BETTY NEELS
Dzwony weselne
dla Beatrice
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Bożonarodzeniowe przyjęcie u lady Dowley było towarzy
skim wydarzeniem roku w malutkiej wiosce o nazwie Little
Estling, położonej kilkanaście kilometrów od Aylesbury
i równie daleko od głównej drogi. I chociaż wioska była od
legła od wielkiego świata, obfitowała szlachetnie urodzonymi
ziemianami oraz przedstawicielami wolnych zawodów, któ
rzy wybrali sobie to miejsce na lata zasłużonego odpoczynku
po aktywnym życiu. Kontynuowała tradycje krykieta w lecie,
kościelnych jarmarków na dobroczynne cele w ciągu roku
i wyśpiewywania kolęd w okresie Bożego Narodzenia.
Przyjęcie u lady Dowley było huczne, wielki salon wikto
riańskiego pałacyku pełen gości, nie dlatego, by specjalnie
lubili lady Dowley, ale z chęci zakosztowania takich smako
łyków, na jakie większości nie było stać: wędzonego łososia
i parmeńskiej szynki, których apetyczne miniplasterki spo
czywały na równie małych kawałkach tostu. Wina były także
dobre, gdyż świętej pamięci małżonek lady przed śmiercią
zdołał nieźle zaopatrzyć sporą piwniczkę. Lady Dowley była
kobietą w średnim wieku, lecz nadal przystojną, wyniosłą,
skłonną do wtykania nosa w cudze sprawy i absolutnie prze
konaną, że ma zawsze rację. Z pewnością doznałaby głębo
kiego wstrząsu, gdyby się dowiedziała, że przyjaciele i zna
jomi odczuwają wobec niej uczucie litości, i mimo że niezbyt
ją lubili, gotowi byliby pośpieszyć jej z pomocą, gdyby taka
potrzeba zaistniała.
6
Nieświadoma opinii świata lady Dowley krążyła wśród
gości, wyniosła wobec niższych sobie natomiast wylewna
wobec równych.
- Jakże miło mi pana widzieć - powiedziała łaskawie do
barczystego mężczyzny w średnim wieku, z mądrą twarzą
i przenikliwym wzrokiem. - Rozejrzała się. - A pańska droga
żona? -I nim zapytany zdążył cokolwiek powiedzieć, dodała:
-I piękna córka?
- Są obie, lady Dowley. Z pewnością dobrze się bawią
- odparł. - A pani i Phoebe? Wszystko w porządku? -
- Phoebe? Miała na pewno przyjść. O, muszę pana prze
prosić... - Patrzyła mu przez ramię. - Widzę kogoś, kogo
dawno nie widziałam. Proszę pozdrowić żonę, jeślibym miała
jej nie zobaczyć. Może wkrótce spotkamy się na herbatce...
Doktor Crawley zamruczał coś pod nosem. Jego. łagodna
i aż nadto skromna żona była ni mniej, ni więcej, tylko wnu
czką lorda i jako taka zasługiwała na towarzyskie kultywo
wanie przez lady Dowley, która wspomniawszy herbatkę na
tychmiast odeszła.
Jej miejsce u boku doktora zajęła Beatrice. Córka by
ła o głowę wyższa od ojca, miała co najmniej metr siedem
dziesiąt cztery wzrostu. Wspaniale zbudowana dziewczyna
o pięknej twarzy i ciemnoblond, a raczej jasnobrązowych,
długich prostych włosach zwiniętych w kok na karku. Ude
rzały wielkie szare oczy osłonięte rzęsami barwy włosów.
Zachwycał delikatny nosek i kształtne usteczka nad wyraża
jącą stanowczość brodą.
Widząc wyraz twarzy ojca, powiedziała:
- Nie martw się, rozchmurz twarz. Za pół godziny będzie
my mogli umknąć... - Zamilkła, gdy para dłoni zasłoniła jej
oczy. - To ty, Derek? Puść! Zmierzwisz mi uczesanie...
Dłonie opadły z oczu, ujęły i obróciły całą postać o sto
osiemdziesiąt stopni.
7
Ujrzała usta gotowe do cmoknięcia i posłusznie nadstawiła
policzek. W tym momencie uświadomiła sobie, że Derek nie
jest sam. Towarzyszący mu potężnej budowy mężczyzna,
o krótko przyciętych siwiejących włosach i jakby opadają
cych na niebieskie oczy przyciężkich powiekach, patrzył na
Beatrice chłodnym wzrokiem. Zrobiło się jej nieprzyjemnie.
On mnie już nie lubi, pomyślała sobie. A przecież wcale się
nie znamy....
- Beatrice, to jest Gijs van der Eekerk! Gijs, przedstawiam
ci Beatrice Crawley. Znamy się od kołyski, a raczej od space
rowych wózków prowadzonych przez nasze nianie. Było to
wiele lat temu...
Derek zaraz mu powie, ile mam łat, pomyślała. Wyciągnęła
na powitanie dłoń.
Uścisk mężczyzny był mocny.
- Przyjechał pan w odwiedziny do Dereka? - spytała,
chcąc usłyszeć głos mężczyzny.
- Na dzień, dwa - odparł krótko, nie okazując chęci kon
tynuowania rozmowy.
- Pan jest Holendrem? - Beatrice nie rezygnowała. - Był
pan już kiedyś w Anglii?
- Bywam tu dość często.
Derek i jej ojciec z ożywieniem rozmawiali i nie mieli za
miaru pośpieszyć jej z pomocą.
Ku jej zdumieniu mężczyzna odezwał się z własnej woli:
- Jaka szkoda, że konwenanse nie pozwalają nam wypo
wiedzieć tego, co pragnęlibyśmy powiedzieć, a zmuszają do
wymiany nic nie znaczących zdań. - Miał głos melodyjny
i zaledwie śladowy obcy akcent.
- W istocie nie wypada wypowiadać wszystkiego, o czym
się myśli - odparła cierpko. - Ale panu by to odpowiadało?
- Bardzo - rzekł, uśmiechając się. Uśmiech ten sprawił,
że Beatrice zrobiło się nie wiadomo dlaczego, bardzo głupio.
8
- I ostrzegam, że często to robię. Wypowiadam szczerze
wszystkie myśli.
- Współczuję osobie, która musi tego słuchać - odparo
wała ostro. - Przepraszam, ale widzę przyjaciółkę, z którą
muszę porozmawiać.
Odeszła i ujrzała go ponownie dopiero wtedy, kiedy rodzi
ce byli już gotowi do wyjścia. Rozmawiał z pastorem Perkin-
sem, który ujrzawszy ją, przywołał do siebie.
- Beatrice, drogie dziecko, mam do ciebie kilka spraw.
Zajrzyj rano na plebanię... - Zwrócił się do swego rozmów
cy, mówiąc: - Bo wie pan, Boże Narodzenie, nagromadzi
ło się masę spraw. Bardzo miło było pana poznać. - Podał
Holendrowi rękę i powiedział do Beatrice: - Muszę teraz
uciekać, ale zostawiam cię pod dobrą opieką. Beatrice to
słodka dziewczyna - obwieścił i odszedł nieświadomy efektu
swoich słów.
Van der Eekerk podniósł wysoko brwi.
- Jestem zbudowany podobną opinią - powiedział. -
I nieco zaskoczony.
Beatrice się zjeżyła.
- Mogłam się tego po panu spodziewać. Już miałam na
końcu języka przeprosiny za niezbyt grzeczny komentarz co
do pańskich myśli, ale teraz się wycofuję.
Jego odpowiedź jeszcze bardziej ją rozwścieczyła.
- Zupełnie słusznie. Utrącanie słowem wyznawcy od
miennych poglądów jest angielską specjalnością. Poza tym
złość pasuje do pani niczym dodatkowa ozdoba. Proszę nigdy
za nic nie przepraszać.
- Z pewnością nie będę. I jak to dobrze, że prawdopodob
nie nigdy więcej się nie zobaczymy. Niezbyt dobrze do siebie
pasujemy.
- Chyba nie - zgodził się obojętnie.
- Żegnam! - oświadczyła i gdyby umiała, chybaby odpły-
9
nęła. Nie umiejąc, odeszła sztywno wyprostowana z dumnie
podniesioną głową.
W drodze do domu Beatrice odpowiadała monosylabami
na komentarze matki, dotyczące przyjęcia u lady Dowley. Ku
własnemu zdumieniu miała głowę zaprzątniętą van der Eeker-
kiem. Chciałaby go ponownie spotkać, i to wcale nie dlatego,
że czuła do niego jakąś sympatię. Nie, po prostu chciałaby
dowiedzieć się czegoś więcej o tym dziwnym człowieku.
.- Czy będziesz się jutro widziała z Tomem? - przerwało
jej myśli pytanie matki.
-- Z Tomem?... Bo ja wiem..'.
-
Co za uroczy człowiek! Ten, którego przyprowadził De
rek... - W czujnej na każde słowo i akcent pani Crawley
rozbudziły się nagle matczyne instynkty. - Ciekawe, skąd on
jest i co robi...?
- Nie mam pojęcia - odparła Beatrice i na tym skończyła
się rozmowa o nowo poznanym mężczyźnie.
Do świąt pozostały tylko dwa dni. George, o dziewięć lat
młodszy brat Beatrice, student medycyny, miał pojawić się na
dwa dni, podobnie jak dwie starszawe ciotki. Beatrice miała
pełne ręce roboty, pomagając matce w kuchni, a pastorowi
w przystrajaniu kościelnego ołtarza. W pewnym sensie była
to pożądana odmiana od jej pracy w londyńskim szpitalu pod
wezwaniem Świętego Justyna. W zasadzie Beatrice była za
dowolona z tej pracy - sprawowała kierownictwo administra-
cyjne sporego laboratorium. Związała się ze szpitalem tuż po
skończeniu szkoły gospodarstwa domowego i w krótkim cza
sie otrzymała obecne stanowisko, będące optimum tego, na
co mogła liczyć. Czasami frasowała ją myśl, że spędzi całe
życie w szpitalu. Dwadzieścia osiem lat to już nie pierwsza
młodość. Propozycji małżeństwa otrzymywała wiele, ale żad
na jej jakoś nie pociągała. Oczywiście mogła zawsze liczyć
na Toma, który zachowywał się tak, jakby wystarczyło, że
10
zechce skinąć ręką, a ona skoczy mu w ramiona. Był ambitny,
wspiął się szybko na pozycję konsultanta i Beatrice podejrze
wała, iż jego uczucia wobec niej są dużo mniejsze niż nadzieja
na pomoc potencjalnego teścia w zrobieniu kariery. A doktor
Crawley znał wszystkich, których należało znać.
Tom był miłym kompanem, spotykali się często, zapraszała
go nawet na weekendy. Rodzice okazywali mu uprzejmość
i gościnność, chociaż niezbyt go lubili.
George pojawił się w Wigilię tuż po śniadaniu. Był obła
dowany niezliczonymi paczkami, workiem z brudną bielizną
i skrzynką piwa.
- Nie miałem czasu odpowiednio zapakować prezentów
- wyjaśnił. - Zrobisz to za mnie, Bea?
- Żal mi twojej przyszłej żony — zażartowała.
Zabrała brudną bieliznę brata i zanim poszła po ozdobny
papier i etykietki, włożyła ją do pralki. George siedział za
kuchennym stołem i popijał kawę, na przemian odpowiadając
matce na pytania o studia i wydając polecenia Beatrice, co ma
pisać na etykietkach przytwierdzonych do poszczególnych
prezentów.
Mimo dużej różnicy wieku, brat i siostra żyli ze sobą bar
dzo dobrze. Beatrice zawsze otaczała George'a troskliwą
opieką, a on z kolei uczynił z niej swoją
;
powiernicę, której
ze wszystkiego się zwierzał.
Ciotki przyjechały w pierwszy dzień świąt rano, wynaję
tym samochodem. Na głowach miały staromodne kapelusze
o wielkich rondach. Chociaż były jeszcze sprawne i doskona
le mogły same wyjść z wozu, siedziały sztywno wyprostowa
ne, póki nie pojawiła się Beatrice, by im pomóc. Opuściły
pojazd majestatycznie, podsunęły policzki do pocałowania
i ruszyły godnie w stronę domu, nie zwracając się ani słowem
do kierowcy. W przekonaniu ciotek świat się nie zmienił od
11
czasów ich młodości i nie należało wprowadzać żadnych
zmian. Beatrice jednak lubiła te dwie zjawy z odległej prze
szłości.
Po zakwaterowaniu ciotek Beatrice otuliła się starą pelery
ną, której używali wszyscy, gdy zachodziła potrzeba, i po
biegła do kościoła, gdzie zastała pastora Perkinsa przy zakła
daniu lampek choinkowych. Jakoś mu to nie szło. Ruszyła do
pomocy. Biedny pastor Perkins! Wszyscy tak bardzo go lubi
li... Okropnie się postarzał po śmierci żony.
- Dziękuję ci, moje dziecko, bardzo dziękuję! - Pastor był
wyraźnie poruszony swoją niezaradnością. - Wiem, że cię
prosiłem, żebyś przyszła, ale zupełnie nie mogę sobie przypo
mnieć po co. Co ja od ciebie chciałem?
Nim Beatrice zdołała cokolwiek odpowiedzieć, pastor ude
rzył się w czoło i powiedział:
- Co za przemiły człowiek, ten przyjaciel Dereka. Szkoda,
że nie miałem więcej czasu, żeby z nim pogawędzić. Mam
nadzieję, że go jeszcze zobaczymy?
-
Chyba nie - odparła Beatrice. - To jest Holender, który
przyjechał z krótką wizytą.
- A szkoda, wielka szkoda! Aaa, już wiem, czego od ciebie
chciałem, moja droga! Gdybyś tak mogła zająć się dziećmi
podczas święcenia żłóbka?
- Oczywiście! Dziś o szóstej, prawda?
- O szóstej. Kochana z ciebie dziewczyna! Kiedy wracasz
do pracy?
- W drugi dzień świąt wieczorem. Ale teraz muszę ucie
kać. Przyjechały ciotki i George. Mama potrzebuje pomocy
w kuchni.
- Oczywiście, oczywiście, moja droga. Leć!... Pomyśleć,
jak to było niedawno... Byłaś małą dziewczynką... Ile ty
masz lat, moje dziecko?
- Dwadzieścia osiem.
12
- Powinnaś już mieć męża i dzieci!
- Niech tylko tego męża znajdę, to będą i dzieci. A ślub
mi da i chrzcić będzie dzieci, nie kto inny, a pan, pastorze
- roześmiała się.
Wracając do domu, zadumała się jednak nad własną, wcale
niewesołą sytuacją. Kandydatów na męża co prawda nie bra
kowało, jednak żaden z nich nie wywołał trzepotania serca.
- Chyba będzie ze mnie jeszcze jedna ciotka! - oświadczyła
napotkanemu pod domem kotu Horacemu, który przyplątał się
do rodziny Crawleyów przed kilku laty i z nią pozostał.
Po raz pierwszy od trzech lat spędzała święta w domu.
Cieszyła się jak dziecko. Tęskniła zwłaszcza do uroczystości
święcenia żłóbka. Zawsze ją to fascynowało. Gromadka pod
nieconych dzieci odzianych przez matki w stare kotary i szla
froki, z papierowymi złotymi koronami na główkach... Dzie
ci czuły się głównymi aktorami i aż promieniały. Nie zawio
dła się i tym razem. Uspokajała niesfornych, baczyła na wszy
stkie strony, poprawiała stroje i czuła się szczęśliwa... jak
dziecko. Świetnie się bawiła!
Potem wróciła do domu na kolację, podczas której miała
okazję wysłuchać po raz nie wiadomo który ciotczynych
wspomnień z młodości. Gdy miała już dość, wymknęła się
z George'em, by posłuchać jego opowieści o studenckim ży
ciu i praktyce w szpitalu.
- No, a co u ciebie? - spytał George, gdy już wyczerpał
temat dotyczący jego osoby. - Najwyższy czas, żebyś wyszła
za mąż - stwierdził. - Może za Toma?
- Tom? - Roześmiała się. - Od dawna usiłowałam się
w nim zakochać. Naprawdę. I nic z tego. Czy to nie śmieszne,
George? Bo wiesz, stale mam wrażenie, że jemu nie chodzi
o mnie, ale o protekcję ojca...
- No, to nie zwlekaj, spisz go na straty i zacznij rozglądać
się za kimś innym. Nikogo nie masz na widoku?
13
Odparła, że nie, ale sama się zdziwiła, że nagle stanął jej przed
oczami mężczyzna poznany na przyjęciu u lady Dowley... Po
trząsnęła głową i stanowczym głosem powtórzyła, że nikogo
takiego nie ma. Ten Gijs nie jest zbyt sympatyczny...
George spojrzał dziwnie na siostrę, ale nic nie powiedział.
Beatrice jest kimś zainteresowana, ale jeszcze nie jest świado
ma swoich uczuć, pomyślał.
Nadszedł wreszcie pierwszy dzień świąt i upłynął zgodnie
z tradycją: poranne rozdawanie prezentów, msza, uroczysty
obiad z pieczonym indykiem, śliwkowy pudding, minipetar-
dy pokojowe, tort. Po nim drugi dzień świąt, jakże spokojny
po pełnych zamętu dniach poprzednich. I także skończył się
zbyt szybko.
Wieczorem Beatrice zapakowała torbę i włożyła ją do ba
gażnika samochodu,, a obok na siedzeniu postawiła pudło
z resztkami indyka i tortu, które matka uważała za niezbędne
uzupełnienie szpitalnego wiktu. Ucałowała wszystkich, obie-
cując, że powróci, gdy tylko dostanie parę dni wolnych, i od
jechała.
Mijając imponującą rezydencję lady Dowley, przypomnia
ła sobie przenikliwe spojrzenia poznanego tam przyjaciela
Dereka. Szkoda, że Dereka nie zastanie w szpitalu, jest przez
cały tydzień ha urlopie. Może by jej coś powiedział o Gijsie.
Beatrice zaliczała się do kategorii dobrych kierowców.
Wkrótce znalazła się już na londyńskich przedmieściach.
O tej porze ruch był słaby, więc szybko dotarła do śródmie
ścia, choć potem miała trudną przeprawę wąskimi i zaniedba
nymi uliczkami wschodniej części miasta. Wreszcie ujrzała
czerwoną sylwetkę szpitala, górującą nad rzędami ponurych,
jakby okopconych domków z czerwonej cegły. Zaparkowała
wóz na tyłach szpitala i dźwigając bagaże, weszła bocznymi
drzwiami do budynku, w którym mieściło się laboratorium
patologiczne i przynależne doń sekcje naukowe. Jej służbowe
14
mieszkanko mieściło się na najwyższym piętrze - spory pokój
miło umeblowany, łazienka z prysznicem i kuchenką. Jedynie
widok z okien był przygnębiający: kominy fabryczne, zabite
deskami sklepy i opustoszałe magazyny. Dlatego też na para
petach stały doniczki z kwiatami. Wraz z porozrzucanymi ko
lorowymi poduszkami i paroma lampami o ładnych abażu
rach mieszkanko stało się zupełnie przytulne.
Rozpakowując przywiezione rzeczy, Beatrice pomyślała
sobie, że właściwie nie powinna narzekać. Miała stosunkowo
dobrze płatną pracę, którą lubiła, no i miłe miejsce odpoczyn
ku. Jej biuro znajdowało się na parterze. Stamtąd właśnie
dyrygowała personelem administracyjnym, tam rozwiązywa
ła problemy zaopatrzenia, płaciła rachunki i wykonywała całą
konieczną robotę papierkową, a było jej co niemiara. Pozo
stawał jeszcze bardzo delikatny problem radzenia sobie z uty
tułowanymi dżentelmenami przy mikroskopach i ich laboran
tami. Beatrice miała dumny tytuł głównego administratora,
chociaż sama siebie określała raczej jako gospodynię.
Otwierała właśnie puszkę z zupą, kiedy zadzwonił Tom.
- Panienka już "wróciła! Ha! Żyła sobie podczas świąt
w luksusie domowych pieleszy, podczas kiedy my urabiali
śmy sobie ręce po łokcie. . . I z pewnością chodziłaś z przyję
cia na przyjęcie...
- Byłam tylko na jednym - odparła, zastanawiając się,
dlaczego nic wobec Toma nie czuje.
- Szczęściara! Może mi o wszystkim opowiesz jutro wie
czorem. Będę miał kilka wolnych godzin. Moglibyśmy gdzieś
pójść na kolację. Odpowiada ci punkt siódma?
- Jutro jestem zajęta. - Zmarszczyła brwi. Tom jest za
wsze taki pewien, że ona czeka na każde zawołanie. - Muszę
się zająć przygotowaniami do sympozjum następnego dnia...
- Przestań, na miłość boską, ciągle niańczyć tych starych
pryków!
15
- Nikogo nie niańczę. Wykonuję swoje obowiązki - od
parła dość ostro.
Tom wybąkał parę słów przeprosin, ale nie zrezygnował.
- No, to może wybierzemy się na drinka i filiżankę ka
wy. .. Będę czekał przed szpitalem o ósmej i jeśli nie pojawisz
się do wpół do dziewiątej, to po prostu odjadę. Dobrze?
Zgodziła się.. Po odwieszeniu słuchawki pomyślała, że mo
że trzeba było przyjąć zaproszenie na kolację. Tom był napra
wdę bardzo zajęty, to świetny fachowiec. Wcześniej czy
później poprosi ją o rękę. Stale nękała ją myśl, że jej, nie
kocha. W każdym razie nie tą miłością, jakiej pragnęła. I gdy
by była zwykłą szpitalną urzędniczką bez ustosunkowanego
ojca, to by na nią nie zwrócił uwagi. No tak, ale z drugiej
strony Tom był ambitny, wytrwale piął się w górę, ciężko
pracując, u jego boku z pewnością wiodłaby miłe życie. Krę
ciła się po pokoju, biorąc do ręki i odkładając różne przed
mioty. Czuła się wytrącona z równowagi.
Następnego dnia nie miała czasu na puste rozmyślania.
W surowej szarej sukni z białym kołnierzykiem i takimiż
mankietami obeszła swoje „gospodarstwo", sprawdzając, czy
wszystko jest w porządku, czy wszyscy odpowiednio wyko
nują powierzoną im pracę i czy kucharka da sobie radę z
przygotowaniem porannych kaw i popołudniowych herbat,
nie zapominając o kanapkach. Nie znała jeszcze ani nazwisk,
ani liczby gości mających przybyć na sympozjum, skoncen
trowała się więc na przygotowaniu sali konferencyjnej w po
bliżu jej biura.
Po świętach ze zdwojoną energią wznowiono prace w po
szczególnych laboratoriach i tego dnia cały personel meryto
ryczny pracował do późnych godzin. Dopiero po siódmej
wieczorem mogła udać się do swojego studia. Chętnie wzię
łaby prysznic i zjadła kolację przy gazowym kominku, odzia
na w wygodny szlafrok, ale czekało ją spotkanie z Tomem.
16
Po prysznicu ubrała się w zieloną wełnianą sukienkę, włożyła
ciepły płaszcz, nasadziła na głowę wełnianą czapeczkę i za
brawszy torebkę, wyszła z domu. Za główną bramą szpital
nego terenu zobaczyła samochód Toma i jego - czytającego
gazetę. Złożył ją powoli, gdy ujrzał Beatrice, i otworzył dla
niej drzwiczki.
- Miałem czekać jeszcze tylko pięć minut - oświadczył,
gdy wsiadła. Z jego tonu wynikało jasno, że przemawia pan
i władca, którego nie obchodzi, czego mogą pragnąć poddani.
W milczeniu zapięła pas. Jeszcze bardziej pogorszył się
jej nastrój, gdy Tom obwieścił, że po drinku Beatrice z pew
nością będzie miała lepszy humor, po czym wdał się w skom
plikowany opis własnych problemów. Nawet nie zapytał,
jak spędziła święta. Żałowała, że zgodziła się na to spotka
nie. I właściwie po co?. Siła przyzwyczajenia? Zupełnie
niepotrzebnie zezwoliła na zacieśnienie łączącej ich
przyjaźni. Nadszedł czas, aby z tym skończyć. Była jednakże
na tyle uczciwa wobec siebie i Toma, by przyznać, że chociaż
w tej chwili bardzo ją złościł, w przeszłości spędziła z nim
wiele miłych wieczorów. Było to jednak wówczas, gdy się
dopiero zaprzyjaźniali. Znacznie później zdała sobie sprawę,
że jest dla Toma po prostu środkiem dotarcia do celu. Celem
był jej ojciec. Może dziś uda się przeprowadzić szczerą roz
mowę?
Tom nigdy nie pytał, zawsze obwieszczał. I tym razem
oświadczył:
- Idziemy do knajpki w Tower Thistle. Siądziemy przy
barze. Mam tylko godzinę. Z pewnością będę też budzony
w nocy. A przydałoby mi się trochę snu. Wczoraj wieczorem
mieliśmy wspaniałe przyjęcie świąteczne, poszedłem spać do
piero o drugiej nad ranem, a wezwano mnie już o piątej rano.
Cała nadzieja, że nie zawsze tak będzie. Niech tylko usadowię
się na prywatnej praktyce, może w jakiejś spółce lekarskiej
17
z kimś znanym... - Długo się nad tym rozwodził, pewny, że
Beatrice jest zafascynowana tematem.
Docierała do niej połowa jego słów. Rozmyślała o czeka
jącym ją dniu. Uczestnicy sympozjum zjawią się z samego
rana. Trzeba będzie dopilnować, aby była kawa i kanapki...
Dla przyzwoitości wtrącała od czasu do czasu słowa: „napra
wdę!", „czyżby?", „oczywiście" i „co ty mówisz!".
Jednakże zasiadłszy przy stoliku w hotelowym barze
(a nawiasem mówiąc bardzo nie lubiła hotelu Tower Thistle),
poświęciła już całą uwagę Tomowi. Pogryzając mikroskopij
nej wielkości kanapki i popijając je winem, marzyła o sma
żonych jajkach, fasolce po bretońsku i dzbanku gorącej her
baty lub kawy. Odczuwała głód, którego kawałeczki chleba
z listkami rzeżuchy absolutnie nie zaspokajały. Niestety, Tom
nie należał do mężczyzn, których można poprosić, by zapro
wadzili dziewczynę do najbliższego MacDonalda. Poza tym,
jeśli on nie był głodny, to nie miał prawa być głodny nikt
w jego towarzystwie. Nigdy jeszcze jej nie spytał, czy miała
by ochotę coś zjeść. Niedobrze, postrzegam go w coraz czar
niejszych kolorach, pomyślała.
W barze było gwarno i Tom musiał mówić dość głośno.
Wsparł łokcie na stoliku, pochylił się ku Beatrice i spytał:
- Czy nie uważasz, że nadszedł czas, abyśmy zaczęli robić
plany?
- Na jaki temat?
- Naszej przyszłości. Mam jeszcze do odrobienia sześć
miesięcy stażu w szpitalu u Świętego Justyna i będę gotów do
prywatnej praktyki. Do zakupienia udziału w jakiejś dobrze
prosperującej spółce. Oczywiście będzie mi na to potrzebny
kredyt bankowy, ale twój ojciec zapewni mi odpowiednie
kontakty. Mimo że jest prowincjonalnym lekarzem, ma ol
brzymie znajomości wśród liczących się ludzi... Poza tym
twoja matka... - Zamilkł znacząco i oblekł twarz w rozbra-
18
jąjący uśmiech. - A kiedy to wszystko już załatwimy, będzie
my mogli się pobrać.
Beatrice zabrakło słów z oburzenia. Wolała milczeć. Co za
arogancja. A oświadczyny, jeśli można tak to nazwać, były
jedynie koniecznym dodatkiem do chytrego planu. Obracając
w dłoni kieliszek z winem, zastanawiała się, co by się stało,
gdyby chlusnęła mu zawartością w twarz.
Gdy nieco opadły w niej emocje, powiedziała spokojnie:
- Kiedy ja nie mam zamiaru za ciebie wychodzić.
- Nie opowiadaj głupstw, dziewczyno! - roześmiał się.
- Oczywiście, że masz i chcesz. A z jakimż to innym zamia
rem chodzisz ze mną od tygodni? Ja też nieraz napomykałem,
że po zakończeniu szpitalnego stażu zamierzam..'.
- Nie przypominam sobie, abyś kiedykolwiek pytało mo
je życiowe plany - przerwała mu. Chociaż się w niej gotowa
ło, zachowywała niemalże pogodny wyraz twarzy. - Jedynie
ty miałeś plany wykorzystania mojego ojca i jego znajomości.
Pojęcia nie mam, po co ci była moja matka.. .-Ha, domyślam
się: lordowska wnuczka. Bardzo cenne!
Tom najwidoczniej traktował słowa Beatrice jako przeko
marzanie się, gdyż powiedział wesoło:
- Nigdy nikomu nie zaszkodziły dobre znajomości i koli
gacje.
- Tom, ja mówię poważnie: nie miałam i nie mam zamiaru
wyjść za ciebie. Pojęcia nie mam, skąd odniosłeś takie wra
żenie. Nie dawałam po temu powodu. Przyjaźniliśmy się, ot
i wszystko!
- Hmm, jesteś mi bardzo droga, dziewczyno... - Nawet
nie zwrócił uwagi na jej reakcję w postaci przykrego gryma
su. - Wiem, że będziesz doskonałą żoną, a ja dzięki two
im koneksjom, to znaczy twojego ojca, szybko zrobię karie
rę. Będziesz żoną znanego lekarza... - Dokończył swego
drinka i nie pytając jej, czy jest gotowa, wstał. - Idziemy
19
- oświadczył. - Mam paru pacjentów, których muszę jeszcze
obejrzeć.
Odwiózł ją przed szpitalną bramę, dodając na pożegnanie
jak gdyby nigdy nic:
- Będziesz musiała, oczywiście, rzucić swoją pracę. Mu
simy wkrótce się spotkać na trochę dłużej i wszystko dokład
nie omówić.
- Tom, ja mówiłam poważnie i powtarzam: nie mam za
miaru za ciebie wychodzić, i nie zamierzam rzucać mojej
pracy! Będzie chyba lepiej, jeśli przestaniemy się widywać.
- Zawahała się i dodała: - Z pewnością znajdziesz wiele
dziewcząt, których rodzice mają doskonałe znajomości. I wy
bierzesz sobie wspaniałą żonę.
- Niemądra z ciebie dziewczyna. Przecież wybrałem cie
bie. I zmienisz zdanie. Już ja się o to postaram. Kiedy będę
miał wolną chwilę, to wybiorę ci pierścionek zaręczynowy.
Ruszył, gdy tylko wysiadła. Nawet się nie pożegnał. I wy
dawał się bardzo zadowolony z siebie.
Beatrice pobiegła w stronę budynku, w którym mieszkała.
Właściwie to nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy płakać. Jeśli
już płakać, to nie z powodu zamierzonego zerwania z Tomem,
ale nad własnym losem samotnej dziewczyny, która nie ma
w pobliżu nikogo, komu mogłaby się zwierzyć. Przełykając
najprawdziwsze łzy, wbiegła do siebie na górę i stanęła jak
wryta. Spodziewałaby się prędzej murzyńskiego wodza z bu
szu albo Eskimosa prosto z mroźnej Północy niż osoby, która
na nią czekała. Gijs van der Eekerk we własnej osobie, z dło
nią w rękawiczce na klamce drzwi od jej mieszkania! Z tru
dem stłumiła okrzyk zaskoczenia.
Skłonił się nisko na powitanie, mówiąc:
- Powiedziano mi na dole, że wkrótce pani wróci. Przy
szedłem w celu zakopania topora wojennego. Czy mogę za
prosić panią na kolację? - Dostrzegłszy łzy w kącikach jej
20
oczu, dodał miękkim głosem: - Biedactwo! Łzy? Z jakiegoż
to powodu.
- Nie jestem dla pana żadnym biedactwem! I nic pana nie
obchodzą moje łzy i powody - odparła ostro.'
- W zasadzie ma pani rację - potwierdził. - Ale jedynie
pozornie. Może pani ronić łzy do woli. Proponuję jednak
jakieś przytulniejsze miejsce. I może chusteczka coś pomoże.
-Podał jej wielką chustkę.
- Jeśli odstąpi pan od drzwi, to będę mogła wejść do
przytulniejszego miejsca - odparła, nie przyjmując chustki.
- Sama - dodała.
Usunął się, weszła, on za nią. Nie zrobiła nic, by. go po
wstrzymać.
- Skąd pan się tu w ogóle wziął? - spytała.
- Mam tu jutro jakiś odczyt...
- Ooo? Jest pan lekarzem... chirurgiem?
- Hematologiem. Porozmawiamy podczas kolacji...
- Nie chcę żadnej kolacji;.. To znaczy, bardzo panu dzię
kuję, ale chciałabym zostać sama.
- Aaa, już pani jadła w towarzystwie tego młodego czło
wieka...?
- Pan mnie śledził?
- Skądże, wysiadałem właśnie z samochodu, kiedy zoba
czyłem panią i jego...
- Przepraszam - zreflektowała się.
- Ponawiam moją propozycję. Serdecznie zapraszam na
przeprosinową kolację.
Westchnęła po części rozbrojona jego przyjaznym tonem.
Pomógł jej zdjąć płaszcz.
- Proszę się przygotować i nie zajmować mną - oświad
czył i bezceremonialnie zaczął zapalać lampy, zaciągać zasło
ny w oknach, a wreszcie zapalił gazowy kominek. Czynił to
naturalnie, jakby był u siebie.
21
Beatrice była zaskoczona zarówno jego zachowaniem, jak
i własną akceptacją obecności nie znanego jej w zasadzie
mężczyzny. Poszła za kotarę sypialnianej wnęki, aby przy
toaletce poprawić makijaż i uczesanie. Słyszała jego kroki,
gdy chodził po pokoju i cichutko pogwizdywał. Uświadomiła
sobie, że jest to pierwszy mężczyzna, który przekroczył próg
jej pokoju, nie licząc ojca odwiedzającego córkę. Nigdy nie
przyszło jej do głowy zaprosić Toma czy innego z lekarzy,
którzy zabierali ją na kolację. Co ją, do diabła, skłoniło, żeby
akceptować obcego?
Poderwała się i wyszła zza kotary.
- Postanowiłam już nie płakać i nie chcę żadnej kolacji
- oświadczyła, dumnie podnosząc głowę.
Van der Eekerk wpatrywał się w nią milcząc.
- Słyszał pan?
- On panią rzucił czy pani jego? A może to tylko sprze
czka zakochanych?
Coś w niej pękło, łzy polały się strumieniem. Usiadła w fo
telu i szlochała.
- Umiem słuchać i do tego jestem pani obcy. Obcemu
łatwiej zwierzyć się z trosk. Wysłucham, pani zrobi się lżej,
a ja zapomnę.
- Jest mi bardzo źle... - zaczęła i pomyślała, że chyba
postradała zmysły, zwierzając się człowiekowi, którego od
pierwszego wejrzenia postanowiła nie lubić.
ROZDZIAŁ DRUGI
Słowa same zaczęły płynąć, jakby runęła jakaś tama. Za
pomniała o obecności mężczyzny. Nim zaczęła wgłębiać się
w szczegóły własnego życia, zdążyła się dowiedzieć, że jej
gość jest profesorem. I chyba ten tytuł skłonił ją ostatecznie
do odsłonięcia własnej duszy. Profesor to coś takiego jak
spowiednik, prawda? Tak sobie pomyślała i przystąpiła do
obrachunku z własnym życiem.
Opowiedziała wszystko o Tomie, o jego ambicjach, meto
dach postępowania i swoich własnych podejrzeniach. Opisała
przebieg rozmowy tego wieczoru i wspomniała nawet, że
Tom zjadł sam prawie wszystkie kanapki, nie pytając jej na
wet, czy jest głodna. Zakończyła stwierdzeniem, iż wie na
pewno, że nie kocha Toma, a przede wszystkim mierzi ją jego
zadufanie w sobie i pewność, że ona czeka tylko na każde
jego skinienie.
- A propos tych kanapek - przerwał cierpliwy dotąd słu
chacz. - Gdzieś tam czeka na nas kolacja.
- Nie chcę... - zaczęła, ale widząc wyraz twarzy van der
Eekerka, zmieniła decyzję. - Bardzo dziękuję, jestem rzeczy
wiście głodna. Ale niech to będzie jakieś skromne miejsce, bo
nie jestem odpowiednio ubrana, aby pójść do ekstra lokalu.
Zna pan Londyn?
- Daję sobie radę - odparł skromnie. - Z pewnością zna
jdziemy jakieś miłe miejsce. Nie traćmy czasu. Idziemy! - za
dysponował.
23
Na dworzu zrobiło się zimno. Ujął ją pod ramię, poprowa
dził do bentleya i usadowił w środku.
W milczeniu podziwiała luksusowe wyposażenie wnętrza.
- Z Holandii samochodem? Promem przez Kanał? - zdzi
wiła się.
- Podczas mojego pobytu mam odwiedzić kilka szpitali.
Duża oszczędność czasu, jeśli ma się wóz.
Prowadził pewnie mimo lewostronnego ruchu. Zoriento
wała się szybko, że zna doskonale Londyn. Bez błądzenia
dotarł do Camden Passage, zatrzymał wóz pod parkometrem,
wysiadł, otworzył drzwi z jej strony i pomógł wysiąść. Na
karmił drobnymi parkometr i ująwszy Beatrice pod rękę,
przeprowadził na drugą stronę jezdni, do restauracji „Frede-
rick". Słyszała o niej, ale nigdy tu nie była. Czy jest odpowie
dnio ubrana do tego lokalu?
Zauważył jej wahanie.
- Proszę się nie martwić, jest pani doskonale ubrana - za
pewnił.- - Wygląda pani wprost wspaniale - dodał.
Tak by powiedział George, pomyślała. Wiedziała, że
w granicach swoich -możliwości finansowych ubiera się do
brze i ze smakiem, niemniej ten wełniany płaszcz i czapeczka
nadawały się raczej do cichego kąta w barze, niż do odwie
dzenia eleganckiej restauracji.
Profesor, bo tak zaczęła nazywać go w myślach, wprowa
dził ją do lokalu, nie zapominając o miłym słowie dla wyga-
lowanego odźwiernego.
Oddali płaszcze w szatni i Beatrice poszła poprawić przed
lustrem fryzurę. Gdy dołączyła do profesora, ten z ożywie
niem dyskutował z maitre cThotel,. który poprowadził gości
do stolika pod oknem i przed odejściem konfidencjonalnie
wyjawił, że kucharz ma tego wieczoru doskonałe bażanty.
- Bażanty czy coś innego? - spytał profesor, gdy pojawił
się kelner.
24
- Zgoda na bażanta - odparła z uśmiechem Beatrice. Po
czuła się nagle bardzo głodna i dziwnie zadowolona z życia.
- Ale widzę tutaj krem z kraba, to musi być pyszne. Może
od tego zaczniemy? - zaproponował jej towarzysz, studiując
pilnie menu.
Była tak głodna, że zgodziłaby się na kromkę chleba, byle
podano ją szybko.
Wspaniały krem z krabów i nie mniej wspaniały pieczony
bażant wprawiły ją w jeszcze lepszy humor. Uczucie upoko
rzenia opuściło ją zupełnie. Kiedy wybierała deser, była już
znowu pewną siebie panią administrator, toczącą uprzejmą
rozmowę przy restauracyjnym stoliku. Nie umykało jej uwagi,
że van der Eekerk bardzo pilnie się jej przygląda.
Była tym nieco zmieszana i sądząc, że ma to coś wspólne
go z jej wcześniejszym załamaniem, wybąkała:
- Przepraszam za moje zachowanie w mieszkaniu...
- Nie wracajmy do tego - odparł. - Każdy ma takie chwi
le. Rozumiemy się przecież. Gdybym to ja był przygnębiony,
wówczas pani by mnie cierpliwie wysłuchała... Pomówmy
o dniu jutrzejszym. Gdzie mamy się spotkać? Przy głównym
wejściu do szpitala?
-' Nie ma potrzeby. Od razu w budynku laboratorium. Tam
będę na wszystkich czekała. Mam listę uczestników sympo
zjum. ..
- I jakie są pani dalsze obowiązki?
- Kiedy stwierdzę, że wszyscy zaproszeni przybyli, pójdę
do kuchni sprawdzić, czy gotowa jest kawą i biszkopty, potem
dopilnuję lunchu. O pierwszej w bufecie. O czwartej trzeba
podać herbatę i kanapki...
- Ale ma pani personel?
- Oczywiście, do moich obowiązków należy nadzór.
Po lodach profesor zamówił kawę.
- Widuje się pani często z młodym Derekiem?
25
- Bardzo rzadko. Tylko wtedy, kiedy jestem u rodziców
w Little Estling. Nie zawsze jesteśmy w tym samym czasie.
Przyjaźni się pan z nim? - Chciała wspomnieć o różnicy ich
wieku, ale ugryzła się w język i zaczerwieniła.
- Wydaję się pani na to zbyt stary? - powiedział za nią.
- Przyjaźnię się z jego ojcem. Znam całą rodzinę od wielu lat.
- Przepraszam - wybąkała.
- Za myślenie i ciekawość nie należy przepraszać - od
parł z uśmiechem. - Dwukrotne przeprosiny w ciągu pół go
dziny, Beatrice! Niech pani więcej tego nie robi, bo będę
musiał zmienić o pani zdanie.
Uśmiechnęła się także. Zaczęli rozmawiać o Dereku.
Odwiózł ją przed boczne wejście szpitala około godziny
jedenastej wieczorem.
- Tu nie wolno parkować - zauważyła Beatrice.
Nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Wyszedł z wozu
i otworzył jej drzwiczki, a następnie ruszył za nią w kierunku
laboratoryjnego gmachu.
- Dziękuję za przemiły wieczór. Było to z pańskiej strony
niesłychanie uprzejme... Dobranoc, panie profesorze van der
Eekerk. - Wyrecytowała to wszystko jakby z podręcznika do
brych manier.
- Nie ma za co dziękować - odparł obojętnie i szedł dalej.
- A w ogóle to nic nie mówmy, gdyż trzeba zachować równy
oddech na drapanie się po schodach.
- Ale... - próbowała oponować.
- Sza! - uciszył ją.
I milczała, bo co tu było mówić.
Na górze wziął od niej klucz, otworzył drzwi, przepuścił,
a potem pozapalał światła. I dopiero wtedy pożegnał się, ży
cząc dobrej nocy. Schodził na dół po schodach, przeskakując
po dwa stopnie.
Jak niesforny chłopak, pomyślała sobie. Przedziwny czło-
26
wiek! I chyba da się lubić. Ale jednak jest inny. Zazwyczaj
mężczyźni, żegnając się z nią po wspólnie spędzonym wie
czorze, dziękowali jej za towarzystwo i dawali do zrozumie
nia, że mile spędzili czas. A on na ten temat nie powiedział
ani słowa.
Biorąc kąpiel, pomyślała jeszcze, że nazajutrz nie będzie
już miała okazji z nim rozmawiać, a zaprosił ją na kolację
tylko dlatego, że znalazł się w Londynie sam i chciał z kimś
porozmawiać, a ona napatoczyła mu się przypadkowo, gdy
przyszedł rozejrzeć się wstępnie po szpitalu.
Idąc spać, ani razu nie pomyślała o Tomie.
Panowie profesorowie zaczęli przybywać około wpół do
dziewiątej rano. Od tej chwili Beatrice była bez przerwy za
jęta, poza zwykłymi obowiązkami pomagając starszym po
zbywania się płaszczy, podnosząc upuszczone szaliki, odna
jdując zgubione notatki i posiane gdzieś okulary. Wielu mu
siała odprowadzić na wyznaczone im miejsca w sali konfe
rencyjnej - ponurej, z niewygodnymi krzesłami i o ścianach
pomalowanych na wyjątkowo odpychający odcień zieleni.
Aby osłodzić przybyłym pobyt w tak nieprzytulnym miejscu,
Beatrice ustawiła na prezydialnym stole kosz hiacyntów tuż
obok obowiązkowej karafki z wodą i tacy ze szklankami dla
ochrypłych mówców.
Program poranka przewidywał dwa referaty. Oba były
dłuższe niż miały być, co doprowadziło do wściekłości ku
charkę, która zagroziła, że poda zimne baranie kotlety, gdyż
nie mogą stać zbyt długo na ogniu. Nie były jednak zimne,
kiedy wreszcie udało się Beatrice skłonić profesorską trzódkę,
by przeszła do sąsiedniej salki wykładowej przekształconej
chwilowo w bufet. Wszyscy wszystko zjedli i Beatrice podej
rzewała, że w ferworze naukowych dyskusji nikt nie wiedział,
co spożywa.
27
Po południu miał być tylko jeden referat - profesora van
der Eekerka. Tym razem Beatrice modliła się, by wystąpienie
trwało jak najdłużej. W przeciwnym wypadku kuchnia nie
zdąży zmyć naczyń po lunchu i przygotować popołudniowej
herbaty, które to słowo oznaczało nie tylko bursztynowy płyn,
ale kanapki, bułeczki z rozmaitych rodzajów maki, a do tego
masło i konfitury oraz keks.
Wszystko udało się przygotować, nim profesor van der
Eekerk skończył. Beatrice stanęła pod uchylonymi drzwiami
do sali konferencyjnej. Dobiegały ją poszczególne słowa: żół
taczka, anemia, czynnik Rh i wiele innych nazw o ukrytym
znaczeniu. Otworzyła szerzej drzwi. Van der Eekerk, mówił
dźwięcznym barytonem, wyraźnie, wolno, zaledwie ze ślada
mi obcego akcentu. W pewnej chwili dostrzegł jej sylwetkę
w drzwiach. Zerknął, nie przerywając toku wystąpienia. Na
tychmiast się cofnęła, zawstydzona. Tak, na pewno spojrzał
w jej kierunku. A może było to przypadkowe rzucenie okiem
w kierunku drzwi? Spojrzała na zegarek. Lada chwila powi
nien skończyć. Dała znak kuchennej, by wnoszono z kuchni
tace z kanapkami. Wszystko pójdzie, szybko. Każdy będzie
chciał prędko umknąć - do domu lub do hotelu. Przeważnie
starsi ludzie. Dzień ich zmęczył. A muszą wrócić tu jutro
rano.
Omyliła się. Siedzieli przy herbatce bez końca. Pili jedną
po drugiej filiżankę gorącego płynu, opróżniali tacę po tacy
kanapek i. ciast. „Stado szerszeni", oświadczyła kucharka,
uzupełniając kanapki i dokrajając keks. „I jak oni mogą, je
dząc, mówić przez cały czas o krwi i czyrakach", dziwiła się.
Beatrice otrzymała pochwałę za organizację dnia. Podszedł
do niej członek zarządu szpitala i wylewnie podziękował,
powtarzając w kółko: „Bardzo sprawnie, bardzo sprawnie,
panno Crawley". Potem chwycił ostatni kawałek keksu i umk
nął. Po nim zaczęli wychodzić inni i wreszcie Beatrice pozo-
28
stała sama z personelem, który zaczął sprzątać naczynia
i przygotowywać wszystko na następny dzień.
Miała już wracać do siebie na górę, kiedy zupełnie niespo
dziewanie zjawił się Tom.
- Wiedziałem, że cię tu zastanę! - wykrzyknął. - Ale mia
łem dzień! Nie masz jakiejś kanapki i resztek kawy?
- Nie mam. Idź sobie, Tom! Jestem zmęczona, miałam
dzień jeszcze gorszy od twego. Nie masz prawa tu wchodzić.
- Od kiedyż to? - spytał, głośno śmiejąc się, przekonany,
że Beatrice po prostu żartuje.
- Masz prawo przyjść do laboratorium w godzinach pra
cy. Teraz wszystko jest zamknięte, a kawa się skończyła.
- Coś cię dzisiaj ugryzło? Ale to nieważne. Wybaczam ci.
Z pewnością wytrąciły cię z równowagi te staruchy na sym
pozjum. Kiedy za mnie wyjdziesz, nie pozwolę ci pracować.
Będziesz sobie siedziała w domu i leniuchowała.
- Nie mam najmniejszego zamiaru za ciebie wychodzić.
Idź sobie i nie wracaj - mruknęła ze "złością.
Ani na chwilę nie zmienił wyrazu twarzy, uśmiechając się
cały czas czarująco. Tylko że Beatrice miała absolutnie dość
jego czarujących uśmiechów. Wydawały się jej teraz fałszy
we. Pragnęła jak najprędzej wrócić do siebie, wziąć gorącą
kąpiel i pójść spać.
Tom chciał ją przytulić do siebie. Odepchnęła jego rękę
i powtórzyła:
- Prosiłam cię, żebyś sobie poszedł i więcej nie wracał!
- Zabrzmiało to szorstko i brutalnie.
Cichutko otworzyły się drzwi i wszedł profesor van der
Eekerk. Spostrzegła go, dopiero gdy stanął koło niej.
- Bardzo panią przepraszam, panno Crawley. Zapodzia
łem gdzieś rozkład jutrzejszych referatów. Byłaby pani łaska
wa...? A może przeszkadzam? Bardzo mi przykro, że prze
szkadzam. - Z niewinnym uśmiechem spojrzał na Toma.
29
- Wcale pan nie przeszkadza - odparła głośniej, niż było
potrzeba. - Chętnie przedyktuję panu harmonogram.
- Dziękuję, bardzo dziękuję. - Uprzejmie przytrzymał To
mowi drzwi, żegnając go serdecznym dobranoc.
- Po co ta komedia? - spytała ostro Beatrice, gdy Tom
wyszedł.
- Aa! Właśnie! Po co? Słuszne pytanie. Żeby pozbyć się,
jak mniemam, intruza. Żeby teraz móc w pełni zrealizować
program. Jaki program? Bardzo prosty. Kolacja, długa gorąca
kąpiel i spać. W tej kolejności. Przy pierwszej czynności za
mierzam towarzyszyć. Proszę iść szybko po płaszcz. I bez
żadnych przebierań i innych fanaberii. Prezentuje się pani
wspaniale. Dziś pójdziemy tam, gdzie sprzedają smażone ryby
i frytki na tekturowych talerzykach, dobrze? Albo coś w tym
rodzaju. W ciągu godziny będzie pani z powrotem.
- Miałam zamiar... - zaczęła. Beatrice niepewnie, ale
uciął:
- Mogą być jajka na boczku w kolejarskiej knajpie albo
fasolka na grzance, fasolka po bretońsku oczywiście. Może
gotowane jajka? Taka dorodna panna musi porządnie zjeść.
Jazda po płaszcz!
Całkowicie ją rozbroił. Trzymał przed nią otwarte drzwi
i po paru sekundach wahania wyszła szybkim krokiem i po
biegła na górę.
Po drodze usprawiedliwiała w duchu własne milczenie
wobec profesora zniewalającą ją wściekłością, która potrafi
odebrać mowę. Prawda była nieco inna: bardzo jej odpowia
dała propozycja profesora.
Porwała z wieszaka płaszcz i ponieważ profesor powiedział,
że może iść tak jak jest, nawet nie zerknęła w lustro. W drodze
na dół znowu ogarnęła ją wściekłość, bo ta jego. uwaga na temat
jej ubioru i wyglądu była właściwie mało grzeczna.
Ujął ją pod rękę i po przejściu na ukos terenu szpitalnego
30
wyszli na ożywioną ulicę. Większość sklepów była jeszcze
otwarta, napotykali też licznych przechodniów.
- Szpitalny portier poinformował mnie, że o parę minut
stąd, po tej właśnie stronie ulicy, jest doskonały lokal. Nazywa
się „U Alfreda". Zna go pani? - spytał van der Eekerk.
- Owszem, znam - odparła krótko, powstrzymując się od
uwagi, że jej zdaniem jest to bardzo podrzędna knajpa.
Na progu pachnącego smażalnią lokalu powitał ich korpu
lentny właściciel.
- Alfred jestem, czym mogę państwu służyć?
Lokal był pełny i ledwo usłyszeli pytanie na tle gwaru
rozmów.
- A co ma pan do zaoferowania głodnym, ale mającym
niewiele czasu? - spytał profesor.
- Bez czekania dzbanek gorącej herbaty, a kiedy będziecie
ją państwo pili, usmażymy jajeczka na boczku, do tego parę
pomidorków, chlebuś?... - Alfred obrzucił ich baczniejszym
spojrzeniem. - Szanowni państwo to chyba lepiej pożywią się
w jakimś eleganckim lokalu... - Był przygotowany na wyco
fanie się gości.
- To, co pan mówi, brzmi jak niebiańska propozycja - za
pewnił profesor. - Chyba że moja towarzyszka wolałaby coś
innego? - Spojrzał pytająco na Beatrice.
- Nie wyobrażam sobie niczego lepszego. A dobra gorąca
herbata na początek jest nęcącą propozycją.
Alfred rozciągnął twarz w szczerbatym uśmiechu i zapro
wadził ich do jedynego wolnego stolika.
Herbatę, po niespełna minucie, podała im pulchnawa rozme-
młana dziewczyna. Rozmemłana, ale czysta. Stawiając dzbanek
przed Beatrice, patrzyła w van der Eekerka jak w obrazek.
- Tata powiedział, że wygląda pan zupełnie jak jaki pro
fesor - zwierzyła się, podniecona.
- Bo ten pan jest profesorem - potwierdziła Beatrice.
31
- O rety, jeszcze nigdy prawdziwego profesora nie widzia
łam! - Pobiegła powtórzyć tę informację ojcu.
- Skąd mu to do głowy przyszło, temu Alfredowi? Nie
mam ani brody, ani bazyliszkowego spojrzenia...
- Naprawdę wygląda pan na kogoś uczonego. Może trochę
za młodo jak na profesora... - Beatrice nalała herbatę do
filiżanek i podała jedną, swemu vis-a-vis.
- No cóż, jestem już siwy, a że kocham życie... Może
dlatego wyglądam ciut ciut młodziej... Chyba powinienem
zapuścić brodę.
- To prawda, że ludzie często kojarzą tytuł profesora ze
starczym wyglądem, ale pan należy do gatunku młodzień
czych profesorów. - Zaczerwieniła się. Co się z nią dzieje?
Prawi komplementy mężczyznom? - Chyba pan nie ma jesz
cze czterdziestki? - spytała.
- A no nie mam. Trzydzieści siedem. A ile pani ma lat,
proszę mi wybaczyć niedyskretne pytanie?
- Dwadzieścia osiem - odparła bez chwili namysłu. - Py
tanie jest w samej rzeczy mało delikatne...
- Nie należę do gatunku istot delikatnych w języku. Już
to pani kiedyś powiedziałem. A salonowe maniery zachowuję
jedynie na nieodzowne okazje. Chciałem wiedzieć, ile pani
ma lat, żeby wszystko było jasne.
- Jasne? Nie rozumiem?
Nie uzyskała odpowiedzi, gdyż pojawił się Alfred z tale
rzami pełnymi apetycznych jaj na boczku i pieczarek na przy
rumienionych tostach.
- Pomyślałem, że szanownemu państwu dla elegancji pie
czarek dodam. Jedzcie państwo zdrowo, póki gorące. - Zabrał
pusty dzbanek, by go ponownie napełnić.
Alfred znał się na jajkach, na boczku i na pieczarkach.
Przygotował świetne danie. A może Beatrice była po prostu
bardzo głodna. Spałaszowała wszystko bardzo szybko.
32
Dalsza ich rozmowa nie dotyczyła już spraw osobistych.
Oboje starali się tych tematów unikać. Rozmawiali o pracy,
Londynie, pogodzie londyńskiej i dniu następnym.
Profesor był zamyślony i jakby się śpieszył. Płacąc, pozo-
stawił Alfredowi spory napiwek i zapewnił go, że do jego
lokalu będzie wracał. Następnie w milczeniu odprowadził Be
atrice do drzwi budynku szpitalnego i szybko się pożegnał,
nie dając jej szansy podziękowania za interwencję, która
uwolniła ją od natrętnych zalotów - jeśli można to nazwać
zalotami! - Toma.
Czyżby po spełnieniu owej misji ratownika van der Eekerk
doszedł do wniosku, że już się całkowicie zrehabilitował za
niestosowne zachowanie na przyjęciu u lady Dowley, i ma na
przyszłość dość towarzystwa Beatrice?
Nie zaprzątała sobie tym zbytnio głowy. Była zmęczona,
więc zasnęła szybko.
Przedziwne były te dni do Nowego Roku. Pełne trudnych
do zdefiniowania myśli, niemiłych rozczarowań,- zaskakują
cych niespodzianek i zarazem niepokoju, który towarzy
szy często człowiekowi zdającemu sobie sprawę, że zamyka
jakiś rozdział życia i wkracza w pełen niewiadomych etap
następny.
Drugi, a zarazem ostatni dzień seminarium naukowego
wymagał od Beatrice wielkiej koncentracji i dużo wysiłku.
Nie miała czasu na nic. Raz mignęła jej barczysta sylwetka
profesora van der Eekerka, ale była bardzo zajęta, gdy wygła
szał drugi z kolei referat. Po południu uczestnicy zaczęli się
rozjeżdżać, wielu przyszło podziękować Beatrice za organi
zację i opiekę. Nie było wśród nich van der Eekerka. Gdy
późnym popołudniem nadzorowała porządkowanie sal konfe
rencyjnych, zastanawiała się nad znajomością z nim i ostate
cznie doszła do wniosku, że ponieważ poznali się w gronie
33
przyjaciół, uważał za swój obowiązek zaprosić ją potem raz
czy dwa w Londynie. Ot i tyle.
Była jednak trochę rozczarowana. Mógł się przecież po
żegnać. Przestań wyrzekać, dziewczyno! I tak zrobił więcej,
niż można było się w tych warunkach spodziewać. Mimo że
podczas pierwszego spotkania okazał wyraźnie, że jej nie lubi,
zaprosił ją potem na kolację i następnego dnia zjawił się niby
opiekuńczy anioł, aby uratować od towarzystwa Toma.
Czy nie będzie jej teraz brakować spotkań z Tomem? Może
i będzie, bo jest sama, nie ma żadnej przyjaciółki od serca,
której można się zwierzać.
Życie zapowiadało się nudno. Bardzo nudno. Z tą myślą,
przygnębiona poszła spać. Jak to dobrze, że w perspektywie
jest jeszcze sylwestrowe przyjęcie u babki Dereka w londyń
skiej dzielnicy Hampstead. Przyjadą jej rodzice, będzie Derek
i jego rodzice. Trochę się rozerwie. A potem Nowy Rok i ciąg
dalszy nudy, nudy... Westchnęła i zasnęła. Ale przedtem zdą
żyła zadać sobie pytanie: Co włożyć na Sylwestra?
Następnego dnia spotkała ją wielka niespodzianka poprze
dzona minutami niepokoju. Kazano jej zgłosić się do dyrekcji
szpitala. Szpital pod wezwaniem Świętego Justyna, podobnie
jak i inne londyńskie szpitale, przeżywał okres cięć kadro
wych, zmniejszania liczby łóżek szpitalnych i zakupów no
wego sprzętu. Być może chcą też zaoszczędzić na laborato
rium nie przynoszącym bezpośredniego dochodu, myślała so
bie, idąc z ciężkim sercem do dyrekcyjnego budynku.
Gdy po półgodzinie z niego wychodziła, kręciło się jej
w głowie. Nie było mowy o budżetowych cięciach, nie otrzy
mała wymówienia, ale propozycję stażu. Powiedziano jej tak:
„Zjednoczona Europa, międzynarodowa współpraca, lepsze
poznanie się. Czy chce pani wymienić się na pewien czas
z osobą pełniącą podobną, co pani, funkcję w holenderskim
szpitalu. Taka miesięczna praktyka. Wystarczy język angiel-
34
ski. W Holandii prawie wszyscy mówią po. angielsku. Chwi
lowo mowa o miesiącu, ale okres ten może być przedłużony.
Chodzi o Akademię Medyczną w Lejdzie. W ekipie wymiany
byłyby jeszcze dwie siostry oddziałowe, sanitariusz i rehabi
litant. Ale pojadą do innych szpitali. Zgadza się pani?"
. Mając głowę pełną nie wypowiedzianych pytań, odparła,
że się zgadza.
Wieczorem zadzwoniła do matki i wszystko jej opowiedziała.
- Dobrze ci zrobi zmiana, córeczko - ucieszyła się matka.
- Może spotkasz tam tego uroczego Holendra, którego pozna
liśmy u lady Dowley.
- Na pewno nie - odparła szybko, ale pomyślała, że
a nuż... -'Gdy spotkamy się na Sylwestra w Hampstead, to
może będę znała więcej szczegółów...
Na Sylwestra włożyła elegancką sukienkę z jedwabnej kre
py w kolorze przygaszonego różu, nowe pantofle i wzięła
nową wieczorową torebkę. Zarzuciła na siebie długi welwe-
towy płaszcz i wyszła na dwór. Było zimno, choć bezchmur
nie. Księżyc jasno świecił. Wkładając kluczyki do drzwi sa
mochodu, usłyszała za sobą kroki. Odwróciła głowę: Tom.
Udawało się jej uniknąć go przez ostatnie dwa dni, a kiedy
do niej zadzwonił, by się umówić, stanowczo odmówiła.
- Dalej bawisz się ze mną w ciuciubabkę? - zapytał nie
przyjemnym głosem. - Twoje zachowanie traktuję jako nie
mądry kaprys.
- W nic się z tobą nie bawię, Tom, i nie chcę bawić!
Powiedziałam „nie" i na tym koniec. - Wsiadła do samocho
du, ale Tom uchwycił się drzwiczek.
- Chodźmy gdzieś wszystko spokojnie omówić - zapro
ponował. - Przecież wiesz, że moglibyśmy wspólnie przeha-
sać życie.
- Przykro mi, Tom, ale nie.
35
- Wyjeżdżasz na weekend?
- Jadę do domu. Już jestem spóźniona.
Niechętnie puścił drzwi. Odjechała puściutką o tej porze
ulicą, ale prowadziła aż nadto ostrożnie, bo czuła, że dygoczą
jej ręce. Definitywnie usunęła Toma ze swego życia.
Dom babki Dereka stał przy szerokiej, spokojnej alei jednej
z najelegantszych dzielnic Londynu. Stary dom w stylu dawno
minionej epoki króla Edwarda, w obszernym i zadbanym, ale
mało interesującym ogrodzie pełnym krzewów laurowych i in
nych, których nazw Beatrice nie potrafiłaby wymienić. Wielkie
okna tryskały światłami, a na podjeździe przed głównym wej
ściem stało już wiele samochodów. Znalazło się jeszcze miejsce
na samochód Beatrice między jakimś mercedesem i daimlerem.
Goście babki Dereka należeli do łudzi zamożnych, a i sama
babcia mogła sobie pozwolić na dostatnie życie w gronie służby
wiernej domowi od wielu dziesiątków lat.
Kamerdyner, otwierający drzwi Beatrice, był siwiuteńkim,
zgarbionym staruszkiem, który z pewnością pamiętał dzień
przyjścia babci na świat. Równie stara pokojówka zaprowa
dziła Beatrice do bocznego saloniku przeznaczonego tego
wieczoru na garderobę dla pań. Zza podwójnych drzwi w głę
bi holu dochodziły strzępy rozmów, głośne śmiechy i brzęk
naczyń i szklanek. Beatrice poprawiła uczesanie i przeszła
przez hol do tych drzwi, które przed nią otworzył kamerdyner.
Szybko odnalazła wzrokiem babcię zagłębioną w rozmo
wie z Derekiem, tam też skierowała swoje kroki, aby się przy
witać. Następnie zaczęła się rozglądać za rodzicami, którzy
powinni byli już przyjechać. Szukając ich, przeciskała się
przez tłum gości objuczony szklankami i talerzykami pełnymi
zakąsek. W pewnym momencie zobaczyła opartego ścianę
profesora Gijsa van der Eekerka. Przyglądał się jej.
ROZDZIAŁ TRZECI
Bezwiednie rozpromieniła się. Natychmiast to skorygowa
ła i - mając zamiar obojętnie przejść mimo - stwierdziła:
- Nie spodziewałam się zastać tu pana profesora.
Postąpił parę kroków, zagradzając jej przejście.- Musiałaby
go odepchnąć, a to było przecież, nie do pomyślenia.
- Dobry wieczór - odparł szybko dość chłodnym głosem.
- Wszystko w porządku?
-
W jak najlepszym. A jeśli idzie o pogodę...
- Podziwiam ten angielski obyczaj topienia myśli w roz
mowie o pogodzie. Nie jest pani mile zdziwiona spotkaniem
mnie tutaj?
- Wolałabym kontynuować temat pogody. - Uzupełniła to
zimnym spojrzeniem.
- Ajajaj! Zejdźże, moja droga panno, z wysokiego konia.
Rozchmurz twarz i powiedz, co masz do powiedzenia na te
mat. .. na przykład... życia.
- Wszystko układa się dobrze, dziękuję. Jak najlepiej.
Właśnie otrzymałam propozycję zagranicznego stażu. Mie
siąc, a może dłużej. W ramach międzynarodowej koopera
cji... - Postanowiła nie mówić, dokąd ma jechać.
Przez chwilę oboje milczeli. Wpatrywała się w jego klasy
czny garnitur z czarną kamizelką. Van der Eekerk nie próbo
wał dostosowywać się do trendu mody prezentowanej tego
wieczoru przez innych mężczyzn.
- A dokądże to pani się wybiera? - zapytał wreszcie.
37
- Do Holandii - przyznała niechętnie.
- Może do szpitala Akademii Medycznej w Lejdzie? Tam
jest bardzo pięknie. Dlaczego muszę wyciągać od pani każdą
informację?
- Nie sądziłam, że może to pana interesować. Poza tym
wyglądałoby to tak, jakbym...
- Sza! W zaufaniu powiem pani, że ostatnio rzadko by
wam w Lejdzie. Gdyby tam panią skierowano, to szanse na
szego spotkania byłyby raczej nikłe.
- Nie o to mi chodziło... - Zaczerwieniła się. - No do
brze, porozmawialiśmy sobie, a teraz muszę odszukać rodzi
ców, przepraszam pana... Jeśli się już nie spotkamy, to...
- Ależ spotkamy się, spotkamy! Spędzam weekend z ro
dzicami Dereka w Little Estling. Pani jedzie na Nowy Rok do
rodziny?
Skinęła głową.
- Wie pani co? Podwiozę tam panią. Wracam w niedzielę
wieczorem i zabiorę z powrotem do Londynu... Odpowiada
pani moja propozycja?
- Zamierzam pojechać własnym samochodem.
- Dla dwu osób dwa samochody na tej samej trasie? To
nie ma sensu - uśmiechnął się rozbrajająco. - A poza tym
w czasie drogi będę mógł pani opowiedzieć wszystko o Lej
dzie, jeśli tam właśnie ma pani być na stażu.
Niemalże wbrew sobie zaakceptowała propozycję.
- Ale teraz muszę odszukać rodziców, przepraszam...
- Widziałem ich w drugim salonie. Zaprowadzę panią...
Matka nadstawiła policzek do pocałunku.
- Jaka ładna sukienka, kochanie! A teraz opowiadaj! Co
to za historia z tą Holandią? - Uśmiechała się do profesora,
zadając pytanie: - Już o tym wiesz, Gijs?
Gijs?! Są po imieniu? Ciekawe, czego się jeszcze dzisiaj
dowie.
38
- Kiedy byłem ostatnio w Lejdzie, słyszałem o ich zamia
rze okresowej wymiany personelu z krajami Wspólnoty. To
bardzo cenna inicjatywa. 1 wczoraj proszono mnie, abym
spotkał się z wyselekcjonowanym do wyjazdu personelem.
Chodzi o takie małe wprowadzenie. Żeby stażyści wiedzieli,
co ich tam czeka...
- Jaka szkoda, że ciebie nie będzie w Lejdzie, żebyś mógł
rzucić okiem na naszą Beatrice...
Beatrice zdumiona spojrzała na matkę. Czyżby dostrzegła
niemalże szelmowski błysk w jej oku? Beatrice była wręcz
speszona. Tymczasem van der Eekerk kontynuował salonową
wymianę zdań:
- W istocie szkoda, ale Beatrice będzie w gronie serdecz
nych, miłych ludzi. W Akademii kwitnie życie kulturalne...
Pani i mąż moglibyście tam przyjechać na weekend. Lejda to
piękne miasto ze starą dzielnicą... Jedno z najstarszych miast
niderlandzkich, stara osada rzymska...
- Świetny pomysł! - wykrzyknęła matka. - Dziś za
stajesz w mieście czy jedziesz na weekend do rodziny De
reka?
- Jutro rano tam jadę. I przywiozę państwu ich córkę.
Wieczorem po nią wpadnę i odwiozę do Londynu....
- Jeszcze nie zdecydowałam... -. zaoponowała, słabo Be
atrice. Była zła, że wszyscy za nią o wszystkim decydują,
jakby mieli do czynienia z dzieckiem.
- Doskonały pomysł - oświadczyła matka. - Proszę
wpaść wieczorem trochę wcześniej na kawę. Mój mąż z pew
nością będzie zachwycony, mogąc porozmawiać o twoich
wrażeniach z sympozjum.
- Pójdę poszukać ojca - oświadczyła Beatrice, mając już
dość gruchania matki z van der Eekerkiem.
Odeszła nie w poszukiwaniu ojca, ale prosto do bufetu,
gdzie nałożyła na talerz górę smakołyków i dołączyła do gro-
39
madki rozplotkowanych znajomych. Potem rozległa się mu
zyka i Derek poprosił ją do tańca.
- A gdzie jest Tom? - spytał.
- Zrezygnowałam z niego.
- Świetnie zrobiłaś. Nigdy go nie lubiłem. Szukał żony,
po której mógłby się łatwo wspinać, tak?
- Dobrze to ująłeś.
- Powiedziałaś mu, co o nim myślisz?
- Ale on tego nie akceptuje...
- Nachodzi cię? Mam mu dać kopniaka?
- Nie potrzeba, Derek. Poza tym wyjeżdżam na staż do
Holandii. To powinno załatwić sprawę. Nie będzie mnie
z miesiąc, a kto wie, czy nie dłużej. Kiedy wrócę, będzie miał
już inną ofiarę.
- W Holandii będzie ci mógł w razie potrzeby pomóc
Gijs...
- Sama sobie dam radę. Poza tym wątpię, abym go spot
kała. Jadę do Lejdy. On natomiast powiedział mi, że bardzo
rzadko tam bywa.
- Hmm... No dobrze, znam już wszystkie nowiny, teraz
muszę lecieć i pobujać którąś z cioteczek, bo mi nie darują.
- Poklepał Beatrice po bratersku i zniknął.
Nim zdołała powrócić do pozostawionego na kominku
talerza, do tańca porwał ją profesor. Nie poprosił, ale porwał!
Nie miała nic do powiedzenia. Nie potrafiła wymyślić nic
odpowiedniego. Ale tańczył dobrze.
- Proszę nie zaprzątać sobie głowy nad sposobami słow
nego znokautowania mnie - powiedział. - Nie dam się.
- Jest pan bardzo zarozumiały - odparowała.
- Już dwukrotnie wspomniałem, że zawsze, no, prawie
zawsze, mówię to, co myślę.
- Dżentelmeni tego nie robią.
- Uwaga godna wiktoriańskiej dziewicy - zauważył.
40
Szarpnęła się, ale ją zatrzymał.
- Jeśli pani woli, to możemy kontynuować rozmowę o po
godzie. Ale to bardzo nudne. Pogody to nie zmieni.
- Racja - przyznała i zachichotała. - Rezygnuję z pogo
dy. O czym pan chce mówić?
- O pani.
- Cóż mogę powiedzieć? Na przykład, że jestem wysoka,
a zawsze chciałam być drobnej budowy, złotowłosa, lękająca
się pająków, bezradna i szukająca na każdym kroku męskiego
wsparcia...
- Bardzo szczere wynurzenie.
- Mówię to lekarzowi... Jak długo pozostaje pan w Lon
dynie?
- Jeszcze tylko parę dni. Potem jadę do Bristolu i Liverpoolu.
- I z powrotem do Holandii?
- Tylko na krótko. Będę musiał lecieć do Chicago.
- Stale jest pan w drodze. A dom?
- Chciałbym w nim częściej przebywać. Zwłaszcza teraz,
kiedy Alicja jest starsza.
- Alicja?
- Córka. Moja żona umarła przed sześciu laty. Alicja ma
już prawie siedem lat...
- Bardzo mi przykro... To znaczy z powodu śmierci żony.
Córka musi panu dawać dużo radości...
- Kiedy jestem w domu. Zbyt rzadko. Na szczęście mam
dla niej doskonałą nianię. No i Alicja poszła już do szkoły.
- Powinien pan ponownie się ożenić... - wyrwało się jej,
nim zdołała pomyśleć. Zrobiła się czerwona jak burak. - Prze
praszam... - powiedziała cicho po chwili.
- Nie ma za co przepraszać. Ja zamierzam się ożenić.
- To bardzo dobrze - odparła.
Dokoła wszystko jakby przygasło i wieczór zrobił się
smutny. Po co on tu przyszedł, pomyślała. Gdyby go nie było,
41
bawiłaby się świetnie. Martwiło ją, że nie widzi żadnego spo
sobu wykręcenia się ze wspólnej wyprawy do Little Estling.
Trudno, spotkają się po raz ostatni... Wzbierała w niej złość,
że się całą sprawą przejmuje. Co on ją właściwie obchodzi?!
Ta ostatnia myśl nieco ją uspokoiła. Mogła kontynuować roz
mowę na obojętne tematy, jakimi ludzie zawsze zapełniają,
czas podczas przyjęć. Gdy muzyka zamilkła, przeprosiła part
nera i przeszła do drugiego salonu.
W miarę upływu czasu rozmowy stawały się coraz głośniej
sze, kaskady śmiechu coraz bardziej częste. Względna cisza
zapadła dopiero przed samym nadejściem północy, kiedy to
wszyscy z kieliszkami szampana w dłoniach czekali na pierwsze
uderzenie zegara na wieży parlamentu, sędziwego Big Bena.
Gdy zabrzmiał spiżowy głos, rozległy się okrzyki: „Szczęśliwe
go Nowego Roku" i rozpoczęły niezliczone całowania każdego
z każdym. W pewnej chwili znalazła się obok profesora.
- Szczęśliwego Nowego Roku - powiedziała i chciała
przejść dalej.
Jego dłoń spoczęła na jej ramieniu.
- I tobie życzę wszelakiego szczęścia, miła Beatrice. Cie
kawe, gdzie oboje będziemy za rok od tej chwili.
- Nietrudno się domyślić. Ja w Anglii, pan w Holandii.
- Kto to wie? W każdym razie następne dwanaście mie
sięcy będą bardzo ciekawe.
- Zwłaszcza dla pana. Czeka pana owo małżeństwo. - Je
śli miało to zabrzmieć jak złośliwość, to jej nie wyszło. -
Przepraszam, muszę iść dalej z życzeniami.
Odeszła, żałując nagle, że to zrobiła. Tego wieczoru nie
miała już okazji z nim rozmawiać. Z daleka zasygnalizował,
że przyjedzie po nią o wpół do dziewiątej rano.
Poranek był zimny. Ubrała się w tweedową spódnicę i swe
ter z angory. Na to włożyła ciepły płaszcz i na głowę wełnianą
42
czapeczkę. Porwawszy torbę i rękawiczki, zbiegła na dół pun
ktualnie o wpół do dziewiątej. Profesor już czekał.
- Spała pani dobrze? - spytał po powitaniu.
- Dobrze, ale zbyt krótko. Miałam ochotę przewrócić się
na drugi bok i spać dalej.
- To dobrze, że nie zrobiła pani tego. Strasznie wysoko
pani mieszka.
Spojrzała na niego pytająco.
- Musiałbym drapać się na najwyższe piętro, żeby walić
głośno w drzwi, a potem dopilnować, by się pani szybko
ubrała bez żadnego marudzenia. - Spojrzał na nią nieco kpią
co. - Jest pani ciepło ubrana, o niczym pani nie zapomniała?
No, to ruszamy, żeby zdążyć na przedpołudniową kawę.
Gdy już wyjechali z labiryntu londyńskich ulic na autostra
dę, zrezygnowała z grzecznościowej rozmowy o niczym, by
zadać pytanie o Lejdę.
- Piękne miasto. Bardzo stare. Brukowane wąskie uliczki,
maleńkie domki z czerwonymi dachówkami i patrycjuszo-
wskie rezydencje w ogrodach nad kanałami. Będzie pani mia
ła wspaniałe spacery. Wiele muzeów, mnóstwo antykwaria
tów. - Zerknął na nią z ukosa. - No i inne sklepy. Blisko do
Hagi i Amsterdamu.
- Ciekawa jestem, jakie będę miała godziny pracy.
- Chyba takie same jak tu, ale z pewnością bez nadgodzin.
Zostanie pani sporo czasu. Lejda jest mała. Dziesięciominuto-
wy spacer ze szpitala do śródmieścia.
- Pan studiował w Lejdzie?
- W Lejdzie i w Anglii.
- Jak ja się będę porozumiewała?
- Wszyscy mówią po angielsku. To znaczy wszyscy,
z którymi będzie pani miała styczność.
- Kiedy wraca pan do Holandii?
- Za kilka dni, ale na krótko.
•o
- Zobaczyć się z Alicją i lecieć do Ameryki?
- Tak.
Otworzyła usta, żeby jeszcze o coś zapytać, ale zrezygno
wała. I tak już zadała zbyt wiele osobistych pytań.
Zjechali z autostrady na lokalną drogę wśród pokrytych
szronem pól i żywopłotów. Jak tu pięknie, pomyślała. Zaraz
potem skręcili w jeszcze węższą drogę do wioski, do której
dotarli po paru minutach. Ujrzała rodzinny dom. Ojciec mu
siał wyglądać przez okno w oczekiwaniu na córkę, gdyż wy
szedł na próg, nim jeszcze zajechali. Towarzyszyło mu wierne
stare psisko - potężny labrador, teraz już wyleniały i po
wolny. '
- W samą porę! - powitał ich ojciec. - Matka właśnie
wyjęła paszteciki z pieca. - Ucałował córkę i podał rękę pro
fesorowi. - Zatrzyma się pan na kawę?
- Teraz chyba nie. Obiecałem ojcu Dereka, że będę zaraz
po dziesiątej. Ale kiedy przyjadę wieczorem po pańską córkę,
to może wtedy...?
- Doskonale. Będzie mi bardzo przyjemnie pogawędzić
z panem.
- Mnie również - uśmiechnął się na pożegnanie.
- Miły człowiek - powiedział ojciec, gdy van der Eekerk
odjechał.
Beatrice poszła prosto do kuchni, po drodze zrzucając
z siebie płaszcz.
Matka i córka ucałowały się. Beatrice usiadła na kuchen
nym stołku i zaczęła pałaszować gorący pasztecik, głaszcząc
jednocześnie po karku labradora, który koło niej przysiadł.
Matka usiadła naprzeciwko.
- Dzwoniła Sybil, a potem Derek. Prosili, żeby do nich
przyjść na obiad. Ale się wymówiliśmy. Tak rzadko cię widu
jemy. Chcieliśmy cię mieć przez dzisiejszy dzień dla siebie,
nie masz nam tego za złe?
44
- Ależ nie, mamo.
- A poza tym, musimy skorzystać z okazji, że tu jesteś,
i przejrzeć wszystkie twoje ubrania, aby wybrać, co zabie
rzesz do Holandii. Potrzebne ci będą wieczorowe stroje? Bę
dziesz się widywała z Gijsem?
- Nie sądzę. Powiedział, że rzadko zagląda do Lejdy, a po
za tym czeka go teraz podróż do Ameryki. - Starała się mówić
to wszystko beznamiętnie. - On jest wdowcem. Wiedziałaś
o tym? I ma córkę. - Ugryzła pasztecik i z pełnymi ustami
dodała: - Zamierza się ożenić.
Matka miała nieprzenikniony wyraz twarzy.
- Bardzo rozsądne postanowienie, małe dziecko potrzebu
je matki.
- Skąd wiesz, że małe?
- Powiedziałaś. Nie? A zresztą taki w zasadzie młody
człowiek nie może mieć dorosłej córki.
- Tak, to mała dziewczynka, na imię jej Alicja. Chyba nie
miała jeszcze roku, kiedy jej matka... Nie wiem dlaczego, ale
umarła.
- Miejmy nadzieję, że Gijs dobrze się ożeni. A teraz po
wiedz mi o tym twoim wyjeździe. .
Do kuchni wszedł ojciec.
- Będzie ci się podobało w Lejdzie. Spędziłem tam kilka
miesięcy na praktyce szpitalnej. Urocze miasto - włączył się
do rozmowy.
Rozmawiali jeszcze długo, aż wreszcie matka zawołała:
- Ale się zagadałam, a indyk czeka. Bo znowu mamy
indyka - dodała przepraszającym tonem. - Twój ojciec dostał
w prezencie dwa. Jednego od Biggsa, tego, co miał porażenie
mózgu, a drugiego od Mitchella. Ojciec pomógł mu z trud-
nymporodem krowy. Ale cielak jest teraz zdrów i cały. Akurat
nie było weterynarza, a ojciec przyszedł obejrzeć żylaki sta
rego Mitchella, więc jedno przy drugim. Dziś rano dzwonił
45
George. Biedny chłopak nie mógł przyjechać, okropnie ciężko
pracuje... - Matka mówiła jeszcze bardzo długo. Beatrice
słuchała cierpliwie.
Popołudnie spędziła bardzo przyjemnie, absolutnie nic nie
robiąc, tylko chodząc po domu i szperając po kątach. A potem
obie z matką przeglądały rozwieszone po szafach ubrania Be
atrice. Wybrała kilka sukienek, jej zdaniem odpowiednich na
wyjazd. Następnie zabrała psa na spacer, a resztę dnia prze
siedziała przy kominku, wysłuchując lokalnych plotek.
O siódmej wraz z matką przygotowały kolację: zimne pła
ty resztek obiadowego indyka na białej bułce i kawa. Zjedli
ją wspólnie przy kominku, opowiadając sobie przypomniane
dowcipy.
Gdy o dziewiątej rozległ się dzwonek przy drzwiach, Be
atrice ze smutkiem wykrzyknęła:
- Tak wcześnie po mnie przyjechał? - Zerwała się, by
otworzyć drzwi.
- Czy i tym razem rozpoczniemy rozmowę od pogody?
- zapytał van der Eekerk od progu. - Widzę bowiem zdziwie
nie na pani twarzy, Beatrice.
- Zdziwiłam się, że jest już tak późno. I niech pan prze
stanie ze mnie kpić. Dobry wieczór i proszę wejść.
. Zaprowadziła go do bawialni.
- Wygospodarujesz jeszcze pół godziny, Gijs? - spytała
matka. - Napełnij dzbanuszek świeżą kawą, Beatrice. I przy
nieś z kuchni serowe krakersy. Jesteś już po kolacji?
- Tak, ale kawy chętnie się napiję. Pani się nie śpieszy,
Beatrice? Możemy zostać jeszcze pół godziny?
- Ależ oczywiście. Właśnie biesiadowaliśmy wokół ko
minka. Nie wiedziałam, że jest już tak późno. Nie zdążyłam
się nawet przygotować do drogi...
Beatrice poszła po kawę, a gdy wróciła, obaj panowie byli
pogrążeni w rozmowie na naukowe tematy. Wymknęła się
46
więc do swojej sypialni, zabierając po drodze parę jabłek.
Usiadła na łóżku i pogryzając jabłko zaczęła rozmyślać
o tym, dlaczego w obecności profesora van der Eekerka czuje
się tak przedziwnie skrępowana i niepewna siebie. A przecież
jest dorosłą kobietą, która obrawszy karierę zawodową, zdą
żyła już chyba opanować sztukę nawiązywania kontaktów
z ludźmi. Z rozmaitymi ludźmi. W laboratorium kieruje spo
rym personelem, świetnie jej to idzie, praca ją cieszy i. czuje
się w niej doskonale. Ma zabezpieczoną przyszłość, jeśli nie
w szpitalu, to w każdym dużym przedsiębiorstwie. Należy już
do fachowej kadry. Czy taka przyszłość ją fascynuje? W du
chu przyznawała, że nie. Westchnęła. Wszystkie wątpliwości,
co do owej przyszłości, występowały zwłaszcza w towarzy
stwie profesora, kiedy to nagle zaczynała się czuć jak młoda
dzierlatka, jeśli nie dziecko. Bo przecież miło byłoby mieć
własny dom, dzieci, męża, który uwielbia żonę... Czyli ją!
Mogłaby gotować, szyć, robić na zimę przetwory i wszystkie
inne rzeczy, które robią panie domu...
Westchnęła raz jeszcze, zapakowała rzeczy i zeszła na dół.
Minęła jednak jeszcze godzina, nim profesor spojrzał
w kierunku gwarzących matki i córki i zapytał, czy Beatrice
jest już gotowa.
Oburzyło ją to. Zupełnie jakby przez cały czas tylko na nią
czekał.
- Od dawna - odparła chłodno. Ucałowała oboje rodzi
ców i poszła za profesorem do samochodu. Towarzyszył im
labrador.
- Ładny pies - zauważył profesor, gdy odjechali.
Aha, mamy rozmawiać o niczym, pomyślała. Doskonale.
- Mamy jeszcze dwa koty. Kotka się okociła. Ma posłanie
w komórce i pilnuje małych - poinformowała. - W komórce
jest zacisznie i ciepło.
Mruknął coś mało zrozumiałego.
47
- Spędził pan miły dzień?
- Aha.
Odpowiedź nie zachęcała do dalszej rozmowy, ale nie zre
zygnowała:
- Prawda, jakie ładne jest Little Estling?
Nie odpowiedział. Zerknęła na niego. Miał wzrok wlepio
ny w drogę, ale wydawało się jej, że policzki drgają mu ze
śmiechu.
- Nie chce pan rozmawiać, to nie. Ale proszę to wyraźnie
obwieścić, żebym nie musiała się wygłupiać, chcąc być towa
rzyska.
Spojrzał na nią.
- To już lepiej - stwierdził. - Oczywiście, że chcę rozma
wiać. Chciałem tylko pozwolić pani pozbyć się tematów po-
godopodobnych. Teraz, kiedy mamy już to za sobą... Wie
pani coś o Holandii?
- Niezbyt wiele. Wiem, że jest płaska, ma dużo kanałów
i wiatraków... Aha, że jest tam sławny targ kwiatów i bardzo
dużo domów o drewnianych szkieletach wypełnionych cegłą.
- Dostrzegła na jego ustach uśmiech. - To niewiele, prawda?
- Przyślę pani parę książek, które powinny dać pani ogól
ne spojrzenie na kraj i jego mieszkańców. Wiele rzeczy jest
takich jak w Anglii, ale jeszcze więcej innych.
- Dziękuję, ale przecież mogę je kupić tutaj...
- Przyślę. A teraz niech mi pani powie, czy już na dobre
odprawiła pani tego Toma?
- Chyba tak. A poza tym wyjeżdżam...
- Jeśli jest tak bardzo zapatrzony w panią, to będzie cze
kał. Może wybrać się do Holandii...
- Nie będzie wiedział, gdzie jestem.
- Moja droga pani, jeśli mężczyzna jest zakochany, to
zawsze znajdzie drogę do swojej niebogi.
- On nie jest zakochany. Myśli tylko o sobie.
48
- O sobie u boku pięknej żony...
- Kombinując, jaki można zrobić na niej interes.
- Jest pani bardzo rozgoryczona. Czeka panią ciężki ty
dzień? - zmienił temat.
- Raczej spokojny, zwykły tydzień.
- Wracam do Londynu za dwa dni. Czy mogę panią za
prosić na kolację w środę? Przyjechałbym przed szpital
o siódmej trzydzieści?
- Dziękuję bardzo. Chętnie. Ale raczej bliżej ósmej.
- Doskonalej umowa stoi.
Wjechali w labirynt londyńskich ulic. Beatrice zerknęła na
zegarek. Już po jedenastej! Ależ ten dzień szybko upłynął
I powrotna droga także.
Ulice były ciche i puste, ale przed szpitalem panował ruch
Dwie karetki pogotowia i gromadka ludzi. Może ranni z wy-
padku? Profesor objechał szpitalny mur do bocznego wejścia
w pobliżu budynku laboratorium.
- Dziękuję za podwiezienie. Mam nadzieję, że wizyt}
w Bristolu i Liverpoolu dobrze się udadzą. - Złapała za klam-
kę drzwiczek, żeby wysiąść, ale pochwycił jej rękę.
- Nie śpiesz się tak, kobieto! Poczekaj! - Wysiadł, otwo-
rzył drzwiczki z jej strony, pomógł jej wysiąść i podał torby
z tylnego siedzenia.
- Dziękuję, dalej dam sobie radę...
Odebrał torbę z jej rąk, zamknął samochód i mimo prote-
stów poszedł z nią do budynku i wszedł na górę, aż pod drzwi
mieszkania. Zgodnie z uświęconym już rytuałem wyjął z jej
dłoni klucz, otworzył drzwi i zapalił światło.
Nagłe pokój wydał się Beatrice zimny i nieprzytulny. Po-
kój samotnej kobiety! Profesor wszedł do mieszkania, poza-
palał pozostałe światła i gazowy kominek.
- Do zobaczenia w środę. Dobranoc, Beatrice.
Chyba po raz pierwszy jej imienia nie poprzedził słowem
49
pani. Skłonił się i wyszedł, nie czekając na jej odpowiedź,
z którą się spóźniła, niesłychanie skonfundowana. Cichutko
zamknął za sobą drzwi.
A przecież powinna mu zaproponować, by choć na chwilę
usiadł, napił się kawy, jeśli nie miał jej jeszcze dość po całym
dniu i wieczorze picia. Jak on szybko wyszedł. Zupełnie jakby
chciał od niej czym prędzej uciec. Zadumała się.
We wtorek po południu otrzymała wezwanie do sekreta
riatu dyrektora administracyjnego szpitala, gdzie ją poinfor
mowano, że cała grupa stażystów wyjeżdża do Holandii za
dziesięć dni, a dzień przedtem przybędzie stażystka holender
ska, którą Beatrice powinna wprowadzić w obowiązki. Be
atrice zaprotestowała, mówiąc, że jeden dzień nie wystarczy.
Po dłuższej wymianie zdań zdołała przekonać dyrektora, by
ściągnął jej zmienniczkę co najmniej o dzień wcześniej. Obie-
cał, że się postara, o ile wyrazi na to zgodę strona holenderska.
Beatrice miała jeszcze masę pytań, choćby na temat orga
nizacji wyjazdu, wypłaty pensji podczas stażu i tak dalej, ale
dyrektor wydawał się tak wyczerpany długą dyskusją z pra
cownicą upierającą się, by przekazywać swoje obowiązki
przez kilka dni, że machnęła ręką. Po powrocie do swego
mieszkania otrzymała telefon od van der Eekerka.
- Zamówiłem stolik na jutro o wpół do dziewiątej w re
stauracji hotelu „Connaught" - powiedział, nie marnując cza
su na powitania.
- Dobry wieczór, profesorze - odparła, silnie akcentując oba
słowa. - Bardzo się cieszę. O której pan po mnie przyjedzie?
- Przed ósmą. Wejdę na górę. Proszę nie schodzić. - I po
prostu odwiesił słuchawkę.
Mógłby przynajmniej tonem głosu dać mi do zrozumienia,
że się cieszy albo coś takiego, pomyślała. Co mam na tę
kolację włożyć?
50
Postanowiła jeszcze tego wieczoru coś wybrać i sprawdzić,
czy nie trzeba sukni przeprasować albo czegoś w niej popra
wić. Ledwo zabrała się do wykładania sukien na łóżko, kiedy
zapukano do jej drzwi. Gdy je uchyliła, nie zdejmując łańcu
cha, nocny portier podał jej paczkę.
- Dopiero co -dostarczono - powiedział. -I powiedziano,
żebym zaraz oddał.
Gdy rozpakowała przesyłkę, znalazła w niej „Historię Ho
landii, jej tradycje i obyczaje" oraz „Ustrój i prawo Holandii"
- dwie obiecane przez profesora książki. Pierwsza mogła być
interesująca. Do drugiej wcale się nie paliła.
Ale teraz najważniejsze było wybranie sukni na jutrzejszy
wieczór.
W środę późnym popołudniem szła do siebie na górę, kiedy
na schodach dogonił ją Tom.
- Droga Beo, mam wolne dwie godziny, może pójdziemy
gdzieś na drinka porozmawiać? - Uśmiechał się jak zwykle,
kiedy chciał, czarująco.
- Cześć, Tom. Po pierwsze wychodzę dziś wieczorem,
a po drugie chciałabym, żebyś wreszcie zrozumiał, że nie ma
o czym mówić. Koniec. - Niezrażony szedł za nią. - Powie
działam, że koniec. Daj mi spokój!
- Ale ja muszę z tobą porozmawiać, wyjaśnić... to jakieś
nieporozumienie... Zanim wyjedziesz do Holandii...
- Czy ty naprawdę nie możesz zrozumieć, że nie wyjdę za
ciebie? Napierasz się jak dziecko o cukierka... cukierka nie ma!
- Napieram się, bo wiem, że po rozmowie zmienisz zda
nie. .. Kobiety zawsze zmieniają zdanie...
Nie mógł powiedzieć nic gorszego. Otworzyła drzwi, we
szła i zatrzasnęła je za sobą.
Zaczerpnęła kilka głębokich oddechów. Nie pozwoli ze
psuć sobie dnia.
51
Już poprzedniego wieczoru zdecydowała, że włoży welwe-
tową suknię. Ciemny błękit, idealna na wieczór, doskonała
w zestawieniu z jej cerą i włosami. Długo przeglądała się
w lustrze i zdecydowała, że wszystko jest w idealnym po
rządku. Założyła jeszcze złotą bransoletkę, z dużą niechęcią
wcisnęła przyciasne nowe pantofle, wzięła wieczorową toreb
kę i już miała usiąść, by odpoczywając czekać na profesora,
kiedy rozległ się dzwonek.
Otwierając drzwi, pomyślała, że to może powrócił Tom.
Przykry grymas wykrzywił jej twarz.
- Boże drogi! - wykrzyknął van der Eekerk. - Jeszcze
mnie nikt nigdy nie powitał z takim niesmakiem - stwierdził.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Wypogodziła twarz.
- O przepraszam! Jak to dobrze, że to pan. - Położyła mu
dłoń na ramieniu. Przykrył ją swoją dłonią. - Ja wiem, że to
strasznie głupio z mojej strony... Myślałam, że to Tom. Usi
łował mnie zaczepić na schodach... Byłam pewna, że wró
cił...
- Znów się napraszał? Może to dowód, że jednak panią
kocha?
- Jestem przekonana, że nie. Czy to zresztą ważne? Nie
mówmy o tym.
- Jaka szkoda, że rano wracam do Holandii...
Rozumiała to jako ofertę pomocy i ochrony przed Tomem.
- Potrafię się sama obronić - odparła zaskoczona.
W milczeniu pokiwał głową.
Pomógł jej włożyć płaszcz i razem zeszli do samochodu.
Po drodze Beatrice rozglądała się na boki, czy gdzieś w zaka
markach nie czatuje Tom. Odetchnęła z ulgą, gdy profesor
ruszył z miejsca. Jadąc do rozjarzonego światłami śródmie
ścia, rozmawiali właściwie o niczym. Był to odpowiednik
dialogu pogodowego.
Późnym wieczorem, gdy kładła się spać, usiłowała prze
analizować ten wspólnie spędzony wieczór, aby lepiej zrozu
mieć jego sens i znaczenie. Nie doszła do żadnych wniosków.
Owszem, wieczór był bardzo miły, kolację w restauracji ho
telu „Connaught" można było zaliczyć do najlepszych i naj-
53
wystawniejszych, jakie kiedykolwiek jadła, atmosfera miejsca
doskonała, a sam lokal z gatunku luksusowych w dobrym tra
dycyjnym znaczeniu. Stwierdziła, że profesora i ją wiele łą
czy, choćby wspólny gust i zainteresowanie życiem. Zauwa
żyła jednak, że umiejętnie uciekał od odpowiedzi na pytania
dotyczące jego samego. Unikał szczegółów, ograniczał się do
ogólników. Nie dowiedziała się właściwie nic o jego życiu.
Po wysączeniu ostatniej kropli wina i wypiciu kawy nie sie
dzieli długo. Profesor odwiózł ją do szpitala, odprowadził na górę
pod drzwi mieszkania, grzecznie się pożegnał i szybciutko od
szedł. Była już niemalże przyzwyczajona do tych jego „ucie
czek", jak je nazywała. Ale było jej przykro. Gdyby przynajmniej
powiedział, że spędził miły wieczór albo, choćby pośrednio,
napomknął coś, że da o sobie znać. Nic też o Holandii i ewen
tualnym tam spotkaniu. Podsumowała: z wieczoru pozostała nie
pewność i lekkie rozczarowanie oraz wspomnienie krabowego
koktajlu, baranich kotletów w sosie maderowym, doskonałych
win i lodowego tortu z truskawkami.
Następne kilka dni zajęło jej załatwianie przedwyjazdo-
wych spraw, przygotowanie dokumentacji i wstępne pakowa
nie koniecznych drobiazgów, aby niczego nie przeoczyć.
W sobotę raz jeszcze pojechała odwiedzić rodziców i spędziła
niedzielę na słodkim nicnierobieniu, spacerach z psem i rozmo
wach z matką, która prawem rodzicielki udzielała tysiąca rad.
Dzień był przepiękny, przedwiosenny, niebo błękitne, po
wietrze aromatyczne. Tyle że bardzo zimno. Rano poszła
oczywiście na mszę, a po południu zawiozła rodziców na
herbatę do domu Dereka. Dereka niestety nie było, czego
Beatrice bardzo żałowała, gdyż chętnie wypytałaby go o pro
fesora. Rodzice Dereka nie wspomnieli go ani słowem i krę
powała się o cokolwiek pytać. Pomyśleliby Bóg wie co.
Van der Eekerka wspomniała dopiero matka w drodze po
wrotnej do domu:
54
- Widziałaś może tego twojego profesora?
- To nie jest żaden mój profesor - odparła dość ostro i na
tym się skończyło. Matka nie ponowiła pytania.
Od poniedziałku zaczęła odliczać czas: pozostały trzy dni
do wyjazdu. Pierwszego wieczoru siedziała do późnej nocy,
czytając wybrane fragmenty z przysłanych jej przez profesora
książek. Bardzo podobały się jej rozdziały omawiające chara
kter Holendrów, ich obyczaje, tradycje i przyzwyczajenia,
często bardzo odmienne do angielskich. Dziwiły ją nieco oby
czaje kulinarne i sposoby wychowywania dzieci, znajdowała
duże podobieństwo w dziedzinie poczynań socjalnych. Drugą
książkę jedynie przeleciała, niewiele mogąc zrozumieć z za
wiłych postanowień konstytucyjnych, opisów systemu polity
cznego i streszczeń zasadniczych ustaw.
Jej holenderska zmienniczka przyjechała na dwa dni przed
wyjazdem angielskich stażystów. Była to niemłoda już niewiasta
o miłej twarzy. Wydawała się bardzo zorganizowana i fachowo
podchodziła do prezentowanych jej przez Beatrice problemów.
Mówiła dobrze po angielsku i w lot pojęła zakres swoich obo
wiązków. Pierwszy dzień spędziła chodząc krok w krok za Be
atrice, poznała wszystkie szafy, zakamarki, sprzęt, no i personel,
a drugiego dnia to już Beatrice chodziła za nią. nie mając wła
ściwie nic do roboty. Jedyną trudność stanowiło imię i nazwisko,
jakimi Beatrice powinna wszystkim przedstawiać nowo przyby
łą: Juffrouw Winkelhuisen. Jakże to wymówić? Holenderka
z miejsca jednali zaproponowała, aby nazywać ją Ellie.
- Masz nade mną wielką przewagę, Ellie - powiedziała
Beatrice ostatniego wieczoru. - Ty doskonale mówisz po an
gielsku, ja natomiast nie znam ani słowa po holendersku. Jak
sobie poradzę?
- Nic się nie martw,.moja droga. Tam wszyscy mówią po
angielsku. Lejda jest śliczna. A ja napiszę ci, jak mi się podoba
Londyn.
55
- Doskonale. A teraz do widzenia. Trzymaj się. Idę do
siebie dokończyć pakowania, a potem szybko kładę się spać.
Wyjeżdżam jutro o wpół do ósmej rano.
Następnego dnia o siódmej dwadzieścia osiem pojawiła się
wraz z bagażem w głównym holu, gdzie miała się spotkać
cała grupa. Wszyscy okazali się punktualni i szpitalna furgo
netka pasażerska zdążyła przebić się przez miasto na lotnisko
Heathrow, pozostawiając stażystom dość czasu na odprawę
biletową.
Nim Beatrice zdołała ochłonąć, samolot lądował już na
lotnisku Schiphol.
Na angielskich gości czekał minibus, który miał rozwieźć
stażystów do różnych szpitali - w Amsterdamie, Utrechcie
i Lejdzie.
W Lejdzie Beatrice znalazła się sama. Kierowca zostawił
ją przed głównym wejściem uniwersyteckiego szpitala. Nieco
zagubiona rozglądała się dokoła, kiedy podszedł do niej męż
czyzna w mundurze, chyba portier, i powitał ją, mówiąc po
angielsku. Była mile zdziwiona. Kiedy weszła do budynku,
znalazła się w atmosferze podobnej do jej własnego szpitala.
Ciche rozmowy, zapachy przypominały jej przybytek pod
wezwaniem Świętego Justyna. Poczuła się nieco lepiej. Nawet
kolumny podtrzymujące sklepienia były podobne, a także
rozwieszone na ścianach portrety dawnych patronów, którzy
zapisali szpitalowi pokaźne sumy pieniędzy.
Portier zaprowadził ją do lady w głębi holu. Stał tam tęgi,
nieco napuszony mężczyzna, który poinformował Beatrice, że
już schodzi dyrektor administracyjny, by ją powitać.
Po chwili znacząco chrząknął i Beatrice, obejrzawszy się,
zobaczyła uśmiechniętego, chudego, wysokiego mężczyznę
o bujnej siwej czuprynie.
- Nazywam się Bernard ter Vosse, jestem dyrektorem tego
56
szpitala - przedstawił się. - Portier zaniesie pani rzeczy do jej
pokoju, a panią proszę do mojego gabinetu na kawę i spotka
nie z personelem, z którym będzie pani pracowała.
Gabinet był duży - połączenie miejsca pracy dyrektora
z salką konferencyjną, teraz szczelnie wypełnioną pracowni
kami. Dyrektor kolejno wszystkich przedstawił. Beatrice krę
ciło się w głowie. Jak ona zapamięta te wszystkie obce nazwi-.
ska? Po kawie i krótkiej grzecznościowej rozmowie wyszli
wszyscy, z wyjątkiem kobiety w wieku Beatrice. Miała zapo
znać stażystkę z jej obowiązkami. To nazwisko Beatrice bez
trudu zapamiętała: Hetty Zilstra. Hetty to prawie angielskie
imię! I mówiła świetnie po angielsku. Beatrice powiedziała
jej, że chciałaby nauczyć się choć trochę holenderskiego, ale
nie wie, jak do tego przystąpić.
Hetty zapewniła ją, że podczas pracy i zwiedzania miasta
szybko się osłucha i znajdzie wiele wspólnych słów z języ
kiem angielskim.
Beatrice nie mogła powstrzymać się od zapytania, czy
znany tu jest profesor van der Eekerk.
- Czy jest znany?! - Hetty się roześmiała. - Nasz Gijs!
Zna go pani? Cudowny człowiek! Boże, gdybym nie była
zaręczona, tobym chyba zaczęła się za nim uganiać.
- Tak, miły człowiek. Poznałam go w Anglii - skomento
wała ostrożnie Beatrice.
- Wszystkie kobiety za nim szaleją - kontynuowała Hetty.
- Ale on jest... - zastanawiała się chwilę. - Wyniosły i nie
dostępny.
Beatrice już nie mogła nic na to odpowiedzieć, nawet
gdyby przyszło jej coś do głowy, gdyż pojawił się dyrektor.
- Wszystko w porządku, panno Crawley? Zna już pani
wszystkich, więc proszę teraz iść z Hetty, która wskaże pani
pokój i miejsce pracy.
Beatrice uśmiechnęła się, podała dyrektorowi rękę i wyszła
57
z nową koleżanką w nie znane jej rejony szpitala. Idąc długim
korytarzem, widziała za oknami kanał, którym płynęły barki.
Jej pierwszy naocznie widziany holenderski kanał! Zrobiła na
ten temat uwagę do Hetty, która zapewniła ją, że wkrótce
będzie miała tych widoków po uszy.
- Oto twoje królestwo - powiedziała Hetty, zatrzymując się
za zakrętem korytarza i wskazując skrzydło prostopadłe do
głównego budynku. - Na górnym piętrze są gabinety profesor
skie, pracownie poniżej. U ciebie w Londynie jest podobnie?
- Nasz szpital jest mniejszy - wyznała Beatrice.
Nic dziwnego, że jej holenderska zmienniczka entuzjasty
cznie stwierdziła poprzedniego dnia, że bez trudu da sobie
radę. Tutaj dysponują dwukrotnie większą przestrzenią i
z pewnością mają dwukrotnie więcej personelu naukowego.
Następnie Hetty zaprowadziła ją na najwyższe piętro, gdzie
mieściły się mieszkania dla personelu. Składały się one z salo-
niku, sypialenki, łazienki i wspaniale wyposażonej kuchenki.
Umeblowanie wygodne, okna z widokiem na szpitalne po
dwórze. Czekały tam już bagaże przyniesione przez portiera.
- Bardzo miłe mieszkanko - stwierdziła Beatrice.
- Ciężka praca zasługuje na przyjemne miejsce odpoczyn
ku - odparła sentencjonalnie Hetty, poprawiając kapę na łóż
ku. - A teraz czas na brood maaltijd, czyli na lunch. Pocze
kam tu na ciebie, pewnie chcesz iść do łazienki, potem pój
dziemy do naszego bufetu.
Beatrice pomyślała sobie, że wszystko razem, to dobra
zabawa. Z robotą da sobie radę, warunki pracy wydawały się
doskonałe, w perspektywie poznanie ciekawego zakątka Eu
ropy, no i to, co czai się... niewiadome. Pomyślała o profe
sorze van der Eekerku...
W bufecie Hetty i Beatrice stanęły z tacami przy ladzie,
z której wybrały pieczywo, masło, ser, jarzynową sałatkę i po
szklance mleka.
58
- Tutaj będziesz przychodziła na lunch - wyjaśniła Hetty.
- Śniadanie przyrządzasz sobie sama,, kolację w zasadzie też,
chyba że z góry uprzedzisz kierowniczkę bufetu, że chcesz tu
jadać. Niektórzy pracownicy to robią, inni wolą coś sobie
upitrasić u siebie.
- A kiedy będę miała czas na zakupy? - spytała Beatrice.
- Nie ma problemu, sklepy są o dziesięć minut stąd spo
kojnym spacerkiem. Zaczynasz pracę o ósmej, masz półto
rej godziny na lunch. Możesz w tym czasie zrobić zaku
py. Jednego tygodnia masz wolną sobotę, drugiego niedzielę,
a w środku tygodnia, jeśli nie dzieje się nic specjalnego, mo
żesz mieć wolne popołudnie.
. Po posiłku Hetty zabrała Beatrice na obchód laboratoriów.
Szpitalne centrum naukowe było doskonale zaplanowane i do
tego bardzo nowoczesne.
- Godziny pracy bywają czasem wariackie - wyjaśniła
Hetty. - Nasi profesorowie nie znają godzin urzędowych. Je
żeli tkwią w jakimś temacie, to potrafią przesiedzieć tu i całą
noc. Nie znaczy to, że i ty musisz z nimi siedzieć. Chodź,
pokażę ci kredens z zastawą, kuchnię i magazyn sprzętu
i środków czyszczących.
Beatrice spytała, czy Hetta długo z nią tu pozostanie.
- O nie! Tylko cię wprowadzę i umykam. Jadę do Utrech
tu. Zachorowała tam administratorka. Mam ją zastąpić. ..
- Jesteś zadowolona ze zmiany?
- Wolę Lejdę. Ty też ją polubisz.
Zobaczymy, pomyślała Beatrice. Zobaczymy!
Pracę miała rozpocząć dopiero następnego dnia rano. Ko
rzystając z. wolnego popołudnia, postanowiła zrobić drobne,
zakupy: trochę produktów żywnościowych na kilka śniadań
i kolacji. Podczas pierwszej wyprawy do sklepów towarzy
szyła jej Hetty. Poszły do supermarketu. Beatrice nie miała
najmniejszych trudności z kupowanienj - zupełnie tak samo
59
jak w Anglii. Często takie same opakowania i te same firmy.
Zapłaciła guldenami, na które wymieniła trochę funtów jesz
cze w Londynie.
Hetty odprowadziła ją i pożegnała się, tłumacząc koniecz
nością spakowania rzeczy, aby rano być gotową do wyjazdu
do Utrechtu.
Z kolei Beatrice rozpakowała się, postanawiając wcześnie
iść spać przed czekającym ją trudnym dniem w nowej pracy.
Dzień był w istocie trudny, bardzo pracowity, ale w zasadzie
przyjemny. Ze wszystkimi mogła się łatwo porozumieć po an
gielsku, z wyjątkiem sprzątaczek znających jedynie kilka obcych
słów. Niemniej zdołała przekazać im swoje życzenia, a one jako
tako odpowiedzieć na pytania. Wszyscy byli dla niej bardzo mili.
Po lunchu w bufecie, gdzie poznała kilka interesujących dziew
cząt, poszła ponownie po zakupy. Oprócz zapasów do spiżarni,
kupiła angielską gazetę, kilka lekkich angielskich książek z serii
tak zwanej lektury kolejowej oraz tanie radio.
Wejście w rutynę przyszło jej zadziwiająco łatwo. Gdyby
nie ten niezrozumiały język, jaki nieustannie słyszała dokoła,
byłaby całkowicie szczęśliwa.
Jednakże po tygodniu osłuchiwania, posługując się słow
nikiem, potrafiła już porozumiewać się ze sprzedawczyniami
w sklepach. Była z tego niesłychanie dumna i napisała o tym
do domu.
W bufecie porobiła interesujące znajomości z pielęgniar
kami, młodymi lekarzami i studentami. Pod koniec drugiego
tygodnia poprosił ją do siebie dyrektor ter Vosse. Gdy przy
szła, zastała tylko jego zastępczynię, która powiedziała jej, iż
wszyscy są z niej bardzo zadowoleni. W związku z czym zde
cydowano przedłużyć jej pobyt o następne dwa tygodnie, co
da okazję do lepszego opanowania języka holenderskiego, no
i nawiązania dalszych interesujących przyjaźni.
60
W trzecim tygodniu, a właściwie w niedzielę, poprzedzającą
początek trzeciego tygodnia, rozpoczęła zwiedzanie Lejdy.
Zaraz po śniadaniu, uzbrojona w plan miasta i turystyczne
foldery, ruszyła Rapenburgiem do Breestraat, gdzie znajdował
się kościół Saint Pietera. Mszy jeszcze nie odprawiano, więc
spędziła w świątyni dobrych kilkanaście minut, podziwiając
przepiękną architekturę głównej nawy. Następnie wróciła na
Breestraat, gdzie prawie każdy dom był zabytkiem. Trafiła na
dragi kościół, tym razem czternastowieczny, a potem zwiedziła
fort Burchta i zadaszony most. Wpadła do jakiegoś lokalu na
kawę, by potem ruszyć w kierunku Oude Singel i podziwiać tam
witryny licznych antykwariatów. Wreszcie obejrzała prześliczną
fasadę ratusza oraz zjadła lunch. Postanowiła jeszcze zajrzeć do
któregoś z muzeów, korzystając z tego, że otwarte były w nie
dzielę aż do piątej po południu. Wybrała Lakenhal, gdzie przez
dwie godziny oglądała stare meble, zapoznawała się z historią
dawnych pielgrzymów, no i kontemplowała obrazy Steena,
Rembrandta i Lucasa van Leydena, jednego z najwybitniejszych
malarzy renesansu.
Była zadowolona z tak spędzonego dnia. Żałowała jedy
nie... że nie towarzyszył jej profesor van der Eekerk. Pomy
ślawszy to, poczuła, jak się czerwieni. Ale przecież naprawdę
przydałby się jej jako przewodnik!
W trzecim tygodniu pobytu w Lejdzie czekało ją nieco
więcej pracy, miały bowiem odbyć się dwa bardzo ważne
seminaria. Pierwsze w samej Akademii Medycznej, drugie
w sali konferencyjnej, w skrzydle pracowni naukowych i la
boratoriów szpitalnych. Beatrice odpowiadała za przygotowa
nie obu. Zarówno w zakresie wyżywienia, jak i organizacyj
nym.
Pierwsze jednodniowe seminarium przebiegało bez zakłó
ceń. Rozglądała się pilnie wśród uczestników, ale profesora
nigdzie nie było. Drugie seminarium miało trwać dwa dni.
61
Wszyscy szeptali, że zjadą się największe sławy z całego
świata. Beatrice dokładała wszelkich starań, aby niczego nie
zaniedbać. Ze sławami bywa różnie, potrafią być trudni, a za
wsze są nieprzewidywalni. Postanowiła jednak wszystko
przewidzieć, każde najbardziej nieprawdopodobne życzenie.
Problemem był - jak zawsze w takich wypadkach - język,
a raczej mnogość przewidywanych języków.
W dniu rozpoczęcia seminarium, ustalonego na ósmą trzy
dzieści, wstała bardzo wcześnie, aby dopilnować najdrobniej
szych szczegółów. Sprawdziła każdy zakątek, od głównych
drzwi wejściowych, przez szatnię, salę wykładową, po jadal
nię i odetchnęła zadowolona. Chyba wszystko jest zapięte na
ostatni guzik!
Spojrzała na zegarek i stwierdziła, że ma co najmniej kwa
drans do przybycia pierwszych gości. Usiadła na pierwszym
lepszym krześle, zdjęła pantofle i wsparła stopy o siedzenie
drugiego krzesła.
Błądząc myślami i wspominając minione dni, nie usłyszała
kroków za plecami. Dopiero łagodny głos profesora van der
Eekerka wytrącił ją z transu:
- Dzień dobry, miła Beatrice. Tak rano i już zmęczona.
Źle, bardzo źle!
Skoczyła na równe nogi. Została zaskoczona, ale zasko
czenie było w tym wypadku niesłychanie przyjemne. Sama
nie wiedziała dlaczego. Powinna być raczej zła, że ją zniena
cka podszedł. Postanowiła się jednak nie zdradzić. Nie po
wiem mu, że się cieszę! Bo niby dlaczego miałabym w ogóle
to mówić?
- Dzień dobry. Nie jestem zmęczona, ale skoro mam być
na nogach przez calutki dzień, z powodu przybycia hordy
ważnych profesorów, postanowiłam...
- Wiem, wiem, rozumiem - przerwał. Zdjął płaszcz i rzu
cił go na ladę szatni. - Wszystko dobrze? - spytał. - Wciąg-
62
nęła się pani w tę robotę? - Trzymał się prosto, pytania zada
wał po „profesorsku".
- Tak, dziękuję, wszystko w najlepszym porządku.
- Wczoraj wróciłem z Chicago - poinformował.
- Ooo? Musi pan być bardzo zmęczony. Różnica czasu...
- Tak, daje o sobie znać. - Ostentacyjnie ziewnął, zasła
niając dłonią usta. - Kiedy ma pani wolne?
- W sobotę. W zeszłym tygodniu miałam wolną niedzie
lę, więc w tym sobotę.
- Świetnie! Przyjadę po panią o dziewiątej rano, spędzimy
dzień...
- Miałam iść po zakupy...
- A nie wolałaby pani spędzić soboty ze mną...? - spytał
cicho i zupełnie innym głosem.
- Tak - odparła i spojrzała mu prosto w oczy.
Uśmiechnął się, nachylił i pocałował w policzek.
Słysząc donośny śmiech dyrektora ter Vosse'a odskoczyła
parę kroków do tyłu. Dyrektor prowadził pierwszą grupę ucze
stników seminarium. Skłonił się Beatrice i pomyślał, że ho
lenderskie powietrze ma wspaniałe właściwości: blada An
gielka zaróżowiła się na buzi już po paru tygodniach.
Przez następne pół godziny Beatrice nie miała czasu na
myślenie, zajęta przyjmowaniem gości. Potem pobiegła raz
jeszcze sprawdzić, czy jest już przygotowana kawa i herbat
niki, które miały być podane w przerwie między pierwszym
a drugim referatem. Gdy wreszcie mogła trochę odetchnąć,
myśli jej zawirowały wokół tego pocałunku. Sprawił jej ra
dość, to pewne, ale nie należało przywiązywać do niego nad
miernej wagi. Należy traktować to jako przejaw... Właśnie,
czego? Pewnej zażyłości, zupełnie naturalnej, gdy dwoje ludzi
często się spotyka. Mam dwadzieścia osiem lat, głowę na
karku i nie dam jej sobie zawrócić byle czym, pomyślała.
Tego dnia już nie rozmawiała z van der Eekerkiem. Po
63
ostatnim referacie o czwartej po południu, wszyscy się szybko
rozeszli. Pozostała sama z personelem porządkującym salę
i przygotowującym, co można, na następny dzień.
Wróciwszy do siebie, zbadała zawartość lodówki i kreden
su. Stwierdziła, że nie ma prawie nic na niedzielę i że jednak
będzie musiała zrobić jakieś zakupy. Po drodze, jadąc z pro
fesorem tam, gdzie zamierza ją zabrać. Powziąwszy taką de
cyzję, zabrała się do znacznie poważniejszych dla kobiety
rozważań: co włożyć na sobotnią wyprawę? Problem polegał
między innymi na tym, że nie wiedziała, w jaki sposób pro-
fesor zamierza spędzić z nią ten dzień? I gdzie? Było nadal
dość zimno i od czasu do czasu padał nawet śnieg. Zdecydo
wała się wreszcie na prostą dżersejową sukienkę barwy nie
bieskiego hiacynta, do tego szeroki zamszowy pasek w tej
samej tonacji, a na to jedyny, jaki zabrała; zimowy płaszcz.
Trudniejsza była sprawa z wyborem obuwia. Na spacer, jeśli
takowy był przewidziany, powinna włożyć tak zwane wygod
ne obuwie. Ale jeśli zabierze ją do restauracji? Ostatecznie
zdecydowała się na coś pośredniego - półbuciki na stosunko
wo niskich obcasach. Aha, i jeszcze wełniany beret.
Uspokojona rozwiązaniem palących spraw poszła wcześ
nie spać, gdyż czekał na nią trudny piątek - drugi dzień se
minarium. Przebiegł zgodnie z oczekiwaniami, spokojnie.
Nie miała okazji spotkać van der Eekerka, natomiast po po
łudniu słyszała zza drzwi fragmenty jego referatu, ostatniego
w programie.
Tego wieczoru, przed zaśnięciem, złapała się na tym, że
oczekuje soboty z przedziwną niecierpliwością.
Van der Eekerk zapukał do jej drzwi punktualnie o dzie
wiątej rano, powitał wesoło i natychmiast poradził, aby wzię
ła ciepły szalik, jeśli o tym nie pomyślała.
W nocy padał śnieg i cienka jego warstwa wybieliła krajo-
r
64
braz. Niebo było Stalowoszare, zapowiadając możliwość dal
szych opadów.
Gdy wsiadła do samochodu, poczuła liźnięcie na policzku.
Z tyłu siedziało kudłate, czarne psisko.
- To Fred - przedstawił profesor. - Łagodny jak jagnię.
Z jego zachowania widzę, że jest panią zachwycony.
Z lekkimi obawami pogłaskała go. Pies zamruczał z zado
woleniem.
- Co to za rasa?
- Po prostu Fred. Oj, brzydka będzie dziś pogoda - za
uważył profesor, spoglądając w niebo.
- Myślałam, że rozmowa o pogodzie to wyłącznie angiel
ski przywilej.
- Ponieważ mamy wiele poważnych spraw do poruszenia,
chciałem szybko pozbyć się konwenansowych odzywek - od
parł, ruszając.
- Dokąd jedziemy? - spytała.
- Do mnie. Pozna pani Alicję i powie mi pani, czy podoba
się jej dom.
- Czy to daleko?
- Ależ nie. Zaledwie kilkanaście kilometrów. Między Lej-
dą a Alphen-aan-de Rijn, w malutkiej wiosce o nazwie Aale-
dijk.
Po opuszczeniu Lejdy wjechali na klinkierową drogę nad
kanałem. Płaściutkie pola pokryte były śniegiem. Monotonię
przerywały kępy drzew i samotne farmy. W pewnym miejscu
po obu stronach szosy pojawiły się wielkie płachty zamarz
niętej wody, a na horyzoncie spory zagajnik. Tuż za zagajni
kiem znajdowało się skupisko domów, pośród których wzno
siła się ku niebu wieżyca kościoła. Przed ten kościół podje
chali. Stał na skraju wybrukowanego ryneczku, otoczonego
szczelnie domeczkami z dwu stron, natomiast naprzeciwko
kościoła znajdowała się znacznie większa od innych kwadra-
65
towa willa otoczona żelaznym parkanem, którego brama stała
otworem.
I właśnie w tę bramę van der Eekerk wjechał.
- Pan tu mieszka? - zdziwiła się.
- Nie spodziewała się pani takiego domu?
- Bo ja wiem. Musi być zabytkowy. Wygląda, jakby stał
tu od stuleci.
- Od dwu wieków. Front jest z osiemnastego wieku, część
tylna jest znacznie starsza.
Jak zwykle przeszedł na drugą stronę wozu i pomógł Be
atrice wysiąść, a potem wypuścił Freda.
Stała zapatrzona w przepiękny portal, rzędy dużych okien
o małych szybkach, mansardowe okienka na stromym dachu,
zasłonięte szczelnie okiennicami.
- Jakie to cudowne... - wyszeptała.
Uśmiechnął się tylko i poprowadził Beatrice ku drzwiom,
które się otworzyły i stanął w nich młody człowiek. Potem
usunął się na bok, przepuszczając profesora i Beatrice.
- Dzień dobry, Bilder... To jest Bilder, zajmuje się do
mem. Jego żona gotuje. To jest pani Beatrice, Bilder.
Beatrice podała Bilderowi rękę. Uścisnął ją delikatnie
i grzecznie się skłonił. Odebrał od obojga płaszcze i popro
wadził do szerokich rzeźbionych drzwi z mahoniu, otwiera
jąc je.
Weszła do wielkiego jasnego salonu z ogromnymi oknami
i wysokim sufitem, z którego zwisał kryształowy świecznik
migocący odbitym światłem z dworu i z buzującego kominka.
Ściany zdobiła nieco spłowiała stara tapeta w barwach rdzy
i zieleni. Na ziemi leżał rdzawo-zielony dywan, nieco prze
tarty, ale bez wątpienia bardzo cenny. Po obu stronach komin
ka stały dwie oszklone półkoliste serwantki. Całości dopeł
niały obrazy na ścianach, okrągły stolik między oknami
i mnóstwo foteli, fotelików i kwiatów.
66
- Tu jest uroczo - stwierdziła Beatrice.
- Siadaj, miła Beatrice - powiedział profesor. - Bilder za
raz poda kawę, a chyba jeszcze przedtem pojawi się Alicja.
Nim skończył mówić, otworzyły się drzwi i wbiegła z pi
skiem radości drobna dziewczynka, rzucając się ojcu na szyję.
Podniósł ją i przytulił do piersi.
- Obiecałem ci, że przywiozę Beatrice, i słowa dotrzymałem.
Dziecko było bardzo podobne do ojca: niebieskie oczy,
regularne rysy i ten sam uśmiech.
Beatrice podała jej ceremonialnie dłoń i wymawiając po
woli poszczególne słowa, powiedziała:
- Witam cię, Alicjo. Mam nadzieję, że rozumiesz trochę
po angielsku, bo ja nie znam ani słowa po holendersku.
- Witam panią - odparła płynnie i bez akcentu dziew
czynka. - Holenderski nie jest taki trudny. Nauczy się pani
szybko. Będę pani pomagała. Czy mogę do pani nie mówić
„pani" tylko Beatrice?
- Będzie mi bardzo miło - odparła Beatrice trochę zawsty
dzona.
Alicja usiadła koło niej, a po chwili wszedł Bilder, z któ
rym wmaszerowały dwa koty.
- To moje koty. - obwieściła dumnie Alicja. - Pieszczoch
i Myszojad.
Koty były krótkowłose i nieco tłustawe. Zdecydowanie
należały do gatunku ulicznych wielorasowców. Myszojad mi
mo tuszy rozglądał się za jedzeniem, a Pieszczoch miał tylko
pół ogona.
- Może nie należą one do kociej arystokracji, ale są za to
przyjazne, wierne i lojalne. Życzyłbym Alicji podobnych
przyjaciół. Każdemu. Fred także je uwielbia - poinformował
profesor.
Fred otworzył jedno oko i spod fotela swego pana prze
niósł się pod kominek, gdzie oba koty do niego dołączyły.
67
Beatrice -jak to należy do angielskich obyczajów - przy
padł obowiązek rozlania kawy do filiżanek, jako najstarszej
w salonie kobiecie. Prawdę powiedziawszy, bardzo tego nie
lubiła i już dawno postanowiła, że we własnym domu, we
własnej rodzinie - czy będzie ją kiedykolwiek miała? - oby
czaj ten zostanie zmieniony.
Po kawie van der Eekerk oprowadził ją po całym domu.
Towarzyszyła im Alicja, wskazując to, co jej zdaniem Beatrice
koniecznie powinna zauważyć i zapamiętać. Profesor nato
miast otwierał' i zamykał drzwi każdego pomieszczenia, do
dając komentarz historyczny.
Podczas lunchu Alicja oświadczyła:
- Koniecznie musisz obejrzeć mansardy, Beatrice. Czasa
mi papa mnie tam zabiera i oglądamy różne rzeczy. Musisz
zobaczyć, jak przyjedziesz następnym razem.
- Nie wiem, czy mi się uda. Niedługo wracam do Anglii
- odparła Beatrice. Napotkała wzrok profesora. Nie potrafiła
odczytać tego spojrzenia. - Wkrótce wracam - dodała.
- Bardzo chcielibyśmy, Beatrice, aby powróciła tu pani
w przyszłą niedzielę - powiedział van der Eekerk.
Głośno wyrażona radość Alicji nie pozwoliła Beatrice od
mówić. A poza tym sama chciała raz jeszcze tu przyjechać.
Dom ją oczarował. Pragnęła też dowiedzieć się czegoś więcej
o Gijsie van der Eekerku... Przyszła niedziela mogła być
ostatnią okazją.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Po lunchu, ciepło okutana, wyszła z profesorem i Alicją,
aby obejrzeć ogród od strony kuchni, otoczony murem, oraz
pola ciągnące się aż po skraj szerokiego kanału.
- Mam kucyka - powiadomiła Alicja. - A papa ma duże
go konia. Czy ty masz konia, Beatrice?
- Nie mam konia. Byłby bardzo nieszczęśliwy w Londy
nie. Ale kiedy z Londynu jadę do rodzinnego domu, gdzie
mieszkają moi rodzice, to pożyczam konia od sąsiadów.
- No, to znaczy, że umiesz jeździć. Będziemy mogły jeź
dzić razem - stwierdziła Alicja.
Beatrice nic na to nie odpowiedziała, natomiast spytała:
- A gdzie jest stajnia?
- O tam, za ogrodem - pośpieszyła z odpowiedzią dziew
czynka. - Mamy też osiołka, chcesz zobaczyć?
Poszli oglądać konia, kucyka i osła. Alicja każdemu dała
po kostce cukru i marchewce, całą trójkę pieszczotliwie po
głaskała. Osiołek wydał się Beatrice bardzo stary.
- Od dawna go macie? - spytała.
- Od roku. Papa kupił od domokrążcy - wyjaśniła Alicja.
- Bo papa był bardzo zły na tego domokrążcę, który biednego
osiołka bił. I już go nie chciał. Więc go kupiliśmy. Niech sobie
spokojnie pożyje.
- Koń i kuc mają dzięki temu towarzystwo. - Profesor się
uśmiechnął, a Beatrice pomyślała, że co chwila odkrywa na
jego temat coś nowego.
69
Po popołudniowej herbacie, której się nie spodziewa
ła, gdyż w Holandii nie znano tego angielskiego obycza
ju, Beatrice poszła na piętro poznać nianię, która właś
nie wróciła z wizyty u przyjaciółki w Lejdzie. Niania była
starszawą Szkotką w koronie siwiutkich włosów, okalających
miłą twarz. Beatrice miała wrażenie, że szare oczy ją prze
świetlają. I rzeczywiście, po dłuższej obserwacji niania
stwierdziła:
- Z panny to jest panna wcale, wcale. Lubię, kiedy kobieta
jest kobietą, jeśli pani rozumie, co chcę powiedzieć. Nie lubię
tych odchudzonych i wypacykowanych panien w kusych
spódniczkach, z włosami na papugę zrobionymi. I panu pro
fesorowi bym takiej nie radziła brać za rękę.
- Może ja jestem za stara na kuse spódniczki i papuzie
uczesanie - odparła Beatrice.
Profesor, który w kącie pokoju rozwiązywał z córką rebus,
odezwał się:
- Masz bardzo zgrabne nogi, Beatrice. Śmiało mogłabyś
nosić minispódniczki.
Beatrice pokryła zażenowanie śmiechem.
Niania kazała. Alicji szykować się do snu. Dziewczynka
podbiegła do Beatrice, dała policzek do pocałowania i mó
wiąc dobranoc, dodała:
- Masz przyjechać w przyszłym tygodniu. Papa bardzo
chce, żebyś przyjechała. - Widząc wahanie Beatrice, zwróciła
się do ojca: - Powiedz Beatrice, że musi przyjechać! •
- Mam nadzieję, oboje mamy nadzieję, a właściwie troje,
bo niania też, że spędzi pani z nami cały swój wolny czas.
- Mówił to poważnie, bardzo poważnie. Ponieważ Beatrice
milczała, dodał: - Jeśli nie jesteśmy pani obojętni...
- Bardzo chętnie przyjadę - odpowiedziała.
- Doskonale, teraz możesz już spać spokojnie, córeczko -
uśmiechnął się.
70
Dziewczynka uściskała go, a potem długo żegnała się z ko
tami i Fredem/Wreszcie niania wzięła ją za rączkę i zaprowa
dziła do łazienki.
- Chyba powinnam wracać - odezwała się Beatrice.
- Jeszcze się pani gdzieś wybiera wieczorem, Beatrice?
- Nie - odparła zdziwiona.
- I chce pani wracać, żeby przygotować sobie kolację,
a potem zjeść ją, czytając jakąś książkę opartą o dzbanek
z herbatą? Sama?
- To' brzmi naprawdę strasznie, ale wcale nie jest takie
straszne - roześmiała się. - Jestem przyzwyczajona do samo
tnych wieczorów. Potrafię się wtedy odprężyć...
- Ale dziś wieczorem zje pani kolację w moim towarzy
stwie, w moim domu, dobrze? I po kolacji odwiozę panią.
Pozostanę tu przez jakieś dwa tygodnie. Mam zajęcia w Am
sterdamie, Utrechcie i nawet w Lejdzie. Wszędzie jest w za
sadzie blisko i na noc będę powracał do domu. Dzięki temu
będę mógł widywać Alicję...
- Z pewnością będzie się z tego cieszyła.
- Na pewno. Ale Alicja potrzebuje także matki.
Ta uwaga przypomniała Beatrice, że profesor wkrótce się
żeni.
Profesor zauważył jej nagle zmienioną twarz i ucieszył się.
W ciszy, która nastąpiła, Beatrice nachyliła się, by pogła
skać kota. Musiała to zrobić, gdyż cisza stawała się nieprzy
jemnie długa.
Profesor spojrzał na zegarek.
. - Alicja już chyba leży. Pójdziemy zobaczyć?
Mała siedziała w łóżku, plecami wsparta o poduszkę, za
różowiona po kąpieli. W drugim końcu sypialni niania przy
gotowywała dla niej ubranka na dzień następny. Profesor
usiadł na skraju łóżeczka córki, po chwili Beatrice zrobiła to
samo po drugiej stronie.
71
- Więc przyjedziesz na pewno? - mała spytała Beatrice.
- Powiedz, że na pewno przyjedziesz!
- Na pewno jeszcze się zobaczymy, ale wkrótce będę mu
siała wracać do Anglii. Może ty mnie tam odwiedzisz?
- W twoim domu?
-- Tak. W moim rodzinnym domu na wsi.
. - Papa na pewno postara się tam ze mną pojechać.
- Oczywiście, liefje. Pojedziemy.
Ucałowali dziewczynkę na dobranoc i zeszli na dół. Pro
fesor przygotował drinki i ze szklanką whisky usiadł naprze
ciwko Beatrice w pobliżu kominka.
Nie rozmawiali więcej ani o Alicji, ani o powrocie Be
atrice do Anglii, lecz na obojętne tematy, aż pojawił się Bilder,
obwieszczając, że kolacja podana.
Przy kolacji rozmowa toczyła się nadal na ogólne tematy.
Beatrice czuła, że sytuacja wymyka się jej spod kontroli.
Zobowiązała się raz jeszcze odwiedzić ten dom, zaprosiła
Alicję do Anglii. Dziecko potraktowało to zaproszenie bardzo
poważnie. Jednak dzisiaj nie miała najmniejszego zamiaru
zostawać tak długo. Gijs musiał zauważyć jej zakłopotanie,
gdyż w pewnej chwili uśmiechnął się łagodnie i wypowie
dział dwa pozornie nic nie znaczące słowa, którym jednak
można było nadać głębszy sens:
- To nic. -. I po chwili dodał: - Nie trap się, moja droga
Beatrice, wszystko będzie dobrze.
1 wtedy właśnie zaczęła się poważnie martwić o zupełną
błahostkę: zapomniała o zakupach
- Zapomniałam o zakupach na niedzielę - wyznała. - Ale
to mało ważne. Dam sobie radę.
Gdy pojawił się Bilder, aby zabrać tackę z filiżankami po
kawie, Gijs coś mu długo szeptał do ucha.
Beatrice znacząco spojrzała na zegarek.
- Chyba już czas — powiedziała.
72
- Posiedźmy jeszcze chwilę - odparł profesor. - Powiedz
mi, miła Beatrice, co sądzisz o Holandii? Wiele jeszcze nie
widziałaś, ale przecież masz jakieś ogólne odczucia. Mogła
byś tu, na przykład, zamieszkać, czy też odmienność tego
kraju by ci przeszkadzała?
Beatrice wolałaby przede wszystkim powiedzieć, że bar
dzo jej przeszkadza, iż Gijs raz zwraca się do niej per „pani",
kiedy indziej „miła Beatrice", to znów „moja droga". Tak
jakby zmierzał do przyjaznego zbliżenia, a potem się cofał.
Nic jednak na ten temat nie wspomniała. Byłoby to dla niej
zbyt krępujące, chociaż owa dawna Beatrice, jeszcze z cza
sów świątecznego przyjęcia u lady Dowley, potrafiłaby zło
śliwie to skomentować. Zmieniam się, pomyślała.
- W Lejdzie czuję się bardzo dobrze. Zupełnie jakbym była
u siebie. Chwilami wcale mi się nie wydaje, że jestem w innym
kraju. Odczuwam jakieś przedziwne tchnienie stuleci. Stare do
my, uliczki... I ten dom... Musi pan tu być bardzo szczęśliwy.
Dom moich rodziców też jest jakby z innej epoki, ale zupełnie
inny... - Zmieniła temat: - Szpital w Lejdzie jest wspaniały.
Nowoczesny. Ma doskonałe rozbudowane zaplecze naukowe.
Może nie powinnam tego mówić, ale powiem: mój londyński
szpital jest w porównaniu z tym... zacofany.
- Myślała pani już kiedyś o porzuceniu pracy w swoim
szpitalu?
- Często. Wschodni Londyn to niezbyt przyjemna dziel
nica. Ale nie jest łatwo znaleźć inną pracę...
- A czy musisz pracować?
- Przecież w moim wieku nie będę siedziała z założonymi
rękami u rodziców!
- Mogłabyś wyjść za mąż... Chyba okazji nie brakuje...
- Z pewnością nie, ale żaden z kandydatów jakoś mi nie
odpowiadał. - Uśmiechnęła się blado. Drażliwy temat...
- A jaki by odpowiadał? - spytał bardzo cicho.
73
- Sama nie jestem tego pewna. Istotna jest przyjaźń męż
czyzny i kobiety, lubienie tych samych rzeczy i chęć wspól
nego przeżywania życia. To jest chyba najważniejsze. Bo
samo kochanie nie wystarczy, prawda?
- Nie wystarczy. Dobrze ciebie rozumiem. - Mówił świado
mie obojętnym tonem. - Chociaż kiedyś wydawało mi się ina
czej. Wówczas, kiedy żeniłem się z Zalią. Nie wystarczy tylko
być zakochanym. Trzeba umieć kochać. Wkrótce to odkryliśmy.
Była bardzo młoda i bardzo ładna. Nie chciała Alicji. Opuściła
ją i mnie po roku... Zginęła w wypadku samochodowym we
Włoszech... Mieszkała tam. Żyła z Amerykaninem...
- Wiem, co pan przeżył. I jaki to był cios dla Alicji. Utrata'
matki jest dla rocznego dziecka dotkliwym przeżyciem.
- Alicja nie pamięta matki.
- Jak to dobrze, że pan się wkrótce żeni - wydusiła z sie
bie, także z udawaną obojętnością.
Nic na to nie odpowiedział. Lekko się zaczerwieniła, do
chodząc do wniosku, że nie miała prawa dotykać jego pry
watnych spraw. Z drugiej strony to przecież on sam zaczął
mówić o żonie. Gdy cisza wydała się zbyt długa, zapytała:
- Czy pan sądzi, że będzie padał śnieg?
Parsknął śmiechem.
- A cóż jest takiego śmiesznego w moim pytaniu?
- Przypomniało mi nasze pierwsze spotkanie...
- Wyraził pan wtedy żal, że nie możemy zawsze powie
dzieć tego, co mamy na myśli. To prawda. I że wówczas jest
możliwość ucieczki do bezpiecznego tematu. Pogoda nikogo
nie obrazi.
- A ty, moja droga, pragniesz pozostawać w bezpiecznej
strefie. Ja natomiast porzucam granice bezpieczeństwa i cza
sami się potykam.
- Pojęcia nie mam, o czym pan mówi - odparła ze złością.
- Chyba powinnam już wracać.
74
Profesor natychmiast się zerwał. Ubrali się i wyszli. Na
dworzu było bardzo ciemno i zimno.
Drogę powrotną do Lejdy spędzili w całkowitym milcze
niu. Gdy van der Eekerk zatrzymał wóz przy bocznym we
jściu na teren szpitala, poprosił Beatrice, by chwilę pozostała
na miejscu. Podszedł do bagażnika i wyjął z niego pudło.
Następnie pomógł jej wysiąść i ująwszy ją pod rękę poprowa
dził do budynku i na górę. Otworzywszy jak zwykle drzwi,
pozapalał w mieszkaniu światło i niepostrzeżenie postawił
pudło na stole.
Jakże mało przytulny wydał się Beatrice ten pokój po
ciepłym wnętrzu rezydencji profesora.
- W sobotę wieczorem budynek jest pusty? - spytał..
- Tak - odparła. - Wszystkie pracownie są nieczynne.
- Zamknij dobrze drzwi na łańcuch, moja droga - pora
dził. - I byłoby, dobrze, gdyby drzwi na dole też były za
mknięte. Kiedy zejdę na dół, powiem portierowi, żeby to
zrobił.
- Ja się naprawdę nie boję - powiedziała. Była nieco za
skoczona jego nagłą troską o jej bezpieczeństwo.
- I kiedy pójdę, przestań wreszcie myśleć o pogodzie tu
czy w Anglii, a pomyśl trochę o dniu jutrzejszym. - Pocało
wał ją w policzek i nim zdołała ochłonąć, wyszedł.
- Coś podobnego! - mruknęła do siebie, ale natychmiast
założyła na drzwi łańcuch, a gdy się obróciła, wzrok jej padł
na pudło na stole. Otworzyła je i oniemiała: na pięknej porce
lanie płaty pieczonej kury, jakaś wspaniała sałatka, zupa
w kształtnym pojemniku, rogaliki i masło, poza tym czekola
dowe biszkopty, czekoladowy krem na deser i z boku butelka
wina. Była wręcz oszołomiona. - Coś podobnego!
W niedzielę czynne były dwie pracownie. Na kilka godzin
wpadali nawet sami profesorowie sprawdzić, co robią asy-
75
stenci. Beatrice musiała zatroszczyć się o ich potrzeby i do
piero gdy wszyscy poszli, mogła nareszcie wrócić na swoje
piętro. Po kilku zaledwie minutach zadzwonił telefon. To
profesor pytał, czy wszystko w porządku i czy miała spokoj
ny dzień.
Spontanicznie wyraziła radość, że może go usłyszeć i po
dziękować za wspaniałą ucztę, do której niebawem zamierza
przystąpić.
Podziękowanie skwitował niezrozumiałym chrząknięciem.
- A jutro przyjadę o siódmej trzydzieści - zakomuniko
wał. - Zjemy kolację w Leidschendam. Zaledwie kilka kilo
metrów do Lejdy. Dobranoc, Beatrice.
Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale już odłożył słu
chawkę.
- Coś podobnego! - wykrzyknęła.
Zaczynam jak papuga powtarzać te same dwa słowa, po
myślała. Muszę się zdobyć na oryginalniejsze sposoby reago
wania. A jeślibym nie chciała iść na żadną kolację? Nawet.
mnie nie spytał! Oburzające! Zakłada, że chcę go zobaczyć.
Na jakiej podstawie tak myśli? Swoją drogą, dziwnie dobrze
odgaduje. Bardzo chcę go zobaczyć.
Poniedziałek był spokojny. Po szybkim lunchu wyszła coś
kupić. Na podwórzu zobaczyła znajomego bentleya, prze
mknęła więc szybko, nie chcąc bez wyraźnej przyczyny spot
kać profesora.
On dostrzegł ją jednak, stojąc w oknie w oczekiwaniu na
nadejście grupy studentów na wykład. Zaczął podać, śnieg
i uczynił sylwetkę Beatrice niewyraźną. Chwilę jeszcze pa
trzył, aż mu zniknęła z oczu. Odszedł od okna zadumany.
Ciągle padało, gdy przyjechał po nią o wpół do ósmej.
Kiedy zadzwonił do drzwi, nie była jeszcze gotowa. Stała
w pończochach, zastanawiając się, podobnie jak w sobotę,
76
czy włożyć wygodne półbuty, czy też lekkie pantofle, które
były bardziej odpowiednie do eleganckiej, najprawdopodob
niej, restauracji. Była w tej samej co poprzednio sukience.
Pewno pomyśli, że nie mam nic innego, zaświtało jej w gło
wie. Niech sobie pomyśli, co chce. Była zła. Na siebie, pro
fesora, na cały świat. Sukienka jest ciepła i dlatego ją włożyła.
Gdy otworzyła drzwi, trzymając w ręku pantofle, pocałował
ją jak poprzednio, w policzek. Sprawiał wrażenie człowieka,
który spełnia jakiś obowiązek. Szybkie cmoknięcie i to wszy
stko. Nie podobało się jej tego typu przyzwyczajenie. Warto
byłoby mu to kiedyś powiedzieć... Kiedyś? A jakież to będzie
to kiedyś? Właściwie sama nie wiedziała, o co jej chodzi.
Natychmiast się skarciła: w nic się nie angażuj, dziewczy
no! Masz do czynienia z człowiekiem, który lada chwila zo
stanie czyimś tam małżonkiem. Ciekawe, jak ona wygląda
i kim jest? Pewno jakaś lekarka.
W milczeniu dokonała ostatecznego wyboru pantofli na
rzecz półbutów, ponieważ jakby odczytała w jego oczach
zdziwienie, gdy zobaczył ją z parą lekkich pantofelków w rę
ku. Potem pomógł jej włożyć płaszcz. Jak zwykle dżentelmen
w każdym calu, choć to jego dżentelmeństwo nieco ją już
denerwowało. Czy to na pokaz, czy też on z natury rzeczy tak
się zachowuje?
- Mam nadzieję, że pani jest głodna? Bo ja bardzo. Prze
puściłem lunch - powiedział, gdy wsiedli do samochodu.
-. Był pan w szpitalu. Widziałam pański samochód.
Po co odezwała się tak głupio?
- Byłem i nawet widziałem panią przez okno. Sprawiała
pani wrażenie, że przed czymś czy przed kimś umyka...
- Może przed samą sobą - roześmiała się.
On jest diabelnie spostrzegawczy, pomyślała.
Profesor wyprowadził wóz z miasta i przez Voorschoten
dotarł w kilka minut do Leidschendam. Restauracja była ele-
77
gancka i mimo zlej pogody prawie pełna. Beatrice przestała
się martwić z powodu wyboru obuwia, gdyż zauważyła, że
większość kobiet wybrała pantofle odpowiednie do pogody,
a nie do lokalu.
Otrzymali stolik w rogu. Stojąca na nim lampa z ciemno-
różowym abażurem rzucała światło podkreślające jej urodę.
Kilka z obecnych w restauracji osób skierowało na nią cieka
we spojrzenia.
- Jak tu miło - powiedziała. - Często pan tu bywa?
Podniósł tylko brwi i uśmiechnął się.
- Nie jestem specjalnie ciekawa .- rzekła, ze złością. -
Chciałam tylko nawiązać jakoś rozmowę...
- Wspaniale, dziewczyno! - odparł. - Zaczynasz wresz
cie mówić, co myślisz. Czegoś cię nauczyłem.
Roześmiała się i złość jej minęła.
Podszedł do nich maitre d'hotel i zagłębili się w rozważa
nia na temat menu.
- Zamówimy także szampana - obwieścił profesor. -
Szampan z reguły bardzo pomaga w rozwiązywaniu poważ
nych spraw.
- A czy mamy takie sprawy do rozwiązania? - spytała
lekko, sądząc, że chodzi o jakiś żart.
- O tak, mamy ważne sprawy do przedyskutowania.
- Na przykład jakie?
- Naszej przyszłości...
- Zupełnie nie rozumiem...?
- I dlatego właśnie trzeba to omówić i rozwiązać problem
czy też problemy.
Wpatrzyła się w leżący przed nią talerz z główkami pie
czarek w jakimś smakowicie pachnącym sosie. Nie wiedząc,
co robić, wzięła machinalnie wielką pieczarkę na widelec
i, niemalże się dusząc, całą połknęła. W jej oczach natych
miast pojawiły się łzy.
78
- Wyjdziesz za mnie, Beatrice? - usłyszała.
Odzyskała oddech, ale parę łez spłynęło jej po policzkach.
Boże, on pomyśli, że to z wrażenia! Miała ochotę zachi
chotać. Czuła się całkowicie zagubiona.
Van der Eekerk jakby nie zauważył jej zmieszania i łez
i ciągnął dalej:
- Nie nalegam, by stało się to od razu. Musisz mieć czas
na przyzwyczajenie się do tej myśli, porozmawianie z rodzi
ną, zwolnienie z pracy..:
- Po co chce się pan ze mną żenić?! - wykrzyknęła. - Je
szcze się nawet dobrze nie poznaliśmy, a poza tym ja nie...
to znaczy pan nie... - Spłoniła się, nie dokończyła, ale spo
jrzała mu prosto w oczy. Dalej mówiła już spokojnie: - Czego
pan szuka?
- A ty czego szukasz, Beatrice. Szalonej miłości? Może
i tak. Wszystkie kobiety o tym marzą. Ale dokąd cię zawiodło
to marzenie? Do Toma;-który liczy na to, że twoja rodzina
pomoże mu zrobić karierę, i w tym celu udaje uczucie? Ja
natomiast gotów jestem wszystko z tobą dzielić, Beatrice. Nie
mam zamiaru udawać zakochanego i padać na klęczki, nato
miast ofiarowuję przyjaźń, troskę o ciebie, sympatię...
- Tylko nie...
- Tylko nie miłość? -przerwał jej. - Żadne z nas nie od
niosło sukcesu na polu miłości.
- Ale powiedział mi pan...
- Na miłość boską, skończ z tym panem. Tyle chyba mo
żesz zrobić od razu. Znamy się już od jakiegoś czasu...
Uśmiechnął się.
- Półtora miesiąca - sprecyzowała. - Ale dobrze. Pytam:
powiedziałeś mi przecież, że się żenisz?
- Właśnie z tobą.
Zjadła kilka grzybków, dzieląc je tym razem na małe czą
steczki. Nagle straciła apetyt i jadła tylko dlatego, że nie miała
79
nic do powiedzenia, więc chciała zyskać na czasie, by coś
mądrego wymyślić. Gijs oczekiwał odpowiedzi, a kobieta ma
obowiązek zareagować na oświadczyny mężczyzny. Kelner
zabrał talerze z resztą pieczarek i podał delikatną rybę z mło
dymi kartoflami. Skąd o tej porze młode kartofle? Chyba je
hodują w szklarni. Upiła łyczek szampana.
- Nie oczekujesz chyba od razu odpowiedzi? - spytała.
- Nie. Wracaj do Anglii, zastanów się, porozmawiaj z
rodzicami. W tym czasie możemy się nadal spotykać. Wiem,
że masz wątpliwości i zastrzeżenia, ale wiem też, że z bie
giem czasu, gdy mnie lepiej poznasz, twoje wątpliwości roz
wieją się... I zapewniam cię, że będziemy żyć szczęśliwie..
- Alicja może być nieszczęśliwa...
- Wprost odwrotnie. Czy nie widzisz, że niemalże osza
lała na twoim punkcie? Po jednym tylko spotkaniu. Tylko
o tobie mówi. I powiedziała niani, że chce ciebie za mamę...
- To wszystko jest takie zaskakujące, nagłe... - No tak,
pomyślała. Taką uwagę z pewnością uczyniłaby panna z epo
ki wiktoriańskiej.
- Wcale nie nagłe - odparł. - Dwoje ludzi spotyka się i
z miejsca wie, że coś ich łączy. Wspólne ideały, zaintereso
wania. ..
- Nie stwierdziłam jeszcze wspólnych ideałów.
- Ujawnią się przy lepszym poznaniu.
- Będę o tym myślała. Zastanowię się - obiecała.
- Świetnie. Jutro wieczorem po ciebie przyjadę. Pojedzie
my do domu, do Alicji. - Znowu nie zapytał, czyjej to odpo
wiada. Sam decydował. - Co byś chciała na deser? Mają tu
świetny tort bawarski...?
Pozostawia jej tylko wybór deseru! Wszystko inne jest
postanowione z góry. Małżeństwo także...
Więcej już na temat małżeństwa nie rozmawiali. Ani o ide
ałach. Raczej o niczym.
80
Gdy żegnał się na progu jej mieszkania, po rytualnym
otworzeniu drzwi i zapaleniu świateł, przypomniał o wypra
wie wieczorem następnego dnia. I pocałował ją jakby inaczej.
A może to ona inaczej odebrała lekki pocałunek pretendenta
do ręki?
- Wypiłam za dużo szampana. Rano będę przytomniej sza
i będę mogła logicznie myśleć. - Tymi słowami go pożegnała,
bo nic innego nie przyszło jej do głowy.
Rano myślała i myślała, ale wcale nie logiczniej, jak zapo
wiadała.. Myśli się zderzały, uciekały, rodziły się nowe pyta
nia. W ciągu dnia zdecydowała, że znajdzie jakiś pretekst, aby
wieczorem zostać w domu. Powie, że boli ją głowa, niespo
dziewany telefon z domu, potrzeba umycia włosów lub co
kolwiek innego. Na kilka minut przed zapowiedzianym poja
wieniem się Gijsa zadzwonił Tom i zamysł pozostania w do
mu wyparował.
- Bardzo ci mnie brakowało? - spytał i nie czekając na
odpowiedź, ciągnął dalej: - Gdy tylko wrócisz, pójdziemy
sobie we dwoje na kolację... - Kiedy mu przerwała, prote
stując nieskładnymi słowami, zapewnił ją poważnym głosem:
- Nic się nie martw, nie przepraszaj. Już ci dawno wybaczy
łem... te twoje nerwy. Będę czekał niecierpliwie na twój
powrót...
Odwiesiła słuchawkę, nim zdążył cokolwiek więcej powie
dzieć. Nie odwiesiłaby, gdyby właśnie nie odezwał się dzwo
nek przy drzwiach.
Przyjęła Gijsa z ulgą i niemal radośnie. Nie okazał zdzi
wienia. Odgadł natomiast, że to nie radość z zobaczenia jego
osoby, lecz próba ukrycia zmieszania. Nieprawdopodobna
przenikliwość, pomyślała.
- Co cię wyprowadziło z równowagi, a raczej kto? - spy
tał zaciekawiony.
81
- Przed chwilą dzwonił Tom - przyznała się. - Skąd wziął
mój telefon? Musiał wyciągnąć od matki.
- Dalej się narzuca? Może cię naprawdę kocha. - Nie było
w tych słowach ironii, lecz sympatia.
- Powiedział, że bardzo mu mnie brakowało... I że wy
bacza mi to wszystko, co mu powiedziałam. A także, że nie
cierpliwie czeka na mój powrót... - Zamilkła.
- I co dalej?
- Odwiesiłam słuchawkę.
- W twoim stylu. Może trzeba go jakoś zniechęcić do
dalszych awansów?
- Jak?
- Pomyślimy o tym. A teraz jedźmy do domu utulić Alicję
przed pójściem spać, a potem zjemy kolację. Miałem ciężki,
ale interesujący dzień. Chciałbym z kimś porozmawiać, po
dzielić się...
Wyszli. Noc była jeszcze bardziej mroźna niż poprzednie
go dnia. Światło księżyca wysrebrzało śnieg.
- Czy tu jest zawsze tak zimno o tej porze roku? - spy
tała.
- Różnie bywa. Czasami niskie temperatury i śnieg trwają
przez wiele tygodni. Przy takim mrozie od jutra będzie wolno
ślizgać się po niektórych stawach i kanałach.
- Ty się ślizgasz?
- Oczywiście! - Był zdziwiony pytaniem. - I ty się szyb
ko nauczysz.
- Chyba nie. Nie pozostanę na tyle długo...
- Przyjdą następne zimy... - odparł.
Wjeżdżali już do miasteczka.
- Ja jeszcze nie... - zaczęła. - To znaczy byłam taka za
jęta i nie miałam czasu na poważne zastanowienie się... Ale
tak sobie teraz myślę, że chyba nic z tego nie będzie...
- Skąd wiesz, że nic z tego nie będzie, skoro sama przy-
82
znajesz, że nie myślałaś o tym poważnie? - spytał Gijs z ła
godną cierpliwością, jaką dorośli rezerwują na rozmowy z tę-
pym dzieckiem. - Uważam, że powinnaś poczekać, aż wró
cisz do Londynu, rozejrzysz się, zastanowisz i poważnie po
rozmawiasz z Tomem...
- Mówisz to chyba po to, żeby mnie zdenerwować. Prze
cież już parokrotnie ci powiedziałam, że nie chcę mieć więcej
do czynienia z Tomem.
- Tak czy inaczej będziesz musiała się z nim spotkać - od
parł. - Od tego nie ma ucieczki. A poza tym, jeśli jest w tobie
zakochany, to zawsze znajdzie sposób, żeby z tobą porozma
wiać. - Wjeżdżali na ryneczek. - Boisz się takiej rozmowy,
Beatrice?
- Nie, nie boję się, tylko nie wiem, co zrobić, co powie
dzieć, żeby zrozumiał...
- Nie martw się tym. Ja ci pomogę przekonać go. - Za
trzymał się przed domem, wyszedł z wozu, otworzył drzwi
czki po stronie Beatrice i pomógł jej wysiąść. To chyba jednak
jego naturalne zachowanie. Zawsze, wobec wszystkich oka
zuje kurtuazję, pomyślała.
Alicja czekała na nich, odziana w różowy wełniany szla
froczek, czekał też Fred i oba koty, które podniosły głowy,
zamrugały i poszły dalej spać przed kominkiem, w którym
wesoło trzaskał ogień.
Mała została wyściskana przez ojca, ucałowana przez Be
atrice, no i skarcona przez nianię, gdyż minął już czas, kiedy
dzieci idą spać.
- Spać, córeczko, bo niania będzie bardzo, ale to bardzo
zła. Idź spać, liefje!
- Jeszcze chwilkę, tatusiu - poprosiła Alicja. - Muszę po
wiedzieć Beatrice coś bardzo ważnego. I coś pokazać.
- Co takiego?
- Sukienkę, jaką włożę. Różową. I będziesz mi musiał
83
kupić różowe pantofelki. I wianuszek z kwiatów... Nie zapo
mniałaś, Beatrice, że masz się ożenić z papą...?
- Wyjść za papę - poprawił Gijs.
- Nie zapomniałam, ale jeszcze się nie zdecydowałam
- odparła Beatrice.
- On będzie wspaniałym mężem - stwierdziła stanowczo
mała. - Słyszałam, jak Mevrouw Bilder mówiła to niani...
- Tylko ja jedna o niczym nie wiem... - zaczęła lodowa
tym głosem Beatrice, spoglądając na Gijsa.
- Tak to wygląda - mruknął, nie tracąc kontenansu. - Ale
fakt, że wszyscy postanowili, iż masz za mnie wyjść, do
niczego cię nie zobowiązuję. Jesteś dorosła, masz wolną wolę
i prawo decydowania o własnym losie. Nie stanę ci na prze
szkodzie, jeśli- stwierdzisz, że trudno ci oprzeć się czarowi
Toma... - To ostatnie zdanie wypowiedział chyba z lekką
ironią, choć nie była tego zupełnie pewna.
Na wszelki wypadek odparła z całą powagą:
- Zobaczymy.
- Ale będziesz chciała, żebym była w różowej sukience?
- spytała niepewnie Alicja.
Beatrice ścisnęło się serce. Mała wyglądała na bardzo
zgnębioną, sądząc, że cała poprzednia wypowiedź ojca miała
związek z kolorem ubrania druhny.
- Będziesz ślicznie wyglądała w różowej sukience. Jak
księżniczka - odpowiedziała.
- Skoro rozwiązaliśmy tak skomplikowaną sprawę, to
może szanowna panienka pójdzie spać - odezwał się ojciec
i wstał. Wziął małą na ręce i zaniósł do drzwi, w których jak
na zawołanie pojawiła się niania.
- Ale ja się nie pożegnałam z Beatrice - zaprotestowała
Alicja.
Beatrice podeszła do drzwi i ucałowała dziecko.
- Przyjedziesz jutro? - spytała jeszcze Alicja.
84
- Jutro nie mogę przywieźć Beatrice, bo jadę do Brukseli
- odparł ojciec. - Ale niania z pewnością pozwoli ci do niej
zadzwonić.
Gdy Alicja i niania wyszły, usiedli do kolacji. Gijs wyjaś
nił, że wyjeżdża do Brukseli na trzy dni. W głębi serca Be
atrice była zawiedziona. Jeszcze bardziej była zawiedziona,
że podczas posiłku ani słowem nie powrócił do sprawy mał
żeństwa. Chciałaby głębiej poznać jego motywację wyboru
właśnie jej jako kandydatki na żonę. Czy chodziło mu wyłą
cznie o matkę dla córki, czy też zrodziło się w nim jakieś
uczucie? Przecież to bardzo ważne wiedzieć taką rzecz. Pod
koniec posiłku była gotowa uwierzyć, że cała historia
z oświadczynami tylko jej się przyśniła. Ani słowem o tym
nie napomknął. Był rozmowny, wesoły, ani na chwilę nie
porzucił roli czujnego gospodarza, ale sterował rozmowę na
obojętne, choć w zasadzie interesujące tematy.
Powrót do szpitala i pożegnanie odbyły się dokładnie tak
samo jak zawsze, łącznie z pocałunkiem w policzek.
- Czy mogę zjawić się tu za trzy dni o tej samej porze co
dziś? - Mimo że było to pytanie, nie czekał na odpowiedź,
tylko w pośpiechu zniknął, jakby się gdzieś bardzo śpieszył.
Chociaż perswadowała sobie, że to nonsens, by mogła
tęsknić za Gijsem, w następnych dniach poczuła jego brak.
Czyżby go nagle pokochała? Cóż za absurdalne przypuszcze
nie, ot, po prostu było jej go brak. Wolne wieczory spędzała
z Hetty i jej koleżankami na spacerach, w wolne zaś popołud
nie jeden z młodych lekarzy zaprowadził ją do muzeum. Ale
niestety było to muzeum związane z naukami ścisłymi i wró
ciła do domu z bólem głowy, mając przed oczami wykresy,
cyfry i wzory chemiczne.
Trzeciego dnia po południu miała więcej roboty niż zwy
kle, ponieważ parę osób z personelu zachorowało. Wróciła do
siebie dopiero po szóstej. Szybko wzięła prysznic i ubrała się.
85
Tym razem wybór jej padł na dżersejowy kostium koloru rdzy.
Skończyła właśnie układać włosy, kiedy rozległ się dzwonek.
Niemalże pobiegła otworzyć drzwi.
- Tęskniłem za tobą - oświadczył od progu. Musnął usta
mi jej policzek i wszedł.
Miała wrażenie, że wypełnia ją uczucie przedziwnej czu
łości. Po raz pierwszy tego doświadczyła. Przejmujące prze-
życie! Gdyby to był Tom, to zadałby inne pytanie: czy ona
tęskniła za nim. Tom myślał o sobie, Gijs o niej!
- Jak tam było w Brukseli?
- Dużo roboty. Pogoda nie na podróżowanie.
- Któż to mówi o pogodzie? Pojechałeś samochodem?
- Zawsze, jeśli mogę, jeżdżę samochodem. - Spacerował
po pokoju, przyglądając się standardowym reprodukcjom, wi
szącym na ścianach, typowym dla wnętrzy hotelowych. - Za
parę dni wracasz do Londynu - obwieścił.
- Co ty mówisz? Nikt mi o tym nie powiedział. Skąd
wiesz?
- Jestem członkiem rady. Nie chodzi o ciebie. Są z ciebie
bardzo zadowoleni, ale nastąpiła generalna zmiana koncepcji
co do stażów w ramach Wspólnoty. Wymiana będzie ograni
czona tylko do personelu lekarskiego i na dłuższe okresy...
Problem polega na tym, że muszę jechać na tydzień do Aka
demii Medycznej w Groningen i nie będzie mnie w dniu two
jego wyjazdu.
- Trudno. Dam sobie radę. Wielokrotnie już sama podró
żowałam. Nie jestem dzieckiem.
- A jeśli po tamtej stronie będzie czatował na ciebie Tom?
- Nachmurzył się. - Nie chciałbym, żeby cię napastował.
Chyba że tego pragniesz. Czy już przemyślałaś sprawę nasze
go małżeństwa?
Spojrzała na niego. Na twarzy dostrzegła tylko dobroć
i troskę o nią.
86
- Brakowało mi ciebie przez te trzy dni - powiedziała.
- Bardzo.
- Wracaj do swojego szpitala. Może tam obraz stanie się
jaśniejszy i podejmiesz decyzję. Chcę, żebyś to dla mnie zro
biła. .. - Wyjął coś z kieszeni. - Noś to. Może Tom uświadomi
sobie, kiedy to zobaczy, że mówiłaś poważnie. Nie podejmu
jesz żadnego zobowiązania, nie zaciągasz żadnego długu. To
tylko pierścionek. - W jego otwartej dłoni zobaczyła złoty
pierścionek. - Jest w naszej rodzinie od kilku pokoleń.
Wzięła pierścionek i przyjrzała mu się.
- Coś napisane... Jakiś wytarty tekst...
- A vous et nul autre. Tylko dla ciebie. Siedemnastowiecz
ny pierścień ślubny. - Włożył jej na palec. - Pasuje! Będziesz
go nosić?
- Nie wiem, czy powinnam... Przecież jeszcze... - Wi
dząc wielki smutek na jego twarzy, westchnęła i powiedziała:
- Dobrze, będę go nosić.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Alicja czekała na nich przy kominku, obejmując jedną ręką
Freda, a drugą głaszcząc oba koty stłoczone na jej drobnych
kolanach.
Zerwała się na widok ojca i Beatrice i podbiegła do nich.
- Papo, Beatrice! Mam wam coś do powiedzenia. Byłam
bardzo grzeczna w szkole i nie mogę iść spać, póki wam nie
powiem. Dobrze, papo? Dziesięć minutek?
- Dobrze, córeczko. Wracaj do kominka i opowiadaj!
Profesor i Beatrice usiedli naprzeciwko niej na kanapie,
uśmiechając się na widok podnieconej twarzyczki i wysłuchu
jąc opowieści o szkole, nauczycielce, kolegach i koleżankach.
Beatrice zamknęła oczy i wyobraziła sobie siebie w tym
domu, w roli macochy tej małej i żony siedzącego obok Gijsa.
W tym domu tchnącym spokojem i miłością... Właśnie, mi
łością! Ale jaką? Tą jakże potrzebną, ludzką, codzienną, trwa
łą? Ale jest jeszcze inna miłość - mężczyzny do kobiety. Czy
tej zazna?
O tej ostatniej nie padło ani jedno słowo z ust Gijsa.
Mówił, że czuje się dobrze w jej towarzystwie, że jest mu
bliska, że wiele ich łączy, ale nie wspominał o miłości, o ko
chaniu... Oceniała jego stosunek do niej jako czułość. Czu
łość przyjaciela, a nawet jakby ojca. Ale nie miłość, nie uczu
cie, którego tak bardzo pragnęła zaznać...
Tok jej myśli przerwało pytanie Alicji:
- Kiedy wrócisz do Holandii?
88
Trudno było na to odpowiedzieć, zwłaszcza w obecności
siedzącego obok Gijsa, który milczał. Wykręciła się paroma
ogólnikami. Alicja posmutniała. Beatrice nic nie mogła na to
poradzić, nie potrafiła kłamać.
Kiedy tego wieczoru wróciła do siebie, gdy nastąpiło zwy
czajowe już pożegnanie z Gijsem - pożegnanie, któremu to
warzyszył delikatny pocałunek, składany na jej policzku nie
mal z lękiem - poczuła się zmęczona psychicznie, zagubiona
i strasznie samotna. Nikt jej nie poradzi, nikt za nią nie roz
wiąże problemu. Nie mogła długo zasnąć. Przez jej głowę
przemykały obrazy wieczoru: twarzyczka Alicji spragnionej
matki i absolutnie neutralna twarz Gijsa, który powiedzia
wszy już wszystko, co miał do powiedzenia, czekał na wyniki.
Tak jak laborant szpitalny czeka na rezultaty posiewu bądź na
efekty zastosowania specjalnej pożywki dla bakterii.
Następnego dnia rano dyrekcja szpitala zawiadomiła ją
o końcu stażu. Dyrektor wyrażał żal z powodu jej odjazdu,
ale tłumaczył się nowymi dyrektywami. Uspokoił ją też, mó
wiąc, że szpital zajmie się przygotowaniem dokumentów i bi
letów lotniczych, a także zapewni odwiezienie na lotnisko.
W ostatnich dniach miała pełne ręce roboty, gdyż chciała
zostawić swój odcinek pracy w należytym porządku, by na
stępczyni miała jak najmniej kłopotów.
Nadszedł ostatni dzień i Gijs się nie pojawił. Zresztą po
wiedział wtedy, by się go nie spodziewała. Tego wieczoru
zaprosiła do swego pokoju Hetty i kilka jej przyjaciółek na
pożegnalną ucztę - wino, kawę i ciasteczka.
Wraz z chwilą odjazdu następnego poranka przyszedł
niewytłumaczalny żal. Pragnęła tu zostać. Nie myślała w tym
wypadku o miejscu pracy, ale o Lejdzie i Gijsie. W Anglii
będzie jej brakowało opiekuńczego ramienia Gijsa, jego
przyjaźni... A może nawet i tego cmoknięcia w policzek.
Chodziło jej jednak wyłącznie o przyjaźń tego człowieka,
zamierzała bowiem powiedzieć mu przy pierwszej okazji, gdy
pojawi się w Anglii, że nie ma mowy o małżeństwie.
Zwróci mu pierścionek, który był przecież jedynie poży
czką, argumentem do odpierania niepożądanych zalotów To
ma. Podziękuje mu też za jego dobroć i opiekę... Zresztą
może on sam żałuje w tej chwili swojej propozycji.
Na lotnisku w Schiphol spotkała wracające tym samym
samolotem pozostałe stażystki ze szpitala pod wezwaniem
Świętego Justyna, a wśród nich siostrę Watts, która miała tyle
do opowiadania na temat swej pracy na sali operacyjnej, że
zajęło jej to czas aż do wylądowania na lotnisku Heathrow.
O własnych sprawach Beatrice nie mogła już myśleć. A po
tem Londyn - też ją zaabsorbował. Wydał się nadmiernie
hałaśliwy, brudny, trudny do zniesienia. Przez głowę prze
mknęła jej myśl, że w tym zgiełku być może nie spotka Gijsa,
gdyż nie będzie mógł jej odszukać... Śmieszna myśl.
W jej szpitalnym skrzydle czekała na nią Juffrouw Win-
kelhuisen, gotowa do odjazdu. Wręczyła tylko klucze, prze
kazała kilka ważnych informacji i pożegnała się.
Po kilkunastu minutach Beatrice zamknęła drzwi swojego
mieszkanka na piętrze i zabrała się do rozpakowywania rze
czy oraz układania ich w szafie i komódce. Przerwał jej
dzwonek. Zdrętwiała, myśląc, że przyszedł Tom. Postanowiła
go nie wpuszczać i tylko uchyliła drzwi. Ujrzała gigantyczny
bukiet czerwonych róż i usłyszała zza niego pytanie:
- Tu mieszka panna Crawley?
- Tak, to ja. Chwileczkę! - Zamknęła drzwi, zdjęła łań
cuch i otworzyła je na oścież,
- Ten, co kupił tyle róż musi cholernie kochać - stwierdził
straszliwym londyńskim akcentem młodociany posłaniec. Po
rwał ofiarowane mu dwadzieścia pensów i umknął.
Dwa tuziny róż i załączona do nich kartka: „Oby wspo
mnienia były miłe, a przyszłość różowa". Treść ją zaskoczyła.
90
Czy to nie oznacza, że ich spotkania w Lejdzie były tylko
miłym przerywnikiem i to przerywnikiem wyłącznie do
wspominania? Życzy jej różowej przyszłości. No, a pierścio
nek, pomyślała, to po prostu przyjazny gest, by mogła się
łatwiej opędzić od niepożądanego Toma. Może to wszystko
było grą, żeby sprawić chwilową przyjemność Alicji? Zresztą,
co ją to obchodzi? Powiedziała przecież sobie, że ich małżeń
stwo byłoby nonsensem.
Niemniej starannie porozmieszczała róże w paru wazo
nach. W pewnym sensie rzeczywiście pomagały wspominać
owe miłe chwile, które bezpowrotnie minęły.
Następnego dnia spotkanie z Tomem było nieuchronne.
Spodziewała się tego. Odbyła właśnie rozmowę z dyrektorem
administracyjnym szpitala, który powiedział, że od swojego
kolegi w Lejdzie wysłuchał wiele peanów na jej temat. Wra
cała z tej rozmowy bardzo zadowolona, kiedy u jej boku po
jawił się nagle Tom i bezceremonialnie objął ramieniem.
- Już jesteś, kochanie? Mniej więcej dziś się ciebie spo
dziewałem. Tęskniłaś za mną? A jeśli idzie o wspólny wie
czór, to gotów jestem parę dni poczekać. Odpocznij sobie,
odwiedzimy rodziców... Ja bardzo ciężko pracowałem i nie
miałbym teraz siły na wieczorne spotkania... Ty sobie hasałaś
po Holandii, a ja harowałem...
- Tom, puść mnie! - Zatrzymała się pośrodku korytarza
i mocno szarpnęła. - Nie tęskniłam za tobą ani trochę, nie
myślałam o tobie i nie mam zamiaru jechać do domu w two
im towarzystwie. Jakich mam wreszcie użyć argumentów,
żeby cię przekonać, że koniec z nami. Nigdy nie wyjdę za
ciebie! Ooo, może to cię przekona! - Podniosła dłoń z pier
ścionkiem.
- Boże drogi, ty zdradliwa istoto...! Ledwo się odwrócę,
a ty...! - Był zdumiony.
- Nie opowiadaj głupstw,. Tom!
91
- Kto to taki? - Roześmiał się głupawo. - A może kupiłaś
ten pierścionek, żeby mi zrobić kawał?
- To nie jest żaden żart. A teraz idź sobie, bo muszę wrócić
do pracy.
W czasie rozmowy z Tomem zachowywała spokój i opa
nowanie, ale gdy odeszła, zaczęła wręcz dygotać. Sama nie
wiedziała, czy była to reakcja na bezczelność tego człowieka,
czy lęk, że spaliła za sobą mosty. Jednakże miała zbyt wiele
pracy, aby to roztrząsać i roztkliwiać się nad sobą. Wszystkie
laboratoria pracowały pełną parą. Taki to był tydzień. Stale
czegoś żądano. Jeśli nie kawy, to pipetek lub słoików czy
sączków. Po południu nastąpił mały kryzys, kiedy zepsuł się
jeden z komputerów i musiała na gwałt ściągnąć jakiegoś ele
ktronika.
Wróciła do siebie dość późno. Zadzwoniła do matki, aby
się przywitać po powrocie. Już miała iść pod prysznic przed
przygotowaniem kolacji, kiedy przypomniała sobie, że obie
cała zadzwonić do Alicji. Podnosiła właśnie słuchawkę, gdy
rozległ się dzwonek u drzwi. Znowu ten Tom, pomyślała ze
złością. Otworzyła szeroko drzwi, chcąc mu prosto w twarz
wygarnąć, co sądzi o takim natręctwie, kiedy zobaczyła na
progu uśmiechniętego Gijsa.
- Gijs, o Gijs! - wykrzyknęła i nie wiadomo, jak i kiedy
przytuliła się do niego.
- Co za urocze powitanie! - mruknął zdumiony. Objął ją
ramieniem i skłonił, aby na niego spojrzała. -- Aha, to nie
reakcja na mnie, ale ulga, że to nie Tom - powiedział.
Nie zaprzeczyła i nie potwierdziła.
- Pokazałam mu pierścionek - wyznała po chwili - ale
powiedział, że z pewnością kupiłam go jemu na złość... - Le
kceważąco wzruszyła ramionami. - Dziękuję za przepiękne
róże.
- Chodźmy gdzieś! Do jakiegoś miłego spokojnego kaci-
92
ka - zaproponował, ale jednak tonem nie znoszącym sprzeci
wu. - Wyglądasz świetnie w tym uczesaniu. Nie traćmy cza
su, chodźmy!
- Miałam właśnie dzwonić do Alicji...
- Ja to zrobię, a ty się ubieraj. - Familiarnie poklepał ją
po plecach.
Bardzo jej się to nie podobało, ale przemilczała. Przebrała
się w pierwszą sukienkę, jaka wpadła jej w ręce. Makijaż
ograniczyła do przypudrowania nosa i umalowania ust. Przez
kotarę słyszała rozmowę Gijsa z Alicją. Pożegnał ją czule
i oddał słuchawkę Beatrice. Przyglądał się jej uważnie, gdy
rozmawiała z dzieckiem. Potem powiedział:
- Wyglądasz na bardzo zmęczoną... Jeśli nie chcesz ni
gdzie wychodzić...?
- Chętnie wyjdę na jakąś godzinkę. A ty? Cały dzień bie
gałeś po Londynie? Musisz być także zmęczony.
- Przyleciałem z Groningen przed dwiema godzinami.
Widziała, że ma podkrążone oczy i nieco zapadłe policzki.
Te ciągłe wyjazdy go wykończą, pomyślała. Powinien prowa
dzić bardziej zorganizowane życie. Trzeba go przekonać...
- Masz tu jutro jakieś spotkanie, wykłady?
- Nie. Rano muszę lecieć do Lejdy. Tam czekają studenci.
Przyleciałem, gdyż chciałem cię zobaczyć... .
Popatrzyła na niego zupełnie innymi oczami: mężczyzna
w sile wieku, przechodzący głęboki kryzys, nieco zagubiony
i usiłujący przesłonić ten fakt nadmierną aktywnością. Czło
wiek, który nieustannie szuka czegoś, czego jeszcze w życiu
nie znalazł. Miłości. Zupełnie tak jak ona...
I nagle z przeraźliwą jasnością zdała sobie sprawę z cze
goś, czego istnienia do tej chwili nie podejrzewała: ze swojego
uczucia do tego człowieka. Przecież ona go pokochała!
Nie oznaczało to, że równocześnie wszystko stało się jasne
i proste. Odwrotnie, wszystko się nagle jeszcze bardziej
93
skomplikowało. Myśli kłębiły się jeszcze natrętniej, wzrosła
niepewność. Fakt pozostawał faktem: zakochała się w nim.
Widząc teraz jego znużenie nie dniem, nie tygodniem,' ale
życiem, jakie prowadzi, chciałaby posadzić go w fotelu, po
dać mu miękkie domowe człapaki, przygotować whisky,
usiąść przy nim na dywanie i słuchać jego głosu. Zakręciło
się jej w głowie, zbladła, zaczęła ciężko oddychać. To wszy
stko działo się chyba jedynie w jej wyobraźni, gdyż Gijs tylko
spytał:
- Czemu jesteś taka zamyślona?
- Nie, nic, absolutnie nic. - Potrząsnęła głową. Nie miała
zamiaru zwierzać mu się ze swojego stanu, jeszcze nie, a mo
że w ogóle nigdy... - Jestem gotowa, możemy jechać.
Początkowo nie zwracała uwagi, dokąd ją wiezie. Mijali
jakieś ulice i nagle znaleźli się na obrzeżu parku.
- Przecież to chyba St James Park? - wykrzyknęła.
- Tak, po lewej, a przed nami Green Park.
- Znasz Londyn, jak własną kieszeń - stwierdziła. - Może
nawet lepiej niż ja.
Komplement musiał mu sprawić wielką przyjemność,
gdyż zachichotał jak uczniak. Gdzieś w środku kryje się ma
ły chłopak, pomyślała. Z jednej strony rozsadza go duma,
z drugiej przygniata splot okoliczności, w jakich musi egzy
stować.
Wjechał w spokojną, obsadzoną drzewami uliczkę kilku
piętrowych kamienic, do których wiodły wysokie, kamienne
lub marmurowe schodki, zwieńczone gankami i kolumienka
mi, podtrzymującymi balkony na piętrze. Przed jednym z bu
dynków zatrzymał samochód.
- Tu jest restauracja? - zdziwiła się.
- Tu jest moje londyńskie mieszkanie - odparł. - Zbyt
często bywam w Londynie, abym miał zatrzymywać się po
hotelach. Toogood z pewnością już coś dla nas przygotował.
94
- Kto to jest Toogood? - Nie przestawał ją zaskakiwać
i zadziwiać jednocześnie. - I powiedz od razu, gdzie masz
jeszcze mieszkania, domy, zamki - zażartowała.
- Dobrze, że nie pytasz o moje rozsiane po świecie kon
kubiny. - Znowu zachichotał. Drugi raz tego dnia, a dawniej
tylko oblekał twarz w uśmiech wyrozumiałości. Raz jeszcze
wychynął spod codziennej maski ten ukryty chłopak. Dlacze
go dziś właśnie się odkrył? Czyżby sprawiło to jej gorące
powitanie? A może w czasie kilkudniowej rozłąki uświadomił
sobie... Przestała nagle zaprzątać sobie tym głowę. -Wykry
łaś już wszystkie moje grzeszne tajemnice. Nie mam żadnych
zamków ani też innych kobiet. Jest jedna Alicja i teraz...
jesteś ty...
Po schodkach weszli do holu, w którym rezydował portier.
Powitał ich i chciał wstać, ale Gijs go uprzedził, mówiąc, że
winda niepotrzebna. Po schodach pokrytych grubym dywa
nem weszli na piętro i skręcili w korytarz z wieloma drzwia
mi. Jedne z nich były już otwarte i w progu stał może trzy
dziestoletni mężczyzna.
- To jest właśnie Toogood - objaśnił Gijs.
- Dobry wieczór, sir, dobry wieczór, madam - odezwał
się Toogood, cały w uśmiechu. W przedpokoju odebrał od
nich płaszcze i otworzył drzwi do małego salonu. - Czy ko
lacja może być za pół godziny? A może madam zechce sko
rzystać...? - Otrzymawszy od Gijsa odpowiedź „tak", a od
Beatrice „nie", odszedł bezszelestnie.
- Gdzie znalazłeś takiego lokaja? - spytała zaciekawiona.
- Prawdopodobnie wymyśliłem go, posiłkując się opisem
z jakiejś powieści. Chociaż on chyba naprawdę istnieje.
Z ogłoszenia. Choć, jak każdy prawie diament, ma skazy.
- Gijs podszedł do Beatrice i delikatnie dotknął koka, w jaki
upięła włosy. - Zupełnie nie rozumiem, dlaczego nie pozwo
lisz spływać im po plecach - powiedział.
95
- Zapominasz, że mam dwadzieścia osiem, a nie osiem
naście lat. Toogood tu mieszka?
- Tak, ma pokoik na zapleczu... W zeszłym roku przyje
chałem tu raz z Alicją. Wspaniale się nią opiekował. Mogłem
spokojnie pracować. Zabierał ją na spacery, do ogrodu zoolo
gicznego, do gabinetu figur woskowych... On poza tym świet
nie gotuje.
Rozglądała się ciekawie po saloniku, potem podeszła do
okna wychodzącego na obsadzony drzewami placyk.
- Czy pierścionek pomógł ci przebrnąć przez trudne chwi
le? - spytał.
- O tak! - odparła, potakując i wcale nie miała na myśli
przeprawy z Tomem. Pierścionek pozwolił jej przebrnąć
przez tumult w głowie...
Gijs podał jej koktajl spreparowany z napojów stojących
na stoliku pod oknem.
- Podjęłaś już decyzję? - spytał niespodziewanie.
- W jakiej sprawie? - odparła całkowicie zaskoczona,
myśląc, że być może nawiązuje do rozprawy z Tomem.
- Wyjdziesz za mnie?
Postanowiła odpowiedzieć szczerze, bez krążenia wokół
problemu:
- Tak, Gijs, podjęłam decyzję. Jest nieco inna, niż sądzi
łam, że będzie. Tak, wyjdę za ciebie. Ale nie od razu. Gdybym
to zrobiła od razu, to mogłabym sama siebie podejrzewać, że
to na złość sobie... by umknąć zalotom Toma. Muszę być
pewna, że tak nie jest. Daj mi czas.
- Rozumiem twoje obawy i twoje myśli, Beatrice. Chcę,
żebyś była pewna, że wychodzisz za mnie, ponieważ... - wa
hał się długo nad wyborem słowa - ... lubisz mnie i Alicję,
a nie z żadnego innego powodu.
- Chyba że pojawiłby się powód znacznie ważniejszy
od... lubienia...
96
- Jaki na przykład? - Zdumiony podniósł, wysoko brwi.
Uśmiechnęła się enigmatycznie, a on nie nalegał, podejrze
wając w jej słowach jakiś kobiecy kaprys.
- Chciałbym na weekend przywieźć Alicję i moglibyśmy
odwiedzić twoich rodziców - zasugerował.
- Oczywiście, uprzedzę ich. - Nie była przekonana, że jest
to najlepszy pomysł, ale postanowiła tego nie mówić.
- I ślub moglibyśmy wziąć w twoim domu, jeśli sobie
tego życzysz - kontynuował.
Hola, hola, mój panie, nie tak szybko! Kręciło się jej w gło
wie, jakby ktoś wsadził ją na lunaparkową kolejkę górską
i kazał w kółko jeździć.
- Proszę cię, Gijs, nie mówmy jeszcze o tych sprawach.
Prosiłam o czas. Nie chodzi mi o minuty, ale tygodnie. Nie
można z tym pędzić na złamanie karku. Spieszysz się, jakby
świat się kończył... A on przecież ma się dopiero zacząć dla
nas... - dopowiedziała z uśmiechem.
- Ale jeśli ślub ma się odbyć w Anglii, to potrzebne jest
specjalne zezwolenie, obwieszczenia. Musi upłynąć tyle to
a tyle tygodni od pierwszego ogłoszenia... Trzeba się tym
zająć, żeby potem nie być zaskoczonym... - Nie zamierzał
porzucić tematu. - Jestem pewien, że będzie się nam żyło
szczęśliwie - dodał po chwili.
- Ja też w to wierzę- odparła, chociaż wiedziała, że chwi
lami będzie bardzo nieszczęśliwa, marząc o miłości, której
zawsze pragnęła, miłości do mężczyzny, którego ona poko
cha. Pokochała Gijsa, ale on jej nie...
Usłyszała dyskretne chrząknięcie przy drzwiach Toogood
zapowiedział kolację...
Pokój stołowy był niewielki, ale elegancko urządzony.
Ściany pod sufit w boazerii, pośrodku mozaikowej posadzki
okrągły stół, kredens z epoki. Toogood przygotował półmisek
różowych płatów wędzonego łososia, potrawkę z kury ze
j
97
szparagami i lekki jak mgiełka suflet. W kubełku chłodziła
się butelka szampana.
Podczas kolacji Gijs znowu podjął wątek terminu ślubu.
- Moim zdaniem powinniśmy to zrobić jak najprędzej
- stwierdził. - Jestem pewien, że ślub pozwoli nam szybciej
się zżyć i dopasować.
Beatrice z jednej strony była zawiedziona, że Gijs traktuje
małżeństwo tak racjonalnie, nie czując najmniejszej potrzeby
szukania akcentów emocjonalnych, a z drugiej jednak była
zadowolona, że nie usiłuje udawać i nie okłamuje jej co do
swoich uczuć, tak jak to czynił Tom. Poza tym; czyż nie mówi
się, iż wzajemna sympatia i zżycie są prostą drogą do głęb
szego uczucia?
Toogood zaproszony pod koniec kolacji na kieliszek szam
pana powiedział, że już od pewnego czasu czuł pismo nosem,
bo profesor zachowywał się trochę dziwnie, i że młodej parze
życzy wiele szczęścia. Na koniec dodał, że kawę poda w sa
loniku.
W saloniku usiedli na kanapce przed kominkiem, a u ich
stóp ułożyło się czarne kocisko z naderwanym uchem. Ten
uliczny rozrabiaka wcale nie pasował do wypielęgnowanego
mieszkania. Beatrice uczyniła na ten temat żartobliwą uwagę,
a Gijs wyjaśnił, że jest to ukochane stworzenie Toogooda.
- Może zadzwoniłabyś do domu i spytała rodziców, czy
możemy zjawić się z Alicją w sobotę? - zaproponował Gijs.
Beatrice wolałaby to zrobić w zaciszu swojego mieszka
nia, ale nie mogła mu tego powiedzieć. W dość ostrożnych
słowach poinformowała matkę o „nowych planach życio
wych" i zamiarze pojawienia się w czasie weekendu z „tym
profesorem Holendrem" i jego córką, mającą siedem lat.
Matka powiedziała bardzo długie „Oooo!", potem jeszcze
dłuższą chwilę milczała, a wreszcie oświadczyła:
- Wszystko rozumiem. Bardzo się cieszę, przyjeżdżajcie.
98
- Dlaczego nie powiedziałaś jej wprost, że się pobieramy?
- spytał Gijs.
- Matka i tak dobrze zrozumiała - odparła-. - Powiedzia
łeś, że możemy się pobrać, kiedy ja będę gotowa. A twoje
sprawy? Czekają cię jakieś pilne wyjazdy, seminaria?
- Nic ekstra. Normalna praca usiana często niespodzian
kami. Ile potrzebujesz czasu na przygotowanie się? Czy wielu
miesięcy, jak wiktoriańska dziewica?
Tego rodzaju żart zaszokował ją. Szczere wypowiadanie
myśli to jedno, a brak delikatności i gruboskórność to co in
nego, pomyślała. A może to ja żyję w kokonie? - przyszło jej
do głowy. Niemniej odparła chłodno:
- Nie tylko wiktoriańskie dziewice potrzebowały czasu, aby
przygotować się do najważniejszego wydarzenia w ich życiu.
- Przepraszam cię, moja droga. Chyba posunąłem się za
daleko. - Przytulił ją do siebie. Głos jego wyrażał głęboki żal.
- Jesteś młoda i piękna, i jeśli potrzeba ci choćby sześciu
miesięcy na przygotowanie się do ślubu, to w porządku. Nie
mam nic przeciwko temu.
Z jednej strony rozbroił ją komplement na temat młodości
i urody, z drugiej zasmucił fakt, że tak bardzo to on jej nie
pożąda, skoro z podobną łatwością zgadza się na sześciomie
sięczne czekanie. Zawsze muszę znaleźć dziurę w całym, wy
rzucała sobie.
- Aż tyle czasu chyba mi nie potrzeba. Chciałabym, żeby
ślub odbył się w Little Estling. Nasi przyjaciele mieliby bli
sko. A co z twoją rodziną?
- Prawda. Nic ci o niej nie mówiłem. Matka i ojciec, za
mężna siostra. Oni wszyscy przyjadą. I paru przyjaciół. Mam
oprócz tego cały legion wujków, ciotek, kuzynów i kuzynek
oraz rozmaitych siostrzeńców i siostrzenice. Po pierwsze po
trzebny byłby cały samolot, żeby wszystkich przywieźć, po
drugie, po co? Przy jakiejś okazji odwiedzimy ich w Holandii.
- Chyba będę musiała porozmawiać w czasie weekendu
z pastorem Perkinsem... - powiedziała w zamyśleniu.
Czy nie za szybko, czy już przemyślała wszystkie aspekty
swego kroku, czy jest gotowa poślubić wdowca ponad dzie
sięć lat od niej starszego i do tego z córką? Czy jest gotowa
z dnia na dzień zostać matką? I najważniejsze pytanie: czy
rezygnuje raz na zawsze z zakosztowania namiętnej miłości
mężczyzny?
- Oczywiście, powinnaś porozmawiać z pastorem Perkin
sem - przytaknął jej Gijs.
- Czy zgodziłbyś się zamieszkać na stałe w Anglii? - spy
tała i jednocześnie pomyślała, że być może wątpliwości neu
tralizuje fakt, że ona go kocha?
- Jeślibyś bardzo tego chciała...
- Ale szkoła Alicji?
- Wszystko dałoby się ułożyć. Angielska szkoła...? Dla
czego nie?
Wkrótce potem odwiózł ją do szpitala, odprowadził na
górę, oczywiście pocałował w policzek i umknął jak oparzo
ny. Ten rytuał zaczął ją śmieszyć.
Przed zaśnięciem postanowiła, że następnego dnia powin
na złożyć wymówienie. Z tą myślą zasnęła. Kiedy rano zja
wiła się w dyrekcji, powitały ją porozumiewawcze uśmieszki,
a dyrektor administracyjny złożył gratulacje.
- Ale profesor van der Eekerk ma szczęście! - powiedział.
- Znaleźć taką żonę! No i pani ma szczęście! Taki przystojny
i sławny człowiek. Od kiedy chce pani odejść? Będą pewne
problemy, ale na szczęście ma przyjechać stażystka do działu
administracji. Chwilowo obejmie pani stanowisko, a my
w tym czasie poszukamy kogoś na stałe.
Beatrice wyraziła wdzięczność za tak sympatyczny sto
sunek do jej osobistych problemów i zapewniła, że bę
dzie pracowała, póki nie przybędzie stażystka i nie udowod-
100
ni, że jest gotowa przejąć całą odpowiedzialność za robo
tę. Skąd oni wiedzieli o jej planach? Oczywiście powie
dział im Gijs. Rozpowiada to całemu światu. Nie byłaby zdzi
wiona, gdyby się okazało, że obwieścił nowinę Derekowi
i jego rodzinie, a także połowie ludności w Holandii. Zresztą
Alicja powiedziała to wcześniej, zanim jeszcze Beatrice pod
jęła decyzję. Beatrice była z tego niezadowolona. Gijs postę
pował tak, jakby obawiał się, że ona może mu się wymknąć,
zmienić zdanie. W istocie, trudno byłoby teraz się wycofać,
skoro wszyscy wiedzą. Tak, to trochę nieładnie ze strony
Gijsa. Ale nie ma ludzi bez wad. Nawet ci cudowni i kochani
mają skazy.
Gijs z córką przylecieli z Holandii w sobotę rano. Alicja
podniecona zaczęła myszkować po szpitalnym mieszkaniu
Beatrice i stwierdziła, że jest zbyt małe.
- Dlaczego nie zamieszkasz z papą? - spytała. - Ma takie
duże mieszkanie. Papa na pewno się zgodzi. Prawda, że się
zgodzisz?
Beatrice poczerwieniała, Gijs coś mruknął, że mieszkanie
zmienia się po ślubie. Na co Alicja zareagowała kolejnym
pytaniem, czy papa też po ślubie zmieni mieszkanie...
Ojciec i matka powitali serdecznie Beatrice i jej gości.
- Co masz nam do powiedzenia, córeczko? - spytała mat
ka. - Zresztą możesz nie mówić. Wszystko wiem od rodziny
Dereka i jesteśmy bardzo szczęśliwi...
Ojciec powtórzył posłusznie, że wszyscy są szczęśliwi.
Beatrice miała rację, sądząc, że Gijs rozgłosi wieść całemu
światu. Niech mu będzie. Niech sobie myśli, że jest taki prze
biegły. ..
- Ślub weźmiesz tu, w Little Estling? - spytała matka. -
I kiedy?
101
Beatrice zerknęła na Gijsa zatopionego w rozmowie z ojcem.
- Tutaj, ale kiedy...? Za kilka tygodni... Bez wielkiego
szumu...
- Jak chcesz, córeczko. Okropnie jednak będą zawiedzeni
przyjaciele. 1 rodzina.
Gijs najwidoczniej słyszał tę wymianę słów, gdyż włączył
się do rozmowy:
- Decyduje Beatrice, ale ja mam pewną kompromisową
sugestię: w kościele powinna być tylko rodzina, a potem
przyjęcie z udziałem już wszystkich przyjaciół.
- Doskonały pomysł. - Pani Crawley przytaknęła z rado
ścią. - A poza tym tutejszy kościół jest za mały, żeby wszy
stkich pomieścić.
- Może więc poranny ślub, a potem przyjęcie? - zapro
ponowała Beatrice, ale natychmiast wyraziła wątpliwości. -
Gijs i Alicja mogą nie zdążyć na rano... Jadą z Londynu...
- Zatrzymamy się u rodziców Dereka - uspokoił ją Gijs.
- A reszta twojej rodziny? - spytała Beatrice.
- Zatrzymają się w Aylesbury - odparł.
- Będę ubrana w różową suknię - obwieściła wszem i wo
bec Alicja.
Do lunchu omawiali ważne i mniej ważne sprawy związa
ne ze ślubem. Po południu Gijs i Beatrice poszli odwiedzić
pastora Perkinsa. Starszy pan był uszczęśliwiony, że córka
doktora Crawleya bierze ślub w rodzinnej parafii. Pouczył też
przyszłych małżonków, w jaki sposób przystąpić do załatwia
nia ślubnej licencji, a potem wdał się w przydługi dyskurs na
temat obowiązków męża i żony. Na zakończenie wyznał z ta
jemniczą miną, że kiedy ich zobaczył rozmawiających na
przyjęciu u lady Dowley, to od razu pomyślał sobie, iż byłaby
z nich dobra para.
- I wydawało mi się, że jakiś aniołek od tych właśnie
spraw już trzepocze nad waszymi głowami - dodał.
102
- To nie aniołek trzepotał skrzydłami, tylko ja aż prycha
łam ze złości, bo Gijs tak mi się nie podobał - oświadczyła
Beatrice.
Natomiast Gijs pogratulował pastorowi jego przenikliwo
ści i wspomniał coś o przeznaczeniu.
- Niepotrzebnie tak entuzjastycznie potakiwałeś słowom
pastora na temat aniołka. Trzepoczące skrzydłami aniołki za
jmują się tym samym, co amor. Może nie przeszywają serc
strzałami miłości, ale uczą serca ludzkie... jak kochać. - Aż
spłoniła się z powodu własnej odwagi.
- Godzenie serc strzałami? Co za bzdura! Później rana się
zabliźnia... O właśnie, zostaje bolesna blizna. Lepsza jest
trwała, głęboka przyjaźń, zrozumienie, zbliżenie, czułość z te
go wynikającą...
Milczała.
- Masz jakieś wątpliwości? - zaniepokoił się.
- Człowiek ma zawsze wątpliwości.
- Ja nie mam. I jestem pewien, że będziemy szczęśliwi.
Aha, jeszcze jedna sprawa: zawiadamiam rodzinę w Holandii.
Wszystkich. Nie powiem, żeby nie przyjeżdżali. Kto chce,
niech przyjedzie. Wiem, że oprócz rodziców i siostry niewielu
się ruszy tak daleko. Chociaż kto wie...
Beatrice pomyślała, że ich ślub wcale nie będzie taki cichy.
Właściwie była z tego powodu zadowolona.
- Masz jakieś życzenia, co do fasonu sukienki Alicji?
Spisz sugestie, dam to niani, ona się już zajmie resztą - dodał.
Szli dalej," milcząc, każde pogrążone we własnych myślach.
- A twoja suknia? - spytał. - W czym weźmiesz ślub?
- Sama nie wiem, W kostiumie...
- O nie! Proszę, nie! W białej sukni z welonem...
- Jeśli tak bardzo chcesz... A jak wyglądał ślub twojej
siostry?
- Biała suknia z trenem, sześć druhen, chór w kościele,
103
morze kwiatów i dwustu gości. Miesiące przygotowań. Nie
prawdopodobny chaos w całym domu. Myślałem, że oszaleję.
- Teraz nie oszalejesz, bo ciebie nie będzie. Spotkamy się
dopiero w kościele...
Zatrzymał się, obrócił ją ku sobie i pocałował. Też w po
liczek.
- Bardzo na to czekam - oświadczył.
Matka Beatrice, widząc ich z okna domu, uśmiechnęła się
i uroniła łezkę. Była szczęśliwa, że los ocalił córkę od staro
panieństwa. Patrzyła na tych dwoje zachowujących się podo
bnie jak inne pary u progu wejścia w nowe życie, chociaż...
Pani Crawley nie mogła oprzeć się myśli, że coś tu nie jest
jednak tak, jak powinno być. To nie była para szaleńczo
zakochanych w sobie ludzi... Przyglądała się pilnie zachowa
niu Beatrice w ciągu całego weekendu, i zachowaniu Gijsa
także, ale nic konkretnego nie wyłowiła. Pozostało tylko wra
żenie, że istnieje jakaś rezerwa w postawach obojga.
Lady Dowley, do której dotarła wiadomość o zaręczynach
Beatrice", „wezwała" ją, Gijsa i Alicję oraz oboje Crawleyów
na niedzielną popołudniową herbatkę, podczas której z wro
dzoną sobie złośliwością zauważyła, że był już najwyższy
czas, by Beatrice kogoś sobie znalazła, i doskonale, że spot
kała tak wspaniałego mężczyznę, już doświadczonego w wy
chowywaniu dzieci. Nikt z obecnych się nie obraził, gdyż
wszyscy znali lady Dowley i dla świętego spokoju należało ją
tolerować. Jako wróg mogła być groźna.
Kiedy od niej wracali, Gijs zapytał:
- Czy ta wiedźma musi być na naszym ślubie?
- Musi - odparła pani Crawley. - Zwłaszcza po tej uwa
dze, że romans rozkwitł pod jej dachem. Z tego tytułu uważa
się za najważniejszego gościa. Będzie jednak tyle innych osób
na przyjęciu, że zasłonią ją przed twoimi oczami.
Beatrice, Gijs i Alicja odjechali do Londynu wczesnym
104
wieczorem, pozostawiając panią Crawley w głębokiej rozter
ce. Zadowolenie z powodu ślubu córki przesłaniała drobna
chmurka niepokoju. Na przykład ten wieczór - i debata na
temat sukienki Alicji. Wszyscy w niej uczestniczyli. Beatrice
i Gijs także. Ale nie była to spontaniczna rozmowa dwojga
zakochanych w sobie ludzi, ale jakichś racjonalistów. To zna
czy racjonalistą był Gijs, a Beatrice raczej jakby w transie...
Coś się pod tym kryje, ale co? .
Beatrice powróciła do szpitalnego mieszkanka zmęczona,
z lekkim bólem głowy. Miast iść od razu spać, usiadła i za
częła spisywać czynności, jakie ma do wykonania przed ślu
bem, i sprawy do załatwienia. Gijs wyjechał do Holandii, nie
mogąc dokładnie określić, kiedy wróci. Mająca ją zastąpić
stażystka spodziewana była za tydzień. A więc tydzień plus
parę dni wprowadzania zastępczyni. Później będzie wolna.
Śmieszne określenie „wolna"! Będzie bardzo zajęta. Mężem,
Alicją... Głowa bolała ją coraz bardziej, myśli z trudem krą
żyły. Położyła się, ale długo nie mogła zasnąć. Czy nie popeł
nia straszliwego błędu?
Następnego dnia obudziła się raczej zadowolona z życia.
W najbliższym czasie czekały ją liczne emocje: żegnanie za
wodowej kariery, kupowanie ślubnej sukni, załatwianie in
nych licznych sprawunków, sam ślub i przyjęcie ślubne.
I chociaż na tym kończyła listę owych „emocji", nie zaliczając
do nich poślubnych godzin, pozostawała w świetnym humo
rze. Człowiek bowiem jest bardzo skomplikowaną istotą, któ
rej odczucia zależą od pory dnia i pogody, od stopnia wypo
częcia.
Tego dnia poranek był pogodny, Beatrice była wypoczęta
i po prostu pragnęła być szczęśliwa.
Przez następne dni realizowała poszczególne punkty owej
listy, sporządzonej mimo bólu głowy. Wybrała też model ślub-
105
nej sukni. Jej zastępczyni przyjechała wcześniej i natychmiast
przystąpiła do przejmowania obowiązków. Beatrice nie miała
listu ani telefonu od Gijsa, ale nie spodziewała się też od niego
żadnych wiadomości. Nie był przecież zakochanym po uszy
młodzikiem, który co parę godzin pragnie zapewniać wybran
kę swego serca, że ją kocha. Nie była przecież wybranką serca,
ale rozumu. Niestety. Pogodziła się już z tym i pomyślała, że
nie ma powodu, by narzekać na los. Wystarczy, że ona go
kocha. Ma szczęście, że zdobyła tego, którego kocha. Gorzej
by było, gdyby znajdował się poza jej zasięgiem.
Dobry humor przetrwał aż do dnia, kiedy to na szpitalnym
podwórzu spotkała Toma. Zatrzymał ją, chwytając za rękę.
- Brawo, brawo! Spryciula z ciebie! A przez cały czas
udawałaś cichą wodę i niewiniątko. - Bluzgał wręcz jadem.
- Nie jesteś lepsza ode mnie, moja droga. Mościsz sobie nie
złe gniazdko, co? Złapałaś faceta, który jest wprost nieprzy
zwoicie bogaty. Może mi powiesz, że o tym nie wiedziałaś?
Strząsnęła jego rękę z ramienia.
- Do widzenia, Tom. Mam nadzieję, że życie dobrze ci się
ułoży. - Odeszła, usiłując zapomnieć, co powiedział. Ale nie
udawało się.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Mijały godziny i ciągle o tym myślała. Była bardzo nie
szczęśliwa. Kończyła właśnie pakowanie, kiedy zadzwonił
telefon.
Bezwiednie podniosła słuchawkę i powiedziała „słu
cham", rozmyślając ciągle o podłych insynuacjach Toma.
- Przyjadę po ciebie jutro rano o dziewiątej i odwiozę do
domu - powiedział Gijs, jak zwykle się nie witając.
- Gijs! Gijs, jak to dobrze, że zadzwoniłeś!
- Co się stało? Zrodziły się w twojej głowie jakieś wątpli
wości? Obleciał cię strach?
- Tak, to znaczy nie, niezupełnie, już sama nie wiem...
- Czuła się bliska płaczu.- Czy jesteś naprawdę pewien, że
chcesz się ze mną ożenić?
- Jestem absolutnie pewien odparł ciepłym, łagodnym
głosem. A po chwili dodał: - Spotkałaś Toma?
- Przypadkowo. Oskarżył mnie o działania z niskich po
budek. Że wychodzę za ciebie, bo... - Nie odważyła się do
kończyć.
- Przestań opowiadać bzdury! Zawsze cię uważałem za
kobietę rozsądną, nie przejmującą się żadnym idiotycznym
pomówieniem. Przestań się przejmować głupstwami, idź
spać! Rano u ciebie będę.
- Jesteś w Londynie?
- Nie, w Holandii, u siebie. Właśnie się szykuję do wyjaz
du na prom.
107
- Będziesz okropnie zmęczony. Nocna jazda...
- Już przemawiasz jak żona. Dobranoc, moja droga.
Wstała bardzo rano, aby zdążyć sprzątnąć mieszkanie.
Chciała je zostawić swojej zastępczyni w idealnym stanie.
Na pierwszy dzwonek otworzyła drzwi. Gijs otoczył ją
ramieniem i ucałował w policzek. Wyglądał tak świeżo, jakby
przespał całą noc w łóżku. Ubrany był nieskazitelnie - ani
jednego zagniecenia na garniturze. Jak on to robi, mając za
sobą tyle godzin jazdy samochodem?
- Jadłeś śniadanie? Mogłabym szybko je przyrządzić. Coś
niecoś zostało w lodówce.
- Wpadłem na godzinkę do mojego mieszkania. Toogood
zmusił mnie do zjedzenia śniadania. Jesteś gotowa? A lunch
może zjemy u twojej mamy. Sądzisz, że coś będzie miała?
Muszę wieczorem wracać i już nie zaczepię o Londyn.
- Gijs, czy ty przyjechałeś tylko po to, żeby mnie odwieźć
do domu? - Była niesłychanie zaskoczona.
- Nie mogłem sobie odmówić tej przyjemności. - Uśmie
chnął się. - No, jazda! Zabieram dwa pakunki i zaraz wracam
po następne. Zgromadziłaś tu sporo rzeczy...
- Stale coś dowoziłam. Pomogę ci...
- Jeśli chcesz, ale bierz te lżejsze...
Ze wszystkimi się pożegnała poprzedniego wieczoru, więc
po załadowaniu bagaży wsiadła prosto do bentleya. Zna
lazłszy się poza obrębem szpitala, zdała sobie nagle sprawę,
że nie odczuwa najmniejszego żalu, iż go opuściła. Była ra
czej podniecona nabierającą kształtów przyszłością. Jeszcze
trudno jej było uwierzyć, że ma spędzić resztę życia z męż
czyzną, który teraz siedzi u jej boku, prowadząc wóz zatło
czonymi o tej porze ulicami.
Już miała na końcu języka wyznanie, że się cieszy, że jest
podniecona i że z radością spogląda w przyszłość, kiedy roz-
108
począł banalną rozmowę o niczym. Może też jest podniecony
i pragnie to ukryć w potoku nic nie znaczących słów, pomy
ślała.
Obwieścił ogólnikowo, że wszystko jest przygotowane, ale
nie wyjaśnił niczego w szczegółach i nawet nie powiedział,
na czym owo wszystko polega.
- Czy Alicja ma już swoją sukienkę? - spytała.
- A jakże. Powiesiła ją w swoim pokoju i nieustannie na
nią patrzy.
Myślała, że z kolei on spyta o jej ślubną suknię, ale tego
nie uczynił, wdając się w opowiadanie o zachowaniu Freda.
Kiedy przyjechali do domu, ojciec przyjmował jeszcze
porannych pacjentów w przyległym do budynku ambulato
rium. Przywitała ich matka, cała rozpromieniona.
- Zostawcie rzeczy w samochodzie i chodźcie do domu
na poranną kawę. Wszystko już czeka w kuchni. Upie
kłam też placuszki. Są gorące i miękkie jak puch. Pospiesz
cie się.
Usiedli wokół kuchennego stołu. Wkrótce dołączył do nich
doktor Crawley. Rozmawiali przy kawie i placuszkach.
- Zostaniesz oczywiście na noc, Gijs? - spytała matka.
- Niestety, muszę po południu wracać, ale chętnie zjem tu
lunch - odparł.
- Co ty prowadzisz za życie? W ciągłym ruchu, w cią
głych rozjazdach. Musisz się ustatkować. Dotychczas to ucho
dziło, ale przecież nie będziesz mógł tak zostawiać żony...
- powiedziała matka pół żartem, pół serio.
- Daj spokój, mamo... - wtrąciła zażenowana Beatrice.
Gijs uśmiechnął się tylko enigmatycznie.
- Czy jeszcze cię zobaczymy przed ślubem? - zaciekawił
się ojciec.
- Chyba nie zdołam...
- Czy masz listę gości, Gijs? Daj mi ją - poprosiła matka.
109
- Czy w związku z ich przyjazdem mam się czymś zająć?
Zamówić pokoje?
- Wszystko załatwiłem w hotelu „Bell" w Aylesbury. A ja
z moim drużbą zamieszkam u Dereka. To znaczy u jego ro
dziców.. Z przyjęcia weselnego będziemy musieli wyjść koło
drugiej, bo mam zarezerwowane miejsca na wodolot późnym
popołudniem. Wieczorem będziemy w domu, Beatrice!
Beatrice nie wiedziała, czy złościć się na Gijsa, że wszy
stko sam załatwia bez konsultacji z nią, czy też okazać zado
wolenie z powodu jego zapobiegliwości.
- Początkowo myślałem o zabraniu Alicji razem z na
mi, ale doszedłem do wniosku, że po tak podniecającym
dniu będzie zbyt zmęczona. Mogłaby wrócić z nianią na
stępnego dnia, jeśli państwo zgodzą się, żeby obie tu prze
nocowały.
- Doskonały pomysł. To dla nas żaden kłopot - odparła
pani Crawley, myśląc sobie jednocześnie, że nowożeńcom
nieporęcznie jest podróżować w dzień ślubu z dzieckiem.
Na lunch otrzymali specjalność pani Crawley - potrawkę
wołową oraz pieróg z jarzynami. Gijs pałaszował, jakby od
tygodnia nic nie jadł, wywołując zdziwienie zarówno Beatri
ce, jak i jej rodziców. A przecież powiedział rano,że Toogood
podał mu śniadanie. Beatrice obiecywała sobie w duchu, że
po ślubie będzie pilnowała, by jej mąż jadał regularnie. Jej
mąż! Jak to dziwnie brzmi.
Po lunchu narzuciła na siebie płaszcz i odprowadziła Gijsa
do samochodu.
- Prowadź uważnie. Zanadto hulasz tym samochodem.
Jesteś przemęczony...
- Prowadzenie mnie nie męczy, jeśli u celu podróży ty na
mnie czekasz - odparł z niewymuszoną galanterią.
Miała nadzieję, że powiedział to szczerze. Na to w każdym
razie wyglądało.
110
- Omal bym zapomniał! - wykrzyknął. Sięgnął do kiesze
ni, wyjął pudełeczko i podał jej otwarte. Zobaczyła trzy sza
firy okolone diamencikami.
- Prześliczne! - wyjąkała wzruszona. - Ale przecież już
mi dałeś tamten pamiątkowy pierścionek ślubny...? Mam go
na palcu. - Pokazała.
- Tamten miał magiczne właściwości odstraszania złych
duchów i... ludzi. - Uśmiechnął się. - Ten jest wyrazem, mo
jej...
Zabiło jej mocno serce. Jak to dokończy?
- ...mojego oddania.
Nagle zrobiło się jej smutno.
- Jest naprawdę piękny. Będę go nosiła, razem z tamtym.
- Oczywiście, oba są twoje. —Musiał zauważyć jakąś obcą
nutę w jej głosie, gdyż spytał: - Czy coś cię trapi?
Potrząsnęła przecząco głową.
- Zadzwonisz, gdy będziesz miał wolną chwilę?
- Zadzwonię i ja, i Alicja. - Pochylił się, by ją pocałować.
- Alicja jest zachwycona, że będzie miała mamę.
Wsiadł dowozu i odjechał.
Beatrice długo jeszcze stała zatopiona w myślach. Nie
wszystkie były. radosne.
Całą scenę odjazdu obserwowała przez okno matka. Potem
wróciła na fotel i westchnęła.
- Jak myślisz? Czy to będzie szczęśliwe małżeństwo?
- spytała męża.
- A niby dlaczego nie? - odparł doktor Crawley, opusz
czając gazetę na kolana. - Beatrice jest dojrzałą, życiowo
doświadczoną kobietą, a nie bezrozumną dzierlatką. Ma gło
wę na karku i na pewno dobrze się zastanowiła. Gijs to wspa
niały człowiek, szanowany w środowisku lekarskim, bardzo
zdolny, a z tego, co mi powiedział, dość zasobny, by utrzymać
rodzinę w komforcie, a więc powyżej przeciętnego...
111
- Nie o tym wszystkim mówię. Czy oni się kochają? - za
pytała pani Crawley.
- Boże drogi, to już nie twoja sprawa - obruszył się jej
mąż. - To ich problem.
- Ich jak ich... - mruknęła pod nosem pani Crawley,
w chwili gdy do pokoju wchodziła Beatrice. Chcąc pokryć
lekkie zmieszanie, matka spytała: - A co z twoją suknią, có
reczko? Jedziesz po nią do Londynu?
- Chyba nie. Myślałam, żeby pojechać do Bath, kupić
materiał i dać pannie Fish do uszycia.
Panna Fish mieszkała niedaleko Crawleyów - starsza już
osoba, przepracowała wiele lat u znanego projektanta mody
w Londynie.
- A o jakiej sukni myślałaś? - spytała zaciekawiona matka.
- Satyna, koloru kości słoniowej, prościutka, do samej
ziemi i długie obcisłe rękawy...
Matka i córka wdały się w długi dyskurs na temat sukni,
welonu, dodatków i innych drobiazgów, jakie będą potrzebne
już teraz, natychmiast. W pewnej chwili pani Crawley spo
jrzała znacząco na męża i chrząknęła.
Doktor żartobliwie jęknął i wyciągnął z kieszeni książecz
kę czekową. Wyrwał czek i zaczął go wypełniać.
- A ty, droga żono, będziesz pewno potrzebowała kupić
sobie nowy kapelusz? - Podał czek pani Crawley.
- Aż tyle! - zdziwiła się.
- Zawsze tak mówisz, a potem nigdy nie dostaję ani pensa
z powrotem - mruknął.
Gijs zadzwonił dopiero po dwu dniach, kiedy Beatrice
zdążyła już pojechać do Bath, kupić materiał, uzgodnić krój
sukni z panną Fish, odwiedzić prawie wszystkich znajomych
w Little Estling i przyjąć niezliczoną liczbę gratulacji. Po
za tym powstała sprawa garderoby, którą powinna zabrać
112
do Holandii. Nie wszystko, co pasowało w Londynie czy
w Little Estling, odpowiadało zarówno klimatowi, jak i ho
lenderskim obyczajom. Wiele czasu spędziła, aby wybrać od
powiednie stroje i przygotować je do pakowania.
Wszyscy dokoła - przyjaciele i znajomi - wyrażali się
w superlatywach na temat jej przyszłego męża: Co za przy
stojny mężczyzna! Jaki elegancki! Jak dobrze wychowany!
I chyba bardzo zamożny. Ale ty masz szczęście, Beatrice!
Chyba mam szczęście, odpowiadała. W myślach zaś doda
wała: wychodzę przecież za człowieka, którego kocham! To
ją bardzo podtrzymywało na duchu i stanowiło koronny ar
gument w chwilach zwątpienia.
Przedmiot zachwytów mieszkańców Little Estling za
dzwonił, w chwili gdy myła głowę. Podbiegła do telefonu ze
skapującą z włosów wodą. Gijs jak zwykle nie tracił czasu na
jakiekolwiek wstępy:
- Uważam, że byłoby dobrze, abyście w przeddzień ślu
bu, ty, twoja matka i ojciec, przyjechali wieczorem do Ayles
bury. Moi rodzice już tam będą. W hotelu „Bell", jak mówi
łem. No i będę ja z Alicją. Może wszyscy zjemy w hotelu
kolację, żeby rodziny się poznały...
Beatrice zgodziła się, gdyż pomysł był dobry, chociaż na
dal miała mieszane uczucia na temat stawiania jej wobec
faktów dokonanych i propozycji mających charakter ostate
cznych decyzji.
- Bardzo się cieszę, że aprobujesz moją propozycję - po
wiedział Gijs. - Może jeszcze kogoś chcesz zaprosić na ten
zapoznawczy wieczór? Oczywiście myślałem o George'u, je
śli wcześniej się zjawi. Ale kogo jeszcze? .
- Mamy tutaj dwie ciotki, starsze panie, o silnie rozwinię
tym instynkcie rodzinnym, jeśli rozumiesz, co chcę powie
dzieć... Mają być na przyjęciu, ale tam będzie zgiełk, one są
przygłuchawe...
113
- Podaj mi ich adresy, a ja załatwię zabranie ich z domu
do Aylesbury, do hotelu.
- Dziękuję, Gijs! - On myśli absolutnie o wszystkim
i o wszystkich! Podała mu adresy. - Jak Alicja?
- Już śpi i jestem pewien, że jej senne marzenia są ściśle
związane z różową sukienką druhny. A o czym ty marzysz,
Beatrice?
Zaskoczył ją tym pytaniem. Nie wiedziała, jak z niego
wybrnąć.
- Właśnie myję włosy - poinformowała, a kiedy nie od
powiedział, dodała: - Woda skapuje mi na słuchawkę, jestem
trochę rozkojarzona. Jutro będę na pewno przytomniejsza...
- Nie było to najlepsze wyjście z kłopotliwej sytuacji, ale nic
innego nie przyszło jej do głowy. Usłyszała w słuchawce
jakby westchnienie, a po chwili jego opanowany głos:
- Przez dwa dni będę w Brukseli. Ale w razie potrze
by dzwoń do mojego domu. Bilder zawsze wie, jak mnie
znaleźć.
Po odłożeniu słuchawki zawiadomiła rodziców o planowa
nym przez Gijsa rodzinnym przyjęciu przedślubnym i wysła
niu samochodu po obie ciotki.
Ojciec zaaprobował zaproszenie skinieniem głowy, matka
natomiast wyraziła głośną radość, ale natychmiast zaczęła się
martwić, co też na siebie włoży. Kiedy wyczerpała wreszcie
ten temat, rozpoczęła dywagacje na następny. Jak też może
wyglądać matka Gijsa? Matka zawsze miała jakiś problem
wart długiego roztrząsania.
W konkretnym wypadku problem osobowości matki Gijsa
interesował też Beatrice. Słyszała zawsze, że teściowe są bar
dzo wybredne, jeśli idzie o żony dla ich synów. Być może
matka mieszka w pobliżu domu Gijsa i będzie nieustannie
wpadać i krytykować gospodarstwo synowej? Niech sobie
teściowa będzie jaka chce, najważniejsze, że ona kocha przy-
114
szłego męża, a mąż...? Właśnie - stale wracał ten jeden naj
istotniejszy wątek.
Dni mijały szybko i zmieniały się w tygodnie. Wresz
cie nadszedł ostatni dzień przed ślubem. Suknia na tę wiel
ką uroczystość wisiała już w sypialni, włosy były umyte
już wielokrotnie od tamtego mycia, któremu towarzyszy
ło pytanie o marzenia. Nawet manikiur był już zrobiony. Na
kładany od tygodni nocny krem na twarz zrobił swoje: cerę
miała bez najmniejszej plamki. Innymi słowy Beatrice była
gotowa.
Na rodzinny wieczór w Aylesbury obowiązywały wieczo
rowe stroje, w związku z czym Beatrice wybrała spośród kil
ku nowych sukienek krepdeszynową w kolorze zamglonego
błękitu. Kupując tę suknie, zakwalifikowała ją do tak zwanych
bezpiecznych, na każdą okazję po szóstej po południu. Suknia
miała długie rękawy z plisowanymi mankietami. Pasuje jak
ulał do zaprezentowania się przyszłej teściowej, pomyślała.
Dekolt też niezbyt wielki i nikogo nie będzie drażnił. '
W restauracji hotelu „Bell" jarzyły się kandelabry, rzucając
przez wielkie okna prostokąty światła na jezdnię. W restaura
cyjnym holu było bardzo przytulnie i ciepło. Crawleyowie
oddali płaszcze do szatni. Beatrice poprawiła uczesanie przed
wielkim lustrem, a następnie ruszyła z rodzicami ku na oścież
otwartym, podwójnym drzwiom, gdzie stał w wyczekującej
postawie maitre d'hotel. Jednakże uprzedził go Gijs, wybie
gając z sali. Beatrice serce skoczyło do gardła. Co za przy
stojny mężczyzna, a w smokingu wyglądał wprost fantasty
cznie! Gdyby już nie była zakochana w Gijsie, stałoby się to
zapewne teraz. Gdyby i on... -
Ucałował ją w policzek, przywitał się z rodzicami i gestem
ręki wskazał drogę.
- Jesteś piękna - powiedział do ucha Beatrice.
Później miała trudności z rekonstrukcją przebiegu całego
115
wieczoru. Dobrze jednak zapamiętała matkę Gijsa, postawną
damę o śladach wielkiej urody. Chyba ze szczerym zadowo
leniem ucałowała przyszłą synową. Ojciec Gijsa okazał się
przystojnym, wysokim mężczyzną. Też ucałował Beatrice
i szarmancko się jej kłaniając, oświadczył:
- Zawsze mówiłem, że jedna córka to zbyt mało, a teraz
wreszcie zyskałem drugą, która odpowiada wszystkim moim
oczekiwaniom.
Właściwie tylko te dwie twarze zapamiętała, choć tonęły
w morzu innych, uśmiechniętych, przyjaznych, cisnących się
z gratulacjami. Twarze, twarze, twarze...!
Kolacja była wystawna, ale Beatrice ledwo dziobnęła to
czy tamto, świadoma, że wszystkie oczy zwrócone są na nią
i teraz, po wstępnych serdecznościach, każdy chce ocenić, czy
ich Gijs wybrał właściwą żonę, czy też może lepsza byłaby
rodzima Holenderka. Jej własna rodzina bawiła się doskonale,
a obie ciotki siedzące sztywno, jak przystało wiktoriańskim
damom, w niemodnych czarnych jedwabnych sukniach, na
wet dyskretnie chichotały.
Przyjęcie skończyło się wcześnie, ponieważ następnego
poranka o jedenastej miał odbyć się ślub i jedni chcieli się
wyspać, a inni bezpośrednio zaangażowani w przygotowania,
mieli jeszcze masę roboty.
W drodze powrotnej do domu Gijs był milczący, na pożeg
nanie cmoknął Beatrice w policzek i szybko odjechał. Miał
noc spędzić u rodziny Dereka.
Beatrice weszła do domu poważnie zawiedziona. W wigi
lię ślubu spodziewała się innego zachowania przyszłego męża.
Nie liczyła na szybki sen, ale zasnęła niemalże tuż po
przyłożeniu głowy do poduszki. Wrażenia dnia ją znużyły.
Matka, która przyniosła córce szklankę uspokajających zió
łek, pokiwała głową i sama je wypiła. Może coś pomogą,
ponieważ mimo braku konkretnych powodów czuła rosnący
116
niepokój. Coś ją dręczyło w związku ze ślubem Beatrice. Coś
nie było tak, jak powinno być.
Idąc spać, jeszcze raz zwierzyła się z tego niepokoju mężowi.
Odparł prawie to samo, co poprzednio:
- Zostaw ich w spokoju. Są oboje nie tylko dorośli, ale
i dojrzali. I oboje wiedzą nie tylko, czego chcą, ale czego
mogą się spodziewać. Widać, że chcą się pobrać. Nic ich do
tego nie zmusiło. W każdym razie ja o tym nie wiem. I myślę,
że nie będą żałowali. Śpij spokojnie; moja droga. Chcę, żebyś-
jutro była najpiękniejszą w historii Little Estling matką oblu
bienicy.
Zgodnie z miejscową tradycją w dniu ślubu dziewczyna
otrzymuje śniadanie do łóżka. Otrzymała je i Beatrice. Była
tak zdenerwowana, że porozsypywała okruchy chleba po ca
łym łóżku i wypiła o parę filiżanek herbaty za dużo, zapomi
nając o wypitych poprzednio. A potem należało się ubierać
i nie było już czasu na nerwy.
Idąc do ołtarza, prowadzona przez ojca, z Alicją u boku,
Beatrice odniosła wrażenie, że zaproszeni czy nie, przyszli
chyba wszyscy mieszkańcy Little Estling. Ławki były nabite,
ludzie stali pod kościelnymi ścianami, w przedsionku i na
zewnątrz.
To było właściwie wszystko, co zapamiętała, oprócz oczy
wiście ciepłego spojrzenia Gijsa i dotyku jego dłoni...
Zapamiętała jeszcze skrawki wydarzeń, migawkowe obra
zy i doznania: chóralny śpiew całej, kongregacji (ale jaki to
był hymn?), stentorowy głos wzruszonego pastora Perkinsa,
błyski fleszy, tłumek przed kościołem, konfetti...
- To nie był taki cichy, i prywatny ślub, jaki planowałam
- powiedziała Gijsowi w samochodzie.
- Ale piękny - odparł. -I czuję się bardzo, ale to bardzo
zaślubiony. - Ujął dłoń żony i ucałował ją.
117
- Alicja ślicznie wyglądała... - odezwała się Beatrice
i nigdy nie dowiedziała się, jak potoczyłaby się dalej rozmo
wa, gdyż zajechali przed dom.
Potem wszystko odbywało się także jak we śnie. Tłum
gości ponownie składający życzenia, Alicja u jej boku, kroje
nie tortu... Gijs towarzyszył jej przez cały czas, ale nie miała
praktycznie okazji, by z nim porozmawiać. Zdawała sobie
natomiast sprawę, że rozmawia stale z kimś nowym, chociaż
nie miała pojęcia, co i o czym mówi. Jedna myśl powracała
nieustannie, zamazując wszystko inne: jest żoną Gijsa, męż
czyzny, którego kocha.
Wreszcie nadeszła pora przygotowań do wyjazdu. Poszła
na górę przebrać się. Po drodze dopadła ją Alicja, nieco za
wiedziona, że nie wraca do Holandii z ojcem i Beatrice, ale
także podniecona, miała bowiem spędzić parę dni z dziadkami
zostającymi w Aylesbury, gdyż niania nie przyjechała z po
wodu niedyspozycji.
Alicja i Beatrice zeszły po pewnym czasie na dół, gdzie
czekał przebrany już w podróżny garnitur Gijs. Obrzucił
strój Beatrice badawczym spojrzeniem i z podziwem pokręcił
głową.
- Masz świetny gust, moja droga!
Poczerwieniała z zadowolenia, gdyż chociaż wiedziała, że
jest elegancko i ze smakiem ubrana, pochwała męża bardzo
ją uradowała.
Gijs jak zwykle" szybko uwinął się z pożegnaniami, a Be
atrice dzielnie dotrzymywała mu kroku, do minimum ograni
czając rodzinne czułości. Zabierała ze sobą tylko najpotrzeb
niejsze rzeczy, które bez trudu zmieściły się w bagażniku.
Dopiero gdy wyjechali z Little Estling, Gijs odezwał się:
- To jest pamiętny dzień. Wszyscy byli bardzo mili, łącz
nie z lady Dowley, chociaż zadawała zbyt wiele pytań.
118
- Tobie też? Bo mnie okropnie wymaglowała...
- Gdybym jej dal szansę, to zapytałaby mnie o stan mo
jego konta bankowego.
- Dziesięć razy mi powtarzała, jakie to ja mam szczę
ście...
- Szczęście to chyba mam ja, zdobywając taką kobietę na
żonę. - Uśmiechnął się.
- Mam nadzieję, że dopisze ono nam obojgu... I długo
nam będzie towarzyszyć... - wyszeptała.
- Występowanie w roli pana młodego ma i złe strony. Nie
mogłem dostatecznie przyglądać się tobie. Ledwo kilka razy
zerknąłem.
- Nic straconego. Będziesz miał zdjęcia ślubne. Poza
tym... Jeszcze się napatrzysz na oryginał....
Gijs tak wszystko zaplanował, że nie musieli się śpieszyć.
Do Beaconsfiled mieli autostradę, potem zjechali z niej w Se-
venoaks i dalej były już tylko lokalne drogi, wiodące przez
piękne angielskie wioski. Po drodze zatrzymali się na popo
łudniową herbatę w hotelu „White Hart". Siedząc przy biało
nakrytym stoliku, rozmawiali o porannych wydarzeniach, ce
remonii ślubnej i przyjęciu... Rozmowa ta nieco przygnębiła
Beatrice: wymieniali opinie i spostrzeżenia jak para starych
przyjaciół, wracających z czyjegoś wesela, a nie jak nowo
żeńcy, którzy powinni trzymać się za ręce, szepcząc miłosne
słowa. Co prawda Gijs nigdy chyba tak by się nie zachował,
nawet gdyby był szaleńczo zakochany.
Prom nie kołysał, gdyż tego dnia kanał La Manche był
gładki jak lustro. Wylądowali na kontynencie w przewidzia
nym czasie, mając przed sobą perspektywę jazdy po ciemku.
Jednakże tym razem, korzystając z doskonałych autostrad,
Gijs pojechał znacznie szybciej. Tylko przemknęli przez skra
wek Francji i Belgii, docierając do granicy holenderskiej je
szcze za dnia.
119
- Zmęczona? - spytał. - Już niedaleko. Jutro będziesz
mogła odpocząć, mając cichy i spokojny dzień.
- Ary?
- Mam dwa wolne dni. A potem tydzień wykładów w Lej
dzie. Co wieczór będę w domu. W ciągu dnia możesz oswajać
się z domem, poznawać jego sekrety. Wieczorami zawsze
gdzieś sobie pojedziemy...
- Kiedy wraca Alicja?
- W niedzielę. Odbiorę ją z Hagi od rodziców i potem
razem spędzimy resztę dnia...
- Któregoś dnia, kiedy będziesz miał chwilę czasu, bardzo
bym chciała spokojnie z tobą usiąść i dowiedzieć się, co do
kładnie robisz, jakimi badaniami się zajmujesz, jakie masz
obowiązki dydaktyczne... Wiem, że jesteś ceniony i rozrywa
ny przez uczelnie, ale właściwie nic o twojej pracy nie wiem.
- Bardzo się cieszę, że to cię interesuje. Co to będzie za
przyjemność wracać do domu i móc się komuś poużalać z po
wodu zawodowych kłopotów.
- Wolałabym, żebyś ich nie miał. I żebyś się nie przepra
cowywał - zakończyła rozmowę, gdyż właśnie zajechali
przed rezydencję Gijsa.
Cóż za przedziwne i przejmujące lękiem uczucie wysiadać
przed tylko odwiedzanym poprzednio domem i nagle uświa
domić sobie, że odtąd ma to być własny dom.
Otworzyły się drzwi, z wnętrza buchnęło światło, w progu
stanął Bilder.
Dopiero w odblasku lamp Beatrice dostrzegła, że na pla
cyku w pobliżu żelaznego parkanu stoi gromadka ludzi.
- Delegacja powitalna z miasteczka - wyjaśnił Gijs.
Wyszedł z samochodu, powiedział po holendersku kilka
zdań do zgromadzonych, co zostało powitane śmiechami
i oklaskami. Z grona dorosłych wyszła dziewczynka, wyraź
nie przez kogoś wypchnięta. W rękach trzymała bukiet kwia-
120
tów, z którym nie wiedziała, co zrobić. Beatrice podeszła do
małej, pogłaskała ją i pocałowała w buzię. W zamian dziecko
dało jej bukiet, pozbywając się jednocześnie poważnego pro
blemu.
Tłumek przyjął przyjemnym pomrukiem zachowanie Be
atrice, po czym zaczął się powoli rozchodzić. Gijs ujął żonę
pod rękę i poprowadził do drzwi. Zatrzymał się przed nimi
i zrobił coś, czego się nie spodziewała, o czym czytała jedynie
w książkach i widziała w kinie: wziął ją na ręce i przeniósł
przez próg.
Bilder zamknął za nimi drzwi. W holu czekała żona Bil-
dera i dwie pokojowe, które dygając złożyły gratulacje panu
i nowej pani domu.
- Chętnie bym się czegoś napił - oświadczył Gijs. - Je
stem wyczerpany.
- Przeniesieniem mnie przez próg? Jestem aż taka ciężka?
- spytała zalotnie Beatrice.
- Wszystkimi uroczystościami ślubnymi. Po prostu nie
mam wielkiej praktyki w zawieraniu małżeństw... - Urwał,
jakby zdał sobie sprawę, że tym żartobliwym rewanżem po
pełnił drobny nietakt. Był przecież już przedtem żonaty. Mó
wił do niej jak do przyjaciela, bo byli przecież przyjaciółmi.
Ale mimo wszystko...
Otworzył butelkę szampana. Wznieśli toast za szczęśliwe
pożycie, a potem rozmawiali o wrażeniach minionych dni.
Wreszcie Gijs wstał i zaproponował:
- Chodźmy na górę przywitać się z nianią i wszystko jej
opowiedzieć. Biedaczka na pewno czeka z niecierpliwością.
Wstępowali ramię przy ramieniu szerokimi zakręconymi
schodami. Na pierwszym piętrze Gijs się zatrzymał. Stanął
przed potężnymi mahoniowymi drzwiami z pięknie rzeźbio
nym panelem nad. futryną i otworzył je gestem magika. Be
atrice ujrzała wielką sypialnię z oknami wychodzącymi na
121
ogród i dalej na plac ze starymi domami i kościelną wieżą.
W oknach wisiały koronkowe firanki i piękne brokatowe za
słony w ślicznym kolorze wiosennych różowych róż. Tej sa
mej barwy kapa pokrywała szerokie łoże. Po jednej stronie
pod ścianą stała antyczna szafa, po drugiej toaletka, a oba te
meble były z różanego drzewa.
- Co za piękna sypialnia! - Beatrice z zachwytem rozglą
dała się dokoła.
- Ogromnie się cieszę, że ci się podoba. Wszystko jest
bardzo stare: łóżko, meble, zasłony. Jest dokładnie tak, jak
było przed laty. Drzwi na prawo prowadzą do łazienki, za
którą znajduje się moja sypialnia. A drzwi pod drugiej stronie
prowadzą do ubieralni...
Czekał cierpliwie, aż wszystko obejrzała. Nie komentowa
ła już więcej. On także nie. Bez słowa zaprowadził ją na
wyższe piętro, gdzie niania miała swój własny apartamencik
- sypialenkę i salonik.
Wstała na ich powitanie i uściskała oboje.
- Nie schodziłam na dół, kiedy usłyszałam, że przyjecha
liście, bo nie chciałam wam przeszkadzać zaraz po wejściu
do domu - tłumaczyła się. - Wiedziałam, że do mnie przy
jdziecie - dodała z mrugnięciem oka. - Jak tam Alicja? Ślub
odbył się, tak jak powinien?
- Wszystko poszło jak najlepiej, a Alicja była zachwycona
- odparła Beatrice. - A ty, nianiu, jak się czujesz?
- Bardzo dobrze - odparła stara kobieta.
- Nie będziemy ci dziś więcej przeszkadzać. Jutro opo
wiemy wszystko w szczegółach - zapewniła Beatrice.
- Idźcie, moi kochani, na kolację. Musicie być bar
dzo głodni i okropnie zmęczeni. Zawsze słyszałam, że ślu
by są niesamowicie męczące i potrafią człowieka do grobu
wpędzić. Ale, ale, mam tu jeszcze prezent dla młodej pani
domu... .
122
Podała pakiecik, w którym po rozpakowaniu Beatrice zna
lazła ślicznie wyhaftowaną serwetkę.
- To na tackę do porannej herbaty - poinformowała nia
nia. - Dla obojga, kiedy z jednego dzbanuszka będziecie so
bie popijali...
- Piękny haft, nianiu - pochwaliła Beatrice. - Prawdziwa
z ciebie mistrzyni. Patrząc na serwetkę, będziemy o tobie my
śleli. I herbata na pewno lepiej będzie smakowała... - Uca
łowała pomarszczony policzek niani.
W jadalni czekał na nich Bilder. Na stole, nakrytym śnież
nobiałym adamaszkowym obrusem, złociły się talerze z cen
nej porcelany i błyskało srebro sztućców Pośrodku stał niski
wazon pełen czerwonych, krótko uciętych róż, a po obu jego
stronach srebrne kandelabry z zapalonymi świecami.
Beatrice wydała okrzyk zachwytu. Uśmiechnęła się do Bil-
dera, nie spoglądając jednak w stronę męża. Ścisnęło się jej
serce. Wszyscy - jej rodzina, tutejsi domownicy - robili co
mogli, aby uczynić ten dzień romantycznym. Wszyscy, z wy
jątkiem jednej osoby, na której jej zależało - Gijsa.
Rozmyślając o tym później, nie mogła sobie przypomnieć,
co tego wieczoru jadła na kolację, chociaż wiedziała, że dania
były wspaniałe. Piła oczywiście także szampana. Być może
zbyt ochoczo. Na kawę przeszli do sąsiadującego z jadalnią
saloniku. Towarzyszył im Fred, który coś tam pomrukując,
okazał się bardziej rozmowny od nich. Gijs po pewnym czasie
spojrzał na zegarek i zauważył:
- Jest już późno, a ty jesteś okropnie zmęczona. Proponu
ję, byś poszła spać. Czy coś jest ci może potrzebne? O której
godzinie chcesz mieć podaną poranną herbatę? - Nie czekając
na odpowiedź, kontynuował: - Jeśli idzie o śniadanie, to ja
przeważnie jadam je o ósmej, czasami wcześniej. Może
chcesz swoje śniadanie do łóżka?
- Jadam w łóżku wyłącznie wtedy, kiedy jestem chora .
123
- odpowiedziała tylko na ostatnie pytanie. - Czy Alicja jada
z tobą?
- Nie, z nianią, ale schodzi na dół, żeby się przywitać
przed moim wyjazdem lub jej pójściem do szkoły.
Beatrice długo się zastanawiała. Gijs grzecznie czekał.
Wreszcie oświadczyła:
- Chcę jadać z tobą. Będę milczała, byś mógł spokojnie
przejrzeć poranną pocztę lub gazetę. Będziesz mi musiał do
kładnie powiedzieć, jaki tryb życia prowadzisz i jaki chcesz
prowadzić. Postaram się do tego dostosować.
Mówiła głosem opanowanym i spokojnym, tak jakby opo
wiadała komuś, jak zamierza spędzić dzień. A przecież cho
dziło o całe życie. Gijs kiedyś zapowiedział, że ich małżeń
stwo oparte będzie na przyjaźni i wzajemnej sympatii. Dopie
ro w tej chwili zdała sobie sprawę, co miał na myśli. Będzie
musiała się z tym pogodzić, nie tracąc jednak nadziei... Za
mierzała nie szczędzić wysiłków, by ją pokochał. Wiedziała,
że to jest możliwe. Wierzyła w to. Gdyby nie wierzyła, wsta
łaby, zabrała swoje rzeczy i wróciła do domu... A może jed
nak zostałaby, gdyż go kocha...
Muszę być cierpliwa i przebiegła, powtórzyła sobie w du
chu, obdarzając Gijsa uroczym uśmiechem, jakby nigdy nic
i oferując policzek do pocałunku. Potem poszła do swej prze
pięknej sypialni, rzuciła się na łóżko i rozszlochała.
W tym wszystkim bezsporny był fakt, że oboje czuli się
dobrze w swoim towarzystwie. Następnego dnia spędzili ra
zem cały czas, zaglądając we wszystkie zakamarki starego
domu, chodząc parokrotnie na spacer z Fredem, rozmawia
jąc z napotkanymi po drodze ludźmi, którzy znali profesora
i składali im obojgu gratulacje. Spędzili też sporo czasu z nia
nią, która była nienasycona opowieści o weselu. Zarówno
z rozmów z obcymi w czasie spacerów, jak i ze zdawania
relacji niani, Beatrice niewiele rozumiała, gdyż Gijs mówił po
124
holendersku, niemniej uśmiechy ludzi i reakcja niani dużo
wyjaśniały. Poza tym mąż od czasu do czasu tłumaczył na
angielski wypowiadane przez wielu komplementy pod jej ad
resem.
Drugi dzień był równie przyjemny. Tym razem Gijs odpo
wiadał na jej pytania, a pytań miała tysiące. Okazał przy tym
wielką cierpliwość i wyrozumiałość, każdą sprawę dokładnie
wyjaśniając. Doszła wieczorem do wniosku, że jej życie
w Holandii może okazać się całkiem przyjemne pod warun
kiem, że... Otóż to: pod warunkiem, że osiągnie postawiony
sobie cel. W każdym razie nabrała wielkiej otuchy.
Poza tym nie będą tu sami, nie mogą się nudzić. Mąż miał
sporą rodzinę i duży krąg przyjaciół. Z pewnością zaczną pro
wadzić ożywione życie towarzyskie, chociaż Gijs od razu
zastrzegł, że najważniejsza jest jego praca zawodowa.
No i pozostawała Alicja. Beatrice miała nie tylko na
dzieję, ale niemal pewność, że dziewczynka się do niej przy-
wiąże.
- Boję się jedynie jakiegoś konfliktu z nianią - wyznała
Gijsowi. - Niania rości sobie w pewnym sensie prawo wyłą
czności do uczuć Alicji. Przez lata była jedyną kobietą w jej
otoczeniu. Nie licząc oczywiście żony Bildera. Ale ta nie
miała z nią wiele do czynienia. Jeśli niania zobaczy, że Alicja
do mnie lgnie, to może poczuć zazdrość...
- Nie masz racji, Beatrice - odparł. - Po pierwsze, niania
bardzo cię lubi. Po drugie, wie dobrze, że już sobie nie daje
rady. I będzie bardzo ceniła twoją pomoc. Już nie może cho
dzić z Alicją na spacery. Niania wie jeszcze jedno, że nie
zajmujesz jej miejsca i nie odbierasz pracy. Nawet kiedy Ali
cja już nie będzie jej potrzebowała, niania tu zostanie. Może
zostać na zawsze. Dom jest duży, nikomu nie będzie przeszka
dzać, a czasem może okazać się również pomocna.... Uwiel
bia haftowanie.
125
Beatrice pomyślała, że zaczyna powoli lepiej poznawać
Gijsa. Problem polegał na tym, aby zdobywaną wiedzę wy
korzystać w celu osiągnięcia założonego sobie celu. Wiedzia
ła, że to potrwa.
Wieczorem drugiego dnia zadzwonił telefon. Gdy chciała
podnieść słuchawkę, Gijs powstrzymał ją gestem dłoni.
- To do mnie. Odbiorę. - Odebrał i długo rozmawiał, bar
dzo zadowolony i roześmiany.
Rozmawia z kobietą, pomyślała Beatrice i bez najmniej
szego uzasadnienia poczuła ukłucie zazdrości.
- To była dobra stara znajoma - wyjaśnił po odłożeniu
słuchawki. - Mies van Trott. Wyraziła chęć złożenia nam
wizyty. Na pewno ją polubisz. Wstępnie umówiłem się, że
któregoś dnia w przyszłym tygodniu przyjdzie na kolację.
- Bardzo się cieszę - odparła Beatrice z miną niewiniątka
i dodała: - Z pewnością ją polubię... - Czuła, że Gijs bardzo
uważnie przygląda się jej, marszcząc przy tym brwi.
- Czy czegoś ci tu brakuje, Beatrice? Ostatnie dwa dni
chyba dowiodły, że możemy wspólnie wieść szczęśliwe, spo
kojne życie, prawda? I, że łączy nas przyjaźń, że się lubimy
i że dobrze nam razem...
Byłoby nierozsądnie wyznać, czego jej brakuje. Na szczę
ście Gijs kontynuował:
- Chwilowo nic więcej żądać nie można...
Chwilowo nic więcej żądać nie można!
Nie można z dnia na dzień skłonić kogoś, by pokochał innego
człowieka. Potrzeba na to tygodni, miesięcy, a może i lat.
- Mamy dziś na herbacie pastora, prawda? - spytała wsta
jąc. - Muszę się przygotować. .
Patrzył na nią z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
Gdy Gijs wyjechał następnego dnia rano, Beatrice zaczęła
się zadręczać przeróżnymi przypuszczeniami. Co będzie, jeśli
126
przyjdzie ktoś, kto nie mówi po angielsku? Co będzie, jeśli
ona zabłądzi podczas spaceru z Fredem? Co będzie, jeśli Gijs
ulegnie wypadkowi samochodowemu? Dość tego! - rozkaza
ła sobie i poszła do niani na pogawędkę o Alicji. Chciała
dowiedzieć się wszystkiego o dziecku, które ma być jej córką.
Następnie zwiedziła kuchnię, ułożyła kwiaty w wazonach
i wreszcie zabrała się do pisania listów.
Podczas lunchu przestała mieć obawy, że nie da sobie rady.
Po południu odbyła długi spacer z Fredem, poznając przy
okazji okolice. Fred zachowywał się przyzwoicie i nie prze
pędzał kur, za co otrzymał kilka herbatników.
O szóstej powrócił Gijs i wówczas poczuła się znacznie
bezpieczniej.
ROZDZIAŁ ÓSMY
W niedzielę pojechali do rodziców Gijsa po Alicję. Rodzi
ce mieszkali na przedmieściu Hagi w okazałym starym domu,
choć nie tak starym jak rezydencja w Aaledijk.
Poprzednio mieszkali z Gijsem w Aaledijk, do czasu jego
pierwszego małżeństwa. Jest bowiem tradycją rodzinną, wy
jaśniono synowej, że najstarszy syn zajmuje po ślubie dom
rodzinny, a rodzice wyprowadzają się gdzie indziej. Przy oka
zji Beatrice usłyszała także, że jest jeszcze jedna rezydencja
rodzinna wśród lasów na północ od Arnhem oraz niewielki
dom we francuskiej Bretanii, dokąd można jeździć na lato.
Tak więc Beatrice dowiadywała się coraz to nowych rzeczy
o Gijsie i jego rodzinie, przede wszystkim o ich zamożności.
Alicja nie sprawiła jej zawodu: rzuciła się natychmiast w objęcia
nowej macochy, tuląc się do niej i obcałowując. Teść i teściowa
także ją serdecznie powitali, podobnie jak gromadka innych osób
znajdujących się w domu. Jestem tulona przez wszystkich, z wy
jątkiem własnego męża, myślała z goryczą.
Przysłuchując się rozmowom kuzynów i ciotek zamie
szkujących różne rejony tego maleńkiego kraju i wymienia
jących lokalne plotki, Beatrice czuła się bardzo obco, ale
dzielnie nie dawała tego po sobie poznać i kwitowała wszy
stko miłym uśmiechem.
Po lunchu w okazałej staroświecko umeblowanej jadalni,
z gigantycznej wielkości kredensem, powrócili z Alicją do
domu. W drodze zastanawiała się nad swoim losem, który dla
128
wielu był do pozazdroszczenia, choć dla niej samej nadal
pozostawał pod znakiem zapytania.
Aby osiągnąć założony cel, musi spełnić kilka wstępnych
warunków: nauczyć się języka, i to dobrze, bowiem najłatwiej
jest do mężczyzny dotrzeć w jego ojczystym języku. To zbliży
ją do niego, podobnie jak jego angielski pozwolił jemu zbliżyć
się do niej. Następnie garderoba! Musi być zawsze elegancka
i modna, wpadająca w oko mężczyzny. Przysłowie, że do męż
czyzny trafia się przez żołądek, pozostawmy chwilowo na boku,
pomyślała. Nie w tym wypadku, nie do tego mężczyzny, który
sprawy kulinarne od dawna traktuje jako rzecz naturalną.
Z pieniędzmi problemu nie miała. Już pierwszego dnia mąż
wręczył jej gruby plik banknotów i zapowiedział, że gdy tylko
będzie miał chwilę wolnego czasu, wpadnie do banku i założy
jej własne konto.
W domu oddali Alicję pod opiekę niani i zajęli się własny
mi sprawami. Gijs zamknął się w gabinecie, a Beatrice usia
dła w saloniku, planując następny dzień, kiedy to Alicja miała
iść do szkoły, Gijs zaś jechać do Lejdy. Można by zabrać się
do holenderskiej gramatyki. Trzeba kupić podręcznik... Musi
dokończyć pisanie listów... Poza tym długi spacer z Fre-.
dem... Nie słyszała wejścia Gijsa, wyrwał ją z zamyślenia
dopiero jego głos:
- Czy masz jakieś plany na jutro? Alicja będzie w szkole
do wpół do czwartej. Nie pojechałabyś ze mną do Lejdy?
Ranek spędzę w szpitalu, ale ty mogłabyś iść po zakupy... Na
pewno masz jakieś pilne sprawunki. Moglibyśmy zjeść razem
lunch. Potem cię odwiozę. Bilder weźmie drugi samochód
i przywiezie Alicję. Ja wrócę do domu koło szóstej...
- Bardzo mi to odpowiada... - odparła. - Mam kilka pil
nych sprawunków. Przede wszystkim słownik holendersko-
-angielski, jakieś rozmówki w obu tych językach i grama
tykę...
129
Rozbawiony usiadł koło niej.
- Widzę, że ostro się zabierasz do sprawy. Ale coś ci
powiem. Sama z książek się nie nauczysz. Najlepszy sposób
to rozmowa, z kim tylko można, przede wszystkim z nauczy
cielem. Musisz mieć konwersacje...
- Przede wszystkim muszę samodzielnie chodzić do skle
pów i być rozumianą. I chcę jak najszybciej umieć pisać po
holendersku...
- Chcesz bardzo wiele i przyjdzie to z czasem. Nawet
szybciej, niż myślisz. Będziemy wiele zapraszani, gdyż wszy
scy chcą cię poznać. To są doskonałe okazje do osłuchiwania
się z językiem... Więc dobrze, jesteśmy wobec tego umówie
ni, zawiozę cię do Lejdy, a potem spotkamy się w szpitalu
około wpół do pierwszej. Aha, jeszcze jedna sprawa. Powin
naś mieć własny wóz. Ponieważ często mnie nie ma, musisz
mieć możność swobodnego poruszania się. Jutro go wybie
rzesz...
-. Jaki to ma być samochód?
- Jaki ci odpowiada.
Następnego ranka schodziła na śniadanie już gotowa do
drogi. Na schodach dopadła ją Alicja. Weszły razem do jadal
ni. Gijs przeglądał poranną pocztę. Alicja do niego podbiegła,
ucałowała i rozkazała:
- Idź, pocałuj Beatrice, tak jak ja ciebie!
Obrócił się, podszedł do żony... Zwyczajowe cmoknięcie
w policzek... i to tylko na prośbę córki, pomyślała Beatrice
i zrobiło się jej bardzo przykro.
Zasiedli do śniadania. Gijs przekazał żonie kilka listów.
- Zaproszenia i parę listów z Anglii - powiedział. - Nad za
proszeniami zastanowimy się później. Teraz poczytaj sobie listy
z domu. I jest jeszcze jedna przesyłka. -Podał jej grubą kopertę.
Były to fotografie ślubne. Razem je przejrzeli.
- Bardzo ładne - skomentował Gijs. - Później wybierze-
130
my, ile i jakie chcemy. Chwilowo daj je do przejrzenia niani
i Bilderowi. Jesteś gotowa? Za pięć minut wyjeżdżamy.
I tak też się stało. Gijs zawiózł Alicję do małej szkoły
w samym centrum Lejdy. Oboje odprowadzili ją do furtki
szkolnego ogrodzenia. Gijs pojechał do szpitala, Beatrice zo
stała, by pochodzić po sklepach.
Przed odjazdem Gijs jeszcze powiedział:
- Jeśli skończysz wcześniej, przyjdź od razu do szpitala.
Portier zaprowadzi cię do gabinetu, gdzie będziesz mogła na
mnie poczekać. - Pochylił się nad nią, przekrzywiając lekko
głowę i przez chwilę myślała, że chce ją pocałować w usta,
ale cofnął się. Przecież nie zrobiłby tego w Lejdzie na ulicy.
Kąciki ust lekko mu zadrgały, jakby hamował śmiech. Zaczer
wieniła się. Wsiadł do samochodu, pomachał jej" i odjechał.
Poszła na handlową ulicę - Oude Singel. Spędziła miłe
przedpołudnie, odwiedzając między innymi kilka księgarni,
gdzie wybrała wszystko, co jak jej się zdawało było potrzebne
do szybkiego, opanowania tajników flamandzkiej mowy. Po
kilkunastu minutach spędzonych na kawie odwiedziła inne
sklepy, by kupić karty do wysłania przyjaciołom w Anglii,
włóczkę i druty, malutką lalkę ubraną w strój będący ostatnim
krzykiem mody - to dla Alicji - i dla siebie szalik, któremu
nie mogła się oprzeć.
W szpitalu pojawiła się o umówionej godzinie, powitana
przez portiera z wielkim szacunkiem i tytułowana Mevrouw
van der Eekerk, co jeszcze bardzo dziwnie dla niej brzmiało:
Gijs pojawił się prawie natychmiast. Zdumiewało ją za
wsze, że bez względu na porę i ilość zajęć zawsze wygląda
nieskazitelnie.
Z tajemniczym uśmiechem na twarzy zawiózł ją do nowej
dzielnicy miasta i po zaparkowaniu wozu zaprowadził do sa
lonu samochodowego, gdzie najwyraźniej był już oczekiwa
ny. Zadzwonił tu zapewne ze szpitala!
131
-Wybieraj, Beatrice. A jeśli nie znajdziesz nic, co ci się
podoba, to pojedziemy gdzie indziej - oświadczył.
Nim jeszcze skończył mówić, wzrok jej przykuł niewielki
wóz o zgrabnej karoserii koloru rudobrązowego.
- Ten! - wskazała palcem. - To rover, prawda? Bardzo mi
się podoba.
- Jesteś pewna? Prowadziłaś kiedyś rovera?
- Nie, ale podoba mi się kolor.
- Każdy powód dobry - zauważył Gijs, zachowując jak
najbardziej poważną twarz. Podszedł do sprzedawcy i po mi
nucie wrócił: - Dostarczą samochód dziś po południu. Wy-
próbujesz go. Nie będzie ci odpowiadał, zwrócisz i wybierze
my inny model.
- Jestem pewna, że będzie mi odpowiadał. Bardzo ci dzię
kuję, Gijs.
Z salonu samochodowego pojechali prosto na lunch do
Bistro de la Cloche. Zjedli błyskawicznie omlety z grzybami,
popili kawą i wyszli, gdyż Gijs chciał odwieźć ją szybko do
domu, by móc wrócić do swoich zajęć. Wyjaśnił, że ma przy
jąć dziś wielu pacjentów skierowanych do niego przez innych
lekarzy na konsultację i w celu postawienia ostatecznej diag
nozy. W drodze do Aaledijk wspomniał, że nazajutrz wpadnie
na kolację Mies van Trott, o której poprzednio opowiadał.
Gijs obwieścił powyższe tak podejrzanie niewinnym i niby
to obojętnym tonem, że Beatrice natychmiast, straciła dobry
humor. Dobiło ją pożegnanie, a właściwie jego brak, kiedy
wysiadła przed domem, a mąż bez słowa zawrócił.
Przestań histeryzować i z niczego stwarzać problemy, mó
wiła sobie. Przecież Gijs powiedział wyraźnie, że to jest stara
znajoma. Pewno jakiś podstarzały babsztyl... Niemniej my
ślała o tym przez całe popołudnie aż do powrotu męża, który
zaczął bawić się z Alicją. Było dużo hałasu i śmiechu, więc
włączyła się do zabawy i zaraz zrobiło się jej weselej.
132
Wszystko znowu zepsuł po kolacji Gijs, kiedy zasied
li w saloniku. Zabrał się do przeglądania „Haagsche Post",
co mu nie przeszkadzało zerkać od czasu do czasu na Bea
trice, która zaczęła coś robić na drutach z nowo kupionej
włóczki.
- Czy jutro wieczorem mogłabyś podać łososiowy krem?
Mies to uwielbia.
Zatrzęsło ją, ale odpowiedziała uprzejmie:
- Oczywiście, wydam odpowiednie dyspozycje Mevrouw
Bilder. Masz jeszcze jakieś inne sugestie? - Patrzyła mu pro
sto w oczy z uśmiechem na twarzy. - Czy jeszcze coś Mies
specjalnie lubi?
- Wołowinę i frytki. Jest drobna i szczupła. Wspaniały me
tabolizm. Może wszystko jeść i nie przybywa jej ani grama.
Beatrice połknęła słowa, które cisnęły się jej na usta, i za
miast tego powiedziała:
- Szczęśliwa dziewczyna!
- Już nie dziewczyna.
- Mężatka?
- Nie.
Coś w jego głosie kazało jej szybko zmienić temat:
- Pójdę jutro na pocztę i poddam próbie mój holenderski.
- Dobrze, żeś o tym wspomniała. Byłbym zapomniał.
Otóż Juffrouv Blanke może zacząć z tobą lekcje, kiedy tylko
zechcesz. To nauczycielka na emeryturze. Mieszka w Lejdzie.
Wolałaby, żeby do niej przychodzić.
- Nie widzę w tym problemu. Będę miała własny samo
chód. Mogłabym też przywozić Alicję ze szkoły.
- Naturalnie. To ci pomoże poznać drogi i ulice Lejdy. A kie
dy będziesz zajęta, pojedzie Bilder. Jestem pewien, że wkrótce
będziesz miała masę przyjaciółek, które zaczną cię odwiedzać...
Widzę, że masz już oddanego ci na całe życie niewolnika - do
dał, spoglądając na Freda liżącego dłoń Beatrice.
133
Szkoda, że Gijs nie przejawia wobec niej takich uczuć,
jakie okazuje jego pies, pomyślała z goryczą.
Następnego dnia przed wieczorem, ubrana już elegancko
do kolacji, siedziała w salonie, kontynuując robótkę na dru
tach i zastanawiając się, jakaż jest ta Mies van Trott. Na
pewno drobna, brunetka i bardzo ładna. Będzie miała głos
rozpieszczonej szczebiotki, a suknię - ostatni krzyk mody.
Gdy do salonu wszedł Gijs, prowadząc gościa, na twarzy
Beatrice zastygł uśmiech uprzejmej gospodyni, a w oczach po
jawiło się - była tego pewna! - absolutne zdumienie. Szybko
zamrugała parę razy, aby je ukryć. Mies van Trott była drobna,
to prawda, natomiast blond włosy miała upięte wysoko na głowie
w formie wystudiowanego, acz pozornie niedbałego wiechcia.
Raczej nieładną cienki i ostry nos, szerokie usta i małe, niebie
skie oczy o wielkiej intensywności spojrzenia.
Cały ten obraz Beatrice wchłonęła, wstając z fotela i idąc
w stronę gościa.
- Aaa. Jesteś, moja droga! - powiedział profesor. - Po
zwól przedstawić ci Mies. Mies, to Beatrice, moja żona.
Obie panie uścisnęły sobie dłonie i Beatrice powiedziała:
- Jakże miło cię poznać, Mies. Tak wiele o tobie słysza
łam. Alicja wie o pani wizycie i bardzo prosiła, by pozwolić
jej tu zejść i przywitać się...
- Jesteśmy wielkimi przyjaciółkami - odparła, uśmiecha
jąc się Mies. - Bardzo chcę ją zobaczyć.
- Proszę siadać. Zaraz ją tu poproszę. Piękny mamy dziś
dzień, prawda? Kiedy byłam w mieście, słońce aż parzyło...
Mies van Trott chętnie uczestniczyła w tej konwencjonal
nej rozmowie, więc przez dłuższy czas obie panie zajmowały
się tematem pogody, aż wreszcie Beatrice wykrzyknęła:
- Tak interesująco się z panią rozmawia, że zupełnie za
pomniałam o Alicji! - i pobiegła na górę, szczęśliwa, że choć
przez chwilę może odetchnąć. Jednakże bardzo chciała się
134
upewniać, że Mies da się lubić. I że obie się wkrótce za
przyjaźnią.
Alicja z tupotem zbiegła na dół, witając się z ojcem, jakby
od dawna go nie widziała, i nie mniej serdecznie z Mies,
z którą natychmiast zaczęła mówić po flamandzka
Ojciec zwrócił jej uwagę, wskazując na Beatrice. Mała,
bardzo skruszona, podbiegła do macochy, objęła ją za szyję
i serdecznie przeprosiła, zapewniając, że wkrótce Beatrice bę
dzie lepiej mówiła po holendersku niż inni, ponieważ jest
najmądrzejsza, mądrzejsza od wszystkich, z wyjątkiem papy,
obecnej tu Mies oraz dziadków w Hadze.
- Zobaczymy, zobaczymy - odparła Beatrice i zapropo
nowała Alicji spacer do łóżeczka.
Zabrała ją na górę, otuliła i utuliła, a gdy zeszła, Gijs
i Mies z drinkami w dłoniach opowiadali sobie miejscowe
plotki. I tak właściwie było przez cały wieczór. Ani razu Gijs
czy Mies nie uczynili najmniejszej aluzji na temat ich znajo
mości czy wspólnych przyjaciół.
Podczas kolacji Mies rozwodziła się na temat podanego na
zakąskę kremu ż łososia, wspominając, że jest to jej ulubiona
potrawa.
- Gijs mi powiedział, że to bardzo lubisz... - poinformo
wała Beatrice.
Mies dziwnie spojrzała na gospodynię, potem na jej męża.
- Że pamiętałeś... - mruknęła. - Mevrouw Bilder robi
najlepszy łososiowy krem na świecie. - O d jak dawna masz
ją u siebie, Gijs?
- Bilderowie przyszli tu do pracy jeszcze przed moim
ślubem z Zalią. Nie pamiętam dokładnie, kiedy. Bylibyśmy
bez nich zgubieni, prawda, Beatrice?
- Będziecie dużo przyjmować. Gijs ma tylu przyjaciół
- obwieściła Mies, patrząc znacząco na Beatrice. - Ilekroć
będzie potrzebna ci pomoc, daj mi znać...
Beatrice słodko jej podziękowała, myśląc sobie, że Mies by
łaby ostatnią osobą na świecie, do której zwróciłaby się o pomoc.
Po kolacji Gijs odwiózł gościa, a Beatrice, nie mając nic
lepszego do roboty, a wiele do przemyślenia, usiadła w salo
niku i powróciła do robótki na drutach.
Ciekawe, o czym Gijs i Mies teraz mówią? O nowej pani
domu? Mies robi Gijsowi wyrzuty? Nie, chyba nie. Gijs nie
należy do ludzi, którzy by z kimkolwiek dyskutowali o włas
nej żonie. Ta Mies wcale nie jest taka stara. Może o dwa lata
starsza od Beatrice. No, najwyżej o pięć. Brzydka. Żadnego
seksapilu... Ale mężczyźni są dziwni. Nigdy nie wiadomo, co
im się może spodobać w kobiecie.
- Jeszcze nie poszłaś spać? - zdziwił się Gijs po powrocie.
- Chcesz się czegoś napić? Przygotować ci drinka?
- Nie, dziękuję.
- Jak ci się podoba Mies...?
- Jest bardzo miła. Chyba ją polubię - odparła.
Przez chwilę wydawało się, że chciał coś powiedzieć.
Odczekawszy, zwinęła robótkę i wstała, mówiąc, że idzie
się położyć. Wtedy do niej podszedł, pocałował w policzek
i oświadczył, że jeszcze ma trochę roboty i idzie do gabinetu.
W gabinecie zasiadł za biurkiem, ale nie wziął do ręki
żadnego z manuskryptów czy dokumentów wymagających
przejrzenia, tylko zapatrzył się w przestrzeń, głęboko zatopio
ny w myślach. I siedział tak, póki stary zegar nie wybił pół
nocy. Wtedy leżący u stóp Fred podniósł łeb, a jego pan wstał,
wypuścił psa na nocny spacer, po powrocie zwierzęcia za
mknął drzwi i cichutko poszedł na górę.
Beatrice leżała z szeroko otwartymi oczami, nie mogąc od
paru godzin zasnąć i słyszała każdy krok.
Rano przy śniadaniu powiedziała mężowi, że ma zamiar
zaraz po lunchu pojechać na przejażdżkę nowym samocho-
136
dem, poznając przy okazji okolicę. Bildera prosiła, żeby
w związku z tym odebrał Alicję ze szkoły.
Gijs prosił, żeby wzięła ze sobą samochodową mapę oko
licy, co jej pozwoli uniknąć zgubienia się w obcym terenie.
Pożegnał się z Beatrice, całując ją w policzek, i odjechał.
Spacer z Fredem i dłuższa narada z nianią na temat nowej
garderoby dla Alicji zajęły jej czas do południa. Zjadła lunch,
włożyła płaszcz i poszła do samochodu. Dzień zrobił się nie
przyjemny. Temperatura była prawie zerowa, niskie czarne
chmury zasnuły całe niebo. Bilder, który przed paroma minu
tami wyprowadził jej samochód z garażu, obrzucił spojrze
niem groźne chmury i poradził, aby nie jeździła daleko i była
gotowa w każdej chwili wrócić.
- Byłoby lepiej, gdyby pani w ogóle nie jechała -ostrze
gał. - Może być mżawka i gołoledź.
- Nic się nie martw, Bilder - odparła. - Prowadzę od wie
lu lat i nie mam zamiaru zapuszczać się na bezdroża.
Po kilku kilometrach stwierdziła, że wóz prowadzi się jak
marzenie. Rano zdążyła przygotować sobie trasę, korzystając
z przewodnika po Holandii, który kupiła jeszcze przed wyjaz
dem na szpitalny staż. Chciała pojechać na południe od Amer-
sfoort, gdzie podobno okolica była wyjątkowo, piękna. Nie
daleko, zaledwie dwadzieścia kilometrów za Utrechtem. Oko
ło godziny autostradą:
Ominęła Utrecht, pozostawiając jego zwiedzenie na inną
okazję, i zjechała z autostrady na zwykłą szosę do Amers-
foort. Przewodnik mówił prawdę: nawet podczas pochmurne
go zimowego dnia było tu ślicznie. Skręciła na południe na
drogę wiodącą wśród zamarzniętych pól. Wspaniały asfalt,
ruch minimalny. Na horyzoncie widziała las. Prowadziła do
niego lokalna droga. Spojrzała na zegarek. Było jeszcze
wcześnie. Dlaczego nie? Z mapy wynikało, że owa lokalna
droga biegnie półkolem i łączy się z powrotem z główną szo-
137
są. Nie przejechała jeszcze dziesięciu kilometrów, kiedy za
częło padać. Zwolniła. Czuła, że wóz źle trzyma się coraz bar
dziej śliskiej nawierzchni. Woda zamarzła. Musi być zimniej,
niż sądziła. Wpadła w poślizg, sprawnie z niego wyszła i je
szcze bardziej zwolniła. Chyba to mniejsze ryzyko, niż za
trzymać się na lodzie. Zatrzymać się i co dalej?
Deszcz padał coraz większy, wycieraczki nie nadążały. Na
pierwszym biegu wzięła zakręt i powolutku wyhamowała.
Wyłączyła, silnik. Całą szerokość drogi zajmowały dwa zwar
te ze sobą samochody. Zachowała spokój. Otworzyła drzwi
czki i ostrożnie postawiła nogę na asfalcie. Ślizgawka! Trzy
mając się mocno dachu, stanęła na ziemi. Szybko opracowała
metodę stawiania kroków i ruszyła na miejsce wypadku. Ktoś
głośno krzyczał, ale nie mogła się śpieszyć. Mimo zachowania
wszelkich środków ostrożności, upadła kilka razy. Nim dotar
ła do zwartych wozów, była już cała obolała.
Zderzenie było czołowe. W jednym samochodzie ujrzała
wykrzywioną raczej wściekłością niż bólem kobiecą twarz.
Przynajmniej jej się nic nie stało. Kobieta bluzgała potokiem
słów. Chociaż mówiła po flamandzku, Beatrice domyśliła się
przekleństw. Ucięła je, mówiąc głośno, że nie rozumie tutej
szego języka. Obok kobiety siedział za kierownicą mężczy
zna, który oddychał ciężko i był najwyraźniej oszołomiony.
Beatrice sięgnęła przez rozbitą szybę i wyłączyła pracujący
silnik. Przeszła do drugiego samochodu. Był w nim tylko
kierowca, młody człowiek. Leżał na kierownicy nieprzytom
ny. Silnik w jego wozie też pracował. Wyłączyła go. Ujęła
dłoń kierowcy i zmierzyła puls. Chyba dobry. Co teraz robić?
Aby nie upaść, trzymała się drzwiczek. Pusta droga, zapada
zmrok. Przyszła jej do głowy chyba dobra myśl: włączyć
reflektory. W pierwszym wozie ocalał jeden, w drugim oba.
Nie zwracała uwagi na pełne złości okrzyki kobiety.
Pomyślała sobie, że z pewnością nie jest to jedyny wypa-
138
dek tego popołudnia. Policja będzie czujna. Deszcz przesta
wał padać, być może wyjadą dodatkowe patrole, może ktoś
dostrzeże krzyżujące się snopy samochodowych świateł...
Rozejrzała się dokoła. Ani jednego budynku, żadnej farmy.
Powróciła do samotnego kierowcy. Odzyskał przytomność
i podniósł głowę, mrugając zdumiony. Krzyki kobiety w pier
wszym samochodzie grały jej na nerwach. Podeszła do niej
i powiedziała dobitnie po angielsku:
- Niech pani siedzi cicho!
Nic to nie pomogło, ale przynajmniej jej samej ulżyło.
Dokoła było coraz ciemniej. Nic więcej nie mogła już zrobić.
Usiadła w samochodzie obok rannego kierowcy i modliła się
w duchu, by szybko nadeszła jakaś pomoc.
I nadeszła. Policyjny helikopter dostrzegł padające pod
dziwnym kątem snopy światła i wylądował tuż obok drogi na
polu. Wysiadł z niego policjant, który flegmatycznym kro
kiem podszedł do wydzierającej się kobiety.
Beatrice wygramoliła się z wozu i spytała policjanta:
- Mówi pan po angielsku? - Kiedy odparł, że tak, opo
wiedziała, co się jej wydarzyło, i wskazała na swój samochód
o parędziesiąt metrów dalej.
- Zna pani tych ludzi? - chciał wiedzieć policjant.
- Nie, znalazłam się tu przypadkowo. Mąż na pewno się
zamartwia... Czy mogę odjechać?
- Jak się pani nazywa i jaki jest numer pani telefonu?
Zadzwonię najpierw po karetkę pogotowia, a potem do pani
domu...
Tak też uczynił i po paru słowach oddał słuchawkę komór
kowego telefonu Beatrice.
Usłyszała rozjuszony głos Gijsa:
- Beatrice, czy ty zdajesz sobie sprawę, co zrobiłaś? Masz
się nie ruszać z miejsca! Czekaj w samochodzie. Już jadę,
choć nie wiem, ile mi to czasu zajmie...
139
Jeszcze nigdy nie przemawiał do niej takim głosem. Czy
to była zimna złość, czy coś jeszcze...? Odłożył słuchawkę,
nie czekając na jej potwierdzenie. Podziękowała policjantowi
i wróciła do swego wozu. Napłynęły jej do oczu łzy: Gijs
nawet nie powiedział, że się cieszy z jej odnalezienia. Roz
płakała się na dobre. Było jej bardzo zimno...
Widziała, jak przyjechała karetka pogotowia i dwa wozy po
licyjne. Zamknęła opuchnięte od płaczu oczy, rozbolała ją głowa.
Ktoś otworzył drzwiczki jej samochodu. Spojrzała i zobaczyła
twarz męża. Bladą, usta zaciśnięte w linijkę. Szukała słów, mo
gących go uspokoić, ale nic nie przychodziło jej do głowy.
Gijs patrzył na żonę: zmierzwione włosy, blada twarz we
łzach, czerwony nos, szare oczy okolone purpurowymi ob
wódkami. Miał ochotę wytrząść ją, aż będzie szczękała zęba
mi, ale jednocześnie poczuł wielką czułość i chęć przytulenia
jej, głaskania jej włosów i mówienia, że jest najpiękniejsza ze
wszystkich istot na całym świecie.
- Musi ci być bardzo zimno - powiedział łagodnym już
głosem. - Chodź, w moim samochodzie jest ciepło... Poje
dziemy...
- A mój wóz? Przecież go nie zostawię?
- Właśnie, że zostawisz. - Szybko wyjął kluczyki ze sta
cyjki. - Bilder go jutro przyprowadzi. - Wziął ją w swe po
tężne ramiona i zaniósł do bentleya, gdzie czekało włochate
psisko... wierny Fred. Miała ochotę znowu się rozpłakać.
- Zaraz wrócę, tylko zamienię parę słów z policjantami - po
wiedział łagodnie.
Została sama z Fredem, który radośnie skowyczał.
Nim mąż wrócił, zdążyła otrzeć twarz i jako tako poprawić
włosy. Gijs wsiadł do wozu, zapiął pas i podał jej płaską
flaszkę z koniakiem. .
- Wypij, to cię rozgrzeje. I w drodze nie rozmawiamy,
prowadzenie nie będzie łatwe. Ślizgawka.
140
Prowadził ostrożnie i pewnie. W ciepłym wozie panowała
cisza, nawet Fred przestał dyszeć z podniecenia. No i ten duży
łyk koniaku! Wszystko razem sprawiło, że poczuła wielką
senność. Zdrzemnęła się i obudziło ją dopiero trzaśnięcie
drzwiczek, gdy przed domem Gijs wyszedł z samochodu, by
pomóc jej wysiąść.
W holu czekała cała służba i Alicja, która podbiegła do
Beatrice z płaczem.
- Gdzie ty byłaś? Papa wszędzie cię szukał. Myślałam, że
od nas uciekłaś...!
- Miałabym uciekać od ciebie, moja droga dziecino?
Z domu, gdzie jestem taka szczęśliwa? Co też tobie wpadło
do główki? Przeżyłam po prostu przygodę i to wcale nie taką
złą. Wszystko ci opowiem, ale najpierw muszę się szybko
przebrać, uczesać...
- Ja pójdę z tobą, żeby ci pomóc! - Alicja zarzuciła jej
ręce na szyję. - I papa też pójdzie ci pomóc.
Beatrice podniosła wzrok na stojącego obok męża. Jesz
cze nigdy nie widziała u niego takiego wyrazu twarzy. Wsta
ła z kolan, nie wiedząc dobrze, co powiedzieć czy zrobić. Jaki
kolwiek miałaby zamiar, Gijs zgasił go, odzywając się zimno:
- Wszyscy martwiliśmy się o ciebie. Idź z panią Bilder,
moja droga. Ona pomoże ci przebrać się w coś suchego.
Zdezorientowana tymi słowami rozejrzała się po obecnych,
obdarzając ich uśmiechem proszącym o wybaczenie.
- Wróciłem wcześniej do domu, mając zamiar ci towarzy
szyć w przejażdżce samochodem. Nie przyjechałem sam, ale
z Mies i...
Beatrice otworzyła szeroko oczy, gdyż za plecami Gijsa
zobaczyła nie tylko uśmiechniętą Mies, ale jeszcze bardziej
uśmiechniętego Toma. Nie wierzyła własnym oczom.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Wyszedłszy z sypialni, ujrzała opartego o balustradę scho
dów Gijsa. Podeszła do niego i wiedziona impulsem pocało
wała. Objął ją ramieniem i sprowadził na dół.
- Zaprosiłem naszych gości na kolację - tłumaczył się.
- Cóż innego mogłem zrobić?
Przebierając się, Beatrice długo myślała o obecności Toma
w tym domu. Co za czelność pojawić się u niej w Holandii
w kilka dni po jej ślubie. A może o ślubie nie wiedział? Nie
możliwe. Podobnie trudne było odgadnięcie motywów po
wtórnej wizyty Mies już następnego dnia po proszonej kolacji.
Nie ma sensu nad tym się głowić, skoro wszystkiego wkrótce
się dowie od Gijsa. Poza tym, skoro tamci są zaproszeni na
kolację, to może sami powiedzą, po co się zjawili.
Czekali na nią.
- No, a teraz opowiadaj - zwrócił się do żony Gijs, zaj
mując wygodne miejsce w fotelu.
- Opowiadaj, Beatrice! - zachęcała Alicja, która weszła
tuż za parą małżonków.
Bez jakiejkolwiek próby dramatyzowania, lekko, z dowci
pem, opowiedziała przebieg popołudniowych wydarzeń. Zer
kając na Gijsa stwierdziła, że słucha tak, jak w podobnych
okolicznościach słuchałby zakochany po uszy mąż: z troską
na twarzy, z czułością.
Mies i Tom zaśmiewali się z jej dowcipnych komentarzy.
Jak oni do siebie pasują, pomyślała w pewnej chwili Beatrice.
142
Tom epatował obecnych swoim czarem, a Mies wpatrywała
się w niego jak w obraz. Gijs to zauważył i usta okolił mu
wyrozumiały uśmieszek.
Gdy Beatrice skończyła opowieść, wyprawiła Alicję spać,
a po parunastu minutach wraz z Gijsem poszła na górę, by
dziecko na dobranoc utulić.
- Mam nadzieję, że Mies nie da się nabrać na Toma i jego
czarowanie - powiedziała na schodach.
- Nie obawiaj się, moja droga. Mies to twarda sztuka. Jeśli
ktoś da się nabrać, to tylko twój Tom.
- Tom nie jest bardziej mój, niż twoja jest Mies - odcięła
się. Nie zauważyła uśmiechu, jakim zareagował na te słowa.
Gdy wrócili na dół, Mies i Tom debatowali z ożywieniem.
- Mies obiecała oprowadzić mnie po Lejdzie - pochwalił
się Tom. - Jutro. Szkoda, że mam tak mało czasu i nie mogę
dłużej zostać.
- A ja pojadę do Londynu i Tom pokaże mi stolicę - po
śpieszyła z informacją Mies i było widać, że traktuje to bar
dzo poważnie.
Beatrice z nie ukrywaną dumą prowadziła gości do jadalni.
Tom wprost oniemiał na widok stołu pięknie nakrytego ślicz
ną porcelaną i srebrnymi sztućcami.
Profesor van der Eekerk okazał się jak zwykle troskliwym
gospodarzem, inicjującym ciekawe i lekkie tematy rozmów. Po
deserze wszyscy przeszli na kawę do salonu przed kominek,
w którym żarzyły się węgle. Najbliżej paleniska usadowił się
Fred, pozornie śpiący, ale czujnie spoglądający na Toma, jakby
w nim widział potencjalną groźbę dla całego domu. Może in
stynktownie czuł, że ma do czynienia z nieproszonym gościem.
Wreszcie Mies poprosiła Toma, aby ją odwiózł do domu,
na co przystał bez większego entuzjazmu.
Gdy goście wyszli, Beatrice nie mogła powstrzymać się od
pytania:
143
- Po co zaprosiłeś Toma na kolację? I skąd się tu ponow
nie wzięła Mies?
Uśmiechnął się wyrozumiale, tak jak to czynią mądrzy
mężowie, gdy żony zaczynają ciosać im kołki na głowie.
- Tom zjawił się w taką pogodę, gdy człowiek psa nie
wyrzuci z domu. A Mies? Kiedy pojawił się Tom, to sobie
pomyślałem, że Mies... No i widzisz, z miejsca przypadli
sobie do gustu.
- Skoro Mies jest twoją starą, jak to powiedziałeś, przy
jaciółką, to nie powinieneś jej robić podobnej krzywdy. Wiesz,
jaki jest Tom. A ja zdążyłam już polubić Mies... Życzę jej
czegoś lepszego.
- Mies jest miłym kompanem, wszyscy ją lubią, ponieważ
ona umie zadbać o to, aby ją lubili. Jest także osobą, która po
trafi zadbać o własny interes. Gdy wyjdzie za mąż, to będzie
partnerem... wiodącym. Jeśli moje przewidywania są słuszne,
to każde z nich, twój Tom i Mies, będą mieli to, czego chcą,
i na co zasługują. Tom uzyska drabinę do wspięcia się tam,
dokąd zdąża, czyli do lukratywnej prywatnej praktyki, a Mies
zdobędzie męża, którym będzie mogła do woli rządzić.
- Jesteś prawdziwym Machiavellim! - wykrzyknęła obu
rzona. - I ty myślisz, że to są dostateczne powody, aby się
pobrali...? Nie są...! - Ugryzła się w język, gdyż przecież
Gijs ożenił się z nią z podobnie racjonalnych przesłanek.
Jeszcze raz stanowczo podkreśliła:
- A przede wszystkim, to nie jest mój Tom. Już ci to parę
razy mówiłam.
- Przejęzyczenie, przepraszam - odparł.
Spojrzała podejrzliwie. Wydawało się jej, że Gijsa rozsadza
radość.
Przez następnych kilka dni nie słyszała nic o Tomie i Mies.
Pod koniec tygodnia, kiedy żegnała się właśnie ze swą na-
144
uczycielką flamandzkiego, Juffrouw Blanke, pojawiła się
Mies. Gdy nauczycielka wyszła, Mies weszła zaproszona
przez Beatrice do salonu.
- Napijemy się kawy? - spytała uprzejmie. - Chyba że
wolisz herbatę?
- Kawę. Nie przeszkadzam? Może masz jakieś plany?
- Dopiero po południu przychodzi na herbatę żona pasto
ra. Z interesem. Chodzi o kwiaty do kościoła czy coś takiego.
- Będzie cię namawiała do wstąpienia do tak zwanego kwiet
nego klubu. Jego członkowie są odpowiedzialni za kwiaty. Po
tobie będą spodziewali się oczywiście najdroższych kwiatów,
ponieważ twój małżonek jest najbogatszym parafianinem.
Bilder podał kawę i biszkopty.
- Zostaniesz na lunch? - spytała Beatrice.
- Jem lunch z Tomem. On wraca po południu do Londy
nu. Za kilka dni mam tam przyjechać... Na zwiedzanie. - Po
dłuższym milczeniu spytała: - Nie masz mi tego za złe?
- Ja? Za złe? Czego? Owszem, Tom jest...
- Wszystko wiem. Tom jest bałamutem, kobieciarzem i tak
dalej. Ale to mnie wcale nie martwi. Ja będę mocno trzymała
smycz. Nie urwie się. I sakiewkę też będę trzymała. Tom jest
niesłychanie ambitny, za ambitny, żeby się nadto wyrywać.
Wiesz co? Ja myślę, że będziemy szczęśliwi...
A więc już tak daleko wszystko się posunęło? - pomyślała
Beatrice.
- Przecież dopiero co się poznaliście? - zdziwiła się głośno.
- A ty i Gijs dawno się znacie? I czy ty podczas pierwsze
go spotkania nie pomyślałaś: oto mąż dla mnie...? - Zasta
nowiła się. - Nie, ty chyba tak nie pomyślałaś, ty należysz do
innego gatunku kobiet. Ja znam Gijsa od wielu lat. On pode
jmuje decyzje natychmiast.
- Życzę wam szczęścia - odparła Beatrice, nie wiedząc,
jak zareagować na to, co przed chwilą powiedziała Mies.
145
. - Wiem, że masz wątpliwości. Ale ja zdążyłam poznać
wszystkie wady Toma i wiem, jak sobie z nimi poradzić. Bar
dzo różnimy się, Beatrice, Tom potrzebuje żony, która będzie
nim kierowała. Gijs jest zupełnie inny. Powiedział mi raz:
„Szukam kochającej żony dla siebie i matki dla Alicji i do
kładnie wiem, jaka to ma być kobieta". Znalazł ciebie i podjął
decyzję natychmiast. Jeszcze go dobrze nie poznałaś.
Beatrice zdobyła się na uśmiech.
- Wiesz coś o jego pierwszej żonie? - spytała.
- Była bardzo ładna, ale z gatunku kobiet egoistek. Myślę,
że wyszła za niego dla interesu. Z pewnością go nie kochała.
A on, jeśli się nawet z początku zakochał, to mu to szybko
wywietrzało z głowy. I od tego czasu bał się jak ognia zadu
rzenia. Ona odeszła od niego, zostawiając także własne dziec
ko. Wkrótce potem zginęła... Gijs jest szczęśliwy, że Alicja
znalazła matkę...
- Alicja jest słodka...
Wkrótce potem Mies poszła sobie, a Beatrice wyprowadziła
Freda na spacer. Rozmyślała nad słowami Mies o obawach Gijsa
przed „zadurzeniem", jak to określiła. Jak by te jego obawy
zlikwidować? Problemowi temu poświęciła czas do popołudnia,
kiedy to zjawiła się żona pastora i popijając kawę oraz chrupiąc
przygotowane przez panią Bilder ciasteczka, tłumaczyła potrze
bę ustrojenia kwiatami ołtarza w niedzielę.
Ponieważ po Alicję pojechał Bilder, Beatrice, pożegna
wszy żonę pastora, mogła iść do siebie na górę, by na wieczór
wybrać jakąś sukienkę, która by zwróciła uwagę męża. Stała
w bieliźnie, kiedy do sypialni wpadła jak burza Alicja, żeby
opowiedzieć o swym szkolnym dniu. Natychmiast też oświad
czyła, że jest okropnie głodna.
- Zaraz dostaniesz herbatę, tylko coś na siebie włożę,
wkrótce przyjdzie twój papa...
- Papie bardzo by się podobało, tak jak jest teraz - stwier-
146
dziła niewinnie mała. - A jeśli już musisz, to weź tę niebieską,
która leży na fotelu. Papa bardzo lubi niebieski kolor.
Beatrice szybko się ubrała i zaprowadziła dziecko do niani,
w której towarzystwie obie wypiły herbatę.
Niania uważnie przyjrzała się Beatrice.
- Nasz pan bardzo lubi taki kolor - pochwaliła.
Wkrótce Beatrice zeszła na dół, aby tam czekać na męża,
który lada chwila miał wrócić. Oczekiwanie przedłużało się
jednak. Zaniepokojona spoglądała raz po raz na zegarek, gdy
przyszedł Bilder, prosząc ją do telefonu i informując, że
dzwoni pan profesor.
Gijs bez wstępów zawiadomił ją, że wróci bardzo późno.
- Nie czekaj na mnie, Beatrice. Jeśli nie wrócę do jedena
stej, niech Bilder wszystko pozamyka.
- Czy coś się stało, Gijs? - spytała zdenerwowana. - Czy
wszystko w porządku...? - Gdy nie odpowiadał, powtórzyła:
-Gijs...!
Słyszała wyraźnie inne głosy, pobrzękiwanie szkła i szu
ranie, a potem ciszę, gdyż Gijs odwiesił słuchawkę,
Trzęsły się jej dłonie, ale już spokojnym głosem poinfor
mowała Bildera, że mąż wróci późno. Uspokoiła też Alicję,
która spytała, czy papie coś się stało.
- Pan profesor zbyt ciężko pracuje - stwierdził Bilder.
- Powinien od czasu do czasu rozerwać się...
Właśnie się rozrywa beze mnie, pomyślała z goryczą.
Bilder podał kolację o zwykłej porze. Beatrice straciła ape
tyt. Specjalnie dla Gijsa przygotowana kura w potrawce sma
kowała jak trociny. Była pewna, że mąż jest na jakimś przy
jęciu. Ale dlaczego, na miłość boską, tego nie powiedział?
I ten jego zupełnie obojętny głos...
Po kolacji usiadła przed kominkiem, a jej wyobraźnia snu
ła jak najgorsze przypuszczenia. Że ma jej dość, że się za
wiódł, że mu się znudziła...
147
Późnym wieczorem wyszła na ostatni spacer z Fredem,
a potem wróciła na swój fotel przed kominkiem. Bilder poza
mykał okiennice i zaryglował drzwi. Zapadła nocna cisza.
Myśli kotłowały się jej w głowie, potem zaczęły się rozpły
wać i zasnęła. Obudziło ją otwieranie zamków frontowych
drzwi. Spojrzała na zegarek: wpół do piątej nad ranem. Nie
mogła zebrać myśli i w pierwszej chwili nie wiedziała, co robi
w salonie o tej porze. Potem wszystko sobie przypomniała.
Wstała i wyszła do holu.
Gijs wydawał się być w doskonałym humorze, jakby nigdy
nic. Ogarnęła ją wściekłość.
- Dziwna pora powrotu do domu - powiedziała lodowa
tym tonem. - Trzeba już było poczekać, aż się zrobi widno.
Gijs odłożył teczkę, zdjął płaszcz i powiesił go na wie
szaku.
- Byłeś na jakimś szampańskim przyjęciu - ciągnęła dalej,
chociaż zdawała sobie sprawę, że zachowuje się jak żona
z taniej powieści dla kucharek.
- Byłem na przyjęciu - przyznał i westchnął, jakby żalił
się niebiosom na swój los.
- Powinieneś się wstydzić... - Urwała, bo właściwie to
czego miałby się wstydzić? Niczego złego mu nie udowodni
ła. Spuściła zawstydzona oczy, a Gijs myślał, że spogląda na
porcelanowy wazon na niskim postumencie i zamierza nim
cisnąć. Musiał tak myśleć, bo wykrzyknął:
- To zrobi straszny hałas!
- Co zrobi? - spytała zdumiona. Gijs szedł ku niej z uśmie
chem na ustach. Cofnęła się o krok. - Lepiej idź spać na te kilka
godzin, które pozostały do rana... - Ruszyła w kierunku scho
dów, ale się zatrzymała i zapytała: - Chcesz gorącej kawy?
- Nie - odparł. - W tej chwili mam chęć na zupełnie co
innego. Potrząsnąć tobą, aż zaczniesz szczękać zębami, a po
tem cię udusić! - Wypowiedziawszy to dźwięcznym aksamit-
148
nym głosem, obrócił się na pięcie i po chwili zamknął za sobą
drzwi gabinetu.
Przełykając łzy, poszła do sypialni i rzuciła się na łóżko.
Jak on mnie musi nienawidzić, pomyślała. Ja go też niena
widzę!
Gdy po kilku godzinach zeszła na śniadanie, Gijs już wy
jechał. Jadła więc w towarzystwie Alicji. Zauważyła, że Bil-
der patrzy na nią z lekkim wyrzutem w oczach. Niech tak
raczej popatrzy na Gijsa, pomyślała.
Po śniadaniu wyprowadziła z garażu samochód i odwiozła
Alicję do szkoły. Właśnie wracała do domu, kiedy zobaczyła
Mies, wymachującą do niej z chodnika. Zatrzymała się.
Mies podbiegła i wsadziła głowę w otwarte okno.
- Co za noc, co za noc! - wykrzyknęła. - Gijs musi być
wykończony. Mam nadzieję, że dobrze się nim zajęłaś i że
przespał się kilka godzin, utulony przez ciebie...
- Bardzo wcześnie pojechał do szpitala - odparła wymi
jająco Beatrice.
- Ten człowiek chyba zupełnie zwariował - stwierdziła
Mies. - A ty, biedna, pewno o niczym nie wiedziałaś...?
- Gijs wczoraj zatelefonował...
- Kiedy on to zdążył zrobić? Co za szczęśliwy zbieg oko
liczności, że przejeżdżał wtedy przed restauracją Doelena,
kiedy to się wydarzyło; I zobaczył wybiegającego kelnera,
który głośno krzyczał. Więc skoro dzwonił, to może coś niecoś
już wiesz. Ale mieć od razu takich dwóch pacjentów! Obaj
mężczyźni mieli przecięte aorty, grały rolę sekundy... Bo tam
odbywało się to przyjęcie, wiesz przecież, wszyscy się popi
li... I w takim tłumku znaleźć kogoś do pomocy... Udało mu
się założyć im prowizoryczne opaski zaciskające i odwieźć do
szpitala... do rana z tymi dwoma pozostał, żeby pomóc dy
żurnemu chirurgowi, który sam sobie nie dawał rady...
- Ale przecież Gijs jest hematologiem?
149
- Jest także wspaniałym chirurgiem - odparła Mies. - Nic
o tym nie wiedziałaś?
- Co ja najlepszego zrobiłam! -jęknęła Beatrice. - My
ślałam, że Gijs wybrał się na przyjęcie, i kiedy wrócił, zacho
wałam się jak jędza!
Mies otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale zmieniła
zamiar.
- Muszę już lecieć - oświadczyła. - A jeśli idzie o Gijsa,
to mu wszystko wyjaśnisz - dodała lekko.
Po południu Beatrice odebrała Alicję ze szkoły i po herba
cie w trójkę -jak zwykle z nianią - poszła przebrać się w nie
bieską suknię...
Zeszła na dół i usiadła w salonie. Około szóstej usłyszała
podjeżdżający samochód. Do salonu wbiegła rozradowana
Alicja i wykrzyknęła:
- Przyjechał papa i jeszcze ktoś, bo są dwa samochody.
Wraz z Beatrice wyszła do holu, za nimi merdający ogo
nem Fred.
Otworzyły się drzwi i wszedł profesor ter Vosse z kobietą
- prawdopodobnie żoną - a za nimi Gijs. W tej sytuacji trud
no, jej było zacząć od przepraszania. Obdarzyła męża czułym
spojrzeniem i przywitała się z gośćmi. Bezszelestnie pojawił
się Bilder i pomógł wszystkim zdjąć płaszcze.
Całe towarzystwo przeszło do salonu, gdzie Beatrice za
częła prowadzić uprzejmą rozmowę z dyrektorem ter Vosse
i jego małżonką, zerkając od czasu do czasu na Gijsa, który
zachowywał się bardzo swobodnie, taksując zimnym spojrze
niem żonę.
- Wpadliśmy tylko na chwilę w drodze na kolację u przy
jaciół w Woerden. Nie mogliśmy się oprzeć chęci odwiedze
nia pani... - powiedział ter Vosse.
Rozmawiali jeszcze z kwadrans, popijając podaną przez
Bildera kawę.
150
- Jaka szkoda, że tak szybko po ślubie profesor van der
Eekerk musi niespodziewanie wyjechać - napomknął ter Vos-
se, wkładając w holu płaszcz. - Taki los lekarskich żon - do
dał. - Szkoda, że nie może mu pani towarzyszyć... Jest dzie
cko... Poklepał Alicję po główce.
- Oczywiście, że nie mogę - odparła mechanicznie Bea
trice.
- Niech się pani nie martwi, Beatrice. Kiedy Gijs zostanie
dyrektorem, będzie go pani miała zawsze dla siebie. Tak jak
ja mam teraz mojego Bernarda - powiedziała pani ter Vosse.
-
Dziękujemy za zaproszenie,. Gijs! - Dyrektor ter Vosse
długo potrząsał dłonią Gijsa.
A więc Gijs specjalnie ich zaprosił, pomyślała Beatrice.
W jakim celu? I co to za wyjazd? Nie mogła o nic pytać, gdyż
Alicja ich nie opuszczała, zadając ojcu masę pytań i opowia
dając o lekcjach w szkole. Dopiero kiedy niania ją zabrała,
Beatrice zadała dręczące ją pytanie:
- Wyjeżdżasz? Dokąd?
- Do Północnej Irlandii - odparł beznamiętnie.
- Ale to przecież... - Chciała powiedzieć „niebezpiecz
ne", ale się powstrzymała. - Kiedy musisz jechać?
- Dziś wieczorem. - Spojrzał na zegarek. - Mniej więcej
za pół godziny, . .
- Ale przecież nie możesz... - Zobaczyła jego uniesione
brwi.
- Nie mogę? - spytał zimnym głosem.
- Mogłeś mi wczoraj powiedzieć... Chcę z tobą porozma
wiać, wyjaśnić sprawę...
- Może poczekamy na odpowiednią chwilę, Beatrice...?
- Jest mi okropnie przykro, Gijs. Nic nie wiedziałam...
- Nie o to mi chodzi, Beatrice. Mam żal do ciebie, że nie
okazałaś mi zaufania... Jesteśmy tak krótko po ślubie, a ty
pomyślałaś, że ja mogę... dajesz wiarę bzdurom, które rodzą
151
się w twojej głowie? Tak nisko mnie oceniasz? - Nie okazy
wał najmniejszej złości. Mówił to wszystko spokojnie, z re
zygnacją nawet.
- To wcale nie jest tak, jak myślisz. Teraz ja powiem, że
nie o to chodzi... - zaczęła.
- Może powiemy dobranoc Alicji - przerwał.
Poszli razem na górę.
- Będziesz telefonował? - spytała.
- Jeśli tylko będzie to możliwe. - Wyjaśnił następnie, że
jedzie na kilka dni, najwyżej na tydzień. Alicji powiedział to
samo, dodając, że na te dni będzie miała najlepszą opiekunkę,
jaką sobie można wyobrazić, Beatrice. - Obie będziecie o sie
bie dbały, no i o Freda.
Gdy nadeszła chwila pożegnania Gijsa, Beatrice szepnęła:
- Masz o siebie dbać. I bądź ostrożny.
Nie odpowiedział na to, ale powtórzył:
- Jesteś pod dobrą opieką Bildera. Mówiłem ojcu o moim
wyjeździe. Wpadnie cię odwiedzić.
- Nie bój się o nas, damy sobie radę. Ale ja będę się bała
o ciebie.
Stali bardzo blisko siebie, Już myślała, że ją obejmie i po
całuje. Ale nie zrobił tego. Uśmiechnął się wymuszenie i wy
szedł, skinąwszy głową stojącemu obok Bilderowi.
- Niech się pani nie martwi, profesor za kilka dni wróci
- pocieszał ją Bilder.
Dni nizały się jedne na drugie. Bardzo się dłużyły mimo
odwożenia i przywożenia Alicji ze szkoły, długich z nią roz
mów i zabaw, spacerów z Fredem i lekcji języka. Wieczorami
nie wiedziała, co ze sobą zrobić.
Przypomniała sobie, że za osiem dni odbywa się doroczny
szpitalny bal, na który jeszcze przed wyjazdem Gijs wykupił
zaproszenia. Wybrała się któregoś przedpołudnia do Lejdy,
aby kupić odpowiednią suknię, oczywiście w niebieskiej to-
152
nacji. Niestety, właśnie w tym czasie dzwonił Gijs i rozma
wiał z Bilderem, który go zapewnił, że wszystko jest w jak
najlepszym porządku. Beatrice wyrzucała sobie, że jej nie
było w domu. Gijs powiedział Bilderowi, że jeszcze nie wie,
kiedy wróci.
W ciągu tygodnia odwiedził ją ojciec Gijsa i zaprosił na
weekend. Oczywiście z Alicją. Beatrice wahała się z przyję
ciem tej propozycji. A jeśli wtedy wróci Gijs? Ojciec ją prze
konywał, że na pewno jeszcze nie wróci, więc pojechały.
Było jej coraz smutniej. Niepokoiła się bardzo, czy mężowi
nic się nie stało, bo nie dawał znaku życia.
Zadzwoniła do matki do Anglii i podzieliła się z nią swymi
zmartwieniami. Matka, jak zwykle pełna energii i optymi
zmu, umiejętnie uspokajała córkę.
Minęło osiem dni od wyjazdu Gijsa. Bal w szpitalu już za
dwa dni...
W przeddzień balu poszła spać, przekonana, że mąż nie
zdąży wrócić. Kiedy jednak następnego ranka zeszły z Alicją
na śniadanie, przy stole siedział, jak gdyby nigdy nic, uśmie
chnięty Gijs.
Dopadła go Alicja, wykrzykując radośnie i tuląc się do jego
kolan.
- Kiedy wróciłeś, papo? Fred nawet nie zaszczekał...
- Specjalnie go prosiłem, żeby was nie budził - odparł.
- Dzień dobry. Beatrice - powiedział przez stół. Nie wstał
i nie podszedł. - Nie obudziłem cię?
- Nie. Zachowywałeś się bardzo cicho. Jak się udała podróż?
- Jak długo można grać w tę grę salonowych pytań, pomyślała.
- Chyba dobrze. A co wy, moje panie, robiłyście przez ten
czas? - zwrócił się do żony i córki.
Odpowiedziała Alicja, wypełniając napiętą, chłodną atmo
sferę dziecięcym szczebiotem.
153
- Nie idziesz chyba do szpitala? - spytała cierpkim gło
sem Beatrice.
- Idę. Mam kilka pilnych spraw. Nasz bal zaczyna się
o dziewiątej wieczorem, prawda?.Zdążę wrócić odpowiednio
wcześnie, aby się przebrać.
Wstał, pocałował Alicję w czoło, Beatrice cmoknął w po
liczek i wyszedł.
Beatrice zawiozła Alicję do szkoły, przespacerowała kilka
kilometrów z Fredem, odbyła konferencję z Mevrouw Bilder
na temat lekkiego posiłku tego wieczoru, odrobiła zadane jej
przez Juffrouw Blanke lekcje, zjadła lunch, choć nie czuła się
głodna, i wreszcie poszła do swego pokoju, gdzie zrobiła
sobie manikiur.
Alicję tego dnia przywiózł ze szkoły Bilder. Beatrice spędziła
z nią czas aż do chwili, gdy niania ułożyła dziewczynkę spać.
Gijsa nadal nie było.
Zeszła na dół. Dom był cichy. I jakby smutny. Usiadła
i zaczęła się zastanawiać, co i jak powie mężowi, kiedy on
wróci. Czy mu się przyzna do swoich uczuć, połączonego
z nimi zawodu i tym wytłumaczy swoje zachowanie? I czy
zdąży to wszystko powiedzieć przed balem?
Wróciła na górę i włożyła długą suknię. Zupełnie gotowa
zeszła na dół, ostrożnie stąpając na wysokich obcasach balo
wych pantofli. Welwetowy płaszcz położyła na krzesełku
w holu i smutna weszła do saloniku.
Tam ją zastał Gijs, gdy wrócił po wpół do dziewiątej.
- Szybko wezmę prysznic i przebiorę się - zawołał od
progu. —Alicja śpi?
- Żegnałam się z nią przed dziesięcioma minutami i jesz
cze nie spała - odparła.
Pobiegł na górę, pogwizdując. On jest chyba zupełnie nie
czuły, pomyślała. Była bliska płaczu. Wszystko okropnie się
komplikowało.
154
Zegar w holu wybił dziewiątą, zaraz za nim powtórzył go
dzinę zegar w salonie. Minęło jeszcze dziesięć minut, nim Gijs
zszedł na dół. Wspaniale wyglądał we fraku. Jaki z niego przy
stojny mężczyzna! I trudno dostępny. Westchnęła cichutko.
- Mamy czas porozmawiać? - spytała.
- Nie bardzo. Najwyższy czas jechać.
Nie było sensu upierać się. Wstała i wyszła za nim do holu.
Z kurtuazją podał jej płaszcz.
Gdy opuszczali dom, powiedział do Bildera, żeby na nich
nie czekał, gdyż wrócą późno. A raczej wcześnie rano. Zamy
kając drzwi, Bilder życzył im dobrej zabawy.
Dobrej zabawy! - pomyślała z goryczą.
W drodze łamała sobie głowę, co powinna teraz powie
dzieć. I nie powiedziała nic. Coś ją hamowało. Może zbiera
jące się w oczach łzy. Poza tym wszystko, co sobie przedtem
starannie przygotowała, wszystkie słowa i zdania wydawały
się teraz puste i głupie. Trzeba raz jeszcze przemyśleć całą
sytuację. Jest przecież rozsądną dorosłą kobietą. Chyba potra
fi rozwiązać nabrzmiały problem?
Gdy przybyli na miejsce, bał już się rozpoczął. Poszła do
damskiej toalety, poprawiła włosy i przypudrowała nos. Na
szczęście nie miała czerwonych oczu.
Spotkali się przed wejściem do wielkiej auli, gdzie trwała
zabawa. Przywitali się z dyrektorem ter Vosse i jego żoną,
a potem Gijs porwał Beatrice na parkiet.
Oboje tańczyli dobrze. Przez chwilę, wtulona w jego ra
miona, zapomniała o swoich kłopotach. Było jej bardzo do
brze. Czuła się niemal szczęśliwa. Mogłaby tak tańczyć bez
końca. Orkiestra przerwała granie zbyt wcześnie. Znaleźli się
w tłumie znajomych, kolegów Gijsa i przyjaciół, którzy ko
lejno zapraszali ją do tańca. Mąż odnalazł ją dopiero przed
kolacją i wtedy zatańczyli po raz drugi, prowadząc obojętną
rozmowę.
155
Potem przeszli do sali, gdzie ustawione były stoliki. Po
posiłku połączonym z ożywioną rozmową, czysto towarzy
ską, zaprosił ją do tańca dyrektor ter Vosse. Tańczył popraw
nie, ale bez tego polotu co Gijs. Przez cały czas mówił o Gij
sie. Jaki to znakomity lekarz i wspaniały człowiek. I jaka ona
musi być szczęśliwa... '
Bez przerwy pojawiali się inni panowie, pragnący zatań
czyć z piękną żoną sławnego kolegi. I każdy mówił, jakie to
ona ma szczęście, będąc żoną takiego mężczyzny.
Gijs też bez przerwy tańczył z coraz to innymi partner
kami. Ją zaprosił dopiero do ostatniego walca... Pomyśla
ła, że ma teraz ostatnią szansę. Kiedy wrócą do domu, będą
zbyt zmęczeni, a potem Gijs znowu umknie do pracy. Chwy
ciła głęboki oddech i z przerażeniem stwierdziła, że zapo
mniała pięknie przygotowanych zdań i słów. Spojrzała mu
w oczy. Wydawały się spokojne i czujne, ale kryła się w nich
jakby iskierka rozbawienia. Z czego on jest taki zadowolo
ny? Raz jeszcze chwyciła głęboki oddech i zaczęła wreszcie
mówić:
- Słuchaj dobrze tego, co mam ci do powiedzenia. Bo już
nie zdobędę się, aby powtórzyć... Wówczas nie dałeś mi
szansy. Chyba świadomie wprowadziłeś mnie w błąd. Dlacze
go nie powiedziałeś, że to nie przyjęcie? Dlaczego?
- Miałaś ochotę rzucać wazonami.
- Po pierwsze, to nieprawda, a po drugie, każda porządna
żona rzucałaby wazonami, gdyby jej mąż przez całą noc sam
balował.
- Nie sadzę. Powiedz mi prawdę. Dlaczego byłaś taka
wściekła? Aż cię roznosiło. - Przytulił ją mocniej do siebie.
- Oczywiście, że byłam zła, ale zostawmy to, to nieważ
ne... - Uśmiechnęła się słodko do jakiegoś tancerza, który
powitał ją skinieniem głowy. - Ale ci powiem, dlaczego. By
łam po prostu zazdrosna. Nie zdawałam sobie sprawy, że
156
potrafię, ale okazało się, że byłam bardzo zazdrosna... Po
prostu zakochałam się w moim mężu!.. - wyrzuciła z siebie.
- A przecież tak wcale nie miało być. To miało być małżeń
stwo z rozsądku, oparte na przyjaźni. I nic więcej. A teraz
'wiem, że z tego nici. Taka rzecz jest niemożliwa... - Zamilk
ła, oddychając szybko. Po dłuższej chwili dodała: - Ty i tylko
ty! - Odetchnęła. Wyznała wszystko i zdając sobie z tego
sprawę, zrobiła się czerwona jak burak.
- Kiedy spotkaliśmy się wtedy na przyjęciu świątecz
nym... - zaczął Gijs i coś w jego głosie skłoniło ją do spo
jrzenia na jego twarz —z miejsca zakochałem się w tobie po
uszy. Potem czekałem, żebyś ty zakochała się we mnie. I chy
ba nasz los rozstrzygnął się. właśnie teraz, na parkiecie, przy
dźwiękach walca.
Nie przerywając tańca, podprowadził ją do łuku, za którym
znajdowała się sala koncertowa. Stanął za załomem, wziął ją
w ramiona i ustami przywarł do jej warg.
- Od dawna pragnąłem to zrobić. Od bardzo dawna - po
wiedział. - Ty i tylko ty, moja najdroższa.
- Co my teraz zrobimy, Gijs? - spytała z komicznym
przerażeniem.
- Teraz? Czym prędzej wrócimy do domu - odparł.