zaczął Biesenthal.
Usłyszawszy to, znajdujący się na sali zaczerpnęli głęboko powietrza.
Biesenthal był zachwycony taką właśnie reakcją. Usiadł na pulpicie z przodu sali i założył
nogę na nogę; nogawki jego spodni były nienagannie wyprasowane.
- Na całym świecie brakuje zasobów naturalnych - kontynuował. - Brakuje czystego
powietrza. Nawet, niestety, brakuje dobrego czerwonego wina. Ale nie brakuje historyków.
Wyciskamy z was siódme poty, abyście mieli trochę oleju w głowach. Cóż, ale ja mówię: dosyć
tego! Słuchajcie: czemu nie poszukacie jakiejś innej, nieszkodliwej pracy? Wykorzystajcie siłę
mięśni. Przejdźcie przez życie z łopatą w ręku. Uniwersytety kształciły was z pobudek
finansowych i dopóki byliście w stanie płacić czesne, ja mogłem otrzymywać pensję. Nazwano to
postępem; produkowanie doktoratów było uważane za postęp. A ja mówię: "Uciszcie ten doniosły
krzyk postępu" - to cytat - kto to powiedział? No proszę, kto to powiedział?
Levy pomyślał, że to słowa Tennysona. Locksley Hall, sześćdziesiąt lat później. Tak.
Jestem pewny, że to właściwa odpowiedź. A jeśli nie? W dniu inauguracji nie przychodzi się w
przepoconej koszuli i nie popełnia się błędów. To chyba w ogóle powiedział ktoś inny,
prawdopodobnie Yeats. Jeśli powiem: Tennyson, a Biesenthal odpowie: "Zła odpowiedź, zła, to był
William Butler Yeats, 1865-1939, nie znasz irlandzkiej poezji? Jak można zostać dobrym
historykiem nie znając irlandzkiej poezji, a kim pan właściwie jest, drogi panie, i dlaczego poci się
pan w mojej obecności? Nie wydaje mi się, żeby pot mógł zastąpić czerwone wino".
- Tennyson! - wrzasnął Biesenthal. - Mój Boże, Alfred Tennyson! Jak można ubiegać się o
tytuł doktorski nie znając Locksley Hall, sześćdziesiąt lat później?
Dziewczyna o nazwisku Riordan zaczęła w tym momencie skrzętnie robić jakieś notatki.
Levy obserwował ją i był zły na samą myśl o tym, jak niewątpliwie dokładnie musiała notować
tytuły wraz z przypomnieniem, aby jak najszybciej zapoznać się z odpowiednim fragmentem.
Ja wiedziałem - chciał wykrzyknąć Levy. - Profesorze Biesenthal, naprawdę wiedziałem,
mógłbym zacytować obszerne fragmenty tego utworu. Levy potrząsnął głową. Faktycznie jesteś
wariatem; mogłeś przecież zrobić na facecie wrażenie.
Biesenthal zgrabnie zeskoczył z ławki i zaczął się przechadzać po sali. Przez jakiś czas
zachowywał milczenie, jakby dając im szansę, aby mu się dobrze przyjrzeli i aby głęboko zapadł
im w świadomość fakt, że znajdują się w obecności Biesenthala. Jego seminarium z historii
współczesnej było najbardziej prestiżowym wykładem na uniwersytecie Columbia, może z
wyjątkiem seminarium Barzun-Trillinga z literatury; Levy nie był pewny, czy to drugie seminarium
było kontynuowane.
- Będziemy się spotykać co dwa tygodnie. Będę przychodził punktualnie - i wy też.
Obiecuję, że moje wykłady będą oszałamiające przynajmniej w pięćdziesięciu procentach. Od
czasu do czasu mogą być jeszcze lepsze, najczęściej jednak są jedynie znakomite. Zwykle nie
spotykam się zbyt często z moimi studentami, ale niewątpliwie będę przy waszych egzaminach
ustnych i dołożę wszelkich starań - co jest rzeczą bardzo rozsądną - abyście zbyt szybko nie
otrzymali tytułów naukowych. Możecie mnie potraktować jak szczególnego rodzaju zawalidrogę.
Lubię też, w pewnym sensie, wściubiać nos w nieswoje sprawy i mogę sprawić wam więcej bólu,
jeśli poznam wasze mocne strony. Znając je bowiem, będę się mógł zająć tymi słabszymi. Proszę
więc teraz o zwięzłe przedstawienie tematów waszych dysertacji. Chambers!
- Realia życia Murzynów na Południu w odniesieniu do nierealności prozy Faulknera.
Biesenthal zatrzymał się nagle.
- A jeśli nie istnieje tu żadne odniesienie?
- Taką właśnie mam nadzieję - powiedział Chambers.
Bardzo bym chciał, aby moja praca była krótka.
Usłyszawszy to, Biesenthal uśmiechnął się.
Och, jakiż ten Chambers inteligentny - pomyślał Levy. A przynajmniej odpowiada płynnie i
szybko. Boże, jak chciałbym umieć tak odpowiadać.
- Panna Riordan? Pani Riordan, cóż za uchybienie z mojej strony!
- Dziewiętnastowieczne europejskie sojusze wojskowe - analiza krytyczna.
- A pan? - profesor zwrócił się do przedstawiciela płci męskiej rodziny Riordanów.
- Humanizm Carlylego - wykrztusił z siebie. - Kuh-kuh-Car - powiedział.
- To naprawdę okropny pomysł, Riordan. Nikt w pańskim wieku nie powinien interesować
się tak nudnym tematem. Intelektualiści nie powinni stawać się nieznośni przed przekroczeniem
dwudziestego piątego roku życia - tak mówi nasza karta praw.
Teraz zwrócił się do Levy'ego.
- Pan?...
- Tyrania, proszę pana - zdołał wykrztusić Levy; serce, przestań tak walić! - Przypadki
tyranii w amerykańskim życiu politycznym, takie na przykład jak stłumienie strajku policjantów
bostońskich przez Coolidge'a i zamykanie przez Roosevelta Amerykanów japońskiego
pochodzenia w obozach koncentracyjnych na Zachodnim Wybrzeżu w latach czterdziestych.
Biesenthal spojrzał mu prosto w oczy.
- Mógłby pan również wziąć pod uwagę problemy związane z McCarthym.
- Słucham, panie profesorze? - to jedyne słowa, jakie Levy zdołał wykrztusić. A więc
okazało się, że Biesenthal jednak wiedział wszystko.
- Joseph. Był senatorem z Wisconsin. Na początku lat pięćdziesiątych przeprowadził serię
brutalnych czystek.
- Miałem zamiar poświęcić mu jeden rozdział, panie profesorze.
Biesenthal usiadł teraz za biurkiem.
- Niech wszyscy teraz powstaną - powiedział - i szybko odejdą. Na koniec tylko jedno
ostrzeżenie. - Młodzi ludzie zatrzymali się. - Studenci często obawiają się, że kiedy kontaktują się
ze swymi nauczycielami, w pewnym sensie zawracają im głowę. Chciałbym was zapewnić, że w
moim przypadku ta obawa jest w stu procentach uzasadniona i gdy ktoś będzie szukał ze mną
kontaktu, faktycznie potraktuję to jako próbę naprzykrzania mi się, a więc proszę to robić tak
rzadko, jak to jest możliwe. - Mówiąc to robił wrażenie, jakby niemal chciał się uśmiechnąć.
Niektórzy zaśmiali się. Nie był to jednak śmiech zbyt spontaniczny.
- Levy - powiedział Biesenthal, gdy Levy był już niemal na zewnątrz sali.
- Tak, panie profesorze?
Biesenthal wskazał drzwi.
- Zamknij je - powiedział. Skinął na młodzieńca palcem. - Podejdź bliżej - powiedział.
Wskazał krzesło w pierwszym rzędzie. - Usiądź - powiedział.
Levy usiadł. W tym momencie było ich w sali tylko dwóch.
Zapanowała cisza.
Levy próbował zachować spokój.
Biesenthal spojrzał z góry na Levy'ego; w oczach profesora był charakterystyczny błysk.
- Znałem twojego ojca - powiedział wreszcie.
Levy pokiwał głową.
- Jeśli chodzi o ścisłość, znałem go bardzo dobrze. Był moim nauczycielem.
- Tak, panie profesorze.
- Byłem smarkaczem, kiedy mnie znalazł, całkiem nieźle się wtedy zabawiałem, a oleju w
głowie miałem tylko tyle, by nie wpaść w jakieś większe tarapaty.
- O tym nie wiedziałem, panie profesorze.
Biesenthal nie przestawał przyglądać się badawczo młodemu mężczyźnie; z jego oczu nie
znikał blask.
- T. B. Levy - powiedział w końcu Biesenthal.
Zakładam, że ponieważ twój ojciec nosił przydomek Macaulay, ty jesteś Thomas
Babington.
- Tak, panie profesorze, staram się jednak nie eksponować nazwiska Babington.
- Przypominam sobie, że było was dwóch; czyim imieniem ochrzczono tego drugiego?
- Thoreau. Nazywa się Henry David - to była prawda, lecz Levy nigdy tak się do niego nie
zwracał. Gdy byli sami, nazywał go Doc. Był to ich wielki i jedyny sekret.
Na całym świecie nikt inny nie używał imienia Doc. Podobnie Doc był jedyną osobą na
całym świecie, która nazywała brata Babe.
- Czy on również jest dobrze zapowiadającym się intelektualistą?
- Nie, panie profesorze, jest świetnym biznesmenem. Zarabia worki pieniędzy i do
niedawna był zupełnie normalnym facetem, lecz od jakiegoś czasu nosi ubrania firmy Brooks
Brothers, a w jego zachowaniu zaczynają się pojawiać oznaki dyletantyzmu na prawdziwie
światowym poziomie. Ma bzika na punkcie francuskich restauracji i pije wyłącznie burgunda.
Można usnąć z nudów, słuchając jego opowiadań na temat makijażu jednej dziewczyny i nosa
jakiejś innej. Myślę, że mój ojciec wydziedziczyłby go.
Biesenthal uśmiechnął się.
- Twój ojciec wielce cenił precyzję, świadczą o tym wasze imiona.
- Dlaczego, panie profesorze?
- Thoreau i Macaulay zmarli w tym samym roku.
Nie - pomyślał Levy, mając zamiar poprawić profesora. Macaulay zmarł w roku 1859,
natomiast Thoreau trzy lata później. Levy nerwowo pogładził się rękami po brzuchu. Cóż zrobić,
cóż zrobić? Trzy lata to w końcu żadna różnica, jednak Tom Macaulay leżąc na łożu śmierci
mógłby wyrazić odmienny pogląd w tej sprawie. Hej! Babington, trzy lata dłużej czy krócej, może
dla ciebie nie ma to znaczenia, w takich kwestiach wypowiadaj się jednak wyłącznie w swoim
imieniu!
- Nie jestem... - zaczął Levy.
Biesenthal nie przestawał świdrować młodzieńca swymi piekielnymi oczami.
- To znaczy nie jestem całkiem pewny... zawsze sądziłem, że jeden z nich zmarł w roku
1858, a drugi w 1862. Jakże człowiek może się pomylić! Dziękuję za sprostowanie.
Biesenthal zawahał się przez chwilę.
- Nie... nie, oczywiście, masz zupełną rację, to ja się pomyliłem. Jeden z nich faktycznie
zmarł trzy lata po drugim. Źle się wyraziłem, wybacz mi. Chciałem, rzecz jasna, powiedzieć, że
urodzili się w tym samym roku; dokładnie rzecz biorąc, również w tym samym miesiącu.
Levy wciąż nerwowo masował brzuch. Datę urodzin tych dwóch mężczyzn dzielił okres
siedemnastu lat, lecz takiemu człowiekowi jak Biesenthal nie można było przecież wytknąć
drugiego błędu. W każdym razie nie w tym samym dniu. W ciągu całego życia - czemu nie, ale raz
za razem - mógł to zrobić jedynie ktoś, kto celowo narażał się na wzbudzenie gniewu profesora.
- Tak, panie profesorze - powiedział Levy.
- Nigdy więcej - zaczął Biesenthal głosem niskim, lecz wykazującym objawy rosnącej
irytacji - już nigdy więcej nie próbuj potakiwać mi dla świętego spokoju!
- Nigdy bym sobie na to nie pozwolił, panie profesorze.
- Kiedy urodził się Macaulay?
- W roku 1800.
- A H. D. Thoreau?
- Około roku 1800.
- Kiedy?
- Siedemnaście lat później.
- Proszę mnie poprawiać, jeśli się mylę, drogi panie! Jakże inaczej mogę poznać twoje
umiejętności? Nie lubię ludzi, którzy mi bez przerwy potakują. Wszyscy się zawsze ze mną
zgadzają, a to mnie nudzi, proszę pana, to mnie nudzi. Poszukuję wybitnych umysłów. Intelekt
twojego ojca budził we mnie głęboki szacunek. Budził we mnie uwielbienie. Czy jesteś równie
wybitny jak on?
- Och nie. Nie, panie profesorze.
- Osąd w tej sprawie pozostaw mnie. Nie mogę jednak ocenić cię właściwie, jeśli nie
zademonstrujesz swoich umiejętności. Gdy będziesz je nadal ukrywał, przyjmę założenie, że jesteś
próżniakiem i zaliczę cię do tej samej kategorii, do której należał ten chłopak o nazwisku Riordan.
"Młody Levy?! To bardzo smutne. Jego ojciec miał umysł, którego zazdrościł mu cały świat, lecz
jego syn, niestety, nigdy nie potrafił nauczyć się czegoś więcej niż dziecinnych wierszyków." Czy
taka ocena byłaby dla ciebie zadowalająca?
- Pan wie, że nie.
- Dlaczego znalazłeś się na uniwersytecie Columbia, Levy?
- To dobra uczelnia.
- Oczekuję jakiejś lepszej odpowiedzi.
- Ponieważ pan tu jest.
- Cóż, ta odpowiedź jest z pewnością lepsza i na pewno bardziej mi schlebia, ale
podejrzewam, że również jest tylko częścią prawdy. Oczywiście przeglądałem dzisiaj twoje
świadectwa szkolne. Sprawdzam każdą osobę, która uważa, że jest godna tego, by stać się moim
podopiecznym. Levy, czy uważasz że jestem arogantem?
- Och nie, panie profesorze.
- Twój ojciec uważał, że jestem. Nieustannie pastwił się nade mną. Chodziłeś do szkoły w
Denison; jeśli się nie mylę, do jednej z tych kiepskich koedukacyjnych szkółek w Ohio.
- W informatorze szkolnym sformułowano to trochę inaczej.
- I uzyskałeś stypendium Rhodesa.
Levy przytaknął.
- Stypendysta Rhodesa. Z Denison. Świadczy to o twoich niezwykłych zdolnościach,
wszyscy stypendyści Rhodesa, których znam, studiowali później w jednym z uniwersytetów Ivy
League. Levy, w jaki sposób dokonałeś takiego wyczynu?
- Nie wiem, panie profesorze, po prostu złożyłem podanie. Najprawdopodobniej trafiłem na
dość słaby rok.
- Najprawdopodobniej. To wyjaśniałoby wszystko. Wyobrażam sobie, jakie wrażenie
musiało to zrobić w Denison. Nie wątpię, że dostałeś to stypendium jako pierwszy w historii
szkoły.
Levy siedział w milczeniu.
- Byłeś prawdopodobnie pierwszym, który w ogóle ubiegał się tu o miejsce.
Levy nic nie odpowiedział.
Biesenthal odczekał dłuższą chwilę, zanim zadał następne pytanie:
- Dlaczego jesteś na uniwersytecie Columbia, Levy?
- Tak się po prostu złożyło - wymamrotał Levy.
- To nieprawda, że tak się po prostu złożyło, Levy. Ponieważ twój ojciec był również
stypendystą Rhodesa, chodził do tej samej kiepskiej koedukacyjnej szkółki w Ohio, i również
przyjechał tutaj, by napisać doktorat... Jest taki fragment w jednej z powieści o Jamesie Bondzie:
"jeśli coś się zdarza pierwszy raz - jest to zbieg okoliczności, jeśli podobna rzecz zdarza się po raz
drugi - można powiedzieć, że to czysty przypadek, za trzecim jednak razem to działanie ze strony
wroga".
Levy'ego oblewały siódme poty. Jeśli jeszcze raz pobiegnę na uczelnię, powinni mnie
zamknąć w jakimś odosobnionym miejscu - pomyślał Levy. Nie w tym leżał jednak problem, gdyż
Levy pocił się w tej chwili z zupełnie innego powodu.
- Rozdział dotyczący McCarthy'ego jest najważniejszą częścią twojej dysertacji, czy tak?
- Trudno mi powiedzieć, panie profesorze, biorąc pod uwagę fakt, że skłamałbym mówiąc,
że cokolwiek do tej pory napisałem.
- Rozdział dotyczący McCarthy'ego jest najważniejszą częścią twojej dysertacji, czy tak?
- Tak.
- To mnie bardzo martwi, Levy.
- To tylko dysertacja, profesorze Biesenthal.
- Przykro mi to mówić, ale nie możesz wypełnić luk, które zostawił po sobie twój ojciec.
Być może, wszystko jest możliwe, wyciśniesz jeszcze większe piętno na nauce, ale to będzie twoja
zasługa, nie twojego ojca.
- Proszę posłuchać; jestem tutaj... chce pan znać prawdę, powiem panu prawdę... jestem
tutaj, gdyż była to najlepsza oferta stypendialna - i to jest cała prawda. Nie jestem tu w jakiejś
misji, nic podobnego.
- To dobrze. Ponieważ minęło zbyt wiele czasu, nie możesz już nic zrobić, żeby go
oczyścić.
- Wiem o tym, ponieważ nie trzeba go oczyszczać, był niewinny. - Levy podniósł szybko
wzrok na Biesenthala.
Z przeklętych oczu wciąż nie znikał ten charakterystyczny błysk...
4
Będąc w Londynie, Scylla nigdy nie wznosił się na szczyty swoich możliwości. Nie
dlatego, że nie lubił tego miejsca. Wręcz przeciwnie. Już wiele lat temu, gdy po raz pierwszy
odwiedził to miasto, doznał uczucia, że tu właśnie powinien był zamieszkać. Związki uczuciowe z
miastem pogłębiły się jeszcze bardziej w ciągu dziesięciu lat, licząc od momentu, gdy Scylla
skończył lat dwadzieścia.
Gdy miał trzydzieści, poznał w Londynie Janey i bardzo się zakochał. I w tym właśnie tkwił
problem. Niezależnie od tego, jak ważne wykonywał zadanie, nie potrafił się zmusić do
odpowiedniej koncentracji. On i Janey byli już ze sobą od pięciu lat. Ze strony Scylli nie była to
wielka namiętność, lecz jego uczucia okazały się wystarczająco głębokie, by związek ten przetrwał
tak długo. Tego wieczoru przechadzał się po Mount Street, oglądając wystawy sklepowe i myśląc o
Janey; nagle zaczął głośno śpiewać piosenkę "Mglisty dzień w Londynie". Jednak w samą porę
przywrócił kontrolę nad swoimi uczuciami i nie rozśpiewał się na tyle głośno, aby jakiś
przechodzień mógł usłyszeć tę serenadę; tak czy owak jego zachowanie oznaczało, że nie osiągnął
w tym momencie stopnia koncentracji, jaki w tego typu pracy potrzebny jest często do tego, by po
prostu przeżyć.
Spojrzał na zegarek. Było przenikliwe zimno; był wrzesień i dochodziło wpół do czwartej
rano. Pochuchał przez chwilę w dłonie, podniósł kołnierz płaszcza i owinął nim ciasno szyję. Kupił
ten płaszcz wiele lat temu u Burberry'ego i wiedział, że jest już stary i niemodny, ale czy miało to
jakieś znaczenie?
Usiadł i spokojnie czekał. Do czekania można się było jakoś przyzwyczaić. On jednak
nienawidził czekać; z drugiej strony ileż to razy zmusza się do tego innych, wyprowadzając ich z
równowagi. Zdobycie przewagi było warte każdej ceny. To dziwne, ale Scylla nie lubił zmuszać
innych do czekania, podobnie jak sam nie lubił, gdy ktoś inny kazał mu czekać na siebie.
Postanowił jednak zachowywać spokój. "Oni" próbowali zdobyć przewagę i gdy się wreszcie
pojawią, będą przekonani, że on - Scylla - będzie zdenerwowany, niespokojny, nawet zirytowany, a
więc pomyślą, że to oni są w korzystniejszej sytuacji. Gdy jednak świadomie doprowadza się do
tego, by owi "oni" odnieśli takie wrażenie, wtedy - rzecz jasna - tracą swą przewagę. To właśnie
sprawiało, że Scylla był najlepszy, potrafił zachowywać absolutny spokój i nie zdradzać niczego
swoim zachowaniem.
Przynajmniej wtedy, gdy był u szczytu formy. Jednakże w Londynie nigdy się to właściwie
nie zdarzało. W Londynie stawał się łatwiejszym celem dla wroga, choć do tej pory nikt nie potrafł
tego wykorzystać.
Trzecia trzydzieści pięć...
Scylla ponownie zmienił pozycję. Ławka nie była po prostu przystosowana do tego, by
długo na niej siedzieć. Spojrzał w dal i wśród ciemnej zieleni Kensington Gardens dojrzał kontury
Albert Memorial. Cóż za wspaniały pomnik ku czci złego gustu. Zwykle bardzo mu się podobał,
lecz nie teraz, w środku tej przeklętej nocy, gdy ze zmarzniętym tyłkiem musiał czekać na
wykonanie tego głupkowatego zadania.
Wcześniej tego samego dnia zaoferował Rosjanom rysunek najważniejszej części
"inteligentnej bomby", której posiadaniem tak bardzo upajało się ostatnio wojsko; była to bomba,
która nie spadała na ziemię jak inne - krążyła w powietrzu tak długo, aż znajdowała wcześniej
ustalony cel i dopiero wtedy spadała. Powodem, dla którego misja Scylii była "głupkowata", było
to, że Rosjanie posiadali już ten rysunek. Nie mieli jednak okazji nas o tym powiadomić, więc teraz
musieli się zjawić w parku, oficjalnie wyrazić zgodę na zakup rysunku i w wyniku pewnych
wzajemnych ustępstw dobić targu. Cóż, taki był cały "Rok 1984"; aż robi się niedobrze.
Kroki.
Scylla odwrócił wzrok od Albert Memorial; spojrzał na pustą ławkę znajdującą się
naprzeciwko. W tym właśnie momencie miał wykonać najgłupszą część zadania. Choć w tym
fachu pracował już długo, gdy przychodził moment wypowiedzenia jakiegoś hasła, nie mógł się
powstrzymać od śmiechu i chichotał niczym przedszkolak. Wielki Boże, któż inny mógł się
spotykać na ławce w parku o godzinie 3.39 rano?
To pytanie nie wymagało odpowiedzi.
Naprzeciwko Scylli usiadła w ciemnościach dziewczyna o delikatnej urodzie. Było to
dziwne z kilku powodów: a)płci; b)faktu, że powierzyli tak "ważną" misję tak delikatnej i słabej
kobiecie. Niezależnie od tego sprawiała wrażenie spokojnej; ktoś, kto nie miał w tych sprawach
doświadczenia, mógł odnieść wrażenie, że kobieta jest zupełnie opanowana. Scylla wyobraził sobie
jednak, jak mocno wali jej serce.
Kobieta wyciągnęła paczkę papierosów i uczyniła taki gest, jakby chciała poczęstować
Scyllę.
Potrząsnął głową.
- Rakotwórcze. - Jezu, znów poczuł tę nieodpartą chęć, aby wybuchnąć śmiechem. Co
stałoby się, gdyby nie powiedział "rakotwórcze"? Mógł przecież powiedzieć: "Przykro mi,
kochanie, nie palę". Czy odeszłaby wtedy? Oczywiście że nie. Scylla siedział w dokładnie
ustalonym miejscu i w momencie, który był ustalony równie dokładnie, jak miejsce. Cóż za
dziecinada! Gdyby kiedykolwiek został szefem, pierwszą jego decyzją byłoby zrezygnowanie z
używania haseł.
Kobieta zapaliła papierosa.
- Trudno rzucić ten nałóg.
- Inaczej nie byłby nałogiem - powiedział Scylla.
Powiedziawszy to, głęboko odetchnął. Przynajmniej tę idiotyczną część zadania miał już za
sobą.
Kobieta przez jakiś czas siedziała i paliła, zbyt głęboko zaciągając się dymem.
- Jesteś Scylla? - spytała w końcu.
Wielki Boże, czy pomyślała, że po tym wszystkim mógł okazać się kimś innym? Jej brak
doświadczenia zaczynał go powoli irytować. Zbyt długo działał w tym fachu, by teraz mieć do
czynienia z głupcami i kimś w rodzaju chłopców na posyłki. Nie odpowiedział nic, skinął jedynie
głową.
- Myślałam, że jesteś kobietą.
Myślałem, że jesteś mężczyzną - pomyślał tylko Scylla. Była to oczywiście prawda, więc
rzecz jasna, nie mógł tak odpowiedzieć.
Nie odpowiedział nic.
- Czy przypadkiem Scylla nie była kobietą-potworem?
- Scylla to nazwa skały. Skały znajdującej się obok niebezpiecznego wiru. Wir nosił nazwę
Charibdis.
- I tym właśnie jesteś? Skałą?
Był faktycznie skałą. Przynajmniej wtedy, gdy miał dobry dzień. Scylla zachował
milczenie. Zdążył się już zorientować, że kobieta stosuje taktykę wymijającą. Nie wiedział jednak,
czy robi to dlatego, że jest w tej pracy mało doświadczona, czy też z jakiegoś innego powodu.
- Polecono mi, abym ci przekazała, że wasza cena jest zbyt wygórowana.
- Czy polecono ci również, aby wynegocjować nową? - Miała naprawdę bardzo ładną, a
jednocześnie delikatną twarz. On natomiast był świadomy tego, że jego ciało jest duże i mocno
umięśnione.
Skinęła głową.
- Oczywiście.
- Chryste, negocjujmy więc, przedstaw swoją ofertę, na tym przecież polegają negocjacje.
- Oczywiście. - Znów skinęła głową.
Siedziała na ławce i wyglądała tak, jakby wpadła w panikę; chciała to przed nim ukryć, lecz
nie udawało się jej; sprawiała wrażenie, jakby za chwilę ktoś ją miał zabić - i w tym momencie
mózg Scylli przesłał spóźnioną wiadomość: nie ją, nie ją, to ciebie ktoś próbuje zabić...
I jeśli szczęście jest wynikiem przeznaczenia, to Scylla je miał, gdyż instynktownie
podniósł prawą rękę i dotknął nią gardła na ułamek sekundy wcześniej, niż znalazł się w tym
samym miejscu drut, którym ktoś próbował go udusić; gdy drut zaciskał się na jego szyi coraz
mocniej, wrzynając się w dłoń, Scylla pomyślał, że to nie może stać się w tej chwili, tu - w
Londynie - choć logika mogłaby wskazywać inaczej. Z drugiej strony logiczne myślenie
prowadziło do jednego wniosku - nawet w chwilach, gdy Scylla nie był maksymalnie
skoncentrowany, nikt nie posiadał takich umiejętności, aby zajść go od tyłu bezszelestnie. I gdy
drut coraz głębiej przecinał dłoń Scylli, a on sam poczuł się otumaniony, wtedy zdołał zrozumieć,
że jest w błędzie - był taki człowiek i musiał nim być Chen - wątły, lecz zawsze przynoszący
śmierć. Sam mistrz S. L. Chen - i właśnie on stał teraz za plecami Scylli i zabijał go...
Gdy Chen zorientował się, że ma do czynienia ze Scyllą, odczuł satysfakcję. To uczucie nie
wynikało z przesadnej wiary we własne siły, lecz raczej z przeświadczenia, że takie spotkanie było
nie do uniknięcia. Kiedyś musiało dojść do walki między Chenem a Scyllą i lepiej się stało, że
doszło do niej właśnie teraz - teraz, gdy on, Chen, był stroną atakującą. Zgodnie z kodeksem
uczciwości, Chen najchętniej spotkałby się z przeciwnikiem w pustym pokoju; obaj byliby prawie
nadzy - i niech jeden zwycięży, a drugi zginie. W tym przypadku miało być jednak inaczej.
Niezależnie od tego Chen odczuwał satysfakcję, gdy odkrył, że ma do czynienia właśnie ze Scyllą.
Nie był jednak zadowolony z okoliczności, w jakich mieli stoczyć walkę. Nie miał nic
przeciwko ciemnościom ani miejscu, którym był park, nie przeszkadzała mu również nocna pora.
Tym, co mogło okazać się kłopotliwe, była pora roku. Chen wiedział o tym od samego początku.
Gdyby było lato, Scylla pojawiłby się prawdopodobnie w spodniach i koszuli i jego szyja byłaby
łatwym celem dla rąk Chena. Był jednak wrzesień i nie było wątpliwości co do tego, że Scylla
będzie miał na sobie płaszcz i że z pewnością będzie chłodno - a to oznaczało, że kołnierz płaszcza
będzie prawdopodobnie podniesiony, a jeśli nie widzi się wyraźnie najczulszych miejsc na szyi,
tych miejsc, gdzie zadaje się śmiertelny cios, można wtedy jedynie sprawić ból - i wtedy Scylla
może mieć szansę na kontratak. A może nawet na zwycięstwo.
Chen był bardzo przeciwny takiemu obrotowi sprawy, więc postanowił użyć nunchaku.
Była to doskonała broń, stara jak świat; dwie twarde drewniane pałki połączone ze sobą
drutem lub - jeśli ktoś woli - skórzanym paskiem.
Chen był zwolennikiem stosowania drutu.
Był mistrzem w posługiwaniu się nunchaku. U mieszkańców Kaukazu broń ta - ze względu
na swój dziwny wygląd - budziła strach. Biali nazywali ją nunczako. Panowała opinia, że
najgorsze, co się może zdarzyć, to mieć za przeciwnika Chena posługującego się nunczako.
Na ekranach kin pojawiły się szalone filmy o walkach kung-fu. Nunczako posługiwał się
również Bruce Lee; na oczach przerażonego Chena święty przedmiot stał się zabawką w rękach
młodocianych przestępców na całej kuli ziemskiej. Dzieciaki używały nunczako w Los Angeles.
Broń ta stawała się popularna w Liverpoolu. Popularna. I to było poniżające. Oglądając filmy z
Brucem Lee, Chen dostawał spazmów.
Na spotkanie ze Scyllą Chen zjawił się o 2.30.
Wiedział, że dziewczyna miała przyjść o 3.30, ale wiedział również, że spóźni się o
dziewięć minut, by rozdrażnić dużego mężczyznę. Chen zakładał, że Scylla zjawi się przed trzecią -
Chen zawsze przychodził wcześniej, gdy miał się z kimś zmierzyć, i byłby zaskoczony, gdyby
Scylla nie postąpił podobnie. O 2.30 Chen dokonał krótkiej, lecz dokładnej analizy otoczenia
wokół ławki, na której miał usiąść Scylla. Znalazł najbardziej odpowiednie miejsce, które
znajdowało się nie opodal krzaków. Chen uznał, że nawet w przypadku mocnego powiewu wiatru
niczym nie zdradzi swojej obecności.
Przemyślawszy to wszystko, Chen kucnął za krzakiem.
Mógł tak wytrwać... jak długo? Przez cały dzień? Z pewnością tak. Potrafił cały dzień
pozostawać w nieruchomej pozycji. Prawdopodobnie mógłby to robić jeszcze dłużej. Być może,
okaże się to kiedyś konieczne. W tej chwili zamarł w bezruchu i gdy Scylla przybył o trzeciej i
rozejrzał się wokół, stanowił niejako część otaczającego to miejsce krajobrazu. Nie było nic, co
mogłoby zdradzić jego obecność. Znajdował się już na miejscu przed przyjściem Scylii, po śmierci
Scylli już go tam nie będzie.
Trzymał w rękach nunczako, każdą pałkę w innej ręce. Łączący drewniane pałki drut o
chropowatej powierzchni zwisał luźno. O 3.41 wstał i poczuł, że jego mocne ręce są gotowe do
działania. Ręce były jego chlubą; przez całe życie polegał wyłącznie na nich - inne części ciała miał
bowiem wątłe i słabe. Waga jego ciała nigdy nie przekroczyła stu funtów.
Chen zaczął posuwać się do przodu.
- Czy przypadkiem Scylla nie była kobietą-potworem?
- Scylla to nazwa skały. Skały znajdującej się obok niebezpiecznego wiru. Wir nosił nazwę
Charybdis.
- I tym właśnie jesteś? Skałą?
Scylla zachował milczenie.
Chen podchodził coraz bliżej.
- Polecono mi, abym ci przekazała, że wasza cena jest zbyt wygórowana.
Niech ją szlag trafi! - pomyślał Chen. Pospieszyła się zbytnio, a miała przecież podejść
powolnym krokiem. Tyle lat w tym fachu, a teraz trafił na taką nowicjuszkę! Scylla będzie w tej
chwili kontrolował bieg wypadków. Chen chciał przyspieszyć, lecz gdy trzeba zachować ciszę,
szybkość przestaje być sprzymierzeńcem. Należy kroczyć pewnie, lecz powoli. W przeciwnym
razie istnieje ryzyko, że można zdradzić swą obecność ocierając materiałem o materiał, nadeptując
patyk na ziemi lub też wydając jakieś inne dźwięki.
- Czy polecono ci również, aby wynegocjować nową?
Chen znajdował się w odległości sześciu stóp od dużego mężczyzny. Wolałby znajdować
się w odległości czterech stóp od niego, lecz wszystko zepsuła ta cholerna dziewczyna.
- Oczywiście.
W tym momencie znajdował się w odległości trzech stóp od Scylli.
- Chryste, negocjujmy więc, przedstaw swoją ofertę, na tym przecież polegają negocjacje.
- Oczywiście - powiedziała i kiedy Chen zaciskał drut na gardle Scylli, wiedział już, że
Scylla uniósł wcześniej rękę. Używając prawej ręki, próbował nie dopuścić do tego, by drut
zacisnął się na jego gardle.
Dziwka - pomyślał Chen, lecz jednocześnie wyrzucił z głowy wszystkie myśli,
koncentrując się jedynie na tym, co robi. Już wcześniej przecinał ludzkie ciało podobnym drutem i
wiedział, że kości ręki łamią się wtedy jak zapałki.
Przyjął odpowiedniejszą do tego celu pozycję i zachowując doskonałą równowagę ciała,
rozpoczął swój akt zabijania...
Gdy krew niemal trysnęła ze zranionej prawej dłoni, Scylla zauważył, że siedząca
naprzeciwko niego dziewczyna trzyma w ręce pistolet. Była to z jej strony czysta głupota, gdyż
użycie broni palnej w ciemnościach wywołałoby jedynie niepotrzebny zamęt, a celny strzał mógł
być tylko wynikiem szczęśliwego zbiegu okoliczności. Choć wzięcie pistoletu nie było rozsądnym
posunięciem, Scylla mógł się jednak stać łatwym celem, gdyby tylko dziewczyna okazała się
szybsza - w pewnym bowiem momencie Scylla odczuł paraliżujący ból, a taki ból potrafi odwrócić
cały bieg wypadków. Ból przyćmiewa umysł i blokuje działanie zmysłów, uniemożliwia działanie
zgodne z logiką, doświadczeniem i odbytym szkoleniem.
Tak więc przez chwilę, gdy drut coraz głębiej wrzynał się w ciało, Scylla poczuł, że słabnie,
że ma przyćmiony umysł oraz że nadchodzi jego godzina śmierci.
Lecz dziewczyna była powolna, zbyt powolna - i krytyczna chwila przeminęła.
Mózg Scylli odzyskiwał utraconą władzę. Scylla był przecież skałą. Pamiętaj o tym! Scylla,
jesteś skałą i musisz coś zrobić - i to natychmiast. Słowa te jakby głośnym echem odbiły się w jego
umyśle, gdyż nagle zorientował się, że dziewczyna z pistoletem podnosi się z ławki. Jakie to mogło
mieć jednak znaczenie, czy kula przeszyje głowę trzeźwo myślącą, czy też zamroczoną z powodu
bólu? Na domiar złego za Scyllą znajdował się jeszcze Chen, równy w walce, a być może jedyny...
ale ty, Scylla, jesteś skałą i musisz coś zrobić!
Coś niezwykłego, nadzwyczajnego - coś, czego nikt nie dokonał - i masz na to pięć sekund.
A więc zrób to.
Chen był na swój sposób wielki, ale równocześnie był mały. Dziewczyna podchodziła coraz
bliżej. Chen był szybki, lecz w tym momencie stał nieruchomo - dziewczyna podniosła pistolet i
była gotowa do strzału - a więc gdyby udało się ruszyć Chena z miejsca, gdyby udało się
doprowadzić do tego, by choć na chwilę stracił równowagę, gdyby tylko udało się to zrobić...
Scylla wiedział już, jak działać.
Widział człowieka, który tego dokonał. Widział to tylko jeden raz. Na boisku do
koszykówki. Niezrównany Monroe zmierzył się z geniuszem piłki, Frazierem. Najwspanialszy
napastnik przeciwko największemu obrońcy. W pobliżu tych dwóch nie było nikogo. Monroe
ruszył na kosz i zrobił zwód w prawo, a jeśli zrobi się zwód w prawo, są tylko dwie rzeczy, które
można zrobić w następnej kolejności: zrobić zwód w prawo i ruszyć lewą stroną lub też zrobić
zwód w prawo, następnie zwód w lewo i ruszyć stroną prawą.
Monroe nie zrobił ani jednego, ani drugiego.
Zrobił zwód w prawo i ruszył prawą stroną, omijając Fraziera, któremu jedynie pozostało
obejrzenie celnego rzutu przeciwnika.
Scylla zrobił zwód w prawo i ruszył do przodu prawą stroną.
W tym kierunku przechylił ciało wzdłuż ławki, a potem, gdy wydawało się, że raptownie
zatrzyma się, by zamarkować ruch z powrotem w lewą stronę, zebrał w sobie wszystkie siły, jakie
mu jeszcze pozostały, by przesunąć się dalej na prawo. W tym momencie odczuł, że z chwilą, gdy
Chen stracił równowagę, drut na jego szyi nagle rozluźnił się.
Całą siłą swego wielkiego ciała Scylla ruszył teraz do przodu, ciągnąc za sobą małego
mężczyznę, który nie sprawiał wrażenia, aby czuł się szczęśliwy z powodu takiego obrotu sprawy.
Gdy Scylla znalazł się już poza ławką i poczuł, że jego ciało zachowuje odpowiednią równowagę,
zebrał wszystkie siły i wykonał przerzut przez ramię. Bezradny Chen jak piłka poszybował w
kierunku dziewczyny, która i tym razem okazała się zbyt powolna.
Oboje z łomotem upadli na ziemię. Dziewczyna była w szoku. Jej pistolet potoczył się po
chodniku. Scylla zauważył go, ale w tym samym momencie dostrzegł go również Chen, który
rzucił się po broń i desperackim wysiłkiem próbował jej dosięgnąć. Na betonowym chodniku
przypomniał uciekającego karalucha.
Scylla nie przeszkodził mu.
Jego prawa ręka obficie krwawiła i była w chwili prawie bezużyteczna. Scylla przypatrywał
się Chenowi, który podchodził coraz bliżej. Nagle wymierzył mu cios nogą w głowę - albo raczej
próbował to zrobić... Chen był bowiem gotowy do obrony i zdołał złapać Scyllę za stopę - wykręcił
ją i rzucił przeciwnika na ziemię. Scylla zaatakował uderzeniem z lewej, lecz cios jedynie musnął
głowę Chena, który pomimo pozycji klęczącej i oszołomienia z powodu przerzutu przez ramię
potrafił zrobić szybki unik. Scylla wymierzył następny cios z lewej, lecz i tym razem Chen zrobił
unik. Scylla jeszcze raz spróbował, lecz znów chybił, gdyż Chen był szybki i swymi raptownymi
ruchami przypominał karalucha lub owada wodnego, którego choć się widzi i chce się go złapać,
nigdy się to nie udaje. W tym momencie obaj mężczyźni rzucili się w kierunku pistoletu, lecz
żaden z nich go nie dosięgnął i gdy Scylla zrozumiał, że nie zdoła ubiec przeciwnika, kopnął go -
pistolet zniknął gdzieś w ciemnościach. Wtedy Chen wymierzył Scylli cios w szyję, lecz ten
wykonał nieznaczny ruch, który go ocalił. Cios był jednak bolesny - rozwścieczył Scyllę i
spowodował, że pociemniało mu w oczach. Pomyślał wtedy, że nie wolno mu dopuszczać do
takich sytuacji. Jeśli straci zdolność trzeźwej oceny wypadków, będzie po nim. Znów spróbował
uderzyć lewą ręką, lecz chybił; prawej nie mógł użyć, gdyż byłoby to zbyt bolesne. Wiedzieli o
tym obaj, więc gdy Scylla zdecydował się w końcu na zadanie śmiertelnego ciosu z prawej, dał się
słyszeć podwójny wrzask wywołany potwornym bólem - i trudno ocenić, czyje cierpienie było
bardziej dotkliwe: Scylli czy Chena. Można było mieć pewność tylko co do jednego: cierpienie
Chena trwało krócej. Zdyszany Scylla wstał, przeszedł obok martwego ciała mieszkańca Orientu i
w milczeniu skończył z dziewczyną. Następnie pobiegł ścieżką w dół w kierunku Albert Memorial.
Biegnąc owinął chusteczką prawą rękę.
Najbliższy automat telefoniczny znajdował się naprzeciwko Kensington Gore. Zbliżając się
do niego, Scylla zwolnił i zaczął iść niemal spacerowym krokiem, bo choć była dopiero 3.45 rano,
potencjalni przeciwnicy mogli już nie spać, a biegnący mężczyzna w nocy wyglądał podejrzanie.
W kłopotliwych sytuacjach należało iść - nie biec.
Scylla wrzucił do automatu odpowiednie monety, wykręcił odpowiedni numer i już po
pierwszym sygnale ktoś podniósł słuchawkę.
- Przeprowadzki.
- Scylla.
- Słucham cię, Scylla.
- Dwoje. Między Albert Memorial i Lancaster Walk.
- Jakieś rany?
- Ręka.
- Zawiadomię klinikę, Scylla.
Trzaśnięcie słuchawki.
Scylla wyszedł z budki i czekał. Nie musiał czekać, mógł już pójść w swoją stronę, jednak
zawsze lubił zostać jeszcze chwilę w pobliżu miejsca podobnych wydarzeń, by upewnić się, że nie
będzie jakichś dodatkowych komplikacji.
Poza tym chciał przez chwilę pomyśleć. Dlaczego Chen chciał zająć jego miejsce? Ktoś
musiał go wynająć - ale kto i dlaczego? A wcześniejsze zdarzenie w męskiej toalecie w Los
Angeles? Możliwe, że stali za tym Arabowie, ale czy aż tak bardzo zalazł im za skórę, aby chcieli
go zabić? Bez trudności mogli się skontaktować z Rosjanami, lecz ci z pewnością przysłaliby
jednego ze swoich ludzi, a nie człowieka z jakiegoś orientalnego kraju, którym pogardzają. Scylla
czuł bardzo nieprzyjemne rwanie w zranionej ręce. Potrząsnął głową - cokolwiek się działo, miał
jeszcze zbyt mało informacji; mózg dostał do przetworzenia zbyt mało danych.
Po siedmiu minutach zjawił się w Kensington Gardens pojazd wyglądający na prawdziwą
karetkę. Pięć minut później karetka odjechała. Wszystko załatwiono bardzo sprawnie i, rzecz jasna,
gazety nigdy o niczym się nie dowiedzą.
Scylla złapał taksówkę, kazał się zawieźć do najbliższej kliniki, zapłacił i wysiadł.
Odczekał chwilę, aż taksówka odjedzie; poszedł następnie w kierunku miejsca, gdzie mieli na
niego czekać. Ręka była w coraz gorszym stanie i Scylla miał ochotę biec, lecz biegnący
mężczyzna wygląda podejrzanie, więc w kłopotliwych sytuacjach należało iść - nie biec.
Z obficie krwawiącą ręką Scylla powoli kroczył naprzód.
W klinice wszystko już było przygotowane. Oczyszczono ranę i zaproponowano środek
znieczulający.
Powiedział lakonicznie, że nie życzy sobie tego typu środków.
Lekarze zapewnili go, że zabieg będzie bolesny.
On natomiast zapewnił ich, że nie jest w tym miejscu pierwszy raz.
Lekarz niechętnie przystąpił do zabiegu bez użycia znieczulenia. Scylla wszystkiemu
przypatrywał się, widział każdy zakładany szew. I nawet nie jęknął.
Scylla był skałą. Przynajmniej wtedy, gdy miał dobry dzień.
5
Levy siedział samotnie w rogu biblioteki, studiując wydarzenia z historii Ameryki w roku
1875. Mówiąc prawdę, zainteresowała go nie sama data; daty to tylko suche, nic nie znaczące
liczby. Jego ojciec napisał kiedyś: "Dla pedanta daty to niemal bóstwa, którym powinno oddawać
się cześć, lecz dla prawdziwego badacza, zajmującego się historią społeczeństw, to jedynie drobne
szczegóły, to rodzaj streszczenia wydarzeń, przydatne w pracy drogowskazy - i nic więcej. Nie
pytamy osoby, która przeżyła zatonięcie <<Titanica>>: Proszę powiedzieć, kiedy dokładnie się to
stało? Pytamy o coś innego: Jak tam było? Co pan wtedy czuł? I na tym polega zadanie badacza
zajmującego się historią społeczeństw: uczynić, aby przeszłość stała się w oczach współczesnych
czymś żywym i znaczącym, sprawić, aby ludzie zaangażowali się emocjonalnie w wydarzenia, w
których sami nie brali udziału. I pomóc im zrozumieć je". Ameryka około roku 1875 - zastanawiał
się Levy. - Niech pomyślę, niech pomyślę. - (Poprzednią godzinę spędził studiując historię Anglii,
a jeszcze wcześniej zajmował się zestawieniem wydarzeń, które miały w tym okresie miejsce we
Włoszech i Grecji. O historii Niemiec wiedział stosunkowo niewiele, gdyż Niemcy jako naród byli
tematem nudnym z powodu ich braku poczucia humoru. Być może kiedyś, na samym początku,
Stwórca nakazał: "No dobrze, niech Ziemia zacznie się kręcić, wszyscy blondyni do Skandynawii,
wszystkie głuptasy do Polski, a z Niemiec wyrzucić wszystkich żartownisiów.")
Hm - pomyślał Levy - rok 1875, 1875. W tym czasie został uwięziony w Nowym Jorku
Boss Tweed, co było równoznaczne z pojawieniem się miejskich wielkorządców, ludzi
reprezentujących wielką władzę, w każdym mieście pojawił się odpowiednik Dicka Daleya; w tym
też czasie rozpoczęła działalność organizacja Christian Science i wtedy również wystąpiła ze
swymi szaleńczymi ideami Mary Eddy. A kiedy zaczęto organizować wyścigi konne w Kentucky?
Wszystko to zdarzyło się w tym samym okresie, wtedy to również rozpoczęła działalność pierwsza
centrala telefoniczna, a Custer dostał za swoje w Little Big Horn.
Dobrze - pomyślał Levy - cóż za zbieg okoliczności: rozpoczęcie działalności pierwszej
centrali telefonicznej zbiegło się w czasie ze śmiercią Custera - cóż to musiał być za kraj, cóż to
była za ojczyzna dla jej obywateli! Melville miał ponad pięćdziesiąt lat i był ciągle nieznany,
Twain około czterdziestki i odnosił już sukcesy, Joe Pulitzer był chyba dwudziestopięcioletnim
dzieciakiem, a krowa pani O'Leary właśnie zniszczyła Chicago; a pomyśleć o wszystkich
wynalazkach, które tryskały z ludzkich umysłów niczym fontanna: Remington wprowadzał właśnie
na rynki Wschodu maszyny do pisania, Glidden kończył projekt urządzenia do produkcji drutu
kolczastego, które miało zawojować rynki Zachodu - a gramofon Thomasa Alva i urządzenie do
czyszczenia dywanów Bissella? Cóż to były za wspaniałe czasy - byliśmy wtedy krajem
tworzącym zręby przyszłej potęgi; wśród innych narodów byliśmy niczym odważny i energiczny
chłopak wśród ślamazarnych rówieśników. Nie wiedzieliśmy o tym jednak, a właściwie nie
chcieliśmy o tym wiedzieć, ponieważ być najlepszym, to znaczy wziąć na siebie odpowiedzialność
i objąć przywództwo, a my byliśmy za bardzo uwikłani w cywilizacyjny wyścig: jeszcze szybciej,
jeszcze sprawniej.
Levy odsunął się od biurka, aby przez chwilę odpocząć. O Ameryce wiedział już sporo.
Wiedza ta była z pewnością powierzchowna, lecz nie był przecież ekspertem w dziedzinie historii
dziewiętnastego wieku - skądże znowu, chciał jedynie przypomnieć sobie pewne wydarzenia, był
przecież nikim innym jak zwykłym, typowym dla swych czasów facetem. Z drugiej strony należało
posiąść wiedzę na temat różnych innych okresów historii. Najważniejsze było, aby znać świat,
każde dwudziestopięciolecie na przestrzeni ostatnich kilku wieków. Jeśli posiadało się taką wiedzę
i znało się pewne rzeczy "na wyrywki", wtedy luki w wiedzy rekompensowało logiczne myślenie.
W ten właśnie sposób funkcjonował umysł ojca Levy'ego. Gruntowna znajomość wszystkich
faktów nie była potrzebna. Należało znać większość z nich. Gdy nie znało się jakichś szczegółów,
wtedy na pomoc przychodziła logika. Ojciec Levy'ego kochał logikę. Pod tym względem Levy był
do niego podobny.
Przy innym stoliku, na lewo od miejsca, gdzie siedział Levy, powstało nagle zamieszanie.
Jakiś przystojny chłopak i ładna dziewczyna poszturchiwali się nawzajem; patrząc jednak na nich,
można było odnieść wrażenie, że oboje mieliby raczej ochotę na kontakt bardziej subtelny. Levy
przyglądał im się przez chwilę. Był to prawdziwy powód, dla którego wolał uczyć się właśnie tutaj,
a nie w zacisznym pomieszczeniu wśród półek na książki - lubił przyglądać się ludziom.
Kłamca.
Lubił przyglądać się dziewczynom.
W sali znajdowało się kilka studentek z Barnard, których widok mógł faktycznie
przyprawić o zawrót głowy. Jedna z nich będzie kiedyś moja - pomyślał Levy. W tej chwili jedynie
przyglądał im się. Też coś!
Levy odwrócił się raptownie do tyłu świadomy tego, że przypatruje mu się Biesenthal.
Profesor wskazał palcem stos książek na stoliku Levy'ego.
- Nikt się na to nie da nabrać - powiedział. - Widziałem, jak strzelasz oczami do dziewczyn.
- Och nie, panie profesorze, mógł pan odnieść takie wrażenie, ale ja naprawdę odwaliłem
dziś kawał roboty.
- Gdybyś chciał się uczyć, znalazłbyś bardziej zaciszne miejsce.
- Niczego nie pragnąłbym bardziej, ale w tej chwili nie ma nigdzie wolnych miejsc, więc
musiałem zostać tutaj - powiedział Levy.
- Ja zawsze uczyłem się właśnie tu - powiedział Biesenthal. - Można tu było spotkać dużo
ładnych dziewczyn.
Pana interesowały dziewczyny? - chciał niemal krzyknąć Levy, lecz ugryzł się w język.
- Wiem, co myślisz - powiedział Biesenthal. - Znam ten wyraz oczu. Jadąc po Broadwayu
samochodem, zauważyłem jednego z moich studentów i kiedy zatrzymałem się na światłach,
student wlepił we mnie wzrok; był zupełnie osłupiały. Spytałem go, czy coś się stało, a on zdołał
tylko wykrztusić: "Mój Boże, pan umie prowadzić samochód". Jesteśmy jednak istotami ludzkimi,
przynajmniej niektórzy z nas, Levy. Przemyśl to sobie. Twierdzisz, że odwaliłeś kawał roboty, co
to była za robota?
- Rok 1875 - powiedział Levy.
- Nie zlekceważ postaci Gliddena - rzekł Biesenthal.
- Absolutnie nie, panie profesorze.
- Nie masz najmniejszego pojęcia, kim był Glidden, przyznaj się.
- Niech pan ze mnie nie żartuje, chodzi o drut kolczasty, to bardzo ważny moment historii. -
Hej! Sukinsynu, zrobiłeś na nim wrażenie! Zaznacz to w kalendarzu, gdy będziesz już w domu. - A
co pan sądzi na temat Custera i telefonów?
Biesenthal spojrzał na chłopca.
- Masz na myśli Custarda, Levy? Twoje słowa zlewają się w jakiś niewyraźny bełkot.
- Nie, nie, mam na myśli człowieka o nazwisku George Armstrong Custer, tego bałwana,
który zginął tak marnie akurat w momencie, gdy uruchomiono pierwszą centralę telefoniczną. Czyż
to nie wspaniały zbieg okoliczności w historii Ameryki! Osobiście uważam, że to wspaniały
symbol.
- Jak mawiał twój ojciec: "Symbole zostawcie poetom". - Spojrzał na zegarek. - Dochodzi
siódma, niedługo muszę być w domu na kolacji. Odprowadź mnie, Levy. - Pokiwał palcem
wskazującym. - Nie musisz iść po swego grata. To całkiem blisko, na Riverside Drive.
Biesenthal wyszedł z dużej czytelni, Levy podążył tuż za nim. Nie pozwolę na to, by
myślał, że jestem kompletnym głupcem - postanowił Levy. - Założę się, że bliźniaków Riordanów
nie prosił, by odprowadzili go do domu.
- Zaprosiłbym cię na kolację, Levy - zaczął Biesenthal, gdy obaj znaleźli się już na
zewnątrz. - Jest jednak pewien problem, Levy: moja żona, niegdyś prawdziwa piękność i wspaniała
matka dla naszych dzieci, niestety bardzo źle gotuje; nie tylko, że jedzenie nie jest zbyt smaczne,
ale w dodatku nigdy nie ma go w wystarczającej ilości. Nie muszę więc dodawać, że raczej rzadko
zapraszamy do domu gości. - Przeszli przez uniwersytecki campus i udali się w kierunku
Broadwayu i Sto Szesnastej. Na rogu znajdował się sklep z plakatami i książkami, na wystawie
leżały obok siebie utwory Che'a Bette Midlera oraz książka o Kennedym.
- Gdzie byłeś, kiedy zmarł? - spytał Biesenthal.
Profesor przeszedł na drugą stronę ulicy, Levy podążył za nim.
- Kennedy? Byłem w szkolnej stołówce na lunchu i jakiś piłkarz, prawdopodobnie głupi jak
but, powiedział: Zastrzelili Kennedy'ego. W tym momencie wykrzyknęliśmy jakby jednym głosem:
A gdzie w tym dowcipie jest pointa? Zaraz potem zaczęliśmy się śmiać z samych siebie, lecz
przestaliśmy nagle, widząc wyraz twarzy tego głupka. Zrozumieliśmy, że w tym dowcipie nie było
żadnej pointy.
- Miałem na myśli twojego ojca - przerwał Biesenthal.
- Chyba byłem wtedy w domu - odpowiedział Levy.
Schodząc w dół stromą ulicą w kierunku Riverside mężczyźni zwolnili kroku.
- Chciałbym, abyś o czymś wiedział - zaczął Biesenthal. - Nie mam ku temu specjalnego
powodu, po prostu chcę ci o czymś powiedzieć i robię to bardziej z myślą o sobie, rozumiesz?
- Tak, proszę pana.
- Wyjawię ci wielki sekret, Levy, gdyby ludzie dowiedzieli się o tym, zniszczyłoby to moją
karierę - i to z dnia na dzień. Gdyby się okazało, że jestem homoseksualistą i Timer ogłosił to na
pierwszej stronie, byłoby to niczym w porównaniu z tym, co zaraz ci wyjawię, a więc słuchaj
uważnie: jestem wielkim kibicem baseballu. Nie mam na myśli takich drużyn, jak Mets i Dodgers
lub takich graczy, jak Aaron czy Mays, choć uwielbiam ich wszystkich oglądać. Ale tak naprawdę
rozkoszuję się czymś innym - czytaniem tabeli z wynikami rozgrywek. Zbliżając się do starości,
nadal wślizguję się potajemnie do łazienki w niedzielne poranki, zabieram ze sobą wiadomości
sportowe i udając, że biorę kąpiel, uczę się na pamięć wyników poszczególnych gier. No dobrze,
Levy, masz teraz szansę wykorzystać swój wspaniale funkcjonujący mózg. Co może być
najważniejszym wydarzeniem roku w całym wszechświecie dla człowieka, który posiada taką
namiętność jak ja - wydarzeniem bardziej nawet doniosłym niż wybory Miss Ameryki?
- Rozgrywki ogólnoświatowe?
- Słusznie. Właśnie te rozgrywki. I dla człowieka takiego jak ja najgorszą rzeczą, jaka może
się przytrafić - i zdarza się to całkiem często - jest to, że w czasie rozgrywek muszę prowadzić
wykłady. I wiesz, co wtedy robię?
- Nie, panie profesorze.
- Od ponad trzydziestu lat mam genialną wprost sekretarkę. Dałem jej kiedyś najlepsze
radio tranzystorowe; po każdej serii rozgrywek wchodzi do sali, gdzie akurat wykładam.
Nauczyłem ją, aby przybierała wtedy taki nieszczęśliwy wyraz twarzy, jakby właśnie miał miejsce
najstraszniejszy kataklizm. Wchodzi więc do sali wykładowej i pyta: Czy mogę z panem chwilę
porozmawiać, profesorze Biesenthal? Ja odpowiadam wtedy rozdrażnionym głosem: O co chodzi,
o co chodzi, czy nie widzi pani, że jestem zajęty? Ona odchodzi ze mną na stronę i gdy ja kiwam
głową, zachowując przy tym niezwykle poważny wyraz twarzy, ona szepcze mi do ucha: W szóstej
grze Oakland prowadzi dwa do jednego, Seaver ciągle zdobywa punkty dla Mets, lecz sprawia
wrażenie zmęczonego, rozgrzewa się już Mc Graw. W takich sytuacjach waham się przez chwilę,
jakbym nie był zdecydowany, jak powinienem się odpowiednio zachować, następnie wracam do
studentów, którzy wszyscy czują się zaszczyceni faktem, że nawet wydarzenia najwyższej rangi
mające miejsce poza uniwersytetem nie zakłóciły wykładu, który dla profesora jest świętością.
Obaj szli teraz ulicą Riverside Drive w kierunku ulicy Sto Osiemnastej.
- Twój ojciec umarł w marcu...
- Trzydziestego.
-...wtedy również byłem w sali wykładowej i nagle weszła moja sekretarka, która już
piętnaście lat temu była niezrównana. Nie zapomnę katastroficznego wprost wyrazu jej twarzy.
Przypominam sobie, co wtedy pomyślałem: To nie chodzi o rozgrywki, przecież nie zaczęli nawet
sezonu. Zadałem więc sobie pytanie: o cóż innego może chodzić, jakaż to straszna wiadomość
skłoniła ją do tego, by przerwać mi wykład i dlaczego ma taki wyraz twarzy? Podszedłem do niej i
zastanowiłem się przez chwilę, że może faktycznie byłem już starcem, który nie zauważył, że jest
pół roku później. A piętnaście lat temu Burdette i Aaron grali w Milwaukee przeciwko Mantle'owi i
Fordowi z drużyny Jankesów. Próbowałem przypomnieć sobie wszystkie nazwiska, zastanawiając
się jednocześnie nad tym, cóż takiego mogło się stać. Ona nie wypowiedziała jednak żadnego
nazwiska, powiedziała jedynie: On nie żyje - i wyszła z sali. Odczułem taką ulgę - nie byłem więc
jeszcze starym sklerotykiem. Pamiętam, że nawet uśmiechnąłem się. Wróciłem do studentów i
usiadłem, ale w chwilę później wiadomość przyniesiona przez sekretarkę musiała wywołać we
mnie wstrząs, ponieważ zwróciłem się do studentów w te słowa: - Musicie opuścić salę. Musicie
natychmiast opuścić salę. Studenci wyszli, a po upływie około godziny moja sekretarka przyniosła
płaszcz i kapelusz. Spytałem ją, jak do tego doszło, a ona odpowiedziała, że powodem śmierci był
wylew krwi do mózgu. To dobrze - powiedziałem - to dobrze, mam nadzieję, że umarł szybko i nie
cierpiał. Wiedziałem jednak, że cierpiał straszliwie i również podejrzewałem, że nie był to żaden
wylew. Próbowałem po prostu zachować spokój. Było to jednak niezwykle trudne. Następnego
dnia gazety podały, że strzelił sobie w głowę. Gdzie wtedy byłeś?
- W domu. Stałem na końcu korytarza. Była godzina dziesiąta. Dostałem świetną ocenę za
wypracowanie, przy którym mi pomagał - zdarzało się, że był na tyle trzeźwy, aby pomóc mi
trochę w nauce. To było jakieś głupiutkie wypracowanie na temat wełny; on wiedział wszystko, nie
muszę tego panu mówić. Pomyślałem, że powinienem mu powiedzieć, jak wysoko została
oceniona nasza wspólna praca; po chwili doszedłem jednak do wniosku, że gdybym to zrobił,
trudno byłoby potem przetrwać czas kolacji bez żadnego tematu do rozmowy, postanowiłem więc
zaczekać ze wszystkim - i wtedy rozległy się strzały. Pamiętam, jak stałem przy wejściu do jego
pokoju. Nie widziałem go - leżał za łóżkiem. Zauważyłem jednak krew - strumień, rzekę krwi i
przypominam sobie, co wtedy pomyślałem: Dzięki Bogu to nie ja rozlałem farbę. Później zdałem
sobie sprawę z tego, jak ładnie ta farba wygląda, jak upiększa pokój, dodając mu barwności. Nie
wiem, jak długo tam stałem; w końcu zebrałem się na odwagę i poszedłem zadzwonić po gliny.
Gdy przyjechali, poprosiłem ich o pistolet, lecz odmówili tłumacząc, że tu dowód rzeczowy.
Zrozumiałem to, ale powiedziałem, że chcę go dostać, gdy będzie już po wszystkim.
Odpowiedzieli, że jestem nieletni, więc nie mogą mi dać pistoletu. Czasem jednak potrafię być
bardzo uparty i może mi pan wierzyć, że mam go do tej pory. Mój brat, który miał wtedy
dwadzieścia lat, wydostał go od policjantów, gdy nie był im już potrzebny. Gdy byłem już
pełnoletni, nauczyłem się nim posługiwać, robiłem to w nieskończoność. Znam każdą jego śrubkę.
Naprawdę.
Mężczyźni zatrzymali się przed eleganckim domem, w którego drzwiach stał portier.
Biesenthal dał mu znak ręką, aby odszedł. Znaleźli się teraz sami na chodniku.
- Dlaczego?
- Nie wiem... miałem nadzieję, że któregoś dnia odnajdę żywego McCarthy'ego. Widzi pan,
myślałem sobie wtedy, że nie jestem silny fizycznie, nie jestem przecież zawodnikiem wagi
ciężkiej czy kimś podobnym, a doszedłem jednocześnie do wniosku, jakby to było wspaniale dać w
swoim życiu nauczkę przynajmniej kilku ciemnym typom. Nie wyrzuciłem pistoletu, ponieważ jest
mój - ponieważ należał do taty; właściwie nie wiem, dlaczego go nie wyrzuciłem. Dobranoc,
profesorze. - Levy odwrócił się i miał zamiar odejść.
- Tom?
Mój Boże, użył imienia Tom. Levy odwrócił się.
- Słucham, panie profesorze?
- Dlaczego nie przyznałeś się, że znasz cytat z Locksley Hall, sześćdziesiąt lat później? Z
wyrazu twojej twarzy odczytałem, że chciałeś to zrobić.
- Bałem się.
Biesenthal pokiwał głową.
- To prawda, że wywołuję w ludziach strach. Pracowałem nad tym całe lata. Moja
najmłodsza córka nazywa mnie Ebenezer... - Nagle zamilkł.
Levy spojrzał na Biesenthala. Zorientował się, że profesor czuje się speszony z jakiegoś
powodu i nie wie, co dalej powiedzieć.
Nagle profesor wyrzucił z siebie:
- Gdy dowiedziałem się, że nie żyje - płakałem. Chciałem, żebyś o tym wiedział.
- Nie był to dobry dzień ani dla mnie, ani dla pana - odrzekł Levy.
6
Scylla stał przy wejściu na zamek i spoglądał w dół na Princes Street. Ściemniało się
szybko, lecz Princes Street nadal stanowiła najpiękniejszy widok, jaki można sobie było wyobrazić;
była nieporównywalna z żadnym innym miejscem w Edynburgu, żadnym miejscem w Szkocji, w
całej Wielkiej Brytanii, a nawet w Europie - i żadnym innym miejscem na kuli ziemskiej. Był to
dar od Wszechmogącego; ulica wyglądała tak, jakby ktoś przeniósł wszystkie najwspanialsze
sklepy z Piątej Alei i umieścił je wzdłuż Central Parku - tłem dla tego wszystkiego nie byłaby
jednak ciemna zieleń drzew, lecz wysokie wzgórze, mierzące setkę stóp, na którego szczycie stałby
majestatyczny zamek w ciemnomiodowym kolorze. Cóż więcej dodać - zobaczyć Princes Street i
umrzeć!
Przestań myśleć o umieraniu.
Jednak nie mógł się od tego powstrzymać. Stał w chłodzie, wpatrując się w rozświetlone
wystawy przepięknych sklepów Forsytha i Lilywhite'a i zastanawiał się nad kwestią śmiertelności,
a właściwie nad tym, że zjawisko to nie istnieje. W prawej ręce odczuwał rwanie, a pod niedawno
założonymi szwami piekący ból. Działo się tak jedynie z jego winy - zbyt często zaciskał pięści i
pocierał jedną ręką o drugą.
A wszystko dlatego, że Robertson się spóźniał.
Gdyby chodziło o kogoś innego, nie byłoby powodu do zmartwienia. Robertson znany był
jednak powszechnie z punktualności. Jeśli z Bejrutu zadzwonił do kogoś w Beverly Hills, mówiąc:
"Spotkajmy się o drugiej trzydzieści na północnej ścianie Mont Everestu, w połowie drogi na
szczyt", to gdyby ten ktoś spóźnił się o dziesięć minut, musiał mieć piekielnie dobrą wymówkę.
A może nie stało się nic złego - mógł po prostu utknąć w korku lub złapać gumę. To
logiczne wytłumaczenie, jednak Scylla obserwował samochody na Princes Street, które poruszały
się bez żadnych przeszkód. Poza tym, gdyby Robertson złapał gumę, na pewno nie zmieniałby koła
- zjechałby na pobocze i złapał taksówkę, aby jak zawsze przybyć punktualnie na umówione
spotkanie.
A więc nie można się było łudzić, że wszystko w porządku.
Roberston nie zjawił się na czas, ponieważ już nie żył. Niewiadome było jedynie to, czy
sam wpadł w przepaść, czy też został zepchnięty. Kto wie? Biorąc pod uwagę jego kłopoty z
sercem, mogło się to stać w każdej chwili. Nie tylko miał nadwagę, ale dużo palił i pił, jadał
natomiast tylko wysokokaloryczne potrawy - zawał mógł więc być logiczną konsekwencją takiego
trybu życia.
Ostatnio działy się jednak dziwne rzeczy - choćby sprawa Chena - więc istniała możliwość,
że Robertson nie umarł śmiercią naturalną. Scylla miał nadzieję, że tak się nie stało. Chociaż
łączyły ich jedynie interesy - i to w pewnym stopniu o charakterze nielegalnym, nie związane
jednak z Dywizją i stałą pracą Scylli - Scylla miał nadzieję, że Roberston zmarł we śnie po
zjedzeniu ulubionego posiłku składającego się z podwójnej porcji wędzonego łososia,
wysmażonego antrykota z dużą ilością jarzyn - wszystko to oblane przyprawą do sałatek. A na
deser duża porcja profiteroli.
Scylla zawahał się. Roberston był mu winien pieniądze za ostatnią transakcję - około
dwudziestu tysięcy dolarów. Scylla zdawał sobie jednak sprawę z tego, że przebywa już w
Edynburgu zbyt długo i że powinien jak najszybciej wyjechać do Paryża; jego prywatne eskapady z
Londynu nie powinny trwać zbyt długo - w przeciwnym razie mogła się nimi zainteresować
Dywizja.
Do diabła z tym wszystkim - pomyślał Scylla i zaczął schodzić w kierunku ulicy - muszę
sprawdzić, co się stało, chcę tylko upewnić się, że nie cierpiał. Robertson prowadził najbardziej
ekskluzywny sklep z antykami w Szkocji i specjalizował się w starej biżuterii - być może z tego
właśnie powodu zginął. Chciwość. Zwykły napad - a Robertson zbyt gwałtownie zareagował,
złodzieje wpadli w panikę i zabili go.
Scylla lubił Robertsona. Mieli niewiele wspólnych cech, a jednak Scylla czuł sympatię do
starego, grubego pedała. Pewnego razu, gdy Scylla realizował dostawę, zjawili się niespodziewanie
rodzice Robertsona i wszycy we czwórkę poszli na kolację. Robertson natychmiast stał się
małomówny i dużo bardziej powściągliwy w gestykulacji. Kolację zjedli w restauracji o nazwie
"Aperitif" przy Frederick Street. Kelnerzy starali się, jak mogli, by zadowolić gości, gdyż
Robertson był stałym klientem tego lokalu i zawsze zostawiał sute napiwki. A główny temat
rozmowy?
Dziewczyny.
Atmosfera była wspaniała. Rodzice nie mieli pojęcia, że ich Jack jest jedną z bardziej
znanych "panienek" w całej Europie Zachodniej. Robertson ukrywał to świetnie, sprawiając
wrażenie, że jest prawdziwie załamany z powodu starokawalerstwa oraz faktu, że nie chce go
żadna dziewczyna, ponieważ jest zbyt otyły i nieatrakcyjny dla kobiet.
Scylla poprosił taksówkarza, by minął sklep Robertsona i zatrzymał się na Grassmarket.
Panowała zupełna ciemność. Żadnych oznak życia. Budynek sąsiadujący ze sklepem był pusty;
Scylla poczuł wokół siebie atmosferę śmierci i unicestwienia. Dojechał do następnej przecznicy,
wysiadł, zapłacił kierowcy i zawrócił w kierunku sklepu Robertsona. Stanął po przeciwnej stronie i
ulicy i obserwował sklep. W środku panowała absolutna cisza.
Scylla przeszedł na drugą stronę ulicy i z łatwością otworzył zamek we frontowych
drzwiach - zakrzywione ostrze scyzoryka bez trudu sforsowało opór zapadek zamka. Robertson
mieszkał w tej części domu, która znajdowała się nad sklepem. Scylla bezszelestnie dotarł do
schodów, a następnie zaczął po nich wchodzić na górę. Sypialnia Robertsona znajdowała się na
trzecim piętrze i gdy Scylla dotarł na miejsce, zobaczył, że drzwi do pokoju są uchylone. Na łóżku
leżał ogromny martwy mężczyzna.
Scylla wszedł do pokoju, przystanął - i zamarł w bezruchu.
Robertson chrapał. Gruby sukinsyn nie był martwy - po prostu spał. Scylla zapalił lampkę
przy łóżku i powiedział:
- Jack... Jack? - Robertson zamrugał oczami. Był kompletnie zaskoczony. Wybałuszył oczy
i przez chwilę wpatrywał się w Scyllę. Jezu! - pomyślał Scylla. Gdy ja myślałem, że to on nie żyje,
on myślał, że ja już jestem martwy - i z tego powodu nie przyszedł na spotkanie.
Scylla usiadł sztywno na krześle obok nocnej lampki.
- Dlaczego nie przyszedłeś, Jack? - zapytał.
- Byliśmy umówieni na jutro - odpowiedział Robertson tonem, który zdradzał irytację.
- Myślałeś, że nie żyję, prawda?
- Nie mogę odpowiedzieć na takie głupie pytanie, chyba to rozumiesz?
- Dlaczego myślałeś, że nie żyję?
Robertson odsunął na bok kołdrę.
- Scylla, na miły Bóg, o czym ty mówisz?
- Wiesz, że potrafię cię zmusić do mówienia. Nie prowokuj mnie do tego. Robertson
westchnął i rzucił za siebie kołdrę.
- Jeśli mamy się sprzeczać, zróbmy to w kuchni; jestem głodny. Włożę tylko szlafrok. -
Mówiąc to podszedł do szafy.
Scylla siedział w milczeniu obok nocnej lampki, ręce trzymał na kolanach, stopy na sznurze
do kontaktu.
Robertson włożył szlafrok i z drugiego końca pokoju powiedział niezwykle dobitnym
tonem:
- Nigdy, nigdy więcej nie próbuj mnie zastraszyć, czy wyrażam się jasno? - W ręce trzymał
malutki pistolet.
Scylla westchnął.
- Odpowiedz, do diabła.
- Jack, to twoje życie wisi teraz na włosku, nie znasz się na tych sprawach, więc zaklinam
cię nie mów już nic więcej.
- Podnieś po prostu ręce do góry.
- Jezu, to coś nowego.
- Zabiję cię.
Scylla podniósł ręce do góry.
- Posłuchaj uważnie - powiedział Robertson, który stał w drugim końcu pokoju i wyglądał
jak gigantyczny cień. - Nigdy więcej nie uda ci się mnie zastraszyć, ponieważ cała nasza
działalność, wszystkie nasze machinacje zostały zarejestrowane - każda transakcja jest dokładnie
opisana, a wszystkie dokumenty znajdują się w zalakowanej kopercie w biurze mojego adwokata.
Jeśli umrę, koperta zostanie otworzona; wiadomo również, do kogo mają trafić te wszystkie
informacje. Myślę, że miałbyś sporo kłopotów, gdyby cała sprawa wyszła na jaw.
- Zanim się w to wplątałem, ty sam już od dawna prowadziłeś jakieś nieuczciwe interesy.
- Co masz na myśli?
- Zastanawiałem się po prostu nad tym, czy i o tym jest mowa w dokumentach, które są w
posiadaniu twojego adwokata.
- Tak. W dokumentach jest wszystko.
Scylla potrząsnął głową.
- Na ten temat nie ma tam ani jednej wzmianki. Jesteś skrytym facetem, Jack. Twoi
wspaniali rodzice nie wiedzą nawet o twoich skłonnościach. Myślę, że ta otoczka tajemniczości
sprawia ci przyjemność i wątpię, abyś komukolwiek zdradzał sekrety, nie mówiąc już o tym, aby
robić to w formie pisemnej.
- Chcesz, abym cię zabił?
Scylla potrząsnął głową.
- Zupełnie mylnie oceniasz sytuację, Jack; to ty musisz umrzeć.
- Trzymaj ręce do góry...
- Oczywiście, ale posłuchaj, Jack, przed chwilą powiedziałem: "Nie mów już nic więcej" i
nie żartowałem. Gdybyś zastosował się do mojej rady, gdybyś to zrobił, wszystko byłoby w
porządku, lecz teraz sam widzisz, że nie mam wyboru. Jeśli bowiem nie zabiję cię, będziesz
wiedział, że Scyllę można zastraszyć, a jeśli będziesz o tym wiedział, zyskasz nade mną przewagę,
prawda? Będziesz mógł wtedy zrobić ze mną, co zechcesz - a nie pozwolę na to, by ktokolwiek
miał nade mną taką władzę.
- W jaki sposób możesz mi teraz zagrozić? Mam przecież broń...
- Mogę, ponieważ jestem niewidzialny - odpowiedział Scylla, kopiąc w przewód
elektryczny. W pokoju zrobiło się ciemno.
Robertson wycelował w kierunku krzesła. Rozległ się niezbyt głośny dźwięk wystrzału.
Nastąpiła cisza.
- Scylla?
Cisza.
- Wiem, że żyjesz - nie upadłeś na podłogę.
- Trudno cię oszukać, Jack - padły słowa z innej części pokoju.
Robertson strzelił jeszcze raz. Znów rozległ się taki sam jak poprzednio odgłos.
- Nie masz żadnych szans - stwierdził Robertson.
Znów cisza.
- Ależ ten facet mnie prześladuje - padły słowa z przeciwległej części pokoju.
- Powiem, że złapałem cię, gdy okradałeś mój sklep.
- Czy słyszysz panikę w swoim głosie, Jack?
- Nie ruszaj się!
- Już to zrobiłem.
- Zatrzymaj się!
- Już to zrobiłem. - Scylla przykucnął i zwinnie przesunął się wzdłuż ściany.
- Czy tego nie rozumiesz... nie możesz wygrać... mam pistolet...
- A ja mam ręce - powiedział szeptem drugi mężczyzna.
- Scylla, posłuchaj...
Drugi mężczyzna znów mówił szeptem:
- Przestań strzelać... rzuć pistolet na podłogę, kiedy powiem ci, abyś to zrobił... jeśli
strzelisz jeszcze raz, nie spudłuj... bo jeśli mnie nie trafisz, obiecuję, że czeka cię powolna śmierć...
- Nie ma żadnych dokumentów... miałeś rację... oddam ci pieniądze...
- Na to jest już za późno... jeśli pozwolę ci żyć, opiszesz wszystkie nasze transakcje... nie
mamy już do siebie zaufania, a więc w tej chwili istnieje tylko jeden problem: jak chcesz umrzeć?
- Nie chcę umierać, Scylla.
- Ale musisz umrzeć. Twoja śmierć może być jednak bezbolesna.
- Było mi przykro, gdy dowiedziałem się, że nie żyjesz... Naprawdę, Scylla, lubię cię i moi
rodzice też żywią do ciebie sympatię, zawsze pytają o ciebie.
- Wspaniali ludzie. Powiedz mi wszystko, co wiesz, Jack.
- Nie mam żadnych informacji. Dzwonili tylko z Paragwaju i powiedzieli, że dostanę
nowego kuriera. Doszedłem więc do wniosku, że nie żyjesz.
- Oczywiście. Idę do ciebie, Jack. Rzuć broń natychmiast!
Pistolet upadł na podłogę.
- Grzeczny z ciebie chłopiec, Jack; teraz idź do łóżka.
- To nie będzie bolało. Tak mówiłeś.
- Kładź się.
Dźwięk uginających się sprężyn.
- Czy chcesz, aby wyglądało to na samobójstwo? Mógłbyś zostawić list, w którym
napisałbyś, że martwiłeś się o swoje serce; że nie chciałeś być dla nikogo ciężarem. Mógłbyś
również dodać, że bardzo kochałeś rodziców.
- Chciałbym to zrobić, Scylla.
Scylla włączył lampkę do kontaktu, wyciągnął chusteczkę i podniósł z podłogi pistolet.
- Czy w biurku jest jakiś papier?
Robertson skinął głową.
Scylla podał mu notes i pióro.
- To powinno być bardzo osobiste, Jack. Myślę, że miałoby to dla nich duże znaczenie.
Scylla czekał cierpliwie, aż Robertson skończy. Gdy list był już napisany, Scylla rzucił na
niego okiem.
- Jesteś porządnym facetem, Jack; zachowają o tobie dobre wspomnienia. Zamknij oczy.
Robertson zamknął oczy.
Scylla był zaskoczony tym, że nie potrafi nacisnąć spustu tak po prostu - bez namysłu. Nie
dlatego, że wystrzelone na oślep kule, które utkwiły w ścianie, wzbudzą co najmniej podejrzenia co
do samobójczych motywów ofiary. Chodziło po prostu o to, że w ostatnich czasach Scylla zabijał
w samoobronie lub pod wpływem silnych emocji. To natomiast, co miał zrobić w tej chwili,
powinno być zwykłą, rutynową częścią jego pracy - i gdyby stało się trudne do wykonania...
Scylla przytknął pistolet do skroni drugiego mężczyzny, lecz nadal nie mógł nacisnąć
spustu.
- Opowiedz mi o dzisiejszym lunchu, Jack. - Nie potrafił nacisnąć spustu.
- Dlaczego?
- Ponieważ... Chcę, abyś myślał teraz o dobrym jedzeniu, o deserze, o wyśmienitym porto,
ponieważ... w przeciwnym razie ostatnie lata wydałyby ci się nędzne... jakiś inny zabijaka,
zaczajony za rogiem, albo już tylko seler do jedzenia - i nic więcej, no więc chcę, abyś wiedział...
wyświadczam ci przysługę, prawda, Jack?...
- Na Boga, Scylla, obiecałeś, że to nie będzie bolesne!
Scylla przytknął pistolet do najbardziej czułego miejsca skroni i wystrzelił. Ostrożnie
włożył Robertsonowi pistolet do ręki i pozwolił, by ręka swobodnie osunęła się na podłogę.
- Chcę, abyś szybko się tam znalazł - powiedział Scylla.
Tak, to była prawda. Scylla siedział i wpatrywał się w ciało.
Jestem taki jak ty, Jack, jedyną różnicą jest to, że leżysz głową zwróconą w dół.
Jestem również martwy, lecz nie położę się obok ciebie.
7
Babe siedział w swoim rogu biblioteki - naprawdę myślał o tym miejscu jak o "swoim
własnym" rogu, swoim własnym biurku, i zawsze czuł się jakby urażony, gdy ktoś inny usadowił
się na najbardziej oddalonym od drzwi krześle w lewym rogu sali. Siedział przygarbiony i czuł się
zdenerwowany - a wszystko z powodu Włochów. Ci cholerni Włosi dawali mu się nieźle we znaki.
Ich nazwiska doprowadzały go do szaleństwa.
Zmorą dla większości ludzi były nazwiska rosyjskie - i nie bez powodu. Zapamiętanie
pisowni nazwiska Fiodora Michajłowicza Dostojewskiego i poprawne jej używanie przez całe
życie nie było niczym miłym. Dostojewski był jednak na szczęście tylko jeden. Gdy mówiło się
"Dostojewski", wiadomo było, że chodzi o faceta, który napisał wszystkie te wielkie dzieła.
Lecz gdy wypowiadało się nazwisko: "Medici", mogło chodzić o Lorenzo albo też Cosimo
(1) lub Cosimo (2). A Bellini? Za tym nazwiskiem mógł się kryć Gentile, Giovanni lub Jacopo. Nie
wspominając już o chłopcach nazwiskiem Pollaiuolo, z których jeden miał na imię Antonio, a drugi
Piero. A któż, do diabła, mógł wiedzieć o istnieniu dwóch ludzi, z których jeden nazywał się Fra
Filippo Lippi, a drugi Filipinno Lippi? A w dodatku wszyscy z nich, oprócz rodziny Medici, byli
malarzami, rzeźbiarzami bądź architektami.
Babe oparł się na krześle czując, że opuszcza go wszelka nadzieja. Nigdy się tego nie
nauczę - pomyślał. - Nigdy nie będę najlepszy - dlatego na moim nagrobku umieszczą taki napis:
"Tu leży T. B. Levy, nie opanował nawet historii Włoch". Być może nie był predystynowany do
tego, by zostać dobrym specjalistą w dziedzinie historii społecznej. Wiedzieć wszystko - to
diabelna sztuka; udało się to jednak jego ojcu, udało się to również Biesenthalowi, a więc nie było
to niemożliwe - kosztowało po prostu bardzo wiele trudu.
Jeśli będziesz tak rozumował, nie uda ci się również pokonać Nurmiego; wzięcie udziału w
maratonie było przecież niczym więcej niż wykonaniem określonego zadania, podobnie zresztą z
nauką historii - w sporcie należało czasem zmusić do wysiłku ciało, natomiast w nauce - swój
mózg. Levy sięgnął po jedną z wielu książek o sztuce, jakie rozłożył po całym stole i otworzył ją w
miejscu, gdzie znajdował się jakiś tekst Pollaiuolosów. No dobrze, pomyślał Levy, o czym jest
mowa w tej pracy? O tym, że Antonio działał według innych zasad niż Piero. Byli przecież ludźmi
i mieli swoje kaprysy - podobnie jak ty i ja. Patrząc więc na obraz, spróbuj w nim dostrzec osobę
autora. Masz przecież łeb na karku, więc skorzystaj z niego. Pomyśl. Odwołaj się do praw logiki.
I wtedy weszła do biblioteki ona - prawa logiki przestały istnieć, zniknęły gdzieś za oknem,
pękły jak bańka mydlana.
Siedząc na swoim miejscu w rogu, Levy oddał się bez reszty innej niż dotychczas czynności
- wpatrywaniu się w dziewczynę. Krótkie blond włosy, zniewalające niebieskie oczy, reszta ciała
jakby zapakowana w czarny lśniący płaszcz przeciwdeszczowy. Na sam widok można było
umrzeć. Mój Boże, pomyślał Levy, ciągle przyglądając się dziewczynie, jakież piękne muszą być te
oczy, gdy spojrzy się w nie z bliska! Nie - jakie piękne muszą być wtedy, gdy patrzy się w nie z
bliska i odnajduje w nich miłość.
Dość tych tortur - czas, by wrócić do Pollaiuolosów. Levy zamknął oczy, próbując skupić
myśli najpierw na Antoniu, następnie na Piero; starał się uchwycić jakieś drobne różnice między
tymi dwoma postaciami, niewielkie, lecz nie bez znaczenia różnice, które mogłyby mu pomóc w
jego... w jego...
Mniejsza o to - postanowił w końcu Levy i otworzył oczy, by jeszcze raz przyjrzeć się
dziewczynie.
Ona rozglądała się wkoło. W rękach trzymała stos książek i było sprawą oczywistą, że
szuka wolnego miejsca. Tutaj - chciał krzyknąć Levy; obok mnie. Z jej punktu widzenia byłby to
logiczny wybór. Levy siedział sam, przy stole było sześć krzeseł, a więc miejsca aż nadto; wiedząc
jednak o zaletach miejsca w rogu, Levy przeczuwał, że dziewczyna usiądzie gdzie indziej.
Zawsze tak było - piękne dziewczyny chodziły własnymi ścieżkami, innymi niż on. Jeśli
chodzi o ładne dziewczyny, klasa Levy'ego w Denison była uważana za najgorszą w całej historii
szkoły. A czyż łatwo znaleźć ładną dziewczynę wśród stypendystów Rhodesa? Levy wiedział, że
jego losy zostały przesądzone - będzie kochał się w kobietach o urodzie Wenus, lecz ożeni się w
końcu z jakimś brzydactwem o twarzy czarownicy.
Co prawda dziewczyny w życiu Levy'ego zawsze łączyły się z jakimiś problemami. Nie
dlatego, że nie podziwiał ich tak, jak większość mężczyzn. Istota problemu była taka: nigdy nie
udało mu się zdobyć przychylności tych dziewczyn, na których mu zależało, natomiast te, które go
chciały, nie potrafiły w nim wywołać uczuć wzajemności. Wszystkie dziewczyny, którym się
podobał, były pod jednym względem podobne - intelektualistki. Nie było ani jednej prymuski,
którą choć raz nie rzuciła mu zalotnego spojrzenia w okresie nauki w koledżu. Levy często
umawiał się na randki, z kilkoma dziewczynami łączyły go dość zażyłe stosunki, lecz dziewczyny
tego typu nudziły go. Chodziło o to, że były zdolne i inteligentne - podobnie jak on sam - i zawsze
chciały nawiązać z nim intelektualną konwersację. A on tego nie cierpiał. Gdyby spotkał jakąś
milutką kelnerkę o ładnych kształtach, na pewno by się z nią związał - i zrobiłby to z radością. Ale
coś podobnego nigdy nie zdarzyło się i nigdy nie zdarzy. O mój Boże - pomyślał Levy - ona idzie
w moją stronę!
Szybko sięgnął po jakąś książkę i otworzył ją. A jeśli usiądzie przy tym samym stole - co
wtedy zrobić?! Po prostu udawać obojętność - to najlepsze rozwiązanie. Śliczne dziewczyny
przyzwyczajone są do tego, że chłopcy próbują się do nich zalecać - niech więc ona wykaże
inicjatywę. Uzbroić się w cierpliwość i czekać. A gdy będzie chciała pożyczyć gumkę do
wycierania? Wtedy, być może, najlepiej będzie podać ją niedbałym ruchem, nie pozwalając, by
dziewczyna zorientowała się, że zrobiła na nim wrażenie. Śliczne dziewczyny przyzwyczajone są
bowiem do tego, że u wszystkich wywołują zachwyt, a kiedy już wiedzą, że stały się obiektem
westchnień jakiegoś chłopca, wtedy odprawiają go z kwitkiem, traktują jak skórkę pomarańczy,
którą wyrzuca się do kosza. Jezu! Levy, nie masz przecież gumki!
Cóż miał więc zrobić? Musiał zdobyć jakąś gumkę - w przeciwnym bowiem razie wszystko
zakończy się fiaskiem. Wstał więc i rozejrzał się wokół. Po przeciwległej stronie sali siedziała
siostra Riordana. Levy wiedział, że ktoś taki jak ona z pewnością ma gumki, więc nie
zastanawiając się długo, ruszył w jej stronę. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że dziewczyna
pomyśli, iż gumki to jedynie pretekst do nawiązania bliższej znajomości. Takie właśnie
doświadczenia miewał zawsze z mało atrakcyjnymi dziewczynami. Gdy mówił: "Przepraszam, czy
mogłabyś mi pożyczyć kartkę z brulionu?" - dziewczyna zawsze myślała, że prosi o jej rękę. Levy
doszedł jednak do wniosku, że tym razem sprawa jest warta zachodu, gdyż na pewien czas odejdzie
od swojego stolika, więc nie będzie się czuł nieszczęśliwy, jeśli owa Piękność usiądzie gdzieś
indziej.
- Cześć, przepraszam, że przeszkadzam - powiedział do siostry Riordana. - Siedziałem za
tobą na seminarium prowadzonym przez Biesenthala. Czy mógłbym pożyczyć od ciebie gumkę do
wycierania?
Uśmiechnęła się do niego. W jej oczach tańczyły jakby ślubne obrączki; Levy widział, jak
błyszczą.
- Jaką gumkę? - zapytała. - Do atramentu? Ołówka? Gumkę chlebową?
- Zwykłą gumkę, taką, jakiej używasz na co dzień.
- Gumkę Faber Stik lubię najbardziej - powiedziała, podając mu ją. - Możesz ją zatrzymać.
Mam mnóstwo innych.
To dziwne, aby mieć ulubioną gumkę. Levy zastanowił się nad tym przez chwilę. Uderzyła
go szczerość tego wyznania - któregoś dnia stworzenie to zostanie przecież dziekanem wydziału,
prawdopodobnie w Bryn Mawr, i obniży jakiemuś studentowi ocenę jedynie dlatego, że do
wycierania używał gumki Dixon Ticonderoga, a nie Faber Stik.
- Dziękuję, to bardzo miło z twojej strony - odrzekł Levy, po czym odwrócił się i ruszył w
kierunku swojego miejsca.
I oto zobaczył ją. Siedziała. Czytała. Sama. Nie gdzie indziej, jak przy jego stoliku w rogu
sali. Niebieskooka piękność.
Ściskając w ręce gumkę Faber i zachowując bardzo oficjalny wygląd, Levy wrócił na swoje
miejsce, usiadł starannie, sięgnął po książkę, otworzył ją i nie spojrzawszy ani razu na dziewczynę,
zaczął czytać. Jego krzesło było jednym z trzech w rzędzie; ona siedziała po przeciwnej stronie na
najbardziej odległym miejscu w podobnym rzędzie. Levy nie odrywał wzroku od książki;
dziewczyna wykonała jednak jakiś ruch i wtedy Levy zerknął w jej stronę. Ale ze mnie osioł! -
pomyślał widząc, że dziewczyna robi notatki używając żółtego ołówka - ma własną gumkę. Wrócił
do swojej lektury i czekał stosownej chwili, aby spojrzeć na jej twarz tak, aby tego nie zauważyła.
Gdy więc była pochłonięta czytaniem i odwróciła już sześć czy też osiem kartek, spojrzał w jej
oczy.
Nie ma co ukrywać - nie była kimś przeciętnym. Nie można jednak powiedzieć, że była
piękna. Piękna była Garbo; możliwe, że piękna będzie kiedyś Candice Bergen. Ta była ładna. Tak
ładna jak Jeanne Crain lub Katherine Ross - ale nie piękna. Po prostu była ładna. Jak...
Była podobna do Ingrid Bergman z filmu Komu bije dzwon! Tę właśnie aktorkę mu
przypominała - krótkie blond włosy, oczy i...
..oczy były naprawdę zniewalające...
Takie niebieskie, ciemne i takie głębokie... przestań się na nią gapić, nie rób tego tak długo,
przestań na chwilę. Babe upominał sam siebie jeszcze kilka razy, zanim zdał sobie sprawę z tego,
że - do cholery! - było już za późno; zbyt długo się w nią wpatrywał i musiała to zauważyć.
W tej chwili ona spojrzała na niego:
- Słucham? - zapytała. To pewne, że chciała jednak powiedzieć coś innego - spadaj
dzieciaku; chłoptasiu, przeszkadzasz mi.
- Proszę? - zapytał Levy, próbując przyjąć jak najbardziej obojętny ton. - Mówiłaś coś? Nie
dosłyszałem.
Spojrzała na niego, po czym ponownie zagłębiła się w lekturze. Możliwe, że
wyprowadziłem ją z równowagi - pomyślał Levy - ale przynajmniej zachowałem zimną krew.
Dwadzieścia minut później dziewczyna wzięła swój przeciwdeszczowy płaszcz i wyszła z
sali.
Levy zaczął zbierać książki, chcąc wyjść za nią, lecz instynkt Holmesa podpowiedział mu,
że wyszła tylko na chwilę, gdyż na blacie jej stołu zostały rozłożone książki. Levy zostawił własne
książki w podobnym stanie i po odczekaniu stosownej chwili ruszył za dziewczyną, zachowując
odpowiednią odległość, lecz nie tracąc jej z pola widzenia. Dziewczyna przeszła przez bibliotekę i
wyszła na zimny korytarz. Zarzuciła na ramiona lśniący płaszcz, otworzyła torebkę i zapaliła
papierosa. Następnie odwróciła się i zobaczyła idącego za nią Levy'ego.
Sytuacja była niezręczna - nie mógł się nagle zatrzymać, gdyż wtedy wszystko stałoby się
jasne; nie mógł się również schować, gdyż został już zauważony. Jedynym rozwiązaniem było
wyjście na korytarz i zapalenie papierosa. Fakt, że był niepalący, nie stanowił aż tak wielkiego
problemu w sytuacji, gdy znalazł się w korytarzu sam na sam z dziewczyną. Poza tym cóż innego
mógł zrobić - stać tam jak dureń? Nie było już odwrotu, więc patrząc w te oczy, w których
dostrzegł jakby błysk dezaprobaty, zapytał bez namysłu:
- Masz zapałki?
Dziewczyna zawahała się, po czym podała mu pudełko.
Biorąc zapałki, Levy zorientował się, że popełnił błąd - durniu, najpierw prosi się o
papierosa, później o zapałki. W tym momencie zmuszony był robić dziwne miny, przetrząsając
wszystkie kieszenie. W końcu na jego twarzy pojawił się uśmiech w stylu Cary Granta -
przynajmniej miał taką nadzieję - i wypowiedział przy tym słowa:
- Obawiam się, że papierosów też nie mam.
Dziewczyna ponownie zawahała się, po czym podała mu papierosa.
Levy przypalił go.
- Pewnie myślisz, że teraz poproszę, abyś go za mnie wypaliła - powiedział i zachichotał w
taki sposób, aby pomyślała, że jego zachowanie jest naturalne i swobodne.
Dziewczyna odsunęła się nieznacznie i stanęła bokiem.
Jej profil wydał się Levy'emu bardziej niż zadowalający. Rzeczywiście ładna. Nie była to,
co prawda, najlepsza figura, jaka zeszła z taśmy montażowej, lecz lepsza niż figura Grace Kelly.
Nie tak dobra jednak jak Sofii Loren. Dziewczyna była bardziej hoża niż smukła, lecz z pewnością
nie korpulentna.
Przez chwilę palili w milczeniu.
- Nawet się nie zaciągasz - powiedziała, zaskakując go tym stwierdzeniem.
- Nie wtedy, gdy trenuję - odpowiedział. Był zachwycony tym, że cokolwiek zdołał
wykrztusić. Ponieważ dziewczyna nie raczyła spytać, co trenuje, postanowił powiedzieć jej o tym
sam; nie cierpiał nie dokończonych myśli, odziedziczył to po ojcu. - Jestem maratończykiem -
powiedział.
Wydawało się, że dziewczyna przyjęła to jeszcze bardziej obojętnie niż to, co usłyszała
dotychczas.
Tracisz ją - jakiś wewnętrzny głos odbił się echem w całym ciele Levy'ego. Nie oznacza to,
że kiedykolwiek ją miałeś, ale spróbuj ją czymś zaskoczyć, udowodnij, że nie jesteś głupcem.
- Papierosy - zaczął Levy, desperacko wzruszając ramionami. - Palę, ale w każdej chwili
mogę je rzucić w kąt. To śmieszne, ale kobietom jest trudniej walczyć z nałogiem; ostatnio w
Timerie był duży artykuł na ten temat. Ciekaw jestem, dlaczego tak jest. - Głupcze, obrażasz ją
jako kobietę; a jeśli ona jest aktywną zwolenniczką równouprawnienia płci? Jak można mówić
takie głupstwa? Jesteś chyba mistrzem w tej dziedzinie!
Stali w korytarzu; Piękność stanęła w końcu przodem do Levy'ego i spojrzała na niego
piorunującym wzrokiem.
- Dlaczego za mną chodzisz?
Levy rzucił papierosa na ziemię i przydeptał go. Zrobił to w samą porę, unikając ataku
kaszlu.
- Chodzę za tobą? Chodzę za tobą?! Muszę stwierdzić, że brak ci piątej klepki. Wydaje ci
się, że jesteś Jackie Onassis? Dlaczego, do diabła, ktokolwiek miałby za tobą chodzić? Nie chcę
ranić twojego ja, ale szanowna damo, to ty usiadłaś przy moim stole; szło mi świetnie, dopóki się
nie napatoczyłaś; siedziałem sobie spokojnie i dokonywałem fantastycznych odkryć - i nagle
pojawiasz się ty. A więc jeśli ktoś za kimś chodzi, to ty za mną. Ale co mnie to może obchodzić?
Ludzie chodzą czasem za mną, dziewczyny również, ale nigdy nie rzucam im w twarz oskarżeń;
gdy ludzie zachowują się głupio, należy dać im szansę, by zmienili sposób postępowania, w
podobnych sytuacjach można przecież zastosować metody dyplomacji. Ja przynajmniej zachowuję
się w ten sposób, gdy ktoś za mną chodzi, próbuję być uprzejmy, wyrozumiały i... - Ciągnąłby dalej
swój wywód, lecz nie było już po co: dziewczyna zgasiła papierosa i pospiesznie wyszła z
biblioteki, znikając w mroku nocy.
Kłamałem - chciał krzyknąć za nią Levy. - Szedłem za tobą, ponieważ jesteś taka śliczna,
ja jestem nikim, zwykłą łamagą, która nie potrafi jeszcze przebiec całego maratonu, ale proszę, daj
mi jeszcze jedną szansę, a zobaczysz, że cię rozbawię.
Dziewczyny już nie było.
Następny przykład, w jak olśniewający sposób potrafi zaprezentować swe przymioty znany
Casanova, legendarny T. Babington Levy. Stał przez chwilę na korytarzu, podsumowując wyniki
swego ostatniego podboju. Zaprezentowana przez niego indolencja była wyjątkowej miary.
Wystarczy powiedzieć, że dziewczyna, która stała się celem jego umizgów, tak bardzo zirytowała
się, że uciekła, zapominając o swoich książkach, a gdy potrafi się rozzłościć kogoś do tego
stopnia...
...właśnie - zapomniała o książkach.
Levy pobiegł do biblioteki, pozbierał swoje książki, następnie książki dziewczyny, po czym
ruszył pędem do działu czasopism, który znajdował się w mało widocznym miejscu za biurkiem
bibliotekarza.
Pięć minut później przy wejściu do biblioteki pojawiła się Piękność, która szybkim krokiem
podeszła do stolika w rogu, gdzie zostawiła książki. Przystanęła na chwilę, rozejrzała się wokół,
przeszła kilka kroków, spojrzała za siebie i wyszła.
Pięćdziesiąt minut później Levy zadzwonił do wynajmowanego przez nią pokoju w pobliżu
uniwersyteckiego campusu.
Przez domofon rozległ się jej głos.
- Kto tam?
Jakość połączenia pozostawiała wiele do życzenia.
- Panna Opel? - Nazywała się Elsa Opel; cóż, nikt nie jest bez wad.
- Kto tam? - Dziwny akcent; być może pochodziła ze Szwajcarii? A może z jakiegoś kraju
słowiańskiego? Levy nie był zbyt dobry w rozpoznawaniu obcych akcentów, przynajmniej jak na
wielkiego historyka. W każdym razie dziewczyna musiała teraz mówić głośniej niż przedtem na
korytarzu i jej obcy akcent stał się bardziej zauważalny.
- Tom Levy, maratończyk.
- Pewnie przyszedłeś po papierosa?
Levy zaśmiał się.
- Nie, nie po papierosa. Zapomniałaś o książkach. Pomyślałem, że mogą ci być potrzebne,
więc kiedy skończyłem się uczyć, pozbierałem je i wziąłem ze sobą; mieszkam niedaleko stąd, nie
sprawiło mi to żadnego kłopotu.
- To bardzo ładnie z twojej strony - powiedziała i przyciśnięciem guzika otworzyła drzwi.
Levy zobaczył ją na końcu korytarza znajdującego się na parterze budynku.
- Trzymaj - powiedział i podał jej książki.
Kiwnęła głową.
- Dziękuję. Dobranoc.
- Dobranoc - odpowiedział Levy. Po chwili dodał: - Panno Opel, może to dziwne, że znałem
nazwisko i adres. Znalazłem te informacje w notesie.
- Ależ nie, nie zastanawiałam się nawet nad tym. W każdym razie jeszcze raz dziękuję.
Dobranoc.
- Dobranoc - powtórzył Levy.
- Mówisz "dobranoc", ale nie odchodzisz.
- Idąc tu skręciłem kostkę - wytłumaczył Levy. - I chciałbym chwilę odpocząć.
- Gdy szedłeś przed chwilą korytarzem, nie kulałeś.
Wymyślanie kłamstw było chyba jego najsłabszą stroną.
- Maratończycy nie lubią okazywać cierpienia.
- Gdzie się schowałeś? - spytała wtedy dziewczyna.
- Schowałeś? - powtórzył Levy, zastanawiając się jednocześnie nad tym, czy powinien
wybuchnąć gniewem - tak jak wtedy, gdy na korytarzu przy bibliotece oskarżyła go o to, że za nią
chodzi.
- Gdy zorientowałam się, że zapomniałam o książkach, wróciłam natychmiast. Książek już
nie było. Twoich również.
- Przecież to niemożliwe - odparł Levy. - Siedziałem przy stoliku i cały czas uczyłem się.
- Musiałam się w takim razie pomylić. Dziękuję, panie Levy. Dobranoc. - Zamknęła drzwi.
- Za biurkiem bibliotekarza. Tam się schowałem - odpowiedział Levy, będąc już na
korytarzu.
Dziewczyna otworzyła drzwi i uważnie przyjrzała mu się.
- Dlaczego?
- Wydawało mi się, że to najlepsze miejsce.
- Nie pytam, dlaczego tam właśnie się schowałeś, chcę wiedzieć, dlaczego w ogóle się
schowałeś.
- Po prostu nie chciałem, abyś mnie złapała na tym, jak dokonuję rabunku twoich książek.
Gdybyś mnie zobaczyła, poczułbym się okropnie speszony.
- A czy teraz jesteś speszony?
- Och, tak! Czuję się upokorzony.
- Czy dlatego jesteś taki spocony?
- To jeden z powodów. Biegłem do twojego domu. Zawsze biegam.
- Dlaczego robiłeś sobie z mojego powodu tyle kłopotów?
- To naprawdę żaden kłopot. Mieszkasz niedaleko mnie. Prawdę mówiąc, nie mieszkasz aż
tak bardzo daleko.
- Czy zawsze chodzisz za ludźmi, którzy siadają obok ciebie w bibliotece? A może to jakaś
mania?
Levy potrząsnął głową, skinął potakująco, wzruszył ramionami, po czym jeszcze raz
potaknął.
- Poszedłem za tobą, ponieważ jesteś taka ładna. - Nie powinienem był tego powiedzieć.
Zrozumiał swój błąd natychmiast.
- Tak już po prostu jest, nie ma w tym mojej zasługi.
Levy podjął jeszcze jedną próbę uratowania sytuacji.
- Mógłbym zachwycać się twoją inteligencją, lecz nie zrobię tego, właściwie w ogóle cię
nie znam. Możesz być głupia jak but z lewej nogi. Zresztą mam już dość wymyślania następnych
kłamstw.
- Ale chciałbyś mnie poznać?
- Tak, proszę pani.
- Dlatego, że jestem ładna?
- Nie mogę zaprzeczyć.
- Ile masz lat?
- Dwadzieścia pięć.
- Czy zawsze zachowujesz się tak głupio w towarzystwie kobiet?
- Tak, zawsze; pod tym względem wykraczam poza przeciętność.
- Ja też mam dwadzieścia pięć lat. Jesteś prawdopodobnie bardzo miłym chłopcem i za
dziesięć lat, być może, osiągniesz mój wiek. Jestem pielęgniarką i w tej chwili nie mam dla ciebie
czasu.
Mógłbym cię uszczęśliwić - chciał powiedzieć Levy. Potem zastanowił się przez chwilę.
Słuchaj, idioto, nie ukrywaj takich rzeczy, powiedz jej, nie masz nic do stracenia, ona chce cię
spławić tak czy inaczej.
- Mógłbym cię uszczęśliwić.
Była zupełnie oszołomiona.
- Nie żartuję, naprawdę - kontynuował pospiesznie Levy. - Dowiedziałbym się wszystkiego
na temat pielęgniarstwa, naprawdę uczę się szybko. Moglibyśmy wspaniale spędzać czas,
prowadząc długie rozmowy na temat opasek zaciskających...
Wybuchnęła śmiechem.
- Spotkamy się jeszcze. Na pewno. Powiedz, że tak.
- Nie powinno się o nic błagać...
- Chryste, o nic nie błagam, dlaczego miałbym to robić! Jestem członkiem stowarzyszenia
studentów Fi Beta Kappa, byłem jednym z najlepszych stypendystów Rhodesa, byłem prymusem.
Posłuchaj: ludzie tego pokroju nie płaszczą się przed głupimi pielęgniarkami, które na domiar złego
palą papierosy. Cóż to za pielęgniarka, która pali? Chyba nie masz o niczym pojęcia. Jeśli nie
widzisz różnicy między błaganiem a usilną prośbą, nie masz szans na zdobycie mojej
przychylności.
- Kto wie, może się z tobą zobaczę, ale musisz się najpierw zamknąć.
Jestem górą - pomyślał Levy. Tego się nie spodziewałem. W końcu skinął głową.
- No dobrze - powiedziała po chwili. - Dobrze. Zobaczę się z tobą - powiedziawszy to
zrobiła coś zaskakującego: wyciągnęła rękę, przyjęła smutny wyraz twarzy i dotknęła policzka
Levy'ego. - Ale nic z tego nie będzie.
- Tego nie możesz przewidzieć - odparł Babe, wpatrując się w jej oczy. Była tak bardzo
przepojona smutkiem. To dziwne, ale wyglądała jeszcze piękniej.
Elsa pogładziła go palcami po twarzy.
- Mogę to przewidzieć - odpowiedziała cicho. - W najlepszym razie możemy liczyć na to,
że będziemy tego żałować...
Gdy była już sama, zapaliła papierosa. Wypaliła go do końca, zgasiła, po czym zapaliła
następnego. Podeszła do telefonu i zadzwoniła do Erharda.
- Jest naprawdę wspaniały - powiedziała. - Bardzo naiwny, bardzo grzeczny.
Przez chwilę słuchała głosu w słuchawce.
- Możesz sądzić, że jestem w okropnym nastroju, ale tak nie jest. Po prostu jestem
zmęczona.
Znów milczenie.
- Tak, wydaje mi się, że spodobałam mu się jako dziewczyna.
Milczenie.
- Ile mam czasu?
Długa chwila milczenia.
- Zrobię, co będę mogła. - Zamknęła oczy. - Jeśli dopisze mi szczęście, za tydzień będzie
mnie kochał...
8
Babe wyciągnął starego Remingtona i zaczął walić w klawisze.
Doc? To ja - i lepiej usiądź. Mówię to zupełnie poważnie; sprawa jest tak ważna, tak
niewiarygodna - aż zapiera mi dech w piersiach. (O mój Boże, myślisz, że on znów jest zakochany
- mały braciszek szaleje z miłości.)
Istotnie, nie mylisz się.
Doc, Doc, nie wiem, od czego zacząć...
(Pewnie myślisz, że powinienem zacząć od jej zębów, zacząć od tego, jak jej rzadko
owłosiona czaszka połyskuje w promieniach księżyca.)
Nie, nie zacznę od tego.
(Włosy i zęby bez zarzutu? To dziwne. Ostatnio miała przecież mniej włosów niż zębów.
Hm... Cycuszków nie miała, ale jaka była inteligentna! A może ta ma trzy cycuszki i w dodatku jest
inteligentna?)
Znów się mylisz. A zresztą idź do diabła!
(Widocznie w czasach szkolnych musiała grać w mistrzowskiej drużynie hokeja na trawie.
Łydki jak Bronco Nagurski, ramiona jak Larry Csonka, ale za to ładna cera dzięki dużej ilości
ćwiczeń fizycznych na świeżym powietrzu.)
Zamknij się i posłuchaj mnie teraz - znam ją od ponad tygodnia i codziennie, gdy po nią
przychodzę, wydaje mi się, że zupełnie oszalałem na jej punkcie, żadna dziewczyna nie jest taka
cudowna. Codziennie staje się jeszcze cudowniejsza, delikatniejsza, bardziej boska, doskonała,
nieskazitelna, czysta, bez zarzutu, idealna. Musisz wiedzieć, że umniejszam jej zalety.
(Prawdopodobnie będę ci mógł szybko załatwić wizytę u Mennigera).
Pozwól, że zacznę od jej wad: cóż, nie będę ukrywał, że nazywa się Elsa Opel.
(Nie widzę w tym nic złego, miałem kiedyś samochód, który nazywał się Opel.)
Jest w moim wieku, jest Szwajcarką i pracuje jako pielęgniarka...
(Spójrz na dobre strony, mogła przecież zostać stewardesą.)
...poza tym nie ma wad. Przyprawia o zawrót głowy. Przez całe życie śliniłem się, patrząc
na dziewczyny innych facetów. Nie wiesz, jak czuję się teraz, gdy widzę, jak jakieś sukinsyny
ślinią się na widok mojej:
(A więc twoja dziewczyna ślini się? Czy to właśnie starasz się mi powiedzieć? A cóż
lepszego można zrobić ze śliną? Wydalać ją na zewnątrz. Czy ma jakieś inne wady? Powiedz mi
lepiej od razu. A może ma ptasi móżdżek? Czy nie kochałeś się kiedyś w dziewczynie z Denison,
której inteligencja rozwijała się w takim właśnie kierunku?)
Wszyscy popełniamy błędy. Ale nie tym razem. Doc, na rany Chrystusa, czuję się
fantastycznie! Podnieś z krzesła swój ociężały tyłek i przyjedź. Sam się przekonasz. Nowy Jork nie
jest przecież na końcu świata - przyjeżdżaj więc! Chcę, aby tobie zakręciło się w głowie, naprawdę
chciałbym to widzieć. Jest coś, o czym ci jeszcze nie powiedziałem.
(No dobrze, wal śmiało, trzymam się mocno na krześle.)
Ona odwzajemniła moją miłość. Naprawdę. Piękna dziewczyna, piękna, poza wszelką
konkurencją, kochana, rozsądna dziewczyna. I zależy jej na mnie. Po tych wszystkich chudych
latach wreszcie jestem górą.
Sumbitch
Babe
9
Scylla leżał w łóżku z zamkniętymi oczami.
Śniło mu się, że wykonując jakieś zadanie był zbyt powolny; nie wróżyło to nic dobrego -
nawet jeśli takich snów nie miewał wcześniej. A został pokonany nie przez kogo innego, jak przez
samego Mengele.
Mengele, komendant obozu eksperymentalnego w Oświęcimiu, lekarz ochrzczony mianem
Anioła Śmierci, człowiek, który za wszelką cenę starał się wyhodować istoty ludzkie o niebieskich
oczach, podobnie jak hodowca zwierząt próbuje hodować psy o sterczących uszach.
Obaj znajdowali się w laboratorium Mengelego w Oświęcimiu, lecz Scylla zachowywał
spokój. O pół głowy przerastał lekarza śmierci, który mierzył pięć stóp i sześć cali. Co więcej,
drzwi były otwarte - drzwi, które prowadziły do wolności. Scylla nigdy nie był w Oświęcimiu i
nigdy nie spotkał Mengelego. Takie rzeczy zdarzają się jednak w snach - i właśnie w tej chwili
miało to miejsce.
- Jestem w rozpaczy - stwierdził Mengele.
- Dlaczego?
- W oczach dzieci nie udaje mi się uzyskać odpowiedniego odcienia niebieskiego. Wczoraj
byłem taki sfrustrowany, że wrzuciłem dziecko do ognia. Jak mogłem pozwolić na to, aby stracić
samokontrolę i dać się ponieść uczuciom!
- Samokontrola jest dla nas obu ważną sprawą - zgodził się Scylla.
- Dziękuję Bogu, że jesteś tu w tej chwili i możesz mi pomóc.
- W jaki sposób mogę ci pomóc?
- Potrzebna mi jest ludzka skóra. Chcę przeszczepiać skórę, a twoja ma dokładnie taką
karnację, jakiej szukałem.
Scylla wzruszył ramionami.
- Kawałek skóry to nic wielkiego. Mogę ci pomóc.
- Nie, nie - zaczął tłumaczyć Mengele. - Kawałek skóry nie rozwiąże moich problemów.
Potrzebna mi jest cała twoja skóra, każdy centymetr twojego ciała. Musisz pozwolić mi na to, abym
zdarł z ciebie całą skórę.
- Nie sądzę, aby było to dla mnie zbyt miłe doświadczenie - odpowiedział Scylla i
powolnym krokiem ruszył w kierunku otwartych drzwi prowadzących do wolności.
Mengele nie ruszył się z miejsca.
- Posłuchaj, moja oferta jest dla ciebie błogosławieństwem.
Scylla potrząsnął głową.
- Bez skóry stałbym się przezroczysty.
- Na tym właśnie polega to błogosławieństwo, czy tego nie rozumiesz? Stałbyś się
przezroczysty i nie musiałbyś już nikogo okłamywać. Pomyśl, jaką przyniosłoby to wszystkim ulgę
- koniec z kłamstwami. Nie mógłbyś kłamać, gdyż brak skóry obnażałby całą prawdę. W swoim
życiu naopowiadałeś ludziom tyle kłamstw, przyznaj się, że tak było.
- Tak.
- I chcesz z tym skończyć, przyznaj się, że tego pragniesz. Wymyślasz takie niestworzone
historie, czy nie masz czasem ochoty wykrzyczeć całej prawdy?
- Tak.
- A więc daję ci szansę. Wieczna prawda. Spokój. Pokój ducha, którego mogą zaznać tylko
ludzie uczciwi.
- Nie.
- Nie pozwól na to, by zawładnęły tobą uczucia. - Wyciągnął w kierunku Scylli swoje małe,
typowe dla chirurga dłonie.
Scylla ruszył pędem w kierunku otwartych drzwi.
Nie był jednak dostatecznie szybki.
Mengele przycisnął go do drzwi; drzwi zamknęły się na zatrzask. Mengele ruszył w jego
kierunku.
On - Scylla, zwany skałą, człowiek, który potrafił zabijać uderzeniem każdej ręki, cofał się
teraz przed malutkim szaleńcem. On, wielki Scylla, uciekał przed takim zerem, lekarzem o wątłej
budowie, który nawet nie potrafił uzyskać odpowiedniego odcienia niebieskiego.
- Dlaczego się mnie boisz? - zdziwił się Mengele.
- Nie boję się. Nie znam uczucia strachu.
Mengele wyciągnął ręce.
- Użyję siły - powiedział stanowczym głosem Scylla.
- Och, proszę, proszę, tylko nie to - odpowiedział Mengele. Malutkimi rękami chwycił go
za ramię, poprowadził w kierunku stołu i położył na nim. - Obiecuję, że to nie będzie bolesne.
Zrobię tylko małe nacięcie od czoła do szyi i bez trudu zdejmę z ciebie całą skórę. Będziesz miał
takie uczucie, jakbym po prostu ściągał z ciebie piżamę. - Zaczął nacinać skórę. - Widzisz -
powiedział tnąc skórę Scylli - nie ma ani kropli krwi. - Odłożył nóż i ściągnął skórę. - Przyniosę ci
lustro. Masz piękne żyły. - zauważył Mengele.
- Nie!
- Trzymaj - powiedział Mengele, podając Scylli lustro.
Przed przebudzeniem się Scylla zdążył zobaczyć swoje odbicie.
Cudowne!
Leżał nieruchomo wpatrując się w sufit. Ciężko oddychał i odczuwał wokół siebie pustkę.
Nie miał pojęcia, na ile sen odzwierciedlał jego obecny stan umysłu, ale był pewny co do jednego:
w miejscu, gdzie się znajdował, zapadała ciemność.
Obrócił na łóżku swoje mocno umięśnione ciało, usiadł i zaczął pocierać zziębnięte dłonie.
Scylla - rzucona w kąt szmata. Scylla - mięczak. Takie miał w tym momencie odczucia.
Weź się w garść!
Wstał, wziął butelkę szkockiej (czy naprawdę była pełna, gdy poprzedniej nocy kładł się do
łóżka?) i podszedł do okna. Popijał whisky, przyglądając się Łukowi Triumfalnemu. Która
godzina? Spojrzał na zegarek. Dochodziło wpół do szóstej. Po północy, w swoim mieszkaniu w
Ameryce, Janey śpi już pewnie jak kamień. Gdy sen będzie konkurencją olimpijską, Janey ma
szanse na spore sukcesy. Takiego snu można pozazdrościć!
Scylla ubrał się, zszedł po schodach, zbudził recepcjonistę i wziął od niego całą garść
żetonów do automatu telefonicznego. Takie postępowanie było wyrazem przesadnej ostrożności.
Jeśli bowiem podsłuchiwano jego rozmowy z telefonu domowego, jaki mógł mieć znaczenie fakt,
że w jego hotelowym pokoju również znajdował się podsłuch? Być może jednak powodem wyjścia
z hotelu był po prostu nawyk. Scylla czuł się lepiej, gdy był w ciągłym ruchu.
Chciał poza tym zaczerpnąć świeżego powietrza.
Było już ciemno, gdy wyszedł na ulicę w poszukiwaniu budki telefonicznej. Ciemna noc
nigdy nie napawała go strachem; był dużym, szerokim w ramionach mężczyzną i potrafił zabijać
zarówno prawą, jak i lewą ręką, o czym - rzecz jasna - nie mógł wiedzieć żaden przypadkowy
uliczny złodziejaszek. Sam chód i atletyczne rozmiary Scylli odstraszały potencjalnych
napastników.
Znalazł telefon w okolicach Łuku i po kilku minutach, w czasie których mówił coś łamaną
francuszczyzną, kilkakrotnie wykręcał numer, słyszał jakieś trzaski i sygnały, czekał bezskutecznie
- usłyszał wreszcie zaspany głos Janey.
- Jak? Co?... Kto? Która godzina... och, nie szkodzi - i w końcu słowo: - Cześć.
- Dzwonię z poczty - powiedział Scylla. - Czy zamawiano tu budzenie?
- Czy to żart? - głos brzmiał jękliwie. - Jesteś trzy tysiące mil stąd, jest środek nocy, a tobie
żarty w głowie! Ludzi wysyłano na stryczek za dużo mniejsze przewinienia.
Scylla zaczął się w tym momencie posługiwać umówionym kodem. Kiedyś używanie
zakodowanych słów wyprowadzało go z równowagi było to dodatkowe utrudnienie przy
wykonywaniu określonego zadania. Obecnie traktował to jako swoistego rodzaju żart, którym
rozbawia się gospodarza w czasie towarzyskiego spotkania.
- Czy możesz ze mną rozmawiać w miarę przytomnie?
- Obawiam się, że jeszcze nie.
"Jeszcze nie" - te słowa miały podstawowe znaczenie. "Mogę rozmawiać przytomnie"
oznaczałoby, że nie dzieje się nic szczególnego. "Jeszcze nie" - taka odpowiedź oznaczała
natomiast, że jest kilka spraw, o których Scylla powinien wiedzieć.
- W takim razie kończę. Dzwonię tylko po to, by cię zawiadomić, że wrócę trzy dni
wcześniej, niż planowałem, ale skoro nie możesz jeszcze mówić zupełnie przytomnie, nie chcę ci
teraz zawracać głowy. Mam nadzieję, że nie złościsz się na mnie z tego powodu, że cię zbudziłem.
- Ależ nie - brzmiała odpowiedź. - I tak trzeba było wstać, gdyż dzwonił telefon.
Tym żartem zakończyli rozmowę. Odłożyli słuchawki, po czym Scylla musiał odczekać
dziesięć minut. Powtórnie wypowiedział słowa: "nie możesz jeszcze mówić zupełnie przytomnie,
co miało oznaczać, że zadzwoni ponownie, tym razem na numer automatu znajdującego się w
podziemnym garażu budynku, w którym razem mieszkali. Janey ma dziesięć minut, aby się
doprowadzić do porządku, ubrać, wyjść z mieszkania i zejść.
Nie było jeszcze szóstej i panował chłód. Scylla trząsł się z zimna i zastanawiał się,
dlaczego zostawił butelkę whisky obok łóżka w swoim pokoju, a więc w miejscu, gdzie była w tej
chwili zupełnie bezużyteczna. Idąc ciemną, opustoszałą ulicą, starał się wymyślić choćby jeden
racjonalny powód, dla którego nie rzucił tej pracy, a Janey i on nie wyjechali razem do Londynu,
gdzie mogliby wynająć lub może kupić mały domek. Siedzieliby przed telewizorem, robili wspólne
zakupy w najbliższym sklepie warzywnym i żyli tak, jak żyją inni - szczęśliwie, itd. itd.
Do diabła z Dywizją, która nie pozwalała nikomu rezygnować z pracy, chyba że sama
chciała się kogoś pozbyć. Gdyby był bogaty, gdyby był kimś takim jak Krezus, mógłby kupić sobie
wolność, a przynajmniej spróbowałby to zrobić. A gdyby ta metoda zawiodła, kupiłby wyspę
gdzieś na Pacyfiku, zbudowałby na niej obronne fortyfikacje - a wtedy ludzie z Dywizji mogliby
tylko bić głową w mur.
Wyspa na Pacyfiku, Jezu! Scylla potrząsnął głową. Być może, dobrze się stało, że zostawił
butelkę whisky w hotelu. Gdyby kilka łyków miało mieć taki wpływ na jego sposób myślenia... Ale
skojarzenie z Krezusem spodobało mu się. Krezus to w końcu nie byle kto - bohater starych mitów.
Zadzwonił jeszcze raz. I tym razem uzyskanie połączenia trwało całe wieki. Wreszcie
usłyszał głos. To Janey.
- Gdzie jesteś? - w pytaniu brzmiało zdenerwowanie.
- Jestem w Paryżu i świetnie się bawię. A może to Londyn? Jedźmy do Londynu. Bardzo
tego pragnę, co ty na to?
- Powiedz dokładnie, gdzie jesteś. Na ulicy, w hotelu? Dlaczego nie śpisz? Nie ma jeszcze
szóstej.
- Miałem sen i przebudziłem się. Wyszedłem po prostu na spacer.
- A więc jesteś sam?
- Zupełnie sam.
- To dobrze, ty draniu. Nie znoszę twoich wyjazdów. Był taki okropny?
- Pytasz o sen? - Scylla wzruszył swoimi dużymi ramionami. Nie ma sensu kłamać. Janey
zawsze wyczuwa, gdy nie mówi prawdy. W jaki sposób, tego nie wiedział. Prawdopodobnie
zdradzał go ton głosu. - Okropny. Właściwie przerażający.
- Mój lekarz zaleca w takich przypadkach whisky.
- Tym razem lekarstwo nie pomogło.
- Wracaj do domu; to jest lekarstwo, które ja zawsze zalecam. Poza tym ja jestem
najlepszym lekarstwem dla ciebie.
- Należy je zażywać co cztery godziny.
- Marzycielu, nie jesteś już taki młody.
- Zapłacisz mi za te słowa, wstrętna kreaturo!
- Nazywaj mnie Janey, tak zwracają się do mnie przyjaciele.
Scylla czekał na moment, gdy z głosu w słuchawce znikną wszelkie oznaki zdenerwowania.
Gdy był już pewny, że tak się stało, przystąpił do sprawy.
- Dlaczego twierdzisz, że "nie możesz mówić zupełnie przytomnie"?
- Kaspar Szell nie żyje.
- Coś takiego!
- Tylko tyle powiesz?
- Kiedy to się stało? - zapytał Scylla.
- Prawie dwa tygodnie temu na Manhattanie. W rejonie Yorkville. Prowadził samochód.
Jakiś facet starał się go nieprawidłowo wyprzedzić i obaj wjechali w cysternę z ropą naftową.
Wszystko spaliło się na popiół. Chyba dlatego wiadomość o wypadku nie rozeszła się od razu.
Identyfikacja zwłok nie była łatwa. Używał nazwiska Hesse, a poza tym znało go bardzo niewielu
ludzi. Wiadomo jednak, że to on. Słuchasz mnie jeszcze? Nie odzywasz się.
Scylla odchrząknął.
- Jesteś zirytowany?
- Chyba tak... a właściwie nie wiem. Usłyszałem o tylu rzeczach jednocześnie.
- Czy nastąpią w związku z tym jakieś zmiany?
Już nastąpiły. Scylla nie był pewny, lecz wypadek mógł mieć związek ze śmiercią w
Nowym Jorku oraz sprawą Chena, który był wprawdzie tylko płatnym mordercą, ale w końcu ktoś
go musiał wynajmować. A biedaczek Robertson, który wspomniał o telefonie z Ameryki
Południowej w sprawie nowego kuriera? Scylla pomyślał przez chwilę. Musiał znaleźć odpowiedź
na te pytania, lecz nie było w tej chwili sensu zanudzać Janey niepotrzebnymi szczegółami. Już
teraz można było postawić jedno zasadnicze pytanie i odpowiedzieć na nie.
- Czy nastąpią jakieś zmiany? Zmieni się wszystko.
- Coś takiego! - powiedział tym razem głos Janey.
- Mówiąc językiem konserwatystów - dodał Scylla.
10
- Zmarzłaś? - spytał Levy.
Elsa potrząsnęła głową i odpowiedziała przecząco.
Siedzieli na skale obok jeziorka w Central Parku. Powiewy wieczornego wiatru muskały
taflę wody, wprawiając w ruch znajdującą się nie opodal ich łódkę z wiosłami. Levy wiedział, że
dziewczyna nie powiedziała prawdy, ponieważ po pierwsze, on miał na sobie sweter - ona nie. Co
więcej, on odczuwał chłód, więc niemożliwe, aby i jej nie było choć trochę zimno. W dodatku
robiło się coraz chłodniej, ponieważ jego ból zęba stawał się bardziej dokuczliwy - a zawsze tak
bywało, gdy obniżała się temperatura powietrza. Bolący ząb znajdował się w górnej, a co gorsza,
przedniej części jamy ustnej i Levy robił, co mógł, by zakrywać językiem widoczną dziurę.
Wiedział, że powinni już wracać. Od chwili jednak, gdy słońce zaczęło znikać za horyzontem,
siedzieli już razem około godziny i było im tak dobrze ze sobą, że nie chciał być tym, kto miałby
przerwać sielankę.
Elsa objęła go ramieniem.
- Teraz już nie jest tak zimno - powiedziała.
Levy pocałował ją delikatnie. Na początku znajomości starał się być wobec niej szorstki;
myślał, że tego właśnie oczekiwała: męskości, nawet pewnej brutalności. Tak wspaniała
dziewczyna musiała otaczać się wieloma mężczyznami, więc nie chciał okazać się gorszy. Takie
zachowanie nie przypadło jej jednak do gustu, a po jednym czy dwóch wieczorach, w czasie
których uprawiali pieszczoty, Levy zdał sobie sprawę, że dziewczyna pragnie tego właśnie, co
leżało w jego charakterze: czułości. Jego wygląd nie zdradzał jednak tej cechy - skóra i kości,
chude ramiona, niezręczne ruchy, które trudno byłoby kojarzyć z delikatnością. W rzeczywistości
był jednak inny. Lubił pieszczenie się, zadowolony był nawet wtedy, gdy trzymał ją tylko za rękę.
Nawet jeśli było to niezgodne z obecnym kodeksem miłosnym obowiązującym osobników poniżej
trzydziestki. Nie znaczy to, że stosunek cielesny uważał za coś strasznego. Owszem, spał z kilkoma
dziewczynami, lecz nie robił tego jeszcze z Elsą - przynajmniej na razie. Kochanie się, owszem,
było czymś niezwykle przyjemnym, osiąganie orgazmu czymś wspaniałym, lecz jak dotąd jego
doświadczenia w tej dziedzinie były dość skromne i wszystko odbywało się szybko i mechanicznie.
Wiedział, że zbyt szybko i zbyt mechanicznie. Uważał przy tym, że w sprawach seksu nie należy
działać pospiesznie. W skrytości ducha wierzył, że jest bardzo dobrym kochankiem i myślał
czasem, że gdyby był przystojny, cieszyłby się u kobiet niezwykłym powodzeniem. Nie był jednak
przystojny, co w gruncie rzeczy nie stanowiło wielkiego problemu.
Elsa dotknęła jego policzka.
- Taka piękna twarz - wyszeptała.
- Wszyscy mi to mówią -= odpowiedział Levy. - Nawet nieznajomi podchodzą do mnie na
ulicy i mówią mi o tym.
W ciemnościach dziewczyna uśmiechnęła się do niego i przeciągnęła językiem po jego
ustach.
- Cóż za inwencja - stwierdził Levy. - Zrób to jeszcze raz, zrób to, chcę wiedzieć na pewno,
że masz to w sobie.
Jeszcze raz przeciągnęła językiem po jego wargach.
- Mam współczucie dla sierot i ludzi upośledzonych, tobie wszystko ułożyło się wspaniale.
Zarzuciła mu ręce na szyję. Czuł, jak drży jej ciało.
- Słuchaj, przemarzłaś na kość. Poza tym powinniśmy już oddać łódź.
- Zimno - i co z tego? Tak mi z tobą dobrze, lubię cię słuchać. Mów dalej.
Levy pocałował ją delikatnie w szyję, po czym muskał wargami jej skórę.
- Homer Virgil - powiedziała Elsa. - Zanim spytałeś, czy nie jest mi zimno, mówiłeś o nim.
Czy był znany? Mam na myśli twojego ojca.
- Mówisz o starym H.V.? Cóż, nie był tak znany jak Ann-Margret czy też Donny Osmond,
ale biorąc pod uwagę, że był historykiem, można powiedzieć, że odniósł duży sukces.
- Jak można dziecku dać takie imię?
- To sprawka mojego dziadka, zawsze dawał dzieciom okropne imiona... widzisz, w swojej
szkole na Środkowym Zachodzie był dyrektorem, głównym nauczycielem, kucharzem,
pomywaczem. Twierdził przy tym, że to wszystko nie ma dla niego znaczenia - nikt nigdy nie
słyszał, aby mówił o czymkolwiek innym niż o sprawach Levy'ego. W tamtych czasach w
środkowym Ohio nie mieszkało zbyt wielu Żydów, naprawdę tak było. Dziadek był zakochany w
Grekach i innych postaciach z odległej przeszłości. Jeden z moich wujków miał na drugie imię
Herodotus. Teraz już nie żyje, oczywiście mam na myśli wujka. Nie sugeruję, że zabiło go imię, ale
i nie było również czymś, co mu w życiu pomogło.
- Twój ojciec również nie żyje?
- Tak, to prawda. Wylew krwi do mózgu. Jak grom z jasnego nieba, stało się to zupełnie
nieoczekiwanie.
Zaczęła się przypatrywać jego twarzy okrytej ciemnością.
- O co chodzi? - zapytał.
- O nic.
Przez chwilę zawahał się. Zastanawiał się, czy powinien mówić dalej - czy powinien
wyjaśnić wszystko do końca. To wątpliwe jednak, aby mogła wiedzieć. W tym czasie żyła za
granicą, a nawet gdyby nie wyjeżdżała, była wtedy przecież dzieckiem. Poza tym H.V. nie był aż
tak bardzo znany.
Pocałowała go namiętnie, po czym szybko wstała i szeroko rozłożyła ramiona. Babe
uważnie jej się przypatrywał. Każda inna dziewczyna wyglądałaby w tej pozie niezbyt korzystnie.
Cokolwiek jednak robiła Elsa, wyglądało to zawsze ślicznie.
Całe jednak piękno rozpierzchło się nagle jak bańka mydlana, ponieważ w momencie gdy
Elsa uśmiechnęła się i szeptem powiedziała: "chodź", kierując swe kroki ku łódce, za ich plecami,
gdzieś w krzakach, rozległ się nagle hałas i pojawił się kulejący mężczyzna, który zamachowym
ciosem ugodził Elsę w twarz. Dziewczyna straciła równowagę i upadła na ziemię.
Levy patrzył na to, czując się, jakby nagle stał się widzem jakiegoś ulicznego teatru.
Wypadki potoczyły się tak szybko, że nie miał szans interweniować, mógł być tylko biernym
widzem. A przecież jego jedyna prawdziwa kobieta była w tym momencie bita przez jakiegoś
kulawego dzikusa!
- Hej! - krzyknął Levy i rzucił się w kierunku napastnika. Było już jednak za późno,
ponieważ za jego plecami rozległ się w krzakach następny hałas, po czym pojawił się mężczyzna o
szerokich ramionach, który obrócił Levy'ego i huknął go pięścią w twarz.
Levy zatoczył się, a z jego twarzy trysnęła krew. Trzymał się jednak na nogach. Czuł, że ma
złamany nos. Tymczasem kulawy facet ciągnął Elsę po ziemi w kierunku krzaków, starając się
wyrwać jej torebkę. Levy chciał krzyknąć: "Oddaj mu ją", lecz nie zdążył, gdyż mężczyzna o
szerokich ramionach kopnął go mocno w żołądek. Levy stracił oddech i padł na kolana na twarde
skalne podłoże. Następny cios - i Levy znalazł się na czworakach. Mocne kopnięcie w policzek
dopełniło reszty - Levy padł bezwładnie na ziemię. Mężczyzna o szerokich ramionach zaczął
ciągnąć go w kierunku krzaków, starając się jednocześnie znaleźć portfel swej ofiary. Levy
instynktownie zaczął się bronić, co jednak okazało się głupim posunięciem, gdyż został
natychmiast ukarany - napastnik wymierzył mu cios kolanem w plecy. W tym momencie widoczne
już były skutki pierwszego zainkasowanego ciosu - całe ciało Levy'ego było zbroczone krwią.
Język bolał go niemiłosiernie. A winę za wszystko ponosił on sam - nie powinien był zostawać w
parku do tak późnej pory, takie błędy popełniają przecież tylko głupi turyści. Levy leżał bez ruchu,
podczas gdy napastnik próbował dobrać mu się do portfela, co nie było jednak zadaniem łatwym.
Tylna kieszeń w spodniach Levy'ego zapięta była na guzik i mężczyzna nie mógł się do niej dostać
tak szybko, jak tego oczekiwał. Zadał więc następny cios kolanem w plecy, a potem jeszcze jeden,
który tym razem dosięgnął złamanego wcześniej nosa. Zakrztusił się krwią. Usłyszał jak Elsa
niemal wybuchnęła płaczem. Jeśli ten kulawy sukinsyn dotknie jej jeszcze raz, to wtedy on, Levy,
on...
...co zrobi?
...nic... dokładnie nic... gdyby chcieli ją zgwałcić, nie byłby w stanie jej pomóc; gdyby po
prostu zechcieli stłuc ją na kwaśne jabłko, również nie przyszedłby jej z pomocą. Miał złamany
nos, czuł, że ma zmiażdżone żebra - napastnicy byli bezkarni - on był bezradny...
Bezradny! Mimo że zbroczony krwią i obolały, uświadomił sobie nagle, że jest bezradny.
Poczuł się tak upokorzony, że zebrał w sobie tyle siły, by zadać cios nogą mężczyźnie o szerokich
ramionach. Uderzenie było celne i przeciwnik zawył z bólu. Levy triumfował - i miał do tego
prawo! Niestety, następne wypadki kazały mu szybko zapomnieć o chwili triumfu. Gdy próbował
wstać i ruszyć w kierunku Elsy, na jego drodze stanął ponownie mężczyzna o szerokich ramionach.
Wyglądał na zdeterminowanego - wielkimi rękami zaczął walić w twarz Levy'ego jak w worek. W
wyniku zadawanych ciosów twarz zaatakowanego puchła. W końcu półprzytomny Levy przestał
cokolwiek czuć i zwalił się na ziemię.
Obaj napastnicy stanęli nad nim. Kulawy facet trzymał torebkę Elsy, natomiast mężczyzna
o szerokich ramionach - jego portfel.
- Mamy wasze portfele, znamy wasze nazwiska i adresy. - Kulawy facet poklepał torebkę
Elsy. - Jeśli zawiadomicie policję, odnajdziemy was.
Elsa rozpłakała się.
- A następne spotkanie źle by się dla was skończyło - powiedział mężczyzna o szerokich
ramionach. - Wiecie, co to znaczy źle?
Levy leżał bez ruchu.
Chuligani poszli w swoją stronę.
Levy powoli podczołgał się do Elsy.
- Czy oni... - tyle zdołał z siebie wykrztusić. Czy oni cię dotykali, czy cię napastowali - o to
chciał ją zapytać.
Potrząsnęła głową i odpowiedziała przecząco. Zrozumiała, o co chciał spytać. To było
naprawdę wspaniałe: rozumieli się bez słów. W każdej sytuacji.
- Nie, wzięli tylko torebkę. - W tym momencie zaczęła tracić panowanie nad nerwami.
Dopiero teraz nastąpiła reakcja na wszystko, co działo się kilka minut wcześniej. - Wzięli tylko
torebkę - powtórzyła. - Nic mi nie jest.
Levy mocno przytulił ją do siebie.
- Mnie też nie - zdołał wykrztusić. Nie chciał jej wypuścić z ramion, lecz cóż innego mógł
zrobić, gdy zauważył, że swą krwią plami jej ubranie...
11
Doc!
Chyba nie wyślę tego listu - i dlatego mogę zupełnie bez skrępowania napisać ci o
wszystkim. Ale jeśli go dostaniesz, pamiętaj, że nie jestem w tej chwili sobą. Nie mogę sobie
znaleźć miejsca i jest mi źle. Ale nie zwariowałem - nic podobnego.
Doc, właśnie zostałem napadnięty i obrabowany, dostałem porządne lanie. Nie jestem
wściekły z tego powodu... nie, do diabła, właściwie jestem - i to bardzo. Stało się to z mojej winy;
w Central Parku, po zachodzie słońca. Wiem, że tylko kretyn może kręcić się w tym miejscu po
zmierzchu.
W dodatku nie byłem sam. Elsa i ja siedzieliśmy na skale. Przedtem pływaliśmy łódką;
nigdy tego nie robiła, a bardzo chciała spróbować. Do diabła! Dlaczego nie? Był piękny dzień,
więc powiedziałem, że to wspaniały pomysł. Popływaliśmy więc i było tak cudownie, że
zasiedzieliśmy się na skale obok jeziora. I nagle zjawia się kulawy. Ja siedzę spokojnie, a ten
sukinsyn zaczyna ją bić; potem ciągnie ją w kierunku krzaków. Pomyślałem sobie: dopadnę drania,
nie pozwolę, aby ktokolwiek tknął moją ukochaną...
...i nie potrafiłem temu przeszkodzić... nic nie mogłem na to poradzić... ten duży facet miał
nieprawdopodobnie szerokie ramiona; przysięgam, że nie zmyślam. Był zawodowcem. Kopał mnie
jak worek. Nigdy nie dostałem takiego lania. Facet dobrze wiedział, gdzie uderzyć kolanem,
wiedział, gdzie są najczulsze miejsca. W tym samym czasie Elsa dostała porządny wycisk, może
oberwała jeszcze gorzej niż ja. A ja pragnę tylko jednego - choć raz w życiu, właśnie teraz, stać się
bohaterem. Facet dobiera się do mojego portfela i znów wali we mnie z całej siły, a ja nie
odczuwam już nawet bólu, nie przeraża mnie widok samej krwi, jest coś innego...
...bezradność...
...cholerna bezradność...
...Doc, chciałem go w tym momencie zabić.
Przysięgam - gdybym miał nóż, użyłbym go; gdybym miał bombę, rozerwałbym go na
kawałki, a później dopadłbym kulawego i próbowałbym go wykończyć własnymi rękami...
I to ja - liberał, historyk! Nigdy nie myślałem, żeby zadać komuś ból, współczułem nawet
Nixonowi - a teraz pragnę kogoś zabić. Przeraża mnie to.
Po tym wszystkim przemyłem tylko twarz zimną wodą. Jestem cały spuchnięty,
pokiereszowany i obolały, ale myślę tylko o jednym - o zemście. Chcę się zemścić na tych facetach
za to, że przez nich czułem się taki bezradny; nikogo nie wolno stawiać w takiej sytuacji -
zwłaszcza jeśli tuż obok znajduje się dziewczyna, która cię kocha. I wiem, co wtedy myślała:
dlaczego czegoś nie zrobi? Jest tu przecież, dlaczego nie może mi pomóc? Do diabła! Zapiszę się
na najlepszy kurs samoobrony, a potem wykończę tych dwóch facetów.
Doc, w moim sąsiedztwie mieszka grupa młodocianych przestępców; większość czasu
spędzają na tarasie przed domem (to nie zwykłe opryszki podobne do tych przyjemniaczków z
filmu West Side Story - ci faceci byliby zdolni do tego, aby pokrajać cię żywcem na kawałki).
Kiedy wróciłem dzisiaj do domu - zwykle próbują ze mnie szydzić, myślą, że jestem lalusiem, ale
zbytnio się tym nie przejmuję - a więc kiedy przechodziłem obok nich dziś wieczorem,
pomyślałem, że moja zakrwawiona twarz, być może, wzbudzi w nich jakiś respekt - i wiesz co?
Jeden z nich zapytał: - Kto ci to zrobił? Karzełek czy jakaś dziewczyna? - I wszyscy roześmiali się.
Widzisz, oni umieją dbać o swoje interesy; moich wrogów mogliby rozerwać na strzępy. Uważam,
że mój iloraz inteligencji jest wyższy niż łączny iloraz całej grupy tych młodzików, lecz jaką mam
z tego korzyść?
Chyba jednak wyślę do ciebie ten list, ponieważ chciałbym cię o coś zapytać: jak
zareagowałby na to ojciec? Myślę, że powiedziałby, że każde doświadczenie może w życiu okazać
się pożyteczne, ze wszystkich wydarzeń - nawet tych bolesnych - można odnieść jakąś korzyść.
Prawdziwy historyk powinien być zawsze otwarty na nowe doświadczenia. Jego życie jest
nieustannym poszukiwaniem. Doc, a jak można wykorzystać własną nieudolność i niemoc, no jak?
To pytanie adresuję do ciebie.
Babe
12
Levy wysłał list w niedzielę wieczorem. Nie był już tak bardzo spuchnięty, a rany na twarzy
goiły się dość szybko. Czuł się jednak dalej nieswojo, więc swą czapkę z daszkiem nasunął
głęboko na czoło, pobiegł sprintem do skrzynki pocztowej na rogu Columbus, po czym wrócił do
swego pokoju, by znów pozostać w ukryciu.
W poniedziałek miał iść na seminarium Biesenthala, lecz nie mógł tego zrobić; rano
zobaczył swe odbicie w lustrze - twarz była nie ogolona i wyglądała mało apetycznie. Nigdy nie
przywiązywał wagi do wyglądu zewnętrznego i siły fizycznej. Z tym większym zaskoczeniem
stwierdził, że poraniona i spuchnięta twarz odebrała mu poczucie pewności siebie. Nigdy przedtem
nie zdawał sobie sprawy, że jest w nim tyle próżności, ale z pewnością tak właśnie było.
Dzwonił kilka razy do Elsy. Ona też dzwoniła i chciała go odwiedzić. Tłumaczyła mu bez
przerwy, że jej zawód związany jest przecież z medycyną. Jej odwiedziny nie mogły mu przecież
zaszkodzić. On nie chciał jednak, aby go zobaczyła - przez jakiś czas pragnął być sam. Nieustannie
wyobrażał sobie, że walczy z jakimiś bandytami - czasem przegrywał, innym razem wychodził z
tych potyczek zwycięsko. Próbował trochę poczytać, lecz większość czasu w poniedziałek
poświęcił studiowaniu swego odbicia w lustrze. Miał przy tym nadzieję, że jego twarz stanie się w
końcu podobna do tej, do której zdążył się już przyzwyczaić.
I tak się rzeczywiście stało. W poniedziałek wieczorem twarz nie była już czymś, co
powoduje, że ludzie instynktownie odwracają wzrok. To prawda, że rany powstałe wskutek ciosów
mężczyzny o szerokich ramionach były jeszcze widoczne. Jednak dzięki zimnym kompresom
opuchlizna znikła wcześniej, niż można się było tego spodziewać. W plecach odczuwał jeszcze ból;
była to pozostałość po ciosach, które jeden z napastników zadał kolanem. Ból ten nie był jednak aż
tak bardzo dokuczliwy.
Większym problemem okazała się histeria Elsy:
- Powiedziałeś im... ja im nie powiedziałam...
- Komu?. . . Uspokój się. . . - Był wtorkowy poranek; Elsa tak długo waliła w drzwi, aż w
końcu go zbudziła. Zanim jeszcze otworzył, z tonu jej głosu wyczuł, że jest na najlepszej drodze,
by wpaść w panikę.
-...powiedzieli, że odnajdą nas... mówili, że znają nasze nazwiska i adresy, więc dlaczego
tam poszedłeś? Mówiłeś przecież, że tego nie zrobisz...
- Kulawy ciągnęła Elsa.
- Co z kulawym? Powiedz mi.
Jej głos był teraz cichy.
- Gdy wyszłam z domu... gdy dzisiaj wyszłam z domu... teraz, dziś rano... on tam był...
poszedł za mną...
- Jesteś pewna? Czy widziałaś jego twarz z bliska?
Znów zaczęła mówić głośniej.
- Obiecałeś, że nie zawiadomisz policji, ale zrobiłeś to, musiałeś to zrobić, w przeciwnym
razie nie szedłby za mną...
Objął dziewczynę, próbując ją uspokoić. Nie zdało się to jednak na nic.
- Przysięgam, że tego nie zrobiłem. To musiało być jakieś nieporozumienie. Czy jesteś
pewna, że widziałaś tego faceta?
- Widziałam... przed domem stał mężczyzna... był tam... poszłam w przeciwną stronę...
poszedł za mną... kuśtykał... skręciłam za rogiem... on zrobił to samo... tego było już nadto,
zaczęłam biec.
- Słuchaj, Elsa, w Nowym Jorku liczba ludzi kulawych nie przekracza prawdopodobnie
dziewięciu milionów - zaczął Babe. - To miasto jest mekką dla kulasów i krajowe Stowarzyszenie
Ludzi Chromych nigdy nie wzięłoby pod uwagę na przykład Colosseum i jego otoczenia jako
miejsca na odbycie zjazdu. Myślałem, że to powszechnie znany fakt. - Mówił dalej w tym stylu, raz
po raz próbując ją rozweselić; potem nastawił wodę na kawę i po krótkiej chwili dziewczyna
poczuła się dużo spokojniejsza. Wiedział, jak z nią postępować. To właśnie sprawiało, że byli tak
świetnie dobraną parą. Nie minął jeszcze poranek, gdy przyznała, że wszystko to mogło być
wytworem jej wyobraźni.
Gdy dochodziło południe, stwierdziła, że czuje się już zupełnie dobrze.
Po południu zaserwowali sobie podwójną porcję Bergmana: Siódmą pieczęć i Tam gdzie
rosną poziomki. Babe był wielkim miłośnikiem tego reżysera, Elsa natomiast oglądała jego filmy
po raz pierwszy. Zaprosił ją następnie na tani posiłek do pobliskiego "Szechuanu". Bardzo lubił
bywać w takich miejscach. Później poszli do jej mieszkania. Po kilku minutach pieszczot Babe
ruszył w drogę powrotną do domu. Był wyczerpany, więc natychmiast usnął. Nie miał pojęcia,
która mogła być godzina, gdy nagle zdał sobie sprawę z tego, że opowiadanie Elsy nie było
czystym wytworem jej wyobraźni, bo oto zorientował się - choć był dopiero na wpół rozbudzony -
że nie jest w pokoju sam.
Zanim zdążył przestraszyć się na dobre, postanowił zrobić to, co zapewne zrobiłby Cagney.
Starając się naśladować jego sposób mówienia z filmu Biały żar, odezwał się przyciszonym i
spokojnym głosem:
- Mam pistolet i wiem, jak się nim posługiwać; jeśli zrobisz jakiś ruch, zrobię z twojego
tyłka sito.
W tym momencie Babe usłyszał w ciemności głos - żaden inny głos na świecie nie mógł mu
sprawić większej radości.
- Nie zabijaj mnie, Babe.
Babe wyskoczył z łóżka na równe nogi.
- Hej, Doc, och, cóż... wspaniale!...
- Muszę przyznać, że masz wyrafinowany sposób wyrażania uczuć - powiedział Doc.
Babe wydał z siebie dziki okrzyk. Zwykle nie reagował tak żywiołowo, lecz czy mógł się
teraz zachować inaczej? Ale do diabła z etykietą! W tych rzadkich chwilach, gdy w mieście zjawiał
się własny brat, starszy, najlepszy brat - wszystko było dozwolone...
Część II:
Doc
13
- Pozwól, że zapalę światło - powiedział Babe i gdy w pokoju było już jasno, Doc zapytał:
- Co się stało?
- Co masz na myśli?
Doc wskazał na rany.
- Twoja twarz.
Babe wzruszył ramionami.
- To nic. Nie chcę się na ten temat rozwodzić; zwykły napad, który wnosi do życia trochę
urozmaicenia. Naprawdę, nie ma o czym mówić. Stało się to w niedzielę. Jaki mamy dziś dzień,
wtorek? Wysłałem do ciebie list. Kiedy wrócisz do domu, dowiesz się z niego o wszystkim.
- Ale czujesz się już dobrze?
Babe przytaknął. Gdy Doc zaczynał się o kogoś martwić, zachowywał się jak kura
opiekująca się pisklętami.
- Właściwie chciałbym, abyś wyświadczył mi przysługę. Gdy wrócisz do domu, nie czytaj
listu, wyrzuć go po prostu do kosza, dobrze?
Doc pokręcił łańcuszkiem z kluczami. Jeden z nich był od mieszkania Babe'a. Po
wykonaniu kilku obrotów Doc rzucił łańcuszek wysoko do góry, po czym złapał go za swoimi
plecami. Zrobił to błyskawicznie i ani przez ułamek sekundy nie spojrzał na lecący przedmiot.
Babe był jeszcze maleńkim dzieckiem, gdy Doc robił tego typu sztuczki. Wtedy używał jednak
piłek lub kulek do gry. Obecnie - przynajmniej gdy byli razem - Doc popisywał się zręcznością
tylko w momentach, gdy podejmował właśnie jakąś decyzję. Babe wiedział o tym, choć sam Doc
prawdopodobnie nie zdawał sobie z tego sprawy - robił to bezwiednie.
- Spalę twój list - obiecał Doc. Rozluźniając krawat, dodał: - Pracowałem jakiś czas poza
domem i kiedy wróciłem, oto, co czekało na mnie: próbka obscenicznej, kwiecistej prozy, po
przeczytaniu której zarumieniłaby się nawet Rossetti. Dokładnie rzecz biorąc, był tam opis Jej
Wysokości. Pomyślałem, że powinienem przyjechać tu natychmiast i zobaczyć ją na własne oczy,
zanim wstąpi do niebios.
- Pieprzysz - wtrącił Babe. - Nigdy czegoś podobnego nie napisałem i dobrze o tym wiesz.
Doc podniósł z podłogi swoją torbę firmy Gucci i rzucił ją na biurko Babe'a.
- Nie napisałeś? Jesteś tego pewny? Masz szczęście, że wiem, iż jesteś umysłowo
upośledzony i nie odpowiadasz za swoje czyny, w przeciwnym razie mógłbym spędzić resztę życia
szantażując cię. O ile dobrze pamiętam, w jednym miejscu nazwałeś ją "nieskazitelną. "Bez
zarzutu, nieskazitelna, doskonała." Do diabła! Nawet Anette Funicello nie była taka wspaniała.
- Pieprzysz - powtórzył Babe, tym razem krztusząc się głośno. Przypomniał sobie bowiem,
że kiedyś, w chwili słabości, powiedział Docowi, że biorąc pod uwagę różne aspekty sprawy
można powiedzieć, że Anette Funicello jest "dość ładniutka". A Doc nigdy niczego nie zapominał -
zwłaszcza takiej informacji, która była przecież wodą na jego młyn.
Doc rozejrzał się po pokoju Babe'a. Bogactwo aż biło w oczy - na podłodze gołe deski, a
wszystko pokryte warstwą kurzu. Wszędzie leżały sterty książek, z kanapy wystawały sprężyny, a
łazienka nie była chyba sprzątana od stuleci.
- Dokonałeś tu cudów - stwierdził Doc, który był w tym mieszkaniu tylko jeden raz, tydzień
lub dwa po tym, jak wprowadził się tam Babe.
- Jeszcze nie wszystko jest gotowe - przyznał Babe. - Mój dekorator jest cholernie
niesłowny. Powinienem go zwolnić. Z drugiej jednak strony jest niewielu dobrych fachowców,
którzy poradziliby sobie z taką robotą.
Doc pokiwał głową i otworzył torbę; wyciągnął z niej trzy butelki czerwonego wina, które
kolejno przybliżył do żarówki na biurku Babe'a, przyglądając się ich zawartości.
- Sprawdzam po prostu, czy nie jest zbyt mętne - powiedział. Spojrzał na Babe'a. -
Korkociąg?
Babe wskazał ręką w kierunku kuchni, przygotowując się na wysłuchanie wykładu na temat
zalet Burgunda.
- Otworzę butelkę Moulin-a-vent - rzekł Doc. - To jest Beaujolais, ale zaskoczy cię jego
moc. - W tym momencie skoncentrował się na czynności otwierania butelki.
- Świetny wybór - stwierdził Babe. Kilka razy chrząknął dla wyrażenia aprobaty,
przymykając oczy. - Mów dalej, nie przerywaj sobie.
Doc miał kłopoty z wyciągnięciem korka.
- To wino nazywają królem Beaujolais, królową jest wino o nazwie Fleurie...
- Mój Boże, to fascynujące - zauważył Babe, zmuszając się do uprzejmości i chrząkając
przy tym jeszcze głośniej niż za pierwszym razem.
Doc zignorował reakcję brata.
- To świetny rocznik; chciałbym, abyś zwrócił uwagę na bukiet.
Babe przekrzywił głowę, na przemian chrząkając i gwiżdżąc z zachwytu.
- Jesteś gburem i prostakiem - stwierdził Doc, lecz po chwili zaśmiał się. - No dobrze,
dobrze, koniec wykładu na temat wina. - Na chwilę przerwał. - Do cholery, miałem wziąć kieliszki.
W tym momencie wybuchnął śmiechem Babe.
- Draniu, wiesz, że mam kieliszki. - Mówiąc to, ruszył w kierunku kredensu.
- Mam na myśli prawdziwe, nie plastykowe kubki.
Babe wziął kieliszek i podał go bratu.
- Trzymaj, do cholery.
Doc zaczął nalewać, lecz nagle przerwał.
- To jest okropnie brudne.
- Nie mówiłem przecież, że mam czyste kieliszki, ty dupku - odpowiedział Babe, po czym
obaj powiedzieli chórem:
- Nie w ramiona, załóżmy się o samą głowę.
I ponownie - jakby chórem - wybuchnęli śmiechem. Przypomnieli sobie bowiem ulubioną
historię rodzinną. H.V. był w tej historii niemal zakochany. Opowiadała ona o zawodniku drużyny
Brooklyn Dodger, Babe Hermanie, niezbyt wprawnym graczu, który pewnego dnia przeczytał w
sportowej gazecie kilka krytycznych uwag na temat swojej gry. Otóż dziennikarz sugerował, że
Herman tak niezgrabnie porusza się po boisku, że podczas następnej gry odbije piłkę głową zamiast
kijem. Herman był wściekły na dziennikarza i gdy przy jakiejś okazji spotkał się z nim osobiście,
obrzucił go soczystymi epitetami. Na koniec dodał: - Założę się o pięćdziesiąt zielonych, że jest
pan w błędzie. - Dziennikarz odpowiedział: - W porządku, przyjmuję zakład. Jeśli piłka uderzy
pana w głowę lub ramiona, dostanę pięćdziesiąt dolców. - Herman zastanowił się przez chwilę, po
czym odpowiedział: - Nie... nie... nie w ramiona, załóżmy się o samą głowę.
Nie przestając się śmiać, Doc podszedł do zlewozmywaka i odkręcił kurek.
- Jak długo należy czekać, aby znikła z wody rdza? - zapytał po chwili.
- Rozpakuj się, a do tego czasu woda się oczyści.
- Dla ciebie też mogę umyć - powiedział Doc, wyciągając ze zlewozmywaka brudny
kieliszek.
- Ja tylko skosztuję - odparł Babe. - Próbuję teraz pokonywać odcinki dwudziestomilowe, a
alkohol nie pomaga, gdy biegnie się pod wiatr.
- Burgund to nie alkohol - stwierdził Doc, przygotowując kieliszki. - Przepraszam za żarty
na temat twojego mieszkania - dodał, zwrócony ciągle plecami do brata. - Jesteś naukowcem, nie
musisz przecież mieszkać w pałacu. Żyj tak, jak uważasz za stosowne, przynajmniej dopóki jest to
możliwe. Nie gniewasz się?
- Nie sądzę, abym w ogóle poczuł się urażony.
- To dobrze - stwierdził Doc, nie przerywając płukania kieliszków. - Słuchaj, ten cały świat
jest zupełnie zwariowany, trudno przewidzieć, co może się zdarzyć za minutę lub dwie. Czytałem
dziś w porannym wydaniu Wall Street Journal na temat jakiejś firmy w Kalifornii. Trudno w to
uwierzyć, lecz w Kalifornii wszyscy są chyba niespełna rozumu. Myślę, że na tej podstawie
przybysze ubiegają się o obywatelstwo. Ale pozwól, że wrócę do tematu. Otóż kilku facetów z
Zachodniego Wybrzeża opatentowało coś, co nazywają - nie chcę przekręcić tego słowa - a więc
nazywają to coś "mioooo..tłą". Jest to kij, do którego końca przywiązana jest wiązka słomy.
Według doniesień Journal ci faceci chcą na tym zbić fortunę. Uważają przy tym, że za pomocą ich
mioootły można czyścić różne rzeczy, na przykład zamiatać podłogi.
- Trudno się połapać w tych wszystkich wynalazkach.
Doc zakręcił kurek z brunatną wodą.
- Jezu, Babe, jak możesz mieszkać w takiej ruderze?
- Kieliszki są już czyste - odpowiedział Babe. - Napełnij je teraz ognistą wodą.
Doc rozlał wino do obu kieliszków, okręcając butelkę, aby nie rozlać trunku na biurko.
Babe pociągnął łyk wina, to samo zrobił Doc. Babe nie przypominał sobie, aby
widział kiedyś brata odurzonego narkotykami, a z pewnością nie widział go pijanego. Zresztą to
samo mógł powiedzieć o sobie. Z drugiej jednak strony H.V. bardzo przyczynił się do podniesienia
średniej pożycia alkoholu w rodzinie. Przynajmniej w ciągu ostatnich kilku dni. A właściwie
ostatnich lat. Ostatnich złych lat.
- Czy to jest drogie?
- Dość drogie. Dlaczego pytasz?
- Bez powodu. To się wyczuwa. Jest łagodne. Kiedy piję coś takiego i nie dostaję ataku
kaszlu, to wydaje mi się, że musiało być drogie. Przemysł naftowy musi być w dobrej kondycji.
Doc podniósł kieliszek tak, jakby chciał wznieść toast.
-- Przemysł naftowy jest zawsze w dobrej kondycji. - Mówiąc to złożył lekki, jakby
dziękczynny ukłon.
- Nie zrobiłeś tego w kierunku wschodu - powiedział Babe.
- Kretynie, złożyłem ukłon w kierunku Detroit. General Motors jest czymś ważniejszym dla
tego kraju niż Jezus.
- Cholerni truciciele środowiska i złodzieje - stwierdził Babe, który był prawdziwie
nieszczęśliwy z powodu charakteru pracy Doca. Sprzedaż sprzętu wiertniczego na całym świecie,
zatruwanie tego cholernego ziemskiego padołu.
- Jeśli wygłosisz w tej chwili wykład na temat ekologii, przysięgam, że przy najbliższej
okazji opowiem Irmgaard, jak nakryłem cię, gdy waliłeś konia, kiedy miałeś dwanaście lat.
Babe zaśmiał się.
- To był dla mnie wielki dzień. Sądziłem przedtem, że jestem jedynym człowiekiem na
świecie, który robi takie straszne rzeczy. Myślałem, że wyrzucisz mnie z domu lub zakujesz w
dyby i każesz wieśniakom obrzucać mnie kamieniami. Kiedy powiedziałeś mi, że takie rzeczy
robią wszyscy, pamiętam, że pomyślałem wtedy: Ci cholerni dorośli! Dlaczego tyle lat ukrywali to
przede mną?
Doc uśmiechnął się i wskazał na łóżko.
- Zrób coś z tym bałaganem.
Babe zaczął przygotowywać posłanie dla brata. Między nimi był układ: gdy przyjeżdżał
Doc, zawsze spał na łóżku. Młodszy brat skazany był natomiast na kanapę z wystającymi
sprężynami.
Gdy Babe zajęty był rozściełaniem łóżka, Doc powiedział cicho:
- Hej! Wynieś się z tej nory i przyjedź do Waszyngtonu. Zapewnię ci jakieś przyzwoite
lokum, będziemy blisko siebie. Dlaczego nie miałbyś tego zrobić? Wiesz, że mam forsę, więc o te
sprawy nie musisz się martwić.
Babe potrząsnął głową.
- Nie ma tam porządnych uczelni.
- Cóż może dorównać chwale Columbii! Czy to masz na myśli?
- Nie twierdzę, że Columbia jest taka wspaniała, ale z pewnością ma niższy procent
prostaczków niż, powiedzmy, Georgetown.
Doc zaczął nagle mówić podniesionym głosem:
- Jezu, Babe, na rany Chrystusa! Nie musisz tego wszystkiego robić z tego tylko powodu, że
robił to tata!
- Mam dość takiego gadania! - odpowiedział równie zdenerwowany Babe.
Zdezorientowany Doc zamilkł na chwilę.
- Czego masz dość? Nigdy nie mówiłem tego przedtem.
- Profesorowi Biesenthalowi z Columbii udało się to w pewnym stopniu osiągnąć.
- Czy on nie był jednym z tych genialnych studentów H.V.?
Babe skinął twierdząco głową. Potem dodał:
- Posłuchaj, dobrze się czuję w tej norze. Dziękuję za ofertę, ale mam zamiar tu zostać. Ta
decyzja nie ma nic wspólnego z H.V.
- Akurat!
Babe wzruszył ramionami, po czym zabrał się do zmiany poszewek na poduszkach. W tym
czasie Doc powiesił w szafie swoje ubrania.
- A więc zaproszę ciebie i Ettę na kolację, co ty na to? Ona chyba coś jada, prawda? A
może utrzymuje przy życiu swą boską postać żywiąc się samym powietrzem?
- Poczekaj tylko, aż ją zobaczysz. Poślinisz się z wrażenia, gwarantuję ci to.
Doc zaśmiał się.
- Synku, rozmawiasz z facetem, który przed ukończeniem dwudziestu pięciu lat był raz
żonaty i trzy razy zaręczony. Nie ślinię się z byle powodu.
- A cóż to za przechwałki! Cztery razy aresztowany i tylko raz skazany?
- Człowiek pracujący w przemyśle naftowym nie zna dnia ani godziny, jest cały gąszcz
przepisów, które utrudniają nam życie. - Zamknął swoją torbę Gucci i cisnął ją w kąt szafki Babe'a.
Następnie spytał jakby od niechcenia: - Chyba już tego nie trzymasz w domu, prawda?
Wiedząc, co brat ma na myśli, Babe zapytał jednak:
- Czego?
- Pozwoliłem sobie wejść do twojego pokoju. Gdy chciałeś z mojego tyłka zrobić sito,
ostrzeżenie brzmiało całkiem autentycznie, zupełnie jakby mówił to sam George Raft.
- Chryste! A któż naśladuje George'a Rafta? To miał być głos Cagneya.
- A więc trzymasz to jeszcze?
- Jest naładowany. - Podszedł do biurka i z dolnej szuflady wyciągnął pistolet oraz pudełko
z nabojami. - Trzymaj.
- Wyjmij najpierw naboje. Dopiero jak to zrobisz, możesz mi go podać.
Babe szybko rozładował pistolet. Zrobił to bardzo wprawnie - ale czyż można się temu
dziwić, biorąc pod uwagę fakt, że ćwiczył to całymi latami? Doc był pod tym względem
przeciwieństwem brata - zawsze nienawidził broni palnej.
- Masz - powtórzył Babe.
Doc wziął pistolet. Trzymał go tak, jakby chciał ukryć uczucie strachu.
- Po co trzymasz coś takiego w domu?
- Po co? Przecież nie chciałeś go!
- Chciałeś go?... A któż chciałby mieć coś takiego?
- Ja chciałem, to oczywiste.
- Dlaczego?
- Bez specjalnego powodu. Zatrzymałem go na pamiątkę. Cholera, dobrze wiesz dlaczego,
żeby go pomścić.
- Babe, tata zabił się rok po śmierci Joe McCarthy'ego.
- Może tak, może nie. W Waszyngtonie wymyślono na ten temat wiele kłamliwych historii.
- Czy Helga ma równie sadystyczne upodobania? Czy jest to jedna z tych rzeczy, która was,
przyjemniaczki, łączy? Jak się zabawiacie, gdy w kinach nie grają żadnego filmu o wampirach? -
Doc podał pistolet bratu.
Ładując ponownie broń, Babe powiedział:
- Znam cię, draniu, próbujesz mnie sprowokować. Najpierw nazwałeś ją Irmgaard - nie
zareagowałem; później nazwałeś ją Etta - i wtedy nie powiedziałem nic. Teraz ochrzciłeś ją
imieniem Helga - i tym razem nie udało ci się wyprowadzić mnie z równowagi. Zapamiętaj jednak,
że ma na imię Elsa, Elsa - słyszysz? Nie Ilse, Ella czy też Ewa, nie Hilda, Leila, Lida, nie Lily ani
też Lola.
- Przepraszam - odparł Doc. - Muszę być zmęczony podróżą. Przysięgam, nigdy więcej nie
przekręcę imienia twojej Olgi.
- Olga brzmi znacznie lepiej, ale to ciągle nie to - powiedział Babe, nie tracąc cierpliwości.
- Jestem naprawdę z ciebie dumny, prawie bezbłędnie wypowiedziałeś jej imię. Ktoś, kto niedawno
opanował sztukę czytania, mógłby przecież mieć kłopoty z dwusylabowymi słowami, ale
popracujemy nad tym słowem tak długo, aż wreszcie wypowiesz je poprawnie. Ona nie ma na imię
Portia, Pamela czy Paula ani też żadna Rhoda, jej imię nie brzmi również Sara, Stella, Sophia ani
Sheila.
- A więc Ursula - wtrącił Doc.
- Skończmy z tym - odpowiedział Babe. - Nie wyśmiewaj się z kogoś, kogo jeszcze nie
poznałeś. Pamiętaj, że ma na imię Elsa - nie Vida, Vera, Vanessa, Venetia lub Willa czy też
Ysolda. ELSA!!!
- Elsa - powiedział wreszcie Doc.
Napił się wina i spojrzał na braciszka.
Już wiem, kim jest ona, ale, do diabła, kim jesteś ty?
14
Obok posiadłości przebiegała tylko jedna droga. "Posiadłość" - to brzmi zbyt górnolotnie.
W Palm Springs byłby to jeden z wielu domów, po prostu taki, "który nie przynosi wstydu". Jednak
tu, w miejscu, które z trzech stron otaczała paragwajska dżungla, ten niebieski dom, znajdujący się
o pół godziny drogi od La Cordillera, jeśli nie był zupełnym unikatem, to z pewnością czymś
niepospolitym.
Chłopi z La Cordillera, a przynajmniej większość z nich, słyszeli o niebieskim domu, lecz
tylko nieliczni widzieli go na własne oczy. Po pierwsze dlatego, że był oddalony o pół godziny
drogi od miasta, a w dodatku trzeba było znać kogoś, kto posiada samochód; po drugie jedyna
droga dojazdowa miała tak złą nawierzchnię, że miejscami była po prostu niebezpieczna.
Po trzecie dom był strzeżony. W pobliżu znajdowało się zawsze dwóch strażników; każdy z
nich miał stanowisko w odległości około ćwierć mili od niebieskiego domu. W tym miejscu nie
było zbyt dużego ruchu, lecz gdy pojawiał się jakiś pojazd, był zawsze sprawdzany. Strażnicy
nigdy nie wyjaśniali kierowcom, czy mają do tego prawo i czy jest to usankcjonowane jakimiś
określonymi przepisami; gdy pojawiał się pojazd, wychodzili z karabinami na środek drogi i
zatrzymywali go. Nie byli uprzejmi. Zachowywali się tak, aby zatrzymani kierowcy odczuwali
atmosferę zagrożenia. Aby wiedzieli, że nie powinni wracać tą samą drogą - strażnicy nie lubili
oglądać tych samych twarzy po raz drugi.
Jedynymi pojazdami, które nie musiały się zatrzymywać, były samochody dostawcze. Co
tydzień przyjeżdżał tu stary, zdezelowany pick-up z ładunkiem żywności z La Cordillera. Pocztę
dostarczano co drugi dzień. Każdego popołudnia dodatkowy strażnik jechał do najbliższej wioski,
aby przywieźć stamtąd praczkę.
Była to kobieta średniego wzrostu; miała potężne ramiona, zawsze otulone czarną chustą.
Przychodziła do domu i kilka godzin później wychodziła, a następnie ten sam strażnik odwoził ją z
powrotem do wioski. Zwykle nie miała przy sobie żadnych przedmiotów, lecz pewnego
wrześniowego popołudnia wyszła z domu - ubrana jak zwykle na czarno - niosąc czarną torbę,
której powierzchnia mogła wynosić około jednej stopy kwadratowej. Wsiadła do samochodu,
którym codziennie jeździła, i ten sam co zwykle strażnik odjechał w kierunku wioski. Samochód
wyglądał tak samo jak zwykle; jedyną różnicą było to, że na tylnym siedzeniu, przykryta kocem,
leżała płócienna torba na ubrania. Samochód oddalił się od niebieskiego domu i ruszył w kierunku
wioski. Stojący na drodze strażnik miał właśnie podnieść prawe ramię, aby zasalutować, gdy nagle
kierowca machnął do niego ręką, wyrażając tym gestem niemal dziką wściekłość. Strażnik opuścił
rękę i stanął nieruchomo z lekko spuszczoną głową - czuł się zawstydzony i miał jednocześnie
nadzieję, że właściciel niebieskiego domu nie potraktuje go zbyt okrutnie.
Samochód jechał dalej w kierunku wioski. Praczka siedziała w milczeniu. Jej szerokie
ramiona wyglądały równie okazale jak zwykle. Na kolanach trzymała kurczowo czarne pudełko,
które wyglądało jak jakiś dziwny przedmiot z czarnej skóry używany w celach ochrony osobistej.
Jej chusta była naciągnięta na twarz bardziej niż zwykle, lecz ogólnie rzecz biorąc, kobieta
wyglądała na zwykłą praczkę, którą właśnie odwożono do domu.
Ważne było to, aby wszystko wyglądało dokładnie tak, jak zwykle. Właściciel niebieskiego
domu wiedział bowiem, że choć większość ludzi, których spotykało się w tej okolicy, stanowili
chłopi - zwykli paragwajscy chłopi, otyli i mało interesujący osobnicy - to jednak niektórzy z nich
byli Żydami. Była to nieliczna grupa, lecz nie tak mała, by można lekceważyć fakt jej istnienia.
Samochód dojechał do wioski, w której mieszkała praczka, po czym przejechał między
zabudowaniami nie zatrzymując się. Kierowca przez cały czas zachowywał milczenie. Praczka
siedziała w kucki, nie zmieniając pozycji. Oboje byli spoceni. Upał był nie do zniesienia i tylko
ludzie o dużej wytrzymałości mogli w takiej temperaturze sprawnie funkcjonować. Kierowca był
bardzo silny, choć pod względem wytrzymałości ustępował swej pasażerce.
Podróż na lotnisko w Asunción trwała dwie godziny. Kierowca wysiadł, po czym sięgnął po
płócienną torbę.
- Siedź na swoim miejscu - powiedziała praczka. Mówiła po hiszpańsku.
Kierowca wrócił do samochodu, usiadł za kierownicą i nie ruszał się. Tymczasem praczka
wzięła w jedną rękę ubrania, w drugą zaś czarną skórzaną torebkę.
Kierowca zwrócił się do niej po hiszpańsku:
- Czy mogę o coś zapytać?
Postać owinięta chustą potaknęła głową.
- Co zrobimy, jeśli praczka zacznie sprawiać jakieś kłopoty? Jak mamy się z nią obchodzić?
- Z wielką troską i czułością - odpowiedziała postać zawinięta w chustę. - Wyjaśnij, że
wrócę najpóźniej za trzy dni. Powiedz jej, że jest moim gościem i nie musi robić nic, na co nie ma
ochoty. Zbyt ciężko ostatnio pracowała i teraz chcę, aby trochę odpoczęła.
- Ona jest bardzo tępa - zauważył kierowca. - Myślę, że nic z tego nie rozumie.
- A więc to ty musisz okazać cierpliwość. Gdy wrócę, chcę ją widzieć zadowoloną i w
dobrym zdrowiu; jeśli te warunki nie zostaną spełnione, spowoduje to wiele cierpień. Czy wyrażam
się jasno? A konsekwencje takiej sytuacji poniósłbyś przede wszystkim ty.
Kierowca skinął głową.
- Ma niezwykły talent do prasowania. Gdybym zarządzał tym piekielnym miejscem,
obwołałbym ją mistrzynią kraju w tej dziedzinie. Od czterdziestego piątego nie miałem tak
starannie wyprasowanych koszul.
Praczka poleciała lotem z Asunción do Buenos Aires. Wszyscy paragwajscy celnicy okazali
się zwykłymi tępakami. Nie oczekiwano tu zresztą żadnych kłopotów i wszystko odbyło się
zgodnie z planem. W Argentynie, rzecz jasna, było zupełnie inaczej. W związku z tym "praczka"
nie ruszała się już nigdzie dalej, a do kasy linii Pan Am wysłano człowieka o wyglądzie poważnego
biznesmena - łysego mężczyznę w średnim wieku. Brak włosów był oczywiście czymś, co
nieustannie wywoływało w nim irytację. Posiwiał przedwcześnie, bo zanim osiągnął wiek
dwudziestu pięciu lat. Jego siwe, kręcone i gęste włosy stały się jego najbardziej dominującą i
zarazem atrakcyjną cechą. Był z nich niezwykle dumny; stanowiły coś, co odróżniało go od innych
- i to na korzyść. Nazwano go wtedy Białym Aniołem.
A więc gdy w przeddzień ogolił głowę w niebieskim domu, przeżył to bardzo boleśnie.
Jednak nawet bez włosów pozostał atrakcyjnym mężczyzną. Z jego twarzy nie zniknął wyraz siły
charakteru. Po powrocie do Paragwaju będzie przecież znów szczycił się swą śnieżnobiałą
czupryną.
Zdążył na samolot linii Pan Am, który po dziesięciu godzinach wylądował na lotnisku
Kennedy'ego w Nowym Jorku, rankiem następnego dnia kwadrans po szóstej. Następnego dnia -
czyli we wtorek. Łysy mężczyzna planował, że wróci do Buenos Aires w środę nocnym lotem.
Najpóźniej w czwartek. Lepiej byłoby to jednak zrobić w środę.
Zawsze należało działać szybko.
Przez całą noc nie spał, trzymając na kolanach czarne pudełko. Inni pasażerowie spali. On
myślał o tym, w jak różny sposób mogą potoczyć się wypadki. Mogło się przecież wydarzyć tyle
nieoczekiwanych rzeczy - on natomiast musiał być przygotowany na każdą ewentualność. Jego
umysł działał jak dotąd sprawnie i nic nie wskazywało na to, aby cokolwiek miało się pod tym
względem zmienić. Poza tym miał przecież skórzane pudełko. Świadomość posiadania tego
przedmiotu była dla niego istną udręką. Wywoływała poczucie zagrożenia, które przeszywało całe
ciało, wywołując dotkliwy ból.
Samolot wylądował dokładnie w wyznaczonym czasie. Na twarzach większości pasażerów
przechodzących przez odprawę celną można było dostrzec oznaki zmęczenia. On jednak był - a
właściwie musiał być - niezwykle czujny. Moment przylotu był bowiem dla niego tym samym,
czym dla odrzutowca start - chwilą największego zagrożenia. Nie dlatego, że martwił się o
paszport. To prawda, na podrobienie paszportu nie było zbyt wiele czasu, lecz w Asunción działali
prawdziwi artyści, którzy potrafili wykonać każde zadanie w iście ekspresowym tempie. Odprawa
celna przeszła szybko i gładko. Gdyby jednak miało wydarzyć się jakieś nieszczęście, gdyby
pojawił się na przykład nieznany informator i gdyby wszystkie plany spaliły na panewce, a on miał
zostać zdemaskowany - to wszystko mogło się zdarzyć właśnie teraz.
Odebrał torbę, dał ją do sprawdzenia celnikom, przeszedł do poczekalni i rozejrzał się
dokoła. Nigdy przedtem nie był na tym lotnisku - jego wielkość przytłaczała go. Nigdy przedtem
nie był również w tym kraju, którego wielkość zapewne przytłoczyłaby go w równym stopniu. Nie
zamierzał go jednak zwiedzać, a jedynym celem jego podróży był Manhattan. Stał nieruchomo w
poczekalni. Tam właśnie miał go oczekiwać Erhard. Takie miał instrukcje. Ale jeśli ktoś dyskretnie
zakłócił połączenie lub założył na telefonie podsłuch? Przez chwilę - wolałby jednak umrzeć niż
komukolwiek przyznać się do tego - pomyślał o ucieczce. Aby po prostu ruszyć pędem w kierunku
najbliższego wyjścia. Ale co potem? Czy istniało jakieś miejsce, gdzie mógłby się udać?
I w tym momencie ujrzał małego Erharda, który utykając przedzierał się przez tłum i szedł
w jego kierunku. Za Erhardem podążał barczysty Karl. Oczekujący mężczyzna pomyślał, że jeśli
słowo "bezpiecznie" można było w ogóle odnieść do kogoś z jego przeszłością, nie wspominając
już o teraźniejszości, to właśnie w tej chwili tak się czuł. Po chwilach zagrożenia nadszedł moment
wytchnienia. Być może ten stan potrwa dłużej. A więc znów się poczuł - bezpiecznie...
15
Na miejsce kolacji Doc wybrał restaurację "Lutece", o której Babe oczywiście słyszał, lecz
w pobliżu której nigdy nawet nie przechodził. Elsa o niej nie słyszała i gdy przyszedł po nią Babe i
zakomunikował, że to najdroższa restauracja w mieście, jej uczucie zdenerwowania jedynie uległo
nasileniu. Pojechali oboje taksówką. Zwykle jeździli wszędzie metrem, lecz "Lutece" nie było
miejscem, do którego jeździło się środkami komunikacji publicznej. Chyba że zmywało się tam
naczynia. Babe starał się, jak mógł, uspokoić dziewczynę, lecz wszystko na nic. Wyglądała
okropnie: nie miała na sobie odpowiedniej na taką okazję sukienki. Nie cierpiała tego typu miejsc.
Obawiała się poza tym, że inni będą się na nią gapić, gdyż zorientują się szybko, że jej osoba nie
pasuje do otoczenia.
Jedyną rzeczą, co do której Babe był przekonany, było to, że ludzie będą faktycznie wlepiać
w nią oczy. Miała na sobie niebieską sukienkę o prostym kroju, a jej piękną szyję przyozdabiał
pojedynczy sznur pereł. Kolor sukienki doskonale współgrał z kolorem jej oczu.
- Wyglądasz nieprzyzwoicie ładnie - powiedział Babe, gdy oboje wchodzili do restauracji.
Była to prawda jednak słowa te nie poprawiły w jakiś widoczny sposób jej samopoczucia.
Doc czekał na nich w małej zacisznej sali na pierwszym piętrze. Oprócz ich stolika były
jeszcze tylko dwa inne. Ludzie, którzy chcieli być w "Lutece" zauważeni przez innych, jadali na
dole. Ci jednak, którzy chcieli spokojnie porozmawiać, wybierali tę właśnie salę, a w dodatku
siadali przy stoliku w rogu.
Gdy Babe i dziewczyna weszli do środka, Doc powstał z miejsca. Obrzucił Elzę szybkim
spojrzeniem, po czym pokręcił głową.
Pamiętam, jak mówiłeś, że jest ładna - powiedział do Babe'a. - Tom, musimy kiedyś
poważnie porozmawiać o urodzie kobiet.
- To jest Hank - powiedział Babe. Takich imion używali poza domem: Hank i Tom. Nie
było ku temu jakiegoś określonego powodu. Wszystko zaczęło się po śmierci H.V. Potrzebne było
im wtedy coś, co by ich bardziej łączyło. Wpadli na pomysł, że taką rzeczą mogą być wspólne
tajemnice, które miały i tę zaletę, że nic nie kosztowały. Były niczym most łączący obu chłopców.
Po odejściu H.V. posiadanie sekretów stało się niemal koniecznością. Jeśli nie miało się kogoś, na
kim można się było wesprzeć, wiry wydarzeń okazywały się zbyt niebezpieczne, a kręte ścieżki
życia prowadziły w śmiertelną otchłań.
- Jesteś śliczna - powiedział Doc do dziewczyny. - Choć nie ładniejsza niż Grace Kelly.
Wszyscy troje usiedli. Gdy zjawił się kierownik sali, Doc spytał współtowarzyszy, czy będą
mieli coś przeciwko temu, jeśli sam dokona wyboru potraw. Babe i Elsa odpowiedzieli prawie
chórem: - Ależ nie! - Doc mówił do mężczyzny po francusku, ten odpowiedział coś, po czym
zniknął. Elsa wyraziła się z uznaniem o francuszczyźnie Doca.
- Dziękuję. Nie mówię jednak tak dobrze, jak sądzisz. Nie wiem dokładnie, jak zostało to
zrozumiane, ale próbowałem zamówić Chablis. Czy wiecie, co to takiego? To rodzaj
burgundzkiego wina. - Uśmiechnął się szeroko do Babe'a. - Kolor najlepszych gatunków przywodzi
na myśl piękne zielone oczy; te wina są jak brylanty. - Wypowiadając ostatnie słowo, spojrzał na
Elsę i końcami palców pogładził ją delikatnie po policzku.
Jezu, pomyślał Babe. Ona mu się podoba - wspaniale!
Nie - pomyślał Babe, gdy skończyło jeść zapiekane trufle i zabierali się do szaszłyka
baraniego - nie ma w tym nic wspaniałego. Spotkanie, które na początku wydawało mu się takie
udane, zaczynało go w tej chwili doprowadzać do białej gorączki.
Dlatego, że Doc bez przerwy ją dotykał.
Przestań! Chciał wrzasnąć na Doca.
Nie pozwalaj mu na to! Chciał wrzasnąć na Elsę.
W "Lutece" wrzaski nie były jednak w dobrym tonie. W tym miejscu mówiło się szeptem.
Można było jedynie zachichotać, z dystynkcją wycierając chusteczką usta. Gdy kelner zjawił się
nagle, by napełnić winem kieliszki, należało lekko skinąć głową. Poza tym trzeba było prowadzić
miłą pogawędkę - i to niezależnie od tego, czy miało się na to ochotę, czy też nie. Takie
zachowanie obowiązywało nawet wtedy, gdy przebywało się w towarzystwie własnego brata, który
właśnie uwodził twoją dziewczynę. Cóż robić - siedział i przysłuchiwał się tym błazeństwom,
udając przy tym, że nie widzi, iż dziewczyna wcale nie czuje się urażona.
Babe położył ręce na kolanach i splótł palce.
- Pani = powiedział Doc. Pili w tej chwili Burgunda Bonnes Mares, rocznik sześćdziesiąty
drugi i Doc opróżniał właśnie swój kieliszek.
Gdy kelner go napełnił, Babe skinął głową.
Doc uśmiechnął się do Elsy.
- Tęsknisz za domem? Za Szwajcarią?
Myślę, że wszyscy czasem odczuwają tęsknotę za domem. Ty nie?
- Sądzę, że tak - odpowiedział Doc. - A gdzie właściwie znajduje się twój dom? Nie znam
zbyt dobrze Szwajcarii. Zurych i Genewa - na tym kończy się cała moja wiedza.
- Nie pochodzę stamtąd.
- Skądś przecież musisz pochodzić.
- Z malutkiego miasteczka. Większość ludzi nigdy o nim nie słyszała.
Dlaczego jest taka cholernie skromna? - zastanawiał się Babe. Pochodziła z okolic jeziora
Konstanca, mówiła mu o tym. Dlaczego miałaby ukrywać przed Dokiem?
- Na pewno jesteś dobrą narciarką - powiedział Doc, zmieniając temat.
- Jestem Szwajcarką, więc to oczywiste.
- Nie rozumiem, dlaczego - odparł Doc.
- Och, znam taką historyjkę, lecz nie potrafię zbyt ciekawie opowiadać tego typu rzeczy.
Był taki walijski aktor. Grał w kilku filmach, nie przypominam sobie również ich tytułów...
- Masz rację, nie umiesz zbyt dobrze opowiadać tego typu rzeczy.
Oboje zaśmiali się.
Babe siedział w milczeniu.
- Czy to ma znaczenie, jak się nazywał? Może tym aktorem był Richard Burton. Załóżmy,
że tak było. A więc zapytano tego walijskiego aktora, czy zagra w pewnym filmie. A może
chodziło o sztukę teatralną? Nie pamiętam w tej chwili. W każdym razie miał zagrać albo w filmie,
albo w sztuce...
- Nie masz pojęcia, jak opowiadać takie historyjki - skomentował tym razem Doc.
W tej chwili oboje zaczęli chichotać.
Babe spojrzał w jej niebieskie oczy. Nigdy nie były takie śliczne jak teraz. Obawiał się, że
zaraz zrobi coś strasznego, naprawdę strasznego, więc nadal trzymał ręce na kolanach, splatając je
z całej siły.
-...to nie ma znaczenia, czy to miał być film, czy też sztuka. Ważne jest to, że miał
zaśpiewać piosenkę. Reżyser i producent - nie pamiętam, który z nich, a może i jeden, i drugi - w
każdym razie zapytano go, czy umie w ogóle śpiewać, a on odpowiadał: Jestem Walijczykiem,
więc muszę umieć śpiewać.
- Nie rozumiem - powiedział Doc.
- Walijczycy szczycą się tym, że są muzykalni wytłumaczyła Elsa.
- A Szwajcarzy tym, że dobrze jeżdżą na nartach, teraz wszystko rozumiem - odrzekł Doc.
Opróżnił kieliszek i zamówił następną butelkę.
- Gdzie się uczyłaś jeździć?
W okolicach jeziora Konstanca. Jest tam małe miasteczko, w którym mieszkałam od
urodzenia.
- Mój Boże - powiedział podniecony Doc. - Już wiem, gdzie się nauczyłaś jeździć. W naszej
firmie pracuje facet, który ma bzika na punkcie nart i cały czas truje dupę - przepraszam - zanudza
nas opowiadaniem o tym, że w Kitzbuhel śnieg był sypki, w Squaw Valley jego głębokość
wynosiła tyle a tyle stóp, rozwodzi się na temat tego, jak leciał helikopterem nad kanadyjskimi
szczytami, a potem zjeżdżał na nartach po nie udeptanym śniegu. Jeśli sądzisz że tematyka
związana ze sprzętem wiertniczym jest niezbyt ciekawa, powinnaś posłuchać tego faceta...
- Gorzej opowiadasz historie niż ja - wtrąciła Elsa.
Doc ryknął śmiechem. Ludzie siedzący przy dwóch sąsiednich stolikach spojrzeli
ukradkiem w jego kierunku. On szybko zamilkł, po czym odezwał się:
- Och, przepraszam najmocniej, ale nie zdążyłem jeszcze powiedzieć o najważniejszym.
Otóż ten zwariowany na punkcie nart facet ma swoje ulubione, wybrane spośród wszystkich innych
miejsce - są nim okolice jeziora Konstanca. A to dlatego, że nie opodal znajduje się Monte Rosa i
nie wiem, czy mam rację, ale podejrzewam, że właśnie tam nauczyłaś się jeździć; przyznaj, że
trafiłem w dziesiątkę.
- Wprawiłeś mnie w zupełne zdumienie.
- A obok Monte Rosa znajduje się Mont Charre, wielka góra, jednak o włos niższa od
Monte Rosa. No co? Czy nie mam racji?
- Masz ją w stu procentach - odpowiedziała Elsa.
- Wszystko to zmyśliłem - odrzekł Doc.
- Co takiego?
- Nie istnieje żaden zbzikowany facet, w okolicach jeziora Konstanca nie ma żadnej góry o
nazwie Monte Rosa, podobnie jak nie ma góry Mont Charre. Czy nie mam racji?
Elsa nie odpowiedziała.
Babe przyglądał się im w milczeniu. Nic z tego nie rozumiał, lecz z dwojga złego wolał już,
aby Doc ją dotykał.
- Zbyt wiele interesów prowadziłem w Szwajcarii, by nie wiedzieć, jak mówią Szwajcarzy.
Nie pochodzisz stamtąd.
- Nie.
- A więc skąd?
- Nie rozpoznajesz mojego akcentu?
- Wydaje mi się, że jesteś Niemką. Tak, Niemką. I nie masz dwudziestu pięciu lat. Może
trzydzieści?
- Trzydzieści dwa. Co jeszcze chcesz wiedzieć?
- Kiedy twoja wiza pobytowa traci ważność?
Elsa odczekała chwilę, po czym zapytała spokojnie:
- Dlaczego starasz się mnie upokorzyć?
- Bez określonego powodu. Chodzi mi tylko o to, że mnóstwo obcokrajowców zakłada
rodziny w Ameryce. Przestają mieć wtedy problemy z tutejszymi prawami; ich małżeństwa nie
zawsze jednak bywają udane.
- I myślisz, że tego właśnie chcę? Złapać twojego brata na męża? Dlaczego nie spytasz
mnie o to wprost?
- Po co? - spytał Doc spokojnym głosem. - W twoich słowach jest tyle kłamstw. Dlaczego
teraz miałabyś odpowiedzieć zgodnie z prawdą?
- Faktycznie, nie byłoby ku temu żadnego powodu. - Powiedziawszy to, wstała i wybiegła z
malutkiej sali. Babe patrzył na nią, jak wychodzi, i gdy chciał za nią ruszyć, Doc złapał go za
nadgarstek i mocno przytrzymał.
- Niech sobie idzie - powiedział.
Babe rzucił się niemal na brata.
- Dlaczego? Ponieważ ty tego chcesz?
- Zrobiłem to dla twojego dobra...
- Pieprzysz...
- Dla twojego dobra... - Doc nadal trzymał brata, który nie mógł się uwolnić z uścisku. Doc
był zbyt silny. - Jeździłem po całym świecie, znam się na ludziach. W różnych krajach żyją miliony
dziwek, które chciałyby tu zamieszkać. Gdy im się to nie udaje, są gotowe na wszystko...
- Nie prosiłem, byś wyraził swoją aprobatę...
- Będziesz mi za to wdzięczny. Poznałem się na niej, gdy tylko tu weszła. Cholera,
wiedziałem już o wszystkim, czytając ten pieprzony list; ludzie nie tracą tak dla siebie głowy,
chyba że chcą wykorzystać tę drugą osobę...
- Tego nie możesz wiedzieć...
- Wiem, wiem dobrze, niech to szlag trafi, uwierz mi...
Dlaczego miałbym ci wierzyć?... Dlaczego... byłem taki czuły i namiętny, a teraz miałbym
ją traktować jak kogoś obcego?...
- To taktyka stosowana w interesach. Najpierw starasz się być bardzo miły, druga strona
traci wtedy czujność; to zwykły sposób postępowania...
- Kłamstwo nazywasz zwykłym sposobem postępowania...
Doc ścisnął brata jeszcze mocniej. Babe zaczął odczuwać ból. Mimo to rozmawiali dalej
szeptem w tym cichym, pełnym uroku pomieszczeniu.
- Nigdy nie mówi się całej prawdy. Pewne sprawy należy przemilczeć. Widzisz, gdy
prosiłem, byś przyjechał do Waszyngtonu, naprawdę chciałem cię zobaczyć. Gdybym ci
powiedział, że otrzymałem już twój list, w którym piszesz o napadzie, pomyślałbyś, że chcę się z
tobą widzieć tylko z tego powodu, że odniosłeś rany. A więc przemilczałem sprawę napadu, choć
w niczym cię nie okłamałem. Podobnie teraz: mówię zupełnie szczerze, abyś zostawił tę
dziewczynę w spokoju. Ona cię nie kocha, zapomnij o niej...
- Tego nie wiesz na pewno...
- Ależ wiem; pomyśl tylko: ona jest wspaniała, dlaczego miałaby pokochać właśnie ciebie?
Ponieważ ja kocham ją - wykrzyknął Babe, po czym uwolnił się z uścisku brata i pędem
ruszył w kierunku wyjścia. Biegnąc przez restaurację, wpadł na kelnera niosącego filiżankę z kawą.
Zatoczył się, jednak nie stracił równowagi. Nie przystanął nawet w momencie, gdy nastąpiło
zderzenie dwóch ciał - zbiegł w dół, skacząc po dwa, trzy schody. Potykając się, przebiegł obok
baru i wybiegł na zewnątrz, gdzie przeniknął go chłód październikowego wieczoru. Zatrzymał się
dopiero na chodniku. Zawrócił, ruszył do przodu, znów stanął i ponownie ruszył w przeciwnym
kierunku. W końcu złapał taksówkę i pojechał do mieszkania Elsy. Przycisnął mocno guzik
domofonu; zrobił to jeszcze kilka razy, lecz nie było jej w domu - po prostu nie było. Poczekał pięć
sekund i zadzwonił ponownie - nie było odpowiedzi. Odczekał jeszcze kilka sekund - na próżno. I
tym razem nikt nie odpowiedział; nie było jej w domu. Być może była jeszcze w drodze, może
zjawił się zbyt szybko. Nie - powód był inny. To oczywiste, że był inny. W ogóle nie miała
zamiaru wracać do domu, gdzie musiałaby zająć się nim tak troskliwie, jak kura pisklętami.
Wiedziała bowiem, że to właśnie on doprowadził do wszystkiego i pozwolił na to, by potraktowano
ją w tak nikczemny sposób. Wiedziała, że jest w równym stopniu winny jak Doc. W tej chwili
prawdopodobnie spacerowała - po prostu szła przed siebie. A może siedziała w jakimś kinie, lecz
nie po to, by oglądać film - miała tyle do przemyślenia. Na pewno miała.
Kochał ją. Mogła być Koreanką - to nie zmieniłoby jego uczuć. Nie mogła jednak o tym
wiedzieć - nie mogła wiedzieć, czym było dla niego to, że po dwudziestu pięciu latach
niepowodzeń miłosnych oto nagle czuł się tak dobrze i swobodnie, gdy znajdował się przy niej.
Powinien wrócić teraz do domu i czekać na jej telefon. Modlić się o to, by zadzwoniła.
Mógł czekać pod jej drzwiami, lecz takie zachowanie można by uznać za narzucanie się, a tego nie
cierpiał u Żydów. Możliwe, że w jego mieszkaniu będzie już Doc, lecz nie pozostanie zbyt długo.
Spakowanie rzeczy zajmie mu najwyżej minutę. Nie mieli sobie nic do powiedzenia. Przynajmniej
on nie miał nic do powiedzenia Docowi. Nie w tej chwili. Nie teraz. Babe zaczął biec. Biegł
szybko, szybciej niż zwykle. Tak szybko, jak mógł. Tempo utrzymał na odcinku trzech mil - taka
odległość dzieliła go od domu. Przemierzał ciemność nocy. Ząb bolał go niemiłosiernie...
16
Było tuż przed jedenastą, gdy weszli do Riverside Park i podążyli w kierunku przystani
żaglówek. Łysy mężczyzna o byczym karku puścił przodem swojego kompana, ubranego w czarny
przeciwdeszczowy płaszcz. Mężczyzna w płaszczu powiedział:
- Ostrożnie. - Natychmiast przerwał mu ten drugi:
- Po angielsku. Zawsze. To nie wzbudza podejrzeń.
- Jak sobie życzysz. Patrz pod nogi. Jest bardzo ciemno.
- Nie lubię spotykać się w takich miejscach. Nawet w naszych gazetach piszą na temat
przestępczości w amerykańskich parkach.
- Scylla ustalił szczegóły. Miejsce i hasła. Lubi parki.
- To był głupi pomysł.
- Ty jesteś przestraszony?
- Uważasz to za śmieszne?
- Tak.
- Wszyscy zaakceptowaliśmy istnienie strachu. Nawet kiedy jesteśmy stroną zwycięską. Ci
z nas, którzy mają głowę na karku, zawsze mają się na baczności. Gdy zapomni się o strachu,
można nie wziąć pod uwagę różnych możliwości rozwoju wypadków, a stąd tylko krok do grobu.
Punktualnie o jedenastej znaleźli się na przystani i ruszyli w kierunku przeciwnym do
centrum miasta. Przeszli obok ustalonej wcześniej liczby ławek. Wreszcie, około pięć po
jedenastej, usiedli na pustej ławce i zaczęli przyglądać się rzece Hudson. Mężczyzna o byczym
karku od czasu do czasu oglądał się za siebie. Nawyk. Wokół znajdowały się drzewa i zarośla.
Panowała ciemność. Cały krajobraz zamarł jakby w bezruchu.
- Która godzina? spytał mężczyzna o byczym karku, gdy była już jedenasta piętnaście.
Mężczyzna w płaszczu przeciwdeszczowym odpowiedział:
- Kwadrans po jedenastej. Dlaczego nie wziąłeś zegarka?
- Wziąłem zegarek i mam go na ręce. Chciałem się tylko upewnić, czy dokładnie wskazuje
czas.
Tuż obok przechodziła chwiejnym krokiem bardzo stara kobieta. Szła szybko wzdłuż rzeki i
najpewniej wracała do domu.
- Nie powinna chodzić tędy samotnie - zauważył mężczyzna o byczym karku.
- Nie sądzę, aby to była kobieta - odpowiedział mężczyzna w płaszczu
przeciwdeszczowym. - To chyba policjant. Obecnie stosują takie metody.
- Ameryka. - Łysy mężczyzna potrząsnął głową.
Siedzieli w milczeniu, dopóki stara kobieta nie zniknęła z pola widzenia.
- Już czas - powiedział łysy mężczyzna o byczym karku.
- Dwadzieścia pięć po jedenastej.
- Scylla się spóźnia. Próbuje mnie sprowokować.
- Scylla nigdy się nie spóźnia - rozległ się głos za ich plecami.
Mężczyźni raptownie odwrócili głowy.
Głos Scylli dobiegał do nich gdzieś z mroku nocy.
- Obserwowałem was od momentu, gdy tylko zjawiliście się. Widziałem, jak nie możecie
usiedzieć na miejscu i, muszę się wam przyznać, ten widok bardzo mnie rozbawił.
- Wyjdź stamtąd i pokaż się! - krzyknął mężczyzna o byczym karku. Był to rozkaz.
Rozkaz nie został wykonany.
- Zanim wypowiemy hasła? - Głos Scylli wyrażał zaskoczenie. - Zerwanie z etykietą? A
gdzie szacunek dla tradycji?
Mężczyzna o byczym karku odpowiedział gniewnym głosem:
- Kiedyś ludzie pływali w niej. - Mówiąc to, wskazał na rzekę Hudson. - Teraz grozi to
śmiercią.
W tym momencie dało się słyszeć pstryknięcie palcami.
- To nie do wiary - powiedział Scylla. - Nie mogę sobie absolutnie przypomnieć, co mam na
to odpowiedzieć.
- Umrzeć można w bardzo różny sposób... powiedz to... umrzeć można w bardzo różny
sposób... no dobrze, powiedzmy, że mamy to już za sobą. Teraz podejdź bliżej.
- W porządku -- odpowiedział Scylla. - A jeśli okaże się, że jestem kimś innym, wina
spadnie na was.
Mężczyzna o byczym karku zobaczył, jak nagle zza drzew wyłonił się cień, który zbliżył się
do nich, schodząc w dół po porośniętym trawą, niezbyt stromym pagórku.
- Twoje zachowanie jest bardzo irytujące. Chciałbym, abyś o tym wiedział - powiedział
łysy mężczyzna i prawdopodobnie ciągnąłby swój wywód dalej, lecz nagle przerwał mu Scylla:
- I ty, po tych wszystkich draństwach, śmiesz krytykować moje zachowanie?
Dobrze wiesz, jaki był tego powód.
- Łączą nas interesy; tak było dawniej i tak powinno pozostać. Ale to, co wyprawiałeś
ostatnio, nie ma nic wspólnego z tym, co określa się mianem wspólnych interesów.
- Ale ma coś wspólnego z zaufaniem. - Mężczyzna o byczym karku podniósł gniewny
wzrok na Scyllę. - Chodzi mianowicie o to: czy mogę ci ufać?
- Nigdy nie mogłeś, ale musiałeś. Teraz mi nie ufasz. Przecież to ty wynająłeś Chena!
Próbowałeś już przedtem mnie zabić, więc daruj mi te naiwne pytania w stylu: czy mogę ci ufać?
Łysy mężczyzna o byczym karku spuścił z tonu:
- A więc co teraz z nami będzie? To oczywiste, że nie mogę się z tobą zmierzyć. Jeśli
Chenowi się nie powiodło, ja tym bardziej nie będę próbował; jestem ciut za stary na walkę
wręcz... - w tym momencie przestał mówić, ponieważ w chwili, gdy wypowiedział słowo
"próbował", w jego ręce pojawiło się ostrze, co oznaczało, że nie ma potrzeby prowadzić tej
bzdurnej wymiany słów.
Wcale nie jest tak trudno pokrzyżować plany nawet prawdziwemu mistrzowi, który w
dodatku znajduje się u szczytu formy. Może to brzmieć paradoksalnie, ale jest to prawda. Aby
przeszkodzić Abdul-Jabbarowi w zadaniu sierpowego, wcale nie trzeba go nokautować. Nawet nie
trzeba dotykać jego ręki. Wystarczy zwykłe uderzenie w łokieć - a pocisk nie trafia w tarczę.
Podobnie stało się w tej chwili: mężczyzna w płaszczu przeciwdeszczowym w dość prosty sposób
pokrzyżował plany Scylli - po prostu mocno chwycił go na moment za rękę. Tylko na krótką
chwilę - jednak to wystarczyło.
Scylla oczywiście zauważył - jeśli nie nóż, to przynajmniej jakiś przedmiot w dłoni
przeciwnika. Zdał sobie również sprawę z tego, że mężczyzna o byczym karku chce mu w tym
momencie zadać śmiertelny cios - tym się jednak nie przejął. Scylla wiedział również, że do tej
pory nie zwracał zbytniej uwagi na mężczyznę w płaszczu przeciwdeszczowym. Było to jednak
świadome - człowiek ten nie mógł mu bowiem dorównać pod względem siły ani sprawności
fizycznej.
Miał rację - a jednocześnie mylił się.
Mężczyzna w płaszczu nie miał zamiaru z nikim walczyć. Chciał jedynie wykonać prosty
ruch - złapać Scyllę za ręce, utrudniając mu przez krótką chwilę obronę. Ten ruch okazał się
skuteczny. Scylla, oczywiście, uwolnił się z uścisku i wielkimi ramionami zdołał zasłonić brzuch.
Zrobił to jednak zbyt późno. Zbyt późno. Nóż dosięgnął celu.
Czy to był w ogóle nóż? Scylla już dawniej odnosił podobne rany, lecz nigdy nie został
ugodzony bronią, która wbiła się w jego ciało tak głęboko i tak szybko. Weszła jak nóż w masło.
Ostrze - a może to był skalpel - przebiło ciało poniżej pępka z tak wielką szybkością i siłą, że
Scylla jedynie jęknął i oszołomiony tym, co się stało, opuścił ramiona.
Wtedy ostrze rozpoczęło wędrówkę w kierunku górnych partii ciała.
Scylli nigdy nie przyszłoby na myśl, że mężczyzna o byczym karku może mieć tyle siły.
Niezależnie bowiem od tego, że użył bardzo ostrego narzędzia, musiał być niezwykle silny, by z
taką łatwością rozpruć mięśnie i chrząstki w ciele przeciwnika. Łysy mężczyzna zbliżył się do
Scylli, by nie stracić równowagi, dalej rozpruwając jego ciało.
Trysnęła krew.
Łysy mężczyzna o byczym karku kontynuował rzeź w milczeniu.
Scylla powoli osuwał się na ziemię.
Łysy mężczyzna zrobił krok do tyłu. Widok umierającego człowieka był dla niego czymś
codziennym. Wyciągnął nóż z ciała swej ofiary i zanim Scylla padł na ziemię, on zdążył się już
odwrócić, by ruszyć w kierunku wyjścia z parku. Wiedział, że Scylla jest martwy. Jeśli jeszcze żył,
to śmierć była kwestią sekund. Mężczyzna w płaszczu przeciwdeszczowym podążył tuż za swym
kompanem.
- To było okropne - stwierdził mężczyzna o byczym karku.
- Zrobiłeś to, co musiałeś zrobić.
- Wiem o tym. Ale czuję się paskudnie.
Mężczyzna w płaszczu dobrze zrozumiał te słowa.
W parku obok ławki leżał Scylla. Anatomię ludzkiego ciała znał na tyle dobrze by
zrozumieć że umiera. Był pewny, że tak jest; pozostał mu w życiu tylko jeden wybór: czy
zakończyć życie na brzegu rzeki Hudson, czy też w jakimś innym miejscu.
Miejsce, gdzie leżał, było zwykłym śmietniskiem, które latem cuchnęło i stawało się
siedliskiem szczurów. I ta myśl - myśl, że mogą się do niego dobrać szczury - spowodowało, że
ocknął się jakby na chwilę i mrugnął okiem. Gniew da ci siłę - pomyślał. Niech zawładnie tobą
gniew, niech ci pomoże odzyskać na tyle siły, by przynajmniej zachować przytomność. Dzięki
resztkom świadomości pomyślał o własnej głupocie - jak mógł pozwolić na to, by zaatakowano go
od tyłu? Niech no tylko wiadomość o jego śmierci dotrze do Dywizji - wielki Scylla załatwiony
przez starego pierdołę i amatora!
- Jezu! - wrzasnął Scylla i gdy ten okrzyk wściekłości odbił się echem, on zaczął powoli
wstawać. Opasał ciało mocno ramionami, starając się za wszelką cenę utrzymać równowagę. Teraz
należało znaleźć drogę do wyjścia. Wiedział, że nie będzie to łatwe. Prawdopodobnie okaże się
niemożliwe. Nie. Nie ma rzeczy niemożliwych.
Scylla był przecież skałą. Poza tym złożył pewne obietnice, z których zamierzał się jeszcze
wywiązać.
17
Babe chodził tam i z powrotem po pokoju.
Pokój był mały, natomiast jego nogi długie, więc ledwo nabrał tempa, musiał nagle
przystawać i zawracać. Pragnął teraz tylko jednego - pobiec sprintem do jeziorka. Chciał dać z
siebie wszystko i sprawdzić, ile zdoła wykonać okrążeń, zanim padnie z wycieńczenia na
październikową trawę.
Zatrzymał się i spojrzał na zegarek. Nie było jeszcze północy, zbliżała się jednak
nieubłaganie. Jeśli Elsa w ogóle miała zamiar zadzwonić, powinna to zrobić teraz. O tej właśnie
porze kończyły się seanse filmowe. Z restauracji musiała wyjść najpóźniej o wpół do dziewiątej -
rezerwacja była na siódmą; a to, co nastąpiło później, czyli nieszczęsna kolacja, nie mogło trwać
dłużej niż godzinę.
Babe wyciągnął z szafy torbę Doca, firmy Gucci, i zapakował ją. Był to głupi gest, za
którym mogły się kryć takie na przykład słowa: już nigdy nie zbliżaj się nawet do moich drzwi.
Czuł się fatalnie z tego powodu, lecz gdy wrócił do mieszkania i ujrzał w łazience przybory
toaletowe Doca, widok ten wywołał w nim niesmak. Pozbierał więc wszystkie rzeczy brata i
wcisnął je do cholernej torby firmy Gucci.
Uznał, że, być może, będzie lepiej, jeśli rozpakuje torbę. Czynność ta sprawiłaby mu więcej
przyjemności niż spacerowanie po pokoju. Otworzył torbę i dokładnie przyjrzał się jej zawartości.
Rozpakuję jego rzeczy i położę je tam, gdzie leżały przedtem. Nie zrobię tego jednak starannie.
Będzie wtedy wiedział, że choć mu nie wybaczyłem, to jednak nie czuję do niego urazy.
Babe wiedział, co powie Doc - powie, że po prostu troszczy się o młodszego brata. Tak
będzie na pewno. I była to w zasadzie prawda, ponieważ od czasu, gdy zmarł H.V., Doc zawsze
opiekował się braciszkiem. Babe miał wtedy dziesięć lat, podczas gdy jego brat dwadzieścia, i w
ciągu następnych dziesięciu lat to właśnie Doc pomagał młodszemu wylizać się z ran nabytych
wskutek przeżyć dzieciństwa. Babe wyciągnął koszule Doca, położył je z powrotem na swoje
miejsce, to samo zrobił z kompletem przyborów toaletowych. W momencie gdy ustawiał butelki
cholernego Burgunda, zadzwonił telefon.
Niemal rzucił się na niego.
- Elsa? - zapytał.
- Nie spytał, czy cię kocham. Czekałam, lecz nie zrobił tego.
- Elsa... posłuchaj mnie... nic się nie stało, rozumiesz?
Jej głos brzmiał sucho.
- Co zrobimy, Tom? - zapytała i po chwili dodała: - W takiej sytuacji.
- Trzeba zapomnieć o wszystkim, już ci mówiłem... Musimy całą cholerną sprawę puścić w
niepamięć.
- Byłam w kinie. Przesiedziałam prawie dwa seanse i cały czas myślałam. Nie możemy o
tym zapomnieć. To się jednak stało, nic na to nie poradzimy. Byliśmy tam obydwoje i wszystko, co
zostało powiedziane, było prawdą. Nie spytał mnie jednak o jedną rzecz - o moje uczucia.
- Pobiegnę teraz do ciebie, co ty na to? Albo pojadę taksówką, będzie szybciej.
- Nie. Będziesz mnie obejmował i ja cię będę obejmować. I nie będziemy nic mówić.
Okłamałam cię mówiąc, ile mam lat, ponieważ jesteś taki młody, nawet nie wyglądasz na swój
wiek. Nie chciałam, aby mój wiek cię zniechęcił. Nie powiedziałam ci, że jestem Niemką. Levy to
przecież żydowskie nazwisko, a wielu Żydów ciągle żywi do nas nienawiść. Kiedy umarł Hitler,
miałam cztery lata, ale wielu Żydów twierdzi, że wszyscy Niemcy są odpowiedzialni za blitzkrieg.
Ja tak nie uważam. Spotkajmy się. Przysięgam, że tylko porozmawiamy, po prostu tak jak
teraz.
- Są jeszcze inne rzeczy, o których ci nie mówiłam. Byłam mężatką i rozwiodłam się.
Zanim wybiegłam, niemal wykrzyczałam mu to w twarz. Jedynym błędem, jaki popełnił, było to,
że nie zapytał, czy cię kocham. Pozwalałam mu się dotykać i udawałam, że mnie to bawi, ponieważ
jest twoim bratem. Wygląda tak samo jak wasi typowi biznesmeni ci, którzy odnoszą sukcesy. Są
aroganccy. Zachowują się tak, jakby chcieli powiedzieć: to jest moje, to też jest moje, zarabiam
mnóstwo pieniędzy, więc wydaje mi się, że wszystko, co widzę, należy do mnie, łącznie z tobą.
Poza tym piliśmy wino, a ja nie chciałam robić sceny. Chciałam mu się podobać, pragnęłam, by
mnie zaakceptował. Jest przecież twoim bratem i kochasz go. Chciałabym zapomnieć na zawsze o
dzisiejszym dniu, wykreślić go z kalendarza.
To wszystko się nie wydarzyło - wtrącił Babe. - Mówiłem ci już milion razy, że powinnaś o
tym zapomnieć.
- Nie rozwiążemy problemu nie mówiąc o nim. Czy nie chcesz, abym opowiedziała ci o
mężu?
- Mówiąc prawdę, nie chcę - skłamał Babe. - Dlaczego miałabyś mi o nim mówić? Gdybym
to ja był wcześniej żonaty i nie opisał ci w tej chwili mojej żony - czy wybuchłabyś nagle
wściekłością? Nie byłem żonaty, ale, do diabła, jeśli opowiesz mi o nim trochę i w związku z tym
poczujesz się lepiej, nie będę cię powstrzymywał. Pewnie byłaś wtedy jeszcze dzieckiem. Byłaś
młoda, a on był wspaniałym facetem z dyskoteki. Był głupi jak but, lecz ty, będąc niemowlęciem,
nie zdawałaś sobie sprawy, za jakiego wyszłaś kretyna. Kiedy to wreszcie zrozumiałaś skończyłaś
ten związek, prawda?
Wiedział, że dziewczyna usiłuje zachować niemiecką powagę i nie wybuchnąć
histerycznym śmiechem.
- Był pewnie miotaczem - kontunuował. - Szwaby są niezłe w dyscyplinach sportu. Pewnie
odbijało mu się w momencie wyrzutu kuli. Czy Niemcom odbija się po niemiecku? Powinnaś to
wiedzieć. Amerykanie na przykład wydają wtedy okrzyk: Uuuu... Czy wasi chłopcy krzyczą: ach?
A może wydają inne dźwięki?
- Jesteś niemożliwy - zdołała powiedzieć, zanim wybuchnęła śmiechem.
Niech to szlag trafi! Udało mi się.
- Babe.
W drzwiach stał Doc. Ramionami obejmował swój tułów.
Babe odłożył słuchawkę.
- Babe!!! - Wykrzykując imię brata, Doc jednocześnie wyciągnął do niego ręce.
Jego wnętrzności były niemal na wierzchu.
Zaczął osuwać się z nóg.
Babe nie pozwolił mu upaść, łapiąc go w ramiona. Przytulił go mocno i kołysał jak dziecko.
Po chwili obaj ociekali krwią, Doc próbował coś powiedzieć; Babe starał się zrozumieć jego słowa.
Zanim Doc skonał, minęło około pięćdziesięciu sekund.
Bardzo długich sekund.
18
Gliny zachowywały się dziwnie.
Nie od samego początku. Po pewnym czasie zaczęły się jednak dziać jakieś dziwne rzeczy.
Babe siedział w rogu. Milczał. Możliwe, że już po przyjściu zachowywali się dziwnie, lecz on po
prostu tego nie zauważył. W tym momencie nie zauważał wielu rzeczy. Zadzwonił po policję. Dość
szybko zjawiło się dwóch policjantów, a zaraz potem dołączyło do nich trzech następnych. Cała
piątka rozmawiała ze sobą przytłumionymi głosami - przynajmniej Babe odnosił takie wrażenie.
Niewiele również z tych rozmów usłyszał. Siedział w milczeniu. Na krześle w rogu pokoju. Jego
ramiona zwisały luźno.
Rozmyślał.
Tylko on pozostał przy życiu. I o tym właśnie rozmyślał. Analizował wydarzenia z
przeszłości z różnych punktów widzenia. Kiedyś było ich w rodzinie czworo: matka, ojciec, Doc i
Babe. Matka zginęła w wypadku samochodowym, gdy miał sześć lat. Nie pamiętał jej. Widział
jedynie kilka zdjęć, które H.V. umieścił na pianinie i zatknął za szybą w biblioteczce.
Nie zginęła jednak na skutek ran odniesionych w wypadku. Trzeba było określić przyczynę
śmierci, więc podano do wiadomości, że prowadziła samochód i wjechała na drzewo. Przyczyną
śmierci było jednak coś innego - zabił ją skandal wywołany zniesławieniem H.V. To właśnie - a nie
co innego - doprowadziło do jej śmierci. Czasem Babe myślał, że ona ciągle żyje, tyle że na
Florydzie, gdzie przebywa w towarzystwie McCarthy'ego, Kennedy'ego i starego Roosevelta.
Kiedykolwiek ktoś umierał w dziwnych okolicznościach, zaraz rozprzestrzeniały się plotki, że ten
ktoś żyje i mieszka na Florydzie. Dlaczego akurat na Florydzie? - zastanawiał się Babe. Na
Florydzie wegetował podobno Jack Kennedy, również tam, zażywając promieni słonecznych,
przebywał Roosevelt, który uszedł z życiem przed bombami Stalina i innych komuchów. Babe
uważał, że wszystkie podobne historie mogłyby być ciekawym tematem pracy naukowej.
Zwłaszcza gdyby jej autor cierpiał na lekkie schorzenie umysłowe i rozkoszował się
analizowaniem nie potwierdzonych faktów. Podobnie było z trójkątem bermudzkim, który był
również bardzo wdzięcznym tematem.
Ojca pamiętał dokładnie tak, jak opisał to Biesenthalowi. Przez następne piętnaście lat,
kiedykolwiek odczuwał wewnętrzną potrzebę samoudręczenia się, krzyczał do siebie: To twoja
wina, twoja wina, gdybyś pokazał mu to pieprzone wypracowanie na temat wełny, nigdy by tego
nie zrobił. Znalazłbyś się na miejscu w odpowiedniej chwili, ratując mu życie.
Gdy mówił Biesenthalowi prawdę na temat tego zdarzenia, nie mówił o wszystkim - nie
mówił całej prawdy. Prawdą było bowiem również to, że miał wtedy dziesięć lat i słyszał, jak H.V.
stąpał ciężko po sypialni, klął pod nosem, a czasem przewracał się na podłogę. Babe był
przestraszony; obawiał się, że gdy wejdzie do środka, ojciec uderzy go, ukarze za to, że śmiał mu
przeszkodzić. Sprawi mu tym dodatkowy ból - a ból był doświadczeniem, które mieszkańcy tego
domu przeżywali w owych czasach nazbyt często. Całe rozumowanie Babe'a sprowadzało się więc
do prostego stwierdzenia: gdyby on, Babe, nie okazał się wtedy takim tchórzem, ojciec nie
zginąłby.
Gdy rozległy się strzały, Doc był na uczelni. Większość czasu spędzał w domu. Jeśli w
ogóle wychodził, szedł na zajęcia. Był prymusem i nie cierpiał tylko jednego przedmiotu - chemii.
Gdy wrócił do domu i zobaczył martwego H.V. i histerycznie płaczącego Babe'a, jego pierwszą
reakcją były słowa, które później powtórzył jeszcze kilkakrotnie:
- Wszystko przez tę chemię. Miałem zamiar nie iść na ten cholerny przedmiot. Gdybym tak
zrobił, mógłbym go uratować.
To śmieszne, że Doc obwiniał siebie za śmierć ojca, podczas gdy Babe dobrze wiedział, że
to tylko czcza gadanina, bo tak naprawdę winę ponosił on sam. Miał przecież dowód:
wypracowanie na temat wełny. Gdy Babe był na tyle dorosły, by wyrazić swoje uczucia, między
braćmi doszło do okropnej awantury. Cóż to była za kłótnia! Skakali sobie do gardła, próbując
wzajemnie obalić swoje argumenty. Istna bitwa - jeden starał się zetrzeć drugiego w pył. Boże, to
były wspaniałe chwile, gdy obrzucali się wyzwiskami, chociaż Babe coraz gorzej radził sobie z
problemami wieku dojrzewania.
W tej chwili ostre spory należały już do przeszłości.
Babe spojrzał przelotnie na prześcieradło, którym policjanci przykrywali właśnie ciało jego
brata. To pewne, że pod prześcieradłem ktoś leżał, lecz to niemożliwe, aby tym człowiekiem był
Doc. Babe nie myślał zbyt często o swojej śmierci, ale kiedy już to robił, zawsze wyobrażał sobie,
że osobą, która go pochowa, będzie Doc. Starszy brat był przecież taki duży i silny, poza tym nigdy
nie chorował. W przypadku Babe'a było dokładnie na odwrót: jeśli w Cincinnati rozprzestrzeniał
się wirus grypy, któż jak nie Babe mógł paść jego ofiarą? Nawet jeśli w tym czasie przebywał w
Cleveland. A więc co do tego nie było żadnych wątpliwości; po śmierci Babe'a Doc zajmie się
wszystkimi formalnościami. Dopilnuje, aby wszystko odbyło się, jak należy - bez wpadek,
sprawnie i szybko.
Policjanci znów coś między sobą szemrali. Porucznik stwierdził, że to nie mógł być
rabunek, gdyż portfel ofiary został nietknięty. Jaki był motyw? - zastanowił się Babe. O tym
właśnie z pewnością szemrali policjanci. Sprawdziwszy zawartość portfela Doca, porucznik
natychmiast schwycił za słuchawkę.
I od tego momentu - w mniemaniu Babe'a - zaczęły się dziać różne rzeczy.
Po pierwsze, Babe nie został przesłuchany. Zadano mu jedynie kilka prostych pytań.
Próbował odpowiadać pełnymi zdaniami, lecz nie było to łatwe. Najczęściej odpowiadał
potaknięciem głowy lub wzruszeniem ramion. Nie dlatego, żeby utrudniać śledztwo. Chciał być
pomocny, lecz jego stan nie pozwalał na formułowanie składnych zdań. Poza tym policjanci nie
oczekiwali wyczerpujących odpowiedzi. Sprawiali wrażenie ludzi wyrozumiałych i liczbę pytań
ograniczyli do niezbędnego minimum.
Porucznik mamrotał coś do słuchawki. Babe nie potrafił jednak uchwycić sensu jego słów.
Postaraj się coś z tego zrozumieć - nakazał samemu sobie. Mówią przecież na temat twojego brata,
skup się.
Nie potrafił się jednak skoncentrować. Zmiana nastąpiła w momencie, gdy w korytarzu
rozległ się głos Elsy. Jeden z policjantów zablokował wtedy wejście. Babe wstał i mówiąc: -
Przepraszam - minął stróża prządku i podszedł do czekającej na korytarzu Elsy.
- Tak nagle odłożyłeś słuchawkę. Nie wiedziałam, co robić. Czekałam, lecz nie
oddzwoniłeś. Przyszłam, bo chciałam się upewnić, czy wszystko jest w porządku.
- Doc nie żyje - powiedział Babe. A więc właśnie tu, po tylu latach, wyjawił imię brata, nie
zdając sobie nawet z tego sprawy. Ale nie było w tym nic złego. Sekret jest czymś, o czym
powinny wiedzieć przynajmniej dwie osoby.
Mój brat nie żyje, został zamordowany.
Sprawiała wrażenie, jakby wzięła to za żart. Tak przynajmniej można było sądzić po
sposobie, w jaki potrząsnęła głową, a następnie przechyliła ją do tyłu.
- To prawda. Uwierz mi, to się naprawdę stało, Elsa, jestem zupełnie wykończony.
- Czy jesteś najzupełniej pewny?
Babe zaczął w tym momencie tracić panowanie nad głosem.
- Pewny czego? Że to mój brat, czy też że nie żyje? Otóż tak, Elsa, jestem pewny jednego i
drugiego.
- Przepraszam - powiedziała i zrobiła krok do tyłu. - Martwiłam się po prostu o ciebie.
Muszę już iść.
Babe potaknął głową.
Jak coś takiego mogło się wydarzyć? I to tutaj! Cóż za okropne miasto! Czy to był rabunek?
Wypadek samochodowy?
- Nie, to z powodu mojej matki - odpowiedział Babe i w chwili, gdy wypowiedział te słowa,
zauważył, jak, prześliczna twarz Elsy przybrała wyraz niesamowitego zdumienia. Natomiast on
sam - w tym oto miejscu, pół godziny po śmierci brata - wybuchnął nagle śmiechem. Słyszał kiedyś
o kobiecie, która jednocześnie straciła ojca i dziecko. Jej najbliżsi zginęli niemalże o tej samej
porze w dwóch zupełnie nie związanych ze sobą wypadkach, które miały miejsce w dwóch
różnych, odległych od siebie stanach. Dowiedziawszy się o śmierci ojca, przeszła psychiczny
wstrząs. Gdy dotarła do niej wiadomość o śmierci dziecka, zareagowała podobnie jak teraz Babe -
zaczęła się śmiać. Nie dlatego, że nie kochała własnego dziecka. Są bowiem sytuacje w życiu, w
których śmiech nie pozwala na to, by człowiek postradał zmysły.
Gdy Babe zaczął się śmiać, na twarzy Elsy pojawiły się oznaki zupełnej konsternacji, co
jedynie rozbawiło go jeszcze bardziej. Elsa wyglądała tak, jakby chciała powiedzieć: a więc stało
się - zwariował. Babe zamilkł.
- Czuję się dobrze - powiedział.
Elsa potaknęła.
- I kocham cię. Nie, nie kocham cię... Kochałem się przed chwilą i za kilka minut będę cię
nadal kochać, lecz teraz odczuwam tylko pustkę.
Podeszła do niego i palcem wskazującym dotknęła najpierw swoich warg, a potem jego.
Zrobiwszy to odwróciła się i zbiegła po schodach. On tymczasem wrócił do swojego pokoju.
Minęło niespełna pięć minut, gdy pojawił się mężczyzna ostrzyżony na jeża. Facetów o
takim wyglądzie miało się pojawić jeszcze kilku.
Porucznik podszedł do niego. Wyglądało na to, że jest pełen respektu dla nowo przybyłego.
Babe przyglądał się wszystkiemu z rogu pokoju.
Krótko przystrzyżony mężczyzna podszedł do Doca, ściągnął prześcieradło z jego twarzy i
przyjrzał jej się przez chwilę. Pokiwał głową. Podszedł następnie do telefonu, wykręcił numer i
zaczął coś niewyraźnie mówić do słuchawki.
Skup się - pomyślał Babe. Słuchaj uważnie. Starał się, jak mógł, ale tylko takie słowa zdołał
rozszyfrować: "Tak, proszę pana", i kilka razy powtórzone zdanie: "Tak, panie generale".
Rozmowa telefoniczna urwała się. Babe przyjrzał się uważnie krótko przystrzyżonemu
mężczyźnie. Miał około trzydziestu lat i był w dobrej kondycji fizycznej. Dobrze umięśniony, ale
nie aż tak bardzo, by robiło to szczególne wrażenie na postronnym obserwatorze. Po prostu
zadbany facet - nic więcej.
Drugi krótko przystrzyżony facet, który niedługo potem dołączył do pozostałych, był
zupełnie inny. Starszy, około czterdziestki, niewysoki. Nie był jednak filigranowy, a fakt, że nie
odznaczał się potężną budową ciała, wcale nie sugerował fizycznej słabości. Miał przy tym
niebieskie, bystre oczy i jasne włosy - zbyt jasne przy tego typu fryzurze. Gdy na jego głowę padał
snop światła, wyglądał, jakby był łysy. Przypominał facetów, którzy dorobili się fortuny,
reklamując produkty zbożowe.
Mężczyzna, który właśnie się zjawił, pochylił się nad Dokiem i w przeciwieństwie do
pierwszego krótko przystrzyżonego faceta, bardzo dokładnie przyglądał się twarzy zmarłego. Babe
odwrócił wzrok i spojrzał w przeciwległy róg pokoju. Znajdowały się tam szczeliny w tynku, przez
które mogłoby się prześliznąć niemal każde zwierzę. Przez jakiś czas Babe nie widział, co się
dzieje, lecz jedynie przysłuchiwał się rozmowom policjantów.
- Musiał wpaść w zasadzkę, panie generale - powiedział pierwszy krótko przystrzyżony
mężczyzna. Babe rozpoznał głos faceta, który przedtem telefonował.
A może ich znał? wtrącił mężczyzna o jasnych, krótkich włosach. chyba te słowa
wypowiedział właśnie on. Babe nie miał jednak co do tego pewności. W głosie mężczyzny
pobrzmiewał natomiast ten cholerny, autorytatywny ton, który sugerował, że mówiący ma zawsze
rację - nawet wtedy, gdy się mylił.
A co z moimi ludźmi? - Babe rozpoznał głos porucznika.
- Możecie już iść odpowiedział mężczyzna o jasnych, krótko przystrzyżonych włosach,
którego ton głosu nie pozostawiał wątpliwości co do tego, że był w tym pokoju najważniejszą
osobą.
- W takim razie wracamy do swoich zajęć - powiedział porucznik.
Babe zastanowił się, kim jest człowiek, który rozkazuje policjantom. Jego uwagę zwrócił
jednak w tym momencie hipopotam przeciskający się przez jedną ze szczelin w rogu pokoju.
- Karetka? - spytał mężczyzna o krótkich, jasnych włosach.
- Dopilnowałem wszystkiego już przedtem - odpowiedział mężczyzna o krótkich ciemnych
włosach. - Z pewnością czeka przed domem. Czy mam ich zawołać?
- Tak, natychmiast!
Babe zwrócił głowę w stronę policjantów i zobaczył, jak pierwszy mężczyzna o krótko
przystrzyżonych włosach wychodzi pośpiesznie z pokoju. Ten drugi, o jasnych włosach, spojrzał
przelotnie na Babe'a, a następnie znów zaczął przyglądać się uważnie zwłokom Doca. Babe zajął
się ponownie, "hipopotamem".
Trzech facetów wynosiło ciało Doca. Pierwszy z krótkimi włosami i dwóch innych. Babe
przyjrzał się ich białym kitlom. Różniły się od tych, które nosili sanitariusze w znanych mu
szpitalach. Czy miało to jednak jakiekolwiek znaczenie? Wziąwszy pod uwagę to, co się stało?
Doc odchodził.
Położyli jego ciało na noszach. Nosze podnieśli. Mężczyźni w białych kitlach wykonywali
bardziej uciążliwą część zadania, podczas gdy facet z krótko przystrzyżoną fryzurą wskazywał im
drogę.
Babe czuł, że traci panowanie na sobą. Nie. Zróbcie to później, nie teraz - w obecności tych
nieznajomych sukinsynów.
Wyszli.
- Czy mam zaczekać? - zapytał mężczyzna o krótkich ciemnych włosach.
Facet o jasnych włosach pokręcił przecząco głową.
Babe obserwował, jak wychodzi ten pierwszy i zamyka za sobą drzwi. Został sam na sam z
tym drugim. Ponownie zajął się swoim "zwierzyńcem". Dostrzegł gdzieś sowę i niemalże słyszał
wydawane przez nią odgłosy: uuuuuuu...
- Może porozmawiamy chwilę. Nie masz nic przeciwko temu?
Babe spojrzał na mężczyznę o krótkich blond włosach, który przyniósł tymczasem krzesło i
postawił je tuż obok.
Babe wzruszył ramionami. Nie chciał przedtem rozmiawiać z Elsą, więc dlaczego miałby
teraz gadać z jakimś aroganckim sukinsynem?
- Wiem, że to nie jest stosowna chwila...
Brawo - miał ochotę przerwać mu Babe. - Bingo. Dajcie geniuszowi pudełko pieprzonych
czekoladek "Mars". Babe doszedł jednak do wniosku, że nie warto się odzywać, więc wzruszył
tylko ramionami.
- Wiem, jak bardzo kochałeś brata...
- Wie pan, naprawdę pan wie... wie pan o tym, co?... Na rany Chrystusa, skąd pan o tym
wie?... Co pan może w ogóle o czymkolwiek wiedzieć?...
- Nie wiem, przepraszam. Chciałem tylko od czegoś zacząć, aby potem przejść do sedna
sprawy...
- Jakiej sprawy?... Do cholery, co tu się dzieje?... Kim pan właściwie jest?.. Dowódcą?...
Dowódcą czego?..
Krótko przystrzyżony mężczyzna zaczął przechodzić na pozycje defensywne.
Skąd wiesz, że jestem dowódcą? - próbował załagodzić sytuację.
Ten służalczy pachołek oraz ten drugi z krótkimi włosami tak właśnie zwracali się do pana.
Słyszałem to na własne uszy.
- Och, to nic nie znaczy. To tylko żargon oficerów marynarki wojennej. Byłem kiedyś
dowódcą, miałem najwyższą rangę. Podobnie jest w przypadku senatorów i wiceprezydentów. Gdy
kończy się ich kadencja, ludzie nadal zwracają się do nich: "panie senatorze" lub "dzień dobry,
panie prezydencie". Prawdopodobnie robią tak, by wyrazić szacunek.
- Gówno prawda.
Nastąpiła dłuższa chwila milczenia. Przerwał ją w końcu nieznajomy:
- No dobrze, masz rację, to wszystko gówno prawda. Posłuchaj jednak: nie możemy się
dogadać, a to bardzo ważne, abyśmy znaleźli wspólny język. Zapomnijmy o tym, czy jestem
dowódcą, czy też nie. Wszystko postaram się wytłumaczyć. Nazywam się Peter Janeway. -
Wyciągnął rękę, a na jego twarzy pojawił się zniewalający uśmiech. - Ale mów mi Janey. Tak
zwracają się do mnie przyjaciele.
Część III:
Miazga
19
- Nie jestem pańskim przyjacielem - odpowiedział Babe, jakby w ogóle nie zauważając
wyciągniętej ręki Janewaya. Mężczyzna nadal trzymał rękę w tej niezgrabnej pozycji.
- Wiem o tym, możesz mi wierzyć. W tej chwili nie ma to jednak znaczenia. Teraz ważne
jest tylko jedno: ty i ja musimy porozmawiać. - Opuścił rękę, najwyraźniej zmieszany.
Powinienem był podać mu rękę - pomyślał Babe. Nie umarłbym przecież od tego. Szybki
uścisk dłoni - to przecież nic nie znaczy, do diabła. Myśli Babe'a szły jednak w innym kierunku niż
słowa.
- Wszystko jest dla pana ważne, co? "Ważne, abyśmy znaleźli wspólny język, "ważne",
abyśmy zaczęli rozmawiać. Jeśli ma pan listę innych rzeczy, które mają okazać się "ważne",
chciałbym, aby mi pan powiedział o tym natychmiast.
- A ja chciałbym, abyś przestał utrudniać mi pracę - odpowiedział Janeway.
- Jeszcze nie zacząłem utrudniać - odparł Babe, zadowolony z udzielonej odpowiedzi. Takie
słowa mógłby wypowiedzieć sam Bogart. Nie w jednym z wielkich filmów - takich jak Afrykańska
Królowa lub Casablanca. Takie słowa mogły paść w wielu innych kiepskich filmach, w których
grywał ten aktor zatrudniany przez wytwórnię Warners.
Janeway westchnął. Miał ochotę na drinka i wyraził to mimiką.
- Czy masz coś do picia?
Babe wzruszył ramionami, ruchem głowy wskazując okolice zlewozmywaka.
Janeway wstał, odnalazł butelkę Burgunda i szybko ją otworzył.
- Chcesz trochę? - spytał, nalewając wino do kieliszka, który w porównaniu z innymi mógł
uchodzić za czysty.
Babe potrząsnął głową, zastanawiając się jednocześnie nad tym, dlaczego w stosunku do
Janewaya zachowuje się w tak pogardliwy sposób. Facet sprawiał przecież wrażenie dość
porządnego, a przy tym rozmownego i taktownego. Przypominał kogoś... Babe szperał przez
chwilę w pamięci, aż wreszcie uświadomił sobie: tak, przypominał mu Gatsby'ego. Gdyby Janeway
był o kilka lat młodszy i miał dłuższe włosy, mógłby uchodzić za sobowtóra Gatsby'ego, którego
przecież wszyscy kochali - a więc dlaczego wyładowywał teraz złość na Janewayu? W tym
momencie zdał sobie sprawę z tego, że wyprowadza go z równowagi nie sam Janeway, lecz jego
obecność.
Chcę być teraz sam - pomyślał Babe. Chcę w samotności opłakiwać brata.
Był zbyt młody, by pamiętać matkę, a kiedy przyszła kolej na H.V., on i Doc uklękli obok
siebie.
- Powinienem był wejść wcześniej, Doc. Dlaczego mu nie pokazałem wypracowania na
temat wełny?
- Zamknij się, nic nie wiesz. To wszystko przeze mnie, to moja wina, wyłącznie moja.
Wszystko przez te cholerne zajęcia z chemii. - Potem zamilkli, bo przecież sprzeczki nie mogły ich
staremu już w niczym pomóc.
A teraz osobą, której nic już nie mogło pomóc, był Doc i Babe chciał, aby jego śmierć nie
przeszła nie zauważona. To jednak, czy będzie ronił łzy, nie miało większego znaczenia. Ważne
było to, aby zachować w pamięci szczęśliwe, wspólnie spędzone chwile.
Janeway wypił kieliszek wina jednym haustem. Napełnił go powtórnie, tym razem
nalewając jednak mniej trunku niż poprzednio. Podszedł następnie do krzesła i usiadł obok Babe'a.
- Czy spróbujesz mi pomóc?
Babe nie odpowiedział.
Posłuchaj: nie mam zamiaru rywalizować z genialnym historykiem o to, który z nas ma
wyższy iloraz inteligencji. Jeśli chcesz udowodnić, że jesteś mądrzejszy, już to zrobiłeś. Skończmy
więc tę zabawę; ja się poddaję, wygrałeś.
- Kto panu o mnie opowiadał? Skąd pan wie, co studiuję?
- Później, później wytłumaczę ci wszystko. Chciałbym, abyś najpierw odpowiedział na
kilka pytań. Czy przystajesz na taką propozycję?
- Nie, nie przystaję, ponieważ kiedy pan mówi: "powinniśmy zacząć rozmawiać", ma pan
coś innego na myśli. Pan nie chce rozmawiać, pana jedynie interesuje to, co ja mam do
powiedzenia. To prawda, że nie jestem, być może, zbyt uprzejmy, ale mój brat został właśnie
zamordowany i chyba pan rozumie, że nie mam ochoty na pogawędki.
Janeway przechylił kieliszek z winem, a następnie powąchał jego zawartość.
- Przebierz się - powiedział łagodnie. - Weź prysznic, jeśli masz na to ochotę. Później
możemy spróbować jeszcze raz.
- Przebrać się? - spytał zaskoczony Babe, po czym szybko dodał: - Aha! Miał na sobie
ciągle to samo ubranie - niebieską koszulę i szare spodnie, na których była wysychająca już krew
Doca. Koniuszkami palców dotknął krwi. Nie mogę wyrzucić tej koszuli - napomniał samego
siebie. Zawinę w nią pistolet H.V. Pistolet i dodatkowe naboje - wszystko owinę koszulą. To
fatalne, że nie odziedziczył niczego po matce, nawet kawałka kory z drzewa. Babe zaczął mrugać
oczami. Kory z drzewa? Byłem gdzieś daleko stąd. Ach tak, nie mogę wyrzucać tych cholernych
ubrań.
- Dobrze się czujesz? - zapytał Janeway.
Babe nadal mrugał oczami i sprawiał wrażenie, jakby nie był zupełnie przytomny.
- Świetnie -- odpowiedział wreszcie. Powiedział to głośniej, niż zamierzał.
- Chcę znaleźć jakiś motyw - zaczął Janeway. - Uwierz mi, zależy mi na znalezieniu
sprawcy tak samo, jak tobie.
- Niech pan nie przesadza! Był moim bratem, a właściwie ojcem. Wychował mnie. O panu
nigdy wcześniej nie słyszałem, więc komu z nas może bardziej zależeć na znalezieniu mordercy?
Janeway przez dłuższą chwilę wahał się z odpowiedzią.
- Tak, oczywiście - powiedział wreszcie.
Ton jego głosu był jednak dziwny. Babe spojrzał na niego wyczekująco.
- Widzisz, byliśmy z tej samej branży. Znaliśmy się od dłuższego czasu.
- Nie wierzę, że pracuje pan w przemyśle naftowym.
- Nie obchodzi mnie, w co wierzysz, ale chcę, abyś wiedział, że tego, kto to zrobił,
naprawdę chcę dostać w swoje ręce.
- To musiał zrobić jakiś szaleniec. Mieszkamy przecież w Nowym Jorku - każdej nocy giną
ludzie ćwiartowani przez zboczeńców. Pewnie jakiś narkoman chciał wydrzeć od niego pieniądze.
On nie oddał ich od razu, a koniec historii już pan zna.
Sądzę, że twoja hipoteza jest bardzo odległa od prawdy - powiedział Janeway. - Ja uważam,
że motyw miał podłoże polityczne. Przynajmniej takie jest moje wstępne założenie i na te tory
skieruję śledztwo, chyba że pojawią się nowe dowody sugerujące inne rozwiązanie. I chciałbym,
abyś postarał mi się w tym pomóc.
- Motyw polityczny? - Babe przecząco kręcił głową.
- Na Boga, dlaczego?
- Istnieje logiczne uzasadnienie. Biorąc pod uwagę działalność twojego brata - no i,
oczywiście, twojego ojca...
Co ma z tym wszystkim wspólnego mój ojciec?
Janeway popijał wino.
Dlaczego z taką determinacją utrudniasz naszą rozmowę? To zupełnie niepotrzebne.
- Co ma z tym wszystkim wspólnego mój ojciec?
- Chryste, przecież twoim ojcem był H. V. Levy.
- Był niewinny.
- Nigdy nie mówiłem, że było inaczej.
- Powiedział pan... powiedział. Do cholery! przynajmniej pan to zasugerował.
- Cóż, został uznany za winnego, czyż nie? To o wiele więcej niż sugerowanie czegoś - to
fakt.
- Ależ nie... nie został uznany za winnego... Babe tracił w tej chwili panowanie nad głosem.
- Czy pan wie, że w ciągu czterech lat MeCarthy w żadnym procesie sądowym nie oferował
nikomu pomocy prawnej? W każdym przypadku sąd wyrażał wolę opinii publicznej. Czy pan wie,
że był nazistą, cholernym nazistą, który stworzył w kraju taką atmosferę, że ludzie sikali ze strachu
w spodnie? Mój ojciec był historykiem, wielkim historykiem. Acheson poprosił go, aby przyjechał
do Waszyngtonu. Ojciec zrobił to, Schlesinger i Galbraith dołączyli później. Gdy McCarthy
rozpoczął swą wojnę, ojciec przebywał w Waszyngtonie. Najbardziej ucierpiało na tym dwóch
facetów: Hiss, który został uwięziony, ale przynajmniej jeszcze żyje, sprzedając artykuły
papiernicze, no i mój ojciec. Próbował się bronić, ale nie miał szans wygrać z nazistowskim
sukinsynem. Był przesłuchiwany w Senacie, gdzie po prostu zdruzgotano go w pył. MeCarthy
wyśmiewał każde jego stwierdzenie. Ojciec formułował myśli budując długie, niejasne zdania.
MeCarthy bezustannie z tego szydził. Brak konkretnych dowodów nie miał żadnego znaczenia -
MeCarthy zabił go. Zabił w tym człowieku jego własne ego. Gdy jest się takim człowiekiem jak H.
V. Levy i zostaje się pośmiewiskiem w oczach dzieciaków - to oznacza prawdziwy koniec. W
pięćdziesiątym trzecim miałem pięć lat. Wtedy właśnie zaczęły się przesłuchania. Tata
zrezygnował z pracy na uniwersytecie Columbia i zaczął pisać książkę na temat wszystkich tych
wydarzeń. Chciał się oczyścić z zarzutów. Próbował wziąć się w garść. Nie udało mu się to jednak
w następnym roku zmarła matka i zostało nas tylko troje. Ojciec bardzo się wtedy rozpił. Dożył
pięćdziesięciu ośmiu lat. Przez ostatnie pięć lat życia pił i właściwie nigdy nie trzeźwiał. Ten
właśnie okres pamiętam dobrze. To wielka szkoda, bo wtedy był nikim, po prostu śmieciem. Ale
oddałbym wiele, aby znać go wcześniej. Czytałem wszystkie książki, które napisał - były
wspaniałe. Czytałem wszystkie jego przemówienia i były równie wspaniałe. Ale nigdy nie
poznałem tego wielkiego faceta. Pamiętam tylko człowieka staczającego się na dno. I może pan dla
siebie zostawić te wszystkie głupie sugestie na jego temat. Niech pan poczeka - poczeka, aż
skończę, wszystko będzie czarno na białym, dokładnie opiszę to w moim doktoracie i... i...
I przestań już wreszcie - pomyślał Babe. Natychmiast. Jego to przecież nie obchodzi.
- I co dalej? - wtrącił Janeway. Siedział i przyglądał się chłopcu beznamiętnym wzrokiem.
Dlaczego ostatnio wszyscy się tak na mnie gapią? Wydaje mi się, że wszyscy mają takie wielkie
oczy i świdrują mnie wzrokiem. Biesenthal, Elsa - a teraz ten facet. Babe pomyślał przez chwilę o
pierwszych symptomach paranoi. Zrób na ten temat notatkę - pomyślał. Zdobądź więcej informacji.
- I co dalej? - powtórzył Janeway.
- Proszę nie patrzeć na mnie w ten sposób.
- Przepraszam. To wszystko bardzo mnie zainteresowało.
- Niech pan mnie nie rozśmiesza.
- A więc dokończ swoją historię.
- Co proszę?
- Wyrzuć to z siebie. Kiedy wspomniałem o ojcu, trafiłem w twoje czułe miejsce i nagle
wybuchnąłeś. Opowiedziałeś mi o tym wszystkim, by przynieść sobie ulgę. Dopowiedz resztę, w
przeciwnym razie nie będziemy mogli przejść do rzeczy. A więc dokończ historię ojca.
- Już nie mam nic do powiedzenia.
Dobrze powiedział Janeway. Jeśli taka jest twoja wola, zostawmy teraz na boku kwestię
jego winy i przejdźmy do innych spraw.
Babe nie wierzył własnym uszom.
Nie usłyszał pan ani jednego mojego słowa - zaczął. I tym razem nie potrafił kontrolować
siły i tonu swojego głosu. - Nie było żadnej winy. To stwierdzenie jest istotą mojego doktoratu.
Mam zamiar wszystko opublikować ułożyłem już cały plan, przestudiowałem te problemy na
wylot, mam tony notatek, znam fakty - nie plotki z gazet czy też opinie różnych ludzi. Chcę
przywrócić ojcu dobre imię za pomocą prawdy, właśnie tak, nie inaczej, i zobaczy pan, uda mi się
tego dokonać, zobaczy pan... - Babe niemal dyszał z podniecenia. Hej! powiedział po chwili.
Janeway spojrzał na niego.
Wszystko to z pana winy, pan mnie sprowokował do tego, bym przyznał się, że chcę to
wszystko opublikować. Mogłem już nic więcej nie mówić, pan nakłonił mnie, bym kontynuował.
Gdy pan powiedział, że powinienem coś z siebie wyrzucić, czy właśnie to miał pan na myśli?
Janeway wzruszył ramionami.
- Przypuszczam, że tak.
Babe spojrzał ponownie w bystre niebieskie oczy.
- Być może nie jest pan takim głupkiem, za jakiego wziąłem pana na początku.
Prawdopodobnie jestem - zapewnił go Janeway. Na jego twarzy zajaśniał przelotny uśmiech
i błysnęła biel zębów.
Nawet jego cholerne zęby są bez zarzutu - pomyślał Babe. Prawdopodobnie w wieku
dorastania nie miał nawet pryszczy na twarzy. I wtedy przypomniał sobie, jak pytał kiedyś Doca o
związek między krostami a samogwałtem, ponieważ jakiś kretyn o nazwisku Weaver powiedział
mu kiedyś, że jedno pociąga za sobą drugie. Babe stwierdził, że to bzdura, na co Weaver
odpowiedział: - Nie miałem krost, dopóki nie zacząłem walić. Czy teraz powiesz, że nie mam racji?
- W takiej sytuacji Babe nie mógł się już dalej sprzeczać. Nie dorównywał Weaverowi w
umiejętności prowadzenia tego typu intelektualnych dyskusji. Tamtego wieczora próbował
nieśmiało podjąć temat związku między onanizmem i trądzikiem. Doc potraktował to bardzo
poważnie i przez dłuższą chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią:
- Badania na ten temat opublikował ostatnio Newsweek nie mogę sobie jednak dokładnie
przypomnieć, jakie były ich wyniki. - Mówiąc to, przymknął oczy.
- No mów, nie interesują mnie szczegóły, chcę tylko wiedzieć, czy istnieje tu jakiś związek.
Doc odpowiedział wreszcie:
- Krosty nie mają absolutnie nic wspólnego z waleniem, praktyka ta nie prowadzi również
do zaburzeń w rozwoju intelektualnym.
Babe odrzekł na to: Wiedziałem, że Weaver kłamie jak z nut.
Na koniec Doc stwierdził:
- W wyniku badań ustalono natomiast coś innego, co wydaje mi się dość osobliwe. Otóż
stwierdzono, że zbyt długie leżenie powoduje wydłużanie się nosa.
Babe miał już skinąć głową, by wyrazić tym gestem aprobatę dla końcowych wniosków
brata, gdy nagle zorientował się, że Doc znów z niego zadrwił, jeszcze raz zrobił z niego głupca,
wykorzystując nieograniczone pokłady łatwowierności chłopca. Gdy Doc to robił, nie można się
było jednak na niego wściekać. Nawet gdy doprowadzało to czasem do białej gorączki, pierwszą
reakcją był zawsze śmiech.
Babe poczuł, że ponownie traci panowanie nad sobą. Mam nadzieję, że ten facet wreszcie
sobie pójdzie - pomyślał. Potem wstał i nalał sobie Burgunda.
Stojąc na przeciwległym końcu pokoju, Janeway powiedział:
- Ciągle zastanawiam się nad motywem. Staram się odkryć choćby szczegół - coś, co
odróżniałoby ten wieczór od innych.
Babe wrócił na swoje miejsce i usiadł. Robiąc to pomyślał, że Janeway wcale nie jest takim
głupkiem. Babe już przedtem wypowiedział takie zdanie, co nie było przypadkowe. Słowa te były
bowiem parafrazą fragmentu żydowskiego nabożeństwa paschalnego.
- Może wreszcie opowiesz mi, co wydarzyło się dzisiejszego wieczoru?
- Byłem w domu. Przyszedł Doc. Umarł. Przyjechali policjanci. Zjawił się pan. - Obrócił w
ręce kieliszek i powąchał jego zawartość. Pomyślał, w jaki sposób Doc opisałby zapach trunku i
jakie wydałby przy tym odgłosy zachwytu.
Janeway nachylił się w kierunku chłopca.
- Czy to wszystko? Czy mogłeś pominąć jakieś szczegóły, jakieś pozornie nie mające
znaczenia fakty?
- Mam bzika na punkcie szczegółów.
- Mam ci wyjaśnić pewne sprawy? Czy tego ode mnie oczekujesz?
- Myślę, że mogłoby to bardzo pomóc.
Janeway westchnął.
- Nie masz pojęcia, jak bardzo się tego obawiałem - odparł. - Masz prawo wiedzieć o
wszystkim, co nie zmienia faktu, że wyjaśnienie tej sprawy jest dla mnie dość kłopotliwym
zadaniem. Nie cierpię o tym mówić; są to problemy, które jakby pochodziły z innego świata. -
Wziął głęboki oddech i wreszcie wykrztusił: - Nie sądzisz chyba, że twój brat pracował w
przemyśle naftowym?
- Oczywiście, że tak było, i to całe lata. A jak zarabiał na życie?
- Tak się składa, że wiem to bardzo dobrze, i uwierz mi, że w jego przypadku jedyną formą
kontaktu z przemysłem naftowym było korzystanie z usług jednej z tak miło nastawionych do
klienta stacji benzynowych firmy Standard. - Janeway potrząsnął głową. - Jesteś doprawdy
niepowtarzalny. Zawsze mówił, że jesteś łatwowierny, ale nie sądziłem, że aż do tego stopnia.
Janeway kłamał jak z nut.
- Nigdy mnie nie okłamywał. Ja również mówiłem mu zawsze prawdę. Być może, były
jakieś niewinne kłamstewka, ale małe cygaństwo - cóż w tym złego?
- No dobrze; gdzie mieszkał?
- W Waszyngtonie.
A czym jest Waszyngton?
- Miejscem, gdzie jest wszystko; na przykład rząd.
Właśnie. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, jak różne organizacje rządowe nienawidzą się
nawzajem? Przykładem może być wojsko: siły lądowe nienawidzą marynarki wojennej, a ta z kolei
nie cierpi lotnictwa. Dlaczego? Kiedyś najważniejsze były siły lądowe. Potem na świecie nastąpiły
zmiany i największy prestiż zyskała marynarka wojenna. Potem znów nastąpiła zmiana i w tej
chwili admirałowie i generałowie zaciskają zęby, podczas gdy lotnictwo stało się najważniejsze i
dostaje dokładnie wszystko, czego zażąda. Pomyśl o obecnej sytuacji, mówią o tym bez przerwy w
telewizji. Są to żenujące sprawy, ale tak już jest. FBI nie cierpi CIA. Obydwie organizacje są z
kolei wrogiem Służb Specjalnych. Członkowie wszystkich tych formacji uwikłani są w bezustanne
spory i sprzeczki; rywalizują ze sobą na śmierć i życie. Owe spory stają się najgłośniejsze w tym
momencie, gdy osoby biorące w nich udział wyczerpują cały arsenał metod, na jakie pozwala im
zakres posiadanej władzy. Gdy przekroczy się pewne granice, można wpaść w przepaść.
- Żyjemy cały czas jakby stojąc nad przepaścią - dodał Janeway, zrobiwszy krótką przerwę,
by przełknąć ślinę i zrobić jednocześnie większe wrażenie na swym słuchaczu.
I że po mistrzowsku - pomyślał Babe.
- Nasza organizacja powstała w momencie, gdy owo stanie nad przepaścią zaczynało grozić
katastrofą. Być może miało to związek z Zatoką Świń - kto wie? Tak więc jeśli obecnie występują
zbyt duże różnice zdań między FBI i Służbami Specjalnymi, co zakłóca wykonywanie przez
jednych, jak i przez drugich określonych zadań, wtedy - jest to najbardziej prawdopodobny
scenariusz wypadków - jesteśmy proszeni o interwencję.
- A kim pan jest w całej tej machinie?
- Jesteś inteligentny i zrozumiesz, że odpowiedź na to właśnie pytanie jest dla mnie nieco
kłopotliwa. Jestem absolwentem Dartmouth. Uczelnię skończyłem z wyróżnieniem. Opis mojej
kariery zawodowej mógłby cię przyprawić o zawrót głowy. Jesteśmy Dywizją. Oto, czym jesteśmy.
Przez duże "D". To zabrzmi ironicznie, ale działamy tylko dlatego, że między poszczególnymi
organizacjami istnieją poważne podziały.
- Co robicie?
- Wykonujemy dostawy. Tak właśnie określa się naszą działalność. Swego czasu byłem
dostawcą. Potem, można by to tak określić, dostałem awans i znalazłem się na szczeblu
zarządzania. Jeśli popracuję jeszcze kilka lat, nie popełniając zbyt wielkich błędów, być może
dożyję chwili, gdy zostanę szefem. Mam na to większe szanse niż ktokolwiek inny. Znalezienie
zabójcy twego brata na pewno by mi w tym nie przeszkodziło. Do chwili, gdy zmarł, był właśnie
dostawcą.
- Jakie to były dostawy?
- Dostawy tych rzeczy, które w danym momencie były potrzebne.
- To brzmi dość ogólnikowo.
- Tak, to prawda.
- Powiedział pan: "dostawy tych rzeczy, które były potrzebne". Czy to oznacza, że robił
dokładnie wszystko?
Brak odpowiedzi.
- To znaczy... nie chce pan przez to powiedzieć, że trudnił się jakąś brudną robotą?
- Czy z punktu widzenia historyka nie jest to zbyt uproszczony pogląd na sprawę walki o
władzę we współczesnym świecie? "Brudna robota, czysta robota", moralne oceny?
- Nikogo by nie skrzywdził. Jestem tego pewny. Nie obchodzi mnie, co pan na ten temat
powie.
- Czy wiesz, kim był Scylla?
- Oczywiście że tak. Scylla nie był jednak "kimś", tylko "czymś": olbrzymią skałą w
pobliżu włoskiego wybrzeża.
- Taki właśnie pseudonim miał twój brat.
Babe potrząsnął głową. Chciał zaczerpnąć świeżego powietrza - a może potrzebował czegoś
innego. To pewne jednak, że czegoś mu brakowało. Chyba towarzystwa Doca - pomyślał. Chcę
odzyskać Doca.
- Możesz zaprzeczać, ale to wszystko prawda.
- Twierdzi pan, że mój brat był szpiegiem - przepraszam - dostawcą. Jak to możliwe, że nie
miałem o tym pojęcia?
- Twierdzę, że twój brat był głównym dostawcą - dlatego właśnie nie miałeś o tym pojęcia.
Zawsze pił whisky. Wino pijał tylko w twoim towarzystwie. Nie było takiej broni, którą nie
umiałby się po mistrzowsku posługiwać - tylko przy tobie udawał, że pistolet BB wzbudza w nim
panikę. Myślę, że jedyną rzeczą, jakiej się obawiał, było to, że któregoś dnia o wszystkim się
dowiesz.
- Dlaczego?
- Bał się, że go potępisz.
- Dlaczego? To ja naśladowałem go we wszystkim. Powtarzałem jego powiedzonka, na
przykład: "ja się tym zajmę". Sposób jego chodzenia, wyraz twarzy. Uwielbiałem nosić po nim
ubrania, lubiłem... - w tym miejscu zabrakło mu energii, by ciągnąć dalej. Był zmęczony i brudny.
To, co się stało, wywołało w nim szok. Zresztą już przedtem czuł się wyczerpany. Wybuch emocji
związany ze wspomnieniem o ojcu wiele go kosztował. Obrona była zawsze czymś trudnym. Jakie
wspaniałe byłoby życie, gdyby można było tylko atakować. Jakże cudownie byłoby zbudzić się
pewnego ranka jako Attyla, wódz Hunów!
- Przepraszam - powiedział Janeway łagodnie.
- Czy skończył pan? Czy wiem już wszystko?
- Wiesz bardzo niewiele, w najlepszym razie poznałeś małą cząstkę prawdy. Obiecuję ci, że
wiadomość o śmierci Dave'a nie dostanie się do Daily News. O wszystko już odpowiednio
zadbano.
Następna szokująca wiadomość, która niczym cios zwaliła Babe'a z nóg.
- Dave?.. - Babe zamrugał oczami. Dave?...
- Wszyscy go tak nazywaliśmy. Chciał tego. Wiesz oczywiście, dlaczego. Nazywał się
Henry David Levy.
Babe usiadł wygodnie i zamknął oczy.
- Byliśmy razem całe życie i nigdy go tak nie nazywałem. Przy ludziach mówiłem do niego
Hank, a gdy byliśmy sami - Doc. Imię to pochodziło z książki "Kocham tajemnice". To była jego
ulubiona książka. Bez przerwy opowiadał o Jacku, Docu i Reggie. Przez pewien czas nazywałem
go Reggie, ale kiedyś powiedział: wolę być Doc i tak już zostało. Kiedy miałem osiem lat, wziął
mnie na mecz ligi młodzików, porzucałem sobie trochę piłką. Miałem iść z H.V., był jednak zbyt
zalany, więc poszedłem z Dokiem. Udało mi się wykonać świetny rzut. Pierwszy taki rzut w moim
życiu. Piłka poszybowała nad głową zawodnika stojącego po przeciwległej stronie boiska. Inni
gracze nie ułatwiali mi jednak zadania. Zorientowali się szybko, że jestem lepszy w rzucaniu niż w
posługiwaniu się kijem. Byłem jednak taki podniecony, że gdy wracaliśmy do domu,
powiedziałem: Doc, nie będę już więcej rzucał, nie zostanę graczem ligi seniorów, to dziecinada.
Będę ćwiczył odbicie kijem. Słuchaj Doc, myślę, że mam szansę pobić rekord Babe Rutha. I od tej
pory brat nazwał mnie Babe, chyba że byliśmy w towarzystwie nieznajomych. - Babe miał ciągle
zamknięte oczy. Nagle krzyknął: - Nie znam nikogo. - Po chwili powiedział: - Przepraszam, już
wszystko w porządku.
Janeway wstał i zaczął chodzić po pokoju. Babe otworzył oczy.
- Od kolacji - powiedział Janeway. - Zacznij od kolacji.
- Kolacja była udana, było wspaniale. Nie, chwileczkę. Wcale tak nie było. Było okropnie.
Wydaje mi się, że wszystko wydarzyło się tak dawno temu. Która godzina?
- Dochodzi pierwsza.
- Dopiero pierwsza.
- A więc było okropnie - powtórzył Janeway, który z gracją przechadzał się nadal po
pokoju. - Czy możesz powiedzieć coś więcej na ten temat?
Byliśmy w "Lutece", ja i Doc to znaczy ja i Dave. Była też moja dziewczyna Elsa.
Interesuje pana jej nazwisko?
Potaknięcie głową.
- Elsa Opel. Mieszka niedaleko Columbii. Jej adres: 411 West One, numer domu 113.
Numer telefonu: 4274001... Babe nagle urwał. - Dlaczego nie notuje pan tego wszystkiego?
Podobno to ważne?
- Takie mamy zasady. Nie robimy notatek. Tak jest lepiej - odpowiedział, po czym
powtórzył słowa Babe'a: - Elsa Opel. Adres 411 West One, numer domu 113. Telefon: 4274001. -
Popijał wino małymi łykami. - Zapewniam cię, że słucham uważnie. Mów dalej.
- A więc... w ciągu pierwszej godziny Doc ciągle ją dotykał. Jest prześliczna. Kładł na niej
te swoje łapy, zupełnie oszalał.
Janeway pociągnął długi łyk.
- Potem okazało się, że robił to, by uśpić jej czujność. Gdy przestała kontrolować własne
słowa, zmusił ją, by przyznała, że okłamała mnie mówiąc, ile ma lat i skąd pochodzi. Wyszło na
jaw jeszcze wiele innych rzeczy. Była upokorzona i wybiegła z restauracji. Ja rozmawiałem przez
chwilę z Dokiem i potem wybiegłem za nią. Szukałem jej lecz nigdzie jej nie było. Wróciłem więc
tutaj, mając nadzieję, że zadzwoni. I faktycznie zadzwoniła. Potem zjawił się Doc. Co wydarzyło
się później - tego nie muszę opowiadać.
- Dobrze, skup się teraz. Postaraj się przypomnieć sobie wszystkie szczegóły. Spróbujemy
zrekonstruować przebieg niektórych wypadków. Wszędzie na schodach są ślady krwi. To
oczywiste, że chciał tu dojść za wszelką cenę. Czy tylko po to, żeby się z tobą zobaczyć? Czy mógł
być jakiś inny powód? Zastanów się dobrze.
- Co na przykład?
- Sam nie wiem. Czy coś tu zostawił? A może trzymał coś u ciebie albo przysyłano mu to
pocztą? Czy było coś takiego?
- Nigdy. Nie, proszę pana. - Babe potrząsnął głową, starając się jednocześnie przypomnieć
sobie choćby jeden szczegół. - Cóż, może pan sprawdzić zawartość jego torby, ale sądzę, że są tam
jedynie przybory toaletowe. Może pan wszystko dokładnie obejrzeć.
- Jeśli nie masz żadnych obiekcji, wezmę te rzeczy ze sobą. Przeprowadzimy kilka analiz,
ale obawiam się, że ich wyniki nie wniosą do sprawy nic nowego.
- W drzwiach pojawił się zupełnie nieoczekiwanie. Opierał się o nie. Wypowiedział moje
imię, potem jeszcze raz, dużo głośniej: BABE. W tym momencie zaczął padać z nóg. Złapałem go i
trzymałem do momentu, gdy umarł. O ile pamiętam, przytuliłem go do siebie i kołysałem.
Janeway przetarł oczy.
- Myślę, że to niezły początek.
- Początek? Nie rozumiem. A co ma być dalej?
- Sytuacja jest tego rodzaju, że nie można mieć żadnej pewności, można jedynie
przewidywać, jaki będzie dalszy ciąg wypadków. Spróbuję to jednak zrobić. Wydaje mi się, że
człowiek, który zabił Scyllę, nie podejmowałby tak ryzykownego kroku, gdyby nie zmusiły go do
tego określone okoliczności. Można też śmiało założyć, że Scylla musiał o czymś wiedzieć. I
ponieważ tu mieszkał, gdy przyjeżdżał do miasta, i tu również umarł, na miejscu zabójcy
podejrzewałbym - i byłoby to w pełni uzasadnione - że i ty o czymś wiesz. Przynajmniej istnieje
taka możliwość. Wszyscy wiedzą, że umierający człowiek mówi często dziwne rzeczy. Konkluzja
jest więc taka: gdybym był jego zabójcą, z pewnością chciałbym i tobie zadać kilka pytań.
- Ale ja nic nie wiem... z niczym nie miałem nic wspólnego.
- Ja o tym wiem i ty o tym wiesz, ale nie wiedzą ci "oni".
Babe nie wiedział, co odpowiedzieć.
- Tom?
- Tak, proszę pana.
- Powiem ci w tej chwili coś okropnego. Zrobię to z dwóch powodów. Po pierwsze
uważam, że to, o czym ci powiem, może się wydarzyć; po drugie, chcę cię tak nastraszyć, abyś
zrobił dokładnie to, o co cię poproszę.
- Proszę posłuchać, panie Janeway. Obiecuję, że posłucham pańskiej rady. To, co się już
stało, jest wystarczającym doświadczeniem, by doprowadzić człowieka do ostateczności.
Janeway pokiwał głową i zaczął pakować rzeczy Doca.
- Świetnie. Chciałem tylko powiedzieć, co ci się może przytrafić.
- Nie jestem pewny, czy chcę tego słuchać - odparł Babe, a po chwili dodał: - A więc jak
pan myśli, co mi się może przytrafić?
Janeway, zajęty pakowaniem, odwrócił wzrok w kierunku Babe'a.
- Myślę, że spróbują cię złapać. Potem będą cię torturować. A na koniec - zabiją cię...
20
Janeway skończył pakować rzeczy Doca w milczeniu.
- Jesteś tam jeszcze? - zapytał po chwili.
Babe skinął głową.
- To jedynie przypuszczenie, ale po jakimś czasie w tego rodzaju pracy wyrabiamy w sobie
pewną intuicję, potrafimy wniknąć w myśli innych. Jeśli ktoś z nas traci bliską osobę z rodziny,
zadajemy sobie natychmiast pytanie, czy ta śmierć była czystym przypadkiem. Dave opowiedział
mi o tym, jak cię napadnięto, i zdradził mi, dlaczego wybierał się do ciebie - chciał cię na jakiś czas
ściągnąć do Waszyngtonu. - Zaczął zamykać. - Chyba zostawił tu jakieś dodatkowe rzeczy - tak na
wszelki wypadek.
- Niech pan skończy z tymi podchodami. Pytał pan już o to i powiedziałem już, że niczego
nie zostawił.
Janeway odwzajemnił uśmiech.
- Chyba brat mógł na tobie polegać.
Babe ruszył z Janewayem w kierunku drzwi.
- Zatrzymałem się w "Carlyle". Wiesz, że faceci z branży naftowej żyją całkiem dostatnio.
To niedaleko stąd, wystarczy przejść przez park. Możesz zadzwonić o każdej porze. Numer:
7441600, pokój 2101. - Sięgnął ręką w kierunku gałki. - Teraz posłuchaj mnie uważnie:
zapewnimy ci ochronę dopiero jutro rano. Do tego czasu zajmuje się tym policja. Musisz wiedzieć,
że nie mam zbyt wielkiego zaufania nawet do największych orłów wśród nowojorskich stróżów
porządku. A więc posłuchaj: zostaniesz tu na noc i zamkniesz drzwi na klucz, dobrze?
- Chryste! Jaka ochrona?
Janeway odwrócił się raptownie w kierunku Babe'a.
- Nie mówię przecież, że masz żyć jak pustelnik. Chcę tylko, abyś pozostał w domu do
momentu, gdy zjawią się ludzie, których obdarzam zaufaniem.
- A co potem? Mam resztę życia spędzić w towarzystwie jakiegoś ostrzyżonego na jeża
głupka, który będzie chodził za mną krok w krok?
- Ciebie potraktujemy specjalnie i wyznaczymy do twojej ochrony długowłosego
intelektualistę. Teraz posłuchaj: pracowałem z Davem dłuższy czas i uwierz mi, że byliśmy
przyjaciółmi. Spotkamy się pewnie w piekle. Mam wiele na sumieniu, ale nie chcę, aby zadręczał
mnie i z tego powodu, że nie zadbałem o twoje bezpieczeństwo. A więc zrób to, co ci mówię, i
zamknij się.
- Jeśli tak bardzo leży panu na sercu moje bezpieczeństwo, dlaczego zostawia mnie pan
teraz samego?
Janeway położył torbę na podłodze.
- Myślałem, że to oczywiste. Jeśli nie przyjdą po ciebie, jak dowiemy się, kto był zabójcą?
Czy sądzisz, że mamy do czynienia z kretynami? Czy myślisz, że włamią się do ciebie i powiedzą:
"cholera, wyprowadził się", a my wyskoczymy z szafy z okrzykiem: - Ręce do góry, cwaniaczki! -
Jeśli będziesz gdzie indziej, dowiedzą się o tym i nie zjawią się tutaj. Jeśli zostaniesz, być może i
tak nie przyjdą. To byłoby ryzykowne; znają nas dobrze i będą podejrzewać zasadzkę. Ale jeśli są
zdesperowani - a myślę, że tak właśnie jest - zjawią się na pewno.
- Innymi słowy, zapewnia mi pan ochronę, ale jednocześnie wykorzystuje mnie jako
przynętę.
Na twarzy Janewaya można było po raz pierwszy zauważyć oznaki zmęczenia.
- Chcę złapać zabójcę. Nie mam lepszego pomysłu, jak to zrobić. Może ty masz? Jeśli
chcesz ze mną jechać do "Carlyle", na Boga powiedz, że tego chcesz. Zarezerwuję ci pokój. Potem
ściągniemy cię do Waszyngtonu i będziesz w ukryciu tak długo, jak to konieczne. Spełnię każde
twoje życzenie; przysięgam, że to zrobię. Powiedz mi tylko, czego chcesz.
Babe nie zawahał się z odpowiedzią. Bogart też zresztą postąpiłby tak samo.
- Nie uraził mnie pan niczym, panie Janeway, przysięgam. Pytałem tylko z ciekawości.
Teraz już wiem, co pan planuje, i myślę, że to wspaniały pomysł. Widzi pan, historycy nie mają
zbyt wielu okazji, by miewać takie przygody. Prowadzę mało ruchliwy tryb życia, chyba to
zrozumiałe? Cały dzień ślęczę przy biurku, bez końca wertując książki. Poza tym zamierzałem
wyjść z domu dopiero po południu, więc moje plany są przez przypadek zgodne z pańskimi. Nie
brałem jedynie pod uwagę faktu, że będę pilnowany przez policję. - Babe zorientował się, że
Janeway sonduje go wzrokiem, zadając sobie pytanie, czy chłopak mówi prawdę. Babe nie przejął
się tym zbytnio, gdyż faktycznie nie kłamał. Zastanowił się, czy czułby się tak pewny siebie, gdyby
nie fakt, że w dolnej szufladzie biurka trzymał pistolet. Były to jednak czysto akademickie
rozważania. Miał pistolet, więc mógł go przecież użyć, gdyby zaistniała taka potrzeba.
Jakież to byłoby wspaniałe, gdyby hipotezy Janewaya okazały się słuszne i śmierć Doca
można było pomścić tak szybko! Gdyby zabójcy Doca zjawili się w jego mieszkaniu, starłby ich w
pył - a potem obserwował, jak powoli konają: Dotknął plam krwi na koszuli.
- W porządku - powiedział w końcu Janeway. - Ja idę, ty zostajesz. Czy pamiętasz mój
numer telefonu?
- "Carlyle"., 7441600. Pokój 2101.
Janeway był wyraźnie zaskoczony.
- Brat mógł na mnie naprawdę polegać - stwierdził Babe.
- Gdy wyjdę, zamknij drzwi na klucz - powiedział rozkazującym tonem Janeway. Wziął
torbę i wyszedł.
Babe zamknął drzwi na klucz.
Nie było już nikogo.
Została pustka.
Najbardziej brakowało Doca.
Nastał czas żałoby.
Babe podszedł do krzesła w rogu pokoju i usiadł. Nie było już nikogo, kto przerwałby mu
wpół słowa, nie było już powodu, by tłumić w sobie emocje. Siedział bez ruchu - samotny. Był w
tej chwili jedynym owocem związku H.V. i Rebeki Levy. Został naprawdę sam jak palec. Jak
inaczej można było określić jego sytuację? Nie było już domowego ogniska, do którego mógłby
teraz powrócić. Domem był dla niego w tej chwili ten koszmarny pokój, który sam w sobie
stanowił wystarczający powód, by pogrążyć się w smutku. Stara rudera w kształcie prostokąta; a w
niej pojedyncza, zniszczona szafa. Pojedynczy zniszczony zlewozmywak; woda w brunatnym
kolorze, maleńka łazienka bez okna, z malutką wanną, a w całym mieszkaniu tylko jedno, jakby
schowane gdzieś w rogu okno - o framugach pokrytych pleśnią, a ono samo nigdy nie było
otwierane, by wpuścić do środka trochę świeżego powietrza, poza tym...
...Chryste!... Okno... Cholerne okno... Czy było zamknięte? Czy zamknął je? Obok okna
znajdowało się przecież wyjście bezpieczeństwa, Gdyby nie zamknął okna, właśnie tamtędy
mogliby się dostać do mieszkania - ukryliby się w ciemnościach, wyciągnęli karabiny z tłumikami,
a następnie wdarli do środka. Potem torturowaliby go, zabili i uciekli.
Babe podbiegł do okna.
Oczywiście było zamknięte.
Kretyn - pomyślał o sobie samym. Zużywasz energię na takie głupstwa, podczas gdy stoją
przed tobą ważniejsze zadania - trzeba opłakiwać brata, a któż inny zrobi to za ciebie - przecież
zostałeś sam.
Babe usiadł ponownie na krześle w rogu pokoju. Starał się myśleć w tej chwili tylko o
jednym - o stracie brata.
W tej sytuacji nie było to jednak możliwe.
- Doc - powiedział głośno. - Pozwól, że odłożę to na później. - Być może zabrzmi to
okrutnie, ale prawda była taka, że Babe jako dorosły mężczyzna nigdy nie przeżył żadnych przygód
i był w tej chwili tak podniecony, że nie potrafił myśleć o sprawach wzniosłych. Bogart i Cagney
mieli niesamowite przeżycia niemal codziennie. A teraz przyszła kolej na niego.
T. Babington Levy znajdował się -- a przynajmniej miał taką nadzieję - w
niebezpieczeństwie.
Fantastyczne uczucie.
Niech szczeniaki z tarasu nazwą go teraz lalusiem! Niech ktokolwiek to zrobi - pożałuje
tego. Wiem, co zrobię - postanowił Levy - włożę pistolet do kieszeni, ale tak, aby był widoczny.
Pospaceruję potem w okolicach tarasu; zobaczą spluwę i posikają się ze strachu w spodnie. Być
może szef gangu zbierze się na odwagę i powie szeptem:...proszę pana, czy to jest to... no wie pan,
co? Levy odwróci się wtedy w ich stronę, starając się przy tym przyjąć wyraz twarzy Alana Ladda,
i odpowie: Nie wiem, a może chciałbyś tu podejść i sam sprawdzić?
To nie jest najlepsza odpowiedź - pomyślał Levy. Trzeba powiedzieć coś, co pójdzie im w
pięty. Muszę to jeszcze raz przemyśleć...
Nie zawracaj sobie tym głowy - pomyślał Levy. Janeway powiedział, że do południa nie
wolno ci wystawiać głowy poza dom.
Pieprzyć to, co powiedział Janeway. Levy nie był przecież dzieckiem.
- Nie jestem dzieckiem - powiedział do siebie. Był historykiem - a historycy to ludzie,
którzy mają wolny wybór. Chyba że są marksistami. Levy nie był jednak ich zwolennikiem. Był
wolnym człowiekiem i mógł robić to, na co miał ochotę - i tak było od czasu, gdy wynajmował swą
ruderę.
Czy nie przeżył całego lata na Zachodniej Dziewięćdziesiątej Piątej w Nowym Jorku, nie
mając żadnych nieprzyjemnych doświadczeń? To prawda, że został napadnięty, lecz incydent ten
miał przecież miejsce w parku. A komuś, kto przeżył lato na Zachodniej Dziewięćdziesiątej Piątej,
przetrzymał sierpień bez klimatyzacji, nie był potrzebny jakiś ostrzyżony na jeża dostawca, który
miałby decydować o tym, co jest, a co nie jest bezpieczne.
Levy siedział na swoim krześle i był zupełnie spokojny do momentu, gdy nagle usłyszał,
jak ktoś przez okno próbuje dostać się do mieszkania.
Gdy było już po wszystkim, Babe pomyślał, że biorąc pod uwagę zaistniałe okoliczności,
zachował się bardzo dobrze. Nie wpadł w panikę, nie krzyczał, nie zamierzał uciekać. Podszedł
ostrożnie do biurka, otworzył dolną szufladę - i pistolet znalazł się w jego ręce. Odbezpieczył go i
wycelował w kierunku okna.
Oczywiście nikogo tam nie zobaczył.
To był z pewnością jeden z dźwięków, jakie wydają stare budynki - w tym akurat było to
rzeczą zupełnie normalną. A cała reszta - to tylko wyobraźnia Babe'a. Stał nieruchomo, trzymając
w ręce broń. Nie czuł się niezręcznie, ale i nie był z siebie dumny.
Był przestraszony.
Przypomniał sobie ten właśnie moment, gdy zaczął się bać. Stało się to w chwili, gdy wziął
do ręki pistolet. Wtedy bowiem zdał sobie sprawę z pewnych faktów: zamordowano brata, a jego
samego mógł spotkać podobny los.
Babe zaczął się pocić.
Jezu! Choć trochę świeżego powietrza! Ruszył w kierunku okna, lecz zatrzymał się. Za
oknem nie było przecież świeżego powietrza, tylko zapach stęchlizny. Poza tym w pobliżu wyjścia
bezpieczeństwa było bardzo ciemno i mógł się tam ktoś ukryć.
Babe ociekał potem. Wyschło mu w ustach i pomyślał w tej chwili o czekoladowym
koktajlu - zimnym i orzeźwiającym - i do tego zdrowym na żołądek. Prawdopodobnie budka z
koktajlami na rogu ulicy była już zamknięta. Być może jednak jej stary właściciel nie zwinął
interesu w tak gorący wieczór jak ten. Kto wie - może miał o tej porze klientów. Nawet gdyby
okazało się inaczej, lepiej było się teraz znaleźć na ulicy, niż siedzieć samotnie w mieszkaniu,
wpadać w panikę z powodu jakichś dźwięków i celować pistoletem w niewiadomym kierunku.
Babe schował więc ostrożnie pistolet do kieszeni sportowej kurtki, wyciągnął portfel i klucz - i
wyszedł z pokoju.
Serce waliło mu jak młotem...
Cagney w podobnej sytuacji nie zawahałby się ani przez chwilę, a Bogart z pewnością
wyszedłby po koktajl bez broni. Ale on - Babe - odczuwał paniczny strach, schodząc po dość jasno
oświetlonych schodach. Wiedział przy tym, że wyprawa po koktajl, który był mieszanką czekolady,
zimnego mleka i wody sodowej, będzie i tak bezowocna.
Babe zbliżał się do parteru powolnym krokiem. Co kilkanaście stopni zatrzymywał się
nagle i raptownie odwracał. Rozglądał się i nasłuchiwał - chciał mieć absolutną pewność, że za
jego plecami nikt się nie zaczaił.
Schodził dalej kontynuując ten dziwaczny marsz, przerywany nagłymi obrotami do tyłu.
Prawą rękę trzymał głęboko w kieszeni kurtki, ściskając w niej pistolet.
Boże, strach paraliżuje mi ruchy - pomyślał.
Jeszcze kilka minut przedtem odczuwał radość z powodu możliwości przeżycia przygody.
Teraz wszystko się zmieniło.
Znalazł się wreszcie na podeście z brązowego kamienia i przez drzwi spojrzał w kierunku
ulicy, starając się wypatrzeć policjanta.
Nie dojrzał jednak nikogo.
Ostrożnie, gotowy do strzału, wyszedł w ciemność nocy. Serce waliło mu nadal jak młotem.
Ciężkie duszne powietrze - żeby choć jeden powiew wiatru!
- Hej, Melendez - odezwał się jeden z chłopców z tarasu. - To nasz laluś.
- Hej, lalusiu, powinieneś być już w łóżku - usłyszał Babe i odwrócił się; kusiło go, aby
wyciągnąć pistolet, ale wiedział, że to tylko dzieciaki z tarasu. Było ich czterech. Siedzieli na
stopniach, popijając piwo i paląc. Byli w towarzystwie kilku dziewczyn, spośród których jedna
wyglądała na całkiem ładną. Babe podejrzewał, że palili marihuanę.
Ten z chłopców, który zażartował wcześniej z Babe'a, ich przywódca, najwidoczniej
noszący nazwisko Melendez, siedział w ten upalny wieczór ubrany tylko w dżinsy.
- Hej, lalusiu, możesz się przeziębić w tej cienkiej kurtce - zawołał do Babe'a. - Może
pożyczyć ci coś cieplejszego. - Inni zaśmiali się.
Ten Melendez jest mądrzejszy ode mnie - pomyślał Babe. Zastanowił się nad tym przez
chwilę. Zrobił to celowo, by zapomnieć o tym, w jak bardzo niezręcznej znalazł się sytuacji.
Minęła już pierwsza w nocy, a on szedł w poszukiwaniu czekoladowego koktajlu, trzymając w
kieszeni gotowy do strzału pistolet. Nie powinienem pozwolić na to, by szesnastoletni chuligan
zapędzał mnie w kozi róg - postanowił Babe. Starając się zapanować nad głosem, spytał jakby od
niechcenia:
- Nie wiecie, gdzie jest najbliższy kiosk z koktajlami?
- Masz na myśli najbliższy otwarty kiosk? - odparł Melendez. - Jeśli jesteś taki
zdesperowany, możesz się włamać do tego za rogiem. Tak przynajmniej radzą sobie w takich
sytuacjach inni, którzy uzależnili się od tego napoju. - Tarasowy gang znów wybuchnął śmiechem.
Upokorzony Babe wszedł z powrotem do domu. Cóż za wstyd - dać się rozłożyć na łopatki
jakiemuś latynoskiemu wesołkowi! Babe ruszył pędem po schodach, dobiegł do drzwi, otworzył je
i ostrożnie wszedł do środka. Dla bezpieczeństwa przekręcił klucz w zamku dwa razy. Wyciągnął z
kieszeni pistolet i poszedł sprawdzić, czy okno jest nadal zamknięte. Wszedł następnie do łazienki,
aby upewnić się, że nikt się w niej nie ukrył. Otworzył drzwi szafy, w której na szczęście wisiały
tylko jego sportowe ubrania. Na tym jednak nie skończyły się szaleńcze poszukiwania.
Przyklęknął, aby zajrzeć pod łóżko - tam również nikogo nie znalazł. Przeszedł następnie przez
pokój i chwycił słuchawkę. Wykręcił numer "Carlyle", poprosił o połączenie z pokojem 2101 i już
po pierwszym sygnale usłyszał energiczny, zniecierpliwiony głos Janewaya:
- O co chodzi?
Babe poczuł się zmieszany.
- To tylko ja.
- Tak, co się dzieje? No mów, Tom.
- Właściwie nic. Nic ważnego.
- Tom, zadzwoniłeś. Musiałeś mieć jakiś powód.
- Chciałem tylko... miałem się wykąpać i iść spać. Chciałem pana zawiadomić, że wszystko
w porządku.
- Kłamiesz.
Babe wyobraził sobie, jak Janeway świdruje go teraz bystrymi, niebieskimi oczami.
- Kiedy pan wyszedł, czułem się tym wszystkim niesłychanie podniecony, ale to uczucie
minęło szybko. Potem zacząłem się bać i pomyślałem, że mógłbym z panem porozmawiać. To
wszystko. Chciałem z kimkolwiek porozmawiać. A pan jest odpowiednim Babe urwał, lecz jego
rozmówca milczał. - To miał być tylko żart - dodał po chwili.
- Czy nadal jesteś przestraszony?
- Nie, nie zadzwoniłbym, gdybym wcześniej nie odzyskał panowania nad sobą. W
przeciwnym razie zrobiłbym z siebie kretyna.
- Kłamiesz.
- Czuję się już znacznie lepiej. Proszę nie sądzić, że skaczę po pokoju i pękam ze śmiechu,
ale z pewnością dochodzę już do siebie. Naprawdę.
- Czy chcesz, abym do ciebie przyjechał?
- Nie, proszę pana.
- A może chcesz przyjechać do mnie?
- Nie. Naprawdę nie.
- Nie oferuję ci jałmużny. Chyba to rozumiesz?
- Tak, rozumiem, proszę pana. Ale gdyby pan tu przyszedł, wiedzieliby, że nie jestem sam.
Gdybym z kolei pojechał do pana, to jasne, że mieszkanie zostałoby puste.
Myślę, że będzie najlepiej, jeśli niczego nie będziemy teraz zmieniać.
- Sądzę, że dziś w nocy i tak nie zaatakują. Nie wiedzą jeszcze o tym, że Scylla nie zginął
od razu. Gdyby po niego wrócili, okazałoby się, że gdzieś zniknął. Zaczęliby go szukać, a to
przecież musiałoby trochę potrwać. Gdybyś więc do mnie przyjechał, w niczym nie
pokrzyżowałoby to naszych wspólnych planów. Poza tym powiem bez ogródek: boję się o ciebie.
Sprawia to ton twojego głosu.
- To prawda, że czuję się trochę nieswojo. Prawdziwym powodem, dla którego do pana
zadzwoniłem, jest to, że wokół domu nie ma żadnej obstawy. Nie widziałem ani jednego policjanta.
Janeway nie odpowiedział.
- Sprawdziłem dokładnie całą okolicę. Na pewno się nie mylę.
- Wychodziłeś z domu - odparł Janeway.
Babe wyczuł w jego głosie gniew.
- Prosiłem cię tylko o jedno: nie rób tego. Ty jednak nie posłuchałeś.
- Wyszedłem tylko na chwilę.
- Levy?
- Tak, proszę pana?
- Ludzie z obstawy powinni pozostawać w ukryciu. Jutro rano wyślę do ciebie pierwszą
czteroosobową grupę ludzi z Dywizji. Czy myślisz, że chłopcy w podkoszulkach będą podchodzić
do przechodniów: proszę nie przeszkadzać, pilnujemy tego domu?
- Proszę nie żartować. Pomyślałem po prostu, że powinien pan o tym wiedzieć.
- Nie żartuję. Gdybyś był teraz w "Carlyle", dostałbyś porządnego kopa w tyłek. Gdy
wychodziłem od ciebie wieczorem, natknąłem się na policjanta. Nie miał na sobie munduru, ale
wierz mi, że tam był. Miał długie jasne włosy i udawał, że jest pijany jak bela. - Przerwał na
chwilę. - Nie podoba mi się to, co mówisz, i to, co robisz. Daj mi kilka godzin czasu. Zjawię się u
ciebie przed szóstą. Nastaw budzik na wcześniejszą godzinę, bo jeśli przyjdę i nie znajdę na stole
gorącej kawy, możesz naprawdę mieć kłopoty.
- Dziękuję, panie Janeway.
- "Nie nada". Byłem przecież przyjacielem twojego brata.
Na tym skończyli rozmowę i Babe mógł się wreszcie rozebrać - ściągnąć ze swego chudego
ciała pokrwawione ubranie. Wszedł do łazienki i odkręcił oba kurki. Odczekał, aż woda straci
brunatne zabarwienie, i zakręcił kurki. Gdy brudna woda ściekała już do kratki, ponownie je
odkręcił. Ściągnął z siebie resztę ubrania i zastanowił się, czy nie powinien mieć przy sobie
pistoletu. Był tak roztrzęsiony, że sięgając po mydło, mógł sobie to "coś" odstrzelić. Daily News
zamieściłby taki oto nagłówek: "Stypendysta Fundacji Rhodesa pozbawił się męskości w czasie
kąpieli. Myślał, że został napadnięty przez opryszków".
Babe odłożył broń na swoje miejsce, czyli schował ją z powrotem do dolnej szuflady
biurka. Wszedł do łazienki, zakręcił kurki i jeszcze raz wrócił do pokoju, by wziąć coś do czytania.
Leżąc w wannie potrafił się wznieść na szczyty swoich intelektualnych możliwości. Czyż ciepła
woda nie stwarzała najlepszych warunków do głębokich przemyśleń, przeglądania notatek bądź
powtórnego czytania historycznych książek? Ale jaką lekturę wybrać w tej chwili? Rozejrzał się po
pokoju, który w tym momencie oświetlały wszystkie znajdujące się tam lampy - proste, tanie, bez
abażurów. Umieszczone były w strategicznych punktach pokoju: jedna przy łóżku, dwie na
przeciwległych końcach biurka i jedna koło krzesła w rogu, a więc w miejscu, gdzie znajdowała
się, "czytelnia".
Babe zdecydował się w końcu na książkę pani Cowles "Rok 1913". Autorka nie była zbyt
znanym historykiem lecz wybrała w swej pracy ważny dla całego świata okres dziejów.
Wydarzenia tego roku, nawet te mniej ważne, pozwalały bowiem zrozumieć nie tylko charakter
mającej wkrótce wybuchnąć wojny, lecz również historii dwudziestolecia powojennego. Babe
wyciągnął z szafy czystą pidżamę i wszedł do łazienki.
Czy powinien zamknąć drzwi na klucz?
Powiesił pidżamę na wieszaku na ręczniki i zaczął się zastanawiać. Znów zabiło mu
mocniej serce. Dlaczego miałby zamykać drzwi na klucz? Do tej pory nigdy tego nie robił i nie
miał zamiaru wpadać teraz w panikę. Zamknąć drzwi - czemu nie? Nie było w tym nic złego, choć
dawniej nie miał takiego zwyczaju. Samo jednak zamknięcie drzwi nie oznaczało przecież, że jest
tchórzem.
Zaczął wchodzić do wanny, sprawdzając jednocześnie temperaturę wody dużym palcem u
nogi. Woda była za gorąca. Odkręcił kurek z zimną, lecz nagle pomyślał, że narobi zbyt dużo
hałasu. Wtedy właśnie, gdy woda pełnym strumieniem będzie wlewała się do wanny, ktoś mógłby
się wśliznąć do mieszkania. Pełnym strumieniem? Z kranu ciekła wąska strużka a on nazywa to
"pełnym strumieniem!" W niezgrabnej pozycji odczekał więc chwilę, aż woda osiągnie bardziej
znośną temperaturę, i wszedł wreszcie do wanny. Wprawnym ruchem - używając ponownie dużego
palca u nogi - zakręcił kurek z zimną wodą i zaczął przerzucać kartki w książce. Po jakimś czasie
zamknął książkę i trzymając ją obiema rękami, przymrużył oczy.
Robił to często w przeświadczeniu, że pomaga mu to w zapamiętywaniu faktów.
Rozkazywał niejako książce, by okazała posłuszeństwo wobec swego czytelnika. Gdy przeczytał
uważnie książkę, ponownie wracał do ważniejszych fragmentów, a następnie ściskał ją mocno w
rękach i siłą woli nakazywał mózgowi, by zarejestrował opisane fakty. Lato w Londynie było
wtedy gorące. Na skutek upałów zmarło kilka osób. Carpentier znokautował Bombardiera Wellsa
w ciągu zaledwie kilku sekund. Francuz starł więc w pył Anglika. Sufrażystki zdobywały coraz
większe poparcie, a jedna z nich rzuciła się w czasie derby pod konia samego króla i ten gest
przypłaciła własnym życiem. Sensacją w dziedzinie tańca okazało się tango. Babe przerwał na
moment - choć sam nie tańczył, był przekonany, że taniec może mieć pewne znaczenie z punktu
widzenia historii. Natknął się kiedyś na artykuł - nie była to wybitna praca, lecz godna przeczytania
- w którym autor odnosił tańce danej epoki do panujących wtedy zasad moralnych; nie polityki
danego okresu, lecz spraw związanych z seksem, żądzą krwi i...
...w tym momencie rozległ się trzask.
Jezu Chryste! Co to było? Babe leżał jak sparaliżowany. Poruszał tylko oczami, które
zaczęły mrugać zupełnie bezwiednie. Usłyszał to, usłyszał wyraźnie!... Co usłyszał?... cholera, co
to było - ten trzask...? Hałas rozległ się gdzieś na zewnątrz, w pustym pokoju, a więc co to mogło
być?
Nic - odpowiedział sam sobie. Podobnie jak wszystkie inne odgłosy, które usłyszał tego
wieczoru. To był odgłos wydany przez stary, butwiejący budynek - i nic więcej.
Odgłos ten różnił się jednak od typowych trzasków i zgrzytów. Był inny, przypominał
odgłos gaszonej lampy. Nie, nie tylko przypominał - to był odgłos gaszonej przez kogoś lampy.
Babe wynurzył się z wody, starając się zerknąć przez szparę pod drzwiami. Chciał
sprawdzić, czy w pokoju nie zrobiło się ciemniej. Nie doszedł jednak do żadnych wniosków. To z
pewnością nic ważnego. Nawet gdyby pojawił się jakiś problem, był na tyle dorosły, by sobie z
nim poradzić. Poza tym nie pojawił się żaden problem. Żaden.
W pokoju znajdowały się cztery lampy. A więc gdyby usłyszał cztery podobne odgłosy,
cztery trzaski, wtedy sprawa byłaby jasna. Ale tak się nie stało, więc nie było powodu do
zmartwień.
Wracajmy więc do roku 1913.
Niemcy starali się, jak mogli, by ich zeppeliny funkcjonowały prawidłowo. Benz był już
dobrze prosperującą fabryką samochodów, a Krupp pobił już wszystkich na głowę pod względem
nagromadzonego bogactwa. A prawdziwie gorący okres miał dopiero nadejść - okres, w którym
zbrojenia miały stać się absolutnie najważniejszą sprawą...
...trzask.
Babe wynurzył się do połowy z wanny, by zamknąć na klucz drzwi łazienki. Robiąc to
wytworzył falę, która z pluskiem rozbiła się o jedną ze ścian wanny. Przez moment nie słyszał
więc, co się dzieje w pokoju, lecz kiedy rozłożył się wygodnie w wannie, znów nastała cisza.
Zamknął oczy, starając się usłyszeć choćby najmniejszy szelest.
Panowała absolutna cisza.
Ktoś mógł zgasić dwie spośród jego czterech lamp - a może źródłem odgłosów były ściany
budynku? Leżał bez ruchu i chociaż był bardzo przejęty, odczuwał jednocześnie satysfakcję z tego
powodu, że do tej pory udało mu się nie popaść w jeszcze większą panikę. Co więcej - jego umysł
działał sprawnie i logicznie, a prawa logiki mówiły, że jeśli poza łazienką znajdowali się ludzie,
którzy gasili kolejne lampy, to nie poprzestaliby na jednej czy dwóch - zgasiliby wszystkie. A więc
dopóki nie zgasły wszystkie cztery, nie było sensu martwić się na zapas. Jeśli zgasną wszystkie -
cóż...
...następny trzask.
Myśl o roku 1913 - rozkazał sobie samemu Babe, ściskając książkę z całej siły. Rosja.
Mocno zacisnął powieki. Rosja. Śpiący Olbrzym. Mikołaj sprawował jeszcze władzę, lecz okres
rządów Rasputina zbliżał się nieuchronnie. Jego wpływ na Aleksandrę stawał się z miesiąca na
miesiąc większy. Kolejnego jej syna wyleczył z hemofilii, podczas gdy lekarze bezradnie
rozkładali ręce. Lenin siał niepokój, gdzie tylko mógł, torując sobie drogę do władzy. A w
Ameryce? Pieniądze. Pieniądze i nic więcej. Vanderbiltowie zorganizowali mały wieczorek
muzyczny i aż dziw bierze, że nie zadowolili się samym Franzem Leharem jako dyrygentem oraz
Kreislerem - nie samym jednak, lecz w towarzystwie Elmana, którzy razem rzępolili na
skrzypeczkach. Do tego wszystkiego zaprosili jeszcze Carusa, który swym tenorem zabawiał
zaproszonych gości. I co wy na to? Podczas gdy cały świat staczał się w dół po równi pochyłej, tu,
w Ameryce, człowiek nie liczył się w towarzystwie, jeśli nie potrafił ściągnąć na przyjęcie starego
Enrica, który wypluwał płuca, by sprawić przyjemność gospodarzowi i jego czterystu krewnym.
Nie do wiary! Jak to możliwe, że tak bardzo odizolowaliśmy się od reszty świata? Nic dziwnego,
że musiało to w końcu eksplodować...
...w końcu czwarty trzask.
Babe był na to przygotowany. Spokojnie odłożył książkę i powiedział do siebie: Będzie
jeszcze piąty trzask. A jeśli moje przewidywania okażą się słuszne, będzie to oznaczać, że nie były
to żadne trzaski, lecz jakieś inne odgłosy wydawane przez mury budynku. I wszystkie moje lampy
będą nadal zapalone. A więc szafa gra!
Będzie jeszcze piąty trzask - powtórzył.
Jestem najzupełniej przekonany o tym, że rozlegnie się piąty trzask. Nakazują to bowiem
prawa logiki, a jeśli własne życie powierzyło się tym prawom, nie wolno o nich zapominać nawet
w chwilach pewnego zwątpienia.
Jego plan działania był więc zupełnie prosty: powinien teraz zaczekać na piąty trzask, a gdy
już go usłyszy, powróci do swej lektury.
A jeśli trzask nie rozlegnie się wcale?
W niczym nie skomplikuje to jego sytuacji. Poczeka spokojnie na rozwój wydarzeń; drzwi
są zamknięte na klucz, więc nie ma powodu do obaw. W czasach gdy powstawała jego nora,
budowano bardzo solidne domy. Niech więc ktoś spróbuje wyważyć drzwi! Co najwyżej zmiażdży
sobie ramię. Do diabła, dostanie nauczkę!
Chyba że napastnicy okazali się olbrzymami. Rozstrzaskaliby wtedy drzwi na drobne
kawałki. Być może wynajęli specjalistę od wyważania drzwi, który musiałby wylać niemało potu,
by dostać się do środka.
- Na pomoc - powiedział Babe, sprawdzając, jak słowa te brzmią w jego ustach. Nie używał
ich bowiem nigdy przedtem. Przynajmniej nie w okolicznościach, które naprawdę zmuszałyby go
do tego. Jako dziecko często wzywał pomocy. Jednak wtedy oznaczało to zupełnie coś innego:
"niech ta pszczoła przestanie za mną latać". Teraz znaczenie tych słów było takie: Ratujcie mnie.
ratujcie moje życie...
...trzask.
Babe rozłożył się wygodnie w wannie, dziękując Bogu za to, że ściany w budynku były
odpowiednio grube. W przeciwnym razie musiałby wyjść na korytarz i ociekając wodą, tłumaczyć
zawstydzony jakiemuś sąsiadowi, że to pomyłka, że to nie on wzywał pomocy, a w ogóle dlaczego
miałby to robić? Nie - zdecydował Babe. Takie zachowanie nie byłoby uprzejme - sąsiad spełnił
przecież dobry uczynek. Babe wymyślił więc inne wytłumaczenie: Och, czy pan również usłyszał
nawoływanie o pomoc? Ktoś krzyczał na ulicy. Być może dzieciaki z tarasu napadły na jakiegoś
przechodnia. Proszę chwilę zaczekać; ubiorę się tylko i razem sprawdzimy, co się stało. Takie
słowa wypowiedziane do sąsiada w środku nocy zabrzmiałyby z pewnością wiarygodnie. Od
momentu jednak, gdy rozległ się piąty trzask, nie miało to większego znaczenia...
...a teraz rozległ się odgłos zgrzytania.
Babe wstrzymał oddech. Piąty trzask był przecież identyczny, a więc nie był to żaden
trzask, tylko zgrzytanie...
...i znów zgrzytanie.
Zgrzyt.
Ktoś zdejmował z zawiasów drzwi od łazienki.
- Na pomoc! - wrzasnął Babe. Nie zrobił tego wystarczająco głośno, więc krzyknął jeszcze
raz. - Na pomoc! - W tej chwili rozluźnił się i przygotował struny głosowe do tego, aby ryknąć tak
głośno, żeby zadrżały ściany. Jednak nie zdążył tego zrobić, gdyż nagle usłyszał coś, co
przestraszyło go bardziej niż wszystkie odgłosy, jakie do tej pory rozległy się poza łazienką.
Z jego pokoju dochodziły w tej chwili dźwięki muzyki rockowej; radio było nastawione na
pełny regulator zagłuszając wszystko inne.
Zgrzyt.
Zgrzyt.
Zgrzyt.
Zgrzyt.
Babe wyskoczył z wanny i stanął na równe nogi. Rozejrzał się nerwowo po łazience w
poszukiwaniu czegoś, czym mógłby zaatakować napastników. Szli teraz po niego, a on - cóż za
kretyn! - używał elektrycznej maszynki do golenia. Jego ojciec golił się zwykłą brzytwą. Babe
uwielbiał patrzeć na niego, gdy podgalał sobie bokobrody. Jaka szkoda, że nie naśladował w tym
względzie H.V ściskałby teraz w ręce brzytwę, gotowy do odparcia ataku. Gdyby weszli
napastnicy, pokroiłby ich w plasterki, a następnie wezwał policję. Pokazałby im, co potrafi...
Nie, nie pokazałby... przestań o tym myśleć... nie masz przecież brzytwy.
Miał jednak pistolet.
Ale jak się do niego dostać? Babe stał nagi w rogu łazienki, starając się za wszelką cenę
wymyśleć jakiś rozsądny sposób postępowania. Jedynym jednak pomysłem, jaki przyszedł mu do
głowy, było to, że powinien się ubrać. Gdyby nagle wpadli do środka, a on był ciągle nagi,
poczułby się upokorzony. Bez ubrania nie walczy się najlepiej, gdyż wystawia się na cel
najbardziej czułe miejsca. Tak więc szybko się ubrał; spodnie od pidżamy mocno zacisnął paskiem,
górę zapiął dokładnie na wszystkie guziki.
Tak jest dużo lepiej - pomyślał Babe.
Lepiej? Lepiej, ty dupku? Przyszli cię załatwić, a ty masz świetne samopoczucie, ponieważ
włożyłeś pidżamę? Wymyśl coś!
I wymyślił.
- Ratunku! - krzyknął Babe. - Ratunku, na pomoc, na pooomoc! - Dobiegające z pokoju
dźwięki muzyki rockowej stały się jeszcze głośniejsze, co go nie zaskoczyło i bynajmniej nie
zmartwiło. Chciał bowiem, aby pomyśleli, że jest zupełnie bezbronny i trzęsie się ze strachu,
skulony gdzieś w rogu łazienki. Aby ich utwierdzić w tych przypuszczeniach, krzyknął jeszcze
głośniej: - Na rany Chrystusa, niech mi ktoś pomoże! - Nie przyjdzie im wtedy do głowy, że to on
ich zaatakuje - przekręci w zamku klucz, otworzy szeroko drzwi i wpadnie do ciemnego pokoju jak
grom z jasnego nieba, kierując się w stronę biurka. Kiedy chwyci już pistolet, strzeli - na oślep, bez
celowania. Dowiedzą się wtedy, że razem z nimi, w tym samym pokoju, znajduje się uzbrojony
mężczyzna gotowy na wszystko, zdolny do tego, by zabić. I dzięki temu zyska nad nimi przewagę.
- Ratunku! - wrzasnął Babe, przybliżając się do drzwi. - Jezu, pomóż mi! - Jego palce były
tuż przy zamku. - Mój Boże, czy nikt mi nie może pomóc? - Obie ręce miał już gotowe do
działania: jedną trzymał na gałce od drzwi, drugą na zamku. Wydał jeszcze jeden błagalny okrzyk:
- Proooszę! - po czym przekręcił w zamku klucz, otworzył szeroko drzwi, w pełnej gotowości, aby
ruszyć w kierunku biurka.
Babe był zbyt powolny.
Na jego drodze stanął Kulawy, a po chwili doskoczył facet o potężnych ramionach i zaczął
walić w niego jak w bęben, zmuszając go do powrotu do łazienki. Uciekając przed napastnikami,
Babe pomyślał, że stłuką go na miazgę. Próbował stawiać opór, lecz zupełnie nieskutecznie -
mężczyzna o potężnych ramionach zaczął wpychać go do wanny. Po chwili zrobiło się ciemno, a
jedyne, co słyszał Babe, to dźwięki muzyki rockowej, które nadal rozlegały się w pokoju.
Ponownie znalazł się w wannie. Zaczął kopać nogami w wodę, rozbryzgując ją na wszystkie
strony. Jego głowa zanurzała się coraz głębiej - wiedział już, że nie będzie to zwykłe pobicie; tym
razem napastnicy zamierzali go utopić.
Brak powietrza. Ucichła nawet muzyka. Jedyne, co rejestrowały jego zmysły, to uścisk
wielkich rąk, które nie pozwalały mu się wynurzyć ponad powierzchnię wody. Nie pomagało
kopanie nogami ani inne desperackie próby uwolnienia się z uścisku. Kopał coraz słabiej i coraz
rzadziej. Zamierzał jednak stawiać opór tak długo, jak to było możliwe. Okazało się, że Janeway
nie mylił się w niczym. Faceci, którzy w tej chwili usiłowali utopić Babe'a, byli tymi samymi,
którzy zabili wcześniej Doca. Wspomnienie o Docu dodało Babe'owi trochę energii - niezbyt dużo,
lecz na tyle, że zdołał wynurzyć głowę ponad powierzchnię wody. Przez ułamek sekundy usłyszał
ryczącą muzykę.
Tylko przez ułamek sekundy. Wielkie ręce okazały się teraz naprawdę mocne. Babe nie
mógł się już wyzwolić z ich potężnego uścisku - nie mógł zrobić nic. A więc tak się umiera -
pomyślał. Głowę miał pod wodą; jego oczy były zamknięte. Doszedł do wniosku, że umieranie nie
jest takim strasznym doświadczeniem, jak sądzi większość ludzi.
Po chwili musiał jednak zakaszleć. Woda wdarła mu się do płuc przez otwarte usta. Uścisk
dużych rąk nie pozwalał na to, by zaczerpnąć powietrza. Nie - pomyślał wtedy Babe. Mylił się co
do umierania. Mylił się całkowicie. Umieranie było czymś gorszym, niż sądzi większość ludzi.
21
Babe przebudził się w jakimś nie znanym mu pokoju. Siedział przywiązany do krzesła. Był
sam. Miał na sobie mokrą pidżamę i czuł się zupełnie wyczerpany - ale żył.
Mrugnął oczami, starając się uporządkować myśli. Pomieszczenie, w którym się znajdował,
było zwykłym, małym pokojem o jasnych ścianach. Niezwykłe mogło się wydawać jedynie to, że
pokój był wyjątkowo jasno oświetlony. Podobnie krzesło, na którym siedział - nie różniło się
niczym szczególnym od innych krzeseł. Kiedy jednak przechylił się lekko do tyłu, zorientował się,
że siedzi na czymś, co przypomina fotel bujany. Oparcie było ruchome i mógł je ustawić pod
dowolnym kątem. Nie mogło być jednak mowy o czymś, co można by nazwać wygodną pozycją,
gdyż jego ręce i nogi były mocno skrępowane. Od momentu napadu musiało już minąć sporo
czasu. Z drugiej jednak strony nie mogło to wydarzyć się aż tak dawno, ponieważ pidżama Babe'a
była jeszcze mokra. W pokoju nie było okien, lecz Babe był przekonany, że jest jeszcze noc -
prawdopodobnie około trzeciej. Sytuacja wyglądała więc następująco: Babe w niewygodnej
pozycji, całkowicie skrępowany - stał się bez wątpienia bezbronną ofiarą bezlitosnych i
sadystycznych oprawców.
Ale co z tego? Mógł przecież oddychać.
Mój Boże - pomyślał Babe - jak można nie doceniać tak ważnej funkcji organizmu!
Powinno się ogłosić Ogólnokrajowy Tydzień Oddychania. Należałoby wybrać jakąś stosowną porę
roku, na przykład późną jesień wtedy powietrze jest stosunkowo czyste - i zachęcić ludzi, by
spacerowali i biegali wdychając ozon. Babe dostał zawrotu głowy, przypadłość niezbyt właściwa
dla historyka - w jakim punkcie znalazłby się dzisiejszy świat, gdyby coś podobnego spotkało
Carlyle'a, gdy wprowadzał akurat poprawki do swych prac? Nie mógł jednak nic na to poradzić:
był tu, obecny; ziemia kręciła się, a on wirował wraz z nią. Nie miał powodu się uskarżać.
Za plecami usłyszał nagle głos:
Przebudził się.
W polu widzenia pojawił się Kulawy, który spojrzał z góry na Babe'a.
Rozległ się odgłos kroków i po drugiej stronie krzesła wyrósł mężczyzna o potężnych
ramionach, który również zaczął wpatrywać się w Babe'a. Mężczyzna trzymał pod pachą całą stertę
białych, czystych, starannie poskładanych ręczników.
- Daj - odezwał się Kulawy.
Ręczniki przeszły z rąk do rąk.
- Musisz unieruchomić mu głowę, to najważniejsze - powiedział Kulawy cichym głosem,
który nagle zamienił się niemal w szept.
Usłyszał bowiem za sobą szybkie kroki.
Babe zauważył u obu mężczyzn objawy lekkiego zdenerwowania. Przypomniał sobie, że w
podobny sposób zachowywali się w jego pokoju policjanci i ostrzyżony na jeża facet, gdy pojawił
się na scenie Janeway.
Tym razem nie był to jednak Janeway. Mężczyzna, który właśnie wszedł, był zupełnie łysy,
potężnie zbudowany, o byczym karku. Jego oczy - jasnobłękitne - miały barwę bardziej intensywną
niż oczy Biesenthala. Jego siła fizyczna nie była jednak jedyną rzeczą, na którą Babe zwrócił
uwagę; przebywał na uniwersytecie wystarczająco długu, aby stwierdzić, że niebieskooki
mężczyzna robi wrażenie geniusza. Nieznajomy trzymał w jednej ręce zwinięty ręcznik, natomiast
w drugiej - czarną skórzaną torbę. Ruchem głowy dał znać swym dwóm kompanom, aby umieścili
lampę bliżej krzesła. Kulawy pospiesznie wykonał jego polecenie. Wtedy mężczyzna o byczym
karku zapytał cichym głosem:
- Czy istnieje zagrożenie?
Babe nie był przygotowany na to pytanie.
- Co proszę?
- Czy istnieje zagrożenie?
Co?
- Czy istnieje zagrożenie?
- Na czym ma polegać to zagrożenie?
- Czy istnieje zagrożenie? - zapytał ponownie mężczyzna. Jego głos nie zdradzał
zniecierpliwienia.
Babe odpowiedział podniesionym głosem:
- Nie mogę panu powiedzieć, czy istnieje zagrożenie, bo nie wiem, o co pan pyta. Proszę
powiedzieć, o co panu chodzi. Być może wtedy odpowiem.
- Czy istnieje jakieś zagrożenie? - powtórzył mężczyzna o byczym karku. Robił wrażenie
człowieka niewzruszonego jak posąg.
- Nie potrafię odpowiedzieć.
- Czy istnieje zagrożenie?
Nie wiem... słyszy pan, co mówię?... nie wiem... proszę mi powiedzieć, o co pan pyta?
- Czy istnieje zagrożenie? - powtórzył mężczyzna jak automat.
Zanosiło się na to, że Babe zostanie poddany chińskim torturom wodnym.
- Nie - odpowiedział Babe. - Nie ma żadnego zagrożenia, Możemy się czuć zupełnie
bezpiecznie. Teraz już pan wie.
- Czy istnieje zagrożenie?
- Widzę, że nie lubi pan odpowiedzi przeczących. W takim razie dam panu odpowiedź
twierdzącą: tak, istnieje zagrożenie - i to wielkie. Niech pan zachowa ostrożność.
Mężczyzna z nieskończoną cierpliwością zadał ponownie pytanie: - Czy istnieje
zagrożenie? - Jednak tym razem Babe wyczuł w tonie jego głosu coś ostatecznego. Odpowiedział
więc znowu, że nie wie, o co chodzi, i nie czuł się zaskoczony, gdy mężczyzna o byczym karku
ruszył się wreszcie z miejsca, co sugerowało, że ten etap przesłuchania był już zakończony. Skinął
na dużego mężczyznę, który natychmiast zbliżył się do Babe'a i unieruchomił mu głowę mocnym
uściskiem swych olbrzymich rąk. Kulawy przysunął lampę jeszcze bliżej krzesła.
Mężczyzna o byczym karku odłożył na bok czarną skórzaną torbę, podczas gdy Kulawy
rozwinął ręcznik. Babe zobaczył kilkanaście cienkich, lśniących narzędzi. W pokoju było gorąco i
kiedy łysy mężczyzna wybierał jedno z nich, na jego twarzy pojawiły się kropelki potu. Kulawy
podszedł do niego natychmiast i bez słowa przetarł mu czoło małym czystym ręcznikiem. Duży
mężczyzna, który unieruchomił głowę Babe'a, zmusił go w tej chwili do otwarcia ust. Mężczyzna o
byczym karku wziął do jednej ręki czyste lusterko dentystyczne, a następnie drugie narzędzie z
zaokrąglonym końcem. Był maksymalnie skoncentrowany, a jego niebieskie oczy pozostawały
zupełnie nieruchome. Zabierał się do pracy.
Mój Boże - pomyślał Babe - on ma zamiar czyścić moje zęby.
Szaleństwo. Używając swoich narzędzi, mężczyzna sprawdzał uzębienie Babe'a - jedne
zęby ostukiwał, inne delikatnie naciskał. Jego ruchy były bardzo wprawne. Może powinienem go
poprosić, by sprawdził stan mojego dziurawego zęba - pomyślał Babe. Ciekawe, jak wysokie są
jego honoraria. Do diabła, to przecież świetna okazja, aby za jedyne kilka dolców kazać sobie
zrobić prowizoryczną plombę. Przez ułamek sekundy Babe miał ochotę się zaśmiać.
Oczywiście nie zrobił tego, gdyż jego sytuacja nie była bynajmniej wesoła. Okoliczności, w
jakich się znalazł, mogły wywoływać jedynie strach. Takie uczucie wywoływali dentyści - i to
pomimo uspokajającej muzyki w ich gabinetach oraz stosowania środków znieczulających w
rodzaju nowokainy. Te sposoby były prymitywne. Ból był tylko jednym z wielu czynników
wywołujących strach.
Z dentystą łączyło się nierozerwalnie pojęcie strachu. Podobnie jak ze sceną z filmu
Psychoza, kiedy bohater bierze prysznic. Prysznic w zamkniętej kabinie wywołuje podświadome
uczucie zagrożenia. I tak samo dzieje się wtedy, gdy ma się do czynienia z dentystą. Trudno
przewidzieć, co się może wydarzyć.
Chryste, boję się - pomyślał Babe. Muszę to jednak przed nim ukryć. Spojrzał ponownie w
niebieskie oczy mężczyzny i doszedł do wniosku, że nie powinien się bać. Nie zadaje mi bólu, a
przecież mógłby to zrobić. Z pewnością zauważył dziurę w zębie. W tej właśnie chwili mężczyzna
zajął się chorym zębem. Użył do tego celu jakiegoś narzędzia. Robił to jednak bardzo delikatnie,
nie zadając żadnego bólu. Babe był zresztą znakomitym pacjentem, jeśli w ogóle można użyć
słowa "znakomity" w odniesieniu do pacjenta który ma do czynienia z dentystą. Zawsze poddawał
się tego typu zabiegom bez stosowania nowokainy. Wolał kilka minut pocierpieć, niż pozwalać
sobie robić zastrzyki, które przez całe godziny wywoływały zdrętwienie mięśni twarzy. Łysy facet
usuwał teraz z dziurawego zęba próchnicę. Robił to szybko, lecz delikatnie. Dziura znajdowała się
w górnym siekaczu. Podczas tej niezwykłej "wizyty" u dentysty Babe zadawał sobie wiele pytań,
na które nie potrafił odpowiedzieć. Był pewny jednak co do jednego: łysy facet był prawdziwym
artystą w dziedzinie stomatologii.
Jego palce były mocne i zwinne; ruchy szybkie jak błyskawica. Usuwał resztki próchnicy z
zęba w niewiarygodnym wprost tempie. Przywiązany do krzesła Babe wpatrywał się w
jasnoniebieskie oczy i dostrzegał w nich niesamowitą koncentrację. Ani jednego mrugnięcia! Nie
drgnęła mu nawet powieka. Usuwanie spróchniałych resztek zęba ciągnęło się w nieskończoność.
Po kilku minutach mężczyzna o byczym karku przerwał pracę, wziął następne narzędzie i
przyglądał się przez dłuższą chwilę oczyszczonej jamie w zębie Babe'a.
- Czy istnieje jakieś zagrożenie? - ton głosu był taki sam jak poprzednio. Wyrażał
cierpliwość i opanowanie. Zdawał się świadczyć o tym, że łysy mężczyzna jest gotów czekać tak
długo, aż wreszcie usłyszy upragnioną odpowiedź. Babe i tym razem nie spełnił jego oczekiwań:
- Mówiłem już i powtarzam jeszcze raz: przysięgam, że nie wiem. - Nie mógł przecież
udzielić innej odpowiedzi. Zanim jednak skończył mówić, mężczyzna o byczym karku wziął do
ręki następne narzędzie - dźwignię i jej ostry jak nóż koniec wsunął do jamy zęba, podrażniając
nerw.
Babe poczuł się tak, jakby odpadła mu górna część głowy.
Nigdy przedtem nie odczuł tak dotkliwego bólu. Wrzasnął niemal w tym samym momencie,
w którym "dentysta" podrażnił jego nerw. Łysy facet wyciągnął narzędzie z ust Babe'a, a duży
mężczyzna natychmiast zakrył mu ręką usta. Tak więc Babe nie wydał z siebie wrzasku, lecz jakiś
przytłumiony odgłos przypominający kwilenie dziecka.
- Czy istnieje zagrożenie? - powtórzył mężczyzna. Nadal okazywał cierpliwość, a jego głos
brzmiał niemal łagodnie.
W oczach Babe'a pojawiły się łzy. Nie mógł ich powstrzymać, była to normalna reakcja na
ból.
- Nie wie... - zaczął, lecz nie mógł dokończyć. Tym razem przerwał mu duży mężczyzna,
który nie pozwolił mu zamknąć ust. Facet o byczym karku ponownie użył ostrego narzędzia i
jeszcze mocniej niż poprzednio nacisnął na nerw.
Babe'owi pociemniało w oczach, lecz nie zdążył zemdleć gdyż dentysta przerwał w tym
momencie "leczenie" chorego zęba. Przez chwilę przyglądał się swemu pacjentowi; jego niebieskie
oczy wyrażały troskę. Wiedział, czym jest ból, zwłaszcza ból tego rodzaju. Wiedział, jak daleko
można się posunąć przy podobnych zabiegach, jak również to, kiedy należy przerwać. Znów
sięgnął w kierunku ręcznika, a po chwili wziął małą butelkę.
- Olejek goździkowy. - Po raz pierwszy wypowiedział inne słowa niż wielokrotnie
powtarzane pytanie. Duży mężczyzna zmusił Babe'a do otwarcia ust, podczas gdy łysy nalał kilka
kropli olejku na palec i posmarował obolały ząb.
Jezu - pomyślał Babe. Ten sukinsyn chce mnie zabić. Mylił się jednak. Łysy mężczyzna
delikatnie pomasował miejsce, gdzie znajdował się ubytek. Ból ustąpił jak ręką odjął - w jakiś
magiczny sposób.
- Czy to nie nadzwyczajne? - zauważył łysy. - Zwykły olejek goździkowy, a jaki skuteczny!
Babe zdążył jeszcze polizać palec mężczyzny, a następnie przytknął język do obolałego
miejsca. Dentysta uśmiechnął się i jeszcze raz potarł olejkiem dziurawy ząb. Trzeba przyznać, że
znał się na rzeczy. Babe odczuł ulgę - ból zniknął zupełnie.
Znów mógł normalnie oddychać.
- Życie mogłoby być takie proste. Wszystko zależy jednak od nas samych - zaczął dentysta,
lecz przerwał, gdyż Kulawy sięgnął akurat w jego stronę, by wytrzeć mu z czoła pot. Robił to
zresztą natychmiast, gdy tylko na czole łysego pojawiła się choćby jedna kropelka. Dentysta
podniósł do góry olejek goździkowy. - Ulga. - To samo zrobił z ostrym narzędziem. - Cierpienie. -
Wziął od Kulawego ręcznik i przetarł nim twarz Babe'a.
- Wyglądasz na inteligentnego młodego człowieka. Potrafisz chyba odróżnić światło od
ciemności, upał od trzaskającego mrozu. Chyba gotów jesteś na wszystko, aby uniknąć tego
rodzaju męczarni. A więc pytam; ale proszę, zastanów się, zanim odpowiesz. Czy istnieje
zagrożenie?
- Jezu, prz...
- Nie zastanowiłeś się nad odpowiedzią, pospieszyłeś się. Nie będę już o nic pytał. Zdążyłeś
się zorientować, czego od ciebie chcę, i wiesz, jakie są konsekwencje twojego uporu. Odpowiedz
więc na moje pytanie, gdy uznasz to za stosowne.
Po chwili Babe odpowiedział:
- Ja...
Wyczekujące spojrzenie niebieskookiego mężczyzny.
Babe potrząsnął głową.
-...nie potrafię... nie mogę spełnić pańskich oczekiwań... ponieważ... nic nie... - Po chwili
zaczął błagać:
...proszę, bardzo proszę, o Jezu, proszę, nie... nie... - bo oto duży facet zaczynał mu znów
otwierać usta, podczas gdy łysy dentysta włożył mu do ust ostre narzędzie. Ostrze znalazło się w
dziurawym zębie. Dentysta przyciskał coraz mocniej, ostrze wbijało się głębiej, coraz głębiej...
Chryste! - pomyślał Babe. Przebije mi mózg. W tym momencie przestał cokolwiek
odczuwać i półprzytomny osunął się bezwładnie na krzesło. Kiedy z rąk i nóg ściągano mu
rzemienie, usłyszał rozkazujący głos dentysty:
- Karl, zanieś go do drugiego pokoju. Weź ze sobą olejek i sole trzeźwiące. Ma być za
chwilę sprawny.
- Pan myśli, że on coś wie? - zapytał Kulawy.
- Oczywiście, że wie - odparł dentysta. - Jest tylko bardzo uparty. - Potem nastąpiła dłuższa
chwila milczenia, po której Babe usłyszał najgorszą rzecz w swym dotychczasowym życiu: -
Obawiam się, że tym razem będę zmuszony zadać mu prawdziwy ból.
Mężczyzna o szerokich ramionach, Karl, wziął Babe'a na ręce. Babe mrugał oczami, gdy
facet wynosił go z jasno oświetlonego pokoju i szedł przez długi korytarz. Mieszkanie
przypominało wagon sypialny. Gdy byli już na samym końcu korytarza, Karl otworzył drzwi,
rzucił Babe'a na łóżko w rogu pokoju i sypnął mu sole trzeźwiące prosto w twarz. Babe zamrugał
oczami i zakaszlał; zakaszlał jeszcze raz - nie mógł się powstrzymać od kaszlu, więc instynktownie
chciał obrócić się na bok. Karl nie pozwolił mu jednak na to, zmuszając go do wąchania soli. Gdy
Babe otworzył wreszcie oczy, Karl powiedział: - Weź to. - Wyciągnął butelkę z olejkiem
goździkowym i nalał kilka kropli płynu na palec Babe'a. Babe był roztrzęsiony, jednak zdołał
przytknąć palec do chorego zęba, próbując przynieść sobie ulgę. Polizał również palec - ciepło
języka mogło złagodzić ból. Wyciągnął rękę, prosząc tym gestem o jeszcze trochę olejku. Gdy Karl
spełnił prośbę, Babe oprzytomniał trochę i w jego przyćmionym umyśle zrodziła się nawet pewna
refleksja. Refleksja na temat nieoczekiwanych zmian, jakie mogą nastąpić w życiu człowieka. Idąc
przez życie należało pokonywać niedostępne szczyty i strome urwiska. Po niebezpiecznych
chwilach następowały jednak okresy wytchnienia i nadziei. Nie dalej niż kilka minut temu Babe
usłyszał na własne uszy najgorszą wiadomość w swym życiu - dentysta o byczym karku miał
zamiar zadać mu prawdziwy ból, a więc dotychczasowa udręka była tylko wstępną rozgrzewką,
zwykłą dziecinadą. Teraz natomiast, kilka minut później, przed oczami Babe'a roztaczał się
cudowny widok. Czegoś takiego nie dane mu było oglądać w ciągu całego, pełnego trosk życia.
Oto za plecami Karla, stąpając powoli i bezszelestnie, wchodził do pokoju Janeway. Co więcej - w
ręku trzymał nóż - najpiękniejszy, jaki Babe widział w całym swoim życiu...
22
Babe natychmiast zrozumiał, że powinien odwrócić wzrok nie tylko od Janewaya, lecz
również od Karla. Gdyby bowiem duży mężczyzna spojrzał teraz w oczy Babe'a, zorientowałby się
szybko, że dziesięć stóp za jego plecami musi się coś dziać. Gdyby odwrócił się w porę - z
Janewayem byłby koniec. Nie pomógłby nawet nóż. Karl był monopolistą w dziedzinie stosowania
brutalnej siły.
...proszę... jeszcze trochę wykrztusił Babe, wlepiając oczy w materac, na którym rozłożone
było jego ciało. -...jeszcze trochę... - powiedział wyciągając drżącą rękę w błagalnym geście.
Karl sypnął jednak resztkę soli prosto w twarz Babe, który zaskoczony tym rozłożył się jak
długi na materacu, tłumiąc kaszel. Z pewnością nie było to miłe doświadczenie, lecz dało mu
przynajmniej szansę na to, by ukradkiem spojrzeć na Janewaya i dowiedzieć się, jak sobie radzi,
wypełniając tak szlachetne posłannictwo.
Jeszcze osiem stóp. Może tylko siedem.
Janeway zbliżał się bezszelestnie.
Odwróć wzrok! Babe nakazał samemu sobie i wypełnił natychmiast własny rozkaz,
opierając ciężar całego ciała na jednym łokciu.
-...to drugie lekarstwo... proszę... to drugie... przeciw bólowi... - tym razem Karl spełnił
prośbę Babe'a i nalał mu na palec kilka kropli olejku. Babe pospiesznie włożył palec do ust i
starannie natarł obolałe miejsce. Cóż to był za środek i jakie miał składniki? To nie miało
znaczenia.
Ważne było to, że działanie było niewiarygodnie szybkie. Ból ustąpił w ciągu kilku sekund.
Babe nie mógł jednak dać tego po sobie poznać, gdyż duży mężczyzna zaciągnąłby go z powrotem
na fotel dentystyczny. Ale gdzie, do diabła, jest Janeway, co go zatrzymuje?
Nie znajdując odpowiedzi, Babe zaryzykował i rzucił w kierunku Janewaya krótkie
spojrzenie. Janeway był już blisko, ale nie na tyle blisko, by zadać celny cios. Przemierzył, już
jednak większość dystansu, jaki dzielił go od celu, a co więcej - zrobił to bezszelestnie. Babe
doszedł do wniosku, że facet musi mieć w żyłach trochę indiańskiej krwi. W przeciwnym razie nie
potrafiłby przejść przez cały pokój nie wydając żadnego dźwięku. Babe spuścił wzrok i zaczął
nacierać olejkiem obolały ząb, a następnie masować go językiem. Mruczał przy tym coś pod
nosem, co było wyrazem tego, że lekarstwo przynosiło mu ulgę.
Jeszcze trzy stopy.
Janeway zbliżał się powoli do celu. Trwało to całe wieki.
-...poproszę jeszcze trochę... - powiedział Babe. Słowa te wypowiedział jednak albo za
szybko, albo za głośno. Powodem tego, co miało się stać za chwilę, mogło być i jedno, i drugie, nie
mówiąc już o spojrzeniu Babe'a w kierunku Janewaya kilka sekund wcześniej.
To jednak, jaki błąd popełnił Babe, nie miało już w tej chwili znaczenia. Karl odwrócił się,
zobaczył za sobą Janewaya i wydając okrzyk, który miał ostrzec kompanów, w błyskawicznym
tempie zajął pozycję do ataku. Jego wielkie, mordercze ramiona przygotowane były do aktu
masakry.
Karl okazał się zbyt powolny.
Babe nigdy wcześniej nie widział tak szybkiego ataku, jak ten, który wykonał w tej chwili
Janeway. Mężczyzna z krótkimi włosami zrobił jeden tylko ruch i dosłownie w ułamku sekundy
znalazł się między ramionami większego od siebie faceta. Zwinnym ruchem obrócił go tak, że
znalazł się za jego plecami. Lewą ręką chwycił go za gardło i podtrzymując jego ciało na lewym
biodrze, uniósł je kilka centymetrów nad ziemię.
W tym momencie ruszyła do akcji prawa ręka Janewaya.
Babe widział wszystko jak na dłoni. Przypatrywał się chłopskiej twarzy Karla w tym
właśnie momencie, gdy prawa ręka Janewaya dosięgnęła celu. Rozległ się głuchy dźwięk. Karl
wrzasnął jak niemowlę i zwalił się na łóżko. Z jego ciała wystawał nóż Janewaya. Gdyby w tej
chwili wykonano mu prześwietlenie pleców na tej wysokości, gdzie znajduje się serce, na zdjęciu
widoczna byłaby rękojeść noża.
Janeway chwycił Babe'a, podniósł go i wyniósł z pokoju. Przeszedł przez korytarz
przypominający wagon kolejowy i energicznym ruchem otworzył drzwi, za którymi znajdowały się
schody prowadzące do wyjścia z budynku.
- Uciekaj! - krzyknął do Babe'a w tym akurat momencie, gdy po drugiej stronie korytarza
pojawił się Kulawy z pistoletem. Tym razem Janeway był już w lepszej sytuacji, gdyż sam trzymał
w ręku pistolet. Strzelił. Po chwili strzelił jeszcze raz. Tymczasem Babe, z trudem trzymając się
obiema rękami poręczy, próbował zejść po schodach. Za plecami słyszał jęki Kulawego, które
nagle ustały, gdy rozległ się trzeci wystrzał. Janeway zbiegł w dół i pomógł Babe'owi pokonać
resztę schodów. Obaj znaleźli się na ulicy. Było ciemno i wokół ani żywej duszy. Babe za diabła
nie mógł się zorientować, gdzie się znajduje. Dom, z którego wyszli, miał okna zabite deskami i
wyglądał jak typowy budynek w dzielnicy slumsów. Obok znajdował się jakiś magazyn. Babe nie
mógł zauważyć nic więcej, gdyż Janeway ciągnął go za sobą, nie zważając na trudności, jakie
sprawiało chłopcu poruszanie się. Energicznym ruchem otworzył drzwi samochodu i krzyknął:
- Wskakuj do środka... nie tu, do cholery, do tyłu... Wsiadaj i kładź się na siedzeniu. - Babe
próbował spełnić prośbę Janewaya, lecz robił to zbyt powoli. Ten wepchnął go siłą do środka i
powiedział rozkazującym głosem: - Kładź się... kładź się na podłodze i nie ruszaj się! - Kiedy Babe
znalazł się wreszcie we wskazanym miejscu, Janeway zatrzasnął za nim drzwi, a następnie usiadł
za kierownicą i przekręcił kluczyk w stacyjce. Ryknął silnik, samochód z piskiem opon ruszył do
przodu, znikając w mroku nocy.
- No dobrze, wszystko zaczyna się powoli wyjaśniać. Słuchaj teraz uważnie i nie przerywaj
- zaczął Janeway lecz.Babe nie posłuchał go i spytał:
- Czy mogę wstać?... Czy jesteśmy bezpieczni?... Która godzina?... Gdzie jesteśmy?... Co
się dzieje? Uratował pan życie, chciałbym panu podziękować.
- Przerwałeś mi, a prosiłem cię tylko o jedno, o to właśnie, abyś mi nie przerywał...
- Nie chciałem być niegrzeczny, ale nikt dotąd nie uratował mi życia, więc chciałbym, aby
pan wiedział, jestem za to wdzięczny...
- I znów mi przerwałeś - odparł Janeway. - Jeśli odpowiem na twoje pytania, czy obiecasz,
że zamkniesz się dopóki nie skończę?
- Zrobię, co będę mógł. Tak, obiecuję.
- No dobrze. Czy możesz wstać? Odpowiedź brzmi: nie. Nie wiem, co oni knują, i im mniej
będzie widoczna twoja głowa, tym większe prawdopodobieństwo, że zostanie na swoim miejscu.
Gdzie jesteśmy? Na Pięćdziesiątej którejś Zachodniej, daleko na zachód od centrum, w pobliżu
rzeki Hudson. Wokół same magazyny. Ruch panuje tu tylko w ciągu dnia - przyjeżdżają wtedy
ciężarówki z mięsem. Jest około czwartej lub trochę wcześniej. Wiem, że uratowałem ci życie.
Znalazłem się po prostu na miejscu w porę i jeśli chcesz mi okazać wdzięczność, nie dziękuj, lecz
po prostu milcz, nie odzywaj się, Levy, czy to jest jasne? Proszę cię jedynie o to, żebyś się
zamknął. Czy to aż takie trudne?
- Nie, proszę pana - odparł szybko Babe, który leżał skulony na podłodze samochodu. Gdy
Janewaya pozna się trochę bliżej, okazuje się, że wcale nie jest takim złym facetem. To prawda, że
ma trochę przewrócone w głowie z tego powodu, że wszystko musiało być zawsze po jego myśli,
lecz komuś, kto ratuje ludzi z takiej opresji, można to w końcu wybaczyć.
Janeway skręcił w przecznicę. Zapiszczały opony i przez chwilę można było odnieść
wrażenie, że samochód jedzie na dwóch kołach.
- A więc słuchaj. Ten duży facet nazywał się Franz Karl i był jak wrzód na zdrowym ciele
społeczeństwa. To chyba największy komplement, jaki można powiedzieć pod jego adresem. Miał
bzika na punkcie damskich tyłków i uwielbiał zadawać ludziom ból - zwłaszcza kobietom.
Powinien był pracować w jakimś więzieniu na Południu - nie cierpiał czarnych. Czułby się tam jak
w raju, siedząc i popijając całymi dniami piwo. Dla rozrywki brałby kij i waliłby nim czarnuchów
po plecach. Jeden Bóg wie, jak różni ludzie chodzą po świecie. Facet, którego zastrzeliłem,
nazywał się Peter Erhard. Był kuzynem Karla i jednocześnie jego szefem. Można o nim powiedzieć
jedynie, że również był jak wrzód na ciele, tyle że wyższej kategorii. Mieszkali razem w tym
właśnie domu, z którego niedawno wyszliśmy. Nie byli jego właścicielami. Kazano im tam
zamieszkać, więc zrobili to. Jeśli powierzano im jakieś niezbyt skomplikowane zadanie, można
było mieć pewność, że zostanie ono wykonane. To właśnie było ich największą zaletą -
wykonywali proste rozkazy. Szybko i sprawnie. Miało to jednak swój cel.
- Jaki cel?
- Zamknij się... słyszałeś o Józefie Mengele i Christianie Szellu?
Brak odpowiedzi.
- Do diabła, odpowiedz, Levy!
- Przepraszam, panie Janeway, ale jestem zupełnie zdezorientowany. Przed chwilą pan
powiedział, żebym się zamknął.
- To prawda, lecz zadałem ci pytanie. - Janeway skręcił w następną przecznicę i znów
rozległ się pisk opon.
- O Mengele i Szellu? Nie.
- Jezu! - wybuchnął Janeway. - Odniosłem wrażenie, że uważasz się za genialnego
historyka. Czy nie słyszałeś o innych Niemcach oprócz Hitlera?
- Ma pan na myśli Martina Bormanna? - próbował ratować sytuację Babe.
- Bormann najprawdopodobniej nie żyje... och, wiem dobrze, że gazety ciągle rozpisują się
na temat tego, że żyje na wolności w Bogocie lub też prowadzi jakieś eksperymentalne badania w
Grossinger. Większość jednak tych, którzy zajmują się poszukiwaniem byłych nazistów, twierdzi,
że Bormann nie żyje. Ci ludzie posiadają zazwyczaj sprawdzone informacje, więc nie mam
podstaw im nie wierzyć. Natomiast wszyscy są zgodni co do tego, że Szell i Mengele ciągle się
ukrywają. Dowodzili eksperymentalnym blokiem w Oświęcimiu. Są najbardziej znanymi
postaciami wśród niemieckich nazistów, którzy pozostali przy życiu.
Babe próbował zająć wygodniejszą pozycję, lecz nie było to możliwe, gdyż podłoga w
samochodzie była twarda, a odstęp między przednimi i tylnymi siedzeniami zbyt mały. Zaczęła mu
dygotać szczęka. Za każdym razem, gdy samochód wjeżdżał w jakąś dziurę, Babe miał wrażenie,
jakby dostawał pięścią w twarz.
- Powód, dla którego przeżyli, jest bardzo prosty: byli mądrzejsi od innych. Nazywano ich
zawsze "bliźniaczą parą aniołów". Mengele był "Aniołem Śmierci", natomiast Szell - "Białym
Aniołem", a to dlatego, że miał gęste, kręcone, przedwcześnie posiwiałe włosy. Mengele był
lekarzem i posiadał tytuł doktorski, jednak nie dorastał do pięt swemu koledze. - Jadąc na pełnym
gazie samochód wjechał nagle w głęboką dziurę i Janeway ostro przyhamował.
Babe wydał bezwiednie okrzyk.
- O co chodzi?
- Nic, nic. Proszę mówić dalej. Czy ci, których pan teraz zabił, pracowali dla "aniołów"?
- Nie. Tylko dla Szella. I uwierz mi, że nie byli jedynymi osobami na jego liście płac. Czy
nie wiesz, jak bardzo bogaci byli czołowi naziści?
- Nie wiedziałem o tym. Byli miliarderami?
- Myślę, że śmiało można tak powiedzieć. Dam ci przykład: w sierpniu czterdziestego
czwartego, gdy Niemcy zorientowali się, że sytuacja staje się zła, kilku czołowych nazistów
zapłaciło Argentynie pięćset milionów w zamian za wyrobienie nowych dokumentów. Ci faceci
dokonali spustoszenia całego kontynentu. Gdy w czterdziestym piątym popełnił samobójstwo
Goring - wiesz, że kradł obrazy będące własnością Żydów - wartość jego kolekcji została
oszacowana na dwieście milionów dolarów. W tamtych czasach. Jeśli weźmiemy pod uwagę to, co
dzieje się na rynku dzieł sztuki oraz spadek wartości dolara, suma ta urosła do co najmniej
miliarda.
Samochód znów wjechał w dziurę.
- Jezu - powiedział Babe.
- To naprawdę niesłychane - ciągnął dalej Janeway. - Mengele urodził się już z pieniędzmi.
Szell natomiast musiał na nie zapracować. Był protegowanym Mengele z powodu zalet umysłu, jak
również ze względu na wygląd zewnętrzny. Widzisz - Mengele nie cierpiał swojego wyglądu.
Sądził, że przypomina Żyda lub Cygana. I była to prawda. Połowę jego absurdalnej działalności
można przypisać nieodpartej chęci zmiany własnego wyglądu; ale dlaczego przeszczepiał
mężczyznom damskie piersi lub prowadził eksperymenty, w wyniku których ludziom miały z
pleców wyrastać ramiona - tego nie wie nikt.
- Nie zrobił tego - wtrącił Babe.
- Masz rację, próby zakończyły się niepowodzeniem, ale uwierz mi, że starał się, jak mógł.
No dobrze, zapomnijmy teraz o Mengele i przejdźmy do Szella, gdyż on tu jest najważniejszą
postacią. Mówiłem już, że gdy zaczynał swą działalność, nie miał pieniędzy. To oczywiste, że
zainteresowało go złoto. Po Oświęcimiu rozeszły się pogłoski, że Christian Szell jest człowiekiem
przekupnym i jeśli zapłaci mu się odpowiednią sumę, można znaleźć się na wolności. Na początku
Szell faktycznie pomógł w ucieczce kilku osobom, lecz zrobił to jedynie dlatego, by potwierdzić
wiarygodność krążących na jego temat pogłosek. Nieszczęśni Żydzi, podobnie jak inni więźniowie,
trzymali przy sobie wszystkie kosztowności - najczęściej wkładali je po prostu do tyłka.
Przychodzili do Szella lub przynajmniej zabiegali o to, by z nim porozmawiać. On przyjmował
tylko najbogatszych i dobijał z nimi targu. Gdy oddawali mu wszystko, co mieli - brylanty i inne
cenne przedmioty, wtedy ich zabijał. Zarówno on, jak i Mengele byli panami życia i śmierci w
swym bloku eksperymentalnym. Biorąc pod uwagę to, co wyczyniał z ludźmi Mengele, trudno się
dziwić, że to Szell potrafił zdobywać zaufanie niektórych więźniów. Podejmując ryzyko, nie mogli
się przecież zwrócić o pomoc do szaleńca Mengele, który był pochłonięty myślą o tym, że w końcu
uda mu się wyhodować nową rasę ludzi o niebieskich oczach. - Janeway wziął w tym momencie
głęboki wdech. - No cóż, opisałem ci prawie całe tło wydarzeń. Czy nie masz jakichś pytań?
- Na razie nie. Tylko jedno: co ja mam z tym wszystkim wspólnego?
- Ojciec Szella zginął w wypadku zaledwie kilka tygodni temu.
- I co z tego wynika?
- Pamiętasz, jak mówiłem, że Szella na początku zainteresowało złoto. Bardzo szybko
przerzucił się jednak na brylanty. Aby je zdobyć, sprzedawał dosłownie wszystko. Nie chciał
obrazów ani gotówki - pragnął tylko brylantów. Nikt nie wiedział, ile ich w sumie zdobył. Na
początku czterdziestego piątego udało mu się przerzucić za granicę ojca. Gdzie przyjechał?
Właśnie tu.
- Do Ameryki?
- Do Nowego Jorku. Miał siostrę w Kalifornii i zamieszkał z nią pod przybranym
nazwiskiem. Siostra umarła, lecz on żył nadal. Pozostał więc sam, lecz niezupełnie sam.
- Co to znaczy?
- Zostały brylanty. Szell powierzył je ojcu - prawie wszystkie. Przy sobie zatrzymał jedynie
taką ilość, która pozwoliła mu się urządzić w Ameryce Południowej. Do czasu, gdy zapuszkowali
Perona, mieszkał w Argentynie. Później przeniósł się do Paragwaju. Brylanty zostały tutaj. Szell
chciał, aby były w bezpiecznym miejscu i gdyby kiedykolwiek został złapany, mógłby dzięki nim
wykupić się na wolność. Jego ojciec trzymał kosztowności w depozycie. Kiedykolwiek Szell
potrzebował pieniędzy, kontaktował się z ojcem. Korzystał z pomocy kurierów. Brylanty
wędrowały tam, gdzie osiągały najwyższe ceny - do Szwajcarii lub Niemiec Zachodnich.
Wszystkie pieniądze Szell zamieniał następnie po korzystnym kursie na walutę Paragwaju i znów
żył jakiś czas nie cierpiąc na brak gotówki. I tak było do czasu, gdy ojciec zginął w wypadku
samochodowym. Widzisz, nie wszyscy mają dostęp do depozytu bankowego - tylko jego właściciel
oraz osoba przez niego upoważniona. Taką osobę wyznacza się tylko na wypadek nagłej śmierci - i
był nią właśnie Szell. W tej chwili jego ludzie starają się zbadać, czy bardzo niebezpieczne byłoby
sprowadzenie go na dzień lub dwa do Ameryki. Chcą wiedzieć, czy nie byłoby w tym zbyt
wielkiego ryzyka. Taki właśnie mają problem do rozwiązania. Osobiście uważam, że musi
przyjechać, po prostu nie ma wyboru. W przeciwnym razie straci swą fortunę.
Wielkie ryzyko - pomyślał Babe, a następnie zapytał:
- Powiedział pan, że to oczywiste, iż Szella zainteresowało złoto. Dlaczego jest to takie
"oczywiste"?
- Oczywiste były ku temu powody, zyskał przecież sławę wyrywając Żydom złote zęby. W
piecach Oświęcimia odnaleziono bardzo niewiele złota. Szell był dentystą.
W tym momencie Babe podniósł głowę zza tylnego siedzenia.
- Panie Janeway, on nie wybiera się do Ameryki, on już tu jest.
Janeway odwrócił głowę i spojrzał przelotnie na Babe'a. Potem znów skupił się na
prowadzeniu samochodu.
- Nie - powiedział po chwili. - Musielibyśmy coś wiedzieć. - Po czym dodał: - Schowaj
głowę. - Milczał przez chwilę, po czym znów zapytał: - Dlaczego tak sądzisz?
- To nie Karl i Erhard próbowali mnie zabić. Człowiek, który chciał to zrobić, był dentystą.
- Mów dalej - Babe wyczuł rosnące podniecenie w głosie Janewaya.
- W kółko powtarzał to samo pytanie: Czy istnieje zagrożenie? Czy istnieje zagrożenie?
- Jak wyglądał? Miał niebieskie oczy? Siwe włosy?
- Och, tak. Miał niebieskie oczy o niezwykle intensywnej barwie, lecz był łysy, zupełnie
łysy, ale...
- Ale to absolutnie nic nie znaczy, gdyż mógł zgolić włosy! No, mów dalej.
- Był niezwykle sprawny. Gdy zadawał mi ból, robił to z wielkim znawstwem rzeczy;
dokładnie wiedział, kiedy stracę przytomność, potrafł przewidzieć każdą moją reakcję.
- A więc pytanie: "czy istnieje zagrożenie?" można zinterpretować następująco: czy ja,
Christian Szell, będąc w Ameryce, mogę iść do banku po moje brylanty, nie narażając się na
niebezpieczeństwo? Gdy weźmie z sejfu brylanty, może zostać obrabowany. Złodziej wzbogaciłby
się o pięćdziesiąt milionów, a może pięć razy więcej - i nie musiałby zapłacić podatku. - W głosie
Janewaya pobrzmiewała teraz nuta triumfu: - Sukinsyn nie wie, co robić, trzęsie ze strachu
portkami! - Janeway niemal krzyknął: - Ja również trząsłbym się ze strachu. Kiedy wyjdzie z banku
ze swoją pieprzoną fortuną, będzie zdany wyłącznie na siebie. Nie powie przecież glinom, że został
okradziony!
- Ciągle jednak nie rozumiem, jaką rolę w tym wszystkim odgrywam ja.
- Sukinsyn na pewno myśli, że brat powiedział ci o czymś przed śmiercią.
- Chce pan przez to powiedzieć, że Doc miał jakieś powiązania z Szellem?
- Cała nasza praca przypomina działanie broni obosiecznej. Zdarza się, że sprzedajemy
tajemnice innym krajom. Nie prowadzi to do żadnych konsekwencji, gdyż inni znają nasze sekrety
- i my o tym wiemy. Szell pozostał przy życiu dzięki temu, że wydawał władzom innych nazistów.
Gdy zastawiano na niego pułapki, wiedział o nich wcześniej i zawsze udawało mu się w porę
zniknąć. Do tej pory przed sądem stanęło ponad tysiąc nazistów. Sądzę, że w tej liczbie jest
szacunkowo od dwudziestu pięciu do pięćdziesięciu osób, które zawdzięczają to właśnie Szellowi.
Twój brat był łącznikiem Szella. Erhard odbierał brylanty od ojca Szella i przekazywał je twojemu
bratu, a ten z kolei wywoził je do Edynburga. Mieszkał tam facet, który zajmował się handlem
antykami. To on właśnie sprzedawał brylanty. Przez całe lata krążyły pogłoski, że facet ten
oszukuje Szella - to znaczy sprzedaje towar za pół miliona i twierdzi później, że wynegocjował
cenę czterysta pięćdziesiąt tysięcy. Tak dobrze znał się jednak na tym fachu, że nadal korzystano z
jego usług. Poza tym, jak już mówiłem, były to jedynie pogłoski. Gotówkę otrzymywał następnie
kurier, który wyjeżdżał do Paragwaju i kontaktował się z Szellem. Tak w zarysie wyglądała cała ta
operacja. - Janeway skręcił w następną przecznicę i przyspieszył. - Tom, zadam ci teraz pytanie i
proszę cię, powiedz mi prawdę - nawet jeśli jest to najgorsza prawda.
- Odpowiem na każde pytanie.
- Przestań wreszcie ochraniać brata. Jestem przekonany, że to robisz. Gdy rozpruli jego
ciało, powinien był zginąć na miejscu. Pamiętaj, że znam się na tym. Pamiętaj również o tym, że
dokładnie oglądałem ciało. Musiał bardzo chcieć ci o czymś powiedzieć - z tego właśnie powodu
nie umarł od razu. Chciał ci przekazać jakąś niezwykle ważną informację. Nie doczołgałby się aż
do twojego mieszkania po to jedynie, by krzyknąć kilka razy "Babe" i w końcu skonać. Nadszedł
już czas, abyś mi wreszcie wyjawił prawdę. To niesłychanie ważne. A więc co powiedział?
Babe leżał spokojnie na podłodze z tyłu samochodu.
- Powiedziałem panu wszystko. Przysięgam, że nie pominąłem żadnych ważnych
szczegółów.
- A może jakieś szczegóły, których nie uważasz za istotne. On nie żyje. W niczym mu nie
możesz pomóc. Poza tym trudno jest mnie czymkolwiek zaskoczyć; w mojej branży ludzie
opowiadają niesłychane historie. Słyszałem już o tym, że twój brat był niezwykle niebezpieczny, że
był podwójnym agentem, złodziejem i perwersyjnym homoseksualistą. Cokolwiek powiesz - nie
będzie to nic nowego. Założę się, że on słyszał jeszcze gorsze rzeczy na mój temat. Pamiętaj
jednak, że mamy tu do czynienia z cholernym nazistą, którego ręce ociekają krwią tysięcy ludzi. A
więc zaklinam cię, wyjaw mi, co ci powiedział?
- Nic...
- Cholera! - zaklął Janeway i nacisnął mocno pedał hamulca. Samochód natychmiast
zatrzymał się.
Babe podniósł głowę.
Znajdowali się w tym samym miejscu, z którego wcześniej ruszyli - przed domem, którego
okna były zabite deskami. W pobliżu czekali Karl i Erhard.
- Nie potrafiłem zmusić go do mówienia - powiedział Janeway. - Teraz należy do Szella.
- Nie! - wrzasnął Babe. - Pan ich zabił!
- Jesteś zbyt łatwowierny - odparł Janeway. - I któregoś dnia możesz tego pożałować. - Na
jego twarzy znów pojawił się uśmiech. - Witajcie u starych przyjaciół.
Karl wyciągnął Babe'a z samochodu. Babe był w tej chwili bezbronny. Trzy minuty później
siedział przywiązany do dentystycznego fotela.
Część IV:
Śmierć maratończyka
23
- Pospieszcie się - powiedział Janeway, gdy Karl i Erhard unieruchomili ręce i nogi Babe'a.
- Niech któryś z was zawoła Szella.
Karl spojrzał na Janewaya.
- Pan nie ma prawa nam rozkazywać.
- Mniejsza o to, chodźmy - wtrącił Erhard, kuśtykając w kierunku drzwi. - Mamy niewiele
czasu. - Karl podążył za nim.
Babe podniósł wzrok i przyglądnął się Janewayowi.
- Mówił pan, że Doc był pana kumplem. Kłamał pan, prawda?
Janeway przez chwilę milczał. Babe przyglądał mu się i nie dostrzegał już w tej chwili zbyt
wielu cech, jakie mogły go łączyć z Gatsbym. Janeway przypominał raczej adwokata Nixona o
nazwisku Dean, człowieka zwanego rybą-pilotem. To ryba, która żeruje na tym, co upoluje duży
rekin.
- Scylla był romantycznym głupcem i przez to w końcu zginął. Zawsze przytłaczał obiekty
swoich uczuć wybujałą namiętnością. Dlatego stale odpowiadano mu niewiernością. Nie był do
mnie tak przyjaźnie nastawiony, jak mu się wydawało. Najpierw interesy, później przyjemność -
czy ktoś kiedyś nie powiedział już tego? - Janeway uśmiechnął się promiennie. Znów przypominał
Gatsby'ego. - Jak ci się wydaje, kto skontaktował go z Szellem?
W korytarzu ponownie rozległy się kroki. Janeway zesztywniał, podobnie jak poprzednio
Karl i Erhard. Zniknął gdzieś Gatsby; powróciła ryba-pilot.
- Zostawię was samych - powiedział Janeway. Babe został w pokoju z Szellem. Jeśli chodzi
o inne szczegóły scenerii, wszystko było tak, jak za pierwszym razem: zapalone lampy, czyste
ręczniki i znajdująca się tuż przy Szellu czarna skórzana torba. Szell podszedł do umywalki i umył
ręce. Otrzepał je z resztek wody i wytarł ręcznikiem. Następnie przybliżył je do najjaśniej
świecącej lampy i uważnie im się przyjrzał. Najwidoczniej był z czegoś niezadowolony, gdyż
wrócił do umywalki i ponownie umył ręce, robiąc to jeszcze staranniej niż za pierwszym razem.
Zrobiwszy to, znowu przybliżył dłonie do lampy, lecz tym razem przerwał milczenie.
- Musisz mi wybaczyć, ale jestem przeczulony na punkcie higieny, która jest, można by
rzec, moją obsesją. Tam gdzie mieszkam, zatrudniam praczkę, która przychodzi codziennie. W
tym, co robi, jest wyśmienita. - Wziął drugi ręcznik, wytarł ręce i zwrócił się do Babe'a: - A więc
jesteś bratem Scylli.
Babe milczał.
- Ależ proszę cię, chciałbym teraz porozmawiać; odczuwanie bólu ma więcej wspólnego ze
sferą życia psychicznego niż fizycznego i zapewniam cię, że bólu doświadczysz aż nadto. Teraz
byłoby jednak miło trochę pogawędzić. Czy wiesz, w jaki sposób zostałeś oszukany? Naboje były
ślepe, a nóż miał chowane ostrze. Ktoś, kto nie ma czasu, by dokładniej przyjrzeć się takiemu
nożowi, może się łatwo nabrać. Zgodzisz się ze mną?
Babe nie odpowiedział. Szell podszedł bliżej.
- "Thomas Babington" - tak mnie poinformował Janeway. Oczywiście, ku czci wielkiego
brytyjskiego historyka. Jak zwracają się do ciebie znajomi? Pewnie Tom.
Babe zamknął oczy.
- Posłuchaj: rozumiem, że możesz czuć do mnie pewną awersję, ale to ja chcę pogawędzić i
w tej chwili osobą, która ma przewagę, jestem właśnie ja. Staram się jednak nigdy nikomu nie
narzucać. A więc jeśli nie chcesz ze mną rozmawiać - w porządku, twoje widzimisię. Ale jeśli ja
będę miał ochotę popracować nad twoim zębem, zrobię to, bo takie będzie moje widzimisię.
Babe szybko otworzył oczy i zapytał:
- Jak to się dzieje, że prawie w ogóle nie ma pan obcego akcentu? Znam się trochę na
językoznawstwie i wiem, jak trudno jest ukryć niemieckie pochodzenie.
Szell niemal uśmiechnął się.
- Janeway ostrzegał mnie, że jesteś inteligentny, ale nawet ja nie oczekiwałem takiego
frontalnego ataku. Mógłbym raczej spodziewać się pytania: "co pan ze mną zrobi?" Albo pytań
związanych z twoim bratem. Ty natomiast starasz się mi najpierw przypochlebić. Ukłon w twoją
stronę.
- Interesują mnie po prostu języki, to wszystko. Są jednym z elementów historii
społeczeństw - odparł Babe i zaraz potem zapytał: - A właściwie co pan ma zamiar ze mną zrobić?
- Nic przyjemnego - powiedział Szell takim tonem, że zabrzmiało to jak obietnica, po czym
szybko dodał: - W dzieciństwie cierpiałem na dysleksję. To choroba...
- Wiem, co to jest dysleksja. Brak zdolności rozumienia tekstu pisanego.
- Zdumiewająca erudycja - zauważył Szell.
- Nie, po prostu lubię coś wiedzieć na różne tematy; oprócz mojego głównego przedmiotu
zajmowałem się angielskim i psychologią, te dziedziny również związane są z historią. Jakie
nieprzyjemne rzeczy ma pan na myśli? Czy nie mógłby mi pan powiedzieć od razu? Lubię
niespodzianki, lecz nie aż tak bardzo.
- Mówiliśmy na temat dyslekcji oraz problemów związanych z moim dzieciństwem. Nie
zmieniłbym takiego tematu rozmowy z tego przede wszystkim powodu, że sam zapytałeś o te
sprawy, a po drugie - i to jest dla mnie najważniejsze - w trakcie naszej pogawędki zaczynasz
odczuwać coraz większy strach. Przygotowujesz się na to, że zostanie ci zadany ból, i wydaje mi
się, że twój ból zęba jest w tej chwili bardziej dotkliwy niż dwie minuty temu. Nie musisz
odpowiadać.
- To prawda - odrzekł Babe.
- To było dla mnie bardzo trudne. Nie oczekuję współczucia ze strony Żyda, lecz rozumiesz
chyba, że dzieciństwo nie było dla mnie okresem zbyt szczęśliwym. Byłem bowiem genialnie
uzdolniony i wiedziałem, że tak jest - nie miałem co do tego żadnych wątpliwości. Wszyscy jednak
uważali, że jestem cofnięty w rozwoju, jeśli w ogóle nie upośledzony. Faktem jest, że przez całe
życie nienawidziłem pisać i jeśli chodzi o charakter pisma, można powiedzieć, że znajduję się
ciągle na etapie raczkowania. Nie cierpię etymologii i filologii. Fascynuje mnie natomiast
morfologia. Przypuszczam, że i to słowo nie jest ci obce.
Babe potaknął.
- Tak więc fascynuje mnie fleksja. Uwielbiam żargon. I jeszcze coś.
- Co takiego?
- Spędziłem ponad dwadzieścia pięć lat życia w Ameryce Południowej. Nie jest to zbyt
ciekawe miejsce. Jeśli nie jest się rewolucjonistą, można się tam zanudzić na śmierć. W wolnych
chwilach mówię więc po niemiecku, co jest oczywiste, oraz po hiszpańsku - co jest równie
oczywiste. Mówię też innymi językami: po francusku, po angielsku, i to zarówno dialektem
brytyjskim, jak i amerykańskim. W tej chwili uczę się włoskiego, lecz na tym, niestety, skończy się
moja lingwistyczna edukacja. Jestem już za stary na naukę chińskiego.
- A rosyjski? - spytał Babe.
- Tym pytaniem zdradziłeś się: jako człowiek jesteś zbyt młody, aby wiedzieć o pewnych
rzeczach - odparł Szell. - Natomiast jako historyk posiadasz luki w edukacji. A więc spróbuję ci
wyjaśnić pewne sprawy. Po tym, co zrobiliśmy Rosjanom, mógłbym z równym powodzeniem
uczyć się hebrajskiego. - Szell potrząsnął głową. - Wokół mnie byli sami szaleńcy. - Spojrzał na
Babe'a i zaczął się śmiać. - Wiem, że zabrzmiało to humorystycznie, gdyż jestem pewny, że to ja w
twoich oczach uchodzę za szaleńca.
- Ależ nie, to nieprawda - zaprzeczył Babe. - Widzi pan, wszyscy mamy jakieś małe
dziwactwa. Pan twierdzi, że jest niewinny - przyjmuję to za dobrą monetę. - Mówiąc to, skinął
głową. Starał się przy tym sprawiać wrażenie, że wierzy we własne słowa. Przynajmniej na tyle, na
ile pozwalały okoliczności.
- Straciłem niewinność z pokojówką w wieku zaledwie dwunastu lat. Nigdy nie mówiłem,
że jestem niewinny. Twierdzę jedynie, że nigdy nie angażowałem się w działania, które mogłyby
świadczyć o tym, że jestem szaleńcem. Gdy zajmowałem się jakąś O.D., zawsze miało to naukowo
uzasadnione przesłanki.
- O.D.?
- Osoba doświadczalna. Tak nazywaliśmy obiekty naszej pracy w bloku eksperymentalnym.
Czy bardzo dokucza ci ból zęba?
Babe skinął głową.
- Czy masz nadzieję, że ktoś cię wybawi z opresji?
Babe powtórnie skinął głową.
- Jest to możliwe, lecz mało prawdopodobne. Jednak nigdy nie trać nadziei. Właścicielem
tego budynku jest mój ojciec. W tej chwili jego jedynymi mieszkańcami są Erhard i Karl.
Znajdujący się obok magazyn nie jest używany. Proszę cię, nie trać nadziei. To dodatkowo
wzmaga ból. Człowiek, który poddaje się losowi, staje się ludzkim wrakiem. Bardzo trudno jest
wtedy wydobyć z niego prawdę.
- Już powiedziałem panu prawdę. - odrzekł Babe. - Panu i Janewayowi. Sto razy.
Powiedziałem wszystko, co wiem.
- Płaciłem twojemu bratu dużo pieniędzy. Za przewiezienie brylantów do Szkocji dostawał
bardzo wysoką premię. Miałem do niego zaufanie; Żydów można obdarzać zaufaniem tylko wtedy,
gdy w grę wchodzą pieniądze. Masz prawo nie zgadzać się ze mną w tej sprawie. Nie będziemy
jednak w tej chwili polemizować. Żydom można więc ufać, lecz jedynie do pewnego stopnia.
Scylla pracował dla mnie przez długie lata, lecz kiedy zmarł mój ojciec, sytuacja zmieniła się.
Myślę, że Scylla zamierzał mnie zabić i ograbić z brylantów, gdy tylko wyjdę z banku. Co o tym
sądzisz?
- Nic o niczym nie wiem - odpowiedział Babe.
- Nie wierzę ci. Twój brat był godny zaufania, ponieważ kochał pieniądze. Był w końcu
Amerykaninem, a miłość do pieniędzy jest czymś w rodzaju waszej cechy narodowej. Być może
przesadzam, lecz stwierdzenie to nie jest zupełnie bezpodstawne. Scylla był moim kurierem, i to
świetnym kurierem - silnym, uzbrojonym, czujnym. Był kimś, kogo nie można obrabować. Za
swoje usługi otrzymywał dużo pieniędzy. Nie płaciłem mu jednak całej sumy od razu - otrzymywał
wynagrodzenie w ratach - raz w mniejszych, innym razem w większych. Były one rozłożone na
całe lata. Minął jednak okres, gdy w grę wchodziły tysiące. Stawki poszły w górę. W tej chwili
mamy do czynienia z milionowymi sumami, które przekraczają wszelkie wyobrażenie. Mamy też
do czynienia z innym Scyllą. O ile wiem, brat kochał cię i umarł, jak mi doniesiono, w twoich
ramionach. Tak więc trzeba zakładać, że możesz coś wiedzieć - być może niewiele, a może bardzo
dużo, a może wiesz wszystko. Czy coś planował, a jeśli tak, czy planował to zrobić sam czy ze
wspólnikami? A ponieważ nie ma go już wśród nas - czy owi wspólnicy odstąpili od swoich
zamiarów, czy też ich plany są nadal aktualne? Czy po wyjściu z banku zostanę okradziony? Czy
potrafisz wyjaśnić którąś z tych kwestii?
W tej chwili ból zęba stał się dla Babe'a bardzo dokuczliwy. Babe wiedział, że rozmowa nie
potrwa już długo.
- Nic nie wiem.
- Ostatni raz pytam cię, obiecuję, że zadam to pytanie po raz ostatni: czy pójście do banku
po brylanty łączy się z jakimś niebezpieczeństwem?
Babe nie potrafił udzielić żadnej odpowiedzi.
Szell otworzył czarną skórzaną torbę. I wyciągnął z niej przenośną wiertarkę.
- Pewnie pomyślałeś - zaczął Szell, przygotowując swoje narzędzia - że to pech, iż ząb
zaczął cię boleć, zanim jeszcze przystąpiłem do pracy. Jeśli taka myśl przyszła ci do głowy, jest to
zupełnie zrozumiałe. Jeśli faktycznie tak się stało, śpieszę cię powiadomić, że prawda jest inna:
otóż los uśmiechnął się do ciebie.
Serce Babe'a zabiło mocniej. Przypomniał sobie, że w dzieciństwie trzymał w domu ptaszka
w klatce. Gdy pewnego razu do klatki zbliżył się kot, ptaszek przestraszył się tak bardzo, że po
chwili trzepotania skrzydłami i wydawania przeraźliwych skrzeczących dźwięków padł martwy.
Jego biedne serduszko nie wytrzymało tak wielkiego zagrożenia.
Babe pomyślał o własnym sercu, gdyż zagrożenie rosło z sekundy na sekundę. Szell
włączył sznur do kontaktu i uruchomił wiertarkę. Gdy tylko się zorientował, że działa bez zarzutu,
natychmiast przycisnął wyłącznik. Ponownie sięgnął do skórzanej torby i wyciągnął z niej coś, co
przypominało duży gwóźdź. Ostry koniec tego przedmiotu włożył do wiertarki, umocował go, a
następnie zawołał Karla.
- Jego głowa - powiedział cicho Szell, gdy Karl wszedł do pokoju i zamknął za sobą drzwi.
- Musi być nieruchoma, Karl. Tym razem nie może ani drgnąć, rozumiesz?
Karl chwycił głowę Babe'a swymi dużymi rękami i ścisnął z całej siły. Babe był bezradny.
Właściwie przez cały czas odczuwał bezradność, jednak dopiero teraz uczucie to stało się
dominujące. Ale czy to możliwe? Starał się zmusić do tego, by wszystkie myśli skoncentrować na
tym właśnie pytaniu.
Trudna sprawa.
Nie potrafił w tej chwili kontrolować myśli. Wpatrywał się jedynie w wiertarkę i wystający
z niej przedmiot przypominający gwóźdź.
Szell zauważył zainteresowanie w oczach Babe'a.
- Diament - powiedział wskazując główkę gwoździa. - Przenośna wiertarka, którą według
mojego rozeznania można nabyć w każdym dobrze zaopatrzonym sklepie żelaznym. A to - zwykły
diament, najbardziej pospolite narzędzie dentystyczne. Wielką zaletą tych przedmiotów jest ich
dostępność. Próbowałem na ten aspekt zwrócić uwagę będąc w obozie, lecz Mengele miał
szaleńczą obsesję na punkcie hodowania nowej rasy ludzkiej o niebieskich oczach i zignorował to,
co starałem mu się wytłumaczyć. Ale jak mówiłem już przedtem, człowiek ten był szaleńcem.
Czyż mogłem więc liczyć na zrozumienie z jego strony? Wiesz, że w ciągu wieków prowadzono
rozliczne wojny, w czasie których złapany szpieg przedstawiał jakąkolwiek wartość tylko wtedy,
gdy mówił prawdę. Słyszałeś zapewne o "żelaznej damie", średniowiecznej formie tortur, oraz
bardziej współczesnych torturach polegających na powodowaniu bólu jąder. Żadna z tych tortur nie
jest jednak skuteczna - nie daje pozytywnych wyników. Czujesz się świetnie - a już po chwili
znajdujesz się w agonii. Jeśli tortury trwają nadal, umierasz. Jeśli się je natomiast przerywa, ból.
ustępuje. Gdyby Mengele słuchał innych, wszystkie problemy można było rozwiązać w tak łatwy
sposób! To, co teraz z tobą zrobię, mógłby zrobić każdy inny człowiek zaledwie po kilku dniach
nauki. Gdyby Mengele słuchał moich rad, żaden więzień nie byłby w stanie nam się oprzeć. Otóż
nerw w zdrowym zębie jest o wiele czulszy na ból niż ten, który znajduje się w jamie zepsutego
zęba. W momencie gdy zaczynałem pracować nad twoim zębem, jego nerw był już prawie
obumarły.
- Chce mi pan przeciąć nerw w zębie?
- Tak, zdrowy i żywy nerw. Po prostu wyboruję dziurę w zupełnie zdrowym zębie i po
chwili wiertło dosięgnie miazgi.
Miazga. Babe zapamiętał to słowo.
- Chodzi o masę wewnętrzną zęba - wyjaśnił Szell. - Jeśli ma się do czynienia z osobą
młodą, dotarcie do miazgi zęba nie stanowi żadnego problemu. Czynność ta nie powinna mi zająć
więcej niż minutę. Borowanie dziury w zdrowym zębie nie jest samo w sobie niczym strasznym.
Jedynym problemem jest to, że wiertło może się dość mocno rozgrzać, co z pewnością nie będzie
miłe. Zanim jednak wiertło dotrze do miazgi, ból nie będzie zbyt dotkliwy. Miazga jest tym
miejscem, gdzie znajdują się nerwy. Jest substancją składającą się z naczyń krwionośnych, włókien
nerwowych, żył i tętnic oraz tkanki limfatycznej. Wszystkie te elementy są ze sobą posplatane. Nie
martw się jednak o to, że ząb będzie krwawił. Nie twierdzę, że krew nie pojawi się w ogóle - być
może jedna lub dwie krople. - Powiedziawszy to, zaczął wiercić dziurę w środku największego
zęba Babe'a - górnego lewego siekacza na samym przodzie.
Babe zachował spokój.
Szell wiercił coraz głębiej.
Wiertło stawało się gorące.
Coraz gorętsze.
Szell przysunął się bliżej.
Babe chciał wrzasnąć, lecz postanowił nie dawać Szellowi satysfakcji.
Szell nie przestawał wiercić.
Babe wrzasnął.
- Mówiłem, że gorące wiertło może sprawić ból - wyjaśnił Szell. - Jeszcze kilka sekund i
dotrę do miazgi.
- Nie wiem, czego pan chce. Chryste, gdybym cokolwiek wiedział, powiedziałbym panu
wszystko!
- Twój brat był bardzo wytrzymały. To cecha dziedziczna. Nie. Przykro mi, lecz obawiam
się, że nie wydobędę z ciebie wszystkich informacji, dopóki wiertło nie zagłębi się w miazgę.
Wtedy powiesz mi dokładnie wszystko.
- Powiedziałem już wszystko.
- Rzeczywiście? - Znów przystąpił do borowania.
Babe miał wrzasnąć ponownie, lecz tym razem ból nie był aż tak dotkliwy - wiertło nie
nagrzało się do tego stopnia, by wywołać ból nie do zniesienia. I w tym momencie, ku zaskoczeniu
Babe'a, zaledwie kilka sekund po rozpoczęciu borowania Szell wyłączył wiertarkę.
- Jeszcze chwila i dotrę do miazgi - powiedział Szell. - Mówiłeś, że nie lubisz
niespodzianek, a więc w moim działaniu wziąłem to pod uwagę. Za chwilę zrozumiesz, że nie
myliłem się mówiąc, że nerw w istniejącym już ubytku jest o wiele mniej czuły na ból niż nerw w
zdrowym zębie. Chyba nie ma bardziej czułego miejsca niż miazga zdrowego zęba - szczególnie u
tak młodego człowieka jak ty. Powiesz mi, czy miałem rację.
Wiertło zagłębiło się w miazgę.
Babe zaczął płakać. Nie potrafił w żaden sposób powstrzymać łez - łez bólu, które ciurkiem
spływały mu po policzkach. Szell nie był tym bynajmniej zaskoczony i przycisnął jeszcze mocniej.
Gdy nagle przestał borować, Babe był na wpół przytomny.
- Czy chcesz zobaczyć, jak wygląda nerw? - zapytał Karla. - Poczekajmy chwilę, musi
przyjść do siebie. Możesz przez moment nie trzymać mu głowy.
Karl zwolnił uścisk, pozwalając głowie Babe'a opaść bezwładnie na piersi. Szell otworzył
delikatnie usta Babe'a. - Widzisz to czerwone miejsce? To właśnie nerw - powiedział Szell
łagodnym głosem. - Nie wiedziałeś, że to tak wygląda, prawda?
Karl wydał jakiś dźwięk, który miał oznaczać odpowiedź przeczącą.
Gdy ząb nie był borowany, nie bolał aż tak bardzo dotkliwie. Babe siedział bez ruchu ze
zwisającą bezwładnie głową. To ważne, aby ukryć przed Szellem fakt, że krótka przerwa
przyniosła tyle ulgi.
Szell wiedział jednak o tym, ponieważ w tym właśnie momencie powiedział:
- No dobrze, wracajmy do pracy. - Karl ponownie unieruchomił głowę Babe'a, a Szell
zabrał się do borowania. Babe znów zaczął płakać. Gdy Szell przerwał, nie pozwolił tym razem
Karlowi zwolnić uścisku. Chwila wytchnienia była więc krótsza.
Babe przerwał ciszę i zdołał wykrztusić:
-...Jak... jak pan... może... to robić?...
- Jak? Czy mogę odpowiedzieć słowami pewnego starego Żyda? Mądrego człowieka. Otóż
Żyd ten wypowiedział takie zdanie: "Nie byliśmy w ich oczach tacy, jak inni". W moich oczach nie
jesteś tak do końca istotą ludzką.
Po trzeciej rundzie tortur Babe błagał:
-...Niech mnie pan zabije...
- Żyd nie może umierać wtedy, gdy on tego chce, lecz wtedy, gdy my uznamy to za
stosowne - odpowiedział krótko Szell i znów zajął się zębem Babe'a.
Po siódmej sesji Szell zawołał Erharda i Janewaya.
- Nie wiedział; nic mi nie powiedział. - Gdyby coś wiedział, nie ukryłby tego.
Zmarnowaliśmy tylko czas. Pozbądźcie się go.
Babe siedział na krześle na wpół przytomny.
- Czy mamy go zabić? - zapytał Karl, aby upewnić się, co miał na myśli Szell.
- A jak inaczej możemy to zrobić? - wtrącił Erhard.
- Choć raz zróbcie coś samodzielnie! - ryknął Szell, który po raz pierwszy stracił
cierpliwość.
24
Zanim jeszcze Szell zdążył zatrzasnąć za sobą drzwi, pozostali w pokoju mężczyźni zaczęli
się sprzeczać.
- Rozwiążcie go! - rozkazał Janeway.
Erhard pokuśtykał w kierunku fotela i zaczął rozwiązywać rzemienie. Karl, który nie ruszył
się z miejsca, zwrócił się do Janewaya:
- Mówiłem to już i nie będę powtarzał po raz trzeci: nie będziemy słuchać twoich rozkazów.
Janeway spojrzał przenikliwie na większego mężczyznę.
- Podnieś go i przestań mi się, do cholery, sprzeciwiać.
- No chodź, pomóż mi - powiedział Erhard, rozwiązując ostatni rzemień.
- Karl, jesteś najsilniejszy z nas, więc zajmij się chłopakiem. Nie sprawi ci to żadnego
problemu, jesteś przecież taki mocny. - Karl lubił, gdy przypominano mu o jego sile. Erhard robił
to tak często, jak to było konieczne.
Karl chwycił ramię Babe'a, przełożył je wokół swej grubej szyi i ściągnął go z krzesła. Babe
był bezwładny.
- Idź sam! - rozkazał Karl. Babe próbował postawić krok. Karl musiał praktycznie nieść
Babe'a, który usiłował jednak utrzymać się na własnych nogach, raz po raz stawiając pół kroku do
przodu.
Janeway otworzył drzwi, podczas gdy Erhard pokuśtykał pospiesznie przez korytarz i
przytrzymał drzwi, które prowadziły na klatkę schodową. Gdy wszyscy znaleźli się obok wyjścia,
Babe zaczynał już poruszać się samodzielnie, lecz schody okazały się przeszkodą zbyt trudną -
potknął się i gdyby nie przytrzymał go Karl, z pewnością przewróciłby się.
- Poręcz! - krzyknął Karl. Babe wyciągnął wolną rękę i wsparł się na niej. Gdy byli prawie
na samym dole, Babe potrafił z trudnością utrzymywać równowagę. Pierwszy na ulicy znalazł się
Erhard, za nim wyszedł Janeway, a na końcu Karl i Babe.
- Pojedziemy moim samochodem - powiedział Erhard i wskazał w kierunku rogu ulicy. -
No chodźmy, chodźmy. - Pokuśtykał przodem. Janeway zauważył, że Erhard lubi iść przodem.
Zawsze, gdy znał drogę, kroczył jako pierwszy. Lubił też mówić: "no chodźmy, chodźmy", na co
Janeway nie zwracał uwagi, pozwalając mu odnosić małe triumfy, które nie wyrządzały przecież
nikomu szkody.
Z Karlem natomiast była inna sprawa. Przedtem, na górze, gdy Erhard powiedział, że Karl
jest z nich wszystkich najsilniejszy, Janeway poczuł się dotknięty do żywego. Nie o to chodziło, że
Karl nie odniósłby zwycięstwa, gdyby trzeba było podnieść jakiś ciężar. Janeway wiedział jednak,
że gdyby obaj stanęli przeciwko sobie w jakimś ciemnym zaułku, Karl nie przetrzymałby dłużej niż
pół minuty walki. Prawdopodobnie odezwała się tu jego ambicja - już od kilku lat nie działał jako
aktywny dostawca, a praca za biurkiem nie pomagała w utrzymywaniu tężyzny fizycznej. Karl
mógłby w tej chwili przetrzymać trzydzieści sekund walki - Janeway nie był już taki szybki jak
kiedyś. Dlaczego aż tak bardzo nie znosił Karla? Powodem tego była przypuszczalnie wzgarda,
jaką czuje się do przedstawicieli niższego gatunku, spowodowana świadomością wszystkich różnic
upodobań, gustów i rozrywek.
Skręcili za rogiem i znaleźli się na bocznej, ciemnej ulicy.
- No chodźmy, chodźmy - ponaglał idący przodem Erhard.
- Chryste, czy zaparkowałeś w Jersey? - zapytał Janeway poirytowany nawet z tego
powodu, że musi podążać za kuśtykającym mężczyzną. Te dwie porażki mogły z pewnością
wykończyć chłopaka. Szell musiał być wściekły, że jego metody okazały się nieskuteczne. W
przeciwnym razie nie poniżyłby Janewaya, skazując go na coś tak trywialnego jak wędrówka w
poszukiwaniu samochodu.
- To już niedaleko. No chodźmy, chodźmy.
- Teraz kolej na ciebie. Ponieś go - powiedział Karl.
Janeway zignorował te słowa.
Karl mruknął coś pod nosem, co było prawdopodobnie niemieckim odpowiednikiem słowa
"pedał".
I to słowo Janeway postanowił zignorować.
Karl czuł się coraz bardziej poirytowany. Odepchnął od siebie Babe'a.
- Możesz iść o własnych siłach.
Babe robił, co mógł, by utrzymać się na nogach. Pośliznął się, lecz po chwili zdołał
utrzymać równowagę. Udało mu się nawet zrobić kilka małych kroków. Tym razem, inaczej niż
wtedy, gdy schodził po schodach, nie upadł.
- Jesteśmy na miejscu - powiedział Erhard. - Za chwilę będziemy gotowi do drogi. -
Samochód okazał się starym modelem forda. Erhard wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i w
ciemnościach starał się znaleźć ten właściwy.
- Zamykałeś tego grata na klucz? - zapytał z niedowierzaniem w głosie Janeway.
- To okropna okolica - próbował wyjaśnić Erhard. - Ciągle zdarzają się tu kradzieże, a to
jest świetny samochód. W ciągu dwunastu lat nie zawiódł mnie ani razu.
- Jeśli jest taki cholernie dobry, dlaczego, na rany Chrystusa, nie możesz otworzyć drzwi? -
To pytanie nie spełniło swego celu. Nic nie mogło obrazić takiego kretyna, jakim był Erhard. Jeśli
chciało się dopiec jakiemuś kretynowi, należało wybrać Karla, który stał z przodu samochodu i z
głupkowatym wyrazem twarzy obserwował rozwój wypadków. Na przedniej masce, zachowując
milczenie, leżał rozwalony Babe.
- Już, już znalazłem, wszystko w porządku - powiedział Erhard. Włożył kluczyk do zamka i
zaczął nim kręcić.
- Nie rób tego na siłę - wtrącił Karl. - Ostatnio próbowałeś otworzyć drzwi kluczykiem od
bagażnika... nie zrób tego i tym razem...
- Niczego nie robię na siłę - odparł Erhard. Dosłownie sekundę później powiedział: - Niech
to szlag!
W tym momencie zbliżył się zirytowany Janeway ze słowami:
- Daj mi ten kluczyk, ja otworzę to cholerne auto.
Wtedy wtrącił się Karl:
- Nie znasz tego samochodu, jeździłem nim jako pasażer, prowadziłem go, wiem, jak go
otworzyć. - Mówiąc to, wyrwał Erhardowi kluczyk. Tymczasem Babe zsunął się po masce
samochodu i stał teraz niepewnie na nogach, starając się utrzymać równowagę. Zauważył to
natychmiast Janeway i zwrócił się do Karla:
- Miałeś zostać z chłopakiem. Idź i zajmij się nim.
Karl nie przystał jednak na tę propozycję:
- Ja się zajmę autem, a ty przestań mi rozkazywać.
Tu wtrącił się Erhard:
- No dobrze, ja to zrobię, a wy otwórzcie drzwi. - Powiedziawszy to, pokuśtykał w kierunku
Babe'a.
Pokonany przez kalekę - pomyślał Babe, słaniając się na nogach jak pijaczek w ciemnej
uliczce w dzielnicy Bowery. Cóż za wspaniały finisz maratonu, jaki napis można by umieścić na
płycie grobowca! "Tu leży Thomas Babington Levy, 1948-1973, złapany przez Kulawego."
No cóż, trzeba jednak wziąć pod uwagę okoliczności. To oczywiste, że Erhard byłby bez
szans, gdyby Babe był w innej sytuacji. Od dłuższego już czasu nie zmrużył jednak oka, a to, co
wyczyniał z nim Szell, bynajmniej nie przyczyniło się do poprawy jego formy. Teraz, gdy stawiał
niepewne kroki, odczuwał ból. Za każdym bowiem razem, gdy próbował wziąć głęboki oddech,
chłodne nocne powietrze podrażniało odsłonięte nerwy jego zębów. Co więcej - nawierzchnia ulicy
była, rzecz jasna, twarda i pokryta małymi, ostrymi kamyczkami, których nie można było dostrzec
w ciemności. A on nie miał przecież butów i ubrany był jedynie w pidżamę. Był teraz dokładnie
tym, czym był zawsze w oczach tarasowego gangu: bezradnym lalusiem, który słaniając się na
nogach, posuwał się teraz powoli do przodu. Tuż za nim podążał Kulawy. Babe poczuł nagle, że w
stopę wbił mu się jakiś przedmiot. Ból był tak dotkliwy, że przeniknął do samego mózgu i poruszył
go bardziej niż powietrze podrażniające nerwy jego zębów. Babe miał nadzieję, że nie był to
kawałek szkła, lecz po prostu kamyczek, który choć mógł wywołać przeraźliwy ból, to jednak nie
naraziłby stopy na poważniejsze skaleczenie. Powinien się zatrzymać; wiedział, że powinien to
zrobić. Wtedy mógłby się przynajmniej przed samym sobą usprawiedliwić. Do diabła, nigdy by
mnie nie dogonił, ale musiałem się zatrzymać. Kulawy nie potrafił przecież dogonić maratończyka.
W tym momencie Babe nie był jednak maratończykiem - cóż to za maratończyk, który biega boso?
Bikila!
Abebe Bikila - wielki etiopski sportowiec, z zawodu gliniarz, który brał udział w
Igrzyskach Olimpijskich w Japonii. Oglądając film dokumentalny o tej Olimpiadzie, Babe
dosłownie rozpłakał się. Faworytami byli Rosjanie - odznaczali się wielką siłą fizyczną, mieli
świetnych lekarzy i stosowali specjalną dietę. Obok Rosjan największymi faworytami byli Niemcy.
Występ czarnego Etiopczyka został powszechnie zignorowany lub też w najlepszym razie -
wyśmiany. Występował bowiem sam - bez żadnego wsparcia kolegów - a do tego nie posiadał
nawet butów. Cały ten cholerny dystans 26 mil i 385 jardów zamierzał przebiec boso. Nie do
wiary, w dwudziestym wieku biec boso! Na początku biegu Rosjanie okazali się bardzo
nieustępliwi; tuż za nimi znaleźli się Niemcy. Gdy zawodnicy mieli już za sobą około dziesięciu
mil, do ataku przystąpili Niemcy. O Rosjanach nie można było powiedzieć, że byli tylko twardzi -
byli niezwykle twardzi i nieustępliwi. Odparli atak Niemców bez trudu i zaczęli kontrolować bieg
wypadków. Wystarczyło jedynie zachować pełną uwagę i ostrożność, by właściwy biegacz dotarł
do mety jako pierwszy oraz by stosownie do zasług drugą pozycję zajął ktoś inny. Rosjanie
praktykowali to we wszystkich konkurencjach i byli w tym bardzo konsekwentni - dawano
wygrywać starszym, bardziej zasłużonym sportowcom; młodsi, nierzadko lepsi, mogli jeszcze
poczekać na swe wielkie sukcesy. I nagle gdzieś z daleka z tyłu, za plecami Rosjan, rozległ się ten
charakterystyczny, niezbyt głośny szum. Wzdłuż trasy biegów maratońskich nigdy nie zbierały się
tłumy. Owszem, kibice gromadzili się na starcie i na mecie, czyli na stadionie - tam bowiem bieg
się rozpoczynał i kończył. Wzdłuż trasy biegu stało jednak niewielu widzów, przypatrując się
ociekającym potem wariatom. Jak bowiem inaczej nazwać ludzi, którzy zmuszali swe ciało do tak
wielkiego wysiłku? Po przebiegnięciu około piętnastu mil znajdujący się na trzeciej pozycji
Rosjanin zdał sobie nagle sprawę, że dzieje się coś dziwnego. Obejrzał się za siebie - zobaczył
chudego, czarnego faceta bez butów, który poruszał się coraz szybciej. Rosjanin przyspieszył.
Zmniejszył dystans dzielący go od dwóch kolegów i wszyscy trzej Rosjanie odbyli swego rodzaju
konferencję, przekazując jeden drugiemu wiadomość z ostatniej chwili. A wiadomość była taka: za
ich plecami biegło to coś, z tyłu zaczynało się dziać coś niesamowitego - bosy facet doganiał ich.
Rosjanie zwiększyli tempo biegu i było mało prawdopodobne, aby ktokolwiek mógł im teraz
dotrzymać kroku. Potrafili osiągnąć takie tempo - przeszli odpowiedni trening, biegali odpowiednio
dużo i stosowali odpowiednią dietę, a odpowiednio dobrani lekarze czuwali nad właściwym
przebiegiem treningu. A więc gdy trzeba było kogoś zetrzeć w pył - nie stanowiło to problemu. Po
przebiegnięciu dwudziestu mil bosy facet wyprzedził znajdującego się na trzeciej pozycji
Rosjanina i w tej chwili miał już przed sobą tylko dwóch innych biegaczy. Rosjanie musieli coś
zrobić. Mając jeszcze sześć mil do mety, postanowili już w tej chwili dać z siebie wszystko. Ci,
którzy byli za nimi, zostawali daleko w tyle; tym, którzy chcieli dotrzymać tempa, po jakimś czasie
brakowało sił, by kontynuować bieg. Taki los spotkał wszystkich biegaczy - lecz nie czarnoskórego
faceta, który nawet nie posiadał butów. Gdy Rosjanie narzucili innym maksymalne tempo, on
zrobił coś, czego nie zrobił przed nim nikt inny - zaczął biec jeszcze szybciej od nich. Rosjanie
jakby zamarli w bezruchu; ich tempo wydawało się ślimacze, podczas gdy bosy biegacz, który
jeszcze dwie godziny wcześniej był obiektem szyderstw, teraz ich wyprzedzał, przepływał obok
nich niczym żaglowiec, robiąc to jednak w tempie startującego odrzutowca - teraz on triumfował.
Gdy wpadł na stadion, rozległ się ryk tłumów - takich wiwatów na cześć maratończyka nie
słyszano od czasów Nurmiego. W panteonie znalazło się teraz ich dwóch, dwie legendy: Nurmi i
bosy geniusz z Etiopii, wielki Bikila i... i niech mnie piekło pochłonie, jeśli dam się wyprzedzić
jakiemuś Kulawemu - pomyślał Babe. Co z tego, że zranił stopę, a ząb nie przestawał go boleć ani
na chwilę? Był przecież prawdziwym maratończykiem - a ktoś taki nie cofa się przed niczym w
żadnych okolicznościach.
Kosztem wielkiego wysiłku Babe zdołał nieznacznie zwiększyć tempo biegu.
Za plecami usłyszał krzyk Erharda:
- Nie mogę go dogonić!
Janeway patrzył cały czas na samochód; teraz podniósł wzrok i zauważył biegnącego
chłopca, który znajdował się w odległości równej połowie drogi do następnej przecznicy. Kierował
się w stronę rzeki i zachodniej autostrady.
- Ty! - Janeway zwrócił się do Karla. - Daj mi te cholerne kluczyki i złap go!
Słowa Janewaya odbiły się echem w ciemnej ulicy i Babe wiedział, że w tej chwili będzie
miał za plecami dużego, brutalnego Karla. To prawda, że Karl był silny - tak silny jak Rosjanie.
Bikila pobił jednak Rosjan. Babe wiedział, że gdyby tylko przestał mu dokuczać ból zębów, Karl
byłby bez szans. Był to bowiem mężczyzna o silnych ramionach i potężnych barkach - nie było co
do tego wątpliwości - lecz jego nogi nie wydawały się zbyt mocne i wytrzymałe. Babe przyłożył
prawą dłoń do ust, by ochronić nerwy zębów przed powiewami chłodnego nocnego powietrza i tym
samym uśmierzyć nieco ból...
...nie był to jednak zbyt dobry pomysł...
...ponieważ stracił właściwą równowagę, a więc to, czego uczył się biegając całymi latami.
Istota biegu polegała właśnie na tym - na zachowaniu równowagi. Odpowiednie ruchy pozwalały
uniknąć zmęczenia, a kluczową rolę odgrywały tu właśnie ramiona. Zakrywając prawą ręką usta,
Babe zachwiał właściwe proporcje - jego prawe ramię przestało stanowić przeciwwagę dla lewej
ręki, co zakłóciło rytm biegu. Za plecami usłyszał zbliżające się ciężkie kroki Karla. Próbował
uśmierzyć ból zębów, tracąc jednocześnie właściwą równowagę ciała.
Karl był coraz bliżej.
Nie myśl o bólu - pomyślał Babe i językiem zakrył przednią część uzębienia. Dotyk
ciepłego języka przyniósł mu pewną ulgę. Używając teraz obu ramion, biegł w tym samym tempie
co goniący go Karl.
Po chwili zdołał lekko przyspieszyć i oddalić się od Karla.
- Na pomoc! - zawołał zdyszany Karl.
- Cholera! - zaklął Janeway, zostawił samochód i zaczął biec.
Potrafił to robić.
Babe ocenił to, wsłuchując się w rytm jego biegu. To prawda, że miał przewagę, lecz jak
długo zdoła ją utrzymać?
Babe zbliżał się teraz do rzeki Hudson. Skręcił w najbliższą przecznicę i przez chwilę
zawahał się - czy powinien pobiec w kierunku centrum, czy też w stronę przeciwną? Gdzie czekało
go ocalenie? Oczywiście nigdzie. Wybrał jednak kierunek przeciwny do centrum, ponieważ kilka
przecznic dalej - otoczony mrokiem nocy - znajdował się wjazd na autostradę zachodnią. Wjazd
był stromy, a Babe jako biegacz czuł się doskonale na nierównym terenie. Gdyby zdołał dobiec do
wzgórza autostrady jako pierwszy, dalej poradziłby sobie bez większych trudności. Biorąc udział w
studenckich biegach przełajowych, spisywał się najlepiej w terenie pagórkowatym. Na płaskim nie
szło mu już tak dobrze, gdyż nie potrafił biec szybko na krótkich dystansach. Natomiast jego
rywale wpadali w panikę, widząc przed sobą wzniesienie.
Ale nie Babe.
Janeway znacznie zmniejszył dystans dzielący go od Babe'a. Chłopiec spojrzał na siebie -
Karl wyprzedził Erharda, lecz tego pierwszego wyprzedził już Janeway. Tak więc za Babem biegło
trzech mężczyzn, którzy mieli zdecydować o jego losie. Babe pochylił raptownie głowę i
poruszając gwałtownie ramionami, zwiększył tempo do granic swych możliwości. Musiał bowiem
utrzymać bezpieczną odległość od Janewaya, który biegł teraz jak oszalały. Janeway był
niewątpliwie szybszy, ale czy potrafi utrzymać tak wielkie tempo na dłuższym dystansie? Czy
będzie w stanie biec dalej, gdy zabraknie mu tchu? Prawdopodobnie nie - pomyślał Babe. Według
mojej oceny nie wygląda na maratończyka, lecz raczej na sprintera. Jest facetem, który w ułamku
sekundy potrafi zabić, lecz jeśli utrzyma się go w bezpiecznej odległości do momentu, gdy zacznie
opadać z sił, wtedy można z nim wygrać. Babe miał jeszcze do pokonania odcinek równy
odległości między dwiema przecznicami. Odległość dzieląca Janewaya od wjazdu na autostradę
była, być może, dwa razy większa, lecz ciągle zmniejszała się. Babe zobaczył przed sobą
Nurmiego, który kiwał głową z politowaniem. Nie miał do tego prawa. Nie powinien go krytycznie
oceniać za ten nocny bieg. Gdy Babe był w formie, mógł się zmierzyć z każdym. Na czele biegł
boso Bikila. Odwracał się do tyłu i z politowaniem kiwał głową, widząc Nurmiego. Zaczynał się
nawet śmiać. Takie zachowanie doprawdy nie było na miejscu. Bikila nie miał prawa upokarzać
innego maratończyka. Przecież on sam był obiektem szyderstw w Tokio, a jednak pokazał
wszystkim, co potrafi. Ale dobrze, śmiej się, sukinsynu - pomyślał Babe - pokażę ci, co potrafię. W
tym momencie zebrał wszystkie siły i zwiększył tempo do granic wytrzymałości.
Janeway biegł jednak jeszcze szybciej.
Jaka dzieliła ich odległość? Osiemdziesiąt stóp? Może teraz już tylko sześćdziesiąt? Jest
zbyt szybki, nie jestem w stanie go pokonać. Bikila zwolnił w tym momencie i znalazłszy się obok
Babe'a, powiedział: - Ależ jesteś w stanie to zrobić. - Babe odparł: - Nie powinieneś był się ze mnie
śmiać - na co Bikila odpowiedział: - Nigdy nie śmiałbym się z maratończyka, śmiałem się z tych,
którzy myśleli, że pobiją jednego z nas biegnąc sprintem. - Usłyszawszy to, Babe poczuł się lepiej.
Janeway był jednak coraz bliżej. Nadchodził czas próby wytrzymałości serca. Babe zwykle
poddawał się takiej próbie z przyjemnością, lecz nie teraz, gdy odczuwał tak dotkliwy ból.
Kosztem wielkiego wysiłku zdołał jednak utrzymać dystans dzielący go od Janewaya aż do
momentu, gdy znalazł się między Nurmim i Bikilą. Nurmi powiedział wtedy: - W Finlandii
złamałem sobie kość w stopie, ale nie dałem tego po sobie poznać; raczej wolałbym umrzeć, niż
nagle zacząć kuśtykać. Nikt nie zna twoich uczuć - tylko ty je znasz, tylko ty wiesz, co dzieje się w
twoim sercu i umyśle. Dzięki temu właśnie potrafimy staczać zwycięskie bitwy z czasem. - Babe
odparł: - Nie potrafię myśleć, powiewy wiatru zadają mi okropny ból; nie wiem, jak zachować się i
co robić. - Nurmi udzielił mu wtedy rady: - Zwolnij, zakłóć rytm biegu, zrób to natychmiast. - Babe
zwolnił na chwilę i wtedy Nurmi rozkazał mu: - A teraz mknij jak błyskawica. - Babe ruszył do
przodu jak samolot odrzutowy. W tym momencie wtrącił się Bikila: - On nie wie, co się dzieje,
sprinterzy nie mają zbyt dużo oleju w głowie. Bóg dał im szybkość, lecz nie obdarzył ich
zdolnością myślenia. Gdy zmusi się ich do ruszenia głową, są skończeni. - Być może była to
prawda, gdyż po raz pierwszy Babe słyszał biegnącego Janewaya mniej wyraźnie. - Pobiłem go,
dokonałem tego - powiedział Babe. - Jeszcze nie, zaatakuje jeszcze raz, da z siebie wszystko -
odparł Nurmi. - Jeśli utrzymasz dzielący was dystans, będzie bez szans. Musisz to zrobić sam, my
tego za ciebie nie zrobimy - dodał Bikila. - Czy przynajmniej zostaniecie przy mnie? - zapytał
Babe. - Oczywiście, że tak. Wszyscy jesteśmy maratończykami i tylko my wiemy, czym jest
prawdziwy ból - odpowiedział Bikila. - Jest tuż za nami - ostrzegł Nurmi.
I tak było w rzeczywistości.
Odległość dzieląca Janewaya i Babe'a zmniejszała się z sekundy na sekundę. - Przykro mi,
nie mogę biec szybciej, ale proszę, nie opuszczajcie mnie, już po mnie - błagał Babe. - Słuchaj:
traci rytm biegu, nie poddawaj się, nie poddawaj się! - krzyknął Bikila. - Tak bardzo boli, pali mnie
w środku - tłumaczył Babe, na co Nurmi odpowiedział gniewnym tonem: - Oczywiście, że pali cię
w środku, musi tak być, ale biegnij dalej, musisz przezwyciężyć ból. Potrafiłem to robić i dzięki
temu właśnie byłem największym biegaczem. - Babe próbował się bronić: - Mógłbym cię pokonać.
Gdybym tylko miał szansę pożyć jeszcze kilka lat, rozłożyłbym cię na łopatki...
...w tym właśnie momencie Janeway rozłożył Babe'a na łopatki.
Znajdując się tuż przy wzniesieniu, podejmując ostatni desperacki wysiłek, rzucił się w
ciemność nocy i koniuszkami palców dotknął kostki Babe'a. Obaj mężczyźni runęli na ziemię.
Wstawaj, człowieku! - krzyknął Bikila. - Wstawaj szybko. On jest sprinterem, nie stać go
już na nic więcej. Jeśli teraz ruszysz do przodu, nigdy cię nie dogoni. - Babe był na czworakach i
kręciło mu się w głowie, gdy nagle zwrócił się do niego Nurmi: - Sądziłem, że jesteś wspaniały w
pokonywaniu wzniesień. Masz przed sobą wzgórze, więc spróbuj je pokonać. A może wolisz tu
zostać i słuchać, jak ten facet dyszy?...
...było tak naprawdę - Janeway dostał zadyszki; próbując się podnieść, głęboko nabierał do
płuc powietrza.
Babe z trudnością podniósł się z ziemi. Odczuwał okropny ból w kostce, a jego twarz była
podrapana wskutek upadku na chodnik. Gdy usłyszał jednak sapanie Janewaya zrozumiał, że
wygrał ten bieg - jego konkurent został pobity. Fakt, że wzgórze było strome, nie miał w tej chwili
znaczenia. Babe biegał po dużo bardziej stromych wzniesieniach. Za sobą usłyszał w tym
momencie nawoływanie Janewaya: - Sprowadźcie samochód, sprowadźcie samochód! - Babe był
już jednak w połowie wzniesienia i biegł coraz szybciej. Zauważyli to Bikila i Nurmi, którzy z
pewnością jakimś gestem starali się dodać mu otuchy. Jestem prawdziwym maratończykiem -
pomyślał Babe - i będzie lepiej, jeśli przestaniesz plątać nam się pod nogami. Jeśli nie posłuchasz
mojej rady, możesz tego bardzo pożałować.
Jezu! - pomyślał Babe - będą mnie gonić samochodem.
Będą pędzić po wzgórzu z prędkością dziewięćdziesięciu mil na godzinę - i co wtedy
zrobię? Biegł wzdłuż prawej strony autostrady zachodniej w kierunku przeciwnym do centrum
miasta, próbując wymyślić jakiś sposób skutecznej ucieczki. Jeśli jego przeciwnicy znajdą się w
samochodzie, złapią go w ciągu kilku sekund. A więc zrób coś, wymyśl coś - ale co?
W końcu wpadł na pomysł, który okazał się genialnym rozwiązaniem.
Być może nie tak genialnym jak prace Einsteina, Newtona, Orville'a czy Wilbura. Jednak
biorąc pod uwagę fakt, że Babe nie miał całego roku na przemyślenie planu działania, jego pomysł
mógł wprawić go jedynie w dumę.
A więc cóż zrobił? Po prostu przedostał się na drugą stronę biegnącej ponad ziemią
autostrady, przeskoczył przez barierkę o wysokości jednego jarda i zaczął biec w stronę przeciwną,
a więc w kierunku centrum miasta.
Uprzednio wbiegł na autostradę, korzystając z wjazdu w kierunku przeciwnym do centrum
przy Pięćdziesiątej Siódmej ulicy. Najbliższy następny zjazd w kierunku centrum znajdował się w
bardzo dogodnym miejscu przy ulicy Pięćdziesiątej Szóstej. Było to wprost wymarzone miejsce.
Trzy minuty później Janeway wraz z kompanami wjeżdżali dopiero samochodem na
wzniesienie będące wjazdem na autostradę w kierunku peryferii miasta. Babe obserwował ich z
ukrycia, stojąc w miejscu, z którego mógł już ruszyć w kierunku centrum.
Nie był tego pewny, lecz przypuszczał, że goniący go mężczyźni - gdy zrozumieją swój
błąd - będą mogli zawrócić dopiero przy ulicy Siedemdziesiątej Drugiej lub Siedemdziesiątej
Dziewiątej.
Wyjazd z autostrady znajdował się przy ulicy Siedemdziesiątej Drugiej. Zanim samochód
znalazł się przy Sześćdziesiątej Szóstej, Janeway odgadł, co się stało. W tym momencie nie mógł
jednak uratować sytuacji. Mruknął tylko pod nosem: "cholera", powtarzając to słowo tyle razy, iż
brzmiało to jak zaklęcie druidów. Wściekły do granic możliwości czekał, aż wreszcie pojawi się
zjazd przy ulicy Siedemdziesiątej Drugiej. Wówczas zjechał z autostrady, wykonał kilka ostrych
zakrętów i znalazł się w miejscu, z którego mógł ruszyć w kierunku centrum. Pomknął do przodu i
w niedługim czasie dotarł do wyjazdu przy ulicy Pięćdziesiątej Szóstej, a więc do początku
domniemanej trasy ucieczki Babe'a. Janeway faktycznie nie mylił się w swych przypuszczeniach.
W tym jednak momencie Babe czuł się już bezpiecznie - i miało tak być przynajmniej przez
kilka chwil. Był zlany potem, bolały go zęby, a w dodatku rwało go w kostce. Miał jednak
poczucie odniesionego zwycięstwa - i to w walce, której przebieg dyktowali jego przeciwnicy. Nie
ustępował przecież w niczym swemu bratu.
25
Po siódmym sygnale wreszcie rozległ się jej głos:
- Tak?
- Elsa...
- Kto mówi?
- Słuchaj...
- Tom?...
- Tak, posłuchaj, nie ma chwili do stracenia...
- Czy wszystko w porządku? Powiedz przynajmniej tyle...
- Tak, nic mi nie jest. Wiem, że jest przed piątą i że cię obudziłem, ale musisz coś dla mnie
zrobić, jesteś mi potrzebna, Elsa. Tylko ty możesz mi pomóc.
- Oczywiście.
- Weź samochód.
- Samochód? Mam gdzieś pojechać?
- Elsa, obudź się! Tak, musisz pojechać gdzieś samochodem. Nie wiem dokładnie gdzie,
muszę się chwilę zastanowić. Mam kłopoty i chcę się znaleźć w bezpiecznym miejscu.
- Postaram się jakoś zdobyć samochód. Gdzie się spotkamy?
Babe spojrzał na drugą stronę dużego salonu, do którego wchodził właśnie Biesenthal w
stylowym szlafroku, niosąc tacę z dwiema filiżankami gorącej kawy rozpuszczalnej.
- Na rogu Czterdziestej Dziewiątej i Lex - chyba gdzieś w tej okolicy - jest apteka
Kaufmana czynna całą noc. Będzie jeszcze ciemno, więc zamknij drzwi wozu od środka. Nie
chciałbym, aby przytrafiło ci się coś złego. O szóstej. Za godzinę. Czy zrozumiałaś wszystko?
- Apteka Kaufmana. Róg Czterdziestej Dziewiątej i Lex. Szósta godzina. Czy zależy ci na
mnie?
- Co? - Biesenthal przyglądał się uważnie chłopcu.
- Gdy byłam u ciebie, powiedziałeś, że nie, ale że to się zmieni. Czy znów zależy ci na
mnie? Jeśli tak, powiedz to. Jeśli tego nie zrobisz, nie zdobędę samochodu.
- Zależy mi na tobie, zależy mi, cześć. - Odłożył słuchawkę.
- Proszę mi wybaczyć, że pod koniec zabrzmiało to trochę sentymentalnie - powiedział
Babe, kierując się w stronę Biesenthala, trzymającego tacę z kawą.
Biesenthal usiadł na kanapie. Na kolanach trzymał filiżankę.
- Człowiek mojego pokroju nie ma zbyt często okazji po temu, by słuchać sentymentalnych
zwierzeń. Sentymentalizm w niewielkich dawkach nie jest dla mnie czymś niestosownym. Musisz
jednak pamiętać o tym, że...
- Ojcze?
Babe odwrócił się. W drzwiach stała ubrana w szlafrok oszałamiająca Żydowska
Księżniczka. Miała duże oczy, oliwkową cerę, długie ciemne włosy - była prześliczna.
- Czy wszystko w porządku?
Biesenthal spojrzał na nią.
- Chcessz wiedzieć, czy mojej osobie nie zagraża jakieś niebezpieczeństwo? Nie sądzę, aby
Tom miał względem mnie jakieś złe zamiary. - Wstał i dokonał szybkiej prezentacji. - Moja córka
Melissa, Tom Levy.
- Ojciec mówił mi o panu - powiedziała. Następnie odwróciła się, przeprosiła i wyszła.
- Zdolne dziecko, jest na ostatnim roku w Barnard. Pewnie zostanie członkiem Fi Beta
Kappa, jeśli tylko przejdzie przez gęste sito eliminacji. Chce zostać archeologiem. Przedtem chciała
jechać do Bryn Mawr. Sprzeciwiłem się temu pierwszemu. Sprzeciwię się i drugiemu. Zajmowanie
się moją zdziecinniałą osobą powinno dawać jej aż nadto satysfakcji. Nie sądzisz, że tak właśnie
powinno być? Posłuchaj, poeci zawsze perorują na temat potęgi miłości, która - powiedzmy to
sobie szczerze - jest niczym innym jak uzewnętrznianiem się uczuć kazirodczych.
Levy nie słuchał. Wszystko zmieniało się zbyt szybko. Kiedyś - widząc. tę dziewczynę -
zdołałby wymamrotać jakieś słowa na powitanie. Teraz nawet nie skinął głową. Kiedyś szczyciłby
się tym, że Biesenthal wspomniał o nim w obecności kogoś ze swojej rodziny - teraz sięgnął
obojętnie po filiżankę i napił się kawy. Gorący napój podrażnił nerwy w jego dziurawych zębach.
Jęknął z bólu. Zdołał jednak odstawić filiżankę na tacę, rozlewając jedynie niewielką ilość napoju.
Do obolałych miejsc przytknął język, by złagodzić ból.
- Przepraszam - wykrztusił w końcu.
- I nadal nie chcesz, żebym ci pomógł? Nie chcesz mi opowiedzieć o swoich kłopotach?
- Nie wspominałem przecież o żadnych kłopotach. Nie mówiłem panu nic na ten temat.
Biesenthal odstawił filiżankę i zaczął przechadzać się po dużym pokoju.
- Niech mnie pan uważnie wysłucha: żaden z nas nie jest naiwniakiem, a wśród obecnych tu
osób nie widzę również głupców. Spodziewam się więc, że będziesz łaskawy wyjaśnić mi ten
przykry powód, dla którego ściągnąłeś mnie z łóżka przed piątą rano. Rozważ tylko następujące
fakty: obudziła mnie żona, którą obudził dozorca, a jego z kolei - jestem pewny - obudziło twoje
walenie do zamkniętych na klucz drzwi. Wiadomość? Jakieś młode stworzenie, odziane w samą
pidżamę, nie ma pieniędzy, by zapłacić za taksówkę, i prosi, bym się tym zajął. Pytam o nazwisko
wariata w pidżamie i okazuje się, że to mój student i syn drogiego memu sercu przyjaciela. Czy w
takiej sytuacji można myśleć o kilku godzinach snu lub paru dolarach? Schodzę na dół, płacę
kierowcy, wchodzimy na górę, pytam: O co tu chodzi, co się stało? Ty natomiast odpowiadasz:
Nic, nic, proszę mi pozwolić skorzystać z telefonu. Zauważ, Levy, że jeśli jest coś, co powinienem
docenić, zawsze to robię. Muszę przyznać, że powiedziałeś: proszę.
- Przepraszam pana. To prawda, że miałem powód, aby tu przyjść. Powodem tego nie była
jednak chęć opisania panu sytuacji, w jakiej się znalazłem. Nie chodziło mi również o pieniądze.
Musiałem jednak gdzieś pojechać, by pożyczyć kilka dolarów i zapłacić facetowi. Jechał chyba w
półśnie Dwunastą Aleją koło doków. Gdybym nie wyszedł na środek ulicy i nie biegł jakiś czas
przed jego samochodem, nigdy by się nie zatrzymał. Wątpię, czy znał słowo: zjawa, lecz z czymś
takim musiałem mu się na pewno skojarzyć. Kiedy podałem mu pański adres i spytałem, czy
szybko znajdziemy się na miejscu, powiedział: Tak, proszę pana, tak. Właściwie przyjechałem tu z
innych powodów. Doprawdy wspaniale mnie pan potraktował i jestem za to bardzo wdzięczny.
- Czy nic więcej nie mogę dla ciebie zrobić?
- Bardzo przydałoby mi się trochę pieniędzy; dziesięć dolarów na taksówkę. Może kilka
dolarów na inne rzeczy. Czy ma pan dwadzieścia?
- Mój portfel jest ciągle tam, gdzie był: w kieszeni szlafroka. - Wyciągnął portfel i podał
dwudziestkę. Levy podziękował skinieniem głowy. - Czy to wszystko?
- Nie, panie profesorze. Byłbym bardzo wdzięczny za płaszcz przeciwdeszczowy czy coś w
tym rodzaju. Czuję się jak wariat, paradując po ulicy ubrany w pidżamę.
- Znajdziesz płaszcz przeciwdeszczowy w szafie w przedpokoju. Weź go, jeśli jest ci
potrzebny. Czy to już wszystko?
- Tak, panie profesorze.
- No dobrze, teraz powiedz mi, dlaczego naprawdę tu przyszedłeś?
- Dlaczego tu przyszedłem? - powtórzył Levy cichym głosem. Następnie potrząsnął głową i
zamilkł na dłuższą chwilę.
- Załóżmy, że zdajesz egzamin końcowy - odezwał się Biesenthal po chwili milczenia. -
Musisz odpowiedzieć na pytanie.
- Tak, panie profesorze - odparł Levy, po czym wstał, podszedł do okna i spojrzał przez nie
w kierunku Riverside Park. - Jestem pewny, że rozciąga się stąd wspaniały widok.
- Szczególnie wtedy, gdy słońce jest wysoko na niebie - odparł Biesenthal.
Levy niemal rzucił się na profesora:
- Jestem naprawdę zdolny, panie profesorze; może pan nigdy nie mieć okazji, aby się o tym
przekonać, i wiem, że to, co mówię, brzmi idiotycznie, ale proszę mi wierzyć, że wśród wszystkich
swoich studentów nigdy nie spotkał pan takiego mola książkowego jak ja. To, co mówię, brzmi
głupio, ale jeśli ktoś czuje, że ma głowę nie od parady, przeżywa prawdziwe męki nie mogąc
uporządkować pewnych faktów. A jednym z faktów jest to, że przed śmiercią taty odgrywałem rolę
rodzinnego głupka. Miałem dopiero dziesięć lat, ale wiedziałem, że wszyscy moi nauczyciele
uważają, iż nie dorastam do pięt Docowi...
- Docowi?
- Mojemu bratu Henry'emu Davidowi. Przez pierwsze trzy lata studiów w Yale był
najlepszym studentem w grupie; od lat nikt nie uzyskiwał tak dobrych wyników jak on. Był
naprawdę zdolny i uczył się coraz lepiej. Miał zostać genialnym prawnikiem, obrońcą uciśnionych,
człowiekiem, który będzie ścierał w pył tyranów, mających na tyle odwagi, by stawić mu czoło.
Gdy umarł tata, Doc miał dwadzieścia lat i był na ostatnim roku studiów. Cóż, to oczywiste, że
zaczął mieć poważne problemy. To cuchnąca sprawa, gdy własny ojciec popełnia samobójstwo. I
dziwnym trafem to właśnie ja zostałem obrońcą wiary, podczas gdy on zaczął tyrać jak wół, by
zarobić pieniądze. I niech to szlag, jeśli się mylę - wiem na pewno, że w taki sposób
zareagowaliśmy obaj na to, co się stało - na samobójstwo ojca. Facet, który znał Doca, powiedział
mi dziś wieczorem: Twój ojciec był winny, prawda? Proszę mi wierzyć, że pożałował tych słów,
nieźle przytarłem mu nosa. Teraz jednak wiem, że musiał to usłyszeć od Doca i Doc najwidoczniej
myślał dokładnie tak samo. I z tego powodu wybrał taką a nie inną drogę życia. Ja natomiast
postąpiłem inaczej. Chciałbym się teraz od pana czegoś dowiedzieć: czy mój stary był winny?
Biesenthal zamknął oczy.
- Opinia, że był winny, ciągle jeszcze pokutuje. - Potrząsnął głową. - Wiesz, że ekolodzy
ostrzegają nas, iż rozkład plastiku trwa przez całe stulecia. Ale to nic w porównaniu z tym, czym
jest wina, która przenika życie pokoleń niczym jakiś nieznany gen. - Otworzył oczy i spojrzał na
Babe'a. - Ale nie odpowiedziałem na pańskie pytanie, prawda? Chcesz wiedzieć, czy twój ojciec,
powszechnie znany H. V. Levy, był zaprzedanym bolszewizmowi czerwońcem i komuchem, który
w swym radykalizmie zaszedł tak daleko, że zaczął uprawiać terroryzm? - Biesenthal niemal
uśmiechnął się, lecz był to uśmiech pełen smutku. - Był doskonałym przykładem człowieka,
którego można obwiniać niemal o wszystko. Taki właśnie był. Zdolniejszy niż ktokolwiek inny, a
przy tym na pozór arogancki. Był niecierpliwy i nigdy nie nauczył się tolerować głupców. W
sposób protekcjonalny zachowywał się wobec ludzi, którzy nie rozumieli, że próbuje tym
sposobem ukryć poczucie niepewności. Był szefem Wydziału Historii Uniwersytetu. Był
zapraszany do Waszyngtonu przez Partię Opozycyjną. Miał śmieszne nazwisko i był Żydem. Mój
Boże, pół tuzina ludzi pokroju H. V. Levy'ego oraz Joe McCarthy mogło zostać prezydentem. -
Znów zamknął swe jasne oczy. - Jak wyraził to Keats? Widok Pacyfiku skojarzył się Keatsowi z
Cortezem. Twój ojciec był winien przypisywanych mu czynów tak samo, jak Cortez był winny
istnienia Pacyfiku w momencie, gdy odkrył, że Pacyfik w ogóle istnieje. - Otworzył oczy i znów
przyglądał się chłopcu. - Czy to wystarczy?
Babe skinął głową i ruszył do przedpokoju po płaszcz. Płaszcz okazał się zbyt ciasny, lecz
nie aż tak bardzo, by zwracać uwagę przechodniów.
Biesenthal podążył za Babem. - Pozwól, że ci pomogę.
- Już mi pan pomógł i chcę, aby pan o tym wiedział.
- Może przynajmniej zadzownisz na policję? Albo ja to zrobię za ciebie.
- Policję? - Babe zamrugał oczami. - Policję? Dlaczego miałbym to robić? Jaki byłby z tego
pożytek? - Zapiął płaszcz na guziki. - Nie chcę sprawiedliwości, pan chyba żartuje. Pieprzę
sprawiedliwość, czas sprawiedliwości dawno minął, teraz nastał czas krwi...
Po wyjściu z domu, w którym mieszkał Biesenthal, Babe wsiadł do taksówki, dojechał do
skrzyżowania ulic Dziewięćdziesiątej Szóstej i Amsterdam, wysiadł, zapłacił, po czym pospiesznie
ukrył się w najmniej oświetlonym miejscu i starając się nie rzucać nikomu w oczy, doszedł do
Dziewięćdziesiątej Piątej. Ulica ta na całej swej długości, a zwłaszcza między Amsterdam a
Columbus, była nie oświetlona. Biorąc pod uwagę fakt, że okolicę tę zamieszkiwali młodociani
przestępcy, czy choć jedna żarówka miała tu szansę przetrwania? Babe trzymał się jednak blisko
ścian budynków, kierując się w stronę własnego domu z brązowego kamienia. Za każdym razem,
gdy zapominał o ochranianiu zębów, nocne powietrze podrażniało nerwy i miał wtedy ochotę
zawyć z bólu. Udawało mu się jednak zachowywać samokontrolę dzięki temu, że do obolałych
miejsc przytykał język lub też zakrywał usta ręką. Robiąc to, posuwał się bezszelestnie naprzód.
Musiał wrócić do swego mieszkania - choćby tylko na chwilę. Było to konieczne, od tego mogło
zależeć wszystko. Z drugiej strony był to najbardziej wariacki pomysł, jaki w tej sytuacji mógł mu
przyjść do głowy. Nowy Jork bowiem to miejsce, gdzie łatwo się ukryć, a jedynym miejscem, o
którym Janeway wiedział, było właśnie mieszkanie Babe'a. Gdyby Janeway zamierzał dopaść i
załatwić chłopca, zrobiłby to tam - w jego mieszkaniu, pod warunkiem oczywiście, że Babe byłby
na tyle głupi, aby tam wracać. Ale musiał zaryzykować - niezależnie od tego, czy było to mądre,
czy nie. A zresztą, niech to wszystko szlag trafi... bo oto w pobliżu domu Babe'a stał samochód,
który zaparkował równolegle do stojącego już wcześniej koło krawężnika drugiego pojazdu. Babe
znajdował się zbyt daleko, by stwierdzić, czy w samochodzie ktoś siedzi. A może kierowcą był
jakiś pijany Latynos, któremu udało się nie wjechać w uliczny hydrant i który zaparkował w
przypadkowym miejscu, usnąwszy wcześniej przy kierownicy?
Proszę cię, okaż się pijanym Latynosem - pomyślał Babe, robiąc kilka bezszelestnych, lecz
szybkich kroków. Nigdy przedtem nie sądził, że w tak trudnych okolicznościach potrafi poruszać
się nie wydając żadnych dźwięków. Ta myśl mogła wprawić go w dumę - tak bardzo potrzebne mu
w tej chwili uczucie, pozwalające na pokonanie strachu i odzyskanie wiary we własne siły. Zanim
jednak poddał się temu uczuciu, zrozumiał, że nie mógł przecież wydawać zbyt głośnych
dźwięków biegnąc boso. A prawda była taka, że był nadal niczym innym jak dziwną zjawą, na
bosaka biegnącą w nocy po Dziewięćdziesiątej Piątej ulicy w kierunku...
...no właśnie - w jakim kierunku? Babe stanął w pobliżu jakiegoś budynku i wytężył wzrok,
starając się dostrzec jakiś znaczący szczegół niewłaściwie zaparkowanego samochodu. Pojazd
znajdował się jednak zbyt daleko, a ciemności nie pozwalały na właściwą ocenę sytuacji. Jedno
było jednak pewne: w środku znajdował się mężczyzna. Wyglądał na zupełnie przytomnego - po
prostu siedział. Prawdopodobnie był mężczyzną o potężnych ramionach. Kto wie - może takich jak
Karl.
A jeśli to Karl, to znaczy, że nie był sam. Janeway nigdy nie powierzyłby ważnego zadania
samemu Karlowi. A więc w pobliżu mógł się również znajdować Erhard. Babe przypomniał sobie
niedawne cierpienia i w swej wyobraźni usłyszał nagle dochodzący gdzieś z dala głos wściekłego
Szella: Choć raz zróbcie coś samodzielnie! A więc w pobliżu musiał się również przyczaić
Janeway. Każdy z nich znalazł jakąś kryjówkę i wyczekiwał.
Babe z trudem posuwał się naprzód. Jeszcze jeden krok. I jeszcze jeden.
Zatrzymał się w momencie, gdy zaczynało mu już brakować odwagi. Odczekał chwilę, aby
przyzwyczaić wzrok do nowego otoczenia. W Nowym Jorku mieszkały miliony dużych facetów,
potworów podobnych do Karla, którzy poruszali się ociężale po ulicach miasta i każdego ranka
ochrypłym głosem wymieniali słowa powitania, przeciskając się przez tłum zwykłych ludzi w
drodze do metra.
A więc to nie był Karl. Zbyt wiele na to wskazywało.
Babe wytężył wzrok. Stanął w bezruchu i skoncentrował całą uwagę na zaparkowanym
pojeździe.
To jednak był Karl.
Czekał.
Babe bez namysłu ruszył w kierunku następnego domu z brązowego kamienia; wśliznął się
bezszelestnie na schody i znalazłszy się przy drzwiach, z całej siły nacisnął guzik, przy którym
widniało nazwisko: Melendez. Przez jakiś czas nie było odpowiedzi, więc dzwonił dalej; przyciskał
guzik kciukiem, powtarzając tę czynność wielokrotnie - przyciskał szybkimi ruchami, następnie
przez dłuższą chwilę trzymał guzik wciśnięty, to zwalniał przycisk i znów naciskał...
...i nagle usłyszał przez domofon wrzaskliwy głos kobiety latynoskiego pochodzenia.
- Proszę mnie wysłuchać... - wyszeptał Babe -...nie mogę mówić głośno; jeśli to pani
Melendez, chciałbym przeprosić, że przeszkadzam, ale...
Jej wrzaskliwy głos stał się jeszcze bardziej donośny.
-...chcę się widzieć z pani chłopakiem, z pani synem... - Jego znajomość hiszpańskiego była
właściwie żadna i ograniczała się w zasadzie do słowa: sangria. Do tej pory nie zdawał sobie
jednak sprawy z tego, jak bardzo jego ignorancja w tej dziedzinie może okazać się kłopotliwa.
-...Dziecko - powiedział Babe. - Młody człowiek... ten... - Czy miał użyć słów: bairn, urchin, scion?
I tak nie miało to znaczenia. Wyrzuciwszy z siebie ostatnią serię jakichś niezrozumiałych
inwektyw, kobieta odłożyła słuchawkę.
Babe ponownie przycisnął guzik. Postanowił używać swego kciuka aż do skutku.
Tym razem gdy kobieta ponownie podniosła słuchawkę domofonu, ryknęła na całe gardło.
Babe próbował uspokoić ją mówiąc:
- Musi pani zrozumieć; bardzo mi przykro, ale to bardzo ważna sprawa. - Słowa te nie
odniosły jednak pożądanego skutku, więc zanim kobieta odłożyła słuchawkę, Babe nacisnął guzik z
całej siły. Nagle usłyszał jakiś inny głos - ktoś, kto również mówił po hiszpańsku, próbował
przekrzyczeć głos matki. Po chwili odezwał się w słuchawce głos szczeniaka z tarasu: - Jeśli chcesz
stracić palec, dzwoń dalej.
- To ja - powiedział szeptem Babe i natychmiast odstawił palec. - No, wiesz kto...
-...wciśniesz jeszcze raz i po palcu...
- Melendez - powiedział Babe głosem bardziej donośnym, niż zamierzał - nie poznajesz
mnie? Na rany Chrystusa, to ja. To ja. - Czując do siebie wstręt, Babe wreszcie wykrztusił: - Laluś.
Nastąpiła chwila milczenia. Potem zapytał:
- Laluś? Ty?
- Jasne, że ja.
- Czego chcesz?
- Porozmawiać.
- Dobrze.
- W cztery oczy - powiedział Babe. Melendez wcisnął guzik domofonu i drzwi wejściowe
otworzyły się. Po chwili obaj spotkali się na półpiętrze obok mieszkania Melendeza.
- O co chodzi? - spytał Melendez.
Babe zaczerpnął głęboko powietrza do płuc.
- Chcę, abyś okradł moje mieszkanie - odparł Babe.
Melendez spojrzał na Babe'a ze zdziwieniem.
- Natychmiast; musisz to zrobić. Jeśli nie zrobisz tego teraz, zapomnij o całej rozmowie.
Nie możesz tego zrobić sam. Przyprowadź tylu chłopaków z tarasu, ilu tylko uda ci się znaleźć.
Jeśli mają jakąś broń, niech przyniosą ją ze sobą.
- Żartujesz? Kto nie ma broni! - Po chwili zadał jeszcze jedno pytanie: - Po co?
- Trudno to wszystko wytłumaczyć nie wdając się w szczegóły, ale sytuacja jest taka, że są
pewni ludzie, którzy - można tak określić - depczą mi po piętach i kiedy zjawię się sam w
mieszkaniu, wtedy dostaną mnie, a wolałbym tego uniknąć. Nie sądzę, żeby chcieli zmierzyć się z
wami wszystkimi.
Melendez nie mógł powstrzymać się od śmiechu.
- Laluś, masz wspaniały płaszcz przeciwdeszczowy. Nie wydaje ci się jednak, że jest trochę
za duży? - Po chwili dodał: - Hej, a to przecież pidżama - i wybuchnął śmiechem.
- Powiedz mi tylko, czy się zgadzasz, czy nie. W tej chwili nie chcę słuchać tych bzdur -
odparł Babe.
Ta uwaga powstrzymała na chwilę śmiech Melendeza.
- Co mi z tego przyjdzie?
- Mam radio, czarno-biały telewizor w całkiem dobrym stanie, tony książek, które możesz
sprzedać - najlepiej w księgarniach w pobliżu Columbii. Na używanych książkach robią tam niezłe
interesy. Możecie oczywiście wziąć jakieś ubrania. Zresztą, do diabła, weźcie wszystko cokolwiek
nadaje się do wyniesienia; jeśli was złapią, powiesz gliniarzom, że to ja was o to prosiłem, więc nie
oskarżą was o nic.
- Kamień spadł mi z serca - powiedział Melendez. - Tak się cieszę, że o nic nas nie oskarżą.
- Potem jeszcze zapytał: - Czy wziąć coś dla ciebie?
- Przynieście moje adidasy, są pewnie gdzieś na środku pokoju.
Melendez znów zaczął się śmiać.
Babe wspomniał jeszcze o jednej rzeczy, która mu była potrzebna.
Melendez nagle przestał się śmiać.
- Drzwi są chyba zamknięte na klucz - powiedział Babe. - Miałem zamiar poszukać
zapasowego klucza, ale...
- Drzwi to żaden problem - powiedział Melendez, po czym spytał: - Ale jest jakiś inny
problem?
- To będzie niebezpieczne.
- To nie problem - odpowiedział Melendez. - Na tym polega cała przyjemność. - Mówiąc to,
uśmiechnął się.
Karl nie uśmiechał się zbyt często. Wielu ludzi sądziło, że powodem tego jest jego brak
poczucia humoru. On jednak uważał inaczej. Prawda była taka, że niewiele rzeczy potrafiło go
rozśmieszyć. Najczęściej doznawanym przez niego uczuciem było zniecierpliwienie. Ze swymi
wielkimi i umięśnionymi ramionami wyglądał ociężale - jednak tym właśnie, co pozwalało mu
utrzymać jaki taki nastrój, była ruchliwość i aktywność. Lubił mieć dużo zadań do wykonania -
niewielkich zadań, lecz takich, które wymagały nieustannej uwagi.
Z tego czerpał przyjemność.
Siedzenie nie dawało mu zadowolenia.
Karl siedział w samochodzie. Ręce trzymał na kierownicy; głowa była nieruchoma.
Spoglądał przed siebie przez przednią szybę, to znów zerkał na wsteczne lusterko. Takie właśnie
otrzymał instrukcje od Janewaya i ze swego zadania zamierzał wywiązać się bez zarzutu. Wiedział
bowiem o tym, że z Janewayem nie ma żartów. Kiedykolwiek Karl popełniał jakiś błąd, Janeway
zawsze się o tym dowiadywał. Zadanie, jakie miał wykonać w tej chwili, wydawało się dość
absurdalne - było tak ciemno, że niezależnie od tego, gdzie kierował wzrok, nie widział dokładnie
nic, nie wspominając już o jakimś Żydzie. Był tak pewny, że nie potrafi nic dostrzec, że gdy za
samochodem pojawiło się nagle kilku czarnuchów, przestraszył się bardziej niż w ciągu całego
swego życia.
Nie. Nagle zorientował się, że to nie czarnuchy, lecz "brązowi". Było ich sześciu lub może
siedmiu; byli dziwacznie ubrani, a właściwie nie mieli na sobie prawie nic. Żaden z nich nie miał
skarpetek. Szli całą grupą, podążając za swym przywódcą.
Mam nadzieję, że chodzi im o mnie - pomyślał Karl. Mam nadzieję, że zobaczyli
samotnego mężczyznę i chcą mi ukraść samochód. Spojrzał szybko na drzwi, aby upewnić się, czy
nie są przypadkiem zamknięte od środka. Miał przy sobie jedynie nóż, ale i tak nie sądził, aby
okazał się konieczny do tego, by rozprawić się z "brązowymi". Wystarczy złapać pierwszego z
brzegu za ramię, podnieść go i rzucić w pozostałych - trzask łamanych kości spowoduje, że uciekną
w popłochu.
Grupa zatrzymała się naprzeciwko domu Żyda. Karl pomyślał przez chwilę, że powinien
wysiąść z samochodu i skłonić ich, by ruszyli dalej. Po prostu nieźle ich nastraszyć; gdy zobaczą w
ciemnościach olbrzymią postać, przestraszą się i uciekną.
Instrukcje Janewaya były, oczywiście, inne. Janeway powiedział wyraźnie: czekać na
Levy'ego; kiedy wróci, dopaść go. Jeśli się pojawi, postąpię dokładnie w ten sposób - postanowił
Karl. Tymczasem niech Erhard zajmie się "brązowymi"...
Erhard czekał na parterze i gdy zobaczył, jak młodociany gang zatrzymuje się przed
domem, natychmiast wpadł w panikę. Gdyby był bardziej sprawny fizycznie, tego typu zadanie
widziałby z pewnością chętniej. Nie potrafił jednak utrzymać równowagi ciała, gdy był zmuszony
stoczyć z kimś walkę, i jego przeciwnik miał zawsze znaczną przewagę. Być może gdyby bardziej
pracował nad sobą w dzieciństwie, gdyby zmuszał swoje nieszczęsne ciało do większego wysiłku,
kto wie - może wyrósłby na kogoś, kto byłby postrachem otoczenia.
Ale był na to zbyt mądry. I to była jego wada. Był zbyt mądry na to, by przywiązywać wagę
do siły fizycznej, i zbyt głupi, by próbować zmienić swój wygląd. Przypominał operatora windy
towarowej lub człowieka pracującego na nocną zmianę, który wykonuje swą pracę, otrzymuje
wynagrodzenie i przed świtem ukrywa się przed wzrokiem normalnych ludzi.
Gang był w tym momencie u drzwi na klatkę schodową budynku. Erhard podszedł tak
blisko do rogu korytarza, na ile pozwalała mu odwaga. Być może powinien skontaktować się z
Janewayem i opowiedzieć mu o wszystkim. Podobnej sytuacji nie przewidziano jednak w planach i
nie opracowano odpowiedniego systemu sygnałów. Któż mógł zresztą przewidzieć taki rozwój
wypadków? Poza tym nie zdarzyło się jeszcze nic takiego, o czym warto było mówić Janewayowi.
Ot, po prostu kilku latynoskich nastolatków. Być może właśnie tutaj mieszkali - Portorykańczycy
mieli przecież dużo dzieci; kto wie, może te szczeniaki były potomstwem jednej baby, ciemnej,
kołyszącej biodrami i...
Jeden z członków gangu zaczął majstrować przy drzwiach.
Powinienem zawiadomić Janewaya - pomyślał Erhard. Ale jak? Aby dostać się do
Janewaya, musiałby podejść do schodów, a te znajdowały się obok drzwi. A jeśli znajdzie się przy
drzwiach w momencie, gdy któryś z nastolatków zdoła je otworzyć - wtedy będzie zupełnie sam,
zdany na łaskę tych zdradzieckich Latynosów.
- To nie moja sprawa - powiedział półgłosem Erhard. Jego zadanie polegało na tym, by
zachować ciszę i obserwować wyjście bezpieczeństwa na tyłach budynku. Gdyby Levy próbował
tamtędy dostać się do swojego mieszkania, Erhard miał przystąpić do działania - zatrzymać go, a w
razie potrzeby zabić. Erhard miał przy sobie broń. Nie był jednak dobrym strzelcem; broń palna
wywoływała tyle hałasu, a on tego nie cierpiał. Znajdując się jednak blisko Levy'ego, potrafiłby
bez trudu go zabić. Gdyby musiał zabić Żyda, zrobiłby to - szczególnie, że sprawiłoby to
przyjemność Szellowi. Gdy Szell był zadowolony, potrafił wynagradzać podwładnych. Gdy nie był
zadowolony - mogło skończyć się ukrzyżowaniem. Ale to było jego prawo - był przecież
Christianem Szellem, żywym, działającym, i to tu, w latach siedemdziesiątych - to przecież cud!
Tacy ludzie podlegają innym regułom niż kaleki.
Drzwi na klatkę schodową zostały otwarte.
Mój Boże, a jeśli dobiorą się do mnie? - pomyślał Erhard. Mógłby ich zastrzelić.
Przynajmniej niektórych. Ale nie wszystkich. I co wtedy zrobiliby z nim pozostali? Bał się
Portorykańczyków nawet wtedy, gdy sam podróżował metrem. Wyobraził sobie czterech czy
pięciu ludzi, którzy chcąc pomścić śmierć swoich braci, kopią jego kalekie ciało, rozrywając je na
kawałki. Nie mógł znieść myśli o tym, co mogłoby się stać. Janeway. Janeway. Erhard myślał teraz
wyłącznie o nim. Janeway zarządzał całą akcją; Janeway wiedziałby, co należy zrobić.
Członkowie gangu - zachowując maksymalną ciszę - zaczęli wchodzić na górę po
schodach.
Na twarzy Erharda pojawiły się kropelki potu. Przetarł czoło, nasłuchując kroków, które
stawały się coraz głośniejsze. Dzięki Bogu, podjęcie ostatecznej decyzji nie należało już do niego.
W tym momencie był już to problem Janewaya...
Janeway stał w ciemnościach, w najbardziej odległym od mieszkania Levy'ego miejscu na
korytarzu, i sądził, że to kroki policjantów. Myśl ta wcale nie napawała go niepokojem. Być może
to Levy przyprowadził policjantów - i ta myśl nie wyprowadzała go z równowagi. Po pierwsze
dlatego, że był z Dywizji i potrafiłby to w każdej chwili udowodnić. Po drugie, tej nocy, w tym
właśnie miejscu, został wydalony jeden z ludzi Dywizji. A więc nikogo nie zdziwiłoby, gdyby
człowiek ten pozostał na miejscu i czekał na odpowiednią chwilę, aby zemścić się na swym
koledze - były to częste przypadki również w pracy policji. A gdyby Levy wystąpił z jakimś
melodramatycznym oskarżeniem - cóż, miał do tego prawo. Przeszedł przez istne piekło, rodzony
brat umarł niedawno w jego ramionach. Czy ktokolwiek mógłby się normalnie zachowywać po
przeżyciu takiej nocy?
Kroki stawały się coraz lepiej słyszalne.
Sześciu - pomyślał Janeway, natężając słuch. Później usłyszał coś, co jakby zakłóciło rytm
stawianych kroków i opierając się na doświadczeniu, doszedł do słusznego wniosku, że było ich
siedmiu. I z pewnością nie byli to policjanci. Siedmiu policjantów nie potrafiłoby zachować takiej
ciszy, wykonując zadanie, z którego mogli czerpać jakieś uboczne dochody.
A więc siedmiu - ale kim byli?
Janeway poczuł się lekko zaniepokojony. Był człowiekiem bardzo bystrym; potrafił działać
w sytuacjach krytycznych sprawniej niż ktokolwiek inny. W Dywizji nie miał konkurenta w
dziedzinie szybkiego reagowania na niespodziewane okoliczności.
A więc kim było tych siedmiu?
W tej chwili znajdowali się piętro niżej.
Z każdą sekundą zbliżali się do miejsca, gdzie wyczekiwał Janeway.
Kim byli? Brak odpowiedzi na to pytanie zaczynał doprowadzać Janewaya do wściekłości.
Frustracja i złość były silniejsze niż poczucie zagrożenia. Ale cóż miał robić - sytuacja, w jakiej się
obecnie znalazł, była zaskakująca i nie miał czasu, by się do niej odpowiednio przygotować. Poza
tym tylko w tym miejscu mógł szukać Levy'ego. To logiczne, że Levy wróci do mieszkania po
jakieś swoje rupiecie. Być może będzie to z jego strony niezbyt mądre, lecz jednocześnie nie
pozbawione pewnej logiki. Chłopiec był w kiepskim stanie, zmaltretowany i okaleczony, i nie
można było oczekiwać, że będzie postępował racjonalnie.
Kim było tych siedmiu, do jasnej cholery?
Gdy wreszcie pojawili się, Janeway rozdziawił usta.
Siedmioro dzieci?
Jeszcze raz spojrzał w ich stronę. Nie, to nie dzieciaki, wcale nie, po prostu chłopcy
niskiego wzrostu, prawdopodobnie w wieku od czternastu do osiemnastu lat. Portorykańczycy,
gang Portorykańczyków. Ale co tu robią, do diabła?
Ich przywódca, jakby czytając w myślach Janewaya, przystąpił natychmiast do wyważania
drzwi do mieszkania Levy'ego.
Janeway przypatrywał się temu wszystkiemu, dochodząc jednocześnie do wniosku, że nie
ma pojęcia, co tu się właściwie dzieje. Nawet odpowiednio zaprogramowany komputer miałby
trudności z rozwiązaniem tej zagadki, Janeway natomiast nie posiadał prawie żadnych danych.
Postanowił więc podejść bliżej. Zrobił to bezszelestnie, by wykorzystać moment zaskoczenia - był
przecież sam. Jedyny pomysł, jaki przyszedł mu w tej chwili do głowy, to odesłać ich do
wszystkich diabłów.
- Słuchajcie, chłopcy - powiedział, wyjmując pistolet w taki sposób, aby mu się mogli
dobrze przyjrzeć. - Spływajcie stąd, i to natychmiast.
Wszyscy odwrócili się w jego stronę - lecz nie przywódca grupy. Jemu właśnie przyglądał
się cały czas Janeway, gdyż z nim mogło mu przyjść zmierzyć się w walce. Gdy unieszkodliwi się
przywódcę, szaraczki uciekną w popłochu.
Przywódca grupy, który majstrował przy drzwiach, odwrócił się powoli do Janewaya.
Spojrzał na mężczyznę, później na jego pistolet. Potem jeszcze raz spojrzał Janewayowi prosto w
oczy.
- Włóż go sobie do dupy, skurwielu - powiedział.
No cóż, Janeway musiał przyznać, że nie takiego zachowania oczekiwał od przywódcy
grupy, który wrócił w tej chwili do swego poprzedniego zajęcia, zupełnie ignorując mężczyznę z
pistoletem i uznając cały incydent za zupełnie trywialny.
Dwóch chłopaków z gangu wyciągnęło pistolety - co prawda nie takie jak broń Janewaya,
którą widuje się tylko na sobotnich seansach filmowych - lecz w tej sytuacji nie było sensu
ryzykować. Gang miał nad Janewayem przewagę liczebną i żaden z jego członków nie sprawiał
wrażenia, aby w choć najmniejszym stopniu doznał uczucia strachu. Przywódca grupy otworzył
wreszcie drzwi i wszyscy weszli do mieszkania Levy'ego.
Janeway przeszedł obok drzwi i pędem zbiegł po schodach. Pozostając na miejscu,
marnowałby jedynie czas. Z Levym będą się musieli rozprawić nad jeziorem. Nie było to najlepsze
rozwiązanie, gdyż do tego czasu zrobi się już jasno, a najodpowiedniejszą scenerią dla śmierci
była, ciemność. Janeway zrobił, co mógł, wykorzystał wszystkie możliwości. A więc sytuacja
znajdzie swe rozwiązanie nad jeziorem. Teraz wszystko zależało od Elsy - to ona ściągnie tam
Levy'ego.
26
Przed wejściem do apteki Kaufmana Babe zawahał się. Prawdopodobnie dochodziła szósta i
zaczynało się już powoli rozjaśniać. Wszystko wokół stawało się coraz lepiej widoczne - Babe
również. Spojrzał w stronę ulicy Czterdziestej Dziewiątej, a potem w kierunku Lex, by upewnić
się, czy nie grozi mu jakieś niebezpieczeństwo.
Paranoja!
Zachowywał się dokładnie tak, jakby na nią cierpiał, przemykając się o świcie po ulicach
miasta, ubrany w przyciasny przeciwdeszczowy płaszcz i sportowe buty. Nie miał się jednak czego
obawiać - apteka Kaufmana, tak powszechnie znana, nie była miejscem, gdzie dokonywano
napadów lub porywano ludzi. Pracownicy apteki byli poza tym przyzwyczajeni do obsługiwania
klientów w przeróżnych porach. Babe nabrał głęboko powietrza do płuc, starając się trzymać głowę
prosto. Powiew wiatru podrażnił jednak jego zęby, wywołując okropny ból. Babe nie zachowywał
się jak paranoik - był po prostu zupełnie wyczerpany. Od czasu gdy zjawił się u niego Doc, nie
zmrużył oka. A kiedy to było? Czy to było?...
Mój Boże, czy to możliwe, że minęły dopiero dwadzieścia cztery godziny od momentu, gdy
z ciemności wyłoniła się postać brata ze słowami: Nie zabijaj mnie, Babe? Czy to możliwe, że od
jego śmierci minęło tak niewiele czasu?
W oknie wystawowym apteki znajdował się zegar, który wskazywał godzinę 5.51. Babe
miał więc wystarczająco dużo czasu, by wejść do środka, kupić olejek goździkowy - po to właśnie
tu przyszedł - i zdążyć na spotkanie z Elsą, która miała czekać na zewnątrz. Babe wszedł do apteki
i znajdował się już w połowie drogi do stoiska z lekami, gdy nagle stanął jak wryty.
A jeśli okaże się, że jest potrzebna recepta?
Babe zawahał się chwilę, stanąwszy przy stoisku z żywnością, którego lada przylegała do
jednej ze ścian sklepu. Czy to symptomy paranoi? Nie - ponieważ niezależnie od tego, jakie były
składniki olejku goździkowego, środek ten wywoływał uczucie odrętwienia; jeśli tak było, to
znaczy, że był to narkotyk, a kupowanie tych ostatnich bez recepty było verboten, przynajmniej
tych o silnym działaniu. A tak działał olejek goździkowy, który niedawno prawie całkowicie
uśmierzył ból zęba. Nie był więc to środek w rodzaju aspiryny.
Muszę wymyśleć jakąś wiarygodną historyjkę, którą opowiem aptekarzowi - pomyślał
Babe. Już wiem: mam receptę, ale zostawiłem ją w portfelu, który zapomniałem wziąć ze sobą.
To nie najlepszy pomysł. Aptekarz mógłby wtedy powiedzieć: Proszę iść do domu po
receptę.
W takim razie zostałem okradziony. Tak, to wspaniały pomysł. Miałem receptę, lecz po
drodze zaatakowało mnie kilku narkomanów - wzięli receptę wraz z maszyną do pisania i
kolorowym telewizorem.
Ten pomysł jest naprawdę dobry. Nie należy jednak upiększać faktów - może lepiej nie
wspominać o maszynie do pisania i telewizorze. Zostałem okradziony - i na tym koniec.
Wymyśliłem to na poczekaniu, ale niech mnie piekło pochłonie, gdybym sam w to nie uwierzył.
Pewny siebie Babe podążył w kierunku stoiska z lekami i gdy był już prawie na miejscu,
nagle zrozumiał, że nie pomoże mu żadna wymyślona historyjka. Aptekarz nie uwierzy w ani jedno
słowo. Gdy bowiem Babe zbliżył się do stoiska, spostrzegł, że mężczyzna za ladą uśmiecha się w
dość osobliwy sposób. Aptekarz ruszył nagle z miejsca i Babe odkrył - lecz za późno! - że on
kuśtyka.
A więc na Babe'a czekał Erhard.
Babe dokonał raptownego zwrotu, chcąc wybiec z powrotem na ulicę. Tymczasem zza
sklepowych półek wyszedł Karl, który zagrodził mu odwrót.
A więc to już koniec. To koniec. Babe oparł się zrezygnowany o ladę.
-... źle się pan czuje? - spytał Erhard.
Babe spojrzał na mężczyznę, który wyszedł zza lady i utykając szedł w jego stronę. Nie był
to głos Erharda i nie mógł być, gdyż mężczyzna ten nie był Erhardem, lecz innym
przedstawicielem kulejących tego świata, malutkim, nieszczęsnym człowieczkiem zatrudnionym na
nocną zmianę, który kulał tak jak Erhard. Babe odwrócił się w stronę półek z książkami, gdzie
przed chwilą zagrodził mu drogę Karl. Stał tam otyły stary facet, który przeglądał różne tytuły. Był
niewątpliwie duży, lecz Karla przypominał w tym samym stopniu co John Wayne Antony Quinna.
To pewne, że grozi mi paranoja - pomyślał Babe. Nie. Nie grozi mi - już jestem paranoikiem.
Gwałtownie nabrał powietrza do płuc, celowo podrażniając przednie zęby. Nagły ból
przywrócił zmysłom normalną władzę. Ból nie ustąpił jednak szybko i Babe próbował go
uśmierzyć siłą woli, mrugając jednocześnie oczami. Cierpienie było jednak jedyną rzeczą, dzięki
której był w stanie uporządkować myśli.
- Czy mógłbym dostać trochę olejku goździkowego?
- Olejku goździkowego, olejku goździkowego - powtórzył mężczyzna. - Do czego jest panu
potrzebne to kiepskie lekarstwo?
- Chodzi o ząb - wyjaśnił Babe.
- Domyślam się, że nie po to, by wymalować bidet, mój chłopcze. Chcę przez to
powiedzieć, że w sprzedaży są lepsze środki.
- Proszę mi jednak dać olejek goździkowy - powiedział Babe. Była godzina 5.56.
Aptekarz pokuśtykał z powrotem za ladę.
- Pozwolę sobie zaprezentować krople od bólu zębów stosowane przez Czerwony Krzyż. -
Mówiąc to, położył na ladzie pojemnik z lekarstwem. - Moim skromnym zdaniem to dużo lepszy
środek.
- Wezmę jednak olejek goździkowy - nalegał Babe.
- Proszę posłuchać: otóż ten pojemniczek zawiera olejek goździkowy, plus inne magiczne
składniki, plus - szczególnie na to proszę zwrócić uwagę - wykałaczki i waciki. A więc wystarczy
nałożyć wacik na wykałaczkę, wacik zanurzyć w eliksirze i wszystko to przytknąć do ubytku w
zębie, i voila - ból znika jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej.
- Proszę mi dać sam olejek goździkowy - nalegał Babe, zastanawiając się jednocześnie nad
tym, jak długo jeszcze będzie musiał powtarzać swą prośbę małemu kulawemu mężczyźnie.
- A więc wziął pan pod uwagę tylko olejek goździkowy? - odparł aptekarz. - Niektórzy
ludzie bardzo cenią ten środek i zachowują mu absolutną wierność. - Mówiąc to, położył na ladzie
buteleczkę.
Babe wziął lekarstwo, zapłacił za nie, po czym ruszył w kierunku wyjścia. Wyjrzał przez
drzwi na ulicę.
Elsa zaparkowała na przystanku autobusowym, po przeciwnej stronie ulicy, silnik był na
chodzie. Dziewczyna miała na sobie ten sam czarny lśniący płaszcz przeciwdeszczowy co wtedy,
gdy spotkali się po raz pierwszy.
Babe otworzył buteleczkę z lekarstwem, nalał kilka kropli na palec wskazujący, natarł sobie
obolałe miejsca, powtórzył tę czynność jeszcze raz i gdy w nacieranych miejscach zaczął powoli
tracić jakiekolwiek czucie, zamknął buteleczkę, włożył ją do kieszeni i wybiegł ze sklepu. Elsa
zobaczyła go z daleka i przez okno samochodu wystawiła ramiona w powitalnym geście. Po chwili
oboje stali na środku ulicy, obejmując się. Babe przerwał tę czułą scenę, okrążył szybko samochód
i wskoczył do środka. Tym razem trwali w uścisku do chwili, gdy usłyszeli za sobą klakson
autobusu. Elsa z żalem wyzwoliła się z objęć Babe'a, położyła ręce na kierownicy i ruszyła.
- Usiądź bliżej - powiedziała łagodnie. - Odpocznij.
Babe przysunął się bliżej i położył głowę na ramieniu dziewczyny, a właściwie na czarnym
materiale jej płaszcza.
- Jestem zmęczony - powiedział.
- Za chwilę wszystko będzie już dobrze. Będziemy tacy szczęśliwi - wiem to na pewno.
- Jesteś dla mnie najbardziej kojącym lekarstwem.
- Czy podoba ci się samochód? W zamian za ten wóz musiałam niemal oddać własne ciało.
Mam nadzieję, że ci się podoba.
- Jest bardzo ładny - odparł Babe mrużąc oczy.
- Nade mną mieszka mężczyzna, któremu się bardzo podobam - przynajmniej było tak do
niedawna. Nie wiem, czy tak jest nadal, ale kiedy zadzwoniłeś, natychmiast przyszedł mi do głowy
pomysł, aby go zbudzić. Powiedziałam, że jest mi potrzebny samochód. Spytałam, czy mógłby mi
wyświadczyć przysługę i pożyczyć wóz.
- Co chciał w zamian?
- To oczywiste. Wydaje mi się, że tego właśnie chciał, choć nie jestem pewna.
Rozmawialiśmy bardzo taktownie i oboje byliśmy zaspani. Wytłumaczę ci, dlaczego pomyślałam
akurat o tym mężczyźnie. Powiedziałeś mi przez telefon, że chcesz pojechać w jakieś zaciszne
miejsce, w którym mógłbyś spokojnie pomyśleć. Otóż facet, do którego należy samochód, posiada
również dom nad jeziorem i pomyślałam, że właśnie tam moglibyśmy pojechać.
- Nad jeziorem?
- Tak, mały dom nad jeziorem, oddalony o około godzinę jazdy stąd. Jest tam kilka innych
domów oraz przystań. To naprawdę piękne miejsce. Facet zaprosił mnie tam kiedyś na weekend.
Czułam się jak w wagonie metra. Wokół mnie pływały motorówki; ludzie jeździli na nartach
wodnych. Taki zgiełk panuje tam jednak tylko w lecie. Gdy zaczyna się wrzesień, okolica ta niemal
z dnia na dzień zupełnie pustoszeje. W czasie weekendów przyjeżdża co prawda trochę ludzi, lecz
w taki dzień jak dziś jest tam cicho i spokojnie. Proponuję, abyśmy tam pojechali.
- Dobrze - wymamrotał Babe, mrugając oczami.
- Odpoczywaj - powiedziała szeptem Elsa.
Babe nadal trzymał głowę na ramieniu dziewczyny; w tej chwili zamknął oczy i przez
moment przekonany był o tym, że będzie w stanie wypełnić jakże miły rozkaz Elsy i przynajmniej
przez kilka sekund zrelaksuje się. Nagle jednak dały o sobie znać kłopoty żołądkowe, a jego stan
ducha był teraz połączeniem napięcia i smutku. Babe już wcześniej czuł potrzebę okazania żalu po
śmierci brata. Miejsce i czas nie były najbardziej fortunne - czy miał jednak wybór? Zaczął
szlochać, a z jego zmęczonych oczu trysnęły łzy, mocząc dwa przeciwdeszczowe płaszcze - jego
własny i Elsy. Przez chwilę nie widział dokładnie nic.
Po chwili odzyskał kontrolę nad swymi uczuciami równie szybko, jak ją stracił. Na koniec
zaczerpnął tylko gwałtownie powietrza do płuc, jakby dla podkreślenia, że spełnił obowiązek
wobec brata. Rzeczywiście to zrobił.
Okazał przecież żal, choć nie w taki sposób, aby zadowolić tym Boga. Nagle zdał sobie
sprawe z tego, że Elsa przygląda mu się wzrokiem, który wyraża strach.
- Czy dobrze się czujesz?
Skinął głową.
- Na pewno?
Ponownie skinął głową.
- A więc wszystko w porządku?
- To tylko zmęczenie.
- Tak.
Objęła go ramieniem i przytuliła.
- Niedługo będziemy nad jeziorem. I będzie cudownie...
Krajobraz okazał się rzeczywiście cudowny. Gdy znaleźli się na miejscu, było kilka minut
po siódmej i słońce padało ukośnie na taflę wody. Przez jakiś czas jeździli po okolicy i Babe miał
okazję przekonać się, że wokół panowała absolutna cisza. Przyroda jakby zamarła w bezruchu.
Spod kół samochodu unosiły się jedynie tumany kurzu. Babe otworzył okno. Do środka wdarły się
odgłosy przyrody. Takich dźwięków Babe nie słyszał od momentu, gdy kilka miesięcy temu
zamieszkał na Manhattanie.
Elsa zjechała drogą dojazdową prowadzącą do miejsca przeznaczenia i zatrzymała
samochód.
- To chyba ten dom - powiedziała wysiadając z auta. - Przynajmniej taką mam nadzieję.
Wiem, gdzie facet chowa klucze. - Weszła po schodach na ganek, podeszła do rynny i pochyliła
się. - Myślę, że połowa okolicznych mieszkańców trzyma klucze w rynnie - powiedziała
rozbawiona. Babe odwzajemnił uśmiech. Z pewnymi kłopotami Elsa otworzyła frontowe drzwi,
weszła do środka, po czym wyskoczyła szybko na zewnątrz. - Zapach stęchlizny - stwierdziła.
Babe wysiadł z samochodu.
- Zostaw otwarte drzwi, wpuścimy trochę świeżego powietrza. - powiedział. - Przejdźmy
się nad jezioro.
Skinęła głową, zeszła po schodach, wyciągnęła do niego rękę i razem ruszyli w kierunku
jeziora. Słońce świeciło teraz jaśniej. Ustał wiatr i odgłosy natury stały się lepiej słyszalne. Elsa
uśmiechnęła się i spojrzała w stronę, skąd przyjechali. Babe wskazał dom.
- Czy to dom Szella? - zapytał.
- Zella? - powtórzyła dziewczyna. Pochyliła głowę, jakby nie całkiem pewna, czy dobrze
usłyszała nazwisko.
- Nie udawaj - powiedział Babe. - Jesteś w to wszystko wplątana. Nie wiem, na czym
polega twoja rola i jakie im świadczysz usługi, ale wiem, że pracujesz dla nich.
Elsa potrząsnęła głową i uśmiechnęła się.
- Nie mam żadnych podstaw, aby tak twierdzić, ale po prostu wiem, że jesteś w to
zamieszana. Chyba rozumiesz, co chcę powiedzieć? Nie zrobiłaś fałszywego kroku, nie popełniłaś
żadnego błędu - nic z tych rzeczy. Skąd wiem? Janeway tłumaczył to kiedyś w następujący sposób:
po jakimś czasie zaczynasz intuicyjnie wyczuwać, jak postąpi ta druga osoba, zaczynasz przenikać
na wskroś jej umysł.
- Janeway? - przerwała Elsa. To nazwisko również było jej obce.
- Mówię - krzyknął Babe - o dwojgu bardzo znanych ludziach. George'u Szellu i Elizabeth
Janeway. Nikt, kto ma nadzieję zjednać sobie moje serce, nie może być analfabetą - a ty się tak
właśnie zachowujesz.
- Przepraszam - odpowiedziała i mocno ścisnęła go za rękę. Następnie spojrzała na niego
wzrokiem pełnym czułości.
- Jesteś bardzo zmęczony i bardzo zabawny, i zależy mi na tobie.
- Mój brat mnie kochał - odrzekł Babe.
- Wiem. Przeżyłeś okropne chwile.
- Naprawdę mnie kochał. Kochał mnie bardzo, ale nie więcej niż ja jego. Kochaliśmy się
jak cholera i wiesz, co powiedział, kiedy wybiegłaś z "Lutece"? Powiedział, że powinienem o tobie
zapomnieć, ponieważ mnie nie kochasz i chcesz mnie wykorzystać. Ja zaprzeczyłem mówiąc, że to
gówno prawda. Nia miał przecież podstaw, żeby tak sądzić. I wiesz, co odpowiedział? Wiesz, co
powiedział? Pamiętaj o tym, że byliśmy gotowi umrzeć za siebie... a więc powiedział, że jesteś
wspaniała, a więc musiałaś mnie wykorzystywać, bo z jakiego innego powodu mogłabyś mnie
kochać... Czy możesz sobie wyobrazić, jak bardzo mnie to zraniło? Wiem, że nie jestem
bożyszczem kobiet, członkiem ligi Tyrone'a Powera, ale czy potrafisz zrozumieć, jak można się
poczuć, słysząc takie słowa od kogoś, kto cię kocha? To była istna tortura! W końcu uznałem, że
się myliłem: brat mnie nie kochał, w przeciwnym razie nie zraniłby mnie tak bardzo, nie byłby tak
okrutny... Kiedy umarł, kiedy wykrwawił się w moich ramionach, wtedy zrozumiałem, że jednak
nie myliłem się przedtem, zrozumiałem, że mnie kochał. A więc gdy spytał, czy mogłabyś mnie
kochać naprawdę, wiedział, że mnie wykorzystujesz, jakimś dziwnym sposobem to wiedział. Nie
dodał nic więcej, to była jakby zakodowana wiadomość. I wtedy zebrałem w myślach wszystkie
fakty: ukryłaś swe niemieckie pochodzenie. Szell również jest Niemcem; przypomniałem sobie, jak
nagle wstałaś w parku w tym akurat momencie, gdy zostaliśmy zaatakowani. Teraz udaje ci się
błyskawicznie znaleźć faceta z samochodem i opuszczony dom. To wszystko nic nie znaczy i żaden
sąd nie potraktowałby tych dowodów poważnie, ale wiem, że jesteś w to wszystko zamieszana - i
Doc też o tym wiedział. A więc jeszcze raz cię pytam: czy ten dom należy do Szella?
- George'a Szella? Nie sądzę. Ktoś musiałby o tym wiedzieć, nie uważasz?
- Co zrobiłaś dla Szella?
Elsa westchnęła.
- To przestaje być zabawne, Tom. Skończ już z tym wreszcie.
- Gdzie jest Janeway?
Potrząsnęła tylko głową.
- Czy ten dom należał do Szella?
- Tom, nie mogę ci powiedzieć czegoś, czego nie wiem. Uwierz mi, proszę.
- Kiedy tu przyjadą?
Elsa potrząsnęła głową.
- Co zrobiłaś dla Szella?
- Nic.
- Kiedy mają się zjawić?
Elsa zrozumiała wreszcie, że Babe nie da za wygraną i powiedziała cicho:
- Niedługo.
- Och - westchnął Babe. - To dobrze. W porządku. - Stali razem blisko siebie na malutkim
pomoście w ciepłych promieniach słońca. Prawda wyszła wreszcie na jaw - nie cała, z pewnością
nie, lecz Babe dowiedział się najważniejszego. W tej chwili potrafił myśleć tylko o Gatsbym, który
wreszcie znalazł się w domu Daisy. Całe towarzystwo przygotowywało się do wyjazdu za miasto, a
później gdzieś dalej - wyjazdu, którego finał miał się okazać tragiczny. Daisy, która była wtedy w
towarzystwie swego męża Toma, spojrzała na Gatsby'ego i powiedziała: - Jesteś taki zimny,
zawsze jesteś taki zimny. - Tom i wszyscy inni zrozumieli wtedy, że Daisy kocha Gatsby'ego.
Okropna podróż z Shafter's na niebieską łąkę nie była zupełnie bezowocna.
Babe i Elsa zawrócili w kierunku opuszczonego domu, który wyglądał niczym nawiedzany
przez duchy dom z obrazów Wyetha.
- Należał do jego siostry - powiedziała Elsa, wskazując dom. - Później, po jej śmierci,
domem zajmował się ojciec Szella. Spędzał tu weekendy. Ta okolica, pobliskie jezioro
przypominały mu własny dom. - Elsa znów spojrzała gdzieś w dal.
- Jak myślisz, co ich mogło zatrzymać?
Elsa wzruszyła ramionami.
- Chcą się po prostu upewnić, czy nie jechała za tobą policja.
Babe musiał się w tym momencie uśmiechnąć. Nikt nie zrozumiałby, że zależy mu teraz
tylko na jednym: pragnął odbyć tę ostatnią próbę. Chciał być zdany wyłącznie na samego siebie.
Ostateczne rozstrzygnięcie - sukces czy porażka nie miały już wielkiego znaczenia.
- Nie będzie policji - stwierdził Babe. Szli dalej, zbliżając się do domu.
- Co dla niego robiłaś?
- Przede wszystkim byłam kurierem. Brylanty wędrowały z banku do stolicy, a następnie do
Szkocji, gdzie gruby antykwariusz przeprowadzał transakcję. Ja zawoziłam pieniądze do Paragwaju
i jeśli to było konieczne, zamieniałam na inną walutę. Potem przekazywałam gotówkę
Christianowi.
- Świetna praca: niezbyt uciążliwa, wiele podróży.
- Tak właśnie musiało się to odbywać.
- Czy Szell zabił mojego brata?
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
- Chcesz przez to powiedzieć, że tak?
Milczała.
Weszli do domu, przeszli do salonu i wyjrzeli przez okno. Daleko na horyzoncie pojawił się
samochód.
- To oni? - spytał Babe.
- Sądzę, że tak.
Babe skinął głową.
Odległość dzieląca samochód od domu zmniejszała się z sekundy na sekundę.
Babe odczuł w tym momencie nagły i dotkliwy ból zębów. Sięgnął ręką do obu kieszeni
płaszcza, by odzyskać pewność siebie. W lewej znajdowało się pudełko z nabojami, w prawej -
pistolet ojca, naładowany i gotowy do oddania strzału. Babe był dobrym strzelcem. Nie - był
świetnym strzelcem. Uzbrojony w pistolet ojca czuł się jak Daniel Boone. Ale miał wszelkie
prawo, by tak się właśnie czuć - odkąd przestał być małym chłopcem, spędził przecież tysiące
godzin ćwicząc strzelanie w jakiejś opętańczej nadziei pomszczenia śmierci ojca.
W tym momencie obiekt zemsty zbliżał się nieuchronnie; miały się oto spełnić wszystkie
dawne życzenia Babe'a. Christian Szell był tuż tuż. Za chwilę człowiek ten zginie - pod warunkiem,
że Babe wykaże wystarczająco dużo odwagi. Nie zależało mu jednak na tym, aby zabić Szella
własnymi rękami, nie myślał nawet o tym zbyt dużo. Ważne było to, aby Szell przestał być
niebezpieczny - dostatecznie dużo wyrządził już zła. Choć może zabrzmieć to dziwnie, był
odpowiedzialny za śmierć zarówno H.V., jak i Doca. Zabił H.V. - to bez znaczenia, że morderca i
ofiara żyli w innych okresach i na różnych kontynentach. Szell był przecież nazistą, a jeśli szuka
się czarnego charakteru, człowieka winnego, to czy można dokonać lepszego wyboru? To on
musiał zabić Doca. Babe pragnął, aby tak właśnie było. Któż inny mógł to zrobić? Przecież nie
dupki w rodzaju Karla i Erharda - z takimi Doc rozprawiłby się nie wyjmując nawet ręki z kieszeni.
Babe stał teraz nieruchomo, wpatrzony się w przybliżający się samochód. Zdawał sobie sprawę, że
w tym błogosławionym dniu mają wreszcie spełnić się wszystkie jego życzenia. I w tym oto
wspaniałym dniu nagle poczuł, że opuszcza go odwaga.
Nie mógł na to nic poradzić - jego niedawna determinacja przerodziła się w niepewność i
strach.
Babe niemal słyszał bicie własnego serca. Był świetnym strzelcem, potrafił trafić do
najmniejszego nawet celu - nigdy jednak nie strzelał do żywego ciała. Nagle zrozumiał, że gdy
zostanie otoczony przez wszystkich: Szella, Janewaya, Erharda, Karla i Elsę, zachowa się tak samo,
jak zwykł to robić w sytuacjach gdy czuł się przyparty do muru - zrobi z siebie głupka, postąpi jak
tchórz... gdyby nie okazał się tchórzem i wszedł do pokoju ojca z wypracowaniem na temat wełny,
H.V. żyłby do dziś i...
...Kochany Boże, choć jeden raz nie pozwól na to, bym zbyt wiele myślał. Idę polować na
zwierzęta, pozwól, abym sam był zwierzęciem. Nigdy o to nie prosiłem i nie będzie powodu, abym
o to prosił w przyszłości - a więc tym razem, choć jeden raz, proszę.
Ból zęba stał się nie do wytrzymania. Babe sięgnął ręką do kieszeni, wyciągnął z niej
buteleczkę z olejkiem goździkowym i z całej siły cisnął nią o najbliższą ścianę.
Elsa aż podskoczyła z przerażenia. Była zupełnie zdezorientowana na widok stłuczonego
szkła i rozlanej zawartości butelki.
- Środek przeciwbólowy - wyjaśnił Babe. Po chwili pomyślał jednak: Oszczędzaj gardło,
niech myśli, że jestem wariatem. Po chwili przyszła mu do głowy inna jeszcze myśl: - Zapomnij o
niej, teraz staraj się oddychać, po prostu oddychać. - Wciągnął gwałtownie powietrze do płuc,
celowo podrażniając odsłonięte nerwy zębów. Gdyby nie ciężki oddech Babe'a, w pokoju
panowałaby absolutna cisza. Babe nadal nabierał głęboko powietrze do płuc. Było to bardzo
bolesne, jeden Bóg wie, jak bardzo - ale konieczne. Jeśli zamierzał zrealizować swój plan, musiał
mieć sprzymierzeńca - tym sprzymierzeńcem mógł być jedynie nieznośny ból.
27
Samochód poruszał się dość powoli. Mogło się wydawać, że jedzie na wycieczkę
krajoznawczą. Elsa milczała, przyglądając się przestraszonej twarzy Babe'a.
Samochód znalazł się wreszcie na prowadzącej w dół drodze dojazdowej i zaparkował tuż
za autem Elsy. Przez chwilę nikt nie wysiadał. W środku samochodu nie było żadnych oznak
ruchu. Po pewnym czasie otworzyły się drzwi i wysiadł Karl, a za nim Erhard i Janeway. Babe
odwrócił się raptownie do Elsy, chwycił ją mocno za ramiona i spytał:
- Gdzie Szell? Jest tylko trzech. Gdzie on?
Elsa wzruszyła ramionami.
Babe wlepił oczy w samochód i wyczekiwał, modląc się o to, by w promieniach słońca
pojawił się nagle Szell. Wszystko na próżno - samochód był już pusty; Szell nie przyjechał. Ale
gdzie mógł być? Nie mógł przecież pójść po brylanty, ponieważ żaden bank nie był o tej porze
otwarty. Poza tym i tak nie dobierze się do brylantów, ponieważ w wypadku czyjejś śmierci
plombuje się sejfy bankowe do czasu wyjaśnienia przez władze wszystkich okoliczności. Tak było
również wtedy, gdy zmarł H.V. - rodzina nie miała dostępu do jego konta i przez dłuższy czas
nikomu nie wolno było niczego ruszać. Nie znaczy to wcale, że w banku znajdowało się w ogóle
cokolwiek cennego.
- Czy Szell czeka w banku? W którym banku?
- Nic nie wiem - powiedziała Elsa. Chciała jeszcze coś dodać, lecz powstrzymał ją widok
pistoletu Babe'a - Nie boję się - powiedziała.
- Zaczniesz się bać - odparł Babe i gestem ręki wskazał na ganek. Dziewczyna ruszyła
szybkim krokiem. Tuż za nią podążył Babe. Ręka, w której trzymał pistolet, była mokra od potu.
- Dzień dobry! - zawołał Janeway. Stał między Karlem i Erhardem i uśmiechał się tak
szeroko, jak chyba nigdy przedtem.
Babe przyglądał się im w milczeniu.
- Moglibyśmy przyłączyć się do was i pogawędzić - powiedział Janeway. Babe'owi znów
przyszedł na myśl Gatsby i jego domowe przyjęcie z przeróżnymi rozrywkami, zabawami,
kanapkami.
- Jest uzbrojony - powiedziała Elsa. - Ma pistolet.
- W dzisiejszych czasach człowiek nie może się czuć zbyt bezpiecznie - stwierdził Janeway,
z którego twarzy nie znikał uśmiech.
- Czemu nie nazwiesz mnie "starym druhem"? - spytał Babe.
Janeway ruszył z miejsca. Szedł powoli, lecz nie było wątpliwości, że kieruje się w stronę
ganku.
- To moja ulubiona powieść. Czy twoja również? - spytał. Za Janewayem ruszyli Karl i
Erhard. Babe nie reagował. Gdy mężczyźni podeszli bliżej, Babe rozkazał im, by się zatrzymali.
Janeway posłuchał natychmiast. Jego towarzysze postąpili tak samo.
Babe zawahał się.
- Czekamy na dalsze instrukcje - powiedział Janeway. - Chcesz, abyśmy zrobili trzy wielkie
kroki do przodu? - Na twarzy Janewaya znów pojawił się ten charakterystyczny uśmiech.
Babe nie wiedział, co dalej robić. Nie znał reguł gry, w której przyszło mu uczestniczyć.
Mógł użyć broni i być może wyeliminowałby z walki jednego z przeciwników, ale zostałoby
jeszcze dwóch, a on - w nie znanym sobie miejscu - mógł liczyć jedynie na siebie. Być może
jednak tak właśnie należało postąpić - po prostu zacząć strzelać na oślep. Miał zakładniczkę i to
było prawdopodobnie korzystne. Ale czy powinien posłużyć się dziewczyną? Gdyby to zrobił, czy
przyniosłoby to jakiś efekt?
- Z pewnością są lepsze sposoby spędzania czasu - wtrącił Janeway.
- Lubię czekać - odparł Babe. Skłamał, gdyż w rzeczywistości nie cierpiał tego. Zauważył
jednak, że Janewayowi taka sytuacja najwyraźniej nie odpowiadała, a więc z punktu widzenia
Babe'a była korzystna.
Karl okazywał zdenerwowanie, mrucząc coś pod nosem; Janeway rzucił mu gniewne
spojrzenie.
- Powiedz Karlowi, żeby się uspokoił. Będą tu za pięć minut - stwierdził Babe. Zanim padło
pytanie: "kto ma przyjechać za pięć minut?", Babe sam na nie odpowiedział: - Policjanci. - Był z
siebie prawdziwie dumny. Jego przeciwnicy brali przecież pod uwagę taką ewentualność -
dlaczego więc nie wzmóc ich podejrzeń? Każda próba zmącenia spokoju w szeregach wroga
stawiała Babe'a w lepszej sytuacji. Była to jednak prawda - Babe nie ustępował w niczym swemu
bratu.
- On mówił, że nie będzie policji - wtrąciła Elsa.
- I mówiłem prawdę - powiedział Babe. - A może mi nie wierzysz?
Erhard zaczął nerwowo przestępować z nogi na nogę, wpatrując się w drogę dojazdową do
domu. Karl znów zaczął coś mruczeć pod nosem, zwracając się do Janewaya, lecz ponownie został
przez niego ofuknięty.
- Nie mam zegarka. Czy ktoś zna dokładny czas? - zapytał Babe.
- Nie wierzę, żeby przyjechała tu policja - stwierdził Janeway.
Babe skinął głową.
- W tym jednym zgadzam się z tobą: ja też w to nie wierzę. - Uśmiechnął się do Janewaya.
Miał nadzieję, że jego uśmiech był promienny.
Nastąpiła chwila ciszy, po której miało dojść do decydującej rozmowy. Janeway zapytał:
- No dobrze, ile chcesz? Czy możemy wejść do środka i omówić warunki? - Mówiąc to
rozłożył ramiona. Gdyby chciał w tym momencie chwycić za broń, znalazłby się w niekorzystnej
sytuacji. Podobny gest uczynili dwaj pozostali mężczyźni.
- Czy to ma znaczyć, że mogę wam ufać?
- Właśnie tak.
Babe wskazał drogę pistoletem i wraz z Elsą zaczął wycofywać się w kierunku salonu.
Robił tak do momentu, gdy znalazł się w rogu pokoju, najbardziej oddalonym od okien. Pierwszy
do środka wszedł Janeway, ciągle trzymając rozłożone ramiona. Tuż za nim Karl, a na końcu
Erhard, który zamknął drzwi.
- Rozumiesz, oczywiście - zaczął Janeway - że moje prawo podejmowania decyzji jest
ograniczone; gdybym nawet sam chciał przystać na wyższą cenę, nie mogę tego zrobić, ponieważ
tylko Szell...
- Skończ z tym wreszcie, o jakich warunkach chcesz rozmawiać? - przerwał Janewayowi
Babe. - Chciałeś wejść do środka tylko po to, by wykończyć mnie szybciej.
- Dlaczego nas wpuściłeś? - spytał Janeway.
- Ponieważ znajdujecie się teraz wszyscy w zasięgu broni - odparł Babe, odpychając od
siebie Elsę. Pistolet jego ojca był w tej chwili gotowy do strzału.
Janeway uważnie przyjrzał się chłopcu.
- Przykro mi - powiedział wreszcie. - Mam poważne wątpliwości, czy nadajesz się do roli,
którą odgrywasz.
- Świetnie strzelam - odpowiedział Babe. Zorientował się jednak, że jego słowa nie trafiają
nikomu do przekonania. Jednocześnie poczuł, że ręka, w której trzyma pistolet, jest zupełnie
spocona, jego serce znów wali jak młot, twarz pobladła, a w dodatku zaczyna mu się kręcić w
głowie.
- Ależ to prawda! - powiedział z naciskiem. Słowa te zostały wypowiedziane zbyt głośno,
aby mogły być uznane za wiarygodne. Babe szybko to zrozumiał, ale cóż miał zrobić - słów tych
nie mógł już przecież odwołać.
- Nie będzie żadnej policji - stwierdził Janeway. - W przeciwnym razie nie wpadałby w
panikę.
- Przekonasz się, że przyjadą - odparł Babe. - Wyobrażam sobie twoją minę, sukinsynu, gdy
cię aresztują, potem przyjdzie kolej na Szella i całą resztę. - Babe dyszał ze zdenerwowania.
Janeway zrobił pół kroku do tyłu.
- Nie będziemy nic robić, poczekamy cierpliwie - powiedział bardzo cicho. - Prawda,
Erhard? Nie musimy nic robić, czy mam rację, Karl? Będziemy spokojnie czekać, mając oczy i
uszy szeroko otwarte. A ty, Elsa, odsuń się trochę na bok, widzisz, że chłopak ma problemy z
oddychaniem.
Wysoka i szczupła postać Babe'a znalazła się teraz w samym rogu. Prawda była brutalna:
tracił kontrolę nad biegiem wypadków. Choć miał pistolet - swą cenną broń - wszystko zaczynało
się wymykać. Wiedział o tym zarówno on, jak i jego przeciwnicy. Dla osób znajdujących się w
salonie nie było już tajemnic.
- Określę swoje warunki - powiedział stanowczo, lecz jednocześnie niezbyt głośno,
pamiętając o niedawno popełnionym błędzie.
- Ależ proszę, słuchamy - ponaglał go Janeway. Ich spojrzenia skrzyżowały się.
On wie, pomyślał Babe. On wie, jaka jest różnica między strzelaniem do tarczy a
strzelaniem do żywych ludzi; wie, czym jest miazga zęba, wie, czym jest przeraźliwy krzyk i
umieranie. Ja tego nie wiem.
- Moje warunki są następujące: chcę mieć Szella. Chcę tylko wiedzieć, skąd odbierze
brylanty i kiedy. I jeszcze jedno: po moim odjeździe nie ruszycie się stąd przez godzinę.
- Przyjmujemy te warunki - powiedział bez namysłu Janeway. - Są to warunki do przyjęcia.
Mam jednak wątpliwości co do jednego: czy możesz być pewny, że będziesz miał nad nami
godzinę przewagi? Mam jednak propozycję: wypuścisz powietrze z kół naszego samochodu i
pojedziesz drugim - to będzie najlepsza gwarancja. Naprawa kół zajmie co najmniej godzinę. Takie
rozwiązanie powinno zadowolić wszystkich. Co o tym myślisz?
- Myślę, że... - zaczął Babe, lecz nagle Janeway wrzasnął: - Nie! - Do działania bowiem
przystąpił Karl. Sam chciał się rozprawić z Babem; to na niego spadnie cały splendor zwycięstwa -
nie na gadułę Janewaya ani też skomlącego Erharda. Karl ruszył jak burza w kierunku stojącej w
rogu szczupłej postaci Babe'a, który widząc, co się dzieje, próbował jeszcze bardziej cofnąć się w
kierunku ściany. Karl rozcapierzył palce swych potężnych rąk, którymi zamierzał dosięgnąć szyi
Babe'a. Od triumfu dzieliły go już niemal milimetry, gdy nagle kula z pistoletu Babe'a ugodziła go
prosto w oko. Karl zawył z bólu, straciwszy równowagę wpadł na ścianę i osunął się po niej na
podłogę. Babe wykonał w tym czasie serię raptownych uników wiedząc, że atak przypuści teraz
Janeway. Poczuł jednocześnie, że jego ruchy, niegdyś takie niezgrabne, stały się w tej chwili
swobodne i pełne gracji; nie był już lalusiem, nabrał pewności siebie, zrozumiał, że śmiercionośna
broń w jego ręku stanowi ogromne zagrożenie dla otaczających go wrogów. W tym momencie
spostrzegł Erharda, który kierował się w stronę drzwi. Babe nacisnął spust - Erhard wydał okrzyk
podobny do tego, jaki przedtem zademonstrował Karl, i padł na podłogę. Został więc tylko
Janeway, co nie oznaczało, że rozprawienie się z nim będzie łatwym zadaniem. Janeway znajdował
się bowiem w ruchu, trzymając pistolet, który choć jeszcze nie wycelowany w Babe'a, był w każdej
sekundzie gotowy do strzału. Czy mierzyć w nadgarstek, czy w serce? Celować w broń
przeciwnika, jak robił to Lone Ranger, czy też próbować zupełnie sparaliżować jego ruchy? Babe
nie był zdecydowany, jednak strzelił, trafiając przeciwnika w brzuch. Nie powstrzymało to jednak
Janewaya, więc Babe oddał następny strzał - tym razem Janeway padł na podłogę, wypuszczając z
ręki pistolet. Ciągle się jednak ruszał i Babe zaczął się zastanawiać, czy wyeliminowanie go z walki
jest w ogóle możliwe. Strzelił więc raz jeszcze i wtedy spostrzegł, że Erhard doszedł do siebie.
Strzelił w jego stronę mając nadzieję, że zrobił to celnie, bo oto Elsa rzuciła się nagle w stronę
pistoletu Janewaya. Babe musiał ją jakoś powstrzymać, gdyż odkrył, że ma już pusty magazynek.
Nie było jednak czasu na załadowanie broni i Elsa miała przez chwilę przewagę. Była jednak
dziewczyną, a on - maratończykiem. Dobiegł więc do miejsca, gdzie leżał pistolet, i zanim Elsa
zdołała go dosięgnąć, kopnął go i natychmiast pobiegł za toczącą się po podłodze bronią. Chwycił
pistolet i celując prosto w twarz Elsy zaczął powoli naciskać spust.
- Nie... nie... Jezu!... - wrzasnęła.
- Bank... Bank Szella powiedział Babe.
- Nie wiem...
W drugiej części pokoju leżał jęczący Erhard, którego kulawa noga wykrzywiła się w
nienaturalny sposób. Nie opodal Erharda leżał krwawiący Janeway. Babe zwrócił się do Elsy:
- Ty kłamliwa suko, wiesz, dobrze wiesz i wszystko mi powiesz; powiesz mi albo cię
zabiję.
Dziewczyna odpowiedziała wrzaskliwie:
- I tak mnie zabijesz! - na co Babe odparł podobnym tonem:
- Niech mnie szlag trafi, jeśli nie masz racji, ale i tak mi wszystko powiesz.
Jej twarz nie była w tym momencie śliczna; Elsa była przerażona, ale wreszcie wykrztusiła:
- Madison... róg Madison i Dziewięćdziesiątej Pierwszej.
Dla Babe'a byłaby to wspaniała wiadomość - teraz mógłby naprawdę triumfować - gdyby
nie fakt, że Janeway jeszcze żył i w tej chwili chwycił go za kostki nóg. Babe poczuł, że traci
równowagę, i gdy zaczął strzelać do Janewaya, spostrzegł czołgającego się po podłodze Erharda.
Nie przestawał strzelać, ale brutalna prawda była taka: skończyła się cudowna passa, teraz miał
nastąpić koniec - jakby wszyscy martwi sprzysięgli się przeciwko niemu. Babe zastanowił się,
gdzie są pozostali, gdzie Doc i stary H.V. - jeden ze skronią ociekającą krwią, drugi z rozprutymi
wnętrznościami... Dlaczego i oni nie przyszli teraz po niego? Zrobili to przecież wszyscy inni. Cały
wszechświat krwawił, cały wszechświat krwawił i wszystko sprzysięgło się nagle przeciwko
niemu, doprowadzając go do upadku...
28
Szell wędrował wśród Żydów z uczuciem fascynacji i zadowolenia.
Nigdy przedtem nie przypuszczał, że istnieje coś, co można nazwać brylantowym bazarem.
Było jednak takie miejsce. Istniało w całej swej etnicznej glorii, rozciągając się od Piątej do Szóstej
Alei, wzdłuż ulicy Czterdziestej Siódmej. Szell stał na chodniku, trzymając swobodnie walizkę.
Nagle odwrócił się i ruszył w przeciwnym kierunku.
Nawet bank na rogu Czterdziestej Siódmej i Piątej to Bank Izraela. Zupełnie logiczne -
pomyślał Szell. Bank miał swą siedzibę właśnie tam dlatego, aby przedstawiciele Narodu
Wybranego, wyczerpani całodziennym targowaniem się z klientami, nie musieli wędrować zbyt
daleko.
A nazwy - Boże, cóż. za nazwy: Giełda Brylantów, Giełda Biżuterii, Giełda Jubilerów,
Centrum Handlu Brylantami, Brylantowa Wieża, Galeria Brylantów, Brylantowa Podkowa. A
każde z tych miejsc przypominało swym wyglądem dużą stajnię; w każdym było całe mnóstwo
malutkich straganów, a każdy stragan roił się od Żydów - popychających się nawzajem, głośno
zachwalających swój towar, polujących na klienta. Między dużymi magazynami znajdowały się
mniejsze sklepy - mniejsze, ale lepsze sklepy jubilerskie. Szell miał zamiar zajrzeć później do kilku
z nich, by zasięgnąć języka i zdobyć pewne informacje. Zauważył, że niektóre były zamknięte na
klucz i aby dostać się do środka, należało zadzwonić. Dźwięk towarzyszący otwieraniu drzwi był
charakterystycznym akcentem ulicy Czterdziestej Siódmej, na której koloryt składały się także
delikatesy z salami w oknach wystawowych, jak również młodzi mężczyźni w okrągłych
czapeczkach i starzy mężczyźni z długimi brodami.
Planując rychły powrót w to samo miejsce, Szell wolnym krokiem doszedł do Szóstej Alei,
wsiadł do taksówki i pojechał w kierunku przeciwnym do centrum miasta, gdzie znajdował się jego
bank. Wiedział, że bank będzie otwarty, jednak nie zamierzał jeszcze wchodzić do środka. Głównie
z dwóch powodów. Po pierwsze jego samolot do Ameryki Południowej odlatywał dopiero o
siódmej, więc chodzenie przez dłuższy czas po ulicach miasta z walizką pełną brylantów byłoby
wielce ryzykowne.
Oraz ze względu na Scyllę.
I to był powód drugi. Czy Scylla zamierzał go okraść, a jeśli tak - czy jego plan był nadal
aktualny? Gdyby Szell był na miejscu Scylli, zrobiłby to na pewno. Czy jest ktoś, kogo nie
skusiłaby jedna z największych nielegalnie powstałych fortun - szczególnie biorąc pod uwagę fakt,
że potencjalna ofiara kradzieży nie mogłaby liczyć na pomoc policji?
Czy istniało jakieś niebezpieczeństwo?
Taksówka wyjechała z Central Parku przy Dziewięćdziesiątej i skierowała się w stronę
stawu. Szell poprosił kierowcę, by wjechał w Madison. Tam właśnie, na rogu Dziewięćdziesiątej
Pierwszej, znajdował się piękny, zbudowany z czerwonej cegły budynek banku.
Szell starał się teraz skupić.
Miał fenomenalną pamięć - zapamiętywał ułożenie figur na szachownicy równie dobrze, jak
układ siekaczy w jamie ustnej; zapamiętywał ludzkie nosy, ręce, specyficzne kolory. Kazał
kierowcy obwieźć się po dzielnicy banków. Wyglądając przez okno samochodu, próbował
zapamiętać wszystkie charakterystyczne szczegóły górnego odcinka ulicy East Side. Podobną
przejażdżkę odbył w tej okolicy dwie godziny wcześniej, kilka minut po ósmej, i w tej chwili
porównywał ze sobą różne sytuacje i sceny z życia ulicy, jakie podczas obu tych tur zarejestrował
jego umysł. Czy pod sklepieniem budynku - zażywając promieni słonecznych siedziała ta sama
stara kobieta w towarzystwie tej samej pielęgniarki? Czy ubrania robotników drogowych przy ulicy
Dziewięćdziesiątej Drugiej nie wyglądały na zbyt mało zużyte? Czy wśród przechodniów na
ulicach nie było tych samych twarzy co za pierwszym razem? Czy odźwierni stojący przed
wejściem do budynków zachowywali się naturalnie? Czy przechodzący listonosze nie zdradzali
oznak zdenerwowania? Dosłownie nic nie mogło ujść uwagi Szella. Było tak zawsze - dlaczego
teraz miałoby być inaczej?
Szell skończył objazd dzielnicy banków i był zadowolony w takim stopniu, w jakim było to
możliwe. W miejscach przez które przejeżdżał, nie działo się nic szczególnego - przynajmniej tak
mu się wydawało.
Nigdy jednak nie opierał swych sądów na powierzchownych wrażeniach. Zapłacił kierowcy
na rogu Dziewięćdziesiątej Trzeciej i Lexington, wysiadł z samochodu, poczekał, aż taksówka
zniknie z pola widzenia - i wsiadł do następnej, by pojechać z powrotem na "brylantowy bazar".
Chciał się bowiem dowiedzieć, czy nazywanie zawartości bankowego depozytu jedną z
największych nielegalnie powstałych fortun na świecie było uzasadnione, czy też było to jedynie
pobożne życzenie.
Nie miał pojęcia, jaką wartość przedstawiały obecnie brylanty.
Kiedyś to wiedział. Wiedział to bardzo dobrze, lecz było to jakby w innym życiu i innym
kraju. Teraz, gdy miał wreszcie zobaczyć swoją fortunę, bardzo pragnął znać przynajmniej jej
przybliżoną wartość. Od tej wiedzy zależało całe jego przyszłe życie - oraz poziom tego życia. Z
tego właśnie powodu wracał na ulicę Czterdziestą Siódmą. Było wiele pytań, na które chciał
uzyskać konkretną odpowiedź. Dlatego, gdy znalazł się z powrotem na brylantowym bazarze i
płacił taksówkarzowi, odczuwał o wiele większe podniecenie niż wtedy, gdy jechał tam po raz
pierwszy.
Oddalił się od Piątej Alei, niosąc swobodnie swą walizkę. Po chwili dotarł do dwóch
sklepów, które uprzednio wybrał spośród wielu innych. Pierwszym z nich był sklep Katza.
Postanowił, że zacznie od pytań dotyczących niewielkich okazów, a więc najpierw zapyta o
wartość brylantów jednokaratowych. Gdyby bowiem zaczął od razu dowiadywać się o wielkie
okazy, wzbudziłby podejrzenia. Nacisnął klamkę w drzwiach sklepu Katza. Były zamknięte na
klucz. Nad guzikiem dzwonka znajdował się napis: nacisnąć. Szell nacisnął guzik. Rozległ się
brzęczyk i drzwi otworzyły się.
I pomyśleć, że wszyscy ci ludzie uważali Niemcy za okropny kraj.
- Chciałbym obejrzeć jednokaratowy brylant - Szell zwrócił się do malutkiego mężczyzny,
który niemal w podskokach podbiegł do lady.
Człowieczek zaskoczył go pytaniem:
- Dlaczego?
- Ponieważ... - zaczął Szell, lecz zorientował się, że mówi z niemieckim akcentem.
- Po-nieważ - powtórzył typowo po amerykańsku, lecz w tej dzielnicy taki sposób mówienia
również nie był zbyt mile widziany. Szell zastanawiał się, czy malutki mężczyzna zauważył jego
obcy akcent.
- Bo jeśli pan tylko ogląda, niech pan pójdzie popatrzeć na wystawy. Ale jeśli jest pan
naprawdę zainteresowany, jeśli chce pan nabyć okaz najwyższej jakości, jaki można znaleźć w tej
części miasta, to zwrócił się pan do właściwego człowieka.
- Ile taki brylant mógłby kosztować? - zapytał Szell, potakując głową. Wiedział bowiem, że
wszystkie jego brylanty były okazami najwyższej jakości.
- Zanim panu odpowiem, musimy iść do obiektywnego rzeczoznawcy, którego znam. I jeśli
on panu nie powie, oddam brylant prawie za darmo. Poszukam sobie nowego szwagra. - Mówiąc to
zaśmiał się.
- Proszę o jedno - odparł Szell - chciałbym tylko wiedzieć, jaka jest wartość
jednokaratowego brylantu.
- Chwileczkę... chwileczkę... przywlókł się pan tu do mnie, żeby tylko zobaczyć, teraz chce
pan wiedzieć, ile kosztuje. Pieniądze to śmieci, ja sprzedaję prawdziwą wartość. Kiedy porozmawia
pan z rzeczoznawcą - pracuje piętro wyżej - przekona się pan, że jestem tym człowiekiem, którego
pan szukał, a nie jakimś naciągaczem. No więc?
Zachowanie samokontroli kosztowało Szella wiele wysiłku. Od ponad trzydziestu lat
przyzwyczaił się do tego, że jego rozkazy są wykonywane natychmiast. Bezczelność tego Żydka
przechodziła wszelkie wyobrażenie. Zadano mu proste pytanie, a on nie udziela natychmiastowej
odpowiedzi.
Szell odwrócił się i wyszedł. Znalazłszy się na ulicy, ruszł w kierunku Szóstej Alei.
Przyciśnięcie guzika.
Brzęczący dźwięk.
Otwarte.
Większość ścian wewnątrz była pomalowana na niebiesko. W środku znajdowało się tylko
dwóch mężczyzn - jeden stał odwrócony tyłem, był otyły i spocony; drugi natomiast - ten który
podszedł od razu do Szella, miał wygląd prawdziwego dżentelmena - mały wąsik, ubiór dobrany do
koloru wnętrza sklepu.
- Słucham pana.
Szell postanowił mówić z akcentem brytyjskim.
- Interesuje mnie wartość jednokaratowego brylantu.
Mężczyzna z wąsikiem uśmiechnął się.
- To tak, jakby spytał pan o cenę obrazu. To zależy od wielu rzeczy.
- Obchodzimy z żoną dwudziestopięciolecie ślubu. Wiem, że to srebrne gody, ale widzi
pan, ona uwielbia brylanty. Byłbym skłonny jeszcze trochę poczekać, ale brylantowe gody
obchodzi się dopiero po sześćdziesięciu latach i szans na to, by doczekać tej chwili, nie oceniam
zbyt wysoko. Pomyślałem więc, że mógłbym zrobić żonie niespodziankę. Rozumie pan, o co
chodzi?
- Powiem panu, jaka może być rozpiętość cen. Prawdopodobnie uda się panu znaleźć w tej
okolicy jednokaratowy brylant o wartości jedynie trzystu pięćdziesięciu dolarów. Ja mam do
sprzedania okaz za cztery tysiące. Jaką więc cenę byłby pan skłonny zapłacić?
- Cztery tysiące - odpowiedział Szell. Był trochę poruszony, gdyż nigdy wcześniej nie
zaprzątał sobie głowy tak niewielkimi sumami.
Sprzedawca pochylił się nad ladą.
- To bardzo mądra decyzja, proszę pana. Należy zawsze kupować towar najwyższej jakości.
Brylanty to najlepsza inwestycja, ich cena zawsze idzie w górę, zwłaszcza tych cenniejszych.
Takich nigdy nie ma w nadmiarze i popyt na nie nigdy nie maleje. Dam panu przykład: piękny
okaz trzykaratowy osiąga dziś cenę co najmniej osiemnastu tysięcy. Przed końcem tego roku jego
wartość wzrośnie do dwudziestu pięciu tysięcy.
Szell pokiwał głową, starając się uporządkować w myślach wszystkie te liczby, co nie było
łatwe, gdyż gruby mężczyzna rozmawiał akurat przez telefon i mówił coraz bardziej podniesionym
głosem.
- Rozumiem, Arnie - mówił mężczyzna do słuchawki. - Arnie, na Boga, znamy się przecież
od dwudziestu lat. Chryste, wiem, że jest Żydówką. Oczywiście, że chce mieć duży kamień.
Powiedz mi tylko, ile byłbyś skłonny dać? Dwanaście? Czy dałbyś dwanaście? Jeśli zgodzisz się na
dwanaście, mogę wybrać coś, co przyprawi ją o zawrót głowy. Daj mi znać jeszcze dzisiaj, Arnie. -
Gdy tęgi mężczyzna odłożył słuchawkę i odwrócił się, Szell pomyślał: - Mój Boże, mój Boże!
Znam tego Żyda, był moim pacjentem w obozie!
Gruby mężczyzna stanął wyprostowany i przyjrzał się Szellowi.
Wtedy nie był taki otyły. Musiał być silny. W przeciwnym razie nie przeżyłby. Z pewnością
pracował u Kruppa lub w I.G. Farben. Chryste, ilu moich byłych pacjentów chodzi po tych ulicach?
Gruby mężczyzna przypatrywał się teraz uważnie Szellowi.
Szell wiedział, że powinien natychmiast uciekać. Nie mógł jednak tego zrobić, po prostu nie
mógł. Tego właśnie obawiał się bardziej niż czegokolwiek innego - spotkania w biały dzień ofiary
swojej obozowej działalności.
- Wydaje mi się, że pana znam - powiedział gruby mężczyzna. - Pańska twarz wydaje mi się
znajoma.
- Mam nadzieję, że poznaliśmy się już wcześniej. Uwielbiam takie nieoczekiwane spotkania
- odparł Szell czysto brytyjskim akcentem. Wyciągnął prawą rękę. - Hesse, bardzo mi miło. -
Gruby mężczyzna podał mu rękę. Szell uścisnął również rękę mężczyzny z małym wąsikiem. -
Hesse, miło mi pana poznać. Christopher Hesse, być może był pan w naszym sklepie w Londynie -
w sklepie mojej żony i moim.
- To nie było w Londynie - odparł otyły mężczyzna.
- No cóż, jesteśmy tam od połowy lat trzydziestych. Wiadomo - Hitler; jesteśmy Żydami i
postanowiliśmy wyjechać w momencie, gdy było to jeszcze możliwe. Nasi przyjaciele ochrzcili nas
mianem histeryków, ale mimo wszystko wyjechaliśmy. Przez wszystkie te lata prowadziliśmy
sklep, w którym sprzedajemy niemal wszystko. Nasz sklep znajduje się niedaleko Islington. To w
tej chwili modne miejsce - inaczej niż wtedy, gdy tam osiedliśmy na stałe. Wówczas jednak nie
było nas stać na nic więcej. Nie chcę się przechwalać, ale interesy idą nam całkiem nieźle. - Szell
wypowiedział to wszystko bardzo brytyjskim akcentem - bardziej chyba brytyjskim, niż gdyby
mówiła to sama królowa. Skutek był jednak widoczny i Szell poczuł się dumny: z twarzy grubego
mężczyzny znikły wszelkie oznaki podejrzliwości.
- Zawsze chciałem wybrać się do Londynu - wtrącił mężczyzna z małym wąsikiem.
- Ależ proszę to zrobić - odpowiedział Szell. - I kiedy pan przyjedzie, proszę się z nami
koniecznie skontaktować. Sklep nazywa się Hesse of Islington. Proszę obiecać, że będzie pan
pamiętał.
- Oczywiście - odpowiedział mężczyzna z wąsikiem. - Chciałby pan coś obejrzeć?
- Chyba tak. Muszę tylko dyskretnie wysondować opinię mojej pani. Cztery tysiące to dość
znaczna suma.
- Czy mam to dla pana zatrzymać?
- To dobry pomysł - odpowiedział Szell, po czym uśmiechnął się, wziął swoje pakunki i
wyszedł ze sklepu. Idąc chodnikiem, mijał mężczyzn w kapeluszach, starców o wyglądzie
uczonych, właścicieli straganów. Na ulicy utworzył się korek. Robiło się gorąco. Szell spojrzał na
zegarek: już dawno minęła jedenasta. Ponieważ postanowił pójść do banku możliwie jak
najpóźniej, miał jeszcze kilka godzin na to, by pospacerować po ulicach i jak najdokładniej
zarejestrować w umyśle szczegóły życia Manhattanu. Musiał przyznać Amerykanom, że było to
niezwykłe miejsce: drapacze chmur, małe, wąskie uliczki, budynki ze strzelistymi dachami.
Przechadzając się w pobliżu Szóstej Alei, Szell usłyszał nagle słowo: Engel. Na początku nie był
pewny, czy dźwięk ten dochodził z jakiegoś sklepu muzycznego, czy też był produktem jego
wyobraźni. Gdy jednak usłyszał to słowo ponownie, zdał sobie sprawę, że nie było to słowo: Engel,
lecz der Engel. Mocniej zabiło mu serce i poczuł się nieswojo, gdyż głos - był to głos kobiety -
przerodził się w tej chwili w głośny wrzask: - Der weisser Engel, der weisser Engel! Od czasów
Oświęcimia nikt nie nazwał Szella Białym Aniołem. Odwrócił głowę i zobaczył ją: znajdowała się
po przeciwnej stronie ulicy Czterdziestej Siódmej; była pochylona, o wyglądzie starej wiedźmy.
Wskazując jedną ręką na Szella, a drugą przyciskając kurczowo do piersi, kobieta krzyczała
wniebogłosy: - Der weisser Engel... Szell... Szell... - choć nie potrafiła utrzymać nieruchomo swej
diabelskiej ręki, nie było wątpliwości, że wskazuje nią właśnie na Szella. Przez chwilę Szell zamarł
w bezruchu, ponieważ przechodnie reagowali na krzyk kobiety. Jednak nie Latynosi, którzy szli w
swoją stronę, jakby nic szczególnego się nie działo; nie reagowali również czarni - cóż ich to
mogło obchodzić, że stara obłąkana kobieta wykrzykuje słowo, które mogło się kojarzyć ze
słowem rell, czyli sprzedawanie. Na starą kobietę nie zwracali również uwagi młodzi Żydzi,
najwidoczniej pochłonięci własnymi sprawami...
...Na krzyk kobiety zwrócił jednak uwagę stary brodaty mężczyzna:
- Szell?... Szell jest tutaj?...
...Potem rozległ się głos innego starego mężczyzny:
- Gdzie jest Szell?...
...Wtedy odezwała się niezwykle niskim głosem ogromna kobieta:
- On nie żyje... Szell nie żyje... żaden z nich nie żyje...
- Nein, nein - krzyczała nadal kobieta o wyglądzie wiedźmy, wskazując palcem: - Der
weisser Engel ist Hier!
Ulica Czterdziesta Siódma była w tym momencie bliska eksplozji.
Szell ruszył ponownie w kierunku Szóstej Alei, pamiętając, aby iść bardzo powoli. Gdyby
zaczął biec, natychmiast by się tym zdradził. Gdyby biegł, oznaczałoby to, że musi mieć ku temu
jakiś powód - a tym powodem, rzecz jasna, byłoby to, że został rozpoznany przez starą kobietę jako
wielki Christian Szell. Nie było jednak powodu do paniki; musiał po prostu przechytrzyć Żydów,
którzy nie znali przecież jego wyglądu. Niektórzy znali - jego twarz pamiętał gruby mężczyzna w
sklepie; rozpoznała go również wiedźma po przeciwnej stronie ulicy. W oczach wszystkich innych
Szell był jednak kimś obcym. Większości z nich znane było z pewnością jego nazwisko. Niektórzy
mogli widzieć kiedyś jego twarz. Jednak tylko nieliczni potrafiliby rozpoznać w tym łysym
mężczyźnie Christiana Szella.
Chyba żeby zaczął nagle biec.
Spokojnie, spokojnie - rozkazał Szell samemu sobie.
Do Szóstej Alei było już blisko. Zupełnie blisko. Za sobą słyszał jednak odgłosy, które
napawały go coraz większym strachem. Jego nazwisko wykrzykiwano w tym momencie na całym
brylantowym bazarze. Wszyscy Żydzi zostali nagle ogarnięci strachem - pociechą mogło być dla
nich to, że mieli teraz tak wielką przewagę liczebną. Wszyscy zastanawiali się, czy to prawda, czy
to możliwe, że Szell żyje, że jest tu - w Ameryce? Każdy z nich zadawał sobie teraz pytanie: a
może to ja będę tym, który go złapie?
Jeszcze wolniej - Szell wydał rozkaz samemu sobie. Jesteś turystą, możesz czuć się
bezpiecznie, nie ma powodu do pośpiechu.
- Ucieka! - krzyknęła stara czarownica. - Widzicie? Widzicie?
Szell obserwował w tej chwili właścicieli sklepów, którzy wyglądali przez okna i drzwi,
zaalarmowani nagłą wrzawą.
Uśmiechnął się przyjaźnie do otyłej damy, która stała w drzwiach swego sklepu
jubilerskiego.
- Cóż za dzień! Tres belle, czyż nie? - powiedział Szell najlepszą francuszczyzną, na jaką
było go stać. Starał się przy tym zachowywać tak, jakby za jego plecami nic się nie działo.
- Co to za hałasy? - spytała duża kobieta.
Szell w typowo francuski sposób wzruszył ramionami.
- To jacyś szaleńcy - odparł.
Kobieta uśmiechnęła się.
W porządku - pomyślał Szell. Nie przegrasz, jeśli tylko nie wpadniesz w panikę. A więc
powoli. Tylko powoli.
- Ja go zatrzymam! - wrzasnęła stara wiedźma. Szell bezwiednie odwrócił swą łysą głowę.
Gdyby zaczęto go ścigać, sytuacja zmieniłaby się radykalnie. Wiedźma wybiegła na ulicę krzycząc:
- Przejście, zróbcie przejście! - Kobieta była stara i powolna w ruchach, więc można było
oczekiwać, że kierowcy przejeżdżających samochodów zdążą zahamować swe pojazdy - i tak się
faktycznie stało. Jednakże jeden z samochodów, choć zahamował tak ostro, że pisk opon wywołał
u przechodniów dreszcze, wpadł w poślizg i lekko potrącił starowinę. Kobieta utrzymała się przez
moment na nogach, po czym upadła. Nie została ranna, gdyż leżąc już na jezdni wydała z siebie
okrzyk bardziej donośny niż wszystkie dotychczasowe:
- Głupcze... głupcze... kto teraz go zatrzyma? - Słowa te skierowane były do kierowcy,
który wyskoczył z samochodu i podbiegł do leżącej kobiety, by pomóc jej wstać. Tymczasem Szell
kontynuował przechadzkę, dochodząc wreszcie do Szóstej Alei, gdzie poczuł się już zupełnie
bezpiecznie. Zadowolony z takiego obrotu sytuacji, skręcił w kierunku przeciwnym do centrum i
szedł spokojnie dalej, zostawiając gdzieś daleko za sobą histerię i zgiełk ulicy Czterdziestej
Siódmej, a więc sprawy - taką miał nadzieję - które należały już do przeszłości. A może nie? Być
może zjawi się policja i przesłucha starowinę - i uwierzy w jej opowieść lub nie. Ale na to Szell nie
miał już wpływu.
Może mieć wpływ tylko na jedno: samego siebie. I jest tylko jedna rzecz, którą można
zrobić: coś, czego nikt nie oczekuje.
Policjanci sądziliby zapewne, że Szell ma przy sobie pistolet. Nie było tak jednak teraz ani
nigdy przedtem. Po pierwsze dlatego, że nigdy nie chciał posiadać umiejętności posługiwania się
bronią palną - miał zostać dentystą, a w tym zawodzie pistolety są bezużyteczne. To prawda, uczył
się kiedyś strzelać, lecz szybko odkrył, że w tej dziedzinie wykazuje zupełny brak talentu.
Nienawidził hałasu, jaki towarzyszy strzelaniu. Poza tym odrzut broni palnej po oddaniu strzału
powodował, że Szell nigdy nie trafiał do celu. Fakt, że nie nosił przy sobie pistoletu, wcale nie
oznaczał jednak, że nie był uzbrojony.
Miał przecież Przecinacz.
Po prostu Przecinacz. Jeśli potraktować ten przedmiot jako zwykły nóż, Szell nie dokonał w
tej dziedzinie żadnego odkrycia - noże istnieją przecież od czasów, gdy przestaliśmy być
ziemnowodnymi zwierzętami. Przecinacz nie był jednak zwykłym nożem, lecz narzędziem, które
było tworem wyrafinowanej inteligencji Szella. Zawsze nosił tę broń przywiązaną do
przedramienia. Wystarczył jeden błyskawiczny ruch i w prawej ręce pojawiało się nagle
niebezpieczne ostrze gotowe do zadania ciosu. Narzędzie miało masywną rękojeść, a jego ostrze
było osadzone głęboko w drewnianej obudowie i miało spiczasty koniec, tak ostry jak igła
strzykawki. Tylko jedna krawędź ostrza przeznaczona była do zadawania ciosów - druga była
gruba i masywna. Wystarczyło więc zadać cios z rozmachu, by - zależnie od okoliczności - rozciąć
na pół brzuch przeciwnika lub poderżnąć mu gardło. Szell uwielbiał w swej broni jedno: w
porównaniu z okropnym hałasem towarzyszącym oddawaniu strzału Przecinacz działał
bezszelestnie.
A więc można było oczekiwać, że Szell będzie miał przy sobie broń palną. Można się było
również spodziewać, że będzie uciekał.
On tymczasem, zachowując niewiarygodny wprost spokój i kontrolę zarówno nad swym
ciałem, jak i umysłem, postanowił, że zostanie tam właśnie, gdzie się w tej chwili znajduje.
Wiedział bowiem, że jego potencjalni tropiciele będą pewni jednego: przy pierwszej nadarzającej
się okazji Szell spróbuje uciec na drugi kraniec miasta - wskoczy do taksówki, pojedzie metrem,
zrobi, co będzie w jego mocy, by zniknąć z pola widzenia.
Szósta Aleja okazała się miejscem dość ponurym, a w dodatku wysokie budynki nie
przepuszczały słońca. Szell zawrócił więc i ruszył z powrotem w kierunku Piątej Alei. Był już w
połowie drogi, gdy zobaczył niewielki plac skąpany w promieniach słońca. Podszedł bliżej i aż
westchnął ze zdumienia, bo oto przed jego oczami roztaczał się wspaniały widok: w ten wyjątkowo
ciepły dzień po znajdującym się poniżej poziomu ulicy lodowisku jeździł tłum łyżwiarzy. Szell
stanął przy balustradzie i obserwował wirujące figury.
Niewiarygodne.
A jednocześnie najlepsze, co było w życiu Ameryki. W samym sercu miasta-dżungli, w
środku upalnego dnia ludzie zachowywali się tak, jakby była mroźna zima. Dzieci śmiały się i
upadały, starsze panie jeździły po lodzie, trzymając się za ręce ze starszymi mężczyznami. W
środku znajdowali się najlepsi łyżwiarze - być może profesjonaliści, w każdym razie radzili sobie
świetnie, wykonując zgrabne obroty i skoki. Szell zauważył, że ci najlepsi mają podobne sylwetki -
nogi podobne do nóg tancerzy, jednak trochę grubsze, oraz szczupłe torsy, zwłaszcza w górnej
części, co było prawdopodobnie wynikiem wysiłku, jaki wkładali w to, by uczynić swe ciała
zwinnymi i zgrabnymi. Nie byli tacy grubi, jak mężczyzna ze sklepu jubilerskiego - ten właśnie,
który nagle położył ręce na ramionach Szella, chcąc go odwrócić, i dysząc powiedział:
- Wiedziałem, że nie jesteś Anglikiem, ty morderczy sukinsynu. Szell, gdy poczuł, że ktoś
próbuje odwrócić go, wysunął swój Przecinacz i jeszcze zanim zdążył stanąć twarzą w twarz z
napastnikiem, puścił w ruch swą broń - jeden szybki, prawie niewidoczny ruch prawej ręki i gardło
grubego mężczyzny zostało nagle rozcięte na pół.Gdy mężczyzna trzymając się kurczowo za
gardło, zaczął się osuwać na ziemię, Szell krzyknął: - Tu jest chory, potrzebny lekarz, zawołajcie
lekarza! Gruby mężczyzna, w którym tliły jeszcze resztki życia, zawisnął na balustradzie. Wokół
niego zebrał się tłum ludzi. Po chwili mężczyzna nie był już w stanie trzymać się za gardło - jego
ręce opadły bezwładnie, a z rany trysnęła krew. Ludzi gromadziło się coraz więcej. Większość
zaczęła krzyczeć. Wśród nich nie było już jednak Szella, który w tej chwili szedł bardzo szybkim
krokiem, a właściwie biegł w kierunku stojącej nie opodal taksówki. Do diabła z zasadami! Nad
głową Szella gromadziły się czarne chmury. Nieszczęścia chodziły trójkami - pierwszym była
starowina, która rozpoznała go na ulicy, drugim gruby mężczyzna. Szell nie miał najmniejszego
zamiaru czekać na przeżycie trzeciego nieszczęścia. Teraz myślał już tylko o banku - o banku i
brylantach. Powiedział kierowcy, gdzie ma jechać, po czym otworzył walizkę i ukradkiem przetarł
chusteczką ostrze Przecinacza. Następnie schował szybko swą broń, włożył chusteczkę do walizki i
zamknął ją. Dochodziło wpół do dwunastej, gdy znalazł się wreszcie na rogu Dziewięćdziesiątej
Pierwszej i Madison.
A więc do dzieła.
Bank znajdował się na rogu po prawej stronie. Wydawało się, że w pobliżu nie dzieje się
nic szczególnego. Mogły to być jedynie pozory - a na nich Szell nigdy nie opierał swych osądów.
A jeśli ktoś czyhał na jego fortunę? Gdyby tak było naprawdę, czy Szell miał jakąś szansę?
To prawda, że mógł nie wchodzić do banku. Przed nadejściem Bożego Narodzenia byłby jednak
nikim innym jak zubożałym uciekinierem - a więc znalazłby się w sytuacji nie do
pozazdroszczenia.
Zapłacił kierowcy, wysiadł z samochodu i ruszył w kierunku wejścia do banku.
Klucz do skrytki trzymał w kieszeni garnituru, natomiast numer zakodowany był w jego
mózgu. Zobaczył napis: "Skrytki bankowe" i szyko ruszył w kierunku wskazywanym przez
strzałkę. Zszedł po schodach i ujrzał przed sobą dużą, zamkniętą bramę. Po drugiej stronie bramy
czuwał strażnik. Szell podszedł do znajdującego się obok bramy biurka, przy którym siedziała
kobieta. Była w średnim wieku, otyła i, jak na czarną, o całkiem miłej fizjonomii.
- Do mojej skrytki - powiedział Szell, podając jej klucz.
Spojrzała na niego ze zdziwieniem.
- Myślałam, że znam wszystkich właścicieli skrytek. - powiedziała. - Ale widocznie
codziennie zjawia się ktoś nowy. Pańskie nazwisko?
Szell odpowiedział po niemiecku - jeśli kobieta pracowała tu jakiś czas, musiała znać jego
ojca, który nie mając zdolności do nauki języków, nie wyzbył się z pewnością niemieckiego
akcentu.
- Christopher Hesse. Nie jestem właścicielem skrytki, lecz jedynie osobą upoważnioną.
Chodzi o mojego ojca, to jego skrytka - powiedział Szell łamaną angielszczyzną i uśmiechnął się
do czarnej kobiety.
- Starszy pan Hessuh - odparła kobieta, przekręcając nazwisko. - A więc jest pan jego
synem. Chyba nie widziałam pana nigdy dotąd. Ale to w końcu nic dziwnego, że po tylu latach
właściciel skrytki przysyła do banku upoważnioną przez siebie osobę.
Dlaczego zabiło mu mocniej serce? Czy ta kobieta mogła cokolwiek wiedzieć?
- Ojciec zmarł - wytłumaczył Szell.
- O mój Boże, tak mi przykro - westchnęła kobieta, przyciskając plecy do oparcia krzesła.
- Tak, to okropne.
- Miałam na myśli coś innego - powiedziała. - Jest mi oczywiście przykro z powodu jego
śmierci, ale jest jeszcze inny problem: w przypadku śmierci dysponenta plombuje się skrytkę do
czasu, aż prawnicy zbadają wszystkie zaistniałe okoliczności.
Szell zamrugał oczami.
- Mówiąc konkretnie, nie mogę pana wpuścić do środka.
To jednak prawda, że nieszczęścia chodzą trójkami.
- Może pan usiądzie, panie Hessuh.
- Proooszę - wykrztusił Szell i zaczął płakać. Łzy lały mu się po policzkach.
- Nic nie mogę na to poradzić, panie Hessuh, może mi pan wierzyć. To głupie prawo, ale
takie są przepisy i muszę ich przestrzegać.
- Mówi pani za szybko. - Szell usiadł zrezygnowany na krześle zakrywając głowę dłońmi. -
Jeszcze tylko trzy tygodnie - zaczął.
- Nie całkiem rozumiem, co pan ma na myśli.
Szell spojrzał na kobietę niebieskimi, załzawionymi oczami.
- Mojemu ojcu zostały trzy tygodnie życia. Tak twierdzą lekarze. Mówią, że to rak. Błagam
panią. Proszę mi pomóc, bardzo proszę. Jest jedyną bliską mi osobą w rodzinie. Chciałbym
przedłużyć mu życie. Trzy tygodnie to okropnie mało. - Wypowiedziawszy to wszystko z
wyraźnym obcym akcentem, potrząsnął głową i odwrócił wzrok w inną stronę.
- Och, to zmienia postać rzeczy - odparła Murzynka. Jeśli jest tylko chory, może pan wejść
do środka - dodała i szybko przystąpiła do załatwiania formalności. - George - zwróciła się do
strażnika. - George, zaprowadź młodego pana Hessuha do jego skrytki. - Zwracając się do Szella,
powiedziała: - Panie Hessuh, proszę dać George'owi klucz.
Szell wykrztusił: dziękuję i podał przez kraty kluczyk. Strażnik tymczasem przekręcił klucz
w zamku, wywołując metaliczne odgłosy, i wpuścił Szella do środka. Obaj mężczyźni ruszyli w
kierunku skrytek.
- Czy chce pan wejść do osobnego pomieszczenia?
- Owszem, tak.
Strażnik wyjął dwa klucze i włożył je do dwóch różnych zamków. Przekręcił oba klucze i
wyciągnął duże pudło. Następnie zaprowadził Szella do osobnego pomieszczenia i położył pudło
na podłodze. Szell podziękował strażnikowi, który skinął głową i wyszedł.
Niczym dziecko, które właśnie dostało prezent pod choinkę, Szell wziął pudełko ostrożnie
do rąk. Spodziewał się, że będzie ciężkie.
Było lekkie jak piórko.
Otworzył je.
W środku znajdowała się tylko puszka po kawie. Jedna duża puszka po kawie marki Melitta
- i to wszystko.
Rozwścieczony Szell ściągnął z cholernej puszki metalową pokrywkę.
Wysypały się brylanty.
Szell usiadł z wrażenia. Puszka była cała wypełniona brylantami. Jaką mogły mieć wartość?
Szell wysypał zawartość na dno dużego pudła. Wywołał tym niepotrzebny hałas, więc czym
prędzej zamknął szczelnie pudło w obawie przed strażnikiem. Gdy uznał, że zagrożenie minęło,
ponownie otworzył pudło i zaczął przyglądać się poszczególnym okazom. Najmniejsze były
wielkości gumki do wycierania przy ołówku. Szell zastanowił się, ile mogą mieć karatów. Trzy?
Prawdopodobnie więcej. Były ich dosłownie tuziny. Były też tuziny innych, o wielkości paznokcia.
Były również okazy naprawdę duże. Wiele z nich miało wielkość orzechów laskowych, a
niektóre orzechów włoskich. Spójrz na ten kamień - Szell kurczowo trzymał w ręce okaz wielkości
zaciśniętej piąstki dziecka. Nagle przed jego oczami pojawiła się sparaliżowana strachem, pociągła
twarz ładnej kobiety, młodej i delikatnej. Mówiła, że jest kuzynką Rotszyldów, i pytała, czy to
wystarczy - to wszystko, co miała.
Tak, moja droga, oczywiście, że tak. W zupełności wystarczy.
Serce Szella zaczęło walić jak młot. Zrozumiał bowiem, że to, na co w tej chwili patrzy,
przekracza jego najśmielsze oczekiwania. Gdybym chciał, mógłbym za to kupić cały Paragwaj. Nie
zrobię tego, lecz mógłbym, i... i...
Szell zaczął zbierać brylanty, starając się odrzucić myśl o kupowaniu całego kraju. Był
właścicielem jednej z największych fortun, ale jaki z tego pożytek, jeśli musiałby się ukrywać na
jakimś tropikalnym pustkowiu? Słyszał, że podobno w Turcji są lekarze, wspaniali chirurdzy,
którzy potrafią zmienić ludzką twarz, a nawet - jeśli ktoś potrafi znieść ból podczas zabiegu -
skrócić człowieka o kilka centymetrów. Kto wie - może właśnie to należało teraz zrobić - oddać się
w ręce tych ludzi, nawet jeśli zażądają za swe usługi prawdziwej fortuny. Z nowym wyglądem
mógłby spędzić resztę życia popijając szampana w jakimś europejskim kraju, czekając, aż kiedyś w
wieku siedemdziesięciu pięciu lat padnie ofiarą podagry lub jakiejś innej choroby. Szellowi trzęsły
się ręce, gdy wrzucał do puszki ostatnie brylanty i chował swą fortunę do walizki. Zrobiwszy to,
zawołał strażnika i poprosił o zamknięcie pustego już schowka.
Szell poczekał, aż strażnik zakończy wykonywanie wszystkich przepisowych czynności, a
następnie podążył za nim ku głównej bramie. Gdy znalazł się na zewnątrz skarbca, poczuł się
bezpiecznie.
- Pozdrowienia dla ojca, proszę nie zapomnieć powiedzieć panu Hessuh, że ma
pozdrowienia od panny Barstow - powiedziała na pożegnanie czarna kobieta.
Szell uśmiechnął się, skinął głową i ruszył w górę po schodach. Wyszedł z budynku na
rozświetloną promieniami słońca ulicę, gdzie zdał sobie nagle sprawę z tego, że nieszczęścia nie
chodzą trójkami, lecz czwórkami. Po chodniku szedł jakiś wariat, ubrany w płaszcz
przeciwdeszczowy. Na nogach miał sportowe buty.
- A jednak istnieje pewne niebezpieczeństwo - powiedział Babe.
29
Szell odczekał chwilę. Żadnych nagłych ruchów. Jeśli ten facet przeżył, to było bardziej niż
prawdopodobne, że ludzie Szella są już martwi. Oznaczało to również, że ten szaleniec musi być
uzbrojony, i to prawdopodobnie w pistolet. Szell zauważył, że prawa kieszeń jego płaszcza
przeciwdeszczowego jest czymś wypchana.
On sam był oczywiście również uzbrojony w swój Przecinacz i nie miał zamiaru zostać
pokonany. Zwycięstwo zależało tylko od tego, czy uda mu się zbliżyć do przeciwnika na
dostatecznie małą odległość - a wtedy: szach i mat. Szell rozejrzał się wokół w poszukiwaniu
odpowiedniego miejsca.
- A więc co dalej? - zapytał Szell.
- Powiedz mi, gdzie chcesz umrzeć - odparł Babe.
- O czym ty mówisz? - zaczął Szell, ale nagle zobaczył, że z kieszeni płaszcza napastnika
wystaje lufa pistoletu, więc zrozumiał, że powinien poważnie potraktować ostrzeżenie tego
chudego stworzenia, które jeszcze kilka godzin temu zalewało się łzami na fotelu dentystycznym.
Wszystkich szaleńców należało traktować poważnie. - Odłóż broń, nie miałem zamiaru kpić z
ciebie. Są jednak sprawy, o których nie wiesz. Jestem w posiadaniu pewnych przedmiotów i sądzę,
że możemy dojść do porozumienia.
- Gdzie chcesz umrzeć? - powtórzył Babe, bardzo cichym głosem. Głosem, który pochodził
jakby z innego świata i nie należał do istoty ludzkiej.
Szell nie wierzył własnym uszom. On naprawdę chce mnie zabić. Mam w walizce całe
bogactwo Indii, a przyjdzie mi zmierzyć się z jakimś skretyniałym szczeniakiem, który będzie się
chełpił z powodu mojej śmierci.
- Park - wykrztusił Szell, wskazując na znajdującą się koło następnej przecznicy bramę
wejściową. - W parku jest cicho, możemy tam spokojnie porozmawiać. - I zbliżyć się do siebie.
Tego już jednak nie powiedział.
Skinieniem głowy Babe dał znać Szelowi, że się zgadza.
Szell ruszył z miejsca.
- Musisz mnie wysłuchać. Pozwól, że ci wszystko powiem - zaczął Szell. - Jesteś bardzo
młody i chcę, abyś wiedział jedno: życie człowieka może być bardzo długie i lepiej je przeżyć w
komforcie.
Babe milczał.
- Jesteś taki młody - powtórzył Szell. W głosie jego zabrzmiała w tej chwili nuta błagalnej
prośby. - Jesteś bardzo bystry, ale nie posiadasz jeszcze mądrości życiowej.
- Zabiłeś mojego brata - odparł Babe.
- Nie, to kłamstwo, nie byłem obecny przy jego śmierci. Przysięgam.
- Janeway powiedział mi wszystko. Elsa również.
- Musiało się tak stać - powiedział Szell. - Nie chciałem tego, przysięgam.
- Janeway nic mi nie mówił - odrzekł Babe. - Elsa też nie. A więc nie martw się o moją
mądrość, mam jej cholernie dużo.
Obaj mężczyźni zbliżali się do parku.
- Zabicie mnie nie rozwiąże żadnych problemów - stwierdził Szell.
- Twoich nie.
- Żadnych.
Babe podążał za Szellem.
- Szybciej.
Przeszli na drugą stronę Piątej Alei i znaleźli się w parku.
- W stronę stawu - rozkazał Babe i obaj ruszyli w górę po schodach. Wokół panowała cisza.
Był gorący dzień i w parku znajdowało się zaledwie kilku biegaczy. Prawa strona trasy dla
sportowców była na całej swej długości porośnięta gęstymi krzakami.
- Tutaj - powiedział Babe.
- Muszę ci coś pokazać! Musisz to zobaczyć!
- Wejdź w krzaki - rozkazał Babe.
Szell ruszył w kierunku zarośli.
- Puszka po kawie; spójrz na nią, błagam cię tylko o jedno: popatrz na nią.
Babe wyciągnął z kieszeni pistolet, który należał kiedyś do H.V.
- Chryste! - krzyknął Szell. - Jedna prośba, każdy ma prawo do ostatniego życzenia.
- A czy ty dawałeś innym takie prawo?
- Oświęcim był obozem zagłady, a nie obozem koncentracyjnym. Nie był miejscem, gdzie
więźniowie mieli odzyskiwać siły.
Babe odbezpieczył broń.
Szell padł na kolana i otworzył walizkę. Chwytając gwałtownym ruchem puszkę,
powiedział błagalnym głosem:
- Popatrz... musisz popatrzeć... nie proszę o nic więcej... zrób to...
- Nie chcę twoich brylantów - odpowiedział cicho Babe. - Nawet nie chcę, abyś się
płaszczył przede mną. Pragnę jedynie twojej śmierci. - Szell otworzył tymczasem puszkę.
- Jezu - powiedział Babe na widok brylantów.
- Widzisz? Miliony... tyle milionów dla ciebie i dla mnie... można to wszystko sprzedać...
Babe zawahał się przez chwilę, lecz w końcu potrząsnął głową.
- Popatrz przynajmniej na to, co mam do zaoferowania... podejdź bliżej i przyjrzyj się temu,
rozważ swą decyzję, błagam się, podejdź tu, zbliż się do mnie i podejmij decyzję, to moja ostatnia
prośba, musisz ją spełnić!
Babe ponownie zawahał się, po czym podszedł do ocienionych zarośli, gdzie czekał na
niego Szell. Gdy Babe znalazł się dostatecznie blisko, Szell wprawił w ruch swój Przecinacz.
Zrobił to zbyt powoli.
Babe nacisnął spust i z bliskiej odległości wystrzelił w pierś Szella, który - skręciwszy się
lekko - upadł raptownie do tyłu. Leżał przez chwilę z twarzą zwróconą ku ziemi, próbując zebrać
siły do wykonania następnego ruchu.
Babe usiadł wygodnie na ziemi i trzymając pistolet, zaczął mówić spokojnie:
- Nie wiem, czy to zrozumiesz, ale kiedyś, dawno temu byłem człowiekiem nauki i
maratończykiem. Tego człowieka jednak już nie ma. Chyba umarł. Pamiętam niektóre jego
przemyślenia, na przykład to, że kiedy człowiek nie uczy się na własnych błędach, skazany jest na
to, by je popełniać w przyszłości. Popełnialiśmy błędy w sposobie, w jaki postępowaliśmy z ludźmi
twojego pokroju. Publiczne procesy są gówno warte, a egzekucje to tylko igraszka dla tych, którzy
odnieśli zwycięstwo. Czym więc powinniśmy odpłacać takim jak ty? Zadając im ból. To byłaby
odpowiednia kara. Taki los powinien spotkać pokonanego - ból, po prostu ból. Ból i tortury. A
tymczasem ci wszyscy geniusze prawa dosłownie wychodzą z siebie, aby tak zwanej
sprawiedliwości stało się zadość. Myślę, że ten świat mógłby być takim miłym i spokojnym
miejscem, gdyby tylko podobni do ciebie zbrodniarze wojenni wiedzieli o jednym: jeśli nie
powiedzie im się realizacja ich niecnych planów, zostaną skazani na męczarnie. Tego właśnie
pragnę - chcę, abyś przeżył męczarnię. To, co teraz przeżywasz, nie jest jeszcze odpowiednią karą.
Wymierzanie kary powinno trwać równie długo, jak całe życie skazańca. Wtedy moglibyśmy
uznać, że sprawiedliwości stało się zadość. Wiem, że humaniści nie zgodziliby się z takim punktem
widzenia. Ty jednak przyznasz mi rację. Wiele się od ciebie nauczyłem, jestem w tej chwili
podobny do ciebie, a nawet lepszy - ty za chwilę umrzesz, a mnie pozostało jeszcze wiele lat życia.
Szell przypuścił następny atak. Rzucił się do przodu, niczym piłka odbita od ściany, chcąc
dosięgnąć Babe'a. Ten jednak nie zadał sobie nawet trudu, by zrobić unik - oddał po prostu
następny strzał, rozrywając na kawałki brzuch Szella, który ponownie osunął się bezwładnie na
ziemię.
- Czy wiesz, że zabijanie staje się dla mnie coraz łatwiejsze? W ciągu dzisiejszego dnia
jesteś już moją piątą ofiarą. Pierwszą był Karl - przestrzeliłem mu oko. Gdybym miał czas
zastanowić się nad tym, co zrobiłem, pewnie zwymiotowałbym. Zabijając następnych, czułem się
już znacznie lepiej. Zaczyna mi to sprawiać przyjemność. Nie wydaje ci się, że nabieram wprawy?
Powiedz mi, chciałbym znać twoje zdanie.
Szell był mężczyzną silnym jak byk i niczym byk przypuścił swój ostatni atak.
Babe poczekał tym razem, aż jego przeciwnik zbliży się dosłownie na odległość
milimetrów. Wtedy oddał trzy lub cztery strzały.
Szell wydał okrzyk i osunął się bezwładnie na ziemię. Cały ociekał krwią.
- Zadośćuczynienie to śmieszne słowo - powiedział Babe cicho. - Nie znam niemieckiego
odpowiednika tego słowa, ale jestem pewny, że ty je znasz. - Babe zaczął mówić w tym momencie
szybciej, gdyż zauważył, że Szell umiera. - Nie wiem, czy czytałeś o tym w gazetach; teologowie
dokonali ostatnio niezwykłego odkrycia. Czy wiesz jakiego? Otóż po śmierci ludzie nie idą od razu
do nieba lub do piekła. Najpierw wędrują do miejsca, które można by nazwać stacją przejściową. I
tam właśnie decydują się ich losy. Nie wiem, czy dasz temu wiarę, ale są ludzie na tej ziemi, o
których wiadomo, że wyrządzili krzywdę innym, niewinnym istotom. Na owej stacji przejściowej
pokrzywdzeni czekają na swych oprawców i mają okazję by odpłacić im za wyrządzone krzywdy.
Bóg mówi, że zemsta jest zbawienna dla duszy. Czy pan wie, panie Szell, kto na pana czeka?
Żydzi. Wszyscy na pana czekają i wiedzą, jak panu zadać ból - taki ból, jaki zadał pan mnie.
Przypomnę panu jego własne słowa: każdy mógłby się szybko nauczyć posługiwania się
narzędziami dentystycznymi. Żydzi już się tego nauczyli i teraz czekają. Nie wiem, co pan o tym
sądzi, ale wydaje mi się, że czekają pana niezapomniane chwile.
Szell umierał. Babe zdążył jeszcze dodać:
- Życzę panu wspaniałych wrażeń w pańskim życiu wiecznym...
Po zakończeniu
30
Wzdłuż stawu biegł policjant. Był mężczyzną o potężnych ramionach. W ręku trzymał
pistolet i wyglądał na kogoś, kto wykonuje swe zadanie jak prawdziwy profesjonalista.
Prawda była jednak taka, że odczuwał paniczny strach.
Nie miał jeszcze dwudziestu czterech lat i służył w policji niecały rok. Odbywał właśnie
swój rutynowy obchód ulicy Dziewięćdziesiątej i Piątej Alei, gdy nagle usłyszał wystrzał z gaźnika
samochodu - miał przynajmniej nadzieję, że stąd właśnie pochodziły owe odgłosy. Po prostu
wystrzały z gaźnika, a więc coś, co nie powinno przysporzyć kłopotów w tak upalny dzień -
zwłaszcza gdy miało się na sobie ciężki policyjny mundur. Drugi wystrzał upewnił go, że nadzieje
te okażą się prawdopodobnie płonne, a kiedy rozległ się trzeci wystrzał, nie miał już żadnych
wątpliwości - były to strzały z broni palnej.
Ruszył więc w kierunku parku i stawu, skąd rozlegały się odgłosy strzałów.
- Hej! - zawołał do jakiegoś młodzieńca. - Słyszałeś strzały?
Młodzieniec potaknął głową, wskazując ręką pobliskie krzaki.
- Tam.
Młody policjant podszedł bliżej.
- Hej! - powiedział do młodzieńca. - W tych krzakach leży jakiś facet. Nie wygląda
najlepiej.
- Chyba dlatego, że jest martwy.
- Ach tak - odpowiedział młody policjant i zdał sobie sprawę z kilku rzeczy: a) młodzieniec
nie był wcale dzieckiem, miał dwadzieścia kilka lat, ubrany był w płaszcz przeciwdeszczowy, a na
nogach miał sportowe buty; b) niedaleko niego leżał na ziemi pistolet; c) młodzieniec znajdował się
po tej stronie ogrodzenia przy stawie, gdzie przebywanie było niezgodne z prawem - najwidoczniej
musiał przeskoczyć przez ogrodzenie, a rozmieszczone wszędzie tablice mówiły wyraźnie, że to
niedozwolone.
- Hej, nie wolno ci tu przebywać.
- Miałem zamiar już iść.
Młody policjant zbliżył się ostrożnie do ogrodzenia.
- Ładny pistolet - powiedział jakby od niechcenia. Chciał przynajmniej, aby tak właśnie
zabrzmiał jego głos. - Twój ?
- Należał do mojego ojca - odpowiedział Babe.
Młody policjant był coraz bardziej podniecony. Nigdy dotąd nie miał do czynienia z
morderstwem. Z prostytutkami i narkomanami - owszem, ale coś takiego zdarzyło mu się po raz
pierwszy. - Ale nie użyłeś chyba tej broni?
- Chce pan wiedzieć, czy zabiłem tego faceta?
- Tak, chyba tego właśnie chciałbym się dowiedzieć.
Babe skinął głową.
Policjant szybkim ruchem odbezpieczył swój pistolet.
- Tylko bez żadnych sztuczek - powiedział.
- Chciałbym tylko skończyć to, co zacząłem robić.
- A co właściwie robisz?
Młodzieniec trzymał w rękach coś, co przypominało puszkę po kawie, i wrzucał do wody
jakieś kulki lub też kamyczki.
- Zostało mi już niewiele - powiedział Babe. - Przed chwilą miałem cztery pełne garście. -
Rzucił jeszcze kilka w kierunku zbiornika, zastanawiając się, czy policjant pozwoli mu na krótki
sprint, zanim kamyczki wpadną do wody. Taki bieg pozwoliłby mu na uporządkowanie myśli.
Babe spojrzał na policjanta. Prawdopodobnie nie zgodzi się na to - zresztą bieg niewiele mógłby tu
pomóc. Babe czuł się wyczerpany i jedyną rzeczą, jaka mogła mu przywrócić siły, był sen. Ale
zanim to wszystko się skończy, zanim cała sprawa wyjdzie na jaw i nastąpi eksplozja, nikt nie
pozwoli mu przecież zasnąć. Jaki los czekał Babe'a? To wiedział tylko Bóg. Nie było jednak
wątpliwości co do jednego: Babe pójdzie na pięćset lat do więzienia - albo też zostanie obwołany
bohaterem narodowym. Wrzucił do stawu jeszcze kilka kamyczków, obserwując, jak na tafli wody
powstają coraz większe koła.
- Hej, jest gorąco, chodźmy już - powiedział policjant.
Babe skinął głową, odrzucił na bok pustą puszkę i wrzucił do wody resztę kamyczków.
...plusk...plusk...
...plusk...plusk...
...plusk...