Agatha Christie
Kieszeń pełna żyta
T
ytuł oryginału angielskiego: „A Pocket Full of Rye”
I
Według kolejności herbatę parzyła panna Somers — najnowsza i najbardziej
nieudolna pośród maszynistek. Była to osoba nie pierwszej już młodości, o łagodnej,
wiecznie zatroskanej twarzy przypominającej owcę. Do imbryka nalała niezupełnie
wrzącej wody, gdyż biedaczka nigdy nie potrafiła rozstrzygnąć, czy woda gotuje się
naprawdę, co stanowiło jeden z wielu kłopotów, stale zatruwających jej życie.
Panna Somers napełniła filiżanki i podawała je koleżankom zdobiąc każdy
spodeczek zawilgłym herbatnikiem.
— Woda znów nie zagotowana, Somers! — skarciła ją surowo panna Griffith,
energiczna kierowniczka hali maszyn, szpakowata pedantka zatrudniona w
Zjednoczonej Agencji Powierniczej od lat szesnastu.
Łagodna, zakłopotana twarz panny Somers poróżowiała.
— Mój Boże! A ja myślałam, że tym razem zagotowała się naprawdę.
„Somers utrzyma się tu może miesiąc, póki jesteśmy zawalone robotą —
pomyślała panna Griffith. — Głupia idiotka, słowo daję! Żeby tak sknocić
najprostszy list do Banku Wschodniego! Z herbatą nie może sobie poradzić, no i
ostatnim razem nie zamknęła szczelnie puszki na herbatniki. Słowo daję! Gdyby nie
trudności ze znalezieniem rzeczywiście inteligentnej maszynistki…”
Ostatnie zdanie nie zostało zakończone, jak w większości zgryźliwych monologów
wewnętrznych panny Griffith.
Do pokoju wkroczyła panna Grosvenor, aby przyrządzić uświęcony napój dla
samego pana Fortescue. Szef miał inny gatunek herbaty, inną zastawę i specjalne,
tylko dla niego przeznaczone herbatniki. Z personelem dzielił jedynie czajnik oraz
wodę z kranu w garderobie, ale tym razem wrzątek był oczywiście prawdziwym
wrzątkiem. Panna Grosvenor dopilnowała tego osobiście.
Panna Grosvenor — olśniewająca blondynka — miała na sobie szykowny i
kosztowny czarny kostium, a jej kształtne łydki tkwiły w najlepszych i najdroższych
nylonach z czarnego rynku. Wracając z garderoby minęła pokój maszynistek nie
obdarzając nikogo słowem ni spojrzeniem, jak gdyby te kobiety były stadem
karaluchów. Pełniła funkcję osobistej sekretarki pana Fortescue i, zdaniem plotkarzy,
nie tylko sekretarki, co nie zgadzało się z prawdą. Pan Fortescue zawarł niedawno
powtórny związek małżeński, i żona — również olśniewająca — pochłaniała całą
jego uwagę. Panna Grosvenor stanowiła tylko fragment dekoracji biura — dekoracji
zbytkownej we wszystkich szczegółach i bardzo drogiej.
Pokój maszynistek minęła niosąc przed sobą tacę niby ofiarę sakralną. Przez drugi
pokój i poczekalnię, gdzie wolno było przesiadywać co ważniejszym klientom, udała
się do własnego miejsca pracy i wreszcie zastukała delikatnie do drzwi, aby wstąpić
do najważniejszego sanktuarium — gabinetu samego szefa.
Był to obszerny pokój o lśniącej posadzce zasłanej tu i ówdzie cennymi
wschodnimi dywanami. Zdobiły go boazerie z jasnego drewna i kolosalnych
rozmiarów fotele klubowe obite jasnobrązowym zamszem. W głębi, za ogromnym
sykomorowym biurkiem stanowiącym główny akcent i centralny punkt wspaniałego
gabinetu, zasiadał pan Fortescue w całej okazałości.
Wyglądem niezupełnie odpowiadał przepychowi otoczenia, jednakże starał się w
miarę możliwości. Był tęgi, nalany, miał dużą łysinę i z zamiłowaniem nosił w
mieście stosowne na wsi, luźno i wygodnie skrojone tweedy. Kiedy panna Grosvenor
podpłynęła doń z wdziękiem łabędzia na wodzie, pan Fortescue z marsem na czole
przeglądał leżące na biurku papiery. Sekretarka ustawiła tacę obok szefa i wycofała
się oznajmiwszy oficjalnym i stłumionym głosem:
— Herbatka, panie dyrektorze.
Obrzędową reakcję pana Fortescue stanowił w takich razach nieartykułowany
pomruk.
Panna Grosvenor usiadła przy swoim biurku i zajęła się sprawami bieżącymi.
Zadzwoniła w dwa miejsca, poprawiła kilka listów przygotowanych do podpisu dla
szefa, przyjęła jeden telefon.
— Bardzo mi przykro, ale na razie to niemożliwe — odpowiedziała wyniośle. —
Pan Fortescue ma konferencję.
Odłożywszy słuchawkę zerknęła na zegar. Było dziesięć po jedenastej.
W tej chwili obite materacem drzwi gabinetu przeniknął niezwykły dźwięk:
stłumiony, lecz niewątpliwie wyraźny okrzyk cierpienia i grozy. Jednocześnie
brzęczyk na biurku sekretarki zaczął uporczywie sygnalizować. Panna Grosvenor
zastygła w bezruchu, po czym przerażona i zdezorientowana dźwignęła się z krzesła.
W obliczu nieoczekiwanego utraciła kompletnie równowagę, mimo to jednak z
normalną, posągową godnością postąpiła ku drzwiom, zastukała i weszła do
sanktuarium.
Widok, jaki przedstawił się jej oczom, nie był krzepiący. Pracodawca, który
siedział za biurkiem, sprawiał wrażenie człowieka cierpiącego, a na jego konwulsyjne
drgawki strach było spojrzeć.
— Ach, panie dyrektorze! Czy pan chory? — powiedziała panna Grosvenor i
momentalnie uprzytomniła sobie bezsens własnego pytania.
Pan Fortescue był niewątpliwie bardzo poważnie chory. Całym jego ciałem
wstrząsały bolesne, spazmatyczne dreszcze. Z ust dobywał się urywany, zdławiony
bełkot.
— Herbata… Co u diabła?… Co pani podała w herbacie?… Pomocy!…. Lekarza!
…
Panna Grosvenor umknęła z gabinetu. Nie była już wyniosłą złotowłosą
sekretarką. Odmieniła się nagle w przerażoną zwyczajną kobietę, która do cna straciła
głowę. W pokoju maszynistek zaczęła krzyczeć przeraźliwie:
— Pan Fortescue dostał jakiegoś ataku!… Umiera!… Trzeba zaraz wezwać
lekarza… Wygląda okropnie… Kona!
Reakcja była natychmiastowa i bardzo różnorodna.
— Jeżeli to epilepsja, trzeba mu włożyć korek w usta — doradziła panna Bell,
najmłodsza z maszynistek. — Kto ma korek?
Nikt nie miał korka.
— W jego wieku najprawdopodobniej apopleksja — orzekła panna Somers.
— Musimy wezwać doktora. Niezwłocznie! — podchwyciła panna Griffith, ale
tym razem nie dopisała jej zwykła zaradność, gdyż w ciągu całych szesnastu lat pracy
panny Griffith nigdy nie trzeba było wzywać lekarza do biura.
Naturalnie miała swojego doktora, ale ten mieszkał w Streatham Hill. Czy jakiś
inny jest osiągalny w niedalekim sąsiedztwie?
Tego nikt nie wiedział. Panna Bell chwyciła książkę telefoniczną, aby szukać
lekarzy pod „L”. Jednakże nie miała ona układu branżowego i lekarze nie byli
uszeregowani niby taksówki na postoju. Ktoś napomknął o szpitalu — ale jakim?
— Musi to być szpital właściwy — powiedziała panna Somers. — Inaczej nikt nie
przyjedzie. W Społecznej Służbie Zdrowia obowiązuje rejonizacja.
Propozycja, aby zadzwonić pod numer „999”, zgorszyła kierowniczkę hali
maszyn. Policja! Inne komplikacje! Także pomysł! Jak na kraj, w którym opieka
lekarska przysługuje wszystkim obywatelom, ta grupa nie najgłupszych kobiet
zdradzała zadziwiającą nieznajomość metod postępowania. Panna Bell wzięła się do
szukania Stacji Pogotowia Ratunkowego pod „P”.
— Pan Fortescue ma własnego doktora. Jego adres musi być gdzieś zanotowany.
Ktoś skoczył po osobisty skorowidz adresowy szefa. Panna Griffith poleciła
gońcowi, by natychmiast sprowadził lekarza — jakiegokolwiek, skądkolwiek — a
następnie w osobistym skorowidzu znalazła nazwisko sir Edwina Sandemana
ordynującego przy Harley Street. Panna Grosvenor siedziała bezradnie w fotelu i
zawodziła, znacznie mniej dbając o wytworność niż w normalnych warunkach.
— Herbatę zaparzyłam, jak zawsze… Bogiem się świadczę!… Z pewnością nic
nie było w herbacie…
— Nic nie było w herbacie? panna Griffith urwała; jej ręka zastygła na tarczy
aparatu telefonicznego. Czemu pani to mówi?
— On tak powiedział… pan Fortescue… Zapytał, co mu podałam w herbacie.
Palec panny Griffith począł błądzić niepewnie między literami wywoławczymi
telefonu sir Edwina Sandemana a numerem „999”.
— Trzeba mu dać musztardy z wodą. I to już! — zawołała panna Bell, osoba
młoda, więc usposobiona optymistycznie. — Czy jest musztarda w biurze?
W biurze nie było musztardy.
Niebawem jednak dwa samochody do przewozu chorych nadjechały z dwu
przeciwnych stron i doktor Isaacs z Bethnal Green oraz sir Edwin Sandeman spotkali
się w windzie. Nie zawiódł ani telefon, ani goniec Zjednoczonej Agencji
Powierniczej.
II
W sanktuarium pana Fortescue miejsce za ogromnym sykomorowym biurkiem
zajmował inspektor Neele. Jeden z jego podwładnych siedział spokojnie pod ścianą,
tuż obok drzwi. W ręku trzymał notatnik.
Inspektor Neele miał dziarską, wojskową postawę i sztywne kasztanowate włosy
zaczesane do góry nad nieco zbyt niskim czołem. Kiedy rzucał zwrot: „To sprawa
czysto formalna” — ktoś mógłby pomyśleć: „Naturalnie! Sprawy czysto formalne to
wszystko, co jest ci dostępne”. Ten ktoś myliłby się bardzo. Pod pozorną tępotą
inspektor Neele krył wyobraźnię i umiejętność myślenia, a do jego metod śledczych
należało tworzenie fantastycznych teorii odnośnie do winy osoby przesłuchiwanej w
danym momencie.
Od razu dostrzegł niezawodnym okiem w pannie Griffith kobietę najbardziej
powołaną do zwięzłego przedstawienia sytuacji, w której wyniku on zasiadł przy
sykomorowym biurku. Istotnie panna Griffith opuściła gabinet po wyczerpującym
zrelacjonowaniu porannych wydarzeń. Detektyw stworzył wówczas trzy odmienne
błyskotliwe teorie tyczące racji, dla których wytrawna kierowniczka hali maszyn
mogłaby zaprawić trucizną przedpołudniową herbatę szefa. Stworzył owe teorie i w
charakterystyczny dla siebie sposób odrzucił je niezwłocznie, jako wysoce
nieprawdopodobne.
Zastanawiając się nad panną Griffith sformułował następujące wnioski: a) to nie
typ trucicielki, b) nie miała romansu z pracodawcą, c) nie zdradza objawów zakłóceń
psychicznych, d) nie sprawia wrażenia osoby zawziętej i mściwej. Takie
rozumowanie skutecznie wyeliminowało kierowniczkę hali maszyn, pozostawiając ją
w śledztwie jedynie jako źródło ścisłych informacji.
Detektyw zerknął na telefon, gdyż lada moment oczekiwał wiadomości ze szpitala
Świętego Judy. Oczywiście istniała możliwość, iż nagłe zasłabnięcie pana Fortescue
wywołała jakaś przyczyna naturalna.
Nie sądzili tak jednak ani doktor Isaacs z Bethnal Green, ani sir Edwin Sandeman
z Harley Street.
Inspektor Neele nacisnął brzęczyk umieszczony dogodnie w bliskości lewej ręki i
wyraził życzenie, by zgłosiła się osobiście sekretarka pana Fortescue.
Panna Grosvenor odzyskała równowagę, lecz w bardzo znikomym stopniu. Do
gabinetu weszła lękliwie, bez zwykłego jej wdzięku łabędzia na wodzie, i z miejsca
zastosowała taktykę obronną.
— Ja tego nie zrobiłam! — oznajmiła.
— Nie zrobiła pani? — bąknął półgębkiem detektyw i wskazał sekretarce krzesło,
które zajmowała zwykle, gdy szef dyktował listy.
Obecnie, bez bloku w ręku, czulą się nieswojo. Usiadła z ociąganiem i
podejrzliwie patrzała na inspektora, który tasując w myślach hipotezy: „Uwiedzenie?
Szantaż? Platynowa blondynka na sali rozpraw?”, sprawiał wrażenie nieszkodliwego
i chyba głupawego…
— W herbacie nic nie było — podjęła panna Grosvenor — Nic być nie mogło.
— Zapewne… Pani nazwisko i adres?
— Irena Grosvenor. Rushmoor Street 14, Muswell Hill. Inspektor Neele z
zadowoleniem skinął głową i pomyślał: „Nie ma mowy o uwiedzeniu ani aferze
miłosnej. Dziewczyna mieszka z pewnością w solidnym domu, przy rodzicach.
Szantaż też w grę nie wchodzi”. W ten sposób odpadł szereg drobnych teorii
roboczych.
— Pani parzyła dziś herbatę dla pana Fortescue? — zapytał uprzejmie detektyw.
— Nikt inny nie mógł… To jest, chciałam powiedzieć, że ja robię to codziennie.
Filiżanka, spodek oraz imbryk zostały już zapakowane i odesłane dokąd należy,
celem przeprowadzenia analizy. Teraz detektyw omawiał bez pośpiechu rytuał
przyrządzania przedpołudniowej herbaty i upewniał się stopniowo, że tylko panna
Grosvenor posługiwała się wymienionymi przedmiotami. Z czajnika korzystały
uprzednio maszynistki, lecz sekretarka napełniła go powtórnie wodą z kranu w
garderobie.
— A sama herbata? — zapytał inspektor Neele.
— Jest przeznaczona wyłącznie dla pana Fortescue. To specjalny chiński gatunek.
Trzymam ją na półce w moim pokoju, sąsiadującym bezpośrednio z gabinetem.
Detektyw skinął znów głową i zapytawszy o cukier usłyszał, że pan Fortescue pija
herbatę nie słodzoną.
Zadzwonił telefon. Inspektor Neele sięgnął po słuchawkę.
— Szpital Świętego Judy? — zapytał z lekko zmienionym wyrazem twarzy i
zwrócił się do jasnowłosej sekretarki: — Na razie dziękuję pani.
Odprawiona tak młoda osoba spiesznie wycofała się z gabinetu.
Inspektor słuchał uważnie beznamiętnego skrzeczącego głosu i od czasu do czasu
kreślił jakieś zagadkowe znaki w rogu leżącego przed nim bibularza.
— Aha, zmarł pięć minut temu — powiedział i zerknąwszy na zegar napisał
szybko: dwunasta czterdzieści trzy.
Beznamiętny głos oznajmił, że sam doktor Bernsdorff chce mówić z inspektorem
Neele.
— Dobrze. Proszę mnie z nim połączyć — odparł zwięźle detektyw i chyba
zgorszył nieco właścicielkę głosu, który w ostatnim zdaniu zabrzmiał tonem
urzędowego szacunku.
Nastąpiły szumy, trzaski, odległe nieartykułowane pomruki. Inspektor czekał
cierpliwie i odsunął nieco słuchawkę od ucha dopiero wówczas, gdy huknął w niej
głęboki bas.
— Jak się miewasz, Neele, stary sępie! I co? Znów spotykamy się nad zwłokami!
Inspektor Neele i profesor Bernsdorff ze szpitala Świętego Judy zetknęli się przed
z górą rokiem przy okazji pewnej sprawy o otrucie i od tej pory utrzymywali
przyjacielskie stosunki.
— Dowiedziałem się, doktorze, że nasz człowiek nie żyje.
— A nie żyje. Kiedy przywieziono go tutaj, nie było ratunku.
— Przyczyna zgonu?
— Oczywiście przeprowadzimy sekcję. Ciekawy przypadek, bardzo ciekawy.
Kontent jestem, że coś takiego mnie się trafiło.
Ton fachowego zadowolenia w donośnym głosie Bernsdorffa dawał wiele do
myślenia.
— Jak widzę, jesteś zdania, że nie była to śmierć naturalna — powiedział
obojętnie detektyw.
— Ma się rozumieć, że nie — wrzasnął doktor i dodał z nieco spóźnioną
przezornością. — Oczywiście wypowiadam się na ten temat nieoficjalnie.
— Rzecz zrozumiała. Otrucie, prawda?
— Niewątpliwie. A co więcej… To znów wypowiedź nieoficjalna, tylko między
nami… A co więcej, gotów jestem trzymać zakład, jakiej użyto trucizny.
— Czyżby?
— Aha. Użyto, mój stary, taksyny. Rozumiesz? Taksyny!
— Jak żyję, o czymś takim nie słyszałem.
— Nic dziwnego. To niezwykła trucizna. Rzeczywiście bardzo niezwykła. Powiem
otwarcie, że nawet mnie nie przyszłaby na myśl, gdyby nie wypadek sprzed trzech
czy czterech tygodni. Dwoje dzieci urządzało podwieczorek dla lalek. Rozumiesz?
Narwały jagód cisa i zastąpiły nimi herbatę.
— Więc ta twoja taksyna znajduje się w jagodach cisa?
— W jagodach, a także w igłach. Substancja mocno trująca, naturalnie alkaloid.
Chyba nie słyszałem o przypadku rozmyślnego jej użycia. Interesująca historia i nad
wyraz oryginalna. Nie masz wyobrażenia, Neele, jak człowieka nudzą te same wciąż
klasyczne preparaty chwastobójcze. Ale taksyna to prawdziwy specjał! Rzecz
oczywista, mogę być w błędzie. Nie powołuj się na mnie, broń Boże! Ale nie sądzę,
żeby tak było. Historia ciekawa też dla ciebie, odbiegająca od rutyny.
— Masz na myśli, że dobra zabawa czeka wszystkich, oprócz denata?
— Właśnie! Biedaczysko! Jemu szczęście nie dopisało — przytaknął doktor
Bernsdorff zdawkowym tonem.
— Powiedział coś przed śmiercią?
— Twój podwładny siedział nad nim z notatnikiem w garści. On poda ci
szczegóły. Facet mamrotał coś o herbacie. Podobno mówił, że otruto go herbatą w
biurze. Oczywisty nonsens!
— Dlaczego nonsens? — obruszył się zawiedziony inspektor, który oczyma
wyobraźni oglądał już efektowną pannę Grosvenor, przyrządzającą dla szefa
tradycyjny napój z nietradycyjnym dodatkiem cisowych jagód.
— Dlatego, że taksyna nie mogła dać o sobie znać tak szybko. Podobno objawy
wystąpiły bezpośrednio po wypiciu herbaty, prawda?
— Tak wszyscy twierdzą.
— Hm, bardzo niewiele trucizn działa błyskawicznie, z wyjątkiem oczywiście
cyjanku i może nikotyny w czystym stanie.
— Jesteś pewien, że to nie był cyjanek albo nikotyna?
— Mój drogi! W takim przypadku facet umarłby przed przybyciem lekarza. O
cyjanku albo nikotynie nie ma mowy. Podejrzewałem strychninę, ale konwulsje
wyglądały całkiem nietypowo. Oczywiście mówię nadal prywatnie, ale gotów jestem
ręczyć swoją reputacją zawodową, że chodzi o taksynę.
— Po jakim czasie to paskudztwo działa?
— Zależy. Po godzinie, dwu, trzech. Nieboszczyk wygląda na nie lada żarłoka.
Zwłokę mogło wywołać solidne śniadanie.
— Śniadanie, mówisz? — podchwycił inspektor z nutą zastanowienia w głosie —
Racja! Wszystko wskazuje na śniadanie.
— Śniadanie u Borgiów — roześmiał się pogodnie Bernsdorff. — No, pomyślnych
łowów, stary.
— Serdeczne dzięki, doktorze. Chciałbym jeszcze pogadać z moim sierżantem.
Powtórzyły się szmery, trzaski, zgrzyt. Wreszcie inspektor złowił uchem ciężkie
sapanie, jakim sierżant Hay zwykł poprzedzać każdą rozmowę.
— Pan inspektor?
— Aha. Neele przy telefonie. Czy denat powiedział coś, o czym powinienem
wiedzieć?
— Mówił o herbacie. Niby, że go struli herbatą w biurze. Ale pan doktor
twierdzi…
— Wiem. Nic więcej?
— Nic, panie inspektorze. Ale jest dziwna sprawa. Naturalnie przejrzałem
kieszenie ubrania, które nieboszczyk miał na sobie. Znalazłem to, co zawsze: chustkę
do nosa, klucze, bilon, portfel. Zastanowiła mnie tylko prawa kieszeń marynarki.
Było w niej zboże.
— Zboże?
— Tak jest, proszę pana inspektora.
— Jak to zboże? Płatki owsiane lub pszenne? Coś z rzeczy, które jada się na
śniadanie? A może kukurydza czy jęczmień?
— Zgadza się, panie inspektorze. To było ziarno, na mój rozum żyto… Dużo
żyta…
— Hm… Szczególna historia… Może chodzi o próbkę towaru objętego jakąś
transakcją handlową.
— Ma się rozumieć, panie inspektorze. Ale byłem zdania, że warto o tym
zameldować.
— Zupełnie słusznie, Hay.
Inspektor Neele odłożył słuchawkę i przez długą chwilę siedział bez ruchu,
zapatrzony przed siebie. Jego systematyczny umysł wędrował od pierwszej do drugiej
fazy śledztwa — od podejrzeń do pewności otrucia. Profesor Bernsdorff
wypowiedział się nieoficjalnie, ale to ktoś, kto nie zwykł mylić się w sądach. Rex
Fortescue został zamordowany. Truciznę podano mu na jedną do trzech godzin przed
wystąpieniem pierwszych objawów. W takim razie cały personel biura jest zapewne
niewinny.
Detektyw wstał i udał się do pokoju, gdzie praca szła opieszale i maszyny
klekotały w zwolnionym tempie.
— Proszę pani — zwrócił się do panny Griffith — mógłbym zamienić z panią
jeszcze kilka słów?
— Naturalnie, panie inspektorze. Czy paniom wolno wyjść na obiad? Normalna
pora przerwy dawno minęła. A może życzy pan sobie, żeby tutaj sprowadzić posiłek?
— Nie. Panie mogą wyjść na obiad, pod warunkiem, że wszystkie wrócą.
— Rzecz oczywista.
Panna Griffith poszła za detektywem do gabinetu szefa, gdzie zasiadła na krześle,
spokojna i energiczna jak zawsze.
— Otrzymałem wiadomość ze szpitala Świętego Judy — rozpoczął bez ostrożnego
wstępu inspektor Neele. — Pan Fortescue zmarł o dwunastej czterdzieści trzy.
Panna Griffith nie wydawała się zaskoczona nowiną. Lekko pochyliła głowę.
— Miałam wrażenie, że zachorował bardzo ciężko — powiedziała. „Niewiele ją to
obeszło” pomyślał detektyw i podjął:
— Zechce mnie pani poinformować o domu i stosunkach rodzinnych denata?
— Chętnie, panie inspektorze. Usiłowałam już połączyć się telefonicznie z panią
Fortescue. Odpowiedziano mi, że zapewne gra w golfa. W domu nie spodziewają się
jej na obiad. Nie wiedzą też, na jakim może być polu. Widzi pan ciągnęła tonem
wyjaśnienia — państwo Fortescue mieszkają w Baydon Heath, niedaleko trzech
bardzo znanych klubów golfowych.
Inspektor ze zrozumieniem skinął głową. Oczywiście wiedział, że w Baydon Heath
rezydują niemal wyłącznie bogacze ze sfer handlowych. Osiedle ma doskonałą
komunikację kolejową, leży o niespełna dwadzieścia mil od centrum Londynu i
stosunkowo łatwo dotrzeć tam samochodem nawet w godzinach rannego i
popołudniowego szczytu.
— Proszę o bliższy adres i numer telefonu.
— Telefon Baydon Heat 3400. Posiadłość nosi nazwę Domek pod Cisami.
— Co takiego? — detektyw dał wyraz spontanicznemu zdumieniu. — Jak pani
powiedziała? Domek pod Cisami?
— Tak, panie inspektorze — kobieta spojrzała nań ze zdziwieniem, lecz detektyw
zdążył się już opanować.
— Proszę o charakterystykę stosunków rodzinnych zmarłego.
— Pani Fortescue jest drugą żoną, znacznie od męża młodszą. Pobrali się jakieś
dwa lata temu. Pierwsza żona nie żyje od dawna. Z tamtego małżeństwa są dwaj
synowie i córka. W Domku pod Cisami mieszka córka, a także starszy syn, wspólnik
firmy. Niestety jest obecnie na północy w sprawach handlowych. Powinien wrócić
jutro.
— Kiedy wyjechał?
— Przedwczoraj.
— Próbowała pani nawiązać z nim kontakt?
— Tak. Kiedy pana Fortescue zabrano do szpitala, połączyłam się z hotelem
Midland w Manchesterze, gdzie miał się zatrzymać. Niestety wyjechał już z samego
rana, prawdopodobnie do Sheffield albo Leicester, ale nie jestem pewna. Mogę panu
dać nazwy kilku firm, które chyba zamierzał odwiedzić.
„Niewątpliwie osoba zaradna i bystra. Gdyby zechciała uśmiercić szefa,
załatwiłaby to sprawnie” — pomyślał inspektor Neele, lecz zaniechał wszelkich
teoretycznych rozważań, aby skupić uwagę na sytuacji domowej pana Fortescue.
— Wspomniała pani o drugim synu, prawda?
— Tak. Miał jakieś nieporozumienia z ojcem i teraz przebywa za granicą.
— Czy obydwaj są żonaci?
— Tak. Pan Parcival od trzech lat. Zajmują z żoną samodzielny apartament w
Domku pod Cisami. Wkrótce przeprowadzą się do własnego domu, również w
Baydon Heath.
— Niedawno telefonowała pani do Baydon Heath. Czy pani Parcivalowej nie było
w domu?
— Nie było. Pojechała na cały dzień do Londynu. Pan Lancelot ożenił się
niespełna rok temu z wdową po lordzie Fryderyku Anstice. Zapewne widywał pan jej
zdjęcia, na przykład w „Tatlerze”, z końmi wyścigowymi i podczas zawodów
hipicznych.
Twarz panny Griffith ożywiła się nieco, jej głos zadźwięczał nutką podniecenia.
Neele — niezły znawca natury ludzkiej — pojął, że małżeństwo w takim stylu
poruszyło snobistyczne i romantyczne uczucia starszawej biuralistki. Zawsze co
arystokracja, to arystokracja, a panna Griffith nie musiała wiedzieć, że nieboszczyk
lord Fryderyk Anstice cieszył się nie najlepszą reputacją na torach wyścigowych.
Palnął sobie w łeb tuż przed niemiłym dochodzeniem w sprawie pewnej gonitwy z
udziałem należącego doń konia. Inspektor słyszał tez coś niecoś o lady Anstice, córce
irlandzkiego para, której pierwszym mężem był lotnik poległy w Bitwie o Anglię.
Trzecim został widać wyrodny syn rodziny Fortescue — gdyż Neele nie wątpił, że
nieporozumienia z ojcem, o których wspomniała mimochodem panna Griffith, miały
związek z jakąś czarną plamą w życiorysie młodego człowieka.
Lancelot Fortescue! Co za pomysł! A starszego nazwano Parcival! Detektyw
zainteresował się osobą pierwszej pani Fortescue. Jaka to mogła być kobieta? W
każdym razie zdradzała szczególne upodobania w zakresie wyboru imion.
Przyciągnął bliżej aparat telefoniczny i nakręciwszy TOL — litery wywoławcze
międzymiastowej — poprosił o Baydon Heath 3400. Niezwłocznie odezwał się męski
głos.
— Chciałbym mówić z panią Fortescue albo panną Fortescue — powiedział Neele.
— Niestety, żadnej z pań nie ma w domu.
Głos wydał się inspektorowi trochę zapijaczony.
— Czy pan jest kamerdynerem?
— Tak. Zgadza się.
— Pan Fortescue ciężko zachorował.
— Wiem. Dzwonili już z biura. Ale co ja mogę poradzić? Pan Val wyjechał na
północ, a pani Fortescue gra w golfa, nie bardzo wiem gdzie. Pani Valowa jest w
Londynie; wróci na kolację. Panna Elaine poprowadziła na wycieczkę swoje małe
skautki.
— Nie ma w domu nikogo, z kim mógłbym porozmawiać o nagłym zasłabnięciu
pana Fortescue? To sprawa bardzo pilna.
— Hm… Czyja wiem? — w głosie zabrzmiało wahanie. — Jest panna
Ramsbottom, ale ona nigdy nie podchodzi do telefonu… Albo panna Dove… że się
tak wyrażę, zarządzająca domem.
— Niech pan poprosi pannę Dove.
— Postaram się ją znaleźć — powiedział kamerdyner.
Detektyw słyszał jego oddalające się kroki. Po upływie paru minut odezwał się w
telefonie kobiecy głos.
— Mówi Dove.
Głos był niski, opanowany, wymowa bardzo staranna. Inspektor stworzył sobie
korzystny obraz panny Dove.
— Z przykrością muszę panią zawiadomić, że pan Fortescue umarł w szpitalu
Świętego Judy. Jak pani wiadomo, zasłabł nagle w biurze. Bardzo mi zależy ma
porozumieniu się z rodziną.
— Oczywiście. Nie mam doprawdy pojęcia… — panna Dove nie dokończyła
zdania; jej głos nie zdradzał głębszych uczuć, brzmiał jednak nutą zaskoczenia i
zdziwienia. — Wszystko fatalnie się składa. Należałoby nawiązać kontakt z panem
Parcivalem Fortescue, który bez wątpienia zajmie się nieodzownymi formalnościami.
Może go pan znaleźć w hotelu Midland w Manchesterze albo w hotelu Grand w
Leicester. Ewentualnie niech pan spróbuje zatelefonować do Shearera i Bondsa w
Leicester. Nie znam numeru, ale wiem, że pan Parcival miał ich odwiedzić. Chyba
będą mogli poinformować pana, gdzie go dziś trzeba szukać. Pani Fortescue z
pewnością wróci na kolację, może nawet na podwieczorek. Przeżyje straszny wstrząs.
Śmierć nastąpiła chyba całkiem nagle? Pan Fortescue na nic się nie uskarżał przed
wyjazdem z domu.
— Widziała go pani przed wyjazdem?
— Tak, proszę pana. Co to było? Serce?
— Czy pan Fortescue cierpiał na dolegliwości sercowe?
— Nie… O niczym takim nie słyszałam. Ale nagły zgon nasuwa przypuszczenie…
— Panna Dove znów nie dokończyła zdania. — Czy pan mówi ze szpitala Świętego
Judy? Jest pan lekarzem?
— Nie, proszę pani. Nie jestem lekarzem. Mówię z gabinetu pana Fortescue.
Inspektom Neele z Wydziału Śledczego. Postaram się możliwie zaraz przyjechać do
Baydon Heath i porozmawiać z panią.
— Inspektor… Z Wydziału Śledczego… Czy?… Co to znaczy, proszę pana?
— W grę wchodzi nagła śmierć. W podobnych razach, proszę pani, my pojawiamy
się na scenie, zwłaszcza jeżeli zmarły nie znajdował się ostatnio pod stałą opieką
lekarską, co w danym przypadku miało chyba miejsce…
Inspektor ledwie zaznaczył ton pytający, lecz panna Dove odpowiedziała żywo:
— Tak. Naturalnie. Parcival dwa razy zamawiał dla ojca wizytę u doktora. Ale pan
Fortescue nie chciał o tym słyszeć. Nie zachowywał się rozsądnie. Cała rodzina
niepokoiła się o niego… — zarządzająca domem urwała raz jeszcze, aby wnet podjąć
uprzednim, chłodnym tonem: — Co mam powiedzieć pani Fortescue, jeżeli wróci,
nim pan zdąży przyjechać?
„Rzeczowa i praktyczna osoba” — pomyślał detektyw i dodał głośno:
— Proszę powiedzieć, że z powodu nagłej śmierci nieuniknione są pewne
pytania… To sprawa czysto formalna — zakończył o odłożył słuchawkę.
III
Inspektor Neele odsunął aparat telefoniczny i bystrym wzrokiem zmierzył pannę
Griffith.
— Więc rodzina niepokoiła się ostatnio o pana Fortescue. Wysyłała go do lekarza?
Nic mi pani nie mówiła.
— Nie pomyślałam o tym odparła biuralistka. — Zresztą nie sądziłam nigdy, by
pan Fortescue był naprawdę chory.
— Nie chory?… Więc co?
— Jakiś dziwny… Hm… Inny niż dawniej… Zachowywał się w sposób
szczególny.
— Martwił się o coś?
— On? Nie… My martwiliśmy się o niego. Detektyw czekał cierpliwie dalszego
ciągu.
— Trudno to wytłumaczyć w sposób prosty — podjęła panna Griffith. — Miewał
zmienne nastroje. Czasami zachowywał się hałaśliwie. Parę razy odniosłam,
doprawdy, wrażenie, że chyba sobie popił. Chwalił się, opowiadał rozmaite cudaczne
historie, z całą pewnością nieprawdziwe. Ale to nie wszystko. Pracuję tu od lat i przez
prawie cały ten czas pan Fortescue był powściągliwy… powściągliwy i bardzo,
bardzo oszczędny. Ale ostatnio zupełnie się zmienił. Stał się gadatliwy i, można
powiedzieć, szastał pieniędzmi. Kiedy nasz goniec wybierał się na pogrzeb babki,
szef zawołał go do gabinetu, dał chłopcu banknot pięciofuntowy i zanosząc się
śmiechem doradził mu, aby tę sumę postawił na fuksa, nie faworyta. Był, że się tak
wyrażę, całkiem niepodobny do samego siebie. Tyle mogę powiedzieć, panie
inspektorze.
— Może go coś dręczyło?
— Dręczyło? Nie… Raczej zdawać się mogło, że oczekuje czegoś radosnego…
jakichś pomyślnych wydarzeń,
— Na przykład wielkiej i korzystnej transakcji — podpowiedział Neele.
— Właśnie, panie inspektorze — przyznała z przekonaniem panna Griffith. —
Zdawać się mogło, że nie obchodzą go powszednie sprawy. Był ożywiony,
podniecony. Odwiedzali go jacyś dziwni interesanci, ludzie, jacy nigdy tu dawniej nie
przychodzili. Pan Parcival okropnie się tym trapił.
— Aa… Okropnie się tym trapił.
— Tak, panie inspektorze. Zawsze był faworytem ojca, który ufał mu bez
zastrzeżeń, liczył na niego. Ale ostatnio…
— Ostatnio jakoś się nie zgadzali, prawda? — podchwycił detektyw.
— Cóż, rozmaite posunięcia pana Fortescue wydawały się nierozsądne panu
Parcivalowi. To człowiek bardzo ostrożny, rozważny. Był zły, gdy ojciec nagle
przestał się z nim liczyć.
— I stąd wynikła kłótnia — sondował dalej inspektor Neele.
— Kłótnia?…. Nie słyszałam o żadnej kłótni. Tyle że pan Fortescue był całkiem
niepodobny do siebie, kiedy tak krzyczał.
— Krzyczał? Nie może być! A co wtedy mówił?
— Wpadł do hali maszyn i…
— Więc wszystkie panie to słyszały?
— Tak… Oczywiście.
— Ubliżał synowi? Klął? Skarżył się na niego? Co Parcival wtedy zrobił?
— Chodziło raczej o coś, czego nie chciał zrobić. Ojciec nazywał go
gryzipiórkiem, marnym urzędniczyną, który nie ma szerokich horyzontów, nie wie,
jak załatwia się wielkie interesy. Krzyczał: „Sprowadzę do kraju Lancelota. On wart
dziesięciu takich jak ty. No i ożenił się dobrze. Ma rozmach. Nie szkodzi, że raz
zdarzyło mu się wejść w kolizję z prawem”. Mój Boże! O tym nie powinnam mówić.
Panna Griffith, która, jak niejedna osoba przed nią, uległa zręcznym manewrom
inspektora, odczuła teraz spóźnione skrupuły.
— Nie ma się czym przejmować — pocieszył ją detektyw. — To chyba dawna
sprawa?
— O tak! Bardzo dawna. Pan Lance był wtedy młody, lekkomyślny. Nie
orientował się, co właściwie robi.
Inspektor Neele wielekroć wysłuchiwał podobnych opinii i nie zgadzał się z nimi.
Nie podjął wszakże dyskusji, aby bez przeszkód prowadzić dalsze przesłuchanie.
— Chciałbym usłyszeć coś więcej o personelu biura — podjął spokojnie.
Panna Griffith pragnęła zatuszować własną niedyskrecję, więc nie skąpiła
informacji o pracownikach Zjednoczonej Agencji Powierniczej. Kiedy skończyła,
detektyw podziękował i oznajmił, że chciałby raz jeszcze porozmawiać z panną
Grosvenor.
Wywiadowca Waite zastrugał ołówek i napomknął posępnie, że to eleganckie
biuro. Objął spojrzeniem okazałe fotele klubowe, kolosalne biurko, dyskretne
oświetlenie.
— I wszyscy mają tu fasonowe nazwiska — ciągnął. — Grosvenor to całkiem po
książęcemu. Fortescue też brzmi nielicho.
— Ojciec naszego człowieka nazywał się inaczej — odparł z uśmiechem Neele. —
Fontescu. Pochodził skądś z Europy Środkowej. Sądził widać, że Fortescue lepiej się
nada.
Wywiadowca Waite zmierzył przełożonego wzrokiem pełnym podziwu.
— Pan inspektor wie już wszystko o nim?
— Cóż, sprawdziłem to i owo, nim przyjechałem tutaj na wezwanie.
— Notowany u nas?
— Skąd znowu! Pan Fortescue to nie lada spryciarz. Miał do czynienia z czarnym
rynkiem i od czasu do czasu robił interesy, wyrażając się najoględniej, śliskie.
Wszystko jednak mieściło się w granicach prawa.
— Rozumiem. Wredny typ, prawda?
— Krętacz. Tyle że z naszego punktu widzenia nic nie przeskrobał. Ludzie z
Kontroli Skarbowej długo deptali mu po piętach, lecz i dla nich był za cwany. Ho, ho!
Nieboszczyk Rex Fortescue to istny geniusz finansowy!
— Taki facet mógł mieć wrogów, co? — podchwycił wywiadowca z nutą nadziei
w głosie.
— Wrogów? Oczywiście! Nie zapominajmy jednak, że został otruty w domu. Na
to przynajmniej wygląda. Wiesz co, Waite? Zaczyna mi się marzyć pewien schemat:
stary, wybornie znany schemat. Dobry chłopiec Parcival i zły chłopiec Lance, typ
bardzo interesujący dla płci pięknej. Znacznie młodsza żona, która nie wie z góry, na
jakich kortach zamierza grać w golfa. Wszystko to brzmi nieobco, tylko jeden
szczegół fatalnie nie pasuje.
— Co takiego? podchwycił ciekawie wywiadowca Waite, lecz w tej chwili otwarły
się drzwi gabinetu i panna Grosvenor, która zdążyła już odzyskać równowagę ducha i
stała się znów normalnie efektowną sekretarką, zapytała wyniośle:
— Życzył pan sobie mówić ze mną?
— Chciałbym zadać pani kilka pytań na temat pracodawcy… Należałoby raczej
powiedzieć byłego pracodawcy.
— Biedaczek! — westchnęła nieprzekonywająco panna Grosvenor. — Czy
ostatnio zauważyła w nim pani zmiany?
— Otwarcie mówiąc, zauważyłam.
— Jakie?
— Trudno to sprecyzować… Cóż, pan Fortescue mówił rozmaite głupstwa. W
połowę tego niepodobna było wierzyć. No i złościł się często, przeważnie na pana
Parcivala. Na mnie nie, bo nie mam zwyczaju oponować. „Tak, panie dyrektorze” —
odpowiadałam zawsze bez względu na to, co on mówi… a raczej, co mówił.
— Czy pan Fortescue… hm… Czy robił pani kiedy awanse?
— Nie… Tego nie mogę powiedzieć — odparła efektowna sekretarka jak gdyby z
pewnym żalem.
— Jeszcze jedno pytanie. Czy pani szef miał zwyczaj nosić w kieszeni zboże?
— Zboże? — zdumiała się panna Grosvenor. — W kieszeni? Żeby karmić gołębie
czy coś podobnego?
— Nie wykluczam takiego powodu.
— Nie! Z całą pewnością nie! Pan Fortescue miałby karmić gołębie? To nie w jego
stylu.
— Czy z jakiegoś innego powodu mógł mieć dzisiaj w kieszeni, dajmy na to,
jęczmień albo żyto? Może chodziło o próbkę zboża objętego jakąś transakcją
handlową?
— Nie, panie inspektorze. Pan Fortescue czekał na kogoś z Azjatyckiej Spółki
Naftowej i na prezesa pewnego przedsiębiorstwa budowlanego. Nie spodziewał się
innych klientów.
— Mniejsza z tym… — Neele skwitował temat niedbałym gestem ręki, którym
zarazem odprawił pannę Grosvenor.
— Nogi pierwsza klasa! — westchnął wywiadowca Waite. — I nylony nie gorsze.
— Nic nie pomogły te nogi — burknął inspektor Neel. — Nie posunąłem się o
krok. Wciąż mam przed sobą nie wyjaśnioną zagadkę kieszeni pełnej żyta.
IV
Po drodze z piętra na parter Mary Dove zatrzymała się na schodach, aby wyjrzeć
przez wielkie okno. Zajechał właśnie samochód i wysiedli z niego dwaj mężczyźni.
Wyższy stanął plecami do domu i przez moment rozglądał się dokoła. Mary Dove
bacznie oszacowała ich wzrokiem. Nie wątpiła, że to inspektor Neele i zapewne jakiś
jego podwładny. Odwróciła się i spojrzała na własne odbicie w długim lustrze, które
zdobiło ścianę przy zakręcie schodów. Zobaczyła drobną, przesadnie skromną postać
w beżowoszarej sukni o niepokalanie białych mankietach i kołnierzyku. Ciemne
włosy, rozdzielone pośrodku głowy, spływały dwiema lśniącymi falami ku węzłowi
upiętemu nisko nad karkiem… Szminka na ustach miała odcień bladoróżowy…
Ogólnie biorąc, Mary Dove była zadowolona ze swojej powierzchowności.
Uśmiechnęła się ledwie dostrzegalnie i ruszyła w dół schodami.
Tymczasem inspektor Neele przyglądał się domowi i myślał: „Oni nazwali to
«domkiem». Dobre sobie! «Domek pod Cisami». Typowa afektacja z grubą forsą! Na
mój rozum lepsze byłoby określenie «pałac»„.
Wiedział doskonale, jak powinien wyglądać domek. Sam wychował się przecież w
domku odźwiernego przy bramie posiadłości Hartington Park, gdzie ogromna,
niezdarnie pseudoklasyczna budowla posiadała dwadzieścia dziewięć pokoi
sypialnych, ostatnio zaś została zasekwestrowana przez władze skarbowe. Mały
domek odźwiernego z zewnątrz prezentował się ładnie, lecz wewnątrz był wilgotny,
straszliwie niewygodny i nie miał żadnych nowoczesnych urządzeń z wyjątkiem
najbardziej prymitywnej kanalizacji. Na szczęście rodzice inspektora Neele uważali
swoje warunki mieszkalne za normalne i odpowiednie. Nie musieli płacić czynszu i
nie mieli do roboty nic oprócz otwierania i zamykania bramy, kiedy zaszła ku temu
potrzeba. Ponadto park obfitował w króliki, a od czasu do czasu trafiał do garnka
nawet bażant. Pani Neele nie dowiedziała się nigdy, ile satysfakcji sprawiają
elektryczne żelazka, piece stałopalne, wentylowane spiżarki pod oknami, krany z
zimną oraz gorącą wodą lub światło zapalane jednym ruchem palca. Zimą Neele’owie
korzystali z lampy naftowej, w lecie kładli się spać o zmroku. Byli rodziną zdrową i,
mimo całego zacofania, bardzo szczęśliwą.
Nic dziwnego, że dźwięk wyrazu „domek” obudził w inspektorze wspomnienia z
lat dzieciństwa. Jednakże gmach ochrzczony pretensjonalnie Domkiem pod Cisami
przypominał pałace, jakie ludzie bogaci wznoszą dla siebie, aby mówić o nich „moje
skromne zacisze na wsi”. Nawiasem mówiąc Domek pod Cisami nie był skromnym
zaciszem i nie znajdował się na wsi. Wielkie domisko z czerwonej cegły rozrastało
się raczej wszerz niż wzwyż i miało dach nieco zanadto łamany oraz pokaźną liczbę
okien z oprawnych w ołów szklanych gomułek. Ogród był sztywny, konwencjonalny,
pełen różanych klombów i rabat, pergoli, cembrowanych sadzawek oraz (zgodnie z
nazwą rezydencji) często strzyżonych szpalerów cisowych.
Nie mogło tutaj braknąć cisów komuś, kto szukałby surowca dla wyprodukowania
taksyny! W prawym kącie ogrodu, za obrosłą pnącymi różami pergolą pozostawiono
ślad prawdziwej przyrody — stare drzewo cisowe przywodzące na myśl cmentarz, o
gałęziach podpartych palami. „Rosło na tym miejscu długie lata — medytował
inspektor Neele — nim najazd nowych domów z czerwonej cegły zaczął ogarniać
wiejskie okolice. Rosło na tym miejscu, nim założono pole golfowe, a modni
architekci jęli zjeżdżać z zamożnymi klientami, aby zachwalać im korzystne strony
takich lub innych terenów budowlanych. Stanowiło cenny zabytek, więc zostało
włączone do odmiennego krajobrazu i najprawdopodobniej dało nazwę wymarzonej
siedzibie bogacza. Domek pod Cisami… Może jagody z tego właśnie drzewa…”
Inspektor Neele urwał nie wiodące do niczego rozważania. Musiał przystąpić do
pracy.
Nacisnął guzik dzwonka.
Drzwi otworzył zaraz mężczyzna w średnim wieku odpowiadający dość wiernie
obrazowi, jaki detektyw stworzył sobie na podstawie rozmowy telefonicznej. Miał
minę mało inteligentnego cwaniaka, rozbiegane oczy i z lekka drżące ręce.
Neele oznajmił, kim jest, przedstawił swojego podwładnego i nie bez przyjemności
dostrzegł wyraz przestrachu w oczach kamerdynera. Nie przywiązywał do tego
zbytniej wagi. Reakcja mogła przecież być spontaniczna, nie związana bynajmniej z
nagłym zgonem pracodawcy.
— Czy pani Fortescue wróciła?
— Nie, panie inspektorze.
— A pozostałe dwie panie?
— Także nie wróciły, panie inspektorze.
— W takim razie chciałbym pomówić z panną Dove. Służący zerknął przez ramię
w kierunku schodów.
— Panna Dove właśnie idzie — powiedział.
Inspektor objął wzrokiem Mary Dove, która bez pośpiechu szła z piętra na parter.
Tym razem rzeczywistość nie odpowiadała uprzednim wyobrażeniom. Pojęcie
zarządzającej domem czy gospodyni kojarzy się automatycznie z wizerunkiem
postawnej, energicznej damy ubranej w czerń i pobrzękującej niewidocznymi
kluczami.
Neele nie spodziewał się drobnej smukłej osóbki w sukience gołębiej barwy. Nie
spodziewał się śnieżnobiałych mankietów i kołnierzyka, lśniących, gładko
uczesanych włosów ani subtelnego uśmiechu Mony Lizy. Wszystko wydało mu się
trochę nierealne, jak gdyby ta młoda, dwudziestokilkuletnia dziewczyna grała rolę —
nawet nie rolę zarządzającej domem, lecz po prostu Mary Dove. Jej
powierzchowność sprawiała wrażenie ukształtowanej w harmonii z nazwiskiem.
— Pan inspektor Neele? — zapytała opanowanym tonem.
— Tak, proszę pani. A to jest sierżant Hay. Jak wspomniałem już podczas
rozmowy telefonicznej, pan Fortescue zmarł w szpitalu Świętego Judy o godzinie
dwunastej czterdzieści trzy. Zachodzi prawdopodobieństwo, że śmierć nastąpiła w
wyniku otrucia czymś, co denat spożył dziś na śniadanie. Czy wobec tego sierżant
Hay mógłby pójść do kuchni celem zebrania nieodzownych informacji?
— Naturalnie, panie inspektorze — odpowiedziała panna Dove i rzuciła pod
adresem kamerdynera, który niepewnie przestępował z nogi na nogę Crump, proszę
zaprowadzić sierżanta do kuchni i udzielić mu wszelkiej pomocy, jakiej zażąda.
Służący i policjant wyszli, a dziewczyna zwróciła się do inspektora:
— Pozwoli pan ze mną?
Z tymi słowy otworzyła drzwi i wprowadziła gościa do szablonowego pokoju —
niewątpliwie palarni ozdobionej boazerią, bogatym obiciem ścian, ciężkimi fotelami i
odpowiednią liczbą sztychów przedstawiających sceny z wyścigów i polowań.
— Zechce pan usiąść.
Neele wykonał polecenie. Mary Dove zajęła miejsce naprzeciw niego, twarzą w
kierunku okna, czego detektyw nie omieszkał zauważyć. Pozycja raczej niezwykła
dla kobiety, zwłaszcza jeżeli kobieta nie chce powiedzieć wszystkiego, co jej
wiadomo… Ale może ta dziewczyna nie ma nic do ukrycia?
— Fatalnie się składa — zauważyła — że niepodobna porozumieć się szybko z
nikim z rodziny. Pani Fortescue powinna lada moment wrócić. Tak samo pani
Parcivalowa. Do jej męża wysłałam kilka depesz w rozmaite miejsca.
— Bardzo pani dziękuję.
— Wspomniał pan, że śmierć pana Fortescue mogła nastąpić w wyniku otrucia
czymś, co spożył dziś na śniadanie. Miał pan na myśli zatrucie pokarmowe?
— Zapewne… — bąknął inspektor obserwując bacznie Mary Dove.
— Mało prawdopodobne — ciągnęła z niezmąconym spokojem. — Na śniadanie
podano bekon, jajecznicę, kawę, marmoladę, grzanki. Na kredensie stała też szynka z
puszki otwartej wczoraj wieczorem. Nikt inny nie odczuł żadnych dolegliwości. Nie
było na śniadanie ryby, kiełbasek… niczego, co mogłoby wydać się podejrzane.
— Jak widzę, wie pani dokładnie, co podano do stołu.
— Rzecz zrozumiała. Przecież ja dysponuję posiłki. Wczoraj na kolację…
— To obojętne, proszę pani — przerwał detektyw. — Jadłospis wczorajszej
kolacji nie ma znaczenia.
— Sądziłam, że objawy zatrucia pokarmowego występują czasami dopiero po
dwudziestu czterech godzinach.
— W danym przypadku nie ma o tym mowy… Zechce pani poinformować mnie
szczegółowo, co pan Fortescue jadł i pił dzisiaj, przed wyjazdem z domu?
— O ósmej zaniesiono mu do pokoju poranną herbatę. Do jadalni zeszedł
kwadrans po dziewiątej. Jak mówiłam już, na śniadanie podano bekon, jajecznicę,
marmoladę, grzanki.
— Nie jadł płatków zbożowych, czegoś w tym rodzaju?
— Nie. Fan Fortescue nie lubił takich rzeczy.
— Jakiego cukru używa się tutaj? Kostki? Kryształu?
— Kostki. Ale pan Fortescue nie słodził kawy.
— Czy z rana zwykł przyjmować jakieś lekarstwa? Środki uspokajające?
Ułatwiające trawienie?
— Nie, panie inspektorze.
— Czy pani uczestniczyła w śniadaniu?
— Nie, panie inspektorze. Nigdy nie jadam z rodziną pracodawcy.
— Kto był przy stole?
— Żona pana Fortescue, a także córka i synowa. Jak już panu wiadomo, pan
Parcival jest nieobecny.
— Czy te panie jadły i piły to samo?
— Pani Fortescue poprzestała na soku pomarańczowym, kawie i grzankach. Pani
Valowa i panna Fortescue mają dobry apetyt z rana. Myślę, że oprócz wymienionych
potraw jadły też szynkę i płatki zbożowe. Pani Valowa pija herbatę, nie kawę.
Inspektor Neele zamyślił się na moment. Oto zawęża się zakres potencjalnej
sposobności. Śniadanie jadły z denatem trzy — i tylko trzy — osoby: jego żona,
córka i synowa. Każda z nich mogła skorzystać z okazji i zaprawić taksyną kawę w
filiżance. Smak trucizny zneutralizowałaby gorycz nie osłodzonej kawy. Oczywiście
w grę wchodzi również poranna herbata, lecz Bernsdorff twierdzi stanowczo, że w
herbacie taksyną byłaby wyczuwalna… Chociaż luz po przebudzeniu, kiedy człowiek
nie oprzytomniał zupełnie… Detektyw podniósł wzrok i spostrzegł, że jest pod
baczną obserwacją.
— Pytał pan — podjęła Mary Dove — o lekarstwa, środki uspokajające,
ułatwiające trawienie. Wydaje mi się to trochę dziwne. Gdyby lekarstwo było
wadliwie przygotowane, gdyby nawet dodano coś do niego, nie mogłyby wystąpić
objawy zatrucia pokarmowego.
Inspektor Neele zmierzył ją bystrym spojrzeniem.
— Ja, proszę pani, nie twierdziłem, że zgon nastąpił z racji zatrucia pokarmowego.
Mówiłem tylko, że to prawdopodobnie otrucie… po prostu: otrucie.
Aha… Otrucie powtórzyła cicho Mary Dove. Ton jej głosu nie zdradzał
przestrachu, zdziwienia. Brzmiał tylko nutą zainteresowania z powodu świeżo
wynikłej koncepcji czy też nie znanego uprzednio przeżycia. Pogląd ten potwierdziło
następne zdanie:
— Nigdy jeszcze nie miałam do czynienia z przypadkiem otrucia.
— To niemiła historia wtrącił sucho inspektor Neele.
— Tak… Wyobrażam sobie, że niemiła.
Mary Dove zastanawiała się nad czymś przez chwilę. Później spojrzała na
detektywa z nieoczekiwanym uśmiechem.
— Ja tego nie zrobiłam — powiedziała. — Sądzę jednak, że coś podobnego
usłyszy pan od wszystkich.
— A nie domyśla się pani, kto mógł to zrobić? Wzruszyła ramionami.
— Otwarcie mówiąc, facet był obrzydliwy. Kto mógł to zrobić? Każdy!
— Czyja wiem, proszę pani? Normalnie nikt nie truje faceta tylko dlatego, że jest
„obrzydliwy”. W takim przypadku musi działać solidny, konkretny motyw.
— Tak… — przyznała z namysłem Mary Dove. — Niewątpliwie.
— Będzie pani łaskawa powiedzieć mi więcej o domownikach? Dziewczyna
podniosła wzrok i zdziwiła detektywa chłodnym i nieco szyderczym wyrazem oczu.
— Sądzę — zaczęła — że nie będzie to formalne zeznanie. Oczywiście że nie!
Przecież pański sierżant straszy w tej chwili służbę. Nie chciałabym, panie
inspektorze, by odczytano w sądzie moje słowa. Ale powiedzieć swoje mam ochotę…
tak między nami… że się tak wyrażę „poza protokołem”.
— Śmiało, proszę pani — wtrącił inspektor Neele. — Nie mamy świadka
rozmowy, na co zdążyła pani zwrócić uwagę.
Dziewczyna usiadła wygodniej w fotelu, założyła nogę na nogę, zmrużyła oczy.
— Na początek muszę przyznać, że nie poczuwam się do lojalności wobec moich
pracodawców. Pracuję tutaj, bo posada jest dobrze płatna, a na dobrych zarobkach
zawsze mi zależy.
— Właśnie! Zaskoczyło mnie trochę, że pani pełni funkcję zarządzającej domem.
Z taką inteligencją, z takim wykształceniem…
— Powinnam pleśnieć w kantorze jakiejś firmy — podchwyciła — albo pomnażać
akta któregoś z ministerstw! Moje obecne zajęcie, drogi panie inspektorze, to interes
nieporównanie lepszy. Bogaci ludzie są gotowi płacić grubo, bardzo grubo komuś,
kto wyzwala ich od domowych kłopotów. Wynajdywanie i angażowanie służby jest
robotą straszliwie żmudną. Trzeba pisywać do biur pośrednictwa pracy, zamieszczać
ogłoszenia w prasie, rozmawiać z kandydatami, przygotowywać takie rozmowy, a
wreszcie dbać, by w gospodarstwie wszystko szło gładko. Wszystko to wymaga
umiejętności, których ludzie bogaci zwykle nie mają.
— A jeżeli służba wynaleziona i zaangażowana z takim trudem odejdzie? Słyszała
chyba pani o takich przypadkach.
— W razie potrzeby — uśmiechnęła się Mary — potrafię zasłać łóżka, sprzątnąć
pokoje, ugotować, co trzeba, nawet podać do stołu tak, że nikt nie dostrzeże różnicy.
Naturalnie nie reklamuję się w tym względzie, by nie stwarzać okazji do
niewczesnych pomysłów. Mogę jednak zapełnić taką lub inną lukę. Na szczęście luki
nie zdarzają się często. Z reguły pracuję u rzeczywiście bogatych ludzi, którzy gotowi
są dać wszystko, by zapewnić sobie prawdziwą wygodę. Płacę najwyższe pensje i
zdobywam zwykle najlepszą służbę.
— Taką na przykład, jak ten kamerdyner? Dziewczyna uśmiechnęła się do
inspektora nie bez uznania.
— Widzi pan — podjęła — z małżeństwami zawsze są kłopoty. Crumpa trzymam
na posadzie tylko ze względu na żonę, najdoskonalszą ze znanych mi kucharek. To
istny klejnot, wart nie lada poświęceń. Pan Fortescue ceni… należy raczej
powiedzieć: cenił, dobrą kuchnię. Nikt nie ma tutaj szczególnych skrupułów, a
pieniędzy jest w bród. Pani Crump umie zdobyć na czarnym rynku wszystko, co
trzeba: masło, jaja, śmietankę. Ostatecznie Crump jest też na poziomie. Srebra czyści
nie najgorzej, do stołu posługuje jako tako. Klucz od piwnicy z winem noszę zawsze
przy sobie. Mam na oku dżin i whisky i dbam o garderobę domowników.
— Niezastąpiona panna Mary Dove — wtrącił z uśmiechem Neele.
— Coś w tym rodzaju. Przekonałam się, że prowadząc dom muszę sama wszystko
umieć. Później mogę tego nigdy nie robić. Ale życzył pan sobie poznać moją opinię o
rodzinie Fortescue.
— Proszę, jeżeli pani łaskawa.
— To ludzie naprawdę obrzydliwi. Wszyscy! Nieboszczyk pan Fortescue był
typowym kombinatorem, który dba zawsze tylko o własną skórę. Lubił opowiadać
chełpliwie o rozmaitych swoich pomysłowych zagraniach. Był tyranem, z pewnością
tyranem o grubiańskich, aroganckich manierach. Adela to jego druga żona, o dobre
trzydzieści lat młodsza. Poznała go w Brighton, gdzie pracowała jako manikiurzystka
i rozglądała się za grubymi pieniędzmi. Jest bardzo ładna… Taka, rozumie pan,
„seksbomba”.
Inspektor Neele był zaszokowany, lecz udało mu się nie zdradzić wrażenia. Jego
zdaniem młoda dama pokroju Mary Dove nie powinna mówić o takich sprawach.
— Naturalnie Adela wyszła za mąż dla pieniędzy — ciągnęła młoda dziewczyna.
— Do białej gorączki przywiodła tym Parcivala, syna pana Fortescue, i jego córkę
Elaine. Obydwoje odnoszą się do niej możliwie najgorzej, ale to kobieta rozumna.
Nie obraża się, jak gdyby nic nie rozumiała. Dobrze wie, że starego trzyma pod
pantoflem. Mój Boże! Znowu użyłam niewłaściwego czasu. Trudno mi uwierzyć, że
on rzeczywiście umarł.
— Chciałbym usłyszeć coś o synu.
— O kochanym Parcivalu? Żona nazywa go zdrobniale Val. To świętoszek,
hipokryta. Jest układny, podstępny, chytry. Boi się ojca, który go zawsze
terroryzował. Pozwala na to, ale wie, jak postawić na swoim. W przeciwieństwie do
pana Fortescue bardzo liczy się z pieniędzmi. Oszczędność jest prawdziwą pasją jego
życia. Dlatego właśnie długo szukał dla siebie oddzielnego domu. Mieszkanie tutaj
dogadza kieszeni Vala.
— A jego żona?
— Jennifer to istota łagodna, cicha i chyba bardzo głupia, czego zresztą nie jestem
zupełnie pewna. Przed ślubem była pielęgniarką. Aż do romantycznego finału
opiekowała się Parcivalem, kiedy chorował na zapalenie płuc. Papa nie pochwalał
tego związku. Jako nie lada snob życzył sobie, aby syn zrobił to, co się nazywa
„świetną partią”. Biedną Jennifer lekceważył i dawał jej to odczuć. Mam wrażenie, że
ona też bardzo nie lubi… to jest nie lubiła teścia. Zainteresowania tej osóbki
ograniczają się do robienia zakupów i kina. Jej główną troskę stanowi skąpstwo męża,
od którego dostaje za mało pieniędzy.
— Co pani powie o córce?
— Elaine? Trochę jej współczuję. To wcale niezła dziewczyna, typ pensjonarki,
która rośnie, lecz wcale nie dojrzewa. Dobrze zna się na grach sportowych. Z zapałem
przewodzi starszym i młodszym skaut—kom. Pasjonuje się sprawami takiego
pokroju. Niedawno wynikła romantyczna historia między nią a zbuntowanym
młodym nauczycielem. Niestety papa odkrył, że kawaler hołduje radykalnym ideom,
więc jak taranem rozbił niedoszły związek.
Zabrakło jej odwagi, by sprzeciwić się ojcu.
Nie zabrakło. To młody człowiek zwinął chorągiewkę. Myślę, że i tym razem w
grę wchodziły pieniądze. Widzi pan, Elaine nie jest szczególnie pociągająca.
A drugi syn? — zapytał detektyw.
— Nigdy go nie widziałam. O ile mi wiadomo, to przystojny mężczyzna i
skończony łobuz. Ma na koncie drobne fałszerstwo czeku… Takie sobie stare dzieje.
Obecnie mieszka w Afryce Wschodniej.
— Nastąpiło zerwanie stosunków z ojcem?
— Tak. Pan Fortescue nie mógł zostawić Lancelota bez szylinga, bo już dawniej
zrobił go młodszym wspólnikiem firmy. Ale od lat nie utrzymywali kontaktów, a
jeżeli ktoś wspomniał przypadkiem Lancelota, ojciec zwykł mawiać: „Nie chcę nic
wiedzieć o łajdaku. To nie mój syn”. Mimo wszystko jednak… — panna Dove
umilkła nagle.
— Mimo wszystko jednak… — podpowiedział inspektor Neele.
— Wcale nie zdziwiłaby mnie wiadomość, że stary Fortescue usiłuje sprowadzić
do kraju Lancelota.
— Na czym pani opiera swój pogląd?
— Na tym, że mniej więcej przed miesiącem stary ostro posprzeczał się z
Parcivalem. Odkrył jakieś machinacje za swoimi plecami czy coś podobnego. Nie
wiem dokładnie, o co poszło. W każdym razie pan Fortescue wpadł w istną furię.
Parcival stracił pozycję faworyta, dobrego chłopca… Tak! On zachowywał się
ostatnio inaczej niż zwykle.
— Kto? Pan Fortescue?
— Nie. Miałam na myśli Parcivala. Odniosłam wrażenie, że biedak na śmierć się
zamartwia.
— Zechce pani powiedzieć mi coś o służbie… Crumpów poznałem. Kto więcej
jest w domu?
Gladys Martin, kredensowa albo pokojówka. Sprząta pokoje na parterze, nakrywa
do stołu, pomaga Crumpowi przy podawaniu. Ogólnie biorąc, przyzwoita
dziewczyna, tylko bardzo ograniczona, jak gdyby niezupełnie normalna. Typ
wyraźnie skrofuliczny. Inspektor pokwitował informacje skinieniem głowy.
— Pokojowa Ellen Curtis jest ponura i zgorzkniała, ale służyła w dobrych domach,
a swoje obowiązki zna pierwszorzędnie. To stała służba. Resztę spraw gospodarskich
załatwiają rozmaite przychodnie kobiety.
— Czy wyczerpała pani listę domowników? Nie. Jest jeszcze stara panna
Ramsbottom.
— Któż to taki?
— Szwagierka pana Fortescue, siostra jego pierwszej żony. Pierwsza żona była
znacznie starsza od niego, a z kolei panna Ramsbottom znacznie starsza od niej.
Obecnie ma z pewnością grubo po siedemdziesiątce. Zajmuje pokój na piętrze, sama
przyrządza swoje posiłki i korzysta tylko z pomocy przychodniej sprzątaczki. Jest
dziwaczką i nigdy chyba nie przepadała za szwagrem, lecz zamieszkała tutaj jeszcze
za życia siostry i została po jej śmierci. Pan Fortescue nigdy się nie przejmował
losami cioci Effie, ale moim zdaniem to postać ciekawa.
— Innych domowników nie ma?
— Nie ma, panie inspektorze.
— Więc naturalnym rzeczy porządkiem doszliśmy do pani.
— Interesuje pana mój życiorys? Jestem sierotą. Ukończyłam wyższy kurs
sekretarski w Kolegium Świętego Alfreda. Przyjęłam posadę stenotypistki, rzuciłam
ją, poszukałam drugiej i osądziwszy, że to nie dla mnie zajęcie, rozpoczęłam obecną
karierę. Miałam dotychczas trzech pracodawców, bo po roku lub półtora zaczyna
mnie nudzić każde miejsce, więc się przenoszę. W Domku pod Cisami jestem od
przeszło roku. Zaraz wypiszę na maszynie nazwiska i adresy moich poprzednich
pracodawców i wraz z kopiami świadectw doręczę je sierżantowi… sierżantowi
Hayowi, o ile się nie mylę. Czy to wystarczy?
— Niewątpliwie, proszę pani.
Neele umilkł na moment. Oczyma wyobraźni jął oglądać Mary Dove manipulującą
podejrzanie przy śniadaniu pana Fortescue. Później cofnął się jeszcze dalej — do
systematycznego zbierania cisowych jagód. Wreszcie z ciężkim westchnieniem
wrócił do rzeczywistości i chwili obecnej.
— Teraz — podjął — chciałbym zobaczyć Gladys… kredensową i pokojówkę
Ellen. Aha, proszę pani — dodał powstając z fotela — nie domyśla się pani, czemu
pan Fortescue mógł mieć w kieszeni zboże?
— Zboże? — powtórzyła z nie udawanym chyba zdumieniem.
— Tak. Zboże. Ziarno. Z niczym tego pani nie kojarzy? Absolutnie z niczym.
— Kto dbał o jego garderobę?
— Crump.
— Rozumiem. Czy państwo Fortescue zajmowali wspólną sypialnię?
— Tak. Oczywiście każde z nich miało własną ubieralnię i łazienkę. Mary Dove
zerknęła na zegarek. — Adela powinna wrócić już naprawdę niedługo.
— Jeszcze jedna sprawa, proszę pani. Rozumiem, że w bliskim sąsiedztwie
znajdują się aż trzy kluby golfowe. Dziwi mnie jednak, że do lej pory nie udało się
odnaleźć pani Fortescue w żadnym z. nich.
— Byłby pan mniej zdziwiony, gdyby pan założył, że pani Fortescue może wcale
nie grać w golfa — odparła szorstko Mary Dove.
— Przecież poinformowano mnie wyraźnie, że miała taki zamiar.
— Pani Fortescue zabrała komplet kijów i o takim właśnie zamiarze oznajmiła.
Oczywiście wóz prowadzi sama.
Detektyw bystro spojrzał na Mary, gdyż w tym momencie spodziewał się uzyskać
ważną informację.
— Wie pani, kto miał być jej partnerem? — zapytał.
— Zapewne miał to być pan Vivian Dubois.
— Rozumiem… — powiedział tylko Neele, a zarządzająca domem podjęła
szybko:
— Przyślę panu Gladys, która z pewnością będzie śmiertelnie wystraszona. — Na
chwilę przystanęła w progu, by dodać: — Nie radzę brać zbyt serio wszystkiego, co
mówiłam. Jestem piekielnie złośliwa.
Wyszła i zamknęła za sobą drzwi, na które inspektor patrzył przez moment w
zadumie. Dziewczyna mogła być piekielnie złośliwa, lecz w każdym razie słowa jej
posiadały wagę. Jeżeli Rex Fortescue został otruty rozmyślnie (co w danej chwili
było prawie pewne), sytuacja w Domku pod Cisami wyglądała obiecująco. Motywy
zdawały się leżeć wokół grubą warstwą.
V
Dziewczyna, która z wyraźną niechęcią weszła do palarni, była nieładna,
wystraszona i mimo szykownej sukni koloru czerwonego wina sprawiała wrażenie jak
gdyby nie domytej i zaniedbanej.
Spojrzała na inspektora błagalnym wzrokiem i powiedziała:
— Ja nic złego nie zrobiłam. Naprawdę nie zrobiłam. Nic o tym wszystkim nie
wiem.
— Spokojnie, panienko, spokojnie…
Ton głosu inspektora uległ pewnej zmianie. Brzmiał teraz łagodniej, bardziej
pogodnie i naturalnie. Niewątpliwie detektyw starał się dodać odwagi przerażonej i
zbitej z tropu młodej Gladys.
— Proszę siadać — ciągnął. — Porozmawiamy. Chciałbym dowiedzieć się czegoś
o dzisiejszym śniadaniu.
— Ja tam nic nie zrobiłam.
— Nakrywała panienka do śniadania, usługiwała przy stole, prawda?
— Tak, proszę pana, to racja — przyznała opornie dziewczyna.
Była spłoszona i zdawać się mogło, że ma coś na sumieniu. Jednakże Neele
widywał często świadków zbliżonego pokroju, nie tracił więc pogody, starał się
pozyskać Gladys, życzliwym, uprzejmym tonem wypytywał, kto pierwszy przyszedł
do jadalni, kto następny.
Okazało się, że Elaine Fortescue siadła do stołu pierwsza, w chwili kiedy Crump
wniósł dzbanek z kawą. Po niej zjawiła się pani Fortescue, następnie pani Valowa.
Pan przyszedł ostatni. Kawa, herbata i gorące dania stały na kredensie, na
podgrzewanych płytkach. Państwo obsługiwali się sami.
Inspektor nie dowiedział się o niczym ważnym. Menu zgadzało się z relacją Mary
Dove. Państwo i panna Elaine pili kawę, pani Valova herbatę. Wszystko odbywało się
nie inaczej niż zwykle.
Na pytania, tyczące jej przeszłości, Gladys odpowiadała mniej niechętnie. Służyła
w prywatnych domach. Później pracowała w kilku kawiarniach. Wreszcie
postanowiła wrócić do prywatnej służby, więc przed dwoma miesiącami przyjęła
miejsce w Domku pod Cisami.
— Podoba się tu panience? — zapytał Neele.
— Myślę, że chyba tak… Człowiek nie męczy się tak, nie jest wciąż na nogach.
Tyle że mniej swobody… znaczy się, wolnego czasu.
— Proszę powiedzieć mi coś o garderobie pana Fortescue, jego ubraniach. Kto
utrzymywał je w porządku, czyścił?
Gladys nastroszyła się znowu.
— Powinien to robić pan Crump, ale na mnie zwalał połowę roboty.
— Rozumiem… Kto czyścił i prasował garnitur, w który pan Fortescue był dziś
ubrany?
— Nie pamiętam, w który garnitur był dziś ubrany. Miał ich przecież tyle.
— Czy znalazła kiedy panienka zboże w kieszeni któregoś z tych garniturów?
— Zboże?
Gladys jak gdyby zaniepokoiła się, zmieszała.
— Wyrażając się ściślej, żyto.
— Żyto?
— Właśnie. Surowe ziarno żyta. Było w kieszeni marynarki, którą pan Fortescue
miał dziś na sobie.
— W kieszeni marynarki?
— Aha. Domyśla się panienka, jak tam trafiło?
— Nie mam pojęcia. Nie widziałam żadnego żyta.
Tyle tylko udało się wydobyć z Gladys, więc Neele podejrzewał przez moment, że
dziewczyna wie o sprawie więcej, niż chce powiedzieć. Niewątpliwie jest
zakłopotana, przyjmuje postawę obronną, ale to można przecież złożyć na karb
oporów naturalnych wobec policjanta. Kiedy powiedział jej ostatecznie, że może
odejść, kredensowa zapytała:
— On rzeczywiście nie żyje? To prawda?
— Prawda.
— Nagle umarł, co? Kiedy telefonowali z biura, mówili, że dostał jakiegoś ataku,
konwulsji.
— Istotnie. To wyglądało na konwulsje.
— Jedna znajoma, moja koleżanka, miewała konwulsje. Zawsze nagle
przychodziły, a ja bałam się okropnie.
Wspomnienia jak gdyby przezwyciężyły lęk Gladys.
Inspektor Neele ruszył do kuchni, gdzie spotkało go niepokojące przyjęcie.
Groźnie postąpiła w jego stronę kobieta o bardzo rumianej twarzy, otyła i uzbrojona
w wałek do ciasta.
Policja! Dobre sobie! — przemówiła. — Przychodzi tutaj taki i gada głupstwa.
Także pomysł! Nic nie zmajstrowałam. Wszystko, co posyłam do jadalni, jest zawsze
takie, jak trzeba. A taki opowiada, że ja otrułam pana. Słowo daję! Wystąpię do sądu
o potwarz, nawet przeciwko policji. Nigdy w tym domu nie daje się na stół nic złego.
Inspektor stracił sporo czasu na ułagodzenie rozjuszonej mistrzyni rondla. Gdy z
nią rozmawiał, sierżant Hay uśmiechał się wyglądając raz po raz z pokoju
kredensowego. Bez wątpienia on musiał stawić czoło pierwszej fali gniewu i
oburzenia pani Crump.
Scenę przerwał dzwonek telefonu. Neele pośpieszył do hallu i zastał tam Mary
Dove, która spiesznie notowała coś na bloku korespondencyjnym.
— Telegram — rzuciła zwięźle oglądając się przez ramię.
Po zakończeniu rozmowy odłożyła słuchawkę i wręczyła blok inspektorowi.
Depesza została nadana w Paryżu i brzmiała, jak następuje:
FORTESCUE DOMEK POD CISAMI BAYDON HEATH SURREY. LIST
NADSZEDŁ OPÓŹNIONY.
PRZYJADĘ JUTRO PO POŁUDNIU. SPODZIEWAM SIĘ TUCZNEGO
CIELCA NA KOLACJĘ. LANCELOT.
Inspektor Neele szeroko otworzył oczy.
— Ha! Więc syn marnotrawny został wezwany do domu — szepnął.
VI
W momencie, gdy Rex Fortescue pił ostatnią w życiu filiżankę herbaty, jego syn z
żoną siedzieli pod drzewami na Polach Elizejskich i obserwowali przechodniów,
— Łatwo ci zapytać, Pat, „jaki to człowiek”. Trudniej odpowiedzieć na pytanie —
mówił właśnie Lance Fortescue. — Opisywanie kogoś to nie najmocniejsza moja
strona. Czego chciałabyś się dowiedzieć? Widzisz, mój stary to, szczerze mówiąc,
niezły szachraj. Ciebie to chyba nie zgorszy, prawda? Bądź co bądź musisz być
przyzwyczajona do szachrajów.
— Tak… Zapewne masz słuszność. Przeszłam niezłą szkołę.
Głos młodej pani Fortescue zadźwięczał nutą niewesołej zadumy. Może
pomyślała, iż cały świat jest szachrajski albo też jej wyjątkowo nie dopisywało
szczęście.
Była wysoka, długonoga. Nie zasługiwała na miano piękności, lecz roztaczała urok
płynący z nadmiaru sił żywotnych i gorącego serca. Miała pełne gracji ruchy i
śliczne, lśniące kasztanowate włosy. Zdawać się mogło, że dzięki długiemu
obcowaniu z końmi nabrała wdzięku młodej kłaczki pełnej krwi.
Dobrze poznała szachrajstwa na torach wyścigowych, niebawem zaś miała
nawiązać kontakt z szachrajstwami świata interesów. Jednakże odnosiła wrażenie, iż
jej nie znany dotąd teść jest wzorem uczciwości w granicach określonych literą
prawa. Często tak bywa. Ludzie, pyszniący się chętnie swoimi „sprytnymi
posunięciami”, nie rozmijają się zazwyczaj z postanowieniami kodeksu karnego. Ale
jej Lance, którego kocha, który przyznaje, że w młodzieńczych latach przekroczył tę
barierę, ma niewątpliwie prawość, obcą cwaniakom praktykującym z powodzeniem
legalne szachrajstwa.
— Nie twierdzę, że to oszust — ciągnął młody człowiek. — Nic podobnego! Ale,
widzisz, Pat, stary potrafi grać na całego.
— Czasami czuję głęboką nienawiść do ludzi, którzy potrafią grać na całego —
odrzekła Pat i dodała: — Jesteś do niego przywiązany.
Ostatnie zdanie miało charakter twierdzenia, nie pytania. Lance zastanawiał się
przez chwilę. Później odpowiedział tonem nie pozbawionym zdziwienia:
— Wiesz co, kochanie? Naprawdę mi się zdaje, że jestem do niego przywiązany.
Pat wybuchnęła śmiechem, a mąż spojrzał na nią spod lekko opuszczonych
powiek. Kochana, najmilsza dziewczyna! Dla takiej warto wiele zrobić!
— Powrót tam — podjął — jest w pewnym sensie diabelnie przykrą sprawą.
Biurowe nudy. Jazda do domu co dzień pociągiem o piątej osiemnaście po południu.
Życie całkiem nie w moim stylu. Zawsze bardziej mi swojsko wśród rozmaitych
wzlotów i upadków. Ale ostatecznie człowiek musi się kiedyś ustatkować. Naturalnie
wymaga to starań, ale ty poprowadzisz mnie za rękę, więc starania mogą się okazać
nawet przyjemne. Stary nawrócił się, przekonał do mnie, trudno w takim przypadku
nie skorzystać z okazji. Muszę przyznać, że jego list sprawił mi niespodziankę.
Byłem zaskoczony, zdziwiony… Że też akurat Parcival musiał mu się narazić! Percy,
ten dobry chłopiec! Nie zapominaj, Pat, że to spryciarz, podstępny spryciarz. Zawsze
był taki.
— Nie zdaje mi się, abym miała polubić twojego brata Parcivala —wtrąciła Pat.
— Nie chcę cię do niego zrażać. Powiadam tylko, że nigdy nie pasowaliśmy do
siebie. Ja trwoniłem kieszonkowe, on robił oszczędności. Ja przyjaźniłem się z
sympatycznymi nicponiami, on zawierał, jak się to mówi, „cenne znajomości”.
Stanowiliśmy przeciwstawne bieguny. Uważałem go zawsze za pętaka, a on… Myślę,
że nienawidził mnie serdecznie. Nie bardzo rozumiem dlaczego…
— Ja chyba rozumiem — wtrąciła znów Pat.
— Naprawdę? Nic dziwnego, kochanie. Masz głowę na karku. Widzisz,
zastanawiam się chwilami… To fantastyczny pomysł, ale…
— Ale co? Mów śmiało.
— Zastanawiam się, czy nie Parcival zmontował awanturę z tamtym czekiem…
Pamiętasz? Dostałem wtedy kopniaka od ojca i stary wściekał się, że nie może być
mowy o wydziedziczeniu, bo już dawniej zrobił ze mnie wspólnika firmy.
Najciekawsza historia, że ja czeku nie sfałszowałem. Oczywiście nikt nie uwierzyłby
mi wtedy, bo raz podebrałem firmowe pieniądze i przegrałem na wyścigach. Widzisz,
byłem murowanie pewny, że wszystko zwrócę, i ostatecznie chodziło o pieniądze w
niejakim stopniu moje. Ale podrobić podpis na czeku? Nie! Czasem przychodzi mi do
głowy zabawny pomysł, że to może Parcival mnie zastąpił. Nie mam pojęcia czemu,
ale pomysł przychodzi.
— Przecież on nie mógł nic skorzystać. Pieniądze wpłynęły na twój rachunek.
— Wiem. Dlatego moje podejrzenia nie mają sensu. A jednak… Pat spojrzała
bystro na męża.
— Myślisz, że tą metodą chciał się ciebie pozbyć?
— Tak sobie wyobrażam. Nie powinienem opowiadać podobnych bredni.
Zapomnij o tym, Pat. Ciekaw jestem, jak stary, poczciwy Percy zareaguje na powrót
syna marnotrawnego. Ale wytrzeszczy te swoje mętne, chytre, bladozielone oczki!
— On wie, że wracasz?
— Wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby nic nie wiedział. Nasz stary, Pat, ma trochę
zwichrowane poczucie humoru.
— Ale co twój brat mógł zrobić? Czym rozsierdził tak ojca?
— Sam jestem ciekaw. Hm… Coś musiało przywieść starego do białej gorączki.
Inaczej nie napisałby do mnie.
— Kiedy dostałeś jego pierwszy list?
— Chyba cztery… nie, jakieś pięć miesięcy temu. To byt gderliwy list, lecz bez
wątpienia również gałązka oliwna. „Twój starszy brat okazał się człowiekiem pod
wieloma względami nieodpowiednim”. „Liczę, że zdążyłeś się wyszumieć,
ustatkować jakoś”. „Mogę zapewnić, że na pojednaniu skorzystasz finansowo”.
„Życzliwie i serdecznie powitam ciebie oraz twoją żonę”. Wiesz co, kochanie?
Niemałą rolę musiało odegrać moje małżeństwo z tobą. Na starym zrobił wrażenie
fakt, że wżeniłem się do arystokracji.
— Do arystokracji? — parsknęła śmiechem Pat. — Takie tam arystokratyczne
męty!
— Wszystko jedno — uśmiechnął się Lance. — O mętach mało kto wie, o
arystokracji wszyscy. Poczekaj. Zobaczysz małżonkę Parcivala! To osóbka, która
biada nad zgubieniem znaczka pocztowego, a przy stole mówi: „Proszę mi podać
piklów”.
Tym razem Pat nie odpowiedziała śmiechem. Jęła się zastanawiać nad kobietami
ze swojej nowej rodziny — kwestią, której Lance dotąd nie poruszył.
— A twoja siostra? — zapytała.
— Elaine? Niezła dziewczyna, wcale niezła. Kiedy wyjeżdżałem, była bardzo
młoda. Wiesz, taki podlotek diabelnie serio. Strasznie się wszystkim przejmowała.
Pewno zdążyła z tego wyrosnąć.
Charakterystyka panny Fortescue była niezbyt krzepiąca.
— Siostra nie pisywała do ciebie od czasu, kiedy… kiedy opuściłeś kraj… Nie
pisywała, prawda?
— Nie zostawiłem adresu. Ale tak czy inaczej nie zdobyłaby się na list. Widzisz,
jesteśmy rodziną bez sentymentów.
— Na to wygląda.
Lancelot zerknął spod oka ku żonie.
— Strach cię obleciał, co? Na myśl o mojej rodzince? Całkiem zbytecznie.
Przecież nie zamieszkamy wspólnie. Uwijemy gdzieś sobie własne, przytulne
gniazdko. Rozumiesz? Konie, psy, co tylko zechcesz.
— No i ten pociąg o piątej osiemnaście.
— To dla mnie, zgoda. Do City i z City. Codziennie. Oficjalnie ubrany. Ale nie
martw się, najmilsza. Są urocze, wiejskie zakątki nawet w bezpośrednim sąsiedztwie
Londynu. No, a ja czuję ostatnimi czasy przypływ zamiłowania do spraw
finansowych. Nic dziwnego, kochanie. To dziedziczne z obydwu stron rodziny.
— Mówiłeś, zdaje się, że matki prawie nie pamiętasz?
— Zawsze wydawała mi się okropnie stara. Oczywiście była stara. Miała bez mała
pięćdziesiątkę, kiedy Elaine przyszła na świat. Nosiła liczne, pobrzękujące ozdoby,
zwykle leżała na sofie i miała zwyczaj czytywać mi śmiertelnie nudne historie o
rycerzach i damach. „Idylle królewskie” Tennysona… Zapewne ją kochałem. A dziś,
kiedy wspominam tamte łata, rozumiem, że to była piekielnie bezbarwna kobieta.
Wygląda na to, że nikogo nie kochałeś naprawdę i nie kochasz —rzuciła Pat nie
bez przygany w głosie. Mąż ujął jej rękę, ścisnął mocno.
— Kocham ciebie, Pat — powiedział.
VII
Inspektor Neele trzymał jeszcze w ręku blok z tekstem depeszy, gdy samochód
zajechał przed dom i stanął ze zgrzytem hamulców. — Jest pani Fortescue —
oznajmiła Mary Dove. Detektyw ruszył w stronę drzwi wejściowych i kątem oka
spostrzegł, że Mary Dove wycofuje się, niknie na dalszym planie. Najwyraźniej
wolała nie uczestniczyć w zapowiadającej się scenie. Godny uwagi objaw taktu,
dyskrecji, a także braku ciekawości. W podobnej sytuacji — osądził inspektor Neele
prawie żadna kobieta nie ruszyłaby się z miejsca.
Był tuż przy drzwiach, gdy w hallu pojawił się Crump. I on musiał usłyszeć
podjeżdżający samochód.
Dwie osoby wysiadły ze sportowego rolls bentleya i zbliżyły się do domu. Drzwi
otwarły się przed nimi. Adela Fortescue zmierzyła obcego mężczyznę zdziwionym
wzrokiem.
Neele ocenił w mgnieniu oka jej niezwykłą urodę, a także trafność zdania Mary
Dove, które zaszokowało go w swoim czasie. Uznał, że Adela Fortescue to
rzeczywiście „seksbomba”. Ogólnym kolorytem i postawą przypomina jasnowłosą
pannę Grosvenor. Ale efektowna sekretarka musi być osobą poważną i solidną,
wyzywającą jedynie na pozór. Natomiast powierzchowność wdowy po panu
Fortescue odpowiada bez wątpienia jej wewnętrznej sylwetce. To ktoś, kto zwraca się
do mężczyzn jasno, bez ogródek. Ktoś, kto zdaje się mówić wyraźnie: „Spójrz!
Jestem kobietą”. Seks objawiają jej ruchy, słowa, spojrzenia, jednakże w oczach czai
się roztropny, przebiegły wyraz. Pani Adela z pewnością lubi płeć odmienną, lecz
jeszcze wyżej ceni sobie pieniądze.
Detektyw objął wzrokiem mężczyznę, który towarzyszył pięknej Adeli dźwigając
torbę z kijami do golfa. Dobrze znał ten typ — typ specjalisty od młodych żon
bogatych i podstarzałych mężów. Pan Vivian Dubois (on to był bowiem) emanował
wystudiowaną męskością, daleką jego prawdziwej naturze. Należał do facetów,
którzy „rozumieją” kobiety.
— Pani Fortescue? — zapytał Neele.
— Tak, ale… — błękitne oczy spojrzały pytająco. — Nie rozumiem doprawdy…
— Jestem inspektor Neele i, niestety, mam dla pani bardzo złe wiadomości.
— Oo… Kradzież? Włamanie? Coś w tym sensie?
— Nie w tym sensie, proszę pani. Chodzi o pani małżonka, który poważnie
zachorował w biurze.
— Rex? Zachorował?
— Od wpół do dwunastej usiłowaliśmy nawiązać z panią kontakt.
— Gdzie on jest? Tutaj? W jakimś szpitalu?
— Odwieziono go do szpitala Świętego Judy. Niestety, musi się pani przygotować
na złą wiadomość.
— Jak to? Chyba nie… nie umarł? — wyjąkała Adela Fortescue. Postąpiła krok,
wsparła się o ramię inspektora, a ten ceremonialnie, nie bez wrażenia, że gra na
scenie, powiódł ją w głąb hallu.
— Dobrze jej zrobi koniak — powiedział Crump, który ciekawie kręcił się w
pobliżu. ,
— Słusznie, Crump. Przynieś koniak — przemówił dźwięcznym głosem pan
Dubois i dodał pod adresem detektywa: — Pozwoli pan tędy.
Otwarte przezeń drzwi jął mijać pochód: Neele prowadzący Adelę Fortescue,
Vivian Dubois oraz Crump z karafką koniaku i dwoma kieliszkami.
Dama ciężko opadła na fotel, zakryła oczy dłonią, a drugą ręką sięgnęła po koniak,
który podał jej Neele. Ostrożnie pociągnęła mały łyk i kieliszek odstawiła.
— Nie chcę — szepnęła — nic mi nie jest. Ale… proszę powiedzieć, co to było?
Pewno wylew krwi do mózgu? Biedny Rex!
— To nie był wylew krwi do mózgu, proszę pani.
— O ile sobie przypominam, przedstawił się pan jako inspektor policji — zabrał
głos Vivian Dubois.
— Zgadza się — odparł pogodnie detektyw. — Inspektor Neele z Wydziału
Śledczego.
W ciemnych oczach młodego człowieka pojawił się wyraz zaniepokojenia.
Najwyraźniej nie odpowiadała mu obecność inspektora z Wydziału Śledczego.
— Co się stało? Coś podejrzanego? — zapytał i odruchowo cofnął się krok ku
drzwiom, czego Neele nie omieszkał zanotować w pamięci.
— Niestety, proszę pani — zwrócił się do Adeli Fortescue — musimy wziąć pod
uwagę konieczność śledztwa.
— Konieczność śledztwa? Co pan… Co to znaczy?
— Rozumiem, że to wszystko jest dla pani nad wyraz niemiłe —podjął gładko
Neele. — Jednakże zachodzi potrzeba, aby ustalić możliwie najszybciej, co pan
Fortescue jadł i pił dziś rano, przed wyjazdem z domu do biura.
— Chce pan powiedzieć, że Rex został otruty?
— Na to wygląda, proszę pani.
— Niepodobna!… Aa… Ma pan na myśli zatrucie pokarmowe —dorzuciła dama
głosem o pół oktawy niższym.
Neele miał nadal twarz drewnianą, bez wyrazu. Mówił chłodno, spokojnie:
— Szanowna pani przypuszcza, że co mam na myśli? Adela Fortescue puściła
pytanie mimo uszu.
— Ale, panie inspektorze… my wszyscy czujemy się dobrze.
— Może pani to stwierdzić w imieniu całej rodziny?
— W imieniu całej rodziny? Nie… Raczej nie. Dubois ostentacyjnie spojrzał na
zegarek.
— Ha, muszę zmykać, Adelo. Strasznie mi przykro, ale nic ci się przecież nie
stanie… Masz do dyspozycji służącą i małą Dove… Na razie.
— Nie odchodź, Vivian! Bardzo proszę.
Zabrzmiało to jak jęk rozpaczy i odniosło skutek przeciwny do zamierzonego. Pan
Dubois szybko cofnął się w stronę drzwi.
— Strasznie mi przykro, moja droga… Niestety, mam coś bardzo ważnego do
załatwienia… Umówione spotkanie… Mieszkam tutaj w hotelu, panie inspektorze.
Służę, gdybym mógł być panu potrzebny… Chętnie służę.
Neele skinął głową. Nie chciał zatrzymywać pana Dubois, lecz oceniał właściwie
powód jego pośpiechu. Nie miał wątpliwości, że pan Dubois co tchu umyka od
kłopotów.
Adela Fortescue opanowała się nieco i podjęła próbę, by sprostać sytuacji.
— To taki wstrząs wrócić do domu i zastać policję — powiedziała.
— Niewątpliwie, proszę pani — przyznał Neele. — Chodzi nam jednak o
możliwie najwcześniejsze zabezpieczenie próbek żywności, a przede wszystkim
kawy, herbaty, takich rzeczy.
— Kawy? Herbaty? Cóż może być w nich trującego? Myślę, że biednemu
Reksowi zaszkodził bekon. Czasami dostajemy obrzydliwy, wprost niejadalny.
— To się okaże, proszę pani. Wszystko wyjaśnimy. Niekiedy trafiają się przypadki
na pozór nieprawdopodobne. Raz mieliśmy do czynienia z zatruciem digitalisem. I co
wyszło na jaw? Ktoś pomyłkowo nazrywał liści naparstnicy zamiast chrzanu.
— Sądzi pan, że mogło zajść coś zbliżonego?
. — Więcej, proszę pani, będzie można powiedzieć po sekcji zwłok.
— Aa… po sekcji zwłok — wzdrygnęła się. — Rozumiem.
— W sąsiedztwie domu rośnie wiele cisów — podjął Neele, obserwując ją
bacznie. — Czy, proszę pani, istnieje możliwość, że przez pomyłkę ich jagody lub
igły trafiły do czegoś?
Adela Fortescue szeroko otworzyła oczy.
— Jagody cisu? Czy są trujące?
Jej zdumienie mogło wydać się trochę zbyt naiwne, szczere.
— Słyszałem, proszę pani, o dzieciach, które najadły się ich z fatalnym skutkiem.
— Nie jestem w stanie rozmawiać więcej o tym wszystkim — zawołała kobieta
ściskając skronie dłońmi. — Nie mogę! Chcę się położyć, odpocząć. Nie wytrzymam
dłużej. Pan Parcival Fortescue załatwi, co trzeba… Ja nie mogę… Proszę mnie o nic
nie pytać… To okrucieństwo!
— Z panem Parcivalem Fortescue porozumiemy się możliwie najwcześniej.
Niestety jednak, jest w tej chwili nieobecny. Wyjechał w sprawach handlowych.
— Prawda… zapomniałam.
— Jeszcze jedno, proszę pani. W kieszeni marynarki pana Fortescue znaleziono
garść zboża. Potrafi to pani wytłumaczyć?
Dama zrobiła zdziwioną minę. Przecząco pokręciła głową.
— Czy ktoś mógł podrzucić ziarno dla kawału?
— Nie rozumiem, na czym miałby polegać taki kawał? Neele również nie
rozumiał.
— Dłużej nie będę pani trudzić — powiedział. — Czy przysłać którą ze
służących? A może pannę Dove?
— Co pan mówi? — rzuciła z roztargnieniem, więc Neele zadał sobie pytanie, o
czym może myśleć w tej chwili Adela Fortescue.
Nieporadnie otworzyła torebkę, wydobyła chusteczkę do nosa.
— To straszne… Straszne — podjęła łamiącym się głosem. — Dopiero teraz
zaczynam uświadamiać sobie, co rzeczywiście zaszło. Dotąd byłam jak ogłuszona.
Biedny Rex… Biedny, kochany Rex!
Zaszlochała głucho, w sposób prawie przekonywający. Detektyw spojrzał na nią z
szacunkiem należnym żałobie.
— Rozumiem — powiedział. — To spadło na panią zupełnie nagle. Zaraz tu kogoś
przyślę.
Ruszył w kierunku drzwi, otworzył je i od progu obejrzał się przez ramię. Adela
Fortescue trzymała przy oczach chusteczkę, której zwisający rąbek niezupełnie
przesłaniał usta — usta wykrzywione ledwie dostrzegalnym uśmiechem.
VIII
— Zebrałem, co się dało, panie inspektorze — zameldował sierżant Hay. —
Marmoladę, trochę szynki, próbki cukru, herbaty, kawy. Te ostatnie niewiele warte,
bo naturalnie fusy i wyparki poszły już do śmieci. Ale jest jedna sprawa. Kawy
zostało dużo, więc służba piła ją około jedenastej. Moim zdaniem to ważne.
— Moim również, Hay. Jeżeli Rex Fortescue został wykończony kawą, trucizna
była tylko w jego filiżance.
— I postarał się o to ktoś z obecnych przy śniadaniu. Właśnie! Pytałem też
ostrożnie o cisowe jagody i igły. Nikt nie natknął się w domu na coś podobnego. Nikt
nie wie także o zbożu w kieszeni. Domownikom wydaje się to bardzo dziwne. Mnie
także, panie inspektorze. Denat nie wygląda mi na gościa, co jadał chętnie wszystko,
byle nie gotowane. Mój szwagier jest taki. Lubi surową marchew, surowy groch,
surową rzepę. Ale nawet on nie rusza surowego ziarna. Jak pragnę zdrowia, takie coś
musi okropnie pęcznieć w brzuchu.
Zabrzęczał telefon i na znak inspektora Hay ruszył żwawo, by odebrać. Neele
pospieszył za nim. Dzwonił Wydział Śledczy, że nawiązano kontakt z Parcivalem
Fortescue, który bez chwili zwłoki wraca do Londynu.
Kiedy inspektor odkładał słuchawkę, przed dom zajechał samochód. Crump
otworzył drzwi, wpuścił do hallu kobietę z okazałym naręczem paczek i począł je od
niej odbierać.
— Dziękuję, Crump — powiedziała. — Proszę zapłacić kierowcy. Chciałabym
zaraz napić się herbaty. Jest już w domu pani Fortescue albo panna Elaine?
Kamerdyner zawahał się, niepewnie zerknął przez ramię na detektywa.
— Mamy niedobre wiadomości, proszę pani — bąknął. — O panu…
— O panu Fortescue?
Neele podszedł bliżej, więc Crump objaśnił go półgłosem:
— Pani Parcivalova, proszę pana.
— Jakie wiadomości? Co się stało? Nieszczęśliwy wypadek? Przed udzieleniem
odpowiedzi Neele oszacował wzrokiem nowo przybyłą. Była dość otyła, jej usta
zdawały się wyrażać rozgoryczenie i wyglądała na mniej więcej trzydzieści lat. Neele
pomyślał, że pani Parcivalowa Fortescue jest zapewne śmiertelnie znudzona i z tej
racji . dopytuje tak żywo o złą nowinę.
— Z prawdziwą przykrością — powiedział — muszę panią poinformować, że pan
Fortescue zasłabł nagle w biurze i umarł wkrótce po przewiezieniu do szpitala
Świętego Judy.
— Umarł? Naprawdę?
Nie ulegało wątpliwości, że wiadomość okazała się jeszcze bardziej sensacyjna,
niż wolno było liczyć.
— Dobry Boże! Co za wydarzenie! A mój mąż wyjechał. Trzeba będzie się z nim
porozumieć. Jest gdzieś na północy Anglii. Myślę, że w biurze powinni wiedzieć,
dokąd się wybierał. Oczywiście na niego spadnie cały kłopot. A to dopiero! Ze też
podobna historia musi trafić się zawsze w najmniej stosownej chwili!
Pani Parcivalowa umilkła, jak gdyby chciała przeżuć w myślach historię, która
trafiła się w najmniej stosownej chwili.
— Wiele zależy od tego, gdzie odbędzie się pogrzeb — podjęła. —Spodziewam
się, że tutaj. A może w samym Londynie?
— O tym zadecyduje rodzina.
— Oczywiście. Tak się tylko zastanawiałam — odparła pani Parcivalowa i dopiero
wówczas zainteresowała się nieznajomym, z którym prowadziła rozmowę.
— Pan z biura, co? — zapytała. — A może jest pan lekarzem?
— Jestem funkcjonariuszem policji. Zgon pana Fortescue nastąpił nagle, wobec
czego…
— Chce pan powiedzieć, że to było morderstwo? — przerwała mu raptownie.
Morderstwo! Pierwszy raz padło to słowo, więc Neele spojrzał bacznie na
ożywioną, pełną zaciekawienia twarz tęgiej osoby.
— Dlaczego przyszła pani na myśl taka możliwość? — zapytał.
— Dlaczego? Cóż, morderstwa zdarzają się czasami… Wspomniał pan o nagłym
zgonie. Jest pan funkcjonariuszem policji… Czy już pan ją widział? Co powiedziała
na to wszystko?
— Nie bardzo rozumiem, o kim pani mówi.
— O kim? Naturalnie o Adeli. Sto razy mówiłam Valowi, że jego ojciec strzelił
kapitalne głupstwo, kiedy ożenił się z kobietą o tyle lat młodszą. Ale, powiadam
panu, nie ma frajera gorszego niż stary frajer! Dostał bzika na temat tej okropnej
baby. No i co z tego wyszło? Wpadliśmy wszyscy w kabałę. Będziemy mieli dom
pełen reporterów, fotografie w gazetach… — Pani Parcivalowa urwała znowu, jak
gdyby oczyma wyobraźni oglądała długie serie niedyskretnych zdjęć prasowych.
Inspektor pomyślał, że taka perspektywa nie jest dla niej całkowicie nieprzyjemna. —
Co to było? Arszenik? — zwróciła się doń żywo.
— Przyczyna zgonu nie została jeszcze ustalona — odrzekł chłodnym, urzędowym
tonem. — Odbędzie się sekcja zwłok i rozprawa u koronera.
— Ale pan już wszystko wie, prawda? Inaczej nie pokazałby się pan tutaj.
Pełna, niewątpliwie tępawa twarz pani Parcivalowej przybrała chytry wyraz.
— Naturalnie wypytuje pan domowników, co nieboszczyk jadł wczoraj na kolację,
dziś na śniadanie. Nie mylę się, prawda? Interesujące też są wszystkie napoje, co?
Inspektor nie wątpił, że kobieta łakomie roztrząsa w myślach wszelkie możliwości.
— Istnieje prawdopodobieństwo — odrzekł z rezerwą — że pan Fortescue zasłabł
na skutek zatrucia czymś, co spożył dziś w czasie śniadania.
— W czasie śniadania? — powtórzyła z nutą zdziwienia. — Czy to możliwe? Nie
wyobrażam sobie… — umilkła na moment, pokręciła głową. — Nie wyobrażam
sobie, jak ona mogłaby to zrobić w czasie śniadania. Chyba że przemyciła coś do
kawy, kiedy ja nie patrzałam ani Elaine. W takim razie…
W głębi hallu zabrzmiał spokojny głos:
— Herbatę dla pani podano w bibliotece. Pani Valowa wzdrygnęła się nerwowo.
— Oo… Bardzo dziękuję, panno Dove. Dobrze mi zrobi filiżanka herbaty. Jestem
zupełnie rozbita i… Napije się pan herbaty, panie… panie inspektorze?
— Nie, proszę pani. Dziękuję.
Pulchna kobietka zawahała się na moment, później odeszła z wolna. Gdy zniknęła
za drzwiami, Mary Dove rzuciła półgłosem:
Myślę, że ta idiotka nie słyszała nigdy o karze za zniesławienie.
Neele nie odpowiedział, więc zarządzająca domem podjęła chłodno:
— Mogę służyć panu czymś więcej?
— Chciałbym pomówić z pokojową Ellen.
— W tej chwili poszła na piętro. Zaprowadzę pana do niej.
Ellen była posępna, lecz nie przejawiała lęku. Inspektora powitała z wyrazem
triumfu na zwiędłej, surowej twarzy.
— Paskudna sprawa, proszę pana — zaczęła. — Kto by pomyślał, że przyjdzie mi
służyć w domu, gdzie wyprawiają się takie rzeczy. Chociaż mogę powiedzieć, że to
dla mnie nie całkiem niespodzianka. Po prawdzie dawno powinnam poprosić o
zwolnienie, bo to i tamto bardzo mi się nie podoba. Wyrażają się tu nieładnie, piją za
dużo, a najbardziej gniewają mnie te świństwa. Nie mam nic przeciwko pani Crump,
ale czy Crump albo ta kredensowa Gladys wiedzą, co znaczy dobra służba? Wszystko
to nic. Najbardziej gniewają mnie te świństwa.
— O jakich świństwach pani mówi?
— Może pan jeszcze nic nie słyszał, ale niedługo usłyszy. Cały dom trzęsie się od
gadania. Ludzie widują ich tu i tam… Niby to ma być golf albo tenis… takie
rzeczy… Na własne oczy oglądałam, słowo daję! Drzwi biblioteki były nie
domknięte, a oni całowali się, migdalili.
Mówiła z iście zabójczym jadem. Neele zdawał sobie sprawę, że to pytanie
zbędne, jednak zapytał:
— O kim pani mówi?
— Ma się rozumieć o naszej pani i tym facecie. Wstydu nie mają! Ale na mój
rozum pan coś przewąchał, z pewnością przewąchał. Napuścił kogoś, kto ich śledził.
No i do czego doszłoby ostatecznie? Do rozwodu? Tyle że zamiast rozwodu to się
przydarzyło.
— Twierdzi pani zatem…
— Wypytuje pan inspektor, co nasz pan jadł i pił i kto mu tamto i owo podawał.
Oni to zmajstrowali, do spółki, nic innego nie twierdzę. On postarał się gdzieś o
truciznę, ona podała ją panu. Inaczej być nie mogło, jak Bóg na niebie.
— Widziała pani kiedy cisowe jagody w domu albo, dajmy na to, na śmietniku?
— Cisowe jagody? — małe złośliwe oczki błysnęły zaciekawieniem. — Paskudna
trucizna. Kiedy byłam mała, moja mama mówiła często: nie ruszaj tego nigdy. Czy go
struli cisowymi jagodami?
— Nie wiemy jeszcze, kto i czym otruł pana Fortescue.
— Nie widziałam nigdy, żeby ona kręciła się koło cisów. Tego nie powiem — głos
Ellen zabrzmiał nutą rozczarowania.
Z kolei Neele zapytał o znalezione w kieszeni żyto, lecz i tym razem nie posunął
się naprzód.
— Nie, panie inspektorze. Nic o życie nie wiem — odpowiedziała pokojowa.
Następne próby też nie przyniosły rezultatu, więc ostatecznie zapytał, czy mógłby
porozumieć się z panną Ramsbottom.
— Mogę pójść do niej — odparła Ellen z powątpiewaniem. — Zobaczymy. Ale
ona bardzo niechętnie widuje ludzi. To bardzo wiekowa osoba i trochę pomylona,
proszę pana.
Detektyw ponowił prośbę, więc pokojowa poprowadziła go niechętnie korytarzem,
przy którego końcu, u szczytu krótkich schodów, znajdowały się pokoje zapewne
niegdyś dziecinne.
Po drodze Neele wyjrzał oknem korytarza i w pobliżu starego cisa zobaczył
swojego sierżanta zajętego rozmową z jakimś mężczyzną, chyba ogrodnikiem.
Ellen zastukała do drzwi, a gdy z wnętrza pokoju dobiegła odpowiedź, otworzyła
je i powiedziała:
— Jeden pan z policji chciałby porozmawiać z panią, proszę pani. Panna
RamsbottSm musiała wyrazić zgodę, bo pokojowa cofnęła się i gestem dała do
zrozumienia gościowi, że może wejść.
Pokój był nieprawdopodobnie zagracony i Neele odniósł wrażenie, iż przeniósł się
nagle w czasy nie króla Edwarda nawet, lecz królowej Wiktorii. Za stołem
przysuniętym do piecyka gazowego siedziała sędziwa dama zajęta układaniem
pasjansa. Miała na sobie brązoworudą, staroświecką suknię, a jej rzadkie siwe włosy
były uczesane gładko, z przedziałkiem pośrodku głowy.
— Proszę — odezwała się nie podnosząc wzroku. — Proszę. Niech pan siada.
Zastosowanie się do tej uprzejmej propozycji nastręczało pewne trudności, gdyż
wszystkie fotele i krzesła były zapełnione książkami i pismami o treści religijnej.
Inspektor począł usuwać ostrożnie stos papierów leżący na sofie i w tym
momencie stara dama zapytała obcesowo:
— Interesuje pana praca misjonarzy?
— Praca misjonarzy?… Obawiam się, łaskawa pani, że nie najbardziej.
— Wielka szkoda! Powinno to pana interesować. Wie pan, gdzie w dzisiejszych
czasach można znaleźć prawdziwie chrześcijańskiego ducha? W Afryce. Tylko w
czarnej Afryce! W zeszłym tygodniu był u mnie jeden młody duchowny. Czarny jak
diabeł. Ale rzetelny chrześcijanin.
Inspektor Neele miał nie lada kłopot z podjęciem dalszej rozmowy, a panna
Ramsbottom jeszcze bardziej zbiła go z tropu mówiąc nieoczekiwanie:
— Ja nie mam radia.
— Przepraszam, łaskawa pani… Nie zrozumiałem.
— Myślałam, że chodzi o rejestrację radia czy jakieś inne niemądre formalności.
Słucham? Po co pan przyszedł?
— Z prawdziwą przykrością muszę poinformować panią, że dzisiaj z rana pan Rex
Fortescue zasłabł nagle i umarł.
Panna Ramsbottom nie przerwała układania pasjansa, nie zdradziła też objawów
wzruszenia.
— Wreszcie ukarana została grzeszna pycha i pewność siebie — powiedziała
beznamiętnym tonem. Do tego przyjść musiało.
— Spodziewam się, że nie jest to dla pani ciężkim ciosem.
Neele nie miał pod tym względem wątpliwości, chciał jednak usłyszeć, co sędziwa
dama odpowie.
— Jeżeli zamierzał pan powiedzieć, że nie odczuwam żalu, bynajmniej się pan nie
omylił — zmierzyła detektywa bystrym spojrzeniem znad okularów. — Rex
Fortescue był zatwardziałym grzesznikiem. Nigdy go nie lubiłam.
— Jego zgon nastąpił nagle…
— Co słusznie należało się bezbożnikowi! — podchwyciła z radosną pasją.
— Nie wykluczamy możliwości otrucia… — dodał Neele i urwał, by się
przekonać, jaka nastąpi reakcja.
Nie było żadnej. Panna Ramsbottom zamamrotała półgłosem:
— Czerwona siódemka na czarną ósemkę i teraz można ruszyć króla. Nagle, jak
gdyby zaniepokojona milczeniem, znieruchomiała z kartą w palcach i spod oka
spojrzała na inspektora.
— Co pan chce, żebym powiedziała? — rzuciła cierpko. — Nie ja go otrułam,
jeżeli właśnie to interesuje policję.
— A nie podejrzewa pani, kto mógł to zrobić?
— Pytanie nad wyraz niestosowne! W tym domu mieszka dwoje dzieci mojej
nieboszczki siostry. Nie wyobrażam sobie, by ktoś z krwi Ramsbottomów mógł
popełnić morderstwo. A ze słów pana wnoszę, że w grę wchodzi morderstwo,
prawda?
— Tego nie powiedziałem, łaskawa pani.
— Rzecz oczywista, że to było morderstwo. W swoim czasie niejeden chętnie
wyprawiłby na tamten świat Reksa, człowieka absolutnie pozbawionego skrupułów.
No, a jak to się mówi, dawne grzechy rzucają długie cienie.
— Czy to aluzja do jakiejś określonej osoby?
Panna Ramsbottom zgarnęła karty i dźwignęła się z fotela. Neele zauważył
wówczas, że to kobieta okazałego wzrostu.
— Najwyższa pora, żeby pan sobie poszedł — powiedziała bez gniewu, lecz z
chłodną stanowczością. — Jeżeli interesuje pana moje zdanie, sądzę, że uśmiercił go
ktoś ze służby. Kamerdyner sprawia wrażenie skończonego łajdaka, a kredensowa
jest z pewnością nienormalna. Żegnam pana.
Inspektor Neele wyniósł się pokornie z pokoju. Starsza pani z charakterem, z nie
lada charakterem! Nic niepodobna z niej wyciągnąć. Zszedłszy po schodach do hallu
nieoczekiwanie znalazł się twarzą w twarz z wysoką, ciemnowłosą młodą osobą.
Miała na sobie wilgotny płaszcz przeciwdeszczowy i spojrzała na inspektora z
wyrazem zaskakującej pustki w oczach.
— Dopiero co wróciłam — odezwała się cicho — i powiedziano mi…
powiedziano, że ojciec nie żyje.
— Niestety, proszę pani, to prawda.
Dziewczyna wyciągnęła rękę, jak gdyby szukając oparcia. Znalazła za sobą
dębowe krzesło i opadła na nie bezwładnie, sztywno.
— Nie… Ach, nie… — westchnęła i dwie duże łzy spłynęły z jej oczu. — Nie
myślałam, że jestem do ojca przywiązana… Nie… Zdawało mi się, że go nienawidzę.
Ale myliłam się chyba, bo… Bo inaczej nie byłoby mi żal. A jest mi żal. Z
pewnością!
Umilkła i przez czas pewien siedziała nieruchomo, zapatrzona przed siebie. Łzy
nadal ciekły z jej oczu, spływały po twarzy.
— I to okropne, że teraz wszystko będzie dobrze — podjęła nagle zdławionym
głosem. — Mogę wyjść za Geralda. Mogę zrobić, co mi się podoba. Ale dlaczego
musiało się to stać takim kosztem? Nie życzyłam ojcu śmierci… Naprawdę nie
życzyłam… Mój Boże! Biedny, biedny tatuś!
Inspektor Neele był nieco zaskoczony, gdyż pierwszy raz napotkał w Domu pod
Cisami objawy żalu po zmarłym.
IX
— Według mnie wszystko wskazuje na żonę — powiedział naczelnik Wydziału
Śledczego, kiedy inspektor Neele złożył wyczerpujący raport.
Była to doskonała charakterystyka sprawy zwięzła, bez pominięcia żadnego
istotnego szczegółu.
— Tak. Wszystko wskazuje na żonę powtórzył przełożony. —A co pan o tym
sądzi, Neele?
Inspektor przyznał mu słuszność i pomyślał cynicznie, że w podobnych
przypadkach z reguły wszystko wskazuje na żonę — albo na męża.
— Oczywiście miała sposobność ciągnął naczelnik — i motyw. Był motyw,
prawda, Neele?
— Zapewne, panie naczelniku. Ten Vivian Dubois.
— Myśli pan, Neele, że i on maczał w tym palce?
— Nie zdaje mi się, panie naczelniku. Wygląda na faceta bardzo dbałego o własną
skórę. Mógł podejrzewać, że ona coś knuje, nie sądzę jednak, by był inspiratorem.
— Za ostrożny na to, prawda?
— O wiele za ostrożny.
— Nie należy pochopnie wyciągać wniosków, lecz, moim zdaniem, to dobra
hipoteza robocza. Są jeszcze dwie osoby, które miały sposobność. Co pan o nich
powie?
— Córka denata i synowa. Córka kocha się w młodym człowieku, który był bardzo
źle widziany przez ojca i stanowczo nie ożeni się z nią, jeżeli nie będzie miała
pieniędzy. To stwarza jej motyw. Na temat synowej wolałbym nie wypowiadać się
jeszcze. Zbyt mało o niej wiem. Niewątpliwie każda z tych trzech pań była w stanie
otruć Reksa Fortescue, a nie bardzo sobie wyobrażam, jak mógłby tego dokazać
ktokolwiek inny. Kredensowa, kamerdyner, kucharka mieli do czynienia ze
śniadaniem: przygotowywali je lub podawali.
Ale nie rozumiem, skąd ktoś z nich miałby pewność, że tylko Rex Fortescue, nikt
więcej, połknie taksynę… Oczywiście, jeżeli to była taksyna.
— Była — powiedział przełożony. — Dopiero co otrzymałem wstępny wynik
badania.
— W porządku. Możemy iść dalej.
— Służba nie wydaje się panu podejrzana?
— Kamerdyner i kredensowa sprawiają wrażenie zdenerwowanych. Ale nie widzę
w tym nic dziwnego. Podobne reakcje zdarzają się często. Kucharka broni się
zawzięcie, a pokojowa jest kontenta na ponuro. Wszystko to uważam za objawy
pospolite i naturalne.
— Nikt więcej nie nasuwa podejrzeń?
— Nie sądzę, panie naczelniku.
Inspektor Neele przypomniał sobie Mary Dove i jej zagadkowe uśmiechy.
Zarządzająca domem niewątpliwie zdradzała niechęć wobec rodziny pracodawców.
— Skoro już wiemy, że w grę wchodzi taksyna, należy znaleźć dowody, jak
truciciel zdobył ją lub przygotował.
— Właśnie, Neele. Śmiało proszę robić, co należy. Aha! Jest u nas Parcival
Fortescue. Zamieniłem już z nim kilka słów. Czeka, żeby z panem porozmawiać.
Odnaleźliśmy także drugiego syna. Zatrzymał się w Paryżu, w hotelu Bristol. Dzisiaj
wybiera się do Anglii. Sądzę, że powinien pan go spotkać na lotnisku.
— Tak jest, panie naczelniku.
— Teraz niech pan pogada z Parcivalem Fortescue — naczelnik parsknął
śmiechem. — Odniosłem wrażenie, że to Percy Cwaniak.
Pan Parcival Fortescue — starannie ubrany i gładki mężczyzna lat około
trzydziestu — miał bardzo jasne włosy oraz rzęsy i odznaczał się pedantycznym
sposobem mówienia.
— Nietrudno wyobrazić sobie panu, panie inspektorze, że to, co zaszło, odczułem
jako wstrząs nader dotkliwy.
— Rzecz zrozumiała, proszę pana — zgodził się Neele.
— Z całą pewnością twierdzę, że w dniu przedwczorajszym, kiedy wyjeżdżałem z
domu, ojciec czuł się doskonale. Wobec tego odnoszę wrażenie, iż zatrucie
pokarmowe musiało nastąpić zupełnie nagle.
— Tak — przyznał inspektor Neele. — To nastąpiło zupełnie nagle, ale nie miało
nic wspólnego z zatruciem pokarmowym.
Parcival zmarszczył czoło, szeroko otworzył oczy.
— Nie miało nic wspólnego… Więc co się stało?
— Pański ojciec został otruty taksyną.
— Taksyną? Nigdy tej nazwy nie słyszałem.
— Sądzę, że mało kto ją słyszał. To zabójcza substancja, działająca bardzo
gwałtownie.
— Czy pan sądzi, inspektorze, że ktoś rozmyślnie otruł mojego ojca?
— Na to wygląda, proszę pana.
— Przerażająca historia!
— Istotnie, proszę pana, przerażająca.
— Aa… Rozumiem teraz, czemu w szpitalu zachowywali się tak dziwnie…
Czemu skierowali mnie tutaj — bąknął Parcival Fortescue i po niedługiej pauzie
dodał pytającym tonem: — Co będzie z pogrzebem?
— Rozprawę u koronera wyznaczono na jutro, po sekcji zwłok. Oczywiście będzie
to postępowanie czysto formalne i z pewnością zostanie odroczone.
— Taka jest procedura w podobnych przypadkach?
— Zazwyczaj, proszę pana.
— Wolno zapytać, panie inspektorze, czy są jakieś domysły… podejrzenia co
do… Nie wyobrażam sobie… — Parcival urwał znowu.
— Moja odpowiedź byłaby dziś przedwczesna, proszę pana — odparł cicho
detektyw.
— Aha… Zapewne.
— Niewątpliwie jednak pomocne będą dla nas informacje o zapisach
testamentowych pańskiego ojca. Mógłby pan powiedzieć coś na ten temat albo podać
adres doradców prawnych nieboszczyka?
— Jego doradcy prawni to Billingsby, Horsethorpe i Walters. Kancelaria mieści
się przy Bedford Sąuare. Ale treść testamentu ojca jest mi znana w najistotniejszych
punktach. Mogę ją panu podać.
— Bardzo proszę. Niestety, proszę pana, to formalność, której nie da się uniknąć.
— Ojciec sporządził na nowo testament po swoim ślubie, mniej więcej przed
dwoma laty — odparł Parcival Fortescue z cechującą go precyzją. — Kwotę stu
tysięcy funtów zapisał na własność żonie. Dla mojej siostry Elaine przeznaczył na
tych samych warunkach pięćdziesiąt tysięcy. Mnie mianował generalnym
spadkobiercą. Ponadto jestem już oczywiście współwłaścicielem firmy.
— Nie ma w testamencie zapisu na rzecz pańskiego brata, Lancelota Fortescue?
— Nie ma. Stosunki między moim ojcem a bratem zostały dawno zerwane —
powiedział Parcival.
Inspektor spojrzał nań bystro, ale doszedł do wniosku, że ostatnie twierdzenie nie
nasuwa wątpliwości.
— A zatem — podjął — z testamentu zmarłego wynika, że korzyść odniosą trzy
osoby: pani Fortescue, panna Elaine Fortescue i oczywiście pan.
— Ja zyskam nie najwięcej — westchnął Parcival. — Widzi pan, inspektorze,
trzeba będzie zapłacić podatek spadkowy… No i ostatnio ojciec był, wyrażając się
nąjoględniej, cokolwiek lekkomyślny w pewnych operacjach finansowych.
— A pan niezupełnie zgadzał się z nim co do zasad prowadzenia interesów,
prawda? — podchwycił gładko inspektor Neele.
— Próbowałem przedstawić ojcu swój punkt widzenia, niestety jednak… —
Parcival bezradnie rozłożył ręce.
— Próbował pan przedstawić swój punkt widzenia energicznie, prawda? Raczej
usiłował go pan narzucić? Doszło nawet do kłótni, o ile się nie mylę?
— W taki sposób, inspektorze, nie określiłbym sytuacji. — Młody człowiek
zarumienił się lekko, gniewnie zmarszczył czoło.
— Może wobec tego gwałtowna sprzeczka w biurze tyczyła innej sprawy?
— Nie było żadnej sprzeczki, inspektorze.
— Naprawdę, proszę pana? Zresztą mniejsza o to. Czy zerwanie stosunków
między pańskim ojcem a bratem trwało do końca?
— Niewątpliwie.
— Zechce więc pan wyjaśnić, co to może znaczyć — powiedział Neele
prezentując blok z tekstem depeszy, którą Mary Dove przyjęła telefonicznie.
Parcival szybko przeczytał telegram i wydał zdławiony okrzyk oburzenia,
niedowierzania, zdziwienia.
— Nic nie rozumiem. Doprawdy, nie rozumiem. Własnym oczom nie wierzę.
— A jednak to fakt, proszę pana. Pański brat dziś przybywa z Paryża.
— Historia nie do pojęcia. Doprawdy, nic nie rozumiem. Trudno mi uwierzyć!
— Ojciec nie rozmawiał z panem na ten temat?
— Nigdy! Słowa nie pisnął. Co za potworność! Wzywać cichaczem Lancelota za
moimi plecami!
— Zapewne nie orientuje się pan, dlaczego pan Fortescue tak postąpił?
— Naturalnie, że się nie orientuję… Ale to odpowiada całemu jego postępowaniu
w ostatnich czasach. Był szalony, nieobliczalny… Najwyższy czas było z tym
skończyć… Ja… — Parcival umilkł raptownie, krew odpłynęła mu z twarzy. —
Zapomniałem… — bąknął niepewnie. —Na chwilę zapomniałem, że on nie żyje.
Inspektor Neele ze współczuciem pochylił głowę. Parcival Fortescue wstał i
sięgając po kapelusz dodał spokojnie:
— Zechce pan porozumiewać się ze mną w razie potrzeby. Sądzę jednak, że i tak
będzie pan wkrótce w Domku pod Cisami.
— Tak, proszę pana. Stale przebywa tam teraz jeden z moich podwładnych.
Parcival wzdrygnął się nerwowo.
— Wszystko to przykre, inspektorze, niezmiernie przykre. Że też właśnie nas
musiało spotkać coś podobnego… — westchnął i zmierzając w kierunku wyjścia
dorzucił: — Większą część dnia spędzę w biurze. Mam moc spraw do załatwienia.
Ale wieczorem przyjadę do domu.
— Rozumiem, proszę pana — powiedział Neele i dodał, kiedy drzwi zamknęły się
za gościem: — Rzeczywiście, Percy Cwaniak.
— Słucham, panie inspektorze? — ocknął się sierżant Hay, który dotychczas
siedział skromnie pod ścianą.
— Nic ważnego, Hay — odparł Neele. — To obrzydliwi ludzie. Wszyscy!
X
W pięć minut po starcie z Le Bourget Lance Fortescue rozłożył numer
kontynentalnego wydania „Daily Maił” i niebawem wydał okrzyk zdumienia. Pat,
która zajmowała sąsiedni fotel, pytająco spojrzała na męża.
— Ojciec! — wyjąkał. — Nie żyje…
— Nie żyje? Twój ojciec?
— Tak. Zasłabł nagle w biurze. Odwieziono go do szpitala Świętego Judy. Tam
wkrótce umarł.
— Szczerze ci współczuję, kochany… Co to było? Wylew krwi do mózgu?
— Tak mi się zdaje… Zapewne.
— Czy miał już dawniej taki wylew?
— Nie… O ile mi wiadomo, nie miał.
— Sądziłam dotąd, że pierwszy wylew nigdy nie bywa śmiertelny.
— Biedny staruszek — westchnął Lance. — Nie podejrzewałem, że jestem do
niego przywiązany… Ale teraz, kiedy nie żyje…
— Zawsze kochałeś ojca — podchwyciła Pat.
— Czy ja wiem? Nie wszyscy mamy twój poczciwy charakter. No i co? Jeszcze
raz odezwał się mój dawny pech.
— Właśnie. Dziwna historia, że coś takiego wydarzyło się akurat w czasie twojego
powrotu do kraju.
— Dziwna historia? — Lancelot spojrzał bystro na żonę. — Czemu nazwałaś to,
Pat, dziwną historią?
— No… Taki zbieg okoliczności — odparła zaskoczona nieco młoda kobieta.
— Chciałaś powiedzieć, że wszystko, co rozpocznę, źle się kończy?
— Nic podobnego. Nie tylko tobie trafić się może niedobra passa.
— Zapewne… Nie tylko mnie trafić się może coś takiego.
— Szczerze ci współczuję, kochany — powtórzyła Pat.
Kiedy wylądowali na lotnisku Heathrow i w samolocie czekali na wyładunek,
funkcjonariusz linii lotniczych zawołał donośnym, dźwięcznym głosem:
— Czy na pokładzie znajduje się pan Lancelot Fortescue?
— Jestem.
— Pozwoli pan ze mną.
Lance oraz Pat opuścili samolot przed resztą pasażerów, a gdy mijali parę
zajmującą ostatnie fotele, dobiegł ich szept mężczyzny informującego swoją żonę:
— Pewno to notoryczni przemytnicy przychwyceni na gorącym uczynku.
— Fantastyczna historia! Po prostu fantastyczna! — Lancelot Fortescue spojrzał
przez stół na inspektora z Wydziału Śledczego, Neele zaś ze zrozumieniem pokiwał
głową. — Taksyna… Cisowe jagody… Czysty melodramat! Panu, inspektorze, takie
sprawy wydają się zwykłe. Wchodzą w zakres normalnego dnia pracy. Dla mnie
wiadomość o otruciu w naszej rodzinie brzmi jak szaleńcza blaga.
— Czy nie domyśla się pan przypadkiem, kto mógł otruć pańskiego ojca?
— Skąd, u Boga Ojca! Myślę, że w świecie interesów stary musiał mieć gromadę
wrogów, ludzi, co chętnie żywcem obłupiliby go ze skóry, puścili z torbami, takie
rzeczy. Ale żeby zaraz truć! Zresztą nie było mnie na miejscu. Długi czas spędziłem z
dala od kraju i mało co wiedziałem o sytuacji w domu.
— O to właśnie chciałem zapytać, proszę pana. Słyszałem od pańskiego brata, że
stosunki między panem a ojcem uległy zerwaniu i taki stan utrzymywał się przez lata.
Czy mógłbym się dowiedzieć, jakie okoliczności skłoniły pana do powrotu w obecnej
chwili?
— Naturalnie, inspektorze. Dostałem od ojca wiadomość. Kiedy to było? Aha! Pół
roku temu, wkrótce po moim ślubie. Pisał wtedy, że chętnie puści w niepamięć dawne
urazy. Proponował, abym wrócił do kraju i podjął pracę w firmie. Ale o warunkach tej
pracy wyrażał się mgliście, więc miałem wątpliwości, czy przyjąć ofertę. W każdym
razie wybrałem się do Anglii… chyba w sierpniu… Tak! W sierpniu tego roku, przed
trzema miesiącami. Odwiedziłem ojca w Domku pod Cisami i, muszę przyznać,
otrzymałem bardzo korzystne propozycje. Odpowiedziałem, że zastanowię się i
oczywiście porozmawiam z żoną. Przyznał mi słuszność, wobec czego poleciałem do
Afryki Wschodniej i po naradzie z Pat zdecydowałem zrobić to, o co stary prosił.
Naturalnie musiałem zlikwidować swoje sprawy, co obiecałem załatwić do końca
zeszłego miesiąca. O dokładnej dacie przyjazdu do Anglii miałem zawiadomić ojca
telegraficznie. Inspektor Neele zakasłał dyskretnie.
— Wydaje mi się, że ten przyjazd do Anglii sprawił pańskiemu bratu nie lada
niespodziankę.
Przystojną twarz młodego człowieka rozjaśnił nagły uśmiech — pogodny i nieco
łobuzerski.
— Jestem przekonany, że stary, poczciwy Percy nic a nic nie podejrzewał. W
sierpniu był na urlopie w Norwegii. Pewno dlatego właśnie stary wybrał sierpień.
Rozumie pan? Montował całą sprawę za plecami synalka. Zresztą coś mi mówi, że
oferta pod moim adresem wynikła w rezultacie nieporozumień między moim ojcem a
Percym albo Valem, jak woli, by go nazywano. Val usiłował dyrygować starym, a
stary nie lubił nigdy podobnych historii. Nie wiem dokładnie, co wywołało kłótnię,
lecz w każdym razie ojciec był rozwścieczony. Zapewne wpadł na pomysł, że nie
najgorzej będzie mnie sprowadzić do kraju i tą metodą zagwoździć najcięższe armaty
biednego starego Vala. I jeszcze jedno. Nigdy nie przepadał za żoną Parcivala, a moje
małżeństwo pochlebiało mu z pobudek snobistycznych. Prawdopodobnie uważał za
dobry dowcip ściągnięcie mnie do kraju i postawienie szanownego Parcivala wobec
faktu dokonanego.
— Jak długo był pan w Domku pod Cisami podczas sierpniowej wizyty w Anglii?
— Godzinę, inspektorze, może dwie godziny. Stary nie proponował mi noclegu.
Mam wrażenie, że chciał ubić interes w sekrecie przed Parcivalem, uniknąć nawet
plotek służby. Jak już wspomniałem, postanowiliśmy, że się zastanowię, pomówię z
Pat i o rezultatach zawiadomię ojca listownie. Tak też zrobiłem. Napisałem podając
przybliżony termin powrotu, no a wczoraj wysłałem z Paryża depeszę.
— Depeszę, która ogromnie zdziwiła pańskiego brata.
— Nic dziwnego, inspektorze. Chociaż w ostatecznym wyniku Percy wygrał, jak
zawsze. Zjawiłem się za późno.
— Rozumiem… Zjawił się pan za późno — powiedział Neele tonem
zastanowienia i dodał żywo: — Aha! Czy w czasie sierpniowych odwiedzin spotkał
pan kogoś więcej z rodziny?
— Herbatę piliśmy z moją macochą.
— Nie znał jej pan uprzednio?
— Nie znałem. — Lancelot znowu uśmiechnął się nieoczekiwanie. —Stary
wiedział, co robi. Znalazł ładną kobietkę, co najmniej trzydzieści lat młodszą od
siebie.
— Wybaczy pan moje pytanie, ale czy to małżeństwo miał pan za złe ojcu? Czy
miał je za złe pański brat?
— Ja z pewnością nie, inspektorze. Myślę, że Percy też nie czul urazy. Nasza
matka umarła, kiedy mieliśmy dwanaście i dziesięć lat. Otwarcie mówiąc, dziwiło
mnie zawsze, że ojciec wcześniej nie ożenił się powtórnie.
— Związek z osobą o wiele młodszą stwarza zawsze pewne ryzyko — bąknął
Neele jak gdyby do siebie.
— Czy to opinia mojego braciszka? Odpowiada jego stylowi. Percy uchodził
zawsze za mistrza w dziedzinie insynuacji. A może sprawa załatwiona, inspektorze?
Może pani Fortescue jest podejrzana o otrucie męża?
— Jeszcze zbyt wcześnie, by wyrażać konkretne poglądy na jakiekolwiek kwestie
— odparł chłodno detektyw. Wolno zapytać o pańskie plany?
— Moje plany? — Lance zastanowił się na moment. — Hm… Będę musiał
obmyślić nowe plany. Rzecz zrozumiała. Gdzie podziewa się moja rodzina? Czy
wszyscy są w Domku pod Cisami?
— Tak, proszę pana.
— Zaraz tam pojadę. A ty — zwrócił się do żony — zatrzymasz się chwilowo w
hotelu.
— Także pomysł! — zaprotestowała żywo. — Ja też pojadę, Lance.
— Nie, moja droga.
— Dlaczego? Wolę być z tobą.
— Nie, Pat. Doprawdy, nie. Zatrzymasz się w… Słowo daję! Strasznie dawno nie
zaglądałem do Londynu. W swoim czasie hotel Barnes był przyjemny, spokojny.
Chyba istnieje nadal, inspektorze?
— Oczywiście, proszę pana.
— Więc sprawa załatwiona, Pat. Zainstaluję cię tam, jeżeli mają wolny pokój.
Później sam złożę wizytę w Domku pod Cisami.
— Nie rozumiem, kochanie, czemu nie pozwalasz mi wybrać się z tobą.
Lance zrobił minę bardzo serio.
— Otwarcie mówiąc, Pat, nie spodziewam się serdecznego przyjęcia. Zaproszenie
otrzymałem od ojca, ale on nie żyje. Nie mam pojęcia, kto jest dziś właścicielem
posiadłości. Myślę, że Percy lub może Adela. Tak czy inaczej wolę sprawdzić, jak
zostanę powitany, zanim pokażę tam ciebie. Jest jeszcze jedna kwestia…
— Jaka?
— Nie chcę wprowadzać cię do domu, w którym grasuje truciciel.
— Co za nonsens! — obruszyła się młoda kobieta.
— Wolę nie ryzykować — odparł Lance z naciskiem — tam, gdzie w grę wchodzi
twoja osoba, Pat.
XI
Pan Dubois zirytował się mocno. List Adeli Fortescue podarł i wrzucił do kosza na
śmiecie. Następnie, pod wpływem nagłego przypływu rozwagi, wyłowił strzępki
spośród innych papierów, podpalił i dopilnował, by zgorzały na popiół. Zajęty tym
mamrotał do siebie:
— Czemu, u licha, baby muszą być tak piekielnie głupie? Najprostszy zdrowy
rozsądek — urwał, gdyż zreflektował się, że kobietom zawsze brakuje zdrowego
rozsądku; wiedział o tym niedostatku i często korzystał z niego, nie pochwalał go
jednak.
Sam przedsięwziął wszelkie możliwe środki ostrożności. Zapowiedział, że w razie
telefonu pani Fortescue nie będzie go w hotelu. I co? Dzwoniła już trzykrotnie, a
teraz przysłała list. Nie ma nic gorszego niż pisanina. Pan Dubois zamyślił się
głęboko i po chwili ruszył do telefonu.
— Mógłbym prosić panią Fortescue? Tu Dubois.
— Vivian! Nareszcie! — usłyszał wkrótce jej głos.
— Tak, Adelo, to ja… Ale bądź ostrożna. Skąd mówisz?
— Z biblioteki.
— Jesteś pewna, że cię nie podsłuchują? Nie ma nikogo w hallu?
— Dlaczego miałby ktoś podsłuchiwać?
— Nigdy nic nie wiadomo. Policjanci kręcą się jeszcze po domu?
— Nie. Dokądś poszli. Nie ma ich teraz. Vivian! Kochanie! Jakie to wszystko
okropne!
— Rzeczywiście… Okropne! Ale posłuchaj, Adelo. Musimy być ostrożni.
— Ma się rozumieć, kochanie.
— Nie mów do mnie „kochanie” przez telefon. To bardzo ryzykowne.
— Czy ty nie popadłeś w panikę? Przecież teraz wszyscy do wszystkich mówią
„kochanie”.
— Tak… Masz rację. Posłuchaj. Nie dzwoń do mnie. Nie pisz.
— Co takiego? Vivian…
To tylko chwilowe. Zrozum! Musimy być ostrożni. Aa… Zrozumiałam —
powiedziała z nutą urazy.
— Posłuchaj, Adelo. Chodzi o moje listy do ciebie. Spaliłaś je, prawda?.
— Naturalnie — odparła po chwili wahania. — Obiecałam ci przecież, że to
zrobię.
— Więc wszystko w porządku. Skończymy chyba rozmowę? Nie telefonuj do
mnie, nie pisz. Sam odezwę się w stosownej porze.
Pan Dubois odłożył słuchawkę. Z zastanowieniem pogładził się po twarzy. Nie w
smak mu była chwila wahania przed informacją o spaleniu listów. Czy je naprawdę
spaliła? Wszystkie kobiety są jednakowe w takich sprawach. Obiecują i nie
dotrzymują słowa.
Listy, bodaj je licho! Baby wymagają zawsze, aby do nich pisywać. .On był
naturalnie przezorny, układając bardzo nieliczne listy do Adeli Fortescue. Ale co w
nich dokładnie pisał? Czy do zwyczajnych w podobnych razach bredni nie
przyplątały się jakieś szczególne słowa, zwroty, z których policja potrafi wycisnąć
dogodne dla siebie wnioski?
„Cóż, moje listy są raczej niewinne, ale czy podobna pamiętać wszystko? —
medytował z niepokojem wzrastającym z minuty na minutę. — Przypuśćmy, że Adela
nie spaliła listów. Czy będzie miała dosyć oleju w głowie, żeby zrobić to zaraz? A
jeżeli policja już położyła na nich łapę? Gdzie Adela może przechowywać moje listy?
Pewno w swoim saloniku na piętrze, w tym cudacznym biureczku–antyku,
podrabianym na styl Ludwika XIV. Coś tam kiedyś gadała o sekretnej szufladce.
Sekretna szufladka! Niezły kawał! Sekretna, ale nie dla policjantów. Tyle że
policjantów nie ma teraz w Domku pod Cisami. Adela mówiła, że byli z rana, ale
dokądś się wynieśli. Do tej pory zapewne szukali śladów trucizny w żywności i
napojach. Nie mieli czasu na szczegółowe przetrząśnięcie domu. Może potrzebny im
będzie nakaz rewizji? Jeżeli zaczną działać śmiało, niezwłocznie, to zapewne…”
Pan Dubois ujrzał oczyma wyobraźni Domek pod Cisami. Będzie zapadał zmrok.
Herbata zostanie podana w bibliotece albo w salonie. Cała rodzina zgromadzi się na
parterze. Służba siądzie do podwieczorku w suterenie. Nikogo nie będzie na piętrze.
Cóż łatwiejszego niż niepostrzeżenie minąć ogród, w którym cisowe szpalery
stwarzają doskonałą osłonę? A od strony tarasu są boczne drzwi, nigdy nie zamykane
na klucz przed późnym wieczorem. Nietrudno wybrać odpowiedni moment, tamtędy
zakraść się do domu, później na piętro…
Vivian Dubois zastanawiał się głęboko, jak należy postąpić. Gdyby śmierć Reksa
Fortescue przypisano wylewowi krwi do mózgu czy też zawałowi serca, sytuacja
wyglądałaby całkiem inaczej. Ale w istniejących warunkach…
— Przesadna ostrożność lepsza niż żal poniewczasie — bąknął półgłosem pan
Dubois.
Mary Dove schodziła wolno z piętra. Na podeście głównej klatki schodowej
zatrzymała się przed oknem, z którego dnia poprzedniego obserwowała przyjazd
inspektora Neele’a. Zobaczyła coś i tym razem. W szarzejącym świetle zarysowała
się sylwetka mężczyzny, aby zniknąć wnet za cisowym żywopłotem. Dziewczynie
przyszło na myśl, że to zapewne Lancelot Fortescue, syn marnotrawny. Może
odprawił samochód przy bramie, a sam wędruje po ogrodzie, odświeża dawne
wspomnienia przed spotkaniem z niechętną najprawdopodobniej rodziną. Mary Dove
współczuła trochę Lancelotowi i była dlań usposobiona przychylnie. Z uśmiechem
ruszyła dalej i w hallu zobaczyła kredensową Gladys, która na jej widok wzdrygnęła
się nerwowo.
— Czy ktoś dzwonił przed chwilą? — zapytała Mary. — Zdawało mi się, że
słyszałam telefon.
— Nie… Nikt. Pomyłka. Ktoś chciał się połączyć z pralnią — odpowiedziała
Gladys rozdygotanym głosem. — A przedtem telefonował pan Dubois. Prosił panią
Fortescue.
— Aha… — odchodząc w głąb hallu Mary rzuciła przez ramię: —Czas na herbatę,
Gladys. Nie podałaś jej jeszcze?
— Chyba, proszę pani, nie ma jeszcze pół do piątej.
— Jest za dwadzieścia piąta. Pośpiesz się, proszę. Zarządzająca domem weszła do
biblioteki, gdzie Adela Fortescue siedziała na sofie. Zapatrzona w ogień na kominku
skubała maleńką koronkową chusteczkę.
— Kiedy będzie herbata? — zapytała gniewnie.
— Za chwilę — odpowiedziała Mary Dove i przyklękła, by szczypcami podnieść
płonącą szczapę, która wysunęła się z kominka.
Uzupełniła ogień jeszcze jednym polanem oraz szufelką węgla.
Tymczasem Gladys wbiegła do kuchni. Pani Crump, która pochylona nad stołem
wyrabiała ciasto w ogromnej misce, zwróciła ku dziewczynie twarz zaczerwienioną i
gniewną.
— Dzwonek z biblioteki brzęczy i brzęczy — powiedziała. — Najwyższy czas,
moja mała, podać herbatę.
— Zaraz, proszę pani. Już lecę!
— Pogadam ja z Crumpem dziś wieczór — mruknęła do siebie kucharka.
Przepędzę go na cztery wiatry.
W pokoju kredensowym Gladys przypomniała sobie, że nie naszykowała kanapek.
Drobiazg! Da sobie spokój. I tak jest mnóstwo do lodzenia. Dwa gatunki ciasta,
herbatniki, rogale, miód, czarnorynkowe masło prosto z farmy. Obejdzie się bez
kanapek z pomidorami i pasztetem z gęsich wątróbek.
„Mam dość innych spraw na głowie — pomyślała dziewczyna. — A pani Crump
złości się tylko dlatego, że jej mężulek wyszedł. Także powód! Miał rację. Przecież
dziś jest jego wolny dzień”.
— Czajnik gotuje się jak wszyscy diabli! — zawołała z kuchni pani Crump. —
Nigdy nie zaparzysz herbaty, czy co?
— Już idę! Idę! — odkrzyknęła Gladys.
Nie mierząc łyżką sypnęła garść herbaty do dużego srebrnego imbryka, skoczyła z
nim do kuchni i napełniła wrzątkiem. Imbryk i czajnik z gotującą wodą umieściła na
ciężkiej, również srebrnej tacy i zaniósłszy ją do biblioteki postawiła na stoliczku
obok sofy. Spiesznie pobiegła do kuchni po drugą tacę z ciastem i dodatkami, kiedy
jednak wracała przez hali, podskoczyła nerwowo słysząc zgrzyt starego szafkowego
zegara, który sposobił się do bicia.
W bibliotece Adela Fortescue zwróciła się do Mary Dove zaczepnym tonem:
— Gdzie się dziś wszyscy podziali?
— Nie mam pojęcia, proszę pani. Panna Elaine już dość dawno przyszła do domu.
Pani Valowa pisze zapewne listy w swoim pokoju.
— Naturalnie! — rzuciła gniewnie Adeła. — Pisze listy! Nie może dać spokoju
pisaniu listów! Nie różni się od innych osób ze swej sfery. Śmierć i ludzkie
nieszczęście to dla niej największa przyjemność. Hiena. Prawdziwa hiena!
— Zawiadomię ją, że herbata czeka — wtrąciła taktownie zarządzająca domem i
od progu cofnęła się, aby przepuścić pannę Fortescue.
— Zimno dziś — powiedziała Elaine i przycupnąwszy nad ogniem jęła zacierać
ręce.
W hallu Mary przystanęła. Na jednej z komód zobaczyła dużą tacę z ciastem i
dodatkami. Było prawie ciemno, więc przekręciła wyłącznik i w tym momencie
odniosła wrażenie, że z piętra dobiega odgłos kroków Jennifer Fortescue zmierzającej
w kierunku schodów. Jednakże nikt się nie pokazał, wobec czego Mary weszła na
piętro i minęła korytarz wiodący do pokoi sypialnych.
Państwo Parcivalowie zajmowali samodzielny apartament w lewym skrzydle
domu. Mary zapukała do drzwi ich saloniku, aby uczynić zadość formalności, której
Jennifer wymagała przywodząc tym do pasji kamerdynera Crumpa.
— Proszę — zabrzmiał dźwięczny głos. Mary uchyliła drzwi, aby oznajmić:
— Herbata już podana, proszę pani.
Zdziwiła się trochę, gdy zauważyła, że pani Valowa zdejmuje właśnie ciepły
płaszcz z wielbłądziej wełny.
— Nie wiedziałam, że pani wychodziła — bąknęła.
— Byłam tylko w ogrodzie odparła lekko zdyszana Jennifer. —Chciałam
odetchnąć świeżym powietrzem, ale prędko zorientowałam się, że jest za chłodno.
Chętnie doprawdy zejdę na dół, żeby usiąść przy ogniu. Centralne ogrzewanie nie
działa, jak trzeba. Ktoś powinien zwrócić na to uwagę ogrodnikom.
— Ja się tym zajmę — obiecała zarządzająca.
Jennifer rzuciła płaszcz na krzesło i wyszła z pokoju za Mary, która na schodach ją
przepuściła. W hallu panna Dove zdziwiła się zauważywszy tacę z ciastkami na
dawnym miejscu. Zamierzała właśnie pójść do pokoju kredensowego i zawołać
Gladys, gdy w drzwiach biblioteki stanęła Adela Fortescue.
— Czy do końca świata nie dostaniemy nic do herbaty? — syknęła gniewnie.
Mary szybko chwyciła tacę, zaniosła do biblioteki i zawartość rozstawiła na kilku
niskich stolikach w pobliżu kominka. Kiedy wracała do hallu z próżną tacą, usłyszała
dzwonek. Co tchu pozbyła się tacy i ruszyła w stronę drzwi frontowych. Ciekawa
była syna marnotrawnego, jeżeli rzeczywiście to on przybywa wreszcie.
„Jaki niepodobny do reszty rodziny” — pomyślała, gdy w progu stanął młody
mężczyzna o szczupłej, śniadej twarzy i zarysie ironicznego uśmiechu na ustach.
— Pan Lancelot Fortescue?
— We własnej osobie.
— A pański bagaż?
— Taksówkę odprawiłem. Nie mam nic więcej — uśmiechnął się Lancelot
podnosząc średnich rozmiarów torbę podróżną.
Mary zdziwiła się trochę.
— Przyjechał pan taksówką?… Myślałam, że pan spacerował po ogrodzie. Gdzie
małżonka?
— Moja żona nie przyjedzie tutaj — odparł młody człowiek, a jego twarz
przybrała posępny wyraz. — W każdym razie nie zaraz.
— Rozumiem… Pozwoli pan ze mną. Wszyscy są w bibliotece przy herbacie.
Doprowadziwszy gościa do drzwi biblioteki, Mary Dove cofnęła się. Pomyślała, że
Lancelot Fortescue to bardzo przystojny mężczyzna, i niezwłocznie uzupełniła swoje
spostrzeżenie wnioskiem, że podobnego zdania jest bez wątpienia tłum kobiet.
— Lance!
Elaine podbiegła do brata, zarzuciła mu ręce na szyję i uścisnęła go z
nieoczekiwanym dlań entuzjazmem podlotka.
— Tak. Lance… Dobry wieczór — wyjąkał nowo przybyły i łagodnie uwolnił się
z objęć siostry. — A to Jennifer, prawda?
Pani Valova przyglądała mu się z nie tajoną ciekawością.
— Niestety Val nie wrócił jeszcze z Londynu — powiedziała. — Sam rozumiesz,
że ma moc spraw do załatwienia. Oczywiście wszystko spadło na niego. Musi
dopilnować każdego drobiazgu. Nie wyobrażasz sobie, co my tutaj przechodzimy.
— Rzeczywiście. To musi być okropne — zgodził się Lance z powagą i zwrócił
wzrok ku kobiecie, która siedziała na sofie i trzymając w palcach kawałek rogala z
miodem, zdawała się chłodno oceniać gościa.
— Prawda! — zawołała Jennifer. — Ty przecież nie znasz Adeli!
— Miałem już zaszczyt — bąknął niewyraźnie Lance ujmując dłoń pani Fortescue.
Gdy spojrzał na nią z góry, zatrzepotała powiekami. Odłożyła na talerz kawałek
rogala z miodem i lewą ręką poprawiła włosy. Był to gest iście kobiecy, świadczący,
że w pokoju zjawił się przystojny mężczyzna.
— Usiądź obok mnie, Lance. Proszę — odezwała się Adela głębokim głosem. —
Cieszy mnie twój przyjazd — ciągnęła nalewając mu herbatę. — Bardzo potrzeba
nam w domu drugiego mężczyzny.
— Chętnie będę pomagał w miarę sił i możliwości.
— Wiesz zapewne… a może nie wiesz dotąd, że mieliśmy tutaj policję. Trudno
doprawdy uwierzyć… zająknęła się i po chwili krzyknęła rozpaczliwie: — Straszne!
To wszystko jest straszne!
— Tak. Niewątpliwie — przyznał Lancelot tonem zrozumienia i współczucia. — I
mnie policja spotkała na lotnisku.
— Policja? —Tak. —I co?
— Powiedziano mi, co zaszło.
— Rex został otruty — podjęła Adela. — Tak przynajmniej myśli policja, tak
mówi. Nie było to zatrucie pokarmowe. Nic podobnego! Chodzi o otrucie.
Rozmyślne! Nie wątpię, nie mam cienia wątpliwości, że zdaniem policjantów musiał
to zrobić ktoś z nas.
— Ich zmartwienie, nie nasze — odparł pocieszająco Lancelot i uśmiechnął się
nieoczekiwanie. — Muszą dowieść słuszności swojego zdania. Wyśmienity napój!
Od lat nie próbowałem prawdziwej angielskiej herbaty.
Reszcie towarzystwa łatwo udzielił się nastrój bardziej pogodny.
— A twoja żona, Lance? — zapytała Adela Fortescue. — O ile wiem, masz żonę,
prawda?
— Mam, naturalnie. Jest teraz w Londynie.
— Czemu… Nie lepiej było przywieźć ją tutaj?
— Mamy moc czasu na obmyślenie dalszych planów. Pat jest… Jest zupełnie
zadowolona z miejsca, w którym ją ulokowałem.
— Nie chcesz chyba… — zaczęła gwałtownie Elaine. — Nie wyobrażasz sobie,
że…
— To ciasto w czekoladzie wygląda wspaniale — przerwał szybko Lance. —
Trzeba go skosztować.
Gorliwie zajął się krajaniem ciasta i od niechcenia zapytał:
— Czy ciocia Effie żyje jeszcze?
— Ma się rozumieć, Lance. Nigdy nie schodzi na parter, nie siada z nami do stołu,
prowadzi własne gospodarstwo, ale czuje się zupełnie dobrze. Tylko coraz bardziej
dziwaczeje.
— Zawsze była dziwaczką — powiedział Lance. — Muszę się do niej wybrać po
herbacie.
— W tym wieku powinna się przenieść do domu starców — zabrała głos Jennifer.
— Oczywiście mam na myśli przyzwoity zakład, gdzie miałaby stosowną opiekę.
— Niech Bóg ma w opiece nieszczęsny dom starców, w którym zamieszka ciocia
Effie — powiedział Lancelot i dodał zmieniając ton: — Drzwi otworzyła mi
szykowna młoda kobietka. Któż to taki?
— Nie był to Crump, kamerdyner? — zdziwiła się Adela. — Prawda!
Zapomniałam, że on ma dzisiaj wolny dzień. Zapewne Gladys, ale…
— Błękitne oczy — rozpoczął opis Lance — włosy rozdzielone pośrodku głowy,
głos o cudownym, ciepłym brzmieniu. Naturalnie trudno z miejsca zgadnąć, co kryje
się za tym wszystkim.
— To Mary Dove! — zawołała Jennifer.
— Zarządzająca domem — uzupełniła informację Elaine.
— Osoba bardzo przydatna — dodała Adela Fortescue.
— Tak… Sprawia wrażenie osoby bardzo przydatnej — powiedział Lance z
namysłem.
— I na miejscu — podchwyciła Jennifer. — To główna jej zaleta… Widzisz,
Lance, wcale się nie spoufala.
— Roztropna Mary Dove — mruknął Lancelot sięgając po drugą porcję ciasta w
czekoladzie.
XII
— No i co? Wróciłeś niby zły szeląg — powiedziała panna Ramsbottom.
— Zgadza, się, ciociu Effie — odparł z uśmiechem Lance. Sędziwa dama z
dezaprobatą pociągnęła nosem.
— Ładną wybrałeś porę! Twój ojciec pozwolił się zamordować. Akurat wczoraj!
W domu pełno policjantów. Myszkują wszędzie. Nawet w śmietnikach grzebią.
Obserwuję ich z okna — zrobiła krótką pauzę, pociągnęła znów nosem. —
Przywiozłeś żonę?
— Nie. Pat została w Londynie.
— To dowodzi zdrowego rozsądku. Na twoim miejscu też nie sprowadziłabym jej
do takiego domu. Nie wiadomo, co mogłoby się przytrafić.
— Komu? Pat?
— Każdemu — burknęła stara. Lance spojrzał na nią przenikliwie.
— Ciocia domyśla się czegoś?
Panna Ramsbottom nie udzieliła bezpośredniej odpowiedzi.
— Wczoraj był u mnie jakiś inspektor. Wypytywał o różne sprawy. Mało się
dowiedział. Ale nie taki on głupi, jak się wydaje — ciocia Effie umilkła znów na
moment, by podjąć z oburzeniem: — Co powiedziałby twój dziadek, gdyby usłyszał,
że mieliśmy policję w domu? W grobie by się przewrócił! Przez całe życie był
prawowiernym purytaninem. Dobrze pamiętam, jaką zrobił awanturę, kiedy się
dowiedział, że chodzę na wieczorne nabożeństwa do kościoła anglikańskiego. A to
przecież drobiazg w porównaniu z morderstwem.
W normalnych warunkach Lance parsknąłby śmiechem, tym razem jednak jego
szczupła śniada twarz zachowała wyraz powagi.
— Rozumie ciocia — powiedział — że po tak długiej nieobecności brodzę w
zupełnym mroku. Co się tu działo ostatnio?
— Bezbożne sprawy! — odparła z emfazą panna Ramsbottom i wzniosła wzrok ku
niebu.
— Bezbożne sprawy. Naturalnie. Coś takiego spodziewałem się usłyszeć od cioci.
Ale co naprowadziło policję na myśl, że ojciec został otruty tu, w domu?
— Cudzołóstwo to co innego, morderstwo co innego — powiedziała sędziwa
dama. — Nie chciałabym jej posądzać. Nie chciałabym naprawdę.
— Mówi ciocia o Adeli? — zapytał Lance z nagłym zaniepokojeniem.
— Nie. Usta mam zamknięte na kłódkę.
— Ładne to powiedzonko, ale nic nie znaczy. Śmiało, ciociu Effie! Adela miała
przyjaciela? Adela z przyjacielem podali staremu blekot w porannej herbatce? Tak się
sprawa przedstawia?
— Zechciej nie dowcipkować na ten temat.
— Wcale nie dowcipkuję.
— Jedno ci mogę powiedzieć — zaczęła znowu panna Ramsbottom. — Jestem
przekonana, że ta dziewczyna wie o czymś.
— Jaka dziewczyna? — zdumiał się Lancelot Fortescue.
— Ta wciąż zakatarzona — objaśniła ciocia Effie. — Ta, co dziś po południu
powinna rrfi przynieść herbatę, ale nie przyniosła. Podobno zawieruszyła się gdzieś,
chociaż nie ma dziś wolnego dnia. Nie zdziwiłabym się, gdyby wyszło na jaw, że
poszła do komisariatu policji. Kto ci otworzył drzwi?
— Ktoś nazywany Mary Dove. Osoba na pozór układna i łagodna, ale chyba tylko
na pozór. Czy to ona mogła zdaniem cioci pójść do komisariatu policji?
— Ona? Skąd znowu! Taka nie chciałaby mieć do czynienia z policją. Mówię o tej
idiotce, kredensowej. Od rana była zdenerwowana. Skakała i podrygiwała niczym
królik. „Co się z tobą dzieje? — pytam. — Gryzie cię sumienie?” A ona: „Ja nic nie
zrobiłam! Za nic nie odważyłabym się na coś podobnego”. Później zaczęła pociągać
nosem i pleść, że nikomu nie życzyłaby nieszczęścia, a cała ta historia jest z
pewnością omyłką. Powiedziałam jej wtedy: „Moja droga, kto mówi prawdę,
pognębia szatana. Idź do komisariatu policji, wyznaj wszystko, co ci wiadomo, bo nie
wynika nigdy nic dobrego z tajenia prawdy, bodaj najbardziej przykrej prawdy”. Ona
zaczęła znowu pleść, że do komisariatu nie pójdzie, bo nikt jej tam nie uwierzy, a
zresztą sama nie wie, co mogłaby powiedzieć. Rozumiesz? Takie brednie. Na
zakończenie dodała, że ostatecznie i ona nic nie wie.
— Nie sądzi ciocia, że ta dziewczyna chciała zrobić z siebie ważną osobę? —
zapytał Lance.
— Nie. Była rzeczywiście zalękniona. Prawdopodobnie usłyszała albo zobaczyła
coś, co dało jej do myślenia: szczegół ważny lub całkiem błahy. Nie wiadomo.
— Nie zdaje się cioci, że ona mogła czuć jakąś urazę do ojca i…
— Nie zdaje mi się — przerwała stanowczym tonem panna Ramsbottom. — Taką
dziewczyną nie zainteresowałby się nigdy Rex Fortescue. Biedactwo! Nie potrafiłaby
chyba obudzić zainteresowania żadnego mężczyzny. Moim zdaniem to niemała
korzyść dla zbawienia jej duszy.
Lancelot Fortescue nie przejął się kwestią zbawienia duszy Gladys.
— Myśli ciocia, że ta kredensowa mogła polecieć do komisariatu policji?
— Tak! — panna Ramsbottom z głębokim przekonaniem kiwnęła głową. —
Myślę, że tutaj nie chciała mówić otwarcie z obawy, by jej ktoś nie podsłuchał.
— Podejrzewa ciocia, że widziała kogoś, kto manipulował podejrzanie przy czymś
do jedzenia lub picia?
— Domysł nie pozbawiony logiki, prawda? — stara spojrzała bystro na
siostrzeńca.
— Tak… Zapewne — przyznał z wahaniem Lance i dodał zaraz tonem
usprawiedliwienia: — Cała historia brzmi dla mnie fantastycznie, jak fragment
kiepskiej powieści kryminalnej.
— Żona Parcivala jest z zawodu pielęgniarką — powiedziała ciocia Effie.
Lance spojrzał na nią ze zdumieniem, gdyż ostatnie zdanie zdawało się kompletnie
pozbawione związku z dotychczasowym przebiegiem rozmowy.
— Pielęgniarki są obyte z rozmaitymi chemikaliami — dodała sędziwa dama.
— Tak… Zapewne — bąknął znów Lance z nutą powątpiewania. — Ale
taksyna… Nie mam pojęcia, czy stosuje sieją w medycynie.
— Występuje w jagodach cisa — podjęła panna Ramsbottom. —Dzieci jedzą
czasami takie jagody i ciężko chorują. Przypominam sobie jeden wypadek. Wywarł
na mnie okropne wrażenie. Byłam wtedy małym dzieckiem, ale do dziś pamiętam.
Widzisz, dawne wspomnienia niekiedy się przydają.
Lance uniósł głowę i przenikliwym wzrokiem zmierzył ciocię Effie, która mówiła
dalej:
— Uczucia rodzinne są ludzkie, zrozumiałe. Mam ich chyba nie mniej niż inni.
Ale nie myślę bronić zła. Zło musi zostać wyplenione!
— Słowa mi nie pisnęła i poszła! — Pani Crump podniosła zaczerwienioną
gniewną twarz znad ciasta, które obecnie wałkowała. — Zabrała się nie uprzedzając
nikogo. Jaka cwana! Pewno, że cwana! Strach było dziewusze, że ktoś ją przyłapie i
zatrzyma. Ma się rozumieć, sama bym to zrobiła. Dobre sobie, co? Pan nie żyje,
panicz Lancelot wrócił do domu po tylu latach, więc powiedziałam do Crumpa:
„Wolny dzień czy nie wolny, ja swój obowiązek znam. Nie będzie dziś zimnej
kolacji, jak zawsze w czwartek, ale gorąca, wystawna. Młody pan przyjechał z
dalekich krajów z żoną, co dawniej miała męża z prawdziwej arystokracji. Wszystko
musi wyglądać jak trzeba”. Pani mnie zna, proszę pani. Wie pani, że szanuję swoją
pracę i jestem z niej dumna.
Mary Dove — adresatka tej tyrady — przytaknęła lekkim skinieniem głowy.
— A co Crump na to? — kucharka gniewnie podniosła głos. — „Mam wolny
dzień — powiada — więc z wolnego dnia skorzystam. Figę dbam o całą
arystokrację”. On nie szanuje swojej pracy, nie jest z niej dumny. Zakręcił się i
poszedł sobie, a ja zapowiedziałam Gladys, że dziś wieczorem musi radzić sobie
sama. I co? Jak tylko odwróciłam się plecami, dziewucha w nogi. A przecież to nie jej
wolny dzień! Ona ma wychodne w piątek! Nie wyobrażam sobie, słowo daję, co teraz
będzie. Chwała Bogu, że panicz Lancelot nie przywiózł dziś żony.
— Wybrniemy jakoś z kłopotu, pani Crump — powiedziała Mary tonem
pocieszającym, lecz stanowczym. — Trzeba uprościć trochę menu. —
Zaproponowała pewne zmiany, które zostały przyjęte opornie, a następnie zakończyła
dyskusję: — To wszystko poda się do stołu bez trudności.
— Jak to? Pani sama myśli usługiwać?
— Oczywiście, jeżeli Gladys nie wróci w porę.
— Ona nie wróci — rzuciła cierpko pani Crump. — Szasta się gdzieś. W sklepach
wyrzuca pieniądze. Ma przecież kawalera, proszę pani, chociaż wcale na to nie
wygląda. Albert mu na imię. Podobno mają się pobrać przyszłej wiosny. Sama mi
gadała. Głupie te dzisiejsze dziewczyny! Wcale nie wiedzą, jak wygląda stan
małżeński. Ja tam, proszę pani, mam całkiem dosyć Crumpa — westchnęła ciężko. —
Co będzie z naczyniami po herbacie? Kto je sprzątnie i pozmywa?
— Ja się tym zajmę — powiedziała Mary. — Już idę, pani Crump.
W bibliotece było prawie ciemno, chociaż Adela Fortescue siedziała nadal na
sofie.
— Czy mam zapalić światło, proszę pani? — zapytała zarządzająca i nie otrzymała
odpowiedzi.
Mary przekręciła wyłącznik i podeszła do okna, by je zasłonić kotarą. Wówczas
dopiero odwróciła głowę i spojrzała w twarz kobiety wspartej bezwładnie na
ozdobnych poduszkach. Obok niej leżał kawałek rogala z miodem. Przed nią stała na
stoliku nie dopita filiżanka herbaty. Śmierć spotkała Adelę Fortescue niespodziewanie
i błyskawicznie.
— I co? — zapytał z przejęciem inspektor Neele.
— Cyjanek… — odparł lekarz. — Prawdopodobnie cyjanek potasu… W herbacie.
— Cyjanek… — powtórzył półgłosem detektyw. Doktor spojrzał nań spod oka.
— Dziwnie przejmuje się pan tym przypadkiem. Są jakieś szczególne powody?
— Aha… Podejrzewaliśmy ją o morderstwo — odparł Neele.
— A okazało się, że jest ofiarą. Hm… Trzeba będzie zacząć myślenie od nowa.
Prawda?
Inspektor kiwnął głową. Twarz miał posępną, usta mocno zaciśnięte.
Znowu trucizna! Morderstwo niemal na jego oczach! Taksyna w kawie, którą Rex
Fortescue pił na śniadanie. Cyjanek w herbacie Adeli Fortescue. Nadal sprawa czysto
familijna, domowa. Na to przynajmniej zakrawa.
Adela Fortescue, Jennifer Fortescue, Elaine Fortescue i świeżo przybyły Lancelot
Fortescue byli razem przy podwieczorku w bibliotece. Lancelot wybrał się w
odwiedziny do panny Ramsbottom. Jennifer poszła do swojego saloniku załatwiać
korespondencję. Ostatnia opuściła pokój Elaine. Według jej zeznań Adela czuła się
wtedy dobrze; nalewała sobie ostatnią filiżankę herbaty.
Właśnie! To naprawdę była ostatnia filiżanka. Dalej następuje mroczny okres
około dwudziestu minut — do chwili, gdy Mary Dove znalazła zwłoki.
A w trakcie tych dwudziestu minut…
Inspektor Neele zaklął półgłosem i powędrował do kuchni.
Kiedy tam wszedł, pani Crump nie drgnęła. Jej okazała postać spoczywała ciężko
na krześle za stołem. Uprzednia wojowniczość rozwiała się, pękła niczym balonik.
— Gdzie ta dziewczyna? Nie wróciła jeszcze?
— Gladys… Nie ma jej. Pewno będzie się wałęsać do jedenastej.
— Ona zaparzyła herbatę i zaniosła do biblioteki, prawda?
— Ja herbaty nie ruszałam. Bóg mi świadkiem, panie inspektorze. A na mój rozum
Gladys też nie zrobiła nic złego. Ona nie do takich rzeczy… ta Gladys. Wcale niezła
dziewczyna. Trochę głupawa, panie inspektorze, ale przecież nie zbrodniarka.
Neele nie posądzał Gladys o zbrodnię. Nie widział w niej trucicielki. A zresztą
cyjanku nie było w imbryku z herbatą.
— Dlaczego zniknęła tak nagle? Nie miała dziś wolnego dnia, prawda?
— Nie miała. Wychodne należy się jej jutro.
— Czy Crump… — zaczął Neele, lecz w tym momencie wojowniczy duch pani
Crump zmartwychwstał raptownie, jej głos zadźwięczał nutą gniewu.
— Tylko nie czepiać się Crumpa! On ma alibi. Wyszedł z domu o trzeciej i teraz
dziękuję Bogu, że wyszedł. Ma alibi nie gorsze niż sam pan Parcival.
Parcival Fortescue dopiero co wrócił z Londynu, aby usłyszeć na powitanie
zdumiewającą wiadomość o powtórnej tragedii.
— Nie chciałem czepiać się Crumpa — wyjaśnił pokornie detektyw. — Przyszło
mi tylko na myśl, że może znać plany Gladys.
— Na coś się szykowała, panie inspektorze. Włożyła swoje najlepsze nylony. Na
coś się szykowała, jak Boga kocham! Nie przygotowała kanapek do herbaty.
Strasznie była nerwowa. Usłyszy ode mnie kilka słów, kiedy wróci!
Kiedy wróci…
Inspektor poczuł się nieswojo, więc dla zabicia czasu ruszył mi piętro, do
apartamentów państwa domu. Okazała sypialnia! Obicia z różowego brokatu, wielkie
złocone łoże. Drzwi wiodą do wyłożonej lustrami łazienki z jasnoróżową,
porcelanową wanną, zagłębioną w posadzkę. Dalej jest ubieralnia Reksa Fortescue.
Neele wrócił do sypialni i leżącego po przeciwnej jej stronie saloniku Adeli
Fortescue.
Pokój wysłany bladoróżowym grubym dywanem był urządzony w stylu empire.
Neele nie interesował się nim bliżej, bo dnia poprzedniego przeprowadził dokładne
oględziny, ze szczególnym uwzględnieniem biureczka–cacka. Nagle jednak
skamieniał z wrażenia, gdy pośrodku bladoróżowego grubego dywanu zobaczył
grudkę błota.
Nachylił się, podniósł ją ostrożnie i stwierdził, że nie utraciła jeszcze lepkości.
Bacznie powiódł wzrokiem dokoła. Nie było innych śladów — oprócz tamtej
drobiny wilgotnej ziemi.
Inspektor Neele rozejrzał się po sypialce należącej do Gladys Martin.
Minęło pół do dwunastej. Crump wrócił pół godziny temu, lecz kredensowa nie
pokazała się dotąd. Na pierwszy rzut oka widać było, że Gladys może mieć dobrą
szkołę jako służąca, z natury jednak jest nieporządna. Łóżko sprawiało wrażenie
rzadko ścielonego, atmosfera pokoju świadczyła o nieczęstym otwieraniu okna. Ale
detektyw nie zaprzątał sobie głowy obyczajami domowymi Gladys Martin. Wolał
poświęcić uwagę jej osobistym ruchomościom.
Garderoba dziewczyny składała się przeważnie z rzeczy tanich i pozornie
eleganckich. Nic nie odznaczało się dobrym gustem lub trwałością. Starszawa
pokojowa Ellen wezwana dla asysty była mało pomocna. Nie wiedziała, jakie ubrania
ma Gladys. Nie była w stanie powiedzieć, czy czegoś brakuje. Przetrząsnąwszy
odzież i bieliznę Neele zajął się komodą, w której kredensowa przechowywała swoje
skarby: widokówki, wycinki z gazet, wykroje, wzory robót na drutach, dobre rady z
dziedziny kosmetyki i mody.
Detektyw przeglądał to wszystko i układał w stosiki według kategorii. Karty
pocztowe przedstawiały widoki rozmaitych miejscowości, w których zapewne Gladys
spędzała urlopy. Trzy pochodziły od kogoś, kto podpisywał się „Bert”.
Najprawdopodobniej była to osoba nazwana przez panią Crump „kawalerem”.
Skreślone nienawykłą do pióra ręką zawierały po kilka słów tekstu. Pierwsza:
„Wszystkiego najlepszego. Bardzo mi bez Ciebie smutno. Twój na zawsze Bert”.
Druga: „Dużo tu fajnych panien, ale żadna nie umywa się do Ciebie. Niedługo Cię
zobaczę. Nie zapominaj o naszym terminie. Pamiętaj! Później uszy do góry i
wszystko dobrze raz na zawsze”. Trzecia była najzwięźlejsza: „Nie zapomnij! Ufam
ci, Kochana! B”. Z kolei Neele zabrał się do wycinków prasowych i podzielił je na
trzy grupy. Tyczyły one kwestii stroju i urody oraz szczegółów z życia gwiazd
filmowych, co widocznie pasjonowało Gladys. Ponadto zdawały się interesować ją
najnowsze cudowności wiedzy: latające talerze, tajne rodzaje uzbrojenia, środki
zmuszające do mówienia prawdy, leki reklamowane przez amerykańskich
szarlatanów. Czarnoksięskie sztuczki naszego dwudziestego wieku, jak określił to
wszystko Neele. Ale nic, co znaleziono w pokoju, nie wyjaśniało zagadki
tajemniczego zniknięcia Gladys. Nie prowadziła dziennika naturalnie detektyw nie
spodziewał się takiego odkrycia, brał jednak pod uwagę nikłe prawdopodobieństwo
tego. Nie było rozpoczętego listu ani najdrobniejszej bodaj wzmianki o czymś, co
miałoby związek z nagłym zgonem Reksa Fortescue. Jeżeli kredensowa widziała coś
lub słyszała, nie zostawiło to namacalnego śladu. Nie znalazł też odpowiedzi na
pytanie, dlaczego druga taca pozostała w halki, a dziewczyna nagle przepadła.
Detektyw westchnął i wyszedłszy z sypialki zamknął drzwi za sobą. U szczytu
wąskich, kręconych schodów służbowych zatrzymał się na moment i nieoczekiwanie
usłyszał tupot kroków kogoś nadbiegającego korytarzem o piętro niżej. Po chwili
zobaczył w dole pełną przejęcia twarz swojego sierżanta.
— Panie inspektorze! — zawołał Hay zdyszanym głosem. — Znaleźliśmy ją,
panie inspektorze!
— Kogo?
— Ta pokojowa, panie inspektorze… Ellen… Przypomniała sobie, że nie zdjęła
bielizny, co suszyła się na kuchennym podwórku, za węgłem od bocznych drzwi.
Wyszła z latarką elektryczną i mało co się nie przewróciła o zwłoki… zwłoki
Gladys… Uduszona… Ma pończochę zaciśniętą dokoła szyi… Tak na oko nie żyje
od kilku godzin. I, panie inspektorze, morderca zrobił paskudny kawał… Ścisnął jej
nos klamerką do bielizny…
XIII
Podróżująca koleją starsza pani zaopatrzyła się w trzy gazety. Przejrzała je, a
następnie zwinęła starannie i ułożyła obok siebie. Wszystkie miały te same,
wieloszpaltowe nagłówki — nie gdzieś w środku numeru; lecz na pierwszej stronie.
Wszystkie pisały o „Potrójnej tragedii w Domku pod Cisami”.
Starsza pani siedziała bardzo prosto i wyglądała przez okno wagonu. Usta miała
zaciśnięte, a wyraz jej białoróżowej, zoranej zmarszczkami twarzy zdradzał irytację i
przygnębienie. Panna Marple wyjechała z Saint Mary Mead wczesnym pociągiem,
przesiadła się na stacji węzłowej, a w Londynie dotarła koleją obwodową na inny
dworzec i stamtąd wyruszyła do Baydon Heath.
Na przystanku wsiadła do taksówki i podała kierowcy nazwę Domku pod Cisami.
Panna Marple — urocza, łagodna, pulchna, różowa i biała staruszka —
nadspodziewanie łatwo uzyskała wstęp do miejsca strzeżonego niczym oblężona
twierdza. Policja trzymała w szachu armię reporterów i fotografów, lecz pannie
Marple bez kwestii dała wolną drogę, bo któż mógłby pomyśleć, że osoba ta nie jest
sędziwą krewną pogrążonej w żałobie rodziny.
Panna Marple zapłaciła kierowcy, przeliczywszy uważnie bilon, i nacisnęła
dzwonek przy drzwiach frontowych. Otworzył je Crump, którego starsza pani
oszacowała doświadczonym wzrokiem.
„Rozbiegane oczy — szepnęła do siebie. — To człowiek śmiertelnie przerażony.”
Kamerdyner spojrzał na wysoką starszą panią w staromodnym kostiumie z tweedu,
dwu szalikach i małym filcowym kapeluszu ozdobionym skrzydłem ptaka. Starsza
pani trzymała w ręku torebkę okazałych rozmiarów, a u jej nóg stała walizka,
podniszczona, lecz w dobrym gatunku. Crump umiał ocenić prawdziwą damę jednym
rzutem oka, powiedział więc uprzejmie: — Słucham szanowną panią?
— Mogłabym się zobaczyć z panią domu?
Crump sięgnął po walizkę i z należytym respektem wniósł ją do hallu.
— Proszę szanownej pani, nie bardzo wiem, kogo właściwie… — zaczął z
wahaniem.
— Chciałabym pomówić — przerwała mu energicznie panna Marple — o
nieszczęśliwej dziewczynie, którą zamordowano, Gladys Martin.
— Aa… W takim razie… — kamerdyner zająknął się i spojrzał ku drzwiom
biblioteki, w których stanęła smukła młoda kobieta. — To małżonka pana Lancelota
Fortescue, proszę pani.
Pat podeszła bliżej, a panna Marple spojrzała na nią i zdziwiła się trochę. Nie
liczyła, że osobę takiego pokroju spotka w tym właśnie domu. Jego wnętrze
odpowiadało powziętym z góry wyobrażeniom, ale Patrycja Fortescue nie pasowała
do charakteru hallu.
— Chodzi o Gladys, proszę pani — wyjaśnił usłużnie Crump. Pat zawahała się na
moment.
— Pozwoli pani tutaj. Będziemy same.
Cofnęła się, a starsza pani weszła za nią do biblioteki.
— Z kim chciałaby pani pomówić? — zaczęła Pat. — Bo ja nie na wiele się pewno
przydam. Ledwie kilka dni temu przyjechałam z mężem z Afryki. O domownikach
prawie nic nie wiem. Ale mogę poprosić siostrę męża albo jego bratową.
Panna Marple bacznie spojrzała na Pat i poczuła do niej sympatię. Spodobała jej
się prostota i powaga młodej kobiety, której, nie wiedzieć czemu, żal się jej zrobiło.
Pomyślała, że dla „małżonki pana Lancelota Fortescue” lepsze tło stanowiłyby
wyblakłe perkale, konie, psy — nie to przesadnie ozdobne i bogate wnętrze. W
okolicy Saint Mary Mead, podczas lokalnych zawodów hipicznych i podobnych
zabaw, panna Marple spotykała wiele takich Pat i doskonale je znała. Poczuła się
swojsko w towarzystwie tej poważnej, jak gdyby czymś zgnębionej młodej kobiety.
— Moja sprawa jest w gruncie rzeczy bardzo prosta — odezwała się i zdjąwszy
rękawiczki wygładziła je troskliwie. — Wyczytałam w prasie, że Gladys Martin
została zamordowana. Niejedno o niej wiem. Pochodziła z moich stron i u mnie
praktykowała jako pomoc domowa. Teraz zginęła tak okropnie, więc… więc
odczułam wewnętrzny nakaz, by przyjechać tu, sprawdzić, czy nie mogłabym jakoś
pomóc w tej sprawie.
— Oczywiście. Rozumiem panią doskonale — powiedziała Pat.
Rzeczywiście zrozumiała. Stanowisko panny Marple wydało się jej zupełnie
naturalne.
— Chyba to bardzo dobrze, że pani przyjechała — podjęła. — Nikt tutaj nie wie
nic o Gladys Martin… To znaczy nie wiadomo nic o jej krewnych.
— Nic dziwnego — podchwyciła panna Marple. — Ona nie miała krewnych. Do
mnie przyszła z sierocińca, zakładu starannie prowadzonego, ale w ciągłych
tarapatach pieniężnych. Staramy się pomagać dziewczętom stamtąd. Przyjmujemy je
do służby, szkolimy jak najlepiej. Gladys miała siedemnaście lat, gdy do mnie
przyszła. Ja uczyłam ją podawania do stołu, obchodzenia się ze srebrami,
wszystkiego, co należy. Ma się rozumieć, nie wytrzymała długo, jak to najczęściej
bywa. Nabrała nieco praktyki i postarała się o miejsce w kawiarni. Robią tak prawie
wszystkie. Liczą, widzi pani, na większą swobodę, weselsze życie. Czy ja wiem?
Zapewne mają rację.
— Nigdy jej nie widziałam wtrąciła Pat. — Ładna była?
— Nie. Nie była ładna. Skrofuliczna, z gęstymi śladami po ospie. Nazwałabym ją
także bardzo głupią. Myślę, że nie umiała zjednywać sobie ludzi. Biedactwo!
Mężczyznami interesowała się zanadto, lecz mężczyźni nie odpłacali jej pięknym za
nadobne. No, a inne dziewczęta drwiły z tej słabostki, czasami z niej korzystały.
— To brzmi okrutnie, proszę, pani — westchnęła Pat.
— Tak, moja droga. Życie jest okrutne. Trudno rozwiązać sprawę takich Gladys.
Przepadają za kinem, innymi rozrywkami i nieustannie myślą o czymś
nieprawdopodobnym, co żadnym cudem nie może ich spotkać. Może to szczęście
swojego rodzaju? Ale rozczarowania są nieuniknione. Gladys też zawiodła się na
kawiarnianym i restauracyjnym życiu. Nie przytrafiło się jej nic osobliwego,
wspaniałego. Chyba dlatego powróciła do służby w prywatnym domu. Długo tu była?
— O ile wiem, niedługo… Miesiąc, może dwa miesiące — odpowiedziała Pat. —
To okropne, niedorzeczne, że musiała zaplątać się w taką sprawę. Zapewne widziała
coś albo słyszała.
— Najbardziej dotknęła mnie ta klamerka do bielizny — podjęła panna Marple
właściwym sobie łagodnym tonem.
— Klamerka do bielizny?
— Tak. Przeczytałam w gazecie, że gdy znaleziono Gladys, nos miała ściśnięty
czymś takim. To prawda?
Pat twierdząco skinęła głową, a różowe policzki panny Marple poróżowiały
mocniej.
— Rozumie chyba pani, moja droga, czemu najbardziej dotknął mnie, rozdrażnił
ten gest okrutny i lekceważący. Stwarza on w pewnym sensie obraz mordercy. Kto
mógł tak postąpić? Poniżanie ludzkiej godności to czyn ohydny, zwłaszcza jeżeli
poniża się godność człowieka zabitego przez siebie.
— Mam wrażenie, że rozumiem pani uczucia odparła powoli Pat.
— Chyba powinna pani zobaczyć się z inspektorem Neele’em. On prowadzi
śledztwo. Myślę, że spodoba się pani. Jest bardzo ludzki. —Wzdrygnęła się nerwowo.
Cała historia zakrawa na potworny koszmar. Bezsens. Szaleństwo bez ładu i składu!
— Tego bym nie powiedziała, moje dziecko — rzekła panna Marple.
— Nie powiedziałabym stanowczo.
Inspektor Neele wyglądał źle, sprawiał wrażenie przemęczonego. Prasa roztrąbiła
po całym kraju zagadkę trzech gwałtownych zgonów. Sprawa, która z początku
mogła uchodzić za typową, komplikowała się niespodziewanie. Adela Fortescue —
najprawdopodobniejsza podejrzana — padła ofiarą niepojętego morderstwa. Pod
koniec fatalnego dnia naczelnik Wydziału Śledczego wezwał inspektora na
konferencję, która przeciągnęła się do późnej nocy.
Pomimo przygnębienia — lub raczej niezależnie od niego — Neele odczuwał
niejaką satysfakcję. Schemat żony i kochanka wydawał mu się od początku łatwy,
banalny. Nie ufał nigdy rozwiązaniom takiego pokroju, co w danym przypadku
znalazło pełne uzasadnienie.
— Cała historia przybiera kompletnie nowy aspekt — mówił przełożony
spacerując tam i z powrotem po swoim gabinecie. — Wygląda na to, Neele, że mamy
do czynienia z osobnikiem o zachwianej równowadze. Najprzód mąż, później żona. I
co? Wszystko wskazuje, że to sprawa domowa. Wszystko odbyło się w familijnym
gronie. Ktoś z uczestników śniadania podał Reksowi Fortescue taksynę w kawie albo
w czymś do jedzenia. W trakcie podwieczorku ktoś postarał się, by cyjanek potasu
trafił do herbaty Adeli Fortescue. Musiał to być ktoś zaufany, nie nasuwający
podejrzeń, jeden z członków rodziny. Kto z nich, Neele?
— Parcival nie uczestniczył w podwieczorku. Daje mu to alibi — odparł sucho
detektyw i powtórzył z naciskiem: — Daje mu to alibi: powtórne.
Naczelnik spojrzał bystro na podwładnego, którego szczególny ton był
zastanawiający.
— Co panu chodzi po głowie? Śmiało, Neele. Słucham.
— Nic specjalnego, panie naczelniku — odrzekł pewnie inspektor. —Taki sobie
drobny pomysł… Warunki układały się dla Parcivala poręcznie.
— Może trochę zbyt poręcznie, co? — Naczelnik zamyślił się na chwilę. —
Podejrzewa pan, że on mógł to zaaranżować? Ale jak, Neele? Nie rozumiem. Nie
wyobrażam sobie, Neele — zrobił znów krótką pauzę. — To typ bardzo przezorny.
— Ale wcale niegłupi — dopowiedział inspektor.
— Kobieta w roli podejrzanej nie odpowiada panu, prawda? A przecież wszystko
wskazuje na kobiety. Elaine Fortescue i pani Parcivalowa uczestniczyły w śniadaniu,
a także w podwieczorku. Mogła to zrobić jedna albo druga. Żadna nie sprawia
wrażenia chorej umysłowo. Ale to nic. Czasami trudno się zorientować. Może
znajdziemy coś niewyraźnego w przeszłości.
Neele milczał. Medytował o Mary Dove. Nie miał konkretnych powodów, by ją
podejrzewać, ale w taki właśnie sposób chętnie rozumował. Z pewnością było w niej
coś nie wyjaśnionego, nasuwającego wątpliwości. Po śmierci Reksa Fortescue
zdradzała ironiczną niechęć wobec pracodawców. A jak zachowuje się ostatnio? Jej
postawy nie można nazwać ironiczną ani niechętną. Natomiast parę razy Mary Dove
objawiła jak gdyby lekki przestrach.
W sprawie Gladys Martin detektyw sobie przypisywał niemałą winę. Jej
zalęknienie i zdenerwowanie uznał za objaw naturalny przy kontakcie z policją.
Nieraz spotykał się z podobnym zachowaniem. Ale w tym wypadku chodziło o coś
więcej. Być może Gladys usłyszała coś lub zobaczyła. Mogło to być coś błahego,
drobny szczegół, o czym nie chciała mówić, sądziła, że nie warto. A obecnie
biedaczka nigdy już nic nie powie. Inspektor Neele spojrzał nie bez zainteresowania
w łagodną, szczerą twarz leciwej damy, która zgłosiła się doń w Domku pod Cisami.
Zrazu nie wiedział, jak ją potraktować, lecz zdecydował się szybko. Panna Marple
może być przydatna — orzekł. Jest prostolinijna, bez zastrzeżeń uczciwa; jak
większość kobiet w pewnym wieku ma niemało wolnego czasu, no i posiada iście
staropanieński talent wyławiania istotnych szczegółów z plotek. Od służby czy też
pań z rodziny Fortescue wydobędzie informacje, których nigdy nie uzyskałaby
policja. Dadzą to pogawędki, wspomnienia, domysły, wielokrotne opowieści o tym,
co ten czy ów zrobił lub powiedział. Ogólnie biorąc detektyw był zadowolony, więc
szarmancko odniósł się do panny Marple.
— Ładnie szanowna pani postąpiła decydując się na przyjazd tutaj — powiedział.
— To był mój obowiązek. Gladys mieszkała w moim domu. Uważam, że w
pewnym stopniu jestem odpowiedzialna za tę dziewczynę… Bardzo niemądrą
dziewczynę, panie inspektorze.
Inspektor Neele spojrzał z uznaniem na starszą panią. Odniósł wrażenie, że trafiła
w sedno.
— Rozumiem — odparł. — l mnie się tak zdawało.
— Widzi pan, jeżeli Gladys coś spostrzegła, nie miała naturalnie pojęcia, jak
należy postąpić. Mój Boże! Bardzo niejasno się wyrażam.
Detektyw odpowiedział, że rozumie doskonale.
— Ma pani na myśli, że ta dziewczyna nie potrafiłaby ocenić, co ma znaczenie czy
też go nie ma?
— Właśnie, panie inspektorze!
— A wyrażając pogląd, że Gladys była niemądra… — podjął detektyw i zawiesił
głos.
— Chciałam powiedzieć — podchwyciła panna Marple — że należała do osób
szczególnie łatwowiernych. Gdyby potrafiła zgromadzić jakieś oszczędności, z
ochotą powierzyłaby je pierwszemu oszustowi. Ale oszczędności nigdy nie miała, bo
pieniądze trwoniła na najmniej praktyczne fatałaszki^
— Jak odnosiła się do mężczyzn?
— Strasznie jej zależało na znalezieniu wielbiciela. Podejrzewam, że głównie
dlatego wyniosła się z Saint Mary Mead. Sroga tam konkurencja, bo odpowiednich
mężczyzn jest bardzo mało. Gladys miała na oku młodego chłopca, dostawcę ryb. Ale
cóż? Fred nie skąpił wszystkim służącym miłych słów, za którymi nic się nie kryło.
Biedaczka była dotkliwie zawiedziona. Zdaje się jednak, że ostatecznie znalazła
kawalera?
— Na to wygląda — powiedział Neele. — Nazywa się Albert Evans. Poznała go
zapewne w czasie urlopu. Nie dał jej pierścionka, więc być może całą historię
zmyśliła. Zwierzała się kucharce, że to inżynier górnik.
— Historia nad wyraz nieprawdopodobna, ale mogła opierać się na tym, co on jej
mówił. Jak wspomniałam już, Gladys była dziewczyną wyjątkowo łatwowierną. Jego
nie łączy pan z tą sprawą?
Inspektor Neele pokręcił głową.
— Nie, proszę pani. Nie podejrzewam komplikacji takiego rodzaju. Jestem prawie
pewien, że Albert Evans nigdy nie odwiedził Gladys. Od czasu do czasu przysyłał jej
kartkę pocztową, najczęściej z portu morskiego. Może to podrzędny mechanik z
jakiegoś stateczku żeglugi przybrzeżnej?
W każdym razie jestem zadowolona, że Gladys przeżyła swój mały romans. Skoro
miała zginąć tak nagle… — twarz panny Marple przybrała surowy wyraz. — Widzi
pan, inspektorze, najbardziej oburza mnie i drażni ta klamerka do bielizny. Co za
ohyda!
— Wcale nie dziwię się szanownej pani i w pełni to rozumiem. Starsza pani
odkaszlnęła z pewnym zakłopotaniem.
— Zastanawiam się… Może to natrętnie z mojej strony, ale czy nie mogłabym
pomóc trochę panu na sposób bardzo skromny i, obawiam się, bardzo kobiecy. Sądzę,
że to szczególnie przewrotny morderca, a przewrotność nie powinna uchodzić
bezkarnie.
— Zapewne to sąd nieco staroświecki, nie w modzie dzisiaj — rzucił posępnie
Neele. — Osobiście jednak zgadzam się z panią.
— Jest tutaj hotel obok stacji, a także hotel Golf — podjęła panna Marple. — No i
w tym domu mieszka panna Ramsbottom, osoba interesująca się żywo pracą
misjonarzy.
— Mieszka. Może pani z niej coś wydobędzie. Mnie powiodło się nieszczególnie.
— Bardzo pan miły, panie inspektorze… Cieszę się, że nie wziął mnie pan za
zwykłą łowczynię sensacji.
Inspektor uśmiechnął się nieoczekiwanie. Przyszło mu na myśl, że ta starsza pani
wygląda na przeciwieństwo bogini zemsty, a mimo to jest bliska jej roli.
— Gazety — zaczęła znów „bogini zemsty” — lubią gonić za sensacją, najczęściej
jednak szwankuje w nich dokładność. Wolałabym poznać suche fakty — umilkła i
spojrzała pytająco na detektywa,
— Fakty ogołocone z sensacji przedstawiają się następująco — odparł. — Rex
Fortescue zasłabł nagle w swoim biurze skutkiem zatrucia taksyną. Taksynę
otrzymuje się z cisowych jagód albo igieł.
— To bardzo dogodne wtrąciła panna Marple.
— Być może. Ale w danym przypadku nie mamy żadnego dowodu… Nie mamy
na razie.
Na ostatnim słowie Neele położył nacisk, sądził bowiem, że właśnie w tym
względzie panna Marple może być najbardziej pomocna. Jeżeli ktoś z domowników
preparował jagody cisa, ona najłatwiej wpadnie na ślad takich poczynań. Wygląda na
staroświecką osobę, która lubi robić domowe trunki i lekarstwa, zbierać i suszyć
zioła, zna więc metody prac z tym związanych.
— A pani Fortescue? — padło pytanie.
— Pani Fortescue piła herbatę w rodzinnym gronie. Jej pasierbica, Elaine
Fortescue, była ostatnią osobą, która opuściła bibliotekę. Zeznaje, że w chwili gdy
stamtąd wychodziła, pani Fortescue nalewała sobie drugą filiżankę herbaty. Po
upływie około dwudziestu minut panna Dove, zarządzająca domem, weszła do
pokoju, aby sprzątnąć naczynia po podwieczorku. Adela Fortescue nadal siedziała na
sofie, ale nie żyła. Przed nią stała nie dopita filiżanka z herbatą, w której wykryto
cyjanek potasu.
— O ile mi wiadomo, to trucizna działająca błyskawicznie.
— Tak, proszę pani.
— Groźna substancja mruknęła panna Marpłe, jak gdyby do siebie. — Czasami
używam jej przy niszczeniu os. Ale zawsze jestem ostrożna, bardzo uważam.
— Ma pani słuszność. Słoik z cyjankiem potasu znaleziono w podręcznym
składziku ogrodnika.
— To znów bardzo dogodne… Czy pani Fortescue coś jadła?
— Tak. Podwieczorek można by nazwać wystawnym.
— Było ciasto, prawda? Zapewne też chleb, masło, rogale? Może dżem, miód, coś
z tych rzeczy?
— Aha. Były rogale, miód, ciasto w czekoladzie, rolada z marmoladą,
herbatniki… — Neele urwał, z ukosa zerknął na starszą panią. —Obecność cyjanku
potasu stwierdzono w herbacie.
— Tak, tak… Słyszałam. Pragnę jednak uzyskać, jak to się mówi, pełny obraz. Jest
on wiele mówiący. Nie sądzi pan, inspektorze?
Neele spojrzał na pannę Marple nie bez zdziwienia. Twarz miała mocno
zaróżowioną, oczy błyszczące.
— A trzecia śmierć, inspektorze?
— W tym wypadku fakty są stosunkowo proste. Gladys przyniosła do biblioteki
tacę z herbatą i wróciła do kuchni po drugą, tę jednak zostawiła w hallu. Przez cały
dzień była zdenerwowana, roztargniona. Później jej nie widziano. Kucharka, pani
Crump, wywnioskowała, ze dziewczyna zrobiła sobie wolne popołudnie, nie
opowiadając się nikomu. Utwierdził ją w tym przekonaniu fakt, że Gladys miała na
nogach nylony i swoje najlepsze pantofle. Myliła się jednak. Najprawdopodobniej
dziewczyna przypomniała sobie nagle, że nie zdjęła bielizny, która suszyła się na
sznurach za domem. Wybiegła, by naprawić własne zaniedbanie, i ktoś zaskoczył ją
znienacka, od tyłu zarzucił na szyję pończochę… I stało się…
— Ktoś z zewnątrz?
— Być może, proszę pani. Lecz równie dobrze mógł zrobić to jeden z
domowników… Ktoś, kto czekał okazji, by przydybać dziewczynę samą. Gladys była
roztrzęsiona, zdenerwowana, kiedy przesłuchiwaliśmy ją wstępnie. Ale niestety,
znaczenie tego faktu uszło mojej uwagi.
— Mój Boże! Skąd pan mógł wiedzieć? Ludzie często bywają zbici z tropu przy
kontakcie z policją. Zupełnie jak gdyby mieli coś na sumieniu.
— Niewątpliwie, proszę pani. Tym razem jednak musiało wchodzić w grę coś
więcej. Zapewne Gladys zauważyła, że ktoś z domowników robi coś na pozór
niezrozumiałego. Nie sądzę, by to szczególnie rzucało się w oczy, bo w takim razie
dziewczyna powiedziałaby nam prawdę. Co dalej? Gladys musiała zdradzić swój
niepokój wobec osoby zainteresowanej, ta zaś uprzytomniła sobie, że Gladys może
być niebezpieczna.
— I dlatego — podchwyciła panna Marple — Gladys została uduszona i na jej
nosie zaciśnięto klamerkę do bielizny.
— Właśnie! Ta klamerka! Bezcelowe okrucieństwo. Popis brawury absolutnie
niepotrzebny.
— Czy niepotrzebny? — mruknęła starsza dama. Nasuwa pewne sugestie…
Rozumie pan, inspektorze?
— Nie bardzo… Co ma pani na myśli? Panna Marple ożywiła się nieoczekiwanie.
— Mam na myśli ciąg wydarzeń traktowanych jako całość. Rozumie pan? Trudno
przecież uwolnić się od wymowy faktów.
— Nic nie rozumiem, szanowna pani.
— Chodzi mi o to, że… Zastanówmy się, inspektorze… Najprzód pan Fortescue,
Rex Fortescue został zamordowany w swoim gabinecie. Następnie pani Fortescue
umarła siedząc przy podwieczorku, w bibliotece. Do herbaty podano rogaliki i miód.
Wreszcie znaleziono zwłoki biednej Gladys z klamerką do bielizny zaciśniętą na
nosie. To stawia kropkę nad „i”. Czarująca pani Pat Fortescue powiedziała mi, że to
wszystko nie ma sensu ani ładu. Nie mogę się z nią zgodzić. W całej historii jest sens
i ład uderzający.
— Nie wydaje mi się, abym… — bąknął zbity z tropu Neele i nie dokończył, gdyż
panna Marple przerwała mu żywo.
— Na oko liczy pan sobie trzydzieści pięć, może trzydzieści sześć lat. Kiedy był
pan małym chłopcem, wypowiedziano wojnę staroświeckim wierszykom dla dzieci.
Natomiast dla osoby wychowanej jak ja na takich wierszykach… Widzi pan, ma to
swoją wymowę. Jedno mnie zastanawia… — panna Marple urwała, by podjąć zaraz,
jak gdyby zebrała się na odwagę: — Ma się rozumieć, to wielki nietakt mówić o
podobnych głupstwach…
— Proszę. Niech pani mówi, o czym zechce.
— Dziękuję. Bardzo pan uprzejmy. Powiem. Chociaż zdaję sobie sprawę, że
jestem bardzo stara, nie najmądrzejsza, a moje pomysły mogą nie mieć sensu…
Chciałabym zapytać, czy w tej historii nie natknął się pan gdzieś na czarne ptaki…
wyrażając się ściślej, kosy?
XIV
— Przez dobre dziesięć sekund inspektor Neele spoglądał ze zdumieniem na
starszą panią. Przychodziło mu na myśl, że biedaczka postradała nagle zmysły.
— Kosy? — powtórzył wreszcie.
Panna Marple przytaknęła energicznym skinieniem głowy.
— Nie inaczej — powiedziała i zaczęła recytować:
Piosenka za szóstkę, kieszeń żyta i
Zapiekanych w cieście kosów mendle trzy.
Przekrojono ciasto, ptaszków zabrzmiał chór.
Co za pyszne danie na królewski dwór!
Król był w skarbcu, liczył tam pieniądze swe,
Królowa w komnacie bulkę z miodem je.
Służebna w ogrodzie wietrzy ubrań stos,
Wtem przyleciał ptaszek, oddziobał jej nos.
— Wielki Boże! zawołał detektyw.
— Pasuje, co? — podjęła starsza pani. — W kieszeni marynarki nieboszczyka
znaleziono żyto. Tak napisała jedna z gazet. Inne wspominały o zbożu, ziarnic i tak
dalej… Ale to było żyto, prawda?
Inspektor Neele twierdząco skinął głową.
— A widzi pan! — podchwyciła triumfalnie starsza pani. — Rex Fortescue. Rex
znaczy król. Zginął w swoim gabinecie biurowym: w skarbcu! Pani Fortescue,
„królowa”, jadła w komnacie bułkę z miodem. Cóż dziwnego, że morderca ścisnął
nos Gladys klamerką do bielizny.
— Sądzi pani, że to robota szaleńca?
— Nie wyciągajmy pochopnie wniosków. W każdym jednak razie cała historia
wygląda osobliwie. Koniecznie musi pan dopytywać o kosy. Na pewno były tu i kosy.
W tym momencie wszedł do pokoju sierżant Hay.
— Panie inspektorze! — zaczął z przejęciem i urwał spostrzegłszy starszą panią.
Neele zdążył tymczasem przyjść do siebie, więc zwrócił się do panny Marple:
— Bardzo szanownej pani dziękuję. Interesuje panią Gladys Martin, może więc
życzy pani sobie zobaczyć rzeczy zabrane z jej pokoju? Sierżant Hay pokaże je pani.
Niedługo będzie wolny.
Panna Marple zrozumiała, że ją odprawiono, i wyniosła się z pokoju.
— Kosy! — mruknął do siebie Neele i zwrócił się do zdziwionego sierżanta. — O
co chodzi, Hay?
— Panie inspektorze! zaczął znowu podwładny z nie mniejszym przejęciem. —
Niech pan inspektor spojrzy! — pokazał coś zawiniętego w przybrudzoną chusteczkę
do nosa. — Znaleźliśmy to w malinach. Mogło zostać wyrzucone z któregoś okna
domu
Żywo zainteresowany Neele rzucił okiem na przedmiot, który sierżant umieścił
przed nim na biurku — jak się okazało, ledwie napoczęty słoik marmolady. Spoglądał
nań bez słowa. Jego twarz przybierała wyraz coraz bardziej kamienny i tępy, co
świadczyło, że detektyw błądzi myślami po manowcach ułudy. Oczyma wyobraźni
oglądał jak gdyby film. Widział nowy słoik i ręce, które ostrożnie zdejmują
pokrywkę, usuwają nieznaczną ilość marmolady, mieszają z taksyną, wkładają znowu
do słoika i wygładziwszy powierzchnię słoik zakrywają. Widział to wszystko,
przerwał jednak rozważania, aby zapytać podwładnego:
— Czy marmoladę wyjmują ze słoika i podają na stół w jakimś innym naczyniu?
— Nie, panie inspektorze. Podczas wojny, kiedy trudno było o wszystko, zaczęli
podawać marmoladę w oryginalnych słoikach i tak już zostało.
— To uprościło zadanie. Oczywiście — szepnął do siebie Neele.
— I co więcej, panie inspektorze — ciągnął Hay — tylko pan Fortescue jadł na
śniadanie marmoladę. I pan Parcival, ale jego nic było w domu. Panie jadły miód i
dżem.
— Aha… To uprościło zadanie jeszcze bardziej.
Po krótkiej przerwie urojony film jął snuć się dalej. Stół, wokół niego domownicy
przy śniadaniu. Rex Fortescue sięga po słoik z marmoladą, nabiera łyżkę, kładzie na
grzance posmarowanej masłem. To rozwiązanie dużo łatwiejsze, prostsze: nie trzeba
ryzykować, przyprawiać kawy w określonej filiżance. Idealna, nowa metoda
podawania trucizny! Co dalej? Drugi antrakt: film traci nieco na wyrazistości. Słoik z
marmoladą ktoś zastępuje drugim, z którego usunął dokładnie taką samą ilość. Okno
się uchyla. Jakaś ręka rzuca słoik w maliny… Czyja to była ręka?
— Naturalnie musimy to posłać do badania, przekonać się, czy w marmoladzie są
ślady taksyny. Nie wolno pochopnie wyciągać wniosków — powiedział Neele.
— Nie wolno, panie inspektorze — zgodził się Hay. — Na słoiku mogą też być
odciski palców.
— Mogą. Ale najprawdopodobniej nie te, których szukamy. Pozostawili je Gladys,
Crump, pan Fortescue… No i zapewne pani Crump, a także subiekt ze sklepu
kolonialnego. Jeszcze kilka osób bez znaczenia dla śledztwa. Jeżeli ktoś dodał tu
taksynę, z pewnością uważał, żeby nie dotykać słoika palcami. Powtarzam: nie wolno
pochopnie wyciągać wniosków. Jak sprowadzają tutaj marmoladę? Gdzie ją
przechowują?
Zapobiegliwy sierżant Hay miał w pogotowiu odpowiedzi na wszelkie pytania.
— Marmoladę i dżemy kupują partiami, po sześć słoików. Świeży słoik wydaje się
do pokoju kredensowego, kiedy w poprzednim jest już niewiele.
— A zatem manipulacja mogła być przeprowadzona na kilka dni przed podaniem
marmolady na stół. Mógł się tym zająć każdy z domowników albo ktokolwiek, kto
miał tutaj dostęp.
„Miał tutaj dostęp”. Ten zwrot zbił z tropu sierżanta, który nie zrozumiał, jakim
szlakiem podąża myśl przełożonego.
Rozumowanie Neele’a opierało się jednak na logicznym założeniu: skoro
marmoladę zatruto dawniej, prawdopodobnie wykluczyć należy osoby jedzące owego
dnia śniadanie.
To otwiera nowe, interesujące możliwości. Zaleca rozmowy z różnymi ludźmi —
rozmowy pod nieco odmiennym kątem widzenia. Tylko nie sugerować się niczym z
góry!
Detektyw nie lekceważył bynajmniej zdania panny Marple na temat
staroświeckiego wierszyka z dziecinnego pokoju. Jego treść w zadziwiający sposób
pasuje do przebiegu wydarzeń. Rozwiązuje zagadkę niepokojącą od pierwszej chwili:
kieszeń pełną żyta. — Ale te kosy? — szepnął do siebie Neele.
— Słucham, panie inspektorze? — zdziwił się podwładny.
— Drobiazg, Hay… Nic ważnego.
Inspektor Neele wybrał się na poszukiwanie Mary Dove i zastał ją w jednym z
pokoi sypialnych na piętrze, gdzie Ellcn zdejmowała z łóżka prześcieradła —jak się
zdawało, czyste. Obok leżało na krześle kilka również nie używanych ręczników.
— Spodziewa się pani kogoś? zapytał trochę zdziwiony detektyw.
Zarządzająca domem uśmiechnęła się na swój sposób. W przeciwieństwie do
posępnej, przygnębionej pokojówki była jak zawsze pogodna i opanowana.
— Akurat odwrotnie powiedziała, a Neele spojrzał na nią pytająco.
— Ten pokój gościnny miał zająć pan Gerald Wright.
— Gerald Wright? Co to za jeden?
— Dobry znajomy panny Elaine Fortescue — odparła Mary tonem sztucznie
obojętnym.
— Oczekiwano go? Kiedy?
— O ile mi wiadomo, zatrzymał się w hotelu Golf nazajutrz po śmierci pana
Fortescue.
— Nazajutrz?
— Tak poinformowała mnie panna Fortescue — odparła Mary tonem nadal bez
wyrazu. — Chciała, by pan Wright przeniósł się tutaj, więc w porę przygotowałam
pokój. Następnie jednak, po dwu dalszych tragediach… uznała widać, że lepiej mu
będzie w hotelu.
— W hotelu Golf?
— Tak, panie inspektorze.
— Hm… Nic dziwnego.
Ellen zebrała prześcieradła i ręczniki, wyszła z pokoju. Mary Dove spojrzała
pytająco na detektywa.
— Życzył pan sobie pomówić ze mną w jakiejś sprawie?
— Ścisłe ustalenie czasu rozmaitych wydarzeń jest w danej chwili kwestią
pierwszorzędnej wagi — odparł gładko Neele. — Członkowie rodziny wypowiadają
się mętnie na ten temat, co uważam za naturalne i zrozumiałe. Natomiast zdążyłem
zauważyć, że pani dobrze orientuje się w czasie.
— Co też uważa pan za naturalne i zrozumiałe uśmiechnęła się Mary Dove.
— Tak… Zapewne… W każdym razie należy pogratulować sprawności, z jaką
pani prowadzi dom mimo… mimo, powiedzmy, paniki wynikłej z racji ostatnich
zgonów — inspektor zrobił małą pauzę. — Jak pani to robi?
Dobrze zdawał sobie sprawę, iż jedyną lukę w nieprzeniknionym pancerzu Mary
Dove stanowi duma z własnej sprawności. I tym razem zarządzająca domem ożywiła
się nieco.
— Crumpowie chcieli z miejsca odejść — powiedziała.
— My nie udzielilibyśmy zgody.
— Wiem. Oczywiście. Ale i ze swojej strony dałam im do zrozumienia, że pan
Parcival Fortescue okaże się zapewne hojny dla tych, co oszczędzą mu zbędnych
kłopotów.
— A Ellen?
— Nie myśli o rzuceniu pracy.
— Aha… Nie myśli o rzuceniu pracy — powtórzył Neele. — Ma mocne nerwy.
— Delektuje się katastrofami. Podobnie jak pani Valowa, czerpie perwersyjne
zadowolenie z tragedii.
— Ciekawe… Czy pani Valowa czerpie perwersyjne zadowolenie z tragedii?
— Nie… Może to zbyt silnie powiedziane… W każdym razie usposobienie
pozwala jej tragedie znosić… Coś takiego miałam raczej na myśli.
— A jakie wrażenie wywarło to wszystko na pani? Mary Dove wzruszyła
ramionami i odpowiedziała sucho:
— Nie było miłym przeżyciem.
Detektyw jeszcze raz zapragnął przeniknąć linie obronne tej chłodnej i
opanowanej młodej kobiety, zbadać, co kryć się może pod osłoną niedopowiedzeń i
całej zagadkowej postawy Mary Dove.
— Cóż — podjął wróćmy do miejsca i czasu poszczególnych wydarzeń. Ostatni
raz widziała pani Gladys Martin w hallu, przed podwieczorkiem, za dwadzieścia
piąta? Nie mylę się, prawda?
— Nie myli się pan. Powiedziałam jej, żeby podała herbatę.
— Skąd pani wtedy przyszła?
— Z piętra. Parę minut wcześniej zdawało mi się, że dzwoni telefon.
— Zapewne przyjęła go Gladys?
— Tak. To była omyłka. Ktoś chciał się połączyć z pralnią w Baydon Heath.
— Wówczas widziała pani Gladys Martin ostatni raz?
— W jakieś dziesięć minut później wniosła do biblioteki tacę z herbatą.
— Z kolei nadeszła panna Elaine Fortescue?
— Tak. Trzy lub cztery minuty po Gladys. Następnie poszłam na górę, aby
poprosić na herbatę panią Valowa..
— Zwykle pani to robi?
— Skąd znowu! Domownicy schodzą na podwieczorek, kiedy zechcą. Ale tamtego
dnia pani Fortescue zapylała, gdzie się wszyscy podziali. Wyszłam do hallu i
odniosłam wrażenie, że na piętrze słyszę kroki pani Valowej. Omyliłam się jednak,
bo…
— Jak to? — przerwał Neele zwietrzywszy coś nowego. — Usłyszała pani czyjeś
kroki na piętrze?
— Tak. Jak gdyby zbliżały się do szczytu schodów. Ale nikt nie zeszedł na dół.
Panią Valową zastałam w jej pokoju. Dopiero co wróciła ze spaceru…
— Ze spaceru powtórzył detektyw. — Aha, rozumiem… Która była godzina?
— Dochodziła piąta, jak sądzę.
— A pan Lancelot Fortescue zjawił się o której?
— Parę minut później wróciłam na parter… Myślałam nawet, że przyjechał
wcześniej, ale…
— Dlaczego myślała pani, że przyjechał wcześniej? — przerwał znów żywo
inspektor Neele.
— Ponieważ zdawało mi się, że zobaczyłam go przez okno, z podestu na
półpiętrze.
— W ogrodzie?
— Tak… Zauważyłam kogoś niknącego za cisowym żywopłotem. Pomyślałam, że
to może być on.
— Wtedy schodziła pani na dół, zaprosiwszy panią Valową na podwieczorek,
prawda?
— Nie — sprostowała Mary. — Stało się to wcześniej, kiedy schodzi—łam na dół
pierwszy raz.
Detektyw spojrzał na nią przenikliwie.
— Jest pani pewna, panno Mary?
— Najzupełniej. Dlatego właśnie zaskoczył mnie widok pana Lancelota, kiedy
naprawdę zadzwonił do drzwi.
Inspektor Neele pokręcił głową i podjął nie zdradzając tonem głosu swego
wzburzenia:
— Nie mogła pani zobaczyć w ogrodzie Lancelota Fortescue. Pociąg z Londynu,
przybywający o czwartej dwadzieścia osiem, miał dziesięć minut opóźnienia. Był na
przystanku Baydon Heath o czwartej trzydzieści siedem. Jest zawsze przepełniony,
więc Lancelot Fortescue musiał zaczekać kilka minut na taksówkę. Wobec tego
odjechał ze stacji mniej więcej trzy na piątą (pięć minut później, niż pani widziała
kogoś w ogrodzie), a do Domku pod Cisami jest około dziesięciu minut drogi.
Taksówkę odprawił sprzed bramy nie wcześniej niż za pięć piąta… Hm… Nie mogła
go pani zobaczyć w ogrodzie.
— Pewna jestem, że kogoś zauważyłam.
— Niewątpliwie. Ale ściemniało się wówczas. Nie widziała pani dokładnie tamtej
osoby?
— Naturalnie… Nie potrafiłabym rozpoznać twarzy… Zorientowałam się tylko, że
to wysoki, szczupły mężczyzna, więc przyszedł mi na myśl pan Lancelot Fortescue,
którego oczekiwaliśmy wszyscy.
— A tamten, w którą odszedł stronę?
— Zniknął za cisowym szpalerem, w kierunku wschodniego skrzydła domu.
— Gdzie znajdują się boczne drzwi, prawda? Czy są one zamykane na klucz?
— Tak Ale dopiero późnym wieczorem.
— Innymi słowy: kogoś, kto wszedłby tymi drzwiami, mógłby nie spostrzec nikt z
domowników?
Mary Dove zastanowiła się na moment.
— Zapewne… Tak! dodała bardziej stanowczym tonem. — Chce pan powiedzieć,
że słyszałam odgłos kroków kogoś, kto w taki sposób wtargnął do domu i ukradkiem
przemykał korytarzem na piętrze?
— Coś w tym sensie, proszę pani.
— Ale kto?
— To pytanie wymaga odpowiedzi. Na razie bardzo pani dziękuję. Mary Dove
odwróciła się, by odejść, lecz w tym momencie detektyw rzucił od niechcenia:
— Aha… Sądzę, że pani może mi coś powiedzieć o kosach?
Po raz pierwszy zarządzająca domem była jak gdyby zaskoczona. Odwróciła się
raptownie.
— O… Przepraszam… Co pan powiedział?
— Zapytałem o kosy… ptaki.
— Ptaki?
— Tak. Kosy — powtórzył Neele i przybrał swój najbardziej tępy wyraz twarzy.
— Ma pan na myśli tę idiotyczną historię z lata? Przecież nie może mieć nic… —
Mary Dove umilkła nagle.
— Słyszałem coś piąte przez dziesiąte — podjął swobodnie detektyw.
— Ale cóż? Tylko pani potrafi opisać to zajście ze szczegółami.
— Moim zdaniem w grę wchodził idiotyczny, niedorzeczny kawał —odparła Mary
Dove już z normalnym, niezmąconym spokojem. —Cztery nieżywe kosy znalazły się
na biurku w gabinecie pana Fortescue… w jego domowym gabinecie. Jak zwykle
latem, okna były otwarte. Podejrzewaliśmy wszyscy syna ogrodnika, chociaż chłopiec
zapewniał, że nie jest winien. Były to kosy, które ogrodnik zastrzelił i powiesił na
drzewach owocowych, by odstraszyć ptactwo.
— Ktoś musiał je odciąć i podrzucić na biurko Reksa Fortescue.
— Tak.
— Nie widzi w tym pani jakiegoś sensu, związku z czymkolwiek?
— Nie sądzę.
— A jak zachował się pan Fortescue? Zły był?
— Zły? Oczywiście.
— Nie odniosła pani wrażenia, że zaniepokoiła go ta historia, wytrąciła z
równowagi?
— Nie pamiętam, doprawdy.
— Rozumiem…
Inspektor Neele nie dodał nic więcej, wydało mu się jednak, że tym razem Mary
Dove odwraca się i odchodzi z ociąganiem, jak gdyby miała ochotę zbadać bardziej
szczegółowo, co się dzieje w jego głowie. Ale on myślał tylko z niechęcią o pannie
Marple. Zapewniła, że w tej historii muszą być kosy. I oto są! Co prawda nie trzy
mendle, które dokładnie pasowały do wzoru, ale są!
Głupia historia zdarzyła się latem, więc Neele nie wyobrażał sobie, jaki mogła
mieć związek z późniejszą tragedią. Oczywiście nie zasugeruje się ptakami, nie
zaniecha opartego na logice normalnego śledzenia mordercy, działającego z
normalnych pobudek. Lecz od tej chwili nie wolno mu odrzucać nawet najbardziej
obłąkańczych możliwości.
XV
— Przykro mi jeszcze raz panią trudzić — zwrócił się Neele do Elaine Fortescue
— muszę jednak wyświetlić pewien szczegół. O ile mi wiadomo, pani jest ostatnią
lub raczej przedostatnią osobą, która widziała panią Fortescue żywą. Opuściła pani
bibliotekę dwadzieścia po piątej?
— Mniej więcej. Nie mogę określić czasu ściśle — odparła panna Fortescue i
dorzuciła obronnym tonem: — Człowiek nie patrzy wciąż na zegary.
— Ma się rozumieć, proszę pani. Kiedy wszyscy wyszli z pokoju, pani została
sama z panią Fortescue. O czym panie rozmawiały?
— Czy to ma jakiekolwiek znaczenie?
— Najprawdopodobniej nie ma. Ale treść rozmowy może świadczyć w pewnym
stopniu o ówczesnym nastroju pani Fortescue.
— Chce pan powiedzieć… Sądzi pan, że ona zabiła się sama? Detektyw
spostrzegł, że twarz dziewczyny się rozjaśniła, co nie zdziwiło go wcale. Takie
rozwiązanie byłoby oczywiście najdogodniejsze z punktu widzenia mieszkańców
Domku pod Cisami. Neele nie wierzył w nie, gdyż Adeli Fortescue nie uważał za typ
potencjalnej samobójczyni. Nawet gdyby otruła męża i żywiła obawę, że zbrodnia
wyjdzie na jaw, nie pomyślałaby z pewnością o odebraniu sobie życia. Optymizm
kazałby jej wierzyć, że jeżeli nawet dojdzie do procesu, da się uzyskać wyrok
uniewinniający. Takiego zdania był inspektor Neele, nie chciał jednak rozpraszać
złudzeń Elaine Fortescue.
— Istnieje i taka możliwość — odparł zgodnie z prawdą. — Więc słucham, proszę
pani? O czym była wtedy mowa?
— Szczerze mówiąc o moich sprawach — powiedziała młoda osoba i umilkła.
— A mianowicie?
— Mój… mój znajomy, ktoś z przyjaciół, przyjechał tutaj, więc zwróciłam się do
Adeli, czy nie ma nic przeciwko jego zamieszkaniu w naszym domu.
— Rozumiem… Kto jest tym pani znajomym?
— Gerald Wright. Nauczyciel szkolny. Zatrzymał się w hotelu Golf.
— Czy to szczególnie dobry znajomy, ktoś bardzo bliski? — detektyw przybrał
dobroduszny, rodzicielski wyraz twarzy, który dodał mu co najmniej piętnaście lat. —
Może wkrótce należy oczekiwać doniosłego wydarzenia w rodzinie?
Odczuł niemal skrupuły na widok nieporadnego gestu ręki i rumieńca dziewczyny.
Nie wątpił już, Elaine Fortescue kocha się w tym gościu.
— Nie jesteśmy formalnie zaręczeni i… i… Teraz nie może być o tym mowy…
Ale… Zgadł pan, inspektorze. Istotnie, zamierzamy się pobrać.
— Gratuluję serdecznie! podchwycił żywo Neele. — Wspomniała pani, że pan
Wright zatrzymał się w hotelu Golf. Od jak dawna tam mieszka?
— Zadepeszowałam do niego po śmierci ojca.
— A on przyjechał niezwłocznie — powiedział detektyw i życzliwym, budzącym
zaufanie tonem dorzucił swój ulubiony zwrot: — Aha… Rozumiem. — Na moment
zawiesił głos. Jak pani Fortescue zareagowała na propozycję, by pan Wright
przeprowadził się tutaj?
— Odpowiedziała: „Dobrze. Wolno ci zapraszać, kogo sobie życzysz”.
— Innymi słowy odniosła się do pani planów życzliwie.
— Życzliwie?… Chyba niezupełnie. Powiedziała jeszcze… — Właśnie! Co więcej
powiedziała?
— Głupstwo, jakiego należało spodziewać się od Adeli. Dodała, że mogłabym
zrobić znacznie lepszą partię. — Elaine zarumieniła się znowu.
— Cóż, krewni często mówią podobne rzeczy.
— Tak… Naturalnie! Ale, widzi pan, nie wszystkich stać na właściwą ocenę
Geralda. To intelektualista, zwolennik nieszablonowych, postępowych idei, które nie
odpowiadają wielu ludziom.
— Aha… Rozumiem. Dlatego trudno mu było dojść do porozumienia z pani
ojcem.
Dziewczyna mocno się zaczerwieniła.
— Ojciec był niesprawiedliwy, miał liczne uprzedzenia. Drażnił uczucia Geralda.
Otwarcie mówiąc, zachowanie ojca tak zirytowało Geralda, że zniknął na długie
tygodnie i nie odzywał się nawet do mnie.
„I prawdopodobnie nie odezwałby się do dnia dzisiejszego. gdyby twój ojciec nie
umarł i nie zostawił ci grubej forsy” pomyślał inspektor Neele i zapytał:
— O niczym więcej nie rozmawiała pani z panią Fortescue?
— Nie… Nie zdaje mi się.
— Działo się to mniej więcej dwadzieścia pięć po piątej, a o szóstej pięć
znaleziono zwłoki pani Fortescue. Pani nie wróciła do biblioteki w tym czasie?
— Nie wróciłam.
— Co pani robiła?
— Ja? Wybrałam się na mały spacer.
— Do hotelu Golf?
— No… tak… Ale Geralda nie zastałam.
— Aha… Rozumiem — powtórzył znów inspektor Neele, tym razem jednak
tonem akcentującym koniec rozmowy.
— Czy to wszystko? zapytała Elaine.
— Tak jest. Dziękuję pani odparł detektyw i spytał, gdy dziewczyna wstawała z
krzesła: Mogłaby pani powiedzieć coś o kosach?
— O kosach? Tych w pasztecie?
„Aha. Były też kosy w pasztecie” pomyślał Neele i dodał:
— Kiedy to miało miejsce?
— Trzy… może cztery miesiące temu. Ojciec znalazł też nieżywe kosy na swoim
biurku. Strasznie się wtedy złościł.
— Złościł się? Czy dopytywał się też, kto to mógł zrobić?
— Tak… Oczywiście. Ale nikt z nas nic nie wiedział.
— A nie wie pani, czemu pan Fortescue tak się gniewał?
— Czemu? No… To był makabryczny, głupi dowcip.
Neele spojrzał bystro w twarz dziewczyny, nie zauważył jednak objawów
zmieszania.
— Aa… Jeszcze jedno podjął. — Nie orientuje się pani, czy i kiedy pani Fortescue
sporządziła testament?
— Nie mam pojęcia Elaine rozłożyła ręce. — Chyba tak… Ludzie przeważnie
robią takie rzeczy.
— Powinni, ale nie zawsze robią. Czy na przykład pani załatwiła tę sprawę?
— Ja? Dotąd nic nie miałam… Cóż… teraz naturalnie…
Neele spostrzegł, że w tym momencie dziewczyna uprzytomniła sobie zmianę
własnej pozycji materialnej. Wyczytał to w jej oczach.
— Słusznie — powiedział. — Pięćdziesiąt tysięcy funtów nakłada pewne
obowiązki. Nakłada obowiązki i niejedno może się zmienić.
Po rozstaniu z Elaine Fortescue inspektor siedział przez kilka minut pogrążony w
myślach, zapatrzony przed siebie. Miał o czym medytować. Twierdzenie Mary Dove,
iż około czwartej trzydzieści pięć widziała w ogrodzie mężczyznę, otwierało nowe
możliwości — jeżeli oczywiście Mary Dove powiedziała prawdę. Inspektor nigdy nie
zakładał z góry, że czyjekolwiek słowa zasługują na wiarę. Tym razem wszakże nie
potrafił wymyślić rozumnej przyczyny, dla której zarządzająca domem mogłaby
skłamać. Wobec tego przyjąć należy, że powiedziała prawdę i rzeczywiście widziała
w ogrodzie mężczyznę. Z pewnością nie był to Lancelot Fortescue, jakkolwiek
domysł panny Dove w tym względzie wyniknął logicznie z istniejących okoliczności.
Nie był to Lancelot Fortescue, lecz ktoś podobny doń z postawy i wzrostu, a
niewątpliwie wiele daje do myślenia fakt, że o tej właśnie porze jakiś mężczyzna
przemykał ukradkiem przez ogród, chowając się za żywopłoty.
Ale nie na tym koniec! Mary Dove słyszała również odgłos kroków w korytarzu na
piętrze, co z kolei zgadzałoby się z grudką błota znalezioną na dywanie w buduarze
Adeli Fortescue. Detektyw powędrował myślami do znajdującego się w tym buduarze
ozdobnego biureczka. Śliczny, podrabiany antyk. Nietrudna do odkrycia sekretna
szufladka. W szufladce trzy liściki do Adeli Fortescue, skreślone przez Viviana
Dubois. Niezliczone listy miłosne trafiały do rąk inspektora w trakcie jego zajęć
służbowych: listy namiętne, idiotyczne, sentymentalne, pełne żalów. Zdarzały się
również listy ostrożne i do tej kategorii wypadałoby zaliczyć trzy pochodzące ze
skrytki w ozdobnym biureczku. Nawet odczytane w sądzie, podczas sprawy
rozwodowej, mogłyby ujść za dowód czysto platonicznych uczuć.
„Platoniczne uczucie! W takim przypadku! Bodaj to licho!” pomyślał inspektor
Neele nie bez odrazy.
Kiedy znalazł listy, niezwłocznie posłał je do Wydziału Śledczego, gdyż wówczas
chodziło głównie o to, czy prokurator uzna poszlaki za wystarczające, by wszcząć
śledztwo przeciw Adeli Fortescue lub Adeli Fortescue i Vivianowi Dubois łącznie.
Wszystko zdawało się świadczyć, że Reksa Fortescue otruła żona przy współudziale
albo bez współudziału kochanka. Listy, chociaż ostrożne, jasno wskazywały, że
Vivian Dubois był kochankiem Adeli Fortescue, ale ich treść nie zawierała niczego,
co dałoby się podciągnąć pod termin „zachęta do zbrodni”. Oczywiście „zachęta”
mogła mieć miejsce w rozmowach, lecz pan Dubois to człowiek zbyt przezorny, aby
czemuś takiemu dać wyraz na piśmie.
Inspektor Neele wnioskował trafnie, iż Vivian Dubois prosił kochankę o
zniszczenie jego listów, ona zaś skłaniała, że zastosowała się lub zastosuje do tej
prośby. Co dalej? Nastąpiły dwa kolejne zgony, z których wynika albo co najmniej
powinno wynikać, że Adela Fortescue nie uśmierciła męża. Przeciwko temu może
świadczyć tylko jedna hipoteza. Adela Fortescue chciała się wydać za Viviana
Dubois, a Vivian Dubois pragnął nie Adeli Fortescue, lecz stu tysięcy funtów, które
miała odziedziczyć po mężu. Mógł żywić przekonanie, że śmierć Reksa Fortescue
ujdzie za naturalną, wywołaną zawałem serca czy też wylewem krwi do mózgu.
Ostatecznie rodzina niepokoiła się od roku stanem zdrowia starszego pana. (Neele
pomyślał nawiasowo, że tę właśnie kwestię należy zbadać bliżej, wyczuwał bowiem
instynktownie, że może ona mieć niepoślednie znaczenie.) Stało się inaczej.
Natychmiastowa diagnoza i rozpoznanie użytej trucizny pokrzyżowały plany
związane ze zgonem Reksa Fortescue.
Przyjąwszy, że Adela Fortescue i Vivian Dubois popełnili zbrodnię, należy spytać,
co działoby się z nimi w takiej sytuacji? Niewątpliwie on uległby panice, ona
kompletnie straciłaby głowę. Mogłaby robić albo mówić głupstwa, dzwonić do
kochanka, nieostrożnie rozmawiać przez telefon. On zaś zdawałby sobie sprawę, że w
Domku pod Cisami mogliby podsłuchać coś fatalnego. Jak postąpiłby w takiej
sytuacji Vivian Dubois?
Odpowiedź na to pytanie byłaby przedwczesna. Ale Neele postanowił wybrać się
zaraz do Golfa, by sprawdzić, czy pan Dubois wychodził z hotelu między czwartą
piętnaście a szóstą po południu. Jest wysoki i szczupły, wzrostem i postawą
przypomina Lancelota Fortescue. Drogą przez ogród i boczne drzwi mógł zakraść się
do domu, wejść na piętro i… I co? Szukać swoich listów i przekonać się, że ich nie
ma? Wyczekać odpowiedniej chwili, gdy droga będzie wolna, zejść do biblioteki,
zastać tam tylko Adelę Fortescue?
To wnioski zbyt pochopne, dogodne…
Detektyw pomyślał, że wypytywał już Mary Dove i Elaine Fortescue, należy więc
sprawdzić, co ma do powiedzenia żona Parcivala.
XVI
Inspektor Neele zastał panią Valową w jej saloniku, zajętą pisaniem listów. Na
jego powitanie podniosła się raczej nerwowo.
— Czy… Może coś nowego?…
— Zechce pani usiąść. Po prostu chciałbym zadać pani kilka pytań.
— Aa… Tak… Służę, inspektorze. Naturalnie. To wszystko jest takie straszne,
prawda? Coś okropnego!
Po chwili wahania wybrała jeden z foteli. Detektyw usadowił się na pobliskim
krześle i począł studiować ją baczniej, niż w czasie uprzednich spotkań. Osądził, że to
kobieta pospolita, przeciętna i zapewne nie bardzo szczęśliwa. Jest rozstrojona,
niezadowolona z życia, lecz mimo ograniczonych horyzontów myślowych mogła być
sprawna w swoim dawnym zawodzie pielęgniarki. Teraz nie daje jej satysfakcji
próżnowanie, które zawdzięcza małżeństwu z zamożnym mężczyzną. Kupuje łaszki,
czytuje powieści, objada się słodyczami… Neele przypomniał sobie jej podniecenie
w dniu zgonu Reksa Fortescue, pomyślał jednak, że nie była to uciecha hieny, ale
wstrząs wywołany prz.cz coś niezwykłego na tle jałowej pustyni codziennej nudy.
Obecnie niespokojne oczy Jennifer unikały przenikliwego wzroku inspektora.
Sprawiało to wrażenie zdenerwowania i może poczucia winy. Jednakże i tym razem
nie należało wyciągać wniosków zbyt pochopnie.
— Niestety, proszę pani — rozpoczął łagodnie Neele obowiązek nakazuje nam
wypytywać ludzi; wypytywać i jeszcze raz wypytywać. Państwo muszą odczuwać to
nad wyraz boleśnie. W pełni zdaję sobie z tego sprawę, ale, proszę mi wierzyć,
bardzo wiele zależy od ścisłego określenia czasu poszczególnych wydarzeń. Pani
zeszła na pod wieczorek późno, prawda? Lub raczej panna Dove przyszła po panią.
— Tak. Przyszła po mnie. Powiedziała, że herbata czeka. Nie wyobrażałam sobie,
że już tak późno. Pisałam wtedy listy.
Detektyw zerknął w stronę biurka.
— Aha… Rozumiem… A mnie się zdawało, że była pani na spacerze.
— Ona panu powiedziała? — Tak… Ma pan rację… Pisałam listy, ale w pokoju
było okropnie duszno… Głowa mnie rozbolała, więc wybrałam się na spacer… Tylko
raz dokoła ogrodu.
— Rozumiem… Spotkała pani kogoś?
— Czy spotkałam kogoś? — Pani Valowa spojrzała ze zdziwieniem na detektywa.
— Do czego pan zmierza?
— Chciałbym się dowiedzieć, czy w czasie tej przechadzki widziała pani kogoś
lub ktoś panią widział.
— Widziałam tylko ogrodnika… z daleka. — Jennifer zerknęła podejrzliwie na
inspektora.
— Z ogrodu wróciła pani do swojego pokoju i zdejmowała właśnie płaszcz, kiedy
panna Dove przyszła poprosić panią na herbatę. Czy to się zgadza?
— Tak. Oczywiście. Wtedy zeszłam na dół.
— Kogo zastała pani w bibliotece?
— Adelę, Elaine… W parę minut później przyjechał Lance, brat mojego męża…
Niedawno wrócił z Kenii, jak panu wiadomo.
— Razem usiedli państwo do podwieczorku?
— Tak. Później Lance wyszedł, żeby odwiedzić ciocię Effie, a ja wróciłam do
siebie pisać listy. W bibliotece zostały Adela i Elaine.
Detektyw przytaknął skinieniem głowy.
— Wiem. Po pani wyjściu panna Elaine spędziła w towarzystwie macochy pięć do
dziesięciu minut. Pani męża nie było wtedy w domu?
— Nie… Percy… To jest Val wrócił z Londynu krótko przed siódmą. Zatrzymały
go tam ważne sprawy.
— Przyjechał pociągiem?
— Tak. Na stacji wziął taksówkę.
— Często korzysta z komunikacji kolejowej?
— Czasami. Niezbyt często. Tym razem był, zdaje się, w różnych punktach miasta,
gdzie trudno zaparkować wóz. Wygodniej było mu wrócić do domu pociągiem.
— Rozumiem… — bąknął znowu Neele i zmienił temat. — Pytałem pani
małżonka, czy pani Fortescue sporządziła przed śmiercią testament. Odpowiedział, że
jego zdaniem, nie. Sądzę, że pani nic o tej sprawie nie wiadomo?
Ku niemałemu zdziwieniu detektywa, Jennifer podchwyciła z ożywieniem:
— Ależ, tak… Tak! Adela sporządziła testament. Sama mi mówiła.
— Naprawdę? Kiedy to się stało?
— Niedawno. Chyba przed miesiącem.
— Bardzo interesujące, bardzo — bąknął inspektor Neele.
Pani Valowa pochyliła się do przodu. Wyrazem twarzy zdradzała teraz
podniecenie. Widać zadowolenie sprawiał jej fakt, że jest tak dobrze poinformowana.
— Val nic nie wie — podjęła. — Nikt nie wie. Ja zrobiłam przypadkowe odkrycie.
Na ulicy! Byłam właśnie przed sklepem z materiałami piśmiennymi, kiedy
zobaczyłam Adelę. Wychodziła z kancelarii adwokackiej. To, wie pan, firma Ansell i
Worrall przy High Street.
— Tutaj? W Baydon Healh?
— Aha! Pytam: „Co tam robiłaś?” Ona na to roześmiała się i mówi: „Chciałabyś
wiedzieć, prawda?” — a później, jak szłyśmy razem: „Cóż, powiem ci, Jennifer.
Spisywałam ostatnią wolę”. Bardzo się zdziwiłam i mówię: „Testament? Po co,
Adelo? Nie jesteś chora ani nic takiego”. Odpowiedziała, że nigdy nie czuła się lepiej,
ale każdy powinien załatwić tę formalność. Nie chciała pójść do zadzierającego nosa
mecenasa, pana Billingsleya, który prowadzi sprawy rodziny, bo stary cwaniak gotów
by wszystko wypaplać. Tak mówiła Adela i dodała jeszcze: „Nic z tego. Testament to
moja osobista sprawa. Nikt się nie dowie, jak i czym rozporządziłam”. Powiedziałam
wtedy: „Bądź pewna, Adelo, że ja słowa nie pisnę”. Wzruszyła ramionami i mówi:
„Możesz ile chcesz gadać. Nie znasz treści testamentu”. Ale i tak nic nie
powiedziałam nikomu, nawet mężowi. Moim zdaniem kobiety powinny trzymać ze
sobą. Nieprawda, inspektorze?
— Bez wątpienia to pogląd przynoszący pani zaszczyt przyznał dyplomatycznie
detektyw.
— Ja tam nigdy nie byłam złośliwa — ciągnęła pani Valowa — za Adelą nie
przepadałam naturalnie, bo uważałam, że to typ, co przed niczym się nie cofnie, byle
postawić na swoim. A teraz, jak ona. biedactwo, nie żyje, myślę, że może byłam
niesprawiedliwa.
— Pozostaje mi tylko podziękować szanownej pani za wartościową pomoc —
powiedział inspektor Neele.
— Bardzo mi było miło, proszę pana. Zawsze chętnie pomogę., ile tylko zdołam.
Cała ta historia jest okropna, prawda? Dziś z. rana przyjechała jedna starsza pani. Kto
to taki?
— Nazywa się panna Marple. Postąpiła bardzo ładnie, bo przyjechała tu
specjalnie, aby podzielić się z nami wiadomościami o Gladys Martin. Ta dziewczyna
służyła u niej w swoim czasie.
— Naprawdę? Ciekawa historia!
— Aha… Jeszcze jedno pytanie… Czy wiadomo pani coś o kosach? Jennifer
wzdrygnęła się gwałtownie. Upuściła torebkę na podłogę i schyliła się, by ją
podnieść.
— O kosach, inspektorze? Ptakach? O jakie kosy panu chodzi? —zapytała
zdławionym głosem.
Neele uśmiechnął się pogodnie.
— Jakiekolwiek, proszę pani. Żywe, martwe, nawet, że się tak wyrażę,
symboliczne.
— Nie mam pojęcia, o czym pan mówi — rzuciła szorstko kobieta. —Nie
rozumiem!
— Zatem o kosach nic pani nie wiadomo?
— Aa… Pewno ma pan na myśli te, co były w pasztecie zeszłego lata — podjęła z
wolna Jennifer. — Taki drobiazg bez znaczenia…
— Znaleziono też nieżywe kosy na stole w bibliotece, prawda?
— Jakieś niedorzeczne wybryki… Nie wyobrażam sobie, kto panu o nich
powiedział. Pan Fortescue, mój teść, strasznie się wtedy złościł.
— Złościł się tylko? Nic więcej?
— Rozumiem. Wiem teraz, do czego pan zmierza. Teść wypytywał nas
wszystkich, czy koło domu nie kręcił się ktoś obcy.
— Obcy? powtórzył detektyw unosząc brwi ze zdziwieniem.
— Ja tam nic nie wiem. Tak teść się wyraził.
— Obcy powtórzył znów Neele tonem zastanowienia. — Czy pan Fortescue
zdawał się przestraszony?
— Przestraszony? znowu nic nie rozumiem.
— Powiedzmy, czy byt zaniepokojony, gdy wypytywał o kogoś obcego?
— Chyba tak… Miałam wrażenie, że był zaniepokojony. Oczywiście nie
pamiętam dokładnie historii sprzed kilku miesięcy. Byłam zdania, że to jakieś
niemądre żarty. Podejrzewałam… podejrzewam nadal Crumpa. To człowiek bardzo
niezrównoważony i z pewnością często zagląda do kieliszka. Czasami zachowuje się
impertynencko… Może miał jakąś urazę do pana Fortescue? Myślę, że to
prawdopodobne… Jak pan sądzi, inspektorze?
— Wszystko jest prawdopodobne — odparł Neele i wyszedł z saloniku pani
Valowej.
Parcival Fortescue wyjechał do Londynu? lecz Neele zastał w bibliotece
Lancelota, siedzącego ze swoją żoną nad szachami.
— Nie chciałbym państwu przeszkadzać — zaczął tonem usprawiedliwienia.
— Nie szkodzi, inspektorze — powiedział Lance. — Zabijamy tylko czas. Prawda,
kochanie?
Pat twierdząco skinęła głową.
— Zapewne moje pytanie wyda się panu niedorzeczne — zwrócił się detektyw do
przybysza z Afryki. Zapytam jednak, czy wiadomo panu coś o kosach?
— O kosach? Ptakach?
— Tak. Może to dziwne, ale wzmiankę o kosach napotkałem w trakcie
dochodzenia.
— Na Boga! Nie pije pan chyba do starej historii kopalni Kos! — zawołał
Lancelot.
— Kopalnia Kos? ożywił się Neele. — Co to za stara historia? Lance zrobił
niepewną minę.
— Cały kłopot w tym, że sam niewiele pamiętam, bardzo niewiele, inspektorze.
Chodzą mi po głowie wspomnienia o jakiejś mętnej transakcji mojego papy, gdzieś na
zachodnich wybrzeżach Afryki. Ciocia Effie mówiła coś kiedyś z przekąsem, ale
żadnych bliższych szczegółów nie znam.
— Ciocia Effie? Innymi słowy panna Ramsbottom?
— Tak, inspektorze. ,
— Pójdę zapytać ją o kopalnię Kos — powiedział Neele i dodał posępnie: — To,
proszę pana, przerażająca starsza dama. Peszy mnie jej obecność.
— Zgoda, inspektorze! — roześmiał się Lancelot Fortescue. Ale ciocia Effie może
być wielce pomocna, jeżeli podejdzie pan do niej w sposób właściwy. Szczególnie
zalecałbym rozwodzenie się nad przeszłością. Staruszka ma wyborną pamięć i z
prawdziwą satysfakcją dobywa z niej sprawy kompromitujące kogoś lub przykre.
Umilkł na moment. — Jeszcze jedno, inspektorze. Po przyjeździe tutaj wkrótce
wybrałem się do cioci Effie… wyrażając się ściślej, zaraz po herbacie. Zaczęła mówić
o Gladys, służącej, która została zamordowana. Naturalnie nie wiedzieliśmy wtedy,
że ta dziewczyna nie żyje. Ciocia Effie utrzymywała, że Gladys wie o czymś, czego
nic powiedziała policji.
— To wydaje się pewne — westchnął detektyw. — Biedactwo mc już nigdy nie
powie.
— Nie powie — powtórzył Lance. — Ciocia udzieliła jej dobrej rady, aby
wszystko wyznała. Jaka szkoda, że Gladys nie zdążyła się do niej zastosować.
— Aha… — bąknął Neele i, zebrawszy odwagę przed groźnym spotkaniem,
wtargnął do twierdzy starszej damy.
Ku niemałemu zdziwieniu zastał tam pannę Marple, która gawędziła z ciocią Effie
o działalności misyjnej.
— To ja już pójdę — powiedziała panna Marple, wstając żywo z fotela.
— Nie ma potrzeby, szanowna pani — zaoponował Neele. — Proszę zostać.
— Zaproponowałam pannie Marple, żeby przeniosła się tutaj — zabrała głos
panna Ramsbottom. — Nie ma sensu marnować pieniędzy na pobyt w diabła wartym
hotelu Golf. To obrzydliwe gniazdo podejrzanych typów. Po całych wieczorach nic
tylko kartograjstwo i pijatyki! Z pewnością panna Marple lepiej się będzie czuła w
przyzwoitym chrześcijańskim domu. Jest wolny pokój tuż obok mojego. Ostatnio
mieszkała tam misjonarka, doktor Mary Peters.
— Bardzo pani uprzejma — odezwała się panna Marple. — Doprawdy jednak nie
chciałabym narzucać się w domu żałoby.
— Jaka tam żałoba! — obruszyła się ciocia Effie. — Zawracanie głowy! Kto w
tym domu opłakuje Reksa? Albo Adelę? A może chodzi pani o policję, co? Pan
przecież nie ma zastrzeżeń, inspektorze?
— Nie mam najmniejszych zastrzeżeń, łaskawa pani.
— No to interes ubity! — ucieszyła się energiczna staruszka.
— Bardzo pani uprzejma powtórzyła panna Marple. — Zaraz zatelefonuję do
hotelu. Powiem, że rezygnuję z pokoju.
Kiedy wyszła, panna Ramsbottom rzuciła obcesowo pod adresem detektywa:
— A pan tu po co?
— Chciałem zapytać, czy łaskawa pani mogłaby mi coś powiedzieć o kopalni
Kos?
Ciocia Effie parsknęła piskliwym śmiechem.
— Ha! Dotarł pan i do tego! Zrozumiał moją aluzję o dawnych grzechach i długich
cieniach. Co interesuje pana w tej sprawie?
— Wszystko, co usłyszę od łaskawej pani.
— Wiele pan nie usłyszy. To było bardzo dawno, jakieś dwadzieścia lat temu,
może dwadzieścia pięć. Chodziło o jakąś koncesję górniczą w Afryce Wschodniej.
Mój szwagier wybrał się tam z drugim przedsiębiorcą. Tamten nazywał się
MacKenzie. Mieli całą historię zbadać na miejscu, ale MacKenzie umarł, chyba na
febrę. Rex wrócił do Anglii i mówił, że ta koncesja, kopalnia, czy jak się tam nazywa,
to czysta bujda. Tyle mi wiadomo.
— Tylko tyle? Zdaje mi się, łaskawa pani, że trochę więcej.
— Reszta to plotki. A jak słyszałam, wymiar sprawiedliwości nie lubi plotek.
— Nie jesteśmy w sądzie, proszę pani.
— Niech będzie. Powiem wszystko. Wdowa MacKenzie podniosła wielki gwałt.
Dowodziła, że Rex oszukał jej męża. Pewno miała rację. To był spryciarz bez
skrupułów. Nie wątpię jednak, że jego posunięcia i tym razem mieściły się w
granicach legalności. Pani MacKenzie, osoba o zachwianej równowadze umysłowej,
nie była w stanie niczego dowieść. Przyjechała tu później, groziła zemstą. Twierdziła,
że Rex zamordował jej męża. Głupie, melodramatyczne brednie! Myślę, że już wtedy
była pomylona, bo, o ile mi wiadomo, wkrótce trafiła do zakładu dla umysłowo
chorych. Przywlokła z sobą tutaj dwoje małych dzieci, okropnie wystraszonych.
Mówiła, że wychowuje je w duchu zemsty. Zawracanie głowy i tyle! Więcej nie
mogę panu powiedzieć. Proszę jednak pamiętać, że kopalnia Kos to nie jedyne
świństwo, jakie Rex zrobił w życiu. Niech pan poszuka, a z pewnością znajdzie wiele
innych. Ale skąd przyszła panu do głowy ta sprawa’? Odkrył pan jakiś ślad wiodący
do rodziny MacKenzie?
— Wie pani coś o dalszych losach tej rodziny?
— Absolutnie nic. Tylko proszę mnie właściwie zrozumieć. Nie podejrzewam, by
Rex zamordował tamtego człowieka. Sądzę, że opuścił go ciężko chorego. To jedno
w obliczu Boga, ale w obliczu prawa nie. Jeżeli naprawdę był winien, dosięgła go
kara. Bóg nierychliwy, niesprawiedliwy, jak mówią. A teraz proszę odejść. Więcej
powiedzieć nie mogę, więc nie warto mnie pytać.
— Dziękuję łaskawej pani za cenne wiadomości — skłonił się inspektor Neele.
— A niech pan przyśle do mnie tę Marple — zawołała panna Ramsbottom, gdy
zamykał drzwi. — Brak jej powagi, jak wszystkim anglikanom, ale kobieta zna się na
rozsądnie pojętej dobroczynności.
Z parteru inspektor Neele zatelefonował w dwa miejsca: do firmy adwokackiej
Ansell i Worrall oraz do hotelu Golf. Następnie wezwał swojego sierżanta i
powiedział mu, że na niedługi czas opuści Domek pod Cisami.
— W razie pilnej potrzeby, Hay, będzie mnie można znaleźć w tutejszej kancelarii
adwokackiej. Później w hotelu Golf.
— Tak jest, panie inspektorze.
— A tymczasem, Hay, wyniuchajcie, ile się da, na temat kosów.
— Kosów, panie inspektorze?
— Tak. Czarnych ptaszków, kosów.
— Tak jest, panie inspektorze — powtórzył ze zdumieniem sierżant Hay.
XVII
Inspektor Neele przekonał się rychło, że pan Ansell jest typem prawnika, który
łatwiej ulega onieśmieleniu, niż onieśmiela innych. Wspólnik niewielkiej, doskonale
prosperującej firmy nie myślał obstawać przy swoich prawach. Przeciwnie. Rad był
udzielić policji wszelkiej możliwej pomocy.
Sporządził testament nieboszczki Adeli Fortescue, która zgłosiła się do kancelarii
przed pięcioma tygodniami.
— Jej dyspozycje wydały mi się trochę dziwne — ciągnął pan Ansell — ale wie
pan, inspektorze, jak dziwne historie trafiają się w naszym zawodzie. Oczywiście
rozumie pan inspektor obowiązującą nas dyskrecję, zasady tajemnicy zawodowej…
takie rzeczy…
Neele kiwnął głową na znak, że rozumie. Nie miał wątpliwości, że ta kancelaria
nie miała uprzednio do czynienia z panią Fortescue ani z nikim z tej rodziny.
— Ma się rozumieć — podjął prawnik — nieboszczka Adela Fortescue nie mogła
zwrócić się do adwokatów swojego męża.
Pomijając ozdoby retoryczne, kwestia przedstawiała się prosto. Na mocy
testamentu Adela Fortescue pozostawiła wszystko, co będzie jej własnością w
momencie zgonu, Vivianowi Dubois.
— Odniosłem jednak wrażenie — kończył pan Ansell spoglądając spod oka na
detektywa — że w dniu, gdy wyraziła ostatnią wolę, pani Fortescue niewiele miała do
pozostawienia.
Słusznie. Nie miała wtedy wiele do pozostawienia. Niebawem jednak umarł Rex
Fortescue, a żonie zapisał okrągłą sumę stu tysięcy funtów, która według wszelkiego
prawdopodobieństwa należy dziś do Viviana Edwarda Dubois. Sto tysięcy funtów z
odliczeniem jedynie podatku spadkowego.
W hotelu Golf mocno zdenerwowany pan Dubois oczekiwał wizyty detektywa.
Był na wyjezdnym i walizy miał spakowane, gdy przez telefon odebrał prośbę
inspektora Neele’a, aby zechciał pozostać. Inspektor mówił uprzejmie, prawie
przepraszał, lecz pan Dubois nie wątpił, że mimo osłony grzecznych słówek, prośba
równa się rozkazowi. Dla zasady protestował trochę, ale nie bardzo.
— Liczę, panie inspektorze — powitał gościa — że zdaje pan sobie sprawę, na jak
wiele kłopotów naraża mnie pozostawanie tutaj. Doprawdy, mam bardzo ważne
sprawy, którymi muszę zająć się niezwłocznie. To kwestia interesów.
— Nie wiedziałem, że pan prowadzi jakieś interesy — odparł pogodnie detektyw.
— Cóż, nikt nie ma dziś tyle wolnego czasu, jak to się może zdawać.
— Zapewne… Zapewne… Sądzę, że boleśnie odczuł pan śmierć pani Fortescue.
Łączyła z nią pana bliska przyjaźń, prawda?
— Tak. To była urocza osoba. Często grywaliśmy w golfa.
— Poniósł pan ciężką stratę, prawda?
— Niewątpliwie — westchnął Vivian Dubois. — Cała ta potworna historia jest
wstrząsająca.
— O ile mi wiadomo, telefonował pan do pani Fortescue w dzień jej zgonu, w
godzinach popołudniowych.
— Telefonowałem? Nie pamiętam, słowo daję.
— Około czwartej.
— Tak… Chyba telefonowałem.
— Przypomina pan sobie treść rozmowy?
— Była konwencjonalna. Pytałem, zdaje się, o samopoczucie pani Fortescue i czy
są jakie dalsze wiadomości na temat zgonu jej męża.
— Aha… Rozumiem — powiedział Neele i dodał zaraz: — Następnie poszedł pan
na spacer.
— Co?… Tak… Nie był to właściwie spacer… Chciałem poćwiczyć trochę na
polu golfowym.
— Chyba nie, panie Dubois — sprzeciwił się łagodnie detektyw. — Na polu
golfowym ćwiczył pan zapewne innego dnia… Tutejszy portier widział pana
zmierzającego drogą w kierunku Domku pod Cisami.
Dubois spojrzał w twarz inspektora, później odwrócił wzrok.
— Nie pamiętam, inspektorze — powiedział. — Słowo daję.
— Może wybrał się pan w odwiedziny do pani Fortescue?
— Nie! — zaprotestował energicznie młody człowiek. — Nic podobnego! Nie
byłem w tamtym domu.
— Więc gdzie pan był?
— Poszedłem drogą aż do gospody Pod Trzema Gołębiami. Później wróciłem
przez tereny golfowe.
— Na pewno nie był pan w Domku pod Cisami?
— Z całą pewnością, inspektorze. Neele z zatroskaniem pokręcił głową.
— Proszę posłuchać, panie Dubois. Z nami szczerość popłaca. Mógł pan przecież
wybrać się tam z jakiegoś całkiem niewinnego powodu.
— Powtarzam wyraźnie, że tamtego dnia nie odwiedziłem pani Fortescue.
— Myślę, proszę pana podjął swobodnym tonem Neele — że będziemy zmuszeni
prosić pana o złożenie formalnych zeznań. Postąpi pan rozsądnie i w zakresie swoich
uprawnień, żądając obecności adwokata przy załatwianiu tej formalności.
Dubois pobladł nagle. Jego cera przybrała chorobliwy, zielonawy odcień.
— Chce mnie pan zastraszyć! — wybuchnął. — Mnie?
— Nic podobnego, proszę pana — obruszył się detektyw. — Nam nie wolno
grozić. Przeciwnie. Pozwoliłem sobie zwrócić uwagę na pewne przysługujące panu
uprawnienia.
— Zapewniam pana, że z tą całą historią nie miałem nic wspólnego. Absolutnie
nic!
— Jednakże tamtego dnia około pół do piątej po południu był pan w Domku pod
Cisami. Tak się złożyło, że ktoś wyjrzał przez okno i widział pana.
— Wszedłem tylko do ogrodu. W domu nie byłem.
— Nie był pan? Naprawdę? Nie wszedł pan tam przypadkiem bocznymi drzwiami,
a następnie po schodach, na piętro, do saloniku pani Fortescue? Szukał pan czegoś w
biureczku, prawda?
— Aa…. Pan zabrał listy — odparł posępnie Vivian Dubois — Ta idiotka Adela
zatrzymała je, chociaż przysięgała, że są spalone… Ale listy nie mają takiego
znaczenia, jakie pan im chce przypisać.
— Nie zaprzeczy pan, panie Dubois, że z Adelą Fortescue łączyły pana bardzo
intymne stosunki?
— Nie zaprzeczę. Oczywiście. Jak mógłbym zaprzeczyć, skoro ma pan te listy?
Ale nie warto doszukiwać się w nich jakiegoś utajonego sensu. Niech pan sobie nie
wyobraża, że my… że ona myślała kiedykolwiek o pozbyciu się Reksa Fortescue. Na
Boga! Nie jestem człowiekiem takiego pokroju!
— Ale pani Fortescue mogła być kobietą takiego pokroju. Jak pan sądzi?
— Nonsens! — zawołał Dubois. — Przecież ją też zamordowano.
— Tak… Naturalnie.
— Nie nasuwa się panu logiczny wniosek, że jedna ręka zgładziła Reksa Fortescue
i jego żonę?
— To prawdopodobne, bardzo prawdopodobne — przyznał z namysłem inspektor
Neele. — Ale mogą być też odmienne rozwiązania. Weźmy dla przykładu jedną
hipotezę… tylko hipotezę, panie Dubois.
Istnieje możliwość, że Adela Fortescue pozbyła się męża, a po jego śmierci sama
stała się zagrożeniem dla kogoś innego. Ten ktoś nie pomagał jej aktywnie, ale
stwarzał w pewnym sensie pobudkę i, powiedzmy, motyw występnego czynu.
Przyzna pan chyba, że dla tej osoby pani Fortescue mogłaby być niebezpieczna?
— P…p… an… — zająknął się Vivian Dubois. Pan nie ma podstaw do aktu
oskarżenia… Żadnych podstaw… poszlak przeciwko mnie.
— Pani Fortescue sporządziła testament podjął detektyw. —Wszystko pozostawiła
panu. Cały majątek.
— Nie chcę jej pieniędzy! Nie chcę ani pensa!
— Naturalnie wiele tego nie ma. Ilizutcria… Futra… Ale pieniędzy chyba mało.
Dubois wytrzeszczył oczy.
— Myślałem, że jej mąż… — urwał, szczęka mu opadła.
— Myślał pan, panie Dubois? podchwycił Neele ostrym niby stal głosem. — To
ciekawe! Widocznie znał pan treść testamentu Reksa Fortescue.
Drugim rozmówcą Neele’a w hotelu Golf był pan Gerald Wright, chudy młody
człowiek o minie intelektualisty i wyniosłych manierach. Wzrostem i sylwetką
przypominał trochę Viviana Dubois, czego Neele nie omieszkał zauważyć.
— Czym mogę panu służyć, inspektorze? — zapytał pan Gerald Wright.
— Chciałem prosić pana o pewne informacje, które mogą okazać się pomocne.
— Informacje? Nie bardzo rozumiem,
— Chodzi o niedawne wydarzenia w Domku pod Cisami. Słyszał pan o nich
zapewne? — zapytał Neele nie bez ironii, a młody człowiek uśmiechnął się
pobłażliwie.
— Czy słyszałem? To nie najtrafniejsze określenie. Gazety są pełne tych
wydarzeń! Trudno w nich znaleźć coś więcej. Słowo daję! Nasza prasa jest
zdumiewająco krwiożercza. W okropnych czasach żyjemy. Bomba atomowa!
Dzienniki nurzające się w ohydnych zbrodniach! Ale powiedział pan, że chce mnie o
coś zapytać. Nie wyobrażam sobie doprawdy, co by to być mogło. Nie wiem nic o
wydarzeniach w Domku pod Cisami. Kiedy zamordowano pana Fortescue, byłem na
wyspie Mań.
— Niebawem jednak przyjechał pan tutaj. Otrzymał pan telegram od panny Elaine
Fortescue.
— Ach! Ta wszystkowiedząca policja! Tak! Elaine mnie wezwała, więc
przyjechałem natychmiast!
— Podobno zamierza pan ożenić się wkrótce. Czy i to się zgadza?
— Zgadza się, inspektorze. A pan, jak sądzę, nie ma nic przeciwko mojemu
małżeństwu?
— To, proszę pana, czysto osobista sprawa panny Fortescue. O ile mi wiadomo,
wzajemna sympatia państwa liczy sobie czas pewien. Sześć czy też siedem miesięcy,
prawda?
— Prawda, inspektorze.
— Byli państwo nieoficjalnie zaręczeni, lecz pan Fortescue nie udzielił zgody.
Powiedział też panu, że panna Elaine nie może liczyć na pomoc w żadnej formie,
jeżeli nie zastosuje się do jego woli. Wtedy pan zerwał ów związek i wyjechał.
Gerald Wright uśmiechnął się z politowaniem.
— Scharakteryzował pan tę kwestię raczej brutalnie. W istocie, inspektorze,
padłem ofiarą swoich zapatrywań politycznych. Rex Fortescue był kapitalistą w
najgorszym tego słowa znaczeniu. Dla pieniędzy nie mogłem zrezygnować z głęboko
zakorzenionych poglądów.
— Ale nie ma pan zastrzeżeń wobec małżeństwa z osobą, która odziedziczyła
właśnie pięćdziesiąt tysięcy funtów.
— Żadnych zastrzeżeń, inspektorze — uśmiechnął się Gerald Wright, tym razem z
widoczną satysfakcją. — Pieniądze będą zużyte z korzyścią dla społeczeństwa. Ale
nie przyszedł pan chyba, aby omówić ze mną moją sytuację finansową lub
zapatrywania polityczne?
— Nie, panie Wright. Przyszedłem, aby omawiać z panem suche fakty. Jak panu
wiadomo, pani Adela Fortescue zmarła piątego listopada skutkiem zatrucia cyjankiem
potasu. Tamtego popołudnia był pan w pobliżu Domku pod Cisami, mógł więc pan
widzieć lub słyszeć coś, co miałoby znaczenie dla śledztwa.
— Czemu pan sądzi, że tamtego popołudnia byłem, jak się pan wyraził, w pobliżu
Domku pod Cisami?
— Z hotelu wyszedł pan kwadrans po czwartej. Skierował się pan w stronę Domku
pod Cisami. Stąd logiczny wniosek, że Domek pod Cisami stanowił cel przechadzki.
— Istotnie, miałem taki zamiar, inspektorze — odparł Gerald Wright. — Jednakże
rozmyśliłem się po drodze. Z panną Fortescue… z Elaine byłem już umówiony na
szóstą w hotelu. Z szosy skręciłem w boczną alejkę i okrężną drogą wróciłem do
Golfa krótko przed szóstą. Elaine nie przyszła na spotkanie. Rzecz zrozumiała w
okolicznościach, jakie wynikły.
— Widział ktoś pana w czasie tego spaceru?
— Na szosie minęło mnie kilka samochodów. Ale nikogo znajomego nie
spotkałem, jeżeli o to panu chodzi. Boczna alejka, o której wspomniałem, jest bardzo
wąska i tiki samochodów zbyt błotnista.
— A zatem hotel opuścił pan kwadrans po czwartej. Wrócił pan do hotelu krótko
przed szóstą. Ma pan jedynie własne słowa na potwierdzenie swoich poczynań w tym
czasie.
Gerald Wright nadal uśmiechał się protekcjonalnie.
— Bardzo to kłopotliwe dla nas obu, ale niestety zgadza się, inspektorze.
— Gdyby więc ktoś zeznał, że około czwartej trzydzieści pięć wyjrzał oknem z
podestu na półpiętrze i zobaczył pana w ogrodzie Domku pod Cisami… inspektor
Neele umilkł nie dokończywszy zdania.
Młody człowiek zmarszczył czoło.
— Widoczność musiała być wtedy bardzo słaba — powiedział. — Ten ktoś nie
mógłby poznać mnie ani żadnej innej osoby.
— Czy pan Vivian Dubois, który mieszka również w tym hotelu, jest panu znany?
— Dubois? Dubois? Nie zdaje mi się. Czy to taki wysoki brunet, co najczęściej
chodzi w zamszowych półbutach?
— Tak. On również wyszedł na spacer piątego listopada po południu i też
skierował się w stronę Domku pod Cisami. Nie spotkał go pan przypadkiem?
— Nie… Nie przypominam sobie…
Po raz pierwszy pan Gerald Wright zdradził pewne zakłopotanie.
— Hm… Pogoda nie zachęcała wtedy do spacerów — podjął tonem zastanowienia
inspektor Neele — zwłaszcza do spacerów po zmroku, błotnistą alejką. Dziwna
historia, że tyle osób odczuło nagły przypływ energii.
W Domku pod Cisami sierżant Hay radośnie powitał przełożonego. Niewątpliwie
był zadowolony z siebie.
— Wyniuchałem dla pana inspektora coś na temat kosów — oznajmił.
— Naprawdę, Hay? Słucham.
— Były w pasztecie, panie inspektorze. Na niedzielną zimną kolację pozostawiono
pasztet zapiekany w cieście. Ktoś, w spiżarni lub gdzie indziej, wyjął farsz z ciasta i
zastąpił go… Niech pan inspektor zgadnie, czym? Śmierdzącymi, nieżywymi kosami,
które wziął z szopy ogrodnika. Paskudny kawał, panie inspektorze! I głupi, co?
— „Co za pyszne danie na królewski dwór!” — zacytował półgłosem Neele. i
jeszcze raz zbił z tropu swojego sierżanta.
XVIII
— Zaraz. Chwileczkę powiedziała panna Ramsbottom. — Ten pasjans chyba
wyjdzie.
Króla z potężnym taborem przeniosła na wolne miejsce, czerwoną siódemkę na
czarną ósemkę, komplet pików uzupełniła czwórką, piątką i szóstką. Następnie
wykonała kilka błyskawicznych posunięć i rozparła się w fotelu.
— To podwójny soliter — odetchnęła z ulgą. — Bardzo rzadko wychodzi.
Przez chwilę siedziała spokojnie z zadowoloną miną, później zwróciła wzrok ku
młodej kobiecie, która stała obok kominka.
— Ha! Wiec ty, moja droga, jesteś żoną Lancelota — podjęła.
— Tak, ciociu! odparła Pat, dopiero co wezwana na piętro, przed oblicze starszej
damy.
— Wysoka dziewczyna, szczupła — mruknęła do siebie ciocia Effie.
— Wygląda na zdrową.
— Mam żelazne zdrowie, ciociu.
Panna Ramsbottom z uznaniem kiwnęła głową.
— A żona Parcivala to mięczak. Je za dużo słodyczy. Za mało ma ruchu. No,
siadaj, moje dziecko, siadaj. Gdzie poznałaś Lancelota?
— W Kenii, ciociu, kiedy byłam tam u przyjaciół.
— Słyszałam, że poprzednio byłaś zamężna.
— Tak. Dwa razy.
Panna Ramsbottom wymownie pociągnęła nosem.
— Rozwódka, hę?
— Nie, ciociu — odpowiedziała Pat trochę drżącym głosem. — Obaj moi
mężowie… umarli. Pierwszy był pilotem myśliwca… Poległ na wojnie.
— A drugi?… Zaraz, moje dziecko… Coś mi ktoś mówił… Zastrzelił się, prawda?
Pat twierdząco skinęła głową.
— Z twojej winy?
— Nie, ciociu. Nie z mojej winy.
— Zdaje się trzymał stajnię wyścigową, grał w totalizatora, co?
— Tak, ciociu.
— Nigdy w życiu nie byłam na wyścigach — oznajmiła sędziwa dama. —
Totalizator, gra w karty to wymysły szatana.
Pat nie podjęła dyskusji.
— Za żadne skarby nie poszłabym też do teatru ani kinematografu — ciągnęła
ciocia Effie. — Cóż, grzeszny ten świat, grzeszny, w dzisiejszych okropnych czasach,
i w tym domu działo się wiele zła, ale Bóg pokarał występnych.
Młoda kobieta milczała nadal. Zastanawiała się, czy ciocia Effie ma w głowie
wszystko po kolei. Po chwili zaniepokoiło ją zwrócone ku niej przebiegłe spojrzenie
starszej damy.
— Co ci wiadomo, moje dziecko, o rodzinie, do której weszłaś? — padło pytanie.
— Myślę, że ani mniej, ani więcej niż zwykle w takich razach.
— Hm… Jest w tym sens… Zapewne. — Ciocia Effie zrobiła krótką pauzę. —
Powiem ci, moja droga, to i owo. Moja siostra była idiotką, szwagier łajdakiem.
Parcival to wąż, a Lance zawsze uchodził w rodzinie za niedobrego chłopca.
— Chyba to przesada, ciociu — obruszyła się Pat.
— Czy ja wiem? Pewno masz rację, moje dziecko — zgodziła się nieoczekiwanie
panna Ramsbottom. — Nie można przyczepiać ludziom etykiet. Ale nie lekceważ
Parcivala, nie lekceważ. Na ogół panuje pogląd, że ludzie z etykietą dobroci są także
głupi. Nie! Dobry chłopiec Parcival to nie głupiec. Bynajmniej nie głupiec, lecz
spryciarz na świętoszkowatą modłę. Nigdy go nie lubiłam. A Lance? Zapamiętaj
dobrze: nie mam do niego zaufania, nie pochwalam go, ale jestem do nicponia
przywiązana, wbrew przekonaniu… Rozumiesz? To lekkomyślny chłopak, zawsze
był taki… Musisz go mieć na oku, moje dziecko, bo inaczej może się posunąć za
daleko. Powiedz mu, niech nie lekceważy Parcivala, nie zawsze wierzy w to, co
Parcival mówi. Ten dom roi się od kłamców. — Ciocia Effie podniosła głos i dodała z
satysfakcją: — Ogień piekielny i siarka! Oto, co się im należy.
Inspektor Neele kończył rozmowę telefoniczną ze Scotland Yardem.
— Tak — mówił naczelnik Wydziału Śledczego. — Tę wiadomość zapewne
uzyskamy. Zwrócimy się do rozmaitych prywatnych zakładów. Ale ona może już nie
żyć.
— Bardzo prawdopodobne. To dawna historia — zgodził się Neele.
„Stare grzechy rzucają długie cienie”. Panna Ramsbottom wygłosiła te słowa z
przekonaniem, jak gdyby czyniła przejrzystą aluzję.
— Teoria sprawia wrażenie fantastycznej powiedział naczelnik.
— Zdaję sobie z tego sprawę, ale moim zdaniem nie wolno jej z miejsca odrzucić.
Zbyt wiele szczegółów pasuje do całości.
— Tak… Oczywiście! Kosy… imię pierwszej ofiary… takie rzeczy.
— Nie zapominam też o innych kierunkach śledztwa — podjął inspektor Neele. —
Dubois wchodzi w rachubę, także Wright. Kredensowa Gladys przyniosła tacę do
hallu i wtedy mogła zauważyć, że jeden albo drugi kręci się w pobliżu domu.
Zaciekawiona wyszła bocznymi drzwiami, a tamten udusił ją, przeniósł zwłoki na
podwórko i nos ofiary ścisnął klamerką do wieszania bielizny.
— Najbardziej niedorzeczna historia w tej sprawie — obruszył się naczelnik
Wydziału Śledczego. — I najbardziej odrażająca.
— Strasznie dotknęła tę starą… pannę Marple. To bardzo sympatyczna starsza
pani i ma głowę na karku. Przeprowadziła się do Domku pod Cisami, żeby być bliżej
panny Ramsbottom. Jestem głęboko przekonany, ze nie przegapi nic ciekawego.
— Co pan zamierza robić dalej?
— Wybieram się do londyńskich adwokatów Reksa Fortescue. Chcę zaznajomić
się ze szczegółami jego testamentu i chociaż to stara historia, usłyszeć coś więcej o
kopalni Kos.
Pan Billingsley z firmy Billingsley, Horsethorpe i Walters był wytrawnym
światowcem, który zazwyczaj maskował dyskrecję pozorną wylewnością. Ale w
czasie drugiej rozmowy z inspektorem pan Billingsley był mniej powściągliwy niż
uprzednio. Potrójna tragedia w Domku pod Cisami poruszyła go widać tak, że
otrząsnęła część zawodowej rutyny. Chętnie, nawet skwapliwie informował policję o
znanych sobie faktach.
— Nadzwyczajna historia — mówił. — Istotnie nadzwyczajna! Czegoś podobnego
nie napotkałem w ciągu długoletniej praktyki.
— Powiem wyraźnie, panie mecenasie, że nieodzowna nam jest pomoc, wszelka
możliwa pomoc.
— Na mnie drogi pan może liczyć. Z prawdziwą przyjemnością zaofiaruję policji
współpracę.
— Przede wszystkim pozwolę sobie zapytać, jak dobrze znał pan nieboszczyka
pana Fortescue oraz stan interesów jego firmy?
— Pana Fortescue znałem stosunkowo nieźle. Nasze kontakty z nim datują się
od… powiedzmy… od jakichś szesnastu lat. Należy jednak pamiętać, że nie tylko z
naszą firmą miał do czynienia. Z pewnością dawał zatrudnienie rozmaitym
kancelariom adwokackim.
Inspektor Neele ze zrozumieniem skinął głową. Wiedział, że firma Billingsley,
Horsethorpe i Walters załatwia solidne transakcje Zjednoczonej Agencji
Powierniczej. Przy mniej solidnych Rex Fortescue korzystał z usług kilku innych
kancelarii, mniej ograniczonych skrupułami.
— Czym więcej mogę służyć panu inspektorowi? O testamencie już mówiłem.
Generalnym spadkobiercą został ustanowiony Parcival Fortescue.
— Interesuje mnie obecnie testament Adeli Fortescue, która po zgonie męża
weszła w posiadanie kwoty stu tysięcy funtów. Nie mylę się, prawda?
Prawnik twierdząco skinął głową.
— To poważna suma i, powiem w zaufaniu, inspektorze, Zjednoczona Agencja
Powiernicza będzie miała nie lada trudności z dokonaniem takiej wypłaty.
— Taka zasobna firma? — zdziwił się Neele.
— Mówiąc szczerze i tylko między nami, firma kuleje, kuleje od mniej więcej
półtora roku.
— Z jakichś konkretnych przyczyn?
— Tak. Mógłbym rzec, z powodu samego Rexa Fortescue. W ciągu ostatnich
kilkunastu miesięcy Rex Fortescue postępował niczym szaleniec. Tu sprzedawał
murowane papiery, tam kupował na spekulację podejrzane, chwalił się tym
wszystkim, opowiadał dokoła najrozmaitsze głupstwa. Nie chciał słuchać niczyich
rad… Bo, widzi pan, jego syn Parcival nieraz przychodził tutaj, prosił, abym wpłynął
jakoś na ojca. Sam próbował uprzednio, ale nic nie zdziałał. Z kolei ja robiłem, co
mogłem, także bez rezultatu. Niepodobna było przemówić mu do rozsądku. Sprawiał
wrażenie kogoś z gruntu odmienionego.
— Słyszałem jednak, że nie był przygnębiony.
— Nie, inspektorze, przeciwnie! Puszył się, promieniał, przemawiał górnolotnie.
Inspektor Neele znowu przytaknął ruchem głowy. Zaczynał umacniać się w
poglądzie zarysowanym uprzednio. Rozumiał już niektóre powody różnicy zdań
pomiędzy Parcivalem Fortescue a jego ojcem.
— Wracając do testamentu Adeli Fortescue podjął prawnik — nic nie umiem
powiedzieć na ten temat. Nie ja sporządziłem testament.
— Wiem, panie mecenasie. Chciałem tylko sprawdzić, czy Adela Fortescue miała
co zapisać spadkobiercy. Konkretnie mówiąc, sto tysięcy funtów! Dysponowała tą
kwotą, prawda?
— Ależ nie, drogi panie. Jest pan w błędzie odparł żywo pan Billingsley.
— Jak to? Sto tysięcy funtów dostała tylko w dożywocie?
— Nie, inspektorze. Dostała te sumę na własność, ale z klauzulą warunkującą
zapis. Miała wejść w posiadanie spadku, jeżeli o miesiąc przeżyje męża! Podobne
zastrzeżenia praktykuje się dziś często, głównie z powodu niebezpieczeństw
komunikacji powietrznej. Kiedy małżeństwo ginie w katastrofie samolotowej,
niezmiernie trudno ustalić kolejność zgonów i oczywiście wynikają komplikacje.
Neele spojrzał na prawnika ze zdumieniem.
— Więc Adela Fortescue nie weszła w posiadanie stu tysięcy! Komu dostaną się
teraz pieniądze?
— Firmie lub. wyrażając się ściślej, generalnemu spadkobiercy.
— Panu Parcivalowi Fortescue — dodał Neele.
— Oczywiście potwierdził adwokat i dodał zapominając do cna o dyskrecji: — A
w obecnej sytuacji firmy taka kwota bardzo mu się przyda.
— Wy, policjanci, dopytujecie się o najdziwniejsze sprawy — powiedział lekarz
zaprzyjaźniony z inspektorem Neele’em.
— Śmiało, Bob. Gadaj!
— Cóż, rozmawiamy w cztery oczy, więc na szczęście nie będziesz mógł cytować
mojego zdania. Zdaje mi się, że rozumujesz trafnie. Według mnie wygląda to na
schizofrenię o cechach paranoidalnych. Rodzina podejrzewała coś, próbowała
wyprawić faceta do specjalisty. On nie chciał, co jest typowe w takich razach.
Występowały też, jak mówisz, inne klasyczne objawy: zakłócenie równowagi
umysłowej, mania wielkości, gwałtowne napady rozdrażnienia, skłonność do
przechwałek, wiara we własny geniusz finansowy. Taki gość musi położyć w ciągu
roku każde, nawet najlepiej prosperujące przedsiębiorstwo, jeżeli nie przyhamować
go w porę. Ale to trudna sprawa, zwłaszcza gdy chory podejrzewa, do czego zmierza
otoczenie. Tak, śmierć faceta stanowi z pewnością pomyślny traf dla twoich
przyjaciół.
— Oni nie są moimi przyjaciółmi, Bob obruszył się Neele i jeszcze raz powtórzył
zasłyszane zdanie: — To obrzydliwi ludzie. Wszyscy!
XIX
W salonie Domku pod Cisami zgromadziła się cała rodzina. Parcival Fortescue,
wsparty o kominek, przemawiał do zebranych.
— Rzecz zrozumiała — mówił — że dochodzenie jest konieczne, ale w obecnej
fazie przedstawia się niezadowalająco. Policjanci przychodzą i odchodzą, ale nikogo
z nas nie informują o niczym. To wydaje się, że są na konkretnym tropie, to ich
krzątanina przycicha. Trudno w takich warunkach robić jakieś plany, układać sobie
przyszłość.
— Wszystko to całkiem bez sensu — poparła męża Jennifer.
— Całą rodzinę krępuje zakaz wydalania się na dłużej z domu —ciągnął Parcival
jestem jednak zdania, że między sobą należy omówić nasze zamierzenia. Zacznijmy
od Elaine. O ile mi wiadomo, myślisz wyjść za… Jakże się on nazywa?… Aha,
Gerald Wright. Jak sądzisz, kiedy?
— Możliwie najprędzej. Parcival zmarszczył czoło.
— Możliwie najprędzej? To znaczy za jakieś pół roku?
— Nie. Dlaczego mielibyśmy czekać tak długo?
— No… Chociażby że względów przyzwoitości…
— Brednie! — obruszyła się młoda osoba. — Nie chcemy zwlekać dłużej niż
miesiąc.
— Cóż, to twoja sprawa — odparł Parcival. — A później?… Macie jakie plany?
— Myślimy o założeniu szkoły. Starszy brat pokręcił głową.
— W dzisiejszych czasach to interes bardzo ryzykowny. Trudno o służbę i
personel nauczycielski. Słowo daję, Elaine, na oko szkoła nieźle wygląda, ale warto
zastanowić się dobrze.
— Zdążyliśmy się już zastanowić. Gerald jest zdania, że cała przyszłość naszego
kraju zależy od właściwie pojętego nauczania.
— Pojutrze wybieram się do pana Billingsleya. Mamy do omówienia rozmaite
sprawy finansowe — podjął Parcival. — On proponuje, abyś spadek po ojcu złożyła
do depozytu powierniczego na rzecz własną i swoich dzieci. W obecnej sytuacji
gospodarczej to rozwiązanie nad wyraz sensowne.
— Nie dla mnie — odparła Elaine. Pieniądze będą nam potrzebne na puszczenie w
ruch szkoły. Słyszeliśmy o całkiem odpowiedniej posiadłości na sprzedaż. W
Konwalii. Piękne tereny i dom niezły. Oczywiście nie obejdzie się bez. przeróbek i
dobudowania skrzydeł.
— Jak to?… Myślisz wycofać z firmy cały kapitał? Słowo daję, Elaine, to bardzo
nierozważne posunięcie.
— Moim zdaniem rozważniej będzie wycofać kapitał niż pozostawić w firmie —
odparła panna Fortescue. — Jak Anglia długa i szeroka, rozmaite przedsiębiorstwa
robią plajtę. No i przed śmiercią ojca sam wciąż mówiłeś, że sprawy kiepsko
wyglądają.
— Różne rzeczy się mówi — podjął Parcival. — Powtarzam jednak, że to czyste
szaleństwo wycofać z firmy kapitał, aby kupić, puścić w ruch i prowadzić szkołę. A
jak się nie uda, Elaine? Zostaniesz bez pensa.
— Uda się. Musi — odparła z uporem dziewczyna.
— Trzymam z tobą! — dodał jej otuchy Lance, który siedział rozparty swobodnie
w fotelu. — Obstawaj przy swoim. Na mój gust, prowadzenie szkoły to diablo
dziwny interes, ale chcesz się tym zająć, ty i twój Gerald. Możecie stracić pieniądze,
ale zostanie satysfakcja, że robiliście to, co wam pasowało.
— Właśnie coś takiego spodziewałem się usłyszeć od ciebie, Lance — rzucił
cierpko Parcival.
— Wiem, wiem, Percy — odparł młodszy brat. — Jestem utracjusz, syn
marnotrawny. Ale nie wątpię, że w życiu miałem zabawy więcej niż ty, stary.
— Co kogo bawi! rzucił cierpko Parcival. — Powiedziałeś swoje, a co sam
zamierzasz robić? Myślę, że wrócisz do Kenii albo Kanady? Może zamierzasz
zorganizować wyprawę na Mount Everest czy jakąś równie fantastyczną bzdurę?
— Czemu tak myślisz, Percy?
— Czemu? Nigdy nie odpowiadał ci uregulowany tryb życia w Anglii.
— Z wiekiem przychodzi odmiana — powiedział Lancelot. — Człowiek zaczyna
się statkować. Wiesz co, stary? Serio nabrałem ochoty do spokojnych zajęć
biznesmena.
— Chciałbyś…
— Właśnie — przerwał z uśmiechem młodszy brat. — Chciałbym wraz z tobą,
Percy, prowadzić firmę. Oczywiście, ty jesteś starszym wspólnikiem. Masz lwią część
udziałów. Ale ja, drobna płotka, mogę też wtrącić to i owo. Przysługuje mi takie
prawo.
— Tak… W pewnym sensie… Jeżeli potraktować zagadnienie z prawnego punktu
widzenia… Ale bądź pewien, chłopcze, że prędko na śmierć się zanudzisz.
— Czy ja wiem? Sądzę, że się nie zanudzę.
— Chyba nie mówisz poważnie, Lance — zaczął znów Parcival z posępną miną —
że chcesz przystąpić do pracy w firmie?
— I od czasu do czasu wtrącić swoje trzy grosze, co? Właśnie do tego zmierzam.
Starszy brat pokręcił głową.
— Stan finansowy firmy przedstawia się fatalnie… To nie żarty, Lance. Nie mam
pojęcia, jak będziemy sobie radzić po spłaceniu Elaine, jeżeli uprze się, by wycofać
kapitał.
— A widzisz, Elaine! — zawołał Lancelot. — Masz rację! Słusznie chcesz
chwycić w garść pieniądze, póki jeszcze są.
— Słowo daję, Lance! — obruszył się gniewnie Parcival. — Twoje żarty są w
najgorszym stylu.
— Val ma rację poparła znowu męża Jcnnifer. — Powinieneś, Lance, bardziej
liczyć się ze słowami.
Siedząc na uboczu, pod oknom. Pat przysłuchiwała się rozmowie. Myślała, że
Lance gra dobrze. jeżeli chce przycisnąć brata. Parcival tracił maskę
nieposzlakowanego chłodu. Raz jeszcze rzucił cierpko:
— Mówisz serio, Lance?
— Jak najbardziej serio.
— Nic z tego nie będzie. Sprzykrzy ci się takie życie.
— Mnie się sprzykrzy? Czemu? Pomyśl, jaka to cudowna odmiana. Zaciszny
gabinet. Maszynistki wchodzą i wychodzą. Będę miał jasnowłosą sekretarkę w typie
panny Grosvenor… Nazywa się Grosvenor, prawda?… Z pewnością już ją wylałeś.
Ale postaram się o podobną. Będzie mówiła: „Tak, panie dyrektorze”, „Nie, panie
dyrektorze”, „Jest już herbatka, panie dyrektorze”.
— Nie strugaj wariata — wybuchnął Parcival.
— Czemu się złościsz, braciszku? Nie jesteś kontent, że chcę podzielić z tobą
pracę i kłopoty?
— Nie masz pojęcia, w jak opłakanym stanie są interesy firmy.
— Nie mam pojęcia. Będziesz mnie musiał we wszystko wtajemniczyć.
— Najprzód ty będziesz musiał zrozumieć jedno. Od pół… nie, od roku ojciec
przestał być dawnym sobą. Robił nieobliczalne głupstwa, fantastyczne posunięcia
finansowe. Sprzedawał pewne papiery, kupował akcje palcem na piasku pisane.
Czasami rzucał pieniądze w błoto, jak to się mówi, chyba dla czystej przyjemności
wydawania.
— Innymi słowy — wtrącił Lance to szczęśliwy traf dla rodziny, że dostał w
herbacie taksynę.
— W gruncie rzeczy masz słuszność, chociaż wyraziłeś ją w możliwie
najobrzydliwszej formie powiedział Parcival. — Jego śmierć uratowała nas od
bankructwa. Ale przez pewien czas będziemy musieli postępować nad wyraz
przezornie, konserwatywnie, że się tak wyrażę.
— Nie zgadzam się z tobą, Percy. Przezorność nic nie daje. Trzeba ryzykować,
grać na całego. O wielką stawkę! Rozumiesz?
— Nie! Przezorność i oszczędność. Oto hasło na najbliższą przyszłość.
— Nie moje hasło — podchwycił Lance.
— Pamiętaj, że jesteś tylko młodszym wspólnikiem.
— Pamiętam, naturalnie… Ale i tak mam jaki taki głos. Starszy brat zaczął
nerwową przechadzkę po salonie.
— Nic dobrego nie wyjdzie z twoich planów — podjął. — Jestem do ciebie
przywiązany, lubię cię…
— Naprawdę? — wtrącił Lance, lecz Parcival nie zwrócił na to uwagi.
— … i w ogóle, ale, widzisz, trudno nam będzie o porozumienie. Zanadto różnimy
się w poglądach.
— To może być korzystne.
— Jedyne sensowne wyjście to rozwiązanie spółki.
— Chcesz mnie spłacić, Percy? Do tego zmierzasz?
— Mój kochany, nie widzę innej rozumnej drogi. Przy takiej różnicy
zapatrywań…
— Przepraszam! Trudno ci będzie spłacić Elaine. Sam powiedziałeś. Za co w
takim razie kupisz mój udział?
— Za co?… Widzisz, nie myślałem o gotówce… Możemy przeprowadzić podział
aktywów… papierów wartościowych.
— Ty zatrzymasz murowane, mnie dostaną się spekulacyjne śmiecie, prawda?
— Mówiłeś, że coś takiego bardziej odpowiada twoim gustom.
— Nie mam pojęcia. Będziesz mnie musiał we wszystko wtajemniczyć.
— Najprzód ty będziesz musiał zrozumieć jedno. Od pół… nie, od roku ojciec
przestał być dawnym sobą. Robił nieobliczalne głupstwa, fantastyczne posunięcia
finansowe. Sprzedawał pewne papiery, kupował akcje palcem na piasku pisane.
Czasami rzucał pieniądze w błoto, jak to się mówi, chyba dla czystej przyjemności
wydawania.
— Innymi słowy — wtrącił Lance — to szczęśliwy traf dla rodziny, że dostał w
herbacie taksynę.
— W gruncie rzeczy masz słuszność, chociaż wyraziłeś ją w możliwie
najobrzydliwszej formie — powiedział Parcival. — Jego śmierć uratowała nas od
bankructwa. Ale przez pewien czas będziemy musieli postępować nad wyraz
przezornie, konserwatywnie, że się tak wyrażę.
— Nie zgadzam się z tobą. Percy. Przezorność nic nie daje. Trzeba ryzykować,
grać na całego. O wielką stawkę! Rozumiesz?
— Nie! Przezorność i oszczędność. Oto hasło na najbliższą przyszłość.
— Nie moje hasło — podchwycił Lance.
— Pamiętaj, że jesteś tylko młodszym wspólnikiem.
— Pamiętam, naturalnie… Ale i tak mam jaki taki głos. Starszy brat zaczął
nerwową przechadzkę po salonie.
— Nic dobrego nie wyjdzie z twoich planów — podjął. — Jestem do ciebie
przywiązany. lubię cię…
— Naprawdę? — wtrącił Lance, lecz Parcival nie zwrócił na to uwagi.
— … i w ogóle. ale. widzisz, trudno nam będzie o porozumienie. Zanadto różnimy
się w poglądach.
— To może być korzystne.
— Jedyne sensowne wyjście to rozwiązanie spółki.
— Chcesz mnie spłacić, Percy? Do tego zmierzasz?
— Mój kochany, nie widzę innej rozumnej drogi. Przy takiej różnicy
zapatrywań…
— Przepraszam! Trudno ci będzie spłacić Elaine. Sam powiedziałeś. Za co w
takim razie kupisz mój udział?
— Za co?… Widzisz, nie myślałem o gotówce… Możemy przeprowadzić podział
aktywów… papierów wartościowych.
— Ty zatrzymasz murowane, mnie dostaną się spekulacyjne śmiecie, prawda?
— Mówiłeś, że coś takiego bardziej odpowiada twoim gustom.
— W pewnym sensie masz rację, stary — uśmiechnął się Lancelot. — Ale nie
mogę schlebiać tylko własnym gustom. Muszę myśleć o żonie.
Bracia spojrzeli na Pat, która otworzyła usta i zamknęła je nie powiedziawszy
słowa. Wolała się nie wtrącać, bo rozumiała, że Lance prowadzi grę, choć nie bardzo
jeszcze wiedziała, w jakim celu.
— Co mi zaproponujesz? — ciągnął Lancelot. — Nie istniejące kopalnie
diamentów, rubiny w niedostępnych miejscach, koncesje naftowe na terenach bez
ropy? Myślisz, że taki ze mnie osioł, na jakiego wyglądam?
— Cóż, niektóre z naszych akcji są wysoce spekulacyjne, ostatecznie jednak mogą
przynieść zawrotne zyski — bąknął niepewnie Parcival.
— Zmieniłeś ton. co? — podchwycił Lance. — Proponujesz mi ostatnie idiotyczne
nabytki ojca i na dodatek pewno starą kopalnię Kos? Aha! Czy inspektor pytał i
ciebie o tę kopalnię?
Parcival zmarszczył czoło.
— Tak. Pytał. Nie rozumiem dlaczego. Dużo nie mogłem mu powiedzieć.
Obydwaj byliśmy wtedy dziećmi. Jak przez mgłę pamiętam, że ojciec wybrał się na
miejsce, a kiedy wrócił, powiedział, że to tylko zawracanie głowy.
— Co to za kopalnia? Złota?
— Tak mi się zdaje. Ojciec przyjechał do Anglii przekonany, że złota tam z
pewnością nie ma. A on nie mylił się nigdy w takich kwestiach.
— Kto wciągnął go w tę historię? Jakiś MacKenzie, prawda?
— Tak. MacKenzie umarł w Afryce.
— Umarł… — powtórzył Lance z nuta zastanowienia. — A później była jakaś
okropna scena. Coś sobie przypominam… Pani MacKenzie zjechała tutaj. Groziła
ojcu, miotała klątwy na jego głowę. Zdaje się, twierdziła, że on zamordował jej męża.
— Co? Nic w tym rodzaju nie pamiętam — zdziwił się Parcival.
— A ja pamiętam, chociaż jestem sporo młodszy od ciebie — podchwycił Lance.
— Może właśnie dlatego mocniej przemówiła do mnie melodramatyczna sytuacja.
Gdzie była kopalnia Kos? W Afryce Zachodniej?
— Tak mi się zdaje.
— Muszę kiedy rzucić okiem na tę koncesję, jak będę w biurze — powiedział
młodszy brat.
— Nie warto. Ojciec nigdy nie mylił się w takich sprawach. Powiedział: nie ma
złota, to złota nie ma.
— Pewno masz słuszność… Biedna pani MacKenzie. Ciekawe, co się teraz dzieje
z nią i tą parką dzieci, które przywiozła ze sobą. Zabawna historia! Przecież to dziś
dorośli ludzie — roześmiał się Lancelot.
XX
W świetlicy prywatnego sanatorium Sosny inspektor Neele siedział naprzeciw
szpakowatej pacjentki w starszym wieku. Helena MacKen—zie liczyła sześćdziesiąt
trzy lata, jakkolwiek wyglądała młodziej. Miała bladoniebieskie oczy o mętnym
wyrazie, drobny, słabo zarysowany podbródek i szerokie usta o drżącej nerwowo
górnej wardze. Na kolanach trzymała dużą księgę i podczas rozmowy raz poTaz
spuszczała ku niej wzrok. Detektyw patrzał na panią MacKenzie i przypominał sobie
informacje, jakie uzyskał na jej temat od doktora Crosbie, dyrektora sanatorium.
— Oczywiście to pacjentka dobrowolna, nie skierowana urzędowo — powiedział
lekarz.
— Jest niebezpieczna dla otoczenia?
— Nie, inspektorze. Przeważnie sprawia wrażenie zdrowej i mówi nie inaczej niż
pan czy ja. Obecnie ma dobry okres, więc przeprowadzi pan z nią zupełnie normalną
rozmowę.
Wspominając tę opinię inspektor Neele rozpoczął gładko i swobodnie:
— Bardzo dziękuję, że szanowna pani zechciała mnie przyjąć. Moje nazwisko
Neele, a celem wizyty jest sprawa pana Fortescue, który zmarł niedawno. Chodzi o
Reksa Fortescue. O ile mi wiadomo, pani zna to nazwisko.
— Nie mam pojęcia, o czym pan mówi — odparła Helena MacKenzie spoglądając
uparcie na grubą księgę.
— Pytam o pana Fortescue, proszę pani, Reksa Fortescue.
— Nie… Z całą pewnością nie…
Inspektor Neele stropił się nieco. Czy tak ma wyglądać rozmowa, jak wyraził się
doktor Crosbie, zupełnie normalna?
— Sądzę, że szanowna pani znała go dawno, wiele lat temu — powiedział.
— Skąd znowu! — obruszyła się kobieta. — To było wczoraj.
— Aha… Rozumiem — bąknął detektyw, powtarzając swój ulubiony zwrot, tym
razem bardzo niepewnie. — Podobno przed wieloma laty odwiedziła pani Reksa
Fortescue w jego podlondyńskiej posiadłości. Nazywa się ona Domek pod Cisami.
— Bardzo pretensjonalna buda.
— Tak… Niewątpliwie… Słusznie nazwała pani ten dom bardzo pretensjonalną
budą. Rex Fortescue miał do czynienia z pani małżonkiem w sprawach pewnej
kopalni położonej w Afryce, kopalni Kos, jeżeli dobrze sobie przypominam.
— Muszę teraz czytać — powiedziała pani MacKenzie. — Czasu mam mało, a
muszę czytać swoją księgę.
— Oczywiście, szanowna pani. To zrozumiałe — zgodził się detektyw i zaczął
znów po krótkiej pauzie: — Pan MacKenzie i pan Fortescue wybrali się do Afryki, by
na miejscu zbadać sytuację.
— To była kopalnia mojego męża. On ją odkrył, zgłosił swoje prawa i uzyskał
koncesję. Potrzebował pieniędzy na kapitał obrotowy. Zwrócił się do Reksa
Fortescue. Nie pozwoliłabym na to, gdybym była mądrzejsza; gdybym wiedziała
więcej.
— Aha… Rozumiem… Ale tak czy inaczej obydwaj pojechali do Afryki i tam
pani małżonek zmarł na febrę.
— Muszę czytać swoją księgę.
— Czy podejrzewa pani, że w tej sprawie, w sprawie kopalni Kos, Rex Fortescue
oszukał pani mcza?
— Strasznie pan głupi powiedziała pani MacKenzie nie podnosząc wzroku znad
grubego tomu.
— Tak… Zapewne… Ale, proszę pani, to dawne dzieje, bardzo dawne. Znaczne
trudności musi nastręczać dochodzenie w sprawie zupełnie przebrzmiałej, więc…
— Kto panu mówił, ze to sprawa przebrzmiała?
— Aha… Rozumiem. Szanowna pani jest odmiennego zdania?
— „Nic nie jest załatwione, pokąd nie jest załatwione sprawiedliwie”. Tak wyraził
się Kipling. Nikt nie czyta dziś Kiplinga, ale to był wielki człowiek.
— Liczy pani, że sprawa kopalni Kos będzie kiedyś załatwiona sprawiedliwie?
— Rex Fortescue nie żyje. Pan to powiedział, prawda?
— Nie żyje. Został otruty. Nieoczekiwanie kobieta parsknęła śmiechem.
— Nonsens! Umarł na febrę.
— Mówię, proszę pani, o Reksie Fortescue — powiedział zbity z tropu detektyw.
— Ja również — bystro spojrzała w twarz inspektora bladoniebieski—mi oczami.
— Niech pan nie opowiada takich rzeczy! On umarł w swoim łóżku, prawda? Umarł
we własnym łóżku.
— Nie. W szpitalu Świętego .ludy.
— Nikt nie wie, gdzie umarł mój mąż podjęła kobieta. — Nikt nie wie, jak umarł,
ani gdzie go pogrzebano. Wiadomo tylko tyle, ile powiedział Rex Fortescue. A to był
kłamca.
— Ma pani jakieś podejrzenia? — natarł inspektor Neele.
— Podejrzenia… Tak… Podejrzenia nie do odparcia, bez cienia wątpliwości..
— Sądzi pani, że odpowiedzialność za zgon pani małżonka obciąża Reksa
Fortescue?
— Dziś z rana dostałam śniadanie, jak zawsze, całkiem świeże. Jakie to dziwne, że
minęło już z górą trzydzieści lat.
Detektyw westchnął ciężko. Zaczynał wątpić o celowości rozmowy, nie dał jednak
za wygraną.
— Kilka miesięcy przed śmiercią Reksa Fortescue ktoś podrzucił na jego biurko
nieżywe kosy.
— Interesująca historia — szepnęła pani MacKenzie. — Bardzo interesująca.
— Nie domyśla się pani przypadkiem, kto mógł to zrobić?
— Domysły nie przydadzą się na nic. Trzeba działać. Wychowywałam je w takim
duchu. W duchu działania.
— Szanowna pani ma na myśli swoje dzieci?
— Tak. Donald i Ruby. Dziewięć i siedem lat. Dzieci zostały bez ojca. Wciąż im
to mówiłam. Powtarzałam. Każdego wieczora musiały składać przysięgę.
— Jaką przysięgę?
— Jaką? Naturalnie, że go zabiją.
— Rozumiem… — bąknął detektyw i zapytał spokojnym tonem: — I co? Spełniły
tę przysięgę?
— Donald był pod Dunkierką. Nie wrócił. Dostałam telegram: „Padł na polu
chwały, w czasie działań bojowych”. Słyszy pan? Działania! Ale działania nie takie,
jak trzeba. Nie ma Donalda.
— Serdecznie szanownej pani współczuję. A córka?
— Ja nie mam córki — odrzekła pani MacKenzie.
— Dopiero co mówiła pani o córce, Ruby.
— Ruby… Tak, Ruby! Wie pan, co z nią zrobiłam?
— Nie, proszę pani. Co pani z nią zrobiła?
— Spójrz! — szepnęła nieoczekiwanie kobieta.
Neele zorientował się, że księga spoczywająca na jej kolanach to Biblia — bardzo
stara Biblia, na której pierwszej karcie wypisano wiele imion. Niewątpliwie według
dawnego obyczaju ktoś z pokolenia na pokolenie rejestrował tam narodziny.
Pani MacKenzie wskazała palcem dwa ostatnie imiona. Donald MacKenzie i data
urodzenia. Niżej: Ruby MacKenzie i data urodzenia. Ale końcowa pozycja była
przekreślona grubą krechą.
— Widzi pan? Wymazałam ją z księgi. Po wieczne czasy. Anioł nie odnajdzie
imienia Ruby w dniu Sądu Ostatecznego.
— Wykreśliła pani z Biblii jej imię? Czemu? — zapytał detektyw.
— Nie wie pan?
— Nie mam pojęcia, proszę pani.
— Nie dochowała przysięgi. Rozumie pan? Nie dochowała przysięgi.
— Gdzie przebywa obecnie pani córka?
— Ja nie mam córki. Mówiłam już panu. Ruby MacKenzie przestała istnieć.
— Umarła?
— Umarła? chora niespodziewanie wybuchnęła śmiechem. — Lepiej byłoby dla
niej, gdyby umarła. Znacznie, nieporównanie lepiej! — Westchnęła, niezdecydowanie
poruszyła się na krześle i nagle zmieniła ton na uprzejmie towarzyski. Niezmiernie mi
przykro, lecz nie mogę dłużej z panem rozmawiać. Czas biegnie, a ja naprawdę
muszę czytać księgę.
Dalsze słowa inspektora zbywała niecierpliwym gestem i nie przerywając lektury
wodziła palcem wzdłuż wierszy druku.
Wkrótce Neele wstał i wyszedł z pokoju, by jeszcze raz pomówić z dyrektorem
sanatorium
— Czy panią MacKenzie odwiedza ktoś z rodziny? — zapytał. — Na przykład
córka?
— Podobno córka przyjeżdżała tu za czasów mojego poprzednika. Ale wizyty
fatalnie działały na chorą, więc ówczesny dyrektor poradził ich zaniechać. Od tej pory
wszelkie sprawy załatwia adwokat.
— Nie wie pan doktor, gdzie przebywa obecnie ta córka, Ruby MacKenzie?
Dyrektor sanatorium bezradnie rozłożył ręce.
— Nie wie pan też zapewne, czy wyszła za mąż?
— Nie mam pojęcia. Mogę tylko podać panu adres kancelarii adwokackiej, z którą
mamy do czynienia.
Neele już uprzednio wytropił tę kancelarię i nic nie wskórał. Przed laty panna
MacKenzie ustanowiła fundusz powierniczy na rzecz matki i później nie pokazała się
nigdy.
W sanatorium Sosny inspektor próbował uzyskać rysopis Ruby, ale i to spełzło na
niczym. Chorych odwiedza wielu krewnych i znajomych. Po latach nikt nie pamięta
wyglądu takiej czy innej osoby. Przełożonej pielęgniarek zdawało się, ze panna
MacKenzie była drobną brunetką. Jedyna pielęgniarka zatrudniona od tamtych lat
przypominała sobie mętnie wysoką, raczej tęgawą blondynkę.
— Coś w tym jest powiedział inspektor Neele, gdy zameldował się u
przełożonego. Historia pomyleńcza, ale wszystko pasuje jedno do drugiego. Coś w
tym być musi.
— Aha… Kosy w pasztecie pasują do kopalni Kos przyznał naczelnik Wydziału
Śledczego. — Żyto w kieszeni Reksa Fortescue, bułka z miodem…Hm… To
najmniej znamienne. Każdy może jeść na podwieczorek bułkę z miodem. Trzecia w
kolejności zbrodnia… Tę dziewczynę zadusił ktoś przy zdejmowaniu bielizny i nos
ścisnął jej klamerką…
— Momencik! Momencik, panie naczelniku! zawołał Neele.
— Co takiego? Detektyw zmarszczył czoło.
— Chodzi o to, co pan naczelnik właśnie powiedział. Zabrzmiało to fałszywie…
Jak gdyby jakiś błąd w rozumowaniu… — Neele pokręcił głową, westchnął. — Nic
nie mogę skapować!
XXI
Lance i jego żona spaccrowali po wypielęgnowanych terenach okalających Domek
pod Cisami.
— Myślę, Lance — odezwała się Pat — że nie urażę twoich uczuć, jeżeli powiem,
że jak żyję, nie byłam w brzydszym ogrodzie.
— Nie uraziłaś moich uczuć — roześmiał się mąż. — Ale czy to naprawdę brzydki
ogród? Podobno pracuje tu gorliwie aż trzech ogrodników.
— Chyba w tym właśnie sęk. Nie szczędzi się kosztów i nie przejawia
indywidualnych gustów. Wszystko jak trzeba i gdzie trzeba. Rododendrony.
Odpowiednie dywanowe kwietniki w odpowiednich porach roku.
— A gdybyś ty, Pat, miała ogród w Anglii, jak by wyglądał?
— W moim ogrodzie rosłyby malwy, ostróżki, dzwonki. Nie byłoby dywanowych
kwietników, ani, broń Boże, tych okropnych cisów — Pat spojrzała z obrzydzeniem
na ciemnozielone cisowe szpalery i żywopłoty.
— Przykre skojarzenia, co? zapytał beztrosko Lancelot.
— Przeraża mnie sama myśl o trucicielu. To musi być ktoś mściwy, zawzięty,
ponury.
— Tak sądzisz, moja mila? To dziwne. Dla mnie truciciel to ktoś świadomy
swoich celów, bezwzględny, obdarzony zimną krwią.
— Można i tak to ująć. Młoda kobieta wzdrygnęła się nerwowo. — W każdym
razie ten trzykrotny morderca… Nie wyobrażam sobie, kto to, ale z pewnością
człowiek obłąkany.
— Tak… — Lance zniżył glos. Zapewne masz słuszność… — umilkł, by podjąć
zaraz innym tonem: Na miłość boską, Pat! Uciekaj stąd! Wróć do Londynu. Wszystko
jedno! Wybierz, jakie zechcesz miejsce: Devon, Kraj Jezior, Stradford on Avon,
Norfolk Broads. Policja zgodzi się na twój wyjazd. Przecież z tym wszystkim nie
masz nic wspólnego. Byłaś w Paryżu, kiedy skończył stary, w Londynie podczas dwu
następnych morderstw. Powtarzam, Pat: twoja tutaj obecność śmiertelnie mnie
dręczy.
— Ty wiesz kto, prawda? — szepnęła kobieta po krótkiej pauzie.
— Nie wiem.
— Więc domyślasz się, podejrzewasz… Inaczej nie lękałbyś się o mnie. Powiedz.
Proszę cię!
— Nic powiedzieć nie mogę. Nie wiem. Ale na Boga, marzę, abyś wyjechała.
— Nie wyjadę, kochany, zostanę! Czuję, że tak trzeba. Zostanę przy tobie na dobrą
czy złą dolę… głos załamał się jej nagle. — Tyle że ze mną dola musi być zła,
najgorsza.
— Pat! Co ty pleciesz, u Boga Ojca?
— Przynoszę pecha. To miałam na myśli. Przynoszę pecha każdemu, z kim się
zetknę.
— Moje kochane, najdroższe głupiątko! Mnie pecha nie przyniosłaś. Zastanów się,
skarbie! Niedługo po naszym ślubie stary wezwał mnie do kraju, zaproponował
zgodę.
— Tak. Ale co się stało, kiedy wylądowałeś w Anglii? Ja przyniosłam ci pecha,
jak wszystkim.
— Pat! Najdroższa! Nabiłaś sobie główkę przesądami, zabobonami, bredniami.
— Nic podobnego. Są ludzie, którzy przynoszą nieszczęście. Ja do takich należę.
Lance ujął żonę za ramiona, potrząsnął mocno.
— Jesteś moją miłością, Pat! zawołał. — Życie z tobą to szczęście największe w
świecie. Lepiej tym nabij sobie niemądrą główkę. —Uspokoił się nieco i ciągnął
mniej wzburzonym tonem: — Ale mówiąc poważnie, Pat, bądź ostrożna, bardzo
ostrożna. Jeżeli w domu grasuje szaleniec, nie chcę, żebyś ty dostała postrzał czy też
wypiła napar z blekotu.
— Napar z blekotu?
— Mniejsza z tym. Kiedy mnie nie ma, trzymaj się tej starej… jakże jej tam?…
Panny Marple. Jak myślisz, czemu ciocia Effie zaprosiła ją tutaj?
— Bogu tylko wiadomo, czemu ciocia Effie coś robi. Lance, jak długo tu
zostaniemy?
Młody człowiek wzruszył ramionami.
— Trudno przewidzieć.
— Chyba nie jesteśmy najmilej widziani, prawda? — podjęła Pat z wahaniem. —
Domek pod Cisami należy teraz do twojego brata, a on nie pragnie, zdaje się, naszego
towarzystwa.
— Z pewnością nie pragnie — parsknął śmiechem Lance. — Ale do czasu musi
nas tolerować.
— A później, Lance? Co będziemy robić? Wrócimy do Afryki Wschodniej?
— Chciałabyś wrócić, Pat? Z zapałem przytaknęła.
— Świetnie się składa, bo i ja o tym myślę. Nie odpowiada mi dzisiejsza Anglia.
— Cudownie! — zawołała Pal z rozjaśnioną twarzą. — A wczoraj, kiedy
słuchałam tego, co mówiłeś, sądziłam, że chcesz zostać na stałe.
Szatański błysk pojawił się w oczach Lancelota Fortescue.
— O naszych planach ani słowa nikomu. Rozumiesz? Mam zamiar przydusić
trochę braciszka Parcivala.
— Ach, Lance! Bądź ostrożny.
— Będę ostrożny, najdroższa. Ale nie widzę racji, dla których stary Percy miałby
zagarnąć wszystko.
Panna Marple siedziała w przestronnym salonie i słuchała wynurzeń pani
Parcivalowej Fortescue. Z lekko pochyloną w bok głową przypominała życzliwie
usposobioną kakadu. Nie pasowała do tego salonu. Jej szczupła postać stanowiła
jaskrawy kontrast z kolosalną sofą usianą różnokolorowymi poduszkami. Panna
Marple siedziała prosto, gdyż w młodości nosiła gorset, a jeszcze dawniej
napominano ją wciąż, by się nie garbiła. Opodal Jennifer w efektownej żałobie
zajmowała ogromny fotel i paplała z szybkością karabinu maszynowego. „Zupełnie
jak biedna pani Emmett, żona dyrektora banku” —myślała panna Marple,
przypominając sobie wizytę pani Emmett, która przyszła raz do niej, aby omówić
przygotowania do kiermaszu dobroczynnego i najbardziej nieoczekiwanie zaczęła
gadać, gadać, gadać… W Saint Mary Mead pani Emmett zajmowała wyjątkowo
drażliwą pozycję. Nie dostała się do starej gwardii zubożałych dam z towarzystwa,
które mieszkały w schludnych domkach niedaleko kościoła i na pamięć znały
koligacje ziemiańskich rodzin w całym hrabstwie, jakkolwiek same do ziemiaństwa
nie należały. Pan Emmett, dyrektor banku, niewątpliwie popełnił mezalians, w
rezultacie więc jego żona była straszliwie osamotniona, bo oczywiście nie mogła
pospolitować się w towarzystwie kupieckim czy rzemieślniczym. Snobizm podniósł
ohydną głowę i skazał panią Emmett na trwałą i kompletną izolację. Potrzeba
mówienia wzbierała w niej i właśnie tamtego dnia zerwała tamy, aby zagrozić pannie
Marple groźną powodzią słów. Współczuła wówczas pani Emmett, obecnie zaś żal jej
było trochę pani Parcivalowej Fortescue.
Jennifer długo gromadziła rozmaite urazy i kompleksy, więc przewietrzenie ich
wobec osoby mało znajomej musiało stanowić nie lada ulgę.
— Ma się rozumieć, proszę pani mówiła szybko — nie chciałam biadolić i nie
biadoliłam. Ja nie z takich, proszę pani. Zawsze byłam zdania, że człowiek musi
godzić się z rzeczywistością. Czego nie można zmienić, trzeba to wytrzymać, no nie?
Słowa nigdy nikomu nie pisnęłam. Bo i z kim miałabym rozmawiać? Osamotniona tu
jestem, proszę pani, strasznie osamotniona. Pewnie, że apartament w Domku pod
Cisami to na swój sposób wygoda, no i wielka oszczędność. Ale przyzna chyba pani,
że we własnym domu mielibyśmy całkiem inną sytuację. Przyzna pani, no nie?
Panna Marple przyznała.
— Na szczęście nasz nowy dom jest już prawic gotów. Trzeba tylko pozbyć się
malarzy i tapicerów. Marudzą okropnie, proszę pani. Mojemu mężowi, naturalnie, nic
nie szkodzi mieszkanie tutaj. Jest nawet zadowolony, bo mu wygodnie. Ale dla
mężczyzny to inna sprawa. Ciągle powtarzam, dla mężczyzny to całkiem inna
sprawa. Przyzna pani, no nie?
Panna Marple znów przyznała.
— Widzi pani ciągnęła Jennifer mój mąż całe dni spędza w Londynie. Do domu
wraca zmęczony. Chciałby tylko siedzieć spokojnie i czytać. A ja? Od rana do
wieczora jestem tu sama, bez żadnego towarzystwa, absolutnie żadnego. Rzecz jasna,
mam wszelki komfort, wystawną kuchnię domową… Ale co z tego? Jedno, czego
człowiek naprawdę szuka, to przyjemne kółko znajomych. A nasi sąsiedzi to ludzie
nie w moim guście. Rozumie pani? Jacyś zwariowani brydżyści z fumami. Brydż to
dobra rzecz. Sama nic nie mam przeciw kilku roberkom od czasu do czasu. Ale oni
grają strasznie wysoko, a piją przy tym niczym gąbki! Jak powiedziałam, to ludzie
wcale nie w moim guście. No i naturalnie jest cała gromada… Jak by to powiedzieć?
… Starych grzybów, co po całych dniach grzebią się w ziemi i przycinają krzewy.
Panna Marple zawstydziła się trochę, gdyż sama była zamiłowaną ogrodniczką.
— Nie chciałabym mówić źle o zmarłych paplała dalej pani Valowa — ale pan
Fortescue, znaczy się mój teść. bardzo niemądrze wybrał drugą żonę. Moja… cóż,
muszę powiedzieć, moja teściowa była w tych samych latach, co ja. No i co?
Wariowała na punkcie chłopów. Tak, proszę pani! Wariowała na punkcie chłopów.
No i jak szastała pieniędzmi! Ale teść miał znów kompletnego fioła na jej punkcie.
Nawet nie sprawdzał rachunków, proszę sobie wyobrazić! Strasznie to irytowało
mojego męża. No, proszę pani, Percy jest bardzo wrażliwy na sprawy finansowe. Nie
cierpi marnotrawstwa, rozrzutności. Ale to nie wszystko, proszę pani! Pan Fortescue
zachowywał się ostatnio dziwnie, ciągle był zły, czasami okropnie wybuchał, robił
awantury. No i sam marnował pieniądze na jakieś zwariowane spekulacje, takie
rzeczy. Wcale nie było przyjemnie, proszę pani.
— To musiało irytować pani małżonka odważyła się wtrącić panna Marple.
— A pewnie! Pewnie! Cały ostatni rok Percy był wciąż zirytowany. No i
przygnębiony. Zupełnie się zmienił, proszę sobie wyobrazić, w stosunku do mnie.
Zdarzało się, proszę pani, że mówię do niego i mówię, a on nic nie odpowiada.
Jennifer westchnęła i zaczęła znów trzepać: — Albo moja szwagierka, Elaine. Także
osoba dziwna, nie do rzeczy. Nigdy nie ma jej w domu, a do mnie odnosi się, nie
powiem, że niechętnie, ale całkiem bez zrozumienia. Nie można jej wyciągnąć do
Londynu po sprawunki ani na jakiś film. Ba! Nawet stroje nic ją nie obchodzą! —
Pani Parcivalowa westchnęła raz jeszcze i opamiętała się widocznie, gdyż podjęła na
inną nutę: Naturalnie nie chcę się skarżyć. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Pewno
dziwi się pani, że tak otwarcie rozmawiam z osobą mało znajomą. Ale, widzi pani,
przy takim ciągłym napięciu, po takim wstrząsie… Naturalnie! Podziałał wstrząs, że
tak powiem, wstrząs z opóźnieniem. Od rana byłam taka rozstrojona, że musiałam z
kimś pogadać. Pani przypomniała mi jedną kochaną staruszkę, pannę Trefusis James.
Biedactwo. Miała siedemdziesiąt pięć lat, kiedy złamała kość udową. Okropnie długo
ją pielęgnowałam, więc zdążyłyśmy się zaprzyjaźnić. Kiedy odchodziłam, dostałam
od niej pelerynkę z lisów. Przyzna pani, że panna Trefusis James postąpiła bardzo
ładnie.
— Nie dziwi mnie pani szczerość i doskonale rozumiem, jak się pani tu czuje —
powiedziała panna Marple zgodnie z prawdą.
Bez wątpienia żona znudziła się Parcivalowi Fortescue, więc przestał zwracać na
nią uwagę, a biedna Jennifer nie potrafiła nawiązać lokalnych znajomości. Była
również znudzona, bo wyjazdy do Londynu, stroje, kino, mieszkanie w luksusowym
domu — wszystko to nie mogło zastąpić ludzkiej nuty w stosunkach z. rodziną męża.
— Nie urażę chyba pani odezwała się panna Marple z kurtuazją osoby w
podeszłym wieku jeżeli powiem, że moim zdaniem, nieboszczyk Rex Fortescue nic
należał do najsympatyczniejszych ludzi.
— Pewno, że nie należał, zgodziłla się skwapliwie Jennifer. — A tak naprawdę,
między nami, droga pani, to był wstrętny dziadyga. Wstyd przyznać, ale wcale się nie
dziwię, że ktoś go sprzątnął.
— Nie domyśla się pani… zaczęła starsza dama i urwała. — Zapewne to pytanie
bardzo nie na miejscu… Ale czy nie nasuwają się pani bodaj najbłahsze podejrzenia?
…
— Myślę, ze Crump to zrobił. Antypatyczny fagas! Mnie nie podobał się od
początku. Może pan Fortescue czymś go uraził, a że to pijak, niby Crump, mogło mu
coś strzelić do głowy. Zresztą uważam, że Crump jest nienormalny jak len
kamerdyner czy lokaj, co zaczął ganiać po całym domu i strzelać do kazdego, kto się
nawinął. Naturalnie, mówiąc całkiem szczerze, byłam przekonana, święcie
przekonana, że Adela załatwiła starego. No, ale sama się przecież nie otruła! Może
chciała oskarżyć Crumpa, a on coś zwietrzył, więc zaprawił trucizną kanapki. Gladys
mogła to spostrzec, wobec czego jej się także pozbył. Niebezpiecznie mieszkać pod
jednym dachem z takim człowiekiem! Mój Boże! Wyjechałabym stąd każdej chwili,
tylko z pewnością ci okropni policjanci nikomu na to nie pozwolą. — Jennifer
przysunęła się do panny Marple i dodała konfidencjonalnym szeptem: — Nieraz
wydaje mi się, że muszę stąd zniknąć, że… że jeżeli prędko nie będzie z tym końca,
to… to ucieknę… — wyprostowała się, spojrzała badawczo w twarz starszej damy.
— Ale postąpiłabym niemądrze, prawda?
— W każdym razie nie najrozumniej — przyznała panna Marple. — Zresztą
policja prędko odszukałaby panią.
— Myśli pani? Czy policja jest taka zaradna?
— Niedocenianie policji to wielki błąd — odparła panna Marple. —Inspektor
Neele robi wrażenie człowieka bardzo inteligentnego.
— Naprawdę? A mnie wydał się strasznie głupi! — zawołała Jennifer i, kiedy
panna Marple przecząco pokręciła głową, dodała innym tonem: — Tak czy inaczej
wciąż myślę… i myślę, że niebezpiecznie tu siedzieć.
— Dla pani niebezpiecznie?
— Dla mnie?… — pani Valowa zawahała się na moment. — Dla mnie?… No…
tak.
— Z jakiegoś konkretnego powodu?
— Nie… Ach, nie! Przecież nic nie wiem. Co mogłabym wiedzieć? Chodzi o to,
że… Taka jestem rozstrojona. Rozumie pani? — Ten Crump…
Panna Marple obserwowała drżące nerwowo ręce młodej kobiety i umacniała się w
przekonaniu, że nie o Crumpa chodzi. Odnosiła wrażenie, iż Jennifer jest czymś
naprawdę wystraszona.
XXII
Zapadał zmierzch, więc panna Marple przeniosła się ze swoją robotą na drutach
pod oszklone drzwi biblioteki. Sadowiąc się tam zobaczyła Pat, która spacerowała po
tarasie. Starsza pani uchyliła drzwi, aby zawołać:
— Pozwoli pani tutaj, moja droga. Stanowczo jest za zimno i za wilgotno na takie
przechadzki bez płaszcza.
Pat weszła do pokoju, zamknęła oszklone drzwi i przekręciwszy wyłącznik
zapaliła dwie z licznych lamp.
— Rzeczywiście — powiedziała. — Pogoda nie dopisuje. — Usiadła na kanapie
obok starszej pani i spojrzała na jej robótkę. — Co to będzie?
— Kaftanik dla niemowlęcia. Widzi pani, taka rzecz przyda się każdej młodej
matce. Kaftaników nigdy nie za wiele. Drugi rozmiar. Zawsze robię drugi rozmiar, bo
maleństwa prędko wyrastają z pierwszego.
Pat wyciągnęła długie nogi w kierunku ognia.
— Miło tu dzisiaj — podjęła. — Kominek, nastrojowe światło, pani robi na
drutach kaftanik dla niemowlęcia. Po domowemu, przytulnie, jak powinno być w
starej Anglii.
— I tak jest w Anglii, moja droga — podchwyciła panna Marple. Niewiele
znajdzie pani u nas Domków pod Cisami.
— To dobrze, proszę pani, bo tutaj nigdy chyba nie mieszkało szczęście i nikt nie
był naprawdę szczęśliwy… Tak mi się zdaje, chociaż oni mieli i mają moc
rozmaitych rzeczy i wydają masę pieniędzy.
— Słusznie. Nie nazwałabym tego domu szczęśliwym.
— Może najlepiej czuła się Adela — ciągnęła Pat. — Nigdy jej nic widziałam,
więc naturalnie pewna nie jestem. Ale Jennifer jest z pewnością nieszczęśliwa, a
Elaine z siebie wychodzi, aby zdobyć młodego mężczyznę, chociaż w głębi serca
zdaje sobie sprawę, że on wcale o nią nie dba. Ach! Jak chciałabym stąd wreszcie
uciec! — Pat uśmiechnęła się nagle. — Wie pani, co Lance powiedział? Kazał mi
trzymać się blisko pani, dla bezpieczeństwa.
— Pani mąż, moja droga, nie jest głupi — odpowiedziała z uśmiechem starsza
pani.
— Ma się rozumieć! Lance nie jest głupi. Ale chciałabym wiedzieć, czemu
właściwie boi się o mnie. Jedno jest pewne. Ktoś obłąkany mieszka pod tym dachem,
a obłęd zawsze jest groźny, musi być groźny. Trudno przestawić się na sposób
myślenia szaleńca, więc nie wiadomo nigdy, co może zrobić.
— Biedne dziecko westchnęła panna Marple.
— Cóż, o mnie nic trzeba się martwić, proszę pani. Nic mi nie będzie. Zdążyłam
zahartować się przez tyle czasu.
— Dużo spotkało panią złego, prawda, moja droga? — zapytała tonem
współczucia starsza dania.
— Miałam i dobre czasy, proszę pani ożywiła się Pat. — Cudowne dzieciństwo w
Irlandii. Konie, psy. polowania i wielki, pusty dom pełen przeciągów i słońca.
Szczęśliwych lat dziecinnych nikt nie zdoła odebrać… —zrobiła krótką pauzę.
Dopiero później, kiedy dorosłam, wszystko się odwróciło. Pierwsze nieszczęście,
proszę pani, to naturalnie wojna.
— Pani mąż byt lotnikiem? Pilotem myśliwca, prawda?
— Tak. został zestrzelony w niespełna miesiąc po ślubie — Pat zapatrzyła się w
ogień na kominku z początku chciałam też umrzeć! Myślałam, że niesprawiedliwie
dotknęła mnie okrutna krzywda. Później… Stopniowo zaczęłam sobie uprzytamniać,
że stało się zapewne najlepiej, jak mogło. Don był wspaniałym człowiekiem wojny.
Odważny do szaleństwa, beztroski, wesoły. Miał wszystkie cechy charakteru
potrzebne, nieocenione podczas walki. Nie sądzę jednak, by pokój mógł mu
odpowiadać. Miał w sobie… Jak by to określić?… Miał nieokiełznaną arogancję. Nie
potrafiłby się ustatkować, nagiąć do zwyczajnego życia. Musiałby przeciwko czemuś
walczyć. Był człowiekiem… powiedzmy, na specyficzny sposób aspołecznym.
— Fakt, że dostrzega to pani, moja droga, świadczy o nie lada rozsądku. — Panna
Marple pochyliła się nad robótką, przez pewien czas liczyła oczka, wreszcie zapytała:
— A drugi mąż?
— Freddy? Zastrzelił się.
— Mój Boże! Tragiczna śmierć… — westchnęła starsza dama.
— Dobrze nam z sobą było — podjęła Pat. — Po mniej więcej dwu latach
małżeństwa zaczęłam uświadamiać sobie, że Freddy… no, że nie zawsze jest w
porządku. Widziałam to i owo, ale podejrzane sprawy nie miały wpływu na stosunki
między nami. Kochał mnie i ja go kochałam. Nic nie mówiłam i to było pewno
tchórzostwo. Ale człowieka trudno zmienić, prawda?
— Prawda — przyznała panna Marple. człowieka trudno zmienić.
— Myślałam, ze spotkałam go, pokochałam, poślubiłam takim, jakim był, i z tym
należy się liczyć… Ostatecznie nie dopisało mu szczęście, załamał się i odebrał sobie
życie. Po jego śmierci wyjechałam do Kenii, aby zamieszkać u przyjaciół. Nie
potrafiłabym zostać w Anglii, spotykać wciąż ludzi, którzy… którzy o wszystkim
wiedzą. W Kenii spotkałam Lance’a…
Pat umilkła i chociaż twarz jej pojaśniała, nadal uparcie wpatrywała się w ogień.
Wreszcie spojrzała na starszą damę.
— Proszę powiedzieć szczerze, co pani sądzi o Parcivalu? — zapytała.
— Cóż, mało go widuję… Właściwie spotykamy się tylko przy śniadaniach.
Myślę, że moja obecność tutaj niezbyt mu odpowiada.
Młoda kobieta roześmiała się nieoczekiwanie.
— Właśnie! To skąpiec rozkochany w pieniądzach. Lance twierdzi, że jego brat od
dziecka był taki. Teraz sprawdza rachunki domowe panny Dove. Biada nad każdym
wydatkiem. Ale panna Dove i tak zawsze postawi na swoim. To osoba godna
podziwu… Nie sądzi pani?
— Tak. Podzielam pani zdanie, moja droga. Panna Dove przypomina mi panią
Latimer z mojego miasteczka, Saint Mary Mead. Pani Latimer prowadziła Społeczną
Służbę Kobiet, opiekowała się skautkami, praktycznie biorąc, wszystko było na jej
głowie. Dopiero po pięciu latach wyszło na jaw… Mniejsza z. tym. Nie będę robiła
plotek. Trudno o większego nudziarza niż ktoś, kto opowiada o miejscach i osobach
kompletnie nie znanych słuchaczom.
— Czy Saint Mary Mead to sympatyczne miasteczko?
— Nie wiem, moja droga, co nazywa pani sympatycznym miasteczkiem. Saint
Mary Mead jest ładne, malownicze. Mieszka tam trochę ludzi wyjątkowo
sympatycznych, a także trochę wyjątkowo antypatycznych. W moim miasteczku
dzieje się wiele rzeczy bardzo interesujących, jak w każdym innym miasteczku.
Natura ludzka, moja droga, jest wszędzie mniej więcej jednakowa.
— Pani często odwiedza pannę Ramsbottom, dużo z nią rozmawia. Ja się jej boję.
— Czemu, moja droga?
— Myślę, że nie jest zupełnie normalna. Cierpi na manię religijną. Ale.. Jak pani
sądzi? Chyba to nie prawdziwy obłęd?
— Obłęd? W jakim sensie?
— Dobrze pani rozumie, co mam na myśli. Panna Ramsbottom przesiaduje wciąż
w swoim pokoju, nie spotyka się z nikim, rozmyśla o grzechu… — Mogłaby wmówić
sobie, że sprawowanie sądów to misja jej życia.
— Czy to domysły pani męża?
— Nie wiem, proszę pani, czego Lance domyśla się lub nie domyśla. Mnie nic nie
mówi. Ale z pewnością jest przekonany, że mordercą jest ktoś szalony i to kłoś z jego
rodziny. Cóż, Parcival sprawia wrażenie aż za normalnego. Jennifcr jest głupia i
nienaturalna; boi się sama nie wie czego i na tym koniec. A Elaine… Mój Boże! To
dziewczyna o bujnym temperamencie mimo pozorów skupienia i chłodu. Kocha się
bez pamięci i za nic nie przyzna, nawet przed samą sobą, że ten wybrany chce się z
nią ożenić tylko dla pieniędzy.
— Tak pani sądzi?
— Oczywiście. A pani?
— Nie potrafię ocenić tego przypadku, lecz znam podobny. Młody Ellis ożenił się
z Marion Bales.córką bardzo zamożnego kupca branży żelaznej. To była bardzo
nieładna dziewczyna i zakochana w nim nieprzytomnie. I co? Małżeństwo okazało się
zupełnie udane. Ktoś typu Ellisa czy tego Geralda Wrighta potrafił być naprawdę
nieprzyjemny, jeżeli z miłości ożeni się z panną bez posagu. Jest zły na siebie, że
zrobił podobne głupstwo, tak zły, że w rezultacie odgrywa się na żonie. Ale
dziewczynę zamożną z domu ktoś taki szanuje i po ślubie.
— Nie wyobrażam sobie… Pat urwała na moment, zmarszczyła czoło. — Nie
rozumiem, juk mógłby zrobić to ktoś z zewnątrz. Temu właśnie trzeba przypisać
atmosferę w Domku pod Cisami. Wszyscy śledzą pilnie wszystkich. Jeżeli zajdzie coś
nowego…
— Nie będzie więcej nagłych śmierci przerwała panna Marple — a przynajmniej
sądzę, że być ich nie powinno.
— Trudno o pewność w podobnej sytuacji…
— Otwarcie mówiąc, jestem prawie pewna. On osiągnął już cel. — On?
— Równie dobrze mogłabym powiedzieć „ona”… To tylko sposób mówienia.
— Cel? Jaki?
Panna Marple bezradnie rozłożyła ręce, gdyż sama nie była jeszcze zupełnie
pewna.
XXIII
Jeszcze raz panna Somers naparzała herbatę w pokoju maszynistek. Jeszcze raz
nalała do imbryka niezupełnie wrzącej wody. Powtórzyła się historia. Panna Griffith
pomyślała przyjmując filiżankę z rąk podwładnej: „Słowo daję! Pomówię o niej z
panem Parcivalem. Z pewnością znajdziemy kogoś lepszego. Ale w trakcie tej
potwornej historii trudno zawracać mu głowę drobiazgami administracyjnymi”.
Panna Griffith rzuciła cierpko zdanie wielekroć powtarzane uprzednio:
— Woda znów nie zagotowana, Somers!
Skarcona poróżowiała lekko i wygłosiła tradycyjną formułę:
— Mój Boże! A ja myślałam, że tym razem zagotowała się na pewno.
Dalszy rozwój utartych wydarzeń zakłóciło nagłe przybycie Lancelota Fortescue,
który wszedł do pokoju i nie bez zakłopotania rozejrzał się dokoła. Panna Griffith
poderwała się raptownie, by wybiec na jego spotkanie.
— Pan Lance! zawołała.
Gość spojrzał na nią z. ujmującym uśmiechem.
— O! Panna Griffith.
Kierowniczka hali maszyn była zachwycona. Po jedenastu latach pan Lance
pamiętał jej nazwisko!
— To dziwne, że… że przypomina mnie pan sobie — odpowiedziała z wahaniem.
— Naturalnie, że przypominam sobie panią — odpowiedział Lancelot swobodnie i
z całym charakteryzującym go wdziękiem.
W pokoju maszynistek zapanował nastrój podniecenia. W niepamięć poszły
herbaciane niepowodzenia panny Somers. Winowajczyni z rozchylonymi ustami
gapiła się na niezwykłego przybysza. Panna Bell zerkała ku niemu ukradkiem znad
wałka maszyny do pisania.
Panna Chase dyskretnie dobyła z szuflady kosmetyczkę i upudrowała nos. Lance
ponownie rozejrzał się dokoła.
— Wszystko tu jak dawniej — powiedział.
— Istotnie, proszę pana — podchwyciła panna Griffith. — Niewiele zmian.
Doskonale pan wygląda i jaki opalony! Z pewnością miał pan bardzo interesujące
życie w tamtych dalekich krajach.
— Zapewne, panno Griffith, zapewne… Ale teraz spróbuję chyba interesującego
życia w Londynie.
— Wróci pan do firmy?
— Być może.
— Ach! Cóż za miła wiadomość!
— Czy ja wiem? Prędko się okaże, że wszystko wywietrzało mi z głowy. Będzie
pani musiała wtajemniczać mnie w sprawy biurowe od nowa.
Panna Griffith roześmiała się radośnie.
— Z wielką przyjemnością, proszę pani! Słowo daje, z wielką przyjemnością.
— Dziękuje, panno Griffith… Bardzo pani uprzejma.
— Nie wierzyłam nigdy… Nie myślałam rozpoczęła panna Griffith i urwała z
zakłopotaniem.
— Że diabeł taki czarny, jak go malują, co? podchwycił żywo Lancelot Fortescue.
Sądzę, że miała pani rację. Ale nie ma co wracać do starych dziejów. Przyszłość się
nie liczy. Mój brat jest w biurze?
— Tak, proszę pana. Zastanie go pan w gabinecie.
— Dziękuję. Lance skinął głową i odszedł swobodnym krokiem. W poczekalni
blokującej drogę do sanktuarium szefa siedziała za biurkiem podstarzała kobieta o
surowym wyrazie twarzy. Na widok Lancelota wstała i rzuciła groźnie:
— Pańskie nazwisko? W jakiej sprawie? Gość spojrzał na mą ze zdumieniem.
— Czy… Czy panna Crosvenor? zapytał.
Słyszał, że panna Grosvenor jest efektowną blondynką. Widział jej zdjęcia,
zamieszczone w prasie z okazji dochodzenia w sprawie nagłego zgonu Reksa
Fortescue. Nie! To nie może być ona.
— Panna Grosvenor odeszła w ubiegłym tygodniu. Nazywam się Hardcastle.
Jestem sekretarką osobistą pana Parcivala Fortescue.
„Stary Percy! Poczciwy, stary Percy w każdym calu! — pomyślał Lance. —
Pozbył się efektownej blondynki i na jej miejsce przyjął tego smoka. Sądził, że tak
będzie bezpieczniej i z pewnością taniej”.
— Moje nazwisko Lancelot Fortescue — odpowiedział gładko.
— Aa… Bardzo przepraszam zmieniła ton pani Hardcastle. — Pan… pan pierwszy
raz w naszym biurze?
— Pierwszy, ale prawdopodobnie nie ostatni — uśmiechnął się Lance.
Pchnął drzwi gabinetu i ku niemałemu zdziwieniu zobaczył, że za biurkiem
urzęduje nie Parcival, lecz inspektor Neele. Detektyw podniósł wzrok znad
ogromnego stosu papierów, które przeglądał, i uprzejmie skinął głową.
— Dzień dobry panu — powiedział. — Przyszedł pan zapewne, aby rozpocząć
pracę?
— Co? Wie pan już, ze mam zamiar wrócić do firmy?
— Tak. Od pańskiego brata. Mówił mi o tym.
— Mówił panu? Z entuzjazmem?
— Entuzjazmu me zauważyłem — odparł poważnie Neele maskując uśmiech.
— Biedny stary Percy — westchnął Lance.
— Naprawdę chce pan stać się człowiekiem interesu? — Detektyw spojrzał nań
bystro.
— Nie wierzy pan w taką odmianę?
— Czy ja wiem? Jakoś do pana nie pasuje.
— Dlaczego? Jestem synem swojego ojca.
— Ale i matki dodał Neele.
— Źle pan trafił, inspektorze. Moja matka była romantyczką wiktoriańskiego typu.
Jej ulubioną lekturę stanowiły „Idylle królewskie”, co wywnioskował pan zapewne z
naszych imion. Wciąż chorowała i, jak mi się zdaje, żyła poza granicami świata
realnego. Ja nie przypominam jej w niczym. Jesieni ogołocony z. sentymentalizmu.
Romantyczność słabo do mnie przemawia. Życie traktuję realistycznie, czysto
realistycznie, inspektorze.
— Nie każdy jest taki, jak sobie wyobraża — bąknął Neele.
— To święta prawda przyznał Lance. Usiadł w fotelu, wyciągnął swobodnie długie
nogi, uśmiechnął się do siebie i nieoczekiwanie rzucił: — Jest pan bystrzejszy niż mój
braciszek, inspektorze.
— Pod jakim względem, proszę pana?
— Percy’ego nakręciłem tak, jak mi się podobało. On wierzy w moje londyńskie
plany. Obawia się, że będę mącił mu wodę, leniuchował, trwonił firmową forsę,
wciągał go w jakieś fantastyczne spekulacje. Prawie opłacałoby się to dla samej
rozrywki! Prawie, inspektorze, ale niezupełnie. Nie wytrzymałbym długo w biurze.
Brakowałoby mi przestrzeni, powietrza, przygody. Udusiłbym się w takiej
atmosferze. — Umilkł na moment i dodał żywo: — Ale to wszystko poza protokołem.
Nie zdradzi mnie pan wobec Vala, prawda?
— Nie sądzę, proszę pana, by ta kwestia mogła powstać w trakcie dochodzenia.
— Widzi pan, chciałbym się trochę zabawić — podjął Lancelot. — Wycisnąć pot z
Percy’ego, odegrać się na nim.
— Odegrać się? Za co?
Młody człowiek wzruszył ramionami.
— E, to takie dawne dzieje. Nie ma o czym mówić.
— Słyszałem coś o malej przygodzie z czekiem. Czy do tego pan pije?
— Inspektorze! — zawołał Lance. — Pan wie wszystko!
— Podobno w grę wchodziła sprawa sądowa — powiedział detektyw. — Pański
ojciec był temu przeciwny.
— Tak. Po prostu dał mi kopniaku odrzekł młody człowiek. Przez pewien czas
Neele spoglądał nań z zainteresowaniem, lecz myślał o Parcivalu Fortescue, nie
Lancelocie. Uczciwy, skrzętny Parcival, oszczędny do skąpstwa: zagadka wynikająca
nieustannie, na każdym etapie śledztwa. Wszyscy zdają się znać zewnętrzne pozory
Parcivala, lecz, zgłębienie jego wewnętrznej osobowości jest nierównie trudniejszą
sprawą. Z pobieżnej obserwacji należałoby wnioskować, że to człowiek bezbarwny, o
słabym charakterze, do niedawna tyranizowany przez, ojca. Percy Cwaniak, jak
wyraził się w swoim czasie naczelnik Wydziału Śledczego. Obecnie Neele
postanowił dowiedzieć się więcej za pośrednictwem Lancelota.
— Odniosłem wrażenie — podjął — że pański brat… jak to określić?… Żył w
cieniu władzy ojca.
— Czy ja wiem? Lancelot zmarszczył czoło, zamyślił się na moment. —
Niewątpliwie takie to sprawiało wrażenie, ale czy było tak rzeczywiście?
Wspominam dawne czasy i podziw mnie ogarnia, inspektorze, że Percy umiał zawsze
postawić na swoim, chociaż pozory wyglądały zupełnie inaczej. Rozumie pan, co
mam na myśli?
— Rozumiem. To istotnie zastanawiające.
Inspektor przerzucił leżące przed nim papiery, wyłowił jakąś kartkę i nad blatem
biurka podał Lancelotowi.
— Ten list napisał pan w sierpniu tego roku, prawda?
— Tak, inspektorze. Ten list napisałem w lecie, kiedy wróciłem do Kenii. Ojciec
go zachował. Ciekawe! Gdzie był? Tutaj, w biurze?
— Nie, proszę pana. Znaleziono go w Domku pod Cisami, pośród papierów Reksa
Fortescue odparł Neele i z wyrazem zastanowienia spojrzał na ćwiartkę papieru
leżącą na blacie biurka.
List był niedługi:
Kochany Ojcze!
Porozumiałem się z Pat i twoje propozycje przyjmuję. Zlikwidowanie moich
tutejszych spraw potrwa czas pewien, powiedzmy, do końca października lub początku
listopada. O dokładniejszym terminie przyjazdu dam Ci znać później. Mam nadzieje,
że tym razem będziemy zgadzać się lepiej niż dawnymi czasy. W każdym razie ja nie
pożałuję starań. To chyba wszystko. Ściskam Cię.
Lance
— Dokąd zaadresował pan ten list? — odezwał się inspektor Neele. — Tu, czy do
Domku pod Cisami?
— Trudne pytanie. Naprawdę nie pamiętam. Lance zmarszczył czoło, starał się
odświeżyć wspomnienia. — Widzi pan, upłynęły blisko trzy miesiące. Chyba
podałem adres biura… Tak! Z pewnością biura! — znowu umilkł, by po chwili spytać
z żywym zainteresowaniem: Czemu pyta pan o to, inspektorze?
— Zastanawiam się, proszę pana, dlaczego ojciec nie zostawił listu tutaj, w teczce
zawierającej jego osobiste papiery. Dlaczego wziął go do Domku pod Cisami, gdzie
znaleziono go w szufladzie jego biurka?
— Dlaczego? Lance parsknął śmiechem. Żeby Percy nie wywęszył listu. Chciał go
przed nim schować.
— Na to wygląda przyznał detektyw. Wynikałoby stąd jednak, że pański brat miał
dostęp do przechowywanych tutaj osobistych papierów ojca.
— Niezupełnie, inspektorze odparł z wahaniem Lance. — Podejrzewam, że Percy
mógł zajrzeć do tych papierów, kiedy mu się podobało, chociaż… chociaż…
— Ojciec nie brał tego poił uwagę — dokończył zdanie Neele.
— Właśnie! — uśmiechnął się Lancelot. — Innymi słowy, byłoby to szpiclowanie.
Ale Percy urodził się szpiclem.
Inspektor przytaknął skinieniem głowy. Nie wątpił, że Percy mógł urodzić się
szpiclem. Pasowało to do znanych mu już cech charakteru pana Parcivala Fortescue.
— O wilku mowa, a wilk tu — rzekł cicho Lance.
W tym momencie drzwi otwarły się i do gabinetu wkroczył Parcival. Chciał
powiedzieć coś inspektorowi, otworzył usta, lecz osłupiał na widok brata.
— Ty tutaj? — odezwał się po chwili. — Nie mówiłeś o takim planie na dzisiaj.
— Uległem niespodziewanemu zapałowi do pracy i oto jestem! Na co mógłbym
się przydać? Co dasz mi do roboty?
— Na razie nic odparł kwaśno Parcival. — Nic absolutnie. Najprzód musimy dojść
do porozumienia, jakim zająłbyś się działem. No i należałoby znaleźć dla ciebie
miejsce… pokój.
— Aha, Percy! Czemu pozbyłeś się czarującej Grosvenor i na jej miejsce przyjąłeś
cudaka z końską gębą?
— Zbyt wiele sobie pozwalasz, Lance — obruszył się starszy brat. —Stanowczo
zbyt wiele.
— Uważam, że to zmiana na gorsze. Okropnie byłem ciekaw czarującej
Grosvenor. Czemu ją wylałeś? Może ciut za dużo wiedziała, hę?
— Także pomysł! — Blada twarz Parcivala poczerwieniała ze złości. — Proszę,
inspektorze — zwrócił się chłodno do detektywa — aby nie traktował pan serio
gadaniny mojego brała. On ma specyficzny gatunek poczucia humoru. Nigdy nic
ceniłem wysoko inteligencji panny Grosvenor. Pani Hardcastle przedstawiła
doskonale referencje, pracuje bez zarzutu i pobiera o wiele niższą pensję.
— O wiele niższą pensję — powtórzył Lance wznosząc wzrok ku sufitowi. — Mój
drogi, nie pochwalam oszczędności kosztem pracownika. Posłuchaj! W ciągu
ostatnich tragicznych tygodni cały personel dowiódł niezachwianej lojalności. Myślę,
że warto wziąć to pod uwagę i wszystkim podnieść uposażenia. Co ty na to?
— Nie! — rzucił szorstko Percy. Byłaby to łaska nie proszona i absolutnie
zbyteczna.
Inspektor Neele zauważył w oczach Lancelota figlarne błyski, lecz Parcival był
bez wątpienia zbyt wzburzony, aby to dostrzec.
— Zawsze miewałeś dziwaczne, niedorzeczne pomysły — ciągnął nerwowo
starszy brat. W aktualnej sytuacji firmy oszczędność to nasza ostatnia nadzieja.
Detektyw odchrząknął znacząco i zwrócił się do Parcivala:
— O jednej sprawie pragnąłbym pomówić z panem.
— Słucham, inspektorze?
— Od kilku miesięcy, może od roku, zachowanie i rozmaite posunięcia pana
Fortescue niepokoiły pana coraz bardziej, prawda?
— Tak… — bąknął Parcival. — Ojciec nie czuł się dobrze. Stanowczo nie czuł się
dobrze.
— Usiłował pan skontaktować go z lekarzem, ale nic z tego nie wyszło. Spotkała
pana kategoryczna odmowa, prawda?
— Tak, inspektorze.
— Bardzo przepraszam, ale pozwolę sobie zapytać, czy nie podejrzewał pan, że
ojciec ma początki schizofrenii o cechach paranoidalnych, że pewne objawy
megalomanii oraz wzmożonej pobudliwości mogą przerodzić się w zupełny obłęd?
Parcival zrobił zdziwioną minę.
— Bardzo pan bystry, inspektorze. Tak właśnie przedstawiały się moje obawy i
dlatego zależało mi bardzo na poddaniu ojca stosownej kuracji.
— Niewątpliwie w czasie poprzedzającym tę kurację pan Fortescue mógł narazić
firmę na dotkliwe straty.
— Mógł to zrobić. Niewątpliwie — przyznał Parcival.
— Co z kolei stwarzało opłakaną sytuację, prawda?
— Oczywiście! Nikt nie wyobraża sobie nawet, co ja przeszedłem — westchnął
Parcival.
— A żalem z punktu widzenia interesów firmy, nagły zgon pana Reksa Fortescue
to wydarzenie korzystne.
Nie sądzi pan chyba, że śmierć mojego ojca oceniam z takiego punktu widzenia
rzucił ostro Parcival.
— Nie chodzi mi o pańską ocenę — odparł spokojnie Neele. — Biorę pod uwagę
suche Takty. Rex Fortescue umarł, nim zdążył doprowadzić swoje sprawy finansowe
do kompletnej ruiny.
— Tak! odburknął gniewnie Parcival. — W sferze suchych faktów pańska opinia
jest trafna.
— Reasumujcie, śmierć pańskiego ojca stanowiła wydarzenie korzystne dla całej
rodziny, uzależnionej od tych spraw finansowych.
— Poniekąd… Doprawdy jednak, inspektorze, nie mam pojęcia, do czego pan
zmierza, bo… Parcival zająknął się, umilkł.
— Do niczego nie zmierzam, panie Fortescue. W dalszym ciągu porządkuję suche
fakty. Jeszcze jedno, proszę pana. Mówił mi pan, że z chwilą wyjazdu z Anglii
obecnego tu pańskiego brata ustały wszelkie stosunki pomiędzy nim a panem.
— I to się zgadza…
— Niezupełnie, proszę pana — podchwycił Neele. — Ubiegłej wiosny, kiedy
niepokoił pana coraz bardziej stan zdrowia ojca, napisał pan w tej sprawie do Afryki.
Myślę, że chciał pan skłonić brata, by pomógł w próbach poddania pana Fortescue
badaniom lekarskim i ubezwłasnowolnieniu w razie potrzeby.
— Czy… Nie rozumiem doprawdy, w jakim celu… wyjąkał Parcival.
— Tak było, prawda? — natarł detektyw.
— Cóż, sądziłem, że inaczej nie mogę postąpić… Ostatecznie Lance jest
młodszym wspólnikiem firmy.
Inspektor Necie spojrzał na uśmiechniętego Lancelota.
— Otrzymał pan ten list?
Młody człowiek przytaknął skinieniem głowy.
— Co pan odpowiedział? Lance uśmiechnął się beztrosko.
— Odpowiedziałem, by Percy odczepił się ode mnie, a staremu dał spokój.
Napisałem, że stary prawdopodobnie wie, co robi i dlaczego.
Detektyw przeniósł wzrok tui starszego brała.
— Tak przedstawiała się treść listu pana Lancelota Fortescue?
— Mniej więcej… Z grubsza tak… Tyle że forma była znacznie obraźliwsza.
— Wolałem zaznajomić policje z formą złagodzoną uśmiechnął się Lance i
ciągnął: — Otwarcie mówiąc, inspektorze, to był jeden z powodów, dla których
przyjechałem do Anglii po odebraniu listu od ojca. Chciałem osobiście sprawdzić, co
się tu dzieje. Odbyłem z ojcem krótką rozmowę i, doprawdy, nie zauważyłem nic
szczególnego. Stary był nieco rozdrażniony, lecz sprawiał wrażenie człowieka
odpowiedzialnego za swoje czyny i z całą pewnością zdolnego do prowadzenia
własnych spraw finansowych. Tak czy inaczej, po powrocie do Afryki i rozmowach z
Pat, postanowiłem wybrać się do kraju i… Jak by to wyrazić?… I dopilnować
uczciwej gry — zakończył Lance i zerknął spod oka na brata.
— Protestuję! wybuchnął Parcival. — Stanowczo protestuję przeciw podobnym
insynuacjom. Nie chciałem wymanewrować ojca. Niepokoił mnie jego stan zdrowia i
chodziło mi także…
— Chodziło ci także o własną kieszeń, co? — podchwycił żywo młodszy brat. —
O pieniążki dobrego chłopca Percy’ego! — Wstał i nieoczekiwanie zmienił ton. —
Niech będzie, Percy. Mam dosyć. Chciałem przycisnąć cię trochę, nastraszyć, że
pcham się do pracy w firmie. Udawałem, by dać ci po nosie, nauczyć, że nie zawsze
łatwo postawisz na swoim. Nie myślę tutaj zostać, bo żeby być szczerym, duszno mi
w jednym pokoju z tobą. Przez całe życie byłeś marnym, paskudnym łajdaczyną.
Pasożytowałeś na ludziach, szpiclowałeś, łgałeś, knułeś drobne intrygi. Powiem
więcej! Nie mogę dowieść twojej winy, ale jestem pewien, że ty podrobiłeś czek,
który wywołał całą chryję. Wykombinowałeś to, by się mnie pozbyć, Fałszerstwo
było dziwnie nieudolne: na pierwszy rzut oka wielkim głosem dawało znać o sobie. Ja
miałem wtedy zabazgraną opinie. Nic mogło być mowy o skutecznej obronie. Ale
dziwiło mnie jedno: czemu stary nie zwietrzył, że gdybym ja chciał podrobić jego
podpis, załatwiłbym to dużo sprawniej. — Lancelot umilkł na chwile, by zacząć
znowu podniesionym głosem: — Co dalej, Percy? Nie myślę przeciągać głupiej
zabawy. Znudziła mnie śmiertelnie Anglia i londyńskie mgły. Mam wyżej uszu
podobnych tobie małych ludzików w sztuczkowych spodniach i czarnych
marynarkach. Mam wyżej uszu ich drobnych matactw i szwindli, obłudy,
ugrzecznionych słówek. Rozliczymy się, jak proponowałeś, i ucieknę z Pat do innego
kraju, gilzie nie brak miejsca i swobodnego oddechu. Sam przeprowadzisz podział
aktywów i papierów wartościowych. Możesz zatrzymać murowanie pewne, nisko
oprocentowane walory. Mnie odpowiadam bardziej najświeższe nabytki ojca, akcje
fantastycznie spekulacyjne, jak je nazywasz. Oczywiście to w znacznej części
śmiecie. Ale gotów jestem trzymać zakład, że jeden czy drugi portfel przyniesie w
swoim czasie więcej niż wszystkie twoje trzyprocentowe pożyczki państwowe. Z ojca
był stary spryciarz. Lubił ryzykować, ale niektóre |ego ryzykowne posunięcia dawały
pięćset, sześćset, siedemset procent zysku. Stawiam na zdrowy rozsądek i szczęśliwą
rękę Reksa Forlescue. A ty, marny gadzie… — Lancelot postąpił krok w stronę brała,
ten zaś wycofał się za biurko i ulokował obok detektywa. — Nie bój się! Palcem cię
nie tknę. Chciałeś mnie stąd wykurzyć i wykurzyłeś. Powinieneś być kontent —
odwrócił się ku drzwiom i dodał przez ramię: Możesz dorzucić mi starą koncesję na
kopalnię Kos, jeżeli ci to odpowiada. Może tropią nas mściwi członkowie rodu
MacKenzie? W takim razie pociągną moim śladem do Afryki, zemsta po tylu latach
wydaje się mało realna… Ale inspektor Neele traktuje serio tę historię… Nie mylę
się, inspektorze, prawda?
— Nonsens! — zawołał Parcival. — W życiu nie zdarzają się takie rzeczy.
— Pogadaj z inspektorem — uśmiechnął się Lance. Sprawdź, czemu dopytuje się
o kosy, żyto w kieszeni marynarki ojca, takie różne szczególiki.
Detektyw zabrał głos z powagą zwracając się do Parcivala.
— Niewątpliwie przypomina pan sobie kosy z ostatniego lata. Wydaje mi się,
proszę pana, że jest o co pytać.
— Nonsens! powtórzył Parcival. — Od lat nic nie wiadomo o nikim z rodziny
MacKenzie.
— A jednak — podchwycił młodszy brat — jestem prawie pewien, że pośród nas
znajdzie się ktoś z tej rodziny, i podejrzewam, że inspektor Neele myśli podobnie.
Detektyw dogonił na ulicy Lancelota Fortescue, który powitał go smętnym
uśmiechem.
Nie chciałem wywołać awantury — powiedział ale straciłem panowanie nad
sobą… Cóż, prędzej lub później do czegoś podobnego dojść musiało. Umówiłem się
z Pat w Savoyu. Idzie pan w tamtą stronę, inspektorze?
— Nie. Wracam do Baydon Heath. Chciałem tylko o coś pana zapytać.
— Słucham, inspektorze?
— Wszedł pan do gabinetu i mnie tam zobaczył, zrobił pan wtedy zdziwioną minę.
Dlaczego?
— Pewno dlatego, że nie spodziewałem się zastać pana. Liczyłem, że za biurkiem
zobaczę brata.
— Nie powiedziano panu, że brat wyszedł?
— Przeciwnie. Powiedziano mi, że jest w gabinecie.
— Aha…. Rozumiem… Gabinet ma tylko jedno wyjście, ale z pokoju sekretarki
prowadzą drugie drzwi, prosto na korytarz. Zapewne pan Fortescue z nich
skorzystał… Ale to dziwne, że nie wspomniała o tym pani Hardcastle.
— Może poszła po filiżankę herbaty — roześmiał się Lance.
— Aha… Może… zapewne. Lancelot spojrzał bystro na detektywa.
— Jakiś nowy pomysł, inspektorze? — zapytał.
— Nie… Zastanawia mnie tylko parę drobnych szczególików…
XXIV
Inspektor Neele jechał pociągiem do Baydon Heath i po drodze rozwiązywał
krzyżówkę w „Timesie” z wyjątkowo miernym powodzeniem. Jego uwagę zaprzątały
rozmaite możliwości. W podobny sposób przebiegał wzrokiem wiadomości ze świata.
„Trzęsienie ziemi w Japonii. Odkrycie złóż uranu w Tanganice. Zwłoki marynarza
wyrzucone przez morze w okolicy Southampton. Groźba strajku dokerów. Dalsze
ofiary chuligańskich wybryków. Nowy specyfik niezwykle skuteczny w
zaawansowanym stadium gruźlicy”.
Treść artykułów tworzyła cudaczny wzór na drugim planie świadomości.
Ostatecznie Neele wrócił do krzyżówki i błyskawicznie rozszyfrował trzy wyrazy.
Kiedy dotarł wreszcie do Domku pod Cisami, zdobył się na decyzję.
— Co z panną Marple? — zapytał swojego sierżanta. — Nie wyjechała jeszcze’?
— Skąd znowu! — odparł Hay. Jest i strasznie się zaprzyjaźniła z tą starą z piętra.
— Rozumiem… A teraz gdzie jej szukać? Chciałbym z nią pogadać. W kilka
minut później nadeszła panna Marple, zaróżowiona i lekko zdyszana.
— Życzył pan sobie, inspektorze, pomówić ze mną — zaczęła. — Bardzo
przepraszam, że kazałam na siebie czekać, lecz sierżant Hay nie od razu mnie znalazł.
Byłam w kuchni, żeby pochwalić panią Crump za doskonałe ciasto. Ona ma,
inspektorze, cudownie lekką rękę. Wczoraj zrobiła poemat, nie suflet! Widzi pan,
zagadkową sprawę najlepiej rozwiązywać etapami, po trochu. Dla policji to niełatwe
zadanie, prawda? Przy formalnym śledztwie trzeba podchodzić do zagadnienia mniej
lub więcej prosto z mostu. Ale starsza pani jak ja! Cóż, inspektorze, każdy spodziewa
się, że taka musi paplać na sto obojętnych tematów. A można rzec, że droga do serca
kucharki wiedzie przez jej suflety i ciasta.
— Naprawdę chciała pani porozmawiać z kucharką o Gladys Martin, prawda?
— Ma się rozumieć, panie inspektorze. O Gladys. I pani Crump niejedno mogła
powiedzieć o biednej dziewczynie. Nie w kwestii morderstwa, oczywiście.
Dowiedziałam się o nastrojach i humorach Gladys, o rozmaitych głupstwach, które
ostatnio mówiła. Nie chodzi mi o głupstwa w sensie niedorzeczności. Nic podobnego.
Miałam na myśli drobiazgi bez znaczenia.
— Opłaciła się pogawędka? zapytał detektyw.
— Aha. Nawet sowicie A ogólnie biorąc, sadzę, że tajemnica rozjaśnia się nieco.
Przyzna mi pan racje, inspektorze.
— I tak, i nie — odparł Neele.
Był zadowolony, że sierżant Hay wyszedł z pokoju, gdyż zamierzał pokierować
rozmową w sposób, wyrażając się najoględniej, nietradycyjny.
— Proszę pani — zaczął — chciałbym pomówić z panią serio.
— Służę, inspektorze.
— W pewnym sensie, proszę pani, reprezentujemy odmienne punkty widzenia.
Przyznaję, że w Scotland Yardzie słyszałem o pani coś niecoś — uśmiechnął się
dyskretnie. Jest tam pani dobrze znana.
Starsza pani zrobiła lekko zakłopotaną minę.
— Nie mam pojęcia, czemu tak się działo powiedziała — ale nieraz miałam do
czynienia ze sprawami, które nie powinny mnie obchodzić. Chodzi mi o morderstwa i
rozmaite niezwykłe wydarzenia.
— Przy sposobności zyskała pani doskonałą reputację — uśmiechnął się inspektor
Necie.
— Może… Sir Henry Clithering to mój stary przyjaciel.
— Jak już nadmieniłem — podjął detektyw — reprezentujemy odmienne punkty
widzenia. Można by je nazwać: racjonalny oraz irracjonalny.
Panna Marple pochyliła głowę na bok, w sposób bardzo dla niej
charakterystyczny.
— Ciekawe… Co pan przez to rozumie, inspektorze?
— Istnieje, proszę pani, racjonalny sposób oceny wydarzeń. Pierwsze morderstwo
przynosi korzyści pewnym osobom… Wyrażając się ścisłej, szczególnie jednej
osobie. Na drugim zyskuje ta sama osoba. Trzecie tłumaczą względy bezpieczeństwa.
— Przepraszam. Które morderstwo nazywa pan trzecim? — zapytała panna
Marple i porcelanowo–błękitnymi oczyma spojrzała bystro w twarz detektywa.
— O to chodzi! Parę dni temu omawialiśmy sprawę z naczelnikiem Wydziału
Śledczego i coś, co on powiedział, wydało mi się nielogiczne. Teraz rozumiem.
Sugerowałem się kolejnością wydarzeń z wierszyka. Król w skarbcu, klotowa w
salonie, służebna przy wietrzeniu ubrań.
— Właśnie! — podchwyciła starsza dama. W wierszyku jest taka kolejność.
Oczywiście jednak Gladys została zamordowana wcześniej niż Adela Fortescue.
— Zapewne… Albo raczej z całą pewnością, proszę pani. Gladys odnaleziono
krótko przed północą. Niepodobna było określić dokładnie, od jak dawna nie żyje.
Ale jestem głęboko przekonany, że zginęła około piątej po południu, ponieważ…
— Ponieważ w przeciwnym razie — przerwała panna Marple — niewątpliwie
zaniosłaby do biblioteki drugą tacę.
Naturalnie! Gladys podała herbatę, poszła do kuchni, wróciła do hallu z drugą tacą
i w tym momencie coś zaszło. Usłyszała coś lub zobaczyła. Pytanie, co to było? Albo
kto? Dubois mógł pojawić się na schodach, odwiedziwszy salonik pani Fortescue.
Adorator Elanie, Gerald Wright, mógł wejść do domu bocznymi drzwiami. W
każdym razie coś odwróciło uwagę dziewczyny od tacy i zwabiło ją do ogrodu.
Dalsze wydarzenia musiały nastąpić szybko. Gladys nie marudziłaby na dworze, bo
było zimno, a miała na sobie tylko lekką sukienkę.
— Najzupełniej słusznie — zgodziła się panna Marple. Linijka „Służąca w
ogrodzie wietrzy ubrań stos” nie odpowiada faktom. Gladys nie mogła wietrzyć ubrań
o tej porze dnia i oczywiście nie wyszłaby na podwórze bez wierzchniego okrycia.
Umieszczenie jej zwłok pod sznurami do suszenia bielizny to maskowanie, jak
klamerka zaciśnięta na nosie. Chodziło o to, by wszystko zgadzało się z wierszykiem.
— Właśnie! To szalona koncepcja — powiedział Neele a zarazem jedyna
zasadnicza rozbieżność naszych poglądów. Nic mogę, nie jestem w stanie przełknąć
całej historii z tym wierszykiem.
— Musi pan jednak przyznać, inspektorze, że historia z wierszykiem pasuje.
— Pasuje, ale w innej kolejności. Wierszyk sugeruje, że służebna padła ofiarą
trzeciego morderstwa. My natomiast wiemy, że trzecia była królowa. Adela Fortescue
zginęła między piątą dwadzieścia pięć a szóstą pięć, kiedy Gladys już nie żyła.
— I tu cała teoria leży, prawda? Nie wszystko pasuje do dziecinnego wierszyka…
To znaczące, inspektorze, bardzo znaczące.
Neele wzruszył ramionami.
— Może to dzielenie włosa na części. Ostatecznie śmierć przystosowała się do
treści wiersza, a o nic więcej nie chodziło. Ale mówię tak, jak gdybym był po pani
stronie. Spróbuję raczej naszkicować własny punkt widzenia. Odrzucam kosy, żyto,
resztę takich rzeczy. Zestawiam suche fakty, zdrowy rozsądek i prawdopodobne
przyczyny, dla jakich ludzie zdrowi na umyśle popełniają morderstwa. Przede
wszystkim, kto zyskał z racji zgonu Reksa Fortescue? Kilka osób, ale najbardziej
jedna, jego syn Parcival. Nie było go tego rana w domu, nie mógł więc zaprawić
trucizną kawy ani niczego do jedzenia. Tak przynajmniej wydawało się mim zrazu.
— Aa… Więc mógł się znaleźć sposób? Wiele o tym myślałam, inspektorze.
Brałam pod uwago różnorodne rozwiązania. Oczywiście jednak nie znalazłam
dowodów ani poszlak.
— Mogę powiedzieć pani bez szkody dla śledztwa, że taksynę umieszczono w
nieruszonym słoiku z marmoladą. Wierzchnią warstwę tej marmolady zjadł przy
śniadaniu Kex Fortescue. Następnie ktoś wyrzucił ten słoik (najprawdopodobniej
przez okno prosto w zarośla), a w spiżarce postawił drugi, tak samo napoczęty. Słoik
znaleźliśmy w zaroślach, Otrzymalcm wyniki badania laboratoryjnego. Wykryto
niewątpliwie ślady taksyny.
— A więc to tak — wtrąciła panna Marple. — Metoda prosta i łatwa.
— Zjednoczona Agencja Powiernicza znalazła się w opłakanej sytuacji — ciągnął
detektyw. Mogło jej grozić bankructwo, gdyby, zgodnie z testamentem Reksa
Fortescue, wypłaciła wdowie po nim sto tysięcy funtów. Adela Fortescue nie
przejmowałaby się stanem finansów i kłopotami firmy. Gdyby przeżyła męża o
miesiąc, niewątpliwie zechciałaby wycofać cały kapitał. Stało się inaczej. Adela
Fortescue umarła, a korzyść odniósł generalny spadkobierca, czyli innymi słowy,
Parcival Fortescue. Jeszcze raz mamy Parcivala Fortescue, ale co z tego? Istnieje
możliwość, że on dobrał się do słoika z marmoladą. Ale w żaden sposób nie mógł
otruć macochy czy też udusić Gladys. Jego sekretarka zeznała, że tamtego dnia o
piątej po południu Parcival Fortescue był w biurze, a wszyscy wiemy, że do domu
wrócił krótko przed siódmą.
— To stwarza trudności, prawda? — wtrąciła starsza dama.
— Trudności nie do pokonania, z których wynika, że Parcival nie wchodzi w
rachubę — przyznał posępnie inspektor Neele i zapominając o dyskrecji i ostrożności
mówił dalej i. nutą rozgoryczenia: — Dokądkolwiek się ruszę, gdziekolwiek spojrzę,
napotykam tę samą osobę: Parcivala Fortescue. I co? Parcival Fortescue nie wchodzi
w rachubę. Uspokoił się nieco, zmienił ton. Cóż, istnieją inne możliwości. Ten czy
ów mógł mieć równie uzasadniony motyw.
— Na przykład Vivian Dubois podpowiedziała panna Marple — albo ten młody
Wright z wyjątkową czujnością należy traktować przypadki, w których może działać
chęć zysku. Najgorsza wada to umysł zbyt ufny.
— Z reguły trzeba brać pod uwagę najgorsze, co? — uśmiechnął się mimo woli
detektyw.
— Tak. Ja zawsze jestem skłonna wierzyć w najgorsze. A najsmutniejsza historia,
że zazwyczaj sprawdzają się moje domysły.
— Niech będzie, proszę pani. Przyjmijmy najgorsze. Zbrodniarzem może być
Dubois albo Gerald Wright, oczywiście w zmowie z Elaine Fortescue, która zajęła się
marmoladą. Mogła to zrobić również Jennifer Fortescuc, bo znajdowała się na
miejscu pierwszego dnia i drugiego. Ale żadna z wymienionych osób nie pasuje do
irracjonalnego punktu widzenia: kosów, kieszeni pełnej żyta. Nie pasuje do pani
domysłów, może i w danym razie słusznych. Przy takim założeniu wszystko zdaje się
wskazywać jedną osobę: panią MacKenzie. Ale ona od lat przebywa w zakładzie dla
umysłowo chorych. Nie była w stanie dobrać się do słoika z marmoladą ani wsypać
cyjanku do filiżanki herbaty. Jej syn, Donald, poległ pod Dunkierką. Pozostaje
jedynie córka. Kuby MacKenzie. Jeżeli zatem pani teoria jest trafna, jeżeli seria
morderstw ma związek z kopalnią Kos, Ruby MacKenzie musi znajdować się w tym
domu, a może nią być tylko jedna osoba.
— Wydaje mi się wtrąciła panna Marple — że zagadnienie traktuje pan nieco zbyt
dogmatycznie.
Detektyw nie zwrócił uwagi na jej słowa.
— Tylko jedna osoba powtórzył stanowczo i wyszedł z pokoju.
Pokój Mary Dove był skromnie umeblowany, lecz wygodny i przytulny —
wygodny i przytulny dzięki staraniom obecnej lokatorki. Kiedy inspektor Neele
zastukał do drzwi, zarządzająca domem oderwała wzrok od książek z rachunkami
dostawców.
— Proszę — powiedziała spokojnie.
Detektyw wszedł, a Mary Dove uprzejmie wskazała mu krzesło.
— Zechce pan usiąść i, jeżeli to możliwe, zaczekać chwilkę. Rachunek dostawcy
ryb jest zdaje się nie w porządku. Muszę go sprawdzić.
Detektyw siedział czas pewien spoglądając na dziewczynę, która mozoliła się nad
długą kolumną liczb. Podziwiał jej spokój i opanowanie i, jak nieraz uprzednio,
próbował odgadnąć, jaką prawdziwą osobowość maskują te zewnętrzne pozory.
Bacznie studiował twarz zarządzającej domem, szukał podobieństwa między nią a
twarzą kobiety, z którą niedawno rozmawiał w sanatorium Sosny. Cóż? Ogólny
koloryt był nieco zbliżony, lecz rysy bardzo różne. Na koniec Mary Dove zwróciła ku
niemu spojrzenie.
— Słucham, inspektorze. Czym mogę służyć?
— Proszę pani, ta sprawa obfituje w szczegóły wyjątkowo niepospolite.
— Aha…
— Na początek żyto znalezione w kieszeni Reksa Fortescue.
— Szczegół istotnie niepospolity — przyznała dziewczyna. — Nie potrafię
wyjaśnić go w żaden sposób.
— Dalej mamy kosy. Cztery kosy podrzucone latem na biurko Reksa Fortescue i
historia z kosami, którymi kłoś zastąpił farsz zapiekanego w cieście pasztetu z
cielęciny i szynki. Pani była tu w czasie obu tych incydentów?
— Byłam. Doskonale wszystko pamiętam. Taki niedorzeczny kawał, złośliwy i
absolutnie bez sensu.
— Czy na pewno bez sensu? Co pani wie o kopalni Kos?
— Chyba jak żyję nie słyszałam o czymś takim!
— W swoim czasie poinformowała mnie pani, że nazywa się Mary Dove. Czy to
prawdziwe nazwisko?
Zarządzająca domem podniosła brwi. Detektyw odniósł wrażenie, iż w jej
niebieskich oczach dostrzegł wyraz czujności.
— Osobliwe pytanie, inspektorze. Czy oznacza, ono podejrzenie, że nie nazywam
się Mary Dove?
— Trafiła pani! podchwycił swobodnie inspektor Neele. — Podejrzewam, że pani
prawdziwe nazwisko brzmi Ruby MacKenzie.
Szeroko otworzyła oczy. Przez chwilę miała twarz kompletnie pozbawioną
wyrazu, ani oburzoną, ani zdziwioną. Detektyw był głęboko przekonany, że
dziewczyna zastanawia się nad czymś.
— Co pan spodziewa się usłyszeć, inspektorze? — powiedziała wreszcie.
— Odpowiedź na pytanie: czy nazywa się pani Ruby MacKenzie.
— W swoim czasie poinformowałam pana, jak się nazywam: Mary Dove.
— Wiem. Ale czy ma pani na to dowody?
— Co pan życzy sobie zobaczyć? Moje świadectwo urodzenia?
— Świadectwo urodzenia to dowód i niedowód. Może pani być w posiadaniu
takiego dokumentu jakiejś Mary Dove, swojej znajomej albo osoby nieżyjącej.
— Naturalnie. Istnieją niezliczone możliwości — uśmiech rozjaśnił twarz Mary
Dove. Ma pan nie lada orzech do zgryzienia. Prawda, inspektorze?
— Może rozpozna panią ktoś z. personelu sanatorium Sosny — powiedział Neele.
— Sanatorium Sosny! zawołała młoda osoba. — Co to za sanatorium? Gdzie się
znajduje?
— Myślę, że pani wie najlepiej.
— Zapewniam pana, że nic nie rozumiem.
— I kategorycznie pani twierdzi, że nie nazywa się Ruby MacKenzie?
— Wolałabym nie twierdzić nic kategorycznie. Widzi pan, inspektorze, to pan
musiałby dowieść, że moje prawdziwe nazwisko brzmi Ruby MacKenzie — złośliwie
i z wyzwaniem spojrzała prosto w oczy detektywa. Tak, pański kłopot, inspektorze.
Pan musi dowieść, że ja jestem tą jakąś Ruby MacKenzie — uśmiechnęła się
zagadkowo — jeżeli oczywiście to możliwe.
XXV
Sierżant Hay dopadł przełożonego na schodach i powiedział konspiracyjnym
szeptem:
— Stara plotkarka szuka pana inspektora. Myślę, że ma dużo do powiedzenia.
— Bodaj ją licho!
— Tak jest, panie inspektorze odparł z niezmąconym spokojem służbista.
— Słuchajcie, Hay! — podjął inspektor. Trzeba sprawdzić referencje z
poprzednich posad panny Mary Dove. No i chciałbym prędko dostać odpowiedź na
parę pytań. Puście to w ruch. Na kartce papieru skreślił kilka zdań i podał ją
sierżantowi.
Gdy mijał hall, usłyszał w bibliotece szmer głosów, więc zajrzał tam przez
uchylone drzwi. Może panna Marple szukała go poprzednio, obecnie jednak
przemawiała z ożywieniem do pani Parcivalowej Fortescue. Pośród klekotu
metalowych drutów detektyw wyłowił uchem jej słowa:
— …święcie przekonana, że trzeba powołania, by zostać pielęgniarką. To, moja
droga, szlachetna praca, bardzo szlachetna.
Detektyw cofnął się pewien, że starsza dama spostrzegła go, ale nie chciała
przerywać rozmowy.
Mówiła dalej łagodnym, melodyjnym głosem:
— Raz złamałam rękę w przegubie i opiekowała się mną przemiła pielęgniarka.
Prosto ode mnie poszła do pani Sparrow czuwać w chorobie nad jej synem, młodym
oficerem marynarki. Wynikła romantyczna historia! Wie pani, młodzi zaręczyli się,
pobrali i teraz mają dwoje ślicznych dzieci starsza dama westchnęła sentymentalnie.
— To było zapalenie płuc, przy którym tak wiele zależy od troskliwej pielęgnacji.
— Naturalnie! — przyznała gorąco Jennifer. — Grunt to troskliwa pielęgnacja.
Chociaż przy zapaleniu płuc cuda sprawiają antybiotyki. Nie ma już dziś dawnej
upartej walki z chorobą.
— Pani, moja droga, z pewnością była wzorem pielęgniarki. I ta romantyczna
historia miała, zdaje się, laki sam początek. Przyjechała pani do Domku pod Cisami,
by doglądać w chorobie pana Parcivala.
— Aha… Naturalnie, proszę pani., tak się to zaczęło.
Ton Jennifer nie brzmiał nutą zachęty, lecz panna Marple nie pozwoliła zbić się z
tropu.
— Naturalnie nie wypada słuchać plotek służby, ale taka stara ciekawska jak ja
zawsze chcę dowiedzieć się czegoś o ludziach z domu w którym chwilowo mieszka.
O czym to ja mówiłam? Aha! Przed panią była tutaj inna pielęgniarka, prawda?
Odprawiono ją, o ile mi wiadomo, z powodu zaniedbywania obowiązków.
— Chyba nie to, proszę pani. Słyszałam, że ciężko zachorował jej ojciec czy ktoś
inny z najbliższej rodziny — sprostowała pani Valowa.
— Aha, rozumiem… Później pani przyjechała, wynikła miłość i… — Ładnie się to
złożyło, bardzo ładnie.
— Czyja wiem? Czasami myślę… — Jennifer za jąknęła się nerwowo — Czasami
myślę, że chętnie wróciłabym do szpitala.
— Nic dziwnego, moja droga, nic dziwnego. Od razu widać, że kocha pani swój
szlachetny zawód.
— Nawet nie to, proszę pani… Ale dokucza mi okropna nuda. Po całych dniach
nie mam się czym zająć, a Vala interesują tylko sprawy firmy.
Panna Marple ze zrozumieniem pokiwała głową.
— Cóż, moja droga — westchnęła. Panowie muszą ciężko pracować w
dzisiejszych trudnych czasach. Nikogo nie stać na odpoczynek, nawet przy wielkich
dochodach.
— Dlatego właśnie żonom tak pusto w życiu i nudno — podjęła Jennifer. —
Często żałuję, że się tu pokazałam. Ale dobrze mi tak! Nie trzeba było zaczynać!
— Czego zaczynać, moja droga?
— Nie powinnam wyjść za Vala… No i… — pani Parcivalowa westchnęła ciężko.
— Zmieńmy lepiej temat.
Uprzejma starsza dama zagaiła rozmowę o fasonie spódnic noszonych ostatnio w
Paryżu.
Panna Marple zastukała do drzwi gabinetu, a gdy inspektor Neele poprosił, by
weszła, zwróciła się do niego:
— Bardzo byłabym wdzięczna, gdyby obecnie zechciał mi pan nie przerywać.
Pragnęłabym uzgodnić i skontrolować kilka istotnych punktów z. wyrzutem spojrzała
na detektywa. — Właściwie nie skończyliśmy poprzedniej rozmowy.
— Przepraszam i przyznaję, że zachowałem się mało uprzejmie —odparł detektyw
z najbardziej ujmującym uśmiechem. — Zaprosiłem panią na konsultację, a sam
przez cały czas gadałem.
— Nic się nie stało, inspektorze, bo widzi pan, wtedy nie byłam jeszcze gotowa do
wyłożenia na stół wszystkich kart. Nie chciałabym oskarżać nikogo bez.
niezachwianej pewności… To znaczy niezachwianej pewności we własnym
przekonaniu. W tej chwili jestem pewna.
— Czego jest pani pewna?
— Wiem, kto zabił Keksa Fortescue. Sprawę przypieczętowało to, co pan
powiedział o marmoladzie. Pojęłam wtedy „jak”, a także „kto” i że morderstwo
mieści się w granicach logicznego działania.
Inspektor Neele wytrzeszczył oczy, a starsza dama zauważyła jego zdumienie,
więc podjęła szybko.
— Niestety, inspektorze, zdaję sobie sprawę, że niekiedy trudno mi zdobyć się na
przejrzyste formułowanie myśli.
— Jak dotąd, proszę pani, nie bardzo rozumiem, o czym właściwie mówimy
bąknął niepewnie detektyw.
— Najlepiej jeszcze raz zacznijmy od początku, jeżeli naturalnie czas panu
pozwala. Chciałabym przedstawić swój punkt widzenia. Ja, inspektorze, dużo
gawędziłam z ludźmi, z panną Ramsbottom, panią Crump, jej mężem. Ma się
rozumieć, Crump jest łgarzem, ale, widzi pan, to na jedno wychodzi, jeżeli
oczywiście wiadomo z góry, że kłamca musi kłamać. Musiałam, inspektorze, zbadać
do gruntu sprawę rozmów telefonicznych, nylonów, takich rzeczy.
Neele słuchał nadal z szeroko otwartymi oczami. W myśli zadawał sobie pytanie,
w co właściwie pozwolił się wciągnąć i jak mógł sobie wyobrażać, że w pannie
Marple znalazł wartościowego współpracownika o logicznym sposobie
rozumowania? Obecnie sądził, że panna Marple ma zamęt w głowie, lecz nie
przekreślał pewnej wartości zebranych przez nią informacji. Wszystkie swoje sukcesy
zawdzięczał umiejętności pilnego słuchania, toteż i teraz słuchał pilnie.
— Zechce pani wyłożyć mi wszystko — powiedział. — Ale jeżeli łaska, od
początku, od samego początku.
— Ma się rozumieć, inspektorze — obiecała starsza dama — a samym
początkiem, jak się pan wyraził, była Gladys. Pozwolił mi pan zabrać wszystkie jej
rzeczy i dzięki temu plus nylonowe pończochy, rozmowy przez telefon, dodając jedno
do drugiego stworzyłam zupełnie przejrzysty obraz. Chodzi mi naturalnie o pana
Fortescue i taksynę.
— Stworzyła pani teorię na temat taksyny w słoiku z marmoladą i śmierci Reksa
Fortescue? — zdumiał się Neele.
— To nie teoria, inspektorze odrzekła skromnie panna Marple. — Ja wiem.
Detektyw po raz trzeci wytrzeszczył oczy.
— Bez wątpienia zrobiła to Gladys — uzupełniła informację starsza dama.
XXVI
Neele popatrzył na pannę Marple z niedowierzaniem i zdumieniem:
— Twierdzi pani. że Gladys Martin zamordowała z premedytacją Reksa
Fortescue? Przykro mi, ale nie wierzę.
Nie, inspektorze. Gladys nie chciała go zabić, lecz zabiła mimo wszystko. Sam pan
mówił, że podczas wstępnego przesłuchania była zdenerwowana, niespokojna, jak
gdyby miała coś na sumieniu.
— Tak. Ale nie morderstwo!
Oczywiście: nie morderstwo, Nic zamierzała uśmiercić nikogo. Kiedy doprawiała
marmoladę taksyną, w głowie jej nie postało, że to trucizna.
— Więc co sobie wyobraziła? — spytał Neele nadal z nutą powątpiewania.
— Sądziła prawdopodobnie, że chodzi o jakiś cudowny lek — odparta panna
Marple. — Niezwykle ciekawe, inspektorze, ciekawe i pouczające są wycinki z gazet
przechowywane przez proste dziewczęta. Od wieków wraca wciąż jedno i to sumo:
porady kosmetyczne, sposoby na pozyskanie męskiego serca, przeróżne
czarnoksięskie sztuczki, zaklęcia, niesamowite wydarzenia. W naszych czasach
znaczna część tego wszystkiego dalia pod wspólny nagłówek „Wiedza”. Nikt nie
wierzy dziś w czary, Nic wierzy, że człowiek może machnąć czarnoksięską pałeczką i
drugiego człowieka przemienić w żabę. Jeżeli jednak gazeta zamieści wiadomość, że
dzięki przeszczepieniu pewnych gruczołów powiodło się uczonym zmienić budowę
tkanki i w człowieku rozwinąć cechy, zbliżone do żabich… Cóż? Każdy przyjmie to
za dobrą monetę. Gladys czytała w prasie o środkach zmuszających do mówienia
prawdy, więc uwierzyła, kiedy on o nich mówił.
— On? Kto? — zapytał detektyw.
— Albert Evans, młody człowiek, który rzeczywiście nazywa się inaczej. W
każdym razie on tego lata spotkał Gladys w tej czy innej miejscowości
wypoczynkowej, zaczął jej asystować, oświadczać się, opowiadać o jakichś swoich
krzywdach czy prześladowaniach. Z pewnością chodziło o to, by Reksowi Fortescue
podać cudowny środek, który zmusi go do wyznania prawdy i naprawienia szkód.
Tego wszystkiego naturalnie nie wiem, lecz jestem prawie pewna, że się nie mylę.
Albert Evans namówił Gladys, by postarała się o pracę w tym domu. Rozumie pan?
Brak dziś służby domowej, więc nietrudno przyjąć posadę tam, gdzie się zechce.
Służba nieustannie jest w ruchu, zmienia pracodawców. Dokładnie ustalili termin…
Pamięta pan, inspektorze, ostatnią pocztówkę: „Nie zapomnij. Ufam ci”. Miał nadejść
wielki dzień przygotowany wspólnymi siłami. Gladys doda cudownego środka do
marmolady, którą pan Fortescue zje na śniadanie. Ona też nasypie żyta do kieszeni
marynarki. Nie wiem, co on jej powiedział na temat żyta. Pamięta pan jednak, co
powiedziałam o Gladys pierwszego dnia? Powiedziałam, że była to dziewczyna
wyjątkowo łatwowierna, gotowa dać wiarę wszystkiemu, co napięcie jej przystojny
kawaler.
— Słucham… Niech pani mówi dalej — wtrącił zdławionym głosem inspektor
Neele.
— Cała historia polegała najprawdopodobniej na tym, że on przyjdzie do biura
pana Fortescue, kiedy cudowny środek zacznie już działać, więc winowajca będzie
musiał wyznać wszystko… Coś w podobnym sensie… Wyobraża pan sobie uczucia
Gladys, gdy dowiedziała się o śmierci pracodawcy?
— W takim przypadku wyznałaby prawdę policji — zaoponował detektyw.
— Co powiedziała pierwszego dnia, kiedy pan wezwał ją na przesłuchanie? —
zapytała szorstko starsza dama.
— Powiedziała: „Ja nic złego nie zrobiłam”.
— Właśnie! podchwyciła triumfalnie panna Marple. — Coś takiego musiała
powiedzieć. Kiedy stłukła w domu to czy owo, mówiła zawsze: „Ja tego nie zrobiłam.
Nie mam pojęcia, proszę pani, co się stało”. Takie już one są. Są przestraszone i
myślą tylko, żeby uniknąć nagany. Nie sądzi pan chyba, że załamana nerwowo prosta
dziewczyna, która nieświadomie zamordowała kogoś, powie zaraz policji całą
prawdę? Byłoby to absolutnie niezgodne z jej całą psychiką.
— Tak… Zapewne ma pani słuszność — bąknął detektyw. Przypomniał sobie
rozmowę z Gladys Martin — jej rozbiegane oczy, niepewność, zdenerwowanie.
Mogły to być szczegóły błahe albo bardzo ważne. Na ówczesnym etapie nie dało się
to rozstrzygnąć. Nie jego wina, że nie potrafił wysnuć właściwych wniosków.
— Z tego, co powiedziałam, wynika — ciągnęła panna Marple — że w pierwszej
chwili Gladys chciała wszystko zataić. Tak być musiało. Później zaczęła
porządkować myśli w skołatanej głowie. Może Albert nie wiedział, że to aż tak silny
środek? Może przez omyłkę dał jej zbyt dużą dozę? Pragnęła usprawiedliwić się
jakoś, rozwikłać zagadkę. Spodziewała się, że on nawiąże z nią kontakt. Zrobił to
oczywiście. Zatelefonował.
— Wie pani?
— Nie. Przyznaję, że to moje przypuszczenia. Tamtego dnia było kilka
zagadkowych połączeń. Telefon dzwonił, a gdy słuchawkę podniósł Crump lub jego
żona, nikt się nie odzywał. Tak właśnie on musiałby postąpić: czekać, póki nie pozna
głosu Gladys, i wtedy umówić się z nią.
— Aha… Rozumiem wtrącił inspektor Neele. — Gladys miała z nim spotkanie
umówione w dniu. kiedy umarła.
— Wszystko na to wskazuje. Pani Crump trafnie zwróciła uwagę, że tamtego dnia
dziewczyna włożyła eleganckie nylony i swoje najlepsze pantofle. Umówiła się z
kimś, ale niepotrzebny jej był wolny dzień. On zapowiedział się do Domku pod
Cisami. Dlatego Gladys była zdenerwowana i podniecona. Dlatego spóźniła się z
podaniem herbaty. Kiedy przyniosła do hallu drugą tacę, prawdopodobnie spojrzała w
głąb korytarza ku bocznym drzwiom i spostrzegła swojego Alberta, który na migi
dawał jej do zrozumienia, żeby się pośpieszyła. Odstawiła tacę i pobiegła na
spotkanie.
— Wtedy on ją udusił — dodał Neele.
— Tak. Nie potrwało to nawet minuty. Cóż, nie mógł dopuścić, by Gladys zaczęła
mówić. Musiała zginąć biedna, głupia, łatwowierna dziewczyna. Później ścisnął jej
nos klamerką do bielizny — głos starszej damy zadźwięczał odrazą i gniewem. — W
ten sposób wszystko zgadzało się z wierszykiem: żyto, kosy, skarbiec, bułka z
miodem, klamerka… Zbrodniarz nie był w stanie zilustrować lepiej ptaszka, który
służebnej oddziobał nos.
— I co? — rzucił inspektor Neele. — Najprawdopodobniej facet trafi do
Broadmoor, więc nic uda się powiesić wariata.
— Sądzę, że uda się powiesić go, jak należy. To nie wariat, inspektorze. Od
początku do końca postępował jak człowiek najzupełniej normalny.
Detektyw spojrzał bystro w twarz panny Marple. — Proszę posłuchać.
Naszkicowała pani teorię, bo to teoria, chociaż powiedziała pani: „Ja wiem”.
Dowodzi pani, że trzy zbrodnie popełnił ktoś podający się za Alberta Ewansa, kto
poznał Gladys w jakiejś miejscowości wypoczynkowej i naiwną dziewczynę
wykorzystał dla własnych celów. Musiał to być ktoś, kto chciał się zemścić za
odwieczną historię z kopalnią Kos. Jak stąd wynika, sugeruje pani, że syn pani
MacKenzie, Donald, nie padł pod Dunkierką, że żyje i ukrywa się za tym całym
bałaganem?
— Skąd znowu, inspektorze! — obruszyła się starsza dama. Nic podobnego nie
sugeruję. Czy pan nic zdaje sobie sprawy, że historia z kosami to zasłona dymna,
wykorzystana… Rozumie pan? Wykorzystana przy okazji przez. kogoś, kto
dowiedział się o kosach: tych podrzuconych na biurku i tych z pasztetu. Naturalnie
same kosy nie stanowiły zasłony. Posłużył się nimi ktoś inny, kto wiedział o tamtej
kopalni i chciał się zemścić. Ale nie myślał o zamordowaniu Reksa Fortescue,
usiłował go tylko nastraszyć, wytrącić z równowagi. Widzi pan, nie wierzę w
wychowywanie dzieci dla ponurej, krwawej odpłaty. Dzieci mają na ogół dużo
zdrowego rozsądku. Jednakże osoba, której ojca oszukano w swoim czasie, może
nawet porzucono chorego na pewną śmierć, nie cofnie się z pewnością przed
płataniem krzywdzicielowi złośliwych figli. Coś w tym rodzaju zaszło tu
najprawdopodobniej, a przypadkowym zbiegiem okoliczności posłużył się morderca.
— Morderca! — powtórzył inspektor Neele. Śmiało, proszę pani. Chciałbym
dowiedzieć się czegoś o mordercy. Któż to taki?
— Nie będzie pan naprawdę zaskoczony. Nie, inspektorze. W momencie, kiedy
powiem, kto to zrobił lub raczej kogo podejrzewam, bo w podobnych kwestiach
należy wyrażać się ściśle… Prawda, inspektorze?… Odkryje pan niezwłocznie, że
takiego typu zbrodnie mógł popełnić taki właśnie człowiek: bystry, błyskotliwy,
absolutnie pozbawiony skrupułów. Motyw stanowiły naturalnie pieniądze i to
zapewne grube pieniądze.
— Parcival Fortescue? zapytał Neele niemal płaczliwym tonem, bo zdawał sobie
sprawę, że charakterystyka zbrodniarza w niczym nie przypomina starszego syna
Reksa Fortescue.
— Ach, nie! — obruszyła się starsza dama. — Nie Parcival. Lance.
XXVII
— Niepodobna! —zawołał inspektor Neele.
Przez chwilę siedział bez ruchu i wpatrywał się w pannę Marple, jak gdyby go
urzekła, zgodnie z jej zapowiedzią nie był zaskoczony. Przeczył nie
prawdopodobieństwu jej tezy, lecz możliwości popełnienia morderstw. Lance
odpowiaduł naszkicowanej przez starszą damę sylwetce — naszkicowanej trafnie.
Jednakże Neele nie był w stanie pojąć, w jaki sposób on właśnie mógłby stanowić
właściwą odpowiedź.
Panna Marple poprawiła się na krześle i rozwijała swoją teorię cicho, łagodnie,
pouczającym tonem osoby, która tłumaczy małemu dziecku proste zadanie
arytmetyczne.
— Lancelot Fortescue zawsze był taki. Roziume pan? Był zły, zarazem jednak
sympatyczny i pociągający, zwłaszcza sympatyczny i pociągający dla kobiet. Ma
błyskotliwy umysł i nie zwykł cofać się wobec ryzyka. Przez całe życie ryzykował, a
z racji wrodzonego wdzięku ludzie dostrzegają w nim zwykle najlepsze, nie najgorsze
strony. Latem przyjechał do kraju, aby zobaczyć się z ojcem. Na moment nie uwierzę,
że Rex Fortescue napisał do niego albo wezwał go w jakiejkolwiek innej formie,
chyba że pan, inspektorze, ma co do tego niezbite dowody. Panna Marple spojrzała
pytająco na detektywa.
— Nie, proszę pani odrzekł. — Nie mam żadnego dowodu, że Rex Fortescue
wezwał młodszego syna. Posiadam list pisany rzekomo przez Lancelota po jego
bytności w Anglii. Naturalnie łatwo mógł ten list wsunąć między papiery ojca w dniu,
gdy zaprezentował się w Domu pod Cisami.
— Sprytny pomysł! starsza dama skinęła głową. — Ale do rzeczy, inspektorze.
Lance przyleciał z Afryki, próbował pogodzić się z ojcem i nic nie wskórał. Rozumie
pan? Było to wkrótce po jego ślubie, kiedy młodemu człowiekowi przestały
wystarczać nieznaczne zyski młodszego wspólnika firmy, uzupełniane pewno na
rozmaite podejrzane sposoby. Naprawdę kochał Pat, nawiasem mówiąc dobrą, uroczą
kobietkę, więc życie z nią chciał urządzić spokojnie, nie na dawną awanturniczą
modłę. Z jego punktu widzenia wymagało to grubych pieniędzy. Podczas odwiedzin
w Domku po Cisami usłyszał coś o kosach. Może o głupich żartach wspomniał sam
Rex Forlescue, może Adela. Lancelot wywnioskował słusznie, że w domu musi się
znajdować panna MacKenzie, wpadł więc na pomysł, ze uczyni z niej doskonałego
kozła ofiarnego. Bo, widzi pan, kiedy zrozumiał, że z pojednania nic nie będzie, z
zimną krwią zdecydował się na morderstwo. Mógł zauważyć, że Rex Fortescue…
powiedzmy, ma nie wszystkie klepki w porządku, obawiał się więc. aby przed
naturalną śmiercią nie przywiódł firmy do kompletnej ruiny.
— O stanie zdrowia ojca dobrze wiedział — wtrącił detektyw.
— No proszę! To niejedno wyjaśnia. Zapewne imię ojca, Rex, a także historie z
kosami nasunęły mu pomysł wykorzystania wierszyka dla dzieci. Chciał stworzyć
pozory obłędu, połączyć całą sprawę z dawnymi pogróżkami pani MacKenzie.
Następnie zamierzał pozbyć się Adeli i ocalić dla firmy sto tysięcy funtów. Ale
musiał znaleźć trzecią osobę dramatu: służebną, która „w ogrodzie wietrzy ubrań
stos”. Może to właśnie uzupełniło szatański plan. Rozumie pan? Nieświadoma
wspólniczka, którą da się uciszyć, nim zacznie mówić! Dzięki temu Lance zdobył
coś, na czym mu najbardziej zależało: prawdziwe, niezbite alibi w kwestii pierwszego
morderstwa. Reszta poszła gładko. Lancelot Fortescue przyjechał tu pociągiem przed
piątą po południu. Kiedy Gladys przyniosła do hallu drugą tacę, uchylił boczne drzwi
i skinął na biedną dziewczynę. Trzy, może cztery minuty stracił na uduszenie jej i
przeniesienie zwłok na podwórko, gdzie wisiała bielizna. Później zadzwonił do drzwi
frontowych, a gdy je panna Dove otworzyła, wziął udział w familijnym
podwieczorku. Następnie poszedł odwiedzić pannę Ramsbottom, niepostrzeżenie
wrócił na parter i w bibliotece zastat Adelę nad ostatnią filiżanką herbaty. Podczas
rozmowy z macochą łatwo uporał się z cyjankiem. Rozumie pan? Mała biała grudka.
Lance mógł sięgnąć do cukiernicy i niby dosłodzić herbatę. Może roześmiał się i
powiedział: „Spójrz! Wrzuciłem do filiżanki jeszcze jedną kostkę cukru”. Ona mogła
odpowiedzieć, że dobrze zrobił, zamieszała herbatę, pociągnęła łyk. Historia prosta i
śmiała, bo, inspektorze, to człowiek oprócz innych cech charakteru, niewątpliwie
śmiały.
— Wszystko to prawdopodobne… tak, proszę pani, prawdopodobne — odparł z
wolna inspektor Neele. — Ale nie rozumiem, doprawdy nie rozumiem, co zbrodniarz
miał zyskać. Przyjmijmy nawet, że, gdyby nie śmierć Reksa Fortescue, firma
zbankrutowałaby wkrótce. Czy udział Lancelota jest wystarczająco duży, by skłonić
go do trzech morderstw? Nie wierzę, proszę pani. Nie mogę uwierzyć.
Przyznaję, inspektorze… — panna Marple zawahała się na moment. Przyznaję, że
tu właśnie leży pewna trudność… Ale… Wybaczy pan, jestem kompletną ignorantką
w sprawach finansowych… Czy kopalnia Kos jest naprawdę bez wartości?
Neele począł snuć refleksje. Rozmaite fragmenty tworzyły stopniowo harmonijną
całość. Ochota, z jaką Lance chciał przyjąć od brata spekulacyjne akcje wątpliwej
wartości. Jego dzisiejsza wzmianka o kopalni Kos. Kopalnia złota. Lipna kopalnia
złota. „Ale czy to naprawdę koncesja nic niewarta? Prawdopodobnie tak. Trudno
sobie wyobrazić, by stary Rcx Forlescue tak się omylił. Chyba że ostatnio dokonano
jakiegoś odkrycia?… Gdzie właściwie jest ta kopalnia? Lance mówił o Afryce
Zachodniej, ale ktoś inny… Aha! Panna Ramsbottom wymieniła Afrykę Wschodnia.
Czy Lance popełnił błąd celowo, dla zmylenia śladów? Może panna Ramsbottom
prawdziwie określiła położenie Kosa, chociaż jest siara i pamięć ma zapewne
przytępiona. Afryka Wschodnia. Stamtąd przyjechał Lance. Mógł dowiedzieć się o
czymś niedawno…”
Raptownie, jak gdyby z trzaskiem, nowy szczegół uzupełnił schemat. „Wagon
kolejowy. «Times». «Odkrycie złóż uranu w Tanganice». A jeżeli te złoża odkryto na
terenach kopalni Kos? Wszystko byłoby wtedy jasne. Lance będąc na miejscu
dowiedział się w porę i zaczął działać. Mógł zdobyć fortunę, kolosalną fortunę!”
Inspektor Necie westchnął i spojrzał w twarz panny Marple.
— Myśli pani, że zdołam dowieść tego wszystkiego? — zapytał. — Jakim
cudownym sposobem?
— Dowiedzie pan, inspektorze! — rzuciła starsza dama tonem zachęty, jak dobra
ciocia, która przed egzaminem dodaje odwagi siostrzeńcowi. — Jest pan człowiekiem
niepospolicie inteligentnym, rozumnym. Zauważyłam to od razu. Dziś wie pan „kto”,
chodzi tylko o zgromadzenie dowodów. Na przykład w tamtej miejscowości
wypoczynkowej ktoś może poznać fotografię Lancelota. Trudno mu będzie wówczas
wytłumaczyć, dlaczego spędził tam tydzień podając się za Alberta Evansa.
„Słusznie — pomyślał detektyw. — Lancelot Fortescue jest błyskotliwy i
pozbawiony skrupułów. Ale to również człowiek lekkomyślny. Podjął zbyt wielkie
ryzyko. Dostanę go!” zakonkludował i raz jeszcze uległ wątpliwościom.
— To wszystko przypuszczenia, proszę pani — powiedział.
— Z pewnością. Ale jest pan przekonany, że trafne przypuszczenia, prawda?
— Zapewne… Miewałem już do czynienia z typami zbliżonego pokroju.
— Właśnie! Dlatego i ja jestem tak pewna swego podchwyciła panna Marple.
— Z powodu znajomości przestępców? — uśmiechnął się detektyw nie bez ironii.
— Skąd znowu… Chodzi o Pat… To urocza, szlachetna dziewczyna, z gatunku
tych, które zawsze wychodzą za łajdaków… To przede wszystkim zwróciło moją
uwagę na Lancelota Fortescue…
— Cóż, osobiście mogę być przekonany, że to trafne przypuszczenie. Ale niejedno
trzeba będzie wyjaśnić. Chociażby zagadkę Ruby MacKenzie. Jestem prawie
pewien…
— I ma pan słuszność — przerwała panna Marple. — Tyle że upatrzył pan nie tę
osobę. Proszę pomówić szczerze z. panią Parcivalową.
— Czy zechciałaby pani podać mi swoje panieńskie nazwisko? — zwrócił się
Neele do pani Parcivalowej Fortescue.
— Czy… — Jennifer zająknęła się, zrobiła wystraszoną minę.
— Proszę się nie denerwować — podjął detektyw. — Najlepiej zawsze wyznać
całą prawdę. Nie omylę się chyba, jeżeli powiem, że przed ślubem nazywała się pani
Ruby MacKenzie.
— Ja… Dlaczego?… A jeżeli nawet się tak nazywałam…
— To wszystko w porządku dokończył inspektor Neele. — Kilka dni temu byłem
w sanatorium Sosny. Rozmawiałem z pani matką.
— Jest na mnie strasznie zła powiedziała Jennifer. — Moje wizyty denerwowały ją
tylko, więc zaniechałam ich od dawna. Biedna mateczka! Bardzo kochała mojego
ojca.
— I wychowywała panią w melodramatycznej atmosferze zemsty, prawda?
Tak. Mnie i bratu kazała przysięgać na Biblię, że nie zapomnimy nigdy i zabijemy
tamtego. Później poszłam do szpitala na praktykę i wkrótce zrozumiałam, że moja
matka jest umysłowo chora.
A sama myślała pani o zemście?
— Ja? Myślałam. Rex Fortescue faktycznie zabił mojego ojca. Nie zastrzelił go
naturalnie ani nie pchnął nożem. Nic w tym rozumieniu. Ale jestem prawie pewna, że
opuścił go w chorobie, zostawił na pewną śmierć. To na jedno wychodzi, prawda?
— Pod kątem widzenia moralności, tak.
— Więc myślałam o zemście, chciałam się odegrać — podjęła pani Valowa. —
Syn Reksa Fortescue zachorował na zapalenie płuc i opiekowała się nim moja
przyjaciółka. Skłoniłam ją, by odeszła i mnie poleciła na swoje miejsce. Nie miałam
wtedy żadnego planu. Naturalnie w głowie mi nie postała myśl o wyprawieniu na
tamten świat Reksa Fortescue… Mętnie roiłam, że będę źle pielęgnować jego syna,
tak źle, że Val umrze. Ale dla pielęgniarki z zawodu to przedsięwzięcie niemożliwe.
Opiekowałam się chorym troskliwie, wyciągnęłam go z biedy, a on… Widocznie mu
się spodobałam, bo poprosił mnie o rękę. Wtedy powiedziałam sobie: „To zemsta
bardziej sensowna niż każda inna”. Chodziło o to, że dzięki małżeństwu z synem
pana Fortescue odzyskam pieniądze wyszachrowane przez starego od mojego ojca.
Uważałam, ze tak będzie rozumniej.
— Niewątpliwie — przyznał inspektor znacznie rozumniej. Domyślam się, że pani
podrzuciła nieżywe kosy na biurko teścia i do pasztetu?
Jenniler zmieszała się, zarumieniła.
— Tak… Dziś rozumiem, że postąpiłam strasznie głupio… Ale pan Fortescue
opowiadał o swoich dowcipnych transakcjach, chwalił się, że tego czy owego
oszachrował najzupełniej legalnie… Cóż, chciałam mu napędzić trochę strachu. I
napędziłam! Okropnie się denerwował. — Pani Valowa urwała, by podjąć zaraz z
nutą zaniepokojenia: Ale nic więcej nie zrobiłam! Naprawdę, inspektorze! Nie
podejrzewa pan chyba, że byłabym zdolna do morderstwa?
— Nie podejrzewam, proszę pani — zapewnił detektyw. — Aha… Czy ostatnio
dawała pani jakieś pieniądze pannie Dove?
Jennifer szeroko otworzyła usta.
— Skąd pan wie?
— My, proszę pani, dużo wiemy — odparł Neele i szepnął do siebie: — Niemało
też odgadujemy.
Pani Parcivalowa ożywiła się, zaczęła mówić bardzo szybko:
— Ona przyszła do mnie i opowiedziała, jak to pan wmawiał w nią, że nazywa się
Ruby MacKenzie. Dodała, że może utrzymywać pana w błędzie, jeżeli przyniesie to
jej pięćset funtów. Powiedziała też, że gdy pan pozna moje prawdziwe nazwisko,
oskarży mnie o zamordowanie teścia i jego żony. Miałam wiele kłopotu ze zdobyciem
pieniędzy, bo naturalnie nie mogłam przyznać się Parcivalowi. On nic o mnie nie wie.
Musiałam sprzedać zaręczynowy pierścionek z brylantem i śliczny naszyjnik, który
podarował mi pan Fortescue.
— Proszę się nie martwić, droga pani powiedział z uśmiechem detektyw. — Liczę,
że dzięki policji odzyska pani te pięćset funtów.
Następnego dnia inspektor Neele odbył kolejną rozmowę z panną Mary Dove.
— Ciekaw jestem, proszę pani — rozpoczął — czy zechce pani wręczyć mi czek
na pięćset funtów płatnych do rąk pani Parcivalowej Fortescue?
Był kontent, gdyż po raz pierwszy zbił z tropu nieprzeniknioną Mary Dove.
— Idiotka wypaplała wszystko, co?
— Istotnie, panno Dove. Oskarżenie o szantaż może pociągnąć konsekwencje
bardzo serio.
— To, inspektorze, nie był szantaż w ścisłym rozumieniu. Sądzę, że miałby pan
niemałe trudności z dowiedzeniem mi szantażu. Raczej zaproponowałam pani
Parcivalowej przysługę za uzgodnione wynagrodzenie.
— Jeżeli zechce pani wręczyć mi czek, z przyjemnością zapomnę o całej sprawie.
Mary Dove sięgnęła po wieczne pióro i książeczkę czekową.
— Niemiła historia — powiedziała. Mam właściwie pewne kłopoty finansowe.
— Pewno poszuka pani wkrótce innej posady?
— Tak. Ta nie spełniła nadziei, jakie w niej pokładałam. Z mojego punktu
widzenia wszystko poszło fatalnie.
— Oczywiście — przyznał detektyw. Znalazła się pani w drażliwej sytuacji,
prawda? W każdej chwili policję mogła zainteresować pani przeszłość.
Zarządzająca domem — znów chłodna i opanowana — wymownie podniosła brwi.
— Moja przeszłość? Doprawdy, inspektorze! Moja przeszłość jest absolutnie
nienaganna.
— Naturalnie — zgodził się z uśmiechem detektyw. — Nic przeciwko pani nie
mamy. A to tylko zbieg okoliczności, że w co najmniej trzech domach, którymi pani
tak wzorowo zarządzała, zdarzyły się kradzieże w dwa albo trzy miesiące po pani
odejściu, panno Dove. Policja odniosła wrażenie, że włamywacze byli doskonale
poinformowani gdzie szukać cennych futer, biżuterii, takich rzeczy. Dziwny zbieg
okoliczności, prawda?
— Zdarzają się dziwniejsze, inspektorze.
— Oczywiście, panno Dove, byle nie za często. W każdym razie zaryzykuję
twierdzenie, że w przyszłości możemy się spotkać.
— Mam nadzieję… Proszę nie przyjąć moich słów za nieuprzejmość… Ale mam
nadzieję, inspektorze, że takie spotkanie nie nastąpi.
XXVIII
Panna Marple wyrównała rzeczy zapakowane do walizki, schowała frędzle
wełnianego szala, zamknęła wieko. Później rozejrzała się dokoła. Nie! Nic nie
zostawiła. Crump zgłosił się po bagaż, więc przeszła do sąsiedniego pokoju, by
pożegnać pannę Ramsbottom.
— Obawiam się — powiedziała — że źle odwdzięczyłam się pani za gościnność.
Może jednak potrafi pani wybaczyć mi kiedyś.
— Aha… mruknęła panna Ramsbottom zajęta pasjansem, jak zwykle. — Czarny
walet na czerwoną damę — spod oka zerknęła na pannę Marple. — Chyba znalazła
pani to, czego szukała?
— Tak.
— Pewno też dowiedział się o wszystkim ten jegomość z policji. I co? Potrafi
dowieść słuszności oskarżenia?
— Potrafi. Jestem prawie pewna. Ale zajmie to jeszcze trochę czasu.
— Ja tam nie dopytuję o nic — podjęła panna Ramsbottom. Bystra z pani osoba.
Od razu to spostrzegłam i pretensji do pani nie mam. Zbrodnia jest zbrodnią, więc
musi zostać ukarana. Na tej rodzinie jest piętno zła, dzięki Bogu nie z naszej strony.
Moja siostra Elwira była trochę pomylona, ale nic poza tym. Czarny walet —
powtórzyła dotykając palcem karty. — Przystojny, ale serce czarne. Obawiałam się
czegoś podobnego, ostatecznie jednak nie zawsze można oprzeć się uczuciu dla
grzesznika. Chłopiec potrafił sobie radzić. Nawet mnie omotał. Skłamał, o której
godzinie stąd wyszedł. Nie zaprzeczyłam, zaczęłam jednak podejrzewać…
Podejrzewać od tamtej chwili. Ale to przecież syn Elwiry. Nie potrafiłam zmusić się
do mówienia. Cóż, pani jest kobietą sprawiedliwą, a sprawiedliwość musi w końcu
zatriumfować. Współczuję tylko jego żonie.
Ja również — szepnęła panna Marple. W hallu Pat czekała, aby się z nią pożegnać.
Szkoda, że pani odjeżdża — powiedziała. — Będzie mi pani brakować.
— Czas na mnie — odparta starsza dama. — Zakończyłam sprawę, w której tu
przyjechałam. Nie była przyjemna. Ale, moja droga, to ważne, bardzo ważne, aby zło
nie odniosło zwycięstwa.
— Nie bardzo rozumiem… — bąknęła niepewnie Pat.
— Oczywiście. Prawdopodobnie jednak zrozumie pani w swoim czasie. Jeżeli
wolno mi udzielić rady, powiem, kochane dziecko, że… że gdyby stało się coś złego,
najlepiej zrobi pani wracając do Irlandii, kraju radosnego dzieciństwa, do koni, psów,
wszystkiego, co tam zostało.
— Czasami żałuję, że nic postąpiłam tak, gdy umarł Freddy, lecz w takim razie…
— głos Pul zabrzmiał miękką, tkliwą nutą — nie spotkałabym Lance’a.
Panna Marple westchnęła, a młoda kobieta mówiła dalej:
— Nie zostaniemy w Anglii, proszę pani. Jak wyjaśnią się sprawy, wrócimy do
Afryki Wschodniej. Już cieszę się na myśl o wyjeździe.
— Niech Bóg panią błogosławi, miłe dziecko — powiedziała cicho panna Marple.
— Trzeba wielkiej odwagi, by przeżyć jakoś życie. Myślę, że pani jej nie brak.
Pogładziła dłoń Pat Fortescue i wyszła z Domku pod Cisami do czekającej
taksówki.
Panna Marple przybyła późnym wieczorem do domu, gdzie Kitty — wychowanka
sierocińca — radośnie ją powitała.
— Na kolację mam śledzia, proszę pani — oznajmiła z rozpromienioną twarzą..
Jak to dobrze, że pani wróciła… A dom jak cacko, proszę pani. Zrobiłam regularne
wielkie porządki.
— Dziękuję, Kitty powiedziała panna Marple. — Ja też się cieszę, że jestem w
domu.
Sześć pajęczyn pod sufitem. „One nigdy nie patrzą w górę” — pomyślała, lecz
była zbyt zadowolona, by to wypomnieć.
— Cała poczta leży na stoliku w hallu — ciągnęła służąca. — Jeden list trafił do
Daisy Mead przez, omyłkę. Coś takiego często się zdarza, prawda? Daisy i Dane
wygląda trochę podobnie, a ten list ktoś zaadresował bardzo nieładnym charakterem
pisma. Tam wszyscy wyjechali i dom był zamknięty. Dopiero jak wrócili, ktoś
przyniósł list. Przeprosił i powiedział, że to pewnie nic ważnego.
Panna Marple sięgnęła po korespondencję. List, o którym mówiła Kitty, leżał na
wierzchu. Mgliste wspomnienie kojarzyło się z gryzmołami i kleksami na kopercie.
Starsza dama rozdarta ją spiesznie.
Moja Najkochańsza pani, bardzo proszę mnie przebaczyć, że pisze do
Najkochańszej pani, ale nie wiem. co teraz zrobić i ja naprawdę nie chciałam zrobić
nic złego. Najkochańsza pani przeczyta w gazetach, że to było morderstwo, ale
Bogiem się świadczę, że nie moja wina, bo ja nigdy nie zrobilabym czegoś takiego
strasznego, a pewna jestem, że i On także nie zrobiłby, to znaczy Albert. Nie umiem
ładnie wszystkiego opisać, ale proszę Najkochańszej pani poznajomiliśmy się tego
lata i chcieliśmy się pobrać, ale Albert nic nie miał, bo oszukał go właśnie ten pan
Fortescue, co teraz umarł. Tylko że ten pan nic nie przyznawał, a ma się wiedzieć
każdy jemu wierzył nie Bertowi, bo on był bogacz, a Bert biedak. Ale Bert ma
przyjaciela, co pracuje we fabryce, gdzie robi się rozmaite leki, a też taki środek, po
którym jak Najkochańsza pani czy tata pewnie w gazetach, człowiek musi mówić
prawdę czy chce czy nie chce. Bert chciał pójść z adwokatem do biura pana
Fortescue piątego listopada, a ja miałam dopilnować, żeby pan Fortescue zjadł przy
śniadaniu to coś, po czym musiał powiedzieć prawdę, jak środek zacznie działać i
przy tym adwokacie przyznać, że wszystko było tak, jak Bert powiada. A teraz proszę
Najkochańszej pani pan Fortescue nie żyje, a ja dałam mu ten środek w marmoladzie
i pewno za dużo, ale nic nie mogę powiedzieć policji, bo oni by myśleli, że Bert zrobił
to naumyślnie, a tak nie było, bo wiem, że on nigdy by czegoś takiego nie zrobił.
Najkochańsza pani, ja naprawdę nie wiem, co robić i co mówić i strasznie się boję, bo
w domu pełno policjantów. Oni źle na mnie patrzą i wciąż o coś pytają, a ja nie wiem
co robić i o Bercie nic nie wiem, bo wcale nie dal znać o sobie. Nie śmiem
Najkochańszej pani o to prosić, ale jakby pani chciała i przyjechała tu i mnie
pomogła, to policja uwierzyłaby pewnie Najkochańszej pani. Pisze tak, bo pani
zawsze była dla mnie bardzo dobra, a ja przecież nie chciałam nic złego, ani On
także. Niech Najkochańsza pani nam pomoże!
Wierna i przywiązana Gladys
P. S. Posyłam fotografię, na której jestem z Bertem. Zrobił ją jeden z chłopców tam
gdzie byliśmy na urlopie i mnie ofiarował. Bert o tym nie wie, bo okropnie nie lubi,
jak robić z niego zdjęcia. Ale sama Najkochańsza pani zobaczy, jaki to przyjemny
chłopiec.
Panna Marple przygryzła wargi i spojrzała na amatorskie zdjęcie. Młoda para stała
zapatrzona w siebie… Panna Marple popatrzyła na pełną naiwnego uwielbienia twarz
Gladys, na jej lekko rozchylone usta. Później przeniosła wzrok na drugą twarz śniadą,
urodziwą, uśmiechniętą twarz Lancelota Fortescue.
Ostatnie zdanie wzruszającego listu odezwało się echem w jej myślach.
„Sama Najkochańsza pani zobaczy, jaki to przyjemny chłopiec”.
Łzy zabłysły w oczach starszej damy, lecz litość ustąpiła rychło miejsca oburzeniu,
odrazie do bezlitosnego mordercy.
Następnie oba uczucia pochłonął przypływ triumfu — triumfu naukowca, który
zdołał odtworzyć zwierzę wygasłego gatunku na podstawie odłamka kości
szczękowej i dwu zębów.