O CD
a
DO
es
WSPOMNIENIA
WIĘŹNIÓW
KL AUSCHWITZ
Wydawnictwo „Slqsk"
Wyboru wspomnień dokonali: Jan Przewlocki
Tadeusz Sobolewicz Aleksander Widera
Opracowała: Zofia Stochowa
Obwolutą i okładkę projektował: Henryk Bzd-ok
ISBN 83-216-0164-2
MIMIKA B1BU0TKM PU8ŁICZM w Zabrzu
ZN. KLAS. 3H\
NR 1NW.
© Copyright by Wydawnictwo „Śląsk" Katowice 1980
SPIS TREŚCI
Przedmowa — Tadeusz Sobolewicz.......... 7
Wstęp — Kazimierz Smoleń............ 11
Oni byli pierwsi — Eugeniusz Cyba......... 19
Rok 1940 w oświęcimskim obozie zagłady — Jerzy Pozimski ... 24
Garść wspomnień więźnia K.L Auschwitz — Władysław Plaskura . 75
„Noc Wiejowskiego" — Artur Krzetuski........ 83
Więźniarskiej doli trzy rozdziały — Tadeusz Sobolewicz .... 86
Z Montelupich do Oświęcimia — Kazimierz Tymiński..... 103
Stehbunker — Ryszard Kordek........... 112
Moje skrzypce — Franciszek Stryj........ . 124
Obozowe wspomnienia matki — Jadwiga Zasępa...... 142
Za drutami Brzezinki — Helena Wlodarska....... 166
Nigdy tego nie zapomnę — Aleksander Widera...... 176
To nie może się powtórzyć — Róża Jeleń-Chroń...... 206
Nasza ucieczka — Aleksander Martyniec........ 224
Oświęcim—Natzweiler—Ravensbriick—Oranienburg — Janina Smutek 230
Tylko nielicznym to się udało — Stanisława Gąskowa . . .
. 235
Ewakuacja — Włodzimierz Borkowski......... 242
PRZEDMOWA
Według ustaleń Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce można
stwierdzić, że w okresie rządów Hitlera — a więc od r. 1933 do 1945 —
działało w Europie co najmniej 11 500 obozów, podobozów, więzień, gett i
obozów jenieckich, w tym na samych ziemiach polskich istniało około 3890. W
obozach tych osadzano obywateli z 30 różnych krajów europejskich i
pozaeuropejskich.
W systemie hitlerowskiego ludobójstwa zorganizowano na ziemiach polskich dwa
największe koncentracyjne obozy zagłady: Oświęcim-Brzezinka i Lublin-
Majdanek. Oświęcim utworzono początkowo jako centralny obóz koncentracyjny
dla ludności polskiej z Polski południowej i ze Śląska. Jako pierwszych
osadzono tam w czerwcu 1940 r. Polaków — więźniów politycznych z Tarnowa,
Wiśnicza, Katowic i Sosnowca. Przemoc, gwałt i terror, jakie zapanowały od
pierwszych dni okupacji hitlerowskiej w Polsce, spotkały się z gwałtownym
sprzeciwem i oporem znacznej części społeczeństwa polskiego. Pierwsze
podziemne organizacje ruchu oporu, powstające na terenie tzw. Generalnego
Gubernatorstwa i na terenie ziem przyłączonych do Rzeszy, a więc Śląska,
Wielkopolski i Pomorza, oparły swą działalność przede wszystkim na kadrze
byłych wojskowych — uczestników obronnej wojny w r. 1939 — włączając w
konspiracyjny nurt walki 0 przywrócenie Polsce niepodległości wszystkie
żywotne siły narodu. Na Śląsku i w Zagłębiu, ziemiach zahartowanych w walce
0 polskość w poprzednich okresach historycznych, działało kilka
I
konspiracyjnych organizacji, m.in. ,,Ku Wolności" (później Polski Związek
Wolności), TON (Tajna Organizacja Niepodległościowa), OZNP (Obóz
Zjednoczenia Narodu Polskiego), POP (Polska Organizacja Partyzancka), ZWZ
(Związek Walki Zbrojnej, później AK) i GL PPS, a potem, od 1942 r. PPR
(łącząca Związek Patriotów Śląskich i Przyjaciół Związku Radzieckiego),
ponadto w samym Zagłębiu „Orzeł Biały". Członkowie tych organizacji,
działając z wielkim zapałem i ofiarnością (gromadzenie broni, tajna prasa
sabotaże etc.) w szczególnie trudnych warunkach, nie mieli jednak często
dostatecznego doświadczenia w pracy konspiracyjnej i w wielu
przypadkach — na skutek działań represyjnych szeroko
rozwiniętego systemu policyjnego okupanta, a zwłaszcza sieci
konfidentów Gestapo — dostawali się do więzień i obozów.
Przekonującym dowodem patriotyzmu Ślązaków był ich liczny udział w tych
organizacjach', a fakt, że tylko w grudniu 1940 r. okupant aresztował
przeszło 400 członków katowickiej grupy PZW i POP, sam mówi za siebie.
Wielu, bardzo wielu Ślązaków i mieszkańców Zagłębia znalazło się w obozach
koncentracyjnych, w tym znaczna ich część w największym obozie zagłady — w
Oświęcimiu-Brzezince.
Nie wszyscy wrócili, większość zamordowano. Wymowa ogólnej "statystyki jest
jednoznaczna: przez hitlerowskie obozy przeszło około 18 milionów więźniów i
jeńców wojennych, a zginęło co najmniej 11 milionów, tzn. 61% ogółu.
W obozach i ośrodkach zagłady położonych tylko na ziemiach polskich, a
zwłaszcza w Oświęcimiu-Brzezince, Majdanku, Stuttho-fie, Gross-Rosen,
Treblince, Bełżcu i Sobiborze, na ogólną liczbę 7 330 000 więźniów
wymordowano 6 425 000, tzn. 88%. ' Nasuwa się więc pytanie — kto wobec
tego przeżył? Odpowiedź historyków brzmi: na każdych 100 więźniów deportowa-
, nych do hitlerowskich obozów tylko 10 doczekało końca II wojny
światowej, z czego zaledwie 5 osób żyło w dwadzieścia lat po
wyzwoleniu.
A ilu żyje dzisiaj, 35 lat po wyzwoleniu? Trudno na to do-Uładnie
odpowiedzieć. Trudno ująć w cyfry statystyczne tych wszystkich Ślązaków i
mieszkańców Zagłębia, którzy doczekają kolejnej rocznicy oswobodzenia z
obozu. Zbyt szybko umierają.
Znacznie wcześniej niż ich rówieśnicy nie dotknięci potworną chorobą
obozową. Wystarczy sięgnąć pamięcią 30 lat wstecz, kiedy żyli i działali,
już po wojnie, w środowisku byłych więźniów na Śląsku S. Nogaj, S.
Pawliczek, J. Kwietniewski, A. Cieślik, W. Szczypa, W. Kolonko i wielu
innych, długoletnich więźniów Oświęcimia czy Mauthausen.
Mając na uwadze te fakty, środowisko byłych więźniów politycznych obozu
koncentracyjnego w Oświęcimiu, które od r. 1949 skupia się wokół Zarządu
Wojewódzkiego Związku Bojowników o Wolność i Demokrację w Katowicach (do r.
1949 w Polskim Związku Byłych Więźniów Politycznych), postanowiło uratować
garść wspomnień z tych czasów pogardy, aby przyszłe pokolenia Polaków,
żyjące na Śląsku i w Zagłębiu, nie zapomniały o gorzkiej lekcji historii
swego kraju, o ofiarnej, bohaterskiej walce o Polskę, jaką musieli stoczyć z
wrogiem ich ojcowie. Różne to są wspomnienia, tak jak różne były koleje losu
poszczególnych więźniów obozu koncentracyjnego. Ale wszystkie mówią <)
jednym — o nieludzkim poniżeniu godności człowieka, o niewypowiedzianych
cierpieniach.
Większość ocalałych więźniów, nie tylko Oświęcimia — czas-, to uczestników
obozowego ruchu oporu — pomimo chorób, a nieraz i kalectwa stanęła po wojnie
wraz z innymi do trudnej pracy nad odbudową zniszczonego kraju. Wielu z nich
to ludzie, którzy obok ogromnego zaangażowania w pracy zawodowej należeli
lub jeszcze należą do czynnych działaczy naszego Związku. Wśród nich warto
przypomnieć takich działaczy, jak: R. Stachoń, J. Mi-kusz, S. Nowak, J.
Gałaś, S. Łuniewska, M. Kurcjuszowa, K. Po-piołek, L. Monsiorowski, A.
Sułowski, E. Poliński, J. Kachel, 1. Rokoszny, W. Targalski, A. Widera.
Zbiór niniejszych wspomnień jest przypomnieniem, losów więźniów
oświęcimskiego obozu koncentracyjnego, którzy na terenie Śląska i Zagłębia
działali, walczyli i pracowali — lub jesz-sze pracują.
,
Jest to równocześnie jeszcze jednO^świadectwo prawdy o zbrodniach, które nie
mogą się przedawnić, kolejna próba ostrzeżenia tych, którym się wydaje, że
świadkowie — nie pamiętają. Ręka sprawiedliwości powinna dosięgnąć
wszystkich obozowych katów.
W 35 rocznicą oswobodzenia oświęcimskiego obozu zagłady przedstawiciele
środowiska byłych więźniów politycznych tego obozu poświęcają niniejszą
pracę tym, co tam męczeńsko zginęli.
Tadeusz Sobolewicz
przewodniczący
Wojewódzkiej Komisji Byłych Więźniów Politycznych Hitlerowskich Więzień
i Obozów Koncentracyjnych przy ZW ZBoWiD-u w Katowicach
WSTĘP
Hitlerowcy, wkraczając do polskich miast, opuszczonych już przez naszych
żołnierzy, nie spodziewali się żadnego niebezpieczeństwa ze strony ludności,
która — jak twierdzili —- czekała na oswobodzenie. Zaskoczył ich zatem opór
patriotów polskich na Śląsku, powstańców oraz młodzieży. Ta młodzież śląska,
która przed dwudziestu laty, jeszcze w kolebce będąc, słyszała strzały;
trzech powstań, pragnęła zadokumentować swoją polskość, patriotyczną
postawę. Wierna wpojonym przez ojców i matki za-1 sadom — „nie rzucim ziemi,
skąd nasz ród", broniła bohatersko polskiej ziemi śląskiej z budynków hali
targowej w Chorzowie; /, gmachu teatru w Katowicach, ginęła w parku
Kościuszki, pada-1 la rozstrzeliwana na boisku sportowym w Załężu. Walczyła
obok swych ojców powstańców, jakby chcąc w ten sposób udowodnić historyczną
ciągłość polskości Śląska. Tragiczne to były chwile, po których mogły
nastąpić dni zwątpienia.
Tak się jednak nie stało. Nie zamilkły strzały broniących się żołnierzy
polskich na Westerplatte, opierała się jeszcze przeważającym siłom wroga
twierdza w Modlinie, broniła się bohatersko Warszawa, a już na Śląsku
kiełkowały zapewne pierwsze myśli o zorganizowaniu ruchu oporu przeciwko
znienawidzonemu najeźdźcy. Nie był to ruch ujednolicony i na pewno nie
posiadał jeszcze dostatecznych form organizacyjnych.
Nowe nadeszły czasy, odmiennie działał wróg, trzeba było inaczej z nim
walczyć. Nie można się było oprzeć na formach tworzonych przez powstańców po
pierwszej wojnie światowej. Warunki wymagały o wiele głębszej działalności
konspiracyjnej,
111
której nie wykryłyby wyspecjalizowane oddziały hitlerowskiej tajnej policji
państwowej, osławionej Geheime Staatspolizei. Ludność polską, a w
szczególności młodzież śledziła pajęcza sieć
hitlerowskich agentów.
Gdy po skonfiskowaniu radioodbiorników Polacy pozbawieni zostali wiadomości
podawanych przez radiostacje alianckie, podziemne organizacje prowadziły
nasłuch, drukując i kolportując nielegalnie otrzymane tą drogą wiadomości w
postaci pierwszych gazetek — „Zryw" i „Świt". Jedną z nich, mającą format
pocztówki, wydawano w formie fotokopii, co ułatwiało jej rozpowszechnianie,
a także — jeśli to się okazało konieczne----ukrycie
lub zniszczenie.
Polska ludność Śląska, mimo złych warunków materialnych, w jakich się
znalazła (większość Polaków zwolniono z pracy i skazano na pobieranie
zasiłku dla bezrobotnych), przekazywała przez konspiracyjnych kolporterów
datki na działalność przeciwko
okupantowi.
Chociaż tajne organizacje polskie (Polska Organizacja Partyzancka, Siły
Zbrojne Polskie) skupiały przede wszystkim młodzież, wielu działaczy okresu
międzywojennego służyło młodym swą radą i doświadczeniem, podtrzymując w
nich patriotyczny zapał do walki z hitlerowcami. Fakt ten jest tym bardziej
godny odnotowania, że w opracowanej jeszcze przed wybuchem wojny specjalnej
książce gończej, tzw. Sonderfahndungsbuch, umieszczono około 1300 nazwisk
działaczy plebiscytowych, byłych uczestników powstań śląskich, członków
organizacji polskich (harcerstwa, Sokoła itp.), jak również księży.
Uwięziono ich w ogromnej większości natychmiast po wkroczeniu do Polski,
innych aresztowano sukcesywnie aż do połowy 1940 r.
Szczególnie terrorystyczną działalność prowadziły grupy operacyjne
hitlerowskiej policji bezpieczeństwa. Znane są okrucieństwa hitlerowskie
popełnione na Polakach ze Śląska, aresztowanych i osadzonych w obozach
zbiorczych (Nieborczyce, Sośnica,
Skrochowice pod Opawą).
Ślązaków osadzano we wszystkich więzieniach rejencji katowickiej, w
Katowicach, Lublińcu, Tarnowskich Górach, Chorzowie, Rybniku, Bielsku,
Cieszynie, Pszczynie, Mikołowie, Bytomiu, Będzinie, Żywcu. Wielu
działaczy polskich ze Śląska wysyłali
12
hitlerowcy już wówczas do obozów koncentracyjnych w III Rzeszy. Wszystkie
więzienia na terenie rejencji katowickiej były przepełnione, przekraczając
często 2-, a nawet 3-krotnie normalną pojemność.
Wskutek alarmujących raportów funkcjonariuszy zarządzających tymi
więzieniami hitlerowcy liczyli się z koniecznością zbudowania nowych więzień
policyjnych w Katowicach i Chorzowie lub w Świętochłowicach i Sosnowcu.
W jednym z pism (z dnia 20 marca 1940 r.) prezydent rejen-< ji katowickiej
Springorum pisał: „Przypuszczam, że wśród więźniów policyjnych jest wiele
osób skierowanych na polecenie Taj-r-j Policji Państwowej, których trzeba
traktować jako więźniów eweneyjnych. Wiadomo mi, że tutejsza
placówka Policji iństwowej zabiega od dłuższego czasu o to, aby więźniów
skiero-anych przez nią do tutejszych więzień przenieść możliwie jak
ijszybciej do obozu koncentracyjnego. Warunkiem do tego jest jednak zawsze
odpowiednie skierowanie ze strony Głównego Urzędu Bezpieczeństwa
Rzeszy w Berlinie. Niezależnie od tamtejszego pisma porozumiewałem się
wielokrotnie z tutejszą placówką Policji Państwowej w celu jak najszybszego
odtransportowania tutejszych więźniów prewencyjnych do przeznaczonych dla
nich obozów koncentracyjnych, musiałem się jednak przekonać, że w
chwili obecnej realizacji tego życzenia przeszkadzają poważne trudności
techniczne. Przypuszczam jednak, że niebawem będzie można wydawać pospieszne
decyzje o kierowaniu więźniów prewencyjnych do obozów koncentracyjnych
także w rejencji katowickiej, co spowoduje poważne odciążenie tutejszych
więzień." * Pod koniec marca 1940 r. zorganizowano w Sosnowcu przy ul. 1
Maja (w halach fabryki Schóna) obóz przejściowy (Durch-t/iingslager), do
którego zwożono transportami samochodowymi Sl.jzaków z wymienionych już
więzień sądowych i policyjnych. Hala, w której mieścił się obóz, była
rozgrodzona drutem kolczastym na trzy odcinki. Więźniowie leżeli na wspólnej
pry-i /,y-podium, zasłanej słomą. Dowódcą załogi tego obozu (SS Son-
ilrrkommando Sosnowitz) był SS Sturmbannfiihrer Rudolph, . i
kierownikiem SS, Untersturmfuhrer Gruner.
* Alfred Konieczny: Uwagi o początkach obozu koncentracyjnego Oświęcimiu,
„Zeszyty Oświęcimskie" 1970, nr 12, s. 18.
13
Przyjęcie do obozu poprzedzało tzw. Begriissung (powitanie J< ¦ Polegało ono
na tym, że około 15 strażników biło równocześnie każdego więźnia. Po tym
„powitaniu" każdy więzień był posiniaczony na całym ciele, nie wyłączając
twarzy.
Pierwszą dobę spędzali pobici więźniowie leżąc na brzuchu na betonowej
podłodze, bez prawa poruszania się. Następnego I dnia przepędzano ich na
pryczę-podium, gdzie również musieli I leżeć cały czas na brzuchu. Zakazane
były wszelkie rozmowy; a więźnia, którego szept dosłyszany został przez
strażnika, karano wykonywaniem wyczerpujących ćwiczeń (podskoki w
przysiadzie), bijąc go kolbą karabinu lub kopiąc.
-
W dniach przywożenia nowych transportów Polaków z różnych więzień Śląska
konwojujący gestapowcy wpadali do hali i maltretowali więźniów, zmuszając
ich do czołgania się i wykonywania przysiadów, kopiąc ich i bijąc pejczami.
W dniu 22 czerwca 1940 r. z obozu przejściowego w Sosnowcu wysłano część
więźniów do istniejącego już obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Następnie,
w kilkudniowych odstępach aż do 6 lipca, wywieziono pozostałych więźniów,
osadzając ich również w obozie oświęcimskim. Otrzymali oni numery od 1072 do
1342. W sosnowieckim obozie pozostało jedynie kilku Żydów i sądzić należy,
że uległ on likwidacji.
Stosunkowo obszerna wzmianka o sytuacji Polaków na Śląsku w pierwszych
miesiącach po zakończeniu w Polsce działań wojennych we wrześniu 1939 r., a
więc do czerwca 1940 r., podyktowana jest następującymi względami:
— przedstawione fakty świadczą niezbicie o patriotycznej postawie
całego społeczeństwa śląskiego, a w szczególności młodzieży;
— masowe aresztowania i mordowanie Polaków na Śląsku miało charakter
zarówno terrorystyczny, jak i eksterminacyjny.
Nawiązując do bogatej korespondencji hitlerowskiej w sprawie rozładowania
przepełnionych więzień na Śląsku, trzeba zwrócić igę przede wszystkim na te
pisma władz hitlerowskich, w któ-
uwa
rych zapowiada się zlikwidowanie ówczesnego stanu przez utworzenie nowego
obozu koncentracyjnego.
Pierwszą taką wzmiankę znajdujemy w uwadze zamieszczonej w piśmie majora
Overbecka, dowódcy żandarmerii rejencji katowickiej z dnia 20 listopada 1939
r., a wynika z niej, że „bę-/ dzie na początku stycznia 1940 r. uruchomiony
obóz". * Sama uwaga pochodzi z 18 grudnia 1939 r.
Pozwoliło to przypuszczalnie majorowi Overbeckowi zredagować pismo okólne z
dnia 28 grudnia 1939 r., w którym następująco informuje podległe mu placówki
żandarmerii: „W ostatnim okresie skarżono się na to, że z powodu
przepełnienia więzień przekazywanie aresztowanych osób było związane z
kłopotami. W związku z tym informuję, iż stosownie do złożonego mi
zapewnienia ma powstać po Nowym Roku specjalny obóz dla odciążenia więzień."
Również szef Głównego Urzędu SS (SS-Hauptamt) w piśmie dnia 25 stycznia 1940
r. zawiadamia Reichsfuhrera SS, Heinri-iha Himmlera, że według meldunku SS-
Gruppenfuhrera Ericha 'on dem Bach-Zelewskiego \wyższy dowódca SS i
policji we Wrocławiu): t„... wkrótce obok Oświęcimia zostanie
urządzony obóz, który jest pomyślany jako rodzaj państwowego obozu
koncentracyjnego". **
Powyższa decyzja miała najprawdopodobniej ścisły związek przyczynowy z
zawiadomieniem, wysłanym 21 lutego 1940 r. do Himmlera przez SS-Oberfilhrera
Gliicksa, o inspekcji na terenie dawnych polskich koszar w Oświęcimiu, które
— po wykonaniu w nich pewnych robót budowlanych — będą się nadawały na obóz
kwarantanny, jeśli zalecone przez szefa policji bezpieczeń-«twa pertraktacje
w sprawie odstąpienia tego obiektu przez Wehr-mncht dobiegną końca.
Szef sztabu Nadodcinka SS Południowy Wschód, SS-Brigade-litlirer Rauter,
depeszą z 8 kwietnia 1940 r. zawiadomił prezy-dtuta rejencji w Katowicach,
że SS-Gruppenfuhrer von dem Mach-Zelewski kazał poinformować, iż generał
lotnictwa Halm wyraził ostatecznie zgodę na wydzierżawienie obozowi terenu
byłych koszar polskich w Oświęcimiu.
Warszawa 1977, .. H.
14
1S
W dziesięć dni później (18—19 kwietnia 1940 r.) przebywała w Oświęcimiu
kolejna komisja, której przewodniczył kierownik obozu koncentracyjnego w
Sachsenhausen, Rudolf Hoss. Członkowie komisji spotkali się we Wrocławiu z
inspektorem policji
• bezpieczeństwa ii służby bezpieczeństwa, SS-Oberfilhrerem Arpa-dem
Wigandem, zapoznając się z jego projektem zorganizowania w Oświęcimiu
przejściowego obozu kwarantanny dla więźniów polskich przed skierowaniem
ich do obozów koncentracyjnych,
i zlokalizowanych na terenie III Rzeszy.
Treść meldunku z przeprowadzonej inspekcji, jak i konieczność rozładowania
przepełnionych więzień na Śląsku spowodowały wydanie przez Himmlera rozkazu
(27 kwietnia 1940 r.) założenia w Oświęcimiu obozu koncentracyjnego, którego
komendantem (w dniu 4 maja 1940 r.J mianowano SS-Hauptsturmfuh-rera Rudolfa
Hossa.
Pierwszymi jednak więźniami KL Auschwitz w Oświęcimiu byli więźniowie
polityczni, przywiezieni z więzienia w Tarnowie 14 czerwca 1940 r. w liczbie
728 osób, którzy otrzymali numery; obozowe od 31 do 758. * Ponieważ obiekty
dawnych koszar nie były jeszcze uporządkowane, umieszczono ich w pobliskich
budyń-
i kach dawnego Monopolu Tytoniowego. Dopiero drugi transport
; Polaków, z więzienia w Wiśniczu, a w kilka dni po nim więźniowie
polityczni ze Śląska (z obozu w Sosnowcu) osadzeni zostali w budynkach
byłych polskich koszar, które weszły w późniejszy
' ścisły zespół budynków, tworzących obóz macierzysty KL Auschwitz.
Przypuszczać więc należy, że sprawa utworzenia obozu w Oświęcimiu stała się
dla hitlerowskiego okupanta koniecznością wynikającą z terroru stosowanego
nie tylko na Śląsku, lecz także wobec Polaków z Generalnej Guberni. Znajduje
to potwierdzenie we wspomnieniach, napisanych przez pierwszego komen-i danta
KL Auschwitz, Rudolfa Hossa, który uznał Arpada Wigan-j da wraz z von dem
Bach-Zelewskim za inicjatorów koncepcji
, utworzenia obozu w Oświęcimiu. Twierdzi on, że motywacją tej koncepcji już
w 1939 r. był wzmagający się polski ruch oporii
* Numery od 1 do 30 otrzymali przestępcy kryminalni, więźniowie niemieccy,
których z obozu w Sachsenhausen przywiózł do Oświęcimia 20 maja 1940 r.
Rappottfiihrer Gerhard Palitzsch.
16
na Śląsku i w Generalnej Guberni, którego zwalczanie musiało pociągnąć za
sobą falę masowych aresztowań.
KL Auschwitz założyli hitlerowcy na terenach zamieszkałych przez
patriotyczną ludność polską, która mimo stosowanych wobec niej represji,
osadzania w więzieniach i obozach, przez cały czas okupacji brała czynny
udział w ruchu oporu.
Mimo skoncentrowania na tym obszarze stosunkowo poważnych sił (SS, policji i
wojska) ruch oporu nasilał się z biegiem lat. Działając w pobliżu KL
Auschwitz (Beskid Śląski) grupy partyzanckie były tym czynnikiem, który
umożliwiał rozwój akcji zarówno wewnątrz obozu, jak i na terenie
przyoboizowym. Pisał o tym komendant Rudolf Hoss w liście skierowanym do
inspektora obozów koncentracyjnych, w którym stwierdził, że „okoliczna
ludność jest fanatycznie polska",, a więzień-uedekinier z obozu uzyska
schronienie w każdej polskiej zagrodzie.
Jak już wykazano, wśród pierwszych więźniów KL Auschwitz znaleźli się Polacy
ze Śląska, przeważnie gimnazjaliści lub studenci. Średnia ich wieku
oscylowała przypuszczalnie między 22 a 25 rokiem życia. Prawie nazajutrz (we
wrześniu 1940 r.) po osadzeniu w obozie większość tych więźniów skierowano
na polecenie placówki Gestapo w Katowicach do karnej kompanii, gdyż powrót
ich do miejsc zamieszkania był — według stwierdzenia tej placówki —
niepożądany (unerwiinscht). Oznaczało to, że tnieli być unicestwieni.
Ich liczba szybko rosła. Wielki transport więźniów ze Śląska w grudniu 1940
r. powiększył trzykrotnie liczbę osadzonych w obozie Ślązaków. Przywożono
także Ślązaków aresztowanych za działalność w ruchu oporu na terenach
Generalnej Guberni (/. Krakowa, Radomia, Kielc). W obozie nie tworzyli oni
grupy odosobnionej, współpracując z towarzyszami niedoli, pomagając im w
miarę możliwości i zyskując ich zaufanie.
W czerwcu i sierpniu 1942 r. władze obozowe przeprowadziły 1 ic/ne
egzekucje, w których rozstrzelano wielu Polaków z róiżnych okolic Śląska i
Zagłębia Dąbrowskiego. Tak zginęli bracia Mierze-jewscy, Czajorowie,
Mularczyk, Murłowski, Świerszcz, Mlostek i wielu, wielu innych.
Numery
17
Pod ścianą straceń, na podwórzu bloku 11, prawie każdego miesiąca
rozstrzeliwano r.lązaków, skazanych przez policyjny sąd doraźny przy Gestapo
w Katowicach, któremu przewodniczyli kierownicy tej placówki: dr Mildner i
Thiimmler.
Tak więc w oświęcimskiej hekatombie wielki jest udział krwi patriotów ze
Śląska. Ginęli oni również w innych hitlerowskich obozach koncentracyjnych,
w więzieniach i w publicznych egzekucjach, przeprowadzanych przez okupanta
hitlerowskiego w różnych miejscowościach śląskich.
Za słuszną więc należy uznać decyzję Wydawnictwa „Śląsk" opublikowania
zbioru relacji, napisanych przez szesnastu autorów, byłych więźniów
politycznych KL Auschwitz i innych obozów koncentracyjnych. Relacje te,
wolne na ogół od momentów emocjonalnych, czynią ukazywaną przez nich ponurą
rzeczywistość tym bardziej wstrząsającą. A tę prawdę trzeba utrwalać dla
przyszłych pokoleń, by nie poszły w zapomnienie zbrodnie, jakich nie zna
historia.
Kazimierz Smoleń
dyrektor Państwowego Muzeum
w Oświęcimiu-Brzezince
I
Eugeniusz Cyba *
ONI BYLI PIERWSI
Tarnów 14 czerwca 1940 r., godzina 5 rano. Dzień zapowiada Nie. pogodny,
słoneczny. Przed żydowską łaźnią ustawiają esesmani w piątkowej kolumnie 728
więźniów z tarnowskiego więzienia. Twarze ziemistoszare, wymęczone. Brudne,
wymięte mundury wojskowe, wytarte bluzy, zniszczone jesionki, góralskie
spodnie, sutanny, brązowe habity zakonne, granatowe mundurki ł.;itnnazjalne.
Więzienie w Tarnowie byłą punktem zbornym, gdzie Niemcy zebrali z więzień
Sanoka, Jasła, Krosna, Rzeszowa, Sącza, Zakopanego i Krakowa Polaków
uwięzionych w okresie od września 1939 do czerwca 1940 r.
Większość więźniów zebranych przed łaźnią to młodzież i. całej Polski:
studenci, podchorążowie, robotnicy i ci najmłodsi ~- harcerze,
gimnazjaliści. Pokazują z chłopięcą dumą ukryte przed Gestapo harcerskie
krzyże. Nieśli je jako symbol walki /. okupantem, chcieli je przenieść przez
granice do Francji, do nrmii gen. Sikorskiego:
W deszczowe jesienne dni i noce, w zimowe zadymki i mrozy I!t.'J9 i 1940 r.,
bez broni, przewodników, kontaktów organizacyjnych, jedynie z mapami, często
wyrwanymi z atlasów szkolnych, głodni, zmarznięci, brnęli w metrowych
zaspach śnieżnych karpackich gór. Szli na Węgry przez Słowację, przekraczali
granicę w Zakopanem, Piwnicznej, Komańczy. Pragnęli dotrzeć do Fran-< ii.
Krwawili z ran, wydawani w łapy Gestapo przez nacjonalis-
• Notki biograficzne autorów wspomnień zamieszczono na końcu
Kli|/ki (przyp. red.).
19
tów ukraińskich i słowacką „Hlinkową Gardę". Zapełniali ponure cele więzień.
Codziennie zbitych, skrwawionych chłopców przynoszono z Gestapo do cel. Tam
towarzysze ostrożnie układali zmasakrowane ciała na podłodze. Zapuchłe,
zmiażdżone wargi szeptały: „Nikogo nie wydałem... nic nie powiedziałem...
sukinsynom!"
Reszta więźniów zgromadzonych przed łaźnią to starsza wiekiem grupa
działaczy robotniczych, adwokaci, inżynierowie, nauczyciele, księża,
zakonnicy. Pierwsi organizatorzy i członkowie pierwszych organizacji
konspiracyjnych, powstałych natychmiast, gdy umilkły ostatnie strzały
kampanii wrześniowej.
Rano 14 czerwca, ustawieni w kolumnie piątkowej, otoczeni gęstym kordonem
uzbrojonych esesmanów i policji, ruszyli ulicami Tarnowa w kierunku dworca.
Ulice puste, wymarłe. Niemcy ogłosili — pod karą śmierci — zakaz otwierania
okien i przebywania na ulicach.
Cisza, tylko głucho dudnią buty kolumny. Wydaje się, że miasto śpi, ale
Tarnów czuwa. Za szybami, za firankami smutne twarze, ledwo widoczne ruchy
rąk. Znaki pożegnania, pocieszenia, współczucia.
W pewnym miejscu, zza rogu ulicy, wybiegła na chodnik staruszka cała w
czerni. Rozwiane siwe włosy, czarna chusta. W wyschniętej twarzy ogromne,
gorejące oczy. Przystanęła przed zbliżającym się esesmanem, oddychała
ciężko. Wyciągnęła spod chusty paczkę, wskazując na maszerujące szeregi.
Młody, dobrze wypasiony esesmański byczek nawet nie zwolnił kroku. W marszu,
z rozmachem, rąbnął kolbą karabinu białą głowę staruszki. Upadła, na chodnik
rozsypały się: cebula, chleb, smalec. Jęk rozległ się wśród szeregów.
Kolumna maszerowała dalej, szła ulicą Krakowską, pod wiaduktem, na dworzec.
Na bocznicy czekał pociąg. Wśród ryków i bicia załadowano więźniów do
wagonów.
Młodsi szeptali między sobą, myśleli o ucieczce. Niestety, było to
niemożliwe. W drzwiach każdego przedziału stał esesman z bronią gotową do
strzału. Na korytarzach rozstawiono dodatkowe posterunki.
Na krakowski dworzec wjechał transport w samo południe. Kraków witał
więźniów hejnałem z wieży Mariackiej. Nie prze-
20
•••/.uwali, że wielu z mich nigdy go już nie usłyszy. Z przerażeniom ujrzeli
więźniowie ogromny biały napis na rozwieszonym czerwonym płótnie: Paris
genommenl Rozpacz ogarnęła wszystkich, bo przecież ciągle jeszcze łudzili
się, że wojna we Francji nie zakończy się klęską. Ale przygnębienie nie
trwało długo. Już Mi Krzeszowicami optymiści udowadniali, że Paryż to
jeszcze nie cuła Francja, że to z pewnością zręczny manewr genialnego ge-
il»rała Weyganda. Istnieje przecież potężne Imperium Brytyjskie, lóre
przegrywa bitwy, ale nigdy wojnę. Mimo chwilowych suk-sów Hitler i tak w
końcu w dupę dostanie... A z Paryżem to pewno blaga tego kuternogi
Goebbelsa.
Transport wjeżdża na stację kolejową Oświęcim. Powoli prze-wają się wagony.
Słońce mocno przygrzewa. Jest godzina 15 minutami. Na peronie tłumy
podróżnych w milczeniu patrzą okna wagonów. Pociąg mija stare, pojedyncze
domy, grupę mych drewnianych baraków, wolno, bardzo wolno przejeżdża
szarych budynków koszarowych.
Zgrzytnęły zderzaki. Pociąg stanął. Chłopcy w oknach. Po pra-j stronie
wagonu grupa ustawionych w dwuszereg mężczyzn, anatowe berety, bluzy i
spodnie w biało-niebieskie pasy. Na uzach, po lewej stronie, małe zielone
trójkąty i białe prostoką-z numerami. W rękach pałki — to pierwsi
więźniowie, nie-•ccy kryminaliści z obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen.
Numery od 1 do 30.
Pierwsi Lagerdlteste („starsi" obozu) — Bruno Brodniewitz i Loo Wietschorek,
blokowi, kapo wie. Dobrze wyszkoleni po kilkuletnim obozowym stażu, patrzą z
uśmiechem na wagony. Dyszą S niecierpliwości, mocniej ujmują kije, nie
zawiodą swych hitlerowskich nauczycieli. Pokażą, że są godni czarnej opaski
,„star-" obozu, czerwonej blokowego i. żółtej kapowskiej. Popły-ftU- polska
krew, ręce splamią się krwią, ale to nic. Ręce można Umyć. Za taką robotę,
za taki trud będzie zapłata: dużo żarcia, toódku, osobny pokój, czyste
łóżko, a w nim młody „pipel", no t nieograniczona władza. Obok grupa
esesmańskich mundurów, julul) Lagerfuhrera, Hauptsturmfiihrera Karla
Fritzscha. Ober-Uurmfiihrer Schwarz, elegancki przystojniak Untersturmfuhrer
MHcr oraz ten, którego krwawa oświęcimska gwiazda dzisiaj wschodzi —
Rapportjuhrer Gerhard Palitzsch, przyszły krwawy
21
kat obozu, mistrz strzelecki w rozwalaniu głów pod czarną ścianą śmierci
bloku 11. Fachowcy w dziele ludobójstwa, świetnie przy-^ gotowani w obozach
Dachau i Sachsenhausen. Elita gwardii Himm-lera, wybrani z SS „Totenkopf".
Hitler im Bogiem! Himmler jedynym prorokiem! „Mein Kampf" ewangelią. A kula,
stryczek i krematoryjny gaz staną się narzędziami codziennego użycia.
Rozpiera ich duma. Im Himmler w dowód zaufania powierzył zaszczyt otwarcia
największego w dziejach ludzkości kombinatu śmierci — KL Auschwitz! Czekają
niecierpliwie, pierwsi oświęcimscy mordercy na pierwsze polskie ofiary.
Rozkaz padł: — Aufmachen! Otwierać!
Do pierwszego wagonu doskoczyła banda esesmanów i kapów.
Otwarto drzwi wagonów.
— Raus! Los!
Wystraszeni, otępiali więźniowie biegli pod gradem pięści i pałek,
popychani, deptani. Padali, pełzali na kolanach, na brzu-« chach, gubili
teczki, walizki... Dopadli wreszcie otwartej bramy Tu drugi zastęp „rycerzy
pałki" przejął zmaltretowane ofiary w swe łapy. I tak wśród nieustannego
bicia i ryku rozładowano wszystkie wagony. Przerażeni więźniowie stali w
milczeniu, rozcierając obolałe ciała, zmazując krew. Słońce mocno grzałc w
plecy.
Przed szeregami błyszcząca srebrem trupich czaszek, nara mienników i
kołnierzy świta Lagerfuhrera. Szukano tłumacza Pierwszym tłumaczem został
Baltaziński.
Na odwróconą beczkę wszedł niski, chudy, żółty Karl Fritzsch pierwszy
Lagerfuhrer obozu. W ręku trzymał pejcz, którym ner? wowo uderzał po
błyszczących cholewach butów. Spod ogromne czapy ze srebrną czaszką i
piszczelami widać było tylko koniec nosa, zaciśnięte wąskie usta i spiczasty
podbródek.
— Ruhel—zaskrzeczał.
Baltaziński zamarł w pozycji na baczność, wciągnął brzuch utonął oczyma w
Lagerfuhrer ze. Służbiście słuchał, pochłania każdy wyraz.
— Tu jest Konzentrationslager Auschwitz — tłumaczył Z tego obozu
nikt z was nie wyjdzie żywy... Polacy! Już nie ma cie ojczyzny... Nie macie
Polski, wasza ojczyzna jest wewnątr: tych drutów... Dla nas wszyscy razem
nie jesteście ludźmi, tyłki
22
kupą gnoju. .. Dla takich wrogów III Rzeszy, jak wy, nie będą Niemcy mieli
żadnych względów, żadnej litości... Zapomnijcie «> waszych żonach,
dzieciach, rodzinach... Tutaj pozdychacie jak psy!
Fritzsch odpoczął chwilę, wycierał starannie chusteczką zaplute usta i
twarz. Patrzył zadowolony na uśmiechniętych, po-t lilebnie potakujących
esesmanów i kapów i na struchlałą kolum-«i<; więźniów. Czekał, aż
Baltaziński skończy tłumaczenie.
— Żydzi, księża — ryczał dalej — zginą natychmiast! Porządny, uczciwy
więzień, który zgodnie z regulaminem obozowym będzie żył i pracował, może
liczyć na to, że przeżyje... — Przerwał, małe ślepia zaświeciły złośliwie i
dokończył: — ... prze-j-vje trzy miesiące.
W przeraźliwej ciszy echo drei Monate tłukło się między mu-'. imi budynków.
— Czyście zrozumieli? — krzyknął Fritzsch podskakując na
Baltaziński przetłumaczył. Więźniowie milczeli. Kapowskie r iłki spadły na
struchlałą kolumnę... Wtedy zrozumieli, że trzeba krzyczeć:
. ' .'
¦—¦ Tak jest! Jawohll
Rozstawiono stoły, wezwano więźniów znających język niemiecki do spisywania
personaliów. Kolejno podchodzili więźniowie do stołów, podawali imiona i
nazwiska, w zamian otrzymywali — numer. Z tą chwilą człowiek tracił
nazwisko, z którym wiązany był od dnia urodzenia, stawał się zwykłym
ewidencyjnym numerem.
Pierwszy polski więzień, Ryniak, otrzymał numer 31, ostatni, i 'łachta —
758.
Przekroczyli bramy oświęcimskiego kombinatu śmierci, prze-- troczyli próg
hitlerowskiej kaźni, gdzie uzbrojony zbir znęcał się u id bezbronnym,
wypasiony nad głodnym, pyszny nad poniżonym, gdzie zabijanie było chlebem
powszednim. Oni pierwsi zna-'¦' /.li się w tym wyjętym spod prawa świecie.
Był dzień 14 czerwca 1940 roku, pierwszy dzień ich cierpie-"i.'i, a takich
dni w historii obozu koncentracyjnego w Ośwśpi-miu było 1645.
Jerzy Pozimski
ROK 1940 W OŚWIĘCIMSKIM OBOZIE ZAGŁADY
24 czerwca 1940 r., poniedziałek
Od kilku godzin jestem podobno w Oświęciniiu. Piszę „podobno'! bo choć teraz
wiem o tym dokładnie, nie tak wyobrażałem sobij obóz koncentracyjny. Cały
obóz to pojedynczy budynek, ogrodzc ny ze wszystkich stron siatką i drutem
kolczastym. Nie zauws żyłem nawet w pierwszej chwili żadnego wartownika. A
może wcale nie obóz koncentracyjny, pomyślałem, choć eskortując] nas
w czarnych mundurach strażnicy zapewniali złośliwie, że dc piero „tam"
poznamy, co to znaczy Konzentrationslager. Na pc dwórzu więzienia
policyjnego w Bytomiu załadowano nas rano do samochodu ciężarowego.
Obeszło się nawet bez biciL co niektórych zdziwiło. Ale nie było czasu
na rozmyślanie. KołJ południa byliśmy już na miejscu w bliżej nie znanej
miejscowo:? ci. Dopiero teraz, wieczorem, mój szkolny kolega,
którego t\ spotkałem, Fryderyk Klyta, poinformował mnie, że to Oświęcir
Dodał także, że właściwy obóz znajduje się w odległości jedneg] kilometra,
na terenie byłych koszar wojskowych. Tam zostanit my przekwaterowani po
odbyciu kwarantanny.
Sam moment przyjęcia nie zdziwił nas wcale. Do różnego roj dzaju wrzasków,
popychania i bicia byliśmy już przyzwyczajeni Nowością natomiast był fakt,
że osobnikiem okładającym nas kaj wałem drąga, gdy schodziliśmy z samochodu,
był nie żołnieri w mundurze, lecz jakiś wysoki, barczysty drab, jak się
później okazało — więzień niemiecki. Z boku przyglądał się całemu wij
dowisku strażnik, który się tam nie wiadomo skąd znalazł.
Po chwili ten sam więzień ustawiał nas piątkami na obszerny: placu. Popychał
przy tym kolejno wszystkich i pokrzykiwał nij
żargonem niemieckim, czego nikt z nas nie .rozumiał, się ciekawie dookoła,
oczywiście ukradkiem. W od-|«-i',łości kilkudziesięciu metrów spora grupa
mężczyzn uprawiała gimnastykę. Rozkazy w języku niemieckim wydawał młody
r/.lowiek w czarnych rogowych okularach. Wszyscy ćwiczący |>vli w cywilnych
ubraniach. Z drugiej strony, jakby zza budynku, hodziły odgłosy śpiewu.
Przyjemna dla ucha melodia odbijała t\>: echem o kamienne mury bloku.
Przed nami ustawiono stół i taborety. Leopold Warecki, znaj-łujący się tuż
przy mnie, zwrócił mi szeptem uwagę na stojącego i zewnętrznej stronie
bramy żołnierza, chyba podoficera, bo >!nierz munduru obszyty miał
srebrną obwódką. Czekał prawdo-ulobnie na otwarcie bramy. Rzeczywiście — w
tym momencie wybiegł z budynku młody chłopak, szybko otworzył
bramę... po chwili leżał już na ziemi zbroczony krwią. Uderzenie, jakim go
•zęstował wchodzący, było bardzo silne i niespodziewane. Żołnierz — teraz
już wiem, że był to Oberscharjuhrer Palitzsch — lawet nie spojrzał na
leżącego. Podszedł ku nam. Pilnujący nas rczysty Niemiec krzyknął w naszym
kierunku Achtung, stanął lut baczność i zameldował coś, czego także nie
zrozumieliśmy.
Kazano nam rozebrać się do naga. Ktoś za mną prawdopodobnie nie za bardzo
się spieszył, bo uderzono go w twarz. Po i w iii przyszło kilku więźniów,
pisarzy. Podchodziliśmy kolejno i stołu. Wypełniano jakieś formularze. Każdy
podawał swe per-inalia: datę urodzenia, zawód itp. Wysoki, łysy lekarz, też
wiecu ń, zaglądał nam w uszy, oczy, usta. Coś zapisywał. Odebrano iin
resztki żywności, które przywieźliśmy ze sobą, oraz wszyst-i, co stanowiło
naszą prywatną własność: portfele, zegarki, ob-rzki, notesy. Zatrzymać wolno
było tylko chusteczkę do nosa nuty. Otrzymałem mały skrawek papieru.
- To jest twój numer obozowy — powiedział wręczający mi rtkę. — Nie wolno go
zgubić ani zapomnieć. Spojrzałem na karteczkę: jestem numerem 1099.
Westchną-n. No cóż, czas płynie i przez najcięższe dni... Po chwili
otrzymaliśmy komplet naczyń do jedzenia, metalo-miskę i garnuszek
półlitrowy. Na kolację dostał każdy z nas v nie obrane ziemniaki i pół litra
płynu nieokreślonej barwy; miała być zupa.
v
24
25
25 czerwca, wtorek
Jak na pierwszy dzień pobytu w obozie to wrażeń trochę za du Miemiecki
więzień, pełniący funkcję „starszego obozu" — to nie żo. I choć jeszcze nie
oberwałem od Leona — tak nazywa si< nie żałuje, to pięści. I nie trzeba
wcale być winnym, wystarczy wiele brakuje, by mieć przez niego oczy podbite.
Bo czego Leoii mu się po prostu nawinąć pod rękę. Nauka z tego: być zawszd
na odległość jego łap.
Ale mam i inne wiadomości. Strażnik, który wczoraj odbieraj apel wieczorny,
to niejaki Plagge. Więźniowie nazywają go „I ^eczką", cały dzień bowiem
trzyma w ustach krótką fajeczkę! Naszymi przełożonymi są wyłącznie
więźniowie. Blokowy nazyw się Baltaziński. Numeru jego jeszcze nie znam. Mój
kolega, Fry deryk Klyta, ma numer 637, jest „sztubowym".
A oto lista osób z naszego transportu:
1. Warecki Leopold
2. Kowal Wincenty
3. Morawiec Ludwik
4. Pozimski Jerzy
5. Palus Stanisław
6. Siwy Leon
7. Mazur Henryk
8. Sutor Ryszard
9. Skorupa Ryszard
10. Taul Roman
11. Hadaś Paweł
12. Paus Juliusz
13. Ludyga Bernard
z Szarleja — nr 1095
z Szarleja — nr 1096
z Radzionkowa — nr 1097 z Szarleja — nr 1099
z Radzionkowa — nr 1102 z Brzozowie — nr 1104 z Szarleja — nr 1105
z Szarleja — nr 1106
z Szarleja — nr 1107
z Radzionkowa — nr 1108 z Brzozowie — nr 1110 z Radzionkowa — nr 1111 z
Szarleja — nr 1112
Rozmieszczono nas w dwóch salach — tych z Szarleja w jed1 nej, pozostałych w
drugiej.
Porządek dnia był bardzo urozmaicony. Wczesnym rankien obudzono mnie
kopniakiem. Przy mnie stał blokowy, już ubrany Wieczorem poprzedniego dnia
ułożono nas jak śledzie na pod łodze. Cywilne ubranie każdy miał pod głową
jak poduszkę Z myciem rano nie było kłopotu. Z powodu braku wody nie myj
liśmy się wcale.
26
Za to zbiórka do apelu porannego trwała bardzo długo. Usta-
•• ieni dziesiątkami w szeregach, ćwiczyliśmy pod bystrym okiem
¦ ¦ona komendę „baczność" i „czapkę zdejm". Oczywiście po nie-
niocku. Nie posiadając w ogóle nakrycia głowy, na niemiecką
>mendę Mutzen wyrzucaliśmy prawą rękę w górę, dotykając
tlcami głowy. Na dalsze słowo, ab, ręka szła błyskawicznie
dół, uderzając o szwy spodni. Nie wszyscy oczywiście rozumieli
i (tmieckie słowa komendy, my z kolei, wiedząc, co znaczy Mutzen
¦ ¦ f '• Mutzen ab — nie mieliśmy pojęcia, po co ta komedia. Prze-
nie mieliśmy żadnych czapek w ręku. Uderzenia o spodnie
bardzo nierówne. Wykorzystywał to Leon, waląc pięścią
:żej stojących.
) krótkiej przerwie, podczas której wydano nam pół gar-
;a jakiegoś czarnego, gorzkiego płynu, co miało być według
mień kolegów kawą, zebrano nas znowu na placu apelowym.
ć podzielono na dwie części. Nas, nowych, zapędzono do
¦ra. Zgodnie z regulaminem obozowym — tak nam wyjaśniał
i;. y.jer — więźniom nowo przybyłym strzyże się głowy na pałę.
Cóż, do końca wojny chyba mi włosy odrosną — pomyślałem
humorem. Od dwóch miesięcy miałem włosy nie tknięte ma-
•ł.vnką do strzyżenia i... grzebieniem. Wszakże w więzieniu grze-
uknie nam odebrano.
W godzinach popołudniowych widziałem z daleka, jak Leon ludał grubym
drągiem nowo przybyły transport z Tarnowskich ku Przyjechali nasi dalsi
koledzy:
Kos Władysław Miozga Leon Blachnicki Franciszek Kubecki Ludwik Szwedek Emil
Strąk Franciszek Christ Adolf Lubos Paweł Grabski Julian Reichel Jan Gołka
Alojzy
! 1
12. Gorzelniak Jan
— nr 1199 —nr 1200
— nr 1201
— nr 1202
— nr 1203
— nr 1204
— nr 1205
— nr 1206
— nr 1207
— nr 1208
— nr 1209
— nr 1210
27
13. Górski Jan — nr 1211
14. Hausmann Stanisław — nr 1212
15. Mańka Jan — nr 1213
16. Pohl Alojzy — nr 1214
17. Jaksik Jan — nr 1215
18. ? — nr 1216
19. Wilk Andrzej — nr 1217
20. Wilk Stefan — nr 1218
21. Paszka Karol — nr 1219
22. Woszek Franciszek — nr 1220
23. Gandecki Jan — nr 1221
26 czerwca, środa '
Już trzeci dzień jestem w obozie. Gimnastyka i śpiew, śpię i
gimnastyka — oto całe nasze zajęcie. I nie byłoby normalni w tym nic złego,
gdyby nie to, że „sport" uprawiać trzeba prz kilka godzin bez przerwy, przy
akompaniamencie bicia bez jaki gokolwiek powodu. Po prostu też dla „sportu".
Przy gimnastyc staram się zawsze być z daleka od Leona. Rozumie się, że otj
„Fajeczki" również.
„Fajeczka" też dał się już poznać z najgorszej strony. Po ape lu wieczornym
polecił Leonowi zebrać wszystkich Żydów, przy byłych do obozu w ostatnich
dniach. Ustawiwszy ich dookołi siebie, kazał im przez tłumacza powiedzieć,
że on jest ich Bogien i do niego mają śpiewać swe żydowskie pieśni.
Wystraszeni, stan si już wiekiem ludzie spoglądali jeden na drugiego. Ktoś
zainto nował pieśń hebrajską. Inni podchwycili ton. Za chwilę wszysc; już
śpiewali. Pierwszy raz słyszałem płaczliwe tony psalmu ży dowskiego. Ale
„Fajeczce" było tego jeszcze za mało. Kazał Ży dom uklęknąć przed sobą. Nie
wszyscy to uczynili. Usłużny Leo podskoczył ku najstarszemu Żydowi i
uderzywszy go w twars powalił na ziemię. Wówczas „Fajeczka" podszedł ku
niemu, pod niósł prawą1 nogę w górę i ciężkim, nabitym gwoździami buten
zmiażdżył leżącemu całą twarz...
Patrzyłem przerażony...
11 czerwca, czwartek
Im Lager Auschwitz war ich zwar,
Holaria — holario — So manche Tage, Nacht und Jahr,
Holaria — holario — Doch derik ich jroh, gemiit und gem An meine Lieben in
der Fern...
Oto słowa piosenki, której melodię słyszałem pierwszego dnia ;>bytu w
obozie. Dziś znam już jej treść na pamięć. Poza gim-istyką uczymy się
właśnie śpiewać jedynie tej piosenki. Ciekawym, kto ją spłodził. Chyba nie
Leon?
Jeśli nam, znającym język niemiecki, nietrudno przyswoić »bie słowa
piosenki, to innym kolegom opanowanie ich przycho-:i z trudnością. Dlatego
też podczas śpiewu, gdy jedni wykrzy-iją głośno tekst piosenki, drudzy na
widok Leona otwierają roko usta, z których nie wydobywa się żaden dźwięk.
Cieszę •lic, bo to już początek solidarności, choć jeszcze za mało się na-
wznjem znamy.
Podobnie jest ze sportem — ileż ten biedny więzień, który /adzi gimnastykę,
musi się namęczyć, by co parę minut wylać inne ćwiczenia. A czego tu nie ma;
najpierw marsz ze vvem, potem bieg wokół całego placu. I na odmianę; padnij,
stań, pełzanie i obracanie się na ziemi, żabki, skoki, kręcenie v kółko i
diabli wiedzą, ileż tam tego jeszcze. A po chwili to i od początku... i
znowu... i znowu... do upadłego. Na domiar ) słońce przypiekało dziś,
wyjątkowo mocno, toteż byliśmy •scy spoceni już po kilku pierwszych minutach
gimnastyki. 1 'omimo zmęczenia i tu zdążyłem zaobserwować objawy soli-iości.
Wykonując ćwiczenia wokół placu, tworzyliśmy formę czczonego koła. Od
środka, w kole, pilnował wykonywania /.eń Leon. I ciekawa rzecz -^— wszyscy
młodzi, którym gim-yka nie sprawiała trudności, byli po wewnętrznej stronie,
i;c w pobliżu Leona. Tych Leon nie tłukł, bo błędów nie po-iali. Starsi
natomiast, jakby to było specjalnie umówione, niowali się po zewnętrznej
stronie koła — tam ich już ręka Leona nie dosięgała. Brawo!
28
29
Jeśli chodzi o samego Leona, miałem dziś podczas okazję przyjrzeć się mu z
bliska. Ciekawe, że jego ogorzała twarz nie wydaje się zła. A przecież jaki
z niego bydlak... Choć kto gc tam wie. Może obóz zrobił z niego bandytę?
Zauważyłem równiei na jego kurtce, z lewej strony, na wysokości piersi,
wymalowany na kawałku białego płótna numer 30, a nad nim coś w rodzaji
trójkąta o równych bokach, koloru zielonego. Ciekawym, co znaczy. Numer to
już wiem, bo mam go również, choć na razie w kieszeni, ale ten trójkąt
zielony?
28 czerwca, piątek
Jeśli w bytomskim więzieniu, w którym przebywałem dwa prze szło miesiące,
dzięki paczkom z domu nie narzekałem na brak wy żywienia, to w obozie już
teraz, po kilku zaledwie dniach, zaczy nam odczuwać głód, choć kolega Klyta,
nasz sztubowy, o mni pamięta i jak tylko zostanie mu trochę zupy, jestem
jedny z pierwszych, którzy otrzymują dodatkową porcję.
Tak się fatalnie złożyło, że z powodu złego wykonywani ćwiczeń cała moja
grupa nie otrzymała za karę obiadu. Kied; więc inni jedli, myśmy musieli
dalej się gimnastykować. O porannej kawy (palone i mielone żołędzie) do
samego wieczór nie miałem nic w ustach. Zresztą nie tylko ja jeden.
Być może dlatego temat kulinarny przyszedł mi do gło warto więc i to
zanotować. Nasz całodzienny przydział żywnoś: ciowy przedstawia się
następująco: rano pół kubka kawy i ni więcej, w południe miska zupy od pół
do trzech czwartych litr oraz dwa—trzy ziemdaki „w mundurkach". Rozmiary
ziemniakó"* i ilość zupy uzależnione są od wydającego, a jest nim tzw. sztu
bowy. Zdarzają się przy tym najbardziej ordynarne kanty. Opc wiadają o tym
koledzy z innych sal, bo u nas, trzeba przyzna Fryderyk Klyta obdziela
wszystkich sprawiedliwie. Na kolacj otrzymujemy również zupę, która nazywa
się „Awo"; nie wiem skąd ta nazwa. Do tego dochodzi jeszcze niewielki
kawałek chle ba.
Początkowo bardziej przewidujący spośród naszych chowa] połowę otrzymanego
chleba na śniadanie. Nie wszyscy go jednał
30 ' '
io znajdowali na swoim miejscu. Obecnie więc nikt już tego robi, tak że po
rannej kawie trzeba czekać do południa, by ¦ >w coś przełknąć.
Obserwuję u moich kolegów — a dopiero jesteśmy tu kilka dni — pewnego
rodzaju otępienie. Już przestajemy rozmawiać u rodzinach, o rychłym
zakończeniu wojny. Jedyny nasz temat to... jedzenie i jedzenie...
Co gorsza — zaczynają wychodzić na jaw ujemne cechy ludz-iego charakteru:
zgryźliwość, egoizm, nieuczciwość (zdarzają kradzieże), a nawet
donosicielstwo. Ponieważ palenie tytoniu posiadanie go jest na kwarantannie
surowo wzbronione, docho-w nocy do awantur. Dziś przed południem młody
chłopak Tarnowa doniósł blokowemu, że w nocy palono na sali papie-sy.
Wówczas Leon przeprowadził śledztwo, w wyniku czego fajeczka" brutalnie
pobił kilku ludzi. Jeden z pobitych i skopach zmarł w ciągu dnia.
czerwca, sobota
naszym życiu obozowym nic się nie zmienia, ciągle gimnasty-i śpiew — krzyki
i bicie. Wprawdzie pełniący służbę na dru-[łej zmianie esesman, którego
nazywamy „Żabą", nie jest taki jak „Fajeczka", pozostał jednak Leon, a ten
nigdy nie jest neczony.
Wzajemne stosunki więźniów ograniczają się do krótkich roz-ftwok wieczorem,
już po apelu. Najczęściej gromadzimy się rani. Jeśli chodzi o nas, z
Szarleja, to dzielimy się uwagami na maty dnia.
7. Heńkiem Mazurem było dziś niedobrze, podczas ćwiczeń ile zasłabł. Już
myśleliśmy, że ta kreatura Leon go wykończy, il«- minęło i Heniek jest znowu
sobą.
poniedziałek
rszła się pogłoska, że jutro, a najdalej w środę zostaniemy dzieleni do
pracy oraz przekwaterowani do właściwego obozu.
31
I
Czekamy na to wszyscy jak na zbawienie. Już lepiej pójść do najcięższej
pracy, byle nie gonić cały dzień po placu. Przeklęliśmy . już Bogu ducha
winną piosenkę „Im Lager Auschwitz" i sport. Na domiar złego i samopoczucie
z każdym dniem podlejsze. Zaledwie upłynął jeden tydzień pobytu w obozie, a
wydaje się, że to co najmniej rok.
Do tego głowa wściekle boli. Całodzienne przebywanie na słońcu bez nakrycia
głowy i bez włosów jest prawdopodobnie powodem bólu. Koledzy skarżą się
także na bóle głowy. Jeden jest tylko wytrzymały — psiakrew! — lecz ten
tłucze na prawoj i lewo. ,
¦¦¦.¦-..
3 lipca, środa
i
„Jesteśmy pod wrażeniem tego, co dziś miało miejsce. Już teraz na pewno
przeniosą nas stąd. Zaraz po apelu porannym ustawio no nas na placu ćwiczeń
w długie szeregi i inny starszy obozu — z numerem 1 i również z zielonym
trójkątem — dokonywał po działu według zawodów. Gruchnęła wieść, by nie
podawać swe go właściwego zawodu, a tylko konkretne rzemiosło.
Kied; przyszła nasza kolejka, stojący przede mną Rysiek Skorupa po dał
Tischler (stolarz), ja na odmianę Zimmerman (cieśla). Udał' się, bo
skierowano nas do grupy, która pójdzie do pracy. Na tei temat snujemy
oczywiście mnóstwo domysłów i przypuszczeń Dopiero cośmy podali nasze
nowe zawody, a już martwimy się że kłamstwo wyjdzie na jaw. Gdy przywieziono
mnie do obozu sam przecież podałem do kartoteki, że jestem urzędnikiem. Oka
żuje się jednak, że wszyscy nasi koledzy postąpili podobnie jal my. Mamy
zatem dziś wśród wczorajszych jeszcze urzędników czy nauczycieli samych
stolarzy, ślusarzy i innych rękodzielni
ków.
Ciekawym, co z tego wyjdzie. Cały dzień o niczym innym ni było mowy, jak
tylko o naszym przyszłym zatrudnieniu. Bernar Ludyga podsłuchał gdzieś, że
wyślą nas do pracy w Niemczec . Inną znów wiadomość przyniósł Heniek Mazur,
mamy rozbudo wywać obóz...
<a
Podczas całego rozgardiaszu, jaki panował dziś przed połu
32
11 cm, zauważyłem znajomą mi twarz. Popatrzyłem z boku, bo mi' wierzyłem
własnym oczom. Jeszcze nie zamieniłem z nim Jwóch słów, a już wiedziałem,
że to on: Stasiek Pawlic^ek z Karwie, mój kolega z Oddziałów Młodzieży
Powstańczej (przy Za-adzie Głównym Związku Powstańców Śląskich w Katowicach)
organizator Polskiej Organizacji Partyzanckiej w Piekarach
leskich. To za jego pośrednictwem nawiązaliśmy z Ryśkiem korupą w
listopadzie ubiegłego roku kontakt z jedyną w tym uisie działającą tajną
organizacją polską na Śląsku. To właśnie • 'uwliczek przysyłał nam z
Szarłeja łącznkiów, instrukcje i ga-:<ttki „Zryw", o które Gestapo w
Bytomiu tak się mocno dopytywało.
Podszedłem bliżej do grupy więźniów, wśród których stał ¦ittsiek.
Stanąłem tak, by mnie ujrzał, choć sam na niego nie pa-11 tyłem. Już po
chwili uścisnął mi rękę serdecznie. — A ty skąd tu się wziąłeś? — zapytał. <
'powiedziałem mu całą historię POP w Szarleju.
Człowieku — rzekł szeptem — jest źle, pozamykali wszy-) naszych ludzi.
Zobaczysz tu jeszcze dużo znajomych, naj-z nikim na temat organizacji nie
rozmawiaj. Lepiej bę-^dy my obaj też nie będziemy się znali, rozumiesz?
ik, rozumiałem. Zapytałem go, odkąd jest w obozie i jaki aimer. Wyciągnął z
kieszeni spodni małą karteczkę, spojrza-1085. A więc przyjechał tu jeszcze
przede mną. Będziemy się widywali częsta, będziemy oczywiście rozma-ale
tylko w grupie i o głupstwach, pamiętaj — zakończył >wę.
'i-zed chwilą opowiedziałem o tym Ryśkowi, doradziłem, by; ił i postępował
zgodnie z poleceniem Staśka.
u11 •'¦ piątek
: to już jesteśmy w prawdziwym obozie. Dużo zmieniło się te dwa dni.
Spróbuję to kolejno zrelacjonować, czwartek z samego rana przeprowadzono nas
w grupach po
;ób do właściwego obozu. Zaczęło się od kąpieli. Przedtem otrzymał papierowy
worek, do którego włożył swe cywilne
33
ubranie. Po kąpieli w gorącej wodzie, mimo że to lipiec, wydani nam nową
bieliznę: koszule i nowe długie kalesony. Otrzymaliś my też nowe, dość
cudaczne ubrania, podobne do mojej domowej piżamy — bluzy i spodnie w
niebiesko-szare pasy. Gorsza spraw — bo odebrano nam buty, a innych nie
wydano.
To wszystko odbywało się w ogromnym tempie, przy czy przeganiali nas jacyś
więźniowie niemieccy. Kręciło się ich koł nas kilku. Gęby bandytów. Nie ma
tu z nami starszego obozi Leona, za to rozkazuje inny, Bruno. To ten sam,
który nas wczo raj wypytywał o zawody.
Wprost z kąpieli zaprowadził nas jeden z dozorujących Niem ców do dość
daleko położonego budynku. Tu czekał na nas innj Niemiec z zielonym
trójkątem i numerem 17. Ten miał do naj przemówienie, z którego niewiele
zrozumieliśmy. Na szczęści ktoś z ostatnich szeregów zawołał, by to
przetłumaczyć na polsk Ów Niemiec pozwolił i już znalazł się tłumacz, który
wyjaśni nam, że chodzi o utrzymanie czystości i porządku w bloku. Oka| żuje
się, że budynek, w którym będziemy mieszkali, to „bloki Tymczasem tłumacz
klarował w dalszym ciągu — mówił, że j~ steśmy w bloku 5, że on, niby ten
Niemiec, to Maks Kus row, nasz blokowy. Na koniec kazano wystąpić tym,
którzy zn ją język niemiecki.
Może dobrze byłoby się zgłosić, pomyślałem, nie będę musid pracować jako
cieśla, bo przecież taki zawód podałem. Stałen w pierwszym szeregu,
spojrzałem na kolegów i... wystąpiłem, z mną inni. Było nas sporo. Stojącemu
obok więźniowi kazał bid kowy spisać nasze numery.
Po południu ładowaliśmy słomę do sienników. Perspektyw położenia się
wieczorem na sienniku, choć na ziemi, dodawa1 nam ochoty do pracy. Przecież
na kwarantannie leżeliśmy ~ garstce wiór. Poza trzema apelami, rano, w
południe i wieczóre dzień upłynął nam przy porządkowaniu bloku. Część
więźnió nosiła wodę do kuchni z pobliskiej studni.
Nasz nowy blokowy, Maks Kuserow, jakoś wcale nie prz pominą innych, już
poznanych Niemców. Krzyczy co praw głośno, ale potrafi również — co
pierwszy raz widzę w obozie uśmiechać^ się. Nie zauważyłem, by przez te dwa
dni kogoś ud rzył.
34
lipca, niedziela
icdobrze. Już mi się zdawało, że się do mnie szczęście uśmiech-
,ło, że sytuacja moja ulegnie korzystnej zmianie, a tu naraz
ch na całej linii. Na apelu wieczornym wczoraj zabrakło jedne-
> więźnia. Przeżyliśmy koszmarną noc. Ale zacznę od początku.
Sobota zapowiadała się dobrze. Leon Siwy z Brzozowie (nr
104) został zastępcą blokowego. Byliśmy wszyscy uradowani,
isz człowiek nie pozwoli swoich krzywdzić — myślał każdy
nas. Rano cały blok wyruszył do pracy. Przed uformowaniem
i (>gu Leon Siwy wywołał moje nazwisko.
Chodź ze mną do blokowego, będziesz coś pisał — powie-do mnie.
mazało się, że mam sporządzić alfabetyczny spis wszystkich
¦ ,/.niów bloku 5. Blokowy zapytał, czy to potrafię, odpowie-
i '.lałem — tak. Po chwili otrzymałem kilkanaście arkuszy pa-
¦ cru, nie zaostrzony ołówek i parę kartek z nazwiskami i per-
maliami więźniów, według poszczególnych sal bloku.
— Pieronie, zrób wykaz jak się patrzy — mówił Siwy — a zo-• iczymy, jak tam
będzie dalej.
Zamiast stołu dostałem taboret, pisałem więc klęcząc na pod-dze. Janek
Jaksik (nr 1215) z Tarnowskich Gór, którego mi ¦-zydzielono do pomocy,
dyktował nazwiska. Praca nie była twa, ołówek za miękki, linijka nierówna,
godzinne klęczenie c ułatwiało zadania, przeciwnie —¦ bardzo utrudniało.
Wprost apelu południowego wróciłem do pracy, przeniósłszy się z moim
•owizorycznym biurkiem na korytarz pod okno. Postanowiłem il)ie, że wykaz
muszę do apelu wieczornego skończyć, a obej-ował prawie przeszło 600
nazwisk. Obiad pobrał za mnie Rysiek <orupa. Pisałem bez przerwy, trzeba
było bowiem włączyć do i i su nowych więźniów, którzy w godzinach
popołudniowych •zybyli do naszego bloku. Wreszcie, zadowolony z siebie,
odda-ion wykaz blokowemu. Kuserow popatrzył na spis i poklepał inie po
ramieniu. Grupy robocze ustawiały się już na apel wie-irny. W ostatniej
chwili, bez marynarki, stanąłem w szeregu. 1 oto zaczęło się nieszczęście. W
sąsiednim bloku nie zgadzał i; stan więźniów, brakowało jednego... Liczono
raz, drugi, trzeci wynik ten sam, jednego brak. Cały blok rozstawiono według
35
sal. Sztubowi sprawdzali obecnych w swoich salach, by w tei sposób prędzej
dojść do nazwiska brakującego więźnia. Cho| w innych blokach stan był
zgodny, Lagerfiihrer nie pozwolił siJ rozejść. Upływały minuty, kwadranse,
godziny. Już sprawdzone dawno, kto uciekł, znają jego nazwisko, ale przepadł
jak kamier w wodę. Z daleka dochodziły nas krzyki Niemców. Straciłer rachubę
czasu. Z przodu i z tyłu mur pasiaków, wszyscy w blu-j zach, tylko ja jeden
w koszuli. A wszystko z powodu wykazu. Pc co mi to było potrzebne? W dodatku
obiadu nie jadłem. Stalismj boso, bo buty nam przecież zabrano.
A niech to wszyscy diabli! Zza parkanu z drutu kolczastego z budynku
zamieszkałego przez naszych stróżów w munduracł dochodziły dźwięki muzyki
tanecznej, nadawanej przez radio.
Dawno już minęła północ, gdy blokowy zarządził na polecel nie esesmana
gimnastykę. Istny dom wariatów — pomyślałem w środku nocy, przy świetle
księżyca, kilkuset ludzi wykonuj ćwiczenia gimnastyczne. Nie wiadomo skąd
zjawiło się nagle kil ku esesmanów. Zaczęło się okładanie kijami, tych z
pierwszego i ostatniego rzędu. Po chwili było nam już gorąco. Tempo ćwi
czeń, choć w miejscu, było coraz szybsze. Ćwiczyliśmy może go dzinę, może
dwie. Gdzieś daleko, na wschodzie, zaczynało si już przejaśniać.
Radio w budynku esesmanów od dawna nadawało swój porai ny koncert dla
żołnierzy na froncie. Za drutami, na szosie wiol dącej do miasta Oświęcimia,
widać było gromadki kobiet, spie szących na nabożeństwo do kościoła. No
tak, przecież to dzil
niedziela...
A my wciąż staliśmy i staliśmy. Przenikliwe nocne zimni zaczynało
powoli ustępować. Wzeszło słońce, ale po kilku nastęj nych godzinach i ono
zaczęło nam dokuczać. Lipcowy upał, sze lone zmęczenie, jęki pobitych, ostry
odór ludzkiego moczu i kałj — wszystko to sprawiło, że wielu z nas omdlało.
Blokowy Kuse row chodził ponury, już nie krzyczał, sam był
dostatecznil
zmęczony.
W późnych godzinach popołudniowych przyszedł rozkaz stai szego obozu, Brana,
by rozejść się do bloków. Z miską sobotni* jeszcze zupy usnąłem na podłodze
pod oknem.
I Up< a, poniedziałek
piero dziś doszły nas echa ucieczki Wiejowskiego. Tak się na-va zbieg. A
konsekwencje? Kilku robotników cywilnych
ienastu więźniów zamknięto w specjalnym areszcie. Tempera-w obozie podniosła
się do stanu wrzenia. Niemieccy więźnio-
szaleli.
)kazję do tego mieli dziś; gdyśmy rozbierali stare baraki za
em. Uzbrojeni w grube kije, poganiając nas przy pracy, bili zręcznych bez
litości. Po apelu wieczornym do kilku pobi-z naszego bloku przyszedł lekarz-
więzień. Popatrzył, obmył
K nałożył papierowy opatrunek i poszedł.
Poza blokowym mamy jeszcze jednego bezpośredniego opieku-
Jest nim esesman, Blockfuhrer. Wiem już także, co oznacza-lielone trójkąty.
Dziś po apelu wieczornym otrzymaliśmy nici,
i po dwa płócienne trójkąty czerwonego koloru, które mamy >le ponaszywać na
bluzie i spodniach: na bluzie po lewej stro-
na wysokości kieszonki (której nie mamy), a na spodniach prawej stronie
szwu, na wysokości powyżej kolan. Pod trój-»mi trzeba było przyszyć na
białym kawałku płótna nasze lory obozowe.
Przy tej okazji Leon Siwy poinformował nas, że czerwony Dr otrzymują
wszyscy więźniowie polityczni, natomiast zielony
cel noszą więźniowie-kryminaliści. Do tej kategorii należą
zieje, bandyci i wszelki element przestępczy. Co za odkrycie!
lieccy złodzieje i bandyci są przełożonymi więźniów poli-r.nych — i
ich nauczycielami... Ciekaw jestem, co też taki ir;zy obozu, Leon, mógł
przeskrobać. Albo nasz obecny bloko-
Kuserow?
)ca, wtorek
>li zaczynamy się w bloku urządzać. Koszmarne wspomnie-/>wiązane z
całonocnym staniem, zatarło się nieco. Dziś Ku-v wyznaczył „starszych" sal.
Dzięki Leonowi Siwemu kilku iaszego transportu zaawansowało na sztubowych.
Kuse-kazał sobie przedstawić Heńka Mazura, Bernarda Ludygę
36
37
i mnie. Z Tarnowskich Gór wybrał Janka Jaksika, Józka Starec ka i Władka
Kosa. Jedyny nie-Slązak to Piotr Toczek (r 840) z Tarnowa,
najstarszy z nas wiekiem. A w ogóle w naszyr bloku to przeważnie Ślązacy.
Cały pierwszy i drugi transport z Krakowa i Tarnowa zajim je blok sąsiedni.
Ich blokowy, też Niemiec z zielonym trój! tem, nazywa się Bernard Bonitz.
Opinii wśród więźniów nie dobrej. Już lepszy nasz Kuserow:
Wracając jeszcze do więźniów niemieckich — nie zauważji łem, by który z nich
miał inny Winkel, wszyscy noszą zieloni Nazywają ich też BF-erami, pochodzi
to od niemieckiego sło\ Berufsverbrecher. A więc jednak zawodowi przestępcy.
Jest id trzydziestu. Trzeba będzie jakoś zapamiętać ich numery, a m<j że też
wywiedzieć się o nazwiska.
Do obowiązków starszego sztuby, czyli izby, należy dopilnd wanie rano i w
południe porządku. Do pracy wychodzi razei| z innymi więźniami. Wieczorem,
po capstrzyku, odpowiada spokój i ciszę nocną. Gdy wchodzi na salę starszy
obozu, Blocfi fuhrer czy inny esesman, melduje stan więźniów.
Moim przywilejem z racji pełnienia obowiązków starszeg sztuby jest możliwość
wygodniejszego wyspania się. Mam na sa jeden, jedyny stół, na którym w
czasie dnia ustawione są misS i garnuszki więźniów. Wieczorem każdy bierze
swoją miskę głowę (zastępuje poduszkę do spania) i stół jest wolny. Wtec
przesuwam go bliżej drzwi, kładę na nim siennik i śpię najgorzej. Rysiek
Skorupa wykombinował sobie spanie pod łem, między nogami. Taki drobiazg, a
już cieszy.
Ważnym obowiązkiem sztubowego jest pilnowanie, by nilj nie pobrał dwa
razy zupy, którą wydaje nam blokowy. Tal wypadki nieraz się zdarzają.
Właśnie wczoraj ktoś pobrał bloku sąsiednim dwie porcje zupy,
złapano go na gorący! uczynku i teraz leży ciężko chory.
Niepisany regulamin jej w takich wypadkach bezwzględny. Blokowy zaczyna
bić złodziej a kończą często sami więźniowie. Radykalny to sposób na złodzid
ale czyj aż to wina, kto stworzył te nieludzkie warunki? Prźj cięż tu
panuje chroniczny głód. Podczas pracy widziałem, jak kj ledzy z mej grupy
roboczej żuli surową trawę, której jest jeszc^ dosyć dużo dookoła. To nie
wszystko. Gdy przeniesiono nas
nściwego obozu, dano nam wprawdzie nową odzież, odebrano Inak obuwie.
Chodzimy boso. ¦
Dziś po południu woziliśmy taczkami piasek z odległości pa-
sot metrów, wszystko pod nadzorem starszego obozu, Brunona,
iz w asyście kilku innych jego „zielonych" kolegów. Ładowanie
¦'i'k i przewóz na inne miejsce odbywały się biegiem, toteż
!>:¦' nie wytrzymywali tego tempa.
Los, los — krzyczeli Niemcy, okładając kijami potykają-;!i się starszych
ludzi. Bruno krzyczał na całe gardło. Tylko [dala przyglądał się wszystkiemu
oficer SS.
Doszliśmy potem do wniosku, że narzucone nam wściekłe lpo pracy
zostało wymyślone przez Brunona i nie miało nic >ólnego z koniecznością
szybkiego ukończenia pracy. Chodziło /ątpliwie o to, by wykończyć kilka
starszych już wiekiem
Trzeba z tego wyciągnąć nauczkę dla siebie.
lipca, piątek
liertelność ~w obozie zaczyna z każdym dniem wzrastać. Roz-iwiałem dziś z
kolegami zatrudnionymi przy budowie krema-rium obozowego. Obok budynku
administracyjnego, w którym llcszkają esesmani, stoi stary, przedwojenny
bunkier z betonu łrlaza. Z tego właśnie bunkra robi się krematorium, które
słu-ma do spalania zwłok zmarłych w obozie więźniów. Według lowiadań jeden
piec jest gotowy, drugi na wykończeniu...
Pokrzepiająca ta wiadomość nie jest. A transporty w dalszym ąj.;u
przyjeżdżają. Mamy w tej chwili w obozie około 1300 więź-bw. Spodziewane są
transporty z Warszawy, jak nas dziś infor-|ował Leon Siwy.
i lipca, wtorek
nas bez specjalnych zmian. Rano o godzinie 6 idziemy do pra-
, rozbieramy w dalszym ciągu stare budynki, tym razem w in-
m miejscu. Układamy na stosy materiał budowlany: po jednej
38
39
stronie drzewo, po drugiej cegły i kamienie. Przypadła mi do; znośna robota.
Z olbrzymiego stosu belek i desek wyciągam obe gami gwoździe i haki żelazne.
Praca, choć jednostajna, jest przy najmniej spokojna, bo nikt się do mnie
nie przyczepia.
Dziś moja znajomość tajników życia obozowego wzbogacon została dalszymi
ważnymi informacjami, i to z pierwszej rę Podczas pracy pilnujący naszej
grupy esesman zwrócił się di stojącego obok Niemca dozorcy.
Podsłuchiwałem ich rozmow> mówili wyjątkowo wyraźnie, toteż wszystko
rozumiałem. Ów zorca miał, jak wszyscy jego koledzy, zielony Wińkel i numer
Opowiadał esesmanowi swój życiorys. Najbardziej zaciekawili mnie to,
że esesman, zwracając się do niego, nazywał go „kapo'
Zagadkę wyjaśnił dopiero przed chwilą Leon Siwy. Ot wszyscy
niemieccy więźniowie zostali do Oświęcimia sprowadź ni z obozu
koncentracyjnego w Sachsenhausen koło Berli a kapo to ich funkcja
jako naszych przełożonych. W najbliższy: czasie otrzymają oni żółte opaski z
napisem „Capo" (tak to piszą).
Mamy już w obozie trzy rodzaje stanowisk piastowanych przez więźniów
niemieckich. Czarne opaski z białym nadrukiem jako oznaki władzy noszą w
obozie pierwszy i drugi Lageralte-ster, główny pisarz obozu oraz pisarz
Arbeitsdienstu. Z opaskami czerwonymi chodzą tzw. Blockalteste, blokowi,
teraz dojdą do nich jeszcze żółte opaski kapów.
Poprosiłem Leona Siwego, by dowiedział się nazwisk wszystkich Niemców od nr
1 do 30. Oto one, choć niekompletne:
Nr
1 — Brodniewitz Bruno
Nr
2 — Kusel Otto
Nr
3 — Balke Artur
Nr
4 — Bisgen Fritz
Nr
5 — Bock Hans
Nr
6 — Bonitz Bernard
Nr
7 — Benna Karl
Nr
8 — Bohm Arnold
Nr
9 — ?
Nr
10 — Gallas Michael
Nr
11 — Gronke Erich
\
40
Hartwig Arnold Henning Hans Jansen Winiant Juchter Dietrich Kichlert Bruno
Kuserow Maks Lang Konrad Lechenig Jonny Meier Bernard Miisson Berthold
Miiller August Miiller Kurt Pachalle Kurt Roman Herbert Siegruth Johann
Schikowski Paul Stiel Otto Voigt Albin Wietschorek Leon
O lipca, czwartek
i.ś byłem świadkiem ponurej sceny. W mojej sali umieszczono ku nowych
więźniów z Krakowa. „Na przywitanie" Lager-irer zarządził, by wszyscy
otrzymali po 25 kijów chłosty. Poważ po południu nie poszedłem do pracy, z
okna bloku ogląda-i z Bernardem Ludygą tę egzekucję. Po raz pierwszy widzia-
i esesmanów bijących kijami więźniów. Zawsze sądziłem, że od iej roboty są
tylko niemieccy kryminaliści. Stojący w kilku ipach więźniowie podchodzili
do taboretu, na którym się dli. Dwóch esesmanów trzymało leżącego, trzeci
bił. Kapowie brali udział w tej ceremonii. Nie wiem, czy starsi wiekiem Izie
wytrzymali tę kaźń.
Przed południem przyjechała do obozu grupa wyższych ofi-ów SS. Oprowadzał
ich osobiście komendant w asyście swych półpracowników. Opowiadał mi o tym
Leon Siwy. W najbliższym czasie obóz zostanie chyba rozszerzony, pray-
41
li
będą dalsze bloki. Już bardzo ciasno. Niełatwym problemem dla więźniów
ustępy. Wprawdzie w bloku są, ale blokowy nie-j chętnie patrzy, gdy się z
nich korzysta, bo nie wiadomo, ~ kiedj wpadnie Blockfiihrer, zarządzi
kontrolę czystości i wtedy miewa kłopoty nawet nasz Maks, jak go nazywamy.
Pomeważ i w pracj nie wolno od swej grupy roboczej odchodzić, wieczorami i w
nocj dochodzi w ubikacji bloku do formalnych bójek. Są to na p sprawy
drobne, ale w obozie urastają do rangi problemu i cc gorsza — stanowią
jeszcze jeden pretekst do użycia kija. Jednaki że nie więźniowie są tu
winni. Warunki obozowe upodabniają nas z każdym dniem coraz bardziej do
zwierząt. Wszystko, cc ludzkie, musi przegrać w konfrontacji z tym, co się
tu dzieje!
21 lipca, niedziela
Jestem nieludzko zmęczony, mimo że to niedziela. Do południa pracowaliśmy.
Po obiedzie, na rozkaz starszego obozu, Brunons blok nasz miał przez dwie
godziny karne ćwiczenia. Prowadził je osobiście Bruno, do pomocy miał kilku
kapów. W pewnej chwili, gdyśmy się czołgali po ziemi, August Muller, kapo
(nr 22)| skinął na mnie, bym podszedł do niego.
Już wiedziałem, że zauważył moje markierowanie. Gdym zbliżył, uderzył mnie
tak silnie, że na chwilę straciłem przytoml ność. Już sam nie wiem, jak mi
się udało dokończyć ćwiczeń.
25 lipca, czwartek
Może to prawda, że w pewnych okolicznościach takt i litość nii są wskazane.
Leon Siwy nie tylko mnie nie pożałował, ale jeszij cze objechał:
— Coś ty stara baba? Jeszcze nieraz będziesz bity i nic poradzisz na to.
No pewnie, jemu dobrze tak mówić, choć ostatecznie... możd ma i rację?
Dziś rano cały nasz blok podzielono na małe grupki robocze Przywieziono masę
starego żelastwa, wydano je nam i kazs
42
Ibijać tynk fasady naszego bloku. Koledzy z sąsiedniego bloku ibią to samo.
Ciekawe, dlaczego Niemcom nasz polski tynk się lic podoba. Praca nie była
ciężka, ale nudna i męcząca. Tyle o, że kapo nie mieli zbyt wielkiego
terenu dla swej działalności i bicia mniej było niż zazwyczaj. Od jutra
zaczniemy ze-¦krobywać tynk także z innych bloków.
lipca, wtorek
IA oto znów nowa wiadomość. Obok budynku kwarantanny, gdzie |»rzebywaliśmy
przez pierwsze dni pobytu w obozie, jest duży mlnc, przez który przechodzą
tory kolejowe. Dziś rano wysłano ^szą grupę do rozładowania całego
pociągu towarowego. ||W kilkunastu wagonach nadszedł transport worków,
które trze-litu było jak najszybciej wyładować. Bezręki kapo (nr
26, już [R opaską), Johann Siegruth, poustawiał swoich pomocników, innych
kapów, wzdłuż całej drogi, z wagonu do magazynu, a my wynosiliśmy worki
ważące jakieś 30—40 kg każdy. Krótko przed przerwą obiadową doszły nas z
drugiej strony placu nagłe krzyki. Dowiedzieliśmy się po chwili, że jeden z
więźniów zahaczył papierowym workiem o ostry brzeg wagonu i zawartość
wysypa-la się na ziemię. Były to płaty suszonej brukwi pastewnej,
przeznaczonej dla kuchni obozowej. Wygłodzeni więźniowie rzucili się i w
oka mgnieniu na surowo zjedli kilkadziesiąt kilogramów brukwi.
Zamieszanie, jakie powstało przy tym, trudno opisać. Nie [ wiadomo skąd
zjawił się esesman i całą naszą grupę, paruset więźniów, kazał zaprowadzić
do obozu. Na placu apelowym La-fierfuhrer osobiście przeprowadzał śledztwo.
Czyn został zakwalifikowany jako sabotaż i jako taki miał być surowo
ukarany. Staliśmy ustawieni w czworobok. Tłumacz obozowy, hrabia Bawo-rowski
(nr 863), tłumaczył słowa Lagerfilhrera. Po chwili kapo ustawili nas w
długie szeregi i wybierali co dziesiątego. Wybranym oświadczył Lagerfiihrer,
że czeka ich kara jednogodzinnego wiszenia na słupku. Wszystkich
odprowadzono w kierunku na-irzego bloku. Na czele kroczyli Palitzsch i
Brodniewitz.
43
I
4 sierpnia, niedziela
i
Już wiem, jak wygląda kara słupka. Skazanemu zakłada się rą do tyłu i WiąZe
drutem. Następnie staje on na taborecie i przyl chylą się mocno do przodu.
Wówczas oprawca staje na drugi taborecie, podnosi związane ręce delikwenta
do góry i nakłada na wiszący wysoko żelazny hak, przymocowany do belki.
Powi« szonemu w ^en sposób więźniowi wytrąca się następnie tabore spod nóg.
Przy równoczesnym wykręcaniu się rąk cały korpt opuszcza się powoli w dół.
Hak jest umieszczony tak wysoko, żfl więzień, choć wyprostowany na skutek
ciężaru ciała, nigdy nid dotyka stopami ziemi. Z mojej sali znaleźli się
między ukaranyj mi: Wincenty Kowol z Szarleja (nr 1096) oraz dwaj z Krakowa]
Włodzimierz Białota (nr 205) i Bolesław Ponyliusz (nr 174). / tymi ze słupka
zaopiekowali się koledzy.
Wydawałem dziś po raz pierwszy zupę na kolację, moi kole dzy nie mogą na
mnie narzekać... Nie wiem tylko, czy jester w porządku w stosunku do
pozostałych więźniów, bo przecież] chcąc dać więcej swoim, okradam innych.
8 sierpnia, czwartek
I
Ostatnie c^j upłynęły dość spokojnie. Rozciąłem sobie lewą deszwę o kawałek
szkła. Leon Siwy interweniował u Kuserowa nie chodzę przeto do pracy, a już
najwyższy czas, bo ostatniej sam musiałem sobie pracę wyszukiwać, a przy tym
uważać kręcących się wokół kapów i Blockfuhrera. Dla nich nie jest waż ne,
co kto robi. Tu ważny jest tylko stały ruch, Bewegung, jal to Niemcy
riazywają. Dzięki blokowemu otrzymałem nowe zaje
prostowanie wyciąganych z belek krzywych gwoździ, a gdj już wszys^e ha^i i
gwoździe wyprostowałem, wpadłem na mysł, by je na noWo krzywić i z kolei
prostować. Nieprawdopodobna to, a jednak jak najbardziej autentyczna
historia.
Aż Raptem wczoraj skaleczyłem stopę i dziś pozostałem w bloku. To ma swoje
dobre strony. Blokowy Kuserow dał mi dziś dwa kawałki czerstwego chleba i
trochę marmolady w misce. Ostatnio otrzymujemy wieczorem do chleba
mały kawałeczek
44
largaryny albo łyżkę marmolady. Z tymi dodatkami to prawdziwa tragedia.
Jeszcze z margaryną pół biedy. Blokowy wydaje num, sztubowym, półkilowe
kostki na całą salę, pokrajane na miniaturowe kosteczki, i tak je wydajemy.
Z marmoladą mamy więcej kłopotu, bo nikt nie jest ze swej porcji zadowolony.
Każdy twierdzi, że jego poprzednik otrzymał większą.
13 sierpnia, wtorek
Zebrano dzisiaj wszystkich sztubowych i kręcących się po blokach obijaczy do
roboty. Młody kryminalista niemiecki, Roman Herbert (nr 25), pilnował nas
przy kopaniu dołu pod szalet. Na swego zastępcę wyznaczył jednego ze
sztubowych, Bolka Wierz-bicę (nr 1265), a sam poszedł do kuchni. Po chwili
Wierzbica zaczął dyrygować nami jak najprawdziwszy kapo. Ktoś mu to
powiedział i wtedy zaczęła się awantura. Wierzbica podskoczył ku
niezadowolonemu, zaczął go okładać kijem. Inni też się wmieszali w bójkę i
na to przyszedł kapo Roman. Niezadowolony więzień otrzymał na jego polecenie
dziesięć uderzeń styliskiem łopaty. Egzekutorem' był sam Wierzbica. Wstyd o
tym pisać, ale cóż..: Osobiście na to patrzyłem.
15 sierpnia, czwartek
Mam sporo wiadomości do zanotowania. Nasz wąziutki, składający się z trzech
budynków obóz został rozszerzony o sześć dalszych. Zmieniono także numerację
bloków. Pomieszczenia piętrowe bloków tworzą odrębną całość i noszą przy
normalnym numerze dodatkowo literę „a" Mieszkam zatem od wczoraj w bloku 3a.
Nastąpiła również zmiana na stanowisku blokowego. Został nim zupełnie nie
znany nam więzień Polak (nr 714). Nazywa się Stanisław Koprowiak. Zastępcy
na razie nie ma. Kuserowa przeniesiono do innego bloku. Leon Siwy został
blokowym w bloku 6. Dalsza nowość to przybycie półtora tysiąca więźniów z
Warszawy, część z Pawiaka, a część z łapanki. Wśród nich znalazł się
tarnogórzanin, Kazimierz Kupski. Otrzymał nr 2540. Nowych
45
umieszczono w dalszych blokach. Pomagałem przy wypisywaniu kartotek dla
nich.
Nie obeszło się przy tym bez osobistych korzyści. Zebraliśmy sporo żywności.
Od niepamiętnych czasów pierwszy raz jadłem, kiełbasę. Jeżeli nam, więźniom,
zależy wyłącznie na żywności, to kapowie szukają pieniędzy i kosztowności.
Nie wiem, po co im to w obozie potrzebne.
I jeszcze jedno. Wczoraj na parterze naszego budynku opróżniono największą
salę i umieszczono w niej grupę więźniów, skazanych na specjalnie zaostrzony
rygor. Ma to być karna kompania, Strajkompanie. Znaleźli się tam między
innymi nasi koledzy z Tarnowskich Gór: Franek Blachnicki, Ludwik Kubecki,
Stefan Wille i Andrzej Wilk — kto jeszcze?
18 sierpnia, niedziela
I znowu nieprzyjemna niespodzianka, ale dotyczy ona bardziej Niemców niż
nas. Uciekł jeden z nich — Bernard Meier (ni 20), kapo warsztatu
krawieckiego dla esesmanów. Niemcy chcieli oczywiście zataić to przed nami,
żadnej stójki na apelu nie było, ale dziś już cały obóz o tym wie. Według
relacji naszego blokowego wczoraj rano Rapportfiihrer Palitzsch wyjechał z
Meierem do Katowic w celu zakupienia większej ilości czerwonego i białego
płótna na numerki i trójkąty dla więźniów. W sklepie, gdzie kupowali płótno,
Meier poprosił o wskazanie mu ubikacji, po czym drugim wyjściem umknął na
ulicę. Po dłuższym czekaniu Palitzsch poszedł za nim do ubikacji, ale było
już za -późno, Meier zniknął.
Nasz nowy blokowy, Koprowiak, jest zupełnie niepodobny do swego poprzednika,
Kuserowa. Wygląda na wielkiego spryciarza. Język niemiecki zna dobrze. Przed
pójściem na 6 blok Siwy proponował mi, bym poszedł z nim, jednak Koprowiak
się nie zgodził. Ja ze względu na kolegów też nie bardzo chciałem. Za to od
dziś jestem pisarzem bloku. Z Siwym poszedł Rudolf Skorupa z Chorzowa.
O ucieczce Meiera opowiadał mi dziś Koprowiak. Podobno Meier znał wiele
tajemnic Palitzscha jeszcze z poprzedniego obo-
46
/u Sachsenhausen, związanych z zabijaniem więźniów i okradaniem ich z
kosztowności. Dlateko zachodzi podejrzenie, że Pali Izsch sam mu ucieczkę
ułatwił. Przy tej okazji parę słów na temat samego Palitzscha i innych
esesmanów.
Na czele całego obozu stoi komendant, nazywa się Rudolf ii<>ss.
Bezpośrednim przełożonym obozu jest Lagerfiihrer, który swych zastępców.
Pierwiszy nazywa się Fritsch, drugi Meyer ¦dobnie jak ten kryminalista,
który uciekł). Najwyższy stopni podoficer nazywany jest Rapportfuhrerem. Tym
jest właś-Palitzsch. I ten był razem z Meierem, więźniem z Katowic, ten sam,
który w pierwszym dniu mojego pobytu w obozie oil do krwi młodego
chłopaka, wchodząc do obozu. Równy pniem Palitzschowi jest Hóssler.
Nazywają go Arbęitsdięnst-irer, a ma do pomocy niemieckiego
więźnia, Ottona Kuslą - 2). • ' \
¦ ' ' ! , •
O tym wszystkim, co tu piszę, opowiadał mi Koprowiak. rozmów,
jakie ze mną prowadzi, wnioskuję, że przypadłem mu guątu. Dziś wyszedł
wieczorem na korytarz bloku i zaczął iśno krzyczeć na więźniów. Mnie po
chwili tłumaczył, że robi celowo, by blokowy z parteru, słysząc jego krzyki,
wiedział, choć blokowym na piętrze jest Polak, też umie porządek
utrzymać. Uśmiałem się, ale może ma on i rację. Od dzisiaj
mieszkam razem z nim w jednym pokoju. Jako pisarzowi bloku przysługuje mi
ten przywilej.
25 sierpnia, niedziela " '
.
Przez cały tydzień nie miałem czasu na pisanie, a zebrało się te-i',o sporo.
Przede wszystkim Staś Koprowiak — bo tak go już t oraz nazywam — to
spryciarz nie lada. Coś mi się wydaje, że chyba też już przebywał w
niemieckim więzieniu i to go wielu rzeczy nauczyło. Chleba, margaryny,
ziemiaków, ba, nawet kiełbasy nie brakuje mu nigdy. Jak on to robi, skąd to
bierze, sam nie wiem. Wiem natomiast na pewno, że więźniów nie okrada, •lak
mnie zapewnia, chodzi na „organizację".
— Bo widzisz, Grzegorzu (nie wiem, dlaczego to imię sobie upodobał, choć
wie, że mnie wszyscy Jurek wołają) — więźniów
47
nie wolno z tego nędznego jadła okradać. Jeśli natomiast pójdziesz do
magazynu i tam coś ukradniesz, nie jest to kradzież. To jest „organizacja".
Nie miałem odwagi zapytać go, skąd u niego ta filozofia, kto go i kiedy tego
nauczył. Zresztą, co mnie to wszystko obchodzi. Wczoraj w godzinach
popołudniowych wpadł do nas na blok starszy obozu Leon Wietschorek.
Przestraszyłem się w pierwszej chwili, ale Koprowiak był jakby przygotowany
na jego przyjęcie. Prawidłowo się zameldował, podsunął Leonowi taboret i
skinął na mnie. Wyszedłem z pokoju, ostrzegłem sztubowych, że u blokowego
jest Leon, by uważali. Po dziesięciu minutach Leon wyszedł, wcale nie
zaglądając na salę. W pokoju pełno było dymu z papierosów i resztki jedzenia
na stole, czego Koprowiak nie zdążył jeszcze sprzątnąć. Zrozumiałem, że Leon
przyszedł do blokowego na podwieczorek i papierosa. Nawet tego bandziora
potrafił sobie Koprowiak zjednać.
Że nasz blokowy ma pieniądze, to już wiem, wiem także, gdzie je ma ukryte,
ale że posiada większą ilość papierosów, dowiedziałem się dopiero dzisiaj.
Po wyjściu Leona przyznał mi się, że mu dał dwie paczki R-6 (gatunek
niemieckich papierosów), by mieć w bloku spokój.
— Ale to nie szkodzi — dodał — Blockfuhrer i tak nowy zapas przyniesie. —
Uśmiechnął się przy tym szelmowsko.
Rzeczywiście, ile razy nasz Blockfuhrer przychodzi, zawsze muszę wychodzić z
pokoju. Kiedyś po jego wyjściu poczułei wódkę od Koprowiaka, ale nie dałem
nic po sobie poznać. Od kilku dni ma on zastępcę. Jest nim dawny sztubowy,
Józef Stare-' czek z Tarnowskich Gór. Porządek w salach, wydawanie obiadów,
krajanie chleba na porcje — to wszystko należy do niego. Moja robota jako
pisarza to piklowanie stanu więźniów w bloku i w poszczególnych salach,
prowadzenie bieżącej ewidencji, ponadto przyjmowanie nowych i odprowadzanie
chorych do szpitala obozowego.
Mam zatetn sporo czasu na zawieranie znajomości z nowymi więźniami w bloku.
Przed spaniem chodzę po salach. Poznałem w ten sposób kilku bardzo zacnych
ludzi: Bernarda Swierczynę z Mysłowic (nr 1393), Zbyszka Ruszczyńskiego z
Krakowa (nr 1360), starszego już człowieka Xawerego Dunikowskiego z Kra-
kowa (nr 774), powstańca śląskiego Alfonsa Krigera z Rudy Siakiej (nr 1120)
i wielu innych. Z Bernarda Swierczyny mamy konkretną korzyść, pracuje bowiem
w magazynie odzieży więziennej i od niedawna przynosi nam co jakiś czas nową
bieliznę, < )d czasu przybycia do obozu nie zmieniono jeszcze więźniom
bielizny.
Nasz nocny stróż blokowy, Marian Waśniewski z Krakowa (nr 957), dyżurujący
całą noc w ubikacji bloku, przyniósł mi dziś rano wiadro gorącej wody z
kuchni. Pierwszy raz od przybycia tlo obozu umyłem się uczciwie i przebrałem
w czystą bieliznę, .leżeli do tego jeszcze dodam, że od dwóch dni noszę
drewniaki /. paskami ceratowymi na wierzchu, to muszę przyznać że jestem
nawet — jak na stosunki obozowe — zadowolony...
27 sierpnia, wtorek
.luż taki nasz los. Z najbardziej radosnego nastroju wpadamy w krańcowy
pesymizm. Na wiadomość, że dziś ma przybyć transport nowych kapów — Niemców
z Sachsenhausen — padł na wszystkich strach. Wiadomość przyniósł nam
Blockfuhrer Ohm. Koprowiak też się martwi, bo mówi, że znowu będzie stu
złodziei więcej w obozie. Jednym słowem boi się o swoje stanowisko, bo
rzeczywiście mogą polskich blokowych wymienić na Niem-! ców.
29 sierpnia, czwartek
Transport rzeczywiście przyszedł. Lagerfiihrer miał do nich ostre
przemówienie, mówił im o konieczności bezwzględnego karania za najmniejsze
przestępstwa obozowe. W transporcie jest kilku bardzo młodych ludzi, a też
kryminaliści. Na razie umieszczono wszystkich w jednym bloku.
Jest i nowina: po południu przyjechał ostatni z naszej „paczki" z
bytomskiego więzienia — Józek Polak z Piekar Śląskich, otrzymał nr 3288.
Niemcy mają numery od 3188 do 3287.
48
4 Numery
49
1 września, niedziela
Przed rokiem rozpoczęła się wojna. Zdawało nam się po trzech tygodniach
walk, że Hitler weźmie Gdańsk i będzie spokój. Mija rok od tego czasu,
Niemcy zajęli pół Europy i wojna wcale jeszcze nie skończona.
Nie wiem, czy to na tę właśnie rocznicę pierwszy Lagerjiihrer, Bruno
Brodniewitz, zarządził, by z dniem dzisiejszym wszystkie zajęcia na terenie
obozu odbywały się im Laufschritt, tj. biegiem. Od przyjazdu nowych kapów, a
jest ich stu, kurs w stosunku do Polaków mocno się zaostrzył. Najwięksi
pesymiści nie przewidzieli tego. Już następnego dnia po ich przybyciu
rozpętało się w obozie piekło. Bruno zgromadził więźniów ze wszystkich
bloków, w tym ostatni transport warszawski, na placu apelowym i przekazał
ich w ręce nowych oprawców.
Trudno opisać, co się działo. Po karnych ćwiczeniach więźniowie tarzali się
po ziemi z nieludzkiego zmęczenia. Kilkudziesięciu ciężko pobitych zniesiono
wieczorem z placu apelowego. Nawet przenoszenie ich odbywało się zgodnie z
nowym rozkazem, bie-
giem.
sięl
Jako pisarzowi przysługują mi pewne przywileje i jest z czego cieszyć,
ale tym razem ciężko mi było na sercu, żem ni' z moimi tam na placu
apelowym, że tylko z okna patrzę na katowanie. Pod oknem gruby Niemiec,
oczywiście z zielon; trójkątem, stał przy grupie więźniów z drągiem, a oni
na je rozkaz kręcili się w kółko jak tresowane zwierzęta. Kilku leżał już na
ziemi, tych kopał po brzuchu ciężkimi buciorami. Nieopo dal kilku więźniów
wspinało się na drzewo, a stojący pod ni: kapo okładał ich kijem. Bruno zaś
chodził od grupy do gru; i podjudzał jeszcze Niemców do tych okrucieństw.
4 września, środa
Niemieckich kapów rozdzielono na wszystkie bloki. Do nas
przyszło aż trzech, z tego dwóch „zielonych", a trzeci z czarnymi trójkątem.
Przy okazji dowiedziałem się, że taki czarny Winkel oznacza więźnia wrogo
ustosunkowanego do III Rzeszy. „Aso", ten
,,n socjalny" typ, nazywa się Adolf Bagiński, pochodzi z Dortmun-ilu (nr
3283). Tego wziął Koprowiak na polecenie Lagerfiihrera I -oona do naszego
pokoju, w którym i ja mieszkam (moja kancelaria).
Śpimy w dalszym ciągu na ziemi, przy czym z samego rana przychodzi Marian
Waśniewski i pomaga mi złożyć sienniki, jeden L ia drugim, w rogu pokoju.
Zakrywamy je kocami, a wieczorem iowu rozkładamy.
Wczoraj rano, przed pójściem do pracy, Bruno kazał Kopro-wiakowi zatrzymać w
bloku jednego z dwóch niemieckich kryminalistów, a około godziny 9 przyszedł
po niego osobiście. Obserwowałem wszystko z daleka. Przed naszym blokiem
stał Rapport-jiihrer Palitzsch, a z nim gruby Niemiec, ten sam, który przed
kilku dniami kazał warszawskim więźniom obracać się w kółko pod naszym
oknem. Wszyscy razem udali się w kierunku bloków po drugiej stronie obozu, w
części jeszcze nie zamieszkanej. Po upływie trzech kwadransów — a widziałem
to osobiście — z budynku wyszli: Palitzsch, Brodniewitz i ten gruby.
Podczas obiadu Bagiński zdradził nam tajemnicę. Za usiłowanie przemycenia z
Sachsenhausen do Oświęcimia dwóch złotych pierścionków ten Niemiec, który
przebywał kilka dni w naszym bloku, został skazany na karę śmierci przez
powieszenie. W obecności Palitzscha Erich Krankenmann — tak nazywa się ten
grubas — wykonał wyrok.
W samym obozie niewiele się zmieniło. Stu nowych oprawców otrzymało
przydziały do komand i nowe opaski z napisem „Ca-po". Krankenmann (nr 3210)
został blokowym karnej kompanii. Dziś przeganiał cały dzień grupę
kilkudziesięciu Żydów, starszych wiekiem ludzi, zaprzężonych do ciężkiego
walca drogowego. W głowie się nie mieści, skąd w tych ludziach tyle
bestialstwa. ' zyżby w innych obozach odbywały się też takie rzeczy? Parter
naszego bloku dostał nowego blokowego. Jest nim Niemiec, jeden /. ostatniego
transportu, Anton Burghart (nr 3217), z czarnym l rójkątem.
Nie miałem jeszcze okazji zanotować, że utworzono tu szpi-t.-il, który
podlega lekarzowi .SS i jest wyodrębniony z obozu. Lageralster tego szpitala
to niemiecki więzień kryminalista, Hans Bock (nr 5). Do pomocy przydzielono
mu drugiego Niemca, Pete-
50
51
ra Welscha (nr 3207). Ci dwaj zaś dobrali sobie kilku lekarzy Polaków.
Opowiadał mi Koprowiak, że blokowym bloku 8 został też jeden z tych nowych,
wysoki drągal, Alois Staller (nr 3277)j i Muszę dodać, że prócz
kryminalistów są też w obozie uczciwi] Niemcy, wśród nich komuniści.
7 września, sobota
I
Karną kompanię przeniesiono dziś na nowe miejsce, do ostatniego! budynku po
drugiej stronie placu apelowego. Budynek oznaczony! jest nr 13. Spotkałem
jeszcze jednego znajomego, którego widoki przypomniał mi moje aresztowanie.
Jest nim Antek Blaut z Cho-J rzowa (nr 1501). To ten sam, który przywoził
nam z Chorzowa] tajne gazetki „Zryw". Ode mnie zaś odbierał zebrane
kwoty,! przeznaczone dla rodzin po zamordowanych przez hitlerowcó\
powstańcach śląskich. Antka poczęstowałem kawałkiem chlet i kilkoma
papierosami, które ukradłem Koprowiakowi. Biednj Antek zmarniał zupełnie.
Nie ma jeszcze konkretnie ustalonegc komanda. Zauważył mnie podczas apelu i
choć do bloków nie wolno wchodzić, przyszedł się ze mną
zobaczyć. Poczciwy...] Trzeba będzie mu pomóc, pogadam o nim z Bagińskim.
Kazałer mu przyjść do mnie jutro po apelu.
Jak już powiedziałem, wizyta Blauta przypomniała mi dzie/ mego aresztowania.
A było to 20 kwietnia tego roku. Od tygodnia Gestapo grasowało po całym
powiecie tarnogórskim, aresz-^ tując młodych ludzi, odmawiających wyjazdu do
Niemiec na roboty. Z Szarleja zostali już aresztowani Ryszard Sutor, Leopold
Warecki, Ryszard Skorupa, Józef Polak, Wincenty Kowol i wielu innych. Chcąc
sam umknąć ich losu, wychodziłem z domu już o godzinie 6 rano i cały dzień
przebywałem u różnych kolegów. W pamiętnym dniu miałem otrzymać z Chorzowa
za pośrednictwem Antka Blauta trzeci kolejny numer „Zrywu". Wychodząc rano z
domu, prosiłem matkę, by na wypadek przybycia młodego, obcego mężczyzny
skierowała go na adres mego kolegi w Piekarach Śląskich, u którego miałem
zamiar dzień spędzić. Kiedy w godzinach popołudniowych zwątpiłem już w jego
przyjście, weszło do mieszkania tego kolegi trzech mężczyzn:
52
i
Siedziałem w drugim pokoju. Usłyszałem swoje nazwisko, pytali o mnie.
Wiedziałem już, że to Gestapo. Parę minut później zostałem zidentyfikowany.
Rewizja całego mieszkania, przeprowadzona dość szczegółowo, nie dała na
szczęście żadnego rezultatu, choć wiedziałem, że gdzieś w mieszkaniu ukryte
są jeszcze ostatnie egzemplarze „Zrywu". Ukryła je siostra kolegi, Marysia
L.
Polecono mi ubrać się i przygotować do wyjścia. Jeden z gestapowców nie
spuszczał mnie z oczu, obserwował każdy mój ruch. Już będąc w płaszczu,
zapytałem, czy mogę wyjąć z kieszeni i zostawić u kolegi pieniądze, jakie
mam przy sobie, w niewielkiej zresztą ilości, oraz zegarek niklowy. Zależało
mi szczególnie na zegarku, nie dałem jednak tego po sobie poznać. Zezwolenia
nie otrzymałem, natomiast jeden z gestapowców podszedł ku mnie i opróżnił mi
kieszenie. Zwróciłem mu uwagę, że w bocznej kieszeni znajduje się zegarek.
Wyjął go i położył obok pieniędzy na stole.
W podwójnej kopercie zegarka miałem ukrytą ostatnią tajną instrukcję naszej
organizacji. Starałem się być opanowany, ba, nawet nonszalancki. Rodzice
kolegi, jak zresztą on sam, nie przypuszczali, jakie im w tej chwili groziło
niebezpieczeństwo na wypadek znalezienia tej instrukcji. Gestapowiec
skontrolował tylko zawartość portfelu, zegarka nie ruszył. Byłem gotowy do
wyjścia, chciałem, by to nastąpiło jak najszybciej.
Za chwilg siedziałem w samochodzie, a po kwadransie trzech gestapowców
przesłuchiwało mnie już w siedzibie bytomskiego Gestapo, Dopiero po sześciu
tygodniach dowiedziałem się przy okazji odwiedzin, jakie miałem w więzieniu,
że gestapowcy — nim przybyli do Piekar Śląskich — byli w domu moich
rodziców.
Najpierw przyszedł jeden z nich i pytał o mnie. Matka, sądząc że ma przed
sobą kolegę, na którego czekałem, podała mu adres mego znajomego w
Piekarach. Wówczas ten gestapowiec ujawnił, kim jest, przywołał
współtowarzysza, kazał mu zostać w naszym mieszkaniu, a sam z dwoma innymi
pojechał pod wskazany przez matkę adres.
Oto wspomnienie związane z Antkiem Blautem, który tego dnia przebywał już w
więzieniu.
53
10 września, wtorek
Sprawa ucieczki Wiejowskiego z dnia 6 lipca jest znowu aktualna. Mówił mi o
tym dzisiaj Józef Dziura, pisarz kancelarii obozowej. Ma nr 1148, pochodzi z
Chorzowa. Był u nas w bloku. Koprowiak, jak zwykle grzeczny dla każdego
obcego, ofiarował mu paczkę papierosów. Właśnie od Józka dowiedziałem się,
że więźniowie, których w związku z ucieczką zamknięto w specjalnym areszcie,
mają otrzymać po dwadzieścia pięć uderzeń kijem i zostaną przeniesieni do
innego obozu. Są między nimi również moi koledzy obozowi: Paweł Zbieszczyk
(nr 441) z Rybnika i Jerzy Olek (nr 1182) z Chorzowa.
Dziura przyniósł też nowinę, że w najbliższą niedzielę wolno nam będzie — po
raz pierwszy — napisać do naszych rodzin. Ponadto w najbliższych dniach ma
powstać kantyna dla więźniów. Jakimi towarami będzie dysponować, tego
jeszcze nikt nie wie, ale sam fakt jej otwarcia jest już tematem
niewyczerpanych dyskusji.
Można powiedzieć, że warunki obozowe ustabilizowały się w pewnym sensie, nie
oznacza to jednak, by sytuacja więźniów uległa poprawie. Dziewięćdziesiąt
pięć procent więźniów żyje w dalszym ciągu pod brutalnym terrorem
kilkudziesięciu niemieckich kryminalistów. Nie ma dnia, by w czasie pracy
czy na placu apelowym nie zamęczono w potworny sposób kilku lub kilkunastu
ludzi. Prym w tym ponurym dziele przypada blokowemu karnej kompanii,
Erichowi Krankenmannowi, niemieckiemu bandycie (nr 3210). Jego każdy więzień
omija jak zarazę.
Brak obuwia daje się też dotkliwie odczuć, szczególnie starszym ludziom. Za
to więźniowie zatrudnieni w stolarni obozowej mają pełne ręce roboty. Co
zamożniejszy pisarz czy sztubowy paraduje w drewniakach, za które płaci zupą
obiadową, zmniejszając automatycznie porcje dla swych więźniów — kolegów na
sali. Z chlebem to już inaczej, tu nie da się nic okroić. Magazyn wydaje
tyle chleba, ile wynosi stan więźniów w bloku, chyba że blokowy dobrze żyje
z magazynierem i ten mu jeden czy dwa bochenki — gdy esesman nie patrzy —
dorzuci.
Koprowiak ma już chody w magazynie, dlatego chleba u nas dosyć. Gorzej
przedstawia się sprawa w innych blokach, a wprost
54
1
makabrycznie jest podobno w karnej kompanii. Krankenmann poleca np. swym
pomocnikom zamęczyć kilkunastu więźniów w czasie pracy, by dla siebie i
swych kolegów mieć więcej chleba, bo zabici już chleba nie potrzebują.
Zauważyłem, że i nasz Koprowiak zaczyna coś „kręcić" przy rozdziale
margaryny. Wiem od kolegów z kuchni, że porcja mar1-aryny dla więźnia wynosi
15 gramów, to znaczy, że półkilowa lostka powinna przypadać na 33 więźniów.
Tymczasem Koprowiak od dwóch dni wydaje kostkę na czterdziestu ludzi, co mu
daje trzy kostki oszczędności. Zwróciłem na to uwagę Józkowi Stareczikowi.
Wzruszył ramionami i nic nie powiedział. Muszę dodać, że nie wiem, gdzie
Koprowiak chowa kradzioną margarynę i chleb. Choć parę razy zaglądałem do
jego szafki — a siedzę przecież w izbie cały dzień — nigdy większej ilości
chleba czy margaryny nie zauważyłem. Mimo tych brzydkich praktyk jest jednak
Koprowiak w stosunku do nas jak najbardziej w porządku.
15 września, niedziela
I oto znowu mamy w obozie nowy temat do rozmowy: codziennie odprowadzam po
kilkudziesięciu świeżo wygolonych więźniów z czystymi numerkami na piersiach
do obozowego fotografa. W tzw. Erkennungsdienst każdy więzień jest
fotografowany, by na wypadek ucieczki można było wysłać zdjęcia uciekiniera
do pobliskich placówek policji i Gestapo.
A z tą kantyną to była gruba przesada. Blokowych wzywają do bloku 9, tam
jeden z kapów kuchni obozowej, Dietrich Jiichter (nr 15), rozdziela na
poszczególne bloki po parę paczek papierosów, tytoniu i sacharyny. Za to
wszystko blokowy płaci gotówką, a jeśli jej nie ma, to dostaje te rzeczy na
kredyt. Potem sprzedaje je w swoim bloku, najczęściej według własnego
widzimisię. Ponieważ Koprowiak zaopatruje się w tytoń z innego źródła,
otrzymany towar sprzedaje sztubowym, bo na razie tylko ci mają gotówkę.
Część więźniów otrzymała ostatnio pieniądze, które im odebrano, gdy ich
przywieziono do obozu. Ja osobiście nie miałem pieniędzy i nie mani.
55
Pierwsze listy zostały już wysłane do rodzin, nareszcie dowiedzą się, co z
nami i gdzie jesteśmy. Nie tak jednak wyobrażałem sobie list do domu.
Blokowy przyniósł z kancelarii obozowej czarną tablicę szkolną, na której
wypisałem wyraźnie treść listu według otrzymanego wzoru. Bo tylko taki list
wolno napisać i do domu wysłać, oczywiście w języku niemieckim. Oto treść
listu:
,Kochani Rodzice! Zawiadamiam Was, że znajduję się w obozie koncentracyjnym
w Oświęcimiu. Jestem zdrów i czuję się dobrze czego spodziewam się również
od Was. W obozie mamy kantynę, w której można kupić różne artykuły
żywnościowe i papierosy."
Każdy z więźniów — zdrowy, chory, ba, umierający, ma prawo napisać list, ale
tylko tej treści. Nie wolno także prosić o przysłanie pieniędzy mimo tej
wzmianki o kantynie.
19 września, czwartek
Już wiem, gdzie Koprowiak chowa kradzioną margarynę i chleb. Wczoraj
przyszedł z samego rana Blockjuhrer. A mamy znowu nowego, nazywa się Schulz.
W pewnej chwili Józef Stareczek zawołał na korytarzu Achtung. Siedziałem
przy swojej robocie i nie ruszałem się z miejsca, tylko Koprowiak wyszedł
szybko na korytarz, a po chwili wrócił z Blockfiihrerem. Zameldowałem się i
siadłem z powrotem do pracy. Wtedy Koprowiak polecił mi pójść do Mariana
Waśniewskiego, nocnego stróża bloku, i przynieść od niego cały chleb,
margarynę i kiełbasę. Zrobiłem wielkie
oczy.
__Idź już, idź — powiedział Koprowiak, ale zauważyłem, że
był mocno zmieszany.
Teraz dopiero, oczy mi się otwarły na szereg dotychczas niezrozumiałych
spraw. Nie raz widziałem, jak Koprowiak rozmawiał z Waśniewskim i wydawał mu
różne polecenia, ale nie miałem pojęcia, co ich łączy. Waśniewski ma po
prostu na strychu magazyn, w którym przechowuje 1-óżne artykuły żywnościowe.
Teraz zgodnie z poleceniem poszedłem do niego, a ten jakby na mnie już
czekał. Szelma! Gdzieś spomiędzy belek wyciągnął
bochenek chleba i kostkę margaryny, z drugiego końca strychu pokaźny kawałek
kiełbasy.
— Jeżeli pan Schreiber będzie kiedyś potrzebował margaryny, to proszę
przyjść do mnie — powiedział wręczając mi żywność.
Miałem ochotę trzasnąć go w gębę. Pobiegłem do kancelarii, gdzie czekał
Blockjuhrer. Józef Stareczek, który widział mnie schodzącego ze strychu z
chlebem i kiełbasą w ręku, mrugnął do mnie znacząco. Reszta już jest
nieważna. Ważne jest to, że nareszcie wiem,, gdzie Koprowiak ma swój
magazyn. Schulz nażarł się do syta i poszedł na kontrolę sal. Po chwili
jedna sala po drugiej wyglądały jak po wojnie: rozwalone sienniki, koce,
porozrzucane miski, garnuszki walały się po podłodze. Kilku sztubo-wym też
się przy tym dostało. Najbiedniejszy był Władek Kos z Tarnowskich Gór. Choć
w jego sztubie panował wzorowy porządek, nie potrafił się zameldować po
niemiecku i za to oberwał.
Po wyjściu BlocKJuhrera Koprowiak zakazał mi opowiadać kolegom, że Niemiec
przyszedł się najeść. Powiedziałem, że mnie to nie obchodzi, a przecież
obchodzi, bo kosztem więźniów obżera się esesman.
22 września, niedziela
Obóz zaczyna się rozszerzać. Dzień i noc buduje się nową kuchnię. Więźniowie
przynoszą z Bauhofu masę materiału budowlanego — stosy drewna, cegieł i
różnego żelastwa. Podobno cały plac apelowy ma być zabudowany nowymi
piętrowymi budynkami. Resztę bloków po drugiej stronie placu apelowego
przygotowuje się na przyjęcie nowych więźniów. Głównym pisarzem obozu został
Niemiec z zielonym trójkątem, Hermann Diistel (nr 3250).
Na zewnątrz obozu powstają nowe baraki drewniane, przeznaczone na dalsze
warsztaty — stolarskie, ślusarskie, elektryczne i inne. Po prawej stronie
szosy, wiodącej w kierunku dworca oświęcimskiego, mają stanąć nowe budynki
gospodarcze, między innymi rzeźnia.
W obozie nic się na korzyść więźniów nie zmieniło. Kapo mordują w dalszym
ciągu bez zmian. Zły przykład działa i na naszych ludzi. Od czasu do czasu
ktoś tam uderzy słabego. Niedobrze, jak się zapomina, kim się właściwie
jest...
57
25 września, środa
Dopiero dziś znajduję trochę czasu po apelu, by zanotować ostatnie
wydarzenia. Łącznie z nowym transportem warszawskim obóz liczy przeszło pięć
i pół tysiąca osób. Byłem zatrudniony przy wypełnianiu kartotek dla nowo
przybyłych. Przyjechała spora grupa artystów teatralnych i filmowych. Część
umieszczono w bloku 10, po drugiej stronie placu apelowego.
Adolf Bagiński, który jeszcze z nami mieszka, przyniósł mi kawałek mydła
toaletowego z polskim napisem na opakowaniu — „Elida". Trzeba będzie z nim
przy okazji trochę porozmawiać, więźniowie z naszego bloku skarżą się na
niego, bije za byle głupstwo, choć Antka Blauta do swego komanda przyjął.
29 września, niedziela
Niech tego Koprowiaka gęś kopnie! Nam każe się nazywać Staś-kiem, a dla
niemieckich kapów, którzy ostatnio coś za często do niego przychodzą, jest
„Hansem". Choć więźniów na margarynie dalej okrada, nie widziałem, by poza
Leonem i Blockfuhrerem Schulzem kogoś jeszcze żywił. Potwierdza to Maniuś
Waśniewski. Już dwa razy brałem od niego margarynę dla moich szarlejskich
przyjaciół. Antek Blaut, mój kolega z Chorzowa, został dzisiaj pisarzem
nowego bloku.
Diabli by zrozumieli tego Koprowiaka. Wczoraj wieczorem, już dawno po
capstrzyku, wpadł do bloku Schulz z innym jeszcze Blockfuhrerem. Obaj byli
mocno pod gazem, wódka śmierdziała od nich z daleka. Tak mówił Maniuś, który
pierwszy ich spostrzegł i który pierwszy od nich oberwał po głowie.
Koprowiak był już w kalesonach i tak wyszedł na korytarz, zameldował się i
wrócił z powrotem po spodnie. Ja nie wychodziłem wcale, tylko Józek
Stareczek kręcił się jeszcze po salach. Schulz tymczasem wpadł do pierwszej
z brzegu sali, zapalił światło (kontakty są przy drzwiach) i zawołał na
sztubowego. Alfons Kriger, stary powstaniec śląski z Rudy, który od kilku
dni jest sztubowym, zerwał się z siennika. Inni więźniowie udawali, że śpią
twardo, choć nie było jeszcze tak późno. Tymczasem Schulz zarządził
58
kontrolę czystości nóg, choć dobrze wie, że w bloku za mało wody do umycia
rąk i twarzy. Okazało się, że niektórzy więźniowie nie myli nóg od miesięcy.
Schulz wskazywał kolejno, kto ma wyjść na korytarz. Tam już drugi
Blockfilhrer ustawiał wszystkich w przysiadzie, przeganiając ich z jednego
końca korytarza na drugi. Słyszałem przez zamknięte drzwi okrzyki hiipfen
(skakać) i schneller (szybciej), marsz w' przysiadzie i biegiem!
Spora grupa więźniów ze sztubowym na czele ćwiczyła przez dwie godziny. Nie
obeszło się naturalnie bez bicia i kopania. Dziś kazał Koprowiak dać na salę
Krigera pół kotła zupy więcej.
— To dla tych, co wczoraj w nocy ćwiczyli — dodał na wyjaśnienie.
On chyba wie, co robi, gdy od czasu do czasu przesyła paczkę papierosów
oberkapowi kuchni, Arnoldowi Hartwigowi, zwanemu „Mateczką" (bo często
powtarza słowo Miltterchen). W zamian za to otrzymuje Koprowiak kocioł zupy
więcej. Kogo tam z kolei „Mateczka" okrada, tego już nie wiem. Hartwig, ten
ober-kapo (zielony Winkel, nr 12), to taki sam bandzior jak każdy inny.
Koprowiak opowiadał mi kiedyś o sobie. Pochodzi z województwa poznańskiego,
jest z zawodu ślusarzem. Ostatnio pracował przy budowie zapory wodnej w
Rożnowie. Ma czterdzieści lat.
5 października, sobota
Już październik, poranki są mocno chłodne. Poza blokowymi, kapami i> małą
garstką ostatnich transportów warszawskich cały obóz chodzi jeszcze boso. Od
czasu do czasu któryś ze stolarzy podczas rewizji osobistej przy bramie
„wpadnie" z parą drewniaków, przygotowanych dla któregoś tam prominenta
obozowego. Oberwie po głowie, drewniaki mu odbiorą i na tym na szczęście się
kończy. W naszym bloku co sprytniejszy więzień posiada drewniaki, ale woli
nie ryzykować i zostawia je w bloku — przechowuje u sztubowego albo chowa do
siennika. Wkłada je dopiero po pracy.
Antoni Suchecki (nr 595), starszy wiekiem więzień z Zakopanego, wykonał dla
mnie drugie już drewniaki. Maniuś zapłacił
59
chlebem. Ciekawa rzecz, kiedy wreszcie więźniowie otrzymają buty. W obozie
coraz więcej ludzi choruje. Na nogach tworzą się rop-niaki, zwane przez
lekarzy flegmoną. Nigdy o czymś podobnym nie słyszałem. Na nogach robią się
rany, ciało gnije. W nocy na salach smród nie do wytrzymania. Do szpitala
obozowego też nie ma się po co spieszycT Warunki tam wcale nie lepsze niż w
blokach.
Wieści ze świata otrzymujemy tyle, ile ich dostarczą nowe transporty.
Ponieważ są to najczęściej ludzie, którzy od kilku już miesięcy przebywali w
więzieniu, wiadomości te są mocno spóźnione. Według tego, co się tu
opowiada, to wojna lada mie- <j siąc się skończy i najbliższe święta
będziemy obchodzili już w domu.
Coś mi to nie bardzo pasuje do tych wielkich przygotowań na przyjęcie
dalszych transportów. Próbowałem kiedyś wyciągnąć Bagińskiego na rozmowy
polityczne, ale gdzie tam! Jego polityka to dobrze się najeść i wypić.
Chociaż nie wszyscy Niemcy są jednakowi. Było ich parę dni temu dwóch u
Koprowiaka, obaj kapowie z warsztatu malarskiego. Pierwszy z nich to Willi
Struck (nr 3191) z czerwonym trójkątem, drugi Willi Brachmann (nr 3190) —
„zielony". Koprowiak przyjął ich gościnnie, chce, by mu pokój wymalowali.
Otóż ten Struck to rzeczywiścfe ideowiec — komunista, siedzi bez przerwy od
1933 roku. Jak zaczął opowiadać o stosunkach panujących w Sachsenhausen, jak
tam rządziła „die griine Bandę" (tak nazywał kryminalistów), to ciarki
przechodziły. Nielekki mieli żywot niemieccy komuniści w tych latach. Na
wzmiankę o „zielonych psach" Brachmann ani nie mrugnął, choć sam „zielony".
Poczułem do Strucka sympatię. Alois Pniok z Chorzowa (nr 1326), który pełni
funkcję Vorarbei-tera u niego, opowiadał kiedyś, że Struck jest surowy i
wymagający, ale swoich ludzi bić nie pozwoli. Ten właśnie Struck jest
przekonany, że Hitlera w końcu szlag trafi. Tylko kiedy?...
8 października, wtorek
Z Krakowa przywieziono dziś trzystu czterdziestu nowych więźniów. Sama
inteligencja. Według tego, co mi Józef Dziura opo-
wiadał, jest w tej chwili w obozie 3400 warszawiaków, 1900 osób z Krakowa i
Tarnowa, 500 Ślązaków oraz 130 Niemców — ka-pów. Drugą część obozu połączono
już z pierwotnym obozem w jedną całość.
W lipcu obóz mieszkalny tworzyły bloki od 1 do 3, przy czym numeracja była
inna (1, 2, 3, 4, 5). Z chwilą przyjazdu pierwszego transportu warszawskiego
obóz rozszerzono do bloku nr 9 włącznie. Drugi transport warszawski
umieszczony został częściowo już w bloku 10, a więc po drugiej stronie placu
apelowego. Karną kompanię przeniesiono z bloku nr 5 do nr 13. Szpital
obozowy tworzą bloki nr 16 i 20. Bloki 18 i 19 to od samego początku
magazyny (18 — magazyn rzeczy własnych więźniów, 19 — magazyn odzieży
więziennej).
Ostatni transport znalazł pomieszczenie w bloku 17, obok nowo powstającej
kuchni. Łatwego tam życia nie będą mieli. Blokowy Alois Staller (nr 3277),
choć z czerwonym Winklem, też bandyta. Początkowo myślałem, że jako więzień
polityczny będzie dla więźniów lepszy od swoich kolegów kryminalistów.
Wysoki, z długim nosem, „krwawy Alois" przypomina marynarza. Podobno nim
był, diabli go tam zresztą wiedzą. Wiemy tylko, że bić potrafi mocno.
Sadysta.
W naszym bloku nic szczególnego. Koprowiak gdzieś dostał karty do gry, ma
nowe zajęcie. Gra w preferansa, oczywiście
0 pieniądze, i to dość wysoko. Sprowadził sobie kilku kumpli, do których
należy również nowy blokowy z parteru, Bruno Schar-nowski — kryminalista
(nr 3273). Ten ich ogrywa paskudnie. Pełno hałasu przy tym i kłótni.
Tylko Maniuś Waśniewski pilnuje na korytarzu, by czasem nie pokazał się
jakiś gość niepożądany.
Z naszych ludzi znowu kilku poszło na sztabowych, pisarzy
1 blokowych. Tylko Rysiek Skorupa pozostał ze mną jeszcze, ma już stałą
pracę na Bauhofie.
Ze „sportu" i „śpiewu" Lagerdltester Bruno wcale nie zrezygnował. Korzysta z
każdej wolnej chwili, by karne ćwiczenia przeprowadzać. To samo ze śpiewem.
„Im Lager Auschwitz" śpiewamy w dalszym ciągu. Nauczono nas jeszcze innych
piosenek niemieckich. Najlepszą okazją jest czas bezpośrednio po apelu
wieczornym, gdy jeszcze stoimy na placu. Wtedy Palitzsch wydaje
€0
61
rozkaz Ein Lied (piosenka), obozowy dyrygent, Heniyk Król i z Chorzowa (nr
1183), wstępuje na taboret i... cztery co pięciu tysięcy wynędzniałych,
głodnych gardeł wyśpiewuje „hymn oświęcimiaków". Bardzo często zdarza się,
że coś się tan Palitz-schowi nie spodoba; wtedy śpiewamy to samo drugi,
trzeń, a nieraz i... dziesiąty raz.
12 października, sobota
Transportem z Katowic przyjechał Jan Orawiec. Pochodzi z Nak-I ła Śląskiego,
otrzymał nr 5962. Ostatnio przybyłym pozostawiono! buty. Przeważająca jednak
część więźniów dalej chodzi boso. I Nasz Bagiński, niemiecki opryszek, mówi,
że nie ma się co buta-l mi przejmować. On w roku 1937 całą zimę chodził boso
w Sach-| senhausen, a jeszcze żyje.
Rano, gdy więźniowie wychodzą do pracy, obóz robi wrażenyj domu wariatów.
Jedni w czapkach na głowie i boso, inni w bul tach, a bez czapek. Ale
.wszyscy razem na rozkaz kapo Miitze\ ab podnoszą prawą rękę do góry, udając
zdejmowanie czapę i również wszyscy, w butach czy bez, muszą mocno uderzać
stoJ pami o ziemię, na której pełno małych, ostrych kamieni. A kój mendant
Hoss, Lagerfiihrer Fritsch i inni oficerowie przyglądają się temu z całą
powagą. Podczas takiego widowiska nie wiadomo, co myśleć o mentalności
naszych władców.
Jeżeli rano wymarsz do pracy odbywa się jeszcze w jakimś porządku, to,
powrót wieczorem przedstawia się znacznie gorzej. Na końcu każdej grupy
wloką się chorzy i pobici w czasie pracy więźniowie. Zabitych w pracy, a
takich jest ostatnio bardzo dużo, wozi się na taczkach. Z naszego bloku
przywieziono dziśś właśnie dwóch nieboszczyków. Urządził ich tak kapo
Bauhofu, Jednoręki Johann Siegruth (nr 26). Jeden z nieżyjących to starszy
już wiekiem nauczyciel z Sosnowca, drugi to młody chłopak z: Nowego Sącza.
Tak długo bił ich podobno Siegruth żelazną rrurką, aż zabił.
Sytuacja tak się niestety przedstawia, że im ktoś jeest większym bandytą,
tym większym cieszy się poważaniem ul esesmanów, tym bliżej jest dalszego
awansu. Więźniowie z karinej kom-
panii, poza normalnym numerem i Winklem, mają jeszcze przyszyte na bluzach
kwadratowe kawałki białego płótna, a na nich czarne kółka. Z daleka wygląda
to jak czarna kropka na białym tle. Pracują ciężko w żwirowni koło domu
Palitzscha („Sandgru-be" Hans Palitzsch), a otrzymują tylko pół porcji
naszego normalnego wyżywienia. Blok 13, gdzie mieszkają, to podobno istna
mordownia.
Blokowy tej osławionej Strafkompanie, Erich Krankenmann, to chyba największy
sadysta świata. Widziałem na własne oczy, jak stawiał więźnia, wcale nie ze
swego bloku, pod murem budynku i mocno uderzał jego głową o mur. Ma do
pomocy kilku podobnych do siebie oprawców, takich samych jak on
kryminalistów. Są to: Gunter Korlin (nr 3224), Franz Teresiak (nr 3231),
Gustav Vaupel (nr 3267), Rolf Winter (nr 3236) i wielu innych.
Z pierwszych transportów śląskich skierowano do karnej kompanii wielu
więźniów, a wśród nich kilku z Tarnowskich Gór. Decyzja w tych sprawach
należy do tzw. Politische Abteilung, czyli obozowego Gestapo.
15 października, wtorek
Wczoraj przyjechał pierwszy transport z Lublina, około sześćdziesięciu
młodych ludzi. (Obecnie liczba więźniów przekroczyła już sześć tysięcy.) Im
także pozwolono zatrzymać buty. Ci, co nie mają butów, często kradną je
innym. Każdemu nieboszczykowi ściąga się przede wszystkim buty. Zresztą
rzecz niebezpieczna posiadać porządne obuwie, bo kapowie stworzyli sobie
nowy pretekst do zabijania ludzi. Nasz Bagiński przyniósł mi niedawno nowe
półbuty, widzi, że ciągle jeszcze chodzę w drewniakach. Butów od niego nie
przyjąłem. Bardzo był zdziwiony. Dopiero Józef Stareczek zapytał go, skąd ma
te buty. Nie wiem, co sobie Bagiński pomyślał, jednak zabrał je z powrotem.
Ostatnio wielu więźniów z naszego bloku otrzymuje wezwania do politycznego
oddziału. Wracają najczęściej mocno pobici. Jak mnie Karol Bok ze Strzybnicy
(nr 484) poinformował, esesmani tam zatrudnieni prowadzą śledztwo i
przesłuchania więźniów. Decydują także w sprawach zwolnień z obozu.
Kierownik tego
62
63
oddziału to niski, ponury esesman. Nazywa się Maks Grabner. Często
przychodzi z Lagerfuhrerem na apel wieczorny.
20 października, niedziela
Kantyna funkcjonuje ooraz sprawniej, ale główny towar to tytoń, natomiast z
żywności jedynie kapusta kiszona, czerwone buraki na occie oraz zaprawiane w
occie... ślimaki. Półlitrowy garunszek ślimaków kosztuje jedną markę. Na
początku trochę trudno było przyzwyczaić się do tych ślimaków, ale teraz kto
tylko ma pieniądze, kupuje i cieszy się, że czymś może głodny żołądek
oszukać.
Koprowiak jest w swoim żywiole, robi interesy. Ślimaki, kapustę i buraczki
kupuje całymi beczułkami i sprzedaje w bloku. Oczywiście nie ze stratą dla
siebie. Choć pieniędzy znikąd nie otrzymuje, ma ich teraz dosyć. Wieczorami
ze zmiennym szczęściem gra w oczko z Scharnowskim i Bagińskim. Oni również
nie narzekają na brak pieniędzy.
Waśniewski, jak zwykle, waruje na schodach. Od czasu dol czasu prowadzimy
sobie pogawędki. Pochodzi z Krakowa, rodzin nie ma żadnej. Jego jedyna
przedwojenna pasja to piłka nożna Kilka lat był zagorzałym kibicem
krakowskiej „Wisły". Ch szorstki, swoim krakusom pomaga gdzie tylko może.
Różnie o nim mówią, mnie wydaje się poczciwy. Kiedyś dałem mu swe ter,
bardzo się ucieszył. Ja sam też mam sweter, ale się z ty: nie zdradzam —
noszę go pod koszulą i nawet w nim śpię.
25 października, piątek
Od kilku dni pada deszcz, wieje przy tym zimny, przenikli wiatr. Więźniom
wydano drewniane obuwie, tzw. holendry, alfl niewiele one dają, nosi się je
bowiem na gołych nogach, bez skar pet czy onuc. Alojzy Pohl obiecał mi nowe
buty skórzane z magazynu. Koprowiak już sobie buty wykombinował; stare, ale
je cze dobre dał Józkowi Stareczkowi.
W jesienne poranki i wieczory, szczególnie podczas deszcz'
64
cieniutkie bluzy drelichowe Wcaie nie grzeją. Dobrze, że mam przynajmniej
sweter pod koszulą, ale inni... Litość bierze patrzeć na starych i
wynędzniałych ludzi, trzęsących się z zimna podczas apelów. A gdzie tam
jeszcze zima?
1 listopada, piątek
Na całym świecie święto zmarłych. Hu ich tam w ciągu jednego roku wojny
przybyło? Dopiero co wróciliśmy z apelu południowego, a to' już wieczór,
chyba dziewiąta godzina. Od dwunastej w południe do obecnej chwili staliśmy
na placu apelowym. W bloku 8 zabrakło jednego więźnia. Blokowi i kapo poszli
go .szukać. Koledzy z jego komanda opowiadali, że Siegruth, oberka-po,
wściekał się okropnie. Jutro — jak mówił — wykończy całą setkę, z której
jeden uciekł. Ko}0 godziny 16 zaczął podczas stójki padać deszcz ze
śniegiem. Więźniowie w szeregach stali jak mumie.
W chwili gdy Blockfiihrer Hohler kręcił się koło naszego bloku, ktoś z tyłu,
za mną, upadł. Zrobiło się zamieszanie. Okazało się, że to zemdlał starszy
wiekiem człowiek z Bochni. Kohłer doskoczył, zaczął leżącego kopać, chcąc w
ten sposób zmusić go do wstania. Tamten nie podniósł się już jednak. Wówczas
Kohler zaczął bić stojących obok. Kogoś tam uderzył pięścią w plecy, coś
podejrzanego zaszeleściło pod drelichową .bluzą. Blockfiihrer zawołał
zastępcę blokowego, Józka Stareczka (Koprowiak bowiem, jak wszyscy inni
blokowi, poszedł szukać uciekiniera), po czym kazał temu więźniowi zdjąć
bluzę, a potem koszulę. Okazało się, że pod koszulą miał całe plecy i piersi
owinięte szarym, grubym papierem.
Tego potrzeba było K6hlero\yi. Jak nie doskoczy do biedaka, jak nie zacznie
go okładać pięściami- Zbiegli się inni Blockfuhre-rzy, nadszedł sam
Palitzsch. Mnie zrobiło się gorąco — miałem przecież pod koszulą esesmański
sweter.
Palitzsch wydał rozkaz Stareczk°wi> by pierwszy rząd więźniów zdjął bluzy i
koszule. Z naszego bloku szesnastu więźniów miało plecy owinięte w stare
worki cementowe. Otrzymałem polecenie spisania wszystkich, 'kartkę z
numerami odebrał Palitzsch.
Numery
65
Pierwszy raz miałem okazję przyjrzeć mu się z bliska — jego rudym włosom,
jego bezbarwnym, niemal pozbawionym rzęsj oczom.
!
Koprowiak wścieka się, że i jego blok podpadł, aż tu go w biu-l rze słychać.
„ • '
Zbiega nie znaleziono. Niech się jemu przynajmniej uda...
3 listopada, niedziela /
Kilkugodzinna stójka w dniu zmarłych zebrała przerażające żni- : wo. Z
naszego bloku kilku zemdlonych więźniów leżało przez parę godzin na
ziemi, w błocie. W innych blokach było jeszcze i gorzej. Pielęgniarze z
obozowego szpitala opowiadają, że na sku-1 tek wycieńczenia i zimna zmarło w
szpitalu tejże nocy stu dwu- ] dziestu więźniów, sprowadzonych do
szpitala bezpośrednio po apelu. Ja sam wypisałem siedem
Totenmeldungen — samych znajomych. Od nas, z Tarnowskich Gór, nie było
na szczęście nikogo. Złapani z papierem pod koszulą zostali skazani na karę
słupka.
7 listopada, czwartek
Do flegmony na nogach dołączyła się biegunka — Durchfall jak to w obozie
nazywają. Te dwie choroby i przenikliwe zimno stworzyły nowy typ więźnia —
„muzułmana".
Takich właśnie „muzułmanów", głodnych, obdartych, bosych, można spotkać
coraz częściej na ulicach obozowych, pod murami bloków, koło kuchni
obozowej. Umierają dziesiątkami, setkami. W bloku zanieczyszczają ubikacje,
korytarze, sale, sienniki i koce. Blokowy wypowiedział im wojnę, na nic
nasze perswazje. Pokłóciłem się z nim z tego powodu, Stareczek mnie poparł,
ale niewiele to pomogło. Blok musi być czysty, wszystko jedno, jakim kosztem
— taka jest zasada Brunona. Zresztą w nocy Koprowiak pozwolił Waśniewskiemu
wpuszczać chorych do ubikacji.
Kiedyś, w bytomskim więzieniu, siedząc w pojedynczej celi, tęskniłem
ogromnie za ludźmi. Dzisiaj wolałbym już być sam.
1
Okropne to bowiem uczucie oglądać tylu zmaltretowanych, udręczonych ludzi,
przeżywać ich męki... i nie móc im udzielić pomocy.
Dotychczas rano, po wydaniu kawy — ohydnego napoju, tyle tylko, że gorącego
— sztubowi wyganiali więźniów na dwór. Tam musieli biedacy czekać pół
godziny i więcej do apelu porannego, a przez ten czas sztubowi robili w
bloku porządki. Bruno Schar-nowski, blokowy z parteru, już nie wygania
swoich ludzi, pozwala im pozostać w korytarzu. Namówiłem do tego samego
Kopro-wiaka, zgodził się, ale i tak litość bierze patrzeć ną skulonych z
zimna więźniów, których czeka przecież całodzienna praca w błocie i słocie.
Iluż z nich wróci dzisiaj do obozu na taczkach? — To tragiczne, że nawet
śmierć w obozie odarta jest ze swego majestatu. Więźniowie umierają w
najgorszych warunkach, wszędzie: w bloku, przy misce zupy, w kącie sali, pod
murem na dworze, nocami w ubikacji... Wszędzie „muzułmany"... „muzułmany"...
10 listopada, niedziela
Wczoraj przyjechał transport z Radomia.
Napisałem chyba pół setki listów. Przychodzili do mnie, obiecywali:
— Na razie nie mamy nic, ale zobaczy pan, jak przyjdą paczki...
Bo rzeczywiście, chodzi pogłoska, że na święta wolno będzie otrzymać z domu
paczkę żywnościową. Inni, zamożniejsi, wciskali mi do ręki pół papierosa,
ale nie brałem, bo nie palę. Nie ukrywali wtedy swego zadowolenia. Czego też
nie żądano ede mnie poza normalną, przepisową treścią. A to, żeby pozdrowić
najmłodszą córkę... A syn — jak się uczy?... Czy żona jeszcze chora?...
Pozdrowienia... Ucałowania...
Przez cały czas myślałem i o swoich — jak tam rodzice, siostry... czy dają
sobie radę.
Mamy w bloku kilku muzyków, chcą pisać do domu po swoje instrumenty.
Zwracali się z tym do Koprowiaka, obiecał, że zapyta Brunona. Pewnie, trochę
muzyki dobrze by ludziom zrobiło,
67
ale bardziej potrzebne są... buty. Wydano wprawdzie trochę „holendrów" dla
komand pracujących poza obozem, reszta chodzij jednak w dalszym ciągu boso.
To samo dotyczy nakrycia głowyJ jCto sobie gdzieś czapkę „zorganizował", to
nawet w nocy w nief śpi, bo i tu zdarzają się wypadki kradzieży.
Ostatnio zwrócił mi Józek Stareczek uwagę, że więźniowie zabierają ze sobą
do pracy ręczniki, które wkładają pod koszulę. Trzeba uważać, by to do
Koprowiaka nie doszło, bo może być źle. Koledzy z magazynu odzieżowego,
szczególnie Alojzy Pohl,; ]3ernard Swierczyna i Zbyszek Ruszczyński, starają
się zaopatry-v/ać swych najbliższych w podwójną bieliznę, ale i przy tym
ryzyko jest wielkie.
J.5 listopada, piątek
2Sa ucieczkę Wiejowskiego w dniu 6 lipca zamknięto kilku cywilni riych
robotników w areszcie obozowym.
J.7 listopada, niedziela
Okazuje się, że skazano ich na karę chłosty i osadzenie w obozie
koncentracyjnym. Wysłano ich właśnie do Mauthausen i Flossen-biirga. Są
między nimi moi znajomi: Paweł Zbieszczyk z Rybnika i Jerzy Olek z Chorzowa.
Nie chce się wcale myśleć > o nadchodzących świętach. Przedj rokiem, będąc
jeszcze w domu, pewny byłem, że wojna zakończył się do grudnia, do świąt.
Grudzień się zbliża, a o końcu wojnj nawet mowy nie ma.
20 listopada, środa
KJoprowiak, jak zwykle, w ruchu. Różne ciemne typy przychc dzą do niego, coś
tam przynoszą i wynoszą. Pokój mamy już wy-j malowany. Willi Struck, kapo
malarzy, dotrzymał słowa; pie<3 Kaflowy też na wszelki wypadek
naprawiony. Nie mamy wpraw*
dzie węgla, ale niedawno załadowano na strych kilkaset taboretów. Koprowiak
powiedział, że będziemy nimi palili w piecu.
Już parę razy wieczorem rozpaliłem w piecu. Maniuś Waś-niewski dobrał sobie
do pomocy młodego chłopaka z Częstochowy, Maćka Sulikowiskiego (nr 389). Ten
przygotowuje na< strychu drzewo na opał i mnie przynosi, ale dopiero po
wieczornym apelu. Leon Wietschorek przychodzi ostatnio bardzo często do nas
na papierosa. Mamy z kolei innego Blockfiihrera, nazywa się Schilinger.
Bardzo nieprzyjemny typ, pobił kiedyś dotkliwie Kostka Resia (nr 1275),
sztubowego z naszego bloku. Nie zdjął przed nim czapki na czas. Reś, stary
już człowiek, śląski powstaniec z Rybnika, parę dni leżał po tym pobiciu.
Pozbyliśmy się tymczasem Bagińskiego, poszedł na blok 7 do swoich kamratów —
kryminalistów. Nie mamy już w bloku żadnego Niemca.
24 listopada, niedziela
Dwa dni upłynęły już od pierwszej w obozie egzekucji przez rozstrzelanie, a
cały polski obóz jest jeszcze pod wrażeniem tego wydarzenia. W piątek, w
czasie apelu południowego, wyprowadzono z bloku 13 kilkudziesięciu więźniów.
Pędzono ich ulicami obozowymi ku bramie wyjściowej. Wszyscy mieli ręce z
tyłu związane — jak się później dowiedziałem — drutem kolczastym. Stojąc na
placu apelowym, patrzyliśmy z przerażeniem na biegnących, bo już
wiedzieliśmy, jaki los ich czeka. Rozstrzelano ich w przylegającym do obozu
dole po wybranym żwirze. Zwłoki spalono w wykończonym już krematorium.
Dziś powiadomiliśmy naszych bliskich, że każdy więzień może otrzymać na
święta kilową paczkę żywnościową. Ale po tym wszystkim nic nas już nie
cieszy.
Wczoraj przywieziono z Warszawy dalszych trzystu więźniów.
1 grudnia, niedziela
Zanosi się w obozie na jakąś nowość. Mówi się — a najczęściej pogłoska po
kilku dniach się sprawdza — że więźniów chorych na
68
69
ropowicę będzie się leczyć, a potem rekonwalescentów wysyłać do dotnu.
<¦;-. ,,< rs*
„Muzułmanów" w obozie coraz więcej. Już wprawdzie mak ludzi chodzi boso,
ale o ciepłej odzieży czy płaszczach nic nie słychać. Mówił mi Alois Pohl,
że w magazynie nie ma wprawdzie1 czapek, jest jednak większa partia
płaszczy i nauszników. Po-; winni je już dawno wydać, tak podobno mówił sam
szef maga-i zynu, Breitwieser.
i
W związku z „dostawą" dla mnie ciepłej i czystej odzieży z magazynu
odzieżowego doszło wczoraj do komicznego zdarzenia. Józef Stareczek włożył
mi, jak co tydzień, nową bieliznę pod koc! Wieczorem przyniósł drugą parę
Benek Swiefczyna. Okazało się, że pierwszą parę otrzymał Stareczek od Pohla.
Koprowiak ma znowu nowego kolegę, jest nim Bruno Graff,' niemiecki kapo (nr
3268).
4 grudnia, środa
I znów zabrakło w poniedziałek jednego więźnia podczas apelu południowego.
Staliśmy do godziny czwartej po południu. Grupy robocze poszły wprost z
apelu z powrotem do pracy — bez
obiadu.
W którymś budynku na Bauhofie znaleziono śpiącego więźnia. Po kilkunastu
minutach już nie żył, zabili go kapowie kijami. Podobno przybył do obozu
ostatnim transportem z Lublina.
Jednoręki oberkapo Siegruth zarządził karne ćwiczenia wieczorem. Na apel
przywieziono do obozu cztery wozy samych trupów.
6 grudnia, piątek
Koszmarny był to obraz, gdy pisarze blokowi wydzierali sobie nawzajem
nieżyjących więźniów, by jak najprędzej zakończyć apel w swoim bloku. Z
naszego bloku zmarło szesnastu.
Choć sam nie chcę się do tego przyznać, muszę stwierdzić, że zaczynam się
przyzwyczajać do codziennego niemal oglądania
70
ludzi zabitych kijami, uduszonych w pracy, zmarłych na biegunkę, z których
sam ściągam co lepsze ubrania czy buty.
8 grudnia, niedziela
Nareszcie wydano w czwartek buty wszystkim komandom pracującym poza obozem,
wprawdzie drewniaki, ale całe i porządne. W dodatku otrzymali więźniowie
onuce. Komanda pracujące dalej od obozu dostały również płaszcze, nadal
jednak nie ma czapek, a tu już mróz zaczyna się dawać we znaki.
Sześćdziesięciu więźniów z najgorszą ropowicą na nogach wysłano gdzieś
transportem. Dokąd? Nikt nie wie.
11 grudnia, środa
Wczoraj w żwirowni, koło domu Rapportfuhrera Palitzscha, został zastrzelony
więzień z karnej kompanii. Mówiono, że usiłował uciec, ale koledzy, którzy
tam w pobliżu pracują, opowiadali coś innego.
Podobno jeden z największych bandytów, kapo Gustav Vaupel (nr 3267, z
zielonym Winklem), w porozumieniu z pilnującym więźniów esesmanem zerwał
jednemu z nich czapkę z głowy i rzucił daleko. Ów więzień, nie domyślając
się podstępu, pobiegł po nią. Na to czekał wartownik — zdjął z ramienia
karabin i z odległości trzech kroków strzelił do więźnia. Wypadek określono
jako usiłowanie ucieczki.
15 grudnia, niedziela
Z niemieckiego obozu koncentracyjnego w Dachau przyjechało dziś pięciuset
więźniów. Jest między nimi Włodzimierz Smigiel-ski z Tarnowskich Gór,
otrzymał nr 6916.
W Ustach pisanych do rodzin wolno było prosić o przysłanie do obozu
instrumentów muzycznych. Chodzi, rzecz jasna, o zawodowych muzyków. Ma być
utworzona orkiestra obozowa.
71
22 grudnia, niedziela
Właściwie to u mnie święta już od wczoraj. Z domu otrzymałer list, a od
kolegów z Piekar Śląskich paczkę żywnościową. Chyba; wszystkie więzienia
zostały na święta opróżnione — z Katowic i Bytomia przybył transport trzystu
pięćdziesięciu nowych więźniów. Z naszych znajomych przyjechał Paweł Kawalec
z Szarle-ja (nr 7716). Jeden z nowych z Chorzowa przywiózł własny akordeon.
Jego i Kawalca ściągnął Koprowiak do naszego bloku.1 I ten gra dziś cały
dzień blokowemu. Na święta zapowiedzieli się* starszy obozu Leon
Wietschorek i blokowy z parteru Bruno1
Scharnowski.
Młody, szesnastoletni chłopak z pierwszego transportu tar-; nowskiego,
dostał wczoraj z domu paczkę, zawierającą kilogrE smalcu. Po apelu
wieczornym poszedł na strych. Rano znalazł Waśniewski już nieżywego, z
puszką po smalcu. Zjadł biedak cały kilogram na raz i umarł.
24 grudnia, wtorek — wigilia
Jest późna noc. Mam za sobą wszystkie uroczystości wigilijne, a przed sobą
dwa dni świąt. Z naszego bloku wyznaczył Otto Kiisel na jutro pięciuset
ludzi do odgarniania śniegu. A naleciało go niemało. Do południa więźniowie
pracują, po południu czas na sprzątanie w bloku.
Na święta zapowiedzieli się do Koprowiaka kapo niemieccy wolę więc już dziś
moje notatki uzupełnić. A jest tego sporo. Ape wieczorny odbył się dziś dość
wcześnie i szybko. Makabryczni było to widowisko — pod choinką obok kuchni
leżało kilkunasti nieżywych już ludzi z karnej kompanii. W naszym bloku,
minuj całej biedy i nędzy, panuje atmosfera świąteczna. Na korytarzu pod
oknem ustawili stolarze choinkę. Srebrnobiała wata izolacyf na imituje
ozdoby choinkowe. Nawet świeczek parę skądś s|
znalazło.
W chwili gdy cały korytarz zapchany był więźniami, a cały blok rozległa się
melodia kolędy „W żłobie leży...", Manii Waśniewski, dyżurujący na schodach,
krzyknął nagle Achttml
Koprowiak, który siedział przy choince, zaklął brzydko, wstał z taboretu i
poderwał więźniów na baczność. W drzwiach ukazał się najpierw wilczur, pies
komendanta obozu, a po chwili on sam. Więźniowie stali wyprężeni, jeszcze
nigdy nie oglądali go z bliska. Koprowiak zameldował stan bloku, Hoss skinął
lekko głową; za nim stał Brodniewitz, pierwszy starszy obozu. Podeszli
bliżej ku choince, Hoss popatrzył chwilę, odwrócił się i powoli szedł ku
wyjściu. Przy schodach powiedział weiter machen i wyszedł. Bruno za nim.
Blokowy, jeszcze czerwony z przejęcia, kazał więźniom usiąść na podłodze.
— Śpiewajcie dalej — zwrócił się do Józka Stareczka.
Popłynęły melodie polskich pieśni i pastorałek o tym, „który się narodził w
dalekim Betlejem". Patrzyłem na więźniów. Niejeden płakał, ocierając oczy
czerwone od łez w brudne rękawy bluzy.
Koprowiak, w nowym pasiaku i z nową opaską czerwonego koloru, zarządził
wydanie kolacji.
-*- Za godzinę znowu zbiórka pod choinką — powiedział.
W naszym pokoju Maciek Sulikowski zdążył podczas śpiewu przygotować „stół
wigilijny". Ciasto świąteczne, trochę kiełbasy, jabłek i pierników z naszych
paczek stanowiły obozową wieczerzę wigilijną. Spożywaliśmy ją w milczeniu,
nawet apetyt nas opuścił. Koprowiak wyciągnął skądś butelkę, mocno
pociągnął.
— Masz, napij się — powiedział do mnie. — Dziś lepiej się upić, by nie
ryczeć. Resztę daj Józkowi.
Wyszedł z pokoju, za nim inni. Po chwili na korytarzu zrobił się szum.
Więźniowie, już po kolacji, zaczęli wychodzić z sal: Zabrzmiała znajoma
melodia:
„Dzisiaj w Betlejem, dzisiaj w Betlejem wesoła nowina..."
Psiakrew! Rzeczywiście wesoła... I jak tu nie ryczeć? ~7 grudnia, piątek
Dopiero teraz dowiedzieliśmy się, że arcybiskup krakowski,
Sapieha, zwrócił się do komendanta obozu na piśmie z prośbą
72
73
o odprawienie dla więźniów nabożeństwa. Komendant się nie zgodził, pozwolił
jednak przesłać więźniom bezimienne paczki żywnościowe. Organizacja Pomocy
Więźniom z Krakowa dostarczyła około sześciu tysięcy kilogramowych paczek.
Jutro mają je otrzymać poszczególne bloki.
Jeżeli chodzi o same święta, były spokojne, Blockjuhrer Schi-linger ma
urlop, więc jest cicho. Ja sam większość czasu spędziłem wśród moich kolegów
z Szarleja. W. naszym pokoju Bara-niok gra na akordeonie, a blokowy z
Niemcami w oczko. ,
Władysław Plaskura
GARŚĆ WSPOMNIEŃ WIĘŹNIA Kl AUSCHW1TZ
31 grudnia, 1940 r., wtorek
Ostatni dzień roku, a setny dziewięćdziesiąty pierwszy dzień]
niego pobytu w obozie.
Paczki otrzymaliśmy wszyscy, kapo wie po dwie i trzy. Chorzy | nie dostali
ich w ogóle.
— Po co im, i tak umrą — powiedział Lagerdltester, Brunoj Brodniewitz.
Spory kawał wędzonego boczku, piernik świąteczny, paczk papierosów lub tytoń
i bibułki — oto zawartość każdej paczki J Ponadto na wąziutkim kawałku
brystolu życzenia świąteczna w polskim języku wraz z kawałkiem opłatka.
Otrzymaliśmy „kaj wałek Polski".
Katowickie Gestapo nawet dziś nie próżnowało, przekazująl do Oświęcimia
jednego więźnia. W obozie mamy już 7500 więź] niów.
Ciekawym, co nam nowy rok przyniesie — wolność czy...|
Vernichtungslager Auschwitz — oświęcimski obóz zagłady! Istnieje już bogata
literatura na ten temat, kręcono filmy, starano się ukazać „prawdę obozową".
Nie trzeba było szczególnie mocnych słów czy przymiotnikowych superlatywów,
by w pamiętnikach czy dokumentalnych pracach utrwalać część tej prawdy,
dając przejmujące grozą opisy.
Ludzie-oienie — snujący się po obozie z ropiejącymi ranami, z odmrożeniami,
z biegunką, pohańbieni w swej godności ludzkiej — umierali masowo na
wszystkie rodzaje śmierci, jakie tylko wymyślić mogą zdegenerowani
zbrodniarze. Ginęli rozstrzeliwani w bloku 11 i w innych miejscach kaźni,
przeżywali męki w osławionych Stehbunker, padali pod pałkami oprawców w
czasie pracy i w blokach, umierali zamęczeni przez Gestapo w śledztwie,
zagłodzeni, zagazowani w komorach gazowych, wieszani, topieni, paleni
żywcem, poddawani zbrodniczym pseudomedycz-nym eksperymentom.
Stójki apelowe, masowe rozstrzeliwania, krwawe noce w karnej kompanii w
Brzezince po ucieczce więźniów z „Konigsgraben", mordowanie oficerów
polskich i jeńców radzieckich, wieszanie Vermesserów (mierniczych) z biura
budowlanego — wszystko to stanowi jedynie część obozowej prawdy, a raczej —
dla tych, co nie zaznali cierpień więźniów obozu koncentracyjnego — stronę
zewnętrzną tej prawdy. Bo czyż można oddać w najbardziej wnikliwym,
najsubtelniejszym opisie przeżycia wewnętrzne więźnia? Wydaje się, że tu
każde słowo będzie za wielkie lub też za małe.
75
Dlatego też nie zamierzam opisywać wszystkiego, na eo patrzyłem i co
przeżyłem jako więzień oświęcimskiego obozu zagła-i dy. Pragnę tylko
podzielić się kilkoma wspomnieniami, pokazać,! jak to przysłowiowy łut
szczęścia czy szczęśliwy zbieg okolicz-j ności pozwolił mi wyjść cało z
opresji.
Przedtem jednak kilka słów o mojej roli w Oświęcimiu.
Aresztowany w marcu 1940 r. przez Gestapo w Tarnowie przebywałem trzy
miesiące w więzieniach w Tarnowie i Wiśni-' czu, po czym przewieziono mnie
do Oświęcimia 20 czerwca 1940 r., w tydzień po pierwszym transporcie
tarnowskim, który w tym czasie przechodził „zaprawę sportową" na podwórzu
bloków byłego monopolu tytoniowego.
Należałem do pierwszej dwudziestki, która przekroczyła bramę właściwego
obozu. Początkowo nosiłem ziemniaki i odpady kuchni obozowej, potem
pracowałem w warsztacie ślusarskim, wreszcie przeniesiono mnie do biura
budowlanego (Baubiiro), dokąd ściągnął ninie esesman Eggeling, student
politechniki w Charlottenburgu, mający „plecy" w Berlinie. Eggeling poznał
mnie na robotach instalacyjnych w łaźni, a dowiedziawszy się, że jestem
inżynierem i znam się na technice sanitarnej, zlecił mi prowadzenie
wszystkich podległych mu prac projektowo-wyko-nawczych z tego zakresu.
¦Zdając sobie sprawę, czym jest woda dla więźniów, rozbudowałem sieć studni,
wodociągów i kanalizacji obozów w Oświęcimiu i Brzezince, zakopując celowo
nadmierne ilości rur w ziemi. Tymczasem Eggeling awansował do stopnia
oficerskiego, a wiedząc, że jego sukcesy są dziełem moim i moich kolegów
instalatorów, otaczał nas opieką, a nawet nieświadomie pomagał w
realizowaniu wielu akcji, mających na celu ratowanie życia więźniów.
O działalności grupy inżynierów z Moście w obozie można znaleźć
obszerniejsze informacje w publikacji naszej, zamieszczonej w „Przeglądzie
Lekarskim" (Kraków, 1973, nr 1, t. 30, s. 137—147).
¦
A oto kilka wspomnień z moich przeżyć w obozie, w tym dwa dotyczące
udzielania pomocy i ratowania życia kolegów, co było jednym z podstawowych
zadań obozowego ruchu oporu.
i Obrazek z życia codziennego w obozie
Grupę roboczą „Baubiiro", liczącą około 100 więźniów, prowadziłem codziennie
do pracy i z powrotem do obozu, meldując przy bramie stan liczebny komanda.
Ponieważ chorych kolegów lokowaliśmy często, dzięki osobistym „chodom", w
szpitalu, żeby mogli wrócić do zdrowia, stan grupy ulegał zmianie. Pewnego
dnia koledzy umieścili w szpitalu jednego z naszych, nie powiadomiwszy mnie
o tym. Przy wymarszu grup roboczych kolejność ich przechodzenia przez bramę
wywoływał służbowy esesman według listy i stanu podanego poprzednio przez
funkcyjnego z Arbeitsdienstu. Kiedy wywołano „Baubiiro", chciałem już
poprowadzić grupę pod bramę, gdy wtem ktoś z szeregów powiedział, że brak
jednego z kolegów. Grupa zatrzymała się, nastąpiło zamieszanie porządkowe.
Ponownie wywołano „Baubiiro" — i znowu to samo. Wtedy z bramy przybiegł
Blockfilhrer, rzucił się na mnie, jako na odpowiedzialnego za ten stan
rzeczy, zaczął bić mnie po twarzy i kopać. Nie wiadomo, jak by się to
skończyli gdyby nie szybka interwencja kolegi, K. Jarzębowskiego, który
szedł w środkowej grupie i wciągnął szybko do szeregu przechodzącego obok
nas więźnia Polaka, tak że stan komanda wyrównał się. Przekroczyliśmy więc
bramę i już spokojnie poszliśmy do pracy. Od tego dnia koledzy nie
zaniedbywali już meldować mi wcześniej o wszelkich zmianach, tak bym mógł je
zgłosić Arbeits-dienstowi.
Jak mnie wszy uratowały od śmierci
W obozie przeżywaliśmy .na przemian dwie plagi: pcheł albo wszy, chociaż ta
ostatnia zdarzała się częściej. Wszy były przyczyną tyfusu plamistego, do
zwalczania którego dostawaliśmy z zewnątrz, różnymi drogami i sposobami,
pewne, małe zresztą, ilości szczepionek Weigla. Były to oczywiście krople w
morzu potrzeb.
Z akcją dostarczania leków związane jest jedno z moich przeżyć obozowych,
którego wspomnienie jeszcze dzisiaj wywołuje we mnie dreszcz strachu.
76
77
Pod koniec lata 1942 r. nasilała się w obozie epidemia tyfusu, budząc
szczególne przerażenie wśród esesmanów, stykających się bezpośrednio z
więźniami z tytułu pełnienia swych obowiązków. Z tych też powodów np. na
interwencję Bauleitera Bischoffa całe' komando „Baubiiro" otrzymało nowe
mundury i bieliznę; zostało też umieszczone w wydzielonym bloku, gdzie były
podobne grupy robocze, pracujące na co dzień z esesmanami.
Był piękny słoneczny dzień. Koło godziny 11 chciałem przenieść z baraku
biura budowlanego porcję lekarstw, którą dnia poprzedniego dostarczyli z
apteki z Brzeszcz (od pani mgr M. Bo-brzeckiej) więźniowie-miernicy.
Lekarstwa zamierzałeim dać naszym kolegom, lekarzom z Krankenbau, o co
poprzednio prosili. Załadowałem więc obie kieszenie spodni lekami,
zamaskowałem je trochę i wybrałem się niby na inspekcję robót
instalacyjnych, prowadzonych wtedy w nowych blokach obozowych. Wiedziałem,
że w dni słoneczne pora przedobiedniia wpływa na rozleniwienie i
zmniejszenie czujności esesmana, pełniącego służbę przy bramie wejściowej;
ponadto wartownicy na ogół mnie znali jako jednego z najstarszych więźniów
(nr 1000), mającego ze względu na swą fachowość pewne „stosunki" w biurze
budowlanym i u innych oficerów SS, dla których zdobywałem „na lewo" artykuły
sanitarne (np. wanny). Byłem więc pewny, że mogę spokojnie przenieść
lekarstwa, tym bardziej że „przemyt" taki uprawiałem niemal od dwóch lat.
Wchodząc do bramy zdjąłem czapkę i zameldowałem się, stojąc na baczność,
pełniącemu służbę esesmanowi: — Hdftling Nr. 1000 vorubergehend ins Lager.
Nagle zauważyłem, że to jakiś nie znany mi esesman i że podejrzliwie mi się
przygląda.
—- Co ty tam masz w kieszeniach? — wrzasnął nagle. — Heraus damitl W tym
momencie przeszły mnie ciarki i ogarnęło przerażenie. Odkrycie lekarstw to w
następstwie okrutne śledztwo i tortury dla wydarcia nazwisk kontaktów
zewnętrznych, pytania — gdzie, kiedy, z kim? Aresztowanie tych ludzi, a dla
mnie rozstrzelanie lub w najlepszym razie karna kompania, co było niemal
równoznaczne ze śmiercią. Kto miał do czynienia z Gestapo, wiedział, czym
jest takie śledztwo. No, ale co było robić — trudno, wpadłem! Żeby mieć
wolne ręce do wyjęcia le-
ków z kieszeni, położyłem trzymaną dotąd w ręce czapkę na jego stoler na
którym prowadził notatki ewidencyjne, dotyczące ruchu więźniów.
I w tym momencie usłyszałem ponowny wrzask: —• Weź tę czapkę, du Laushube
(ty wszarzu)! — Ty mi chcesz tu swoje przeklęte wszy zostawić! Hau ab\
Nie trzeba mi było tego powtarzać! Porwałem czapkę i jak na skrzydłach
wpadłem do obozu, zaniosłem lekarstwa do Krankenbau, a mój przyjaciel, dr
Fejkiel, dał mi coś na uspokojenie. Dowiedziałem się, że tego dnia przyszła
nowa zmiana wartowników do obozu, czego nie mogłem przewidzieć. Odtąd
stosowaliśmy inne, bezpieczniejsze metody przemytu lekarstw, odzieży,
listów, dokumentów, meldunków.
Kontakty z obozem Gross-Rosen i co z tego wynikło
Z początkiem 1943 r. wywieziono z obozu w Oświęcimiu grupę ponad dwustu
więźniów do obozu w Gross-Rosen. W grupie tej było wielu moich osobistych
przyjaciół i znajomych, z którymi pracowałem i zżyłem się w Oświęcimiu.
Obóz w Gross-Rosen podlegał utworzonej w 1942 r. instytucji, zwanej „SS-
Bauinspektion-Schlesien" — początkowo z siedzibą w Oświęcimiu (przy
Bauburo), a następnie w Katowicach; zakres jej działania obejmował całe
budownictwo SS na terenach Górnego Śląska, województwa wrocławskiego i
Dolnego Śląska.
W związku z tym, że od połowy 1943 r. Niemcy zaczęli zmniejszać stany
osobowe więźniów w obozach na terenie Polski, przerzucając je na zachód,
obóz Gross-Rosen przeludnił się, a ponieważ był zawsze ubogi w wodę, zaczęło
jej coraz bardziej brakować. Wówczas kierownictwo obozu zwróciło się do
szefa „SS--Bauinspektion", Sturmbannjiihrera Bischoffa, o pomoc w tej
sprawie. Załatwienie tego problemu zlecił Bischoff Eggelingowi, a ten
pojechał autem do Gross-Rosen, zabierając mnie ze sobą jako swoją „prawą
rękę". Po zbadaniu terenu zatrudniono mnie w tamtejszym biurze budowlanym.
Pracujący tam więźniowie przyjęli mnie bardzo nieufnie, bo jakże darzyć
zaufaniem kogoś, kto przyjeżdża w towarzystwie oficera SS. Wobec tego
pnzedsta-
79
78
wiłem się dyskretnie kolegom, K. Szostakowi i B. Białkowi, których
przydzielono mi do pomocy, prosząc ich o nawiązanie wieczorem kontaktu z
kilkoma moimi kolegami z transportu oświęcimskiego kilka nazwisk wymieniłem)
i zasięgnięcie informacji o mojej osobie, tzn. o więźniu nr 1000 z Baubiiro-
Ausch- /j witz.
Następnego dnia sytuacja była już jasna. Mogłem przystąpić do współpracy,
wymieniać wiadomości. Dowiedziałem się, że koledzy z ostatniego
oświęcimskiego transportu, nie mający kontaktów z domem (nie pozwolono im
pisać), znajdują się w stanie skrajnego wyczerpania z powodu deszczów i
zimna, braku ciepłej odzieży i głodu. Zażądałem więc wykazu tych więźniów z
ich numerami obozowymi i spisem najpilniejszych potrzeb. Otrzymaną listę
(ponad 150 nazwisk) włożyliśmy między dwie okładki specjalnie sporządzonej
tuby rysunkowej. Z kolei przekonałem Eggelinga, że pracy projektowej nie
zdołam wykończyć na miejs- i cu, w Gross-Rosen, z powodu braku fachowych
książek i tablic pozostawionych w Oświęcimiu, wobec czego te nie wykończone
plany trzeba zabrać ze sobą. Udało się. Eggeling zabrał plany umieszczone we
wspomnianej tubie i przewiózł je do Oświęcimia, a ja oczywiście wyjąłem
natychmiast ową listę stu pięćdziesięciu więźniów i w drodze na budowę, na
umówionym punkcie kontaktowym, przekazałem ją znanemu mi z lat szkolnych M.
Skubi-sowi z ruchu oporu powiatu chrzanowskiego z prośbą o udzielenie pomocy
więźniom. Akcja odniosła natychmiastowy skutek. Z terenu popłynęły masowo
paczki do Gross-Rosen, a choć władze SS wiszczęły w tej sprawie śledztwo,
nie dało ono rezultatów.
Wydawało się więc, że wszystko już przebrzmiało, a tymczasem zaczęły się dla
mnie wielkie zmartwienia. Niedługo potem dowiedziałem się o licznych
aresztowaniach uczestników ruchu oporu właśnie w Chrzanowskiem. Pełen obawy,
że wykryto listę więźniów z Gross-Rosen, że wyjdą na jaw kontakty ze mną,
żyłem w stanie nerwowego napięcia, oczekując lada chwila wezwania do
Politische Abteilung. Minęło jednak kilka tygodni, nic się nie stało,
przestałem się więc obawiać, tym bardziej że nowe okropności przyćmiły moje
kłopoty. Ponadto dowiedziałem się, że Skubisowi udało się zbiec przez okno
podczas rewizji i aktu aresztowania.
80
Tymczasem wybuchła nowa bomba. Oto jeden z kolegów z Bauhofu (z magazynów
budowlanych) napisał w czasie pracy list do swego brata, więzionego w Gross-
Rosen, zamieszczając na końcu następującą wzmiankę „Kontakty będziemy
utrzymywać poprzez Władka Plaskurę, nr 1000, który jeździ do was w sprawie
wody."
Niestety, podczas kontroli powracających z pracy więźniów list ten wpadł w
ręce komendanta Aumeiera, a ten przekazał go szefowi obozowego Gestapo,
Grabnerowi. Następnego dnia, koło południa, wezwał mnie Eggeling.
— Coś ty najlepszego zrobił? — wołał zdenerwowany. — Grabner
pokazał mi list, w którym jeden z więźniów mówi
0 twoich kontaktach z Gross-Rosen. Odgraża się, że już on pokaże temu nr
1000, temu polskiemu inteligentowi, którego ja osłaniam.
— Co mam robić? — pytałem przerażony. O ucieczce nie mogłem przecież
w ogóle myśleć.
— Na razie nic — odparł. — Postaram się to jakoś załatwić.. Umówiłem się z
Grabnerem na wieczór. Jutro ci powiem.
Łatwo zrozumieć, w jakim napięciu spędziłem noc i przedpołudnie, aż do
momentu, gdy około godziny 11 przyszedł do biura „skacowany" Eggeling.
Powiedział mi, że poprzedniego wieczora upił do nieprzytomności Grabnera,
wyciągnął mu ów list z kieszeni i zniszczył. W ten sposób wytrącił mu dowód
rzeczowy, a nawet postawił go w kłopotliwej sytuacji. Grabner nie wszczął
teraz śledztwa, tylko po kilku dniach wezwał mnie do siebie i zagroził, że
jeśli jeszcze kiedykolwiek zorganizuję jakąś akcję, jego ręka dosięgnie nie
tylko mnie, ale również mego brata Józefa (nr obozowy 1001) oraz całą
moją rodzinę — rodziców, żonę
1 siostry (mieszkających podówczas w Brzeszczach koło Oświęcimia).
Znowu więc dopisało mi szczęście, i to podwójne. Cieszyłem się, że list
wpadł w ręce Grabnera, a nie jego krwawych współpracowników, Bogera czy
Łachmana. Ponadto Eggelingowi udało się wyciągnąć mnie z tych tarapatów.
Były to jednak już ostatnie miesiące Oświęcimia. W grudniu wywieziono mnie
do Breslau-Lissa, a potem dalej, na tereny Rzeszy, włączając do pracy nad
kopaniem, okopów.
Numery
81
1
Reperkusje tego zdarzenia miały miejsce w 1946 r. w czasie rozprawy przed
trybunałem w Krakowie, gdzie sądzono zbrodniarzy oświęcimskich, min.
Aumaiera i Grabnera. ¦ Grabner powoływał się na rzekomą pomoc, udzielaną
więźniom, wspominając między innymi moje nazwisko i wyżej przytoczone fakty.
Liczył prawdopodobnie na to, że nie żyję i nikt nie będzie mógł temu
zaprzeczyć. Zeznawałem wtedy osobiście i sprostowałem przebieg zdarzenia, a
równocześnie przytoczyłem tyle przykładów działalności jego i całego zespołu
Politische Abteilung, że go całkowicie pognębiłem.
Artur Krzetuski
„NOC WIEJOWSKIEGO"
Z koszmaru obozowych dni, miesięcy i lat świadomie wybrałem tych kilka
przeżyć, kiedy dopisało mi szczęście. Może jeszcze kiedyś znajdę czas i
zmuszę się psychicznie, by chwycić za pióro ^ i opisać to, co tak trudno
wymazać z pamięci — całą gehennę j życia więźniów KL Auschuńtz.
Ponura noc stójki z dnia szóstego na siódmy lipca 1940 r., nie raz już
opisywana, przeszła do legendy obozowej jako „noc Wie-jowskiego". Choć
później widziałem i przeżyłem straszniejsze rzeczy, wydaje mi się — teraz,
we wspomnieniu — że było to moje najcięższe przeżycie w oświęcimskim obozie,
może dlatego, że stanąłem wówczas na progu śmierci.
Przebywałem wtedy od bez mała trzech tygodni w Oświęcimiu, przywieziony tam
wraz z innymi z więzienia w Wiśniczu. Byliśmy pierwszymi mieszkańcami tego —
z woli samego Reichs-fiihrera Himmlera ¦— największego na terenie Reichu
(Oświęcim włączono wówczas do terytorium Rzeszy) i najtwardszego obozu
koncentracyjnego na ziemiach okupowanych. Przekształcano nas szybko i
intensywnie z ludzi w numery.
I oto szóstego lipca, około godziny 18, dowiedzieliśmy się na apelu, że
stała się rzecz niesłychana: ku wściekłości katów jeden z więźniów zuchwale
zwiał. Nazywał się — nomen omen — Wiejowski. Co prawda, udając się na apel,
wiedzieliśmy już, że stało się coś niezwykłego i że w obozie panuje tzw.
dżcke Luft, czyli atmosfera groźnie naładowana. W Schlosserei Bauleitung,
gdzie pracowałem, mieliśmy zawsze szybkie i dokładne wiadomości. Nie
oczekiwaliśmy jednak aż takiej niespodzianki.
Staliśmy więc na placu przed kuchnią, słuchając wrzasków i wymyślań
„Laleczki", tzn. Untersturmfuhrera Meyera. Wzywał on wszystkich, którzy
mogliby powiedzieć coś o zbiegu i okolicznościach jego ucieczki, by się
dobrowolnie zgłosili.
Więźniowie milczeli. Dopiero gdy Meyer zagroził, że będziemy
stali dopóty, dopóki nie uzyska on jakichś bliższych informacji
0 wydarzeniu, wystąpiło kilku więźniów. Tych odprowadzono do bloku i dla
zachęty zaaplikowano im porcję kijów. Potem wcielono ich zapewne do karnej
kompanii i nigdy ich, już nie zobaczyliśmy.
A my staliśmy tymczasem dalej na placu apelowym. Z kolei Lagerfuhrer Fritsch
oświadczył, że nie zwolni nas ze stójki, póki uciekinier się nie znajdzie.
Padła komenda: Stillgestandenl (baczność), po czym kazano nam założyć ręce
na szyję. Esesmani, blokowi, kapowie krążyli nieustannie wśród nas i bili za
najmniejsze poruszenie. Szczególnie kapo z Malerei nazwiskiem Roman znęcał
się nad bezbronnymi. Na jego sadystyczne wybryki zareagował nawet
Lagerdltester Brodniewitz, odsyłając go na sztubę, by się przespał.
Czas upływał, zapadał zmierzch, a my staliśmy w dalszym ciągu. Dla zabicia
czasu poszczególni blokowi zaczęli wymyślać różne „zabawy". Jeden z nich,
kompletnie pijany, kazał tłumaczowi Baworowskiemu udawać psa — chodzić na
czworakach
1 szczekać do kości, którą mu rzucał. Arbeitsfiihrer Oscha Hóssler, któremu
nie podobał się grymas twarzy jednego z więźniów, uznał bowiem ów
grymas za ironiczny uśmiech, rzucił się na niego, bijąc go i kopiąc.
Teraz inni oprawcy zaczęli solidarnie znęcać się nad biedakiem, którego
jedyną winą było to, że się urodził z tak ironicznie uśmiechniętą twarzą.
Gdy i te „zabawy" się skończyły, nadeszło najgorsze. Ów pijany Blockjuhrer
zapowiedział, prawdopodobnie na własną rękę, że więźniowie muszą ponieść
zbiorową odpowiedzialność, wobec czego co dziesiąty zostanie zabity.
Rozpoczęło się odliczanie i ustawianie przed frontem wybranych skazańców.
Wśród nich znalazłem się i ja: Było nas tak na oko trzydziestu.
Jak to przeżyłem? Ano cóż. Starałem się jakoś przeanalizować moje
dotychczasowe życie i modliłem się. Czyż da się to opisać?
Gdzieś koło północy zapadła decyzja, że tylko dziesięciu pójdzie „na
rozwałkę", pozostałym kazano wstąpić w szeregi. Ja byłem' jedenasty! Choć po
kilku dalszych godzinach wróciła i tamta dziesiątka, ja przecież w swoim
przekonaniu stanąłem na progu śmierci. W rezultacie karę za ucieczkę
Wiejowskiego
84
ponieśli ci nieszczęśni gorliwcy, którzy zgłosili się z informacjami na
temat więźnia i jego ucieczki.
Szarzało już, nastąpił świt i rozpoczął się nowy dzień, a my ciągle staliśmy
w postawie na baczność, z rękami założonymi w tyle głowy. Ludzie zaczęli
mdleć, wielu nie mogło powstrzymać czynności fizjologicznych.
Dopiero koło godziny 14 przyszedł naczelny lekarz obozu Popiersch, przyjrzał
się najpierw tym, co leżeli pod ścianą, potem nam i udał się na naradę z
Fratschem.
Wreszcie kazano nam rozejść się i tak skończyła się pamiętna 20-godzinna
stójka, owa „noc Wiejowskiego", podobna chyba do starogermańskiej nocy
Walpurgii, kiedy to czarownice odprawiają swe harce.
Dziś, po blisko czterdziestu latach, nie mogę sobie wyobrazić, jak przeżyłem
tę noc, jak to się stało, że nie zemdlałem, że wytrzymałem potworne
zmęczenie... i strach. Pamiętam tylko, że kiedy pozwolono nam zejść z placu
apelowego, nie mogłem oderwać nóg od ziemi, tak były spuchnięte.
Tadeusz Sobolewicz
WIĘŹNSARSKIEJ DOLI TRZY ROZDZIAŁY
Apel
Zbiórka lub apel codzienny więźniów — moment chyba najważniejszy dla każdego
z nas: świadectwo naszej obecności, ¦meldunek o naszym istnieniu i życiu.
Zbiórki takie odbywają się trzy razy dziennie w miejscu naszego zamieszkania
— przed blokami. To właśnie główne apele. Drobne kontrole naszej obecności
mają miejsce częściej: przed wyjściem do pracy ze swą grupą roboczą, po
przyjściu do pracy, podczas przerwy obiadowej, przed p»-wrotem do głównego
obozu. Nieraz częściej, choćby z powodu ucieczki któregoś ze współwięźniów
albo zagubienia ofiary pod stertą worków z cementu.
Apel poranny przed pójściem do pracy — wydarzenie dnia. Moment mobilizacji
sił i znak zapytania, czy weźmiesz jeszcze udział w wieczornym apelu. To nie
wszystko — mogą wyczytać twój numer teraz, a wtedy pisarz bloku, w którym
mieszkasz, powtórzy ten numer wyraźnym, donośnym głosem... Ale nie! To nie
ciebie wzywali, pójdziesz do pracy, a więc jest jeszcze szansa. Po rozkazie
„do roboty" odszukasz swoją grupę roboczą i swego opiekuna. Ten opiekun to
kapo, bandyta, morderca. Nienawidzi słabych... To nic... Ty będziesz udawał
silnego. Musisz być silny. Musisz to sobie wmawiać, bo inaczej — komin...
No tak. Gustaw też udawał silnego, a jednak go wywołali na wczorajszym
apelu. Już nie potrzebuje udawać silnego. Tam, gdzie odbył ostatnią zbiórkę,
można być najsilniejszym. I tak to nie pomoże. Tam, na jedenastym, także
liczą. Przed i po. Wszystko musi się zgadzać... Czy zatem warto udawać
silnego?... Mimo wszystko — tak. Choćby dlatego, by nie utracić wiary w
siły,
które nie istnieją, a jednak są potrzebne. Takie oszukiwanie samego siebie
pomaga czasem. Tak, tak, kłamstwo dla własnego dobra. Dla życia... Głupie
życie... Mogłoby być piękne, tylko ludzi trzeba by wymienić... O, właśnie,
właśnie wymieniają. Właśnie był gong, sygnał i rozkaz „do roboty". „Arbeit
macht jrei".
Apel poranny skończony. Zaczynają się zawody o życie. Maraton. Bieg ż
przeszkodami... Stawka bez ceny... Cena? Czy może być cena na ludzkie
istnienie?
Zgłaszasz się do swego komanda, stoisz w piątce, w którejś tam z rzędu.
Opiekun liczy, waląc każdego z brzegu pałką w głowę. Szczęśliwy ten, kto
stoi od środka. Tak mało trzeba, aby źle rozpocząć dzień, i tak mało, aby
mieć szczęście. Kapo nie potrzebuje tylu więźniów, reszta przeznaczona do
pracy wewnętrznej w obozie. Jesteś wśród nich. Czy to dobrze, czy źle?
Rozkaz: sprzątać ulice! A więc dobrze, lekka praca. To nie taczki czy worki,
to miotła, trzeba się tylko ruszać. Wystarczy bezruch na chwilę, brak
działania, by podpaść. A więc immer Bewegung, zawsze być czynnym.
Opiekunowie mają piękną dewizę dla swej ojczyzny — niewolnicy muszą się
ruszać, pracować, oni pilnować i bić. No, ale to wyższa rasa, rasa panów.
Ostatnie grupy wychodzą z obozu. I nagle szept — idą. Idą. Spojrzenie w
główną ulicę, ukradkiem, to też karane. Idą ci, których los się dopełnia —
numery wywołane podczas apelu. Dziś był ich ostatni apel. Teraz jeszcze
zbiórka w łarni, potem żarna ściana. Idą, ze trzydziestu. Tak jest
codziennie. Za nimi „wódz" z małym karabinkiem, strzelec wyborowy,
specjalista od strzałów w tył... Już przeszli...
Z boku rozkaz: szybciej zamiatać. Ruszasz się. Twoje myśli są z tamtymi.
Dziś oni, a jutro? Nie możesz sobie wyobrazić śmierci, nie możesz zginąć...
Możesz, możesz... To przecież takie proste... Ale tak bez walki, bez obrony?
Jak na rzeź? Otóż to, jak na rzeź...
Byłeś w rzeźni? No właśnie. Pistolet do ucha i po wszystkim. Potem odciągną
na bok i następny... Tyle tylko, że nie będą cię ćwiartować i wieszać na
hakach. Zachowasz jeszcze dużo krwi. Zamiast karawanu wóz drabiniasty. A
potem kolejka. Jaka? Aż się zwolnią ruszty — w krematorium.
Nie, dość, dość, dość. Papierosa — jest, tylko jeden, ale jest.
86
87
Teraz, właśnie teraz trzeba zapalić,/nie ma „wodza"... Gdzie zapalić? Jasne,
w ustępie, tak jak w gimnazjum... Papieros mocny, francuski. W głowie się
kręci. Ale myśli wciąż nurtują — co z tamtymi? Czy już po wszystkim?
No, nic im nie pomożesz, uważaj na siebie, za długo już siedzisz. Zgaś
papierosa. Psiakrew, za późno. „Wódz" w mundurze przed tobą. Krzyczy, kij
spada ci na plecy, raz, drugi, trzeci. Krew z nosa, ból... Jeszcze wrzask —
żeby to było ostatni raz. Do roboty... No, żyjesz. I tak trafiło na
łagodniejszego...
Ruszasz się. Pół godziny upłynęło od wizyty „wodza". Trzy ulice obozowe
sprzątnięte. Trzy razy tyle, co poprzednio... Ale musisz uważać.
Lekkomyślność tak łatwo może zgubić... No a szczęście? Szansę ma każdy, ale
szczęście?
A to co? Ślady krwi na rękach. Pewnie i na twarzy? Nie- . dobrze. Więzień
musi być czysty, trzeba zaraz zmyć. Uwaga! Niebezpieczeństwa nie ma?
Nie. Więc skok do umywalni. Pusta. Obmywasz się. Kroki na korytarzu. Lekkie
czy ciężkie. Nie ma czasu. Uciekać, szybko uciekać. Oknem... No, udało się.
Znów sprzątanie, czas upływa. Gong. Przerwa obiadowa. Połowa dnia, półmetek
do celu. Jedzenie ważne, ale nie dla wszystkich. Tamtych porcje zjedzą inni.
Tamci już nie potrzebują...
Znów gong. Powrót do pracy... Co z tamtymi?... A... jadą. Właśnie jadą. To
ten jakże już znajomy wóz drabiniasty. Przykryci, jakby wstydzili się takiej
śmierci. „Wódz" pogania ciągnących. Szybciej do celu, do komina.
Krew na ulicach... Przejechali, ale' została krew. Ta krew, która płynęła w
ich żyłach. Rozkaz — zasypywać ślady piaskiem, więc zasypujesz.'
Nerwy napięte do ostatnich granic. Dosyć tego, dosyć. Odpocząć, zaraz.
Zebrać myśli, spokojnie... Uwaga! „Wodzów" nie widać, praca właściwie
skończona. Do apelu jeszcze dwie godziny. Więc co? Może spróbować odpocząć?
Nie wiadomo, co będzie jutro, trzeba siły oszczędzać. Dobra myśl, tylko jak?
W bloku? Dobrze. Trzeba tylko niepostrzeżenie, bezszmerowo.
No i udało się. Jesteś na trzecim piętrze prycz. Z dołu nie widać. Ale
niepokój, ale strach. Dezercja z miejsca pracy. Jak cię-złapią — lepiej nie
myśleć... I wciąż widzisz tamtych, jak szli... Za co? Właściwie, za co? Ale
któż zna wszystkie przyczyny. Za.
88
pracę w konspiracji, za broń, za sabotaż, jako zakładnicy... Czasem za
przewinienia w obozie.
Ach, nieostrożny jesteś. Jak mogłeś zasnąć w tej sytuacji. I jeszcze te
myśli o ucieczce. Czy to w ogóle możliwe? Niedawno dwóch powiesili za próbę
ucieczki, a inni stali 24 godziny na apelu. Bez jedzenia, po całym dniu
morderczej pracy. Padali jak muchy. Przewracali się, by już więcej nie
powstać... Kilku jednak zwiało, udało im się. Przypadek? Szczęście?
Obojętne. Dla nich najważniejsze, że żyją. Ale inni? Za ¦każdego z tamtych
rozstrzelali po piętnastu. Czy można tu mówić o solidarności, o lojalności?
Za dużo tych pytań, na które nie masz odpowiedzi. Wygrywa ten, co ma siły,
zdrowie... no i szczęście.
Uwaga! Ktoś wszedł do izby, słychać szepty. A więc nie jesteś sam. Inni też
się dekują, też oszczędzają siły. Słusznie. Poczucie ich obecności jakoś
uspokaja, pozwala zmniejszyć czujność. Skoro i oni weszli, to
niebezpieczeństwo nie jest może tak wielkie... Chociaż?... Oni odpowiadają
za siebie, ty za siebie... Ty? Siedemnastoletni smarkacz... Czy ty w ogóle
potrafisz odpowiadać za coś wobec siebie?
A jednak... Tutaj trzeba odpowiadać zawsze, nawet gdy ma się lat
siedemnaście... Tu się wcześniej dojrzewa, choćby w najgorszym tego słowa
znaczeniu, ale się dojrzewa... W zbrodniczej dyscyplinie, wśród ludzi-
zwierząt. Łatwiej stoczyć się do zwierząt niż pójść w przeciwnym kierunku...
Kto tu winien? Kto? Chore mózgi, zdegenerowane mózgi... Lekarz na ich
usługach nigdy nie stwierdzi symptomów choroby. A kto ma władzę, może mieć
chory mózg... Że zdrowych jest więcej, że zdrowe mózgi powinny mieć władzę?
Że chorym trzeba władzę odebrać? Ależ... to utopia... A może walka? Ale
walka długa, niebezpieczna... O czym to myślałeś? O ucieczce? Ech, zdrzemnąć
się teraz...
Jak dobrze leżeć... Jeszcze zdążysz... Zanim wejdą do obozu brygady robocze
— to potrwa. Miejsce zbiórki tuż przed blokiem... Jak dobrze leżeć... Myśleć
swobodniej...
Pamiętasz? Byłeś harcerzem. Przed wojną, przed obozem. To był także obóz,
harcerski obóz. Twój zastęp ćwików zdobył pierwsze miejsce w tropieniu i
strzelaniu. Miałeś cały rękaw sprawności, odznaczenia z jamboree... List od
matki. Niespokojna. Nic dziwnego. Sierpień, a ty kopiesz wraz z innymi rowy
strze-
89
leckie, pułapki i doły przeciwpancerne... Wierzysz, że to pomoże, że
spełniasz obowiązek patriotyczny... Podchody. Kąpiele w jeziorze. Alarmy.
Sprawność „Leśnego człowieka"... Aha, jeszcze ten nocny wypad przez jezioro
do harcerek — żeby je nastraszyć, wyciągnąć kołki z namiotów. I ten pisk
przerażenia, radość, że się heca udała...
Fragmenty... Plamy... Twarz matki, ojca... Ucieczka przed Gestapo... Udała
się i co z tego? I tak cię złapali. Pod innym nazwiskiem. Za inne sprawy...
Dość, dość tych myśli... Jeść, jeść. Już powinna być kolacja. Dlaczego nie
dają?... No, nareszcie. Blokowy niesie mi tacę z jajecznicą, z wędzonką, z
cebulą. Co to się stało? Blokowy mnie obsługuje? Ale dlaczego on ma twarz
komendanta? I ta jajecznica nie pachnie... Blokowy daje znak... Pisarz wali
w dzwonek... Aha, sygnał do jedzenia... Ale dlaczego jeszcze dzwoni?
Dlaczego? Gong? Co, co? Jak to?...
Gong obozowy. Przebudzenie. Myśl, jak błyskawica — spałem. Tak, ale dlaczego
gong? Taka cisza w bloku. Przeraźliwa cisza... Zrywam się z łóżka. Do
okna... Och... rzecz straszna. Morze głów faluje przed blokiem. Blokowi i
„wodzowie" biegają wzdłuż szeregów i Mczą... Nie doliczą się... Zaspałeś na
apel... Koniec.
W drzwiach trzech „wodzów". Jeden z psem, zauważyli cię. Nogi zdrętwiały, w
oczach przerażenie. I rzecz dziwna — niemal obojętność czy może tylko
otępienie. Koniec. Nie ma już szans. Jedenasty blok, bunkier, Straf
kompanie... Tak jak' tamci dzisiaj? Och, jak głupio. Śmierć przychodzi
wtedy, gdy się jej człowiek najmniej spodziewa. Czy tamci wczoraj się
spodziewali?... Pies skacze. Odciągają. Uderzenie, coś ciemnego spada na
oczy. Kopnięcie jedno, drugie. Ech, to dopiero początek.
Wloką cię. Przekleństwa. Blokowi, koledzy... No pewnie. Piętnaście tysięcy.
Piętnaście tysięcy ludzi po pracy. Jak zbawienia czekają końca apelu. A ty?
Żeby to chociaż podczas ucieczki. Byłby mniejszy wstyd... Ile spóźnienia?
Nie tak dużo. Główny „wódz" właśnie przy bramie... Podchodzi razem z
wyborowym strzelcem, tym od strzałów w tył... Jak to? Ten gówniarz ośmielił
się opóźniać apel. Co? Na łóżku? Sabotaż? Jedno uderzenie, drugie... w
twarz, żeby było znać... Boli... Mamo, to koniec... Nie, jeszcze nie...
Przestał. Pytanie — skąd w bloku, na łóżku? Tłumaczysz, że krwotoki, że
zemdlenie... Co? Chory w bloku dla
90
pracujących? Woła blokowego, blokowy dostaje w mordę — że leń, że świnia, że
nie kontroluje... I znowu ty — w mordę, raz, drugi. Kopnięcie. Przewróciłeś
się. Znów kopnięcie — w brzuch, jedno, drugie. Zmęczył się. I do strzelca
wyborowego — teraz trzeba go „leczyć". Śmieje się, woła starszego obozu i
tłumacza... Karna kompania... Koniec apelu.
Leżysz. Inni patrzą, jak cię urządził. Ale już odchodzą. To ciebie przecież
spotkało, nie ich. Mają szczęście i mają szansę. Idą na kolację. Co tam,
jeden więcej, jeden mniej... Dwóch podchodzi. Wloką cię. Tak, w karnej
kompanii cię „uleczą". Stamtąd nikt nie wychodzi. Karna mieści się w
jedenastym. Na podwórzu czarna ściana, królestwo strzelca wyborowego. Ciemno
w oczach.
Przytomniejesz, otwierasz oczy... Jesteś nagi, ktoś pisze na twoich
piersiach... Umywalnia? Co to? Jestem trupem? Nic nie rozumiem. Wynoszą
trupy z umywalni. Ktoś trzyma drzwi. Ten, co pisze, mówi:
Ani słowa, dajemy ci jego numer, twój dostanie on. — Pokazuje ciało. — No,
prędzej, bierz jego ubranie.
Jeszcze nie rozumiesz, ale mechanicznie wykonujesz rozkazy tamtych. Koszula,
spodnie, buty, jesteś gotów.
— No, szkoda by było ciebie... Jesteś młody. Pójdziesz na inny blok. Tu
poznałby cię blokowy. Tani jest jeszcze szansa.
Te słowa docierają już do ciebie w pełni. A więc nie jedenasty, nie karna
kompania. Nie do wiary. Jest jeszcze szansa. Jutro. Masz jeszcze jutro. Czy
to przypadek? Czy szczęście? Nie —r serce. Zwyczajne ludzkie serce. Ludzka
pomoc.
Odwszawianie
Do bloku 10, gdzie znalazła pomieszczenie moja grupa robocza — ,,Soła-
Kiesgrube", przeniesiono mnie w pierwszej dekadzie grudnia 1941 r. Ten
zwykły podówczas blok miał niezwykłego blokowego nazwiskiem Skrzypek. * Ów
renegat był wyjątkowym sadystą, a sekundował mu w jego sadystycznych
wyczynach gor-
* Powojenne losy Skrzypka nie znane. Wiadomo tylko, że nie poniósł kary za
swoje zbrodnie (przyp. aut.)
91
I
liwy pomocnik degenerat Mitas. *. Miałem się o tym przekonać w najbliższą
niedzielę, kiedy to Skrzypek zarządził odwszawia-nie naszego bloku.
Najpierw po apelu staliśmy bardzo długo, póki sztubowi z
kilkoma więźniami nie wynieśli sienników z bloku i nie oddali koców do
dezynfekcji. Porozkładano sienniki i zaczęto spryskiwać je jakimś środkiem
owadobójczym. Było chyba 20 stopni mrozi; potupywaliśmy więc z zimna,
rozcierając sobie nawzajem plecj Więźniowie z innych bloków już się dawno
rozeszli, a my ciągle jeszcze staliśmy.
Wreszcie nadszedł blokowy w towarzystwie Blockfuhrera i dwóch jeszcze innych
esesmanów. Zatrzymali się przed frontem więźniów.
— Kalt, nicht wahr? (zimno, nieprawdaż?) — zwrócił się
Blockfuhrer do jednego z więźniów.
Ten chyba nie zrozumiał, nie wiedział, co odpowiedzieć, więc zdjął tylko
czapkę i milczał.
Wówczas Skrzypek doskoczył do niego i uderzył go pałką w głowę tak silnie,
że ów więzień runął na ziemię zalany krwią.
— Jak pyta pan Blockfuhrer — wrzeszczał — to odpowiadaj, s.....nie.
Muszę tu zaznaczyć, że zarówno Skrzypek, jak i Mitas znali na nasze
nieszczęście polski.
Tym razem nie skończyło się na biciu. Szepnąwszy coś Błock-fuhrerowi,
Skrzypek zwrócił się do nas i zakomunikował:
— Przez tego s.....na wszyscy będziecie ukarani. Położyć się!
Wstać! Położyć się! Wstać!...
Tych, którzy wykonywali rozkazy zbyt wolno, okładał pałką. Do „zabawy"
przyłączyli się esesmani i zastępca blokowego, jakiś „zielony".
— A teraz wszyscy dookoła bloku — wołał Skrzypek — ale szybko!
Ruszyliśmy przepychając się jeden przez drugiego. W tej sytuacji trudno było
o porządek, starsi i słabsi pozostawali w tyle, zdani na razy zwyrodnialców.
Pod ścianą bloku leżało już pięciu więźniów. Okrążyliśmy blok trzy razy, ale
im wciąż było mało.
* W 1943 r. zlinczowany w Buchenwaldzie przez więźniów z
transportu oświęcimskiego (przyp. aut.).
Jeszcze dwa okrążenia. I znów dwa. Leżących pod ścianą przybywało. Nagle
Skrzypek zawołał: ;
— Stać! Ustawić się dziesiątkami, ale porządnie, jak do apelu. Już!
Ustawiliśmy się szybko, wciąż bici, straszliwie zmęczeni. Z trudem łapaliśmy
powietrze. Do tego ten przeklęty mróz. Tymczasem Skrzypek wpadł na chwilę do
bloku. Czuliśmy, że się zanosi na coś nowego. I rzeczywiście — z
Effektenkammer przyszło sześciu więźniów, niosąc „czystą" bieliznę. Wówczas
Skrzypek zarządził:
— Zdjąć ubrania, wszyscy pięć kroków naprzód!
Jeszcze nikt z nas nie wystygł po piekielnym biegu dookoła bloku, a tu
rozbierać się. Kiedy to zrobiliśmy, padł następny rozkaz:
— Zdjąć koszule i kalesony, wolno pozostać tylko w butach i w drewniakach.
Koszule poskładać i zbiórka w alei obozowej, piorunem!
A więc o to chodziło. Spoceni po biegu, rozbieraliśmy się teraz do naga na
dwudziestostopniowym mrozie. Powolniejszych przynaglał Skrzypek biciem. A
Blockfuhrer wybrał,sobie jakiegoś, słabeusza i pałką dogniatał w nim resztki
życia, aż tamten runął na ziemię. Wtedy Skrzypek zawołał dwóch nagich
więźniów, by zanieśli biedaka pod ścianę. Leżało tam już z piętnastu. Jeden
ze sztubowych zapędził kilku więźniów do składania ubrań na tragi, inni
zbierali bieliznę. Ale makabryczne odwszawianie dopiero się zaczęło.
— A teraz wszyscy dookoła bloku biegiem marsz! — rozkazał Skrzypek.
Ruszyliśmy, przynaglani wrzaskiem, brutalnymi przekleńst-, wami i biciem.
Okrążyliśmy blok cztery czy pięć razy. Wówczas Skrzypek zatrzymał tych, co
znaleźli się na przodzie, i skierował trzy pierwsze dziesiątki do bloku. Z
zazdrością myślałem, że tamci mają już najgorsze za sobą. Jakże byłem
naiwny.
Tymczasem esesman wraz ze Skrzypkiem przystanęli na chwilę i zapalili
papierosy. Rechotali z zabawy, jaką sobie urządzili. A my biegaliśmy nadal
półprzytomni. Nie czułem zimna. Tylko w płucach jakiejś szpilki. Byle tylko
wytrzymać, byle nie podpaść. Kto upadł, ten był skazany na wykończenie.
Zaraz któryś
92
z oprawców dawał znak i już dwóch nagich więźniów niosło trupa pod blok.
Sterta ciał rosła.
Blokowy znów wszedł do budynku. Kiedy dobiegliśmy do wejścia, następnych
trzydziestu skierowano do bloku. Od jednej trzydziestki do drugiej jakieś 20
minut — liczyłem. W następnej i ja wejdę. Dlaczego to tak długo trwa?
Dlaczego nie można wszystkich zapędzić do budynku i tam rozdać świeżą
bieliznę?
Ale więźniowi nie wolno zadawać pytań. Byle tylko nie podpaść. Jeszcze dwa
okrążenia,, jeszcze jedno... W głowie mi chyba zamarzło, w płucach świst...
Wreszcie rozkaz:
— Następni do bloku!
Jako jeden z pierwszych znalazłem się za drzwiami budynku. Przy wejściu do
umywalni stało dwóch esesmanów, a Skrzypek przywitał nas słowami:
— Nie pchać się, s......ny! Zimno wam? Może jeszcze kilka
okrążeń?
Nagle zmartwieliśmy.
— Tamten gotowy, co? — zwrócił się blokowy do Mitasa. — To wyrzucaj
s......na.
Mitas stał pnzy, dużej cementowej kadzi i teraz, na rozkaz Skrzypka,
wyciągnął z wody nagie ciało. Więzień nie dawał już znaku życia.
— Pod ścianę z nim! — krzyknął Mitas do stojących na przedzie
więźniów.
Ci złożyli trupa obok czterech innych, leżących już pod ścianą. A tymczasem
Skrzypek zwrócił się do nas:
— Wszyscy do kadzi... po kolei! Macie się odwszyć, śmierdziele.
Ten, co pomagał nieść utopionego więźnia, wlazł pierwszy i zanurzył się tak,
że wystawała tylko głowa.
— A głowa to co, bydlaku? — ryknął Mitas i z całej siły go uderzył.
Więzień skrył głowę pod wodę i zaraz wyskoczył jak oparzony. Nowe uderzenie
Mitasa, nowy ryk:
— Teraz na sztubę, po bieliznę. Następny!
To był ten przede mną,. Wykonał wszystko jak należy i pognał do izby. Z
kolei ja wskoczyłem do kadzi i zanurzyłem się z głową. Woda była lodowata,
a w dodatku piekąca. Nasypali
94
widocznie chlorku czy innego świństwa tak dużo, że czułem szczypanie w
oczach, uszach, ustach.
Ledwo wyskoczyłem, a tu Mitas do mnie: — Co tak chlapiesz gówniarzu? — I
rąbnął mnie końcem pały w plecy. W drzwiach dołożył mi jeszcze blokowy
potężnym kopniakiem. A na korytarzu zatrzymał mnie fryzjer. Kazał stanąć na
stołku i tępą maszynką wygolił mi owłosienie. Jego pomocnik zaś szprycnął mi
jakieś świństwo — w te miejsca...
Wszedłem do sztuby. Okna pootwierane. Dwóch pomocników sztubowego rozdaje
bieliznę, a reszta stoi skulona w kącie izby i ... zabija w otrzymanej przed
chwilą bieliźnie wszy. Wszyscy kaszlą, ale duszą w sobie plwocinę, bo napluć
na podłogę — to wydać na siebie wyrok.
Po jakimś czasie przyniesiono z Effektenkammer nasze ubrania i cienkie
płaszcze.- Sztubowy przydzielał je, wymieniając poszczególne numery. Miałem
szczęście, moje ubranie znalazło się na wierzchu. Mogłem się ubrać.
Kiedy potem udałem się do ubikacji, usłyszałem z umywalni wrzask, odgłos
razów i urywane rzężenie człowieka, którego widocznie topiono w kadzi.
Szybko wróciłem do izby.
Przyniesiono kotły i beczki z ciepławą brukwią. Ohydna ciecz bez smaku, a
smakowała nam jak najlepszy posiłek.
Po „obiedzie" znów wygoniono nas z bloku. Mieliśmy tak zwany wolny czas. A
tymczasem sztubowi przy pomocy kilku więźniów wnieśli sienniki i zabrali
zwłoki zamęczonych ofiar do umywalni. Z dezynfekcji przyniesiono koce.
Odwszawianie było zakończone.
Okazało się jednak, że dla mnie jeszcze nie. Kiedy stałem z kolegami w
załomie obok schodów wejściowych, aby uniknąć porywów mroźnego wiatru,
zjawił się blokowy. — Chodźcie tu prędko! Czterej! — Skinął i na mnie.
Zadrżałem.
Wpadliśmy do bloku. Skrzypek wskazał nam umywalnię: — Rozbierzcie te trupy,
wypiszecie im na piersiach ołówkiem kopiowym numery według tych, co mają na
ubraniach. Potem poukładacie tak, żeby można było policzyć. Do wieczornego
apelu wszystko ma być skończone.
Odszedł, a my zabraliśmy się do ponurego dzieła. Moi towarzysze, ze
starszymi już numerami, szybko mnie nauczyli, jak
95
się to robi. Z tymi, co ich utopiono w kadzi, nie było problemu — byli już
nadzy. Innych rozbieraliśmy, oglądając ich posiniaczone ciała, pełne
owrzodzeń i ran. Pięciu miało rozbite czaszki.
— Chłopaki, teraz czapki z głów, chwila milczenia — rzekł
naj starszy ;z nas, gdyśmy skończyli rozbieranie.
Zapadła niesamowita cisza. Po kilku sekundach zabraliśmy się do układania
ciał. Naliczyliśmy dwadzieścia cztery.
—¦ Sześć bochenków chleba i dwie kostki margaryny — powiedział ten
najstarszy.,— Zarobił blokowy. Teraz ich potrzyma ze dwa dni, by zafasować
ich porcje. Bydlę.
Zrobiło mi się niedobrze. Fetor chloru i fekaliów był nie do zniesienia. Ale
już do umywalni wpadł Mitas.
— Skończyliście, s......ny? To wynocha!... Aha — przypomniał
sobie — blokowy pozwolił wam wylizać kotły i beczki. Stoją przy sztubie.
Potem umyjecie je jak należy. Jasne?
Rzuciliśmy się do beczek, choć w nozdrzach i w ustach czuliśmy odór chloru i
zapach trupi; ręce nasze, mimo obmycia, cuchnęły po tej strasznej robocie.
Ale głód skręcał kiszki. Łyżkami wyskrobywaliśmy resztki nędznej strawy.
Mimo silnego przeziębienia przetrzymałem to odwszawianie. Byłem jednym z
najmłodszych. Jednakże w ciągu dwóch następnych tygodni kilkudziesięciu
więźniów z naszego bloku zgłosiło się do szpitala z zapaleniem oskrzeli,
płuc, a może już z gruźlicą. Tymczasem do bloku 10 skierowano nowo
przybyłych „zu-gangów".
Kuchnia
Trzeciego dnia po przybyciu do obozu cały nasz transport przebrany został w
pasiaki, po czyni ustawiono nas na centralnym, placu przed kuchnią. Blokowy
i jego pomocnicy, uzbrojeni w pał-j ki, zaczęli nas musztrować i ćwiczyć
rozkazy Miitzen ab, Mutzenl ¦auf, a gdyśmy niezbyt zręcznie zdejmowali
czapki, zaczął się| „sport": — Padnij, powstań, biegiem! —
rozlegał się wrzask. I znów: — Padnij, hiipfen, rollen1.
Gdy wreszcie dali nam spokój, zbliżyło się kilku oficerów SS. Głos zabrał
sam Lagerfuhrer Fritsch, który przez Dolmetschera
zarysował nam krótko perspektywy naszego losu. Najważniejsze brzmiało tak:
Żydzi mogą żyć w lagrze 14 dni, księża najwyżej miesiąc, a reszta nie więcej
niż 3 miesiące; potem jedyne wyjście dla nas ... przez komin.
Odwróciłem nieznacznie głowę i spojrzałem na kominy budynku kuchennego.
Przez który to mamy wychodzić? Nie miałem jeszcze wtedy pojęcia, gdzie
znajduje się krematorium ze swym kwadratowym kominem. Były to moje pierwsze
dni w obozie.
Któregoś dnia zobaczyłem kilkunastu więźniów w białych, przybrudzonych
fartuchach, którzy ustawiali się w szeregu przed kuchnią. Byli najwidoczniej
zapracowani i zmęczeni, ale na ich twarzach nie malował się strach. Jeden z
nich nawet się chyba iiśmiechnął. Nagle uświadomiłem sobie, że to mój kolega
z gimnazjum (L. Werwicki). Z jego numeru obozowego wynikało, że w obozie
przebywał już ponad 3 miesiące. A więc można tu było przeżyć dłużej? Wciąż
mnie bito i maltretowano, żyłem w ustawicznym strachu, zrozumiałem jednak
teraz, że skoro inni to wytrzymywali, muszę i ja. Trzeba więc wykonywać
rozkazy tak, by nie podpaść, a ponadto — zaspokoić głód, zdobyć do jedzenia
coś więcej ponad porcję, które otrzymywaliśmy.
Tylko jak? Pomyślałem, że najlepiej by było dostać się do pracy w kuchni.
Przecież tam możliwości dożywienia się muszą być większe. Nastąpiło to
jednak dopiero po ośmiu ciężkich miesiącach, a jeśli w tym czasie udało mi
się nie wyjść przez komin, zawdzięczam to koledze z kuchni, który od czasu
do czasu wspomagał mnie ukradkiem.
Na dachu obozowej kuchni widniały wymalowane czarnymi gotyckimi literami
hasła, które miały być przestrogą i wskazaniem dla więźnia. „Seine
Meilensteine heissen..." itd. A więc posłuszeństwo, pilność, czystość i...
miłość do ojczyzny. Wobec straszliwych warunków obozowych była to jawna
drwina, słowa przeznaczone chyba dla członków delegacji zagranicznych, które
i tak rzadko wizytowały obóz.
Początki mojej pracy w Haftlingskuche były bardzo ciężkie. Postawiono mnie
od razu przy dużym kotle o pojemności 600 litrów. Podczas ugniatania
ziemniaków trysnęła mi krew z nosa, byłem jeszcze za słaby. Koledzy
oszczędzali mnie wprawdzie,
96
7 Numery
97
zwłaszcza mój majster Pietrek Przybylski z Terespola i Lutek Sobieraj,
wiedziałem jednak, że wszyscy mieli tam sporo pracy, i nie chciałem im być
ciężarem. Z trudem przetrzymałem pierwsze tygodnie.
Rozpalanie kotłów i stałe dokładanie węgla do palenisk, nalewanie wody,
przewożenie ziemniaków lub brukwi, podnoszenie i dźwiganie ciężkich
żelaznych kotłów i stulitrowych beczek, pilnowanie zegarów ciśnieniowych,
utrzymywanie odpowiedniej temperatury w kotłach, a przede wszystkim
czystości — oto obowiązki kucharzy przydzielonych do poszczególnych kotłów.
Za najmniejsze przewinienie groziło bicie, za przyłapanie na przechowywaniu
jakiejś żywności — wcielenie do Strajkompanie, bunkier, a może jeszcze coś
gorszego.
Funkcję szefa kuchni pełnił Unterscharjuhrer Egersdorfer, przezwany
„Wujkiem" — chyba z powodu pozornie dobrotliwego wyrazu swej nalanej,
tłustej twarzy. Miał dwóch pomocników, z których „Bubi" (Hofman) był
groźniejszy niż „Baran" (Taube), gdyż mówił po polsku. Zresztą obaj byli
niebezpieczni. Szef magazynu chlebowego, Unterscharfuhrer Schembeck, też
nosił przydomek — „Sizwejk".
Praca w kuchni obozowej rozpoczynała się o czwartej rano, a kończyła o
czwartej, czasem o piątej po południu. Potem, po umyciu kotłów i beczek i po
zagotowaniu „herbaty" (jakichś zastępczych ziół), więźniowie z kuchni mieli
prawo do tzw. Bet-truhe, by później zgłosić się już na apel wieczorny.
Choć była to praca pod dachem, wymagała żelazjnej wprost kondycji fizycznej.
Szczególnie ciężkie było- ładowanie pełnych kotłów i beczek z zupą na
platformy i auta, które woziły żywność przeznaczoną dla tzw.
Aussenkovimandos. Kucharze otrzymywali w zasadzie takie same racje
wyżywieniowe, jak inni więźniowie, ale mieli prawo do dodatkowych porcji
zupy, a czasem i marmolady. Inne możliwości leżały już w sferze
„organizowania", czyli przywłaszczania artykułów żywnościowych poza kontrolą
SS i poza rachubą rozliczeniową z magazynu chlebowego i kuchennego.
Magazynom tym przekazywał stan więźniów sekretariat obozowy według liczby
więźniów z apelu wieczornego. Ponieważ w ciągu nocy i następnego dnia
umierała pewna liczba zadrę-
98
i
czonych ludzi, blokowym zależało na tym, aby nieboszczyków mieć jeszcze w
ewidencji i móc pobierać przeznaczoną dla nich żywność, tj. zupę, porcję
chleba i margaryny. Z kolei magazyny zaliczały jeszcze pewne racje
żywnościowe na konto zmarłych. Z tych „rezerw" zaopatrywali się oczywiście
pracujący w kuchni lub w magazynach esesmani, jeśli tylko kucharze lub
magazynie-rzy-więźniowie nie przechwycili części owych „remanentów". Osobny
rozdział stanowiła żywność przeznaczona dla setek czy nawet tysięcy
przybywających do Oświęcimia nowych więźniów. Otóż „zugangi", jak ich z
niemiecka nazywano, czyli nowi, nie otrzymywali jedzenia w pierwszym, a
czasem nawet w drugim dniu pobytu w obozie. Większą część tych zapasów
zagarniał szef magazynu i kuchni, przesyłając je do SS-Kiiche dla
strażników, a nawet oficerów SS. Wykorzystywali to również kucharze--
więźniowie, „organizując" pomoc dla swych najbliższych lub dla
potrzebujących w karnej kompanii czy w szpitalu.
Stany więźniów bloku 10 (gdzie prowadzono pseudomedyczne doświadczenia) i
bloku 11 ulegały ciągłym zmianom z powodu rozstrzeliwań i zgonów podczas
eksperymentów. Miało to znów wpływ na rozliczanie żywności i nowe drogi jej
„organizowania". Ale tak było w każdym obozie — nieżyjący już niczego nie
potrzebowali, a niejeden z żyjących im właśnie zawdzięczał swoją szansę
przeżycia.
Niepisanym prawem wśród kucharzy było nieuszczuplanie więźniarskich, bardzo
przecież podłych racji. Toteż już w pierwszych tygodniach pracy w kuchni
zorientowałem się, że „organizowanie", czyli Schiebung, dodatkowej zupy
odbywa się innymi sposobami. Na przykład umówieni więźniowie z Krankenbau
podchodzili do ustawionych przed kuchnią beczek i kotłów i na znak dany
przez jednego z Vorarbeiterów (Szymanek lub Chmura) zabierali to, co było
możliwe, gdy tylko kontrolujący esesman odwrócił uwagę. Szymanek czy
Chmura podnosili wtedy głos.
— Los, losl — wołali, jako że w obozie wszystko musiało się odbywać w
tempie i wśród krzyków.
Pielęgniarze ze szpitala fasowali też — poza zupą obiadową
— tzw. dietę. Przysługiwała ona wprawdzie niemieckim więźniom kryminalnym —
funkcyjnym, ale polscy lekarze, pełniący różne funkcje w szpitalu, dbali już
o to, by część owej „diety" otrzymy-
wali najbardziej potrzebujący, wycieńczeni i wygłodzeni (po tyfusie) chorzy
więźniowie. Wśród zgiełku panującego podczas wydawania kotłów z kuchni
wykorzystywano każdą okazję, by nieść pomoc szpitalowi. Sam byłem przy tym,
jak więźniowie K. Szelest, T. Chmura i F. Szymanek wysyłali w kotle zamiast
„herbaty" cukier. A innym razem pięćdziesięciolitrowy kocioł zawierał,
zamiast „diety", margarynę i chleb.
Niejedno też potrafił „zorganizować" więzień Tadeusz Pau-dyn. Wywożąc sprzed
kuchni szuter i inne odpadki, przemycał on żywność, dostarczając ją kolegom
w szpitalu i w karnej kompanii. Wspomagano też najstarszych więźniów obozu,
zatrudnionych w jarzyniarni przy obieraniu buraków i brukwi (najczęściej
zepsutych). Gdyby nie nieco lepsze warunki w tym komandzie, nie przeżyliby
ciężkich czasów w Oświęcimiu Xawery Dunikowski, Stefan Jaracz, Leon Schiller
czy Zbyszko Sawan.
To tam pracował jako kapo oddany konspirator, kpt. Tadeusz Paolone-Lisowski.
To pod jego okiem zaczęły się tworzyć zalążki ruchu oporu w obozie —
pierwsze odruchy samoobrony i samopomocy koleżeńskiej. Tam pracowali
zasłużeni działacze tego ruchu — S. Dubois i N. Barlicki, niestety później
rozstrzelani.
„Kieszonkowe" kradzieże żywności popełniał w magazynie lub w czasie
transportu żywności każdy więzień, zatrudniony przy takiej pracy. Toteż mieć
w kuchni kolegę-więźnia ze swojego miasta, ze szkoły, z tego samego, pułku
czy zastępu harcerskiego — znaczyło bardzo wiele.
W okresie mojego zatrudnienia w kuchni aktywnie uczestniczyli w tej akcji
samoobrony i samopomocy R, Kostizyński,, E. Cyba, M. Albin, J. Uszyński, A.
Piotrowski, B. Dutka, E. Liszka, E. Golik, A. Rablin, J. Sarapata, J.
Gryszkiewicz i L. Sobieraj, a ryzykowna to była działalność. Pomagali też L.
Wer wieki, L. Rusinek, K. Kurski, K. Jędrosz, W. Styczyński, A. Woźniako-
wski i wielu innych.
Trzeba podkreślić, że praca w kuchni nie dawała żadnych przywilejów w razie
wezwania przez Politische Abteilung do bloku 11. Rozstrzelano też kilku
kucharzy, którzy w dokumentach z Gestapo mieli adnotację „powrót
niepożądany". Byli to min. A. Potocki, Czajkowski, Dobrowolski, Szkudlik.
Zdarzały się czasem nadzwyczajne. okazje zdobycia żywności,
100
I
które należało wykorzystać. W takiej właśnie sytuacji omal nie wpadłem.
Pewnego dnia, jesienią 1942 r., przywieziono z rzeźni kiełbasę. Esesmani z
szefem kuchni, „Wujkiem", na czele, chcąc szybciej opróżnić wóz, wezwali do
przenoszenia kiełbas kilku kucharzy, a wśród nich i mnie. Początkowo
braliśmy spokojnie po 15—20 sztuk i nieśliśmy do magazynu. W pewnej chwili
idący za mną Jędrosz szepnął:
— Przydałoby się coś dla naszych. W magazynie będzie już za późno. Rozliczą
co do grama.
Zrozumiałem, że okazja może się nadarzyć jedynie w •drodze, między wozem a
drzwiami magazynu. Odległość — 12 metrów, niewiele. Przy wozie stało chyba
pięciu esesmanów. Akurat Kurski zaczął wypuszczać parę z najbliżej stojącego
kotła, bo ciśnienie było zapewne zbyt wysokie. Buchnęła para, a ja w tym
właśnie momencie ruszyłem ku drzwiom, mając w rękach ponad 20 kiełbas.
Zdawało mi się, że jestem niewidoczny, więc bez namysłu wrzuciłem kiełbasę
do stojącej blisko drzwi beczki i natychmiast wróciłem po następną porcję.
Zawracam znowu, a tu ktoś syczy:
— Tadek, zabieraj to do jasnej cholery, to nie moje.
Sytuacja była napięta, w takiej chwili każdy mógł mieć „pietra". Para się
rozwiała, widoczność dobra, a tu beczka z kiełbasami stoi niemal na oczach
esesmanów. Zacząłem się pocić. Co robić?
Nagle zauważyłem stojący kilka metrów dalej wózek do wożenia ziemniaków.
Zaniósłszy kolejną porcję kiełbasy do magazynu, odłączyłem się od noszących,
schwyciłem beczkę, wstawiłem na wózek, wyrwałem jeszcze dwie beczki
zdumionemu „Góralowi" (Wołąsewiczowi), jedną z nich przykryłem niebezpieczną
„kontrabandę" i robiąc rumor przejechałem przez kuchnię, kierując się ku
jarzyniarni.
Z pary przy którymś z kotłów wynurzył się esesman Taube.
— Co, jeszcze kocioł nie napełniony? — zapytał przyglądając mi się
podejrzliwie.
— Te beczki nie należą do kuchni — odparłem szybko. — Szef kazał odwieźć je
do jarzyniarni.
— Hau ab! (wynoś się) — ryknął, a ja, nie zastanawiając się nad swoją
nonsensowną odpowiedzią, pojechałem dalej.
101
W jarzyniarni nie było na szczęście nikogo z SS. Można sobie wyobrazić
zdumienie więźniów. „Puzon" (Cyba), jeden z najsprytniejszych
„organizatorów", zapytał mnie tylko, jak rozdzielić łup. Część otrzymali
więźniowie z jarzyniarni, część poszła do szpitala. Tam też, zwłaszcza do
bloku 20, docierała najczęściej żywnościowa zdobycz. W sztubach J.
Pierzchały, J. Młynarskiego, W. Kosztownego, którym pomagali Mamont,
Domański, Niedź-wiecki czy M. Dembowski, melinowano „zorganizowaną" żywność.
Dzielona przez lekarzy między ozdrowieńców, pomagała niejednemu przedłużyć
życie, a nieraz przeżyć gehennę obozową.
Nie pomniejszając działalności grup więźniarskich w innych komandach, które
w różny sposób, w różnych okresach, samorzutnie, a potem w sposób
zorganizowany pracowały na rzecz wzajemnej pomocy — trzeba chyba słusznie
stwierdzić, że działalność ta zrodziła się przede wszystkim na linii szpital
— kuchnia. Bez zaspokajania głodu nie udałoby się chyba tworzyć
konspiracyjnych grup, działających w obozowym ruchu oporu. I to nie tylko w
Oświęcimiu.
Kazimierz Tymiński
Z MONTELUPICH DO OŚWIĘCIMIA
Wczesny poranek czternastego stycznia 1941 r. w więzieniu Mointelupich
zapowiadał się normalnie. Głos dzwonka nawoływał do wstawania, z daleka
dochodziły echa fabrycznych syren, pomieszane z gwizdem lokomotywy, po
korytarzu przechadzał się miarowym krokiem strażnik. A jednak dzień ten
zapoczątkował ważny etap historii mego życia. Po przebudzeniu się odczułem
dokuczliwe zimno. Cienki koc, którym się przykrywałem, nie potrafił ogrzać
źle odżywionego ciała. Piec, jeden na dwie cele, opalany skąpo od strony
korytarza, dawno wygasł. Przez otwarte okno, zabezpieczone grubymi kratami,
wpadało bardzo mroźne powietrze. Przy dwunastu lokatorach niezbyt obszernej
celi dokuczał zaduch, tym bardziej że w lewym rogu, za drewnianym
przepierzeniem, stał blaszany kubeł więziennego ustępu.
Włożyłem szybko spodnie i marynarkę, które służyły mi w nocy za podgłówek,
wdziałem skarpety i buty i podobnie jak inni postawiłem w kącie siennik. Po
chwili w obu kątach celi wyrosły z naszych sienników dwie jednakowej
wysokości, równo ułożone sterty, pieczołowicie przykryte kocami. Wypłukałem
wodą usta, osuszyłem ręcznikiem źle ogoloną twarz. Następnie odkurzyłem
ciemnopopielate kafle pieca i wytarłem wokół niego podłogę. W tym dniu
spadła na mnie ta powinność zgodnie z kolektywnie ustalonym podziałem pracy.
Współtowarzysze celi pracowali, podobnie jak ja, w milczeniu, a myśli
wybiegały daleko poza więzienne mury.
Jeden z księży — a było ich w celi trzech: Zagrodzki z Trzebini, michalita
Wojciech Nierychlewski i augustianin Józef Go-
103
ciek — zaintonował „Kiedy ranne wstają zorze". Śpiewana modlitwa była
jedynym dostępnym wyrazem protestu.
Więźniowie, zatrudnieni przy rozdzielaniu jedzenia, przynieśli w kotle
czarną, gorzką, gorącą kawę zbożową, którą wlewali do podstawianych im
misek. Każdy z nas otrzymał ponadto ćwiartkę ciemnego chleba. Po wydaniu
wszystkich porcji strażnik więzienny zamknął drzwi na klucz i odszedł do
następnej celi.
Rozpoczynało się śniadanie. Rozsiedliśmy się na podłodze. Logika nakazywała
jeść wolno i przeżuwać dokładnie cienkie jak opłatek plasterki chleba, aby
jak najlepiej wykorzystać otrzymany głodowy przydział. Chleb musiał
wystarczyć na cały dzień. W południe dostawaliśmy na obiad miskę wodnistej
zupy, a wieczorem tylko zbożową kawę.
Tymczasem z korytarza dochodziły dobrze nam znane odgłosy kroków dozorcy,
chlupot roznoszonej kawy, plaskanie ścierki podczas zmywania podłogi,
szuranie wynoszonych z celi kubłów. Nie wiadomo, dzięki jakiemu zmysłowi już
po miesiącu pobytu w więzieniu potrafiłem niemal bezbłędnie lokalizować
miejsce, gdzie znajduje się w danej chwili strażnik więzienny, określić z
całą dokładnością, które otwiera drzwi, przez który „judasz" zagląda do
celi. Oceniałem nawet jego humor z tonu, w jakim wydawał polecenia.
Doświadczeni więźniowie umieli porozumiewać się ze swoimi kolegami z innych
cel przy pomocy stukania w ścianę umówionym szyfrem. Jeden z naszych
współtowarzyszy, który już przed wojną przebywał osiem lat w różnych
więzieniach, rozmawiał takim sposobem każdej nocy ze swoim przyjacielem.
Jego interlokutor był w celi oddalonej od nas o kilkanaście metrów.
Dzisiaj szybsze niż zwykle kroki strażnika wskazywały, że w więzieniu dzieje
się coś nadzwyczajnego. Nie wyglądało to na normalne wywoływanie więźniów na
przesłuchanie ani na kontrolowanie porządków. Z otwieranych cel dochodziły
dziwne głosy. Strażnik zbliżał się w naszym kierunku i już po chwili ukazała
się w drzwiach pospolita, dobrze nam znana postać niemieckiego cerbera w
brudnawym mundurze, z niedbale zapiętym pasem. Wszyscy staliśmy już w
dwuszeregu. Zgodnie z obowiązującym regulaminem zameldowałem po niemiecku:
„W celi 148 znajduje się dwunastu ludzi." Cerber obrzucił nas złym
spojrzeniem i z
104
trudem wymawiając nasze nazwiska, wywołał mnie oraz dwóch księży —
Zagrodzkiego i Nierychlewskiego. Kazał nam wyjść na korytarz ze wszystkimi
posiadanymi rzeczami. Zostaliśmy, jak oświadczył, wyznaczeni „na transport"
do obozu pracy.
Pożegnałem się ze współtowarzyszami celi i stanąłem jak inni w długim
korytarzu, twarzą zwrócony do ściany, z rękami podniesionymi do góry.
Nauczono mnie tego, kiedy — wezwany na przesłuchanie — czekałem w tym
miejscu, nieraz bardzo długo, na odprowadzenie do izby przesłuchań. Oprócz
nas trzech, znajdowało się na korytarzu więcej osób.
Pamiętam, że wzmianka o „obozie pracy" wcale mnie nie przeraziła, poczułem
się niemal zadowolony. Opuścić to więzienie, pracować choćby najciężej,
wreszcie zacznie się coś innego. Skończy się dreptanie całymi dniami po
kilkunastu metrach kwadratowych podłogi. Skończą się może przesłuchania. W
czasie tych trzech miesięcy pobytu w więzieniu dwa razy dowozili mnie na
ulicę Pomorską w Krakowie, gdzie mieściło się Gestapo. Raz zeznawałem w
biurze komendanta więzienia. Odpowiadałem na nie^ zliczoną ilość pytań z
rozkrzyżowanymi rękami, które przymocowano pasami do framugi drzwi. Po
miesiącu zresztą zaniechano dalszych indagacji. Szczęśliwym zbiegiem
okoliczności już w początkach pobytu u Montelupich spotkałem na więziennym
podwórzu (raz na tydzień wyprowadzano nas tam na tak zwany spacer) mego
przyjaciela, Władysława Czuptę, górala z Rabki-Zarytego. Zamieniliśmy
ukradkiem kilka słów i uzgodniliśmy, że nie będziemy się przyznawać do pracy
w konspiracji, do znajomości z innymi członkami organizacji; że będziemy
udawać, iż nic nie wiemy o broni zakopanej w lesie koło Rabki. Każda
niezgodność w odpowiedziach mogła się okazać tragiczna w skutkach.
Myśli o tym, co tu przeżyłem, snuły mi się po głowie, gdym tak czekał wraz z
innymi na korytarzu więziennym. Po pewnym czasie sprowadzono nas na parter,
do celi 49, gdzie otrzymaliśmy rzeczy odebrane nam podczas aresztowania.
Zwrócono mi obrączkę ślubną, zegarek i parę drobiazgów. Więźniarka nazwis-
;iem Cjankiewiczówna, pracująca zapewne w magazynie, zdołała wcisnąć
dyskretnie każdemu z nas ciepłą bieliznę, kiedy wyprowadzano nas przed
bramę, gdzie już czekał duży wojskowy samochód.
105
Po chwili znalazłem się na podłodze okrytej brezentem ciężarówki, razem z
dwudziestu czterema innymi więźniami, wśród których — oprócz znajomych
księży — był też Władzio Czupta i jego ziomek Prochaska. Pilnowali nas dwaj
strażnicy, uzbrojeni w automatyczne pistolety. ¦
' •
Samochód ruszył. Poprzez szpary podartego brezentu spoglądałem na domy i
ludzi, zdążających o tej porze do pracy. Przejeżdżaliśmy przez Plac Matejki,
w pobliżu którego, przy ulicy Zacisze, mieszkała cała moja rodzina. Żegnałem
Kraków, w którym spędziłem najpiękniejsze lata młodości.
Dochodziła ósma rano. Po wyjeździe z miasta ciężarówka zwiększyła tempo.
Wdychałem mroźne styczniowe powietrze, cudownie czyste po odorze więziennej
celi. Ale zaczęło dokuczać nam zimno, więc podobnie jak inni wdziałem ciepłą
bieliznę. Przez szparę brezentu ktoś wypatrzył tablicę drogową z napisem
Katowice. Jechaliśmy więc na zachód, w kierunku Reichu.
W samochodzie panowała cisza. Księża modlili się bezgłośnie. Zacząłem
szeptem rozmawiać z Władziem. Postanowiliśmy trzymać się razem, pomagać
sobie nawzajem w każdej sytuacji. Ciągle jeszcze miałem nadzieję, że nasz
los zmieni się na lepsze. O obozach koncentracyjnych wiedziałem wtedy
jeszcze niewiele, a w przerażające o nich wieści, które skąpo do nas
docierały, nie chciałem po prostu wierzyć.
Nadzieja! Mówi się, że ktoś traci nadzieję, że nadzieja w kimś zamiera. Moja
nie zamierała, ona runęła w ciągu kilku krótkich chwil.
Po jakimś czasie ciężarówka stanęła. Strażnicy wyskoczyli, ktoś odchylił
poły brezentu i opuścił klapę samochodu. Usłyszeliśmy wrzaskliwy rozkaz:
— Raus, raus! Schnell aussteigen! (wychodzić, wysiadać szybko).
Przy akompaniamencie soczystych niemieckich wyrażeń wysiadaliśmy spiesznie z
ciężarówki. Skoczyłem wprost na nogi jakiegoś esesmana. Uderzył mnie tak
silnie w twarz, że się wywróciłem i z trudem wygramoliłem ze śniegu. Po
chwili znalazłem się w formującym się szeregu przed bramą, nad którą widniał
napis „Arbeit macht frei". Esesman, który mnie uderzył, poinformował nas z
uśmiechem, że jesteśmy w obozie koncentracyj-
nym Auschwitz, gdzie trzeba pracować, pracować i jeszcze raz pracować.
Nie każdy z nas zrozumiał to przemówienie, wygłoszone po niemiecku, ale
słowo „Auschwitz" dotarło do wszystkich. A więc żelazna brama i droga
odgrodzona szlabanem prowadziły do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Poza
bramą, między parterowymi i jednopiętrowymi budynkami, biegali ludzie ubrani
w niebiesko-popielate pasiaki. Cały ten kompleks budynków otaczał podwójny
rząd kolczastych drutów, na których zawieszone tabliczki z trupią czaszką
straszyły napisem: „Achtung! Hoch-spannungl" (uwaga, wysokie napięcie) lub
„Halt\" (stój).
Nagle jeden z esesmanów kazał nam zejść z drogi, bowiem z terenu obozu
wyjeżdżał koszmarny karawan. Więźniowie za-przężeni w druciane chomąta
ciągnęli, a inni, schyleni, popychali wielki skrzypiący wóz, pełen nagich
ludzkich ciał. Zwisające spomiędzy szczebli drabin martwe ręce, zapadnięte
oczy w wychudłych twarzach, okryte skórą piszczele nóg, cała góra
zlodowaciałych, oszronionych trupów. A na tej stercie ciał rozkraczony i
uśmiechnięty więzień w pasiastym ubraniu i czarnym berecie na głowie,
pokrzykujący wesoło do ciągnących wóz nieszczęśników:
— Schneller, meine Kinderl Schnellerl (szybciej, moje dzieci, szybciej).
Kondukt zbliżał się do podnoszącej się belki szlabanu. Wesołek zeskoczył z
wozu na ziemię i zameldował esemanowi: "
— Acht Hafilinge mit zwanzig Leichenl (ośmiu więźniów z
dwudziestoma zwłokami).
Esesman nie okazał większego zainteresowania. Poklepał błazna poufale po
ramieniu, popatrzył na wóz i powiedział: — In Ordnung! Weiier fahrenl (w
porządku, jechać dalej).
Naprężyły się znowu postronki, poruszyły się koła i wehikuł z trudem ruszył,
odprowadzany naszymi przerażonymi oczyma. Teraz już wiedziałem, w jakim
świecie się znalazłem, czym jest Konzentrationslager Auschwitz.
Wróciliśmy na poprzednie miejsce, ustawiając się w dwuszeregu, Krakowscy
strażnicy, którzy nas tu przywieźli, otrzymali potwierdzenie naszego
przybycia, popatrzyli na nas zadowoleni, że się pozbyli kłopotu, i
odjechali.
106
107
po zamarzniętym śniegu do chwili, kiedy zbliżył się do nas inny esesman,
który sprawdził według listy nasze S?-spytał każdego z nas o zawód i porobił
jakieś notatki, y -formalnościach zjawił się nagle przed nami dobrze ubrani
*wi^zi&&i:%uemiecki w pasiaku jakby na miarę uszytym, z czer- "¦fr&jkątami
na nogawce i marynarce. Ten sztucznie f! -się elegant objął nad nami
komendę. Podniesiono 3§feb"aii!'4[pi&MŚ otwartą bramę weszliśmy do obozu.
l milczeniu, oglądani z zainteresowaniem, choć
i;' przez- innych przechodzących lub najczęściej przebie-iłoW. I po raz
drugi w tych pierwszych chwilach %ofckczyć jeszcze jeden przerażający
obraz. Druty ywdrogę do części budynków obozowych, przed
MiGr'yifii)Cłifrał©V W^f§loż©j podskakiwało kilka chyba tysięcy nagich $;
liśMeYegowlfeych dziesiątkami. Z ich mokrych ciał wy- 1&F#W*ząc nad głowami
kłębiasty obłok. Ci nie-io po kąpieli wypuszczeni na dwór, raz na jednej,
to znów na drugiej rękami. Dokoła nich biegali podob-
nfi€osf^^§c3»l§ny-cK)fp36%;"-fesesmani i uzbrojeni w pałki funkcyjni
więźniowie.
-9i:s±L ^mitMldOifidnWy' mkćhenl Ruhel — wrzeszczeli, bijąc kijami tych
nieszczęśników, pod pretekstem utrzymania porządku
jK*żk aśfiarami tego bestialstwa byli Mirzy w tym czasie zajmowali baraki w
środkowej części oświęcimskiego obozu. Prawie wszyscy
prawdziwe oblicze hitle w) !ivo'.
rozebrać się i od- do worka cywilne >ii różne drobiazgi, rilnie jeszcze
łączyło oStt«5«! nazwisko i podał
25522.
«¦! ZacżyM^@ffl^Q<l)razs4gpi§ji rowskiego ,;
które miałem w kieszeniach.
nas wszędzie, gdzie tylko wyrastały włoś^sdZttfeSeg ,tónqaW Mylę zawsty-
im
dzał, ile bolał, bo tępe maszynki i nie naostrzone dobrze brzytwy wyrywały
niemal włosy ze skóry. Ale golarze, tacy sami więźniowie jak my, uśmiechali
się do nas życzliwie; wykonywali tylko swoją, powinność, więc nie miałem do
nich urazy.
Nastąpiła kąpiel. Jakże często marzyłem w więzieniu o porządnym umyciu się,
gdy więc z sita pod stropem zaczęła się lać ciepła woda, poddałem się z
roizkoszą ożywczemu działaniu jej strumieni. Przyjemność nie trwała jednak
długo. Wśród wrzasków funkcyjnych więźniów i bicia pałkami musieliśmy szybko
opuścić łaźnię. Nadzy, mokrzy, rozgrzani — jak niedawno tamci nieszczęśnicy
—czekaliśmy przed budynkiem, gdzie mieliśmy dostać obozowe pasiaki.
Już po krótkiej chwili odczułem panujący mróz. Stopy przyklejały się do
zamarzniętej ziemi. Chciałem jak najprędzej dostać się do wnętrza budynku,
ale wpuszczano tylko po cztery osoby. Musieliśmy czekać do czasu, aż opróżni
się miejsce na korytarzu. A mróz dokuczał coraz bardziej. Nie pomagało
dreptanie na palcach ani wymachiwanie rękami. Zimno przenikało całe ciało,
powodując silne dreszcze.
Znienacka przyszła pomoc. Jakiś starszy, widać doświadczony więzień
przywlókł dwukołowy wózek, zwany w obozie „rolwagą". Stanął na nim niczym
rzymski gladiator, podniósł prawą rękę i krzyknął po polsku:
— Jazda, chłopcy! Dookoła budynku!
Dwudziestu nagich mężczyzn ruszyło obwozić starego wygę obozowego, który co
chwilę wykrzykiwał:
— ^Nie dajcie się, chłopcy! Rozgrzejcie się!
Po trzech okrążeniach mogłem już wejść do budynku, gdzie rozdawano ubrania.
Ten bieg uratował nas chyba od zapalenia płuc. Do dziś wspominam zbawienny
pomysł starego więźnia i żałuję, żem nie poznał jego nazwiska.
Otrzymałem obozowy ekwipunek: spodnie, bluzę w paski, koszulę, kalesony,
czapkę pasiastą bez daszka i wyżłobione chodaki, zwane tam holenderkami.
Dostałem ponadto dwa kawałki białego materiału na których należało napisać
numer obozowy, oraz dwa płócienne trójkąty, na których wykaligrafowałem
literę P. Po dwa takie emblematy trzeba było przyszyć na marynarce i nogawce
spodni.
109
Ledwiem zdążył to zrobić, pożyczywszy od kogoś igłę i nitkę, gdy wezwano nas
do fotografa, który każdemu z nas zrobił kilka zdjęć: z lewego i prawego
profilu — tzw. trzy czwarte i z przodu.
Po tych wszystkich zabiegach zaprowadzono całą naszą grupę do budynku nr 9,
na skrzydło „A". Przyjął nas "tam inny więzień niemiecki, mający na ramieniu
opaskę z napisem. „Lagerdlterster".
Było już późne popołudnie. Minęła pora obiadowa, której nawet nie
zauważyliśmy. Do budynku zaczęli wchodzić wracający z pracy więźniowie.
Niektórzy wyglądali okropnie — zmęczeni, wynędzniali, przemarznięci, ale
mimo to poczułem się wśród tej wielkiej masy bezpieczniejszy.
Nagle usłyszałem nawoływanie do opuszczenia bloku. Wraz z innymi wybiegłem
przed budynek, gdzie zaczęliśmy się ustawiać dziesiątkami. Dopiero teraz
zobaczyłem, jak ogromna ilość ludzi znajduje się w obozie.
Wraieszałem się w jeden ze środkowych szeregów dziewiątego bloku i stanąłem
między moimi znajomymi z Montelupich. Znów podskakiwałem jak inni,
wymachując przy tym rękami. Naraz w całym obozie zapanowała złowieszcza
cisza. Staliśmy wyprężeni na baczność, zdjąwszy na rozkaz blokowego czapki.
Rozpoczynał się wieczorny apel. Z daleka nie mogłem dostrzec, jak się odbywa
zdawanie komendantowi raportów o stanie liczbowym więźniów.. Trwało to tak
długo, że zmarzłem ogromnie. Szczególnie mocno odczuwałem zimno na świeżo
ogolonej głowie.
Wreszcie pozwolono nam wrócić do bloku, Zwarte szeregi rozpadły się w duże
ludzkie kłębowiska. Rozległ się głośny tupot nóg. Ludzie oczyszczali
ośnieżone buty, biegnąc jak najszybciej do wnętrza budynków. Niemal
wciśnięto mnie do bloku, gdzie wydawano już kolację. Składała się ona z
ćwiartki ciemnego chleba i gorącego, gorzkiego płynu, zwanego tu — jak u
Montelupich — kawą. Pożyczyłem blaszankę, obitą z emalii miskę i dostałem
kawy, którą wypiłem wspólnie z przygodnie poznanym współtowarzyszem.
Część więźniów zaczęła się myć w dużej okrągłej umywalni, która znajdowała
się w środkowej części budynku. Długa kolejka uformowała się do ustępu.
Reszta układała się powoli do spania na siennikach, rozłożonych na podłodze,
które podczas dnia stały w stertach po obu kątach długiej sali. Zrobiłem
zagłówek
110
z drewniaków, owiniętych bluzą, pod który włożyłem czapkę. Przykryty razem z
Władkiem jednym kocem, ubrany w spodnie i koszulę, długo nie mogłem zasnąć,
przeżywałem raz jeszcze to wszystko, co zobaczyłem pierwszego dnia mojego
pobytu w oświęcimskim „obozie pracy".
Nie będę tu już opisywał, jak wyglądała ta „praca" — dzień po dniu od
stycznia 1941 r. do marca 1943. Może to jeszcze kiedyś zrobię, może zrobią
inni. Zresztą każdy z nas przeżywał to wszystko inaczej. Każdy z nas był w
tej olbrzymiej masie ludzkiej w jakimś sensie sam ze swoją męką, z
problemami natury etycznej, z całym bagażem uczuć i doznań.
A potem był jeszcze Buchenwald — aż do kwietnia 1945 r.
Ryszard Kordek
STEHBUNKER
Incydent z Aumeierem jako wydarzenie bloku wyblaknął szybko niczym barwa
materiału, poddana działaniu słońca. Szybko, lecz nie bezpowrotnie. Ten
urodzony sadysta, lustrując szeregi więźniów, zawsze węszył, tropił, szukał
ofiary. Gdy zatrzymał się przede mną podczas tamtego apelu — mojego apelu —
wiedziałem, że jedną z nich będę ja. Dla tego niskiego osobnika, mającego
kompleks na tle swej budowy fizycznej, powodem mogło być nawet rzekomo
bezczelne spojrzenie więźnia. U mnie znalazł nie zapięty guzik płaszcza i za
to skatował mnie w bestialski sposób. Wydawało się, że to mu wystarczy. Ale
nie.
Po jednym z kolejnych wieczornych apeli usłyszałem wywołany mój numer.
Stanąłem wedle zwyczaju obok blokowej kolumny, zresztą nie sam, czekając na
pisarza i dalsze decyzje. Stopniowo powstawały, narastały i krzyżowały się
domysły, obawy, wątpliwości, a 'nawet nieśmiała nadzieja, którą niezwłocznie
odpędziłem. Co? Dlaczego? Rozwałka? Przesłuchanie w Gestapo? Transport?
Przeniesienie? Szukałem w myślach wydarzeń ostatnich dni, które by miały
jakiś związek z moim wezwaniem. Nie znajdowałem.
A może kwarantanna? Odganiałem od siebie powracającą nadzieję jak natrętnego
komara. Rozczarowania były w obozie równie dotkliwe i bolesne jak twarde
fakty. Wraz z innymi czekałem, a każda chwila wydawała mi się wiekiem. Nie
odczuwałem zmęczenia, chłodu ani głodu.
Więzień nieustannie myśli, obserwuje, toczy stałą, nieustępliwą walkę,
rozgrywa grę na odległość z aparatem mordu i ter-
roru. Odgaduje jego zamiary, bada strategię, odkrywa taktykę, poznaje
możliwości, metody i technikę wroga. Kto widzi dalej, żyje dłużej.
— Idziemy! Do szrajbsztuby! — wyrzucił z ust, nie patrząc na nas, pisarz
blokowy — zu zwei, za mną.
Nikt nie wie, po co. Zaraz się wyjaśni. Mijamy po drodze bloki i ludzi:
Dlaczego tak szybko? Dlaczego szrajbsztuba tak blisko? Chciałbym odsunąć na
później wszystko, cokolwiek ma się stać. Przez chwilę tracę z oczu
przedzierającego się przez tłum szrajbera. Może mnie zgubi? Ten nie nadąża,
ów gubi drewniaki, schyla się, odstaje od grupy.
Szrajber zatrzymuje się. Odwraca. Czeka na nas. Idziemy dalej. A może to
zwykła omyłka? Może nie mnie wzywają? Idę, jakby mnie ktoś ciągnął za pomocą
niewidzialnego łańcucha. Idę na spotkanie. Z czym? Nie mogę wzbudzić w sobie
żadnej nadziei, odpędzona raz — nie wraca. Napływają najczarniejsze myśli,
gonią się, czuję ich nieustanny napór. To chyba koniec.
Bezradnie rozglądam się wokół, kto pomoże? Z kim się podzielę tą udręką?
Nikt. Z nikim. Sam nic nie znaczę, nie liczę się, nie interesuję nikogo.
Śmierć obozowa nie jest wydarzeniem nadzwyczajnym. Jest integralną częścią i
naturalnym, logicznym zakończeniem pobytu w obozie. Każda śmierć jest tu
naturalna. Przyjechałeś do obozu, by zginąć, a nie by żyć. Dlaczego myślałeś
inaczej? Kto obiecywał ci życie? Wybrałeś walkę, a więc i śmierć. Umierają
setki, tysiące — cicho, samotnie. Tylko wolni mogliby rozważać, zagrzewać i
żegnać skazanego na śmierć, a siebie hartować.
Więzień przyjmuje do wiadomości decyzję o śmierci zadziwiająco spokojnie nie
dlatego, że zanikło w nim naturalne pragnienie życia, że stracił wrażliwość,
że opanowało go otępienie. Nie, on zna cenę życia, ale angażując się w pracy
konspiracyjnej wiedział, że może je utracić. W takim momencie szybko
podsumowuje swoją działalność i stwierdza najczęściej, że zbyt mało
zdziałał, że nie w takich okolicznościach powinien umierać, że zbyt tanio
oddaje życie. Rzecz niewątpliwa, że boi się śmierci, ale bezsilność jest
mocniejsza aniżeli strach i dlatego w obliczu śmierci własnej i setek innych
więźniów najczęściej milczy. Przeżyłem śmierć wielu kolegów w
różnych okolicznościach.
112
Numery
113
Umierali godnie, w skupieniu, z nieruchomymi twarzami. Tylko nieliczni
protestowali słowem i czynem, nawet w chwili zakładania im sznurów na s-
zyję.
Kazik Piasecki (nr 10 283) ze Strzemieszyc, przewożony w czerwcu 1942 r. z
Brzezinki do krematorium w Oświęcimiu wraz z grupą chorych więźniów Żydów,
zatrudnionych w Son-derkommando, żegnał się ze mną, wychylając się z auta,
słowami: — Ale ty się trzymaj! — To on przekazywał mi słowa otuchy, nie ja
jemu.
A oto jak umierał Leon Schwimmer (35 738), Żyd z Beklei-dungskammer
(magazynu odzieży), wieszany publicznie w Brzezince przed kuchnią (odcinek
,,d") wraz ze współtowarzyszem zamierzonej ucieczki, więźniem Tadeuszem
Zajączkiem, noszącym numer 76 958.
— Bracia, pomścijcie naszą krew! Niech żyje Polska! — wołał wobec gęstych
szeregów więźniów, otoczonych zgrają esesmanów z gotowymi do strzału
karabinami maszynowymi.
Pracownik Oddziału Politycznego, Oberscharfuhrer Boger, rzucił się ku niemu,
chcąc przyspieszyć egzekucję. Leon kopnął go jeszcze w pierś, nim zawisł na
stryczku, a jego partner-skaza-niec już nie żył w chwili zakładania
stryczka; jego serce nie wytrzymało napięcia.
Co odczuwali umierający? Nie wiedziałem. Każdy umiera sam. Ale nigdy nie
byłem świadkiem lamentów, skarg czy błagań o życie. Chwała im po dwakroć, że
umierali godnie.
Każdy więzień chciał żyć, każdy bał się śmierci, ale przede wszystkim lękał
się umierania. Ponieść śmierć można raz, umierać — wielokrotnie. Takie myśli
nawiedzały mnie teraz w drodze do bloku. Zamazywały mi się twarze mijanych.
Było mi zupełnie obojętne, kim są. Każdy miał swoje sprawy. Ja też miałem
swoją sprawę.
Z czapką w ręku stanąłem przy drzwiach bloku. „Mój" szraj-ber przechylił się
przez drewnianą balustradę i rozmawiał z zatrudnionymi tam więźniami,
spoglądając coraz to w moją stronę. Z ich zachowatiia, gestów, wyrazu twarzy
starałem się odgadnąć, co będzie ze ,mną. Byleby prędzej — myślałem — byleby
prędzej. Po chwili, która wydała mi się nieskończenie długa, dotarło do mnie
słowo „sztejbunkier". Nie wiedziałem, co to znaczy, sta-
łem dalej nieruchomo, dopóki nie trącił mnie szrajber pociągając ku wyjściu.
Wracałem do swego bloku w milczeniu. Rozładowanie napięcia wytworzyło we
mnie pustkę. Snuła mi się tylko po głowie niejasna myśl, że należy się
cieszyć. Bo jeśli z wielu możliwości czeka mnie tylko „sztejbunkier", to
pewnie śmierć nie jest mi jeszcze pisana.
Zapadł już całkowity mrok, niebo pokryło się migocącymi gwiazdami. A może w
tej chwili ktoś mi bliski patrzy na tę samą gwiazdę i myśli o mnie?
Przed blokami, w skąpym świetle, dobywającym się z okien, falowały gromady
ciemnych sylwetek, dzieliły się na grupy mniejsze lub większe. Jedne z nich
zwarte, skupione, inne luźne, ruchliwe, rozpływające się, to znów łączące.
Przez ten tłum cieni przedzierali się z trudem więźniowie utykający, brudni,
chorzy, głodni, przemarznięci, zaglądający poprzez ramiona tamtych, może
ciekawi, może szukający pomocy. A zza węgłów budynków blokowych wychylały
się pojedyncze postacie, wypatrując, skąd może nadejść niebezpieczeństwo,
rozgrzewając się masowaniem rąk i ramion, pocierając swędzące od ukąszeń
robactwa, drążone świerzbem ciała. Oni nie walczyli już z brudem, zbyt byli
słabi.
Na okrzyk Platz machen tłum rozstępował się spiesznie, powtarzając ów
okrzyk, bo oto kroczył Blockfilhrer, a obowiązkiem każdego więźnia było
wtórować tym słowom.
Wszedłem do bloku opustoszałego po wydanej kolacji. Kale-faktorzy rozkładali
sienniki, skąpo wypełnione przetartą słomą, wynosili beczki po kawie; w
korytarzu stały tragi pełne bielizny. Będzie zmiana bielizny — pomyślałem —
ale nie dla mnie. Sztubowy zapytał pisarza, czy wydać mi chleb. Ten skinął
głową i dał mi radę: — Tylko dobrze się wys..., zanim pójdziesz do bunkra —
po czym wyjaśnił sztubowemu: — Stehbunker.
¦ Na to słowo sztubowy jakoś złagodniał i protekcyjnym ru-
¦ chem podał mi piętkę chleba. Nie jadłem, zlizałem tylko marmoladę, a
margarynę wcisnąłem palcem w lepki miąższ wilgotnego czarnego chleba, po
czym schowałem pajdę w czapce i stanąłem przy Blockdltestenstube. W bloku
panowała cisza, przerywana od czasu do czasu krokami
przebiegających kalefaktorów lub
114
115
jękami dogorywającego w umywalni „muzułmana". Otworzyły się drzwi i. po
jawił się blokowy Emil. Skinął na mnie ręką i powiódł ku drodze, a potem ku
blokowi 11.
Więźniowie omijali najbliższe otoczenie tego bloku, odwracali twarze, by nie
posądzono ich, że się interesują tajemnicami, których strzegł. Szczelna
drewniana brama. W powietrzu specyficzna, budząca grozę woń. Przed bramą
żwir jaśniejszy, drobniejszy. To wynik posypywania ziemi piaskiem, który
pokrywał krew sączącą się spoza bramy lub cieknącą z „rolwag" wywożących
ciała straconych.
Minąłem bramę. Tu, w tych murach, jesienią 1941 r. zagazowano mego wuja,
Edwarda Romola, w akcji „doskonalenia" środków masowej zagłady. Tu umierali
śmiercią głodową więźniowie w wyniku stosowania odpowiedzialności zbiorowej
— za ucieczkę jednego ginęło dziesięciu innych. Tu rozstrzeliwano za pomocą
broni małokalibrowej, pistoletu sprężynowego, którego bolec podnosił
czaszki. Tu sądzono i wyrokowano. Tu był koniec drogi ludzi nie objętych
ewidencją obozową, całych grup „cywilów", których mordowano sprawnie i
wywożono dyskretnie. Tu wymierzano kary chłosty i słupka.
Zejście do bunkrów po dwunastu schodach. Korytarz, wejście na prawo, tam
drugi korytarz, zakończony masywnymi drewnianymi drzwiami. Poza nimi cztery
Stehbunker — „cele stojące". W każdej z nich niewielki prostokątny otwór,
nie wejście, tylko po prostu właz tuż nad posadzką, bez progu, zamknięty
podwójnie: od wewnątrz kratą żelazną, od zewnątrz drewnianymi drzwiczkami.
Wcisnąłem się na kolanach do mojej celi, pierwszej z lewa. Kompletna
ciemność. Głową uderzyłem o czyjeś nogi.
— O ty, sk...... — usłyszałem czyjś głos i kilka jęków.
Za mną wczołgał się następny. Znów krzyki, przekleństwa, szturchanie. Nie
wiadomo, kto kogo... Ruhe! Jeszcze kilka nakazów, jeszcze zanikające głosy,
potem szczęk zamykanych drzwiczek i drzwi głównych. Cisza.
Szybko następujące po sobie wydarzenia nie pozwoliły mi na jakąś analizę
sytuacji. Nie widziałem prawie nic, tylko słuch działał bezbłędnie. Z kim
jestem? Dlaczego ktoś uciska mi boleśnie nogi? Dopiero po chwili
zorientowałem się, że ten ktoś siedzi
na betonowej posadzce i plecami opiera się o moje kończyny, przyciskając
je do ściany.
— Co robisz? Wstawaj! — warknąłem przerywając ciszę. Nie wiedziałem, kim on
jest, ale kilkunastomiesięczny pobyt w obozie nauczył mnie, że osobnik
podejmujący inicjatywę zyskuje przewagę.
— Odczep się! Jak postoisz trzy tygodnie, też będziesz siedział —
usłyszałem w odpowiedzi, a potem, jak gdyby w formie pojednania: — Mam nogi
spuchnięte, nie ustoję.
W tym momencie uczułem, że usiłuje odciążyć moje nogi. — Za co siedzisz? —
zapytałem.
W krótkich, przerywanych stękaniem słowach wyjaśnił mi, że stoi za
usiłowanie przemycenia do obozu ryb. Dowiedziałem się też, że jest starym
numerem (około 5000), że przebywa już w bunkrze przeszło dwa tygodnie i
pozostało mu do końca kilka dni. Ale był chory, w jednej nodze pojawiła się
ropowica.
Nie widząc nic, wyczułem, że siedzi z podkurczonymi nogami, że przyjął
najlepszą, wypróbowaną pozycję. Inni milczeli.
Z trudem wyciągnąłem rękę i natrafiłem na szyję drugiego, Mory gwałtownie
odrzucił głowę w bok, jakby się bronił przed uderzeniem. Gdzie jesteś?
Obmacywaliśmy się rękami, chcąc zlokalizować swoje pozycje. Po chwili
dotknąłem trzeciego i wreszcie moje błądzące palce natrafiły na przeciwległą
ścianę. Odczułem strach, wydałem skowyt przerażenia i bezsilności. Szukałem
przestrzeni... znów twarz, znów czyjeś ręce. Zacząłem mówić. W potoku
wypowiadanych słów znajdowałem ucieczkę przed strachem. Mówiłem do siebie,
do nich, że stoję tu po prostu za guzik, że jestem z bloku 8a, że pracuję w
ogrodnictwie.
Milczeli. Zamilkłem i ja. Czułem się zawstydzony i speszony, że odkrywam im
mój strach, ale czułem się już lepiej, napięcie ustępowało. Przychodziło
opanowanie, a wraz z nim chęć poznania... Gdzie jestem? Czy się tu nie
uduszę? Wyciągniętą do góry ręką dotykałem wilgotnego stropu, palce badały
nierów ności muru... coraz szybciej, gorączkowo. Znów niepokój. Oddychałem
głęboko, chcąc zmagazynować jak najwięcej powietrza w płucach... Ale nie,
nie trzeba. Jest! Palec wszedł pod samym stropem w mały otwór
wentylacyjny... Potem trzeźwa myśl — przecież „Rybak" przebywa tu już dwa
tygodnie i żyje.
116
117
Po pewnym czasie wiedziałem już, w jakiej znajduję się przestrzeni, ilu nas
stoi. Zacząłem wyczuwać1 odległość i orientować się w lokalizacji żywych
obiektów. Nie miałem tylko pojęcia, na czym polega kara — czy na grozie
pierwszego wrażenia, co właśnie przeżyłem, czy na psychicznym znużeniu,
wynikającym z bezruchu, ciemności i ciszy, czy przede wszystkim na zmęczeniu
fizycznym. Przeżywałem już ból zadawany z wyrafinowaną precyzją, ból, który
miał na celu wywołać natychmiastową reakcję przesłuchiwanego, wydobyć z
niego to wszystko, co było ważne dla Gestapo. Oni poznali anatomię
człowieka, opanowali bezbłędnie sztukę bicia, to byli artyści w torturowaniu
przesłuchiwanych... Ale tu?
Staliśmy w- bezruchu i ciszy. Ten z naprzeciwka tłumił kaszel i rzężenie
płuc, jakby nie chciał zakłócać ciszy. Ten z dołu od czasu do czasu
postękiwał. Ów z rogu milczał. Miałem wrażenie, że się modlił. Wcisnąłem się
w mój róg, chcąc ulżyć nogom, potem przenosiłem ciężar ciała z jednej nogi
na drugą, ale niewiele to pomagało. Doznawałem uczucia uciążliwości, jeszcze
nie bólu. Z trudem uwolniłem skrzyżowane ręce, przyparte do piersi ciałami
towarzyszy. Wyciągnąłem je przed siebie, ostrożnie błądząc po ramionach tego
z naprzeciwka, oparłem dłonie o mur, wyprężyłem się, by znów nieco odciążyć
nogi. Na próżno. Wróciłem do poprzedniej pozycji.
I tak trwaliśmy, wykonując co pewien czas nerwowe ruchy, szukając ulgi.
Robiło się duszno. Pociłem się. Wzmagało się palenie ciała w miejscach
ukąszeń wszy i pcheł, swędziały rany spowodowane świerzbem. Coraz krótszy
był cykl napływających fal zmęczenia.
Nie odczuwałem senności. Wiedziałem, że nadejdzie, gdy będę już ogromnie
znużony, niezdolny do podejmowania jakichkolwiek prób łagodzenia zmęczenia.
Jeszcze nie nadeszła moja godzina. Bezsilna szamotanina z samym sobą trwała
nadal. „Rybak" siedział skurczony, spokojnie, nieruchomo, nie mówił nic, nie
szarpał się. Oszczędzał energię, rozumiał bezcelowość wałki — miał
doświadczenie.
Zacząłem tracić siły, nogi odmawiały posłuszeństwa. Ten modlący się miał
ciężki, nieprzyjemny oddech chorego na biegunkę.
i
— Nie dmuchaj mi w twarz! — syknąłem, odczuwając wzrastające podniecenie i
złość.
— To wyjdź, jak ci się nie podoba — usłyszałem twardą odpowiedź.
I znów cisza. Znów próby zmiany pozycji. Chciałem, żeby ciągle coś się
działo. Ruch, choćby drobny, i słowa, choćby krótkie, dawały odczucie
upływającego czasu. Wmawiałem sobie, że to długo nie potrwa, że jednak może
lada chwila usłyszę szczęk otwieranych drzwi. Każdy z nas inaczej chyba
oceniał upływ czasu. „Rybak" — ten umiał się bronić. Zapadał w sen trwający
parę chwil, znów się budził, znów zasypiał.
— Już niedługo — wymamrotał nagle. -^- Skąd wiesz? — zapytałem.
— Mam dreszcze — wyjaśnił.
Koniec nastąpił nieoczekiwanie, gwałtownie. Najpierw otwarto drzwi
korytarza, potem zaczęto odmykać drzwiczki — najpierw u nas, potem w
następnych celach. Nim zdążyłem się schylić, by wyjść, już „Rybak" wypełzał
na czworakach, wlokąc.za sobą płaszcz. Za nim podążyłem ja, za mną tamci
dwaj. W moim płaszczu chleba już nie znalazłem.
Biegłem korytarzem, schodami i znów korytarzem, na ile pozwalały mi
zdrętwiałe nogi. Dopiero poza bramą odczułem uderzenie świeżego powietrza. W
oknach bloków błyszczały jeszcze światła, ale wiedziałem, że zaczyna się już
„normalny" dzień. Roznoszono herbatę, a raczej ciemny płyn, niczym jej nie
przypominający.
Wbiegłszy do mojej izby, spojrzałem najpierw na stół. Stały na nim białe
miski napełnione tym płynem. Jedna z nich na pewno moja. Ogarnęło mnie
gorączkowe pragnienie. Dużo, dużo gorącej herbaty. Nie mogłem się doczekać,
aż .przyjdzie sztu-bowy i wyda śniadanie. Za chwilę piłem chciwie ów gorący
płyn, który kącikami ust wylewał mi się za koszulę.
Pijąc, spoglądałem na podłogę, na moje miejsce do spania. Ułożyć się równo,
rozluźnić mięśnie, niech będzie ciasno, byle tylko leżeć. Jak dobrze może
być w sztubie. Okrzyki sztubo-wych: — Alles raus! Los! — przerwały moje
marzenia. Był to sygnał do opuszczenia przez nas wszystkich bloku i
przygotowania się do rannego apelu.
118
119
Schodziłem po schodach, trzymając się kurczowo wypolerowanej poręczy.
Kulałem na obie nogi. Zdawałem sobie sprawę,, że zmniejszona sprawność nóg
czyni więźnia bezbronnym. Z niepokojem myślałem o tym, co przyniesie mi
dzień. Otoczyli mnie koledzy i ciekawi — jedni, by zapytać, jak się czuję,
inni, by na wszelki wypadek uzupełnić swoją wiedzę o Stehbunker. Ten rodzaj
kary z racji małej przepustowości bunkrów przeznaczonych do stania (16—20
miejsc na noc) w stosunku od ogólnej liczby więźniów (około 20 tysięcy) był
mało popularny. Ogólne zmęczenie, dreszcze wywołane parowaniem zapoconego
ciała i wilgotnego ubrania nie nastrajały mnie do wynurzeń. Wygląd mój był
na tyle przekonujący, że po chwili zostałem sam w pierwszym szeregu
formującej się do apelu kolumny.
Uwaga moja skupiała się na czynnościach, które miały za chwilę nastąpić.
Poprawnie i sprawnie odliczyć po niemiecku, wykonać ruchy zgodne z komendą
blokowego, a potem Blockfuh-rera. Patrząc przed siebie, kontrolowałem raz
jeszcze, czy wszystkie guziki płaszcza są zapięte, pomny wydarzeń apelu,
który skończył się wymierzeniem mi kary „stojącego bunkra". Instynkt kazał
mi bronić się przed najbliższym niebezpieczeństwem i zapomnieć o
'wydarzeniach nocy.
Na rozkaz Arbeitskommando formieren złamały się szeregi, zaroiły się place,
drogi i przejścia obozowe postaciami, z których każda zdążała naprzeciw
nowemu dniowi i chciała go przeżyć.
Nim zdołałem zrobić ruch w kierunku miejsca zbiórki mojego komanda, stanąłem
oko w oko z pisarzem blokowym, który chyba z tym zamiarem znalazł się koło
mnie. Nie wiem, czy był to dowód sympatii, która w życiu obozowym równie
szybko wykwitała, jak i zanikała. W każdym razie pisarz polecił mi włożyć
czapkę i kierując się ku wejściu do bloku, pociągnął mnie za. sobą.
Po drodze zaspokoił swą ciekawość, wypytawszy mnie, jak spędziłem noc w
bunkrze. Myślałem, że znajdzie dla mnie kromkę chleba i już odczułem
wzmagające się ssanie żołądka. Ale nie! Wszedł do sztuby 2 i rozmawiał z
moim sztubowym. Potem akcja potoczyła się szybko. Sztubowy polecił mi zdjąć
płaszcz,, po czym uniósł jeden z koców, którymi przykryte były poukładane
już i spiętrzone sienniki, kazał wcisnąć się pomiędzy nie-
120
1 cicho leżeć. Parę minut temu nie wyobrażałem sobie w najśmielszych
marzeniach takiego rozwiązania.
Łatwo pojąć, jak szybko wykonałem to polecenie. Poła koca została
opuszczona, byłem znów w ciemności, przyciśnięty jednym z sienników. To nic,
że brudne, cuchnące, nic, że starta na sieczkę i pył słoma zapruszyła mi
oczy. Leżałem. Zanim jednak mogłem posmakować rozkoszy leżenia, odczucia,
jak zanika pulsujący ból, zanim mogłem uprzytomnić sobie przebieg
nieoczekiwanych wydarzeń, znalazłem się poza horyzontem świadomości.
Nie wiem, jak długo spałem. Obudziło mnie szarpanie za rękę, na wpół
przytomny otwarłem oczy i z przerażeniem usłyszałem słowa: — „Laleczka"
chodzi! Nie ruszaj się! — po czym znów zapadła ciemność. Grozę sytuacji
łagodził fakt, iż nie byłem sam, że czuwali nade mną inni.
— Achtung! Stube zwo... — meldował sztubowy.
Kroki esesmana, skrzypienie otwieranych szafek, chwila ciszy, potem znów
kroki, już na korytarzu, i towarzyszące im okrzyki Achtung. Cisza. Jakie
szczęście, że Bloćkjuhrer nie przyszedł z psem. Owładnęło mną uczucie
nieopisanej wdzięczności dla sztubowego, dla pisarza. Zniknęły wszystkie
urazy i pretensje, nagromadzone podczas kilkumiesięcznego pobytu w bloku 8a.
Resztę dnia spędziłem na przydzielonych mi pracach porządkowych i
gospodarczych, wynosząc brudną bieliznę, przynosząc jedzenie, myjąc
umywalnię itp. Ale ani na chwilę nie opuszczała mnie myśl, że z upływem
czasu zbliża się nieuchronnie godzina „zero", moment ponownego wejścia do
bunkra, gdzie miałem spędzić drugą noc.
Dziś byłem już spokojniejszy. Fakt, że nie będę narażony na ból zadawany
bezpośrednio przez człowieka, że jedynie stworzone przez niego warunki
działać będą przeciwko mnie, że sam będę miał w pewnej mierze wpływ na
osłabienie tego działania, uspokajał. Z pewnością i nieoczekiwana pomoc w
bloku wzmocniła mnie, wpłynęła na polepszenie samopoczucia. Zjadłem swoją
porcję chleba i kręciłem się po korytarzu, czekając na blokowego. ¦
Przed wejściem, .a raczej wczołganiem się do bunkrów uformowały się
samorzutnie skompletowane poprzedniego wieczoru grupki więźniów. Nie miałem
zbyt dużo czasu, aby dokładniej
121
i
poznać współlokatorów mojej celi. „Rybak", średniego wzrostu, krępej budowy,
stał pochylony, wsparłszy dłonie o kolana, jakby czekał, aby co prędzej
wczołgać się do bunkra, skurczyć się w sposób tylko jemu wiadomy i zapaść w
odrętwienie. Drugi, wysoki, ubrany w przykrótkie spodnie, odsłaniające
brudne kalesony i nogi, ogromnie był wychudzony. Miał długi, haczykowaty
nos, sine, zapadnięte policzki i sczerniałe usta. Durchfall (biegunka) —
pomyślałem — on już nie ma przyszłości. Nim zdążyłem przenieść obserwację na
tego trzeciego, padł rozkaz Alles rein i wszyscy, popychając jeden drugiego,
wdzieraliśmy się na czworakach do naszych cel. Znów trzask zamykanych drzwi,
okrzyk Ruhe dal — i cisza.
Rozpocząłem drugą noc. Każdy z nas zajął swoje miejsce i tak czyniliśmy w
czasie następnych nocy, jakby w obawie, że zmiana miejsca pogorszy sytuację.
Widać było, że ukradkiem obserwowaliśmy się wzajemnie na korytarzu, bo mimo
ciemności i milczenia miało się wrażenie, że jest się wśród znajomych. Tylko
ten „Czarny" z biegunką żył lub właściwie kończył życie sam. Stał bez ruchu,
milczący. Odór jego kału był nie do zniesienia. Zagadnąłem go, co robił w
ciągu dnia. Z trudem wyjąkał kilka słów. „Rybak" zamknął się znów jak ślimak
w swo'jej skorupie. A ten „Trzeci" był rozdrażniony, nieprzystępny, snadź
nie mógł się pogodzić z faktem pobytu w bunkrze. Miałem wrażenie, że dostał
się do obozu przypadkowo, że nie przeżył ciężkich chwil ani przed
aresztowaniem, ani jeszcze w obozie. Czy zdołają go okiełzać? Taki ginie lub
gubi innych.
Druga noc. Przyniosła początkowo to samo psychiczne znużenie, budziła raz
niepokój, to znów gniew, przygniatała ciężarem ciemności, uderzała młotem w
skronie, dławiła zaduchem, by z kolei wywoływać dreszcze wilgoci. Zwisaliśmy
zwarci ciałami i cierpieliśmy ból — niemi, ślepi, ociężali, bezradni.
Chwilami zasypiałem na mgnienie oka, traciłem kontrolę nad ciałem, by znów
się ocknąć, wyprostować i trzeć plecami o ścianę do utraty sił.
Nasłuchiwałem, czy „Czarny" oddycha, i wydawało mi się, że jest już zbyt
słaby, by odczuwać ból, a równocześnie na tyle silny, że usiłuje
podtrzymywać tlącą się w nim jeszcze iskrę życia. Czułem, że mam oczy pełne
piasku, że ogłusza mnie wzmagający się szum w głowie. Zadawałem sobie
ból, szczypiąc twarz i uderzając głową o ścianę, by nie utracić
przytomności. „Rybak" dostawał drgawek, budził się, pojękiwał i znów zapadał
w odrętwienie. Nie mogłem określić sytuacji „Trzeciego". Miał chyba
najlepszą kondycję i tylko zniecierpliwiony ruch ciała, rzut głową lub
gorączkowe przemieszczanie rąk, jakby czegoś szukał, zdradzały, że żyje i
też cierpi.
Stehbunker! Te cztery wmurowane w celi klatki, każda o wymiarach 88X94X210
cm, gdzie przebywało w pozycji stojącej 4—5 więźniów. Po dziesięciu
godzinach nocnej stójki wracali do normalnej pracy, by z nastaniem wieczora
znów się znaleźć w bunkrze. Ów Stehbunker zastępował osobistą ingerencję
esesmanów. To przecież nie wina SS, że ich podopieczni nieodpowiednim,
niezgodnym z regulaminem zachowaniem pogarszali swoją sytuację. Nie ich
wina, że tak źle znosili ten rodzaj kary. Winni byli więźniowie.
Kiedy wydawało się, że przekroczyliśmy już granicę wszelkiej wrażliwości,
„Trzeci" wykonał gwałtowny ruch nogą, popchnął czy kopnął „Rybaka", ten
wrzasnął i wpił się zębami w jego łydkę. Odpowiedzią było nowe uderzenie. W
ruch poszły ręce. Uderzono mnie w brodę, oddałem, zakotłowało się. Zajście
trwało krótko, wyładowało resztę sił fizycznych, dało upust nagromadzonej
determinacji, rozpaczy, bezsilności. Skończyło się równie szybko, jak się
zaczęło. Bez słów, bez przeprosin.i wyjaśnień. Znów zapanował spokój i
słychać było tylko nasze przyspieszone oddechy. Brakowało powietrza,
brakowało tlenu. Ponieśliśmy klęskę. Byliśmy winni...
Czekały nas dalsze noce w Stehzelle, a potem wielka niewiadoma — dalsze dni
pobytu w obozie.
122
Franciszek Stryj
MOJE SKRZYPCE
Wśród pamiątek poobozowych Państwowego Muzeum Oświęcimskiego, złożonych w
darze przez byłych więźniów, znajdują się między innymi moje skrzypce.
Skrzypce te, a także inne, o których będzie tu jeszcze mowa, odegrały w moim
obozowym życiu pewną rolę, godną upamiętnienia.
Kiedy mi jako chłopcu nauka gry na tym instrumencie nie szła początkowo zbyt
łatwo, ojciec mój, pieszcząc wzrokiem odziedziczony po dziadku instrument,
zachęcał mnie do pokonania pierwszych trudności i powtarzał:
— Ucz się, synku! Może kiedyś umiejętność ta zadecyduje
0 twoim życiu... ,
Mijały lata, polubiłem ten instrument, z biegiem czasu pojąłem sztukę
wyrażania swoich uczuć grą, opanowałem pewien repertuar klasycznej i
rozrywkowej muzyki.
I przyszedł czas próby. Z wolnego człowieka stałem się Schutzhaftlingiem w
obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu.
Był marzec 1941 r. Niby to wiosna, a uporczywy chłód przenikał mizerny
pasiak. Ustawiczny głód przyprawiał o zawroty głowy, a dłonie zgrubiały od
codziennego kucia kilofem, ładowania taczek łopatą i wożenia nimi urobku
spod wykopów pod nowe bloki poza teren obozu, w stronę Soły. Gorliwi
kapowie
1 Vorarbeiterzy nie szczędzili mi razów, nazywając mnie leniwym psem.
Dopiero po apelu wieczornym można było spacerować po wysypanych -żwirem
drogach obozowych lub usiąść na ławeczce przy Birkenallee, by podumać,
jak długo jeszcze wytrzymam. Tydzień, miesiąc, a może rok, nim całkiem
„zmuzuł-
maniały" pójdę do komina, który cierpliwie spalał żniwo codziennych zgonów i
rozwałek. Jak beznadziejnie smutno staczać się bezsilnie w otchłań śmierci,
gdy serce bezwiednie, coraz słabiej wystukuje dantejskie lasciate ogni
speranza... Czworobok murów i drutów kolczastych pod wysokim napięciem,
oświetlony silnymi żarówkami, a nad nimi budki strażnicze ciągną jak magnes.
Jeden krok poza ostrzegawcze druty z trupią czaszką — i koniec marzeń.
Gdyby jeszcze noc w bloku 8 przyniosła chwilowe bodaj ukojenie. Ale ułożone
na podłodze sienniki, pełne kurzu i pcheł —¦ nie mówiąc o zadomowionych w
bieliźnie wszach — sprawiają dodatkową udrękę. Idę w stronę swojego bloku,
wkraczam w ulicę prowadzącą do bramy wejściowej obozu i słyszę dźwięki
ćwiczącej w.bloku 9 orkiestry obozowej.
Do tej pory traktowałem orkiestrę obozową jako zło konieczne. Jej zadaniem
było pomagać wychodzącym do pracy poza obóz i powracającym kolumnom więźniów
równać idealnie krok, by można było nieomylnie ustalić stan liczebny w
pobliżu Block-fuhrerstube. Obecnie dostrzegłem nowy czynnik odprężenia w tym
zgranym z sobą zespole ludzi, siedzących na zydelkach z oczyma wlepionymi w
pulpity z nutami. Grali Marschmusik pod batutą władczego kapelmistrza,
Franca Nierychły z Chorzowa. Stałem w zadumie pod szczytową ścianą budynku
kuchni, wsłuchiwałem się w tony muzyki i przez półotwarte okno obserwowałem
skupioną twarz starszego wiekiem więźnia, grającego na kontrabasie. Był to
nauczyciel z Bielszowic, Józef Piasecki. Miał twarz szlachetną, pooraną
zmarszczkami i oczy pełne utajonego bólu.
Gdyśmy się bliżej poznali i dowiedział się, żem muzyk nieprofesjonalny,
przedstawił mnie kapelmistrzowi, z którym rozmowa była krótka:
— Grasz na skrzypcach? Dobrze. Masz własny instrument? Dobrze. Napisz do
domu, niech ci go przyślą. Jeśli zdasz egzamin, przyjmę cię do zespołu.
Jeśli nie, skrzypce dostanie ktoś inny, a ty pójdziesz precz. Verstanden7
— Jawohl, panie kapelmistrzu — odpowiedziałem i stuknąłem drewniakami
możliwie najgłośniej.
Uczyniłem jak mi kazał, pełen trwogi, co będzie dalej. Żal
124
125
mi będzie ulubionych skrzypiec, jeżeli dostaną się w cudze ręce, a ja pójdę
precz do wykopów, kilofa, łopaty i taczek.
Po dwóch tygodniach — był koniec kwietnia — Erich Kalus z Ąrbeitseinsatz
oznajmił mi tajemniczo:
— Jutro rano po wyjściu komand staniesz przed bramą. Masz wezwanie do
Blockfiihrerstube.
Z tłukącym się sercem czekałem na swoją kolejkę przed bramą. Było nas
więcej. Wreszcie stanąłem przed obliczem SS-Unter-scharfuhrera Stiewitza i
zameldowałem swoje przybycie przepisową formułką. Stiewitz był tego dnia w
wyjątkowo dobrym humorze. Zdjął z regału futerał, otworzył go i zapytał, czy
to moje skrzypce.
—- Jawohl, Herr Unterscharfuhrer! — odpowiedziałem bez namysłu;
— Wobec tego zagraj coś wesołego!
— Pęknięta struna, złamana podstawka — 'tłumaczyłem się nieśmiało. — Nie
zdołam nic zagrać, proszę mi wybaczyć.
Stiewitz pchnął w moim kierunku futerał ze skrzypcami i ryknął: — Zabierz
więc to swoje przeklęte pudło i wiej do wszystkich diabłów.
— Jawohl, Herr Unterscharfuhrer!
Tuląc do piersi swój skarb, udałem się do sali muzycznej na parterze bloku 9
(później 24). Pełnili tam swoje obowiązki Adam Wysocki i Czesław
Aniołkiewicz. Zadaniem ich było rozpisywanie nut z partytur na poszczególne
instrumenty i konserwacja sprzętu muzycznego.
Pokazałem Adamowi skrzypce. Uśmiechnął się, założył brakującą strunę A i
podstawkę pod struny, po czym nastroił skrzypce i wręczył mi je, bym trochę
poćwiczył, zanim zabrzmi gong na apel wieczorny. Obejrzał przy okazji moje
ręce.
—• Człowieku, masz odmrożone i popękane palce jak stary murarz. Będzie ci
trochę trudno przebrnąć przez niełatwy egzamin.
Parogodzinne ćwiczenie palcówek i gimnastyka przegubów dłoni dała oczekiwany
rezultat. Kiedy wieczorem orkiestra zebrała się w komplecie, zgłosiłem
kapelmistrzowi gotowość przystąpienia do egzaminu. Postawił na pulpicie nuty
do pierwszych skrzypiec uwertury „Dichter und Bauer" i kazał
grać. Cisza
126
panowała niesamowita. Członkowie orkiestry z napięciem oczekiwali werdyktu
Nierychły, który w miarę upływu czasu miał coraz bardziej zadowoloną minę.
Grałem bowiem utwór znany mi na pamięć z lat studenckich. Wygrałem los na
loterii. Na moich skrzypcach przytwierdzono okrągłą blaszkę z wybitą cyfrą
27. Koledzy ż orkiestry okazali się nad wyraz przychylni.
Odtąd pracowałem w kartoflami, a rankiem i wieczorami zasiadałem na zydelku
w pobliżu bramy wejściowej i grałem w komplecie orkiestralnym muzykę
marszową, dopóki ostatnie kolumny nie przekroczyły bramy obozu. Mieliśmy
opanowanych około piętnastu utworów marszowych, a ćwiczenia wieczorne
poświęcone były nauce nowych.
Zespół orkiestry spełniał doskonale swoje zadania, choć był to zlepek
nietypowy. Czesio Sowól wybijał umiejętnie takt na potężnym bębnie, Józef
Piasecki wtórował mu na kontrabasie, Janek Surmacz dął w ustnik puzonu,
Józef Baraniak sprawnie szarpał struny gitary. Pierwsze skrzypce grali
Wysocki, Janek Król z Chorzowa i Hillebrandt, mnie i dwom innym kolegom
przypadły w udziale skrzypce drugie. Były jeszcze w orkiestrze klarnet,
akordeon,, saksofon tenorowy Lipińskiego i altówka Gurgula. Nierychło stał
nad nami niby imperator i powściągliwie machał batutą.
Graliśmy Marschmusik, a przed nami rozgrywały się sceny niezwykłe. Szli
ludzie słabi, ledwo powłóczący nogami. Piątki musiały doskonale równać do
prawej. Pomagali im w tym biciem i kopniakami rozstawieni po obu stronach
kolumny esesmani. Powracający z pracy nieśli na barkach zabitych lub
dogorywających kolegów. Zdarzało się, że postrzelonego przy pracy więźnia
kładziono na ziemi tuż przed orkiestrą. Spod -jego pleców wypływała i
krzepła struga krwi. Ustawiona obok tabliczka głosiła: Beim Fluchtversuch
erschossen (postrzelony w czasie próby ucieczki). Ranny usiłował poruszyć
się. Jęczał z pragnienia i drżącymi palcami wdrapywał się w żwir na drodze.
Innym razem stali na podwyższeniu pod blokiem 9 odziani w pasiaki starzy
rodzice zbiegłego z obozu syna, a napis obwieszczał: „Ujęci jako zakładnicy
za zbiegłego z obozu syna do czasu powrotu zbiega". Oboje mieli przerażone
oczy, a matka roniła bezustannie łzy.
127
Z biegiem czasu orkiestra opanowała tak doskonale nuty marszów i ich
kolejność, że Franc machał batutą odwrócony plecami do zespołu, pochłonięty
obserwacją maszerujących kolumn więźniarskich i scen rozgrywających się przy
bramie. Więźniowie, którzy powracali z pracy pozaobozowej, podlegali
wyrywkowej kontroli i rewizji. Biada nieszczęśnikowi, jeśli znaleziono przy
nim coś zakazanego. Wówczas kopniaki sypały się nań niby huragan. Następnie
wpychano go pomiędzy dwa szpalery drutów kolczastych pod prądem do dalszego
załatwienia sprawy i wymierzenia kary na drodze służbowej. Maltretowanym
przygrywała orkiestra.
Pomiędzy marszami „Salve Imperator" a „Marszem Rakoczego" powraca z pracy
komando „Bauhof". Wśród wychudłych postaci rzuca się w oczy więzień wysoki,
barczysty, nadmiernie otyły. Zapewne z wczorajszego Zugangu. Nie miał
dopasowanych spodni, więc zamiast trzymać w czasie marszu dłonie na szwach
spodni, przyciskał je do ciała, by nie opadły.
Poruszając bezbłędnie smyczkiem po strunach, mówię do kolegi: — Jak
myślisz? On powinien przeżyć nas wszystkich...
—¦ Zapasu tłuszczu wystarczy mu co najmniej na miesiąc. A cD dalej,
zobaczymy — odpowiedział kolega.
Następnego dnia czterech więźniów z komanda „Bauhof" wnosiło na apel
wieczorny zabitego przy pracy nowego kolegę. A orkiestra grała nieprzerwanie
Marschmusik.
Kapelmistrz był jednocześnie kapem w kuchni więźniarskiej. W dni wyjątkowo
dobrego humoru posyłał dwóch muzyków do kuchni, by przynieśli stamtąd
przygotowany kociołek z dodatkową zupą. Próbę w te dni poprzedzała uczta
zgłodniałych muzyków, co wpływało na dopływ energii i zapału do pilnych
ćwiczeń. Wypróżnialiśmy miski, nie szczędząc słów zachwytu wspaniałomyślnemu
kapelmistrzowi, który był bardzo łasy na pochwały;
Stan liczebny orkiestry zwiększał się szybko. Z biegiem czasu, szczególnie
po napaści Niemiec na Związek Radziecki 22 czerwca 1941 r., orkiestra na
rozkaz Lagerfiihrera rozszerzyła swoje pole działania. W letnie popołudnia
niedzielne ustawialiśmy na nasypie budynku krematoryjnego zydelki i pulpity
i dawaliśmy wielogodzinne koncerty z okazji nowych meldunków o zwycięstwach
Rzeszy na lądzie, w powietrzu i morzu. Komendant obozu nie
odmówił sobie przyjemności odczytania zgromadzonej śmietance
najaktualniejszego „meldunku specjalnego" Oberkommando der Wehrmacht, po
czym następowało trzykrotne hura, a orkiestra musiała wykonać stosowny tusz.
Sztab władz obozowych z komendantem Rudolfem Hossern, Lagerjuhrerem
Fritschem i Maksymilianem Grabnerem, szefem Politische Abteilung, na czele
urządzali libacje dla funkcjonariu--szy SS. Zwracał uwagę Oberscharfuhrer
Palitzsch — wykonawca wyroków śmierci przez rozstrzelanie — pojemnością
swojego żołądka i mocą głowy. Mimo ogromnej ilości wypitej wódki i szampana
zachowywał czujność rysia i przenikliwy wyraz zielonkawych oczu.
Orkiestra grała do tańca walce, fokstroty i tanga, a dla odprężenia wyjątki
z oper i operetek, w których uprzywilejowane miejsce zajmował Lehar ze swoją
„Krainą uśmiechu". Wódka lała się strumieniami, zaproszone towarzystwo
damskie zachowywało się hałaśliwie, a orkiestra grała do upadłego. Nikomu z
uczestników tego party nie przeszkadzał fakt, że obok, pod naszymi stopami,
złożono w kilku betonowych basenach i na zimnej posadzce ciała zmarłych
więźniów, przeznaczone do spalenia zaraz po zakończeniu uczty.
W wolne od pracy popołudnie schodziliśmy się w blokach polskich na
przyjacielskie rozmowy. Powoli spotkania te przerodziły się w konspiracyjne
wieczorki słowno-muzyczne. Recytowano prozę i wiersze przy dyskretnym
akompaniamencie gitary. Więźniowie, artyści teatrów warszawskich, śpiewali
arie z oper Moniuszki przy wtórze kilku instrumentów. Jeden z uczestników
spotkań opanował do perfekcji gwizd artystyczny. Wówczas skrzypce i flet
przekomarzały się z artystą w zaimprowizowanych trelach niby ptaszki w
egzotycznym ogrodzie. Znaleźli się śmiałkowie, co wygłaszali buntownicze
utwory poetyckie z literatury klasycznej bądź własnej kompozycji. Początkowo
organizował tego rodzaju spotkania w swoim bloku Alfons Kriger z Rudy
Śląskiej, były powstaniec śląski, później rozszerzyły się one na kilka
innych bloków. Adam Wysocki wypożyczał chętnie muzykom ich własne
instrumenty z sali muzycznej, byle tylko powróciły z końcem wieczoru na
swoje miejsce. Obmyślano, jak ratować" siebie i innych w tym piekle.
128
9 Numery
129
Zarzewie buntu, wzniecone na tych wieczorkach, znajdowało ciąg dalszy w
pracy konspiracyjnej; przesyłano za druty dokumenty zbrodni hitlerowskich,
radzono, komu ułatwić ucieczkę z obozu, jakimi szlakami nieść pomoc chorym i
zagrożonym represjami. W przemyślmy sposób zmontowano i zabezpieczono
aparaty nasłuchowe, a zdobytymi wiadomościami dzielono się jak kromką
chleba. Orkiestra przyczyniała się do podtrzymania morale więźniów, gdyż
mogła wykonać nie tylko „O Tannenbaum", ale czasem i „Jeszcze Polska nie
zginęła". Blokowi posiadali zawsze pewne rezerwy zupy, chleba lub margaryny
po zmarłych od ostatniego apelu, więc obdarzali tym chętnie zaproszonych
muzyków.
Toteż były chwile, kiedy dzięki moim skrzypcom nie odczuwałem dokuczliwego
głodu. Życie w obozie i śmierć przeplatały się tu jak dzień z nocą. Niekiedy
syrena alarmowa obwieszczała ucieczkę więźnia z komanda poza obozem.
Następowały wielogodzinne stójki na placu apelowym, potem dla odstraszenia
innych skazywano dziesięciu więźniów na śmierć głodową w bunkrach. Często
wymierzano karę chłosty, potem zdejmowano z kozła omdlałą, skrwawioną ofiarę
i wleczono do budynku na dalszą mękę. Ujętemu uciekinierowi wdziewano czapkę
błazna, zakładano tabliczkę z napisem „Hurra, ich bin wieder da" (hura, znów
tu jestem) i kazano obchodzić bloki na oczach stojących w szyku więźniów.
Nieszczęśliwiec wystukiwał na bębnie swą ostatnią ponurą pieśń. Co - dzień
kompania wynosiła z piwnic bloku 28 w pakach-trumnach zmarłych kolegów i
oddawała na żer płomieni krematoryjnych lub wywoziła na „rolwagach" ciała
zamordowanych w „Kiesgrube" (żwirowni). Więzień obozu oświęcimskiego musiał
zdawać sobie namacalnie sprawę, jaki los zgotował mu zaborca w tym piekle. A
żeby nam było weselej umierać, graliśmy żywym i umarłym Marschmusik. Pogarda
śmierci była zjawiskiem niemal powszechnym. Przed strzałem w potylicę albo
pod pętlą szubienicy skazaniec najczęściej wykrzykiwał donośnym głosem, że
Polska jeszcze nie zginęła.
Dzięki przynależności do orkiestry obozowej cały zespół muzyków pracował w
kartoflami, by w każdej chwili na wezwanie kapelmistrza podnieść się z ław i
stanąć w gotowości do koncertu, jak życzyć sobie tego mógł Lagerfiihrer
Fritsch.
Okna kartoflami skierowane były na żwirownię, skąd bezustannie dochodziły
naszych uszu krzyki Vorarbeiterów i jęki katowanych więźniów przy
morderczej, bezużytecznej pracy. Któregoś dnia, pod koniec lipca 1941 r.,
żwirownię zapełnił transport około 80 ludzi — jeńców wojennych ze Związku
Radzieckiego. Czterech uzbrojonych esesmanów stało u narożników żwirowni, a
czterech kapów, wśród nich jeden o przezwisku Kazek Kuternoga, uganiało się
wśród pracujących jeńców ze styliskami od kilofów w garści i okładało nimi
grzbiety i głowy jeńców. Nie była to praca, lecz masowy mord. Do południa
połowią jeńców leżała z rozwalonymi czaszkami, a pod koniec dniówki
zamordowany został ostatni człowiek z całego transportu. Kapo kartoflami,
niemiecki komunista, ściskał oburącz parapet okna, przylgnął czołem do
szyby, mamrotał przekleństwa na swój naród i zgrzytał zębami w bezsilnej
wściekłości.
Gdy akcja dobiegła końca, Rapportfiihrer i Blocfiihrer policzyli dokładnie
zabitych przed wywiezieniem ich do krematorium, chociaż nie byli oni ujęci w
ewidencji przychodowej. Ordnung muss sein (porządek musi być)!
Z początkiem sierpnia 1941 r. kilkakrotnie zemdlałem przy pracy w kartoflami
i koledzy z orkiestry zanieśli mnie do Kran-kenbau. Zachorowałem na tyfus
plamisty, siedem dni i siedem nocy byłem nieprzytomny i majaczyłem,
pogrążony w makabrycznych snach. W dużej sali bloku 19a odkryłem nowych
kolegów. Byli tam Mikuszowie — ojciec i syn Józef, Rafał Kocik z Chorzowa i
wielu innych. Kiedy — wyniszczony do ostatnich granic — zdobyłem się na
wysiłek do czołgania się do okna, rozpoznałem wśród przechadzających się pod
blokiem Czesia Anioł-kiewicza.
— Nie martw się, pomożemy ci! — zawołał i uśmiechnął się, ukazując
wyszczerbione zęby.
Odtąd wędrowały do mnie na sznurku porcje chleba lub zupy w menażce, a po
pewnym czasie powitałem uradowany swoje skrzypce.
— Żebyś nie wyszedł z wprawy i powrócił zdrów do orkiestry! — dopowiedział
Czesio z uśmiechem.
Pomoc ze strony orkiestry służyła zarówno mnie, jak i moim najbliższym
kolegom. W bloku tyfusowym miał już ktoś harmo-
I
130
131
nijkę ustną. Lipiński po przejściu kryzysu tyfusowego grał tęskne melodie na
saksofonie tenorowym. Kiedy i mnie natchnienie dopisało, wygrywałem na
skrzypcach skoczne oberki dla dodania sobie i innym odwagi. Stan liczbowy
bloku zmieniał się ustawicznie. Jednych, jak sztubowego Lewandowskiego,
zabrano na rozstrzelanie. Potem całą grupę, a wśród nich Mikusza seniora,
wywleczono na śmierć w1 pierwszej komorze gazowej bloku 11. Około 85%
chorych nie wytrzymało kryzysu. Ciała ich zrzucano jak kłody z prycz, a
potem ze schodów lub okien na spalenie w krematorium.
Wyjść stąd jak najprędzej — było moim ustawicznym pragnieniem, tym bardziej
że wśród ozdrowieńców grasowali tak zwani lekarze, esesmani przeprowadzający
na więźniach rozliczne eksperymenty. Na co im moja czarna jak smoła krew,
ściągana dwukrotnie z żyły do ampułek? Z początkiem października, po kąpieli
w basenie z roztworem lizolowym, przeniesiono mnie wreszcie na kwarantannę
do bloku 11.
Blok 11 — symbol zwyrodnienia i wyrafinowania całego systemu władców spod
znaku swastyki, cyniczne kpiny z humanitaryzmu, z opinii świata, przedsionek
śmierci dla tych, którzy przestąpili jego progi, koszmarne wspomnienie
nielicznych, którzy przeżyli. Tam oczekiwali śmierci skazańcy, tam odbywano
karę osławionego Stehbunker.
Na parterze mieściła się Strafkompanie — kompania karną, grupa
najnieszczęśliwszych ludzi w tym obozie, izolowanych od reszty więźniów.
Przydzielano im najcięższe roboty pod nadzorem krwawych bandytów, a racje
żywnościowe były mocno uszczuplone w porównaniu z normą głodową,
obowiązującą ogół. Nikt z SK nie miał prawa zamienić słowa z więźniem innej
kategorii. Duże czerwone i czarne punkty na marynarkach i spodniach tych
ludzi czyniły ich podobnymi do tarcz strzelniczych. Wszyscy mieli wyblakłe
oczy i ziemistą cerę. Z tego komanda przynoszono do obozu po dniu pracy
najwięcej trupów. Znikomy odsetek tych ludzi wracał do „normalnego" życia
obozowego.
Nas, z kwarantanny, umieszczono na pierwszym piętrze bloku 11, a na poddaszu
wymierzano kary słupka i zadawano inne wymyślne tortury. Z bloku chorych
zabrałem z sobą swoje skrzypce. Po nużącej pracy w czasie słotnej jesieni w
początkach
132
zimy zabijałem teraz czas grą na skrzypcach w towarzystwie kolegów, którzy
wtórowali mi murmurandem lub zgoła chóralnym śpiewem. A o czym może śpiewać
wyrwany z wolności ptak, zakuty w kajdany i rzucony w zakratowaną ciemnicę?
Najgorsze były święta Bożego Narodzenia 1941 r. Każdy ze swoim światem
wewnętrznym, falą wspomnień z czasów wolności byłby najchętniej zapadł się w
nirwanę. Dopiero po wieczerzy, złożonej z ziemniaków „w mundurkach" i
zwiększonej nieco porcji chleba z marmoladą, zaserwowanej nam przez
sztubowego Alfonsa Dwo-raczka, humory poprawiły się nam i kto żyw śpiewał
staropolskie kolędy przy akompaniamencie moich skrzypiec.
Nadszedł Nowy Rok 1942. Jak ludziska potrafią się rozklejać w takich
okolicznościach! Nad każdym wisi miecz Damoklesa, widmo niepewnej
przyszłości, a każdy jeszcze żywy składa sobie i innym życzenia noworoczne.
Z oczu niejednego lały się rzęsiste łzy.
W oświęcimskiej orkiestrze obozowej grałem tylko czteiy miesiące. Pierwszy
okres pobytu w obozie koncentracyjnym jest zawsze najgorsizy. Człowiek
doznaje szoku, który przytłacza go, kaleczy, rzuca w otchłań rozpaczy. Głód,
bicie, wszy, choroby, śmierć na każdym kroku — wszystko to składa się na
sumę udręki, zakończonej najczęściej telegramem z oświęcimskiego Stan-
desamtu do rodziny: ,,... ist verstorben" (zmarł). Dzięki skrzypcom ostrze
moich doznań zostało znacznie przytępione, może właśnie dzięki temu
przeżyłem Oświęcim. Ojciec miał trafne przeczucia...
Przekraczającym w dniu dzisiejszym bramę byłego obozu z hasłem „Arbeit macht
frei" rzuca się w oczy powiększona fotografia orkiestry obozowej z 1941 r.
Jakże inaczej z pozycji wolnego człowieka oglądam dziś swoją podobiznę ze
skrzypcami (pierwszy z lewej strony) na tym zdjęciu, wykonanym zapewne przez
jakiegoś zaufanego fotografa niemieckiego. I refleksja: ilu z tamtych dożyło
dnia dzisiejszego?
Dziewiątego stycznia 1942 r. nie wyszedłem do pracy. Ean-kiem następnego
dnia wyprowadził mnie pisarz blokowy w pobliże bramy obozowej i oddał pod
opiekę funkcjonariusza z Poli-tische Abteilung. Ten kaizał mi czekać dość
długo na mrozie, nim rozpoczęty się formalności związane z opuszczeniem
obozu.
133
k
Doznawałem niewytłumaczalnych uczuć w tych ostatnich chwilach. Z jednej
strony radość, że opuszczam to przeklęte gniazdo wszelkich nieszczęść, z
drugiej strony żal, że tylu z tych tutaj nie doczeka nigdy wolności, że nie
ma przy mnie nikogo z ludzi, z którymi zaprzyjaźniłem się w ciągu tych paru
miesięcy — członków orkiestry obozowej. Pragnąłem wyściskać i ucałować
każdego z nich. Adama, Józefa, Czesia... wszystkich!
Na oddziale politycznym odczytano mi akt oskarżenia, zaczynający się od
słów: „Der Oberstaatsanwalt, Beuthen O/S Katto-'witz, als Leiter der
Anklage-Behórde beim Sondergericht Katto-witz, Sg. 13 Js 160/41"
(prokurator... jako główny oskarżyciel przy Sądzie Specjalnym...), z dnia
21.VII.1941 r., a kończący się słowami: „Es wird beantragt, Hauptverhandlung
anzuordnen und Haftbefehl gegen beide Angeschuldigten zu erlassen" (stawia
się wniosek o zarządzenie rozprawy głównej i wydanie nakazu aresztowania obu
obwinionych). Dotyczyło to mnie i mojego brata Edwarda.
Sondergericht — Sąd Specjalny. Słyszałem niejedno o tej instytucji,
szafującej wyrokami śmierci na zimno, z nienawiścią. Zastanawiałem się, co
lepsze: gilotyna czy śmierć pod czarną ścianą. W Bekleidungskammer oddano mi
moje ubranie cywilne, a w Effektenkammer obrączkę ślubną i zegarek na rękę;
skrzypiec mi nie odebrano. Zakuty w kajdanki, odprowadzony zostałem pod
eskortą na dworzec w Oświęcimiu, skąd wyruszył pociąg •do Katowic. Numer 27
instrumentu przestał istnieć dla obozu oświęcimskiego, by powrócić po 33
łatach na stare miejsce jako ¦eksponat muzealny na podstawie protokołu nr
426/1973 z dnia 17 stycznia 1974 r.
A skrzypce uratowałem w sposób bardzo prosty. Z celi więziennej w
Katowicach, nie wiedząc, jaki wyrok zostanie wydany przez Sąd Specjalny,
przesłałem do żony gryps z prośbą o zabranie moich rzeczy osobistych, w tym
skrzypiec. Wydano je mojemu ojcu, który przechował skrzypce do mego powrotu,
ale na to trzeba było jeszcze długo czekać.
Sąd Specjalny wymierzył mi karę dziesięciu miesięcy więzienia.
Odpracowywałem je w więzieniu w Bytomiu, potem — po odbyciu tej kary —
jeszcze nadprogramowo w Katowicach i Mysłowicach, wreszcie skierowano mnie
na powrót do obozu
134
w Oświęcimiu. Nie powróciłem już do orkiestry, lecz do komanda. W
październiku 1944 r. przewieziono mnie do obozu w Brzezince, a' w grudniu
tegoż roku dużym transportem do Buchen-waldu.
Tu zaczął się historii moich skrzypiec ciąg dalszy.
Po" trzech dniach podróży w bydlęcych wagonach dotarła z Oświęcimia-
Brzezinki grupa dwóch tysięcy ludzi. Półżywych wypuszczono nas z wagonów i
uformowano pochód w kierunku Buchenwaldu. Zmarłymi w czasie podróży — a było
ich co najmniej 300 — zajęła się niemiecka służba sanitarna. , W
Buchenwaldzie, na zapleczu ogromnego obozu koncentracyjnego, w tzw. Małym
Lagrze, nastąpiła normalna procedura: zliczenie „Zugangu", nadanie nam
nowych numerów (otrzymałem nr 28 890), odwszenie odzieży, rewizja osobista,
łaźnia i marsz do bloku, objętego tzw. Lagersperre. Łaźnia okazała się dla
mnie szczęśliwa. Wśród sterty porzuconych łachmanów szukałem swojej odzieży.
Esesman, dokonujący przeglądu tego stosu, otworzył leżący na uboczu futerał
ze skrzypcami, fuknął z odrazą i zapytał, czyja to własność. Ktoś z kolegów
wskazał skinieniem głowy mnie — i kopnięty futerał poszybował po posadzce w
moją stronę.
Zabrałem skrzypce do bloku, pełen strachu, że krótko będę się nimi cieszył.
Nikt jakoś nie nadchodził, by zabrać mi tak przypadkowo zdobyty skarb.
Skrzypce były w doskonałym stanie. Dobra robota lutnicza, a w dodatku w
schowku komplet nowych strun. Tuż przy mnie stali starzy oświęcimiacy:
Romanow-ski, Stanisław Kucharski- — nauczyciel z Rudy Śląskiej, lekarz
Andrzej Łępkowski i inni, a August Szary z Chorzowa patrzył na mnie jak na
zbieracza zbędnej starzyzny niemal z oburzeniem w oczach. Drżąc ze
wzruszenia wyjąłem skrzypce z futerału, nastroiłem i przejechałem smyczkiem
po strunach. Ciepły, głęboki ton instrumentu oczarował mnie i wszystkich
stojących obok kolegów. Postanowiłem nie rozstawać się z instrumentem,
cokolwiek mogłoby nastąpić.
Rankiem 9 grudnia 1944 r. cały transport z Oświęcimia, uzupełniony starymi
buchenwaldzkimi wygami, wysłano na nową tu-
135
łączkę, tym razem, do filialnego obozu w Ohrdruf-Crawinkel w Turyngii,
zwanego Sonderlager III (w skrócie S-III). Otrzymałem nowy numer (111 489)
na nową drogę życia.
W tym leśnym obozie rozlokowani zostaliśmy w podziemnych bunkrach, służących
niegdyś za składy amunicji i broni, dziś opustoszałych, zimnych,
nieprzytulnych. Spaliśmy na ławach zbitych prowizorycznie z bali i nie
heblowanych desek. Poza tym żadnego wyposażenia prócz zbyt małej liczby
koców jak na przewidywaną ilość około stu osób w jednym bunkrze-bloku. Tu
spędzało się tylko noc, gdy w krótki zimowy dzień trwał od świtu do zmroku
wyścig pracy w różnych Aussenkomandos (komandach pozaobozowych). Najgorsza,
pochłaniająca najwięcej ofiar była praca przy drążeniu potężnych tuneli w
wapiennych górach.
Następnego ranka po przybyciu wszystkie ścieżki leśnego obozu zapełniły się
więźniami, oczekującymi na apel poranny. Na końcu każdego szeregu stojących
leżeli pokotem uszeregowani dziesiątkami zmarli tej nocy. Po apelu nastąpiło
uformowanie komand i wymarsz do pracy. Zbliżałem się coraz bardziej do bra-
™y wyjściowej obozu, gdzie stały zastępy uzbrojonych esesmanów, pilnujących
więźniów podczas pracy. Nagle do uszu moich doleciały dźwięki trąbki,
akordeonu i skrzypiec. Drgnąłem z wrażenia. Tuż przed bramą, na niewielkim
wzniesieniu, stało trzech więźniów: Polak Rutkowski, grający na akordeonie,
Holender imieniem Jakub — wirtuoz skrzypek i trębacz. Mieli oni grać
Marschmusik, lecz repertuar ich był raczej taneczny. „Barcelona, Barcelona",
tango Albeniza, „Donna Watra" i kilka innych melodii — oto utwory, które
powtarzały się najczęściej.
Echo muzyki odbijało się teraz od ściany lasu, ślizgało się po szczytach
drzew i przypominało ludziom u progu konania, że życie może być piękne. Jak
na zespół orkiestry — troje ludzi to raczej niewiele. W moim sercu zrodziła
się cicha nadzieja. Może by tak przyłączyć się do zespołu orkiestry
obozowej? Zawsze będzie to łatwiejsze niż rąbanie kilofem wapiennej calizny
lub pchanie lor z urobkiem' kamiennym na zwałowisko. To nie egoizm —
uspokajałem sumienie, lecz uchwycenie jednej z nielicznych możliwości
przetrwania tego mierna; jeśli nikomu nie wyrządzę krzywdy, nie pokonam
rywala w wyścigu życia ze śmiercią. Myśl ta rozgrzewała mnie przy pracy do
tego stopnia, że nie
136
czułem przenikliwego zimna, a kilka razów, oberwanych drągiem z rąk
Vorarbeitera, zniosłem ze stoickim spokojem, niemal z uśmiechem.
Po apelu wieczornym odnalazłem swoje skrzypce, głęboko wsunięte pod pryczę i
rozpocząłem intensywne ćwiczenie palcówek. Potem melodia za melodią
wydobywała się spod strun, lecz wszystko wychodziło topornie. Palce i
przeguby rąk miałem odmrożone, a do wiosny było jeszcze tak daleko! Podszedł
do mnie mieszkaniec naszego bloku, Węgier Pal Kiss, i nieśmiało poprosił:
— Bitte schón, pozwolisz rai też spróbować?
Zawstydzony podałem mu skrzypce. Od pierwszych pociągnięć smyczka można było
poznać w nim artystę wysokiej klasy. Zatopił się cały w swojej muzyce.
Improwizował. Zapomniał o tym przeklętym lesie, o głodzie i grożącej każdego
dnia śmierci.
W trzy dni potem zjawił się u mnie Holender Jakub i zakomunikował mi, że z
rozkazu Lagerfuhrera mam oddać skrzypce jego koledze, Salmonowi, który od
dawna jest przeznaczony do zespołu orkiestrowego. Salmon — tłumaczył Jakub —
gra wspaniałe, zna na> pamięć cały repertuar orkiestry, jest dobrym-
skrzypkiem, brak mu tylko instrumentu.
— Z rozkazu Lagerfuhrera — powiadasz — mam oddać skrzypce
jakiemuś nieznanemu przybłędzie? Czyż nie łatwiej będzie włączyć mnie lub
mojego przyjaciela, Pala Kissa? Słyszałeś przecież, jak pięknie gra?
Jakub nie dał się zbić z tropu. Skakał jak opętany, groził, że mnie
wykończy, gdyż ma stosunki, zna metody...
— W takim razie chodźmy do Lagerfuhrera! — odrzekłem. — Jeśli on sam da md
polecenie, wówczas oddam skrzypce zgodnie z jego żądaniem. — No, chodźmy
prędko!
Jakub przeraził się widocznie. Zaskoczenie mnie rzekomym rozkazem spełzło na
niczym. Uspokoił się, przybrał ton perswazji:
'¦— Słuchaj no. Salmon i tak dostanie twoje skrzypce, a ciebie ani twojego
kolegi do orkiestry nie przyjmiemy. Możemy pójść na ugodę. Poza koncertami
przy bramie gramy wieczorami u prominentów, a niekiedy i esesmanom, przy
czym zarabiamy dodatkowe porcje chleba, margaryny, a nieraz i kiełbasy.
Będziemy
137
dzielić się zdobyczą, tak że ani ty, ani twój przyjaciel nie będziecie
głodowali.
Pal uśmiechnął się gorzko wobec takiej konieczności. Samą przyjemnością
grania nie nasycisz się. Lepiej będzie, jeśli co jakiś czas włożysz do ust
dodatkowy kawałek chleba, co w tych warunkach jest szczytem marzeń.
W zasadzie nie miałem innego wyjścia. Powiedziałem tylko Jakubowi: —
Instrument jest mój. Znajduje się on w doskonałym stanie. Jeśli już mam go
wypożyczyć twojemu Salmonowi, sprowadź go tu. Chcę wiedzieć, czy gra
naprawdę dobrze, a potem porozmawiamy.
Po kwadransie przyszedł ponownie Jakub ze swoim przyjacielem. Salmonowi
wydawało się, że dam mu instrument na klęczkach, a w podzięce ucałuję
jeszcze jego rączki. Wykrzykiwał niezrozumiałe przekleństwa, gestykulował
zawzięcie, bił się w piersi na znak uczciwości i szlachetnych zamiarów,
wreszcie ujął skrzypce w ręce i zagrał.
Wpadł niemal w ekstazę. Bunkier zapełnił się tak wspaniałą muzyką, że u
klapy wejściowej do bunkra zjawiła się gromadka ciekawskich z sąsiednich
bloków. Salmoń znał ponadto sztuczki wirtuozowskie. Ujmował podbródkiem
ślimak skrzypiec z nakrętkami strun, przebierał palcami w pobliżu miejsca,
gdzie zazwyczaj ślizga się smyczek, i wydobywał z instrumentu tony podobne
do świergotu ptaków. Jeszcze większe zdumienie wywołał w słuchaczach, gdy
rozpuścił włosie smyczka, po czym pręt smyczka szybował poniżej kadłuba
skrzypiec, a włosie pięknym łukiem ogarnęło wszystkie struny jednocześnie.
Spod strun wypłynęła melodia na cztery tony, płynne, zgrane, niby z
kościelnych organów. Przestał grać dopiero wtedy, gdy zabrzmiał gong,
wzywający do snu na zimnych barłogach.
Jakub zabrał skrzypce. Salmon wzmocnił zespół orkiestry i od tego czasu
dobrana czwórka przygrywała maszerującym komandom każdego ranka i wieczora.
Salmon wywiązywał się początkowo dobrze z danej obietnicy, ale z biegiem
czasu dary za koncerty wpływały nieregularnie, a było wiele dni, kiedy
musiała nam starczyć głodowa porcja obozowa.
Pal Kiss, przechodząc w kolumnie marszowej obok orkiestry, uśmiechał się
zawsze i zdawał się zapominać o obozowej nędzy.
138
Pewnego dnia tak się zasłuchał, że zagubił krok i odsunął się-nieco poza
linię przechodzącej przez bramę piątki. Jeden ze stojących przy bramie
esesmanów zauważył to natychmiast. Z drapieżnością rysia podskoczył do
chłopca, pięścią uderzył go< w kark, potem kopnął w podudzie tak dotkliwie,
że Kiss upadł na. ziemię. Idący obok niego koledzy ujęli go pod ręce,
podnieśli z ziemi i przeprowadzili półprzytomnego przez bramę.
— Miałeś, chłopie, szczęście, że tylko kuśtykasz jak pajac. A czoła,
jak widzę, nie masz rozwalonego na amen — szepnął do. niego ze współczuciem
Andrasz, gdy byli już za bramą. — Że też ciebie zawsze jakaś cholera opęta,
kiedy przechodzimy obok grającej orkiestry. Co ci się stało, Pal?
— No, nic. Widzisz przecież — odrzekł przyjaciel, ocierając rękawem strugę
krwi z brudnego, rozbitego o kamień czoła.
— Zdaje się, że wciąż jeszcze masz bzika na punkcie skrzypiec?
— Nazwij to, jak chcesz — odparł Pal. — Ale gdy słyszę grę na skrzypcach,
nie panuję nad sobą. Wydaje mi się, że jestem, w domu, w Budapeszcie, że
gram wolny od wszelkich trosk. . .
— A ja ci radzę .— dodał Andrasz tonem ostrzeżenia — zejść z obłoków,
otworzyć oczy na twardą rzeczywistość i być czujnym! Dla mnie to rzecz
jasna, że pomęczymy się jeszcze miesiąc, dwa i otworzą się przed nami bramy
obozu. Wtedy każdy z nas powróci do rodziny, do ulubionego zawodu, do
osobistego szczęścia. Po co więc narażać całą swoją przyszłość
jednym, nierozważnym krokiem.
Zima na przełomie lat 1944/1945 była ostra i niemiłosiernie' długa.
Śnieżycom nie było końca; śnieg przenikał przez liche1 drelichy, mróz kąsał
do szpiku kości. Trzeba było pracować im, Laufschritt (krokiem
przyspieszonym, a właściwie — biegiem),. lecz sił ubywało. Salmon, zamiast
grać do marsza przekraczającym bramę komandom, chował dłonie za pazuchę i
podskakiwał dla rozgrzewki. W bloku-bunkrze, gdzie betonowe ściany pokryte<
były warstwą grubego szronu, ręce grabiały z zimna i o muzykowaniu nie było*
mowy. Dopiero w nocy nadchodziły nikłe chwile ukojenia, gdy więźniowie,
leżąc na pryczy, dzielili się resztkami gasnącego ciepła. Kto zmarł, tego
zsuwano na betonową posadzkę i wynoszono po rannym apelu do stojącej
niedaleko od
139>
bramy Totenhalle. Ogień pożerał ludzką hekatombę bezustannie. Pal Kiss, jego
przyjaciele, Andrasz i Laszlo, nie doczekali wiosny. Zamarzli na śmierć, gdy
-jeden z przydługich apeli wieczornych z początkiem marca 1945 r. nie dawał
zgodnego wyniku.
Wiosna tego roku budziła się do życia w grzmocie bomb, spadających z
angielskich i amerykańskich eskadr bojowych na budowę i miasto Ohrdruf.
Chociaż żyliśmy w izolacji, odcięci od świata, dochodziły nas wieści o
postępach radzieckich armii na wschodzie i udanych działaniach ofensywnych
na zachodzie. Zbrojny pierścień zaciskał się wokół gniazda morderców. Dni
naszej niewoli były policzone...
Coraz częściej odbierałem Salmonowi moje skrzypce i wieczorami wygrywałem
weselsze teraz melodie. Ale wiosna nie nadchodziła jeszcze, a wolność nie
była dana wszystkim spośród piętnastu tysięcy, zgromadzonych w tym lesie.
Turyngeński obóz S-III pozostanie dla nas koszmarem do końca życia.
Czwartego kwietnia 1945 r. wyruszyliśmy normalnie do pracy przy drążeniu
tuneli w „Jonastal". Z jaką rozkoszą słuchaliśmy kanonady dział, która
dochodziła z miasta Gothy, leżącego około 16 kilometrów na północ od nas!
Nawet esesmani, zamiast pilnować tempa pracy, skupiali się w grupki i
dyskutowali o czymś z trwogą w oczach.
Po południu padł rozkaz ewakuacji miejsca pracy i marszu w stronę lagru. Nie
wpuszczono nas do środka, tylko liczono bez końca na zewnątrz obozu.
Zdolnych do marszu było około 11 tysięcy ludzi. Chorych i ukrytych pod
pryczami, około 4 tysięcy osób, wystrzelano z broni maszynowej. Reszty
dokonały tresowane wilczury. Podczas dwugodzinnej strzelaniny czterdziestu
esesmanów zamordowało wszystkich pozostałych przy życiu więźniów. Wracali
zadowoleni z dokonanego dzieła wierni synowie Adolfa Hitlera. Co będzie,
jeżeli nas, stojących w zwartej, długiej kolumnie poza drutami, otoczą
pierścieniem i również w nas skierują ogień maszynowy?
Poprzez zapadający mrok przed wymarszem starałem się dojrzeć mój blok-
bunkier. Co się stało z moimi skrzypcami? Me spotkałem w tłumie ani Jakuba,
ani Salmona, a tak chciałbym zabrać je z sobą na tułaczkę w nieznane.
Wewnątrz obozu umilkły strzały i ujadanie psów. Zapanowa-
140
ła grobowa cisza. Pozbawiony zostałem mojego skarbu — skrzypiec. Pozostały
zapewne tam, tylko nie wiem, gdzie i w jakim stanie. -Może Salmon użył ich w
przedśmiertnej trwodze jako tarczy, gdy pociski skierowane były w jego
piersi? Oby jasne duchy zagrały na nich wszystkim pomordowanym pieśń
ukojenia, tak jak koiły mnie, dając chwile radości i zapomnienia.
Późnym wieczorem ruszyliśmy w trzydniowy marsz — jak się później okazało do
Buchenwaldu — głodni i z pustymi rękami, bez najmniejszego bodaj prowiantu
na tak długą drogę. Z jedenastu tysięcy doszło do celu nie więcej jak dwa
tysiące ludzi. Większość pozostała na drogach i w przy drożnych rowach z
rozbitymi od esesmańskich kul czaszkami.
Kiedy ostatkiem sił przekroczyłem bramę obozu z hasłem „Jedem das Seine",
padłem nieprzytomny na ziemię. Majaczyłem. Zdawało mi się, że jestem na
ukwieconej łące wśród pachnących kwiatów, a skowronki wydzwaniają na niebie
swoje wiosenne tęsknoty. Było mi niewysłowienie dobrze.
Nagle poczułem silny ból. To Lagerpolizist kopnął mnie ¦w bok i ryknął: —
Aufstehen. — Skończył się sen.
Zęby już ostatnią kroplę goryczy wlać do kielicha, przeznaczonego dla
niedobitków z Ohrdruf-Crawinkel, wysłano nas nazajutrz do obozu
koncentracyjnego w Litomierzycach.
Benedikt Kautsky w swojej książce pt. Teufel und Verdammte (Wiedeń 1961) tak
pisze na stronie 282:
„Był to grozą przejmujący widok i gorzkie zadanie właśnie dla nas,
politycznych — najpierw owego 7 kwietnia, później w następnych dniach —
współdziałać w wielokrotnym opróżnianiu Małego Obozu, który ustawicznie
zapełniał się od nowa transportami z obozów filialnych. Kiedy nadeszli
więźniowie z podobozu S-III, odnieśliśmy dosłownie wrażenie, że to sunie
pochód kościotrupów; jednak ponieważ można było przewidzieć, że
przeważającej liczbie tych nieszczęśników przeznaczona jest śmierć, trzeba
usprawiedliwić decyzję, by przez ich śmierć uratować życie tysiącom zdrowych
ludzi."
Jako jeden z tych przeznaczonych na śmierć żyję do dnia dzisiejszego i mimo
woli zadaje sobie pytanie: czy nie stało się to przypadkiem dzięki moim
skrzypcom, zarówno w Oświęcimiu, jak i w obozie S-III?
141
Jadwiga Za sępa
OBOZOWE WSPOMNIENIA MATKI
Rok 1S43 rozpoczynał się pomyślnie. Docierały do nas wieści, że Niemcy
ponoszą klęski na froncie wschodnim. Bitwa stalin-. gradzka — jak się
później dowiedzieliśmy, przełomowy moment w II .wojnie światowej — zbliżała
się do końca.
Cieszono się tymi wiadomościami, ale życie pod okupacją niemiecką,
szczególnie na terenach włączonych do Reichu, stawało się coraz trudniejsze.
Wydawana na kartki żywność nie wystarczała, ludzie głodowali.
Wobec terroru, stosowanego przez okupanta za lada wykroczenie, mężczyźni nie
mogli się oddalać na dłuższy czas od miejsca zamieszkania i pracy. Za to
kobiety, szczególnie te, które miały dzieci, starały się za wszelką cenę
zdobywać dodatkową żywność. Nocami przekraczały granicę Generalnego
Gubernatorstwa, skąd przywoziły mąkę, kaszę, tłuszcze, mięso i inne produkty
żywnościowe. Prawda, że niejedna kobieta straciła przy tym życie, ale
wypadki te nie odstraszały innych matek. Pomagały sobie nawzajem, zostawiały
dzieci pod opieką rodziny lub sąsiadów, dzieliły się zdobytymi wiktuałami.
Trzeba stwierdzić, że w tych ciężkich latach wytworzyła się szczególna
solidarność. Ludzie ostrzegali się nawzajem o grożącym niebezpieczeństwie.
Takie wiadomości, jak „łapanka", „Ge-stapo na dworcu", w czyimś domu
„kocioł" — rozchodziły się lotem błyskawicy. Często kilka par oczu
obserwowało zewnętrzne otoczenie, gdy grupa dzieci zebrała się gdzieś, by
uczyć się pod okiem polskiej nauczycielki.
Mimo terroru, prześladowań, coraz częstszych aresztowań
Zagłębie Dąbrowskie tętniło podziemną pracą. Do polskich domów docierała
zakonspirowana prasa, informując o wydarzeniach frontowych, nawołując do
cierpliwości i wytrwania, gdyż spodziewano się rychłego końca wojny. W wielu
domach ukryte były radioaparaty, m.in. w domu Czaplów, mieszkających w Go-
łonogu przy ulicy Starowiejsikiej. Chodząc codziennie do nich, mieliśmy z
mężem zawsze najświeższe wiadomości radiowe. Muszę dodać, że ich syn
Bogusław, który najczęściej słuchał radia, zginął później wraz z ojcem i
starszym bratem Franciszkiem w Oświęcimiu.
Do wybuchu II wojny światowej pracowałam jako nauczycielka w szkole nr 2 w
Gołonogu, prowadząc tam ponadto 22 Drużynę Harcerską Żeńską -im. Emilii
Plater. Po wybuchu wojny Niemcy zwolnili wszystkie nauczycielki mężatki,
m.in. i mnie, ale ja podjęłam już całkiem inną pracę.
Na imienne wezwanie, skierowane do starszyzny harcerskiej przez Komendę
Chorągwi w Katowicach, zgłosiłam się do pracy w podziemnej organizacji
harcerskiej. Od tej chwili zajmowałam się wraz z mężem Wiktorem
rozprowadzaniem tajnych gazetek w Gołonogu i Dąbrowie Górniczej. Pierwsze
gazetki otrzymałam z Sosnowca, potem dostawaliśmy je także z Zawiercia przez
łączniczkę druhnę Jabłczyńską, również nauczycielkę. W Dąbrowie
współpracowała z nami jakiś czas inna jeszcze nauczycielka, druhna Zofia
Dylówna.
A oto, jak przewoziłam te gazetki: umieszczałam je w wóze-czku mego małego
synka Andrzejka, w jego bieliźnie i doręczałam adresatom. W ten sposób
„Mały" (bo taki pseudonim miał mój synek) odgrywał ważną rolę w podziemnej
organizacji. Był jej faktycznym członkiem, choć nie składał przyrzeczenia.
Po wykryciu tajnej drukarni w Zawierciu i rozstrzelaniu czołowych działaczy
praca ta została chwilowo przerwana, lecz po pewnym czasie znów ją wznowiono
w ramach organizacji „Orzeł Biały". Muszę tu wspomnieć, że wraz z druhną
drużynową, Jadwigą Kałużną, uratowałyśmy sztandar drużyny, zaszywszy go,
złożony we czworo, w poduszce. Obecnie znajduje się :on w Izbie Pamięci
Narodowej, utworzonej w Szkole Podstawowej nr 13 w Dąbrowie Górniczej 3
(dawniej Gołonóg).
Jako członkini tajnej organizacji nosiłam pseudonim ,,Ka-
142
143
lina"; mój mąż występował pod pseudonimem „Knieja". Na polecenie naszego
dowódcy, Wiktora Bartosa (też nauczyciela), nawiązywaliśmy kontakty z
rodzinami aresztowanych, przychodziliśmy im z pomocą, wysyłaliśmy. paczki do
więzień i obozów koncentracyjnych, zbieraliśmy dobrowolne datki na te cele.
Mój mąż jako pracownik kolejowy dostarczał wiadomości o ruchach pociągów
wojskowych. Po licznych aresztowaniach harcerzy z Dąbrowy Górniczej i
Gołonogu, min. Bernasika i Reronia, znów trzeba było przerwać tę
działalność, ale była to cisza .przed burzą.
W nocy z dwunastego na trzynastego lutego 1943 r., zaledwie mąż mój wrócił z
pracy, zaczęto dobijać się do naszego domu. Mąż otworzył drzwi i do
mieszkania wkroczyło siedmiu uzbrojonych mężczyzn. O ucieczce nie było mowy,
cały nasz parterowy domek otoczony był gestapowcami. Jeden z przybyszów
powiedział do mnie po polsku:
— Obudź dziecko, ubierz je, sarna też się ubieraj, masz tylko parę minut
czasu na to wszystko.
Stałam w nocnej bieliźnie jak skamieniała, patrząc na śpiącego Jędrusia i
bezradnie trzymając w ręce jeden z jego bucików. Tymczasem w drugim pokoju
Niemcy wywalali z biblioteczki książki i fotografie, wyciągali z szuflad
różne papiery i pamiątki. Mąż, przytomniejszy ode mnie, ubrał pospiesznie
dziecko, powyjmował z szafy najcieplejszą odzież moją i Jędrusia, gdyż ta
lutowa noc była wyjątkowo mroźna.
Potem zapędzono nas do urzędu Gestapo w Gołonogu, który mieścił się przy
ulicy Kościelnej, w domu obywatela Wnuka. Tam zastaliśmy już kilka rodzin z
Gołonogu z dziećmi nawet w pieluszkach, min. Krzystanków z Łeknie, Stefana
Dębskiego, dyżurnego ruchu ze stacji kolejowej, wraz z rodziną, szereg osób
z ulicy Laski i innych zakątków naszej miejscowości. /
Krytymi ciężarówkami przewieziono nas wszystkich do Dąbrowy Górniczej, gdzie
w kopalnianym budynku ówczesnej kopalni „Paryż" był pierwszy punkt zborny.
Tam liczba aresztowanych znacznie się zwiększyła. Mężczyzn oddzielono od
kobiet/ Widziałyśmy naszych mężów, jak leżeli na brzuchach w sąsiedniej sali
ze związanymi rękami.
Następnie tymi samymi autami, osłoniętymi plandekami,
przetransportowano nas do Sosnowca, gdzie był drugi punkt zborny. I tu
mężczyzn umieszczono osobno, a matki z dziećmi wpędzono, do wielkiej sali.
Nastąpiła teraz rzecz straszna. Kobietom kazano przejść na jedną stronę
sali, rzekomo w celu spisania personaliów, a dzieci zostały po drugiej
stronie. Nim zdołałyśmy zrozumieć, o co chodzi, sznur esesmanów rozdzielił
nas, nie przepuszczając matek w stronę dzieci ani dzieci w stronę matek.
Podstępnie rozłączono nas.
Na sali powstał krzyk. Przerażone maleństwa usiłowały przedostać się przez
żywy mur naszych prześladowców, ale brutalnie odpychane padały na ziemię,
zanosząc się od płaczu. Matki zaś pospiesznie wypychano ku wyjściu od strony
podwórza, gdzie czekały te same kryte plandekami ciężarówki. Kobiety
krzyczały przeklinając Niemców. Jedna z nich dostała szoku i uderzyła
gestapowca w twarz. Zastrzelił ją na miejscu.
Mojemu synkowi zdołałam tylko powiedzieć z daleka: — Nie płacz, Jędrusiu,,
mamusia zaraz wróci do ciebie. — Ale wiedziałam, że okłamuję i siebie, i
jego w tej strasznej chwili rozstania,
Auta ruszyły. Po dłuższym czasie jedna z kobiet, spoglądając przez otwór w
plandece, rozpoznała drogę wiodącą do Oświęcimia. Wiedziałyśmy już, co nas
czeka.
Wyładowano nas przed blokiem 2 w oświęcimskim obozie dla mężczyzn. Nim
wpuszczono nas do budynku, musiałyśmy kilka godzin czekać na dworze. Przez
ten czas z nikim nie zamieniłyśmy ani słowa, bo wszelka rozmowa z więźniami
była zabroniona. Jednakowa odzież czyniła ich wszystkich podobnymi, a z
twarzy, widzianych z daleka, niewiele można było wyczytać.
Zmęczone, wymarznięte, znalazłyśmy się wreszcie w długiej sali bloku. Po
jednej stronie ustawiono kobiety, po drugiej stali już mężczyźni — nasi
mężowie, przywiezieni tu oddzielnie. Następnie kobietom kazano się położyć
na brzuchach nogami do ściany, a głowami do środka sali. Tak sarno ułożyli
się mężczyźni z tą różnicą, że głowy ich skierowane były ku przeciwległej
ścianie. Środkiem bloku chodziło cały dzień i całą noc dwóch esesmanów, nie
pozwalając nam ani podnosić się, ani rozmawiać z mężczyznami.
Trudno w to dziś uwierzyć, ale leżenie na brzuchach trwało przeszło trzy
tygodnie. W tym czasie wyczytywano — zarówno
1
144
10 Numery
145
w dzień, jak i w nocy — nazwiska różnych kobiet i mężczyzn i wzywano ich do
tzw. Politische Abteilung, obozowej placówki Gestapo. Po takich
przesłuchaniach prawie nikt nie wracał
0 własnych siłach; najczęściej przynoszono ludzi na noszach
1 zwalano na ziemię. Zaraz pierwszej nocy zmarł po śledztwie jeden z
mężczyzn, jeśli pamiętam — Staskriewicz z Gołonoga.
Kobiety także przynoszono nieprzytomne, często zalane krwią. A
najstraszniejsze było to, że kiedy wracała im przytomność, ponownie wołano
je na przesłuchanie do Politische Abteilung, skąd widać było komin
krematoryjny.
W czasie mojego pierwszego przesłuchania spytałam gestapowca, co zrobiono z
moim synkiem.
— Myśl o sobie — ryknął —¦ żebyś nie wyleciała tym kominem. Twojemu dziecku
nic się nie stanie, będzie tylko na inne kopyto chowane.
Po trzech tygodniach tej męki i strachu wyczytano nazwiska kobiet, w tym i
moje, po czym odprowadzono nas pod eskortą do Brzezinki, zwanej przez
Niemców Birkenau, gdzie mieścił się żeński obóz koncentracyjny. Zajmował on
olbrzymią przestrzeń, dwóch chyba lub trzech wsi, których budynki zostały
rozebrane i wraz z obszarem uprawnych pól zamienione na wielki obóz śmierci.
W przeciwieństwie do macierzystego obozu męskiego w Oświęcimiu znajdował się
on jakby na odludziu, w dość dużej odległości od miasta i głównych arterii
komunikacyjnych.
Od wschodniej strony lagru A, gdzie przebywałam najdłużej, widać było
ogromne przestrzenie innych lagrów, różnie oznaczonych (B II b, B II f, B II
d i in.), obóz cygański i obóz męski. Ale najokropniejsze wrażenie sprawiał
widok ciągle dymiących kominów krematoryjnych.
Do Brzezinki przybyłyśmy w naszych cywilnych ubraniach. Dopiero tu
otrzymałyśmy strój więźniarski. Jak wyglądał taki strój, wiedzą czytelnicy z
licznych na ten temat publikacji, nie będę go więc opisywała. Muszę tylko
powiedzieć, że nie tyle kąpiel w saunie (gdzie puszczano na nas prysznicem
na przemian gorącą, to znów lodowato zimną wodę), nie tyle tatuaż czy marne
odzienie (na nogi trepy i podarte pończochy), ile ostrzyżenie do gołej skóry
sprawiło nam niewypowiedzianą przykrość. Spoglądając nawzajem na siebie,
szlochałyśmy jak małe dzieci.
146
Po tych wszystkich zabiegach esesmanki, szczując nas psami., zapędziły
kobiety do bloku 26, gdzie rozpoczęłyśmy kwarantannę. W czasie jej odbywania
nie posyłano nas do żadnej pracy. Nie było nam wolno opuszczać bloku nawet
dla załatwienia potrzeb fizjologicznych. Rolę ustępu odgrywały kubły, które
na zmianę musiałyśmy wynosić do dołów kloacznych. Całymi dniami siedziałyśmy
w obrzydliwym smrodzie na swoich kojach, snując najczarniejsze myśli.
Niepewność, gdzie jest w tej chwili mój synek, obawa,' że już może nie żyje,
przepełniały moje serce nieopisanym bólem. Na długo przed aresztowaniem
wiedziałam przecież, co hitlerowcy robią z małymi dziećmi, ze starcami,
nawet z młodszymi ludźmi, których tak wyniszczono morderczą pracą, że już
byli do niej niezdolni.
Obóz w Brzezince, położony w widłach Wisły i Soły, miał powietrze niezdrowe,
przepełnione wilgocią. Dodatkowo zatruwał je dym pieców krematoryjnych —
swąd palonych ciał. Przez cały niemal rok miałyśmy nogi przemoczone, brnąc w
błocie i z trudem wyciągając zeń nasze obozowe trepy. Bałam się, że dostanę
gruźlicy, bo miałam nieustanny kaszel, którego pozbyłam się dopiero wtedy,
gdy zmieniłam powietrze przybywszy do Ravens-bruck, dokąd ewakuowano mnie 18
stycznia 1945 r.
Blok 26 lagru A, gdzie odbywałyśmy kwarantannę, był wprawdzie murowanym
budynkiem, ale dach miał mocno zniszczony, toteż na górne koje padał w zimie
śnieg, a w lecie deszcz. Najlepsze, bo najsuchsze, były koje środkowe, dolne
zaś nie miały wcale desek, tylko klepisko, gdzie często zbierały się kałuże
wody. Komu przypadła taka koja, ten nie musiał długo czekać na chorobę lub
śmierć. A jeden koc na dwie lub nawet trzy kobiety nie potrafił ogrzać
zziębniętych ciał. Nic więc dziwnego, że gdy syreny lagrowe grały ranną
pobudkę, niejedna z tych kobiet nie podniosła się już więcej. Zesztywniałe
zwłoki wyciągano za nogi na dwór i po każdej prawie nocy sterty trupów
leżały przed blokami. W okresie wielkiego nasilenia transportów do Brzezinki
czekały one nieraz kilka dni na uprzątnięcie, co należało do obowiązków tzw.
Sonderkommando.
Skutek był taki, że w obozie rozmnożyły się szczury, urządzając sobie nocą
harce, skacząc po żywych ludziach i trupach, strasząc zmordowane dzienną
pracą więźniarki. Jak dużo było
147
tych obrzydliwych stworzeń w obozie, może posłużyć fakt, iż każdego ranka na
drutach wysokiego napięcia znajdowano pełno zabitych prądem szczurów.
Dopiero gdy zaczęły zagrażać również esesmanom, Niemcy wypowiedzieli im
wojnę. Przywożono całe połacie zatrutego końskiego mięsa, które więźniarki
pracujące •w blokach wpychały do dziur i lochów, wykopanych przez szczury
pod budynkami. Powoli ilość tych gryzoni zmniejszała się.
Inną plagą było robactwo — pluskwy, wszy i pchły. Pluskwy gnieździły się w
deskach koi, pchły — w trocinach, które — nigdy nie zmieniane — ścierały się
na pył. Nasza odzież była zawszona, a odwszawianie całego obozu, urządzane
tylko dwa razy do roku, niewiele pomagało. Odbywało się przy tym w
najcięższych warunkach klimatycznych — wczesną wiosną i późną jesienią —
toteż dla wielu więźniarek kończyło się chorobą, a nawet śmiercią. Rozebrane
do naga stałyśmy przed blokiem, czekając, by oddano nam nasze koszule i
pasiaki, a włożywszy je, znajdowałyśmy w nich nadal wszy.
,
Najbardziej jednak dokuczał nam brak wody. Bloki były nie skanalizowane, nie
było umywalni i ustępów ani jakichś studzienek na zewnątrz budynków. A gdy
budowane dwa lata umywalnie wreszcie wykończono, nie doprowadzono do nich
wody do końca naszego pobytu w Brzezince, tzn. do ewakuacji obozu w dniu 18
stycznia 1945 r.
Przez długi czas kobiety załatwiały swe potrzeby fizjologiczne nad głębokimi
dołami, które musiały same wykopać. Zdarzały się wypadki, że chore na tyfus
brzuszny i nie mogące utrzymać się w pozycji przysiadu wpadały do dołów,
przy czym niejedna znalazła tam męczeńską śmierć. Po pewnym czasie oddano do
użytku ubikacje, ale w umywalniach nigdy nie było wody.
Kiedy nasze komando wracało po pracy w polu, miałyśmy ręce oblepione ziemią
i gliną, ale nie było wody, aby je obmyć, nie mówiąc już o jakimś
staranniejszym wymyciu całego ciała. Nie było też wody pitnej, a przecież w
skwarze dni letnich pragnienie dokuczało nam podczas prac polnych. Choć
ziółka były naszym jedynym napojem, wydawanym zresztą w ograniczonych
ilościach, zostawiałyśmy ich trochę na wieczór, by obmyć chociaż ręce.
Doszło do tego, że używałyśmy w tym celu własnego moczu.
148
Służył on nam też jako lekarstwo na jeszcze jedną plagę obozową — świerzb,
grasujący w całym obozie i nigdy nie leczony. Podczas ostatniego
odwszawiania w Brzezince jesienią 1944 r. stałyśmy przed blokiem nago cały
dzień,( a ciała nasze, pełne jątrzących ran, wyglądały jak pokryte trądem.
Nie raz już opisywano, jak wyglądały apele, stanowiące codzienną, straszliwą
zmorę więźniarek i więźniów obozów koncentracyjnych. Tu pragnę dorzucić
szczegół dla mnie chyba najboleśniejszy. Otóż wracając wieczorem z pracy,
kobiety były tak wyczerpane,, że padały po drodze ze zmęczenia. A tu trzeba
było nie tylko wrócić, nie tylko przemaszerować przez bramę w takt marsza
granego przez orkiestrę złożoną z więźniarek, ale jeszcze przywlec ze sobą
zwłoki zabitych przy pracy czy zmarłych z wycieńczenia. Należało ułożyć je
przy bloku, w którym były zameldowane, by liczba kobiet wychodzących rano z
obozu zgadzała się z liczbą tych, które wróciły wieczorem.
A kary! Chłosta za byle uchybienie, bunkier, skakanie „żabki" lub klęczenie
przez wyznaczony czas przy bramie, wymyślne kary dla całego komanda, nie
wyłączając głodówki.
Po kwarantannie w bloku 26 cały transport kobiet z Zagłębia Dąbrowskiego
skierowano do pracy polnej na Budy, będące pod-obozem Brzezinki. Pracowały
tam komanda karne, a za takie komando uznano też naszą grupę. Ze śledztwa i
oskarżenia Gestapo wynikało, że byłyśmy bardzo niebezpieczne dla Trzeciej
Rzeszy. Na pasiakach miałyśmy podwójne kolorowe pasy i strzeżono nas pilniej
niż innych komand.
Na Budach był tylko jeden blok dla więźniarek. W pobliżu znajdowały się
kuchnia i magazyn. Rządziła tam wszechwładnie Niemka Truda, kapo z czarnym
trójkątem, całkiem jeszcze młoda blondynka o złej, ordynarnej twarzy.
Wszystko, cokolwiek zrobiłyśmy, choćby najlepiej, było według niej źle
wykonane. Nim kogoś skrytykowała, biła po twarzy. Potrafiła też oskarżać nas
przed esesmankami i esesmanami.
Na Budach budzono nas już o czwartej rano. Wiosną sadziłyśmy tam ziemniaki i
soję, a jesienią zbierałyśmy plony. Kosze z ziemniakami, które miałyśmy
sadzić lub które zbierałyśmy, odnosząc je potem do czekających aut, były
bardzo ciężkie, toteż niejedna z nas padała pod ich ciężarem. Byłyśmy słabe,
niedo-
149
I
żywione, a za taki upadek otrzymywało się jeszcze razy. Ileż łez wsiąkło w
tę ziemię, którą z takim trudem obrabiałyśmy!
Pewnego dnia, podczas ulewnego deszczu, pracowałyśmy do zmroku, sadząc soję.
Wreszcie któryś z naszych cerberów powiedział, że jeśli pospieszymy się,
wrócimy do bloku. Więźniarki zaczęły się rzeczywiście spieszyć, ziarna
ubywało. Nagle jeden z pilnujących nas Niemców zaczął wygrzebywać zasadzone
już ziarna, a znalazłszy w jednym miejscu cztery zamiast trzech, tak się
rozwścieczył, że zabił trzy więźniarki, nas zaś trzymano na polu do późnej
nocy. Wróciłyśmy do bloku tak przemoczone, że zdjąwszy koszule i pasiaki,
wykręcałyśmy je z wody, a potem znów włożyłyśmy mokre na siebie, by do rana
wyschły na naszych ciałach. Po tej nocy wiele kobiet rozchorowało się ciężko
i litościwa śmierć wyzwoliła je od obozowej nędzy.
Niemcy zgotowali nam w Brzezince jeszcze jedną udrękę. Kiedy późną jesienią
kończyły się prace polowe, komando nasze musiało kopać w pobliżu bloku,
wzdłuż drogi, głębokie rowy długości kilku metrów. Wierzchnią skorupę
przebijałyśmy kilofami, ziemię zaś wybierałyśmy potem łopatami. A kiedy rów
był gotowy, kazano go zasypywać i nieco dalej kopać nowy.
Podczas każdej pracy wciąż miałam przed oczyma swe utracone dziecko, myślami
wciąż byłam przy nim. Muszę tu dodać, że nie tylko przed uwięzieniem, ale
nawet tam, w obozie, pisałam wiersze, choć wolnych chwil tak było mało. Oto
fragment jednego z nich: •
Wszędzie cię widzę, syneczku maleńki! Widzę Cię w polu, gdy sadzimy soję,
Wciąż przed oczami dzieoiąteczko moje! Widzę cię rano, w południe i w nocy,
Już wypłakałam, swoje smutne oczy...
0 gdyby jakaś tajemnicza siła
Do moich ramion skrzydła przyczepiła,
To bym w przestworza wzniosła się nieznane
1 odszukała dziecko ukochane. Tak bym gorąco ciebie przytuliła, Żebym ci
wszystkie troski nagrodziła.
Do ruiny fizycznej, do tzw. muzułmaństwa, czyli całkowitego wyczerpania,
prowadził nade wszystko głód, powodując też załamanie psychiczne. A przecież
każda z nas chciała żyć, chciała zobaczyć swoje dziecko, a przynajmniej
dowiedzieć się, co Niemcy z nim zrobili.
Rano dostawałyśmy na śniadanie nie słodzone ziółka i o tym trzeba było
dotrwać do południa. Potem apel i praca w polu. W południe przywożono nam
zupę, sporządzoną z brukwi, końskiego szczawiu i różnych roślin; rzadko
można było w niej znaleźć kawałek ziemniaka. Ta zupa, nigdy nie solona,
zaprawiana była jakimiś nie znanymi nam środkami chemicznymi, które u wielu
kobiet powodowały zanik miesiączkowania. Była tak obrzydliwa, że początkowo
dostawałam po niej wymiotów. Potem jadłam ją, by nie umrzeć z głodu. Na
kolację otrzymywałyśmy znów nie słodzone ziółka i mały kęs chleba.
Nierzadko widziałyśmy, jak esesmanki i esesmani karmili swe psy polskim
chlebem i polską kiełbasą. A czynili to na naszych oczach, by nas tym więcej
upodlić.
¦ Pewnego dnia szczęście uśmiechnęło się do mnie. Gdy więźniowie przywieźli
chleb na Budy, powiedziano mi, że jeden z nich pyta o mnie i czeka w pobliżu
magazynu. Ów mężczyzna doręczył mi dyskretnie mały chlebek i gryps, pisany
przez mego kuzyna, Ludwika Rajewskiego, którego aresztowano w Warszawie i
któremu wysyłałam w swoim czasie paczki do obozu w Oświęcimiu. Rajewski
donosił mi, że zetknął się z moim mężem, że mój mąż będzie niedługo wysłany
do innego obozu. Ale najważniejsza wiadomość dotyczyła mojego syneczka, a
także dzieci mych współ-towarzyszek. Ludwik pisał, bym się nie martwiła o
Jędrusia, bo ¦wraz z innymi dziećmi znajduje się w obozie dla nieletnich.
Obiecywał też, że napisze do swego ojca, do Warszawy, by skontaktował się z
moją rodziną i by tam, na wolności, starano się wydobyć dziecko z obozu.
W doręczonej mi paczce znajdowały się też, oprócz chleba, druki, na których
wolno było pisać do rodzin. U nas na Budach bardzo było trudno zdobyć te
druki.
Zaraz po wieczornym apelu zaczęłam pisać swój pierwszy list obozowy do mego
ojca w Łodzi. Pisałam też swoim współtowa-rzyszkom, bo choć nie opanowałam
dobrze niemieckiego, kilka
150
151
prostych zdań potrafiłam ułożyć. Jakże zresztą krótkie były te listy —:
„Jestem zdrowa, pracuję w tym samym miejscu... Co u Was słychać?. .." itp.
Ponadto wolno było wybrać jeden tylko adres i do jednej tylko rodziny
napisać.
Jakże radosny był to dzień. Chlebem podzieliłam się z moimi
współtowarzyszkami z zagłębiowskiego transportu, z którymi w Brzezince
bardzo się zżyłam. Iskierka nadziei wstąpiła w nasze serca. Podtrzymywało na
duchu i to, że ktoś się nami interesował, że myślał o nas i chciał nam
pomóc. Od tego czasu Rajewski rzeczywiście utrzymywał kontakt ze mną poprzez
różnych więźniów, a najczęściej przez Stefana Wolnego z Poraja (numer
obozowy 38 818), który współdziałał z międzynarodową organizacją „Oświęcim"
za pośrednictwem Rajewskiego.
Od tej pory ciągle czekałyśmy na wiadomości, na druki do pisania listów, na
chleb. Kontakty rozszerzyły się tak dalece, że otrzymywałam również leki dla
chorych na tyfus plamisty oraz paczki z chlebem, które przechodziły przez
ręce Bronisława Pędzińskiego, pozostającego także na usługach
międzynarodowej organizacji więźniarskiej.
, Potem, gdy mnie przeniesiono do Brzezinki, porozumiewałam się nadal z
Wolnym za pośrednictwem Eugeniusza Walickiego. Trwało to do końca pobytu
mężczyzn w Oświęcimiu, których pod koniec. 1944 r. masowo wysyłano do innych
obozów koncentracyjnych w Niemczech.
Nic tak nie łączy ludzi jak wspólna niedola. Przeczytany przeze mnie gryps
wędrował wieczorami do najbliższych więźniarek — Poli Toczkowskiej, Gieni
Kurzelowej, Ziutki Hermanowej i innych, a potem niszczyłam go, by nie wpadł
w niepowołane ręce. Byłyśmy, tak ostrożne, że gdy tylko mężczyźni przywieźli
chleb na Budy, zawsze ktoś czuwał, by odebrać gryps, a wraz z nim paczuszkę.
Tworzyłyśmy jedną wielką rodzinę. Trzeba przyznać, że więźniowie w
Oświęcimiu byli dobrze zorganizowani.
Po kilkumiesięcznym pobycie na Budach los mój uległ zmianie — przeniesiono
mnie do Brzezinki i zatrudniono w szwalni obozowej. Pewnego dnia wywołano
grupkę kobiet, wśród nich także mnie i zaprowadzono nas do niewielkiego
pomieszczenia, które znajdowało się na końcu bloku rewirowego. Wpuszczano
152
I
nas tam kolejno i dawano zastrzyki. Nie wiedziałam, co to za zastrzyki, lecz
po dwóch czy trzech dniach dostałam silnych dreszczy, a potem wysokiej
gorączki. Okazało się, że zaszczepiono nam dur plamisty. Nadszedł pamiętny
wieczór, kiedy to przewróciłam się na wieczornym apelu i blokowa kazała dwóm
więźniarkom odprowadzić mnie zaraz do szpitala obozowego, mieszczącego się w
bloku 23 lagru A. Pomieszczenia rewirowe były drewniane i tak jak inne
budynki ani nie ogrzewane, ani nie skanalizowane. ¦
Tyfus plamisty przechodziłam bardzo ciężko. Na szczęście blokową była tam
Austriaczka z czerwonym Winklem. Ona to mocno się mną interesowała i była w
kontakcie z mężczyznami z podziemnej organizacji.
Szpital obozowy nie posiadał niemal żadnych leków, lecz ci sami więźniowie,
którzy pomagali mi na Budach, odnaleźli mnie też w szpitalnym bloku. Kiedy
walczyłam ze śmiercią, Stefan Wolny przyniósł w porę zastrzyki, które nocą
dawała mi blokowa. Potem opowiadały mi współtowarzyszki, że majaczyłam w
gorączce, że chciałam uciekać, tak że przywiązywano mnie do koi. Kiedy
choroba się przesiliła, niczego nie pamiętałam, lecz z wolna odzyskiwałam
świadomość, wracało zdrowie, a wraz z nim szalony apetyt.
I znów przyszli z pomocą więźniowie z macierzystego obozu w Oświęcimiu
dostarczając chleb, który wdrabiałyśmy do zupy obozowej. W późniejszym życiu
nic mi już tak nie smakowało. Leżąca obok mnie więźniarka z Nowego Targu,
która otrzymywała paczki z chlebem smażonym w tłuszczu, dzieliła się ze mną,
a ja z kolei dzieliłam się z nią.
W tym czasie szpital obozowy przepełniony był chorymi. Szerzyły się choroby
powodowane wycieńczeniem, głodem, zimnem, brudem, brakiem podstawowych
składników w wyżywieniu. Straszna w skutkach była pęcherzyca, wywołująca na
całym ciele pęcherze, które pękając odsłaniały w tych miejscach nagie,
czerwone, bolesne rany. W Brzezince prawie wszystkie kobiety przechodziły
tyfus plamisty, który .— obok szczepionego — roznosiły wszy ubraniowe. Wiele
kobiet chorowało i zmarło na tyfus brzuszny. Tu przyczyny były różne. Po
okropnych obozowych zupach więźniarki dostawały biegunki. Nieostrożne, z
głodu zbie-
153
i
rały i jadły surowe odpady, wyrzucane przez pracownice obozowej kuchni.
Paczki przysyłane przez rodzinę często trafiały do więźniarek zbyt późno,
celowo przetrzymywane w paczkarniach. Zgłodniałe kobiety rzucały się na
spleśniałe kotlety, stęchłą mannę czy inne produkty żywnościowe, nie
nadające się już do spożycia, co często było powodem zgonu. Dopiero po
pewnym czasie ludzie na wolności nauczyli się jedni od drugich i coraz
częściej przysyłali chleb smażony w tłuszczu, który nie ulegał szybkiemu
zepsuciu.
A inne choroby! Zapalenie stawów u kobiet pracujących w komandach polnych,
wrzody. Czyraki na nogach i pod pachami! Sprawiały one, że kobiety stawały
się niezdolne do pracy, a to powodowało kary cielesne i prowadziło do
zupełnego załamania — fizycznego i psychicznego. Choroby psychiczne leczono
tu radykalnie i bezpowrotnie — zastrzykiem fenolu w serce. Jedną z
więźniarek uśmiercono takim właśnie zastrzykiem, gdy dostała ataku woreczka
żółciowego.
Szpital był często odwiedzany przez komendanta obozu i lekarza obozowego
nazwiskiem Mengele, a przychodzili z asystą esesmanów w celu przejrzenia koi
i wyłowienia „muzułmanek",. które zabierano do bloku 25, a po wieczornym
apelu i Lagerruhe (czyli ciszy obozowej) do krematorium.
Mój okres rehabilitacji trwał długo, bo wciąż byłam słaba i nogi miałam
opuchnięte, ale na szczęście lekarka, także więźniarka, nie wypisywała mnie
jeszcze do pracy. Dopiero po pobycie w bloku tzw. ozdrowieńców wróciłam do
szwalni, która znajdowała się w lagrze B. Pracowałam teraz pod dachem,
ponadto można było od czasu do czasu „zorganizować" jakąś szmatę i wsunąć ją
pod pasiak, gdy szło się na apel. Czasem za jakiś kawałek ciepłego materiału
dostawało się od którejś z więźniarek trochę cebuli lub czosnku, bardzo w
obozie cenionych. Potarte czosnkiem dziąsła przestawały boleć i szybko się
goiły.
Do obozu docierały tylko paczki z żywnością. Ubrań ani pieniędzy nie wolno
było więźniarkom przysyłać.
Po chorobie przebywałam w Brzezince w różnych blokach ;— 27, 8a, 14, w końcu
32. Do tego ostatniego bloku dostałam się całkowicie przypadkowo. Pewnego
dnia szukano więźniarki znającej niemiecki. Zgłosiłam się, choć znałam język
dość słabo,
i udało się. Zostałam szrajberką. Teraz było mi już lżej, mogłam też pomagać
innym więźniarkom. Mając możliwość zdobycia lepszego wyżywienia, kobiety z
naszego bloku — z Politische Abteilung i Effektenkammer — nie chciały jeść
obrzydliwej obozowej zupy. Nosiłyśmy więc przeznaczoną dla naszego bloku
zupę do innych bloków, dokarmiając zgłodniałe więźniarki. Nie potrzebuję
dodawać, że robiłyśmy to bardzo ostrożnie, bo rzecz była niebezpieczna.
Wykrycie tego działania mogło skończyć się dla nas katastrofą.
Innym moim ryzykownym przedsięwzięciem było podczołgi-wanie się nocą do nowo
przybyłych transportów — ludzi czekających czasem po dwa i trzy dni na
przyjęcie w Politische Abteilung. Pilnowały ich najczęściej esesmanki, które
przeważnie siedziały w grupkach i gadały, ' a nieraz nawet posnęły. Radziłam
tym ludziom, by pozjadali wszystko i podzielili się pozostałą żywnością z
więźniami, bo po pierwszych oględzinach w saunie i tak wszystko, co
posiadają, zostanie im odebrane. Zdobywałam też dzięki tym kontaktom
wiadomości o sytuacji politycznej.
' To, że w obozie byłam odważna i w miarę moich możliwości fizycznych
sprawna, zawdzięczam przede wszystkim wychowaniu w organizacji harcerskiej,
do której należałam od najmłodszych lat, prowadząc potem drużyny harcerskie
w szkołach, gdzie pracowałam zawodowio. Cieszyłam się, gdy moje ryzykowne
przedsięwzięcia nie tylko się udawały, ale i zachęcały inne więźniarki do
uprawiania działalności samopomocowej. Wstępował w nie jakiś zapał, wiara w
przetrwanie, co w naszym strasznym życiu obozowym było niezmiernie ważne.
Co pewien czas odbywały się w Brzezince tzw. Sortierungen, czyli
selekcjonowanie więźniarek — wybieranie chorych, starych, wyniszczonych, a
więc niezdolnych do pracy i wysyłanie ich do komór gazowych. W takim dniu,
po rannym apelu, wszystkie więźniarki rozebrane do naga defilowały
pojedynczo przed „elitą" obozową, tj. przed lekarzem Mengele, komendantką
żeńskiego obozu — eseamanką Hasse, esesmanką Drechsler, nazywaną przez
więźniarki „Kostuchną", oraz przed Rapportfilhrerem Tauberem. Więźniarki
niesprawne, które nie potrafiły przebiec przed tym gronem, wydzielano z
biegnącego „łańcucha" i pędzono do bloku 25. W budynku tym, obmurowanym
wysokim
154
155
parkanem, nieszczęsne ofiary czekały do wieczora, a czasem i dłużej, nie
otrzymując żadnych posiłków, na wywiezienie do krematoriów. Odgrodzone od
reszty więźniarek, wyglądały przez zakratowane okna, prosząc o wodę do
picia. Ale wody nie było, więc zimą lepiłyśmy kulki ze śniegu i rzucałyśmy
im przez wybite okienka. Po wieczornym apelu i po kolacji syrena lagrowa
obwieszczała, że nikomu nie wolno opuszczać bloków. Wówczas pod blok 25
podjeżdżały auta ciężarowe, wywlekano bezbronne kobiety i jak kłody rzucano
do ciężarówek.
Wspomniałam już, że najdłużej przebywałam w lagrze A, który z jednej strony
sąsiadował z lagrem B, z drugiej zaś strony widać było min. obóz Cyganów.
Przeważnie nie zatrudniano ich, całe rodziny z dziećmi w różnym wieku snuły
się po lagrze. Pewnej nocy obudziły nas niesamowite krzyki i płacz dzieci
właśnie z tamtej strony. Na drugi dzień dowiedziałyśmy się, że Niemcy tej
nocy zlikwidowali cały obóz cygański, wywożąc wszystkich do krematorium.
Kiedy doprowadzono szyny do samych niemal pieców krema-toryjnych, wówczas
codziennie, dniem i nocą, przywożono nowe transporty ludzi, których
wyładowywano na rampie i segregowano. Dzieci i starców zabierano od razu do
komór gazowych, ludzi młodych i zdrowych wysyłano do pracy, ale często i
oni, straciwszy zdrowie i siły, stawali się ofiarami gazu.
Przy segregacji dzieci żydowskich Mengele wybierał bliźnięta i poddawał jemu
tylko znanym doświadczeniom.
Przywieziono do obozu grupę młodziutkich Greczynek, które szybko straciły
życie w warunkach bardzo ostrej zimy. Były też Słowaczki, które znając
dobrze niemiecki, czuły się dużo lepiej i pewniej niż inne więźniarki.
Pełniły one szereg funkcji obozowych i muszę powiedzieć, że do swych
współtowarzyszek odnosiły się życzliwie. Pewnego dnia przywieziono dużą
grupę dorodnych Jugosłowianefc, które z bronią w ręku walczyły w partyzantce
przeciwko Niemcom. Buntowały się one i oburzały, że nie umieszczono ich w
obozie jenieckim, lecz koncentracyjnym, ale kilka najaktywniejszych ukarano
chłostą i wszystkie wprzęgnięto w hitlerowską machinę śmierci.
Były też w Brzezince Węgierki z partyzantki węgierskiej, przeważnie
łączniczki, utrzymujące w niektórych przypadkach
kontakty z partyzantką polską i radziecką. Z jedną z nich imieniem Hanka
bardzo się zaprzyjaźniłam. Była córką Polaków osiadłych w Budapeszcie i
dobrze znała polski.
Najgorzej może znosiły pobyt w obozie Francuzki, których było dość dużo. Nie
mogły się przyzwyczaić do ostrzejszego klimatu tych okolic, psychicznie były
chyba mniej wytrzymałe od innych, toteż ich szeregi szybko topniały. Zima
dała się też mocno we znaki więźniarkom z Włoch.
Najcięższe „warunki miały niewątpliwie kobiety radzieckie, nie dostawały
bowiem żadnych paczek, ale muszę podkreślić, że były bardzo wytrzymałe i
dzielne.
Widywałyśmy też jeńców radzieckich. Przychodzili często w swoich komandach
do Brzezinki, wykonywali różne prace w lagrach A i B. Nosili swoje mundury
wojskowe. Z biegiem czasu liczba ich zmniejszała się stale, aż zniknęli
całkowicie. Esesmani postarali się już o to.
W obozie żeńskim były też Belgijki i Holenderki. W ciągu mego dwuletniego
pobytu w Brzezince spotkałam tylko jedną Angielkę w lagrze A. Niemcy
wyraźnie ją oszczędzali.
Wśród więźniarek najciekawsze było to, że bardzo szybko potrafiły się
porozumieć. Powstał jakiś internacjonalny język, w którym gestykulacja i
mimika odgrywały główną rolę.
Liczebnie przeważały Żydówki, ich też najwięcej ginęło w krematoriach. Na
drugim miejscu były Polki. Przywożono je pojedynczo, ale najczęściej całymi
transportami z jednej miejscowości lub okolicy, a nawet powiatu czy
województwa. Aresztowano też całe rodziny, jak było w moim przypadku.
Łączniczkami między lagrami były więźniarki znające dobrze niemiecki i z tej
racji wypełniające różne polecenia esesmanów i esesmanek. Zniekształcając
niemieckie słowo Laufer, nazywałyśmy je lojferkami. Jedną z nich była
Żydówka Mała Zimetbaum, pozostająca na usługach esesmanki Drechsler.
Ponieważ ze swych obowiązków jako goniec wywiązywała się- doskonale,
Drechsler ufała jej całkowicie i wysyłała w różnych sprawach do sąsiednich
lagrów.
Pewnego dnia, podczas wieczornego apelu, syrena obozowa buczała długo,
oznajmiając czyjąś ucieczkę. Początkowo nie wiedziałyśmy, o kogo chodzi,
ale niedługo wszystko się wyjaśniło
156
157
— uciekła Mała, która mieszkała w naszym bloku (32). Nazajutrz przybyłe do
Brzezinki komanda męskie przyniosły wiadomość
0 wydarzeniu. Okazało się, że Mała uciekła z polskim więźniem, Edkiem
Galińskim. Widocznie tych dwoje spotykało się w różnych okolicznościach.
Oboje znali dobrze niemiecki, oboje mieli dostęp do magazynów, zdobyli więc
kompletne mundury eses-mańskie i zostali przepuszczeni przez posterunki
obozowe.
Choć obydwa obozy, męski i żeński, dużo kosztowała ta ucieczka, cieszyliśmy
się wszyscy, życząc Mali i Edkowi szczęścia. Od ich ucieczki upływały dni i
tygodnie, nasze nadzieje, że stanie się coś wielkiego na arenie światowej,
że jakaś siła z zewnątrz wyzwoli nas z obozowego koszmaru i zwróci nam
wolność, rozwiewały się jak dym. Aż tu pewnego razu wezwano nas na egzekucję
Mali. Edka stracono w męskim obozie. Przed egzekucją Mała uderzyła Niemca w
twarz d podcięła sobie żyły u rąk, które trzymała w tyle. Ze śmiercią tych
dwojga wzmogły się jeszcze wśród nas nastroje beznadziejności.
A tymczasem nowe transporty — starców, dzieci, kalek — przybywały nadal.
Zdarzało się, że w czasie szczególnego ich nasilenia na jednej koi spało 12
osób, przykrytych dwoma czy trzema kocami, brudnymi, splamionymi moczem i
kałem, bo prawie wszystkie kobiety miały przeziębione nerki i pęcherze, a
biegunka była zjawiskiem codziennym. ,
Kominy' krematoryjne dymiły dniem i nocą. Po ucieczce Mali
1 Edka Niemcy szaleli. Terror nie ustawał. Postrachem obozu w
Brzezince był Rapportfiihrer Taube, który znajdował szczególną
przyjemność w sadystycznym znęcaniu się nad więźniarkami. Któregoś dnia ja
sama omal nie zginęłam z jego ręki.
Nic dziwnego, że w tych warunkach ogarniało nas krańcowe zwątpienie,
niewiara w powrót do domu, odzyskanie dzieci. Przecież w Brzezince
uśmiercanie dzieci odbywało się masowo.
Pewnego dnia Stefan Wolny dostarczył mi gryps od Rajew-skiego'. Ludwik
donosił, że mój Jędruś jest już u rodziców męża w Generalnym
Gubernatorstwie. Szalałam z radości, mówiłam sobie — „muszę żyć dla mojego
dziecka, rausze to wszystko przetrzymać", ale w codziennej obozowej
rzeczywistości znów traciłam nadzieję. Pisząc kolejny list do ojca w Łodzi,
prosiłam, by rodzice męża przysłali mi fotografię Jędrusia.
158
Upłynęło znów kilka tygodni, aż któregoś ranka po apelu wezwano mnie dó
Politische Abteilung. Zgłosiłam się tam, myśląc z przerażeniem, że to już
koniec, że pójdę na rozwałkę. Ale nie. Jeden z gestapowców wyjął z koperty
zdjęcie Jędrusia i podał mi, bym je objejrzała. Na widok dziecka nerwy
odmówiły mi posłuszeństwa i/wybuchnęłam głośnym szlochem. Wówczas ten
gestapowiec wyrwał mi fotografię z rąk i kazał wrócić do bloku.
Bardzo smutne myśli nawiedzały nas, gdy się zbliżały wielkie święta, które
przypominały dom, rodzinę, życzenia składane najbliższym, wszystkie miłe
sercu tradycje, związane z tymi świętami. Wówczas wzmagała się tęsknota za
życiem na wolności, ale rósł też niepokój, czy jej doczekamy. I znów
przytoczę tu fragment wiersza, w który przelałam całą tę tęsknotę:
W pierwszą Wigilię noc taka wspaniała Nam męczennicom jawnie urągała. Choć
biały obrus z śniegu rozesłała, Dla nas wieczerzy nie przygotowana. Gdy
ukazała się wieczorem gwiazda, Tylko myślami w domu była każda.
Pewnego dnia, gdym pracowała w lagrze A i znajdowała się w bloku 32,
odczułyśmy silny wstrząs ziemi i usłyszałyśmy huk dochodzący gdzieś od
strony krematoriów. Okazało się, że to jedno z komand żydowskich po
ukończeniu pracy podłożyło petardy i wysadziło ścianę krematorium. Petardy
te zostały dostarczone przez komanda zatrudnione w zakładach „Union".
Niestety! Ogień szybko wygaszono, zamachowców wyłapano i zagazowano.
Chociaż obóz w Brzezince był pilnie strzeżony dniem i nocą, docierały do nas
wiadomości o sytuacji na frontach wojny i wieści z kraju. Nic więc dziwnego,
że i o powstaniu warszawskim dowiedziałyśmy się szybko. Z wybuchem powstania
wiązałyśmy wielkie nadzieje. Sądziłyśmy, że za Warszawą ruszy cały kraj, że
przyjdzie też jakaś pomoc z zewnątrz. Jakże straszne było nasze
rozczarowanie, gdy pewnego dnia przywieźli Niemcy do obozu powstańców
warszawskich. Kobiety i dzieci znalazły się w Brzezince, mężczyźni w
macierzystym obozie oświęcimskim. Część kobiet przebywała w naszym bloku,
dla dzieci przeznaczono blok osobny. Muszę tu zaznaczyć, że kobietom z
powstania nie
159
odebrano ich prywatnych przedmiotów, nie strzyżono ich i nie numerowano
tatuażem, a po lagrze i do prący chodziły we własnej odzieży. Ponieważ
jednak warunki życia miały podobne do naszych, pomagałyśmy im jak tylko
mogłyśmy, szczególnie dzieciom. Po stosunkowo krótkim pobycie w Brzezince
wywieziono najpierw dzieci, a potem kobiety z warszawskiego powstania.
W tym czasie można było zauważyć u Niemców jakiś dziwny niepokój i pośpiech.
Mężczyzn wysyłali transportami do Niemiec, pustoszał też obóz kobiecy, aż w
końcu wszystkie więźniarki z lagru A i B przeniesiono do lagru B II b, który
mieścił się po drugiej stronie szyn kolejowych. Więźniowie, z którymi
utrzymywałam ciągły kontakt, Rajewski i Wolny, zostali też wywiezieni.
Powoli zbliżały się święta Bożego Narodzenia 1944 r. i Niemcy po raz
pierwszy kazali ustawić dużą choinkę na placu apelowym, oświetloną
kolorowymi lampkami elektrycznymi. Krematoria już dużo wcześniej wysadzono w
powietrze, a cegły i gruz starannie uprzątnięto. Zdawało się niemieckim
ludobójcom, że zatarli ślady po największej w historii świata fabryce
śmierci.
Czułyśmy, że zbliżają się ważne wydarzenia historyczne, które zadecydują i o
naszych losach. Tak się też stało. Dnia 17 stycznia 1945 r. Warszawa była
wolna, a już następnego dnia, tj. 18 stycznia w nocy, syreny obozowe po raz
ostatni zbudziły cały obóz męski i żeński. Zaczął się niesamowity ruch i
pośpiech. Więźniarkom kazano sposobić się do nie znanej im drogi. Niemki
paliły różne papiery i dokumenty. Z ich głośnych rozmów i narad domyślałyśmy
się, że znają sytuację, ale szara masa więźniarska nic nie wiedziała i
czekała na rozkazy. Wreszcie powiedziano, że mamy opuścić Brzezinkę.
Otworzono paczkarnię, gdzie były konserwy, chleb i paczki przysłane przez
rodziny aresztowanych, a jeszcze nie doręczone więźniarkom. Z ubraniem
problemu nie było. Spałyśmy w tym, w czym chodziłyśmy, a ma drogę niczego
więcej nie dostałyśmy.
W szpitalu ^obozowym zostały jedynie te kobiety, które nie mogły wstać o
własnych siłach i iść w nieznane. Ale która tylko mogła podnieść się i ustać
chociażby chwilę, przygotowywała się do drogi, gdyż myślano, że Niemcy
wszystkie chore zagazują i spalą.
Ustawiono nas piątkami i popędzono do obozu męskiego v\- Oświęcimiu. Tutaj,
podobnie jak w Brzezince, paliły się stosy ¦óżnych papierów, z pewnością
dokumentów zbrodni. Czekałyśmy jeszcze długo na\mroHie, nim przysposobiono
do drogi i ustawiono wszystkie komanda męskie. Esesmani biegali po- blokach,
to znów zbierali się w grupy i odbywali głośne narady. Kiedy ¦¦vreszcie
obydwa obozy ustawione były piątkami w nie kończącej się kolumnie, padł
rozkaz wymarszu. Rozpoczął się pierwszy chyba w historii pochód ludzkich
cieni.
Na czele szli mężczyźni w swoich pasiakach, gubiąc po drodze trepy, które
spadały z wychudłych, poranionych nóg. Za nimi podążały kobiety. Najsłabsze
bardzo szybko zaczęły padać ze zmęczenia, bo Niemcy bezustannie popędzali
wszystkich głośnym wrzaskiem schneller, schneller! A gdy któraś upadła lub
tylko usiadła, by chwilę odpocząć, podchodził do niej któryś z esesmanów,
przykładał lufę rewolweru do skroni ofiary i zabijał ją na miejscu. Cała
droga, którą nas pędzono z Oświęcimia do Wodzisławia Śląskiego, zasłana była
trupami kobiet i mężczyzn. Leżały w różnych pozycjach — na wznak, na boku, z
twarzą przytuloną do ziemi, jakby w niej znalazły wreszcie spokój i
odpoczynek.
Pędzono1 nas dniem i nocą. Odpocząć można było tylko wtedy, gdy esesmani ze
swoimi psami potrzebowali wytchnienia i posiłku. Ludność wsi mijanych za
Oświęcimiem wystawiła przy drodze wiadra z wodą i chochle do jej nabierania,
ale esesmani zabronili nam pić. Ja osobiście podczas tego marszu śmierci nie
odczuwałam głodu, a pragnienie starałam się zaspokoić połykając kulki
śniegu. W przydrożnych domach i całych obejściach nie było już potem widać
nikogo, jakby ludzie wymarli w nich od morowego powietrza. Nigdzie nie
zaszczekał pies, nie zarżał koń, nie zaryczała krowa.
Opuchnięte nogi odmawiały nam posłuszeństwa, oczy same się zamykały. O
ucieczce nie chciałam myśleć, do uciekających strzelali Niemcy bez pardonu.
Wreszcie, po trzech chyba dniach, dotarliśmy do Wodzisławia. Na stacji
towarowej czekały na nas długie składy pociągów towarowych z przyczepionymi
otwartymi wagonami, tzw. węglarkami. Ładowano nas długo do tych węglarek, a
ponieważ były wysokie, musiałyśmy sobie nawzajem pomagać. Niemcy patrzyli
na to z wściekłością, spieszyli się,
160
11 Numery
161
szczuli nas psami, toteż tam — niemal u kresu strasznej wędrówki — niejedna
kobieta zginęła z ich rąk.
Co się działo w wagonach, trudno opisać. Byłyśmy tak stło czone, że jeśli
któraś ze słabych, schorowanych kobiet upadła, nie mogła się już wydostać
spod stóp pozostałych. Nie mógł. i czasem nie chciała, bo zabrakło jej sił,
by podać rękę tym, któ re pragnęły ją ratować.
Tymczasem pociąg wiozący nas do Ravensbruck wlókł si' bardzo wolno i
zatrzymywał czasem po kilka godzin w szczery polu z powodu ciągłych nalotów
i bombardowań. W czasie alar mów esesmani uciekali w pole, a my zostawałyśmy
w wagonach przemarznięte do szpiku kości, bez wiary, że przetrwamy tę po
dróż. Nie wypuszczano nas nigdzie, tylko najsilniejsze schodził; czasem dla
załatwienia potrzeb fizjologicznych. Po kilku dniac tej męki dowieziono nas
do Ravensbruck.
Okazało się, że koncentracyjny obóz w Ravensbruck byl
przepełniony, bowiem od dłuższego już czasu przywożono t
więźniarki z innych obozów, dla nas więc nie było miejsc w
blokach. Dwa dni i dwie noce spędziłyśmy na dworze miedz; blokami,
ogrzewając się nawzajem, by nie zamarznąć na śnieg i mrozie. Niektóre
przypłaciły to życiem, a ja tak zasłabłam, ż< nie wiedziałam, co się ze mną
dzieje. Gdy trzeciego dnia, poupy chano nas grupkami po różnych blokach,
położyłam się na ko: i leżałam jak kłoda, nic nie jedząc i nie odzywając
się do ni kogo. Solidarność wśród kebiet była już tak ogromna, że mojej
współtowarzyszki zaopiekowały się mną serdecznie i gdy tyllc otworzyłam
przytomnie oczy, poiły mnie i karmiły czym się dało, a potem wyprowadzały
na spacer. Na szczęście nie brano nas chwilowo do żadnej pracy.
Zresztą sytuacja zmieniła się zasadniczo. Wielu esesmanów znikło, widocznie
zabrano ich na front. Docierały do nas wiadomości o licznych nalotach
aliantów i bombardowaniu. Podczas alarmów więźniarka uciekały. Wielką radość
sprawiło mi spotkanie znajomych z Brzezinki, które wraz ze mną
.uczestniczyły w obozowej akcji samopomocy. Z wolna odzyskiwałam siły i znów
wmawiałam sobie, że muszę żyć dla mojego synka. Nigdy przedtem nie byłabym
uwierzyła, że człowiek potrafi znieść tyle nędzy, zimna, głodu i upodlenia,
tyle wewnętrznej szarpaniny i bólu.
162
Dni w Ravensbriick wlokły się żółwim krokiem, warunki pogarszały się z
każdym dniem. Nie dawano nam już nawet zwykłych porcji wyżywieniowych.
Wreszcie któregoś dnia przeniesiono nas do nowego/agru.
Znalazłam się więc już w trzecim z kolei obozie — w Neu-stadt-Glewe. Obóz
leżał w odległości dwóch do trzech kilometrów od samego miasta, w pobliżu
sosnowego lasu. Niedaleko też znajdowała się fabryka samolotów, zresztą
zbombardowana już i nieczynna, oraz, wielkie lotnisko wojskowe, całe
otoczone lasem. Stało tam jeszcze tylko kilka samolotów, które niewielkie
komando więźniarek maskowało ścinanymi w lesie gałązkami. Praca ta zresztą
nie trwała długo, bo któregoś przedpołudnia nadleciała wielka eskadra
samolotów i te zamaskowane maszyny spaliła. Nawet las się palił, a
więźniarskie baraki trzęsły się od huku bomb, ale żadna z nich nie spadła na
nasze pomieszczenia. Nocą widziałyśmy, jak palił się Neustadt-Glewe i nawet
użyto nas do odgruzowywania miasta.
Choć w końcu przestano nas zatrudniać, ciężko nam było. Całymi dniami
trzymano nas zamknięte w blokach, chleb rzadko dowożono, i to w dodatku
często spleśniały. Byłyśmy tak słabe, że przewracałyśmy się na apelach i w
końcu pozwolono nam siedzieć. Od czasu do czasu zjawiał się jakiś esesman i
kazał nam sprzątać obóz. To wszystko. Lecz choć reżim obozowy znacznie
zelżał, żyłyśmy w ciągłym strachu, że w krytycznej dla siebie chwili Niemcy
mogą nas zagazować.
Esesmani przychodzili coraz rzadziej, coraz też rzadziej otrzymywałyśmy
pożywienie. Jedyną pociechą, że coś się dzieje, były ciągłe bombardowania.
Ziemia drżała, nocą płonęły łuny. Wreszcie któregoś dnia, wezwane do
sprzątania lagru, ujrzałyśmy ludność niemiecką, uciekającą z dobytkiem na
zachód. Całe drogi zatłoczone były ludźmi, furmankami, zwierzętami domowymi.
Zbliżał się niewątpliwie koniec wojny.
Nadeszła wreszcie pamiętna noc z drugiego na trzeci maja. Słyszałyśmy
odgłosy aut ciężarowych, krzyki Niemców, rosnący gwar; błyskały wciąż
reflektory. Kiedy zaczęło się rozwidniać, wszystko to ucichło i zapanowała
śmiertelna cisza. Tej nocy żadna z nas nie spała. Wyjrzałyśmy przez
zadrutowane okienko naszej sztuby i zobaczyłyśmy, że budka esesmańska jest
pusta.
163
Pobiegłam przez sdeń do innego pomieszczenia, skąd wddać było inny
posterunek. I ten był pusty. Esesmani zniknęli. We wszystkich blokach
zaczęły więźniarki wyważać drzwi, wybijać okna. Uwolnione penetrowały
kuchnie i magazyny, ale nic w nich nie było. Szalałyśmy ze szczęścia,
całowałyśmy się i ściskały, choć trwoga nas jeszcze całkiem nie opuściła.
Bałyśmy się wyjść za druty, by nie natknąć się gdzieś na esesmana lub jego
psy. Zbyt długo przebywałyśmy w obozie, by pozbyć się lęku. Gdyby jakiś j
człowiek normalny, przebywający na wolności, zobaczył zacho-j wanie
więźniarek tego dnia, pomyślałby z pewnością, że oszalały.
Wieczorem na tereny miasta i obozu wkroczyła armia radziec-j ka, a z nią
wojsko polskie. W wyniku porozumienia z armią za-1 chodnią tereny położone
na zachód od rzeki Glewe zajęły wojska, które nadciągnęły tu z zachodu, a
tereny położone na wschód odj niej — wojska radzieckie i polskie. Więźniarki
mogły zostać po} jednej lub po drugiej stronie. Ja z dużą grupą kobiet
podążałam] na wschód do kraju.
Nim to jednak nastąpiło, trzeba było nabrać sil. W ©pusto-1 szałych domach
niemieckich piwnice pełne były żywności, ale my nie szukałyśmy frykasów.
Brałyśmy kaszę mannę i z niej gotowa- j łyśmy lekkie kleiki, dodając do nich
trochę masła. Mimo tych dietetycznych zupek wciąż jeszcze chorowałyśmy, po
najlżejszymi posiłku miałyśmy boleści i czyszczenie. Kobiety, które
połakomi-j ły się na ciężej strawny pokarm, szczególnie mięso w wekach,]
umierały. A najsmutniejszy był fakt, że działo się to już na wol-| ności.
Nękające nas ciągle choroby sprawiały, że musiałyśmy urzą-1 dzać kilkodniowe
nieraz postoje. Brakowało też środków lokomo-1 cji, bo szyny kolejowe były
powysadzane, a drogi pełne dołów] i lejów po bombach. Dopiero od Białogardu
kursowały normalnej pociągi. Pociągiem też przyjechałam do Łodzi, do ojca.
Nie będę tu opasywała spotkania z rodziną, najpierw z ojcem,! który mnie nie
poznał, tak nędznie wyglądałam, potem z mężemj który przebywał na wsi u
swoich rodziców i przyjechał po ra drugi do Łodzi, by dowiedzieć się, czy
już wróciłam. Na spotkajj nie z synkiem musiałam jeszcze poczekać — trzeba
było nabrad sił, a ponadto wyleczyć zastarzały świerzb. Nie będę też
opisywa| ła spotkania z moim dzieckiem. Na to brak słów.
164
Sytuacja w kraju zaczęła się z wolna normalizować. Wróci-śmy do naszego
ogołoconego z mebli mieszkania. Mąż podjął ową pracę na stacji Gołonóg, ale
ciężko się rozchorował i przelał kilka tygodni w szpitalu. Ja zaś zgłosiłam
się do Inspekto-atu Szkolnego i wróciłam na swoje dawne stanowisko nauczy-
elki w Szkole Podstawowej nr 2 w Gołonogu (obecnie jest to szkoła Podstawowa
nr 12 w Dąbrowie Górniczej)."
Rozpoczęliśmy nowe życie.
I
Helena Włodarska
ZA DRUTAMI BRZEZINKI
i
Okupacja hitlerowska była dla mnie okresem zniszczenia i rozbi cia rodziny,
zniweczenia wszystkich,zamierzeń na przyszłość. Gd mój mąż wstąpił w
szeregi organizacji „Orzeł Biały", była z tego bardzo dumna, ale
wciąż drżałam o jego życie. Te hitlerowski szalał w Zagłębiu
Dąbrowskim. Wysiedlania, aresztoj wania, zsyłki,do obozów koncentracyjnych
były zajwiskiem co,< dziennym.
W 1940 r. byłam świadkiem makabrycznej egzekucji w Dą browie Górniczej.
Robotnicy z huty „Bankowej" (obecnie i: F. Dzierżyńskiego) zostali
posądzeni o sabotaż i osadzeni w wi zieniu w Mysłowicach. Za hutą rosło pięć
olbrzymich topoli i miejsce wybrali Niemcy na egzekucję. Na grubych
konarac drzew oparto szyny, a na nich umieszczono dziesięć stryczkó^ Nie raz
już Polacy, zabierani pod przymusem z domów i dopr wadzani na miejsca
straceń, musieli się przyglądać, jak giną ie rodacy. Tak się stało i tym
razem. Z huty wypędzono wszystkie! robotników, z okolicznych domów
sprowadzono wielu mieszk ców. Zajechały karetki więzienne, z których oprawcy
wywie' dziesięciu' skazańców i doprowadzili do szubienic. Ci nieszczęśni cy,
wyczerpani do ostatnich granic, w łachmanach, umierał z
godnością.
— Niech żyje Polska! Giniemy niewinnie! Bracia, pomścijci nas! — wołali, nim
zdołano założyć im stryczek.
Nie jestem w stanie opisać grozy tej sceny ani rozpaczy zwłaszcza
rodzin skazańców.
Czas upływał w nastroju ciągłego lęku, szczególnie w rodzi
166
nach zaangażowanych w konspiracyjnej pracy, mającej na celu valkę z
okupantem. Nie chodziło już o kłopoty dnia codziennego, ¦' niedogodności
stwarzane na każdym kroku przez hitlerowców, 11 trudności związane z
zaopatrzeniem się w żywność. Chodziło teraz o życie. Znikali ludzie —
krewni, znajomi, czasem całe rodziny. Coraz częściej nadchodziły oficjalne
zawiadomienia niemieckich władz, że zmarli w Auschwitz śmiercią „naturalną",
na zapalenie płuc czy jakąś inną chorobę.
I przyszło to najgorsze. W nocy z dwunastego na trzynastego lutego' 1943 r.
nastąpiły olbrzymie aresztowania w Zagłębiu Dąbrowskim. Zabrano także nas —
mnie, męża i dwóch naszych synów.
Nie 'będę tu opisywała, jaką gehennę przeszliśmy, nim mąż znalazł się w
Oświęcimiu, a ja w osławionej Brzezince — rozpaczy, gdy mnie rozdzielano z
mężem i dziećmi, bicia, poniewierania, upodlenia godności ludzkiej. Nie chcę
też ukazywać wszystkich szczegółów mego pobytu w obozie Birkenau —
straszliwych warunków codziennego bytowania, morderczej pracy, głodu, brudu,
chorób, bestialstwa władz obozowych i zatrudnianych przez nie oprawców —¦
kryminalnych więźniów niemieckich. Mo~ /.o jeszcze kiedyś — jeśli pamięć nie
zawiedzie — opiszę szerzej 'o wszystko.
Chciałabym jedynie przedstawić tu szereg wydarzeń i zja-."isk, które wydają
mi się godne upamiętnienia, a nade wszystko ukazać kilka postaci kobiecych,
tych najszlachetniejszych.
Rzecz niewątpliwa, że w trudnych warunkach ujawniają się najlepsze i zarazem
najgorsze cechy charakteru człowieka. Na tym dnie nędzy ludzkiej, jakim był
obóz koncentracyjny, wystąpiło to tym jaskrawiej. Mam oczywiście na myśli
nie władze obozowe i sadystycznych wykonawców czy wykonawczynie ich rozkazów
z Lagerfuhrerin Mandel na czele, która miała do pomocy całą zgraję
morderców. Myślę tu o więźniarkach. Nie miałyśmy pretensji do tych, które
nie włączały się do żadnej akcji samopomocowej, które myślały tylko o sobie,
chcąc za wszelką cenę ratować życie, przetrwać. Ale znalazła się wśród nas
więźniarka, w której obóz wyzwolił najgorsze instynkty. Była to Polka z
Tarnowa, imieniem Stenia, wysoka, przystojna. Ubrana sportowo, chodziła w
butach z cholewami, okrywając się w dni niepo-
167
gody czarną peleryną z kapuzą. Jej pejcza, którym biła bez po wodu
współwięźniarki, bały się wszystkie kobiety. Była zausznicą Lagerfuhrerin
Mandel. W normalnych warunkach ta kobieta mo że nie popełniłaby żadnego
przestępstwa.
Nazwiska jej nie znałyśmy. Po wojnie dowiedziałam się, ż ją ujęto i skazano
na dziesięć lat więzienia.
A oto kilka wspomnień o tych najlepszych, z którymi z tknęłam się
osobiście i których losy trochę bliżej poznałam.
Świetlaną postacią była lekarka-więźniarka, pani dr Białów: z Białegostoku.
Aresztowano ją 11 marca 1942 r. w Białymstok gdzie prowadziła nielegalny
oddział Czerwonego Krzyża. Prze: kilka miesięcy przebywała w miejscowym
Gestapo, potem si dem miesięcy w więzieniu białostockim. Pracując tam jako
lekar ka i opiekując się chorymi, sama zachorowała na tyfus plamist i na
zapalenie płuc. Do Oświęcimia przywieziono ją w początkać kwietnia 1943 r.
Pracowała kolejno w bloku 23, następnie w cięcym i w zakaźnym bloku 24.
W tym czasie byłam ciężko chora i na sobie doświadczył, jej niezwykłej
dobroci. Szczupła, jak my wszystkie w pasiaki i z obciętymi włosami,
podchodziła do każdego łóżka na dole, wdrapywała się do górnych
pomieszczeń, cierpliwie słuchał jęków i skarg. W braku leków sama jej
obecność działała koją na chore kobiety. Gdy rozpoczęła się ewakuacja, miała
transpor tować dzieci z obozu do Łodzi. Transport ten nie dotarł zreszt do
miejsca przeznaczenia, przerzucany kolejno do Wrocławia, di obozów Gross-
Rosen, Oranienburg, Ravensbriick i Neubranden burg. Tam zaopiekował
się nimi Międzynarodowy Czerwon Krzyż, przesyłając je przez Lubekę do
Szwecji, gdzie dr Białów-na pracowała w sanatorium przeciwgruźliczym. Do
kraju wrócił* w październiku 1945 r.
Drugą osobą, która z ogromnym poświęceniem niosła pomoc swym
współwięźniarkom, była pani Janina Komenda z Kielc W jej domu, który oddała
do dyspozycji sztabu Walki Zbrojnej odbywały się zebrania, tam nocowali
członkowie organizacji Aresztowana 30 listopada 1942 r., przebywała do 16
grudnia tegoż roku w więzieniu w Kielcach, po czym wysłano ją do Oświęci-
mia-Brzezinki. Pracowała ciężko w komandzie zewnętrznym rozbijając i
usuwając gruzy budynków wysadzonych w powietrze
168
W marcu 1943 r. przeniesiono ją do bloku zakaźnego 24, gdzie przebyła tyfus
plamisty. Gdy tylko nabrała sił, zaczęła tam pracować jako pomocnica dr
Białówny i pełniła tę funkcję do czasu ewakuacji obozu, tj. do 18 stycznia
1945 r. W swą pracę wkładała tyle serca, że nazywano ją „Mateńką". Wiem, że
w czasie ewakuacji, podczas noclegu we wsi Poręba koło Pszczyny, ulotniła
się nocą wraz z jedną z więźniarek, Marylką Kaczorowską. Skierowały się w
stronę lasu, trafiły do domu Kotochów, miejscowych gospodarzy, gdzie zostały
przyjęte bardzo życzliwie i ukryte. Po strasznych przeżyciach obozowych
pobyt u tych ludzi zalicza pani Komenda do napiękniejszych wspomnień swego
życia.
Chciałabym tu zaznaczyć, że zakaźny blok 24 był równocześnie miejscem
porodowym. Kobiety, które przybyły do obozu w ciąży, rodziły tam właśnie, i
to nie na łóżku, lecz na przewodzie kominowym umieszczonym w środku bloku,
na oczach wszystkich chorych. Pełniące tu swoje funkcje lekarki-więźniarki
nie dysponowały najpospolitszymi nawet lekami, jak aspiryna, środki
przeciwbólowe itp.
Pani Monaka Galicyna z Poznania, zatrudniona w ambulatorium obozowym,
ukradkiem przyrządzała dla nas zioła czy kawę zbożową i wcześnie rano lub
wieczorem po apelu roznosiła zbawienne płyny po blokach, dostarczając je
szczególnie chorym kobietom. A chorób było w obozie co niemiara: tyfus
plamisty, tyfus brzuszny, krwawa biegunka, pęcherzyca, świerzb, bolesne
ślady po ukąszeniach insektów, nawet szczurów.
Pamiętam, jak podczas mojej ciężkiej choroby Zosia Palowa z Zawiercia poiła
mnie gorącą wodą z bulionem. Jakimiś przemyślnymi sposobami zdobywała różne
rzeczy, dzieląc je między potrzebujących. Sobie zostawiała znikomą część,
zawsze skromna i uczynna.
Cała jej rodzina należała do organizacji „Orzeł Biały". W jej domu
przechowywane były ulotki, broń, materiały wybuchowe. Jako pierwszego
zabrali hitlerowcy jej męża, który przebywał kolejno w więzieniach w
Lublińcu i Opolu. Przewieziony do Berlina, zoistał stracony przez ścięcie 12
maja 1942 r. W kilka dni później aresztowano Zosię Palową. I ona — podobnie
jak mąż —- znalazła się w lublinieckim, a potem opolskim więzieniu, po czym
wysłano ją do Oświęcimia-Brzezinki. Przebywała tu do paź-
169
dziennika 1944 r., a w listopadzie wyjechała z transportem do oba zu w
Magdeburgu, gdzie pracowała w fabryce amunicji. Ta: więźniowie uprawiali
na wielką skalę sabotaż.
Dwie córki Zosi, młode dziewczyny, które były łączniczkami w organizacji,
zostały wywiezione na przymusowe roboty. S czternastoletni chłopak,
nie chcąc nikogo zdradzić, zginą: w Oświęcimiu w marcu 1943 r.
Więźniarką ogromnie uczynną i bardzo ruchliwą była te: pani
Eleonora Bońkowska, zwana przez nas „Babunią". Podcza; ewakuacji zdołała
uciec z transportu i wrócić do rodziny. Zmar ła w 1965 r. O przedobozowych
losach Eleonory dowiedziała: się od jej córki, Krystyny Wojtyś,
zamieszkałej w Warszawie. Bońkowska aresztowano w Lutocinie 'koło> Sierpca
za działalność konspiracyjną (nosiła pseudonim „Znicz"). Wieś Lutocin.
oddalona była od miasta, toteż niejednokrotnie ukrywano tam polskich
patriotów, zbiegłych z obozów jeńców rosyjskich, nawet lotników angielskich.
Pani Bońkowska prowadziła sklep spożywczy, udzielając pomocy potrzebującym.
Przechowywała też nielegalne gazetki, które roznosili w teren zaufani
ludzie. Tajną organizację zdradził jeden z' jej współorganizatorów
nazwiskiem Grabowski, który po aresztowaniu i wypuszczeniu z więzienia
został konfidentem niemieckim. Pozostali nie ujęci członkowie
organizacji wykonali wyrok na zdrajcy.
Panią Bońkowska katowano, chcąc ją zmusić do wskazania miejsca pobytu
jednego z najczynniejszych działaczy — Kaczmar-ka, lecz mimo tortur nikogo
nie wydała. Przebywała w więzieniu w Płocku, w obozie w Działdowie, wreszcie
w więzieniu w Warszawie na Daniłowicziowskiej, skąd w kwietniu 1943 r.
wywieziono ją do Oświęcimia-Brzezinki.
Pragnę tu jeszcze opisać, jakie prace wykonywałam w obozie, bo z tym łączyły
się najróżniejsze obserwacje i doświadczenia, jakże często makabryczne. Otóż
dzięki dr Białównie nie wysłano mnie po przebyciu ciężkiej choroby do pracy
w brygadach roboczych, lecz zatrudniono w szpitalnym bloku 24 jako stróża —
w języku obozowym Torwache. Miałam meldować blokowej o wysyłaniu kobiet po
posiłki do kuchni, ale mogłam też w porę powiadamiać współtowarzyszki o
zbliżaniu się naszych prześladowców, którzy nieraz znienacka wpadali do
bloku. A czynili
170 . ,
In często Rapportfuhrer Taube. Aufseherin Drechsler i inni, których nazwisk
nie pamiętam. Nazywałyśmy ich psami gończymi, gdyż często sam widok chorych
i ich jęki doprowadzały tych sadystów do wściekłości.
Widziałam też bestialstwa blokowej Niemki, która z zawodu była położną. Dla
niemowląt urodzonych przez kobiety, które przybyły do obozu w ciąży, nie
było bielizny ani pieluszek, owijano je tylko papierowym bandażem. Maleństwa
żyły najwyżej tydzień, a rozpacz matek, nie miała granic. Więźniarkom-Żydów-
kom blokowa zabierała dzieci i topiła w wiadrze, trzymając dzieciątko
nóżkami do góry, a.z główką w wodzie, dopóki dawało znaki życia. Widziałam
to na własne oczy i bliska byłam obłędu, toteż ucieszyłam się ogromnie, gdy
przeniesiono mnie do innej pracy. Niestety, złudzenia moje szybko prysły, bo
tzw. Nacht-wache, czyli straż nocna, związana była z wynoszeniem trupów.
Początkowo umieszczano zwłoki przed blokami, skąd zabierały je auta
ciężarowe. Potem musiałyśmy je nosić do położonego w znacznej odległości
pustego baraku. Przy dużej śmiertelności trzeba było kilka razy w ciągu nocy
odbywać te makabryczne marsze. Na wprost baraku, zwanego Leichenhalle, stała
budka strażnicza z bardzo silnym reflektorem, oświetlającym wnętrze budynku.
W jego blasku te zesztywniałe szkielety ludzkie sprawiały niesamowite
wrażenie.
Z pracy w szpitalu obozowym przeniesiono mnie do Beklei-dungskammer, czyli
magazynu z odzieżą. Przechowywano tam ubrania, bieliznę, buty, futra, rzeczy
w wielu przypadkach wykwintne. Często przychodziły nasze cerberki.
Aufseherinnen, wybierały najlepszą odzież i wysyłały swoim rodzinom do
Niemiec. Nam, więźniarkom tam zatrudnionym, wolno było wziąć sobie niezbędną
bieliznę i ubranie, lecz tylko po jednej sztuce. Ale od czego spryt? Od
czego doświadczenie w „organizowaniu". Robiłyśmy wszystko, by wykorzystać tę
sytuację i zaopatrzyć najbardziej potrzebujące koleżanki w dodatkową odzież.
Obok Bekleidungskammer, gdzie pracowałam, w odległości około 100 metrów
znajdowało się krematorium, otoczone gęstym, naelektryzowanym drutem. Oprócz
Niemców wstęp do niego mieli jedynie ci, dla których nie było powrotu.
Urządzeń wewnętrznych nie znałyśmy. Kominy dymiły dzień i noc,
słupy
171
ognia strzelały na ogromną wysokość, sprawiając w nocy wrażenie pożogi,
ogarniającej wielką przestrzeń. Dym i swąd palonych ciał rozchodził się po
obozie.
O buncie komanda Żydów, którego zadaniem było palenie] zwłok, pisano
już nieraz. Tu chciałabym dorzucić jeszcze kilkaj szczegółów. Otóż mieli oni
swoje lokum w obrębie krematorium,] przy czym nie wolno im było wychodzić
ani kontaktować się z kimkolwiek. Co tezy miesiące 'zmieniano obsługę,
zagazowując] poprzednią, aby nie było świadków. Nadszedł moment,
kiedjj ci nieszczęśnicy zbuntowali się.
Pewnego dnia zawyły syreny, jak spod ziemi wyrosła niez czona ilość
esesmanów z psami i na motorach, po czym wywiąJ zała się strzelanina przy
wejściu do krematorium. Zdawało się wszystkim, że cały obóz wyleci w
powietrze. Okazało się, że Żydzi zabarykadowali się, rzucając bomby i
używając broni palnej. Była to oczywiście walka nierówna, raczej wyraz
protestu, gest ludzi zdecydowanych na wszystko. Niektórzy, przeeiąwszy
druty, usiłowali ratować się ucieczką. Sporo zabito, schwytanym żywcem
wypalono numery na czołach.
Ewakuacja obozu, rozpoczęta 18 stycznia 1945 r., była już także
przedmiotem relacji — zarówno w książkach, jak i w prasie. Szczegółów tego
marszu śmierci nie będę więc opisywała,1 podam tylko kilka Wspomnień
osobistych. Pierwszy rozkaz wymarszu padł w nocy z 17 na 18 stycznia —
miałyśmy być gotowe o szóstej rano. Czekałyśmy jednak do ósmej, po czym
kazano | nam wrócić do bloków. Ta sama historia powtórzyła się w południe,
lecz dopiero o szóstej po południu wyprowadzono nas z obozu. Nie sposób
opisać, jak wielka była konsternacja i niepewność' więźniarek, szczególnie
tych najsłabszych. Uciekać niebezpiecznie. Zostać? A nuż obóz jest
podminowany i Niemcy wysadzą wszystko w powietrze. Iść w nieznane? To były
pytania. Wiadomo, że te najsłabsze nie wytrzymały drogi. Wiele padło z
wycieńczenia, wiele Niemcy zakatowali, zaszczuli psami, zastrzelili.
Z rozrzewnieniem wspominam postój w Porębie koło Pszczyny. Nocowałyśmy w
domach i stodołach gospodarzy. Ludzie ci przyjęli nas serdecznie, podając
kawę, herbatę, zupę, chleb. Spora grupa kobiet ulokowała się w obszernych
zabudowaniach pewnego zamożnego gospodarza, u rodziny Pająków. Zamiast
pasiaków
niałyśmy zwykłą odzież z namalowanym na całej długości czerwonym pasem,
szerokim- na jakieś 5 cm. Był to widoczny znak ibozowy. Otóż córka tego
gospodarza, młoda wdowa z dzieckiem, zaszywała te pasy na maszynie lub też
pomagała nam usuwać je, czyszcząc benzyną. Robiłyśmy to mając na myśli
ewentualną ucieczkę lub pozostanie na miejscu i ukrycie się.
Pragnę tu opisać jedno jeszcze wydarzenie, dotyczące pewnej warszawskiej
rodziny, a świadczące o tym, że w tych ciężkich czasach nie zabrakło ludzi
wielkiego serca. Po powstaniu warszawskim tysiące ludzi powysyłano do
różnych obozów. Między innymi aresztowano całą rodzinę, tj. matkę, dwoje
dzieci i babcię; mąż znajdował się gdzieś w Oflagu. Matkę i babcię wysłano
do Majdanka, a dzieci z opiekującą się nimi przygodnie obcą kobietą — do
Oświęcimia, Chłopca umieszczono w obozie męskim, siedmioletnia dziewczynka,
Haneczka Wróblewska, znalazła się wraz z ową opiekunką w Brzezince. Wkrótce
ta pani ciężko zachorowała i zmarła, a Haneczką zaopiekowała się dr
Białówna, o której już pisałam.
Dziewczynkę trzeba było ukrywać, bo dzieci ulokowano w osobnym bloku. Ale
wtedy Niemcy myśleli już o własnej skórze i rygory obozowe trochę zelżały.
Zdołałyśmy Haneczkę nie tylko przechować, ale i przewieźć w dwukołowym wózku
przez bramę, gdy rozpoczęła się ewakuacja. W Porębie zajęła się dziewczynką
ofiarna córka (Małgosia Gładko) wspomnianego tu gospodarza. Wykąpała ją i
nakarmiła, obiecując zająć się nią do czasu zgłoszenia się kogoś z rodziny.
Powiedziała, że jeśli to nie nastąpi, przyjmie dziecko za swoje. Po wojnie
dowiedziałam się, że ojciec Haneczki wrócił z Oflagu i zabrał ją. Nie wiem
tylko, czy chłopiec zdołał się uratować.
Ale powrócę do owego noclegu w Porębie. Jedna z moich współtowarzysżek, Pola
Kowacka z Zawiercia, namawiała nas, byśmy się gdzieś ukryły i po wymarszu
innych wracały do domu. Początkowo bałam się ryzykować, w końcu jednak
uległam namowie. Pożegnałyśmy się z pozostałymi, którym nie starczyło
odwagi, i po trzeciej nad ranem wyszłyśmy z domu. Noc była piękna, ale
mroźna. Ruszyłyśmy, brnąc po kolana w śniegu, w kierunku pobliskiego
zagajnika. Tam przycupnęłyśmy pod drzewami i czekałyśmy, co będzie dalej.
172
173
Nastał -świt. Usłyszałyśmy odgłosy przygotowań do wymarszu, co też wkrótce
nastąpiło. Nikt nas nie szukał. Opuściłyśmy lasek i dotarłyśmy do głównego
traktu, by zapytać przechodniów o drogę do Katowic. Z ostrożności jednak
szłyśmy dalej polnymi miedzami, by nie napotkać następnych kolumn więźniar-
skich. Na jednej z bocznych dróg spotkałyśmy mały tabor niemiecki. Strach
osadził nas na miejscu, nogi odmówiły posłuszeństwa i to nas uratowało.
Jeden z żołnierzy zapytał o drogę, a słysząc niezrozumiałą odpowiedź,
machnął ręką i tabor ruszył dalej.
Z daleka widziałyśmy, że Niemcy uciekają w popłochu, ale my wciąż
omijałyśmy główne drogi. Szłyśmy według wskazówek przechodniów do wieczora,
przez mikołowski las, pełen zasieków z drutu. Ciemność zmusiła nas do
szukania noclegu, choć ciągle' jeszcze strach nas nie opuszczał. * Gościnę
znalazłyśmy w Piotro-wicach, w stojącym na uboczu niewielkim domku. I tu
znów za-, znałyśmy ludzkiej dobroci. Po dwóch latach poniewierki spałyśmy na
miękkim tapczanie i w czystej pościeli. Po śniadaniu, podziękowawszy
gospodarzom, udałyśmy się w dalszą drogę.
W kierunku Katowic nie mogłyśmy iść, bo trwały jeszcze zacięte walki,
ruszyłyśmy więc ku Siemianowicom. Zmęczone nogi nie chciały nas już nieść,
ale wreszcie, po różnych perypetiach, dobrnęłyśmy do Grodźca, do mojej
rodziny.
Nie wiedziałam, kto z moich bliskich żyje. Listy przysyłane mi przez rodzinę
do obozu zawierały same dobre wiadomości, nie chciano mnie niepokoić. Teraz
dowiedziałam się od brata, że mój mąż — a przeczuwałam to od dawna — zginął
zamordowany w obozie po 4-miesięcznym zaledwie pobycie, tj. w czerwcu 1943
r. Natomiast moi kochani chłopcy po okresie dwuletniej poniewierki i głodu
zostali zwolnieni z obozów w Kietrzu i Bene-szowie, dotarli do moich
rodziców i pozostawali już pod ich opieką. W tych tzw. Polenlager przebywało
bardzo dużo Polaków ze Śląska i Zagłębia Dąbrowskiego, a procent małoletnich
— dzieci osób aresztowanych, rozstrzelanych, wywiezionych do obozów
koncentracyjnych — był ogromny. Do pracy zmuszano tam wszystkich więźniów w
wieku od lat dwunastu. Warunki sanitarne były okropne. Głód, zimno,
oderwanie od rodziny, praca często ponad siły wyniszczały ludzi. O tym
wszystkim dowiedziałam się oczywiście dopiero po powrocie do domu.
A teraz jeszcze parę słów o niektórych więźniarkach z na-i.ej grupy.
Szlachetni gospodarze Kołochowie z Poręby ukryli w stogu siana nocujące u
nich kobiety, donosząc im pożywienie, i ludna to najwyższego uznania
postawa, bo przecież wojna jeszcze t rwała i ryzyko było duże. Nasza
opiekunka, staruszka pani Ko-isienda, zwana „Mateńką", słaba i schorowana,
pozostała w Brzezince i dzięki temu uniknęła śmierci.
Kilkaset młodych kobiet, moich współtowarzyszek niedoli Iz Bud i
Brzezinki, wysłano transportem do fabryki amunicji nad francuską granicę.
Dowiedziałam się, że przerzucano je do różnych obozów, pędząc pieszo,
o głodzie i chłodzie, dziesiątkami kilometrów. Przeszły piekło
nalotów i' bombardowań. Potem roztoczył nad nimi opiekę szwedzki
Czerwony Krzyż, zabierając je do swego kraju. Dobre warunki stwarzały im
możliwość pozostania na obczyźnie, lecz większość szybko wróciła do kraju.
Marysia z Poręby koło Zawiercia, z którą przeżyłam wspólnie wiele
tragicznych chwil, pierwsza napisała do mnie po powrocie ze Szwecji.
Nawiązałam również kontakt z „Mateńką", z dr Bia-łówną i wieloma innymi.
Najpóźniej odnalazłyśmy Zosię Palową, bo dopiero w 1965 r. Przyjechawszy ze
Szwecji dowiedziała się, że jej mąż i syn zostali straceni. Obecnie
odwiedzamy się nawzajem w miarę możliwości, wspominając wspólnie przeżyte
chwile, iobre i złe.
Powojennych trudności się nie bałam, choć zdrowie mi jeszcze nie dopisywało,
a wszystko trzeba było budować od podstaw, tworzyć nowy byt sobie i
dzieciom. Tylko ból nie opuszczał serca po stracie bliskich, bo i starszy
syn, nabawiwszy się gruźlicy w obozie, nie odzyskał już zdrowia i zmarł w
1951 r., mając zaledwie 25 lat. Ja pracowałam w jednej instytucji aż do
wieku emerytalnego. Teraz byt mam zapewniony, ale cóż, ciągle dręczy mnie
smutek i tak pozostanie do końca moich dni.
Tyle było dyskusji na temat przedawnienia zbrodni * hitlerowskich. Dochodzą
wieści, że w Ameryce Południowej ukrywa się wielu nazistowskich przestępców,
a wśród nich osławiony dr Men-gele, ten, który dokonywał zbrodniczych
eksperymentów medycznych na więźniach. Przebywa podobno pod przybranym
nazwiskiem, w Paragwaju, gdzie prowadzi rancho. Lle czy ich zbrodnie mogą
się przedawnić?
174
Aleksander Widera
NIGDY TEGO NIE ZAPOMNĘ
Na „Jedynce" i na „Czwórce"
(Wspomnienia z hitlerowskiego obozu karno-śledczego w Mysłowicach)
Czarnym autem zajechali
i w kajdankach do Mysłowic.
Stąd nie widzę, co jest dalej,
bom krótkowidz. Taką oto fraszką skwitowałem — oczywiście nie bezpośrednio!
po aresztowaniu, ale znacznie później, kiedy już ochłonąłem z
pierwszych wstrząsów i wrażeń — swoje przybycie do mysło-j wickiego lagru.
Przybyciu temu towarzyszyło otępienie wynikłe' z samego faktu aresztowania,
następnie zaś z tego wszystkiegoJ czego w owym nieszczęsnym dniu doznałem.
Ulokowany od razi na „ciężkim" oddzielę, na „Jedynce" — w olbrzymiej celi, a
właściwie sali, w której nieco mniejszych rozmiarów klatka z kolczas^ tego
drutu mieściła około 150 więźniów — jedynie częścią świa-1 domości
pojmowałem, co się naokoło mnie działo. Do klatki tej prowadziła żelazna
furta, przed którą po zewnętrznej stronie stał na wzniesieniu strażnik z
karabinem, zwany tutaj Wachmeistrem albo Oberwachmeistrem. W owej klatce
stały po obydwu stronach dwa rzędy piramidalnie ustawionych prycz, na
których — żywi czy nieżywi? — leżeli na brzuchach więźniowie. Wyciągnięci
jak struny, stłoczeni jak śledzie, nieruchomi, milczący. Zanim zdołałem zdać
sobie sprawę, gdzie się właściwie znajduję, czy to rzeczywistość, czy też
może urojenie, przystępuje do mnie krępe, silnie zbudowane chłopisko i
zaczyna wygłaszać jakieś magiczne, zaledwie do mej świadomości docierające
pouczenia.
176
— Tu jest Lager w Mysłowicach (tak zaczynał przemawiać do każdego
nowicjusza, który w owym czasie zjawiał się na „Jedynce", kalefaktor
Chejczyk, zwany przez wszystkich krótko kal-faktorem). — Tu jest Lager w
Mysłowicach, najgorszy < ze wszystkich Lagrów na świecie. Panem Bogiem tu
jest Lagerjuhrer, diabłem jestem ja — kalfaktor. Tu się robi wszystko na
komendę. Jeśli cię zawołają na przesłuchanie, stajesz na baczność przed
panem Oberwachmeistrem i meldujesz: „Herr Oberwachmeister, ich melde
gehorsamst, ein Mann zur Vernehmung." Powtórz! — Herr Oberwachmeister, ich
melde, ein Mann zur Vernehmung.
Za opuszczenie słowa gehorsamst kryminalista Chejczyk wymierzył mi od razu
siarczysty policzek. Ale i przy powtórnym wygłoszeniu formuły słowo to
wypadło mi zupełnie z pamięci. Czy może podświadomy opór nakazywał mi
opuszczenie wyrazu, nie licującego z moją buntowniczą dwudziestoczteroletnią
osobowością?
Po wyuczeniu formuły kalf aktor Chejczyk wymierzał każdemu nowo przybyłemu
dwadzieścia pięć uderzeń bykowcem albo gumową żyłą na pośladki lub krzyże.
Czasem liczbę tę nieco ograniczał. Ludzie mdleli, wtedy zlewano ich wodą,
żeby mogli do końca pobrać wyznaczoną im porcję. Towarzyszyło temu zawsze
nieludzkie wycie katowanego. Również i ja akompaniowałem na własnym
instrumencie głosowym uświęconemu lagrową tradycją obrządkowi, po którym —
osłabiony — musiałem z kolei wdrapywać się małpim sposobem na wyznaczoną mi
górną pryczę. Również i ta czynność odbywała się z towarzyszeniem bicia
bykowcem, gdzie popadło: po plecach, głowie, ramionach. To bicie wcale nie
sprzyjało sprawnemu wykonaniu czynności wdrapywania się na pryczę. Musiałem
czynność tę powtarzać kilkakrotnie, dopóki kalf aktor nie uznał jej za jako
tako poprawną.
Prycze były zestawione systemem piramidalnym, po trzy obok siebie i po trzy
w górę, przy czym nad pryczami środkowymi wznosiła się jeszcze czwarta. W
ten sposób ustawione piramidy uszeregowane były w dwu rzędach, pomiędzy tymi
rzędami zaś było wolne miejsce na apele.
Te apele odbywały się dwa razy dziennie. Odbierał je czasem osobiście sam
Lagerjuhrer, przeważnie zaś wyznaczony do tego celu funkcjonariusz lagrowej
administracji. Na „Jedynce" od-
12 Numery
177
bywało się, to w ten sposób, że na komendę kalfaktora wszyscy na łeb na
szyję zeskakiwali z prycz, by utworzyć cztery szeregi, następnie odliczyć, a
w końcu na komendę „In die Betten Marsch, Marsch!" w ciągu trzech sekund
znaleźć się znowu w pozycji leżącej, na brzuchach, na swoich pryczach.
Zwłaszcza ci z górnych prycz musieli mieć odpowiednią wprawę, by zdążyć na
czas. Nigdy jednak nie udawało się to za pierwszym razem. Zawsze ktoś tam w
momencie uderzeń bykowcem o krawędź którejś pryczy, co oznaczało koniec
komendy, nie zdołał jeszcze wciągnąć jednej nogi na miejsce, w którym
powinna już była znajdować się wraz za całą postacią,, za co z kolei brał
dziesięć uderzeń w pośladki tymże bykowcem. Wszyscy zaś musieli dopóty
powtarzać skoki do łóżka, dopóki wszystko nie odbyło się w należytym
porządku i nikt nie spóźnił się na wyznaczone mu na pryczy miejsce. Trzeba
przy tym dodać, że na każdej pryczy leżało po dwóch, a czasami i po trzech
więźniów. Sienników nie było, tylko deski, na których bez jakiegokolwiek
nakrycia leżeli więźniowie — przy otwartych oknach. Aresztowano mnie we
wrześniu, było jednak dostatecznie zimno, by odczuć niską temperaturę na
własnej, zaledwie w koszulę i kalesony przy odzianej osobie.
W ciągu dnia leżeliśmy cały czas — z wyjątkiem apeli i posiłków — na
brzuchach. W nocy można było położyć się na plecach lub na boku. Buty,
również na komendę, która brzmiała Scłiuhe runterl, zrzucaliśmy na noc na
posadzkę. Niejednokrotnie trudno było, na drugi dzień doszukać się swego
obuwia.
W porównaniu z innymi celami na „Jedynce" mniej było wszy i pluskiew,
właśnie dzięki brakowi sienników. Jedno zło ograniczało więc drugie i to
przynajmniej było korzystne.
Podobnie jak za żelazną furtą, również i po obu stronach najeżonej kolcami
drucianej klatki pełnili straż policjanci. Nie stali oni jednak tutaj na
odpowiednio pobudowanych wzniesieniach, lecz spacerowali wzdłuż ścian.
Nie tylko do przesłuchań przez gestapowców, ale również dla uzyskania
pozwolenia na załatwienie swych potrzeb fizjologicznych musiał więzień
meldować:
— Herr Oberwachmeister, ich melde gehorsamst, ein Mann zum Austreten.
178
Urządzenie kloaczne znajdowało się w tej samej sali, tyle że za
odratowaniem. Strażnik otwierał- kluczami żelazną furtę i dopiero wtedy
maszerowało się naokoło drucianej klatki ku prymitywnym otworom w posadzce,
zastępującym muszle klozetowe, indywidualnie zresztą można było załatwiać
potrzeby fizjologiczne tylko w drodze wyjątku. Normalnie maszerowaliśmy tam
grupowo, z podniesionymi do góry rękami, co odbywało się cztery razy w ciągu
dnia. Trzy razy natomiast podawano jedzenie, które spożywaliśmy siedząc w
kucki na pryczach. Rano otrzymywaliśmy pół kromki, a wieczorem całą kromkę
suchego chleba, do tego po misce kawy nigdy nie słodzonej. Chleb rozdawał
kalfaktor Chejczyk, dobierając kromki wedle własnego uznania. Więzień, który
w danym dniu został przez niego bardziej zbity, otrzymywał jak gdyby w
nagrodę większą kromkę.
Chejczyk pochodził podobno gdzieś ze Strzemieszyc. Był wyjątkowym' sadystą,
kryminalistą, którym Gestapo wysługiwało się przy przesłuchaniach. Oprócz
niego byli na „Jedynce" jeszcze inni oprawcy, nie szczędzący więźniom razów.
Ich twarze wydawały się wyjątkowo ponure, ale twarz Chejczyka kojarzyła się
mi zawsze z czymś zwierzęcym. W dniu mego aresztowania, kiedy zobojętniały
na wszystko leżałem na brzuchu, Chejczyk wygrywał na organkach melodię:
„Waldeslu-u-ust, Waldeslu-u--ust, o wie einsam schldgt die Brust..."
Piosenka przywodziła na myśl wolność, która była za oknami, las zresztą był
całkiem blisko.
Obok mnie leżał jakiś osobnik, aresztowany za kradzież iluś tam worków
zboża. Kiedy mu powiedziałem, że zanim mnie aresztowano, pracowałem w
hurtowni papierosów, ciekaw był, w jakiej poszczególne gatunki były cenie, w
ogóle pytał o rzeczy, k'tóre w danej sytuacji nie miały sensu i były mi
zupełnie obojętne.
Gdy podano nam pierwszy obiad, patrzyłem z pewnym zdziwieniem, jak łapczywie
pochłaniał swą zupę i jak łakomie spoglądał na moją. Choć więc sam byłem
głodny, oddałem mu niemal całą swoją porcję. Nie wiedziałem jeszcze wtedy
naprawdę, co znaczy głód. Denerwowało mnie, że zarówno mój sąsiad, jak i
inni nie mają innych zmartwień, jak tylko to, czy zupa będzie gęsta i czy
otrzymany kawałek chleba będzie miał jaki taki wy-
12*
miar. Jak się później przekonałem, zupa przeważnie była rzadka, co wkrótce
miało się stać przedmiotem również mojej największej troski. Po dwóch
tygodniach przebywania w mysłowickim lagrze człowiek myślał właściwie tylko
o jedzeniu: po przebudzeniu o śniadaniu, po śniadaniu o obiedzie, po
obiedzie o wieczerzy, przy czym były to tylko namiastki posiłków; po
spożyciu odrobiny chleba czy zupy odczuwało się większy głód niż przedtem.
Po pewnym czasie nauczyłem się przeżuwać chleb tak długo, by dosłownie
rozpłynął mi się w ustach, co wymagało dłuższej pracy szczęk i pozwalało na
oszukiwanie samego siebie, że się zjadło więcej niż w rzeczywistości i że
to, co się zjadło, zostanie strawione przez żołądek do ostatniej cząsteczki.
Kiedy zdarzało się, że w otrzymanej zupie pływał ziemniak, uważało się taki
dzień za święto.
Produktem moich głodnych myśli były czasem rymowane fraszki, z których jedna
poświęcona była także więziennemu menu: "
Rano — ciepła skrawek, chochla czarnej kawy i pół kromki chleba czeka cudu z
nieba.
Z kotła — niby pociąg
paruje wilgocią
obiad — zupa często
rzadka, rzadko gęstą. Wieczór — ciepła skrawek, chochla czarnej kawy i
kromeczka chleba i czeka cudu z nieba.
Po pewnym czasie potrafiłem już — w przerwach między śniadaniem i obiadem
lub obiadem i kolacją — zwracać też myśl ku innym sprawom. Wszystko to
jednak nastąpiło znacznie później, kiedy już nie byłem na „ciężkim"
oddzielę. Na razie leżałem na „Jedynce" i czując jeszcze w krzyżach i na
siedzeniu otrzymane na przywitanie uderzenia bykowcem, wsłuchiwałem się w
nieludzkie wycie wciąż przyprowadzanych nowicjuszów, na których z kolei
spadały razy Chejczykowej ciężkiej ręki. Podob-
nie jak wszyscy, czułem strach przed ewentualnym nowym biciem. Kiedy po raz
pierwszy rozległa się komenda Alles runter, po której zeskoczyliśmy migiem z
prycz i ustawieni w czwórki, z podniesionymi w górę rękami, mieliśmy biegiem
udać się zum Austreten, poczułem, że za chwilę zemdleję. To skutki bicia
dawały znać o sobie. Stojący obok mnie sąsiad zauważył, że coś się ze mną
dzieje, bo zbladłem i zacząłem się chwiać na nogach, potrącił minie więc i
powiedział, „żebym się trzymał". Na szczęście udało mi się zapanować nad
sobą.
Wśród obecnych i wśród napływających bez przerwy nowych przybyszów byli
zarówno więźniowie polityczni, jak i kryminalni. Tak więc obok członków
podziemnych organizacja, takich jak Tajna Organizacja Niepodległościowa,
„Orzeł Biały" czy Polska Organizacja Powstańcza, byli tu także bandyci,
włamywacze, kryminalni recydywiści.
Leżałem i rozpamiętywałem wydarzenia ostatnich dni. Zaczęło się od tego, że
jeden z moich młodszych kolegów, mój były uczeń Mirek G., któremu, w
ostatnim roku przed wojną udzielałem korepetycji, otrzymał powołanie do
niemieckiego wojska. Ojciec, Ślązak, nie wrócił z ewakuacji we wrześniu 1939
roku. Prawdopodobnie zginął od bomby czy w jakimś innym wypadku. Matka,
warszawianka, nie mogła pogodzić się z myślą, żeby syn — podpisawszy zgodnie
z panującym tutaj wallenrodyzmem tzw. Yolksliste — został niemieckim
żołnierzem. Zapytała więc mnie, czy nie mani jakichś kontaktów z ludźmi,
którzy mogliby umożliwić mu ucieczkę do tzw. Generalnego Gubernatorstwa. Od
znajomej uzyskałem adres Mariana Nowaka, członka Tajnej Organizacji
Niepodległościowej. Obiecał on rzecz ułatwić i zetknął mnie w tym celu z
Józefem Ciepłym, który miał w dalszym ciągu sprawą pokierować. Kiedy jednak
była już ona na dobrej drodze, nasze usiłowania okazały się niepotrzebne,
gdyż Mirek zrezygnował tymczasem z planów ucieczki, postanowił ulec i dał
się zaciągnąć do niemieckiego wojska. Kosztowało go to później utratę nogi,
ale wyszedł z życiem z frontu wschodniego, ze straszliwej wojny
hitlerowskich Niemiec ze Związkiem Radzieckim.
Nawiązane kontakty spowodowały, że przy „wsypie" organizacji dostałem się do
Mysłowic i do czasu przesłuchań przebywałem na „Jedynce". Poza „Jedynką"
wszystkie cele — także
ISO
181
numerowane —- stanowiły tutaj tzw. oddział „lekki", składający się w
zasadzie z pięciu cel. Każda z nich mogła pomieścić do stu więźniów, czasem
i więcej, lecz wówczas na jednym żelaznym łóżku spało nie dwóch, a
przeważnie trzech więźniów.
Poza murowanym pomieszczeniem więziennym z sześcioma celami, wśród których
„Jedynka" wyróżniała się — jak to już zaznaczyłem — szczególnie surowym
rygorem i szczególnie trudnymi do zniesienia warunkami, był jeszcze w
obrębie mysłowic-kiego lagru podłużny barak, gdzie w zasadzie przebywały
kobiety. Poza tym znajdowały się tam warsztaty, pralnia, magazyny oraz cela,
w której umieszczano więźniów uchylających się od pracy oraz zbiegów z robót
przymusowych w Niemczech. Były jeszcze pomieszczenia, w których Gestapo
dokonywało przesłuchań. Później te pomieszczenia zamieniono na izby chorych
— jedną dla kobiet, jedną dla mężczyzn. Jeszcze później była tu także cela,,
w której więziono chłopców w wieku dziewięciu, dziesięciu, bodaj do-
czternastu lat, którzy w warunkach wojennego głodu i niedostatku dopuścili
się kradzieży, w wyniku czego jako nieletni przestępcy zostali osadzeni
właśnie tutaj.
Więzienie w Mysłowicach, noszące oficjalną nazwę Ersatz--Polizeigefangnis (a
więc zastępcze więzienie policyjne), nazywano powszechnie lagrem, bo
stworzono tam w istocie warunki obozowe. Szczególnie groźnych dla
hitlerowskiego reżimu więźniów politycznych umieszczano w bunkrze, gdzie
spali bez okrycia, niekiedy przykuci łańcuchem do ściany, gdy zaś brak było
miejsca w celach bunkra, musieli leżeć na kamiennej posadzce w przedsionku.
Warunki pobytu w bunkrze były więc jeszcze gorsze niż na „Jedynce", choć nam
było dostatecznie ciężko.
Właśnie na „Jedynce" poznałem więźnia imieniem Dobrosław,, którego nazwiska
już nie pamiętam. Zetknąłem się z nim także później, w celi czwartej, gdzie
były już sienniki, nie leżało się więc na gołych deskach prycz. Sienniki te
jednak o wiele bar-dzieje przydawały się wszom i pluskwom niż nam. Insektów
tych było w celach tzw. oddziału „lekkiego" stokroć więcej niż na „Jedynce".
Kiedy przebywaliśmy już obaj na „Czwórce", ów Dobrosław zwierzył mi się, że
warunki pobytu na „Jedynce" były dla niego tak trudne do zniesienia, iż
usiłował popełnić. . . nie samo-
182
bójstwo, na które nie potrafił się zdobyć, lecz coś o wiele bardziej
szalonego. Umyślił sobie bowiem, że pozbawiając się na przykład wzroku,
uniknąłby okrutnych kar, jakie stosowano na „Jedynce". Nie skakałby wówczas
jak małpa na górną pryczę, na którą z reguły nie potrafił wdrapać się w mig
i uchronić przed karą dziesięciu uderzeń bykowcem. Miał agrafkę, którą
zamierzał wykłuć sobie lub uszkodzić oczy, ale na szczęście zamiaru tego nie
urzeczywistnił. Któregoś dnia, skacząc na pryczę, skaleczył sobie palec, w
wyniku czego opuchła mu i ropiała ręka. Skaleczenie to sprawiło, że nie
musiał już skakać na pryczę piętrową, lecz ulokowany został na dolnej. Rękę,
którą owijał wełnianym szalem, leczył jeszcze długo. Nie mogąc z powodu bólu
spać, podchodził czasem do pieca i ogrzewał opuchniętą dłoń, by sobie trochę
ulżyć. Jednakże ciepło bijące od pieca powodowało, że wszy gnieżdżące się w
wełnianym szalu stawały się ruchliwsze i gryzły dokuczliwiej niż normalnie,
a Dobrosław z powodu całkowitej niesprawności jednej ręki nie był w stanie
ich zabijać, jak to czynili inni, zdejmując koszulę i rozgniatając
paznokciami ukrywające się w szwach insekty.
Podczas swego pobytu w mysłowickim lagrze przebywałem na „Jedynce"
dwukrotnie. Najpierw bezpośrednio po aresztowaniu, potem zaś — po kilku
tygodniach pobytu w celi czwartej — znalazłem się znów na „Jedynce" w
związku z ucieczką jednego ze współwięźniów, członka tajnej organizacji,
bodajże ZWZ, Mieczysława Dąbrowskiego.
Było to już po wieczornym posiłku — po zjedzeniu kromeczki chleba i wypiciu
porcji słodzonej sacharyną czarnej kawy, podawanej w miskach, po jednej na
dwóch więźniów. Po każdym posiłku miski te myło czterech czy pięciu
wyznaczonych do tej czynności więźniów. Tego wieczora i ja znalazłem się w
tej grupie. Nie zwróciłem na to uwagi, iż jeden z nas opuścił celę niosąc
wiadro i zameldował dyżurującemu na korytarzu Oberwachmei-strowi, że
wychodzi na podwórko z popiołem. Nie podjrzewając, że ów więzień zamierza
uciec, strażnik pozwolił mu wyjść, a my tymczasem myliśmy nadal miski.
Wróciliśmy następnie do celi, upłynęło jakieś pół godziny, może więcej,
leżeliśmy już chyba na naszych pryczach, kiedy nagle otwarto drzwi i nie
pamiętam już kto — czy to był pełniący na „Czwórce" funkcję kalfaktora
183
więzień kryminalny Sowa, czy dyżurujący Zugfuhrer, czyli dowódca pełniących
straż posterunkowych, czy wreszcie jakiś inny funkcjonariusz policji —
wywołał nagle z celi tych, którzy myli miski. Tak jak staliśmy, w kalesonach
i koszulach, zostaliśmy zapędzeni na „Jedynkę". Kazano nam położyć się na
kamiennej posadzce, gdzie — szczękając zębami i drżąc z zimna —
przeleżeliśmy całą npc. Jeśli dobrze pamiętam, również dwie następne noce
spędziliśmy w ten sposób. Dopiero potem wyznaczono nam miejsca na pryczach.
Mnie po jakimś czasie przeniesiono do pomieszczenia obok „Jedynki", na tzw.
Zweigstelle, gdzie panował identyczny rygor, jak na „Jedynce".
Było to w czasie, kiedy wolno nam było, oprócz odzieży, otrzymywać z domu
rybi tran. Między innymi i ja dostałem kiedyś małą buteleczkę tranu. Leżałem
wtedy na pryczy obok kryminalisty, który zwierzył mi się, że w lagrze
znalazł się za dokonanie kilkunastu włamań. Powiedział mi kiedyś, że choćby
był jeszcze głodniejszy niż jest (jeśli w ogóle można było być bardziej
głodnym), to i tak nie potrafiłby przełknąć nawet odrobiny tranu. Tran
spożywaliśmy, nalewając go na łyżkę i mocząc w nim chleb lub dolewając go do
zupy. Czyniliśmy to bardzo oszczędnie, przeznaczając do każdego posiłku nie
więcej niż jedną łyżkę.
Nie wierzyłem mojemu sąsiadowi, plugawemu recydywiście, który chełpił się
dokonaniem kilkunastu włamań, i pilnowałem swej buteleczki tranu jak oka w
głowie, tym bardziej że kiedyś w nocy, na pół śpiąc, na pół czuwając,
odniosłem wrażenie, iż w pewnym momencie sięga on ręką po ową buteleczkę.
Pomimo maksymalnej czujności nie zdołałem jednak uchronić mojego skarbu i po
przebudzeniu spostrzegłem, że buteleczka zniknęła czy też jest pusta.
Dokładnie już nie pamiętam,, w każdym razie tranu nie było. Za to mój sąsiad
recydywista zachorował na biegunkę. Pomimo to twierdził stanowczo, że tranu
za nic w świecie nie potrafiłby przełknąć.
Mój drugi pobyt na „Jedynce", a częściowo na owej Zweigstelle, gdzie
upychano tych, którzy cierpieć mieli te same tortury, trwał bodaj cztery
tygodnie. Potem wróciłem na „Czwórkę". Wszelkie komendy wykonywało się tutaj
również biegiem; podobnie jak na „Jedynce" biegliśmy do ustępu z
podniesionymi w górę rękami, grupowo, a na przesłuchania, często skuci kaj-
184
dankami, w pojedynkę. Nawiasowo dodam, że na tzw. oddzielę „lekkim" ustępy
mieściły się poza celą. Ale także tutaj nie było muszli klozetowych, tylko~
otwory, uszeregowane w posadzce wzdłuż ścian.
Katorżniczy rygor na „Jedynce" trwał dopóty, dopóki Niemcy nie zaczęli
ponosić klęsk. Po klęsce pod Stalingradem zniesiono tam całodniowe leżenie
na brzuchach i chyba także wskakiwanie na komendę na piętrowe prycze.
Zarówno zaś na „Jedynce", jak i w celach na tzw. oddzielę „lekkim" nie
trzeba już, było biec do ustępu z podniesionymi do góry rękami.
Nie ustało jednak bicie i stosowanie innych katuszy przy przesłuchiwaniu
mysłowickich więźniów przez gestapowców, którzy poza tym, że sami katowali
przesłuchiwanych, korzystali jeszcze, z pomocy zwyrodnialców, rekrutujących
się przede wszystkim spośród kryminalistów, jak wspomniany tu już kal-faktor
„Jedynki", Chejczyk. Kiedy była piękna pogoda, przesłuchania odbywały się
głównie na podwórzu mysłowickiego lagru, w którym to celu wystawiano tam
stoły i krzesła. Oprócz Chejczyka szczególnie się „zasłużył" przy
przesłuchaniach kryminalista Sowa, który w mysłowickim lagrze
przebywał dłużej niż
Chejczyk.
Zastępcze więzienie policyjne w Mysłowicach, o którym jednak nie mówiło się
inaczej niż „lager", było jak gdyby przedsionkiem obozu koncentracyjnego w
Oświęcimiu, a także innych obozów, dokąd po dłuższym lub krótszym czasie
wysyłano mysłowickich więźniów. Wielu poszło na „rozwałkę", czyli na śmierć
przez rozstrzelanie lub powieszenie. Te egzekucje odbywały się głównie w
Oświęcimiu. Poza tym dla zastraszenia miejscowej ludności wieszali Niemcy
skazańców publicznie, np. w Gotarto-wicach (Rybnickie), w Mostach (Zaolzie),
Rychwałdzie (Żywieckie).
Podobnie jak inni więźniowie, również i Chejczyk przewieziony został z
Mysłowic do innego obozu — nie wiem tylko, do którego. Słyszałem, że
więźniowie tego obozu (wśród nich także przywiezieni z Mysłowic) postawili
Chejczyka przed alternatywą, że albo sam się powiesi, albo zostanie
„wykończony", jak powszechnie nazywano uśmiercanie. Podobno Chejczyk,
wziąwszy z rąk więźniów powróz, wszedł na wierzchołek drzewa i — sto-
185
sownie do postawionego mu warunku — powiesił się. Wiadomość tę — jako nie
sprawdzoną — podaję do wiadomości czytelników niniejszego szkicu. Być może
znajdą się wśród byłych więźniów hitlerowskich obozów koncentracyjnych tacy,
którzy byli naocznymi świadkami tego wydarzenia, i opiszą je we
własnych wspomnieniach lub powiadomią mnie, czy tak się istotnie stało.
Chejczyk był jedną z najobrzydliwszych kreatur, z jakimi zdarzyło mi się
zetknąć w więzieniu mysłowickim, będącym na równi z obozami
koncentracyjnymi miejscem okrutnie funkcjonującej eksterminacji,
dokonywanego z całym sadyzmem ludobójstwa. Śmierć przychodziła do ludzi
pod różnymi postaciami. Jedni nie mogli wytrzymać wyniszczającego
reżimu obozowego. Inni padali ofianą przesłuchań, w Gestapo, gdzie
oprócz bicia stosowano bardziej wyszukane sposoby wymuszania zeznań.
Jeszcze innych rozstrzeliwano. A pod koniec 1942 r. pojawiło się w obozie
mysłowickim słowo: tyfus. U niektórych więźniów wystąpiły 1 symptomy
wzbudzające podejrzenie tej choroby. Nie wiem dokładnie, ale
prawdopodobnie dlatego niemieckie władze więzienne zezwoliły na
przysyłanie więźniom jednokilowych paczek żywnościowych. My, więźniowie,
tłumaczyliśmy sobie jednak inaczej to „ustępstwo" na rzecz łagodniejszego
kursu w obozie, co objawiło się również w innych zarządzeniach. Sądziliśmy,
że wszystko to wiąże się z załamywaniem się frontu niemieckiego pod
Stalingradem. ,,Im gorzej dla Niemiec na froncie, tym lepiej dla nas w
obozie" — mawialiśmy. Na ogół prawda ta znajdowała potwierdzenie także
później — w obozie oświęcimskim., gdzie w miarę klęsk
hitlerowskich poprawiały się nieco warunki i na-stawał trochę łagodniejszy
rygor obozowy. *
, Dopuszczenie paczek żywnościowych nie zlikwidowało głodu. Powszechnie
zaczęła panować . biegunka, a my nadal byliśmy głodni. Jednego, czego tu
mieliśmy nad miarę, to czasu. Więzień nazwiskiem Krupa, człowiek o złotych
rękach, który wykonywał wszystko, czegokolwiek się jęły, rysował ołówkiem na
papierze podobizny współwięźniów. Ja zaś komponowałem wiersze. Raz były to
pisane z wisielczym humorem fraszki, innym razem rymy pełne smutku.
W takich mniej więcej okolicznościach zastały nas w mysłowickim. łagrze
święta Bożego Narodzenia 1942 r. Dręczyła nas
186
zmora bezsilności. Czas mijał, osiadał w sercach, apatią i
rezygnacją.
Czas się nie kończy \ i wojna także,
dni i miesiące mijają w lagrze. Wrzesień październik, ' listopad, grudzień
— w koronach z cierni męczą się ludzie. Przeszedł Mikołaj, . święty
dobrodziej,
lecz nie rozjaśnił,
nie rozpogodził. , . Ża to na święta
jak kromka chleba
gwiazdka odpięta
sfrunęła z nieba.
Dzieciątko z niebios
przyszło do celi
pomiędzy więźniów
dobroć podzielić.
Z tą dobrocią jednak nie było tak dobrze. Obozowe życie wyzwalało w ludziach
przede wszystkim egoizm. Właściciele paczek nie zdradzali wielkiej ochoty do
dzielenia się ich zawartością ze współwięźniami; czasem tylko jakiś
nowicjusz, który nie wiedział jeszcze, co to długotrwały głód, odstępował
sąsiadowi część tego, co otrzymał z domu. Za to dobrami ducha byliśmy
skłonni dzielić się jak najsizczodrzej. Składaliśmy sobie sor-.deczne
życzenia powrotu do domu, doczekania wolności, zdrowia i pomyślności,
całowaliśmy się i wspominaliśmy swoich bliskich. Najwięcej jednak serca
poświęciliśmy chyba kolędom. Śpiewaliśmy je w jakimś hipnotycznym
zapamiętaniu, zapominając nawet o głodzie, w cichym szlochu zamykając swoją
bezsilność, swoją nędzę. Pamiętam, że nawet niemiecki strażnik otworzył
wówczas celę i stojąc na korytarzu słuchał.
Wtedy, u schyłku 1942 r., marzyliśmy o pokoju, nie wiedząc,
187
t
że do końca wojny jeszcze bardzo daleko, a tymczasem wkraczaliśmy w dni
nabrzmiałe nieszczęściem, które nie tylko wisiało nad nami, ale było wśród
nas. W najbliższym już czasie epidemia tyfusu rozszalała się z taką siłą,
że, nic nie było w stanie jej opanować.
Diabeł z mysłowickiego lagru
Ów diabeł z mysłowickiego lagru to kalfaktor Sowa, stary kryminalista, który
już w latach międzywojennych był więziony, podczas okupacji zaś pełnił w
Ersatz-Polizeigefangis Myslowitz funkcję nie tylko kalfaktora, ale i
„dołmeczera", czyli tłumacza przy przesłuchaniach przez tutejsze Gestapo.
Zarówno określenie „kalfaktor", jak i „dolmeczer" (zniekształcony niemiecki
rzeczownik Dolmetscher) wymagają tu dodatkowych wyjaśnień. Według słownika
wyrazów obcych kalefaktor — to ubogi uczeń w dawnych szkołach klasztornych,
który w zamian za utrzymanie palił w piecach, sprzątał i karał cieleśnie
winowajców, natomiast obowiązki kalfaktora w mysłowiekim lagrze przypominały
w zasadzie funkcje „sztubowego", a także „kapo" z innych obozów
koncentracyjnych. „Dolmeczer" zaś był w mysłowiekim obozie karno-śłedczym
nie tyle tłumaczem, ile raczej tym, kto biciem wymuszał na przesłuchiwanych
więźniach odpowiednie zeznania. Głównym narzędziem zarówno kalfaktora, jak i
„dolmeczera" był bykowiec, którym zarówno jeden, jak i drugi posługiwali się
bijąc współwięźniów — w pierwszym wypadku dla utrzymania karności w
więziennej celi (odpowiedniku obozowej „sztuby", bo taka mysłowicka cela
mieściła od 60 do około 100 więźniów), w drugim — dla uczynienia
przesłuchiwanych więźniów verneh-mungsfdhig, czyli takimi,'których opór
został złamany, tak że byli już skłonni przyznawać się do zarzucanych im
przewinień, głównie do przynależności do tajnych organizacji politycznych i
odpowiedniej w nich działalności.
Z Sową zetknąłem się na tzw. „Czwórce", czyli w celi nr 4, początkowo jednak
był on kalfaktorem na osławionej „Jedynce", czyli w celi nr 1, gdzie w
warunkach szczególnie surowego rygoru obozowego przebywali najciężej
obwinieni więźniowie. Peł-
188
nione przez niego funkcje czyniły zeń obozowego arystokratę, wielmożnego
pana, który rniał swego famulusa, usługującego mu w wielorakich
czynnościach, jak słanie łóżka', mycie jego naczyń, wylewanie z puszki jego
plwocin, a w czasie odbywanej przezeń poobiedniej sjesty łechtanie go po
obnażonych sitopach. Za wszystkie zaś usługi nazywał Sowa swego
totumfackiego „kwadratowym łbem", darząc go przy tym wielkopańską łaską i
dzieląc się z nim chlebem i zupą. Zupy i chleba miał zawsze w bród, a
pozostawało to w ścisłym związku z kalfakturą, będącą nie tylko synonimem
władzy, ale i sytości. Spał zaś Sowa nie pod brudnym kocem, jak my wszyscy,
ale pod piękną, błyszczącą, czerwoną kołdrą.
Był tak żądny lagrowej władzy, że czasem towarzyszył nawet roznosicielom
kotłów z zupą, którą sam nalewał do podstawianych przez więźniów misek.
Kiedyś byłem świadkiem, jak pewien więzień usiłował strącić ziemniak, który
przykleił się do zev . wnętrznej strony chochli i nie spadł do jego miski.
Rozwścieczony Sowa skatował owego więźnia, bijąc go chochlą po głowie tak
silnie, że byłby go zatłukł na śmierć, gdyby się w porę nie powstrzymał.
Zabił natomiast w grudniu 1942 r. prawnika Michała Rudz-kiego, który leżał
chory na grypę i mocno rzęził w nocy. Sowa, nie mogąc wskutek tego zasnąć,
schwycił jakąś deskę i tak nią uderzył chorego, że ten wyzionął ducha. Nie
byłem już świadkiem tego wydarzenia, bo wówczas w związku z epidemią tyfusu
w mysłowiekim lagrze znalazłem się na „Szóstce", przeznaczonej właśnie dla
tych, co na tyfus zachorowali, ale mi o tym opowiadał bezpośrednio po fakcie
więzień z „Czwórki".
Na tejże „Czwórce" odczułem nieraz i ja, do czego zdolny jest Sowa. Otóż
kiedyś wypadła na mnie kolej mycia cementowej posadzki, do czego zobowiązany
był każdy przebywający tam więzień. W pewnej chwili podszedł do mnie Sowa i
usiłował wepchnąć moją głowę do wiadra z brudną wodą, w której maczałem
właśnie ścierkę. Faktu tego nie skojarzyłem sobie jednak zrazu z innym
wydarzeniem, z którego wynikało, że był to ze strony Sowy akt zemsty za coś,
o czym w danej chwili w ogóle nie pomyślałem, bo od tamtego wydarzenia
upłynęło sporo czasu. Tak się złożyło, że w mysłowiekim lagrze, i to w
dodatku
189
.
w tej samej co ja celi, znalazł się mój kolega gimnazjalny, Jerzy Ganszczyk.
Został aresztowany za odmowę służenia w wojsku niemieckim, do którego
powołano go, choć nie był nawet wpisany na tzw. Volksliste. Otóż Ganszczyk
narysował kiedyś na kartce papieru podobf&nę Sowy, którego podpatrywał
ukradkiem, stopniowo szkicując jego profil. Kiedy rysunek był gotowy, ja
opatrzyłem go takim oto czterowierszem:
Na „Czwórce" łoże tronowe, kołdra jak krew purpurowa, w poduszkach nurza swą
głowę jego królewska mość — Sowa.
Sową, zauważył, że pochylony nad kartką coś tam do Jurka Ganszczyka mówię,
bo podszedł do nas i zabrał kartkę. Popatrzył na swą podobiznę, przeczytał
wierszyk, potem kartkę zmiął i wrzucił do węglarki. Przypuszczam, że o
rysunek nie miał pretensji, ale wierszyk zapewne mu się nie spodobał; może
porównanie jego czerwonej kołdry do krwi, którą w jakiś sposób jako kat
swych mysłowickich współwięźniów czuł na swych rękach, wprawiło go w zły
nastrój. Nie okazał tego jednak, tylko czekał okazji, by się na mnie
odegrać.
Ten zwyrodniały osobnik nie był jednak całkiem pozbawiony swego rodzaju
inteligencji, a czasem odzywało się w nirn coś jakby echo jakichś bardziej
ludzkich odruchów. Był też całkiem niezłym gawędziarzem.
Wieczorem, kiedy więźniowie kładli się na swoich żelaznych łóżkach, czasem
także w oczekiwaniu na apel, Sowa lubił gawędzić. Opowiadał na przykład, jak
to przed wojną wodził czasem za nos granatowych policjantów, jak kiedyś
jeden z nich chodził za nim śledząc go, a on, Sowa, przemierzał ulice
Katowic, zatrzymywał się przed wystawami sklepowymi obserwując, jak w
szklanych witrynach odbija się raz po raz sylwetka idącego po drugiej
stronie policjanta, dla którego on jako przestępca stanowił właśnie obiekt
inwigilacji.
Innym razem wdawał się w rozważania natury niejako religijnej, zwierzając
się nam, że dla niego Bogiem jest słońce. Nie dziwota, przez większą część
swego życia oglądał je przecież przez kraty.
190
Zwierzał się też, że jak wyjdzie z lagru, to napisze o sobie, o tym
wszystkim, co tutaj robił i przeżywał, książkę — a ta książka będzie nosiła
tytuł „Diabeł z mysłowickiego lagru".
Byłbym mu się zapewne naraził ponownie, gdyby przewidział, że tytułem tym
opatrzę moje wspomnienie o nim, a może właśnie odwrotnie — gdyby dzisiaj żył
jeszcze, byłby mi wdzięczny, że o nim napisałem, bo nawet zła sława jest
jednak sławą...?
Sowa był już degeneratem przed swoim pobytem w mysłowic- „ kim lagrze. Z
usług podobnego typu zwyrodniaiców korzystali zbrodniczy funkcjonariusze
policji i Gestapo, ciemiężąc i torturując podległych sobie więźniów, przy
czym w mysłowickim lagrze byli jeszcze gorsi zwyrodnialcy niż Sowa, jak na
przykład kalfak-tor Chejczyk, który był całkowicie bezmyślnym narzędziem w
ręku hitlerowiakich oprawców.
Tego rodzaju typy, jak Chejczyk czy Sowa, stanowili najgorszy przykład dla
słabszych charakterów, dla ludzi, którzy „za miskę soczewicy" podejmowali
się funkcji kalfaktorów. Chlubny wyjątek stanowił kalfaktor Jerzy Gacka,
nauczyciel z Mysłowic, używający bykowca tylko wtedy, gdy karał więźnia za
kradzież cudzego chleba. Tego rodzaju kradzież w ciężkich warunkach obozu
mysłowickiego, gdzie więzień otrzymywał głodowe racje, uchodziła za
zbrodnię. Wymagany rygor obozowy potrafił Gacka utrzymywać bez posługiwania
się bykowcem.
Warunki, w jakich żyli więźniowie, wytwarzały specyficzne ciśnienie moralne,
o jakim nie mają pojęcia ci, co nie zaznali tego piekła. Obóz mysłowicki
miał jeszcze to do siebie, że więźniowie polityczni przemieszani tu byli z
kryminalnymi. Ale nie wszyscy kryminalni byli zdecydowanie „czarnymi
typami", choć oni przede wszystkim kształtowali obyczajowość lagrową, w
której wypaczały się co słabsze charaktery. Temu ciśnieniu moralnemu
podlegali też w pewnej mierze więźniowie polityczni.
Na tle wypaczonej obyczajowości, ukształtowanej w ciężkich warunkach
lagrowego bytu, w rozpaczliwej walce o biologiczne przetrwanie, pragnę
ukazać fakt świadczący o szczególnej znieczulicy, o upodleniu ludzi
skazanych na takie życie. Fakt ten dotyczy ośmioosobowej grupy więźniów, a
mógłby dotyczyć zapewne jakiejkolwiek innej, wyłonionej spośród
osiemdziesięciu więźniów czwartej celi mysłowickiego lagru.
191
Otóż pewnego dnia kalfaktor Sowa zwrócił się do nas z informacją, że ośmiu
więźniów z naszej celi, koniecznie mocnych ludzi, może się zgłosić do
roboty, a robota zawsze była okazją do zdobycia dodatkowych porcji zupy,
może nawet nie tylko więziennej zupy czy kawałka więziennego chleba, ale i
czegoś innego, lepszego.
Na ogół do pracy na zewnątrz obozu wolno było dopuszczać tylko więźniów
kryminalnych, ale później zakazu tego już zbyt ściśle nie przestrzegano i
tak też było w okresie, kiedy owych ośmiu więźniów miało pójść do jakiejś
cięższej roboty.
Kiedy spośród tych, którzy się zgłosili, ósemka najmocniejszych została już
wyłoniona i przez Sowę zaakceptowana, wśród więźniów naszej celi rozeszła
się nagle pogłoska, że owych ośmiu wybrańców ma niebawem pojechać do pewnej
miejscowości — nie pamiętam już dzisiaj, do jakiej — żeby wziąć udział w
wieszaniu grupy skazańców. Otóż tak się stało, że tylko jeden z nich,
niejaki Siwek (nazwisko zapamiętałem, bo często z nim rozmawiałem), miał
odwagę wycofać się z nieświadomie przyjętego przez siebie zadania. W
mysłowickim lagrze znalazł się on, bo zadenuncjowała go jego własna żona. W
pamięci zachowałem zarówno to jego wyznanie, jak i reakcję na wiadomość o
tym, że miałby uczestniczyć w wieszaniu ludzi. Otóż Siwek wydawał się
całkowicie bezradny, kiedy mi mówił, że nie potrafiłby nawet wyobrazić sobie
tego rodzaju czynności. Nie okazał się jednak bezradny, gdy sam jeden z
całej ósemki znalazł sposób, żeby Sowę o swojej decyzji wycofania się z
podstępnie narzuconej mu roli kata poinformować. Nie pamiętam już, czy na
jego miejsce został ktoś dokooptowany, ale chyba nie, pojechali bodaj w
siódemkę, ósmy był Sowa, który może chciał tylko mieć nadzór nad całą akcją,
ale wobec wycofania się Siwka musiał czynnie uczestniczyć w egzekucji. Nie
przyszło mu to zapewne z trudnością, bo już nieraz w takiej roli występował,
o czym nam kiedyś z drastycznymi szczegółami opowiadał, a lubił czasem — jak
już wspomniałem — pogawędzić z nami.
Było to chyba wiosną 1943 r., kiedy Sowa oznajmił nam, że już wkrótce
wyjdzie na wolność. Obiecało mu to Gestapo i w związku z tym Sowa zaczął
gromadzić, co się tylko dało, począwszy od naczyń kuchennych, których tutaj
od czasu, kiedy więź-
»
192
niowie mogli otrzymywać paczki żywnościowe, nie brakowało, poprzez różnego
rodzaju „ciuchy", odbierane nowo przybyłym więźniom lub sporządzane przez
więźniów w obozowym warsztacie krawieckim, po oficerskie buty z cholewkami,
szyte przez obozowych szewców i po inne jeszcze przedmioty, a może także
kosztowności, uzyskiwane przez niego w jemu tylko wiadomy sposób. Oczekując
na zwolnienie z obozu, Sowa przygotowywał paczki, które bądź wysyłał, bądź
usiłował wysłać do domu. Po pewnym czasie ich zawartością, a potem
wszystkim, co dotyczyło Sowy, zainteresowały się władze obozowe, wzywając
różnych więźniów do składania zeznań dotyczących jego osoby. Najbardziej
obciążył Sowę jego totumfacki, zwany przez niego „kwadratowym łbem", mszcząc
się za wszystkie doznane od Sowy upokorzenia. Szczególnie ubawiły obozową
policję zeznania, jak to Sowa kazał się dla przyjemności łechtać po stopach.
W wyniku tych zeznań „diabeł z mysłowiekiego lagru" został pozbawiony
wszystkich funkcji i przestał w obozie cokolwiek znaczyć. Po pewnym jednak
czasie, kiedy utworzono celę młodocianych, powierzono Sowie funkcję
wychowawcy tych dziewięcio-, dziesięcio- lub kilkunastoletnich chłopców.
Paradoksalność tej nominacji egzemplifikuje pewne wydarzenie, którego ocena
nie może być jednoznaczna. Otóż chłopcy dokonali pewnej nocy włamania do
kartoflami. Uczynili to i głodu, tak jak poprzednio przeważnie z głodu
kradli. Wychowawcy Sowie zaimponowało włamanie jego podopiecznych do
pomieszczenia z ziemniakami, ale pobudki jego podziwu nie wypływały z
uznania dla ich odwagi ani ze względu na to, że ich czyn był wymierzony
przeciw wrogiemu ciemięzcy, lecz z charakterystycznego stosunku krymina--
listy do przestępstwa jako zjawiska, które on jako wielokrotny recydywista
aprobował.
Obóz mysłowicki był w zasadzie lagrem przejściowym. We wrześniu 1943 r.
zostałem karetką więzienną przetransportowany do obozu koncentracyjnego w
Oświęcimiu. Tutaj też po niejakim czasie znalazł się Sowa. Spotkał m.in.
byłych więźniów mys-łowickich, którzy mszcząc się za doznane od niego w
Mysłowicach prześladowania i tortury, odpłacali mu się w różny sposób, tak
że chciał on nawet wyskoczyć z okna bloku, gdzie go zrazu ulokowano. W końcu
władze obozowe odizolowały go od reszty
13 Numery
193
więźniów w bloku 11, tam — jak mówiono — zachowywał się pokornie i nawet
innym więźniom czyścił buty. Potem został wy-j wieziony bodajże do
Buchenwaldu.
W latach 1956 i 1958 opracowywałem dla radia poemat dramatyczny „Agaton",
rozpoczęty jeszcze w czasie okupacji, a ukończony po wojnie. (W 1958 r.
słuchowisko to nosiło zmieniony tytuł „Górnośląskie misterium".) Szczególnym
zainteresowanier aktorów cieszył się fragment, w którym Sowa —¦ jeden z
boha-j terów słuchowiska — wygłasza ironiczną formułkę powitania] każdego
nowo przybyłego więźnia.
Po jednej z emisji owego słuchowiska przyjechał do mnie, do katowickiej
Rozgłośna Polskiego Radia, pewien słuchacz, by mi opowiedzieć, jak Sowa
zginął. Otóż po wywiezieniu z Oświęcimia znalazł się Sowa w tym samym co mój
gość obozie. Był to — jak już wspomniałem — bodaj że Buchenwald.
Dziś, kiedy po upływie wielu lat spisuję swe obozowe wspomnienia, zatarły mi
się już w pamięci szczegóły tej relacji. W każdym razie Sowę „wykończyli" —
że posłużę się tu obozowym żargonem — jego byli współwięźniowie, których on
„wykończyć" nie zdołał.
Kolejny etap — Oświęcim
,
KL Auschwitz, dokąd przybyłem 29 września 1943 r. był już? wtedy
zupełnie innym obozem niż ten z pierwszych miesięcy swego istnienia. O
tym dawnym lagrze, o wiele okrutniejszym, dowiadywaliśmy się od starych
Hdftlingów, czyli „niskich numerów". Już podczas obowiązkowej kwarantanny
powiedział nam Siztubowy, że blok, w którym się znajdujemy (był to blok 2
lub 8, nie pamiętam dokładnie), jak również wiele innych zabudowań obozowych
powstało z krwi i potu samych więźniów, którzy przy: ich budowie pracowali.
Uzyskane już na kwarantannie informacje poszerzaliśmy z biegiem czasu o
dalsze wiadomości, dotyczące straszliwych warunków, jakie w obozie
oświęcimskim panowały poprzednio. Nie znaczy to oczywiście, że ustało
okrucieństwo, bo przecież ciągle tu rozstrzeliwano ludzi i palono w
krematoriach, nadal odbywały
194
się w osławionym bloku 11 Standgerichte, czyli sądy doraźne, kończące się
niemal w każdym przypadku zasądzeniem na karę śmierci.
Transporty z mysłowickiego Ersatz-Polizeigefdngnis kierowano do różnych
obozów koncentracyjnych, w większości jednak chyba do Oświęcimia. Tu
więźniowie świeżo przybyli z Mysłowic odnawiali znajomość z dawniej
wysłanymi towarzyszami mysło-wickiej niedoli, doświadczonymi już
oświęcimiakami, dzięki czemu można było czasem uzyskać nieco lepszą pracę.
Tak też było i ze mną. Po kilku miesiącach pracy na tzw. Bauhofie, gdzie
wyładowywaliśmy z wagonów kolejowych cegły (noszone później i układane na
dużych składowiskach), a następnie w tzw. Sandgrube, gdzie praca polegała na
kopaniu i przesypywaniu przez sita żwiru, udało mi się dostać „pod dach",
konkretnie do biura komanda Fahrbereitschaft Prag-Halle. Były to warsztaty,
w których dokonywano napraw samochodów, zarówno ciężarowych, jak i
osobowych. Komando to było filią Fahr-bereiischaft Kommandantur, gdzie
mieściły się nie tylko warsztaty ale i biuro dyspozycyjne, zwane KFZ-
Einsatz. Tam to poszczególni esesowscy kierowcy otrzymywali zlecenia
wyjazdowe.
Mieszkałem wówczas w bloku 22, gdzie pisarzem był „niski numer", Henryk
Matuszewski.' Wspominam o nim dlatego, że od niego dowiedziałem się o
śmierci mego serdecznego kolegi, Antoniego Placka, zamęczonego w początkowym
już okresie istnienia KL Auschwitz.
W przywarsztatowym- biurze Fdhrhereitschaft Prag-Halle zatrudniony byłem
niedługo, prowadząc zapisy, podsumowujące dokonane naprawy różnych części
samochodowych. Krótko też pracowałem w biurze KFZ-Einsatz, tak krótko, że
mógłbym o tym nawet nie wspominać, gdyby nie fakt, że zetknąłem się tam z
esesmanem nazwiskiem Roth, który nie tylko w historii tego komanda, ale w
ogóle KL Auschwitz odegrał rolę szczególną.
O esesmanach, którzy w dziejach oświęcimskiego obozu zapisali się
bezprzykładnym okrucieństwem, nasłuchaliśmy się sporo od starych więźniów. W
rozmowach padały takie nazwiska, jak Palitzsch, Aumeier, komendant obozu
Hoss i wiele, wiele innych. Sturmmann Roth bratał się niejako z więźniami
komanda Fahr-bereitschaft, przynosząc im margarynę, lekarstwa i
pomagając
tl\
13*
195
w wieloraki sposób. Już bodaj w pierwszym dniu mojej pracy w KFZ-Einsatz
powiedział mi, że jeszcze nie tak dawno nosił więzniarski pasiak w jednym z
rumuńskich lagrów. Ten esesowski pionek wydawał mi się i wydaje dotychczas
nie rozwiązaną zagadką.
O nim, jak również o dwóch austriackich komunistach, dzięki którym dostałem
się do KFZ-Einsatz, będzie tu jeszcze mowa. Jeden z nich nazywał się Ludwik
Vesely, drugi Rudi Friemel.
Pracując w komandzie Fahrbereitschaft, nawiązałem znajomości i przyjaźnie z
towarzyszami lagrowej pracy, nie zerwałem jednak więzi z kolegami znanymi mi
jeszcze z Mysłowic. Byli to głównie członkowie zaolziańskiej grupy ZWZ.
Pociągała mnie ich pogoda, serdeczność i solidarność. Podobnego usposobienia
nie odnajdowałem we własnej grupie konspiracyjnej, wśród członków Tajnej
Organizacji Niepodległościowej, w skrócie: TON. Szczególnie zaprzyjaźniłem
się z młodziutkim Zbyszkiem Kunzem, z którym w mysłowickim obozie spotykałem
się codziennie w kotłowni. Tam to zbierali się czasem na doraźne pogawędki
inni członkowie z zaolziańskiej grupy ZWZ, Walter Stefek i Emil War-chołek.
Teraz wszyscy trzej przebywali razem ze mną w Oświęcimiu. Spotykając się,
rozmawialiśmy o szansach przetrwania, wojna bowiem chyliła się ku końcowi!
Mówiło się także o tych cieszy niakach z ZWZ, których już między nami nie
było. O tym na przykład, jak to rodzeństwo Ela i Karol Żerdkowie ze
Strumienia, których skazano na śmierć wyrokiem sądu doraźnego z 29 luitego
1944 r., prosili, by ich skuto razem, kiedy będą wiezieni n^a stracenie.
Wszystko to działo się w okresie złagodzonego w pewnej mierze reżimu
obozowego. W niedziele na przykład urządzano mecze piłkarskie lub zawody
bokserskie. W jednym z bloków organizowano występy estradowe z udziałem
mimów, cyrkowców i innego rodzaju artystów, rekrutujących się oczywiście
spośród więźniów, a wywodzących się zarówno z kręgów amatorskich, jak i
zawodowych. Wyświetlano również filmy niemieckie, głównie propagandowe, np.
antyradzieckie, ale zdarzały się także filmy fabularne, służące po prostu
rozrywce. Funkcjonował w tym czasie również na górnym piętrze bloku 24 Puff,
gdzie za tzw. Arbeitsscheine, które otrzymywało się w komandzie, można
196
było kupić 20 minut miłości z prostytutką. Niektórzy więźniowie kryminalni
podkochiwali się nawet w owych rekrutujących się głównie z kryrninaHstek
mieszkankach burdelu, „organizując"' dla nich margarynę lub papierosy.
W tym samym jednak czasie dymiły nad Birkenau pozostałe jeszcze trzy
krematoria, bo krematorium przy obozie macierzystym rozebrano. Szeroko i
daleko rozprzestrzeniał się nad okolicą smród zwłok palonych w specjalnie do
tego celu wykopanych dołach, bo krematoria i komory gazowe nie nadążały z
uśmiercaniem ludzi i spopielaniem ich ciał, jako że w tym czasie przywożono
masowe transporty Żydów z Węgier, których częściowo roz-lokowywano po
lagrowym kombinacie oświęcimskim, a częściowo wysyłano wprost na stracenie:
Na krótko przed 1 września 1944 r., kiedy to odbył się w Oświęcimiu kolejny
Standgericht, Walter i Emil zostali zabrani z powrotem do bloku 11. Jak
wszyscy sądzeni w tym dniu więźniowie otrzymali oni karę śmierci, wyroku
jednak — jak to było w zwyczaju — nie wykonano tego samego dnia. Czekali na
swą śmierć pozbawieni chyba najmniejszej iskierki nadziei, pełne dwa
miesiące. A może jednak liczyli na cud, na nagły i szybki jak błyskawica
koniec wojny, tak bardzo przez wszystkich upragniony? Z bloku 11 przesyłali
nam czasem grypsy, prosząc przeważnie o papierosy lub tytoń. Dostarczaliśmy
im to, o co prosili, za pośrednictwem pisarza Jana Pileckiego, nic więcej
nie mogąc dla nich zrobić.
Aż oto 1 listopada 1944 r. nastąpiło to nieuniknione i wyrok został
wykonany. Rozpamiętywaliśmy tragiczne wydarzenie ze Zbyszkiem Kunzem, który
był bardzo zaniepokojony, wyglądało bowiem na to, że Gestapo śpieszy się z
doprowadzeniem do końca sprawy konspiracyjnej grupy, której i on był
członkiem.
Mniiej więcej w tym samym czasie inne wydarzenie wstrząsnęło naszym
komandem. Kiedy krytycznego ranka zjawiliśmy się w naszym biurze,
zauważyliśmy, że w szafach i szufladach naszych stołów ktoś buszował,
przetrząsając segregatory, skoroszyty i wszystko co się w nich znajdowało.
Były to ślady rewizji, która zresztą objęła całe komando. Rychło też zjawił
się w biurze, otwierając z impetem drzwi, główny szef komanda Hauptsturm-
juhrer Wiegand. W ręce trzymał pistolet, co się dotychczas raczej
197
nie zdarzało. Z okrzykiem Hande hoch! zaczął nas obmacywać po kieszeniach.
Rewizje w komandach w.poszukiwaniu niedozwolonych rzeczy zdarzały się od
czasu do czasu, podobnie jak w obozie. Tym razem rewizja miała jednak
charakter szczególny i związana była z próbą ucieczki, w której
uczestniczyło dwóch więźniów z naszego komanda — obaj wspomniani już tutaj
moi protektorzy, Vesely i Friemel. W próbie tej brali udział jeszcze trzej
więźniowie spoza mojego komanda, w tym jeden Polak, przed aresztowaniem
zamieszkały w Mysłowicach — Bernard Swierczyna.
Otóż Vesely i Friemel od dawna już planowali tę ucieczkę, co miał im ułatwić
Sturuńmann Roth, który — jak już wspomniałem — pomagał więźniom z naszego
komanda i cieszył się ich zaufaniem.
W ciągu ostatnich, poprzedzających owo pamiętne wydarzenie tygodni widywałem
przez okno naszego biura, jak Friemel nader często rozmawiał na dziedzińcu
komanda z Rothem, omawiając z nim widocznie szczegóły planowanej ucieczki.1
W komandzie mówiło się później, że Roth obiecał całą piątkę wywieźć
samochodem z obozu, zamiast jednak wyprowadzić ich na wolność, zawiózł ich
wprost do Politische Abteilung.
Tak więc, jak się okazało, Roth wkradł się tylko w łaski więźniów, by ich
następnie zdradzić. Nie wykluczam i tej możliwości, że Roth był obserwowany
przez, innych esesmanów, może przez jakąś wewnętrzną służbę w tej
organizacji, i kiedy oni przycisnęli go do muru, stchórzył i zdradził owych
pięciu więźniów, którym początkowo może naprawdę pragnął pomóc.
Rzeczywistość jednakże wydaje się przeczyć tej hipotezie. Otóż Roth wkrótce
po owym wydarzeniu awansował na Rotten-fiihrera, a w biurze KFZ-Einsatz, do
którego już teraz nie zaglądałem, wisiał podobno od tego czasu dyplom
uznania dla niego z pochwalną formułą „fiir besonders SS-mannische Haltung"
(za szczególnie esesmańską postawę). *
Całą piątkę uczestników nieudanej próby ucieczki umiesz-
* Między moją wersją tych wydarzeń a relacją zawartą w wydanej przez MON
książce T. Sobańskiego pt. „Ucieczki oświęcimskie" istnieją pewne różnice.
Tu opisałem szczegóły zasłyszane w moim komandzie oraz moje osobiste,
związane z tą sprawą przeżycia.
czono w bloku 11, gdzie przebywali bodaj jeszcze kilka tygodni. Mówiło się,
że trwa śledztwo w ich sprawie, gdyż jakoby mieli oni kontakt z
partyzantami. Po kjęsce armii niemieckiej pod Stalingradem nie wieszano już,
jak poprzednio, , schwytanych uciekinierów. Tak przynajmniej było w okresie
oświęcimskich rządów Lagerkommandanta Liebehenschla. Ponieważ liczba
ucieczek wzrosła w owym czasie niepomiernie, przywrócono znów wieszanie
tych, których podczas próby ucieczki zdołano złapać. Komendantem obozu
został ponownie Hoss, który funkcję tę objął w Oświęcimiu po raz drugi.
Kiedy 31 grudnia 1944 r. wróciliśmy z pracy w naszych komandach, w pobliżu
miejsca, gdzie zazwyczaj odbierano raporty po wieczornym apelu, stała
pięcioramienna szubienica. Wśród esesmanów panowała w tym dniu wzmożona
czujność, granicząca niemal ze strachem. Front od wschodu zbliżał się coraz
bardziej, zdawali sobie sprawę, że wiemy, dla kogo przeznaczona jest
szubienica, bali się zapewne, że fakt wieszania wywołać może z naszej strony
czynny opór.
Kiedy zaczynał się apel, było jeszcze całkiem jasno. Po apelu dosyć długo
czekaliśmy na to, co miało nastąpić. My z bloku 22, staliśmy na wprost
szubienicy. Kazano nam jednak przesunąć się o kilkanaście czy może
kilkadziesiąt kroków w bok, abyśmy nie stali tak blisko miejsca kaźni.
Zaczynało się już zmierzchać, gdy od strony bloku 11 rozległy się dudniące
kroki. Były to niesamowite chwile, kiedy te kroki szybko się zbliżały, by w
końcu utknąć, zatrzymać się w miejscu, gdzie nastąpić miała egzekucja. Zaraz
też oprawcy zaczęli pięciu uciekinierom zakładać pętle.
— Es lebe Sozialismus! Es lebe die Sovjetunion! — wołali obaj austriaccy
komuniści, Vesely i Friemel.
— Niech żyje Polska! — krzyknął donośnie Bernard Swierczyna z Mysłowic.
Posypały się razy — i już za chwilę pospiesznie założone stryczki uciszyły
wołania skazańców. Bijącym był podobno Unterscharfuhrer Kaduk, sądzony po
wojnie. oprawca, którego poprzednio — choć to był już przecież okres
złagodzonego rygoru obozowego — widziałem, jak maltretował żydowską
dziewczynę za to, że ośmieliła się flirtować z więźniem, rozmawiającym z nią
spoza siatki.
199
Do bloków 22 i 23, gdzie wówczas umieszczono kobiety, podchodzili mężczyźni,
spragnieni kobiecej bliskości, uśmiechu, cieplejszego słowa. Gromadzili się
czasem przy siatce, odgradzającej ich od więźniarek, nie bacząc na zakaz,
choć wiedzieli, że z „koguta", na którym stał posterunek, może paść strzał.
Tak się też kiedyś stało. Esesman strzelił do flirtującego przy siatce
więźnia, zabijając go na miejscu. Leżał tam potem nieszczęśnik przez dłuższy
czas dla odstraszenia innych, ale gdy usunięto zwłoki, znów znaleźli się
chętni do pogawędek z więźniarkami.
Oprawca Kaduk, znęcając się nad młodą dziewczyną, dał pokaz niebywałej
wytrwałości. Bił ją, kopał, wlókł po ziemi, znajdując w tym najwidoczniej
sadystyczną przyjemność. W mysło-wickirn lagrze widziałem niejedną
makabryczną scenę, sam nieraz byłem obiektem wyrafinowanej tortury, ale
obraz tej bezbronnej dziewczyny i pastwiącego się nad nią kata utkwił mi
szczególnie mocno w pamięci.
W czasie kiedy wieszano ofiary zdrady Rotha, Zbyszek Kunz był chyba jeszcze
z nami. Któregoś dnia zwierzył mi się, że poza pracą w komandzie sprząta
pokój jakiegoś esesmana. Miałby więc możność pod nieobecność tamtego
przebrać się w jego mundur i spróbować ucieczki. Zastanawiał się, czy wobec
zbliżającego się od wschodu frontu Gestapo zdąży odbić swój tradycyjny
Standgericht w bloku 11, czy też nie starczy już na to czasu. Ale Zbyszek
nie zdobył się na ryzyko ucieczki, a gestapowcy zdążyli na czas i bodaj 15
stycznia 1945 r., a więc na trzy dni przed ewakuacją oświęcimskiego obozu,
padł ofiarą ostatniego w Oświęcimiu sądu doraźnego.
Moja gehenna zaś nie skończyła się jeszcze. Z Oświęcimia powędrowałem do
Mauthausen i Gusen, gdzie miałem spędzić pozostałe do chwili wyzwolenia
miesiące.
„Dziady"
W Gusen II było jeszcze gorzej aniżeli w Gusen I. Ale teraz nie miało to
znaczenia. Przecież to ostatnie godziny. Od pewnego czasu więźniowie nie
wychodzą już do pracy, leżą na swoich pryczach i czekają. Obozu nie
pilnują już esesmani. Funkcję
200
tę spełnia Volkssturm, stare chłopy, które z tą powinnością rade by nie mieć
nic wspólnego, pilnują zaś obozu jedynie ze strachu przed swymi
rozkazodawcami. Ostatnio czynność tę wykonują także niektórzy zwolnieni z
obozu recydywiści.
W obozie — Blocksperre. Nie wolno nikomu wychodzić z baraków. Tylko blokowi
i kapowie korzystają z przywileju swobodnego poruszania się w obrębie obozu.
Gorliwi egzekutorzy eses-mańskiego porządku obozowego wytrwali na swych
stanowiskach do końca.
W moim baraku blokowym był wiedeńczyk. Można by sądzić, że jeżeli
wiedeńczyk, to chyba człowiek bardzo miły, towarzyski,, gładki w obejściu,
pod każdym względem sympatyczny. Z pojęciem wiedeńczyka kojarzy się bowiem
przysłowiowa Gemiitlich-keit. Ale nasz blokowy, stary recydywista, z
wszystkimi tymi cechami charakteru nie miał nic wspólnego. To znaczy — o
tyle,, o ile. Z niektórymi esesmanami łączyły go stosunki prawie
towarzyskie.
Pamiętam taką na przykład scenę. Wnosimy kosz z chlebem do pokoju blokowego,
a on wraz z którymś z esesmanów ślęczy nad mapą.
— Da sind die Russen und da die Amerikaner!
Więc i oni czekają na koniec wojny? Nie przyszło mi w pierwszej chwili na
myśl, że po prostu obliczają, kiedy będą mogli dać drapaka,- że boją się
nas. W tym wszystkim jednak najwięcej dawała mi do myślenia owa niezwykła
komitywa: blokowy to bądź co bądź więzień, a tamten to przecież esesman.
Pomimo że obaj byli ciemięzcami, istniała jednak zasadnicza różnica między
sytuacją jednego a drugiego. Wkrótce przekonałem się, że różnica ta musiała
być bardzo niewielka, skoro wielu spośród recydywistów zajęło później
miejsca na posterunkach esesmanów, którym szczególnie spieszno było do
ucieczki. Marzył pewnie o takim posterunku i mój blokowy, albowiem ucieczka
stamtąd mogła być łatwiejsza, ale jakoś nie miał szczęścia. Pozostał między
nami do końca.
Jego postarzała twarz czy raczej to, co znajdowało się na jej miejscu —
trudno bowiem dopatrywać się w kreaturze „bez twarzy"... właśnie twarzy! — a
więc jego starcze rysy wyrażały bestialski, wyzywający cynizm. Zdawały się
mówić:
201
No i co?! Biję, kopię, znęcam się, maltretuję. A wy? Macie coś przeciwko
temu? Hę?! No, spróbujcie tylko..
Przy bliższym wejrzeniu można było dostrzec w tych zmarszczkach i w
ironicznym grymasie blokowego jeszcze coś innego: zbrodniczą inteligencję i
spryt nieuleczalnego recydywisty.
To wcielenie wszelkiego zła upatrzyło sobie mnie do specjalnego zajęcia.
Podczas trwania Blocksperre miałem obowiązek wyprowadzania więźniów (za
każdym razem po dziesięciu) z baraku do latryny i przyprowadzania ich z
powrotem w pełnej liczbie. Nie było to jednak takie proste; Wszyscy czuli
zbliżający się koniec i nie mieli już zbytniej ochoty do przestrzegania
zarządzenia. Drogi i place między blokami pełne były więźniów.
Nie pytając o pozwolenie, sam zwolniłem się z idiotycznego zajęcia i
położyłem się na swojej pryczy. Uczyniłem to tym skwapliwiej, że ostatnio
udało mi się zdobyć niezwykły skarb — książkę. I to jaką! Polską! Nie, to
nie do wiary! Jaką drogą zawędrowało do obozu Gusen II arcydzieło Adama
Mickiewicza, pozostanie chyba na zawsze tajemnicą. Które zaś z jego
arcydzieł? Otóż to! Które z arcydzieł genialnego poety mogło tutaj nabrać
szczególnego sensu, mogło w umyśle więźnia wywołać tyle skojarzeń z własnymi
przeżyciami obozowymi? Tylko i wyłącznie „Dziady". Szczególnie. . . część
III. Tak, „Dziadów" część III... Oto spotkanie młodych więźniów o północy:
Żegota:
Wy tu długo siedzicie?
Frejend:
Skądże datę wiedzieć?
Kalendarza nie mamy, nikt listów nie pisze:
To gorsza, że nie wiemy, póki mamy siedzieć.1
Ileż to razy stawialiśmy sobie podobne pytanie. Teraz wszelako wiadomo,
liczymy tylko godziny, ba minuty!
Nawinął się polonista z Poznańskiego, zdawałoby się — bratnia dusza, wspólne
zainteresowania. .. Jakoś jednak nigdy nie było okazji porozmawiać...
Przypadkowe spotkania wydobywały z nas tylko próżne narzekania albo pytania,
skąd zdobyć kromkę chleba czy miskę zupy. Ale oto nadeszła właściwa chwila.
Pokazuję mu książkę. Machnął tylko ręką.
— Samiśmy dziady.
202
Tak, życie obozowe zabiło w ludziach niejedno zainteresowanie, niejedno
uczucie... Sam do tej pory nie czułem tu potrzeby czytania, dlaczego więc
miałbym mu wziąć .to za złe? A przecież
— co to za wspaniałe lekarstwo na głód, na zwykły fizyczny głód
— owo czytanie. Pomimo że w ostatnich dniach nasilenie głodu osiągnęło tu
swój punkt kulminacyjny, pochłonięty lekturą przestałem go niemal
odczuwać.
Kihitki mieszają się w mojej pamięci z owymi bydlęcymi wagonami, w których
przed napierającą Armią Radziecką w pośpiechu przewożono nas z jednego obozu
do drugiego, z osławionego Oświęcimia do Mauthausen, skąd już potem na
piechotę,, w drewniakach, maszerowaliśmy do Gusen II, gdzie teraz oczekujemy
wyzwolenia.
Wrażenia z lektury przeplatają się z przeżyciami osobistymi: czytam i
porównuję, czytam i kłócę się z wielkim poetą, czytam
— wspominam, czytam — kojarzę, czytam i łaję siebie samego-za brak
skromności, bo czasem wydaje mi się, że przeżyłem więcej aniżeli
postacie dramatu, czytam, czytani, czytani... Aż. oto — Wielka Improwizacja!
Objawienie!
Ja czuję nieśmiertelność, nieśmiertelność tworzę, Cóż ty większego mogłeś
zrobić — Boże? Patrz, jak te myśli dobywam sarn z siebie, Wcielam w słowa,
one lecą, Rozsypują się po niebie, Toczą się, grają i świecą. ..
Opuściła mnie świadomość tego, że znajduję się w stłoczonym rojowisku
ludzkim, że w ogóle istnieję. Pochłonęły mnie słowa.
Słowa dobyte cak przepastnej głębi ludzkiego ........jłu, jaka.
tylko Jemu była właściwa. Czym jest nie czucie?
Ach, iskrą tylko! Czym jest me życie?
Ach, jedną chwilką! Lecz te, co jutro rykną, czym są dzisiaj gromy?
Iskrą tylko.
Czym jest wieków ciąg cały, mnie z dziejów wiadomy? Jedną chwilką!
203
2 czego wychodzi cały człowiek, mały światek? Z iskry tylko.
Czym jest śmierć, oo rozprószy myśli mych dostatek? Jedną chwilką.
Nagły cios w szczękę. Okulary zatoczyły wysoki łuk i spadły z cichutkim
brzękiem na cementową posadzkę. Okulary — to była w tej chwili pierwsza,
dobyta z zamroczenia myśl. Strzegłem ich zawsze tak pieczołowicie, jakby to
one same były oczyma. Wszak do pewnego stopnia były nimi. Ale oto zwaliły
się na mnie nowe uderzenia. Ściągnięty z pryczy i powalony na posadzkę,,
znalazłem się pod ciężkimi, podkutymi butami blokowego.
— Was hab ich dir gesagt? Was hab ich dir befohlen? Es ist immer noch
Blocksperre! (Co ci powiedziałem? Co kazałem ci zrobić? Przecież to wciąż
jeszcze Blocksperre).
Odzyskałem na chwilę świadomość i uprzytomniłem sobie, że to chodzi o
odprowadzanie współwięźniów do latryny. Blokowy pozwolił mi wstać i
pociągnął mnie za sobą do swojej przybudówki. Teraz już koniec ze mną —
pomyślałem.
Szczęśliwie jednak udało mi się uciec spod jego butów. Pędząc na oślep,
dopadłem najdalej położonego bloku i ukryłem się w tłumie. Wszyscy
podminowani byli wyczekiwaniem mającej lada chwila nastąpić wolności! Wielu
powyłaziło na dachy bloków, wytężając wzrok w kierunku, skąd ona miała
nadejść.
Nikt nie wiedział, kiedy i gdzie zniknęła straż obozową. Niektórzy
opowiadali, że widzieli jadące czołgi, które jednak potoczyły się dalej,
omijając obóz.
Wszyscy chodzili jak w transie. Nadziałem się na owego stuT detnta
polonistyki z Poznania. Niósł jakieś prześcieradła, bieliznę, koce —
wszystko nowiusieńkie. Kiedy próbowałem go zatrzymać, powiedział krótko:
— Idź do magazynów! Pełno tam tego...
Jakoż wszyscy naokoło coś znosili. Chwyciłem go za ramię.
— Czekaj! Nie wiesz, co z blokowym?
— Nie żyje. Zadźgali go. Ruski.
— Samosąd?
— Tak.
Wróciłem do swego bloku. Wdrapałem się na pryczę, spodziewając się znaleźć
tam swoją książkę. Ale co to? Gdzież podział
204
się sfatygowany egzemplarz Mickiewiczowskiego arcydzieła, którego lektury
omal nie przypłaciłem życiem? Spojrzałem w dół. Na podłodze walały się
jakieś papiery, bruliony, kartoteki. .. Ten i ów grzebał w nich jeszcze,
szukając nie wiadomo czego. Zeskoczyłem z pryczy i zacząłem gorączkowo
przerzucać luźne kartki, zeszyty, jakieś księgi ewidencyjne, ale do
zagubionego egzemplarza „Dziadów" długo nie mogłem dotrzeć. Zmęczony i
zrezygnowany, już miąłem stąd odejść, aż tu nagle... Olśnienie! Jest! Tytuł
podchodzi mi do oczu jak podczas zbliżenia na filmie: ,,Dziady". Książka nie
ma już okładki i jest przedarta gdzieś w środku. Drugiej połowy nie udało mi
się już niestety odszukać. Zachowane szczątki obozowego egzemplarza
„Dziadów" przywiozłem ze sobą do domu. Spoczywają między najcenniejszymi
„białymi krukami", jakie w ciągu swojego bibliofilskiego żywota udało mi się
zgromadzić.
Róża Jeleń-Chroń
TO NSE MOŻE SIĘ POWTÓRZYĆ
Wszystkiego, co przeżyłam w oświęcimskim obozie koncentracyjnym, nie sposób
opisać w krótkim szkicu wspomnieniowym. Pragnę więc przedstawić tu jedynie
niektóre fakty i wydarzenia.
Pietrwsze wrażenie po przybyciu do obozu było okropne. Sądziłam początkowo,
że kobiety przebywają tu razem z mężczyznami, słowackie Żydówki bowiem
nosiły zniszczone mundury po zamordowanych radzieckich jeńcach wojennych.
Głowy miały ogolone, co tym bardziej odbierało im pozory kobiecości.
Kazano nam się rozebrać, zabrano wszystkie osobiste rzeczy. LW zamian za to
otrzymałyśmy brudne koszule i majtki, pasiaki, niezbyt też czyste chustki na
głowę i drewniane trepy, za duże na nasze stopy. Niewielki był z nich
pożytek, bo mogłyśmy je wkładać jedynie na apel, a idąc do pracy
zdejmowałyśmy, gdyż obcierały nam nogi. Poganiane przez kapo i esesmanów,
maszerowałyśmy szybko, trzymając trepy w ręce. W pracy też nie zdały się na
nic — pracowałyśmy w wodzie, więc w tych zbyt dużych drewniakach nie
chciałyśmy wchodzić do stawu.
Na drugi dzień po przybyciu do Oświęcimia zaprowadzono nas do obozu
męskiego, odgrodzonego od nas wysokim murem betonowym. Dawniej nasze bloki
należały również do obozu męskiego, ale gdy z końcem marca 1942 r. zaczęto
przywozić do Oświęcimia kobiety, wydzielono dla nich owych dziesięć bloków.
A kiedy zabrakło miejsca w murowanych budynkach, wstawiano między, nie
drewniane baraki i tam lokowano przybywające ze wszystkich okupowanych
krajów kobiety.
Ponieważ nie znałam warunków obozowych, sądziłam, że
206
pracując dobrze i pilnie, zostanę (zwolniona do domu, za którym 11; i rdzo
tęskniłam, gdyż już siedem miesięcy przebywałam w róż-m;- ch więzieniach.
W obozie męskim sfotografowano nas z numerami obozowymi,
napisem „Pole" i literą „P". Potem zaprowadzono nas do pracy.
Na naszym odcinku dobudowywano piętro w bloku nr 1. Męczy-
I łyśmy się strasznie, bo kazano nam nosić cegły i układać za blo-
' kiera nr 3. Pracowali tam też mężczyźni, jeden z nich miał żółtą
opaskę na ramieniu z napisem Ober-Capo.
Okazało się, że pochodził, jak ja i Agnieszka Kopel, z Miko-
a. Gdyśmy pracowały w jednej z izb blokowych, zapytał prze-
dząc obok i nie patrząc na nas wcale:
— Przyjechałyście z Mysłowic? Która z was jest z Mikołowa? ' Stanęłam i
popatrzyłam na niego.
— Nie patrz na mnie — powiedział. ¦— Tu trzeba nauczyć się rozmawiać. Rób
swoją robotę i odpowiadaj, ale tak, jakbyś mówiła do koleżanki. Ja będę
mówił niby do kolegi. Esesman i tak nie rozumie po polsku.
— Dobrze — odparłam. — Dawno pan tu jest? Da się przeżyć?
— Jestem już dwa lata. Przeżyć można, choć różnie bywa. Dbać, jak się da, o
czystość, bo tu wszy i inne robactwo. Nie zgłaszać się na rewir. Wszystko
przyjmować tak, jakby to być musiało. Cierpliwości, wojna niedługo się
skończy. Jeśli będziesz czegoś „potrzebowała, zwróć się do mnie, ja tu
codziennie przychodzę. Mieszkałem w Podlesiu Śląskim, moja narzeczona
pracowała w Mikołowie.
¦— Pan się nazywa Józef Kral? — zapytałam.
— Tak, ale skąd to wiesz?
Okazało się, że wiedziona jakąś dziwną intuicją, odgadłam, że to narzeczony
Anielki, z którą pracowałam przed aresztowaniem. Prosiłam go jeszcze, by
dowiedział się, co się dzieje z moim mężem, którego już przed dwoma
miesiącami wysłano z Mysłowic do Oświęcimia. Kazał mi podać imię, nazwisko i
datę urodzenia męża. Zapytał jeszcze, w którym bloku mieszkam i poszedł.
Tegoż dnia po południu zabrano nas do innego koimanda, tzw. Abbruchkommando.
Miałyśmy pracować przy rozbiórce rozwalonych domów. Przeraziłam się, bo już
Halina Szsnajderska, z którą przebywałam w więzieniu mysłowickim, mówiła mi,
jaka to nie-
207
bezpieczna praca. Rozbierając stropy, więźniarki nierzadko zapadały się wraz
z nimi, doznając ciężkich obrażeń lub nawet ginąc pod gruzami.
Okolica, gdzie się udałyśmy, była piękna. Wokół pełno zieleni. Ale cóż!
Trzeba było rozbierać domy, puste już, bez okien, by przygotować grunt pod
rozbudowujący się obóz w Brzezince. Jak niedawno mieszkali tam jeszcze
ludzie, dzieci bawiły się na podwórkach. Na pewno nie spodziewali się, że
któregoś dnia przyjdą hitlerowcy, by wypędzić ich z mieszkań w ciągu
piętnastu minut, pozwalając zabrać tylko trochę podręcznych rzeczy.
Łzy stanęły mi w oczach, zacisnęłam zęby i pięści. Ale nie było czasu na
rozmyślania i żal. Usłyszałyśmy głos pilnującej nas Niemki. Przynaglała nas
do pracy, już kij był w ruchu. Biła gdzie popadło — po głowie, po twarzy, po
rękach.
W pewnej chwili usłyszałyśmy krzyk. To któraś z więźniarek — jak co dzień —
spadła z piętra. Doznała silnego potłuczenia i złamania nogi. Po skończonej
pracy zabrałyśmy ją do obozu na noszach skleconych prowizorycznie z desek.
Następnego dnia, w niedzielę, też nie zabrakło roboty. Trzeba było wytrzepać
koce, uprzątnąć miejsca pod siennikami, pozbyć się w miarę możności wszy i
pcheł. Po obiedzie blokowa kazała nam, nowo przybyłym, ustawić się, a
następnie przejść między bloki 3 i 4. Tam miała nas obejrzeć esesmanka
Drechsler, zwana „Kostusią" lub „Kostuchną". Wiedziałyśmy, że to nie wróży
nic dobrego, ale cóż było robić, trzeba było iść.
— Jedzie, jedzie — rozległy się szepty.
Nadjechała istotnie na rowerze, z pistoletem u pasa, koścista esesmanka
Drechsler.
— Ach, das sind die tiichtigen Polinnen — zawołała z ironią. Wyraziła
nadzieję, że będziemy porządnie pracować, dodając,
że żadna narodowość nie pracuje tak dobrze, jak te głupie Polki. Rfacę
wyznaczyła nam w komandzie 103, tzw. Schilfsmaher. Abyśmy zaś nie chciały
uciekać do innych zajęć, kazała specjalnie oznaczyć nasze pasiaki. Na
zakończenie pokazała nam nasizą kapo, z którą miałyśmy każdego rana wyruszać
do pracy.
Nie wiedziałyśmy jeszcze, na czym będzie polegała ta praca, ale czułyśmy, że
nie będzie lekka, jeśli nawet Drechslerka obawiała się, że zechcemy uciekać.
Jakąż robotę można było wyznaczyć
nam, skazanym jako Hochverraterinnen (zdrajczynie stanu),
Staatsschddlinge (osoby działające na szkodę państwa).
Kapo wypisała nam na pasiakach kopiowym ołówkiem widoczny znak SM 103, po
czym rozdano nam krótkie majteczki. Gdy nas rozpuszczono, koleżanki w bloku
powiedziały nam, że w tym komandzie kosi się szuwary i sitowie w stawach
niedaleko Oświęcimia.
I tak rozpoczęła się ta okropna robota. Zanurzone do pasa w wodzie, kalecząc
sobie nogi o kamienie, szkło i różne śmieci, kosiłyśmy szuwary, które trzeba
było następnie układać w równe pryzmy na brzegu. Ale po kilku dniach
odrastały i trzeba było wszystko zaczynać od początku. Któregoś dnia jedna
ze Sło-waczek nie chciała wejść do wody, więc pilnujący nas strażnik
wepchnął ją, a gdy z kolei nie chciała wyjść, poszczuł na nią psa, który tak
długo tarmosił biedną kobietę, aż utonęła. Po skończonej pracy musiałyśmy
wyciągnąć ją z wody i zanieść zwłoki do obozu.
Pracę tę wykonywałyśmy bez względu na pogodę. W czasie deszczu, przemoczone
do nitki, wkładałyśmy na siebie złożone na brzegu mokre pasiaki, których nie
miałyśmy potem gdzie wysuszyć. Gdy zaś prażyło słońce, tworzyły się nam na
ciele pęcherze, które pękały i ropiały. Zabrudzone skaleczenia stóp
powodowały często zakażenie. Na takie właśnie zakażenie umarła jedna ze
starszych więźniarek nazwiskiem Burghard.
Kiedyś i ja sama omal że nie stałam się ofiarą bestialstwa naszych cerberów.
Pracując w kolejnym stawie z Helenką Ka-łużankąz Tarnowskich Gór, zauważyłam
tam tabliczkę z napisem „Lebensgefahr" (niebezpieczeństwo dla życia). Gdy
esesman zapytał nas, dlaczego nie posuwamy się dalej, wskazałam mu tę
tabliczkę, a on na to:
— No to się utopicie! Będą na kolację dwie porcje chleba
więcej.
Udawałyśmy z Helenką, że się posuwamy, a kiedy Niemiec j", oddalił się,
przeszłyśmy prędko do innego stawu.
Któregoś znów dnia pies zagryzł jedną z więźniarek. W drodze do pracy
odwinęła się jej szmata, którą obwiązała skaleczoną w stawie nogę. Pies
eskortującego nas Niemca zaczął tarmosić tę szmatę, potem ugryzł biedaczkę w
nogę, a gdy upadła i polała
208
14 Numery
209
się krew, gryzł ją z coraz większą wściekłością. Nam nie wolno było się
zatrzymać. Gdyśmy wracały, ona już nie żyła. I znów niosłyśmy martwe ciało
do obozu.
Tak miałyśmy dość tej makabry, że w trójkę, z Agnieszką Kopel i Helenką
Kałużanką, postanowiłyśmy uciec do innego komanda. Radzono nam
Landwirtschaft (gospodarstwo rolne), gdzie kapo Niemka nie była podobno taka
sroga, a pomagała jej Polka, Moniczka z naszego bloku. Skarżyłyśmy się
Moniczce, że czujemy się kiepsko, że boimy się zapalenia płuc, prosiłyśmy,
żeby nam pomogła. Bała się ze względu na nasze poznaczone pasiaki, ale
obiecałyśmy przewrócić je na lewą stronę.
Po rannym apelu pobiegłyśmy do Moniczki, modląc się, by nasze komando
przeszło jak najprędzej przez bramę, by nas nie zauważono. No i udało się.
Ale nasza nowa praca była też nad wyraz ciężka. Poprowadzono nas w stronę
Babie, gdzie musiałyśmy kopać twardą, zeschniętą glebę. Kapo poganiała nas
ciągle, a gdy się k,tóraś na chwilę wyprostowała, biła z wściekłością.' Było
gorąco, chciało nam się pić.
— Moniczko, tam przy domu jest studnia — prosiłyśmy. — Czy można się napić?
— Poczekajcie, zaraz przywiozą zupę, będzie można zaczer-v pnąc wody.
Rzeczywiście, wkrótce przyjechało kilku więźniów z beczkami zupy. A potem
woda! Jakże nam smakowała, jak najwspanialszy nektar.
Po przerwie obiadowej znów praca. Jeszcze pięć godzin mordęgi. A tu jak na
złość przyjechał szef Landnnrtschaftu — i jak nie zacznie szaleć po polu!
Niejedna dostała się pod końskie kopyta, niejedna poczuła jego szpicrutę na
grzbiecie. Wreszcie odjechał ten potwór, grożąc, że on dopiero nauczy nas
pracować. Nie szczędził nam przy tym ordynarnych wyzwisk.
Ciężko przeżyłyśmy ten dzień, a tu trzeba jeszcze dostać się do umywalni.
Gdyśmy tam weszły po apelu, już była pełna. Woda ledwie kapała z kranów.
Potem kolacja. Znów hałas i ścisk. Sztubowa rozdawała 200-gramowe kawałki
czarnego chleba z trocin i plew. Wreszcie koło północy dostałam się do
kranu, obmyłam ciało zimną wodą i poszłam na pryczę. Ledwie się trochę
zdrzemnęłam, znów gwizdek na apel. Oczy, głowa, policzki
i 210
palą, w piersiach coś świszczy. Codzienna modlitwa ograniczała się do kiku
słów: „Boże dopomóż, daj siły do przetrwania!"
— Niech się dzieje co chce — powiedziałyśmy sobie. — Wrócimy do komanda 103.
Tak się też stało. Znów zaczęłyśmy pracować w wodzie kosząc szuwary. Raz
koło południa zrobił się gwar. Widzimy, że na przeciwległym brzegu stawu
kobiety wyszły z wody i rozsiadły się wygodnie na trawie. Co to może być? —
zastanawiałyśmy się.
Dopiero po chwili okazało się, że zjechała jakaś komisja, która miała nas
filmować. Oczywiście nie mogą pokazać światu, jak pracujemy. Trzeba ludziom
zamydlić oczy. Oto propaganda! Jak dobrze jest w Oświęcimiu!
Gdy raz jeszcze próbowałyśmy dostać się do jakiejś lżejszej pracy,
rozpoznano nas i wyłapano. Nie odbyło się bez bicia i wróciłyśmy do komanda
103.
A potem przyszła choroba. Wskutek przeziębienia i poranienia nogi zemdlałam
na porannym apelu. Odniesiono mnie do szpitala obozowego, zwanego rewirem.
Miałam 39,5° gorączki. Wszechwładną lekarką była tam Ena, do pomocy miała
Mancy, a funkcje pielęgniarek pełniły, prócz Niemek, Słowaczki. Polki nie
zajmowały wówczas w obozie żadnych stanowisk z wyjątkiem wspomnianej tu
Moniczki oraz blokowej bloku 8 dla Polek — Steni z Tarnowa nazwiskiem
Starostka. Sztubowa była niemiecka więźniarka Klara.
Codziennie odwiedzali szpital NSV-Schwester oraz szef rewiru, esesman
Muller. Ale jakie to były odwiedziny! Wyszukiwali ciężej chore więźniarki,
które zabierano rzekomo na badania, a faktycznie po to, by niezdolne do
pracy uśmiercać zastrzykiem fenolu w serce. Zastrzyk taki groził kobietom
starszym i ciężarnym. Wówczas nie dopuszczano jeszcze do urodzenia dziecka w
obozie.
Tak zginęła jedna z więźniarek, którą znałam osobiście. Nie wiedziano, że
jest w ciąży, ale gdy skaleczyła się kosą i zgłosiła się do rewiru, rzecz
się wydała. Uśmiercono nie tylko ją, ale i jej matkę-staruszkę. Tylko
córeczka owej więźniarki przeżyła gehennę obozową i wróciła do domu.
Pewnego dnia zobaczyłam przez okno Józka Krala, którego poznałam w drugim
dniu pobytu w obozie.
14*
211
— Ty na rewirze? — zapytał. — Może potrzebujesz czegoś: cukru, aspiryny?
— Cukru? To tutaj można dostać cukru?
— Tu wszystko można zdobyć, trzeba tylko umieć „organizować".
(Muszę tu dodać, że Kral otrzymał opaskę Ober-Capo tylko dlatego, że był
doskonałym fachowcem budowlanym. Ze swymi podkomendnymi obchodził się bardzo
dobrze, pomagał więźniom, zwłaszcza kobietom. Nie wszyscy blokowi byli też
źli, nawet wśród esesmanów można było znaleźć — wprawdzie niezmiernie rzadko
— ludzi).
— Przyniosę ci papierosów — rzekł inny więzień, stojący razem z Józkiem. —
Dasz Klarze, to będzie się tobą lepiej opiekować.
Obietnicy dotrzymali. A gdym Klarze dała papierosy, zaczęła więcej troszczyć
się o mnie. Poradziła mi zresztą, bym jak najprędzej opuściła rewir.
W komandzie Lagerverweiterung (rozbudowa obozu), zwanym też „Irekkommando"
od imienia czy nazwiska kapo, pracowałam tylko jeden dzień wyrównując grunt
pod nowe bloki i załadowując wybraną ziemię na wózki, tzw. lory. Ale
ponieważ zatrudnione tam były wyłącznie słowackie Żydówki, musiałam wrócić
do komanda 103. Tu chciałabym przytoczyć pewien charakterystyczny szczegół,
związany z komandem Lagerverweiterung. Otóż dwaj pracujący tam więźniowie
kryminalni, kapo Fritz i Willi, nosili dobrze skrojone pasiaki i jedwabne
koszule; zakładali nawet okulary słoneczne. Widać było, że w obozie czują
się nieźle.
— Ja siedzę już siedem lat — mówił Fritz. — Byłem w różnych więzieniach, ale
nigdzie mi tak dobrze nie było, jak tutaj. Mamy tu „Kanadę" — magazyny
rzeczy pożydowskichj Trochę sprytu, a mogę mieć pomarańcze, czekoladę,
kiełbasę, czystą bieliznę, wszystko.
Byłam zdumiona, ale widziałam, że ten człowiek nie tęskni za wolnością.
Któregoś dnia Lagerdlteste Ewa wywołała mój numer, kazała , mi zostać w
bloku, a potem zaprowadziła mnie do oddziału politycznego, Tam z dużej
czerwonej karty odczytano mi, za jakie „przestępstwo" osadzona zostałam w
obozie koncentracyjnym:
moją przynależność do tajnej organizacji polskiej uznano za zdradę
najwyższą, co było równoznaczne z działaniem na szkodę państwa. Jak długo
miał trwać mój pobyt w obozie, tego w wyroku nie podano.
Po pewnym czasie znów kazano mi pozostać w bloku. Poprzedniego dnia przybył
do obozu pierwszy transport Czeszek. Była między nimi pewna bardzo wysoka
kobieta. Kiedy kazano jej stawić się do pracy, stanowczo odmówiła.
— Nie pójdziesz — mówi blokowa Stenia — to ja ci pokażę, ty '.krowo.
Muszę dodać, że Stenia, Polka przecież, podle z nami postępowała.
— Choćbyście mnie zabili, do pracy nie pójdę — odpowiada
Czeszka..
Codziennie po wymarszu komand do pracy wszystkie bloki obchodziła esesmanka
Drechsler, sprawdzając, czy któraś z więźniarek nie ukryła się w budynku.
Blokowa przedstawiała jej pozostałe: te do rewiru, te do Politische
Abteilung, te do Stuben-dienst, czyli obsługi bloku.
— A ta co? — zapytała Drechsler wskazując na Czeszkę.
— To nowa nie chce iść do pracy — odparła blokowa.
— Więc nie chcesz pracować? — pyta esesmanka.
— Dla Niemców nie będę pracować.
— Du, blóde Kuh (ty głupia krowo) — zawołała Niemka i uderzyła
Czeszkę w twarz.
Tamta, nie czekając na drugie uderzenie, wymierzyła esesman-ce siarczysty
policzek, a widząc, że Niemka wyciąga pistolet, zaczęła uciekać. Łatwo się
domyślić, jak się to skończyło. Aufse-herin Drechsler zastrzeliła
buntowniczkę.
Po tym ponurym zajściu zaprowadzono nas do oddziału politycznego. Byłam
bardzo zdenerwowana tym wszystkim, co przed chwilą widziałam, ale niepokój
mój jeszcze się zwiększył, gdyż wszystkie wezwane tu kobiety już odprawiono,
a ja wciąż czekałam. Wreszcie nadjechał samochód osobowy, z którego wysiadł
jakiś starszy pan. Czułam, że to będzie miało coś wspólnego z moją osobą.
Rzeczywiście zawołano mnie. Ów pan przedstawił się jako notariusz i
oświadczył, że przychodzi w sprawie spadku po mojej zmarłej ciotce, bym
wyraziła zgodę na sprzedaż
212
213
domku. Przez chwilę pisał coś na maszynie, a potem zaczął mi odczytywać akt
urzędowy. Już pierwsze słowa sparaliżowały mnie:
„Ja niżej podpisana, wdowa po zmarłym Emilu Jeleń..." ,
Dalej już nie słyszałam nic. W uszach miałam tylko jedno | słowo: wdowa.
Gdy notariusz skończył czytać, zapytałam:
— Dlaczego tam jest słowo „wdowa"? Go z moim mężem?
— Jak to? Pani nie wie, co się z nim stało?
Przy całej rozmowie asystował esesman Stiewitz. Jego zapytałam.
— On nie żyje — odparł.
— Kiedy się to stało?
Stiewitz poszperał w kartotece^ — Czwartego czerwca 1942 r. —- powiedział.
O nic już więcej nie pytałam. Spotkawszy Józka, robiłam mu wyrzuty, że ukrył
wszystko przede mną. W obozie męskim wiedzieli o każdej rozwałce. Tyle tylko
dodał, że mój mąż zginął o czwartej po południu wraz z dworna innymi
towarzyszami z naszej sprawy: Jankiem Wyżgofcm i Stanisławem Kłosko z
Mikołowa. Mąż miał 29 lat. Tak bardzo wierzył w powrót do domu. W kartotece
odnotowano jako przyczynę zgonu: Herzschwache (niedomogę serca).
Po tej wiadomości załamałam się zupełnie, nie chciało mi się żyć. Dopiero po
długim czasie uspokoiłam się nieco.
Obozowe życie toczyło się dalej. Pracowałam przez pewien czas w
ogrodnictwie. Gdy zagojona już noga zaczęła na powrót ropieć, znalazłam się
znów w rewirze, pełna obaw, by „wzmacniający" rizekomo zastrzyk nie
przeniósł mnie w zaświaty. Wciąż przecież uśmiercano słabsze kobiety
zastrzykiem z fenolu.
Wróciłam do bloku, ale tam czekały mnie nowe niepokoje. Na wieczornym apelu
dowiedziałyśmy się, że z Heukommando (suszenie siana) uciekła jedna z Polek.
Strach nas obleciał, ściemniło się już zupełnie, a apel wciąż trwał. Czy nas
zdziesiątkują, jak to czyniono w obozie męskim? Nareszcie Heukommando
wróciło, ale bez uciekinierki. Nie znaleziono jej.
Choć pozostałym więźniarkom z tego komanda grożono, że -zostaną
rozstrzelane, skończyło się na ponownym obcięciu wszystkim Polkom włosów,
odebraniu nam chustek i butów, które już
214
potrafiłyśmy sobie „zorganizować", i na wielkim kazaniu escs-rnanki
Drechsler. Przez tłumaczkę kazała nam powiedzieć, że jakakolwiek nowa
ucieczka spowoduje zdziesiątkowanie pozostałych więźniarek i aresztowanie
rodziny uciekinierki. Komanda pracujące dalej poza obozem miały być
odkomenderowane na Budy jako kolumny karne. Wybrano do tego 500 więźniarek,
lecz ja zostałam w obozie i pracowałam teraz w „Irekkommando",
0 którym tu już wspominałam.
Kiedyś, wysłana po dwie brakujące do pełnej liczby więźniarki, spotkałam
znajome z Mysłowic: Kocię Kozłowską, Martę Puzon, Natalkę Garbocz, Marysię
Januszkiewicz i inne. Obiecałyśmy sobie, że po wieczornym apelu
porozmawiamy. Gdym wróciła do komanda, panowało tam wielkie ożywienie.
Okazało się, że kapo Klara Irek wychodzi na wolność po sześciu latach
przebywania najpierw w Ravensbruck, potem w Oświęcimiu.
Mój Boże! Do domu! Czy i do mnie uśmiechnie się jeszcze kiedyś los?
A tu praca nadal ciężka. Lagerverweiterung. Kopanie twardej ziemi,
nabieranie pełnej łopaty, wrzucanie piachu do lory.
1 to ciągłe poganianie: schneller, schneller! A przy tym pragnienie
stale dokucza, biegunka męczy. Budka do załatwiania potrzeb
fizjologicznych obstąpiona czekającymi. A potem te kłopoty z myciem.
Gdym się spotkała w sztubie Maryli Balcewicz z nowo przybyłymi koleżankami,
musiałam zaznajamiać je ze szczegółami życia obozowego, odpowiadać na setki
pytań, dawać rady. Rozmieszczono je po różnych komandach, a ja nadal
zatrudniona byłam w „Irekkommando". Pracowali tam też cywile i dzięki
jednemu z nich udało mi się przemycić list do siostry w Mikołowie.
Podpisałam się nazwiskiem tego cywila — Piotr Duda — by w razie czego nie
narazić go na przykrości. Wkrótce siostra przysłała dla mnie paczkę na jego
ręce, a on przynosił mi codziennie trochę chleba i kiełbasy. Dzieliłam się
tym z koleżanką, ale jadłyśmy po kryjomu podczas noszenia cegieł. Do obozu
nie chciałam niczego z żywności nosić, obawiając się wpadki w razie kontroli
przy bramie. Potem, gdy już wolno nam było pisać do rodzin, posługiwałam się
imieniem „Piotruś", by przemycać w ten sposób różne wieści o sobie. Pisałam
np.: „Kochana Siostro! Bardzo
215
mnie zmartwiła wiadomość, że Piotruś był chory i leżał w szpitalu. Dobrze,
że już kryzys minął i wraca do zdrowia."
Pewnego dnia gruchnęła po obozie wiadomość: „Himmler przyjeżdża!" Zbudzono
nas dwie godziny wcześniej na apel. Gruntownie sprzątano bloki i całe ich
otoczenie. Czyściłyśmy okna i deski prycz. W oznaczonym dniu jednak Himmler
nie przybył, zapowiedział swą wizytę za tydzień. I znów sprzątanie,
czyszczenie, bieganina, oczekiwanie. Tym razem rzeczywiście przyjechał.
Stałyśmy akurat na wieczornym apelu, a on szedł wzdłuż szeregów z wielką
świtą, ze wszystkimi dygnitarzami obozowymi. W bloku 4 były Niemki.
Zatrzymał się przy nich, lustrował szeregi, w końcu wybrał trzy z czerwonymi
trójkątami, a więc — o dziwo! — polityczne. Obiecał im, że zostaną zwolnione
i tak się też stało.
Pewnego dnia kazano nam się przenieść z bloku 8 do bloku 5. Dostałyśmy tylko
sienniki, które trzeba było rozkładać na betonowej posadzce, a na dzień
układać z nich „tapczany". Wszystkie byłyśmy przeziębione. W nocy, idąc do
ubikacji, deptałyśmy sobie nawzajem po nogach i głowach, bo sienniki leżały
ciasno obok siebie, bez żadnych odstępów. Z pobytem w tym bloku wiążą się
nader przykre wspomnienia. Z pierwszego piętra, gdzie mieszkałyśmy, widać
było ulicę obozu męskiego. Kiedyś zobaczyłyśmy, jak blokowy katował za coś
więźniów. Drugie wsponinie-nie dotyczy dziewczyny nazwiskiem Irena Klasa, z
którą zetknęłam się w więzieniu mysłowickim. Ta miła dwudziestoletnia panna
z Sosnowca aresztowana została za przynależność do tajnej organizacji
polskiej. Straszliwie ją skatowano w Gestapo, bo nie chciała nikogo
zdradzić.
Kiedyś przybiega do mnie koleżanka i mówi: — Wiesz, u nas na strychu są
zamknięte kobiety.
Poszłyśmy ukradkiem na strych i przez szpary w deskach zobaczyłam wśród
innych kobiet Irenę. Obiecałyśmy dostarczyć im chleba, bo były głodne, ale
nazajutrz strych był już pusty. Dowiedziałyśmy się, że w bloku 11 zostały
rozstrzelane.
Przez pewien czas pracowałam z kolei w Kiesgrube, czyli żwirowni, gdzie
praca nie była zbyt męcząca, gdyż nie poganiano nas jak w innych komandach,
a kapo była dla nas ćtabra —
twierdziła, że Polki i Rosjanki są bardzo pracowite. Ale od dłuższego czasu
już mówiono, że pójdziemy do Brzezinki, bo w Oświęcimiu za dużo kobiet. Nowe
zmartwienie, bo chodziły słuchy, że tam tyfus i głód. Z myślą o tamtych
warunkach znów pomógł Józek, dostarczając przez więźnia Franka — jak zawsze
dyskretnie — bochenek chleba i kiełbasę, a następnego dnia i sweter, który
ukryłam pod sukienką.
Każda z nas robiła wszystko, by się jakoś utrzymać przy życiu, by przetrwać.
A przecież codziennie zdarzało się coś, co mroziło krew w żyłach, choć
byłyśmy już zahartowane, coraz mniej czułe na obozową makabrę.
Widziałyśmy kobietę, na którą jeden z niemieckich oprawców poszczuł psa, a
gdyśmy zaczęły krzyczeć, odwołał zwierzę, ale kazał uciekać nieszczęsnej i
zastrzelił ją. To nazywano często „próbą ucieczki", a za zastrzelenie
uciekiniera sprawca czynu otrzymywał trzy dni urlopu lub nawet odznaczenie,
jeśli się to zdarzyło kilka razy. Ta kobieta żyła jeszcze, gdyśmy ją niosły
do obozu, ale po drodze wykrwawiła się na śmierć.
Widziałyśmy Francuzkę, która rzuciła się na naelektryzowane druty, gdy matkę
jej zastrzelił strażnik z wieży wartowniczej. Następnego dnia rzuciła się z
okna i zabiła inna Francuzka. One w ogóle z trudem znosiły warunki obozowe i
szybko się załamywały.
Innego dnia, kiedy odnosiłyśmy kotły pod bramę, niektóre z więźniarek
uciekły, a kotły stały pod' blokiem.
— To odnoście wy, lenie śmierdzące — ryczała do nas Stenia, której język
bardzo był bogaty, zbliżony do słownika niemieckich oprawców. Zepchnęła przy
tym ze schodów nauczycielkę z Sosnowca, panią Zenobię. Biedaczka doznała
złamania ręki, w rewirze wywiązały się jakieś komplikacje i w kilka tygodni
potem zmarła.
My, Polki, wstydziłyśmy się wszystkie za naszą rodaczkę Stenię. Wiele
istnień ludzkich miała ona na sumieniu, niejedną więźniarkę wysłała do gazu,
asystując przy selekcji.
Inna jeszcze znajoma z mysłowickiego więzienia, Zosia Flasza, która opuściła
już rewir jako zdrowa, zginęła uśmiercona zastrzykiem fenolu. Przyszło
podobno jakieś pismo, szukano jej, prawdopodobnie przysłano wyrok, bo miała
poważną sprawę.
217
216
Przeraziłyśmy się, gdyż i nasza sprawa była poważna, uznano nas za
zdrajeżynie stanu, za Staatsschddlinge, a mężczyzn z my-1 słowickiego
transporitu powiesili wszystkich lub rozstrzelali w blo-j ku 11 w
Oświęcimiu.
Teraz przywieziono" do obozu Jugosłowianki. Było nas już] 16 tysięcy. W
blokach ciasno, brudno, wszy i inne insekty. Pewnego dnia esesmanka
Drechsler, Mułler i blokowe ustawili nasi i zapytują grzecznie, czy któraś
nie chora, czy nie potrzebuje! leków, opatrunku. Od razu ta troskliwość
wydała nam się podej-J rżana. „Nie zgłaszać się" — przeszło hasło przez
wszystkie sze-j regi komanda. Żadna z naszych się nie zgłosiła, a te, które
to| zrobiły, nie wróciły już do swoich bloków.
Następnego dnia po rannym apelu żadna kolumna nie wyszłal do pracy. Od razu
zaczęły krążyć plotki i domysły: „Wyszłal amnestia i Polki zostaną
zwolnione." Albo: „Więźniarki politycz-l ne mają być traktowane jako
zakładniczki i do żadnej ciężkiej! pracy zmuszać ich nie wolno." Jakże
okropny zawód nas czekał.! Koścista Drechsler i NSV-Schwester urządziły
przegląd blo-J ków, oddzielając młodsze i lepiej wyglądające kobiety od
star-j szych i chorych. W naszej sali udało nam się zadekować słabej i
niemłode, żadna nie odpadła przy selekcji, ale w innych blokach zapisano
numery upatrzonych ofiar, zabrano je do rewiru! i uśmiercono. Krematorium
dymiło teraz dnietm i nocą. To obóz j oświęcimski składał ofiarę całopalną.
Jeszcze dwa dni nie wychodziłyśmy do pracy, a w niedzielę nastąpiła
zapowiadana przeprowadzka do obozu w Brzezince. Blokowe zaczęły pakować
miski i garnuszki do koców, które zarzucono nam na plecy. Szłyśmy powoli, z
tymi tłumokami na grzbiecie, w stronę Brzezinki.
Obóz wywarł na nas jak najgorsze wrażenie. Na przedzie baraczek —
Postzensurstelle (cenzura poczty), Arbeitsdienst (biuro zatrudnienia),
Appelraum dla Aufseherek, pokoje służbowe dla Drechsler i Hasse. Za bramą,
po prawej i lewej stronie ulicy obozowej, baraki: z lewej murowane, z prawej
drewniane. W drewnianych 3-piętrowe prycze, w murowanych koje 3-kon-
dygnacyjne. Te na samym dole okropne, mokre w czasie deszczu. Na górne
spływała woda przez dziurawy dach. Zamiast sienników trochę słomy na kojach.
Osiem osób na jednej koi. Zimno.
W umywalniach brak wody. Zamiast ustępów rów obmurowany. Jakaż to była
uciecha dla naszych cerberów, gdy któraś z kobiet wpadła do tej gnojówki.
Na końcu Lagerstrasse znajdowała się kuchnia, gdzie już poprzednio wybrano
do pracy tylko Polki. Sama Drechsler twierdziła, że nasze kobiety są
najczystsze. Obok kuchni była studnia, ale wody z niej nie wolno było
czerpać. Polkom przy dzielono bloki nr 1 i 7.
Na wieczornym apelu wygłosił do nas przemówienie Arbeits-dienstfiihrer
Stiewitz. Oświadczył, że w Brzezince trzeba pracować i wówczas wolno żyć, a
jeśli ktoś pracować nie chce lub nie może, musi umrzeć.
Dwieście kobiet wybrano do obierania ziemniaków, wśród nich i mnie.
Otrzymałyśmy czyste barwne suknie, fartuszki i buty. Dawano nam litr zupy i
tzw. Zulage, czyli dodatek. Nie potrzebowałyśmy stać na apelu, ale mimo to
praca była ciężka —- rozpoczynałyśmy ją o czwartej rano, a kończyłyśmy
czasem późną nocą. Kuchnię i kartoflarnię umieszczono w bloku 10, drewnianym
baraku z 3-piętrowymi łóżkami. Światła w: żadnym bloku nie było. Obsługę
stanowiły słowackie Żydówki.
Od początku naszego pobytu w Brzezince codziennie przeprowadzano selekcje.
Podlegały jej wszystkie narodowości z wyjątkiem Niemek. Kiedy wywożono
ciężarowymi samochodami więźniarki chore i stare, dobiegały do nas ich
wołania w różnych językach. Wówczas istniały już w Brzezince cztery
krematoria, gdzie masowo uśmiercano osoby niezdolne do pracy. Po tygodniu
przeprowadzania tych selekcji z 16 tysięcy więźniarek pozostało tylko 6
tysięcy.
Ale zaczęły przybywać nowe transporty — z Jugosławii, Węgier, Polski i
Francji. W obozie coraz bardziej szerzył się tyfus plamisty i brzuszny.
Spośród zaprzyjaźnionych ze mną kobiet zmarły Agnieszka Kopel i Magda
Gdynianka. Natomiast Matyldkę Lesińską z Krakowa, która uciekła z rewiru,
bojąc się tam umrzeć, udało mi się uratować. Dostarczyłam jej chininy, którą
przynosił Leon Wyderko z obozu męskiego. Przychodził do kuchni naprawiać
sprzęt kuchenny, a miał skrzynkę na gwoździe z podwójnym dnem, gdzie ukrywał
lekarstwa. W kartoflami odbierałam je i rozdawałam chorym koleżankom.
Matyldka wyzdro-
218
219
wiała i bardzo mnie polubiła. Do dnia dzisiejszego jesteśmy serdecznymi
przyjaciółkami.
Kiedyś podchodzi do mnie Teofila Rozumna, chora na tyfus brzuszny. — Daj mi
coś, bo się wykończę — mówi — a ja mam przecież dzieci w domu.
Dałam jej trochę węgla i chininy, pouczyłam, jak go zażywać, czego nie jeść,
by się wyleczyć. Po kilku dniach przyszła znów. — Uratowałaś mi życie —
powiedziała — wiem teraz, że przetrwam. Będę się modliła za ciebie, byś i ty
wróciła do swoich.
Raz pracownice kuchni wybrały spośród siebie cztery delegatki, mówiące
dobrze po niemiecku, by poszły do szefa kuchni w sprawie obiecanego dodatku
żywnościowego. Miały też prosić o to, aby wolno było nosić na pole kotły z
zupą wypełnione tylko do połowy, a resztę wlewać już na polu.
Szef nic się nie odezwał, zapisał sobie tylko numery delegatek. Następnego
dnia sprowadzono do kuchni Stiewitza i Drechsler.
— Ihr polnische Bandę! — krzyczeli, bijąc kobiety po twarzy. — Das ist
Sabotage.
Delegatki zwolniono z kuchni, skazano na trzydniową karę chłosty i
przeniesiono do karnego komanda na Budy.
W połowie października 1942 r. przyjechał transport więźniarek z
Ravensbriick, a wraz z nimi piętnaście najgorszych, najokrutniejszych
Aufseherek. Była między nimi i Mandel, która i została komendantką obozu,
była Hasse mianowana szefem biura j zatrudnienia; jej siostra Franz —
kierowniczka kuchni obozowej, Grese — zatrudniona w Postzensurstelle. Były
Miland, Volken-rath, Bormann, Kuck i Stange. Innych nazwisk nie pamiętam.
Wszystkie stanowiska, zajmowane dotychczas przez esesmanów mężczyzn,
zaczęto obsadzać esesmankami.
Największy postrach budziła komendantka Mandel, zwana przez nas
„Oberka". Zjawiała się tam, gdzie się jej najmniej spodziewano. Rewidowała
dokładnie napotkane więźniarki, szukając nawet w szwach, czy nie znajdzie
czegoś zakazanego. Biła twarzy swe ofiary, aż krew buchała im nosem i
ustami. Przepro-S wadzała selekcje, wysyłała do Strafkompanie, do komór
gazo-j wych.
W połowie października 1942 r. urządzono nam apel generaL| ,ny. Rano był
normalny apel, potem kazano nam ustawić się blc
karni według kolejnej numeracji przed główną bramą. Władzom obozowymi
chodziło o to, że wciąż zdarzały się pomyłki przy uznawaniu więźniarek za
zmarłe. Niektóre nie nosiły numerów, choć to było karane, inne przebierały
się w odzież zmarłych, jeśli była w lepszym stanie, odziewając zwłoki w
swoje pasiaki lub suknie. Zawiadamiano rodziny, że więźniarka zmarła, a przy
najbliższym wysyłaniu listów do domu okazywało się, że żyje.
Przy bramie ustawili się komendantka Mandel, Stiewitz i Hasse. Rozpoczęła
się swego rodzaju selekcja. Każdej z więźniarek kazano przeskoczyć dość
szeroki rów, a gdy wpadła weń, odstawiano ją na bok, a potem prowadzono do
bloku 25, zwanego blokiem śmierci. Blokową była tam siedemnastoletnia
Żydówka ze Słowacja, która sadyzmem przewyższała najokrutniejszych
esesmanów. Potrafiła deptać po głowach konających więźniarek, pastwić się
straszliwie nad jeszcze żyjącymi.
Następnego dnia przyjechały samochody ciężarowe i zaczęto ładować skazane na
śmierć ofiary.
— Pozdrówcie moje dzieci, moją rodzinę — krzyczały Polki. —- Pomśoijcie nas!
Niech żyje Polska!
Dużo osób padło ofiarą chorób — tyfusu brzusznego i plamistego, zapalenia
płuc, ropowicy. I ja znalazłam się w rewirze. Do tyfusu dołączyły się wrzody
i zapalenie opłucnej. W pierwszej połowie grudnia urządzono generalne
odwszawianie bloków, nie omijając rewiru. Na dwie godziny wepchnięto nas do
sauny, po tej parówce nastąpił zimny prysznic. Długo czekałyśmy na bieliznę
z dezynfekcji, lecz do wieczora nam jej nie wydano, przyniesiono tylko
wilgotne pasiaki, a buty kazano zamoczyć w. jakimś płynie. Tak wyekwipowane
pognano nas przez całą Lagerstrasse do bloku 24, gdzie prycze nie miały w
ogóle sienników. Rano uczynna Zosia przyniosła mi dwa koce, a potem
przydzielono nam jeszcze po jednym kocu.
Muszę tu wspomnieć o szlachetnym więźniu-lekarzu, dr. Makowskim z Radomia.
Ponieważ miał on w bloku ponad 1000 chorych, nie był w stanie prowadzić
dokładnie kart chorobowych. Kiedyś przyszedł na inspekcję Revier-Capo z
esesmanem i pobił Makowskiego za brak opisów w kartach ewidencyjnych. Mogłam
już wyjść z rewiru, bo choroba minęła, ale zostałam, by pomóc doktorowi w
prowadzeniu kartotek.
220
221
Kiedyś Stiewitz i Drechsler kazali mu wysegregować więźniarki słabsze i
chore na różę. Wiadomo było, co je czeka. Otóż dr Makowski nie wykonał
rozkazu.
— Nie dałem życia nikomu — powiedział — nie mam więc prawa cudzym życiem
dysponować.
Nie uchroniło to oczywiście biedaczek. Następnego dnia zjawiła się
Drechsler, chodziła od pryczy do pryczy i sama wyciągała chore.
Wspomniany tu już Leon Wyderko nadal niósł pomoc kobie-tom polskim,
dostarczając z narażeniem życia lekarstw, cukru, margaryny, chleba. Jemu
zawdzięczam, że po przebytym tyfusie opiekowała się mną blokowa, Słowaczka
Rożi.
W grudniu 1942 r. przywieziono ludność cywilną z Zamościa, mężczyzn,
kobiety, dzieci. Dziewczynki umieszczono w blokach z matkami, chłopców z
ojcami.
W beznamiętnej relacji trudno opisać, co się działoi w obozie, na tym dnie
ludzkiej nędzy. Ciężarne kobiety rodziły dzieci, położną była blokowa Klara.
Ja sama zostałam matką chrzestną jednego z maleństw — dziewczynki, której
nadałyśmy imiona Maria Róża. Otóż Klara bawiła się z dzieckiem, po trzech
dniach zabrała je do swego pokoju i matka nie zobaczyła już córeczki.
Podobno Klara dusiła niemowlęta. Potem przyszły po matkę dwie pielęgniarki i
już jej więcej nie zobaczyłyśmy. Dostała zastrzyk w serce.
W Brzezince spotkałam kiedyś pewnego Żyda z Francji. Pracował w tzw.
Sonderkommando i był wiecznie pijany. Zapytałam, dlaczego wciąż pije.
— Dają nam wódkę — odparł —, byśmy byli odurzeni przy naszej pracy. Sam
pomagałem palić moich rodziców, których tu zagazowano. Nasze komando też
zlikwidują, jak poprzednie. Za dużo wierny, za dużo zbrodni widzieliśmy.
Mieszkając na odcinku B II g, obok krematorium V, niejedno widziałam i
słyszałam. Dochodziły do nas krzyki ludzi duszących się w komorze gazowej,
potem krzyki cichły i za pół godziny zaczynały dymić kominy krematoriów;
gryzący dym wciskał się wszystkimi szparami do baraków i snuł się po polach.
Jeszcze gorzej było, gdy zaczęto palić zwłoki w rowach pobliskiego lasku.
Wieczorem oberwowałyśmy, jak ludzie z Sonderkommando wrzu-
222
cali trupy do rowów, polewali benzyną i podpalali, drągami popychając palące
się zwłoki i wciąż wrzucając nowe. Tak wyobrażałam sobie piekło.
Od lata 1944 r. przybywały w bydlęcych wagonach nowe transporty i od razu
prowadzono ludzi w stron,ę krematorium. Szli drogą, na której umieszczono w
kilku językach napis: „Do dezynfekcji." Dobrze, że nie wiedzieli, co ich
czeka na końcu tej wędrówki. Ale my wiedziałyśmy i serca nam się krwawiły na
widok starców, matek z dziećmi na ręku i młodych kobiet ciężarnych, które
miały nie zaznać szczęścia macierzyństwa.
Dnia 18 stycznia 1945 r. nastąpiła ewakuacją obozu. Ale to już inny temat.
Aleksander Martyniec
NASZA UCIECZKA
Na pewno każdy więzień myślał o wyrwaniu się na wolność, lecz tylko niewielu
mogło to zrealizować.
Stosowana przez władze obozowe terrorystyczna polityka odpowiedzialności
zbiorowej sprawiała, że niejeden śmiałek rezygnował z zamiaru ucieczki, nie
chcąc narażać zarówno siebie, jak i współwięźniów. Nieudane próby kończyły
się dla obu stron tragicznie.
Sytuacja ta zaczęła się poprawiać, w miarę jak pogarszały się perspektywy
wojenne okupanta, a odbiciem tego była wzrastająca od listopada 1942 r.
liczba ucieczek, Z Janem Sarapatą chcieliśmy zbiec w lecie lub na początku
jesieni 1943 r., gdy jednak w obozie rozpoczęła się seria, masowych wysyłek
więźniów do innych obozów koncentracyjnych na tereny Niemiec — przy czym
wśród nich znalazło się sporo kolegów, również z naszego transportu —
zmuszeni byliśmy przyspieszyć ucieczkę.
W Oświęcimiu nie byliśmy już nowicjuszami, przy dużej dozie szczęścia
przeszliśmy przez różne pułapki obozowe, aż trafiliśmy do pracy, która
pozwoliła nam odetchnąć, podreperować zdrowie i uzyskać niezłą kondycję. W
Oświęcimiu każdy wprawdzie dzień był loterią, ale mając nadal trochę
szczęścia, mogliśmy żywić nadzieję na przetrwanie, podczas, gdy w innym
obozie, w dodatku na terenie wrogim, szansę przeżycia były znacznie
mniejsze. To zadecydowało o przyspieszeniu ucieczki.
Przy najkrótszej drodze z dworca kolejowego Oświęcim do obozu macierzystego
(około 0,5 km od dworca i 1 km od obozu) znajdował się Gemeinschaftślager —
hotel dla robotników cywil-
224
nych oraz zaplecze gospodarcze tego hotelu. Mieścił się on w trzech
budynkach piętrowych, a w środkowym była oprócz tego kancelaria hotelu,
zakład fryzjerski i mały warsztat ślusarski. Mieszkał tu również szef całej
placówki, Rottenfiihrer SS Rudolf Hintz. Równolegle do budynków hotelowych,
w odległości 20 m, stał barak drewniany, mieszczący stołówkę i kantynę dla
robotników cywilnych. Między pierwszym budynkiem, hotelowym a stołówką
znajdował się mały budynek kuchenny, do którego przyklejony był magazynek na
obrok dla konia. Kuchnia miała dwa wejścia — od strony hotelu oraz od strony
stołówki; do magazynku prowadziło wejście oddzielne od strony hotelu.
Pracowało tu kilkunastu więźniów. Większość stanowili Polacy, ale byli też
Czesi, Luksemburczycy, Niemcy, a przez jakiś czas również Żydzi francuscy
oraz Mulat, bokres z Algierii czy Maroka. Wśród więźniów znajdowali się
przeważnie fachowcy: kucharze, piekarze, fryzjerzy, rzeźnik, ślusarz, oraz
pomocnicy do wszystkiego (kancelaria, kantyna, woźnica itp.). Wśród
robotników cywilnych przeważali także Polacy, byli ponadto Niemcy. Pracowali
oni przy wznoszeniu budynków w pobliżu rzeźni, jak również w okolicy koszar
SS; między innymi stawiali most na Sole, który stał się naszym mostem w
ucieczce.
Komando moje zaczynało pracę około szóstej, a kończyło przeważnie po
godzinie 22. Wychodziliśmy z obozu i wracaliśmy pod eskortą pięciu
esesmanów, którzy na miejscu rozdzielali się na trzy stanowiska pracy — były
to środkowy budynek hotelowy, a w nim kancelaria i fryzjernia, kuchnia oraz
stołówka z kantyną. Między apelami, gdy zaciągano duży łańcuch straży,
zostawało zwykle dwóch tylko esesmanów z eskorty, pozostali znikali,
wracając dopiero na posiłki oraz przed apelem wieczornym. Zmiany personalne
w eskorcie zdarzały się bardzo rzadko.
Nasze miejsce pracy — ów Gemeinschaftślager — było otoczone terenem
kontrolowanym przez SS, a także przez policję niemiecką (rejon dworca). Na
północ znajdował się dworzec kolejowy, na wschód dzielnice zamieszkałe przez
oficerów SS oraz klub i kantyna oficerów SS, dalej miasto; na południe obóz
macierzysty z zapleczem gospodarczym oraz koszary S^S, a za nimi rzeka Soła;
na zachód obóz w Brzezince i podobozy lub komanda gospodarcze.
M Numery
225
Więzień nr 644, który przedtem pracował w „Rollwagen 1", a teraz wykonywał
funkcję woźnicy, poznał dobrze bezpośrednie otoczenie obozu aż do rzeki
Soły, a teren za Sołą obserwował z bezpośredniej bliskości, wykorzystując do
tego budynek teatru przy obozie. Parę razy wyjeżdżał ze strażnikiem poza
łańcuch straży, zapoznał się więc również z okolicą dworca. Na podstawie
tych obserwacji przyjęliśmy kierunek południowy. Kierunek ten — pozorny
powrót do obozu — dawał nam możliwość osiągnięcia w ciągu dziesięciu, a
maksimum piętnastu minut mostu na Sole, a w ciągu następnych pięciu minut
spodziewaliśmy się przebyć pastwiska za Sołą i szosą Oświęcim-Kęty. Dawał
nam też przewagę mad pościgiem, gdyż spodziewaliśmy się, że będą nas szukać
przede wszystkim w okolicy dworca, a potem na przedmieściu Oświęcimia.
Skracał wreszcie naszą drogę do Żywca, gdzie mieliśmy otrzymać dalszą pomoc.
Pozostałe kierunki nie wróżyły powodzenia, lecz na wybranym kierunku rosło,
w miarę zbliżania się do obozu niebezpieczeństwo spotkania kogoś na naszej
drodze (po prawej stronie za bocznicą Bauhofu były DAW i „Kanada" *), a
kulminacyjnym punktem było skrzyżowanie z drogą między obozem i koszarami SS
tuż przy Bauhofie. Drugi niebezpieczny moment stanowiło przejście przez
szosę Oświęcim-Kęty, która z pewnością była stale patrolowana, a po
ogłoszeniu alarmu mogła być dodatkowo obstawiona.
Wybrawszy kierunek, ustaliliśmy porę ucieczki. Było to moż-, liwe tylko
wieczorem, po zejściu dużego łańcucha straży. Sprawdziliśmy nasze
dotychczasowe obserwacje i doszliśmy do wniosku, że po wydaniu wieczornego
posiłku robotnikom cywilnym około godziny 20 możemy wygospodarować
przyjnamniej 10 minut spokoju. Zdobyliśmy sobie ubrania cywilne, które
ukryliśmy na poddaszu magazynu obok kuchni, a żywność mieliśmy przygotować
na dwa dni przed ucieczką.
Nadszedł dzień 12 marca 1943 r. Piątkowy wieczór był ciemny, w obozie dawno
minął apel, duży łańcuch straży poszedł już
* Bauhof — plac gospodarczo-magazynowy z bocznicą kolejową; DAW — Deutsche
Ausrustungswerke, swego rodzaju filie wielkich niemieckich zakładów
przemysłowych, korzystających z siły roboczej więźniów; „Kanada" — tak
nazwany przez więźniów bogaty magazyn rzeczy pożydowskich (przyp. red.).
226
do koszar. Nasza eskorta była z nami w komplecie: jeden esesman w kancelarii
i jeden we fryzjerni, dwaj w kuchni oraz jeden w kantynie z obserwacją
stołówki. Największy ruch minął, teraz miało nastąpić porządkowanie i mycie
naczyń, przygotowanie śniadania dla cywilów, a przedtem pora posiłku dla
eskorty — najpierw dla tych w budynku hotelowym, potem w kuchni, na końcu w
kantynie. Jak zwykle przedtem, nr 300 meldował swoje wyjście z kuchni z
kolacją dla strażnika w kantynie, strażnik kuchenny (w trakcie jedzenia
swojej kolacji) wyrażał na to zezwolenie i obserwował przez okno, jak nr 300
wchodzi do kantyny, gdzie trafia pod opiekę tamtejszego strażnika. Dawniej
strażnik kuchenny odprowadzał więźnia aż do kantyny. W stosunku do kuchni
miał więc nr 300 już parę minut kredytu — zawsze w takiej chwili zostawał w
kantynie jakieś 10 minut na krótką pogawędkę i papierosa, do czego
przyzwyczaili się wszyscy.
Ale teraz jest inaczej, nr 300 przypomina sobie, że coś mu się przypala na
patelni, więc niemal zaraz wraca do kuchni. W tym samym czasie w stołówce
więzień nr 644, posprzątawszy wszystko na sali (obserwowany przez strażnika
z kantyny), jak co dzień zgłasza swoje wyjście do kuchni, na co strażnik z
kantyny wyraża zgodę; jak zwykle wychodzą razem nr 300 i nr 644. Strażnik z
kantyny jest bardziej leniwy niż ten z kuchni, więc nie sprawdza naszego
wejścia do kuchni, siedzi przy swojej kolacji. Jesteśmy na zewnątrz kantyny,
chwilę czekamy, nasłuchujemy i wreszcie pewni, że nikt nas nie widzi,
okrążamy kuchnię i wchodzimy do magazynku. Nikogo nie słychać i nie widać,
tak jak poprzednich wieczorów, co sprawdzaliśmy wielokrotnie w ostatnich
dniach. Szybko nakładamy ubrania cywilne, pod spodem zostawiamy jednak
spodnie obozowe (bieliznę już od paru miesięcy mamy cywilną, jak zresztą
wielu więźniów, co-było tolerowane ze względu na coraz większe trudności
zaopatrzeniowe) i znowu, sprawdzając otoczenie, wymykamy się z magazynku i
kierujemy prosto ku drodze (około 50 m).
Równolegle do drogi, po drugiej stronie, biegła bocznica kolejowa Bauhofu,
na której prawie co noc stały wagony przeznaczone do wyładowania w następnym
dniu. Dzisiaj też stały, przeszliśmy więc za bocznicę i w ten sposób na
pewnym odcinku drogi wagony były naszym parawanem. Z drogi nikt nas nie wi-
15*
dział, było ciemno, musieliśmy tylko uważać; żeby nikt nas nie słyszał, więc
chociaż chcieliśmy rwać do przodu co sił w nogach, musieliśmy tylko szybko
iść. Wagony skończyły się, ale za to kryły nas już baraki DAW, potem
magazynowe; w ich cieniu dotarliśmy do wysokości obozu, idąc stale po
drugiej stronie bocznicy, w odległości 15—20 m od drogi. Skończył się
Bauhof, po lewej, bardzo blisko (50 m), znajHował się obóz, po prawej, w
odległości około 300 m, koszary SS. Mimo nasłuchiwania niewiele brakowało,
abyśmy nie wpadli na dwóch esesmanów, którzy szli z koszar w kierunku obozu.
Przeszli, a my ruszyliśmy na przełaj w kierunku Soły. Tu już nas nikt nie
zobaczy i nie usłyszy, ale musimy przejść Sołę, a potem szosę. Spieszymy się
bardzo, trafiamy na most widoczny na tle nieba, wchodzimy na przęsła (brak
jeszcze deskowania, są tylko belki). Po przejściu całego prawie mostu
słyszymy syrenę. Z wrażenia o mało nie spadliśmy do Soły. Biegniemy po
belkach, zeskakujemy na drugim brzegu, rwiemy dalej przez łąkę czy
pastwisko, napotykamy krzaki i nierówności, przewracamy się parę razy.
Piekielnie szerokie to pastwisko, wreszcie widzimy równy pas drzew. Jest
szosa — zwalniamy, obserwujemy ją, nasłuchujemy i przekonani, że nikogo nie
ma, przeskakujemy szosę i znów oddalamy się od niej. Brniemy teraz w błocie,
okazuje się, że to dno jednego z licznych stawów; znajdujemy więc groblę i
gnamy, byle dalej od szosy. Wreszcie w odległości około 1 km od niej
zatrzymujemy się i pozbywamy spodni obozowych. Wciskamy je w jakąś dziurę w
grobli, zmywamy wodą plamy błota i znów nasłuchujemy. Przedtem zdawało nam
się, że po syrenie słychać było jakiś ruch w koszarach, warkot samochodów,
ale teraz nic, cisza. Czasem, stosunkowo rzadko, jakiś cień przetnie szosę,
ale nie wygląda to na pościg. Ruszamy teraz w kierunku wschodnim (na
Żywiec), najpierw groblami, potem polami i powoli zbliżamy się do szosy,
która rna nas prowadzić. Wreszcie po godzinie znów widzimy linię drzew i to
nam wystarcza. Idziemy równolegle do tej linii, w miarę potrzeby po lewej
lub po prawej stronie szosy. Nakładamy drogi przy omijaniu wiosek, unikamy
ludzi. Raz tylko, gdy pierwszej nocy zobaczyliśmy samotną chałupinę gdzieś
pod lasem i słabe światełko w szczelinie okna, odważyliśmy się zapukać.
Otworzono nam, a gdy zapytaliśmy o drogę do Oświęci-
mia, dowiedzieliśmy się, że to trochę ponad 10 km, ale trzeba iść ostrożnie,
bo w obozie alarm. Napiliśmy się mleka i poszliś-* my przyrzekając
ostrożność, ale gdy nas nie mogli już widzieć,, wzięliśmy właściwy kurs.
Staraliśmy się iść nocą ile tylko mogliśmy wytrzymać, natomiast w dzień
siedzieliśmy gdzieś, w krzakach i spaliśmy na zmianę. Dopiero w niedzielę
musieliśmy się ujawnić, gdyż nie chcieliśmy przechodzić zapory w Po-rąbce
nocą, na pewno była pilnowana; za to w dzień świątecz-nYj g^y ludzie szli do
kościoła, przekroczyliśmy spokojnie tę przeszkodę, na której nie było nikogo
w mundurze. Resztę dnia znowu spędziliśmy w górkach na obserwacji Porąbki w
dolinie. Po północy, już w poniedziałek 15 marca, byliśmy w Żywcu, gdzie-
znaleźliśmy umówiony adres. Stąd przerzucano nas po parę kilometrów w stronę
granicy Generalnego Gubernatorstwa, a następnej niedzieli byliśmy w
Krakowie.
228
Janina Smutek
OŚWIĘCIM-NATZWEILER RAYENSBRUCK-ORANIENBURG
Zastanawiałam się nieraz, co w mojej obozowej tułaczce (tak to nazywam, bo
przeszłam przez cztery obozy koncentracyjne) było najgorsze: głód, praca
ponad siły, choroby, brud, bestialstwa esesmanów i ich zwyrodniałych
pomocników, codzienny widok śmierci? Chciałoby się powiedzieć, że wszystko
razem. A jednak nie.
Wspomnieniem najboleśniejszym jest dla mnie i pozostanie to, co czyniono ze
mną w szpitalu obozowym, a co po wojnie nazwano zbrodniczymi eksperymentami
pseudomedycznymi. Nie wiedziałam, czemu to miało służyć. Przeżyłam już wtedy
dużo, na wiele Tzeczy okrutnych zobojętniałam, ale jednego uczucia nie
mogłam się pozbyć — świadomości, że poniżono mnie straszliwie, że zabrano mi
moją godność człowieczą. Miałam wtedy niespełna osiemnaście lat.
Aresztowano mnie 21 stycznia 1943 r. Przyszedł Niemiec w mundurze nazwiskiem
Szymecki i zwracając się do mnie,- rzekł po polsku:
— Wstań i ubierz się szybko. Pójdziesz ze mną.
Matka przeraziła się okropnie. Ja, cała roztrzęsiona, zatzęłam się ubierać.
Sięgnęłam po grzebień, a Niemiec na to:
— Nie czesz się. Tam zrobią ci ondulację.
Zaprowadził mnie na posterunek w Kazimierzu Górniczym, a po drodze
powiedział, że aresztowanie mogę zawdzięczać Volks-deutschowi nazwiskiem
Prus. Na posterunku spotkałam dużo bliskich znajomych, m. in. Leokadię
Zacierę, Adelę Roś, Lucynę Stojak, Janinę Południkiewiez i Stanisława
Sikorę.
230
Nie będą tu opowiadała o wszystkich etapach drogi, która zaprowadziła mnie
wraz z trzystu innymi osobami do Oświęcimia. W Brzezince ścięto mi włosy,
moje długie warkocze. Niemiec, który je wziął do ręki, zachwycał się nimi. W
pasiaku, z wytatuowanym numerem 31 339, dostałam się do bloku 13, gdzde
blokową była słowacka Żydówka imieniem Ema.
Przydzielono mnie do komanda, którego zadaniem było karczowanie lasu,
położonego w odległości kilkunastu kilometrów od obozu. Upadałam pod
ciężarem tej pracy. Już w pierwszych dniach Lucyna Stojak i Janina
Południkiewicz zachorowały. Gdy nasze komando wyruszało do lasu, z trudem
szły o własnych siłach. Potem przyszła kolej na mnie. Dostałam silnej
gorączki i tak zasłabłam, że kilka razy zemdlałam na apelu. Chciałam się
dostać do szpitala obozowego, ale na nic się nie zdały moje starania, rewir
przepełniony był chorymi. Na dobitek dała mi kopniaka Ema, gdy któregoś dnia
w połowie lutego zastała mnie przed rewirem.
— Zdychaj tu, na śniegu, nie w rewirze — krzyknęła i uderzyła mnie tak mocno
w twarz, żem się krwią zalała.
Było mi wtedy wszystko jedno, chciałam umrzeć. Jeszcze przez tydzień
chodziłam do- pracy, mając silną gorączkę i bóle krzyża wskutek dźwigania
ciężarów. Gdym nabawiła się ponadto biegunki, dostałam się wreszcie do
rewiru. Początkowo nikt się mną nie interesował. Byłam tylko świadkiem tego,
co pod nazwą selekcji przeszło do nomenklatury obozowej — świadkiem
wybierania przez esesmanów w białych kitlach tych kobiet, które nie nadawały
się już do tego, by nadal pracować dla Trzeciej Rzeszy, *d miały zginąć w
osławionym bloku 25.
Po kilku dniach przyszło dwóch nie znanych nam jeszcze Niemców. Badali mnie
i inne chore. Pobrali mi krew z żyły lewej ręki, obaj coś zapisywali.
Następnego dnia jeden z nich dał mi zastrzyk w lewą pierś i kazał zażywać
jakieś tabletki. Po tym zastrzyku straciłam przytomność. Miałam ciągle
gorączkę, byłam straszliwie osłabiona. Po sześciu dniach przeniesiono mnie
do bloku 30, gdzie nastąpiły dalsze eksperymenty. Znów dostałam zastrzyk,
bardzo bolesny, tym razem do szyjki macicy. Przez kilka dni byłam
półprzytomna, a gdy wróciła mi świadomość, zauważyłam ma całym ciele
swędzące wyrzuty, zwłaszcza
231
i|^g||^|H^L
w okolicy ud i na rękach. Potem nadal dawano mii tabletki, raz jeszcze jeden
z tych dwóch Niemców zrobił mi zastrzyk w lewą pierś i znów leżałam przez
kilka dni w stanie zupełnego otępienia.
Przestałam się wstydzić, co początkowo dominowało nawet nad bólem.
Przestałam się bać. Wszystko .mi zobojętniało. Sporo czasu upłynęło, nim
odzyskałam równowagę i zapragnęłam żyć: Z rewiru wypisano mnie — jeśli
pamiętam — w połowie maja.
Przebywałam teraz w lagrze „A", a potem w lagrze „B". gdy zabrano stamtąd
mężczyzn. Do marca 1944 r. pracowałam w komandzie I przy rozbiórce budynków.
Gdy zaś utworzono obóz „C", gdzie umieszczono węgierskich Żydów,
przydzielono mnie wraz z grupą innych kobiet do pracy w kuchni tego lagru.
Między obozem męskim i lagrem ,,C" prowadziła droga, którą poszczególne
komanda wyruszały do pracy, a wśród maszerujących były też moje znajome z
lagru „B". Nieraz udało mi się przerzucić im przez druty trochę zdobytej w
kuchni żywności, ale rzecz była bardzo niebezpieczna i kilka razy poniosłam
za to ciężką karę. Nie ustałam zresztą w tych zabiegach. Po prostu nie
liczyłam, że przeżyję obozowy koszmar, a masowe palenie Żydów w dołach za
lagrem „C" jeszcze mobilizowało do niesienia pomocy :nuym więźniom.
W końcu maja 1944 r. znów przyszła choroba. Zachorowałam na tyfus. Włosy mi
wypadały, dokuczały wszy i pchły, nerwy odmawiały posłuszeństwa, bo w
rewirze ponowiono opisane poprzednio eksperymenty.
Po chorobie znalazłam się w bloku 27 lagru „B" w Brzezince i pracowałam w
tzw, Strickerei, robiąc na drutach pończochy dla wojska. I tu znów miałam
możność uszczknąć coś z przydzielonego materiału i dostarczyć koleżankom
ciepłe skarpety. Trzeba się było narażać przy rewizji, ale nie zważałam na
to. Żyłam w stanie jakiejś determinacji. Myślałam, że nic już gorszego niż
pobyt w Oświęcimiu spotkać mnie nie może.
W sierpniu przyjechał jakiś fabrykant niemiecki, by dobrać sobie grupę
robotnic spośród więźniarek. Kazano nam wtedy rozebrać się do naga i ustawić
w szeregu, a on lustrował ów szereg i wybierał. Wśród wybranych znalazłam
się i ja.
Dnia 27 sierpnia wyjechałam z transportem z Oświęcimia.
Na drogę, która miała trwać około dwóch tygodni, damo nam po bochenku chleba
i kostce margaryny. Jechałyśmy w towarowych wagonach stłoczone jak śledzie w
beczce. Wreszcie zawieziono nas do jednego z podobozów Natzweiler w Alzacji.
W pobliżu był tor kolejowy, na którym stał pociąg z amunicją. Nazajutrz
wojska alianckie zaczęły go bombardować. Choć znajdowałyśmy się w
niebezpiecznej bliskości, cieszyło nas to ogromnie.
Moja praca w fabryce, gdzie wyrabiano elementy do dział przeciwlotniczych,
trwała krótko, bo zaledwie 5 dni. Zbliżał się front zachodni i nastąpiła
ewakuacja obozu. O głodzie i chłodzie szłyśmy jakieś dwa tygodnie, wciąż
narażone na niebezpieczeństwo nalotów. Cieszyłyśmy się podwójnie —
widziałyśmy, że klęska naszych gnębicieli jest bliska; ponadto mogłyśmy
czasem zaspokoić pragnienie i głód, zrywając owoce z drzew, którymi
obsadzone były pobocza drogi.
Pamiętam, że zatrzymano nas na kilka dni w jakimś obozie, gdzie przebywali
poprzednio jeńcy wojenni, ale stamtąd powieziono nas daleko, do Ravensbruck
(gdzie otrzymałam nr 63010). Pracowałam tam w polu, znów krótko, około
półtora miesiąca, nie był to jeszcze kres mojej tułaczki i poniewierki.
Z Ravensbruck dostałam się z kolei do koncentracyjnego obozu Sachsenhausen-
Oranienburg (gdzie oznaczono mnie nowym numerem — 9782), a następnie do
podobozu Oranienburga w Kópenick. Tam zatrudniono mnie w fabryce AEG,
produkującej części do samolotów. Pracowałam przy maszynie zwijającej taśmę,
gdzie o wypadek było nietrudno. Nastały teraz bardzo ciężkie dni.
Niebezpieczna praca, głód nie do opisania, ciągłe naloty wyczerpały mnie
bardzo. Żeby zdobyć dodatkową porcję chleba, trzeba było znów — mówiąc
językiem obozowym — „organizować". Z taśmy i celofanu sporządzałyśmy
koszyczki z kwiatkami, a tak były ładne, że zabierały je Niemki cywilne,
dostarczając nam po kryjomu trochę żywności.
Każdy dzień przynosił coś nowego. Pewnego dnia alianci bombardowali naszą
fabrykę. Niemcy zamknęli nas tam, a sami uciekli do schronów. Więźniarkom na
szczęście nic się nie stało:
Kiedyż skończy się moja tułaczka — myślałam — bo znów wskutek zbliżania się
frontu przewieziono nas do Oranienburga, a potem szłyśmy pieszo pod eskortą,
dostawszy na drogę po kil-
232
233
ka surowych ziemniaków. Wczesnym rankiem ruszałyśmy w drogę, a na noc
zatrzymywałyśmy się w stodołach. Po drodze widziałyśmy zwłoki więźniów,
których zastrzelono, bo nie mogli już podołać trudom tego marszu śmierci.
Pamiętani, że 2 maja 1945 r. dostałyśmy od jeńców wojennych konserwy, po
jednej puszce na trzy osoby. Niemcy nie stawiali już sprzeciwu. Po ich
posępnych twarzach widziałyśmy już, że koniec wojny się zbliża.
Nazajutrz, tj. 3 maja, wojska amerykańskie wyzwoliły nas pod Schwerinem.
Jako pierwszy do stodoły, gdzie nocowałyśmy, wszedł żołnierz amerykański
polskiego pochodzenia. Cóż to była za radość! Wolność, nareszcie wolność!
Skoncentrowano nas w obozie polskim w strefie angielskiej. Niedaleko obozu
było dużo rozstrzelanych więźniów. Niektórych usiłowali Niemcy zakopać w
płytkich dołach. W uroczystym pogrzebie pomordowanych wzięliśmy udział —
byłe więźniarki i byli więźniowie. Był to dla nas kolejny wstrząs. Serce nam
się krajało na myśl o tych, którzy zginęli u progu wolności.
Mimo opieki, jaką nas otaczano, nie mogłam jeszcze wracać do domu.
Rozchorowałam się, chorowały też współtowarzyszki mojej niedoli. Dręczyła
nas ponadto myśl, co się dzieje z naszymi bliskimi w kraju.
Wreszcie w grudniu 1945 r. wróciłam do swoich. W domu zastałam matkę i
chorego ojca. Ujrzawszy mnie, oczom swoim nie wierzyli, bo od wielu miesięcy
nie mieli ode mnie żadnych wieści.
Spośród czterech koleżanek, które wraz ze mną wywieziono do Oświęcimia,
wróciła tylko jedna, trzy pozostałe spłonęły w piecach krematoryjnych. Ich
matki, spotykając mnie, zalewały się łzami, toteż początkowo unikałam ich,
by nie zadawać im jeszcze większego bólu.
Miałam wtedy dwadzieścia ' lat, przed sobą przyszłość, a za sobą
doświadczenia, których nie mogłam mierzyć miarą czasu, żadną ludzką miarą.
Stanisława Gąskowa
TYLKO NIELICZNYM TO SIĘ UDAŁO
Z pięciu milionów ludzi, których więziono w koncentracyjnym obozie Oświęcim-
Brzezinka, pozostało w dniu ewakuacji 20 tysięcy, nie licząc tych, których
wysłano do różnych obozów na terenie Niemiec w ciągu 1944 r.
O świcie dnia 18 stycznia 1945 r. 20 tysięcy tych rozbitków, ludzi-numerów,
wychodziło przez szeroko otwarte bramy obozu na ostatni marsz, który dla
jednych miał być marszem śmierci, dla innych drogą ku wolności.
Wśród nich byłam i ja — nr 7556. W maju skończyłam 18 lat. Gdy przekraczałam
bramę obozu, miałam 15 lat, moja siostra 17, ojciec 48.
Szłyśmy piątkami pod eskortą esesmanów i ich psów w kierunku Pszczyny.
Mówiono, że prowadzą nas do Gross-Rosen. Nie wiedziałyśmy, że niektóre
miasta polskie są już wolne, że lasami i polami uciekają Niemcy. Szkoda, że
nie wiedziałyśmy. Może raźniej kroczyłybyśmy po zamarzniętej śląskiej ziemi.
Pierwszą noc spędziłyśmy w czyichś stajniach, stodołach, opuszczonych
domach. Ale krótkie to były chwile, rano pędzono inas dalej. Przed
przydrożnymi domami stali ludzie, wystawili wiadra z wodą, mieli dzbanki z
kawą, jakąś żywność, ale nam nie wolno było niczego przyjąć. Gdy koleżanka
moja, Baśka Kamińska, zasłabła, ja, nie namyślając się, wybiegałam z
szeregu, by zaczerpnąć wody z wiadra. Wówczas jeden z esesmanów doskoczył i
zaczął mnie bić kolbą karabinu. Upadłam, on bił dalej, a przecież
wiedziałam, że muszę się podnieść, bo inaczej spotka mnie to, co spotkało
innych, którzy nie mogli dotrzymać
235
kroku w marszu. Przed nami szły kolumny więźniów, na każdym kroku
spotykałyśmy zwłoki zabitych.
Próbowałam wstać, mój kat ze złośliwym uśmiechem obserwował te wysiłki,
naśladując szczekanie swego psa. Nagle zainteresowanie jego skupiło się na
innej piątce, znalazł nową ofiarę — i to mnie uratowało. Pomogły mi
koleżanki, pomógł też inny esesman, Jugosłowianin z pochodzenia. Powiedział,
że za dwie godziny nastąpi nocleg, że dalej pojedziemy już pociągami, że mam
wziąć się w garść i iść dalej. Nogi bolały mnie od uderzeń kolbą, krew
przymarzła do pończoch, ale znalazłam siłę, by bez niczyjej pomocy iść
dalej. Sprawiła to nie tylko perspektywa bliskiego wypoczynku, ale i fakt,
że w tym człowieku z karabinem odezwało się ludzkie uczucie.
Późnym wieczorem dotarłyśmy do Wodzisławia, nazwanego przez Niemców Loslau.
Zapędzono nas na wzgórze do jakiegoś majątku, ulokowano w stajniach i
oborach. Znalazłam sobie miejsce przy krowie, uzbierałam trochę słomy i
przygotowałam legowisko. Wyrugowała mnie stamtąd kapo Niemka, trzeba było
ułożyć się gdzie indziej. Zaczęłam odrywać pończochy od ran na nogach,
podarłam koszulę na pasy i zrobiłam sobie prymitywny
opatrunek.
Obmyślałam ucieczkę, wiedziałam bowiem, jak wygląda transport wagonami
bydlęcymi. W obozie lżej znosiłam głód niż pragnienie. Zdawałam sobie
sprawę, że w natłoczonym wagonie zginę nie z braku pożywienia lub zimna,
lecz z pragnienia.
Muszę nadmienić, że miałam na sobie nie pasiak, lecz ubranie cywilne, ale na
płaszczu wymalowano mi czerwony pas, którego żadną miarą nie dało się
wykruszyć. Tyle tylko, że płaszcy był w kolorze bordo w szarą kratkę, co
czyniło ową Streife mnie| widoczną.
'
Sama bałam się uciekać, więc zaczęłam szukać towarzysz jednakże
najbardziej zaufane i życzliwe koleżanki odradzałj mi ten
szaleńczy krok. Wreszcie doszłam do porozumienia z jed-* ną z więźniarek
imieniem Hanka. Szybko omówiłyśmy plan
ucieczki.
Rano, przed wymarszem, esesmani stali na ogromnym podwórzu, paląc papierosy
i rozcierając ręce na rozgrzewkę. Więźniarki ustawiały się już piątkami.
Nasz plan był następujący: miałyśmy
zbliżyć się do pierwszych piątek i przejść obok grupy esesmanów, stojących
na czele pochodu, ale tak, by myślano, że jesteśmy pracownicami majątku.
Zamierzałyśmy mówić głośno, co kazała nam załatwić w mieście gospodyni — w
piekarni i w innych sklepach. Nie przewidziałyśmy, że koleżanki z pierwszych
piątek zawołają nas po imieniu. Udałyśmy, że to nie do nas się odnosi. Inne
zresztą zrozumiały, o co chodzi, gdyż jedna z nich podeszła do esesmanów i o
coś pytała. Dotychczas trudno mi uwierzyć, że udało nam się minąć Niemców.
Teraz należało zejść z góry, dostać się do szosy i starać się dotrzeć do
miasta. Strach nas tak paraliżował, że plecy nasze zdawały się być gotowe do
przyjęcia strzału. Szłyśmy obok szpitala, skąd wychodzili zabandażowani
żołnierze niemieccy. Hanka kroczyła za mną, by zasłaniać ową nieszczęsną
Streife. Ona miała tylko naszyty czerwony pas z płótna, zerwała go więc bez
trudu.
Na rozstaju dróg drogowskaz wskazywał Pszczynę, ale tu czekała nas pierwsza
straszna niespodzianka — stało tam ośmiu esesmanów. Jednego z nich poznałam
po charakterystycznej czapie z futra, to byli esesmani eskortujący nasz
transport. Nie chciałam poddać się bez walki, ruszyłam dalej, ale Hanka nie
wytrzymała nerwowo, zawróciła. Uszłam jakieś 20—30 kroków, gdy nadjechał na
rowerze esesman z tamtej grupy.
—¦ Czy to ładnie tak sit; oddzielać od swych towarzyszek? — zapytał
żartobliwym tonem.
Udawałam, że nie wiem, o co chodzi, że wracani właśnie z kościoła, że mam
dużo zajęcia, a mało czasu. Widziałam, że Hanka stoi wciąż wśród esesmanów.
— A do kościoła zawsze chodzisz w takim brzydkim ubraniu? — pytał jeszcze z
uśmiechem.
Odparłam, że Polacy nie ubierają się porządnie, lecz myśl moja krążyła bez
przerwy wokół pasa na płaszczu.
Miałam zawsze dużo tupetu, w więzieniu na Montelupich nie raz udało mi się
przechytrzyć gestapowców, zdrętwiałam jednak, gdy zażądał, bym mu pokazała
lewą rękę. I znów dopisało mi szczęście. Pokazałam prawą, on szarpnął mi
rękaw płaszcza i swetra, by zobaczyć przedramię. Szukał obozowego numeru.
Patrzyłam na niego niby ze zdziwieniem, pytałam, o co mu chodzi, przecież
niczego nie ukradłam. '
236
237
Uspokoił się trochę i zapytał, czy znam Hankę (wciąż stała z esesmanami).
Zaprzeczyłam stanowczo, a gdy domagał się, bym mu pokazała dokumenty,
poprosiłam, żeby poszedł ze mną do mojego domu. — To niedaleko — mówiłam,
wskazując pomalowany na żółto budynek. Pomyślał chwalę, zapytał, czy mamy
wódkę lub spirytus. Był przemarznięty. Zapewniłam, że mamy ... i ruszyliśmy
w stronę owego domu.
Mój umysł pracował bez przerwy. Poprosiłam, aby pozwolił mi wejść samej i
wyprawić rodziców, którzy wybierają się do kościoła.
— Wypędź starych jak najprędzej — zawołał — a ja szłam jakoś bokiem, ciągle
coś mówiąc do niego i wciąż myśląc o kompromitującym pasie. Zmuszałam się,
by iść wolno, choć Bóg jeden wiedział, jak szybko chciały mnie nieść
poranione nogi.
Wolniutko weszłam do domu, tylne drzwi prowadziły na podwórze, dalej był
sad.
Przeszłam przez ogród, potem polną ścieżką, między krzewami, ruszyłam do
pobliskiego zagajnika. Tam nogi odmówiły mi posłuszeństwa, serce pchało się
do gardła. Wreszcie uspokoiłam się trochę. Trzeba było rozeznać się w
okolicy. Zaczęłam iść polną drogą przed siebie, potem biegłam jak szalona,
dotarłam do szosy.
I tu czekała mnie druga niespodzianka, może jeszcze okrop-niejsza od tamtej.
Nagle na drodze wyrosły dwie groźne postacie: jedna z esesmanek i nasza
Lageralteste, Stenia Stanostkówna z Tarnowa (osoba jej jest tak dobrze znana
w kręgach więźniar-skich, że chyba nie potrzebuję pisać o jej okrucieństwie
i sadyz- ; mie w stosunku do więźniarek, a szczególnie Polek). Widocznie
obie chodziły po wsi, szukając czegoś lepszego do zjedzenia. Stenia znała
mnie dobrze, sama była starą więźniarką i moją pierwszą blokową.
Wydawało mi się, że nic mnie już nie uratuje. W cuda dawno nie wierzyłam, a
przecież zdarzyło się coś, co zakrawało na cud. Stenia nie poznała mnie,
może wzięła mnie za wynędzniałą wiejską dziewczynę, bo przecież trudno było
posądzić ją o nagły przypływ życzliwości.
Byłam teraz wyczerpana zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Myśl o
odpoczynku, rozgrzaniu się nie opuszczała mnie od dłuższej chwili,
postanowiłam wejść do któregoś domu. Wybrałam
mały wiejski domek sądząc, że w takiej chałupinie nie spotkam Niemców. Byli
tam rzeczywiście Polacy. Z ostrożności opowiedziałam bajeczkę, że służyłam u
Niemców w Loslau, ale oni teraz uciekają, więc chcę wrócić do rodziny do
Wadowic.
Gospodarz poinformował mnie, że tam przebiega jeszcze linia frontu.
Poskarżyłam się, że jestem zmęczona i głodna, poczęstowano mnie chlebem i
gorącą kawą. Posiliwszy się poprosiłam o igłę z nitką, chcąc niby naprawić
rozdarty rękaw, a w gruncie rzeczy zaszyć ów okropny czerwony pas. Nie udało
mi się tam przenocować, bo gdy gospodarz zaczął mówić o nieszczęsnych
więźniach z transportów, a równocześnie użalać się, że trudno im pomóc, bo
przecież za to można zapłacić głową, lojalność kazała mi powiedzieć prawdę.
Człowiek rozpłakał się, ale prosił, bym sobie poszła, miał dzieci, chciał
dla nich żyć. Tak wielki był jeszcze terror okupanta i strach Polaków, choć
koniec hitlerowskiej władzy zbliżał się już milowymi krokami. Ci poczciwi
ludzie dali mi jeszcze trochę chleba i wskazali drogę. Radzili iść polnymi
miedzami, ale mieć wciąż na oku linię kolejową:
Ruszyłam dalej. Nie wiem, jak długo szłam, siły opuszczały mnie coraz
bardziej. Wreszcie zasłabłam zupełnie, straciłam przytomność. Gdym ją
odzyskała, zobaczyłam pochyloną nade mną staruszkę, która nacierała mnie
energicznie śniegiem. Wracając z nieszporów, spotkała mnie leżącą na ziemi i
uratowała od zamarznięcia.
Nie pamiętam już wszystkich perypetii tej wędrówki. Jakże trudno było
znaleźć miejsce na nocleg. Stodoły i szopy zamknięte. Z jakiegoś chlewiku
wypłoszył mnie pies. Gdym prosiła w kilku domach o nocleg, żądano papierka
od sołtysa z zezwoleniem na przenocowanie obcej osoby. Staruszka, której
powiedziałam, że w pociągu skradziono mi pieniądze i dokumenty, nie kazała
mi iść do sołtysa, przyjęła mnie chlebem i mlekiem. Umyłam się, odmoczyłam
przylepione do ran bandaże. Dała mi jakąś zasypkę, zdumiona, że można
chodzić z tak poranionymi nogami. Wyspałam się pod grubą pierzyną, dostałam
jeszcze 5 marek na drogę. Z lękiem jechałam do Cieszyna, gdzie chciałam
przesiąść się do pociągu jadącego do Bielska. Tam nowe trudności — nie
sprzedają biletów, pociągi zarezerwowane wyłącznie dla wojskowych. W
poczekalni pili piwo młodzi chłopcy niemieccy. Przysiadłam
238
239
się do nich, przymilałarn się jak mogłam. Umyta, uczesana, nie wyglądałam
już tak nędznie. Zafundowali mi piwo i na moją prośbę kupili bilet. Całą
niemal drogę przesiedziałam w ustępie, wciąż czujna i pełna lęku.
W Bielsku miałam ciotkę, wstąpiłam do niej. Z początku nie poznała mnie.
Podrosłam, a przeżycia obozowe zrobiły swoje. Namawiała mnie, bym nie
ryzykowała dalszej jazdy, wojna się przecież jeszcze nie skończyła. Mimo
perswazji postanowiłam jednak jechać. Ciotka odprowadziła mnie, kupiła
bilet. Pociągi kursowały bardzo nieregularnie, panował już ogólny chaos.
Jechałam z robotnikami polskimi. Nim pociąg ruszył, upły- j nęło parę
godzin. A potem częste postoje przedłużały podróż. 1 Wreszcie wymarzone
Wadowice, ale niebezpieczne, bo minęła już 1 północ, a godzina policyjna
nadal obowiązywała, tam zaś, na ¦ rzece Skawie, była granica między
Generalnym Gubernatorstwem a Rzeszą. Mama mieszkała na przedmieściu
Zaskawie, brat z żo-, ną i dziećmi na terenie włączonym do Reichu, w
okazałym do-j mu teścia. Czy aby nie wysiedlono ich stamtąd?
i
Nie chcąc się narażać, szłam na skróty przez cmentarz, po-J błądziłam jednak
i wyszłam na szeroką ulicę koło szpitala. Pof drugiej stronie jezdni szedł
jakiś Niemiec w mundurze. Zaczął] mnie przywoływać, znów się zlękłam, ale
to był dla mnie dzień* szczęśliwych, traf ów. Ów Niemiec, widocznie obcy,
nie miał dc mnie żadnych pretensji, pytał tylko, gdzie tu stacjonuje wojskoi
Z daleka spostrzegłam w Alei Parkowej działa pancerne, widzącj więc, że
sama nie przedostanę się tamtędy, oświadczyłam, że chętnie go
zaprowadzę. Trzy razy zatrzymywały nas patrole niemieckie, a gdy pytali o
mnie, mój towarzysz odpowiadał: — Meine Geliebte. — Kwitowali to
pobłażliwym uśmiechem.
Choć nie wiedziałam, kogo zastanę w domu brata, bojaźń jakoś mnie już
opuściła. Tak długo śmierć towarzyszyła mi, od chwili gdy dziewięciu
gestapowców przyszło aresztować mnie, siostrę i ojca — na przesłuchaniach w
więzieniu, potem w obozie, wreszcie podczas ucieczki. Teraz pragnęłam, by
odeszła, bym mogła zobaczyć moich najbliższych.
Długo stałam przed domem brata, namyślając się, czy wejść. W końcu
zadzwoniłam... Ciężkie kroki na schodach... To niemieckie buty. Tak, nie
omyliłam się — zobaczyłam Niemca z lufą
240
karabinu, skierowaną we mnie. Nie myślałam w tej chwili, że to już koniec z
nimi, że się boją. Znów ogarnął mnie strach. Zapytał, co tu robię, czego
chcę.
— Ja do brata, tu mieszka... Pociąg się spóźnił... — mówiłam na chybił
trafił.
Zapytał mnie, jak się nazywam, chwilę pomyślał, widocznie przypomniał sobie
nazwisko brata. Opuścił karabin, upomniał mnie tylko ostro, że nie tędy
wchodzi się do oficyny.
A więc są tu, żyją. Szybko pobiegłam do oficyny, gdzie zastałam brata i jego
szwagra. Żonę i dzieci wyprawił w góry. Granica między GG a Reichem już nie
istniała, lecz wojna trwała, byliśmy na linii frontu.
A potem przyszło to najradośniejsze, tak długo oczekiwane —-spotkanie z
matką, z moją drogą małą siostrzyczką i drugim bratem. Z radości, ze
wzruszenia matka zasłabła. Później padło nieuchronne pytanie:
— A gdzie Gienka?
Musieliśmy zejść do piwnicy sąsiadów. Świst kul słychać już było wyraźnie.
Nie starczyło mi czasu na opatrzenie ran. Nie chciałam zresztą mącić w tej
chwili ich radości.
Po kilku dniach walk wszedł do piwnicy pierwszy żołnierz radziecki. Wadowice
były wolne. Ja zaś nie byłam już numerem 7556, byłam znów człowiekiem.
Siostra wróciła pod koniec maja 1945 r. Tylko ojciec nie wrócił. Zginął w
komorze gazowej Mauthausen-Gusen. ¦
16 Numery
Włodzimierz Borkowski
EWAKUACJA
Z Buchenwałdu wyszło nas 3 tysiące. Długi wąż szaro-niebies-kich pasiaków
obstawiono żołnierzami formacji lotniczych. Wiedzieliśmy już, że czasy
Luftwaffe przeminęły, mieliśmy się jednak przekonać, że spadkobiercy
„Legionu Condor" wykazują tyleż inicjatywy w znęcaniu się nad bezbronnymi
więźniami, co poprzednio w pirackich nalotach na otwarte miasta Europy.
Marsz szedł sprawnie. Raźno podążali dobrze prezentujący się Norwegowie,
wyposażeni w oryginalne alpejskie plecaki. Szczęśliwcy! Jako Skandynawowie
faworyzowani byli przez cały czas okupacji. Zawszeć to kuzynowie, choć
czasem bywali niegrzeczni.
Reszta transportu nie przedstawiała się równie okazale. Przeciętna waga
więźnia wynosiła około 45 kilogramów. Gienkowi dokuczała przepuklina, a
Wiktor kłapał, lewą nogą jak kaczka i -nie było takiego lekarza, który by mu
powiedział, że to porażenie nerwu strzałkowego z niedożywienia i
awitaminozy.
Najgorzej wyglądała wielojęzyczna rzesza Żydów, ustawionych na końcu
kolumny: wielu nosiło ślady pobicia, wielu było rannych.
Po łagodnym stoku zeszliśmy do Weimaru, ogarniętego gorączką powszechnej
mobilizacji do Volkssturmu. Niezbyt tęgie miny mieli, kandydaci na obrońców
Vaterlandu. Wielu dodawało sobie odwagi w sposób znany wszystkim poborowym
świata. Tylko niektórzy próbowali rozweselić się śpiewem, ale me były to już
te piosenki z czasu Drang nach Osten we wrześniu 1939 r.
W pewnej chwili ujrzeliśmy dom Goethego. Autor poematu
„Hermann und Dorotliea" oglądał pędzenie transportu więźniów politycznych.
— Nie do wiary — powiedział Wiktor — że naród, który" wydał
Goethego, potrafił się tak spodlić.
Mijały godziny, upał dokuczał, zmęczenie rosło. Coraz to ktoś ustawał na
końcu kolumny. Słychać było strzały, oznaczające koniec czyjejś wędrówki,
koniec męki, koniec życia.
Ale nie wolno umierać w przeddzień zwycięstwa. Pomagamy śobde nawzajem.
Gienkowi zrobiliśmy podpaskę z ręczników. Szedł podtrzymywany przez kolegów,
byle nie zostać w tyle.
Francuzi czepiali się sąsiadów, nie mogli iść o własnych siłach. Tych
wyławiał lotnik w butach wymoszczonych barankiem.
— Komm, komm, mein lieber Kamerad — mówił miodowym głosem. Potem na oczach
całej kolumny kazał się kłaść nieszczęsnym w przydrożnym rowie i strzelał w
potylicę. Nawet niemieckie kobiety po miasteczkach urągały mu — lotnikowi
pełniącemu funkcję kata. Wtedy strzelał do okien, był wściekły,
taki młody przystojny brunecik.
Koniec końców dobrnęliśmy do Flossenbiirga. Rządził tu Fritsch, pierwszy
Lagerfiilirer KL Ausehwitz, ten, który nam wszystkim obiecywał zaraz na
początku 1940 r., że nas przepuści przez komin w ciągu trzech miesięcy.
Wiedzieliśmy, czego się spodziewać.
. Mały obóz, zamknięty w górach, otoczony kamieniołomami. W barakach
stłoczeni więźniowie, w większości Rosjanie, i tacy jak my, z transportów.
Wieża Babel. Jeść dają rzadko, a czasu dużo wobec braku jakiejkolwiek pracy.
Siadamy na kamieniach i słuchamy Charliego (tego z „Wróbli na dachu"), a on
opowiada niesłychanie zajmująco — historię architektury. Uwagę naszą
przykuwał tak skutecznie, że nie wiedzieliśmy nawet, kiedy upłynął czas do
ogólnej ewakuacji obozu.
W eskorcie szli tym razem kapowie, ubrani w mundury SS, a wśród nich Otto
Kiesel, najsympatyczniejszy funkcjonariusz z Arbeitsdienstu, który po
niefortunnej ucieczce z Oświęcimia trafił do Flossenbiirga. Witamy go
wszyscy z uśmiechem i gwar się niesie przez kolumny, ale oto koniec radości:
na rowerze lotnik w barankowych butach niesie nieubłaganą śmierć.
Na drogę nie wydano prowiantu. Okazało się potem, że cały
242
16*
243
chleb zabrali esesmani dla siebie. Trzeba ryzykować — pod grozą śmierci
doskoczyć do rozsypanej pszenicy i nabrać ile się ó do menażki. To było
jedyne pożywienie na dalsze dni wędrówki1! Gdy zarządzano postój,
rozpalaliśmy małe ognie i prażyliśmjl ziarno w menażkach, żując je
później w ciągu długich godzirj marszu.
Siedzieliśmy któregoś dnia z kolegami na kocach ułożonychl w stertę,
opierając się nawzajem plecami o siebie i usiłując sd zdrzemnąć. Nikt się
nie spodziewał, że to ostatni nocleg.
Strzelano do każdego, kto próbował się podnieść. Staszł* postrzelono w
przedramię, gdy wyciągnął rękę, prosząc o możliwi wość pójścia na stronę.
Miał złamane kości. Zatamowaliśmy krwotok, zmieniając opatrunki z chustek do
nosa. W punkcie opa-trunkowym niemieckiego- Czerwonego Krzyża powiedziano
nar że więźniom pomocy się nie udziela. Nauczeni smutnym doświad»j czeniem,
nie szukaliśmy już pomocy. Skuleni doczekaliśmy świtu.
Rano kolumna, złożona z niecałych trzech setek pasiakówj . ustawiała
się dziwnie niesprawnie — naumyślnie. Wreszcie ruszy^j liśmy. Przeszliśmy
przez wieś i zatrzymaliśmy się w lasku. Je się później okazało, lotnicy i
esesmani postanowili ugotować bie ziemniaki w parniku, jako że ostatni
ciepły posiłek jedl| w Flossenbiirgu. To zadecydowało o naszym losie.
Odpoczynek trwał dłużej niż zwykle, przeciągał się nieznośnie. Czy już w
ogóle dalej nie pójdziemy?... Pewnie nas zatłu-J ką w tym lasku...
Stało się jednak inaczej. Jeszcze ziemniaki ledwo dochodził j gdy poderwano
cały transport. Znów ustawialiśmy się celowe bardzo opieszale. Wreszcie
kolumna ruszyła powoli pomimo krzyJ ków eskorty, ponaglającej biciem do
szybkiego marszu. Doszliś* my tylko do zakrętu szosy na stoku. W górze nad
łąką stał świerkowy, a w dole wśród wikliny huczał potok. Naraz z tyłuj od
strony wsi, usłyszeliśmY strzały. Paliła się stodoła. To eskorta otworzyła
ogień z karabinów maszynowych — do ostatniej setki!] Tam byli Żydzi.
. Z dymu wyłonił się nagle czołg z białą gwiazdą w kole. Je-j chał i
strzelał z działka. — Rosjanie nas dogonili! ¦—• usłyszałem] za sobą — i
parsknąłem śmiechem pGmimo grozy sytuacji. W tej.j
244
samej chwili eskorta pierzchła, ostrzeliwując się, w górę łąki, a my — w
wiklinę! W ślad za czołgami wjechały na łąkę jeepy, a z nich wyskoczyli
żołnierze amerykańscy tak cicho i niefrasobliwie, jakby to nadjechał jakiś
klub sportowy. Tymczasem na łące było już po walce, żołnierze amerykańscy
jeńców nie brali.
Potokiem doszedłem do wioski. Koło parnika dwóch „muzułmanów" kopało ze
złością ugotowane ziemniaki, biorąc na nich symboliczny odwet za lata głodu
i poniżenia. Teraz my byliśmy górą.
We wsi stał rozbity tabor. Krzyk, tłok koło poprzewracanych wozów. Byłem tak
oszołomiony tym wszystkim, że nawet się nie spostrzegłem, kiedy znalazłem
się w kościele. Nie modliłem się, wiedziałem już, że nie warto. Po prostu
chłonąłem w siebie kojącą ciszę.
Potem do plecaka naładowałem to, co pozostało jeszcze na wozach — ser
ementaler, konserwy w puszkach — i poszedłem przed siebie.
Na bezchmurnym niebie stało słońce i świeciło samą radością. Mogłem iść albo
sobie usiąść, albo się położyć, albo jeść ile dusza zapragnie. Za wsią
rozsiadły się grupki uwolnionych, oddając się nieposkromionemu obżarstwu.
Nawet wódka się znalazła. W jednej z grup szlachtowano cielę.
Dla tych, którzy nie tracili czasu i szli w świat, zaopatrzenie zjawiło się
w postaci kolumn pancernych. Siedzący w czołgach roześmiani żołnierze
rzucali całe paczki śniadaniowe i obiadowe. Pozdrawialiśmy się nawzajem,
padały słowa przyjaźni, wdzięczności. Za to, że nas uwolnili, że- dali
szkopom wycisk, za to, że teraz idziemy w świat, wolni jak ptaki.
A czołgi jechały, jechały, jechały. To jechała armia, która nie mogła
dogonić nas, 45-kilogramowych „muzułmanów", od Bu-chenwaldu po bez mała
Monachium.
Dzień chylił się ku zachodowi, gdy postanowiliśmy przenocować. Nie było to
takie proste, dochodziły słuchy, że w okolicy grasują rozbite grupy
esesmańskie. Tak musiało być istotnie. W lesie natrafiliśmy na rozbitą kasę
jakiejś formacji: wysoka sterta marek piętrzyła się pod gałęziami na
przecince. Widocznie zabrano ze sobą tylko „twarde". Nie podnieśliśmy ani
jednego
245
banknotu — przecież nieważne, nie ma III Rzeszy, teraz liczą się tylko
dolary — o sancta simplicitas!
Gdy układaliśmy się do snu w opuszczonej leśniczówce, wszedł Żyd z naszego
transportu. Miał na nogach buty lotnicze wyłożone barankiem. Poznałem te
buty... Sjesta nie trwała długo. Byliśmy za blisko frontu, jeśli w tym
bałaganie mogła być w ogóle mowa 0 froncie. Po wypoczynku, jeszcze przed
zmierzchem, zdążyliśmy się załadować na amerykańskie wozy ciężarowe.
Kierowcy--Murzyni pookrywali nas płachtami namiotowymi — i w drogę. Szosa
wiodła ostrymi serpentynami w dół, do północnej Bawarii. Auta gnały
szatańsko. Na wirażach Murzyni dodawali gazu, łypiąc oczami i szczerząc
nieprawdopodobnie białe zęby. Chcieli nam zrobić uciechę, a może spieszyli
się do swoich ... baz?
W wyniku tej szaleńczej jazdy wygospodarizyli jeszcze trochę czasu na
postój. Po zmiażdżeniu słupa telegraficznego przez potężny tors samochodu
polano benzyną i podpalono powstałe w ten sposób szczapy, podgrzano kilka
skrzynek konserw, po czym obsługa transportu z systematycznością godną
lepszej sprawy zmłóciła je do ostatka. Zapalono papierosy, żuto gumę.,
chrupano cukierki, potem do wozów i jazda w drogę.
Ten gwałtowny przeskok od całkowitego bezruchu do maksymalnego pośpiechu był
dla nas zaskakujący. Nie opuszczaliśmy wysokich platform, obserwując
egzotyczne zjawisko. Murzyni, ubrani w zielone wojskowe dresy, urozmaicali
monotonię mundurów barwnymi apaszkami lub kolorowymi czapeczkami. Poruszali
się z kocim wdziękiem. Mówili coś ciągle dp siebie, żartowali, wybuchali tak
zaraźliwym śmiechem, że i nam chciało się śmiać mimo oszołomienia, jakie nas
jeszcze nie opuściło po uwolnieniu z długotrwałej niewoli.
Okazało się, że to nie był jeszcze koniec niespodzianek. Dojeżdżamy do
miasteczka, najbliższej miejscowoścd frontowej i cóż widzimy? Wojskowi w
strojach sportowych grają w baseball. Nie do wiary, a jednak prawda. To
chyba argument przekonujący, po czyjej stronie było zwycięstwo.
W centrum miasteczka —- wysiadka. Na chodnikach tłumy Polaków, Czechów,
Francuzów, Rosjan w radosnej promenadzie. Czyste koszule, odświętne ubrania,
lekkie, niemal letnie sukienki kobiet. Tylko lagrowe trójkąty wskazują na
niedawną niewolę.
246
Łączymy się z radosnym tłumem, podchodzimy do tablicy ogłoszeń, na której
wywieszono apel narodów zjednoczonych. Wśród sygnatariuszy znajdujemy
Polskę. Polska istnieje! Wolna, niepodległa Ojczyzna! Mamy dokąd wracać
choćby jutro!
Było już całkiem ciemno, gdy położyliśmy się spać w przydzielonym mieszkaniu
uciekiniera z NSDAP. Sąsiadki, Niemki, przyszły z dobrej woli z kolacją.
Upojeni szczęściem i nadmiarem wrażeń, paliliśmy długo w noc papierosa za
papierosem. Jaki jest smak papierosa —palonego bez lęku, w łóżku, na syty
żołądek, w przekonaniu, że już zawsze tak będzie — wie tylko ten, kto przez
pięć lat musiał się kryć ze zdobytym niedopałkiem.
Następnego dnia odbył się zbiorowy pogrzeb zamordowanych przez esesmanów w
okolicy miasteczka więźniów z transportu. W ogólnej euforii nie zauważyliśmy
poprzedniego dnia, że Amerykanie kazali wywiesić białe flagi, przewiązane
krepą. Na zarządzenie dowódcy jednostki wojskowej wykonano na koszt miasta
trumny. Pogrzeb odbył się uroczyście, w zieleni wieńców, z udziałem
duchowieństwa i wojska amerykańskiego. Było kazanie, przemówienie, salwa
honorowa.
Potem zdjęto flagi i zaczęło się normalne (?) życie.
AUTORZY WSPOMNIEŃ
EUGENIUSZ CYBA, ur. 7.XII.1921 r. Należał do organizacji „Orzeł Biały" na
terenie Sosnowca. Aresztowany 20.IV.1940 r. w czasie pełnienia funkcji
kuriera. Wywieziony do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu pierwszym
transportem z Tarnowa. W obozie miał nr 140, powszechnie znany był pod
pseudonimem „Puzon". Brał czynny udział w zdobywaniu żywności dla chorych w
szpitalu obozowym. Po wojnie pracownik umysłowy. Obecnie inwalida wojenny II
grupy.
JERZY POZIMSKI, ur. 5.V.1913 r., aresztowany 2O.V.194O r., podejrzany o
przynależność do organizacji ruchu oporu na Śląsku. 24.VI.1940 r. z grupą 12
kolegów przewieziony z bytomskiego więzienia Gestapo do obozu w Oświęcimiu,
gdzie otrzymał numer 1099. Przebywał tam ponad 4 lata. 18.1.1945 r. —
przewieziony ostatnim transportem z Oświęcimia do obozu w Mauthausen;
5.V.1945 r. oswobodzony przez wojska alianckie. Obecnie emeryt i inwalida
wojenny, działacz społeczny Zarządu Wojewódzkiego ZBoWiD w Katowicach.
WŁADYSŁAW PLASKURA, ur. 1O.V.19O5 r. Inżynier. Aresztowany w marcu 1940 r. w
tzw. grupie mościckiej w Tarnowie jako podejrzany o sabotaż i przynależność
do ZWZ. Miał nr 1000. Po wojnie aktywny działacz gospodarczy i społeczny.
Profesor Politechniki Śląskiej w Gliwicach. Wyróżniony wieloma
odznaczeniami, między innymi Budowniczego Polski Ludowej, Krzyżem.
Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski i in. Obecnie emeryt.
ARTUR KRZETUSKI, ur. 8.XI.1897 r. Inżynier. Aresztowany 30.111.1940 r. w
tzw. grupie mościckiej w Tarnowie jako podejrzany o dywersję gospodarczą
oraz przynależność do SZP i ZWZ. W Oświęcimiu miał numer 1003. Po wojnie
pracował w Biurze Projektów w Gliwicach. Odznaczony Krzyżem Kawalerskim
Orderu Odrodzenia Polski. Obecnie emeryt i inwalida wojenny.
TADEUSZ SOBOLEWICZ, ur. 25.111.1923 r. Aktor. Aresztowany 1.IX.1941 r. w
Częstochowie za udział w ruchu oporu (ZWZ). W Oświęcimiu miał nr 23 053.
Potem przebywał w obozach Buchenwald, Flossenbiirg i in. Po wojnie zdobył
kwalifikacje zawodowe artysty dramatycznego. Występował na scenach Tarnowa,
Rzeszowa, Bielska, Sosnowca, Krakowa, Wrocławia i od lat w Katowicach.
Równocześnie działacz społeczny w ZBoWiD. Odznaczony Krzyżem Kawalerskim
Orderu Odrodzenia Polski. Inwalida wojenny.
KAZIEMIERZ TYMINSKI, ur. 3.III.1915 r. Inżynier górnik. Aresztowany 3.X.1941
r. za przynależność do ZWZ w Krakowie. Miał nr 25 539. Potem wywieziony do
Buchenwaldu. Po wojnie wieloletni dyrektor kopalni węgla w Mysłowicach,
Katowicach, Siemianowicach i Bytomiu. Zasłużony działacz polityczno-gospo-
darczy. Odznaczony Krzyżem Oficerskim i Kawalerskim Orderu Odrodzenia
Polski. Obecnie emeryt i inwalida wojenny.
RYSZARD HENRYK KORDEK, ur. 18.IV.1921 r. Inżynier. Aresztowany 12.XII.1940
r. za przynależność do „Orła Białego" na terenie Zagłębia. W obozie miał nr
10 291. Wziął udział w zorganizowanej przez obozowy ruch oporu ucieczce
zbiorowej z lAuschwitz-Birkenau w dniu 14.VII.1944 r. Do czasu wyzwolenia
był w partyzanckim samodzielnym batalionie „Skały" w powiecie miechowskim.
Po wojnie pełnił wiele kierowniczych funkcji w przemyśle węglowym w
Katowicach i Bytomiu. Odznaczony Krzyżem Oficerskim i Kawalerskim Orderu
Odrodzenia Polski. Autor kilku nagrodzonych i wyróżnionych wspomnień
obozowych, min. „Powrotna droga", „Stehbunker". Inwalida wojenny.
FRANCISZEK STRYJ, ur. 5.1.1912 r. Podejrzany o przynależność do ZWZ —
aresztowany 10.111.1941. r. Miał w Oświęcimiu nr 11 091. Przez 4
miesiące był członkiem orkiestry obozowej.
249
*~^k
Wywieziony później do Buchenwaldu i Ohrdruf. Po wojnie ekonomista. Wydał
książkę pt. „W cieniu krematorium". Odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu
Odrodzenia Polski. Obecnie emeryt i inwalida wojenny.
JADWIGA ZASĘPA, ur. 24.11.1908 r. Nauczycielka. Aresztowana z całą rodziną
12.11.1943 r. za przynależność do ruchu oporu (ZWZ). w Oświęcimiu-Brzezince
miała nr 37 633. Po wojnie wieloletni pedagog szkół w Dąbrowie Górniczej.
Zasłużony nauczyciel PRL. Odznaczona Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia
Polski. Obecnie emerytka i inwalidka wojenna.
HELENA WŁODARSKA, ur. 22.11.1904 r. Aresztowana 12.II.J 1943 r. w Dąbrowie
Górniczej za przynależność do organizacjij „Orła Białego". W Oświęcimiu-
Brzezince miał anr 37 625. W cza-l sie ewakuacji obozu w styczniu
1945 r. uciekła. Po wojnie pracownica WPK w Bytomiu. Odznaczona
Krzyżem Kawalerskimi Orderu Odrodzenia Polski. Obecnie emerytka i
inwalidka wo-: jenna.
ALEKSANDER WIDERA, ur. 8.XII.1917. Dziennikarz, poeta.*! publicysta i
redaktor. Aresztowany 19.IX.1942 r. w Katowicac za przynależność do TON
(Tajnej Organizacji Niepodległościowi wej). Przeszło rok więziony w
Mysłowicach. W Oświęcimiu miajj nr 152 615. Po wojnie autor wielu wierszy i
wspomnień obozom wych. Wydał kilka książek. Wieloletni redaktor literacki
Polskie-1 go Radia w Katowicach. Odznaczony Krzyżem Kawalerskimi
Orderu Odrodzenia Polski. Obecnie emeryt.
RÓŻA JELEŃ-CHRON (z d. Przybyła), ur. 29.VI.1918 r.' Aresztowana 14.XI.1941
r. w Mikołowie za udział w konspiracyjnej grupie 7.WZ. W Oświęcimiu-
Brzezince miała nr 7589. Potem wywieziona do Ravensbruck. Po wojnie
pracownik Zaopatrzenia Górniczego. Zasłużona działaczka społeczna w
Mikołowie. Obecnie inwalidka wojenna.
ALEKSANDER MARTYNIEC, ur. 1.1.1921 r. Miał w Oświęcimiu nr 644. Uczestniczył
wraz z Janem Sarapatą (nr 300) w rewelacyjnej ucieczce z oboau w dniu
12.111.1943 r. Potem brał udział w powstaniu warszawskim. Po wojnie pracował
jako kalkulator w „Miastoprojekcie" w Częstochowie. Zmarł 11.VIII.1979 r.
JANINA SMUTEK (z d. Sowa), ur. 3.VI.1925 r. Aresztowana za rozgłaszanie
wiadomości radiowych 21.1.1943 r. w Kazimierzu Górniczym. W Oświęcimiu-
Brzezince miała nr 31 339. Potem przebywała w Ravensbruck i Oranienburgu do
3.V.1945 r. Po wojnie pracowała w Komendzie Milicji Obywatelskiej w
Katowicach. Obecnie inwalidka wojenna.
STANISŁAWA GĄSKOWA (z d. Lempart), ur. 8.V.1926 r. Aresztowana wraz z ojcem
i siostrą 5.III.1942 r. za przynależność do organizacji konspiracyjnej, w
której pełniła funkcję łączniczki i kolporterki prasy podziemnej. Po 3-
miesięcznym pobycie w więzieniu na Montelupich przewieziona do obozu
koncentracyjnego w Oświęcimiu, gdzie miała nr 7556. Uciekła w czasie
ewakuacyjnego transportu oboizu oświęcimskiego w styczniu 1945 r. Po wojnie
pracownik umysłowy. Obecnie emerytka i inwalidka wojenna.
WŁODZIMIERZ BORKOWSKI, ur 29.VII.1920 r. Aresztowany 6.V.1940 r. w Krakowie
jako podejrzany o przynależność do ZWZ. W obozie .oświęcimskim miał nr 360.
Przebywał również w Gross-Rosen i Buchenwaldzie. Po wojnie ukończył studia
medyczne. Obecnie należy do zasłużonych lekarzy służby zdrowia. Mieszka w
Łażiskach Średnich. Odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.
Inwalida wojenny.
250
Redaktor techniczny Barbara Stokjisz Korektor Krystyna Kossak
Wydanie 1. Nakład 20 300 egz. Ark. wyd. 14,1. Ark. druk. 15,15. Format A5.
Papier druk. pism. kl. V/70. A,.
Oddano do składu 23.7.1980 r. Druk ukończono w listopadzie 1980 r. Symbol
32229/S. Cena zł 30,—.
ZGK. Zakład nr 5 w Bytomiu, zam. 114 — S-5
!