Christie Agatha Kieszeń pełna żyta

background image

A

GATHA

C

HRISTIE

K

IESZEŃ

PEŁNA

ŻYTA

T

YTUŁ

ORYGINAŁU

ANGIELSKIEGO

: „A P

OCKET

F

ULL

OF

R

YE

background image

I

Według kolejności herbatę parzyła panna Somers — najnowsza i najbardziej nieudolna

pośród maszynistek. Była to osoba nie pierwszej już młodości, o łagodnej, wiecznie
zatroskanej twarzy przypominającej owcę. Do imbryka nalała niezupełnie wrzącej wody,
gdyż biedaczka nigdy nie potrafiła rozstrzygnąć, czy woda gotuje się naprawdę, co stanowiło
jeden z wielu kłopotów, stale zatruwających jej życie.

Panna Somers napełniła filiżanki i podawała je koleżankom zdobiąc każdy spodeczek

zawilgłym herbatnikiem.

— Woda znów nie zagotowana, Somers! — skarciła ją surowo panna Griffith, energiczna

kierowniczka hali maszyn, szpakowata pedantka zatrudniona w Zjednoczonej Agencji
Powierniczej od lat szesnastu.

Łagodna, zakłopotana twarz panny Somers poróżowiała.
— Mój Boże! A ja myślałam, że tym razem zagotowała się naprawdę.
„Somers utrzyma się tu może miesiąc, póki jesteśmy zawalone robotą — pomyślała panna

Griffith. — Głupia idiotka, słowo daję! Żeby tak sknocić najprostszy list do Banku
Wschodniego! Z herbatą nie może sobie poradzić, no i ostatnim razem nie zamknęła szczelnie
puszki na herbatniki. Słowo daję! Gdyby nie trudności ze znalezieniem rzeczywiście
inteligentnej maszynistki…”

Ostatnie zdanie nie zostało zakończone, jak w większości zgryźliwych monologów

wewnętrznych panny Griffith.

Do pokoju wkroczyła panna Grosvenor, aby przyrządzić uświęcony napój dla samego pana

Fortescue. Szef miał inny gatunek herbaty, inną zastawę i specjalne, tylko dla niego
przeznaczone herbatniki. Z personelem dzielił jedynie czajnik oraz wodę z kranu w
garderobie, ale tym razem wrzątek był oczywiście prawdziwym wrzątkiem. Panna Grosvenor
dopilnowała tego osobiście.

Panna Grosvenor — olśniewająca blondynka — miała na sobie szykowny i kosztowny

czarny kostium, a jej kształtne łydki tkwiły w najlepszych i najdroższych nylonach z czarnego
rynku. Wracając z garderoby minęła pokój maszynistek nie obdarzając nikogo słowem ni
spojrzeniem, jak gdyby te kobiety były stadem karaluchów. Pełniła funkcję osobistej
sekretarki pana Fortescue i, zdaniem plotkarzy, nie tylko sekretarki, co nie zgadzało się z
prawdą. Pan Fortescue zawarł niedawno powtórny związek małżeński, i żona — również
olśniewająca — pochłaniała całą jego uwagę. Panna Grosvenor stanowiła tylko fragment
dekoracji biura — dekoracji zbytkownej we wszystkich szczegółach i bardzo drogiej.

Pokój maszynistek minęła niosąc przed sobą tacę niby ofiarę sakralną. Przez drugi pokój i

poczekalnię, gdzie wolno było przesiadywać co ważniejszym klientom, udała się do własnego
miejsca pracy i wreszcie zastukała delikatnie do drzwi, aby wstąpić do najważniejszego
sanktuarium — gabinetu samego szefa.

Był to obszerny pokój o lśniącej posadzce zasłanej tu i ówdzie cennymi wschodnimi

dywanami. Zdobiły go boazerie z jasnego drewna i kolosalnych rozmiarów fotele klubowe
obite jasnobrązowym zamszem. W głębi, za ogromnym sykomorowym biurkiem
stanowiącym główny akcent i centralny punkt wspaniałego gabinetu, zasiadał pan Fortescue
w całej okazałości.

Wyglądem niezupełnie odpowiadał przepychowi otoczenia, jednakże starał się w miarę

możliwości. Był tęgi, nalany, miał dużą łysinę i z zamiłowaniem nosił w mieście stosowne na
wsi, luźno i wygodnie skrojone tweedy. Kiedy panna Grosvenor podpłynęła doń z wdziękiem
łabędzia na wodzie, pan Fortescue z marsem na czole przeglądał leżące na biurku papiery.
Sekretarka ustawiła tacę obok szefa i wycofała się oznajmiwszy oficjalnym i stłumionym
głosem:

background image

— Herbatka, panie dyrektorze.
Obrzędową reakcję pana Fortescue stanowił w takich razach nieartykułowany pomruk.
Panna Grosvenor usiadła przy swoim biurku i zajęła się sprawami bieżącymi. Zadzwoniła

w dwa miejsca, poprawiła kilka listów przygotowanych do podpisu dla szefa, przyjęła jeden
telefon.

— Bardzo mi przykro, ale na razie to niemożliwe — odpowiedziała wyniośle. — Pan

Fortescue ma konferencję.

Odłożywszy słuchawkę zerknęła na zegar. Było dziesięć po jedenastej.
W tej chwili obite materacem drzwi gabinetu przeniknął niezwykły dźwięk: stłumiony,

lecz niewątpliwie wyraźny okrzyk cierpienia i grozy. Jednocześnie brzęczyk na biurku
sekretarki zaczął uporczywie sygnalizować. Panna Grosvenor zastygła w bezruchu, po czym
przerażona i zdezorientowana dźwignęła się z krzesła. W obliczu nieoczekiwanego utraciła
kompletnie równowagę, mimo to jednak z normalną, posągową godnością postąpiła ku
drzwiom, zastukała i weszła do sanktuarium.

Widok, jaki przedstawił się jej oczom, nie był krzepiący. Pracodawca, który siedział za

biurkiem, sprawiał wrażenie człowieka cierpiącego, a na jego konwulsyjne drgawki strach
było spojrzeć.

— Ach, panie dyrektorze! Czy pan chory? — powiedziała panna Grosvenor i momentalnie

uprzytomniła sobie bezsens własnego pytania.

Pan Fortescue był niewątpliwie bardzo poważnie chory. Całym jego ciałem wstrząsały

bolesne, spazmatyczne dreszcze. Z ust dobywał się urywany, zdławiony bełkot.

— Herbata… Co u diabła?… Co pani podała w herbacie?… Pomocy!…. Lekarza!…
Panna Grosvenor umknęła z gabinetu. Nie była już wyniosłą złotowłosą sekretarką.

Odmieniła się nagle w przerażoną zwyczajną kobietę, która do cna straciła głowę. W pokoju
maszynistek zaczęła krzyczeć przeraźliwie:

— Pan Fortescue dostał jakiegoś ataku!… Umiera!… Trzeba zaraz wezwać lekarza…

Wygląda okropnie… Kona!

Reakcja była natychmiastowa i bardzo różnorodna.
— Jeżeli to epilepsja, trzeba mu włożyć korek w usta — doradziła panna Bell, najmłodsza

z maszynistek. — Kto ma korek?

Nikt nie miał korka.
— W jego wieku najprawdopodobniej apopleksja — orzekła panna Somers.
— Musimy wezwać doktora. Niezwłocznie! — podchwyciła panna Griffith, ale tym razem

nie dopisała jej zwykła zaradność, gdyż w ciągu całych szesnastu lat pracy panny Griffith
nigdy nie trzeba było wzywać lekarza do biura.

Naturalnie miała swojego doktora, ale ten mieszkał w Streatham Hill. Czy jakiś inny jest

osiągalny w niedalekim sąsiedztwie?

Tego nikt nie wiedział. Panna Bell chwyciła książkę telefoniczną, aby szukać lekarzy pod

„L”. Jednakże nie miała ona układu branżowego i lekarze nie byli uszeregowani niby
taksówki na postoju. Ktoś napomknął o szpitalu — ale jakim?

— Musi to być szpital właściwy — powiedziała panna Somers. — Inaczej nikt nie

przyjedzie. W Społecznej Służbie Zdrowia obowiązuje rejonizacja.

Propozycja, aby zadzwonić pod numer „999”, zgorszyła kierowniczkę hali maszyn.

Policja! Inne komplikacje! Także pomysł! Jak na kraj, w którym opieka lekarska przysługuje
wszystkim obywatelom, ta grupa nie najgłupszych kobiet zdradzała zadziwiającą
nieznajomość metod postępowania. Panna Bell wzięła się do szukania Stacji Pogotowia
Ratunkowego pod „P”.

— Pan Fortescue ma własnego doktora. Jego adres musi być gdzieś zanotowany.
Ktoś skoczył po osobisty skorowidz adresowy szefa. Panna Griffith poleciła gońcowi, by

natychmiast sprowadził lekarza — jakiegokolwiek, skądkolwiek — a następnie w osobistym

3

background image

skorowidzu znalazła nazwisko sir Edwina Sandemana ordynującego przy Harley Street.
Panna Grosvenor siedziała bezradnie w fotelu i zawodziła, znacznie mniej dbając o
wytworność niż w normalnych warunkach.

— Herbatę zaparzyłam, jak zawsze… Bogiem się świadczę!… Z pewnością nic nie było w

herbacie…

— Nic nie było w herbacie? panna Griffith urwała; jej ręka zastygła na tarczy aparatu

telefonicznego. Czemu pani to mówi?

— On tak powiedział… pan Fortescue… Zapytał, co mu podałam w herbacie.
Palec panny Griffith począł błądzić niepewnie między literami wywoławczymi telefonu sir

Edwina Sandemana a numerem „999”.

— Trzeba mu dać musztardy z wodą. I to już! — zawołała panna Bell, osoba młoda, więc

usposobiona optymistycznie. — Czy jest musztarda w biurze?

W biurze nie było musztardy.
Niebawem jednak dwa samochody do przewozu chorych nadjechały z dwu przeciwnych

stron i doktor Isaacs z Bethnal Green oraz sir Edwin Sandeman spotkali się w windzie. Nie
zawiódł ani telefon, ani goniec Zjednoczonej Agencji Powierniczej.

background image

II

W sanktuarium pana Fortescue miejsce za ogromnym sykomorowym biurkiem zajmował

inspektor Neele. Jeden z jego podwładnych siedział spokojnie pod ścianą, tuż obok drzwi. W
ręku trzymał notatnik.

Inspektor Neele miał dziarską, wojskową postawę i sztywne kasztanowate włosy zaczesane

do góry nad nieco zbyt niskim czołem. Kiedy rzucał zwrot: „To sprawa czysto formalna” —
ktoś mógłby pomyśleć: „Naturalnie! Sprawy czysto formalne to wszystko, co jest ci
dostępne”. Ten ktoś myliłby się bardzo. Pod pozorną tępotą inspektor Neele krył wyobraźnię i
umiejętność myślenia, a do jego metod śledczych należało tworzenie fantastycznych teorii
odnośnie do winy osoby przesłuchiwanej w danym momencie.

Od razu dostrzegł niezawodnym okiem w pannie Griffith kobietę najbardziej powołaną do

zwięzłego przedstawienia sytuacji, w której wyniku on zasiadł przy sykomorowym biurku.
Istotnie panna Griffith opuściła gabinet po wyczerpującym zrelacjonowaniu porannych
wydarzeń. Detektyw stworzył wówczas trzy odmienne błyskotliwe teorie tyczące racji, dla
których wytrawna kierowniczka hali maszyn mogłaby zaprawić trucizną przedpołudniową
herbatę szefa. Stworzył owe teorie i w charakterystyczny dla siebie sposób odrzucił je
niezwłocznie, jako wysoce nieprawdopodobne.

Zastanawiając się nad panną Griffith sformułował następujące wnioski: a) to nie typ

trucicielki, b) nie miała romansu z pracodawcą, c) nie zdradza objawów zakłóceń
psychicznych, d) nie sprawia wrażenia osoby zawziętej i mściwej. Takie rozumowanie
skutecznie wyeliminowało kierowniczkę hali maszyn, pozostawiając ją w śledztwie jedynie
jako źródło ścisłych informacji.

Detektyw zerknął na telefon, gdyż lada moment oczekiwał wiadomości ze szpitala

Świętego Judy. Oczywiście istniała możliwość, iż nagłe zasłabnięcie pana Fortescue
wywołała jakaś przyczyna naturalna.

Nie sądzili tak jednak ani doktor Isaacs z Bethnal Green, ani sir Edwin Sandeman z Harley

Street.

Inspektor Neele nacisnął brzęczyk umieszczony dogodnie w bliskości lewej ręki i wyraził

życzenie, by zgłosiła się osobiście sekretarka pana Fortescue.

Panna Grosvenor odzyskała równowagę, lecz w bardzo znikomym stopniu. Do gabinetu

weszła lękliwie, bez zwykłego jej wdzięku łabędzia na wodzie, i z miejsca zastosowała
taktykę obronną.

— Ja tego nie zrobiłam! — oznajmiła.
— Nie zrobiła pani? — bąknął półgębkiem detektyw i wskazał sekretarce krzesło, które

zajmowała zwykle, gdy szef dyktował listy.

Obecnie, bez bloku w ręku, czulą się nieswojo. Usiadła z ociąganiem i podejrzliwie

patrzała na inspektora, który tasując w myślach hipotezy: „Uwiedzenie? Szantaż? Platynowa
blondynka na sali rozpraw?”, sprawiał wrażenie nieszkodliwego i chyba głupawego…

— W herbacie nic nie było — podjęła panna Grosvenor — Nic być nie mogło.
— Zapewne… Pani nazwisko i adres?
— Irena Grosvenor. Rushmoor Street 14, Muswell Hill. Inspektor Neele z zadowoleniem

skinął głową i pomyślał: „Nie ma mowy o uwiedzeniu ani aferze miłosnej. Dziewczyna
mieszka z pewnością w solidnym domu, przy rodzicach. Szantaż też w grę nie wchodzi”. W
ten sposób odpadł szereg drobnych teorii roboczych.

— Pani parzyła dziś herbatę dla pana Fortescue? — zapytał uprzejmie detektyw.
— Nikt inny nie mógł… To jest, chciałam powiedzieć, że ja robię to codziennie.
Filiżanka, spodek oraz imbryk zostały już zapakowane i odesłane dokąd należy, celem

przeprowadzenia analizy. Teraz detektyw omawiał bez pośpiechu rytuał przyrządzania

5

background image

przedpołudniowej herbaty i upewniał się stopniowo, że tylko panna Grosvenor posługiwała
się wymienionymi przedmiotami. Z czajnika korzystały uprzednio maszynistki, lecz
sekretarka napełniła go powtórnie wodą z kranu w garderobie.

— A sama herbata? — zapytał inspektor Neele.
— Jest przeznaczona wyłącznie dla pana Fortescue. To specjalny chiński gatunek.

Trzymam ją na półce w moim pokoju, sąsiadującym bezpośrednio z gabinetem.

Detektyw skinął znów głową i zapytawszy o cukier usłyszał, że pan Fortescue pija herbatę

nie słodzoną.

Zadzwonił telefon. Inspektor Neele sięgnął po słuchawkę.
— Szpital Świętego Judy? — zapytał z lekko zmienionym wyrazem twarzy i zwrócił się

do jasnowłosej sekretarki: — Na razie dziękuję pani.

Odprawiona tak młoda osoba spiesznie wycofała się z gabinetu.
Inspektor słuchał uważnie beznamiętnego skrzeczącego głosu i od czasu do czasu kreślił

jakieś zagadkowe znaki w rogu leżącego przed nim bibularza.

— Aha, zmarł pięć minut temu — powiedział i zerknąwszy na zegar napisał szybko:

dwunasta czterdzieści trzy.

Beznamiętny głos oznajmił, że sam doktor Bernsdorff chce mówić z inspektorem Neele.
— Dobrze. Proszę mnie z nim połączyć — odparł zwięźle detektyw i chyba zgorszył nieco

właścicielkę głosu, który w ostatnim zdaniu zabrzmiał tonem urzędowego szacunku.

Nastąpiły szumy, trzaski, odległe nieartykułowane pomruki. Inspektor czekał cierpliwie i

odsunął nieco słuchawkę od ucha dopiero wówczas, gdy huknął w niej głęboki bas.

— Jak się miewasz, Neele, stary sępie! I co? Znów spotykamy się nad zwłokami!
Inspektor Neele i profesor Bernsdorff ze szpitala Świętego Judy zetknęli się przed z górą

rokiem przy okazji pewnej sprawy o otrucie i od tej pory utrzymywali przyjacielskie stosunki.

— Dowiedziałem się, doktorze, że nasz człowiek nie żyje.
— A nie żyje. Kiedy przywieziono go tutaj, nie było ratunku.
— Przyczyna zgonu?
— Oczywiście przeprowadzimy sekcję. Ciekawy przypadek, bardzo ciekawy. Kontent

jestem, że coś takiego mnie się trafiło.

Ton fachowego zadowolenia w donośnym głosie Bernsdorffa dawał wiele do myślenia.
— Jak widzę, jesteś zdania, że nie była to śmierć naturalna — powiedział obojętnie

detektyw.

— Ma się rozumieć, że nie — wrzasnął doktor i dodał z nieco spóźnioną przezornością. —

Oczywiście wypowiadam się na ten temat nieoficjalnie.

— Rzecz zrozumiała. Otrucie, prawda?
— Niewątpliwie. A co więcej… To znów wypowiedź nieoficjalna, tylko między nami… A

co więcej, gotów jestem trzymać zakład, jakiej użyto trucizny.

— Czyżby?
— Aha. Użyto, mój stary, taksyny. Rozumiesz? Taksyny!
— Jak żyję, o czymś takim nie słyszałem.
— Nic dziwnego. To niezwykła trucizna. Rzeczywiście bardzo niezwykła. Powiem

otwarcie, że nawet mnie nie przyszłaby na myśl, gdyby nie wypadek sprzed trzech czy
czterech tygodni. Dwoje dzieci urządzało podwieczorek dla lalek. Rozumiesz? Narwały jagód
cisa i zastąpiły nimi herbatę.

— Więc ta twoja taksyna znajduje się w jagodach cisa?
— W jagodach, a także w igłach. Substancja mocno trująca, naturalnie alkaloid. Chyba nie

słyszałem o przypadku rozmyślnego jej użycia. Interesująca historia i nad wyraz oryginalna.
Nie masz wyobrażenia, Neele, jak człowieka nudzą te same wciąż klasyczne preparaty
chwastobójcze. Ale taksyna to prawdziwy specjał! Rzecz oczywista, mogę być w błędzie. Nie
powołuj się na mnie, broń Boże! Ale nie sądzę, żeby tak było. Historia ciekawa też dla ciebie,

background image

odbiegająca od rutyny.

— Masz na myśli, że dobra zabawa czeka wszystkich, oprócz denata?
— Właśnie! Biedaczysko! Jemu szczęście nie dopisało — przytaknął doktor Bernsdorff

zdawkowym tonem.

— Powiedział coś przed śmiercią?
— Twój podwładny siedział nad nim z notatnikiem w garści. On poda ci szczegóły. Facet

mamrotał coś o herbacie. Podobno mówił, że otruto go herbatą w biurze. Oczywisty nonsens!

— Dlaczego nonsens? — obruszył się zawiedziony inspektor, który oczyma wyobraźni

oglądał już efektowną pannę Grosvenor, przyrządzającą dla szefa tradycyjny napój z
nietradycyjnym dodatkiem cisowych jagód.

— Dlatego, że taksyna nie mogła dać o sobie znać tak szybko. Podobno objawy wystąpiły

bezpośrednio po wypiciu herbaty, prawda?

— Tak wszyscy twierdzą.
— Hm, bardzo niewiele trucizn działa błyskawicznie, z wyjątkiem oczywiście cyjanku i

może nikotyny w czystym stanie.

— Jesteś pewien, że to nie był cyjanek albo nikotyna?
— Mój drogi! W takim przypadku facet umarłby przed przybyciem lekarza. O cyjanku

albo nikotynie nie ma mowy. Podejrzewałem strychninę, ale konwulsje wyglądały całkiem
nietypowo. Oczywiście mówię nadal prywatnie, ale gotów jestem ręczyć swoją reputacją
zawodową, że chodzi o taksynę.

— Po jakim czasie to paskudztwo działa?
— Zależy. Po godzinie, dwu, trzech. Nieboszczyk wygląda na nie lada żarłoka. Zwłokę

mogło wywołać solidne śniadanie.

— Śniadanie, mówisz? — podchwycił inspektor z nutą zastanowienia w głosie — Racja!

Wszystko wskazuje na śniadanie.

— Śniadanie u Borgiów roześmiał się pogodnie Bernsdorff. — No, pomyślnych łowów,

stary.

— Serdeczne dzięki, doktorze. Chciałbym jeszcze pogadać z moim sierżantem.
Powtórzyły się szmery, trzaski, zgrzyt. Wreszcie inspektor złowił uchem ciężkie sapanie,

jakim sierżant Hay zwykł poprzedzać każdą rozmowę.

— Pan inspektor?
— Aha. Neele przy telefonie. Czy denat powiedział coś, o czym powinienem wiedzieć?
— Mówił o herbacie. Niby, że go struli herbatą w biurze. Ale pan doktor twierdzi…
— Wiem. Nic więcej?
— Nic, panie inspektorze. Ale jest dziwna sprawa. Naturalnie przejrzałem kieszenie

ubrania, które nieboszczyk miał na sobie. Znalazłem to, co zawsze: chustkę do nosa, klucze,
bilon, portfel. Zastanowiła mnie tylko prawa kieszeń marynarki. Było w niej zboże.

— Zboże?
— Tak jest, proszę pana inspektora.
— Jak to zboże? Płatki owsiane lub pszenne? Coś z rzeczy, które jada się na śniadanie? A

może kukurydza czy jęczmień?

— Zgadza się, panie inspektorze. To było ziarno, na mój rozum żyto… Dużo żyta…
— Hm… Szczególna historia… Może chodzi o próbkę towaru objętego jakąś transakcją

handlową.

— Ma się rozumieć, panie inspektorze. Ale byłem zdania, że warto o tym zameldować.
— Zupełnie słusznie, Hay.
Inspektor Neele odłożył słuchawkę i przez długą chwilę siedział bez ruchu, zapatrzony

przed siebie. Jego systematyczny umysł wędrował od pierwszej do drugiej fazy śledztwa —
od podejrzeń do pewności otrucia. Profesor Bernsdorff wypowiedział się nieoficjalnie, ale to
ktoś, kto nie zwykł mylić się w sądach. Rex Fortescue został zamordowany. Truciznę podano

7

background image

mu na jedną do trzech godzin przed wystąpieniem pierwszych objawów. W takim razie cały
personel biura jest zapewne niewinny.

Detektyw wstał i udał się do pokoju, gdzie praca szła opieszale i maszyny klekotały w

zwolnionym tempie.

— Proszę pani — zwrócił się do panny Griffith — mógłbym zamienić z panią jeszcze

kilka słów?

— Naturalnie, panie inspektorze. Czy paniom wolno wyjść na obiad? Normalna pora

przerwy dawno minęła. A może życzy pan sobie, żeby tutaj sprowadzić posiłek?

— Nie. Panie mogą wyjść na obiad, pod warunkiem, że wszystkie wrócą.
— Rzecz oczywista.
Panna Griffith poszła za detektywem do gabinetu szefa, gdzie zasiadła na krześle, spokojna

i energiczna jak zawsze.

— Otrzymałem wiadomość ze szpitala Świętego Judy — rozpoczął bez ostrożnego wstępu

inspektor Neele. — Pan Fortescue zmarł o dwunastej czterdzieści trzy.

Panna Griffith nie wydawała się zaskoczona nowiną. Lekko pochyliła głowę.
— Miałam wrażenie, że zachorował bardzo ciężko — powiedziała. „Niewiele ją to

obeszło” pomyślał detektyw i podjął:

— Zechce mnie pani poinformować o domu i stosunkach rodzinnych denata?
— Chętnie, panie inspektorze. Usiłowałam już połączyć się telefonicznie z panią

Fortescue. Odpowiedziano mi, że zapewne gra w golfa. W domu nie spodziewają się jej na
obiad. Nie wiedzą też, na jakim może być polu. Widzi pan ciągnęła tonem wyjaśnienia —
państwo Fortescue mieszkają w Baydon Heath, niedaleko trzech bardzo znanych klubów
golfowych.

Inspektor ze zrozumieniem skinął głową. Oczywiście wiedział, że w Baydon Heath

rezydują niemal wyłącznie bogacze ze sfer handlowych. Osiedle ma doskonałą komunikację
kolejową, leży o niespełna dwadzieścia mil od centrum Londynu i stosunkowo łatwo dotrzeć
tam samochodem nawet w godzinach rannego i popołudniowego szczytu.

— Proszę o bliższy adres i numer telefonu.
— Telefon Baydon Heat 3400. Posiadłość nosi nazwę Domek pod Cisami.
— Co takiego? — detektyw dał wyraz spontanicznemu zdumieniu. — Jak pani

powiedziała? Domek pod Cisami?

— Tak, panie inspektorze — kobieta spojrzała nań ze zdziwieniem, lecz detektyw zdążył

się już opanować.

— Proszę o charakterystykę stosunków rodzinnych zmarłego.
— Pani Fortescue jest drugą żoną, znacznie od męża młodszą. Pobrali się jakieś dwa lata

temu. Pierwsza żona nie żyje od dawna. Z tamtego małżeństwa są dwaj synowie i córka. W
Domku pod Cisami mieszka córka, a także starszy syn, wspólnik firmy. Niestety jest obecnie
na północy w sprawach handlowych. Powinien wrócić jutro.

— Kiedy wyjechał?
— Przedwczoraj.
— Próbowała pani nawiązać z nim kontakt?
— Tak. Kiedy pana Fortescue zabrano do szpitala, połączyłam się z hotelem Midland w

Manchesterze, gdzie miał się zatrzymać. Niestety wyjechał już z samego rana,
prawdopodobnie do Sheffield albo Leicester, ale nie jestem pewna. Mogę panu dać nazwy
kilku firm, które chyba zamierzał odwiedzić.

„Niewątpliwie osoba zaradna i bystra. Gdyby zechciała uśmiercić szefa, załatwiłaby to

sprawnie” — pomyślał inspektor Neele, lecz zaniechał wszelkich teoretycznych rozważań,
aby skupić uwagę na sytuacji domowej pana Fortescue.

— Wspomniała pani o drugim synu, prawda?
— Tak. Miał jakieś nieporozumienia z ojcem i teraz przebywa za granicą.

background image

— Czy obydwaj są żonaci?
— Tak. Pan Parcival od trzech lat. Zajmują z żoną samodzielny apartament w Domku pod

Cisami. Wkrótce przeprowadzą się do własnego domu, również w Baydon Heath.

— Niedawno telefonowała pani do Baydon Heath. Czy pani Parcivalowej nie było w

domu?

— Nie było. Pojechała na cały dzień do Londynu. Pan Lancelot ożenił się niespełna rok

temu z wdową po lordzie Fryderyku Anstice. Zapewne widywał pan jej zdjęcia, na przykład
w „Tatlerze”, z końmi wyścigowymi i podczas zawodów hipicznych.

Twarz panny Griffith ożywiła się nieco, jej głos zadźwięczał nutką podniecenia. Neele —

niezły znawca natury ludzkiej — pojął, że małżeństwo w takim stylu poruszyło snobistyczne i
romantyczne uczucia starszawej biuralistki. Zawsze co arystokracja, to arystokracja, a panna
Griffith nie musiała wiedzieć, że nieboszczyk lord Fryderyk Anstice cieszył się nie najlepszą
reputacją na torach wyścigowych. Palnął sobie w łeb tuż przed niemiłym dochodzeniem w
sprawie pewnej gonitwy z udziałem należącego doń konia. Inspektor słyszał tez coś niecoś o
lady Anstice, córce irlandzkiego para, której pierwszym mężem był lotnik poległy w Bitwie o
Anglię. Trzecim został widać wyrodny syn rodziny Fortescue — gdyż Neele nie wątpił, że
nieporozumienia z ojcem, o których wspomniała mimochodem panna Griffith, miały związek
z jakąś czarną plamą w życiorysie młodego człowieka.

Lancelot Fortescue! Co za pomysł! A starszego nazwano Parcival! Detektyw zainteresował

się osobą pierwszej pani Fortescue. Jaka to mogła być kobieta? W każdym razie zdradzała
szczególne upodobania w zakresie wyboru imion.

Przyciągnął bliżej aparat telefoniczny i nakręciwszy TOL — litery wywoławcze

międzymiastowej — poprosił o Baydon Heath 3400. Niezwłocznie odezwał się męski głos.

— Chciałbym mówić z panią Fortescue albo panną Fortescue — powiedział Neele.
— Niestety, żadnej z pań nie ma w domu.
Głos wydał się inspektorowi trochę zapijaczony.
— Czy pan jest kamerdynerem?
— Tak. Zgadza się.
— Pan Fortescue ciężko zachorował.
— Wiem. Dzwonili już z biura. Ale co ja mogę poradzić? Pan Val wyjechał na północ, a

pani Fortescue gra w golfa, nie bardzo wiem gdzie. Pani Valowa jest w Londynie; wróci na
kolację. Panna Elaine poprowadziła na wycieczkę swoje małe skautki.

— Nie ma w domu nikogo, z kim mógłbym porozmawiać o nagłym zasłabnięciu pana

Fortescue? To sprawa bardzo pilna.

— Hm… Czyja wiem? — w głosie zabrzmiało wahanie. — Jest panna Ramsbottom, ale

ona nigdy nie podchodzi do telefonu… Albo panna Dove… że się tak wyrażę, zarządzająca
domem.

— Niech pan poprosi pannę Dove.
— Postaram się ją znaleźćpowiedział kamerdyner.
Detektyw słyszał jego oddalające się kroki. Po upływie paru minut odezwał się w telefonie

kobiecy głos.

— Mówi Dove.
Głos był niski, opanowany, wymowa bardzo staranna. Inspektor stworzył sobie korzystny

obraz panny Dove.

— Z przykrością muszę panią zawiadomić, że pan Fortescue umarł w szpitalu Świętego

Judy. Jak pani wiadomo, zasłabł nagle w biurze. Bardzo mi zależy ma porozumieniu się z
rodziną.

— Oczywiście. Nie mam doprawdy pojęcia… — panna Dove nie dokończyła zdania; jej

głos nie zdradzał głębszych uczuć, brzmiał jednak nutą zaskoczenia i zdziwienia. —
Wszystko fatalnie się składa. Należałoby nawiązać kontakt z panem Parcivalem Fortescue,

9

background image

który bez wątpienia zajmie się nieodzownymi formalnościami. Może go pan znaleźć w hotelu
Midland w Manchesterze albo w hotelu Grand w Leicester. Ewentualnie niech pan spróbuje
zatelefonować do Shearera i Bondsa w Leicester. Nie znam numeru, ale wiem, że pan
Parcival miał ich odwiedzić. Chyba będą mogli poinformować pana, gdzie go dziś trzeba
szukać. Pani Fortescue z pewnością wróci na kolację, może nawet na podwieczorek. Przeżyje
straszny wstrząs. Śmierć nastąpiła chyba całkiem nagle? Pan Fortescue na nic się nie uskarżał
przed wyjazdem z domu.

— Widziała go pani przed wyjazdem?
— Tak, proszę pana. Co to było? Serce?
— Czy pan Fortescue cierpiał na dolegliwości sercowe?
— Nie… O niczym takim nie słyszałam. Ale nagły zgon nasuwa przypuszczenie… —

Panna Dove znów nie dokończyła zdania. — Czy pan mówi ze szpitala Świętego Judy? Jest
pan lekarzem?

— Nie, proszę pani. Nie jestem lekarzem. Mówię z gabinetu pana Fortescue. Inspektom

Neele z Wydziału Śledczego. Postaram się możliwie zaraz przyjechać do Baydon Heath i
porozmawiać z panią.

— Inspektor… Z Wydziału Śledczego… Czy?… Co to znaczy, proszę pana?
— W grę wchodzi nagła śmierć. W podobnych razach, proszę pani, my pojawiamy się na

scenie, zwłaszcza jeżeli zmarły nie znajdował się ostatnio pod stałą opieką lekarską, co w
danym przypadku miało chyba miejsce…

Inspektor ledwie zaznaczył ton pytający, lecz panna Dove odpowiedziała żywo:
— Tak. Naturalnie. Parcival dwa razy zamawiał dla ojca wizytę u doktora. Ale pan

Fortescue nie chciał o tym słyszeć. Nie zachowywał się rozsądnie. Cała rodzina niepokoiła się
o niego… — zarządzająca domem urwała raz jeszcze, aby wnet podjąć uprzednim, chłodnym
tonem: — Co mam powiedzieć pani Fortescue, jeżeli wróci, nim pan zdąży przyjechać?

„Rzeczowa i praktyczna osoba” — pomyślał detektyw i dodał głośno:
— Proszę powiedzieć, że z powodu nagłej śmierci nieuniknione są pewne pytania… To

sprawa czysto formalna — zakończył o odłożył słuchawkę.

background image

III

Inspektor Neele odsunął aparat telefoniczny i bystrym wzrokiem zmierzył pannę Griffith.
— Więc rodzina niepokoiła się ostatnio o pana Fortescue. Wysyłała go do lekarza? Nic mi

pani nie mówiła.

— Nie pomyślałam o tym odparła biuralistka. — Zresztą nie sądziłam nigdy, by pan

Fortescue był naprawdę chory.

— Nie chory?… Więc co?
— Jakiś dziwny… Hm… Inny niż dawniej… Zachowywał się w sposób szczególny.
— Martwił się o coś?
— On? Nie… My martwiliśmy się o niego. Detektyw czekał cierpliwie dalszego ciągu.
— Trudno to wytłumaczyć w sposób prosty — podjęła panna Griffith. — Miewał zmienne

nastroje. Czasami zachowywał się hałaśliwie. Parę razy odniosłam, doprawdy, wrażenie, że
chyba sobie popił. Chwalił się, opowiadał rozmaite cudaczne historie, z całą pewnością
nieprawdziwe. Ale to nie wszystko. Pracuję tu od lat i przez prawie cały ten czas pan
Fortescue był powściągliwy… powściągliwy i bardzo, bardzo oszczędny. Ale ostatnio
zupełnie się zmienił. Stał się gadatliwy i, można powiedzieć, szastał pieniędzmi. Kiedy nasz
goniec wybierał się na pogrzeb babki, szef zawołał go do gabinetu, dał chłopcu banknot
pięciofuntowy i zanosząc się śmiechem doradził mu, aby tę sumę postawił na fuksa, nie
faworyta. Był, że się tak wyrażę, całkiem niepodobny do samego siebie. Tyle mogę
powiedzieć, panie inspektorze.

— Może go coś dręczyło?
— Dręczyło? Nie… Raczej zdawać się mogło, że oczekuje czegoś radosnego… jakichś

pomyślnych wydarzeń,

— Na przykład wielkiej i korzystnej transakcji — podpowiedział Neele.
— Właśnie, panie inspektorze — przyznała z przekonaniem panna Griffith. — Zdawać się

mogło, że nie obchodzą go powszednie sprawy. Był ożywiony, podniecony. Odwiedzali go
jacyś dziwni interesanci, ludzie, jacy nigdy tu dawniej nie przychodzili. Pan Parcival okropnie
się tym trapił.

— Aa… Okropnie się tym trapił.
— Tak, panie inspektorze. Zawsze był faworytem ojca, który ufał mu bez zastrzeżeń, liczył

na niego. Ale ostatnio…

— Ostatnio jakoś się nie zgadzali, prawda? — podchwycił detektyw.
— Cóż, rozmaite posunięcia pana Fortescue wydawały się nierozsądne panu Parcivalowi.

To człowiek bardzo ostrożny, rozważny. Był zły, gdy ojciec nagle przestał się z nim liczyć.

— I stąd wynikła kłótnia sondował dalej inspektor Neele.
— Kłótnia?…. Nie słyszałam o żadnej kłótni. Tyle że pan Fortescue był całkiem

niepodobny do siebie, kiedy tak krzyczał.

— Krzyczał? Nie może być! A co wtedy mówił?
— Wpadł do hali maszyn i…
— Więc wszystkie panie to słyszały?
— Tak… Oczywiście.
— Ubliżał synowi? Klął? Skarżył się na niego? Co Parcival wtedy zrobił?
— Chodziło raczej o coś, czego nie chciał zrobić. Ojciec nazywał go gryzipiórkiem,

marnym urzędniczyną, który nie ma szerokich horyzontów, nie wie, jak załatwia się wielkie
interesy. Krzyczał: „Sprowadzę do kraju Lancelota. On wart dziesięciu takich jak ty. No i
ożenił się dobrze. Ma rozmach. Nie szkodzi, że raz zdarzyło mu się wejść w kolizję z
prawem”. Mój Boże! O tym nie powinnam mówić.

Panna Griffith, która, jak niejedna osoba przed nią, uległa zręcznym manewrom

11

background image

inspektora, odczuła teraz spóźnione skrupuły.

— Nie ma się czym przejmować — pocieszył ją detektyw. — To chyba dawna sprawa?
— O tak! Bardzo dawna. Pan Lance był wtedy młody, lekkomyślny. Nie orientował się, co

właściwie robi.

Inspektor Neele wielekroć wysłuchiwał podobnych opinii i nie zgadzał się z nimi. Nie

podjął wszakże dyskusji, aby bez przeszkód prowadzić dalsze przesłuchanie.

— Chciałbym usłyszeć coś więcej o personelu biura — podjął spokojnie.
Panna Griffith pragnęła zatuszować własną niedyskrecję, więc nie skąpiła informacji o

pracownikach Zjednoczonej Agencji Powierniczej. Kiedy skończyła, detektyw podziękował i
oznajmił, że chciałby raz jeszcze porozmawiać z panną Grosvenor.

Wywiadowca Waite zastrugał ołówek i napomknął posępnie, że to eleganckie biuro. Objął

spojrzeniem okazałe fotele klubowe, kolosalne biurko, dyskretne oświetlenie.

— I wszyscy mają tu fasonowe nazwiska — ciągnął. — Grosvenor to całkiem po

książęcemu. Fortescue też brzmi nielicho.

— Ojciec naszego człowieka nazywał się inaczej — odparł z uśmiechem Neele. —

Fontescu. Pochodził skądś z Europy Środkowej. Sądził widać, że Fortescue lepiej się nada.

Wywiadowca Waite zmierzył przełożonego wzrokiem pełnym podziwu.
— Pan inspektor wie już wszystko o nim?
— Cóż, sprawdziłem to i owo, nim przyjechałem tutaj na wezwanie.
— Notowany u nas?
— Skąd znowu! Pan Fortescue to nie lada spryciarz. Miał do czynienia z czarnym rynkiem

i od czasu do czasu robił interesy, wyrażając się najoględniej, śliskie. Wszystko jednak
mieściło się w granicach prawa.

— Rozumiem. Wredny typ, prawda?
— Krętacz. Tyle że z naszego punktu widzenia nic nie przeskrobał. Ludzie z Kontroli

Skarbowej długo deptali mu po piętach, lecz i dla nich był za cwany. Ho, ho! Nieboszczyk
Rex Fortescue to istny geniusz finansowy!

— Taki facet mógł mieć wrogów, co? — podchwycił wywiadowca z nutą nadziei w głosie.
— Wrogów? Oczywiście! Nie zapominajmy jednak, że został otruty w domu. Na to

przynajmniej wygląda. Wiesz co, Waite? Zaczyna mi się marzyć pewien schemat: stary,
wybornie znany schemat. Dobry chłopiec Parcival i zły chłopiec Lance, typ bardzo
interesujący dla płci pięknej. Znacznie młodsza żona, która nie wie z góry, na jakich kortach
zamierza grać w golfa. Wszystko to brzmi nieobco, tylko jeden szczegół fatalnie nie pasuje.

— Co takiego? podchwycił ciekawie wywiadowca Waite, lecz w tej chwili otwarły się

drzwi gabinetu i panna Grosvenor, która zdążyła już odzyskać równowagę ducha i stała się
znów normalnie efektowną sekretarką, zapytała wyniośle:

— Życzył pan sobie mówić ze mną?
— Chciałbym zadać pani kilka pytań na temat pracodawcy… Należałoby raczej

powiedzieć byłego pracodawcy.

— Biedaczek! — westchnęła nieprzekonywająco panna Grosvenor. — Czy ostatnio

zauważyła w nim pani zmiany?

— Otwarcie mówiąc, zauważyłam.
— Jakie?
— Trudno to sprecyzować… Cóż, pan Fortescue mówił rozmaite głupstwa. W połowę tego

niepodobna było wierzyć. No i złościł się często, przeważnie na pana Parcivala. Na mnie nie,
bo nie mam zwyczaju oponować. „Tak, panie dyrektorze” — odpowiadałam zawsze bez
względu na to, co on mówi… a raczej, co mówił.

— Czy pan Fortescue… hm… Czy robił pani kiedy awanse?
— Nie… Tego nie mogę powiedzieć — odparła efektowna sekretarka jak gdyby z pewnym

żalem.

background image

— Jeszcze jedno pytanie. Czy pani szef miał zwyczaj nosić w kieszeni zboże?
— Zboże? — zdumiała się panna Grosvenor. — W kieszeni? Żeby karmić gołębie czy coś

podobnego?

— Nie wykluczam takiego powodu.
— Nie! Z całą pewnością nie! Pan Fortescue miałby karmić gołębie? To nie w jego stylu.
— Czy z jakiegoś innego powodu mógł mieć dzisiaj w kieszeni, dajmy na to, jęczmień

albo żyto? Może chodziło o próbkę zboża objętego jakąś transakcją handlową?

— Nie, panie inspektorze. Pan Fortescue czekał na kogoś z Azjatyckiej Spółki Naftowej i

na prezesa pewnego przedsiębiorstwa budowlanego. Nie spodziewał się innych klientów.

— Mniejsza z tym… — Neele skwitował temat niedbałym gestem ręki, którym zarazem

odprawił pannę Grosvenor.

— Nogi pierwsza klasa! — westchnął wywiadowca Waite. I nylony nie gorsze.
— Nic nie pomogły te nogi — burknął inspektor Neel. — Nie posunąłem się o krok.

Wciąż mam przed sobą nie wyjaśnioną zagadkę kieszeni pełnej żyta.

13

background image

IV

Po drodze z piętra na parter Mary Dove zatrzymała się na schodach, aby wyjrzeć przez

wielkie okno. Zajechał właśnie samochód i wysiedli z niego dwaj mężczyźni. Wyższy stanął
plecami do domu i przez moment rozglądał się dokoła. Mary Dove bacznie oszacowała ich
wzrokiem. Nie wątpiła, że to inspektor Neele i zapewne jakiś jego podwładny. Odwróciła się i
spojrzała na własne odbicie w długim lustrze, które zdobiło ścianę przy zakręcie schodów.
Zobaczyła drobną, przesadnie skromną postać w beżowoszarej sukni o niepokalanie białych
mankietach i kołnierzyku. Ciemne włosy, rozdzielone pośrodku głowy, spływały dwiema
lśniącymi falami ku węzłowi upiętemu nisko nad karkiem… Szminka na ustach miała odcień
bladoróżowy…

Ogólnie biorąc, Mary Dove była zadowolona ze swojej powierzchowności. Uśmiechnęła

się ledwie dostrzegalnie i ruszyła w dół schodami.

Tymczasem inspektor Neele przyglądał się domowi i myślał: „Oni nazwali to «domkiem».

Dobre sobie! «Domek pod Cisami». Typowa afektacja z grubą forsą! Na mój rozum lepsze
byłoby określenie «pałac»„.

Wiedział doskonale, jak powinien wyglądać domek. Sam wychował się przecież w domku

odźwiernego przy bramie posiadłości Hartington Park, gdzie ogromna, niezdarnie
pseudoklasyczna budowla posiadała dwadzieścia dziewięć pokoi sypialnych, ostatnio zaś
została zasekwestrowana przez władze skarbowe. Mały domek odźwiernego z zewnątrz
prezentował się ładnie, lecz wewnątrz był wilgotny, straszliwie niewygodny i nie miał
żadnych nowoczesnych urządzeń z wyjątkiem najbardziej prymitywnej kanalizacji. Na
szczęście rodzice inspektora Neele uważali swoje warunki mieszkalne za normalne i
odpowiednie. Nie musieli płacić czynszu i nie mieli do roboty nic oprócz otwierania i
zamykania bramy, kiedy zaszła ku temu potrzeba. Ponadto park obfitował w króliki, a od
czasu do czasu trafiał do garnka nawet bażant. Pani Neele nie dowiedziała się nigdy, ile
satysfakcji sprawiają elektryczne żelazka, piece stałopalne, wentylowane spiżarki pod
oknami, krany z zimną oraz gorącą wodą lub światło zapalane jednym ruchem palca. Zimą
Neele’owie korzystali z lampy naftowej, w lecie kładli się spać o zmroku. Byli rodziną
zdrową i, mimo całego zacofania, bardzo szczęśliwą.

Nic dziwnego, że dźwięk wyrazu „domek” obudził w inspektorze wspomnienia z lat

dzieciństwa. Jednakże gmach ochrzczony pretensjonalnie Domkiem pod Cisami przypominał
pałace, jakie ludzie bogaci wznoszą dla siebie, aby mówić o nich „moje skromne zacisze na
wsi”. Nawiasem mówiąc Domek pod Cisami nie był skromnym zaciszem i nie znajdował się
na wsi. Wielkie domisko z czerwonej cegły rozrastało się raczej wszerz niż wzwyż i miało
dach nieco zanadto łamany oraz pokaźną liczbę okien z oprawnych w ołów szklanych
gomułek. Ogród był sztywny, konwencjonalny, pełen różanych klombów i rabat, pergoli,
cembrowanych sadzawek oraz (zgodnie z nazwą rezydencji) często strzyżonych szpalerów
cisowych.

Nie mogło tutaj braknąć cisów komuś, kto szukałby surowca dla wyprodukowania

taksyny! W prawym kącie ogrodu, za obrosłą pnącymi różami pergolą pozostawiono ślad
prawdziwej przyrody — stare drzewo cisowe przywodzące na myśl cmentarz, o gałęziach
podpartych palami. „Rosło na tym miejscu długie lata — medytował inspektor Neele — nim
najazd nowych domów z czerwonej cegły zaczął ogarniać wiejskie okolice. Rosło na tym
miejscu, nim założono pole golfowe, a modni architekci jęli zjeżdżać z zamożnymi klientami,
aby zachwalać im korzystne strony takich lub innych terenów budowlanych. Stanowiło cenny
zabytek, więc zostało włączone do odmiennego krajobrazu i najprawdopodobniej dało nazwę
wymarzonej siedzibie bogacza. Domek pod Cisami… Może jagody z tego właśnie drzewa…”

Inspektor Neele urwał nie wiodące do niczego rozważania. Musiał przystąpić do pracy.

background image

Nacisnął guzik dzwonka.
Drzwi otworzył zaraz mężczyzna w średnim wieku odpowiadający dość wiernie obrazowi,

jaki detektyw stworzył sobie na podstawie rozmowy telefonicznej. Miał minę mało
inteligentnego cwaniaka, rozbiegane oczy i z lekka drżące ręce.

Neele oznajmił, kim jest, przedstawił swojego podwładnego i nie bez przyjemności

dostrzegł wyraz przestrachu w oczach kamerdynera. Nie przywiązywał do tego zbytniej wagi.
Reakcja mogła przecież być spontaniczna, nie związana bynajmniej z nagłym zgonem
pracodawcy.

— Czy pani Fortescue wróciła?
— Nie, panie inspektorze.
— A pozostałe dwie panie?
— Także nie wróciły, panie inspektorze.
— W takim razie chciałbym pomówić z panną Dove. Służący zerknął przez ramię w

kierunku schodów.

— Panna Dove właśnie idzie powiedział.
Inspektor objął wzrokiem Mary Dove, która bez pośpiechu szła z piętra na parter. Tym

razem rzeczywistość nie odpowiadała uprzednim wyobrażeniom. Pojęcie zarządzającej
domem czy gospodyni kojarzy się automatycznie z wizerunkiem postawnej, energicznej damy
ubranej w czerń i pobrzękującej niewidocznymi kluczami.

Neele nie spodziewał się drobnej smukłej osóbki w sukience gołębiej barwy. Nie

spodziewał się śnieżnobiałych mankietów i kołnierzyka, lśniących, gładko uczesanych
włosów ani subtelnego uśmiechu Mony Lizy. Wszystko wydało mu się trochę nierealne, jak
gdyby ta młoda, dwudziestokilkuletnia dziewczyna grała rolę — nawet nie rolę zarządzającej
domem, lecz po prostu Mary Dove. Jej powierzchowność sprawiała wrażenie ukształtowanej
w harmonii z nazwiskiem

1

.

— Pan inspektor Neele? — zapytała opanowanym tonem.
— Tak, proszę pani. A to jest sierżant Hay. Jak wspomniałem już podczas rozmowy

telefonicznej, pan Fortescue zmarł w szpitalu Świętego Judy o godzinie dwunastej
czterdzieści trzy. Zachodzi prawdopodobieństwo, że śmierć nastąpiła w wyniku otrucia
czymś, co denat spożył dziś na śniadanie. Czy wobec tego sierżant Hay mógłby pójść do
kuchni celem zebrania nieodzownych informacji?

— Naturalnie, panie inspektorze — odpowiedziała panna Dove i rzuciła pod adresem

kamerdynera, który niepewnie przestępował z nogi na nogę Crump, proszę zaprowadzić
sierżanta do kuchni i udzielić mu wszelkiej pomocy, jakiej zażąda.

Służący i policjant wyszli, a dziewczyna zwróciła się do inspektora:
— Pozwoli pan ze mną?
Z tymi słowy otworzyła drzwi i wprowadziła gościa do szablonowego pokoju —

niewątpliwie palarni ozdobionej boazerią, bogatym obiciem ścian, ciężkimi fotelami i
odpowiednią liczbą sztychów przedstawiających sceny z wyścigów i polowań.

— Zechce pan usiąść.
Neele wykonał polecenie. Mary Dove zajęła miejsce naprzeciw niego, twarzą w kierunku

okna, czego detektyw nie omieszkał zauważyć. Pozycja raczej niezwykła dla kobiety,
zwłaszcza jeżeli kobieta nie chce powiedzieć wszystkiego, co jej wiadomo… Ale może ta
dziewczyna nie ma nic do ukrycia?

— Fatalnie się składa — zauważyła — że niepodobna porozumieć się szybko z nikim z

rodziny. Pani Fortescue powinna lada moment wrócić. Tak samo pani Parcivalowa. Do jej
męża wysłałam kilka depesz w rozmaite miejsca.

— Bardzo pani dziękuję.
— Wspomniał pan, że śmierć pana Fortescue mogła nastąpić w wyniku otrucia czymś, co

1 Dove (ang.) — gołąb, gołębica.

15

background image

spożył dziś na śniadanie. Miał pan na myśli zatrucie pokarmowe?

— Zapewne… — bąknął inspektor obserwując bacznie Mary Dove.
— Mało prawdopodobne — ciągnęła z niezmąconym spokojem. — Na śniadanie podano

bekon, jajecznicę, kawę, marmoladę, grzanki. Na kredensie stała też szynka z puszki otwartej
wczoraj wieczorem. Nikt inny nie odczuł żadnych dolegliwości. Nie było na śniadanie ryby,
kiełbasek… niczego, co mogłoby wydać się podejrzane.

— Jak widzę, wie pani dokładnie, co podano do stołu.
— Rzecz zrozumiała. Przecież ja dysponuję posiłki. Wczoraj na kolację…
— To obojętne, proszę pani — przerwał detektyw. — Jadłospis wczorajszej kolacji nie ma

znaczenia.

— Sądziłam, że objawy zatrucia pokarmowego występują czasami dopiero po dwudziestu

czterech godzinach.

— W danym przypadku nie ma o tym mowy… Zechce pani poinformować mnie

szczegółowo, co pan Fortescue jadł i pił dzisiaj, przed wyjazdem z domu?

— O ósmej zaniesiono mu do pokoju poranną herbatę. Do jadalni zeszedł kwadrans po

dziewiątej. Jak mówiłam już, na śniadanie podano bekon, jajecznicę, marmoladę, grzanki.

— Nie jadł płatków zbożowych, czegoś w tym rodzaju?
— Nie. Fan Fortescue nie lubił takich rzeczy.
— Jakiego cukru używa się tutaj? Kostki? Kryształu?
— Kostki. Ale pan Fortescue nie słodził kawy.
— Czy z rana zwykł przyjmować jakieś lekarstwa? Środki uspokajające? Ułatwiające

trawienie?

— Nie, panie inspektorze.
— Czy pani uczestniczyła w śniadaniu?
— Nie, panie inspektorze. Nigdy nie jadam z rodziną pracodawcy.
— Kto był przy stole?
— Żona pana Fortescue, a także córka i synowa. Jak już panu wiadomo, pan Parcival jest

nieobecny.

— Czy te panie jadły i piły to samo?
— Pani Fortescue poprzestała na soku pomarańczowym, kawie i grzankach. Pani Valowa i

panna Fortescue mają dobry apetyt z rana. Myślę, że oprócz wymienionych potraw jadły też
szynkę i płatki zbożowe. Pani Valowa pija herbatę, nie kawę.

Inspektor Neele zamyślił się na moment. Oto zawęża się zakres potencjalnej sposobności.

Śniadanie jadły z denatem trzy — i tylko trzy — osoby: jego żona, córka i synowa. Każda z
nich mogła skorzystać z okazji i zaprawić taksyną kawę w filiżance. Smak trucizny
zneutralizowałaby gorycz nie osłodzonej kawy. Oczywiście w grę wchodzi również poranna
herbata, lecz Bernsdorff twierdzi stanowczo, że w herbacie taksyną byłaby wyczuwalna…
Chociaż luz po przebudzeniu, kiedy człowiek nie oprzytomniał zupełnie… Detektyw podniósł
wzrok i spostrzegł, że jest pod baczną obserwacją.

— Pytał pan — podjęła Mary Dove — o lekarstwa, środki uspokajające, ułatwiające

trawienie. Wydaje mi się to trochę dziwne. Gdyby lekarstwo było wadliwie przygotowane,
gdyby nawet dodano coś do niego, nie mogłyby wystąpić objawy zatrucia pokarmowego.

Inspektor Neele zmierzył ją bystrym spojrzeniem.
— Ja, proszę pani, nie twierdziłem, że zgon nastąpił z racji zatrucia pokarmowego.

Mówiłem tylko, że to prawdopodobnie otrucie… po prostu: otrucie.

Aha… Otrucie powtórzyła cicho Mary Dove. Ton jej głosu nie zdradzał przestrachu,

zdziwienia. Brzmiał tylko nutą zainteresowania z powodu świeżo wynikłej koncepcji czy też
nie znanego uprzednio przeżycia. Pogląd ten potwierdziło następne zdanie:

— Nigdy jeszcze nie miałam do czynienia z przypadkiem otrucia.
— To niemiła historia wtrącił sucho inspektor Neele.

background image

— Tak… Wyobrażam sobie, że niemiła.
Mary Dove zastanawiała się nad czymś przez chwilę. Później spojrzała na detektywa z

nieoczekiwanym uśmiechem.

— Ja tego nie zrobiłam — powiedziała. — Sądzę jednak, że coś podobnego usłyszy pan od

wszystkich.

— A nie domyśla się pani, kto mógł to zrobić? Wzruszyła ramionami.
— Otwarcie mówiąc, facet był obrzydliwy. Kto mógł to zrobić? Każdy!
— Czyja wiem, proszę pani? Normalnie nikt nie truje faceta tylko dlatego, że jest

„obrzydliwy”. W takim przypadku musi działać solidny, konkretny motyw.

— Tak… — przyznała z namysłem Mary Dove. — Niewątpliwie.
— Będzie pani łaskawa powiedzieć mi więcej o domownikach? Dziewczyna podniosła

wzrok i zdziwiła detektywa chłodnym i nieco szyderczym wyrazem oczu.

— Sądzę — zaczęła — że nie będzie to formalne zeznanie. Oczywiście że nie! Przecież

pański sierżant straszy w tej chwili służbę. Nie chciałabym, panie inspektorze, by odczytano
w sądzie moje słowa. Ale powiedzieć swoje mam ochotę… tak między nami… że się tak
wyrażę „poza protokołem”.

— Śmiało, proszę pani — wtrącił inspektor Neele. — Nie mamy świadka rozmowy, na co

zdążyła pani zwrócić uwagę.

Dziewczyna usiadła wygodniej w fotelu, założyła nogę na nogę, zmrużyła oczy.
— Na początek muszę przyznać, że nie poczuwam się do lojalności wobec moich

pracodawców. Pracuję tutaj, bo posada jest dobrze płatna, a na dobrych zarobkach zawsze mi
zależy.

— Właśnie! Zaskoczyło mnie trochę, że pani pełni funkcję zarządzającej domem. Z taką

inteligencją, z takim wykształceniem…

— Powinnam pleśnieć w kantorze jakiejś firmy — podchwyciła — albo pomnażać akta

któregoś z ministerstw! Moje obecne zajęcie, drogi panie inspektorze, to interes
nieporównanie lepszy. Bogaci ludzie są gotowi płacić grubo, bardzo grubo komuś, kto
wyzwala ich od domowych kłopotów. Wynajdywanie i angażowanie służby jest robotą
straszliwie żmudną. Trzeba pisywać do biur pośrednictwa pracy, zamieszczać ogłoszenia w
prasie, rozmawiać z kandydatami, przygotowywać takie rozmowy, a wreszcie dbać, by w
gospodarstwie wszystko szło gładko. Wszystko to wymaga umiejętności, których ludzie
bogaci zwykle nie mają.

— A jeżeli służba wynaleziona i zaangażowana z takim trudem odejdzie? Słyszała chyba

pani o takich przypadkach.

— W razie potrzeby — uśmiechnęła się Mary — potrafię zasłać łóżka, sprzątnąć pokoje,

ugotować, co trzeba, nawet podać do stołu tak, że nikt nie dostrzeże różnicy. Naturalnie nie
reklamuję się w tym względzie, by nie stwarzać okazji do niewczesnych pomysłów. Mogę
jednak zapełnić taką lub inną lukę. Na szczęście luki nie zdarzają się często. Z reguły pracuję
u rzeczywiście bogatych ludzi, którzy gotowi są dać wszystko, by zapewnić sobie prawdziwą
wygodę. Płacę najwyższe pensje i zdobywam zwykle najlepszą służbę.

— Taką na przykład, jak ten kamerdyner? Dziewczyna uśmiechnęła się do inspektora nie

bez uznania.

— Widzi pan — podjęła — z małżeństwami zawsze są kłopoty. Crumpa trzymam na

posadzie tylko ze względu na żonę, najdoskonalszą ze znanych mi kucharek. To istny klejnot,
wart nie lada poświęceń. Pan Fortescue ceni… należy raczej powiedzieć: cenił, dobrą
kuchnię. Nikt nie ma tutaj szczególnych skrupułów, a pieniędzy jest w bród. Pani Crump
umie zdobyć na czarnym rynku wszystko, co trzeba: masło, jaja, śmietankę

2

. Ostatecznie

Crump jest też na poziomie. Srebra czyści nie najgorzej, do stołu posługuje jako tako. Klucz

2 W okresie bezpośrednio po wojnie obowiązywało w Anglii racjonowanie żywności i

odzieży (przyp. tłum.).

17

background image

od piwnicy z winem noszę zawsze przy sobie. Mam na oku dżin i whisky i dbam o garderobę
domowników.

— Niezastąpiona panna Mary Dove — wtrącił z uśmiechem Neele.
— Coś w tym rodzaju. Przekonałam się, że prowadząc dom muszę sama wszystko umieć.

Później mogę tego nigdy nie robić. Ale życzył pan sobie poznać moją opinię o rodzinie
Fortescue.

— Proszę, jeżeli pani łaskawa.
— To ludzie naprawdę obrzydliwi. Wszyscy! Nieboszczyk pan Fortescue był typowym

kombinatorem, który dba zawsze tylko o własną skórę. Lubił opowiadać chełpliwie o
rozmaitych swoich pomysłowych zagraniach. Był tyranem, z pewnością tyranem o
grubiańskich, aroganckich manierach. Adela to jego druga żona, o dobre trzydzieści lat
młodsza. Poznała go w Brighton, gdzie pracowała jako manikiurzystka i rozglądała się za
grubymi pieniędzmi. Jest bardzo ładna… Taka, rozumie pan, „seksbomba”.

Inspektor Neele był zaszokowany, lecz udało mu się nie zdradzić wrażenia. Jego zdaniem

młoda dama pokroju Mary Dove nie powinna mówić o takich sprawach.

— Naturalnie Adela wyszła za mąż dla pieniędzy — ciągnęła młoda dziewczyna. — Do

białej gorączki przywiodła tym Parcivala, syna pana Fortescue, i jego córkę Elaine. Obydwoje
odnoszą się do niej możliwie najgorzej, ale to kobieta rozumna. Nie obraża się, jak gdyby nic
nie rozumiała. Dobrze wie, że starego trzyma pod pantoflem. Mój Boże! Znowu użyłam
niewłaściwego czasu. Trudno mi uwierzyć, że on rzeczywiście umarł.

— Chciałbym usłyszeć coś o synu.
— O kochanym Parcivalu? Żona nazywa go zdrobniale Val. To świętoszek, hipokryta. Jest

układny, podstępny, chytry. Boi się ojca, który go zawsze terroryzował. Pozwala na to, ale
wie, jak postawić na swoim. W przeciwieństwie do pana Fortescue bardzo liczy się z
pieniędzmi. Oszczędność jest prawdziwą pasją jego życia. Dlatego właśnie długo szukał dla
siebie oddzielnego domu. Mieszkanie tutaj dogadza kieszeni Vala.

— A jego żona?
— Jennifer to istota łagodna, cicha i chyba bardzo głupia, czego zresztą nie jestem

zupełnie pewna. Przed ślubem była pielęgniarką. Aż do romantycznego finału opiekowała się
Parcivalem, kiedy chorował na zapalenie płuc. Papa nie pochwalał tego związku. Jako nie
lada snob życzył sobie, aby syn zrobił to, co się nazywa „świetną partią”. Biedną Jennifer
lekceważył i dawał jej to odczuć. Mam wrażenie, że ona też bardzo nie lubi… to jest nie
lubiła teścia. Zainteresowania tej osóbki ograniczają się do robienia zakupów i kina. Jej
główną troskę stanowi skąpstwo męża, od którego dostaje za mało pieniędzy.

— Co pani powie o córce?
— Elaine? Trochę jej współczuję. To wcale niezła dziewczyna, typ pensjonarki, która

rośnie, lecz wcale nie dojrzewa. Dobrze zna się na grach sportowych. Z zapałem przewodzi
starszym i młodszym skaut—kom. Pasjonuje się sprawami takiego pokroju. Niedawno
wynikła romantyczna historia między nią a zbuntowanym młodym nauczycielem. Niestety
papa odkrył, że kawaler hołduje radykalnym ideom, więc jak taranem rozbił niedoszły
związek.

Zabrakło jej odwagi, by sprzeciwić się ojcu.
Nie zabrakło. To młody człowiek zwinął chorągiewkę. Myślę, że i tym razem w grę

wchodziły pieniądze. Widzi pan, Elaine nie jest szczególnie pociągająca.

A drugi syn? — zapytał detektyw.
— Nigdy go nie widziałam. O ile mi wiadomo, to przystojny mężczyzna i skończony

łobuz. Ma na koncie drobne fałszerstwo czeku… Takie sobie stare dzieje. Obecnie mieszka w
Afryce Wschodniej.

— Nastąpiło zerwanie stosunków z ojcem?
— Tak. Pan Fortescue nie mógł zostawić Lancelota bez szylinga, bo już dawniej zrobił go

background image

młodszym wspólnikiem firmy. Ale od lat nie utrzymywali kontaktów, a jeżeli ktoś wspomniał
przypadkiem Lancelota, ojciec zwykł mawiać: „Nie chcę nic wiedzieć o łajdaku. To nie mój
syn”. Mimo wszystko jednak… — panna Dove umilkła nagle.

— Mimo wszystko jednak… — podpowiedział inspektor Neele.
— Wcale nie zdziwiłaby mnie wiadomość, że stary Fortescue usiłuje sprowadzić do kraju

Lancelota.

— Na czym pani opiera swój pogląd?
— Na tym, że mniej więcej przed miesiącem stary ostro posprzeczał się z Parcivalem.

Odkrył jakieś machinacje za swoimi plecami czy coś podobnego. Nie wiem dokładnie, o co
poszło. W każdym razie pan Fortescue wpadł w istną furię. Parcival stracił pozycję faworyta,
dobrego chłopca… Tak! On zachowywał się ostatnio inaczej niż zwykle.

— Kto? Pan Fortescue?
— Nie. Miałam na myśli Parcivala. Odniosłam wrażenie, że biedak na śmierć się

zamartwia.

— Zechce pani powiedzieć mi coś o służbie… Crumpów poznałem. Kto więcej jest w

domu?

Gladys Martin, kredensowa albo pokojówka. Sprząta pokoje na parterze, nakrywa do stołu,

pomaga Crumpowi przy podawaniu. Ogólnie biorąc, przyzwoita dziewczyna, tylko bardzo
ograniczona, jak gdyby niezupełnie normalna. Typ wyraźnie skrofuliczny. Inspektor
pokwitował informacje skinieniem głowy.

— Pokojowa Ellen Curtis jest ponura i zgorzkniała, ale służyła w dobrych domach, a swoje

obowiązki zna pierwszorzędnie. To stała służba. Resztę spraw gospodarskich załatwiają
rozmaite przychodnie kobiety.

— Czy wyczerpała pani listę domowników? Nie. Jest jeszcze stara panna Ramsbottom.
— Któż to taki?
— Szwagierka pana Fortescue, siostra jego pierwszej żony. Pierwsza żona była znacznie

starsza od niego, a z kolei panna Ramsbottom znacznie starsza od niej. Obecnie ma z
pewnością grubo po siedemdziesiątce. Zajmuje pokój na piętrze, sama przyrządza swoje
posiłki i korzysta tylko z pomocy przychodniej sprzątaczki. Jest dziwaczką i nigdy chyba nie
przepadała za szwagrem, lecz zamieszkała tutaj jeszcze za życia siostry i została po jej
śmierci. Pan Fortescue nigdy się nie przejmował losami cioci Effie, ale moim zdaniem to
postać ciekawa.

— Innych domowników nie ma?
— Nie ma, panie inspektorze.
— Więc naturalnym rzeczy porządkiem doszliśmy do pani.
— Interesuje pana mój życiorys? Jestem sierotą. Ukończyłam wyższy kurs sekretarski w

Kolegium Świętego Alfreda. Przyjęłam posadę stenotypistki, rzuciłam ją, poszukałam drugiej
i osądziwszy, że to nie dla mnie zajęcie, rozpoczęłam obecną karierę. Miałam dotychczas
trzech pracodawców, bo po roku lub półtora zaczyna mnie nudzić każde miejsce, więc się
przenoszę. W Domku pod Cisami jestem od przeszło roku. Zaraz wypiszę na maszynie
nazwiska i adresy moich poprzednich pracodawców i wraz z kopiami świadectw doręczę je
sierżantowi… sierżantowi Hayowi, o ile się nie mylę. Czy to wystarczy?

— Niewątpliwie, proszę pani.
Neele umilkł na moment. Oczyma wyobraźni jął oglądać Mary Dove manipulującą

podejrzanie przy śniadaniu pana Fortescue. Później cofnął się jeszcze dalej — do
systematycznego zbierania cisowych jagód. Wreszcie z ciężkim westchnieniem wrócił do
rzeczywistości i chwili obecnej.

— Teraz — podjął — chciałbym zobaczyć Gladys… kredensową i pokojówkę Ellen. Aha,

proszę pani — dodał powstając z fotela — nie domyśla się pani, czemu pan Fortescue mógł
mieć w kieszeni zboże?

19

background image

— Zboże? — powtórzyła z nie udawanym chyba zdumieniem.
— Tak. Zboże. Ziarno. Z niczym tego pani nie kojarzy? Absolutnie z niczym.
— Kto dbał o jego garderobę?
— Crump.
— Rozumiem. Czy państwo Fortescue zajmowali wspólną sypialnię?
— Tak. Oczywiście każde z nich miało własną ubieralnię i łazienkę. Mary Dove zerknęła

na zegarek. — Adela powinna wrócić już naprawdę niedługo.

— Jeszcze jedna sprawa, proszę pani. Rozumiem, że w bliskim sąsiedztwie znajdują się aż

trzy kluby golfowe. Dziwi mnie jednak, że do lej pory nie udało się odnaleźć pani Fortescue
w żadnym z. nich.

— Byłby pan mniej zdziwiony, gdyby pan założył, że pani Fortescue może wcale nie grać

w golfa — odparła szorstko Mary Dove.

— Przecież poinformowano mnie wyraźnie, że miała taki zamiar.
— Pani Fortescue zabrała komplet kijów i o takim właśnie zamiarze oznajmiła.

Oczywiście wóz prowadzi sama.

Detektyw bystro spojrzał na Mary, gdyż w tym momencie spodziewał się uzyskać ważną

informację.

— Wie pani, kto miał być jej partnerem? — zapytał.
— Zapewne miał to być pan Vivian Dubois.
— Rozumiem… — powiedział tylko Neele, a zarządzająca domem podjęła szybko:
— Przyślę panu Gladys, która z pewnością będzie śmiertelnie wystraszona. — Na chwilę

przystanęła w progu, by dodać: — Nie radzę brać zbyt serio wszystkiego, co mówiłam.
Jestem piekielnie złośliwa.

Wyszła i zamknęła za sobą drzwi, na które inspektor patrzył przez moment w zadumie.

Dziewczyna mogła być piekielnie złośliwa, lecz w każdym razie słowa jej posiadały wagę.
Jeżeli Rex Fortescue został otruty rozmyślnie (co w danej chwili było prawie pewne),
sytuacja w Domku pod Cisami wyglądała obiecująco. Motywy zdawały się leżeć wokół grubą
warstwą.

background image

V

Dziewczyna, która z wyraźną niechęcią weszła do palarni, była nieładna, wystraszona i

mimo szykownej sukni koloru czerwonego wina sprawiała wrażenie jak gdyby nie domytej i
zaniedbanej.

Spojrzała na inspektora błagalnym wzrokiem i powiedziała:
— Ja nic złego nie zrobiłam. Naprawdę nie zrobiłam. Nic o tym wszystkim nie wiem.
— Spokojnie, panienko, spokojnie…
Ton głosu inspektora uległ pewnej zmianie. Brzmiał teraz łagodniej, bardziej pogodnie i

naturalnie. Niewątpliwie detektyw starał się dodać odwagi przerażonej i zbitej z tropu młodej
Gladys.

— Proszę siadać — ciągnął. — Porozmawiamy. Chciałbym dowiedzieć się czegoś o

dzisiejszym śniadaniu.

— Ja tam nic nie zrobiłam.
— Nakrywała panienka do śniadania, usługiwała przy stole, prawda?
— Tak, proszę pana, to racja — przyznała opornie dziewczyna.
Była spłoszona i zdawać się mogło, że ma coś na sumieniu. Jednakże Neele widywał

często świadków zbliżonego pokroju, nie tracił więc pogody, starał się pozyskać Gladys,
życzliwym, uprzejmym tonem wypytywał, kto pierwszy przyszedł do jadalni, kto następny.

Okazało się, że Elaine Fortescue siadła do stołu pierwsza, w chwili kiedy Crump wniósł

dzbanek z kawą. Po niej zjawiła się pani Fortescue, następnie pani Valowa. Pan przyszedł
ostatni. Kawa, herbata i gorące dania stały na kredensie, na podgrzewanych płytkach.
Państwo obsługiwali się sami.

Inspektor nie dowiedział się o niczym ważnym. Menu zgadzało się z relacją Mary Dove.

Państwo i panna Elaine pili kawę, pani Valova herbatę. Wszystko odbywało się nie inaczej
niż zwykle.

Na pytania, tyczące jej przeszłości, Gladys odpowiadała mniej niechętnie. Służyła w

prywatnych domach. Później pracowała w kilku kawiarniach. Wreszcie postanowiła wrócić
do prywatnej służby, więc przed dwoma miesiącami przyjęła miejsce w Domku pod Cisami.

— Podoba się tu panience? — zapytał Neele.
— Myślę, że chyba tak… Człowiek nie męczy się tak, nie jest wciąż na nogach. Tyle że

mniej swobody… znaczy się, wolnego czasu.

— Proszę powiedzieć mi coś o garderobie pana Fortescue, jego ubraniach. Kto utrzymywał

je w porządku, czyścił?

Gladys nastroszyła się znowu.
— Powinien to robić pan Crump, ale na mnie zwalał połowę roboty.
— Rozumiem… Kto czyścił i prasował garnitur, w który pan Fortescue był dziś ubrany?
— Nie pamiętam, w który garnitur był dziś ubrany. Miał ich przecież tyle.
— Czy znalazła kiedy panienka zboże w kieszeni któregoś z tych garniturów?
— Zboże?
Gladys jak gdyby zaniepokoiła się, zmieszała.
— Wyrażając się ściślej, żyto.
— Żyto?
— Właśnie. Surowe ziarno żyta. Było w kieszeni marynarki, którą pan Fortescue miał dziś

na sobie.

— W kieszeni marynarki?
— Aha. Domyśla się panienka, jak tam trafiło?
— Nie mam pojęcia. Nie widziałam żadnego żyta.
Tyle tylko udało się wydobyć z Gladys, więc Neele podejrzewał przez moment, że

21

background image

dziewczyna wie o sprawie więcej, niż chce powiedzieć. Niewątpliwie jest zakłopotana,
przyjmuje postawę obronną, ale to można przecież złożyć na karb oporów naturalnych wobec
policjanta. Kiedy powiedział jej ostatecznie, że może odejść, kredensowa zapytała:

— On rzeczywiście nie żyje? To prawda?
— Prawda.
— Nagle umarł, co? Kiedy telefonowali z biura, mówili, że dostał jakiegoś ataku,

konwulsji.

— Istotnie. To wyglądało na konwulsje.
— Jedna znajoma, moja koleżanka, miewała konwulsje. Zawsze nagle przychodziły, a ja

bałam się okropnie.

Wspomnienia jak gdyby przezwyciężyły lęk Gladys.
Inspektor Neele ruszył do kuchni, gdzie spotkało go niepokojące przyjęcie. Groźnie

postąpiła w jego stronę kobieta o bardzo rumianej twarzy, otyła i uzbrojona w wałek do
ciasta.

Policja! Dobre sobie! — przemówiła. — Przychodzi tutaj taki i gada głupstwa. Także

pomysł! Nic nie zmajstrowałam. Wszystko, co posyłam do jadalni, jest zawsze takie, jak
trzeba. A taki opowiada, że ja otrułam pana. Słowo daję! Wystąpię do sądu o potwarz, nawet
przeciwko policji. Nigdy w tym domu nie daje się na stół nic złego.

Inspektor stracił sporo czasu na ułagodzenie rozjuszonej mistrzyni rondla. Gdy z nią

rozmawiał, sierżant Hay uśmiechał się wyglądając raz po raz z pokoju kredensowego. Bez
wątpienia on musiał stawić czoło pierwszej fali gniewu i oburzenia pani Crump.

Scenę przerwał dzwonek telefonu. Neele pośpieszył do hallu i zastał tam Mary Dove, która

spiesznie notowała coś na bloku korespondencyjnym.

— Telegram — rzuciła zwięźle oglądając się przez ramię.
Po zakończeniu rozmowy odłożyła słuchawkę i wręczyła blok inspektorowi. Depesza

została nadana w Paryżu i brzmiała, jak następuje:

FORTESCUE DOMEK POD CISAMI BAYDON HEATH SURREY. LIST NADSZEDŁ

OPÓŹNIONY.

PRZYJADĘ JUTRO PO POŁUDNIU. SPODZIEWAM SIĘ TUCZNEGO CIELCA NA

KOLACJĘ. LANCELOT.

Inspektor Neele szeroko otworzył oczy.
— Ha! Więc syn marnotrawny został wezwany do domu — szepnął.

background image

VI

W momencie, gdy Rex Fortescue pił ostatnią w życiu filiżankę herbaty, jego syn z żoną

siedzieli pod drzewami na Polach Elizejskich i obserwowali przechodniów,

— Łatwo ci zapytać, Pat, „jaki to człowiek”. Trudniej odpowiedzieć na pytanie — mówił

właśnie Lance Fortescue. — Opisywanie kogoś to nie najmocniejsza moja strona. Czego
chciałabyś się dowiedzieć? Widzisz, mój stary to, szczerze mówiąc, niezły szachraj. Ciebie to
chyba nie zgorszy, prawda? Bądź co bądź musisz być przyzwyczajona do szachrajów.

— Tak… Zapewne masz słuszność. Przeszłam niezłą szkołę.
Głos młodej pani Fortescue zadźwięczał nutą niewesołej zadumy. Może pomyślała, iż cały

świat jest szachrajski albo też jej wyjątkowo nie dopisywało szczęście.

Była wysoka, długonoga. Nie zasługiwała na miano piękności, lecz roztaczała urok

płynący z nadmiaru sił żywotnych i gorącego serca. Miała pełne gracji ruchy i śliczne, lśniące
kasztanowate włosy. Zdawać się mogło, że dzięki długiemu obcowaniu z końmi nabrała
wdzięku młodej kłaczki pełnej krwi.

Dobrze poznała szachrajstwa na torach wyścigowych, niebawem zaś miała nawiązać

kontakt z szachrajstwami świata interesów. Jednakże odnosiła wrażenie, iż jej nie znany dotąd
teść jest wzorem uczciwości w granicach określonych literą prawa. Często tak bywa. Ludzie,
pyszniący się chętnie swoimi „sprytnymi posunięciami”, nie rozmijają się zazwyczaj z
postanowieniami kodeksu karnego. Ale jej Lance, którego kocha, który przyznaje, że w
młodzieńczych latach przekroczył tę barierę, ma niewątpliwie prawość, obcą cwaniakom
praktykującym z powodzeniem legalne szachrajstwa.

— Nie twierdzę, że to oszust — ciągnął młody człowiek. — Nic podobnego! Ale, widzisz,

Pat, stary potrafi grać na całego.

— Czasami czuję głęboką nienawiść do ludzi, którzy potrafią grać na całego — odrzekła

Pat i dodała: — Jesteś do niego przywiązany.

Ostatnie zdanie miało charakter twierdzenia, nie pytania. Lance zastanawiał się przez

chwilę. Później odpowiedział tonem nie pozbawionym zdziwienia:

— Wiesz co, kochanie? Naprawdę mi się zdaje, że jestem do niego przywiązany.
Pat wybuchnęła śmiechem, a mąż spojrzał na nią spod lekko opuszczonych powiek.

Kochana, najmilsza dziewczyna! Dla takiej warto wiele zrobić!

— Powrót tam — podjął — jest w pewnym sensie diabelnie przykrą sprawą. Biurowe

nudy. Jazda do domu co dzień pociągiem o piątej osiemnaście po południu. Życie całkiem nie
w moim stylu. Zawsze bardziej mi swojsko wśród rozmaitych wzlotów i upadków. Ale
ostatecznie człowiek musi się kiedyś ustatkować. Naturalnie wymaga to starań, ale ty
poprowadzisz mnie za rękę, więc starania mogą się okazać nawet przyjemne. Stary nawrócił
się, przekonał do mnie, trudno w takim przypadku nie skorzystać z okazji. Muszę przyznać,
że jego list sprawił mi niespodziankę. Byłem zaskoczony, zdziwiony… Że też akurat Parcival
musiał mu się narazić! Percy, ten dobry chłopiec! Nie zapominaj, Pat, że to spryciarz,
podstępny spryciarz. Zawsze był taki.

— Nie zdaje mi się, abym miała polubić twojego brata Parcivala —wtrąciła Pat.
— Nie chcę cię do niego zrażać. Powiadam tylko, że nigdy nie pasowaliśmy do siebie. Ja

trwoniłem kieszonkowe, on robił oszczędności. Ja przyjaźniłem się z sympatycznymi
nicponiami, on zawierał, jak się to mówi, „cenne znajomości”. Stanowiliśmy przeciwstawne
bieguny. Uważałem go zawsze za pętaka, a on… Myślę, że nienawidził mnie serdecznie. Nie
bardzo rozumiem dlaczego…

— Ja chyba rozumiem — wtrąciła znów Pat.
— Naprawdę? Nic dziwnego, kochanie. Masz głowę na karku. Widzisz, zastanawiam się

chwilami… To fantastyczny pomysł, ale…

23

background image

— Ale co? Mów śmiało.
— Zastanawiam się, czy nie Parcival zmontował awanturę z tamtym czekiem…

Pamiętasz? Dostałem wtedy kopniaka od ojca i stary wściekał się, że nie może być mowy o
wydziedziczeniu, bo już dawniej zrobił ze mnie wspólnika firmy. Najciekawsza historia, że ja
czeku nie sfałszowałem. Oczywiście nikt nie uwierzyłby mi wtedy, bo raz podebrałem
firmowe pieniądze i przegrałem na wyścigach. Widzisz, byłem murowanie pewny, że
wszystko zwrócę, i ostatecznie chodziło o pieniądze w niejakim stopniu moje. Ale podrobić
podpis na czeku? Nie! Czasem przychodzi mi do głowy zabawny pomysł, że to może Parcival
mnie zastąpił. Nie mam pojęcia czemu, ale pomysł przychodzi.

— Przecież on nie mógł nic skorzystać. Pieniądze wpłynęły na twój rachunek.
— Wiem. Dlatego moje podejrzenia nie mają sensu. A jednak… Pat spojrzała bystro na

męża.

— Myślisz, że tą metodą chciał się ciebie pozbyć?
— Tak sobie wyobrażam. Nie powinienem opowiadać podobnych bredni. Zapomnij o tym,

Pat. Ciekaw jestem, jak stary, poczciwy Percy zareaguje na powrót syna marnotrawnego. Ale
wytrzeszczy te swoje mętne, chytre, bladozielone oczki!

— On wie, że wracasz?
— Wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby nic nie wiedział. Nasz stary, Pat, ma trochę

zwichrowane poczucie humoru.

— Ale co twój brat mógł zrobić? Czym rozsierdził tak ojca?
— Sam jestem ciekaw. Hm… Coś musiało przywieść starego do białej gorączki. Inaczej

nie napisałby do mnie.

— Kiedy dostałeś jego pierwszy list?
— Chyba cztery… nie, jakieś pięć miesięcy temu. To byt gderliwy list, lecz bez wątpienia

również gałązka oliwna. „Twój starszy brat okazał się człowiekiem pod wieloma względami
nieodpowiednim”. „Liczę, że zdążyłeś się wyszumieć, ustatkować jakoś”. „Mogę zapewnić,
że na pojednaniu skorzystasz finansowo”. „Życzliwie i serdecznie powitam ciebie oraz twoją
żonę”. Wiesz co, kochanie? Niemałą rolę musiało odegrać moje małżeństwo z tobą. Na
starym zrobił wrażenie fakt, że wżeniłem się do arystokracji.

— Do arystokracji? — parsknęła śmiechem Pat. — Takie tam arystokratyczne męty!
— Wszystko jedno — uśmiechnął się Lance. — O mętach mało kto wie, o arystokracji

wszyscy. Poczekaj. Zobaczysz małżonkę Parcivala! To osóbka, która biada nad zgubieniem
znaczka pocztowego, a przy stole mówi: „Proszę mi podać piklów”.

Tym razem Pat nie odpowiedziała śmiechem. Jęła się zastanawiać nad kobietami ze swojej

nowej rodziny — kwestią, której Lance dotąd nie poruszył.

— A twoja siostra? — zapytała.
— Elaine? Niezła dziewczyna, wcale niezła. Kiedy wyjeżdżałem, była bardzo młoda.

Wiesz, taki podlotek diabelnie serio. Strasznie się wszystkim przejmowała. Pewno zdążyła z
tego wyrosnąć.

Charakterystyka panny Fortescue była niezbyt krzepiąca.
— Siostra nie pisywała do ciebie od czasu, kiedy… kiedy opuściłeś kraj… Nie pisywała,

prawda?

— Nie zostawiłem adresu. Ale tak czy inaczej nie zdobyłaby się na list. Widzisz, jesteśmy

rodziną bez sentymentów.

— Na to wygląda.
Lancelot zerknął spod oka ku żonie.
— Strach cię obleciał, co? Na myśl o mojej rodzince? Całkiem zbytecznie. Przecież nie

zamieszkamy wspólnie. Uwijemy gdzieś sobie własne, przytulne gniazdko. Rozumiesz?
Konie, psy, co tylko zechcesz.

— No i ten pociąg o piątej osiemnaście.

background image

— To dla mnie, zgoda. Do City i z City. Codziennie. Oficjalnie ubrany. Ale nie martw się,

najmilsza. Są urocze, wiejskie zakątki nawet w bezpośrednim sąsiedztwie Londynu. No, a ja
czuję ostatnimi czasy przypływ zamiłowania do spraw finansowych. Nic dziwnego, kochanie.
To dziedziczne z obydwu stron rodziny.

— Mówiłeś, zdaje się, że matki prawie nie pamiętasz?
— Zawsze wydawała mi się okropnie stara. Oczywiście była stara. Miała bez mała

pięćdziesiątkę, kiedy Elaine przyszła na świat. Nosiła liczne, pobrzękujące ozdoby, zwykle
leżała na sofie i miała zwyczaj czytywać mi śmiertelnie nudne historie o rycerzach i damach.
„Idylle królewskie” Tennysona… Zapewne ją kochałem. A dziś, kiedy wspominam tamte
łata, rozumiem, że to była piekielnie bezbarwna kobieta.

Wygląda na to, że nikogo nie kochałeś naprawdę i nie kochasz —rzuciła Pat nie bez

przygany w głosie. Mąż ujął jej rękę, ścisnął mocno.

— Kocham ciebie, Pat — powiedział.

25

background image

VII

Inspektor Neele trzymał jeszcze w ręku blok z tekstem depeszy, gdy samochód zajechał

przed dom i stanął ze zgrzytem hamulców. — Jest pani Fortescue oznajmiła Mary Dove.
Detektyw ruszył w stronę drzwi wejściowych i kątem oka spostrzegł, że Mary Dove wycofuje
się, niknie na dalszym planie. Najwyraźniej wolała nie uczestniczyć w zapowiadającej się
scenie. Godny uwagi objaw taktu, dyskrecji, a także braku ciekawości. W podobnej sytuacji
— osądził inspektor Neele prawie żadna kobieta nie ruszyłaby się z miejsca.

Był tuż przy drzwiach, gdy w hallu pojawił się Crump. I on musiał usłyszeć podjeżdżający

samochód.

Dwie osoby wysiadły ze sportowego rolls bentleya i zbliżyły się do domu. Drzwi otwarły

się przed nimi. Adela Fortescue zmierzyła obcego mężczyznę zdziwionym wzrokiem.

Neele ocenił w mgnieniu oka jej niezwykłą urodę, a także trafność zdania Mary Dove,

które zaszokowało go w swoim czasie. Uznał, że Adela Fortescue to rzeczywiście
„seksbomba”. Ogólnym kolorytem i postawą przypomina jasnowłosą pannę Grosvenor. Ale
efektowna sekretarka musi być osobą poważną i solidną, wyzywającą jedynie na pozór.
Natomiast powierzchowność wdowy po panu Fortescue odpowiada bez wątpienia jej
wewnętrznej sylwetce. To ktoś, kto zwraca się do mężczyzn jasno, bez ogródek. Ktoś, kto
zdaje się mówić wyraźnie: „Spójrz! Jestem kobietą”. Seks objawiają jej ruchy, słowa,
spojrzenia, jednakże w oczach czai się roztropny, przebiegły wyraz. Pani Adela z pewnością
lubi płeć odmienną, lecz jeszcze wyżej ceni sobie pieniądze.

Detektyw objął wzrokiem mężczyznę, który towarzyszył pięknej Adeli dźwigając torbę z

kijami do golfa. Dobrze znał ten typ — typ specjalisty od młodych żon bogatych i
podstarzałych mężów. Pan Vivian Dubois (on to był bowiem) emanował wystudiowaną
męskością, daleką jego prawdziwej naturze. Należał do facetów, którzy „rozumieją” kobiety.

— Pani Fortescue? — zapytał Neele.
— Tak, ale… — błękitne oczy spojrzały pytająco. — Nie rozumiem doprawdy…
— Jestem inspektor Neele i, niestety, mam dla pani bardzo złe wiadomości.
— Oo… Kradzież? Włamanie? Coś w tym sensie?
— Nie w tym sensie, proszę pani. Chodzi o pani małżonka, który poważnie zachorował w

biurze.

— Rex? Zachorował?
— Od wpół do dwunastej usiłowaliśmy nawiązać z panią kontakt.
— Gdzie on jest? Tutaj? W jakimś szpitalu?
— Odwieziono go do szpitala Świętego Judy. Niestety, musi się pani przygotować na złą

wiadomość.

— Jak to? Chyba nie… nie umarł? — wyjąkała Adela Fortescue. Postąpiła krok, wsparła

się o ramię inspektora, a ten ceremonialnie, nie bez wrażenia, że gra na scenie, powiódł ją w
głąb hallu.

— Dobrze jej zrobi koniak — powiedział Crump, który ciekawie kręcił się w pobliżu. ,
— Słusznie, Crump. Przynieś koniak — przemówił dźwięcznym głosem pan Dubois i

dodał pod adresem detektywa: Pozwoli pan tędy.

Otwarte przezeń drzwi jął mijać pochód: Neele prowadzący Adelę Fortescue, Vivian

Dubois oraz Crump z karafką koniaku i dwoma kieliszkami.

Dama ciężko opadła na fotel, zakryła oczy dłonią, a drugą ręką sięgnęła po koniak, który

podał jej Neele. Ostrożnie pociągnęła mały łyk i kieliszek odstawiła.

— Nie chcę — szepnęła — nic mi nie jest. Ale… proszę powiedzieć, co to było? Pewno

wylew krwi do mózgu? Biedny Rex!

— To nie był wylew krwi do mózgu, proszę pani.

background image

— O ile sobie przypominam, przedstawił się pan jako inspektor policji — zabrał głos

Vivian Dubois.

— Zgadza się — odparł pogodnie detektyw. — Inspektor Neele z Wydziału Śledczego.
W ciemnych oczach młodego człowieka pojawił się wyraz zaniepokojenia. Najwyraźniej

nie odpowiadała mu obecność inspektora z Wydziału Śledczego.

— Co się stało? Coś podejrzanego? — zapytał i odruchowo cofnął się krok ku drzwiom,

czego Neele nie omieszkał zanotować w pamięci.

— Niestety, proszę pani — zwrócił się do Adeli Fortescue — musimy wziąć pod uwagę

konieczność śledztwa.

— Konieczność śledztwa? Co pan… Co to znaczy?
— Rozumiem, że to wszystko jest dla pani nad wyraz niemiłe —podjął gładko Neele. —

Jednakże zachodzi potrzeba, aby ustalić możliwie najszybciej, co pan Fortescue jadł i pił dziś
rano, przed wyjazdem z domu do biura.

— Chce pan powiedzieć, że Rex został otruty?
— Na to wygląda, proszę pani.
— Niepodobna!… Aa… Ma pan na myśli zatrucie pokarmowe —dorzuciła dama głosem o

pół oktawy niższym.

Neele miał nadal twarz drewnianą, bez wyrazu. Mówił chłodno, spokojnie:
— Szanowna pani przypuszcza, że co mam na myśli? Adela Fortescue puściła pytanie

mimo uszu.

— Ale, panie inspektorze… my wszyscy czujemy się dobrze.
— Może pani to stwierdzić w imieniu całej rodziny?
— W imieniu całej rodziny? Nie… Raczej nie. Dubois ostentacyjnie spojrzał na zegarek.
— Ha, muszę zmykać, Adelo. Strasznie mi przykro, ale nic ci się przecież nie stanie…

Masz do dyspozycji służącą i małą Dove… Na razie.

— Nie odchodź, Vivian! Bardzo proszę.
Zabrzmiało to jak jęk rozpaczy i odniosło skutek przeciwny do zamierzonego. Pan Dubois

szybko cofnął się w stronę drzwi.

— Strasznie mi przykro, moja droga… Niestety, mam coś bardzo ważnego do

załatwienia… Umówione spotkanie… Mieszkam tutaj w hotelu, panie inspektorze. Służę,
gdybym mógł być panu potrzebny… Chętnie służę.

Neele skinął głową. Nie chciał zatrzymywać pana Dubois, lecz oceniał właściwie powód

jego pośpiechu. Nie miał wątpliwości, że pan Dubois co tchu umyka od kłopotów.

Adela Fortescue opanowała się nieco i podjęła próbę, by sprostać sytuacji.
— To taki wstrząs wrócić do domu i zastać policję — powiedziała.
— Niewątpliwie, proszę pani — przyznał Neele. — Chodzi nam jednak o możliwie

najwcześniejsze zabezpieczenie próbek żywności, a przede wszystkim kawy, herbaty, takich
rzeczy.

— Kawy? Herbaty? Cóż może być w nich trującego? Myślę, że biednemu Reksowi

zaszkodził bekon. Czasami dostajemy obrzydliwy, wprost niejadalny.

— To się okaże, proszę pani. Wszystko wyjaśnimy. Niekiedy trafiają się przypadki na

pozór nieprawdopodobne. Raz mieliśmy do czynienia z zatruciem digitalisem. I co wyszło na
jaw? Ktoś pomyłkowo nazrywał liści naparstnicy zamiast chrzanu.

— Sądzi pan, że mogło zajść coś zbliżonego?
. — Więcej, proszę pani, będzie można powiedzieć po sekcji zwłok.
— Aa… po sekcji zwłok — wzdrygnęła się. — Rozumiem.
— W sąsiedztwie domu rośnie wiele cisów — podjął Neele, obserwując ją bacznie. —

Czy, proszę pani, istnieje możliwość, że przez pomyłkę ich jagody lub igły trafiły do czegoś?

Adela Fortescue szeroko otworzyła oczy.
— Jagody cisu? Czy są trujące?

27

background image

Jej zdumienie mogło wydać się trochę zbyt naiwne, szczere.
— Słyszałem, proszę pani, o dzieciach, które najadły się ich z fatalnym skutkiem.
— Nie jestem w stanie rozmawiać więcej o tym wszystkim — zawołała kobieta ściskając

skronie dłońmi. — Nie mogę! Chcę się położyć, odpocząć. Nie wytrzymam dłużej. Pan
Parcival Fortescue załatwi, co trzeba… Ja nie mogę… Proszę mnie o nic nie pytać… To
okrucieństwo!

— Z panem Parcivalem Fortescue porozumiemy się możliwie najwcześniej. Niestety

jednak, jest w tej chwili nieobecny. Wyjechał w sprawach handlowych.

— Prawda… zapomniałam.
— Jeszcze jedno, proszę pani. W kieszeni marynarki pana Fortescue znaleziono garść

zboża. Potrafi to pani wytłumaczyć?

Dama zrobiła zdziwioną minę. Przecząco pokręciła głową.
— Czy ktoś mógł podrzucić ziarno dla kawału?
— Nie rozumiem, na czym miałby polegać taki kawał? Neele również nie rozumiał.
— Dłużej nie będę pani trudzić — powiedział. — Czy przysłać którą ze służących? A

może pannę Dove?

— Co pan mówi? — rzuciła z roztargnieniem, więc Neele zadał sobie pytanie, o czym

może myśleć w tej chwili Adela Fortescue.

Nieporadnie otworzyła torebkę, wydobyła chusteczkę do nosa.
— To straszne… Straszne — podjęła łamiącym się głosem. — Dopiero teraz zaczynam

uświadamiać sobie, co rzeczywiście zaszło. Dotąd byłam jak ogłuszona. Biedny Rex…
Biedny, kochany Rex!

Zaszlochała głucho, w sposób prawie przekonywający. Detektyw spojrzał na nią z

szacunkiem należnym żałobie.

— Rozumiem — powiedział. — To spadło na panią zupełnie nagle. Zaraz tu kogoś

przyślę.

Ruszył w kierunku drzwi, otworzył je i od progu obejrzał się przez ramię. Adela Fortescue

trzymała przy oczach chusteczkę, której zwisający rąbek niezupełnie przesłaniał usta — usta
wykrzywione ledwie dostrzegalnym uśmiechem.

background image

VIII

— Zebrałem, co się dało, panie inspektorze — zameldował sierżant Hay. — Marmoladę,

trochę szynki, próbki cukru, herbaty, kawy. Te ostatnie niewiele warte, bo naturalnie fusy i
wyparki poszły już do śmieci. Ale jest jedna sprawa. Kawy zostało dużo, więc służba piła ją
około jedenastej. Moim zdaniem to ważne.

— Moim również, Hay. Jeżeli Rex Fortescue został wykończony kawą, trucizna była tylko

w jego filiżance.

— I postarał się o to ktoś z obecnych przy śniadaniu. Właśnie! Pytałem też ostrożnie o

cisowe jagody i igły. Nikt nie natknął się w domu na coś podobnego. Nikt nie wie także o
zbożu w kieszeni. Domownikom wydaje się to bardzo dziwne. Mnie także, panie inspektorze.
Denat nie wygląda mi na gościa, co jadał chętnie wszystko, byle nie gotowane. Mój szwagier
jest taki. Lubi surową marchew, surowy groch, surową rzepę. Ale nawet on nie rusza
surowego ziarna. Jak pragnę zdrowia, takie coś musi okropnie pęcznieć w brzuchu.

Zabrzęczał telefon i na znak inspektora Hay ruszył żwawo, by odebrać. Neele pospieszył

za nim. Dzwonił Wydział Śledczy, że nawiązano kontakt z Parcivalem Fortescue, który bez
chwili zwłoki wraca do Londynu.

Kiedy inspektor odkładał słuchawkę, przed dom zajechał samochód. Crump otworzył

drzwi, wpuścił do hallu kobietę z okazałym naręczem paczek i począł je od niej odbierać.

— Dziękuję, Crump — powiedziała. — Proszę zapłacić kierowcy. Chciałabym zaraz napić

się herbaty. Jest już w domu pani Fortescue albo panna Elaine?

Kamerdyner zawahał się, niepewnie zerknął przez ramię na detektywa.
— Mamy niedobre wiadomości, proszę pani — bąknął. — O panu…
— O panu Fortescue?
Neele podszedł bliżej, więc Crump objaśnił go półgłosem:
— Pani Parcivalova, proszę pana.
— Jakie wiadomości? Co się stało? Nieszczęśliwy wypadek? Przed udzieleniem

odpowiedzi Neele oszacował wzrokiem nowo przybyłą. Była dość otyła, jej usta zdawały się
wyrażać rozgoryczenie i wyglądała na mniej więcej trzydzieści lat. Neele pomyślał, że pani
Parcivalowa Fortescue jest zapewne śmiertelnie znudzona i z tej racji . dopytuje tak żywo o
złą nowinę.

— Z prawdziwą przykrością — powiedział — muszę panią poinformować, że pan

Fortescue zasłabł nagle w biurze i umarł wkrótce po przewiezieniu do szpitala Świętego Judy.

— Umarł? Naprawdę?
Nie ulegało wątpliwości, że wiadomość okazała się jeszcze bardziej sensacyjna, niż wolno

było liczyć.

— Dobry Boże! Co za wydarzenie! A mój mąż wyjechał. Trzeba będzie się z nim

porozumieć. Jest gdzieś na północy Anglii. Myślę, że w biurze powinni wiedzieć, dokąd się
wybierał. Oczywiście na niego spadnie cały kłopot. A to dopiero! Ze też podobna historia
musi trafić się zawsze w najmniej stosownej chwili!

Pani Parcivalowa umilkła, jak gdyby chciała przeżuć w myślach historię, która trafiła się w

najmniej stosownej chwili.

— Wiele zależy od tego, gdzie odbędzie się pogrzeb podjęła. —Spodziewam się, że

tutaj. A może w samym Londynie?

— O tym zadecyduje rodzina.
— Oczywiście. Tak się tylko zastanawiałam — odparła pani Parcivalowa i dopiero

wówczas zainteresowała się nieznajomym, z którym prowadziła rozmowę.

— Pan z biura, co? — zapytała. — A może jest pan lekarzem?
— Jestem funkcjonariuszem policji. Zgon pana Fortescue nastąpił nagle, wobec czego…

29

background image

— Chce pan powiedzieć, że to było morderstwo? — przerwała mu raptownie.
Morderstwo! Pierwszy raz padło to słowo, więc Neele spojrzał bacznie na ożywioną, pełną

zaciekawienia twarz tęgiej osoby.

— Dlaczego przyszła pani na myśl taka możliwość? zapytał.
— Dlaczego? Cóż, morderstwa zdarzają się czasami… Wspomniał pan o nagłym zgonie.

Jest pan funkcjonariuszem policji… Czy już pan ją widział? Co powiedziała na to wszystko?

— Nie bardzo rozumiem, o kim pani mówi.
— O kim? Naturalnie o Adeli. Sto razy mówiłam Valowi, że jego ojciec strzelił kapitalne

głupstwo, kiedy ożenił się z kobietą o tyle lat młodszą. Ale, powiadam panu, nie ma frajera
gorszego niż stary frajer! Dostał bzika na temat tej okropnej baby. No i co z tego wyszło?
Wpadliśmy wszyscy w kabałę. Będziemy mieli dom pełen reporterów, fotografie w
gazetach… — Pani Parcivalowa urwała znowu, jak gdyby oczyma wyobraźni oglądała długie
serie niedyskretnych zdjęć prasowych. Inspektor pomyślał, że taka perspektywa nie jest dla
niej całkowicie nieprzyjemna. — Co to było? Arszenik? — zwróciła się doń żywo.

— Przyczyna zgonu nie została jeszcze ustalona — odrzekł chłodnym, urzędowym tonem.

— Odbędzie się sekcja zwłok i rozprawa u koronera.

— Ale pan już wszystko wie, prawda? Inaczej nie pokazałby się pan tutaj.
Pełna, niewątpliwie tępawa twarz pani Parcivalowej przybrała chytry wyraz.
— Naturalnie wypytuje pan domowników, co nieboszczyk jadł wczoraj na kolację, dziś na

śniadanie. Nie mylę się, prawda? Interesujące też są wszystkie napoje, co?

Inspektor nie wątpił, że kobieta łakomie roztrząsa w myślach wszelkie możliwości.
— Istnieje prawdopodobieństwo — odrzekł z rezerwą — że pan Fortescue zasłabł na

skutek zatrucia czymś, co spożył dziś w czasie śniadania.

— W czasie śniadania? — powtórzyła z nutą zdziwienia. — Czy to możliwe? Nie

wyobrażam sobie… — umilkła na moment, pokręciła głową. — Nie wyobrażam sobie, jak
ona mogłaby to zrobić w czasie śniadania. Chyba że przemyciła coś do kawy, kiedy ja nie
patrzałam ani Elaine. W takim razie…

W głębi hallu zabrzmiał spokojny głos:
— Herbatę dla pani podano w bibliotece. Pani Valowa wzdrygnęła się nerwowo.
— Oo… Bardzo dziękuję, panno Dove. Dobrze mi zrobi filiżanka herbaty. Jestem zupełnie

rozbita i… Napije się pan herbaty, panie… panie inspektorze?

— Nie, proszę pani. Dziękuję.
Pulchna kobietka zawahała się na moment, później odeszła z wolna. Gdy zniknęła za

drzwiami, Mary Dove rzuciła półgłosem:

Myślę, że ta idiotka nie słyszała nigdy o karze za zniesławienie.
Neele nie odpowiedział, więc zarządzająca domem podjęła chłodno:
— Mogę służyć panu czymś więcej?
— Chciałbym pomówić z pokojową Ellen.
— W tej chwili poszła na piętro. Zaprowadzę pana do niej.
Ellen była posępna, lecz nie przejawiała lęku. Inspektora powitała z wyrazem triumfu na

zwiędłej, surowej twarzy.

— Paskudna sprawa, proszę pana — zaczęła. — Kto by pomyślał, że przyjdzie mi służyć

w domu, gdzie wyprawiają się takie rzeczy. Chociaż mogę powiedzieć, że to dla mnie nie
całkiem niespodzianka. Po prawdzie dawno powinnam poprosić o zwolnienie, bo to i tamto
bardzo mi się nie podoba. Wyrażają się tu nieładnie, piją za dużo, a najbardziej gniewają mnie
te świństwa. Nie mam nic przeciwko pani Crump, ale czy Crump albo ta kredensowa Gladys
wiedzą, co znaczy dobra służba? Wszystko to nic. Najbardziej gniewają mnie te świństwa.

— O jakich świństwach pani mówi?
— Może pan jeszcze nic nie słyszał, ale niedługo usłyszy. Cały dom trzęsie się od gadania.

Ludzie widują ich tu i tam… Niby to ma być golf albo tenis… takie rzeczy… Na własne oczy

background image

oglądałam, słowo daję! Drzwi biblioteki były nie domknięte, a oni całowali się, migdalili.

Mówiła z iście zabójczym jadem. Neele zdawał sobie sprawę, że to pytanie zbędne, jednak

zapytał:

— O kim pani mówi?
— Ma się rozumieć o naszej pani i tym facecie. Wstydu nie mają! Ale na mój rozum pan

coś przewąchał, z pewnością przewąchał. Napuścił kogoś, kto ich śledził. No i do czego
doszłoby ostatecznie? Do rozwodu? Tyle że zamiast rozwodu to się przydarzyło.

— Twierdzi pani zatem…
— Wypytuje pan inspektor, co nasz pan jadł i pił i kto mu tamto i owo podawał. Oni to

zmajstrowali, do spółki, nic innego nie twierdzę. On postarał się gdzieś o truciznę, ona podała
ją panu. Inaczej być nie mogło, jak Bóg na niebie.

— Widziała pani kiedy cisowe jagody w domu albo, dajmy na to, na śmietniku?
— Cisowe jagody? — małe złośliwe oczki błysnęły zaciekawieniem. — Paskudna

trucizna. Kiedy byłam mała, moja mama mówiła często: nie ruszaj tego nigdy. Czy go struli
cisowymi jagodami?

— Nie wiemy jeszcze, kto i czym otruł pana Fortescue.
— Nie widziałam nigdy, żeby ona kręciła się koło cisów. Tego nie powiem — głos Ellen

zabrzmiał nutą rozczarowania.

Z kolei Neele zapytał o znalezione w kieszeni żyto, lecz i tym razem nie posunął się

naprzód.

— Nie, panie inspektorze. Nic o życie nie wiem — odpowiedziała pokojowa. Następne

próby też nie przyniosły rezultatu, więc ostatecznie zapytał, czy mógłby porozumieć się z
panną Ramsbottom.

— Mogę pójść do niej — odparła Ellen z powątpiewaniem. — Zobaczymy. Ale ona

bardzo niechętnie widuje ludzi. To bardzo wiekowa osoba i trochę pomylona, proszę pana.

Detektyw ponowił prośbę, więc pokojowa poprowadziła go niechętnie korytarzem, przy

którego końcu, u szczytu krótkich schodów, znajdowały się pokoje zapewne niegdyś
dziecinne.

Po drodze Neele wyjrzał oknem korytarza i w pobliżu starego cisa zobaczył swojego

sierżanta zajętego rozmową z jakimś mężczyzną, chyba ogrodnikiem.

Ellen zastukała do drzwi, a gdy z wnętrza pokoju dobiegła odpowiedź, otworzyła je i

powiedziała:

— Jeden pan z policji chciałby porozmawiać z panią, proszę pani. Panna RamsbottSm

musiała wyrazić zgodę, bo pokojowa cofnęła się i gestem dała do zrozumienia gościowi, że
może wejść.

Pokój był nieprawdopodobnie zagracony i Neele odniósł wrażenie, iż przeniósł się nagle w

czasy nie króla Edwarda nawet, lecz królowej Wiktorii. Za stołem przysuniętym do piecyka
gazowego siedziała sędziwa dama zajęta układaniem pasjansa. Miała na sobie brązoworudą,
staroświecką suknię, a jej rzadkie siwe włosy były uczesane gładko, z przedziałkiem
pośrodku głowy.

— Proszę — odezwała się nie podnosząc wzroku. — Proszę. Niech pan siada.
Zastosowanie się do tej uprzejmej propozycji nastręczało pewne trudności, gdyż wszystkie

fotele i krzesła były zapełnione książkami i pismami o treści religijnej.

Inspektor począł usuwać ostrożnie stos papierów leżący na sofie i w tym momencie stara

dama zapytała obcesowo:

— Interesuje pana praca misjonarzy?
— Praca misjonarzy?… Obawiam się, łaskawa pani, że nie najbardziej.
— Wielka szkoda! Powinno to pana interesować. Wie pan, gdzie w dzisiejszych czasach

można znaleźć prawdziwie chrześcijańskiego ducha? W Afryce. Tylko w czarnej Afryce! W
zeszłym tygodniu był u mnie jeden młody duchowny. Czarny jak diabeł. Ale rzetelny

31

background image

chrześcijanin.

Inspektor Neele miał nie lada kłopot z podjęciem dalszej rozmowy, a panna Ramsbottom

jeszcze bardziej zbiła go z tropu mówiąc nieoczekiwanie:

— Ja nie mam radia.
— Przepraszam, łaskawa pani… Nie zrozumiałem.
— Myślałam, że chodzi o rejestrację radia czy jakieś inne niemądre formalności. Słucham?

Po co pan przyszedł?

— Z prawdziwą przykrością muszę poinformować panią, że dzisiaj z rana pan Rex

Fortescue zasłabł nagle i umarł.

Panna Ramsbottom nie przerwała układania pasjansa, nie zdradziła też objawów

wzruszenia.

— Wreszcie ukarana została grzeszna pycha i pewność siebie — powiedziała

beznamiętnym tonem. Do tego przyjść musiało.

— Spodziewam się, że nie jest to dla pani ciężkim ciosem.
Neele nie miał pod tym względem wątpliwości, chciał jednak usłyszeć, co sędziwa dama

odpowie.

— Jeżeli zamierzał pan powiedzieć, że nie odczuwam żalu, bynajmniej się pan nie omylił

— zmierzyła detektywa bystrym spojrzeniem znad okularów. — Rex Fortescue był
zatwardziałym grzesznikiem. Nigdy go nie lubiłam.

— Jego zgon nastąpił nagle…
— Co słusznie należało się bezbożnikowi! — podchwyciła z radosną pasją.
— Nie wykluczamy możliwości otrucia… — dodał Neele i urwał, by się przekonać, jaka

nastąpi reakcja.

Nie było żadnej. Panna Ramsbottom zamamrotała półgłosem:
— Czerwona siódemka na czarną ósemkę i teraz można ruszyć króla. Nagle, jak gdyby

zaniepokojona milczeniem, znieruchomiała z kartą w palcach i spod oka spojrzała na
inspektora.

— Co pan chce, żebym powiedziała? — rzuciła cierpko. — Nie ja go otrułam, jeżeli

właśnie to interesuje policję.

— A nie podejrzewa pani, kto mógł to zrobić?
— Pytanie nad wyraz niestosowne! W tym domu mieszka dwoje dzieci mojej nieboszczki

siostry. Nie wyobrażam sobie, by ktoś z krwi Ramsbottomów mógł popełnić morderstwo. A
ze słów pana wnoszę, że w grę wchodzi morderstwo, prawda?

— Tego nie powiedziałem, łaskawa pani.
— Rzecz oczywista, że to było morderstwo. W swoim czasie niejeden chętnie wyprawiłby

na tamten świat Reksa, człowieka absolutnie pozbawionego skrupułów. No, a jak to się mówi,
dawne grzechy rzucają długie cienie.

— Czy to aluzja do jakiejś określonej osoby?
Panna Ramsbottom zgarnęła karty i dźwignęła się z fotela. Neele zauważył wówczas, że to

kobieta okazałego wzrostu.

— Najwyższa pora, żeby pan sobie poszedł — powiedziała bez gniewu, lecz z chłodną

stanowczością. — Jeżeli interesuje pana moje zdanie, sądzę, że uśmiercił go ktoś ze służby.
Kamerdyner sprawia wrażenie skończonego łajdaka, a kredensowa jest z pewnością
nienormalna. Żegnam pana.

Inspektor Neele wyniósł się pokornie z pokoju. Starsza pani z charakterem, z nie lada

charakterem! Nic niepodobna z niej wyciągnąć. Zszedłszy po schodach do hallu
nieoczekiwanie znalazł się twarzą w twarz z wysoką, ciemnowłosą młodą osobą. Miała na
sobie wilgotny płaszcz przeciwdeszczowy i spojrzała na inspektora z wyrazem zaskakującej
pustki w oczach.

— Dopiero co wróciłam — odezwała się cicho — i powiedziano mi… powiedziano, że

background image

ojciec nie żyje.

— Niestety, proszę pani, to prawda.
Dziewczyna wyciągnęła rękę, jak gdyby szukając oparcia. Znalazła za sobą dębowe

krzesło i opadła na nie bezwładnie, sztywno.

— Nie… Ach, nie… westchnęła i dwie duże łzy spłynęły z jej oczu. — Nie myślałam,

że jestem do ojca przywiązana… Nie… Zdawało mi się, że go nienawidzę. Ale myliłam się
chyba, bo… Bo inaczej nie byłoby mi żal. A jest mi żal. Z pewnością!

Umilkła i przez czas pewien siedziała nieruchomo, zapatrzona przed siebie. Łzy nadal

ciekły z jej oczu, spływały po twarzy.

— I to okropne, że teraz wszystko będzie dobrze — podjęła nagle zdławionym głosem. —

Mogę wyjść za Geralda. Mogę zrobić, co mi się podoba. Ale dlaczego musiało się to stać
takim kosztem? Nie życzyłam ojcu śmierci… Naprawdę nie życzyłam… Mój Boże! Biedny,
biedny tatuś!

Inspektor Neele był nieco zaskoczony, gdyż pierwszy raz napotkał w Domu pod Cisami

objawy żalu po zmarłym.

33

background image

IX

— Według mnie wszystko wskazuje na żonę powiedział naczelnik Wydziału Śledczego,

kiedy inspektor Neele złożył wyczerpujący raport.

Była to doskonała charakterystyka sprawy zwięzła, bez pominięcia żadnego istotnego

szczegółu.

— Tak. Wszystko wskazuje na żonę powtórzył przełożony. —A co pan o tym sądzi,

Neele?

Inspektor przyznał mu słuszność i pomyślał cynicznie, że w podobnych przypadkach z

reguły wszystko wskazuje na żonę albo na męża.

— Oczywiście miała sposobność ciągnął naczelnik — i motyw. Był motyw, prawda,

Neele?

— Zapewne, panie naczelniku. Ten Vivian Dubois.
— Myśli pan, Neele, że i on maczał w tym palce?
— Nie zdaje mi się, panie naczelniku. Wygląda na faceta bardzo dbałego o własną skórę.

Mógł podejrzewać, że ona coś knuje, nie sądzę jednak, by był inspiratorem.

— Za ostrożny na to, prawda?
— O wiele za ostrożny.
— Nie należy pochopnie wyciągać wniosków, lecz, moim zdaniem, to dobra hipoteza

robocza. Są jeszcze dwie osoby, które miały sposobność. Co pan o nich powie?

— Córka denata i synowa. Córka kocha się w młodym człowieku, który był bardzo źle

widziany przez ojca i stanowczo nie ożeni się z nią, jeżeli nie będzie miała pieniędzy. To
stwarza jej motyw. Na temat synowej wolałbym nie wypowiadać się jeszcze. Zbyt mało o niej
wiem. Niewątpliwie każda z tych trzech pań była w stanie otruć Reksa Fortescue, a nie bardzo
sobie wyobrażam, jak mógłby tego dokazać ktokolwiek inny. Kredensowa, kamerdyner,
kucharka mieli do czynienia ze śniadaniem: przygotowywali je lub podawali.

Ale nie rozumiem, skąd ktoś z nich miałby pewność, że tylko Rex Fortescue, nikt więcej,

połknie taksynę… Oczywiście, jeżeli to była taksyna.

— Była — powiedział przełożony. — Dopiero co otrzymałem wstępny wynik badania.
— W porządku. Możemy iść dalej.
— Służba nie wydaje się panu podejrzana?
— Kamerdyner i kredensowa sprawiają wrażenie zdenerwowanych. Ale nie widzę w tym

nic dziwnego. Podobne reakcje zdarzają się często. Kucharka broni się zawzięcie, a pokojowa
jest kontenta na ponuro. Wszystko to uważam za objawy pospolite i naturalne.

— Nikt więcej nie nasuwa podejrzeń?
— Nie sądzę, panie naczelniku.
Inspektor Neele przypomniał sobie Mary Dove i jej zagadkowe uśmiechy. Zarządzająca

domem niewątpliwie zdradzała niechęć wobec rodziny pracodawców.

— Skoro już wiemy, że w grę wchodzi taksyna, należy znaleźć dowody, jak truciciel

zdobył ją lub przygotował.

— Właśnie, Neele. Śmiało proszę robić, co należy. Aha! Jest u nas Parcival Fortescue.

Zamieniłem już z nim kilka słów. Czeka, żeby z panem porozmawiać. Odnaleźliśmy także
drugiego syna. Zatrzymał się w Paryżu, w hotelu Bristol. Dzisiaj wybiera się do Anglii.
Sądzę, że powinien pan go spotkać na lotnisku.

— Tak jest, panie naczelniku.
— Teraz niech pan pogada z Parcivalem Fortescue — naczelnik parsknął śmiechem. —

Odniosłem wrażenie, że to Percy Cwaniak.

Pan Parcival Fortescue — starannie ubrany i gładki mężczyzna lat około trzydziestu —

miał bardzo jasne włosy oraz rzęsy i odznaczał się pedantycznym sposobem mówienia.

background image

— Nietrudno wyobrazić sobie panu, panie inspektorze, że to, co zaszło, odczułem jako

wstrząs nader dotkliwy.

— Rzecz zrozumiała, proszę pana — zgodził się Neele.
— Z całą pewnością twierdzę, że w dniu przedwczorajszym, kiedy wyjeżdżałem z domu,

ojciec czuł się doskonale. Wobec tego odnoszę wrażenie, iż zatrucie pokarmowe musiało
nastąpić zupełnie nagle.

— Tak — przyznał inspektor Neele. — To nastąpiło zupełnie nagle, ale nie miało nic

wspólnego z zatruciem pokarmowym.

Parcival zmarszczył czoło, szeroko otworzył oczy.
— Nie miało nic wspólnego… Więc co się stało?
— Pański ojciec został otruty taksyną.
— Taksyną? Nigdy tej nazwy nie słyszałem.
— Sądzę, że mało kto ją słyszał. To zabójcza substancja, działająca bardzo gwałtownie.
— Czy pan sądzi, inspektorze, że ktoś rozmyślnie otruł mojego ojca?
— Na to wygląda, proszę pana.
— Przerażająca historia!
— Istotnie, proszę pana, przerażająca.
— Aa… Rozumiem teraz, czemu w szpitalu zachowywali się tak dziwnie… Czemu

skierowali mnie tutaj — bąknął Parcival Fortescue i po niedługiej pauzie dodał pytającym
tonem: — Co będzie z pogrzebem?

— Rozprawę u koronera wyznaczono na jutro, po sekcji zwłok. Oczywiście będzie to

postępowanie czysto formalne i z pewnością zostanie odroczone.

— Taka jest procedura w podobnych przypadkach?
— Zazwyczaj, proszę pana.
— Wolno zapytać, panie inspektorze, czy są jakieś domysły… podejrzenia co do… Nie

wyobrażam sobie… — Parcival urwał znowu.

— Moja odpowiedź byłaby dziś przedwczesna, proszę pana — odparł cicho detektyw.
— Aha… Zapewne.
— Niewątpliwie jednak pomocne będą dla nas informacje o zapisach testamentowych

pańskiego ojca. Mógłby pan powiedzieć coś na ten temat albo podać adres doradców
prawnych nieboszczyka?

— Jego doradcy prawni to Billingsby, Horsethorpe i Walters. Kancelaria mieści się przy

Bedford Sąuare. Ale treść testamentu ojca jest mi znana w najistotniejszych punktach. Mogę
ją panu podać.

— Bardzo proszę. Niestety, proszę pana, to formalność, której nie da się uniknąć.
— Ojciec sporządził na nowo testament po swoim ślubie, mniej więcej przed dwoma laty

— odparł Parcival Fortescue z cechującą go precyzją. — Kwotę stu tysięcy funtów zapisał na
własność żonie. Dla mojej siostry Elaine przeznaczył na tych samych warunkach pięćdziesiąt
tysięcy. Mnie mianował generalnym spadkobiercą. Ponadto jestem już oczywiście
współwłaścicielem firmy.

— Nie ma w testamencie zapisu na rzecz pańskiego brata, Lancelota Fortescue?
— Nie ma. Stosunki między moim ojcem a bratem zostały dawno zerwane — powiedział

Parcival.

Inspektor spojrzał nań bystro, ale doszedł do wniosku, że ostatnie twierdzenie nie nasuwa

wątpliwości.

— A zatem — podjął — z testamentu zmarłego wynika, że korzyść odniosą trzy osoby:

pani Fortescue, panna Elaine Fortescue i oczywiście pan.

— Ja zyskam nie najwięcej — westchnął Parcival. — Widzi pan, inspektorze, trzeba

będzie zapłacić podatek spadkowy… No i ostatnio ojciec był, wyrażając się nąjoględniej,
cokolwiek lekkomyślny w pewnych operacjach finansowych.

35

background image

— A pan niezupełnie zgadzał się z nim co do zasad prowadzenia interesów, prawda?

podchwycił gładko inspektor Neele.

— Próbowałem przedstawić ojcu swój punkt widzenia, niestety jednak… — Parcival

bezradnie rozłożył ręce.

— Próbował pan przedstawić swój punkt widzenia energicznie, prawda? Raczej usiłował

go pan narzucić? Doszło nawet do kłótni, o ile się nie mylę?

— W taki sposób, inspektorze, nie określiłbym sytuacji. — Młody człowiek zarumienił się

lekko, gniewnie zmarszczył czoło.

— Może wobec tego gwałtowna sprzeczka w biurze tyczyła innej sprawy?
— Nie było żadnej sprzeczki, inspektorze.
— Naprawdę, proszę pana? Zresztą mniejsza o to. Czy zerwanie stosunków między

pańskim ojcem a bratem trwało do końca?

— Niewątpliwie.
— Zechce więc pan wyjaśnić, co to może znaczyć — powiedział Neele prezentując blok z

tekstem depeszy, którą Mary Dove przyjęła telefonicznie.

Parcival szybko przeczytał telegram i wydał zdławiony okrzyk oburzenia, niedowierzania,

zdziwienia.

— Nic nie rozumiem. Doprawdy, nie rozumiem. Własnym oczom nie wierzę.
— A jednak to fakt, proszę pana. Pański brat dziś przybywa z Paryża.
— Historia nie do pojęcia. Doprawdy, nic nie rozumiem. Trudno mi uwierzyć!
— Ojciec nie rozmawiał z panem na ten temat?
— Nigdy! Słowa nie pisnął. Co za potworność! Wzywać cichaczem Lancelota za moimi

plecami!

— Zapewne nie orientuje się pan, dlaczego pan Fortescue tak postąpił?
— Naturalnie, że się nie orientuję… Ale to odpowiada całemu jego postępowaniu w

ostatnich czasach. Był szalony, nieobliczalny… Najwyższy czas było z tym skończyć… Ja…
— Parcival umilkł raptownie, krew odpłynęła mu z twarzy. — Zapomniałem… — bąknął
niepewnie. —Na chwilę zapomniałem, że on nie żyje.

Inspektor Neele ze współczuciem pochylił głowę. Parcival Fortescue wstał i sięgając po

kapelusz dodał spokojnie:

— Zechce pan porozumiewać się ze mną w razie potrzeby. Sądzę jednak, że i tak będzie

pan wkrótce w Domku pod Cisami.

— Tak, proszę pana. Stale przebywa tam teraz jeden z moich podwładnych.
Parcival wzdrygnął się nerwowo.
— Wszystko to przykre, inspektorze, niezmiernie przykre. Że też właśnie nas musiało

spotkać coś podobnego… — westchnął i zmierzając w kierunku wyjścia dorzucił: — Większą
część dnia spędzę w biurze. Mam moc spraw do załatwienia. Ale wieczorem przyjadę do
domu.

— Rozumiem, proszę pana — powiedział Neele i dodał, kiedy drzwi zamknęły się za

gościem: — Rzeczywiście, Percy Cwaniak.

— Słucham, panie inspektorze? — ocknął się sierżant Hay, który dotychczas siedział

skromnie pod ścianą.

— Nic ważnego, Hay — odparł Neele. — To obrzydliwi ludzie. Wszyscy!

background image

X

W pięć minut po starcie z Le Bourget Lance Fortescue rozłożył numer kontynentalnego

wydania „Daily Maił” i niebawem wydał okrzyk zdumienia. Pat, która zajmowała sąsiedni
fotel, pytająco spojrzała na męża.

— Ojciec! — wyjąkał. — Nie żyje…
— Nie żyje? Twój ojciec?
— Tak. Zasłabł nagle w biurze. Odwieziono go do szpitala Świętego Judy. Tam wkrótce

umarł.

— Szczerze ci współczuję, kochany… Co to było? Wylew krwi do mózgu?
— Tak mi się zdaje… Zapewne.
— Czy miał już dawniej taki wylew?
— Nie… O ile mi wiadomo, nie miał.
— Sądziłam dotąd, że pierwszy wylew nigdy nie bywa śmiertelny.
— Biedny staruszek — westchnął Lance. — Nie podejrzewałem, że jestem do niego

przywiązany… Ale teraz, kiedy nie żyje…

— Zawsze kochałeś ojca — podchwyciła Pat.
— Czy ja wiem? Nie wszyscy mamy twój poczciwy charakter. No i co? Jeszcze raz

odezwał się mój dawny pech.

— Właśnie. Dziwna historia, że coś takiego wydarzyło się akurat w czasie twojego

powrotu do kraju.

— Dziwna historia? — Lancelot spojrzał bystro na żonę. — Czemu nazwałaś to, Pat,

dziwną historią?

— No… Taki zbieg okoliczności — odparła zaskoczona nieco młoda kobieta.
— Chciałaś powiedzieć, że wszystko, co rozpocznę, źle się kończy?
— Nic podobnego. Nie tylko tobie trafić się może niedobra passa.
— Zapewne… Nie tylko mnie trafić się może coś takiego.
— Szczerze ci współczuję, kochany — powtórzyła Pat.
Kiedy wylądowali na lotnisku Heathrow i w samolocie czekali na wyładunek,

funkcjonariusz linii lotniczych zawołał donośnym, dźwięcznym głosem:

— Czy na pokładzie znajduje się pan Lancelot Fortescue?
— Jestem.
— Pozwoli pan ze mną.
Lance oraz Pat opuścili samolot przed resztą pasażerów, a gdy mijali parę zajmującą

ostatnie fotele, dobiegł ich szept mężczyzny informującego swoją żonę:

— Pewno to notoryczni przemytnicy przychwyceni na gorącym uczynku.

— Fantastyczna historia! Po prostu fantastyczna! — Lancelot Fortescue spojrzał przez stół

na inspektora z Wydziału Śledczego, Neele zaś ze zrozumieniem pokiwał głową. —
Taksyna… Cisowe jagody… Czysty melodramat! Panu, inspektorze, takie sprawy wydają się
zwykłe. Wchodzą w zakres normalnego dnia pracy. Dla mnie wiadomość o otruciu w naszej
rodzinie brzmi jak szaleńcza blaga.

— Czy nie domyśla się pan przypadkiem, kto mógł otruć pańskiego ojca?
— Skąd, u Boga Ojca! Myślę, że w świecie interesów stary musiał mieć gromadę wrogów,

ludzi, co chętnie żywcem obłupiliby go ze skóry, puścili z torbami, takie rzeczy. Ale żeby
zaraz truć! Zresztą nie było mnie na miejscu. Długi czas spędziłem z dala od kraju i mało co
wiedziałem o sytuacji w domu.

— O to właśnie chciałem zapytać, proszę pana. Słyszałem od pańskiego brata, że stosunki

między panem a ojcem uległy zerwaniu i taki stan utrzymywał się przez lata. Czy mógłbym

37

background image

się dowiedzieć, jakie okoliczności skłoniły pana do powrotu w obecnej chwili?

— Naturalnie, inspektorze. Dostałem od ojca wiadomość. Kiedy to było? Aha! Pół roku

temu, wkrótce po moim ślubie. Pisał wtedy, że chętnie puści w niepamięć dawne urazy.
Proponował, abym wrócił do kraju i podjął pracę w firmie. Ale o warunkach tej pracy wyrażał
się mgliście, więc miałem wątpliwości, czy przyjąć ofertę. W każdym razie wybrałem się do
Anglii… chyba w sierpniu… Tak! W sierpniu tego roku, przed trzema miesiącami.
Odwiedziłem ojca w Domku pod Cisami i, muszę przyznać, otrzymałem bardzo korzystne
propozycje. Odpowiedziałem, że zastanowię się i oczywiście porozmawiam z żoną. Przyznał
mi słuszność, wobec czego poleciałem do Afryki Wschodniej i po naradzie z Pat
zdecydowałem zrobić to, o co stary prosił. Naturalnie musiałem zlikwidować swoje sprawy,
co obiecałem załatwić do końca zeszłego miesiąca. O dokładnej dacie przyjazdu do Anglii
miałem zawiadomić ojca telegraficznie. Inspektor Neele zakasłał dyskretnie.

— Wydaje mi się, że ten przyjazd do Anglii sprawił pańskiemu bratu nie lada

niespodziankę.

Przystojną twarz młodego człowieka rozjaśnił nagły uśmiech — pogodny i nieco

łobuzerski.

— Jestem przekonany, że stary, poczciwy Percy nic a nic nie podejrzewał. W sierpniu był

na urlopie w Norwegii. Pewno dlatego właśnie stary wybrał sierpień. Rozumie pan?
Montował całą sprawę za plecami synalka. Zresztą coś mi mówi, że oferta pod moim adresem
wynikła w rezultacie nieporozumień między moim ojcem a Percym albo Valem, jak woli, by
go nazywano. Val usiłował dyrygować starym, a stary nie lubił nigdy podobnych historii. Nie
wiem dokładnie, co wywołało kłótnię, lecz w każdym razie ojciec był rozwścieczony.
Zapewne wpadł na pomysł, że nie najgorzej będzie mnie sprowadzić do kraju i tą metodą
zagwoździć najcięższe armaty biednego starego Vala. I jeszcze jedno. Nigdy nie przepadał za
żoną Parcivala, a moje małżeństwo pochlebiało mu z pobudek snobistycznych.
Prawdopodobnie uważał za dobry dowcip ściągnięcie mnie do kraju i postawienie
szanownego Parcivala wobec faktu dokonanego.

— Jak długo był pan w Domku pod Cisami podczas sierpniowej wizyty w Anglii?
— Godzinę, inspektorze, może dwie godziny. Stary nie proponował mi noclegu. Mam

wrażenie, że chciał ubić interes w sekrecie przed Parcivalem, uniknąć nawet plotek służby.
Jak już wspomniałem, postanowiliśmy, że się zastanowię, pomówię z Pat i o rezultatach
zawiadomię ojca listownie. Tak też zrobiłem. Napisałem podając przybliżony termin powrotu,
no a wczoraj wysłałem z Paryża depeszę.

— Depeszę, która ogromnie zdziwiła pańskiego brata.
— Nic dziwnego, inspektorze. Chociaż w ostatecznym wyniku Percy wygrał, jak zawsze.

Zjawiłem się za późno.

— Rozumiem… Zjawił się pan za późno — powiedział Neele tonem zastanowienia i dodał

żywo: — Aha! Czy w czasie sierpniowych odwiedzin spotkał pan kogoś więcej z rodziny?

— Herbatę piliśmy z moją macochą.
— Nie znał jej pan uprzednio?
— Nie znałem. — Lancelot znowu uśmiechnął się nieoczekiwanie. —Stary wiedział, co

robi. Znalazł ładną kobietkę, co najmniej trzydzieści lat młodszą od siebie.

— Wybaczy pan moje pytanie, ale czy to małżeństwo miał pan za złe ojcu? Czy miał je za

złe pański brat?

— Ja z pewnością nie, inspektorze. Myślę, że Percy też nie czul urazy. Nasza matka

umarła, kiedy mieliśmy dwanaście i dziesięć lat. Otwarcie mówiąc, dziwiło mnie zawsze, że
ojciec wcześniej nie ożenił się powtórnie.

— Związek z osobą o wiele młodszą stwarza zawsze pewne ryzyko — bąknął Neele jak

gdyby do siebie.

— Czy to opinia mojego braciszka? Odpowiada jego stylowi. Percy uchodził zawsze za

background image

mistrza w dziedzinie insynuacji. A może sprawa załatwiona, inspektorze? Może pani
Fortescue jest podejrzana o otrucie męża?

— Jeszcze zbyt wcześnie, by wyrażać konkretne poglądy na jakiekolwiek kwestie —

odparł chłodno detektyw. Wolno zapytać o pańskie plany?

— Moje plany? — Lance zastanowił się na moment. — Hm… Będę musiał obmyślić nowe

plany. Rzecz zrozumiała. Gdzie podziewa się moja rodzina? Czy wszyscy są w Domku pod
Cisami?

— Tak, proszę pana.
— Zaraz tam pojadę. A ty — zwrócił się do żony — zatrzymasz się chwilowo w hotelu.
— Także pomysł! — zaprotestowała żywo. — Ja też pojadę, Lance.
— Nie, moja droga.
— Dlaczego? Wolę być z tobą.
— Nie, Pat. Doprawdy, nie. Zatrzymasz się w… Słowo daję! Strasznie dawno nie

zaglądałem do Londynu. W swoim czasie hotel Barnes był przyjemny, spokojny. Chyba
istnieje nadal, inspektorze?

— Oczywiście, proszę pana.
— Więc sprawa załatwiona, Pat. Zainstaluję cię tam, jeżeli mają wolny pokój. Później sam

złożę wizytę w Domku pod Cisami.

— Nie rozumiem, kochanie, czemu nie pozwalasz mi wybrać się z tobą.
Lance zrobił minę bardzo serio.
— Otwarcie mówiąc, Pat, nie spodziewam się serdecznego przyjęcia. Zaproszenie

otrzymałem od ojca, ale on nie żyje. Nie mam pojęcia, kto jest dziś właścicielem posiadłości.
Myślę, że Percy lub może Adela. Tak czy inaczej wolę sprawdzić, jak zostanę powitany,
zanim pokażę tam ciebie. Jest jeszcze jedna kwestia…

— Jaka?
— Nie chcę wprowadzać cię do domu, w którym grasuje truciciel.
— Co za nonsens! — obruszyła się młoda kobieta.
— Wolę nie ryzykować — odparł Lance z naciskiem — tam, gdzie w grę wchodzi twoja

osoba, Pat.

39

background image

XI

Pan Dubois zirytował się mocno. List Adeli Fortescue podarł i wrzucił do kosza na

śmiecie. Następnie, pod wpływem nagłego przypływu rozwagi, wyłowił strzępki spośród
innych papierów, podpalił i dopilnował, by zgorzały na popiół. Zajęty tym mamrotał do
siebie:

— Czemu, u licha, baby muszą być tak piekielnie głupie? Najprostszy zdrowy rozsądek —

urwał, gdyż zreflektował się, że kobietom zawsze brakuje zdrowego rozsądku; wiedział o tym
niedostatku i często korzystał z niego, nie pochwalał go jednak.

Sam przedsięwziął wszelkie możliwe środki ostrożności. Zapowiedział, że w razie telefonu

pani Fortescue nie będzie go w hotelu. I co? Dzwoniła już trzykrotnie, a teraz przysłała list.
Nie ma nic gorszego niż pisanina. Pan Dubois zamyślił się głęboko i po chwili ruszył do
telefonu.

— Mógłbym prosić panią Fortescue? Tu Dubois.
— Vivian! Nareszcie! — usłyszał wkrótce jej głos.
— Tak, Adelo, to ja… Ale bądź ostrożna. Skąd mówisz?
— Z biblioteki.
— Jesteś pewna, że cię nie podsłuchują? Nie ma nikogo w hallu?
— Dlaczego miałby ktoś podsłuchiwać?
— Nigdy nic nie wiadomo. Policjanci kręcą się jeszcze po domu?
— Nie. Dokądś poszli. Nie ma ich teraz. Vivian! Kochanie! Jakie to wszystko okropne!
— Rzeczywiście… Okropne! Ale posłuchaj, Adelo. Musimy być ostrożni.
— Ma się rozumieć, kochanie.
— Nie mów do mnie „kochanie” przez telefon. To bardzo ryzykowne.
— Czy ty nie popadłeś w panikę? Przecież teraz wszyscy do wszystkich mówią

„kochanie”.

— Tak… Masz rację. Posłuchaj. Nie dzwoń do mnie. Nie pisz.
— Co takiego? Vivian…
To tylko chwilowe. Zrozum! Musimy być ostrożni. Aa… Zrozumiałam — powiedziała z

nutą urazy.

— Posłuchaj, Adelo. Chodzi o moje listy do ciebie. Spaliłaś je, prawda?.
— Naturalnie — odparła po chwili wahania. — Obiecałam ci przecież, że to zrobię.
— Więc wszystko w porządku. Skończymy chyba rozmowę? Nie telefonuj do mnie, nie

pisz. Sam odezwę się w stosownej porze.

Pan Dubois odłożył słuchawkę. Z zastanowieniem pogładził się po twarzy. Nie w smak mu

była chwila wahania przed informacją o spaleniu listów. Czy je naprawdę spaliła? Wszystkie
kobiety są jednakowe w takich sprawach. Obiecują i nie dotrzymują słowa.

Listy, bodaj je licho! Baby wymagają zawsze, aby do nich pisywać. .On był naturalnie

przezorny, układając bardzo nieliczne listy do Adeli Fortescue. Ale co w nich dokładnie
pisał? Czy do zwyczajnych w podobnych razach bredni nie przyplątały się jakieś szczególne
słowa, zwroty, z których policja potrafi wycisnąć dogodne dla siebie wnioski?

„Cóż, moje listy są raczej niewinne, ale czy podobna pamiętać wszystko? — medytował z

niepokojem wzrastającym z minuty na minutę. Przypuśćmy, że Adela nie spaliła listów.
Czy będzie miała dosyć oleju w głowie, żeby zrobić to zaraz? A jeżeli policja już położyła na
nich łapę? Gdzie Adela może przechowywać moje listy? Pewno w swoim saloniku na piętrze,
w tym cudacznym biureczku–antyku, podrabianym na styl Ludwika XIV. Coś tam kiedyś
gadała o sekretnej szufladce. Sekretna szufladka! Niezły kawał! Sekretna, ale nie dla
policjantów. Tyle że policjantów nie ma teraz w Domku pod Cisami. Adela mówiła, że byli z
rana, ale dokądś się wynieśli. Do tej pory zapewne szukali śladów trucizny w żywności i

background image

napojach. Nie mieli czasu na szczegółowe przetrząśnięcie domu. Może potrzebny im będzie
nakaz rewizji? Jeżeli zaczną działać śmiało, niezwłocznie, to zapewne…”

Pan Dubois ujrzał oczyma wyobraźni Domek pod Cisami. Będzie zapadał zmrok. Herbata

zostanie podana w bibliotece albo w salonie. Cała rodzina zgromadzi się na parterze. Służba
siądzie do podwieczorku w suterenie. Nikogo nie będzie na piętrze. Cóż łatwiejszego niż
niepostrzeżenie minąć ogród, w którym cisowe szpalery stwarzają doskonałą osłonę? A od
strony tarasu są boczne drzwi, nigdy nie zamykane na klucz przed późnym wieczorem.
Nietrudno wybrać odpowiedni moment, tamtędy zakraść się do domu, później na piętro…

Vivian Dubois zastanawiał się głęboko, jak należy postąpić. Gdyby śmierć Reksa

Fortescue przypisano wylewowi krwi do mózgu czy też zawałowi serca, sytuacja
wyglądałaby całkiem inaczej. Ale w istniejących warunkach…

— Przesadna ostrożność lepsza niż żal poniewczasie — bąknął półgłosem pan Dubois.

Mary Dove schodziła wolno z piętra. Na podeście głównej klatki schodowej zatrzymała się

przed oknem, z którego dnia poprzedniego obserwowała przyjazd inspektora Neele’a.
Zobaczyła coś i tym razem. W szarzejącym świetle zarysowała się sylwetka mężczyzny, aby
zniknąć wnet za cisowym żywopłotem. Dziewczynie przyszło na myśl, że to zapewne
Lancelot Fortescue, syn marnotrawny. Może odprawił samochód przy bramie, a sam wędruje
po ogrodzie, odświeża dawne wspomnienia przed spotkaniem z niechętną
najprawdopodobniej rodziną. Mary Dove współczuła trochę Lancelotowi i była dlań
usposobiona przychylnie. Z uśmiechem ruszyła dalej i w hallu zobaczyła kredensową Gladys,
która na jej widok wzdrygnęła się nerwowo.

— Czy ktoś dzwonił przed chwilą? — zapytała Mary. — Zdawało mi się, że słyszałam

telefon.

— Nie… Nikt. Pomyłka. Ktoś chciał się połączyć z pralnią — odpowiedziała Gladys

rozdygotanym głosem. — A przedtem telefonował pan Dubois. Prosił panią Fortescue.

— Aha… — odchodząc w głąb hallu Mary rzuciła przez ramię: —Czas na herbatę,

Gladys. Nie podałaś jej jeszcze?

— Chyba, proszę pani, nie ma jeszcze pół do piątej.
— Jest za dwadzieścia piąta. Pośpiesz się, proszę. Zarządzająca domem weszła do

biblioteki, gdzie Adela Fortescue siedziała na sofie. Zapatrzona w ogień na kominku skubała
maleńką koronkową chusteczkę.

— Kiedy będzie herbata? — zapytała gniewnie.
— Za chwilę — odpowiedziała Mary Dove i przyklękła, by szczypcami podnieść płonącą

szczapę, która wysunęła się z kominka.

Uzupełniła ogień jeszcze jednym polanem oraz szufelką węgla.
Tymczasem Gladys wbiegła do kuchni. Pani Crump, która pochylona nad stołem wyrabiała

ciasto w ogromnej misce, zwróciła ku dziewczynie twarz zaczerwienioną i gniewną.

— Dzwonek z biblioteki brzęczy i brzęczy — powiedziała. — Najwyższy czas, moja mała,

podać herbatę.

— Zaraz, proszę pani. Już lecę!
— Pogadam ja z Crumpem dziś wieczór — mruknęła do siebie kucharka. Przepędzę go na

cztery wiatry.

W pokoju kredensowym Gladys przypomniała sobie, że nie naszykowała kanapek.

Drobiazg! Da sobie spokój. I tak jest mnóstwo do lodzenia. Dwa gatunki ciasta, herbatniki,
rogale, miód, czarnorynkowe masło prosto z farmy. Obejdzie się bez kanapek z pomidorami i
pasztetem z gęsich wątróbek.

„Mam dość innych spraw na głowie — pomyślała dziewczyna. — A pani Crump złości się

tylko dlatego, że jej mężulek wyszedł. Także powód! Miał rację. Przecież dziś jest jego wolny
dzień”.

41

background image

— Czajnik gotuje się jak wszyscy diabli! — zawołała z kuchni pani Crump. — Nigdy nie

zaparzysz herbaty, czy co?

— Już idę! Idę! — odkrzyknęła Gladys.
Nie mierząc łyżką sypnęła garść herbaty do dużego srebrnego imbryka, skoczyła z nim do

kuchni i napełniła wrzątkiem. Imbryk i czajnik z gotującą wodą umieściła na ciężkiej,
również srebrnej tacy i zaniósłszy ją do biblioteki postawiła na stoliczku obok sofy. Spiesznie
pobiegła do kuchni po drugą tacę z ciastem i dodatkami, kiedy jednak wracała przez hali,
podskoczyła nerwowo słysząc zgrzyt starego szafkowego zegara, który sposobił się do bicia.

W bibliotece Adela Fortescue zwróciła się do Mary Dove zaczepnym tonem:
— Gdzie się dziś wszyscy podziali?
— Nie mam pojęcia, proszę pani. Panna Elaine już dość dawno przyszła do domu. Pani

Valowa pisze zapewne listy w swoim pokoju.

— Naturalnie! — rzuciła gniewnie Adeła. — Pisze listy! Nie może dać spokoju pisaniu

listów! Nie różni się od innych osób ze swej sfery. Śmierć i ludzkie nieszczęście to dla niej
największa przyjemność. Hiena. Prawdziwa hiena!

— Zawiadomię ją, że herbata czeka — wtrąciła taktownie zarządzająca domem i od progu

cofnęła się, aby przepuścić pannę Fortescue.

— Zimno dziś — powiedziała Elaine i przycupnąwszy nad ogniem jęła zacierać ręce.
W hallu Mary przystanęła. Na jednej z komód zobaczyła dużą tacę z ciastem i dodatkami.

Było prawie ciemno, więc przekręciła wyłącznik i w tym momencie odniosła wrażenie, że z
piętra dobiega odgłos kroków Jennifer Fortescue zmierzającej w kierunku schodów. Jednakże
nikt się nie pokazał, wobec czego Mary weszła na piętro i minęła korytarz wiodący do pokoi
sypialnych.

Państwo Parcivalowie zajmowali samodzielny apartament w lewym skrzydle domu. Mary

zapukała do drzwi ich saloniku, aby uczynić zadość formalności, której Jennifer wymagała
przywodząc tym do pasji kamerdynera Crumpa.

— Proszę — zabrzmiał dźwięczny głos. Mary uchyliła drzwi, aby oznajmić:
— Herbata już podana, proszę pani.
Zdziwiła się trochę, gdy zauważyła, że pani Valowa zdejmuje właśnie ciepły płaszcz z

wielbłądziej wełny.

— Nie wiedziałam, że pani wychodziła bąknęła.
— Byłam tylko w ogrodzie odparła lekko zdyszana Jennifer. —Chciałam odetchnąć

świeżym powietrzem, ale prędko zorientowałam się, że jest za chłodno. Chętnie doprawdy
zejdę na dół, żeby usiąść przy ogniu. Centralne ogrzewanie nie działa, jak trzeba. Ktoś
powinien zwrócić na to uwagę ogrodnikom.

— Ja się tym zajmę — obiecała zarządzająca.
Jennifer rzuciła płaszcz na krzesło i wyszła z pokoju za Mary, która na schodach ją

przepuściła. W hallu panna Dove zdziwiła się zauważywszy tacę z ciastkami na dawnym
miejscu. Zamierzała właśnie pójść do pokoju kredensowego i zawołać Gladys, gdy w
drzwiach biblioteki stanęła Adela Fortescue.

— Czy do końca świata nie dostaniemy nic do herbaty? — syknęła gniewnie.
Mary szybko chwyciła tacę, zaniosła do biblioteki i zawartość rozstawiła na kilku niskich

stolikach w pobliżu kominka. Kiedy wracała do hallu z próżną tacą, usłyszała dzwonek. Co
tchu pozbyła się tacy i ruszyła w stronę drzwi frontowych. Ciekawa była syna
marnotrawnego, jeżeli rzeczywiście to on przybywa wreszcie.

„Jaki niepodobny do reszty rodziny” — pomyślała, gdy w progu stanął młody mężczyzna

o szczupłej, śniadej twarzy i zarysie ironicznego uśmiechu na ustach.

— Pan Lancelot Fortescue?
— We własnej osobie.
— A pański bagaż?

background image

— Taksówkę odprawiłem. Nie mam nic więcej — uśmiechnął się Lancelot podnosząc

średnich rozmiarów torbę podróżną.

Mary zdziwiła się trochę.
— Przyjechał pan taksówką?… Myślałam, że pan spacerował po ogrodzie. Gdzie

małżonka?

— Moja żona nie przyjedzie tutaj — odparł młody człowiek, a jego twarz przybrała

posępny wyraz. — W każdym razie nie zaraz.

— Rozumiem… Pozwoli pan ze mną. Wszyscy są w bibliotece przy herbacie.
Doprowadziwszy gościa do drzwi biblioteki, Mary Dove cofnęła się. Pomyślała, że

Lancelot Fortescue to bardzo przystojny mężczyzna, i niezwłocznie uzupełniła swoje
spostrzeżenie wnioskiem, że podobnego zdania jest bez wątpienia tłum kobiet.

— Lance!
Elaine podbiegła do brata, zarzuciła mu ręce na szyję i uścisnęła go z nieoczekiwanym

dlań entuzjazmem podlotka.

— Tak. Lance… Dobry wieczór — wyjąkał nowo przybyły i łagodnie uwolnił się z objęć

siostry. — A to Jennifer, prawda?

Pani Valova przyglądała mu się z nie tajoną ciekawością.
— Niestety Val nie wrócił jeszcze z Londynu — powiedziała. — Sam rozumiesz, że ma

moc spraw do załatwienia. Oczywiście wszystko spadło na niego. Musi dopilnować każdego
drobiazgu. Nie wyobrażasz sobie, co my tutaj przechodzimy.

— Rzeczywiście. To musi być okropne — zgodził się Lance z powagą i zwrócił wzrok ku

kobiecie, która siedziała na sofie i trzymając w palcach kawałek rogala z miodem, zdawała się
chłodno oceniać gościa.

— Prawda! — zawołała Jennifer. — Ty przecież nie znasz Adeli!
— Miałem już zaszczyt — bąknął niewyraźnie Lance ujmując dłoń pani Fortescue.
Gdy spojrzał na nią z góry, zatrzepotała powiekami. Odłożyła na talerz kawałek rogala z

miodem i lewą ręką poprawiła włosy. Był to gest iście kobiecy, świadczący, że w pokoju
zjawił się przystojny mężczyzna.

— Usiądź obok mnie, Lance. Proszę — odezwała się Adela głębokim głosem. — Cieszy

mnie twój przyjazd — ciągnęła nalewając mu herbatę. — Bardzo potrzeba nam w domu
drugiego mężczyzny.

— Chętnie będę pomagał w miarę sił i możliwości.
— Wiesz zapewne… a może nie wiesz dotąd, że mieliśmy tutaj policję. Trudno doprawdy

uwierzyć… zająknęła się i po chwili krzyknęła rozpaczliwie: — Straszne! To wszystko jest
straszne!

— Tak. Niewątpliwie — przyznał Lancelot tonem zrozumienia i współczucia. — I mnie

policja spotkała na lotnisku.

— Policja? —Tak. —I co?
— Powiedziano mi, co zaszło.
— Rex został otruty — podjęła Adela. — Tak przynajmniej myśli policja, tak mówi. Nie

było to zatrucie pokarmowe. Nic podobnego! Chodzi o otrucie. Rozmyślne! Nie wątpię, nie
mam cienia wątpliwości, że zdaniem policjantów musiał to zrobić ktoś z nas.

— Ich zmartwienie, nie nasze — odparł pocieszająco Lancelot i uśmiechnął się

nieoczekiwanie. — Muszą dowieść słuszności swojego zdania. Wyśmienity napój! Od lat nie
próbowałem prawdziwej angielskiej herbaty.

Reszcie towarzystwa łatwo udzielił się nastrój bardziej pogodny.
— A twoja żona, Lance? — zapytała Adela Fortescue. — O ile wiem, masz żonę, prawda?
— Mam, naturalnie. Jest teraz w Londynie.
— Czemu… Nie lepiej było przywieźć ją tutaj?
— Mamy moc czasu na obmyślenie dalszych planów. Pat jest… Jest zupełnie zadowolona

43

background image

z miejsca, w którym ją ulokowałem.

— Nie chcesz chyba… — zaczęła gwałtownie Elaine. — Nie wyobrażasz sobie, że…
— To ciasto w czekoladzie wygląda wspaniale — przerwał szybko Lance. — Trzeba go

skosztować.

Gorliwie zajął się krajaniem ciasta i od niechcenia zapytał:
— Czy ciocia Effie żyje jeszcze?
— Ma się rozumieć, Lance. Nigdy nie schodzi na parter, nie siada z nami do stołu,

prowadzi własne gospodarstwo, ale czuje się zupełnie dobrze. Tylko coraz bardziej
dziwaczeje.

— Zawsze była dziwaczką — powiedział Lance. — Muszę się do niej wybrać po herbacie.
— W tym wieku powinna się przenieść do domu starców — zabrała głos Jennifer. —

Oczywiście mam na myśli przyzwoity zakład, gdzie miałaby stosowną opiekę.

— Niech Bóg ma w opiece nieszczęsny dom starców, w którym zamieszka ciocia Effie —

powiedział Lancelot i dodał zmieniając ton: — Drzwi otworzyła mi szykowna młoda
kobietka. Któż to taki?

— Nie był to Crump, kamerdyner? — zdziwiła się Adela. — Prawda! Zapomniałam, że on

ma dzisiaj wolny dzień. Zapewne Gladys, ale…

— Błękitne oczy — rozpoczął opis Lance — włosy rozdzielone pośrodku głowy, głos o

cudownym, ciepłym brzmieniu. Naturalnie trudno z miejsca zgadnąć, co kryje się za tym
wszystkim.

— To Mary Dove! — zawołała Jennifer.
— Zarządzająca domem — uzupełniła informację Elaine.
— Osoba bardzo przydatna — dodała Adela Fortescue.
— Tak… Sprawia wrażenie osoby bardzo przydatnej — powiedział Lance z namysłem.
— I na miejscu — podchwyciła Jennifer. — To główna jej zaleta… Widzisz, Lance, wcale

się nie spoufala.

— Roztropna Mary Dove — mruknął Lancelot sięgając po drugą porcję ciasta w

czekoladzie.

background image

XII

— No i co? Wróciłeś niby zły szeląg — powiedziała panna Ramsbottom.
— Zgadza, się, ciociu Effie — odparł z uśmiechem Lance. Sędziwa dama z dezaprobatą

pociągnęła nosem.

— Ładną wybrałeś porę! Twój ojciec pozwolił się zamordować. Akurat wczoraj! W domu

pełno policjantów. Myszkują wszędzie. Nawet w śmietnikach grzebią. Obserwuję ich z okna
— zrobiła krótką pauzę, pociągnęła znów nosem. — Przywiozłeś żonę?

— Nie. Pat została w Londynie.
— To dowodzi zdrowego rozsądku. Na twoim miejscu też nie sprowadziłabym jej do

takiego domu. Nie wiadomo, co mogłoby się przytrafić.

— Komu? Pat?
— Każdemu — burknęła stara. Lance spojrzał na nią przenikliwie.
— Ciocia domyśla się czegoś?
Panna Ramsbottom nie udzieliła bezpośredniej odpowiedzi.
— Wczoraj był u mnie jakiś inspektor. Wypytywał o różne sprawy. Mało się dowiedział.

Ale nie taki on głupi, jak się wydaje — ciocia Effie umilkła znów na moment, by podjąć z
oburzeniem: — Co powiedziałby twój dziadek, gdyby usłyszał, że mieliśmy policję w domu?
W grobie by się przewrócił! Przez całe życie był prawowiernym purytaninem. Dobrze
pamiętam, jaką zrobił awanturę, kiedy się dowiedział, że chodzę na wieczorne nabożeństwa
do kościoła anglikańskiego. A to przecież drobiazg w porównaniu z morderstwem.

W normalnych warunkach Lance parsknąłby śmiechem, tym razem jednak jego szczupła

śniada twarz zachowała wyraz powagi.

— Rozumie ciocia — powiedział — że po tak długiej nieobecności brodzę w zupełnym

mroku. Co się tu działo ostatnio?

— Bezbożne sprawy! — odparła z emfazą panna Ramsbottom i wzniosła wzrok ku niebu.
— Bezbożne sprawy. Naturalnie. Coś takiego spodziewałem się usłyszeć od cioci. Ale co

naprowadziło policję na myśl, że ojciec został otruty tu, w domu?

— Cudzołóstwo to co innego, morderstwo co innego — powiedziała sędziwa dama. — Nie

chciałabym jej posądzać. Nie chciałabym naprawdę.

— Mówi ciocia o Adeli? — zapytał Lance z nagłym zaniepokojeniem.
— Nie. Usta mam zamknięte na kłódkę.
— Ładne to powiedzonko, ale nic nie znaczy. Śmiało, ciociu Effie! Adela miała

przyjaciela? Adela z przyjacielem podali staremu blekot w porannej herbatce? Tak się sprawa
przedstawia?

— Zechciej nie dowcipkować na ten temat.
— Wcale nie dowcipkuję.
— Jedno ci mogę powiedzieć — zaczęła znowu panna Ramsbottom. — Jestem

przekonana, że ta dziewczyna wie o czymś.

— Jaka dziewczyna? — zdumiał się Lancelot Fortescue.
— Ta wciąż zakatarzona — objaśniła ciocia Effie. — Ta, co dziś po południu powinna rrfi

przynieść herbatę, ale nie przyniosła. Podobno zawieruszyła się gdzieś, chociaż nie ma dziś
wolnego dnia. Nie zdziwiłabym się, gdyby wyszło na jaw, że poszła do komisariatu policji.
Kto ci otworzył drzwi?

— Ktoś nazywany Mary Dove. Osoba na pozór układna i łagodna, ale chyba tylko na

pozór. Czy to ona mogła zdaniem cioci pójść do komisariatu policji?

— Ona? Skąd znowu! Taka nie chciałaby mieć do czynienia z policją. Mówię o tej idiotce,

kredensowej. Od rana była zdenerwowana. Skakała i podrygiwała niczym królik. „Co się z
tobą dzieje? — pytam. — Gryzie cię sumienie?” A ona: „Ja nic nie zrobiłam! Za nic nie

45

background image

odważyłabym się na coś podobnego”. Później zaczęła pociągać nosem i pleść, że nikomu nie
życzyłaby nieszczęścia, a cała ta historia jest z pewnością omyłką. Powiedziałam jej wtedy:
„Moja droga, kto mówi prawdę, pognębia szatana. Idź do komisariatu policji, wyznaj
wszystko, co ci wiadomo, bo nie wynika nigdy nic dobrego z tajenia prawdy, bodaj
najbardziej przykrej prawdy”. Ona zaczęła znowu pleść, że do komisariatu nie pójdzie, bo
nikt jej tam nie uwierzy, a zresztą sama nie wie, co mogłaby powiedzieć. Rozumiesz? Takie
brednie. Na zakończenie dodała, że ostatecznie i ona nic nie wie.

— Nie sądzi ciocia, że ta dziewczyna chciała zrobić z siebie ważną osobę? — zapytał

Lance.

— Nie. Była rzeczywiście zalękniona. Prawdopodobnie usłyszała albo zobaczyła coś, co

dało jej do myślenia: szczegół ważny lub całkiem błahy. Nie wiadomo.

— Nie zdaje się cioci, że ona mogła czuć jakąś urazę do ojca i…
— Nie zdaje mi się — przerwała stanowczym tonem panna Ramsbottom. — Taką

dziewczyną nie zainteresowałby się nigdy Rex Fortescue. Biedactwo! Nie potrafiłaby chyba
obudzić zainteresowania żadnego mężczyzny. Moim zdaniem to niemała korzyść dla
zbawienia jej duszy.

Lancelot Fortescue nie przejął się kwestią zbawienia duszy Gladys.
— Myśli ciocia, że ta kredensowa mogła polecieć do komisariatu policji?
— Tak! — panna Ramsbottom z głębokim przekonaniem kiwnęła głową. — Myślę, że

tutaj nie chciała mówić otwarcie z obawy, by jej ktoś nie podsłuchał.

— Podejrzewa ciocia, że widziała kogoś, kto manipulował podejrzanie przy czymś do

jedzenia lub picia?

— Domysł nie pozbawiony logiki, prawda? — stara spojrzała bystro na siostrzeńca.
— Tak… Zapewne — przyznał z wahaniem Lance i dodał zaraz tonem usprawiedliwienia:

— Cała historia brzmi dla mnie fantastycznie, jak fragment kiepskiej powieści kryminalnej.

— Żona Parcivala jest z zawodu pielęgniarką — powiedziała ciocia Effie.
Lance spojrzał na nią ze zdumieniem, gdyż ostatnie zdanie zdawało się kompletnie

pozbawione związku z dotychczasowym przebiegiem rozmowy.

— Pielęgniarki są obyte z rozmaitymi chemikaliami — dodała sędziwa dama.
— Tak… Zapewne — bąknął znów Lance z nutą powątpiewania. — Ale taksyna… Nie

mam pojęcia, czy stosuje sieją w medycynie.

— Występuje w jagodach cisa — podjęła panna Ramsbottom. —Dzieci jedzą czasami

takie jagody i ciężko chorują. Przypominam sobie jeden wypadek. Wywarł na mnie okropne
wrażenie. Byłam wtedy małym dzieckiem, ale do dziś pamiętam. Widzisz, dawne
wspomnienia niekiedy się przydają.

Lance uniósł głowę i przenikliwym wzrokiem zmierzył ciocię Effie, która mówiła dalej:
— Uczucia rodzinne są ludzkie, zrozumiałe. Mam ich chyba nie mniej niż inni. Ale nie

myślę bronić zła. Zło musi zostać wyplenione!

— Słowa mi nie pisnęła i poszła! — Pani Crump podniosła zaczerwienioną gniewną twarz

znad ciasta, które obecnie wałkowała. — Zabrała się nie uprzedzając nikogo. Jaka cwana!
Pewno, że cwana! Strach było dziewusze, że ktoś ją przyłapie i zatrzyma. Ma się rozumieć,
sama bym to zrobiła. Dobre sobie, co? Pan nie żyje, panicz Lancelot wrócił do domu po tylu
latach, więc powiedziałam do Crumpa: „Wolny dzień czy nie wolny, ja swój obowiązek
znam. Nie będzie dziś zimnej kolacji, jak zawsze w czwartek, ale gorąca, wystawna. Młody
pan przyjechał z dalekich krajów z żoną, co dawniej miała męża z prawdziwej arystokracji.
Wszystko musi wyglądać jak trzeba”. Pani mnie zna, proszę pani. Wie pani, że szanuję swoją
pracę i jestem z niej dumna.

Mary Dove — adresatka tej tyrady — przytaknęła lekkim skinieniem głowy.
— A co Crump na to? — kucharka gniewnie podniosła głos. — „Mam wolny dzień —

background image

powiada — więc z wolnego dnia skorzystam. Figę dbam o całą arystokrację”. On nie szanuje
swojej pracy, nie jest z niej dumny. Zakręcił się i poszedł sobie, a ja zapowiedziałam Gladys,
że dziś wieczorem musi radzić sobie sama. I co? Jak tylko odwróciłam się plecami,
dziewucha w nogi. A przecież to nie jej wolny dzień! Ona ma wychodne w piątek! Nie
wyobrażam sobie, słowo daję, co teraz będzie. Chwała Bogu, że panicz Lancelot nie
przywiózł dziś żony.

— Wybrniemy jakoś z kłopotu, pani Crump — powiedziała Mary tonem pocieszającym,

lecz stanowczym. — Trzeba uprościć trochę menu. — Zaproponowała pewne zmiany, które
zostały przyjęte opornie, a następnie zakończyła dyskusję: — To wszystko poda się do stołu
bez trudności.

— Jak to? Pani sama myśli usługiwać?
— Oczywiście, jeżeli Gladys nie wróci w porę.
— Ona nie wróci — rzuciła cierpko pani Crump. — Szasta się gdzieś. W sklepach

wyrzuca pieniądze. Ma przecież kawalera, proszę pani, chociaż wcale na to nie wygląda.
Albert mu na imię. Podobno mają się pobrać przyszłej wiosny. Sama mi gadała. Głupie te
dzisiejsze dziewczyny! Wcale nie wiedzą, jak wygląda stan małżeński. Ja tam, proszę pani,
mam całkiem dosyć Crumpa — westchnęła ciężko. — Co będzie z naczyniami po herbacie?
Kto je sprzątnie i pozmywa?

— Ja się tym zajmę — powiedziała Mary. — Już idę, pani Crump.
W bibliotece było prawie ciemno, chociaż Adela Fortescue siedziała nadal na sofie.
— Czy mam zapalić światło, proszę pani? — zapytała zarządzająca i nie otrzymała

odpowiedzi.

Mary przekręciła wyłącznik i podeszła do okna, by je zasłonić kotarą. Wówczas dopiero

odwróciła głowę i spojrzała w twarz kobiety wspartej bezwładnie na ozdobnych poduszkach.
Obok niej leżał kawałek rogala z miodem. Przed nią stała na stoliku nie dopita filiżanka
herbaty. Śmierć spotkała Adelę Fortescue niespodziewanie i błyskawicznie.

— I co? — zapytał z przejęciem inspektor Neele.
— Cyjanek… — odparł lekarz. Prawdopodobnie cyjanek potasu… W herbacie.
— Cyjanek… — powtórzył półgłosem detektyw. Doktor spojrzał nań spod oka.
— Dziwnie przejmuje się pan tym przypadkiem. Są jakieś szczególne powody?
— Aha… Podejrzewaliśmy ją o morderstwo — odparł Neele.
— A okazało się, że jest ofiarą. Hm… Trzeba będzie zacząć myślenie od nowa. Prawda?
Inspektor kiwnął głową. Twarz miał posępną, usta mocno zaciśnięte.
Znowu trucizna! Morderstwo niemal na jego oczach! Taksyna w kawie, którą Rex

Fortescue pił na śniadanie. Cyjanek w herbacie Adeli Fortescue. Nadal sprawa czysto
familijna, domowa. Na to przynajmniej zakrawa.

Adela Fortescue, Jennifer Fortescue, Elaine Fortescue i świeżo przybyły Lancelot

Fortescue byli razem przy podwieczorku w bibliotece. Lancelot wybrał się w odwiedziny do
panny Ramsbottom. Jennifer poszła do swojego saloniku załatwiać korespondencję. Ostatnia
opuściła pokój Elaine. Według jej zeznań Adela czuła się wtedy dobrze; nalewała sobie
ostatnią filiżankę herbaty.

Właśnie! To naprawdę była ostatnia filiżanka. Dalej następuje mroczny okres około

dwudziestu minut — do chwili, gdy Mary Dove znalazła zwłoki.

A w trakcie tych dwudziestu minut…
Inspektor Neele zaklął półgłosem i powędrował do kuchni.
Kiedy tam wszedł, pani Crump nie drgnęła. Jej okazała postać spoczywała ciężko na

krześle za stołem. Uprzednia wojowniczość rozwiała się, pękła niczym balonik.

— Gdzie ta dziewczyna? Nie wróciła jeszcze?
— Gladys… Nie ma jej. Pewno będzie się wałęsać do jedenastej.

47

background image

— Ona zaparzyła herbatę i zaniosła do biblioteki, prawda?
— Ja herbaty nie ruszałam. Bóg mi świadkiem, panie inspektorze. A na mój rozum Gladys

też nie zrobiła nic złego. Ona nie do takich rzeczy… ta Gladys. Wcale niezła dziewczyna.
Trochę głupawa, panie inspektorze, ale przecież nie zbrodniarka.

Neele nie posądzał Gladys o zbrodnię. Nie widział w niej trucicielki. A zresztą cyjanku nie

było w imbryku z herbatą.

— Dlaczego zniknęła tak nagle? Nie miała dziś wolnego dnia, prawda?
— Nie miała. Wychodne należy się jej jutro.
— Czy Crump… — zaczął Neele, lecz w tym momencie wojowniczy duch pani Crump

zmartwychwstał raptownie, jej głos zadźwięczał nutą gniewu.

— Tylko nie czepiać się Crumpa! On ma alibi. Wyszedł z domu o trzeciej i teraz dziękuję

Bogu, że wyszedł. Ma alibi nie gorsze niż sam pan Parcival.

Parcival Fortescue dopiero co wrócił z Londynu, aby usłyszeć na powitanie zdumiewającą

wiadomość o powtórnej tragedii.

— Nie chciałem czepiać się Crumpa — wyjaśnił pokornie detektyw. — Przyszło mi tylko

na myśl, że może znać plany Gladys.

— Na coś się szykowała, panie inspektorze. Włożyła swoje najlepsze nylony. Na coś się

szykowała, jak Boga kocham! Nie przygotowała kanapek do herbaty. Strasznie była
nerwowa. Usłyszy ode mnie kilka słów, kiedy wróci!

Kiedy wróci…
Inspektor poczuł się nieswojo, więc dla zabicia czasu ruszył mi piętro, do apartamentów

państwa domu. Okazała sypialnia! Obicia z różowego brokatu, wielkie złocone łoże. Drzwi
wiodą do wyłożonej lustrami łazienki z jasnoróżową, porcelanową wanną, zagłębioną w
posadzkę. Dalej jest ubieralnia Reksa Fortescue. Neele wrócił do sypialni i leżącego po
przeciwnej jej stronie saloniku Adeli Fortescue.

Pokój wysłany bladoróżowym grubym dywanem był urządzony w stylu empire. Neele nie

interesował się nim bliżej, bo dnia poprzedniego przeprowadził dokładne oględziny, ze
szczególnym uwzględnieniem biureczka–cacka. Nagle jednak skamieniał z wrażenia, gdy
pośrodku bladoróżowego grubego dywanu zobaczył grudkę błota.

Nachylił się, podniósł ją ostrożnie i stwierdził, że nie utraciła jeszcze lepkości.
Bacznie powiódł wzrokiem dokoła. Nie było innych śladów — oprócz tamtej drobiny

wilgotnej ziemi.

Inspektor Neele rozejrzał się po sypialce należącej do Gladys Martin.
Minęło pół do dwunastej. Crump wrócił pół godziny temu, lecz kredensowa nie pokazała

się dotąd. Na pierwszy rzut oka widać było, że Gladys może mieć dobrą szkołę jako służąca,
z natury jednak jest nieporządna. Łóżko sprawiało wrażenie rzadko ścielonego, atmosfera
pokoju świadczyła o nieczęstym otwieraniu okna. Ale detektyw nie zaprzątał sobie głowy
obyczajami domowymi Gladys Martin. Wolał poświęcić uwagę jej osobistym ruchomościom.

Garderoba dziewczyny składała się przeważnie z rzeczy tanich i pozornie eleganckich. Nic

nie odznaczało się dobrym gustem lub trwałością. Starszawa pokojowa Ellen wezwana dla
asysty była mało pomocna. Nie wiedziała, jakie ubrania ma Gladys. Nie była w stanie
powiedzieć, czy czegoś brakuje. Przetrząsnąwszy odzież i bieliznę Neele zajął się komodą, w
której kredensowa przechowywała swoje skarby: widokówki, wycinki z gazet, wykroje,
wzory robót na drutach, dobre rady z dziedziny kosmetyki i mody.

Detektyw przeglądał to wszystko i układał w stosiki według kategorii. Karty pocztowe

przedstawiały widoki rozmaitych miejscowości, w których zapewne Gladys spędzała urlopy.
Trzy pochodziły od kogoś, kto podpisywał się „Bert”. Najprawdopodobniej była to osoba
nazwana przez panią Crump „kawalerem”. Skreślone nienawykłą do pióra ręką zawierały po
kilka słów tekstu. Pierwsza: „Wszystkiego najlepszego. Bardzo mi bez Ciebie smutno. Twój

background image

na zawsze Bert”. Druga: „Dużo tu fajnych panien, ale żadna nie umywa się do Ciebie.
Niedługo Cię zobaczę. Nie zapominaj o naszym terminie. Pamiętaj! Później uszy do góry i
wszystko dobrze raz na zawsze”. Trzecia była najzwięźlejsza: „Nie zapomnij! Ufam ci,
Kochana! B”. Z kolei Neele zabrał się do wycinków prasowych i podzielił je na trzy grupy.
Tyczyły one kwestii stroju i urody oraz szczegółów z życia gwiazd filmowych, co widocznie
pasjonowało Gladys. Ponadto zdawały się interesować ją najnowsze cudowności wiedzy:
latające talerze, tajne rodzaje uzbrojenia, środki zmuszające do mówienia prawdy, leki
reklamowane przez amerykańskich szarlatanów. Czarnoksięskie sztuczki naszego
dwudziestego wieku, jak określił to wszystko Neele. Ale nic, co znaleziono w pokoju, nie
wyjaśniało zagadki tajemniczego zniknięcia Gladys. Nie prowadziła dziennika naturalnie
detektyw nie spodziewał się takiego odkrycia, brał jednak pod uwagę nikłe
prawdopodobieństwo tego. Nie było rozpoczętego listu ani najdrobniejszej bodaj wzmianki o
czymś, co miałoby związek z nagłym zgonem Reksa Fortescue. Jeżeli kredensowa widziała
coś lub słyszała, nie zostawiło to namacalnego śladu. Nie znalazł też odpowiedzi na pytanie,
dlaczego druga taca pozostała w halki, a dziewczyna nagle przepadła.

Detektyw westchnął i wyszedłszy z sypialki zamknął drzwi za sobą. U szczytu wąskich,

kręconych schodów służbowych zatrzymał się na moment i nieoczekiwanie usłyszał tupot
kroków kogoś nadbiegającego korytarzem o piętro niżej. Po chwili zobaczył w dole pełną
przejęcia twarz swojego sierżanta.

— Panie inspektorze! — zawołał Hay zdyszanym głosem. — Znaleźliśmy ją, panie

inspektorze!

— Kogo?
— Ta pokojowa, panie inspektorze… Ellen… Przypomniała sobie, że nie zdjęła bielizny,

co suszyła się na kuchennym podwórku, za węgłem od bocznych drzwi. Wyszła z latarką
elektryczną i mało co się nie przewróciła o zwłoki… zwłoki Gladys… Uduszona… Ma
pończochę zaciśniętą dokoła szyi… Tak na oko nie żyje od kilku godzin. I, panie inspektorze,
morderca zrobił paskudny kawał… Ścisnął jej nos klamerką do bielizny…

49

background image

XIII

Podróżująca koleją starsza pani zaopatrzyła się w trzy gazety. Przejrzała je, a następnie

zwinęła starannie i ułożyła obok siebie. Wszystkie miały te same, wieloszpaltowe nagłówki
— nie gdzieś w środku numeru; lecz na pierwszej stronie. Wszystkie pisały o „Potrójnej
tragedii w Domku pod Cisami”.

Starsza pani siedziała bardzo prosto i wyglądała przez okno wagonu. Usta miała zaciśnięte,

a wyraz jej białoróżowej, zoranej zmarszczkami twarzy zdradzał irytację i przygnębienie.
Panna Marple wyjechała z Saint Mary Mead wczesnym pociągiem, przesiadła się na stacji
węzłowej, a w Londynie dotarła koleją obwodową na inny dworzec i stamtąd wyruszyła do
Baydon Heath.

Na przystanku wsiadła do taksówki i podała kierowcy nazwę Domku pod Cisami. Panna

Marple — urocza, łagodna, pulchna, różowa i biała staruszka — nadspodziewanie łatwo
uzyskała wstęp do miejsca strzeżonego niczym oblężona twierdza. Policja trzymała w szachu
armię reporterów i fotografów, lecz pannie Marple bez kwestii dała wolną drogę, bo któż
mógłby pomyśleć, że osoba ta nie jest sędziwą krewną pogrążonej w żałobie rodziny.

Panna Marple zapłaciła kierowcy, przeliczywszy uważnie bilon, i nacisnęła dzwonek przy

drzwiach frontowych. Otworzył je Crump, którego starsza pani oszacowała doświadczonym
wzrokiem.

„Rozbiegane oczy — szepnęła do siebie. — To człowiek śmiertelnie przerażony.”

Kamerdyner spojrzał na wysoką starszą panią w staromodnym kostiumie z tweedu, dwu
szalikach i małym filcowym kapeluszu ozdobionym skrzydłem ptaka. Starsza pani trzymała w
ręku torebkę okazałych rozmiarów, a u jej nóg stała walizka, podniszczona, lecz w dobrym
gatunku. Crump umiał ocenić prawdziwą damę jednym rzutem oka, powiedział więc
uprzejmie: — Słucham szanowną panią?

— Mogłabym się zobaczyć z panią domu?
Crump sięgnął po walizkę i z należytym respektem wniósł ją do hallu.
— Proszę szanownej pani, nie bardzo wiem, kogo właściwie… — zaczął z wahaniem.
— Chciałabym pomówić — przerwała mu energicznie panna Marple — o nieszczęśliwej

dziewczynie, którą zamordowano, Gladys Martin.

— Aa… W takim razie… — kamerdyner zająknął się i spojrzał ku drzwiom biblioteki, w

których stanęła smukła młoda kobieta. — To małżonka pana Lancelota Fortescue, proszę
pani.

Pat podeszła bliżej, a panna Marple spojrzała na nią i zdziwiła się trochę. Nie liczyła, że

osobę takiego pokroju spotka w tym właśnie domu. Jego wnętrze odpowiadało powziętym z
góry wyobrażeniom, ale Patrycja Fortescue nie pasowała do charakteru hallu.

— Chodzi o Gladys, proszę pani wyjaśnił usłużnie Crump. Pat zawahała się na moment.
— Pozwoli pani tutaj. Będziemy same.
Cofnęła się, a starsza pani weszła za nią do biblioteki.
— Z kim chciałaby pani pomówić? — zaczęła Pat. — Bo ja nie na wiele się pewno

przydam. Ledwie kilka dni temu przyjechałam z mężem z Afryki. O domownikach prawie nic
nie wiem. Ale mogę poprosić siostrę męża albo jego bratową.

Panna Marple bacznie spojrzała na Pat i poczuła do niej sympatię. Spodobała jej się

prostota i powaga młodej kobiety, której, nie wiedzieć czemu, żal się jej zrobiło. Pomyślała,
że dla „małżonki pana Lancelota Fortescue” lepsze tło stanowiłyby wyblakłe perkale, konie,
psy — nie to przesadnie ozdobne i bogate wnętrze. W okolicy Saint Mary Mead, podczas
lokalnych zawodów hipicznych i podobnych zabaw, panna Marple spotykała wiele takich Pat
i doskonale je znała. Poczuła się swojsko w towarzystwie tej poważnej, jak gdyby czymś
zgnębionej młodej kobiety.

background image

— Moja sprawa jest w gruncie rzeczy bardzo prosta — odezwała się i zdjąwszy rękawiczki

wygładziła je troskliwie. — Wyczytałam w prasie, że Gladys Martin została zamordowana.
Niejedno o niej wiem. Pochodziła z moich stron i u mnie praktykowała jako pomoc domowa.
Teraz zginęła tak okropnie, więc… więc odczułam wewnętrzny nakaz, by przyjechać tu,
sprawdzić, czy nie mogłabym jakoś pomóc w tej sprawie.

— Oczywiście. Rozumiem panią doskonale — powiedziała Pat.
Rzeczywiście zrozumiała. Stanowisko panny Marple wydało się jej zupełnie naturalne.
— Chyba to bardzo dobrze, że pani przyjechała — podjęła. — Nikt tutaj nie wie nic o

Gladys Martin… To znaczy nie wiadomo nic o jej krewnych.

— Nic dziwnego — podchwyciła panna Marple. — Ona nie miała krewnych. Do mnie

przyszła z sierocińca, zakładu starannie prowadzonego, ale w ciągłych tarapatach
pieniężnych. Staramy się pomagać dziewczętom stamtąd. Przyjmujemy je do służby,
szkolimy jak najlepiej. Gladys miała siedemnaście lat, gdy do mnie przyszła. Ja uczyłam ją
podawania do stołu, obchodzenia się ze srebrami, wszystkiego, co należy. Ma się rozumieć,
nie wytrzymała długo, jak to najczęściej bywa. Nabrała nieco praktyki i postarała się o
miejsce w kawiarni. Robią tak prawie wszystkie. Liczą, widzi pani, na większą swobodę,
weselsze życie. Czy ja wiem? Zapewne mają rację.

— Nigdy jej nie widziałam wtrąciła Pat. — Ładna była?
— Nie. Nie była ładna. Skrofuliczna, z gęstymi śladami po ospie. Nazwałabym ją także

bardzo głupią. Myślę, że nie umiała zjednywać sobie ludzi. Biedactwo! Mężczyznami
interesowała się zanadto, lecz mężczyźni nie odpłacali jej pięknym za nadobne. No, a inne
dziewczęta drwiły z tej słabostki, czasami z niej korzystały.

— To brzmi okrutnie, proszę, pani westchnęła Pat.
— Tak, moja droga. Życie jest okrutne. Trudno rozwiązać sprawę takich Gladys.

Przepadają za kinem, innymi rozrywkami i nieustannie myślą o czymś nieprawdopodobnym,
co żadnym cudem nie może ich spotkać. Może to szczęście swojego rodzaju? Ale
rozczarowania są nieuniknione. Gladys też zawiodła się na kawiarnianym i restauracyjnym
życiu. Nie przytrafiło się jej nic osobliwego, wspaniałego. Chyba dlatego powróciła do służby
w prywatnym domu. Długo tu była?

— O ile wiem, niedługo… Miesiąc, może dwa miesiące — odpowiedziała Pat. — To

okropne, niedorzeczne, że musiała zaplątać się w taką sprawę. Zapewne widziała coś albo
słyszała.

— Najbardziej dotknęła mnie ta klamerka do bielizny podjęła panna Marple właściwym

sobie łagodnym tonem.

— Klamerka do bielizny?
— Tak. Przeczytałam w gazecie, że gdy znaleziono Gladys, nos miała ściśnięty czymś

takim. To prawda?

Pat twierdząco skinęła głową, a różowe policzki panny Marple poróżowiały mocniej.
— Rozumie chyba pani, moja droga, czemu najbardziej dotknął mnie, rozdrażnił ten gest

okrutny i lekceważący. Stwarza on w pewnym sensie obraz mordercy. Kto mógł tak postąpić?
Poniżanie ludzkiej godności to czyn ohydny, zwłaszcza jeżeli poniża się godność człowieka
zabitego przez siebie.

— Mam wrażenie, że rozumiem pani uczucia odparła powoli Pat.
— Chyba powinna pani zobaczyć się z inspektorem Neele’em. On prowadzi śledztwo.

Myślę, że spodoba się pani. Jest bardzo ludzki. —Wzdrygnęła się nerwowo. Cała historia
zakrawa na potworny koszmar. Bezsens. Szaleństwo bez ładu i składu!

— Tego bym nie powiedziała, moje dziecko — rzekła panna Marple.
— Nie powiedziałabym stanowczo.
Inspektor Neele wyglądał źle, sprawiał wrażenie przemęczonego. Prasa roztrąbiła po

całym kraju zagadkę trzech gwałtownych zgonów. Sprawa, która z początku mogła uchodzić

51

background image

za typową, komplikowała się niespodziewanie. Adela Fortescue — najprawdopodobniejsza
podejrzana — padła ofiarą niepojętego morderstwa. Pod koniec fatalnego dnia naczelnik
Wydziału Śledczego wezwał inspektora na konferencję, która przeciągnęła się do późnej
nocy.

Pomimo przygnębienia lub raczej niezależnie od niego — Neele odczuwał niejaką

satysfakcję. Schemat żony i kochanka wydawał mu się od początku łatwy, banalny. Nie ufał
nigdy rozwiązaniom takiego pokroju, co w danym przypadku znalazło pełne uzasadnienie.

— Cała historia przybiera kompletnie nowy aspekt — mówił przełożony spacerując tam i z

powrotem po swoim gabinecie. — Wygląda na to, Neele, że mamy do czynienia z osobnikiem
o zachwianej równowadze. Najprzód mąż, później żona. I co? Wszystko wskazuje, że to
sprawa domowa. Wszystko odbyło się w familijnym gronie. Ktoś z uczestników śniadania
podał Reksowi Fortescue taksynę w kawie albo w czymś do jedzenia. W trakcie
podwieczorku ktoś postarał się, by cyjanek potasu trafił do herbaty Adeli Fortescue. Musiał to
być ktoś zaufany, nie nasuwający podejrzeń, jeden z członków rodziny. Kto z nich, Neele?

— Parcival nie uczestniczył w podwieczorku. Daje mu to alibi — odparł sucho detektyw i

powtórzył z naciskiem: — Daje mu to alibi: powtórne.

Naczelnik spojrzał bystro na podwładnego, którego szczególny ton był zastanawiający.
— Co panu chodzi po głowie? Śmiało, Neele. Słucham.
— Nic specjalnego, panie naczelniku — odrzekł pewnie inspektor. —Taki sobie drobny

pomysł… Warunki układały się dla Parcivala poręcznie.

— Może trochę zbyt poręcznie, co? — Naczelnik zamyślił się na chwilę. — Podejrzewa

pan, że on mógł to zaaranżować? Ale jak, Neele? Nie rozumiem. Nie wyobrażam sobie,
Neele — zrobił znów krótką pauzę. — To typ bardzo przezorny.

— Ale wcale niegłupi dopowiedział inspektor.
— Kobieta w roli podejrzanej nie odpowiada panu, prawda? A przecież wszystko wskazuje

na kobiety. Elaine Fortescue i pani Parcivalowa uczestniczyły w śniadaniu, a także w
podwieczorku. Mogła to zrobić jedna albo druga. Żadna nie sprawia wrażenia chorej
umysłowo. Ale to nic. Czasami trudno się zorientować. Może znajdziemy coś niewyraźnego
w przeszłości.

Neele milczał. Medytował o Mary Dove. Nie miał konkretnych powodów, by ją

podejrzewać, ale w taki właśnie sposób chętnie rozumował. Z pewnością było w niej coś nie
wyjaśnionego, nasuwającego wątpliwości. Po śmierci Reksa Fortescue zdradzała ironiczną
niechęć wobec pracodawców. A jak zachowuje się ostatnio? Jej postawy nie można nazwać
ironiczną ani niechętną. Natomiast parę razy Mary Dove objawiła jak gdyby lekki przestrach.

W sprawie Gladys Martin detektyw sobie przypisywał niemałą winę. Jej zalęknienie i

zdenerwowanie uznał za objaw naturalny przy kontakcie z policją.

Nieraz spotykał się z podobnym zachowaniem. Ale w tym wypadku chodziło o coś więcej.

Być może Gladys usłyszała coś lub zobaczyła. Mogło to być coś błahego, drobny szczegół, o
czym nie chciała mówić, sądziła, że nie warto. A obecnie biedaczka nigdy już nic nie powie.
Inspektor Neele spojrzał nie bez zainteresowania w łagodną, szczerą twarz leciwej damy,
która zgłosiła się doń w Domku pod Cisami. Zrazu nie wiedział, jak ją potraktować, lecz
zdecydował się szybko. Panna Marple może być przydatna — orzekł. Jest prostolinijna, bez
zastrzeżeń uczciwa; jak większość kobiet w pewnym wieku ma niemało wolnego czasu, no i
posiada iście staropanieński talent wyławiania istotnych szczegółów z plotek. Od służby czy
też pań z rodziny Fortescue wydobędzie informacje, których nigdy nie uzyskałaby policja.
Dadzą to pogawędki, wspomnienia, domysły, wielokrotne opowieści o tym, co ten czy ów
zrobił lub powiedział. Ogólnie biorąc detektyw był zadowolony, więc szarmancko odniósł się
do panny Marple.

— Ładnie szanowna pani postąpiła decydując się na przyjazd tutaj — powiedział.
— To był mój obowiązek. Gladys mieszkała w moim domu. Uważam, że w pewnym

background image

stopniu jestem odpowiedzialna za tę dziewczynę… Bardzo niemądrą dziewczynę, panie
inspektorze.

Inspektor Neele spojrzał z uznaniem na starszą panią. Odniósł wrażenie, że trafiła w sedno.
— Rozumiem — odparł. — l mnie się tak zdawało.
— Widzi pan, jeżeli Gladys coś spostrzegła, nie miała naturalnie pojęcia, jak należy

postąpić. Mój Boże! Bardzo niejasno się wyrażam.

Detektyw odpowiedział, że rozumie doskonale.
— Ma pani na myśli, że ta dziewczyna nie potrafiłaby ocenić, co ma znaczenie czy też go

nie ma?

— Właśnie, panie inspektorze!
— A wyrażając pogląd, że Gladys była niemądra… — podjął detektyw i zawiesił głos.
— Chciałam powiedzieć podchwyciła panna Marple — że należała do osób szczególnie

łatwowiernych. Gdyby potrafiła zgromadzić jakieś oszczędności, z ochotą powierzyłaby je
pierwszemu oszustowi. Ale oszczędności nigdy nie miała, bo pieniądze trwoniła na najmniej
praktyczne fatałaszki^

— Jak odnosiła się do mężczyzn?
— Strasznie jej zależało na znalezieniu wielbiciela. Podejrzewam, że głównie dlatego

wyniosła się z Saint Mary Mead. Sroga tam konkurencja, bo odpowiednich mężczyzn jest
bardzo mało. Gladys miała na oku młodego chłopca, dostawcę ryb. Ale cóż? Fred nie skąpił
wszystkim służącym miłych słów, za którymi nic się nie kryło. Biedaczka była dotkliwie
zawiedziona. Zdaje się jednak, że ostatecznie znalazła kawalera?

— Na to wygląda — powiedział Neele. — Nazywa się Albert Evans. Poznała go zapewne

w czasie urlopu. Nie dał jej pierścionka, więc być może całą historię zmyśliła. Zwierzała się
kucharce, że to inżynier górnik.

— Historia nad wyraz nieprawdopodobna, ale mogła opierać się na tym, co on jej mówił.

Jak wspomniałam już, Gladys była dziewczyną wyjątkowo łatwowierną. Jego nie łączy pan z
tą sprawą?

Inspektor Neele pokręcił głową.
— Nie, proszę pani. Nie podejrzewam komplikacji takiego rodzaju. Jestem prawie pewien,

że Albert Evans nigdy nie odwiedził Gladys. Od czasu do czasu przysyłał jej kartkę
pocztową, najczęściej z portu morskiego. Może to podrzędny mechanik z jakiegoś stateczku
żeglugi przybrzeżnej?

W każdym razie jestem zadowolona, że Gladys przeżyła swój mały romans. Skoro miała

zginąć tak nagle… — twarz panny Marple przybrała surowy wyraz. — Widzi pan,
inspektorze, najbardziej oburza mnie i drażni ta klamerka do bielizny. Co za ohyda!

— Wcale nie dziwię się szanownej pani i w pełni to rozumiem. Starsza pani odkaszlnęła z

pewnym zakłopotaniem.

— Zastanawiam się… Może to natrętnie z mojej strony, ale czy nie mogłabym pomóc

trochę panu na sposób bardzo skromny i, obawiam się, bardzo kobiecy. Sądzę, że to
szczególnie przewrotny morderca, a przewrotność nie powinna uchodzić bezkarnie.

— Zapewne to sąd nieco staroświecki, nie w modzie dzisiaj — rzucił posępnie Neele. —

Osobiście jednak zgadzam się z panią.

— Jest tutaj hotel obok stacji, a także hotel Golf — podjęła panna Marple. — No i w tym

domu mieszka panna Ramsbottom, osoba interesująca się żywo pracą misjonarzy.

— Mieszka. Może pani z niej coś wydobędzie. Mnie powiodło się nieszczególnie.
— Bardzo pan miły, panie inspektorze… Cieszę się, że nie wziął mnie pan za zwykłą

łowczynię sensacji.

Inspektor uśmiechnął się nieoczekiwanie. Przyszło mu na myśl, że ta starsza pani wygląda

na przeciwieństwo bogini zemsty, a mimo to jest bliska jej roli.

— Gazety — zaczęła znów „bogini zemsty” — lubią gonić za sensacją, najczęściej jednak

53

background image

szwankuje w nich dokładność. Wolałabym poznać suche fakty — umilkła i spojrzała pytająco
na detektywa,

— Fakty ogołocone z sensacji przedstawiają się następująco — odparł. — Rex Fortescue

zasłabł nagle w swoim biurze skutkiem zatrucia taksyną. Taksynę otrzymuje się z cisowych
jagód albo igieł.

— To bardzo dogodne wtrąciła panna Marple.
— Być może. Ale w danym przypadku nie mamy żadnego dowodu… Nie mamy na razie.
Na ostatnim słowie Neele położył nacisk, sądził bowiem, że właśnie w tym względzie

panna Marple może być najbardziej pomocna. Jeżeli ktoś z domowników preparował jagody
cisa, ona najłatwiej wpadnie na ślad takich poczynań. Wygląda na staroświecką osobę, która
lubi robić domowe trunki i lekarstwa, zbierać i suszyć zioła, zna więc metody prac z tym
związanych.

— A pani Fortescue? — padło pytanie.
— Pani Fortescue piła herbatę w rodzinnym gronie. Jej pasierbica, Elaine Fortescue, była

ostatnią osobą, która opuściła bibliotekę. Zeznaje, że w chwili gdy stamtąd wychodziła, pani
Fortescue nalewała sobie drugą filiżankę herbaty. Po upływie około dwudziestu minut panna
Dove, zarządzająca domem, weszła do pokoju, aby sprzątnąć naczynia po podwieczorku.
Adela Fortescue nadal siedziała na sofie, ale nie żyła. Przed nią stała nie dopita filiżanka z
herbatą, w której wykryto cyjanek potasu.

— O ile mi wiadomo, to trucizna działająca błyskawicznie.
— Tak, proszę pani.
— Groźna substancja mruknęła panna Marpłe, jak gdyby do siebie. — Czasami używam

jej przy niszczeniu os. Ale zawsze jestem ostrożna, bardzo uważam.

— Ma pani słuszność. Słoik z cyjankiem potasu znaleziono w podręcznym składziku

ogrodnika.

— To znów bardzo dogodne… Czy pani Fortescue coś jadła?
— Tak. Podwieczorek można by nazwać wystawnym.
— Było ciasto, prawda? Zapewne też chleb, masło, rogale? Może dżem, miód, coś z tych

rzeczy?

— Aha. Były rogale, miód, ciasto w czekoladzie, rolada z marmoladą, herbatniki… —

Neele urwał, z ukosa zerknął na starszą panią. —Obecność cyjanku potasu stwierdzono w
herbacie.

— Tak, tak… Słyszałam. Pragnę jednak uzyskać, jak to się mówi, pełny obraz. Jest on

wiele mówiący. Nie sądzi pan, inspektorze?

Neele spojrzał na pannę Marple nie bez zdziwienia. Twarz miała mocno zaróżowioną,

oczy błyszczące.

— A trzecia śmierć, inspektorze?
— W tym wypadku fakty są stosunkowo proste. Gladys przyniosła do biblioteki tacę z

herbatą i wróciła do kuchni po drugą, tę jednak zostawiła w hallu. Przez cały dzień była
zdenerwowana, roztargniona. Później jej nie widziano. Kucharka, pani Crump,
wywnioskowała, ze dziewczyna zrobiła sobie wolne popołudnie, nie opowiadając się nikomu.
Utwierdził ją w tym przekonaniu fakt, że Gladys miała na nogach nylony i swoje najlepsze
pantofle. Myliła się jednak. Najprawdopodobniej dziewczyna przypomniała sobie nagle, że
nie zdjęła bielizny, która suszyła się na sznurach za domem. Wybiegła, by naprawić własne
zaniedbanie, i ktoś zaskoczył ją znienacka, od tyłu zarzucił na szyję pończochę… I stało się…

— Ktoś z zewnątrz?
— Być może, proszę pani. Lecz równie dobrze mógł zrobić to jeden z domowników…

Ktoś, kto czekał okazji, by przydybać dziewczynę samą. Gladys była roztrzęsiona,
zdenerwowana, kiedy przesłuchiwaliśmy ją wstępnie. Ale niestety, znaczenie tego faktu uszło
mojej uwagi.

background image

— Mój Boże! Skąd pan mógł wiedzieć? Ludzie często bywają zbici z tropu przy kontakcie

z policją. Zupełnie jak gdyby mieli coś na sumieniu.

— Niewątpliwie, proszę pani. Tym razem jednak musiało wchodzić w grę coś więcej.

Zapewne Gladys zauważyła, że ktoś z domowników robi coś na pozór niezrozumiałego. Nie
sądzę, by to szczególnie rzucało się w oczy, bo w takim razie dziewczyna powiedziałaby nam
prawdę. Co dalej? Gladys musiała zdradzić swój niepokój wobec osoby zainteresowanej, ta
zaś uprzytomniła sobie, że Gladys może być niebezpieczna.

— I dlatego — podchwyciła panna Marple — Gladys została uduszona i na jej nosie

zaciśnięto klamerkę do bielizny.

— Właśnie! Ta klamerka! Bezcelowe okrucieństwo. Popis brawury absolutnie

niepotrzebny.

— Czy niepotrzebny? — mruknęła starsza dama. Nasuwa pewne sugestie… Rozumie pan,

inspektorze?

— Nie bardzo… Co ma pani na myśli? Panna Marple ożywiła się nieoczekiwanie.
— Mam na myśli ciąg wydarzeń traktowanych jako całość. Rozumie pan? Trudno przecież

uwolnić się od wymowy faktów.

— Nic nie rozumiem, szanowna pani.
— Chodzi mi o to, że… Zastanówmy się, inspektorze… Najprzód pan Fortescue, Rex

Fortescue został zamordowany w swoim gabinecie. Następnie pani Fortescue umarła siedząc
przy podwieczorku, w bibliotece. Do herbaty podano rogaliki i miód. Wreszcie znaleziono
zwłoki biednej Gladys z klamerką do bielizny zaciśniętą na nosie. To stawia kropkę nad „i”.
Czarująca pani Pat Fortescue powiedziała mi, że to wszystko nie ma sensu ani ładu. Nie mogę
się z nią zgodzić. W całej historii jest sens i ład uderzający.

— Nie wydaje mi się, abym… — bąknął zbity z tropu Neele i nie dokończył, gdyż panna

Marple przerwała mu żywo.

— Na oko liczy pan sobie trzydzieści pięć, może trzydzieści sześć lat. Kiedy był pan

małym chłopcem, wypowiedziano wojnę staroświeckim wierszykom dla dzieci. Natomiast dla
osoby wychowanej jak ja na takich wierszykach… Widzi pan, ma to swoją wymowę. Jedno
mnie zastanawia… — panna Marple urwała, by podjąć zaraz, jak gdyby zebrała się na
odwagę: — Ma się rozumieć, to wielki nietakt mówić o podobnych głupstwach…

— Proszę. Niech pani mówi, o czym zechce.
— Dziękuję. Bardzo pan uprzejmy. Powiem. Chociaż zdaję sobie sprawę, że jestem bardzo

stara, nie najmądrzejsza, a moje pomysły mogą nie mieć sensu… Chciałabym zapytać, czy w
tej historii nie natknął się pan gdzieś na czarne ptaki… wyrażając się ściślej, kosy?

55

background image

XIV

— Przez dobre dziesięć sekund inspektor Neele spoglądał ze zdumieniem na starszą panią.

Przychodziło mu na myśl, że biedaczka postradała nagle zmysły.

— Kosy? — powtórzył wreszcie.
Panna Marple przytaknęła energicznym skinieniem głowy.
— Nie inaczej — powiedziała i zaczęła recytować:

Piosenka za szóstkę, kieszeń żyta i
Zapiekanych w cieście kosów mendle trzy.
Przekrojono ciasto, ptaszków zabrzmiał chór.
Co za pyszne danie na królewski dwór!
Król był w skarbcu, liczył tam pieniądze swe,
Królowa w komnacie bulkę z miodem je.
Służebna w ogrodzie wietrzy ubrań stos,
Wtem przyleciał ptaszek, oddziobał jej nos.

Wielki Boże! zawołał detektyw.
— Pasuje, co? — podjęła starsza pani. — W kieszeni marynarki nieboszczyka znaleziono

żyto. Tak napisała jedna z gazet. Inne wspominały o zbożu, ziarnic i tak dalej… Ale to było
żyto, prawda?

Inspektor Neele twierdząco skinął głową.
— A widzi pan! — podchwyciła triumfalnie starsza pani. — Rex Fortescue. Rex znaczy

król. Zginął w swoim gabinecie biurowym: w skarbcu! Pani Fortescue, „królowa”, jadła w
komnacie bułkę z miodem. Cóż dziwnego, że morderca ścisnął nos Gladys klamerką do
bielizny.

— Sądzi pani, że to robota szaleńca?
— Nie wyciągajmy pochopnie wniosków. W każdym jednak razie cała historia wygląda

osobliwie. Koniecznie musi pan dopytywać o kosy. Na pewno były tu i kosy.

W tym momencie wszedł do pokoju sierżant Hay.
— Panie inspektorze! — zaczął z przejęciem i urwał spostrzegłszy starszą panią.
Neele zdążył tymczasem przyjść do siebie, więc zwrócił się do panny Marple:
— Bardzo szanownej pani dziękuję. Interesuje panią Gladys Martin, może więc życzy pani

sobie zobaczyć rzeczy zabrane z jej pokoju? Sierżant Hay pokaże je pani. Niedługo będzie
wolny.

Panna Marple zrozumiała, że ją odprawiono, i wyniosła się z pokoju.
— Kosy! — mruknął do siebie Neele i zwrócił się do zdziwionego sierżanta. — O co

chodzi, Hay?

— Panie inspektorze! zaczął znowu podwładny z nie mniejszym przejęciem. — Niech pan

inspektor spojrzy! — pokazał coś zawiniętego w przybrudzoną chusteczkę do nosa. —
Znaleźliśmy to w malinach. Mogło zostać wyrzucone z któregoś okna domu

Żywo zainteresowany Neele rzucił okiem na przedmiot, który sierżant umieścił przed nim

na biurku — jak się okazało, ledwie napoczęty słoik marmolady. Spoglądał nań bez słowa.
Jego twarz przybierała wyraz coraz bardziej kamienny i tępy, co świadczyło, że detektyw
błądzi myślami po manowcach ułudy. Oczyma wyobraźni oglądał jak gdyby film. Widział
nowy słoik i ręce, które ostrożnie zdejmują pokrywkę, usuwają nieznaczną ilość marmolady,
mieszają z taksyną, wkładają znowu do słoika i wygładziwszy powierzchnię słoik zakrywają.
Widział to wszystko, przerwał jednak rozważania, aby zapytać podwładnego:

— Czy marmoladę wyjmują ze słoika i podają na stół w jakimś innym naczyniu?

background image

— Nie, panie inspektorze. Podczas wojny, kiedy trudno było o wszystko, zaczęli podawać

marmoladę w oryginalnych słoikach i tak już zostało.

— To uprościło zadanie. Oczywiście — szepnął do siebie Neele.
— I co więcej, panie inspektorze — ciągnął Hay — tylko pan Fortescue jadł na śniadanie

marmoladę. I pan Parcival, ale jego nic było w domu. Panie jadły miód i dżem.

— Aha… To uprościło zadanie jeszcze bardziej.
Po krótkiej przerwie urojony film jął snuć się dalej. Stół, wokół niego domownicy przy

śniadaniu. Rex Fortescue sięga po słoik z marmoladą, nabiera łyżkę, kładzie na grzance
posmarowanej masłem. To rozwiązanie dużo łatwiejsze, prostsze: nie trzeba ryzykować,
przyprawiać kawy w określonej filiżance. Idealna, nowa metoda podawania trucizny! Co
dalej? Drugi antrakt: film traci nieco na wyrazistości. Słoik z marmoladą ktoś zastępuje
drugim, z którego usunął dokładnie taką samą ilość. Okno się uchyla. Jakaś ręka rzuca słoik w
maliny… Czyja to była ręka?

— Naturalnie musimy to posłać do badania, przekonać się, czy w marmoladzie są ślady

taksyny. Nie wolno pochopnie wyciągać wniosków — powiedział Neele.

— Nie wolno, panie inspektorze — zgodził się Hay. — Na słoiku mogą też być odciski

palców.

— Mogą. Ale najprawdopodobniej nie te, których szukamy. Pozostawili je Gladys, Crump,

pan Fortescue… No i zapewne pani Crump, a także subiekt ze sklepu kolonialnego. Jeszcze
kilka osób bez znaczenia dla śledztwa. Jeżeli ktoś dodał tu taksynę, z pewnością uważał, żeby
nie dotykać słoika palcami. Powtarzam: nie wolno pochopnie wyciągać wniosków. Jak
sprowadzają tutaj marmoladę? Gdzie ją przechowują?

Zapobiegliwy sierżant Hay miał w pogotowiu odpowiedzi na wszelkie pytania.
— Marmoladę i dżemy kupują partiami, po sześć słoików. Świeży słoik wydaje się do

pokoju kredensowego, kiedy w poprzednim jest już niewiele.

— A zatem manipulacja mogła być przeprowadzona na kilka dni przed podaniem

marmolady na stół. Mógł się tym zająć każdy z domowników albo ktokolwiek, kto miał tutaj
dostęp.

„Miał tutaj dostęp”. Ten zwrot zbił z tropu sierżanta, który nie zrozumiał, jakim szlakiem

podąża myśl przełożonego.

Rozumowanie Neele’a opierało się jednak na logicznym założeniu: skoro marmoladę

zatruto dawniej, prawdopodobnie wykluczyć należy osoby jedzące owego dnia śniadanie.

To otwiera nowe, interesujące możliwości. Zaleca rozmowy z różnymi ludźmi —

rozmowy pod nieco odmiennym kątem widzenia. Tylko nie sugerować się niczym z góry!

Detektyw nie lekceważył bynajmniej zdania panny Marple na temat staroświeckiego

wierszyka z dziecinnego pokoju. Jego treść w zadziwiający sposób pasuje do przebiegu
wydarzeń. Rozwiązuje zagadkę niepokojącą od pierwszej chwili: kieszeń pełną żyta. — Ale
te kosy? — szepnął do siebie Neele.

— Słucham, panie inspektorze? — zdziwił się podwładny.
— Drobiazg, Hay… Nic ważnego.

Inspektor Neele wybrał się na poszukiwanie Mary Dove i zastał ją w jednym z pokoi

sypialnych na piętrze, gdzie Ellcn zdejmowała z łóżka prześcieradła —jak się zdawało,
czyste. Obok leżało na krześle kilka również nie używanych ręczników.

— Spodziewa się pani kogoś? zapytał trochę zdziwiony detektyw.
Zarządzająca domem uśmiechnęła się na swój sposób. W przeciwieństwie do posępnej,

przygnębionej pokojówki była jak zawsze pogodna i opanowana.

— Akurat odwrotnie powiedziała, a Neele spojrzał na nią pytająco.
— Ten pokój gościnny miał zająć pan Gerald Wright.
— Gerald Wright? Co to za jeden?

57

background image

— Dobry znajomy panny Elaine Fortescue — odparła Mary tonem sztucznie obojętnym.
— Oczekiwano go? Kiedy?
— O ile mi wiadomo, zatrzymał się w hotelu Golf nazajutrz po śmierci pana Fortescue.
— Nazajutrz?
— Tak poinformowała mnie panna Fortescue — odparła Mary tonem nadal bez wyrazu. —

Chciała, by pan Wright przeniósł się tutaj, więc w porę przygotowałam pokój. Następnie
jednak, po dwu dalszych tragediach… uznała widać, że lepiej mu będzie w hotelu.

— W hotelu Golf?
— Tak, panie inspektorze.
— Hm… Nic dziwnego.
Ellen zebrała prześcieradła i ręczniki, wyszła z pokoju. Mary Dove spojrzała pytająco na

detektywa.

— Życzył pan sobie pomówić ze mną w jakiejś sprawie?
— Ścisłe ustalenie czasu rozmaitych wydarzeń jest w danej chwili kwestią

pierwszorzędnej wagi — odparł gładko Neele. — Członkowie rodziny wypowiadają się
mętnie na ten temat, co uważam za naturalne i zrozumiałe. Natomiast zdążyłem zauważyć, że
pani dobrze orientuje się w czasie.

— Co też uważa pan za naturalne i zrozumiałe uśmiechnęła się Mary Dove.
— Tak… Zapewne… W każdym razie należy pogratulować sprawności, z jaką pani

prowadzi dom mimo… mimo, powiedzmy, paniki wynikłej z racji ostatnich zgonów —
inspektor zrobił małą pauzę. — Jak pani to robi?

Dobrze zdawał sobie sprawę, iż jedyną lukę w nieprzeniknionym pancerzu Mary Dove

stanowi duma z własnej sprawności. I tym razem zarządzająca domem ożywiła się nieco.

— Crumpowie chcieli z miejsca odejść — powiedziała.
— My nie udzielilibyśmy zgody.
— Wiem. Oczywiście. Ale i ze swojej strony dałam im do zrozumienia, że pan Parcival

Fortescue okaże się zapewne hojny dla tych, co oszczędzą mu zbędnych kłopotów.

— A Ellen?
— Nie myśli o rzuceniu pracy.
— Aha… Nie myśli o rzuceniu pracy — powtórzył Neele. — Ma mocne nerwy.
— Delektuje się katastrofami. Podobnie jak pani Valowa, czerpie perwersyjne

zadowolenie z tragedii.

— Ciekawe… Czy pani Valowa czerpie perwersyjne zadowolenie z tragedii?
— Nie… Może to zbyt silnie powiedziane… W każdym razie usposobienie pozwala jej

tragedie znosić… Coś takiego miałam raczej na myśli.

— A jakie wrażenie wywarło to wszystko na pani? Mary Dove wzruszyła ramionami i

odpowiedziała sucho:

— Nie było miłym przeżyciem.
Detektyw jeszcze raz zapragnął przeniknąć linie obronne tej chłodnej i opanowanej młodej

kobiety, zbadać, co kryć się może pod osłoną niedopowiedzeń i całej zagadkowej postawy
Mary Dove.

— Cóż — podjął wróćmy do miejsca i czasu poszczególnych wydarzeń. Ostatni raz

widziała pani Gladys Martin w hallu, przed podwieczorkiem, za dwadzieścia piąta? Nie mylę
się, prawda?

— Nie myli się pan. Powiedziałam jej, żeby podała herbatę.
— Skąd pani wtedy przyszła?
— Z piętra. Parę minut wcześniej zdawało mi się, że dzwoni telefon.
— Zapewne przyjęła go Gladys?
— Tak. To była omyłka. Ktoś chciał się połączyć z pralnią w Baydon Heath.
— Wówczas widziała pani Gladys Martin ostatni raz?

background image

— W jakieś dziesięć minut później wniosła do biblioteki tacę z herbatą.
— Z kolei nadeszła panna Elaine Fortescue?
— Tak. Trzy lub cztery minuty po Gladys. Następnie poszłam na górę, aby poprosić na

herbatę panią Valowa..

— Zwykle pani to robi?
— Skąd znowu! Domownicy schodzą na podwieczorek, kiedy zechcą. Ale tamtego dnia

pani Fortescue zapylała, gdzie się wszyscy podziali. Wyszłam do hallu i odniosłam wrażenie,
że na piętrze słyszę kroki pani Valowej. Omyliłam się jednak, bo…

— Jak to? — przerwał Neele zwietrzywszy coś nowego. — Usłyszała pani czyjeś kroki na

piętrze?

— Tak. Jak gdyby zbliżały się do szczytu schodów. Ale nikt nie zeszedł na dół. Panią

Valową zastałam w jej pokoju. Dopiero co wróciła ze spaceru…

— Ze spaceru powtórzył detektyw. — Aha, rozumiem… Która była godzina?
— Dochodziła piąta, jak sądzę.
— A pan Lancelot Fortescue zjawił się o której?
— Parę minut później wróciłam na parter… Myślałam nawet, że przyjechał wcześniej,

ale…

— Dlaczego myślała pani, że przyjechał wcześniej? — przerwał znów żywo inspektor

Neele.

— Ponieważ zdawało mi się, że zobaczyłam go przez okno, z podestu na półpiętrze.
— W ogrodzie?
— Tak… Zauważyłam kogoś niknącego za cisowym żywopłotem. Pomyślałam, że to

może być on.

— Wtedy schodziła pani na dół, zaprosiwszy panią Valową na podwieczorek, prawda?
— Nie — sprostowała Mary. — Stało się to wcześniej, kiedy schodzi—łam na dół

pierwszy raz.

Detektyw spojrzał na nią przenikliwie.
— Jest pani pewna, panno Mary?
— Najzupełniej. Dlatego właśnie zaskoczył mnie widok pana Lancelota, kiedy naprawdę

zadzwonił do drzwi.

Inspektor Neele pokręcił głową i podjął nie zdradzając tonem głosu swego wzburzenia:
— Nie mogła pani zobaczyć w ogrodzie Lancelota Fortescue. Pociąg z Londynu,

przybywający o czwartej dwadzieścia osiem, miał dziesięć minut opóźnienia. Był na
przystanku Baydon Heath o czwartej trzydzieści siedem. Jest zawsze przepełniony, więc
Lancelot Fortescue musiał zaczekać kilka minut na taksówkę. Wobec tego odjechał ze stacji
mniej więcej trzy na piątą (pięć minut później, niż pani widziała kogoś w ogrodzie), a do
Domku pod Cisami jest około dziesięciu minut drogi. Taksówkę odprawił sprzed bramy nie
wcześniej niż za pięć piąta… Hm… Nie mogła go pani zobaczyć w ogrodzie.

— Pewna jestem, że kogoś zauważyłam.
— Niewątpliwie. Ale ściemniało się wówczas. Nie widziała pani dokładnie tamtej osoby?
— Naturalnie… Nie potrafiłabym rozpoznać twarzy… Zorientowałam się tylko, że to

wysoki, szczupły mężczyzna, więc przyszedł mi na myśl pan Lancelot Fortescue, którego
oczekiwaliśmy wszyscy.

— A tamten, w którą odszedł stronę?
— Zniknął za cisowym szpalerem, w kierunku wschodniego skrzydła domu.
— Gdzie znajdują się boczne drzwi, prawda? Czy są one zamykane na klucz?
— Tak Ale dopiero późnym wieczorem.
— Innymi słowy: kogoś, kto wszedłby tymi drzwiami, mógłby nie spostrzec nikt z

domowników?

Mary Dove zastanowiła się na moment.

59

background image

— Zapewne… Tak! dodała bardziej stanowczym tonem. — Chce pan powiedzieć, że

słyszałam odgłos kroków kogoś, kto w taki sposób wtargnął do domu i ukradkiem przemykał
korytarzem na piętrze?

— Coś w tym sensie, proszę pani.
— Ale kto?
— To pytanie wymaga odpowiedzi. Na razie bardzo pani dziękuję. Mary Dove odwróciła

się, by odejść, lecz w tym momencie detektyw rzucił od niechcenia:

— Aha… Sądzę, że pani może mi coś powiedzieć o kosach?
Po raz pierwszy zarządzająca domem była jak gdyby zaskoczona. Odwróciła się raptownie.
— O… Przepraszam… Co pan powiedział?
— Zapytałem o kosy… ptaki.
— Ptaki?
— Tak. Kosy — powtórzył Neele i przybrał swój najbardziej tępy wyraz twarzy.
— Ma pan na myśli tę idiotyczną historię z lata? Przecież nie może mieć nic… — Mary

Dove umilkła nagle.

— Słyszałem coś piąte przez dziesiąte — podjął swobodnie detektyw.
— Ale cóż? Tylko pani potrafi opisać to zajście ze szczegółami.
— Moim zdaniem w grę wchodził idiotyczny, niedorzeczny kawał —odparła Mary Dove

już z normalnym, niezmąconym spokojem. —Cztery nieżywe kosy znalazły się na biurku w
gabinecie pana Fortescue… w jego domowym gabinecie. Jak zwykle latem, okna były
otwarte. Podejrzewaliśmy wszyscy syna ogrodnika, chociaż chłopiec zapewniał, że nie jest
winien. Były to kosy, które ogrodnik zastrzelił i powiesił na drzewach owocowych, by
odstraszyć ptactwo.

— Ktoś musiał je odciąć i podrzucić na biurko Reksa Fortescue.
— Tak.
— Nie widzi w tym pani jakiegoś sensu, związku z czymkolwiek?
— Nie sądzę.
— A jak zachował się pan Fortescue? Zły był?
— Zły? Oczywiście.
— Nie odniosła pani wrażenia, że zaniepokoiła go ta historia, wytrąciła z równowagi?
— Nie pamiętam, doprawdy.
— Rozumiem…
Inspektor Neele nie dodał nic więcej, wydało mu się jednak, że tym razem Mary Dove

odwraca się i odchodzi z ociąganiem, jak gdyby miała ochotę zbadać bardziej szczegółowo,
co się dzieje w jego głowie. Ale on myślał tylko z niechęcią o pannie Marple. Zapewniła, że
w tej historii muszą być kosy. I oto są! Co prawda nie trzy mendle, które dokładnie pasowały
do wzoru, ale są!

Głupia historia zdarzyła się latem, więc Neele nie wyobrażał sobie, jaki mogła mieć

związek z późniejszą tragedią. Oczywiście nie zasugeruje się ptakami, nie zaniecha opartego
na logice normalnego śledzenia mordercy, działającego z normalnych pobudek. Lecz od tej
chwili nie wolno mu odrzucać nawet najbardziej obłąkańczych możliwości.

background image

XV

— Przykro mi jeszcze raz panią trudzić — zwrócił się Neele do Elaine Fortescue — muszę

jednak wyświetlić pewien szczegół. O ile mi wiadomo, pani jest ostatnią lub raczej
przedostatnią osobą, która widziała panią Fortescue żywą. Opuściła pani bibliotekę
dwadzieścia po piątej?

— Mniej więcej. Nie mogę określić czasu ściśle — odparła panna Fortescue i dorzuciła

obronnym tonem: — Człowiek nie patrzy wciąż na zegary.

— Ma się rozumieć, proszę pani. Kiedy wszyscy wyszli z pokoju, pani została sama z

panią Fortescue. O czym panie rozmawiały?

— Czy to ma jakiekolwiek znaczenie?
— Najprawdopodobniej nie ma. Ale treść rozmowy może świadczyć w pewnym stopniu o

ówczesnym nastroju pani Fortescue.

— Chce pan powiedzieć… Sądzi pan, że ona zabiła się sama? Detektyw spostrzegł, że

twarz dziewczyny się rozjaśniła, co nie zdziwiło go wcale. Takie rozwiązanie byłoby
oczywiście najdogodniejsze z punktu widzenia mieszkańców Domku pod Cisami. Neele nie
wierzył w nie, gdyż Adeli Fortescue nie uważał za typ potencjalnej samobójczyni. Nawet
gdyby otruła męża i żywiła obawę, że zbrodnia wyjdzie na jaw, nie pomyślałaby z pewnością
o odebraniu sobie życia. Optymizm kazałby jej wierzyć, że jeżeli nawet dojdzie do procesu,
da się uzyskać wyrok uniewinniający. Takiego zdania był inspektor Neele, nie chciał jednak
rozpraszać złudzeń Elaine Fortescue.

— Istnieje i taka możliwość — odparł zgodnie z prawdą. — Więc słucham, proszę pani? O

czym była wtedy mowa?

— Szczerze mówiąc o moich sprawach powiedziała młoda osoba i umilkła.
— A mianowicie?
— Mój… mój znajomy, ktoś z przyjaciół, przyjechał tutaj, więc zwróciłam się do Adeli,

czy nie ma nic przeciwko jego zamieszkaniu w naszym domu.

— Rozumiem… Kto jest tym pani znajomym?
— Gerald Wright. Nauczyciel szkolny. Zatrzymał się w hotelu Golf.
— Czy to szczególnie dobry znajomy, ktoś bardzo bliski? — detektyw przybrał

dobroduszny, rodzicielski wyraz twarzy, który dodał mu co najmniej piętnaście lat. — Może
wkrótce należy oczekiwać doniosłego wydarzenia w rodzinie?

Odczuł niemal skrupuły na widok nieporadnego gestu ręki i rumieńca dziewczyny. Nie

wątpił już, Elaine Fortescue kocha się w tym gościu.

— Nie jesteśmy formalnie zaręczeni i… i… Teraz nie może być o tym mowy… Ale…

Zgadł pan, inspektorze. Istotnie, zamierzamy się pobrać.

— Gratuluję serdecznie! podchwycił żywo Neele. — Wspomniała pani, że pan Wright

zatrzymał się w hotelu Golf. Od jak dawna tam mieszka?

— Zadepeszowałam do niego po śmierci ojca.
— A on przyjechał niezwłocznie — powiedział detektyw i życzliwym, budzącym zaufanie

tonem dorzucił swój ulubiony zwrot: — Aha… Rozumiem. — Na moment zawiesił głos. Jak
pani Fortescue zareagowała na propozycję, by pan Wright przeprowadził się tutaj?

— Odpowiedziała: „Dobrze. Wolno ci zapraszać, kogo sobie życzysz”.
— Innymi słowy odniosła się do pani planów życzliwie.
— Życzliwie?… Chyba niezupełnie. Powiedziała jeszcze… — Właśnie! Co więcej

powiedziała?

— Głupstwo, jakiego należało spodziewać się od Adeli. Dodała, że mogłabym zrobić

znacznie lepszą partię. — Elaine zarumieniła się znowu.

— Cóż, krewni często mówią podobne rzeczy.

61

background image

— Tak… Naturalnie! Ale, widzi pan, nie wszystkich stać na właściwą ocenę Geralda. To

intelektualista, zwolennik nieszablonowych, postępowych idei, które nie odpowiadają wielu
ludziom.

— Aha… Rozumiem. Dlatego trudno mu było dojść do porozumienia z pani ojcem.
Dziewczyna mocno się zaczerwieniła.
— Ojciec był niesprawiedliwy, miał liczne uprzedzenia. Drażnił uczucia Geralda. Otwarcie

mówiąc, zachowanie ojca tak zirytowało Geralda, że zniknął na długie tygodnie i nie odzywał
się nawet do mnie.

„I prawdopodobnie nie odezwałby się do dnia dzisiejszego. gdyby twój ojciec nie umarł i

nie zostawił ci grubej forsy” pomyślał inspektor Neele i zapytał:

— O niczym więcej nie rozmawiała pani z panią Fortescue?
— Nie… Nie zdaje mi się.
— Działo się to mniej więcej dwadzieścia pięć po piątej, a o szóstej pięć znaleziono zwłoki

pani Fortescue. Pani nie wróciła do biblioteki w tym czasie?

— Nie wróciłam.
— Co pani robiła?
— Ja? Wybrałam się na mały spacer.
— Do hotelu Golf?
— No… tak… Ale Geralda nie zastałam.
— Aha… Rozumiem — powtórzył znów inspektor Neele, tym razem jednak tonem

akcentującym koniec rozmowy.

— Czy to wszystko? zapytała Elaine.
— Tak jest. Dziękuję pani odparł detektyw i spytał, gdy dziewczyna wstawała z krzesła:

Mogłaby pani powiedzieć coś o kosach?

— O kosach? Tych w pasztecie?
„Aha. Były też kosy w pasztecie” pomyślał Neele i dodał:
— Kiedy to miało miejsce?
— Trzy… może cztery miesiące temu. Ojciec znalazł też nieżywe kosy na swoim biurku.

Strasznie się wtedy złościł.

— Złościł się? Czy dopytywał się też, kto to mógł zrobić?
— Tak… Oczywiście. Ale nikt z nas nic nie wiedział.
— A nie wie pani, czemu pan Fortescue tak się gniewał?
— Czemu? No… To był makabryczny, głupi dowcip.
Neele spojrzał bystro w twarz dziewczyny, nie zauważył jednak objawów zmieszania.
— Aa… Jeszcze jedno podjął. — Nie orientuje się pani, czy i kiedy pani Fortescue

sporządziła testament?

— Nie mam pojęcia Elaine rozłożyła ręce. — Chyba tak… Ludzie przeważnie robią takie

rzeczy.

— Powinni, ale nie zawsze robią. Czy na przykład pani załatwiła tę sprawę?
— Ja? Dotąd nic nie miałam… Cóż… teraz naturalnie…
Neele spostrzegł, że w tym momencie dziewczyna uprzytomniła sobie zmianę własnej

pozycji materialnej. Wyczytał to w jej oczach.

— Słusznie — powiedział. — Pięćdziesiąt tysięcy funtów nakłada pewne obowiązki.

Nakłada obowiązki i niejedno może się zmienić.

Po rozstaniu z Elaine Fortescue inspektor siedział przez kilka minut pogrążony w myślach,

zapatrzony przed siebie. Miał o czym medytować. Twierdzenie Mary Dove, iż około czwartej
trzydzieści pięć widziała w ogrodzie mężczyznę, otwierało nowe możliwości — jeżeli
oczywiście Mary Dove powiedziała prawdę. Inspektor nigdy nie zakładał z góry, że
czyjekolwiek słowa zasługują na wiarę. Tym razem wszakże nie potrafił wymyślić rozumnej

background image

przyczyny, dla której zarządzająca domem mogłaby skłamać. Wobec tego przyjąć należy, że
powiedziała prawdę i rzeczywiście widziała w ogrodzie mężczyznę. Z pewnością nie był to
Lancelot Fortescue, jakkolwiek domysł panny Dove w tym względzie wyniknął logicznie z
istniejących okoliczności. Nie był to Lancelot Fortescue, lecz ktoś podobny doń z postawy i
wzrostu, a niewątpliwie wiele daje do myślenia fakt, że o tej właśnie porze jakiś mężczyzna
przemykał ukradkiem przez ogród, chowając się za żywopłoty.

Ale nie na tym koniec! Mary Dove słyszała również odgłos kroków w korytarzu na piętrze,

co z kolei zgadzałoby się z grudką błota znalezioną na dywanie w buduarze Adeli Fortescue.
Detektyw powędrował myślami do znajdującego się w tym buduarze ozdobnego biureczka.
Śliczny, podrabiany antyk. Nietrudna do odkrycia sekretna szufladka. W szufladce trzy liściki
do Adeli Fortescue, skreślone przez Viviana Dubois. Niezliczone listy miłosne trafiały do rąk
inspektora w trakcie jego zajęć służbowych: listy namiętne, idiotyczne, sentymentalne, pełne
żalów. Zdarzały się również listy ostrożne i do tej kategorii wypadałoby zaliczyć trzy
pochodzące ze skrytki w ozdobnym biureczku. Nawet odczytane w sądzie, podczas sprawy
rozwodowej, mogłyby ujść za dowód czysto platonicznych uczuć.

„Platoniczne uczucie! W takim przypadku! Bodaj to licho!” pomyślał inspektor Neele nie

bez odrazy.

Kiedy znalazł listy, niezwłocznie posłał je do Wydziału Śledczego, gdyż wówczas

chodziło głównie o to, czy prokurator uzna poszlaki za wystarczające, by wszcząć śledztwo
przeciw Adeli Fortescue lub Adeli Fortescue i Vivianowi Dubois łącznie. Wszystko zdawało
się świadczyć, że Reksa Fortescue otruła żona przy współudziale albo bez współudziału
kochanka. Listy, chociaż ostrożne, jasno wskazywały, że Vivian Dubois był kochankiem
Adeli Fortescue, ale ich treść nie zawierała niczego, co dałoby się podciągnąć pod termin
„zachęta do zbrodni”. Oczywiście „zachęta” mogła mieć miejsce w rozmowach, lecz pan
Dubois to człowiek zbyt przezorny, aby czemuś takiemu dać wyraz na piśmie.

Inspektor Neele wnioskował trafnie, iż Vivian Dubois prosił kochankę o zniszczenie jego

listów, ona zaś skłaniała, że zastosowała się lub zastosuje do tej prośby. Co dalej? Nastąpiły
dwa kolejne zgony, z których wynika albo co najmniej powinno wynikać, że Adela Fortescue
nie uśmierciła męża. Przeciwko temu może świadczyć tylko jedna hipoteza. Adela Fortescue
chciała się wydać za Viviana Dubois, a Vivian Dubois pragnął nie Adeli Fortescue, lecz stu
tysięcy funtów, które miała odziedziczyć po mężu. Mógł żywić przekonanie, że śmierć Reksa
Fortescue ujdzie za naturalną, wywołaną zawałem serca czy też wylewem krwi do mózgu.
Ostatecznie rodzina niepokoiła się od roku stanem zdrowia starszego pana. (Neele pomyślał
nawiasowo, że tę właśnie kwestię należy zbadać bliżej, wyczuwał bowiem instynktownie, że
może ona mieć niepoślednie znaczenie.) Stało się inaczej. Natychmiastowa diagnoza i
rozpoznanie użytej trucizny pokrzyżowały plany związane ze zgonem Reksa Fortescue.

Przyjąwszy, że Adela Fortescue i Vivian Dubois popełnili zbrodnię, należy spytać, co

działoby się z nimi w takiej sytuacji? Niewątpliwie on uległby panice, ona kompletnie
straciłaby głowę. Mogłaby robić albo mówić głupstwa, dzwonić do kochanka, nieostrożnie
rozmawiać przez telefon. On zaś zdawałby sobie sprawę, że w Domku pod Cisami mogliby
podsłuchać coś fatalnego. Jak postąpiłby w takiej sytuacji Vivian Dubois?

Odpowiedź na to pytanie byłaby przedwczesna. Ale Neele postanowił wybrać się zaraz do

Golfa, by sprawdzić, czy pan Dubois wychodził z hotelu między czwartą piętnaście a szóstą
po południu. Jest wysoki i szczupły, wzrostem i postawą przypomina Lancelota Fortescue.
Drogą przez ogród i boczne drzwi mógł zakraść się do domu, wejść na piętro i… I co? Szukać
swoich listów i przekonać się, że ich nie ma? Wyczekać odpowiedniej chwili, gdy droga
będzie wolna, zejść do biblioteki, zastać tam tylko Adelę Fortescue?

To wnioski zbyt pochopne, dogodne…
Detektyw pomyślał, że wypytywał już Mary Dove i Elaine Fortescue, należy więc

sprawdzić, co ma do powiedzenia żona Parcivala.

63

background image

XVI

Inspektor Neele zastał panią Valową w jej saloniku, zajętą pisaniem listów. Na jego

powitanie podniosła się raczej nerwowo.

— Czy… Może coś nowego?…
— Zechce pani usiąść. Po prostu chciałbym zadać pani kilka pytań.
— Aa… Tak… Służę, inspektorze. Naturalnie. To wszystko jest takie straszne, prawda?

Coś okropnego!

Po chwili wahania wybrała jeden z foteli. Detektyw usadowił się na pobliskim krześle i

począł studiować ją baczniej, niż w czasie uprzednich spotkań. Osądził, że to kobieta
pospolita, przeciętna i zapewne nie bardzo szczęśliwa. Jest rozstrojona, niezadowolona z
życia, lecz mimo ograniczonych horyzontów myślowych mogła być sprawna w swoim
dawnym zawodzie pielęgniarki. Teraz nie daje jej satysfakcji próżnowanie, które zawdzięcza
małżeństwu z zamożnym mężczyzną. Kupuje łaszki, czytuje powieści, objada się
słodyczami… Neele przypomniał sobie jej podniecenie w dniu zgonu Reksa Fortescue,
pomyślał jednak, że nie była to uciecha hieny, ale wstrząs wywołany prz.cz coś niezwykłego
na tle jałowej pustyni codziennej nudy.

Obecnie niespokojne oczy Jennifer unikały przenikliwego wzroku inspektora. Sprawiało to

wrażenie zdenerwowania i może poczucia winy. Jednakże i tym razem nie należało wyciągać
wniosków zbyt pochopnie.

— Niestety, proszę pani — rozpoczął łagodnie Neele obowiązek nakazuje nam wypytywać

ludzi; wypytywać i jeszcze raz wypytywać. Państwo muszą odczuwać to nad wyraz boleśnie.
W pełni zdaję sobie z tego sprawę, ale, proszę mi wierzyć, bardzo wiele zależy od ścisłego
określenia czasu poszczególnych wydarzeń. Pani zeszła na pod wieczorek późno, prawda?
Lub raczej panna Dove przyszła po panią.

— Tak. Przyszła po mnie. Powiedziała, że herbata czeka. Nie wyobrażałam sobie, że już

tak późno. Pisałam wtedy listy.

Detektyw zerknął w stronę biurka.
— Aha… Rozumiem… A mnie się zdawało, że była pani na spacerze.
— Ona panu powiedziała? — Tak… Ma pan rację… Pisałam listy, ale w pokoju było

okropnie duszno… Głowa mnie rozbolała, więc wybrałam się na spacer… Tylko raz dokoła
ogrodu.

— Rozumiem… Spotkała pani kogoś?
— Czy spotkałam kogoś? — Pani Valowa spojrzała ze zdziwieniem na detektywa. — Do

czego pan zmierza?

— Chciałbym się dowiedzieć, czy w czasie tej przechadzki widziała pani kogoś lub ktoś

panią widział.

— Widziałam tylko ogrodnika… z daleka. — Jennifer zerknęła podejrzliwie na inspektora.
— Z ogrodu wróciła pani do swojego pokoju i zdejmowała właśnie płaszcz, kiedy panna

Dove przyszła poprosić panią na herbatę. Czy to się zgadza?

— Tak. Oczywiście. Wtedy zeszłam na dół.
— Kogo zastała pani w bibliotece?
— Adelę, Elaine… W parę minut później przyjechał Lance, brat mojego męża…

Niedawno wrócił z Kenii, jak panu wiadomo.

— Razem usiedli państwo do podwieczorku?
— Tak. Później Lance wyszedł, żeby odwiedzić ciocię Effie, a ja wróciłam do siebie pisać

listy. W bibliotece zostały Adela i Elaine.

Detektyw przytaknął skinieniem głowy.
— Wiem. Po pani wyjściu panna Elaine spędziła w towarzystwie macochy pięć do

background image

dziesięciu minut. Pani męża nie było wtedy w domu?

— Nie… Percy… To jest Val wrócił z Londynu krótko przed siódmą. Zatrzymały go tam

ważne sprawy.

— Przyjechał pociągiem?
— Tak. Na stacji wziął taksówkę.
— Często korzysta z komunikacji kolejowej?
— Czasami. Niezbyt często. Tym razem był, zdaje się, w różnych punktach miasta, gdzie

trudno zaparkować wóz. Wygodniej było mu wrócić do domu pociągiem.

— Rozumiem… — bąknął znowu Neele i zmienił temat. — Pytałem pani małżonka, czy

pani Fortescue sporządziła przed śmiercią testament. Odpowiedział, że jego zdaniem, nie.
Sądzę, że pani nic o tej sprawie nie wiadomo?

Ku niemałemu zdziwieniu detektywa, Jennifer podchwyciła z ożywieniem:
— Ależ, tak… Tak! Adela sporządziła testament. Sama mi mówiła.
— Naprawdę? Kiedy to się stało?
— Niedawno. Chyba przed miesiącem.
— Bardzo interesujące, bardzo — bąknął inspektor Neele.
Pani Valowa pochyliła się do przodu. Wyrazem twarzy zdradzała teraz podniecenie. Widać

zadowolenie sprawiał jej fakt, że jest tak dobrze poinformowana.

— Val nic nie wie — podjęła. — Nikt nie wie. Ja zrobiłam przypadkowe odkrycie. Na

ulicy! Byłam właśnie przed sklepem z materiałami piśmiennymi, kiedy zobaczyłam Adelę.
Wychodziła z kancelarii adwokackiej. To, wie pan, firma Ansell i Worrall przy High Street.

— Tutaj? W Baydon Healh?
— Aha! Pytam: „Co tam robiłaś?” Ona na to roześmiała się i mówi: „Chciałabyś wiedzieć,

prawda?” — a później, jak szłyśmy razem: „Cóż, powiem ci, Jennifer. Spisywałam ostatnią
wolę”. Bardzo się zdziwiłam i mówię: „Testament? Po co, Adelo? Nie jesteś chora ani nic
takiego”. Odpowiedziała, że nigdy nie czuła się lepiej, ale każdy powinien załatwić tę
formalność. Nie chciała pójść do zadzierającego nosa mecenasa, pana Billingsleya, który
prowadzi sprawy rodziny, bo stary cwaniak gotów by wszystko wypaplać. Tak mówiła Adela
i dodała jeszcze: „Nic z tego. Testament to moja osobista sprawa. Nikt się nie dowie, jak i
czym rozporządziłam”. Powiedziałam wtedy: „Bądź pewna, Adelo, że ja słowa nie pisnę”.
Wzruszyła ramionami i mówi: „Możesz ile chcesz gadać. Nie znasz treści testamentu”. Ale i
tak nic nie powiedziałam nikomu, nawet mężowi. Moim zdaniem kobiety powinny trzymać
ze sobą. Nieprawda, inspektorze?

— Bez wątpienia to pogląd przynoszący pani zaszczyt przyznał dyplomatycznie detektyw.
— Ja tam nigdy nie byłam złośliwa — ciągnęła pani Valowa — za Adelą nie przepadałam

naturalnie, bo uważałam, że to typ, co przed niczym się nie cofnie, byle postawić na swoim. A
teraz, jak ona. biedactwo, nie żyje, myślę, że może byłam niesprawiedliwa.

— Pozostaje mi tylko podziękować szanownej pani za wartościową pomoc — powiedział

inspektor Neele.

— Bardzo mi było miło, proszę pana. Zawsze chętnie pomogę., ile tylko zdołam. Cała ta

historia jest okropna, prawda? Dziś z. rana przyjechała jedna starsza pani. Kto to taki?

— Nazywa się panna Marple. Postąpiła bardzo ładnie, bo przyjechała tu specjalnie, aby

podzielić się z nami wiadomościami o Gladys Martin. Ta dziewczyna służyła u niej w swoim
czasie.

— Naprawdę? Ciekawa historia!
— Aha… Jeszcze jedno pytanie… Czy wiadomo pani coś o kosach? Jennifer wzdrygnęła

się gwałtownie. Upuściła torebkę na podłogę i schyliła się, by ją podnieść.

— O kosach, inspektorze? Ptakach? O jakie kosy panu chodzi? —zapytała zdławionym

głosem.

Neele uśmiechnął się pogodnie.

65

background image

— Jakiekolwiek, proszę pani. Żywe, martwe, nawet, że się tak wyrażę, symboliczne.
— Nie mam pojęcia, o czym pan mówi — rzuciła szorstko kobieta. —Nie rozumiem!
— Zatem o kosach nic pani nie wiadomo?
— Aa… Pewno ma pan na myśli te, co były w pasztecie zeszłego lata — podjęła z wolna

Jennifer. — Taki drobiazg bez znaczenia…

— Znaleziono też nieżywe kosy na stole w bibliotece, prawda?
— Jakieś niedorzeczne wybryki… Nie wyobrażam sobie, kto panu o nich powiedział. Pan

Fortescue, mój teść, strasznie się wtedy złościł.

— Złościł się tylko? Nic więcej?
— Rozumiem. Wiem teraz, do czego pan zmierza. Teść wypytywał nas wszystkich, czy

koło domu nie kręcił się ktoś obcy.

— Obcy? powtórzył detektyw unosząc brwi ze zdziwieniem.
— Ja tam nic nie wiem. Tak teść się wyraził.
— Obcy powtórzył znów Neele tonem zastanowienia. — Czy pan Fortescue zdawał się

przestraszony?

— Przestraszony? znowu nic nie rozumiem.
— Powiedzmy, czy byt zaniepokojony, gdy wypytywał o kogoś obcego?
— Chyba tak… Miałam wrażenie, że był zaniepokojony. Oczywiście nie pamiętam

dokładnie historii sprzed kilku miesięcy. Byłam zdania, że to jakieś niemądre żarty.
Podejrzewałam… podejrzewam nadal Crumpa. To człowiek bardzo niezrównoważony i z
pewnością często zagląda do kieliszka. Czasami zachowuje się impertynencko… Może miał
jakąś urazę do pana Fortescue? Myślę, że to prawdopodobne… Jak pan sądzi, inspektorze?

— Wszystko jest prawdopodobne — odparł Neele i wyszedł z saloniku pani Valowej.

Parcival Fortescue wyjechał do Londynu? lecz Neele zastał w bibliotece Lancelota,

siedzącego ze swoją żoną nad szachami.

— Nie chciałbym państwu przeszkadzać — zaczął tonem usprawiedliwienia.
— Nie szkodzi, inspektorze — powiedział Lance. — Zabijamy tylko czas. Prawda,

kochanie?

Pat twierdząco skinęła głową.
— Zapewne moje pytanie wyda się panu niedorzeczne — zwrócił się detektyw do

przybysza z Afryki. Zapytam jednak, czy wiadomo panu coś o kosach?

— O kosach? Ptakach?
— Tak. Może to dziwne, ale wzmiankę o kosach napotkałem w trakcie dochodzenia.
— Na Boga! Nie pije pan chyba do starej historii kopalni Kos! — zawołał Lancelot.
— Kopalnia Kos? ożywił się Neele. — Co to za stara historia? Lance zrobił niepewną

minę.

— Cały kłopot w tym, że sam niewiele pamiętam, bardzo niewiele, inspektorze. Chodzą mi

po głowie wspomnienia o jakiejś mętnej transakcji mojego papy, gdzieś na zachodnich
wybrzeżach Afryki. Ciocia Effie mówiła coś kiedyś z przekąsem, ale żadnych bliższych
szczegółów nie znam.

— Ciocia Effie? Innymi słowy panna Ramsbottom?
— Tak, inspektorze. ,
— Pójdę zapytać ją o kopalnię Kos — powiedział Neele i dodał posępnie: — To, proszę

pana, przerażająca starsza dama. Peszy mnie jej obecność.

— Zgoda, inspektorze! — roześmiał się Lancelot Fortescue. Ale ciocia Effie może być

wielce pomocna, jeżeli podejdzie pan do niej w sposób właściwy. Szczególnie zalecałbym
rozwodzenie się nad przeszłością. Staruszka ma wyborną pamięć i z prawdziwą satysfakcją
dobywa z niej sprawy kompromitujące kogoś lub przykre. Umilkł na moment. — Jeszcze
jedno, inspektorze. Po przyjeździe tutaj wkrótce wybrałem się do cioci Effie… wyrażając się

background image

ściślej, zaraz po herbacie. Zaczęła mówić o Gladys, służącej, która została zamordowana.
Naturalnie nie wiedzieliśmy wtedy, że ta dziewczyna nie żyje. Ciocia Effie utrzymywała, że
Gladys wie o czymś, czego nic powiedziała policji.

— To wydaje się pewne — westchnął detektyw. — Biedactwo mc już nigdy nie powie.
— Nie powie — powtórzył Lance. — Ciocia udzieliła jej dobrej rady, aby wszystko

wyznała. Jaka szkoda, że Gladys nie zdążyła się do niej zastosować.

— Aha… — bąknął Neele i, zebrawszy odwagę przed groźnym spotkaniem, wtargnął do

twierdzy starszej damy.

Ku niemałemu zdziwieniu zastał tam pannę Marple, która gawędziła z ciocią Effie o

działalności misyjnej.

— To ja już pójdę — powiedziała panna Marple, wstając żywo z fotela.
— Nie ma potrzeby, szanowna pani — zaoponował Neele. — Proszę zostać.
— Zaproponowałam pannie Marple, żeby przeniosła się tutaj — zabrała głos panna

Ramsbottom. — Nie ma sensu marnować pieniędzy na pobyt w diabła wartym hotelu Golf.
To obrzydliwe gniazdo podejrzanych typów. Po całych wieczorach nic tylko kartograjstwo i
pijatyki! Z pewnością panna Marple lepiej się będzie czuła w przyzwoitym chrześcijańskim
domu. Jest wolny pokój tuż obok mojego. Ostatnio mieszkała tam misjonarka, doktor Mary
Peters.

— Bardzo pani uprzejma — odezwała się panna Marple. — Doprawdy jednak nie

chciałabym narzucać się w domu żałoby.

— Jaka tam żałoba! — obruszyła się ciocia Effie. — Zawracanie głowy! Kto w tym domu

opłakuje Reksa? Albo Adelę? A może chodzi pani o policję, co? Pan przecież nie ma
zastrzeżeń, inspektorze?

— Nie mam najmniejszych zastrzeżeń, łaskawa pani.
— No to interes ubity! — ucieszyła się energiczna staruszka.
— Bardzo pani uprzejma powtórzyła panna Marple. — Zaraz zatelefonuję do hotelu.

Powiem, że rezygnuję z pokoju.

Kiedy wyszła, panna Ramsbottom rzuciła obcesowo pod adresem detektywa:
— A pan tu po co?
— Chciałem zapytać, czy łaskawa pani mogłaby mi coś powiedzieć o kopalni Kos?
Ciocia Effie parsknęła piskliwym śmiechem.
— Ha! Dotarł pan i do tego! Zrozumiał moją aluzję o dawnych grzechach i długich

cieniach. Co interesuje pana w tej sprawie?

— Wszystko, co usłyszę od łaskawej pani.
— Wiele pan nie usłyszy. To było bardzo dawno, jakieś dwadzieścia lat temu, może

dwadzieścia pięć. Chodziło o jakąś koncesję górniczą w Afryce Wschodniej. Mój szwagier
wybrał się tam z drugim przedsiębiorcą. Tamten nazywał się MacKenzie. Mieli całą historię
zbadać na miejscu, ale MacKenzie umarł, chyba na febrę. Rex wrócił do Anglii i mówił, że ta
koncesja, kopalnia, czy jak się tam nazywa, to czysta bujda. Tyle mi wiadomo.

— Tylko tyle? Zdaje mi się, łaskawa pani, że trochę więcej.
— Reszta to plotki. A jak słyszałam, wymiar sprawiedliwości nie lubi plotek.
— Nie jesteśmy w sądzie, proszę pani.
— Niech będzie. Powiem wszystko. Wdowa MacKenzie podniosła wielki gwałt.

Dowodziła, że Rex oszukał jej męża. Pewno miała rację. To był spryciarz bez skrupułów. Nie
wątpię jednak, że jego posunięcia i tym razem mieściły się w granicach legalności. Pani
MacKenzie, osoba o zachwianej równowadze umysłowej, nie była w stanie niczego dowieść.
Przyjechała tu później, groziła zemstą. Twierdziła, że Rex zamordował jej męża. Głupie,
melodramatyczne brednie! Myślę, że już wtedy była pomylona, bo, o ile mi wiadomo,
wkrótce trafiła do zakładu dla umysłowo chorych. Przywlokła z sobą tutaj dwoje małych
dzieci, okropnie wystraszonych. Mówiła, że wychowuje je w duchu zemsty. Zawracanie

67

background image

głowy i tyle! Więcej nie mogę panu powiedzieć. Proszę jednak pamiętać, że kopalnia Kos to
nie jedyne świństwo, jakie Rex zrobił w życiu. Niech pan poszuka, a z pewnością znajdzie
wiele innych. Ale skąd przyszła panu do głowy ta sprawa’? Odkrył pan jakiś ślad wiodący do
rodziny MacKenzie?

— Wie pani coś o dalszych losach tej rodziny?
— Absolutnie nic. Tylko proszę mnie właściwie zrozumieć. Nie podejrzewam, by Rex

zamordował tamtego człowieka. Sądzę, że opuścił go ciężko chorego. To jedno w obliczu
Boga, ale w obliczu prawa nie. Jeżeli naprawdę był winien, dosięgła go kara. Bóg
nierychliwy, niesprawiedliwy, jak mówią. A teraz proszę odejść. Więcej powiedzieć nie
mogę, więc nie warto mnie pytać.

— Dziękuję łaskawej pani za cenne wiadomości — skłonił się inspektor Neele.
— A niech pan przyśle do mnie tę Marple — zawołała panna Ramsbottom, gdy zamykał

drzwi. — Brak jej powagi, jak wszystkim anglikanom, ale kobieta zna się na rozsądnie pojętej
dobroczynności.

Z parteru inspektor Neele zatelefonował w dwa miejsca: do firmy adwokackiej Ansell i

Worrall oraz do hotelu Golf. Następnie wezwał swojego sierżanta i powiedział mu, że na
niedługi czas opuści Domek pod Cisami.

— W razie pilnej potrzeby, Hay, będzie mnie można znaleźć w tutejszej kancelarii

adwokackiej. Później w hotelu Golf.

— Tak jest, panie inspektorze.
— A tymczasem, Hay, wyniuchajcie, ile się da, na temat kosów.
— Kosów, panie inspektorze?
— Tak. Czarnych ptaszków, kosów.
— Tak jest, panie inspektorze — powtórzył ze zdumieniem sierżant Hay.

background image

XVII

Inspektor Neele przekonał się rychło, że pan Ansell jest typem prawnika, który łatwiej

ulega onieśmieleniu, niż onieśmiela innych. Wspólnik niewielkiej, doskonale prosperującej
firmy nie myślał obstawać przy swoich prawach. Przeciwnie. Rad był udzielić policji
wszelkiej możliwej pomocy.

Sporządził testament nieboszczki Adeli Fortescue, która zgłosiła się do kancelarii przed

pięcioma tygodniami.

— Jej dyspozycje wydały mi się trochę dziwne — ciągnął pan Ansell — ale wie pan,

inspektorze, jak dziwne historie trafiają się w naszym zawodzie. Oczywiście rozumie pan
inspektor obowiązującą nas dyskrecję, zasady tajemnicy zawodowej… takie rzeczy…

Neele kiwnął głową na znak, że rozumie. Nie miał wątpliwości, że ta kancelaria nie miała

uprzednio do czynienia z panią Fortescue ani z nikim z tej rodziny.

— Ma się rozumieć — podjął prawnik — nieboszczka Adela Fortescue nie mogła zwrócić

się do adwokatów swojego męża.

Pomijając ozdoby retoryczne, kwestia przedstawiała się prosto. Na mocy testamentu Adela

Fortescue pozostawiła wszystko, co będzie jej własnością w momencie zgonu, Vivianowi
Dubois.

— Odniosłem jednak wrażenie — kończył pan Ansell spoglądając spod oka na detektywa

— że w dniu, gdy wyraziła ostatnią wolę, pani Fortescue niewiele miała do pozostawienia.

Słusznie. Nie miała wtedy wiele do pozostawienia. Niebawem jednak umarł Rex

Fortescue, a żonie zapisał okrągłą sumę stu tysięcy funtów, która według wszelkiego
prawdopodobieństwa należy dziś do Viviana Edwarda Dubois. Sto tysięcy funtów z
odliczeniem jedynie podatku spadkowego.

W hotelu Golf mocno zdenerwowany pan Dubois oczekiwał wizyty detektywa. Był na

wyjezdnym i walizy miał spakowane, gdy przez telefon odebrał prośbę inspektora Neele’a,
aby zechciał pozostać. Inspektor mówił uprzejmie, prawie przepraszał, lecz pan Dubois nie
wątpił, że mimo osłony grzecznych słówek, prośba równa się rozkazowi. Dla zasady
protestował trochę, ale nie bardzo.

— Liczę, panie inspektorze — powitał gościa — że zdaje pan sobie sprawę, na jak wiele

kłopotów naraża mnie pozostawanie tutaj. Doprawdy, mam bardzo ważne sprawy, którymi
muszę zająć się niezwłocznie. To kwestia interesów.

— Nie wiedziałem, że pan prowadzi jakieś interesy — odparł pogodnie detektyw.
— Cóż, nikt nie ma dziś tyle wolnego czasu, jak to się może zdawać.
— Zapewne… Zapewne… Sądzę, że boleśnie odczuł pan śmierć pani Fortescue. Łączyła z

nią pana bliska przyjaźń, prawda?

— Tak. To była urocza osoba. Często grywaliśmy w golfa.
— Poniósł pan ciężką stratę, prawda?
— Niewątpliwie — westchnął Vivian Dubois. — Cała ta potworna historia jest

wstrząsająca.

— O ile mi wiadomo, telefonował pan do pani Fortescue w dzień jej zgonu, w godzinach

popołudniowych.

— Telefonowałem? Nie pamiętam, słowo daję.
— Około czwartej.
— Tak… Chyba telefonowałem.
— Przypomina pan sobie treść rozmowy?
— Była konwencjonalna. Pytałem, zdaje się, o samopoczucie pani Fortescue i czy są jakie

dalsze wiadomości na temat zgonu jej męża.

— Aha… Rozumiem — powiedział Neele i dodał zaraz: — Następnie poszedł pan na

69

background image

spacer.

— Co?… Tak… Nie był to właściwie spacer… Chciałem poćwiczyć trochę na polu

golfowym.

— Chyba nie, panie Dubois — sprzeciwił się łagodnie detektyw. — Na polu golfowym

ćwiczył pan zapewne innego dnia… Tutejszy portier widział pana zmierzającego drogą w
kierunku Domku pod Cisami.

Dubois spojrzał w twarz inspektora, później odwrócił wzrok.
— Nie pamiętam, inspektorze — powiedział. — Słowo daję.
— Może wybrał się pan w odwiedziny do pani Fortescue?
— Nie! — zaprotestował energicznie młody człowiek. — Nic podobnego! Nie byłem w

tamtym domu.

— Więc gdzie pan był?
— Poszedłem drogą aż do gospody Pod Trzema Gołębiami. Później wróciłem przez tereny

golfowe.

— Na pewno nie był pan w Domku pod Cisami?
— Z całą pewnością, inspektorze. Neele z zatroskaniem pokręcił głową.
— Proszę posłuchać, panie Dubois. Z nami szczerość popłaca. Mógł pan przecież wybrać

się tam z jakiegoś całkiem niewinnego powodu.

— Powtarzam wyraźnie, że tamtego dnia nie odwiedziłem pani Fortescue.
— Myślę, proszę pana podjął swobodnym tonem Neele — że będziemy zmuszeni prosić

pana o złożenie formalnych zeznań. Postąpi pan rozsądnie i w zakresie swoich uprawnień,
żądając obecności adwokata przy załatwianiu tej formalności.

Dubois pobladł nagle. Jego cera przybrała chorobliwy, zielonawy odcień.
— Chce mnie pan zastraszyć! — wybuchnął. — Mnie?
— Nic podobnego, proszę pana — obruszył się detektyw. — Nam nie wolno grozić.

Przeciwnie. Pozwoliłem sobie zwrócić uwagę na pewne przysługujące panu uprawnienia.

— Zapewniam pana, że z tą całą historią nie miałem nic wspólnego. Absolutnie nic!
— Jednakże tamtego dnia około pół do piątej po południu był pan w Domku pod Cisami.

Tak się złożyło, że ktoś wyjrzał przez okno i widział pana.

— Wszedłem tylko do ogrodu. W domu nie byłem.
— Nie był pan? Naprawdę? Nie wszedł pan tam przypadkiem bocznymi drzwiami, a

następnie po schodach, na piętro, do saloniku pani Fortescue? Szukał pan czegoś w biureczku,
prawda?

— Aa…. Pan zabrał listy — odparł posępnie Vivian Dubois — Ta idiotka Adela

zatrzymała je, chociaż przysięgała, że są spalone… Ale listy nie mają takiego znaczenia, jakie
pan im chce przypisać.

— Nie zaprzeczy pan, panie Dubois, że z Adelą Fortescue łączyły pana bardzo intymne

stosunki?

— Nie zaprzeczę. Oczywiście. Jak mógłbym zaprzeczyć, skoro ma pan te listy? Ale nie

warto doszukiwać się w nich jakiegoś utajonego sensu. Niech pan sobie nie wyobraża, że
my… że ona myślała kiedykolwiek o pozbyciu się Reksa Fortescue. Na Boga! Nie jestem
człowiekiem takiego pokroju!

— Ale pani Fortescue mogła być kobietą takiego pokroju. Jak pan sądzi?
— Nonsens! — zawołał Dubois. — Przecież ją też zamordowano.
— Tak… Naturalnie.
— Nie nasuwa się panu logiczny wniosek, że jedna ręka zgładziła Reksa Fortescue i jego

żonę?

— To prawdopodobne, bardzo prawdopodobne — przyznał z namysłem inspektor Neele.

— Ale mogą być też odmienne rozwiązania. Weźmy dla przykładu jedną hipotezę… tylko
hipotezę, panie Dubois.

background image

Istnieje możliwość, że Adela Fortescue pozbyła się męża, a po jego śmierci sama stała się

zagrożeniem dla kogoś innego. Ten ktoś nie pomagał jej aktywnie, ale stwarzał w pewnym
sensie pobudkę i, powiedzmy, motyw występnego czynu. Przyzna pan chyba, że dla tej osoby
pani Fortescue mogłaby być niebezpieczna?

— P…p… an… — zająknął się Vivian Dubois. Pan nie ma podstaw do aktu oskarżenia…

Żadnych podstaw… poszlak przeciwko mnie.

— Pani Fortescue sporządziła testament podjął detektyw. —Wszystko pozostawiła panu.

Cały majątek.

— Nie chcę jej pieniędzy! Nie chcę ani pensa!
— Naturalnie wiele tego nie ma. Ilizutcria… Futra… Ale pieniędzy chyba mało.
Dubois wytrzeszczył oczy.
— Myślałem, że jej mąż… — urwał, szczęka mu opadła.
— Myślał pan, panie Dubois? podchwycił Neele ostrym niby stal głosem. — To ciekawe!

Widocznie znał pan treść testamentu Reksa Fortescue.

Drugim rozmówcą Neele’a w hotelu Golf był pan Gerald Wright, chudy młody człowiek o

minie intelektualisty i wyniosłych manierach. Wzrostem i sylwetką przypominał trochę
Viviana Dubois, czego Neele nie omieszkał zauważyć.

— Czym mogę panu służyć, inspektorze? — zapytał pan Gerald Wright.
— Chciałem prosić pana o pewne informacje, które mogą okazać się pomocne.
— Informacje? Nie bardzo rozumiem,
— Chodzi o niedawne wydarzenia w Domku pod Cisami. Słyszał pan o nich zapewne? —

zapytał Neele nie bez ironii, a młody człowiek uśmiechnął się pobłażliwie.

— Czy słyszałem? To nie najtrafniejsze określenie. Gazety są pełne tych wydarzeń!

Trudno w nich znaleźć coś więcej. Słowo daję! Nasza prasa jest zdumiewająco krwiożercza.
W okropnych czasach żyjemy. Bomba atomowa! Dzienniki nurzające się w ohydnych
zbrodniach! Ale powiedział pan, że chce mnie o coś zapytać. Nie wyobrażam sobie
doprawdy, co by to być mogło. Nie wiem nic o wydarzeniach w Domku pod Cisami. Kiedy
zamordowano pana Fortescue, byłem na wyspie Mań.

— Niebawem jednak przyjechał pan tutaj. Otrzymał pan telegram od panny Elaine

Fortescue.

— Ach! Ta wszystkowiedząca policja! Tak! Elaine mnie wezwała, więc przyjechałem

natychmiast!

— Podobno zamierza pan ożenić się wkrótce. Czy i to się zgadza?
— Zgadza się, inspektorze. A pan, jak sądzę, nie ma nic przeciwko mojemu małżeństwu?
— To, proszę pana, czysto osobista sprawa panny Fortescue. O ile mi wiadomo, wzajemna

sympatia państwa liczy sobie czas pewien. Sześć czy też siedem miesięcy, prawda?

— Prawda, inspektorze.
— Byli państwo nieoficjalnie zaręczeni, lecz pan Fortescue nie udzielił zgody. Powiedział

też panu, że panna Elaine nie może liczyć na pomoc w żadnej formie, jeżeli nie zastosuje się
do jego woli. Wtedy pan zerwał ów związek i wyjechał.

Gerald Wright uśmiechnął się z politowaniem.
— Scharakteryzował pan tę kwestię raczej brutalnie. W istocie, inspektorze, padłem ofiarą

swoich zapatrywań politycznych. Rex Fortescue był kapitalistą w najgorszym tego słowa
znaczeniu. Dla pieniędzy nie mogłem zrezygnować z głęboko zakorzenionych poglądów.

— Ale nie ma pan zastrzeżeń wobec małżeństwa z osobą, która odziedziczyła właśnie

pięćdziesiąt tysięcy funtów.

— Żadnych zastrzeżeń, inspektorze — uśmiechnął się Gerald Wright, tym razem z

widoczną satysfakcją. — Pieniądze będą zużyte z korzyścią dla społeczeństwa. Ale nie
przyszedł pan chyba, aby omówić ze mną moją sytuację finansową lub zapatrywania

71

background image

polityczne?

— Nie, panie Wright. Przyszedłem, aby omawiać z panem suche fakty. Jak panu wiadomo,

pani Adela Fortescue zmarła piątego listopada skutkiem zatrucia cyjankiem potasu. Tamtego
popołudnia był pan w pobliżu Domku pod Cisami, mógł więc pan widzieć lub słyszeć coś, co
miałoby znaczenie dla śledztwa.

— Czemu pan sądzi, że tamtego popołudnia byłem, jak się pan wyraził, w pobliżu Domku

pod Cisami?

— Z hotelu wyszedł pan kwadrans po czwartej. Skierował się pan w stronę Domku pod

Cisami. Stąd logiczny wniosek, że Domek pod Cisami stanowił cel przechadzki.

— Istotnie, miałem taki zamiar, inspektorze — odparł Gerald Wright. — Jednakże

rozmyśliłem się po drodze. Z panną Fortescue… z Elaine byłem już umówiony na szóstą w
hotelu. Z szosy skręciłem w boczną alejkę i okrężną drogą wróciłem do Golfa krótko przed
szóstą. Elaine nie przyszła na spotkanie. Rzecz zrozumiała w okolicznościach, jakie wynikły.

— Widział ktoś pana w czasie tego spaceru?
— Na szosie minęło mnie kilka samochodów. Ale nikogo znajomego nie spotkałem, jeżeli

o to panu chodzi. Boczna alejka, o której wspomniałem, jest bardzo wąska i tiki samochodów
zbyt błotnista.

— A zatem hotel opuścił pan kwadrans po czwartej. Wrócił pan do hotelu krótko przed

szóstą. Ma pan jedynie własne słowa na potwierdzenie swoich poczynań w tym czasie.

Gerald Wright nadal uśmiechał się protekcjonalnie.
— Bardzo to kłopotliwe dla nas obu, ale niestety zgadza się, inspektorze.
— Gdyby więc ktoś zeznał, że około czwartej trzydzieści pięć wyjrzał oknem z podestu na

półpiętrze i zobaczył pana w ogrodzie Domku pod Cisami… inspektor Neele umilkł nie
dokończywszy zdania.

Młody człowiek zmarszczył czoło.
— Widoczność musiała być wtedy bardzo słaba — powiedział. — Ten ktoś nie mógłby

poznać mnie ani żadnej innej osoby.

— Czy pan Vivian Dubois, który mieszka również w tym hotelu, jest panu znany?
— Dubois? Dubois? Nie zdaje mi się. Czy to taki wysoki brunet, co najczęściej chodzi w

zamszowych półbutach?

— Tak. On również wyszedł na spacer piątego listopada po południu i też skierował się w

stronę Domku pod Cisami. Nie spotkał go pan przypadkiem?

— Nie… Nie przypominam sobie…
Po raz pierwszy pan Gerald Wright zdradził pewne zakłopotanie.
— Hm… Pogoda nie zachęcała wtedy do spacerów — podjął tonem zastanowienia

inspektor Neele zwłaszcza do spacerów po zmroku, błotnistą alejką. Dziwna historia, że
tyle osób odczuło nagły przypływ energii.

W Domku pod Cisami sierżant Hay radośnie powitał przełożonego. Niewątpliwie był

zadowolony z siebie.

— Wyniuchałem dla pana inspektora coś na temat kosów — oznajmił.
— Naprawdę, Hay? Słucham.
— Były w pasztecie, panie inspektorze. Na niedzielną zimną kolację pozostawiono pasztet

zapiekany w cieście. Ktoś, w spiżarni lub gdzie indziej, wyjął farsz z ciasta i zastąpił go…
Niech pan inspektor zgadnie, czym? Śmierdzącymi, nieżywymi kosami, które wziął z szopy
ogrodnika. Paskudny kawał, panie inspektorze! I głupi, co?

— „Co za pyszne danie na królewski dwór!” — zacytował półgłosem Neele. i jeszcze raz

zbił z tropu swojego sierżanta.

background image

XVIII

— Zaraz. Chwileczkę powiedziała panna Ramsbottom. — Ten pasjans chyba wyjdzie.
Króla z potężnym taborem przeniosła na wolne miejsce, czerwoną siódemkę na czarną

ósemkę, komplet pików uzupełniła czwórką, piątką i szóstką. Następnie wykonała kilka
błyskawicznych posunięć i rozparła się w fotelu.

— To podwójny soliter — odetchnęła z ulgą. Bardzo rzadko wychodzi.
Przez chwilę siedziała spokojnie z zadowoloną miną, później zwróciła wzrok ku młodej

kobiecie, która stała obok kominka.

— Ha! Wiec ty, moja droga, jesteś żoną Lancelota — podjęła.
— Tak, ciociu! odparła Pat, dopiero co wezwana na piętro, przed oblicze starszej damy.
— Wysoka dziewczyna, szczupła — mruknęła do siebie ciocia Effie.
— Wygląda na zdrową.
— Mam żelazne zdrowie, ciociu.
Panna Ramsbottom z uznaniem kiwnęła głową.
— A żona Parcivala to mięczak. Je za dużo słodyczy. Za mało ma ruchu. No, siadaj, moje

dziecko, siadaj. Gdzie poznałaś Lancelota?

— W Kenii, ciociu, kiedy byłam tam u przyjaciół.
— Słyszałam, że poprzednio byłaś zamężna.
— Tak. Dwa razy.
Panna Ramsbottom wymownie pociągnęła nosem.
— Rozwódka, hę?
— Nie, ciociu — odpowiedziała Pat trochę drżącym głosem. — Obaj moi mężowie…

umarli. Pierwszy był pilotem myśliwca… Poległ na wojnie.

— A drugi?… Zaraz, moje dziecko… Coś mi ktoś mówił… Zastrzelił się, prawda?
Pat twierdząco skinęła głową.
— Z twojej winy?
— Nie, ciociu. Nie z mojej winy.
— Zdaje się trzymał stajnię wyścigową, grał w totalizatora, co?
— Tak, ciociu.
— Nigdy w życiu nie byłam na wyścigach — oznajmiła sędziwa dama. — Totalizator, gra

w karty to wymysły szatana.

Pat nie podjęła dyskusji.
— Za żadne skarby nie poszłabym też do teatru ani kinematografu — ciągnęła ciocia Effie.

— Cóż, grzeszny ten świat, grzeszny, w dzisiejszych okropnych czasach, i w tym domu
działo się wiele zła, ale Bóg pokarał występnych.

Młoda kobieta milczała nadal. Zastanawiała się, czy ciocia Effie ma w głowie wszystko po

kolei. Po chwili zaniepokoiło ją zwrócone ku niej przebiegłe spojrzenie starszej damy.

— Co ci wiadomo, moje dziecko, o rodzinie, do której weszłaś? — padło pytanie.
— Myślę, że ani mniej, ani więcej niż zwykle w takich razach.
— Hm… Jest w tym sens… Zapewne. — Ciocia Effie zrobiła krótką pauzę. — Powiem ci,

moja droga, to i owo. Moja siostra była idiotką, szwagier łajdakiem. Parcival to wąż, a Lance
zawsze uchodził w rodzinie za niedobrego chłopca.

— Chyba to przesada, ciociu — obruszyła się Pat.
— Czy ja wiem? Pewno masz rację, moje dziecko — zgodziła się nieoczekiwanie panna

Ramsbottom. — Nie można przyczepiać ludziom etykiet. Ale nie lekceważ Parcivala, nie
lekceważ. Na ogół panuje pogląd, że ludzie z etykietą dobroci są także głupi. Nie! Dobry
chłopiec Parcival to nie głupiec. Bynajmniej nie głupiec, lecz spryciarz na świętoszkowatą
modłę. Nigdy go nie lubiłam. A Lance? Zapamiętaj dobrze: nie mam do niego zaufania, nie

73

background image

pochwalam go, ale jestem do nicponia przywiązana, wbrew przekonaniu… Rozumiesz? To
lekkomyślny chłopak, zawsze był taki… Musisz go mieć na oku, moje dziecko, bo inaczej
może się posunąć za daleko. Powiedz mu, niech nie lekceważy Parcivala, nie zawsze wierzy
w to, co Parcival mówi. Ten dom roi się od kłamców. — Ciocia Effie podniosła głos i dodała
z satysfakcją: — Ogień piekielny i siarka! Oto, co się im należy.

Inspektor Neele kończył rozmowę telefoniczną ze Scotland Yardem.
— Tak — mówił naczelnik Wydziału Śledczego. — Tę wiadomość zapewne uzyskamy.

Zwrócimy się do rozmaitych prywatnych zakładów. Ale ona może już nie żyć.

— Bardzo prawdopodobne. To dawna historia — zgodził się Neele.
„Stare grzechy rzucają długie cienie”. Panna Ramsbottom wygłosiła te słowa z

przekonaniem, jak gdyby czyniła przejrzystą aluzję.

— Teoria sprawia wrażenie fantastycznej powiedział naczelnik.
— Zdaję sobie z tego sprawę, ale moim zdaniem nie wolno jej z miejsca odrzucić. Zbyt

wiele szczegółów pasuje do całości.

— Tak… Oczywiście! Kosy… imię pierwszej ofiary… takie rzeczy.
— Nie zapominam też o innych kierunkach śledztwa — podjął inspektor Neele. — Dubois

wchodzi w rachubę, także Wright. Kredensowa Gladys przyniosła tacę do hallu i wtedy mogła
zauważyć, że jeden albo drugi kręci się w pobliżu domu. Zaciekawiona wyszła bocznymi
drzwiami, a tamten udusił ją, przeniósł zwłoki na podwórko i nos ofiary ścisnął klamerką do
wieszania bielizny.

— Najbardziej niedorzeczna historia w tej sprawie — obruszył się naczelnik Wydziału

Śledczego. — I najbardziej odrażająca.

— Strasznie dotknęła tę starą… pannę Marple. To bardzo sympatyczna starsza pani i ma

głowę na karku. Przeprowadziła się do Domku pod Cisami, żeby być bliżej panny
Ramsbottom. Jestem głęboko przekonany, ze nie przegapi nic ciekawego.

— Co pan zamierza robić dalej?
— Wybieram się do londyńskich adwokatów Reksa Fortescue. Chcę zaznajomić się ze

szczegółami jego testamentu i chociaż to stara historia, usłyszeć coś więcej o kopalni Kos.

Pan Billingsley z firmy Billingsley, Horsethorpe i Walters był wytrawnym światowcem,

który zazwyczaj maskował dyskrecję pozorną wylewnością. Ale w czasie drugiej rozmowy z
inspektorem pan Billingsley był mniej powściągliwy niż uprzednio. Potrójna tragedia w
Domku pod Cisami poruszyła go widać tak, że otrząsnęła część zawodowej rutyny. Chętnie,
nawet skwapliwie informował policję o znanych sobie faktach.

— Nadzwyczajna historia — mówił. — Istotnie nadzwyczajna! Czegoś podobnego nie

napotkałem w ciągu długoletniej praktyki.

— Powiem wyraźnie, panie mecenasie, że nieodzowna nam jest pomoc, wszelka możliwa

pomoc.

— Na mnie drogi pan może liczyć. Z prawdziwą przyjemnością zaofiaruję policji

współpracę.

— Przede wszystkim pozwolę sobie zapytać, jak dobrze znał pan nieboszczyka pana

Fortescue oraz stan interesów jego firmy?

— Pana Fortescue znałem stosunkowo nieźle. Nasze kontakty z nim datują się od…

powiedzmy… od jakichś szesnastu lat. Należy jednak pamiętać, że nie tylko z naszą firmą
miał do czynienia. Z pewnością dawał zatrudnienie rozmaitym kancelariom adwokackim.

Inspektor Neele ze zrozumieniem skinął głową. Wiedział, że firma Billingsley,

Horsethorpe i Walters załatwia solidne transakcje Zjednoczonej Agencji Powierniczej. Przy
mniej solidnych Rex Fortescue korzystał z usług kilku innych kancelarii, mniej
ograniczonych skrupułami.

— Czym więcej mogę służyć panu inspektorowi? O testamencie już mówiłem.

background image

Generalnym spadkobiercą został ustanowiony Parcival Fortescue.

— Interesuje mnie obecnie testament Adeli Fortescue, która po zgonie męża weszła w

posiadanie kwoty stu tysięcy funtów. Nie mylę się, prawda?

Prawnik twierdząco skinął głową.
— To poważna suma i, powiem w zaufaniu, inspektorze, Zjednoczona Agencja

Powiernicza będzie miała nie lada trudności z dokonaniem takiej wypłaty.

— Taka zasobna firma? — zdziwił się Neele.
— Mówiąc szczerze i tylko między nami, firma kuleje, kuleje od mniej więcej półtora

roku.

— Z jakichś konkretnych przyczyn?
— Tak. Mógłbym rzec, z powodu samego Rexa Fortescue. W ciągu ostatnich kilkunastu

miesięcy Rex Fortescue postępował niczym szaleniec. Tu sprzedawał murowane papiery, tam
kupował na spekulację podejrzane, chwalił się tym wszystkim, opowiadał dokoła
najrozmaitsze głupstwa. Nie chciał słuchać niczyich rad… Bo, widzi pan, jego syn Parcival
nieraz przychodził tutaj, prosił, abym wpłynął jakoś na ojca. Sam próbował uprzednio, ale nic
nie zdziałał. Z kolei ja robiłem, co mogłem, także bez rezultatu. Niepodobna było przemówić
mu do rozsądku. Sprawiał wrażenie kogoś z gruntu odmienionego.

— Słyszałem jednak, że nie był przygnębiony.
— Nie, inspektorze, przeciwnie! Puszył się, promieniał, przemawiał górnolotnie.
Inspektor Neele znowu przytaknął ruchem głowy. Zaczynał umacniać się w poglądzie

zarysowanym uprzednio. Rozumiał już niektóre powody różnicy zdań pomiędzy Parcivalem
Fortescue a jego ojcem.

— Wracając do testamentu Adeli Fortescue podjął prawnik — nic nie umiem powiedzieć

na ten temat. Nie ja sporządziłem testament.

— Wiem, panie mecenasie. Chciałem tylko sprawdzić, czy Adela Fortescue miała co

zapisać spadkobiercy. Konkretnie mówiąc, sto tysięcy funtów! Dysponowała tą kwotą,
prawda?

— Ależ nie, drogi panie. Jest pan w błędzie odparł żywo pan Billingsley.
— Jak to? Sto tysięcy funtów dostała tylko w dożywocie?
— Nie, inspektorze. Dostała te sumę na własność, ale z klauzulą warunkującą zapis. Miała

wejść w posiadanie spadku, jeżeli o miesiąc przeżyje męża! Podobne zastrzeżenia praktykuje
się dziś często, głównie z powodu niebezpieczeństw komunikacji powietrznej. Kiedy
małżeństwo ginie w katastrofie samolotowej, niezmiernie trudno ustalić kolejność zgonów i
oczywiście wynikają komplikacje.

Neele spojrzał na prawnika ze zdumieniem.
— Więc Adela Fortescue nie weszła w posiadanie stu tysięcy! Komu dostaną się teraz

pieniądze?

— Firmie lub. wyrażając się ściślej, generalnemu spadkobiercy.
— Panu Parcivalowi Fortescue — dodał Neele.
— Oczywiście potwierdził adwokat i dodał zapominając do cna o dyskrecji: — A w

obecnej sytuacji firmy taka kwota bardzo mu się przyda.

— Wy, policjanci, dopytujecie się o najdziwniejsze sprawy — powiedział lekarz

zaprzyjaźniony z inspektorem Neele’em.

— Śmiało, Bob. Gadaj!
— Cóż, rozmawiamy w cztery oczy, więc na szczęście nie będziesz mógł cytować mojego

zdania. Zdaje mi się, że rozumujesz trafnie. Według mnie wygląda to na schizofrenię o
cechach paranoidalnych. Rodzina podejrzewała coś, próbowała wyprawić faceta do
specjalisty. On nie chciał, co jest typowe w takich razach. Występowały też, jak mówisz, inne
klasyczne objawy: zakłócenie równowagi umysłowej, mania wielkości, gwałtowne napady

75

background image

rozdrażnienia, skłonność do przechwałek, wiara we własny geniusz finansowy. Taki gość
musi położyć w ciągu roku każde, nawet najlepiej prosperujące przedsiębiorstwo, jeżeli nie
przyhamować go w porę. Ale to trudna sprawa, zwłaszcza gdy chory podejrzewa, do czego
zmierza otoczenie. Tak, śmierć faceta stanowi z pewnością pomyślny traf dla twoich
przyjaciół.

— Oni nie są moimi przyjaciółmi, Bob obruszył się Neele i jeszcze raz powtórzył

zasłyszane zdanie: — To obrzydliwi ludzie. Wszyscy!

background image

XIX

W salonie Domku pod Cisami zgromadziła się cała rodzina. Parcival Fortescue, wsparty o

kominek, przemawiał do zebranych.

— Rzecz zrozumiała — mówił — że dochodzenie jest konieczne, ale w obecnej fazie

przedstawia się niezadowalająco. Policjanci przychodzą i odchodzą, ale nikogo z nas nie
informują o niczym. To wydaje się, że są na konkretnym tropie, to ich krzątanina przycicha.
Trudno w takich warunkach robić jakieś plany, układać sobie przyszłość.

— Wszystko to całkiem bez sensu — poparła męża Jennifer.
— Całą rodzinę krępuje zakaz wydalania się na dłużej z domu —ciągnął Parcival jestem

jednak zdania, że między sobą należy omówić nasze zamierzenia. Zacznijmy od Elaine. O ile
mi wiadomo, myślisz wyjść za… Jakże się on nazywa?… Aha, Gerald Wright. Jak sądzisz,
kiedy?

— Możliwie najprędzej. Parcival zmarszczył czoło.
— Możliwie najprędzej? To znaczy za jakieś pół roku?
— Nie. Dlaczego mielibyśmy czekać tak długo?
— No… Chociażby że względów przyzwoitości…
— Brednie! — obruszyła się młoda osoba. — Nie chcemy zwlekać dłużej niż miesiąc.
— Cóż, to twoja sprawa — odparł Parcival. — A później?… Macie jakie plany?
— Myślimy o założeniu szkoły. Starszy brat pokręcił głową.
— W dzisiejszych czasach to interes bardzo ryzykowny. Trudno o służbę i personel

nauczycielski. Słowo daję, Elaine, na oko szkoła nieźle wygląda, ale warto zastanowić się
dobrze.

— Zdążyliśmy się już zastanowić. Gerald jest zdania, że cała przyszłość naszego kraju

zależy od właściwie pojętego nauczania.

— Pojutrze wybieram się do pana Billingsleya. Mamy do omówienia rozmaite sprawy

finansowe — podjął Parcival. — On proponuje, abyś spadek po ojcu złożyła do depozytu
powierniczego na rzecz własną i swoich dzieci. W obecnej sytuacji gospodarczej to
rozwiązanie nad wyraz sensowne.

— Nie dla mnie — odparła Elaine. Pieniądze będą nam potrzebne na puszczenie w ruch

szkoły. Słyszeliśmy o całkiem odpowiedniej posiadłości na sprzedaż. W Konwalii. Piękne
tereny i dom niezły. Oczywiście nie obejdzie się bez. przeróbek i dobudowania skrzydeł.

— Jak to?… Myślisz wycofać z firmy cały kapitał? Słowo daję, Elaine, to bardzo

nierozważne posunięcie.

— Moim zdaniem rozważniej będzie wycofać kapitał niż pozostawić w firmie — odparła

panna Fortescue. — Jak Anglia długa i szeroka, rozmaite przedsiębiorstwa robią plajtę. No i
przed śmiercią ojca sam wciąż mówiłeś, że sprawy kiepsko wyglądają.

— Różne rzeczy się mówi — podjął Parcival. — Powtarzam jednak, że to czyste

szaleństwo wycofać z firmy kapitał, aby kupić, puścić w ruch i prowadzić szkołę. A jak się
nie uda, Elaine? Zostaniesz bez pensa.

— Uda się. Musi — odparła z uporem dziewczyna.
— Trzymam z tobą! — dodał jej otuchy Lance, który siedział rozparty swobodnie w

fotelu. — Obstawaj przy swoim. Na mój gust, prowadzenie szkoły to diablo dziwny interes,
ale chcesz się tym zająć, ty i twój Gerald. Możecie stracić pieniądze, ale zostanie satysfakcja,
że robiliście to, co wam pasowało.

— Właśnie coś takiego spodziewałem się usłyszeć od ciebie, Lance — rzucił cierpko

Parcival.

— Wiem, wiem, Percy — odparł młodszy brat. — Jestem utracjusz, syn marnotrawny. Ale

nie wątpię, że w życiu miałem zabawy więcej niż ty, stary.

77

background image

— Co kogo bawi! rzucił cierpko Parcival. — Powiedziałeś swoje, a co sam zamierzasz

robić? Myślę, że wrócisz do Kenii albo Kanady? Może zamierzasz zorganizować wyprawę na
Mount Everest czy jakąś równie fantastyczną bzdurę?

— Czemu tak myślisz, Percy?
— Czemu? Nigdy nie odpowiadał ci uregulowany tryb życia w Anglii.
— Z wiekiem przychodzi odmiana — powiedział Lancelot. — Człowiek zaczyna się

statkować. Wiesz co, stary? Serio nabrałem ochoty do spokojnych zajęć biznesmena.

— Chciałbyś…
— Właśnie — przerwał z uśmiechem młodszy brat. — Chciałbym wraz z tobą, Percy,

prowadzić firmę. Oczywiście, ty jesteś starszym wspólnikiem. Masz lwią część udziałów. Ale
ja, drobna płotka, mogę też wtrącić to i owo. Przysługuje mi takie prawo.

— Tak… W pewnym sensie… Jeżeli potraktować zagadnienie z prawnego punktu

widzenia… Ale bądź pewien, chłopcze, że prędko na śmierć się zanudzisz.

— Czy ja wiem? Sądzę, że się nie zanudzę.
— Chyba nie mówisz poważnie, Lance — zaczął znów Parcival z posępną miną — że

chcesz przystąpić do pracy w firmie?

— I od czasu do czasu wtrącić swoje trzy grosze, co? Właśnie do tego zmierzam.
Starszy brat pokręcił głową.
— Stan finansowy firmy przedstawia się fatalnie… To nie żarty, Lance. Nie mam pojęcia,

jak będziemy sobie radzić po spłaceniu Elaine, jeżeli uprze się, by wycofać kapitał.

— A widzisz, Elaine! — zawołał Lancelot. — Masz rację! Słusznie chcesz chwycić w

garść pieniądze, póki jeszcze są.

— Słowo daję, Lance! — obruszył się gniewnie Parcival. — Twoje żarty są w najgorszym

stylu.

— Val ma rację poparła znowu męża Jcnnifer. — Powinieneś, Lance, bardziej liczyć się ze

słowami.

Siedząc na uboczu, pod oknom. Pat przysłuchiwała się rozmowie. Myślała, że Lance gra

dobrze. jeżeli chce przycisnąć brata. Parcival tracił maskę nieposzlakowanego chłodu. Raz
jeszcze rzucił cierpko:

— Mówisz serio, Lance?
— Jak najbardziej serio.
— Nic z tego nie będzie. Sprzykrzy ci się takie życie.
— Mnie się sprzykrzy? Czemu? Pomyśl, jaka to cudowna odmiana. Zaciszny gabinet.

Maszynistki wchodzą i wychodzą. Będę miał jasnowłosą sekretarkę w typie panny
Grosvenor… Nazywa się Grosvenor, prawda?… Z pewnością już ją wylałeś. Ale postaram się
o podobną. Będzie mówiła: „Tak, panie dyrektorze”, „Nie, panie dyrektorze”, „Jest już
herbatka, panie dyrektorze”.

— Nie strugaj wariata — wybuchnął Parcival.
— Czemu się złościsz, braciszku? Nie jesteś kontent, że chcę podzielić z tobą pracę i

kłopoty?

— Nie masz pojęcia, w jak opłakanym stanie są interesy firmy.
— Nie mam pojęcia. Będziesz mnie musiał we wszystko wtajemniczyć.
— Najprzód ty będziesz musiał zrozumieć jedno. Od pół… nie, od roku ojciec przestał być

dawnym sobą. Robił nieobliczalne głupstwa, fantastyczne posunięcia finansowe. Sprzedawał
pewne papiery, kupował akcje palcem na piasku pisane. Czasami rzucał pieniądze w błoto,
jak to się mówi, chyba dla czystej przyjemności wydawania.

— Innymi słowy — wtrącił Lance to szczęśliwy traf dla rodziny, że dostał w herbacie

taksynę.

— W gruncie rzeczy masz słuszność, chociaż wyraziłeś ją w możliwie najobrzydliwszej

formie powiedział Parcival. — Jego śmierć uratowała nas od bankructwa. Ale przez pewien

background image

czas będziemy musieli postępować nad wyraz przezornie, konserwatywnie, że się tak wyrażę.

— Nie zgadzam się z tobą, Percy. Przezorność nic nie daje. Trzeba ryzykować, grać na

całego. O wielką stawkę! Rozumiesz?

— Nie! Przezorność i oszczędność. Oto hasło na najbliższą przyszłość.
— Nie moje hasło — podchwycił Lance.
— Pamiętaj, że jesteś tylko młodszym wspólnikiem.
— Pamiętam, naturalnie… Ale i tak mam jaki taki głos. Starszy brat zaczął nerwową

przechadzkę po salonie.

— Nic dobrego nie wyjdzie z twoich planów — podjął. — Jestem do ciebie przywiązany,

lubię cię…

— Naprawdę? — wtrącił Lance, lecz Parcival nie zwrócił na to uwagi.
— … i w ogóle, ale, widzisz, trudno nam będzie o porozumienie. Zanadto różnimy się w

poglądach.

— To może być korzystne.
— Jedyne sensowne wyjście to rozwiązanie spółki.
— Chcesz mnie spłacić, Percy? Do tego zmierzasz?
— Mój kochany, nie widzę innej rozumnej drogi. Przy takiej różnicy zapatrywań…
— Przepraszam! Trudno ci będzie spłacić Elaine. Sam powiedziałeś. Za co w takim razie

kupisz mój udział?

— Za co?… Widzisz, nie myślałem o gotówce… Możemy przeprowadzić podział

aktywów… papierów wartościowych.

— Ty zatrzymasz murowane, mnie dostaną się spekulacyjne śmiecie, prawda?
— Mówiłeś, że coś takiego bardziej odpowiada twoim gustom.
— Nie mam pojęcia. Będziesz mnie musiał we wszystko wtajemniczyć.
— Najprzód ty będziesz musiał zrozumieć jedno. Od pół… nie, od roku ojciec przestał być

dawnym sobą. Robił nieobliczalne głupstwa, fantastyczne posunięcia finansowe. Sprzedawał
pewne papiery, kupował akcje palcem na piasku pisane. Czasami rzucał pieniądze w błoto,
jak to się mówi, chyba dla czystej przyjemności wydawania.

— Innymi słowy — wtrącił Lance — to szczęśliwy traf dla rodziny, że dostał w herbacie

taksynę.

— W gruncie rzeczy masz słuszność, chociaż wyraziłeś ją w możliwie najobrzydliwszej

formie — powiedział Parcival. — Jego śmierć uratowała nas od bankructwa. Ale przez
pewien czas będziemy musieli postępować nad wyraz przezornie, konserwatywnie, że się tak
wyrażę.

— Nie zgadzam się z tobą. Percy. Przezorność nic nie daje. Trzeba ryzykować, grać na

całego. O wielką stawkę! Rozumiesz?

— Nie! Przezorność i oszczędność. Oto hasło na najbliższą przyszłość.
— Nie moje hasło — podchwycił Lance.
— Pamiętaj, że jesteś tylko młodszym wspólnikiem.
— Pamiętam, naturalnie… Ale i tak mam jaki taki głos. Starszy brat zaczął nerwową

przechadzkę po salonie.

— Nic dobrego nie wyjdzie z twoich planów — podjął. — Jestem do ciebie przywiązany.

lubię cię…

— Naprawdę? — wtrącił Lance, lecz Parcival nie zwrócił na to uwagi.
— … i w ogóle. ale. widzisz, trudno nam będzie o porozumienie. Zanadto różnimy się w

poglądach.

— To może być korzystne.
— Jedyne sensowne wyjście to rozwiązanie spółki.
— Chcesz mnie spłacić, Percy? Do tego zmierzasz?
— Mój kochany, nie widzę innej rozumnej drogi. Przy takiej różnicy zapatrywań…

79

background image

— Przepraszam! Trudno ci będzie spłacić Elaine. Sam powiedziałeś. Za co w takim razie

kupisz mój udział?

— Za co?… Widzisz, nie myślałem o gotówce… Możemy przeprowadzić podział

aktywów… papierów wartościowych.

— Ty zatrzymasz murowane, mnie dostaną się spekulacyjne śmiecie, prawda?
— Mówiłeś, że coś takiego bardziej odpowiada twoim gustom.
— W pewnym sensie masz rację, stary — uśmiechnął się Lancelot. — Ale nie mogę

schlebiać tylko własnym gustom. Muszę myśleć o żonie.

Bracia spojrzeli na Pat, która otworzyła usta i zamknęła je nie powiedziawszy słowa.

Wolała się nie wtrącać, bo rozumiała, że Lance prowadzi grę, choć nie bardzo jeszcze
wiedziała, w jakim celu.

— Co mi zaproponujesz? — ciągnął Lancelot. — Nie istniejące kopalnie diamentów,

rubiny w niedostępnych miejscach, koncesje naftowe na terenach bez ropy? Myślisz, że taki
ze mnie osioł, na jakiego wyglądam?

— Cóż, niektóre z naszych akcji są wysoce spekulacyjne, ostatecznie jednak mogą

przynieść zawrotne zyski — bąknął niepewnie Parcival.

— Zmieniłeś ton. co? — podchwycił Lance. — Proponujesz mi ostatnie idiotyczne nabytki

ojca i na dodatek pewno starą kopalnię Kos? Aha! Czy inspektor pytał i ciebie o tę kopalnię?

Parcival zmarszczył czoło.
— Tak. Pytał. Nie rozumiem dlaczego. Dużo nie mogłem mu powiedzieć. Obydwaj

byliśmy wtedy dziećmi. Jak przez mgłę pamiętam, że ojciec wybrał się na miejsce, a kiedy
wrócił, powiedział, że to tylko zawracanie głowy.

— Co to za kopalnia? Złota?
— Tak mi się zdaje. Ojciec przyjechał do Anglii przekonany, że złota tam z pewnością nie

ma. A on nie mylił się nigdy w takich kwestiach.

— Kto wciągnął go w tę historię? Jakiś MacKenzie, prawda?
— Tak. MacKenzie umarł w Afryce.
— Umarł… — powtórzył Lance z nuta zastanowienia. — A później była jakaś okropna

scena. Coś sobie przypominam… Pani MacKenzie zjechała tutaj. Groziła ojcu, miotała
klątwy na jego głowę. Zdaje się, twierdziła, że on zamordował jej męża.

— Co? Nic w tym rodzaju nie pamiętam — zdziwił się Parcival.
— A ja pamiętam, chociaż jestem sporo młodszy od ciebie — podchwycił Lance. — Może

właśnie dlatego mocniej przemówiła do mnie melodramatyczna sytuacja. Gdzie była kopalnia
Kos? W Afryce Zachodniej?

— Tak mi się zdaje.
— Muszę kiedy rzucić okiem na tę koncesję, jak będę w biurze — powiedział młodszy

brat.

— Nie warto. Ojciec nigdy nie mylił się w takich sprawach. Powiedział: nie ma złota, to

złota nie ma.

— Pewno masz słuszność… Biedna pani MacKenzie. Ciekawe, co się teraz dzieje z nią i tą

parką dzieci, które przywiozła ze sobą. Zabawna historia! Przecież to dziś dorośli ludzie —
roześmiał się Lancelot.

background image

XX

W świetlicy prywatnego sanatorium Sosny inspektor Neele siedział naprzeciw szpakowatej

pacjentki w starszym wieku. Helena MacKen—zie liczyła sześćdziesiąt trzy lata, jakkolwiek
wyglądała młodziej. Miała bladoniebieskie oczy o mętnym wyrazie, drobny, słabo
zarysowany podbródek i szerokie usta o drżącej nerwowo górnej wardze. Na kolanach
trzymała dużą księgę i podczas rozmowy raz poTaz spuszczała ku niej wzrok. Detektyw
patrzał na panią MacKenzie i przypominał sobie informacje, jakie uzyskał na jej temat od
doktora Crosbie, dyrektora sanatorium.

— Oczywiście to pacjentka dobrowolna, nie skierowana urzędowo — powiedział lekarz.
— Jest niebezpieczna dla otoczenia?
— Nie, inspektorze. Przeważnie sprawia wrażenie zdrowej i mówi nie inaczej niż pan czy

ja. Obecnie ma dobry okres, więc przeprowadzi pan z nią zupełnie normalną rozmowę.

Wspominając tę opinię inspektor Neele rozpoczął gładko i swobodnie:
— Bardzo dziękuję, że szanowna pani zechciała mnie przyjąć. Moje nazwisko Neele, a

celem wizyty jest sprawa pana Fortescue, który zmarł niedawno. Chodzi o Reksa Fortescue.
O ile mi wiadomo, pani zna to nazwisko.

— Nie mam pojęcia, o czym pan mówi — odparła Helena MacKenzie spoglądając uparcie

na grubą księgę.

— Pytam o pana Fortescue, proszę pani, Reksa Fortescue.
— Nie… Z całą pewnością nie…
Inspektor Neele stropił się nieco. Czy tak ma wyglądać rozmowa, jak wyraził się doktor

Crosbie, zupełnie normalna?

— Sądzę, że szanowna pani znała go dawno, wiele lat temu — powiedział.

— Skąd znowu! — obruszyła się kobieta. — To było wczoraj.
— Aha… Rozumiem — bąknął detektyw, powtarzając swój ulubiony zwrot, tym razem

bardzo niepewnie. — Podobno przed wieloma laty odwiedziła pani Reksa Fortescue w jego
podlondyńskiej posiadłości. Nazywa się ona Domek pod Cisami.

— Bardzo pretensjonalna buda.
— Tak… Niewątpliwie… Słusznie nazwała pani ten dom bardzo pretensjonalną budą. Rex

Fortescue miał do czynienia z pani małżonkiem w sprawach pewnej kopalni położonej w
Afryce, kopalni Kos, jeżeli dobrze sobie przypominam.

— Muszę teraz czytać — powiedziała pani MacKenzie. — Czasu mam mało, a muszę

czytać swoją księgę.

— Oczywiście, szanowna pani. To zrozumiałe — zgodził się detektyw i zaczął znów po

krótkiej pauzie: — Pan MacKenzie i pan Fortescue wybrali się do Afryki, by na miejscu
zbadać sytuację.

— To była kopalnia mojego męża. On ją odkrył, zgłosił swoje prawa i uzyskał koncesję.

Potrzebował pieniędzy na kapitał obrotowy. Zwrócił się do Reksa Fortescue. Nie
pozwoliłabym na to, gdybym była mądrzejsza; gdybym wiedziała więcej.

— Aha… Rozumiem… Ale tak czy inaczej obydwaj pojechali do Afryki i tam pani

małżonek zmarł na febrę.

— Muszę czytać swoją księgę.
— Czy podejrzewa pani, że w tej sprawie, w sprawie kopalni Kos, Rex Fortescue oszukał

pani mcza?

— Strasznie pan głupi powiedziała pani MacKenzie nie podnosząc wzroku znad grubego

tomu.

81

background image

— Tak… Zapewne… Ale, proszę pani, to dawne dzieje, bardzo dawne. Znaczne trudności

musi nastręczać dochodzenie w sprawie zupełnie przebrzmiałej, więc…

— Kto panu mówił, ze to sprawa przebrzmiała?
— Aha… Rozumiem. Szanowna pani jest odmiennego zdania?
— „Nic nie jest załatwione, pokąd nie jest załatwione sprawiedliwie”. Tak wyraził się

Kipling. Nikt nie czyta dziś Kiplinga, ale to był wielki człowiek.

— Liczy pani, że sprawa kopalni Kos będzie kiedyś załatwiona sprawiedliwie?
— Rex Fortescue nie żyje. Pan to powiedział, prawda?
— Nie żyje. Został otruty. Nieoczekiwanie kobieta parsknęła śmiechem.
— Nonsens! Umarł na febrę.
— Mówię, proszę pani, o Reksie Fortescue — powiedział zbity z tropu detektyw.
— Ja również — bystro spojrzała w twarz inspektora bladoniebieski—mi oczami. —

Niech pan nie opowiada takich rzeczy! On umarł w swoim łóżku, prawda? Umarł we
własnym łóżku.

— Nie. W szpitalu Świętego .ludy.
— Nikt nie wie, gdzie umarł mój mąż podjęła kobieta. — Nikt nie wie, jak umarł, ani

gdzie go pogrzebano. Wiadomo tylko tyle, ile powiedział Rex Fortescue. A to był kłamca.

— Ma pani jakieś podejrzenia? — natarł inspektor Neele.
— Podejrzenia… Tak… Podejrzenia nie do odparcia, bez cienia wątpliwości..
— Sądzi pani, że odpowiedzialność za zgon pani małżonka obciąża Reksa Fortescue?
— Dziś z rana dostałam śniadanie, jak zawsze, całkiem świeże. Jakie to dziwne, że minęło

już z górą trzydzieści lat.

Detektyw westchnął ciężko. Zaczynał wątpić o celowości rozmowy, nie dał jednak za

wygraną.

— Kilka miesięcy przed śmiercią Reksa Fortescue ktoś podrzucił na jego biurko nieżywe

kosy.

— Interesująca historia — szepnęła pani MacKenzie. — Bardzo interesująca.
— Nie domyśla się pani przypadkiem, kto mógł to zrobić?
— Domysły nie przydadzą się na nic. Trzeba działać. Wychowywałam je w takim duchu.

W duchu działania.

— Szanowna pani ma na myśli swoje dzieci?
— Tak. Donald i Ruby. Dziewięć i siedem lat. Dzieci zostały bez ojca. Wciąż im to

mówiłam. Powtarzałam. Każdego wieczora musiały składać przysięgę.

— Jaką przysięgę?
— Jaką? Naturalnie, że go zabiją.
— Rozumiem… — bąknął detektyw i zapytał spokojnym tonem: — I co? Spełniły tę

przysięgę?

— Donald był pod Dunkierką. Nie wrócił. Dostałam telegram: „Padł na polu chwały, w

czasie działań bojowych”. Słyszy pan? Działania! Ale działania nie takie, jak trzeba. Nie ma
Donalda.

— Serdecznie szanownej pani współczuję. A córka?
— Ja nie mam córki — odrzekła pani MacKenzie.
— Dopiero co mówiła pani o córce, Ruby.
— Ruby… Tak, Ruby! Wie pan, co z nią zrobiłam?
— Nie, proszę pani. Co pani z nią zrobiła?
— Spójrz! — szepnęła nieoczekiwanie kobieta.
Neele zorientował się, że księga spoczywająca na jej kolanach to Biblia — bardzo stara

Biblia, na której pierwszej karcie wypisano wiele imion. Niewątpliwie według dawnego
obyczaju ktoś z pokolenia na pokolenie rejestrował tam narodziny.

Pani MacKenzie wskazała palcem dwa ostatnie imiona. Donald MacKenzie i data

background image

urodzenia. Niżej: Ruby MacKenzie i data urodzenia. Ale końcowa pozycja była przekreślona
grubą krechą.

— Widzi pan? Wymazałam ją z księgi. Po wieczne czasy. Anioł nie odnajdzie imienia

Ruby w dniu Sądu Ostatecznego.

— Wykreśliła pani z Biblii jej imię? Czemu? — zapytał detektyw.
— Nie wie pan?
— Nie mam pojęcia, proszę pani.
— Nie dochowała przysięgi. Rozumie pan? Nie dochowała przysięgi.
— Gdzie przebywa obecnie pani córka?
— Ja nie mam córki. Mówiłam już panu. Ruby MacKenzie przestała istnieć.
— Umarła?
— Umarła? chora niespodziewanie wybuchnęła śmiechem. — Lepiej byłoby dla niej,

gdyby umarła. Znacznie, nieporównanie lepiej! — Westchnęła, niezdecydowanie poruszyła
się na krześle i nagle zmieniła ton na uprzejmie towarzyski. Niezmiernie mi przykro, lecz nie
mogę dłużej z panem rozmawiać. Czas biegnie, a ja naprawdę muszę czytać księgę.

Dalsze słowa inspektora zbywała niecierpliwym gestem i nie przerywając lektury wodziła

palcem wzdłuż wierszy druku.

Wkrótce Neele wstał i wyszedł z pokoju, by jeszcze raz pomówić z dyrektorem sanatorium
— Czy panią MacKenzie odwiedza ktoś z rodziny? — zapytał. — Na przykład córka?
— Podobno córka przyjeżdżała tu za czasów mojego poprzednika. Ale wizyty fatalnie

działały na chorą, więc ówczesny dyrektor poradził ich zaniechać. Od tej pory wszelkie
sprawy załatwia adwokat.

— Nie wie pan doktor, gdzie przebywa obecnie ta córka, Ruby MacKenzie?
Dyrektor sanatorium bezradnie rozłożył ręce.
— Nie wie pan też zapewne, czy wyszła za mąż?
— Nie mam pojęcia. Mogę tylko podać panu adres kancelarii adwokackiej, z którą mamy

do czynienia.

Neele już uprzednio wytropił tę kancelarię i nic nie wskórał. Przed laty panna MacKenzie

ustanowiła fundusz powierniczy na rzecz matki i później nie pokazała się nigdy.

W sanatorium Sosny inspektor próbował uzyskać rysopis Ruby, ale i to spełzło na niczym.

Chorych odwiedza wielu krewnych i znajomych. Po latach nikt nie pamięta wyglądu takiej
czy innej osoby. Przełożonej pielęgniarek zdawało się, ze panna MacKenzie była drobną
brunetką. Jedyna pielęgniarka zatrudniona od tamtych lat przypominała sobie mętnie wysoką,
raczej tęgawą blondynkę.

— Coś w tym jest powiedział inspektor Neele, gdy zameldował się u przełożonego.

Historia pomyleńcza, ale wszystko pasuje jedno do drugiego. Coś w tym być musi.

— Aha… Kosy w pasztecie pasują do kopalni Kos przyznał naczelnik Wydziału

Śledczego. — Żyto w kieszeni Reksa Fortescue, bułka z miodem…Hm… To najmniej
znamienne. Każdy może jeść na podwieczorek bułkę z miodem. Trzecia w kolejności
zbrodnia… Tę dziewczynę zadusił ktoś przy zdejmowaniu bielizny i nos ścisnął jej
klamerką…

— Momencik! Momencik, panie naczelniku! zawołał Neele.
— Co takiego? Detektyw zmarszczył czoło.
— Chodzi o to, co pan naczelnik właśnie powiedział. Zabrzmiało to fałszywie… Jak gdyby

jakiś błąd w rozumowaniu… — Neele pokręcił głową, westchnął. — Nic nie mogę skapować!

83

background image

XXI

Lance i jego żona spaccrowali po wypielęgnowanych terenach okalających Domek pod

Cisami.

— Myślę, Lance — odezwała się Pat — że nie urażę twoich uczuć, jeżeli powiem, że jak

żyję, nie byłam w brzydszym ogrodzie.

— Nie uraziłaś moich uczuć — roześmiał się mąż. — Ale czy to naprawdę brzydki ogród?

Podobno pracuje tu gorliwie aż trzech ogrodników.

— Chyba w tym właśnie sęk. Nie szczędzi się kosztów i nie przejawia indywidualnych

gustów. Wszystko jak trzeba i gdzie trzeba. Rododendrony. Odpowiednie dywanowe
kwietniki w odpowiednich porach roku.

— A gdybyś ty, Pat, miała ogród w Anglii, jak by wyglądał?
— W moim ogrodzie rosłyby malwy, ostróżki, dzwonki. Nie byłoby dywanowych

kwietników, ani, broń Boże, tych okropnych cisów — Pat spojrzała z obrzydzeniem na
ciemnozielone cisowe szpalery i żywopłoty.

— Przykre skojarzenia, co? zapytał beztrosko Lancelot.
— Przeraża mnie sama myśl o trucicielu. To musi być ktoś mściwy, zawzięty, ponury.
— Tak sądzisz, moja mila? To dziwne. Dla mnie truciciel to ktoś świadomy swoich celów,

bezwzględny, obdarzony zimną krwią.

— Można i tak to ująć. Młoda kobieta wzdrygnęła się nerwowo. — W każdym razie ten

trzykrotny morderca… Nie wyobrażam sobie, kto to, ale z pewnością człowiek obłąkany.

— Tak… — Lance zniżył glos. Zapewne masz słuszność… — umilkł, by podjąć zaraz

innym tonem: Na miłość boską, Pat! Uciekaj stąd! Wróć do Londynu. Wszystko jedno!
Wybierz, jakie zechcesz miejsce: Devon, Kraj Jezior, Stradford on Avon, Norfolk Broads.
Policja zgodzi się na twój wyjazd. Przecież z tym wszystkim nie masz nic wspólnego. Byłaś
w Paryżu, kiedy skończył stary, w Londynie podczas dwu następnych morderstw. Powtarzam,
Pat: twoja tutaj obecność śmiertelnie mnie dręczy.

— Ty wiesz kto, prawda? — szepnęła kobieta po krótkiej pauzie.
— Nie wiem.
— Więc domyślasz się, podejrzewasz… Inaczej nie lękałbyś się o mnie. Powiedz. Proszę

cię!

— Nic powiedzieć nie mogę. Nie wiem. Ale na Boga, marzę, abyś wyjechała.
— Nie wyjadę, kochany, zostanę! Czuję, że tak trzeba. Zostanę przy tobie na dobrą czy złą

dolę… głos załamał się jej nagle. — Tyle że ze mną dola musi być zła, najgorsza.

— Pat! Co ty pleciesz, u Boga Ojca?
— Przynoszę pecha. To miałam na myśli. Przynoszę pecha każdemu, z kim się zetknę.
— Moje kochane, najdroższe głupiątko! Mnie pecha nie przyniosłaś. Zastanów się,

skarbie! Niedługo po naszym ślubie stary wezwał mnie do kraju, zaproponował zgodę.

— Tak. Ale co się stało, kiedy wylądowałeś w Anglii? Ja przyniosłam ci pecha, jak

wszystkim.

— Pat! Najdroższa! Nabiłaś sobie główkę przesądami, zabobonami, bredniami.
— Nic podobnego. Są ludzie, którzy przynoszą nieszczęście. Ja do takich należę.
Lance ujął żonę za ramiona, potrząsnął mocno.
— Jesteś moją miłością, Pat! zawołał. Życie z tobą to szczęście największe w świecie.

Lepiej tym nabij sobie niemądrą główkę. —Uspokoił się nieco i ciągnął mniej wzburzonym
tonem: — Ale mówiąc poważnie, Pat, bądź ostrożna, bardzo ostrożna. Jeżeli w domu grasuje
szaleniec, nie chcę, żebyś ty dostała postrzał czy też wypiła napar z blekotu.

— Napar z blekotu?
— Mniejsza z tym. Kiedy mnie nie ma, trzymaj się tej starej… jakże jej tam?… Panny

background image

Marple. Jak myślisz, czemu ciocia Effie zaprosiła ją tutaj?

— Bogu tylko wiadomo, czemu ciocia Effie coś robi. Lance, jak długo tu zostaniemy?
Młody człowiek wzruszył ramionami.
— Trudno przewidzieć.
— Chyba nie jesteśmy najmilej widziani, prawda? — podjęła Pat z wahaniem. — Domek

pod Cisami należy teraz do twojego brata, a on nie pragnie, zdaje się, naszego towarzystwa.

— Z pewnością nie pragnie parsknął śmiechem Lance. Ale do czasu musi nas

tolerować.

— A później, Lance? Co będziemy robić? Wrócimy do Afryki Wschodniej?
— Chciałabyś wrócić, Pat? Z zapałem przytaknęła.
— Świetnie się składa, bo i ja o tym myślę. Nie odpowiada mi dzisiejsza Anglia.
— Cudownie! — zawołała Pal z rozjaśnioną twarzą. — A wczoraj, kiedy słuchałam tego,

co mówiłeś, sądziłam, że chcesz zostać na stałe.

Szatański błysk pojawił się w oczach Lancelota Fortescue.
— O naszych planach ani słowa nikomu. Rozumiesz? Mam zamiar przydusić trochę

braciszka Parcivala.

— Ach, Lance! Bądź ostrożny.
— Będę ostrożny, najdroższa. Ale nie widzę racji, dla których stary Percy miałby zagarnąć

wszystko.

Panna Marple siedziała w przestronnym salonie i słuchała wynurzeń pani Parcivalowej

Fortescue. Z lekko pochyloną w bok głową przypominała życzliwie usposobioną kakadu. Nie
pasowała do tego salonu. Jej szczupła postać stanowiła jaskrawy kontrast z kolosalną sofą
usianą różnokolorowymi poduszkami. Panna Marple siedziała prosto, gdyż w młodości nosiła
gorset, a jeszcze dawniej napominano ją wciąż, by się nie garbiła. Opodal Jennifer w
efektownej żałobie zajmowała ogromny fotel i paplała z szybkością karabinu maszynowego.
„Zupełnie jak biedna pani Emmett, żona dyrektora banku” —myślała panna Marple,
przypominając sobie wizytę pani Emmett, która przyszła raz do niej, aby omówić
przygotowania do kiermaszu dobroczynnego i najbardziej nieoczekiwanie zaczęła gadać,
gadać, gadać… W Saint Mary Mead pani Emmett zajmowała wyjątkowo drażliwą pozycję.
Nie dostała się do starej gwardii zubożałych dam z towarzystwa, które mieszkały w
schludnych domkach niedaleko kościoła i na pamięć znały koligacje ziemiańskich rodzin w
całym hrabstwie, jakkolwiek same do ziemiaństwa nie należały. Pan Emmett, dyrektor banku,
niewątpliwie popełnił mezalians, w rezultacie więc jego żona była straszliwie osamotniona,
bo oczywiście nie mogła pospolitować się w towarzystwie kupieckim czy rzemieślniczym.
Snobizm podniósł ohydną głowę i skazał panią Emmett na trwałą i kompletną izolację.
Potrzeba mówienia wzbierała w niej i właśnie tamtego dnia zerwała tamy, aby zagrozić
pannie Marple groźną powodzią słów. Współczuła wówczas pani Emmett, obecnie zaś żal jej
było trochę pani Parcivalowej Fortescue.

Jennifer długo gromadziła rozmaite urazy i kompleksy, więc przewietrzenie ich wobec

osoby mało znajomej musiało stanowić nie lada ulgę.

— Ma się rozumieć, proszę pani mówiła szybko — nie chciałam biadolić i nie biadoliłam.

Ja nie z takich, proszę pani. Zawsze byłam zdania, że człowiek musi godzić się z
rzeczywistością. Czego nie można zmienić, trzeba to wytrzymać, no nie? Słowa nigdy
nikomu nie pisnęłam. Bo i z kim miałabym rozmawiać? Osamotniona tu jestem, proszę pani,
strasznie osamotniona. Pewnie, że apartament w Domku pod Cisami to na swój sposób
wygoda, no i wielka oszczędność. Ale przyzna chyba pani, że we własnym domu mielibyśmy
całkiem inną sytuację. Przyzna pani, no nie?

Panna Marple przyznała.
— Na szczęście nasz nowy dom jest już prawic gotów. Trzeba tylko pozbyć się malarzy i

85

background image

tapicerów. Marudzą okropnie, proszę pani. Mojemu mężowi, naturalnie, nic nie szkodzi
mieszkanie tutaj. Jest nawet zadowolony, bo mu wygodnie. Ale dla mężczyzny to inna
sprawa. Ciągle powtarzam, dla mężczyzny to całkiem inna sprawa. Przyzna pani, no nie?

Panna Marple znów przyznała.
— Widzi pani ciągnęła Jennifer mój mąż całe dni spędza w Londynie. Do domu wraca

zmęczony. Chciałby tylko siedzieć spokojnie i czytać. A ja? Od rana do wieczora jestem tu
sama, bez żadnego towarzystwa, absolutnie żadnego. Rzecz jasna, mam wszelki komfort,
wystawną kuchnię domową… Ale co z tego? Jedno, czego człowiek naprawdę szuka, to
przyjemne kółko znajomych. A nasi sąsiedzi to ludzie nie w moim guście. Rozumie pani?
Jacyś zwariowani brydżyści z fumami. Brydż to dobra rzecz. Sama nic nie mam przeciw kilku
roberkom od czasu do czasu. Ale oni grają strasznie wysoko, a piją przy tym niczym gąbki!
Jak powiedziałam, to ludzie wcale nie w moim guście. No i naturalnie jest cała gromada…
Jak by to powiedzieć?… Starych grzybów, co po całych dniach grzebią się w ziemi i
przycinają krzewy.

Panna Marple zawstydziła się trochę, gdyż sama była zamiłowaną ogrodniczką.
— Nie chciałabym mówić źle o zmarłych paplała dalej pani Valowa — ale pan Fortescue,

znaczy się mój teść. bardzo niemądrze wybrał drugą żonę. Moja… cóż, muszę powiedzieć,
moja teściowa była w tych samych latach, co ja. No i co? Wariowała na punkcie chłopów.
Tak, proszę pani! Wariowała na punkcie chłopów. No i jak szastała pieniędzmi! Ale teść miał
znów kompletnego fioła na jej punkcie. Nawet nie sprawdzał rachunków, proszę sobie
wyobrazić! Strasznie to irytowało mojego męża. No, proszę pani, Percy jest bardzo wrażliwy
na sprawy finansowe. Nie cierpi marnotrawstwa, rozrzutności. Ale to nie wszystko, proszę
pani! Pan Fortescue zachowywał się ostatnio dziwnie, ciągle był zły, czasami okropnie
wybuchał, robił awantury. No i sam marnował pieniądze na jakieś zwariowane spekulacje,
takie rzeczy. Wcale nie było przyjemnie, proszę pani.

— To musiało irytować pani małżonka odważyła się wtrącić panna Marple.
— A pewnie! Pewnie! Cały ostatni rok Percy był wciąż zirytowany. No i przygnębiony.

Zupełnie się zmienił, proszę sobie wyobrazić, w stosunku do mnie. Zdarzało się, proszę pani,
że mówię do niego i mówię, a on nic nie odpowiada. Jennifer westchnęła i zaczęła znów
trzepać: — Albo moja szwagierka, Elaine. Także osoba dziwna, nie do rzeczy. Nigdy nie ma
jej w domu, a do mnie odnosi się, nie powiem, że niechętnie, ale całkiem bez zrozumienia.
Nie można jej wyciągnąć do Londynu po sprawunki ani na jakiś film. Ba! Nawet stroje nic ją
nie obchodzą! — Pani Parcivalowa westchnęła raz jeszcze i opamiętała się widocznie, gdyż
podjęła na inną nutę: Naturalnie nie chcę się skarżyć. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Pewno
dziwi się pani, że tak otwarcie rozmawiam z osobą mało znajomą. Ale, widzi pani, przy takim
ciągłym napięciu, po takim wstrząsie… Naturalnie! Podziałał wstrząs, że tak powiem, wstrząs
z opóźnieniem. Od rana byłam taka rozstrojona, że musiałam z kimś pogadać. Pani
przypomniała mi jedną kochaną staruszkę, pannę Trefusis James. Biedactwo. Miała
siedemdziesiąt pięć lat, kiedy złamała kość udową. Okropnie długo ją pielęgnowałam, więc
zdążyłyśmy się zaprzyjaźnić. Kiedy odchodziłam, dostałam od niej pelerynkę z lisów.
Przyzna pani, że panna Trefusis James postąpiła bardzo ładnie.

— Nie dziwi mnie pani szczerość i doskonale rozumiem, jak się pani tu czuje —

powiedziała panna Marple zgodnie z prawdą.

Bez wątpienia żona znudziła się Parcivalowi Fortescue, więc przestał zwracać na nią

uwagę, a biedna Jennifer nie potrafiła nawiązać lokalnych znajomości. Była również
znudzona, bo wyjazdy do Londynu, stroje, kino, mieszkanie w luksusowym domu —
wszystko to nie mogło zastąpić ludzkiej nuty w stosunkach z. rodziną męża.

— Nie urażę chyba pani odezwała się panna Marple z kurtuazją osoby w podeszłym wieku

jeżeli powiem, że moim zdaniem, nieboszczyk Rex Fortescue nic należał do
najsympatyczniejszych ludzi.

background image

— Pewno, że nie należał, zgodziłla się skwapliwie Jennifer. — A tak naprawdę, między

nami, droga pani, to był wstrętny dziadyga. Wstyd przyznać, ale wcale się nie dziwię, że ktoś
go sprzątnął.

— Nie domyśla się pani… zaczęła starsza dama i urwała. — Zapewne to pytanie bardzo

nie na miejscu… Ale czy nie nasuwają się pani bodaj najbłahsze podejrzenia?…

— Myślę, ze Crump to zrobił. Antypatyczny fagas! Mnie nie podobał się od początku.

Może pan Fortescue czymś go uraził, a że to pijak, niby Crump, mogło mu coś strzelić do
głowy. Zresztą uważam, że Crump jest nienormalny jak len kamerdyner czy lokaj, co zaczął
ganiać po całym domu i strzelać do kazdego, kto się nawinął. Naturalnie, mówiąc całkiem
szczerze, byłam przekonana, święcie przekonana, że Adela załatwiła starego. No, ale sama się
przecież nie otruła! Może chciała oskarżyć Crumpa, a on coś zwietrzył, więc zaprawił
trucizną kanapki. Gladys mogła to spostrzec, wobec czego jej się także pozbył.
Niebezpiecznie mieszkać pod jednym dachem z takim człowiekiem! Mój Boże!
Wyjechałabym stąd każdej chwili, tylko z pewnością ci okropni policjanci nikomu na to nie
pozwolą. — Jennifer przysunęła się do panny Marple i dodała konfidencjonalnym szeptem:
— Nieraz wydaje mi się, że muszę stąd zniknąć, że… że jeżeli prędko nie będzie z tym
końca, to… to ucieknę… — wyprostowała się, spojrzała badawczo w twarz starszej damy. —
Ale postąpiłabym niemądrze, prawda?

— W każdym razie nie najrozumniej — przyznała panna Marple. — Zresztą policja

prędko odszukałaby panią.

— Myśli pani? Czy policja jest taka zaradna?
— Niedocenianie policji to wielki błąd — odparła panna Marple. —Inspektor Neele robi

wrażenie człowieka bardzo inteligentnego.

— Naprawdę? A mnie wydał się strasznie głupi! — zawołała Jennifer i, kiedy panna

Marple przecząco pokręciła głową, dodała innym tonem: — Tak czy inaczej wciąż myślę… i
myślę, że niebezpiecznie tu siedzieć.

— Dla pani niebezpiecznie?
— Dla mnie?… — pani Valowa zawahała się na moment. — Dla mnie?… No… tak.
— Z jakiegoś konkretnego powodu?
— Nie… Ach, nie! Przecież nic nie wiem. Co mogłabym wiedzieć? Chodzi o to, że…

Taka jestem rozstrojona. Rozumie pani? — Ten Crump…

Panna Marple obserwowała drżące nerwowo ręce młodej kobiety i umacniała się w

przekonaniu, że nie o Crumpa chodzi. Odnosiła wrażenie, iż Jennifer jest czymś naprawdę
wystraszona.

87

background image

XXII

Zapadał zmierzch, więc panna Marple przeniosła się ze swoją robotą na drutach pod

oszklone drzwi biblioteki. Sadowiąc się tam zobaczyła Pat, która spacerowała po tarasie.
Starsza pani uchyliła drzwi, aby zawołać:

— Pozwoli pani tutaj, moja droga. Stanowczo jest za zimno i za wilgotno na takie

przechadzki bez płaszcza.

Pat weszła do pokoju, zamknęła oszklone drzwi i przekręciwszy wyłącznik zapaliła dwie z

licznych lamp.

— Rzeczywiście — powiedziała. — Pogoda nie dopisuje. — Usiadła na kanapie obok

starszej pani i spojrzała na jej robótkę. — Co to będzie?

— Kaftanik dla niemowlęcia. Widzi pani, taka rzecz przyda się każdej młodej matce.

Kaftaników nigdy nie za wiele. Drugi rozmiar. Zawsze robię drugi rozmiar, bo maleństwa
prędko wyrastają z pierwszego.

Pat wyciągnęła długie nogi w kierunku ognia.
— Miło tu dzisiaj — podjęła. — Kominek, nastrojowe światło, pani robi na drutach

kaftanik dla niemowlęcia. Po domowemu, przytulnie, jak powinno być w starej Anglii.

— I tak jest w Anglii, moja droga — podchwyciła panna Marple. Niewiele znajdzie pani u

nas Domków pod Cisami.

— To dobrze, proszę pani, bo tutaj nigdy chyba nie mieszkało szczęście i nikt nie był

naprawdę szczęśliwy… Tak mi się zdaje, chociaż oni mieli i mają moc rozmaitych rzeczy i
wydają masę pieniędzy.

— Słusznie. Nie nazwałabym tego domu szczęśliwym.
— Może najlepiej czuła się Adela — ciągnęła Pat. — Nigdy jej nic widziałam, więc

naturalnie pewna nie jestem. Ale Jennifer jest z pewnością nieszczęśliwa, a Elaine z siebie
wychodzi, aby zdobyć młodego mężczyznę, chociaż w głębi serca zdaje sobie sprawę, że on
wcale o nią nie dba. Ach! Jak chciałabym stąd wreszcie uciec! — Pat uśmiechnęła się nagle.
— Wie pani, co Lance powiedział? Kazał mi trzymać się blisko pani, dla bezpieczeństwa.

— Pani mąż, moja droga, nie jest głupi — odpowiedziała z uśmiechem starsza pani.
— Ma się rozumieć! Lance nie jest głupi. Ale chciałabym wiedzieć, czemu właściwie boi

się o mnie. Jedno jest pewne. Ktoś obłąkany mieszka pod tym dachem, a obłęd zawsze jest
groźny, musi być groźny. Trudno przestawić się na sposób myślenia szaleńca, więc nie
wiadomo nigdy, co może zrobić.

— Biedne dziecko westchnęła panna Marple.
— Cóż, o mnie nic trzeba się martwić, proszę pani. Nic mi nie będzie. Zdążyłam

zahartować się przez tyle czasu.

— Dużo spotkało panią złego, prawda, moja droga? — zapytała tonem współczucia starsza

dania.

— Miałam i dobre czasy, proszę pani ożywiła się Pat. — Cudowne dzieciństwo w Irlandii.

Konie, psy. polowania i wielki, pusty dom pełen przeciągów i słońca. Szczęśliwych lat
dziecinnych nikt nie zdoła odebrać… —zrobiła krótką pauzę. Dopiero później, kiedy
dorosłam, wszystko się odwróciło. Pierwsze nieszczęście, proszę pani, to naturalnie wojna.

— Pani mąż byt lotnikiem? Pilotem myśliwca, prawda?
— Tak. został zestrzelony w niespełna miesiąc po ślubie — Pat zapatrzyła się w ogień na

kominku z początku chciałam też umrzeć! Myślałam, że niesprawiedliwie dotknęła mnie
okrutna krzywda. Później… Stopniowo zaczęłam sobie uprzytamniać, że stało się zapewne
najlepiej, jak mogło. Don był wspaniałym człowiekiem wojny. Odważny do szaleństwa,
beztroski, wesoły. Miał wszystkie cechy charakteru potrzebne, nieocenione podczas walki.
Nie sądzę jednak, by pokój mógł mu odpowiadać. Miał w sobie… Jak by to określić?… Miał

background image

nieokiełznaną arogancję. Nie potrafiłby się ustatkować, nagiąć do zwyczajnego życia.
Musiałby przeciwko czemuś walczyć. Był człowiekiem… powiedzmy, na specyficzny sposób
aspołecznym.

— Fakt, że dostrzega to pani, moja droga, świadczy o nie lada rozsądku. — Panna Marple

pochyliła się nad robótką, przez pewien czas liczyła oczka, wreszcie zapytała: — A drugi
mąż?

— Freddy? Zastrzelił się.
— Mój Boże! Tragiczna śmierć… — westchnęła starsza dama.
— Dobrze nam z sobą było — podjęła Pat. — Po mniej więcej dwu latach małżeństwa

zaczęłam uświadamiać sobie, że Freddy… no, że nie zawsze jest w porządku. Widziałam to i
owo, ale podejrzane sprawy nie miały wpływu na stosunki między nami. Kochał mnie i ja go
kochałam. Nic nie mówiłam i to było pewno tchórzostwo. Ale człowieka trudno zmienić,
prawda?

— Prawda — przyznała panna Marple. człowieka trudno zmienić.
— Myślałam, ze spotkałam go, pokochałam, poślubiłam takim, jakim był, i z tym należy

się liczyć… Ostatecznie nie dopisało mu szczęście, załamał się i odebrał sobie życie. Po jego
śmierci wyjechałam do Kenii, aby zamieszkać u przyjaciół. Nie potrafiłabym zostać w Anglii,
spotykać wciąż ludzi, którzy… którzy o wszystkim wiedzą. W Kenii spotkałam Lance’a…

Pat umilkła i chociaż twarz jej pojaśniała, nadal uparcie wpatrywała się w ogień. Wreszcie

spojrzała na starszą damę.

— Proszę powiedzieć szczerze, co pani sądzi o Parcivalu? — zapytała.
— Cóż, mało go widuję… Właściwie spotykamy się tylko przy śniadaniach. Myślę, że

moja obecność tutaj niezbyt mu odpowiada.

Młoda kobieta roześmiała się nieoczekiwanie.
— Właśnie! To skąpiec rozkochany w pieniądzach. Lance twierdzi, że jego brat od dziecka

był taki. Teraz sprawdza rachunki domowe panny Dove. Biada nad każdym wydatkiem. Ale
panna Dove i tak zawsze postawi na swoim. To osoba godna podziwu… Nie sądzi pani?

— Tak. Podzielam pani zdanie, moja droga. Panna Dove przypomina mi panią Latimer z

mojego miasteczka, Saint Mary Mead. Pani Latimer prowadziła Społeczną Służbę Kobiet,
opiekowała się skautkami, praktycznie biorąc, wszystko było na jej głowie. Dopiero po pięciu
latach wyszło na jaw… Mniejsza z. tym. Nie będę robiła plotek. Trudno o większego
nudziarza niż ktoś, kto opowiada o miejscach i osobach kompletnie nie znanych słuchaczom.

— Czy Saint Mary Mead to sympatyczne miasteczko?
— Nie wiem, moja droga, co nazywa pani sympatycznym miasteczkiem. Saint Mary Mead

jest ładne, malownicze. Mieszka tam trochę ludzi wyjątkowo sympatycznych, a także trochę
wyjątkowo antypatycznych. W moim miasteczku dzieje się wiele rzeczy bardzo
interesujących, jak w każdym innym miasteczku. Natura ludzka, moja droga, jest wszędzie
mniej więcej jednakowa.

— Pani często odwiedza pannę Ramsbottom, dużo z nią rozmawia. Ja się jej boję.
— Czemu, moja droga?
— Myślę, że nie jest zupełnie normalna. Cierpi na manię religijną. Ale.. Jak pani sądzi?

Chyba to nie prawdziwy obłęd?

— Obłęd? W jakim sensie?
— Dobrze pani rozumie, co mam na myśli. Panna Ramsbottom przesiaduje wciąż w swoim

pokoju, nie spotyka się z nikim, rozmyśla o grzechu… — Mogłaby wmówić sobie, że
sprawowanie sądów to misja jej życia.

— Czy to domysły pani męża?
— Nie wiem, proszę pani, czego Lance domyśla się lub nie domyśla. Mnie nic nie mówi.

Ale z pewnością jest przekonany, że mordercą jest ktoś szalony i to kłoś z jego rodziny. Cóż,
Parcival sprawia wrażenie aż za normalnego. Jennifcr jest głupia i nienaturalna; boi się sama

89

background image

nie wie czego i na tym koniec. A Elaine… Mój Boże! To dziewczyna o bujnym
temperamencie mimo pozorów skupienia i chłodu. Kocha się bez pamięci i za nic nie
przyzna, nawet przed samą sobą, że ten wybrany chce się z nią ożenić tylko dla pieniędzy.

— Tak pani sądzi?
— Oczywiście. A pani?
— Nie potrafię ocenić tego przypadku, lecz znam podobny. Młody Ellis ożenił się z

Marion Bales.córką bardzo zamożnego kupca branży żelaznej. To była bardzo nieładna
dziewczyna i zakochana w nim nieprzytomnie. I co? Małżeństwo okazało się zupełnie udane.
Ktoś typu Ellisa czy tego Geralda Wrighta potrafił być naprawdę nieprzyjemny, jeżeli z
miłości ożeni się z panną bez posagu. Jest zły na siebie, że zrobił podobne głupstwo, tak zły,
że w rezultacie odgrywa się na żonie. Ale dziewczynę zamożną z domu ktoś taki szanuje i po
ślubie.

— Nie wyobrażam sobie… Pat urwała na moment, zmarszczyła czoło. — Nie rozumiem,

juk mógłby zrobić to ktoś z zewnątrz. Temu właśnie trzeba przypisać atmosferę w Domku
pod Cisami. Wszyscy śledzą pilnie wszystkich. Jeżeli zajdzie coś nowego…

— Nie będzie więcej nagłych śmierci przerwała panna Marple — a przynajmniej sądzę, że

być ich nie powinno.

— Trudno o pewność w podobnej sytuacji…
— Otwarcie mówiąc, jestem prawie pewna. On osiągnął już cel. — On?
— Równie dobrze mogłabym powiedzieć „ona”… To tylko sposób mówienia.
— Cel? Jaki?
Panna Marple bezradnie rozłożyła ręce, gdyż sama nie była jeszcze zupełnie pewna.

background image

XXIII

Jeszcze raz panna Somers naparzała herbatę w pokoju maszynistek. Jeszcze raz nalała do

imbryka niezupełnie wrzącej wody. Powtórzyła się historia. Panna Griffith pomyślała
przyjmując filiżankę z rąk podwładnej: „Słowo daję! Pomówię o niej z panem Parcivalem. Z
pewnością znajdziemy kogoś lepszego. Ale w trakcie tej potwornej historii trudno zawracać
mu głowę drobiazgami administracyjnymi”.

Panna Griffith rzuciła cierpko zdanie wielekroć powtarzane uprzednio:
— Woda znów nie zagotowana, Somers!
Skarcona poróżowiała lekko i wygłosiła tradycyjną formułę:
— Mój Boże! A ja myślałam, że tym razem zagotowała się na pewno.
Dalszy rozwój utartych wydarzeń zakłóciło nagłe przybycie Lancelota Fortescue, który

wszedł do pokoju i nie bez zakłopotania rozejrzał się dokoła. Panna Griffith poderwała się
raptownie, by wybiec na jego spotkanie.

— Pan Lance! zawołała.
Gość spojrzał na nią z. ujmującym uśmiechem.
— O! Panna Griffith.
Kierowniczka hali maszyn była zachwycona. Po jedenastu latach pan Lance pamiętał jej

nazwisko!

— To dziwne, że… że przypomina mnie pan sobie — odpowiedziała z wahaniem.
— Naturalnie, że przypominam sobie panią — odpowiedział Lancelot swobodnie i z całym

charakteryzującym go wdziękiem.

W pokoju maszynistek zapanował nastrój podniecenia. W niepamięć poszły herbaciane

niepowodzenia panny Somers. Winowajczyni z rozchylonymi ustami gapiła się na
niezwykłego przybysza. Panna Bell zerkała ku niemu ukradkiem znad wałka maszyny do
pisania.

Panna Chase dyskretnie dobyła z szuflady kosmetyczkę i upudrowała nos. Lance ponownie

rozejrzał się dokoła.

— Wszystko tu jak dawniej — powiedział.
— Istotnie, proszę pana — podchwyciła panna Griffith. — Niewiele zmian. Doskonale pan

wygląda i jaki opalony! Z pewnością miał pan bardzo interesujące życie w tamtych dalekich
krajach.

— Zapewne, panno Griffith, zapewne… Ale teraz spróbuję chyba interesującego życia w

Londynie.

— Wróci pan do firmy?
— Być może.
— Ach! Cóż za miła wiadomość!
— Czy ja wiem? Prędko się okaże, że wszystko wywietrzało mi z głowy. Będzie pani

musiała wtajemniczać mnie w sprawy biurowe od nowa.

Panna Griffith roześmiała się radośnie.
— Z wielką przyjemnością, proszę pani! Słowo daje, z wielką przyjemnością.
— Dziękuje, panno Griffith… Bardzo pani uprzejma.
— Nie wierzyłam nigdy… Nie myślałam rozpoczęła panna Griffith i urwała z

zakłopotaniem.

— Że diabeł taki czarny, jak go malują, co? podchwycił żywo Lancelot Fortescue. Sądzę,

że miała pani rację. Ale nie ma co wracać do starych dziejów. Przyszłość się nie liczy. Mój
brat jest w biurze?

— Tak, proszę pana. Zastanie go pan w gabinecie.
— Dziękuję. Lance skinął głową i odszedł swobodnym krokiem. W poczekalni blokującej

91

background image

drogę do sanktuarium szefa siedziała za biurkiem podstarzała kobieta o surowym wyrazie
twarzy. Na widok Lancelota wstała i rzuciła groźnie:

— Pańskie nazwisko? W jakiej sprawie? Gość spojrzał na mą ze zdumieniem.
— Czy… Czy panna Crosvenor? zapytał.
Słyszał, że panna Grosvenor jest efektowną blondynką. Widział jej zdjęcia, zamieszczone

w prasie z okazji dochodzenia w sprawie nagłego zgonu Reksa Fortescue. Nie! To nie może
być ona.

— Panna Grosvenor odeszła w ubiegłym tygodniu. Nazywam się Hardcastle. Jestem

sekretarką osobistą pana Parcivala Fortescue.

„Stary Percy! Poczciwy, stary Percy w każdym calu! — pomyślał Lance. — Pozbył się

efektownej blondynki i na jej miejsce przyjął tego smoka. Sądził, że tak będzie bezpieczniej i
z pewnością taniej”.

— Moje nazwisko Lancelot Fortescue — odpowiedział gładko.
— Aa… Bardzo przepraszam zmieniła ton pani Hardcastle. — Pan… pan pierwszy raz w

naszym biurze?

— Pierwszy, ale prawdopodobnie nie ostatni — uśmiechnął się Lance.
Pchnął drzwi gabinetu i ku niemałemu zdziwieniu zobaczył, że za biurkiem urzęduje nie

Parcival, lecz inspektor Neele. Detektyw podniósł wzrok znad ogromnego stosu papierów,
które przeglądał, i uprzejmie skinął głową.

— Dzień dobry panu — powiedział. — Przyszedł pan zapewne, aby rozpocząć pracę?
— Co? Wie pan już, ze mam zamiar wrócić do firmy?
— Tak. Od pańskiego brata. Mówił mi o tym.
— Mówił panu? Z entuzjazmem?
— Entuzjazmu me zauważyłem — odparł poważnie Neele maskując uśmiech.
— Biedny stary Percy — westchnął Lance.
— Naprawdę chce pan stać się człowiekiem interesu? — Detektyw spojrzał nań bystro.
— Nie wierzy pan w taką odmianę?
— Czy ja wiem? Jakoś do pana nie pasuje.
— Dlaczego? Jestem synem swojego ojca.
— Ale i matki dodał Neele.
— Źle pan trafił, inspektorze. Moja matka była romantyczką wiktoriańskiego typu. Jej

ulubioną lekturę stanowiły „Idylle królewskie”, co wywnioskował pan zapewne z naszych
imion. Wciąż chorowała i, jak mi się zdaje, żyła poza granicami świata realnego. Ja nie
przypominam jej w niczym. Jesieni ogołocony z. sentymentalizmu. Romantyczność słabo do
mnie przemawia. Życie traktuję realistycznie, czysto realistycznie, inspektorze.

— Nie każdy jest taki, jak sobie wyobraża — bąknął Neele.
— To święta prawda przyznał Lance. Usiadł w fotelu, wyciągnął swobodnie długie nogi,

uśmiechnął się do siebie i nieoczekiwanie rzucił: — Jest pan bystrzejszy niż mój braciszek,
inspektorze.

— Pod jakim względem, proszę pana?
— Percy’ego nakręciłem tak, jak mi się podobało. On wierzy w moje londyńskie plany.

Obawia się, że będę mącił mu wodę, leniuchował, trwonił firmową forsę, wciągał go w jakieś
fantastyczne spekulacje. Prawie opłacałoby się to dla samej rozrywki! Prawie, inspektorze,
ale niezupełnie. Nie wytrzymałbym długo w biurze. Brakowałoby mi przestrzeni, powietrza,
przygody. Udusiłbym się w takiej atmosferze. — Umilkł na moment i dodał żywo: — Ale to
wszystko poza protokołem. Nie zdradzi mnie pan wobec Vala, prawda?

— Nie sądzę, proszę pana, by ta kwestia mogła powstać w trakcie dochodzenia.
— Widzi pan, chciałbym się trochę zabawić — podjął Lancelot. — Wycisnąć pot z

Percy’ego, odegrać się na nim.

— Odegrać się? Za co?

background image

Młody człowiek wzruszył ramionami.
— E, to takie dawne dzieje. Nie ma o czym mówić.
— Słyszałem coś o malej przygodzie z czekiem. Czy do tego pan pije?
— Inspektorze! — zawołał Lance. — Pan wie wszystko!
— Podobno w grę wchodziła sprawa sądowa — powiedział detektyw. — Pański ojciec był

temu przeciwny.

— Tak. Po prostu dał mi kopniaku odrzekł młody człowiek. Przez pewien czas Neele

spoglądał nań z zainteresowaniem, lecz myślał o Parcivalu Fortescue, nie Lancelocie.
Uczciwy, skrzętny Parcival, oszczędny do skąpstwa: zagadka wynikająca nieustannie, na
każdym etapie śledztwa. Wszyscy zdają się znać zewnętrzne pozory Parcivala, lecz,
zgłębienie jego wewnętrznej osobowości jest nierównie trudniejszą sprawą. Z pobieżnej
obserwacji należałoby wnioskować, że to człowiek bezbarwny, o słabym charakterze, do
niedawna tyranizowany przez, ojca. Percy Cwaniak, jak wyraził się w swoim czasie naczelnik
Wydziału Śledczego. Obecnie Neele postanowił dowiedzieć się więcej za pośrednictwem
Lancelota.

— Odniosłem wrażenie — podjął — że pański brat… jak to określić?… Żył w cieniu

władzy ojca.

— Czy ja wiem? Lancelot zmarszczył czoło, zamyślił się na moment. — Niewątpliwie

takie to sprawiało wrażenie, ale czy było tak rzeczywiście? Wspominam dawne czasy i
podziw mnie ogarnia, inspektorze, że Percy umiał zawsze postawić na swoim, chociaż pozory
wyglądały zupełnie inaczej. Rozumie pan, co mam na myśli?

— Rozumiem. To istotnie zastanawiające.
Inspektor przerzucił leżące przed nim papiery, wyłowił jakąś kartkę i nad blatem biurka

podał Lancelotowi.

— Ten list napisał pan w sierpniu tego roku, prawda?
— Tak, inspektorze. Ten list napisałem w lecie, kiedy wróciłem do Kenii. Ojciec go

zachował. Ciekawe! Gdzie był? Tutaj, w biurze?

— Nie, proszę pana. Znaleziono go w Domku pod Cisami, pośród papierów Reksa

Fortescue odparł Neele i z wyrazem zastanowienia spojrzał na ćwiartkę papieru leżącą na
blacie biurka.

List był niedługi:

Kochany Ojcze!
Porozumiałem się z Pat i twoje propozycje przyjmuję. Zlikwidowanie moich tutejszych

spraw potrwa czas pewien, powiedzmy, do końca października lub początku listopada. O
dokładniejszym terminie przyjazdu dam Ci znać później. Mam nadzieje, że tym razem
będziemy zgadzać się lepiej niż dawnymi czasy. W każdym razie ja nie pożałuję starań. To
chyba wszystko. Ściskam Cię.

Lance

Dokąd zaadresował pan ten list? — odezwał się inspektor Neele. — Tu, czy do Domku

pod Cisami?

— Trudne pytanie. Naprawdę nie pamiętam. Lance zmarszczył czoło, starał się odświeżyć

wspomnienia. — Widzi pan, upłynęły blisko trzy miesiące. Chyba podałem adres biura…
Tak! Z pewnością biura! — znowu umilkł, by po chwili spytać z żywym zainteresowaniem:
Czemu pyta pan o to, inspektorze?

— Zastanawiam się, proszę pana, dlaczego ojciec nie zostawił listu tutaj, w teczce

zawierającej jego osobiste papiery. Dlaczego wziął go do Domku pod Cisami, gdzie
znaleziono go w szufladzie jego biurka?

— Dlaczego? Lance parsknął śmiechem. Żeby Percy nie wywęszył listu. Chciał go przed

93

background image

nim schować.

— Na to wygląda przyznał detektyw. Wynikałoby stąd jednak, że pański brat miał dostęp

do przechowywanych tutaj osobistych papierów ojca.

— Niezupełnie, inspektorze odparł z wahaniem Lance. — Podejrzewam, że Percy mógł

zajrzeć do tych papierów, kiedy mu się podobało, chociaż… chociaż…

— Ojciec nie brał tego poił uwagę — dokończył zdanie Neele.
— Właśnie! — uśmiechnął się Lancelot. — Innymi słowy, byłoby to szpiclowanie. Ale

Percy urodził się szpiclem.

Inspektor przytaknął skinieniem głowy. Nie wątpił, że Percy mógł urodzić się szpiclem.

Pasowało to do znanych mu już cech charakteru pana Parcivala Fortescue.

— O wilku mowa, a wilk tu — rzekł cicho Lance.
W tym momencie drzwi otwarły się i do gabinetu wkroczył Parcival. Chciał powiedzieć

coś inspektorowi, otworzył usta, lecz osłupiał na widok brata.

— Ty tutaj? — odezwał się po chwili. — Nie mówiłeś o takim planie na dzisiaj.
— Uległem niespodziewanemu zapałowi do pracy i oto jestem! Na co mógłbym się

przydać? Co dasz mi do roboty?

— Na razie nic odparł kwaśno Parcival. — Nic absolutnie. Najprzód musimy dojść do

porozumienia, jakim zająłbyś się działem. No i należałoby znaleźć dla ciebie miejsce…
pokój.

— Aha, Percy! Czemu pozbyłeś się czarującej Grosvenor i na jej miejsce przyjąłeś cudaka

z końską gębą?

— Zbyt wiele sobie pozwalasz, Lance — obruszył się starszy brat. —Stanowczo zbyt

wiele.

— Uważam, że to zmiana na gorsze. Okropnie byłem ciekaw czarującej Grosvenor. Czemu

ją wylałeś? Może ciut za dużo wiedziała, hę?

— Także pomysł! — Blada twarz Parcivala poczerwieniała ze złości. — Proszę,

inspektorze — zwrócił się chłodno do detektywa — aby nie traktował pan serio gadaniny
mojego brała. On ma specyficzny gatunek poczucia humoru. Nigdy nic ceniłem wysoko
inteligencji panny Grosvenor. Pani Hardcastle przedstawiła doskonale referencje, pracuje bez
zarzutu i pobiera o wiele niższą pensję.

— O wiele niższą pensję — powtórzył Lance wznosząc wzrok ku sufitowi. — Mój drogi,

nie pochwalam oszczędności kosztem pracownika. Posłuchaj! W ciągu ostatnich tragicznych
tygodni cały personel dowiódł niezachwianej lojalności. Myślę, że warto wziąć to pod uwagę
i wszystkim podnieść uposażenia. Co ty na to?

— Nie! — rzucił szorstko Percy. Byłaby to łaska nie proszona i absolutnie zbyteczna.
Inspektor Neele zauważył w oczach Lancelota figlarne błyski, lecz Parcival był bez

wątpienia zbyt wzburzony, aby to dostrzec.

— Zawsze miewałeś dziwaczne, niedorzeczne pomysły ciągnął nerwowo starszy brat.

W aktualnej sytuacji firmy oszczędność to nasza ostatnia nadzieja.

Detektyw odchrząknął znacząco i zwrócił się do Parcivala:
— O jednej sprawie pragnąłbym pomówić z panem.
— Słucham, inspektorze?
— Od kilku miesięcy, może od roku, zachowanie i rozmaite posunięcia pana Fortescue

niepokoiły pana coraz bardziej, prawda?

— Tak… — bąknął Parcival. — Ojciec nie czuł się dobrze. Stanowczo nie czuł się dobrze.
— Usiłował pan skontaktować go z lekarzem, ale nic z tego nie wyszło. Spotkała pana

kategoryczna odmowa, prawda?

— Tak, inspektorze.
— Bardzo przepraszam, ale pozwolę sobie zapytać, czy nie podejrzewał pan, że ojciec ma

początki schizofrenii o cechach paranoidalnych, że pewne objawy megalomanii oraz

background image

wzmożonej pobudliwości mogą przerodzić się w zupełny obłęd?

Parcival zrobił zdziwioną minę.
— Bardzo pan bystry, inspektorze. Tak właśnie przedstawiały się moje obawy i dlatego

zależało mi bardzo na poddaniu ojca stosownej kuracji.

— Niewątpliwie w czasie poprzedzającym tę kurację pan Fortescue mógł narazić firmę na

dotkliwe straty.

— Mógł to zrobić. Niewątpliwie — przyznał Parcival.
— Co z kolei stwarzało opłakaną sytuację, prawda?
— Oczywiście! Nikt nie wyobraża sobie nawet, co ja przeszedłem — westchnął Parcival.
— A żalem z punktu widzenia interesów firmy, nagły zgon pana Reksa Fortescue to

wydarzenie korzystne.

Nie sądzi pan chyba, że śmierć mojego ojca oceniam z takiego punktu widzenia rzucił

ostro Parcival.

— Nie chodzi mi o pańską ocenę — odparł spokojnie Neele. — Biorę pod uwagę suche

Takty. Rex Fortescue umarł, nim zdążył doprowadzić swoje sprawy finansowe do kompletnej
ruiny.

— Tak! odburknął gniewnie Parcival. — W sferze suchych faktów pańska opinia jest

trafna.

— Reasumujcie, śmierć pańskiego ojca stanowiła wydarzenie korzystne dla całej rodziny,

uzależnionej od tych spraw finansowych.

— Poniekąd… Doprawdy jednak, inspektorze, nie mam pojęcia, do czego pan zmierza,

bo… Parcival zająknął się, umilkł.

— Do niczego nie zmierzam, panie Fortescue. W dalszym ciągu porządkuję suche fakty.

Jeszcze jedno, proszę pana. Mówił mi pan, że z chwilą wyjazdu z Anglii obecnego tu
pańskiego brata ustały wszelkie stosunki pomiędzy nim a panem.

— I to się zgadza…
— Niezupełnie, proszę pana — podchwycił Neele. — Ubiegłej wiosny, kiedy niepokoił

pana coraz bardziej stan zdrowia ojca, napisał pan w tej sprawie do Afryki. Myślę, że chciał
pan skłonić brata, by pomógł w próbach poddania pana Fortescue badaniom lekarskim i
ubezwłasnowolnieniu w razie potrzeby.

— Czy… Nie rozumiem doprawdy, w jakim celu… wyjąkał Parcival.
— Tak było, prawda? — natarł detektyw.
— Cóż, sądziłem, że inaczej nie mogę postąpić… Ostatecznie Lance jest młodszym

wspólnikiem firmy.

Inspektor Necie spojrzał na uśmiechniętego Lancelota.
— Otrzymał pan ten list?
Młody człowiek przytaknął skinieniem głowy.
— Co pan odpowiedział? Lance uśmiechnął się beztrosko.
— Odpowiedziałem, by Percy odczepił się ode mnie, a staremu dał spokój. Napisałem, że

stary prawdopodobnie wie, co robi i dlaczego.

Detektyw przeniósł wzrok tui starszego brała.
— Tak przedstawiała się treść listu pana Lancelota Fortescue?
— Mniej więcej… Z grubsza tak… Tyle że forma była znacznie obraźliwsza.
— Wolałem zaznajomić policje z formą złagodzoną uśmiechnął się Lance i ciągnął:

Otwarcie mówiąc, inspektorze, to był jeden z powodów, dla których przyjechałem do Anglii
po odebraniu listu od ojca. Chciałem osobiście sprawdzić, co się tu dzieje. Odbyłem z ojcem
krótką rozmowę i, doprawdy, nie zauważyłem nic szczególnego. Stary był nieco
rozdrażniony, lecz sprawiał wrażenie człowieka odpowiedzialnego za swoje czyny i z całą
pewnością zdolnego do prowadzenia własnych spraw finansowych. Tak czy inaczej, po
powrocie do Afryki i rozmowach z Pat, postanowiłem wybrać się do kraju i… Jak by to

95

background image

wyrazić?… I dopilnować uczciwej gry — zakończył Lance i zerknął spod oka na brata.

— Protestuję! wybuchnął Parcival. — Stanowczo protestuję przeciw podobnym

insynuacjom. Nie chciałem wymanewrować ojca. Niepokoił mnie jego stan zdrowia i
chodziło mi także…

— Chodziło ci także o własną kieszeń, co? — podchwycił żywo młodszy brat. — O

pieniążki dobrego chłopca Percy’ego! — Wstał i nieoczekiwanie zmienił ton. — Niech
będzie, Percy. Mam dosyć. Chciałem przycisnąć cię trochę, nastraszyć, że pcham się do pracy
w firmie. Udawałem, by dać ci po nosie, nauczyć, że nie zawsze łatwo postawisz na swoim.
Nie myślę tutaj zostać, bo żeby być szczerym, duszno mi w jednym pokoju z tobą. Przez całe
życie byłeś marnym, paskudnym łajdaczyną. Pasożytowałeś na ludziach, szpiclowałeś, łgałeś,
knułeś drobne intrygi. Powiem więcej! Nie mogę dowieść twojej winy, ale jestem pewien, że
ty podrobiłeś czek, który wywołał całą chryję. Wykombinowałeś to, by się mnie pozbyć,
Fałszerstwo było dziwnie nieudolne: na pierwszy rzut oka wielkim głosem dawało znać o
sobie. Ja miałem wtedy zabazgraną opinie. Nic mogło być mowy o skutecznej obronie. Ale
dziwiło mnie jedno: czemu stary nie zwietrzył, że gdybym ja chciał podrobić jego podpis,
załatwiłbym to dużo sprawniej. — Lancelot umilkł na chwile, by zacząć znowu podniesionym
głosem: — Co dalej, Percy? Nie myślę przeciągać głupiej zabawy. Znudziła mnie śmiertelnie
Anglia i londyńskie mgły. Mam wyżej uszu podobnych tobie małych ludzików w
sztuczkowych spodniach i czarnych marynarkach. Mam wyżej uszu ich drobnych matactw i
szwindli, obłudy, ugrzecznionych słówek. Rozliczymy się, jak proponowałeś, i ucieknę z Pat
do innego kraju, gilzie nie brak miejsca i swobodnego oddechu. Sam przeprowadzisz podział
aktywów i papierów wartościowych. Możesz zatrzymać murowanie pewne, nisko
oprocentowane walory. Mnie odpowiadam bardziej najświeższe nabytki ojca, akcje
fantastycznie spekulacyjne, jak je nazywasz. Oczywiście to w znacznej części śmiecie. Ale
gotów jestem trzymać zakład, że jeden czy drugi portfel przyniesie w swoim czasie więcej niż
wszystkie twoje trzyprocentowe pożyczki państwowe. Z ojca był stary spryciarz. Lubił
ryzykować, ale niektóre |ego ryzykowne posunięcia dawały pięćset, sześćset, siedemset
procent zysku. Stawiam na zdrowy rozsądek i szczęśliwą rękę Reksa Forlescue. A ty, marny
gadzie… — Lancelot postąpił krok w stronę brała, ten zaś wycofał się za biurko i ulokował
obok detektywa. — Nie bój się! Palcem cię nie tknę. Chciałeś mnie stąd wykurzyć i
wykurzyłeś. Powinieneś być kontent — odwrócił się ku drzwiom i dodał przez ramię: Możesz
dorzucić mi starą koncesję na kopalnię Kos, jeżeli ci to odpowiada. Może tropią nas mściwi
członkowie rodu MacKenzie? W takim razie pociągną moim śladem do Afryki, zemsta po
tylu latach wydaje się mało realna… Ale inspektor Neele traktuje serio tę historię… Nie mylę
się, inspektorze, prawda?

— Nonsens! — zawołał Parcival. — W życiu nie zdarzają się takie rzeczy.
— Pogadaj z inspektorem — uśmiechnął się Lance. Sprawdź, czemu dopytuje się o kosy,

żyto w kieszeni marynarki ojca, takie różne szczególiki.

Detektyw zabrał głos z powagą zwracając się do Parcivala.
— Niewątpliwie przypomina pan sobie kosy z ostatniego lata. Wydaje mi się, proszę pana,

że jest o co pytać.

— Nonsens! powtórzył Parcival. — Od lat nic nie wiadomo o nikim z rodziny MacKenzie.
— A jednak — podchwycił młodszy brat — jestem prawie pewien, że pośród nas znajdzie

się ktoś z tej rodziny, i podejrzewam, że inspektor Neele myśli podobnie.

Detektyw dogonił na ulicy Lancelota Fortescue, który powitał go smętnym uśmiechem.
Nie chciałem wywołać awantury — powiedział ale straciłem panowanie nad sobą… Cóż,

prędzej lub później do czegoś podobnego dojść musiało. Umówiłem się z Pat w Savoyu. Idzie
pan w tamtą stronę, inspektorze?

— Nie. Wracam do Baydon Heath. Chciałem tylko o coś pana zapytać.

background image

— Słucham, inspektorze?
— Wszedł pan do gabinetu i mnie tam zobaczył, zrobił pan wtedy zdziwioną minę.

Dlaczego?

— Pewno dlatego, że nie spodziewałem się zastać pana. Liczyłem, że za biurkiem zobaczę

brata.

— Nie powiedziano panu, że brat wyszedł?
— Przeciwnie. Powiedziano mi, że jest w gabinecie.
— Aha…. Rozumiem… Gabinet ma tylko jedno wyjście, ale z pokoju sekretarki prowadzą

drugie drzwi, prosto na korytarz. Zapewne pan Fortescue z nich skorzystał… Ale to dziwne,
że nie wspomniała o tym pani Hardcastle.

— Może poszła po filiżankę herbaty — roześmiał się Lance.
— Aha… Może… zapewne. Lancelot spojrzał bystro na detektywa.
— Jakiś nowy pomysł, inspektorze? — zapytał.
— Nie… Zastanawia mnie tylko parę drobnych szczególików…

97

background image

XXIV

Inspektor Neele jechał pociągiem do Baydon Heath i po drodze rozwiązywał krzyżówkę w

„Timesie” z wyjątkowo miernym powodzeniem. Jego uwagę zaprzątały rozmaite możliwości.
W podobny sposób przebiegał wzrokiem wiadomości ze świata. „Trzęsienie ziemi w Japonii.
Odkrycie złóż uranu w Tanganice. Zwłoki marynarza wyrzucone przez morze w okolicy
Southampton. Groźba strajku dokerów. Dalsze ofiary chuligańskich wybryków. Nowy
specyfik niezwykle skuteczny w zaawansowanym stadium gruźlicy”.

Treść artykułów tworzyła cudaczny wzór na drugim planie świadomości. Ostatecznie

Neele wrócił do krzyżówki i błyskawicznie rozszyfrował trzy wyrazy.

Kiedy dotarł wreszcie do Domku pod Cisami, zdobył się na decyzję.
— Co z panną Marple? — zapytał swojego sierżanta. — Nie wyjechała jeszcze’?
— Skąd znowu! — odparł Hay. Jest i strasznie się zaprzyjaźniła z tą starą z piętra.
— Rozumiem… A teraz gdzie jej szukać? Chciałbym z nią pogadać. W kilka minut

później nadeszła panna Marple, zaróżowiona i lekko zdyszana.

— Życzył pan sobie, inspektorze, pomówić ze mną — zaczęła. — Bardzo przepraszam, że

kazałam na siebie czekać, lecz sierżant Hay nie od razu mnie znalazł. Byłam w kuchni, żeby
pochwalić panią Crump za doskonałe ciasto. Ona ma, inspektorze, cudownie lekką rękę.
Wczoraj zrobiła poemat, nie suflet! Widzi pan, zagadkową sprawę najlepiej rozwiązywać
etapami, po trochu. Dla policji to niełatwe zadanie, prawda? Przy formalnym śledztwie trzeba
podchodzić do zagadnienia mniej lub więcej prosto z mostu. Ale starsza pani jak ja! Cóż,
inspektorze, każdy spodziewa się, że taka musi paplać na sto obojętnych tematów. A można
rzec, że droga do serca kucharki wiedzie przez jej suflety i ciasta.

— Naprawdę chciała pani porozmawiać z kucharką o Gladys Martin, prawda?
— Ma się rozumieć, panie inspektorze. O Gladys. I pani Crump niejedno mogła

powiedzieć o biednej dziewczynie. Nie w kwestii morderstwa, oczywiście. Dowiedziałam się
o nastrojach i humorach Gladys, o rozmaitych głupstwach, które ostatnio mówiła. Nie chodzi
mi o głupstwa w sensie niedorzeczności. Nic podobnego. Miałam na myśli drobiazgi bez
znaczenia.

— Opłaciła się pogawędka? zapytał detektyw.
— Aha. Nawet sowicie A ogólnie biorąc, sadzę, że tajemnica rozjaśnia się nieco. Przyzna

mi pan racje, inspektorze.

— I tak, i nie — odparł Neele.
Był zadowolony, że sierżant Hay wyszedł z pokoju, gdyż zamierzał pokierować rozmową

w sposób, wyrażając się najoględniej, nietradycyjny.

— Proszę pani — zaczął — chciałbym pomówić z panią serio.
— Służę, inspektorze.
— W pewnym sensie, proszę pani, reprezentujemy odmienne punkty widzenia. Przyznaję,

że w Scotland Yardzie słyszałem o pani coś niecoś — uśmiechnął się dyskretnie. Jest tam
pani dobrze znana.

Starsza pani zrobiła lekko zakłopotaną minę.
— Nie mam pojęcia, czemu tak się działo powiedziała — ale nieraz miałam do czynienia

ze sprawami, które nie powinny mnie obchodzić. Chodzi mi o morderstwa i rozmaite
niezwykłe wydarzenia.

— Przy sposobności zyskała pani doskonałą reputację — uśmiechnął się inspektor Necie.
— Może… Sir Henry Clithering to mój stary przyjaciel.
— Jak już nadmieniłem — podjął detektyw — reprezentujemy odmienne punkty widzenia.

Można by je nazwać: racjonalny oraz irracjonalny.

Panna Marple pochyliła głowę na bok, w sposób bardzo dla niej charakterystyczny.

background image

— Ciekawe… Co pan przez to rozumie, inspektorze?
— Istnieje, proszę pani, racjonalny sposób oceny wydarzeń. Pierwsze morderstwo przynosi

korzyści pewnym osobom… Wyrażając się ścisłej, szczególnie jednej osobie. Na drugim
zyskuje ta sama osoba. Trzecie tłumaczą względy bezpieczeństwa.

— Przepraszam. Które morderstwo nazywa pan trzecim? — zapytała panna Marple i

porcelanowo–błękitnymi oczyma spojrzała bystro w twarz detektywa.

— O to chodzi! Parę dni temu omawialiśmy sprawę z naczelnikiem Wydziału Śledczego i

coś, co on powiedział, wydało mi się nielogiczne. Teraz rozumiem. Sugerowałem się
kolejnością wydarzeń z wierszyka. Król w skarbcu, klotowa w salonie, służebna przy
wietrzeniu ubrań.

— Właśnie! — podchwyciła starsza dama. W wierszyku jest taka kolejność. Oczywiście

jednak Gladys została zamordowana wcześniej niż Adela Fortescue.

— Zapewne… Albo raczej z całą pewnością, proszę pani. Gladys odnaleziono krótko

przed północą. Niepodobna było określić dokładnie, od jak dawna nie żyje. Ale jestem
głęboko przekonany, że zginęła około piątej po południu, ponieważ…

— Ponieważ w przeciwnym razie — przerwała panna Marple — niewątpliwie zaniosłaby

do biblioteki drugą tacę.

Naturalnie! Gladys podała herbatę, poszła do kuchni, wróciła do hallu z drugą tacą i w tym

momencie coś zaszło. Usłyszała coś lub zobaczyła. Pytanie, co to było? Albo kto? Dubois
mógł pojawić się na schodach, odwiedziwszy salonik pani Fortescue. Adorator Elanie, Gerald
Wright, mógł wejść do domu bocznymi drzwiami. W każdym razie coś odwróciło uwagę
dziewczyny od tacy i zwabiło ją do ogrodu. Dalsze wydarzenia musiały nastąpić szybko.
Gladys nie marudziłaby na dworze, bo było zimno, a miała na sobie tylko lekką sukienkę.

— Najzupełniej słusznie — zgodziła się panna Marple. Linijka „Służąca w ogrodzie

wietrzy ubrań stos” nie odpowiada faktom. Gladys nie mogła wietrzyć ubrań o tej porze dnia i
oczywiście nie wyszłaby na podwórze bez wierzchniego okrycia. Umieszczenie jej zwłok pod
sznurami do suszenia bielizny to maskowanie, jak klamerka zaciśnięta na nosie. Chodziło o
to, by wszystko zgadzało się z wierszykiem.

— Właśnie! To szalona koncepcja — powiedział Neele a zarazem jedyna zasadnicza

rozbieżność naszych poglądów. Nic mogę, nie jestem w stanie przełknąć całej historii z tym
wierszykiem.

— Musi pan jednak przyznać, inspektorze, że historia z wierszykiem pasuje.
— Pasuje, ale w innej kolejności. Wierszyk sugeruje, że służebna padła ofiarą trzeciego

morderstwa. My natomiast wiemy, że trzecia była królowa. Adela Fortescue zginęła między
piątą dwadzieścia pięć a szóstą pięć, kiedy Gladys już nie żyła.

— I tu cała teoria leży, prawda? Nie wszystko pasuje do dziecinnego wierszyka… To

znaczące, inspektorze, bardzo znaczące.

Neele wzruszył ramionami.
— Może to dzielenie włosa na części. Ostatecznie śmierć przystosowała się do treści

wiersza, a o nic więcej nie chodziło. Ale mówię tak, jak gdybym był po pani stronie. Spróbuję
raczej naszkicować własny punkt widzenia. Odrzucam kosy, żyto, resztę takich rzeczy.
Zestawiam suche fakty, zdrowy rozsądek i prawdopodobne przyczyny, dla jakich ludzie
zdrowi na umyśle popełniają morderstwa. Przede wszystkim, kto zyskał z racji zgonu Reksa
Fortescue? Kilka osób, ale najbardziej jedna, jego syn Parcival. Nie było go tego rana w
domu, nie mógł więc zaprawić trucizną kawy ani niczego do jedzenia. Tak przynajmniej
wydawało się mim zrazu.

— Aa… Więc mógł się znaleźć sposób? Wiele o tym myślałam, inspektorze. Brałam pod

uwago różnorodne rozwiązania. Oczywiście jednak nie znalazłam dowodów ani poszlak.

— Mogę powiedzieć pani bez szkody dla śledztwa, że taksynę umieszczono w

nieruszonym słoiku z marmoladą. Wierzchnią warstwę tej marmolady zjadł przy śniadaniu

99

background image

Kex Fortescue. Następnie ktoś wyrzucił ten słoik (najprawdopodobniej przez okno prosto w
zarośla), a w spiżarce postawił drugi, tak samo napoczęty. Słoik znaleźliśmy w zaroślach,
Otrzymalcm wyniki badania laboratoryjnego. Wykryto niewątpliwie ślady taksyny.

— A więc to tak — wtrąciła panna Marple. — Metoda prosta i łatwa.
— Zjednoczona Agencja Powiernicza znalazła się w opłakanej sytuacji — ciągnął

detektyw. Mogło jej grozić bankructwo, gdyby, zgodnie z testamentem Reksa Fortescue,
wypłaciła wdowie po nim sto tysięcy funtów. Adela Fortescue nie przejmowałaby się stanem
finansów i kłopotami firmy. Gdyby przeżyła męża o miesiąc, niewątpliwie zechciałaby
wycofać cały kapitał. Stało się inaczej. Adela Fortescue umarła, a korzyść odniósł generalny
spadkobierca, czyli innymi słowy, Parcival Fortescue. Jeszcze raz mamy Parcivala Fortescue,
ale co z tego? Istnieje możliwość, że on dobrał się do słoika z marmoladą. Ale w żaden
sposób nie mógł otruć macochy czy też udusić Gladys. Jego sekretarka zeznała, że tamtego
dnia o piątej po południu Parcival Fortescue był w biurze, a wszyscy wiemy, że do domu
wrócił krótko przed siódmą.

— To stwarza trudności, prawda? — wtrąciła starsza dama.
— Trudności nie do pokonania, z których wynika, że Parcival nie wchodzi w rachubę —

przyznał posępnie inspektor Neele i zapominając o dyskrecji i ostrożności mówił dalej i. nutą
rozgoryczenia: — Dokądkolwiek się ruszę, gdziekolwiek spojrzę, napotykam tę samą osobę:
Parcivala Fortescue. I co? Parcival Fortescue nie wchodzi w rachubę. Uspokoił się nieco,
zmienił ton. Cóż, istnieją inne możliwości. Ten czy ów mógł mieć równie uzasadniony
motyw.

— Na przykład Vivian Dubois podpowiedziała panna Marple albo ten młody Wright z

wyjątkową czujnością należy traktować przypadki, w których może działać chęć zysku.
Najgorsza wada to umysł zbyt ufny.

— Z reguły trzeba brać pod uwagę najgorsze, co? — uśmiechnął się mimo woli detektyw.
— Tak. Ja zawsze jestem skłonna wierzyć w najgorsze. A najsmutniejsza historia, że

zazwyczaj sprawdzają się moje domysły.

— Niech będzie, proszę pani. Przyjmijmy najgorsze. Zbrodniarzem może być Dubois albo

Gerald Wright, oczywiście w zmowie z Elaine Fortescue, która zajęła się marmoladą. Mogła
to zrobić również Jennifer Fortescuc, bo znajdowała się na miejscu pierwszego dnia i
drugiego. Ale żadna z wymienionych osób nie pasuje do irracjonalnego punktu widzenia:
kosów, kieszeni pełnej żyta. Nie pasuje do pani domysłów, może i w danym razie słusznych.
Przy takim założeniu wszystko zdaje się wskazywać jedną osobę: panią MacKenzie. Ale ona
od lat przebywa w zakładzie dla umysłowo chorych. Nie była w stanie dobrać się do słoika z
marmoladą ani wsypać cyjanku do filiżanki herbaty. Jej syn, Donald, poległ pod Dunkierką.
Pozostaje jedynie córka. Kuby MacKenzie. Jeżeli zatem pani teoria jest trafna, jeżeli seria
morderstw ma związek z kopalnią Kos, Ruby MacKenzie musi znajdować się w tym domu, a
może nią być tylko jedna osoba.

— Wydaje mi się wtrąciła panna Marple — że zagadnienie traktuje pan nieco zbyt

dogmatycznie.

Detektyw nie zwrócił uwagi na jej słowa.
— Tylko jedna osoba powtórzył stanowczo i wyszedł z pokoju.

Pokój Mary Dove był skromnie umeblowany, lecz wygodny i przytulny — wygodny i

przytulny dzięki staraniom obecnej lokatorki. Kiedy inspektor Neele zastukał do drzwi,
zarządzająca domem oderwała wzrok od książek z rachunkami dostawców.

— Proszę — powiedziała spokojnie.
Detektyw wszedł, a Mary Dove uprzejmie wskazała mu krzesło.
— Zechce pan usiąść i, jeżeli to możliwe, zaczekać chwilkę. Rachunek dostawcy ryb jest

zdaje się nie w porządku. Muszę go sprawdzić.

background image

Detektyw siedział czas pewien spoglądając na dziewczynę, która mozoliła się nad długą

kolumną liczb. Podziwiał jej spokój i opanowanie i, jak nieraz uprzednio, próbował odgadnąć,
jaką prawdziwą osobowość maskują te zewnętrzne pozory. Bacznie studiował twarz
zarządzającej domem, szukał podobieństwa między nią a twarzą kobiety, z którą niedawno
rozmawiał w sanatorium Sosny. Cóż? Ogólny koloryt był nieco zbliżony, lecz rysy bardzo
różne. Na koniec Mary Dove zwróciła ku niemu spojrzenie.

— Słucham, inspektorze. Czym mogę służyć?
— Proszę pani, ta sprawa obfituje w szczegóły wyjątkowo niepospolite.
— Aha…
— Na początek żyto znalezione w kieszeni Reksa Fortescue.
— Szczegół istotnie niepospolity — przyznała dziewczyna. — Nie potrafię wyjaśnić go w

żaden sposób.

— Dalej mamy kosy. Cztery kosy podrzucone latem na biurko Reksa Fortescue i historia z

kosami, którymi kłoś zastąpił farsz zapiekanego w cieście pasztetu z cielęciny i szynki. Pani
była tu w czasie obu tych incydentów?

— Byłam. Doskonale wszystko pamiętam. Taki niedorzeczny kawał, złośliwy i absolutnie

bez sensu.

— Czy na pewno bez sensu? Co pani wie o kopalni Kos?
— Chyba jak żyję nie słyszałam o czymś takim!
— W swoim czasie poinformowała mnie pani, że nazywa się Mary Dove. Czy to

prawdziwe nazwisko?

Zarządzająca domem podniosła brwi. Detektyw odniósł wrażenie, iż w jej niebieskich

oczach dostrzegł wyraz czujności.

— Osobliwe pytanie, inspektorze. Czy oznacza, ono podejrzenie, że nie nazywam się Mary

Dove?

— Trafiła pani! podchwycił swobodnie inspektor Neele. — Podejrzewam, że pani

prawdziwe nazwisko brzmi Ruby MacKenzie.

Szeroko otworzyła oczy. Przez chwilę miała twarz kompletnie pozbawioną wyrazu, ani

oburzoną, ani zdziwioną. Detektyw był głęboko przekonany, że dziewczyna zastanawia się
nad czymś.

— Co pan spodziewa się usłyszeć, inspektorze? — powiedziała wreszcie.
— Odpowiedź na pytanie: czy nazywa się pani Ruby MacKenzie.
— W swoim czasie poinformowałam pana, jak się nazywam: Mary Dove.
— Wiem. Ale czy ma pani na to dowody?
— Co pan życzy sobie zobaczyć? Moje świadectwo urodzenia?
— Świadectwo urodzenia to dowód i niedowód. Może pani być w posiadaniu takiego

dokumentu jakiejś Mary Dove, swojej znajomej albo osoby nieżyjącej.

— Naturalnie. Istnieją niezliczone możliwości — uśmiech rozjaśnił twarz Mary Dove. Ma

pan nie lada orzech do zgryzienia. Prawda, inspektorze?

— Może rozpozna panią ktoś z. personelu sanatorium Sosny — powiedział Neele.
— Sanatorium Sosny! zawołała młoda osoba. — Co to za sanatorium? Gdzie się znajduje?
— Myślę, że pani wie najlepiej.
— Zapewniam pana, że nic nie rozumiem.
— I kategorycznie pani twierdzi, że nie nazywa się Ruby MacKenzie?
— Wolałabym nie twierdzić nic kategorycznie. Widzi pan, inspektorze, to pan musiałby

dowieść, że moje prawdziwe nazwisko brzmi Ruby MacKenzie — złośliwie i z wyzwaniem
spojrzała prosto w oczy detektywa. Tak, pański kłopot, inspektorze. Pan musi dowieść, że ja
jestem tą jakąś Ruby MacKenzie — uśmiechnęła się zagadkowo — jeżeli oczywiście to
możliwe.

101

background image

XXV

Sierżant Hay dopadł przełożonego na schodach i powiedział konspiracyjnym szeptem:
— Stara plotkarka szuka pana inspektora. Myślę, że ma dużo do powiedzenia.
— Bodaj ją licho!
— Tak jest, panie inspektorze odparł z niezmąconym spokojem służbista.
— Słuchajcie, Hay! — podjął inspektor. Trzeba sprawdzić referencje z poprzednich posad

panny Mary Dove. No i chciałbym prędko dostać odpowiedź na parę pytań. Puście to w ruch.
Na kartce papieru skreślił kilka zdań i podał ją sierżantowi.

Gdy mijał hall, usłyszał w bibliotece szmer głosów, więc zajrzał tam przez uchylone drzwi.

Może panna Marple szukała go poprzednio, obecnie jednak przemawiała z ożywieniem do
pani Parcivalowej Fortescue. Pośród klekotu metalowych drutów detektyw wyłowił uchem jej
słowa:

— …święcie przekonana, że trzeba powołania, by zostać pielęgniarką. To, moja droga,

szlachetna praca, bardzo szlachetna.

Detektyw cofnął się pewien, że starsza dama spostrzegła go, ale nie chciała przerywać

rozmowy.

Mówiła dalej łagodnym, melodyjnym głosem:
— Raz złamałam rękę w przegubie i opiekowała się mną przemiła pielęgniarka. Prosto ode

mnie poszła do pani Sparrow czuwać w chorobie nad jej synem, młodym oficerem marynarki.
Wynikła romantyczna historia! Wie pani, młodzi zaręczyli się, pobrali i teraz mają dwoje
ślicznych dzieci starsza dama westchnęła sentymentalnie. — To było zapalenie płuc, przy
którym tak wiele zależy od troskliwej pielęgnacji.

— Naturalnie! — przyznała gorąco Jennifer. — Grunt to troskliwa pielęgnacja. Chociaż

przy zapaleniu płuc cuda sprawiają antybiotyki. Nie ma już dziś dawnej upartej walki z
chorobą.

— Pani, moja droga, z pewnością była wzorem pielęgniarki. I ta romantyczna historia

miała, zdaje się, laki sam początek. Przyjechała pani do Domku pod Cisami, by doglądać w
chorobie pana Parcivala.

— Aha… Naturalnie, proszę pani., tak się to zaczęło.
Ton Jennifer nie brzmiał nutą zachęty, lecz panna Marple nie pozwoliła zbić się z tropu.
— Naturalnie nie wypada słuchać plotek służby, ale taka stara ciekawska jak ja zawsze

chcę dowiedzieć się czegoś o ludziach z domu w którym chwilowo mieszka. O czym to ja
mówiłam? Aha! Przed panią była tutaj inna pielęgniarka, prawda? Odprawiono ją, o ile mi
wiadomo, z powodu zaniedbywania obowiązków.

— Chyba nie to, proszę pani. Słyszałam, że ciężko zachorował jej ojciec czy ktoś inny z

najbliższej rodziny — sprostowała pani Valowa.

— Aha, rozumiem… Później pani przyjechała, wynikła miłość i… — Ładnie się to

złożyło, bardzo ładnie.

— Czyja wiem? Czasami myślę… — Jennifer za jąknęła się nerwowo — Czasami myślę,

że chętnie wróciłabym do szpitala.

— Nic dziwnego, moja droga, nic dziwnego. Od razu widać, że kocha pani swój

szlachetny zawód.

— Nawet nie to, proszę pani… Ale dokucza mi okropna nuda. Po całych dniach nie mam

się czym zająć, a Vala interesują tylko sprawy firmy.

Panna Marple ze zrozumieniem pokiwała głową.
— Cóż, moja droga westchnęła. Panowie muszą ciężko pracować w dzisiejszych

trudnych czasach. Nikogo nie stać na odpoczynek, nawet przy wielkich dochodach.

— Dlatego właśnie żonom tak pusto w życiu i nudno — podjęła Jennifer. — Często żałuję,

background image

że się tu pokazałam. Ale dobrze mi tak! Nie trzeba było zaczynać!

— Czego zaczynać, moja droga?
— Nie powinnam wyjść za Vala… No i… — pani Parcivalowa westchnęła ciężko. —

Zmieńmy lepiej temat.

Uprzejma starsza dama zagaiła rozmowę o fasonie spódnic noszonych ostatnio w Paryżu.

Panna Marple zastukała do drzwi gabinetu, a gdy inspektor Neele poprosił, by weszła,

zwróciła się do niego:

— Bardzo byłabym wdzięczna, gdyby obecnie zechciał mi pan nie przerywać.

Pragnęłabym uzgodnić i skontrolować kilka istotnych punktów z. wyrzutem spojrzała na
detektywa. — Właściwie nie skończyliśmy poprzedniej rozmowy.

— Przepraszam i przyznaję, że zachowałem się mało uprzejmie —odparł detektyw z

najbardziej ujmującym uśmiechem. — Zaprosiłem panią na konsultację, a sam przez cały
czas gadałem.

— Nic się nie stało, inspektorze, bo widzi pan, wtedy nie byłam jeszcze gotowa do

wyłożenia na stół wszystkich kart. Nie chciałabym oskarżać nikogo bez. niezachwianej
pewności… To znaczy niezachwianej pewności we własnym przekonaniu. W tej chwili
jestem pewna.

— Czego jest pani pewna?
— Wiem, kto zabił Keksa Fortescue. Sprawę przypieczętowało to, co pan powiedział o

marmoladzie. Pojęłam wtedy „jak”, a także „kto” i że morderstwo mieści się w granicach
logicznego działania.

Inspektor Neele wytrzeszczył oczy, a starsza dama zauważyła jego zdumienie, więc

podjęła szybko.

— Niestety, inspektorze, zdaję sobie sprawę, że niekiedy trudno mi zdobyć się na

przejrzyste formułowanie myśli.

— Jak dotąd, proszę pani, nie bardzo rozumiem, o czym właściwie mówimy bąknął

niepewnie detektyw.

— Najlepiej jeszcze raz zacznijmy od początku, jeżeli naturalnie czas panu pozwala.

Chciałabym przedstawić swój punkt widzenia. Ja, inspektorze, dużo gawędziłam z ludźmi, z
panną Ramsbottom, panią Crump, jej mężem. Ma się rozumieć, Crump jest łgarzem, ale,
widzi pan, to na jedno wychodzi, jeżeli oczywiście wiadomo z góry, że kłamca musi kłamać.
Musiałam, inspektorze, zbadać do gruntu sprawę rozmów telefonicznych, nylonów, takich
rzeczy.

Neele słuchał nadal z szeroko otwartymi oczami. W myśli zadawał sobie pytanie, w co

właściwie pozwolił się wciągnąć i jak mógł sobie wyobrażać, że w pannie Marple znalazł
wartościowego współpracownika o logicznym sposobie rozumowania? Obecnie sądził, że
panna Marple ma zamęt w głowie, lecz nie przekreślał pewnej wartości zebranych przez nią
informacji. Wszystkie swoje sukcesy zawdzięczał umiejętności pilnego słuchania, toteż i teraz
słuchał pilnie.

— Zechce pani wyłożyć mi wszystko — powiedział. — Ale jeżeli łaska, od początku, od

samego początku.

— Ma się rozumieć, inspektorze — obiecała starsza dama — a samym początkiem, jak się

pan wyraził, była Gladys. Pozwolił mi pan zabrać wszystkie jej rzeczy i dzięki temu plus
nylonowe pończochy, rozmowy przez telefon, dodając jedno do drugiego stworzyłam
zupełnie przejrzysty obraz. Chodzi mi naturalnie o pana Fortescue i taksynę.

— Stworzyła pani teorię na temat taksyny w słoiku z marmoladą i śmierci Reksa

Fortescue? — zdumiał się Neele.

— To nie teoria, inspektorze odrzekła skromnie panna Marple. — Ja wiem.
Detektyw po raz trzeci wytrzeszczył oczy.

103

background image

— Bez wątpienia zrobiła to Gladys — uzupełniła informację starsza dama.

background image

XXVI

Neele popatrzył na pannę Marple z niedowierzaniem i zdumieniem:
— Twierdzi pani. że Gladys Martin zamordowała z premedytacją Reksa Fortescue?

Przykro mi, ale nie wierzę.

Nie, inspektorze. Gladys nie chciała go zabić, lecz zabiła mimo wszystko. Sam pan mówił,

że podczas wstępnego przesłuchania była zdenerwowana, niespokojna, jak gdyby miała coś
na sumieniu.

— Tak. Ale nie morderstwo!
Oczywiście: nie morderstwo, Nic zamierzała uśmiercić nikogo. Kiedy doprawiała

marmoladę taksyną, w głowie jej nie postało, że to trucizna.

— Więc co sobie wyobraziła? — spytał Neele nadal z nutą powątpiewania.
— Sądziła prawdopodobnie, że chodzi o jakiś cudowny lek — odparta panna Marple. —

Niezwykle ciekawe, inspektorze, ciekawe i pouczające są wycinki z gazet przechowywane
przez proste dziewczęta. Od wieków wraca wciąż jedno i to sumo: porady kosmetyczne,
sposoby na pozyskanie męskiego serca, przeróżne czarnoksięskie sztuczki, zaklęcia,
niesamowite wydarzenia. W naszych czasach znaczna część tego wszystkiego dalia pod
wspólny nagłówek „Wiedza”. Nikt nie wierzy dziś w czary, Nic wierzy, że człowiek może
machnąć czarnoksięską pałeczką i drugiego człowieka przemienić w żabę. Jeżeli jednak
gazeta zamieści wiadomość, że dzięki przeszczepieniu pewnych gruczołów powiodło się
uczonym zmienić budowę tkanki i w człowieku rozwinąć cechy, zbliżone do żabich… Cóż?
Każdy przyjmie to za dobrą monetę. Gladys czytała w prasie o środkach zmuszających do
mówienia prawdy, więc uwierzyła, kiedy on o nich mówił.

— On? Kto? — zapytał detektyw.
— Albert Evans, młody człowiek, który rzeczywiście nazywa się inaczej. W każdym razie

on tego lata spotkał Gladys w tej czy innej miejscowości wypoczynkowej, zaczął jej
asystować, oświadczać się, opowiadać o jakichś swoich krzywdach czy prześladowaniach. Z
pewnością chodziło o to, by Reksowi Fortescue podać cudowny środek, który zmusi go do
wyznania prawdy i naprawienia szkód. Tego wszystkiego naturalnie nie wiem, lecz jestem
prawie pewna, że się nie mylę. Albert Evans namówił Gladys, by postarała się o pracę w tym
domu. Rozumie pan? Brak dziś służby domowej, więc nietrudno przyjąć posadę tam, gdzie
się zechce. Służba nieustannie jest w ruchu, zmienia pracodawców. Dokładnie ustalili
termin… Pamięta pan, inspektorze, ostatnią pocztówkę: „Nie zapomnij. Ufam ci”. Miał
nadejść wielki dzień przygotowany wspólnymi siłami. Gladys doda cudownego środka do
marmolady, którą pan Fortescue zje na śniadanie. Ona też nasypie żyta do kieszeni marynarki.
Nie wiem, co on jej powiedział na temat żyta. Pamięta pan jednak, co powiedziałam o Gladys
pierwszego dnia? Powiedziałam, że była to dziewczyna wyjątkowo łatwowierna, gotowa dać
wiarę wszystkiemu, co napięcie jej przystojny kawaler.

— Słucham… Niech pani mówi dalej — wtrącił zdławionym głosem inspektor Neele.
— Cała historia polegała najprawdopodobniej na tym, że on przyjdzie do biura pana

Fortescue, kiedy cudowny środek zacznie już działać, więc winowajca będzie musiał wyznać
wszystko… Coś w podobnym sensie… Wyobraża pan sobie uczucia Gladys, gdy dowiedziała
się o śmierci pracodawcy?

— W takim przypadku wyznałaby prawdę policji — zaoponował detektyw.
— Co powiedziała pierwszego dnia, kiedy pan wezwał ją na przesłuchanie? — zapytała

szorstko starsza dama.

— Powiedziała: „Ja nic złego nie zrobiłam”.
— Właśnie! podchwyciła triumfalnie panna Marple. — Coś takiego musiała powiedzieć.

Kiedy stłukła w domu to czy owo, mówiła zawsze: „Ja tego nie zrobiłam. Nie mam pojęcia,

105

background image

proszę pani, co się stało”. Takie już one są. Są przestraszone i myślą tylko, żeby uniknąć
nagany. Nie sądzi pan chyba, że załamana nerwowo prosta dziewczyna, która nieświadomie
zamordowała kogoś, powie zaraz policji całą prawdę? Byłoby to absolutnie niezgodne z jej
całą psychiką.

— Tak… Zapewne ma pani słuszność — bąknął detektyw. Przypomniał sobie rozmowę z

Gladys Martin — jej rozbiegane oczy, niepewność, zdenerwowanie. Mogły to być szczegóły
błahe albo bardzo ważne. Na ówczesnym etapie nie dało się to rozstrzygnąć. Nie jego wina,
że nie potrafił wysnuć właściwych wniosków.

— Z tego, co powiedziałam, wynika — ciągnęła panna Marple — że w pierwszej chwili

Gladys chciała wszystko zataić. Tak być musiało. Później zaczęła porządkować myśli w
skołatanej głowie. Może Albert nie wiedział, że to aż tak silny środek? Może przez omyłkę
dał jej zbyt dużą dozę? Pragnęła usprawiedliwić się jakoś, rozwikłać zagadkę. Spodziewała
się, że on nawiąże z nią kontakt. Zrobił to oczywiście. Zatelefonował.

— Wie pani?
— Nie. Przyznaję, że to moje przypuszczenia. Tamtego dnia było kilka zagadkowych

połączeń. Telefon dzwonił, a gdy słuchawkę podniósł Crump lub jego żona, nikt się nie
odzywał. Tak właśnie on musiałby postąpić: czekać, póki nie pozna głosu Gladys, i wtedy
umówić się z nią.

— Aha… Rozumiem wtrącił inspektor Neele. — Gladys miała z nim spotkanie umówione

w dniu. kiedy umarła.

— Wszystko na to wskazuje. Pani Crump trafnie zwróciła uwagę, że tamtego dnia

dziewczyna włożyła eleganckie nylony i swoje najlepsze pantofle. Umówiła się z kimś, ale
niepotrzebny jej był wolny dzień. On zapowiedział się do Domku pod Cisami. Dlatego
Gladys była zdenerwowana i podniecona. Dlatego spóźniła się z podaniem herbaty. Kiedy
przyniosła do hallu drugą tacę, prawdopodobnie spojrzała w głąb korytarza ku bocznym
drzwiom i spostrzegła swojego Alberta, który na migi dawał jej do zrozumienia, żeby się
pośpieszyła. Odstawiła tacę i pobiegła na spotkanie.

— Wtedy on ją udusił — dodał Neele.
— Tak. Nie potrwało to nawet minuty. Cóż, nie mógł dopuścić, by Gladys zaczęła mówić.

Musiała zginąć biedna, głupia, łatwowierna dziewczyna. Później ścisnął jej nos klamerką do
bielizny — głos starszej damy zadźwięczał odrazą i gniewem. — W ten sposób wszystko
zgadzało się z wierszykiem: żyto, kosy, skarbiec, bułka z miodem, klamerka… Zbrodniarz nie
był w stanie zilustrować lepiej ptaszka, który służebnej oddziobał nos.

— I co? — rzucił inspektor Neele. — Najprawdopodobniej facet trafi do Broadmoor, więc

nic uda się powiesić wariata.

— Sądzę, że uda się powiesić go, jak należy. To nie wariat, inspektorze. Od początku do

końca postępował jak człowiek najzupełniej normalny.

Detektyw spojrzał bystro w twarz panny Marple. — Proszę posłuchać. Naszkicowała pani

teorię, bo to teoria, chociaż powiedziała pani: „Ja wiem”. Dowodzi pani, że trzy zbrodnie
popełnił ktoś podający się za Alberta Ewansa, kto poznał Gladys w jakiejś miejscowości
wypoczynkowej i naiwną dziewczynę wykorzystał dla własnych celów. Musiał to być ktoś,
kto chciał się zemścić za odwieczną historię z kopalnią Kos. Jak stąd wynika, sugeruje pani,
że syn pani MacKenzie, Donald, nie padł pod Dunkierką, że żyje i ukrywa się za tym całym
bałaganem?

— Skąd znowu, inspektorze! — obruszyła się starsza dama. Nic podobnego nie sugeruję.

Czy pan nic zdaje sobie sprawy, że historia z kosami to zasłona dymna, wykorzystana…
Rozumie pan? Wykorzystana przy okazji przez. kogoś, kto dowiedział się o kosach: tych
podrzuconych na biurku i tych z pasztetu. Naturalnie same kosy nie stanowiły zasłony.
Posłużył się nimi ktoś inny, kto wiedział o tamtej kopalni i chciał się zemścić. Ale nie myślał
o zamordowaniu Reksa Fortescue, usiłował go tylko nastraszyć, wytrącić z równowagi. Widzi

background image

pan, nie wierzę w wychowywanie dzieci dla ponurej, krwawej odpłaty. Dzieci mają na ogół
dużo zdrowego rozsądku. Jednakże osoba, której ojca oszukano w swoim czasie, może nawet
porzucono chorego na pewną śmierć, nie cofnie się z pewnością przed płataniem
krzywdzicielowi złośliwych figli. Coś w tym rodzaju zaszło tu najprawdopodobniej, a
przypadkowym zbiegiem okoliczności posłużył się morderca.

— Morderca! — powtórzył inspektor Neele. Śmiało, proszę pani. Chciałbym dowiedzieć

się czegoś o mordercy. Któż to taki?

— Nie będzie pan naprawdę zaskoczony. Nie, inspektorze. W momencie, kiedy powiem,

kto to zrobił lub raczej kogo podejrzewam, bo w podobnych kwestiach należy wyrażać się
ściśle… Prawda, inspektorze?… Odkryje pan niezwłocznie, że takiego typu zbrodnie mógł
popełnić taki właśnie człowiek: bystry, błyskotliwy, absolutnie pozbawiony skrupułów.
Motyw stanowiły naturalnie pieniądze i to zapewne grube pieniądze.

— Parcival Fortescue? zapytał Neele niemal płaczliwym tonem, bo zdawał sobie sprawę,

że charakterystyka zbrodniarza w niczym nie przypomina starszego syna Reksa Fortescue.

— Ach, nie! — obruszyła się starsza dama. — Nie Parcival. Lance.

107

background image

XXVII

— Niepodobna! —zawołał inspektor Neele.
Przez chwilę siedział bez ruchu i wpatrywał się w pannę Marple, jak gdyby go urzekła,

zgodnie z jej zapowiedzią nie był zaskoczony. Przeczył nie prawdopodobieństwu jej tezy,
lecz możliwości popełnienia morderstw. Lance odpowiaduł naszkicowanej przez starszą damę
sylwetce — naszkicowanej trafnie. Jednakże Neele nie był w stanie pojąć, w jaki sposób on
właśnie mógłby stanowić właściwą odpowiedź.

Panna Marple poprawiła się na krześle i rozwijała swoją teorię cicho, łagodnie,

pouczającym tonem osoby, która tłumaczy małemu dziecku proste zadanie arytmetyczne.

— Lancelot Fortescue zawsze był taki. Roziume pan? Był zły, zarazem jednak

sympatyczny i pociągający, zwłaszcza sympatyczny i pociągający dla kobiet. Ma błyskotliwy
umysł i nie zwykł cofać się wobec ryzyka. Przez całe życie ryzykował, a z racji wrodzonego
wdzięku ludzie dostrzegają w nim zwykle najlepsze, nie najgorsze strony. Latem przyjechał
do kraju, aby zobaczyć się z ojcem. Na moment nie uwierzę, że Rex Fortescue napisał do
niego albo wezwał go w jakiejkolwiek innej formie, chyba że pan, inspektorze, ma co do tego
niezbite dowody. Panna Marple spojrzała pytająco na detektywa.

— Nie, proszę pani odrzekł. — Nie mam żadnego dowodu, że Rex Fortescue wezwał

młodszego syna. Posiadam list pisany rzekomo przez Lancelota po jego bytności w Anglii.
Naturalnie łatwo mógł ten list wsunąć między papiery ojca w dniu, gdy zaprezentował się w
Domu pod Cisami.

— Sprytny pomysł! starsza dama skinęła głową. — Ale do rzeczy, inspektorze. Lance

przyleciał z Afryki, próbował pogodzić się z ojcem i nic nie wskórał. Rozumie pan? Było to
wkrótce po jego ślubie, kiedy młodemu człowiekowi przestały wystarczać nieznaczne zyski
młodszego wspólnika firmy, uzupełniane pewno na rozmaite podejrzane sposoby. Naprawdę
kochał Pat, nawiasem mówiąc dobrą, uroczą kobietkę, więc życie z nią chciał urządzić
spokojnie, nie na dawną awanturniczą modłę. Z jego punktu widzenia wymagało to grubych
pieniędzy. Podczas odwiedzin w Domku po Cisami usłyszał coś o kosach. Może o głupich
żartach wspomniał sam Rex Forlescue, może Adela. Lancelot wywnioskował słusznie, że w
domu musi się znajdować panna MacKenzie, wpadł więc na pomysł, ze uczyni z niej
doskonałego kozła ofiarnego. Bo, widzi pan, kiedy zrozumiał, że z pojednania nic nie będzie,
z zimną krwią zdecydował się na morderstwo. Mógł zauważyć, że Rex Fortescue…
powiedzmy, ma nie wszystkie klepki w porządku, obawiał się więc. aby przed naturalną
śmiercią nie przywiódł firmy do kompletnej ruiny.

— O stanie zdrowia ojca dobrze wiedział — wtrącił detektyw.
— No proszę! To niejedno wyjaśnia. Zapewne imię ojca, Rex, a także historie z kosami

nasunęły mu pomysł wykorzystania wierszyka dla dzieci. Chciał stworzyć pozory obłędu,
połączyć całą sprawę z dawnymi pogróżkami pani MacKenzie. Następnie zamierzał pozbyć
się Adeli i ocalić dla firmy sto tysięcy funtów. Ale musiał znaleźć trzecią osobę dramatu:
służebną, która „w ogrodzie wietrzy ubrań stos”. Może to właśnie uzupełniło szatański plan.
Rozumie pan? Nieświadoma wspólniczka, którą da się uciszyć, nim zacznie mówić! Dzięki
temu Lance zdobył coś, na czym mu najbardziej zależało: prawdziwe, niezbite alibi w kwestii
pierwszego morderstwa. Reszta poszła gładko. Lancelot Fortescue przyjechał tu pociągiem
przed piątą po południu. Kiedy Gladys przyniosła do hallu drugą tacę, uchylił boczne drzwi i
skinął na biedną dziewczynę. Trzy, może cztery minuty stracił na uduszenie jej i przeniesienie
zwłok na podwórko, gdzie wisiała bielizna. Później zadzwonił do drzwi frontowych, a gdy je
panna Dove otworzyła, wziął udział w familijnym podwieczorku. Następnie poszedł
odwiedzić pannę Ramsbottom, niepostrzeżenie wrócił na parter i w bibliotece zastat Adelę
nad ostatnią filiżanką herbaty. Podczas rozmowy z macochą łatwo uporał się z cyjankiem.

background image

Rozumie pan? Mała biała grudka. Lance mógł sięgnąć do cukiernicy i niby dosłodzić herbatę.
Może roześmiał się i powiedział: „Spójrz! Wrzuciłem do filiżanki jeszcze jedną kostkę
cukru”. Ona mogła odpowiedzieć, że dobrze zrobił, zamieszała herbatę, pociągnęła łyk.
Historia prosta i śmiała, bo, inspektorze, to człowiek oprócz innych cech charakteru,
niewątpliwie śmiały.

— Wszystko to prawdopodobne… tak, proszę pani, prawdopodobne — odparł z wolna

inspektor Neele. — Ale nie rozumiem, doprawdy nie rozumiem, co zbrodniarz miał zyskać.
Przyjmijmy nawet, że, gdyby nie śmierć Reksa Fortescue, firma zbankrutowałaby wkrótce.
Czy udział Lancelota jest wystarczająco duży, by skłonić go do trzech morderstw? Nie
wierzę, proszę pani. Nie mogę uwierzyć.

Przyznaję, inspektorze… — panna Marple zawahała się na moment. Przyznaję, że tu

właśnie leży pewna trudność… Ale… Wybaczy pan, jestem kompletną ignorantką w
sprawach finansowych… Czy kopalnia Kos jest naprawdę bez wartości?

Neele począł snuć refleksje. Rozmaite fragmenty tworzyły stopniowo harmonijną całość.

Ochota, z jaką Lance chciał przyjąć od brata spekulacyjne akcje wątpliwej wartości. Jego
dzisiejsza wzmianka o kopalni Kos. Kopalnia złota. Lipna kopalnia złota. „Ale czy to
naprawdę koncesja nic niewarta? Prawdopodobnie tak. Trudno sobie wyobrazić, by stary Rcx
Forlescue tak się omylił. Chyba że ostatnio dokonano jakiegoś odkrycia?… Gdzie właściwie
jest ta kopalnia? Lance mówił o Afryce Zachodniej, ale ktoś inny… Aha! Panna Ramsbottom
wymieniła Afrykę Wschodnia. Czy Lance popełnił błąd celowo, dla zmylenia śladów? Może
panna Ramsbottom prawdziwie określiła położenie Kosa, chociaż jest siara i pamięć ma
zapewne przytępiona. Afryka Wschodnia. Stamtąd przyjechał Lance. Mógł dowiedzieć się o
czymś niedawno…”

Raptownie, jak gdyby z trzaskiem, nowy szczegół uzupełnił schemat. „Wagon kolejowy.

«Times». «Odkrycie złóż uranu w Tanganice». A jeżeli te złoża odkryto na terenach kopalni
Kos? Wszystko byłoby wtedy jasne. Lance będąc na miejscu dowiedział się w porę i zaczął
działać. Mógł zdobyć fortunę, kolosalną fortunę!”

Inspektor Necie westchnął i spojrzał w twarz panny Marple.
— Myśli pani, że zdołam dowieść tego wszystkiego? — zapytał. — Jakim cudownym

sposobem?

— Dowiedzie pan, inspektorze! rzuciła starsza dama tonem zachęty, jak dobra ciocia,

która przed egzaminem dodaje odwagi siostrzeńcowi. — Jest pan człowiekiem niepospolicie
inteligentnym, rozumnym. Zauważyłam to od razu. Dziś wie pan „kto”, chodzi tylko o
zgromadzenie dowodów. Na przykład w tamtej miejscowości wypoczynkowej ktoś może
poznać fotografię Lancelota. Trudno mu będzie wówczas wytłumaczyć, dlaczego spędził tam
tydzień podając się za Alberta Evansa.

„Słusznie — pomyślał detektyw. — Lancelot Fortescue jest błyskotliwy i pozbawiony

skrupułów. Ale to również człowiek lekkomyślny. Podjął zbyt wielkie ryzyko. Dostanę go!”
zakonkludował i raz jeszcze uległ wątpliwościom.

— To wszystko przypuszczenia, proszę pani — powiedział.
— Z pewnością. Ale jest pan przekonany, że trafne przypuszczenia, prawda?
— Zapewne… Miewałem już do czynienia z typami zbliżonego pokroju.
— Właśnie! Dlatego i ja jestem tak pewna swego podchwyciła panna Marple.
— Z powodu znajomości przestępców? uśmiechnął się detektyw nie bez ironii.
— Skąd znowu… Chodzi o Pat… To urocza, szlachetna dziewczyna, z gatunku tych, które

zawsze wychodzą za łajdaków… To przede wszystkim zwróciło moją uwagę na Lancelota
Fortescue…

— Cóż, osobiście mogę być przekonany, że to trafne przypuszczenie. Ale niejedno trzeba

będzie wyjaśnić. Chociażby zagadkę Ruby MacKenzie. Jestem prawie pewien…

— I ma pan słuszność — przerwała panna Marple. — Tyle że upatrzył pan nie tę osobę.

109

background image

Proszę pomówić szczerze z. panią Parcivalową.

— Czy zechciałaby pani podać mi swoje panieńskie nazwisko? — zwrócił się Neele do

pani Parcivalowej Fortescue.

— Czy… — Jennifer zająknęła się, zrobiła wystraszoną minę.
— Proszę się nie denerwować — podjął detektyw. — Najlepiej zawsze wyznać całą

prawdę. Nie omylę się chyba, jeżeli powiem, że przed ślubem nazywała się pani Ruby
MacKenzie.

— Ja… Dlaczego?… A jeżeli nawet się tak nazywałam…
— To wszystko w porządku dokończył inspektor Neele. — Kilka dni temu byłem w

sanatorium Sosny. Rozmawiałem z pani matką.

— Jest na mnie strasznie zła powiedziała Jennifer. — Moje wizyty denerwowały ją tylko,

więc zaniechałam ich od dawna. Biedna mateczka! Bardzo kochała mojego ojca.

— I wychowywała panią w melodramatycznej atmosferze zemsty, prawda?
Tak. Mnie i bratu kazała przysięgać na Biblię, że nie zapomnimy nigdy i zabijemy

tamtego. Później poszłam do szpitala na praktykę i wkrótce zrozumiałam, że moja matka jest
umysłowo chora.

A sama myślała pani o zemście?
— Ja? Myślałam. Rex Fortescue faktycznie zabił mojego ojca. Nie zastrzelił go naturalnie

ani nie pchnął nożem. Nic w tym rozumieniu. Ale jestem prawie pewna, że opuścił go w
chorobie, zostawił na pewną śmierć. To na jedno wychodzi, prawda?

— Pod kątem widzenia moralności, tak.
— Więc myślałam o zemście, chciałam się odegrać — podjęła pani Valowa. — Syn Reksa

Fortescue zachorował na zapalenie płuc i opiekowała się nim moja przyjaciółka. Skłoniłam ją,
by odeszła i mnie poleciła na swoje miejsce. Nie miałam wtedy żadnego planu. Naturalnie w
głowie mi nie postała myśl o wyprawieniu na tamten świat Reksa Fortescue… Mętnie roiłam,
że będę źle pielęgnować jego syna, tak źle, że Val umrze. Ale dla pielęgniarki z zawodu to
przedsięwzięcie niemożliwe. Opiekowałam się chorym troskliwie, wyciągnęłam go z biedy, a
on… Widocznie mu się spodobałam, bo poprosił mnie o rękę. Wtedy powiedziałam sobie:
„To zemsta bardziej sensowna niż każda inna”. Chodziło o to, że dzięki małżeństwu z synem
pana Fortescue odzyskam pieniądze wyszachrowane przez starego od mojego ojca.
Uważałam, ze tak będzie rozumniej.

— Niewątpliwie — przyznał inspektor znacznie rozumniej. Domyślam się, że pani

podrzuciła nieżywe kosy na biurko teścia i do pasztetu?

Jenniler zmieszała się, zarumieniła.
— Tak… Dziś rozumiem, że postąpiłam strasznie głupio… Ale pan Fortescue opowiadał o

swoich dowcipnych transakcjach, chwalił się, że tego czy owego oszachrował najzupełniej
legalnie… Cóż, chciałam mu napędzić trochę strachu. I napędziłam! Okropnie się
denerwował. — Pani Valowa urwała, by podjąć zaraz z nutą zaniepokojenia: Ale nic więcej
nie zrobiłam! Naprawdę, inspektorze! Nie podejrzewa pan chyba, że byłabym zdolna do
morderstwa?

— Nie podejrzewam, proszę pani — zapewnił detektyw. — Aha… Czy ostatnio dawała

pani jakieś pieniądze pannie Dove?

Jennifer szeroko otworzyła usta.
— Skąd pan wie?
— My, proszę pani, dużo wiemy — odparł Neele i szepnął do siebie: — Niemało też

odgadujemy.

Pani Parcivalowa ożywiła się, zaczęła mówić bardzo szybko:
— Ona przyszła do mnie i opowiedziała, jak to pan wmawiał w nią, że nazywa się Ruby

MacKenzie. Dodała, że może utrzymywać pana w błędzie, jeżeli przyniesie to jej pięćset

background image

funtów. Powiedziała też, że gdy pan pozna moje prawdziwe nazwisko, oskarży mnie o
zamordowanie teścia i jego żony. Miałam wiele kłopotu ze zdobyciem pieniędzy, bo
naturalnie nie mogłam przyznać się Parcivalowi. On nic o mnie nie wie. Musiałam sprzedać
zaręczynowy pierścionek z brylantem i śliczny naszyjnik, który podarował mi pan Fortescue.

— Proszę się nie martwić, droga pani powiedział z uśmiechem detektyw. — Liczę, że

dzięki policji odzyska pani te pięćset funtów.

Następnego dnia inspektor Neele odbył kolejną rozmowę z panną Mary Dove.
— Ciekaw jestem, proszę pani — rozpoczął — czy zechce pani wręczyć mi czek na

pięćset funtów płatnych do rąk pani Parcivalowej Fortescue?

Był kontent, gdyż po raz pierwszy zbił z tropu nieprzeniknioną Mary Dove.
— Idiotka wypaplała wszystko, co?
— Istotnie, panno Dove. Oskarżenie o szantaż może pociągnąć konsekwencje bardzo serio.
— To, inspektorze, nie był szantaż w ścisłym rozumieniu. Sądzę, że miałby pan niemałe

trudności z dowiedzeniem mi szantażu. Raczej zaproponowałam pani Parcivalowej przysługę
za uzgodnione wynagrodzenie.

— Jeżeli zechce pani wręczyć mi czek, z przyjemnością zapomnę o całej sprawie.
Mary Dove sięgnęła po wieczne pióro i książeczkę czekową.
— Niemiła historia — powiedziała. Mam właściwie pewne kłopoty finansowe.
— Pewno poszuka pani wkrótce innej posady?
— Tak. Ta nie spełniła nadziei, jakie w niej pokładałam. Z mojego punktu widzenia

wszystko poszło fatalnie.

— Oczywiście — przyznał detektyw. Znalazła się pani w drażliwej sytuacji, prawda? W

każdej chwili policję mogła zainteresować pani przeszłość.

Zarządzająca domem — znów chłodna i opanowana — wymownie podniosła brwi.
— Moja przeszłość? Doprawdy, inspektorze! Moja przeszłość jest absolutnie nienaganna.
— Naturalnie — zgodził się z uśmiechem detektyw. — Nic przeciwko pani nie mamy. A

to tylko zbieg okoliczności, że w co najmniej trzech domach, którymi pani tak wzorowo
zarządzała, zdarzyły się kradzieże w dwa albo trzy miesiące po pani odejściu, panno Dove.
Policja odniosła wrażenie, że włamywacze byli doskonale poinformowani gdzie szukać
cennych futer, biżuterii, takich rzeczy. Dziwny zbieg okoliczności, prawda?

— Zdarzają się dziwniejsze, inspektorze.
— Oczywiście, panno Dove, byle nie za często. W każdym razie zaryzykuję twierdzenie,

że w przyszłości możemy się spotkać.

— Mam nadzieję… Proszę nie przyjąć moich słów za nieuprzejmość… Ale mam nadzieję,

inspektorze, że takie spotkanie nie nastąpi.

111

background image

XXVIII

Panna Marple wyrównała rzeczy zapakowane do walizki, schowała frędzle wełnianego

szala, zamknęła wieko. Później rozejrzała się dokoła. Nie! Nic nie zostawiła. Crump zgłosił
się po bagaż, więc przeszła do sąsiedniego pokoju, by pożegnać pannę Ramsbottom.

— Obawiam się — powiedziała — że źle odwdzięczyłam się pani za gościnność. Może

jednak potrafi pani wybaczyć mi kiedyś.

— Aha… mruknęła panna Ramsbottom zajęta pasjansem, jak zwykle. — Czarny walet na

czerwoną damę — spod oka zerknęła na pannę Marple. — Chyba znalazła pani to, czego
szukała?

— Tak.
— Pewno też dowiedział się o wszystkim ten jegomość z policji. I co? Potrafi dowieść

słuszności oskarżenia?

— Potrafi. Jestem prawie pewna. Ale zajmie to jeszcze trochę czasu.
— Ja tam nie dopytuję o nic — podjęła panna Ramsbottom. Bystra z pani osoba. Od razu

to spostrzegłam i pretensji do pani nie mam. Zbrodnia jest zbrodnią, więc musi zostać
ukarana. Na tej rodzinie jest piętno zła, dzięki Bogu nie z naszej strony. Moja siostra Elwira
była trochę pomylona, ale nic poza tym. Czarny walet — powtórzyła dotykając palcem karty.
— Przystojny, ale serce czarne. Obawiałam się czegoś podobnego, ostatecznie jednak nie
zawsze można oprzeć się uczuciu dla grzesznika. Chłopiec potrafił sobie radzić. Nawet mnie
omotał. Skłamał, o której godzinie stąd wyszedł. Nie zaprzeczyłam, zaczęłam jednak
podejrzewać… Podejrzewać od tamtej chwili. Ale to przecież syn Elwiry. Nie potrafiłam
zmusić się do mówienia. Cóż, pani jest kobietą sprawiedliwą, a sprawiedliwość musi w końcu
zatriumfować. Współczuję tylko jego żonie.

Ja również — szepnęła panna Marple. W hallu Pat czekała, aby się z nią pożegnać.

Szkoda, że pani odjeżdża — powiedziała. Będzie mi pani brakować.

— Czas na mnie — odparta starsza dama. — Zakończyłam sprawę, w której tu

przyjechałam. Nie była przyjemna. Ale, moja droga, to ważne, bardzo ważne, aby zło nie
odniosło zwycięstwa.

— Nie bardzo rozumiem… — bąknęła niepewnie Pat.
— Oczywiście. Prawdopodobnie jednak zrozumie pani w swoim czasie. Jeżeli wolno mi

udzielić rady, powiem, kochane dziecko, że… że gdyby stało się coś złego, najlepiej zrobi
pani wracając do Irlandii, kraju radosnego dzieciństwa, do koni, psów, wszystkiego, co tam
zostało.

— Czasami żałuję, że nic postąpiłam tak, gdy umarł Freddy, lecz w takim razie… — głos

Pul zabrzmiał miękką, tkliwą nutą — nie spotkałabym Lance’a.

Panna Marple westchnęła, a młoda kobieta mówiła dalej:
— Nie zostaniemy w Anglii, proszę pani. Jak wyjaśnią się sprawy, wrócimy do Afryki

Wschodniej. Już cieszę się na myśl o wyjeździe.

— Niech Bóg panią błogosławi, miłe dziecko — powiedziała cicho panna Marple. —

Trzeba wielkiej odwagi, by przeżyć jakoś życie. Myślę, że pani jej nie brak.

Pogładziła dłoń Pat Fortescue i wyszła z Domku pod Cisami do czekającej taksówki.

Panna Marple przybyła późnym wieczorem do domu, gdzie Kitty — wychowanka

sierocińca — radośnie ją powitała.

— Na kolację mam śledzia, proszę pani — oznajmiła z rozpromienioną twarzą.. Jak to

dobrze, że pani wróciła… A dom jak cacko, proszę pani. Zrobiłam regularne wielkie
porządki.

— Dziękuję, Kitty powiedziała panna Marple. — Ja też się cieszę, że jestem w domu.

background image

Sześć pajęczyn pod sufitem. „One nigdy nie patrzą w górę” — pomyślała, lecz była zbyt

zadowolona, by to wypomnieć.

— Cała poczta leży na stoliku w hallu — ciągnęła służąca. — Jeden list trafił do Daisy

Mead przez, omyłkę. Coś takiego często się zdarza, prawda? Daisy i Dane wygląda trochę
podobnie, a ten list ktoś zaadresował bardzo nieładnym charakterem pisma. Tam wszyscy
wyjechali i dom był zamknięty. Dopiero jak wrócili, ktoś przyniósł list. Przeprosił i
powiedział, że to pewnie nic ważnego.

Panna Marple sięgnęła po korespondencję. List, o którym mówiła Kitty, leżał na wierzchu.

Mgliste wspomnienie kojarzyło się z gryzmołami i kleksami na kopercie. Starsza dama
rozdarta ją spiesznie.

Moja Najkochańsza pani, bardzo proszę mnie przebaczyć, że pisze do Najkochańszej pani,

ale nie wiem. co teraz zrobić i ja naprawdę nie chciałam zrobić nic złego. Najkochańsza pani
przeczyta w gazetach, że to było morderstwo, ale Bogiem się świadczę, że nie moja wina, bo
ja nigdy nie zrobilabym czegoś takiego strasznego, a pewna jestem, że i On także nie zrobiłby,
to znaczy Albert. Nie umiem ładnie wszystkiego opisać, ale proszę Najkochańszej pani
poznajomiliśmy się tego lata i chcieliśmy się pobrać, ale Albert nic nie miał, bo oszukał go
właśnie ten pan Fortescue, co teraz umarł. Tylko że ten pan nic nie przyznawał, a ma się
wiedzieć każdy jemu wierzył nie Bertowi, bo on był bogacz, a Bert biedak. Ale Bert ma
przyjaciela, co pracuje we fabryce, gdzie robi się rozmaite leki, a też taki środek, po którym
jak Najkochańsza pani czy tata pewnie w gazetach, człowiek musi mówić prawdę czy chce czy
nie chce. Bert chciał pójść z adwokatem do biura pana Fortescue piątego listopada, a ja
miałam dopilnować, żeby pan Fortescue zjadł przy śniadaniu to coś, po czym musiał
powiedzieć prawdę, jak środek zacznie działać i przy tym adwokacie przyznać, że wszystko
było tak, jak Bert powiada. A teraz proszę Najkochańszej pani pan Fortescue nie żyje, a ja
dałam mu ten środek w marmoladzie i pewno za dużo, ale nic nie mogę powiedzieć policji, bo
oni by myśleli, że Bert zrobił to naumyślnie, a tak nie było, bo wiem, że on nigdy by czegoś
takiego nie zrobił. Najkochańsza pani, ja naprawdę nie wiem, co robić i co mówić i strasznie
się boję, bo w domu pełno policjantów. Oni źle na mnie patrzą i wciąż o coś pytają, a ja nie
wiem co robić i o Bercie nic nie wiem, bo wcale nie dal znać o sobie. Nie śmiem
Najkochańszej pani o to prosić, ale jakby pani chciała i przyjechała tu i mnie pomogła, to
policja uwierzyłaby pewnie Najkochańszej pani. Pisze tak, bo pani zawsze była dla mnie
bardzo dobra, a ja przecież nie chciałam nic złego, ani On także. Niech Najkochańsza pani
nam pomoże!

Wierna i przywiązana Gladys

P. S. Posyłam fotografię, na której jestem z Bertem. Zrobił ją jeden z chłopców tam gdzie

byliśmy na urlopie i mnie ofiarował. Bert o tym nie wie, bo okropnie nie lubi, jak robić z
niego zdjęcia. Ale sama Najkochańsza pani zobaczy, jaki to przyjemny chłopiec.

Panna Marple przygryzła wargi i spojrzała na amatorskie zdjęcie. Młoda para stała

zapatrzona w siebie… Panna Marple popatrzyła na pełną naiwnego uwielbienia twarz Gladys,
na jej lekko rozchylone usta. Później przeniosła wzrok na drugą twarz śniadą, urodziwą,
uśmiechniętą twarz Lancelota Fortescue.

Ostatnie zdanie wzruszającego listu odezwało się echem w jej myślach.
„Sama Najkochańsza pani zobaczy, jaki to przyjemny chłopiec”.
Łzy zabłysły w oczach starszej damy, lecz litość ustąpiła rychło miejsca oburzeniu, odrazie

do bezlitosnego mordercy.

Następnie oba uczucia pochłonął przypływ triumfu — triumfu naukowca, który zdołał

odtworzyć zwierzę wygasłego gatunku na podstawie odłamka kości szczękowej i dwu zębów.

113


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
!Christie Agatha Kieszeń Pełna Żyta
Christie Agatha Kieszen pelna zyta
Christie Agata Kieszeń pełna żyta
Kieszeń pełna żyta Agatha Christie
Agatha Christie Kieszeń Pełna Żyta
Agatha Christie Kieszeń pełna żyta
Kieszen pelna zyta Agatha Christie
Christie, Agatha 23 Der Ball spielende Hund
Christie Agatha Niedziela na wsi
Christie Agatha Detektywi w sluzbie milosci
Christie Agatha Panna Marple Morderstwo na plebanii
LU VII IX Christie Agatha Dziesięciu murzynków
Christie Agatha Morderstwo odbędzie się
Christie, Agatha Diez negritos
Christie Agatha SAMOTNY DOM

więcej podobnych podstron