Jacek Sawaszkiewicz
Stan zagrożenia
OD AUTORA
Pragnę podziękować wszystkim, którzy pomogli mi w pracy nad Stanem zagrożenia i
dzięki którym wypadki antycypowane w Ewangeliarzu Eliasa pod względem merytorycznym
pozostają w wysokim stopniu prawdopodobieństwa z wypadkami, jakie mogą rozegrać się w
przyszłości.
Pisząc Stan zagrożenia korzystałem z następujących książek i opracowań: Broń jądrowa -
I Tadeusza Pióro, Radioaktywność a zdrowie ludzkie - Zbigniewa Jaworowskiego, Metodyka
prognozowania i oceny skutków uderzeń jądrowych - praca zbiorowa, Miasto w wojnie
jądrowej - Jerzego Zakrzewskiego, 2000 słoto o atomie i technice jądrowej - Ryszarda Szep-
ke, Metodyka oceny pożarowej w RPB Jądr. - Antoniego Wrony, Przysposobienie obronne -
praca zbiorowa, Zarys fizyki - W. Boltona, Jaśniej niż tysiąc słońc - Roberta Jungka,
Francuska „przygoda atomowa” - Charlesa Aillereta, Jeśli nie nastanie pokój - praca
zbiorowa.
Wymienionym autorom chciałbym wyrazić wdzięczność za wiedzę, którą czerpałem z
ich dzieł.
Dziękuję także:
- pułkownikowi dyplomowanemu Wiktorowi Kuryłkowi - za bez mała dwa lata
przepracowane wspólnie w Miejskim Sztabie Wojskowym, gdzieśmy swego czasu usiłowali
przewidzieć skutki różnych uderzeń jądrowych na znękane symulowanymi nalotami miasto
Szczecin;
- podpułkownikowi dyplomowanemu Edmundowi Łącznemu oraz podpułkownikowi
dyplomowanemu Mieczysławowi Suchorskiemu - za szereg fachowych informacji i porad;
- majorowi pożarnictwa inżynierowi Józefowi Chmielewskiemu oraz porucznikowi
pożarnictwa inżynierowi Janowi Stefaniukowi - za cenne wskazówki.
Osobne podziękowanie składam kierowniczce sklepu papierniczego nr 4912 w
Stargardzie Szczecińskim, pani Władysławie Pawlikowskiej, która zaopatrując mnie w
materiały piśmienne, w większym stopniu przyczyniła się do powstania Stanu zagrożenia niż
tak zwani lokalni mecenasi kultury.
Dziękuję również tym wszystkim, którzy nie przeszkodzili mi w napisaniu tej powieści,
chociaż mogli.
Kiedy praca nad Stanem zagrożenia była w pełnym toku, szef Miejskiego Inspektoratu
Obrony Cywilnej w Stargardzie Szczecińskim, ppłk. dypl. Edmund Łączny - z okazji bardzo
dla mnie miłej uroczystości - wpisał mi do sztambucha między innymi:
Jacku!
Niech nasze merytoryczne rozważania pozostaną tylko na kartach Twego dzieła.
Sprawdzaj się w działaniu, a pracuj tak, bym ja nigdy w działaniu nie musiał się sprawdzać.
Żołnierz Mundek
A zatem... w Imię Najwyższych Hierarchii Duchowych... zaczynajmy.
Motto z EWANGELIARZA ELIASA
„Efekt był jedyny w swoim rodzaju, wspaniały, piękny, niesamowity i przerażający.
Nigdy przedtem człowiek nie wywołał zjawiska o tak ogromnej mocy. Nie da się opisać
efektów świetlnych. Cała okolica została oświetlona oślepiającym blaskiem o natężeniu
wielokrotnie większym niż blask słońca w południe. Było to światło złote, purpurowe,
fioletowe, sine i niebieskie. Oświetliło każdy wzgórek, szczelinę i grań pobliskiego łańcucha
gór z wyrazistością i pięknem, których nie można opisać, które trzeba zobaczyć, by móc je
sobie wyobrazić. Było to piękno, o jakim śnią wielcy poeci i które opisują w ubogi i
niedokładny sposób. W trzydzieści sekund po eksplozji najpierw nadszedł poryw powietrza,
gniotący ludzi i przedmioty, a niemal natychmiast po nim zaczął się silny, dlugotrwały,
groźny grzmot, który przypomniał o dniu Sądu Ostatecznego i dał nam poczuć, że my, słabe
istoty, popełniamy świętokradztwo usiłując igrać z siłami należącymi dotąd do Stwórcy...”
(Departament Wojny, 16 VII 1945)
Fragment prologu
z EWANGELIARZA ELIASA
...Wszyscy jesteście trupami. Z mojego dzisiaj patrzę na was tak, jak na film ukazujący
minioną rzeczywistość. W moim dzisiaj żadne z was nie istnieje. Nie istnieją wasi rodzice,
dzieci, siostry i bracia. Nie istnieją wasze pralki, lodówki i telewizory, wasze domy i
przydomowe ogródki ze starannie przystrzyżoną trawą, wasze garaże i samochody. W moim
dzisiaj nie ma już waszych autostrad, mostów, lotnisk, elektrowni i zakładów przemysłowych.
Nie ma w nim waszych fabryk, sklepów, magazynów, wytwórni, kopalń,- koncernów,
towarzystw ubezpieczeniowych i banków. Zniknęła część waszych rzek i jezior, zniknęła
większość waszych miast i miasteczek, zmieniła się konfiguracja terenów, nawet kształty
waszych kontynentów w moim dzisiaj nie przypominają tych, które widzicie spoglądając na
mapę. Wszyscy jesteście trupami. To tylko wasza niewolnicza zależność od współrzędnych
czasoprzestrzeni daje wam złudzenie materialnego istnienia...
I KOŁO SIĘ ZAMKNIE
Współcześni ludzie to stworzenia z reguły osiadłe. Ale są między nimi duchy
niespokojne, które owładnięte instynktem praprzodków prowadzą koczowniczy tryb życia.
Pod wpływem nagłego impulsu porzucają oni swoje siedziby i wyruszają przed siebie bez
celu, wytyczając szlak. Jeśli trafią do miejsca, gdzie znajdą sprzyjające warunki, bywa że
decydują się tam pozostać, a wtedy wytyczonym szlakiem podążają za nimi inni i szlak się
poszerza. Wpierw jest to droga gruntowa, później ludzie wysypują ją tłuczniem lub żwirem,
jeszcze później zostaje wybrukowana i pokryta asfaltobetonem, aż wreszcie przekształca się
w szosę profilowaną, zaopatrzoną w urządzenia odwadniające i tak gładką, jak plaża Daytona
na półwyspie florydzkim.
Niepodobna dzisiaj ustalić, który to z Seminolów odcisnął swoją stopą pierwszy ślad na
podmokłym terenie tego półwyspu. Wiadomo tylko, że ci Indianie żyli tam od początku.
Dopiero w XVI wieku na Florydzie (zanim nazwano ją Florydą) zjawili się Europejczycy.
Dowodził nimi hiszpański konkwistador Juan Ponce de Leon, założyciel osady Saint
Augustine, i to on był tym, który miał szansę wytyczyć szlak. Po Hiszpanach na półwyspie
florydzkim wylądowali Francuzi, po Francuzach przybyli Anglicy, aż w końcu dotarli tu
Amerykanie. Historia tego zakątka ziemi w dużym skrócie przedstawia się tak: część
hiszpańskich osadników wyrżnęli Francuzi, po czym nastał okres spokoju. Potem Hiszpanie
w rewanżu wyrżnęli Francuzów i nastał nowy okres spokoju. Z kolei Hiszpanów wyrżnęli
Anglicy i jeszcze raz nastał okres spokoju. Wkrótce jednak zakłócili go Hiszpanie i wyrżnęli
Anglików. Po czwartym okresie spokoju Hiszpanów wyrżnęli Amerykanie. Teraz na
Florydzie znowu panuje względny spokój, ale jeśli wierzyć przepowiedniom Indian, nie
będzie on trwał długo. Amerykanów wyrżną Seminolowie, którzy - co jest zrozumiałe -
podczas wzajemnej hiszpań-sko-francusko-angielsko-amerykańskiej rzezi wyrzynani byli
niejako okazjonalnie, a dzisiaj, pomijając członków tego szczepu przesiedlonych do stanu
Oklahoma, egzystują na półwyspie florydzkim w dość izolowanej mikrospo-łeczności i
zajmują się sprzedażą pamiątek. Seminolowie więc wyrżną Amerykanów i koło się zamknie.
Konkwistador Juan Ponce de Leon miał szansę wytyczyć szlak, ale tego nie zrobił,
chociaż dokonał czynu o większym znaczeniu: odkrył półwysep florydzki, ujawnił ten fakt
przed Starym Światem i pociągnął za sobą innych.
Zrobił to natomiast człowiek o nazwisku Flagler. Był on nieco stukniętym amerykańskim
milionerem, który zawziął się, by sfinansować budowę linii kolejowej łączące] osadę Palm
Beach z resztą kraju. Linię tę oddano do użytku w roku 1812, czyli na sześć lat przed tym, jak
generał Andrew Jackson wyrżnął Hiszpanów i zaanektował półwysep florydzki do Stanów
Zjednoczonych. Warto dodać, że wdzięczni mieszkańcy półwyspu w uznaniu za zasługi
generała Jacksona wybrali go na stanowisko gubernatora, z którego potem przeniósł się na
fotel prezydencki.
Siadem Flaglera ruszyli następni milionerzy. Asystowali im ludzie, bez których nawet
milionerzy, czy też zwłaszcza milionerzy, po prostu nie mogą się obejść oraz cwaniacy,
którzy nie mogą się obejść bez milionerów. Warunki klimatyczne na Florydzie są równie
kuszące jak warunki klimatyczne na pustyni Mojave, tyle że biegunowo odmienne, choć tu i
tam słońce świeci przez 365 dni w roku, chyba że przeoczy rok przestępny i na ten dodatkowy
dzień zaplanuje sobie wychodne. Warunki, o których mowa, nie dotyczą wszakże
okolicznych wysepek i pasa nadbrzeżnego, gdzie klimat jest jak łono kochanki. Bóg po
stworzeniu raju musiał dojść do wniosku, że dla jego doskonałości należy u-sunąć pewne
fragmenty i bez zbytniej troski o ich los strzepnął je ze swoich wyżyn, jakby to były skrawki
ciasta na stolnicy. Opadły one w różnych rejonach naszego globu, przy czym jeden z nich
trafił właśnie na obszar położony między 80 a 85 stopniem długości i 23 a 30 stopniem
szerokości geograficznej.
Szlak więc został wytyczony i na półwysep florydzki zaczęli napływać kolejni
przybysze. Niektórych przyciągały inwestowane tu pieniądze i możliwość zarobku, innych
niezwykłość
i szczególny urok tego miejsca, jeszcze innych - kiedy Floryda stała się modna - snobizm
albo rozpaczliwa pogoń za życiową szansą. Przybysze założyli nowe osady, a linię kolejową,
przedłużoną przez Flaglera do Miami, zastąpiła szosa sięgająca aż po Key West. Skrawkowi
raju, którym Bóg wzgardził uznając go za niedoskonały, ludzie nadali polor doskonałości
dzięki technice. Z osad wyrosły miasta i osiedla; autostrady i szosy pokryły półwysep niczym
naczynia krwionośne. I nagle okazało się, że każda mila kwadratowa tego bagnistego,
malarycznego gruntu warta jest miliony. Obdarzeni wyobraźnią spryciarze rozdrapali parcele,
by wznosić na nich bloki mieszkalne, pensjonaty, restauracje, zajazdy, bary i kompleksy
hoteli, bo Floryda magicznym sposobem przeistoczyła się w Ziemię Obiecaną dla wszystkich
- bogaczy, kombinatorów, emerytów, spekulantów, turystów, hochsztaplerów, podupadłych
arystokratów i kontestującej młodzieży. Parytety złota i walut na rynkach światowych
podlegały kapryśnym zmianom, ale wartość nieruchomości na Florydzie nieustannie rosła.
Rosły także koszty utrzymania i zdawało się, że nic nie jest w stanie tego wzrostu
powstrzymać.
Jednakże wydarzyła się rzecz straszna, niepojęta z punktu widzenia właścicieli willi,
moteli, aligator owych ferm, kafeterii, domów wczasowych, plantacji pomarańczy, sklepów i
działek budowlanych usytuowanych w południowej części Florydy. W tym roku, tuż po
święcie Czwartego Lipca, ceny po raz pierwszy od lat zaczęły spadać. Zaczęły spadać
gwałtownie. Spadały, katastrofalnie.
Spowodował to komunikat władz lokalnych informujący, że tereny położone na zachód
od trójkąta,, który wyznaczają miasta Hialeah, Miami i Homestead, i sięgające aż do granic
Parku Narodowego Everglades, zostają zamknięte ze względu na powstałe zagrożenie dla
przebywających tam ludzi. Komunikat - nie wdając się w szczegóły - wzywał wszystkie
osoby do opuszczenia tych terenów i zapowiadał przymusową ich ewakuację w ciągu
dwunastu godzin.
Od czasu ogłoszenia komunikatu minęły dwa tygodnie i władze nadal nie udzielały
żadnych wyjaśnień. Ludność cywilna karnie opuściła zagrożone tereny, które niezwłocznie
otoczyło wojsko. Z pewnym ociąganiem opuszczano także pobliskie miasta i osiedla. Plaże
Fort Lauderdale, Hollywood, Miami, Coral Gables i Homestead zaczęły pustoszeć. A ceny
wciąż spadały. Spadały na łeb na szyję. Właściciele nieruchomości, którzy liznęli nieco
historii, wskutek zaistniałej sytuacji wyrobili sobie trafny pogląd na to, co odczuwali ich
przodkowie w „czarny piątek” 25 października 1929 roku.
Z EWANGELIARZA ELIASA
Ostatnie minuty przed godziną „G”.
Gdzieś w centrum wyły syreny, a chłopak leżał brzuchem na szorstkim ręczniku, kilka
metrów od krawędzi basenu. Miał na imię Adam, osiemnaście lat i mocno zaciśnięte pięści
pod brodą trzymane jedna na drugiej. Patrzył, jak Linda Tossey dopływa do przeciwległego
brzegu i wspina się po drabince - trochę ociężale po kwadransie spędzonym w wodzie, w
stanie prawie nieważkości. Zaraz - myślał - zdejmie z głowy czepek, rozrzuci włosy na
ramionach i w tym swoim kostiumie bikini podobnym do bladoniebieskiej mgły wyciągnie
się na materacu, z tułowiem uniesionym na łokciach i z twarzą zwróconą do słońca, wśród
szczebiotu swych trzech koleżanek, które upozowane na sąsiednich materacach plotkują
popijając koktajl z lodem. I oczywiście rozchyli nogi i wypnie biust, żeby ten cholerny
wymoczek na leżaku pod parasolem niczego nie przeoczył.
Syreny nadal wyły, ale ich wycie dobiegało tu przytłumione i było słabo słyszalne.
Znowu ćwiczebny alarm. Całe szczęście, że klub ten znajduje się daleko od centrum i że
zarząd nakłonił odpowiednie władze do wydania zakazu instalacji syren alarmowych w
promieniu trzech kilometrów. Istotnie, sytuacja na świecie od paru miesięcy jest bardzo
napięta, ale to jeszcze nie powód, żeby bez potrzeby niepokoić członków klubu, którzy
powinni mieć zagwarantowane przyzwoite warunki do wypoczynku. Ostatecznie nazwa
„Enklawa Przyrody” zobowiązuje. Nie jest to może waszyngtoński Chevy Chase, ale zawsze.
Od strony kabin betonową ścieżką przecinającą trawnik nadchodziły dwie dziewczyny w
jednakowych kostiumach i w słomkowych kapeluszach. Adam ogarnął spojrzeniem ich piersi,
biodra i uda i ponownie utkwił wzrok w Lindzie. Jakieś dziwne właściwości - pomyślał - ma
ten bladoniebieski materiał. Taki mokry i przylegający do jej skóry, każdym ułamkiem
kwadratowego centymetra wysyła sygnały informujące, że ona jest już dojrzałą kobietą, a
kiedy po wyschnięciu odrobinę się skurczy i mocniej opnie jej ciało, sygnały nawet
przybierają na sile, chociaż rozchodzą się na innych falach, pobudzając w człowieku nowe
rejony wyobraźni. Tylko że ten wymoczek, do którego ona nadaje, ma teraz - co za pech, no
nie? - przestrojony odbiornik w mózgu. Siedzi na leżaku pod parasolem, z nosem w książce, a
w jego okularach odbijają się wężowe znaki paragrafów.
„Richard przygotowuje dysertację - powiedziała Linda podczas balu na zakończenie roku
szkolnego. - Ma już zapewnioną posadę w spółce adwokackiej Donovana w Waszyngtonie.
Tam trafiają najlepsi z najlepszych.”
Ten bal kończył nie tylko rok szkolny, kończył wszystko. Niebawem ona wyjedzie na
Wschodnie Wybrzeże, by studiować w Harvardzie, tam gdzie studiował Richard Copperman,
cholerny wymoczek. Od dnia rozstania dzielił ich jedynie okres wakacji i Adam żywił
nadzieję, że w okresie tym doprowadzi do pojednania i odzyska jej względy. Przecież nie
można tak ni stąd, ni zowąd zostawić na lodzie faceta, z którym przez dwa lata się chodziło i
omal nie poszło z nim do łóżka, i już następnego dnia robić słodkich oczu do kogoś, kto
wygląda jak ścinek papieru, tak że dałoby się go przebić na wylot małym palcem. Owszem,
Copperrnanowie to handel złomem, są obliczani na półtora miliona, no a ojciec Lindy przed
miesiącem otrzymał stanowisko prezesa korporacji w tekstyliach, ale tata ze swoją wytwórnią
pasz i plantacjami też należy do tej samej klasy. Mimo to nie chciał się zgodzić na Harvard.
„Wystarczy ci zwykły uniwersytet stanowy - powiedział. - Żeby prowadzić interes, nie
musisz mieć zaf aj danego doktoratu. Jak będzie ci potrzebny jajogłowy doradca, to za te
pieniądze możesz ich mieć na kopy.”
Cień trampoliny wpełznął na jego prawy łokieć, więc Adam przesunął ręcznik bardziej w
lewo. Mamie udało się przekonać tatę - myślał - że pogwałciliby własny statuts społeczny
kształcąc dzieci w jakiejś tam szkole zbiorczej i że tylko renomowana szkoła prywatna, ta,
gdzie Lindę posłali jej rodzice, a potem licząca się uczelnia otwiera drogę do kariery. Ale
mama już nie żyje, nie ma komu przekonać taty i Harvard diabli wzięli. To już koniec, koniec
wszystkiego - odkąd zjawił się tutaj ten wymoczek. Linda dostała bzika na jego punkcie i
adoruje go w sposób wprost żenujący. Przestał jej imponować nawet tytuł mistrza okręgu w
pływaniu, który się zdobyło w tym roku specjalnie dla niej, chociaż po zawodach, wieczorem
w samochodzie, była uległa jak hurysa i gdyby nie to napięcie, zmęczenie i zdenerwowanie
po tym ciężkim dniu, człowiek nie miałby żadnych kłopotów w tak przełomowych chwilach i
dobitnie by udowodnił, że w pełni zasługuje na miano mężczyzny.
Szorstki ręcznik, na którym Adam leżał, mógłby w tym momencie zeznać w sądzie pod
przysięgą, że jego właściciel na to miano rzeczywiście w pełni zasługuje.
Poprzez gwar rozmów dolatujący z tyłu, spod cienia restauracyjnej werandy, przebił się
wysoki sopran zabarwiony śmiechem. Te dwie dziewczyny w jednakowych kostiumach i w
słomkowych kapeluszach okrążyły basen i skierowały się ku tarasowi przed barem o ścianach
ze szkła fotochromowego. Przeszły tak blisko, że Adam zobaczył złociste, delikatne włoski na
ich opalonych łydkach. Nie znał tych dziewczyn, były to nowe twarze w tym klubie. Ale to
dobrze - pomyślał - że „Enklawa Przyrody” zapewnia stały dopływ świeżej krwi, w
przeciwieństwie do wielu innych klubów, nierzadko bardziej konserwatywnych,
hermetycznych i nieufnych wobec obcych niż Agencja. Bezpieczeństwa Narodowego.
Obie spoczęły na wyplatanych z wikliny krzesłach o siedzeniach z płótna w zielone
wodorosty na piaskowym tle, przy wolnym stoliku, i paląc papierosy „Virginia Slim” czekały
na swoje porcje lodów. Ich wygląd i sposób bycia świadczył, że odebrały staranne
wychowanie w którymś z ekskluzywnych kalifornijskich burdeli.
No - myślał Adam - mimo wszystko to dziewczyny z klasą, niczego im nie brakuje, mają
nawet więcej towaru do zaoferowania i wyższej jakości od Lindy Tossey. Tyle że żadna z
nich nie jest jednak Lindą. Ale, do diaska, co Linda ma takiego, czego one by nie miały? Na
czym polega ta różnica? Kostium z materiału podobnego do bladoniebieskiej mgły, JeJ włosy
rozsypane na ramionach, kiedy opierając się na łokciach wystawia twarz do słońca i opowiada
coś swoim koleżankom... jej zamknięte oczy, leniwy uśmiech, wypięte piersi i rozchylone
nogi... I całe to przedstawienie dla tego wymoczka, który pływa tak, jakby ubijał pianę.
Zauważył, że ona rzucając jakieś słowo koleżankom i wskazując bar wstaje, więc
odwrócił głowę i obojętnie przesunął wzrok wzdłuż barierki przy schodach wiodących na
trampolinę i jeszcze wyżej, gdzie górował podest wieży wyniesionej dziesięć metrów nad
lustro wody. Nie chciał, by ona wiedziała, że on się w nią wpatruje, bo to ona powinna
wpatrywać się w niego. No właśnie - pomyślał - można by to osiągnąć za pomocą
wypróbowanej metody: po prostu wejść na tę wieżę, zbliżyć się do jej skraju i udając
koncentrację przed skokiem poczekać, aż ci ludzie tutaj jedni po drugich ciekawie skierują
spojrzenia ku temu wspaniałemu mężczyźnie stojącemu tam wysoko, w gęstym nieruchomym
powietrzu i w blasku słońca, niczym młody bóg na Olimpie, i wtedy również Linda Tossey
nie oprze się pokusie i zatrzyma w połowie drogi do baru, żeby zobaczyć, jak ten
wysportowany mężczyzna wykonuje swój popisowy numer - podwójne salto z półśrubą. I
może ona wreszcie zrozumie, kogo traci.
MURZYN
W KARMAZYNOWYCH MAJTKACH
Władze lokalne ogłosiły komunikat informujący, że tereny położone na zachód od
trójkąta, który wyznaczają miasta Hialeah, Miami i Homestead, i sięgające aż do Parku
Narodowego Everglades w stanie Floryda, zostają zamknięte ze względu na powstałe tam
zagrożenie dla życia, i komunikat ten spowodował masowy odpływ ludności z południowej
części półwyspu. Pewna grupa osób jednak, ignorując komunikat władz, usiłowała przedostać
się na zamknięte tereny za wszelką cenę. Byli to na ogół dziennikarze, reporterzy oraz
członkowie ekip telewizyjnych - gotowi sforsować zasieki i stoczyć bój z oddziałami wojsk
lądowych strzegącymi dostępu do „Trójkąta Florydzkiego”. Od natarcia powstrzymywało
cywilów tylko rozeznanie, że ich liczebność, uzbrojenie i zdolność bojowa tragicznie ustępuje
liczebności, uzbrojeniu i zdolności bojowej ludzi w mundurach. Ale na Florydzie odnotowano
znaczny wzrost popytu na nożyce do cięcia drutu.
Obie walczące ze sobą strony okopały się naprzeciwko siebie, jakby z zamiarem toczenia
wojny pozycyjnej, a tymczasem z głębi kraju nadchodziły posiłki: następni dziennikarze,
którzy ufali, że będą mieć więcej szczęścia niż ich nieudolni poprzednicy z konkurencyjnych
pism i stacji radiowych.
Pośród dziennikarzy tych znajdowało się dwoje wysłanników „Dutson Telegraph” - Do-
reen Thornhill i Jeremy Brown. Oni także jechali na południe, z tym że celem ich podróży nie
był „Trójkąt Floryo^zki”, były nim okolice miasta Griffin w stanie Georgia. Fiołkowy
Chevrolet Accord Leila wiózł ich z prędkością w zasadzie nie spadającą poniżej czterdziestu
mil na godzinę, ale też niewiele większą, przy czym oboje byli zgodni co do tego, że po
drodze należy robić postoje możliwie często, a już koniecznie zaniechać jazdy nocnej. Tą
opieszałością chcieli Danowi Martinowi wykazać, jak niewłaściwie on z nimi postępuje,
wysyłając ich wpierw na Zachodnie Wybrzeże i oczekując, że przygotują relację z Aukcji
Ubiorów Znanych Gwiazd, a później - kiedy jakoś pogodzili się z tym upokorzeniem, kiedy
przełamali wewnętrzne opory, kiedy przybyli na miejsce i nawet zaczęli się wciągać do tej
roboty - każąc im nagle rzucić to wszystko, natychmiast wyruszyć do Griffin, gdzie przebywa
obecnie ten stuknięty Elias, i opracować reportaż o jego działalności - jakby nie dość było o
tym w telewizji i w całej prasie, łącznie z miejscową, o ile to, co wydaje się w Dutson,
zasługuje na miano prasy.
Dan Martin, redaktor naczelny, okazał podłą złośliwość, delegując ich do Oakland na tę
Aukcję Ubiorów Znanych Gwiazd. Wiedział, że oboje są wybitnie utalentowani i nie muszą
wyściubiać nosa poza próg swojego pokoju, by napisać znakomity reportaż na dowolny
temat, choćby rzecz miała dotyczyć przewrotu politycznego w którymś z państw w Ameryce
Południowej bądź próby z nową bronią laserową wynalezioną przez komunistów (tylko czy
komuniści potrafią wynaleźć cokolwiek? No, ewentualnie mogła to być próba z bronią
skonstruowaną według amerykańskich planów wykradzionych z Departamentu Obrony, i to
próba zupełnie nieudana, zakończona zniszczeniem poligonu i śmiercią wszystkich
uczestników). Dan wiedział też, że relacja z tej Aukcji Ubiorów byłaby o wiele bardziej
pasjonująca, gdyby oni przygotowali ją siedząc w Klubie Prasy, przy kawie, dobrej whisky i z
notatnikami na kolanach - ale chciał się ich pozbyć z redakcji, dlatego zlecił im ten wyjazd.
Och, bez wątpienia byłaby to relacja o wiele bardziej pasjonująca. Przecież ledwo opuścili
Dutson, Jeremy'emu wpadł do głowy błyskotliwy pomysł na rozkoszną scenkę rodzajową,
której treść zaraz podyktował do mikrofonu, rejestrując słowa na taśmie magnetofonowej,
podczas gdy Doreen z ociąganiem przyciskała pedał gazu fiołkowego Chevroleta Accord
Leila.
- Na sali - dyktował Jeremy - rośnie napięcie, bo oto pod młotek idą majtki Artusa
Torrensa. Cena wywoławcza osiemset dolarów.
„Kim był dla nas ten niegdyś szalenie popularny aktor, chyba nie muszę państwu
przypominać. Pamiętamy go z takich ról, jak choćby rola amanta w filmie Nowojorska kolej
podziemna, linia FF”... - licytator mówi szybko, ze sztucznym podnieceniem, i wyczekująco
spogląda na zebranych, którym ruchliwa dziewczyna w kostiumie kabaretowej tancerki
demonstruje karmazynowe majtki Artusa Torrensa, potrząsając nimi nad głową.
„To fałszerstwo!” - z drugiego rzędu nagle podrywa się starsza dama. Rozpoznajemy w
niej zasłużoną artystkę rewiową, ostatnią żonę...
Jeremy wyłączył magnetofon.
- Słuchaj - powiedział do Doreen - czy ta ropucha, jakże jej tam, Miriam Cowley, zdaje
się, co? Czy ona jeszcze żyje?
- Żyje. Jeździ na wózku inwalidzkim z dziurą w siedzeniu i z workiem plastykowym pod
tyłkiem.
- W porządku, jeżeli może się poruszać, na pewno tam będzie. Nie przepuści takiej
okazji.
Jeremy odchrząknął i podjął dyktando:
- Rozpoznajemy w niej... Nie, nie tak.
„To fałszerstwo!” - zarzut ten pada z wózka inwalidzkiego, który obsługa ustawiła przy
pierwszym rzędzie miejsc dla publiczności. W starszej damie siedzącej na wózku
rozpoznajemy zasłużoną artystkę rewiową Miriam Cowley, byłą piękność, ostatnią żonę
Artusa Torrensa. „Arty nigdy nie nosił kolorowej bielizny.
Nigdy, przenigdy nie włożyłby na siebie czegoś tak szkaradnego.”
Licytator przestaje mówić i zaskoczony obrzuca wzrokiem damę na wózku inwalidzkim.
Rękę z młotkiem trzyma uniesioną pięć cali nad blatem stołu. Robi głęboki wdech, jakby
zamierzał ponownie zabrać głos, przerywa mu jednak piskliwy dyszkant z drugiego końca
sali:
„A co ona tam wie, ta stara!” - kobieta, która to wykrzykuje, jest prawie w tym samym
wieku co Miriąm Cowley. Ależ tak, to Cora Horsky, budząca powszechny zachwyt gwiazda
wodewilu Przepłyń ze mną Rzekę Wschodnią granego niegdyś przez dwadzieścia lat z
niesłabnącym powodzeniem, bliska przyjaciółka Artusa Torrensa.
„Już ja najlepiej wiem, co on nosił pod spodniami! - wykrzykuje w dalszym ciągu Cora
Horsky. - Rano pewnie wkładał białą bieliznę, ale wieczorami przychodził do mnie w
karmazynowych majtkach. Co ona może o tym wiedzieć, jak on ani razu nie wskoczył do jej
łóżka?!”
„To oburzające!” - wrzeszczy Miriam Cow-% ley. Zdaje się, że plastykowy worek pod
jej inwalidzkim wózkiem przechodzi trudną próbę wytrzymałości.
„Nie ma w tym nic oburzającego, ty stuletnia wielorybico - ripostuje Cora Horsky. - Jak
miałam czternaście lat, zgwałcił mnie Murzyn w karmazynowych majtkach i potem żaden
mężczyzna nie potrafił mi tak dogodzić. Psychoanalityk powiedział, że mój problem
związany jest właśnie z karmazynowymi majtkami. I Arty robił to dla mnie. To znaczy
wkładał karmazynowe majtki. Był wtedy boski.”
„Ja protestuję! - Miriam Cowley jest roztrzęsiona i bliska płaczu. - Ona szarga imię
wielkiego aktora, człowieka o niezachwianych zasadach moralnych i wysokich wymaganiach
estetycznych! Takich... takich okropnych gaci Arty nie włożyłby na siebie, nawet gdyby
musiał przez to zrezygnować z głównej roli w filmie.”
Licytator traci cierpliwość i waląc młotkiem w stół wzorem sędziego przywraca
porządek na sali.
„Przedmiot licytacji - mówi - zaopatrzono w atest wystawiony przez rzeczoznawców,
którzy na podstawie wnikliwych laboratoryjnych badań ustalili z całkowitą pewnością, że tę
część bielizny Artus Torrens miał na sobie co najmniej jeden raz.”
Przeciskamy się przez rozochoconą publiczność. Moja koleżanka z redakcji holuje mnie
w stronę trzeciego rzędu. Wypatrzyła tam dwóch bardzo męskich młodzieńców
towarzyszących pięćdziesięcioletniej kobiecie... Och, już rozumiem, kobietą tą jest pani... no,
w każdym razie jest to ogólnie szanowana osoba, ktoś z wyższych sfer, ktoś, kto potrafi dbać
o swoją opinię, czego jej adwokaci dotkliwie dowiedli redakcjom kilku czasopism.
Przeciskamy się jeszcze trochę do przodu i stajemy niemal za plecami Ogólnie
Szanowanej Osoby. Słyszymy jej szept, kiedy nieznacznie przechyla głowę ku siedzącemu
obok niej młodzieńcowi.
„Chcę mieć tę rzecz, Kirk. Koniecznie.”
Młodzieniec wyciąga szyję i mówi niedbale:
„Tysiąc.”
„Tysiąc po raz pierwszy” - podchwytuje licytator.
Jest mało prawdopodobne, by Ogólnie Szanowana Osoba także została zgwałcona prze*
Murzyna w karmazynowych majtkach. Wypada raczej przypuszczać, że pragnienie zdobycia
tych majtek wznieciła w jej wrażliwej duszy sentymentalna historia potajemnego romansu
Artusa Torrensa i Cory Horsky. Bo historia ta jest niewątpliwie sentymentalna. Oto mamy
budzącą powszechny zachwyt gwiazdę wodewilu, która z rozdzierającą serce nadzieją szuka
miłości wśród chmary otaczających ją adoratorów i której płomiennemu uczuciu nie jest w
stanie sprostać żaden mężczyzna, chociaż Cora Horsky niełatwo daje za wygraną i podejmuje
próby wielokrotnie. Nawet częste spotkania z uwielbianym przez nią Artusem Torrensem,
spędzane z nim weekendy i odbywane u jego boku tournee nie przynoszą jej ukojenia. Oboje
nie wiedzą, że ich szczęście leży w zasięgu ręki...
- W każdym magazynie z bielizną męską - wtrąciła znad kierownicy Doreen.
- Czekaj, nie przerywaj mi teraz.
- Ale, Jerry, może dałoby się wycisnąć z tego jakieś grosiwo. Mógłbyś z tą relacją pójść
do Saksa albo do Gaylorda i spytać, czy ci coś odpalą, czy też wolą, żebyś wstawił do niej
nazwę innej firmy.
- Tak, tylko wpierw trzeba tę struclę upiec, a ty mi przerywasz. Gdzie są papierosy?
- Tam, gdzie zawsze. W skrytce.
- W porządku. No to lecę z tym koksem... mmm... Oto mamy wielkiego aktora,
człowieka o wysokich wymaganiach estetycznych, który został wychowany w rodzinie
hołdującej surowej obyczajowości i który nosi bieliznę wyłącznie w kolorze białym, nie
dopuszczając do siebie pokus, by włożyć barwną, bo godziłoby to we wpajane mu od dziecka
zasady moralne.
I człowiek ten, Artus Torrens, staje wobec dramatycznego wyboru: albo frywolnie
karmazynowe majtki i spełnienie gorącej miłości do Cory Horsky, albo estetyczna i etyczna
biel spodenek wraz ze smutną pustką życia.
Trudno się dziwić Ogólnie Szanowanej Osobie, jej pragnieniu zdobycia przedmiotu
licytacji. Każdą wrażliwą duszę ogarnia wzruszenie, kiedy słyszy historię tego przepojonego
liryzmem romansu, i każda chciałaby mieć w swoim domu taki dowód na to, że miłość
zawsze pokona wszelkie przeszkody i ostatecznie zwycięży.
„Tysiąc siedemset po raz drugi” - powtarza licytator rozglądając się po sali. Jest to suma
podana przez bardzo męskiego towarzysza Ogólnie Szanowanej Osoby. - „Tysiąc siedemset
po raz trzeci.”
Uderzenie młotka w blat stołu kończy licytację karmazynowych majtek Artusa Torrensa.
Ogólnie Szanowana Osoba szepcze uradowana:
„Świetnie, Kirk. Ta rzecz powinna na ciebie pasować. To twój rozmiar.”
- Co za drań - powiedziała Doreen. - Jesteś prawdziwym szowinistycznym knurem, Jerry.
Z EWANGELIARZA ELIASA
Ostatnie minuty przed godziną „G”.
„Pa, pa, Ronnie. Zostań zdrów ze swoją Connie.”
Po prostu żartobliwy liścik pożegnalny. Dwa zdania, ani słowa więcej i bez podpisu.
Liścik wetknięty rogiem w szparę między futryną a drzwiami do jej domu. Bo to jest jej dom,
Ronnie ma do niego tylko zapasowe klucze. Nie, już ich nie ma. Kiedy zdecydowała się z nim
zerwać, poleciła wymienić wszystkie zamki. Nawet te w salonach mody, ale to podyktowały
inne względy: przebudowa i reorganizacja dwóch z czterech salonów, których jest
właścicielką. Nie, nie czterech - pięciu, ponieważ za tydzień nastąpi oficjalne, uroczyste
otwarcie „Od Edith - czarterem z Paryża.”
„Od Edith - czarterem z Paryża”, ładna nazwa dla salonu mody. Jedyny wkład Ronnie-go
do jej interesu.
- Wkład Ronniego do mojego interesu - wymamrotała Lucy, stojąc sama w motelowym
pokoju i śmiejąc się cicho. - Prawdę powiedziawszy chodziło tylko o ten wkład.
Jakie to zabawne. Kiedy wczoraj po południu powzięła decyzję o zerwaniu i postanowiła
spakować jego manatki, żeby mu je odesłać, okazało się, że nie ma czego pakować, nawet
tych rekwizytów występujących w powieściach, w których on ją niecnie porzuca lub ona
zwyczajnie każe mu iść do diabła - nawet tej szczoteczki i wyciśniętej tubki po paście do
zębów. Wszystko, czego Ronnie używał, z czego korzystał i co nosił na sobie, wszystko
należało do. niej. Nie znaczy to wcale, że kiedykolwiek robiła mu jakieś uwagi na ten temat.
Nie. Ale nie robiła mu też żadnych 'prezentów. Skończyła z prezentami, odkąd skończyła z
Hermanem, teraz jest na to za cwana.
Ronnie był zupełnie goły, kiedy przygadała go w jednym z tych lokali mających
reputację ogierni. Poszła tam, bo potrzebowała mężczyzny. Nikt z jej znajomych nie wchodził
w rachubę o tej porze, a ona nie mogła czekać do wieczora i potem znosić męki kolacji i
banalnego ble ble ble przy stoliku. Potrzebowała mężczyzny zaraz, natychmiast.
Na dobytek Ronniego składały się dwadzieścia cztery lata, jasne włosy, niebieskie oczy,
łagodny uśmiech na miłej twarzy, białe zęby, proporcjonalna, wysportowana sylwetka i
wspaniała opalenizna - pomijając koszulę, dżinsy, slipy, skarpetki, tenisówki, prawo jazdy,
kilkanaście dolarów, srebrny łańcuszek na szyi oraz tandetny zegarek na ręce. Na pierwszy
rzut oka dawało się zauważyć, że to nowicjusz w tej branży.
- Ile? - spytała go. Wzruszył ramionami.
- Normalnie - odparł. - Pięć dych. Zrobiłaby to lepiej sama zwykłym, tanim aparatem do
masażu.
- To już koniec spektaklu? Wyczerpałeś cały repertuar?
Usiadła w pościeli i patrzyła, jak on leży na wznak z czołem lśniącym od potu i ze
wzrokiem utkwionym w suficie.
- Dziecino, w tym zawodzie wymagany jest talent. A ty nie masz nawet przeciętnych
zdolności.
- Napaliłem się. - Był chłopięco speszony i. wyglądał bezbronnie. - Jesteś seksowna
dziewczyna. Napaliłem się i straciłem nad sobą kontrolę.
Już od kilku lat obserwowała u siebie wzrastające upodobanie do młodych mężczyzn.
Pewnie wynikało to z jej niezaspokojonych instynktów macierzyńskich, bo tak jak matka
dzieciom potrafiła im wiele wybaczyć. Ronnie tamtego dnia ujął ją swoim bezbronnym
wyglądem, tym, co jej wstydliwie wyznał, i sposobem, w jaki ją posiadł - z zapamiętałym
pożądaniem, nie pozbawionym jednak delikatności. To było wręcz rozczulające. A już
kompletnie ją obezwładnił, kiedy się rozkleił i zaczął opowiadać o sobie.
Był absolwentem uniwersytetu stanowego w Oregonie i marzył o karierze artystycznej.
Jeszcze w trakcie studiów pisał krótkie utwory satyryczne, ale jakoś nie mógł wydostać się z
nimi poza lokalną prasę i wypłynąć na szersze wody. Dopiero później, pracując w firmie
wysyłkowej „Volume”, stworzył coś naprawdę wartościowego: nowelę, którą
wydawnictwo „Arguss” obiecało zamieścić w „Corocznym Almanachu Debiutów”. W
wysyłkowej tej firmie nie pracował zresztą długo, odszedł od niej, kiedy wytwórnia filmowa
zaoferowała mu przyzwoitą sumę za prawo do przerobienia jego utworu Stek na reklamówkę
telewizyjną. Oczywiście uchwycił się tej szansy - miał głowę nabitą pomysłami i mógł
dostarczyć stosy podobnych utworów. W ciągu tygodnia napisał tuzin skeczy dosłownie
przebojowych, ale facet, z którym poprzednio pertraktował w sprawie Steku, tym razem
ledwo spojrzał na jego maszynopisy. Zaczął natomiast pleść coś o męskiej przyjaźni i zaprosił
go na lunch do jakiejś pedrylskiej knajpy, więc Ronnie poradził facetowi, żeby wziął
największy teleobiektyw, jaki mają w wytwórni i wsadził go sobie w dupę. Teksty skeczy
wysłał do agencji reklamowej i od tej pory dorywczo ima się różnych zajęć, dopóki nie
skończy swojej pierwszej powieści i nie spadnie na niego fortuna.
Później Lucy przekonała się, że Ronnie mówił prawdę, wtedy jednak jego zwierzenia
brzmiały jej w uszach jak powiastka z Podręcznika dla podrywacza uwzględniająca gusta
licealistek.
- Początek tego scenariusza, te wyświechtane koszałki-opałki, nie są więcej warte niż
dwadzieścia dolców, Ronnie - oświadczyła. - Jeżeli przyjdziesz do mnie dziś wieczorem z
udatniejszym zakończeniem, dostaniesz resztę plus gratyfikacja za określone wartości
warsztatowe.
Zakończenie rzeczywiście było udatniejsze, zwłaszcza że trwało aż do rana. A rano
Ronnie powiedział:
- Nie chcę twojej forsy, Lucy. Pozwól mi tylko spotkać się z tobą znowu.
Zamruczała z zadowoleniem, leżąc przy nim - naga, ukojona, w sennym błogostanie.
- Dobrze, dziecino. Będziemy się spotykać od czasu do czasu. Skoro postanowiłeś zostać
męską prostytutką, pomogę ci podnieść kwalifikacje.
I zanim się spostrzegła, Ronnie całkowicie nią zawładnął. Lub raczej całkowicie
zawładnął sferą jej życia prywatnego. Wspólnie spędzali weekendy i jeździli po sprawunki,
widywano ich razem na przyjęciach, na wyprzedażach i w zacisznych, egzotycznych
restauracyjkach. Kiedy tylko mogła uwolnić się od obowiązków, Ronnie już był w pobliżu i
dbał, by ani przez moment nie czuła się samotna.
Tymczasem wydawnictwo „Arguss” opublikowało „Coroczny Almanach Debiutów” z
nowelą Ronniego, a w następnym miesiącu agencja reklamowa, do której Ronnie wysłał
swoje utwory, zgłosiła opcję na dwa skecze pod warunkiem, że dokona w nich drobnych
zmian. On jednak ze znudzonym uśmieszkiem prze-kartkował „Almanach” i niedbale odłożył
go na półkę; ofertę agencji reklamowej w ogóle zlekceważył.
Dla Lucy było to postępowanie nie dające się logicznie wytłumaczyć. Przed Ronniem los
otworzył nowe możliwości, ale Ronnie raptem je odrzucił. A ponieważ nadal ją emablował,
nie odstępując jej na krok i niecierpliwie wyczekując okazji, by pójść z nią do łóżka,
uwierzyła w to, co od początku było nierealne - że ten dwudziestoczteroletni przystojny i
utalentowany mężczyzna zdecydował się zrezygnować dla niej z kariery pisarza. Dla niej -
powiedzmy to wyraźnie: dla trzydziestosześcioletniej, nieco apodyktycznej i nazbyt
swobodnej w obyczajach kobiety o przeciętnej urodzie, przy tym wcale nie zamożnej, chociaż
te cztery salony mody przynosiły niezły roczny dochód. Wtedy jeszcze nie wiedziała, że
Ronnie nie ma powołania do pióra, że urodził się na męską prostytutkę i pospolitego
uwodziciela.
- A ja mu pomogłam - powiedziała Lucy do pustego pokoju. Pchnęła drzwi i wyszła na
balkon. - Pomogłam mu zdobyć kwalifikacje.
Mrużąc oczy przed słońcem zbliżyła się do balustrady i spojrzała w dół. Po przeciwnej
stronie szosy, na stacji benzynowej stał niebieskoperłowy Buick Apollo pokryty kurzem
długiej drogi. Czarny chłopiec w kombinezonie polerował jego przednią szybę, podczas gdy
obsługujący dystrybutor mężczyzna udzielał informacji pasażerom samochodu.
Rozgrzane powietrze drżało nad dachem przyległej do stacji hali handlowej i kafeterii. Na
prawo od niej, w odległości ponad stu metrów, przycupnął pojedynczy kiosk „Kentucky Fried
Chicken”. Na lewo, w cieniu drzew, wznosiła się wiśniowa wieżyczka Howarda Johnsona,
której szpic - oglądany z tej wysokości i pod tym kątem - dotykał linii horyzontu, gdzie widać
było kondominia zbudowane na peryferiach miasta położonego dalej na północ. I chyba
stamtąd napływał ten nikły, konający przy śpiew syren alarmowych, jeśli nie był on tylko
złudzeniem.
Tak, pomogła mu zdobyć kwalifikacje. Nauczyła go rozmaitych sztuczek, gruntownie i
wyczerpująco omawiając geografię kobiecego ciała i szczególnie cenione /przez kobiety
rodzaje pieszczot. Może robiła to z pobudek perwersyjnych, jak ta młodziutka angielska
nauczycielka, która rozebrała się w klasie, by ułatwić uczniom zgłębienie tajników płci; może
z wyrachowania, bo wysokie kwalifikacje to gwarancja wysokiej jakości usług świadczonych
także dla niej. Mało ją obchodziło, czym się Ronnie zajmuje, kiedy nie są razem. Przez
szacunek dla każdego zajęcia dającego zysk godziła się na częściowe ustępstwa. Rozumiała,
że Ronnie musi być w pełni sił, tryskać energią i działać z rozmachem, jeśli ma się utrzymać
na tym przesyconym rynku. Swoją pogardę i odrazę przenosiła na wszystkie te rozparzone
baby, które ograniczały jej prawa. Pocieszała się jedynie nadzieją, że one płacą za to, co
Ronnie ofiarowuje jej bezinteresownie. Bezinteresownie i w postaci uszlachetnionej
niekłamanym uwielbieniem,
Ale Ronnie pogwałcił etykę zawodową: zaczął świadczyć usługi darmowe. I to w jej
domu, w jej łóżku i jej midynetce! Nie dość, że od tej głupiutkiej gąski nie brał pieniędzy, on
ją jeszcze obsypywał upominkami, zapraszał na lunche i do teatru. Nie, tego w żadnym
wypadku nie można było tolerować. Ta dziewczyna dzisiaj rano w ramach reorganizacji
została zwolniona z pracy, a Ronnie wieczorem znajdzie pożegnalny liścik w drzwiach domu,
który do niedawna był także jego domem.
Lucy opuściła balkon i zaciągnąwszy kotary, by ocienić pokój, usiadła na tapczanie,
obok torebki. Powoli zdjęła pantofle, sukienkę, ciasny biustonosz i figi z cielistego tiulu.
Potem poszła do łazienki.
„Pa, pa, Ronnie. Zostań zdrów ze swoją Connie.”
Krótki liścik o błahej treści utrzymany w żartobliwej formie. Tylko czy ten obdarzony
cyniczną wyobraźnią młody źrebak fałszywie nie dopatrzy się w nim jakichś ukrytych
intencji, nie ubzdura sobie, że ona napisała go pod wpływem uczucia zranionej dumy,
bolesnego zawodu i pragnienia odwetu?
- Nie - odkręcając kurki prysznicu Lucy potrząsnęła głową. - Mój Boże, przecież nigdy
nie dałam mu dowodu na to, że jestem o niego zazdrosna.
Nie, nie, zazdrość stanowczo nie wchodzi w rachubę. Ona otworzyła po prostu nowy
rozdział swojego życia. Nowy salon mody, nowa koncepcja reklamy, nowy styl, nowe
podejście do klienta, nowy personel, nowe zamki i nowe systemy alarmowe. I ten jej
dzisiejszy wyjazd zaplanowany na parę dni... to wyprawa po nowego przyjaciela. Typowa
wyprawa na podryw - szybkim sportowym kabrioletem, by każdy widział, że prowadzi go
kobieta niezależna,, z temperamentem i całkiem seksowna mimo tej trzydziestki, bo na więcej
nie wygląda. Kobieta, która wie, czego chce - to pewne. Jej drugi samochód, Chrysler Rout-
Dignity, byłby zbyt dostojny na taką wyprawę. Zostawiła go w garażu, celowo rezygnując z
komfortu podróżowania, żeby podkreślić swoją przynależność do świata, kiedy w odkrytym
Chargerze mknąć będzie przed siebie z dekoltem chłodzonym pędem powietrza i z
romantycznie rozwianymi włosami. Ale po wydostaniu się z miasta, po przejechaniu
kilkunastu kilometrów w tej spiekocie zrozumiała, że postąpiła nieroztropnie. Fantazyjny
zapach dezodorantu, którym przed wyjazdem skropiła się obficie, wywietrzał zupełnie,
parujący z jej twarzy pot zamglił szkła okularów przeciwsłonecznych, materiał sukienki
oblepiał jej ciało. Na domiar złego rozbolała ją głowa, a ten biustonosz od Dewlapa,
nawiązujący fasonem do gorseciku z okresu fin de siecle'u, reklamowany jako „wytchnienie
dla ciebie i pokusa dla niego” - tak wygodny, kiedy nałożyła go po raz pierwszy - przeistoczył
się nagle w zaciśniętą pętlę lassa. Musiała go zmienić czym prędzej, w ogóle się przebrać,
więc wynajęła pokój w najbliższym motelu, jaki był po drodze. Przy sposobności weźmie w
nim odświeżającą kąpiel, może nawet przepierze bieliznę... Wywiesi ją na balkonie i
czekając, aż ona wyschnie, trochę odsapnie przed dalszą podróżą. Jakiś cynik formatu
Ronniego pomyślałby pewnie, że to tylko pretekst, bo w istocie ona chce ponownie, z dala od
wielkomiejskiego zgiełku i pośpiechu, rozważyć swoją decyzję o zerwanu, byłby jednak w
błędzie. Decyzja ta jest nieodwołalna.
Teraz, stojąc pod prysznicem, chłonęła każdą porą skóry chłód spływających po niej
strumyczków wody.
„Pa, pa, Ronnie. Zostań zdrów ze swoją Connie.”
PĘDŹ, PĘDŹ, KAMIKADZE
To byłaby rzeczywiście znakomita relacja z Aukcji Ubiorów Znanych Gwiazd i ponadto
mogłaby się stać kanwą zmyślonej, bo zmyślonej, ale jakże wzruszająco sentymentalnej
historii potajemnego romansu!
- Dlaczego byłaby? - spytała Doreen Thornhill znad kierownicy Chevroleta Accord Leila
o fiołkowej karoserii. - To jest znakomita relacja i niech no Dan spróbuje mieć inne zdanie.
Wsadzimy do niej parę autentycznych migawek z tamtej aukcji, żeby nadać jej
wiarygodności... Choćby o tej halce pękniętej wzdłuż szwu na biuście. I te komentarze ludzi
przed gablotą, gdzie ją wystawiono. Sara Godfrey, kto by uwierzył! Potrafiła bez wahania
kupić jacht za sto tysięcy i płacić ciężką forsę za dobre miejsce do cumowania, żeby raz w
roku pokazać się na jego pokładzie, ale żal jej było wyrzucić starą halkę i jeszcze ją
reperowała. Widziałeś tę dziurę zszytą pod pachą, co? I wiesz, o czym to świadczy? Że ona
faktycznie była obżartuchem nie lada, skoro wszystko tak na niej pękało, i że przed każdą
produkcją poddawano ją reżimowi odchudzającemu. Te jej wyjazdy z Hollywood do domku
w Górach Skalistych wcale nie miały służyć relaksacji psychicznej. Agenci wyciskali z niej
tam siódme poty na sprzęcie sportowym w salce treningowej przy garażu... Albo buty
staruszka Meyer-sona... jeden mahoniowy, drugi granatowopo-pielaty... które włożył na swój
benefis do czarnego garnituru, bo zgrzybiały Claris, służący, spił się w przeddzień na umór
trzema szklaneczkami wiśniówki, zresztą on i tak niedowir dział, a nasz Znany Gwiazdor
Meyerson, jak się dopiero teraz okazało, od dziecka cierpiał na daltonizm. Niezłe, co, Jeny?
- Uhum - odpowiedział Jeremy Brown, którego myśli błądziły na wschód od Oakland i
na północ od trasy pokonywanej przez fiołkowy Chevrolet Accord Leila.
- A mówią, że dziennikarze wywęszą wszystko - Doreen dodała gazu, jakby usiłując
przekonać otoczenie o bezkompromisowości i uporze w działaniu jej kolegów po piórze, co
sprowokowało wyprzedzającą ich właśnie Hondę Civic do przyśpieszenia i głośnego dania im
przestrogi melodyjnym klaksonem. - Pędź, pędź, kamikadze - mruknęła za nią Doreen i znów
wróciła wspomnieniami do Aukcji Ubiorów Znanych Gwiazd. - Ileż tajemnic kryje się w tych
ciuchach! Weźmy woalkę Tessy Cromby, którą ktoś rąbnął z gabloty. Ona włożyła kapelusz z
tą woalką na pogrzeb męża.
I posłuchaj: pogrzeb dobiega końca, żałobnicy opuszczają cmentarz, no i Tessa też
wsiada do samochodu. Ale zamiast wracać prosto do domu, każe swojemu kierowcy skręcić
w polną drogę i jechać do jakiejś zapomnianej, bezpańskiej farmy. W jakim ona mogła być
wtedy wieku? Z pewnością miała więcej lat niż ta farma. Wyobrażasz to sobie? Nasza wdowa
w czarnej woalce, której nawet nie podniosła, pochylona nad swoim kierowcą wyprężonym
na zapadniętym legowisku w niszczejącej szopie. Pieprzne, co, Jerry? Wyobrażasz to sobie?
- Uhum - odpowiedział znów Jeremy. Mógł sobie wyobrazić dużo więcej, ale jego myśli
zaprzątała pilniejsza sprawa.
- Trafiłeś w dziesiątkę z tą historią o karmazynowych majtkach Artusa Torrensa - mówiła
dalej Doreen. - Ta czarna woalka zręcznie to spuentuje. Jeszcze jedna podobna historia, taka z
odrobiną grozy i niesamowitości... może o czyjejś koszuli rozdartej ciosem noża albo o
pończosze, którą ktoś kogoś udusił... do tego wsadzimy parę tych autentycznych migawek i
rzecz będzie gotowa do druku. Popracujemy nad tym wieczorem, a jutro rano z Winslow
podyktujesz stenogram telefonicznie do redakcji.
Usłyszawszy nazwę Winslow Jeremy westchnął i zanurzył dłoń w skrytce, sięgając po
papierosa. Sprawa, która zaprzątała jego myśli, była związana z tym miastem. Nie chciał tam
teraz jechać, miał inne plany. Od pewnego czasu zastanawiał się, jak nakłonię Doreen do
zboczenia z trasy i jednodniowej wycieczki na północ. Wielki Kanion! Trzeba być głupcem,
by nie skorzystać z takiej okazji, skoro ten cud świata jest w zasięgu ręki, zaledwie
sześćdziesiąt mil w linii prostej.
Jeremy wydmuchnął dym przez nozdrza i w zadumie obrzucił wzrokiem autostradę, nad
którą przepływały żółtawosine masy powietrza, kłębiąc się i falując. Musi przekonać Doreen,
zanim dojadą do miasta Williams, bo potem za każdym przebytym jardem będą maleć jego
szanse.
- Winslow? - powiedział niedbale. - Czy ktoś nas goni? Wolałbym przenocować w
Flagstaff.
Ostatecznie Flagstaff też ma dogodne połączenie z Parkiem Narodowym Wielkiego
Kanionu i jeśli nawet po drodze nie uda się namówić Doreen na tę wycieczkę, zostanie,
jeszcze noc na znalezienie .argumentów. No i przede wszystkim Flagstaff leży tylko
czterdzieści mil dalej na wschód, podczas gdy Winslow... ponad sto, rany boskie.
- We Flagstaff nie będzie wolnego miejsca w żadnym hotelu - odparła Doreen. - Tam
zawsze jest sakramencki natłok turystów. I stale odbywają się te zjazdy Indian.
- Więc możemy przenocować w Williams - zaproponował Jeremy nadal tonem teatralnie
niedbałym.
Doreen oceniła odległość dzielącą ich od pojazdów jadących przed nimi i zerknąwszy w
lusterko wsteczne pochyliła się 'do przodu, zaglądając w twarz swojemu koledze^ patrząc na
niego spod rzęs.
- Jerry, jaki ty masz w tym interes?
- Interes? - Jeremy był uosobieniem niewinnego zdumienia.
- Wiesz, mnie się tam nie śpieszy, ale nie widzę powodu, żeby przedłużać pobyt w tym
skwarze i w tym górzystym terenie. Każdy stąd wieje aż się kurzy.
- Nasz pobyt w tym skwarze i w tym górzystym terenie, niezależnie od nas potrwa co
najmniej trzy dni, dopóki nie dotrzemy do Tulsy.
Doreen nie przestając obserwować ruchu na autostradzie, manipulowała przez chwilę
regulatorem aparatury klimatyzacyjnej.
- Znamy się tyle lat - rzekła - ale do dzisiaj pojęcia nie miałam, że lubisz góry.
- Och, góry. Nie chodzi o góry.
- A o co chodzi?
No tak, Doreen zaraz przyprze go do muru, będzie mu wiercić dziurę w brzuchu. Chyba
nadszedł stosowny moment, żeby wtajemniczyć ją w swoje plany. Rezygnując z obranej
taktyki i hamując zapał Jeremy wyznał:
- Po prostu mam ochotę zrobić wypad do Wielkiego Kanionu.
Nawet nie musiał na nią patrzeć, dokładnie wiedział, jaką przybierze minę.
- Wielki Kanion! - zawołała tak, jakby to była kadź z wrzącą smołą, do której popycha ją
widłami zastęp piekielny. - Monstrualnie długa, czerwona szpara głęboka na milę i szeroka na
dziesięć mil. Jeśli to prawda, że Ziemia jest matką gigantów, to te kolosy wyłaziły z niej
właśnie tamtędy. Nie mówię o hotelowej rezerwacji na miesiąc naprzód...
- Z tym nie powinno być kłopotu - oznajmił Jeremy. - Joe Toushky to załatwi.
- Joe Toushky? Kto to jest Joe Toushky?
- Dawny mój znajomy. Ma tam przytulny pensjonat, nad samym skrajem Kanionu.
Zmniejszając gaz Doreen ponownie zajrzała w twarz swojemu koledze.
- O czym ty mówisz, Jerry? Pensjonat? Chcesz, żeby Dana trafiła apopleksja? Już i tak
straciliśmy dobę w Las Vegas.
Jeremy rozgniótł niedopałek w popielniczce nad radioodbiornikiem - Ja bym nie nazwał
tej doby straconą - rzekł i siłą woli powstrzymał się od sięgnięcia do skrytki po kolejnego
papierosa, mimo że ta czynność pozwoliłaby mu zyskać na czasie, raczej niezbędnym do
uformowania w myślach linii obronnej swojego stanowiska.
Oczywiście, że nie była to doba stracona. Ulegli pokusie i nadłożyli drogi, nikt temu nie
przeczy, i całą noc, którą później odsypiali do południa, wypełniła im gra na automatach, ale
dzięki temu Doreen wpadła na pomysł opowiadania o kasynie-skrzynce kontaktowej.
Głównym bohaterem był w niej automat do hazardu, przysłowiowy jednoręki bandyta, nie
wyróżniający się niczym szczególnym spośród innych jednorękich bandytów ustawionych w
salach i korytarzach pod ścianami. Automat nosił miano Zexorr i stanowił ogniwo łączące
planetę Czerwonych Zastępów z jej wywiadowcami działającymi na planecie Ziemia.
Wywiadowcy ci, różnej płci i w różnym wieku, z reguły biednie ubrani i prowadzący
skromny tryb życia, codziennie przychodzili do kasyna o ustalonej porze i po wrzuceniu do
Zexonra monetjr pociągali za jego rękojeść, uważnie śledząc układające się za szybą
kombinacje obrazków. Każda taka kombinacja obrazków była zaszyfrowaną wiadomością.
Na przykład kombinacja dwóch brzoskwiń i banana powtórzona trzykrotnie zawierała nakaz,
by poprzeć kampanię wyborczą senatora X, znanego militarysty. Ci rzekomo żyjący na
granicy ubóstwa wywiadowcy - wygodnie ukryci za parawanem plotek o mających mafijne
koneksje głównych udziałowcach kasyn gry - byli w istocie jedynymi właścicielami całego
Las Vegas, które obliczano na dwieście miliardów dolarów rocznie. Dysponując takim
kapitałem mieszkańcy planety Czerwonych Zastępów mieli nielichy wpływ na kurs
polityki administracji waszyngtońskiej. Interesowała ich rozbudowa baz rakietowych na
Ziemi i możliwość rozpętania na niej wojny atomowej. Uznali, że jest to najtańszy i
najprostszy sposób zgotowania ludziom doszczętnej zagłady, po której Ziemia byłaby gotowa
do zasiedlenia. Opowiadanie Doreen nie ustępowało innym opowiadaniom
fantastycznonaukowym pod względem rozsądku, powagi, polotu i logiki, poza tym cechował
je zdrowy - aczkolwiek finezyjny - antykomunistyczny wydźwięk. Doby spędzonej w Las
Vegas nie można więc nazwać straconą. I jest niemal pewne, że doba spędzona nad Wielkim
Kanionem zaowocowałaby równie znakomitym pomysłem.
- Wiesz - obstawała przy swoim Doreen - mnie się tam nie śpieszy, ale Dan pod koniec
każdego dnia otwiera zatłuszczony kajecik o po-zaginanych rogach i oblicza, ile mil
powinniśmy już przejechać. Ręczę, że według tych jego obliczeń jesteśmy przynajmniej w
Amarillo.
'- Z miasta Grand Canyon jest bardzo dobra szosa na wschód. Moglibyśmy przez Polacca
dostać się do Gallup i zjechać na autostradę do Albuquerque - Jeremy z pożądaniem patrzył
na paczkę papierosów w otwartej skrytce. Tym razem także nie musiał podnosić wzroku na
Doreen, by wiedzieć, że ona uśmiecha się przepraszająco i że jednocześnie zdaje sobie sprawę
z nędzy własnego uśmiechu, bo przecież żaden uśmiech nie jest w stanie wynagrodzić
przykrości, której on doznał.
- Ładnie to brzmi w deklaracjach słownych, Jerry. - Doreen najwyraźniej postanowiła
wbić ostatnie gwoździe do trumny. - Ale w Grand Canyon nagle byśmy odkryli, że jesteśmy
oszałamiająco blisko tamy na rzece Colorado i że stamtąd mamy doprawdy tylko trzy kroki
do plaż Lake Mead, które mijaliśmy dzi siaj w południe, po opuszczeniu Las Vegas, gdzie
może by warto wrócić na następną taką noc, zwłaszcza że z Las Vegas do Doliny Śmierci jest
zaledwie kilkadziesiąt mil, i niespodziewanie znaleźlibyśmy się z powrotem w punkcie
wyjścia...
- ...co wcale nie byłoby takie złe - wtrącił Jeremy, jednak sięgając do skrytki po
papierosa. - Druga okazja zwiedzenia tylu cudownych miejsc, tylu pomników przyrody, nie
zdarzy się nani szybko, więc...
- ...więc dlatego - wtrąciła z kolei Doreen - zwiedziliśmy Park Yosemite i rezerwat
sekwojowy. I dlatego jutro, jadąc z Winslow do Albuquerque, na parę godzin zatrzymamy się
w Skamieniałym Lesie. Specjalnie po to, żebyś mógł go zwiedzić, Jerry, specjalnie dla ciebie.
Z EWANGELIARZA ELIASA
Ostatnie minuty przed godziną „G”.
Napływające z centrum miasta wycie syren zalewało rozprażony w słońcu dziedziniec,
który przemierzał William Frankley. Dziedziniec otoczony był ogrodzeniem z drutu
kolczastego i wysokim na trzy i pół metra murem o dwóch krańcach spiętych bramą wykutą z
żelaza. Umocowana przy niej tablica głosiła, że mieszczą się tutaj Zakłady Naprawcze Taboru
Cywilnych Linii Lotniczych Boeinga. Oprócz nazwy obiekt ten z lotnictwem cywilnym nie
miał nie wspólnego. Był instytutem doświadczalnym, w którym poddawano próbom nowe
typy hiperdźwiękowych bombowców.
Frankley idąc w kierunku hangarów oddalał się od budynku administracji, gdzie
niedawno dobiegła końca odprawa wyższej kadry kierowniczej. W uszach dźwięczały mu
jeszcze słowa wypowiedziane przez komandora Sheparda z naciskiem: „Sprawa jest nagląca”.
Frankley usiłował przejąć się tymi słowami, ale nie potrafił, chociaż od miesiąca słyszał je na
każdej odprawie i nawet teraz powracały one do niego echem w wyciu syren napływającym
zza muru. Nie potrafił przejąć się tymi słowami od czasu, kiedy tydzień temu sam ich użył w
rozmowie telefonicznej z doktorem Oughtersonem.
Stawką było wtedy życie Olie.
Przy rzędzie starych turbin ułożonych po przeciwnej stronie dziedzińca zatrzymał się
pojazd gąsienicowy wyposażony w podnośnik. Mechanicy przystępowali do zmiany
dekoracji. Część z tych turbin przetransportują do magazynu, pozostałe przesuną pięćdziesiąt
metrów dalej, a na ich miejsce zwiozą fragmenty dysz bądź pokrywy silników
strumieniowych - rzekomo przeznaczonych do remontu.
- Naaaglącaaaglącaaaglącaaa... - wyły syreny poza murami dziedzińca. Eteryczne kłaczki
płowego kurzu wzbijane obcasami mokasynów Frankleya roztapiały się w powietrzu tuż nad
ziemią lub opadając wsiąkały między grudki żwiru.
„Na miłość boską, doktorze - powiedział do słuchawki tamtej nocy - sprawa jest
nagląca”.
Olie leżała w pościeli nieprzytomna. Pochylony nad telefonem patrzył, jak jej ciało
wykonuje słabe, niemrawe ruchy, w daremnych zmaganiach z paraliżującym je paroksyzmem
choroby. Spod półprzymkniętych powiek jej oczy zwrócone gdzieś w bok i nic nie widzące
błyszczały w pomarańczowym świetle kinkietu, który zapaliła wstając z łóżka. Zbudziło go to
światło i hałas, kiedy strąciła żurnal z szafki nocnej. Szła niepewnie jak ślepiec, z rękoma
przyciśniętymi do twarzy.
„Olie?” - powiedział.
Stanęła przed łazienką i zwymiotowała. Zanim zdążył do niej podbiec, upadła na
podłogę. Ostrożnie przeniósł ją na łóżko, potem zadzwonił do doktora Oughtersona.
Doktor chciał znać szczegóły. Rozespanym głosem zadawał pytania: Co pańska żona
jadła wczoraj na kolację? Czy na coś się skarżyła? Jak dawno miała ten atak? W jakim jest
stanie? - i w miarę udzielanych mu odpowiedzi odzyskiwał zawodową formę.
„Obawiam się, panie Frankley, że pańską żonę trzeba przewieźć do kliniki. Proszę nie
podejmować żadnych działań, sam wszystkim się zajmę. Będę u pana za pół godziny. Niech
pan ją obróci na bok i ułoży tak, żeby jej głowa znajdowała się równo z tułowiem.”
Frankley skręcił do hangaru F i pod skrzydłem wypatroszonego pasażerskiego samolotu,
który służył za atrapę, powlókł się do wind. Wybrał lewą. Zrobił to machinalnie, ale
zatrzaskując za sobą drzwi uprzytomnił sobie, że ten wybór może być podświadomą reakcją
na wspomnienie wydarzeń tamtej nocy, kiedy po telefonie do doktora Oughtersona dokonał
podobnego wyboru: obrócił Olie właśnie na lewy bok. Na ten bok, w który zwrócone były jej
oczy - przysłonięte cieniami rzęs i szklane. Obrócił ją tak, by patrzyła na prześcieradło, bo bał
się napotkać to martwe spojrzenie. Z jej ust wyciekła strużka śliny, ale oddychała teraz
spokojniej i mniej chrapliwie.
Oughterson przybył z dwoma pielęgniarzami i od razu przystąpił do rutynowych
czynności. We Frankleyu zbudziły one wewnętrzny, niewyartykułowany sprzeciw. Odnosił
wrażenie, że dotknięcia dłoni lekarza, dłoni kościstych, białych i dziwnie porowatych,
zamieniają Olie w przedmiot, wprawdzie kruchy i bezcenny, ale pozbawiony cech ludzkich -
w schodzący z taśmy produkt poddawany kontroli technicznej. Doktor Oughterson zmierzył
jej ciśnienie, zbadał dno oka, a pielęgniarze stali z noszami opodal łóżka, okazując całkowity
brak zainteresowania tym, co się dzieje, przestępując z nogi na nogę i ziewając.
„Będę z panem szczery, panie Frankley - powiedział Oughterson. - Przypuszczam, że to
udar.”
„Udar?”
„Wylew krwi do mózgu. Pańską żonę trzeba umieścić w klinice. Konieczne jest
przeprowadzenie specjalistycznych badań.”
Przebrzmiał łoskot zatrzaskiwanych drzwi i naglące wycie syren ucichło tłumione
ścianami hangaru i windy. Frankley wdusił guzik trzeciego poziomu i zaczął zjeżdżać w dół.
Prawie tak jak Olie - pomyślał. Pięć dni temu trumna z jej zwłokami zsunęła się wolno
po pochylni, przy dźwiękach organów grających coś nabożnie, zsunęła się w czeluść
krematoryjnego pieca.
„Musimy poczekać do rana na wyniki - powiedział Oughterson w klinice. - Pańska żona
będzie tu miała doskonałą opiekę. Dyżurny personel robi, co w jego mocy. - I tonem
człowieka, który przewiduje porażkę, dodał: - Reszta jest w rękach Boga.”
„Tak.”
„Może pana odwieźć?”
„Nie. Chcę zostać tutaj jeszcze przez chwilę. Dziękuję za to, co pan zrobił dla Olie,
doktorze. Wrócę do domu taksówką.”
Wydało mu się, że Oughterson przyjął tę odmowę z ulgą.
„Niech pan zażyje tabletkę Seconalu i spróbuje przespać się kilka godzin. Będę z panem
w kontakcie telefonicznym.”
„Tak. Oczywiście. Dziękuję panu za wszystko, doktorze.”
Oughterson odszedł, a Frankley usiadł na ławeczce w poczekalni, ze wzrokiem wbitym
w ziemię między swoimi stopami szeroko rozstawionymi. I wówczas nawiedziła go
kabalistyczna refleksja. „Wkrótce się spotkamy, kochanie”. Nie rozumiał jej sensu i nie był
pewien, czy narodziła się ona w jego umyśle spontanicznie, -czy pod wpływem kogoś lub
czegoś, czego nie umiał określić.
Mały ruch powstał na korytarzu, bo przywieziono nowego pacjenta. Chromowany wózek
minął poczekalnię z cichym brzęczeniem kółek i oddalił się wraz z wtórującym temu
brzęczeniu szelestem krochmalonych kitli.
Drzwi windy zatrzasnęły się z hukiem, który wywołał grobowy pogłos na poziomie
trzecim pod hangarem F - jak w katakumbach. Frankley przemierzając betonową halę
pomyślał, że Cat zaraz go spyta o komandora Sheparda, w jakim humorze jest dzisiaj ten
wyliniały niedźwiedź.
- Hej, Billy-Frank, w jakim humorze jest dzisiaj ten wyliniały niedźwiedź? - Cat stał
wsparty o pulpit rozrządu i patrzył na Frank-leya idącego ku niemu ciężkim krokiem.
- „Sprawa jest nagląca, panowie” - zacytował Frankley.
- No, my tutaj jesteśmy gotowi. „Couggie” tkwi zaintubowany w tunelu i...
- „Te syreny, panowie, świadczą o tym najdobitniej. One nawołują nas do bardziej
wytężonej pracy. Nie wolno nikomu pozostać głuchym na ich nawoływania.”
- Czekaliśmy tylko na ciebie, Billy-Frank. On także czekał - tam, na ławeczce, w klinice.
Olie zmarła nad ranem, zanim na oddziale neurologicznym przygotowano ją do
tomograficznych analiz komputerowych.
„Wkrótce się spotkamy, kochanie” - ta refleksja znów przeniknęła do jego umysłu, jakby
nasłana z zewnątrz. Drobna siostra, Mulatka, która wcześniej poczęstowała go kawą,
przycupnęła przy nim, z rękoma splecionymi na kitlu.
„Panie Frankley” - odezwała się cicho.
Podniósł wzrok na jej sarnie oczy i wyczytał z nich to, co ta kobieta ma mu do
zakomunikowania.
„Nie żyje?” - spytał.
„Przykro mi, panie Frankley, naprawdę tak mi...”
„Och - przerwał jej szorstko. Ogarnęły go mdłości, ale jakoś je przemógł i wstał. Nabrał
podejrzeń, że ten szpitalny zapach rozsiewany jest tu po to, by zneutralizować unoszący się
wokół trupi odór. - Zwłoki odbiorę jutro, to znaczy dzisiaj... W każdym razie przed
południem zgłosi się do was ktoś z zakładu pogrzebowego.”
- Gdzie jest Gary? - spytał.
Cat kciukiem wskazał odległą, pogrążoną w półmroku część hali.
- Siedzi tam w kącie i pali skręta - odrzekł.
Frankley niechętnym spojrzeniem omiótł aerodynamiczny tunel, w którego wnętrzu
spoczywał model hiperdźwiękowego bombowca.
- No to zaczynajmy tę próbę - powiedział.
BOŻE, POTRZĄSNIJ TYM SOLIDNIE
Spora grupa osób zignorowała komunikat lokalnych władz informujący, że tereny
położone na zachód od trójkąta, który wyznaczają miasta Hialeah, Miami i Homestead, i
sięgające aż do Parku Narodowego Everglades w stanie Floryda, zostają zamknięte ze
względu na powstałe tam zagrożenie dla życia. Grupa była spora, agresywna i krzykliwa, bo
w zasadzie każde szanujące się pismo z dbałości o czytelników pragnęło mieć swojego
wysłannika możliwie blisko drutów kolczastych strzeżonych po tamtej stronie przez
zmotoryzowane, i piesze-patrole wojskowe, przy czym najbardziej agresywni i krzykliwi z
całej tej grupy byli agenci „Miami Herald”.
Również rozmaite stacje telewizyjne usiłowały przeszwarcować swoje ekipy w pobliże
tak złotonośnego złoża. Trudność jednak polegała na tym, że jego eksploatację
zmonopolizowała sieć ABC. Nadawany przez nią program W obliczu inwazji kosmitów
cieszył się niespotykaną popularnością i ośrodek badań opinii szacował, że ogląda go
sześćdziesiąt osiem procent telewidzów. Program ten, emitowany zaraz po dzienniku
wieczornym, niezmiennie poprzedzał film rysunkowy - kreskówka przedstawiająca szyk
latających talerzy zajętych sianiem śmierci i spustoszenia.
I niezmiennie Vincenta Sherwooda widok tej kreskówki przyprawiał o białą gorączkę.
- Czy ty, do cholery, musisz gapić się w kółko na to samo? - pytał Sepa Diaza, asystenta,
który zawsze pod koniec dnia włączał nastawiony na kanał ABC swój mały, przenośny
telewizor, ogniskując na jego ekranie ściągnięty z elektronicznej przestrzeni obraz
rysunkowej zagłady Ziemian narodowości amerykańskiej. - Nuda, nuda, nuda. Ten program
to leniwy strumień skondensowanej nudy - mówił, chociaż zdawał sobie sprawę, jak naiwnie
obnaża swoją zawiść i bezsilną irytację przed tym tutaj pętaczyną i donosicielem.
- Migawki z cmentarza katolickiego w porównaniu z tym programem byłyby prawdziwą
sensacją - powiedział teraz i wściekły, że znowu dał upust swoim uczuciom, uniósł sztywno
głowę, przygładził wąsy i dostojnie wyszedł z reżyserskiej ciężarówki, z miną dumną i
nieprzystępną, by uratować resztki godności, której porcję wyznaczył sobie na dzień
dzisiejszy.
Stanął na pagórku, obok kamery zwróconej teleskopem na dzielnicę Belgravia, i spojrzał
smętnie na domki tam poniżej, częściowo zrujnowane. Nie była to, niestety, ruina na miarę
jego ambicji podsycanej tym idiotycznym filmom rysunkowym nadawanym jako czołówka.
No, oczywiście, czołówka to tylko opakowanie, najważniejszy jest towar, a ten towar, ten -
pożal się Boże - program W obliczu inwazji kosmitów to nuda, nuda, nuda. Ale czy tego nie
można powiedzieć także o jego programie? Nie całym, rzecz jasna, bo generalnie biorąc
program Vincent Sherwood zaprasza na kataklizm miesiąca jest absolutnie rewelacyjny.
Chodzi jedynie o odcinek obecny (i poprzedni, w mordę) - czy jako pajda chały nie konkuruje
on dość skutecznie z tą inwazją kosmitów serwowaną telewidzom przez ABC zaraz po
wieczornym dzienniku? I czy w związku z tym Herb Willerton nie czuje się jak człowiek na
wytwornym bankiecie, któremu zamiast obiecanych frymuśnych potraw podano spaghetti w
oleju z orzeszków ziemnych?
Karierę telewizyjną Vincent Sherwood zaczynał od stanowiska inspicjenta w stacji tv w
Dutson afiliowanej przy North BS, która z kolei była filią sieci CBS. Długo, o wiele za długo
pracował na tym stanowisku, ale nie miał wyboru, nie miał perspektyw, więc powoli
przywykł do myśli, że w ciągłym rozgardiaszu i pośpiechu cechującym ten zawód przeoczył
ży ciową szansę. I gdyby nie łaskawy uśmiech losu, do dzisiaj siedziałby w ciasnym kantorku
inspicjenta, użerając się ze zgrają elektrotechników, operatorów, mikserów i montażystów.
Ale czy tego nie można powiedzieć także teraz, kiedy jest dyrektorem produkcji i ma do
dyspozycji własnych inspicjentów? Czy nadal nie musi użerać się z tą zgrają? I, co gorsza, za
każdą godzinę wszystkim tym ludziom tutaj, bez względu na to, czy pracują, czy leżą bykiem
chlejąc whisky, grając w karty i w ogóle łajdacząc się z nieróbstwa na potęgę - trzeba płacić.
I, co jeszcze gorsze, cały ten sprzęt zwieziony w to miejsce, te agregaty prądotwórcze, wozy
transmisyjne, ciemnie, kamery i radiostacje - wszystko to, kiedy tak bezczynnie stoi pod
gołym niebem, naraża wytwórnię na Bóg wie jakie straty. Straty, o których będzie się mówić
na najbliższym posiedzeniu zarządu. A w każdym takim posiedzeniu uczestniczy przecież
przedstawiciel North BS Herb Willer-ton - wiceprezes do spraw stacji afiliowanych.
Los uśmiechnął się do Vincenta Sherwooda ponad dwa lata temu, i gdyby nie
respektować hipotezy, że wszelkie zjawiska są dziełem przypadku, gdyby darować sobie
analizę kauzalną, wypadałoby stwierdzić, że Vincent ze stanowiska inspicjenta na stanowisko
dyrektora produkcji wdrapał się po grzbiecie Giorbruna - uzdrowiciela z wyspy Quharfa.
Pierwszy program z tym uzdrowicielem przyjęty został z żywym zainteresowaniem, następne
spotkały się z aplauzem. Popularność kolejnych odcinków, rozchwytywanych przez inne
stacje filialne CBS, skłoniła kierownictwo wytwórni telewizyjnej do przyjęcia koncepcji
zrealizowania tasiemcowego serialu. Wymagało to jednak zwiększonych środków,
zmiany organizacji pracy i zatrudnienia dodatkowych ludzi, przede wszystkim
odpowiednich prezenterów. Podjęto więc wstępne pertraktacje z paroma komentatorami
pracującymi w zaprzyjaźnionych stacjach sieci CBS, a tymczasem dokonano przeglądu
członków własnego personelu pod kątem ich umiejętności aktorskich. Dyrektor do spraw
programowych wezwał Vincenta i zapytał go, „czy na dwa-trzy dni, zanim nie ściągną Mere'a
albo Brodicka, nie zechciałby wesprzeć Nevilla Howarda, który już pada z nóg”. Vincent
zechciał, wystąpił przed kamerami i w ciągu tych „dwu-trzech dni” chwycił wiatr w żagle.
Nagle - i było to dla kierownictwa zaskoczeniem - stał się ulubieńcem publiczności. Po
przewlekłych pertraktacjach do miasta przybył Brodick, przybył także sam Eugene Gant, ale
nikomu nawet przez myśl nie przeszło, żeby jego zdjąć teraz z wizji. Był znany i wielbiony w
całym stanie i daleko poza granicami stanu. Zdjęcie go z wizji i umieszczenie na powrót w
inspicjenckim kantorku równałoby się samobójczej rezygnacji z kilku procent telewidzów,
spadkowi o kilka punktów noty za program i stracie kilku setek tysięcy dolarów, tych
dolarów, które z licznych agencji reklamowych płynęły strugą nieprzerwaną i coraz szerszą,
bo cena każdej minuty w programie o Giorbrunie rosła, rosła i rosła.
Do inspicjenckiego kantorka Vincent nie wrócił także później, kiedy tragiczna śmierć
pierwszoplanowej postaci serialu zmusiła wytwórnię do zamknięcia kramiku z
uzdrowicielem. Miasto Dutson nie miało już nic do zaoferowania szerszej widowni - nic, co
pod względem atrakcyjności można by porównać z Giorbrunem. To samo dałoby się
powiedzieć o wytwórni telewizyjnej w tym mieście, która jednak miała Vincenta Sherwooda.
Po śmierci Giorbruna popularność Yincenta bez wątpienia zmalała, ale widzowie nadal
chętnie go oglądali, a prowadzone przez niego programy powtarzane były przez North BS i
uzyskiwały wysokie noty. Sześcioodcinkowy cykl intelektualno-rozrywkowych widowisk
dyskusyjnych, który on opracował i wyreżyserował prawie samodzielnie, rozpowszechniony
został nawet w ogólnokrajowej sieci CBS. W tej sytuacji kierownictwo telewizyjnej wytwórni
w Dutson powierzyło mu stanowisko dyrektora produkcji (mimo że Vincent przekroczył już
czterdziestkę, tę magiczną barierę wieku, poza którą dalsza droga do kariery jest - w
najlepszym razie - mozolnym pełzaniem ze szczebla na szczebel) i cierpło w obawie, że jakaś
konkurencyjna stacja skaperuje go kontraktem na fantastycznych warunkach. Vincent także
cierpł w obawie - że nikt tego nie uczyni. Po objęciu stanowiska dyrektora produkcji nie
zrezygnował z roli prezentera i zawsze potrafił przykuć uwagę telewidzów, umiejętnie łącząc
w komentarzach tragizm, sensację, komizm i sarkazm. Był na fali, ale jednocześnie
wiedział, że jest to ostatnie rozdanie kart i albo rozbije bank, albo spłucze się do portek.
Dlatego, chociaż już przedtem zagrywał - jak mu się zdawało - nazbyt ostro i ryzykownie,
niekoniecznie konsultując swoje pomysły z Lotta Esther kierującą działem programowym i
niekoniecznie respektując jej zalecenia, teraz podwoił stawkę. Absolutnie sam napisał
konspekt i przystąpił do realizacji telewizyjnych programów reportażowych pod wspólnym
tytułem Vincent Sherwood zaprasza na kataklizm miesiąca.
Pilotujący odcinek i dwa następne retransmitowała większość stacji afiliowanych, co
pozwalało mówić o sukcesie. W tym czasie odbyło się w hotelu „Senatorskim” spotkanie
zarządu z akcjonariuszami. W przerwie do Vincenta podszedł Herb Willerton i uprzejmym
tonem zagadnął, czy jest on już umówiony z kimś na lunch, bo jeśli nie, mogliby zjeść go
razem, rzecz jasna na koszt firmy. „Gdziekolwiek, byle z dala od tej hałastry. Gdzieś, gdzie
nie trzeba rozmawiać ze sobą przez megafon”, pp Vincent był już umówiony - z Pat Partanen.
Miał z tą dziewczyną zjeść także kolację i spędzić noc w jej łóżku. Ale kiedy usłyszał
propozycję wysuniętą uprzejmym tonem przez przedstawiciela North BS i wiceprezesa do
spraw stacji afiliowanych w jednej osobie, wspomnienie nieprzebranych wdzięków Pat
Partanen Utraciło swoją siłę oddziaływania. Z Herbem Willertonem Vincent mógł nie tylko
pójść na lunch; mógł dla niego zachować ustalony na ten dzień i noc program - wprowadzając
jedynie korektę w obsadzie.
„Oczywiście, panie Willerton - odrzekł równie uprzejmie, z fatalnie skrywanym
entuzjazmem. - Zwykle przy takich okazjach umawiamy się na lunch całą paczką,
niezobowiązująco. Znam jedną przytulną chińską restauracyjkę. To niedaleko stąd. Z
przyjemnością zabiorę tam pana, panie Willerton.”
„Och, po co tak oficjalnie, Vincent. Jestem Herb.”
„Dobrze, Herb. Znajomi mówią mi po prostu Vince.”
Żenowało go własne podniecenie, ale nic nie mógł przeciw temu zaradzić, więc tylko -
skręcając w ulicę z miejscami do parkowania - opieprzył się, że przed zebraniem nie wypił
podwójnej whisky, poprzestając na tej słabej mieszance wody z lodem i z paroma kroplami
czegoś tam jeszcze: byłby trochę spokojniejszy. Przy barze zresztą, zanim szef sali znalazł dla
nich wolny stolik, nadrobił to zaniedbanie.
Akcentów nadających tej chińskiej restauracyjce charakter dalekowschodni było akurat
tyle, żeby klienta zwabić i nie odstraszyć. U wejścia wisiał hieroglificzny szyld, który -- jeśli
wierzyć zamieszczonemu niżej tłumaczeniu - głosił: „Potrawy makrobiotyczne - In oraz Jang
zapraszają - pomożemy ci odzyskać równowagę duchową i fizyczną”; wewnątrz, wokół ścian
i pod sufitem, płonęły papierowe lampiony, między stolikami wznosiły się ustawione w
przypadkowe konfiguracje przenośne parawany z grubego pergaminu, a wysokie oparcia
krzeseł, framugi drzwi, półki, ramy obrazów i fragmenty boazerii zdobny drewniane daszki o
narożnikach lekko podgiętych ku górze, jak w buddyjskich świątyniach. Gości obsługiwały
młode pseudo-Azjatki uczesane na modłę japońskich gejsz i przyobleczone w kimona rozcięte
od dołu aż po pępek. Jedynym autentycznym Chińczykiem był w całym tym interesie sam
restaurator. Nie jest zupełnie jasne, co rozumiał on poprzez nazwę „potrawy
makrobiotyczne”, krzepiący był jednak fakt, że do narodowych specjałów kulinarnych jego
kraju - jak to wynikało z menu - należały hamburgery i krwiste befsztyki z pieczonymi
ziemniakami. Oprócz whisky i innych tradycyjnych chińskich trunków podawano tu
orientalne sake (wytwarzane na wyspach karaibskich), którego nikt z gości nie zamawiał.
Odnosiło się to także do Vincenta Sherwooda i Herba Willertona. Obaj pozostali przy whisky.
„Pokazałeś im, jak się robi dobry reportaż telewizyjny, Vince. Nasi ludzie przecierali
oczy ze zdumienia, oglądając twoje programy.”
Vincent promieniał. Promieniał taktownie i powściągliwie, bo wreszce zdołał zapanować
nad swoim podnieceniem i ukryć je pod maską skromnej powagi.
„Nie mówię o tym tasiemcu z uzdrowicielem - ciągnął Herb. - To temat samograj i
wystarczyła do niego staranna reżyserka, zgrabny montaż. Mówię o twoich widowiskach
dyskusyjnych. Po pierwszych odcinkach nasi ludzie zaczęli pytać: kto to jest ten Vincent
Sherwood? Skąd oni go wytrzasnęli tam, w Dutson?”
No, a on przełknął ten komplement gładko i popił go łykiem whisky.
„Niemałe zasługi miał w tym nasz dział programowy” - zaoponował słabo i bez złośliwej
intencji.
Ale Herb Willerton, obywatel świata napo-mknięć, niedomówień, dwuznaczności, intryg
i aluzji, po swojemu zgruntował jego odpowiedź i dotarł do jej drugiego dna.
„Lotta Esther - nazwał rzecz po imieniu. - Słyszałem, że doszło między wami do
nieporozumień na tle założeń artystycznych tych widowisk.”
„No...” - zaczął Vincent i efektownie zawiesił głos pozwalając, żeby Herb sam
dopowiedział sobie resztę, którą jemu kazała przemilczeć wrodzona delikatność.
„Podobał mi się styl, w jaki zażegnałeś ten konflikt, Vince. Nieustępliwość, łagodna
perswazja, minimalne kompromisy... tak właśnie należy postępować z kobietami. Ix chociaż
Lotta, o ile wiem, palcem nie kiwnęła, żeby ci pomóc, przestała przynajmniej tratować
grządki w twoim ogródku, prawda? Nawet użyczyła własnego nazwiska do czołówki twoich
widowisk dyskusyjnych.”
Wiceprezes North BS uśmiechnął się porozumiewawczo. Vincent odpowiedział mu
grzecznym uśmiechem, po czym zgasił ten uśmiech wzorem Herba, który znad talerza podjął
prze rwany wątek znowu tonem uprzejmym i poważnym:
„Chodzi o twoją przyszłość, Vince. W ostatnim okresie ugruntowałeś swoją pozycją,
owszem. Ale nie daj się zwieść gratulacjom i poklepywaniom. Lotta Esther uważa, że jej
stanowisko jest zagrożone i tylko czeka, aż się potkniesz, żeby to wykorzystać przeciwko
tobie. Może podstawi ci nogę. Na razie siedzi przyczajona i liczy, że się przewieziesz na tych
reportażowych programach o kataklizmach.”
„Dziękuję za ostrzeżenie, Herb.”
„Powinieneś mieć ją na oku i nie pozwalać jej wtrącać się do tego, co robisz.”
„Jestem od niej zależny. Mój dział podlega jej działowi.”
„Wiem. Nie oznacza to jednak wcale, że ona ma prawo blokować inicjatywy, które
przynoszą zyski.”
„Jej córka w tamtym tygodniu wyszła za mąż za młodego LeBoyda z CBS.”
„O tym wiem także. To oczywiście umocni wpływy Lotty w waszej wytwórni, Ale nawet
LeBoyd i jego syn nie są na tyle głupi, żeby z powodu czyjejś urażonej ambicji posyłać w
odstawkę faceta, który w ubiegłym roku zarobił dla korporacji pięć milionów dolarów. Poza
tym wytwórnia musiałaby spłacić twój kontrakt i wypłacić ci odszkodowanie. Nikt z CBS nie
udzieli jej poparcia, bo jeśli ci się powiedzie i notowania twoich programów utrzymają
tendencję zwyżkową, to za miesiąc lub dwa połowa przemysłu będzie nam jadła z ręki. Lotta
o tym wie, więc nie wystąpi przeciwko tobie otwarcie. Ale ona jest niebezpieczna. Kiedy
zaczyna się kogoś bać, staje się nieobliczalna. A ona się ciebie boi.” „A ją się boję jej.”
„Ja też się jej boję. Mimo to nie możemy dopuścić, żeby ona swoimi intrygami naraziła
korporację na straty. Dlatego widzę tylko jedno wyjście.”
Ojcowsko opiekuńczy wiceprezes North BS wepchnął do ust kęs kurczaka i przez chwilę
żuł go z namaszczeniem, zatopiony w myślach. Vincent odłożył sztućce. Powoli przełknął
miękką chrząstkę i zamarł w oczekiwaniu, wpatrując się w swój talerz, by nie ponaglać
wzrokiem Herba Willertona, który objawił się przed nim w postaci władczej i zagadkowej,
mogącej wyrokować o jego losie.
„Niebawem w North BS nastąpi reorganizacja - oznajmił Herb ważąc słowa. - Redaktor
naczelny do spraw programowych odchodzi od nas na zasłużony odpoczynek i będziemy
potrzebowali kogoś na jego miejsce. Kogoś... chwileczkę, Vince - płynnym ruchem wysunął
przed siebie rękę uzbrojoną w nóż z drobinami mięsa na ostrzu, jakby zamierzał powstrzymać
szarżującego napastnika, choć Vincent pod wpływem napięcia tylko wychylił się do przodu,
nie odrywając tyłka od krzesła. - Chwileczkę. Żebyś mnie dobrze zrozumiał. To, o czym
mówię, ma charakter poufny. Takie luźne rozważania.”
„Jasne, Herb” - przytaknął Vincent gorliwie, bo oto w tej władczej i zagadkowej postaci
ujrzał już Mojżesza, który gestem nakazuje rozstąpić się wzburzonym wodom Morza
Czerwonego.
„Chcę, żebyś objął to stanowisko i na najbliższym posiedzeniu rady nadzorczej zgłoszę
twoją kandydaturę. Ale musisz mi pomóc. Musisz mi dostarczyć dostatecznie przekonujących
argumentów.”
„Postaram się, Herb.”
„Był ten uzdrowiciel, to prawda. Był ten cykl intelektualno-rozrywkowych widowisk
dyskusyjnych, smakowicie przyrządzony i elegancko podany. Były te trzy odcinki
katastroficzne, które naszych szefów przyprawiły o szybsze bicie serca i uzyskały ocenę, o
jakiej nikomu z North BS nie śniło się od lat. Mogę cię zapewnić, że czwarty odcinek oglądać
będzie przynajmniej sześćdziesiąt procent telewidzów, co da mu lokatę w pierwszej dziesiątce
najpopularniejszych programów. To ma swoją wymowę, owszem, swój ciężar gatunkowy.
Ale na posiedzeniu rady nadzorczej trzeba wykazać, że nie były to jednorazowe, krótkotrwałe
fajerwerki Vincenta Sherwooda, że jest on utalentowanym menażerem, pracowitym
scenarzystą, wszechstronnym aktorem i licho wie, czym na dodatek, i że jego inwencja jest
niewyczerpana. Dlatego musisz utrzymać swoje programy na wysokim poziomie, zmontować
nowe wystrzałowe odcinki, żebym miał w ręku mocne atuty.”
„Przyrzekam ci to, Herb” - powiedział Vincent z zapałem.
A teraz stał na pagórku, obok kamery zwróconej teleskopem na dzielnicę Belgravia,
bliski rozpaczy, i patrzył na domki tam poniżej zrujnowane w sposób beznadziejnie mało
spektakularny.
Na domiar złego poprzedni, czwarty odcinek Kataklizmu miesiąca okazał się gomółą
kitu. Tak to czasem bywa, w mordę, kiedy się polega na niesprawdzonych pogłoskach, kiedy
przesadna pogoń za sensacją, za tym, żeby ubiec konkurentów, bierze górę nad zdrowym
rozsądkiem. Wystarczy jakaś mętna wiadomość podana przez prowincjonalną rozgłośnię
radiową, która afektowanym falsetem spikera doniesie o lawinie zmiatającej z powierzchni
ziemi Marysville czy Oroville w stanie Kalifornia i o tysiącznych ofiarach, by człowiek tracił
głowę i doszczętnie durniał, brał dupę w troki i gnał na łeb na szyję do Doliny Sacramento,
wlokąc za sobą cały ten sprzęt drogocenny i niewiarygodnie kosztowny w eksploatacji, i
wszystkich tyeh ludzi płatnych według takich stawek, jakby to były gwiazdy pierwszej
wielkości wspaniałomyślnie wyrażające zgodę na występ w telewizyjnej reklamówce. No i co
go czeka w tym Marysville czy Oroville? Tłum rozgorączkowanych gapiów i paru notabli,
nadętych i przekrzykujących się wzajemnie. - Ano tak, panie redaktorze, zeszła ta lawina i
narobiła szkód co niemiara. Ano, na farmie wdowy po wielebnym Dudleyu Briggsie zerwała
ze czterysta jardów ogrodzenia. Tak, tak, i zabiła Dinę, tę medalistkę, i dwa cielaki po
Couplerze i trochę owiec. Ano tak, Jacobowi MacAngie zniszczyła sześć akrów plantacji
oliwek. Och tak, i jeszcze tę studnię za Winogronowym Przesmykiem, taka dobra studnia
głębinowa i już po niej, z pompy została kupa złomu, taka dobra pompa, Alfy Resphy
przywiózł ją ciężarówką z Napa. Ano, widział pan, redaktorze, ten_ głaz na rogatkach
naszego Marysville czy Oroville, trzysta cetnarów jak obszył, wtoczył się aż na rogatki, o
mało kogoś nie przetrącił, tak, tak. - I gdzie tu dramat? Gdzie te domy zmiecione z
powierzchni ziemi, gdzie te tysiączne ofiary? Gdzie szczątki budynków porozwle-kane po
okolicy, gdzie żywcem pogrzebani, gdzie miazga kamieni, kości, drewna, dykty, mięsa,
metalu, jelit i przewodów? Banał i nuda, nuda i banał, dziesięciosekundowa wstawka do
dziennika, nic więcej. A on się uparł, żeby z tej nędzy sklecić pełny odcinek
reportażowego programu. Vincent Sherwood zaprasza na kataklizm miesiąca.
Śmiechu warte. Ale czy tego nie można powiedzieć także o odcinku, który on przygotowuje
właśnie teraz? Przecież to lokalne trzęsienie ziemi tutaj, „z hipocentrum na północny zachód
od Jeziora Walkera”, to jawne kpiny.
Z reżyserskiej ciężarówki dolatywały strzępy relacji komentatora programu W obliczu
inwazji kosmitów, przy otwartych drzwiczkach terenowego wozu łączności któryś z
kamerzystów przez radiotelefon umawiał się z dziewczyną na dzisiejszy wieczór, powietrze
stygło i przesycał je zapach zmęczonej ziemi, a cienie na trawie rosły w kierunku wschodnim.
Dzień dobiegał końca.
Tak jak moja kariera, pomyślał Vincent z goryczą. Potem wzniósł oczy ku niebu i
wyszeptał:
- Boże, dobry Panie Boże, potrząśnij tym solidnie jeszcze bodaj raz.
Z EWANGELIARZA ELIASA
Ostatnie minuty przed godziną „G”.
Syreny zaczęły wyć, kiedy Rebby Courgan z torebką pod pachą wysiadła z autobusu na
Osiemnastej Wschodniej, między dwoma przystankami, nie opodal Banku Greenbauma. To
było nad wyraz uprzejme ze strony tego kierowcy, że specjalnie dla niej zatrzymał się w tym
miejscu, skąd zaledwie stumetrowy, prosty odcinek chodnika dzielił ją od supermarketu
Sunrise. Coraz częściej spotyka się z podobnymi dowodami uprzejmości i z serdecznym
traktowaniem, ale to naturalnie z powodu Szkrabulka.
Rebby tkliwie położyła dłoń na swoim kulistym brzuchu i powoli zaczerpnęła do płuc
powietrza. Doktor Burns zalecił jej opanowanie techniki oddychania i nakazał uczęszczać ńa
ćwiczenia dla przyszłych matek. „I jak najwięcej ruchu, pani Courgan, jak najdłuższe spacery.
Piesze spacery. Trzeba wzmocnić mięśnie, podtrzymać ogólną sprawność fizyczną, a poza
tym te miękkie siedzenia w samochodach to udręka dla kręgosłupa.” No, ale od jej domu do
supermarketu Sunrise jest za daleko nawet jak na najdłuższy spacer i Quent mógłby się
niepokoić, gdyby jej nie zastał, kiedy wpadnie na lunch, mimo że na wszelki wypadek
zostawiła dla niego wiadomość na karteczce przylepionej do lodówki.
- Halo, mogę dla pani coś zrobić?
Do krawężnika podjechał popielatosrebrzysty Pontiac. Znad opuszczonej bocznej szyby
wychyliła się twarz mężczyzny około trzydziestki, gładko wygolona i o rysach niemal
posągowo klasycznych. Jego opalone przedramię, które zwisało na zewnątrz wozu, opinały w
przegubie ogniwa złotej bransolety z wygrawerowaną pod nazwiskiem grupą krwi.
- Proszę?
- Pytałem, czy mogę pani w czymś pomóc. Może podrzucić panią do domu?
- Och nie, nie do domu. To znaczy... Nie, dziękuję. Stąd mam już blisko do tego sklepu.
Ta dzielnica nie jest ulubionym terenem działania podrywaczy i raczej nie grasują tu
zboczeńcy, ale tyle się słyszy o różnych osobnikach zaczepiających w niedwuznacznych
celach kobiety ciężarne, że lepiej się wystrzegać rozmów z nieznajomymi, nawet jeśli
wyglądają tak sympatycznie i niegroźnie i ofiarowują swoją pomoc.
- Przepraszam, ale dosyć mi się śpieszy.
- Sądzę, że mój samochód rozwiąże ten problem.
- Nie, dziękuję. To tylko kilka kroków do tego supermarketu, tam prosto.
Mężczyzna rozciągnął wargi w uśmiechu dorównującym jego powierzchowności. Zęby
miał idealnie utrzymane.
- Kiepska pora na zakupy, prawda, - podnosił głos w chwilach, kiedy modulowane wycie
syren osiągało szczytowy punkt natężenia. - Chodzi mi o ten alarm. Od wczoraj obowiązują
obostrzone przepisy i służba porządkowa bezlitośnie karze każdego, kto podczas trwania
alarmu przebywa na ulicy lub w innym tak zwanym publicznym miejscu.
Dalekim echem odbił się w jej pamięci komunikat radiowy jednym uchem wyłowiony
spośród muzyki chyba dwa dni temu po południu, kiedy krzątała się przy kuchni zajęta
wypiekaniem kruchych ciasteczek dla Quenta. Mężczyzna w Pontiacu spostrzegł, że ona się
waha, więc podjął spokojnie i niby mimochodem, jakby chciał jej dać do zrozumienia, że nie
usiłuje wywierać na nią nacisku:
- Dwie przecznice stąd jest schron publiczny, przestronny i wygodny. Przestronny i
wygodny na miarę schronu publicznego. Mają w nim małą kafeterię, czytelnię, salę
bilardową, miłą obsługę i dobrą klimatyzację. Można tam wypić koktajl owocowy albo
spędzić tych kilkanaście minut przed telewizorem i przeczekać ten alarm w znośnych
warunkach. Jadę w tamtym kierunku.
Rozglądając się niezdecydowanie Rebby wcisnęła torebkę głębiej pod pachę. Ten
mężczyzna, elokwentny i swobodny w obejściu, w niczym nie przypomina filmowych
gwałcicieli ani zboczeńców. No i na pewno nie jest zwykłym podrywaczem, tacy nie szukają
przygód z kobietami w odmiennym stanie. Naturalnie pozory niekiedy mylą, ale przecież ktoś
o takim wyglądzie może mieć tuzin kobiet na kiwnięcie palcem, a gdyby gustował w
ciężarnych, to chyba nie brak mu pieniędzy, żeby zapłacić każdej jednej, bez względu na
kolor skóry, wiek i stopień zaawansowania ciąży.
Mężczyzna, nadal uśmiechnięty, wysiadł z samochodu. Miał ponad metr osiemdziesiąt
wzrostu i harmonijną budowę ciała.
- Nazywam się Michael Tomashek - powiedział. - Niestety, nie noszę na piersi budzącej
zaufanie gwiazdy szeryfa, ale pracuję w zespole adwokackim, zaczynałem od obrony
klientów oskarżonych o napastowanie samotnych kobiet i osobiście wolałbym takiego
oskarżenia uniknąć.
To ją wreszcie przekonało. Ten mężczyzna, Michael Tomashek, jest najnormalniej w
świecie jednym z tych życzliwych ludzi, z których troskliwością spotyka się coraz częściej, i
najnormalniej w świecie pragnie wyświadczyć jej przysługę. I ponadto jest taki przystojny, że
dech zapiera! Rebby kazała rozwiać się swoim obawom i wsiadła do samochodu. Torebkę
położyła na kolanach.
- W sąsiedztwie tego schronu - powiedział Michael Tomashek ruszając - znajduje się
parking podziemny. Policjanci nie chcą być gorsi od pracowników służby porządkowej i
wzmogli kontrolę kierowców. Upodobali sobie pewne marki wozów. Na stare i tanie modele
nie zwracają uwagi, luksusowe i nowoczesne też ich nie interesują, ponieważ właścicieli tych
pierwszych przeważne nie stać na zapłacenie wysokiej grzywny, a właścicielom tych drugich
lepiej się nie narażać, chyba że są nimi jacyś bogaci Murzyni. Ale na widok Pontiaca wpadają
w orgiastyczne podniecenie. Wczoraj wsolił mi pięćdziesięciodolarowy mandat za to, że po
ogłoszeniu alarmu jeździłem po mieście bez tak zwanej „istotnej przyczyny i w sposób
wskazujący na brak zamiaru udania się do najbliższego garażu lub schronu”.
- To okropne. I... Och, zapomniałam się przedstawić. Po mężu nazywam się Courgan.
Rebby Courgan.
Mężczyzna skinął głową.
- Ja panią znam - oświadczył.
- Doprawdy?
- Moja żona chodzi do szkółki sióstr Sacrifer, razem z panią.
- Och! Pańska żona?
- Na ten kurs dla przyszłych położnic.
- Ach tak. - Rebby dokonała w myśli pobieżnego przeglądu kursantek, odrzucając po
kolei te, których nazwiska były jej znane. - Audrey? - przypuściła niepewnie. Do Audrey
pasowałby taki mąż, bo ona jest wysoka, postawna i chociaż nieco wyniosła, to bezspornie
piękna. Nawet ciąża dodaje jej swoistego uroku.
Pan Tomashek ponownie się uśmiechnął.
- Sarah - rzekł.
- Sarah? - Sarah to jej przyjaciółka i jest tylko ta jedna Sarah wśród kursantek ze szkółki
sióstr Sacrifer. - Pani Michaelowa Tomashek? Ależ ona...
- Nie, nie. Sarah zachowała nazwisko rodowe: Jefferson. Bardzo je sobie ceni przez
pamięć po przodkach, w których ja oczywiście nie wierzę.
Sarah Jefferson - a to dopiero! Nagle różne fakty zaczęły układać się w przejrzystą
kompozycję. Często przez nią wychwalany mąż, wzięty adwokat, popielatosrebrzysty Pontiac
podwożący ją pod budynek kongregacji Sacrifer, taka sama złota bransoletka o grubych
ogniwach na przegubie jej dłoni... Było nie było to się zgadza!
- Sarah nigdy mi o tym nie wspomniała. O swoich przodkach.
- Widocznie sama już w nich nie wierzy.
- No, ona nie musi mi mówić o wszystkim, naturalnie. To jej osobista sprawa. Ale tyle
sobie zawsze opowiadamy, że wydawało mi się, jakbym ją znała na wylot. Wiemy na swój
temat mnóstwo, jak sądzę.
Bo Sarah Jefferson to osoba, o której nie można nią wiedzieć mnóstwa już w godzinę po
jej poznaniu. Ona przed nikim nie ma żadnych .tajemnic. Ze swoich kłopotów, radości i
sekretów potrafi każdemu zwierzać się tak otwarcie i szczerze, jakby mówiła o kłopotach,
radościach i sekretach bohaterki filmu. Ale mała, rozszczebiotana Sarah - o czym wiadomo
wszystkim paniom z kursu - bynajmniej nie jest naiwna. Ta jej wylewność to wyraz lęku
przed ostracyzmem. Ona zabiega o przychylność ludzi, których raz po raz zraża, kiedy
wymawia się od wszelkich wizyt, przyjęć i wieczorów towarzyskich, żeby tylko nie
wystawiać na pokusy tak przystojnego mężczyzny, jak jej mąż. Trudno jednak mieć jej za złe,
że jest o niego zazdrosna - zwłaszcza teraz, w okresie dla młodej mężatki krytycznym i
niebezpiecznym.
Michael Tomashek zahamował przed światłami na skrzyżowaniu, nie przestając się
uśmiechać.
- I dzięki temu ja o pani także wiem sporo.
- Doprawdy? - Właściwie czemu by nie? Trzpiotowata Sarah Jefferson, kiedy wraca od
sióstr Sacrifer, z pewnością składa mężowi wyczerpujące relacje o tym, co się wydarzyło i
jakie to nowiny posłyszała o znajomych paniach z kursu, żeby wyszczebiotując te ploteczki
ześrodkować na sobie jego uwagę i zasłużyć na jego względy. Ale Rebby nie byłaby kobietą,
gdyby nie powiedziała: - Mam nadzieję, że nie jest to nic, czego musiałabym się wstydzić?
- Przeciwnie, Sarah mówi o pani z uznaniem. Twierdzi, że pani jest nadzwyczajną
dziewczyną i tak wspaniałą żoną, jaką ona nigdy nie będzie...
- Co jest ogromną, chociaż nad wyraz sympatyczną przesadą.
- ...podziwia pani gospodarność i konsekwencję w dążeniu do wyznaczonego celu.
- Mój mąż ma o mnie akurat odmienne zdanie.
- To powszechna wada mężów. Sarah na pewno nie starczyłoby cierpliwości, żeby dzień
po dniu przez tyle miesięcy wytrwale zbierać znaczki premiowe i wlepiać je do okienek w
karnetach...
- No nie! Nawet o tym panu powiedziała? Michael Tomashek ruszył dodając gazu.
- Ach, rozumiem. Więc po to jest ten dzisiejszy wypad do supermarketu. Po odbiór tej
premii. - Roześmiał się i skinął głową. - Tak, powiedziała mi nawet o tym. I jaka to będzie
premia. Grająca lampa, prawda?
Rebby odruchowo przesunęła dłonią po torebce leżącej na jej kolanach. I to jest ten
moloch, wielomilionowe zbiorowisko ludzkie, w którym podobno można zniknąć bez śladu,
w którym podobno zatracamy indywidualne cechy, w którym podobno żyją same anonimowe
jednostki, w którym podobno sąsiedzi rzadko znają nas z widzenia, a jeszcze rzadziej z
nazwiska. I oto w tym wielomilionowym zbiorowisku ludzkim spotykają się dwie zupełnie
przypadkowe osoby i jedna z nich odzywa się do tamtej drugiej, jakby od dawna była z nią w
dobrej komitywie, wiedziała o niej wszystko i... Och, wie nawet, że tamta druga ma w torebce
plik karnetów z nalepionymi na nie znaczkami premiowymi w ilości tysiąca dziewięciuset
pięćdziesięciu sztuk, dokładnie tyloma, ile trzeba, żeby z supermarketu Sunrise wynieść za
darmo grającą lampę wyposażoną w programator.
- Jesteśmy na miejscu - powiedział pan Tomashek i zatrzymał wóz. - To tutaj - wskazał
przez boczną szybę podziemne wejście, które po opadających w dół kamiennych stopniach
wiodło do publicznego schronu.
- Dziękuję za podwiezienie - Rebby wetknęła torebkę pod pachę i ujęła klamkę z
ociąganiem. Myśl, że to już koniec jazdy tym Pontiacem, napełniła ją melancholią. - Pan woli
przeczekać alarm na tamtym parkingu, panie Tomashek?
- Może po prostu Michael, dobrze, Rebby? W gruncie rzeczy jesteśmy starymi
znajomymi, prawda? A tamten parking jest niedaleko stąd i tak się składa, że budynek, który
nad nim stoi, należy do firmy mojego klienta. Przy okazji załatwię parę spraw. To mi zajmie
nie więcej niż kwadrans i po odwołaniu alarmu wracam tą trasą. Chętnie podwiozę cię do
supermarketu. Sam jestem ciekaw tej lampy. Poza tym trzeba ją będzie przetransportować do
twojego domu.
Michael Tomashek obszedł wóz, otworzył drzwiczki i pomógł jej wysiąść. Znowu
obdarzył ją uśmiechem, a ona poczuła, jak rozlewa się w niej fala ciepła, promieniując
stamtąd, gdzie spoczywa Szkrabulek, który nagle dał znać o sobie słabym kopnięciem. No,
jego twarz chyba w ogóle zastała stworzona po to, żeby obdarzać ludzi uśmiechem.
- To miłe z twojej strony, Michael. Ja teraz boję się prowadzić samochód i nie lubię
korzystać z taksówek, bo ci kierowcy jeżdżą jak szaleńcy. A w autobusie, którym tu
przyjechałam, porządnie mną wytrzęsło.
- A więc do zobaczenia, Rebby. Niewykluczone, że też kupię taką lampę i zrobię
niespodziankę Sarah.
- Na pewno się ucieszy. Do zobaczenia, Michael.
THREE B'S
Skałę Gibraltarską i Abyle w Geucie nazwano ongiś słupami Heraklesa i jeśli ktoś
wymieni tę nazwę, od razu wiadomo, o co mu chodzi. Nikt, nie wyłączając geografów, nie
będzie próbował wykazać jej umowności, aczkolwiek oba te cyple z mitycznymi słupami
mitycznego Heraklesa mają tyle wspólnego, ile koktajl Bloody Mary ma wspólnego z
jakąkolwiek dziewczyną o tym imieniu, nawet najbardziej krwawą. Ludzie poznają
przedmioty, zjawiska, zdarzenia, pojęcia, elementy otaczającego ich świata i nadają im
nazwy. Na formie tych nazw zwykle wyciska swoje piętno stereotypowość myślenia, dążność
do komunikatywnych uproszczeń, inercja oraz automatyzm skojarzeń. Za dowód może tu
służyć nazwa „Trójkąt Florydzki”. Wprawdzie tereny zamknięte przez władze ze względu na
powstałe tam zagrożenie dla życia rzeczywiście leżały w obrębie półwyspu florydzkiego, ale
na mapach wojskowych (obwiedziono je tam misternym akantem oznaczającym gęste
zasieki) kształtem nie przypominały trójkąta. Przypominały graficzny rzut bulwy ziemniaka
na płaszczyznę poziomą. Słowo „trójkąt” zostało bezmyślnie zaczerpnięte z komunikatu
władz, z fragmentu: „na zachód od trójkąta, który wyznaczają miasta Hialeah, Miami i
Homestead” - dokonali tego dziennikarze i nazwa się przyjęła: brzmiała dobrze, była
frapująca i budziła lęk przez analogię z Trójkątem Bermudzkim. A zresztą nikomu nie chciało
się szukać trafniejszej.
Przede wszystkim lęk - do takiej konkluzji doszedł Brian B. Bliss studiując karty
topograficzne, które z dokładnością map wojskowych przedstawiały „Trójkąt Florydzki” i
jego okolice. Żarłocznym wzrokiem ślizgał się wzdłuż wschodniej linii brzegowej, gdzie
piaszczyste plaże obmywają ciepłe fale Atlantyku. - Przede wszystkim lęk. Lęk jest
wytrychem otwierającym ten sezam. - Było to dwanaście dni temu, kiedy Brian B. Bliss
doszedł do takiej konkluzji.
Później odbył on długą naradę z obydwoma swoimi wspólnikami: Hugh'em Bentonem i
Kuhnem Mannoury, i skontaktował się z senatorem Franklinem Vossem (byłym
gubernatorem stanu Floryda, a niegdyś - sędzią sądu stanowego), który ułatwił mu dostęp do
pewnych dokumentów w zamian za dziesięcioprocentowy udział w przyszłych zyskach. Było
to jedenaście dni temu.
Jeszcze później Brian i jego dwaj wspólnicy, działając w porozumieniu, wybrali się -
każdy osobno - z wizytą do trzech różnych banków wchodzących w skład trzech różnych
konsorcjów i złożyli tam tę samą ofertę. Jeden z banków odrzucił ją natychmiast, dwa
obiecały rozpatrzeć ją w ciągu miesiąca, co natychmiast odrzucił Brian, który przeczuwał, że
uciekinierom z Florydy przyjdzie opamiętanie znacznie wcześniej. Dlatego powtórnie
skontaktował się z senatorem Franklinem Vossem i poprosił go o poparcie w kołach
wpływowej finansjery, podnosząc jego udział do piętnastu procent. Było to dziewięć dni
temu.
Poparcie senatora Franklina Vossa sprawiło, że Brian został przyjęty przez małą damę w
wielkim gabinecie, który należał do biurowych pomieszczeń małej ekspozytury wielkiego
banku. Spotkanie specjalnie zaaranżowano właśnie tutaj, by uniknąć rozgłosu i nie dawać
konkurentom Briana B. Blissa podstaw do snucia przypuszczeń mogących zaszkodzić całości
interesów. Mała dama w wielkim gabinecie małej ekspozytury wielkiego banku zaliczana
była do ścisłej czołówki kierownictwa konsorcjum. Oświadczyła, że pomysł jej się podoba,
jest śmiały i ryzykowny, ale ma wszelkie szanse powodzenia.
- Donoszą nam, panie Bliss - dodała - że inne firmy wpadły na niego także i już go
wykonują.
- Pokładam w Bogu ufność, że nie zdążą wszystkiego zgarnąć dla siebie. Czas jest tu
czynnikiem decydującym.
- Wiemy o tym i postaramy się to uwzględnić. Pańską ofertę wstawię w porządek
dzienny najbliższych obrad zarządu. Odpowiedź otrzyma pan w połowie tygodnia.
Było to siedem dni temu.
Na razie - czekając na kredyty, które miał już prawie w kieszeni - Brian sięgnął do
własnych rezerw finansowych i rozpoczął przygotowania. Zatelefonował do Hy Ethonova
obracającego się w nowojorskich, szeroko pojmowanych kręgach artystycznych, i raczej na
ich marginesie, i zażądał świeżej dostawy. Ethonov od lat świadczył mu usługi wynajmując
żywy towar.
- Nowe zamówienie, Hy. Potrzebuję zdolnych aktorów z twojej trzódki - powiedział
Brian do słuchawki. - Mają być płci obojga, w różnym wieku i dowolnej rasy.
- Szykuje się grubsza operacja, co? Są jakieś szczególne wymagania?
- Przyda się ze trzech długowłosych, dwóch dziennikarzy, dwóch średnio rozgarniętych
plantatorów, jeden szykowny kurwiszon, bogaty czarnuch, stara wariatka, gangster, stuknięty
prorok w rodzaju Eliasa i zapijaczona burdel-mama.
Ethonov gwizdnął cicho.
- Zamierzasz kupić całe miasto, Three B's?
Brian B. Bliss cenił sobie to przezwisko. Taką nazwę nosiła jego firma i chciał, by ludzie
utożsamiali tę nazwę z nim samym. Hy wiedział o tej jego słabości, a on z kolei wiedział, że
Hy o niej wie.
- Ile trzeba ci czasu na zebranie tych aktorów? Chciałbym ich mieć możliwie szybko.
- To kupa ludzi, Brian, spory zespół teatralny - zauważył Ethonov z pobrzękującym w
słuchawce namysłem. - Poczekaj. Jest teraz godzina dziewiąta wieczorem. Przynajmniej tu, w
Nowym Jorku. Jeżeli nie żal ci forsy na trzynaście biletów lotniczych, możesz mieć to stadko
u siebie pojutrze rano. No i dojdą koszty ekstra. Muszę być elastyczny przy ustalaniu gaży,
rozumiesz.
Brian wyraził zrozumienie i przystąpił do omawiania kwestii finansowych. Było to
cztery dni temu.
Hy Ethonov dotrzymał słowa i spisał się doskonale. Przysłani przez niego aktorzy nawet
bez charakteryzacji robili wrażenie osób, których role mieli zagrać. Na przećwiczenie tych ról
Brian dał im półtorej doby. Zarezerwował dla nich jedno piętro w hotelu - tanim, ale
wyposażonym w wysokie lustra, i podczas gdy Hugh i Kuhn pilnowali interesów firmy, on
krążył od pokoju do pokoju, przyglądał się próbom członków swojego zespołu i pouczał,
instruował i poprawiał. Pod wieczór zajrzał do Twiggie, dziewczyny o urodzie drapieżnej,
ulubionej przez sadomasochistów. Oprócz przewiewnej, rozkloszowanej bluzki do pasa za
przyodziewek służyły jej wyzywająco kuse i obcisłe szorty, bezwstydnie białe podkolanówki
i srebrne pantofelki na słupkowym obcasie. Miała niezłą figurę.
- Jak wyglądam? - zapytała patrząc na jego odbicie w lustrze.
- Jak dziwka - odparł z niesmakiem. Odwróciła się do niego zdziwiona.
- Chyba o to panu chodziło, panie Bliss?
- Niezupełnie, panno Twiggie. Chodziło mi o dziwkę, która udaje, że nie jest dziwką.
- Może więc luźna sukienka marengo z białym kołnierzykiem i włosy zaczesane gładko
do tyłu, ściągnięte gumką?
- Nie dręcz mnie, Twiggie - jęknął Brian. Podszedł do łóżka i usiadł na nim ciężko. -
Dopiero teraz widzę, ile roboty przyjdzie w to włożyć, żeby was wszystkich ustawić
należycie.
Twiggie wsparła dłonie o biodra.
- Zapewniam pana, że dam sobie radę. Coś na próbę? Niech to będzie na przykład
podejrzliwy facet, zakuty purytanin, typ farmera z Nebraski.
- Nie, do takiego cię nie poślę. Każe ci się zamknąć i wynosić do diabła, zanim
otworzysz gębę.
- No to może starsza pani, wdowa, podupadła arystokratka. Postanawia wyjechać na stałe
do swojej siostry, ale nie ma pieniędzy. Dom, w którym mieszka, to jedyny jej kapitał, wiążą
ją z nim wspomnienia i chciałaby go oddać w dobre ręce. Dziwka udająca, że nie jest dziwką,
chociaż dziwkarstwo bije od niej na milę, nie będzie miała z taką łatwego zadania, no nie?
- To również nie jest klient dla ciebie, Twiggie.
- Więc co jest dla mnie? Brian opadł plecami na poduszkę.
- W porządku - powiedział. - Masz przed sobą chciwą babę bez skrupułów. Waha się ze
sprzedażą swojej posesji, bo te katastrofalnie niskie ceny wołają o pomstę do nieba. Jest
przerażona, że spadną jeszcze niżej, ale jest też uparta jak muł i przekonana, że prędzej czy
później ustrzeli jelenia, z którego zedrze skórę.
Z twarzy Briana Twiggie przeniosła spojrzenie na ścianę nad jego głową i zlustrowała ją
zaciekawiona.
- Śliczny dom - stwierdziła. Brian dźwignął się na łokciach.
- Pani w sprawie kupna? - spytał.
- O, dzień dobry. Jestem Twiggie. Tak, w sprawie kupna. Czy to pani jest właścicielką,
pani... pani...
- Toad. Pani Toad. T-O-A-D. Niestety... Dziewczyna parsknęła cichym śmiechem.
Brian zmarszczył czoło.
- Co jest, do licha? Czy człowiek nie może nazywać się Toad, Zaprzepaściłaś wspaniałą
okazję.
- Przepraszam, panie Bliss. - Końcami palców Twiggie ujęła fałdy wyimaginowanej
spódniczki, dygając z wdziękiem.
- No, dalej - powiedział Brian. - Niestety, ten dom został już sprzedany.
- Ach tak, szkoda. Widocznie ktoś zapomniał usunąć tę tabliczkę z furtki. Przepraszam
panią, pani Toad.
- Tak prawdę mówiąc, to jeszcze nie zapadła ostateczna decyzja. Jest wielu chętnych na
tę posesję i ciągle trwają pertraktacje.
- Ach tak, ja jestem w podobnej sytuacji. To znaczy prowadzę pertraktacje.
- Pani?
- Chcę kupić dom. Tamten, widzi pani? - wzniesione ramię Twiggie wskazywało
wypaczone drzwiczki ściennej szafy. Wskazywało tak sugestywnie, że Brian mimo woli
spojrzał na te drzwiczki. - Tamten z oliwkową fasadą.
- Dom Robinsonów?
- Tak, zdaje się, że ci państwo to Robinsonowie.
- Robinsonowie sprzedają swój dom?
- Właściwie tośmy się już ugodzili na dziesięć tysięcy...
Brian przerwał jej machnięciem ręki i usiadł na łóżku.
- Nie! - powiedział.
Przesadnym gestem Twiggie przytknęła dłoń do ust i ścisnęła kolana z udaną trwogą.
- Dziesięć tysięcy to za dużo?
- Nie to - warknął Brian. - Ile i za co, ustali się doraźnie. Ale mówiąca nowojorskim
akcentem otrzaskana dziwka nie może używać żargonu jakiegoś ćwoka z Południa.
„Właściwie tośmy się już ugodzili”! I skończ z tą zgrywą na panienkę z watoliną w kroczu.
Masz być lekkomyślna, ale nie głupia.
- Przepraszam, panie Bliss - Twiggie odetchnęła głośno i powróciła do swojej roli. -
Właściwie zaakceptowałam już cenę. Oni chcą dziesięć tysięcy za wszystko, zabierają tylko
meble. Ale postanowiłam przedtem rozejrzeć się po okolicy i trafiłam tutaj. - Znów
zlustrowała ciekawie ścianę. - Pani dom jest naprawdę śliczny, roztacza nieokreśloną aurę
intymności... Tamten jednak ma korzystniejsze położenie, wygodniejszy podjazd i... no, nie
widziałam pani domu od wewnątrz, ale tamten ma chyba bardziej przestronne pokoje, czy
tak?
- Wystarczy - Brian klepnął się po udzie. - Na tym powinnaś poprzestać, zrobić
wymowną pauzę i dać jej czas do namysłu. Resztę grymasów zostaw sobie na potem. Ona
będzie miała do wyboru dwie możliwości: albo zaprosi cię do środka, albo zatrzaśnie ci drzwi
przed nosem. Jeśli wybierze pierwszą, to połknęła haczyk. Ale jeśli wybierze drugą.... co
wtedy?
- Pójdę do państwa Robinsonów i odstawię ten sam numer. Zasugeruję im, że pertraktuję
z panią Toad.
Brian wysunął do przodu głowę i unosząc brwi zatopił wzrok w oczach dziewczyny.
- 'Pojętna jesteś, Twiggie. Bystra.
- Kiedyś miałam sposobność podpatrzyć, jak to robią mistrzowie.
- Po twoim występie stracą do siebie zaufanie. Będą mogli zapewniać się wzajemnie ile
wlezie, że naplotłaś im wierutnych łgarstw, że żadne Z nich nie zamierza sprzedawać
czegokolwiek i opuszczać tego rozkosznego zakątka raju. Nic to nie pomoże. Staną się
ostrożniejsi, zaczną mówić oględniej i słuchać sceptyczniej. I będą czujnie węszyć, żeby się
nie dać uprzedzić sąsiadom. Wtedy do akcji wkroczy ktoś inny z naszego zespołu. - Nadal
patrząc na dziewczynę Brian klepnął dla odmiany kapę okrywającą łóżko. - Usiądź tu przy
mnie, Twiggie.
Teraz Twiggie uniosła brwi i zatopiła wzrok w jego oczach. Znowu parsknęła cichym
śmiechem.
- Czemu nie? - powiedziała. - Przecież jestem dziwką. Ale żeby w przyszłości nie było
nieporozumień, panie Bliss...
- Brian.
- ....pan mnie wynajął jako aktorkę, z gażą czterystu siedemdziesięciu pięciu dolarów
dziennie plus zwrot kosztów utrzymania, na podstawie umowy, która ściśle określa prawa i
obowiązki pańskie i moje i nie przewiduje świadczenia... hm, ubocznych usług. A ponieważ
w te klocki nie jestem gorsza od wysokiej klasy call-girl, zapłaci mi pan tyle, co wysokiej
klasy call-girl, czyli stówę. „Dodatkowo. Fakt, że się z panem ewentualnie prześpię, niczego
w naszej umowie nie zmieni. Ani mnie, ani panu nie będą przysługiwać z tego tytułu żadne
ulgi, żadne przywileje. Czy wyraziłam się dostatecznie jasno, panie Bliss?
- Jesteś rzeczywiście wyrachowaną dziwką, Twiggie.
- Cieszę się, że spełniam pańskie wymagania.
- A ja mam nadzieję, że bodaj jedno z was, ten Paul, który przypadkiem nosi nazwisko
owiane legendą i bardzo stosowne...
- Sacco.
- ...ten Paul Sacco nie przejmie się tak swoją rolą gangstera i jutro nie obudzę się z
gardłem poderżniętym od ucha do ucha. Przyjmujesz czeki?
- Przyjmuję.
Więc Brian wydostał książeczkę czekową. Było to dwa dni temu.
Paul Sacco zachowywał maniery dyplomaty, uczył się błyskawicznie, polecenia
wypełniał sumiennie i w lot chwytał cudze intencje - w czym przypominał gangstera; był
także uczuciowy, delikatny i cierpiał na transwestytyzm - co różniło go od gangstera. Nie
poderżnął Brianowi gardła, zatelefonował natomiast do niego z Florydy i oznajmił, że
większość członków zespołu dotarła już do Coral Gables (każdy osobno i na własną rękę) i
rozlokowała się w hotelu „Muszla Pacyfiku”, tak jak zostało to ustalone.
- Dla pana wynająłem pokój obok pokoju Twiggie - powiedział.
Brian pobłogosławił w duchu jego rezolutność. Było to dziewiętnaście godzin temu.
Opasły boeing wśród pomruku silników wydał odgłos niczym lekarski plaster odrywany
od szyby i ociężale wzbił się w powietrze. Brian siedział przy młodym tłustym mężczyźnie
wertującym kieszonkowe wydanie książki pod dwuwierszowym tytułem. Ustęp, którego
tłuścioch szukał, roił się od sapnięć, szlochów i spazmatycznych westchnień. Brian wyjrzał
przez okno i zobaczył, jak ziemia zapada się pod nim w dół i jak z jego pola widzenia nikną
ostatnie spłachcie lotniska. Potem głośnik pozwolił rozpiąć pasy i włączono telewizor pod
stropem kabiny.
„O-o-ouaachch-aachchch!! - spazmowała bohaterka książki czytanej przez tłuściocha. -
O!-o!-ouch!... o!-o!-o!-o!-ouu-uch!... mmmcha-achchch!-chaaach!!-chaaachchch!U” -
przypuszczalnie wijąc się w pościeli. Sztampowy western zakończył się triumfalnym akordem
i miejsce walecznego dowódcy konnicy zajął na ekranie komik parodiujący ograne dowcipy
Boba Hope'a. Ubrana w strój dający pięćdziesięciu siedmiu pasażerom przedsmak widoków
czekających na nich na przybrzeżnych promenadach stewardessa roznosiła kanapki, słodycze
i napoje. Było to pół godziny temu.
Teraz Brian obracając w palcach szklaneczkę z resztką soku pomarańczowego patrzył w
okno, zawieszony nad pojedynczymi kłaczkami strzępiastych, białych, rzadko rozsianych
obłoków i oczyma wyobraźni widział tysiące akrów ziemi skupionej od uciekinierów z
Florydy i na nowo poparcelowanej, której był właścicielem. Widział również tysiące
wzniesionych przez jego firmę domków - tanich, ale estetycznych, wygodnych i
funkcjonalnych, zespolonych w malownicze kondominia noszące nazwy: „Różowa Koncha”,
„Laguna Korali”, „Molo dla Samotnych”, „Pienista Bryza”, „Słoneczny Taras” - kondominia,
które kiedyś (któż to przewidzi) może połączą się ze sobą i utworzą odrębną miejscowość
znaną jako Three B's Beach?
Z EWANGELIARZA ELIASA
Ostatnie minuty przed godziną „G”.
- Sir.
Mały Eddie stanął w postawie zasadniczej na progu salonu, w którym jego dziadek,
emerytowany pułkownik, siedział na bujaku przed telewizorem i posapując słuchał
przemówienia prezydenta. Obaj - to znaczy dziadek i prezydent - byli zdenerwowani i
napięci. Dziadek, oprócz tego, że posapywał, zaciskał pięści, aż zbielała mu skóra na
knykciach i pociemniały brązowe plamy na dłoniach, a prezydent mówił drżącym głosem i
często się mylił, chociaż tekst przemówienia odczytywał z kartki. Zapewniał, że jest
przerażony i do głębi wstrząśnięty jakąś koszmarną awarią i nawoływał społeczeństwo
amerykańskie do zachowania spokoju.
- Sir - powtórzył mały Eddie. - Kapral Dowd melduje wykonanie rozkazu.
- Zaczekaj, Eddie - wysapał pułkownik wpatrzony w prezydenta, coraz bardziej
zdenerwowany i napięty. - Zaczekaj...
Bo to jest, do psiej nędzy, sensacja na skalę światową, wydarzenie, na które czekał długie
lata. Ta „koszmarna awaria”, ta pomyłka „podczas ćwiczebnych zgrywań systemów
komputerowego sterowania rakietami międzykontynentalnymi” może zmienić oblicze
polityczne Europy albo i całej naszej planety, może wszystkich socjalistów, komunistów i
anarchistów odesłać tam, skąd przybyli - do piekła. Tylko dlaczego ten dający się Kremlowi
wodzić na pasku dureń apeluje o zachowanie spokoju?
Prezydent skończył przemawiać i zastąpił go brzmiący trochę histerycznie głos
sprawozdawcy. Mały Eddie przestąpił z nogi na nogę. Nieprzepisowo wykręcił głowę, by
zobaczyć,, co dzieje się na ekranie telewizyjnym. Pokazywano płaski, stepowy, dziki
krajobraz i rozmieszczone w równych odstępach kratery betonowych silosów pozbawione
elementów maskujących, w których głębi pogardliwie zadzierały w górę swoje tępe nosy
pociski balistyczne - nieruchome, spoczywające w zupełnej ciszy przerywanej jedynie
świstem wiatru i słowami komentarza. Głos sprawozdawcy to wznosił się, to opadał, a po
ekranie sunęły fragmenty anonimowej bazy wojskowej - jej zabudowania, drogi dojazdowe,
ciężki sprzęt i wyposażenie techniczne. Wreszcie kamera zatrzymała się na reflektorze
parabolicznym anteny radiolokacyjnej. Przytulony do ziemi, rozłożysty i ażurowy, wyglądał
jak przewrócony szkielet konstrukcyjny muszli koncertowej. W jego środku tkwiła
przypominająca buławę głowica wymierzona w niebo i zasłuchana w elektromagnetyczną
mowę satelity rozpoznawczego, który bezszelestnie przemierzał kosmiczną pustkę. Antena ta
wobec małych i ruchliwych anten zainstalowanych tu i ówdzie, na dachach budynków i
pojazdów, mogła uchodzić za wylegującą się na słońcu samicę, obojętną na figle swoich
dzieci, baczną jednak na każdy ruch w otoczeniu dostępnym jej zmysłom.
- Sir - odezwał się Eddie przybierając na powrót postawę zasadniczą. - Kapral...
- Zaczekaj, Eddie - wysapał znowu pułkownik Dowd skupiony w bujaku przed
telewizorem.
Eddie? Zwyczajnie Eddie? No, dziadek najwyraźniej zapomniał o regułach gry, do licha,
albo co. Gotów jest jeszcze popsuć całą zabawę oglądając tak ten film o „nieporozumieniu
nuklearnym”, chyba wojenny, bo ktoś tam gada o „poważnym konflikcie zbrojnym”, bardzo
dziwny film, jakby to było naprawdę. Oho... a teraz wstaje z bujaka i podchodzi do barku i..
Oj! Wyjmuje butelkę whisky, chociaż wujek Norman ma nas odwiedzić dopiero jutro...
Butelkę whisky i szklaneczkę i nalewa okropnie dużo tej whisky... Coś takiego! Przecież
dziadek nie pije alkoholu, nawet wina, nawet piwa nie pije, mówi, że od alkoholu w mózgu
robią się dziury i mężczyzna mięknie jak suchar w polowej latrynie, a już picie na służbie jest
wręcz niedopuszczalne, bo osłabia morale. No, coś takiego!
Na dwie, może na trzy sekundy ażurową paraboliczną antenę zasłoniła
przekrzywiona plansza od miesięcy reklamująca tanie, nowoczesne i poręczne rentgenometry
do użytku cywilnego, po czym inna kamera zajrzała do wnętrza tej bazy wojskowej. W
podłużnym i niskim pomieszczeniu, pod siwawym światłem, jarzeniówek, ubrani w polowe
mundury pracowali dyżurni przy stanowiskach pod ścianami. Siedzieli w dwóch rzędach,
zwróceni do siebie tyłem, śledząc promienie wirujące po ekranach radarów lub obsługując
końcówki komputerowe. Ich głowy tuliły w objęciach druciane kleszcze słuchawek, z których
wyrastały pajęcze ramiona mikrofonów przesyłających informacje podawane monotonnie
przez dyżurnych komuś, kto rozstrzygał o sprawach ostatecznych. Panował tu nieustanny ruch
- ożywiony, ale planowy, a komentarz sprawozdawcy naszpikowany był sformułowaniami:
„radiolokatory”, „kontrola obszarów powietrznych” i „pełna gotowość”. Bojąc się, że z
komentarza tego uroni jakieś ważne słowo, pułkownik Dowd ze szklaneczką whisky wrócił
na bujak, zrezygnowawszy z lodu, który znajdował się aż w kuchni. Zagarnął tylko leżące na
stoliku do gry w karty pudełko cygar i w ten sposób kategorycznie wymówił posłuszeństwo
doktorowi Tessarze w stopniu majora.
Ale to, do psiej nędzy, nie jest pora na myślenie o własnym zdrowiu. Teraz ważą się losy
świata, całej ziemskiej cywilizacji. To jest moment przełomowy. Ludzkość czekała na niego
przez dwa i pół tysiąca lat, od czasów antycznej Grecji, żeby demokracja rozkwitła w każdym
zakątku naszej planety. Więc niech ten dureń przestanie mendolić o zachowaniu spokoju i u-
przytomni sobie, że w kierunku Ameryki lecą rakiety strategiczne. Okay, to myśmy zaczęli,
ale czy ta awaria systemów komputerowych to nie był palec boży? I skąd on ma pewność, że
po uruchomieniu gorącej linii i po naszych uczciwych i rzetelnych wyjaśnieniach tamci
równie uczciwie i rzetelnie podali wszystkie dane o zastosowanych środkach odwetowych, że
nie pominęli taktycznym milczeniem drugiego uderzenia, które spadnie na nas znienacka,
kiedy będziemy ufnie zajęci niszczeniem rakiet podprowadzonych nam przez nich chytrze? A
co się stanie, jeśli nie uda nam się jakiejś zniszczyć? Bo to jest wysoce prawdopodobne, że się
nie uda i część z nich przeniknie naszą zaporę i gruchnie w wyspę Manhattan, w półwysep
Floryda, w miasto Chicago, w stan Kalifornia, Teksas, Wyoming, Minnesota, Luizjana, jak
grad posypie się na Wschodnie Wybrzeże...
- I kto wtedy za to zapłaci? - bujak przed telewizorem zakołysał się razem z dziadkiem,
który paląc tego dnia już drugie cygaro i to jeszcze przed lunchem... i mimo że przez tydzień
z powodzeniem obywał się bez palenia.. walnął pięścią w plecioną poręcz, a teraz wstaje z
opróżnioną szklaneczką i... Oj, znowu podchodzi do barku i nalewa sobie tej whisky... No, nie
do wiary!
Pułkownik Dowd mętnym spojrzeniem zmierzył swojego wnuczka stojącego na progu
salonu. Odstawił butelkę.
- Eddie...
- Tak jest, sir!
W oczach dziadka pojawił się przebłysk opamiętania. Jego twarz zachowała wyraz
napięcia, napięcia tak silnego, że wygładziło ono zmarszczki na czole i wokół ust, ale dziadek
przybrał zwykłą w takich razach minę marsowo-żartobliwą.
- Kapralu Dowd? - zagadnął służbowo. Eddie wyprężył się na całą swoją
dziewięcioletnią długość.
- Przyszedłem zameldować, że punkt dowodzenia jest gotów do pracy, sir.
- Chodźmy więc, kapralu.
Obaj - dziadek i wnuczek - wymaszerowali ramię w ramię z salonu, przemierzyli
korytarz i kuchennymi drzwiami wydostali się do ogrodu, pozostawiając włączony telewizor,
który brzmiącym trochę histerycznie głosem sprawozdawcy ponawiał apel prezydenta o
zachowanie spokoju i zachęcał ludność miast do ukrycia się w piwnicach domów, hotelowych
pralniach, podziemnych parkingach i przejściach „albo w jakimś burzowcu bądź kolektorze,
jeśli nie znajdziecie już miejsca w najbliższym publicznym schronie”. Obaj - dziadek i
wnuczek - mieli zamiar to zrobić, mieli zamiar ukryć się w schronie, tyle że własnym:
zbudowanym na skrawku własnego gruntu, za własne pieniądze i według własnych
projektów. Schron ten o powierzchni trzydziestu metrów kwadratowych znajdował się pod
ziemią, pomiędzy kamienistą sadzawką a szopą na narzędzia, w której pułkownik Dowd
gromadził niewypały z poligonów i pojedyncze egzemplarze amunicji używanej w
sojuszniczych armiach, ponieważ marzył o założeniu muzealnej kolekcji pocisków
artyleryjskich. Schron miał dwa wejścia: główne - z głębi łagodnie opadającego wykopu
ziejące prostokątną gardzielą na dom; oraz zapasowe - krótkim tunelem połączone z płytką,
zadaszoną, czterookienną studzienką wyrastającą przy płocie ogrodu. Tworzywem, które
posłużyło do uformowania tej budowli, był beton, twardy niczym skała magmowa. Strop,
podobnie jak ściany, miał metr grubości i pokrywała go półtorametrowa warstwa mieszaniny
torfu z miałkim żwirem i z gliną. Schron, według obliczeń pułkownika Dowda, powinien
wytrzymać ciśnienie dwóch atmosfer i osłabić promieniowanie aż pięćdziesięciokrotnie - pod
warunkiem, że przedsionek dzielący dwie pary pancernych drzwi zostanie wypełniony
workami z piaskiem.
Przed ziejącym u ich stóp wejściem do schronu dziadek pochylił się nad wnuczkiem i
wskazując w kierunku centrum miasta zabraną z salonu szklaneczką whisky, wysapał
zdenerwowany:
- Słyszysz te syreny, Eddie?... Kapralu Dowd, słyszycie je? To nie jest żaden alarm
ćwiczebny, to jest alarm prawdziwy, alarm bojowy. Przysłuchajcie się temu wyciu, kapralu,
temu zawodzeniu. To płacze nasz prezydent, bezradny jak niemowlę. Leży goły na brzuszku,
z wypiętym różowym zadkiem i wrzeszczy ze strachu na całą Amerykę, bo zaraz dostanie
klapsa w ten wypięty różowy zadek. Stacje radiolokacyjne na Bermudach wypatrzyły już tę
karzącą rękę o kilkudziesięciu palcach i śledzą, jak ponad Atlantykiem wyciąga się ona w
naszą stronę, jak sunie tutaj, żeby strzelić w wypięty różowy zadek prezydenta.
- Co mówisz? - zapytał Eddie w sposób nagannie nieregulaminowy.
- On jest bezradny, przykuty do kocyka i nie może zrobić uniku, uchylić się w bok razem
ze swoim wypiętym różowym zadkiem, więc poprosił naszych chłopców, żeby spróbowali
powstrzymać tę karzącą rękę. I oni spróbują. Ale prezydent nie wie, że ta karząca ręka,
powstrzymana czy nie, czy trafi w jego wypięty różowy zadek wszystkimi palcami, czy tylko
paroma, czy też omsknie się po jego wypiętym różowym zadku, bez względu na to, jak jej ten
cios wyjdzie, już szykuje się do następnego, a potem jeszcze jednego i jeszcze...
Pułkownik Dowd wyprostował plecy. Łapczywie opróżnił szklaneczkę, roniąc krople
whisky, które spłynęły mu po brodzie; część z nich zdążył wessać do ust, reszcie pozwolił
ściec na bluzę munduru i potoczył oczyma po horyzoncie, gdzie wznosiła się biała drewniana
dzwonnica kościoła i oszklone biurowce należące do zakładu ubezpieczeń, przedsiębiorstw
wysyłkowych i banków. I jak gdyby zwracając się do nich, wykrzyknął radę doświadczonego
oficera:
- Nie możemy dopuścić, żeby ta łapa rozdzielała tak ciosy, i czekać, dopóki sama nie
omdleje! Trzeba ją unieszkodliwić! Trzeba ją odrąbać! Odrąbać przy ramieniu... a później nie
żałując siły walnąć toporem skosem przez klatkę piersiową!
Mały Eddie ze swojej dziewięcioletniej wysokości także potoczył wzrokiem po
horyzoncie i dumając nad zwiastującym tajemnicze ciosy zawodzeniem syren i nad. tym, co
usłyszał, podrapał się w policzek. Jeszcze nigdy dziadek nie był taki zdenerwowany, nigdy
nie mówił tak dziwnie i o tak dawnych rzeczach, o wypiętym różowym zadku prezydenta, a
tym bardziej nie wykrzykiwał tego na całe gardło, zupełnie nie wiadomo, do kogo i po co. Te
dwie whisky? No, wujek Norman wypija przez wieczór pięć szklaneczek i zachowuje się
normalnie, dopiero po szóstej albo siódmej zaczyna być gadatliwy, wykrzykuje takie same
dziwne rzeczy i łatwo wpada w złość.
- Ale nie! - stwierdziwszy z rozdrażnieniem, że nikt zza linii horyzontu nie chce mu
odpowiedzieć, że nikt nie reaguje na jego oskarżenia i wezwania, pułkownik Dowd
postanowił uwieńczyć swój monolog kwiecistą diatrybą. - Ale nie! - powtórzył. - My wolimy
wsadzić głowę w piasek i potulnie wypiąć różowy zadek, żeby tamci zrobili nam dziurę,
przez którą wysramy z siebie wszystko, nawet mózg!
- Dziurę... sir?
- Dziurę. Słyszeliście przemówienie prezydenta, kapralu? - Mówiąc do wnuczka
pułkownik nadal patrzył w kierunku centrum miasta, gromiąc spojrzeniem niewidzialnych
wrogów przyczajonych na białej drewnianej dzwonnicy kościoła, na dachach biurowców i w
koronach topoli. - On nam kazał powypinać tyłki i spokojnie czekać, aż tamci dobiorą się do
nas swoimi głowicami. Rozumiecie?
- Tak jest, sir! - odpowiedział Eddie, chociaż doprawdy rozumiał niewiele. Tylko czy
zwykły żołnierz musi cokolwiek rozumieć? No, zwykły żołnierz nie musi, ale kapral... nie
wiem.. Kapral chyba jednak powinien mieć jakieś zrozumienie sytuacji. - Nie, nie rozumiem,
sir.
- I wcale się wam, kapralu nie dziwię! - huknął pułkownik Dowd. - Ja sam nie potrafię
tego zrozumieć. Była drobna awaria podczas bitwy symulowanej na komputerach, które
potraktowały sprawę serio i wysłały kilka głowic tam do nich, w sumie niecałą setkę
megaton. Ten dureń w przemówieniu powiedział, że nastąpiła tragiczna pomyłka, a ja mówię,
że to Bóg sprawił, bo nasze rakiety były pocztowymi stemplami z napisem „Zwrot do
nadawcy” i miały ich wyprawić z powrotem do piekła. Ale oni je przechwycili, rozwalili i
spalili, i tylko dwie albo trzy trafiły w cel. Zniszczyli nasze rakiety i wystrzelili swoje, a
potem nadali telefonogram do Białego Domu żądając wyjaśnień i grożąc nam. I prezydent
ukorzył się przed nimi, padł na kolana, biadolił i jęczał, dał im gwarancję bezpieczeństwa i
dopiero wtedy oni warunkowo ostrzegli go o już podjętych krokach odwetowych.
Warunkowo, rozumiecie, kapralu? A ten dureń każe nam potulnie wypiąć tyłki i zachować
spokój bez względu na to, czy nasza zapora powstrzyma uderzenie, czy też jakiś pocisk
przedrze się przez nią i gruchnie w Amerykę, kiedy w zapasie mamy dziesiątki tysięcy
głowic, które mogą rozwiązać nasze problemy raz na zawsze!
- Gruchnie, sir?
O raju, dziadek wcale nie zapomniał o regułach gry. I nareszcie wziął się do rzeczy jak
prawdziwy dowódca, jest strasznie wkurzony na prezydenta, nie ma w tym picu ani udawania.
Nareszcie! Może wymyśli na dzisiaj coś nowego, bo to ciągłe czyszczenie i konserwowanie
sprzętu w punkcie dowodzenia stało się już nudne, może nawet - ojej! - może nawet ogłosi
alarm atomowy, który obiecuje od miesięcy, tak jak te syreny dokoła. Przecież powiedział, że
tym razem jest to alarm prawdziwy. Byłoby kapitalnie, gdyby on też ogłosił taki alarm.
- Gruchnie i będzie za późno, żeby z tamtymi podjąć jakikolwiek dialog, chociaż
dysponujemy dziesiątkami tysięcy argumentów o nieodpartej sile perswazji.
Zaraz, do psiej nędzy, to wcale nie oznacza, że wszystko jest stracone. Jeśli gruchnie
gdzieś w pobliżu bazy wojskowej, to przepięcia mogą spowodować następną awarię
komputerów, co znowu da Bogu asumpt do odpalenia naszych rakiet i skierowania ich w cel.
Tamci odpowiedzą z nawiązką, nie uwierzą już w żadne zapewnienia, choćby ten dureń
zaklinał ich i błagał, i wtedy będziemy musieli przystąpić do operacji strategicznych, chyba że
tymczasem, po tej wstępnej, wzajemnej wymianie i demonstracji nowoczesnych środków
rażenia, systemy komputerowe całkowicie się rozregulują i wymkną spod kontroli ludzi, i
same rozpoczną i zakończą w ciągu trzech godzin ostatnią wojnę światową. Tylko czy impuls
elektromagnetyczny zdoła spowodować taką awarię? Norman... Norman powinien to
wiedzieć.
- Kapralu?
- Tak jest, sir.
- Zejdźcie do punktu dowodzenia i połączcie mnie z kapitanem McLorrenem.
Z wujkiem Normanem. Oho, coś wisi w powietrzu. Mały Eddie ochoczo zbiegł po
łagodnie opadającym nasypie w dół do schronu.
- Ogłaszam alarm atomowy, kapralu - powiedział pułkownik Dowd takim tonem, jakby
podawał prognozę pogody.
Więc jednak! Hurrra! I mały Eddie radośnie wpadł do ciemnego pomieszczenia, dwa i
pół metra pod ziemią, podczas gdy jego dziadek, sapiąc i rozmyślając, został na górze z pustą
szklaneczką po whisky w zgiętej ręce.
W TANIEJ KNAJPCE W OAKLEY
Graficzny rzut bulwy ziemniaka na płaszczyznę poziomą dziennikarze, ci niestrudzeni
specjaliści od wymyślania paranoidalnych nagłówków i mrożących krew w żyłach artykułów,
nazwali trójkątem. Ściślej mówiąc, nazwali go „Trójkątem Florydzkim”, żeby brzmiało to
złowieszczo i żeby wszyscy wiedzieli, gdzie on leży. W przybliżeniu.
- Gdzie on leży? - można by zapytać sierżanta Chipa Dennisa. Chip Dennis leżał tam,
gdzie „Trójkąt Florydzki”, tyle że zajmował zdecydowanie mniej miejsca. Miał on zwyczaj
spędzać w tej pozie męczące godziny służby, popijając piwo w cieniu transportera i odlewając
się do dołka w ziemi wygrzebanego blisko siebie, tak że nie musiał wstawać, obracał się tylko
na bok i wyjmował rozpylacz. - Gdzie on leży? - można by go zapytać.
I wtedy sierżant Dennis, gdyby zechciał zmienić pozę i rozpostrzeć wojskową mapę
między puszkami piwa a wygrzebanym w ziemi dołkiem, mógłby powieść grubym paluchem
po misternym akancie oznaczającym na tej mapie gęste zasieki i określić położenie „Trójkąta
Florydzkiego” z iście sztabową dokładnością, z uwzględnieniem szczegółów topograficznych:
podjazd przy motelu „Pąk Orchidei”, grupa czterech cyprysów, ścieżka za strzelnicą „Sezon
Polowań”, południowo-zachodnia granica fermy węży, Pasaż Dyskotek, szosa numer...
ogrodzenie parkingu obok emporium... szutrowa droga na północnym skraju wioski
indiańskiej... zabudowania restauracyjno-hotelarskie nad sztucznym jeziorem... kanał łączący
rozlewisko w parku papug z... południowo-wschodnie obrzeże lunaparku... i tak dalej.
- Gdzie on leży? - można by zapytać Iry Buell. Ira Buell jadła naleśniki z jagodami w
taniej knajpce w Oakley, stan Kansas, i znad kubka letniej kawy patrzyła na dowód fantazji
oraz patriotyzmu właściciela lokalu: wiszący nad barem kolorowy plakat przedstawiający
mapkę konturową Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej pod dwoma skrzyżowanymi
proporczykami „Stripes and Stars”, opatrzony datą 1776. - Gdzie on leży? - można by jej
zapytać.
I wtedy Ira Buell, wyrwana z zadumy, mogłaby odpowiedzieć, nie wdając się w
szczegóły topograficzne: - Na południu, oczywiście. A więc na południu. Na południe ściągali
z rozmaitych stron kraju turyści napływający kapryśnymi strumyczkami, które leniwie łączyły
się w ludzką rzekę znajdującą ujście w stanie Georgia. W stanie tym swoje ujście znajdowała
także rzeka uciekinierów z Florydy, nieporównywalnie mniejsza, ale stosunkowo wartka.
W rejonie Columbus, La Grande, Carrollton, Marietty, Athens, Milledgeville i Ma-con
zderzały się prądy obu tych rzek, tworząc wiry i turbulencje (nie tyle wody, co tłumów) i
spiętrzając się w rozwidleniu autostrad wychodzących z Atlanty w kierunku na Macon i na La
Grandę - mniej więcej na wysokości Griffin, pod Griffin i w samym Griffin, w którym
przebywał Elias.
Na południe podążali członkowie ekip filmowych, dziennikarze i reporterzy - wciąż z
nowymi nadziejami, usiłując dotrzeć jak najbliżej „Trójkąta Florydzkiego” i łudząc się, że im
to przypadnie w udziale odkrycie tajemnicy strzeżonej przez drut kolczasty i wojskowe
patrole. Miasto Griffin nie budziło w nich takich emocji. Uznali zgodnie, że źródło sensacji,
jakim był Elias jeszcze miesiąc temu, wyschło już z kretesem, wyeksploatowane do cna przez
telewizję, co potwierdzał spadek popularności tego proroka, licznych jego wywiadów,
wystąpień, kazań, rytualnych obrządków i nabożeństw, skłaniający kolejne stacje tv do
rezygnowania z emisji tych programów. Dziennikarze, których tak jak Jeremy'ego Browna i
Doreen ThorohiU szef oddelegował do obsługi Eliasa, uważali się za skrzywdzonych,
odstawionych na boczny tor.
Na przekór opinii panującej w mass mediach zainteresowanie Eliasem wszakże nie
słabło. Co prawda jako gwiazda małego ekranu tracił na blasku i powszedniał, zwłaszcza że
widzów przesyconych uzdrowieniami dokonywanymi seryjnie przez Giorbruna i zalewem
mesjanistyczno-zbawicielsko-kaznodziejskiego repertuaru trudno było czymś zaintrygować i
przynęcić do telewizora, to jednak jako przewodnik duchowy i augur skupiał wokół siebie
stale rosnące grono słuchaczy, adeptów i wyznawców, którzy widzieli w nim nauczyciela,
jasnowidza, nawet cudotwórcę. Ira Buell siedząc nad talerzem z naleśnikami w taniej knajpce
w Oakley czuła, że przynależy do tego grona.
Wpierw umarła jej matka. Potem pojawiły się sny. Nie, sny pojawiły się, kiedy stara
jeszcze żyła, chociaż leżała już nieprzytomna w szpitalnym łóżku, wyżerana od wewnątrz
przez rakotwórcze tkanki - pożółkła i skurczona jak butwiejąca pacynka. I było to przed
Eliasem, zanim ten trzydziestoletni murzyński prorok wystąpił publicznie.
Matka w jej snach. Matka, która mdlała na widok otartej nogi, ta żarliwa neofitka
doktryny świadków Jehowy, w jej snach była asystentką naczelnego chirurga. Gwałtowna,
despotyczna, strofująca pielęgniarki. I ten poród, ciągle ten sam poród powtarzający się z
niezmiennością scenariusza. To matka rozcinała ją od krocza aż po mostek i wyjmowała z
niej niemowlę, trzymając je za włosy skręcone w fil-fil, unosząc nad jej rozpłatanym
brzuchem...
„Czarnuch” - mówiła.
...unosząc jego zakrwawione ciało. Pokryta śluzem pępowina dyndała w powietrzu nisko
nad jej brzuchem już zasklepionym, wydłużała się ku memu i zrastała z jej pępkiem. I matka
kładła na niej to niemowlę, które ważyło tyle co figura z brązu.
„Wstań - mówiła. - Weź tego czarnucha i chodź.”
I szpitalna biel zamieniała się w biel mgły targanej wściekłymi porywami wiatru, a chłód
szpitalnej posadzki zamieniał się w chłód chropowatej, kanciastej skały kaleczącej bose stopy.
Matka w jej snach. Matka, która swoim postępowaniem starała się dowieść każdemu,
jaka jest wrażliwa i taktowna, ta pełna pochlebstw, gotowa do wyrzeczeń niewolnica własnej
czarnej służącej w jej snach była gruboskórnym, pyskatym wycieruchem z ulicy. I te jej
przekleństwa, poszturchiwania i kopniaki. To matka zmuszała ją tak do wpełzania po tym
stromym zboczu i twardych, ostrych krawędziach raniących ciało głęboko i boleśnie,
ponaglając ją wulgarnymi wrzaskami.,.
„Jazda, ty rynsztokowa dziwko. Spróbuj sobie wyobrazić, że tam na szczycie czeka na
ciebie pułk kadetów z West Point przybyłych prosto z tygodniowych ćwiczeń w okopach. 1
na okrasę kwiat młodych rozpłodowców z Harle-mu. Taszcz to swoje spragnione dupsko pod
górę. I tego czarnego bękarta, może rozpozna tatusia, jak wszyscy pospuszczają portki” -
mówiła.
...ponaglając ją do wpełzania po stromym zboczu. Ryczący wiatr rozdzierał i przeganiał
mgłę, ukazując granitowy szczyt wyniesiony v nad przepaścią i smagał jej ciało, kiedy naga
stała na zimnej skale i patrzyła w dół na wyłaniające się zza rzednącej mgły lśniące,
chromitowe oko setki jardów poniżej. Niemowlę, które trzymała przy piersi, było omszałym,
śliskim głazem pokrytym szlamem i przewiązanym mokrym sznurem. Jego drugi koniec
matka oplatała ciasno wokół jej talii.
„Leć - mówiła. - Leć, Czarna Kurko.”
I chromitowe oko ruszało jej na spotkanie, mknąc ku niej coraz szybciej. Zamieniało się
w lustrzaną taflę jeziora, a ryk wiatru zamieniał się w gwar ludzkich głosów.
Matka w jej snach. Matka, która oprócz pięciodolarowego banknotu z uniesieniem
dawała błogosławieństwo i rozgrzeszenie grożącemu jej nożem narkomanowi, ta apostołka
sprawiedliwości bożej i miłosierdzia w jej snach była prokuratorem. Bezwzględnym,
przeinaczającym fakty, dominującym nad ławą przysięgłych, nad sądem, nad adwokatem. To
matka prowadziła ją nagą i ociekającą wodą przez salę rozpraw i obracała przodem do
publiczności, szarpiąc za ucięty koniec sznura, który ciasno oplatał jej talię...
„Proszę zaprzysiąc oskarżoną. Ten wymiętoszony barłóg dla czarnuchów” - mówiła
...szarpiąc za koniec sznura. Wokół rozlegały się nieprzyjazne pomruki. Na ruchomym
stoliku leżał omszały, śliski głaz pokryty szlamem. Matka zatapiała w nim palce, jakby był on
z plasteliny, odrywała od niego grudę, którą wkładała jej podstępnie i ukradkiem pod pachę.
„Proces ma charakter poszlakowy - mówiła. - Ale to pewne, że oskarżona wkrótce
dostarczy nam dowodu rzeczowego. Będzie nim czarny bękart.”
I omszały, śliski głaz na ruchomym stoliku zamieniał się w zakrwawione, pokryte śluzem
zwłoki niemowlęcia, a gruda pod jej pachą zamieniała się w głowę oddzieloną od tych zwłok
i tak małą jak włoski orzech.
Potem stara wreszcie umarła w tym szpitalu. Tkanki rakotwórcze wyżarły z niej całe
życie, więc dała za wygraną i trzasnęła kopytami. Ale sny nie chciały dać za wygraną i nadal
ją nękały, pojawiały się regularnie. Tłumaczyła sobie, że są to tylko koszmary, zniekształcone
reminiscencje, nie mające istotnego sensu przejawy buntu podświadomości, gdzie zepchnęła
stłumione uprzedzenia rasowe, niechęć do matki, nie akceptowany przez wpojoną jej
mieszczańską moralność wizerunek samej siebie, bezzasadne obawy przed ciążą (znamy,
znamy to bajdurzenie psychoanalityków) - niemniej potrzebowała godziny, czasem
szklaneczki bourbonu, by po takiej nocy jakoś się pozbierać i przyjść do siebie. Sny jednak
powracały uparcie i wzorem wzbierającej fali niosły dramatyzm, rozbudowując fabułę i
rozwijając akcję przy równoczesnej rudymentacji wątków wcześniejszych.
- Ira. - Jej kark owionął czyjś ciepły oddech. - Pan Greyhound spędza swoje owieczki do
zagrody.
To Nichol, współtowarzysz podróży, który w Denver ustąpił jej miejsca pod oknem,
pochylił się nad nią, piastując przy piersi dwie wypchane papierowe torby. Omal nie uderzyła
czołem w jego zwichrowany nos, kiedy tak niespodziewanie wyrwał ją z zadumy.
- Co?
- Za chwilę odjazd. Musisz się pośpieszyć, jeżeli chcesz zdążyć.
Ira odstawiła talerz i wytarła usta chusteczką.
- Właśnie skończyłam.
- Skończyłaś? - zdziwił się Nichol spoglądając na zaledwie napoczętą porcją naleśników.
Pamiętał jej niedawne skargi: „Z tego wszystkiego nie zjadłam śniadania i nie wzięłam nic do
jedzenia na drogę.”
- Jakoś mi... eee...
Podniosła się od stolika i oboje wyszli na dwór, w upał dnia. Na betonowym placyku
dyszał w słońcu i wprawiał w drżenie powietrze nad sobą duży autobus Greyhound.
Pasażerowie niknęli w jego klimatyzowanym wnętrzu.
- Kupiłem dla nas prowiant - Nichol potrząsnął papierowymi torbami. - Kurczaki, frytki,
piwo... Następny postój dopiero w Salina. Hej, i zgadnij, co jeszcze mam. Butelkę White
Horse. Dobrze ci zrobi mały łyczek szkockiej.
- Dziękuję, Nichol. Dziękuję, żeś o mnie pomyślał. - Miły chłopak z tego Nichola.
Uczynny i opiekuńczy. Bezinteresowny, jak się wydaje. I nie ma tego chamskiego zwyczaju
obmacywania dziewczyny, przy której siedzi i do której... chyba się przystawia? Nie wie,
biedaczek, że ta dziewczyna jest knajpianą tuftą, nawet niezbyt kosztowną, i zwyczajnie
przystawia się do niej, stosując przy tym metody dosyć staroświeckie. No, to dopiero
początek podróży. Nie wiadomo, co takiemu może odbić później, w nocy, kiedy ta jego...
przyzwoitość? rycerskość? powściągliwość?... zostanie wystawiona na cięższą próbę. Ubrany
jest w strój, który odkupił Od jakiegoś weterana ruchu hipisowskiego, ale czysty. Chwała
Bogu czysty. Włosy ma krótko ostrzyżone, starannie wycieniowane i pachnie dobrą wodą
kolońską (pewnie Brut, siedemnaście dolców za flakonik). - I... Nichol?
- Tak?
Wsiadali już do Greyhounda.
- Chciałabym, żebyś mi opowiedział coś o sobie, jak wyjedziemy z tego miasteczka.
Dobrze?
Z EWANGELIARZA ELIASA
Ostatnie minuty przez godziną „G”
„Nie chcę nawet słyszeć o żadnych motelach, restauracjach, kempingach, zajazdach i
punktach sprzedaży kurcząt a la Kentucky - powiedział tato przed wyjazdem. - Nie chcę
żadnego hałasu, zaduchu i tłoku. Żadnych klimatyzacji, odkażanych sedesów, telefonów,
komunikatów prasowych, telewizorów i tych cholernych syren. Dziewicza przyroda, szum
wiatru w gałęziach drzew, krzyk dzikiego ptactwa, brzęczenie owadów. Powrót do korzeni.
Chyba mam do tego prawo od czasu do czasu, tak czy nie?”
„Masz do tego słuszne prawo, Neville'u Leinsterze” - przyznała mama. „No, ja myślę.”
I uzgodniwszy tak oto wspólne stanowisko państwo Leinsterowie wybrali się na biwak
wraz ze swoim pięcioletnim adoptowanym synem Powellem i z prawie osiemnastoletnią
rodzoną córką Florence, która - jak się dowiaduje nie pierwszy już raz - nie ma nic do gadania
w sprawach dotyczących jej osobiście. Tato zażądał, by jechała razem z nimi, i bez dyskusji.
Nie ma nic do gadania? To się jeszcze okaże!
Miejsce, w którym pan Leinster, wicedyrektor Działu Sprzedaży w prosperującej firmie
tekstylnej, rozłożył się biwakiem, spełniało wszelkie warunki głuchego odludzia. Znajdując
się ponad czterdzieści kilometrów poza miastem było połaciami terenów golfowych
chronione przed hałaśliwym ruchem na odległej szosie, a rdzewiejącą siatką - przed
wtargnięciem intruzów. Siatka ta okalała zapuszczoną posiadłość Halla Toyesa, jego schedę
po ojcu, który darzył tę ziemię szacunkiem raczej znikomym. Po jej odziedziczeniu Hall
Toyes tylko raz zaszczycił ją dumnym spojrzeniem posiadacza i postawił notariuszowi tylko
jedno pytanie: „Ile to jest warte?” Hall był przyjacielem pana Leinstera, więc z serdeczną
gościnnością otworzył przed nim podwoje swojej posiadłości, ani przez moment nie dając po
sobie znać zaskoczenia, że człowiekowi o tej pozycji społecznej chce się bawić w harcerzyka.
Pan Leinster właśnie to robił - bawił się w harcerzyka - z junacką werwą i fantazją.
Najpierw, w krótkich spodenkach i w bluzie z tropiku, sprężystymi krokami obszedł okolicę,
przepatrując ją bystrym wzrokiem Drapieżnego Sokoła, i zademonstrował rodzinie,
miejscowej florze i drobnej faunie swoje guzłowate mięśnie pękatych, owłosionych nóg
dowódcy Zastępu Wytrwałych Piechurów. Potem podjechał samochodem do kępy drzew przy
wyschniętym strumieniu i wyjął z bagażnika sprzęt turystyczny. Teraz rozbijał namiot
z wprawą wodza Wielki Wigwam. Wobec tego imienia miał stosunek ambiwalentny,
ponieważ nie był pewien, czy rozbijanie wigwamów nie jest cholerną domena wyłącznie
squaw. Problem ten bez reszty zaprzątał myśli pana Leinstera, który klęczał na trawie i
grzmocił młotkiem łeb harpunowego śledzia.
Myśli Powella zaprzątał inny problem. Chłopiec trzymając przed sobą w obu rękach
elektryczny pistolet Smith i Wesson stał nad swoim przybranym ojcem, celował do niego z
tyłu i medytował, co by było, gdyby pociągnął za język spustowy. Czy kula przewierci ten
gruby kark na wylot i gładko, tak że zostanie po niej tylko mały otworek, czy też rozerwie go
na strzępy, aż głowa odskoczy wysoko, ciało zwali się w bok, a na kolorowe płótno namiotu
chlapnie krwawa miazga - jak na tamtym filmie?
Odmienny problem zaprzątał myśli pani Leinster. Zresztą to nie problem, to skandaliczne
niedopatrzenie i katastrofa. Jak można było zapomnieć o tych czterech galonach wody
źródlanej przygotowanych do zabrania jeszcze wczoraj? Przygotowanych przez nią samą, bo
ona jest kwatermistrzem, i przez nią samą pozostawionych w chłodzie garażu. Jak można było
zapomnieć? A ona zapomniała. Dopiero po przybyciu tutaj, po otwarciu bagażnika, Margaret
odkryła tę okrutną prawdę. Ach, gdyby to koryto strumienia nie miało tak bezlitośnie suchego
dna, jakoś udałoby się przekonać harcerzyka Leinstera, że w tej sytuacji używanie kupionej w
sklepie wody, która jest przecież wytworem zatrutej chemią techniki, zepsuje im całą
przyjemność korzystania ze szczodrych i nieskalanych dóbr natury. Problem Margaret polegał
na wyborze przekonującej wersji usprawiedliwienia.
Myśli prawie osiemnastoletniej Florence także zaprzątał niebłahy problem. I chociaż
sprowadzał się on do prostego pytania: jak stąd prysnąć? - rozwiązać go było trudniej niż
razem wzięte problemy reszty członków rodziny Leinsterów, mamy, taty i brata. Na dzisiejsze
popołudnie Florence umówiła się z Murrayem i ze swoją przyjaciółką Liz, której wreszcie
udało się przygruchać młodego Durwooda. Mieli w czwórkę pojechać na rewię, potem do
rzeczywiście wykwintnej restauracji, a potem - każda para oddzielnie, to jasne, nie? - tam,
gdzie zechcą, byleby wrócić, zanim Jareccy próchniejący przed telewizorem zaczną z
niepokojem spoglądać na zegar. Wszystko już było ustalone i załatwione: bilety na rewię i
rezerwacja stolika w restauracji; Florence po długiej i dotkliwej rozterce wewnętrznej
wyznaczyła nawet miejsce na swoim udzie, dokąd tego wieczoru pozwoli sięgnąć Murrayowi,
a tu nagle tato zażądał, by jechała na ten obłąkany biwak razem z nimi.
„Ależ tatusiu - powiedziała - Murray...”
„Murray to nicpoń - przerwał jej ojciec. - Zgniły od środka playboy. Wiesz, że córka
Talbotów miała przez niego kłopoty?”
„To nieprawda, tatusiu. Murray jest porządnym chłopcem. Dobrze wychowanym.
Przecież znasz jego rodziców. Carolyn złośliwie rozpuszcza o nim te plotki, bo z nią zerwał,
kiedy się przekonał, co z niej za ziółko. Zresztą będzie z nami Liz i... i wszystko już
zostało...”
„Więc to dla Liz masz zamiar włożyć te czarne... - ojciec przerwał jej znowu, ale słowo
„majtki” nie przeszło mu przez gardło - ...te czarne koronki, które się suszą w twojej
łazience?”
„Och, tatusiu! Jak mogłeś...?”
„Jak mogłem co?”
„Byłeś... Jeżeli szukałeś czegoś w mojej łazience, wystarczyło mnie zapytać.”
„Chcesz przez to powiedzieć, że we własnym domu nie mam prawa poruszać się
swobodnie?”
„Wiesz dobrze, że nie o to mi chodzi.”
„Neville'u Leinsterze - wtrąciła mama występując w jej obronie. - Wydaje mi się, że Flo
jest już dostatecznie dorosła, żeby samodzielnie decydować, co ma na siebie włożyć. Skoro
lubi koronkową bieliznę, czemu nie ma jej nosić? Jest taka praktyczna...”
„Praktyczna? Nie wątpię.”
„Przed ślubem, mój drogi, kiedy zabierałeś mnie do Klubu Traperów na potańcówkę,
zawsze wkładałam pod spód coś frywołnego, bywało że koronkowe figi również, i wcale nie
po to, żebyś mnie w tym oglądał. Dla samej siebie, jeśli potrafisz to zrozumieć.”
„Ale nie przypominam sobie - odpowiedział tato - żebyś nosiła wtedy czarne podwiązki
w srebrne serduszka i z falbankami.”
„Och! - wykrzyknęły obydwie jednocześnie i z jednakowym oburzeniem; mama, bo tato
nieopatrznie zdarł zasłonę niewinności z ich przedmałżeńskiego romansu, a ona dlatego, że
jej najskrytsza tajemnica została odkryta i brutalnie ujawniana. - Och!”
„Nie grzebałem w jej bieliźnie - tato zwracał się do mamy. - Kupiła to szkaradzieństwo
w którymś z tych bajzel-sklepów na Dwunastej i swoim niechlujnym zwyczajem rzuciła
paczkę na łóżko, aż pękł papier i wypadły z niego te czarne gumy całe w srebrne serduszka.
Na rozbabranej, białej pościeli nie można czegoś takiego nie zauważyć. Idę o zakład, że już to
przymierzyła i w tym paraduje. Chcesz się przekonać?”
„Neville'u Leinsterze - mama miała oczy jak spodki - chyba nie będziesz wkładał swojej
dorosłej córce rąk pod spódnicę?”
Tato, ani trochę nie speszony, cofnął się i znowu powiedział do mamy:
„Teraz już wiesz, jakim zgniłkiem jest ten Murray, który namawia dziewczynę, żeby
wciągała na siebie takie popręgi, bo inaczej to jemu... to... to zboczony niedołęga, zepsuty i
przeżyty lowelas.”
„Ależ, tatusiu!”
„Ty tu nie masz nic do gadania - zakończył tato. - Jedziesz z nami, i bez dyskusji.”
Nie mam nic do gadania? No., to się jeszcze okaże! - myślała Florence patrząc, jak jej
braciszek Powell celuje z pistoletu w kark swojego przybranego ojca. Ale żaden rozsądny
plan ucieczki nie przychodził jej do głowy. Była skłonna uznać, że problem ten jest
nierozwiązywalny. Chyba, że odejdzie stąd na własnych nogach, pod potępiającym ją i
wyklinającym na wieki spojrzeniem rodziców.
Tymczasem pięcioletni Powell mógł jej problem rozwiązać momentalnie - gdyby tylko
zamiast elektrycznej zabawki trzymał przed sobą prawdziwego Smitha i Wessona.
Efektownie huknął strzał w gorącym, stężałym powietrzu i pan Leinster upuścił młotek.
- Stephensonie Baden-Powellu - powiedział siląc się na spokój - czy nie zrobi ci różnicy,
jeśli znajdziesz sobie innych wrogów? Widzisz tę starą szopę na prawo? Lepiej poszukaj w
niej, synku, Tchórzliwego Zgniłka Murraya, który czatuje tam ze swoją bandą, żeby w nocy
napaść na nasz obóz.
Tchórzliwy Zgniłek Murray nic a nic nie obchodził Powella. Chłopiec stwierdził
zawiedziony, że kula nie rozerwała ojcu karku, po przejściu kuli nie został nawet mały
otworek. Z zasadną urazą postąpił krok ku mamie, bo to ona przed wyjazdem na biwak kupiła
mu ten nieprzydatny pistolet, ale mama stała nad rozłożonym prowiantem, mając ręce
zwieszone bezwładnie i wpatrując się w tatę z taką miną, jakby coś przeskrobała. Kiedy
zaczęła mówić, Powell usłyszał w jej głosie skruchę pogodzonej z losem winowajczyni:
- Neville, pamiętasz, o czym rozmawialiśmy przy śniadaniu? - Nie bez kozery kierownik
licealnego teatrzyku stale wynajdywał dla niej pilne zajęcia poza sceną. To retoryczne
pytanie, w zamiarze oskarżycielskie, wypadło jak lament. - Prosiłam cię, żebyś jeszcze raz
sprawdził, czyśmy na pewno wszystko spakowali.
Pan Leinster grzmotnął młotkiem w łeb śledzia, uniósł ramię do kolejnego ciosu i na
sekundę znieruchomiał w tej pozie - niczym wódz Waleczny Kojot podrywający się z
tomahawkiem do ataku.
No więc tak - pomyślał. - Zawsze tak jest. Człowiek zawsze o czymś zapomni, choćby
każdą cholerną rzecz zapisywał na stu kartkach i potem sto razy sprawdzał, czy została ona
spakowana. Tak było z przyprawą korzenną poprzednio, a wcześniej - z suchym paliwem do
kochera. I oto moja roztrzepana żona chce mi powiedzieć, że teraz także o czymś
zapomnieliśmy.
- Chcesz powiedzieć, że o czymś zapomnieliśmy?
- O wodzie. O czterech galonach źródlanej wody, które wczoraj zniosłam do garażu.
Miałeś je załadować do bagażnika samochodu. Nie widzę ich tutaj.
- Ja miałem je załadować?
Jeśliby ktoś zapytał o to pana Leinstera, on tę wypowiedź żony nazwałby próbą
przerzucenia na niego odpowiedzialności za to niedopatrzenie. Ale przez dwadzieścia lat
małżeństwa powinien był się już nauczyć, że na Margaret nie można polegać i musi sam
pamiętać o każdej cholernej rzeczy, o każdej cholernej przyprawie korzennej, bez której
szaszłyki pieczone nad ogniskiem doprawdy nie mają tego smaku.
Pani Leinster spojrzała na swój ręczny zegarek.
- Za godzinę będę z powrotem - oświadczyła energicznie, żeby stłumić tę iskierkę
gniewu w zarodku, zanim harcerzyk Leinster docieknie, kto z nich zaniedbał obowiązki, i
wybuchnie. - Pojadę do miasta i kupię, co trzeba. - Ach, gdyby on miał jakąś wstydliwą
słabostkę, na przykład zbyt często zaglądał do kieliszka, łatwo byłoby go udobruchać
obietnicą przywiezienia mu butelki jego ulubionej whisky. Zaraz, zaraz... - I jest luz w
samochodowym zamrażalniku, akurat tyle, że się zmieści tort lodowy. No i skoro już będę w
supersamie, mogę kupić pięciofuntowy woreczek bananów.
Pan Leinster podniósł się z klęczek, pozostał jednak w przysiadzie, przenosząc ciężar
ciała na palce stóp. Banany? - zapytał swojego sumienia. - Czy to nie rozpusta na biwaku,
który z założenia ma być spartański? No, to zależy. Istnieją kraje, w których banany są
podstawowym środkiem żywienia. Ponadto niezupełnie jest pewne, czy tort lodowy bez
krojonych bananów i bez... hm, syropu i bakalii będzie posiłkiem pełnowartościowym pod
względem kalorycznym.
- Dasz sobie radę z tyloma zakupami, Mag? - spytał pan Leinster z troską.
- Nie jest ich tak wiele - odrzekła Margaret w drodze do samochodu.
- Pomogę ci, mamo! - zawołała za nią Florence, gorliwa pomocnica.
Pozostając w przysiadzie i podpierając się młotkiem, pan Leinster na palcach stóp obrócił
się w stronę córki.
- O, tak! - warknął. - Już ja to widzę.
- Ależ tatusiu! Cztery galony źródlanej wody, pięć funtów bananów i tort lodowy to
mnóstwo sprawunków...
Tato jednak już na nią nie patrzył.
- Aha, Mag - zwrócił się znów do mamy. - A co do tego tortu... Może kupisz także
polewę karmelową, rodzynki, orzechy i...
- To mnóstwo sprawunków, tatusiu! Mama wsiadła do wozu i zatrzasnęła drzwiczki.
Przez opuszczoną szybę powiedziała:
- Spokojna głowa, Neville'u Leinsterze. Nikt lepiej ode mnie nie wie, czego potrzebuje
twój organizm.
Florence miała ochotę wierzgać i kwiczeć. Odprowadziła wzrokiem samochód, który
ruszył majestatycznie, kołysząc się na wertepach i rozciągając za sobą zasłonę z pyłu.
- Ja tylko chciałam... chciałam...
- No, pewnie. Ty tylko chciałaś.
- Ja tylko chciałam pomóc.
- Ale masz szczęście! Właśnie nadarza się okazja. Chwytaj za te linki i zakładaj je na
śledzie - tato na powrót zaczął wywijać młotkiem.
Florence tupnęła nogą. Ból przeszył jej piętę.
- Jeeezu! - wrzasnęła z furią, która zaszkliła jej oczy łzami i na chwilę ją oślepiła. Niech
on te linki założy sobie na szyję, kurde! Nadziany Durwood zapłacił za ich bilety na rewię i
zarezerwował stolik w takiej restauracji; wszystko zostało ustalone i załatwione: godzina
spotkania, środek lokomocji i nawet miejsce na udzie, dokąd pozwoli sięgnąć Murrayowi. A
tu raptem tato, Fizyczna Sprawność i Hart Ducha, zdecydował, że ona jedzie z rodzinką na
biwak. Niech on się na tych linkach, kurde, powiesi!
- I nie próbuj ze mną swoich sztuczek z atakiem ślepej kiszki czy czymś. Nie ruszysz się
stąd, dopóki ja się stąd nie ruszę.
- Dopóki ty się stąd nie ruszysz? - No więc nikt nie będzie czekał na to wydarzenie
sezonu. - Nawet gdybym miała tu skonać?
- Nie kona się z powodu straconej randki.
- To więcej niż stracona randka. To stracona twarz.
To w ogóle koniec ostateczny, bo jak ona nawali, Murray znajdzie na to popołudnie inną
dziewczynę, która może nie będzie psuć sobie zabawy wyznaczaniem miejsc na udzie,
pozwoli mu sięgnąć wszędzie. Wiadomo, ile jest takich, co z zapałem wręcz karkołomnym
wyrażają chłopcom swoją wdzięczność. Trzeba temu koniecznie zapobiec, i niech się tato
wypcha! Ona pryśnie stąd zaraz po lunchu.
- Stracisz twarz, Florence, ale ocalisz honor... jeżeli wiesz, o czym mówię.
- Honor! W średniowieczu na pewno znali się na tym lepiej ode mnie. - Ten honor
przyniosła ze sobą na świat, nie rozstała się z nim do dzisiaj i coraz słabiej opierała się
pokusie, by go powierzyć komuś możliwie szybko i bezboleśnie. - Jestem już pełnoletnia,
tatusiu.
- Co ty powiesz!
Weźmie swoją torebkę, rozepnie dwa guziki przy dekolcie, poprawi fałdy spódnicy i
oddali się stąd zamaszystym krokiem.
- Jestem dorosła i mogę robić to, na cb mam ochotę. .
- Naprawdę?
Wyjdzie na szosę i zatrzyma pierwszy przejeżdżający samochód.
- Po lunchu wracam do miasta.
- Ty tu nie masz nic do gadania.
To się jeszcze okaże. Ale do lunchu warto by trochę poleżeć w kostiumie na słońcu i
utrwalić opaleniznę. Och, tak! I przecież wzięła ze sobą ten kostium. Ten, który tato w
nieprawdopodobnej złości nazwał „dziwkarskim łachem”. Cudownie, wspaniale, niech się
Jarecki po wścieka!
Florence podeszła do turystycznej torby i spomiędzy drobiazgów wyłowiła swoje
sekretne zawiniątko.
- Idę się przebrać - powiedziała. - A może mi nie wolno? Czy wolno mi się przebrać,
tatusiu? W opalacz?
Pan Leinster odburknął niezrozumiale. Florence ze stanikiem zawadiacko
przewieszonym przez ramię opuściła plac boju i zniknęła w zaroślach pod kępą drzew.
- Traaach! - wrzasnął Powell.
Rzucił przed siebie otwarty impregnowany kubełek z keczupem i nacisnął spust
elektrycznego Smitha i Wessona. Kubełek przeleciał obok głowy pana Leinstera, potem
huknął strzał i niemal natychmiast czerwony, gęsty sos rozbryznął się przepysznie na płótnie
namiotu - jak na tamtym filmie.
- O kurczę! - szepnął Powell zachwycony rezultatem.
Jego przybrany ojciec, któremu kula jednak nie rozerwała karku na strzępy, zastygł w
przysiadzie. Milcząc przyglądał się, jak keczup spływa po płachcie namiotu luźno zwisającej
z masztów. Kiedy wreszcie odzyskał mowę zaklął niczym kierowca ciężarówki dwa razy w
tygodniu wywożącej z sierocińca odpadki.
- Jesteś trup-nieboszczyk-w-kalesonach - zakomunikował wesolutko Powell.
- Stephensonie Baden-Powellu... Czyś ty oszalał, na miłość boską? - Pan Leinster z
irytacją układał już w myślach treść reprymendy, ale nagle odezwało się w nim sumienie. Ten
biedny chłopiec stracił rodziców, zanim dane mu było zobaczyć pierwszą świeczkę na torcie
urodzinowym, nikt z dalszych krewnych nie chciał go adoptować albo nie miał po temu
warunków, i do trzeciego roku życia czekał on w sierocińcu na rodzinę zastępczą. W
sierocińcu, gdzie wychowawcy swoim podopiecznym z pewnością narzucają ograniczenia,
hamując spontaniczny rozwój ich osobowości, krępując samodzielność i wypaczając
charakter. Powell był jego przybranym synem od dwóch lat i przez ten czas pan Leinster
niestrudzenie naprawiał błędy popełnione przez wychowawców Z sierocińca. Rozpieszczał go
i nierzadko na zbyt wiele mu pozwalał, ale chłopcu, który tyle przecierpiał, należy się coś od
życia, tak czy nie? - Jesteś szalony - powiedział już bez złości i nawet ze szczyptą ciepłego
uznania, chociaż ten namiot trzeba będzie teraz umyć, a tu jak na przekór w zasięgu paru
kilometrów nie ma kropli wody. - Przestrzeliłeś mnie na wylot. I co za naboi ty używasz, u
licha, że robią w człowieku takie okropne dziury, synku?
- Okropne dziury! - podchwycił szczęśliwy Powell. - Na wylot!
Miał ekscytującą nadzieję, że wśród prowiantu rozłożonego na trawie znajdzie jeszcze
jeden kubełek z keczupem. Pobiegł tam niesiony na skrzydłach własnej mocy, a pan Leinster,
Wzorowy Uczeń Frobla, Tolerancyjny Ojciec, śledził jego bieg z roztargnieniem, po czym
przeniósł spojrzenie na zarośla pod kępą drzew, skąd właśnie wynurzyła się Florence.
Wynurzyła się z tych zarośli jak nimfa, stąpając z włosami rozsypanymi na gołych
plecach, z pochyloną głową, w skąpym kostiumie plażowym - mniszo wstydliwa.
Wierzchnia odzież, którą niosła przewieszoną przez rękę, zasłaniała jej brzuch i biodra.
Florence postanowiła, że dopiero kiedy będzie dostatecznie blisko, upuści tę odzież na ziemię,
by przed wściekłym wzrokiem taty ukazać się w pełnej krasie kostiumu - jego dolnej części
ozdobionej czarnym łukowatym napisem: DLA CIEBIE. Nim jednak dotarła do namiotu
spostrzegła, że tato już na nią nie patrzy, że w przysiadzie, wsparty na młotku, okręca się
bardzo powoli na palcach stóp, marszcząc brwi, jakby uchem Tropiciela Bizonów usiłował
złowić tętent stada. Przystanęła i teraz ona także usłyszała ten dźwięk. Był nieuchwytny,
mimo to zdawał się wypełniać całą przestrzeń, od horyzontu do horyzontu, zagęszczać
powietrze i wprawiać je w subtelną wibrację. Florence osłoniła twarz przed słońcem,
podniosła oczy na niebo i wtedy...
Fragment egzegezy
z EWANGELIARZA ELIASA
...Ten dźwięk był faktycznie ciszą, ciszą absolutną, a cisza ta była chwilą zwątpienia
Wyższych Hierarchii Duchowych. Czuwający nad królestwami minerałów, roślin, zwierząt i
ludzi Pomocnicy, w których działaniu Hierarchie owe nam się objawiają, przerwali pracę i
zamarli z przerażenia. A wraz z nimi na tę ulotną chwilę zamarło życie w przyrodzie...
NIC NIE WIADOMO
W stanie Georgia znalazła ujście rzeka podróżnych napływających z rozmaitych stron
Ameryki. Ujście to było wszakże dosyć szerokie i zapobiegało tworzeniu się rozlewisk.
Podobnie jak w przypadku każdego terenu o walorach turystycznych, do okręgu Griffin ludzie
nieustannie przyjeżdżali i odjeżdżali stamtąd robiąc miejsce następnym, przy czym z dnia na
dzień odbywało się to sprawniej, ponieważ malała ilość uciekinierów z Florydy, którzy
korkowali ten ciągły ruch na autostradach.
Dla większości Elias był jeszcze jedną atrakcją turystyczną wartą obejrzenia, czymś, co
dałoby się porównać z Aligatorem Mówiącym Po Angielsku, gdyby taki istniał; ludzie
przyjeżdżali do Griffin, by tego samozwańczego proroka zobaczyć naocznie, wysłuchać
złowróżbnych kazań i z prośbą o autograf podsunąć mu kupiony specjalnie na tę okazję
egzemplarz Ewangeliarza jego autorstwa. Serio Eliasa traktowali nieliczni, ale było to grono
uczniów wiernych i fanatycznych, i stale rosło.
W przeciwieństwie do Iry Buell, która siedząc w autobusie Greyhound, między oknem a
swoim nowym przyjacielem Nicholem, zbliżała się do wschodniej granicy stanu Kansas,
Cedric Eccels nie czuł, że przynależy do grona uczniów Eliasa. Proroka tego traktował jednak
serio. Każdą robotę, którą zlecił mu szef Agencji Albert MacTea, traktował w ten sposób.
Nawet gdyby mu kazano poszperać w przeszłości Kaczora Donalda, też by to zrobił
sumiennie i z należytą powagą. Jego osobisty stosunek do zleceń nikogo nie obchodził. Nie
płacono mu za to.
Wczoraj MacTea wezwał go do siebie zaraz z rana. Siedział rozparty w fotelu za
biurkiem o blacie muzealnie czystym i pustym, jeśli pominąć leżącą na nim grubą, szarą
kopertę.
„Chciałbym, żebyś się tym zajął, Ced” - powiedział mu i wskazał tę kopertę samym
wzrokiem.
Eccels nie miał wątpliwości, że zawiera ona wydruki komputerowe.
„Kto to jest?” - spytał.
„Nasz drogi czarny brat Elias - odrzekł MacTea. Łokcie opierał na poręczach fotela,
dłonie miał splecione i kciukiem gładził bransoletę zegarka. - W założeniu.”
„W założeniu?”
„Te dane dotyczą trzech Murzynów. Każdy z nich może być naszym drogim czarnym
bratem, ale równie dobrze może być tylko sobą i nikim więcej.”
„To znaczy, że nie mamy jakiegoś punktu zaczepienia?”
„To znaczy, że nie mamy nic.”
Eccels spojrzał badawczo na MacTea, który teraz, siedząc za biurkiem, przypominał
urzędnika. Bo kiedy MacTea stał, szedł korytarzem, grał w tenisa, zbiegał ze schodów,
wkładał płaszcz czy jechał samochodem - urzędnika bynajmniej nie przypominał, chociaż był
nim zawsze, odkąd Eccels zaczął pracować w Agencji.
Są ludzie, których wygląd nieodparcie kojarzy nam się z określonym zawodem.
Mówimy, że ktoś wygląda „jak barman”, „jak dyrektor z branży tekstylnej”, „jak były
bokser”, „jak damski fryzjer”, „jak emerytowany wojskowy” i tak dalej. Jeśli pomimo takiego
wyglądu ludzie ci wykonują inny zawód, wprawiają nas w zakłopotanie. Po prostu nie pasują
do naszej wizji świata. Jesteśmy zdania, że wygląd ściśle wyznacza im grzędę w społecznym
kurniku, a ich sposób bycia i mówienia, ich ubiór, ich żargon i gesty, tak nieprzystawalne do
naszych oczekiwań, to sztuczne dodatki, erzace, maniery imitowane po to, by uchodzić za
kogoś, kim się nie jest. I sądzimy, że jeśli ci ludzie nie są tymi, na kogo wyglądają, i nigdy
nimi nie byli, to albo musieli kiedyś dopuścić się oszustwa, albo fatalnie zaprzepaścili daną
im szansę - zależnie od ich wyglądu i zawodu, jaki wykonują. Otóż wygląd Alberta MacTea,
wprawdzie szefa Agencji, niemniej funkcjonariusza administracyjnego, urzędnika, głosił
donośnie: „Supersierżant kontrwywiadu na chwilę przed krwawą rozprawą z bandą
terrorystów''. „Nic? - zapytał Eccels. - Całkiem czysty? „Gorzej. Lee Sing i jego chłopcy
długo dłubali w tej sprawie. Cofnęli się aż do dnia, kiedy Elias po raz pierwszy wystąpił
publicznie. Rok temu w San Francisco narobił zamieszania podczas koncertu na cele
dobroczynne. Wtargnął na scenę i straszył publiczność końcem świata. Dalej trop się urywa.
Nie wiadomo, czym ten facet zajmował się wcześniej, skąd przybył, jakie imię przedtem
nosił. Nic nie wiadomo. Nasz drogi czarny brat nie ma życiorysu. Nie powinien istnieć.”
„A co przysłały nam agentury stanowe?” „To samo, co my wysłaliśmy im: prośbę o
wszelkie dane. - MacTea spojrzał na kopertę tak, jakby bezcześciła ona jego prywatny ołtarz i
chciał ją stamtąd usunąć, ale wolał nie brudzić sobie rąk. - Daję ci tu trzech Murzynów.
Pedryla z Monterey, syna pastora z Coos Bay i mechanika ze stacji benzynowej w Eureka.
Przejrzyj te dokumenty.”
„I?”
„Z tamtych trzech miejscowości do tej sceny na koncercie w ubiegłym roku w San
Francisco prowadzą ślady, które może okażą się właściwym tropem. Powiadam: może,
chociaż musielibyśmy mieć rzeczywiście dużo szczęścia. Nasi chłopcy już tam są i działają.”
„A ja?”
„Chciałbym, żebyś ty, Ced, pojechał do Griffin i obejrzał Eliasa ze wszystkich stron.
Przykoleguj się do jakiejś grupy jego wiernych uczniów, zrób kilka rund po barach, pogadaj,
poniuchaj i sprawdź, czy nasz drogi czarny brat pasuje do któregoś z tych trzech Murzynów.
A za tydzień przyjdź do mnie z raportem.”
„Dziękuję ci, Al. Ta robota to urlop.”
MacTea uśmiechnął się znacząco. Rozłączył dłonie i położył je na poręczach fotela
wtulając głowę w jego oparcie. Już nie przypominał urzędnika.
„No, a jak załapiesz coś na boku, to przy ostatnim sztychu pomyśl o mnie z
wdzięcznością.” „Wiesz, co zrobię? »To od mojego kumpla MacTea - powiem tej cizi. - Z
najlepszymi życzeniami«.”
Wspominając teraz tę rozmowę Eccels poczuł dreszczyk podniecenia. Zdjął rękę z
kierownicy, by otrzeć ją z potu o sąsiednie siedzenie, i zmniejszył gaz, bo jego wypożyczony
Aston-Martin zbliżał się do Fredericksburga w Virginii.
Są ludzie, których wygląd nieodparcie kojarzy nam się z określonym zawodem.
Mówimy, że ktoś wygląda „jak barman”, „jak dyrektor z branży tekstylnej”, „jak były
bokser” i tak dalej. Otóż wygląd Cedrica Eccelsa - mimo że był on doświadczonym
pracownikiem Agencji, detektywem z pierwszej linii, mimo że przed rokiem zastrzelił
groźnego przestępcę, mimo że w swojej chlubnej przeszłości rozpracował radykalne
ugrupowanie polityczne i udaremnił dwa zamachy - głosił skromnie, aczkolwiek dobitnie:
„Kancelista”.
Eccels miał na tę kwestię wyrobiony pogląd. Telewizja odniosła sukces - wyklarował
sobie - i nauczyła nas myślenia slajdami. Slajdy zawładnęły naszym życiem duchowym,
zastąpiły nam wyobrażenia i pojęcia. Nasze wymóżdżone czaszki przeobraziły się w
końcówki monstrualnego fotoplastykonu. Włączamy te końcówki, kiedy próbujemy dawne
zdarzenie lub czyjąś twarz przywołać na pamięć. Włączamy je, kiedy marzymy snując plany
na przyszłość w gotowych obrazkach w techniko-lorze. Włączamy je także, kiedy jakiś
problem trzeba poddać analizie, kiedy jakiś przedmiot, widok, sytuację albo osobę chcemy
ocenić. Zestawiamy slajdy, porównujemy je ze sobą, aż natrafimy na Właściwe i już
wiadomo, że ta dziewczyna, która stoi przy słupku milowym, z plecakiem między nogami i z
ręką monotonnie kiwającą na przejeżdżające samochody, jest instruktorką tańca, ponieważ
wygląda jak instruktorka tańca z ostatniego odcinka serialu i jak wszystkie inne instruktorki
tańca z innych odcinków innych seriali - chociaż zamiast znoszonych trykotów jej biodra
opinają znoszone dżinsy. Reżyserzy pieczołowicie przechowują zapisane na kartkach numery
programów i przy obsadzaniu roli instruktorki tańca wystukują odpowiedni numer, by
fotoplastykon dla przypomnienia wyświetlił w ich umysłach-końcówkach potrzebny slajd.
- Weźmy tego chłopaka - powiedział Eccels głośno, do tablicy rozdzielczej. -
Zdyscyplinowany studenciak, który na wakacyjnej włóczędze rżnie wyzwolonego hipisa.
Zdjął nogę z gazu i wdusił pedał hamulca, co tablica rozdzielcza skwitowała
zawiedzionym uśmiechem gasnącym na tarczy prędkościomierza, gdzie czerwona krecha
skurczyła się w pobliżu zera. Eccels zatrzymał samochód na skraju szosy i przez ramię
patrzył, jak chłopak idzie w jego stronę, przyśpiesza kroku i wreszcie, uwierzywszy, że ten
Aston-Martin czeka na niego, podbiega unosząc płócienny worek marines, artystycznie
połatany.
- Jedzie pan do Richmond? Na południe?
- Do Richmond. Na południe. - Eccels zależnie od okoliczności i humoru przybierał
maniery stosowne do swojego wyglądu bądź charakteru. Kreację „Prostaczek kancelista”
zachowywał z reguły tylko na te okazje, kiedy przystępował do akcji wchodząc na obcy teren
z zamiarem rozpoznania przeciwnika. Teraz umyślił zademonstrować kreację „Otrzaskany
gość”, którym był poniekąd. - Wskakuj pan do wozu.
Chłopakowi nie trzeba było tego powtarzać. Zwinnie wśliznął się na przednie siedzenie,
płócienny worek umieścił z tyłu.
- Jadę na Florydę - oznajmił. - Z przesiadkami. - Zachichotał cicho. - Pan jest czwarty.
- Czwarty?
- Od Newark. Przedwczoraj rano wyjechałem z Nowego Jorku i dopiero teraz dobrnąłem
do tej dziury. Przesiadka za przesiadką.
- Taka podróż sprzyja nawiązywaniu znajomości.
- Uch, tak. - W Alexandrii wsiadłem do największego Buicka, jaki kiedykolwiek
wyprodukowano i kogo widzę za kierownicą? Samego Marvina Sarroha! Uwierzy pan...? -
spojrzenie chłopaka zawisło na napisie złożonym z fosforycznych liter wytłoczonych
półkoliście na breloku chwiejącym się przy kluczyku w stacyjce. - Pan Parkman, tak?
- Parkman to nazwa firmy. Ten samochód jest wypożyczony.
- Ach, rozumiem.
- Ale skoro już o tym mowa, to nazywam się Eccels. Cedric Eccels. Przemysł metalowy.
- Nie było to łgarstwo, bo miał on ciepły udział w spółce Rury i Zawory, którą prowadził jego
brat. - Wykonuję też prace na zlecenie Instytutu Gallupa. - To było natomiast łgarstwo
wierutne, stanowiło jednak wygodny parawan dla jego często natrętnej dociekliwości mogącej
wzbudzić nieufność rozmówców.
- Jestem Sabo Lynen - powiedział chłopak i zrobił pauzę potrzebną mu na zebranie myśli
i podjęcie przerwanego wątku. - Ten Marvin Sarroh, scenarzysta, wie pan. Grałem w jego
Kroku w próżnią.
- Krok w próżnię? - Eccelsowi coś niejasno zakołatało w pamięci. Chyba sztuka
teatralna, wokół której swego czasu wytworzono atmosferę skandalu. I autor scenariusza...
Marvin Sarroh?... związany z jakąś aferą. - Broadway, no cóż... Wstyd się przyznać, ale w
teatrze nie byłem od lat.
- Uch, nie. No, owszem, wystawiliśmy tą sztukę w „Olivet” przy Times Sąuare i po
premierze ochlaj trwał do białego rana, bo z początku recenzje były pochwalne jak diabli. Ale
po tygodniu paru krytyków, pieprzonych mądrali, napadło na nas w prasie i trzeba było
zwijać dekoracje i wynosić się poza Broadway. Napisali, że Krok w próżnię obraża uczucia
narodowe Amerykanów, takie bzdety, wie pan, bo ta sztuka pokazywała, jak to społeczeństwo
próchnieje od środka i gnije. Potem graliśmy ją w wynajętym lokalu przez rok i zawsze przy
pełnej sali. O cholera, skończyły mi się papierosy.
- W skrytce przed panem jest paczka „Cameli” - powiedział Eccels. No i kto by
przypuszczał... chłopak, jeśli mówi prawdę, jest aktorem, młodym i zbuntowanym, choć
wygląda jak studenciak na wakacyjnej wędrówce. Można by sądzić, że twierdzenie o
myśleniu slajdami jest błędne, ale to wina tła. Gdyby ten Sabo Jak-mu-tam zamiast przy
szosie stał przy kulisach, jego wizerunek nałożyłby się na slajd młodego zbuntowanego aktora
wprost idealnie.
- Dzięki. - Sięgając do skrytki po papierosy Sabo trafił dłonią na grzbiet książki i
bezwiednie zerknął na jej kartę tytułową. - Ewangeliarz - skonstatował zdziwiony. - Czytał
pan to?
- Chyba każdy to czytał.
Sabo położył książkę na kolanach i patrząc na nią w zadumie, niespiesznie zapalił
papierosa.
- Nie wiedziałem, że wydali to tak elegancko. Ja mam ten popularny egzemplarz, wie
pan. Format kieszonkowy i kartonowe okładki. A to chyba skóra?
- Dermatoid. Przysłali mi tę książkę wczoraj. To najnowsze wydanie. Z ilustracjami.
Nadal w zadumie, paląc, zaciągając się głęboko, Sabo spytał:
- Jak można zilustrować zagładę atomową?
- Dosyć łatwo. W każdym razie tak utrzymuje Elias. W którejś ze swoich egzegez mówi,
że wystarczy do tego widok ogólny na pustynię Mojave. Ale ilustracje w tej książce to zdjęcia
dokumentalne. Zgliszcza Hiroszimy, trochę popalonych Japońców, różne fazy
doświadczalnych wybuchów termojądrowych; jest też wspominkowe zdjęcie wyspy Elugelab,
którą pierwsza amerykańska bomba wodorowa wtłoczyła pod powierzchnię Pacyfiku. I
dziewczyna.
- I... co?
- Dziewczyna. Zdjęcie dziewczyny. Jest tam między kartkami. Ale to już z moich,
prywatnych zbiorów.
W rękach Sabo książka otworzyła się niemal sama - mniej więcej pośrodku, gdzie leżała
ta fotografia. Kremowy włochacz udrapowany kunsztownie uginał się miękko pod
rozciągniętą niczym marcująca kotka młodą kobietą, ledwie okrytą sarongiem. Jej lewa,
zgięta w kolanie noga była nieco odwiedziona, gładkie jasne włosy spływające po ramieniu z
głowy odchylonej w bok odkrywały długą szyję. Poza ta wyrażała tę samą niemą, chociaż
wymowną prośbę, którą kobieta omdlewającym wzrokiem kierowała do kogoś wybranego lub
może do wszystkich gotowych ją spełnić. Sabo aż westchnął.
- Fantastyczna - powiedział.
- Milutka, co? Poznałem ją pół roku temu. Pracowała wówczas jako subiektka w
Towarzystwie Odsprzedaży. Kupiłem jej przytulny domek, jakoś ją urządziłem i teraz jej
jedynym obowiązkiem jest czekanie na mój telefon.
- Fantastyczna - powtórzył Sabo z nieta-jonym podziwem. No i kto by przypuszczał...
facet rozbija się angielskim sportowym Aston-Martinem, mówi: „wskakuj pan do wozu” i że
jest z Instytutu Gallupa, szpanuje zdjęciem fantastycznej dziwki, której kupił chatę i
zapewnił utrzymanie, a wygląda jak zahukany urzędniczek z kasy biletowej w zabitej
dechami mieścinie. Powiedział, że on co? Przemysł metalowy. I facet musi siedzieć mocno w
tym przemyśle, a to pachnie ciężką forsą. Co najmniej tak ciężką, jak forsa Briana B. Blissa z
firmy Three B's, tego typunia, który za pośrednictwem Hy Ethonova wynajął trzynastu
aktorów, żeby pomogli mu wykupić pół Florydy.
Tego typunia - pomyślał Sabo - który w tym celu razem z innymi wynajął także mnie.
Fragment egzegezy
z EWANGELIARZA ELIASA
1. Na początku Czysta Energia stworzyła próżnię i materię.
2. A materia była niekształtna i martwa, i ciemność wypełniała próżnię, a Czysta Energia
unosiła się w atomach wodoru.
3. I rzekła Czysta Energia: Niech będzie światłość; i stała się światłość.
„...Nikt z obecnych nie zobaczył pierwszego błysku wybuchu atomowego. Zobaczyli
tylko oślepiający biały odblask na niebie i na okolicznych górach...”
„...Cała okolica została oświetlona oślepiającym blaskiem o natężeniu wielokrotnie
większym niż blask słońca w południe. Było to światło złote, purpurowe, fioletowe, siwe i
niebieskie. Oświetliło każdy wzgórek, szczelinę i grań pobliskiego łańcucha gór z
wyrazistością i pięknem, których nie można opisać, które trzeba zobaczyć, by móc je sobie
wyobrazić...”
Z EWANGELIARZA ELI ASA
Do czwartej sekundy po godzinie „G”.
50 kilometrów od punktu „0”.
„.i wtedy, stojąc tak zasłuchana w ten nieuchwytny dźwięk, z włosami rozsypanymi na
gołych plecach i w skąpym kostiumie plażowym z czarnym łukowatym napisem: DLA
CIEBIE na figach, Florence rzeczywiście poczuła się niczym nimfa. Bo ten dźwięk, który
wibrował pod kopułą niebios i przenikał całą przestrzeń, był jak hymn pochwalny na jej
cześć, jak milczenie przyrody obserwującej w zachwyceniu narodziny Nowej Wenus.
Sklepienie nad jej głową, grunt pod jej stopami, każdy minerał, każda roślina i każde
stworzenie wokół niej, wszystko zdawało się tętnić jej własnym rytmem. Florence na błogą
chwilę zatraciła się w tym uczuciu i zrozumiała, że stanowi cząstką tego świata - odrębną a
przecież integralną. Stojąc z uniesioną ręką i osłaniając twarz przed słońcem, zamknęła oczy,
by spotęgować to uczucie jedności i harmonii.
Narodziny Wenus - jak na obrazie Botticelliego. Tyle że prawą ręką zamiast obnażonych
piersi osłania twarz, a w lewej, przyciśniętej do brzucha, zamiast pukla włosów, które tamtej
opadają na biodro, trzyma spódnicę, bluzkę i bieliznę zdjętą wcześniej w zaroślach pod kępą
drzew. Jakby przez nieuwagę Florence opuściła te rzeczy na ziemię, nie zmieniając postawy,
nie otwierając oczu, bo ten dźwięk wypełniający przestrzeń wyraźnie ją przed tym ostrzegał.
Było to ostrzeżenie Tego Który Ją Stworzył. Jego dzieło nie zostało jeszcze dokończone, więc
musiała cierpliwie czekać na Znak.
- Florence? - powiedział pan Leinster.
W przysiadzie, wsparty na młotku, patrzył na swoją córkę, nie przestając wytężać słuchu.
Przejmował go nieokreślony lęk, jednocześnie wzbierała w nim wściekłość. Florence w tym
dziwkarskim łachu! I co za pozy ona tutaj przybiera? Myśli, że jest w studiu filmowym, czy
jak?
- Florence! - wrzasnął.
Jego głos, chociaż podniesiony do wrzasku, zabrzmiał sztucznie i trwożnie w gorącym,
stężałym powietrzu. Tak sztucznie, że Powell cofnął dłoń wyciągniętą po słoik z rosyjskim
sosem, który od biedy mógł zastąpić rekwizytowy keczup.
Florence ani drgnęła. Czas się zatrzymał i nic nie miało znaczenia. Była przekonana, że
nie jest to jedynie przenośnia literacka, bo czas naprawdę się zatrzymał i naprawdę nie ma
znaczenia, że Jarecki zobaczył ten napis: DLA CIEBIE na jej figach i wpadł we wściekłość,
ani że mama odjechała samotnie, pozbawiając ją nielojalnie okazji pryśnięcia z tego biwaku
Zastępu Obłąkanych Zuchów, ani też, że może bezpowrotnie straciła dzisiejszą popołudniową
randkę, ani nawet, że nie spotka się z Murrayem. Och, nie! Z Murrayem musi się spotkać!
W zazdrosnym proteście Ten Który Ją Stworzył objawił się jej raptem pod postacią
olśnienia. Pod jej zaciśnięte powieki wtargnęło jaskrawe światło. Nie widząc, a zarazem
widząc mimo zamkniętych oczu, Florence wiedziała, że światło to niczym kosmiczny błysk
magnezji rozdarło nieboskłon na ułamek sekundy, a z jego źródła dwie gigantyczne
błyskawice wystrzeliły do niej po obrzeżach widnokręgu i pochwyciły ją w pieszczotliwie
sadystyczne objęcia. Nadal zaciskając powieki, ale świadoma spowijającej ją jasności
Florence odniosła wrażenie, że światło przygasło, by rozbłysnąć na nowo w tym samym
momencie - jakby się już rozjarzało, nim jeszcze przygasło; i wiedziała też, że ma ono
barwę...
38 kilometrów od punktu „0”.
Tu, w motelowej łazience, ten nikły, konający przyśpiew syren alarmowych w ogóle nie
był słyszalny, zagłuszał go szmer wody. Lucy obróciła się przodem do natrysku i na
miseczkach dłoni uniosła swoje piersi - nadal jędrne, chociaż od dwudziestu lat czerpali z
nich pociechę liczni mężczyźni, na co pozwalała im szczodrze i ochoczo, od kiedy głupiutko,
ale skwapliwie i z przyjemnością pozbyła się cnoty w szesnastym roku życia.
Każdą porą skóry chłonęła zimno spływających po niej strumyczków wody i spłukiwała
z siebie pot i kurz drogi przebytej Chargeremi szybkim sportowym kabrioletem, żeby
podkreślić swoją przynależność do świata i żeby każdy widział, że prowadzi go kobieta
niezależna i z temperamentem. Kobieta atrakcyjna, całkiem seksowna i stosunkowo młoda.
Trzydziestoletnia - bo na więcej nie wygląda.
„Pa, pa, Ronnie. Zostań zdrów ze swoją Connie.”
Po prostu pożegnalny liścik o błahej, żartobliwej treści i bez podpisu. Radykalne cięcie
przez krępujące ją pęta i nowy rozdział w jej życiu. Nowy salon mody, nowa koncepcja
reklamy, nowe podejście do klienta, nowy personel, nowe zamki i nowe systemy alarmowe, i
ta dzisiejsza wyprawa po nowego przyjaciela.
Właśnie, wyprawa. Dlaczego zaraz urządzać wyprawę? Wprawdzie w tym motelu
zatrzymała się na krótko, tylko po to, by wziąć odświeżającą kąpiel i trochę odsapnąć, zanim
rozpocznie łowy, ale zapłaciła za dobę z góry, więc może by warto spędzić tę dobę tutaj w
całości? Jaki jest sens jechać w nieznane, kiedy nieomylne oznaki świadczą, że przyległe
pokoje i sąsiednie domki pełne są mężczyzn szukających przygody? I ten bar obok recepcji
wygląda na obiecującą stajnię ogierów.
Kciukami musnęła koniuszki piersi i wtedy pod prysznic wdarła się jasność - przez
uchylone drzwi do łazienki i przez plastykową zasłonkę w seledynowe rekiny. Trupiosine
światło przeszyło powietrze na przestrzał, a potem buchnęło nabierając barwy jaskrawożółtej.
Strumyczki wody tryskające z sitka zamigotały jak sznury drobnych brylantów i Lucy
zmrużyła oczy. Z jedną ręką na piersiach, z drugą niedorzecznie zakrywającą czarne, wełniste
włosy między udami, postawiła krok do tyłu, jakby w obawie, że wraz z tym światłem wedrze
się tutaj sfora kamerzystów, by ujawnić telewidzom jej bezwstyd.
26 kilometrów od punktu „0”.
- Ogłaszam alarm atomowy - powiedział ponownie pułkownik Dowd.
Powiedział to do siebie, by w całym majestacie dramatycznej sytuacji oszacować wartość
tych słów, kiedy wnuczek w punkcie dowodzenia prawdopodobnie wybierał już numer
telefonu Normana - zgodnie w wydanym mu rozkazem. Z rozkazem chyba zbędnym. Bo
jakich to informacji może udzielić kapitan McLorren nie mając konkretnych danych?
Wiadomo, że wybuchom jądrowym towarzyszą przepięcia; przy uderzeniu o mocy stu kiloton
sięgają one pięćdziesięciu tysięcy woltów w promieniu półtora kilometra, i chociaż ich
wielkość szybko maleje w miarę wzrostu odległości od punktu „0”, to wystarczy, że coś
takiego gruchnie w pobliżu bazy wojskowej, by zakłócić pracę komputerów sterujących
wyrzutniami. A przecież rakiety tamtych cechuje duża celność i oni nie będą się z nimi bawić
w kosi, kosi łapci, tylko od razu wyślą nam swoje megatony, więc jeśli bodaj jedna sztuka
przeniknie naszą zaporę, otworzy na początek co najmniej parę furtek do samych czeluści
piekieł, otworzy je przed nimi na oścież i w ciągu trzech godzin zapanuje na świecie
demokracja, do psiej nędzy.
- W ciągu trzech godzin! - zapewnił białą drewnianą dzwonnicę kościoła na horyzoncie.
- W ciągu trzech godzin... sir? - spytał ze schronu mały Eddie.
Trzymając słuchawkę przy uchu, z regulaminowym opanowaniem czekał, aż zgłosi się
wujek Norman, co mogło długo potrwać, zawsze długo trwa, nim wujek Norman podejdzie
do telefonu, a już szczególnie długo, kiedy wyją syreny, bo on w tym czasie siedzi na
werandzie i patrzy w kierunku miasta, „żeby zobaczyć, czy łyśnie, czy nie łyśnie”, i nie rusza
się stamtąd, dopóki syreny nie przestaną wyć. Może więc lepiej, jak przestaną. Ale wtedy
dziadek, o jeny, mógłby odwołać ten alarm atomowy, strasznie emocjonujący.
- W ciągu trzech godzin - potwierdził pułkownik Dowd. - W najgorszym razie aż tyle.
Eddie zadarł głowę i podniósł na niego wzrok pełen rozterki. Ze słuchawką przyciśniętą
do ucha siedział na niskim, składanym taborecie, podczas gdy dziadek stał na nasypie,
plecami do ich domu, sapiąc i rozmyślając, z pustą szklaneczką w dłoni. Ich dom tam w tyle,
bliżej dziadek w bluzie munduru zroszonej kroplami whisky, u jego stóp łagodnie opadający
wykop, nad nim sferyczny błękit pogodnego nieba - wszystko to, ujęte w prostokątne ramy
stalowej ościeżnicy, wypełniało główne wyjście ze schronu i raptem to znikło, cały ten obraz.
Jakby pod wpływem zwarcia w aparacie projekcyjnym eksplodowała lampa i od tej eksplozji
taśma filmowa pękła, a jej oba końce zwinęły się w przeciwne strony i tylko rażący blask,
który bił od rozsadzonej wewnętrznym ciśnieniem lampy, jaśniał jeszcze na pustym
prostokącie ekranu.
Blask ten padł na betonowe ściany, strop, posadzkę, wypłukał z półmroku każdy
element, podkreślając jego kontury z agresywną ostrością, wniknął w każde zagłębienie, w
każdą szparę, odsłonił każdą nierówność. Słuchawka zaskrzeczała piskliwie, ze zgrozą i
umilkła po nagłej agonii. Wypuściwszy ją z ręki Eddie zakrył oczy i skulił się na taborecie.
Podobnie skulony, cztery przecznice od tego schronu, siedział na huśtawce pod zadaszeniem
werandy Norman McLorren, kapitan wojsk lądowych. Wsłuchiwał się w wycie Patience,
zainstalowanej osiemset metrów stąd na dachu sądu federalnego swojej ulubionej syreny,
której aksamitny alt niespodziewanie zaczął opadać, zanim zdołał wspiąć się na tony
najwyższe.
Łysnęło - mógłby pomyśleć, gdyby zdążył - łysnęło, do jasnej cholery, łysnęło, jak mi
Bóg miły.
Jeszcze nie wiedział, czy to jest powód do radości, czy rozpaczy.
17 kilometrów od punktu „0”.
No, omal nie rąbnął się kolanami w brodę, kiedy na szorstkim ręczniku rozłożonym nad
basenem, podparty na wyprostowanych rękach jednym wyuczonym energicznym ruchem
wsunął pod siebie zgięte nogi, żeby z pozycji leżącej przejść do przysiadu, a następnie - do
pełnego wyprostu. Omal się nie rąbnął (co niezawodnie spotkałoby wymoczka Coppermana,
gdyby to on był na jego miejscu), na szczęście jednak w porę poderwał głowę.
Równie dobrze wyuczonym, energicznym ruchem Adam rozluźnił mięśnie barkowe i
wygiął ramiona do tyłu, jakby strząsał z siebie jedwabny płaszcz z napisem „Mistrz Świata”
na plecach. Zbliżając się do schodów, prowadzących na szczyt wieży zauważył, że Linda
Tossey przystaje obok stolika zajętego przez te dwie nieznajome dziewczyny w jednakowych
kostiumach i w słomkowych kapeluszach, coś do nich mówi, a one odpowiadają jej ze
śmiechem. No - pomyślał kładąc dłoń na rozgrzanej barierce i wstępując na pierwszy stopień
- zdaje się, że wychowanica szkółki niedzielnej przezwyciężyła wewnętrzne opory i
nawiązuje znajomość z eksluzywnym burdelem. Jeżeli ona kiedykolwiek miała jakieś opory.
Bo w szkółce niedzielnej nie uczono jej noszenia mgielnych bikini, wypinania piersi i
rozchylania nóg pod pozorem, że się wystawia ciało na słońce. Ale teraz ty się pilnuj,
dziewczyno. Ten okularnik wymoczek siedzący na leżaku pod parasolem oderwał wzrok od
książki, od swoich małych przyjaciół paragrafów, i wlepił go w ciebie, jakby wreszcie odebrał
sygnały, które każdym ułamkiem kwadratowego centymetra wysyła twój kąpielowy kostium.
Pilnuj się, żeby on nie zobaczył, ile dziur jest w płocie odgradzającym posesję szkółki
niedzielnej od terenów należących do Towarzystwa Kalifornijskich Burdeli Ekskluzywnych.
Pilnuj się, bo jak on zobaczy wszystkie te dziury, jak je sobie policzy, to dla ciebie też może
być koniec, koniec twoich ambitnych planów matrymonialnych.
Na szczycie wieży Adam podciągnął slipy i przewentylował płuca gęstym nieruchomym
powietrzem. Górował nad tymi ludźmi pocącymi się w skwarze dokoła basenu. Kilku z nich
już go spostrzegło i zwróciło ku niemu ciekawe twarze, ocieniwszy je rękoma: pani Klein, jej
finansowy doradca Hal Hennesy, obie córki Cyrusa Folsoma, Bass ze swoją nową
dziewczyną Ezrą, starsi, szacowni i wdzięczni losowi za nagromadzone bogactwo państwo
Jarvis... Adam znowu rozluźnił mięśnie, po czym napiął je opierając się pokusie sprawdzenia,
czy Linda także patrzy na niego, na młodego mężczyznę o wysportowanej sylwetce i
wspaniałej muskulaturze, dzisiaj mistrza okręgu, a w przyszłości członka drużyny
olimpijskiej. A co, może nie?
Na usztywnionych nogach podszedł do krawędzi wieży, gdzie stanął wyprostowany w
blasku słońca i zamknął oczy, by skoncentrować się przed skokiem. Dobiegały go głosy
amatorów kąpieli, którzy dziesięć metrów poniżej odpływali na boki z wesołym zgiełkiem,
robiąc mu miejsce w basenie, ostrzegając się wzajemnie i kierując na niego spojrzenia. Zgiełk
ten z wolna ucichł i Adam poczuł, że ściąga na siebie uwagę wszystkich obecnych, staje się
postacią centralną wśród tych ludzi tutaj i zaczyna nad nimi panować. Znał to uczucie z
poprzednich imprez sportowych, w których brał udział, ogarniające go w kulminacyjnych
momentach zawodów.
Powtórzył w pamięci kolejne fazy skoku, izolując się od świata i pozwalając, by inne
myśli oddaliły się od niego i pierzchły. Zachował tylko obraz Lindy, bo to dla niej miał
wykonać swój popisowy numer; obraz jej włosów rozsypanych na ramionach, leniwego
uśmiechu, wypiętych piersi i rozchylonych nóg, które przedziela pasek materiału... Jakieś
dziwne właściwości ma ten kostium bikini, wytwarza własną grawitację, jest bladoniebieski i
połyskuje w słońcu jak powierzchnia wody w basenie, aż człowiek ma ochotę rzucić się
głową naprzód w te wabiące go otchłanie.
W ciszy modulowanej słabym i przytłumionym wyciem syren, metr po metrze spadał
Adam w dół, wykonując poszczególne ewolucje prawie mechanicznie. I w ostatniej
sekundzie, kiedy po kończącym skok skręcie wyciągnął się na całą długość, zapragnął
śmierci. No bo jaki sens ma dalsze życie, skoro wszystko diabli wzięli? Harvard, Lindę, jej
bladoniebieski kostium, obłapki w samochodzie za miastem, coraz mocniejsze, coraz bardziej
zdyszane i wilgotne... wszystko. Ona stąd wyjeżdża nieodwołalnie zaraz po wakacjach, żeby
zostać panią Wymoczkową Copperman i zmieniać pieluchy małym Paragrafom, więc co ją
obchodzi reszta? Co ją obchodzi jakiś tam facet, z którym się ściskała przez dwa lata i omal
nie poszła z nim do łóżka? Popisywał się przed nią, skakał dla niej z wieży jak małpa, był
zabawny. A byłoby jeszcze zabawniej, gdyby teraz chlupnął na dno basenu i więcej nie
wypłynął - co daj Boże, amen.
Oślepiająca łuna rozlała się gwałtownie w jego czaszce i Adam, zanim zniknął pod wodą,
pomyślał, że to posłuszny jego woli system nerwowy w porywie samodestrukcji przepalił za
jednym zamachem wszystkie bezpieczniki na tablicy rozdzielczej mózgu.
11 kilometrów od punktu „0”.
Ta trzpiotowata Sarah Jefferson - a to dopiero! Ma męża przystojnego, że dech zapiera.
Ukrywa go przed kobietami, ale trudno mieć jej to za złe. Chyba my wszystkie z Sacrifer
jesteśmy o swoich mężów zazdrosne, zwłaszcza teraz, kiedy nie możemy poświęcić im tyle
uwagi, co dawniej. Biedny Quent!
Z torebką pod pachą Rebby Courgan weszła do schronu i rozbrzmiewająca w nim
wrzawa odcięła ją od hałasu ulicy i tego alarmu tam na zewnątrz. Ścienne ideogramy
wskazały jej drogę do kafeterii, gdzie gwar przelewał się z jednego końca sali w drugi, od
szafy grającej do telewizora, w który nikt nie patrzył. Sympatyczny młody człowiek ustąpił
jej miejsca przy barze i razem ze swoją szklaneczką odsunął się w bok, żeby mogła wygodnie
usiąść na stołku. Dziękując uśmiechem Rebby posłała mu spojrzenie promienne i ciepłe,
cieplejsze niż tego chce konwenans. Ale tym wszystkim ludziom przecież się coś należy za
ich życzliwość i serdeczność, jakiś znak, że się docenia okazywaną nam troskę.
- Życie ma swoje prawa - przemówił ten młody człowiek i Rebby spostrzegła, że jego
stan daleki jest od trzeźwości. - Na świecie szaleje przemoc, wojna wisi na włosku, a my się
rozmnażamy.
- No, ten alarm to zwykłe...
- Tak, ten alarm. Moja żona też jest... To znaczy leży w szpitalu i jeszcze dzisiaj zostanę
ojcem. Może nawet w tej chwili doktor Volser wymierza klapsa mojemu dziecku. I co za
dźwięk Chris II... nazwiemy je Chris II, czy będzie to chłopiec, czy dziewczynka... i co za
dźwięk usłyszy jako pierwszy?
Rebby zastanowiła się, o co temu mężczyźnie chodzi. Nieważne. I dosyć już tych
wyrażających wdzięczność uśmiechów i raczej nie ma powodów, żeby przedłużać tę
rozmowę.
- Dziękuję za to miejsce. Teraz, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, zamówię sobie coś
do picia.
- Oczywiście, że nie mam nic przeciwko temu. Tylko powiem pani, co Chris II usłyszy,
Wycie syren. Na powitanie, na dobry początek przyszłego życia każdy dostaje w tyłek, żeby
od razu porzucił wszelkie złudzenia i wiedział, jak będzie tu traktowany przez resztę swoich
dni. Tu, na pokładzie tej tratwy szaleńców. Więc wycie syren jest stosownym ostrzeżeniem. A
gdybym był doktorem Volserem, to zaglądając w tę rozwartą furtkę między światami,
doradzałbym każdemu kandydatowi na noworodka, żeby się wczołgał z powrotem i z całych
sił trzymał pępowiny, dopóki ci faceci, którzy rządzą tą planetą, nie otrzymają pomocy
psychiatrycznej.
Rzeczywiście sympatyczny i życzliwy jest ten młody człowiek, ale po co mówi takie
okropne rzeczy? Rebby postanowiła go ignorować i zająć się wyłącznie sobą. Sobą i
Szkrabulkiem. Pan Tomashek... Och, Michael zachwalał serwowane tutaj koktajle owocowe.
Wygląda na wybrednego smakosza i chyba- można zawierzyć jego podniebieniu. Szkoda
jednak, że nie wymienił jakiejś nazwy. Nie, to powinno być coś oryginalnego, coś, co
wymyśli sama, żaden z tych.' napitków gotowych, sporządzanych według ustalonych
receptur. Mus brzoskwiniowy, lód, plasterek cytryny i bita śmietana na wierzchu? Galaretka
pomarańczowa w mrożonym soku z granatów, przykryta czapeczką kremu i posypana
bakaliami? Rebby położyła dłoń na swoim kulistym brzuchu, by zasięgnąć opinii Szkrabulka,
który buntowniczym kopnięciem wyraził... no właśnie, co on chciał wyrazić?
- Dla pani, proszę? - To był barman. Ściereczką przetarł przed nią gładki kontuar, w
którym odbijały się wątłe światła żarówek oprawionych w kanałówki pod sufitem i
wyczekująco spojrzał jej w oczy.
- Chciałabym napić się czegoś... czegoś...
- „Owocowa Galaktyka” - wtrącił młody człowiek. - „Owocowa Galaktyka” dla tej pani.
Ja płacę.
- Och! - Zanim Rebby zdążyła sprostować, barman przyjął zamówienie i odszedł.
Zdetonowana i nad wyraz niezadowolona obróciła się z pretensją do tego mężczyzny. - Nie
sądzi pan, że to gminne? - stanowczo za daleko posuwa się on w swoich opiekuńczych
zapędach, zbyt już natarczywych.
- „Owocowa Galaktyka”? Z pewnością jest gminna. Ale ma mnóstwo składników
odżywczych i witamin. W sam raz dla ciężarnych kobiet, żeby rodziły duże, zdrowe i silne
dzieci. Z dużych, zdrowych i silnych dzieci wyrosną duzi, zdrowi i silni żołnierze i trzeba
będzie na nich więcej tych cennych bomb atomowych.
Rebby rozejrzała się za innym wolnym miejscem. I wtedy gładki kontuar, lustro za
barem, butelki na półkach, ludzie i w ogóle całe wnętrze zapłonęło ostrym, diamentowym
blaskiem, przemieniło się w fantasmagoryczną komnatę bajkowego zaniku. Wydając cichy
okrzyk strachu i mrużąc powieki Rebby odwróciła twarz, ale ten blask jaśniał wszędzie; przez
szeroko otwarte drzwi na obu końcach korytarza bił z ulicy i rozlewał się po kafeterii, po
załomach schronu. Żarówki zgasły w kanałówkach, szafa grająca zabeczała głosem
murzyńskiej wokalistki, której sopran poprzez trzy i jedną dziesiątą oktawy oraz szerokość
obu rejestrów wkrótce opadnie do basu i ucichnie, jednocześnie nad telewizorem blade,
anemiczne płomienie ognia zakwitły w siwej mgiełce dymu, a głośnik aparatu zacharczał
kanconą przepalanych tranzystorów.
Dokładnie w tym samym czasie Michael Tomashek stracił wzrok prowadząc swojego
Pontiaca, który po środkowym pasie pustoszejącej jezdni poruszał się z prędkością
niedozwoloną. Jeszcze przez dwie sekundy oślepły pan Tomashek trzymał nogę na gazie,
potem cofnął ją, ale nakryty falą rozpłomienionego powietrza nie zdążył już wcisnąć
hamulca.
5 kilometrów od punktu „0”.
Cat ruszył w głąb hali, by zagonić Gary'ego do roboty, a William Frankley włożył biały
laboratoryjny fartuch i podszedł do pulpitu rozrządu. Ten biały fartuch, ten pulpit i ta cisza
wokół - przypominało to tamtą sytuację sprzed tygodnia, kiedy ubrany w szpitalny kitel stał
razem z pielęgniarką w separatce i patrzył na aparaturę reanimacyjną czuwającą przy łóżku,
na którym leżała martwa Olie, wciąż jeszcze zaintubowana... Zaintubowana... Cat powiedział
to o „Couggiem”. „Tkwi zaintubowany w tunelu.” Dziwnym językiem posługują się technicy.
- Cat - rzucił Frankley w stronę, gdzie toczyła się nieskładna rozmowa obu jego
współpracowników.
- Tak, Billy-Frank?
- Sprawdziłeś dysze?
- Ja to zrobiłem - odezwał się z półmroku Gary. Mówił powoli, z czułą, narkotyczną
intonacją. - Przedmuchałem je lepiej niż kiedykolwiek swoją dziewczynę. I wiesz, co ci
powiem, Billy-Frank? Przy takiej prędkości przepływu strumienia nawet kamień będzie
szybować, więc pomyślałem sobie, żeby zamiast „Couggiego” wpakować do tunelu własny
tyłek, rozpostrzeć ramiona i przerodzić się w Ognistego Ptaka.
Frankley nie chciał tego słuchać.
- Cat - warknął.
- Tak?
- Który to już dzisiaj?
- Co który, Billy-Frank? - Cat wyszedł zza bocznej ściany tunelu i zbliżył się do pulpitu.
- Skręt - wyjaśnił Frankley, po czym spytał: - W jakim on jest stanie?
I nie dając Catowi czasu na odpowiedź poszedł to sprawdzić osobiście. Nie miał nic
przeciwko Gary'emu, w pewnym stopniu nawet go lubił, piekielnie dużo miał jednak
przeciwko jego przechwałkom, w których miłosny podbój poganiał miłosny podbój,
erotyczna zdobycz poganiała erotyczną zdobycz, a łóżkowy sukces poganiał łóżkowy sukces -
choć w rzeczywistości żadna dziewczyna nie wytrzymała z Garym dłużej niż do drugiej
randki. Kłopoty seksualne - pomyślał Frankley - ten chłopak może sobie mieć i to jego
sprawa, w jaki sposób z mmi walczy, nawet jeśli sięga po narkotyki, ale nie pozwolę, żeby z
tego powodu ucierpiały badania.
Gary siedział w półmroku na ziemi, pod boczną ścianą tunelu i oszczędnie zaciągał się
skrętem. Prawą rękę opierał o kolano zgiętej nogi, a rudawy, żarzący się punkcik oświetlał
jego stuloną dłoń i część twarzy, uwydatniając poprzez grę cieni wypukłości policzków i
kształt łuków brwiowych. Olie lubiła odpoczywać w takiej pozie; siadywała wtedy na swoim
szez-longu meridienne i paliła cienkie papierosy o długich filtrach z węglem aktywowanym.
- Dasz radę wstać o własnych siłach? - zapytał Frankley.
- Dam radę fruwać - odparł Gary. - Chcesz macha?
- Wolałbym, żebyś to zgasił. Weź się w garść i idź do komory. Otwórz główny zawór.
- Dooobra, dooobra - Gary dźwignął się z posadzki jak podniesiona za sznurki
marionetka i z wypalonym do połowy skrętem po-dryfował w kierunku metalowych drzwi, za
którymi w równych rzędach stały stłoczone butle ze sprężonym powietrzem. - „Te syreny
nawołują nas do bardziej wytężonej pracy”, tak? Tak powiedział komandor Shepard? A
wiesz, co ja ci powiem, Billy-Frank? Że te syreny to są chóry anielskie Królestwa
Niebieskiego. I szczam na to, co powiedział komandor Shepard.
Frankley poczekał, aż Gary zniknie w komorze, i wrócił do pulpitu rozrządu. Sprawdził
temperaturę w podgrzewaczu i włączył monitory kontrolne. Aerodynamiczna sylwetka
„Couggiego” widniała na nich w różnych ujęciach.
- Goootoweee! - ryknął Gary zza metalowych drzwi komory. - Puma pręży się do skoku
między krzaki kosmicznej sawanny.
- Jest - potwierdził Cat schylony nad aparaturą pomiarową. - Ciśnienie na wejściu:
dziewięćdziesiąt... sto dziesięć... sto trzydzieści... sto czterdzieści... Sto pięćdziesiąt. Stabilne.
Możemy zaczynać.
Zaczynać... co? - pomyślał Frankley. - Ciśnienie sto pięćdziesiąt niczego nie zaczyna.
Ono wszystko kończy. Takie ciśnienie, ciśnienie rozkurczowe, miała Olie.
„Wiesz, ile mam? - spytała miesiąc temu. - Doktor Oughterson powiedział, że dwieście
na sto pięćdziesiąt. Czy coś koło tego.”
„Tylko tyle?”
„Hmmm?”
„Powiedział ci tylko tyle? A nie powiedział ci, że...”
„Och, wiem, co masz na myśli - Olie usadowiła się na swoim szezlongu. - Powinnam
bezwzględnie przestać pić i palić, hmmm? Ale tak się składa, kochanie, że akurat mam
straszną ochotę na jedno i drugie. To znaczy na papierosa i szklaneczkę szkockiej.
Przygotujesz mi coś do picia, Bill, kochanie? Jestem skonana.”
Nie mógł trzymać jej w rygorze, karcić, i napominać, częste perswazje też nie
skutkowały, więc nalał jej tego drinka - tak jak zawsze to robił i tak jak robiłby to do dzisiaj,
gdyby... Owszem, powinna była rzucić palenie, ograniczyć picie, ale przede wszystkim
powinna była wycofać się z pracy zawodowej. Na dłuższą metę niepodobna przecież żyć w
ciągłym napięciu, stale dręczyć się obawami i zamartwiać, czy projekt kreacji koktajlowej
„Gwiazda Wezyra” znajdzie uznanie w oczach wyrafinowanych snobów od Braci Donner,
albo czy linia sukien wieczorowych zaproponowana Darryl i Darryl na ten sezon jest przy
całej swojej awangardowej śmiałości dostatecznie nobliwa, albo też, czy szkice ubiorów
wypoczynkowych wysłane na konkurs, któremu patronuje redakcja „House and Garden”,
zdobędą Główną Nagrodę.
- Możemy zaczynać - powtórzył Cat z lekkim naciskiem.
Ale Frankley nadal tonął we wspomnieniach. Znów nawiedziła go kabalistyczna refleksja
- „wkrótce się spotkamy, kochanie”.
- Coś nie w porządku, Billy-Frank?
- Co? Ach, nie. Zaczynajmy.
I jakby wypowiedział zaklęcie - całą halę na poziomie trzecim pod hangarem F spowiły
ciemności. Zgasły wszystkie światła i w tym samym ułamku sekundy z pulpitu rozrządu
wytrysnęły z trzaskiem żagwie iskier.
ZGNIŁOJAJCY SĄ ISTOTAMI ROZUMNYMI
Teraz za kierownicą Chevroleta Accord Leila o fiołkowej karoserii siedział Jeremy
Brown. Nadal był pod wrażeniem widoków oglądanych w Skamieniałym Lesie i przestał już
żałować, że wczoraj tak łatwo ustąpił bezdusznej argumentacji Doreen, która doprawdy z
zimną krwią minęła Williams oraz Flagstaff, skąd tylko godzina jazdy dzieliła ich od
Wielkiego Kanionu, i zatrzymała się na nocleg dopiero w Winslow. Wielki Kanion jest
faktycznie cudem świata,^ ale tym razem ewentualnie można go sobie odpuścić; Skamieniały
Las całkowicie wynagrodził tę stratę - skądinąd przecież do odrobienia. No i to właśnie w
Skamieniałym Lesie narodził się ten znakomity pomysł na opowiadanie o Rozumnych
Drzewach - Kosmicznych Podróżnikach, które przed milionami lat wylądowały na Ziemi i nie
mogły z niej wystartować, bo ich statek uległ awarii, więc poddały się procesowi zeskalenia,
by zebrana przez nie i zakodowana w ich komórkach wiedza przetrwała do czasów, aż
wyewoluje ziemski gatunek rozumnych drzew zdolnych rozszyfrować i przyswoić tę wiedzę,
i podjąć przerwaną podróż. Doreen chciała, żeby ludzie w tym opowiadaniu byli czynnikiem
ekologicznym rówme niezbędnym jak leśna ściółka, i nieświadomi celu swojego istnienia,
wznosząc się na szczyty technologii, zbudowali statek kosmiczny dla powstałej tymczasem
generacji rozumnych drzew - ale nazbyt to bliska analogia do jednej z powieści Vonneguta.
Najważniejsze jednak w Skamieniałym Lesie były widoki. Twarde niczym skała, opasłe
pnie obalone przez wichury i ruchy tektoniczne skorupy ziemskiej, popękane na skutek
upadku i erozyjnej działalności upływających wieków, leżące w ciszy pustynnego pejzażu i
nasycone minerałami, z których rozpalone słońce wydobywa gamy pastelowych i żywych
barw - zupełnie jakby się było na obcej planecie. I czyż miejsce to nie zostało stworzone
specjalnie dla autorów książek z gatunku fikcji naukowej? Czyż nie stanowi pożywki dla ich
nieokiełznanej wyobraźni?
- Myślę - powiedział Jeremy ostrożnie - że dobrze by nam zrobił dłuższy pobyt w tych
okolicach.
- Gdzie? - spytała Doreen.
Była zajęta lekturą Ewangeliarza. Zdrapując zębami lakier z paznokci i po raz któryś
przewracając kartki, usiłowała na nowo przejąć się losem bohaterów tej książki. Ale dzisiaj
niektórym z nich raczej zazdrościła. Weźmy dla przykładu taką Lucy - pięć salonów mody,
dwa samochody i mnóstwo młodych, przystojnych mężczyzn na żądanie, z dostawą do domu,
a ponadto żadnego zwierzchnika, nikogo, kto by jej powiedział: „Odwołaj wszystko, co
zaplanowałaś na ten tydzień. Jutro pojedziesz do Griffin i opracujesz reportaż o Eliasie.”
Nikogo, kto by jej rozkazywał. Może jechać tam, dokąd tylko zechce, troszcząc się jedynie o
własną przyjemność i o nic więcej. „Pa, pa, Ronnie. Zostań zdrów ze swoją Connie.” Pa, pa,
Dan. Zostań zdrów ze swoją redakcją „Dutson Telegraph” i niech kto inny rozmienia dla
ciebie talent na drobne. Bomba wodorowa? No cóż, to wysoka cena, bez wątpienia, ale warto
ją zapłacić za kilkanaście lat swobody i niezależności.
- Gdzieś tutaj - odrzekł Jeremy. - Choćby w Gallup, skoro już o to pytasz.
- W Gallup? Dlaczego w Gallup?
- Po prostu dlatego, że będziemy tamtędy przejeżdżać. Och, nie przyglądaj mi się tak
podejrzliwie. Myślę o tym opowiadaniu. Powinniśmy je napisać, dopóki mamy fabułę świeżo
w pamięci.
Doreen zamknęła Ewangeliarz. Spojrzała na Jeremy'ego spod rzęs i powiedziała wolno:
- Napiszemy je po przyjeździe do Albuquerque dziś wieczorem.
- Uhum - odpowiedział Jeremy spokojnie. Ale czuł, że traci nad sobą panowanie. Bo jeśli
Doreen znowu postawi na swoim, to żegnajcie, wy wszystkie pomniki przyrody, parki
narodowe, muzea i rezerwaty. Żegnajcie, żegnajcie... Jedyna darmowa okazja obejrzenia tylu
cudownych miejsc zostanie lekkomyślnie zaprzepaszczona. - Podaj mi papierosa.
- Proszę - Doreen podała mu także ogień.
Jeremy zaciągnął się i zjeżdżając z środkowego pasa zmniejszył trochę gaz. Tablica,
którą minęli, ostrzegła go, że są już niedaleko Gallup i że ma niewiele czasu na zmiękczenie
koleżanki.
- Wieczorem będziemy zbyt zmordowani, żeby brać się do pisania.
- Czyżby? - zapytała Doreen z powątpiewaniem. - No, wczoraj wieczorem także byliśmy
zmordowani, naprawdę zmordowani po hulance w Las Vegas i potem całodziennej jeździe do
Winslow. A jednak napisaliśmy tę relację z Aukcji Ubiorów Znanych Gwiazd w Oakland i
zajęło nam to zaledwie godzinę.
I zaledwie dziesięć porannych minut zajęło dzisiaj Doreen podyktowanie stenogramu tej
relacji przez telefon. Relacji wzbogaconej o jakże wzruszającą historię potajemnego romansu
Cory Horsky i Artusa Torensa. Sprytna i obrotna Jackie na drugim końcu przewodu
przyrzekła zadiustować tę relację i wybadać, ile faceci z działu reklamy Gaylorda gotowi są
wybulić za wplecenie do niej nazwy ich firmy. Na pewno mniej, niż płacą telewizji za minutę
czasu antenowego, ale liczy się każdy dolar.
- Ta relacja była gotowa - sprostował Jeremy - zanim przybyliśmy do Winslow. W
trakcie jazdy nagrałem ją prawie w całości - Żółtym od nikotyny palcem wskazał magnetofon
kasetowy pod skalą radioodbiornika, rozdziawiający puste, czarne usta. - Wystarczyło ją
przepisać.
- Wiem, Jerry. Ale dlaczego nie mielibyśmy postąpić tak samo teraz? Jeśli chcesz,
zastąpię cię przy kierownicy.
- Dziękuję - odburknął Jeremy.
Diabła tam, pomyślał, pozwolę się zastąpić. Oddam jej kierownicę i wtedy pomkniemy
do Albuquerque z prędkością rakiety balistycznej, mijając Gallup, skąd jest jeszcze dostatecz-
n i e blisko do tylu wspaniałych miejsc. Wielki Kanion mogliśmy sobie ewentualnie odpuścić,
ale rezygnacja z obejrzenia tych wszystkich cudów natury byłaby niewybaczalną zbrodnią.
Przejechać teraz na wschodni brzeg Rio Grandę to tyle, co ze wzgardą odwrócić się od bram
raju.
Z cichym trzaśnięciem Doreen wsunęła kasetę do magnetofonu.
- W takim razie pozwól, że potrzymam ci mikrofon.
Jeremy zacisnął zęby, ponuro patrząc na szosę przed fiołkową maską Chevroleta Accord
Łeila. Wiedział, że Doreen się z nim droczy i nie miał zamiaru pozwolić, żeby go w to
wciągnęła. Z nią nie sposób dyskutować, kiedy wpada w ten sarkastyczny ton mistrzyni
świata w strojeniu żarcików. Wszelkie próby jej przekonania skazane są wówczas na
niepowodzenie. Niejednokrotnie zdyskredytowała pomysł, który jej nie odpowiadał, drwiąc
bezlitośnie z wyniszczanych jej racji, bagatelizując je złośliwie, przeinaczając perfidnie ich
sens. Trzeba odczekać, aż zmieni się jej nastrój. Tylko że właściwie nie ma już czasu na
czekanie.
- Wiesz, co mi przyszło do głowy? - zagadnął Jeremy odważnie i bez obwijania w
bawełnę. Nie odrywał wzroku od autostrady, nawet papierosa zgasił w popielniczce po
omacku, by Doreen nie zauważyła posępnej desperacji malującej się w jego oczach.
- Powiedziałabym, że raczej tak.
Jeremy puścił tę ironiczną uwagę mimo uszu.
- Wiesz, co mi przyszło do głowy w Skamieniałym Lesie? - kontynuował z uporem. -
Kiedy tam siedziałem na jednym z tych powalonych pni, zdawało mi się, że wylądowaliśmy
na obcej planecie. Na planecie, która odkryje przed nami wszystkie swoje fascynujące
tajemnice, jeśli pozostaniemy na niej przez kilka dni. I potem będziemy mogli napisać na jej
temat dzieło rewolucjonizujące cały gatunek speculative fiction.
Doreen roześmiała się cynicznie. Uroczy Jerry! To prawda, że ma fantazję bujną jak
dziecko, ale jest przy tym prostoduszny jak dziecko.
Z zawziętym wyrazem twarzy Jeremy brnął dalej:
- I wtedy wpadłem na ten pomysł. Jakby podpowiedział mi go Skamieniały Las.
Posłuchaj. Gdzieś w mrocznych otchłaniach wszechświata krąży Planeta Niemalżeboskich.
Niemalżeboscy to istoty, które osiągnęły Najwyższy Szczebel Rozwoju. Rozmaite cywilizacje
wysyłają do nich swoich przedstawicieli z odległych galaktyk. Chcą nawiązać z nimi kontakt,
poznać ich obyczaje, kulturę, osiągnięcia naukowe i techniczne. Chcą wyciągnąć dla siebie
jakieś korzyści, rozumiesz. No bo o wzajemnej wymianie doświadczeń nie może być mowy.
Nie-malżeboscy zgłębili wszystkie tajniki bytu od jego prapoczątków aż po eschatologiczny
kres.
- Stąd ta ich nazwa - wtrąciła Doreen.
- Co?
- Niemalżeboscy. Wszechwiedzący i wszechmocni, prawie jak sam Bóg na
wysokościach. Niezłe.
- Uhum - przytaknął Jeremy przez zaciśnięte zęby. - Chcesz jeszcze coś powiedzieć?
- Już nie. Mów ty, Jerry. To interesujące. Bardzo.
- Więc tak... mmm... Oczywiście na Planecie Niełnalżeboskich ląduje także ekspedycja
ziemska. No i oczywiście okazuje się, że jest to planeta cudów. Występują na niej wszystkie
niezwykłe zjawiska z rekwizytorni fantastyki: teleportacje, materializacje, antycypacje,
chronolokacje...
- Włączam magnetofon - wtrąciła Doreen znowu.
- ...itede. Materia tej planety daje się u-kształtować samą myślą, reaguje na pragnienia
ludzi, niezwłocznie urzeczywistnia każde ich życzenie, i niebawem wokół członków załogi
wyrasta prawdziwe ziemskie miasto; pojawiają się fragmenty ulic, domy z ogródkami, hotele,
bary i restauracje, instytuty naukowe, place i pomniki, kina, łaźnie i salony masażu...
„O rany - mówi nawigator Ellsberg, bo widzi, że zmysłowo wyciągając ramiona
podbiega do niego roznegliżowana Christine, kobieta wamp, nieżyjąca już gwiazda tv. Jako
dorastający chłopiec był w niej nieprzytomnie zakochany. - To naprawdę ona, niech ja
skonam!”
„Ojcze!” - woła poruszony drugi oficer, a wysoki mężczyzna o siwych skroniach, który
wyszedł z bungalowu, przemierza żwirowaną ścieżkę, otwiera furtkę i śpieszy mu na
spotkanie, pozdrawiając go radosnym uśmiechem...
- Trochę to jakby z Bradbury'ego - wtrąciła Doreen po raz trzeci. - I z Van Vogta.
- Co?
- Te ucieleśnione wspomnienia krewnych i znajomych.
- Tak, ale Planeta Niemalżeboskich ucieleśnia także każde wyobrażenie i każdą ideę.
Pokładowy psycholog, na przykład, rozmawia z biblijnym Adamem i z Mesjaszem Łup-Sru-
Łubudu-I-Już-Sprawiedliwości-Stało-Się-Zadośc... to imię tego Mesjasza... na którego
przyjście czekają mieszkańcy Układu... mmm... powiedzmy, Browna.
- Cóż za megalomania!
- A jeden z fizyków, patrząc na dowódcę, kapitana Shaunessy, w swojej wyobraźni
ustawia go na terminalu chronowahadła wymyślonego ad noc dla zabawy. I kapitan zaczyna
pulsować w czasoprzestrzeni. Znika i pojawia się w odstępach pięciosekundowych. Przez pięć
sekund znajduje się na Planecie Niemalżeboskich i przez pięć sekund na Ziemi; to pośród
załogi, to w swoim domu, przy łóżku, które jego żona i porucznik Dillinger zajmują w
niecnych celach, testując je na wytrzymałość. Notabene porucznik Dillinger też bierze udział
w tej ekspedycji.
„Hej, Tom - mówi właśnie do kapitana - to chyba Zgniłojajec” - i pokazuje na trzynogą
postać zbliżającą się do nich w podskokach środkiem głównej ulicy.
Zgniłojajcy są istotami rozumnymi, którym do życia niezbędny jest siarkowodór zamiast
tlenu. Zamieszkują układ planetarny zwany... no, Doreen, podzielimy się sławą... zwany
Układem Thornhill.
- Jerry, bo cię kopnę.
- Kapitan Shaunessy z niedowierzaniem potrząsa głową.
„To niemożliwe - odpowiada. - On nie ma skafandra. W tej atmosferze nie przeżyłby ani
minuty. To niemożliwe” - dodaje, ale jest już z powrotem w swojej sypialni, przy łóżku.
Jego żona wpatruje się w niego osłupiała.
„To niemożliwe” - powtarza za nim szeptem.
„Nie spodziewaliśmy się ciebie tak szybko, Tom - mówi niepewnie porucznik Dillinger.
I zupełnie innym tonem, ponieważ kapitan znalazł się znów na Planecie Niemalżeboskich,
ciągnie: - Nasz zwiad to potwierdza, Tom. Dziesięć mil stąd na północ odkryto bazę
wypadową Zgniłojajców. Oni wylądowali tutaj przed nami.”
Kapitan nadal z niedowierzaniem potrząsa głową. Nie wie, co się z nim dzieje.
„Zgniłojajec” - mruczy do siebie i widzi skotłowaną pościel w swojej sypialni. -”Sądzę,
Tom - porucznik Dillinger wstaje z łóżka, wstydliwie zasłaniając się prześcieradłem - że
mimo wszystko nie powinieneś mnie obrażać.”
„Cooo? - Shaunessy kipi gniewem. Nie zauważa, że teraz stoi na ulicy eklektycznego
miasta, pośród załogi. - Ty goły sukinsynu!” - wykrzykuje prosto w twarz porucznika
Dillingera.
Zamierza się na niego pięścią i przeniesiony na kolejnych pięć sekund do domu trafia w
szczękę swojej żony, która tymczasem także wstała z łóżka. Ale siła ciosu sprawia, że kapitan
Shaunessy traci równowagę. Szukając oparcia robi krok do przodu i szczęśliwie schodzi z
płyty terminalu chronowahadła, a porucznik Dillinger, ten z ekspedycji, cofa się na
bezpieczną odległość. Mijający ich właśnie Zgniłojajec otacza się chmurą cuchnącej
substancji na znak protestu przeciwko stosowaniu wobec niego epitetu uznanego przez
Konfederację Galaktyczną za obraźliwy, po czym skręca w boczną uliczkę.
„Co jest, do cholery? - słychać tubalny głos egzobiologa. - Przecież to Rybopławy.”
Stworzenia, w które się wpatruje, szybują ławicą sześć-siedem stóp nad ziemią. Część z
nich dźwiga sprzęt badawczy. Ich przewodnik na widok ludzi unosi płetwę ogonową,
usztywniając ją w geście przyjaznej erekcji.
„Witamy - nadaje telepatycznie - przybyszy z Układu Słonecznego.”
„Pojęcia nie miałem, że Rybopławy potrafią pływać w powietrzu” - denerwuje się
egzobiolog.
Na co przewodnik, ławicy oświadcza: „Z niemałym, ale jakże lubym zaskoczeniem
konstatuję, że istoty ludzkie mogą żyć w środowisku wodnym.”
Członkowie załogi wymieniają pytające spojrzenia.
„Czy to jakiś żart?” - odzywa się któryś z nich.
„Może - odpowiada inny - tutejsza atmosfera jest dla nich tym samym co oceaniczny
akwen?”
„Wobec tego, czym ona jest dla nas, Jeśli nie jest tym, czym jest?” - denerwuje się coraz
bardziej egzobiolog,..
- Mów dalej, Jerry - powiedziała Doreen zachęcająco. - To ciekawe.
- Wyłącz magnetofon.
- Dlaczego? Stało się coś?
Stało się to, że minęli tablicę, na której gościnne władze miasta barokową antykwą witały
turystów wjeżdżających do Gallup. Rozległ się więc gong rozpoczynający ostatnią rundę i Je-
remy musiał rzucić na deski ringu swoją koleżankę albo ręcznik.
- Nic się nie stało - odrzekł. - Zgubiłem wątek. W samochodzie nie ma warunków do
pracy twórczej.
- Och, naprawdę? - odkładając mikrofon Doreen koniuszkiem języka oblizała górną
wargę, zamyślona. - Ta koncepcja otwiera nieograniczone możliwości zawiązywania intryg.
Wiesz już, jak zakończysz ten utwór?
- Chyba tak. Podaj mi papierosa, Doreen.
- Wygląda na to, że nie ma w tym przesady.
- W czym?
- Wygląda na to, że dzięki niemu odwaliłeś sam całą robotę.
- O kim ty mówisz?
- O Skamieniałym Lesie. O jego inspirującym wpływie na twoją wyobraźnię.
- Uhum.
Niedobrze - Jeremy wyjął chusteczkę i otarł pot z czoła. Niedobrze. Doreen nie może
odczuć, że Skamieniały Las stanowi dla niej konkurencję.
- Wcale nie odwaliłem całej roboty. Nie mam jeszcze puenty. No, chodzi mi po głowie
parę pomysłów, ale żaden nie jest dostatecznie dobry. Spodziewam się, że ty coś
zaproponujesz.
Doreen splotła ręce na Ewangeliarzu i zjechała w głąb siedzenia.
- Niech się okaże, że to tylko atrapa.
- Co?
- Ta planeta.
- Atrapa?
- Ta planeta jest celem pielgrzymek już od tysiąca lat, czy tak? Ląduje na niej ekspedycja
za ekspedycją. Wszystkie cywilizacje wysyłają swoich przedstawicieli, żeby ten raj
spenetrowali dokładnie i wykradli z niego, co tylko się da. Tych ciągłych odwiedzin każdy
miałby w końcu po dziurki w nosie, nawet istoty tak wyrozumiałe jak sam Bóg na
wysokościach, więc Niemalżeboscy stworzyli identyczną planetę o identycznych
warunkach i powiedzieli: „Macie, zabawcie się, a nam dajcie święty spokój.” No i ludzie i
inne rozumne stwory podziwiają wszystkie te cuda, zabawiają się nimi i próbują je badać, ale
nijak nie mogą rozgryźć mechanizmu ich działania. Nie mogą też liczyć na jakąkolwiek
pomoc, bo Niemalżeboscy swoją rodzimą planetę otoczyli polem fotoeksykatora i stali się
niewidzialni dla całego wszechświata. Jeremy położył dłoń na pięćdziesiecioczteroletnim
udzie Doreen i ścisnął je lubieżnie. Gdyby ją teraz wzięła chcica, kazałaby zawinąć do
najbliższego motelu, a później zgodziłaby się pojechać nawet do Meksyku.
- Dzięki, kotku. Jesteś niezastąpiona.
- Podziękuj Eliasowi. Jego książka wpływa na mnie tak, jak Skamieniały Las na ciebie -
odparła Doreen obojętnie. - Wiesz, co mi przyszło na myśl, kiedy dzisiaj rano przeglądałam
Ewangeliarz? Właśnie coś a propos raju. Taka przypowiastka filozoficzno-fantastyczna.
Akcja toczy się w nieodległej przyszłości. Ziemianie odbywają pierwsze loty
międzyplanetarne, no i w trakcie jednego z nich nawiązują kontakt z jakąś ultracywilizacją, z
jakimiś Prawiecherubami. Są to istoty potężne, ale dobroduszne i naiwne, a ponadto opętane
mamą filantropii.
„Długo debatowaliśmy - powiada Starszy Rady Prawiecherubów do Sekretarza
Generalnego ONZ - w jaki sposób wam pomóc. Zapadła decyzja, żeby stworzyć dla was raj.”
„Raj?” - dziwi się Sekretarz Generalny, ba nikt nie oczekiwał raju. Oczekiwano raczej,
że Prawiecheruby zlikwidują bezrobocie, uśmierzą rozruchy na tle rasowym, zahamują
inflację, poprawią bilans płatniczy, takie rzeczy.
„Chyba o to wam chodzi? - mówi Starszy Rady. - Przecież ubolewacie, że wypędzono
was z raju, tęsknicie za nim i pocieszacie się myślą o powrocie do niego. Obiecujecie sobie
zamienić Ziemię w raj. Myśmy postanowili was w tym wyręczyć i stworzyć go dla was. Na
innej planecie, oczywiście. Wasza delegacja, wasi inspektorzy będą mogli dokonać jego
przeglądu i odbioru technicznego, udając się tam grawilolotem, który jutro w samo południe
wyląduje przed głównym wejściem do gmachu ONZ.”
No i ludzie lecą na tę planetę. Jest ona uderzająco podobna do Ziemi, ma te same morza i
oceany, ten sam układ kontynentów, mimo to członkowie delegacji są wstrząśnięci tym, co
widzą, Medy na pokładzie grawitolotu przelatują nisko nad powierzchnią planety. Wszędzie
rozciąga się pustynia, spomiędzy rzadkiej, karłowatej roślinności wystają pagórki zbrylonych
cegieł i betonowych odłamów, tu i ówdzie sterczą nadtopione resztki konstrukcji, w okolicach
fermentujących bagnisk buszują małe, zdegenerowane gryzonie, a nad tym bezkresnym
krajobrazem hula wiatr, pędząc tumany sadzy, popiołu i zetlałych drobin organicznych.
„O co chodzi?” - pyta Starszy Rady Prawiecherubów. Jest zaniepokojony
rozczarowaniem
okazywanym przez ludzi.
„Nie tak to sobie wyobrażaliśmy” - odpowiada przewodniczący delegacji.
„Nie tak? Nasi budowniczowie utrzymują, że zreprodukowali wiernie i z pietyzmem
waszą planetę z epoki, kiedy będzie rajem.”
Delegaci wybałuszają oczy na Prawiecheruba.
„Będzie rajem? - upewnia się ich przewodniczący i głośno przełyka ślinę. - Ziemia
będzie rajem?”
„Przecież do tego dążycie, żeby zamienić ją w raj, prawda? - Starszy Rady tłumaczy
dobrodusznie i cierpliwie. - Stale podejmujecie nowe wysiłki, ale jak dotąd bez rezultatu.
Wasi władcy nie tracą jednak nadziei, niezachwianie wierzą, że kiedyś im się powiedzie, i
wytrwale realizują swoje oszałamiające plany. Zespół naszych specjalistów, zaglądając w
przyszłość, prześledził kolejne etapy przekształcania przez was Ziemi w raj, aż trafił na efekt
końcowy. Macie przed sobą jego reprodukcję.”
Jeremy zarechotał, szubienicznym śmiechem wyrażając uznanie dla przewrotnej fabuły.
To też jest droga do celu - w granicach rozsądku schlebiać próżności Doreen, jej talentowi.
- Albo to, Jerry. Druga,, podobna powiastka, nawiązująca do poprzedniej. Rzecz
rozgrywa się mniej więcej współcześnie, rasa ludzka po krótkiej wojnie termojądrowej już nie
istnieje, Ziemia jest martwą bryłą materii, miasta uległy zagładzie, tylko gdzieniegdzie stoją
wypalone szkielety budynków. W pobliżu jędrnego z takich zburzonych miast ląduje statek
kosmiczny wysłany z... no, z... Jerry, te latające talerze na Florydzie. Skąd to one miały niby
przylecieć? Z Epsilon Eridani?
- Z Epsilon Wolarza.
- Och, nie. Epsilon Wolarza to ta historia z opóźnionym echem sygnałów radiowych.
Hipoteza tego Szkota... no, jakże mu tam?
- Duncan Lunnan.
- Już wiem. Z Syriusza A.
- Z Syriusza. Po prostu z Syriusza, Doreen. Syriusz A jest gwiazdą. Oni nie mogli
przylecieć z gwiazdy. Przylecieli z układu planetarnego wspólnego dla obu Syriuszy:
Syriusza A i Syriusza B, czyli po prostu z Syriusza. - I po co ja, do cholery, zaostrzam
sytuację? - Ale to oczywiście nieważne.
- Oczywiście. Więc ten statek kosmiczny ląduje i Syrianie przystępują do penetracji ruin
miasta. I posłuchaj: ich zwiad odkrywa ocalałą przypadkiem jakimś niepojętym małą.
prywatną biblioteczkę zawierającą kilkaset książek fantastyczno-naukowych. Są to jedyne
książki, które zachowały się na Ziemi. Syrianie natychmiast przekładają je na syriański i
studiują pilnie, traktując każdą z nich jako bezcenne źródło wiedzy o Ziemianach.
„Kurkawodna” - mówi nagle asystent Głównego Geokliometry...
- Syriainin nie mogły tak powiedzieć - wtrącił Jeremy. - Wątpię, żeby oni znali ten zwrot.
- Co?
- Nic. - No, czy ja nie potrafię trzymać gęby na kłódkę, na miłość boską? - Pomyślałem
tylko, że tak kolokwialny zwrot, tak bardzo ziemskie przekleństwo włożone w usta... w otwór
gębowy Syrianina...
- Kolokwialny zwrot? Ale Syrianie nie porozumiewają się chyba językiem literackim, co,
Jerry? A każdy kolokwializm syriański można przełożyć na kolokwializm ziemski. Teraz,
jeśli pozwolisz mi dokończyć...
- Masz rację, Doreen. - Pozwolę, pozwolę ci dokończyć, choćby miało się okazać, że
oprócz małej, prywatnej biblioteczki ocalała także narodowa drużyna futbolistów i że
futboliści nadziani suszonymi śliwkami i upieczeni w cieście serowym są znanym syriańskim
przysmakiem. - Nie pisnę już ani słowa. Przerwałem ci na tym, jak ten asystent Głównego...
- Pamiętam, na czyim mi przerwałeś.
„Kurkawodna - mówi asystent Głównego Geokliometry. - Czy Wasza Geokliometrowska
Wysokość uwierzy, że ta gromowładna cywilizacja jeździła na smokach próżniowych,
walczyła z Bogiem i Szatanem jak równy z równym, zgłębiła sekret podróżowania w
czasoprzestrzeni i poprzez światy równoległe, a jej umiłowanym zajęciem były podboje
galaktyk? W tych inkunabułach stoi o tym jak wół.”
„Powiem ci więcej, imój Delfinie - odzywa się Główny Geokliometra. - Oto autorzy
księgi, którą dzierżę rozwartą przed swoim szlachetnym obliczem, wyjawiają, że planety
naszego układu były koloniami od millenniów ciemiężonymi przez tę, jako rzekłeś,
gromowładną cywilizację.”
Asystent blednie.
„Kurkawodna - mówi zbielałymi usty. - Czyżby miało to świadczyć, że wędrowni
bajędziarze niezupełnie się mylą, rozpowiadając te wszeteczne cudactwa o naszym
enigmatycznym cesarządzie emigracyjnym?”
„Sza, Delfinie - reflektuje go Główny Geokliometra. - Póki co nikt nie powinien o tym
wiedzieć. Dopiero kiedy odzyskamy władzę, nadejdzie pora, by do tajemnicy przypuścić
grono zaufanych przyjaciół.”
„Właaadza... - delektując się tym słowem asystent promienieje w rozmarzeniu. - Niech
mi Wasza Geokliometrowska Wysokość powie jednak, kim są autorzy tej księgi, zacne te
istoty, którym zawdzięczać będziemy czołowe stanowiska w cesarządzie.”
Główny Geokliometra spoziera na okładkę inkunabułu.
„Zwą się one - mówi - Jeremy Brown i Doreen Thornhill.”
- Jesteś niezastąpiona, kotku.
- Wiem. Ale chciałabym to usłyszeć od jakiegoś wydawcy.
- No, jak już ci wspomniałem, czy może nie wspomniałem, te okolice zdają się być
wymarzonym miejscem do pisania książek z gatunku fikcji naukowej - oświadczył Jeremy,
przyszły autor powieści o życiu Syrian na egzotycznych planetach ich układu. - Zapaliłaś mi
papierosa, Doreen?
I znowu ścisnął lubieżnie jej udo. Ale ona zamiast przyjąć tę pieszczotę ulegle i z
niemym błaganiem o jeszcze, odepchnęła jego rękę impertynencko.
- Jerry - powiedziała tonem bynajmniej nie gawędziarskim - ty gamoniu. Spójrz, co
zrobiłeś!
Jeremy spojrzał. Pośrodku denka otwartej nefrytowej puderniczki, którą Doreen
podsunęła mu pod nos, leżał jak zdechły robak pet rozgnieciony we własnym popiele.
- Ja to zrobiłem?
- Tak, do cholery, ty. Mógłbyś uważać, gdzie gasisz papierosy. Wiesz, ile zapłaciłam za
ten puder w magazynie Antoine'a?
- Pewnie położyłaś go obok popielniczki - mimo szczerych chęci Jeremy dał się unieść
chwilowemu rozdrażnieniu. - Przez to twoje niedbalstwo...
- Tylko nie próbuj zwalać winy na mnie - przerwała mu Doreen.
Z obrzydzeniem strąciła peta na podłogę i kleenexem zaczęła oczyszczać powierzchnię
sprasowanego pudru, biadoląc i złorzecząc. Pogodzony z losem Jeremy słuchał, jak z jej ust
płynie krasomówczy potok pretensji.
No tak. Teraz Doreen postawi na swoim. Nie ugnie się przed żadną argumentacją. Nic jej
nie przekona. Więc żegnajcie, wy wszystkie pomniki przyrody, parki narodowe, muzea i
rezerwaty. Zegnajcie, żegnajcie...
Fragment egzegezy
z EWANGELIARZA ELIASA
„1. A po tych wydarzeniach Bóg wystawił Abrahama na próbę. Rzekł do niego:
»Abrahamie. A gdy on odpowiedział: »Oto jestem« 2. powiedział: »Weź twego syna
jedynego, którego miłujesz, Izaaka, idź do kraju Moria i tam złóż go w ofierze na jednym z
pagórków, jaki ci wskażę. 3. Nazajutrz rano Abraham osiodłał swego osiołka, zabrał ze sobą
dwóch swych ludzi i syna Izaaka, narąbał drzewa do spalenia ofiary i ruszył w drogę do
miejscowości, o której mu Bóg powiedział. 4. Na trzeci dzień Abraham, spojrzawszy,
dostrzegł z daleka ową miejscowość. 5. I wtedy rzekł do swych sług: »Zostańcie tu z
osiołkiem, ja zaś i chłopiec pójdziemy tam, aby oddać pokłon Bogu, a potem wrócimy do
was«. 6. Abraham zabrawszy drwa do spalenia ofiary włożył je na syna swego Izaaka, wziął
do rętki ogień i nóż, po czym obaj się oddalili. 7. Izaak odezwał się do swego ojca Abrahama:
»Ojoze mój!« A gdy teń rzekł: »Oto jestem, mój synu« - zapytał: »Oto ogień i drwa, a gdzież
jest jagnię na całopalenie?« 8. Abraham odpowiedział: »Bóg upatrzy sobie jagnię na
całopalenie, synu mój«. I szli obydwaj dalej. 9. A gdy przyszli na to miejsce, które Bóg
wskazał, Abraham zbudował tam ołtarz, ułożył na nim drwa i związawszy syna swego Izaaka
położył go na tych drwach na ołtarzu. 10. Potem Abraham sięgnął ręką po nóż, aby zabić
swego syna. 11. Ale wtedy anioł Jahwe zawołał na niego z nieba i rzekł: »Abrahamie,
Abrahamie!« A on rzekł: »Oto jestem«. 12. Powiedział mu: »Nie podnoś ręki na chłopca i nie
czyń mu«...”
Tak się sprawy miały w czasach biblijnych. Ale teraz Bóg był sterany i niedołężny,
zapadł w starczą drzemkę i przespał rozstrzygający moment. No i nikt nie zawołał z nieba na
Abrahama, nikt go nie powstrzymał, więc naiwny Abraham złożył w ofierze syna swego
Izaaka, swe sługi, osiołka, pagórek, miejscowość, którą mu Bóg wskazał, i miejscowości
przyległe.
I samego siebie.
Z EWANGELIARZA ELIASA
Do ósmej sekundy po godzinie „G”.
5 kilometrów od punktu „0”.
Ludzie w sytuacjach krytycznych, zagrażających ich życiu lub po prostu trudnych do
zniesienia, skłonni są przeceniać upływ czasu. Znajduje to odbicie w literaturze. Autorzy
książek tak oto piszą o odczuciach swoich bohaterów: „Kiedy wreszcie ich podziurawiony
samolot wylądował, drugi pilot zdążył postarzeć się o dwadzieścia lat”. „Nie chciała patrzeć
na zegarek, bo zegarek ją oszukiwał; odnosiła wrażenie, że siedzi tutaj zamknięta od wielu,
wielu godzin”. „Później Grant nie mógł uwierzyć, że to wszystko rozegrało się w jednej
chwili”. „Tych kilka minut, które zwykle zajmowała jej droga do domu, rozciągnęło się teraz
na całą wieczność”. „Tanner był przekonany, że minął co najmniej kwadrans, zanim wstrząsy
ustały.”
W przeciwieństwie do tych literackich bohaterów William Frankley miał pełną i jasną
świadomość kolejności zdarzeń i w miarę dokładnie potrafił określić długość ich trwania
Przez trzy sekundy jak urzeczony wpatrywał się w pióropusz iskier rozpląsany nad pulpitem
rozrządu, potem dobiegł go zwierzęcy ryk Gary'ego z komory, gdzie stały butle ze sprężonym
powietrzem. Kątem oka dostrzegł przed sobą Cata, którego twarz zdawała się wisieć na tle
ciemności, jak karnawałowa maska oświetlona drgającą poświatą, zasnuwana
fosforyzującymi obłokami dymu. Na moment skrzyżował z nim wzrok i kiedy ryk Gary'ego
ustał, zastąpiony litanią przekleństw, rzucił się do głównych bezpieczników elektrycznych.
Poczuł, że włosy jeżą się na jego ciele.
11 kilometrów od punktu „0”.
Wszędzie, wszędzie, wszędzie jaśniał ten ostry, diamentowy blask, bijąc z ulicy przez
szeroko otwarte drzwi na obu końcach korytarza, rozlewając się po schronie, przemieniając
wnętrze kafeterii w fantasmagoryczną komnatę bajkowego zamku.
- Hej, co się dzieje?! - zawołał ktoś po przeciwnej stronie kontuaru.
Lustro za barem, szklaneczki, podstawki i ustawione dnem do góry kieliszki, butelki na
półkach, krągłe boki i kanciaste obrzeża puszek, shakery o wysmukłych taliach, lód w
pojemnikach i chromowane tace pod nimi, gładkie blaty stolików, wazony i blaszkowate
liście sztucznych kwiatów, drzwiczki zamrażalnika, płaski, ściemniały ekran telewizora,
wypolerowany korpus szafy grającej, tapety, mozaikowe płyty podłogi oraz brzuchy opraw,
lamp kanałowych pod sufitem - wszystko to kąpało się niefrasobliwie w tym ostrym blasku,
rzucając wokół refleksy: cytrynowozłote, różowe, szmaragdowe, błękitne, kadmowoczerwone
i fioletowe.
Rebby Courgain wetknęła torebkę pod pachę. Spod zmrużonych powiek rozglądała się
nadal za wolnym miejscem, bo ten młody człowiek stworzył nad wyraz kłopotliwą sytuację,
zamawiając dla niej koktajl, jakby była knajpianą dziewczyną, i wygadując takie okropne
rzeczy, od których nawet Szkrabulek się wzdryga. Biedna ta jego żona, kimkolwiek ona tam
jest.
- Czy to jakaś działalność rozrywkowa? - zapytała starsza pani siedząc w towarzystwie
męża. Patrzyła na salę, filigranową dłonią osłaniając okulary, a jej głowa ocieniona
śmiesznym koronkowym kapeluszem kołysała się lekko.
- Telewizor wysiadł - powiedział barman w ciszy.
- I szafa - dodał jeden z gości, porządnie zawiany.
I nagle na końcu korytarza rozległ się przenikliwy krzyk:
- To bomba!
Dokładnie w tym samym czasie Michael Tomashek konał w swoim Pontiacu. Pontiac
lewą częścią nadwozia wyrżnął w zaparkowaną dostawczą chłodnię, odlbił się od niej
roztrzaskany i zataczając łagodny łuk, przeszorował bokiem przez całą szerokość jezdni,
uderzył tyłem w hydrant, od którego także się odbił, i przednim lewym błotnikiem wpadł na
ceglany mur składu z narzędziami rolniczymi, po czym znieruchomiał, jedynie wygięta klapa
bagażnika powoli wachlowała powietrze.
Pan Tomashek jeszcze żył, ale funkcje jego organizmu już zamierały. Był nieprzytomny i
parę sekund wcześniej stracił wzrok. Gdyby nie to, może by zobaczył, jak popielatosrebrzysty
lakier na karoserii Pontiaca pokrywa się bąblami, jak pęka i dymiąc odpada od topniejącej
blachy. Gdyby nie to, może by poczuł, jak żar zwęgla jego przedramię zwieszone na zewnątrz
wozu, jak obraca na nim koszulę w popiół, jak wgryza mu się w ciało, trawiąc brwi, rzęsy i
włosy - trawiąc głowę wraz z twarzą o rysach posągowo klasycznych.
17 kilometrów od punktu „0”.
Och nie, Panie Boże - pomyślał Adam szybko - to był tylko żart.
Wśliznął się do wody tak gładko, jak Linda Tossey wyślizgiwała się z jego ramion. Zbyt
gładko. Aż człowiek mógłby uwierzyć, że Wszechmocny wysłuchać raczył jego niemej
prośby Wniesionej chyba trochę pochopnie, i zesłał na niego cichą i nagłą śmierć .(mniej
upragnioną, niż to się z początku wydawało), tak że martwa powłoka cielesna została dziesięć
metrów wyżej, tam na wieży, a te odmęty tutaj przenika dusza w czystej postaci, której woda
nie stawia oporu. No i to światło dokoła - takie jasne, że człowieka zawodzą zmysły i nie wie
już, czy płynie zwrócony twarzą w dół, czy w górę, ku niebu, czy może raczej jest to światło
wiekuiste.
Adam otworzył oczy i z ulgą niemal ejakulacyjną dostrzegł dno basenu sunące pod nim
w odległości jednego metra. A więc żyję - pomyślał. - I czyż nie są to moje własne ręce, z
krwi i kości? Tylko czemu te kafle tak... świecą? Bo one przecież świecą, świecą wprost
przerażająco. Nowa jakaś atrakcja? No, rzeczywiście, „Enklawa Przyrody” mimo wszystko
nadąża za techniką i modą, chociaż nie dorównuje tym zapyziałym klubom z Greenwich Vil-
lage. Ale kiedy oni zainstalowali to oświetlenie?
Pokonawszy w zanurzeniu ponad połowę basenu Adam obrócił się na plecy, by przez
moment - zanim wypłynie na powierzchnię i będzie zbierał oklaski i gratulacje - popatrzeć z
dołu na dziewczyny pławiące się w górze, zwłaszcza na Sophy, która zawsze, ilekroć
nurkował, urządzała dla niego prywatny pokazik, mile sprośny.
Ale zobaczył nad sobą jedynie oślepiającą łunę, a w niej - plątaninę rąk i nóg chaotycznie
młócących wzburzoną, pienistą wodę. A potem zobaczył dziesięcioletniego Derricka
Danube'a. Otoczony rojem bąbelków powietrza chłopiec opadał na dno - bezwolnie,
pogrążony w osłupieniu prawie katatonicznym, ze wzrokiem szklistym i nieruchomym, jakby
wpatrywał się w Przenajświętszą Trójcę.
26 kilometrów od punktu „0”.
- Skurwysyny! Oberwaliśmy, oberwaliśmy! Skurwysyny trafiły nas!
Oprócz tych krzyków i przekleństw z dworu dochodził także chrzęst piasku, jakby
dziadek miotał się na nasypie. Siedząc na niskim, składanym taborecie mały Eddie spojrzał
tam przez rozcapierzone palce, ale cały prostokąt głównego wyjścia ze schronu wypełniał ten
rażący blask, w którym przed chwilą wszystko zniknęło - i pułkownik Dowd w bluzie
zroszonej kroplami whisky, i łagodnie opadający wykop, i sferyczny błękit nieba, i ich dom
stojący w tyle. Coś niezwykłego... gdzieś w centrum... coś strasznie emocjonującego musiało
się stać, chyba nawet niedaleko stąd. Jeszcze nigdy dziadek nie był taki zdenerwowany, nigdy
nie wykrzykiwał takich przekleństw i nigdy nie traktował tak serio tej zabawy. Jejku, żeby to
światło odrobinę przygasło, można by wyjść na zewnątrz i sprawdzić, co się tam właściwie
dzieje.
Leniwy prąd dziwnie gorącego powietrza wpłynął do schronu. Eddie przypomniał sobie
o słuchawce, która upadła mu pod nogi. Zasłaniając twarz nadgarstkiem, spuścił wzrok na
posadzkę, ale ujrzał jedynie tęczowe koła wirujące mu przed oczyma. I stwierdził, że krzyki
dziadka przerodziły się w... o jeny, on zaczął wyć, bez picu. Zupełnie jakby naśladował
syrenę alarmową, tylko bardziej chrapliwie i urywanie. I jakoś nieludzko.
Cztery przecznice od tego schronu kapitan wojsk lądowych Norman McLorren także
zamienił się w syrenę alarmową. Wprawdzie nie stanowił znaczącej konkurencji dla swojej
ulubionej Patience, niemniej jego wycie mogliby usłyszeć lokatorzy sąsiednich domków,
gdyby w tym czasie sami nie wyli. Wyjąc kapitan McLorren zerwał się z huśtawki i przez
otwarte drzwi werandy obrośniętej bluszczem płomyków wpadł do hallu tonącego w świetle,
a stamtąd - do łazienki. Ciągnął za sobą warkoczyki ognia, który zachłannie rozprzestrzeniał
się po jego ubraniu.
38 kilometrów od punktu „0”.
Widok stajni ogierów, o której Lucy myślała stojąc pod natryskiem w motelowej
łazience, pewnie by ją rozczarował, ponieważ oprócz barmana przebywało tam obecnie
zaledwie dwóch mężczyzn, co więcej, żaden z nich nie poszukiwał przygód damsko-męskich.
Jednym był miejscowy pijaczek i zależało mu wyłącznie na uzupełnieniu niedoborów
alkoholu powstałych w jego organizmie podczas siedmiogodzinnego snu, drugim - czarny
sprzątacz pełen wiary, że puszka piwa Martin's Pale podpowie mu, co ma robić, żeby resztę
dnia pracy spędzić w sposób możliwie mało meczący. Trzej ci mężczyźni tworzyli studium.
Przerwawszy absorbujące ich czynności, wpatrywali się w przestrzeń - rozmigotaną i jasną
jak zorza polarna.
Widok Ronniego, o którym Lucy chwilowo nie myślała, pewnie by jej nie rozczarował.
Ronnie znajdował się w pobliżu centrum miasta, w tej samej odległości od punktu „0” co
samochód Michaela Tomashka, tyle że po przeciwnej stronie. Prędzej niż sądziła znalazł on
jej pożegnalny liścik i zastosował się do wyrażonego w nim życzenia. Jeszcze dziesięć sekund
temu, przy kawie i potrawce z kurczaka, pocieszał swoją Connie, zwolnioną z pracy i
nieszczęśliwą. Teraz, poddawany intensywnej obróbce termicznej, podrygiwał na podłodze
restauracji, która płonęła jak stóg siana, i szykował się do przybrania pozycji zwanej przez
obducentów kolankowo-łokciową. Connie dosyć wiernie naśladowała jego podrygi. Wkrótce
na ich zwęglone zwłoki runą szczątki stopionych belek stropowych.
Lucy jednak nie mogła tego zobaczyć. Przez uchylone drzwi łazienki zobaczyła tylko
smużki dymu w pokoju, pojedyncze figlarne iskierki, które pełgały po kotarach, i panoszące
się wszędzie jaskrawożółte światło. Porażona tym światłem, owiana rozpalonym powietrzem,
słysząc brzęk pękających szyb, wydała zdławiony okrzyk i natychmiast z powrotem cofnęła
się do łazienki.
- Mój Boże! Podpalili motel!
50 kilometrów od punktu „0”.
Nie, to światło nie miało określonej barwy, ale mieniło się niczym jakaś kosmiczna
iluminacja. Nadal zaciskając powieki Florence doznawała złudzona, że Ten Który Ją Stworzył
przyobleka dla 'niej coraz to nowe świetliste szaty, a ma ich w nadmiarze, tyle, ile widmo
optyczne zawiera kolorów.
Znów usłyszała podniesiony do wrzasku głos ojca:
- Florence!
Z jedną ręką na trzonku młotka, z drugą wyciągniętą w bok, jakby odpychał napastnika,
pan Leinster poderwał się z przysiadu. Tra-ta-ta-tam! Tra-ta-ta-tam! - zagrała sygnałowa
trąbka w jego umyśle. - Niebezpieczeństwo, tra-ta-ta-tam! - I ten precyzyjny umysł
Naczelnego Taktyka i Dowódcy Sił Obrony Pozycyjnej już podejmował pierwsze decyzje
dotyczące rozśrodkowania oddziału. Zanim jednak je podjął, na pół oślepiony pan Leinster
potknął się o wystający z ziemi łeb śledzia i wywinął orła.
Co za gratka! Taki widowiskowy i nienagannie udramatyzowany upadek jeszcze
przed chwilą Powell z radością wplótłby do sceny pojedynku między sobą a tym wielkim
łotrem, L ale teraz nawet nie zwrócił na niego uwagi, bo obserwował niecodzienne zjawisko.
Patrzył w to miejsce na horyzoncie, w które słońce ześliznęło się raptem z nieboskłonu, i w
którym wybuchło. Rany koguta - pomyślał rezolutnie - mocniej wybuchło niż na takim
jednym filmie o bombie wodorowej. - Więc oczarowany patrzył na ten wybuch. Patrzył,
chociaż widok przesłaniały mu białe i różowe płaty fruwające coraz rzęsiściej, chociaż piekły
go oczy i łzawiły.
Pan Leinster otrząsnął się i skoczył na równe nogi. Tra-ta-ta-tam!
- Florence! - wrzasnął.
Jego córka w dziwkarskim łachu i upolowana jak dziwka ze studia fotograficznego, gdzie
podobne do niej gołe smarkule za dziesięć dolarów pozwalają, żeby różni zboczeńcy
malowali ich ciała w esy-floresy i pstrykali im zdjęcia, a tymczasem tam w mieście
rozpieprzyło naprawdę cholernie dużą rzecz, żar stamtąd bucha wręcz niemiłosierny i lada
moment zaświszczą tutaj odłamki w powietrzu. Trzeba - tra-ta-ta-tam! - czym prędzej znaleźć
jakąś terenową osłonę.
- Florence! - wrzasnął raz jeszcze i na pół oślepiony, bijąc o ziemię parą swoich
pękatych, owłosionych nóg, pognał w stronę koryta wyschniętego strumienia.
Olśnienie trwało, ale Ten Który Ją Stworzył dał już jej Znak. Gotowa na Jego przyjęcie
rozchyliła powieki. I wtedy wtargnęło w nią to jaskrawe światło. I wtedy też spostrzegła, że
grunt pod jej stopami, każdy minerał, każda roślina i każde stworzenie wokół niej, wszystko
zdaje się parować. I poczuła, że objęcia Tego Który Ją Stworzył parzą jej skórę, opalając ją,
jakby była indyczką.
Florence zaczęła wymachiwać rękoma, kwiczeć i tupać.
HEJ, TEN ELIAS WCALE NIE JEST TAKI GŁUPI!
Południe kraju, a ściślej południowy wschód (bo przecież stany Georgia i Floryda leżą na
południowym wschodzie) znalazło się w centrum uwagi Amerykanów, uwaga ta wszakże
malała z każdym dniem. Z każdym dniem malała ilość turystów przybywających do Georgii,
a ścisłej do Griffin (bo przecież Elias swoją świątynię założył w okolicach Griffin), malała też
ilość członków ekip filmowych, dziennikarzy, i reporterów, którzy przyjeżdżali na Florydę, a
ściślej do Hialeah, Miami i Homestead (bo przecież „Trójkąt Florydzki” położony był na
zachód od Hialeah, Miami i Homestead).
Żywot atrakcji jest krótki. Mydlana opera może iść w telewizji bodaj przez dziesięć lat,
odcinek po odcinku, i niezmiennie frapować, niepokoić, radować i wzruszać rzesze gospodyń
domowych; sztuka teatralna może być wystawiana na Broadwayu przez ćwierć wieku, dzień
w dzień, i niezmiennie cieszyć się powodzeniem - no, ale prawdziwy najazd Obcych po
dwóch-trzech tygodniach staje się nudny, zwłaszcza jeśli brak w nim elementów właściwych
technice dramatu: napięcia, grozy i patosu. A programowi W obliczu inwazji kosmitów
ewidentnie brakowało tych elementów. Doprawdy - mówiono w wytwórni - Obcy pojęcia nie
mają, na czym polega telewizja, jakie są wymogi widowiska. Pożary, promienie śmierci,
zburzone miasta, eksterminacja ludności - oto czego się po nich oczekuje. Powinni wiedzieć,
że bez tego będą nieprzekonujący, nieautentyczni, niepoważni. Tymczasem co? Ukrywają się
licho wie gdzie za tym drutem kolczastym i jedyny dowód, że tu przylecieli, to ich kosmiczny
statek, który zresztą w szkłach teleobiektywów przypomina autobus, nieznacznie tylko
zdefasonowany. Ponadto nie jest całkowicie pewne, czy rzeczywiście chodzi o inwazję, czy o
lądowanie na skutek awarii, pojedynczego obiektu. A może, jak to się przebąkuje w kołach
wojskowych, w ogóle nie było lądowania UFO, mamy natomiast do czynienia z, hm... dużo
bardziej banalnym uszkodzeniem rakiety nośnej wyposażonej w głowicę termojądrową,
wyciekiem paliwa i promieniotwórczym skażeniem terenu. Dotychczasowe doniesienia
opierają się na niekompletnych informacjach, sprzecznych danych i plotkach szerzonych
przez panikujących uciekinierów.
Pomimo tych wątpliwości i ryzyka, że wszystko okaże się mistyfikacją, Vincent
Sherwood szczerze zazdrościł reżyserowi programu W obliczu inwazji kosmitów. Gdyby to
on był na miejscu tamtego, już by pokazał, jak się taki program realizuje! Zacząłby, rzecz
jasna, od zmiany tej idiotycznej czołówki przedstawiającej latające talerze zajęte obracaniem
świata w perzynę. Więc najpierw orbitalny widok na Ziemię, później zbliżenie, najazd
kamery na przesuwające się kontynenty, jeszcze później przenikanie... Nie, to powinno
wiernie naśladować lot statków kosmicznych. A jeśli na Florydzie nie ma żadnych statków
kosmicznych? - jak powiedział w wywiadzie telewizyjnym ten facet z Pogotowia
Nuklearnego. No cóż... tym lepiej. Wyciek paliwa z uszkodzonej rakiety nośnej w sam raz
pasuje do jego programu, do programu Vincent Sherwood zaprasza na kataklizm miesiąca. Bo
czyż promieniotwórcze skażenie terenu nie jest kataklizmem? I nie zdarza się codziennie. Tak
czy owak miałby tam większe pole do popisu niż tutaj, przy tym dymanym trzęsieniu ziemi „z
hipocetrum na północny zachód od Jeziora Walkera”.
„Lokalne trzęsienie ziemi z hipocentrum na północny zachód od Jeziora Walkera. - Tak
to zostało sformułowane w oficjalnym komunikacie. - Obszar epicentralny miał powierzchnię
około siedmiu tysięcy mil kwadratowych.”
Na skraju tego obszaru (Reho, stan Nevada) Vincent ze swoim asystentem Sepem
Diazem i z Pat Partanen, długonogą dziewczyną niezrównaną w obsługiwaniu kamery i
mężczyzn, wylądował nazajutrz po trzęsieniu ziemi. Wynajęty sprzęt telewizyjny był już w
drodze, ale akcja ratunkowa dobiegała końca i Vincent z krwawiącym sercem patrzył, jak w
ambulansach nikną ostatnie wydobyte z gruzów ofiary - najlepszy jego materiał
reportażowy.
O Pat Partanen mówiono w wytwórni, że przyszła na świat z kamerą, filmując cały
proces porodu, i od tamtej pory nie spuszcza palca ze spustu migawki, nawet kiedy śpi, tuli do
piersi swojego Kalimara. „I nie tylko kiedy śpi” - mógł dodać Vincent od siebie, ale to dzięki
niej jedynie zdążyli zrobić tych kilka ujęć przed odjazdem ambulansów i nakręcić
rozmowę z facetem, który razem z sypialnią na piętrze spadł do saloniku, gdzie jego żona i
córka oglądały telewizję. Facet miał nogę zwichniętą w kostce, stłuczony bark oraz
fotogenicznie podbite oczy, już czerwieniejące kontrastowo na twarzy pucołowatej i tak
bladej, że potem, kiedy już skończyli, Pat klepiąc kamerę oświadczyła: „Będzie wyglądać jak
świński tyłek w przeciwsłonecznych okularach.”
Wcześniej Vincent uzbrojony w mikrofon, podczas gdy Pat filmowała, wyłowił tego
faceta z zamieszania i z otchłani jego własnej rozpaczy, i zagaił:
„Przepraszam pana. Zechce pan powiedzieć parę słów do telewidzów, panie... Słyszy
mnie pan?”
Facet wydał z siebie skowyt małego psiaka i niczym dziecko w rozebraną choinkę nadal
wpatrywał się w to, co do niedawna było jego domem.
„Ruth nazywała mnie Kanibal” - wyznał głucho, poprzez swoją udrękę.
Filmująca z odległości czterech kroków Pat pisnęła.
Ślicznie! Kanibal!”
Facet spojrzał na nią jak na widok za oknem.
„Niech pani tak do mnie nie mówi - zażądał i dopiero wtedy spostrzegł kamerą.
Przygładził włosy, a jego ściągnięte rysy złagodniały. - Uch... Jesteście z telewizji?”
„Z telewizji - potwierdził Vincent. - Kręcimy kolejny odcinek programu Kataklizm
miesiąca.”
„Tak, poznaję pana - powiedział facet z niejakim ożywieniem. - Pan jest ten
sprawozdawca od wielkich katastrof, nie? Sherwood nie?”
„Okazuje się, proszę państwa - to był gest w stronę przyszłej widowni i chyba warto by
dać ten urywek jako zapowiedź odcinka - okazuje się, że mój program Vincent Sherwood
zaprasza na kataklizm miesiąca jest dobrze znany w tym pięknym stanie Nevada! A więc,
panie Kanibal...”
„Zaraz, ja nazywam się Spindler. Ted Spin... „A więc, panie Spindler, proszę o parę słów
do naszych telewidzów. Musiał być nielichy trzask, kiedy to wszystko zapadło się pod panem,
prawda? Co pan wtedy czuł?”
,,No... nie wiem, właściwie to tego trzasku nie słyszałem wyraźnie. No, chcę
powiedzieć,, że pewnie byłem nieprzytomny przez chwilę. Pamiętam, jak nastąpił mocny
wstrząs, potem pokój pochylił się na bok, łóżko przygniotła mnie do szafy i raptem jestem na
parterze... Ona, to znaczy podłoga pode mną, upadła tak jakoś miękko...”
„Pan Spindler - Vincent ponownie zwrócił się do kamery, wyjaśniając z miną cmentarnie
poważną - mówi o stropie, który zarwał się nad salonikiem i przygniótł jego żonę i
siedmioletnią córeczkę Lou Ann.
I tu by się przydała wywołująca ciarki przebitka na oba te trupy, makabrycznie
zgruchotane. Gdyby jeszcze tam były. Ale któraś z pracowitych ekip ratunkowych, w mordę,
już je wydobyła spod zwaliska i uniosła do strzeżonej kostnicy miejskiej.
„Lou Ann” - załkał facet.
Dwie skąpe łzy spłynęły mu wzdłuż nosa. Pat zrobiła brawurowe zbliżenie jego twarzy,
ujawniając wągry rozsiane na porowatej cerze, która drgała jak śmietankowy pudding.
„Powiedział pan, panie Spindler - napierał Vincent zdecydowany obnażyć przed kamerą
cały ogrom tragedii tego faceta, choćby miał go przyprawić o załamanie nerwowe - że ten
strop wylądował na parterze miękko, jakby jego upadek został czymś zamortyzowany. Nie
sądzi pan, że to ciała pańskiej żony i córki uratowały pana być może od śmierci?”
Było to pytanie zaczerpnięte z techniki karate. Facet się skurczył, skurczyła się
wykadrowana ze znawstwem jego twarz - wyrażająca więcej, niż dałoby się zawrzeć w
słowach. Efekt nieco popsuła zaaferowana lekarka, która zwabiona zbiegowiskiem, z
bystrością Vincenta wyłowiła roztrzęsionego Spindlera z zamieszania i śpiesząc mu na pomoc
prychnęła pod adresem Pat: „Jesteście potworami!” No, ale ją się wytnie. Nie potrzeba nam tu
stróżów etyki.
Wieczorem dotarł wreszcie do Reno wynajęty sprzęt telewizyjny - o cały dzień za późno.
Tymczasem Sep ustalił, że w mieście przebywa Otto Haslam, znany sejsmolog z San
Francisco. Była to pomyślna okoliczność: naukowiec o tak stosownej specjalności tuż pod
ręką. Pozbawiony materiału reportażowego, bezczynny od południa Vincent zadzwonił do
niego do hotelu i po nonszalanckim dokonaniu prezentacji własnej osoby umówił się z nim na
kolację. Że chodzi o interesy, rozumiało się samo. Ze interesy będą korzystne dla nich obu -
także, bo sejsmolodzy nie mają znowu zbyt wielu okazji do występowania w telewizji.
Pomyślna to była okoliczność, że specjalista sejsmolog znajduje się tuż pod ręką. Mniej
pomyślna była okoliczność, że specjalistą tym jest Otto Haslam. Dla zupełnej jasności: przy
bliższym poznaniu okazał się on kompetentnym i rzeczowym młodym człowiekiem o
rozległej erudycji i o głębokiej wiedzy fachowej. A poza tym miał koleżeńskie usposobienie,
był elokwentny, rzutki i tak oswojony z obiektywem kamery, że mógłby prowadzić
telewizyjną szkółkę stepowania lub cykliczny program Majsterkowicz radzi. O tak, do tego
nadawał się pierwszorzędnie, ale - dobry Panie Boże - w żadnym wypadku nie nadawał się do
wykładania naukowych teorii. Nie z jego wyglądem. Ktoś taki, jak on, mógłby w
reklamowej wstawce z powodzeniem przekonywać samotne nauczycielki i sekretarki, że
jeszcze w tym roku znajdą upragnione szczęście na plażach Acapulco, z równie dobrym
rezultatem mógłby starsze panie zachęcać do kupna konserwowej szynki po prostu niezbędnej
dla zdrowia naszych czworonożnych przyjaciół. Jeśli jednak zabrałby głos w kwestiach
naukowych, nikt by nie potraktował go poważnie. Nie był wiarogodiny. I co „za rozdźwięk
między obrazem a treścią wypowiedzi! Jakby cyrkowa gwiazdeczka objaśniała-telewidzom
zasadę działania reaktora jądrowego.
„Używa pan okularów?” - spytał Vincent w hotelu, kiedy windą jechali do restauracji na
górnym tarasie. Towarzyszyła im Pat, oczywiście z kamerą w pogotowiu. „Okularów?”
„No, na przykład do czytania.”
„Rzadko - Haslam nagle zmarszczył brwi. Wskazującym palcem dotknął czoła i
powiedział, że musi wysiąść. - Zapomniałem zabrać ze sobą notatki, a pana interesują
dokładne dane na temat tego trzęsienia ziemi. Spotkamy się w restauracji za pięć minut.”
Pat zatrzymała windę na najbliższym piętrze i z namysłem patrzyła za idącym w
kierunku schodów Haslamem, dopóki drzwi nie zasunęły się przed nią automatycznie.
„Zauważyłeś to? - spytała „Vincenta. - Ten jego wskazujący palec na czole i
zmarszczone brwi. - Ona teraz także zmarszczyła brwi. - To mu dodało trochę powagi,
trochę... autorytetu. Jeszcze nie wszystko stracone, Vince. Wyobrażam go sobie krążącego po
pokoju, w okularach i z pochyloną głową, z długopisem albo z ołówkiem, którym wymachuje
dla podkreślenia ważniejszych punktów wypowiedzi.”
Otto Haslam od razu chwycił, o co Pat chodzi. W okularach i z miną wielce uczoną,
krążąc po hotelowym pokoju i wymachując ołówkiem dla podkreślenia ważniejszych
punktów wypowiedzi - wyglądał belferowato, ale przynajmniej bardziej wiarogodnie.
„Przypuszczam - powiedział - że wczorajszy, wstrząs był wstrząsem głównym.
Wstrząsów następczych należy się spodziewać w każdej chwili.”
Ta sejsmologiczna prognoza, zadowalająca z punktu widzenia dobra reportażu,
stanowiła zwięzłą odpowiedź na pytanie Vincenta. Na pytanie, które w takim wywiadzie paść
musiało. Nb, złożyło się raczej szczęśliwie, że wywiadu tego Haslam nie udzielił komuś z
dziennika tv, bo po jego emisji przestraszeni ludzie spakowaliby manatki i wynieśli się stąd
piorunem, grzebiąc ten odcinek definitywnie. Ewentualność ta istniała jednak nadal, więc
żeby jej zapobiec, Vincent przystąpił do transakcji:
„Chcę panu coś zaproponować, doktorze Haslam. Ja i moi ludzie zostaniemy tu tak
długo, aż te hocki-klocki nie ustaną całkowicie i na ten czas będę potrzebował konsultanta.”
„Co pan ma na myśli?”
„Mam na myśli sumę pięciu tysięcy dolarów płatną pod stołem.”
Otto Haslam miał na myśli mniej więcej to samo.
„Sądzę - odparł - że zwracając się z tym do mnie, uczynił pan trafny wybór. Mogę bez
kłopotu wziąć kilka dni urlopu i jestem gotów służyć panu swoją wiedzą. Jednakże... cóż...
nie od rzeczy byłoby sporządzenie jakiejś pisemnej umowy. Nawet nieformalnej.”
„Przygotuję ją na jutro rano - powiedział Vincent. - A teraz, skoro warunki zostały już
,#mówione, może wrócimy do tego trzęsienia ziemi. - Dał znak Pat. - Na czym opiera pan
swoje przypuszczenia, doktorze?”
Zupełnie jakby nie było tej przerwy w wywiadzie, jakby właśnie nie zarobił pięciu
tysięcy dolarów, Haslam odpowiedział spokojnie i rzeczowo:
„Na obliczeniach dokonanych przez nasze stacje geodezyjne. Skorupa ziemska,
szczególnie w strefach mobilnych, podlega ciągłym i różnorodnym ciśnieniom, co prowadzi
do jej pełzania, pęknięć, przesunięć, wypiętrzeń. Te procesy orogeniczne poprzedzane są
powstającymi w materiale skalnym naprężeniami, których pomiar jest jedną z szeregu metod
stosowanych przy prognozowaniu trzęsień ziemi. Świadomie użyłem tu sformułowania
»jedną z szeregu«, ponieważ metod tych, uzupełniających się wzajemnie, mamy wiele.
Opierają się one głównie na wykrywaniu i rozpoznawaniu deformacji terenu oraz na analizie
zmian przewodności elektrycznej skał, niektórych parametrów ziemskiego pola
magnetycznego, koncentracji radonu w wodach gruntowych, ciśnienia cieczy w szczelinach i
porach skalnych i tak dalej. Oczywiście przy stosowaniu Jgffk metod wymagana jest
dokładna znajomość historii sejsmicznej danego regionu i jego struktury tektonicznej...”
„Chwileczkę! - przerwał mu Vincent kategorycznie. - Pan nie jest na kongresie
naukowym, doktorze Haslam. Na rany Boga, proszą pamiętać, że mówi pan do gospodyni
domowej, do mechanika samochodowego, do dziewczyny rozdającej klientom prospekty w
supermarkecie, do chłopaka, który wymieni panu wyniki wszystkich rozgrywek
baseballowych w tym sezonie, ale ani jednej daty historycznej, do sklepikarza, do policjanta,
do kolportera, do mnie, do Pat, do... Ufff! Pat, kręcimy dalej. - I tym samym, co poprzednio
tonem podjął swobodnie, okazując umiarkowane zainteresowanie. - Doktorze Haslam, jak by
pan scharakteryzował wczorajsze trzęsienie ziemi?... Nie, do groma. Przecież ten odcinek
pójdzie na antenę dopiero w przyszłym miesiącu. Kręcimy to na nowo. - Zbliżył się do stolika
i bezceremonialnie nalał sobie do szklaneczki whisky z hotelowych zapasów Haslama.
Przepłukał nią usta, wrócił na środek pokoju i kiwnął głową w stronę kamery. - Kręcimy to
na nowo, Pat - powtórzył. - Doktorze Haslam, jak by pan scharakteryzował trzęsienie ziemi w
Nevadzie?”
„Zbyt skąpa ilość danych, którymi na razie dysponujemy, nie pozwala jeszcze na
dokonanie pełnej oceny tego zjawiska. Ale już teraz można powiedzieć, że trzęsienie to
należało do trzęsień płytkich. Jego hipocentrum, czyli ognisko, położone było na głębokości
jakichś dziesięciu-dwunastu mil, a główny wstrząs miał magnitudę 7,5 może nawet 8.”-
„Dużo to czy mało?”
„Dużo. Dla trzęsień płytkich to dużo, jeśli zważyć wywołane nimi skutki, bardzo
niebezpieczne. w takich przypadkach mamy najczęściej do czynienia ze wstrząsami
pustoszącymi, na szczęście występują one na obszarze o powierzchni stosunkowo
niewielkiej. Inaczej przedstawia się sprawa trzęsień głębokich, jak to było na przykład w
1959 roku, kiedy wstrząsy objęły swoim zasięgiem Nevadę, Utah, Idaho, Wyoming, Montanę
i południową część Kanady, przy czym nie wyrządziły żadnych poważniejszych szkód
materialnych, chociaż wyzwoliło się wtedy wcale nie mniej energii niż podczas trzęsienia
obecnego, czyli około dziesięciu do szesnastej dżuli...”
„Posługuje się pan jednostkami, które nie dla wszystkich telewidzów mogą być
zrozumiałe.”
„Spróbuję to wyjaśnić. Pracę jednego dżula wykonamy wtedy, kiedy masę jednego
kilograma przesuniemy na odległość jednego metra, nadając jej przyśpieszenie równe
iloczynowi jednego metra i sekundy do potęgi minus drugiej...”
„Doktorze Haslam... Mówimy o energii wyzwolonej podczas trzęsienia ziemi. Czy
mógłby pan opowiedzieć nam o tym... prosto i jasno? Może w sposób bardziej plastyczny,
przy użyciu, jakichś porównań?”
Zatoczywszy posuwistym krokiem półkole Pat przystanęła przed Haslamem i
wykadrowała jego twarz, jakby miał on w tym momencie proroczym głosem zdefiniować
nowy dogmat wiary. Vincent odszed-hna bok, by zrobić jej miejsce, i gładząc palcami wąsy
czekał z nadzieją, aż ten gogusiowaty belfer przemówi wreszcie ludzkim językiem. Znanym
sejsmologiem niech on sobie będzie, dogłębne specjalistyczne wiadomości niech on sobie ma,
nie oznacza to jednak, że wolno mu torturować, płoszyć i odstraszać telewidzów, którzy
oglądając programy z cyklu Kataklizm miesiąca spodziewają się wprawdzie obcować z grozą
klęsk żywiołowych, ale nie z grozą regułek fizycznych i to recytowanych przez kogoś, kto
wygląda jak męska prostytutka.
„Sądzę - powiedział Haslam - że energia ta była równoważna energii tysiąca
nominalnych bomb atomowych...”
Vincent uśmiechnął się z aprobatą. To już lepiej. Takie porównania zawsze robią
wrażenie, pobudzają wyobraźnię. Bomba atomowa to coś konkretnego; skutki jej działania
przerażają nas i fascynują, mimo że pod względem praktycznym poznaliśmy je tylko
powierzchownie, w stopniu dokuczliwie niewystarczającym, bo żaden z naocznych świadków
nie zdążył zdać nam o nich pełnej i obiektywnej relacji. A przy tym doktorek wykazał spore
wyczucie, określeniem „nominalnych” zastąpił określenie „Thin Man” mogące wywołać
niepożądane skojarzenia z Hiroszimą i utrwalić kompleks winy w ckliwych duszyczkach
pewnej grupy obywateli amerykańskich.
„...albo energii jednego »Eliasa«„ - dokończył Haslam.
Najzupełniej prywatnie, przyjmując, że wytnie to pytanie, Vincent zagadnął: „Tego
proroka czarnucha?” „To nazwa głowicy termojądrowej - sprostował Haslam. - Taką nazwę
wojskowi nadali bombom o mocy od dziesięciu do dwudziestu megaton.”
Tak, to trzeba będzie wyciąć. Zajebiście dużo trzeba będzie wyciąć - połowę
akademickich mantyczeń doktorka, pytania zadawane mu po to, żeby go ukierunkować, i
własne wtręty robione w tym samym celu.
„Powiedział pan, że w każdej chwili należy się spodziewać dalszych wstrząsów…
„Nie zawsze potrafimy przewidzieć dokładny czas wystąpienia replik, czyli wstrząsów
następczych. Ogólnych wskazówek udzielają nam procesy fizyczne zachodzące w obrębie
ogniska trzęsienia ziemi: szybkość i zakres cofania się związanych z tymi procesami
anomalii, które poprzedzają wstrząs główny. Wiemy jednak, że znamienne dla stref
mobilnych tego regionu jest występowanie replik trwających nieraz przez kilka dni.”
Ten fragment wywiadu (nadany w miesiąc po wydarzeniach przedstawionych w
reportażu) odda obecną atmosferę zagrożenia i niepewności.
„Czy mógłby pan określić... w przybliżeniu... ich siłę?” - spytał Vincent.
A Haslam - z zadęciem do obietnic, jak rzecznik prasowy świętego Mikołaja -
odpowiedział:
„To raczej trudne. Pewne jest tylko, że będzie ona malejąca, chociaż w początkowej fazie
może dorównywać sile wstrząsów głównych.”
No i pewne być miało, że one, te repliki, w ogóle wystąpią. I co? Minęły już cztery dni
od trzęsienia ziemi i nic. Ani jednego bodaj marnego drgnięcia. Jakby wyczerpany pierwszym
wysiłkiem Bóg zapadł w relaksującą drzemkę.
Coraz bardziej ramoleje staruszek - myślał Vincent Sherwood obchodząc swoje filmowe
obozowisko położone na wzniesieniu, nad dzielnicą Belgravia, której mieszkańcy usuwali
ślady zniszczeń, by wkrótce przystąpić do jej odbudowy. Odbudowy bezwartościowej jako
materiał do programu Kataklizm miesiąca. - A jeszcze sześć tysięcy lat temu - myślał dalej -
w ciągu czterech dni stworzył „trawę dającą nasienie według swego gatunku i drzewa rodzące
owoce, w których było nasienie według ich gatunków”, „wielkie potwory morskie i
wszelkiego rodzaju pływające istoty żywe, którymi zaroiły się wody, oraz wszelkie ptactwo
skrzydlate różnego rodzaju”, „różne rodzaje dzikich zwierząt, bydła i wszelkich „zwierzątek
naziemnych” i „człowieka na swój obraz”. Dzisiaj nie potrafi wywołać solidnych wstrząsów i
przeprowadzić sprawy rzetelnie do końca nawet na „obszarze epicentralnym o powierzchni
około siedmiu tysięcy mil kwadratowych”. - Potem myśli Vincenta potoczyły się od
zagadnienia rosnącej niemocy boskiej ku zagadnieniu rosnącej mocy ludzkiej, o której
wzmiankuje jedna z egzegez zawartych w Ewangeliarzu. Biblijnym językiem Elias
dowodzi w niej, że to, Co Bóg stworzył właśnie w ciągu tych czterech dni, w ciągu czterech
dni współcześni ludzie władni są zniweczyć skrupulatnie i ze szczętem. Przetoczywszy się
obok fiordów tej egzegezy, po odbiciu od jej stromych, skalistych brzegów myśli Vincenta
meandrem popłynęły na południe, przez pustynię Nevada, aż dotarły do miejsca zwanego
„Mesa Rainer”, gdzie wojskowi w miarę potrzeb dokonują doświadczalnych wybuchów
jądrowych - w ścisłej tajemnicy. Ciało Vincenta natomiast dotarło w tym czasie do
reżyserskiej ciężarówki, skąd dolatywały strzępy relacji komentatora programu W obliczu
inwazji kosmitów. I nabrzmiały godowo chichot Pat Partanen.
- Sep! - zawołał Vincent z dworu - Połącz mnie z naszym doktorkiem Haslamem.
Po czym wszedł do tej ciężarówki zaabsorbowany tak, że nie zastanowił go nawet widok
Pat szarpiącej za suwak eklera przy rozpiętych dżinsach, ani widok Sepa usiłującego wykonać
dwie czynności jednocześnie: wybrać numer telefonu Haslama i wepchnąć koszulę do spodni.
Niecierpliwie odebrał mu słuchawkę i odwrócił się tyłem do telewizora, by nie patrzeć na
zdefasonowany autobus, który sieć ABC sprzedawała jako statek kosmiczny Obcych. Kit
kalafonia, śliwkowe powidła i woń kadzidła ten program W obliczu inwazji kosmitów. Ale
czy tego nie można powiedzieć także o jego programie? Vincent Sherwood zaprasza na
kataklizm miesiąca. Rzeczywiście! Vincent Sherwood zaprasza na swój program, który
będzie największym kataklizmem w dziejach telewizji. Przynajmniej odcinek obecny.
(Poprzedni, w mordę, był preludium do tego kataklizmu).
- Pan Haslam? Otto? - zapytał Vincent głosu w słuchawce. - Tu Vince. Chyba słyszałeś o
tym poligonie wojskowym „Mesa Rainer”. Leży jakieś dwieście mil stąd. Co twoja wiedza na
to, gdyby tam dokonano wybuchu atomowego? Czy mogłoby to wywołać skutki w postaci,
hm... wstrząsów skorupy ziemskiej... na tyle silnych, żeby...
- A mają go dokonać? - objawił Haslam chłodne zaciekawienie.
- No, chciałbym tylko wiedzieć, jak by to wyglądało od strony teoretycznej...
- Musi ci bardzo zależeć na tym reportażu, Vince, prawda?
Żartowniś dymany. Powinno mu się płacić od ilości zburzonych budynków.
- Od strony teoretycznej, Otto... gdyby ten wybuch nastąpił głęboko pod ziemią, a
ładunek miał moc trzystu do pięciuset kiloton.
- Podziemny wybuch takiego ładunku może wywołać lokalne wstrząsy sejsmiczne o
magnitudzie przekraczającej 5.
- Tak, ale chodzi mi przede wszystkim o to, czy jest nadzieja, że rozrusza on trochę naszą
starą matkę Ziemię. To znaczy, czy byłby w stanie zainicjować... przyśpieszyć nadejście tych
replik, na które czekamy tu z taką obawą.
Z obawą, że nie nadejdą - dodał w duchu. - Nikt tego nie wie - odrzekł Haslam. -
Nie znamy Układu sił tektonicznych. Czasem wystarczy, że mrówka tupnie nogą...
Konsultant, jechał go sęki - Vincent już otwierał usta, by zakończyć tę rozmowę
formułką sądową: „Nie mam więcej pytań”, ale ostatecznie odłożył słuchawkę, bo jakiś nowy
ton w głosie telewizyjnego komentatora zajął jego uwagę.
- Co on powiedział? - zwrócił się do Sepa.
- Kto? - spytał Sep. Myśli, w przeciwieństwie do koszuli, jeszcze nie doprowadził do
porządku.
- Ten dziubas - Vincent wskazał telewizor. - Czego to dotyczyło: „Jutro zawita do nas
znamienity gość?”
- Och, to. Podobno Elias przenosi się z Griffin do Miami na Florydzie, w pobliże
„Trójkąta”.
- Ach, tak.
Proszę, cóż za niespodzianka! Więc spragniony rozgłosu i spietrany spadkiem
popularności własnej osoby Elias podejmuje wyprawę prawie krzyżową przeciw Obcym, a
spragniona rozgłosu i spietrana spadkiem popularności własnych programów sieć ABC
zamierza włączyć tego proroka do swojej inwazyjno-kosmicznej rewii? To jest zapowiedź
odwrotu, pakowanie dupy w troki, rozpaczliwy wysiłek, żeby słabnące zainteresowanie
telewidzów rozbudzić ponownie i ześrodkować na nowym temacie. Widocznie ktoś ze
szczytu koncernu spostrzegł wreszcie, że notowania florydzkich kosmitów nieuchronnie
zmierzają do zera i postanowił zlikwidować ten program - z fasonem i z wdziękiem,
pomysłowo szpikując go innowacjami. Jutro wystąpi w nim Elias, pojutrze nadadzą go pod
hasłem: „Nawet jeśli nie byli to kosmici, pokażemy wam, jak działa atomowy parasol
ochronny na wypadek ich inwazji”, a za dwa dni będzie to już „Symulowana wojna w
kosmosie. Część pierwsza. Zniszczenie wojskowego satelity Sowietów.” Cokolwiek by o
nich mówić, ci dranie wiedzą, kiedy się wycofać i w razie klapy umieją to zrobić w samą
porę, dopóki straty dają się zbilansować z zyskami. No - myślał Vincent - ale czy ja nie mogę
powiedzieć tego o sobie? Nie, nie mogę. Nie mogę, bo tkwię tu jak frajer skończony, razem z
tym całym sprzętem niewiarygodnie kosztownym w eksploatacji, czekając na miłosierdzie
pańskie, podczas gdy sterany Bóg znów się zdrzemnął i ani mu w głowie robota. Zaraz, o
czym to było w tej egzegezie? Że to, co Bóg stworzył w ciągu czterech dni, człowiek... Hej,
ten Elias wcale nie jest taki głupi!
- Sep - powiedział Vincent raźnie - znajdź i przywieź mi tutaj najlepszego fachowca od
efektów specjalnych i pirotechnicznych, jaki jest do zdobycia w tym kraju.
Z EWANGELIARZA ELIASA
Do szesnastej sekundy po godzinie „G”.
50 kilometrów od punktu „0”.
Ten Który Ją Stworzył był cały tym jaskrawym światłem, był także tchnieniem żaru.
Florence z kwikiem dreptała w kółko po parującej trawie, przed chwilą soczystozielonej, teraz
szarawej i sparciałej, aż nagle popędziła bezładnym slalomem przed siebie, wpadła na jeden z
masztów namiotu i przekoziołkowała z nim po ziemi, wlokąc za sobą linki z wyrwanymi
śledziami. Zrujnowana budowla harcerska pana Leihstera zapadła się z łopotem i skraj
brezentowej płachty, gorącej jak podszewka surduta władcy piekieł, okrył łydki Florence,
która znowu kwiknęła i popełzła do przodu.
Na pół oślepiony pan Leinster tego nie widział. Gnał w stronę koryta wyschniętego stru-
mietnia, bijąc o grunt parą swoich pękatych, owłosionych nóg, w rytm dyktowany przez
sygnałową trąbkę grającą w jego umyśle. Tra-ta-ta-tam! Tra-ta-ta-tam! Tra-ta-ta-ta-ta-ta-ta-
ta-tam! Wrzeszczał, ponaglał się do biegu i wymachiwał rękoma, jakby chciał strząsnąć z
siebie parzący pył. Prędzej, prędzej! Tra-ta-ta-tam! Florence w tym dziwkarskim łachu, a tam
w mieście rozpieprzyło naprawdę cholernie dużą rzecz, i upozowana jak dziwka ze studia
fotograficznego, lada moment zaświszczą tutaj odłamki w powietrzu, żeby różni zboczeńcy w
rodzaju zgniłka Murraya malowali jej ciało w esy-floresy, te zarośla i te drzewa dające nieco
cienia i niezłą osłonę też są w esy-floresy, dziwne, cały widnokrąg jest w esy-floresy, ale -
tra-ta-ta-tam! - na razie nie ma czasu, zęby zbadać to podejrzane zjawisko.
I pan Leinster, Współczesny Bohaterski Awanturnik Spod Znaku Zorro, wykonał
skok z brzegu koryta strumienia - niczym godny następca Douglasa Fairbanksa, chociaż z
drobnymi komplikacjami. Wylądował na zdradziecko ruchomym zboczu, jeszcze raz
wrzasnął, jeszcze raz zamachał rękoma, po czym runął z chrzęstem na kamienie i stoczył się
w dół ze skręconym karkiem. Jego dusza Obrońcy Pana Mego - tra-ta-ta-tam! - uniosła się ku
niebu jak obłoczek pary wodnej z murawy.
Pięcioletni Powell, oślepiony bardziej niż jego przybrany ojciec, nie widział tego jednak
- co za szkoda! Szkoda, bo gdyby w odpowiedniej chwili, kiedy pan Leinster wykonywał
skok Tarzana, pociągnął za spust Smitha i Wessona, mógłby we własnym świecie fantazji
zapisać na swoim koncie pierwszego prawdziwego, najprawdziwszego trupa. Ale Powell nie
widział nic a nic, oprócz białych i różowych płatów, które rzęsiście fruwały mu przed oczyma
bez względu na to, czy miał je otwarte, czy zamknięte. Rany koguta - myślał - słońce
wybuchło naprawdę i teraz rozsypuje się maciupeńkie drobiny i te drobiny opadają na mnie i
okropnie pieką.
Kolana ugięły się pod nim i skulony Powell, wypuściwszy z dłoni elektryczny pistolet,
otoczył głowę ramionami. Podkoszulka na jego plecach zmieniła kolor z białego na
jasnobeżowy, a wszelkie zmechacenia powstałe w praniu - ulotniły się pozostawiając materiał
wygładzony do połysku.
Prawie osiemnastoletnia Florence nie mogła jednak tego zobaczyć: była za daleko. I była
zbyt zajęta sobą. Wydostała się już spod gorącej jak piekielny kompres płachty brezentu i na
czworakach pełzła w kierunku bliżej nie określonym, kwicząc i szlochając na przemian. Ten
Który Ją Stworzył poskręcał w miniaturowe spiralki złocisty puszek na jej rękach i nogach
Nowonarodzonej Wenus i pokrył jej ciało rumianą opalenizną. Opaleniznę tę Florence nosić
będzie przez lata i nie rozstanie się z nią do śmierci. Tak, przez lata, bo z całej rodziny
Leinsterów ona jedna mimo wszystko przeżyje ten nuklearny konflikt. Nikt z pozostałych nie
ocaleje. Pan Leinster - tra-ta-ta-tam! - już wyzionął ducha, Powell - traaach! - zginie przed
upływem dwudziestu minut, a pani Leinster - ach, Neville'u! - skona za kilka sekund. Teraz
leżała ona na przednim siedzeniu w swoim samochodzie, charcząc z nadmiaru dwutlenku
węgla, i żywcem płonęła.
Mnóstwo ludzi żywcem spłonie. Więcej niż zostanie żywcem pogrzebanych.
Pani Margaret Leinster znajdowała się nie-ledwie w tej samej odległości od punktu „0”,
co Lucy - pa, pa, Ronnie - stojąca za drzwiami motelowej łazienki, i chociaż wszystko w
okolicy tliło i dymiło, i to z groźną hojnością, aż powietrze przesłoniła siwa mgiełka, to tylko
jej samochód palił się płomieniem rzeczywiście pełnym, żywym i trzaskającym. Margaret
skona więc za kilka sekund, kilka sekund wcześniej natomiast uśmierciła ona trzy (3) osoby,
których zresztą i tak nic nie mogło uratować. Oślepiona błyskiem wybuchu atomowego,
podobnie jak Michael Tomashek - posągowo klasyczna twarz śląca uśmiechy z Pontiaca -
właśnie dopalający się dwadzieścia pięć kilometrów bliżej centrum, straciła panowanie nad
kierownicą. Jej rozhukany samochód zjechał na pobocze i zagarnął kołami pod siebie (1)
młodą matkę razem z wózkiem, w którym spało (2) ośmiomiesięczne niemowlę, potem wpadł
na kiosk z hot dogami i rozniósł go na poszczególne elementy konstrukcyjne, nadziewając (3)
szynkarza na pręty rusztu, rozgniatając mu głowę żeliwnym paleniskiem i obsypując go
żarzącym się węglem drzewnym. Z pękniętej skorupy gaźnika, z zerwanych przewodów
paliwowych chlusnęła benzyna, materiał mający - jako jeden z nielicznych w tym miejscu -
temperaturę zapłonu niższą od temperatury panującej tu teraz wszędzie dokoła. Buchając
płomieniami benzyna ta spłynęła pod samochód i ogień wżarł się w jego podwozie jak lew we
wnętrzności zabitej antylopy. Niewiele co widząc, niewiele co myśląc Margaret popełniła
błąd logiczny w ocenie sytuacji i postąpiła w sposób mało rozważny i niekonsekwentny.
Wpierw wyskoczyła z wozu, by bełkotliwą, mową, pantomimą i szlochem dać wyraz
swojemu przerażeniu i okazać gotowość do pośpieszenia
z pomocą ofiarom wypadku, następnie, kiedy płomienie łakomie liznęły jej łydki, kiedy
bijący od kuli ognistej żar smagnął jej skórę, wskoczyła do wozu z powrotem. I wówczas
eksplodował bak zawierający około czterdziestu litrów wysokooktanowego paliwa.
- Mamo! - krzyknęła Florence rozdzierająco, poprzez dzielące ją od pani Leinster ponad
jedenaście kilometrów. - Jeeezu, mamo!
38 kilometrów od punktu „0”.
Kałuża benzyny zapaliła się również przed motelem, w którym Lucy stojąc za drzwiami
łazienki i mrużąc oczy, znów niedorzecznie zakryła swoje piersi, nadal jędrne, i wełniste
włosy niegdyś zdobiące jej cnotę utraconą dwadzieścia lat temu, w szesnastym roku życia.
Kałuża benzyny nie jest czymś rzadkim na stacji benzynowej; człowiek obsługujący
dystrybutor ma prawo się zagapić i trochę jej rozlać, zwłaszcza jeśli opodal niego
niespodziewanie wybuchnie bomba termojądrowa, kiedy on w spokoju sumienia napełnia bak
samochodu; ma prawo osłupieć na dłuższą chwilę i nie czuć nawet, że spieczony naskórek na
jego twarzy, szyi i dłoniach kurczy się i bieleje, ani że po drelichu, w który jest ubrany,
pełgają smużki dymu.
Przetykane iskierkami, jak brokat złotymi nićmi, smużki dymu pełgały także po kotarach
w motelu, snując się przy plamach zwęgleń rozlanych na tkaninie malowniczo. Gdzieś w
sąsiedztwie, we frontowych oknach znów pękły szyby i Lucy drgnęła za drzwiami łazienki. -
Mój Boże! - powtórzyła. - To pożar! To pożar, a ona znajduje się w samym środku tego
pożaru i stoi jak głupia, jakby czekała, aż pochłoną ją płomienie, podczas gdy tupot i krzyki u
góry i za ścianą - tam i tam, i tam i nie ma dokąd uciec, więc spłonie razem z tym motelem.
Jej ciało strawią płomienie. Ciało kobiety atrakcyjnej, seksownej i stosunkowo młodej.
Trzydziestoletniej - bo na więcej nie wygląda.
„Pa, pa, Ronnie...”
Bezbronna, czy nie Lucy, której nagle przypomniał się napisany przez nią krótki
pożegnalny liścik: jego treść urastająca w tych okolicznościach do rozmiarów symbolu - nie
miała j jednak spłonąć. Będzie ona żyła jeszcze przez siedemdziesiąt sześć sekund i zginie
śmiercią mniej okrutną.
„Pa, pa, Ronnie...”
Tymczasem trup Ronniego, tak samo jak trup Connie, tak samo jak dziesiątki tysięcy
innych trupów, tam, w dzielnicy oddalonej o dziewięć kilometrów od punktu „0”, z grubsza
przybrał już pozycję kolankowo-łokciową. Wprawdzie - leżąc na podłodze restauracji -
jeszcze podrygiwał w płomieniach od czasu do czasu, na skutek dalszego kurczenia się
niektórych grup mięśni, ale jego widok, tak samo jak widok trupa Connie, tak samo jak widok
dziesiątków tysięcy innych trupów w tej dzielnicy, z pewnością nie zawiódłby obducentów,
gdyby mogli go teraz zobaczyć. Niestety, będą musiały minąć stulecia, zanim obducenci
ośmielą się wkroczyć na ten teren, a wtedy wszystkie te trupy od dawna będą zamienione w
proch. Zresztą w przypadku Ronniego nastąpi to znacznie szybciej- Już w osiemnastej
sekundzie runą na niego szczątki stopionych belek stropowych i rozbiją go na brykiety,
zaczynając dzieło zniszczenia. Wkrótce też zawalą się kolejne stropy. Wiele wali się właśnie
w tym momencie.
Pa, pa, Ronnie. Pa, pa, Connie. Pa, pa, dziesiątki tysięcy mieszkańców tej dzielnicy.
26 kilometrów od punktu „0”.
Kapitan wojsk lądowych Norman McLorren sprawujący czasowo funkcję RSA, czyli
Ruchomej Syreny Alarmowej, w którą został przemieniony, wpadł z wyciem do łazienki,
rozsza-motany uderzył łokciem w coś boleśnie twardego i wyhamował na ściennej glazurze,
po czym uległ nowej przemianie. Był teraz żywą pochodnią. Wyrastające z jego ubrania
warkoczyki ognia, dotychczas rozwiane niesubordyno-wanie, jak na komendę uporządkowały
swoje szeregi i stanęły w postawie zasadniczej, prężąc się i wyciągając ku górze. RSA kapitan
McLorren zawył raz jeszcze, chrapliwie, zamłócił ramionami w powietrzu i po omacku
odkręcił kurki natrysku, z którego skąpe strumyczki wody wyciekły zalęknione i nieśmiałe,
jak przybywająca po długiej wędrówce do raju maszyn zbiorowa dusza pomp głębinowych
właśnie dogorywających gdzieś pod ziemią. Miała to być jego ostatnia kąpiel, a zarazem
pierwsza, którą weźmie ubrany w nadpaloną odzież.
Dom kapitana McLorrena i sąsiednie domy, i sąsiednie domy sąsiednich domów, i
sąsiednie domy sąsiednich domów sąsiednich domów - wszystkie te domy, nie wyłączając
domu pułkownika Dowda, porastał bluszcz płomyków. W istocie całą tę willową dzielnicę
porastał bluszcz płomyków i zapewne zasłużyłaby ona na miano Dzielnicy Bluszczu
Płomyków, gdyby zarówno bluszcz płomyków, jak i dzielnica okazały się trwalsze. Jednakże
bluszcz płomyków zniknął już po paru sekundach. Pozostawił po sobie osmalone ściany i
czarne jamy okien, skąd wystawały teraz jęzory ognia, szerokie i rozedrgane, sięgające aż po
okapy dachów. Wszędzie, we wszystkich tych domach tutaj i wokół wszystkich tych domów
tutaj odbyło się to podobnie i równocześnie - jak w dobrze zgranym balecie. Wszędzie
pojawił się bluszcz płomyków wszędzie popękały i wypadły szyby, wszędzie zatańczyły w
powietrzu palące się papiery, zeschłe liście i śmiecie, wszędzie sczerniały ściany, wszędzie
zniknął bluszcz płomyków, wszędzie z jam okiennych wysunęły się rozedrgane ogniste
jęzory. Równocześnie i harmonijnie - jak w rosyjskim balecie.
Ale mały Eddie nie widział tego pożarowo-baletowego widowiska. Poprzez wirujące mu
przed oczyma tęczowe koła oszołomiony patrzył na dziadka, który przed chwileczką wtoczył
się do schronu, wyjąc modulowanie... prawie tak jakby naśladował syrenę alarmową... i - ojej!
- cały w iskrach i w dymie. Oho, musiało rzeczywiście coś strasznie emocjonującego stać się
tam na zewnątrz, chyba dosyć blisko stąd. Jakiś wybuch? Ale przecież nie było nic słychać,
jest zupełnie cicho, nawet słuchawka przestała skrzeczeć... A dziadek tarza się po ziemi, klnie
i ryczy. Do licha, naprawdę tam się stało coś strasznego. No, jest zupełnie cicho, tylko to
światło, żeby ono przygasło odrobinę... i chyba już przygasa?... i żeby to gorąco nie biło
stamtąd takie... takie... można by wyjść na trochę i się rozejrzeć. Nie, wcale nie jest zupełnie
cicho, słychać bardzo dziwny hałas, jakby polana trzeszczały w ognisku, i czuć swąd
spalenizny... Ta spalona bluza dziadka? To też, ale tamten swąd jest jakiś inny... No, tam się
wyraźnie coś hajcuje, o raju, na to wygląda, że hajcuje się bez picu.
- Drzwi, chłopcze! - ryknął pułkownik Dowd z posadzki, tłumiąc na sobie ogień.
Rany boskie, oberwaliśmy, te skurwysyny trafiły nas! Oberwaliśmy, oberwaliśmy, bp to
nie może być nic innego, rany boskie! Zaraz tu rozpęta się piekło, już się rozpętało,
pojedyncza rakieta MX z odległości dziesięciu kilometrów potrafi drewniany dom zamienić w
stos gorejący, a człowieka usmażyć razem z kapciami. Go za idiotyzm, żeby tak sterczeć w
odkrytym terenie, jak fajfus wystawiony na słońce! O rany boskie, moje muzeum. Zaraz te
wszystkie pociski wylecą w powietrze z wielkim hukiem i zaraz nadejdzie tutaj fala
uderzeniowa...
- Drzwi, Eddie! Zamknij te drzwi, do psiej nędzy!
- Tak jest... sir! - odpowiedział Eddie.
Poderwał się z taboretu, wbiegł do przedsionka i z urywanym krzykiem' wyskoczył
stamtąd, załzawiony, odepchnięty ścianą skwaru, którego drżenie zdawało się udzielać
konstrukcji schronu. Pułkownik Dowd zdarł już z siebie nadpaloną bluzę od munduru i
spodnie; zadeptując ogień zobaczył, że jego wnuczek, bliski płaczu, z trudem łapie oddech i
nie może wykrztusić słowa, więc chwycił jeden z leżących na pryczy pledów, rozpiął go
przed sobą i rzucił się ku wyjściu, by samemu wykonać wydany przez siebie rozkaz.
17 kilometrów od punktu „0”.
Buch! Buch! Buch! - jak odgłosy strzelającej artylerii rozległy się nagle głośne, ciężkie
pluśnięcia nad nim i Adam, podpływając w zanurzeniu do Derricka Danube'a, znowu spojrzał
do góry, na to kłębowisko rąk, nóg i tułowi. Zobaczył ruchome sklepienie z ludzkich ciał,
pełne dziur i szczelin przepuszczających promienie światła wprost przerażająco jasne. Może
tak wygląda niebo? - pomyślał. - Tłum grzeszników szturmuje bramę, żeby dostać się do
środka, a gwardia anielska uzbrojona w ogniste miecze odpiera ataki i strąca zuchwalców do
piekieł. Oto trafiony takim mieczem młody Danube, och, a to ktoś jeszcze jeden... raptem w
polu jego widzenia pojawiły się dwie, trzy, cztery nowe osoby wzorem dziesięcioletniego
Derricka opadające w otoczeniu roju bąbelków na dno. - No, do diaska, co oni wyprawiają?
Jak na utworzone z ludzkich ciał, sklepienie nad Adamem było dosyć szczelne, mimo to
rozlana w atmosferze łuna swobodnie przenikała masy wody, przeobrażając ten basen w
olbrzymi klosz zapalonej lampy, w której blasku każdy szczegół uwydatniał się z osobliwą
siłą i wyraziście. Blask ten zniekształcał rysy Derricka Danube'a i nadawał im upiorne cechy.
Adam dopiero teraz zauważył, że chłopiec nie ma brwi ani rzęs i że prawie całkowicie stracił
owłosienie głowy, za wyjątkiem potylicy, gdzie rzadkie kosmyki kołysały się niczym mech
porastający denny kamień. W pobliżu, łysa jak Derrick, stopniowo opadała w dół Sophy, z
jednym ocalałym lokiem przypominającym rozpuszczony samurajski warkocz. Oczy miała
zamknięte, a jej ciało przebiegały skurcze i wykonywała nim nieskoordynowane ruchy. Tuż
przy niej, szczerząc zęby w grymasie cierpienia, kotłował się w wodzie pan Jarvis (także łysy,
ale to było normalne, nienormalna była jednak bladość i zrogowacenie jego łysiny) i jakaś
kobieta ze szczątkami fig oplatającymi lewe jej udo i z resztką stanika zwisającą na jednym
ramiączku.
Jezu, co się tam właściwie dzieje? - zdjęty lękiem Adam znów zadarł głowę. Walczył z
siłą wyporu i starał się przebić wzrokiem wzburzoną, pienistą i kipiącą powierzchnię wody. -
Czy to jakaś zabawa, czy co? Ci ludzie tam tak jazgoczą i piszczą... Nie, to nie może być
zabawa. Ale wobec tego, co to jest?
W instynktownym odruchu samozachowawczym Adam złapał Derricka za kostki u nóg i
pchnął go do góry, dzięki czemu sam poszedł w głębsze zanurzenie. Chyba nie powinien na
razie wypływać. Najpierw musi się rozeznać, o co w tym wszystkim chodzi.
11 kilometrów od punktu „0”.
Tracąc przytomność już w pierwszych sekundach po wybuchu Michael Tomashek
pozbawił się nie tylko okazji obejrzenia topniejącej karoserii swojego popielatosrebrzystego
Pontiaca, zaprzepaścił on także okazję wysłuchania wokalizy polifonicznej (z elementami
oratorium) wykonanej przez największy na świecie chór. Chór ten składał się z małych
dziewczynek i małych chłopców, z dużych dziewczynek i dużych chłopców, z dojrzałych
kobiet i dojrzałych mężczyzn oraz ze starych kobiet i starych mężczyzn i liczył kilkaset
tysięcy członków. Ich wokalizę znamionowała autentyczna spontaniczność, prostota i duża
ekspresja, co było godne podziwu, jeśli zważyć, że wszyscy oni znaleźli się w tym chórze
przypadkowo, bez względu na stopień utalentowania. Nieświadomego naboru tych osób
dokonał materiał pędny rakiety nośnej, a czynnikiem, który zachęcił je do śpiewu, była
pośrednio głowica termojądrowa.
Wokaliza polifoniczna odśpiewana przez kilkusettysięczny ten chór, skomponowana ex
tempore, trwała niebywale krótko i mogłaby nosić tytuł: Pożoga zbliża nas do Pana. Byłaby
słyszana na wielkim obszarze, gdyby nie zagłuszył jej potężniejący, jednostajny huk ognia.
Nieprzytomny Michael Tomashek nie usłyszał wiec tej wokalizy, chociaż znajdował się
pośrodku chóru. Nie usłyszał takie eksplozji baku z paliwem, która rozerwała prawy błotnik
jego Pontiaca, zanim zdążył się on stopić. Nie usłyszał już nic więcej. W następnych
sekundach, nie odzyskawszy przytomności, stracił życie. Został zwęglony, wyżarzony i
spopielony. Jego głowa o kształtach posągowo klasycznych odpadła od tułowia, uderzyła o
kant metalowej ramy sąsiedniego siedzenia i rozsypała się na kawałki, roniąc zęby, które
zagrzechotały radośnie o podwozie i przez wypalone w nim dziury pacnęły na gorejący,
półpłynny asfalt. Za parę kolejnych sekund rozsypie się reszta jego ciała.
Polifoniczna wokaliza słabła w miarę jak topniały szeregi członków chóru. Wpierw
przestały śpiewać osoby znajdujące się na ulicach, potem zamilkły te w budynkach, wkrótce
ucichną głosy tych osób, które ukryły się w schronach. Większość chórzystów bardzo szybko
wyśpiewała z siebie ostatnie tchnienie i w konsekwencji straciła jedyną możliwość obejrzenia
wspaniałego zjawiska, jakim jest burza ogniowa.
Zanim to jednak nastąpiło, zanim Michael Tomashek obrócił się w żużel, w tej samej
dzielnicy, ale trochę dalej od punktu „0”, Rebby Courgan trzymając torebkę pod pachą, spod
zmrużonych powiek razem z gośćmi kafeterii (będącej fantasmagoryczną komnatą bajkowego
zamku) spojrzała w kierunku, skąd dobiegł przenikliwy krzyk. Spojrzała tam z
niedowierzaniem i potępieniem przekonana, że to czyjś niewczesny żart. Ale do krzyku tego
dołączyły rozpaczliwe krzyki innych ludzi. - Bomba! Bomba! Bomba! Część gości wstała z
miejsc i popatrując na siebie z wahaniem, ruszyła powoli do wyjścia. Byli to najwięksi
sceptycy, którzy chcieli zobaczyć tę bombę na własne oczy. Jakby z zamiarem ich
powstrzymania, prosto z ulicy wdarł się do schronu żywy, zionący płomieniami i dymem
tobół, a w ślad za nim, przez drzwi szeroko otwarte na obu końcach korytarza, napłynęło do
wnętrza rozognione powietrze. Z pozostałych pomieszczeń również wyległy grupki
ciekawskich, ale przypiekane, cofające się czoło tłumu odrzuciło ich do tyłu. Powstał ścisk i.
tumult.
Rebby przymknęła powieki. Nadal trzymając torebkę pod pachą, wolną ręką uchwyciła
się brzegu kontuaru. Bomba? No, doprawdy, niektórzy ludzie mają okropne poczucie
humoru... Te krzyki na korytarzu jednak jeszcze bardziej się wzmogły, zmieszały i połączyły
w polifoniczną wokalizę - i Rebby nagle dostała zawrotów głowy i mdłości.
Niebawem ona także, wspólnie z resztą osób przebywających w tym schronie, zasili
szeregi chóru, mocno już nadwątlone.
5 kilometrów od punktu „0”.
„Później Grant (czy ktokolwiek inny - uwaga moja) nie mógł uwierzyć, że to wszystko
rozegrało się w jednej chwili” - oto retoryczna figura chętnie używana przez rozmaitych
poczytnych autorów, na ogół niezbyt ściśle, manierycznie i pochopnie. Ale jeśli przyjąć, że
pojęcie chwili obejmuje także okres pięciu bądź dziesiąciu sekund, to rzeczywiście w
odniesieniu do zdarzeń, które rozegrały się w hali na poziomie trzecim pod hangarem F,
można zastosować taką retoryczną figurę. Nawet dla Williama Frankleya, tego człowieka z
chronometrem w mózgu, zdarzenia te potoczyły się w tempie zawrotnym. Niemniej zdawał
on sobie sprawę, że głównych bezpieczników dopadł w siódmej lub ósmej sekundzie po
awarii pulpitu rozrządu, a przed upływem sekundy dziesiątej pióropusz iskier rozpląsany nad
tym pulpitem skarlał i przygasł kopcąc fosforyzująco. Przez jedenastą i dwunastą sekundę
Frankley opierał rękę na dźwigni wyłącznika, potem ruszył w głąb hali, żeby zobaczyć, co z
Garym i przerwać litanię przekleństw miotanych przez niego w komorze, gdzie stały butle ze
sprężonym powietrzem.
I wtedy poczuł, że betonowa posadzka ugina się pod nim, zadzierając jeden swój bok -
zwyczajem łodzi kołysanej gwałtowną falą.
W siedemnastej sekundzie dotrze tutaj drugi, silniejszy wstrząs i Frankley pomyśli, że to
Bóg Wszechmogący uderzył pięścią w kontynent Ameryki Północnej.
I znowu 50 kilometrów od punktu „0”.
A może dalej? Owszem, zdecydowanie dalej i wysoko, wysoko nad ziemią.
Zdecydowanie dalej od punktu „0” i wysoko, wysoko nad ziemią, bo na pokładzie
pasażerskiego samolotu, który odbywał regularny lot ze wschodu na zachód, znajdowała się
jedenastoletnia dziewczynka o imieniu Kate. Była dzieckiem wybitnie wrażliwym, wiecznie
marzącym, obdarzonym wyobraźnią jak wir Maelstromu, rozczytanym namiętnie w
utworach z gatunku fikcji naukowej. Teraz także czytała powieść z tego gatunku; wtuliwszy
się plecami w oparcie fotela, a ramieniem w mięsiste ramię swojej matki siedzącej obok,
chłonęła stronę po stronie, zatracona w tym czytaniu tak, że w jej umyśle zacierały się granice
między światem przedstawionym w książce a otaczającym ją światem realnym. Kate oba te
światy traktowała jednakowo poważnie i w obu czuła się jednakowo dobrze. Nie oznacza to
wcale, że powieść ta była dziełem o wyszukanych wartościach artystycznych, ale w
ujmującym odróżnieniu od innych powieści z tego gatunku nie szerzyła ona trwogi wśród
krytyków, a jej autorowi - co jest udziałem naprawdę nielicznych - przy konstruowaniu fabuły
udało się wznieść nieznacznie ponad infantylny kretynizm. Wymyślił on sobie grupę
naukowców, którzy po trwających lata, pracochłonnych, uciążliwych badaniach odkryli drogę
do siedziby Szatana. Szturm do piekieł - taki tytuł nosiła ta powieść i opowiadała o
przygotowaniach do tego szturmu i o jego przebiegu.
Kate akurat doczytała do miejsca, w którym dzielni naukowcy - zwani w książce
Rycerzami Pana (dla nadania im egzotyki oraz heroizmu) - za pomocą ładunków jądrowych
wysadzili w powietrze zabarykadowane i opatrzone siedmioma diabelskimi ryglami wrota
piekielne, kiedy silny błysk i wezbrane potoki rażącego światła oderwały ją od lektury i
kazały jej spojrzeć za okno. Gorejąca kula pęczniała tam daleko, przyćmiewając blaskiem
słońce, z rozrzutnym marnotrawstwem oddając otoczeniu swoje ciepło i prując ku górze. Jej
rosnąca powierzchnia mieniła się ruchomymi plamami ognia, jakby ta kula była jedną z
baniek puszczanych przez czarciego synka, który nadmuchiwał ją przez plazmoodporną
słomkę i swoim oddechem dostarczał do jej wnętrza nowych porcji energii. Pod nią i wokół
niej ziała czeluść wypełniona płomieniami, płynnym żarem i lawą podmywającą kruche,
topniejące brzegi, i czeluść ta (okrągła jak wejście do piekieł w książce czytanej przez Kate)
rozszerzała się koliście, podążając za ekspansywną ścianą ognia, aż miało się wrażenie, że nic
jej nie powstrzyma, dopóki nie pochłonie całej Ziemi.
Kate patrzyła na to zza książki, którą uniosła, by osłonić oczy. Była przejęta tym
widokiem i fabułą powieści. Szepnęła do siebie:
- O mój Boże, zdaje się, że Rycerze Pana nie panują nad sytuacją.
Nie wiedziała, że parafrazuje historyczne jut zdanie wypowiedziane ongiś przez
amerykanskiego oficera na pustyni Jornada del Muerto, w pobliżu równie historycznej
miejscowości Alamogordo.
Pilot samolotu zmienił kurs - bez porozumienia z wieżą, która nagle zamilkła. Wyląduje
on szczęśliwie, w dużej odległości od punktu „0”, ale Kate i tak nic to nie pomoże. Reszcie
pasażerów również. Jeśli nie zostaną oni wcześniej zabici, umrą na chorobę popromienną w
ciągu trzech tygodni. Tylko nawigator zdoła przeżyć miesiąc.
PO PIERWSZE... PO DRUGIE... PO TRZECIE...
Przeczucie, że uciekinierom z Florydy przyjdzie opamiętanie dosyć szybko, nie zawiodło
Briana B. Blissa. Po raz pierwszy od czasu, kiedy władze lokalne ogłosiły komunikat o
zamknięciu terenów położonych wzdłuż wschodniej granicy Parku Narodowego Everglades,
ceny nieruchomości sąsiadujących z „Trójkątem Florydzkim” przestały spadać i przejawiły
tendencję zwyżkową. Sprawiła to zataczająca coraz szersze kręgi i coraz uporczywiej
powtarzana pogłoska, która z jednej strony dementowała wiadomość o lądowaniu na południu
Florydy krwiożerczych kosmitów, z drugiej niosła wiadomość nową i krzepiącą, że głośną tę
aferę wywołał zwykły, prozaiczny wyciek skażonego paliwa z rakiety nośnej transportowanej
podczas manewrów wojskowych. Jakiś-tam-jeden-marny-wyciek ? - dziwili się
przedsiębiorcy, hotelarze, restauratorzy, właściciele warsztatów, sklepów, posesji, a z nimi
ludzie, bez których ci przedsiębiorcy, hotelarze, restauratorzy, właściciele warsztatów,
sklepów, posesji po prostu nie mogą się obejść, oraz cwaniacy, którzy nie mogą się obejść bez
przedsiębiorców, hotelarzy, restauratorów, właścicieli Warsztatów, sklepów, posesji. - I o to
ten cały szum? - dziwili się wszyscy. Mnóstwo kufrów i waliz zostało rozpakowanych,
zniknęło mnóstwo tabliczek z napisem „Na sprzedaż”, mnóstwo żaluzji z powrotem
powędrowało do góry, rozbłysło na nowo mnóstwo neonów.
Przeczucie nie zawiodło więc Briana, była to dla niego wszakże słaba pociecha. Do licha,
nie była to żadna pociecha. Była to komplikacja.
Była to komplikacja, która wywiązała się dopiero, kiedy przyjechał do Coral Gables,
gdzie w hotelu „Muszla Pacyfiku” czekał na niego pokój wynajęty przez Paula Sacco w roli
gangstera. Bo z początku sprawy układały się pomyślnie. Wyjątkowo pomyślnie.
Po pierwsze - ten oto zakątek południowej Florydy, jego malejąca wartość. Kilkadziesiąt
lat temu tutejsze biura handlu nieruchomościami zarabiały krocie, wpierw oferując snobom
parweniuszom kupno luksusowych działek budowlanych i domów, a potem sprzedając
jeleniom wszystko, co nadawało się jeszcze do sprzedania: bagna, namorzynowe lasy,
siedliska aligatorów i wylęgarnie komarów. Teraz ktoś tam na górze najwyraźniej postanowił
zmienić zarządców tego spłachetka raju i dać szansę innym biznesmenom, obrotnym i
zdolnym, ale pozostającym dotąd w cieniu wielkich interesów, biznesmenom takim jak Brian.
Ogarnięci paniką ludzie pozbywali się swoich praw własności za bezcen i wystarczyło
szeroko rozpostrzeć ramiona, żeby zagarnąć więcej, niżby zdołało się udźwignąć, po czym
przeczekać krytyczny okres, rozparcelować skupione tereny i odstąpić je z kolosalnym
zyskiem nowym parweniuszom i jeleniom zwrócić te same działki i domy za pięciokrotnie
wyższą cenę.
Po drugie - kredyty, olbrzymie kredyty, niezbędne, jeśli człowiek zajmuje się handlem
nieruchomościami, parcelacją i zabudowywaniem działek. Firma Three B's nie była firmą
biedną, ale operacja na Florydzie wymagała funduszy przekraczających jej możliwości
finansowe. Wymagała kredytów dużych i udzielonych bez zwłoki, prawie z dnia na dzień, co
praktykowane jest raczej rzadko. Jednakże dzięki poparciu Franklina Vossa i dzięki małej
damie w wielkim gabinecie małej ekspozytury wielkiego banku Brian uzyskał te kredyty,
zanim minął tydzień.
Po trzecie - odpowiedni ludzie podstawieni do przeprowadzenia poszczególnych
transakcji handlowych. Ludzie starannie wyselekcjonowani, dobrani i przygotowani do tego
zadania, bo czasy kiepsko kojarzących, łatwowiernych ćwoków bezpowrotnie minęły i dzisiaj
nikt się nie nabierze na gadkę faceta przebranego za farmera, który krąży po okolicy,
zdradzając chęć kupienia kawałka ziemi uprawnej. Taki facet to niezawodny znak, że ktoś jest
zainteresowany komasacją gruntów, a wtedy najgorszy łach-myta, właściciel szałasu, żądać
będzie za swoją działkę worka pieniędzy, i ceny nieruchomości podskoczą jak dziki królik
połaskotany śrutem w podbrzusze. Nie, operacja na Florydzie oprócz dużych funduszy
wymagała zastosowania udoskonalonych metod, nowych chwytów, bardziej stanowczych
form nacisku; wymagała współdziałania całego zespołu ludzi, z których część umiałaby
przekonująco odegrać rolę potencjalnych nabywców (niezbyt wymagających, ale też niezbyt
majętnych), a część - wytworzyć atmosferę napięcia, strachu i wrogości, sprawiać złudzenie,
że gdzieś w okolicy osiedlili się kolorowi i że wkrótce ich przykładem osiedlą się tutaj różne
grupy etniczne, co doprowadzi ten rejon do upadku. I Hy Ethonov z Nowego Jorku
zmontował dla Briana taki zespół.
Sprawy więc z początku układały się pomyślnie i firma Three B's mogła z ufnością
patrzeć w przyszłość. Rozległe tereny o nadzwyczajnych walorach turystycznych i
wypoczynkowych czekały, żeby je objąć w posiadanie; olbrzymie kredyty czekały, żeby
nimi dysponować; trzynastoosobowy zespół starannie wyselekcjonowanych, dobranych i
przygotowanych aktorów z off off Broadway czekał, żeby skierować go na linię frontu. Kiedy
jednak Brian B. Bliss przybył do Coral Gables, wywiązały się komplikacje.
Po pierwsze - te oto właśnie rozległe tereny o nadzwyczajnych walorach turystycznych
i wypoczynkowych, ponowny wzrost ich znaczenia i wartości (wymiernej także w
dolarach), co zdawała się zwiastować malejąca ilość tabliczek z napisem „Na sprzedaż”, z
ociąganiem, bo z ociąganiem, ale coraz powszechniej usuwanych sprzed willi, ferm,
pensjonatów, moteli, sklepów, składów, działek budowlanych, barów, kafeterii, restauracji.
- Mówię panu, że znów nadchodzi okres prosperity - powiedział pan Russtas, właściciel
„Muszli Pacyfiku”, uprzejmie wyszczerzony, promieniujący zadowoleniem.
- Naprawdę? - spytał kwaśno Brian.
- W przeciwnym razie, co by pan tutaj robił, panie Bliss? Pan i wszyscy inni w moim
hotelu? - Nie wiedział, czym zajmuje się Brian i jego ludzie. Traktował ich jak zwykłych
turystów, którzy przyjechali do Coral Gables, by trochę się zabawić i odpocząć, dowodząc że
południowa Floryda nadal jest rejonem atrakcyjnym. I już rozważał w duchu, o ile podnieść
ceny pokoi od przyszłego tygodnia.
Bardzo nie na czasie, bardzo nie na rękę był Brianowi ten ponowny wzrost znaczenia i
wartości terenów przyległych do „Trójkąta Florydzkiego”, wzrost spodziewany i ujęty w
kalkulacjach, ale przedwczesny.
Po drugie - kredyty uzyskane dzięki poparciu senatora Franklina Vossa. W zamian
zażądał on piętnastoprocentowego udziału, nie był to jednak epilog tej sprawy. Dopiero tutaj
wyszło na jaw, że chciwy ten drań jest tylko pośrednikiem wynajętym przez jeszcze bardziej
chciwą i potężną instytucję.
Przez małą damę w wielkim gabinecie małej ekspozytury wielkiego banku Brian został
przyjęty jedenaście dni temu. W Coral Gables dyrektor takiej samej małej ekspozytury tego
samego wielkiego banku przyjął Briana wczoraj. Zarówno Brian, jak i dyrektor mieli złożyć
ostatnie podpisy na ostatnich dokumentach. Oprócz ich dwu w gabinecie obecny był
mężczyzna w mundurze wojskowym z dystynkcjami podpułkownika. Aparycją przypominał
Da-vida Nivena, z tym że miał sadystyczny wyraz twarzy i ostry, nieprzyjemny głos.
- Pan pozwoli, panie Bliss - powiedział dyrektor - że przedstawię panu pułkownika E. C.
Castro z Szefostwa Kontrwywiadu i Zabezpieczenia Tajemnicy Wojskowej Sił Powietrznych.
Hm... chyba niczego nie przekręciłem w tej nazwie?
Pułkownik Castro dokładnie go zignorował.
- Jestem rad, że mogłem pana poznać - rzekł z fotela, nie racząc nawet zdjąć nogi
założonej na nogę i zamarkować ukłonu. - Przejdźmy może od razu do rzeczy.
- Tak, oczywiście - dyrektor wskazał Brianowi drugi fotel, sam obszedł biurko i oparł
dłoń na papierach zamkniętych w kartonowej teczce. - Pańskie dokumenty, panie Bliss -
podjął ważąc słowa - nie budzą specjalnych zastrzeżeń. Istnieje jednak pewien problem
związany ze spodziewanym zyskiem. Szacunkowe obliczenia, których pan dokonał, są... no,
nadmiernie optymistyczne.
- Co to znaczy?
Okrągła, pyzata i lśniąca twarz dyrektora przyoblekła się w ugrzeczniony uśmiech.
- Panie Bliss... Odnoszę wrażenie, że pan pochopnie zaufał doniesieniom prasowym.
Sytuacja nie wygląda tak, jak pan ją widzi, tak jak chciałby pan ją widzieć. Pracuję tu już od
siedemnastu lat i dobrze jest mi znany stan prawny sporej części nieruchomości w tym
rejonie, ponadto mam możliwość wglądu we wszystkie księgi hipoteczne i niech pan do tego
doda informacje zbierane innymi, także towarzyskimi kanałami...
- W porządku, ale o co chodzi?
Nie zmieniając wyrazu twarzy dyrektor rzucił krótkie spojrzenie pułkownikowi. Pulchną
dłonią bezwiednie pogładził grzbiet kartonowej teczki leżącej na biurku, potem powoli zbliżył
się do pustego fotela i usiadł naprzeciw Briana.
- Otóż - powiedział splatając parówkowate palce na brzuchu - moim i nie tylko moim
zdaniem zamyślił pan operację nieco hazardową. Większość tutejszych nieruchomości,
usytuowanych w dobrych i drogich dzielnicach, należy do spółek lub osób dostatecznie
zamożnych, żeby mogły one pozwolić sobie na próbę przetrwania tej chwiejnej koniunktury,
choćby za cenę ryzyka utraty kilku, kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu tysięcy dolarów. Dla
tych ludzi całe to zagrożenie, zresztą dosyć wątpliwe, jest problematyczne, bo przyjeżdżają
oni tu raz w roku albo i to nie. Pertraktacje z właścicielami kondominiów nie wchodzą w
rachubę: to operacje na skalę szerszą, niż pan przyjął. Pozostają posesje należące do osób z
warstw średnich, działki w budowie i tereny przeznaczone do zabudowy, przeważnie
zlokalizowane w okolicach mało pociągających, podrzędnych... często niebezpiecznie blisko
„Trójkąta Florydzkiego”.
- Są tanie, a dzisiaj praktycznie bezwartościowe. Kiedy zagrożenie minie, wtedy opadnie
fala paniki, ochłodną emocje i wartość tych terenów znowu wzrośnie.
- Skąd możemy mieć pewność, że zagrożenie rzeczywiście minie?
- Chwileczkę - Brian powstrzymał się, by nie krzyknąć. - Sam pan powiedział, że
zagrożenie to jest wątpliwe.
- Ale powinniśmy uwzględnić je w naszych rachubach... - dyrektor przeniósł wzrok na E.
C. Castro - ...nawet wbrew opinii obecnego tu pułkownika, który jest lepiej od nas
zorientowany i radzi nam całkowicie je zbagatelizować. W grę jednak wchodzą poważne
kredyty. Musimy mieć jakąś gwarancję ich spłaty na wypadek, gdyby się panu nie powiodło...
- Chwileczkę! - Teraz Brian naprawdę krzyknął. - Nie było mowy o żadnych
gwarancjach, kiedy rozmawiałem z...
- ...a najlepszej gwarancji udzieli nam wojsko przystępując spółki z panem, panie Bliss.
Z otwartymi ustami Brian nagle zamilkł wpatrzony w dyrektora banku.
- Spółka? - wykrztusił wreszcie.
- Oczywiście nieoficjalna - odezwał się pułkownik dziarsko - i utrzymana w ścisłej
tajemnicy. I oczywiście to pan będzie podejmował decyzje, dokonywał wyboru,
przeprowadzał wszelkie transakcje, zawiadywał całością interesów. My bierzemy na siebie
odpowiedzialność za pańskie zobowiązania finansowe i dajemy panu pełną swobodę
działania, którą inne firmy będą miały w zakresie uciążliwie ograniczonym. Stawiamy tylko
jeden warunek. Dla naszych potrzeb musi pan kupić wytypowane przez nas grunty. Bez
obaw, chodzi nam głównie o grunty bezpośrednio przyległe do granic „Trójkąta
Florydzkiego”.
Brian wysunął do przodu głowę i zatopił wzrok w oczach pułkownika.
- A jeśli na to nie pójdę? - spytał.
- Cha, cha - powiedział (tak, powiedział, bo przecież nie był to śmiech) pułkownik E. C.
Castro. - Nie wierzę.
I miał rację. Te dwa bezwzględne sukinsyny trzymały Briana za gardło.
Po trzecie - zespół starannie wyselekcjonowanych, dobranych i przygotowanych aktorów
z off off Broadway: zapijaczona burdel-mama, stuknięty prorok, gangster, stara wariatka,
bogaty czarnuch, szykowny kurwiszon, średnio-rozgarnięci plantatorzy, dziennikarze i hipisi.
Grupa trzynastoosobowa, przy czym do Coral Gables przyjechało jak dotąd jedenaścioro,
dwóch było jeszcze w drodze. I na tym polegała ta komplikacja, na tym, że dwóch było
jeszcze w drodze, dwóch hipisów. Bo bardzo prędko okazało się, że właśnie hipisi będą mieli
do odegrania rolę niepoślednią, wspólnie z włóczęgami i kolorowymi wytwarzając (samą
swoją obecnością) atmosferę niepewności i nieokreślonej groźby. Tymczasem ci dwaj byli
jeszcze w drodze. Pierwszy z nich, Sabo, który zaraz po próbach w hotelu z wysokimi
lustrami okazją wrócił na jeden dzień do Nowego Jorku, żeby omówić tam warunki jakiegoś
kontraktu, zadzwonił wczoraj z Lumberton w Północnej Karolinie i powiedział, że zjawi się
tutaj dopiero dziś wieczorem, bo ta podróż autostopem od początku była pechowa. Z kolei
drugi, Nichol, który po tamtych próbach udał się do Fallon na konfirmację swojej siostry, od
kiedy zadepeszował, że wsiada w autobus Greyhounda i rusza na Florydę, nie dął znaku
życia, jeśli nie liczyć jego następnej, nadanej gdzieś z Kentucky czy Indiany depeszy
rezerwującej w „Muszli Pacyfiku” dwuosobowy apartament. Dwuosobowy? Do diabła,
chyba nie zamierza przywieźć tutaj tej swojej młodszej siostry świeżo przyjętej na łono
kościoła?
No i poza tym Twiggie, jej podejrzane postępowanie. To, co Brian usłyszał o niej od
Pameli, głęboko go poruszyło.
Pamela wchodziła w skład jego zespołu; była czterdziestopięcioletnią aktorką
obsadzoną w roli burdel-mamy. Dzisiaj przed południem, zgodnie z ustalonymi zasadami
konspiracji, skontaktowała się z nim telefonicznie, pytając, czy nie miałby ochoty zjeść z nią
lunchu - gdzieś, gdzie mogliby pogawędzić swobodnie. Brian wyznaczył jej spotkanie w
zacisznej resturacji „Nad Słonecznym Molem” i kiedy przyjechał tam , po godzinie, ona już
czekała. Była w swoim roboczym stroju, zbyt mocno umalowana, co nadawało jej wygląd
zblazowanej rozpustnicy, tak brutalnej, jaką odgrywała przed jeleniami.
Brian zaprowadził ją do stolika w mrocznej wnęce. Zamówił cztery hamburgery, do nich
coca-colę, jeden bourbon dla niej i piwo dla siebie. O interesach zwykł rozmawiać nie
wcześniej niż przy kawie, koniaku i cygarach, więc kiedy Pamela zaczęła wyłuszczać mu
swoją sprawę od razu, odczuł to jako niemiły zgrzyt towarzyski, chociaż było jasne, że ani
lunch, ani partnerka nie są tej klasy, co zazwyczaj. - Nie jestem pewna - mówiła Pamela - czy
o to panu chodzi. O to, co Twiggie zrobiła dzisiaj rano. No, jesteśmy koleżankami z tego
samego zespołu i wystąpiłyśmy razem w paru sztukach, ale to pan mi płaci i myślę, że
powinien pan o tym wiedzieć, panie Bliss. Bo może ja nie kapuję, co tu jest grane.
- W porządku, panno Pamelo. Niech mi pani o tym opowie.
- No, dzisiaj ona i ja obstawiałyśmy tamten mały hotel, wie pan. „Złote Piaski”. Do tego
skeczu potrzebne jesteśmy obydwie i musimy ze sobą współdziałać. Obgadałam z Twiggie,
że spikniemy się w hallu, o dziewiątej, ale przyszłam tam przed nią. Wzięłam ze stojaka
gazety, kupiłam w automacie mus brzoskwiniowy i usiadłam na kozetce... Tam są takie
kozetki ustawione między palmami, to mały hotel, ale pierwszoklaśny... Usiadłam na kozetce,
w kącie, za tymi palmami i czytam. O nowej kuracji hormonalnej i o babce, której po
sześćdziesiątce wróciła ciota. Nie spostrzegłam, kiedy Twiggie tam przyszła, usłyszałam
dopiero jej śmiech. No, patrzę ja w tamtą stronę i widzę, że ona stoi przy kontuarze recepcji i
żartuje sobie z właścicielem. I mówi, że szuka czegoś takiego, jak ten hotel, bo chce założyć
saunę dla kosmicznych braci. Na razie wszystko przebiega planowo. Umówiłyśmy się, że ja
wchodzę na scenę, kiedy ona zacznie wciskać facetowi gadkę o swojej znajomej, co to też ma
zamiar założyć saunę i salon azjatyckiej relaksacji tutaj niedaleko, czyli o mnie. „Pamela -
ładuje Twiggie faceta - kupiła ten zajazd obok.” I to wydało mi się dziwne. Bo ona nie
wiedziała, że ja tam siedzę na tej kozetce między palmami. Mogłam się spóźnić, mogłam w
ogóle nie przyjść, no nie? I wtedy ten skecz nie zdałby się na nic. Wstałam, żeby do niej
podejść, ale coś mnie powstrzymało, coś, co ona powiedziała. Powiedziała tak: „Dzisiaj to
najlepsza lokata pieniędzy. Każdy zainwestowany tu zielony za miesiąc zwróci się podwójnie.
Nie na darmo ci spryciarze handlujący nieruchomościami obsiedli Florydę jak sępy końską
padlinę...”
Brian przestał żuć i zawisł wzrokiem na pałających czerwienią Max Factora ustach
Pameli.
- I? - spytał.
Zobaczył, że usta te - wilgotne i z drobnym okruszkiem bułki przylepionym do górnej
wargi - wyginają się półkoliście; jakby w wyrazie niechęci do wypowiadania dalszych słów.
Ale też, czy było tu coś więcej do powiedzenia?
- To już wszystko. Odszukałam wyjście przeciwpożarowe i prysnęłam stamtąd
niepostrzeżenie. Twiggie nie wie, że tam byłam... Potem przez dwie godziny wydzwaniałam
po mieście, żeby się z panem skontaktować, panie Bliss. Bo może ja czegoś nie rozumiem,
może nie kapuję, co tu jest grane.
- Zrozumiała mnie pani doskonale, panno Pamelo. I dziękuję za tę informację - odrzekł
Brian.
Leżał teraz na łóżku, w hotelu ,,Muszla Pacyfiku”, oparty plecami o wezgłowie, sączył
długasa i nasłuchiwał tego, co się dzieje za ścianą, w pokoju Twiggie, w którym na razie nie
działo się nic. Ta wyrachowana dziwka - myślał - jeszcze nie wróciła i jest cholernie ciekawe,
dla kogo ona pracuje. Warto by o to zapytać sztywniaka-cha-cha-pułkownika E. C. Castro. Co
on to powiedział? „Dajemy panu pełną swobodę działania, którą inne firmy będą miały w
zakresie uciążliwie ograniczonym.” No więc zostawimy na pewien czas dziewczynę w
spokoju, żeby nie wzbudzać jej podejrzeń i niech pułkownik Kamienna Buźka zbada, jaka to
firma ma tak „uciążliwie ograniczoną swobodę działania”, że bez żadnych przeszkód wtrynią
mi do zespołu swojego człowieka i prowadzi dywersyjną robotę na samym przodzie
operacyjnej linii moich interesów.
Fragment egzegezy
z EWANGELIARŻA ELIASA
1. Na początku Czysta Energia stworzyła... ...oślepiający biały blask o natężeniu
wielokrotnie większym niż blask słońca w południe... ...Nikt z obecnych nie zobaczył...
...Zobaczyli tylko
próżnię i materię... ...3. I rzekła Czysta Energia: Niech będzie...
...światło złote, purpurowe, fioletowe, siwe i niebieskie... ...na niebie i na okolicznych
górach... ...i stała się światłość... ...2. A materia... ...została oświetlona... ...oślepiającym
blaskiem... ...była... ...to... ... światłość... ...pierwszego błysku wybuchu atomowego... ...a
Czysta Energia... ...oświetliła... ...każdy wzgórek, szczelinę i grań pobliskiego łańcucha gór z
wyrazistością i pięknem, których nie można opisać, które trzeba... ...było... ...zobaczyć, by
móc je sobie wyobrazić... ...Cała okolica... ...niekształtna i martwa... ...unosiła się w
atomach wodoru... ...i ciemność wypełniała próżnię...
Z EWANGELIARZA ELIASA
Do dwudziestej czwartej sekundy po godzinie „G”.
5 kilometrów od punktu „0”.
Za chwilę hala na poziomie trzecim pod hangarem F będzie świadkiem cudu, ale na razie
jej posadzka drżąc pochyliła się w przeciwną stronę, po czym z miękkim wstrząsem, z
głuchym, stłumionym jękiem przyjęła dawną pozycję, nadal jednak czuć było jej drżenie.
We wnętrzu ziemi narastał pomruk.
Stojąc na szeroko rozstawionych nogach William Frankley w ochronnym geście uniósł
ręce ponad głowę. Starał się przeniknąć wzrokiem ciemności, a równocześnie łowił uchem
szmery dobiegające z otoczenia.
- Cat? - rzucił ostrożnie w przestrzeń.
- Tak, Billy-Frank? - odrzekł Cat. - Chyba już po wszystkim.
- Nie, to jeszcze trwa.
W głębi hali zabrzmiał szurgot i odgłosy niepewnych kroków. Frankley nagle zdał sobie
sprawę, że nie słyszy przekleństw Gary'ego.
- Gary? - rzucił znowu w przestrzeń.
- Żyyyję, żyyyję - nadeszła uspokajająca odpowiedź intonowana narkotycznie. - Chryste,
ale mnie walnęło! Miliony woltów z elektrowni atomowej Królestwa Niebieskiego. Aż
wydało mi się, że jestem archaniołem i dmę w złocistą trąbę. Nie wiecie, chłopcy, gdzie ja
wsadziłem zapałki?
- Zerwało przewody elektryczne - oznajmił Cat. - To mi przypomina trzęsienie ziemi, co
ty o tym sądzisz, Billy-Frank?
Ale zanim Frankley zdążył otworzyć usta, nastąpił drugi wstrząs, silniejszy. Posadzka
zapadła się pod nim i wtedy pomyślał, że to Bóg Wszechmogący uderzył pięścią w kontynent
Ameryki Północnej. I jakby w myślach wypowiedział zaklęcie - w tym samym ułamku
sekundy spadł na nich z góry druzgocący cios.
Tak, to było także trzęsienie ziemi. Trzęsienie ziemi typu zapadliskowego, które
sprowokował wybuch termojądrowy. Skierowane prostopadle w dół masy powietrza, nie
ukształtowane jeszcze we wzruszający fizyków front Macha, wywarły rozłożony
równomiernie na obszarze trzystu hektarów nacisk o sile miliarda ton i doprowadziły do
załamania się stropów pieczar krasowych. Nastąpiło kilka wstrząsów, a wywołane nimi fale
sejsmiczne rozprzestrzeniły się koliście, wyznaczając sobie ambitny cel obiegnięcia całego
globu. Wyżej, również koliście, rozprzestrzeniał się bąbel wakualny. Spowodowana nim fala
uderzeniowa, teraz już u-kształtowana we wspomniany front Macha, podążała tropem fal
sejsmicznych, miłosiernie kładąc się na powierzchni ziemi, niwelując i oczyszczając teren i
nadając okolicy estetyczny wygląd rozległej równiny.
Po około siedemnastu sekundach fala ta dotarła do instytutu doświadczalnego, któremu
władze wojskowe z wrodzoną im skromnością nadały nazwę Zakładów Naprawczych Taboru
Cywilnych Linii Lotniczych Boeinga. Dotarła tam po przejściu fal sejsmicznych i przed
nadejściem fali dźwiękowej i spadła na instytut jak cios zadany niewidzialną pięścią. Pięścią
Boga Wszechmogącego - pomyślał Frankley.
I właśnie wtedy stał się cud. Pod wpływem wstrząsów sejsmicznych w hali na poziomie
trzecim pod hangarem F, który już nie istniał, pękły przewody doprowadzające sprężone
powietrze do tunelu aerodynamicznego.
Pędząc przed siebie z prędkością supersoniczną, wciąż pędząc przed siebie, fala
uderzeniowa wtłoczyła do szybów podziemnych wszystko to, co dało się tam wtłoczyć, wciąż
pędząc przed siebie przemknęła przez gładki jak glazura dziedziniec, wciąż pędząc przed
siebie wymiotła z niego do czysta zwęglone, żarzące się resztki ludzi, budynków i sprzętu,
wciąż pędząc przed siebie dosięgła linii horyzontu, przepadła za nią i już jej nie było. Pozostał
tylko gładki jak glazura dziedziniec, nieporównanie większy, ciągnący się aż do punktu „0”.
Fala uderzeniowa bez trudu wtłoczyła do szybów podziemnych wszystko to, co dało się
tam wtłoczyć, ale zabrakło jej czasu i wytrwałości, by przeniknąć głębiej, poza spowodowane
przez siebie obwały, i wtargnąć do hali na poziomie trzecim pod hangarem F, który już nie
istniał, gdzie William Frankley i jego współpracownicy, Cat oraz Gary - tak bardzo podatni
na zgniatanie - kulili się w ciemnościach. Zabrakło jej czasu i wytrwałości, by wtłoczyć tym
mężczyznom jeżyki do gardeł, gałki oczne do czaszek, a jądra do jam brzusznych.
Nie był to jednak cud właściwy. Przedtem nadeszła fala dźwiękowa. Krótki,
wszechpotężny huk rozdarł atmosferę, jakby to Rycerze Pana, bohaterzy książki, którą
jedenastoletnia Kate czytała zdecydowanie daleko od punktu „0” i wysoko, wysoko nad
ziemią, przerażeni tym, czego dokonali, z powrotem zatrzasnęli wrota piekielne. Zanim huk
ten zdławiła cisza, rozprzestrzeniający się bąbel wakualny ogarnął cienie pozostałe po
Zakładach Naprawczych Taboru Cywilnych Linii Lotniczych Boeinga. Usiłował on z szybów
podziemnych wyssać wszystko to, co fala uderzeniowa do nich wtłoczyła. Miał przy tym
więcej niż ona czasu i wytrwałości, w każdym razie dostatecznie dużo, by pochłonąć jeszcze -
chociaż był niemal syty - całe powietrze z hali na poziomie trzecim pod hangarem F, który już
nie istniał, i przyprawić Frankleya oraz jego współpracowników o śmierć wskutek uduszenia.
Na szczęście stał się cud. Śmierci tej zapobiegła rezerwa, dotąd sprężona w butlach, a teraz
wydobywająca się obficie z pękniętych przewodów. Ale więcej cudów nie będzie.
11 kilometrów od punktu ,,0”.
Zredukowany do kości miednicznych i kilku dolnych kręgów Michael Tomashek nadal
spoczywał na siedzeniu popielatosrebrzystego Pontiaca. Samochód ten podobnie jak
wszystkie samochody dokoła naśladował usypany z metalu, szkła, gumy, tworzyw sztucznych
i szczątków organicznych kopczyk nieforemny, z którego wierzchnie, płonące warstwy
spływały płonącymi kroplami na płonący asfalt. Samochód ten także, podobnie jak wszystkie
samochody dokoła, przemieszczał się wzdłuż osi ulicy. Fantaści mogli mieć powód do dumy,
bo oto ziściły się ich wizje: po raz pierwszy od zarania dziejów uruchomione zostały mobilne
jezdnie i chodniki. Wprawdzie niepewnie, ospale i w kierunku niezbyt zgodnym z
oczekiwaniami, ale sunęły one bez wątpienia.
Poza tym miasto niespodziewanie doczekało się wizyty wymyślonych przez fantastów
Ognistych Istot. Zbudowane one były z samego ognia i miały rozmaitą formę - wielkich
wirów, średnich kłębów i całkiem małych kłaczków. Z natury kapryśne i fertyczne wyroiły
się na ulicach, rozbiegły w różne strony, zaglądając do bram i okien, buszując w zaułkach,
trącając trupy wypalone do szpiku kości i pląsając bez celu nad ziemią. W ogóle chwila
wydawała się niecodzienna, uroczysta i wymagająca równie niecodziennej, uroczystej
oprawy, więc raczej w porę był ten nieziemski blask na niebie, te katedralne ściany ognia i ta
polifoniczna wokaliza, która jednak wyraźnie słabła.
Wyraźnie ona słabła, ponieważ topniały szeregi członków chóru i ponieważ w
przeciwieństwie do temperatury otoczenia żar wewnętrzny śpiewających osób stopniowo
wygasał. Część z nich - mimo że ciągle jeszcze pełnych żaru, a nawet bardziej niż przedtem
rozżarzonych, ale już bez wokalnych możliwości w postaci kopcących placków niosły ze sobą
mobilne chodniki, część dopalała się w swoich domach, a reszcie zaczynało brakować sił i
powietrza.
Sił i powietrza - jak na razie - nie brakowało natomiast osobom ukrytym w schronach.
Rebby Courgan mogła się o tym przekonać, kiedy przypiekany tłum cofnął się do kafeterii,
wrzeszcząc i piszcząc. Tam dalej, w przodzie, u wylotu korytarza rozjaśnionego tym samym
blaskiem, który oblewał niebo, leżał zionący płomieniami i dymem tobół - już nieżywy. Nad
nim i wokół niego tańczyły Ogniste Istoty, hasając jak złośliwe duchy z bajkowego zamku.
- Drzwi!! - ryknął jakiś mężczyzna. Przymknąwszy powieki, z torebką kurczowo
ściskaną pod pachą, Rebby próbowała przemóc mdłości i zawroty głowy. Kontuar baru stał
się raptem śliski, tak że trudno jej było utrzymać go w palcach. W poszukiwaniu pomocy
chwyciła za czyjeś ramię.
- Boże Święty... - To powiedział ten młody człowiek, rzeczywiście sympatyczny i
życzliwy, ale nad wyraz natrętny. - Boże Święty...
Był zlany potem, miał rozdziawione usta i wpatrywał się w ścianę pod sufitem, w to
miejsce, gdzie otoczony stalowym kołnierzem widniał otwór wywiewny instalacji filtrowo--
wentylacyjnej. Zabezpieczająca go klapa nad-ciśnieniowa znajdowała się w pozycji
spoczynkowej, dzięki temu poprzez szeroką szparę można było zajrzeć do wnętrza tego
otworu. I we wnętrzu tym Rebby spostrzegła macki jednej z Ognistych Istot, rozwidlone,
ociekające jadem.
Młody człowiek nie zareagował na jej ochrypły okrzyk grozy. Był wstrząśnięty, bo
odkrył w sobie zdolność jasnowidzenia, zdolność, którą rodzaj ludzki utracił, od kiedy zaczął
posługiwać się mową. W tych ostatnich chwilach przed śmiercią jego trzecie oko nagle
przejrzało na nowo. Zobaczył on salę porodową, szalejący w niej pożar i swoją żonę leżącą
tam na plecach. Białe prześcieradła pod nią już sczerniały od żaru, a ona - z głową płodu,
która uwięzła między jej nogami - wiła się wykonując partię solową w konającej obecności
pozostałych członków tej części chóru: doktora Volsera oraz dwóch sióstr położnych. I młody
ten człowiek zemdlał. Rebby omal nie upadła razem z nim na podłogę. Znowu krzyknęła ze
zgrozą i potoczyła wzrokiem dokoła. Zewsząd, zewsząd, zewsząd, z każdego otworu
wyciągają się te rozwidlone, zwinne i ociekające smoczym jadem macki Ognistych Istot. A
tam, u wylotu korytarza, ten okropny tobół zionący płomieniami i dymem i ci ludzie robią
tyle zamieszania, krzyczą coś o bombie... Jakby wszystkie smoki, latające, pełzające i
pływające, przybyły tu z całego świata, żeby... żeby co? Chcą chyba zdobyć ten bajkowy
zamek. Tymczasem on - a to dopiero! Po prostu zemdlał. W sam raz dla ciężarnych kobiet,
powiedział. „Owocowa Galaktyka”. Z dużych, zdrowych i silnych dzieci powiedział, wyrosną
duzi, zdrowi i silni żołnierze i trzeba będzie na nich więcej tych cennych bomb atomowych.
Cofający się z wrzaskiem i piskiem tłum przygniótł ją do kontuaru i pokrył ciało
młodego mężczyzny, który zemdlony leżał na mozaikowej podłodze. Wciśnięta w kąt Rebby
poczuła na twarzy tchnienie ognia i krzyknęła ze zgrozą po raz trzeci. A później nabrała do
płuc powietrza i przyłączyła się do chóru, śpiewając pełnym, dźwięcznym sopranem, głośniej
niż inni.
Był po temu najwyższy już czas. Wkrótce nadejdzie tutaj fala uderzeniowa (pędząc przed
siebie, wciąż pędząc przed siebie) i uciszy ją na zawsze.
17 kilometrów od punktu „0”.
Pchnięty Derrick Danube bezwolnie i posłusznie popłynął ku górze. Opór, jaki jego ciało
stawiło, pomógł Adamowi pokonać siłę wyporu i opaść na dno. Ale, do diaska, co dalej? Jak
tu się rozeznać w sytuacji, nie wytykając nosa na powierzchnię? Co oznacza to światło, które
swobodnie przenika wodę i przeobraża basen w olbrzymi klosz zapalonej lampy? Co oznacza
ten jazgot ludzkiej mowy, która dociera tutaj jak z kotła ludożerców? Co oznacza to
sklepienie utworzone z ludzkich rąk i nóg, które kłębią się niczym węże gotowane żywcem?
A co oznaczają ci nadzy i łysi pływacy, którzy mają wygląd preparatów anatomicznych
zanurzonych w formalinie?
Adam z pewnością nie był bohaterem, ale nie był też tchórzem, chociaż mówiono o nim
różnie. Hołdował słusznej zasadzie: nie podejmować ryzyka tam, gdzie można go uniknąć,
zwłaszcza w sytuacjach zawiłych. A jeśli już miał podjąć to ryzyko, wolał przedtem wybadać,
stosując przy tym metody nie zawsze uczciwe, jakie są jego szanse. Był ostrożnym i
przezornym chłopcem, mile podławym. Raczej nie pośpieszyłby na ratunek tonącemu w rzece
o rwącym nurcie, ale na pewno dołożyłby wszelkich starań, żeby w porę zapaść w
przybrzeżne szuwary i przed pogardliwym wzrokiem bliźnich ukryć się razem z piegami.
Teraz także jedyną rzeczą, którą miał zamiar ratować, była własna skóra. Nie potrafił
jednak ocenić rodzaju i wielkości niebezpieczeństwa. Można by odnieść wrażenie - pomyślał
- że po tym skoku z wieży wpadło się do basenu w innym, równoległym świecie, w którym
panują niepojęte zwyczaje i zachodzą tajemnicze zjawiska, w przyrodzie, albo w którym - co
za pech - akurat nastąpił jakiś kataklizm, na przykład wybuchł wulkan czy spadł rój
meteorytów i niebo stanęło w płomieniach, a na ziemię lunął deszcz ognistych okruchów i
krople lawy, więc dlatego ci ludzie tutaj są tacy popaleni i woda... no, kipi. Bo ona przecież
kipi, cała jej powierzchnia.
Posuwając się wzdłuż ściany basenu, z dłońmi ułożonymi płasko na kaflach Adam jak
monstrualny pająk dotarł do kobiety, która opleciona szczątkami kostiumu dryfowała nad
dnem, w topielczym przechyle. Wskazującym palcem dotknął jej obnażonej brodawki
sutkowej, białej i twardej niczym kurzajka. Potem zobaczy on ślady oparzeń i smugi kopciu
na jej ciele, teraz jednak uwagę jego znowu zwróciło to światło dokoła, które już chyba
przygasa?
Jezu - pomyślał Adam - ale co się tam właściwie dzieje? Tylko tak naprawdę.
26 kilometrów od punktu „0”.
Willowa ta dzielnica przestała zasługiwać na miano Dzielnicy Bluszczu Płomyków..
Bluszcz płomyków zwiądł i opadł na ziemię, zostawiając po sobie osmalone elewacje i czarne
jamy okien, skąd rozedrgane ogniste jęzory wystawały coraz bardziej nieśmiało, jakby
wszystkie te domy tutaj speszyło własne prostactwo okazywane gościowi bądź co bądź
rzadkiemu, Atomowej Urbanistce, która kilkanaście sekund temu rozpoczęła brawurową
przebudowę tego miasta. Ale były to oczywiście wewnętrzne sprawy materii nieożywionej,
materię ożywioną zaprzątały sprawy inne.
Ruchoma Syrena Alarmowa czyli Żywa Pochodnia, czyli kapitan wojsk lądowych
Norman McLorren uległ nowej przemianie. Nie był już ani Ruchomą Syreną Alarmową, ani
Żywą Pochodnią, był znowu człowiekiem - ciężko poszkodowanym. I jako człowiek odzyskał
wreszcie zdolność myślenia.
Łysnęło - pomyślał - łysnęło, do jasnej cholery, łysnęło, jak mi Bóg miły.
Nadal nie wiedział, czy to jest powód do radości czy rozpaczy. Nie wiedział również, że
mięśnie jego twarzy, szyi, dłoni i przegubów rąk są przysmażone jak krwisty befsztyk, kruche
i parujące. Nie czuł jeszcze bólu; ten pierwszy piekący ból spłukał z siebie pod
dogorywającym natryskiem; czuł jedynie, że skórę na kościach policzkowych ma sztywną i
napiętą, że nie może szeroko otworzyć powiek i że z trudem porusza wargami.
Nie, Norman McLorren, kiedy wytoczył się z łazienki i brnął przez kłęby dymu, kaszląc,
rzężąc i plując, nie czuł bólu. Ale poczuje.
Nie czuł go także pułkownik Dowd, który cztery przecznice dalej zatrzasnął drzwi
schronu z głuchym łoskotem. Tyle że on już wiedział, co zaszło, co go czeka i czym mu to
grozi. Teraz jednak mógł tylko kląć się w duchu, bo faktycznie trzeba być durniem
kompletnym, astronomicznym fajfusem, żeby tak sterczeć w odkrytym terenie, z cholerną
mordą wystawioną jak do zdjęcia, kiedy rakiety tamtych spadały po krzywej balistycznej na
ten kraj. Rany boskie, mimo wszystko udało im się przeniknąć naszą zaporę, te skurwysyny
trafiły nas, wsadziły swoje megatony w środek naszego zadka, aż nam się w nim zagotowało i
jeszcze się gotuje. Zaraz tu dmuchnie tak, że wióry polecą pod samą drewutnię, świętego
Józefa... Okay, ale czyż nie o to chodziło? Żeby gruchnęło gdzieś w pobliżu bazy wojskowej i
dało Bogu asumpt do wprowadzenia demokracji na całym świecie? I czyż te delikatne
drgnięcia gruntu przed chwilą nie dowiodły, że w silosach za miastem ocknęły się silniki
naszych pocztowych stempli z napisem „Zwrot do nadawcy”, które wyprawią tamtych z
powrotem do piekła?
Pułkownik Dowd docisnął nogą drzwi i przekręcił dźwignie zamków do oporu.
- Kapralu! - zawołał wchodząc w ciemność schronu, sapiąc ze świstem przez półotwarte
usta, na których martwy nabłonek ściągnięty był do pęknięcia. - Podajcie mi ją!
- Tak jest... - mały Eddie zająknął się i nagle chlipnął wbrew przepisom. - To znaczy,
mam podać... co? - spytał uwłaczając już zupełnie pragmatyce służbowej.
Ale... kiedy to wszystko razem wygląda tak, jakby się działo naprawdę, albo co. Prawie
strasznie. No, najpierw było to telewizyjne wystąpienie prezydenta, był ten film o
„nieporozumieniu nuklearnym”, później dziadek na całe gardło wykrzykiwał różne dziwne
rzeczy, chociaż wypił tylko dwie whisky, mówił,, że jest to alarm prawdziwy, bojowy, że
mamy powypinać tyłki i że - o raju! - gruchnie w Amerykę, jeszcze później zaczął kląć i wyć
jak syrena alarmowa, i miotał się po nasypie, w tamtym rażącym blasku na dworze, a przed
chwileczką wpadł tutaj z rykiem, cały w ogniu, nawet głowę, nawet twarz miał w ogniu, zdarł
z siebie bluzę, spodnie i w ogóle... aż do bielizny i, och... zrobiło się tu tak gorąco... tak
gorąco... że o jeny.
- Latarkę, Eddie - wyjaśnił dziadek sapiąc gdzieś tam w ciemności. - Musimy mieć
światło. I musimy uruchomić agregat filtrowo-wentylacyjny.
Eddie? No, coś takiego... Może to wcale nie jest zabawa? Bo to wcale nie przypomina
zabawy.
38 kilometrów od punktu „0”.
Oba trupy przytulone do siebie romantycznie i mniej romantycznie zwęglone - trup
Ronniego i trup Connie, przybrawszy pozycję kolankowo-łokciową, przestały już podrygiwać
na podłodze restauracji. Ani on, ani ona nie zdążyli nawet strawić kęsów kurczaka zjedzonych
dwadzieścia sekund wcześniej, ale ogień z łatwością strawił ich ubrania, których spopielone
fragmenty albo poszybowały ku górze porwane prądem powietrza (będą miały one szansę
przez długie lata krążyć w stratosferze jako radioaktywne cząstki), albo spiekły się z ich
ciałami tak dokładnie, że oba trupy wydawały się nagie. Obkurczony penis Ronniego i
obkurczone piersi Connie mogłyby mniej doświadczonego obducenta wprowadzić w błąd, bo
nadawały tym dwojgu wygląd pary dzieci, pary osobników słabo rozwiniętych fizycznie.
Niewielu jednak obducentów miałoby teraz czas, ochotę i sposobność badać czyjekolwiek
obkurczone piersi i penisy, tym bardziej że ich własnym piersiom i penisom groziło
obkurczenie. Zresztą stopiona belka stropowa, spadając Ronniemu na grzbiet, rozłupała go na
brykiety i pozbawiła już penisa (jego radioaktywne szczątki też będą miały szansę przez
długie lata krążyć w stratosferze).
Pa, pa, Ronnie.
Tę myśl Lucy wysłała jak sygnał ostatniej nadziei ze swojego pokoju w motelu, gdzie
przycupnęła w kącie zdezorientowana, osaczona i bezradna. Osaczona? Dlaczego? Przecież
wszyscy ci ludzie jednak stąd wieją i to przez główne wejście, o czym świadczy ten tupot na
schodach i harmider w hallu. Więc co ona tu jeszcze robi? Zgłupiała, czy jak?
- Mój Boże - mruknęła zrywając się na nogi.
Falujące w powietrzu smużki dymu osłabiały trochę to jaskrawożółte... nie,
pomarańczowe światło, które... pada już pod innym kątem, z wysoka, rudzieje i traci siłę...
Stojąc w kącie, daleko od okna, Lucy przeciągnęła dłonią po czole mokrym od potu i wody
ściekającej jej z włosów i potrząsnęła tymi włosami. Zgłupiała, po prostu zgłupiała.
- Mój Boże - powtórzyła. - I na co ja czekam?
Wszystko się pali, a ona tu tkwi jak manekin na wystawie. Musi... właśnie, musi coś
włożyć na siebie, żeby nie latać z gołym tyłkiem. I nie ma butów. Ale buty leżą pod tą
zerwaną kotarą, która kopci niczym komin fabryczny. No, bez butów można się obejść, byle
tylko zbiec do samochodu. Och, i nad czym tutaj dumać? Przecież się pali!
Niezręcznie Lucy zaczęła nawlekać sukienkę przez głowę, szukając po omacku
rękawów, stękając z wysiłku i pośpiechu. Gdyby ktoś z dworu zajrzał teraz przez wybite okno
do jej pokoju, mógłby zobaczyć ruchomy kłąb materiału uniesiony półtora metra nad podłogą,
a poniżej - trójkątny jak podstawa greckiej liry, wełnisty wzgórek usiany kropelkami wody,
która jeszcze nie wyschła, mimo panującego wokół gorąca. Za to Lucy, gdyby wyjrzała teraz
przez wybite okno na dwór, mogłaby zobaczyć mężczyznę i chłopca ze stacji benzynowej, i
pasażerów Buicka Apollo z, wrzaskiem biegnących w stronę jej motelu, jakby chcieli w nim
znaleźć schronienie. Mogłaby też zobaczyć kałużę płonącej benzyny rozlanej na podjeździe,
przy dystrybutorze. Ale nie miała na to ani ochoty, ani czasu. Szalenie jej się spieszyło.
Spieszyło jej się na spotkanie z masywnym ułomkiem masztu telewizyjnej anteny, który
w stosownym momencie także zacznie się śpieszyć, ruszając w drogę z prędkością
początkową przekraczającą sto osiemnaście kilometrów na godzinę. Spotkanie to nastąpi za
sześćdziesiąt dziewięć sekund.
50 kilometrów od punktu „0”.
Florence jako Nowonarodzona Wenus, kwicząc i szlochając na przemian, dopełzła na
czworakach do kępy drzew; kwicząc i szlochając na przemian, zanurzyła się w zarośla - nagle
zwarzone, przywiędłe; kwicząc i szlochając na przemian, oparła czoło o ziemię - tutaj, w tej
gęstwinie nieco chłodniejszą niż na otwartej przestrzeni; i wypięła się na Tego Który Ją
Stworzył.
- Jeeezu, mamo!
Ten rozdzierający krzyk Florence miał do pokonania jedenaście kilometrów, ale dotarł
do adresatki. Dotarł do niej dzięki stacjom przekaźnikowym rozlokowanym gęsto wzdłuż
całej trasy.
- Jeeezu! - podjęła go Pierwsza Stacja Przekaźnikowa (Stary Kulas, włóczęga, który
rezydował właśnie opodal zardzewiałej siatki okalającej posiadłość Halla Toyesa, przyjaciela
pana Leinstera).
- Jeeezu! - włączyła się Druga Stacja Przekaźnikowa (pan Gielgut) i poprzez grającą z
nią w golfa Trzecią Stację Przekaźnikową (pan Cruickshank) przesłała ten krzyk kibicującej
grze Czwartej Stacji Przekaźnikowej (pan Hiller), która po wzmocnieniu nadała go w
kierunku autostrady, skąd triada stacji przekaźnikowych - złożona z Piątej, Szóstej i Siódmej
(pani Aletter, pan Aletter oraz ich córka Leora Aletter) - retransmitowała go dalej, do Ósmej
Stacji Przekaźnikowej (Gig Carey leżący pod swoim motocyklem) znajdującej się w
przydrożnym rowie, siedemset metrów od Florence.
I tak krzyk ten...
- Jeeezu!
...emitowany różnymi głosami, o różnym timbrze, o różnej intonacji i z różnym
natężeniem...
- Jeeezu!
...ale niosący identyczne wezwanie...
- Jeeezu!
...biegł od jednej stacji przekaźnikowej do drugiej...
- Jeeezu!
...pokonując kilometr za kilometrem...
- Jeeezu!
...aż dotarł do pani Leinster płonącej razem z samochodem.
- Jeeezu! - W tym dochodzącym zewsząd krzyku usłyszała ona rozdzierający krzyk
swojej córki. I Margaret kokosząc się agonalnie na siedzeniu za kierownicą, charcząc z braku
powietrza i z nadmiaru dwutlenku węgla i kopiąc nogami w przedśmiertnych drgawkach,
odpowiedziała Florence tym samym krzykiem: - Jeeezu!
A wtedy znowu włączyły się samoczynnie wszystkie stacje przekaźnikowe rozlokowane
gęsto wzdłuż całej trasy między panią Leinster a jej córką.
- Jeeezu! - nadawała Dwieście Siedemdziesiąta Dziewiąta Stacja Przekaźnikowa (Betsy
Fleisher, której dach rozbitego kiosku z hot dogami złamał obie nogi).
- Jeeezu! - podjęła ten krzyk Dwieście Siedemdziesiąta ósma Stacja Przekaźnikowa
(czternastoletni Ivo Eavard leżący plackiem na skwerku, wśród tlących krzewów i dymiącej
trawy, i zasłuchany w kanonadę puszek sprayu z pobliskiego sklepu) i przesłała go w
kierunku Dwieście Siedemdziesiątej Siódmej Stacji Przekaźnikowej (pan Forrester,
emerytowany kasjer, na spacerze z pieskiem, który zerwał się ze smyczy i dał drapaka
skowycząc przeraźliwie)., I tak krzyk ten...
- Jeeezu!
...emitowany różnymi głosami, o różnym timbrze, o różnej intonacji i z różnym
natężeniem...
- Jeeezu!
...ale niosący identyczne wezwanie...
- Jeeezu!
...biegł od jednej stacji przekaźnikowej do drugiej...
- Jeeezu!
...pokonując kilometr za kilometrem...
- Jeeezu!
...aż dotarł do Powella, który skulony klęczał na murawie, z głową otoczoną ramionami.
- Jeeezu! - W tym krzyku rozdzierająco powtórzonym przez Florence ukrytą w zaroślach
pod kępą drzew usłyszał on krzyk swojej przybranej matki. I Powell ostrożnie podniósł
wzrok. Zza białych i różowych płatów rzęsiście fruwających mu przed oczyma zobaczył, że
słońce błyskawicznie pnie się po nieboskłonie, że wcale nie wybuchło, chociaż jest teraz
cudacznie rozdęte i niekształtne, że nie świeci już tak jaskrawo, z żółtego zrobiło się
pomarańczowe, jakby stygło, i że to w ogóle nie jest prawdziwe słońce, bo prawdziwe słońce
wisi tam wysoko. Zupełnie - pomyślał - jak na takim jednym filmie o bombie wodorowej.
Rany koguta, a mama pojechała właśnie tam.
- Jeeezu - szepnął.
Tylko szepnął. Ale szept ten zabrzmiał donośniej niż krzyk. Tak donośnie, że pochwyciło
go eteryczne ucho duszy pana Leinstera łomoczącej do Bramy Niebieskiej.
- No tak - powiedziała do siebie ta dusza. - Zawsze tak jest. Człowiek zawsze o czymś
zapomni, choćby sto razy się rodził i sto razy umierał, zawsze zapomni cholernego hasła,
które trzeba podać, żeby otworzyli przed nim tę Bramę. Dziękuję ei, Stephensonie Baden-
Powellu! - I:
- Jeeezu! - zawołała ta dusza.
Trochę jednak musiała poczekać, zanim po tamtej stronie rozległy się Kroki i zgrzytnął
Klucz przekręcany w Zamku, co skłoniło ją do wymamrotania paru uwag na temat pracy
Służby Odźwiernej - grzesznych, bo krytycznych.
- Jestem Neville Leinster - oświadczyła na widok Świetlistej Postaci stojącej w otwartej
Bramie Niebieskiej. - Diabelnie długo to trwało, święty... święty...
- Witaj, duszo zbłąkana - powiedziała głosem przepojonym słodyczą Świetlista Postać. -
Wejdź, proszę.
- Nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się zabłąkać - odparła z urazą dusza pana Leinstera. - Wy
tutaj powinniście wiedzieć o tym najlepiej. Ale wejść mogę.
I weszła. Świetlista Postać podążyła przodem, nie przestając mówić głosem przepojonym
słodyczą:
- Przepraszam za tę zwłokę w otwarciu Bramy, rzeczywiście karygodną. Nic mnie nie
tłumaczy, pragnę ci jednak wyjaśnić, że w Królestwie Bożym przeżywamy obecnie trudne
chwile. Jesteśmy wprost oblegani przez dusze, które przybywają do nas nieustannie,
dziesiątkami tysięcy. A przecież każdą z nich trzeba wprowadzić osobnym wejściem, dla
każdej przysposobić osobną celę pokutną. Co gorsza, jak to wykazali nasi obserwatorzy, w
ciągu najbliższych trzech godzin będziemy musieli powiększyć Czyściec o przeszło miliard
miejsc.
- No - powiedziała z werwą dusza pana Leinstera - ja jestem gotów, jeśli o to chodzi
Nie potrzebujecie wy tutaj, święci, jakiegoś sprawnego organizatora?
SENNE REMINISCENCJE
Po raz pierwszy od czasu, kiedy władze lokalne ogłosiły komunikat o zamknięciu
terenów położonych przy wschodniej granicy Parku Narodowego Everglades, ceny
nieruchomości sąsiadujących z „Trójkątem Florydzkim” przestały spadać - ale nie tylko.
Także po raz pierwszy od tego czasu zmalał ruch na drogach i autostradach prowadzących do
Tampa, Winter Haven i Melbourne oraz dalej - w kierunku na Montgomery, Macon i
Savannah. Stało się to raptownie, wzorem ruchu na drogach i autostradach, który panuje w
każdy piątek lub w każdą niedzielę, aczkolwiek ten bez mała miesięczny okres paniki na
Florydzie z całą pewnością nie miał nic wspólnego z okresem masowych wyjazdów ludności
z miast na łono przyrody dla odpoczynku.
Ruch w kierunku przeciwnym wszakże był nadal wzmożony, tyle że przeniósł się na
wymiecione z uciekinierów drogi i autostrady przecinające półwysep. Zniechęceni
początkowymi niepowodzeniami, po krótkotrwałej rezygnacji, członkowie ekip
telewizyjnych, dziennikarze i reporterzy znów podążali na południe, znów pełni nowych
nadziei, usiłując dotrzeć jak najbliżej „Trójkąta Florydzkiego”. Wyciek paliwa z rakiety
nośnej i promieniotwórcze skażenie terenu - nie jest to temat roku, oczywiście, ale jeśli do
tego się doda Eliasa, który porwany proroczym uniesieniem, z gniewem w sercu, z klątwą na
ustach i z nożycami do cięcia drutu w garści postanowił, jakjam powiada, „zdeptać zasieki,
stawić czoła siepaczom w wojskowych mundurach i złożywszy swoje życie w ofierze
wstrząsnąć sumieniem ludzi”, to niewykluczone, że z dosyć już nudnawej tej historyjki
można jeszcze będzie wycisnąć kupę hucpy na trzy wydania gazet i ociekający krwią
telewizyjny program.
Elias przybył do Miami wczoraj w południe. Zjadł tam lunch i przed upływem godziny
wyruszył w kierunku zachodnim, by po przejechaniu około dziesięciu mil razem ze swoją
świtą rozkwaterować się w pensjonacie „Patriarchal”, podczas gdy jego słuchacze, adepci i
wyznawcy zajęli pokoje w pobliskich motelach, których nazwy powinny zaniepokoić patrole
strzegące nienaruszalności granic „Trójkąta Florydzkiego”. Nazwy te brzmiały: „Auntie
Providence”, „Victor” i „Little Conąueror”.
Taką wiadomość podały stacje telewizyjne i agencje prasowe tego samego dnia
wieczorem. A nazajutrz rano w Evansville Nichol telegraficznie zarezerwował dwuosobowy
apartament w „Muszli Pacyfiku” i dopłacił kierowcy Greyhounda za bilet do Coral Gables dla
Iry Buell, ponieważ odtąd mieli jechać razem do końca, mimo że każde z nich w innym celu,
którego zresztą przed sobą nie taili.
Z Nicholem sprawa była prosta: jako taniego aktora z off Broadway wynajął go do
śmierdzącej roboty facet o nazwisku Bliss, niejaki Brian B. Bliss trudniący się handlem
nieruchomościami. Za cztery stówy dziennie plus zwrot kosztów własnych miał on dla tego
faceta odstawiać hipisa. Nie na scenie, tylko w miejscach publicznych, tam, gdzie mu ten
facet wskaże. Miał się włóczyć po ulicach, nagabywać nieznajomych o datek, wszczynać
awantury albo po prostu leżeć przed cudzym domem udając, że jest naćpany jak wór z herą.
Wpadka żadna mu nie grozi, zapewnił facet, będzie działać w dzielnicy, gdzie nie ma
prywatnej ochrony, no a gliny, od kiedy zaczęła się ta heca z latającymi talerzami, nie pilnują
niczego oprócz osobistych interesów.
- Nalegałaś - zakończył Nichol, jakby chciał znaleźć usprawiedliwienie dla swoich
zwierzeń - żebym ci opowiedział coś o sobie.
- Tak - przyznała Ira. - Dzięki, Nichol. Podziękowała mu, bo te jego zwierzenia
wpłynęły na nią jak bourbon, który piła, by po sennych koszmarach jakoś się pozbierać i
przyjść do siebie. Wtedy, wczoraj, zanim dojechali do Oakley, drzemała na siedzeniu i też
nękały ją te koszmary. Ale potem autobus ruszył dalej, Nichol zaczął mówić o swojej pracy i
poczęstował ją szkocką. Później było miasto Salina, obiad we dwoje i znowu długa rozmowa
w trakcie jazdy. I kolacja wieczorem, nie opodal Kansas City (tam usłyszeli wiadomość o
przeprowadzce Eliasa z Griffin do Miami). A jeszcze później wspólnie czytali Ewangeliarz,
wspólnie żartowali i wspólnie wypili butelkę White Horse.
- Wiesz - mówił Nichol - on powinien napisać raczej poradnik na wypadek ataku
atomowego. Taki w formie pytań i odpowiedzi. Pytanie: ,,Co masz zrobić, jeśli na horyzoncie
zobaczysz kulę ognistą?” Odpowiedź: „Szybki rachunek sumienia.” Albo pytanie: „Co masz
zrobić, jeśli nad sobą zobaczysz kulę ognistą?” Odpowiedź: „Nic. Już jestem tam na górze.”
- Mnie się podoba tak jak jest - oświadczyła Ira. - Ale na jego miejscu wprowadziłabym
do Ewangeliarza więcej osób. Tysiąc. Dziesięć tysięcy. I rozstawiłabym je po całym mieście,
w małych odstępach jedna od drugiej. Byłby to Przewodnik po polu bitwy. Można by w nim
było sprawdzić, co się stanie z babką, która... na przykład leży w łóżku ze swoim mężem,
dwadzieścia trzy i pół mili od punktu „0M. Wiesz, co się z nią stanie?
- Obejmie mocniej męża i zacznie jęczeć: „Och-ach-och, jesteś aniołem, mój słodki!”
Ira zachichotała z podchmieloną swobodą.
- Albo - spytał z kolei Nichol - co się stanie z żołnierzem, który przez lornetkę obserwuje
ten wybuch z odległości dwóch i jednej trzeciej mili?
- Nie wiem.
- Będzie miał obcasy podkute soczewkami. Roześmieli się razem. I nagle ze zdziwieniem
spostrzegli, że część pasażerów śpi i za oknami autobusu jest już ciemno. Nastała noc -
pierwsza, którą mieli spędzić siedząc tak blisko siebie, jakby dzielili łoże.
Gdyby powiedzieć, że Ira kiedyś tam (dość wcześnie, w młodości, w dzieciństwie)
wyzbyła się złudzeń co do mężczyzn, byłoby to stwierdzenie literackie, wyświechtane, poza
tym fałszywe. Żeby czegoś się wyzbyć, trzeba najpierw to mieć, a ona złudzeń co do
mężczyzn nie miała nigdy. Gdyby powiedzieć, że Ira traktuje swoje ciało jak towar, byłoby to
również stwierdzenie literackie, wyświechtane, poza tym fałszywe. Bo nie jest przecież aż tak
cyniczna, nie leci na każdego, nie lubi zbyt często zmieniać partnerów i łatwo przywiązuje się
do stałych klientów. Nawet czerpie pewną satysfakcję z tych kontaktów handlowych.
Naturalnie, zarobkując w ten sposób, musi mieć świadomość własnej konkretnej wartości
rynkowej, musi mieć świadomość, że jej ciało jednak jest towarem, na który są setki
amatorów i który należy strzec przed złodziejami. Nie tak znów rzadko bywało, że jakiś
cwaniaczek próbował ją wykiwać, dobierał się do niej, nim sięgną} po portfel lub chciał
dostać więcej, niż za to zapłacił. Kiedyś jeden dziadek o wyglądzie nauczyciela na
emeryturze, który mówił o sobie, że jest etnografem, przez pół godziny w knajpie truł jej o
wyczynach i praktykach re-ligijno-seksualnych dzikiego plemienia w Ameryce Południowej.
Wyjął plik zdjęć, horrendalną pornografię, i komentował je siedząc z lewą ręką pod stolikiem,
jakby trzymał tam psa i drapał go za uszami. Była wtedy jeszcze mało doświadczona,
oglądała te świńskie zdjęcia z rosnącym zakłopotaniem i wstydem, gorączkowo zastanawiała
się, o co w tym wszystkim chodzi, tymczasem dziadek poczerwieniał na twarzy, gibał się w
fotelu i stękał, oczy mu wyszły z orbit, a uszy psa pod stołem zaczęły kłapać jak wściekłe.
Obleśny stary skurwiel! Miał swoją przyjemność, dokładnie taką, na jakiej mu zależało -
dzięki niej, no nie? Posłużył się nią, korzystając z jej naiwności i nie zapłacił ani centa. Czy to
nie była bezczelna kradzież? A barman z „Bolero”, z którym lepiej jest mieć dobre układy?
Wystarczy mu, że potrze brzuchem o jej pośladki, przyciskając ją do siebie łapami od przodu
i macając ją przez sukienkę. Wystarczy mu dosłownie pięć sekund. On też jej nic nie płaci,
też ją okrada. Och, doprawdy, na ten towar są setki amatorów i należy go dobrze strzec przed
złodziejami. Dlatego z obawą myślała o tej nocy, którą miała spędzić obok Nichola w
autobusie. I fakt, że był to autobus pełen ludzi, a nie pokój w hotelu, wcale nie zmniejszał jej
obawy. No, bo dla niektórych lęk przed skandalem stanowi dodatkową podnietę. Łagodny
Henry, na przykład, godził się na podwójną zapłatę, byleby mógł to robić w wagonie kolei
podziemnej, w godzinach szczytu. Szli tam, gdzie panował tłok i stawali naprzeciwko siebie
niczym dwie obce osoby z tłumu. On, Wpatrzony obojętnie w przestrzeń, trzymał się
uchwytu, ona trzymała go za to. Wagon chwiał nimi rytmicznie i mniej więcej przed trzecią
stacją Łagodny Henry rozdymał nozdrza, przymykał powieki i zaczynał cichutko gulgotać, a
ona, czując jak t o ożywa w jej dłoni, prędko zasłaniała się plastykową torbą. Ale on był w
porządku, płacił podwójnie i nigdy jej nie oszukał, czego by nie zniosła. Mogła pójść z
mężczyzną do łóżka, żądając w zamian jedynie czułości, pod warunkiem, że byłby to akt jej
dobrej woli. Wpadała w pasję, jeśli ktoś próbował ją wykiwać, wykorzystać podstępnie,
okraść. Nichol - myślała nieufnie - przez cały dzień starał się być miły, uczynny i opiekuńczy,
nie wiadomo jednak, co może mu odbić teraz w nocy, kiedy ta jego... przyzwoitość?
rycerskość? powściągliwość?... zostanie wystawiona na cięższą próbę.
No i co? Obudziła się rano, leżąc skulona w poprzek siedzenia, okryta pledem, z głową
na kolanach Nichola, który patrzył na nią zamyślony. Nie mógł zasnąć - tak powiedział. A
ona zasnęła, nawet nie wie kiedy i spała jak suseł. Nie mógł zasnąć, więc przez całą noc
czuwał... przy niej? Usiadła i doprowadzając się do porządku, poprawiając fryzurę zerknęła
na jego twarz z ukosa. Szukała w niej tego wyrazu, który zawsze daje się rozpoznać
nieomylnie, mimo że niepodobna określić go jednoznacznie, ponieważ składa się on z
mnóstwa źle skrywanych uczuć: samozadowolenia, wzgardy, skruchy i niepewności. Ale jego
twarz okrywał wyraz znużenia i wewnętrznego spokoju.
Rano zatrzymali się w Evansville, skąd Nichol telegraficznie zarezerwował apartament w
hotelu „Muszla Pacyfiku”. Apartament dwuosobowy - dla niej i dla siebie. I to ostatecznie
rozwiało jej nieufność, bo świadczyło, że ten chłopak zwyczajnie sią do niej przystawia.
Wprawdzie po wstępnych zagraniach w stylu staroświeckiego podrywacza ruszył ostro do
przodu i nadając ten telegram wykazał, że jest aż zanadto przedsiębiorczy i pewny siebie, ale
to tylko może się kobiecie podobać. Przynajmniej postawił sprawę jasno, określił swoje
zamiary i w formie mimo wszystko przyzwoitej złożył jej propozycję wynikającą z naturalnej
kolei rzeczy. Naturalnej między dwojgiem ludzi płci przeciwnej, którzy zdążyli już się poznać
i polubić, wolnych, podróżujących razem i mających wspólnie spędzić najbliższe dni. I on
chyba nadal nie ma pojęcia, że ona jest knajpianą tuftą. Z tuftą przecież się nie mieszka (w
apartamencie!), tuftę bierze się do hotelu na kwadrans.
Tym razem ona jemu użyczyła kolan, skłoniwszy go do odespania nocy. Potem, siedząc
w niezmiennej pozycji, przyglądała mu się długo i uważnie. Jej wzrok z badawczym
zainteresowaniem lustrował jego zarośnięte policzki, nos zwichrowany zadzierzyście,
szerokie usta, łuki brwiowe jak wykute w kamieniu, czoło z zarysem zmarszczek i pokryty
rudawym puchem płatek- ucha. Wielu już w swoim życiu widziała mężczyzn leżących
podobnie jak on - bezbronnych, zdanych na jej łaskę, całkowicie od niej zależnych, ale byli to
tylko klienci, którzy płacąc żądali, by zrobiła z nich bezbronnych, całkowicie od niej
zależnych niewolników; widok żadnego z tych mężczyzn nigdy tak jej nie... rozczulił?
chwycił za serce? wzruszył?... Och, co za brednie! - ze złością odrzuciła te myśli. Coś, o
istnieniu czego dotąd nie wiedziała, zaczęło jednak już w niej tajać, roztapiać się w jej piersi,
napływać do rąk i nóg, do samych koniuszków palców. Jakby pod wpływem tych fluidów
Nichol drgnął i otworzył oczy. Dojeżdżali do Nashville.
Potem znowu był lunch we dwoje, znowu zakupy przed dalszą podróżą (następny postój
dopiero w Atlancie) i znowu butelka White Horse, z której zdjęli zakrętkę jeszcze na ulicy.
- Mówiłeś przez sen - powiedziała Ira, kiedy wsiedli do autobusu. - Wiesz?
- Naprawdę?
- Wzywałeś Terry.
- Terry - powtórzył Nichol i uśmiechnął się leciutko pod zwichrowanym nosem.
- Jakaś dziewczyna?
- Moja najmłodsza siostra. Dwa dni temu przystąpiła do konfirmacji. Mieszka z
rodzicami w Fallon w Nevadzie. Wracam stamtąd.
- Rozumiem. Senne reminiscencje. Mój psychoanalityk tak to nazywa.
Nichol wzruszył ramionami.
- Może. Ale raczej za dużo myślałem o tamtym niedawnym trzęsieniu ziemi na północ od
Jeziora Walkera.
- Och! Czy to tam, gdzie mieszkają twoi rodzice?
- Niedaleko. Na szczęście oni tego prawie nie odczuli.
- Spałeś bardzo niespokojnie. Mówiłeś, żeby była ostrożna.
- Ona często mi się śni. Przeważnie wtedy, jeśli w domu są kłopoty. To dziwne, że
właśnie ona, a nie ktoś inny z rodziny. Niewiele miałem z nią kontaktów. Jestem od niej o
dwanaście lat starszy i... czasem wydaje mi się, te musi między nami istnieć jakiś szczególny
związek, jakieś pokrewieństwo duchowe.
Ira ścisnęła w dłoni plastykowy kubek z whisky, trzymany na udzie. Odwróciła głową do
okna i patrząc na odległe budynki mijanej farmy odezwała się cicho:
- Nichol?
- Tak?
- Chcę cię o coś zapytać. O coś, co jest dla mnie ogromnie ważne. Mogę?
- Pytaj.
Nadal patrzyła w okno.
- Wierzysz w sny?
Usłyszała jego przeciągłe westchnienie i szmer, kiedy się poruszył podnosząc swój
kubek z whisky do ust w tym obrządku, który pozwala na chwilę zastanowienia.
- Nie wiem, co ci odpowiedzieć, Ira.
- To znaczy... czy wierzysz, że podczas snu człowiek może porozumiewać się z duszami
innych osób, żywych czy zmarłych?
- Miałaś doświadczenia tego rodzaju?
- Tak. Miewam je stale.
I zdanie po zdaniu, choć nikt jej nie wypytywał, nikt jej do zwierzeń nie zmuszał - może
pod naporem tego, co od południa w niej tajało, a teraz wezbrane cisnęło się do krtani -
zaczęła opowiadać o swoich snach. I o swojej matce. I o Eliasie.
- Trochę muzyki?! - zawołał kierowca. Wiózł ich od Evansville; rano przejął tam
kierownicę od mrukliwego mężczyzny, który prowadził autobus tak, jakby pilotował ciężki
bombowiec nad terytorium wroga. - Hej, ma ktoś ochotę na trochę muzyki?
Ira pochyliła się w stronę Nichola. Chaotycznie i z dygresjami opowiedziała mu o
okresie, kiedy budziła się ze strachem, że jest w ciąży, o przebytym w serii snów porodzie
cesarskim, o czarnym noworodku, o jego tajemniczym zniknięciu, o wniesionym przeciwko
niej oskarżeniu o morderstwo, o toczącym się procesie poszlakowym.
- Te sny tworzą logiczny ciąg - wyjaśniła - jak rozdziały powieści. Nie, raczej jak odcinki
serialu, bo każdy następny rozpoczyna się krótkim streszczeniem poprzednich.
Potem opowiedziała mu o swojej matce, która w jej snach przedzierzga się z postaci w
postać, występując w roli ginekologa, akuszerki, wspólniczki zbrodni, prokuratora.
- Leżała w szpitalu nieprzytomna, leżała tam jak pień drzewa wyżerany od środka przez
termity, ale w moich snach była pełna życia. Nadal jest, chociaż już dawno trzasnęła
kopytami. Nic się nie zmieniło po jej śmierci, teraz nawet energiczniej prowadzi to prywatne
śledztwo. „Opiekuję się tutaj - mówi - twoim czarnym dzieckiem. Chłopczyk poznaje coraz
więcej słów i bliski jest dzień, kiedy wyjawi nam prawdę o twojej zbrodni, o tym, jak go
zabiłaś.” Skończyła mi się whisky.
Nichol sięgnął za siebie po butelkę.
- Ty masz dzieci? - spytał z wahaniem.
- Ależ skąd! Nigdy nie byłam bodaj w ciąży! - Jej głośny wybuch ściągnął na nich
spojrzenia współpasażerów. - Och, przepraszam... Oczywiście, że miałam dziecko, musiałam
mieć, ale w... Och, pomyślisz, że jestem kopnięta.
- Mów dalej, Ira, proszę.
- Po prostu musiałam je mieć. Nie teraz, ale w poprzednim wcieleniu. Jestem kopnięta,
co?
- Wcale tak nie uważam.
- Ja naprawdę miałam to dziecko. Wiem o tym. Wiem, że w poprzednim wcieleniu byłam
dziewczyną z dużym temperamentem. Mój chłopak służył w wojsku. Jego jednostka
stacjonowała gdzieś w Europie czy na Bliskim Wschodzie, przylatywał do kraju rzadko, więc
znalazłam sobie kochanka, Murzyna. Zaszłam z nim w ciążę, ale byłam przekonana, że nie on
jest ojcem tego dziecka. Dopiero po jego urodzeniu... Rodzice wysłali mnie na Południe, do
jakichś krewnych, no i właśnie tam z tym czarnym bachorem... zrobiłam koniec.
Nichol z namysłem wypił łyk szkockiej.
- Wierzę, że tak mogło być - powiedział.
- A ja wiem to na pewno - odparła Ira.
Zobaczyła, że on powoli kręci głową.
- Nikt tego nie wie na pewno.
- Elias wie.
- Elias? A cóż on ma z tym wspólnego? Znowu podsunęła mu kubek i poczekała, aż
naleje jej whisky.
- Tydzień temu - odrzekła - oglądałam Eliasa w tv. Wygłaszał jedno ze swoich kazań.
Telewizor był ściszony i nic nie mogłam zrozumieć. No, podniosłam się, żeby nastawić go
głośniej, tylko się podniosłam i wtedy nagle usłyszałam jego głos. Głos Eliasa. Mówił
szeptem, ale ten szept rozlegał się w całym pokoju, dochodził zewsząd i czułam, że nikt poza
mną go nie słyszy. „To dotyczy ciebie - mówił. - Wiem, że cierpisz i znam przyczynę twojego
cierpienia. Przyjdź do mnie, a ja ci pomogę.”
- On to mówi zawsze - zauważył Nichol. - Może twoi sąsiedzi zza ścian mieli telewizory
nastawione na ten sam kanał.
- Nie, Nichol. Ja potrafię odróżnić głos przytłumiony od szeptu. A w dodatku on
powiedział jeszcze coś, co było przeznaczone wyłącznie dla mnie. „Tutaj jest twój mały
synek i tutaj znajdziesz ukojenie.”
Ira wyciągnęła przed siebie nogi i odgarnęła włosy z czoła, rozczesując je spoconymi
palcami.
- No więc, Nichol, ja jadę tam do niego. Tam znajdę ukojenie.
Sierżant Chip Dennis, który na terenie „Trójkąta” leżał w cieniu transportera, blisko
dołka wygrzebanego w ziemi, także potrzebował ukojenia.
- Mamuniu - powiedział do swoich żołnierzy, chromolonych rypańców - pompę mi
rozsadza. Jak nie pojadę do miasta, sperma mi padnie na mózg.
- I mógłbyś przywieźć kilka butelek - zawołali ci rypańcy jeden przez drugiego.
Z EWANGELIARZA ELIASA
Do trzydziestej drugiej sekundy po godzinie „G”.
50 kilometrów od punktu „0”.
Płonąca pani Leinster w płonącym samochodzie ostatni raz zacharczała z braku
powietrza i z nadmiaru dwutlenku węgla, ostatni raz kopnęła nogami w przedśmiertnych
drgawkach, po czym ucichła na wieki wieków. Nadajnik, którego funkcję pełniła,
pozbawiony został dopływu energii i zamilkł. Stacje przekaźnikowe działały jednak nadal.
Panowało wśród nich rozprzężenie, bo każda pracowała teraz według własnej koncepcji, na
własnym paśmie, śląc w eter własne błagania, apele, zaklęcia, jakby to właśnie ona, tylko ona
była czymś najważniejszym we wszechświecie, jakby to właśnie ją, tylko ją należało ocalić.
Tymczasem ta, którą rzeczywiście' należało ocalić i której dane będzie przeżyć ten nuklearny
konflikt, zachowywała umiar i skromność w mowie i w czynach. Florence klęcząc w
zaroślach pod kępą drzew, wstrząsana urywanymi spazmami, patrzyła na obłoczki pary
wodnej dobywające się z porów ziemi. Jako nadajnik wciąż była sprawna, ale zamiast słać w
eter błagania, apele i zaklęcia, słała coś, co można by uznać za jej indywidualny sygnał
rozpoznawczy zawarty w jednym słowie. Słowo to brzmiało tak:
- Kurde!
A powtarzane nieustannie, w regularnych odstępach czasu, z jednakową determinacją i
rozpaczą, tworzyło sygnał ciągły, który brzmiał tak:
- Kurde! Kurde! Kurde! - i tak dalej.
W tym też brzmieniu sygnał ten dotarł do Świetlistej Postaci wiodącej duszę pana
Leinstera wskroś wspaniałości Królestwa Bożego i wywołał na Jej Świętym Obliczu uśmiech
dobrotliwy, bo rzadko słyszała Ona słowa równie niewinne i bezinteresowne. O ileż częściej
dochodziły do Niej wyrachowane modlitwy, obłudne pochwały, niskie prośby, chciwe
żądania oraz złorzeczenia i obelgi - te ostatnie przynajmniej szczere. Niebo było we
wszechświecie miejscem najbardziej ze wszystkich miejsc wynoszonym i poniżanym,
błogosławionym i przeklinanym, adorowanym i pogardzanym, wielbionym i nienawidzonym.
- Bóg z tobą, moje dziecko - rzekła Świetlista Postać, ale wypowiedziane głosem
przepojonym słodyczą życzenie to nie przeniknęło do umysłu Florence.
Stało się tak dlatego, że Florence była zbyt oszołomiona, zbyt pochłonięta sobą, własnym
strachem i cierpieniem. Nadal klęczała w zaroślach, zziajana, ze zwieszoną głową, szlochając
i pokwikując z cicha, drżąc na całym ciele. Piekła ją twarz, piekł brzuch, piekły ramiona i
uda, nawet to miejsce, dokąd wieczorem miałby prawo sięgnąć Murray, i w jej myślach
panował zamęt. Poza tym Florence życzenie Świetlistej Postaci podświadomie odrzuciła ze
względu na jego formę, której w żadnym razie nie mogła zaakceptować. Bo przecież nie jest
już dzieckiem, jest prawie osiemnastoletnią pannicą. Jest pełnoletnia i ma dzisiaj randkę, ale...
- Och, kurde!
...do krwi otarła sobie ręce i kolana, wszystko ją boli i jest poparzona...
- Kurde! Kurde!
...opalona jak indyczka. Ten wybuch, to coś, co tam wybuchło, płonąc prysnęło aż tutaj i
od tego wybuchu zapalił się jakiś gaz w powietrzu, jakiś składnik powietrza, bo powietrze
wokół niemal wibruje od gorąca i mieni się różnokolorowym światłem...
Szlochając Florence otarła wierzchem dłoni wilgotny czubek nosa i spojrzała za siebie.
Daleko stąd i wysoko nad miastem skrytym za krańcem widnokręgu wisiała gigantyczna kula
żaru, pomarańczowo-wiśniowa, opuchła i niekształtna. Po jej powierzchni bez przerwy
spływały w dół bure plamy zacieków i ginęły u jej podstawy, a ona po wessaniu ich w swoje
wnętrze tłoczyła je z powrotem do góry i wypychała na zewnątrz, znów na powierzchnię -
utrzymując w cyklu zamkniętym.
Była to kubistyczna wizja słońca.
I taką nazwę pięcioletni Powell nadałby temu czemuś, gdyby kiedykolwiek słyszał o ku-
bizmie. Zresztą nie wiadomo: był chłopcem rezolutnym, spostrzegawczym i trzeźwo
patrzącym na świat, ponadto - dzięki telewizji - obytym z działaniem broni termojądrowej, nie
z jedną bombą, którą akurat przypadkiem wspomniał, ale z całymi arsenałami prawdziwych,
najprawdziwszych bomb zrzucanych, podkładanych, wystrzeliwanych, sterowanych i
naprowadzanych w trakcie rysunkowych wojen międzyplanetarnych, międzygwiezdnych,
międzygalaktycznych i międzywszechświatowych. Wypada więc przypuszczać, że nie
rozpuściłby wodzów wyobraźni i nie zrobiłby użytku ze zdobytej wiedzy artystycznej nawet
wtedy, gdyby posiadał tę wyobraźnię i wiedzę; raczej, tak jak teraz, szybko by zauważył
swoją pomyłkę i w tym słońcu, które przed pół minutą tak efektownie i błyskawicznie
wzeszło, zobaczyłby to, czym ono naprawdę było: prącą po nieboskłonie, napęczniałą i
kłębiącą się kulę rozżarzonych gazów, zaczynającą już przygasać.
- Rany koguta - szepnął - a mama tam pojechała. Tam.
Podobnie jak Florence klęczał na parującej murawie, piekła go twarz, piekły ręce i nogi,
a przed oczyma fruwały mu rzęsiście białe i różowe płaty, dzielnie jednak zachowywał hart
ducha. Będąc wytrawnym znawcą skutków rażenia broni jądrowej wiedział, jakie jego mamie
grozi niebezpieczeństwo i zdecydował się przyjść jej z pomocą. Schowany za podwójną gardą
przed tym ciągle jeszcze gorącym promieniowaniem kuli ognistej, w figurowych skrętach
wstał z klęczek i niepewnie ruszył przed siebie, roztropnie wzgardziwszy elektrycznym
pistoletem Smith i Wesson, zupełnie nieprzydatnym do czekających go zadań. Nie domyślał
się, że idąc dyszy i pojękuje - z bólu, z powodu trapiących go obaw i rozpierany własną
odwagą. Wiedział tylko, że jest gotów do działania. Tak, był gotów do działania.
Nieprawdopodobne!
Pięcioletni Powell już po trzydziestu sekundach od wybuchu bomby termojądrowej był
gotów do działania. Wyspecjalizowanym, wyszkolonym i wyposażonym w nowoczesny
sprzęt jednostkom służb ratownictwa technicznego, służb odkażania i dezaktywacji, służb
medyczno-sanitarnych, służb przeciwpożarowych i służb porządkowo-ochronnych nie
wystarczy całego dnia, żeby się jakoś zorganizować i wejść na teren RPBJądr., czyli na teren
Rejonu Porażenia Bronią Jądrową, którego sama nazwa rozpętuje chuć generalską w sztabach
wojskowych. Nie starczy im na to dnia, nie starczy nawet miesiąca, ponieważ sytuacja jest
wyjątkowo trudna i skomplikowana, ciężka do beznadziejności i nie sprzyja podejmowaniu
jakichkolwiek akcji ratunkowych, przeprowadzanych na ćwiczeniach zawsze przecież na
piątkę. Pracownicy tych służb po atomowej dezintegracji nigdy nie zdołają na nowo się
zintegrować: skrzyknąć, zgromadzić i zjednoczyć we wspólnym, krzepiącym działaniu.
Cholera jasna, nie ma takiej siły, która by ich rozdarte, zgręplowane i spalone resztki
pozbierała z powrotem do kupy, odtworzyła ich biologiczną strukturę, zwitalizowała i tchnęła
w nie ducha.
38 kilometrów od punktu „0”.
Jak to kobieta - one zwykle wykazują przesadną nerwowość przed pierwszą randką,
śpieszą się i łatwo wpadają w panikę z powodu byle głupstwa. Natomiast ci, z którymi mają
tę randkę, przeważnie nie tracą spokoju aż do ostatniej chwili. W każdym bądź razie
masywny ułomek metalowej rury umówiony z Lucy opodal motelu nie zdradzał przed tym
spotkaniem żadnych oznak zdenerwowania. Jeszcze go zresztą w ogóle nie było; stanowił -
jak się mogło wydawać - nierozerwalną część masztu telewizyjnej anteny. No tak, ale kiedy
za przyczyną Atomowej Stworzycielki zacznie już istnieć, kiedy nadejdzie jego pora, wtedy...
Uuuch! Wtedy ruszy z prędkością początkową przekraczającą sto osiemnaście kilometrów na
godzinę.
Jak to kobieta - Lucy stękając z wysiłku i z pośpiechu, przewlokła wreszcie sukienkę
przez głowę i machinalnie sięgnęła ręką do włosów, by poprawić fryzurę, przy czym jej
wzrok tak samo machinalnie przemknął po ścianach w poszukiwaniu lustra, czegoś, w czym
mogłaby się przejrzeć, choćby szyby w oknie ustawionym pod dogodnym kątem. Szyb w
oknach jednak nie było. Och, a to światło wpadające tu przez smużki dymu nabrało innej
barwy. Jest teraz szkarłatne i filuje jak odblask pożaru szerzącego się gdzieś tam na zewnątrz.
No, ale nad czym tutaj dumać? Jeszcze tylko torebka, bo bez butów można się obejść... i bez
majtek, bez tego biustonosza od Dewlapa „Wytchnienie dla ciebie i pokusa dla niego” także, i
trzeba wiać stąd jak najszybciej.
Z dekoltem uroczo pogłębionym o dwa nie zapięte guziki, z torebką, której długa, wiotka
rączka chlastała ją po łydkach, Lucy wyskoczyła na korytarz i zbiegła na parter. Przy
głównym wejściu rósł zgiełkliwy tumult. Dwaj mężczyźni otoczeni gromadką wystraszonych
gości hotelowych przepychających się hałaśliwie: ten łysy grubas o głowie jak nadpsuty
melon, i ten ze stacji benzynowej, który właśnie wpadł do hallu, dymiąc nieeym ziemniak wy-
turlany z ogniska -.uwijali się w balecie egzotycznym.
- Jaki wybuch? - pytał wrzaskliwie łysy grubas. Na powierzchni ograniczonej z jednej
strony murem ludzkich ciał, a z drugiej - zamkniętymi drzwiami z laminowanej płyty, dreptał
on w kółko, potrząsał wałkami tłuszczu na brzuchu wystającym mu spod rozpiętej koszuli i
naśladował ruchy szamana z buszu, który wykonuje taniec przed wyprawą łowiecką
członków szczepu. - Co za wybuch? To gdzie się w końcu pali, do diabła? U pana był ten
wybuch? Tam, to znaczy gdzie?
Wrzaskliwe te pytania ciskał w tłum jak garście ryżu w nowożeńców. Tworzący z nim
baletowy duet mężczyzna ze stacji benzynowej, wydając z siebie krótkie ryki i przytupując
skocznie, naśladował tymczasem ruchy czerwonoskórego czarownika, który pląsa za
pomyślność wojowników wkraczających na wojenną ścieżkę.
- Przepuśćcie mnie! - pisnęła Lucy. - Chcę stąd wyjść!
Ale jej wątły dyszkant zginął w powszechnej wrzawie. Otaczająca obu tych mężczyzn
publiczność, pokrzykując, szurając butami i kaszląc w szkarłatnej zawiesinie rzadkiego dymu,
kołysała się w niesłyszalny rytm wybijany przez plemienne bębny.
Brakowało tu tylko ogniska. Atomowa Inscenizatorka zadba jednak i o nie, tyle że
zamiast wewnątrz, roznieci je na zewnątrz kręgu tańczących. Zarzewie już powstało.
- Chcę stąd wyjść! Chcę stąd wyjść! - zapiszczała znowu Lucy.
Raz i drugi szarpnęła za odzież tych, którzy blokowali jej dostęp do drzwi, raz i drugi
przestąpiła z nogi na nogę, a potem mimowolnie zaczęła się kołysać w niesłyszalny rytm
razem z innymi.
26 kilometrów od punktu „0”.
- Okay, Eddie.
Sapiąc ze świstem pułkownik Dowd wytężył wzroik, by przebić kleistą, przytłaczającą
ciemność, i w tej ciemności, gdzieś na krańcach pola widzenia, dostrzegł nieśmiałą jasność
jutrzenki, fioletowoczerwoną, chybotliwą, pulsującą w takt uderzeń jego serca.
Po omacku odszukał na półce z narzędziami latarkę, zapalił ją i topazowy stożek światła
przeszył wiszące w powietrzu popielate falbanki dymu, przywracając temu pomieszczeniu
właściwe wymiary i kształty i nadając mu znajomy wygląd.
Mały Eddie znów chlipnął, pociągnął nosem i na chwileczkę wstrzymał oddech. - Co to
jest? - zapytał. W świetle latarki wirujące mu przed oczyma tęczowe koła przybladły, a
betonowy strop, posadzkę, ściany i kontury sprzętów widział niewyraźne i rozmazane.
Odnosił wrażenie, że od świata odgradza go gruba szyba, brudna i spłukiwana deszczem.
Cztery przecznice od tego schronu takie samo wrażenie odnosił kapitan wojsk lądowych
Norman McLorren. Nie był już ani Ruchomą Syreną Alarmową, ani Żywą Pochodnią. Był
ciężko poszkodowaną Istotą Ludzką. Chociaż o tym nie wiedział, w ciągu niespełna
trzydziestu sekund stał się wrakiem człowieka. Teraz czynił przygotowania do kolejnej
przemiany - w pielgrzyma o śmiertelnie nadwątlonym zdrowiu. Kaszląc, rzężąc i plując,
klucząc wśród iskier i rozkwitających ogni, opuścił łazienkę, wytoczył się do hallu, a stamtąd
- na sczerniałą, zadymioną werandę. Po drodze ściągnął z wieszaka wilgotny płaszcz
kąpielowy.
Za chwilę, szczelnie opatulony tym płaszczem, wyjdzie przed dom i pokłusuje chwiejnie
aleją, która przez następnych dwadzieścia sekund zabiegać będzie o miano Alei Pożarowej
opatrzonej - dla odróżnienia od reszty tutejszych Alei Pożarowych i Ulic Pożarowych -
numerem identyfikacyjnym, czyli - o miano Dziewięćdziesiątej Siódmej Wschodniej Alei
Pożarowej. Jako cel wędrówki pątniczej obierze on sobie Świątynię Przeciwatomową
pułkownika Dowda.
W Świątyni tej pułkownik Dowd, jak przystało na miejsce kultu, roztrząsał w myślach
sprawy doniosłe, egzystencjalne i eschatologiczne, więc pytania Eddiego nie odniósł do
światła zapalonej latarki, odniósł je do sytuacji ogólnej.
Poszukał słów pocieszenia.
- W porządku, kapralu - powiedział do wnuczka. - Najważniejsze, że jesteśmy w
schronie.
Cztery przecznice od tej Przeciwatomowej Świątyni Norman McLorren także poszukał
słów pocieszenia.
- W porządku, kapitanie - powiedział do siebie. - Najważniejsze, żeby się znaleźć w
schronie.
17 kilometrów od punktu „0”.
Tak - pomyślał Adam - to przerażające światło rzeczywiście przygasło. I ma teraz inny
kolor, raczej bardziej złowieszczy. Zrobiło się purpurowe i dziwnie ogniste. No, do diaska,
można by nabrać podejrzeń, że tam naprawdę nastąpił jakiś kataklizm, wybuchł wulkan czy
spadł rój meteorytów i dlatego powierzchnia wody kipi, a ci ludzie tutaj są tacy poparzeni i -
o Jezu - martwi. Bo oni przecież są martwi, z gwarancją na całą wieczność.
Coś kumplowsko szturchnęło go w łokieć i Adam spojrzał w tamtą stronę. Dryfująca
obok niego w topielczym przechyle kobieta okręcała się wokół własnej osi powoli i
majestatycznie niczym glob ziemski, odsłaniając przed nim coraz to nowe obszary swojego
ciała. Dopiero teraz zobaczył, że prawy jej bok, plecy, pośladki - odkrywał to stopniowo, w
miarę jak przesuwał po niej wzrokiem - tylne części ud i łydek pokrywają smugi kopciu, i że
jej skóra w tych miejscach, biała, rogowata i strupiasta, przypomina upstrzoną brodawkami
skórę ropuchy. Srebrzystoróżowe pęcherzyki powietrza przywierały do niej jak drobne
żyjątka pasożytnicze.
Jezu - myślał Adam - te oparzenia. I te wtopione głęboko, aż do mięśni, szczątki
kostiumu kąpielowego.
Zdjęty lękiem, rozhisteryzowany i bliski płaczu poczuł, że usta ma pełne śliny o
chlorowym posmaku, a w klatce piersiowej narasta mu bolesny, dławiący ucisk. Silniejszym
ruchem ręki przegarnął wodę, by odpłynąć od tej nadtopionej kobiety i wtedy uprzytomnił
sobie, że nie słyszy już pisków i jazgotu ludzkiej mowy. Oprócz syczących dźwięków tła
zwykłego na takiej głębokości jego uszy wypełniał szum, który to wzmagał się, to przycichał
zsynchronizowany, jak w kolorofonie, z tamtym złowieszczym światłem - to purpurowym, to
jaskrawoczerwonym.
I naraz basen ten przeobraził się w gargantuiczne akwarium, a czarnoksięska moc
przeniosła go do krainy wielkoludów ze wspomnień Gullivera. Adam był teraz rekinem
ludojadem, w tej skali nie większym niż pirania, hodowanym przez obywateli miasta
Lorbrulgrud. Oto nadeszła pora karmienia i oto jego opiekunowie sypią mu pożywienie:
ludzkie zwłoki - opieczone dość niedbale i obgotowane niezbyt dokładnie.
Wśród martwych ciał opadających statecznie na dno, wśród wywołanych przez nie
zawirowań gorącej wody Adam zaczął drżeć z zimna.
Zaraz się wyrzygam - pomyślał.
11 kilometrów od punktu „0”.
Wspaniałe, subtelne i harmonijne było to przejście wokalizy polifonicznej, która
zamierała, w potężniejący, jednostajny huk ognia.
Wspaniałe, subtelne i harmonijne było to przejście nieziemskiego blasku na niebie, który
przygasał, w rozjarzającą się łunę pożarów.
Wspaniałe i patetyczne było to nowe miasto wzniesione z płomieni, snopów iskier,
rwących prądów dymu i z wibrującego powietrza.
Na kilkadziesiąt sekund Ziemianie stworzyli w tej okolicy niszę ekologiczną o
warunkach korzystnych dla rozwoju Ognistych Istot, które natychmiast objęły ją we władanie
i zasiedliły nie podejrzewając, jak bardzo są to warunki nietrwałe.
W książkach i podręcznikach traktujących o broni jądrowej często spotykamy
sugestywne zdjęcia dokumentalne opatrzone podpisami w rodzaju : „Cień po wybuchu bomby
atomowej w Hiroszimie (ewentualnie w Nagasaki)”, i przedstawiające faktycznie cienie osób
i przedmiotów utrwalone na betonowych ścianach, monolitycznych konstrukcjach
metalowych, kamiennych schodach lub na czymś podobnym. Autorzy dekorują tymi
zdjęciami swój tekst po to, by trwożyć, ostrzegać i epatować czytelników. Jest to zabieg
chybiony, ponieważ ludzie, którzy decydują o wojnie bądź pokoju, książek tych nie czytają
(nawiasem mówiąc, nie czytają oni niczego, co nie dotyczy ich bezpośrednio, i na
reprodukowanych zdjęciach wolą oglądać samych siebie), natomiast czytelnicy tych książek
są i tak dostatecznie strwożeni, ale nie mają nic do gadania.
Z reguły te same zdjęcia znajdujemy w różnych książkach różnych autorów, co świadczy
o ich skromnym wyborze, a to z kolei wydaje się zadziwiające, jeśli wziąć pod uwagę zasięg
i obszar działania było nie było dwóch bomb atomowych. Jest to jednak zrozumiałe. Musi
zaistnieć szereg sprzyjających okoliczności, że by na betonowych ścianach, monolitycznych
konstrukcjach metalowych, kamiennych schodach lub na czymś podobnym uzyskać widoczne
cienie osób i przedmiotów, a okoliczności tych - i w tej materii wszyscy specjaliści są zgodni
- Amerykanie nie uwzględnili. Muszą mianowicie zostać zachowane cztery podstawowe
warunki: a) odpowiednia odległość od punktu „0”; b) odpowiednia odporność naświetlanego
„obiektu” na wysoką temperaturę; c) odpowiednio długi czas „projekcji”; d) odpowiednia
wytrzymałość „ekranu”.
Otóż Amerykanie zrzucając swoje bomby ha Hiroszimę i Nagasaki nie uwzględnili tych
okoliczności, bo chodziło im o coś innego; o coś innego chodziło także teraz, więc także teraz
niewiele osób i przedmiotów będzie miało szansę utrwalić na ziemi swój cień. Szansy tej
pozbawiony został dla przykładu Michael Tomashek i jego popielatosrebrzysty Pontiac. Obaj
- to znaczy on i samochód - wprawdzie znaleźli się w odpowiedniej odległości od punktu „0”,
wprawdzie wykazali odpowiednią odporność na wysoką temperaturę, wprawdzie byli
odpowiednio długi czas poddawani „projekcji”, niestety, ich „ekran”, czyli asfaltowa
nawierzchnia jezdni, nie miał odpowiedniej wytrzymałości i został zniszczony: zmiękł i
roztopił się, a teraz płonąc spływał rynsztokiem.
Wspaniałe i patetyczne było to nowe miasto wzniesione z płomieni, snopów iskier,
rwących prądów dymu i z wibrującego powietrza. Miasto zamieszkałe przez Ogniste Istoty -
wesołe, niefrasobliwe, rozbrykane. No i co? No i nadeszła fala uderzeniowa (pędząc przed
siebie, wciąż pędząc przed siebie). Stało się tak, jakby ktoś zdmuchnął świeczkę. Płomienie,
snopy iskier, rwące prądy dymu, Ogniste Istoty, katedralne ściany ognia i z ognia zbudowany
strop zasklepiający się właśnie nad tą częścią miasta - wszystko to zniknęło w ułamku
sekundy. Ustało wibrowanie powietrza, ustała polifoniczna wokaliza, ustał potężny,
jednostajny huk pożaru i zapadła cisza. A potem...
Stało się tak, jakby ktoś eksperymentował z kolorami.
Pozostała tylko szarość i głównie czerń: czarna pustka ulic, czarne jezdnie, czarne
chodniki, czarne domy, czarne przybudówki, czarne elewacje, czarne dachy, czarne dziuple
okien, czarne jamy bram, czarne wnętrza, czarne ogródki, czarne parkany, czarne latarnie,
czarne place, czarne skwery - a nad tym wszystkim królowało szare niebo, jedynie ono
uprzywilejowane, bo prześwietlone karminowo-rdzawo-siną łuną. Przygnębiający ten widok
trwał tyle, co Skok migawki w aparacie fotograficznym. A potem...
Stało się tak, jakby ktoś ze stolika strzepnął papierową układankę. Albo ułożone ze
skrawków czarno-białe zdjęcie.
Zaczęły ginąć fragmenty krajobrazu. Wpierw spopielone szczątki, wyżarzone resztki,
zwęglone pozostałości tu i ówdzie usypane na ulicach w tajemnicze kopczyki, później ozdoby
architektoniczne, kawałki gzymsów, fasad, dachów oraz instalacji, reklamy, szyldy, parkany i
latarnie, jeszcze później cięższe elementy budowlane, wypchnięte podmuchem z domów
ścianki działowe, dywany, kominki, meble, naczynia, ubrania, stosy bielizny pościelowej
przemieszane ze sprzętem radiowym, telewizyjnym, kuchennym i łazienkowym i
zhomogenizowane z towarami wyrwanymi ze sklepów i magazynów, a w końcu same te
rozpadające się domy, sklepy, magazyny, garaże, banki i biura - wszystko to trzaśnięte na
odlew falą uderzeniową frunęło w powietrze i w tumanach czarnego pyłu, miału i gruzu
podążyło na czele frontu Macha, pędząc przed siebie, wciąż przed siebie.
Dokładnie w tym samym czasie, w tej samej dzielnicy, ale trochę dalej od punktu „0”
Rebby Courgan trzymając torebkę pod pachą, otoczona gośćmi kafeterii (będącej
fantasmagoryczną komnatą bajkowego zamku) ćwiczyła wokalizę. Ściślej ćwiczyła ona
wokalizę dźwięku fis w tonacji molowej. Miała zamknięte powieki, nie mogła więc widzieć,
że ten blask, który bił z ulicy i rozlewał się po schronie, przestał już jaśnieć (wszędzie,
wszędzie, wszędzie), i że przypiekany tłum cofa się z korytarza, przewracając krzesła i stoliki
i depcząc w zamieszaniu po tym młodym mężczyźnie (sympatycznym i życzliwym, ale nad
wyraz natrętnym) leżącym na mozaikowej podłodze.
Wbrew powszechnemu mniemaniu wcale nie tak łatwo jest zatratować silnego i
zdrowego mężczyznę. Kość udowa, weźmy, wzdłuż osi pionowej wytrzymuje ciężar półtorej
tony. Kości czaszki wytrzymują mniej, mimo to chyba nie bez kozery do miażdżenia głów
skazańców w światłych Indiach używano tresowanych słoni. Skazaniec kładł głowę na niskim
postumencie, słoń opierał się nogą na głowie skazańca i głowa robiła puuufff! - jak gumowa
piłka, z tym że zamiast powietrza wybuchowo uchodził z niej mózg.
Ale młody ten człowiek, silny i zdrowy, miał wyjątkowego pecha - co do ilości
depczących go osób, co do typu noszonego przez nie obuwia i co do lokalizacji odniesionych
obrażeń. Właściwie całą sprawę załatwiła jedna jedyna kobieta, okazała, hoża dziewoja,
której dwunastocentymetrowy obcas jak bretnal przebił mu grdykę.
Mając zamknięte powieki Rebby nie mogła tego widzieć. Jednakże słyszała ona śpiew
przypiekanych osób, wrzaski i pMti tłumu, szuranie butów, hurgot przewracanych krzeseł i
stolików. I czuła napływające zewsząd (zewsząd, zewsząd) smocze oddechy okropnie gorące,
a przede wszystkim czuła napór ciał, które przyciskały ją do kontuaru, rozgniatając jej brzuch
i Szkrabulka.
Boże Święty... ktoś powiedział... Boże Święty...
I nagle ta chóralna wokaliza, te wrzaski i piski, ten hurgot - wszystko to zamilkło,
zginęło w głuchym łomocie dźwiękoszczelnego kokonu zatrzaskującego się wokół niej i
podrywającego ją z ziemi, aż w przerażeniu szeroko rozwarła powieki. A potem...
Przez moment krótki jak czknięcie stało się więcej, niż Rebby zdoła przeanalizować do
końca życia.
Przez krótki ten moment Rebby lewitowała. Poderwana z ziemi podmuchem zamieniła
się w barwną papużkę.
Przez krótki ten moment w kafeterii szalał gąszcz płomieni. Wdmuchnięte falą
uderzeniową, zwinne, ociekające smoczym jadem macki Ognistych Istot smagały powietrze,
penetrując pomieszczenia schronu w poszukiwaniu żeru.
Przez krótki ten moment Rebby poderwana z ziemi podmuchem lewitowała między
splotami zwinnych, ociekających smoczym jadem macek Ognistych Istot, w swądzie
przypalanej odzieży, skóry i włosów. A potem...
Potem, zanim minął ten moment krótki jak czknięcie, schron eksplodował. Eksplodowało
wszystko: lustro za barem, szklaneczki, podstawki i ustawione dnem do góry kieliszki, butelki
na półkach, puszki, shakery o wysmukłych taliach, pojemniki z lodem i chromowane tace pod
nimi, gładkie blaty stolików, wazony i blaszkowate liście sztucznych kwiatów, zamrażalnik,
płaski, ściemniały ekran telewizora, wypolerowany korpus szafy grającej, tapety' mozaikowe
płyty podłogi oraz brzuchy opraw lamp kanałowych pod sufitem. Eksplodowało wszystko -
jakby ktoś, jakiś kretyn ze stacji obsługi, która krąży w kosmosie, podłączył ten schron
wężem do sprężarki pompującej koła rydwanów międzygwiezdnych, nastawił silniki na pełną
moc i przycisnął guzik.
Eksplodowało wszystko. Eksplodowali nawet ludzie. A potem...
Potem, zanim minął ten moment krótki jak czknięcie, Rebby poczuła, że do jej oczu,
uszu, nosa i gardła, do jej płuc i wnętrzności wdarło się gorące powietrze, przeszywając ją
rozsadzającym bólem. A potem...
Potem Rebby już nic nie czuła.
5 kilometrów od punktu „0”.
Fali uderzeniowej zabrakło czasu i wytrwałości, by przeniknąć głębiej, poza
spowodowane przez siebie obwały, i wtargnąć do hali na poziomie trzecim pod hangarem F,
który już nie istniał, gdzie William Frankley i jego współpracownicy kulili się w
ciemnościach, leżąc na betonowej posadzce. Bez trudu jednak wtłoczyła ona do szybów
podziemnych wszystko to, co dało się tam wtłoczyć - przeważnie popiół, żużel i bryłki
stopionego metalu.
Skulony w ciemnościach Frankley, leżąc na betonowej posadzce, zastanawiał się, kto i
kiedy wmontował mu do głowy nadajnik zagłuszający. Poprzez brzęczenia, szumy i dzwonki
wysyłane z tego nadajnika słabo przedzierał się grzmiący łoskot, bardzo daleki, i dobiegające
z mniejszej odległości przekleństwa i okrzyki. Huk fali dźwiękowej na górze, któremu
wtórował jazgot konstrukcji tunelu i rumor demolowanych pybów obu wind, już ucichł, mimo
to Frankley nadal był ogłuszony. Czuł, że hala ciągle drży w posadach i że przewiewa ją
zimny wiatr dmący od strony komory, gdzie stały butle ze sprężonym powietrzem.
- Gary! - krzyczał Cat. On także był ogłuszony. - Zawór! Zakręć zawór!
Zawór ten Cat będzie miał niebawem w głowie. Jeżeli Frankleyowi wydawało się tylko,
że w głowie ma nadajnik zagłuszający, to Cat naprawdę będzie miał w głowie ten zawór. Nie
powinno to nikogo dziwić. Skoro wszyscy mamy wodociąg mózgu, czemu nie moglibyśmy
mieć tam zaworów?
- Zakręć zawór! - krzyczał Cat do Ga-ry'ego.
Był przekonany, że powietrze wypływające z pękniętych przewodów rozsadzi im płuca.
Nie wiedział, że ich płuca ocalały właśnie dzięki temu powietrzu.
Nie wiedział, że właśnie dzięki temu powietrzu próżnia w postępującym za falą
uderzeniową bąblu wakualnym nie wyssała z nich trzewi, głowy, szyi, klatki piersiowej i
jamy brzusznej, nie zamieniła ich ciał w krwawe wydmuszki.
Nie wiedział, że właśnie dzięki temu powietrzu stał się cud. Ale nie wiedział też, że jest
to cud ostatni. - Zakręć zawór!
Gary nadal nie reagował na jego wezwania, więc Cat podniósł się z ziemi i ruszył
chwiejnie w kierunku komory. W ścianach zdemolowanych szybów obu wind powstały
pionowe szczeliny i szpary, przez które wpadało tu teraz nieco światła i którymi wydostawał
się na zewnątrz nadmiar powietrza wypływającego lodowatym strumieniem z pękniętych
przewodów. Cat jednak nie zdawał sobie z tego sprawy. Dotarł do stłoczonych butli i wtedy
zawór ten - maltretowany wstrząsami, drżeniem i rezonansem - wreszcie puścił. Jego trzpień
wystrzelił skosem w bok, trafił Cata w przednie zęby, przebił mu podniebienie miękkie, rdzeń
przedłużony, móżdżek wraz z namiotem móżdżku i ugrzązł w płatach potylicznych,
zamykając wodociąg mózgu. Zamykając go na amen.
Tymczasem Gary spokojnie leżał na betonowej posadzce. Widział, jak Cat idzie do
komory, słyszał jego wezwania i odgłos upadku jego martwego ciała, ale pozostał
niewzruszony. Patrzył na rdzawe promienie, które wpadały tutaj przez szczeliny i szpary w
ścianach zdemolowanych szybów obu wind. Uznał je za świetlisty trap łączący tę rozkołysaną
jak łódź halę z Przystanią Królestwa Niebieskiego.
- Zaraz - powiedział. - Zaraz wdrapię się tam do was.
Fakt. Gary zaraz wdrapie się tam do nich.
I znowu 50 kilometrów od punktu „0”.
A może dalej? Owszem, zdecydowanie dalej i wysoko, wysoko nad ziemią.
Zdecydowanie dalej od punktu „0” i wysoko, wysoko nad ziemią, bo na pokładzie
pasażerskiego samolotu, który odbywał regularny lot ze wschodu na zachód, jedenastoletnia
dziewczynka o imieniu Kate nadal wpatrywała się z przejęciem w widok za oknem, osłaniając
oczy uniesioną powieścią fantastycznonaukową pod tytułem Szturm do piekieł. Powieść tę
przeczytała ona dopiero do połowy, ale treść następnych rozdziałów nie była jej zupełnie
nieznana. Kate przed przystąpieniem do lektury miała zwyczaj każdą książkę przejrzeć
choćby pobieżnie, by sprawdzić, jakiego to rodzaju smakowitości literackie ją czekają. Tym
razem feyto podobnie i w pamięci Kate odżyły wydarzenia przedstawione na przeczytanych
przez nią z niecierpliwym, ukradkowym wyprzedzeniem kolejnych kartach tej powieści, a oto
miała przed sobą ilustrację tych wydarzeń.
Dzielni naukowcy, Rycerze Pana, za pomocą ładunków jądrowych wysadzili w
powietrze zabarykadowane i opatrzone siedmioma diabelskimi ryglami wrota i z piekieł, w
otoczeniu cu-mulonimbusów dymu palonej smoły i siarki, kłąb jaskrawych płomieni buchnął
aż do podnóżka Tronu Świętego. Przypiekany w bose stopy Pan ocknął się i pochylił z
dobrotliwą ciekawością nad światem. I czarny ten dym palonej smoły i siarki wniknął do Jego
Nozdrzy. I rozległo się boskie kichnięcie. A wytworzony kichnięciem tym prąd powietrza
uderzył pionowo w ziemię i zaczął po jej powierzchni rozprzestrzeniać się koliście, obracając
wniwecz wszystko, co stało mu na drodze.
NO, WYRAŹNIE COŚ SIĘ ZMIENIA
Wczoraj wieczorem stacje telewizyjne i agencje prasowe podały wiadomość, że Elias w
południe przybył do Miami, gdzie zjadł lunch i skąd przed upływem godziny wyruszył w
kierunku zachodnim, by po przejechaniu około dziesięciu mil razem ze swoją świtą
rozkwaterować się w pensjonacie „Patriarchal”, podczas gdy jego słuchacze, adepci i
wyznawcy zajęli pokoje w pobliskich motelach: „Auntie Providence”, „Victor” i „Little
Conąueror”. Wiadomość ta podana w dzienniku radiowym dużo wcześniej, bo już o
siedemnastej, zastała pracownika Agencji Cedrica Eccelsa i jego pasażera Sabo Lynena w
Północnej Karolinie, na autostradzie wychodzącej z Fayetteville, za mostem okraczającym
rzekę Cape Fear.
- Wychodzi na to - powiedział Eccels zwalniając - że muszę zmienić marszrutę. Floryda!
- Zatrzymał samochód na poboczu, wyjął ze skrytki mapę i rozłożył ją przed sobą na
kierownicy. - Mamy jeszcze jakieś dwadzieścia minut jazdy do Lumberton. Można by tam
zjeść obiad. Przy odrobinie szczęścia uda nam się chyba dotrzeć do Georgii przed północą.
Nocleg w Savannah, a jutro od samego rana długa podróż do Miami i tylko dwa krótkie
postoje: w Jacksonville i w Melbourne. Co ty na to, Sabo?
- Jeśli chcesz przez to powiedzieć, Ced, że nadal masz dla mnie wolne miejsce w swoim
wozie, to ja mówię: świetnie!
- Tak, właśnie to chciałem powiedzieć - odparł Eccels, na powrót składając mapę.
- No, wyraźnie coś się zmienia na lepsze. Po tamtych dwóch dniach i czterech
przesiadkach nareszcie chwyciłem fart.
- To mój fart także. Masz do załatwienia jakiś interes w Coral Gables, więc będziesz
blisko Eliasa, a to już wystarcza, żeby traktować cię jako wyraziciela opinii publicznej o
pożądanych kompetencjach, respondenta Instytutu Gallupa. Dzisiejszy obiad, jutrzejsze
śniadanie i lunch będę mógł zjeść z tobą na koszt swojej firmy.
- Ach, tak - Sabo zachichotał cicho. - No i co twoja firma... Instytut Gallupa... co chce
ode mnie usłyszeć?
Co też takiego Instytut Gallupa chciałby usłyszeć od Saba, Eccels mógł się zaledwie
domyślać, doskonale jednak wiedział, co chciałaby usłyszeć Agencja - i to nie od Saba, ale od
kogoś, kto jest dobrze poinformowany.
- Jak sądzisz, kim jest Elias? Prawdziwym przywódcą duchowym, autentycznym
wizjonerem czy zwykłym szarlatanem?
W ten sposób swoje pytanie zapewne sformułowałby Instytut Gallupa. Agencja
sformułowałaby je inaczej: Kim jest Elias? Czy jest on którymś z tych trzech Murzynów
wytypowanych przez komputer czy kimś zupełnie innym? Czy jest on jeszcze jednym
konkurentem wszystkich tych Dzieci Boga, Dzieci Światła, Moonów, Jim Jonesów,
Mansonów, Jerom'ów, Billy Grahamów i różnych Braci Rayów, czy może komunistycznym
szpiclem, wyszkolonym we wschodniej Europie, znakomicie zakamuflowanym specjalistą od
prowadzenia brudnej roboty ideologicznej?
Takie podejrzenia wobec Eliasa Agencja powzięła wkrótce po ukazaniu się w sprzedaży
jego Ewangeliarza, a pogłębił je pewien szczegół.
„Zgadzam się - powiedział Heston w toku dyskusji, na pierwszej odprawie poświęconej
Eliasowi. - Zgadzam się z tobą, Chico, że każdy ma prawo operować jednostkami, jakimi
zechce. Metry, kilometry, kilogramy... to brzmi nawet chwytliwie, daje do zrozumienia, że
autor pisał w oparciu o poważne opracowania naukowe. Ale brakuje tu konsekwencji.
Kilogramy sąsiadują z funtami. Albo z galonami.”
„Słowo »galon« zostało użyte w potocznej wypowiedzi któregoś z bohaterów
Ewangeliarza - odparł Chico. - Nie dotyczy skutków działania bomby. Po prostu tam, gdzie
nie było to konieczne, Elias nie stosował tych podręcznikowych jednostek.”
„Ja jednak podtrzymuję zarzut, że brak tutaj konsekwencji. Czemu ten chłopak na
basenie skacze do wody z wysokości dziesięciu m e-trów, zamiast trzydziestu stóp? Ten skok
przecież też nie ma żadnego związku z wybuchem.”
„Krótko, Heston - wtrącił MacTea. - Jakie Wnioski?”
„No... na wstępie powiedziałem, że Ewangeliarz zawiera błędy charakterystyczne dla
materiałów kontrpropagandowych rozpowszechnianych na terenie naszego kraju przez
ugrupowania prosowieckie. Twierdzę, że Elias nie jest autorem tej książki. Spreparowano ją
za Żelazną Kurtyną.”
„Al - odezwał się z drugiego końca stołu LeeSing. - Chciałbym dostać tę sprawę.”
Są ludzie, których wygląd nieodparcie kojarzy nam się z określonym zawodem.
Mówimy, że ktoś wygląda „jak barman”, „jak dyrektor z branży tekstylnej”, „jak były
bokser” i tak dalej. Są ludzie, których sam wygląd mówi nam wszystko o ich charakterze i
temperamencie, a ich nastrój wyczuwamy natychmiast i bezbłędnie. Otóż wygląd LeeSinga
przyjaznym, jowialnym tonem słał w świat komunikat: „Dobroduszny szef kuchni w pogodny
dzień pięćdziesięciolecia swoich urodzin”. Ale tylko tajne kartoteki Agencji wiedziały, ilu
przestępców przy jego wydatnej pomocy przeniosło się na tamten świat - niezupełnie wskutek
niestrawności.
„Już ją dostałeś” - odpowiedział mu MacTea.
I tak sprawę tę przejął zespół LeeSinga; inni zostali z niej wyłączeni. Nazwisko Eliasa
nie padło odtąd na żadnej z odpraw ogólnych, pracownicy Agencji nie wymieniali go także w
rozmowach prywatnych. Po raz pierwszy od tamtej pory Eccels usłyszał je z ust Alberta
MacTea przedwczoraj rano, w jego gabinecie, w którym na muzealnie czystym i pustym
blacie biurka leżała gruba, szara koperta zawierająca wydruki komputerowe.
Rzeczywiście długo - pomyślał - Lee Sing grzebał w tej sprawie. Marnie spisali się jego
chłopcy, skoro ustalili tak niewiele. I to zlecenie teraz: „zrób kilka rund po barach, pogadaj,
poniuchaj i sprawdź, czy nasz drogi czarny brat pasuje do któregoś z tych trzech Murzynów*'.
Tak jakby się chciało znaleźć coś, nie mając pojęcia, czego właściwie się szuka.
Z dłońmi na poręczach fotela, z głową wtuloną w jego oparcie MacTea podjął:
„Jest jeszcze jedna rzecz, o której powinieneś wiedzieć, Ced. Czytałeś Ewangeliarz?”
„A znasz kogoś, kto tego nie czytał?”
„Nie. Ja sam czytałem go siedem razy. Pamiętasz aferę Lucy Joliffe?”
„»Lucy Całkiem Seksowna«? »Lucy Wełniste Włosy«?”
Lucy Całkiem Seksowna albo Lucy Wełniste Włosy - tych dwu określeń, nie licząc
szeregu mniej popularnych, niewybredni dziennikarze z niewybrednych gazetek używali
wymiennie w stosunku do jednej z bohaterek Ewangeliarza, a pośrednio w stosunku do Lucy
Joliffe, która istniała realnie, o czym jej rodacy dowiedzieli się z prasy pewnego ranka kilka
miesięcy temu. Bo istniejąca realnie Lucy Joliffe po przeczytaniu książki Eliasa wniosła
przeciwko niemu pozew o zniesławienie. Będąc samotną, trzydziestoczteroletnią (w
Ewangeliami autor postarzył ją złośliwie) kobietą, właścicielką dwóch samochodów
(kabrioletu Charger i Chryslera Rout-Digntty) i wprawdzie tylko czterech salonów mody
(projekt piątego był już jednak rozpięty na desce kreślarskiej), w których zatrudniała aż dwie
midynetki o imieniu Connie, i będąc stałą klientką Dewlapa i okolicznych ogierni, mając
kochanka Hermana... no, zważywszy to oraz inne podobieństwa między nią a tamtą,
książkową bohaterką, Lucy Joliffe uznała, że to portret jej osoby, wampirowato
zdeformowany, został przedstawiony na kartach Ewangeliarza i poczuła się ośmieszona,
znieważona i skompromitowana.
„Tak - powiedział MacTea. - Baba narobiła piekielnego rabanu, ale wcale lub prawie
wcale nie chodziło jej o reklamę. Zbadaliśmy to dyskretnie własnymi kanałami i wiesz...
podobieństwo jest uderzające. »Lucy Wełniste Włosy« to Lucy Joliffe, tyle że o dwa lata
starsza. Jakby nasz drogi czarny brat przepowiadał przyszłość.” „Są nawet tacy, co w to
wierzą.” „W jego zdolność przepowiadania przyszłości?”
„Tak. Wierzą, że jest prorokiem.”
„Ja sam jestem gotów w to uwierzyć, bo... I to jest ta rzecz, o której powinieneś
wiedzieć, Ced. Jeden z naszych chłopców wpadł na interesujący pomysł, żeby sprawdzić, czy
da się odnaleźć pozostałych bohaterów Ewangeliarza. Zaproponował taki eksperyment. -
Przez chwilę MacTea w milczeniu gładził kciukiem bransoletę zegarka. - Odnaleźliśmy ich
wszystkich: Williama Frankleya, jego żonę i wspópracowników, Rebby i Quenta Courgan,
Michaela Tomashka, Adama i Lindę Tossey, pułkownika Dowda, porucznika wojsk lądowych
Normana McLorrena i całą rodzinę Leinsterów. Dosłownie wszystkich. To nie są jakieś
wymyślone postacie, ci ludzie istnieją naprawdę i Bogu niech będą dzięki, żeśmy ich
odnaleźli szybciej niż dziennikarze.” „No...”
„Wiem, co chcesz powiedzieć, Ced. Nasz drogi czarny brat mógł znać ich wszystkich i
opisać. Szkopuł w tym, że oni temu zaprzeczają. Nikt z nich nie zetknął się z Eliasem
osobiście i dopiero po rozmowie z nami nabrali na to ochoty. Wobec tego, może nasz drogi
czarny brat dowiadywał się o nich poprzez swoich informatorów? Załóżmy, że tak było,
chociaż faceci z wywiadu wojskowego, których pewne dane ujawnione w Ewangeliarzu
postawiły na nogi, nie wpadli na żaden trop do dzisiaj. Ale załóżmy, że tak było. To jednak
też niczego nie wyjaśnia, chyba że ci jego informatorzy byli jasnowidzami.”
„Mówisz o Lucy Joliffe?”
„Mówię nie tylko o Lucy Joliffe, mówię o nich wszystkich. Ewageliarz wydany został w
tamtym roku, a wtedy Adam jeszcze nie chodził z Lindą Tossey, wtedy żona Williama
Frankleya jeszcze nie leczyła się u doktora Oughtersona, wtedy panna Rebby jeszcze nie
znała Quenta Courgana, wtedy rodzice małego Eddiego Dowda jeszcze nie zginęli w
wypadku samochodowym, Wtedy porucznik Norman McLorren jeszcze nie awansował do
stopnia kapitana i wtedy państwo Leinster jeszcze nie adoptowali sieroty Powella.”
„Niezła robota” - skonstatował Eccels.
Jego konstatacja równie dobrze mogła dotyczyć treści Ewangeliarza, jak i odkryć
dokonanych przez pracowników Agencji i Eccels sam nie był pewien, co ma na myśli.
„Jak tak dalej pójdzie - powiedział MacTea - w następnym roku Adam zdobędzie tytuł
mistrza okręgu w pływaniu i utraci Lindę Tossey, Lucy Joliffe nawiąże słodki romans z
Ronniem, żona Frankleya grzmotnie w katafalk, panna Rebby, już jako pani Courgan, zajdzie
w ciążę, pułkownik Dowd po przejściu na emeryturę skończy razem z wnuczkiem budowę
schronu, a państwo Leinster zaplanują wyjazd do zapuszczonej posiadłości Halla Toyesa,
gdzie rozłożą się biwakiem. Sytuacja międzynarodowa tak się zaostrzy, że budzić nas będą i
kołysać do snu syreny alarmowe.”
„Ładne jajo ci komuniści nam podrzucili - zauważył Eccels. - Jeśli ludzie usłyszą, że te
przepowiednie ^się spełniają, wybuchnie taka panika... - nagle oprzytomniał. - Chryste Panie,
ile z tego wie prasa?”
„Tyle, ile chcemy, żeby wiedziała. Ci wszyscy z Ewageliarza są pod naszą stałą i
troskliwą opieką i trzymamy rękę na pulsie. Ale, Ced... - MacTea uśmiechnął się szeroko -
...ja też ułożyłem przepowiednię. Może kiedyś napiszę o niej w swoich pamiętnikach, na razie
mam ją w głowie. Posłuchaj: oprócz najbliższych ludzi prezydenta o tym szczególnym
aspekcie sprawy Eliasa i jego Ewangeliarza wiedziało tylko siedem osób, do których zaliczał
się Cedric Eccels. Spotkaliście się na pewno z tym rodzajem facetów. Mają wygląd
urzędników bankowych niższego szczebla albo zwariowanych kolekcjonerów
wymieniających między sobą etykietki zapałczane, guziki czy stare żelazka. Ced miał właśnie
taki wygląd. Ci, którzy go dobrze nie znali, byli przekonani, że jest bezbarwny, tępawy,
potulny, zasklepiony we własnym światku, nudnym i zakurzonym, i wielu z nich na tym
przekonaniu fatalnie się przewiozło. W lepiej zorientowanych kręgach mafijno-
terrorystyczno-lewackich Ced słynął z nieprzejednania i z bezkompromisowośei i uchodził za
najbardziej niebezpiecznego gościa między Filadelfią a Los Angeles. Ja osobiście uważałem,
że był on odważnym, doświadczonym i piekielnie utalentowanym detektywem. Te cechy
zresztą przesądziły, by powierzyć mu zadanie rozpracowania Eliasa, nad którym zespół
LeeSinga biedził się bezskutecznie od roku. I Ced nie zawiódł. Kiedy po tygodniu wszedł do
mojego gabinetu, niósł pod pachą pakunek. Była to owinięta w trzy warstwy papieru i
włożona do worka z plastykowej folii głowa naszego drogiego czarnego proroka.”
Wspominając teraz tę rozmowę Eccels usiłował dociec, czy Mac Tea przejrzał jego
poglądy na kwestię myślenia slajdami. Poglądy, które chyba trzeba będzie zrewidować lub
przynajmniej zmodyfikować, bo ten Sabo Lynen, aczkolwiek wygląda jak studenciak na
wakacyjnej włóczędze, jak jeden z tych zarozumiałych i cynicznych nihilistów, jest jednak w
miarę taktowny, okazuje sporo szacunku i składa dowody wrażliwości wprost ministranta
katolickiego. Eccels miał cały wczorajszy dzień na to, by go poznać i parę dowodów, by
zmienić o nim zdanie, ku czemu coraz bardziej się skłaniał.
No i kto by przypuszczał... - rozmyślał za kierownicą Aston-Martna, podczas gdy
usadowiony obok Sabo wertował Eiocmgfeliarz. - Chłopak wypowiada swoje poglądy bez tej
ironicznej wzgardy, z jaką robi to większość młodych ludzi, ale też bez popadania w tanią,
powierzchowną afektację typową dla zwolenników tego proroka, do których z pewnością
należy. Talki inteligentny, grzeczny i zrównoważony sympaciula, wybaczalnie gadatliwy.
- Wiesz co - odezwał się Sabo całkiem a propos - nie daje mi spokoju twoje wczorajsze
pytanie o Eliasa. Główkowałem nad tym i doszedłem do wniosku, że jego działalność jest tak
ważna i wartościowa dlatego, że on ciągle zmusza nas do myślenia o przyszłości.
- To posłannictwo każdego kaznodziei.
- Uch, tak. Ale jemu nie chodzi o przyszłość naszych dusz, o nasze zbawienie, takie
bzdety, on chce, żebyśmy myśleli o swojej przyszłości jako gatunku ludzkiego. No, owszem,
często cytuje Biblią, dobiera te cytaty tendencyjnie, interpretuje je dowolnie, ale to wszystko
służy nadrzędnemu celowi. Zawsze, kiedy otwierani Ewangeliarz, odkrywam w nim coś
nowego. Czy zwróciłeś uwagę na tę egzegezę, w której Elias przytacza urywki z Apokalipsy,
rozdział szesnasty?
Zanim Eccels zdążył cokolwiek powiedzieć, Sabo już czytał z emfazą:
- „I usłyszałem donośny głos mówiący ze świątyni do siedmiu aniołów: Idźcie i wylejcie
siedem czasz gniewu Bożego na ziemię. I wyszedł pierwszy, i wylał czaszę swoją na ziemię; i
pojawiły się złośliwe i odrażające wrzody na ludziach... A drugi wylał czaszę swoją na morze;
i przemieniło się w krew jakby z umarłego, i wszelkie stworzenie żyjące w morzu zginęło. A
trzeci wylał czaszę swoją na rzeki i źródła wód; i przemieniły się w krew. A czwarty wylał
czaszę swoją na słońce, i dana mu została moc palenia ludzi żarem. I byli ludzie popaleni
wielkim żarem... A piąty wylał czaszę swoją na świat zwierząt; i pogrążył się świat zwierząt
w ciemnościach,” i gryźli ludzie z bólu swoje języki. I bluźnił Bogu Niebieskiemu z powodu
swoich bólów i z powodu swoich wrzodów... A szósty wylał czaszę swoją na wielką rzekę
Eufrat; i wyschła jej woda, aby można było przygotować drogę dla królów ze wschodu
słońca. A siódmy wylał czaszę swoją w powietrze... I nastąpiły błyskawice i donośne
grzmoty, i wielkie trzęsienie ziemi, jakiego nie było, odkąd człowiek istnieje na ziemi; tak
potężne było to trzęsienie ziemi. I rozpadło się wielkie miasto na trzy części, i legły w
gruzach miasta pogan... I znikły wszystkie wyspy i gór już nie było. I spadły z nieba na ludzi
ogromne cetnarowe kawały gradu; a ludzie bluźnili Bogu z powodu plagi gradu, bo plaga ta
była bardzo wielka.” - Sabo podniósł wzrok znad książki i nie zmieniając tonu, jakby nadal
odczytywał
Ewangeliarza, ciągnął z emfazą: - Te ze gniewu Bożego wręczyła siedmiu aniołom istota
wyobrażająca cztery stworzenia: lwa, wołu, orła i człowieka, czyli cztery symbole:
wojowniczość, siłę, szybkość i mądrość. Są to oczywiście symbole naszej epoki. Ponadto tych
siedmiu aniołów wyszło z „Namiotu świadectwa”, to znaczy ze starotestamentowego
„przybytku na pustyni”, no a gdzież, do diabła, jak nie na terenach pustynnych, w różnych
miejscach odludnych rozlokowane są wyrzutnie rakiet strategicznych? Więc czy ten rozdział
Apokalipsy nie przedstawia obrazu termojądrowej zagłady świata?
Fragment egzegezy
z EWANGELIARZA ELIASA
...Najwyższy czas zabawić się w krzyżyki. Albo w tak zwane straty bezpowrotne.
Zabawmy się w krzyżyki, co?
Ludzie, nie macie pojęcia, ilu z was jest już krzyżykami. W moim dzisiaj wszyscy
jesteście krzyżykami. Zabawmy się w krzyżyki, co?
Z EWANGELIARZA ELIASA
Do czterdziestej ósmej sekundy po godzinie „G”.
5 kilometrów od punktu „0”.
Powietrze przestało wypływać z pękniętych przewodów i ucichł zimny wiatr dmący
przez halę na poziomie trzecim pod hangarem F, który nie istniał. Cat, z zakręconym
zaworem wodociągu mózgu, oparty plecami o butle, spoczywał martwy na betonowej
posadzce komory...
┼ Cat
...a po drugiej stronie tunelu aerodynamicznego kulił się William Frankley. Otaczająca
go ciemność rzedła rozpraszana rdzawym brzaskiem wpadającym tutaj przez szczeliny i
szpary w ścianach zdemolowanych szybów obu wind. W głowie Frankleya nadal pracował
nadajnik zagłuszający, ale poprzez wysyłane z tego nadajnika brzęczenia, szumy i dzwonki,
poprzez cichnący w oddali „łoskot, coraz śmielej przedzierały się znajome słowa o
kabalistycznym znaczeniu, szeptane głosem Olie. „Wkrótce się spotkamy, kochanie.” A może
była to refleksja zrodzona w jego własnym umyśle.
Z tyłu za nim rozciągnięty na brzuchu Gary powoli oblizał górną wargę. Patrzył na
świetlisty trap łączący jego łódź z Przystanią Królestwa Niebieskiego i szukał wzrokiem
poręczy, której mógłby się uchwycić w trakcie wspinaczki pod górę. Ustało drżenie i żadna
fala nie kołysała już pokładem; Gary z uznaniem stwierdził, że ustał również wiatr.
- No, dobra - skomentował to po swojemu. - Ale w przyszłości uważajcie na przeciągi,
jak otwieracie bramę tam u siebie.
Potem przez chwilę nadsłuchiwał odpowiedzi, wreszcie nieporadnie dźwignął się na
rękach i ukląkł.
- No, dobra - rzekł. - Tylko bez głupich sztuczek.
Nawet tam na górze nie wiedzieli, co chciał przez to powiedzieć.
11 kilometrów od punktu „0”.
I zanim minął ten moment krótki jak czknięcie, kafeteria przemieniła się w turecką
łaźnię, podmuch poderwał ludzi z ziemi, zdarł z nich odzież i cisnął nagich na mozaikową
podłogą, rażąc gradem odłamków szkła, plastyku i roztrzaskanego sprzętu, wzbijając w
powietrze zawiesinę pyłu, sadzy, pary wodnej i drobnych kropelek alkoholu. W schronie, w
którym jeszcze przed paroma sekundami rozbrzmiewały wrzaski, piski, pojedyncze frazy
wokalizy, zaległa cisza mącona jedynie bulgoczącym charczeniem i anemicznym
madrygałem jęków. Rebby leżała w kałuży whisky, tuż przy tym sympatycznym i życzliwym
młodym człowieku...
┼ Ten sympatyczny i życzliwy młody człowiek
...na pół przytomna i bez czucia; nie czuła nawet tego, że zaczął się poród. Pobliska sala
porodowa płonęła razem z personelem...
┼ Personel pobliskiej sali porodowej
(no i skoro o tym mowa, to także):
┼ Żona tego sympatycznego i życzliwego młodego człowieka
┼ Płód, którego głowa uwięzła między nogami żony tego sympatycznego i życzliwego
młodego człowieka
...a ci ludzie wokół sami sposobili się do powtórnych narodzin, więc położenie jej byłoby
doprawdy nad wyraz krytyczne, gdyby nie Atomowa Akuszerka. Za jednym zamachem
obaliła ona Rebby na grzbiet, zdarła z niej majtki, oczyściła drogi rodne i rozerwała pęcherz
płodowy, pobudzając macicę do skurczów.
I dopiero teraz nad tym schronem, nad całą tą dzielnicą załamał się strop podtrzymujący
Królestwo Boże. Grzmot - jakby to moce piekielne skruszyły pieczęcie nałożone na księgę
Jana Ewangelisty - wstrząsnął niebem i ziemią. Usłyszeli go wszyscy żywi w okolicy, mimo
że podmuch uszkodził błony bębenkowe i błędniki kostne w ich uszach. A po grzmocie tym
nastąpiły grzmoty dalsze.
Z gardła Rebby Courgan wydobył się słaby, chrapliwy krzyk. Ale nie był to krzyk
świadomy. Zdarza się, że procesy gnilne zachodzące we wnętrzu trupa wytwarzają znaczne
ilości gazów, które uchodzą przez naturalne otwory ciała i wtedy trup wydaje z siebie
protestacyjny krzyk. Rebby nie była jeszcze trupem, niemniej krzyk jej miał znamiona krzyku
trupiego. Fala uderzeniowa wtłoczyła w nią więcej powietrza, niż zdołały pomieścić płuca i
teraz powietrze to, ponaglane skurczami macicy oraz przepony, wydostało się z niej
buntowniczo, wprawiając w wibrację struny głosowe.
Dokładnie w tym samym czasie Michael Tomashek... Och, nie ma już Michaela
Tomashka.
Był Michael Tomashek, nie ma Michaela Tomashka.
Chociaż nie, coś jednak z niego zostało. Kawałek jego kości miedniczej podążał na czele
frontu Macha, pędząc przed siebie, wciąż pędząc przed siebie.
┼ Michael Tomashek
Skoro jesteśmy przy tej odległości, to także:
┼ Ronnie - do niedawna kochanek Lucy A jeśli on, to przy okazji:
┼ Connie - do niedawna kochanka Ronniego No i oczywiście:
┼ Dziesiątki tysięcy mieszkańców tej dzielnicy
17 kilometrów od punktu „0”.
Oni przecież są martwi - pomyślał Adam o tych nagich i łysych pływakach nad nim, pod
nim i obok niego. Były pośród nich te oto osoby:
┼ Derick Danube
┼ Ta nadtopiona kobieta
┼ Pan Jarvis
┼ Sophy
Adam nie mógł jednak wiedzieć, że martwi są już - lub w ciągu najbliższych sekund
martwi będą także - pozostali goście klubu „Enklawa Przyrody”, czyli:
┼ Linda Tossey
┼ Richard Copperman - cholerny wymoczek
┼ Te dwie nieznajome dziewczyny w jednakowych kostiumach i w słomkowych
kapeluszach
┼ Bass
┼ Ezra
┼ Pani Jarvis
┼ Obie córki Cyrusa Folsoma
┼ Pani Klein
┼ Hal Hennesy - finansowy doradca pani Klein
┼ itd.
Przebywając w zanurzeniu, będąc rekinem ludojadem (w tej skali nie większym niż
pirania) hodowanym w akwarium przez obywateli miasta Lorbrulgrud, Adam nie mógł też
wiedzieć, że spłonęły już - lub w ciągu najbliższych sekund spłoną - znajdujące się na terenie
klubu leżaki, dmuchane materace, płaszcze kąpielowe, ręczniki, okulary przeciwsłoneczne,
kremy i olejki do opalania, wiklinowe krzesła o siedzeniach z płótna w zielone wodorosty,
parasole ze stolikami, ławki, kabiny, zabudowania restauracyjne, bary, tarasy, ściany ze szkła
fotochromowego, krzewy i obrośnięte trawą klomby i gazony. Adam nie mógł o tym
wiedzieć, ale po chwili się dowie.
Chwila ta właśnie minęła.
Chwila ta minęła i przyszła chwila następna. A następna ta chwila przyniosła tyle i tak
spiętrzonych zdarzeń, że Adam nigdy nie zdoła odtworzyć ich w pamięci, choć będzie do nich
wracał przez lata. Tak, przez lata, bo on mimo wszystko przeżyje ten nuklearny konflikt. Nikt
z pozostałych gości klubu „Enklawa Przyrody” nie ocaleje.
Gdyby czas był elastyczny, gdyby dał się dowolnie rozciągać, wtedy Adam z pozoru
jednoczesne te zdarzenia mógłby rozłożyć na poszczególne fazy i ujrzeć je w kolejności, w
której zachodziły.
Niczym składany dach kabrioletu, sklepienie z ludzkich ciał nad nim zostało odsunięte na
bok, jakby mały ciekawski synek właścicieli akwarium odgarnął je zuchwałą dłonią.
I jednocześnie:
tamto złowieszcze światło mieniące się odcieniami czerwieni, mając obecnie wolny
dostęp do głębin, ściemniało przewrotnie.
I jednocześnie:
dobiegający zewsząd szum wzmógł się do ryku i huczącego dudnienia. I jednocześnie:
z wnętrza ziemi nadszedł gniewny pomruk, aż drżenie przeniknęło cały basen. I
jednocześnie:
głęboka fala wzburzyła wodę, pchnęła jej masy do przodu i Adam wzleciał w powietrze.
Przez dwie-trzy sekundy jego receptory odbierały bodźce, które chociaż w tym wypadku
istotnie napłynęły z otoczenia jednocześnie, to nie pozwoliły się ująć w syntetyczne doznanie.
Każdy ze zmysłów donosił Adamowi o zebranych wrażeniach oddzielnie i niezależnie.
A o czym donosiły Adamowi zmysły? O tym:
1. Zmysł kinestetyczny - że jego ciało porusza się w przestrzeni ruchem jednostajnie
opóźnionym, po krzywej parabolicznej.
2. Zmysł równowagi - że jego ciało przyjęło pozycję jeźdźca wyrzuconego ze strzemion.
3. Zmysł temperatury - że powierzchnia jego ciała, z niejasnych powodów, może
wskutek tarcia, rozgrzewa się jak spadający meteoryt.
4. Zmysł węchu - że do jego nozdrzy, gardła i płuc wtargnął ostry, duszący swąd
spalonego drewna, plastyku i lakieru, odór kopcących szmat i tlącej gumy oraz trupi fetor
zwęglonej skóry.
5. Zmysł smaku - że do ust wsypano mu szlakę zmieszaną z kurzym łajnem.
6. Zmysł słuchu - że to huczące dudnienie przeobraziło się w spotęgowany, przeciągły
rumor.
7. Zmysł wzroku - że jego ciało wygarnięte podmuchem z basenu unosi się nad czarną,
wypaloną pustynią, a wyjący wicher gna chmury dymu i sadzy, miota popiołem, porywa
osmalone resztki, toczy buchające iskrami kadłuby samochodów i wlecze pogięte szkielety
budynków.
8. Zmysł dotyku - że jego ciało upadło właśnie na środek klombu, który Atomowa
Ogrodniczka wcześniej starannie wyplewiła i poddała działaniu płomieni,
przeprowadzając dezynfekcję, dezynsekcję i deratyzację, po czym ochłodziła wiatrem.
Upadek ten sprawił, że na tablicy rozdzielczej mózgu Adama rzeczywiście nastąpiło
spięcie. Przepaliły się bezpieczniki (na szczęście zdolne do samoregeneracji wszystkich
zmysłów i chłopak stracił przytomność.
Żaden ze zmysłów - ani kinestetyczny, ani równowagi, ani temperatury, ani węchu, ani
smaku, ani słuchu, ani wzroku, ani dotyku - nie donosił mu teraz, że jego ciało pchane
słabnącym wiatrem sunie w stronę dziury po wyrwanym fundamencie, do której wpadnie i w
której niebawem się ocknie, by stwierdzić, że znów znajduje się w świecie - tym samym, ale
jakże odmienionym.
Tymczasem fala uderzeniowa rozprzestrzeniając się koliście z prędkością supersoniczną i
pędząc przed siebie, wciąż pędząc przed siebie, przepadła za linią horyzontu.
26 kilometrów od punktu „0”.
- Najważniejsze, ze jesteśmy w schronie - powiedział ponownie pułkownik Dowd, nadal
sapiąc po niedawnej walce z ogniem, którego omal nie padł ofiarą.
Powiedział to do siebie, by oszacować wartość tych słów, sprawdzić zwłaszcza, czy za
słowem „schron” kryje się coś dostatecznie wytrzymałego, coś, Co nie tylko samo ocaleje z
pogromu, ale także ocali ich obu. Nie, nie obu. Jest mało prawdopodobne, żeby człowiek,
który przez pięć sekund stał z zadkiem wypiętym do kuli ognistej, miał szansę wylizać się z
oparzeń.
Roztrząsając to w myślach gorączkowo i pośpiesznie, pułkownik Dowd podszedł do
prądnicy, uruchomił silnik spalinowy i włączył agregat filtrowo-wentylacyjny. Potem, zanim
przekręcił kontakt elektryczny, zgasił latarkę i w ciemności jeszcze raz na próbę przymknął
powieki. Znowu dostrzegł tę fioletowoczerwoną jasność jutrzenki nieśmiało pulsującą gdzieś
na krańcach pola widzenia. Pierwsze objawy... Zaraz ustąpi analgezja powstrząsowa i
podstępnie chwyci go ból - taki, że śmierć bez przesady będzie miłosiernym wybawieniem.
Ale, rany boskie, jeszcze nie teraz! Zapalił światło.
- Kapralu - powiedział głosem podniesionym ponad hałas pracujących urządzeń i poczuł,
że nabłonek na jego wargach pęka jak strąk grochu.
Mały Eddie pociągnął nosem. Poprzez wirujące mu przed oczyma tęczowe koła, poprzez
grubą szybę spłukiwaną brudnym deszczem spoglądał na ten świat zawężony do wnętrza
schronu, obserwując go z niedowierzaniem i lękiem. Bo to, co się dotychczas wydarzyło,
wcale - o jeny - nie przypomina zabawy. Wcale a wcale. Przecież dziadek przed chwileczką
wył i fajczył się naprawdę, zdarł z siebie bluzę, spodnie i w ogóle... „To nie jest żaden alarm
ćwiczebny - powiedział - to jest alarm prawdziwy.” No i ten ogień na dworze też był całkiem
prawdziwy. Był czy nie był?
Kapitan wojsk lądowych Norman McLorren nie miał takich wątpliwości: działanie ognia
czuł na własnej skórze. Będąc ciężko poszkodowaną Istotą Ludzką, kaszląc, rzężąc i plując,
opatulony w płaszcz kąpielowy wyszedł przed dom. Czynił przygotowania do kolejnej
przemiany - w pielgrzyma o śmiertelnie nadwątlonym zdrowiu. Był tak zaabsorbowany sobą,
że nie zważał na swoich sąsiadów, ani na sąsiadów swoich sąsiadów, ani też na sąsiadów
sąsiadów swoich sąsiadów, którzy tłumnie wylegli na ulice i z krzykiem i zawodzeniem,
wśród dymu, płomieni, rozpaczliwych nawoływań i oznak Obłędu miotali się jak demony
rodem z piekła. Nie zważał na nich, chociaż jako wojskowy powinien być zainteresowany
praktyczną wykładnią, ilustracją procesu „eliminowania sił i środków z pola walki”,
„ponoszenia bezpowrotnych strat własnych”. Proces ten przebiegał na jego oczach
nieustannie i obejmował rosnącą liczbę osób...
┼ Rosnąca liczba sąsiadów kapitana McLorrena
┼ Rosnąca liczba sąsiadów sąsiadów kapitana McLorrena
┼ Rosnąca liczba sąsiadów sąsiadów sąsiadów kapitana McLorrena t itd.
....ale on nie oglądając się, nie patrząc na boki ruszył chwiejnym kłusem środkiem alei
np-szącej przejściowo miano Dziewięćdziesiątej Siódmej Wschodniej Alei Pożarowej. Celem
jego pątniczej pielgrzymki była Świątynia Przeciwatomowa pułkownika Dowda.
- Najważniejsze, żeby się znaleźć w schronie - powiedział do siebie ponownie.
38 kilometrów od punktu „0”.
- Przepuśćcie mnie! Chcę stąd wyjść! Część ludzi blokowała jej dostęp do drzwi,
część uniemożliwiała jej odwrót. Lucy, kobieta atrakcyjna, niezależna, całkiem seksowna, z
temperamentem i stosunkowo młoda - Plasku-plask! Plasku-plask! - wpadła w pułapkę.
Nieopatrznie dołączyła do kręgu osób pląsających w obrzędowym tańcu w hallu na parterze i
teraz musiała podporządkować swoje ruchy ruchom członków tego szczepu - Plasku-plask!
Plasku-plask! - bo inaczej mogliby ją zadeptać. Jej wątły dyszkant:
- Chcę stąd wyjść! (Plasku-plask! Plasku-plask!) Chcę stąd wyjść! (Plasku-plask! Plasku-
plask!)
...mieszał się z wrzaskami łysego grubasa, który dreptał w kółko:
- Jaki wybuch? Co za wybuch? (Szuru-szur! Szuru-szur!) Tam, to znaczy gdzie? (Szuru-
szur! Szuru-szur!)
...i z porykiwaniem mężczyzny ze stacji benzynowej, przytupującego skocznie:
- Pali się! Uayahay! (Tupu-tup! Tupu-tup!) ...ali się! Pali się! Uayahayaaa! Ja się palę!
Hay! Hay! Hay! Hayaaa!! (Tupu-tup! Tupu-tup!)
...i ginął w powszechnej wrzawie.
Lucy stanowiła wyborny przykład dostosowania się do kulturowo nowych warunków -
Plasku-plask! Plasku-plask-! - Była bez majtek i bez biustonosza, w samej tylko
sukience, która - gdyby ją zadrzeć od dołu i opuścić z góry
- Plasku-plask! Plasku-plask! - mogłaby w tym tłoku ujść za przepaskę biodrową, a bose
jej stopy zgrabnie i z niespodziewaną wprawą plaskały w niesłyszalny rytm plemiennych
bębnów - Plasku-plask! Plasku-plask! Plasku-plasku-plasku-plask!
- Chcę stąd wyjść! - zapiszczała znowu. - Chcę stąd wyjść!
Tak, tak, musi stąd wyjść natychmiast! Jacyś zwyrodnialcy podpalili motel, wszędzie już
widać ogień i ona - mój Boże! - zaraz zgorzeje w tym ogniu. Trujący dym pozbawi ją
przytomności, upadnie jak przewrócony manekin i jej ciało strawią płomienie - jeśli nie
wydostanie się stąd natychmiast, więc musi wydostać się stąd natychmiast, wydostać się,
wydostać się, wydostać się, wydostać się, wydostać się!
- Przepuśćcie mnie!!
Szalenie było jej spieszno. I histeryzowała jak zakochana nastolatka, którą rodzice
zamknęli w domu, by nie poszła na randkę z kimś, kogo nie akceptują.
Akceptowany czy nie masywny ułomek metalowej rury był Lucy przeznaczony, jej
rodzice nie mogli temu zapobiec, zresztą oboje spoczywali w grobie. Akceptowany czy nie
masywny ten ułomek metalowej rury pochodzący z masztu telewizyjnej anteny zostanie
wyprawiony w drogę przez Atomową Swatkę, która za czterdzieści pięć sekund nada mu
prędkość stu osiemnastu kilometrów na godzinę i skieruje go prosto w ramiona Lucy.
Znajomość tych dwojga potrwa zaledwie moment i ograniczy się do jednorazowego kontaktu,
ale w jego efekcie oboje rozładują całą swoją namiętność, wszelkie uniesienia.
Mniej więcej w tej samej odległości od punktu „0”, co Lucy znajdowały się trzy martwe
osoby...
┼ Młoda matka
┼ Ośmiomiesięczne niemowlę młodej matki
┼ Właściciel kiosku z hot dogami ...które uśmiercił rozhukany samochód pani Leinster.
Pani Leinster także była martwa...
┼ Pani Leinster
...a jej córka... To jednak dzieje się już nieco dalej: pięćdziesiąt kilometrów od punktu
„0”.
50 kilometrów od punktu „0”.
...a jej córka Florence po raz pierwszy w swoim prawie osiemnastoletnim życiu
zobaczyła martwego człowieka. Człowiekiem tym był jej ojciec.
┼ Jej ojciec - pan Leinster
W korycie wyschniętego strumienia pan Leinster ieżał na wznak, rozwalony jak tłuścioch
z obrazu Bruegela W krainie pieczonych gołąbków. W takiej pozie znalazła go Florence,
kiedy szlochając i pokwikując coraz ciszej, drżąc na całym ciele i sunąc na czworakach,
przedostała się na drugą stronę zarośli pod kępą drzew.
- Och, kurde! - wykrztusiła.
- W porządku - odpowiedziała jej dusza pana Leinstera, stąpając na wysokościach za
podążającą przodem Świetlistą Postacią. - Jakby co, to ja czuwam tu na górze.
- Kurde! Kurde! - powtórzyła Florence.
Potem sypnęła w harcerskie te zwłoki garścią piachu, co jednak miało nikły związek z
ceremonią pogrzebu. W ten sposób po prostu wyładowała część swojej wściekłości na ojca.
No bo to Jarecki zażądał, żeby pojechała na ten obłąkany biwak, to przez niego znalazła się w
tym miejscu. I teraz co? Ma do krwi otarte ręce i kolana, jest poparzona, piecze ją twarz,
piecze brzuch, pieką ramiona i uda, i jak w takim stanie pójdzie na randkę? Tato od początku
był tej randce przeciwny, zawziął się, żeby nie dopuścić do jej spotkania z Murrayem i w
końcu postawił na swoim. Postawił na swoim? To się jeszcze okaże! Ona jest dorosła i zrobi
to, na co jej przyjdzie ochota, i niech świat się wali!
Nie tylko Florence tak źle życzyła światu. Życzyło mu tego mnóstwo ludzi, ale tylko
nieliczni wiedzieli, że ich życzenie już się spełnia - że świat już się wali. Florence należała do
niczego nie podejrzewającej większości.
Niejakie podejrzenia miał za to pięcioletni Powell. Koniec świata - pomyślał. - Na tych
filmach, gdzie jest o bombie wodorowej, zawsze mówią o końcu świata. Mówią, że wystarczy
zupełnie mało takich bomb i zginą wszyscy Amerykanie. Wtedy przyjdą tamci straszni ludzie
ze swoimi sierpami i młotami i to będzie ten koniec świata, w ogóle wszystkiego. No, ale
przecież MacOonagh nie zginął. I przecież zbudował sobie jaskinię i dogrzebał się w gruzach
do piwnic i spiżarni, i magazynów. I przecież w każdym odcinku kogoś ratuje. Uratował
swoją mamę i swojego brata, i jego żonę... tego brata. I ta dziewczyna o długich jasnych
włosach, Sony, taka ładna, chociaż mało mówi po naszemu, bo przyleciała z jakiejś Europy,
ją też uratował. W ostatnim odcinku. Ale mamę uratował na początku. Podniesiony na duchu
tą myślą Powell wydłużył krok, maszerując po wertepach drogą, którą przyjechał tutaj z
rodzicami. Przed oczyma nadal fruwały mu rzęsiście białe i różowe płaty. Daleko przed nim i
wysoko nad miastem skrytym za krańcem widnokręgu kłębiła się chmura stygnących gazów i
dymu. Miała ona kształt kulistonmeduzowaty.
ALE - DO CHOLERY - CO TO?
- Nic, ani słowa - powiedziała Doreen.
I wyłączywszy radioodbiornik opadła z powrotem w głąb siedzenia, po czym wsuwając
sukienkę między uda szeroko rozłożyła nogi, bo ten upał kompletnie ją obezwładniał.
- Brak wiadomości to dobre wiadomości - zauważył Jeremy zza kierownicy fiołkowego
Chevroleta Accord Leila. - Wiemy przynajmniej, że Elias nie zrobił żadnego nowego ruchu.
Zaszył się na Florydzie, w tym pensjonacie „Patriarchal” i nie wytyka stamtąd nosa, to jasne.
Może coś knuje, ale na razie nie daje dziennikarzom pożywki dla plotek, więc ci py-skacze z
dziennika radiowego nie mają o czym gdakać.
- Byłabym spokojniejsza, gdyby to potwierdził ktoś, kto jest tam przy nim -
wykrzywiając usta Doreen zdmuchnęła włosy z czoła. Przez chwilę zachowała na twarzy ten
wyraz wulgarnego sceptycyzmu. - Wiesz, co mi Dan powiedział? - Telefoniczną tę rozmowę
z redaktorem naczelnym przeprowadziła dzisiaj po śniadaniu, do tej pory jednak nie miała
okazji zdać z niej koledze szczegółowej relacji. - „Ufam - powiedział - że dotrzecie do tego
proroka, zanim on wykona to, co postanowił.”
- A co on postanowił?
- No, we Wczorajszym dzienniku wieczornym mówili o tym także. Postanowił „złożyć
swoje życie w ofierze”. Myślisz, Jerry, że Elias mógłby teraz na przykład mocować do haka
w suficie pętlę wisielczą?
- Zwykły chwyt reklamowy, takie gadanie. Facet widzi, że jego gwiazda gaśnie, więc
obiecuje nowe atrakcje itede. Nikt się nie da na to nabrać. Minęły już czasy, kiedy reporterzy
nocowali na ławkach pod jego hotelem. Chyba, że facet sam zmontuje tę swoją bombę
wodorową i spuści ją na jakieś miasto.
- Bomba wodorowa, tak - mruknęła Doreen. - Bo jemu chodzi właśnie o tę bombę, a nie
o popularność, nie wydaje ci się, Jerry?
Jej spojrzenie zatrzymało się z zadumą na fiołkowej masce samochodu, który wiózł ich
gładką autostradą, jadąc wzdłuż białych przerywanych pasów umykających do tyłu z
prędkością pięćdziesięciu pięciu mil na godzinę.
- Co? - spytał Jeremy.
- Jemu chodzi o coś ważnego. Nie wydaje ci się, że on ma tutaj do wypełnienia specjalną
misję i może ją wypełnić, jeśli wszystko zagra prawidłowo?
- Misję? - spytał Jeremy znowu. Dziś rano nasunęły mu się podobne refleksje.
Doreen monologując rozwijała dalej motek swoich myśli.
- To jest metoda. Jeżeli chcesz uziemić przeciwnika, który głosi niewygodne dla ciebie
poglądy, nie izoluj go od społeczeństwa, nie broń mu dostępu do kamer, mikrofonów i
powielaczy. Nie, ty pomóż mu szerzyć te jego poglądy. Niech pełno go będzie w telewizji, w
radiu, w prasie. Rzuć przeciwnika na głębokie wody, zobaczysz, jak szybko wykończy go
walka o to, żeby utrzymać się na powierzchni, jak szybko się opatrzy, strywializuje, znudzi i
zacznie ludziom wychodzić bokiem...
Niepostrzeżenie ogarnęło ją to znajome, chociaż tajemnicze uczucie twórczej utraty
kontaktu z rzeczywistością, a jej wyobraźnia, przygotowana do aktu niezbadanej prokreacji,
w locie godowym poszybowała przez płodne przestworza i osiadła u stóp Parnasu, na brzegu
źródła kastalskiego, Skąd bije wena.
- Czekaj, czekaj! - powiedziała Doreen głosem nabrzmiałym od emocji i schrypniętym
od upału, leniwym gestem nakazując milczenie otaczającej ją przyrodzie, która skądinąd nie
miała ochoty jej przerwać. - Przyszło mi coś do głowy. Ten Elias czy ktokolwiek inny, byleby
był prorokiem... Możemy z niego zrobić bohatera noweli. Jest on wysłannikiem z obcego
układu słonecznego, z planety zamieszkałej przez... no, Jerry, podaj jakąś nazwę.
- Sylacauga.
- Co?
- Sylacauga.
- Co to za idiotyczna nazwa?
- Tak się nazywa to miasteczko przed nami. Mamy do niego jeszcze sześć mil.
- Och, miasteczko! - prychnęła Doreen ze znużeniem. - Ale ja mówię o planecie, jeśli
potrafisz to sobie uświadomić. Już wiem. Pre-kognicja.
- I od razu wszystko jest jasne.
- Co mianowicie?
- Prekognicjanie to istoty obdarzone zdolnością jasnowidzenia.
- Owszem, do pewnego stopnia. I posłuchaj. Od tysiącleci obserwują oni rozwój naszej
cywilizacji i czasem dyskretnie pomagają nam w sytuacjach krytycznych. W ostatnich latach
Konsystorz Naukowy na Prekognicji rejestruje zatrważający wzrósł symptomów
świadczących, że ludzkości zagraża kolejny ostry kryzys.
„Jeżeli te głąby nadal będą tak postępować - powiada Przewodniczący Konsystorza - na
ich planecie nieuchronnie dojdzie do katastrofy nuklearnej.”
Rada w radę Prekognicjanie wysyłają na Ziemię emisariusza. Zostaje on
wreinkarnowany w ciało człowieka, który akurat zginął w jakimś wypadku, gwałtownie, ale
bezkrwawo, tak że zwłoki są znakomicie zachowane. Zgodnie z instrukcją emisariusz siedzi
w ukryciu przez kilka miesięcy i czeka, aż wspomnienia o nieboszczyku zatrą się w pamięci
jego najbliższych, a potem - ucharakteryzowany i pod zmienionym nazwiskiem, oczywiście -
przystępuje do wypełniania swojej misji. Polega ona na ostrzeżeniu ludzkości przed
wiszącym nad nią niebezpieczeństwem. No, emisariusz wojażuje po kraju, naucza, wygłasza
kazania, występuje publicznie i tak dalej, i pod telepatyczne dyktando swoich rodaków
literatów pisze Ewangeliarz. Po pół roku z Prekognicji przybywa na Ziemię rewident, żeby
skontrolować, jakie efekty przyniosła działalność emisariusza. Jego relacja złożona po
powrocie tryska optymizmem.
„OK., chłopcy - mówi do członków Konsystorza - oni naprawdę przejęli się swoim
losem. Wszyscy tam teraz gadają tylko o groźbie zagłady termojądrowej. Powszechne
rozbrojenie stało się żelaznym tematem programów telewizyjnych, audycji radiowych,
artykułów, pogadanek, odczytów. Coraz śmielej rozlegają się żądania likwidacji arsenałów
atomowych. Na ulicach tłumy manifestują przeciwko zimnej wojnie. Wszędzie wiszą
transparenty, plakaty i hasła głoszące pokój.”
No, mija następne pół roku. Rewident powtórnie udaje się na Ziemię. Jest pełen wiary w
mądrość ludzką, ufny w zwycięstwo rozsądku. Ale - do cholery - co to? W telwizji, w radiu,
w prasie ani słowa o rozbrojeniu, nigdzie nie słychać żądań likwidacji arsenałów atomowych,
nigdzie nie widać tłumów manifestujących przeciwko zimnej wojnie, zewsząd zniknęły
transparenty, plakaty i hasła głoszące pokój. Podniecony tą odmianą rewidelnt wchodzi do
najbliższej knajpy, zamawia rum i tak jak nakazuje miejscowy obyczaj, familiarnie zwraca się
do barmana:
„Wreszcie zrobiliśmy porządek z tymi bombami, co?”
„Z jakimi bombami?” - pyta barman.
„Z tymi - wyjaśnia rewident i wskazuje telewizor w kącie - wokół których tak niedawno
było tyle wrzawy.”
„Aha, z tymi - odpowiada barman. - No, nie wiem, czy zrobili z nimi porządek, ale na
pewno przestali o nich pieprzyć na okrągło. Wyszły z mody.” - Niezłe, co, Jerry?
- Uhum - przyznał Jeremy. - Miła anegdotka. Coś w rodzaju tej: w dwudziestym...
powiedzmy, piątym wieku na Ziemi inkarnuje nowy Mesjasz. Stwierdza, że ludzie zapomnieli
już o przykazaniach boskich i nie znają Ewangelii Świętej. Zostaje więc wędrownym
kaznodzieją. Podróżując po kraju sławi Pana i równocześnie wypytuje ludzi o Chrystusa. Ale
wszyscy zbywają go wzruszeniem ramion. W końcu spotyka starego religioznawcę, który
odpoczywa w rynsztoku. Religioznawstwo jest w tamtych czasach nauką bardzo niepopularną
i człowiek ten nigdy nie znalazł pracy.
„Chrystus?” - zastanawia się głośno.
„Jezus Chrystus, Syn Boży - podpowiada mu Mesjasz. - Żył na początku naszej ery,
dopóki nie przybito Go do krzyża.”
„Zaraz, coś sobie przypominam - mówi starzec. - Ach tak, przybito Go do krzyża, racja.
No, teraz mamy nowocześniejsze metody. Pakujemy takich facetów do komory gazowej albo
na krzesło elektryczne.”
Doreen wydmuchnęła z siebie powietrze jak wielorybica, aż włosy spędzone z czoła
zawinęły się jej na czubek głowy.
- Czy to znaczy, że ktoś już napisał takie opowiadanie? - spytała rozdrażniona.
- Nie, mam nadzieję, że jeszcze nie. Ja sam je wymyśliłem.
Była to szczera prawda. Na pomysł ten Jeremy wpadł dziś przy śniadaniu, kiedy
popijając kawę studiował mapę południowych stanów, głęboko nieszczęśliwy. Wczoraj po
żarliwej perswazji uzyskał od Doreen Obietnicę, że do Griffin pojadą przez Atlantę, w której
przenocują, i przy sposobności zwiedzą tamtejsze Podziemne Miasto. Nie zdążył nacieszyć
się perspektywą tej cudownej wycieczki, a tu radio podało wiadomość, że Elias jest już na
Florydzie. Jego plany wzięły więc w łeb, bo trzeba było teraz zmienić trasę. Co gorsza,
odległość między nimi a tym czarnym prorokiem wzrosła do dwóch dni i na żadną zwłokę nie
mogli sobie pozwolić. Cały wczorajszy wieczór Jeremy miał z tej przyczyny zepsuty;
sakramencko zły poszedł do łóżka i wzgardziwszy wdziękami Doreen spędził ponurą noc, a
do śniadania usiadł zupełnie bez apetytu. Co tego skurwiela gna tak po kraju? - rozmyślał
przygnębiony nad rozłożoną mapą. - Za kogo on się uważa? Uwierzył, że faktycznie jest
prorokiem i ma misję bożą do wypełnienia, czy co? No, ale jeśli nim jest? To kiepsko trafił,
bo tu nikt proroków nie potrzebuje, to nie jest pora na misjonarzy boskich, ludzie mają dosyć
własnych kłopotów. - I wówczas właśnie naszły go refleksje, z których zrodził się ten pomysł.
- Och, doprawdy? - zdziwiła się Doreen. - Ty sam wymyśliłeś?
- Nie przeczę, że z twojej inspiracji - ustąpił Jeremy dyplomatycznie.
- Z inspiracji? - Doreen niemal czule spojrzała na niego spod rzęs. Uroczy Jerry!
Rzeczywiście ma fantazję bujną jak dziecko, ale tak jak dziecko ograniczoną, zależną od tego,
czym się ona karmi, i gdyby nie źródła tej inspiracji, gdyby nie dorobek innych pisarzy, z
którego czerpie nielicho, byłby autorem co najwyżej kilku oryginalnych utworów, otrzymując
marne wynagrodzenie za swoje marne dziennikarstwo, w marnej jakiejś gaze-cinie. - To jest
prawie to samo opowiadanie, o zmodyfikowanej treści - dodała z okrucieństwem.
- W zasadzie tak. Ale poszerzyłem jego problematykę - ustąpił Jeremy krok dalej.
I był gotów na jeszcze dalsze ustępstwa, byle uniknąć nieporozumień. Dobrze, niech to
będzie j e j opowiadanie. W trakcie jazdy z Dutson na Zachodnie Wybrzeże i z Zachodniego
Wybrzeża do Holly Springs w stanie Mississippi, gdzie zatrzymali się wczoraj na nocleg, i tak
omal nie wpędził jej w kompleksy, sypiąc pomysłami jak z rękawa i wymyślając fabułę za
fabułą. Doreen jest bardzo wrażliwa i ambitna, łatwo daje się ponieść irytacji i kiedy widzi, że
ktoś przerasta ją wyobraźnią, albo że nie docenia się należycie wniesionego przez nią wkładu
twórczego - wpada w fatalny humor, co dzisiaj byłoby wysoce niepożądane. Szczególnie
dzisiaj i... niech mnie diabli... do końca dzisiejszego dnia będę jej ustępować i dogadzać, będę
ją chwalił, komplementował, uwodził, czarował i hołubił, a wieczorem w Val-dosta wyduszę
z niej w łóżku imiona Świętej Rodziny, żeby postawić na swoim. No, jest po drodze, niejako
po drodze, ta miejscowość Saint Augustine z murami historycznej twierdzy, jest to słynne
seaquarium, jest Muzeum Cyrku w Sarasocie, są cyprysowe ogrody, są parki i ptaszarnie, jest
plaża Daytona, safari i Centrum Lotów Kosmicznych na Cape Canaveral - i wszystkie te
cudowności leżą przy szosie numer jeden, dosłownie tylko odrobinę dłuższej od autostrady na
Lakę City, Gainesville i Sebring, którą Doreen chce dojechać do Eliasa. Można ewentualnie
odpuścić sobie zwiedzenie Podziemnej Atlanty, ale trzeba być głupcem, by nie skorzystać z
takiej okazji i nie obejrzeć tych wspaniałych miejsc na Florydzie, mając je tuż pod nosem.
Och, rany boskie, wystarczy tylko odrobinkę zboczyć z trasy, muszę ją o tym przekonać albo
nie nazywam się Jeremy Brown!
- Po co? - wtrąciła się DoTeen do jego myśli, a on aż drgnął, tak obcesowo to
zabrzmiało.
- Co po co?
- Po co mieszać w to religię? Ta opowiastka jest zwykłą anegdotą, nie pretenduje do
niczego więcej i niczym więcej nie będzie, choćby poszerzyć jej problematykę o
konfucjanizm, tao-izm i mity Greków. Ma drwić z pozorności ruchów-przeciwko zbrojeniom.
- Ale drwi mało subtelnie - rzekł Jeremy łapiąc się na tym, że popełnia nieostrożność. -
To woda na młyn pacyfistów. - No, czy ja nie potrafię odczepić się od tego tematu? - Co mi
się spodobało w tym opowiadaniu, to pomysł z telepatycznym dyktandem. Kiedyś, w jakimś
wywiadzie Elias powiedział, że treść Ewangeliarza podyktowały mu Wyższe Hierarchie
Duchowe. I wiesz... Czy ty także nie masz czasem wrażenia, że piszesz pod czyjeś dyktando?
Ja mam. Siedzę przy maszynie i czuję na swoim karku wzrok kogoś, kto podszeptuje mi
fabułę. Zaraz, coś mi się jawi... Gdzie są papierosy?
- Tam gdzie zawsze. W skrytce. Zapalić ci?
- Uhum. Proszę.
Czyż nie jest to prosta droga do celu? Należy tylko użyć właściwego zaklęcia. Pochwała
w rodzaju: „Uważam, że ten utwór jest świetny” może swoim brakiem krytycyzmu
budzić uzasadnioną nieufność, ale już wyartykułowana z udaną niechęcią i z udaną zawiścią
opinia:
„Co mi się spodobało w twoim opowiadaniu, to...” sprawia, że Doreen staje się
przystępna i uległa.
- Nie zapomnij zgasić go w popielniczce, Jerry.
- Oczywiście, Doreen. Dzięki.
I trzeba będzie w Valdosta koniecznie odkupić jej ten puder!
Jeremy zwolnił, bo dojeżdżali do Sylacauga. Z lewą dłonią, którą wsparł na kierownicy
jak wieszcz przytrzymujący w natchnieniu karty rozwartej księgi, podjął:
- W porządku, posłuchaj. Mmm... taka nowelka o facecie piszącym powieść. Jest już
przy ostatnich rozdziałach, kiedy nagle gubi wątek. W głowie ma bezdenną pustkę. Siedzi nad
czystym arkuszem papieru, mija jedna godzina, mija druga, mija trzecia, wreszcie facet traci
cierpliwość i przez ramię zwraca się do swojej Muzy:
„Hej, no i co jest?”
„Pojęcia nie mam” - odpowiada mu głos zza światów.
„Czekam, aż zaczniesz dyktować.” „Wiem, ale Nadmuza milczy.” „Jaka znowu
Nadmuza?” - piekli się facet. „Nadmuza, czyli istota, która dyktuje mnie. Przypuszczam, że
zasnęła.” „Nie zasnęłam, nie zasnęłam - rozlega się inny głos, z jeszcze dalszych zaświatów. -
Tylko ten idiota...”
Aha, bo musisz wiedzieć, że głównym bohaterem tej powieści jest pisarz. On także
pracuje nad powieścią i jej treść poznajemy dzięki monologom wewnętrznym narratora. Facet
dojechał akurat do miejsca, W którym jego bohater przeżywa kryzys ; przestaje pisać. I
właśnie ten inny głos, z jeszcze dalszych zaświatów, powiada:
„Nie zasnęłam, nie zasnęłam, tylko ten idiota pozbawił możliwości twórczych swojego
bohatera, który z kolei dyktuje mnie. Koło się zamknęło i jeżeli któreś z nas czworga czegoś
nie wymyśli, nie wybrniemy z tego do końca świata.”
- Trochę to jakby z wczesnych utworów Vonneguta i Howarda Schoemfelda - orzekła
Doreen. Uniosła w palcach spód sukienki i po-wachlowała się nią, naganiając powietrze
między rozłożone nogi. - Nie mówiąc już o Bor-gesie czy Nabokovie.
Moje opowiadania - pomyślał Jeremy z goryczą - zawsze przypominają ci wczesne
utwory czyjeś tam. Oświadczył jednak pogodnie:
- Spodziewam się, że w twojej maszynie do pisania nowelka ta nabierze świeżych
rumieńców. Pod wieloma względami jesteś niezastąpiona, kotku. - To było adresowane do jej
próżności. Teraz wypada okazać współczucie i dżentelmeńską troskę. - Morderczy skwar, co?
- Niezręczna odzywka, ale od czegoś trzeba przecież zacząć. - Poprosimy jutro Ryana, żeby
rzucił okiem na tę pieprzoną aparaturę klimatyzacyjną.
- Ryana? Kto to jest Ryan?
- Dawny mój znajomy. Ma warsztat samochodowy w pobliżu Lake City. - Diabła tam ma
warsztat, zmarł kupę lat temu. Ale niech no Doreen spróbuje mnie powstrzymać, kiedy już
wjedziemy na autostradę do Jacksonville. Popędzę na Wybrzeże z takim gazem, że nawet mój
własny smród mnie nie dogoni. - To prawie po drodze.
Doreen zwilżyła językiem wargi. Z powątpiewaniem popatrzyła na swojego kolegę.
- Ten mechanik z Fort Smith powiedział, że naprawa potrwa cały dzień. A ja nie mam
zamiaru tkwić tak długo w jakimś Fort Smith czy Lake City tylko dlatego...
- I ten drań doskonale o tym wiedział - wtrącił Jeremy. - Myślał, że naciągnie nas na
podwójną zapłatę za pospiech. Bo to jest robota na pięć minut, zapewniam cię. W każdym
razie tyle zajmie ona Ryanowi. - Tam, gdzie on przebywa obecnie, zajęłaby mu jeszcze mniej.
- I zrobi to dla mnie po kosztach własnych.
Doreen nadal miała wątpliwości.
- Pięć minut? - powtórzyła z roztargnieniem. - Wiesz, mnie się nie śpieszy i gwiżdżę na
ponaglenia Dana. Tylko ta cisza wokół Eliasa nie daje mi spokoju. - Potrząsnęła włosami. -
Jego gadanie o złożeniu życia w ofierze jest zwykłym chwytem reklamowym, masz rację,
Jerry. Ale na tym świecie nie brakuje wariatów. Ani rewolwerów. I ktoś może załatwić tę
sprawę za niego. Żebyśmy przypadkiem nie przyjechali tam, kiedy słowo stanie się ciałem.
- A ja ogromnie na to liczę. Pomyśl o tym reportażu: ELIAS ZAMORDOWANY -
OSTATNIE GODZINY JEGO ŻYCIA. Dla takiego tytułu sam bym chętnie ożenił skurwiela
z kawałkiem ołowiu, rany boskie.
Fragment egzegezy
z EWANGELIARZA ELIASA
...stworzyła A i Energia 3 Niech światłość pierwszego okolicznych oślepiającym
blask światło siwe, można by. materię i a. będzie Nikt atomowego na niebie została niż złote
niebieskie grań, zobaczyć 1., się Czysta wybuchu i blaskiem południe fioletowe szczelinę
pięknem, z początku materia, I stała, górach wielokrotnie, Oświetliło wyrazistością trzeba
Czysta niekształtna w światłość zobaczył większym, pobliskiego, Na martwa wodoru, białyo
purpurowe łańcucha móc i Czysta; tylko natężeniu i których, wypełniała się: odblask wzgórek
je była Energia na próżnię, i zobaczyli to opisać Było oślepiający ciemność obecnych, które
unosiła, każdy 2 nie. próżnię okolica sobie z gór i nie Cała w atomach wyobrazić, słońca i.
Energia oświetlona rzekła błysku...
Z EWANGELIARZA ELIASA
Do siedemdziesiątej drugiej sekundy po godzinie „G”.
50 kilometrów od punktu „0”.
Florence klęcząc nad harcerskimi zwłokami swojego ojca...
┼ Pan Leinster
...szlochając i pobwikując coraz ciszej, po. raz ostatni przed dłuższą przerwą w
nadawaniu wysłała w eter swój sygnał rozpoznawczy:
- Kurde!
Więc on myśli, że w końcu postawił na swoim, co? To się jeszcze okaże! Ona pójdzie na
tę randkę tak czy owak, pozwoli Murrayowi sięgnąć wszędzie, może nawet pozwoli mu na
wszystko, i niech ten świat, cholera, się zawali!
Potem Florence znowu spojrzała za siebie. Daleko od niej i wysoko nad miastem
skrytym za krańcem widnokręgu, w miejscu, gdzie wcześniej królowała gasnąca kula ognista,
unosiło się burawo-szare cielsko gigantycznej meduzy. Skręcane w konwulsjach parło ono w
górę po nieboskłonie, wypuszczając spodem nitkowate, strzępiaste pseudopodia, jakby
chciało uchwycić się ziemi. Gorącego, stężałego powietrza nie mącił najlżejszy powiew i
żaden dźwięk nie zakłócał ciszy, ciszy absolutnej, która zapada nad światem tylko w ulotnych
i rzadkich chwilach zwątpienia Wyższych Hierarchii Duchowych, a która panowała teraz
wszechwładnie, chociaż Hierarchie owe już się otrząsnęły i działając w podległych im
królestwach minerałów, roślin, zwierząt i ludzi, usiłowały ograniczyć rozmiary hekatomby.
Florence wytężyła słuch. Doznawała złudzenia, że w ciszy tej dolatują do niej odgłosy
wytężonej, szaleńczej pracy Pomocników Stwórcy. Brzmiały one niczym pogwar ludzkiej
mowy, dalekiej i tak nikłej jak szmer przesypywanego piasku.
- Bo... ba om... ba... bom...
- Bomba? - powtórzyła. Jej oczy wciąż wpatrzone w gazową meduzę zaczęły otwierać
się coraz szerzej i Florence nagle wrzasnęła.
Skoczyła na równe nogi i wrzasnęła po raz drugi.
- Bomba!
I tam, w zaroślach pod kępą drzew, kalecząc się o kłujące, sprężyste pędy i chropowate
gałęzie, wykonała trwający prawie dziesięć sekund weselny taniec. Tańcem tym było
fandango Boże-co-ja-mam-robić.
Tak oto przez nieświadomą Florence dopełniony został rytuał poślubienia Tego Który Ją
Stworzył. Odtąd, mimo że podejmować ona będzie częste stosunki cielesne z rozmaitymi
partnerami, nigdy nie spłodzi zdrowego dziecka. Jej prawowicie poślubiony Małżonek
zazdrośnie zadba, by płodziła same potworki. Wiele z nich urodzi się martwych.
Pięcioletni Powell tymczasem maszerował po wertepach w kierunku szosy, wypatrując
drogi przez fruwające rzęsiście białe i różowe płaty, które zasłaniały mu widok. Dzielnie
zachowywał hart ducha i nawet nie zdawał sobie sprawy, że dyszy i pojękuje - z powodu
trapiących go obaw i rozpierany własną odwagą. Mac-Oonagh uratował swoją mamę z pożaru
i on pragnął także uratować swoją mamę z pożaru. Miał ekscytującą nadzieję, że pali się ona
na cztery fajerki i potrzebuje jego pomocy jak diabli. Ale chociaż rozglądał się bacznie
dokoła, nigdzie nie widział żadnego ognia, bodaj jednej małej iskry, i był to fakt niepokojący.
Uszy do góry, Stephensonie Baden-Powellu! Jest lepiej niż myślisz. To jednak dzieje się
już gdzie indziej: trzydzieści osiem kilometrów od punktu „0”.
38 kilometrów od punktu „0”.
Niepokój Powella był nieuzasadniony, bo pani Leimster...
┼ Pani Leitnster
...paliła się rzeczywiście na cztery fajerki - płomieniem pełnym, żywym i trzaskającym.
Ale nie potrzebowała już pomocy i nawet niespożyty MacOonagh nic by tu nie wskórał. Była
teraz bryłą zwęglonego mięsa o kształcie androidalnym, z której przez różne otwory, tryskały
smużki dymu i pary wodnej i wypływał stopiony tłuszcz, podsycając ogień.
Mniej więcej w tej samej odległości od punktu „0”, co Margaret Leinster, tyle że bardziej
na północ, Lucy zgubiła rytm i została wykluczona z kręgu tańczących w motelowym hallu.
Robiąc piruet wpadła na nadbiegającą kobietę w szlafroku i w papilotach.
- Chcę stąd wyjść! - pisnęła. - Chcę stąd wyjść!
- Zamknij się! - rozkazała kobieta. - Zamknij się, psiamać, laluniu!
- Chcę stąd wyjść! Niech tonie pani wypuści!- Z niewiadomych powodów, ale całkiem
słusznie Lucy uznała, że ma przed sobą żonę właściciela motelu. - Chcę stąd wyjść, rozumie
pani?
- No to jazda! Tam! - silnym pchnięciem kobieta nadała jej odpowiedni kierunek i pewną
prędkość początkową, znacznie jednak ustępującą prędkości początkowej ułomka masztu
telewizyjnej anteny, kiedy wyruszy on w konkury wyekspediowany przez Atomową Swatkę. -
I zaniknij wreszcie tę swoją jadaczkę! Tam jest tylne wyjście.
Plaskając bosymi stopami (w rytmie: plask!-plask!-plask!-plask!-plask!... - i tak dalej)
Lucy łagodnym zakolem obiegła kontuar recepcji, minęła jedne drzwi, minęła drugie drzwi i
już była na dworze.
Mniej więcej w tym samym momencie, w którym Florence w zaroślach pod kępą drzew
wykonała pierwsze pas fandanga Boże-co-ja-mam-robić, Lucy na podjeździe za motelem
także puściła się w tany. Cztery susy w lewo, siedem susów w prawo, dwa susy w przód,
dwanaście susów znów w lewo i...
26 kilometrów od punktu „0”.
- Najważniejsze, żeby się znaleźć w schronie. - Kiedy kapitan wojsk lądowych Norman
McLorren wypowiedział te słowa do siebie ponownie, zostało mu jeszcze osiem sekund
życia... Osiem...
...jeśli nie liczyć jednej sekundy konania. Siedem...
Na razie, szczelnie opatulony w płaszcz kąpielowy, jak dawny pielgrzym w burkę...
Sześć...
...nie oglądając się i nie patrząc na boki... Pięć...
...szedł chwiejnym kłusem środkiem alei... Cztery...
...która przejściowo nosiła miano Dziewięćdziesiątej Siódmej Wschodniej Alei
Pożarowej i która nosić je bejdzie jeszcze przez trzy sekundy...
Trzy...
...a wokół niego, wśród dymu, płomieni, rozpaczliwych nawoływań i oznak obłędu...
Dwie...
...nieustannie ginęli ludzie...
┼ Nieustannie ginący ludzie, rosnąca liczba osób... O, tutaj ktoś znowu. I tam. I tam!... I
tam i tam, i tam! I znowu tutaj jakichś dwóch...
Jedna...
Nie wiadomo, czy to intuicja, czy może dostrzeżona przez niego zmiana zachodząca w
otoczeniu uprzedziła go o nadejściu fali uderzeniowej. Dość, że kapitan McLorren rzucił się
na ziemię, robiąc przedtem dwa długie skoki w stronę najbliższego domu, by znaleźć tam
osłonę. Był to tragiczny błąd. Zanim dosięgnął on brzuchem chodnika - co trwało dłużej niż w
warunkach normalnych, ponieważ front Macha wytworzył pod nim poduszkę powietrzną i
opóźnił jego upadek o bez mała dwie sekundy - dom, który miał dać mu osłonę, zaczął się
trząść i rozpadać. Ważący dwie i pół tony dach zadarł nawietrzną swoją krawędź w górę, a
następnie unosząc ją nieprzerwanie coraz wyżej, jakby ktoś w oczekiwaniu niespodzianki
otwierał wieko szkatuły (podczas gdy pozostałe części składowe w ogłuszającym trzasku
odrywały się od szkieletu konstrukcji) - dach ten stanął sztorcem, po czyim z hukiem runął na
wznak i przygniótł McLorrena. Siłą bezwładności i pchany podmuchem przesunął się jeszcze
kilka metrów, szorując tylną połacią po chodniku, by wreszcie znieruchomieć w centrum
nawałnicy.
Kapitan wojsk lądowych Norman McLorren został rozsmarowany po betonie jak pasztet
po grzance.
┼ Kapitan wojsk lądowych Norman McLorren
Cztery przecznice... och, nie. Stąd będzie bliżej. No więc trzy przecznice od tego
miejsca, w Świątyni Przeciwatomowej pułkownika Dowda, z niemal jednoczesnym
szczęknięciem zatrzasnęły się w otworach wywiewnych klapy nadciśnieniowe. Schron drgnął,
jakby tąpnęło pod nim podłoże, agregat filtrowo-wentylacyjny zachrzęścił, a światło żarówek
pożółkło od spadku napięcia i zmętniało - przesłonięte pyłem wzbitym z posadzki.
Na chwilę obaj - dziadek i wnuczek (podobnie jak ponad pół minuty temu i dwadzieścia
jeden kilometrów bliżej punktu „0” William Frankley i jego współpracownicy:
┼ Cat
oraz Gary - zastygli w bezruchu, trzymając się tego, czego zdołali się uchwycić, i
próbując usłyszeć coś poprzez hałas urządzeń pracujących znów normalnie, potem skulony na
taborecie Eddie chlipnął, chociaż jako kapral bezwzględnie powinien zapanować nad własną
słabością, i spytał:
- Czy to... nasze muzeum?
Pułkownik Dowd z wysiłkiem przełknął ślinę. Spod powiek przestębnowanych czarnym
ściegiem spalonych rzęs spojrzał na swojego wnuczka wzrokiem ciężkim jak
odpowiedzialność za losy świata.
- Obawiam się, że nie tylko - odrzekł.
Dzielnicę tę, niegdyś willową, najwłaściwiej i najsłuszniej godziłoby się teraz ochrzcić
mianem Dzielnicy Przelatujących Zgliszcz.
17 kilometrów od punktu „0”.
Fala uderzeniowa rozprzestrzeniając się koliście z prędkością supersoniczną i pędząc
przed siebie, wciąż pędząc przed siebie przepadła za linią horyzontu i dopiero wtedy
zabrzmiał rozsadzający atmosferę grzmot, od którego spod Kopuły Niebios zaczęły spadać
okruchy Plafonu. Była to salwa honorowa oddana z blanków Raju Bogaczy na cześć
przybywających tam gości klubu „Enklawa Przyrody”.
┼ Goście klubu „Enklawa Przyrody”
Salwa ta należała do najkosztowniejszych elementów ceremonii powitalnej, ci ludzie
jednak mogli pozwolić sobie na wszelkie splendory i szykany.
Adam w błogiej nieświadomości spoczywał na dnie dziury po wyrwanym fundamencie.
Receptory jego zmysłów: kinestetycznego, równowagi, temperatury, węchu, smaku, słuchu,
wzroku, dotyku - wprawdzie odbierały bodźce, ale awaria linii przesyłowych (przepalone
bezpieczniki na tablicy rozdzielczej mózgu) jeszcze nie została usunięta i chłopak nadal był
nieprzytomny.
Niedobrze. Znajduje się on przecież w obrąbie śmiercionośnej strefy. Fala uderzeniowa
(pędząc przed siebie, wciąż pędząc przed siebie) stłumiła tutaj ogień tylko przelotnie.
Niebawem z tych rozwalisk płomienie wystrzelą na nowo, połączą się, rozszerzą i utworzą
pożary blokowe, otaczając nimi punkt „0” obszernym pierścieniem, który z orbity satelitarnej
wygląda! będzie niczym palnik kuchenki gazowej.
Adam, chłopcze, ocknij się!
Hej, nie ma tam w pobliżu nikogo, kto by ocucił tego chłopaka?
Nie ma.
┼ Wszyscy w pobliżu a także...
11 kilometrów od punktu „0”.
A także:
┼ Wszyscy w tym publicznym schronie oprócz Rebby Courgan, naturalnie. Po atomowej
anestezji była ona całkowicie ślepa, głucha, sparaliżowana i bez czucia. Jej organizm zamienił
.się w stygnący, dziurawy termofor, z którego uchodziły ekskrementy, wody płodowe, krew,
pot i śluz. Wzorem trapów rozrzuconych tu wszędzie niedbale, leżała ona na mozaikowej
podłodze, w kałuży whisky, pośród odłamków szkła, skorup plastyku, zdartej z ludzi,
nadpalonej odzieży, pośród prażynek, chrupek, czekoladek, orzeszków, herbatników, wafli,
galaretek i miazgi owocowej, a na jej obnażonym ciele wysychały krople kawy i soków. Była
na pół przytomna i miała zachowaną cząstkową świadomość, tyle że jej umysł, odcięty od
dopływu nowych bodźców, odtwarzał zdarzenia sprzed trzydziestu sekund, traktując je tak,
jakby rozgrywały się obecnie. Przywoływał on ostatnie zapamiętane obrazy - plastyczne i
ruchome: tobół zionący płomieniami i dymem u wylotu korytarza, Ogniste Istoty, ich
ociekające smoczym jadem macki wewnątrz otworów w ścianach, krzyki i piski tłumu, ścisk,
hurgot przewracanych krzeseł i stolików i to szuranie butów. I fantasmagoryczna komnata
bajkowego zamku. I napływające zewsząd smocze oddechy okropnie gorące. I ten młody
człowiek, który - a to dopiero! - po prostu zemdlał. I jego słowa: W sam raz dla ciężarnych
kobiet, powiedział. „Owocowa Galaktyka”, powiedział. Z dużych, zdrowych i silnych dzieci,
powiedział, wyrosną duzi, zdrowi i silni żołnierze i trzeba będzie na nich więcej tych cennych
bomb atomowych. Nie, nie trzeba będzie żadnej bomby. I one, te smoki, nie zdobywają
przecież zamków. One... Ludzie tak wrzeszczą i wyją, aż trudno zebrać myśli, a on po prostu
zemdlał. One tylko niewolą księżniczki i... Boże Święty, powiedział ten młody człowiek.
Ktoś powinien zająć się nim natychmiast, ktoś powinien coś z nim zrobić, bo ludzie go
stratują, a ja muszę odebrać grającą lampę. One niewolą księżniczki i pożerają dziewice czy
kogoś tam, tak było w tej książce Szkrabulka. Zewsząd, zewsząd, zewsząd wyciągają się te
ich macki, rozwidlone, zwinne i ociekające smoczym jadem, zewsząd napływają ich oddechy
Okropnie gorące i to nie może być żadna bomba, bo ja muszę odebrać swoją premię za
tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt znaczków, muszę odebrać swoją grającą lampę nocną, muszę
ją wynieść z supermarketu Sunrise, żeby Szkrabulek mógł posłuchać z taśmy bajki o smokach
za każdym razem, kiedy przed zaśnięciem zgasi światło.
5 kilometrów ód punktu „0”.
- Nie życzę sobie, żeby mnie ponaglano - oświadczył Gary i podniósł się z ziemi, czego z
pewnością nie mógłby dokonać Cat.
┼ Cat
Z zaworem w głowie zwieszonej na klatkę piersiową, w pozie pijaka śpiącego w parku
pod drzewem, siedział on oparty plecami o butle, które do niedawna zawierały sprężone
powietrze.
- Baaardzo tego, nie lubię - dodał jeszcze Gary. Stał przybierając marsowe miny. Miały
one świadczyć o jego zdecydowaniu i nieustępliwości. - Obiecałem, że zaraz wdrapię się tam
do was i zrobię to, ale baaardzo nie lubię, jak się mnie ponagla, jasne?
Postąpił parę kroków przed siebie i znowu stanął. Patrzył na trap łączący pokład tej hali
na poziomie trzecim pod hangarem F, który już nie istniał, z Przystanią Królestwa
Niebieskiego.
- Wpierw muszę się pożegnać z moim kumplem Billym-Frankiem - wyjaśnił.
Jego kumpel William Frankley leżąc na betonowej posadzce także patrzył na ten brzask
wpadający tutaj rdzawymi promieniami przez szczeliny i szpary w ścianach zdemolowanych
szybów obu wind. Tłumiony wzrastającą odległością grzmiący łoskot dobiegał do niego coraz
słabszy; tym donośniej rozbrzmiewały brzęczenia, szumy i dzwonki - wysyłane z nadajnika
zagłuszającego, który miał zainstalowany w głowie, i tym wyraźniej słyszał słowa szeptane
przez Olie:
„Wkrótce się spotkamy, kochanie.”
- Cokolwiek to było, już minęło - odpowiedział jej.
„Sam w to nie wierzysz, Bill.”
- Powinnaś była rzucić palenie. „Hmmm?... Och, nie zmieniaj tematu.”
- Powinnaś była ograniczyć picie.
„Bill, kochanie, pamiętasz projekt tego ubioru »Ambasador i Traper«?”
- Powinnaś była wycofać się z pracy zawodowej.
„Pamiętasz, jak go zareklamowałam? »Wygodny, praktyczny, elegancki, stosowny na
każdą okazję, przydatny nawet podczas wojny atomowej«.”
- Jesteś moim najlepszym kumplem, Billy-Frank - wtrącił się do tej rozmowy Gary,
przemawiając z narkotyczną serdecznością. Nieporadnie ukląkł obok Frankleya, a potem
powoli, niemal namiętnie, jakby brał w posiadanie jedną ze swoich wyimaginowanych
kochanek, opadł całym ciałem na posadzkę. - I wiesz, co ci powiem? O własny tyłek dbam
mniej niż o twoją przyjaźń. I przyszedłem pożegnać się z tobą.
CZEGO TU BRAKUJE, TO TRUPÓW
Przedwczoraj wieczorem stacje telewizyjne i agencje prasowe podały wiadomość o
przybyciu Eliasa na Florydę, ale przez cały wczorajszy dzień żadna z nich o tym czarnym
proroku nie napomknęła choćby mimochodem, co zasiało dręczącą niepewność w pokornych,
wielbiących sercach jego zwolenników i czcicieli. Niepewność ta, zabarwiona niepokojem,
była bezpodstawna, bo Elias miał się pierwszorzędnie, tylko reporterzy nie widzieli powodu
do informowania swoich redakcji o jego samopoczuciu ciągle dobrym, czy o jego zdrowiu,
którego stan - niestety! - nadal pozostawał kwitnący. Żywili oni nadzieję, że po
rozkwaterowaniu się w pensjonacie „Patriarchal” Elias rzuci klątwę na „Trójkąt Florydzki”,
przenosząc ten skażony teren do ościennej czasoprzestrzeni, lub że dokona czegoś równie
godnego uwagi, więc na razie nie kwapili się do pisania tych, co prawda ulubionych przez
czytelników, ale w sumie banalnych i nudnych relacji o tym, gdzie, kiedy i w jakim
towarzystwie zjadł on śniadanie, bądź dokąd, po co i jakim samochodem wybrał się na
przejażdżkę. Jedyny wyjątek stanowiła redakcja „Miami Herald”. We wczorajszym numerze
opublikowała ona notatkę może nie dotyczącą Eliasa bezpośrednio, niewątpliwie wszakże
związaną z jego osobą. Z treści jej wynikało, że członkowie Ku-Klux-Klanu, którzy liczną
grupą przyjechali na Florydę w ślad za czarnym prorokiem, zamierzają urządzić piknik.
Odbędzie się on w urokliwej okolicy, komunikował autor notatki, na polanie za pensjonatem
„Patriarchal”, a jego scenariusz pomyślany został tak, by dochować wierności tradycji.
- Co to, do cholery, znaczy? - spytał Vincent Sherwood po wysłuchaniu tego doniesienia,
które spiker telewizyjny podał za „Miami Herald”. - Dochować wierności tradycji?
- Płonący krzyż - wyjaśnił lakonicznie jego asystent Sep Diaz. Dopóki jako siedmioletni
chłopiec nie wyemigrował on ze swoim ojcem do Stanów Zjednoczonych, mieszkał w
zapadłej przygranicznej wiosce meksykańskiej i miał dość okazji, by dowiedzieć się prawdy o
tych krzyżach płonących czasem na tamtym brzegu rzeki Rio Grandę.
- Do diabła z tym! - Vincent czując, że zaraz go poniesie, wstał od stołu montażowego i
po tej będącej jego drugim domem ciężarówce reżyserskiej odbył spacer, na który złożyły się
zaledwie trzy kroki, bo na więcej nie było tu miejsca. - Mój kontrakt przeciwko torebce
prażonej kukurydzy, że jest to pomysł tych kuglarzy z ABC.
Płonący krzyż, śmiechu warte. Ostatnie podrygi wisielcze. Wpierw ten - pożal się Boże -
program W obliczu inwazji kosmitów z godzin wieczornych przenieśli na
wczesnopopołudniowe, wczoraj podjęli rozpaczliwy i jak dotąd bezowocny wysiłek
skaperowania do niego Eliasa, dzisiaj wystąpił w nim commodore z Urzędu Planowania
Ekonomiki Wojennej i wygłosił - co łatwo dało się przewidzieć - pogadankę z przezroczami
o funkcjonowaniu parasola ochronnego na wypadek kłopotliwej wizyty z kosmosu, a
jutro uatrakcyjnią go rekwizytem w postaci krzyża. Rekwizytem dobranym wyjątkowo
trafnie. Bo ten program jest już przecież nieboszczykiem. Ale czy tego nie można powiedzieć
także o obecnym odcinku jego programu? Trzęsienie ziemi... jawne kpiny. I ten
Herschel, dymany fachowiec od efektów specjalnych, żeby go szlag.
„Niech pan posłucha - tłumaczył mu Vincent jak dziecku. - Zapłaciłem za tę tutaj
chałupę niewiarygodną forsę. Za prawo do jej zniszczenia. Ma to wyglądać tak, jakby ona
rozpadła się od podziemnego wstrząsu.”
„Będzie wyglądać jeszcze lepiej.”
Jeszcze lepiej? Ano, wyglądało... Do południa ten Herschel zakładał ładunki, potem Pat
w trakcie filmowania trzęsła swoją kamerą z dramatycznym wyczuciem, Diana i Robin, i ci
dwaj smarkacze, którzy zgłosili się na statystów, wybiegli z tego domu naprawdę w strachu i
uciekali na wszystkie strony, przewracając się przekonująco, aż można by uwierzyć, że to
istotnie drżenie gruntu zwala ich z nóg, no a potem... co? Z drzwi, z okien na parterze, ze
szpar między deskami białe obłoczki dymu wypłynęły pirotechnicznie, chałupa stęknęła
gromko: pierDUUUT! - i zwyczajnie wyleciała w powietrze.
- Cała reszta jest bez zarzutu - odezwał się Sep znad stołu montażowego, przy którym
skończył właśnie przeglądać materiał filmowy. - Tylko ten moment wybuchu...
- Wytnij go - odburknął Yincent.
Po czym wyszedł na dwór. Patrząc smętnie na dzielnicę Belgravia zrujnowaną w sposób
tak beznadziejnie mało spektakularny i na tych niemrawych ludzi z wynajętej ekipy
telewizyjnej, zajętych pakowaniem sprzętu, przez chwilę zastanawiał się, o ile przyjemniej by
było siedzieć teraz w inspicjenckim kantorku. No, jeszcze może do niego wrócić i to wbrew
własnej woli; Lotta Esther nie powiedziała ostatniego słowa, i jeśli ten tam pętaczyna i
donosiciel Sep zakabluje jej o sztuczce z wysadzeniem domu...
„Ona tylko czeka, aż się potkniesz - ostrzegał go Herb Willerton, sam wiceprezes North
BS do spraw stacji afiliowanych - żeby to wykorzystać przeciwko tobie.”
No, a jeśli nawet zakabluje, to co? No, a jeśli nawet echa tego wybuchu dotrą do
szacownych uszu kierownictwa wytwórni, to co? Herb wtedy powiedział mu także: „Ani
LeBoyd, ani jego syn nie są na tyle głupi, żeby z powodu urażonej ambicji Lotty Esther
posyłać w odstawkę faceta, który w u-biegłym roku zarobił dla korporacji pięć milionów
dolarów. Dzięki twoim reportażom katastroficznym za miesiąc albo dwa połowa przemysłu
będzie nam jadła z ręki. Nikomu w North BS nie śniło się o tym od lat.”
I nikt go też nie pytał, w jakim stopniu reportaże te .są świadectwem prawdziwości
faktów, a w jakim świadectwem jego twórczego wkładu. Liczyły się tantiemy, liczyły się
wpływy za reklamy. One zresztą liczą się zawsze i przede wszystkim, bez względu na użyte
środki. Jest to elementarna zasada i wiceprezes do spraw stacji afiliowanych przypomniał mu
o niej aluzyjnie:
„Musisz utrzymać swoje reportaże na wysokim poziomie, zmontować nowe wystrzałowe
odcinki; musisz wykazać, że twoja inwencja jest niewyczerpana.”
Powiedziane aluzyjnie, ale dostatecznie jasno, czyż nie?
„Mogę cię zapewnić - mówił dalej Herb Willerton - że czwarty odcinek oglądać będzie
przynajmniej sześćdziesiąt procent telewidzów, co da mu lokatę w pierwszej dziesiątce
najpopularniejszych programów.”
I tak też się stało, aczkolwiek odcinek ten był gorszy od poprzednich (był ewidentnie
spaprany, w mordę). Oczywiście w wytwórni nie padło ani jedno krytyczne zdanie, ale oni
nigdy nic nie mówią, tylko któregoś dnia na drzwiach swojego gabinetu człowiek napotyka
wizytówkę z cudzym nazwiskiem.
„Idziesz w górę, Vince” - rzucił mu ktoś w przelocie, z zagadkowym uśmiechem, jakby
powiedział żart o szyderczym podtekście.
Może już wtedy należało „wykazać, że jego inwencja jest niewyczerpana”? Chyba
powinien był zainscenizować jakieś ujęcie tam, w Marysville czy Oroville; na przykład
położyć kogoś pod tym trzystucetnarowym głazem i sfilmować go z nosem w kałuży
czerwonej farby, z wybałuszonymi oczyma i z językiem wypchniętym na brodę - jako ofiarę
lawiny.
No, ale to już zamierzchła przeszłość i bądź co bądź przyciągnął do odbiorników
sześćdziesiąt cztery procent telewidzów. Teraz ważny jest obecny odcinek, a ten, cóż... mimo
wszystkich niedoróbek i koślawości, mimo że całe to trzęsienie ziemi okazało się kaczym
gównem, mimo, mimo, mimo... cóż... zapowiada się wcale nieźle, o niebo lepiej niż wypadł
odcinek czwarty, chociaż nie tak dobrze jak trzy pierwsze, absolutnie rewelacyjne. No więc są
te zdjęcia ofiar wydobywanych z gruzów, trochę ich mało, część jednak da się rozbić na
kadry, powiększyć_i pokazać dwu- lub trzykrotnie, jest mnóstwo scenek rodzajowych
nakręconych wśród ruin, jest ten kapitalny wywiad z Kanibalem, jest kwadrans uczonych
manty -czeń doktorka Haslama, a teraz doszła ta chałupa, która w końcowej fazie wali się
przecież bardzo fotogenicznie. Czego tu brakuje, to trupów.
Z żalem wprost nieutulonym Vincent westchnął do swoich myśli, stojąc w słońcu, na
zdeptanej trawie. Dobry Panie Boże, gdyby tak udało się jeszcze skombinować czyjeś zwłoki
zmasakrowane niecodziennie! Kobietę wbitą w sedes i nadzianą na kolanko od rury
kanalizacyjnej. Kawałek, tylko kawałek chłopaka, któremu z oczodołu wystaje widelec.
Ruszającą się połówkę dziewczyny. Mężczyznę z zapalonym abażurem w miejscu głowy...
Nie, to już było w drugim odcinku. Z tym, że tamten mężczyzna zamiast abażuru miał w
miejscu głowy potwornej wielkości gradzinę. Dwa miesiące temu, w maju, w stanie New
Hampshire spadł naprawdę zajebisty grad - jakiego świat dotąd nie widział. Największe
ziarna ważyły ponad półtora funta i miały średnicę prawie sześciu cali. Burza złapała tamtego
mężczyznę nad jeziorem, pod gołym niebem, i zanim zdążył on się schronić w samochodzie,
został rąbnięty tą gradziną z takim impetem, że kości jego czaszki rozprysnęły się w
promieniu dwudziestu jardów.
- Szefie, telefon. - Niczym utrudzony wędrowiec, w koszuli wypuszczonej na spodnie i
rozpiętej, człapał ku niemu Alan, kamerzysta. Wyciągniętą ręką wskazywał terenowy wóz
łączności. - Lotta Esther do ciebie.
Vincent aż się wzdrygnął, kiedy usłyszał to imię wypowiedziane tutaj tak głośno. Od
pewnego czasu przyprawiało go ono o dreszcze, bynajmniej nie zmysłowe.
- Lotta? A czegóż ona... - No, czego ona chce, pomyślał, sama mi powie. Przeżywszy
czterdzieści lat w społecznym drylu Vincent zdyscyplinowanie zszedł z pagórka, stwierdzając
z niesmakiem, że przyśpiesza kroku. Och, doprawdy, my sami szargamy swoją godność,
robimy z siebie gorliwych poddanych. W tempie już spacerowym zbliżył się do wozu
łączności i ospale sięgnął po słuchawkę odłożoną na siedzenie. - Tu Sherwood.
- Halo, Vince - odezwał się po drugiej stronie przewodu blaszany głosik, który
przypomniał Vincentowi krążący w wytwórni dowcip o tej zachłannej karierowiczce.
„Wiecie, od czego ona ma takie krzywe nogi? Od wspinania się na cokół.” - Jak ci idzie?
- Świetnie.
- Mam dla ciebie dobrą wiadomość. Od jutra koniec z programem W obliczu inwazji
kosmitów. Przed godziną otrzymaliśmy oficjalny komunikat władz wojskowych, do podania
w wieczornym dzienniku. Chodzi faktycznie o wyciek skażonego paliwa z rakiety nośnej.
ABC już odwołała swoją ekipę z Florydy.
- Co? - Vincent nie wierzył własnym uszom.
- Możesz tam lecieć choćby dziś. Okazuje się, że sporo ludzi zignorowało to wezwanie
do ewakuacji, a ta plama jest piekielnie radioaktywna i pewnie nie zabraknie tam
poszkodowanych.
- Dzię... dziękuję ci, Lotta.
- Zapamiętaj, od kogo masz ten cynk.
- Jasne. - Vincent wcisnął słuchawkę w uchwyty, a potem z uczuciem rosnącej sympatii
do świata, do płazów, gadów i Lotty Esther wypiął klatkę piersiową i przygładził wąsy. -
Dalej, Sep! - wykrzyknął. - Montuj to szybciej! Zostawiamy klamoty i lecimy w inne miejsce!
Jego asystent, mrużąc oczy przed słońcem, wytknął głowę z reżyserskiej ciężarówki.
- Co mówisz? - spytał.
- Dupa w troki, Sep, i jazda na Florydę! - odpowiedział Yincent.
Fragment egzegezy
z EWANGELIARZA ELIASA
FFF wybawi cię ze wszystkich kłopotów.
FFF rozwiąże wszystkie twoje problemy.
Ucz swoje dzieci od najwcześniejszych lat, żeby nie bały się FFF. Wytłumacz im, co to
jest FFF i w jaki sposób ona działa. W wieku atomowym, w który wkroczyliśmy, dzieci mogą
pojąć to nawet lepiej niż ty i przekonają się, że obcowanie z FFF jest miłe i zajmujące.
(Zbieżność treści tej reklamy z treścią ogłoszenia firmy Eastman Kodak Company z roku
1955 jest najzupełniej przypadkowa.)
„FFF, czyli bomb Fission-Fusion-Fission, tylko dlatego do tej pory nie produkowano, że
uważano je za broń maksymalnej zagłady i nadmiernego zniszczenia.”
(Tak się sprawy miały w pruderyjnej i zacofanej połowie dwudziestego wieku.)
FFF to najprostsza droga do zbawienia.
FFF jest twoim przeznaczeniem.
Z EWANGELIARZA ELIASA
Do dziewięćdziesiątej szóstej sekundy po godzinie „G”.
5 kilometrów od punktu. „0”.
Brzask, który rdzawymi promieniami wpadał tu przez szczeliny i szpary w ścianach
zdemolowanych szybów obu wind, z wolna przygasał i mroczniał, ale nie dla Gary'ego. Jego
oczy, owszem, dostrzegały tę zmianę od początku, umysł jednak podpowiadał mu chytrze, że
jest to tylko podstęp Marynarzy Niebieskich majstrujących coś przy świetlistym trapie i
cumach. Wiadomo, o co im chodzi: chcą go ponaglić. Już nam obrzydło to czekanie - dają mu
do zrozumienia. - Wciągamy trap z powrotem, zwijamy cumy. - No, starego wygi nikt nie
nabierze na takie bajery.
- Zapalisz skręta, Billy-Frank?
- Zapalę - odpowiedział William Frankley.
Te brzęczenia, szumy i dzwonki... już je kiedyś słyszał, na jakimś egzotycznym
cmentarzu - buddyjskim czy mahometańskim. Na jakiejś nekropoli... I mimo brzęczenia,
szumów i dzwonków panowała tam przejmująca, tajemnicza cisza.
Tu także robiło się coraz ciszej.
Tłumiony wzrastającą odległością grzmiący łoskot rozlegał się teraz tak słaby, jak
pomruk odrzutowca, który przelatuje gdzieś ponad chmurami.
Coraz ciszej, coraz ciszej.
Ale też miejsce to, cały ten rozciągający się trzy poziomy wyżej obszar o powierzchni stu
kilometrów kwadratowych nie był niczym innym jak nekropolą.
Tuż obok siebie, ramię przy ramieniu, Frankley oraz Gary leżeli brzuchami na betonowej
posadzce, paląc skręty. Cat...
┼ Cat...
...siedział oparty o metalowe butle po sprężonym powietrzu. On nie palił skręta. Z
zakręconym zaworem wodociągu mózgu było to niemożliwe.
Coraz ciszej, coraz ciszej, coraz ciszej...
11 kilometrów od punktu „0”.
Coraz ciszej robiło się także w publicznym schronie, gdzie Rebby Courgan, ślepa,
głucha, sparaliżowana i bez czucia po atomowej anestezji leżała na grzbiecie, rodząc i
jednocześnie umierając. Wirujące wokół, w gęstej ciemności, płatki sadzy, drobiny kurzu i
pyłki popiołu osiadały na jej, obnażonym ciele jak puszysty całun.
Robiło się tu coraz ciszej nie tylko dlatego, że hałaśliwa fala uderzeniowa (pędząc, przed
siebie, wciąż pędząc przed siebie) oddaliła się stąd o dwadzieścia pięć kilometrów
(dwadzieścia pięć kilometrów i trzysta sześćdziesiąt siedem metrów, dwadzieścia pięć
kilometrów i siedemset trzydzieści trzy metry, dwadzieścia sześć kilometrów i
dziewięćdziesiąt osieim. metrów... i tak dalej), ale również dlatego, że wszyscy ludzie w tym
publicznym schronie już wykrzyczeli z siebie nadmiar powietrza wtłoczonego w nich przez
podmuch, a teraz spoczywali nieruchomo i w milczeniu.
┼ Wszyscy w tym publicznym schronie
oprócz Rebby Courgan, naturalnie.
Chociaż nie, Chwileczkę... O, już! Tak, teraz rzeczywiście:
┼ Wszyscy w tym publicznym schronie
bez wyjątku.
Stwierdzenie to zachowa aktualność jeszcze przez czternaście sekund, bo za czternaście
sekund Szkrabulek, który częściowo (od pasa w górę) przebywa na tym świecie, zaanonsuje
początek swojego życia pierwszym krzykiem i wtedy znów trzeba będzie pisać...
┼ Wszyscy w tym publicznym schronie
...z zastrzeżeniem:
oprócz Szkrabulka Courgana, naturalnie.
17 kilometrów od punktu” „0”.
Echa salwy honorowej oddanej z blanków Raju Bogaczy zamierały nad gośćmi klubu
„Enklawa Przyrody”...
┼ Goście klubu „Enklawa Przyrody”
...i nad wszystkimi w pobliżu...
┼ Wszyscy w pobliżu
...ale na ich zwłoki ze Ścian i Plafonu Niebios nadal spadały okruchy stiuku. Spadały
także dokoła Adama, który w błogiej nieświadomości leżał na dnie dziury po wyrwanym
fundamencie.
Niedobrze, bardzo niedobrze. Chłopak powinien oprzytomnieć jak najprędzej, bo
przecież ma do odegrania dziejową rolę reproduktora. Wprawdzie jego dzieci urodzą się
martwe, ale jedynie pierwszych dwanaścioro. Trzy kolejne będą potworkami nawet trochę
podobnymi do ludzi.
26 kilometrów od punktu „0”.
Jeszcze nie tak dawno, w ciągu minuty, tyle się wydarzyło, a teraz właściwie nie działo
się nic. Przyjnajmniej w Świątyni Przeciwatomowej pułkownika Dowda. Obaj - dziadek i
wnuczek - zdawali się na coś czekać.
To, na co czekali, nadeszło dwadzieścia pięć sekund po fali uderzeniowej. Przez
betonowy strop o grubości metra, przez pokrywającą go półtorametrową warstwę mieszaniny
torfu z miałkim żwirem i z gliną do schronu wtargnął krótki grzmot, jakby w przyległej
komorze rozprężania zawzięty wróg zdetonował największy okaz z ich kolekcji pocisków
artyleryjskich; po nim nastąpiły grzmoty dalsze.
Posadzkę, podłoże Świątyni przeniknęło pełne respektu drżenie.
- Nie muzeum? - zza grubej, spłukiwanej brudnym deszczem szyby ponowił swoje
pytanie mały Eddie. - Na pewino... sss... sir?
Pan pozwoli, pułkowniku, że na chwilę się wtrącę. - Otóż, Eddie, zapewniam cię, że
wasze muzeum nie wyleciało w powietrze. Co ciekawsze, na razie nie wybuchł żaden z
eksponatów. Podmuch tylko rozrzucił je na ograniczonym obszarze wraz z nadpalonymi
szczątkami szopy, w której były one składane. Później jednak, kiedy na nowo wzmogą się
tutaj pożary, wiele z tych pocisków oczywiście eksploduje, ale wówczas nie będzie to miało
większego znaczenia. - Dziękuję panu, pułkowniku Dowd. Musiałem pana wyręczyć, bo pan
zaraz poczuje się słabo i nie znajdzie w sobie dość siły, by wykrztusić choć słowo.
Pułkownik Dowd wypuścił z dłoni latarkę. Nagle oblał go zimny pot, nogi zmiękły pod
nim i cała krew odpłynęła mu z twarzy. Oparł się ramieniem o ścianę.
Wiedział, co to oznacza - objawy wstrząsu hipowolemicznego znał nie tylko z teorii,
poznał je także w praktyce: parę lat temu uległ poparzeniu w trakcie ćwiczeń z napalmem.
Ale żeby wystąpiły tam szybko? Ile od tamtego minęło czasu? Minuta? Dwie? Trzy?
Skurwysyny... skurwysyny...
38 kilometrów od punktu „0”.
...i siedem susów oraz trzy drobne kroczki (na wyhamowanie) w prawo, cztery susy w
przód i nareszcie - och, tama! tam jest ten parking! - niezliczona ilość susów w lewo,
kończących polkę galopkę, którą Lucy wykonała na podjeździe za motelem. Plask!-plask!-
plask! - bosymi stopami po asfalcie - plask!-plaski-plask! - podbiegła ona do swojego
Chargera. Stanęła przed jego maską i dysząc otworzyła torebkę, by spośród drobiazgów
wyłowić kluczyki.
I w tej to chwili masywny ułomek masztu telewizyjnej anteny wyruszył do niej w
konkury.
Lucy mogłaby nawet zaobserwować jego lot godowy, gdyby podniosła oczy. Mogłaby
zobaczyć, że elewacje motelu są częściowo sczerniałe, że nie ma w nim szyb ani zasłon, lub
w oknach wiszą ich zwęglone strzępy, i że wszystko wokół: stacja benzynowa po przeciwnej
stronie szosy, hala handlowa, kafeteria, kiosk „Kentucky Fried Chicken”, wieżyczka Howarda
Johnsona, drzewa, ogrodzenia, barierki, samochody, trawniki, nawet ziemia - wszystko wokół
dymi, jakby zostało wyjęte z pieca. Gdyby podniosła oczy, mogłaby też zobaczyć, że stamtąd,
gdzie nad miastem pęczniała chmura o meduzowatym kształcie, nadciąga niebotyczna ściana
zhomogenizowanych szczątków wszystkiego. Była to Atomowa Swatka.
Atomowa Swatka potrzebowała niespełna jednej sekundy, by pokonać trzystumetrową
odległość dzielącą ją od Lucy. Obcesowo cisnęła ona tę kobietę (niezależną, z
temperamentem, całkiem seksowną i stosunkowo młodą) plecami na maskę Chargera i
zadarła jej sukienkę aż po pachy, a nawet skłoniła ją do rozrzucenia nóg. Jeszcze żadne biuro
matrymonialne w tyra kraju nie potraktowało tak literalnie swoich obowiązków.
Sieczona piaskiem, żwirem, plastykowo-szklaną stłuczką, drzazgami drewna i miałem
gipsowym Lucy, walcząc z huraganowym naporem wiatru i ze spowijającym jej głowę
materiałem sukienki, wiła się wężowo na karoserii samochodu przez dziesięć sekund - tyle,
ile masywnemu ułomkowi metalowej rury zajęło przebycie drogi utorowanej mu przez
Atomową Swatkę. Masywny ten ułomek metalowej rury7 z dziką jurnością wbił się w jej
ciało, przedziurawił je na wylot i przygwoździł do maski Chargera.
Fala uderzeniowa pędząc przed siebie, wciąż pędząc przed siebie, przepadła za linią
horyzontu, a napór wiatru zelżał, podczas gdy Lucy...
┼ Lucy
...bez majtek i bez biustonosza od Dewlapa, pokryta piaskiem, żwirem, sieczką
drewnianą, odpryskami szkła, plastyku, gipsu i wapna, cała w krwawe cętki, pozostała
rozkrzyżowana, przyszpilona do maski samochodu - jak motyl w strzaskanej gablocie.
50 kilometrów od punktu „0”.
Mniej więcej w tym samym momencie, w którym masywny ułomek masztu telewizyjnej
anteny ugodził Lucy w serce, Florence dopadła turystycznej torby i zaczęła upychać do jej
przepastnego wnętrza to, co parę minut wcześniej wypakowała, by dostać się do swojego
sekretnego opalacza z łukowatym napisem: DLA CIEBIE na figach. Na łapu-capu zgarnęła
też trochę prowiantu i rzeczy rozłożonych na trawie przez panią Leinster, zanim odjechała
ona do miasta... po co? Ach, po wodę i tort lodowy i..
Przelotne to wspomnienie wypłynęło na powierzchnię chaosu jej myśli i sprawiło, że
Florence spojrzała w kierunku koryta wyschniętego strumienia, w którym pan Leinster,
Poległy Na Polu Chwały...
┼ Pan Leinster
...leżał ze skręconym karkiem. - Tato! Jeeezu! Tatooo! - wrzasnęła.
Tymczasem pięcioletni Powell dzielnie maszerował po wertepach i brnął przez śnieżycę
białych i różowych płatów fruwających mu przed oczyma - wyznaczywszy sobie azymut stu
trzydziestu dziewięciu stopni, czyli taki, który prowadził go prosto pod kapelusz grzyba
atomowego. Kapelusz ten, ciągle jeszcze będąc w stadium embrionalnym, nadal rozrastał się i
formował, nadal też nie posiadał nóżki i sprawa ta trochę... nie za bardzo, ale trochę...
niepokoiła Powella. Bo na tych filmach o bombie wodorowej dzieje się to zawsze dużo
szybciej. Raz-dwa i jest już po wszystkim. No, wiadomo chociaż, że tam, pod tym
kapeluszem na pewno się pali. I to nie na jakieś marne cztery fajerki, ale na sto milionów
tysięcy fajerek. A mama, rany koguta, pojechała przecież tam.
WRESZCIE NA MIEJSCU!
W Coral Gables właściciel „Muszli Pacyfiku”, pan Russtas, przechadzał się po swoim
hotelu uprzejmie uśmiechnięty i promieniujący spokojnym zadowoleniem. Połowa pokoi była
już wynajętych, wczoraj rano do książki gości wpisał się ten słynny reżyser z telewizji i jego
(powiedzmy) asystenci obojga płci, a dzisiaj wpłynęły trzy nowe rezerwacje. Czy nie jest to
więc dowód, że powraca okres prosperity? - myślał. - Niech pan Bliss, kimkolwiek on tam
jest, kracze sobie zdrów o utracie znaczenia tych powabnych i urzekających rejonów Florydy,
i w ogóle, każdemu wolno mieć własne poglądy... dopóki płaci za pokój. - I przechadzał się
po hotelu, uprzejmie szczerząc zęby, promieniując spokojnym zadowoleniem.
W przeciwieństwie do pana Russtasa Brian B. Bliss przez ostatnie dwa dni chodził
ponury i zirytowany, i jeśli do kogoś już szczerzył zęby, to właśnie pod wpływem irytacji.
Płacić za pokój, płacił, coraz skrzętniej jednak przeliczał dolary, zwłaszcza że płacił także za
pokoje członków swojego zespołu, a ten Onassis w kieszonkowym wydaniu, z rekinim
uśmiechem przebąkiwał coś o podniesieniu opłat od następnego poniedziałku.
Przedwczoraj w dzienniku wieczornym rzecznik władz wojskowych podał długo
oczekiwaną wiadomość o faktycznych przyczynach zamknięcia terenów „położonych na
zachód od trójkąta, który wyznaczają miasta Hialeah, Miami i Homestead, i sięgających aż
do Parku Narodowego Everglades”... i wiadomość ta rzeczywiście spieprzyła Brianpwi
wszystko. Nazajutrz rano jakby wiatr jakiś złośliwy, nieprzychylny dla interesów i niosący
komplikacje, powiał od Atlantyku: zdmuchnięta nim zniknęła większość tabliczek z napisem
„Na sprzedaż”, a pozostałe zdawały się wołać tonem stanowczo mniej rozpaczliwym,
sugerując potencjalnym nabywcom, że targi z właścicielami tych posesji nie będą łatwe. I nie
były. W ciągu minionych dwóch dni Brianowi udało się kupić tylko jedną parcelę.
Inna rzecz, że jest to parcela śliczności, leżąca blisko brzegu, w pięknej okolicy, i
dostatecznie duża, by wznieść na niej luksusowy pensjonat dla samotnych pań i panów
Worów Złota. Kosztowała go przy tym śmiesznie tamo i nawet nie trzeba jej było długo
obstawiać. Sprawę załatwiło siedmiu ludzi z jego zespołu, którzy w wolnych chwilach osiem
razy zrobili hipisowski najazd na ten teren, sześć razy rozpalili tam ognisko, dwa razy
wszczęli burdę i trzynaście razy dobijali się nocą do domu właściciela.
Zdobycz ta przyniosła Brianowi ulgę w cierpieniu, złagodziła ból rany zadanej mu... no
właśnie. Wczoraj otrzymał on od Twiggie dotkliwy cios - tak głęboki i precyzyjny, że ostrze
jej nikczemności omal nie drasnęło jego serca. Oto Paul Sacco doniósł mu konfidencjonalnie,
że ta wyrachowana dziwka na własną rękę i po cichutku nabyła małą działkę, z wyraźną
intencją ordynarnego przywłaszczenia jej sobie. Mała, bo mała, ale działka ta zlokalizowana
jest w samym środku skupionych przez niego gruntów, które on oczami wyobraźni widział
skomasowane i przeznaczone pod budowę kondominium. Ponadto zdobył wreszcie niezbite
dowody, że Twiggie uniemożliwiła mu przeprowadzenie kilku ważnych transakcji,
uprzedzając w porę posesjonatów wytypowanych przez niego do wstępnej obróbki
psychologicznej.
- W co ty grasz, dziewczyno? - spytał ją tego samego dnia wieczorem, w jej pokoju.
Twiggie, która zdejmowała z siebie strój roboczy (cholernie składnie jej to szło), by po
powrocie z miasta wziąć odświeżającą kąpiel, uniosła brwi z rozkosznym zdziwieniem
niewinnej panienki.
- O co chodzi? - przycupnąwszy na brzegu łóżka, zaczęła zsuwać z łydek podkolanówki,
rolując je zręcznymi ruchami dłoni.
Brian wydostał z kieszeni złożoną we czworo topograficzną kartę i rozpostarł ją na
stoliku. Nowo zakupione przez niego tereny obramowane tam były czerwoną linią zamkniętą
w owal, wewnątrz którego widniała brązowa plama oznaczająca tę przeniewierczą działkę.
- O to.
- Co to jest?
- Ufam, że ty wyjaśnisz to mnie.
Druga podkolanówka upadła na podłogę obok pierwszej i Twiggie stanęła przed nim
tylko w prześwitującym staniczku i w szortach, z ręką na suwaku eklera.
- Nie mam czasu na szarady, panie Bliss. Jestem padnięta. Przez te łachy nawet tu w
barze nie mogę chwili posiedzieć spokojnie, żeby mnie jacyś nie zaczepiali. I to na dodatek
wojak! Chcę się umyć i przebrać.
- Wygląda to jak dziura w zadku - podjął Brian pochylając się nad stolikiem, wściekły i
upokorzony. - Skończ z tą zgrywą, Twiggie, i pogadajmy otwarcie. Dla kogo pracujesz?
- Dobrze, pogadajmy otwarcie. Nie pracuję dla nikogo. Pracuję dla siebie. - Obrzuciła tę
topograficzną kartę przelotnym spojrzeniem i uśmiechnęła się także przelotnie. Był to jednak
uśmiech mściwy. - Wygląda jak dziura w zadku, bo jest dziurą w zadku. Pańskim, panie
Bliss.
- Twiggie... - Brian zebrał krótko cugle rosnącego w nim gniewu. Spytał zimno: - Panno.
Twiggie, jaką właściwie prowadzi pani grę?
- Żadnej gry już nie prowadzę. Zgarnęłam już swoją pulę i wstałam od stołu.
- Co to, do diabła, znaczy?
Twiggie wzruszyła ramionami.
- Już nie pracuję dla pana. To wszystko
- Wszystko? To jest najzwyklejsza kradzież.
- Nie przeczę.
- Co?
- To jest najzwyklejsza kradzież, tak jak pan powiedział. Moja matka też została
najzwyczajniej okradziona. Pamięta pan tę posesję na Drugiej Alei przy Dziewięćdziesiątej w
Nowym Jorku? Przylegał do niej taki wielobranżowy sklep o nazwie „Rozmaitości dla
każdego”. Właścicielem był Peter Woodruff, staruszek. Firma Three B's toczyła z nim
roztmowy...
- Chwileczkę! - warknął Brian. - Nie rozumiem, co to ma do rzeczy. Ja...
- ...ale Peter Woodruff zbyt był przywiązany do swojego sklepu, żeby go sprzedać bez
względu na cenę, więc do akcji wkroczyli pańscy ludzie. Zaczęły się włamania, podpalenia,
napady...
- Co to znowu za insynuacje?
- ...rabunki, groźby i szantaże. Aż ten stary człowiek umarł ze zgryzoty. Wtedy pański
Wspólnik Kuhn Mannoury zagiął parol na naszą posesję i przystąpił do tak zwanych
pertraktacji z moją maifeą. Zastosował cały arsenał metod, które my stosujemy tutaj, i jeszcze
więcej...
- Nie będę słuchać tego dłużej. Jeśli pani natychmiast nie przestanie, dyskusja skończona
i do widzenia.
Ale ona nie przestała, a on mimo to został tam i słuchał. I nie było sposobu, żeby
zamknąć jej gębę.
- Wie pan, ile wart był wtedy jard kwadratowy ziemi w tamtej części Manhattanu? Na
pewno wie pan doskonale. I na pewno doskonale pan wie, ile zapłaciliście mojej matce, kiedy
zastraszona przez waszych bandziorów zgodziła się sprzedać wam swój dom. No, ja tylko
odebrałam resztę należności, wyrównałam nasze rachunki. I ostrzegłam kilku przyzwoitych
ludzi...
Stała tam przed nim prawie naga, bez oznak skrępowania - takie byle co, tania aktorka z
przedmieść i jeszcze tańsza dziwka - rzucając mu w twarz oskarżenia tonem spokojnym i
lodowatym, a on położył po sobie uszy i słuchał potulnie, bo ona trzymała go za gardło.
- Będziesz... Będziesz musiała mi to zwrócić, Twiggie. Tę działkę.
- Naprawdę? Na jakiej podstawie? Umowa kupna-sprzedaży sporządzona jest na moje
nazwisko i pierwszą już zapłaconą ratę wniosłam z własnych pieniędzy. I żeby zaoszczędzić
panu złudzeń, panie Bliss: nie odstąpię tej działki nawet za milion dolarów. Ani panu, ani
nikomu.
Brian poczuł, że krew go zalewa.
- Zniszczę cię, Twiggie - wycedził. - Rozdepczę.
- To ja mogę zniszczyć pana, panie Bliss - odparła ta dziwką. - Pomijając już to, że wiem
o panu dostatecznie dużo, wystarczy, jeśli rozedrę na sobie biustonosz, zburzę pościel i
zacznę wrzeszczeć. Służba hotelowa jest tu bardzo czujna. Będzie pan skompromitowany,
Three B's.
Zniszczę ją - myślał teraz Brian leżąc na łóżku w swoim pokoju, sącząc długasa i znów
czując, że krew go zalewa, chociaż od tamtej kłótni minęła doba. - Otoczę jej działkę murem
wysokim na dwadzieścia stóp, pokryję dachem, przysypię ziemią i posieję trawkę. Albo
wysadzę dziwkę w powietrze... Tylko to mi pozostało.
W odwodzie pozostał mu także podpułkownik E. C. Castro, Brian jednak wolał nie
odrywać go od pilnych, sztabowych zadań. Bo ten pozbawiony taktu i poczucia humoru
umundurowany potwór Frankensteina mógłby przypadkiem zapytać o swoje interesy, a on dla
armii nie skupił dotychczas ani jednego akra ziemi. I raczej już nie zdoła tego zrobić. Jutro,
najwyżej pojutrze okolice te znowu zaroją się od niedawnych uciekinierów i każdy z nich
wracając z sitem do płukania piasku, oprócz noża za cholewą i colta na biodrze, przywiezie ze
sobą adwokata dla ochrony swojej złotonośnej działki. Czasy interesów ubijanych łatwo,
szyb-bo i z ogromnym zyskiem bezpowrotnie minęły.
Leżąc, popijając długiego drinka Brian doświadczał stanu klasycznej frustracji. Zawsze
to przechodził, kiedy rozgorączkowany niespodziewanie korzystną passą, obłowiony jak
statek wielorybniczy, wyciągał ręce po jeszcze, a tu ni stajd, ni zowąd wyczerpywały się
fundusze albo jego otumanieni kontrahenci zaczynali dawać ucha głosom nawołującym ich do
rozwagi.
Tak - zdecydował Brian - operacja dobiegła końca, pora na finał. „Szacunkowe
obliczenia, których pan dokonał, są nadmiernie optymistyczne”, powiedział dyrektor
ekspozytury banku w Coral Gables, pan Pyzata Buźka. Warto by usłyszeć, co on ma do
powiedzenia dzisiaj. Pułkownik E. C. Castro? Nie powiodło mu się po prostu, ale to już jego
zmartwienie. Zresztą nie takie ono wielkie, bo jeśli zawierzyć krążącej w branży plotce, swoje
warunki ten dziarski szwejo postawił wszystkim bez wyjątku pośrednikom handlowym,
którzy przebywali na Florydzie, więc jest pewne, że armia również zrobiła na tym złoty
interes.
- Gratuluję, Three B's, ty sukinsynu - przemówił do siebie Brian ciepło. - Rozegrałeś to
po mistrzowsku, chociaż pod koniec nie szło ci tak dobrze.
W przeciwieństwie do Briana B. Blissa Vincent Sherwood nie mógł sobie pogratulować.
Razem z Pat Partanen i ze swoim asystentem Sepem Diazem, dzięki kombinowanym
połączeniom autobusowo-lotniczo-taksówkowym, dotarł on tutaj (Coral Gables, stan Floryda)
wczoraj rano i załatwiając lub próbując załatwić dziesiątki spraw, przez cały ten wczorajszy
dzień tracił entuzjazm, nabierał natomiast przekonania, że tym razem to już naprawdę wpadł
jak śliwka w kanalizację. Z klęską żywiołową jeszcze można jakoś sobie poradzić, na
biurokrację nie ma silnych.
Owszem, bez kłopotu dostali pokoje w hotelu, bez kłopotu też w lokalnym studio
wynajęli sprzęt filmowy i ludzi do obsługi tego sprzętu - ale na tyim urwało się pasmo ich
sukcesów.
Mając dosyć mgliste koncepcje artystyczne Vincent postanowił zacząć od fachowej
lustracji terenu.
- Harry - zwrócił się do kierownika swojej nowej ekipy - znasz jakieś widokowe miejsce,
skąd dałoby się zrobić parę ogólnych ujęć „Trójkąta”?
- Oczywiście - odrzekł Harry.
No i co ich czekało tam, w tym widokowym miejscu? Obrazek żywcem z programu W
obliczu inwazji kosmitów. Wokół nawet walały się śmiecie po poprzedniej ekipie
telewizyjnej.
- Nie mówię, że jest to najlepsze miejsce - wyjaśnił Harry. - Jest to miejsce jedyne.
Wszędzie indziej są bagna i namorzynowe lasy.
- Przecież muszą istnieć jakieś drogi dojazdowe. Zbliżymy się na tyle, na ile pozwolą
nam patrole i...
- A myślisz, Vince, że na ile nam pozwolą?
- No, do groma, chyba nie...
- Wiesz, ja nie wątpię, że twoja wytwórnia jest gotowa wybulić forsę za rozbite kamery i
zniszczony sprzęt, ale kopniaki, które zafasuję, będą moją własną stratą i nikt mi jej nie
wyrówna.
Tak, taki był początek. A potem, kiedy się jednak zdecydowali na zdjęcia, skoro już są w
tym dymanym widokowym miejscu, podjechał do nich jeep z dwoma uzbrojonymi drabami i
ten przy kierownicy... co?
- Od dzisiaj jest to własność pana E. C. Castro - oświadczył. - Macie minutę do namysłu:
wynosicie się stąd sami natychmiast, czy ma się tym zająć zakład pogrzebowy nieco później?
Grzecznie, aż nazbyt grzecznie Vincent odparł:
- Proszę nam wybaczyć, panowie. Chcieliśmy tylko sfilmować plenery tutaj. Jeśli się od
was dowiem, gdzie mieszka obecny właściciel, przeproszę go osobiście i spytam o
pozwolenie.
No a ten E. C. Castro... dobry Panie Boże! Wyglądał jak dziewiętnastowieczny zarządca
kolonialny, którego wydobyto z grobu, otrzepano z kurzu, uróżowano, ubrano w jasny
garnitur z tropiku i posadzono na wiklinowym fotelu, w podcieniu werandy. Mniej miał w
sobie życia niż posąg z Wyspy Wielkanocnej.
- Wykluczone - powiedział.
Vincent rozłożył ręce. Czy z kimś takim można w ogóle dojść do porozumienia?
- Mimo to nie żałuję, że przyjechałem tu do pana - odrzekł. - Ten gazik-amfibia, który
stoi obok pańskiego garażu, podsunął mi pomysł, w jaki sposób dostać się pod samą granicę
„Trójkąta”.
- Mówi pan o sforsowaniu bagna?
- Tak. Mnie nie odstraszą aligatory, jak tych dziubasów z ABC. To ja kręciłem te sceny,
kiedy na Wschodnim Wybrzeżu cyklon Frannie rozwalał wszystko dokoła. Kataklizm
miesiąca... Wie pan, ten cykliczny program telewizyjny.
- Pan daruje, panie Sheridan... Była to jawna uszczypliwość.
- Sherwood.
- Przepraszani, panie Sherwood. Pan daruje, ale telewizję oglądam rzadko. I chcę pana
uprzedzić, że te bagna otaczające „Trójkąt” w przeważającej części należą do mnie. Moi
ludzie mają je pod ścisłą kontrolą. Są równie odważni jak pan. Oni też nie boją się aligatorów.
To aligatory boją się ich.
- Ale... dlaczego? - spytał Vincent, aczkolwiek wiedział, że odpowiedzi nie będzie. -
Dlaczego? - powtórzył podczas lunchu, który jedli w trójkę w restauracji na parterze „Muszli
Pacyfiku”.
Sep, ten pętaczyna, był wyraźnie znudzony jego relacją. Pat jednak wysłuchała jej z
należytym skupieniem, marszcząc brwi.
- Jeszcze nie wszystko stracone, Vince - odrzekła. - Spróbujemy z innej beczki. Możemy
zacząć od wywiadów z osobami poszkodowanymi. Szpitalna biel, skomplikowana aparatura
medyczna, wymienne transfuzje krwi, przeszczepianie szpiku kostnego, wyścig ze śmiercią...
no wiesz.
- Czekaj, już chwytam. To na czołówkę. Później robimy kilka rund śmigłowcem nad
„Trójkątem”, żeby pokazać skażony rejon. Dalej uczona mowa-trawa o wpływie
promieniowania na organizmy żywe i coś dla ilustracji, różne zwierzaki doświadczalne, jak
one zdychają. Potem znowu wracamy do naszej „gorącej” plamy, dajemy dosadny komentarz
na temat jej radioaktywności, że tysiąc remów i umarł w butach, i wreszcie zbliżenia dwu-
trzech ekspresyjnych ofiar, ich agonalne grymasy, przedśmiertne podrygi pod
prześcieradłami. Obciągnięte skórą ludzkie szkielety, łyse głowy, a jeżeli łysych nie będzie, to
ogolimy jakiegoś, wy-wychudzonego statystę... Który szpital wybieramy, Pat?
- Chyba Pierwszy Miejski. Kliniki prywatne...
- Jasne. Sep, ty sprowadź mi tutaj kilku narkomanów, wiesz, takich na wykończeniu.
Będą potrzebni do zdjęć plenerowych. Sfilmujemy ich, jak leżą w krzakach, następna
odnaleziona grupa pechowych turystów, którzy obozowali na skażonym terenie, i oto
nadchodzi pomoc dosłownie w ostatniej chwili.
A jakże, ustalili wszystko szczegółowo. Aż tu ten ważniak doktorek w Szpitalu
Miejskim...
- To nieporozumienie - powiedział bawiąc się okularami i patrząc na nich z towarzyskim
zainteresowaniem, a na ich sprzęt z zainteresowaniem czysto technicznym. - Nie mamy tutaj
żadnego pacjenta z objawami choroby popromiennej .
- Widocznie są w innym szpitalu - przypuściła Pat.
- Nie sądzę. Gdyby tak było, musiałbym coś o tym wiedzieć. Jestem członkiem Komitetu
Ochrony Radiologicznej.
- To niemożliwe - żachnął się Vincent. - Mój przyjaciel mówił mi, że mnóstwo ludzi
zostało tam napromieniowanych. Mnóstwo.
Doktor zamrugał oczyma. Jego rozszczepione zainteresowanie ześrodkowało się teraz w
całości na Vincencie.
- Dziwne. Wszyscy ewakuowani z tamtego rejonu przeszli pomyślnie badania w
komorach scyntylacyjnych, jesteśmy w stałym kontakcie z dowództwem patroli, które
przeczesują tamte tereny... Niech pan spyta swojego przyjaciela, panie Sherwood, z jakiego
źródła zaczerpnął on tę informację. Chętnie to sprawdzimy. Nie chcemy bagatelizować
żadnych pogłosek.
Otóż - mógłby mu odpowiedzieć Vincent - rzecz w tym, panie członku Komitetu
Ochrony Radiologicznej, że nie jest to mój przyjaciel. Lotta Esther jest moim wrogiem. No,
czyżbym ja już tak dalece stracił instynkt, że dałem się podpuścić jak dziecko?
Resztę dnia spędzili w hotelu. Nie było sensu angażować się w cokolwiek, dopóki nie
mieli pewności, czy istotnie są jakieś ofiary. Tylko trupy mogły usprawiedliwić powstanie
tego programu, stanowiąc jedyny jego spektakularny, naprawdę żywy element. I tylko
dojmujący ich brak mógł usprawiedliwić dwadzieścia sześć kolejek wypitych przez Vincenta
od obiadu do czwartej rano.
Teraz Vincent znowu zalewał się w barze, usilnie lecząc kaca - skazany na towarzystwo
Sepa, bo Pat wzięła na ramię swojego Kalimara i pojechała kręcić rytuał agnihotry, który
wierni słuchacze, adepci i wyznawcy Eliasa zamierzali odprawić o zachodzie słońca, na
polanie za pensjonatem „Patriarchal”. Pod wpływem alkoholowej tej kuracji wolno, jak
dozowana z kroplówki, wracała mu energia, równocześnie jednak ogarniał go na nowo
ponury nastrój beznadziejności.
- Widziałeś tego sierżanta? - odezwał się Sep znad swojej szklaneczki.
- Sierżanta?
- Tego, co siedział przy tamtym stoliku pod oknem, z jakimś kociakiem.
- Ja bym raczej powiedział że to była kurwa.
- No, mówię. Oni muszą gdzieś to robić, no nie? Muszą się trochę zabawić.
- Kto?
- Gwardziści. Ci z „Trójkąta”. Przecież nie patrolują tam bez przerwy. Na pewno
przyjeżdżają do miasta na przepustki i oblegają burdele. Więc co? Nie myślisz, że warto by
ich podpytać? Porozmawiać z nimi przed kamerą? Bo może oni wiedzą coś, co władze usiłują
przed naimd zataić?
- No jasne - Vincent przygładził wilgotne od whisky wąsy i pokiwał głową na znak
zgody. Uznał, że powinien zastosować się do tej rady. Później, kiedy wrócą do Dutson (a
wrócą bardzo szybko i oczywiście z pustymi rękoma) ten donosiciel przynajmniej nie będzie
mógł mu zarzucić, że czegoś zaniedbał. Za to ja, pomyślał, położę na biurku Herba Willertona
kasetę z reportażem o trzęsieniu ziemi w Nevadzie (może nie tak rewelacyjnym, jak trzy
pierwsze odcinki tego programu, ale bez wątpienia znakomitym) i oskarżę Lottę Esther o brak
rozeznania, nieodpowiedzialność i narażenie wytwórni na straty wskutek podjęcia błędnej
decyzji.
W przeciwieństwie do Vincenta Sherwooda Cedric Eccels daleki był od myśli o
powrocie. Daleki był od myśli o Agencji i o jej zleceniu. W ogóle nie myślał o sprawach
zawodowych i to, co się wokół niego działo, obserwował z najzupełniej prywatną
ciekawością. Patrzył, jak ci ludzie wznoszą stos z bierwion brzozowych - niebezpiecznie
blisko skraju lasu; jak posypują ten stos ziarnami kukurydzy; jak pieczołowicie układają na
nim torf i wysuszony bydlęcy nawóz; jak polewają go masłem orzechowym... Patrzył na
przygotowania do agnihotry z podziwem, że przebiegają one tak cicho i sprawnie, chociaż
nikt tymi ludźmi nie kieruje, nikt nie wydaje im poleceń. Obserwował to wszystko ciekawie,
nie tracił przy tym z oczu Eliasa, który wśród cieni wydłużanych zachodzących słońcem
spacerował po polanie i przechodząc od jednej grupki osób do drugiej, wymieniał półgłosem
uwagi, wymieniał uśmiechy, serdeczne i pełne szacunku uściski.
Są ludzie, których wygląd nieodparcie kojarzy nam się z określonym zawodem.
Mówimy, że ktoś wygląda „jak barman”, „jak dyrektor z branży tekstylnej”, „jak były
bokser”, „jak damski fryzjer”, „jak emerytowany wojskowy” i tak dalej. Otóż wygląd Eliasa
głosił dobitnie i jednoznacznie: „Czarnuch, zwykły pieprzony czarnuch, a więc naprawdę nie
ma znaczenia, czy jest on pedrylem z Monterey, czy synem pastora z Coos Bay, czy też
mechanikiem ze stacji benzynowej w Eureka, czy jeszcze kimś innym”. Niemniej jednak z
jego postaci emanował charyzmat, który zdawał się przenikać zgromadzonych tutaj ludzi,
napełniając ich spokojem, wiarą i miłością.
Pewna sztampowość, pewna slajdowość tej imprezy - rozważał Eccels - pozwala mówić
o jej fotoplastykonowej proweniencji, takiej jak wszystkich tych imprez, które zdarza się nam
oglądać w telewizji, w których zdarza się nam brać udział, a przecież wcale nie jest taka jak
one. Może to kwestia wytworzonej spontanicznie atmosfery - uroczystej, wręcz podniosłej i
niemal intymnej, mimo że pracują tu kamery i szemrzą spusty migawek.
Wczoraj na tej samej polanie odbył się piknik urządzony przez członków Ku-Klux-Klanu
i Eccels także w nim uczestniczył. Przyjechał spóźniony i kiedy zaparkował swojego Aston-
Martina na wyznaczonym miejscu, w rzędzie samochodów, podszedł do niego Samuel
Jansky.
- Hej! - zawołał z daleka. - Ced?
Jansky był szeregowym agentem CIA, typem gadatliwym, bezpośrednim i kordialnym w
sposób, który budził grozę w każdym, kto się z nim zetknął po raz pierwszy. Trzeźwości nie
uznawał za cnotę, co znalazło teraz swój widomy wyraz w jego chwiejnym chodzie.
- Ty tutaj, Ced?
- Ty tutaj, Sam?
- Ha! ha! ha! Służbowo, hę? No, ja się nie pytam, ale ląduję tu z paroma naszymi
chłopakami i co widzę? - Szybkim, badawczym, choć nieco mętnym spojrzeniem Jansky
omiótł najbliższe otoczenie i nachylił się do ucha Eccelsowi. - Całą kupę starych kolesiów. Są
jacyś z Biura Śledczego i z Secret Service, jest trochę zwykłych glin w cywilu i nawet dwóch
smutasów z osobistej ochrony prezydenta. Reston... wiesz, Ramsey Reston, on też tu jest... no,
szepnął mi poufnie, że faceci, którzy zrąbali drzewa i budują teraz krzyż, są z wywiadu Sił
Powietrznych. Wszystkie cholerne kluby wystawiły na te igrzyska swoje cholerne
reprezentacje. Do kompletu brakowało tylko kogoś od was... I nie ma nikogo z Ku-Klux-
Klanu, ha! ha! ha!
Wkrótce Eccels miał skonstatować naocznie, że Jansky nie przesadził: kiedy pięć minut
później wmieszał się w tłum, rozpoznał liczne znajome twarze pracowników rozmaitych
służb specjalnych, służb tajnych i służb wywiadowczych. I wbrew temu, co mówił Jansky,
byli tu również wysłannicy Agencji. Nie ci z samej Centrali, od MacTea, ale z agentur
stanowych.
- Zostawiłem papierosy w samochodzie - oznajmił Jansky. - Wezmę je i pójdę pomóc
chłopakom. Trzeba wyładować z furgonetki pakuły i kanistry z benzyną. Jeżeli nie masz nic
lepszego do roboty, przyłącz się do nas. Mamy cholerny zapas whisky. Popijawa i wyżerka na
koszt firmy.
Było to wczoraj, na tej samej polanie, na której teraz dobiegały końca przygotowania do
rytuału agnihotry. Eocels stał w oddaleniu od stosu ułożonego tuż na skraju lasu, palił
„Camela” i obserwował tych ludzi krzątających się cicho i sprawnie, pogodnych, pełnych
wewnętrznego spokoju i ciepła. Wiedział, że pomiędzy nimi krążą tajniacy, ale nie zadawał
sobie trudu, by wyłowić któregoś wzrokiem. Stał, palił papierosa i chłonął panującą tu
atmosferę.
- Przybliżcie się, siostry i bracia! - powiedział Elias wyciągając przed siebie ręce. -
Przybliżcie się i usiądźcie półkolem przy stosie! Niech zapłonie święty ogień agnihotry, który
nas oczyści!
Eecles stał nadal, palił papierosa i czuł, że spływa na niego spokój.
*
W przeciwieństwie do Cedrica Eccelsa, sierżanta Chipa Dennisa dręczyły obawy. No,
wprowadzenie na teren „Trójkąta” osoby cywilnej jest poważnym uchybieniem wobec
regulaminu, jest złamaniem rozkazu, a on przecież tam z tyłu wozu, nakryte plandeką, wiezie
kurwiszcze jak najbardziej cywilne i niech no Kolbie na bramie zachce się wsadzić nos pod
tylne siedzenie, miesiąc paki murowany.
Wczoraj po południu Chip Dennis wziął przepustkę na dwa dni i gazikiem wypuścił się
do miasta, żeby przyrżnąć coś eleganckiego, bo już mu pompę rozsadzało. Do wieczora łaził
jak błędny po barach, buszował w zakazanych uliczkach i nic. Wszystkie dziwki z klasą
wyniosły się gdzie indziej, zostały tylko stare pudła. Wreszcie wieczorem w „Muszli
Pacyfiku” przyuważył niezgorszą sztukę, Twiggie miała na imię. Ale ledwie ją zagaił... „Pan
Bliss pytał o ciebie, Twiggie” - powiedziała do niej jakaś upudrowana lampucera i obie zaraz
się zmyły z tego baru, tak że on poszedł do łóżka, psiakrew, sam. Perkalowa pościel była
chłodna i delikatna, materace miękkie, aż miał ochotę wyć do księżyca albo włożyć go
miedzy sprężyny, albo co... I dopiero dzisiaj wstrzelił się w cel. Gawędził z barmanem, takie
tam dyrdymały na temat radioaktywnej plamy, kiedy przyfalował ten kociak.
- Samotny jesteś, żołnierzu?
- Piesko samotny, ślicznotko.
- To jest już nas takich dwoje.
- Czego się napijesz? Whisky, dżin, bour-bon? Jak ci na imię, ślicznotko?
- Ira.
- Pięknie. A może weźmiemy butelkę i pójdziemy do mojego pokoju?
Dziewczyna nie zachęcająco machnęła ręką.
- Na razie usiądźmy tutaj, żołnierzu.
- Mów mi Chip, skarbie.
No i klapnęli przy stoliku, potem była gadka-szmatka, a teraz wiózł tę cizię gazikiem,
schowaną pod tylnym siedzeniem, żeby przemycić ją przez posterunki - tak jak stanęło w
umowie. No, tam jej da do wiwatu, mamuniu, ale jej da popalić!
- Uważaj, ślicznotko - rzucił za siebie. - Dojeżdżamy. Ani mru-mru i przestań nawet
oddychać.
Ira Buell leżąc między kartonem whisky a jutowym workiem wypchanym klekoczącymi
puszkami piwa, jeszcze bardziej skuliła się pod brezentową plandeką. Serce waliło jej mocno,
ale równomiernie i wolno. Podobnie jak słuchacze, adepci i wyznawcy Eliasa, którzy daleko
stąd na polanie akurat odprawiali rytuał agnihotry, była pełna wewnętrznego spokoju i
ciepła. Wiedziała, że dostanie się na teren „Trójkąta”, wiedziała o tym, od kiedy zobaczyła
tego sierżanta w barze, w hotelu „Muszla Pacyfiku”, gdzie spędziła z Nicholem parę
upojnych nocy - tylko nocy, bo w dzień nie miał on chwili wytchnienia, pracując jako
naganiacz dla handlarza nieruchomościami, a ona też nie traciła czasu: z determinacją,
metodycznie szukała kogoś w rodzaju sierżanta Dennisa, który na jej widok zapytał w tym
barze:
- Napijesz się ze mną, ślicznotko? Zmierzyła go taksującym spojrzeniem. Był
dojrzały jak banan na straganie.
- Dokucza ci samotność, żołnierzu?
- Teraz już nie - odrzekł dając znak barmanowi. - Wolisz whisky, dżin czy bourbon?
- Może być bourbon, żołnierzu.
- Mów mi Chip, ślicznotko.
Ze szklaneczkami usiedli przy stoliku pod oknem.
- Posłuchaj - postawiła sprawę jasno - możemy się zabawić. Ale musisz zrobić dla mnie
jedną rzecz.
- Zrobię tę rzecz, ile razy zechcesz, ślicznotko. Mogę ją z tobą robić do rana, ciągle tę
samą rzecz.
- Posłuchaj - podjęła z naciskiem. - Posłuchaj... powiedziałeś, że jak ci na imię?
- Chip, skarbie.
- Posłuchaj, Chip. Mnie na forsie nie zależy. Chcę się tylko dostać na teren „Trójkąta”.
Rozdziawił usta.
- Ocipiałaś?
- Nie myśl sobie, że jestem zwykłą knajpianą tuftą. W Denver faceci płacą mi... No, nie
robię tego z każdym, nie muszę łapać okazji i jeszcze nigdy nie zeszłam poniżej dwóch stów.
Ale już ci powiedziałam: nie chcę od ciebie forsy, chcę tylko, żebyś mnie zawiózł...
- Coś ty za jedna? Jakaś chromolona dziennikarka?
- Nie jestem nikim takim, Chip - potrząsnęła głową. - To jest moja prywatna sprawa,
bardzo osobista. Chcę znaleźć... obejrzeć pewne miejsce.
- Pewne miejsce?
Zmusiła się do uśmiechu i znów potrząsnęła głową. Nabrała przekonania, że on w końcu
przyjmie jej warunki.
- Nie rozumiesz, Chip, mój chłopcze. To nie ma żadnego związku z tym, co się tam
dzieje. Nic mnie nie obchodzą twoje rakiety, plamy radioaktywne, czy co tam ukrywacie
przed ludźmi, nic, ani trochę. I to by potrwało najwyżej kwadrans. A potem będziemy mogli
pójść do ciebie.
- Pójść do mnie?
Odchyliła się na oparcie krzesła. Wysoko unosząc kolano założyła nogę na nogę i
zaczęła obracać w palcach guzik przy bluzce. To zawsze zwraca uwagę klienta i pomaga
uwydatnić kształty - raczej zgrabne, dorodne i ponętne.
- Żeby się zabawić - wyjaśniła. - Tam, tutaj, w samochodzie, w hotelu, pod namiotem
czy pod gołym niebem... gdziekolwiek. Wiesz, ja nie robię tego z każdym, kto ma forsę, ale
jeśli jakiś facet już mi się spodoba, chłopcze mój słodki, potrafię być dla niego niezmiernie
miła i uszczęśliwić go jak żadna inna na świecie.
Siła bezwładu łagodnie pchnęła ją do przodu i Ira poczuła, że gazik hamuje i staje. Leżąc
pod tą plandeką cuchnącą benzyną i smarem, poprzez rytmiczne stukanie cylindrów i hałas
rezonującej blachy usłyszała pojedyncze, urywane słowa wypowiadane falsetowym głosem:
- ...żancie... w mieście... dziwki...
- Uwierzysz - odparł Chip - jak ci powiem, Kolba, że cała ich kolejka stała pod moimi
drzwiami?
- ...i... prędko...
- A ty byś stamtąd nie zwiał w mojej sytuacji? Żebyś widział, jak piszczały, jak się
przepychały w tej kolejce.
Coś zachrobotało metalicznie o drzwiczki wozu i Ira naprawdę wstrzymała oddech.
- Co tam wieziesz, sierżancie? - Ten sam falsetowy głos rozległ się teraz gdzieś ponad
nią, bliższy i wyraźniejszy.
- Lepiej ty, Kolba, nigdzie tam nie filuj, bo chwyci cię kurewskie pragnienie...
- Mniam-miniam, whisky, co?
- ...i piekielnie trudno będzie ci wytrzymać do końca służby.
- Organizujesz popijawę dziś w nocy?
- Tak, ale zachowaj to dla siebie, dobra? Bo mi się zwali na kark pół kompanii chrorno-
lonych rypańców.
- Chcesz przez to powiedzieć - głos zaczął się oddalać - że ja... zaproszenie..^
- Nigdy nie zapominam o kumplach.
- W porządku
żancie...droga-olna...!
Gazik szarpnął do przodu i twardy kant czegoś-tam dźgnął Irę między łopatki. Około
minuty jechali w milczeniu, po czym Chip Dettnis rzucił za siebie:
- Dobra. Możesz już stamtąd wyleźć. Tylko nie wystawiaj za bardzo głowy.
Z ciemności o barwie khaki, z oparów benzyny Ira wynurzyła się na przedwieczorną
światłość dnia, na aromatyczną świeżość powietrza. Brama, posterunek przy bramie i druty
kolczaste - wszystko to pozostało daleko w tyle. Wóz toczył się po szosie, która szerokością
swojej asfaltowej nawierzchni bezwzględnie przecinała dżunglę. Tam, pod koronami drzew
o gęstych, pierzastych liściach panował półmrok - o barwie takiej jak pod brezentową
plandeką. Słaby powiew niósł bagienną woń i szeleścił w kłębowisku gałęzi, lian oraz
epifitów, gdzie aktywne, energiczne i wrzaskliwe życie wciąż jeszcze kipiało przed
nadchodzącą porą spoczynku. Niżej, nad powierzchnią rozlewisk, wznosiła się plątanina
grubych, łukowatych i rozkraczonych korzeni. Przypominały wykręcone reumatyzmem
odnóża, które zbuntowana dżungla - można by odnieść wrażenie - wyciąga z mokradła, żeby
w ostatecznym zrywie ruszyć przeciwko człowiekowi i jego cywilizacji. Wreszcie na miejscu
- pomyślała Ira.
*
W przeciwieństwie do Iry Buell Doreen Thorohill to samo zdanie powiedział głośno:
- Wreszcie na miejscu!
- Niestety - dodał ciszej Jeremy Brown, patrząc jak jego koleżanka przekręceniem
kluczyka w stacyjce gasi silnik, jak bierze torebkę, jak otwiera od swojej strony fiołkowe
drzwiczki Chevroleta Accord Leila.
No bo z czego niby się cieszyć? - pomyślał. - Ze zmarnowanych tylu wspaniałych
okazji? Zgoda, Saint Augustine można było sobie ewentualnie odpuścić, ale żeby nie
zwiedzić nawet Centrum Lotów Kosmicznych, skoro przejeżdżali tuż obok Cape Canaveral -
to już się we łbie nie mieści. Czyż nie przede wszystkim to Centrum powinni byli zobaczyć?
- zwłaszcza że dla szerokiej publiczności odbywają się tam pokazy symulowanych podróży
na Księżyc i w ogóle do różnych zakątków Układu Słonecznego. „Jeśli nadal mamy pisać o
wyprawach międzygwiezdnych - perswadował Doreen - warto chyba, żebyśmy wyrobili sobie
o nich jakie takie pojęcie.” Ona jednak, od kiedy w Saint Augustine odebrała mu kierownicę,
pomknęła autostradą na południe z prędkością rakiety balistycznej. Oczywiście zemściła się
na nim za to, że z Lake City pojechał do Jacksonville, że zawiózł ją tam może odrobinkę
wbrew jej woli.
- Wreszcie na miejscu! - Stojąc obok samochodu, podczas gdy Jeremy opróżniał
bagażnik, Doreen przeciągnęła się i spojrzała na lodowatoniebieski neon rozbłyskujący w
zmierzchu, nad wejściem do hotelu. - Czy mnie wzrok nie myli? „Muszla Pacyfiku”? Ci
ludzie chyba nie wiedzą, nad jakim oceanem leży ich miasto.
- Och, nie bądź taka sakramencko drobiazgowa - odburknął Jeremy.
Teraz przynajmniej nie musiał jej ustępować ani dogadzać. I niech mnie diabli, pomyślał,
jeśli pójdę z nią dzisiaj do łóżka.
No, żeby zmarnować taką okazję: Centrum Lotów Kosmicznych! Czyż pobyt W
cudownym tym miejscu nie mógłby uskrzydlić ich fantazji, nasunąć im mnóstwo śmiałych,
nowatorskich, błyskotliwych pomysłów fabularnych? Mmm... Co do pomysłów, to ten
sprzedawca kiełbasek w Vera Beach powiedział, że są tu fermy aligatorów. Tresowanych i
wybitnie inteligentnych. I pod ochroną. Ciekawe. Ktoś, kto potrafi inkarnować w dowolne
zwierzę, jako aligator znalazłby pod tą szerokością geograficzną idealny azyl. Nietykalność
zapewniona, wymarzone warunki klimatyczne, żarcie za darmo, rozrywki za darmo,
towarzystwo za darmo, słońce za darmo, bagna za darmo, a w zamian trzy razy dziennie
godzina igraszek z treserem dla rozruszania stawów i ku uciesze prymitywnej gawiedzi, której
reakcje można tą metodą badać naukowo w celach poznawczych. Więc należałoby się
zastanowić, jaka to obca cywilizacja obrała sobie Florydę za pozaplanetarne wczasowisko i za
placówkę doświadczalną i nadużywa ludzkiej gościnności - niecnie i bezczelnie.
Ale... pomysł ten zawiera analogie do... zaraz, zaraz. No, tak, oczywiście... do
opowiadania Tom Edison's Shaggy Dog Vonneguta. Znowu Vonnegut! Więc raczej
należałoby się zastanowić, czy jednak nie zrezygnować z rozwijania tego pomysłu.
Doreen wstąpiła na schodek u wejścia do hotelu i pchnęła drzwi. Przez sekundę, ale
doprawdy nie dłużej, miała przed sobą statyczną scenę: przy dźwiękach słów, które padały z
radia, ludzie w hallu trwali w skamieniałych pozach. I nagle, jakby na odgłos filmowego
klapsa scena ta ożyła i ludzie ci zaczęli się poruszać, mówiąc jednocześnie i gestykulując.
Doreen podeszła do recepcjonisty.
- Przepraszam - powiedziała obojętnie, chociaż jej wyobraźnia już pracowała
gorączkowo: oto świat przyłapany na dziwnym znieruchomieniu, jakby ten, który animuje
otaczającą ją rzeczywistość, zagapił się na sekundę, albo jakby ona wkroczyła w swoją
przyszłość o sekundę za wcześnie, albo... och, ileż w tym epizodzie tkwi możliwości
interpretacyjnych! - Chcemy wynająć dwuosobowy pokój.
Recepcjonista zwrócił na nią szkliste oczy.
- Słyszała pani? - zapytał, - Właśnie podali przez radio, że Elias nie żyje.
*
W przeciwieństwie do Doreen Thornhill sierżant Chip Dennis jeszcze nie wiedział o
śmierci Eliasa. A gdyby nawet wiedział, niewiele by go ona obeszła. W myśl filozoficznej
zasady, która głosi, że przeszłość nie istnieje, przyszłość nie ma znaczenia, a liczy się tylko tu
i teraz, obchodziło go jedynie ciało tej młodej kobiety klęczącej w mroku u jego stóp -
właśnie tu i teraz. Bardzo go ono obchodziło. Bardzo, bardzo. Bardzo, bardzo, bardzo.
- Starczy tej zabawy - powiedział cicho. - Kładź się!
Stał nad nią pochylony i niezręcznie odpinał pasek przy spodniach.
- Pomóż mi - jęknęła Ira znad dołu, który wygrzebała w ziemi.
- Jasne. Zaraz ci pomogę, no pewnie. Tylko przymknij gębę, bo obok są baraki
dowództwa.
Dosyć tego, psiakrew! Jak błędny woził tę dziwkę gazikiem po bagnach, z miejsca na
miejsce, ryzykując, że wpadną, bo tych podejrzliwych rypańców z patroli pęta się wszędzie
do diabła i trochę, czas leciał, a ona ciągle nie - mogła się zdecydować, aż w końcu dojechali
do tego pagórka i wtedy to kurwiszcze - łaps! za łopatkę saperską i dalej kopać w tym torfie.
Co za siupy ona wyprawia, do ciężkiej cholery? Powinna już stąd wypierdalać - i to jak
najszybciej. I on też powinien być już w namiocie, chłopaki czekają tam pewnie na swoją
whisky i tylko tego brakuje, żeby wskoczyli do wozów i zaczęli go szukać.
Jeszcze raz rozejrzał się wokół, nadstawiając uszu i usiłując przeniknąć wzrokiem
gęstniejącą ciemność. Spuścił spodnie i opadł na kolana przy dziewczynie.
- Zostaw! - zawołała Ira. - Nie teraz!
- Stul gębę, ślicznotko. Bo jak się chłopaki zwiedzą, przerżną cię na wylot.
Szarpnięciem ściągnął jej figi do połowy ud i przesunął dłoń w górę. Przez minutę
zawzięcie walczył z wypiętym tyłkiem dziewczyny rozmajtanym w obronnych ruchach,
potem przygniótł ją własnym ciężarem do ziemi.
- Stul gębę, powiedziałem - powtórzył dysząc. - Dałem ci dziesięć razy po kwadransie.
Jej nagie pośladki pod nim, ciepłe i jędrne, nadal poruszały się krnąbrnie i Dennis poczuł,
że musi się pospieszyć. Ostrożnie cofnął rękę, wbił kolano między nogi dziewczyny i
rozepchnął je na boki.
- Nie teraz! - krzyknęła Ira. - Puść mnie, puść! Trzeba go pochować! Proszę!
- Zamknij się, siostro! - wysapał Dennis. Chwycił ją za włosy i wdusił jej twarz w
świeżo wykopany kopiec torfu. Przywarł do niej szczelniej, szukając na oślep wejścia,
licząc, że w tej szamotaninie przyjdzie mu z pomocą zbawczy przypadek, było to jednak
beznadziejne. Ira zdołała uwolnić głowę i na nowo podniosła krzyk, więc ponownie przydusił
ją do ziemi, tym razem mocniej.
- Zamknij się! - wysapał.
Przetarł jej twarzą po sypkim torfie. Napierał na nią, stękał niemal ekstatycznie i czekał,
aż przestanie się bronić. Czuł, jak dziewczyna wciąga pod siebie rozłożone nogi, jak wygina
plecy, jak nieruchomieje rozwarta przed nim na oścież... Po upływie kilku sekund, niczym
walący się most, upadli oboje na ziemię, jakby wyczerpani po wspólnie przeżytym orgazmie.
Nieco później sierżant Chip Dennis wrzucił niedopałek papierosa do dołu wygrzebanego
w torfie przez Irę i - skoro już leżał blisko tego dołu - odlał się jak to, jak to miał w zwyczaju.
Wstał, podszedł do samochodu, wyjął z niego ważącą sześćdziesiąt funtów metalową
skrzynkę z zestawem narzędzi oraz ośmiostopowy kawałek łańcucha i zataszczył to na szczyt
pagórka, którego północne zbocze, podmywane wodą rozlewiska i strome, kruszyło się i
odpadało jak chałwa. Długimi krokami wrócił na dół, Wydobył spod plandeki butelkę whisky
i przepłukał usta dławiącym łykiem, przyglądając się dziewczynie skurczonej na trawie, w
poświacie księżyca.
Parszywa dziwka. Że też musiała wypalić taki numer akurat jemu!
Przykucnął, rozpiął jej bluzkę i zerwał z niej biustonosz.
- Jesteś mi coś winna, skarbie - wymamrotał.
Odwrócił ją na wznak, wciągnął jej biodra na kopiec torfu, nogi zgiął w kolanach i
rozchylił, i znowu spuścił spodnie.
Jeszcze później, zanim spętał ciało dziewczyny łańcuchem, zanim obciążył je metalową
skrzynią i strącił do bagna, zanim zrobił po sobie porządek i zatarł ślady, zanim przerażony
tym, co zobaczył, wsiadł do gazika i odjechał - oświetlił latarką dno wykopanego dołu.
Spoczywały w nim strupieszałe zwłoki niemowlęcia.
Z EWANGELIARZA ELIASA
Do sto dwudziestej sekundy po godzinie „G”.
50 kilometrów od punktu „0”.
Patrząc znad turystycznej torby, do której na łapu-capu upychała swoje i nie tylko swoje
rzeczy, Florence stwierdziła nagle, że trawa, zarośla, drzewa, cały widnokrąg - och! - nawet
świat cały jest w połyskliwe, pełzające zygzaczki.
- Zygzaczki? - spytała dusza pana Leinstera stąpająca na wysokościach za Świetlistą
Postacią. - Niekiedy bywa też w esy-floresy, sam widziałem. Gdybym miał więcej czasu,
zbadałbym to zjawisko, ale czeka tu na mnie ogrom pracy, prawda, święty... święty... No,
trzeba będzie tutaj, w tym klubie, wprowadzić szereg cholernych zmian, wszystko
zmodernizować. Myślę o wzmożeniu dyscypliny, ograniczeniu biurokracji, podniesieniu
wymagań w stosunku do kandydatów na członków, zastosowaniu efektywnych metod
zarządzania i nowoczesnych środków łączności, komunikacji i... Hej, święty, a macie tu
przynajmniej odkażane sedesy?
Jak gdyby słysząc te słowa, Florence poderwała się z ziemi i pobiegła do koryta
wyschniętego strumienia, w którym bruegelowsko rozwalone leżały (pół minuty temu
obsypane przez nią garścią piachu) harcerskie zwłoki jej ojca...
┼ Jej ojciec - pan Leinster
...także w połyskliwe, pełzające zygzaczki, a ponadto złocisto cętkowane.
- Tatuuusiu! - wrzasnęła.
I równie nagle trawę, zarośla, drzewa, cały widnokrąg - och! - nawet świat cały
przesłoniła kurzawa. Prawie z junacką werwą fala uderzeniowa trzepnęła Florence po uszach,
pędząc przed siebie, wciąż pędząc przed siebie, i chociaż była już tylko własnym wątłym
cieniem, zdołała jednak wypełnić powietrze lotnym popiołem, drobinami śmieci i
formierskim pudrem, i wywołać wiatr, który wzbił tumany pyłu.
Florence na klęczkach i skulona, w pozie rozmodlonej nowicjuszki, otoczywszy głowę
ramionami, spojrzała na dolną część swojego kostiumu ozdobioną łukowatym napisem: DLA
CIEBIE. Zniekształcony pofałdowaniem materiału, zatarty przez połyskliwe, pełzające
zygzaczki i złociste cętki napis ten, do niedawna czarny, był teraz cielisto-włochaty. Z
niedowierzaniem Florence dotknęła jednej z liter i palec jej przeszedł przez figi na wylot.
No cóż, Flo - jeśli pozwolisz, że się wtrącę i wyjaśnię ci to zawczasu - Ten Który Ją
(czyli ciebie) Stworzył nie ograniczył się do wypalenia tych liter w tkaninie. Wypalił je
również na twojej skórze, nad linią włosów łonowych. Nacechował cię jak sztukę hodowlaną.
Ułożony z blizn keloidowych napis ten pozostanie Florence do końca życia. Odstręczy
on od niej wielu kochanków, studząc ich zapał, i dopiero jej związek z Adamem przetrwa
wszelkie próby. Tak, z Adamem (muszę go ocucić czym prędzej), ho właśnie z nim
najczęściej podejmować ona będzie wysiłki prokreacyjne.
Pięcioletni Powell tymczasem...
„Uparcie”, „dzielnie”, „konsekwentnie”, „mężnie”, „wytrwale” i „nieuchronnie” - oto
określenia, na które chłopiec ten rzetelnie sobie zasłużył.
Pięcioletni Stephenson Baden-Powell (Mac-Oonagh) uparcie maszerował na przełaj
przez pole golfowe i dzielnie brnął przez śnieżycę białych i różowych płatów, konsekwentnie
trzymając się azymutu stu trzydziestu dziewięciu stopni. Mężnie stawił czoła kurzawie i krok
za krokiem wytrwale pokonywał odległość dzielącą go od szosy, na której przed upływem
dwudziestu minut nieuchronnie wpadnie pod rozpędzony samochód.
38 kilometrów od punktu „0”.
Krótki stentorowy grzmot, a po nim seria grzmotów przeciągłych wstrząsnęła niebiosami
i przetoczyła się po nich z oburzeniem. Przy akompaniamencie tym z ciała Lucy...
┼ Lucy
...które przyszpilone masywnym ułomkiem masztu telewizyjnej anteny leżało krzyżem
na masce Chargera, obsypały się pojedyncze odpryski szkła, drewna i gruzu i obnażyły je
przed światem, by każdy widział, że było ono własnością kobiety niezależnej, z
temperamentem i całkiem seksownej mimo tej trzydziestki, bo na więcej nie wyglądała.
Gdzieś pośród niechętnie cichnących grzmotów rozległ się wstydliwy huk
eksplodującego dystrybutora. Od kałuży płonącej benzyny, od zarzewia, które podłożyła
Atomowa Inscenizatorka, obrzędowe ognisko zostało wreszcie rozniecone, chociaż krąg
tańczących zdążył już się rozpaść.
Wszystko wokół: stacja benzynowa po przeciwnej stronie szosy, hala handlowa,
kafeteria, kiosk „Kentucky Fried Chicken”, wieżyczka Howarda Johnsona, motel, drzewa,
ogrodzenia, barierki, samochody i trawniki - wszystko wokół tonęło w brązowo-biało-żółto-
czarnych kłębach dymu, z których wyłaniali się ludzie i w których ludzie znikali, biegając w
popłochu, klucząc i potrącając się wzajemnie.
I wszystko to do wieczora wypali się tutaj na żużel.
26 kilometrów od punktu „0”.
Pułkownik Dowd, mimo że nigdy nie użył określenia Świątynia Przeciwatomowa i nigdy
go nie użyje, zaczął na serio zastanawiać się nad złożeniem ofiary. Zastanawiał się nad tym,
stojąc oparty o ścianę, zastanawiał się patrząc na fioletowo-czerwoną jasność jutrzenki coraz
śmielej i jaskrawiej pulsującą mu pod powiekami. Tuzin ampułek z morfiną jednorazowo
powinien wystarczyć. I trzeba to zrobić na zewnątrz. Koniecznie na zewnątrz, bo gnijący trup
w schronie to nieszczęście takie jak opad promieniotwórczy. No, nie tylko dlatego, jest
jeszcze drugi ważny powód. Pojedyncza rakieta MX, czy zbudowany przez tamtych
odpowiednik takiej rakiety, potrafi przekształcić średniej wielkości miasto w piec
krematoryjny, a obszarowi o powierzchni trzystu kilometrów kwadratowych nadać wygląd
ogniska, w które strzelił piorun - zapewniały o tym komputery. I teraz tam, poza schronem,
suchy język liczb przełożony został na postrzegalne realia, co nastręczyło sposobność do
skonfrontowania zdobytej wiedzy teoretycznej z pozostającą dotąd w sferze abstrakcji wiedzą
praktyczną. Sposobność przecież jedyną, niepowtarzalną, i tylko jakiś fajfus mógłby ją
przepuścić. Skoro wyrok zapadł, trzeba z tej reszty życia wycisnąć wszystko do ostatka.
Pańskie rozumowanie jest jak najbardziej słuszne, pułkowniku Dowd. I nie znajduję
żadnych przeszkód w realizacji pańskiego planu.
A jeśli chodzi o ciebie, Eddie...
- Ocal go - mówi Sandra.
Sandra Flowery to kobieta, którą kocham. Jest ona moją ziemską muzą i od początku
patronuje powstawaniu Ewangeliarza. Jest jego matką chrzestną.
- Wiesz - powiedziałem do niej przed chwilą - uśmierciłem już większość swoich
bohaterów, resztę uśmiercę w następnych rozdziałach. Ocalę tylko Florence i Adama. I może
jeszcze kogoś. Waham się co do Eddiego Dowda.
I oto Sandra mówi teraz:
- Ocal go, Eliasie, proszę.
- Dobrze, Sandro - odpowiadam. - Zrobię to.
Więc jeśli chodzi o ciebie, Eddie...
Sandra Flowery jest moją ziemską muzą. Jest dla mnie Radością, Zachętą, Pieszczotą,
Pomocą, Słodyczą, Ostoją i Ukojeniem, nie jest jednak moim Duchem Opiekuńczym. Ktoś
inny, ktoś nie z tego świata, ktoś, kto należy do Wyższych Hierarchii Duchowych, mówi
właśnie do mnie:
- Nie, Eliasie, ten chłopiec nie ma szans. Za kilkanaście minut jego schron znajdzie się w
centrum pożogi i on zginie z braku tlenu.
- Czy rzeczywiście nic nie można dla niego zrobić? - pytam.
- Zabudowa tej dzielnicy jest dosyć rzadka i nie wybuchną tu pożary blokowe, ale na
nieszczęście dla Eddiego schron otaczają zewsząd sterty materiałów łatwopalnych: deski i
drewniane belki, kuchenne szafki i stoły z plastyku pochodzące z pobliskich magazynów,
połamane konary topoli, ściany, strop i dwa wywrócone dachy sąsiednich domów; podmuch
przywlókł tutaj nawet resztki dzwonnicy kościelnej. Nie Eliasie, nic nie jesteśmy w stanie nic
zrobić. Cuda są domeną ludzi.
- Ale... tam, w tej hali pod hangarem pękł przecież przewód... dosłownie w ostatnim
momencie... i ci ludzie mieli czym oddychać.
- Schron pułkownika Dowda nie jest wyposażony w butle z zapasowym powietrzem. I
awaria tamtego złącza, tamtego przewodu, to po prostu czysty przypadek. My, Eliasie,
możemy wpłynąć na zmianę czyjejś decyzji, możemy poprzez sugestię bądź napomnienie
pokierować czyimś postępowaniem, nie potrafimy jednak przekraczać praw, które rządzą
materią.
Tak więc, jeśli chodzi o ciebie, Eddie... no, to sam widzisz.
17 kilometrów od punktu ,,0”.
Przebrzmiały echa salwy honorowej oddanej z blanków Raju Bogaczy i nad
klubem .”Enklawa Przyrody”, nad gośćmi tego klubu...
┼ Goście tego klubu
...zapadała cisza, a wraz z nią - w ten jasny, słoneczny dzień - zapadał mrok pełen
brązowo-biało-żółto-czarnych śnieżynek i brązowo-biało-żółto-czarnych kłębów dymu
snujących się nad spaloną ziemią, wśród ruin i zwalisk (to spiętrzonych, to rozwleczonych), z
których stłamszone podmuchem płomienie wykwitały na nowo, rosnąc coraz wyżej i wyżej,
skwiercząc, trzaskając i hucząc.
Adam, chłopcze, ocknij się! Ocknij się, bo za minutę w żaden sposób nie będę mógł ci
pomóc!
Hej, naprawdę nie ma tam w pobliżu nikogo?!
No nie ma.
┼ Wszyscy w pobliżu
a także...
11 kilometrów od punktu „0”.
A także:
┼ Wszyscy w tym publicznym schronie Chociaż nie, nie wszyscy. Już nie. Sytuacja
uległa zmianie i teraz przedstawia się następująco:
┼ Wszyscy w tym publicznym schronie
oprócz Szkrabulka Courgana, naturalnie.
To zastrzeżenie, które osłabia grozę kreślonego przeze mnie obrazu termojądrowej
zagłady miasta, straci aktualność bardzo szybko, bo już po dwunastu sekundach - jeśli
przyjmiemy, że życie zaczyna się równocześnie z pierwszym krzykiem. Zastrzeżenie to straci
aktualność już po dwunastu sekundach, ponieważ Szkrabulek Courgan od chwili wydania z
siebie pierwszego krzyku będzie żył właśnie dwanaście sekund.
Zatrzymajmy się przy nim na tych dwanaście sekund.
Szkrabulek leżąc częściowo (od pasa w górę) na mozaikowej podłodze, a częściowo
tkwiąc (od pasa w dół) w swojej martwej mamie...
┼ Martwa mama Szrabulka
...właśnie krzyknął.
Właśnie odetchnął powietrzem gęstym od sadzy,
właśnie się zakrztusił,
właśnie wciągnął do tchawicy trochę rozlanych na podłodze wód płodowych, koktajli i
ekskrementów, właśnie dostaje drgawek...
┼ Właśnie Szkrabulek Courgan
Ściślej biorąc, czynności bioelektryczne mózgu Szrabulka Courgana jeszcze nie ustały,
ale w zasadzie to już koniec.
Czyli:
┼ Wszyscy w tym publicznym schronie
Bez wyjątku.
właśnie poruszył głową,
A także:
┼ Wszyscy między jedenastym a piątym kilometrem od punktu „0”.
5 kilometrów od punktu „0”.
Coraz ciszej, coraz ciszej, coraz ciszej... Powoli cichły także brzęczenia, szumy i
dzwonki - wysyłane z nadajnika zagłuszającego, który William Frankley miał zainstalowany
w głowie.
- Spójrz, Billy-Frank, na te ich bajery - powiedział Gary.
Nadal patrzył w stronę zdemolowanych szybów obu wind. Przez szczeliny i szpary w
ścianach wpadało tu niewiele światła, ale przywykły do ciemności, wyostrzony narkotycznie
wzrok Gary'ego pewnie wyławiał serpentynki dymu i konfetti popiołu figlujące w rdzawych
promieniach tego brzasku.
- Wyczerpuje się - mruknął Frankley paląc skręta. Miał na myśli baterię nadajnika
pracującego w jego głowie.
- Ich cierpliwość? - zapytał Gary. Miał na myśli Marynarzy Niebieskich. - No, jak dla
mnie, mogą jeszcze poczekać. Spójrz, rzucają serpentyny i sypią konfetti. Że to niby pora
odbijać.
Były to najbardziej zabójcze serpentyny, jakie kiedykolwiek wyprodukował człowiek,
było to najbardziej śmiercionośne konfetti.
Fragment egzegezy
z EWANGELIARZA ELIASA
„Nasz los grozi całej ludzkości. Powtórzcie to tym, na których spoczywa
odpowiedzialność za losy mieszkańców Ziemi. Daj Boże, by zechcieli tego wysłuchać.”
(Są to słowa Japończyka Misaki, który wraz z innymi członkami załogi kutra
„Szczęśliwy Smok” stał się ofiarą wybuchu pierwszej bomby wodorowej.)
„Niechaj Bóg zmiłuje się nad krajem, na który zrzucona zostanie sześciotonowa bomba z
deuterkiem litu.”
(Są to słowa austriackiego fizyka Hansa Thirringa.)
Niechaj Bóg, na którego zrzucona zostanie sześciotonowa bomba z deuterkiem litu,
zmiłuje się nad tymi, na których spoczywa odpowiedzialność za losy mieszkańców Ziemi.
(Są to słowa moje.)
JUŻ NIEBAWEM... JUŻ WKRÓTCE...
Wiadomość o śmierci Eliasa w mgnieniu oka obiegła gości hotelu „Muszla Pacyfiku”. -
Słyszeliście? - pytali jedni drugich. - Słyszeliście? - Tak, wszyscy słyszeli. Tak, wszystkimi ta
wiadomość wstrząsnęła. Tak, to rzeczywiście okropne, ale, właściwie, jak się to stało?
Otóż tego nie wiedział nikt. Żeby nie rozmijać się z prawdą: sporo osób stwierdziło, że
po wypowiedzeniu zdania: „Żegnajcie, siostry i bracia; będę prosił Boga, by natchnął was
otuchą i czuwał nad wami” Eli as zbliżył się do świętego ognia agnihotry i wszedł między
płomienie - odtąd wszakże brak jest zgodności w relacjach świadków zdarzenia. Część z nich
podała, że ukląkł on pośrodku stosu i spłonął żywcem, część, że przesadził susem ognisko i
zginął w lesie. Ktoś oznajmił wręcz, jakoby ten czarny prorok odleciał z polany na pokładzie
pozaziemskiego statku.
Nie powiodła się także próba odtworzenia wypadków, ich rekonstrukcji na podstawie
odkupionych od uczestników agnihotry tysięcy stóp taśmy filmowej. Jakość tych filmów była
dyskwalifikująco niska, a zdjęcia kulminacyjnego momentu rytuału na wszystkich błonach
zostały prześwietlone. Słuchacze, adepci i wyznawcy Eliasa, zwłaszcza ci, których uważano
za najbardziej zaufanych jego uczniów, zachowywali w tej kwestii powściągliwe milczenie.
Jednakże wyrazili oni swoją opinię pośrednio: skrzętnie zbierając do puszek i woreczków
wystygłe popioły świętego ogniska.
Popioły te znajdą interesujące zastosowanie. Ich śladowe ilości zawierać będzie balsam
„Eliaceum”, który już niebawem pojawi się w ulicznej sprzedaży.
*
Cedric Eccels nie wierzył w śmierć Eliasa. Widział, jak prorok ten wchodzi na stos, jak
klęka wśród płomieni - ale wszystko to, co stało się później, musiało być złudzeniem. Bo
przecież człowiek nie może tak zwyczajnie rozpłynąć się w powietrzu, rzednąc i znikając
fragment po fragmencie niczym postać na kinowym ekranie. Musiała być to jakaś presti-
digitatorska sztuczka i aż dziwne, że nikt tego nie udowodnił.
Telewizja odniosła sukces - wyklarował sobie Eccels. - Rozmaite trikowe slajdy tak
dalece zawładnęły naszym życiem duchowym, że nie tylko nie odróżniamy fikcji od faktów,
ale bez zastrzeżeń przyjmujemy fikcję za fakty nawet wtedy, kiedy jej mechanizmy działania
w sposób oczywisty naruszają porządek świata.
Nie ulegało jednak wątpliwości, że Elias wsiąknął. Już wkrótce jako niebezpieczny
komunistyczny agitator i szpieg będzie on ścigany we wszystkich stanach. Cedric Eccels,
którego Mac Tea przeniesie do pracy papierkowej, pożegna się z Agencją i rozpocznie
poszukiwania tego proroka na własną rękę.
*
Śmierć Eliasa była banalna i miała nikłe wartości dramatyczno-widowiskowe. Nie
towarzyszyły jej ani trzęsienia ziemi, ani powodzie, ani też wybuchy wulkanów, więc na
Vincencie Sherwoodzie nie wywarła ona większego wrażenia.
- Jeszcze jeden powód, żeby pakować dupę w troki i spływać stąd w podskokach -
oświadczył. - Rozruchy na tle rasowym to nie moja dziedzina.
Już niebawem razem z Pat Partanen i ze swoim asystentem Sepem Diazem poleci on do
stanu Nowy Jork, ponieważ południowo-wschodni brzeg jeziora Ontario na długości
czterdziestu mil obsunie się do wody, pociągając za sobą miejscowość Oswego. W oparciu o
zdobyte materiały filmowe Vincent Sherwood zrealizuje szósty odcinek Kataklizmu miesiąca
- absolutnie rewelacyjny.
*
Doreen Thornhill i Jeremy Brown wiadomość o śmierci Eliasa przyjęli z mieszanymi
uczuciami. Doreen wpadła w kwaśny humor i uderzając w sarkastyczny ton, całe
niezadowolenie wyładowała (z satysfakcją) na swoim koledze. Jeremy przeciwnie - mimo
zakłopotania (ale doprawdy nieznacznego), był w humorze dziecięco beztroskim.
No, bo czyż nie jest to ingerencja Patrona Fantastów? Nic ich teraz nie nagli, mogą
wracać do Dutsona bez pośpiechu, robiąc częste przerwy w podróży i zwiedzając wszystkie te
cudowne miejsca położone wzdłuż szosy numer jeden, od Coral Gables do Jacksonville. No,
są te cyprysowe gaje, ptaszarnie, fermy węży, muzea, historyczne manufaktury, lunaparki,
sklepy z pamiątkami... już nie mówiąc o Disney World tutaj, dosłownie pod nosem!... jest
plaża Daytona, jest to jedyne w swoim rodzaju safari i... och, niech mnie diabli... przede
wszystkim jest Centrum Lotów Kosmicznych na Cape Canaveral.
A co się tyczy Eliasa... Już Wkrótce, po powrocie do Dutson, siedząc w Klubie Prasy,
przy kawie, dobrej whisky i z notatnikami na kolanach Doreen Thornhill i Jeremy Brown
przygotują pasjonujący reportaż z ostatnich godzin jego życia.
*
Na wieść o śmierci Eliasa Brian B. Bliss zapytał obojętnie, z nutą sceptycyzmu: -
Naprawdę?
I zaczął myśleć o kupnie pensjonatu „Patriarchal”.
Pensjonat ten - rozważał - ma nobliwy wygląd, dobrą lokalizację i przecież miejsce to W
przyszłości stanie się Mekką dla czarnuchów. Wolnej przestrzeni jest tam trochę skąpo, ale w
lesie dałoby się chyba ustawić małe, tanie chaty... Hej, to jest coś: wszędzie drewniane kładki
przerzucone nad bagnem i cała wioska wzniesiona na palach, pośród drzew. Tamtą polanę
można by ogrodzić wysokim płotem i raz w tygodniu urządzać na niej pokaz tego rytuału
agni... agni-coś-tam-olbrzymie-ognisko... w połączeniu z paleniem kukły Eliasa. Można by
nawet zatrudnić na stałe paru aktorów...
Planów tych Brianowi nie uda się wprowadzić w życie. Już niebawem straci on
wszystko. Pewne ograniczone, ale gwałtowne procesy geologiczne sprawią, że część terenów
na południu Florydy przestanie nadawać się do zamieszkania i firma Three B's zbankrutuje.
*
Sierżant Chip Dennis zbyt był pijany, żeby skapować, o co chodzi temu rypańcowi, który
z ekranu telewizora bajtlował o czyjejś śmierci.
- ...a prawdy, być może, nie poznamy nigdy - bajtlował rypaniec.
- No pew...ie - przyznał mu rację sierżant Dennis. Wyszedł z namiotu, stanął w
chwiejnym rozkroku i odlał się na ziemię, na wszystkich rypańców... chromolonych... i na
własną przeszłość. - Chyb-że dasz nuuura w ba...gno.
Już wkrótce sam to zrobi. Jego gazik po ostrym wejściu w zakręt wyleci z szosy,
przekoziołkuje po skarpie i wpadnie do mokradła - w pobliżu miejsca, gdzie leżą zwłoki Iry
Buell, i pogruchotany, uwięziony za kierownicą sierżant Dennis wessany zostanie w
ciepławą, błotnistą głębię.
Z EWANGELIARZA ELIASA
Do sto sześćdziesiątej sekundy po godzinie „G” i...
5 kilometrów od punktu „0”.
Martwy Cat...
┼ Cat
...z zakręconym zaworem wodociągu mózgu siedział oparty o metalowe butle po
sprężonym powietrzu, a William Frankley oraz Gary leżeli brzuchami na betonowej posadzce
hali na poziomie trzecim pod hangarem F, który już nie istniał, paląc skręty i patrząc na
serpentynki dymu i konfetti popiołu figlujące w rdzawych promieniach gasnącego brzasku, i
wsłuchując się w coraz głębszą ciszę zakłócaną postękiwaniem ziemi stygnącej gdzieś na
górze.
„Znowu palisz to świństwo, Bill, kochanie? - odezwała się Olie. - Hmmm? Myślałam, ze
dawno z tym skończyłeś.”
„Wylew krwi do mózgu - wtrącił doktor Oughterson. - Będę z panem szczery, panie
Frankley. Nie wiem, jak pańska żona, ale pan z tego nie wyjdzie.”
- Nie wyjdziemy stąd nigdy - powiedział Frankley.
Gary parsknął tłumionym śmiechem.
- Dopiero byliby wściekli! - zauważył. „Pamiętasz to opowiadanie w »Playboyu«? -
odezwała się znowu Olie. - To o naszych potomkach w odległej-odległej-odległej-
przyszłości? Mieli oni taką starą mapę, sporządzoną przez ich pra-pra-pra-przodków,
przechowywaną jak relikwię. Najbardziej żyzne ziemie oznaczone na niej były kółkami
noszącymi różne nazwy i ci nasi potomkowie według tych kółek zakładali plantacje, bo tam
warzywa zawsze dawały obfite zbiory. Na plantacji Pittsburgh rosła fasola, na plantacji
Filadelfia - sałata, na plantacji Waszyngton - pomidory, na plantacji Detroit - buraki, na
plantacji Milwaukee - rzodkiewka, na plantacji Chicago - ogórki, na plantacji Nowy Jork -
pietruszka...”
- Chciałbym, żeby tutaj, nad nami założyli plantację kapusty - rzekł Frankley.
- Lubię kapustę - zgodził się Gary.
W promieniu pięciu kilometrów od punktu „0” był on jedynym człowiekiem (wyjąwszy
Williama Frankleya), który mógł to powiedzieć o sobie. Lub o kimkolwiek innym.
A także w promieniu jedenastu kilometrów od punktu „0”.
11 kilometrów od punktu „0”.
Tutaj, w tym publicznym schronie (ciemnym, cichym i zadymionym) i poza jego murami
(w ciemności, w ciszy i w dymie) też nie było nikogo, kto mógłby powiedzieć o sobie lub o
kimkolwiek innym, że lubi kapustę.
No bo:
┼ Rebby Courgan
┼ Szkrabulek Courgan
┼ Ten sympatyczny i życzliwy młody człowiek
┼ Żona tego sympatycznego i życzliwego młodego człowieka
┼ Płód, którego głowa uwięzła między nogami żony tego sympatycznego i życzliwego
młodego człowieka
┼ Personel pobliskiej sali porodowej
oraz gdzieś tam:
┼ Michael Tomashek
┼ Ronnie
┼ Connie
┼ itd.
Jednym słowem
┼ Dziesiątki tysięcy mieszkańców tej dzielnicy. Inaczej mówiąc
┼ Wszyscy w tym publicznym schronie (ciemnym, cichym i zadymionym) i poza jego
murami (w ciemności, w ciszy i w dymie)
A także:
┼ Wszyscy między jedenastym a siedemnastym kilometrem od punktu „6”
Nie, chwileczkę! Tam - wśród tych ruin, zgliszcz i tlących zwalisk, wśród iskier, żaru i
płomieni, wśród brązowo-biało-żółto-czarnych kłębów dymu - tam się jeszcze coś rusza. I
tam. O, i tam! I tam i tam, i tam!
Ale poza tym:
┼
┼
┼ itd.
17 kilometrów od punktu „0”.
Adam, chłopcze, ocknij się!
Ocknij się, ty leniwy sukinsynu!
No i co? No i poskutkowało.
A teraz, chłopcze, posłuchaj mnie uważnie: słońca wprawdzie nie widać i zapada mrok,
ale do wieczora jeszcze daleko. Nie, nie zostałeś daltonistą. Wszystko dokoła istotnie ma
barwę szaro-czarną. Wszystko, oprócz niektórych kłębów dymu i - oczywiście - ognia.
Właśnie ten dym i ogień stanowią dla ciebie największe niebezpieczeństwo. W ciągu minuty
rozszaleje się tu pożar, więc nie masz chwili do stracenia.
Nie patrz na boki, nie zaglądaj do basenu. Te trupy fala uderzeniowa przywlokła z ulicy.
Goście klubu „Enklawa Przyrody”, których chciałbyś odszukać...
┼ Linda Tossey
┼ Richard Copperman - cholerny wymoczek
┼ Derrick Danube
┼ Ta nadtopiona kobieta
┼ Pan Jarvis
┼ Pani Jarvis
┼ Sophy
┼ Te dwie nieznajome dziewczyny w jednakowych kostiumach i w słomkowych
kapeluszach
┼ Bass
┼ Ezra
┼ Obie córki Cyrusa Folsoma f Pani Klein
┼ Hal Hennesy - finansowy doradca pani Klein
┼ - Tu możesz, chłopcze, umieścić nazwisko kogoś z pozostałych gości tego klubu
┼ - Jak wyżej
┼ - Jak wyżej
┼ - Jak wyżej
┼ itd.
...obgotowani albo podpieczeni, leżą trochę dalej.
Adam, chłopcze, widzisz to kopcące usypisko gruzu na wprost siebie, sto metrów stąd?
Znajduje się tam garaż podziemny, zniszczony tylko w nieznacznym stopniu. Drugi od prawej
stoi w nim biały Cadillac. Ma pełny bak paliwa, świetnie wyregulowany silnik i opony
wzmocnione stalowymi taśmami. Jest gotów do jazdy, wystarczy przekręcić kluczyk tkwiący
w stacyjce.
Adam, chłopcze, pośpiesz się!
26 kilometrów od punktu „0”.
Rozsmarowany jak pasztet po grzance kapitan wojsk lądowych Norman McLorren...
┼ Kapitan wojsk lądowych Norman McLorren
...leżał na ulicy, przykryty ważącym dwie i pół tony dachem, a wokół niego, wśród brą-
zowo-biało-żółto-czarnyeh kłębów dymu, strzelających na nowo płomieni, rozpaczliwych
nawoływań i oznak obłędu nadal ginęli ludzie...
┼ Ludzie
┼ Ludzie
┼ Ludzie
...na przykład tam. I tam. O, i tam! I tam, i tam, i tam! t itd.
Byli to z reguły ci, których fala uderzeniowa śmiertelnie zraniwszy nie zdołała dobić.
Lżej ranni w popłochu biegli do samochodów, po drodze ratując wybiórczo dobytek -
niekoniecznie własny, bo Współczesna Córa Dzeusa, Atomowa Tyche, zasypała ich
profuzją kosztownych drobiazgów, tak że dzielnica ta mogła się teraz chlubić mianem
Dzielnicy Rogu Obfitości.
Trzy przecznice od pasztetu a la McLorren pułkownik Dowd przytrzymując się ściany
schronu podszedł do apteczki i wyjął z niej strzykawkę, igły i dwa opakowania ampułek z
morfiną, po sześć sztuk w każdym.
Śmierć lekka i przyjemna, ale... Znów oblał się zimnym potem, krew odpłynęła mu z
twarzy i poczuł zawrót głowy. Tępe ostrza bólu, jakby na próbę, jakby na razie badały to
spalone ciało, nim zaczną je drążyć, musnęły go po czole, policzkach, szyi, piersi i dłoniach.
O rany boskie, jeszcze nie teraz, jeszcze nie teraz; trzeba jeszcze posprawdzać urządzenia
schronowe, trzeba Eddiemu wyjaśnić sytuację, poinstruować go, co ma robić w wypadku
awarii i kiedy wolno mu będzie stąd wyjść...
Przykro mi, pułkowniku Dowd, ale pański wnuczek nie wyjdzie stąd nigdy. I nie jest to
zależne od Wyższych Hierarchii Duchowych. Cuda są domeną ludzi. - Eddie, Bóg
świadkiem, jak bardzo mi przykro z tego powodu, że muszę cię ukatrupić.
38 kilometrów od punktu „0”.
Gdyby nie ta stacja benzynowa, gdyby nie ta kałuża benzyny rozlanej przy
dystrybutorze, może spaliłaby się tu tylko restauracja Howarda Johnsona, może tylko
kafeteria, może tylko część hali handlowej, może tylko kiosk „Kentucky Fried Chicken”, a
może tylko firany i kotary w oknach motelu. Ponieważ jednak obsługujący dystrybutor
mężczyzna zagapił się haniebnie i rozlał tę benzynę, spali się tutaj wszystko - nawet drzewa,
nawet ogrodzenia, nawet barierki, nawet trawniki, nawet ziemia.
(Inna sprawa, że każdy ma prawo się zagapić, zwłaszcza jeśli niespodziewanie opodal
niego wybuchnie bomba termojądrowa.)
Wszędzie wokół trwała tymczasem samorzutna ewakuacja. Przy akompaniamencie
cichnących grzmotów, w brązowo-biało-żółto-czarnym dymie i w mroku, który to gęstniał, to
rzedł nad powiększającym się rozlewiskiem płomieni - samochody umykały szosą w obu
kierunkach, wyjąc na pierwszym biegu, ciągnąc za sobą grzywy ognia i trąc o asfalt kołami
jak wirujące fajerwerki.
Wkrótce w tym miejscu pozostanie tylko Lucy...
┼ Lucy
...przyszpilona do maski swojego Chargera masywnym ułomkiem masztu telewizyjnej
anteny oraz kilku innych pechowców...
┼ Jeden pechowiec
┼ Drugi pechowiec
┼ Trzeci pechowiec
┼ itd.
...którzy albo już nie żyją (sztuk - 3), albo jeszcze żyją, leżąc na ziemi i wydając z siebie
agonalne jęki, taktownie wstrzemięźliwe (sztuk - 2), albo też dopiero teraz żyją naprawdę,
cwałując tu i tam, niesłychanie podnieceni świadomością, że żywcem płoną (sztuk - 5, w tyim
jedna ma szansę wykaraskać się z tego).
Mnóstwo ludzi żywcem spłonie. Więcej niż zostanie żywcem pogrzebanych.
50 kilometrów od punktu „0”.
Grzmoty nad panią Leinster...
┼ Pani Leinster
...która znajdowała się nieledwie w tej samej odległości od punktu „0”, co Lucy - już
cichły, ale nad pięcioletnim Powellem rozległy się one dopiero teraz, huczące i długotrwałe,
napełniając jego serce radością i ochotą, bo utwierdziły go w przekonaniu, że faktycznie ma
do czynienia z prawdziwą, najprawdziwszą bombą wodorową. No, jak są grzmoty, to był
wybuch, a jak był wybuch, to jest ogień i mama na pewno się pali na sto milionów tysięcy
fajerek - dumał brnąc przez śnieżycę białych i różowych płatów fruwających mu rzęsiście
przed oczyma, maszerując po zwarzonej murawie pola golfowego i konsekwentnie kierując
się w stronę szosy, na której przed upływem dwudziestu minut...
- Wysłuchaj mnie, Eliasie, proszę - odzywa się nagle znajomy głos. To interweniuje mój
Duch Opiekuńczy. - Tego chłopca można ocalić.
- Ocalić go? - pytam z wahaniem. - Z mojego dzisiaj widzę, jak za mniej więcej
siedemnaście minut wyjdzie on na szosę i wpadnie pod rozpędzony samochód, jeden z tych,
co uciekają z miasta.
- Nie potrafimy przekraczać praw rządzących materią, Eliasie, niemniej możemy
pokierować ludzkim postępowaniem. Mężczyzna, który prowadzi ten samochód, jest na pół
oślepiony i pedał gazu naciska w przerażeniu. Ześlemy na niego spokój, zreflektujemy go,
skłonimy, by ze swoim zięciem zamienił się miejscami... Zdążymy z tym na czas.
- To dobra wiadomość - mówię - i z pewnością ucieszy Sandrę. Ona chciałaby ocalić
wszystkich moich bohaterów, wstawia się u mnie za każdym z nich. Przynajmniej to mogę
dla niej zrobić.
- Tym bardziej, że będziesz musiał poświęcić Florence.
- Poświęcić Florence?
- Ona niebawem umrze.
- Jak to...? Dlaczego?
- Stojąc tam, w odkrytym terenie, na wprost kuli ognistej, była prawie naga. Gdyby miała
na sobie bodaj cienką sukienkę, gdyby bodaj przykucnęła... Zbyt dotkliwe, zbyt rozległe
odniosła oparzenia, by utrzymać się przy życiu.
- Czy pan to słyszy, panie Leinster? - pytam duszy pana Leinstera nadal podążającej za
Świetlistą Postacią, podczas gdy jego harcerskie zwłoki...
┼ Harcerskie zwłoki pana Leinstera ...leżą bruegelowsko rozwalone na dnie koryta
wyschniętego strumienia. - Pańska córka niedługo przybędzie tam do pana. Niech pan w tych
pierwszych, trudnych dla niej chwilach roztoczy nad nią ojcowską opiekę.
- W porządku - odpowiada dusza pana Leinstera. - Jakby co, to ja jestem gotów. Nie
pozwolę, żeby jakiś zgniłek ciągał się z moją córką po celach pokutnych tego Czyśćca. Już ja
jej dopilnuję. Pod warunkiem, że znajdę ją w tym cholernym tłoku tutaj.
Fragment egzegezy
z EWANGELIARŻA ELIASA
Informacja dla fizyków starej daty:
Energia wydzielona podczas wybuchu wyniosła około: 800 000 000 000 000 000 000
000 ergów
Informacja dla fizyków współczesnych:
Energia wydzielona podczas wybuchu wyniosła około: 8 • 10” J
Informacja dla astronomów:
Energia wydzielona podczas wybuchu była równa energii słonecznej, która w każdej
połówce sekundy dociera do naszej planety.
Informacja dla miłośników motoryzacji:
Energia wydzielona podczas wybuchu była równa energii, którą można uzyskać przez
spalenie: 2 300 000 000 litrów (ok. 14 000 000 baryłek) benzyny. Taką ilość benzyny zużyłby
średnio-litrażowy samochód objeżdżając kulę ziemską wokół równika sześć tysięcy razy.
Informacja dla elektryków:
Energia wydzielona podczas wybuchu wystarczyłaby do zasilania stuwatowej żarówki
przez dziesięć miliardów dni, czyli przez ponad dwadzieścia cztery miliony lat bez przerwy.
Informacja dla wojskowych:
Naganna rozrzutność, panowie! Załóżmy, że tę samą ilość energii, która wydzielona
została podczas wybuchu, miałby wydatkować pojedynczy żołnierz - mordując ludzi
zwykłym bagnetem, przez dwanaście godzin na dobę, w tempie: jeden człowiek co dziesięć
sekund. Otóż energii tej wystarczyłoby mu na osiem milionów lat i na zamordowanie w tyra
czasie wszystkich łudzi na świecie - każdego po trzy tysiące razy.
Informacja dla erotomanów:
Energia wydzielona podczas wybuchu była równa energii, której potrzebowałoby pół
miliarda par na odbycie od pięciuset do sześciuset kopulacji. Odliczając pary homoseksualne,
pary młodociane oraz pary w wieku poreprodukcyjnym i przyjmując, że tylko jedna kopulacja
na tysiąc skończyłaby się zapłodnieniem, dzięki zużytej energii zostałoby poczętych około stu
milionów istnień.
Informacja dla tych, co dbają o linię:
Energia wydzielona podczas wybuchu była równa energii, którą twojemu organizmowi
dostarczyłyby: 4 000 000 ton (ok. 79 000 000 cetnarów) ciasta tortowego. Ułożona w stertę
taka ilość ciasta mogłaby utworzyć drugą piramidę Cheopsa.
Informacja dla głodujących:
Energia wydzielona podczas wybuchu była równa energii, którą waszym organizmom,
głodujący ludzie, dostarczyłoby: 10 000 000 000 kilogramów (Ok. 22 000 000 000 funtów)
chleba. Do przewiezienia takiej ilości chleba potrzebnych byłoby tysiąc
dziesięciotysięczników i dziesięć tysięcy pociągów po dwadzieścia pięć wagonów
czterooosiowych w każdym.
Informacja dla głodujących - ciąg dalszy (coś w rodzaju kulinarnej porady):
Atomowa Kucharka ze skandalicznym niedbalstwem potraktowała swoje obowiązki.
Dziesiątki tysięcy delikwentów spaliła na węgiel, pozostawiając za to setki tysięcy w stanie
na pół surowym. Tymczasem energia wydzielona podczas wybuchu była dostatecznie duża,
by przy jej sprawiedliwym, równomiernym rozdziale przyrządzić ciepłą, pożywną i smaczną
strawę z ośmiuset milionów osób. Jeśli założymy, że z każdego człowieka dałoby się uzyskać
średnio 50 kilogramów (ok. 110 funtów) mięsa oraz podrobów (móżdżek, płucka, wątróbka,
cynaderki i tak dalej - co. tam kto lubi) - to w rezultacie otrzymalibyśmy taką ilość żywności,
że byłoby czym karmić was, głodujący ludzie, przez cały rok.
„DEUX EX MACHINA”
Miejsce akcji: ściśle tajne Czas akcji: ściśle tajny Nazwiska osób: ściśle tajne Zagajenie:
ściśle tajne
Treść raportu „Deux ex machina”: ściśle tajna
Wnioski: ściśle tajne Decyzje: ściśle tajne
Rozmowy kuluarowe: nie było
Samopoczucie uczestników narady: wyborne. No, bo w końcu operacja „Deux ex
machina'' została przeprowadzona pomyślnie i zakończyła się sukcesem. Wskutek zręcznych
posunięć podpułkownika E. C. Castro pogłoska, że wojsko wykupiło część gruntów na
południu Florydy, nie tylko rozeszła się wśród branżowców spod znaku nieruchomości, ale
również, pośrednio i poufnymi kanałami, dotarła już do uszu ciekawie nastawionych, dla
których była przeznaczona. Jak się przypuszcza, zdołała ona w pewnych kołach wywołać
spodziewane wrażenie, jakoby siły zbrojne Stanów Zjednoczonych czyniły przygotowania do
budowy następnej tajnej bazy atomowej - właśnie w okolicach lub na terenie tak zwanego
„Trójkąta Florydzkiego”, który zresztą prawdopodobnie jest owocem mistyfikacji.
Słusznie, „Trójkąt Florydzki” jest owocem mistyfikacji, ale podwójnej (ponieważ ani się
tam nic nie stało, ani się tam nic budować nie zamierza) i zanim obcy wywiad to zweryfikuje,
a będzie musiał zaangażować w tę sprawę większość swoich agentów i zdrowo się przy niej
napocić - upłynie dostatecznie dużo czasu, żeby spokojnie i ukrywając ten fakt przed samym
Bogiem Wszechwiedzącym, zbudować... rzeczywiście zbudować... tę następną bazę atomową
- z dala od ludzkich oczu i szpiegowskiej aparatury, gdzieś w rejonie... ściśle tajne.
Z EWANGELIARZA ELIASA
...i od sto sześćdziesiątej sekundy po godzinie „G”.
50 kilometrów od punktu „0”.
Bardzo mi przykro, Flo. Pojęcia nie masz, jak mi przykro, że niebawem, po długich i
ciężkich cierpieniach:
┼ Florence Leinster
Natomiast tobie, Powellu, serdecznie gratuluję. Kiedy za siedemnaście minut wyjdziesz
na szosę, pierwszy nadjeżdżający samochód zahamuje przed tobą i zawiezie cię w bezpieczne
miejsce. Nie protestuj, nie płacz i nie rozpaczaj. Ten młody mężczyzna za kierownicą chce
wyłącznie twojego dobra. Zastąpi ci on ojca, a jego żona - matkę. Będziesz ich najdroższym
dzieckiem, bo własnych nie spłodzą nigdy.
- Hej! - odzywa się nagle znajomy głos. Tym razem to dusza pana Leinstera woła do
mnie z wysokości.
- Tak? - odpowiadam.
- Elias, nie masz pan tam pod ręką jeszcze jednego samochodu?
- Po co?
- Żeby mnie także zawiózł w jakieś bezpieczne miejsce. Na ziemię. Zresztą gdziekolwiek
bądź, choćby do piekła.
- Nie rozumiem.
- To przez te cholerne tłumy wszędzie dokoła. No, myślałem, że przynajmniej tutaj na
tym świecie odpocznę od hałasu, zaduchu i tłoku. Chyba mam do tego prawo, tak czy nie?
- Przyznaję, że na ziemi jest obecnie znacznie luźniej - mówię. - Ale o bezpieczeństwie
nie ma mowy.
38 kilometrów od punktu „0”.
Liczba pechowców, którzy dopiero teraz żyją naprawdę, podnieceni świadomością, ze
żywcem płoną, spadła do trzech (sztuk - 3); liczba pechowców, którzy jeszcze żyją,
dogorywając w ogniu i w dymie, nadal utrzymuje się na tym samym poziomie (sztuk - 2);
liczba pechowców, którzy już nie żyją, wzrosła do sześciu (sztuk - 6). Oto ci nieżyjący
pechowcy:
┼
┼
┼
┼
┼ Lucy
Skoro mówimy o tej kobiecie niezależnej, z temperamentem i całkiem seksownej, warto
dodać, że pośmiertnie połączy się ona z Ronniem. Przyszpilona do maski swojego Chargera,
leżąc na wznak i podrygując zmysłowo w płomieniach, uniesie nogi zgięte w kolanach i
rozwarte, czym przywabi do siebie Ronniego; a właściwie przygnaną tutaj wiatrem (cud
prawdziwy to sprawi) jego zwęgloną cząstkę, i uwiedzie go po raz ostatni i ostateczny.
26 kilometrów od punktu „0”.
┼ Tam
┼ I tam
┼ O, i tam!
┼ I tam i tam, i tam!
Tak że w sumie masz szczęście, Eddie, bo ty przecież jeszcze żyjesz, choć tego życia
niedużo ci zostało. Twój dziadek też ma szczęście, nawet większe niż ty, jeśli zważyć rodzaj
śmierci, który sobie wybrał.
Wasz los jest już przypieczętowany, a ja - słysząc ponaglenia czytelników - muszę
kontynuować swoją relację.
Kontynuuję więc:
┼ Tam
┼ I tam
┼ O, i tam!
┼ I tam i tam, i tam!
┼ itd.
17 kilometrów od punktu „0”.
Brawo, chłopcze, brawo! Twoje życie jest nazbyt cenne, masz do odegrania dziejową
rolę reproduktora. Florence Leinster wprawdzie umrze niebawem, ale za to dostaniesz
Adamie Ewę. To nie żart. Rzeczywiście mam dla ciebie dziewczynę o tym imieniu, chociaż
obecnie jest ona zdecydowanie daleko stąd i wysoko, wysoko nad ziemią.
Adam, chłopcze, nie spoglądaj do tyłu, nie patrz na boki i nie przystawaj. Tak, tu leży -
┼ Pani Klein
...a tu...
┼ Bass i jedna z córek Cyrusa Folsoma ...ale jakie to ma znaczenie? Tu na przykład...
┼ - Tu możesz umieścić nazwisko któregokolwiek ze swoich znajomych
...i przestań zawracać sobie nimi głowę. Natomiast tutaj:
┼ Tutaj leży twój znajomy, drogi czytelniku
A tutaj, między siedemnastym a jedenastym kilometrem od punktu „0”:
┼ Twoja siostra, drogi czytelniku
┼ Twój brat, drogi czytelniku
11 kilometrów od punktu „0”.
┼ Wszyscy w tym publicznym schronie i poz, jego murami
Poza jego murami także:
┼ Twój ojciec, drogi czytelniku
A tutaj, między jedenastym a piątym kilometrem od punktu „0”:
┼ Twoja matka, drogi czytelniku
Nie, nie twoja. Przecież twoja już dawno:
┼ Twoja matka
Tego drugiego. Tak, tak, twoja,
┼ Twoja matka
5 kilometrów od punktu „0”.
W promieniu pięciu kilometrów od punktu „0” żyją jeszcze tylko dwie osoby: William
Frankley oraz Gary. Palą skręty i leżą brzuchami na betonowej posadzce hali na poziomie
trzecim pod hangarem F, który już nie istnieje.
Paląc skręty i leżąc tak brzuchami na betonowej posadzce, wkrótce stracą oni
przytomność i nie odzyskawszy jej umrą, nim zapadnie wieczór. A wtedy będziemy mogli:
┼ - Tu umieścić nazwisko Williama Frankleya
┼ - Tu umieścić nazwisko Gary'ego Natomiast już teraz, drogi czytelniku, możesz:
┼ - Tutaj umieścić nazwisko swojej dziewczyny - chłopca - żony - męża (niepotrzebne
skreślić)
I znowu 50 kilometrów od punktu „0”.
A może dalej? Owszem zdecydowanie dalej i wysoko, wysoko nad ziemią.
Zdecydowanie dalej od punktu ,,0” i wysoko, wysoko nad ziemią, bo na pokładzie
samolotu znajduje się... Nie, tym razem nie będzie o Kate. Jest to inny samolot, z inną załogą
i z innymi pasażerami.
Dwustu czterdziestu ośmiu tych pasażerów, różnej narodowości, już wie o zaistniałej
sytuacji. Wylądują oni szczęśliwie i wielu z nich przetrwa najtrudniejszy okres. Właśnie
między nimi znajduje się Ewa - miła, szczupła dziewiętnastoletnia szatynka, słabo władająca
angielskim, ale pojętna i niewymagająca.
I wiesz ty co, Adam, chłopcze?
No, oczywiście to nieładnie zaglądać pannie pod spódnicę, ale ponieważ z mojego dzisiaj
widzę ją siedzącą w toalecie... Więc ona także ma figi z materiału podobnego do
bladoniebieskiej mgły. I ma więcej - jak ty to nazywasz - towaru do zaoferowania od Lindy
Tossey. Przysięgam.
A tutaj, drogi czytelniku:
┼ - Tutaj możesz umieścić nazwisko swoje i swojego dziecka
Fragment epilogu
z EWANGELIARZA ELIASA
...Wszyscy jesteście trupami. Z mojego dzisiaj patrzę na was tak jak na film ukazujący
minioną rzeczywistość. W moim dzisiaj żadne z was nie istnieje. Nie istnieją wasi rodzice,
dzieci, siostry i bracia. Nie istnieją wasze pralki, lodówki i telewizory, wasze domy i
przydomowe ogródki ze starannie przystrzyżoną trawą, wasze garaże i samochody. W moim
dzisiaj nie ma już waszych autostrad, mostów, lotnisk, elektrowni i zakładów przemysłowych.
Nie ma w nim waszych fabryk, sklepów, magazynów, wytwórni, kopalń, koncernów,
towarzystw ubezpieczeniowych i banków. Zniknęła część waszych rzek i jezior, zniknęła
większość waszych miast i miasteczek, zmieniła się konfiguracja terenów, nawet kształty
waszych kontynentów w moim dzisiaj nie przypominają tych, które widzicie spoglądając na
mapę. Wszyscy jesteście trupami. To tylko wasza niewolnicza zależność od współrzędnych
czasoprzestrzeni daje wam złudzenie materialnego istnienia...
No wszyscy jesteście trupami
- Excidium - szepcze Sandra,
Amen.