AGATHA CHRISTIE
KIESZEŃ PEŁNA ŻYTA
przekład
TADEUSZ JAN DEHNEL
Tytuł oryginału angielskiego:
„A Pocket Full of Rye”
CZYTELNIK * WARSZAWA * 1968
I
Według kolejności herbatę parzyła panna Somers –
najnowsza i najbardziej nieudolna pośród maszynistek. Była
to osoba nie pierwszej już młodości, o łagodnej, wiecznie
zatroskanej twarzy przypominającej owcę. Do imbryka
nalała niezupełnie wrzącej wody, gdyż biedaczka nigdy nie
potrafiła rozstrzygnąć, czy woda gotuje się naprawdę, co
stanowiło jeden z wielu kłopotów, stale zatruwających jej
życie.
Panna Somers napełniła filiżanki i podawała je
koleżankom zdobiąc każdy spodeczek zawilgłym
herbatnikiem.
– Woda znów nie zagotowana, Somers! – skarciła ją surowo
panna Griffith, energiczna kierowniczka hali maszyn,
szpakowata pedantka zatrudniona w Zjednoczonej Agencji
Powierniczej od lat szesnastu.
Łagodna, zakłopotana twarz panny Somers poróżowiała.
– Mój Boże! A ja myślałam, że tym razem zagotowała się
naprawdę.
„Somers utrzyma się tu może miesiąc, póki jesteśmy
zawalone robotą – pomyślała panna Griffith. – Głupia
idiotka, słowo daję! Żeby tak sknocić najprostszy list do
Banku Wschodniego! Z herbatą nie może sobie poradzić,
no i ostatnim razem nie zamknęła szczelnie puszki na
herbatniki. Słowo daję! Gdyby nie trudności ze
znalezieniem rzeczywiście inteligentnej maszynistki…”
Ostatnie zdanie nie zostało zakończone, jak w większości
zgryźliwych monologów wewnętrznych panny Griffith.
Do pokoju wkroczyła panna Grosvenor, aby przyrządzić
uświęcony napój dla samego pana Fortescue. Szef miał inny
gatunek herbaty, inną zastawę i specjalne, tylko dla niego
przeznaczone herbatniki. Z personelem dzielił jedynie
czajnik oraz wodę z kranu w garderobie, ale tym razem
wrzątek był oczywiście prawdziwym wrzątkiem. Panna
Grosvenor dopilnowała tego osobiście.
Panna Grosvenor – olśniewająca blondynka – miała na
sobie szykowny i kosztowny czarny kostium, a jej kształtne
łydki tkwiły w najlepszych i najdroższych nylonach z
czarnego rynku. Wracając z garderoby minęła pokój
maszynistek nie obdarzając nikogo słowem ni spojrzeniem,
jak gdyby te kobiety były stadem karaluchów. Pełniła
funkcję osobistej sekretarki pana Fortescue i, zdaniem
plotkarzy, nie tylko sekretarki, co nie zgadzało się z prawdą.
Pan Fortescue zawarł niedawno powtórny związek
małżeński, i żona – również olśniewająca – pochłaniała całą
jego uwagę. Panna Grosvenor stanowiła tylko fragment
dekoracji biura – dekoracji zbytkownej we wszystkich
szczegółach i bardzo drogiej.
Pokój maszynistek minęła niosąc przed sobą tacę niby
ofiarę sakralną. Przez drugi pokój i poczekalnię, gdzie wolno
było przesiadywać co ważniejszym klientom, udała się do
własnego miejsca pracy i wreszcie zastukała delikatnie do
drzwi, aby wstąpić do najważniejszego sanktuarium –
gabinetu samego szefa.
Był to obszerny pokój o lśniącej posadzce zasłanej tu i
ówdzie cennymi wschodnimi dywanami. Zdobiły go
boazerie z jasnego drewna i kolosalnych rozmiarów fotele
klubowe obite jasnobrązowym zamszem. W głębi, za
ogromnym sykomorowym biurkiem stanowiącym główny
akcent i centralny punkt wspaniałego gabinetu, zasiadał pan
Fortescue w całej okazałości.
Wyglądem niezupełnie odpowiadał przepychowi otoczenia,
jednakże starał się w miarę możliwości. Był tęgi, nalany, miał
dużą łysinę i z zamiłowaniem nosił w mieście stosowne na
wsi, luźno i wygodnie skrojone tweedy. Kiedy panna
Grosvenor podpłynęła doń z wdziękiem łabędzia na wodzie,
pan Fortescue z marsem na czole przeglądał leżące na biurku
papiery. Sekretarka ustawiła tacę obok szefa i wycofała się
oznajmiwszy oficjalnym i stłumionym głosem:
– Herbatka, panie dyrektorze.
Obrzędową reakcję pana Fortescue stanowił w takich
razach nieartykułowany pomruk.
Panna Grosvenor usiadła przy swoim biurku i zajęła się
sprawami bieżącymi. Zadzwoniła w dwa miejsca, poprawiła
kilka listów przygotowanych do podpisu dla szefa, przyjęła
jeden telefon.
– Bardzo mi przykro, ale na razie to niemożliwe –
odpowiedziała wyniośle. – Pan Fortescue ma konferencję.
Odłożywszy słuchawkę zerknęła na zegar. Było dziesięć po
jedenastej.
W tej chwili obite materacem drzwi gabinetu przeniknął
niezwykły dźwięk: stłumiony, lecz niewątpliwie wyraźny
okrzyk cierpienia i grozy. Jednocześnie brzęczyk na biurku
sekretarki zaczął uporczywie sygnalizować. Panna Grosvenor
zastygła w bezruchu, po czym przerażona i zdezorientowana
dźwignęła się z krzesła. W obliczu nieoczekiwanego utraciła
kompletnie równowagę, mimo to jednak z normalną,
posągową godnością postąpiła ku drzwiom, zastukała i
weszła do sanktuarium.
Widok, jaki przedstawił się jej oczom, nie był krzepiący.
Pracodawca, który siedział za biurkiem, sprawiał wrażenie
człowieka cierpiącego, a na jego konwulsyjne drgawki strach
było spojrzeć.
– Ach, panie dyrektorze! Czy pan chory? – powiedziała
panna Grosvenor i momentalnie uprzytomniła sobie
bezsens własnego pytania.
Pan Fortescue był niewątpliwie bardzo poważnie chory.
Całym jego ciałem wstrząsały bolesne, spazmatyczne
dreszcze. Z ust dobywał się urywany, zdławiony bełkot.
– Herbata… Co u diabła?… Co pani podała w herbacie?…
Pomocy!…. Lekarza!…
Panna Grosvenor umknęła z gabinetu. Nie była już
wyniosłą złotowłosą sekretarką. Odmieniła się nagle w
przerażoną zwyczajną kobietę, która do cna straciła głowę.
W pokoju maszynistek zaczęła krzyczeć przeraźliwie:
– Pan Fortescue dostał jakiegoś ataku!… Umiera!… Trzeba
zaraz wezwać lekarza… Wygląda okropnie… Kona!
Reakcja była natychmiastowa i bardzo różnorodna.
– Jeżeli to epilepsja, trzeba mu włożyć korek w usta –
doradziła panna Bell, najmłodsza z maszynistek. – Kto ma
korek?
Nikt nie miał korka.
– W jego wieku najprawdopodobniej apopleksja – orzekła
panna Somers.
– Musimy wezwać doktora. Niezwłocznie! – podchwyciła
panna Griffith, ale tym razem nie dopisała jej zwykła
zaradność, gdyż w ciągu całych szesnastu lat pracy panny
Griffith nigdy nie trzeba było wzywać lekarza do biura.
Naturalnie miała swojego doktora, ale ten mieszkał w
Streatham Hill. Czy jakiś inny jest osiągalny w niedalekim
sąsiedztwie?
Tego nikt nie wiedział. Panna Bell chwyciła książkę
telefoniczną, aby szukać lekarzy pod „L”. Jednakże nie miała
ona układu branżowego i lekarze nie byli uszeregowani niby
taksówki na postoju. Ktoś napomknął o szpitalu – ale jakim?
– Musi to być szpital właściwy – powiedziała panna Somers.
– Inaczej nikt nie przyjedzie. W Społecznej Służbie Zdrowia
obowiązuje rejonizacja.
Propozycja, aby zadzwonić pod numer „999”, zgorszyła
kierowniczkę hali maszyn. Policja! Inne komplikacje! Także
pomysł! Jak na kraj, w którym opieka lekarska przysługuje
wszystkim obywatelom, ta grupa nie najgłupszych kobiet
zdradzała zadziwiającą nieznajomość metod postępowania.
Panna Bell wzięła się do szukania Stacji Pogotowia
Ratunkowego pod „P”.
– Pan Fortescue ma własnego doktora. Jego adres musi być
gdzieś zanotowany.
Ktoś skoczył po osobisty skorowidz adresowy szefa. Panna
Griffith poleciła gońcowi, by natychmiast sprowadził
lekarza – jakiegokolwiek, skądkolwiek – a następnie w
osobistym skorowidzu znalazła nazwisko sir Edwina
Sandemana ordynującego przy Harley Street. Panna
Grosvenor siedziała bezradnie w fotelu i zawodziła, znacznie
mniej dbając o wytworność niż w normalnych warunkach.
– Herbatę zaparzyłam, jak zawsze… Bogiem się świadczę!…
Z pewnością nic nie było w herbacie…
– Nic nie było w herbacie? panna Griffith urwała; jej ręka
zastygła na tarczy aparatu telefonicznego. Czemu pani to
mówi?
– On tak powiedział… pan Fortescue… Zapytał, co mu
podałam w herbacie.
Palec panny Griffith począł błądzić niepewnie między
literami wywoławczymi telefonu sir Edwina Sandemana a
numerem „999”.
– Trzeba mu dać musztardy z wodą. I to już! – zawołała
panna Bell, osoba młoda, więc usposobiona optymistycznie.
– Czy jest musztarda w biurze?
W biurze nie było musztardy.
Niebawem jednak dwa samochody do przewozu chorych
nadjechały z dwu przeciwnych stron i doktor Isaacs z
Bethnal Green oraz sir Edwin Sandeman spotkali się w
windzie. Nie zawiódł ani telefon, ani goniec Zjednoczonej
Agencji Powierniczej.
II
W sanktuarium pana Fortescue miejsce za ogromnym
sykomorowym biurkiem zajmował inspektor Neele. Jeden z
jego podwładnych siedział spokojnie pod ścianą, tuż obok
drzwi. W ręku trzymał notatnik.
Inspektor Neele miał dziarską, wojskową postawę i sztywne
kasztanowate włosy zaczesane do góry nad nieco zbyt niskim
czołem. Kiedy rzucał zwrot: „To sprawa czysto formalna” –
ktoś mógłby pomyśleć: „Naturalnie! Sprawy czysto formalne
to wszystko, co jest ci dostępne”. Ten ktoś myliłby się
bardzo. Pod pozorną tępotą inspektor Neele krył
wyobraźnię i umiejętność myślenia, a do jego metod
śledczych należało tworzenie fantastycznych teorii odnośnie
do winy osoby przesłuchiwanej w danym momencie.
Od razu dostrzegł niezawodnym okiem w pannie Griffith
kobietę najbardziej powołaną do zwięzłego przedstawienia
sytuacji, w której wyniku on zasiadł przy sykomorowym
biurku. Istotnie panna Griffith opuściła gabinet po
wyczerpującym zrelacjonowaniu porannych wydarzeń.
Detektyw stworzył wówczas trzy odmienne błyskotliwe
teorie tyczące racji, dla których wytrawna kierowniczka hali
maszyn mogłaby zaprawić trucizną przedpołudniową
herbatę szefa. Stworzył owe teorie i w charakterystyczny dla
siebie sposób odrzucił je niezwłocznie, jako wysoce
nieprawdopodobne.
Zastanawiając się nad panną Griffith sformułował
następujące wnioski: a) to nie typ trucicielki, b) nie miała
romansu z pracodawcą, c) nie zdradza objawów zakłóceń
psychicznych, d) nie sprawia wrażenia osoby zawziętej i
mściwej. Takie rozumowanie skutecznie wyeliminowało
kierowniczkę hali maszyn, pozostawiając ją w śledztwie
jedynie jako źródło ścisłych informacji.
Detektyw zerknął na telefon, gdyż lada moment oczekiwał
wiadomości ze szpitala Świętego Judy. Oczywiście istniała
możliwość, iż nagłe zasłabnięcie pana Fortescue wywołała
jakaś przyczyna naturalna.
Nie sądzili tak jednak ani doktor Isaacs z Bethnal Green,
ani sir Edwin Sandeman z Harley Street.
Inspektor Neele nacisnął brzęczyk umieszczony dogodnie w
bliskości lewej ręki i wyraził życzenie, by zgłosiła się osobiście
sekretarka pana Fortescue.
Panna Grosvenor odzyskała równowagę, lecz w bardzo
znikomym stopniu. Do gabinetu weszła lękliwie, bez
zwykłego jej wdzięku łabędzia na wodzie, i z miejsca
zastosowała taktykę obronną.
– Ja tego nie zrobiłam! – oznajmiła.
– Nie zrobiła pani? – bąknął półgębkiem detektyw i wskazał
sekretarce krzesło, które zajmowała zwykle, gdy szef
dyktował listy.
Obecnie, bez bloku w ręku, czulą się nieswojo. Usiadła z
ociąganiem i podejrzliwie patrzała na inspektora, który
tasując w myślach hipotezy: „Uwiedzenie? Szantaż?
Platynowa blondynka na sali rozpraw?”, sprawiał wrażenie
nieszkodliwego i chyba głupawego…
– W herbacie nic nie było – podjęła panna Grosvenor –
Nic być nie mogło.
– Zapewne… Pani nazwisko i adres?
– Irena Grosvenor. Rushmoor Street 14, Muswell Hill.
Inspektor Neele z zadowoleniem skinął głową i pomyślał:
„Nie ma mowy o uwiedzeniu ani aferze miłosnej.
Dziewczyna mieszka z pewnością w solidnym domu, przy
rodzicach. Szantaż też w grę nie wchodzi”. W ten sposób
odpadł szereg drobnych teorii roboczych.
– Pani parzyła dziś herbatę dla pana Fortescue? – zapytał
uprzejmie detektyw.
– Nikt inny nie mógł… To jest, chciałam powiedzieć, że ja
robię to codziennie.
Filiżanka, spodek oraz imbryk zostały już zapakowane i
odesłane dokąd należy, celem przeprowadzenia analizy.
Teraz detektyw omawiał bez pośpiechu rytuał przyrządzania
przedpołudniowej herbaty i upewniał się stopniowo, że
tylko panna Grosvenor posługiwała się wymienionymi
przedmiotami. Z czajnika korzystały uprzednio maszynistki,
lecz sekretarka napełniła go powtórnie wodą z kranu w
garderobie.
– A sama herbata? – zapytał inspektor Neele.
– Jest przeznaczona wyłącznie dla pana Fortescue. To
specjalny chiński gatunek. Trzymam ją na półce w moim
pokoju, sąsiadującym bezpośrednio z gabinetem.
Detektyw skinął znów głową i zapytawszy o cukier usłyszał,
że pan Fortescue pija herbatę nie słodzoną.
Zadzwonił telefon. Inspektor Neele sięgnął po słuchawkę.
– Szpital Świętego Judy? – zapytał z lekko zmienionym
wyrazem twarzy i zwrócił się do jasnowłosej sekretarki: – Na
razie dziękuję pani.
Odprawiona tak młoda osoba spiesznie wycofała się z
gabinetu.
Inspektor słuchał uważnie beznamiętnego skrzeczącego
głosu i od czasu do czasu kreślił jakieś zagadkowe znaki w
rogu leżącego przed nim bibularza.
– Aha, zmarł pięć minut temu – powiedział i zerknąwszy na
zegar napisał szybko: dwunasta czterdzieści trzy.
Beznamiętny głos oznajmił, że sam doktor Bernsdorff chce
mówić z inspektorem Neele.
– Dobrze. Proszę mnie z nim połączyć – odparł zwięźle
detektyw i chyba zgorszył nieco właścicielkę głosu, który w
ostatnim zdaniu zabrzmiał tonem urzędowego szacunku.
Nastąpiły szumy, trzaski, odległe nieartykułowane
pomruki. Inspektor czekał cierpliwie i odsunął nieco
słuchawkę od ucha dopiero wówczas, gdy huknął w niej
głęboki bas.
– Jak się miewasz, Neele, stary sępie! I co? Znów spotykamy
się nad zwłokami!
Inspektor Neele i profesor Bernsdorff ze szpitala Świętego
Judy zetknęli się przed z górą rokiem przy okazji pewnej
sprawy o otrucie i od tej pory utrzymywali przyjacielskie
stosunki.
– Dowiedziałem się, doktorze, że nasz człowiek nie żyje.
– A nie żyje. Kiedy przywieziono go tutaj, nie było ratunku.
– Przyczyna zgonu?
– Oczywiście przeprowadzimy sekcję. Ciekawy przypadek,
bardzo ciekawy. Kontent jestem, że coś takiego mnie się
trafiło.
Ton fachowego zadowolenia w donośnym głosie
Bernsdorffa dawał wiele do myślenia.
– Jak widzę, jesteś zdania, że nie była to śmierć naturalna –
powiedział obojętnie detektyw.
– Ma się rozumieć, że nie – wrzasnął doktor i dodał z nieco
spóźnioną przezornością. – Oczywiście wypowiadam się na
ten temat nieoficjalnie.
– Rzecz zrozumiała. Otrucie, prawda?
– Niewątpliwie. A co więcej… To znów wypowiedź
nieoficjalna, tylko między nami… A co więcej, gotów jestem
trzymać zakład, jakiej użyto trucizny.
– Czyżby?
– Aha. Użyto, mój stary, taksyny. Rozumiesz? Taksyny!
– Jak żyję, o czymś takim nie słyszałem.
– Nic dziwnego. To niezwykła trucizna. Rzeczywiście
bardzo niezwykła. Powiem otwarcie, że nawet mnie nie
przyszłaby na myśl, gdyby nie wypadek sprzed trzech czy
czterech tygodni. Dwoje dzieci urządzało podwieczorek dla
lalek. Rozumiesz? Narwały jagód cisa i zastąpiły nimi
herbatę.
– Więc ta twoja taksyna znajduje się w jagodach cisa?
– W jagodach, a także w igłach. Substancja mocno trująca,
naturalnie alkaloid. Chyba nie słyszałem o przypadku
rozmyślnego jej użycia. Interesująca historia i nad wyraz
oryginalna. Nie masz wyobrażenia, Neele, jak człowieka
nudzą te same wciąż klasyczne preparaty chwastobójcze. Ale
taksyna to prawdziwy specjał! Rzecz oczywista, mogę być w
błędzie. Nie powołuj się na mnie, broń Boże! Ale nie sądzę,
żeby tak było. Historia ciekawa też dla ciebie, odbiegająca od
rutyny.
– Masz na myśli, że dobra zabawa czeka wszystkich, oprócz
denata?
– Właśnie! Biedaczysko! Jemu szczęście nie dopisało –
przytaknął doktor Bernsdorff zdawkowym tonem.
– Powiedział coś przed śmiercią?
– Twój podwładny siedział nad nim z notatnikiem w garści.
On poda ci szczegóły. Facet mamrotał coś o herbacie.
Podobno mówił, że otruto go herbatą w biurze. Oczywisty
nonsens!
– Dlaczego nonsens? – obruszył się zawiedziony inspektor,
który oczyma wyobraźni oglądał już efektowną pannę
Grosvenor, przyrządzającą dla szefa tradycyjny napój z
nietradycyjnym dodatkiem cisowych jagód.
– Dlatego, że taksyna nie mogła dać o sobie znać tak szybko.
Podobno objawy wystąpiły bezpośrednio po wypiciu
herbaty, prawda?
– Tak wszyscy twierdzą.
– Hm, bardzo niewiele trucizn działa błyskawicznie, z
wyjątkiem oczywiście cyjanku i może nikotyny w czystym
stanie.
– Jesteś pewien, że to nie był cyjanek albo nikotyna?
– Mój drogi! W takim przypadku facet umarłby przed
przybyciem lekarza. O cyjanku albo nikotynie nie ma mowy.
Podejrzewałem strychninę, ale konwulsje wyglądały całkiem
nietypowo. Oczywiście mówię nadal prywatnie, ale gotów
jestem ręczyć swoją reputacją zawodową, że chodzi o
taksynę.
– Po jakim czasie to paskudztwo działa?
– Zależy. Po godzinie, dwu, trzech. Nieboszczyk wygląda na
nie lada żarłoka. Zwłokę mogło wywołać solidne śniadanie.
– Śniadanie, mówisz? – podchwycił inspektor z nutą
zastanowienia w głosie – Racja! Wszystko wskazuje na
śniadanie.
– Śniadanie u Borgiów – roześmiał się pogodnie
Bernsdorff. – No, pomyślnych łowów, stary.
– Serdeczne dzięki, doktorze. Chciałbym jeszcze pogadać z
moim sierżantem.
Powtórzyły się szmery, trzaski, zgrzyt. Wreszcie inspektor
złowił uchem ciężkie sapanie, jakim sierżant Hay zwykł
poprzedzać każdą rozmowę.
– Pan inspektor?
– Aha. Neele przy telefonie. Czy denat powiedział coś, o
czym powinienem wiedzieć?
– Mówił o herbacie. Niby, że go struli herbatą w biurze. Ale
pan doktor twierdzi…
– Wiem. Nic więcej?
– Nic, panie inspektorze. Ale jest dziwna sprawa.
Naturalnie przejrzałem kieszenie ubrania, które nieboszczyk
miał na sobie. Znalazłem to, co zawsze: chustkę do nosa,
klucze, bilon, portfel. Zastanowiła mnie tylko prawa kieszeń
marynarki. Było w niej zboże.
– Zboże?
– Tak jest, proszę pana inspektora.
– Jak to zboże? Płatki owsiane lub pszenne? Coś z rzeczy,
które jada się na śniadanie? A może kukurydza czy jęczmień?
– Zgadza się, panie inspektorze. To było ziarno, na mój
rozum żyto… Dużo żyta…
– Hm… Szczególna historia… Może chodzi o próbkę
towaru objętego jakąś transakcją handlową.
– Ma się rozumieć, panie inspektorze. Ale byłem zdania, że
warto o tym zameldować.
– Zupełnie słusznie, Hay.
Inspektor Neele odłożył słuchawkę i przez długą chwilę
siedział bez ruchu, zapatrzony przed siebie. Jego
systematyczny umysł wędrował od pierwszej do drugiej fazy
śledztwa – od podejrzeń do pewności otrucia. Profesor
Bernsdorff wypowiedział się nieoficjalnie, ale to ktoś, kto
nie zwykł mylić się w sądach. Rex Fortescue został
zamordowany. Truciznę podano mu na jedną do trzech
godzin przed wystąpieniem pierwszych objawów. W takim
razie cały personel biura jest zapewne niewinny.
Detektyw wstał i udał się do pokoju, gdzie praca szła
opieszale i maszyny klekotały w zwolnionym tempie.
– Proszę pani – zwrócił się do panny Griffith – mógłbym
zamienić z panią jeszcze kilka słów?
– Naturalnie, panie inspektorze. Czy paniom wolno wyjść
na obiad? Normalna pora przerwy dawno minęła. A może
życzy pan sobie, żeby tutaj sprowadzić posiłek?
– Nie. Panie mogą wyjść na obiad, pod warunkiem, że
wszystkie wrócą.
– Rzecz oczywista.
Panna Griffith poszła za detektywem do gabinetu szefa,
gdzie zasiadła na krześle, spokojna i energiczna jak zawsze.
– Otrzymałem wiadomość ze szpitala Świętego Judy –
rozpoczął bez ostrożnego wstępu inspektor Neele. – Pan
Fortescue zmarł o dwunastej czterdzieści trzy.
Panna Griffith nie wydawała się zaskoczona nowiną. Lekko
pochyliła głowę.
– Miałam wrażenie, że zachorował bardzo ciężko –
powiedziała. „Niewiele ją to obeszło” pomyślał detektyw i
podjął:
– Zechce mnie pani poinformować o domu i stosunkach
rodzinnych denata?
– Chętnie, panie inspektorze. Usiłowałam już połączyć się
telefonicznie z panią Fortescue. Odpowiedziano mi, że
zapewne gra w golfa. W domu nie spodziewają się jej na
obiad. Nie wiedzą też, na jakim może być polu. Widzi pan
ciągnęła tonem wyjaśnienia – państwo Fortescue mieszkają
w Baydon Heath, niedaleko trzech bardzo znanych klubów
golfowych.
Inspektor ze zrozumieniem skinął głową. Oczywiście
wiedział, że w Baydon Heath rezydują niemal wyłącznie
bogacze ze sfer handlowych. Osiedle ma doskonałą
komunikację kolejową, leży o niespełna dwadzieścia mil od
centrum Londynu i stosunkowo łatwo dotrzeć tam
samochodem nawet w godzinach rannego i
popołudniowego szczytu.
– Proszę o bliższy adres i numer telefonu.
– Telefon Baydon Heat 3400. Posiadłość nosi nazwę
Domek pod Cisami.
– Co takiego? – detektyw dał wyraz spontanicznemu
zdumieniu. – Jak pani powiedziała? Domek pod Cisami?
– Tak, panie inspektorze – kobieta spojrzała nań ze
zdziwieniem, lecz detektyw zdążył się już opanować.
– Proszę o charakterystykę stosunków rodzinnych
zmarłego.
– Pani Fortescue jest drugą żoną, znacznie od męża
młodszą. Pobrali się jakieś dwa lata temu. Pierwsza żona nie
żyje od dawna. Z tamtego małżeństwa są dwaj synowie i
córka. W Domku pod Cisami mieszka córka, a także starszy
syn, wspólnik firmy. Niestety jest obecnie na północy w
sprawach handlowych. Powinien wrócić jutro.
– Kiedy wyjechał?
– Przedwczoraj.
– Próbowała pani nawiązać z nim kontakt?
– Tak. Kiedy pana Fortescue zabrano do szpitala,
połączyłam się z hotelem Midland w Manchesterze, gdzie
miał się zatrzymać. Niestety wyjechał już z samego rana,
prawdopodobnie do Sheffield albo Leicester, ale nie jestem
pewna. Mogę panu dać nazwy kilku firm, które chyba
zamierzał odwiedzić.
„Niewątpliwie osoba zaradna i bystra. Gdyby zechciała
uśmiercić szefa, załatwiłaby to sprawnie” – pomyślał
inspektor Neele, lecz zaniechał wszelkich teoretycznych
rozważań, aby skupić uwagę na sytuacji domowej pana
Fortescue.
– Wspomniała pani o drugim synu, prawda?
– Tak. Miał jakieś nieporozumienia z ojcem i teraz
przebywa za granicą.
– Czy obydwaj są żonaci?
– Tak. Pan Parcival od trzech lat. Zajmują z żoną
samodzielny apartament w Domku pod Cisami. Wkrótce
przeprowadzą się do własnego domu, również w Baydon
Heath.
– Niedawno telefonowała pani do Baydon Heath. Czy pani
Parcivalowej nie było w domu?
– Nie było. Pojechała na cały dzień do Londynu. Pan
Lancelot ożenił się niespełna rok temu z wdową po lordzie
Fryderyku Anstice. Zapewne widywał pan jej zdjęcia, na
przykład w „Tatlerze”, z końmi wyścigowymi i podczas
zawodów hipicznych.
Twarz panny Griffith ożywiła się nieco, jej głos zadźwięczał
nutką podniecenia. Neele – niezły znawca natury ludzkiej –
pojął, że małżeństwo w takim stylu poruszyło snobistyczne i
romantyczne uczucia starszawej biuralistki. Zawsze co
arystokracja, to arystokracja, a panna Griffith nie musiała
wiedzieć, że nieboszczyk lord Fryderyk Anstice cieszył się nie
najlepszą reputacją na torach wyścigowych. Palnął sobie w
łeb tuż przed niemiłym dochodzeniem w sprawie pewnej
gonitwy z udziałem należącego doń konia. Inspektor słyszał
tez coś niecoś o lady Anstice, córce irlandzkiego para, której
pierwszym mężem był lotnik poległy w Bitwie o Anglię.
Trzecim został widać wyrodny syn rodziny Fortescue – gdyż
Neele nie wątpił, że nieporozumienia z ojcem, o których
wspomniała mimochodem panna Griffith, miały związek z
jakąś czarną plamą w życiorysie młodego człowieka.
Lancelot Fortescue! Co za pomysł! A starszego nazwano
Parcival! Detektyw zainteresował się osobą pierwszej pani
Fortescue. Jaka to mogła być kobieta? W każdym razie
zdradzała szczególne upodobania w zakresie wyboru imion.
Przyciągnął bliżej aparat telefoniczny i nakręciwszy TOL –
litery wywoławcze międzymiastowej – poprosił o Baydon
Heath 3400. Niezwłocznie odezwał się męski głos.
– Chciałbym mówić z panią Fortescue albo panną
Fortescue – powiedział Neele.
– Niestety, żadnej z pań nie ma w domu.
Głos wydał się inspektorowi trochę zapijaczony.
– Czy pan jest kamerdynerem?
– Tak. Zgadza się.
– Pan Fortescue ciężko zachorował.
– Wiem. Dzwonili już z biura. Ale co ja mogę poradzić? Pan
Val wyjechał na północ, a pani Fortescue gra w golfa, nie
bardzo wiem gdzie. Pani Valowa jest w Londynie; wróci na
kolację. Panna Elaine poprowadziła na wycieczkę swoje
małe skautki.
– Nie ma w domu nikogo, z kim mógłbym porozmawiać o
nagłym zasłabnięciu pana Fortescue? To sprawa bardzo
pilna.
– Hm… Czyja wiem? – w głosie zabrzmiało wahanie. – Jest
panna Ramsbottom, ale ona nigdy nie podchodzi do
telefonu… Albo panna Dove… że się tak wyrażę,
zarządzająca domem.
– Niech pan poprosi pannę Dove.
– Postaram się ją znaleźć – powiedział kamerdyner.
Detektyw słyszał jego oddalające się kroki. Po upływie paru
minut odezwał się w telefonie kobiecy głos.
– Mówi Dove.
Głos był niski, opanowany, wymowa bardzo staranna.
Inspektor stworzył sobie korzystny obraz panny Dove.
– Z przykrością muszę panią zawiadomić, że pan Fortescue
umarł w szpitalu Świętego Judy. Jak pani wiadomo, zasłabł
nagle w biurze. Bardzo mi zależy ma porozumieniu się z
rodziną.
– Oczywiście. Nie mam doprawdy pojęcia… – panna Dove
nie dokończyła zdania; jej głos nie zdradzał głębszych uczuć,
brzmiał jednak nutą zaskoczenia i zdziwienia. – Wszystko
fatalnie się składa. Należałoby nawiązać kontakt z panem
Parcivalem Fortescue, który bez wątpienia zajmie się
nieodzownymi formalnościami. Może go pan znaleźć w
hotelu Midland w Manchesterze albo w hotelu Grand w
Leicester. Ewentualnie niech pan spróbuje zatelefonować
do Shearera i Bondsa w Leicester. Nie znam numeru, ale
wiem, że pan Parcival miał ich odwiedzić. Chyba będą mogli
poinformować pana, gdzie go dziś trzeba szukać. Pani
Fortescue z pewnością wróci na kolację, może nawet na
podwieczorek. Przeżyje straszny wstrząs. Śmierć nastąpiła
chyba całkiem nagle? Pan Fortescue na nic się nie uskarżał
przed wyjazdem z domu.
– Widziała go pani przed wyjazdem?
– Tak, proszę pana. Co to było? Serce?
– Czy pan Fortescue cierpiał na dolegliwości sercowe?
– Nie… O niczym takim nie słyszałam. Ale nagły zgon
nasuwa przypuszczenie… – Panna Dove znów nie
dokończyła zdania. – Czy pan mówi ze szpitala Świętego
Judy? Jest pan lekarzem?
– Nie, proszę pani. Nie jestem lekarzem. Mówię z gabinetu
pana Fortescue. Inspektom Neele z Wydziału Śledczego.
Postaram się możliwie zaraz przyjechać do Baydon Heath i
porozmawiać z panią.
– Inspektor… Z Wydziału Śledczego… Czy?… Co to znaczy,
proszę pana?
– W grę wchodzi nagła śmierć. W podobnych razach,
proszę pani, my pojawiamy się na scenie, zwłaszcza jeżeli
zmarły nie znajdował się ostatnio pod stałą opieką lekarską,
co w danym przypadku miało chyba miejsce…
Inspektor ledwie zaznaczył ton pytający, lecz panna Dove
odpowiedziała żywo:
– Tak. Naturalnie. Parcival dwa razy zamawiał dla ojca
wizytę u doktora. Ale pan Fortescue nie chciał o tym słyszeć.
Nie zachowywał się rozsądnie. Cała rodzina niepokoiła się o
niego… – zarządzająca domem urwała raz jeszcze, aby wnet
podjąć uprzednim, chłodnym tonem: – Co mam powiedzieć
pani Fortescue, jeżeli wróci, nim pan zdąży przyjechać?
„Rzeczowa i praktyczna osoba” – pomyślał detektyw i dodał
głośno:
– Proszę powiedzieć, że z powodu nagłej śmierci
nieuniknione są pewne pytania… To sprawa czysto
formalna – zakończył o odłożył słuchawkę.
III
Inspektor Neele odsunął aparat telefoniczny i bystrym
wzrokiem zmierzył pannę Griffith.
– Więc rodzina niepokoiła się ostatnio o pana Fortescue.
Wysyłała go do lekarza? Nic mi pani nie mówiła.
– Nie pomyślałam o tym odparła biuralistka. – Zresztą nie
sądziłam nigdy, by pan Fortescue był naprawdę chory.
– Nie chory?… Więc co?
– Jakiś dziwny… Hm… Inny niż dawniej… Zachowywał się
w sposób szczególny.
– Martwił się o coś?
– On? Nie… My martwiliśmy się o niego. Detektyw czekał
cierpliwie dalszego ciągu.
– Trudno to wytłumaczyć w sposób prosty – podjęła panna
Griffith. – Miewał zmienne nastroje. Czasami zachowywał
się hałaśliwie. Parę razy odniosłam, doprawdy, wrażenie, że
chyba sobie popił. Chwalił się, opowiadał rozmaite
cudaczne historie, z całą pewnością nieprawdziwe. Ale to nie
wszystko. Pracuję tu od lat i przez prawie cały ten czas pan
Fortescue był powściągliwy… powściągliwy i bardzo, bardzo
oszczędny. Ale ostatnio zupełnie się zmienił. Stał się
gadatliwy i, można powiedzieć, szastał pieniędzmi. Kiedy
nasz goniec wybierał się na pogrzeb babki, szef zawołał go do
gabinetu, dał chłopcu banknot pięciofuntowy i zanosząc się
śmiechem doradził mu, aby tę sumę postawił na fuksa, nie
faworyta. Był, że się tak wyrażę, całkiem niepodobny do
samego siebie. Tyle mogę powiedzieć, panie inspektorze.
– Może go coś dręczyło?
– Dręczyło? Nie… Raczej zdawać się mogło, że oczekuje
czegoś radosnego… jakichś pomyślnych wydarzeń,
– Na przykład wielkiej i korzystnej transakcji –
podpowiedział Neele.
– Właśnie, panie inspektorze – przyznała z przekonaniem
panna Griffith. – Zdawać się mogło, że nie obchodzą go
powszednie sprawy. Był ożywiony, podniecony. Odwiedzali
go jacyś dziwni interesanci, ludzie, jacy nigdy tu dawniej nie
przychodzili. Pan Parcival okropnie się tym trapił.
– Aa… Okropnie się tym trapił.
– Tak, panie inspektorze. Zawsze był faworytem ojca, który
ufał mu bez zastrzeżeń, liczył na niego. Ale ostatnio…
– Ostatnio jakoś się nie zgadzali, prawda? – podchwycił
detektyw.
– Cóż, rozmaite posunięcia pana Fortescue wydawały się
nierozsądne panu Parcivalowi. To człowiek bardzo ostrożny,
rozważny. Był zły, gdy ojciec nagle przestał się z nim liczyć.
– I stąd wynikła kłótnia – sondował dalej inspektor Neele.
– Kłótnia?…. Nie słyszałam o żadnej kłótni. Tyle że pan
Fortescue był całkiem niepodobny do siebie, kiedy tak
krzyczał.
– Krzyczał? Nie może być! A co wtedy mówił?
– Wpadł do hali maszyn i…
– Więc wszystkie panie to słyszały?
– Tak… Oczywiście.
– Ubliżał synowi? Klął? Skarżył się na niego? Co Parcival
wtedy zrobił?
– Chodziło raczej o coś, czego nie chciał zrobić. Ojciec
nazywał go gryzipiórkiem, marnym urzędniczyną, który nie
ma szerokich horyzontów, nie wie, jak załatwia się wielkie
interesy. Krzyczał: „Sprowadzę do kraju Lancelota. On wart
dziesięciu takich jak ty. No i ożenił się dobrze. Ma rozmach.
Nie szkodzi, że raz zdarzyło mu się wejść w kolizję z prawem”.
Mój Boże! O tym nie powinnam mówić.
Panna Griffith, która, jak niejedna osoba przed nią, uległa
zręcznym manewrom inspektora, odczuła teraz spóźnione
skrupuły.
– Nie ma się czym przejmować – pocieszył ją detektyw. – To
chyba dawna sprawa?
– O tak! Bardzo dawna. Pan Lance był wtedy młody,
lekkomyślny. Nie orientował się, co właściwie robi.
Inspektor Neele wielekroć wysłuchiwał podobnych opinii i
nie zgadzał się z nimi. Nie podjął wszakże dyskusji, aby bez
przeszkód prowadzić dalsze przesłuchanie.
– Chciałbym usłyszeć coś więcej o personelu biura – podjął
spokojnie.
Panna Griffith pragnęła zatuszować własną niedyskrecję,
więc nie skąpiła informacji o pracownikach Zjednoczonej
Agencji Powierniczej. Kiedy skończyła, detektyw
podziękował i oznajmił, że chciałby raz jeszcze porozmawiać
z panną Grosvenor.
Wywiadowca Waite zastrugał ołówek i napomknął
posępnie, że to eleganckie biuro. Objął spojrzeniem okazałe
fotele klubowe, kolosalne biurko, dyskretne oświetlenie.
– I wszyscy mają tu fasonowe nazwiska – ciągnął. –
Grosvenor to całkiem po książęcemu. Fortescue też brzmi
nielicho.
– Ojciec naszego człowieka nazywał się inaczej – odparł z
uśmiechem Neele. – Fontescu. Pochodził skądś z Europy
Środkowej. Sądził widać, że Fortescue lepiej się nada.
Wywiadowca Waite zmierzył przełożonego wzrokiem
pełnym podziwu.
– Pan inspektor wie już wszystko o nim?
– Cóż, sprawdziłem to i owo, nim przyjechałem tutaj na
wezwanie.
– Notowany u nas?
– Skąd znowu! Pan Fortescue to nie lada spryciarz. Miał do
czynienia z czarnym rynkiem i od czasu do czasu robił
interesy, wyrażając się najoględniej, śliskie. Wszystko jednak
mieściło się w granicach prawa.
– Rozumiem. Wredny typ, prawda?
– Krętacz. Tyle że z naszego punktu widzenia nic nie
przeskrobał. Ludzie z Kontroli Skarbowej długo deptali mu
po piętach, lecz i dla nich był za cwany. Ho, ho! Nieboszczyk
Rex Fortescue to istny geniusz finansowy!
– Taki facet mógł mieć wrogów, co? – podchwycił
wywiadowca z nutą nadziei w głosie.
– Wrogów? Oczywiście! Nie zapominajmy jednak, że został
otruty w domu. Na to przynajmniej wygląda. Wiesz co,
Waite? Zaczyna mi się marzyć pewien schemat: stary,
wybornie znany schemat. Dobry chłopiec Parcival i zły
chłopiec Lance, typ bardzo interesujący dla płci pięknej.
Znacznie młodsza żona, która nie wie z góry, na jakich
kortach zamierza grać w golfa. Wszystko to brzmi nieobco,
tylko jeden szczegół fatalnie nie pasuje.
– Co takiego? podchwycił ciekawie wywiadowca Waite, lecz
w tej chwili otwarły się drzwi gabinetu i panna Grosvenor,
która zdążyła już odzyskać równowagę ducha i stała się znów
normalnie efektowną sekretarką, zapytała wyniośle:
– Życzył pan sobie mówić ze mną?
– Chciałbym zadać pani kilka pytań na temat
pracodawcy… Należałoby raczej powiedzieć byłego
pracodawcy.
– Biedaczek! – westchnęła nieprzekonywająco panna
Grosvenor. – Czy ostatnio zauważyła w nim pani zmiany?
– Otwarcie mówiąc, zauważyłam.
– Jakie?
– Trudno to sprecyzować… Cóż, pan Fortescue mówił
rozmaite głupstwa. W połowę tego niepodobna było
wierzyć. No i złościł się często, przeważnie na pana Parcivala.
Na mnie nie, bo nie mam zwyczaju oponować. „Tak, panie
dyrektorze” – odpowiadałam zawsze bez względu na to, co
on mówi… a raczej, co mówił.
– Czy pan Fortescue… hm… Czy robił pani kiedy awanse?
– Nie… Tego nie mogę powiedzieć – odparła efektowna
sekretarka jak gdyby z pewnym żalem.
– Jeszcze jedno pytanie. Czy pani szef miał zwyczaj nosić w
kieszeni zboże?
– Zboże? – zdumiała się panna Grosvenor. – W kieszeni?
Żeby karmić gołębie czy coś podobnego?
– Nie wykluczam takiego powodu.
– Nie! Z całą pewnością nie! Pan Fortescue miałby karmić
gołębie? To nie w jego stylu.
– Czy z jakiegoś innego powodu mógł mieć dzisiaj w
kieszeni, dajmy na to, jęczmień albo żyto? Może chodziło o
próbkę zboża objętego jakąś transakcją handlową?
– Nie, panie inspektorze. Pan Fortescue czekał na kogoś z
Azjatyckiej Spółki Naftowej i na prezesa pewnego
przedsiębiorstwa budowlanego. Nie spodziewał się innych
klientów.
– Mniejsza z tym… – Neele skwitował temat niedbałym
gestem ręki, którym zarazem odprawił pannę Grosvenor.
– Nogi pierwsza klasa! – westchnął wywiadowca Waite. – I
nylony nie gorsze.
– Nic nie pomogły te nogi – burknął inspektor Neel. – Nie
posunąłem się o krok. Wciąż mam przed sobą nie
wyjaśnioną zagadkę kieszeni pełnej żyta.
IV
Po drodze z piętra na parter Mary Dove zatrzymała się na
schodach, aby wyjrzeć przez wielkie okno. Zajechał właśnie
samochód i wysiedli z niego dwaj mężczyźni. Wyższy stanął
plecami do domu i przez moment rozglądał się dokoła.
Mary Dove bacznie oszacowała ich wzrokiem. Nie wątpiła,
że to inspektor Neele i zapewne jakiś jego podwładny.
Odwróciła się i spojrzała na własne odbicie w długim lustrze,
które zdobiło ścianę przy zakręcie schodów. Zobaczyła
drobną, przesadnie skromną postać w beżowoszarej sukni o
niepokalanie białych mankietach i kołnierzyku. Ciemne
włosy, rozdzielone pośrodku głowy, spływały dwiema
lśniącymi falami ku węzłowi upiętemu nisko nad karkiem…
Szminka na ustach miała odcień bladoróżowy…
Ogólnie biorąc, Mary Dove była zadowolona ze swojej
powierzchowności. Uśmiechnęła się ledwie dostrzegalnie i
ruszyła w dół schodami.
Tymczasem inspektor Neele przyglądał się domowi i
myślał: „Oni nazwali to «domkiem». Dobre sobie! «Domek
pod Cisami». Typowa afektacja z grubą forsą! Na mój rozum
lepsze byłoby określenie «pałac»„.
Wiedział doskonale, jak powinien wyglądać domek. Sam
wychował się przecież w domku odźwiernego przy bramie
posiadłości Hartington Park, gdzie ogromna, niezdarnie
pseudoklasyczna budowla posiadała dwadzieścia dziewięć
pokoi sypialnych, ostatnio zaś została zasekwestrowana przez
władze skarbowe. Mały domek odźwiernego z zewnątrz
prezentował się ładnie, lecz wewnątrz był wilgotny,
straszliwie niewygodny i nie miał żadnych nowoczesnych
urządzeń z wyjątkiem najbardziej prymitywnej kanalizacji.
Na szczęście rodzice inspektora Neele uważali swoje warunki
mieszkalne za normalne i odpowiednie. Nie musieli płacić
czynszu i nie mieli do roboty nic oprócz otwierania i
zamykania bramy, kiedy zaszła ku temu potrzeba. Ponadto
park obfitował w króliki, a od czasu do czasu trafiał do
garnka nawet bażant. Pani Neele nie dowiedziała się nigdy,
ile satysfakcji sprawiają elektryczne żelazka, piece stałopalne,
wentylowane spiżarki pod oknami, krany z zimną oraz
gorącą wodą lub światło zapalane jednym ruchem palca.
Zimą Neele’owie korzystali z lampy naftowej, w lecie kładli
się spać o zmroku. Byli rodziną zdrową i, mimo całego
zacofania, bardzo szczęśliwą.
Nic dziwnego, że dźwięk wyrazu „domek” obudził w
inspektorze wspomnienia z lat dzieciństwa. Jednakże gmach
ochrzczony pretensjonalnie Domkiem pod Cisami
przypominał pałace, jakie ludzie bogaci wznoszą dla siebie,
aby mówić o nich „moje skromne zacisze na wsi”. Nawiasem
mówiąc Domek pod Cisami nie był skromnym zaciszem i
nie znajdował się na wsi. Wielkie domisko z czerwonej cegły
rozrastało się raczej wszerz niż wzwyż i miało dach nieco
zanadto łamany oraz pokaźną liczbę okien z oprawnych w
ołów szklanych gomułek. Ogród był sztywny,
konwencjonalny, pełen różanych klombów i rabat, pergoli,
cembrowanych sadzawek oraz (zgodnie z nazwą rezydencji)
często strzyżonych szpalerów cisowych.
Nie mogło tutaj braknąć cisów komuś, kto szukałby
surowca dla wyprodukowania taksyny! W prawym kącie
ogrodu, za obrosłą pnącymi różami pergolą pozostawiono
ślad prawdziwej przyrody – stare drzewo cisowe przywodzące
na myśl cmentarz, o gałęziach podpartych palami. „Rosło na
tym miejscu długie lata – medytował inspektor Neele – nim
najazd nowych domów z czerwonej cegły zaczął ogarniać
wiejskie okolice. Rosło na tym miejscu, nim założono pole
golfowe, a modni architekci jęli zjeżdżać z zamożnymi
klientami, aby zachwalać im korzystne strony takich lub
innych terenów budowlanych. Stanowiło cenny zabytek,
więc zostało włączone do odmiennego krajobrazu i
najprawdopodobniej dało nazwę wymarzonej siedzibie
bogacza. Domek pod Cisami… Może jagody z tego właśnie
drzewa…”
Inspektor Neele urwał nie wiodące do niczego rozważania.
Musiał przystąpić do pracy.
Nacisnął guzik dzwonka.
Drzwi otworzył zaraz mężczyzna w średnim wieku
odpowiadający dość wiernie obrazowi, jaki detektyw
stworzył sobie na podstawie rozmowy telefonicznej. Miał
minę mało inteligentnego cwaniaka, rozbiegane oczy i z
lekka drżące ręce.
Neele oznajmił, kim jest, przedstawił swojego podwładnego
i nie bez przyjemności dostrzegł wyraz przestrachu w oczach
kamerdynera. Nie przywiązywał do tego zbytniej wagi.
Reakcja mogła przecież być spontaniczna, nie związana
bynajmniej z nagłym zgonem pracodawcy.
– Czy pani Fortescue wróciła?
– Nie, panie inspektorze.
– A pozostałe dwie panie?
– Także nie wróciły, panie inspektorze.
– W takim razie chciałbym pomówić z panną Dove. Służący
zerknął przez ramię w kierunku schodów.
– Panna Dove właśnie idzie – powiedział.
Inspektor objął wzrokiem Mary Dove, która bez pośpiechu
szła z piętra na parter. Tym razem rzeczywistość nie
odpowiadała uprzednim wyobrażeniom. Pojęcie
zarządzającej domem czy gospodyni kojarzy się
automatycznie z wizerunkiem postawnej, energicznej damy
ubranej w czerń i pobrzękującej niewidocznymi kluczami.
Neele nie spodziewał się drobnej smukłej osóbki w
sukience gołębiej barwy. Nie spodziewał się śnieżnobiałych
mankietów i kołnierzyka, lśniących, gładko uczesanych
włosów ani subtelnego uśmiechu Mony Lizy. Wszystko
wydało mu się trochę nierealne, jak gdyby ta młoda,
dwudziestokilkuletnia dziewczyna grała rolę – nawet nie rolę
zarządzającej domem, lecz po prostu Mary Dove. Jej
powierzchowność sprawiała wrażenie ukształtowanej w
harmonii z nazwiskiem
– Pan inspektor Neele? – zapytała opanowanym tonem.
– Tak, proszę pani. A to jest sierżant Hay. Jak
wspomniałem już podczas rozmowy telefonicznej, pan
Fortescue zmarł w szpitalu Świętego Judy o godzinie
dwunastej czterdzieści trzy. Zachodzi prawdopodobieństwo,
1 Dove (ang.) – gołąb, gołębica.
że śmierć nastąpiła w wyniku otrucia czymś, co denat spożył
dziś na śniadanie. Czy wobec tego sierżant Hay mógłby pójść
do kuchni celem zebrania nieodzownych informacji?
– Naturalnie, panie inspektorze – odpowiedziała panna
Dove i rzuciła pod adresem kamerdynera, który niepewnie
przestępował z nogi na nogę Crump, proszę zaprowadzić
sierżanta do kuchni i udzielić mu wszelkiej pomocy, jakiej
zażąda.
Służący i policjant wyszli, a dziewczyna zwróciła się do
inspektora:
– Pozwoli pan ze mną?
Z tymi słowy otworzyła drzwi i wprowadziła gościa do
szablonowego pokoju – niewątpliwie palarni ozdobionej
boazerią, bogatym obiciem ścian, ciężkimi fotelami i
odpowiednią liczbą sztychów przedstawiających sceny z
wyścigów i polowań.
– Zechce pan usiąść.
Neele wykonał polecenie. Mary Dove zajęła miejsce
naprzeciw niego, twarzą w kierunku okna, czego detektyw
nie omieszkał zauważyć. Pozycja raczej niezwykła dla kobiety,
zwłaszcza jeżeli kobieta nie chce powiedzieć wszystkiego, co
jej wiadomo… Ale może ta dziewczyna nie ma nic do
ukrycia?
– Fatalnie się składa – zauważyła – że niepodobna
porozumieć się szybko z nikim z rodziny. Pani Fortescue
powinna lada moment wrócić. Tak samo pani Parcivalowa.
Do jej męża wysłałam kilka depesz w rozmaite miejsca.
– Bardzo pani dziękuję.
– Wspomniał pan, że śmierć pana Fortescue mogła
nastąpić w wyniku otrucia czymś, co spożył dziś na
śniadanie. Miał pan na myśli zatrucie pokarmowe?
– Zapewne… – bąknął inspektor obserwując bacznie Mary
Dove.
– Mało prawdopodobne – ciągnęła z niezmąconym
spokojem. – Na śniadanie podano bekon, jajecznicę, kawę,
marmoladę, grzanki. Na kredensie stała też szynka z puszki
otwartej wczoraj wieczorem. Nikt inny nie odczuł żadnych
dolegliwości. Nie było na śniadanie ryby, kiełbasek…
niczego, co mogłoby wydać się podejrzane.
– Jak widzę, wie pani dokładnie, co podano do stołu.
– Rzecz zrozumiała. Przecież ja dysponuję posiłki. Wczoraj
na kolację…
– To obojętne, proszę pani – przerwał detektyw. – Jadłospis
wczorajszej kolacji nie ma znaczenia.
– Sądziłam, że objawy zatrucia pokarmowego występują
czasami dopiero po dwudziestu czterech godzinach.
– W danym przypadku nie ma o tym mowy… Zechce pani
poinformować mnie szczegółowo, co pan Fortescue jadł i pił
dzisiaj, przed wyjazdem z domu?
– O ósmej zaniesiono mu do pokoju poranną herbatę. Do
jadalni zeszedł kwadrans po dziewiątej. Jak mówiłam już, na
śniadanie podano bekon, jajecznicę, marmoladę, grzanki.
– Nie jadł płatków zbożowych, czegoś w tym rodzaju?
– Nie. Fan Fortescue nie lubił takich rzeczy.
– Jakiego cukru używa się tutaj? Kostki? Kryształu?
– Kostki. Ale pan Fortescue nie słodził kawy.
– Czy z rana zwykł przyjmować jakieś lekarstwa? Środki
uspokajające? Ułatwiające trawienie?
– Nie, panie inspektorze.
– Czy pani uczestniczyła w śniadaniu?
– Nie, panie inspektorze. Nigdy nie jadam z rodziną
pracodawcy.
– Kto był przy stole?
– Żona pana Fortescue, a także córka i synowa. Jak już panu
wiadomo, pan Parcival jest nieobecny.
– Czy te panie jadły i piły to samo?
– Pani Fortescue poprzestała na soku pomarańczowym,
kawie i grzankach. Pani Valowa i panna Fortescue mają
dobry apetyt z rana. Myślę, że oprócz wymienionych potraw
jadły też szynkę i płatki zbożowe. Pani Valowa pija herbatę,
nie kawę.
Inspektor Neele zamyślił się na moment. Oto zawęża się
zakres potencjalnej sposobności. Śniadanie jadły z denatem
trzy – i tylko trzy – osoby: jego żona, córka i synowa. Każda z
nich mogła skorzystać z okazji i zaprawić taksyną kawę w
filiżance. Smak trucizny zneutralizowałaby gorycz nie
osłodzonej kawy. Oczywiście w grę wchodzi również
poranna herbata, lecz Bernsdorff twierdzi stanowczo, że w
herbacie taksyną byłaby wyczuwalna… Chociaż luz po
przebudzeniu, kiedy człowiek nie oprzytomniał zupełnie…
Detektyw podniósł wzrok i spostrzegł, że jest pod baczną
obserwacją.
– Pytał pan – podjęła Mary Dove – o lekarstwa, środki
uspokajające, ułatwiające trawienie. Wydaje mi się to trochę
dziwne. Gdyby lekarstwo było wadliwie przygotowane,
gdyby nawet dodano coś do niego, nie mogłyby wystąpić
objawy zatrucia pokarmowego.
Inspektor Neele zmierzył ją bystrym spojrzeniem.
– Ja, proszę pani, nie twierdziłem, że zgon nastąpił z racji
zatrucia pokarmowego. Mówiłem tylko, że to
prawdopodobnie otrucie… po prostu: otrucie.
Aha… Otrucie powtórzyła cicho Mary Dove. Ton jej głosu
nie zdradzał przestrachu, zdziwienia. Brzmiał tylko nutą
zainteresowania z powodu świeżo wynikłej koncepcji czy też
nie znanego uprzednio przeżycia. Pogląd ten potwierdziło
następne zdanie:
– Nigdy jeszcze nie miałam do czynienia z przypadkiem
otrucia.
– To niemiła historia wtrącił sucho inspektor Neele.
– Tak… Wyobrażam sobie, że niemiła.
Mary Dove zastanawiała się nad czymś przez chwilę. Później
spojrzała na detektywa z nieoczekiwanym uśmiechem.
– Ja tego nie zrobiłam – powiedziała. – Sądzę jednak, że coś
podobnego usłyszy pan od wszystkich.
– A nie domyśla się pani, kto mógł to zrobić? Wzruszyła
ramionami.
– Otwarcie mówiąc, facet był obrzydliwy. Kto mógł to
zrobić? Każdy!
– Czyja wiem, proszę pani? Normalnie nikt nie truje faceta
tylko dlatego, że jest „obrzydliwy”. W takim przypadku musi
działać solidny, konkretny motyw.
– Tak… – przyznała z namysłem Mary Dove. –
Niewątpliwie.
– Będzie pani łaskawa powiedzieć mi więcej o
domownikach? Dziewczyna podniosła wzrok i zdziwiła
detektywa chłodnym i nieco szyderczym wyrazem oczu.
– Sądzę – zaczęła – że nie będzie to formalne zeznanie.
Oczywiście że nie! Przecież pański sierżant straszy w tej
chwili służbę. Nie chciałabym, panie inspektorze, by
odczytano w sądzie moje słowa. Ale powiedzieć swoje mam
ochotę… tak między nami… że się tak wyrażę „poza
protokołem”.
– Śmiało, proszę pani – wtrącił inspektor Neele. – Nie
mamy świadka rozmowy, na co zdążyła pani zwrócić uwagę.
Dziewczyna usiadła wygodniej w fotelu, założyła nogę na
nogę, zmrużyła oczy.
– Na początek muszę przyznać, że nie poczuwam się do
lojalności wobec moich pracodawców. Pracuję tutaj, bo
posada jest dobrze płatna, a na dobrych zarobkach zawsze
mi zależy.
– Właśnie! Zaskoczyło mnie trochę, że pani pełni funkcję
zarządzającej domem. Z taką inteligencją, z takim
wykształceniem…
– Powinnam pleśnieć w kantorze jakiejś firmy –
podchwyciła – albo pomnażać akta któregoś z ministerstw!
Moje obecne zajęcie, drogi panie inspektorze, to interes
nieporównanie lepszy. Bogaci ludzie są gotowi płacić grubo,
bardzo grubo komuś, kto wyzwala ich od domowych
kłopotów. Wynajdywanie i angażowanie służby jest robotą
straszliwie żmudną. Trzeba pisywać do biur pośrednictwa
pracy, zamieszczać ogłoszenia w prasie, rozmawiać z
kandydatami, przygotowywać takie rozmowy, a wreszcie
dbać, by w gospodarstwie wszystko szło gładko. Wszystko to
wymaga umiejętności, których ludzie bogaci zwykle nie
mają.
– A jeżeli służba wynaleziona i zaangażowana z takim
trudem odejdzie? Słyszała chyba pani o takich przypadkach.
– W razie potrzeby – uśmiechnęła się Mary – potrafię zasłać
łóżka, sprzątnąć pokoje, ugotować, co trzeba, nawet podać
do stołu tak, że nikt nie dostrzeże różnicy. Naturalnie nie
reklamuję się w tym względzie, by nie stwarzać okazji do
niewczesnych pomysłów. Mogę jednak zapełnić taką lub
inną lukę. Na szczęście luki nie zdarzają się często. Z reguły
pracuję u rzeczywiście bogatych ludzi, którzy gotowi są dać
wszystko, by zapewnić sobie prawdziwą wygodę. Płacę
najwyższe pensje i zdobywam zwykle najlepszą służbę.
– Taką na przykład, jak ten kamerdyner? Dziewczyna
uśmiechnęła się do inspektora nie bez uznania.
– Widzi pan – podjęła – z małżeństwami zawsze są kłopoty.
Crumpa trzymam na posadzie tylko ze względu na żonę,
najdoskonalszą ze znanych mi kucharek. To istny klejnot,
wart nie lada poświęceń. Pan Fortescue ceni… należy raczej
powiedzieć: cenił, dobrą kuchnię. Nikt nie ma tutaj
szczególnych skrupułów, a pieniędzy jest w bród. Pani
Crump umie zdobyć na czarnym rynku wszystko, co trzeba:
masło, jaja, śmietankę
. Ostatecznie Crump jest też na
poziomie. Srebra czyści nie najgorzej, do stołu posługuje
jako tako. Klucz od piwnicy z winem noszę zawsze przy
sobie. Mam na oku dżin i whisky i dbam o garderobę
domowników.
– Niezastąpiona panna Mary Dove – wtrącił z uśmiechem
Neele.
2 W okresie bezpośrednio po wojnie obowiązywało w Anglii
racjonowanie żywności i odzieży (przyp. tłum.).
– Coś w tym rodzaju. Przekonałam się, że prowadząc dom
muszę sama wszystko umieć. Później mogę tego nigdy nie
robić. Ale życzył pan sobie poznać moją opinię o rodzinie
Fortescue.
– Proszę, jeżeli pani łaskawa.
– To ludzie naprawdę obrzydliwi. Wszyscy! Nieboszczyk
pan Fortescue był typowym kombinatorem, który dba
zawsze tylko o własną skórę. Lubił opowiadać chełpliwie o
rozmaitych swoich pomysłowych zagraniach. Był tyranem, z
pewnością tyranem o grubiańskich, aroganckich manierach.
Adela to jego druga żona, o dobre trzydzieści lat młodsza.
Poznała go w Brighton, gdzie pracowała jako manikiurzystka
i rozglądała się za grubymi pieniędzmi. Jest bardzo ładna…
Taka, rozumie pan, „seksbomba”.
Inspektor Neele był zaszokowany, lecz udało mu się nie
zdradzić wrażenia. Jego zdaniem młoda dama pokroju Mary
Dove nie powinna mówić o takich sprawach.
– Naturalnie Adela wyszła za mąż dla pieniędzy – ciągnęła
młoda dziewczyna. – Do białej gorączki przywiodła tym
Parcivala, syna pana Fortescue, i jego córkę Elaine.
Obydwoje odnoszą się do niej możliwie najgorzej, ale to
kobieta rozumna. Nie obraża się, jak gdyby nic nie
rozumiała. Dobrze wie, że starego trzyma pod pantoflem.
Mój Boże! Znowu użyłam niewłaściwego czasu. Trudno mi
uwierzyć, że on rzeczywiście umarł.
– Chciałbym usłyszeć coś o synu.
– O kochanym Parcivalu? Żona nazywa go zdrobniale Val.
To świętoszek, hipokryta. Jest układny, podstępny, chytry.
Boi się ojca, który go zawsze terroryzował. Pozwala na to, ale
wie, jak postawić na swoim. W przeciwieństwie do pana
Fortescue bardzo liczy się z pieniędzmi. Oszczędność jest
prawdziwą pasją jego życia. Dlatego właśnie długo szukał dla
siebie oddzielnego domu. Mieszkanie tutaj dogadza kieszeni
Vala.
– A jego żona?
– Jennifer to istota łagodna, cicha i chyba bardzo głupia,
czego zresztą nie jestem zupełnie pewna. Przed ślubem była
pielęgniarką. Aż do romantycznego finału opiekowała się
Parcivalem, kiedy chorował na zapalenie płuc. Papa nie
pochwalał tego związku. Jako nie lada snob życzył sobie, aby
syn zrobił to, co się nazywa „świetną partią”. Biedną Jennifer
lekceważył i dawał jej to odczuć. Mam wrażenie, że ona też
bardzo nie lubi… to jest nie lubiła teścia. Zainteresowania
tej osóbki ograniczają się do robienia zakupów i kina. Jej
główną troskę stanowi skąpstwo męża, od którego dostaje za
mało pieniędzy.
– Co pani powie o córce?
– Elaine? Trochę jej współczuję. To wcale niezła
dziewczyna, typ pensjonarki, która rośnie, lecz wcale nie
dojrzewa. Dobrze zna się na grach sportowych. Z zapałem
przewodzi starszym i młodszym skaut–kom. Pasjonuje się
sprawami takiego pokroju. Niedawno wynikła romantyczna
historia między nią a zbuntowanym młodym nauczycielem.
Niestety papa odkrył, że kawaler hołduje radykalnym
ideom, więc jak taranem rozbił niedoszły związek.
Zabrakło jej odwagi, by sprzeciwić się ojcu.
Nie zabrakło. To młody człowiek zwinął chorągiewkę.
Myślę, że i tym razem w grę wchodziły pieniądze. Widzi pan,
Elaine nie jest szczególnie pociągająca.
A drugi syn? – zapytał detektyw.
– Nigdy go nie widziałam. O ile mi wiadomo, to przystojny
mężczyzna i skończony łobuz. Ma na koncie drobne
fałszerstwo czeku… Takie sobie stare dzieje. Obecnie
mieszka w Afryce Wschodniej.
– Nastąpiło zerwanie stosunków z ojcem?
– Tak. Pan Fortescue nie mógł zostawić Lancelota bez
szylinga, bo już dawniej zrobił go młodszym wspólnikiem
firmy. Ale od lat nie utrzymywali kontaktów, a jeżeli ktoś
wspomniał przypadkiem Lancelota, ojciec zwykł mawiać:
„Nie chcę nic wiedzieć o łajdaku. To nie mój syn”. Mimo
wszystko jednak… – panna Dove umilkła nagle.
– Mimo wszystko jednak… – podpowiedział inspektor
Neele.
– Wcale nie zdziwiłaby mnie wiadomość, że stary Fortescue
usiłuje sprowadzić do kraju Lancelota.
– Na czym pani opiera swój pogląd?
– Na tym, że mniej więcej przed miesiącem stary ostro
posprzeczał się z Parcivalem. Odkrył jakieś machinacje za
swoimi plecami czy coś podobnego. Nie wiem dokładnie, o
co poszło. W każdym razie pan Fortescue wpadł w istną
furię. Parcival stracił pozycję faworyta, dobrego chłopca…
Tak! On zachowywał się ostatnio inaczej niż zwykle.
– Kto? Pan Fortescue?
– Nie. Miałam na myśli Parcivala. Odniosłam wrażenie, że
biedak na śmierć się zamartwia.
– Zechce pani powiedzieć mi coś o służbie… Crumpów
poznałem. Kto więcej jest w domu?
Gladys Martin, kredensowa albo pokojówka. Sprząta
pokoje na parterze, nakrywa do stołu, pomaga Crumpowi
przy podawaniu. Ogólnie biorąc, przyzwoita dziewczyna,
tylko bardzo ograniczona, jak gdyby niezupełnie normalna.
Typ wyraźnie skrofuliczny. Inspektor pokwitował
informacje skinieniem głowy.
– Pokojowa Ellen Curtis jest ponura i zgorzkniała, ale
służyła w dobrych domach, a swoje obowiązki zna
pierwszorzędnie. To stała służba. Resztę spraw
gospodarskich załatwiają rozmaite przychodnie kobiety.
– Czy wyczerpała pani listę domowników? Nie. Jest jeszcze
stara panna Ramsbottom.
– Któż to taki?
– Szwagierka pana Fortescue, siostra jego pierwszej żony.
Pierwsza żona była znacznie starsza od niego, a z kolei panna
Ramsbottom znacznie starsza od niej. Obecnie ma z
pewnością grubo po siedemdziesiątce. Zajmuje pokój na
piętrze, sama przyrządza swoje posiłki i korzysta tylko z
pomocy przychodniej sprzątaczki. Jest dziwaczką i nigdy
chyba nie przepadała za szwagrem, lecz zamieszkała tutaj
jeszcze za życia siostry i została po jej śmierci. Pan Fortescue
nigdy się nie przejmował losami cioci Effie, ale moim
zdaniem to postać ciekawa.
– Innych domowników nie ma?
– Nie ma, panie inspektorze.
– Więc naturalnym rzeczy porządkiem doszliśmy do pani.
– Interesuje pana mój życiorys? Jestem sierotą. Ukończyłam
wyższy kurs sekretarski w Kolegium Świętego Alfreda.
Przyjęłam posadę stenotypistki, rzuciłam ją, poszukałam
drugiej i osądziwszy, że to nie dla mnie zajęcie, rozpoczęłam
obecną karierę. Miałam dotychczas trzech pracodawców, bo
po roku lub półtora zaczyna mnie nudzić każde miejsce,
więc się przenoszę. W Domku pod Cisami jestem od
przeszło roku. Zaraz wypiszę na maszynie nazwiska i adresy
moich poprzednich pracodawców i wraz z kopiami
świadectw doręczę je sierżantowi… sierżantowi Hayowi, o ile
się nie mylę. Czy to wystarczy?
– Niewątpliwie, proszę pani.
Neele umilkł na moment. Oczyma wyobraźni jął oglądać
Mary Dove manipulującą podejrzanie przy śniadaniu pana
Fortescue. Później cofnął się jeszcze dalej – do
systematycznego zbierania cisowych jagód. Wreszcie z
ciężkim westchnieniem wrócił do rzeczywistości i chwili
obecnej.
– Teraz – podjął – chciałbym zobaczyć Gladys…
kredensową i pokojówkę Ellen. Aha, proszę pani – dodał
powstając z fotela – nie domyśla się pani, czemu pan
Fortescue mógł mieć w kieszeni zboże?
– Zboże? – powtórzyła z nie udawanym chyba zdumieniem.
– Tak. Zboże. Ziarno. Z niczym tego pani nie kojarzy?
Absolutnie z niczym.
– Kto dbał o jego garderobę?
– Crump.
– Rozumiem. Czy państwo Fortescue zajmowali wspólną
sypialnię?
– Tak. Oczywiście każde z nich miało własną ubieralnię i
łazienkę. Mary Dove zerknęła na zegarek. – Adela powinna
wrócić już naprawdę niedługo.
– Jeszcze jedna sprawa, proszę pani. Rozumiem, że w
bliskim sąsiedztwie znajdują się aż trzy kluby golfowe. Dziwi
mnie jednak, że do lej pory nie udało się odnaleźć pani
Fortescue w żadnym z. nich.
– Byłby pan mniej zdziwiony, gdyby pan założył, że pani
Fortescue może wcale nie grać w golfa – odparła szorstko
Mary Dove.
– Przecież poinformowano mnie wyraźnie, że miała taki
zamiar.
– Pani Fortescue zabrała komplet kijów i o takim właśnie
zamiarze oznajmiła. Oczywiście wóz prowadzi sama.
Detektyw bystro spojrzał na Mary, gdyż w tym momencie
spodziewał się uzyskać ważną informację.
– Wie pani, kto miał być jej partnerem? – zapytał.
– Zapewne miał to być pan Vivian Dubois.
– Rozumiem… – powiedział tylko Neele, a zarządzająca
domem podjęła szybko:
– Przyślę panu Gladys, która z pewnością będzie
śmiertelnie wystraszona. – Na chwilę przystanęła w progu,
by dodać: – Nie radzę brać zbyt serio wszystkiego, co
mówiłam. Jestem piekielnie złośliwa.
Wyszła i zamknęła za sobą drzwi, na które inspektor patrzył
przez moment w zadumie. Dziewczyna mogła być piekielnie
złośliwa, lecz w każdym razie słowa jej posiadały wagę. Jeżeli
Rex Fortescue został otruty rozmyślnie (co w danej chwili
było prawie pewne), sytuacja w Domku pod Cisami
wyglądała obiecująco. Motywy zdawały się leżeć wokół grubą
warstwą.
V
Dziewczyna, która z wyraźną niechęcią weszła do palarni,
była nieładna, wystraszona i mimo szykownej sukni koloru
czerwonego wina sprawiała wrażenie jak gdyby nie domytej i
zaniedbanej.
Spojrzała na inspektora błagalnym wzrokiem i powiedziała:
– Ja nic złego nie zrobiłam. Naprawdę nie zrobiłam. Nic o
tym wszystkim nie wiem.
– Spokojnie, panienko, spokojnie…
Ton głosu inspektora uległ pewnej zmianie. Brzmiał teraz
łagodniej, bardziej pogodnie i naturalnie. Niewątpliwie
detektyw starał się dodać odwagi przerażonej i zbitej z tropu
młodej Gladys.
– Proszę siadać – ciągnął. – Porozmawiamy. Chciałbym
dowiedzieć się czegoś o dzisiejszym śniadaniu.
– Ja tam nic nie zrobiłam.
– Nakrywała panienka do śniadania, usługiwała przy stole,
prawda?
– Tak, proszę pana, to racja – przyznała opornie
dziewczyna.
Była spłoszona i zdawać się mogło, że ma coś na sumieniu.
Jednakże Neele widywał często świadków zbliżonego
pokroju, nie tracił więc pogody, starał się pozyskać Gladys,
życzliwym, uprzejmym tonem wypytywał, kto pierwszy
przyszedł do jadalni, kto następny.
Okazało się, że Elaine Fortescue siadła do stołu pierwsza, w
chwili kiedy Crump wniósł dzbanek z kawą. Po niej zjawiła
się pani Fortescue, następnie pani Valowa. Pan przyszedł
ostatni. Kawa, herbata i gorące dania stały na kredensie, na
podgrzewanych płytkach. Państwo obsługiwali się sami.
Inspektor nie dowiedział się o niczym ważnym. Menu
zgadzało się z relacją Mary Dove. Państwo i panna Elaine pili
kawę, pani Valova herbatę. Wszystko odbywało się nie
inaczej niż zwykle.
Na pytania, tyczące jej przeszłości, Gladys odpowiadała
mniej niechętnie. Służyła w prywatnych domach. Później
pracowała w kilku kawiarniach. Wreszcie postanowiła
wrócić do prywatnej służby, więc przed dwoma miesiącami
przyjęła miejsce w Domku pod Cisami.
– Podoba się tu panience? – zapytał Neele.
– Myślę, że chyba tak… Człowiek nie męczy się tak, nie jest
wciąż na nogach. Tyle że mniej swobody… znaczy się,
wolnego czasu.
– Proszę powiedzieć mi coś o garderobie pana Fortescue,
jego ubraniach. Kto utrzymywał je w porządku, czyścił?
Gladys nastroszyła się znowu.
– Powinien to robić pan Crump, ale na mnie zwalał połowę
roboty.
– Rozumiem… Kto czyścił i prasował garnitur, w który pan
Fortescue był dziś ubrany?
– Nie pamiętam, w który garnitur był dziś ubrany. Miał ich
przecież tyle.
– Czy znalazła kiedy panienka zboże w kieszeni któregoś z
tych garniturów?
– Zboże?
Gladys jak gdyby zaniepokoiła się, zmieszała.
– Wyrażając się ściślej, żyto.
– Żyto?
– Właśnie. Surowe ziarno żyta. Było w kieszeni marynarki,
którą pan Fortescue miał dziś na sobie.
– W kieszeni marynarki?
– Aha. Domyśla się panienka, jak tam trafiło?
– Nie mam pojęcia. Nie widziałam żadnego żyta.
Tyle tylko udało się wydobyć z Gladys, więc Neele
podejrzewał przez moment, że dziewczyna wie o sprawie
więcej, niż chce powiedzieć. Niewątpliwie jest zakłopotana,
przyjmuje postawę obronną, ale to można przecież złożyć na
karb oporów naturalnych wobec policjanta. Kiedy
powiedział jej ostatecznie, że może odejść, kredensowa
zapytała:
– On rzeczywiście nie żyje? To prawda?
– Prawda.
– Nagle umarł, co? Kiedy telefonowali z biura, mówili, że
dostał jakiegoś ataku, konwulsji.
– Istotnie. To wyglądało na konwulsje.
– Jedna znajoma, moja koleżanka, miewała konwulsje.
Zawsze nagle przychodziły, a ja bałam się okropnie.
Wspomnienia jak gdyby przezwyciężyły lęk Gladys.
Inspektor Neele ruszył do kuchni, gdzie spotkało go
niepokojące przyjęcie. Groźnie postąpiła w jego stronę
kobieta o bardzo rumianej twarzy, otyła i uzbrojona w wałek
do ciasta.
Policja! Dobre sobie! – przemówiła. – Przychodzi tutaj taki i
gada głupstwa. Także pomysł! Nic nie zmajstrowałam.
Wszystko, co posyłam do jadalni, jest zawsze takie, jak
trzeba. A taki opowiada, że ja otrułam pana. Słowo daję!
Wystąpię do sądu o potwarz, nawet przeciwko policji. Nigdy
w tym domu nie daje się na stół nic złego.
Inspektor stracił sporo czasu na ułagodzenie rozjuszonej
mistrzyni rondla. Gdy z nią rozmawiał, sierżant Hay
uśmiechał się wyglądając raz po raz z pokoju kredensowego.
Bez wątpienia on musiał stawić czoło pierwszej fali gniewu i
oburzenia pani Crump.
Scenę przerwał dzwonek telefonu. Neele pośpieszył do
hallu i zastał tam Mary Dove, która spiesznie notowała coś
na bloku korespondencyjnym.
– Telegram – rzuciła zwięźle oglądając się przez ramię.
Po zakończeniu rozmowy odłożyła słuchawkę i wręczyła
blok inspektorowi. Depesza została nadana w Paryżu i
brzmiała, jak następuje:
FORTESCUE DOMEK POD CISAMI BAYDON
HEATH SURREY. LIST NADSZEDŁ OPÓŹNIONY.
PRZYJADĘ JUTRO PO POŁUDNIU. SPODZIEWAM
SIĘ TUCZNEGO CIELCA NA KOLACJĘ. LANCELOT.
Inspektor Neele szeroko otworzył oczy.
– Ha! Więc syn marnotrawny został wezwany do domu –
szepnął.
VI
W momencie, gdy Rex Fortescue pił ostatnią w życiu
filiżankę herbaty, jego syn z żoną siedzieli pod drzewami na
Polach Elizejskich i obserwowali przechodniów,
– Łatwo ci zapytać, Pat, „jaki to człowiek”. Trudniej
odpowiedzieć na pytanie – mówił właśnie Lance Fortescue.
– Opisywanie kogoś to nie najmocniejsza moja strona.
Czego chciałabyś się dowiedzieć? Widzisz, mój stary to,
szczerze mówiąc, niezły szachraj. Ciebie to chyba nie zgorszy,
prawda? Bądź co bądź musisz być przyzwyczajona do
szachrajów.
– Tak… Zapewne masz słuszność. Przeszłam niezłą szkołę.
Głos młodej pani Fortescue zadźwięczał nutą niewesołej
zadumy. Może pomyślała, iż cały świat jest szachrajski albo
też jej wyjątkowo nie dopisywało szczęście.
Była wysoka, długonoga. Nie zasługiwała na miano
piękności, lecz roztaczała urok płynący z nadmiaru sił
żywotnych i gorącego serca. Miała pełne gracji ruchy i
śliczne, lśniące kasztanowate włosy. Zdawać się mogło, że
dzięki długiemu obcowaniu z końmi nabrała wdzięku
młodej kłaczki pełnej krwi.
Dobrze poznała szachrajstwa na torach wyścigowych,
niebawem zaś miała nawiązać kontakt z szachrajstwami
świata interesów. Jednakże odnosiła wrażenie, iż jej nie
znany dotąd teść jest wzorem uczciwości w granicach
określonych literą prawa. Często tak bywa. Ludzie, pyszniący
się chętnie swoimi „sprytnymi posunięciami”, nie rozmijają
się zazwyczaj z postanowieniami kodeksu karnego. Ale jej
Lance, którego kocha, który przyznaje, że w młodzieńczych
latach przekroczył tę barierę, ma niewątpliwie prawość, obcą
cwaniakom praktykującym z powodzeniem legalne
szachrajstwa.
– Nie twierdzę, że to oszust – ciągnął młody człowiek. – Nic
podobnego! Ale, widzisz, Pat, stary potrafi grać na całego.
– Czasami czuję głęboką nienawiść do ludzi, którzy potrafią
grać na całego – odrzekła Pat i dodała: – Jesteś do niego
przywiązany.
Ostatnie zdanie miało charakter twierdzenia, nie pytania.
Lance zastanawiał się przez chwilę. Później odpowiedział
tonem nie pozbawionym zdziwienia:
– Wiesz co, kochanie? Naprawdę mi się zdaje, że jestem do
niego przywiązany.
Pat wybuchnęła śmiechem, a mąż spojrzał na nią spod
lekko opuszczonych powiek. Kochana, najmilsza
dziewczyna! Dla takiej warto wiele zrobić!
– Powrót tam – podjął – jest w pewnym sensie diabelnie
przykrą sprawą. Biurowe nudy. Jazda do domu co dzień
pociągiem o piątej osiemnaście po południu. Życie całkiem
nie w moim stylu. Zawsze bardziej mi swojsko wśród
rozmaitych wzlotów i upadków. Ale ostatecznie człowiek
musi się kiedyś ustatkować. Naturalnie wymaga to starań,
ale ty poprowadzisz mnie za rękę, więc starania mogą się
okazać nawet przyjemne. Stary nawrócił się, przekonał do
mnie, trudno w takim przypadku nie skorzystać z okazji.
Muszę przyznać, że jego list sprawił mi niespodziankę. Byłem
zaskoczony, zdziwiony… Że też akurat Parcival musiał mu się
narazić! Percy, ten dobry chłopiec! Nie zapominaj, Pat, że to
spryciarz, podstępny spryciarz. Zawsze był taki.
– Nie zdaje mi się, abym miała polubić twojego brata
Parcivala –wtrąciła Pat.
– Nie chcę cię do niego zrażać. Powiadam tylko, że nigdy
nie pasowaliśmy do siebie. Ja trwoniłem kieszonkowe, on
robił oszczędności. Ja przyjaźniłem się z sympatycznymi
nicponiami, on zawierał, jak się to mówi, „cenne
znajomości”. Stanowiliśmy przeciwstawne bieguny.
Uważałem go zawsze za pętaka, a on… Myślę, że nienawidził
mnie serdecznie. Nie bardzo rozumiem dlaczego…
– Ja chyba rozumiem – wtrąciła znów Pat.
– Naprawdę? Nic dziwnego, kochanie. Masz głowę na
karku. Widzisz, zastanawiam się chwilami… To fantastyczny
pomysł, ale…
– Ale co? Mów śmiało.
– Zastanawiam się, czy nie Parcival zmontował awanturę z
tamtym czekiem… Pamiętasz? Dostałem wtedy kopniaka od
ojca i stary wściekał się, że nie może być mowy o
wydziedziczeniu, bo już dawniej zrobił ze mnie wspólnika
firmy. Najciekawsza historia, że ja czeku nie sfałszowałem.
Oczywiście nikt nie uwierzyłby mi wtedy, bo raz podebrałem
firmowe pieniądze i przegrałem na wyścigach. Widzisz,
byłem murowanie pewny, że wszystko zwrócę, i ostatecznie
chodziło o pieniądze w niejakim stopniu moje. Ale
podrobić podpis na czeku? Nie! Czasem przychodzi mi do
głowy zabawny pomysł, że to może Parcival mnie zastąpił.
Nie mam pojęcia czemu, ale pomysł przychodzi.
– Przecież on nie mógł nic skorzystać. Pieniądze wpłynęły
na twój rachunek.
– Wiem. Dlatego moje podejrzenia nie mają sensu. A
jednak… Pat spojrzała bystro na męża.
– Myślisz, że tą metodą chciał się ciebie pozbyć?
– Tak sobie wyobrażam. Nie powinienem opowiadać
podobnych bredni. Zapomnij o tym, Pat. Ciekaw jestem, jak
stary, poczciwy Percy zareaguje na powrót syna
marnotrawnego. Ale wytrzeszczy te swoje mętne, chytre,
bladozielone oczki!
– On wie, że wracasz?
– Wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby nic nie wiedział. Nasz
stary, Pat, ma trochę zwichrowane poczucie humoru.
– Ale co twój brat mógł zrobić? Czym rozsierdził tak ojca?
– Sam jestem ciekaw. Hm… Coś musiało przywieść starego
do białej gorączki. Inaczej nie napisałby do mnie.
– Kiedy dostałeś jego pierwszy list?
– Chyba cztery… nie, jakieś pięć miesięcy temu. To byt
gderliwy list, lecz bez wątpienia również gałązka oliwna.
„Twój starszy brat okazał się człowiekiem pod wieloma
względami nieodpowiednim”. „Liczę, że zdążyłeś się
wyszumieć, ustatkować jakoś”. „Mogę zapewnić, że na
pojednaniu skorzystasz finansowo”. „Życzliwie i serdecznie
powitam ciebie oraz twoją żonę”. Wiesz co, kochanie?
Niemałą rolę musiało odegrać moje małżeństwo z tobą. Na
starym zrobił wrażenie fakt, że wżeniłem się do arystokracji.
– Do arystokracji? – parsknęła śmiechem Pat. – Takie tam
arystokratyczne męty!
– Wszystko jedno – uśmiechnął się Lance. – O mętach
mało kto wie, o arystokracji wszyscy. Poczekaj. Zobaczysz
małżonkę Parcivala! To osóbka, która biada nad zgubieniem
znaczka pocztowego, a przy stole mówi: „Proszę mi podać
piklów”.
Tym razem Pat nie odpowiedziała śmiechem. Jęła się
zastanawiać nad kobietami ze swojej nowej rodziny –
kwestią, której Lance dotąd nie poruszył.
– A twoja siostra? – zapytała.
– Elaine? Niezła dziewczyna, wcale niezła. Kiedy
wyjeżdżałem, była bardzo młoda. Wiesz, taki podlotek
diabelnie serio. Strasznie się wszystkim przejmowała. Pewno
zdążyła z tego wyrosnąć.
Charakterystyka panny Fortescue była niezbyt krzepiąca.
– Siostra nie pisywała do ciebie od czasu, kiedy… kiedy
opuściłeś kraj… Nie pisywała, prawda?
– Nie zostawiłem adresu. Ale tak czy inaczej nie zdobyłaby
się na list. Widzisz, jesteśmy rodziną bez sentymentów.
– Na to wygląda.
Lancelot zerknął spod oka ku żonie.
– Strach cię obleciał, co? Na myśl o mojej rodzince?
Całkiem zbytecznie. Przecież nie zamieszkamy wspólnie.
Uwijemy gdzieś sobie własne, przytulne gniazdko.
Rozumiesz? Konie, psy, co tylko zechcesz.
– No i ten pociąg o piątej osiemnaście.
– To dla mnie, zgoda. Do City i z City. Codziennie.
Oficjalnie ubrany. Ale nie martw się, najmilsza. Są urocze,
wiejskie zakątki nawet w bezpośrednim sąsiedztwie
Londynu. No, a ja czuję ostatnimi czasy przypływ
zamiłowania do spraw finansowych. Nic dziwnego,
kochanie. To dziedziczne z obydwu stron rodziny.
– Mówiłeś, zdaje się, że matki prawie nie pamiętasz?
– Zawsze wydawała mi się okropnie stara. Oczywiście była
stara. Miała bez mała pięćdziesiątkę, kiedy Elaine przyszła na
świat. Nosiła liczne, pobrzękujące ozdoby, zwykle leżała na
sofie i miała zwyczaj czytywać mi śmiertelnie nudne historie
o rycerzach i damach. „Idylle królewskie” Tennysona…
Zapewne ją kochałem. A dziś, kiedy wspominam tamte łata,
rozumiem, że to była piekielnie bezbarwna kobieta.
Wygląda na to, że nikogo nie kochałeś naprawdę i nie
kochasz –rzuciła Pat nie bez przygany w głosie. Mąż ujął jej
rękę, ścisnął mocno.
– Kocham ciebie, Pat – powiedział.
VII
Inspektor Neele trzymał jeszcze w ręku blok z tekstem
depeszy, gdy samochód zajechał przed dom i stanął ze
zgrzytem hamulców. – Jest pani Fortescue – oznajmiła Mary
Dove. Detektyw ruszył w stronę drzwi wejściowych i kątem
oka spostrzegł, że Mary Dove wycofuje się, niknie na
dalszym planie. Najwyraźniej wolała nie uczestniczyć w
zapowiadającej się scenie. Godny uwagi objaw taktu,
dyskrecji, a także braku ciekawości. W podobnej sytuacji –
osądził inspektor Neele prawie żadna kobieta nie ruszyłaby
się z miejsca.
Był tuż przy drzwiach, gdy w hallu pojawił się Crump. I on
musiał usłyszeć podjeżdżający samochód.
Dwie osoby wysiadły ze sportowego rolls bentleya i zbliżyły
się do domu. Drzwi otwarły się przed nimi. Adela Fortescue
zmierzyła obcego mężczyznę zdziwionym wzrokiem.
Neele ocenił w mgnieniu oka jej niezwykłą urodę, a także
trafność zdania Mary Dove, które zaszokowało go w swoim
czasie. Uznał, że Adela Fortescue to rzeczywiście
„seksbomba”. Ogólnym kolorytem i postawą przypomina
jasnowłosą pannę Grosvenor. Ale efektowna sekretarka
musi być osobą poważną i solidną, wyzywającą jedynie na
pozór. Natomiast powierzchowność wdowy po panu
Fortescue odpowiada bez wątpienia jej wewnętrznej
sylwetce. To ktoś, kto zwraca się do mężczyzn jasno, bez
ogródek. Ktoś, kto zdaje się mówić wyraźnie: „Spójrz! Jestem
kobietą”. Seks objawiają jej ruchy, słowa, spojrzenia,
jednakże w oczach czai się roztropny, przebiegły wyraz. Pani
Adela z pewnością lubi płeć odmienną, lecz jeszcze wyżej
ceni sobie pieniądze.
Detektyw objął wzrokiem mężczyznę, który towarzyszył
pięknej Adeli dźwigając torbę z kijami do golfa. Dobrze znał
ten typ – typ specjalisty od młodych żon bogatych i
podstarzałych mężów. Pan Vivian Dubois (on to był
bowiem) emanował wystudiowaną męskością, daleką jego
prawdziwej naturze. Należał do facetów, którzy „rozumieją”
kobiety.
– Pani Fortescue? – zapytał Neele.
– Tak, ale… – błękitne oczy spojrzały pytająco. – Nie
rozumiem doprawdy…
– Jestem inspektor Neele i, niestety, mam dla pani bardzo
złe wiadomości.
– Oo… Kradzież? Włamanie? Coś w tym sensie?
– Nie w tym sensie, proszę pani. Chodzi o pani małżonka,
który poważnie zachorował w biurze.
– Rex? Zachorował?
– Od wpół do dwunastej usiłowaliśmy nawiązać z panią
kontakt.
– Gdzie on jest? Tutaj? W jakimś szpitalu?
– Odwieziono go do szpitala Świętego Judy. Niestety, musi
się pani przygotować na złą wiadomość.
– Jak to? Chyba nie… nie umarł? – wyjąkała Adela
Fortescue. Postąpiła krok, wsparła się o ramię inspektora, a
ten ceremonialnie, nie bez wrażenia, że gra na scenie,
powiódł ją w głąb hallu.
– Dobrze jej zrobi koniak – powiedział Crump, który
ciekawie kręcił się w pobliżu. ,
– Słusznie, Crump. Przynieś koniak – przemówił
dźwięcznym głosem pan Dubois i dodał pod adresem
detektywa: – Pozwoli pan tędy.
Otwarte przezeń drzwi jął mijać pochód: Neele prowadzący
Adelę Fortescue, Vivian Dubois oraz Crump z karafką
koniaku i dwoma kieliszkami.
Dama ciężko opadła na fotel, zakryła oczy dłonią, a drugą
ręką sięgnęła po koniak, który podał jej Neele. Ostrożnie
pociągnęła mały łyk i kieliszek odstawiła.
– Nie chcę – szepnęła – nic mi nie jest. Ale… proszę
powiedzieć, co to było? Pewno wylew krwi do mózgu?
Biedny Rex!
– To nie był wylew krwi do mózgu, proszę pani.
– O ile sobie przypominam, przedstawił się pan jako
inspektor policji – zabrał głos Vivian Dubois.
– Zgadza się – odparł pogodnie detektyw. – Inspektor
Neele z Wydziału Śledczego.
W ciemnych oczach młodego człowieka pojawił się wyraz
zaniepokojenia. Najwyraźniej nie odpowiadała mu
obecność inspektora z Wydziału Śledczego.
– Co się stało? Coś podejrzanego? – zapytał i odruchowo
cofnął się krok ku drzwiom, czego Neele nie omieszkał
zanotować w pamięci.
– Niestety, proszę pani – zwrócił się do Adeli Fortescue –
musimy wziąć pod uwagę konieczność śledztwa.
– Konieczność śledztwa? Co pan… Co to znaczy?
– Rozumiem, że to wszystko jest dla pani nad wyraz niemiłe
–podjął gładko Neele. – Jednakże zachodzi potrzeba, aby
ustalić możliwie najszybciej, co pan Fortescue jadł i pił dziś
rano, przed wyjazdem z domu do biura.
– Chce pan powiedzieć, że Rex został otruty?
– Na to wygląda, proszę pani.
– Niepodobna!… Aa… Ma pan na myśli zatrucie
pokarmowe –dorzuciła dama głosem o pół oktawy niższym.
Neele miał nadal twarz drewnianą, bez wyrazu. Mówił
chłodno, spokojnie:
– Szanowna pani przypuszcza, że co mam na myśli? Adela
Fortescue puściła pytanie mimo uszu.
– Ale, panie inspektorze… my wszyscy czujemy się dobrze.
– Może pani to stwierdzić w imieniu całej rodziny?
– W imieniu całej rodziny? Nie… Raczej nie. Dubois
ostentacyjnie spojrzał na zegarek.
– Ha, muszę zmykać, Adelo. Strasznie mi przykro, ale nic ci
się przecież nie stanie… Masz do dyspozycji służącą i małą
Dove… Na razie.
– Nie odchodź, Vivian! Bardzo proszę.
Zabrzmiało to jak jęk rozpaczy i odniosło skutek przeciwny
do zamierzonego. Pan Dubois szybko cofnął się w stronę
drzwi.
– Strasznie mi przykro, moja droga… Niestety, mam coś
bardzo ważnego do załatwienia… Umówione spotkanie…
Mieszkam tutaj w hotelu, panie inspektorze. Służę, gdybym
mógł być panu potrzebny… Chętnie służę.
Neele skinął głową. Nie chciał zatrzymywać pana Dubois,
lecz oceniał właściwie powód jego pośpiechu. Nie miał
wątpliwości, że pan Dubois co tchu umyka od kłopotów.
Adela Fortescue opanowała się nieco i podjęła próbę, by
sprostać sytuacji.
– To taki wstrząs wrócić do domu i zastać policję –
powiedziała.
– Niewątpliwie, proszę pani – przyznał Neele. – Chodzi
nam jednak o możliwie najwcześniejsze zabezpieczenie
próbek żywności, a przede wszystkim kawy, herbaty, takich
rzeczy.
– Kawy? Herbaty? Cóż może być w nich trującego? Myślę, że
biednemu Reksowi zaszkodził bekon. Czasami dostajemy
obrzydliwy, wprost niejadalny.
– To się okaże, proszę pani. Wszystko wyjaśnimy. Niekiedy
trafiają się przypadki na pozór nieprawdopodobne. Raz
mieliśmy do czynienia z zatruciem digitalisem. I co wyszło na
jaw? Ktoś pomyłkowo nazrywał liści naparstnicy zamiast
chrzanu.
– Sądzi pan, że mogło zajść coś zbliżonego?
. – Więcej, proszę pani, będzie można powiedzieć po sekcji
zwłok.
– Aa… po sekcji zwłok – wzdrygnęła się. – Rozumiem.
– W sąsiedztwie domu rośnie wiele cisów – podjął Neele,
obserwując ją bacznie. – Czy, proszę pani, istnieje
możliwość, że przez pomyłkę ich jagody lub igły trafiły do
czegoś?
Adela Fortescue szeroko otworzyła oczy.
– Jagody cisu? Czy są trujące?
Jej zdumienie mogło wydać się trochę zbyt naiwne, szczere.
– Słyszałem, proszę pani, o dzieciach, które najadły się ich z
fatalnym skutkiem.
– Nie jestem w stanie rozmawiać więcej o tym wszystkim –
zawołała kobieta ściskając skronie dłońmi. – Nie mogę!
Chcę się położyć, odpocząć. Nie wytrzymam dłużej. Pan
Parcival Fortescue załatwi, co trzeba… Ja nie mogę… Proszę
mnie o nic nie pytać… To okrucieństwo!
– Z panem Parcivalem Fortescue porozumiemy się
możliwie najwcześniej. Niestety jednak, jest w tej chwili
nieobecny. Wyjechał w sprawach handlowych.
– Prawda… zapomniałam.
– Jeszcze jedno, proszę pani. W kieszeni marynarki pana
Fortescue znaleziono garść zboża. Potrafi to pani
wytłumaczyć?
Dama zrobiła zdziwioną minę. Przecząco pokręciła głową.
– Czy ktoś mógł podrzucić ziarno dla kawału?
– Nie rozumiem, na czym miałby polegać taki kawał? Neele
również nie rozumiał.
– Dłużej nie będę pani trudzić – powiedział. – Czy przysłać
którą ze służących? A może pannę Dove?
– Co pan mówi? – rzuciła z roztargnieniem, więc Neele
zadał sobie pytanie, o czym może myśleć w tej chwili Adela
Fortescue.
Nieporadnie otworzyła torebkę, wydobyła chusteczkę do
nosa.
– To straszne… Straszne – podjęła łamiącym się głosem. –
Dopiero teraz zaczynam uświadamiać sobie, co rzeczywiście
zaszło. Dotąd byłam jak ogłuszona. Biedny Rex… Biedny,
kochany Rex!
Zaszlochała głucho, w sposób prawie przekonywający.
Detektyw spojrzał na nią z szacunkiem należnym żałobie.
– Rozumiem – powiedział. – To spadło na panią zupełnie
nagle. Zaraz tu kogoś przyślę.
Ruszył w kierunku drzwi, otworzył je i od progu obejrzał się
przez ramię. Adela Fortescue trzymała przy oczach
chusteczkę, której zwisający rąbek niezupełnie przesłaniał
usta – usta wykrzywione ledwie dostrzegalnym uśmiechem.
VIII
– Zebrałem, co się dało, panie inspektorze – zameldował
sierżant Hay. – Marmoladę, trochę szynki, próbki cukru,
herbaty, kawy. Te ostatnie niewiele warte, bo naturalnie
fusy i wyparki poszły już do śmieci. Ale jest jedna sprawa.
Kawy zostało dużo, więc służba piła ją około jedenastej.
Moim zdaniem to ważne.
– Moim również, Hay. Jeżeli Rex Fortescue został
wykończony kawą, trucizna była tylko w jego filiżance.
– I postarał się o to ktoś z obecnych przy śniadaniu.
Właśnie! Pytałem też ostrożnie o cisowe jagody i igły. Nikt
nie natknął się w domu na coś podobnego. Nikt nie wie
także o zbożu w kieszeni. Domownikom wydaje się to
bardzo dziwne. Mnie także, panie inspektorze. Denat nie
wygląda mi na gościa, co jadał chętnie wszystko, byle nie
gotowane. Mój szwagier jest taki. Lubi surową marchew,
surowy groch, surową rzepę. Ale nawet on nie rusza
surowego ziarna. Jak pragnę zdrowia, takie coś musi
okropnie pęcznieć w brzuchu.
Zabrzęczał telefon i na znak inspektora Hay ruszył żwawo,
by odebrać. Neele pospieszył za nim. Dzwonił Wydział
Śledczy, że nawiązano kontakt z Parcivalem Fortescue, który
bez chwili zwłoki wraca do Londynu.
Kiedy inspektor odkładał słuchawkę, przed dom zajechał
samochód. Crump otworzył drzwi, wpuścił do hallu kobietę
z okazałym naręczem paczek i począł je od niej odbierać.
– Dziękuję, Crump – powiedziała. – Proszę zapłacić
kierowcy. Chciałabym zaraz napić się herbaty. Jest już w
domu pani Fortescue albo panna Elaine?
Kamerdyner zawahał się, niepewnie zerknął przez ramię na
detektywa.
– Mamy niedobre wiadomości, proszę pani – bąknął. – O
panu…
– O panu Fortescue?
Neele podszedł bliżej, więc Crump objaśnił go półgłosem:
– Pani Parcivalova, proszę pana.
– Jakie wiadomości? Co się stało? Nieszczęśliwy wypadek?
Przed udzieleniem odpowiedzi Neele oszacował wzrokiem
nowo przybyłą. Była dość otyła, jej usta zdawały się wyrażać
rozgoryczenie i wyglądała na mniej więcej trzydzieści lat.
Neele pomyślał, że pani Parcivalowa Fortescue jest zapewne
śmiertelnie znudzona i z tej racji . dopytuje tak żywo o złą
nowinę.
– Z prawdziwą przykrością – powiedział – muszę panią
poinformować, że pan Fortescue zasłabł nagle w biurze i
umarł wkrótce po przewiezieniu do szpitala Świętego Judy.
– Umarł? Naprawdę?
Nie ulegało wątpliwości, że wiadomość okazała się jeszcze
bardziej sensacyjna, niż wolno było liczyć.
– Dobry Boże! Co za wydarzenie! A mój mąż wyjechał.
Trzeba będzie się z nim porozumieć. Jest gdzieś na północy
Anglii. Myślę, że w biurze powinni wiedzieć, dokąd się
wybierał. Oczywiście na niego spadnie cały kłopot. A to
dopiero! Ze też podobna historia musi trafić się zawsze w
najmniej stosownej chwili!
Pani Parcivalowa umilkła, jak gdyby chciała przeżuć w
myślach historię, która trafiła się w najmniej stosownej
chwili.
– Wiele zależy od tego, gdzie odbędzie się pogrzeb –
podjęła. –Spodziewam się, że tutaj. A może w samym
Londynie?
– O tym zadecyduje rodzina.
– Oczywiście. Tak się tylko zastanawiałam – odparła pani
Parcivalowa i dopiero wówczas zainteresowała się
nieznajomym, z którym prowadziła rozmowę.
– Pan z biura, co? – zapytała. – A może jest pan lekarzem?
– Jestem funkcjonariuszem policji. Zgon pana Fortescue
nastąpił nagle, wobec czego…
– Chce pan powiedzieć, że to było morderstwo? – przerwała
mu raptownie.
Morderstwo! Pierwszy raz padło to słowo, więc Neele
spojrzał bacznie na ożywioną, pełną zaciekawienia twarz
tęgiej osoby.
– Dlaczego przyszła pani na myśl taka możliwość? – zapytał.
– Dlaczego? Cóż, morderstwa zdarzają się czasami…
Wspomniał pan o nagłym zgonie. Jest pan
funkcjonariuszem policji… Czy już pan ją widział? Co
powiedziała na to wszystko?
– Nie bardzo rozumiem, o kim pani mówi.
– O kim? Naturalnie o Adeli. Sto razy mówiłam Valowi, że
jego ojciec strzelił kapitalne głupstwo, kiedy ożenił się z
kobietą o tyle lat młodszą. Ale, powiadam panu, nie ma
frajera gorszego niż stary frajer! Dostał bzika na temat tej
okropnej baby. No i co z tego wyszło? Wpadliśmy wszyscy w
kabałę. Będziemy mieli dom pełen reporterów, fotografie w
gazetach… – Pani Parcivalowa urwała znowu, jak gdyby
oczyma wyobraźni oglądała długie serie niedyskretnych
zdjęć prasowych. Inspektor pomyślał, że taka perspektywa
nie jest dla niej całkowicie nieprzyjemna. – Co to było?
Arszenik? – zwróciła się doń żywo.
– Przyczyna zgonu nie została jeszcze ustalona – odrzekł
chłodnym, urzędowym tonem. – Odbędzie się sekcja zwłok i
rozprawa u koronera.
– Ale pan już wszystko wie, prawda? Inaczej nie pokazałby
się pan tutaj.
Pełna, niewątpliwie tępawa twarz pani Parcivalowej
przybrała chytry wyraz.
– Naturalnie wypytuje pan domowników, co nieboszczyk
jadł wczoraj na kolację, dziś na śniadanie. Nie mylę się,
prawda? Interesujące też są wszystkie napoje, co?
Inspektor nie wątpił, że kobieta łakomie roztrząsa w
myślach wszelkie możliwości.
– Istnieje prawdopodobieństwo – odrzekł z rezerwą – że
pan Fortescue zasłabł na skutek zatrucia czymś, co spożył
dziś w czasie śniadania.
– W czasie śniadania? – powtórzyła z nutą zdziwienia. – Czy
to możliwe? Nie wyobrażam sobie… – umilkła na moment,
pokręciła głową. – Nie wyobrażam sobie, jak ona mogłaby to
zrobić w czasie śniadania. Chyba że przemyciła coś do kawy,
kiedy ja nie patrzałam ani Elaine. W takim razie…
W głębi hallu zabrzmiał spokojny głos:
– Herbatę dla pani podano w bibliotece. Pani Valowa
wzdrygnęła się nerwowo.
– Oo… Bardzo dziękuję, panno Dove. Dobrze mi zrobi
filiżanka herbaty. Jestem zupełnie rozbita i… Napije się pan
herbaty, panie… panie inspektorze?
– Nie, proszę pani. Dziękuję.
Pulchna kobietka zawahała się na moment, później odeszła
z wolna. Gdy zniknęła za drzwiami, Mary Dove rzuciła
półgłosem:
Myślę, że ta idiotka nie słyszała nigdy o karze za
zniesławienie.
Neele nie odpowiedział, więc zarządzająca domem podjęła
chłodno:
– Mogę służyć panu czymś więcej?
– Chciałbym pomówić z pokojową Ellen.
– W tej chwili poszła na piętro. Zaprowadzę pana do niej.
Ellen była posępna, lecz nie przejawiała lęku. Inspektora
powitała z wyrazem triumfu na zwiędłej, surowej twarzy.
– Paskudna sprawa, proszę pana – zaczęła. – Kto by
pomyślał, że przyjdzie mi służyć w domu, gdzie wyprawiają
się takie rzeczy. Chociaż mogę powiedzieć, że to dla mnie nie
całkiem niespodzianka. Po prawdzie dawno powinnam
poprosić o zwolnienie, bo to i tamto bardzo mi się nie
podoba. Wyrażają się tu nieładnie, piją za dużo, a
najbardziej gniewają mnie te świństwa. Nie mam nic
przeciwko pani Crump, ale czy Crump albo ta kredensowa
Gladys wiedzą, co znaczy dobra służba? Wszystko to nic.
Najbardziej gniewają mnie te świństwa.
– O jakich świństwach pani mówi?
– Może pan jeszcze nic nie słyszał, ale niedługo usłyszy. Cały
dom trzęsie się od gadania. Ludzie widują ich tu i tam…
Niby to ma być golf albo tenis… takie rzeczy… Na własne
oczy oglądałam, słowo daję! Drzwi biblioteki były nie
domknięte, a oni całowali się, migdalili.
Mówiła z iście zabójczym jadem. Neele zdawał sobie
sprawę, że to pytanie zbędne, jednak zapytał:
– O kim pani mówi?
– Ma się rozumieć o naszej pani i tym facecie. Wstydu nie
mają! Ale na mój rozum pan coś przewąchał, z pewnością
przewąchał. Napuścił kogoś, kto ich śledził. No i do czego
doszłoby ostatecznie? Do rozwodu? Tyle że zamiast rozwodu
to się przydarzyło.
– Twierdzi pani zatem…
– Wypytuje pan inspektor, co nasz pan jadł i pił i kto mu
tamto i owo podawał. Oni to zmajstrowali, do spółki, nic
innego nie twierdzę. On postarał się gdzieś o truciznę, ona
podała ją panu. Inaczej być nie mogło, jak Bóg na niebie.
– Widziała pani kiedy cisowe jagody w domu albo, dajmy
na to, na śmietniku?
– Cisowe jagody? – małe złośliwe oczki błysnęły
zaciekawieniem. – Paskudna trucizna. Kiedy byłam mała,
moja mama mówiła często: nie ruszaj tego nigdy. Czy go
struli cisowymi jagodami?
– Nie wiemy jeszcze, kto i czym otruł pana Fortescue.
– Nie widziałam nigdy, żeby ona kręciła się koło cisów.
Tego nie powiem – głos Ellen zabrzmiał nutą rozczarowania.
Z kolei Neele zapytał o znalezione w kieszeni żyto, lecz i tym
razem nie posunął się naprzód.
– Nie, panie inspektorze. Nic o życie nie wiem –
odpowiedziała pokojowa. Następne próby też nie przyniosły
rezultatu, więc ostatecznie zapytał, czy mógłby porozumieć
się z panną Ramsbottom.
– Mogę pójść do niej – odparła Ellen z powątpiewaniem. –
Zobaczymy. Ale ona bardzo niechętnie widuje ludzi. To
bardzo wiekowa osoba i trochę pomylona, proszę pana.
Detektyw ponowił prośbę, więc pokojowa poprowadziła go
niechętnie korytarzem, przy którego końcu, u szczytu
krótkich schodów, znajdowały się pokoje zapewne niegdyś
dziecinne.
Po drodze Neele wyjrzał oknem korytarza i w pobliżu
starego cisa zobaczył swojego sierżanta zajętego rozmową z
jakimś mężczyzną, chyba ogrodnikiem.
Ellen zastukała do drzwi, a gdy z wnętrza pokoju dobiegła
odpowiedź, otworzyła je i powiedziała:
– Jeden pan z policji chciałby porozmawiać z panią, proszę
pani. Panna RamsbottSm musiała wyrazić zgodę, bo
pokojowa cofnęła się i gestem dała do zrozumienia gościowi,
że może wejść.
Pokój był nieprawdopodobnie zagracony i Neele odniósł
wrażenie, iż przeniósł się nagle w czasy nie króla Edwarda
nawet, lecz królowej Wiktorii. Za stołem przysuniętym do
piecyka gazowego siedziała sędziwa dama zajęta układaniem
pasjansa. Miała na sobie brązoworudą, staroświecką suknię,
a jej rzadkie siwe włosy były uczesane gładko, z przedziałkiem
pośrodku głowy.
– Proszę – odezwała się nie podnosząc wzroku. – Proszę.
Niech pan siada.
Zastosowanie się do tej uprzejmej propozycji nastręczało
pewne trudności, gdyż wszystkie fotele i krzesła były
zapełnione książkami i pismami o treści religijnej.
Inspektor począł usuwać ostrożnie stos papierów leżący na
sofie i w tym momencie stara dama zapytała obcesowo:
– Interesuje pana praca misjonarzy?
– Praca misjonarzy?… Obawiam się, łaskawa pani, że nie
najbardziej.
– Wielka szkoda! Powinno to pana interesować. Wie pan,
gdzie w dzisiejszych czasach można znaleźć prawdziwie
chrześcijańskiego ducha? W Afryce. Tylko w czarnej Afryce!
W zeszłym tygodniu był u mnie jeden młody duchowny.
Czarny jak diabeł. Ale rzetelny chrześcijanin.
Inspektor Neele miał nie lada kłopot z podjęciem dalszej
rozmowy, a panna Ramsbottom jeszcze bardziej zbiła go z
tropu mówiąc nieoczekiwanie:
– Ja nie mam radia.
– Przepraszam, łaskawa pani… Nie zrozumiałem.
– Myślałam, że chodzi o rejestrację radia czy jakieś inne
niemądre formalności. Słucham? Po co pan przyszedł?
– Z prawdziwą przykrością muszę poinformować panią, że
dzisiaj z rana pan Rex Fortescue zasłabł nagle i umarł.
Panna Ramsbottom nie przerwała układania pasjansa, nie
zdradziła też objawów wzruszenia.
– Wreszcie ukarana została grzeszna pycha i pewność siebie
– powiedziała beznamiętnym tonem. Do tego przyjść
musiało.
– Spodziewam się, że nie jest to dla pani ciężkim ciosem.
Neele nie miał pod tym względem wątpliwości, chciał
jednak usłyszeć, co sędziwa dama odpowie.
– Jeżeli zamierzał pan powiedzieć, że nie odczuwam żalu,
bynajmniej się pan nie omylił – zmierzyła detektywa bystrym
spojrzeniem znad okularów. – Rex Fortescue był
zatwardziałym grzesznikiem. Nigdy go nie lubiłam.
– Jego zgon nastąpił nagle…
– Co słusznie należało się bezbożnikowi! – podchwyciła z
radosną pasją.
– Nie wykluczamy możliwości otrucia… – dodał Neele i
urwał, by się przekonać, jaka nastąpi reakcja.
Nie było żadnej. Panna Ramsbottom zamamrotała
półgłosem:
– Czerwona siódemka na czarną ósemkę i teraz można
ruszyć króla. Nagle, jak gdyby zaniepokojona milczeniem,
znieruchomiała z kartą w palcach i spod oka spojrzała na
inspektora.
– Co pan chce, żebym powiedziała? – rzuciła cierpko. – Nie
ja go otrułam, jeżeli właśnie to interesuje policję.
– A nie podejrzewa pani, kto mógł to zrobić?
– Pytanie nad wyraz niestosowne! W tym domu mieszka
dwoje dzieci mojej nieboszczki siostry. Nie wyobrażam
sobie, by ktoś z krwi Ramsbottomów mógł popełnić
morderstwo. A ze słów pana wnoszę, że w grę wchodzi
morderstwo, prawda?
– Tego nie powiedziałem, łaskawa pani.
– Rzecz oczywista, że to było morderstwo. W swoim czasie
niejeden chętnie wyprawiłby na tamten świat Reksa,
człowieka absolutnie pozbawionego skrupułów. No, a jak to
się mówi, dawne grzechy rzucają długie cienie.
– Czy to aluzja do jakiejś określonej osoby?
Panna Ramsbottom zgarnęła karty i dźwignęła się z fotela.
Neele zauważył wówczas, że to kobieta okazałego wzrostu.
– Najwyższa pora, żeby pan sobie poszedł – powiedziała bez
gniewu, lecz z chłodną stanowczością. – Jeżeli interesuje
pana moje zdanie, sądzę, że uśmiercił go ktoś ze służby.
Kamerdyner sprawia wrażenie skończonego łajdaka, a
kredensowa jest z pewnością nienormalna. Żegnam pana.
Inspektor Neele wyniósł się pokornie z pokoju. Starsza
pani z charakterem, z nie lada charakterem! Nic
niepodobna z niej wyciągnąć. Zszedłszy po schodach do
hallu nieoczekiwanie znalazł się twarzą w twarz z wysoką,
ciemnowłosą młodą osobą. Miała na sobie wilgotny płaszcz
przeciwdeszczowy i spojrzała na inspektora z wyrazem
zaskakującej pustki w oczach.
– Dopiero co wróciłam – odezwała się cicho – i
powiedziano mi… powiedziano, że ojciec nie żyje.
– Niestety, proszę pani, to prawda.
Dziewczyna wyciągnęła rękę, jak gdyby szukając oparcia.
Znalazła za sobą dębowe krzesło i opadła na nie bezwładnie,
sztywno.
– Nie… Ach, nie… – westchnęła i dwie duże łzy spłynęły z
jej oczu. – Nie myślałam, że jestem do ojca przywiązana…
Nie… Zdawało mi się, że go nienawidzę. Ale myliłam się
chyba, bo… Bo inaczej nie byłoby mi żal. A jest mi żal. Z
pewnością!
Umilkła i przez czas pewien siedziała nieruchomo,
zapatrzona przed siebie. Łzy nadal ciekły z jej oczu, spływały
po twarzy.
– I to okropne, że teraz wszystko będzie dobrze – podjęła
nagle zdławionym głosem. – Mogę wyjść za Geralda. Mogę
zrobić, co mi się podoba. Ale dlaczego musiało się to stać
takim kosztem? Nie życzyłam ojcu śmierci… Naprawdę nie
życzyłam… Mój Boże! Biedny, biedny tatuś!
Inspektor Neele był nieco zaskoczony, gdyż pierwszy raz
napotkał w Domu pod Cisami objawy żalu po zmarłym.
IX
– Według mnie wszystko wskazuje na żonę – powiedział
naczelnik Wydziału Śledczego, kiedy inspektor Neele złożył
wyczerpujący raport.
Była to doskonała charakterystyka sprawy zwięzła, bez
pominięcia żadnego istotnego szczegółu.
– Tak. Wszystko wskazuje na żonę powtórzył przełożony. –
A co pan o tym sądzi, Neele?
Inspektor przyznał mu słuszność i pomyślał cynicznie, że w
podobnych przypadkach z reguły wszystko wskazuje na żonę
– albo na męża.
– Oczywiście miała sposobność ciągnął naczelnik – i
motyw. Był motyw, prawda, Neele?
– Zapewne, panie naczelniku. Ten Vivian Dubois.
– Myśli pan, Neele, że i on maczał w tym palce?
– Nie zdaje mi się, panie naczelniku. Wygląda na faceta
bardzo dbałego o własną skórę. Mógł podejrzewać, że ona
coś knuje, nie sądzę jednak, by był inspiratorem.
– Za ostrożny na to, prawda?
– O wiele za ostrożny.
– Nie należy pochopnie wyciągać wniosków, lecz, moim
zdaniem, to dobra hipoteza robocza. Są jeszcze dwie osoby,
które miały sposobność. Co pan o nich powie?
– Córka denata i synowa. Córka kocha się w młodym
człowieku, który był bardzo źle widziany przez ojca i
stanowczo nie ożeni się z nią, jeżeli nie będzie miała
pieniędzy. To stwarza jej motyw. Na temat synowej
wolałbym nie wypowiadać się jeszcze. Zbyt mało o niej
wiem. Niewątpliwie każda z tych trzech pań była w stanie
otruć Reksa Fortescue, a nie bardzo sobie wyobrażam, jak
mógłby tego dokazać ktokolwiek inny. Kredensowa,
kamerdyner, kucharka mieli do czynienia ze śniadaniem:
przygotowywali je lub podawali.
Ale nie rozumiem, skąd ktoś z nich miałby pewność, że
tylko Rex Fortescue, nikt więcej, połknie taksynę…
Oczywiście, jeżeli to była taksyna.
– Była – powiedział przełożony. – Dopiero co otrzymałem
wstępny wynik badania.
– W porządku. Możemy iść dalej.
– Służba nie wydaje się panu podejrzana?
– Kamerdyner i kredensowa sprawiają wrażenie
zdenerwowanych. Ale nie widzę w tym nic dziwnego.
Podobne reakcje zdarzają się często. Kucharka broni się
zawzięcie, a pokojowa jest kontenta na ponuro. Wszystko to
uważam za objawy pospolite i naturalne.
– Nikt więcej nie nasuwa podejrzeń?
– Nie sądzę, panie naczelniku.
Inspektor Neele przypomniał sobie Mary Dove i jej
zagadkowe uśmiechy. Zarządzająca domem niewątpliwie
zdradzała niechęć wobec rodziny pracodawców.
– Skoro już wiemy, że w grę wchodzi taksyna, należy znaleźć
dowody, jak truciciel zdobył ją lub przygotował.
– Właśnie, Neele. Śmiało proszę robić, co należy. Aha! Jest
u nas Parcival Fortescue. Zamieniłem już z nim kilka słów.
Czeka, żeby z panem porozmawiać. Odnaleźliśmy także
drugiego syna. Zatrzymał się w Paryżu, w hotelu Bristol.
Dzisiaj wybiera się do Anglii. Sądzę, że powinien pan go
spotkać na lotnisku.
– Tak jest, panie naczelniku.
– Teraz niech pan pogada z Parcivalem Fortescue –
naczelnik parsknął śmiechem. – Odniosłem wrażenie, że to
Percy Cwaniak.
Pan Parcival Fortescue – starannie ubrany i gładki
mężczyzna lat około trzydziestu – miał bardzo jasne włosy
oraz rzęsy i odznaczał się pedantycznym sposobem
mówienia.
– Nietrudno wyobrazić sobie panu, panie inspektorze, że
to, co zaszło, odczułem jako wstrząs nader dotkliwy.
– Rzecz zrozumiała, proszę pana – zgodził się Neele.
– Z całą pewnością twierdzę, że w dniu przedwczorajszym,
kiedy wyjeżdżałem z domu, ojciec czuł się doskonale. Wobec
tego odnoszę wrażenie, iż zatrucie pokarmowe musiało
nastąpić zupełnie nagle.
– Tak – przyznał inspektor Neele. – To nastąpiło zupełnie
nagle, ale nie miało nic wspólnego z zatruciem
pokarmowym.
Parcival zmarszczył czoło, szeroko otworzył oczy.
– Nie miało nic wspólnego… Więc co się stało?
– Pański ojciec został otruty taksyną.
– Taksyną? Nigdy tej nazwy nie słyszałem.
– Sądzę, że mało kto ją słyszał. To zabójcza substancja,
działająca bardzo gwałtownie.
– Czy pan sądzi, inspektorze, że ktoś rozmyślnie otruł
mojego ojca?
– Na to wygląda, proszę pana.
– Przerażająca historia!
– Istotnie, proszę pana, przerażająca.
– Aa… Rozumiem teraz, czemu w szpitalu zachowywali się
tak dziwnie… Czemu skierowali mnie tutaj – bąknął
Parcival Fortescue i po niedługiej pauzie dodał pytającym
tonem: – Co będzie z pogrzebem?
– Rozprawę u koronera wyznaczono na jutro, po sekcji
zwłok. Oczywiście będzie to postępowanie czysto formalne i
z pewnością zostanie odroczone.
– Taka jest procedura w podobnych przypadkach?
– Zazwyczaj, proszę pana.
– Wolno zapytać, panie inspektorze, czy są jakieś domysły…
podejrzenia co do… Nie wyobrażam sobie… – Parcival
urwał znowu.
– Moja odpowiedź byłaby dziś przedwczesna, proszę pana –
odparł cicho detektyw.
– Aha… Zapewne.
– Niewątpliwie jednak pomocne będą dla nas informacje o
zapisach testamentowych pańskiego ojca. Mógłby pan
powiedzieć coś na ten temat albo podać adres doradców
prawnych nieboszczyka?
– Jego doradcy prawni to Billingsby, Horsethorpe i
Walters. Kancelaria mieści się przy Bedford Sąuare. Ale
treść testamentu ojca jest mi znana w najistotniejszych
punktach. Mogę ją panu podać.
– Bardzo proszę. Niestety, proszę pana, to formalność,
której nie da się uniknąć.
– Ojciec sporządził na nowo testament po swoim ślubie,
mniej więcej przed dwoma laty – odparł Parcival Fortescue z
cechującą go precyzją. – Kwotę stu tysięcy funtów zapisał na
własność żonie. Dla mojej siostry Elaine przeznaczył na tych
samych warunkach pięćdziesiąt tysięcy. Mnie mianował
generalnym spadkobiercą. Ponadto jestem już oczywiście
współwłaścicielem firmy.
– Nie ma w testamencie zapisu na rzecz pańskiego brata,
Lancelota Fortescue?
– Nie ma. Stosunki między moim ojcem a bratem zostały
dawno zerwane – powiedział Parcival.
Inspektor spojrzał nań bystro, ale doszedł do wniosku, że
ostatnie twierdzenie nie nasuwa wątpliwości.
– A zatem – podjął – z testamentu zmarłego wynika, że
korzyść odniosą trzy osoby: pani Fortescue, panna Elaine
Fortescue i oczywiście pan.
– Ja zyskam nie najwięcej – westchnął Parcival. – Widzi
pan, inspektorze, trzeba będzie zapłacić podatek
spadkowy… No i ostatnio ojciec był, wyrażając się
nąjoględniej, cokolwiek lekkomyślny w pewnych operacjach
finansowych.
– A pan niezupełnie zgadzał się z nim co do zasad
prowadzenia interesów, prawda? – podchwycił gładko
inspektor Neele.
– Próbowałem przedstawić ojcu swój punkt widzenia,
niestety jednak… – Parcival bezradnie rozłożył ręce.
– Próbował pan przedstawić swój punkt widzenia
energicznie, prawda? Raczej usiłował go pan narzucić?
Doszło nawet do kłótni, o ile się nie mylę?
– W taki sposób, inspektorze, nie określiłbym sytuacji. –
Młody człowiek zarumienił się lekko, gniewnie zmarszczył
czoło.
– Może wobec tego gwałtowna sprzeczka w biurze tyczyła
innej sprawy?
– Nie było żadnej sprzeczki, inspektorze.
– Naprawdę, proszę pana? Zresztą mniejsza o to. Czy
zerwanie stosunków między pańskim ojcem a bratem trwało
do końca?
– Niewątpliwie.
– Zechce więc pan wyjaśnić, co to może znaczyć –
powiedział Neele prezentując blok z tekstem depeszy, którą
Mary Dove przyjęła telefonicznie.
Parcival szybko przeczytał telegram i wydał zdławiony
okrzyk oburzenia, niedowierzania, zdziwienia.
– Nic nie rozumiem. Doprawdy, nie rozumiem. Własnym
oczom nie wierzę.
– A jednak to fakt, proszę pana. Pański brat dziś przybywa z
Paryża.
– Historia nie do pojęcia. Doprawdy, nic nie rozumiem.
Trudno mi uwierzyć!
– Ojciec nie rozmawiał z panem na ten temat?
– Nigdy! Słowa nie pisnął. Co za potworność! Wzywać
cichaczem Lancelota za moimi plecami!
– Zapewne nie orientuje się pan, dlaczego pan Fortescue
tak postąpił?
– Naturalnie, że się nie orientuję… Ale to odpowiada
całemu jego postępowaniu w ostatnich czasach. Był szalony,
nieobliczalny… Najwyższy czas było z tym skończyć… Ja… –
Parcival umilkł raptownie, krew odpłynęła mu z twarzy. –
Zapomniałem… – bąknął niepewnie. –Na chwilę
zapomniałem, że on nie żyje.
Inspektor Neele ze współczuciem pochylił głowę. Parcival
Fortescue wstał i sięgając po kapelusz dodał spokojnie:
– Zechce pan porozumiewać się ze mną w razie potrzeby.
Sądzę jednak, że i tak będzie pan wkrótce w Domku pod
Cisami.
– Tak, proszę pana. Stale przebywa tam teraz jeden z moich
podwładnych.
Parcival wzdrygnął się nerwowo.
– Wszystko to przykre, inspektorze, niezmiernie przykre. Że
też właśnie nas musiało spotkać coś podobnego… –
westchnął i zmierzając w kierunku wyjścia dorzucił: –
Większą część dnia spędzę w biurze. Mam moc spraw do
załatwienia. Ale wieczorem przyjadę do domu.
– Rozumiem, proszę pana – powiedział Neele i dodał, kiedy
drzwi zamknęły się za gościem: – Rzeczywiście, Percy
Cwaniak.
– Słucham, panie inspektorze? – ocknął się sierżant Hay,
który dotychczas siedział skromnie pod ścianą.
– Nic ważnego, Hay – odparł Neele. – To obrzydliwi ludzie.
Wszyscy!
X
W pięć minut po starcie z Le Bourget Lance Fortescue
rozłożył numer kontynentalnego wydania „Daily Maił” i
niebawem wydał okrzyk zdumienia. Pat, która zajmowała
sąsiedni fotel, pytająco spojrzała na męża.
– Ojciec! – wyjąkał. – Nie żyje…
– Nie żyje? Twój ojciec?
– Tak. Zasłabł nagle w biurze. Odwieziono go do szpitala
Świętego Judy. Tam wkrótce umarł.
– Szczerze ci współczuję, kochany… Co to było? Wylew
krwi do mózgu?
– Tak mi się zdaje… Zapewne.
– Czy miał już dawniej taki wylew?
– Nie… O ile mi wiadomo, nie miał.
– Sądziłam dotąd, że pierwszy wylew nigdy nie bywa
śmiertelny.
– Biedny staruszek – westchnął Lance. – Nie
podejrzewałem, że jestem do niego przywiązany… Ale teraz,
kiedy nie żyje…
– Zawsze kochałeś ojca – podchwyciła Pat.
– Czy ja wiem? Nie wszyscy mamy twój poczciwy charakter.
No i co? Jeszcze raz odezwał się mój dawny pech.
– Właśnie. Dziwna historia, że coś takiego wydarzyło się
akurat w czasie twojego powrotu do kraju.
– Dziwna historia? – Lancelot spojrzał bystro na żonę. –
Czemu nazwałaś to, Pat, dziwną historią?
– No… Taki zbieg okoliczności – odparła zaskoczona nieco
młoda kobieta.
– Chciałaś powiedzieć, że wszystko, co rozpocznę, źle się
kończy?
– Nic podobnego. Nie tylko tobie trafić się może niedobra
passa.
– Zapewne… Nie tylko mnie trafić się może coś takiego.
– Szczerze ci współczuję, kochany – powtórzyła Pat.
Kiedy wylądowali na lotnisku Heathrow i w samolocie
czekali na wyładunek, funkcjonariusz linii lotniczych
zawołał donośnym, dźwięcznym głosem:
– Czy na pokładzie znajduje się pan Lancelot Fortescue?
– Jestem.
– Pozwoli pan ze mną.
Lance oraz Pat opuścili samolot przed resztą pasażerów, a
gdy mijali parę zajmującą ostatnie fotele, dobiegł ich szept
mężczyzny informującego swoją żonę:
– Pewno to notoryczni przemytnicy przychwyceni na
gorącym uczynku.
– Fantastyczna historia! Po prostu fantastyczna! – Lancelot
Fortescue spojrzał przez stół na inspektora z Wydziału
Śledczego, Neele zaś ze zrozumieniem pokiwał głową. –
Taksyna… Cisowe jagody… Czysty melodramat! Panu,
inspektorze, takie sprawy wydają się zwykłe. Wchodzą w
zakres normalnego dnia pracy. Dla mnie wiadomość o
otruciu w naszej rodzinie brzmi jak szaleńcza blaga.
– Czy nie domyśla się pan przypadkiem, kto mógł otruć
pańskiego ojca?
– Skąd, u Boga Ojca! Myślę, że w świecie interesów stary
musiał mieć gromadę wrogów, ludzi, co chętnie żywcem
obłupiliby go ze skóry, puścili z torbami, takie rzeczy. Ale
żeby zaraz truć! Zresztą nie było mnie na miejscu. Długi czas
spędziłem z dala od kraju i mało co wiedziałem o sytuacji w
domu.
– O to właśnie chciałem zapytać, proszę pana. Słyszałem od
pańskiego brata, że stosunki między panem a ojcem uległy
zerwaniu i taki stan utrzymywał się przez lata. Czy mógłbym
się dowiedzieć, jakie okoliczności skłoniły pana do powrotu
w obecnej chwili?
– Naturalnie, inspektorze. Dostałem od ojca wiadomość.
Kiedy to było? Aha! Pół roku temu, wkrótce po moim
ślubie. Pisał wtedy, że chętnie puści w niepamięć dawne
urazy. Proponował, abym wrócił do kraju i podjął pracę w
firmie. Ale o warunkach tej pracy wyrażał się mgliście, więc
miałem wątpliwości, czy przyjąć ofertę. W każdym razie
wybrałem się do Anglii… chyba w sierpniu… Tak! W
sierpniu tego roku, przed trzema miesiącami. Odwiedziłem
ojca w Domku pod Cisami i, muszę przyznać, otrzymałem
bardzo korzystne propozycje. Odpowiedziałem, że
zastanowię się i oczywiście porozmawiam z żoną. Przyznał mi
słuszność, wobec czego poleciałem do Afryki Wschodniej i
po naradzie z Pat zdecydowałem zrobić to, o co stary prosił.
Naturalnie musiałem zlikwidować swoje sprawy, co
obiecałem załatwić do końca zeszłego miesiąca. O dokładnej
dacie przyjazdu do Anglii miałem zawiadomić ojca
telegraficznie. Inspektor Neele zakasłał dyskretnie.
– Wydaje mi się, że ten przyjazd do Anglii sprawił
pańskiemu bratu nie lada niespodziankę.
Przystojną twarz młodego człowieka rozjaśnił nagły
uśmiech – pogodny i nieco łobuzerski.
– Jestem przekonany, że stary, poczciwy Percy nic a nic nie
podejrzewał. W sierpniu był na urlopie w Norwegii. Pewno
dlatego właśnie stary wybrał sierpień. Rozumie pan?
Montował całą sprawę za plecami synalka. Zresztą coś mi
mówi, że oferta pod moim adresem wynikła w rezultacie
nieporozumień między moim ojcem a Percym albo Valem,
jak woli, by go nazywano. Val usiłował dyrygować starym, a
stary nie lubił nigdy podobnych historii. Nie wiem
dokładnie, co wywołało kłótnię, lecz w każdym razie ojciec
był rozwścieczony. Zapewne wpadł na pomysł, że nie
najgorzej będzie mnie sprowadzić do kraju i tą metodą
zagwoździć najcięższe armaty biednego starego Vala. I jeszcze
jedno. Nigdy nie przepadał za żoną Parcivala, a moje
małżeństwo pochlebiało mu z pobudek snobistycznych.
Prawdopodobnie uważał za dobry dowcip ściągnięcie mnie
do kraju i postawienie szanownego Parcivala wobec faktu
dokonanego.
– Jak długo był pan w Domku pod Cisami podczas
sierpniowej wizyty w Anglii?
– Godzinę, inspektorze, może dwie godziny. Stary nie
proponował mi noclegu. Mam wrażenie, że chciał ubić
interes w sekrecie przed Parcivalem, uniknąć nawet plotek
służby. Jak już wspomniałem, postanowiliśmy, że się
zastanowię, pomówię z Pat i o rezultatach zawiadomię ojca
listownie. Tak też zrobiłem. Napisałem podając przybliżony
termin powrotu, no a wczoraj wysłałem z Paryża depeszę.
– Depeszę, która ogromnie zdziwiła pańskiego brata.
– Nic dziwnego, inspektorze. Chociaż w ostatecznym
wyniku Percy wygrał, jak zawsze. Zjawiłem się za późno.
– Rozumiem… Zjawił się pan za późno – powiedział Neele
tonem zastanowienia i dodał żywo: – Aha! Czy w czasie
sierpniowych odwiedzin spotkał pan kogoś więcej z rodziny?
– Herbatę piliśmy z moją macochą.
– Nie znał jej pan uprzednio?
– Nie znałem. – Lancelot znowu uśmiechnął się
nieoczekiwanie. –Stary wiedział, co robi. Znalazł ładną
kobietkę, co najmniej trzydzieści lat młodszą od siebie.
– Wybaczy pan moje pytanie, ale czy to małżeństwo miał
pan za złe ojcu? Czy miał je za złe pański brat?
– Ja z pewnością nie, inspektorze. Myślę, że Percy też nie
czul urazy. Nasza matka umarła, kiedy mieliśmy dwanaście i
dziesięć lat. Otwarcie mówiąc, dziwiło mnie zawsze, że ojciec
wcześniej nie ożenił się powtórnie.
– Związek z osobą o wiele młodszą stwarza zawsze pewne
ryzyko – bąknął Neele jak gdyby do siebie.
– Czy to opinia mojego braciszka? Odpowiada jego stylowi.
Percy uchodził zawsze za mistrza w dziedzinie insynuacji. A
może sprawa załatwiona, inspektorze? Może pani Fortescue
jest podejrzana o otrucie męża?
– Jeszcze zbyt wcześnie, by wyrażać konkretne poglądy na
jakiekolwiek kwestie – odparł chłodno detektyw. Wolno
zapytać o pańskie plany?
– Moje plany? – Lance zastanowił się na moment. – Hm…
Będę musiał obmyślić nowe plany. Rzecz zrozumiała. Gdzie
podziewa się moja rodzina? Czy wszyscy są w Domku pod
Cisami?
– Tak, proszę pana.
– Zaraz tam pojadę. A ty – zwrócił się do żony – zatrzymasz
się chwilowo w hotelu.
– Także pomysł! – zaprotestowała żywo. – Ja też pojadę,
Lance.
– Nie, moja droga.
– Dlaczego? Wolę być z tobą.
– Nie, Pat. Doprawdy, nie. Zatrzymasz się w… Słowo daję!
Strasznie dawno nie zaglądałem do Londynu. W swoim
czasie hotel Barnes był przyjemny, spokojny. Chyba istnieje
nadal, inspektorze?
– Oczywiście, proszę pana.
– Więc sprawa załatwiona, Pat. Zainstaluję cię tam, jeżeli
mają wolny pokój. Później sam złożę wizytę w Domku pod
Cisami.
– Nie rozumiem, kochanie, czemu nie pozwalasz mi wybrać
się z tobą.
Lance zrobił minę bardzo serio.
– Otwarcie mówiąc, Pat, nie spodziewam się serdecznego
przyjęcia. Zaproszenie otrzymałem od ojca, ale on nie żyje.
Nie mam pojęcia, kto jest dziś właścicielem posiadłości.
Myślę, że Percy lub może Adela. Tak czy inaczej wolę
sprawdzić, jak zostanę powitany, zanim pokażę tam ciebie.
Jest jeszcze jedna kwestia…
– Jaka?
– Nie chcę wprowadzać cię do domu, w którym grasuje
truciciel.
– Co za nonsens! – obruszyła się młoda kobieta.
– Wolę nie ryzykować – odparł Lance z naciskiem – tam,
gdzie w grę wchodzi twoja osoba, Pat.
XI
Pan Dubois zirytował się mocno. List Adeli Fortescue
podarł i wrzucił do kosza na śmiecie. Następnie, pod
wpływem nagłego przypływu rozwagi, wyłowił strzępki
spośród innych papierów, podpalił i dopilnował, by zgorzały
na popiół. Zajęty tym mamrotał do siebie:
– Czemu, u licha, baby muszą być tak piekielnie głupie?
Najprostszy zdrowy rozsądek – urwał, gdyż zreflektował się,
że kobietom zawsze brakuje zdrowego rozsądku; wiedział o
tym niedostatku i często korzystał z niego, nie pochwalał go
jednak.
Sam przedsięwziął wszelkie możliwe środki ostrożności.
Zapowiedział, że w razie telefonu pani Fortescue nie będzie
go w hotelu. I co? Dzwoniła już trzykrotnie, a teraz przysłała
list. Nie ma nic gorszego niż pisanina. Pan Dubois zamyślił
się głęboko i po chwili ruszył do telefonu.
– Mógłbym prosić panią Fortescue? Tu Dubois.
– Vivian! Nareszcie! – usłyszał wkrótce jej głos.
– Tak, Adelo, to ja… Ale bądź ostrożna. Skąd mówisz?
– Z biblioteki.
– Jesteś pewna, że cię nie podsłuchują? Nie ma nikogo w
hallu?
– Dlaczego miałby ktoś podsłuchiwać?
– Nigdy nic nie wiadomo. Policjanci kręcą się jeszcze po
domu?
– Nie. Dokądś poszli. Nie ma ich teraz. Vivian! Kochanie!
Jakie to wszystko okropne!
– Rzeczywiście… Okropne! Ale posłuchaj, Adelo. Musimy
być ostrożni.
– Ma się rozumieć, kochanie.
– Nie mów do mnie „kochanie” przez telefon. To bardzo
ryzykowne.
– Czy ty nie popadłeś w panikę? Przecież teraz wszyscy do
wszystkich mówią „kochanie”.
– Tak… Masz rację. Posłuchaj. Nie dzwoń do mnie. Nie
pisz.
– Co takiego? Vivian…
To tylko chwilowe. Zrozum! Musimy być ostrożni. Aa…
Zrozumiałam – powiedziała z nutą urazy.
– Posłuchaj, Adelo. Chodzi o moje listy do ciebie. Spaliłaś
je, prawda?.
– Naturalnie – odparła po chwili wahania. – Obiecałam ci
przecież, że to zrobię.
– Więc wszystko w porządku. Skończymy chyba rozmowę?
Nie telefonuj do mnie, nie pisz. Sam odezwę się w stosownej
porze.
Pan Dubois odłożył słuchawkę. Z zastanowieniem pogładził
się po twarzy. Nie w smak mu była chwila wahania przed
informacją o spaleniu listów. Czy je naprawdę spaliła?
Wszystkie kobiety są jednakowe w takich sprawach.
Obiecują i nie dotrzymują słowa.
Listy, bodaj je licho! Baby wymagają zawsze, aby do nich
pisywać. .On był naturalnie przezorny, układając bardzo
nieliczne listy do Adeli Fortescue. Ale co w nich dokładnie
pisał? Czy do zwyczajnych w podobnych razach bredni nie
przyplątały się jakieś szczególne słowa, zwroty, z których
policja potrafi wycisnąć dogodne dla siebie wnioski?
„Cóż, moje listy są raczej niewinne, ale czy podobna
pamiętać wszystko? – medytował z niepokojem wzrastającym
z minuty na minutę. – Przypuśćmy, że Adela nie spaliła
listów. Czy będzie miała dosyć oleju w głowie, żeby zrobić to
zaraz? A jeżeli policja już położyła na nich łapę? Gdzie Adela
może przechowywać moje listy? Pewno w swoim saloniku na
piętrze, w tym cudacznym biureczku–antyku, podrabianym
na styl Ludwika XIV. Coś tam kiedyś gadała o sekretnej
szufladce. Sekretna szufladka! Niezły kawał! Sekretna, ale
nie dla policjantów. Tyle że policjantów nie ma teraz w
Domku pod Cisami. Adela mówiła, że byli z rana, ale
dokądś się wynieśli. Do tej pory zapewne szukali śladów
trucizny w żywności i napojach. Nie mieli czasu na
szczegółowe przetrząśnięcie domu. Może potrzebny im
będzie nakaz rewizji? Jeżeli zaczną działać śmiało,
niezwłocznie, to zapewne…”
Pan Dubois ujrzał oczyma wyobraźni Domek pod Cisami.
Będzie zapadał zmrok. Herbata zostanie podana w
bibliotece albo w salonie. Cała rodzina zgromadzi się na
parterze. Służba siądzie do podwieczorku w suterenie.
Nikogo nie będzie na piętrze. Cóż łatwiejszego niż
niepostrzeżenie minąć ogród, w którym cisowe szpalery
stwarzają doskonałą osłonę? A od strony tarasu są boczne
drzwi, nigdy nie zamykane na klucz przed późnym
wieczorem. Nietrudno wybrać odpowiedni moment,
tamtędy zakraść się do domu, później na piętro…
Vivian Dubois zastanawiał się głęboko, jak należy postąpić.
Gdyby śmierć Reksa Fortescue przypisano wylewowi krwi
do mózgu czy też zawałowi serca, sytuacja wyglądałaby
całkiem inaczej. Ale w istniejących warunkach…
– Przesadna ostrożność lepsza niż żal poniewczasie – bąknął
półgłosem pan Dubois.
Mary Dove schodziła wolno z piętra. Na podeście głównej
klatki schodowej zatrzymała się przed oknem, z którego dnia
poprzedniego obserwowała przyjazd inspektora Neele’a.
Zobaczyła coś i tym razem. W szarzejącym świetle zarysowała
się sylwetka mężczyzny, aby zniknąć wnet za cisowym
żywopłotem. Dziewczynie przyszło na myśl, że to zapewne
Lancelot Fortescue, syn marnotrawny. Może odprawił
samochód przy bramie, a sam wędruje po ogrodzie,
odświeża dawne wspomnienia przed spotkaniem z
niechętną najprawdopodobniej rodziną. Mary Dove
współczuła trochę Lancelotowi i była dlań usposobiona
przychylnie. Z uśmiechem ruszyła dalej i w hallu zobaczyła
kredensową Gladys, która na jej widok wzdrygnęła się
nerwowo.
– Czy ktoś dzwonił przed chwilą? – zapytała Mary. –
Zdawało mi się, że słyszałam telefon.
– Nie… Nikt. Pomyłka. Ktoś chciał się połączyć z pralnią –
odpowiedziała Gladys rozdygotanym głosem. – A przedtem
telefonował pan Dubois. Prosił panią Fortescue.
– Aha… – odchodząc w głąb hallu Mary rzuciła przez ramię:
–Czas na herbatę, Gladys. Nie podałaś jej jeszcze?
– Chyba, proszę pani, nie ma jeszcze pół do piątej.
– Jest za dwadzieścia piąta. Pośpiesz się, proszę.
Zarządzająca domem weszła do biblioteki, gdzie Adela
Fortescue siedziała na sofie. Zapatrzona w ogień na
kominku skubała maleńką koronkową chusteczkę.
– Kiedy będzie herbata? – zapytała gniewnie.
– Za chwilę – odpowiedziała Mary Dove i przyklękła, by
szczypcami podnieść płonącą szczapę, która wysunęła się z
kominka.
Uzupełniła ogień jeszcze jednym polanem oraz szufelką
węgla.
Tymczasem Gladys wbiegła do kuchni. Pani Crump, która
pochylona nad stołem wyrabiała ciasto w ogromnej misce,
zwróciła ku dziewczynie twarz zaczerwienioną i gniewną.
– Dzwonek z biblioteki brzęczy i brzęczy – powiedziała. –
Najwyższy czas, moja mała, podać herbatę.
– Zaraz, proszę pani. Już lecę!
– Pogadam ja z Crumpem dziś wieczór – mruknęła do
siebie kucharka. Przepędzę go na cztery wiatry.
W pokoju kredensowym Gladys przypomniała sobie, że nie
naszykowała kanapek. Drobiazg! Da sobie spokój. I tak jest
mnóstwo do lodzenia. Dwa gatunki ciasta, herbatniki,
rogale, miód, czarnorynkowe masło prosto z farmy.
Obejdzie się bez kanapek z pomidorami i pasztetem z gęsich
wątróbek.
„Mam dość innych spraw na głowie – pomyślała
dziewczyna. – A pani Crump złości się tylko dlatego, że jej
mężulek wyszedł. Także powód! Miał rację. Przecież dziś jest
jego wolny dzień”.
– Czajnik gotuje się jak wszyscy diabli! – zawołała z kuchni
pani Crump. – Nigdy nie zaparzysz herbaty, czy co?
– Już idę! Idę! – odkrzyknęła Gladys.
Nie mierząc łyżką sypnęła garść herbaty do dużego
srebrnego imbryka, skoczyła z nim do kuchni i napełniła
wrzątkiem. Imbryk i czajnik z gotującą wodą umieściła na
ciężkiej, również srebrnej tacy i zaniósłszy ją do biblioteki
postawiła na stoliczku obok sofy. Spiesznie pobiegła do
kuchni po drugą tacę z ciastem i dodatkami, kiedy jednak
wracała przez hali, podskoczyła nerwowo słysząc zgrzyt
starego szafkowego zegara, który sposobił się do bicia.
W bibliotece Adela Fortescue zwróciła się do Mary Dove
zaczepnym tonem:
– Gdzie się dziś wszyscy podziali?
– Nie mam pojęcia, proszę pani. Panna Elaine już dość
dawno przyszła do domu. Pani Valowa pisze zapewne listy w
swoim pokoju.
– Naturalnie! – rzuciła gniewnie Adeła. – Pisze listy! Nie
może dać spokoju pisaniu listów! Nie różni się od innych
osób ze swej sfery. Śmierć i ludzkie nieszczęście to dla niej
największa przyjemność. Hiena. Prawdziwa hiena!
– Zawiadomię ją, że herbata czeka – wtrąciła taktownie
zarządzająca domem i od progu cofnęła się, aby przepuścić
pannę Fortescue.
– Zimno dziś – powiedziała Elaine i przycupnąwszy nad
ogniem jęła zacierać ręce.
W hallu Mary przystanęła. Na jednej z komód zobaczyła
dużą tacę z ciastem i dodatkami. Było prawie ciemno, więc
przekręciła wyłącznik i w tym momencie odniosła wrażenie,
że z piętra dobiega odgłos kroków Jennifer Fortescue
zmierzającej w kierunku schodów. Jednakże nikt się nie
pokazał, wobec czego Mary weszła na piętro i minęła
korytarz wiodący do pokoi sypialnych.
Państwo Parcivalowie zajmowali samodzielny apartament
w lewym skrzydle domu. Mary zapukała do drzwi ich
saloniku, aby uczynić zadość formalności, której Jennifer
wymagała przywodząc tym do pasji kamerdynera Crumpa.
– Proszę – zabrzmiał dźwięczny głos. Mary uchyliła drzwi,
aby oznajmić:
– Herbata już podana, proszę pani.
Zdziwiła się trochę, gdy zauważyła, że pani Valowa zdejmuje
właśnie ciepły płaszcz z wielbłądziej wełny.
– Nie wiedziałam, że pani wychodziła – bąknęła.
– Byłam tylko w ogrodzie odparła lekko zdyszana Jennifer.
–Chciałam odetchnąć świeżym powietrzem, ale prędko
zorientowałam się, że jest za chłodno. Chętnie doprawdy
zejdę na dół, żeby usiąść przy ogniu. Centralne ogrzewanie
nie działa, jak trzeba. Ktoś powinien zwrócić na to uwagę
ogrodnikom.
– Ja się tym zajmę – obiecała zarządzająca.
Jennifer rzuciła płaszcz na krzesło i wyszła z pokoju za Mary,
która na schodach ją przepuściła. W hallu panna Dove
zdziwiła się zauważywszy tacę z ciastkami na dawnym
miejscu. Zamierzała właśnie pójść do pokoju kredensowego
i zawołać Gladys, gdy w drzwiach biblioteki stanęła Adela
Fortescue.
– Czy do końca świata nie dostaniemy nic do herbaty? –
syknęła gniewnie.
Mary szybko chwyciła tacę, zaniosła do biblioteki i
zawartość rozstawiła na kilku niskich stolikach w pobliżu
kominka. Kiedy wracała do hallu z próżną tacą, usłyszała
dzwonek. Co tchu pozbyła się tacy i ruszyła w stronę drzwi
frontowych. Ciekawa była syna marnotrawnego, jeżeli
rzeczywiście to on przybywa wreszcie.
„Jaki niepodobny do reszty rodziny” – pomyślała, gdy w
progu stanął młody mężczyzna o szczupłej, śniadej twarzy i
zarysie ironicznego uśmiechu na ustach.
– Pan Lancelot Fortescue?
– We własnej osobie.
– A pański bagaż?
– Taksówkę odprawiłem. Nie mam nic więcej – uśmiechnął
się Lancelot podnosząc średnich rozmiarów torbę
podróżną.
Mary zdziwiła się trochę.
– Przyjechał pan taksówką?… Myślałam, że pan spacerował
po ogrodzie. Gdzie małżonka?
– Moja żona nie przyjedzie tutaj – odparł młody człowiek, a
jego twarz przybrała posępny wyraz. – W każdym razie nie
zaraz.
– Rozumiem… Pozwoli pan ze mną. Wszyscy są w
bibliotece przy herbacie.
Doprowadziwszy gościa do drzwi biblioteki, Mary Dove
cofnęła się. Pomyślała, że Lancelot Fortescue to bardzo
przystojny mężczyzna, i niezwłocznie uzupełniła swoje
spostrzeżenie wnioskiem, że podobnego zdania jest bez
wątpienia tłum kobiet.
– Lance!
Elaine podbiegła do brata, zarzuciła mu ręce na szyję i
uścisnęła go z nieoczekiwanym dlań entuzjazmem podlotka.
– Tak. Lance… Dobry wieczór – wyjąkał nowo przybyły i
łagodnie uwolnił się z objęć siostry. – A to Jennifer, prawda?
Pani Valova przyglądała mu się z nie tajoną ciekawością.
– Niestety Val nie wrócił jeszcze z Londynu – powiedziała. –
Sam rozumiesz, że ma moc spraw do załatwienia. Oczywiście
wszystko spadło na niego. Musi dopilnować każdego
drobiazgu. Nie wyobrażasz sobie, co my tutaj przechodzimy.
– Rzeczywiście. To musi być okropne – zgodził się Lance z
powagą i zwrócił wzrok ku kobiecie, która siedziała na sofie i
trzymając w palcach kawałek rogala z miodem, zdawała się
chłodno oceniać gościa.
– Prawda! – zawołała Jennifer. – Ty przecież nie znasz Adeli!
– Miałem już zaszczyt – bąknął niewyraźnie Lance ujmując
dłoń pani Fortescue.
Gdy spojrzał na nią z góry, zatrzepotała powiekami.
Odłożyła na talerz kawałek rogala z miodem i lewą ręką
poprawiła włosy. Był to gest iście kobiecy, świadczący, że w
pokoju zjawił się przystojny mężczyzna.
– Usiądź obok mnie, Lance. Proszę – odezwała się Adela
głębokim głosem. – Cieszy mnie twój przyjazd – ciągnęła
nalewając mu herbatę. – Bardzo potrzeba nam w domu
drugiego mężczyzny.
– Chętnie będę pomagał w miarę sił i możliwości.
– Wiesz zapewne… a może nie wiesz dotąd, że mieliśmy
tutaj policję. Trudno doprawdy uwierzyć… zająknęła się i po
chwili krzyknęła rozpaczliwie: – Straszne! To wszystko jest
straszne!
– Tak. Niewątpliwie – przyznał Lancelot tonem
zrozumienia i współczucia. – I mnie policja spotkała na
lotnisku.
– Policja? –Tak. –I co?
– Powiedziano mi, co zaszło.
– Rex został otruty – podjęła Adela. – Tak przynajmniej
myśli policja, tak mówi. Nie było to zatrucie pokarmowe.
Nic podobnego! Chodzi o otrucie. Rozmyślne! Nie wątpię,
nie mam cienia wątpliwości, że zdaniem policjantów musiał
to zrobić ktoś z nas.
– Ich zmartwienie, nie nasze – odparł pocieszająco Lancelot
i uśmiechnął się nieoczekiwanie. – Muszą dowieść
słuszności swojego zdania. Wyśmienity napój! Od lat nie
próbowałem prawdziwej angielskiej herbaty.
Reszcie towarzystwa łatwo udzielił się nastrój bardziej
pogodny.
– A twoja żona, Lance? – zapytała Adela Fortescue. – O ile
wiem, masz żonę, prawda?
– Mam, naturalnie. Jest teraz w Londynie.
– Czemu… Nie lepiej było przywieźć ją tutaj?
– Mamy moc czasu na obmyślenie dalszych planów. Pat
jest… Jest zupełnie zadowolona z miejsca, w którym ją
ulokowałem.
– Nie chcesz chyba… – zaczęła gwałtownie Elaine. – Nie
wyobrażasz sobie, że…
– To ciasto w czekoladzie wygląda wspaniale – przerwał
szybko Lance. – Trzeba go skosztować.
Gorliwie zajął się krajaniem ciasta i od niechcenia zapytał:
– Czy ciocia Effie żyje jeszcze?
– Ma się rozumieć, Lance. Nigdy nie schodzi na parter, nie
siada z nami do stołu, prowadzi własne gospodarstwo, ale
czuje się zupełnie dobrze. Tylko coraz bardziej dziwaczeje.
– Zawsze była dziwaczką – powiedział Lance. – Muszę się do
niej wybrać po herbacie.
– W tym wieku powinna się przenieść do domu starców –
zabrała głos Jennifer. – Oczywiście mam na myśli przyzwoity
zakład, gdzie miałaby stosowną opiekę.
– Niech Bóg ma w opiece nieszczęsny dom starców, w
którym zamieszka ciocia Effie – powiedział Lancelot i dodał
zmieniając ton: – Drzwi otworzyła mi szykowna młoda
kobietka. Któż to taki?
– Nie był to Crump, kamerdyner? – zdziwiła się Adela. –
Prawda! Zapomniałam, że on ma dzisiaj wolny dzień.
Zapewne Gladys, ale…
– Błękitne oczy – rozpoczął opis Lance – włosy rozdzielone
pośrodku głowy, głos o cudownym, ciepłym brzmieniu.
Naturalnie trudno z miejsca zgadnąć, co kryje się za tym
wszystkim.
– To Mary Dove! – zawołała Jennifer.
– Zarządzająca domem – uzupełniła informację Elaine.
– Osoba bardzo przydatna – dodała Adela Fortescue.
– Tak… Sprawia wrażenie osoby bardzo przydatnej –
powiedział Lance z namysłem.
– I na miejscu – podchwyciła Jennifer. – To główna jej
zaleta… Widzisz, Lance, wcale się nie spoufala.
– Roztropna Mary Dove – mruknął Lancelot sięgając po
drugą porcję ciasta w czekoladzie.
XII
– No i co? Wróciłeś niby zły szeląg – powiedziała panna
Ramsbottom.
– Zgadza, się, ciociu Effie – odparł z uśmiechem Lance.
Sędziwa dama z dezaprobatą pociągnęła nosem.
– Ładną wybrałeś porę! Twój ojciec pozwolił się
zamordować. Akurat wczoraj! W domu pełno policjantów.
Myszkują wszędzie. Nawet w śmietnikach grzebią.
Obserwuję ich z okna – zrobiła krótką pauzę, pociągnęła
znów nosem. – Przywiozłeś żonę?
– Nie. Pat została w Londynie.
– To dowodzi zdrowego rozsądku. Na twoim miejscu też
nie sprowadziłabym jej do takiego domu. Nie wiadomo, co
mogłoby się przytrafić.
– Komu? Pat?
– Każdemu – burknęła stara. Lance spojrzał na nią
przenikliwie.
– Ciocia domyśla się czegoś?
Panna Ramsbottom nie udzieliła bezpośredniej
odpowiedzi.
– Wczoraj był u mnie jakiś inspektor. Wypytywał o różne
sprawy. Mało się dowiedział. Ale nie taki on głupi, jak się
wydaje – ciocia Effie umilkła znów na moment, by podjąć z
oburzeniem: – Co powiedziałby twój dziadek, gdyby
usłyszał, że mieliśmy policję w domu? W grobie by się
przewrócił! Przez całe życie był prawowiernym purytaninem.
Dobrze pamiętam, jaką zrobił awanturę, kiedy się
dowiedział, że chodzę na wieczorne nabożeństwa do
kościoła anglikańskiego. A to przecież drobiazg w
porównaniu z morderstwem.
W normalnych warunkach Lance parsknąłby śmiechem,
tym razem jednak jego szczupła śniada twarz zachowała
wyraz powagi.
– Rozumie ciocia – powiedział – że po tak długiej
nieobecności brodzę w zupełnym mroku. Co się tu działo
ostatnio?
– Bezbożne sprawy! – odparła z emfazą panna Ramsbottom
i wzniosła wzrok ku niebu.
– Bezbożne sprawy. Naturalnie. Coś takiego spodziewałem
się usłyszeć od cioci. Ale co naprowadziło policję na myśl, że
ojciec został otruty tu, w domu?
– Cudzołóstwo to co innego, morderstwo co innego –
powiedziała sędziwa dama. – Nie chciałabym jej posądzać.
Nie chciałabym naprawdę.
– Mówi ciocia o Adeli? – zapytał Lance z nagłym
zaniepokojeniem.
– Nie. Usta mam zamknięte na kłódkę.
– Ładne to powiedzonko, ale nic nie znaczy. Śmiało, ciociu
Effie! Adela miała przyjaciela? Adela z przyjacielem podali
staremu blekot w porannej herbatce? Tak się sprawa
przedstawia?
– Zechciej nie dowcipkować na ten temat.
– Wcale nie dowcipkuję.
– Jedno ci mogę powiedzieć – zaczęła znowu panna
Ramsbottom. – Jestem przekonana, że ta dziewczyna wie o
czymś.
– Jaka dziewczyna? – zdumiał się Lancelot Fortescue.
– Ta wciąż zakatarzona – objaśniła ciocia Effie. – Ta, co dziś
po południu powinna rrfi przynieść herbatę, ale nie
przyniosła. Podobno zawieruszyła się gdzieś, chociaż nie ma
dziś wolnego dnia. Nie zdziwiłabym się, gdyby wyszło na jaw,
że poszła do komisariatu policji. Kto ci otworzył drzwi?
– Ktoś nazywany Mary Dove. Osoba na pozór układna i
łagodna, ale chyba tylko na pozór. Czy to ona mogła
zdaniem cioci pójść do komisariatu policji?
– Ona? Skąd znowu! Taka nie chciałaby mieć do czynienia z
policją. Mówię o tej idiotce, kredensowej. Od rana była
zdenerwowana. Skakała i podrygiwała niczym królik. „Co się
z tobą dzieje? – pytam. – Gryzie cię sumienie?” A ona: „Ja nic
nie zrobiłam! Za nic nie odważyłabym się na coś
podobnego”. Później zaczęła pociągać nosem i pleść, że
nikomu nie życzyłaby nieszczęścia, a cała ta historia jest z
pewnością omyłką. Powiedziałam jej wtedy: „Moja droga,
kto mówi prawdę, pognębia szatana. Idź do komisariatu
policji, wyznaj wszystko, co ci wiadomo, bo nie wynika nigdy
nic dobrego z tajenia prawdy, bodaj najbardziej przykrej
prawdy”. Ona zaczęła znowu pleść, że do komisariatu nie
pójdzie, bo nikt jej tam nie uwierzy, a zresztą sama nie wie,
co mogłaby powiedzieć. Rozumiesz? Takie brednie. Na
zakończenie dodała, że ostatecznie i ona nic nie wie.
– Nie sądzi ciocia, że ta dziewczyna chciała zrobić z siebie
ważną osobę? – zapytał Lance.
– Nie. Była rzeczywiście zalękniona. Prawdopodobnie
usłyszała albo zobaczyła coś, co dało jej do myślenia: szczegół
ważny lub całkiem błahy. Nie wiadomo.
– Nie zdaje się cioci, że ona mogła czuć jakąś urazę do ojca
i…
– Nie zdaje mi się – przerwała stanowczym tonem panna
Ramsbottom. – Taką dziewczyną nie zainteresowałby się
nigdy Rex Fortescue. Biedactwo! Nie potrafiłaby chyba
obudzić zainteresowania żadnego mężczyzny. Moim
zdaniem to niemała korzyść dla zbawienia jej duszy.
Lancelot Fortescue nie przejął się kwestią zbawienia duszy
Gladys.
– Myśli ciocia, że ta kredensowa mogła polecieć do
komisariatu policji?
– Tak! – panna Ramsbottom z głębokim przekonaniem
kiwnęła głową. – Myślę, że tutaj nie chciała mówić otwarcie z
obawy, by jej ktoś nie podsłuchał.
– Podejrzewa ciocia, że widziała kogoś, kto manipulował
podejrzanie przy czymś do jedzenia lub picia?
– Domysł nie pozbawiony logiki, prawda? – stara spojrzała
bystro na siostrzeńca.
– Tak… Zapewne – przyznał z wahaniem Lance i dodał
zaraz tonem usprawiedliwienia: – Cała historia brzmi dla
mnie fantastycznie, jak fragment kiepskiej powieści
kryminalnej.
– Żona Parcivala jest z zawodu pielęgniarką – powiedziała
ciocia Effie.
Lance spojrzał na nią ze zdumieniem, gdyż ostatnie zdanie
zdawało się kompletnie pozbawione związku z
dotychczasowym przebiegiem rozmowy.
– Pielęgniarki są obyte z rozmaitymi chemikaliami – dodała
sędziwa dama.
– Tak… Zapewne – bąknął znów Lance z nutą
powątpiewania. – Ale taksyna… Nie mam pojęcia, czy
stosuje sieją w medycynie.
– Występuje w jagodach cisa – podjęła panna
Ramsbottom. –Dzieci jedzą czasami takie jagody i ciężko
chorują. Przypominam sobie jeden wypadek. Wywarł na
mnie okropne wrażenie. Byłam wtedy małym dzieckiem, ale
do dziś pamiętam. Widzisz, dawne wspomnienia niekiedy
się przydają.
Lance uniósł głowę i przenikliwym wzrokiem zmierzył
ciocię Effie, która mówiła dalej:
– Uczucia rodzinne są ludzkie, zrozumiałe. Mam ich chyba
nie mniej niż inni. Ale nie myślę bronić zła. Zło musi zostać
wyplenione!
– Słowa mi nie pisnęła i poszła! – Pani Crump podniosła
zaczerwienioną gniewną twarz znad ciasta, które obecnie
wałkowała. – Zabrała się nie uprzedzając nikogo. Jaka
cwana! Pewno, że cwana! Strach było dziewusze, że ktoś ją
przyłapie i zatrzyma. Ma się rozumieć, sama bym to zrobiła.
Dobre sobie, co? Pan nie żyje, panicz Lancelot wrócił do
domu po tylu latach, więc powiedziałam do Crumpa:
„Wolny dzień czy nie wolny, ja swój obowiązek znam. Nie
będzie dziś zimnej kolacji, jak zawsze w czwartek, ale gorąca,
wystawna. Młody pan przyjechał z dalekich krajów z żoną, co
dawniej miała męża z prawdziwej arystokracji. Wszystko
musi wyglądać jak trzeba”. Pani mnie zna, proszę pani. Wie
pani, że szanuję swoją pracę i jestem z niej dumna.
Mary Dove – adresatka tej tyrady – przytaknęła lekkim
skinieniem głowy.
– A co Crump na to? – kucharka gniewnie podniosła głos.
– „Mam wolny dzień – powiada – więc z wolnego dnia
skorzystam. Figę dbam o całą arystokrację”. On nie szanuje
swojej pracy, nie jest z niej dumny. Zakręcił się i poszedł
sobie, a ja zapowiedziałam Gladys, że dziś wieczorem musi
radzić sobie sama. I co? Jak tylko odwróciłam się plecami,
dziewucha w nogi. A przecież to nie jej wolny dzień! Ona ma
wychodne w piątek! Nie wyobrażam sobie, słowo daję, co
teraz będzie. Chwała Bogu, że panicz Lancelot nie przywiózł
dziś żony.
– Wybrniemy jakoś z kłopotu, pani Crump – powiedziała
Mary tonem pocieszającym, lecz stanowczym. – Trzeba
uprościć trochę menu. – Zaproponowała pewne zmiany,
które zostały przyjęte opornie, a następnie zakończyła
dyskusję: – To wszystko poda się do stołu bez trudności.
– Jak to? Pani sama myśli usługiwać?
– Oczywiście, jeżeli Gladys nie wróci w porę.
– Ona nie wróci – rzuciła cierpko pani Crump. – Szasta się
gdzieś. W sklepach wyrzuca pieniądze. Ma przecież
kawalera, proszę pani, chociaż wcale na to nie wygląda.
Albert mu na imię. Podobno mają się pobrać przyszłej
wiosny. Sama mi gadała. Głupie te dzisiejsze dziewczyny!
Wcale nie wiedzą, jak wygląda stan małżeński. Ja tam, proszę
pani, mam całkiem dosyć Crumpa – westchnęła ciężko. –
Co będzie z naczyniami po herbacie? Kto je sprzątnie i
pozmywa?
– Ja się tym zajmę – powiedziała Mary. – Już idę, pani
Crump.
W bibliotece było prawie ciemno, chociaż Adela Fortescue
siedziała nadal na sofie.
– Czy mam zapalić światło, proszę pani? – zapytała
zarządzająca i nie otrzymała odpowiedzi.
Mary przekręciła wyłącznik i podeszła do okna, by je
zasłonić kotarą. Wówczas dopiero odwróciła głowę i
spojrzała w twarz kobiety wspartej bezwładnie na ozdobnych
poduszkach. Obok niej leżał kawałek rogala z miodem.
Przed nią stała na stoliku nie dopita filiżanka herbaty.
Śmierć spotkała Adelę Fortescue niespodziewanie i
błyskawicznie.
– I co? – zapytał z przejęciem inspektor Neele.
– Cyjanek… – odparł lekarz. – Prawdopodobnie cyjanek
potasu… W herbacie.
– Cyjanek… – powtórzył półgłosem detektyw. Doktor
spojrzał nań spod oka.
– Dziwnie przejmuje się pan tym przypadkiem. Są jakieś
szczególne powody?
– Aha… Podejrzewaliśmy ją o morderstwo – odparł Neele.
– A okazało się, że jest ofiarą. Hm… Trzeba będzie zacząć
myślenie od nowa. Prawda?
Inspektor kiwnął głową. Twarz miał posępną, usta mocno
zaciśnięte.
Znowu trucizna! Morderstwo niemal na jego oczach!
Taksyna w kawie, którą Rex Fortescue pił na śniadanie.
Cyjanek w herbacie Adeli Fortescue. Nadal sprawa czysto
familijna, domowa. Na to przynajmniej zakrawa.
Adela Fortescue, Jennifer Fortescue, Elaine Fortescue i
świeżo przybyły Lancelot Fortescue byli razem przy
podwieczorku w bibliotece. Lancelot wybrał się w
odwiedziny do panny Ramsbottom. Jennifer poszła do
swojego saloniku załatwiać korespondencję. Ostatnia
opuściła pokój Elaine. Według jej zeznań Adela czuła się
wtedy dobrze; nalewała sobie ostatnią filiżankę herbaty.
Właśnie! To naprawdę była ostatnia filiżanka. Dalej
następuje mroczny okres około dwudziestu minut – do
chwili, gdy Mary Dove znalazła zwłoki.
A w trakcie tych dwudziestu minut…
Inspektor Neele zaklął półgłosem i powędrował do kuchni.
Kiedy tam wszedł, pani Crump nie drgnęła. Jej okazała
postać spoczywała ciężko na krześle za stołem. Uprzednia
wojowniczość rozwiała się, pękła niczym balonik.
– Gdzie ta dziewczyna? Nie wróciła jeszcze?
– Gladys… Nie ma jej. Pewno będzie się wałęsać do
jedenastej.
– Ona zaparzyła herbatę i zaniosła do biblioteki, prawda?
– Ja herbaty nie ruszałam. Bóg mi świadkiem, panie
inspektorze. A na mój rozum Gladys też nie zrobiła nic
złego. Ona nie do takich rzeczy… ta Gladys. Wcale niezła
dziewczyna. Trochę głupawa, panie inspektorze, ale przecież
nie zbrodniarka.
Neele nie posądzał Gladys o zbrodnię. Nie widział w niej
trucicielki. A zresztą cyjanku nie było w imbryku z herbatą.
– Dlaczego zniknęła tak nagle? Nie miała dziś wolnego
dnia, prawda?
– Nie miała. Wychodne należy się jej jutro.
– Czy Crump… – zaczął Neele, lecz w tym momencie
wojowniczy duch pani Crump zmartwychwstał raptownie,
jej głos zadźwięczał nutą gniewu.
– Tylko nie czepiać się Crumpa! On ma alibi. Wyszedł z
domu o trzeciej i teraz dziękuję Bogu, że wyszedł. Ma alibi
nie gorsze niż sam pan Parcival.
Parcival Fortescue dopiero co wrócił z Londynu, aby
usłyszeć na powitanie zdumiewającą wiadomość o
powtórnej tragedii.
– Nie chciałem czepiać się Crumpa – wyjaśnił pokornie
detektyw. – Przyszło mi tylko na myśl, że może znać plany
Gladys.
– Na coś się szykowała, panie inspektorze. Włożyła swoje
najlepsze nylony. Na coś się szykowała, jak Boga kocham!
Nie przygotowała kanapek do herbaty. Strasznie była
nerwowa. Usłyszy ode mnie kilka słów, kiedy wróci!
Kiedy wróci…
Inspektor poczuł się nieswojo, więc dla zabicia czasu ruszył
mi piętro, do apartamentów państwa domu. Okazała
sypialnia! Obicia z różowego brokatu, wielkie złocone łoże.
Drzwi wiodą do wyłożonej lustrami łazienki z jasnoróżową,
porcelanową wanną, zagłębioną w posadzkę. Dalej jest
ubieralnia Reksa Fortescue. Neele wrócił do sypialni i
leżącego po przeciwnej jej stronie saloniku Adeli Fortescue.
Pokój wysłany bladoróżowym grubym dywanem był
urządzony w stylu empire. Neele nie interesował się nim
bliżej, bo dnia poprzedniego przeprowadził dokładne
oględziny, ze szczególnym uwzględnieniem biureczka–cacka.
Nagle jednak skamieniał z wrażenia, gdy pośrodku
bladoróżowego grubego dywanu zobaczył grudkę błota.
Nachylił się, podniósł ją ostrożnie i stwierdził, że nie
utraciła jeszcze lepkości.
Bacznie powiódł wzrokiem dokoła. Nie było innych śladów
– oprócz tamtej drobiny wilgotnej ziemi.
Inspektor Neele rozejrzał się po sypialce należącej do
Gladys Martin.
Minęło pół do dwunastej. Crump wrócił pół godziny temu,
lecz kredensowa nie pokazała się dotąd. Na pierwszy rzut
oka widać było, że Gladys może mieć dobrą szkołę jako
służąca, z natury jednak jest nieporządna. Łóżko sprawiało
wrażenie rzadko ścielonego, atmosfera pokoju świadczyła o
nieczęstym otwieraniu okna. Ale detektyw nie zaprzątał
sobie głowy obyczajami domowymi Gladys Martin. Wolał
poświęcić uwagę jej osobistym ruchomościom.
Garderoba dziewczyny składała się przeważnie z rzeczy
tanich i pozornie eleganckich. Nic nie odznaczało się
dobrym gustem lub trwałością. Starszawa pokojowa Ellen
wezwana dla asysty była mało pomocna. Nie wiedziała, jakie
ubrania ma Gladys. Nie była w stanie powiedzieć, czy czegoś
brakuje. Przetrząsnąwszy odzież i bieliznę Neele zajął się
komodą, w której kredensowa przechowywała swoje skarby:
widokówki, wycinki z gazet, wykroje, wzory robót na
drutach, dobre rady z dziedziny kosmetyki i mody.
Detektyw przeglądał to wszystko i układał w stosiki według
kategorii. Karty pocztowe przedstawiały widoki rozmaitych
miejscowości, w których zapewne Gladys spędzała urlopy.
Trzy pochodziły od kogoś, kto podpisywał się „Bert”.
Najprawdopodobniej była to osoba nazwana przez panią
Crump „kawalerem”. Skreślone nienawykłą do pióra ręką
zawierały po kilka słów tekstu. Pierwsza: „Wszystkiego
najlepszego. Bardzo mi bez Ciebie smutno. Twój na zawsze
Bert”. Druga: „Dużo tu fajnych panien, ale żadna nie umywa
się do Ciebie. Niedługo Cię zobaczę. Nie zapominaj o
naszym terminie. Pamiętaj! Później uszy do góry i wszystko
dobrze raz na zawsze”. Trzecia była najzwięźlejsza: „Nie
zapomnij! Ufam ci, Kochana! B”. Z kolei Neele zabrał się do
wycinków prasowych i podzielił je na trzy grupy. Tyczyły one
kwestii stroju i urody oraz szczegółów z życia gwiazd
filmowych, co widocznie pasjonowało Gladys. Ponadto
zdawały się interesować ją najnowsze cudowności wiedzy:
latające talerze, tajne rodzaje uzbrojenia, środki zmuszające
do mówienia prawdy, leki reklamowane przez
amerykańskich szarlatanów. Czarnoksięskie sztuczki
naszego dwudziestego wieku, jak określił to wszystko Neele.
Ale nic, co znaleziono w pokoju, nie wyjaśniało zagadki
tajemniczego zniknięcia Gladys. Nie prowadziła dziennika
naturalnie detektyw nie spodziewał się takiego odkrycia,
brał jednak pod uwagę nikłe prawdopodobieństwo tego.
Nie było rozpoczętego listu ani najdrobniejszej bodaj
wzmianki o czymś, co miałoby związek z nagłym zgonem
Reksa Fortescue. Jeżeli kredensowa widziała coś lub słyszała,
nie zostawiło to namacalnego śladu. Nie znalazł też
odpowiedzi na pytanie, dlaczego druga taca pozostała w
halki, a dziewczyna nagle przepadła.
Detektyw westchnął i wyszedłszy z sypialki zamknął drzwi za
sobą. U szczytu wąskich, kręconych schodów służbowych
zatrzymał się na moment i nieoczekiwanie usłyszał tupot
kroków kogoś nadbiegającego korytarzem o piętro niżej. Po
chwili zobaczył w dole pełną przejęcia twarz swojego
sierżanta.
– Panie inspektorze! – zawołał Hay zdyszanym głosem. –
Znaleźliśmy ją, panie inspektorze!
– Kogo?
– Ta pokojowa, panie inspektorze… Ellen… Przypomniała
sobie, że nie zdjęła bielizny, co suszyła się na kuchennym
podwórku, za węgłem od bocznych drzwi. Wyszła z latarką
elektryczną i mało co się nie przewróciła o zwłoki… zwłoki
Gladys… Uduszona… Ma pończochę zaciśniętą dokoła
szyi… Tak na oko nie żyje od kilku godzin. I, panie
inspektorze, morderca zrobił paskudny kawał… Ścisnął jej
nos klamerką do bielizny…
XIII
Podróżująca koleją starsza pani zaopatrzyła się w trzy gazety.
Przejrzała je, a następnie zwinęła starannie i ułożyła obok
siebie. Wszystkie miały te same, wieloszpaltowe nagłówki –
nie gdzieś w środku numeru; lecz na pierwszej stronie.
Wszystkie pisały o „Potrójnej tragedii w Domku pod
Cisami”.
Starsza pani siedziała bardzo prosto i wyglądała przez okno
wagonu. Usta miała zaciśnięte, a wyraz jej białoróżowej,
zoranej zmarszczkami twarzy zdradzał irytację i
przygnębienie. Panna Marple wyjechała z Saint Mary Mead
wczesnym pociągiem, przesiadła się na stacji węzłowej, a w
Londynie dotarła koleją obwodową na inny dworzec i
stamtąd wyruszyła do Baydon Heath.
Na przystanku wsiadła do taksówki i podała kierowcy
nazwę Domku pod Cisami. Panna Marple – urocza,
łagodna, pulchna, różowa i biała staruszka –
nadspodziewanie łatwo uzyskała wstęp do miejsca
strzeżonego niczym oblężona twierdza. Policja trzymała w
szachu armię reporterów i fotografów, lecz pannie Marple
bez kwestii dała wolną drogę, bo któż mógłby pomyśleć, że
osoba ta nie jest sędziwą krewną pogrążonej w żałobie
rodziny.
Panna Marple zapłaciła kierowcy, przeliczywszy uważnie
bilon, i nacisnęła dzwonek przy drzwiach frontowych.
Otworzył je Crump, którego starsza pani oszacowała
doświadczonym wzrokiem.
„Rozbiegane oczy – szepnęła do siebie. – To człowiek
śmiertelnie przerażony.” Kamerdyner spojrzał na wysoką
starszą panią w staromodnym kostiumie z tweedu, dwu
szalikach i małym filcowym kapeluszu ozdobionym
skrzydłem ptaka. Starsza pani trzymała w ręku torebkę
okazałych rozmiarów, a u jej nóg stała walizka,
podniszczona, lecz w dobrym gatunku. Crump umiał ocenić
prawdziwą damę jednym rzutem oka, powiedział więc
uprzejmie: – Słucham szanowną panią?
– Mogłabym się zobaczyć z panią domu?
Crump sięgnął po walizkę i z należytym respektem wniósł ją
do hallu.
– Proszę szanownej pani, nie bardzo wiem, kogo
właściwie… – zaczął z wahaniem.
– Chciałabym pomówić – przerwała mu energicznie panna
Marple – o nieszczęśliwej dziewczynie, którą zamordowano,
Gladys Martin.
– Aa… W takim razie… – kamerdyner zająknął się i spojrzał
ku drzwiom biblioteki, w których stanęła smukła młoda
kobieta. – To małżonka pana Lancelota Fortescue, proszę
pani.
Pat podeszła bliżej, a panna Marple spojrzała na nią i
zdziwiła się trochę. Nie liczyła, że osobę takiego pokroju
spotka w tym właśnie domu. Jego wnętrze odpowiadało
powziętym z góry wyobrażeniom, ale Patrycja Fortescue nie
pasowała do charakteru hallu.
– Chodzi o Gladys, proszę pani – wyjaśnił usłużnie Crump.
Pat zawahała się na moment.
– Pozwoli pani tutaj. Będziemy same.
Cofnęła się, a starsza pani weszła za nią do biblioteki.
– Z kim chciałaby pani pomówić? – zaczęła Pat. – Bo ja nie
na wiele się pewno przydam. Ledwie kilka dni temu
przyjechałam z mężem z Afryki. O domownikach prawie nic
nie wiem. Ale mogę poprosić siostrę męża albo jego
bratową.
Panna Marple bacznie spojrzała na Pat i poczuła do niej
sympatię. Spodobała jej się prostota i powaga młodej
kobiety, której, nie wiedzieć czemu, żal się jej zrobiło.
Pomyślała, że dla „małżonki pana Lancelota Fortescue”
lepsze tło stanowiłyby wyblakłe perkale, konie, psy – nie to
przesadnie ozdobne i bogate wnętrze. W okolicy Saint Mary
Mead, podczas lokalnych zawodów hipicznych i podobnych
zabaw, panna Marple spotykała wiele takich Pat i doskonale
je znała. Poczuła się swojsko w towarzystwie tej poważnej, jak
gdyby czymś zgnębionej młodej kobiety.
– Moja sprawa jest w gruncie rzeczy bardzo prosta –
odezwała się i zdjąwszy rękawiczki wygładziła je troskliwie. –
Wyczytałam w prasie, że Gladys Martin została
zamordowana. Niejedno o niej wiem. Pochodziła z moich
stron i u mnie praktykowała jako pomoc domowa. Teraz
zginęła tak okropnie, więc… więc odczułam wewnętrzny
nakaz, by przyjechać tu, sprawdzić, czy nie mogłabym jakoś
pomóc w tej sprawie.
– Oczywiście. Rozumiem panią doskonale – powiedziała
Pat.
Rzeczywiście zrozumiała. Stanowisko panny Marple wydało
się jej zupełnie naturalne.
– Chyba to bardzo dobrze, że pani przyjechała – podjęła. –
Nikt tutaj nie wie nic o Gladys Martin… To znaczy nie
wiadomo nic o jej krewnych.
– Nic dziwnego – podchwyciła panna Marple. – Ona nie
miała krewnych. Do mnie przyszła z sierocińca, zakładu
starannie prowadzonego, ale w ciągłych tarapatach
pieniężnych. Staramy się pomagać dziewczętom stamtąd.
Przyjmujemy je do służby, szkolimy jak najlepiej. Gladys
miała siedemnaście lat, gdy do mnie przyszła. Ja uczyłam ją
podawania do stołu, obchodzenia się ze srebrami,
wszystkiego, co należy. Ma się rozumieć, nie wytrzymała
długo, jak to najczęściej bywa. Nabrała nieco praktyki i
postarała się o miejsce w kawiarni. Robią tak prawie
wszystkie. Liczą, widzi pani, na większą swobodę, weselsze
życie. Czy ja wiem? Zapewne mają rację.
– Nigdy jej nie widziałam wtrąciła Pat. – Ładna była?
– Nie. Nie była ładna. Skrofuliczna, z gęstymi śladami po
ospie. Nazwałabym ją także bardzo głupią. Myślę, że nie
umiała zjednywać sobie ludzi. Biedactwo! Mężczyznami
interesowała się zanadto, lecz mężczyźni nie odpłacali jej
pięknym za nadobne. No, a inne dziewczęta drwiły z tej
słabostki, czasami z niej korzystały.
– To brzmi okrutnie, proszę, pani – westchnęła Pat.
– Tak, moja droga. Życie jest okrutne. Trudno rozwiązać
sprawę takich Gladys. Przepadają za kinem, innymi
rozrywkami i nieustannie myślą o czymś
nieprawdopodobnym, co żadnym cudem nie może ich
spotkać. Może to szczęście swojego rodzaju? Ale
rozczarowania są nieuniknione. Gladys też zawiodła się na
kawiarnianym i restauracyjnym życiu. Nie przytrafiło się jej
nic osobliwego, wspaniałego. Chyba dlatego powróciła do
służby w prywatnym domu. Długo tu była?
– O ile wiem, niedługo… Miesiąc, może dwa miesiące –
odpowiedziała Pat. – To okropne, niedorzeczne, że musiała
zaplątać się w taką sprawę. Zapewne widziała coś albo
słyszała.
– Najbardziej dotknęła mnie ta klamerka do bielizny –
podjęła panna Marple właściwym sobie łagodnym tonem.
– Klamerka do bielizny?
– Tak. Przeczytałam w gazecie, że gdy znaleziono Gladys,
nos miała ściśnięty czymś takim. To prawda?
Pat twierdząco skinęła głową, a różowe policzki panny
Marple poróżowiały mocniej.
– Rozumie chyba pani, moja droga, czemu najbardziej
dotknął mnie, rozdrażnił ten gest okrutny i lekceważący.
Stwarza on w pewnym sensie obraz mordercy. Kto mógł tak
postąpić? Poniżanie ludzkiej godności to czyn ohydny,
zwłaszcza jeżeli poniża się godność człowieka zabitego przez
siebie.
– Mam wrażenie, że rozumiem pani uczucia odparła powoli
Pat.
– Chyba powinna pani zobaczyć się z inspektorem
Neele’em. On prowadzi śledztwo. Myślę, że spodoba się
pani. Jest bardzo ludzki. –Wzdrygnęła się nerwowo. Cała
historia zakrawa na potworny koszmar. Bezsens. Szaleństwo
bez ładu i składu!
– Tego bym nie powiedziała, moje dziecko – rzekła panna
Marple.
– Nie powiedziałabym stanowczo.
Inspektor Neele wyglądał źle, sprawiał wrażenie
przemęczonego. Prasa roztrąbiła po całym kraju zagadkę
trzech gwałtownych zgonów. Sprawa, która z początku
mogła uchodzić za typową, komplikowała się
niespodziewanie.
Adela
Fortescue
–
najprawdopodobniejsza podejrzana – padła ofiarą
niepojętego morderstwa. Pod koniec fatalnego dnia
naczelnik Wydziału Śledczego wezwał inspektora na
konferencję, która przeciągnęła się do późnej nocy.
Pomimo przygnębienia – lub raczej niezależnie od niego –
Neele odczuwał niejaką satysfakcję. Schemat żony i
kochanka wydawał mu się od początku łatwy, banalny. Nie
ufał nigdy rozwiązaniom takiego pokroju, co w danym
przypadku znalazło pełne uzasadnienie.
– Cała historia przybiera kompletnie nowy aspekt – mówił
przełożony spacerując tam i z powrotem po swoim
gabinecie. – Wygląda na to, Neele, że mamy do czynienia z
osobnikiem o zachwianej równowadze. Najprzód mąż,
później żona. I co? Wszystko wskazuje, że to sprawa
domowa. Wszystko odbyło się w familijnym gronie. Ktoś z
uczestników śniadania podał Reksowi Fortescue taksynę w
kawie albo w czymś do jedzenia. W trakcie podwieczorku
ktoś postarał się, by cyjanek potasu trafił do herbaty Adeli
Fortescue. Musiał to być ktoś zaufany, nie nasuwający
podejrzeń, jeden z członków rodziny. Kto z nich, Neele?
– Parcival nie uczestniczył w podwieczorku. Daje mu to
alibi – odparł sucho detektyw i powtórzył z naciskiem: –
Daje mu to alibi: powtórne.
Naczelnik spojrzał bystro na podwładnego, którego
szczególny ton był zastanawiający.
– Co panu chodzi po głowie? Śmiało, Neele. Słucham.
– Nic specjalnego, panie naczelniku – odrzekł pewnie
inspektor. –Taki sobie drobny pomysł… Warunki układały
się dla Parcivala poręcznie.
– Może trochę zbyt poręcznie, co? – Naczelnik zamyślił się
na chwilę. – Podejrzewa pan, że on mógł to zaaranżować?
Ale jak, Neele? Nie rozumiem. Nie wyobrażam sobie, Neele
– zrobił znów krótką pauzę. – To typ bardzo przezorny.
– Ale wcale niegłupi – dopowiedział inspektor.
– Kobieta w roli podejrzanej nie odpowiada panu, prawda?
A przecież wszystko wskazuje na kobiety. Elaine Fortescue i
pani Parcivalowa uczestniczyły w śniadaniu, a także w
podwieczorku. Mogła to zrobić jedna albo druga. Żadna nie
sprawia wrażenia chorej umysłowo. Ale to nic. Czasami
trudno się zorientować. Może znajdziemy coś niewyraźnego
w przeszłości.
Neele milczał. Medytował o Mary Dove. Nie miał
konkretnych powodów, by ją podejrzewać, ale w taki
właśnie sposób chętnie rozumował. Z pewnością było w niej
coś nie wyjaśnionego, nasuwającego wątpliwości. Po śmierci
Reksa Fortescue zdradzała ironiczną niechęć wobec
pracodawców. A jak zachowuje się ostatnio? Jej postawy nie
można nazwać ironiczną ani niechętną. Natomiast parę razy
Mary Dove objawiła jak gdyby lekki przestrach.
W sprawie Gladys Martin detektyw sobie przypisywał
niemałą winę. Jej zalęknienie i zdenerwowanie uznał za
objaw naturalny przy kontakcie z policją.
Nieraz spotykał się z podobnym zachowaniem. Ale w tym
wypadku chodziło o coś więcej. Być może Gladys usłyszała
coś lub zobaczyła. Mogło to być coś błahego, drobny
szczegół, o czym nie chciała mówić, sądziła, że nie warto. A
obecnie biedaczka nigdy już nic nie powie. Inspektor Neele
spojrzał nie bez zainteresowania w łagodną, szczerą twarz
leciwej damy, która zgłosiła się doń w Domku pod Cisami.
Zrazu nie wiedział, jak ją potraktować, lecz zdecydował się
szybko. Panna Marple może być przydatna – orzekł. Jest
prostolinijna, bez zastrzeżeń uczciwa; jak większość kobiet w
pewnym wieku ma niemało wolnego czasu, no i posiada
iście staropanieński talent wyławiania istotnych szczegółów z
plotek. Od służby czy też pań z rodziny Fortescue
wydobędzie informacje, których nigdy nie uzyskałaby
policja. Dadzą to pogawędki, wspomnienia, domysły,
wielokrotne opowieści o tym, co ten czy ów zrobił lub
powiedział. Ogólnie biorąc detektyw był zadowolony, więc
szarmancko odniósł się do panny Marple.
– Ładnie szanowna pani postąpiła decydując się na przyjazd
tutaj – powiedział.
– To był mój obowiązek. Gladys mieszkała w moim domu.
Uważam, że w pewnym stopniu jestem odpowiedzialna za tę
dziewczynę… Bardzo niemądrą dziewczynę, panie
inspektorze.
Inspektor Neele spojrzał z uznaniem na starszą panią.
Odniósł wrażenie, że trafiła w sedno.
– Rozumiem – odparł. – l mnie się tak zdawało.
– Widzi pan, jeżeli Gladys coś spostrzegła, nie miała
naturalnie pojęcia, jak należy postąpić. Mój Boże! Bardzo
niejasno się wyrażam.
Detektyw odpowiedział, że rozumie doskonale.
– Ma pani na myśli, że ta dziewczyna nie potrafiłaby ocenić,
co ma znaczenie czy też go nie ma?
– Właśnie, panie inspektorze!
– A wyrażając pogląd, że Gladys była niemądra… – podjął
detektyw i zawiesił głos.
– Chciałam powiedzieć – podchwyciła panna Marple – że
należała do osób szczególnie łatwowiernych. Gdyby potrafiła
zgromadzić jakieś oszczędności, z ochotą powierzyłaby je
pierwszemu oszustowi. Ale oszczędności nigdy nie miała, bo
pieniądze trwoniła na najmniej praktyczne fatałaszki^
– Jak odnosiła się do mężczyzn?
– Strasznie jej zależało na znalezieniu wielbiciela.
Podejrzewam, że głównie dlatego wyniosła się z Saint Mary
Mead. Sroga tam konkurencja, bo odpowiednich mężczyzn
jest bardzo mało. Gladys miała na oku młodego chłopca,
dostawcę ryb. Ale cóż? Fred nie skąpił wszystkim służącym
miłych słów, za którymi nic się nie kryło. Biedaczka była
dotkliwie zawiedziona. Zdaje się jednak, że ostatecznie
znalazła kawalera?
– Na to wygląda – powiedział Neele. – Nazywa się Albert
Evans. Poznała go zapewne w czasie urlopu. Nie dał jej
pierścionka, więc być może całą historię zmyśliła. Zwierzała
się kucharce, że to inżynier górnik.
– Historia nad wyraz nieprawdopodobna, ale mogła
opierać się na tym, co on jej mówił. Jak wspomniałam już,
Gladys była dziewczyną wyjątkowo łatwowierną. Jego nie
łączy pan z tą sprawą?
Inspektor Neele pokręcił głową.
– Nie, proszę pani. Nie podejrzewam komplikacji takiego
rodzaju. Jestem prawie pewien, że Albert Evans nigdy nie
odwiedził Gladys. Od czasu do czasu przysyłał jej kartkę
pocztową, najczęściej z portu morskiego. Może to podrzędny
mechanik z jakiegoś stateczku żeglugi przybrzeżnej?
W każdym razie jestem zadowolona, że Gladys przeżyła
swój mały romans. Skoro miała zginąć tak nagle… – twarz
panny Marple przybrała surowy wyraz. – Widzi pan,
inspektorze, najbardziej oburza mnie i drażni ta klamerka
do bielizny. Co za ohyda!
– Wcale nie dziwię się szanownej pani i w pełni to
rozumiem. Starsza pani odkaszlnęła z pewnym
zakłopotaniem.
– Zastanawiam się… Może to natrętnie z mojej strony, ale
czy nie mogłabym pomóc trochę panu na sposób bardzo
skromny i, obawiam się, bardzo kobiecy. Sądzę, że to
szczególnie przewrotny morderca, a przewrotność nie
powinna uchodzić bezkarnie.
– Zapewne to sąd nieco staroświecki, nie w modzie dzisiaj –
rzucił posępnie Neele. – Osobiście jednak zgadzam się z
panią.
– Jest tutaj hotel obok stacji, a także hotel Golf – podjęła
panna Marple. – No i w tym domu mieszka panna
Ramsbottom, osoba interesująca się żywo pracą misjonarzy.
– Mieszka. Może pani z niej coś wydobędzie. Mnie
powiodło się nieszczególnie.
– Bardzo pan miły, panie inspektorze… Cieszę się, że nie
wziął mnie pan za zwykłą łowczynię sensacji.
Inspektor uśmiechnął się nieoczekiwanie. Przyszło mu na
myśl, że ta starsza pani wygląda na przeciwieństwo bogini
zemsty, a mimo to jest bliska jej roli.
– Gazety – zaczęła znów „bogini zemsty” – lubią gonić za
sensacją, najczęściej jednak szwankuje w nich dokładność.
Wolałabym poznać suche fakty – umilkła i spojrzała
pytająco na detektywa,
– Fakty ogołocone z sensacji przedstawiają się następująco
– odparł. – Rex Fortescue zasłabł nagle w swoim biurze
skutkiem zatrucia taksyną. Taksynę otrzymuje się z cisowych
jagód albo igieł.
– To bardzo dogodne wtrąciła panna Marple.
– Być może. Ale w danym przypadku nie mamy żadnego
dowodu… Nie mamy na razie.
Na ostatnim słowie Neele położył nacisk, sądził bowiem, że
właśnie w tym względzie panna Marple może być najbardziej
pomocna. Jeżeli ktoś z domowników preparował jagody cisa,
ona najłatwiej wpadnie na ślad takich poczynań. Wygląda
na staroświecką osobę, która lubi robić domowe trunki i
lekarstwa, zbierać i suszyć zioła, zna więc metody prac z tym
związanych.
– A pani Fortescue? – padło pytanie.
– Pani Fortescue piła herbatę w rodzinnym gronie. Jej
pasierbica, Elaine Fortescue, była ostatnią osobą, która
opuściła bibliotekę. Zeznaje, że w chwili gdy stamtąd
wychodziła, pani Fortescue nalewała sobie drugą filiżankę
herbaty. Po upływie około dwudziestu minut panna Dove,
zarządzająca domem, weszła do pokoju, aby sprzątnąć
naczynia po podwieczorku. Adela Fortescue nadal siedziała
na sofie, ale nie żyła. Przed nią stała nie dopita filiżanka z
herbatą, w której wykryto cyjanek potasu.
– O ile mi wiadomo, to trucizna działająca błyskawicznie.
– Tak, proszę pani.
– Groźna substancja mruknęła panna Marpłe, jak gdyby do
siebie. – Czasami używam jej przy niszczeniu os. Ale zawsze
jestem ostrożna, bardzo uważam.
– Ma pani słuszność. Słoik z cyjankiem potasu znaleziono w
podręcznym składziku ogrodnika.
– To znów bardzo dogodne… Czy pani Fortescue coś jadła?
– Tak. Podwieczorek można by nazwać wystawnym.
– Było ciasto, prawda? Zapewne też chleb, masło, rogale?
Może dżem, miód, coś z tych rzeczy?
– Aha. Były rogale, miód, ciasto w czekoladzie, rolada z
marmoladą, herbatniki… – Neele urwał, z ukosa zerknął na
starszą panią. –Obecność cyjanku potasu stwierdzono w
herbacie.
– Tak, tak… Słyszałam. Pragnę jednak uzyskać, jak to się
mówi, pełny obraz. Jest on wiele mówiący. Nie sądzi pan,
inspektorze?
Neele spojrzał na pannę Marple nie bez zdziwienia. Twarz
miała mocno zaróżowioną, oczy błyszczące.
– A trzecia śmierć, inspektorze?
– W tym wypadku fakty są stosunkowo proste. Gladys
przyniosła do biblioteki tacę z herbatą i wróciła do kuchni
po drugą, tę jednak zostawiła w hallu. Przez cały dzień była
zdenerwowana, roztargniona. Później jej nie widziano.
Kucharka, pani Crump, wywnioskowała, ze dziewczyna
zrobiła sobie wolne popołudnie, nie opowiadając się
nikomu. Utwierdził ją w tym przekonaniu fakt, że Gladys
miała na nogach nylony i swoje najlepsze pantofle. Myliła
się jednak. Najprawdopodobniej dziewczyna przypomniała
sobie nagle, że nie zdjęła bielizny, która suszyła się na
sznurach za domem. Wybiegła, by naprawić własne
zaniedbanie, i ktoś zaskoczył ją znienacka, od tyłu zarzucił na
szyję pończochę… I stało się…
– Ktoś z zewnątrz?
– Być może, proszę pani. Lecz równie dobrze mógł zrobić to
jeden z domowników… Ktoś, kto czekał okazji, by przydybać
dziewczynę samą. Gladys była roztrzęsiona, zdenerwowana,
kiedy przesłuchiwaliśmy ją wstępnie. Ale niestety, znaczenie
tego faktu uszło mojej uwagi.
– Mój Boże! Skąd pan mógł wiedzieć? Ludzie często bywają
zbici z tropu przy kontakcie z policją. Zupełnie jak gdyby
mieli coś na sumieniu.
– Niewątpliwie, proszę pani. Tym razem jednak musiało
wchodzić w grę coś więcej. Zapewne Gladys zauważyła, że
ktoś z domowników robi coś na pozór niezrozumiałego. Nie
sądzę, by to szczególnie rzucało się w oczy, bo w takim razie
dziewczyna powiedziałaby nam prawdę. Co dalej? Gladys
musiała zdradzić swój niepokój wobec osoby
zainteresowanej, ta zaś uprzytomniła sobie, że Gladys może
być niebezpieczna.
– I dlatego – podchwyciła panna Marple – Gladys została
uduszona i na jej nosie zaciśnięto klamerkę do bielizny.
– Właśnie! Ta klamerka! Bezcelowe okrucieństwo. Popis
brawury absolutnie niepotrzebny.
– Czy niepotrzebny? – mruknęła starsza dama. Nasuwa
pewne sugestie… Rozumie pan, inspektorze?
– Nie bardzo… Co ma pani na myśli? Panna Marple
ożywiła się nieoczekiwanie.
– Mam na myśli ciąg wydarzeń traktowanych jako całość.
Rozumie pan? Trudno przecież uwolnić się od wymowy
faktów.
– Nic nie rozumiem, szanowna pani.
– Chodzi mi o to, że… Zastanówmy się, inspektorze…
Najprzód pan Fortescue, Rex Fortescue został zamordowany
w swoim gabinecie. Następnie pani Fortescue umarła
siedząc przy podwieczorku, w bibliotece. Do herbaty
podano rogaliki i miód. Wreszcie znaleziono zwłoki biednej
Gladys z klamerką do bielizny zaciśniętą na nosie. To stawia
kropkę nad „i”. Czarująca pani Pat Fortescue powiedziała
mi, że to wszystko nie ma sensu ani ładu. Nie mogę się z nią
zgodzić. W całej historii jest sens i ład uderzający.
– Nie wydaje mi się, abym… – bąknął zbity z tropu Neele i
nie dokończył, gdyż panna Marple przerwała mu żywo.
– Na oko liczy pan sobie trzydzieści pięć, może trzydzieści
sześć lat. Kiedy był pan małym chłopcem, wypowiedziano
wojnę staroświeckim wierszykom dla dzieci. Natomiast dla
osoby wychowanej jak ja na takich wierszykach… Widzi
pan, ma to swoją wymowę. Jedno mnie zastanawia… –
panna Marple urwała, by podjąć zaraz, jak gdyby zebrała się
na odwagę: – Ma się rozumieć, to wielki nietakt mówić o
podobnych głupstwach…
– Proszę. Niech pani mówi, o czym zechce.
– Dziękuję. Bardzo pan uprzejmy. Powiem. Chociaż zdaję
sobie sprawę, że jestem bardzo stara, nie najmądrzejsza, a
moje pomysły mogą nie mieć sensu… Chciałabym zapytać,
czy w tej historii nie natknął się pan gdzieś na czarne ptaki…
wyrażając się ściślej, kosy?
XIV
– Przez dobre dziesięć sekund inspektor Neele spoglądał ze
zdumieniem na starszą panią. Przychodziło mu na myśl, że
biedaczka postradała nagle zmysły.
– Kosy? – powtórzył wreszcie.
Panna Marple przytaknęła energicznym skinieniem głowy.
– Nie inaczej – powiedziała i zaczęła recytować:
Piosenka za szóstkę, kieszeń żyta i
Zapiekanych w cieście kosów mendle trzy.
Przekrojono ciasto, ptaszków zabrzmiał chór.
Co za pyszne danie na królewski dwór!
Król był w skarbcu, liczył tam pieniądze swe,
Królowa w komnacie bulkę z miodem je.
Służebna w ogrodzie wietrzy ubrań stos,
Wtem przyleciał ptaszek, oddziobał jej nos.
– Wielki Boże! zawołał detektyw.
– Pasuje, co? – podjęła starsza pani. – W kieszeni marynarki
nieboszczyka znaleziono żyto. Tak napisała jedna z gazet.
Inne wspominały o zbożu, ziarnic i tak dalej… Ale to było
żyto, prawda?
Inspektor Neele twierdząco skinął głową.
– A widzi pan! – podchwyciła triumfalnie starsza pani. –
Rex Fortescue. Rex znaczy król. Zginął w swoim gabinecie
biurowym: w skarbcu! Pani Fortescue, „królowa”, jadła w
komnacie bułkę z miodem. Cóż dziwnego, że morderca
ścisnął nos Gladys klamerką do bielizny.
– Sądzi pani, że to robota szaleńca?
– Nie wyciągajmy pochopnie wniosków. W każdym jednak
razie cała historia wygląda osobliwie. Koniecznie musi pan
dopytywać o kosy. Na pewno były tu i kosy.
W tym momencie wszedł do pokoju sierżant Hay.
– Panie inspektorze! – zaczął z przejęciem i urwał
spostrzegłszy starszą panią.
Neele zdążył tymczasem przyjść do siebie, więc zwrócił się
do panny Marple:
– Bardzo szanownej pani dziękuję. Interesuje panią Gladys
Martin, może więc życzy pani sobie zobaczyć rzeczy zabrane z
jej pokoju? Sierżant Hay pokaże je pani. Niedługo będzie
wolny.
Panna Marple zrozumiała, że ją odprawiono, i wyniosła się
z pokoju.
– Kosy! – mruknął do siebie Neele i zwrócił się do
zdziwionego sierżanta. – O co chodzi, Hay?
– Panie inspektorze! zaczął znowu podwładny z nie
mniejszym przejęciem. – Niech pan inspektor spojrzy! –
pokazał coś zawiniętego w przybrudzoną chusteczkę do
nosa. – Znaleźliśmy to w malinach. Mogło zostać wyrzucone
z któregoś okna domu
Żywo zainteresowany Neele rzucił okiem na przedmiot,
który sierżant umieścił przed nim na biurku – jak się
okazało, ledwie napoczęty słoik marmolady. Spoglądał nań
bez słowa. Jego twarz przybierała wyraz coraz bardziej
kamienny i tępy, co świadczyło, że detektyw błądzi myślami
po manowcach ułudy. Oczyma wyobraźni oglądał jak gdyby
film. Widział nowy słoik i ręce, które ostrożnie zdejmują
pokrywkę, usuwają nieznaczną ilość marmolady, mieszają z
taksyną, wkładają znowu do słoika i wygładziwszy
powierzchnię słoik zakrywają. Widział to wszystko, przerwał
jednak rozważania, aby zapytać podwładnego:
– Czy marmoladę wyjmują ze słoika i podają na stół w
jakimś innym naczyniu?
– Nie, panie inspektorze. Podczas wojny, kiedy trudno było
o wszystko, zaczęli podawać marmoladę w oryginalnych
słoikach i tak już zostało.
– To uprościło zadanie. Oczywiście – szepnął do siebie
Neele.
– I co więcej, panie inspektorze – ciągnął Hay – tylko pan
Fortescue jadł na śniadanie marmoladę. I pan Parcival, ale
jego nic było w domu. Panie jadły miód i dżem.
– Aha… To uprościło zadanie jeszcze bardziej.
Po krótkiej przerwie urojony film jął snuć się dalej. Stół,
wokół niego domownicy przy śniadaniu. Rex Fortescue
sięga po słoik z marmoladą, nabiera łyżkę, kładzie na grzance
posmarowanej masłem. To rozwiązanie dużo łatwiejsze,
prostsze: nie trzeba ryzykować, przyprawiać kawy w
określonej filiżance. Idealna, nowa metoda podawania
trucizny! Co dalej? Drugi antrakt: film traci nieco na
wyrazistości. Słoik z marmoladą ktoś zastępuje drugim, z
którego usunął dokładnie taką samą ilość. Okno się uchyla.
Jakaś ręka rzuca słoik w maliny… Czyja to była ręka?
– Naturalnie musimy to posłać do badania, przekonać się,
czy w marmoladzie są ślady taksyny. Nie wolno pochopnie
wyciągać wniosków – powiedział Neele.
– Nie wolno, panie inspektorze – zgodził się Hay. – Na
słoiku mogą też być odciski palców.
– Mogą. Ale najprawdopodobniej nie te, których szukamy.
Pozostawili je Gladys, Crump, pan Fortescue… No i
zapewne pani Crump, a także subiekt ze sklepu
kolonialnego. Jeszcze kilka osób bez znaczenia dla śledztwa.
Jeżeli ktoś dodał tu taksynę, z pewnością uważał, żeby nie
dotykać słoika palcami. Powtarzam: nie wolno pochopnie
wyciągać wniosków. Jak sprowadzają tutaj marmoladę?
Gdzie ją przechowują?
Zapobiegliwy sierżant Hay miał w pogotowiu odpowiedzi
na wszelkie pytania.
– Marmoladę i dżemy kupują partiami, po sześć słoików.
Świeży słoik wydaje się do pokoju kredensowego, kiedy w
poprzednim jest już niewiele.
– A zatem manipulacja mogła być przeprowadzona na kilka
dni przed podaniem marmolady na stół. Mógł się tym zająć
każdy z domowników albo ktokolwiek, kto miał tutaj
dostęp.
„Miał tutaj dostęp”. Ten zwrot zbił z tropu sierżanta, który
nie zrozumiał, jakim szlakiem podąża myśl przełożonego.
Rozumowanie Neele’a opierało się jednak na logicznym
założeniu: skoro marmoladę zatruto dawniej,
prawdopodobnie wykluczyć należy osoby jedzące owego
dnia śniadanie.
To otwiera nowe, interesujące możliwości. Zaleca rozmowy
z różnymi ludźmi – rozmowy pod nieco odmiennym kątem
widzenia. Tylko nie sugerować się niczym z góry!
Detektyw nie lekceważył bynajmniej zdania panny Marple
na temat staroświeckiego wierszyka z dziecinnego pokoju.
Jego treść w zadziwiający sposób pasuje do przebiegu
wydarzeń. Rozwiązuje zagadkę niepokojącą od pierwszej
chwili: kieszeń pełną żyta. – Ale te kosy? – szepnął do siebie
Neele.
– Słucham, panie inspektorze? – zdziwił się podwładny.
– Drobiazg, Hay… Nic ważnego.
Inspektor Neele wybrał się na poszukiwanie Mary Dove i
zastał ją w jednym z pokoi sypialnych na piętrze, gdzie Ellcn
zdejmowała z łóżka prześcieradła –jak się zdawało, czyste.
Obok leżało na krześle kilka również nie używanych
ręczników.
– Spodziewa się pani kogoś? zapytał trochę zdziwiony
detektyw.
Zarządzająca domem uśmiechnęła się na swój sposób. W
przeciwieństwie do posępnej, przygnębionej pokojówki była
jak zawsze pogodna i opanowana.
– Akurat odwrotnie powiedziała, a Neele spojrzał na nią
pytająco.
– Ten pokój gościnny miał zająć pan Gerald Wright.
– Gerald Wright? Co to za jeden?
– Dobry znajomy panny Elaine Fortescue – odparła Mary
tonem sztucznie obojętnym.
– Oczekiwano go? Kiedy?
– O ile mi wiadomo, zatrzymał się w hotelu Golf nazajutrz
po śmierci pana Fortescue.
– Nazajutrz?
– Tak poinformowała mnie panna Fortescue – odparła
Mary tonem nadal bez wyrazu. – Chciała, by pan Wright
przeniósł się tutaj, więc w porę przygotowałam pokój.
Następnie jednak, po dwu dalszych tragediach… uznała
widać, że lepiej mu będzie w hotelu.
– W hotelu Golf?
– Tak, panie inspektorze.
– Hm… Nic dziwnego.
Ellen zebrała prześcieradła i ręczniki, wyszła z pokoju. Mary
Dove spojrzała pytająco na detektywa.
– Życzył pan sobie pomówić ze mną w jakiejś sprawie?
– Ścisłe ustalenie czasu rozmaitych wydarzeń jest w danej
chwili kwestią pierwszorzędnej wagi – odparł gładko Neele.
– Członkowie rodziny wypowiadają się mętnie na ten temat,
co uważam za naturalne i zrozumiałe. Natomiast zdążyłem
zauważyć, że pani dobrze orientuje się w czasie.
– Co też uważa pan za naturalne i zrozumiałe uśmiechnęła
się Mary Dove.
– Tak… Zapewne… W każdym razie należy pogratulować
sprawności, z jaką pani prowadzi dom mimo… mimo,
powiedzmy, paniki wynikłej z racji ostatnich zgonów –
inspektor zrobił małą pauzę. – Jak pani to robi?
Dobrze zdawał sobie sprawę, iż jedyną lukę w
nieprzeniknionym pancerzu Mary Dove stanowi duma z
własnej sprawności. I tym razem zarządzająca domem
ożywiła się nieco.
– Crumpowie chcieli z miejsca odejść – powiedziała.
– My nie udzielilibyśmy zgody.
– Wiem. Oczywiście. Ale i ze swojej strony dałam im do
zrozumienia, że pan Parcival Fortescue okaże się zapewne
hojny dla tych, co oszczędzą mu zbędnych kłopotów.
– A Ellen?
– Nie myśli o rzuceniu pracy.
– Aha… Nie myśli o rzuceniu pracy – powtórzył Neele. –
Ma mocne nerwy.
– Delektuje się katastrofami. Podobnie jak pani Valowa,
czerpie perwersyjne zadowolenie z tragedii.
– Ciekawe… Czy pani Valowa czerpie perwersyjne
zadowolenie z tragedii?
– Nie… Może to zbyt silnie powiedziane… W każdym razie
usposobienie pozwala jej tragedie znosić… Coś takiego
miałam raczej na myśli.
– A jakie wrażenie wywarło to wszystko na pani? Mary Dove
wzruszyła ramionami i odpowiedziała sucho:
– Nie było miłym przeżyciem.
Detektyw jeszcze raz zapragnął przeniknąć linie obronne tej
chłodnej i opanowanej młodej kobiety, zbadać, co kryć się
może pod osłoną niedopowiedzeń i całej zagadkowej
postawy Mary Dove.
– Cóż – podjął wróćmy do miejsca i czasu poszczególnych
wydarzeń. Ostatni raz widziała pani Gladys Martin w hallu,
przed podwieczorkiem, za dwadzieścia piąta? Nie mylę się,
prawda?
– Nie myli się pan. Powiedziałam jej, żeby podała herbatę.
– Skąd pani wtedy przyszła?
– Z piętra. Parę minut wcześniej zdawało mi się, że dzwoni
telefon.
– Zapewne przyjęła go Gladys?
– Tak. To była omyłka. Ktoś chciał się połączyć z pralnią w
Baydon Heath.
– Wówczas widziała pani Gladys Martin ostatni raz?
– W jakieś dziesięć minut później wniosła do biblioteki
tacę z herbatą.
– Z kolei nadeszła panna Elaine Fortescue?
– Tak. Trzy lub cztery minuty po Gladys. Następnie
poszłam na górę, aby poprosić na herbatę panią Valowa..
– Zwykle pani to robi?
– Skąd znowu! Domownicy schodzą na podwieczorek,
kiedy zechcą. Ale tamtego dnia pani Fortescue zapylała,
gdzie się wszyscy podziali. Wyszłam do hallu i odniosłam
wrażenie, że na piętrze słyszę kroki pani Valowej. Omyliłam
się jednak, bo…
– Jak to? – przerwał Neele zwietrzywszy coś nowego. –
Usłyszała pani czyjeś kroki na piętrze?
– Tak. Jak gdyby zbliżały się do szczytu schodów. Ale nikt
nie zeszedł na dół. Panią Valową zastałam w jej pokoju.
Dopiero co wróciła ze spaceru…
– Ze spaceru powtórzył detektyw. – Aha, rozumiem… Która
była godzina?
– Dochodziła piąta, jak sądzę.
– A pan Lancelot Fortescue zjawił się o której?
– Parę minut później wróciłam na parter… Myślałam
nawet, że przyjechał wcześniej, ale…
– Dlaczego myślała pani, że przyjechał wcześniej? – przerwał
znów żywo inspektor Neele.
– Ponieważ zdawało mi się, że zobaczyłam go przez okno, z
podestu na półpiętrze.
– W ogrodzie?
– Tak… Zauważyłam kogoś niknącego za cisowym
żywopłotem. Pomyślałam, że to może być on.
– Wtedy schodziła pani na dół, zaprosiwszy panią Valową
na podwieczorek, prawda?
– Nie – sprostowała Mary. – Stało się to wcześniej, kiedy
schodzi–łam na dół pierwszy raz.
Detektyw spojrzał na nią przenikliwie.
– Jest pani pewna, panno Mary?
– Najzupełniej. Dlatego właśnie zaskoczył mnie widok pana
Lancelota, kiedy naprawdę zadzwonił do drzwi.
Inspektor Neele pokręcił głową i podjął nie zdradzając
tonem głosu swego wzburzenia:
– Nie mogła pani zobaczyć w ogrodzie Lancelota Fortescue.
Pociąg z Londynu, przybywający o czwartej dwadzieścia
osiem, miał dziesięć minut opóźnienia. Był na przystanku
Baydon Heath o czwartej trzydzieści siedem. Jest zawsze
przepełniony, więc Lancelot Fortescue musiał zaczekać kilka
minut na taksówkę. Wobec tego odjechał ze stacji mniej
więcej trzy na piątą (pięć minut później, niż pani widziała
kogoś w ogrodzie), a do Domku pod Cisami jest około
dziesięciu minut drogi. Taksówkę odprawił sprzed bramy
nie wcześniej niż za pięć piąta… Hm… Nie mogła go pani
zobaczyć w ogrodzie.
– Pewna jestem, że kogoś zauważyłam.
– Niewątpliwie. Ale ściemniało się wówczas. Nie widziała
pani dokładnie tamtej osoby?
– Naturalnie… Nie potrafiłabym rozpoznać twarzy…
Zorientowałam się tylko, że to wysoki, szczupły mężczyzna,
więc przyszedł mi na myśl pan Lancelot Fortescue, którego
oczekiwaliśmy wszyscy.
– A tamten, w którą odszedł stronę?
– Zniknął za cisowym szpalerem, w kierunku wschodniego
skrzydła domu.
– Gdzie znajdują się boczne drzwi, prawda? Czy są one
zamykane na klucz?
– Tak Ale dopiero późnym wieczorem.
– Innymi słowy: kogoś, kto wszedłby tymi drzwiami,
mógłby nie spostrzec nikt z domowników?
Mary Dove zastanowiła się na moment.
– Zapewne… Tak! dodała bardziej stanowczym tonem. –
Chce pan powiedzieć, że słyszałam odgłos kroków kogoś,
kto w taki sposób wtargnął do domu i ukradkiem przemykał
korytarzem na piętrze?
– Coś w tym sensie, proszę pani.
– Ale kto?
– To pytanie wymaga odpowiedzi. Na razie bardzo pani
dziękuję. Mary Dove odwróciła się, by odejść, lecz w tym
momencie detektyw rzucił od niechcenia:
– Aha… Sądzę, że pani może mi coś powiedzieć o kosach?
Po raz pierwszy zarządzająca domem była jak gdyby
zaskoczona. Odwróciła się raptownie.
– O… Przepraszam… Co pan powiedział?
– Zapytałem o kosy… ptaki.
– Ptaki?
– Tak. Kosy – powtórzył Neele i przybrał swój najbardziej
tępy wyraz twarzy.
– Ma pan na myśli tę idiotyczną historię z lata? Przecież nie
może mieć nic… – Mary Dove umilkła nagle.
– Słyszałem coś piąte przez dziesiąte – podjął swobodnie
detektyw.
– Ale cóż? Tylko pani potrafi opisać to zajście ze
szczegółami.
– Moim zdaniem w grę wchodził idiotyczny, niedorzeczny
kawał –odparła Mary Dove już z normalnym, niezmąconym
spokojem. –Cztery nieżywe kosy znalazły się na biurku w
gabinecie pana Fortescue… w jego domowym gabinecie. Jak
zwykle latem, okna były otwarte. Podejrzewaliśmy wszyscy
syna ogrodnika, chociaż chłopiec zapewniał, że nie jest
winien. Były to kosy, które ogrodnik zastrzelił i powiesił na
drzewach owocowych, by odstraszyć ptactwo.
– Ktoś musiał je odciąć i podrzucić na biurko Reksa
Fortescue.
– Tak.
– Nie widzi w tym pani jakiegoś sensu, związku z
czymkolwiek?
– Nie sądzę.
– A jak zachował się pan Fortescue? Zły był?
– Zły? Oczywiście.
– Nie odniosła pani wrażenia, że zaniepokoiła go ta
historia, wytrąciła z równowagi?
– Nie pamiętam, doprawdy.
– Rozumiem…
Inspektor Neele nie dodał nic więcej, wydało mu się
jednak, że tym razem Mary Dove odwraca się i odchodzi z
ociąganiem, jak gdyby miała ochotę zbadać bardziej
szczegółowo, co się dzieje w jego głowie. Ale on myślał tylko
z niechęcią o pannie Marple. Zapewniła, że w tej historii
muszą być kosy. I oto są! Co prawda nie trzy mendle, które
dokładnie pasowały do wzoru, ale są!
Głupia historia zdarzyła się latem, więc Neele nie wyobrażał
sobie, jaki mogła mieć związek z późniejszą tragedią.
Oczywiście nie zasugeruje się ptakami, nie zaniecha
opartego na logice normalnego śledzenia mordercy,
działającego z normalnych pobudek. Lecz od tej chwili nie
wolno mu odrzucać nawet najbardziej obłąkańczych
możliwości.
XV
– Przykro mi jeszcze raz panią trudzić – zwrócił się Neele do
Elaine Fortescue – muszę jednak wyświetlić pewien szczegół.
O ile mi wiadomo, pani jest ostatnią lub raczej
przedostatnią osobą, która widziała panią Fortescue żywą.
Opuściła pani bibliotekę dwadzieścia po piątej?
– Mniej więcej. Nie mogę określić czasu ściśle – odparła
panna Fortescue i dorzuciła obronnym tonem: – Człowiek
nie patrzy wciąż na zegary.
– Ma się rozumieć, proszę pani. Kiedy wszyscy wyszli z
pokoju, pani została sama z panią Fortescue. O czym panie
rozmawiały?
– Czy to ma jakiekolwiek znaczenie?
– Najprawdopodobniej nie ma. Ale treść rozmowy może
świadczyć w pewnym stopniu o ówczesnym nastroju pani
Fortescue.
– Chce pan powiedzieć… Sądzi pan, że ona zabiła się sama?
Detektyw spostrzegł, że twarz dziewczyny się rozjaśniła, co
nie zdziwiło go wcale. Takie rozwiązanie byłoby oczywiście
najdogodniejsze z punktu widzenia mieszkańców Domku
pod Cisami. Neele nie wierzył w nie, gdyż Adeli Fortescue
nie uważał za typ potencjalnej samobójczyni. Nawet gdyby
otruła męża i żywiła obawę, że zbrodnia wyjdzie na jaw, nie
pomyślałaby z pewnością o odebraniu sobie życia.
Optymizm kazałby jej wierzyć, że jeżeli nawet dojdzie do
procesu, da się uzyskać wyrok uniewinniający. Takiego
zdania był inspektor Neele, nie chciał jednak rozpraszać
złudzeń Elaine Fortescue.
– Istnieje i taka możliwość – odparł zgodnie z prawdą. –
Więc słucham, proszę pani? O czym była wtedy mowa?
– Szczerze mówiąc o moich sprawach – powiedziała młoda
osoba i umilkła.
– A mianowicie?
– Mój… mój znajomy, ktoś z przyjaciół, przyjechał tutaj,
więc zwróciłam się do Adeli, czy nie ma nic przeciwko jego
zamieszkaniu w naszym domu.
– Rozumiem… Kto jest tym pani znajomym?
– Gerald Wright. Nauczyciel szkolny. Zatrzymał się w
hotelu Golf.
– Czy to szczególnie dobry znajomy, ktoś bardzo bliski? –
detektyw przybrał dobroduszny, rodzicielski wyraz twarzy,
który dodał mu co najmniej piętnaście lat. – Może wkrótce
należy oczekiwać doniosłego wydarzenia w rodzinie?
Odczuł niemal skrupuły na widok nieporadnego gestu ręki
i rumieńca dziewczyny. Nie wątpił już, Elaine Fortescue
kocha się w tym gościu.
– Nie jesteśmy formalnie zaręczeni i… i… Teraz nie może
być o tym mowy… Ale… Zgadł pan, inspektorze. Istotnie,
zamierzamy się pobrać.
– Gratuluję serdecznie! podchwycił żywo Neele. –
Wspomniała pani, że pan Wright zatrzymał się w hotelu
Golf. Od jak dawna tam mieszka?
– Zadepeszowałam do niego po śmierci ojca.
– A on przyjechał niezwłocznie – powiedział detektyw i
życzliwym, budzącym zaufanie tonem dorzucił swój
ulubiony zwrot: – Aha… Rozumiem. – Na moment zawiesił
głos. Jak pani Fortescue zareagowała na propozycję, by pan
Wright przeprowadził się tutaj?
– Odpowiedziała: „Dobrze. Wolno ci zapraszać, kogo sobie
życzysz”.
– Innymi słowy odniosła się do pani planów życzliwie.
– Życzliwie?… Chyba niezupełnie. Powiedziała jeszcze… –
Właśnie! Co więcej powiedziała?
– Głupstwo, jakiego należało spodziewać się od Adeli.
Dodała, że mogłabym zrobić znacznie lepszą partię. – Elaine
zarumieniła się znowu.
– Cóż, krewni często mówią podobne rzeczy.
– Tak… Naturalnie! Ale, widzi pan, nie wszystkich stać na
właściwą ocenę Geralda. To intelektualista, zwolennik
nieszablonowych, postępowych idei, które nie odpowiadają
wielu ludziom.
– Aha… Rozumiem. Dlatego trudno mu było dojść do
porozumienia z pani ojcem.
Dziewczyna mocno się zaczerwieniła.
– Ojciec był niesprawiedliwy, miał liczne uprzedzenia.
Drażnił uczucia Geralda. Otwarcie mówiąc, zachowanie
ojca tak zirytowało Geralda, że zniknął na długie tygodnie i
nie odzywał się nawet do mnie.
„I prawdopodobnie nie odezwałby się do dnia dzisiejszego.
gdyby twój ojciec nie umarł i nie zostawił ci grubej forsy”
pomyślał inspektor Neele i zapytał:
– O niczym więcej nie rozmawiała pani z panią Fortescue?
– Nie… Nie zdaje mi się.
– Działo się to mniej więcej dwadzieścia pięć po piątej, a o
szóstej pięć znaleziono zwłoki pani Fortescue. Pani nie
wróciła do biblioteki w tym czasie?
– Nie wróciłam.
– Co pani robiła?
– Ja? Wybrałam się na mały spacer.
– Do hotelu Golf?
– No… tak… Ale Geralda nie zastałam.
– Aha… Rozumiem – powtórzył znów inspektor Neele, tym
razem jednak tonem akcentującym koniec rozmowy.
– Czy to wszystko? zapytała Elaine.
– Tak jest. Dziękuję pani odparł detektyw i spytał, gdy
dziewczyna wstawała z krzesła: Mogłaby pani powiedzieć coś
o kosach?
– O kosach? Tych w pasztecie?
„Aha. Były też kosy w pasztecie” pomyślał Neele i dodał:
– Kiedy to miało miejsce?
– Trzy… może cztery miesiące temu. Ojciec znalazł też
nieżywe kosy na swoim biurku. Strasznie się wtedy złościł.
– Złościł się? Czy dopytywał się też, kto to mógł zrobić?
– Tak… Oczywiście. Ale nikt z nas nic nie wiedział.
– A nie wie pani, czemu pan Fortescue tak się gniewał?
– Czemu? No… To był makabryczny, głupi dowcip.
Neele spojrzał bystro w twarz dziewczyny, nie zauważył
jednak objawów zmieszania.
– Aa… Jeszcze jedno podjął. – Nie orientuje się pani, czy i
kiedy pani Fortescue sporządziła testament?
– Nie mam pojęcia Elaine rozłożyła ręce. – Chyba tak…
Ludzie przeważnie robią takie rzeczy.
– Powinni, ale nie zawsze robią. Czy na przykład pani
załatwiła tę sprawę?
– Ja? Dotąd nic nie miałam… Cóż… teraz naturalnie…
Neele spostrzegł, że w tym momencie dziewczyna
uprzytomniła sobie zmianę własnej pozycji materialnej.
Wyczytał to w jej oczach.
– Słusznie – powiedział. – Pięćdziesiąt tysięcy funtów
nakłada pewne obowiązki. Nakłada obowiązki i niejedno
może się zmienić.
Po rozstaniu z Elaine Fortescue inspektor siedział przez
kilka minut pogrążony w myślach, zapatrzony przed siebie.
Miał o czym medytować. Twierdzenie Mary Dove, iż około
czwartej trzydzieści pięć widziała w ogrodzie mężczyznę,
otwierało nowe możliwości – jeżeli oczywiście Mary Dove
powiedziała prawdę. Inspektor nigdy nie zakładał z góry, że
czyjekolwiek słowa zasługują na wiarę. Tym razem wszakże
nie potrafił wymyślić rozumnej przyczyny, dla której
zarządzająca domem mogłaby skłamać. Wobec tego przyjąć
należy, że powiedziała prawdę i rzeczywiście widziała w
ogrodzie mężczyznę. Z pewnością nie był to Lancelot
Fortescue, jakkolwiek domysł panny Dove w tym względzie
wyniknął logicznie z istniejących okoliczności. Nie był to
Lancelot Fortescue, lecz ktoś podobny doń z postawy i
wzrostu, a niewątpliwie wiele daje do myślenia fakt, że o tej
właśnie porze jakiś mężczyzna przemykał ukradkiem przez
ogród, chowając się za żywopłoty.
Ale nie na tym koniec! Mary Dove słyszała również odgłos
kroków w korytarzu na piętrze, co z kolei zgadzałoby się z
grudką błota znalezioną na dywanie w buduarze Adeli
Fortescue. Detektyw powędrował myślami do znajdującego
się w tym buduarze ozdobnego biureczka. Śliczny,
podrabiany antyk. Nietrudna do odkrycia sekretna
szufladka. W szufladce trzy liściki do Adeli Fortescue,
skreślone przez Viviana Dubois. Niezliczone listy miłosne
trafiały do rąk inspektora w trakcie jego zajęć służbowych:
listy namiętne, idiotyczne, sentymentalne, pełne żalów.
Zdarzały się również listy ostrożne i do tej kategorii
wypadałoby zaliczyć trzy pochodzące ze skrytki w ozdobnym
biureczku. Nawet odczytane w sądzie, podczas sprawy
rozwodowej, mogłyby ujść za dowód czysto platonicznych
uczuć.
„Platoniczne uczucie! W takim przypadku! Bodaj to licho!”
pomyślał inspektor Neele nie bez odrazy.
Kiedy znalazł listy, niezwłocznie posłał je do Wydziału
Śledczego, gdyż wówczas chodziło głównie o to, czy
prokurator uzna poszlaki za wystarczające, by wszcząć
śledztwo przeciw Adeli Fortescue lub Adeli Fortescue i
Vivianowi Dubois łącznie. Wszystko zdawało się świadczyć,
że Reksa Fortescue otruła żona przy współudziale albo bez
współudziału kochanka. Listy, chociaż ostrożne, jasno
wskazywały, że Vivian Dubois był kochankiem Adeli
Fortescue, ale ich treść nie zawierała niczego, co dałoby się
podciągnąć pod termin „zachęta do zbrodni”. Oczywiście
„zachęta” mogła mieć miejsce w rozmowach, lecz pan
Dubois to człowiek zbyt przezorny, aby czemuś takiemu dać
wyraz na piśmie.
Inspektor Neele wnioskował trafnie, iż Vivian Dubois
prosił kochankę o zniszczenie jego listów, ona zaś skłaniała,
że zastosowała się lub zastosuje do tej prośby. Co dalej?
Nastąpiły dwa kolejne zgony, z których wynika albo co
najmniej powinno wynikać, że Adela Fortescue nie
uśmierciła męża. Przeciwko temu może świadczyć tylko
jedna hipoteza. Adela Fortescue chciała się wydać za Viviana
Dubois, a Vivian Dubois pragnął nie Adeli Fortescue, lecz
stu tysięcy funtów, które miała odziedziczyć po mężu. Mógł
żywić przekonanie, że śmierć Reksa Fortescue ujdzie za
naturalną, wywołaną zawałem serca czy też wylewem krwi do
mózgu. Ostatecznie rodzina niepokoiła się od roku stanem
zdrowia starszego pana. (Neele pomyślał nawiasowo, że tę
właśnie kwestię należy zbadać bliżej, wyczuwał bowiem
instynktownie, że może ona mieć niepoślednie znaczenie.)
Stało się inaczej. Natychmiastowa diagnoza i rozpoznanie
użytej trucizny pokrzyżowały plany związane ze zgonem
Reksa Fortescue.
Przyjąwszy, że Adela Fortescue i Vivian Dubois popełnili
zbrodnię, należy spytać, co działoby się z nimi w takiej
sytuacji? Niewątpliwie on uległby panice, ona kompletnie
straciłaby głowę. Mogłaby robić albo mówić głupstwa,
dzwonić do kochanka, nieostrożnie rozmawiać przez
telefon. On zaś zdawałby sobie sprawę, że w Domku pod
Cisami mogliby podsłuchać coś fatalnego. Jak postąpiłby w
takiej sytuacji Vivian Dubois?
Odpowiedź na to pytanie byłaby przedwczesna. Ale Neele
postanowił wybrać się zaraz do Golfa, by sprawdzić, czy pan
Dubois wychodził z hotelu między czwartą piętnaście a
szóstą po południu. Jest wysoki i szczupły, wzrostem i
postawą przypomina Lancelota Fortescue. Drogą przez
ogród i boczne drzwi mógł zakraść się do domu, wejść na
piętro i… I co? Szukać swoich listów i przekonać się, że ich
nie ma? Wyczekać odpowiedniej chwili, gdy droga będzie
wolna, zejść do biblioteki, zastać tam tylko Adelę Fortescue?
To wnioski zbyt pochopne, dogodne…
Detektyw pomyślał, że wypytywał już Mary Dove i Elaine
Fortescue, należy więc sprawdzić, co ma do powiedzenia
żona Parcivala.
XVI
Inspektor Neele zastał panią Valową w jej saloniku, zajętą
pisaniem listów. Na jego powitanie podniosła się raczej
nerwowo.
– Czy… Może coś nowego?…
– Zechce pani usiąść. Po prostu chciałbym zadać pani kilka
pytań.
– Aa… Tak… Służę, inspektorze. Naturalnie. To wszystko
jest takie straszne, prawda? Coś okropnego!
Po chwili wahania wybrała jeden z foteli. Detektyw
usadowił się na pobliskim krześle i począł studiować ją
baczniej, niż w czasie uprzednich spotkań. Osądził, że to
kobieta pospolita, przeciętna i zapewne nie bardzo
szczęśliwa. Jest rozstrojona, niezadowolona z życia, lecz
mimo ograniczonych horyzontów myślowych mogła być
sprawna w swoim dawnym zawodzie pielęgniarki. Teraz nie
daje jej satysfakcji próżnowanie, które zawdzięcza
małżeństwu z zamożnym mężczyzną. Kupuje łaszki, czytuje
powieści, objada się słodyczami… Neele przypomniał sobie
jej podniecenie w dniu zgonu Reksa Fortescue, pomyślał
jednak, że nie była to uciecha hieny, ale wstrząs wywołany
prz.cz coś niezwykłego na tle jałowej pustyni codziennej
nudy.
Obecnie niespokojne oczy Jennifer unikały przenikliwego
wzroku inspektora. Sprawiało to wrażenie zdenerwowania i
może poczucia winy. Jednakże i tym razem nie należało
wyciągać wniosków zbyt pochopnie.
– Niestety, proszę pani – rozpoczął łagodnie Neele
obowiązek nakazuje nam wypytywać ludzi; wypytywać i
jeszcze raz wypytywać. Państwo muszą odczuwać to nad
wyraz boleśnie. W pełni zdaję sobie z tego sprawę, ale,
proszę mi wierzyć, bardzo wiele zależy od ścisłego określenia
czasu poszczególnych wydarzeń. Pani zeszła na pod
wieczorek późno, prawda? Lub raczej panna Dove przyszła
po panią.
– Tak. Przyszła po mnie. Powiedziała, że herbata czeka. Nie
wyobrażałam sobie, że już tak późno. Pisałam wtedy listy.
Detektyw zerknął w stronę biurka.
– Aha… Rozumiem… A mnie się zdawało, że była pani na
spacerze.
– Ona panu powiedziała? – Tak… Ma pan rację… Pisałam
listy, ale w pokoju było okropnie duszno… Głowa mnie
rozbolała, więc wybrałam się na spacer… Tylko raz dokoła
ogrodu.
– Rozumiem… Spotkała pani kogoś?
– Czy spotkałam kogoś? – Pani Valowa spojrzała ze
zdziwieniem na detektywa. – Do czego pan zmierza?
– Chciałbym się dowiedzieć, czy w czasie tej przechadzki
widziała pani kogoś lub ktoś panią widział.
– Widziałam tylko ogrodnika… z daleka. – Jennifer
zerknęła podejrzliwie na inspektora.
– Z ogrodu wróciła pani do swojego pokoju i zdejmowała
właśnie płaszcz, kiedy panna Dove przyszła poprosić panią
na herbatę. Czy to się zgadza?
– Tak. Oczywiście. Wtedy zeszłam na dół.
– Kogo zastała pani w bibliotece?
– Adelę, Elaine… W parę minut później przyjechał Lance,
brat mojego męża… Niedawno wrócił z Kenii, jak panu
wiadomo.
– Razem usiedli państwo do podwieczorku?
– Tak. Później Lance wyszedł, żeby odwiedzić ciocię Effie, a
ja wróciłam do siebie pisać listy. W bibliotece zostały Adela i
Elaine.
Detektyw przytaknął skinieniem głowy.
– Wiem. Po pani wyjściu panna Elaine spędziła w
towarzystwie macochy pięć do dziesięciu minut. Pani męża
nie było wtedy w domu?
– Nie… Percy… To jest Val wrócił z Londynu krótko przed
siódmą. Zatrzymały go tam ważne sprawy.
– Przyjechał pociągiem?
– Tak. Na stacji wziął taksówkę.
– Często korzysta z komunikacji kolejowej?
– Czasami. Niezbyt często. Tym razem był, zdaje się, w
różnych punktach miasta, gdzie trudno zaparkować wóz.
Wygodniej było mu wrócić do domu pociągiem.
– Rozumiem… – bąknął znowu Neele i zmienił temat. –
Pytałem pani małżonka, czy pani Fortescue sporządziła
przed śmiercią testament. Odpowiedział, że jego zdaniem,
nie. Sądzę, że pani nic o tej sprawie nie wiadomo?
Ku niemałemu zdziwieniu detektywa, Jennifer podchwyciła
z ożywieniem:
– Ależ, tak… Tak! Adela sporządziła testament. Sama mi
mówiła.
– Naprawdę? Kiedy to się stało?
– Niedawno. Chyba przed miesiącem.
– Bardzo interesujące, bardzo – bąknął inspektor Neele.
Pani Valowa pochyliła się do przodu. Wyrazem twarzy
zdradzała teraz podniecenie. Widać zadowolenie sprawiał jej
fakt, że jest tak dobrze poinformowana.
– Val nic nie wie – podjęła. – Nikt nie wie. Ja zrobiłam
przypadkowe odkrycie. Na ulicy! Byłam właśnie przed
sklepem z materiałami piśmiennymi, kiedy zobaczyłam
Adelę. Wychodziła z kancelarii adwokackiej. To, wie pan,
firma Ansell i Worrall przy High Street.
– Tutaj? W Baydon Healh?
– Aha! Pytam: „Co tam robiłaś?” Ona na to roześmiała się i
mówi: „Chciałabyś wiedzieć, prawda?” – a później, jak
szłyśmy razem: „Cóż, powiem ci, Jennifer. Spisywałam
ostatnią wolę”. Bardzo się zdziwiłam i mówię: „Testament?
Po co, Adelo? Nie jesteś chora ani nic takiego”.
Odpowiedziała, że nigdy nie czuła się lepiej, ale każdy
powinien załatwić tę formalność. Nie chciała pójść do
zadzierającego nosa mecenasa, pana Billingsleya, który
prowadzi sprawy rodziny, bo stary cwaniak gotów by
wszystko wypaplać. Tak mówiła Adela i dodała jeszcze: „Nic
z tego. Testament to moja osobista sprawa. Nikt się nie
dowie, jak i czym rozporządziłam”. Powiedziałam wtedy:
„Bądź pewna, Adelo, że ja słowa nie pisnę”. Wzruszyła
ramionami i mówi: „Możesz ile chcesz gadać. Nie znasz
treści testamentu”. Ale i tak nic nie powiedziałam nikomu,
nawet mężowi. Moim zdaniem kobiety powinny trzymać ze
sobą. Nieprawda, inspektorze?
– Bez wątpienia to pogląd przynoszący pani zaszczyt
przyznał dyplomatycznie detektyw.
– Ja tam nigdy nie byłam złośliwa – ciągnęła pani Valowa –
za Adelą nie przepadałam naturalnie, bo uważałam, że to
typ, co przed niczym się nie cofnie, byle postawić na swoim.
A teraz, jak ona. biedactwo, nie żyje, myślę, że może byłam
niesprawiedliwa.
– Pozostaje mi tylko podziękować szanownej pani za
wartościową pomoc – powiedział inspektor Neele.
– Bardzo mi było miło, proszę pana. Zawsze chętnie
pomogę., ile tylko zdołam. Cała ta historia jest okropna,
prawda? Dziś z. rana przyjechała jedna starsza pani. Kto to
taki?
– Nazywa się panna Marple. Postąpiła bardzo ładnie, bo
przyjechała tu specjalnie, aby podzielić się z nami
wiadomościami o Gladys Martin. Ta dziewczyna służyła u
niej w swoim czasie.
– Naprawdę? Ciekawa historia!
– Aha… Jeszcze jedno pytanie… Czy wiadomo pani coś o
kosach? Jennifer wzdrygnęła się gwałtownie. Upuściła
torebkę na podłogę i schyliła się, by ją podnieść.
– O kosach, inspektorze? Ptakach? O jakie kosy panu
chodzi? –zapytała zdławionym głosem.
Neele uśmiechnął się pogodnie.
– Jakiekolwiek, proszę pani. Żywe, martwe, nawet, że się tak
wyrażę, symboliczne.
– Nie mam pojęcia, o czym pan mówi – rzuciła szorstko
kobieta. –Nie rozumiem!
– Zatem o kosach nic pani nie wiadomo?
– Aa… Pewno ma pan na myśli te, co były w pasztecie
zeszłego lata – podjęła z wolna Jennifer. – Taki drobiazg bez
znaczenia…
– Znaleziono też nieżywe kosy na stole w bibliotece,
prawda?
– Jakieś niedorzeczne wybryki… Nie wyobrażam sobie, kto
panu o nich powiedział. Pan Fortescue, mój teść, strasznie
się wtedy złościł.
– Złościł się tylko? Nic więcej?
– Rozumiem. Wiem teraz, do czego pan zmierza. Teść
wypytywał nas wszystkich, czy koło domu nie kręcił się ktoś
obcy.
– Obcy? powtórzył detektyw unosząc brwi ze zdziwieniem.
– Ja tam nic nie wiem. Tak teść się wyraził.
– Obcy powtórzył znów Neele tonem zastanowienia. – Czy
pan Fortescue zdawał się przestraszony?
– Przestraszony? znowu nic nie rozumiem.
– Powiedzmy, czy byt zaniepokojony, gdy wypytywał o
kogoś obcego?
– Chyba tak… Miałam wrażenie, że był zaniepokojony.
Oczywiście nie pamiętam dokładnie historii sprzed kilku
miesięcy. Byłam zdania, że to jakieś niemądre żarty.
Podejrzewałam… podejrzewam nadal Crumpa. To człowiek
bardzo niezrównoważony i z pewnością często zagląda do
kieliszka. Czasami zachowuje się impertynencko… Może
miał jakąś urazę do pana Fortescue? Myślę, że to
prawdopodobne… Jak pan sądzi, inspektorze?
– Wszystko jest prawdopodobne – odparł Neele i wyszedł z
saloniku pani Valowej.
Parcival Fortescue wyjechał do Londynu? lecz Neele zastał
w bibliotece Lancelota, siedzącego ze swoją żoną nad
szachami.
– Nie chciałbym państwu przeszkadzać – zaczął tonem
usprawiedliwienia.
– Nie szkodzi, inspektorze – powiedział Lance. – Zabijamy
tylko czas. Prawda, kochanie?
Pat twierdząco skinęła głową.
– Zapewne moje pytanie wyda się panu niedorzeczne –
zwrócił się detektyw do przybysza z Afryki. Zapytam jednak,
czy wiadomo panu coś o kosach?
– O kosach? Ptakach?
– Tak. Może to dziwne, ale wzmiankę o kosach napotkałem
w trakcie dochodzenia.
– Na Boga! Nie pije pan chyba do starej historii kopalni
Kos! – zawołał Lancelot.
– Kopalnia Kos? ożywił się Neele. – Co to za stara historia?
Lance zrobił niepewną minę.
– Cały kłopot w tym, że sam niewiele pamiętam, bardzo
niewiele, inspektorze. Chodzą mi po głowie wspomnienia o
jakiejś mętnej transakcji mojego papy, gdzieś na zachodnich
wybrzeżach Afryki. Ciocia Effie mówiła coś kiedyś z
przekąsem, ale żadnych bliższych szczegółów nie znam.
– Ciocia Effie? Innymi słowy panna Ramsbottom?
– Tak, inspektorze. ,
– Pójdę zapytać ją o kopalnię Kos – powiedział Neele i
dodał posępnie: – To, proszę pana, przerażająca starsza
dama. Peszy mnie jej obecność.
– Zgoda, inspektorze! – roześmiał się Lancelot Fortescue.
Ale ciocia Effie może być wielce pomocna, jeżeli podejdzie
pan do niej w sposób właściwy. Szczególnie zalecałbym
rozwodzenie się nad przeszłością. Staruszka ma wyborną
pamięć i z prawdziwą satysfakcją dobywa z niej sprawy
kompromitujące kogoś lub przykre. Umilkł na moment. –
Jeszcze jedno, inspektorze. Po przyjeździe tutaj wkrótce
wybrałem się do cioci Effie… wyrażając się ściślej, zaraz po
herbacie. Zaczęła mówić o Gladys, służącej, która została
zamordowana. Naturalnie nie wiedzieliśmy wtedy, że ta
dziewczyna nie żyje. Ciocia Effie utrzymywała, że Gladys wie
o czymś, czego nic powiedziała policji.
– To wydaje się pewne – westchnął detektyw. – Biedactwo
mc już nigdy nie powie.
– Nie powie – powtórzył Lance. – Ciocia udzieliła jej dobrej
rady, aby wszystko wyznała. Jaka szkoda, że Gladys nie
zdążyła się do niej zastosować.
– Aha… – bąknął Neele i, zebrawszy odwagę przed groźnym
spotkaniem, wtargnął do twierdzy starszej damy.
Ku niemałemu zdziwieniu zastał tam pannę Marple, która
gawędziła z ciocią Effie o działalności misyjnej.
– To ja już pójdę – powiedziała panna Marple, wstając żywo
z fotela.
– Nie ma potrzeby, szanowna pani – zaoponował Neele. –
Proszę zostać.
– Zaproponowałam pannie Marple, żeby przeniosła się
tutaj – zabrała głos panna Ramsbottom. – Nie ma sensu
marnować pieniędzy na pobyt w diabła wartym hotelu Golf.
To obrzydliwe gniazdo podejrzanych typów. Po całych
wieczorach nic tylko kartograjstwo i pijatyki! Z pewnością
panna Marple lepiej się będzie czuła w przyzwoitym
chrześcijańskim domu. Jest wolny pokój tuż obok mojego.
Ostatnio mieszkała tam misjonarka, doktor Mary Peters.
– Bardzo pani uprzejma – odezwała się panna Marple. –
Doprawdy jednak nie chciałabym narzucać się w domu
żałoby.
– Jaka tam żałoba! – obruszyła się ciocia Effie. – Zawracanie
głowy! Kto w tym domu opłakuje Reksa? Albo Adelę? A
może chodzi pani o policję, co? Pan przecież nie ma
zastrzeżeń, inspektorze?
– Nie mam najmniejszych zastrzeżeń, łaskawa pani.
– No to interes ubity! – ucieszyła się energiczna staruszka.
– Bardzo pani uprzejma powtórzyła panna Marple. – Zaraz
zatelefonuję do hotelu. Powiem, że rezygnuję z pokoju.
Kiedy wyszła, panna Ramsbottom rzuciła obcesowo pod
adresem detektywa:
– A pan tu po co?
– Chciałem zapytać, czy łaskawa pani mogłaby mi coś
powiedzieć o kopalni Kos?
Ciocia Effie parsknęła piskliwym śmiechem.
– Ha! Dotarł pan i do tego! Zrozumiał moją aluzję o
dawnych grzechach i długich cieniach. Co interesuje pana w
tej sprawie?
– Wszystko, co usłyszę od łaskawej pani.
– Wiele pan nie usłyszy. To było bardzo dawno, jakieś
dwadzieścia lat temu, może dwadzieścia pięć. Chodziło o
jakąś koncesję górniczą w Afryce Wschodniej. Mój szwagier
wybrał się tam z drugim przedsiębiorcą. Tamten nazywał się
MacKenzie. Mieli całą historię zbadać na miejscu, ale
MacKenzie umarł, chyba na febrę. Rex wrócił do Anglii i
mówił, że ta koncesja, kopalnia, czy jak się tam nazywa, to
czysta bujda. Tyle mi wiadomo.
– Tylko tyle? Zdaje mi się, łaskawa pani, że trochę więcej.
– Reszta to plotki. A jak słyszałam, wymiar sprawiedliwości
nie lubi plotek.
– Nie jesteśmy w sądzie, proszę pani.
– Niech będzie. Powiem wszystko. Wdowa MacKenzie
podniosła wielki gwałt. Dowodziła, że Rex oszukał jej męża.
Pewno miała rację. To był spryciarz bez skrupułów. Nie
wątpię jednak, że jego posunięcia i tym razem mieściły się w
granicach legalności. Pani MacKenzie, osoba o zachwianej
równowadze umysłowej, nie była w stanie niczego dowieść.
Przyjechała tu później, groziła zemstą. Twierdziła, że Rex
zamordował jej męża. Głupie, melodramatyczne brednie!
Myślę, że już wtedy była pomylona, bo, o ile mi wiadomo,
wkrótce trafiła do zakładu dla umysłowo chorych.
Przywlokła z sobą tutaj dwoje małych dzieci, okropnie
wystraszonych. Mówiła, że wychowuje je w duchu zemsty.
Zawracanie głowy i tyle! Więcej nie mogę panu powiedzieć.
Proszę jednak pamiętać, że kopalnia Kos to nie jedyne
świństwo, jakie Rex zrobił w życiu. Niech pan poszuka, a z
pewnością znajdzie wiele innych. Ale skąd przyszła panu do
głowy ta sprawa’? Odkrył pan jakiś ślad wiodący do rodziny
MacKenzie?
– Wie pani coś o dalszych losach tej rodziny?
– Absolutnie nic. Tylko proszę mnie właściwie zrozumieć.
Nie podejrzewam, by Rex zamordował tamtego człowieka.
Sądzę, że opuścił go ciężko chorego. To jedno w obliczu
Boga, ale w obliczu prawa nie. Jeżeli naprawdę był winien,
dosięgła go kara. Bóg nierychliwy, niesprawiedliwy, jak
mówią. A teraz proszę odejść. Więcej powiedzieć nie mogę,
więc nie warto mnie pytać.
– Dziękuję łaskawej pani za cenne wiadomości – skłonił się
inspektor Neele.
– A niech pan przyśle do mnie tę Marple – zawołała panna
Ramsbottom, gdy zamykał drzwi. – Brak jej powagi, jak
wszystkim anglikanom, ale kobieta zna się na rozsądnie
pojętej dobroczynności.
Z parteru inspektor Neele zatelefonował w dwa miejsca: do
firmy adwokackiej Ansell i Worrall oraz do hotelu Golf.
Następnie wezwał swojego sierżanta i powiedział mu, że na
niedługi czas opuści Domek pod Cisami.
– W razie pilnej potrzeby, Hay, będzie mnie można znaleźć
w tutejszej kancelarii adwokackiej. Później w hotelu Golf.
– Tak jest, panie inspektorze.
– A tymczasem, Hay, wyniuchajcie, ile się da, na temat
kosów.
– Kosów, panie inspektorze?
– Tak. Czarnych ptaszków, kosów.
– Tak jest, panie inspektorze – powtórzył ze zdumieniem
sierżant Hay.
XVII
Inspektor Neele przekonał się rychło, że pan Ansell jest
typem prawnika, który łatwiej ulega onieśmieleniu, niż
onieśmiela innych. Wspólnik niewielkiej, doskonale
prosperującej firmy nie myślał obstawać przy swoich
prawach. Przeciwnie. Rad był udzielić policji wszelkiej
możliwej pomocy.
Sporządził testament nieboszczki Adeli Fortescue, która
zgłosiła się do kancelarii przed pięcioma tygodniami.
– Jej dyspozycje wydały mi się trochę dziwne – ciągnął pan
Ansell – ale wie pan, inspektorze, jak dziwne historie trafiają
się w naszym zawodzie. Oczywiście rozumie pan inspektor
obowiązującą nas dyskrecję, zasady tajemnicy zawodowej…
takie rzeczy…
Neele kiwnął głową na znak, że rozumie. Nie miał
wątpliwości, że ta kancelaria nie miała uprzednio do
czynienia z panią Fortescue ani z nikim z tej rodziny.
– Ma się rozumieć – podjął prawnik – nieboszczka Adela
Fortescue nie mogła zwrócić się do adwokatów swojego
męża.
Pomijając ozdoby retoryczne, kwestia przedstawiała się
prosto. Na mocy testamentu Adela Fortescue pozostawiła
wszystko, co będzie jej własnością w momencie zgonu,
Vivianowi Dubois.
– Odniosłem jednak wrażenie – kończył pan Ansell
spoglądając spod oka na detektywa – że w dniu, gdy wyraziła
ostatnią wolę, pani Fortescue niewiele miała do
pozostawienia.
Słusznie. Nie miała wtedy wiele do pozostawienia.
Niebawem jednak umarł Rex Fortescue, a żonie zapisał
okrągłą sumę stu tysięcy funtów, która według wszelkiego
prawdopodobieństwa należy dziś do Viviana Edwarda
Dubois. Sto tysięcy funtów z odliczeniem jedynie podatku
spadkowego.
W hotelu Golf mocno zdenerwowany pan Dubois
oczekiwał wizyty detektywa. Był na wyjezdnym i walizy miał
spakowane, gdy przez telefon odebrał prośbę inspektora
Neele’a, aby zechciał pozostać. Inspektor mówił uprzejmie,
prawie przepraszał, lecz pan Dubois nie wątpił, że mimo
osłony grzecznych słówek, prośba równa się rozkazowi. Dla
zasady protestował trochę, ale nie bardzo.
– Liczę, panie inspektorze – powitał gościa – że zdaje pan
sobie sprawę, na jak wiele kłopotów naraża mnie
pozostawanie tutaj. Doprawdy, mam bardzo ważne sprawy,
którymi muszę zająć się niezwłocznie. To kwestia interesów.
– Nie wiedziałem, że pan prowadzi jakieś interesy – odparł
pogodnie detektyw.
– Cóż, nikt nie ma dziś tyle wolnego czasu, jak to się może
zdawać.
– Zapewne… Zapewne… Sądzę, że boleśnie odczuł pan
śmierć pani Fortescue. Łączyła z nią pana bliska przyjaźń,
prawda?
– Tak. To była urocza osoba. Często grywaliśmy w golfa.
– Poniósł pan ciężką stratę, prawda?
– Niewątpliwie – westchnął Vivian Dubois. – Cała ta
potworna historia jest wstrząsająca.
– O ile mi wiadomo, telefonował pan do pani Fortescue w
dzień jej zgonu, w godzinach popołudniowych.
– Telefonowałem? Nie pamiętam, słowo daję.
– Około czwartej.
– Tak… Chyba telefonowałem.
– Przypomina pan sobie treść rozmowy?
– Była konwencjonalna. Pytałem, zdaje się, o samopoczucie
pani Fortescue i czy są jakie dalsze wiadomości na temat
zgonu jej męża.
– Aha… Rozumiem – powiedział Neele i dodał zaraz: –
Następnie poszedł pan na spacer.
– Co?… Tak… Nie był to właściwie spacer… Chciałem
poćwiczyć trochę na polu golfowym.
– Chyba nie, panie Dubois – sprzeciwił się łagodnie
detektyw. – Na polu golfowym ćwiczył pan zapewne innego
dnia… Tutejszy portier widział pana zmierzającego drogą w
kierunku Domku pod Cisami.
Dubois spojrzał w twarz inspektora, później odwrócił
wzrok.
– Nie pamiętam, inspektorze – powiedział. – Słowo daję.
– Może wybrał się pan w odwiedziny do pani Fortescue?
– Nie! – zaprotestował energicznie młody człowiek. – Nic
podobnego! Nie byłem w tamtym domu.
– Więc gdzie pan był?
– Poszedłem drogą aż do gospody Pod Trzema Gołębiami.
Później wróciłem przez tereny golfowe.
– Na pewno nie był pan w Domku pod Cisami?
– Z całą pewnością, inspektorze. Neele z zatroskaniem
pokręcił głową.
– Proszę posłuchać, panie Dubois. Z nami szczerość
popłaca. Mógł pan przecież wybrać się tam z jakiegoś
całkiem niewinnego powodu.
– Powtarzam wyraźnie, że tamtego dnia nie odwiedziłem
pani Fortescue.
– Myślę, proszę pana podjął swobodnym tonem Neele – że
będziemy zmuszeni prosić pana o złożenie formalnych
zeznań. Postąpi pan rozsądnie i w zakresie swoich
uprawnień, żądając obecności adwokata przy załatwianiu tej
formalności.
Dubois pobladł nagle. Jego cera przybrała chorobliwy,
zielonawy odcień.
– Chce mnie pan zastraszyć! – wybuchnął. – Mnie?
– Nic podobnego, proszę pana – obruszył się detektyw. –
Nam nie wolno grozić. Przeciwnie. Pozwoliłem sobie
zwrócić uwagę na pewne przysługujące panu uprawnienia.
– Zapewniam pana, że z tą całą historią nie miałem nic
wspólnego. Absolutnie nic!
– Jednakże tamtego dnia około pół do piątej po południu
był pan w Domku pod Cisami. Tak się złożyło, że ktoś
wyjrzał przez okno i widział pana.
– Wszedłem tylko do ogrodu. W domu nie byłem.
– Nie był pan? Naprawdę? Nie wszedł pan tam przypadkiem
bocznymi drzwiami, a następnie po schodach, na piętro, do
saloniku pani Fortescue? Szukał pan czegoś w biureczku,
prawda?
– Aa…. Pan zabrał listy – odparł posępnie Vivian Dubois –
Ta idiotka Adela zatrzymała je, chociaż przysięgała, że są
spalone… Ale listy nie mają takiego znaczenia, jakie pan im
chce przypisać.
– Nie zaprzeczy pan, panie Dubois, że z Adelą Fortescue
łączyły pana bardzo intymne stosunki?
– Nie zaprzeczę. Oczywiście. Jak mógłbym zaprzeczyć, skoro
ma pan te listy? Ale nie warto doszukiwać się w nich jakiegoś
utajonego sensu. Niech pan sobie nie wyobraża, że my… że
ona myślała kiedykolwiek o pozbyciu się Reksa Fortescue.
Na Boga! Nie jestem człowiekiem takiego pokroju!
– Ale pani Fortescue mogła być kobietą takiego pokroju.
Jak pan sądzi?
– Nonsens! – zawołał Dubois. – Przecież ją też
zamordowano.
– Tak… Naturalnie.
– Nie nasuwa się panu logiczny wniosek, że jedna ręka
zgładziła Reksa Fortescue i jego żonę?
– To prawdopodobne, bardzo prawdopodobne – przyznał z
namysłem inspektor Neele. – Ale mogą być też odmienne
rozwiązania. Weźmy dla przykładu jedną hipotezę… tylko
hipotezę, panie Dubois.
Istnieje możliwość, że Adela Fortescue pozbyła się męża, a
po jego śmierci sama stała się zagrożeniem dla kogoś innego.
Ten ktoś nie pomagał jej aktywnie, ale stwarzał w pewnym
sensie pobudkę i, powiedzmy, motyw występnego czynu.
Przyzna pan chyba, że dla tej osoby pani Fortescue mogłaby
być niebezpieczna?
– P…p… an… – zająknął się Vivian Dubois. Pan nie ma
podstaw do aktu oskarżenia… Żadnych podstaw… poszlak
przeciwko mnie.
– Pani Fortescue sporządziła testament podjął detektyw. –
Wszystko pozostawiła panu. Cały majątek.
– Nie chcę jej pieniędzy! Nie chcę ani pensa!
– Naturalnie wiele tego nie ma. Ilizutcria… Futra… Ale
pieniędzy chyba mało.
Dubois wytrzeszczył oczy.
– Myślałem, że jej mąż… – urwał, szczęka mu opadła.
– Myślał pan, panie Dubois? podchwycił Neele ostrym niby
stal głosem. – To ciekawe! Widocznie znał pan treść
testamentu Reksa Fortescue.
Drugim rozmówcą Neele’a w hotelu Golf był pan Gerald
Wright, chudy młody człowiek o minie intelektualisty i
wyniosłych manierach. Wzrostem i sylwetką przypominał
trochę Viviana Dubois, czego Neele nie omieszkał zauważyć.
– Czym mogę panu służyć, inspektorze? – zapytał pan
Gerald Wright.
– Chciałem prosić pana o pewne informacje, które mogą
okazać się pomocne.
– Informacje? Nie bardzo rozumiem,
– Chodzi o niedawne wydarzenia w Domku pod Cisami.
Słyszał pan o nich zapewne? – zapytał Neele nie bez ironii, a
młody człowiek uśmiechnął się pobłażliwie.
– Czy słyszałem? To nie najtrafniejsze określenie. Gazety są
pełne tych wydarzeń! Trudno w nich znaleźć coś więcej.
Słowo daję! Nasza prasa jest zdumiewająco krwiożercza. W
okropnych czasach żyjemy. Bomba atomowa! Dzienniki
nurzające się w ohydnych zbrodniach! Ale powiedział pan,
że chce mnie o coś zapytać. Nie wyobrażam sobie doprawdy,
co by to być mogło. Nie wiem nic o wydarzeniach w Domku
pod Cisami. Kiedy zamordowano pana Fortescue, byłem na
wyspie Mań.
– Niebawem jednak przyjechał pan tutaj. Otrzymał pan
telegram od panny Elaine Fortescue.
– Ach! Ta wszystkowiedząca policja! Tak! Elaine mnie
wezwała, więc przyjechałem natychmiast!
– Podobno zamierza pan ożenić się wkrótce. Czy i to się
zgadza?
– Zgadza się, inspektorze. A pan, jak sądzę, nie ma nic
przeciwko mojemu małżeństwu?
– To, proszę pana, czysto osobista sprawa panny Fortescue.
O ile mi wiadomo, wzajemna sympatia państwa liczy sobie
czas pewien. Sześć czy też siedem miesięcy, prawda?
– Prawda, inspektorze.
– Byli państwo nieoficjalnie zaręczeni, lecz pan Fortescue
nie udzielił zgody. Powiedział też panu, że panna Elaine nie
może liczyć na pomoc w żadnej formie, jeżeli nie zastosuje
się do jego woli. Wtedy pan zerwał ów związek i wyjechał.
Gerald Wright uśmiechnął się z politowaniem.
– Scharakteryzował pan tę kwestię raczej brutalnie. W
istocie, inspektorze, padłem ofiarą swoich zapatrywań
politycznych. Rex Fortescue był kapitalistą w najgorszym
tego słowa znaczeniu. Dla pieniędzy nie mogłem
zrezygnować z głęboko zakorzenionych poglądów.
– Ale nie ma pan zastrzeżeń wobec małżeństwa z osobą,
która odziedziczyła właśnie pięćdziesiąt tysięcy funtów.
– Żadnych zastrzeżeń, inspektorze – uśmiechnął się Gerald
Wright, tym razem z widoczną satysfakcją. – Pieniądze będą
zużyte z korzyścią dla społeczeństwa. Ale nie przyszedł pan
chyba, aby omówić ze mną moją sytuację finansową lub
zapatrywania polityczne?
– Nie, panie Wright. Przyszedłem, aby omawiać z panem
suche fakty. Jak panu wiadomo, pani Adela Fortescue
zmarła piątego listopada skutkiem zatrucia cyjankiem
potasu. Tamtego popołudnia był pan w pobliżu Domku pod
Cisami, mógł więc pan widzieć lub słyszeć coś, co miałoby
znaczenie dla śledztwa.
– Czemu pan sądzi, że tamtego popołudnia byłem, jak się
pan wyraził, w pobliżu Domku pod Cisami?
– Z hotelu wyszedł pan kwadrans po czwartej. Skierował się
pan w stronę Domku pod Cisami. Stąd logiczny wniosek, że
Domek pod Cisami stanowił cel przechadzki.
– Istotnie, miałem taki zamiar, inspektorze – odparł Gerald
Wright. – Jednakże rozmyśliłem się po drodze. Z panną
Fortescue… z Elaine byłem już umówiony na szóstą w
hotelu. Z szosy skręciłem w boczną alejkę i okrężną drogą
wróciłem do Golfa krótko przed szóstą. Elaine nie przyszła
na spotkanie. Rzecz zrozumiała w okolicznościach, jakie
wynikły.
– Widział ktoś pana w czasie tego spaceru?
– Na szosie minęło mnie kilka samochodów. Ale nikogo
znajomego nie spotkałem, jeżeli o to panu chodzi. Boczna
alejka, o której wspomniałem, jest bardzo wąska i tiki
samochodów zbyt błotnista.
– A zatem hotel opuścił pan kwadrans po czwartej. Wrócił
pan do hotelu krótko przed szóstą. Ma pan jedynie własne
słowa na potwierdzenie swoich poczynań w tym czasie.
Gerald Wright nadal uśmiechał się protekcjonalnie.
– Bardzo to kłopotliwe dla nas obu, ale niestety zgadza się,
inspektorze.
– Gdyby więc ktoś zeznał, że około czwartej trzydzieści pięć
wyjrzał oknem z podestu na półpiętrze i zobaczył pana w
ogrodzie Domku pod Cisami… inspektor Neele umilkł nie
dokończywszy zdania.
Młody człowiek zmarszczył czoło.
– Widoczność musiała być wtedy bardzo słaba – powiedział.
– Ten ktoś nie mógłby poznać mnie ani żadnej innej osoby.
– Czy pan Vivian Dubois, który mieszka również w tym
hotelu, jest panu znany?
– Dubois? Dubois? Nie zdaje mi się. Czy to taki wysoki
brunet, co najczęściej chodzi w zamszowych półbutach?
– Tak. On również wyszedł na spacer piątego listopada po
południu i też skierował się w stronę Domku pod Cisami.
Nie spotkał go pan przypadkiem?
– Nie… Nie przypominam sobie…
Po raz pierwszy pan Gerald Wright zdradził pewne
zakłopotanie.
– Hm… Pogoda nie zachęcała wtedy do spacerów – podjął
tonem zastanowienia inspektor Neele – zwłaszcza do
spacerów po zmroku, błotnistą alejką. Dziwna historia, że
tyle osób odczuło nagły przypływ energii.
W Domku pod Cisami sierżant Hay radośnie powitał
przełożonego. Niewątpliwie był zadowolony z siebie.
– Wyniuchałem dla pana inspektora coś na temat kosów –
oznajmił.
– Naprawdę, Hay? Słucham.
– Były w pasztecie, panie inspektorze. Na niedzielną zimną
kolację pozostawiono pasztet zapiekany w cieście. Ktoś, w
spiżarni lub gdzie indziej, wyjął farsz z ciasta i zastąpił go…
Niech pan inspektor zgadnie, czym? Śmierdzącymi,
nieżywymi kosami, które wziął z szopy ogrodnika. Paskudny
kawał, panie inspektorze! I głupi, co?
– „Co za pyszne danie na królewski dwór!” – zacytował
półgłosem Neele. i jeszcze raz zbił z tropu swojego sierżanta.
XVIII
– Zaraz. Chwileczkę powiedziała panna Ramsbottom. –
Ten pasjans chyba wyjdzie.
Króla z potężnym taborem przeniosła na wolne miejsce,
czerwoną siódemkę na czarną ósemkę, komplet pików
uzupełniła czwórką, piątką i szóstką. Następnie wykonała
kilka błyskawicznych posunięć i rozparła się w fotelu.
– To podwójny soliter – odetchnęła z ulgą. – Bardzo rzadko
wychodzi.
Przez chwilę siedziała spokojnie z zadowoloną miną,
później zwróciła wzrok ku młodej kobiecie, która stała obok
kominka.
– Ha! Wiec ty, moja droga, jesteś żoną Lancelota – podjęła.
– Tak, ciociu! odparła Pat, dopiero co wezwana na piętro,
przed oblicze starszej damy.
– Wysoka dziewczyna, szczupła – mruknęła do siebie ciocia
Effie.
– Wygląda na zdrową.
– Mam żelazne zdrowie, ciociu.
Panna Ramsbottom z uznaniem kiwnęła głową.
– A żona Parcivala to mięczak. Je za dużo słodyczy. Za mało
ma ruchu. No, siadaj, moje dziecko, siadaj. Gdzie poznałaś
Lancelota?
– W Kenii, ciociu, kiedy byłam tam u przyjaciół.
– Słyszałam, że poprzednio byłaś zamężna.
– Tak. Dwa razy.
Panna Ramsbottom wymownie pociągnęła nosem.
– Rozwódka, hę?
– Nie, ciociu – odpowiedziała Pat trochę drżącym głosem. –
Obaj moi mężowie… umarli. Pierwszy był pilotem
myśliwca… Poległ na wojnie.
– A drugi?… Zaraz, moje dziecko… Coś mi ktoś mówił…
Zastrzelił się, prawda?
Pat twierdząco skinęła głową.
– Z twojej winy?
– Nie, ciociu. Nie z mojej winy.
– Zdaje się trzymał stajnię wyścigową, grał w totalizatora,
co?
– Tak, ciociu.
– Nigdy w życiu nie byłam na wyścigach – oznajmiła
sędziwa dama. – Totalizator, gra w karty to wymysły szatana.
Pat nie podjęła dyskusji.
– Za żadne skarby nie poszłabym też do teatru ani
kinematografu – ciągnęła ciocia Effie. – Cóż, grzeszny ten
świat, grzeszny, w dzisiejszych okropnych czasach, i w tym
domu działo się wiele zła, ale Bóg pokarał występnych.
Młoda kobieta milczała nadal. Zastanawiała się, czy ciocia
Effie ma w głowie wszystko po kolei. Po chwili zaniepokoiło
ją zwrócone ku niej przebiegłe spojrzenie starszej damy.
– Co ci wiadomo, moje dziecko, o rodzinie, do której
weszłaś? – padło pytanie.
– Myślę, że ani mniej, ani więcej niż zwykle w takich razach.
– Hm… Jest w tym sens… Zapewne. – Ciocia Effie zrobiła
krótką pauzę. – Powiem ci, moja droga, to i owo. Moja
siostra była idiotką, szwagier łajdakiem. Parcival to wąż, a
Lance zawsze uchodził w rodzinie za niedobrego chłopca.
– Chyba to przesada, ciociu – obruszyła się Pat.
– Czy ja wiem? Pewno masz rację, moje dziecko – zgodziła
się nieoczekiwanie panna Ramsbottom. – Nie można
przyczepiać ludziom etykiet. Ale nie lekceważ Parcivala, nie
lekceważ. Na ogół panuje pogląd, że ludzie z etykietą
dobroci są także głupi. Nie! Dobry chłopiec Parcival to nie
głupiec. Bynajmniej nie głupiec, lecz spryciarz na
świętoszkowatą modłę. Nigdy go nie lubiłam. A Lance?
Zapamiętaj dobrze: nie mam do niego zaufania, nie
pochwalam go, ale jestem do nicponia przywiązana, wbrew
przekonaniu… Rozumiesz? To lekkomyślny chłopak, zawsze
był taki… Musisz go mieć na oku, moje dziecko, bo inaczej
może się posunąć za daleko. Powiedz mu, niech nie
lekceważy Parcivala, nie zawsze wierzy w to, co Parcival
mówi. Ten dom roi się od kłamców. – Ciocia Effie
podniosła głos i dodała z satysfakcją: – Ogień piekielny i
siarka! Oto, co się im należy.
Inspektor Neele kończył rozmowę telefoniczną ze Scotland
Yardem.
– Tak – mówił naczelnik Wydziału Śledczego. – Tę
wiadomość zapewne uzyskamy. Zwrócimy się do rozmaitych
prywatnych zakładów. Ale ona może już nie żyć.
– Bardzo prawdopodobne. To dawna historia – zgodził się
Neele.
„Stare grzechy rzucają długie cienie”. Panna Ramsbottom
wygłosiła te słowa z przekonaniem, jak gdyby czyniła
przejrzystą aluzję.
– Teoria sprawia wrażenie fantastycznej powiedział
naczelnik.
– Zdaję sobie z tego sprawę, ale moim zdaniem nie wolno
jej z miejsca odrzucić. Zbyt wiele szczegółów pasuje do
całości.
– Tak… Oczywiście! Kosy… imię pierwszej ofiary… takie
rzeczy.
– Nie zapominam też o innych kierunkach śledztwa –
podjął inspektor Neele. – Dubois wchodzi w rachubę, także
Wright. Kredensowa Gladys przyniosła tacę do hallu i wtedy
mogła zauważyć, że jeden albo drugi kręci się w pobliżu
domu. Zaciekawiona wyszła bocznymi drzwiami, a tamten
udusił ją, przeniósł zwłoki na podwórko i nos ofiary ścisnął
klamerką do wieszania bielizny.
– Najbardziej niedorzeczna historia w tej sprawie – obruszył
się naczelnik Wydziału Śledczego. – I najbardziej odrażająca.
– Strasznie dotknęła tę starą… pannę Marple. To bardzo
sympatyczna starsza pani i ma głowę na karku.
Przeprowadziła się do Domku pod Cisami, żeby być bliżej
panny Ramsbottom. Jestem głęboko przekonany, ze nie
przegapi nic ciekawego.
– Co pan zamierza robić dalej?
– Wybieram się do londyńskich adwokatów Reksa
Fortescue. Chcę zaznajomić się ze szczegółami jego
testamentu i chociaż to stara historia, usłyszeć coś więcej o
kopalni Kos.
Pan Billingsley z firmy Billingsley, Horsethorpe i Walters
był wytrawnym światowcem, który zazwyczaj maskował
dyskrecję pozorną wylewnością. Ale w czasie drugiej
rozmowy z inspektorem pan Billingsley był mniej
powściągliwy niż uprzednio. Potrójna tragedia w Domku
pod Cisami poruszyła go widać tak, że otrząsnęła część
zawodowej rutyny. Chętnie, nawet skwapliwie informował
policję o znanych sobie faktach.
– Nadzwyczajna historia – mówił. – Istotnie nadzwyczajna!
Czegoś podobnego nie napotkałem w ciągu długoletniej
praktyki.
– Powiem wyraźnie, panie mecenasie, że nieodzowna nam
jest pomoc, wszelka możliwa pomoc.
– Na mnie drogi pan może liczyć. Z prawdziwą
przyjemnością zaofiaruję policji współpracę.
– Przede wszystkim pozwolę sobie zapytać, jak dobrze znał
pan nieboszczyka pana Fortescue oraz stan interesów jego
firmy?
– Pana Fortescue znałem stosunkowo nieźle. Nasze
kontakty z nim datują się od… powiedzmy… od jakichś
szesnastu lat. Należy jednak pamiętać, że nie tylko z naszą
firmą miał do czynienia. Z pewnością dawał zatrudnienie
rozmaitym kancelariom adwokackim.
Inspektor Neele ze zrozumieniem skinął głową. Wiedział,
że firma Billingsley, Horsethorpe i Walters załatwia solidne
transakcje Zjednoczonej Agencji Powierniczej. Przy mniej
solidnych Rex Fortescue korzystał z usług kilku innych
kancelarii, mniej ograniczonych skrupułami.
– Czym więcej mogę służyć panu inspektorowi? O
testamencie już mówiłem. Generalnym spadkobiercą został
ustanowiony Parcival Fortescue.
– Interesuje mnie obecnie testament Adeli Fortescue,
która po zgonie męża weszła w posiadanie kwoty stu tysięcy
funtów. Nie mylę się, prawda?
Prawnik twierdząco skinął głową.
– To poważna suma i, powiem w zaufaniu, inspektorze,
Zjednoczona Agencja Powiernicza będzie miała nie lada
trudności z dokonaniem takiej wypłaty.
– Taka zasobna firma? – zdziwił się Neele.
– Mówiąc szczerze i tylko między nami, firma kuleje, kuleje
od mniej więcej półtora roku.
– Z jakichś konkretnych przyczyn?
– Tak. Mógłbym rzec, z powodu samego Rexa Fortescue. W
ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy Rex Fortescue
postępował niczym szaleniec. Tu sprzedawał murowane
papiery, tam kupował na spekulację podejrzane, chwalił się
tym wszystkim, opowiadał dokoła najrozmaitsze głupstwa.
Nie chciał słuchać niczyich rad… Bo, widzi pan, jego syn
Parcival nieraz przychodził tutaj, prosił, abym wpłynął jakoś
na ojca. Sam próbował uprzednio, ale nic nie zdziałał. Z
kolei ja robiłem, co mogłem, także bez rezultatu.
Niepodobna było przemówić mu do rozsądku. Sprawiał
wrażenie kogoś z gruntu odmienionego.
– Słyszałem jednak, że nie był przygnębiony.
– Nie, inspektorze, przeciwnie! Puszył się, promieniał,
przemawiał górnolotnie.
Inspektor Neele znowu przytaknął ruchem głowy. Zaczynał
umacniać się w poglądzie zarysowanym uprzednio.
Rozumiał już niektóre powody różnicy zdań pomiędzy
Parcivalem Fortescue a jego ojcem.
– Wracając do testamentu Adeli Fortescue podjął prawnik
– nic nie umiem powiedzieć na ten temat. Nie ja
sporządziłem testament.
– Wiem, panie mecenasie. Chciałem tylko sprawdzić, czy
Adela Fortescue miała co zapisać spadkobiercy. Konkretnie
mówiąc, sto tysięcy funtów! Dysponowała tą kwotą, prawda?
– Ależ nie, drogi panie. Jest pan w błędzie odparł żywo pan
Billingsley.
– Jak to? Sto tysięcy funtów dostała tylko w dożywocie?
– Nie, inspektorze. Dostała te sumę na własność, ale z
klauzulą warunkującą zapis. Miała wejść w posiadanie
spadku, jeżeli o miesiąc przeżyje męża! Podobne zastrzeżenia
praktykuje się dziś często, głównie z powodu
niebezpieczeństw komunikacji powietrznej. Kiedy
małżeństwo ginie w katastrofie samolotowej, niezmiernie
trudno ustalić kolejność zgonów i oczywiście wynikają
komplikacje.
Neele spojrzał na prawnika ze zdumieniem.
– Więc Adela Fortescue nie weszła w posiadanie stu tysięcy!
Komu dostaną się teraz pieniądze?
– Firmie lub. wyrażając się ściślej, generalnemu
spadkobiercy.
– Panu Parcivalowi Fortescue – dodał Neele.
– Oczywiście potwierdził adwokat i dodał zapominając do
cna o dyskrecji: – A w obecnej sytuacji firmy taka kwota
bardzo mu się przyda.
– Wy, policjanci, dopytujecie się o najdziwniejsze sprawy –
powiedział lekarz zaprzyjaźniony z inspektorem Neele’em.
– Śmiało, Bob. Gadaj!
– Cóż, rozmawiamy w cztery oczy, więc na szczęście nie
będziesz mógł cytować mojego zdania. Zdaje mi się, że
rozumujesz trafnie. Według mnie wygląda to na
schizofrenię o cechach paranoidalnych. Rodzina
podejrzewała coś, próbowała wyprawić faceta do specjalisty.
On nie chciał, co jest typowe w takich razach. Występowały
też, jak mówisz, inne klasyczne objawy: zakłócenie
równowagi umysłowej, mania wielkości, gwałtowne napady
rozdrażnienia, skłonność do przechwałek, wiara we własny
geniusz finansowy. Taki gość musi położyć w ciągu roku
każde, nawet najlepiej prosperujące przedsiębiorstwo, jeżeli
nie przyhamować go w porę. Ale to trudna sprawa, zwłaszcza
gdy chory podejrzewa, do czego zmierza otoczenie. Tak,
śmierć faceta stanowi z pewnością pomyślny traf dla twoich
przyjaciół.
– Oni nie są moimi przyjaciółmi, Bob obruszył się Neele i
jeszcze raz powtórzył zasłyszane zdanie: – To obrzydliwi
ludzie. Wszyscy!
XIX
W salonie Domku pod Cisami zgromadziła się cała
rodzina. Parcival Fortescue, wsparty o kominek, przemawiał
do zebranych.
– Rzecz zrozumiała – mówił – że dochodzenie jest
konieczne, ale w obecnej fazie przedstawia się
niezadowalająco. Policjanci przychodzą i odchodzą, ale
nikogo z nas nie informują o niczym. To wydaje się, że są na
konkretnym tropie, to ich krzątanina przycicha. Trudno w
takich warunkach robić jakieś plany, układać sobie
przyszłość.
– Wszystko to całkiem bez sensu – poparła męża Jennifer.
– Całą rodzinę krępuje zakaz wydalania się na dłużej z
domu –ciągnął Parcival jestem jednak zdania, że między
sobą należy omówić nasze zamierzenia. Zacznijmy od Elaine.
O ile mi wiadomo, myślisz wyjść za… Jakże się on nazywa?…
Aha, Gerald Wright. Jak sądzisz, kiedy?
– Możliwie najprędzej. Parcival zmarszczył czoło.
– Możliwie najprędzej? To znaczy za jakieś pół roku?
– Nie. Dlaczego mielibyśmy czekać tak długo?
– No… Chociażby że względów przyzwoitości…
– Brednie! – obruszyła się młoda osoba. – Nie chcemy
zwlekać dłużej niż miesiąc.
– Cóż, to twoja sprawa – odparł Parcival. – A później?…
Macie jakie plany?
– Myślimy o założeniu szkoły. Starszy brat pokręcił głową.
– W dzisiejszych czasach to interes bardzo ryzykowny.
Trudno o służbę i personel nauczycielski. Słowo daję,
Elaine, na oko szkoła nieźle wygląda, ale warto zastanowić
się dobrze.
– Zdążyliśmy się już zastanowić. Gerald jest zdania, że cała
przyszłość naszego kraju zależy od właściwie pojętego
nauczania.
– Pojutrze wybieram się do pana Billingsleya. Mamy do
omówienia rozmaite sprawy finansowe – podjął Parcival. –
On proponuje, abyś spadek po ojcu złożyła do depozytu
powierniczego na rzecz własną i swoich dzieci. W obecnej
sytuacji gospodarczej to rozwiązanie nad wyraz sensowne.
– Nie dla mnie – odparła Elaine. Pieniądze będą nam
potrzebne na puszczenie w ruch szkoły. Słyszeliśmy o
całkiem odpowiedniej posiadłości na sprzedaż. W Konwalii.
Piękne tereny i dom niezły. Oczywiście nie obejdzie się bez.
przeróbek i dobudowania skrzydeł.
– Jak to?… Myślisz wycofać z firmy cały kapitał? Słowo daję,
Elaine, to bardzo nierozważne posunięcie.
– Moim zdaniem rozważniej będzie wycofać kapitał niż
pozostawić w firmie – odparła panna Fortescue. – Jak Anglia
długa i szeroka, rozmaite przedsiębiorstwa robią plajtę. No i
przed śmiercią ojca sam wciąż mówiłeś, że sprawy kiepsko
wyglądają.
– Różne rzeczy się mówi – podjął Parcival. – Powtarzam
jednak, że to czyste szaleństwo wycofać z firmy kapitał, aby
kupić, puścić w ruch i prowadzić szkołę. A jak się nie uda,
Elaine? Zostaniesz bez pensa.
– Uda się. Musi – odparła z uporem dziewczyna.
– Trzymam z tobą! – dodał jej otuchy Lance, który siedział
rozparty swobodnie w fotelu. – Obstawaj przy swoim. Na
mój gust, prowadzenie szkoły to diablo dziwny interes, ale
chcesz się tym zająć, ty i twój Gerald. Możecie stracić
pieniądze, ale zostanie satysfakcja, że robiliście to, co wam
pasowało.
– Właśnie coś takiego spodziewałem się usłyszeć od ciebie,
Lance – rzucił cierpko Parcival.
– Wiem, wiem, Percy – odparł młodszy brat. – Jestem
utracjusz, syn marnotrawny. Ale nie wątpię, że w życiu
miałem zabawy więcej niż ty, stary.
– Co kogo bawi! rzucił cierpko Parcival. – Powiedziałeś
swoje, a co sam zamierzasz robić? Myślę, że wrócisz do Kenii
albo Kanady? Może zamierzasz zorganizować wyprawę na
Mount Everest czy jakąś równie fantastyczną bzdurę?
– Czemu tak myślisz, Percy?
– Czemu? Nigdy nie odpowiadał ci uregulowany tryb życia
w Anglii.
– Z wiekiem przychodzi odmiana – powiedział Lancelot. –
Człowiek zaczyna się statkować. Wiesz co, stary? Serio
nabrałem ochoty do spokojnych zajęć biznesmena.
– Chciałbyś…
– Właśnie – przerwał z uśmiechem młodszy brat. –
Chciałbym wraz z tobą, Percy, prowadzić firmę. Oczywiście,
ty jesteś starszym wspólnikiem. Masz lwią część udziałów.
Ale ja, drobna płotka, mogę też wtrącić to i owo. Przysługuje
mi takie prawo.
– Tak… W pewnym sensie… Jeżeli potraktować
zagadnienie z prawnego punktu widzenia… Ale bądź
pewien, chłopcze, że prędko na śmierć się zanudzisz.
– Czy ja wiem? Sądzę, że się nie zanudzę.
– Chyba nie mówisz poważnie, Lance – zaczął znów
Parcival z posępną miną – że chcesz przystąpić do pracy w
firmie?
– I od czasu do czasu wtrącić swoje trzy grosze, co? Właśnie
do tego zmierzam.
Starszy brat pokręcił głową.
– Stan finansowy firmy przedstawia się fatalnie… To nie
żarty, Lance. Nie mam pojęcia, jak będziemy sobie radzić po
spłaceniu Elaine, jeżeli uprze się, by wycofać kapitał.
– A widzisz, Elaine! – zawołał Lancelot. – Masz rację!
Słusznie chcesz chwycić w garść pieniądze, póki jeszcze są.
– Słowo daję, Lance! – obruszył się gniewnie Parcival. –
Twoje żarty są w najgorszym stylu.
– Val ma rację poparła znowu męża Jcnnifer. – Powinieneś,
Lance, bardziej liczyć się ze słowami.
Siedząc na uboczu, pod oknom. Pat przysłuchiwała się
rozmowie. Myślała, że Lance gra dobrze. jeżeli chce
przycisnąć brata. Parcival tracił maskę nieposzlakowanego
chłodu. Raz jeszcze rzucił cierpko:
– Mówisz serio, Lance?
– Jak najbardziej serio.
– Nic z tego nie będzie. Sprzykrzy ci się takie życie.
– Mnie się sprzykrzy? Czemu? Pomyśl, jaka to cudowna
odmiana. Zaciszny gabinet. Maszynistki wchodzą i
wychodzą. Będę miał jasnowłosą sekretarkę w typie panny
Grosvenor… Nazywa się Grosvenor, prawda?… Z pewnością
już ją wylałeś. Ale postaram się o podobną. Będzie mówiła:
„Tak, panie dyrektorze”, „Nie, panie dyrektorze”, „Jest już
herbatka, panie dyrektorze”.
– Nie strugaj wariata – wybuchnął Parcival.
– Czemu się złościsz, braciszku? Nie jesteś kontent, że chcę
podzielić z tobą pracę i kłopoty?
– Nie masz pojęcia, w jak opłakanym stanie są interesy
firmy.
– Nie mam pojęcia. Będziesz mnie musiał we wszystko
wtajemniczyć.
– Najprzód ty będziesz musiał zrozumieć jedno. Od pół…
nie, od roku ojciec przestał być dawnym sobą. Robił
nieobliczalne głupstwa, fantastyczne posunięcia finansowe.
Sprzedawał pewne papiery, kupował akcje palcem na piasku
pisane. Czasami rzucał pieniądze w błoto, jak to się mówi,
chyba dla czystej przyjemności wydawania.
– Innymi słowy – wtrącił Lance to szczęśliwy traf dla
rodziny, że dostał w herbacie taksynę.
– W gruncie rzeczy masz słuszność, chociaż wyraziłeś ją w
możliwie najobrzydliwszej formie powiedział Parcival. – Jego
śmierć uratowała nas od bankructwa. Ale przez pewien czas
będziemy musieli postępować nad wyraz przezornie,
konserwatywnie, że się tak wyrażę.
– Nie zgadzam się z tobą, Percy. Przezorność nic nie daje.
Trzeba ryzykować, grać na całego. O wielką stawkę!
Rozumiesz?
– Nie! Przezorność i oszczędność. Oto hasło na najbliższą
przyszłość.
– Nie moje hasło – podchwycił Lance.
– Pamiętaj, że jesteś tylko młodszym wspólnikiem.
– Pamiętam, naturalnie… Ale i tak mam jaki taki głos.
Starszy brat zaczął nerwową przechadzkę po salonie.
– Nic dobrego nie wyjdzie z twoich planów – podjął. –
Jestem do ciebie przywiązany, lubię cię…
– Naprawdę? – wtrącił Lance, lecz Parcival nie zwrócił na to
uwagi.
– … i w ogóle, ale, widzisz, trudno nam będzie o
porozumienie. Zanadto różnimy się w poglądach.
– To może być korzystne.
– Jedyne sensowne wyjście to rozwiązanie spółki.
– Chcesz mnie spłacić, Percy? Do tego zmierzasz?
– Mój kochany, nie widzę innej rozumnej drogi. Przy takiej
różnicy zapatrywań…
– Przepraszam! Trudno ci będzie spłacić Elaine. Sam
powiedziałeś. Za co w takim razie kupisz mój udział?
– Za co?… Widzisz, nie myślałem o gotówce… Możemy
przeprowadzić podział aktywów… papierów wartościowych.
– Ty zatrzymasz murowane, mnie dostaną się spekulacyjne
śmiecie, prawda?
– Mówiłeś, że coś takiego bardziej odpowiada twoim
gustom.
– Nie mam pojęcia. Będziesz mnie musiał we wszystko
wtajemniczyć.
– Najprzód ty będziesz musiał zrozumieć jedno. Od pół…
nie, od roku ojciec przestał być dawnym sobą. Robił
nieobliczalne głupstwa, fantastyczne posunięcia finansowe.
Sprzedawał pewne papiery, kupował akcje palcem na piasku
pisane. Czasami rzucał pieniądze w błoto, jak to się mówi,
chyba dla czystej przyjemności wydawania.
– Innymi słowy – wtrącił Lance – to szczęśliwy traf dla
rodziny, że dostał w herbacie taksynę.
– W gruncie rzeczy masz słuszność, chociaż wyraziłeś ją w
możliwie najobrzydliwszej formie – powiedział Parcival. –
Jego śmierć uratowała nas od bankructwa. Ale przez pewien
czas będziemy musieli postępować nad wyraz przezornie,
konserwatywnie, że się tak wyrażę.
– Nie zgadzam się z tobą. Percy. Przezorność nic nie daje.
Trzeba ryzykować, grać na całego. O wielką stawkę!
Rozumiesz?
– Nie! Przezorność i oszczędność. Oto hasło na najbliższą
przyszłość.
– Nie moje hasło – podchwycił Lance.
– Pamiętaj, że jesteś tylko młodszym wspólnikiem.
– Pamiętam, naturalnie… Ale i tak mam jaki taki głos.
Starszy brat zaczął nerwową przechadzkę po salonie.
– Nic dobrego nie wyjdzie z twoich planów – podjął. –
Jestem do ciebie przywiązany. lubię cię…
– Naprawdę? – wtrącił Lance, lecz Parcival nie zwrócił na to
uwagi.
– … i w ogóle. ale. widzisz, trudno nam będzie o
porozumienie. Zanadto różnimy się w poglądach.
– To może być korzystne.
– Jedyne sensowne wyjście to rozwiązanie spółki.
– Chcesz mnie spłacić, Percy? Do tego zmierzasz?
– Mój kochany, nie widzę innej rozumnej drogi. Przy takiej
różnicy zapatrywań…
– Przepraszam! Trudno ci będzie spłacić Elaine. Sam
powiedziałeś. Za co w takim razie kupisz mój udział?
– Za co?… Widzisz, nie myślałem o gotówce… Możemy
przeprowadzić podział aktywów… papierów wartościowych.
– Ty zatrzymasz murowane, mnie dostaną się spekulacyjne
śmiecie, prawda?
– Mówiłeś, że coś takiego bardziej odpowiada twoim
gustom.
– W pewnym sensie masz rację, stary – uśmiechnął się
Lancelot. – Ale nie mogę schlebiać tylko własnym gustom.
Muszę myśleć o żonie.
Bracia spojrzeli na Pat, która otworzyła usta i zamknęła je
nie powiedziawszy słowa. Wolała się nie wtrącać, bo
rozumiała, że Lance prowadzi grę, choć nie bardzo jeszcze
wiedziała, w jakim celu.
– Co mi zaproponujesz? – ciągnął Lancelot. – Nie istniejące
kopalnie diamentów, rubiny w niedostępnych miejscach,
koncesje naftowe na terenach bez ropy? Myślisz, że taki ze
mnie osioł, na jakiego wyglądam?
– Cóż, niektóre z naszych akcji są wysoce spekulacyjne,
ostatecznie jednak mogą przynieść zawrotne zyski – bąknął
niepewnie Parcival.
– Zmieniłeś ton. co? – podchwycił Lance. – Proponujesz mi
ostatnie idiotyczne nabytki ojca i na dodatek pewno starą
kopalnię Kos? Aha! Czy inspektor pytał i ciebie o tę
kopalnię?
Parcival zmarszczył czoło.
– Tak. Pytał. Nie rozumiem dlaczego. Dużo nie mogłem
mu powiedzieć. Obydwaj byliśmy wtedy dziećmi. Jak przez
mgłę pamiętam, że ojciec wybrał się na miejsce, a kiedy
wrócił, powiedział, że to tylko zawracanie głowy.
– Co to za kopalnia? Złota?
– Tak mi się zdaje. Ojciec przyjechał do Anglii przekonany,
że złota tam z pewnością nie ma. A on nie mylił się nigdy w
takich kwestiach.
– Kto wciągnął go w tę historię? Jakiś MacKenzie, prawda?
– Tak. MacKenzie umarł w Afryce.
– Umarł… – powtórzył Lance z nuta zastanowienia. – A
później była jakaś okropna scena. Coś sobie przypominam…
Pani MacKenzie zjechała tutaj. Groziła ojcu, miotała klątwy
na jego głowę. Zdaje się, twierdziła, że on zamordował jej
męża.
– Co? Nic w tym rodzaju nie pamiętam – zdziwił się
Parcival.
– A ja pamiętam, chociaż jestem sporo młodszy od ciebie –
podchwycił Lance. – Może właśnie dlatego mocniej
przemówiła do mnie melodramatyczna sytuacja. Gdzie była
kopalnia Kos? W Afryce Zachodniej?
– Tak mi się zdaje.
– Muszę kiedy rzucić okiem na tę koncesję, jak będę w
biurze – powiedział młodszy brat.
– Nie warto. Ojciec nigdy nie mylił się w takich sprawach.
Powiedział: nie ma złota, to złota nie ma.
– Pewno masz słuszność… Biedna pani MacKenzie.
Ciekawe, co się teraz dzieje z nią i tą parką dzieci, które
przywiozła ze sobą. Zabawna historia! Przecież to dziś dorośli
ludzie – roześmiał się Lancelot.
XX
W świetlicy prywatnego sanatorium Sosny inspektor Neele
siedział naprzeciw szpakowatej pacjentki w starszym wieku.
Helena MacKen–zie liczyła sześćdziesiąt trzy lata, jakkolwiek
wyglądała młodziej. Miała bladoniebieskie oczy o mętnym
wyrazie, drobny, słabo zarysowany podbródek i szerokie usta
o drżącej nerwowo górnej wardze. Na kolanach trzymała
dużą księgę i podczas rozmowy raz poTaz spuszczała ku niej
wzrok. Detektyw patrzał na panią MacKenzie i przypominał
sobie informacje, jakie uzyskał na jej temat od doktora
Crosbie, dyrektora sanatorium.
– Oczywiście to pacjentka dobrowolna, nie skierowana
urzędowo – powiedział lekarz.
– Jest niebezpieczna dla otoczenia?
– Nie, inspektorze. Przeważnie sprawia wrażenie zdrowej i
mówi nie inaczej niż pan czy ja. Obecnie ma dobry okres,
więc przeprowadzi pan z nią zupełnie normalną rozmowę.
Wspominając tę opinię inspektor Neele rozpoczął gładko i
swobodnie:
– Bardzo dziękuję, że szanowna pani zechciała mnie
przyjąć. Moje nazwisko Neele, a celem wizyty jest sprawa
pana Fortescue, który zmarł niedawno. Chodzi o Reksa
Fortescue. O ile mi wiadomo, pani zna to nazwisko.
– Nie mam pojęcia, o czym pan mówi – odparła Helena
MacKenzie spoglądając uparcie na grubą księgę.
– Pytam o pana Fortescue, proszę pani, Reksa Fortescue.
– Nie… Z całą pewnością nie…
Inspektor Neele stropił się nieco. Czy tak ma wyglądać
rozmowa, jak wyraził się doktor Crosbie, zupełnie
normalna?
– Sądzę, że szanowna pani znała go dawno, wiele lat temu –
powiedział.
– Skąd znowu! – obruszyła się kobieta. – To było wczoraj.
– Aha… Rozumiem – bąknął detektyw, powtarzając swój
ulubiony zwrot, tym razem bardzo niepewnie. – Podobno
przed wieloma laty odwiedziła pani Reksa Fortescue w jego
podlondyńskiej posiadłości. Nazywa się ona Domek pod
Cisami.
– Bardzo pretensjonalna buda.
– Tak… Niewątpliwie… Słusznie nazwała pani ten dom
bardzo pretensjonalną budą. Rex Fortescue miał do
czynienia z pani małżonkiem w sprawach pewnej kopalni
położonej w Afryce, kopalni Kos, jeżeli dobrze sobie
przypominam.
– Muszę teraz czytać – powiedziała pani MacKenzie. –
Czasu mam mało, a muszę czytać swoją księgę.
– Oczywiście, szanowna pani. To zrozumiałe – zgodził się
detektyw i zaczął znów po krótkiej pauzie: – Pan MacKenzie
i pan Fortescue wybrali się do Afryki, by na miejscu zbadać
sytuację.
– To była kopalnia mojego męża. On ją odkrył, zgłosił
swoje prawa i uzyskał koncesję. Potrzebował pieniędzy na
kapitał obrotowy. Zwrócił się do Reksa Fortescue. Nie
pozwoliłabym na to, gdybym była mądrzejsza; gdybym
wiedziała więcej.
– Aha… Rozumiem… Ale tak czy inaczej obydwaj pojechali
do Afryki i tam pani małżonek zmarł na febrę.
– Muszę czytać swoją księgę.
– Czy podejrzewa pani, że w tej sprawie, w sprawie kopalni
Kos, Rex Fortescue oszukał pani mcza?
– Strasznie pan głupi powiedziała pani MacKenzie nie
podnosząc wzroku znad grubego tomu.
– Tak… Zapewne… Ale, proszę pani, to dawne dzieje,
bardzo dawne. Znaczne trudności musi nastręczać
dochodzenie w sprawie zupełnie przebrzmiałej, więc…
– Kto panu mówił, ze to sprawa przebrzmiała?
– Aha… Rozumiem. Szanowna pani jest odmiennego
zdania?
– „Nic nie jest załatwione, pokąd nie jest załatwione
sprawiedliwie”. Tak wyraził się Kipling. Nikt nie czyta dziś
Kiplinga, ale to był wielki człowiek.
– Liczy pani, że sprawa kopalni Kos będzie kiedyś
załatwiona sprawiedliwie?
– Rex Fortescue nie żyje. Pan to powiedział, prawda?
– Nie żyje. Został otruty. Nieoczekiwanie kobieta parsknęła
śmiechem.
– Nonsens! Umarł na febrę.
– Mówię, proszę pani, o Reksie Fortescue – powiedział
zbity z tropu detektyw.
– Ja również – bystro spojrzała w twarz inspektora
bladoniebieski–mi oczami. – Niech pan nie opowiada
takich rzeczy! On umarł w swoim łóżku, prawda? Umarł we
własnym łóżku.
– Nie. W szpitalu Świętego .ludy.
– Nikt nie wie, gdzie umarł mój mąż podjęła kobieta. –
Nikt nie wie, jak umarł, ani gdzie go pogrzebano. Wiadomo
tylko tyle, ile powiedział Rex Fortescue. A to był kłamca.
– Ma pani jakieś podejrzenia? – natarł inspektor Neele.
– Podejrzenia… Tak… Podejrzenia nie do odparcia, bez
cienia wątpliwości..
– Sądzi pani, że odpowiedzialność za zgon pani małżonka
obciąża Reksa Fortescue?
– Dziś z rana dostałam śniadanie, jak zawsze, całkiem
świeże. Jakie to dziwne, że minęło już z górą trzydzieści lat.
Detektyw westchnął ciężko. Zaczynał wątpić o celowości
rozmowy, nie dał jednak za wygraną.
– Kilka miesięcy przed śmiercią Reksa Fortescue ktoś
podrzucił na jego biurko nieżywe kosy.
– Interesująca historia – szepnęła pani MacKenzie. –
Bardzo interesująca.
– Nie domyśla się pani przypadkiem, kto mógł to zrobić?
– Domysły nie przydadzą się na nic. Trzeba działać.
Wychowywałam je w takim duchu. W duchu działania.
– Szanowna pani ma na myśli swoje dzieci?
– Tak. Donald i Ruby. Dziewięć i siedem lat. Dzieci zostały
bez ojca. Wciąż im to mówiłam. Powtarzałam. Każdego
wieczora musiały składać przysięgę.
– Jaką przysięgę?
– Jaką? Naturalnie, że go zabiją.
– Rozumiem… – bąknął detektyw i zapytał spokojnym
tonem: – I co? Spełniły tę przysięgę?
– Donald był pod Dunkierką. Nie wrócił. Dostałam
telegram: „Padł na polu chwały, w czasie działań bojowych”.
Słyszy pan? Działania! Ale działania nie takie, jak trzeba. Nie
ma Donalda.
– Serdecznie szanownej pani współczuję. A córka?
– Ja nie mam córki – odrzekła pani MacKenzie.
– Dopiero co mówiła pani o córce, Ruby.
– Ruby… Tak, Ruby! Wie pan, co z nią zrobiłam?
– Nie, proszę pani. Co pani z nią zrobiła?
– Spójrz! – szepnęła nieoczekiwanie kobieta.
Neele zorientował się, że księga spoczywająca na jej
kolanach to Biblia – bardzo stara Biblia, na której pierwszej
karcie wypisano wiele imion. Niewątpliwie według dawnego
obyczaju ktoś z pokolenia na pokolenie rejestrował tam
narodziny.
Pani MacKenzie wskazała palcem dwa ostatnie imiona.
Donald MacKenzie i data urodzenia. Niżej: Ruby
MacKenzie i data urodzenia. Ale końcowa pozycja była
przekreślona grubą krechą.
– Widzi pan? Wymazałam ją z księgi. Po wieczne czasy.
Anioł nie odnajdzie imienia Ruby w dniu Sądu
Ostatecznego.
– Wykreśliła pani z Biblii jej imię? Czemu? – zapytał
detektyw.
– Nie wie pan?
– Nie mam pojęcia, proszę pani.
– Nie dochowała przysięgi. Rozumie pan? Nie dochowała
przysięgi.
– Gdzie przebywa obecnie pani córka?
– Ja nie mam córki. Mówiłam już panu. Ruby MacKenzie
przestała istnieć.
– Umarła?
– Umarła? chora niespodziewanie wybuchnęła śmiechem.
– Lepiej byłoby dla niej, gdyby umarła. Znacznie,
nieporównanie lepiej! – Westchnęła, niezdecydowanie
poruszyła się na krześle i nagle zmieniła ton na uprzejmie
towarzyski. Niezmiernie mi przykro, lecz nie mogę dłużej z
panem rozmawiać. Czas biegnie, a ja naprawdę muszę czytać
księgę.
Dalsze słowa inspektora zbywała niecierpliwym gestem i nie
przerywając lektury wodziła palcem wzdłuż wierszy druku.
Wkrótce Neele wstał i wyszedł z pokoju, by jeszcze raz
pomówić z dyrektorem sanatorium
– Czy panią MacKenzie odwiedza ktoś z rodziny? – zapytał.
– Na przykład córka?
– Podobno córka przyjeżdżała tu za czasów mojego
poprzednika. Ale wizyty fatalnie działały na chorą, więc
ówczesny dyrektor poradził ich zaniechać. Od tej pory
wszelkie sprawy załatwia adwokat.
– Nie wie pan doktor, gdzie przebywa obecnie ta córka,
Ruby MacKenzie?
Dyrektor sanatorium bezradnie rozłożył ręce.
– Nie wie pan też zapewne, czy wyszła za mąż?
– Nie mam pojęcia. Mogę tylko podać panu adres
kancelarii adwokackiej, z którą mamy do czynienia.
Neele już uprzednio wytropił tę kancelarię i nic nie
wskórał. Przed laty panna MacKenzie ustanowiła fundusz
powierniczy na rzecz matki i później nie pokazała się nigdy.
W sanatorium Sosny inspektor próbował uzyskać rysopis
Ruby, ale i to spełzło na niczym. Chorych odwiedza wielu
krewnych i znajomych. Po latach nikt nie pamięta wyglądu
takiej czy innej osoby. Przełożonej pielęgniarek zdawało się,
ze panna MacKenzie była drobną brunetką. Jedyna
pielęgniarka zatrudniona od tamtych lat przypominała sobie
mętnie wysoką, raczej tęgawą blondynkę.
– Coś w tym jest powiedział inspektor Neele, gdy
zameldował się u przełożonego. Historia pomyleńcza, ale
wszystko pasuje jedno do drugiego. Coś w tym być musi.
– Aha… Kosy w pasztecie pasują do kopalni Kos przyznał
naczelnik Wydziału Śledczego. – Żyto w kieszeni Reksa
Fortescue, bułka z miodem…Hm… To najmniej
znamienne. Każdy może jeść na podwieczorek bułkę z
miodem. Trzecia w kolejności zbrodnia… Tę dziewczynę
zadusił ktoś przy zdejmowaniu bielizny i nos ścisnął jej
klamerką…
– Momencik! Momencik, panie naczelniku! zawołał Neele.
– Co takiego? Detektyw zmarszczył czoło.
– Chodzi o to, co pan naczelnik właśnie powiedział.
Zabrzmiało to fałszywie… Jak gdyby jakiś błąd w
rozumowaniu… – Neele pokręcił głową, westchnął. – Nic
nie mogę skapować!
XXI
Lance i jego żona spaccrowali po wypielęgnowanych
terenach okalających Domek pod Cisami.
– Myślę, Lance – odezwała się Pat – że nie urażę twoich
uczuć, jeżeli powiem, że jak żyję, nie byłam w brzydszym
ogrodzie.
– Nie uraziłaś moich uczuć – roześmiał się mąż. – Ale czy to
naprawdę brzydki ogród? Podobno pracuje tu gorliwie aż
trzech ogrodników.
– Chyba w tym właśnie sęk. Nie szczędzi się kosztów i nie
przejawia indywidualnych gustów. Wszystko jak trzeba i
gdzie trzeba. Rododendrony. Odpowiednie dywanowe
kwietniki w odpowiednich porach roku.
– A gdybyś ty, Pat, miała ogród w Anglii, jak by wyglądał?
– W moim ogrodzie rosłyby malwy, ostróżki, dzwonki. Nie
byłoby dywanowych kwietników, ani, broń Boże, tych
okropnych cisów – Pat spojrzała z obrzydzeniem na
ciemnozielone cisowe szpalery i żywopłoty.
– Przykre skojarzenia, co? zapytał beztrosko Lancelot.
– Przeraża mnie sama myśl o trucicielu. To musi być ktoś
mściwy, zawzięty, ponury.
– Tak sądzisz, moja mila? To dziwne. Dla mnie truciciel to
ktoś świadomy swoich celów, bezwzględny, obdarzony
zimną krwią.
– Można i tak to ująć. Młoda kobieta wzdrygnęła się
nerwowo. – W każdym razie ten trzykrotny morderca… Nie
wyobrażam sobie, kto to, ale z pewnością człowiek obłąkany.
– Tak… – Lance zniżył glos. Zapewne masz słuszność… –
umilkł, by podjąć zaraz innym tonem: Na miłość boską, Pat!
Uciekaj stąd! Wróć do Londynu. Wszystko jedno! Wybierz,
jakie zechcesz miejsce: Devon, Kraj Jezior, Stradford on
Avon, Norfolk Broads. Policja zgodzi się na twój wyjazd.
Przecież z tym wszystkim nie masz nic wspólnego. Byłaś w
Paryżu, kiedy skończył stary, w Londynie podczas dwu
następnych morderstw. Powtarzam, Pat: twoja tutaj
obecność śmiertelnie mnie dręczy.
– Ty wiesz kto, prawda? – szepnęła kobieta po krótkiej
pauzie.
– Nie wiem.
– Więc domyślasz się, podejrzewasz… Inaczej nie lękałbyś
się o mnie. Powiedz. Proszę cię!
– Nic powiedzieć nie mogę. Nie wiem. Ale na Boga, marzę,
abyś wyjechała.
– Nie wyjadę, kochany, zostanę! Czuję, że tak trzeba.
Zostanę przy tobie na dobrą czy złą dolę… głos załamał się jej
nagle. – Tyle że ze mną dola musi być zła, najgorsza.
– Pat! Co ty pleciesz, u Boga Ojca?
– Przynoszę pecha. To miałam na myśli. Przynoszę pecha
każdemu, z kim się zetknę.
– Moje kochane, najdroższe głupiątko! Mnie pecha nie
przyniosłaś. Zastanów się, skarbie! Niedługo po naszym
ślubie stary wezwał mnie do kraju, zaproponował zgodę.
– Tak. Ale co się stało, kiedy wylądowałeś w Anglii? Ja
przyniosłam ci pecha, jak wszystkim.
– Pat! Najdroższa! Nabiłaś sobie główkę przesądami,
zabobonami, bredniami.
– Nic podobnego. Są ludzie, którzy przynoszą nieszczęście.
Ja do takich należę.
Lance ujął żonę za ramiona, potrząsnął mocno.
– Jesteś moją miłością, Pat! zawołał. – Życie z tobą to
szczęście największe w świecie. Lepiej tym nabij sobie
niemądrą główkę. –Uspokoił się nieco i ciągnął mniej
wzburzonym tonem: – Ale mówiąc poważnie, Pat, bądź
ostrożna, bardzo ostrożna. Jeżeli w domu grasuje szaleniec,
nie chcę, żebyś ty dostała postrzał czy też wypiła napar z
blekotu.
– Napar z blekotu?
– Mniejsza z tym. Kiedy mnie nie ma, trzymaj się tej starej…
jakże jej tam?… Panny Marple. Jak myślisz, czemu ciocia
Effie zaprosiła ją tutaj?
– Bogu tylko wiadomo, czemu ciocia Effie coś robi. Lance,
jak długo tu zostaniemy?
Młody człowiek wzruszył ramionami.
– Trudno przewidzieć.
– Chyba nie jesteśmy najmilej widziani, prawda? – podjęła
Pat z wahaniem. – Domek pod Cisami należy teraz do
twojego brata, a on nie pragnie, zdaje się, naszego
towarzystwa.
– Z pewnością nie pragnie – parsknął śmiechem Lance. –
Ale do czasu musi nas tolerować.
– A później, Lance? Co będziemy robić? Wrócimy do
Afryki Wschodniej?
– Chciałabyś wrócić, Pat? Z zapałem przytaknęła.
– Świetnie się składa, bo i ja o tym myślę. Nie odpowiada
mi dzisiejsza Anglia.
– Cudownie! – zawołała Pal z rozjaśnioną twarzą. – A
wczoraj, kiedy słuchałam tego, co mówiłeś, sądziłam, że
chcesz zostać na stałe.
Szatański błysk pojawił się w oczach Lancelota Fortescue.
– O naszych planach ani słowa nikomu. Rozumiesz? Mam
zamiar przydusić trochę braciszka Parcivala.
– Ach, Lance! Bądź ostrożny.
– Będę ostrożny, najdroższa. Ale nie widzę racji, dla których
stary Percy miałby zagarnąć wszystko.
Panna Marple siedziała w przestronnym salonie i słuchała
wynurzeń pani Parcivalowej Fortescue. Z lekko pochyloną w
bok głową przypominała życzliwie usposobioną kakadu. Nie
pasowała do tego salonu. Jej szczupła postać stanowiła
jaskrawy kontrast z kolosalną sofą usianą różnokolorowymi
poduszkami. Panna Marple siedziała prosto, gdyż w
młodości nosiła gorset, a jeszcze dawniej napominano ją
wciąż, by się nie garbiła. Opodal Jennifer w efektownej
żałobie zajmowała ogromny fotel i paplała z szybkością
karabinu maszynowego. „Zupełnie jak biedna pani Emmett,
żona dyrektora banku” –myślała panna Marple,
przypominając sobie wizytę pani Emmett, która przyszła raz
do niej, aby omówić przygotowania do kiermaszu
dobroczynnego i najbardziej nieoczekiwanie zaczęła gadać,
gadać, gadać… W Saint Mary Mead pani Emmett
zajmowała wyjątkowo drażliwą pozycję. Nie dostała się do
starej gwardii zubożałych dam z towarzystwa, które
mieszkały w schludnych domkach niedaleko kościoła i na
pamięć znały koligacje ziemiańskich rodzin w całym
hrabstwie, jakkolwiek same do ziemiaństwa nie należały.
Pan Emmett, dyrektor banku, niewątpliwie popełnił
mezalians, w rezultacie więc jego żona była straszliwie
osamotniona, bo oczywiście nie mogła pospolitować się w
towarzystwie kupieckim czy rzemieślniczym. Snobizm
podniósł ohydną głowę i skazał panią Emmett na trwałą i
kompletną izolację. Potrzeba mówienia wzbierała w niej i
właśnie tamtego dnia zerwała tamy, aby zagrozić pannie
Marple groźną powodzią słów. Współczuła wówczas pani
Emmett, obecnie zaś żal jej było trochę pani Parcivalowej
Fortescue.
Jennifer długo gromadziła rozmaite urazy i kompleksy, więc
przewietrzenie ich wobec osoby mało znajomej musiało
stanowić nie lada ulgę.
– Ma się rozumieć, proszę pani mówiła szybko – nie
chciałam biadolić i nie biadoliłam. Ja nie z takich, proszę
pani. Zawsze byłam zdania, że człowiek musi godzić się z
rzeczywistością. Czego nie można zmienić, trzeba to
wytrzymać, no nie? Słowa nigdy nikomu nie pisnęłam. Bo i z
kim miałabym rozmawiać? Osamotniona tu jestem, proszę
pani, strasznie osamotniona. Pewnie, że apartament w
Domku pod Cisami to na swój sposób wygoda, no i wielka
oszczędność. Ale przyzna chyba pani, że we własnym domu
mielibyśmy całkiem inną sytuację. Przyzna pani, no nie?
Panna Marple przyznała.
– Na szczęście nasz nowy dom jest już prawic gotów. Trzeba
tylko pozbyć się malarzy i tapicerów. Marudzą okropnie,
proszę pani. Mojemu mężowi, naturalnie, nic nie szkodzi
mieszkanie tutaj. Jest nawet zadowolony, bo mu wygodnie.
Ale dla mężczyzny to inna sprawa. Ciągle powtarzam, dla
mężczyzny to całkiem inna sprawa. Przyzna pani, no nie?
Panna Marple znów przyznała.
– Widzi pani ciągnęła Jennifer mój mąż całe dni spędza w
Londynie. Do domu wraca zmęczony. Chciałby tylko
siedzieć spokojnie i czytać. A ja? Od rana do wieczora jestem
tu sama, bez żadnego towarzystwa, absolutnie żadnego.
Rzecz jasna, mam wszelki komfort, wystawną kuchnię
domową… Ale co z tego? Jedno, czego człowiek naprawdę
szuka, to przyjemne kółko znajomych. A nasi sąsiedzi to
ludzie nie w moim guście. Rozumie pani? Jacyś zwariowani
brydżyści z fumami. Brydż to dobra rzecz. Sama nic nie mam
przeciw kilku roberkom od czasu do czasu. Ale oni grają
strasznie wysoko, a piją przy tym niczym gąbki! Jak
powiedziałam, to ludzie wcale nie w moim guście. No i
naturalnie jest cała gromada… Jak by to powiedzieć?…
Starych grzybów, co po całych dniach grzebią się w ziemi i
przycinają krzewy.
Panna Marple zawstydziła się trochę, gdyż sama była
zamiłowaną ogrodniczką.
– Nie chciałabym mówić źle o zmarłych paplała dalej pani
Valowa – ale pan Fortescue, znaczy się mój teść. bardzo
niemądrze wybrał drugą żonę. Moja… cóż, muszę
powiedzieć, moja teściowa była w tych samych latach, co ja.
No i co? Wariowała na punkcie chłopów. Tak, proszę pani!
Wariowała na punkcie chłopów. No i jak szastała
pieniędzmi! Ale teść miał znów kompletnego fioła na jej
punkcie. Nawet nie sprawdzał rachunków, proszę sobie
wyobrazić! Strasznie to irytowało mojego męża. No, proszę
pani, Percy jest bardzo wrażliwy na sprawy finansowe. Nie
cierpi marnotrawstwa, rozrzutności. Ale to nie wszystko,
proszę pani! Pan Fortescue zachowywał się ostatnio dziwnie,
ciągle był zły, czasami okropnie wybuchał, robił awantury.
No i sam marnował pieniądze na jakieś zwariowane
spekulacje, takie rzeczy. Wcale nie było przyjemnie, proszę
pani.
– To musiało irytować pani małżonka odważyła się wtrącić
panna Marple.
– A pewnie! Pewnie! Cały ostatni rok Percy był wciąż
zirytowany. No i przygnębiony. Zupełnie się zmienił, proszę
sobie wyobrazić, w stosunku do mnie. Zdarzało się, proszę
pani, że mówię do niego i mówię, a on nic nie odpowiada.
Jennifer westchnęła i zaczęła znów trzepać: – Albo moja
szwagierka, Elaine. Także osoba dziwna, nie do rzeczy.
Nigdy nie ma jej w domu, a do mnie odnosi się, nie
powiem, że niechętnie, ale całkiem bez zrozumienia. Nie
można jej wyciągnąć do Londynu po sprawunki ani na jakiś
film. Ba! Nawet stroje nic ją nie obchodzą! – Pani
Parcivalowa westchnęła raz jeszcze i opamiętała się
widocznie, gdyż podjęła na inną nutę: Naturalnie nie chcę
się skarżyć. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Pewno dziwi się
pani, że tak otwarcie rozmawiam z osobą mało znajomą. Ale,
widzi pani, przy takim ciągłym napięciu, po takim
wstrząsie… Naturalnie! Podziałał wstrząs, że tak powiem,
wstrząs z opóźnieniem. Od rana byłam taka rozstrojona, że
musiałam z kimś pogadać. Pani przypomniała mi jedną
kochaną staruszkę, pannę Trefusis James. Biedactwo. Miała
siedemdziesiąt pięć lat, kiedy złamała kość udową.
Okropnie długo ją pielęgnowałam, więc zdążyłyśmy się
zaprzyjaźnić. Kiedy odchodziłam, dostałam od niej
pelerynkę z lisów. Przyzna pani, że panna Trefusis James
postąpiła bardzo ładnie.
– Nie dziwi mnie pani szczerość i doskonale rozumiem, jak
się pani tu czuje – powiedziała panna Marple zgodnie z
prawdą.
Bez wątpienia żona znudziła się Parcivalowi Fortescue, więc
przestał zwracać na nią uwagę, a biedna Jennifer nie
potrafiła nawiązać lokalnych znajomości. Była również
znudzona, bo wyjazdy do Londynu, stroje, kino, mieszkanie
w luksusowym domu – wszystko to nie mogło zastąpić
ludzkiej nuty w stosunkach z. rodziną męża.
– Nie urażę chyba pani odezwała się panna Marple z
kurtuazją osoby w podeszłym wieku jeżeli powiem, że moim
zdaniem, nieboszczyk Rex Fortescue nic należał do
najsympatyczniejszych ludzi.
– Pewno, że nie należał, zgodziłla się skwapliwie Jennifer. –
A tak naprawdę, między nami, droga pani, to był wstrętny
dziadyga. Wstyd przyznać, ale wcale się nie dziwię, że ktoś go
sprzątnął.
– Nie domyśla się pani… zaczęła starsza dama i urwała. –
Zapewne to pytanie bardzo nie na miejscu… Ale czy nie
nasuwają się pani bodaj najbłahsze podejrzenia?…
– Myślę, ze Crump to zrobił. Antypatyczny fagas! Mnie nie
podobał się od początku. Może pan Fortescue czymś go
uraził, a że to pijak, niby Crump, mogło mu coś strzelić do
głowy. Zresztą uważam, że Crump jest nienormalny jak len
kamerdyner czy lokaj, co zaczął ganiać po całym domu i
strzelać do kazdego, kto się nawinął. Naturalnie, mówiąc
całkiem szczerze, byłam przekonana, święcie przekonana, że
Adela załatwiła starego. No, ale sama się przecież nie otruła!
Może chciała oskarżyć Crumpa, a on coś zwietrzył, więc
zaprawił trucizną kanapki. Gladys mogła to spostrzec, wobec
czego jej się także pozbył. Niebezpiecznie mieszkać pod
jednym dachem z takim człowiekiem! Mój Boże!
Wyjechałabym stąd każdej chwili, tylko z pewnością ci
okropni policjanci nikomu na to nie pozwolą. – Jennifer
przysunęła się do panny Marple i dodała
konfidencjonalnym szeptem: – Nieraz wydaje mi się, że
muszę stąd zniknąć, że… że jeżeli prędko nie będzie z tym
końca, to… to ucieknę… – wyprostowała się, spojrzała
badawczo w twarz starszej damy. – Ale postąpiłabym
niemądrze, prawda?
– W każdym razie nie najrozumniej – przyznała panna
Marple. – Zresztą policja prędko odszukałaby panią.
– Myśli pani? Czy policja jest taka zaradna?
– Niedocenianie policji to wielki błąd – odparła panna
Marple. –Inspektor Neele robi wrażenie człowieka bardzo
inteligentnego.
– Naprawdę? A mnie wydał się strasznie głupi! – zawołała
Jennifer i, kiedy panna Marple przecząco pokręciła głową,
dodała innym tonem: – Tak czy inaczej wciąż myślę… i
myślę, że niebezpiecznie tu siedzieć.
– Dla pani niebezpiecznie?
– Dla mnie?… – pani Valowa zawahała się na moment. –
Dla mnie?… No… tak.
– Z jakiegoś konkretnego powodu?
– Nie… Ach, nie! Przecież nic nie wiem. Co mogłabym
wiedzieć? Chodzi o to, że… Taka jestem rozstrojona.
Rozumie pani? – Ten Crump…
Panna Marple obserwowała drżące nerwowo ręce młodej
kobiety i umacniała się w przekonaniu, że nie o Crumpa
chodzi. Odnosiła wrażenie, iż Jennifer jest czymś naprawdę
wystraszona.
XXII
Zapadał zmierzch, więc panna Marple przeniosła się ze
swoją robotą na drutach pod oszklone drzwi biblioteki.
Sadowiąc się tam zobaczyła Pat, która spacerowała po
tarasie. Starsza pani uchyliła drzwi, aby zawołać:
– Pozwoli pani tutaj, moja droga. Stanowczo jest za zimno i
za wilgotno na takie przechadzki bez płaszcza.
Pat weszła do pokoju, zamknęła oszklone drzwi i
przekręciwszy wyłącznik zapaliła dwie z licznych lamp.
– Rzeczywiście – powiedziała. – Pogoda nie dopisuje. –
Usiadła na kanapie obok starszej pani i spojrzała na jej
robótkę. – Co to będzie?
– Kaftanik dla niemowlęcia. Widzi pani, taka rzecz przyda
się każdej młodej matce. Kaftaników nigdy nie za wiele.
Drugi rozmiar. Zawsze robię drugi rozmiar, bo maleństwa
prędko wyrastają z pierwszego.
Pat wyciągnęła długie nogi w kierunku ognia.
– Miło tu dzisiaj – podjęła. – Kominek, nastrojowe światło,
pani robi na drutach kaftanik dla niemowlęcia. Po
domowemu, przytulnie, jak powinno być w starej Anglii.
– I tak jest w Anglii, moja droga – podchwyciła panna
Marple. Niewiele znajdzie pani u nas Domków pod Cisami.
– To dobrze, proszę pani, bo tutaj nigdy chyba nie
mieszkało szczęście i nikt nie był naprawdę szczęśliwy… Tak
mi się zdaje, chociaż oni mieli i mają moc rozmaitych rzeczy
i wydają masę pieniędzy.
– Słusznie. Nie nazwałabym tego domu szczęśliwym.
– Może najlepiej czuła się Adela – ciągnęła Pat. – Nigdy jej
nic widziałam, więc naturalnie pewna nie jestem. Ale
Jennifer jest z pewnością nieszczęśliwa, a Elaine z siebie
wychodzi, aby zdobyć młodego mężczyznę, chociaż w głębi
serca zdaje sobie sprawę, że on wcale o nią nie dba. Ach! Jak
chciałabym stąd wreszcie uciec! – Pat uśmiechnęła się nagle.
– Wie pani, co Lance powiedział? Kazał mi trzymać się
blisko pani, dla bezpieczeństwa.
– Pani mąż, moja droga, nie jest głupi – odpowiedziała z
uśmiechem starsza pani.
– Ma się rozumieć! Lance nie jest głupi. Ale chciałabym
wiedzieć, czemu właściwie boi się o mnie. Jedno jest pewne.
Ktoś obłąkany mieszka pod tym dachem, a obłęd zawsze jest
groźny, musi być groźny. Trudno przestawić się na sposób
myślenia szaleńca, więc nie wiadomo nigdy, co może zrobić.
– Biedne dziecko westchnęła panna Marple.
– Cóż, o mnie nic trzeba się martwić, proszę pani. Nic mi
nie będzie. Zdążyłam zahartować się przez tyle czasu.
– Dużo spotkało panią złego, prawda, moja droga? –
zapytała tonem współczucia starsza dania.
– Miałam i dobre czasy, proszę pani ożywiła się Pat. –
Cudowne dzieciństwo w Irlandii. Konie, psy. polowania i
wielki, pusty dom pełen przeciągów i słońca. Szczęśliwych lat
dziecinnych nikt nie zdoła odebrać… –zrobiła krótką pauzę.
Dopiero później, kiedy dorosłam, wszystko się odwróciło.
Pierwsze nieszczęście, proszę pani, to naturalnie wojna.
– Pani mąż byt lotnikiem? Pilotem myśliwca, prawda?
– Tak. został zestrzelony w niespełna miesiąc po ślubie –
Pat zapatrzyła się w ogień na kominku z początku chciałam
też umrzeć! Myślałam, że niesprawiedliwie dotknęła mnie
okrutna krzywda. Później… Stopniowo zaczęłam sobie
uprzytamniać, że stało się zapewne najlepiej, jak mogło. Don
był wspaniałym człowiekiem wojny. Odważny do szaleństwa,
beztroski, wesoły. Miał wszystkie cechy charakteru
potrzebne, nieocenione podczas walki. Nie sądzę jednak, by
pokój mógł mu odpowiadać. Miał w sobie… Jak by to
określić?… Miał nieokiełznaną arogancję. Nie potrafiłby się
ustatkować, nagiąć do zwyczajnego życia. Musiałby
przeciwko czemuś walczyć. Był człowiekiem… powiedzmy,
na specyficzny sposób aspołecznym.
– Fakt, że dostrzega to pani, moja droga, świadczy o nie
lada rozsądku. – Panna Marple pochyliła się nad robótką,
przez pewien czas liczyła oczka, wreszcie zapytała: – A drugi
mąż?
– Freddy? Zastrzelił się.
– Mój Boże! Tragiczna śmierć… – westchnęła starsza dama.
– Dobrze nam z sobą było – podjęła Pat. – Po mniej więcej
dwu latach małżeństwa zaczęłam uświadamiać sobie, że
Freddy… no, że nie zawsze jest w porządku. Widziałam to i
owo, ale podejrzane sprawy nie miały wpływu na stosunki
między nami. Kochał mnie i ja go kochałam. Nic nie
mówiłam i to było pewno tchórzostwo. Ale człowieka
trudno zmienić, prawda?
– Prawda – przyznała panna Marple. człowieka trudno
zmienić.
– Myślałam, ze spotkałam go, pokochałam, poślubiłam
takim, jakim był, i z tym należy się liczyć… Ostatecznie nie
dopisało mu szczęście, załamał się i odebrał sobie życie. Po
jego śmierci wyjechałam do Kenii, aby zamieszkać u
przyjaciół. Nie potrafiłabym zostać w Anglii, spotykać wciąż
ludzi, którzy… którzy o wszystkim wiedzą. W Kenii
spotkałam Lance’a…
Pat umilkła i chociaż twarz jej pojaśniała, nadal uparcie
wpatrywała się w ogień. Wreszcie spojrzała na starszą damę.
– Proszę powiedzieć szczerze, co pani sądzi o Parcivalu? –
zapytała.
– Cóż, mało go widuję… Właściwie spotykamy się tylko
przy śniadaniach. Myślę, że moja obecność tutaj niezbyt mu
odpowiada.
Młoda kobieta roześmiała się nieoczekiwanie.
– Właśnie! To skąpiec rozkochany w pieniądzach. Lance
twierdzi, że jego brat od dziecka był taki. Teraz sprawdza
rachunki domowe panny Dove. Biada nad każdym
wydatkiem. Ale panna Dove i tak zawsze postawi na swoim.
To osoba godna podziwu… Nie sądzi pani?
– Tak. Podzielam pani zdanie, moja droga. Panna Dove
przypomina mi panią Latimer z mojego miasteczka, Saint
Mary Mead. Pani Latimer prowadziła Społeczną Służbę
Kobiet, opiekowała się skautkami, praktycznie biorąc,
wszystko było na jej głowie. Dopiero po pięciu latach wyszło
na jaw… Mniejsza z. tym. Nie będę robiła plotek. Trudno o
większego nudziarza niż ktoś, kto opowiada o miejscach i
osobach kompletnie nie znanych słuchaczom.
– Czy Saint Mary Mead to sympatyczne miasteczko?
– Nie wiem, moja droga, co nazywa pani sympatycznym
miasteczkiem. Saint Mary Mead jest ładne, malownicze.
Mieszka tam trochę ludzi wyjątkowo sympatycznych, a także
trochę wyjątkowo antypatycznych. W moim miasteczku
dzieje się wiele rzeczy bardzo interesujących, jak w każdym
innym miasteczku. Natura ludzka, moja droga, jest wszędzie
mniej więcej jednakowa.
– Pani często odwiedza pannę Ramsbottom, dużo z nią
rozmawia. Ja się jej boję.
– Czemu, moja droga?
– Myślę, że nie jest zupełnie normalna. Cierpi na manię
religijną. Ale.. Jak pani sądzi? Chyba to nie prawdziwy
obłęd?
– Obłęd? W jakim sensie?
– Dobrze pani rozumie, co mam na myśli. Panna
Ramsbottom przesiaduje wciąż w swoim pokoju, nie
spotyka się z nikim, rozmyśla o grzechu… – Mogłaby
wmówić sobie, że sprawowanie sądów to misja jej życia.
– Czy to domysły pani męża?
– Nie wiem, proszę pani, czego Lance domyśla się lub nie
domyśla. Mnie nic nie mówi. Ale z pewnością jest
przekonany, że mordercą jest ktoś szalony i to kłoś z jego
rodziny. Cóż, Parcival sprawia wrażenie aż za normalnego.
Jennifcr jest głupia i nienaturalna; boi się sama nie wie
czego i na tym koniec. A Elaine… Mój Boże! To dziewczyna
o bujnym temperamencie mimo pozorów skupienia i
chłodu. Kocha się bez pamięci i za nic nie przyzna, nawet
przed samą sobą, że ten wybrany chce się z nią ożenić tylko
dla pieniędzy.
– Tak pani sądzi?
– Oczywiście. A pani?
– Nie potrafię ocenić tego przypadku, lecz znam podobny.
Młody Ellis ożenił się z Marion Bales.córką bardzo
zamożnego kupca branży żelaznej. To była bardzo nieładna
dziewczyna i zakochana w nim nieprzytomnie. I co?
Małżeństwo okazało się zupełnie udane. Ktoś typu Ellisa czy
tego Geralda Wrighta potrafił być naprawdę nieprzyjemny,
jeżeli z miłości ożeni się z panną bez posagu. Jest zły na
siebie, że zrobił podobne głupstwo, tak zły, że w rezultacie
odgrywa się na żonie. Ale dziewczynę zamożną z domu ktoś
taki szanuje i po ślubie.
– Nie wyobrażam sobie… Pat urwała na moment,
zmarszczyła czoło. – Nie rozumiem, juk mógłby zrobić to
ktoś z zewnątrz. Temu właśnie trzeba przypisać atmosferę w
Domku pod Cisami. Wszyscy śledzą pilnie wszystkich. Jeżeli
zajdzie coś nowego…
– Nie będzie więcej nagłych śmierci przerwała panna
Marple – a przynajmniej sądzę, że być ich nie powinno.
– Trudno o pewność w podobnej sytuacji…
– Otwarcie mówiąc, jestem prawie pewna. On osiągnął już
cel. – On?
– Równie dobrze mogłabym powiedzieć „ona”… To tylko
sposób mówienia.
– Cel? Jaki?
Panna Marple bezradnie rozłożyła ręce, gdyż sama nie była
jeszcze zupełnie pewna.
XXIII
Jeszcze raz panna Somers naparzała herbatę w pokoju
maszynistek. Jeszcze raz nalała do imbryka niezupełnie
wrzącej wody. Powtórzyła się historia. Panna Griffith
pomyślała przyjmując filiżankę z rąk podwładnej: „Słowo
daję! Pomówię o niej z panem Parcivalem. Z pewnością
znajdziemy kogoś lepszego. Ale w trakcie tej potwornej
historii trudno zawracać mu głowę drobiazgami
administracyjnymi”.
Panna Griffith rzuciła cierpko zdanie wielekroć
powtarzane uprzednio:
– Woda znów nie zagotowana, Somers!
Skarcona poróżowiała lekko i wygłosiła tradycyjną formułę:
– Mój Boże! A ja myślałam, że tym razem zagotowała się na
pewno.
Dalszy rozwój utartych wydarzeń zakłóciło nagłe przybycie
Lancelota Fortescue, który wszedł do pokoju i nie bez
zakłopotania rozejrzał się dokoła. Panna Griffith poderwała
się raptownie, by wybiec na jego spotkanie.
– Pan Lance! zawołała.
Gość spojrzał na nią z. ujmującym uśmiechem.
– O! Panna Griffith.
Kierowniczka hali maszyn była zachwycona. Po jedenastu
latach pan Lance pamiętał jej nazwisko!
– To dziwne, że… że przypomina mnie pan sobie –
odpowiedziała z wahaniem.
– Naturalnie, że przypominam sobie panią – odpowiedział
Lancelot swobodnie i z całym charakteryzującym go
wdziękiem.
W pokoju maszynistek zapanował nastrój podniecenia. W
niepamięć poszły herbaciane niepowodzenia panny Somers.
Winowajczyni z rozchylonymi ustami gapiła się na
niezwykłego przybysza. Panna Bell zerkała ku niemu
ukradkiem znad wałka maszyny do pisania.
Panna Chase dyskretnie dobyła z szuflady kosmetyczkę i
upudrowała nos. Lance ponownie rozejrzał się dokoła.
– Wszystko tu jak dawniej – powiedział.
– Istotnie, proszę pana – podchwyciła panna Griffith. –
Niewiele zmian. Doskonale pan wygląda i jaki opalony! Z
pewnością miał pan bardzo interesujące życie w tamtych
dalekich krajach.
– Zapewne, panno Griffith, zapewne… Ale teraz spróbuję
chyba interesującego życia w Londynie.
– Wróci pan do firmy?
– Być może.
– Ach! Cóż za miła wiadomość!
– Czy ja wiem? Prędko się okaże, że wszystko wywietrzało mi
z głowy. Będzie pani musiała wtajemniczać mnie w sprawy
biurowe od nowa.
Panna Griffith roześmiała się radośnie.
– Z wielką przyjemnością, proszę pani! Słowo daje, z wielką
przyjemnością.
– Dziękuje, panno Griffith… Bardzo pani uprzejma.
– Nie wierzyłam nigdy… Nie myślałam rozpoczęła panna
Griffith i urwała z zakłopotaniem.
– Że diabeł taki czarny, jak go malują, co? podchwycił żywo
Lancelot Fortescue. Sądzę, że miała pani rację. Ale nie ma
co wracać do starych dziejów. Przyszłość się nie liczy. Mój
brat jest w biurze?
– Tak, proszę pana. Zastanie go pan w gabinecie.
– Dziękuję. Lance skinął głową i odszedł swobodnym
krokiem. W poczekalni blokującej drogę do sanktuarium
szefa siedziała za biurkiem podstarzała kobieta o surowym
wyrazie twarzy. Na widok Lancelota wstała i rzuciła groźnie:
– Pańskie nazwisko? W jakiej sprawie? Gość spojrzał na mą
ze zdumieniem.
– Czy… Czy panna Crosvenor? zapytał.
Słyszał, że panna Grosvenor jest efektowną blondynką.
Widział jej zdjęcia, zamieszczone w prasie z okazji
dochodzenia w sprawie nagłego zgonu Reksa Fortescue.
Nie! To nie może być ona.
– Panna Grosvenor odeszła w ubiegłym tygodniu.
Nazywam się Hardcastle. Jestem sekretarką osobistą pana
Parcivala Fortescue.
„Stary Percy! Poczciwy, stary Percy w każdym calu! –
pomyślał Lance. – Pozbył się efektownej blondynki i na jej
miejsce przyjął tego smoka. Sądził, że tak będzie bezpieczniej
i z pewnością taniej”.
– Moje nazwisko Lancelot Fortescue – odpowiedział
gładko.
– Aa… Bardzo przepraszam zmieniła ton pani Hardcastle. –
Pan… pan pierwszy raz w naszym biurze?
– Pierwszy, ale prawdopodobnie nie ostatni – uśmiechnął
się Lance.
Pchnął drzwi gabinetu i ku niemałemu zdziwieniu zobaczył,
że za biurkiem urzęduje nie Parcival, lecz inspektor Neele.
Detektyw podniósł wzrok znad ogromnego stosu papierów,
które przeglądał, i uprzejmie skinął głową.
– Dzień dobry panu – powiedział. – Przyszedł pan zapewne,
aby rozpocząć pracę?
– Co? Wie pan już, ze mam zamiar wrócić do firmy?
– Tak. Od pańskiego brata. Mówił mi o tym.
– Mówił panu? Z entuzjazmem?
– Entuzjazmu me zauważyłem – odparł poważnie Neele
maskując uśmiech.
– Biedny stary Percy – westchnął Lance.
– Naprawdę chce pan stać się człowiekiem interesu? –
Detektyw spojrzał nań bystro.
– Nie wierzy pan w taką odmianę?
– Czy ja wiem? Jakoś do pana nie pasuje.
– Dlaczego? Jestem synem swojego ojca.
– Ale i matki dodał Neele.
– Źle pan trafił, inspektorze. Moja matka była romantyczką
wiktoriańskiego typu. Jej ulubioną lekturę stanowiły „Idylle
królewskie”, co wywnioskował pan zapewne z naszych
imion. Wciąż chorowała i, jak mi się zdaje, żyła poza
granicami świata realnego. Ja nie przypominam jej w
niczym. Jesieni ogołocony z. sentymentalizmu.
Romantyczność słabo do mnie przemawia. Życie traktuję
realistycznie, czysto realistycznie, inspektorze.
– Nie każdy jest taki, jak sobie wyobraża – bąknął Neele.
– To święta prawda przyznał Lance. Usiadł w fotelu,
wyciągnął swobodnie długie nogi, uśmiechnął się do siebie i
nieoczekiwanie rzucił: – Jest pan bystrzejszy niż mój
braciszek, inspektorze.
– Pod jakim względem, proszę pana?
– Percy’ego nakręciłem tak, jak mi się podobało. On wierzy
w moje londyńskie plany. Obawia się, że będę mącił mu
wodę, leniuchował, trwonił firmową forsę, wciągał go w
jakieś fantastyczne spekulacje. Prawie opłacałoby się to dla
samej rozrywki! Prawie, inspektorze, ale niezupełnie. Nie
wytrzymałbym długo w biurze. Brakowałoby mi przestrzeni,
powietrza, przygody. Udusiłbym się w takiej atmosferze. –
Umilkł na moment i dodał żywo: – Ale to wszystko poza
protokołem. Nie zdradzi mnie pan wobec Vala, prawda?
– Nie sądzę, proszę pana, by ta kwestia mogła powstać w
trakcie dochodzenia.
– Widzi pan, chciałbym się trochę zabawić – podjął
Lancelot. – Wycisnąć pot z Percy’ego, odegrać się na nim.
– Odegrać się? Za co?
Młody człowiek wzruszył ramionami.
– E, to takie dawne dzieje. Nie ma o czym mówić.
– Słyszałem coś o malej przygodzie z czekiem. Czy do tego
pan pije?
– Inspektorze! – zawołał Lance. – Pan wie wszystko!
– Podobno w grę wchodziła sprawa sądowa – powiedział
detektyw. – Pański ojciec był temu przeciwny.
– Tak. Po prostu dał mi kopniaku odrzekł młody człowiek.
Przez pewien czas Neele spoglądał nań z zainteresowaniem,
lecz myślał o Parcivalu Fortescue, nie Lancelocie. Uczciwy,
skrzętny Parcival, oszczędny do skąpstwa: zagadka
wynikająca nieustannie, na każdym etapie śledztwa. Wszyscy
zdają się znać zewnętrzne pozory Parcivala, lecz, zgłębienie
jego wewnętrznej osobowości jest nierównie trudniejszą
sprawą. Z pobieżnej obserwacji należałoby wnioskować, że
to człowiek bezbarwny, o słabym charakterze, do niedawna
tyranizowany przez, ojca. Percy Cwaniak, jak wyraził się w
swoim czasie naczelnik Wydziału Śledczego. Obecnie Neele
postanowił dowiedzieć się więcej za pośrednictwem
Lancelota.
– Odniosłem wrażenie – podjął – że pański brat… jak to
określić?… Żył w cieniu władzy ojca.
– Czy ja wiem? Lancelot zmarszczył czoło, zamyślił się na
moment. – Niewątpliwie takie to sprawiało wrażenie, ale czy
było tak rzeczywiście? Wspominam dawne czasy i podziw
mnie ogarnia, inspektorze, że Percy umiał zawsze postawić
na swoim, chociaż pozory wyglądały zupełnie inaczej.
Rozumie pan, co mam na myśli?
– Rozumiem. To istotnie zastanawiające.
Inspektor przerzucił leżące przed nim papiery, wyłowił jakąś
kartkę i nad blatem biurka podał Lancelotowi.
– Ten list napisał pan w sierpniu tego roku, prawda?
– Tak, inspektorze. Ten list napisałem w lecie, kiedy
wróciłem do Kenii. Ojciec go zachował. Ciekawe! Gdzie był?
Tutaj, w biurze?
– Nie, proszę pana. Znaleziono go w Domku pod Cisami,
pośród papierów Reksa Fortescue odparł Neele i z wyrazem
zastanowienia spojrzał na ćwiartkę papieru leżącą na blacie
biurka.
List był niedługi:
Kochany Ojcze!
Porozumiałem się z Pat i twoje propozycje przyjmuję.
Zlikwidowanie moich tutejszych spraw potrwa czas pewien,
powiedzmy, do końca października lub początku listopada. O
dokładniejszym terminie przyjazdu dam Ci znać później. Mam
nadzieje, że tym razem będziemy zgadzać się lepiej niż dawnymi
czasy. W każdym razie ja nie pożałuję starań. To chyba wszystko.
Ściskam Cię.
Lance
– Dokąd zaadresował pan ten list? – odezwał się inspektor
Neele. – Tu, czy do Domku pod Cisami?
– Trudne pytanie. Naprawdę nie pamiętam. Lance
zmarszczył czoło, starał się odświeżyć wspomnienia. – Widzi
pan, upłynęły blisko trzy miesiące. Chyba podałem adres
biura… Tak! Z pewnością biura! – znowu umilkł, by po
chwili spytać z żywym zainteresowaniem: Czemu pyta pan o
to, inspektorze?
– Zastanawiam się, proszę pana, dlaczego ojciec nie zostawił
listu tutaj, w teczce zawierającej jego osobiste papiery.
Dlaczego wziął go do Domku pod Cisami, gdzie znaleziono
go w szufladzie jego biurka?
– Dlaczego? Lance parsknął śmiechem. Żeby Percy nie
wywęszył listu. Chciał go przed nim schować.
– Na to wygląda przyznał detektyw. Wynikałoby stąd
jednak, że pański brat miał dostęp do przechowywanych
tutaj osobistych papierów ojca.
– Niezupełnie, inspektorze odparł z wahaniem Lance. –
Podejrzewam, że Percy mógł zajrzeć do tych papierów, kiedy
mu się podobało, chociaż… chociaż…
– Ojciec nie brał tego poił uwagę – dokończył zdanie Neele.
– Właśnie! – uśmiechnął się Lancelot. – Innymi słowy,
byłoby to szpiclowanie. Ale Percy urodził się szpiclem.
Inspektor przytaknął skinieniem głowy. Nie wątpił, że
Percy mógł urodzić się szpiclem. Pasowało to do znanych
mu już cech charakteru pana Parcivala Fortescue.
– O wilku mowa, a wilk tu – rzekł cicho Lance.
W tym momencie drzwi otwarły się i do gabinetu wkroczył
Parcival. Chciał powiedzieć coś inspektorowi, otworzył usta,
lecz osłupiał na widok brata.
– Ty tutaj? – odezwał się po chwili. – Nie mówiłeś o takim
planie na dzisiaj.
– Uległem niespodziewanemu zapałowi do pracy i oto
jestem! Na co mógłbym się przydać? Co dasz mi do roboty?
– Na razie nic odparł kwaśno Parcival. – Nic absolutnie.
Najprzód musimy dojść do porozumienia, jakim zająłbyś się
działem. No i należałoby znaleźć dla ciebie miejsce… pokój.
– Aha, Percy! Czemu pozbyłeś się czarującej Grosvenor i na
jej miejsce przyjąłeś cudaka z końską gębą?
– Zbyt wiele sobie pozwalasz, Lance – obruszył się starszy
brat. –Stanowczo zbyt wiele.
– Uważam, że to zmiana na gorsze. Okropnie byłem ciekaw
czarującej Grosvenor. Czemu ją wylałeś? Może ciut za dużo
wiedziała, hę?
– Także pomysł! – Blada twarz Parcivala poczerwieniała ze
złości. – Proszę, inspektorze – zwrócił się chłodno do
detektywa – aby nie traktował pan serio gadaniny mojego
brała. On ma specyficzny gatunek poczucia humoru. Nigdy
nic ceniłem wysoko inteligencji panny Grosvenor. Pani
Hardcastle przedstawiła doskonale referencje, pracuje bez
zarzutu i pobiera o wiele niższą pensję.
– O wiele niższą pensję – powtórzył Lance wznosząc wzrok
ku sufitowi. – Mój drogi, nie pochwalam oszczędności
kosztem pracownika. Posłuchaj! W ciągu ostatnich
tragicznych tygodni cały personel dowiódł niezachwianej
lojalności. Myślę, że warto wziąć to pod uwagę i wszystkim
podnieść uposażenia. Co ty na to?
– Nie! – rzucił szorstko Percy. Byłaby to łaska nie proszona i
absolutnie zbyteczna.
Inspektor Neele zauważył w oczach Lancelota figlarne
błyski, lecz Parcival był bez wątpienia zbyt wzburzony, aby to
dostrzec.
– Zawsze miewałeś dziwaczne, niedorzeczne pomysły –
ciągnął nerwowo starszy brat. W aktualnej sytuacji firmy
oszczędność to nasza ostatnia nadzieja.
Detektyw odchrząknął znacząco i zwrócił się do Parcivala:
– O jednej sprawie pragnąłbym pomówić z panem.
– Słucham, inspektorze?
– Od kilku miesięcy, może od roku, zachowanie i rozmaite
posunięcia pana Fortescue niepokoiły pana coraz bardziej,
prawda?
– Tak… – bąknął Parcival. – Ojciec nie czuł się dobrze.
Stanowczo nie czuł się dobrze.
– Usiłował pan skontaktować go z lekarzem, ale nic z tego
nie wyszło. Spotkała pana kategoryczna odmowa, prawda?
– Tak, inspektorze.
– Bardzo przepraszam, ale pozwolę sobie zapytać, czy nie
podejrzewał pan, że ojciec ma początki schizofrenii o
cechach paranoidalnych, że pewne objawy megalomanii
oraz wzmożonej pobudliwości mogą przerodzić się w
zupełny obłęd?
Parcival zrobił zdziwioną minę.
– Bardzo pan bystry, inspektorze. Tak właśnie
przedstawiały się moje obawy i dlatego zależało mi bardzo na
poddaniu ojca stosownej kuracji.
– Niewątpliwie w czasie poprzedzającym tę kurację pan
Fortescue mógł narazić firmę na dotkliwe straty.
– Mógł to zrobić. Niewątpliwie – przyznał Parcival.
– Co z kolei stwarzało opłakaną sytuację, prawda?
– Oczywiście! Nikt nie wyobraża sobie nawet, co ja
przeszedłem – westchnął Parcival.
– A żalem z punktu widzenia interesów firmy, nagły zgon
pana Reksa Fortescue to wydarzenie korzystne.
Nie sądzi pan chyba, że śmierć mojego ojca oceniam z
takiego punktu widzenia rzucił ostro Parcival.
– Nie chodzi mi o pańską ocenę – odparł spokojnie Neele.
– Biorę pod uwagę suche Takty. Rex Fortescue umarł, nim
zdążył doprowadzić swoje sprawy finansowe do kompletnej
ruiny.
– Tak! odburknął gniewnie Parcival. – W sferze suchych
faktów pańska opinia jest trafna.
– Reasumujcie, śmierć pańskiego ojca stanowiła
wydarzenie korzystne dla całej rodziny, uzależnionej od tych
spraw finansowych.
– Poniekąd… Doprawdy jednak, inspektorze, nie mam
pojęcia, do czego pan zmierza, bo… Parcival zająknął się,
umilkł.
– Do niczego nie zmierzam, panie Fortescue. W dalszym
ciągu porządkuję suche fakty. Jeszcze jedno, proszę pana.
Mówił mi pan, że z chwilą wyjazdu z Anglii obecnego tu
pańskiego brata ustały wszelkie stosunki pomiędzy nim a
panem.
– I to się zgadza…
– Niezupełnie, proszę pana – podchwycił Neele. – Ubiegłej
wiosny, kiedy niepokoił pana coraz bardziej stan zdrowia
ojca, napisał pan w tej sprawie do Afryki. Myślę, że chciał
pan skłonić brata, by pomógł w próbach poddania pana
Fortescue badaniom lekarskim i ubezwłasnowolnieniu w
razie potrzeby.
– Czy… Nie rozumiem doprawdy, w jakim celu… wyjąkał
Parcival.
– Tak było, prawda? – natarł detektyw.
– Cóż, sądziłem, że inaczej nie mogę postąpić… Ostatecznie
Lance jest młodszym wspólnikiem firmy.
Inspektor Necie spojrzał na uśmiechniętego Lancelota.
– Otrzymał pan ten list?
Młody człowiek przytaknął skinieniem głowy.
– Co pan odpowiedział? Lance uśmiechnął się beztrosko.
– Odpowiedziałem, by Percy odczepił się ode mnie, a
staremu dał spokój. Napisałem, że stary prawdopodobnie
wie, co robi i dlaczego.
Detektyw przeniósł wzrok tui starszego brała.
– Tak przedstawiała się treść listu pana Lancelota
Fortescue?
– Mniej więcej… Z grubsza tak… Tyle że forma była
znacznie obraźliwsza.
– Wolałem zaznajomić policje z formą złagodzoną
uśmiechnął się Lance i ciągnął: – Otwarcie mówiąc,
inspektorze, to był jeden z powodów, dla których
przyjechałem do Anglii po odebraniu listu od ojca.
Chciałem osobiście sprawdzić, co się tu dzieje. Odbyłem z
ojcem krótką rozmowę i, doprawdy, nie zauważyłem nic
szczególnego. Stary był nieco rozdrażniony, lecz sprawiał
wrażenie człowieka odpowiedzialnego za swoje czyny i z całą
pewnością zdolnego do prowadzenia własnych spraw
finansowych. Tak czy inaczej, po powrocie do Afryki i
rozmowach z Pat, postanowiłem wybrać się do kraju i… Jak
by to wyrazić?… I dopilnować uczciwej gry – zakończył Lance
i zerknął spod oka na brata.
– Protestuję! wybuchnął Parcival. – Stanowczo protestuję
przeciw podobnym insynuacjom. Nie chciałem
wymanewrować ojca. Niepokoił mnie jego stan zdrowia i
chodziło mi także…
– Chodziło ci także o własną kieszeń, co? – podchwycił
żywo młodszy brat. – O pieniążki dobrego chłopca
Percy’ego! – Wstał i nieoczekiwanie zmienił ton. – Niech
będzie, Percy. Mam dosyć. Chciałem przycisnąć cię trochę,
nastraszyć, że pcham się do pracy w firmie. Udawałem, by
dać ci po nosie, nauczyć, że nie zawsze łatwo postawisz na
swoim. Nie myślę tutaj zostać, bo żeby być szczerym, duszno
mi w jednym pokoju z tobą. Przez całe życie byłeś marnym,
paskudnym łajdaczyną. Pasożytowałeś na ludziach,
szpiclowałeś, łgałeś, knułeś drobne intrygi. Powiem więcej!
Nie mogę dowieść twojej winy, ale jestem pewien, że ty
podrobiłeś czek, który wywołał całą chryję.
Wykombinowałeś to, by się mnie pozbyć, Fałszerstwo było
dziwnie nieudolne: na pierwszy rzut oka wielkim głosem
dawało znać o sobie. Ja miałem wtedy zabazgraną opinie.
Nic mogło być mowy o skutecznej obronie. Ale dziwiło
mnie jedno: czemu stary nie zwietrzył, że gdybym ja chciał
podrobić jego podpis, załatwiłbym to dużo sprawniej. –
Lancelot umilkł na chwile, by zacząć znowu podniesionym
głosem: – Co dalej, Percy? Nie myślę przeciągać głupiej
zabawy. Znudziła mnie śmiertelnie Anglia i londyńskie
mgły. Mam wyżej uszu podobnych tobie małych ludzików w
sztuczkowych spodniach i czarnych marynarkach. Mam
wyżej uszu ich drobnych matactw i szwindli, obłudy,
ugrzecznionych słówek. Rozliczymy się, jak proponowałeś, i
ucieknę z Pat do innego kraju, gilzie nie brak miejsca i
swobodnego oddechu. Sam przeprowadzisz podział
aktywów i papierów wartościowych. Możesz zatrzymać
murowanie pewne, nisko oprocentowane walory. Mnie
odpowiadam bardziej najświeższe nabytki ojca, akcje
fantastycznie spekulacyjne, jak je nazywasz. Oczywiście to w
znacznej części śmiecie. Ale gotów jestem trzymać zakład, że
jeden czy drugi portfel przyniesie w swoim czasie więcej niż
wszystkie twoje trzyprocentowe pożyczki państwowe. Z ojca
był stary spryciarz. Lubił ryzykować, ale niektóre |ego
ryzykowne posunięcia dawały pięćset, sześćset, siedemset
procent zysku. Stawiam na zdrowy rozsądek i szczęśliwą rękę
Reksa Forlescue. A ty, marny gadzie… – Lancelot postąpił
krok w stronę brała, ten zaś wycofał się za biurko i ulokował
obok detektywa. – Nie bój się! Palcem cię nie tknę. Chciałeś
mnie stąd wykurzyć i wykurzyłeś. Powinieneś być kontent –
odwrócił się ku drzwiom i dodał przez ramię: Możesz
dorzucić mi starą koncesję na kopalnię Kos, jeżeli ci to
odpowiada. Może tropią nas mściwi członkowie rodu
MacKenzie? W takim razie pociągną moim śladem do
Afryki, zemsta po tylu latach wydaje się mało realna… Ale
inspektor Neele traktuje serio tę historię… Nie mylę się,
inspektorze, prawda?
– Nonsens! – zawołał Parcival. – W życiu nie zdarzają się
takie rzeczy.
– Pogadaj z inspektorem – uśmiechnął się Lance. Sprawdź,
czemu dopytuje się o kosy, żyto w kieszeni marynarki ojca,
takie różne szczególiki.
Detektyw zabrał głos z powagą zwracając się do Parcivala.
– Niewątpliwie przypomina pan sobie kosy z ostatniego
lata. Wydaje mi się, proszę pana, że jest o co pytać.
– Nonsens! powtórzył Parcival. – Od lat nic nie wiadomo o
nikim z rodziny MacKenzie.
– A jednak – podchwycił młodszy brat – jestem prawie
pewien, że pośród nas znajdzie się ktoś z tej rodziny, i
podejrzewam, że inspektor Neele myśli podobnie.
Detektyw dogonił na ulicy Lancelota Fortescue, który
powitał go smętnym uśmiechem.
Nie chciałem wywołać awantury – powiedział ale straciłem
panowanie nad sobą… Cóż, prędzej lub później do czegoś
podobnego dojść musiało. Umówiłem się z Pat w Savoyu.
Idzie pan w tamtą stronę, inspektorze?
– Nie. Wracam do Baydon Heath. Chciałem tylko o coś
pana zapytać.
– Słucham, inspektorze?
– Wszedł pan do gabinetu i mnie tam zobaczył, zrobił pan
wtedy zdziwioną minę. Dlaczego?
– Pewno dlatego, że nie spodziewałem się zastać pana.
Liczyłem, że za biurkiem zobaczę brata.
– Nie powiedziano panu, że brat wyszedł?
– Przeciwnie. Powiedziano mi, że jest w gabinecie.
– Aha…. Rozumiem… Gabinet ma tylko jedno wyjście, ale
z pokoju sekretarki prowadzą drugie drzwi, prosto na
korytarz. Zapewne pan Fortescue z nich skorzystał… Ale to
dziwne, że nie wspomniała o tym pani Hardcastle.
– Może poszła po filiżankę herbaty – roześmiał się Lance.
– Aha… Może… zapewne. Lancelot spojrzał bystro na
detektywa.
– Jakiś nowy pomysł, inspektorze? – zapytał.
– Nie… Zastanawia mnie tylko parę drobnych
szczególików…
XXIV
Inspektor Neele jechał pociągiem do Baydon Heath i po
drodze rozwiązywał krzyżówkę w „Timesie” z wyjątkowo
miernym powodzeniem. Jego uwagę zaprzątały rozmaite
możliwości. W podobny sposób przebiegał wzrokiem
wiadomości ze świata. „Trzęsienie ziemi w Japonii. Odkrycie
złóż uranu w Tanganice. Zwłoki marynarza wyrzucone przez
morze w okolicy Southampton. Groźba strajku dokerów.
Dalsze ofiary chuligańskich wybryków. Nowy specyfik
niezwykle skuteczny w zaawansowanym stadium gruźlicy”.
Treść artykułów tworzyła cudaczny wzór na drugim planie
świadomości. Ostatecznie Neele wrócił do krzyżówki i
błyskawicznie rozszyfrował trzy wyrazy.
Kiedy dotarł wreszcie do Domku pod Cisami, zdobył się na
decyzję.
– Co z panną Marple? – zapytał swojego sierżanta. – Nie
wyjechała jeszcze’?
– Skąd znowu! – odparł Hay. Jest i strasznie się
zaprzyjaźniła z tą starą z piętra.
– Rozumiem… A teraz gdzie jej szukać? Chciałbym z nią
pogadać. W kilka minut później nadeszła panna Marple,
zaróżowiona i lekko zdyszana.
– Życzył pan sobie, inspektorze, pomówić ze mną – zaczęła.
– Bardzo przepraszam, że kazałam na siebie czekać, lecz
sierżant Hay nie od razu mnie znalazł. Byłam w kuchni, żeby
pochwalić panią Crump za doskonałe ciasto. Ona ma,
inspektorze, cudownie lekką rękę. Wczoraj zrobiła poemat,
nie suflet! Widzi pan, zagadkową sprawę najlepiej
rozwiązywać etapami, po trochu. Dla policji to niełatwe
zadanie, prawda? Przy formalnym śledztwie trzeba
podchodzić do zagadnienia mniej lub więcej prosto z mostu.
Ale starsza pani jak ja! Cóż, inspektorze, każdy spodziewa
się, że taka musi paplać na sto obojętnych tematów. A
można rzec, że droga do serca kucharki wiedzie przez jej
suflety i ciasta.
– Naprawdę chciała pani porozmawiać z kucharką o Gladys
Martin, prawda?
– Ma się rozumieć, panie inspektorze. O Gladys. I pani
Crump niejedno mogła powiedzieć o biednej dziewczynie.
Nie w kwestii morderstwa, oczywiście. Dowiedziałam się o
nastrojach i humorach Gladys, o rozmaitych głupstwach,
które ostatnio mówiła. Nie chodzi mi o głupstwa w sensie
niedorzeczności. Nic podobnego. Miałam na myśli
drobiazgi bez znaczenia.
– Opłaciła się pogawędka? zapytał detektyw.
– Aha. Nawet sowicie A ogólnie biorąc, sadzę, że tajemnica
rozjaśnia się nieco. Przyzna mi pan racje, inspektorze.
– I tak, i nie – odparł Neele.
Był zadowolony, że sierżant Hay wyszedł z pokoju, gdyż
zamierzał pokierować rozmową w sposób, wyrażając się
najoględniej, nietradycyjny.
– Proszę pani – zaczął – chciałbym pomówić z panią serio.
– Służę, inspektorze.
– W pewnym sensie, proszę pani, reprezentujemy
odmienne punkty widzenia. Przyznaję, że w Scotland
Yardzie słyszałem o pani coś niecoś – uśmiechnął się
dyskretnie. Jest tam pani dobrze znana.
Starsza pani zrobiła lekko zakłopotaną minę.
– Nie mam pojęcia, czemu tak się działo powiedziała – ale
nieraz miałam do czynienia ze sprawami, które nie powinny
mnie obchodzić. Chodzi mi o morderstwa i rozmaite
niezwykłe wydarzenia.
– Przy sposobności zyskała pani doskonałą reputację –
uśmiechnął się inspektor Necie.
– Może… Sir Henry Clithering to mój stary przyjaciel.
– Jak już nadmieniłem – podjął detektyw – reprezentujemy
odmienne punkty widzenia. Można by je nazwać: racjonalny
oraz irracjonalny.
Panna Marple pochyliła głowę na bok, w sposób bardzo dla
niej charakterystyczny.
– Ciekawe… Co pan przez to rozumie, inspektorze?
– Istnieje, proszę pani, racjonalny sposób oceny wydarzeń.
Pierwsze morderstwo przynosi korzyści pewnym osobom…
Wyrażając się ścisłej, szczególnie jednej osobie. Na drugim
zyskuje ta sama osoba. Trzecie tłumaczą względy
bezpieczeństwa.
– Przepraszam. Które morderstwo nazywa pan trzecim? –
zapytała panna Marple i porcelanowo–błękitnymi oczyma
spojrzała bystro w twarz detektywa.
– O to chodzi! Parę dni temu omawialiśmy sprawę z
naczelnikiem Wydziału Śledczego i coś, co on powiedział,
wydało mi się nielogiczne. Teraz rozumiem. Sugerowałem
się kolejnością wydarzeń z wierszyka. Król w skarbcu,
klotowa w salonie, służebna przy wietrzeniu ubrań.
– Właśnie! – podchwyciła starsza dama. W wierszyku jest
taka kolejność. Oczywiście jednak Gladys została
zamordowana wcześniej niż Adela Fortescue.
– Zapewne… Albo raczej z całą pewnością, proszę pani.
Gladys odnaleziono krótko przed północą. Niepodobna
było określić dokładnie, od jak dawna nie żyje. Ale jestem
głęboko przekonany, że zginęła około piątej po południu,
ponieważ…
– Ponieważ w przeciwnym razie – przerwała panna Marple
– niewątpliwie zaniosłaby do biblioteki drugą tacę.
Naturalnie! Gladys podała herbatę, poszła do kuchni,
wróciła do hallu z drugą tacą i w tym momencie coś zaszło.
Usłyszała coś lub zobaczyła. Pytanie, co to było? Albo kto?
Dubois mógł pojawić się na schodach, odwiedziwszy salonik
pani Fortescue. Adorator Elanie, Gerald Wright, mógł
wejść do domu bocznymi drzwiami. W każdym razie coś
odwróciło uwagę dziewczyny od tacy i zwabiło ją do ogrodu.
Dalsze wydarzenia musiały nastąpić szybko. Gladys nie
marudziłaby na dworze, bo było zimno, a miała na sobie
tylko lekką sukienkę.
– Najzupełniej słusznie – zgodziła się panna Marple.
Linijka „Służąca w ogrodzie wietrzy ubrań stos” nie
odpowiada faktom. Gladys nie mogła wietrzyć ubrań o tej
porze dnia i oczywiście nie wyszłaby na podwórze bez
wierzchniego okrycia. Umieszczenie jej zwłok pod sznurami
do suszenia bielizny to maskowanie, jak klamerka zaciśnięta
na nosie. Chodziło o to, by wszystko zgadzało się z
wierszykiem.
– Właśnie! To szalona koncepcja – powiedział Neele a
zarazem jedyna zasadnicza rozbieżność naszych poglądów.
Nic mogę, nie jestem w stanie przełknąć całej historii z tym
wierszykiem.
– Musi pan jednak przyznać, inspektorze, że historia z
wierszykiem pasuje.
– Pasuje, ale w innej kolejności. Wierszyk sugeruje, że
służebna padła ofiarą trzeciego morderstwa. My natomiast
wiemy, że trzecia była królowa. Adela Fortescue zginęła
między piątą dwadzieścia pięć a szóstą pięć, kiedy Gladys już
nie żyła.
– I tu cała teoria leży, prawda? Nie wszystko pasuje do
dziecinnego wierszyka… To znaczące, inspektorze, bardzo
znaczące.
Neele wzruszył ramionami.
– Może to dzielenie włosa na części. Ostatecznie śmierć
przystosowała się do treści wiersza, a o nic więcej nie
chodziło. Ale mówię tak, jak gdybym był po pani stronie.
Spróbuję raczej naszkicować własny punkt widzenia.
Odrzucam kosy, żyto, resztę takich rzeczy. Zestawiam suche
fakty, zdrowy rozsądek i prawdopodobne przyczyny, dla
jakich ludzie zdrowi na umyśle popełniają morderstwa.
Przede wszystkim, kto zyskał z racji zgonu Reksa Fortescue?
Kilka osób, ale najbardziej jedna, jego syn Parcival. Nie było
go tego rana w domu, nie mógł więc zaprawić trucizną kawy
ani niczego do jedzenia. Tak przynajmniej wydawało się
mim zrazu.
– Aa… Więc mógł się znaleźć sposób? Wiele o tym
myślałam, inspektorze. Brałam pod uwago różnorodne
rozwiązania. Oczywiście jednak nie znalazłam dowodów ani
poszlak.
– Mogę powiedzieć pani bez szkody dla śledztwa, że taksynę
umieszczono w nieruszonym słoiku z marmoladą.
Wierzchnią warstwę tej marmolady zjadł przy śniadaniu Kex
Fortescue. Następnie ktoś wyrzucił ten słoik
(najprawdopodobniej przez okno prosto w zarośla), a w
spiżarce postawił drugi, tak samo napoczęty. Słoik
znaleźliśmy w zaroślach, Otrzymalcm wyniki badania
laboratoryjnego. Wykryto niewątpliwie ślady taksyny.
– A więc to tak – wtrąciła panna Marple. – Metoda prosta i
łatwa.
– Zjednoczona Agencja Powiernicza znalazła się w
opłakanej sytuacji – ciągnął detektyw. Mogło jej grozić
bankructwo, gdyby, zgodnie z testamentem Reksa
Fortescue, wypłaciła wdowie po nim sto tysięcy funtów.
Adela Fortescue nie przejmowałaby się stanem finansów i
kłopotami firmy. Gdyby przeżyła męża o miesiąc,
niewątpliwie zechciałaby wycofać cały kapitał. Stało się
inaczej. Adela Fortescue umarła, a korzyść odniósł
generalny spadkobierca, czyli innymi słowy, Parcival
Fortescue. Jeszcze raz mamy Parcivala Fortescue, ale co z
tego? Istnieje możliwość, że on dobrał się do słoika z
marmoladą. Ale w żaden sposób nie mógł otruć macochy
czy też udusić Gladys. Jego sekretarka zeznała, że tamtego
dnia o piątej po południu Parcival Fortescue był w biurze, a
wszyscy wiemy, że do domu wrócił krótko przed siódmą.
– To stwarza trudności, prawda? – wtrąciła starsza dama.
– Trudności nie do pokonania, z których wynika, że
Parcival nie wchodzi w rachubę – przyznał posępnie
inspektor Neele i zapominając o dyskrecji i ostrożności
mówił dalej i. nutą rozgoryczenia: – Dokądkolwiek się ruszę,
gdziekolwiek spojrzę, napotykam tę samą osobę: Parcivala
Fortescue. I co? Parcival Fortescue nie wchodzi w rachubę.
Uspokoił się nieco, zmienił ton. Cóż, istnieją inne
możliwości. Ten czy ów mógł mieć równie uzasadniony
motyw.
– Na przykład Vivian Dubois podpowiedziała panna
Marple – albo ten młody Wright z wyjątkową czujnością
należy traktować przypadki, w których może działać chęć
zysku. Najgorsza wada to umysł zbyt ufny.
– Z reguły trzeba brać pod uwagę najgorsze, co? –
uśmiechnął się mimo woli detektyw.
– Tak. Ja zawsze jestem skłonna wierzyć w najgorsze. A
najsmutniejsza historia, że zazwyczaj sprawdzają się moje
domysły.
– Niech będzie, proszę pani. Przyjmijmy najgorsze.
Zbrodniarzem może być Dubois albo Gerald Wright,
oczywiście w zmowie z Elaine Fortescue, która zajęła się
marmoladą. Mogła to zrobić również Jennifer Fortescuc, bo
znajdowała się na miejscu pierwszego dnia i drugiego. Ale
żadna z wymienionych osób nie pasuje do irracjonalnego
punktu widzenia: kosów, kieszeni pełnej żyta. Nie pasuje do
pani domysłów, może i w danym razie słusznych. Przy takim
założeniu wszystko zdaje się wskazywać jedną osobę: panią
MacKenzie. Ale ona od lat przebywa w zakładzie dla
umysłowo chorych. Nie była w stanie dobrać się do słoika z
marmoladą ani wsypać cyjanku do filiżanki herbaty. Jej syn,
Donald, poległ pod Dunkierką. Pozostaje jedynie córka.
Kuby MacKenzie. Jeżeli zatem pani teoria jest trafna, jeżeli
seria morderstw ma związek z kopalnią Kos, Ruby
MacKenzie musi znajdować się w tym domu, a może nią być
tylko jedna osoba.
– Wydaje mi się wtrąciła panna Marple – że zagadnienie
traktuje pan nieco zbyt dogmatycznie.
Detektyw nie zwrócił uwagi na jej słowa.
– Tylko jedna osoba powtórzył stanowczo i wyszedł z
pokoju.
Pokój Mary Dove był skromnie umeblowany, lecz wygodny
i przytulny – wygodny i przytulny dzięki staraniom obecnej
lokatorki. Kiedy inspektor Neele zastukał do drzwi,
zarządzająca domem oderwała wzrok od książek z
rachunkami dostawców.
– Proszę – powiedziała spokojnie.
Detektyw wszedł, a Mary Dove uprzejmie wskazała mu
krzesło.
– Zechce pan usiąść i, jeżeli to możliwe, zaczekać chwilkę.
Rachunek dostawcy ryb jest zdaje się nie w porządku. Muszę
go sprawdzić.
Detektyw siedział czas pewien spoglądając na dziewczynę,
która mozoliła się nad długą kolumną liczb. Podziwiał jej
spokój i opanowanie i, jak nieraz uprzednio, próbował
odgadnąć, jaką prawdziwą osobowość maskują te
zewnętrzne pozory. Bacznie studiował twarz zarządzającej
domem, szukał podobieństwa między nią a twarzą kobiety, z
którą niedawno rozmawiał w sanatorium Sosny. Cóż?
Ogólny koloryt był nieco zbliżony, lecz rysy bardzo różne. Na
koniec Mary Dove zwróciła ku niemu spojrzenie.
– Słucham, inspektorze. Czym mogę służyć?
– Proszę pani, ta sprawa obfituje w szczegóły wyjątkowo
niepospolite.
– Aha…
– Na początek żyto znalezione w kieszeni Reksa Fortescue.
– Szczegół istotnie niepospolity – przyznała dziewczyna. –
Nie potrafię wyjaśnić go w żaden sposób.
– Dalej mamy kosy. Cztery kosy podrzucone latem na
biurko Reksa Fortescue i historia z kosami, którymi kłoś
zastąpił farsz zapiekanego w cieście pasztetu z cielęciny i
szynki. Pani była tu w czasie obu tych incydentów?
– Byłam. Doskonale wszystko pamiętam. Taki
niedorzeczny kawał, złośliwy i absolutnie bez sensu.
– Czy na pewno bez sensu? Co pani wie o kopalni Kos?
– Chyba jak żyję nie słyszałam o czymś takim!
– W swoim czasie poinformowała mnie pani, że nazywa się
Mary Dove. Czy to prawdziwe nazwisko?
Zarządzająca domem podniosła brwi. Detektyw odniósł
wrażenie, iż w jej niebieskich oczach dostrzegł wyraz
czujności.
– Osobliwe pytanie, inspektorze. Czy oznacza, ono
podejrzenie, że nie nazywam się Mary Dove?
– Trafiła pani! podchwycił swobodnie inspektor Neele. –
Podejrzewam, że pani prawdziwe nazwisko brzmi Ruby
MacKenzie.
Szeroko otworzyła oczy. Przez chwilę miała twarz
kompletnie pozbawioną wyrazu, ani oburzoną, ani
zdziwioną. Detektyw był głęboko przekonany, że dziewczyna
zastanawia się nad czymś.
– Co pan spodziewa się usłyszeć, inspektorze? – powiedziała
wreszcie.
– Odpowiedź na pytanie: czy nazywa się pani Ruby
MacKenzie.
– W swoim czasie poinformowałam pana, jak się nazywam:
Mary Dove.
– Wiem. Ale czy ma pani na to dowody?
– Co pan życzy sobie zobaczyć? Moje świadectwo
urodzenia?
– Świadectwo urodzenia to dowód i niedowód. Może pani
być w posiadaniu takiego dokumentu jakiejś Mary Dove,
swojej znajomej albo osoby nieżyjącej.
– Naturalnie. Istnieją niezliczone możliwości – uśmiech
rozjaśnił twarz Mary Dove. Ma pan nie lada orzech do
zgryzienia. Prawda, inspektorze?
– Może rozpozna panią ktoś z. personelu sanatorium Sosny
– powiedział Neele.
– Sanatorium Sosny! zawołała młoda osoba. – Co to za
sanatorium? Gdzie się znajduje?
– Myślę, że pani wie najlepiej.
– Zapewniam pana, że nic nie rozumiem.
– I kategorycznie pani twierdzi, że nie nazywa się Ruby
MacKenzie?
– Wolałabym nie twierdzić nic kategorycznie. Widzi pan,
inspektorze, to pan musiałby dowieść, że moje prawdziwe
nazwisko brzmi Ruby MacKenzie – złośliwie i z wyzwaniem
spojrzała prosto w oczy detektywa. Tak, pański kłopot,
inspektorze. Pan musi dowieść, że ja jestem tą jakąś Ruby
MacKenzie – uśmiechnęła się zagadkowo – jeżeli oczywiście
to możliwe.
XXV
Sierżant Hay dopadł przełożonego na schodach i
powiedział konspiracyjnym szeptem:
– Stara plotkarka szuka pana inspektora. Myślę, że ma dużo
do powiedzenia.
– Bodaj ją licho!
– Tak jest, panie inspektorze odparł z niezmąconym
spokojem służbista.
– Słuchajcie, Hay! – podjął inspektor. Trzeba sprawdzić
referencje z poprzednich posad panny Mary Dove. No i
chciałbym prędko dostać odpowiedź na parę pytań. Puście
to w ruch. Na kartce papieru skreślił kilka zdań i podał ją
sierżantowi.
Gdy mijał hall, usłyszał w bibliotece szmer głosów, więc
zajrzał tam przez uchylone drzwi. Może panna Marple
szukała go poprzednio, obecnie jednak przemawiała z
ożywieniem do pani Parcivalowej Fortescue. Pośród klekotu
metalowych drutów detektyw wyłowił uchem jej słowa:
– …święcie przekonana, że trzeba powołania, by zostać
pielęgniarką. To, moja droga, szlachetna praca, bardzo
szlachetna.
Detektyw cofnął się pewien, że starsza dama spostrzegła go,
ale nie chciała przerywać rozmowy.
Mówiła dalej łagodnym, melodyjnym głosem:
– Raz złamałam rękę w przegubie i opiekowała się mną
przemiła pielęgniarka. Prosto ode mnie poszła do pani
Sparrow czuwać w chorobie nad jej synem, młodym
oficerem marynarki. Wynikła romantyczna historia! Wie
pani, młodzi zaręczyli się, pobrali i teraz mają dwoje
ślicznych dzieci starsza dama westchnęła sentymentalnie. –
To było zapalenie płuc, przy którym tak wiele zależy od
troskliwej pielęgnacji.
– Naturalnie! – przyznała gorąco Jennifer. – Grunt to
troskliwa pielęgnacja. Chociaż przy zapaleniu płuc cuda
sprawiają antybiotyki. Nie ma już dziś dawnej upartej walki z
chorobą.
– Pani, moja droga, z pewnością była wzorem pielęgniarki. I
ta romantyczna historia miała, zdaje się, laki sam początek.
Przyjechała pani do Domku pod Cisami, by doglądać w
chorobie pana Parcivala.
– Aha… Naturalnie, proszę pani., tak się to zaczęło.
Ton Jennifer nie brzmiał nutą zachęty, lecz panna Marple
nie pozwoliła zbić się z tropu.
– Naturalnie nie wypada słuchać plotek służby, ale taka
stara ciekawska jak ja zawsze chcę dowiedzieć się czegoś o
ludziach z domu w którym chwilowo mieszka. O czym to ja
mówiłam? Aha! Przed panią była tutaj inna pielęgniarka,
prawda? Odprawiono ją, o ile mi wiadomo, z powodu
zaniedbywania obowiązków.
– Chyba nie to, proszę pani. Słyszałam, że ciężko
zachorował jej ojciec czy ktoś inny z najbliższej rodziny –
sprostowała pani Valowa.
– Aha, rozumiem… Później pani przyjechała, wynikła
miłość i… – Ładnie się to złożyło, bardzo ładnie.
– Czyja wiem? Czasami myślę… – Jennifer za jąknęła się
nerwowo – Czasami myślę, że chętnie wróciłabym do
szpitala.
– Nic dziwnego, moja droga, nic dziwnego. Od razu widać,
że kocha pani swój szlachetny zawód.
– Nawet nie to, proszę pani… Ale dokucza mi okropna
nuda. Po całych dniach nie mam się czym zająć, a Vala
interesują tylko sprawy firmy.
Panna Marple ze zrozumieniem pokiwała głową.
– Cóż, moja droga – westchnęła. Panowie muszą ciężko
pracować w dzisiejszych trudnych czasach. Nikogo nie stać
na odpoczynek, nawet przy wielkich dochodach.
– Dlatego właśnie żonom tak pusto w życiu i nudno –
podjęła Jennifer. – Często żałuję, że się tu pokazałam. Ale
dobrze mi tak! Nie trzeba było zaczynać!
– Czego zaczynać, moja droga?
– Nie powinnam wyjść za Vala… No i… – pani Parcivalowa
westchnęła ciężko. – Zmieńmy lepiej temat.
Uprzejma starsza dama zagaiła rozmowę o fasonie spódnic
noszonych ostatnio w Paryżu.
Panna Marple zastukała do drzwi gabinetu, a gdy inspektor
Neele poprosił, by weszła, zwróciła się do niego:
– Bardzo byłabym wdzięczna, gdyby obecnie zechciał mi
pan nie przerywać. Pragnęłabym uzgodnić i skontrolować
kilka istotnych punktów z. wyrzutem spojrzała na detektywa.
– Właściwie nie skończyliśmy poprzedniej rozmowy.
– Przepraszam i przyznaję, że zachowałem się mało
uprzejmie –odparł detektyw z najbardziej ujmującym
uśmiechem. – Zaprosiłem panią na konsultację, a sam przez
cały czas gadałem.
– Nic się nie stało, inspektorze, bo widzi pan, wtedy nie
byłam jeszcze gotowa do wyłożenia na stół wszystkich kart.
Nie chciałabym oskarżać nikogo bez. niezachwianej
pewności… To znaczy niezachwianej pewności we własnym
przekonaniu. W tej chwili jestem pewna.
– Czego jest pani pewna?
– Wiem, kto zabił Keksa Fortescue. Sprawę
przypieczętowało to, co pan powiedział o marmoladzie.
Pojęłam wtedy „jak”, a także „kto” i że morderstwo mieści się
w granicach logicznego działania.
Inspektor Neele wytrzeszczył oczy, a starsza dama zauważyła
jego zdumienie, więc podjęła szybko.
– Niestety, inspektorze, zdaję sobie sprawę, że niekiedy
trudno mi zdobyć się na przejrzyste formułowanie myśli.
– Jak dotąd, proszę pani, nie bardzo rozumiem, o czym
właściwie mówimy bąknął niepewnie detektyw.
– Najlepiej jeszcze raz zacznijmy od początku, jeżeli
naturalnie czas panu pozwala. Chciałabym przedstawić swój
punkt widzenia. Ja, inspektorze, dużo gawędziłam z ludźmi,
z panną Ramsbottom, panią Crump, jej mężem. Ma się
rozumieć, Crump jest łgarzem, ale, widzi pan, to na jedno
wychodzi, jeżeli oczywiście wiadomo z góry, że kłamca musi
kłamać. Musiałam, inspektorze, zbadać do gruntu sprawę
rozmów telefonicznych, nylonów, takich rzeczy.
Neele słuchał nadal z szeroko otwartymi oczami. W myśli
zadawał sobie pytanie, w co właściwie pozwolił się wciągnąć i
jak mógł sobie wyobrażać, że w pannie Marple znalazł
wartościowego współpracownika o logicznym sposobie
rozumowania? Obecnie sądził, że panna Marple ma zamęt w
głowie, lecz nie przekreślał pewnej wartości zebranych przez
nią informacji. Wszystkie swoje sukcesy zawdzięczał
umiejętności pilnego słuchania, toteż i teraz słuchał pilnie.
– Zechce pani wyłożyć mi wszystko – powiedział. – Ale jeżeli
łaska, od początku, od samego początku.
– Ma się rozumieć, inspektorze – obiecała starsza dama – a
samym początkiem, jak się pan wyraził, była Gladys.
Pozwolił mi pan zabrać wszystkie jej rzeczy i dzięki temu plus
nylonowe pończochy, rozmowy przez telefon, dodając jedno
do drugiego stworzyłam zupełnie przejrzysty obraz. Chodzi
mi naturalnie o pana Fortescue i taksynę.
– Stworzyła pani teorię na temat taksyny w słoiku z
marmoladą i śmierci Reksa Fortescue? – zdumiał się Neele.
– To nie teoria, inspektorze odrzekła skromnie panna
Marple. – Ja wiem.
Detektyw po raz trzeci wytrzeszczył oczy.
– Bez wątpienia zrobiła to Gladys – uzupełniła informację
starsza dama.
XXVI
Neele popatrzył na pannę Marple z niedowierzaniem i
zdumieniem:
– Twierdzi pani. że Gladys Martin zamordowała z
premedytacją Reksa Fortescue? Przykro mi, ale nie wierzę.
Nie, inspektorze. Gladys nie chciała go zabić, lecz zabiła
mimo wszystko. Sam pan mówił, że podczas wstępnego
przesłuchania była zdenerwowana, niespokojna, jak gdyby
miała coś na sumieniu.
– Tak. Ale nie morderstwo!
Oczywiście: nie morderstwo, Nic zamierzała uśmiercić
nikogo. Kiedy doprawiała marmoladę taksyną, w głowie jej
nie postało, że to trucizna.
– Więc co sobie wyobraziła? – spytał Neele nadal z nutą
powątpiewania.
– Sądziła prawdopodobnie, że chodzi o jakiś cudowny lek –
odparta panna Marple. – Niezwykle ciekawe, inspektorze,
ciekawe i pouczające są wycinki z gazet przechowywane przez
proste dziewczęta. Od wieków wraca wciąż jedno i to sumo:
porady kosmetyczne, sposoby na pozyskanie męskiego serca,
przeróżne czarnoksięskie sztuczki, zaklęcia, niesamowite
wydarzenia. W naszych czasach znaczna część tego
wszystkiego dalia pod wspólny nagłówek „Wiedza”. Nikt nie
wierzy dziś w czary, Nic wierzy, że człowiek może machnąć
czarnoksięską pałeczką i drugiego człowieka przemienić w
żabę. Jeżeli jednak gazeta zamieści wiadomość, że dzięki
przeszczepieniu pewnych gruczołów powiodło się uczonym
zmienić budowę tkanki i w człowieku rozwinąć cechy,
zbliżone do żabich… Cóż? Każdy przyjmie to za dobrą
monetę. Gladys czytała w prasie o środkach zmuszających do
mówienia prawdy, więc uwierzyła, kiedy on o nich mówił.
– On? Kto? – zapytał detektyw.
– Albert Evans, młody człowiek, który rzeczywiście nazywa
się inaczej. W każdym razie on tego lata spotkał Gladys w tej
czy innej miejscowości wypoczynkowej, zaczął jej asystować,
oświadczać się, opowiadać o jakichś swoich krzywdach czy
prześladowaniach. Z pewnością chodziło o to, by Reksowi
Fortescue podać cudowny środek, który zmusi go do
wyznania prawdy i naprawienia szkód. Tego wszystkiego
naturalnie nie wiem, lecz jestem prawie pewna, że się nie
mylę. Albert Evans namówił Gladys, by postarała się o pracę
w tym domu. Rozumie pan? Brak dziś służby domowej, więc
nietrudno przyjąć posadę tam, gdzie się zechce. Służba
nieustannie jest w ruchu, zmienia pracodawców. Dokładnie
ustalili termin… Pamięta pan, inspektorze, ostatnią
pocztówkę: „Nie zapomnij. Ufam ci”. Miał nadejść wielki
dzień przygotowany wspólnymi siłami. Gladys doda
cudownego środka do marmolady, którą pan Fortescue zje
na śniadanie. Ona też nasypie żyta do kieszeni marynarki.
Nie wiem, co on jej powiedział na temat żyta. Pamięta pan
jednak, co powiedziałam o Gladys pierwszego dnia?
Powiedziałam, że była to dziewczyna wyjątkowo
łatwowierna, gotowa dać wiarę wszystkiemu, co napięcie jej
przystojny kawaler.
– Słucham… Niech pani mówi dalej – wtrącił zdławionym
głosem inspektor Neele.
– Cała historia polegała najprawdopodobniej na tym, że on
przyjdzie do biura pana Fortescue, kiedy cudowny środek
zacznie już działać, więc winowajca będzie musiał wyznać
wszystko… Coś w podobnym sensie… Wyobraża pan sobie
uczucia Gladys, gdy dowiedziała się o śmierci pracodawcy?
– W takim przypadku wyznałaby prawdę policji –
zaoponował detektyw.
– Co powiedziała pierwszego dnia, kiedy pan wezwał ją na
przesłuchanie? – zapytała szorstko starsza dama.
– Powiedziała: „Ja nic złego nie zrobiłam”.
– Właśnie! podchwyciła triumfalnie panna Marple. – Coś
takiego musiała powiedzieć. Kiedy stłukła w domu to czy
owo, mówiła zawsze: „Ja tego nie zrobiłam. Nie mam
pojęcia, proszę pani, co się stało”. Takie już one są. Są
przestraszone i myślą tylko, żeby uniknąć nagany. Nie sądzi
pan chyba, że załamana nerwowo prosta dziewczyna, która
nieświadomie zamordowała kogoś, powie zaraz policji całą
prawdę? Byłoby to absolutnie niezgodne z jej całą psychiką.
– Tak… Zapewne ma pani słuszność – bąknął detektyw.
Przypomniał sobie rozmowę z Gladys Martin – jej
rozbiegane oczy, niepewność, zdenerwowanie. Mogły to być
szczegóły błahe albo bardzo ważne. Na ówczesnym etapie nie
dało się to rozstrzygnąć. Nie jego wina, że nie potrafił
wysnuć właściwych wniosków.
– Z tego, co powiedziałam, wynika – ciągnęła panna Marple
– że w pierwszej chwili Gladys chciała wszystko zataić. Tak
być musiało. Później zaczęła porządkować myśli w skołatanej
głowie. Może Albert nie wiedział, że to aż tak silny środek?
Może przez omyłkę dał jej zbyt dużą dozę? Pragnęła
usprawiedliwić się jakoś, rozwikłać zagadkę. Spodziewała się,
że on nawiąże z nią kontakt. Zrobił to oczywiście.
Zatelefonował.
– Wie pani?
– Nie. Przyznaję, że to moje przypuszczenia. Tamtego dnia
było kilka zagadkowych połączeń. Telefon dzwonił, a gdy
słuchawkę podniósł Crump lub jego żona, nikt się nie
odzywał. Tak właśnie on musiałby postąpić: czekać, póki nie
pozna głosu Gladys, i wtedy umówić się z nią.
– Aha… Rozumiem wtrącił inspektor Neele. – Gladys
miała z nim spotkanie umówione w dniu. kiedy umarła.
– Wszystko na to wskazuje. Pani Crump trafnie zwróciła
uwagę, że tamtego dnia dziewczyna włożyła eleganckie
nylony i swoje najlepsze pantofle. Umówiła się z kimś, ale
niepotrzebny jej był wolny dzień. On zapowiedział się do
Domku pod Cisami. Dlatego Gladys była zdenerwowana i
podniecona. Dlatego spóźniła się z podaniem herbaty.
Kiedy przyniosła do hallu drugą tacę, prawdopodobnie
spojrzała w głąb korytarza ku bocznym drzwiom i spostrzegła
swojego Alberta, który na migi dawał jej do zrozumienia,
żeby się pośpieszyła. Odstawiła tacę i pobiegła na spotkanie.
– Wtedy on ją udusił – dodał Neele.
– Tak. Nie potrwało to nawet minuty. Cóż, nie mógł
dopuścić, by Gladys zaczęła mówić. Musiała zginąć biedna,
głupia, łatwowierna dziewczyna. Później ścisnął jej nos
klamerką do bielizny – głos starszej damy zadźwięczał odrazą
i gniewem. – W ten sposób wszystko zgadzało się z
wierszykiem: żyto, kosy, skarbiec, bułka z miodem,
klamerka… Zbrodniarz nie był w stanie zilustrować lepiej
ptaszka, który służebnej oddziobał nos.
– I co? – rzucił inspektor Neele. – Najprawdopodobniej
facet trafi do Broadmoor, więc nic uda się powiesić wariata.
– Sądzę, że uda się powiesić go, jak należy. To nie wariat,
inspektorze. Od początku do końca postępował jak człowiek
najzupełniej normalny.
Detektyw spojrzał bystro w twarz panny Marple. – Proszę
posłuchać. Naszkicowała pani teorię, bo to teoria, chociaż
powiedziała pani: „Ja wiem”. Dowodzi pani, że trzy zbrodnie
popełnił ktoś podający się za Alberta Ewansa, kto poznał
Gladys w jakiejś miejscowości wypoczynkowej i naiwną
dziewczynę wykorzystał dla własnych celów. Musiał to być
ktoś, kto chciał się zemścić za odwieczną historię z kopalnią
Kos. Jak stąd wynika, sugeruje pani, że syn pani MacKenzie,
Donald, nie padł pod Dunkierką, że żyje i ukrywa się za tym
całym bałaganem?
– Skąd znowu, inspektorze! – obruszyła się starsza dama.
Nic podobnego nie sugeruję. Czy pan nic zdaje sobie
sprawy, że historia z kosami to zasłona dymna,
wykorzystana… Rozumie pan? Wykorzystana przy okazji
przez. kogoś, kto dowiedział się o kosach: tych
podrzuconych na biurku i tych z pasztetu. Naturalnie same
kosy nie stanowiły zasłony. Posłużył się nimi ktoś inny, kto
wiedział o tamtej kopalni i chciał się zemścić. Ale nie myślał
o zamordowaniu Reksa Fortescue, usiłował go tylko
nastraszyć, wytrącić z równowagi. Widzi pan, nie wierzę w
wychowywanie dzieci dla ponurej, krwawej odpłaty. Dzieci
mają na ogół dużo zdrowego rozsądku. Jednakże osoba,
której ojca oszukano w swoim czasie, może nawet
porzucono chorego na pewną śmierć, nie cofnie się z
pewnością przed płataniem krzywdzicielowi złośliwych figli.
Coś w tym rodzaju zaszło tu najprawdopodobniej, a
przypadkowym zbiegiem okoliczności posłużył się morderca.
– Morderca! – powtórzył inspektor Neele. Śmiało, proszę
pani. Chciałbym dowiedzieć się czegoś o mordercy. Któż to
taki?
– Nie będzie pan naprawdę zaskoczony. Nie, inspektorze.
W momencie, kiedy powiem, kto to zrobił lub raczej kogo
podejrzewam, bo w podobnych kwestiach należy wyrażać się
ściśle… Prawda, inspektorze?… Odkryje pan niezwłocznie,
że takiego typu zbrodnie mógł popełnić taki właśnie
człowiek: bystry, błyskotliwy, absolutnie pozbawiony
skrupułów. Motyw stanowiły naturalnie pieniądze i to
zapewne grube pieniądze.
– Parcival Fortescue? zapytał Neele niemal płaczliwym
tonem, bo zdawał sobie sprawę, że charakterystyka
zbrodniarza w niczym nie przypomina starszego syna Reksa
Fortescue.
– Ach, nie! – obruszyła się starsza dama. – Nie Parcival.
Lance.
XXVII
– Niepodobna! –zawołał inspektor Neele.
Przez chwilę siedział bez ruchu i wpatrywał się w pannę
Marple, jak gdyby go urzekła, zgodnie z jej zapowiedzią nie
był zaskoczony. Przeczył nie prawdopodobieństwu jej tezy,
lecz możliwości popełnienia morderstw. Lance odpowiaduł
naszkicowanej przez starszą damę sylwetce – naszkicowanej
trafnie. Jednakże Neele nie był w stanie pojąć, w jaki sposób
on właśnie mógłby stanowić właściwą odpowiedź.
Panna Marple poprawiła się na krześle i rozwijała swoją
teorię cicho, łagodnie, pouczającym tonem osoby, która
tłumaczy małemu dziecku proste zadanie arytmetyczne.
– Lancelot Fortescue zawsze był taki. Roziume pan? Był zły,
zarazem jednak sympatyczny i pociągający, zwłaszcza
sympatyczny i pociągający dla kobiet. Ma błyskotliwy umysł i
nie zwykł cofać się wobec ryzyka. Przez całe życie ryzykował, a
z racji wrodzonego wdzięku ludzie dostrzegają w nim zwykle
najlepsze, nie najgorsze strony. Latem przyjechał do kraju,
aby zobaczyć się z ojcem. Na moment nie uwierzę, że Rex
Fortescue napisał do niego albo wezwał go w jakiejkolwiek
innej formie, chyba że pan, inspektorze, ma co do tego
niezbite dowody. Panna Marple spojrzała pytająco na
detektywa.
– Nie, proszę pani odrzekł. – Nie mam żadnego dowodu, że
Rex Fortescue wezwał młodszego syna. Posiadam list pisany
rzekomo przez Lancelota po jego bytności w Anglii.
Naturalnie łatwo mógł ten list wsunąć między papiery ojca w
dniu, gdy zaprezentował się w Domu pod Cisami.
– Sprytny pomysł! starsza dama skinęła głową. – Ale do
rzeczy, inspektorze. Lance przyleciał z Afryki, próbował
pogodzić się z ojcem i nic nie wskórał. Rozumie pan? Było to
wkrótce po jego ślubie, kiedy młodemu człowiekowi
przestały wystarczać nieznaczne zyski młodszego wspólnika
firmy, uzupełniane pewno na rozmaite podejrzane sposoby.
Naprawdę kochał Pat, nawiasem mówiąc dobrą, uroczą
kobietkę, więc życie z nią chciał urządzić spokojnie, nie na
dawną awanturniczą modłę. Z jego punktu widzenia
wymagało to grubych pieniędzy. Podczas odwiedzin w
Domku po Cisami usłyszał coś o kosach. Może o głupich
żartach wspomniał sam Rex Forlescue, może Adela.
Lancelot wywnioskował słusznie, że w domu musi się
znajdować panna MacKenzie, wpadł więc na pomysł, ze
uczyni z niej doskonałego kozła ofiarnego. Bo, widzi pan,
kiedy zrozumiał, że z pojednania nic nie będzie, z zimną
krwią zdecydował się na morderstwo. Mógł zauważyć, że Rex
Fortescue… powiedzmy, ma nie wszystkie klepki w
porządku, obawiał się więc. aby przed naturalną śmiercią nie
przywiódł firmy do kompletnej ruiny.
– O stanie zdrowia ojca dobrze wiedział – wtrącił detektyw.
– No proszę! To niejedno wyjaśnia. Zapewne imię ojca,
Rex, a także historie z kosami nasunęły mu pomysł
wykorzystania wierszyka dla dzieci. Chciał stworzyć pozory
obłędu, połączyć całą sprawę z dawnymi pogróżkami pani
MacKenzie. Następnie zamierzał pozbyć się Adeli i ocalić dla
firmy sto tysięcy funtów. Ale musiał znaleźć trzecią osobę
dramatu: służebną, która „w ogrodzie wietrzy ubrań stos”.
Może to właśnie uzupełniło szatański plan. Rozumie pan?
Nieświadoma wspólniczka, którą da się uciszyć, nim zacznie
mówić! Dzięki temu Lance zdobył coś, na czym mu
najbardziej zależało: prawdziwe, niezbite alibi w kwestii
pierwszego morderstwa. Reszta poszła gładko. Lancelot
Fortescue przyjechał tu pociągiem przed piątą po południu.
Kiedy Gladys przyniosła do hallu drugą tacę, uchylił boczne
drzwi i skinął na biedną dziewczynę. Trzy, może cztery
minuty stracił na uduszenie jej i przeniesienie zwłok na
podwórko, gdzie wisiała bielizna. Później zadzwonił do
drzwi frontowych, a gdy je panna Dove otworzyła, wziął
udział w familijnym podwieczorku. Następnie poszedł
odwiedzić pannę Ramsbottom, niepostrzeżenie wrócił na
parter i w bibliotece zastat Adelę nad ostatnią filiżanką
herbaty. Podczas rozmowy z macochą łatwo uporał się z
cyjankiem. Rozumie pan? Mała biała grudka. Lance mógł
sięgnąć do cukiernicy i niby dosłodzić herbatę. Może
roześmiał się i powiedział: „Spójrz! Wrzuciłem do filiżanki
jeszcze jedną kostkę cukru”. Ona mogła odpowiedzieć, że
dobrze zrobił, zamieszała herbatę, pociągnęła łyk. Historia
prosta i śmiała, bo, inspektorze, to człowiek oprócz innych
cech charakteru, niewątpliwie śmiały.
– Wszystko to prawdopodobne… tak, proszę pani,
prawdopodobne – odparł z wolna inspektor Neele. – Ale
nie rozumiem, doprawdy nie rozumiem, co zbrodniarz miał
zyskać. Przyjmijmy nawet, że, gdyby nie śmierć Reksa
Fortescue, firma zbankrutowałaby wkrótce. Czy udział
Lancelota jest wystarczająco duży, by skłonić go do trzech
morderstw? Nie wierzę, proszę pani. Nie mogę uwierzyć.
Przyznaję, inspektorze… – panna Marple zawahała się na
moment. Przyznaję, że tu właśnie leży pewna trudność…
Ale… Wybaczy pan, jestem kompletną ignorantką w
sprawach finansowych… Czy kopalnia Kos jest naprawdę
bez wartości?
Neele począł snuć refleksje. Rozmaite fragmenty tworzyły
stopniowo harmonijną całość. Ochota, z jaką Lance chciał
przyjąć od brata spekulacyjne akcje wątpliwej wartości. Jego
dzisiejsza wzmianka o kopalni Kos. Kopalnia złota. Lipna
kopalnia złota. „Ale czy to naprawdę koncesja nic niewarta?
Prawdopodobnie tak. Trudno sobie wyobrazić, by stary Rcx
Forlescue tak się omylił. Chyba że ostatnio dokonano
jakiegoś odkrycia?… Gdzie właściwie jest ta kopalnia? Lance
mówił o Afryce Zachodniej, ale ktoś inny… Aha! Panna
Ramsbottom wymieniła Afrykę Wschodnia. Czy Lance
popełnił błąd celowo, dla zmylenia śladów? Może panna
Ramsbottom prawdziwie określiła położenie Kosa, chociaż
jest siara i pamięć ma zapewne przytępiona. Afryka
Wschodnia. Stamtąd przyjechał Lance. Mógł dowiedzieć się
o czymś niedawno…”
Raptownie, jak gdyby z trzaskiem, nowy szczegół uzupełnił
schemat. „Wagon kolejowy. «Times». «Odkrycie złóż uranu
w Tanganice». A jeżeli te złoża odkryto na terenach kopalni
Kos? Wszystko byłoby wtedy jasne. Lance będąc na miejscu
dowiedział się w porę i zaczął działać. Mógł zdobyć fortunę,
kolosalną fortunę!”
Inspektor Necie westchnął i spojrzał w twarz panny Marple.
– Myśli pani, że zdołam dowieść tego wszystkiego? – zapytał.
– Jakim cudownym sposobem?
– Dowiedzie pan, inspektorze! – rzuciła starsza dama
tonem zachęty, jak dobra ciocia, która przed egzaminem
dodaje odwagi siostrzeńcowi. – Jest pan człowiekiem
niepospolicie inteligentnym, rozumnym. Zauważyłam to od
razu. Dziś wie pan „kto”, chodzi tylko o zgromadzenie
dowodów. Na przykład w tamtej miejscowości
wypoczynkowej ktoś może poznać fotografię Lancelota.
Trudno mu będzie wówczas wytłumaczyć, dlaczego spędził
tam tydzień podając się za Alberta Evansa.
„Słusznie – pomyślał detektyw. – Lancelot Fortescue jest
błyskotliwy i pozbawiony skrupułów. Ale to również
człowiek lekkomyślny. Podjął zbyt wielkie ryzyko. Dostanę
go!” zakonkludował i raz jeszcze uległ wątpliwościom.
– To wszystko przypuszczenia, proszę pani – powiedział.
– Z pewnością. Ale jest pan przekonany, że trafne
przypuszczenia, prawda?
– Zapewne… Miewałem już do czynienia z typami
zbliżonego pokroju.
– Właśnie! Dlatego i ja jestem tak pewna swego
podchwyciła panna Marple.
– Z powodu znajomości przestępców? – uśmiechnął się
detektyw nie bez ironii.
– Skąd znowu… Chodzi o Pat… To urocza, szlachetna
dziewczyna, z gatunku tych, które zawsze wychodzą za
łajdaków… To przede wszystkim zwróciło moją uwagę na
Lancelota Fortescue…
– Cóż, osobiście mogę być przekonany, że to trafne
przypuszczenie. Ale niejedno trzeba będzie wyjaśnić.
Chociażby zagadkę Ruby MacKenzie. Jestem prawie
pewien…
– I ma pan słuszność – przerwała panna Marple. – Tyle że
upatrzył pan nie tę osobę. Proszę pomówić szczerze z. panią
Parcivalową.
– Czy zechciałaby pani podać mi swoje panieńskie
nazwisko? – zwrócił się Neele do pani Parcivalowej
Fortescue.
– Czy… – Jennifer zająknęła się, zrobiła wystraszoną minę.
– Proszę się nie denerwować – podjął detektyw. – Najlepiej
zawsze wyznać całą prawdę. Nie omylę się chyba, jeżeli
powiem, że przed ślubem nazywała się pani Ruby
MacKenzie.
– Ja… Dlaczego?… A jeżeli nawet się tak nazywałam…
– To wszystko w porządku dokończył inspektor Neele. –
Kilka dni temu byłem w sanatorium Sosny. Rozmawiałem z
pani matką.
– Jest na mnie strasznie zła powiedziała Jennifer. – Moje
wizyty denerwowały ją tylko, więc zaniechałam ich od
dawna. Biedna mateczka! Bardzo kochała mojego ojca.
– I wychowywała panią w melodramatycznej atmosferze
zemsty, prawda?
Tak. Mnie i bratu kazała przysięgać na Biblię, że nie
zapomnimy nigdy i zabijemy tamtego. Później poszłam do
szpitala na praktykę i wkrótce zrozumiałam, że moja matka
jest umysłowo chora.
A sama myślała pani o zemście?
– Ja? Myślałam. Rex Fortescue faktycznie zabił mojego ojca.
Nie zastrzelił go naturalnie ani nie pchnął nożem. Nic w tym
rozumieniu. Ale jestem prawie pewna, że opuścił go w
chorobie, zostawił na pewną śmierć. To na jedno wychodzi,
prawda?
– Pod kątem widzenia moralności, tak.
– Więc myślałam o zemście, chciałam się odegrać – podjęła
pani Valowa. – Syn Reksa Fortescue zachorował na
zapalenie płuc i opiekowała się nim moja przyjaciółka.
Skłoniłam ją, by odeszła i mnie poleciła na swoje miejsce.
Nie miałam wtedy żadnego planu. Naturalnie w głowie mi
nie postała myśl o wyprawieniu na tamten świat Reksa
Fortescue… Mętnie roiłam, że będę źle pielęgnować jego
syna, tak źle, że Val umrze. Ale dla pielęgniarki z zawodu to
przedsięwzięcie niemożliwe. Opiekowałam się chorym
troskliwie, wyciągnęłam go z biedy, a on… Widocznie mu
się spodobałam, bo poprosił mnie o rękę. Wtedy
powiedziałam sobie: „To zemsta bardziej sensowna niż każda
inna”. Chodziło o to, że dzięki małżeństwu z synem pana
Fortescue odzyskam pieniądze wyszachrowane przez starego
od mojego ojca. Uważałam, ze tak będzie rozumniej.
– Niewątpliwie – przyznał inspektor znacznie rozumniej.
Domyślam się, że pani podrzuciła nieżywe kosy na biurko
teścia i do pasztetu?
Jenniler zmieszała się, zarumieniła.
– Tak… Dziś rozumiem, że postąpiłam strasznie głupio…
Ale pan Fortescue opowiadał o swoich dowcipnych
transakcjach, chwalił się, że tego czy owego oszachrował
najzupełniej legalnie… Cóż, chciałam mu napędzić trochę
strachu. I napędziłam! Okropnie się denerwował. – Pani
Valowa urwała, by podjąć zaraz z nutą zaniepokojenia: Ale
nic więcej nie zrobiłam! Naprawdę, inspektorze! Nie
podejrzewa pan chyba, że byłabym zdolna do morderstwa?
– Nie podejrzewam, proszę pani – zapewnił detektyw. –
Aha… Czy ostatnio dawała pani jakieś pieniądze pannie
Dove?
Jennifer szeroko otworzyła usta.
– Skąd pan wie?
– My, proszę pani, dużo wiemy – odparł Neele i szepnął do
siebie: – Niemało też odgadujemy.
Pani Parcivalowa ożywiła się, zaczęła mówić bardzo szybko:
– Ona przyszła do mnie i opowiedziała, jak to pan wmawiał
w nią, że nazywa się Ruby MacKenzie. Dodała, że może
utrzymywać pana w błędzie, jeżeli przyniesie to jej pięćset
funtów. Powiedziała też, że gdy pan pozna moje prawdziwe
nazwisko, oskarży mnie o zamordowanie teścia i jego żony.
Miałam wiele kłopotu ze zdobyciem pieniędzy, bo
naturalnie nie mogłam przyznać się Parcivalowi. On nic o
mnie nie wie. Musiałam sprzedać zaręczynowy pierścionek z
brylantem i śliczny naszyjnik, który podarował mi pan
Fortescue.
– Proszę się nie martwić, droga pani powiedział z
uśmiechem detektyw. – Liczę, że dzięki policji odzyska pani
te pięćset funtów.
Następnego dnia inspektor Neele odbył kolejną rozmowę z
panną Mary Dove.
– Ciekaw jestem, proszę pani – rozpoczął – czy zechce pani
wręczyć mi czek na pięćset funtów płatnych do rąk pani
Parcivalowej Fortescue?
Był kontent, gdyż po raz pierwszy zbił z tropu
nieprzeniknioną Mary Dove.
– Idiotka wypaplała wszystko, co?
– Istotnie, panno Dove. Oskarżenie o szantaż może
pociągnąć konsekwencje bardzo serio.
– To, inspektorze, nie był szantaż w ścisłym rozumieniu.
Sądzę, że miałby pan niemałe trudności z dowiedzeniem mi
szantażu. Raczej zaproponowałam pani Parcivalowej
przysługę za uzgodnione wynagrodzenie.
– Jeżeli zechce pani wręczyć mi czek, z przyjemnością
zapomnę o całej sprawie.
Mary Dove sięgnęła po wieczne pióro i książeczkę czekową.
– Niemiła historia – powiedziała. Mam właściwie pewne
kłopoty finansowe.
– Pewno poszuka pani wkrótce innej posady?
– Tak. Ta nie spełniła nadziei, jakie w niej pokładałam. Z
mojego punktu widzenia wszystko poszło fatalnie.
– Oczywiście – przyznał detektyw. Znalazła się pani w
drażliwej sytuacji, prawda? W każdej chwili policję mogła
zainteresować pani przeszłość.
Zarządzająca domem – znów chłodna i opanowana –
wymownie podniosła brwi.
– Moja przeszłość? Doprawdy, inspektorze! Moja przeszłość
jest absolutnie nienaganna.
– Naturalnie – zgodził się z uśmiechem detektyw. – Nic
przeciwko pani nie mamy. A to tylko zbieg okoliczności, że
w co najmniej trzech domach, którymi pani tak wzorowo
zarządzała, zdarzyły się kradzieże w dwa albo trzy miesiące po
pani odejściu, panno Dove. Policja odniosła wrażenie, że
włamywacze byli doskonale poinformowani gdzie szukać
cennych futer, biżuterii, takich rzeczy. Dziwny zbieg
okoliczności, prawda?
– Zdarzają się dziwniejsze, inspektorze.
– Oczywiście, panno Dove, byle nie za często. W każdym
razie zaryzykuję twierdzenie, że w przyszłości możemy się
spotkać.
– Mam nadzieję… Proszę nie przyjąć moich słów za
nieuprzejmość… Ale mam nadzieję, inspektorze, że takie
spotkanie nie nastąpi.
XXVIII
Panna Marple wyrównała rzeczy zapakowane do walizki,
schowała frędzle wełnianego szala, zamknęła wieko. Później
rozejrzała się dokoła. Nie! Nic nie zostawiła. Crump zgłosił
się po bagaż, więc przeszła do sąsiedniego pokoju, by
pożegnać pannę Ramsbottom.
– Obawiam się – powiedziała – że źle odwdzięczyłam się
pani za gościnność. Może jednak potrafi pani wybaczyć mi
kiedyś.
– Aha… mruknęła panna Ramsbottom zajęta pasjansem,
jak zwykle. – Czarny walet na czerwoną damę – spod oka
zerknęła na pannę Marple. – Chyba znalazła pani to, czego
szukała?
– Tak.
– Pewno też dowiedział się o wszystkim ten jegomość z
policji. I co? Potrafi dowieść słuszności oskarżenia?
– Potrafi. Jestem prawie pewna. Ale zajmie to jeszcze trochę
czasu.
– Ja tam nie dopytuję o nic – podjęła panna Ramsbottom.
Bystra z pani osoba. Od razu to spostrzegłam i pretensji do
pani nie mam. Zbrodnia jest zbrodnią, więc musi zostać
ukarana. Na tej rodzinie jest piętno zła, dzięki Bogu nie z
naszej strony. Moja siostra Elwira była trochę pomylona, ale
nic poza tym. Czarny walet – powtórzyła dotykając palcem
karty. – Przystojny, ale serce czarne. Obawiałam się czegoś
podobnego, ostatecznie jednak nie zawsze można oprzeć się
uczuciu dla grzesznika. Chłopiec potrafił sobie radzić.
Nawet mnie omotał. Skłamał, o której godzinie stąd
wyszedł. Nie zaprzeczyłam, zaczęłam jednak podejrzewać…
Podejrzewać od tamtej chwili. Ale to przecież syn Elwiry.
Nie potrafiłam zmusić się do mówienia. Cóż, pani jest
kobietą sprawiedliwą, a sprawiedliwość musi w końcu
zatriumfować. Współczuję tylko jego żonie.
Ja również – szepnęła panna Marple. W hallu Pat czekała,
aby się z nią pożegnać. Szkoda, że pani odjeżdża –
powiedziała. – Będzie mi pani brakować.
– Czas na mnie – odparta starsza dama. – Zakończyłam
sprawę, w której tu przyjechałam. Nie była przyjemna. Ale,
moja droga, to ważne, bardzo ważne, aby zło nie odniosło
zwycięstwa.
– Nie bardzo rozumiem… – bąknęła niepewnie Pat.
– Oczywiście. Prawdopodobnie jednak zrozumie pani w
swoim czasie. Jeżeli wolno mi udzielić rady, powiem,
kochane dziecko, że… że gdyby stało się coś złego, najlepiej
zrobi pani wracając do Irlandii, kraju radosnego
dzieciństwa, do koni, psów, wszystkiego, co tam zostało.
– Czasami żałuję, że nic postąpiłam tak, gdy umarł Freddy,
lecz w takim razie… – głos Pul zabrzmiał miękką, tkliwą nutą
– nie spotkałabym Lance’a.
Panna Marple westchnęła, a młoda kobieta mówiła dalej:
– Nie zostaniemy w Anglii, proszę pani. Jak wyjaśnią się
sprawy, wrócimy do Afryki Wschodniej. Już cieszę się na
myśl o wyjeździe.
– Niech Bóg panią błogosławi, miłe dziecko – powiedziała
cicho panna Marple. – Trzeba wielkiej odwagi, by przeżyć
jakoś życie. Myślę, że pani jej nie brak.
Pogładziła dłoń Pat Fortescue i wyszła z Domku pod
Cisami do czekającej taksówki.
Panna Marple przybyła późnym wieczorem do domu, gdzie
Kitty – wychowanka sierocińca – radośnie ją powitała.
– Na kolację mam śledzia, proszę pani – oznajmiła z
rozpromienioną twarzą.. Jak to dobrze, że pani wróciła… A
dom jak cacko, proszę pani. Zrobiłam regularne wielkie
porządki.
– Dziękuję, Kitty powiedziała panna Marple. – Ja też się
cieszę, że jestem w domu.
Sześć pajęczyn pod sufitem. „One nigdy nie patrzą w górę”
– pomyślała, lecz była zbyt zadowolona, by to wypomnieć.
– Cała poczta leży na stoliku w hallu – ciągnęła służąca. –
Jeden list trafił do Daisy Mead przez, omyłkę. Coś takiego
często się zdarza, prawda? Daisy i Dane wygląda trochę
podobnie, a ten list ktoś zaadresował bardzo nieładnym
charakterem pisma. Tam wszyscy wyjechali i dom był
zamknięty. Dopiero jak wrócili, ktoś przyniósł list.
Przeprosił i powiedział, że to pewnie nic ważnego.
Panna Marple sięgnęła po korespondencję. List, o którym
mówiła Kitty, leżał na wierzchu. Mgliste wspomnienie
kojarzyło się z gryzmołami i kleksami na kopercie. Starsza
dama rozdarta ją spiesznie.
Moja Najkochańsza pani, bardzo proszę mnie przebaczyć, że
pisze do Najkochańszej pani, ale nie wiem. co teraz zrobić i ja
naprawdę nie chciałam zrobić nic złego. Najkochańsza pani
przeczyta w gazetach, że to było morderstwo, ale Bogiem się
świadczę, że nie moja wina, bo ja nigdy nie zrobilabym czegoś
takiego strasznego, a pewna jestem, że i On także nie zrobiłby, to
znaczy Albert. Nie umiem ładnie wszystkiego opisać, ale proszę
Najkochańszej pani poznajomiliśmy się tego lata i chcieliśmy się
pobrać, ale Albert nic nie miał, bo oszukał go właśnie ten pan
Fortescue, co teraz umarł. Tylko że ten pan nic nie przyznawał, a
ma się wiedzieć każdy jemu wierzył nie Bertowi, bo on był bogacz,
a Bert biedak. Ale Bert ma przyjaciela, co pracuje we fabryce,
gdzie robi się rozmaite leki, a też taki środek, po którym jak
Najkochańsza pani czy tata pewnie w gazetach, człowiek musi
mówić prawdę czy chce czy nie chce. Bert chciał pójść z
adwokatem do biura pana Fortescue piątego listopada, a ja
miałam dopilnować, żeby pan Fortescue zjadł przy śniadaniu to
coś, po czym musiał powiedzieć prawdę, jak środek zacznie
działać i przy tym adwokacie przyznać, że wszystko było tak, jak
Bert powiada. A teraz proszę Najkochańszej pani pan Fortescue
nie żyje, a ja dałam mu ten środek w marmoladzie i pewno za
dużo, ale nic nie mogę powiedzieć policji, bo oni by myśleli, że
Bert zrobił to naumyślnie, a tak nie było, bo wiem, że on nigdy by
czegoś takiego nie zrobił. Najkochańsza pani, ja naprawdę nie
wiem, co robić i co mówić i strasznie się boję, bo w domu pełno
policjantów. Oni źle na mnie patrzą i wciąż o coś pytają, a ja nie
wiem co robić i o Bercie nic nie wiem, bo wcale nie dal znać o
sobie. Nie śmiem Najkochańszej pani o to prosić, ale jakby pani
chciała i przyjechała tu i mnie pomogła, to policja uwierzyłaby
pewnie Najkochańszej pani. Pisze tak, bo pani zawsze była dla
mnie bardzo dobra, a ja przecież nie chciałam nic złego, ani On
także. Niech Najkochańsza pani nam pomoże!
Wierna i przywiązana Gladys
P. S. Posyłam fotografię, na której jestem z Bertem. Zrobił ją
jeden z chłopców tam gdzie byliśmy na urlopie i mnie ofiarował.
Bert o tym nie wie, bo okropnie nie lubi, jak robić z niego zdjęcia.
Ale sama Najkochańsza pani zobaczy, jaki to przyjemny chłopiec.
Panna Marple przygryzła wargi i spojrzała na amatorskie
zdjęcie. Młoda para stała zapatrzona w siebie… Panna
Marple popatrzyła na pełną naiwnego uwielbienia twarz
Gladys, na jej lekko rozchylone usta. Później przeniosła
wzrok na drugą twarz śniadą, urodziwą, uśmiechniętą twarz
Lancelota Fortescue.
Ostatnie zdanie wzruszającego listu odezwało się echem w
jej myślach.
„Sama Najkochańsza pani zobaczy, jaki to przyjemny
chłopiec”.
Łzy zabłysły w oczach starszej damy, lecz litość ustąpiła
rychło miejsca oburzeniu, odrazie do bezlitosnego
mordercy.
Następnie oba uczucia pochłonął przypływ triumfu –
triumfu naukowca, który zdołał odtworzyć zwierzę
wygasłego gatunku na podstawie odłamka kości szczękowej i
dwu zębów.