Historia mało znana
Prezentujemy dziś naszym Czytelnikom pierwszą część pracy historycznej dr Danuty Drywy – pracownika naukowego Państwowego muzeum Stutthof, której tematem jest stosunek społeczeństwa niemieckiego, w tym ludności naszego terenu, do więźniów żydowskich osadzonych w obozie koncentracyjnym Stutthof i jego podobozach. Ponieważ tekst jest dość obszerny, podzieliliśmy go na trzy części. Zrezygnowaliśmy również z publikowania obszernych przypisów.
Tydzień Żuławski
11-11-2004
Społeczeństwo niemieckie wobec więźniów żydowskich KL Stutthof cz.1
W latach 1939 - 1941, wśród osadzanych w KL Stutthof więźniów Polaków znajdowała się stosunkowo nieduża liczebnie grupa Żydów, obywateli Wolnego Miasta Gdańska oraz mieszkańców polskich wsi i miasteczek Pomorza Gdańskiego. W niniejszej pracy zostanie przedstawiony stosunek załogi SS KL Stutthof oraz niemieckiej ludności Gdańska i okolic do tej grupy więźniów
Załoga SS obozu Stutthof, który w latach 1939 - 1941 znajdował się poza strukturami Inspektoratu Obozów Koncentracyjnych, w tym czasie rekrutowała się przede wszystkim z obywateli Wolnego Miasta Gdańska oraz ludności pochodzenia niemieckiego z Kościerzyny, Bydgoszczy, Chojnic, Starogardu Gdańskiego, Grudziądza, Chełmna i Brodnicy, tych samych miast z których pochodzili pierwsi więźniowie obozu, zarówno Polacy jak i Żydzi. Stosunek Niemców - członków załogi SS obozu Stutthof, do więźniów - Żydów w latach 1939 - 1941 nie wynikał z odgórnych założeń polityki III Rzeszy wobec narodu żydowskiego, lecz odzwierciedlał wieloletnie antyżydowskie wystąpienia gauleitera NSDAP w Wolnym Mieście Gdańsku Alberta Forstera. Postępując zgodnie z głoszonymi przez Forstera hasłami, że "Żydzi nie są ludźmi i muszą być wytępieni jak robactwo", a "Litość wobec Żydów jest karygodna. Każdy sposób dla wyniszczenia Żydów jest pożądany", esesmani obozu Stutthof prześcigali się w wynajdywaniu różnych sposobów ich mordowania. Wskazówką dla innych esesmanów, jak należy traktować więźniów żydowskich, była postawa samego komendanta obozu Maxa Pauly'ego. Przechadzając się po obozie i krzycząc, że "nie chce już w obozie widzieć żadnego Żyda..." przyzwalał na szczególnie bestialskie traktowanie tej grupy więźniów, jak wieszanie w baraku czy na placu drzewnym, topienie ich w rowach wypełnionych gnojówką lub wodą czy w dołach kloacznych. Doskonałym przykładem odzwierciedlającym sytuację Żydów w obozie są słowa jednego z polskich więźniów Bolesława Kowalczyka: "We wtorki i piątki po południu gestapowcy wybiegali z bykowcami na obóz i bili lub nawet zabijali na miejscu, w którym dopadli więźnia. Czy solidnie pracował, czy stał bezczynnie, wszystko było jedno. Bity był każdy, kto się nawinął oprawcom pod oczy. W piątki wieczorem wachmani gonili przez kilka godzin Żydów (w jednym dniu było ich ok. 100) , a następnie topili ich w głębokim dole pełnym wody, przy ubikacjach w samym środku obozu".
Większość z osadzonych w latach 1939 - 1940 w obozie Stutthof Żydów aresztowanych zostało przez Wehrmacht wraz z ludnością polską w ramach "akcji oczyszczania" (Säuberungsaktion). Jednak pośród częściowo zachowanej dokumentacji obozu Stutthof spotykamy przykłady osadzenia w obozie gdańskich Żydów na skutek donosu na policję, dokonanego przez niemiecką ludność Gdańska.
W 1941 r. w wyniku selekcji przeprowadzonej w istniejącym w Gdańsku domu starców i niewielkim getcie, mieszczącym się w budynku przy ul. Mausegasse, do obozu Stutthof przywieziono grupę starszych wiekiem Żydów. Między innymi w grupie tej znajdował się 69 - letni Oskar Dawid, który aresztowany został za swoją pełną godności postawę, odpowiadając niemieckiej sprzedawczyni odmawiającej mu sprzedaży warzyw, że: "Jestem takim samym Niemcem jak i Pani. Walczyłem 4 lata na froncie". Inny, 64 - letni Juliusz Lachmann został wysłany do obozu Stutthof za ustawianie się w kolejce po cukierki. Obaj w niedługim czasie po przybyciu do obozu zmarli, oficjalnie z powodu "starości". 4 września 1941 r. w szpitalu obozowym uśmiercona została zastrzykiem mieszkanka gdańskiego getta, nauczycielka muzyki, Sara Doris Lencner. Do obozu przekazana została 24 września 1941 r. za kolejną kłótnię z przełożonymi w miejscu pracy fizycznej.
Przykłady te stanowią dowód na stosowane wobec Żydów szykany przez mieszkańców Gdańska, a ich osadzenie w obozie było wynikiem interwencji Niemców. Nie mamy żadnych relacji mówiących o stosunku ludności niemieckiej, zamieszkującej tereny pobliskich wsi, do więźniów obozu Stutthof, w tym Żydów. Skuteczną prawdopodobnie okazała się propaganda niemiecka uprawiana na łamach "Danziger Vorposten", określająca więźniów tego obozu, jako "zdrajców, morderców, grabieżców i wrogów państwa"
Nie mogły ujść uwadze miejscowej ludności niemieckiej grupy więźniów pracujące w obozach w Nowym Porcie (Lager Neufahrwasser), gdzie m. in. zginął kantor synagogi gdański Leopold Schufftan, Granicznej Wsi (Lager Grenzdorf), gdzie wymordowano ok. 30 Żydów, czy w komandach zewnętrznych obozu Stutthof w Przebrnie (Pröbbernau), gdzie rozstrzelano 14 Żydów, w Kępinach Wielkich (Zeyersniederkampen), gdzie ze szczególnym okrucieństwem znęcano się nad 60 - letnim Jakubem Apfelbaumem oraz w majątku ziemskim w Buszkowach Dolnych (Unter Buschkau), gdzie rozstrzelano dwóch Żydów, mieszkańców Gdyni. Każde z tych miejsc, w którym w latach 1939 - 1940 pracowali Żydzi - więźniowie obozu Stutthof, przesiąknięte było ich krwią. W celu eliminacji Żydów ze społeczności więźniarskiej obok eksterminacji bezpośredniej, jak rozstrzeliwanie, dozorujący esesmani stosowali też szykany i ciężką pracę, doprowadzając tym samym więźniów do skrajnego wyczerpania psychicznego i fizycznego.
Jedynym znanym nam przykładem udzielenia pomocy więźniowi obozu Stutthof pochodzenia żydowskiego jest postać profesora dr medycyny Viktora van der Reisa. Pochodząc ze starej żydowskiej rodziny holenderskiej w 1935 r. został on dyrektorem Wydziału Wewnętrznego gdańskiej Akademii Medycznej oraz rozpoczął działalność w Partii Centrum. W 1936 r. usunięty z Akademii Medycznej za swoją działalność polityczną i żydowskie pochodzenie, 12 września 1939 r. został aresztowany i wciągnięty do ewidencji obozu Stutthof. Dzięki pomocy przyjaciół z partii podczas transportu więźniów z Gdańska do Stutthofu V. Van der Reis zdołał zbiec i przedostać się do Włoch, skąd następnie wyemigrował do Brazylii.
O obojętności niemieckiej społeczności zamieszkującej najbliższą okolicę obozu świadczy brak jakiejkolwiek reakcji z ich strony na widok przybywających transportów więźniów. Na oczach mieszkańców Nowego Dworu Gdańskiego (Tiegenhof) na stacji kolejowej przeładowywano kilkutysięczne transporty Żydów przybywające z KL Auschwitz i z Kowna z pociągów kolei szerokotorowej do wagoników kolejki wąskotorowej. Podobnie na oczach ludności mieszkającej w pobliżu obozu przybywały transporty Żydów z Rygi, dostarczane drogą morską do Gdańska, a następnie barkami dopływającymi Wisłą i jej odnogami do pobliskiej przystani. Przechodzące przez wieś więźniarki zauważały czyste domy otoczone płotami i kwiecistymi rabatami, przy których bawiły się dzieci. Natomiast miejscowa ludność przypatrywała się przechodzącym więźniarkom, jakby ujrzała dzikie stworzenia.
W ciągu pół roku, od końca czerwca 1944 r. do końca grudnia tego roku do obozu koncentracyjnego Stutthof, oprócz więźniów innych narodowości, przysłano ok. 49 000 samych tylko więźniów pochodzenia żydowskiego. Była to liczba o ponad 11 000 większa od liczby więźniów zarejestrowanych w aktach KL Stutthof od września 1939 r. do końca czerwca 1944 r. Taka ilość więźniów przybywająca do małej miejscowości w ciągu stosunkowo krótkiego czasu nie mogła być niezauważona przez miejscową ludność, gdy tymczasem w wydanych w 1995 r. roku wspomnieniach "Ostseebad Stutthof" dawni mieszkańcy tej wsi o wydarzeniach z lat 1939 - 1945 nie piszą wcale lub zamieszczają lakoniczne informacje, skutecznie pomijając fakt istnienia na ich terenie obozu koncentracyjnego. Jedynym ich jakby wytłumaczeniem było stwierdzenie, że gmina Stutthof nie miała żadnego wpływu na fakt założenia w tym miejscu obozu koncentracyjnego.
W stosunku do więźniów przewożonych do obozu koncentracyjnego Stutthof, Niemcy - mieszkańcy pobliskich miast zachowywali postawę albo całkowicie bierną, obojętną lub też wrogą, o czym świadczą słowa pochodzącego z Łodzi Chaima Kozienickiego: "Było to w mieście Marienheim, czy coś podobnego do tego. Na dworcu było dużo Niemców pięknie ubranych. Stanęli koło nas i na nasz widok skrzywiali twarze w morderczym uśmiechu. Gdyż to wyglądało, jakby przewozili ogród zoologiczny. Kobiety bez włosów i my wszyscy w ubraniach w pasy niebiesko - białe. Tak, że można było mieć wrażenie, że to lamparty, czy zebry są w tych lorach. Dużo młodych Niemców biegało od lory do lory i pytali się, kto z nas jest rabinem, ale na szczęście nikt się nie zgłosił. Wreszcie lory z żywym towarem ruszyły i jechaliśmy kilka godzin, aż przybyliśmy do obozu o nazwie Stutthof".
Taki stosunek niemieckiej społeczności był typowy do ogółu więźniów przywożonych do obozu Stutthof, co potwierdzają w swoich wspomnieniach więźniowie duńscy: "... staliśmy tak w wagonach na dworcu w Gdańsku przez kilka godzin, oczekując na pociąg, do którego mieliśmy być dołączeni. Chłopcy z Hitler Jugend w wieku od 7 do 11 lat, którzy wdrapali się na rampę, przy której stały wagony, w których byliśmy stłoczeni, wrzeszczeli do nas przez nie zamknięte otwory w ścianach: -Jedziecie do Stutthofu, do Stutthofu, ha, ha, ha. Stamtąd jeszcze nikt nie wrócił. Równocześnie pluli na nas przez otwory w ścianach. Ci, którym udało się trafić w nasze twarze, nieruchome wobec panującego ścisku, zdawali się rosnąć we własnym mniemaniu i zdobywać szacunek swych kolegów".
Nieznana nam jest reakcja niemieckich mieszkańców Nowego Dworu, w tym pracowników stacji kolejowej, bezpośrednich świadków przyjmowania nowych transportów więźniów i ich traktowania podczas przeładunku. Więźniowie pracujący przy przeładunku transportów więźniów z wagonów towarowych kolei normalnotorowej do wagonów kolejki wąskotorowej opisują tragiczny widok, jaki zobaczyli gdy przybył transport powrotny Żydówek z pracy w podobozach: "Gdy otworzyliśmy wagony kolejowe, posiadające stalowe, zasuwane drzwi, wypadły z nich poobcinane palce rąk i nóg. Zostały one po prostu obcięte przy zamykaniu tych drzwi przed trzema tygodniami. Gnijące ciała i żywi ludzie leżeli jedni na drugich. Jedna z nich była zupełnie naga i szalona, miała związane nogi i ręce cienkim stalowym drutem[...] Zwłoki wyrzucaliśmy tak jak worki, jeden brał za nogi, drugi za ręce. [...] Z jednych zwłok wyrwała się ręka podczas przenoszenia zwłok. Wreszcie dobrnęliśmy do żywych. Staraliśmy się pomóc im przy przejściu do wagonów wąskotorówki, ale nie szły dość szybko, jak esesmani tego wymagali. Ten przeklęty zawiadowca stacji wrzeszczał i skrzeczał, żebyśmy prędzej kończyli przeładunek. Musieliśmy więc i żywych przeładować w taki sam sposób". Opisana przez więźniów duńskich reakcja zawiadowcy stacji w Nowym Dworze ukazuje, że prawdopodobnie był to dla niego kolejny przeładunek towaru stanowiący jedynie kłopot, podobnie jak kłopotliwy był dla mieszkańców wsi Stutthof istniejący obok obóz. Nie przeszkadzało to jednak mieszkańcom nie tylko gminy Stutthof, ale całego powiatu nowodworskiego (Grosse Werder) korzystać z pracy więźniów, w tym także Żydów.
Obóz koncentracyjny Stutthof, przeżywający w II połowie 1944 r. ogromne trudności z powodu osadzania w nim kilkudziesięciu tysięcy Żydów, nie był w stanie zapewnić im odpowiedniego zakwaterowania, ani też pracy. Przybywające transporty znacznie wyprzedziły plany związane z rozbudową obozu. Zastępca komendanta obozu, SS-Hauptsturmführer Theodor Meyer w swoich wspomnieniach pisanych w więzieniu odpowiedzialność za całą zaistniałą sytuację zrzucał na władze zwierzchnie w Berlinie: "Dalekopisy i depesze iskrowe wymieniano w jedną i drugą stronę, aby panom w Berlinie wyjaśnić, że Stutthof przekroczył już dopuszczalną pojemność. Komendant obozu udał się osobiście do Berlina na rozmowy, by zapobiec dalszej wysyłce więźniów do Stutthofu - ale bez skutku. Berlin obiecał tylko, że troszczyć się będzie sam o dostarczenie pracy dla napływających więźniów".
Sytuacja, jaka powstała w KL Stutthof w związku ze wzrastającą liczbą więźniów żydowskich, zaczęła się wymykać spod kontroli władz obozowych. Obóz przekroczył dopuszczalną pojemność, gdyż stan dzienny w końcu sierpnia 1944 r. wynosił ponad 60 tysięcy więźniów, podczas gdy wiosną tego roku stan ten wynosił od 7 do 8 tysięcy więźniów. Jedno z rozwiązań, które miało pomóc w rozlokowaniu części przybywających Żydów, polegało na przekazywaniu ich do innych obozów koncentracyjnych, co wiązało się z włączeniem KL Stutthof w ogólnoniemiecki system gospodarowania siłą roboczą obozów koncentracyjnych. W wyniku podjętej decyzji, z KL Stutthof odesłano 8 850 zdolnych do pracy Żydów, których przekazano do fabryk przemysłu zbrojeniowego stanowiących filie obozów koncentracyjnych, natomiast 2466 kobiet i małoletnich więźniów skierowano do KL Auschwitz w celu dokonania eksterminacji. Nie wpłynęło to jednak na poprawę sytuacji w obozie, zwłaszcza w części obozu nazwanego "obozem żydowskim" (Judenlager), który według słów włoskiego więźnia Aldo Coradello, był to: "... gwałtownie sklecony kompleks baraków [...] nazwany "obóz nr 3" i został oddzielony od nowego męskiego "obozu nr 1" drutem kolczastym o wysokim napięciu. Obóz ten składał się z 10 baraków, z których każdy miał zmieścić w sobie 1 600 kobiet. Razem 16 000. Pozostałe więźniarki umieszczono w barakach za kuchnią obozową. Baraki w obozie nr 3 były mniejsze i gorsze niż baraki w obozie męskim. Nie było łóżek i kobiety spały na gołej podłodze. Nie było stołków, ani łóżek, ani niczego na czym można by usiąść. Było strasznie ciasno i panował tam zaduch".
dr Danuta Drywa
Historia mało znana
Społeczeństwo niemieckie wobec więźniów żydowskich KL Stutthof cz. 2
Stworzenie takich warunków, które wyzwalały w ludziach najniższe instynkty, które zmuszały ludzi do walki o każde miejsce do spania, o każdy kawałek chleba było jednym z celowych działań esesmanów utwierdzających ich w przekonaniu o ich wyższości. Dla większości z nich były to tylko "Żydówki i cudzoziemki", a każdy, nawet najokrutniejszy swój czyn tłumaczyli bezwzględnym wykonywaniem rozkazu, bez zastanawiania się nad nim. Jednym z nich był rodowity mieszkaniec miejscowości Łaszki, położonej nieopodal wsi Stutthof, Ewald Foth, kierownik "obozu żydowskiego".
Pogarszanie się warunków w obozie i jego zagęszczenie potwierdza sam zastępca komendanta obozu, T. Meyer: "Wszyscy więźniowie cierpieli z powodu przepełnienia obozu. Wszystkie łóżka były częściowo zajmowane przez trzech".
Dlatego też władze obozu zdecydowały się na samowolne skierowanie ok. 3000 więźniarek żydowskich do pracy u okolicznych chłopów niemieckich. Żydówki rozesłano do pracy do kilku miejscowości położonych nawet w odległości ok. 20 km od Stutthofu, m. in. do Orłowa, wsi niedaleko Nowego Dworu (Tiegenhof). Podstawowym kryterium przydziału do pracy był wysoki wzrost i dobre zdrowie, dlatego podczas każdego naboru więźniarki niższego wzrostu, jak np. Genia Rosental, stale zapewniały: "[...] >ja jestem mała, nikt mnie nie chce, ale jestem silna i umiem pracować<. Tym razem udało mi się. Przydzielono mnie i jeszcze jedną dziewczynę do bauera, który przyjechał nas odebrać. Kiedy on ruszył na rowerze, my biegłyśmy za nim, aby przekonał się o naszej wytrzymałości. Potem pociągiem zawiózł nas do Orłowa".
Więźniarki same starały się dostać do grup więźniów wypożyczanych do pracy na zewnątrz, zdawały sobie bowiem sprawę z tego, że często była to jedyna możliwość uniknięcia codziennych szykan esesmanów i blokowej, ucieczki z obozu przed głodem, chorobami i selekcjami. Ale i w tym wypadku o wyborze do pracy przede wszystkim decydował wygląd zewnętrzny więźniarek, o czym pisze Maria Rolnikajte: "Przybyli esesmani ubrani w czarne mundury nakazali nam ustawić się i pojedynczo przedefilować przed nimi pokazując nogi. Które na nogach miały dużo wrzodów, to od razu przepadały, a które miały wrzodów mało, u tych sprawdzali jeszcze mięśnie rąk. Ja trafiłam do liczby sprawniejszych. Znowu ustawiono nas do przeliczenia. Dwie ostatnie wypędzono z powrotem do pozostałych. Okazało się, że musi nas być równo trzysta. Strażnik otworzył i wyprowadził nas na sąsiedni plac. Odetchnęłyśmy z ulgą, żeby jak najdalej os strasznego Maksa[...] Przybył konwojent; zabrał dziesiątkę kobiet - zapytał, czy potrafią doić krowy? Wszystkie, oczywiście, szybko zapewniły, że tylko to robiły przez całe życie[...]".
Jednak nie zawsze wyjazd poza obóz oznaczał poprawę warunków. Niektórzy gospodarze traktowali Żydówki jedynie jako siłę roboczą, wykorzystując je do maksimum, nie zważając na ich zdrowie i ich los po powrocie do obozu jako niezdolnych do pracy: "Miałyśmy pecha. Dostałyśmy się do najgorszego człowieka w Orłowie. Tak twierdzili miejscowi ludzie. On sam był diabelsko zły, żona jego nie miała w sobie nic ludzkiego, a synalek 15-letni bił nas przy każdym spotkaniu. Pracowałyśmy w polu przy zbiorach jesiennych 1944 r. Praca była bardzo ciężka, a jedzenie kiepskie. Nawet w niedzielę nie mogłyśmy odetchnąć, gdyż gospodarz wypożyczał nas innym. Mieszkałyśmy w dziesiątkę w Orłowie w malutkim pokoiku i pod konwojem szłyśmy do pracy. [...] Żydów nienawidził z całego serca. Dlatego też kiedy dostałam gorączki i zamknięto mnie w naszym pokoiku, przyszedł gospodarz z jakąś kobietą i twierdził, że symuluję.[...] Zastrzegł, że jeżeli następnego dnia nie stawię się do pracy, odeśle mnie". Jedynym miejscem, do którego należałoby skierować chore Żydówki, według niemieckiego gospodarza, było krematorium, gdyż : "... psów i Żydów nie wozi się do szpitali". Jednak znalazła się osoba, która była gotowa nieść pomoc chorej więźniarce. Była nią przyprowadzona przez gospodarza kobieta, Niemka, która: "Później [...] wróciła i nakarmiła kawą i bułką, a wieczorem zabrała do siebie, nagrzała wody, umyła i strzykawkami oczyściła moje poranione ciało, abym rano jednak mogła pójść do pracy. Dodała: <nie miałaś szczęścia, to jest najgorszy człowiek w naszym okręgu>. Potem dalej leczyła mnie".
Postawa gospodarza ze wsi Orłowo nie stanowiła odosobnionego przypadku bezdusznego traktowania więźniarek przez niemieckich gospodarzy. Bez reakcji pozostały prośby dwóch młodziutkich sióstr podczas kierowania do pracy, żeby ich nie rozłączano i skierowano w jedno miejsce. Jednak każda została wybrana przez innego gospodarza. Inny: "... niezadowolony z dokonania wyboru, biadolił przed konwojentem, że z takiego ścierwa nie będzie wielkiego pożytku. Miał już cztery,[...] to były Węgierki, ale szybko opadły z sił i trzeba było odwieść je wprost do krematorium".
Do bliżej położonych gospodarstw więźniarki odbywały drogę pieszo, najczęściej biegnąc obok jadącego wozem konnym gospodarza, do miejscowości oddalonych od obozu o kilkanaście kilometrów dowożono je kolejką wąskotorową. Już też na samym początku, po dotarciu do miejsca przeznaczenia przestrzegano je, że każda próba sabotażu zakończy się powrotem ich do obozu, do krematorium, a więźniarka, która będzie chciała uciec, zostanie zastrzelona na miejscu. Więźniarkom nie zapewniono też odpowiednich warunków bytowych. Najczęściej były to komórki w chlewie, w sąsiedztwie świń, bez łóżek, tylko z wiązką siana na podłodze, co miało służyć za posłanie. Miały też zakaz wstępu do domu, a całotygodniowy posiłek każdej z nich składał się z bochenka chleba i 1/4 paczki margaryny, rano dodatkowo otrzymywać miały kawę, na obiad zupę, a na kolację kartofle, jednak nie każdego wieczoru. Posiłki z kuchni odbierać mogła tylko jedna z więźniarek.
Wypożyczone z obozu więźniarki miały przede wszystkim pracować, dlatego musiały wykonywać każdą pracę, jaką im gospodarz powierzył. Jeszcze przed wyjściem w pole o godzinie 6 rano, musiały przynieść wody, drzewa na rozpałkę, zamieść podwórze wyczyścić ścieżki w ogrodzie, nakarmić inwentarz, a w polu oprócz zbóż, zbierały też len. Jednak czasami więźniarki same odkrywały słabe strony znęcających się nad nimi gospodarzami i chcąc jak najdłużej utrzymać siły fizyczne potrafiły wykorzystać to na swoją korzyść, jak w przypadku grupy pracującej razem z M. Rolnikajte: "Gospodarz nieustannie pogania, popędza, pili - nie daje ani minutki wypoczynku. Okazuje się, że nasz gospodarz boi się kobiecej nagości. Zosia to odkryła i znalazła na niego sposób. Kiedy gospodarz pojawia się rano, żeby nas budzić, Zosia zrzuca z siebie koc . Stary wylatuje jak pocisk i możemy chwilkę poleżeć. Teraz, kiedy popędzanie gospodarza staję się dokuczliwe, my także posługujemy się tą metodą. Udajemy, że jest nam bardzo gorąco, zdejmujemy sukienki i pracujemy tylko w koszulach. Gospodarz klnąc, biegnie dalej od nas i obrócony plecami wrzeszczy, żebyśmy się ubrały. A my udajemy, że gorąco i że rozebrane pracować będziemy szybciej. Stary siedzi w przydrożnym rowie i zapluwa się ze złości". Ale czasami i tutaj więźniarki spotkały się z życzliwszą postawą innych ludzi, którzy jako biedniejsi pracowali podobnie jak i one, u swoich sąsiadów, bogatszych gospodarzy niemieckich. Rozmawiali z nimi i donosili im o sytuacji na froncie. Być może fakt, że jeden z ich synów, jako komunista trafił do obozu koncentracyjnego, a drugi, będąc esesmanem w załodze KL Stutthof, wyrzekł się swojego brata i wstydził się biednych rodziców, wpływał na ich odmienny stosunek do więźniarek.
Po zakończeniu jesiennych zbiorów wszystkie Żydówki do 15 listopada 1944 r. musiały zostać odesłane z powrotem do obozu. Dla więźniarek oznaczało to powrót do piekła i kolejny raz utratę nadziei, nawet jeśli nie zawsze gospodarz był dla nich dobry i nie zawsze potrafiły wykonać każdą pracę, jak M. Rolnikajte, która znalazła się w grupie kobiet podających się za dojarki: "Wieczorem gospodarz pognał doić krowy. To było to, czego ja cały czas bałam się! Choćby krowa była spokojna. Przybyły i obie gospodynie: strzec, żebyśmy my nie wypiły mleka. Ciągnę, ciągnę, a mleka ani kropli. Krowa, z pewnością rozdrażniona, cały czas wierzga. Pociągnęłam silniej. Bryznęło kilka kropli, ale pociekło po mojej ręce do łokcia. Wtedy poczułam kopniak. To gospodyni "poczęstowała" mnie kamaszem w plecy, tak, że ja ugodziłam krowę w brzuch".
Postawa niemieckich gospodarzy wobec wynajętych do pracy żydowskich kobiet nie wynikała ze strachu o własne życie, gdyż odbierając kobiety od konwojenta kwitowali i brali na siebie pełną odpowiedzialność za powierzone im więźniarki. W gospodarstwie nie było nikogo z załogi SS KL Stutthof, kto by narzucał właścicielowi, jak ma je traktować. Z reguły przyjmowali oni postawę pełną wrogości, obojętności i pogardy dla ludzkiego życia, które było w pełni od nich zależne. Pomimo to więźniarki chciały jak najdłużej pozostać poza obozem. Kiedy jednak okazało się, że nie jest to możliwe, dwie kobiety wolały raczej popełnić samobójstwo, niż powrócić do miejsca, gdzie na każdym kroku czaiła się śmierć. Jeszcze inne podjęły próbę ucieczki. Na kilka dni przed wyznaczonym terminem powrotu do obozu, 11 listopada 1944 r. z pracy w gospodarstwie rolnym pod Stutthofem uciekły trzy Żydówki, Ellen Laumann i Gerda Gottschalk pochodzące z Niemiec oraz polska Żydówka Ida Lewitan. Wydarzył się wówczas rzadki wypadek udzielenia przez Niemców bezpośredniej pomocy uciekinierom z obozu koncentracyjnego, w dodatku Żydówkom. G. Gottschalk powiadomiła o zaistniałej sytuacji swoich bliskich i znajomych w Lipsku, ci zaś zawiadomili znajomych Niemców w Gdańsku, którzy dostarczyli więźniarkom ubrania i dokumenty. Jedna z uratowanych Żydówek wyjechała do Generalnej Guberni, dwie pozostałe ukryły się w Gdańsku i w Tczewie.
Kolejne dwie Żydówki podjęły próbę ucieczki 14 listopada 1944 r. z miejscowości Stare Monasterzyska. Jednej z nich, Irenie Hiss, ucieczka powiodła się, natomiast druga, Helena Friedmann, polska Żydówka przybyła do KL Stutthof z KL Auschwitz, została aresztowana w chwili, kiedy prosiła niemieckich gospodarzy o ubranie i dowód osobisty. Z zeznań Heleny Friedmann wynika, że więźniarki zatrudnione u gospodarzy w czasie wolnym od pracy mogły poruszać się swobodnie po najbliższej okolicy. Spodziewając się, że 15 listopada nastąpi powrót do obozu, w przeddzień poprosiła inną gospodynię o ciepłą odzież i pomoc w uniknięciu powrotu do obozu, w zamian oferując złoto i futro. Niemka, każąc przyjść jej następnego dnia, powiadomiła o tym fakcie podoficera straży pomocniczej, który w chwili przybycia H. Friedmann do gospodyni zaaresztował więźniarkę. Z kolei H. Friedmann podczas przesłuchania przez szefa Wydziału Politycznego SS-Untersturmführera E. Thuna zeznała o planach I. Hiss, która po ucieczce miała prawdopodobnie udać się do krewnych i znajomych w Katowicach. H. Friedmann bojąc się przykrości ze strony współwięźniarek prosiła o utrzymanie tej wiadomości w tajemnicy, o czym w swoim doniesieniu powiadamiał komendanta Sipo w Gdańsku, szef Wydziału Politycznego KL Stutthof. Dalsze losy obu więźniarek nie są nam znane.
Rozsyłanie więźniarek żydowskich do prac polowych po najbliższej okolicy nie wpłynęło na poprawę warunków w obozie żydowskim. Był to tylko doraźny sposób zapewnienia części więźniom zatrudnienia. Przeludnienie i brak możliwości dostarczenia pracy na terenie obozu macierzystego wpłynęło na rozwój filii obozu koncentracyjnego Stutthof. Komendantura obozu w porozumieniu z kierownikami administracji cywilnej oraz wyższymi dowódcami policji i SS w Gdańsku i Królewcu zorganizowała 19 filii pełniących rolę zewnętrznych obozów pracy dla więźniów żydowskich, w których zatrudniono łącznie 26251 Żydów. Pracujący w filiach Żydzi zatrudnieni zostali głównie w transporcie oraz na stanowiskach robotników niewykwalifikowanych w zakładach o różnym profilu produkcyjnym. Sześć filii spośród 19 zorganizowanych zostało na terenie lotnisk Luftwaffe w Prusach Wschodnich w okolicy Królewca oraz w Pruszczu Gdańskim. Trzy filie powstały na terenie państwowych kolei niemieckich w Słupsku, Bydgoszczy i Rusocinie koło Pruszcza Gdańskiego. Najtrudniejsza sytuacja panowała w dwóch filiach podlegających Organizacji Budowlanej Todt (Organisation Todt, OT), OT Thorn i OT Elbing, które zajmowały się budową umocnień wojskowych w okolicy Elbląga i Torunia oraz w podobozie w Brusach-Dziemianach, zorganizowanym na terenie budowanego poligonu SS.
dr Danuta Drywa Muzeum Stutthof
Historia mało znana
Społeczeństwo niemieckie wobec więźniów żydowskich KL Stutthof cz.3
Więźniowie zdając sobie sprawę, że pozostanie w obozie, we władzy blokowych, "kapo" i esesmanów stanowiło, obok bezczynności, brudu i chorób, główne zagrożenie dla ich życia, za wszelką cenę starali się wydostać poza obóz do pracy w jego filiach. W celu ratowania kilkunastoletnich chłopców żydowskich, więźniowie pracujący w Arbeitseinsatz skierowali do podobozu w Słupsku (Aussenarbeitslager Stolp) 20 chłopców pochodzących z getta łódzkiego, w śród których znajdował się m. in. Chaim Kozienicki. Już w trakcie transportu do Słupska chłopcy ci, ku swojemu zdumieniu, spotkali się z niezwykłym, jak na warunki obozowe, odruchem ze strony konwojującego ich esesmana: "Podczas jazdy "nasz" esesman wyjął sobie chleb [...] i manierkę z herbatą i zaczyna się pożywiać. Oczy nasze jadły razem z nim. On widocznie zauważył nasze wybałuszone oczy [...]. Nagle przestał jeść. Coś jakby mu stanęło w gardle. On spojrzał na nas i pyta się dość po ludzku < co, nie widzieliście nigdy chleba?> Nam naturalnie nie wolno odpowiadać. Siedzimy i milczymy. On zaczął się pocić jak kot. Otworzył drzwi przedziału i wyjrzał na korytarz, a po tym zamknął z powrotem i jedną ręką przytrzymał drzwi i dał nam jego resztki chleba i nawet dał nam pić z jego manierki prawdziwą herbatę i wskazał palcem o milczenie.
Kiedy mieliśmy zmienić pociąg, schodząc z wagonu "nasz" esesman krzyczał na cały głos " Wy przeklęci Żydzi" i w ogóle cały leksykon i przydomki, które słyszeliśmy tak często pod naszym adresem. Na peronie spotkaliśmy się z drugą piątką i "nasz" esesman poprosił tego, który pilnował drugą piątkę, żeby na nas uważał i podszedł do kiosku i zakupił moc chleba i napakował go pod mundur i też napełnił na nowo manierkę. [...] "Nasz" esesman, jak zwykle poganiał nas i wykrzykiwał ich "standartowe" przekleństwa i weszliśmy do innego pociągu. Po drodze, już bez żadnych pytań, "nasz" esesman spojrzał się na korytarz, zamknął drzwi przedziału i bez słowa rozdzielił między nami chleb, który zakupił na peronie".
Pracując już na terenie warsztatów kolejowych, więźniowie mieli styczność z Niemcami - cywilami, zajmującymi stanowiska majstrów, uczących młodych chłopców żydowskich ślusarstwa . Pod nadzorem jednego z nich, 60-letniego mężczyzny, pracował Chaim Kozienicki i chociaż, jak wspomina: "On strasznie walił, jak ktoś obijał się w pracy", to jednak kiedy praca była dobrze wykonana: "majster pozwalał nam robić też "fuszerki", to znaczy prace na zamówienie, jak scyzoryki (majster sam hartował klingi). Ważne było, żeby praca była dobrze wykonana. Robiłem kłódki, scyzoryki, z muter robiłem pierścionki, a nawet zapalniczkę na benzynę.[...] Z drutu miedzianego robiło się łańcuszki na szyję i bransoletki. Robiłem też z blachy miedzianej różne wisiorki, jak serduszka, ptaki i w ogóle wedle zamówień.[...] Zamki przeważnie kupowali mężczyźni, bo każdy chciał mieć zamkniętą swoją pajdę, żeby mu nie ukradziono.[...] Naturalnie, że jedyna zapłata to chleb".
Pomoc udzielana więźniom przez niektórych pracowników cywilnych była ograniczona, udzielana też pod strachem i tylko wybranym osobom. Podobnie jak konwojujący chłopców esesman, także majster, pod nadzorem którego pracował Chaim Kozienicki, tylko ukradkiem mógł wspomagać go dodatkowym posiłkiem: "Na przerwie, kiedy wszyscy wyszli na dwór, ja zostałem w Werku i usiadłem sobie na boku przy ścianie. Noftz siedział przy swoim stole i zajadał sobie swoje śniadanie. Kiedy nikogo już nie było na sali, on zawołał mnie i spytał, dla czego nie jem, bo zaraz przerwa się kończy. Powiedziałem mu, że nie mam już nic, bo wczoraj zjadłem. On mi powiedział, że nie wolno mi tego robić, bo "wyciągnę kopyta" [...] i wskazał mi na jego szufladę, do której włożył kawał chleba i powiedział mi, żebym to sobie wziął z chwilą jak on wyjdzie i też pogroził, że <kiedy nie będę jadł, umrę>. On się usunął z sali, a ja wyciągnąłem chleb i w sekundzie już był zjedzony. Od tego czasu dość często przed przerwą wskazywał mi na szufladę i podrzucał mi chleb i raz nawet podwójny kawałek i w środku była kiełbasa".
Z podobną postawą majstra zetknął się Josef Katz, skierowany do podobozu w Kokoszkach (Burggraben). Więźniowie z tego podobozu pracowali w stoczni Schichaua w Gdańsku. Josef Katz w swoich wspomnieniach potwierdza dążenie więźniów do wydostania się za wszelką cenę z obozu macierzystego: "Ja zostałem zarejestrowany w Stutthofie jako monter, po to tylko, aby móc się wydostać z obozu. Teraz jestem przydzielony majstrowi do montowania okrętów podwodnych. Oczywiście nie mam pojęcia o pracy i mój majster natychmiast sobie to uświadamia, lecz zaczyna mi to wszystko objaśniać spokojnie, bez zrzędzenia.[...] ...przydziela mi zadanie wyginania przewodów olejowych. Rano wręcza mi przewód i kiedy wraca w południe, ja w dalszym ciągu stoję w tym samym miejscu z przewodem w ręku.[...] Mój majster jest bardzo przyzwoitym człowiekiem; widzi, że nie chcę pracować i zostawia mnie w spokoju. W ten sposób mamy się dobrze. Lecz nie wszyscy majstrowie są tacy jak ten. Jest wielu fanatycznych nazistów, którzy pędzą i biją swych robotników. Jednak większość z nich zaczyna sobie uprzytamniać, że nie zdobędą już żadnych "harcerskich" punktów".
Inny kierownik, pod którego kierownictwem J. Katz pracował na nocnej zmianie, także nie znęcał się nad więźniami, pozwalając im na sen podczas pracy: "Moim kierownikiem na nocnej zmianie jest człowiek z miasta.[...] Często zabiera mnie do kuźni [...]Wolno mi opuszczać olbrzymi warsztat montażowy w jego towarzystwie, idąc za nim, z zachowaniem pełnej szacunku odległości, niosąc kilka rur. W kuźni kierownik mówi mi, żeby poczekać aż rury zostaną prawidłowo wygięte[...] Zajmuje to około 2 godziny czasu; następnie znów mnie zabiera i wracamy do warsztatu montażowego. Pozostałą część nocy spędzałem przeważnie w ubikacji. Co pewien czas ze swego lekkiego snu budzony byłem wściekłym głosem szefa warsztatu, który wyrzucał każdego z ubikacji, lecz z chwilą gdy odchodził, my wszyscy z powrotem wracaliśmy i dalej spaliśmy aż do świtu, dotąd aż przychodziła zmiana luzująca nas".
Odmienną wręcz postawę nadal zachowywała ludność miejska. Więźniowie transportowani z Kokoszek do Gdańska koleją, część drogi do stoczni odbywali pieszo. Jednak, jak wspomina J. Katz: "Ludzie na ulicach niemal wcale nie zwracają na nas uwagi. Jedynie raz, pewna kobieta zawołała do swego męża z przerażeniem, kiedy nas ujrzała: <Mój Boże, Maxi, spójrz na tych ludzi!> Moi koledzy twierdzą, że widzieli, jak płacze. Czasami przechodnie podają nawet naszym ludziom kanapki, lecz są to rzadkie odruchy dobroci".
Z różnymi też postawami ludności niemieckiej zetknęli się więźniowie KL Stutthof podczas najtragiczniejszego okresu, jakim była ewakuacja obozu macierzystego i jego podobozów w styczniu 1945 r. Z nielicznymi objawami pomocy spotkali się Żydzi z podobozów położonych w Prusach Wschodnich, których w liczbie około 4000 doprowadzono do miejscowości Palmnicken, gdzie 31 stycznia 1945 r. rozpoczęto systematyczne rozstrzeliwanie zgromadzonych więźniów. Świadkami masakry dokonanej na więźniach już podczas marszu z Królewca do Palmnicken byli miejscowi mieszkańcy, a wśród nich Emil Glagau: "O północy, po moim powrocie od lekarza, widziałem, jak na drodze z Królewca do Palmnicken maszerowała długa kolumna [więźniów] pod eskortą SS. Ci nieszczęśliwi ludzie byli tak wyczerpani, że zataczali się i padali na ziemię. Tych, którzy nie mogli dalej iść, esesmani kopali nogami i później wykończyli ich kilkoma strzałami. Ciała tych zamordowanych pozostawiono na drodze". Porzucone po drodze zwłoki miejscowa ludność niemiecka przewoziła saniami do Palmnicken, gdzie pochowano je w miejscowej szychcie.
Nawet w obliczu masowego mordu tylko nieliczni miejscowi mieszkańcy, i to ukradkiem zdecydowali się nieść pomoc tym, którym udało się uratować. Niektórzy więźniowie próbowali uciekać, inni padali po drodze, udając zmarłych, inne tylko zranione, pod osłoną nocy wydostały się spod stosu trupów i szukały pomocy w najbliższej okolicy. Jedną z nich była Bronisława Krakauer, która wraz z dwiema innymi Żydówkami oddaliwszy się od miejsca masakry, została złapana przez żołnierzy Wehrmachtu. Ci wskazali im drogę do wsi, w której jednak nikt nie chciał im udzielić jakiejkolwiek pomocy, strasząc policją. Dopiero po dotarciu do wioski Sorgenau przyjęła je bardzo serdecznie Niemka Venohr, która je nakarmiła i przebrała w suchą bieliznę i zaprowadziła do ciepłego pokoju. Tam więźniarki doczekały się przybycia wojsk radzieckich. Również Irenie Redner pomogli miejscowi mieszkańcy. W chwili, gdy uratowana z masakry więźniarka prosiła o pomoc pracujących u niemieckich gospodarzy Rosjan: " Przyszedł szofer niemiecki[...] i powiedział, że dobrze zrobiła, uciekając, szkoda, że nie wcześniej, że nie trzeba było tak długo się męczyć. Przyniósł gorącą zupę, chleb, masło i papierosy i życzył powodzenia. Poprosiła go o coś do ubrania. Poszedł do jakiejś Niemki i przyniósł suknię, kurtkę, skarpety, spodnie i sweter. Niemka wiedziała dla kogo to, bo przedtem I. Redner do niej wstąpiła i ta ją skierowała do chaty Rosjan, bo u niej nie było miejsca".
Swoje trudne położenie po ucieczce z miejsca masakry przedstawiła Fryda Gabrylewicz, która weszła do pierwszego domku stojącego przy brzegu morza. Tam spotkała się z młodą Polką, będącą na robotach przymusowych: "Wobec tego, że byłam z ogoloną głowę, w pokrwawionym palcie, wolałam mówić prawdę. Mówię, że jestem Żydówką, zostałam cudem ocalona i proszę o pomoc. Ona odpowiedziała, że sama pracuje i musi zapytać swoją Niemkę, czy pozwoli na to. Każe mi zaczekać w restauracji, bo Niemka jeszcze śpi. Ja naiwnie wchodzę do tej restauracji, otacza mnie krąg Niemek, każda zaczyna mnie się wypytywać. Zaczynam opowiadać, że jestem Polka, że wóz mój, na którym jechałam, został zbombardowany, przez tych "przeklętych Rosjan" i że proszę o pomoc. Starałam się jak najmniej mówić, siedziałam przy stole i piłam kawę z chlebem, gdy wtem wchodzi jakiś mężczyzna w czarnych kombinezonach, z trupią czaszką na czapce i pyta się <gdzie jest Żydówka?>. Okazało się, że mali chłopcy donieśli o mnie. Te Niemki jakby zaniemówiły, on szukał po całej restauracji, ale mnie nie zauważył, bo siedziałam w kąciku przy piecu. I odszedł, mówiąc: "tutaj nie ma żadnej Żydówki". Po chwili wywołano mnie na korytarz, przychodzi Niemka, gospodyni tej Polki, i pyta się mnie, co ja chcę. Mówię jej, że się uratowałam, jestem Żydówka i proszę o pomoc. Ona mówi:" Widzisz, chętnie bym Ci pomogła, ale strasznie się boję, idź dalej, może napotkasz innych ludzi". Ale gdy wyszłam, tknęło ją jak widać sumienie i wprowadziła mnie do jakiegoś pokoiku na piętrze, nie w swoim mieszkaniu, ale w swoim domku.[...] Po chwili przyniosła mi mleka z gorącą wodą, zdejmuje ze mnie wszystkie łachy, każe tej Polce, żeby to spaliła. Sama mnie umyła, kiedy zobaczyła moje rany, zaczęła płakać i pytać: " czy tak rzeczywiście było?" Rozdarła prześcieradło i obandażowała mi brzuch i nogę. Nałożyła mi białą nocną koszulę [...] i pomogła mi wejść do łóżka. Zaczęłam płakać. Spuściła zasłony, zamknęła drzwi na klucz i zeszła. Zasnęłam. Później przyszła Polka i przyniosła mi gorącą cudowną zupę grochową na słoninie. Leżałam jeszcze cały dzień i noc". Fryda Gabrylewicz ukrywana przez niemiecką gospodynię doczekała się wejścia do wsi Rosjan, co nastąpiło14 kwietnia 1945 r.
Wkroczenia na te tereny armii radzieckiej doczekała się również inna Żydówka, Dora Hauptman, którą ukrywała Niemka Bertha Pulver. Inna więźniarka, Dina Herzberg, uciekając z miejsca egzekucji doszła do wioski, gdzie weszła do pierwszego domku. Tam: "Jakaś starsza Niemka dała mi garnek gorącej kawy i owinęła głowę płótnem. Płakała nade mną - żałowała mnie. Ale bała się trzymać mnie u siebie. <Idź - powiedziała - do tamtego domku. Służy tam dziewczyna z Polski>. Ta Polka przede wszystkim zerwała mi numer z palta. Potem mnie przebrała i nakarmiła - chociaż w tym samym domu mieszkała Niemka, która jej groziła, że zawiadomi policję". Następnie Polka skierowała Dinę Herzberg do dworu Georgienswalde pod opiekę jeńców francuskich, skąd dalej już jako polska więźniarka obozu pracy przymusowej brała udział w ewakuacji tego obozu.
Podobne sytuacje do wyżej przedstawionych zdarzały się rzadko. Częstsze były wypadki donoszenia przez Niemców na sąsiadów ukrywających zbiegłe Żydówki, które po ujęciu natychmiast rozstrzeliwano. Nazajutrz, po rozstrzelaniu więźniów, burmistrz Palmnicken, Kurt Friedrichs, zorganizował tzw. Suchkommando (grupa poszukująca), składająca się z członków miejscowego Hitlerjugend, które zajęło się poszukiwaniem zbiegłych więźniów. Poszukiwania te trwały wiele tygodni, a odnalezionych natychmiast rozstrzeliwano.
Z odruchem życzliwości ze strony niemieckich żołnierzy zetknęła się również Helen Lewis, więźniarka pracująca w podobozie w Pruszczu Gdańskim (Praust bei Danzig). Będąc na trasie ewakuacji podczas krótkiego postoju kolumny Helen Lewis skorzystała z okazji i ukryła się w rowie pełnym śniegu, za którym znajdowało się gospodarstwo. Kiedy jednak weszła do środka mieszkania, okazało się, że stacjonowali tam niemieccy żołnierze. Choć rozpoznali w niej więźniarkę, udzielili jej schronienia na noc, dając ciepłą zupę i chleb.
Podczas ewakuacji Żydówek podobozu AEG Thorn już w dniu rozpoczęcia ewakuacji, kilka więźniarek podjęło próbę ucieczki, jednak zostały złapane i doprowadzone z powrotem do fabryki. Pomimo to, już po wyjściu grupy na trasę ewakuacji, okazało się, że na terenie fabryki pozostało kilka z nich, które ukrył w cieplarni fabrycznej techniczny dyrektor fabryki.
Z niezwykłą postawą miejscowej ludności niemieckiej spotkały się trzy Żydówki biorące udział w ewakuacji lądowej obozu macierzystego 26 stycznia1945 r. Jedną z nich była Ludwika Lady, polska Żydówka z Łodzi, która po wyjściu z obozu wraz z całą kolumną, została w pobliskiej Stegnie z grupą chorych więźniarek. Grupa ta, jako niezdolna do dalszego marszu, po powiadomieniu obozu miała być cofnięta do Stutthofu. Obawiając się, że powrót do obozu oznaczałby śmierć, Ludwika Lady wraz z dwiema innymi Żydówkami postanowiły zbiec. Schronienia udzieliła im gospodyni, Niemka, która przechowała je do 9 maja 1945 r. Być może bliski koniec wojny wpłynął na zachowanie niektórych Niemców, którzy starali się pomagać więźniom w obawie o własne życie w chwili zajęcia tego terenu przez wojska radzieckie Potwierdza to wspomniana Ludwika Lady, którą ukrywająca ją Niemka prosiła o wstawienie się za nią u władz radzieckich.
W relacjach i wspomnieniach Żydów - więźniów KL Stutthof - niewiele jest informacji o stosunku do nich Niemców - mieszkańców pobliskich wsi i miast. Dla korzystających z ich pracy niemieckich gospodarzy stanowili oni tylko narzędzie pracy. Okazywane nawet drobne odruchy życzliwości były bardzo rzadkie i też dokonywane pod strachem, w obawie przed donosem na policję uczynionym przez najbliższego sąsiada.
Nawet w obliczu klęski, zdecydowana większość ludności niemieckiej nie była w stanie przełamać własnego strachu i udzielić szerszej pomocy ewakuowanym więźniom, jak w przypadku zamordowanych więźniów z podobozów położonych w Prusach Wschodnich. Czasami, zwykłą ludzką dobroć, okazywali więźniom, w tym Żydom, ci, po których tego się nie spodziewali - esesmani i żołnierze Wehrmachtu. Były to jednak przypadki jednostkowe, o czym najdobitniej świadczą powyższe wspomnienia więźniów.
dr Danuta Drywa, Muzeum Stutthof