Sawaszkiewicz Jacek Sukcesorzy

background image

JACEK SAWASZKIEWICZ

SUKCESORZY

background image

Rok – 1990000, Dominia

– Minęło równo dziesięć tysięcy lat od dnia, w którym wasi rodzice opuścili Hegem i osiedli na tej
planecie, nazwanej przez nich Dominia. Dominia tworzy z Hegem podwójny układ planetarny i
posiada ekosferę niemal identyczną z hegemską; czynniki ekologiczne są tutaj doskonałe. Jesteście
pokoleniem, które urodziło się i wychowało na Dominii, zapewne niewielu z was pamięta,
dlaczego wasi rodzice porzucili stary glob. Czy więc zamierzacie tu pozostać, czy też powrócicie
na Hegem, która, mimo waszej liczebności, przyjmie was z otwartymi ramionami?
– Powody, z jakich nasi rodzice opuścili Hegem, są nam dobrze znane i uważamy je za słuszne. Nic
nas nie wiąże ze starym globem, czujemy się Dominianami i nie mamy dokąd wracać.
– A kultura, tradycje?
– Kulturę i tradycje stworzyliśmy sami i na własny użytek.
– Jakie są wasze ideały?
– Ideałem cywilizacji dominiańskiej jest szybki i wszechstronny postęp naukowo-techniczny.
Postanowiliśmy zbadać wszystkie planety Układu Naszego ze szczególnym uwzględnieniem
Epimetei, na której, jak wiadomo, żyją człekokształtne istoty rozumne. Pomożemy tym istotom w
rozwoju. Ponadto planujemy ekspedycję międzygwiezdną, której zadaniem będzie dotarcie do
gwiazdy zwanej Soi, penetracja jej układu planetarnego i wylądowanie na Gai, planecie trzeciej od
Soi.
– Więc w przeciwieństwie do swych rodziców wierzy-
nych?
– Zapisy Przedcywilizacyjne, zwłaszcza nauki moralne w nich zawarte, nie interesują nas. W
Zapisach Przed-cywilizacyjnych jest mowa o jakiejś cywilizacji, która podobno istniała na długo
przed cywilizacją naszą, do-miniańską i cywilizacją hegemską; rzekoma ta cywilizacja nie
pozostawiła wszakże po sobie żadnych śladów oprócz Zapisów. To nas również nic nie obchodzi.
Ale nie lekceważymy części merytorycznej tego dokumentu, tym bardziej że analizy
przeprowadzone przez naszych naukowców potwierdzają jej wiarygodność. Dlatego też bez
względu na to, czy jakaś tam strupieszała cywilizacja odwiedziła Gaje w Układzie Soi czy nie, my,
Dominianie, polecimy na tę planetę, i to my, a nie autorzy Zapisów, będziemy odkrywcami i
zdobywcami tej planety.
– Najważniejszą przyczyną konfliktu między waszymi rodzicami a większością Hegemitów był
różny punkt widzenia sprawy kontaktu telepatycznego...
– Kontynuujemy politykę naszych rodziców. Wprowadziliśmy i upowszechniamy obowiązek
kształcenia zdolności telepatycznych. Technika porozumiewania się za pomocą gestów, słów bądź
znaków graficznych jest reliktem, a stosowane dotąd urządzenia służące do przesyłania informacji,
miast przyśpieszać, w rzeczywistości opóźniają rozwój jednostkowy i społeczny. W prawdziwie
cywilizowanym i sprawnie funkcjonującym społeczeństwie jedynym sposobem komunikowania się
jest bezpośrednie przekazywanie myśli...
– ...które każdy będzie mógł przechwycić? Czy Do-minian nie krępuje świadomość, że są stale
podsłuchiwani?
– Nikt nikogo nie podsłuchuje. Przechwytywanie myśli bez wiedzy i zgody myślącego jest
wstydliwe i godne potępienia. Dominianie odbierają wyłącznie myśli wyraźnie skierowane pod ich
adresem.
– A jeżeli kilka osób naraz postanowi skontaktować się z tym samym człowiekiem?
selektywnością.
– Według opinii hegemskich biegłych milion ludzi porozumiewających się telepatycznie to to
samo, co milion mikroradiostacji pracujących równocześnie na tym samym zakresie fal. W efekcie
powstaje nieopisany zgiełk, jeden przeszkadza drugiemu, a ratunkiem przed tym natłokiem

background image

przemieszanych strzępków cudzych myśli jest zablokowanie własnego odbiornika telepatycznego i
dokładne odizolowanie świadomości.
– Hegemscy biegli to ignoranci. Ich opinia przypomina mi opinię mojego synka, który upiera się,
że przestrzeganie higieny osobistej jest szkodliwe dla zdrowia.
– Dziękuję za rozmowę, przeprowadzoną, na szczęście, w sposób tradycyjny.

Rok – 1860000, z Dominii na Ziemię

Archeodoonos – prymas wyprawy, dowódca „Szukającego Życia", jedyny odpowiedzialny – ze
zdziwieniem słuchał zbliżającego się stąpania. Nikt nie zapowiadał mu wizyty, także pora była
najmniej właściwa. A przecież od dawna spodziewał się odwiedzin, więcej – czekał na nie. Sam nie
potrafił przemóc odbierającej mu mowę obawy i podejść do dużo wcześniej wyłowionego spośród
załogi „Szukającego Życia" – Ganimenoisa, zdającego się podzielać jego poglądy. Nawet
wówczas, gdy byli tylko we dwóch w sterowni, a Ganimenois rzucał mu wyrażające ochotę do
dyskusji spojrzenia (tak pełne aprobaty, że aż paraliżujące) – Archeodoonos odwracał wzrok i
zajmował się czymkolwiek. Teraz, kiedy wsłuchiwał się w coraz bliższe kroki, nabierał
przekonania, że to właśnie Ganimenois, lekceważąc pragmatykę i pomijając drogę służbową,
bezceremonialnie zmierza do jego prywatnej kabiny, by
rozstrzygnąć wreszcie to, co dręczyło ich wszystkich od dnia startu.
Archeodoonos postanowił przyjąć Ganimenoisa chłodno, zatem w sposób sobie właściwy; każdy
inny ton rozmowy – kategoryczny bądź uprzejmy – w obliczu niespodziewanej wiadomości, z
którą mógł przychodzić Ganimenois, albo pogróżek, do których mógłby się uciec (Ganimenois
miał wybuchowe usposobienie), siią rzeczy należałoby zmienić, co by świadczyło o braku
opanowania prymasa i jego słabości.
Wraz z flażoletem zamigotało przy drzwiach słabe, rudawe światełko. W wejściu stanął Zootar,
pokładowy biolog. Z jego oczu wyzierało nieumiejętnie maskowane podniecenie, jakby przybywał
z sensacyjną wiadomością, lecz bał się ją przekazać w entuzjastycznej formie, aby nie przyjęto jej
podejrzliwie i z rezerwą. W d'łoni ściskał wyniki analiz.
Archeodoonos zmarszczył brwi. Nie spodziewał się Zoo-tara. Własna pomyłka wytrąciła go z
równowagi.
– Wejdź – powiedział oschle.
Zootar obrzucił wzrokiem sprzęty. Z udaną obojętnością przycupnął naprzeciw dowódcy. Wyjście
świadomości zablokował – chociaż telepatyczne przesyłanie informacji było najpełniejsze i
najszybsze (czyżby obawiał się swych myśli?) – dlatego Archeodoonos niecierpliwił się: musiał
czekać, aż Zootar przemówi.
– Co nowego? – spytał, by zapobiec długiemu i zawiłemu tłumaczeniu się Zootara.
– Sondy wróciły – odparł Zootar i podał prymasowi analizy.
W zupełnej ciszy Archeodoonos odczytywał wynik po wyniku. Czym bliżej końca, tym większe
ogarniało go wzruszenie.
– Należało się tego spodziewać – mruknął, opanowując drżenie głosu. – Przyjąwszy oczywiście, że
odebrane na Dominii sygnały biologiczne nie były sztucznie wzmocnione.
siowa powtórzył za n,ncerwaiem z instytutu Badawczego w Sbe. Padły w jego obecności na długo
przed wyprawą: ,,Zakładając, że rozwinięte cywilizacje naukowe szukają kontaktu za pomocą fal
biologicznych – powiedział wówczas Encerwal – mamy do czynienia z dowodem na istnienie
takiej." „A czy nie mogą być pochodzenia naturalnego? – spytał jakiś sceptyk. – O ile wiem, w
nadchodzących sygnałach nie ma żadnej prawidłowości. Niektórzy twierdzą wręcz, że sygnały te
cechuje doskonała bezplanowość, rzekłbym – chaos." „Chaos nie jest novum w przyrodzie – odparł
nie zrażony Encerwal. – Był jeszcze przed powstaniem świata uporządkowanego. Dzisiaj, kiedy

background image

cały ten uporządkowany świat emituje uporządkowane fale o wszystkich znanych nam typach,
kiedy nauka potrafi, niejednokrotnie za pomocą absurdalnych kluczy, rozszyfrować każdy sygnał i
nadać mu mniej lub bardziej sensowną formę, pozornie dla nas zrozumiałą – dzisiaj jedynym
sposobem zamanifestowania własnej obecności we wszechświecie jest wysłanie sygnału
nieprzetłumaczalnego na żaden język żadną metodą. Zresztą możliwe, że docierające do nas
promieniowanie zawiera konkretne informacje, tylko my nie umiemy ich odczytać. W każdym
razie siła sygnału jest tak wielka, że jego naturalne pochodzenie trzeba raczej wykluczyć. Aby nie
być gołosłownym, poprę swoje twierdzenie faktami. Otóż kolega, fitosocjolog, podstawiając do
równania współczynnik (największy ze znanych w biocenozie opartej na fotosyntezie), obliczył,
przyjmując, że moc wypromieniowanego sygnału nie została wzmocniona, wielkość owego tworu,
owej dziwacznej rośliny. W wyniku otrzymał masę porównywalną z masą średnich rozmiarów
globu! Przecież to niedorzeczność!"
Archeodoonos czuł na sobie wzrok Zootara.
– Paleontolodzy byli właśnie tego zdania – powiedział cicho biolog. – Zgadzali się z Encerwalem,
że istnienie tak gigantycznego tworu jest problematyczne, nie wykluczali natomiast możliwości
istnienia planety porośniętej okazałą, zbitą roślinnością, taką jaką w zamierz-
jak porośnięta jest... ta. Po chwili dodał:
– Nowy szczegół zdaje się potwierdzać autentyczność Zapisów Przedcywilizacyjnych: nasi
przodkowie mogli rzeczywiście odwiedzić tę planetę. Kiedyś... dawno. Zatem racja byłaby po
stronie archeików: nasza kultura i kultura hegemska wyrosły na gruzach kultury prastarej, o której
istnieniu świadczą jedynie Zapisy. Prastara zaś kultura mogła rozwinąć się dzięki, powiedzmy,
ingerencji Przybyszów...
– A fauna? – przerwał obcesowo Archeodoonos. Zootar rzucił okiem na leżące przed dowódcą
wyniki analiz.
– Brak danych – rzekł. – Fauna nie emituje promieniowania w paśmie FITO.
Archeodoonos poruszył się niecierpliwie. Najchętniej zostałby sam ze swymi myślami. Ale Zootar
nie wychodził. Na nowo wertował wyniki. I ciągle był czymś podniecony.
– Tlen, tyle tlenu – westchnął.
Tlen – powtórzył w duchu Archeodoonos. – Należało się tego spodziewać. Miliony, miliardy
różnorodnych organizmów na drodze fotosyntezy przerabiało trujący dwutlenek węgla na czysty
tlen. Przerabia do dzisiaj, w nieustającym, żmudnym procesie. Na Dominii ich pracę przejęły wiele
lat temu oczyszczalnie. Od tej pory atmosfera dominiańska niezmiennie zawierała 18 procent tlenu.
Tu było go niemalże trzydzieści. Chyba za dużo.
– Za dużo? – spytał głośno.
Zootar zmieszał się. Spojrzał czujnie na dowódcę. Przez moment miał minę chłopca, który nabroił i
waha się przed przyznaniem do winy. Wziął się w garść.
– Za dużo, żeby wyjść bez ograniczników tlenowych – odparł hardo.
Ten wyzywający ton odpowiedzi zastanowił Archeodo-onosa. Nagle zaczął pojmować, że Zootar
myśli o tym samym.
dzinny glob i skolonizowała Dominie, rozpoczął się wyścig naukowo-techniczny. Hegemitom i
negującym wszystko co hegemskie, Dominianorn, głównie szło o podbicie Epimetei, planety
czwartej od Słońca i podporządkowanie jej mieszkańców, istot prymitywnych, choć myślących.
Równocześnie szukano innych ziem o sprzyjających zasiedleniu warunkach, także poza Układem;
szukano kontaktu: Dominia i Hegem znajdowały się na etapie ekspansji kosmicznej. Polityka
areopagów rządzących nie spotykała się z poparciem społeczeństwa, dlatego poparcie to
wymuszano za pomocą restrykcji i represji. Wśród Dominian wielu było takich, którzy przy lada
okazji zamieniliby klimatyzowane apartamenty na zimną i ciemną jaskinię Epime-tejczyków.
Władze wiedziały o tym, toteż przy kompletowaniu załóg kosmicznych stosowały szczególnie ostrą
selekcję. Załogę ,,Szukającego Życia" poddano ciężkim próbom, prymasa statku wybrano spośród
zaufanych i wszechstronnie sprawdzonych kandydatów. Jak bardzo się pomylono, wiedział tylko

background image

Archeodoonos. Czyżby w stosunku do Zootara również? A Ganimenois? Co znaczyły te jego
dwuznaczne dygresje?
Archeodoonos pokiwał głową. Gdy przed startem wzięli ich w obroty elektrofizjologowie, chciał
protestować. Wytłumaczyli mu wtedy, że dokonanie zabiegu, po którym wyłączenie ośrodka
odbioru telepatycznego staje się niemożliwe – jakkolwiek odrobinę sprzeczne z zasadami
etycznymi – nie jest jednak niezgodne z prawem. Co innego ośrodek nadawania, jeżeli ktoś chce,
proszę, niech oobie wyłącza i posługuje się mową. Ba, w pewnych okolicznościach nawet
wskazane jest zablokowanie nadajnika telepatycznego, tak samj jak zabronione jest
komunikowanie się słowne. Archeodoonosowi nie trzeba chyba przypominać, o jakich
okolicznościach mowa? Wprawdzie jest jedynym odpowiedzialnym, ale los wyprawy spoczywa w
rękach wszystkich członków załogi „Szukającego Życia" i wszyscy będą rozliczani, zatem każdy z
nich winien być w każdej chwili przygotowany do odebrania ^elowo bądź
tnera. Wiadomo, ten i ów może od czasu do czasu zapomnieć o blokadzie wyjścia świadomości i
pomyśli jawnie o rzeczach wrogich. Któż wie, co potrafi się wylęgnąć w umysłach ludzi skazanych
na długą podróż. Wczesne rozpoznanie ich zamiarów pozwoli zapobiec nieszczęściu, da gwarancję
ostatecznego powodzenia ekspedycji, toteż – chociaż przechwytywanie cudzych myśli przynosi
ujmę – w przypadku załogi „Szukającego Życia" musi ona wzajemnie się podsłuchiwać. I w porę
przeciwdziałać. Stąd konieczna jest pomoc elektrofizjologów, którzy uniemożliwią członkom
ekspedycji blokowanie wejść własnej świadomości, aż do chwili powrotu statku na Dominie.
Tak, Archeodoonos chciał protestować. Ale teraz by elektrofizjologom dziękował, gdyby
dodatkowo uniemożliwili jego podwładnym blokowanie ośrodka nadawania. Wiele by dał, żeby
wiedzieć, co się kryje za czujnym i wyczekującym spojrzeniem Zootara.
– Czy praca na zewnątrz bez ograniczników jest niebezpieczna? – zapytał ostrożnie.
– To zależy od czasu i rodzaju tej pracy – odparł biolog tym samym tonem.
Ta obustronna powściągliwość wytworzyła między nimi pierwszą wątłą nić porozumienia. Tego
chciał Archeodoonos. Był gotów rozmawiać otwarcie, bo już podjął decyzję. W tej właśnie chwili
poczuł, że ta planeta, Gaja, na której orbicie zaparkowali statek, pławiąca się w ekosferze
macierzystej gwiazdy zwanej Soi, jest końcem jego podróży. Ale nie mógł zakomunikować
Zootarowi o tym tak zwyczajnie, i nie dlatego, że liczył 'się z ewentualnością, iż Zootar pokrzyżuje
mu plany – Zootar przypuszczalnie także nie miał ochoty wracać – bał się po prostu, żeby zbyt
szczere wyznanie nie zabrzmiało jak prowokacja. Biolog był w analogicznej sytuacji.
– Według założeń badania powinny nam zająć nie więcej niż cztery doby – powiedział
Archeodoonos. – Praca na zewnątrz...
– Ganimenois mówi, że istnieje wysokie prawdopodo-
-

.-_– . -^ ***•». u?* v

dziewanie Zootar. – Konieczne jest tylko dokonanie prostego zabiegu na każdym... – zająknął się.
Jakby zrozumiał, że powiedział za dużo.
Archeodoonos odwrócił głowę: nie chciał napotkać oczu biologa. Wyobraził sobie jego zmienione
strachem oblicze. Może Zootar jest jednak prowokatorem? Ale w jakim celu posłużył się
nazwiskiem Ganimenoisa? Czyżby spostrzegł tę ich milczącą zgodność? A jeśli – ta myśl zrodziła
się w umyśle prymasa raptownie – Zootar, Ganimenois i inni doszli do porozumienia wcześniej,
poza jego plecami? Archeodoonos potarł czoło. Spisek? Zootar parlamentariu-szem?
– Asymilacja? – spytał, zafrapowany tą koncepcją. – Po co?
Usłyszał głos, w którym dźwięczała nuta ironii:
– Na wypadek awarii.
Uniósł wzrok. Na twarzy Zootara nie było śladu lęku. Promieniowała podnieceniem. Więc nie
mylił się: Zootar przyszedł z gotową propozycją. Uszkodzić silniki nie było trudno, choćby w
trakcie nieostrożnego lądowania. Albo wręcz rozwalić cały statek. Nim na Dominii zdecydują się
wysłać ekipę poszukiwawczą... Zresztą tam mogło się tyle zmienić. Lot trwał stosunkowo krótko,

background image

bo szli podświetlną, lecz na Dominii niewielu z tych, których znali, pozostało przy życiu. I
niewielu z obecnej załogi pozostanie, kiedy przybędą tu następni.
Wstał.
– Manewr lądowania za kwadrans – powiedział. – Strefa równikowa, strona dzienna, równo ze
wschodem.
Zootar pierwszy raz od początku rozmowy uśmiechnął się. Znać było po nim ulgę.
– Wszyscy na stanowiskach – oświadczył. – Jesteśmy gotowi, prymasie.
Archeodoonos, gdy wszedł do sterowni, udał, że nie widzi wbitych w niego spojrzeń. Ze zwykłym,
beznamiętnym wyrazem twarzy zajął swój fotel. Wzrok zebranych powędrował z niepokojem w
kierunku podążającego za
na oparcia wyzbyta wątpliwości.
Archeodoonos usiłował nie myśleć o niczym. Znalazł się w sytuacji, do której przeanalizowania
niezbędny był spokój osiągalny dopiero po wylądowaniu. Skupił się na śledzeniu zmian kierunku
ciążenia, kontroli kolejnych, szybko po sobie następujących faz manewru; wsłuchiwał się w pracę
silników zimnego ciągu i w monotonne tykanie kolidaru.
Gdzieś, w głębi jego świadomości, zachybotały niewyraźne obrazy, pierzchły i pojawiły się znowu,
ostrzejsze, bogatsze o barwy i dźwięki, bezładne jak marzenia senne. Nie, te wizje nie powstały w
jego umyśle, ktoś je nadawał. Stawały się coraz natarczywsze, ogarniały neuron za neuronem,
wielokrotniały. Były wyzute z interpretacji, przepajały je uczucia o sile, jaką zdolny jest wykrzesać
z siebie jedynie mózg pozbawiony umiejętności myślenia, kierowany prymitywnymi odruchami,
będący materialnym podłożem wyłącznie działań instynktownych: mózg zwierzęcia.
Archeodoonos obejrzał się. Ujrzał wykrzywione grymasem twarze. Nie, to oczywiście nikt z
załogi. Obraz sterowni zmętniał, przesłoniły go inne, napływające zewsząd, bajecznie kolorowe,
realne. Prymas gubił się w nich, z wolna tracił poczucie rzeczywistości, otaczały go dźwięki i
zapachy, wytwory natury o zdumiewających kształtach i rozmiarach; i tylko daleko, jak gdyby w
cudzym umyśle, kołatała daremna myśl: „Wyłączyć świadomość!" Zacisnął dłonie na skroniach.
Miriady obcych, zróżnicowanych osobniczo popędów: zdobywania pokarmu, rozmnażania się,
ucieczki i agresji, kłębiły mu się pod czaszką, ubezwłasnowolniały go nadchodzącymi z bliższych i
dalszych okolic, od niezliczonych istnień, impulsami szastanymi w niepojętej, euforycznej
rozrzutności. Desperacko usiłował odnaleźć samego siebie wśród mieszaniny atawistycznych
instynktów, które nim zawładnęły i od których nie mógł się uwolnić; bezradnie i gorączkowo
penetrował wypełniające jego umysł zawiązki intelektu – nie-
ślad.
Znalazł się w przesyconej zielenią gęstwinie, stał nad błyszczącym w słońcu, bagnistym
rozlewiskiem, nie opodal wylegiwała się jego samica, ociężała i senna, krążyły nad nią roje
owadów, z boku porykiwali na pobudkę jego pobratymcy, niebo było czyste, a powietrze przesycał
wilgotny opar.
Dobiegający z góry pomruk uciszył hałaśliwą przyrodę. W zenicie zapłonął jasny jak gwiazda
punkt, pęczniał i rozżarzał się coraz większym blaskiem. Pobliskie porosty rzuciły drugi słaby cień.
Archeodoonos uprzytomnił sobie, że widzi „Szukającego Życia". I wtedy na ułamek sekundy na tle
parującego mokradła zobaczył – niczym filmową przebitkę – wnętrze sterowni. Usłyszał swój
krzyk: „Pełny ciąg!!"; ktoś dopadł urządzeń sterowniczych. Start w tych warunkach to
samobójstwo – zdążył jeszcze pomyśleć.
Samica podniosła się na przednie łapy. Z niepokojem zadarła łeb. Przecinająca niebo, rycząca kita
ognia zawisła nad ziemią. Zwierzęta trwożnie skryły się w gąszczu. Strumień rozpalonych gazów
uderzył w rozlewisko, zamienił je w kłęby pary, prześliznął się po wierzchołkach drzew, zatoczył
koło, obracając przybrzeżne chaszcze na popiół, a potem strzelił w stronę tarczy wschodzącego
słońca. Eksplozja wstrząsnęła powietrzem, fontanny błota chlusnęły w górę.
Zwierzęta przez długie lata omijały to miejsce.

background image

Rok – 1840000, Dominia

Orkana przygotowała kolację na balkonie. Po upalnym dniu w salonach pałacyku – mimo
klimatyzacji – powietrze było suche i gorące. Na zewnątrz wiał delikatny wietrzyk północny, a
wschodząca Hegem rzucała sre-
wały amfibie okolicznych rybaków.
Hefenus wrócił z narady przybity. Zaparkował mobil niedbale pośrodku drogi z płyt czerwonego
piaskowca i nie szukając wzrokiem małżonki, zwykle czekającej na krużganku, poczłapał przez
dziedziniec. W przeciwieństwie do Orkany, patrzącej na świat niekiedy jeszcze wręcz naiwnie i z
ufnością, zaliczał się do generacji starszej, znającej życie od podszewki. Zwieszone ramiona i
posępna mina dodawały mu teraz niedołęstwa, o co Orkana nigdy by go nie posądziła. Znała
Hefenusa od dwóch tygodni, od tygodnia była jego żoną – jedyną, bo Hefenus nie uznawał
poligamii.
Wybiegła mu na spotkanie. Wtuliła twarz w jego gęstą, siwą brodę, potem objęci poszli na górę.
Hefenus w milczeniu usiadł za stołem. Jadł wolno bez apetytu, jak gdyby pod wewnętrznym
przymusem. Jego zamyślony wzrok błądził po widnokręgu, czasem zwracał się ku wiszącej nisko
tarczy Hegem.
– Dzisiaj dostarczyli najnowszy koncert – powiedziała cicho Orkana. – Posłuchasz? Hefenus
ocknął się.
– Wybacz – rzekł. – Istotnie, zachowuję się jak kabotyn. Ale... pierwszy raz, naprawdę pierwszy,
mam takie... takie dziwne uczucie, jakbym zrozumiał wreszcie coś, co przekreśla całe moje życie;
coś, co gdybym był młodszy, dużo młodszy, kazałoby mi się zająć czymkolwiek, byle nie tym,
czym zajmowałem się dotychczas. – Przesłał żonie półuśmiech wyrażający zakłopotanie. –
Niepojęte, jakie to wszystko proste. I jakie przerażające.
Porozumiewali się słowami. Hefenus zastrzegł to sobie zaraz po wzajemnej prezentacji na uczcie
wydanej z okazji Kolejnych Sukcesów. Głównym powodem była naturalnie racja stanu: Hefenus
miał do czynienia z wieloma sprawami tajnymi, ale też głosu Orkany – zwłaszcza gdy zniżała go
do szeptu – słuchało się z prawdziwą przyjem-•- nością. Ktoś wtedy powiedział o jej głosie, że jest
roz-
4 *
z egzaltacji, użyła określenia „czarowny".
– Rzecz w tym – podjął Hefenus po krótkiej przerwie – że znalazłem się na rozstaju.
Uświadomiłem to sobie dzisiaj. Widzę koniec każdej z dróg: obie prowadzą donikąd. O jednej
wiem wszystko, znam tu każdy niebezpieczny odcinek, mogę poruszać się po niej na ślepo, ale jest
to droga fałszu. Ta druga... Cóż, i tak niczego nie zmienię. Ale może dla samej świadomości, że nie
na darmo przejrzałem, warto zaryzykować? Może nie wolno mi tego zaprzepaścić?
Hefenus poszukał wzrokiem oczu Orkany. Przy zalanym srebrem piaszczystym brzegu warknął
silnik. Amfi-bia szerokim zakolem opuściła zatokę. Powróciła cisza.
– Jesteś archeikiem, Orkano. W twoim środowisku dużo się dyskutuje na temat Zapisów
Przedcywilizacyj-nych. Jeśli dobrze pamiętam, Letemeryd na ostatnim kongresie podał w
wątpliwość ich autentyczność. Trochę żal...
Orkanie zapłonęły policzki. Odrzuciła do tyłu długie, jasne włosy.
– Letemeryd by zaprzeczył istnieniu świata, gdyby przyniosło mu to rozgłos – oświadczyła. – Z
jego wypowiedzi wynika niezbicie, że jest ignorantem. Oparł się na hipotezach wydumanych chyba
pod wpływem narkotyków.
– Więc prawdą jest, że ongiś istniała na Hegem cywilizacja dorównująca naszej? – Hefenus
żachnął się natychmiast po tym pytaniu. – Wiem... Zastanawia mnie jednak, dlaczego nie
przylecieli tutaj, dlaczego nie zasiedlili Dorninii? Wszak – położył dłoń na przedramieniu żony

background image

otwierającej już usta – archeicy gremialnie twierdzą, jakoby ci nasi przodkowie odwiedzili nawet
Układ Solarny...
– A my, nasza cywilizacja, tylko powtórzyliśmy ich wyczyn – dokończyła Orkana. – W dodatku
nieudolnie. Bo tamtym się udało, są na to dowody w Zapisach. I proszę, nie mów o nich „ci nasi
przodkowie".
Hefenus w zamyśleniu ujął puchar.
kontynuowała Orkana – znaleźli szczątki gigantycznych stworzeń. Miejscami tworzyły olbrzymie
cmentarzyska. Szata roślinna była w przeważającej części zniszczona. Tego nie mógł wymyślić
żaden z ówczesnych, bo dopiero przed startem... jakże się zwał ten statek?... ach, przed startem
„Szukającego Życia", uczeni odkryli Wędrujący Obłok Promieniotwórczy. Data powstania
Zapisów jest zgodna z datą przejścia owego Obłoku przez rejon, w którym świeci Soi. Wszystkie
tamtejsze planety otrzymały zabójczą dawkę promieni... Przez te 60 milionów lat życie pewnie się
odrodziło, ale to trzeba potwierdzić... dowodami.
W głębi domu cicho syknęła instalacja klimatyzacyjna. Hefenus westchnął ciężko do własnych
myśli. Ostatnie słowa żony zabrzmiały w jego uszach niczym wyrzut.
– Obecna sytuacja nie pozwala... ogranicza w pewnej mierze penetrację kosmosu. Nasi
pradziadowie nie mieli tych kłopotów i stać ich było na realizację dalekich ekspedycji. Zresztą i oni
odnosili się z dużym sceptycyzmem do Zapisów. Tak dużym, że spotęgował rozłam między
Dominia a Hegem. – Hefenus zmarszczył brwi. -Jedno w tym aspekcie wydaje się dziwne: skoro
owi przedcywilizacyjni przodkowie dysponowali tak znakomitą techniką rakietową, czemu nie
zaczęli eksploracji od swojego Układu?,
Orkana wydęła wargi. Niecierpliwie przełożyła brudne naczynia na tacę. Hefenus dotknął jej
ramienia. Odpowiedziała mu błyskiem ciemnych oczu.
– Przecież onegdaj rozmawialiśmy o tym – powiedziała rozdrażniona. – Tylko m y odczuwamy
potrzebę znaczenia miejsc, w których byliśmy, tak jak zwierzęta znaczą swe rewiry. Tylko nam się
wydaje, że bez wznie-sienią obelisku cały nasz trud jest nieważny i że nie koniec, lecz dokument
wieńczy dzieło. Może tracimy zaufanie do siebie samych? – zamilkła na chwilę. – Oni tu byli,
Hefenusie, podobnie jak na Epimetei i pozostałych czterech planetach. Ale nie odnotowali tego w
Zapi-
wyjazdu na piknik. I wcale nie musieli tu ani gdziekolwiek indziej pozostać. Czy ty byś zamienił
nasz dom na pieczarę tylko po to, żeby ktoś nie zajął jej przed tobą? Hefenus nie odpowiedział, acz
odpowiedź cisnęła mu się na usta. Kiedy przedwczoraj Orkana rozgadała się na swój ulubiony
temat, nie przywiązywał większej wagi do jej słów. Słuchał z roztargnieniem, bo myśli zaprzątał
mu projekt przedstawiony na posiedzeniu wstępnym. Dziś, po zatwierdzeniu projektu, wszystko
ujrzał w innym świetle.
– Oni... Dlaczego po nich ocalały jedynie Zapisy? Jaki był ich los?
– Nietrudno się domyślić. To wynika jednoznacznie z Zapisów. Oni, mimo że pod pewnymi
względami rozwinęli technikę bardziej niż my, mieli słabe pojęcie o kos-mogonii. Ten Obłok, który
unicestwił życie na planetach Soi, dotarł wkrótce i do tego Układu...
Wzmagający się wiatr przywiał znad zatoki zapach wilgotnego piasku. Warstwa czarnych,
pozwijanych w kłębki chmur przesłoniła część tarczy Hegem.
– Pocieszające jest to – szepnął Hefenus – że nie zgotowali sobie zagłady sami. Świadomie. Czego
nie można powiedzieć... o nas.
Orkana przyjrzała się mężowi. Do tej pory nie pytała go o nic, chociaż widziała wzbierającą w nim
gorycz i zniechęcenie. Swoim wyznaniem upewnił ją, że coś mu nie daje spokoju,! że z czymś się
szarpie i że rad by zrzucić przed kimś ciężar myśli.
– Chyba przesadzasz w obawach – rzekła. – Rozsądek weźmie górę... Hefenus przerwał jej.
– Rozsądek wziął górę, kiedy trwał wyścig naukowo--techniczny – stwierdził ponuro. – Rozsądek
wziął górę, kiedy rozważaliśmy możliwość zbrojnego rozstrzygnięcia sporów. Na dzisiejszej
naradzie zapomnieliśmy o rozsądku. Projekt został zatwierdzony.

background image

Orkana znieruchomiała. W jej oczach pojawił się niepokój.
– Tak. Nowa, nie mająca precedensu broń: głowica erozyjna. Nie zdradzono nam szczegółów
konstrukcyjnych, ale określono zasięg i rodzaj działania. To dziwne, dopóki ani my, ani Hegemici
nie wyrobiliśmy sobie zdecydowanej przewagi militarnej, nie było dla nas sprawy ważniejszej od
znalezienia sposobu albo broni, która by nam zagwarantowała supremację; obecnie, kiedy taką
broń posiadamy, zamiast ulgi odczuwam podwójny ciężar. Jakbym to wyłącznie ja ponosił
odpowiedzialność za to, co nastąpi; jednocześnie jako jednostka nie mam nic do powiedzenia,
pozostali, brani każdy z osobna, także, a przecież domyślałem się, miałem nawet pewność, że czują
to co ja, że się wzdragają przed przyjęciem tego planu, dlatego nie wiem, kto tu zawinił, nie
rozumiem, co sprawiło, że plan jednak został przyjęty. Jednogłośnie.
– Ta broń...
– Nie, nie razi ludzi. Zabija ziemię, a z nią zwierzęta. Zawarte w głowicy toksyny rozprzestrzeniają
się jak ogień, gleba w oczach ulega erozji i zmienia się w martwą pustynię. W ciągu kilku miesięcy
erozja ogarnia caiy kontynent, giną wszelkie przejawy życia. Jedyną przeszkodę stanowią
naturalnie zbiorniki wodne: głębokie jeziora, morza, oceany. Ale wystarczą trzy głowice na trzy
kontynenty...
Hefenus mówił podniesionym głosem. Żal i pretensje do samego siebie pomieszane z irytacją
znalazły ujście w gorzkim potoku słów. Powinien wreszcie zakończyć swoją karierę, wszak
osiągnął to, czego pragnął: Dominia będzie Hegem dyktować warunki, sięgnie po bogactwa dzikich
Epimetejczyków. Wprawdzie nikt nie każe mu pójść inną drogą, byłaby to zresztą próba
infantylnego protestu, ani zaczynać od początku, bo na to jest za późno, ale może składając
rezygnację dałby do myślenia współpracownikom, może by ocalił jakąś naprawdę cenna cząstkę
siebie.
Małżonka przyrządziła mu napój, po którym odzyska; spokój. Odprowadziła go do sypialni.
tor – żeby i po nas nie zostały jedynie Zapisy.
Orkana wróciła na balkon. Po rozmowie z mężem trudno jej było zebrać myśli. Hefenus w
zdenerwowaniu podał dokładne informacje o kapitalnym znaczeniu taktycz-no-militarnym. Nie bez
kozery mocodawcy Orkany polecili jej zawrzeć związek małżeński z Hefenusem.
Odczekała pół godziny. Potem zeszła na dół. Uruchomiła silnik mobilu i nie oglądając się za siebie
pojechała do miasta. Człowiek, którego ogarniały wątpliwości, który się wahał, był człowiekiem
niebezpiecznym. Dlatego musiała go zadenuncjować.

Rok – 1818000, z Epimetei na Ziemię

Ono drapał się po grubym karku. Siedział sobie przy ognisku, dorzucał do ognia drewienka,
obserwował chybotliwe cienie igrające po polanie, słuchał chrapania kolegów, dłubał też trochę w
nosie, no i myślał. Niebo nad nim wisiało gwiaździste i czarne jak na Epimetei, kiedy on i jego
druhy skradali się cichcem w stronę rakietowego pola. To rakietowe pole zbudowano jeszcze za ich
ojców i odtąd jakby klątwa spadła na dobrych ludzi. Kto żyw, a dodatkowo i krzepki był, pakował
dobytek i umykał stamtąd, bo od pola – z roztopionego bazaltu i stali je zrobili – dzień czy noc huk
taki szedł, jakby złe firmament rozdzierało na strzępy. Rodzice Ono zostali, bo im ziemia dziadów
milsza od tułaczki, to i Ono został. Jeszcze w łonie matki przywykł do tego gromowego rumoru.
Jako chłopak chodził razem z innymi na to bazaltowe pole, żeby pogapić się na łysoli i ich rakiety,
ale nigdy nic ciekawego nie było widać, tylko oczy piekły i bolały uszy. Zresztą uszy bolały
wszystkich oprócz ojca Ono, co od maleńkości taki był, że jak mu ktoś nad głową nie wrzasnął, to
nie zrozumiał. Matka przez to głośno
uiuwna. iNawei Kieay czuma się do starego, u sąsiadów ją słyszano.

background image

Łysole często zaglądali do chałup. Przynosili gazety z obrazkami i różne wymyślne narzędzia,
pytali, czy czego nie trzeba, i dalej szli. Brać nic nie brali, ale pogadać – i owszem. Za blisko nie
podchodzili, łypali ode drzwi, a nieufnie, machając tymi gołymi łapskami. Słabowici byli jakby
trochę, bo jak raz Agua z sąsiedztwa wyrżnął takiego w gębę, chudzina nogami się nakrył i więcej
nie wstał. Ono już nie pamiętał, o co wtedy poszło, dość że łysole zrobili się jeszcze grzeczniejsi i
dbający. Radia rozdawali, a jakże, kto chciał, dwa dostał. W radiach instrumenty ładnie grały albo
głosy słodko zawodziły, albo też rozmawiano, głównie w trzy osoby, przeważnie o tym, jak dobrze
jest teraz żyć, kiedy ludzie mają takich opiekunów. Jeden bez przerwy powtarzał, że jest fajnie jak
nigdy przedtem, że zawsze pragnął, zęby tak było i że fajniej to już chyba być nie może. Ono nie za
bardzo mu wierzył, chociaż nie miał pojęcia, jak było przedtem, kiedy fajnie nie było. Tak sobie
jednak myślał, że jeżeli jest naprawdę fajnie, to nie da rady tego stwierdzić, bo to co jest, to jest
takie, jakie jest – ani fajne, ani niefajne, tylko zwyczajne.
Gdzieś od miesiąca, może więcej, w radiu zaczęli gadać jakby inaczej. Ktoś, licho wie kto, uparł
się, żeby dobrym ludziom przestało być fajnie. Ci z radia biadolili, że już rychły koniec będzie tego
fajnego, bo jakieś wraże plemię wymordować chce opiekunów Ono, tych co wyniańczyli jego i
jego braci. Ono zbyt się nie przejął, nie swojaków przecież mieli mordować, i nawet się cieszył na
to mordowanie – łysol szlachtujący łysola to coś akurat dla niego – ale w radiu przysięgali, że jak
się zacznie mordowanie, skończy się słodkie zawodzenie, granie instrumentów, gazety z obrazkami
i w ogóle wszystko. Co by miało znaczyć owo ,,wszystko", tego nie powiedzieli. Zachęcali, żeby
się zgłosić do łysola rządzącego innymi łysolami, a ten łysol już im poradzi, co dalej czynić. Drugi
z trójki radiowej zakrzyknął, że trzeba się bronić nie-
zwfoczme, DO zgroza przejmuje czfOWieKa na wieść o tycn najeźdźcach straszliwych, krwi
łaknących, że broń rychto-wać trza, szkolić dobrych ludzi trza i co sił pomagać łyso-lom –
opiekunom najmilszym.
Ono wraz z drugimi pociągnął, tak z ciekawości po trochu, do Punktu za polem rakietowym. Tłumy
tam się zeszły, spotkał nawet Aguę z kobitą, co na nią od dawna ostrzył sobie zęby. Duchota i ścisk
panowały niemiłosierne, jeden przez drugiego się darł, ale wszystkich zagłuszały głośniki. Muzyka
z nich waliła, a taka, że nic, tylko z miejsca ruszyć i prać, kogo się da. Czasem głos zagadywał,
żeby się nie tłoczyć, bo dla każdego coś się znajdzie. Agua przecisnął się do Ono, oczy mu
błyszczały nienormalnie, łokciami pracował w tłumie i bez wytchnienia paplał, jaki to z niego
chojrak. Ono udawał, że słucha, przytakiwał, a ręce same mu lgnęły do baby kolesia i wreszcie się
mógł chociaż do woli namacać. Baba stała jakby nigdy nic, tylko bokami mocno robiła, aż ją Agua
zaczął sztorcować, nieświadom sprawy. Zleciało tak Ono do wieczora, a wieczorem łysole zaprosili
go grzecznie do środka, usadzili w ciasnej izbie przed ekranem wielgachnym, przeciętym dwiema
kreskami na krzyż. Na tym ekranie Ono zobaczył skrawek ziemi, rzekę łagodną i gmaszyska
dziwaczne, od łysoli się rojące. Położono mu dłonie na dźwigienkach i przykazano tak nimi
poruszać, żeby cel nie umknął ze środka krzyża. Wcale niełatwe to było, miasto szwendało się z
kąta w kąt ekranu i w oczach rosło, jakby zaraz miało wpaść do izby. Tyle że nie z Ono takie
droczenie. Dźwigienkę jedną nacisnął, drugą pociągnął i gmaszyska wracały, gdzie ich miejsce.
Pod koniec strachu się najadł, bo zanosiło się na niechybne zderzenie, szczęściem w ostatniej
chwili miasto uciekło na boki i nagle znikło. Łysolom gęby się śmiały z zadowolenia, obrączkę
gadającą na palec Ono włożyli i kazali czekać w chałupie.
– Jak będziemy cię potrzebować – powiedzieli – przez obrączkę damy znać. Polecisz prawdziwą
rakietą do tego samego miasta, które jest na innej planecie.
na miastacn specjalnie me zależało, własna cnału-pa przytulniejsza mu się zdawała, ale o podróży
rakietą zawsze marzył. Dobrzy ludzie cuda mówili o dziwnych planetach, o tych, co na nich
mieszkali łysole i o tych, co do nich nawet łysolom daleko było. Jedna taka, Gaja, z piękności
niezwykłej słynąca, od kiedy w radiu o niej prawili, spędzała sen z powiek Ono. Jawiła mu się jako
bezkresna zieleń szeleszcząca – zalana słońcem, cicha, bez miast łysoli i ich hałaśliwości
wszelakich – wśród której uganiały się radosne grupy bab, od niedawna nachalnie nową kobitę

background image

Aguy przypominających, czego zgoła pojąć nie mógł. Z coraz większym tedy utęsknieniem czekał,
aż łysole spełnią obietnicę. Dni płynęły, a nic się nie działo.
Ostatni tydzień niespokojny i dziwny był, odmienny od poprzednich tygodni. Łysole przestali
nachodzić dobrych ludzi, za to na polu rakietowym panował rejwach okrutny, hurgotało i łomotało
coś tam pięć dni i pięć nocy, a szóstego dnia rakiety jęły śmigać w powietrze, jedna po drugiej,
jakby złe fajerwerki urządzało. Ono w złość wpadł, bo mu okazję do zwiedzenia nieba ktoś sprzed
nosa sprzątnął. Poszedł ponury na zamilkłe raptem pole rakietowe, żeby z tej złości i goryczy
przylać w pysk jakiemu łysolowi, jeżeli się nadarzy sposobność. A tu pole rakietowe puste,
puściusieńkie, bezludne i mrokiem zasnute. Ono jeszcze bardziej się rozeźlił. Nie ma kogo bić, w
radiu nie grają i nie zawodzą, wycieczkę do miasta szlag trafił... Dopiero patrzy, tak bliżej tych
kopulastych baraków rakiecisko wielkie się wznosi, jedno jedyne. Wrócił galopem do chałupy,
drąga kawał ułapił i sąsiadów skrzyknął. Migiem uradzili, co i jak. Im się także ckniło za przygodą.
– Obiecali, to niech nas wożą – powiedział Agua – opiekuny obłudne.
– Oszukać się nie damy – warknął Uthe – pierwszemu, jaki się trafi, wybiję ze łba krętactwa.
– Niech no ja dostanę którego! – dodał Eotu, ten, co w garści kamienie polne kruszył.
gęsiego. Wejścia do kopulastych budowli zastali zawarte na głucho, światła pogaszone – stracili
nieco rezon.
– Do rakiety! – postanowił Ono. – Pomost drabiniasty i wrota otwarte widzę.
Pomknęli chyżo, zadudnili drewniakami po podestach. W środku jeszcze ciemniej, zupełnie oślepli.
Łazili po omacku, złorzeczyli. Tę jasność ledwie dostrzegalną pierwszy zobaczył Uthe. Sączyła się
przez szparutkę w drzwiach. Podeszli tam na palcach, zajrzeli. Łysol się rozwalał w przepastnym
siedzeniu, samotny i jakiś zmarkotniały. Gadał do radia, a radio do niego:
– ... start za piętnaście zero – usłyszeli z głośnika. – Po opuszczeniu strefy przyciągania,
zniszczenie kosmodro-mu według założeń taktycznych. Lot pełnym ciągiem. Postój na
parkingowej. Pozostajesz w odwodzie do dyspozycji Eskadry 18-2. Skończyłem.
– Zrozumiałem – odrzekł łysol. – Przystępuję do realizacji. Koniec.
Ono nie zdążył zebrać myśli, kiedy Eotu stał już nad łysolem.
– Jaki koniec, golasie obrzydliwy?! – ryknął i wyłuskał pokrakę z fotela. Ledwie go druhy
powstrzymali.
– Na Gaje nas wieź, byle szybko – zażądał Ono.
Łysol ze strachu stracił mowę, trząsł się cały i jęczał. Za to radio przemówiło: pytało, wołało i
klęło, że trudno zdzierżyć. Eotu mimochodem kułakiem je zmacał i spokój nastał.
– A teraz jazda, bo nam pilno!
Mordęga wielgachna to była, nieszczęśliwie rozpoczęta. Agua tłukł łbem poczciwym o ściany, jak
tylko wspomniał swoją kobitę niecnie przez niego porzuconą. Ono też żałował, zresztą wszystkim
doskwierał brak baby, wprost wracać zamierzali. Nie wrócili, bo łysol za bardzo im powrót
doradzał. Kiedyś zdjęli z niego łaszki, żeby się przekonać, czy prawdę ludzie gadali o tej wstrętnej
łysolskiej nagości. Od tej pory raczej Schodził im z oczu.
obmierzłej, łysol wnet dał dyla. Powietrze wonne na nich czekało, zielem słodkiej nieprzebrane
mnóstwo i – Ono znów ścisnęło coś w dołku – bab krocie! Szpetne są i głupie niemożebnie, a na
domiar z ogonami, ale zawsze baby. Kilku obcych chłopów, jeszcze głupszych, stanęło w ich
obronie i Eotu musiał się porządnie pałą napracować. Ono mu zdziebko pomógł, a potem hurmem
dawaj! te głupie z krzaków wyciągać i kosztować, czy lepsze od swojskich.
Leżą teraz spętane pod lasem. Jutro, skoro świt, kiedy się skleci sadyby, każdy wybierze sobie
jakieś i będzie miał.
Bo bez bab – ani rusz.

Rok -1816000, Hegem

background image

Od dojrzewających w pełnym słońcu pól wionął zapach nektaru, zwiastując bliską porę zbiorów.
Wczorajszy deszcz dźwignął zgarbione łodygi roślin, nasycił ziemię po krótkotrwałej suszy, ożywił
gniazda ptaków. Dziad Pra-kseona utrzymywał, że ptaki te przywieziono z bardzo daleka na
pokładzie statku, który rzekomo dotarł do najdalszej z mrugających na niebie gwiazd. Prakseon nie
słyszał większych niedorzeczności, ale wrodzony szacunek dla starszych nakazywał mu
wstrzymywać się od głośnego formułowania powątpiewań. Uprzejmie słuchał bajań dziada o
wielkich miastach, które niedawno jeszcze wznosiły się na tej planecie, o wehikułach, co same
jeździły i o takich, co latały jak ptaki. I o tym, że ludzi na Hegem było ongi więcej niźli ziaren
piasku. Przywykł do gawęd pełnych niezwykłości – snutych w chłodne wieczory przy kominku –
które zawierały chyba okruch prawdy, bo wykluczone, aby były jedynie wytworem
nadto w swej sypialni, strzeżonej pilnie, dziadek przechowywał różne przedmioty o zagadkowym
przeznaczeniu, tak drobne i misterne, a zarazem skomplikowane, że niemożliwe, by wykonała je
ręka zwykłego śmiertelnika.
Prakseon wyszedł przed dom na spotkanie Eutyfii. Jej smukłą figurkę szybko przemierzającą
szmaragdowo-złotą równinę dostrzegł już z daleka. Było bezwietrznie i cicho, wszelako
monotonne stukanie na werandzie sprawiało, iż stłumione odległością okrzyki Eutyfii stawały się
niezrozumiałe.
Przyśpieszył kroku, zaczął biec. Wpadli sobie w ramiona.
– Wiesz... – wydyszała mu do ucha – wiesz, och, tchu...
Czuł na piersi jej łomoczące serce. Pogładził ją po włosach, jakby była nie jego kobietą, lecz córką,
niesfornym, ciekawym wszystkiego co dokoła i wielce zaaferowanym dzieckiem. Mruknął
dobrodusznie:
– Zdążysz...
Odsunęła się na długość rąk. Miała w oczach radość, a na twarzy wypieki i zniecierpliwienie. Była
podekscytowana.
– Widziałam ślady – wyrzuciła z siebie. – Tam, nad potokiem, gdzie byliśmy onegdaj, a ty mi
powiedziałeś o dziadku, o tym jego cudacznym pomyśle. Przecinają potok zaraz przy osypisku z
kamieni, wiesz którym; poszłam nimi kawałek, ale one się ciągną, i ciągną, i ciągną... Tak samo w
drugą stronę – wlepiła w niego swe duże, szare oczy. – Niedawno ktoś przeszedł koło naszego
domu, to są ślady kobiecych, na pewno kobiecych stóp!
– Ten ktoś mógł o nas nie wiedzieć – rzekł Prakseon z zadumą. – Stamtąd widać ograniczony
wycinek okolicy.
Zamyślili się oboje. Eutyfia spoglądała na swe łydki wychłostane zdrewniałymi gałązkami
krzewów.
– Pójdziesz? – szepnęła ze spuszczoną głową, a gdy nie zareagował, spytała chytrze. – Pamiętasz,
jak odna-
tydzień, tropiłeś, tropiłeś... Byłoby nam raźniej w... – zawahała się – w czwórkę.
W trójkę – sprostował w duchu Prakseon.
Przez delikatność nie pominęła dziada. Ale jego odejście jest kwestią dni, może godzin; sam tak
postanowił i unosił się gniewem, kiedy próbowali go odwieść od tego nierozsądnego zamiaru.
Uparty, zdziwaczały staruch!
Przygarnął Eutyfię i powiódł ją w stronę domu. Nadal patrzyła pod nogi, zajęta jakimś osobliwym
stawianiem kroków. Udawała pochłoniętą bez reszty, lecz Prakseon zdawał sobie sprawę, że
Eutyfia czeka na odpowiedź i nie da się zbyć byle czym.
Dziad wychylił się przez barierkę werandy i skinął na nich.
– Gotowe, dzieciaki – oznajmił z zadowoleniem, pokazując im rzemienną pętlę. Blaszkowate, ostre
listki pnącza opinającego fasadę rzucały cętkowany cień na jego wypukłe plecy. – I co, e?
Eutyfia oswobodziła się z objęcia. Podbiegła do werandy.

background image

– Widziałam ślady, dziadziu – powiedziała głośno, aby Prakseon nie uronił ani słowa. – Nad
potokiem, przy kamienistym brzegu. Poszłam, żeby nazbierać jagód wodnych i naraz patrzę: jeden,
drugi, trzeci...
– Podobno kobiece – wtrącił Prakseon.
Dziad odwrócił się od nich bokiem. Jego kościstą twarz, o plamistej, suchej cerze, zabarwił grymas
czułości. Drżącymi palcami pieścił chropowaty rzemień, do którego uwiązany był sklecony
nieudolnie wehikuł: znitowane pozostałości starego pulpitu tworzyły platformę wielkości
kuchennego blatu; dwa przednie koła pochodziły od niszczejącego na podwórzu wózka
ogrodowego, tylne, pięcio-szprychowe – od tajemniczego pojazdu o zrujnowanej konstrukcji. Ten
pojazd znalazł Prakseon, kiedy był chłopcem. Bawił się daleko od domu, w miejscu zakazanym
(opodal Stalowych Wzgórz) i stamtąd przywlókł to dziwo. Ojciec – wówczas jeszcze żył, choć nie
ruszał się z łóżka – złajał go srodze, ale odnieść nie kazał.
Eutyfia tupnęła nogą. Była zła i bynajmniej nie na dziadka; Prakseon poznał ją już na tyle, że
potrafił przewidzieć, jak się zachowa, co powie, na czym się wyładuje. Gdy doprowadził ją do
irytacji – zdarzyło się to kilkakrotnie, bo Eutyfia była istotą pobudliwą, a przy tym upartą (zarazem
jakże namiętną!) – nie okazywała mu tego wprost, łomot w lamusie jednak lub niezwyczajny ruch
w izbach świadczył, że ponosi ją ognisty temperament. W takich razach nawet dziad zamykał się w
sypialni i czekał z uchem przy drzwiach, aż burza minie. Eutyfia złorzeczyła pod nosem,
wymyślała sprzętom, lecz każda obelga skierowana była pod adresem Prakseona. Teraz także, gdy
wsparła piąstki o zaokrąglone biodra, przyjęła buńczuczną postawę i cedziła zdanie po zdaniu,
zwracała się nie do dziada, ale do niego.
– Ta kobieta przechodziła tamtędy ubiegłej nocy. Jakby Prakseon wyruszył bez ociągania, mógłby
ją przed wieczorem dogonić, bo przecież, jeżeli ktoś się szwenda po nocy, to w dzień śpi.
– To tylko twoje, niczym nie uzasadnione przypuszczenia – stwierdził Prakseon.
– Nic podobnego! – oburzyła się Eutyfia. – Ja też łaziłam nocą. W nocy głos się lepiej rozchodzi i
widać najdalsze światła. Jest większa szansa, no nie? – jej wzrok znowu spoczął na profilu dziada
pogrążonego w rozmowie z samym sobą.
– Ale on oczywiście nie pójdzie. On się po prostu boi tej kobiety.
Dziad powiódł nieobecnym spojrzeniem po ich twarzach.
– Mój ojciec miał cztery żony – powiedział wolno. Z wysiłkiem skupił uwagę na słowach Eutyfii,
które jeszcze dźwięczały mu w uszach. Ocknął się. – Nie, moje dziecko – rzekł. – Prakseon nie
będzie dzisiaj szukać żadnej kobiety. Pójdzie ze mną. Taka jest moja... taka jest moja ostatnia
wola... Ty zostaniesz, możesz do zmierzchu zgromadzić chrust i łatwopalne odpady. Jak noc
zapadnie, podpalisz stos. Duże ognisko widać spoza widnokręgu. –
zgrabny, skrzypiący wehikuł.
Eutyfia zacisnęła pulchne wargi i wbiegła do pokoju. Po chwili hałasowała już rondlami w alkowie
kuchennej.
Nadciągał upał.
Wyruszyli w południe, po lekkim posiłku na powietrzu w podcieniu werandy. Prakseon podążał
nieco z tyłu, aby nie dyktować tempa marszu. Wózek dźwigał na plecach, bo popiskiwanie osi
sprawiało mu niemal fizyczny ból. Eutyfia odprowadziła ich spory kawałek, a później pomachała
im umorusaną do łokcia ręką i zawołała:
– A rychło wracajcie!
Dziad od rana zachowywał się dziwnie. Chodził po obejściu, zaglądał we wszystkie kąty, a kiedy
wstali od śniadania, ściągnął ze stryszku połatane worki i szpulę srebrnego drutu, przekradł się
cichaczem do swego pokoju, gdzie zabawił jakiś czas, po czym wytaszczył stamtąd dwa toboły
dokładnie skrępowane drutem, zawlókł je do najbliższej Studni (nie dał sobie pomóc) i tam je
wrzucił. Prakseon wymienił z Eutyfia porozumiewawcze spojrzenie, ale w tym spojrzeniu był
niepokój; poszukali swego wzroku, żeby przekonać siebie wzajemnie, że pobłażliwie traktują te

background image

nowe fanaberie dziadka, i żeby zorientować się, czy drugie pod maską pobłażliwości nie ukrywa
lęku.
To wołanie Eutyfii, które dobiegło ich, gdy dotarli do Drogi, niby żartobliwie napominające,
przesycała nuta niedowierzania i obawy.
Droga, utwardzona i gładka, wytyczała północną granicę ziemi uprawianej przez Prakseona.
Istniała od niepamiętnych czasów, jeszcze przed narodzinami dziada, ale Pra-kseonowi, kiedy był
dzieckiem, wydawała się mniej spękana i szersza. Cięciwą łączyła krańce horyzontu; bez początku
i bez końca.
Stanęli na szarej, zapiaszczonej nawierzchni. Dziad ciężko opadł na platformę wózka.
– Jedź, chłopcze. Tam, gdzie słońce się chowa. Prakseon przełożył pętlę przez pierś. W ciszy
ruszyli.
kot pojedynczych kroków i chrzęst ustępującego pod kołami piasku. Niebo fioletowiało na
widnokręgu, nad głowami płonęło bielą.
– Zostało mi mało czasu – usłyszał Prakseon za plecami – tak mało, że aby go zmierzyć, trzeba
precyzyjniejszej miary niż dzień. Człowiek odgaduje swoją porę tak jak zwierzę, bo od zwierzęcia
pochodzi, czego twój ojciec nigdy ci nie powiedział, a to dlatego, że zwierząt już nie ma na tej
ziemi. To był mądry człowiek, jego rodzice wpoili mu rozległą wiedzę. Usiłował przekazać ją
tobie, nauczył cię nawet czytać, choć sztuka ta do niczego ci się nie przyda.
Zza horyzontu wynurzał się masyw Stalowych Wzgórz. Prakseon przygiął kark, przyśpieszył, jak
gdyby chciał uciec od udręczonego głosu dziada.
– Nie znasz całej prawdy, Prakseonie. Twoja matka, a moja jedyna córka zmarła w dniu, w którym
przyszedłeś na świat. Ojciec twój był od dziecka słabowity, chorował na leukemię. Otrzymał ją w
spadku po przodkach. Dwa. pokolenia spłodziły po jednym potomku; niebawem i ty zostaniesz
ojcem, wiem, bo widzę to w oczach Eutyfii. Dwa pokolenia zdobyły się ledwie na mizerną
kontynuację, dlatego musisz mieć dużo dzieci, dlatego powinieneś odnaleźć tamtą kobietę, to twój
obowiązek. Nie każda ma taki trudny charakter jak ta twoja, uwierz mi, Kobiety różnią się między
sobą podobnie jak mężczyźni...
Minęli rdzewiejące, bezkształtne zbocza Stalowych Wzgórz. Słońce pokonało trzy czwarte swej
codziennej drogi, a na południu wschodził blady okrąg Dominii.
– To tu – rzekł dziad.
Prakseon przystanął. Uwolnił się od rzemiennej pętli.
Szli niepewnie, obchodząc osmolone żelazne kikuty sterczące ku niebu, stopione bryły kwarcu,
kłębowiska zetlałych przewodów. Wokół unosiła się woń torfu.
W płytkiej niszy majaczyła ciemna czeluść wejścia. Obok leżała połowa metalowej- bramy,
rozdarta, o po-
rogiem o ościeżnicę, zwisała tuż nad ziemią, ukazując pokrytą bąblami powierzchnię.
Zanurzyli się w chłodny mrok. Dziad zapalił ogarek łuczywa. Chybotliwe, wątłe światło padło na
szorstkie ściany krótkiego i wąskiego przedsionka, na posadzkę zasłaną odbryzgami szkła i
kamieni, na przeciwległe pancerne drzwi opatrzone częściowo złuszczonym napisem.
Prakseon wytężył wzrok.
– „Arsenał – przesylabizował. – Nie wchodzić z otwartym ogniem..." – Wstrząsnął się; nieforemne,
wrogie cienie tańczyły im pod nogami, a twarz dziada przypominała twarz nieboszczyka, na której
zastygł wyraz nienawiści.
– Otwórz – usłyszał. – Podnieś dźwignię do góry.
Prakseon ujął zimną rękojeść wystającą z posadzki. Ustąpiła opornie, ze zgrzytem. Drzwi syknęły i
odstały od ściany.
– A teraz odejdź, idź stąd! I śpiesz się, śpiesz!
Zapadł wieczór, kiedy Prakseon dobrnął do domu. Wielka tarcza Dominii nabierała blasku, a
Eutyfia podkładała właśnie ogień pod stos na podwórzu. Nie pytała o nic. Przywitała go

background image

uśmiechem, zaczekała, aż zajmą się grubsze szczapy, a potem, nadal uśmiechnięta i milcząca,
zaprowadziła go do pokoju, gdzie stał stół nakryty do kolacji na trzy osoby.
Żadne z nich nie rozpoczęło rozmowy. Dopiero gdy nadszedł czas spoczynku, Prakseon rzekł:
– Jutro skoro świt pójdę za tym śladem. Usiedli bliżej siebie. Czekali na coś. Za" oknem huczało
ognisko.
– Tak bym chciała, żeby tu było rojno, gwarno... Zadzwoniły naczynia. Ziemia drgnęła albo może
im się tylko zdawało. Eutyfia wtuliła policzki w dłonie.
– Będziemy mieć dużo, dużo dzieci – powiedziała głucho.
– Tak – zgodził się Prakseon. – Będziemy mieć tyle dzieci, żeby nie musiały się szukać po śladach.

Rok - .... Hegem

Rocznik „OBSERWATORYUM" podaje:
Z prowincji Alkalohamuks dotarła do nas wieść, że niejaki Argona odkrył przedziwny płaskowyż
leżący na południowy wschód od osady Ngo. Mówią, że wyrychto-wali go nasi czcigodni
protoplasci, żeby mieć gdzie wspólnie fetować zakończenie zbioru plonów.

Rok -902000, Hegem

Oczywiście wolno Nobolabiemu nazwać mnie durniem. Może również dodać określenie „stary".
Ale o ile slusz-ność tego drugiego określenia jest bezsprzeczna – chodzący dowód ze mnie – o tyle
użycie epitetu „dureń", kiedy nie sposób go uzasadnić, zakrawa na jawną i ciężką obelgą.
Rzucanie obelg jest domeną ludzi mlodych, a Nobolabi niewątpliwie do takich należy, analizując
zaś gloszone przez niego poglądy, lacno dojść do wniosku, że mlodzieniec ten posiada
fragmentaryczną i powierzchowną wiedzę. Nie dziwota zatem, iż z taką łatwością przychodzi mu
formułowanie karkołomnych i zupełnie fantastycznych teorii, które bez drgnięcia powieki i z
całkowitym brakiem odpowiedzialności rozwija przed tłumami takich jak on dyletantów.
Wiadomo wszem, że każda teza, choćby najbzdurniejsza, jeżeli wylęgła się w głowach nihilistów –
zwłaszcza No-bolabiego – znajduje przychylnych słuchaczy, albowiem na poparcie swych założeń
wymieniona przeze mnie grupa •miast przytaczać argumenty naukowe, Izy uznane autorytety, co
zawsze przyciąga gawiedź, gwarantując audytorium dość osobliwą i niewybredną zabawę.
krotnic już była celem ataków drużyny Nobolabiego. Najrozmaitszymi metodami – nie wyłączając
pogróżek – usiłowano nakłonić mnie do rezygnacji z zajmowanego stanowiska. Mimo licznych
szykan i napaści, nigdy – właściwie chyba oceniając klikę Nobolabiego – nie dałem się
sprowokować. Cóż więc spowodowało, że teraz, na łamach naukowego periodyku, zabieram głos?
Otóż powodem jest poparcie, z jakim w ostatnim okresie spotyka się wyssany z palca pogląd
rozpowszechniany przez odłam nihilistów zwanych „Heliosami".
„Heliosi", pod przewodnictwem Nobolabiego naturalnie, stworzyli podstawy wynaturzonej
filozofii, które pozwolą sobie przedstawić tutaj w dużym skrócie.
Oto one:
– Hegem jest jedną z siedmiu planet obiegających Słońce;
– niektóre z tych planet są zamieszkane;
– krążącą po tej samej co Hegem orbicie Dominie zamieszkują istoty będące potomkami naszych
przodków;
– przed setkami tysięcy łat na Hegem rozwinęła się cywilizacja, której nie dorastamy do pięt;

background image

– wyżej wymienioną cywilizację poprzedzała jeszcze jedna, daleko starsza, o której istnieniu
świadczą Zapisy Przedcywilizacyjne;
– ojcem człowieka jest troglodyta;
– ojcem troglodyty jest zwierzę lądowe.
Tyle Nobolabi i jego kompania – „Heliosi".
Sprawy o których będę pisał w dalszym ciągu, są szeroko znane i oczywiste, powtarzanie atoli jest
matką wiedzy, wiedza zaś jest dobrem, jakiego w dzisiejszych zepsutych czasach tak bardzo nam
nie dostaje.
Najsampierw o genezie rodu ludzkiego. Człowiek pochodzi od delphinów – stirorzeń rozumnych,
żyjących w wodach naszego globu do dzisiaj. Przez tysiąclecia szalejące sztormy wyrzucały z toni
na brzeg ślepe, bezbronne
zapobiegać tragedii. Tymczasem kilku lubo więcej skazanym na śmierć delnhinim oseskom
zrządzeniem losu udalo się przetrwać. Uwięzione w niszach przybrzeżnych, nigdy nie wróciły do
głębin, przeciwnie – z biegiem czasu zasmakowały w życiu lądowym. I tak rozpoczęła się
mozolna, skomplikowana ewolucja delphinow, której wynikiem jesteśmy my oraz ptactwo. To, że
natura posłużyła się takim, a nie innym algorytmem rozwoju, jest logicznym następstwem – z istot
inteligentnych musiały wyewoluować istoty inteligentne; każda zmiana kierunku doprowadziłaby
do degeneracji, jaką zaobserwować można na przykładzie ptaków. Za zdobycie umiejętności
latania zapłaciły one najwyższą cenę: utraciły zdolność myślenia. Nie byloby nas, gdyby natura z
żelazną konsekwencją nie trzymała się zasady, że rozum jest wartością nienaruszalną, nie mającą
sobie równej, Z tej też przyczyny – aczkolwiek droga rozwoju naziemnych populacji delphinow
usiana jest mnogością przejściowych form – w dziejach naszej planety nie znajdziemy, pomijając
ptaki, ani jednego zwierzaka. Co za tym idzie, kości, które Nobolabi albo jakiś jego kumoter
wygrzebał z ziemi, są szczątkami praczłowieka, nie zaś – jak to niefrasobliwie oświadczyli
„Heliosi" – bezskrzydłego czworo- czy sześcionoga o ptasim móżdżku.
Człowiek, a na miano człowieka zasługuje delphin od chwili, kiedy opuścił odmęty, zawsze był
stworzeniem rozumnym, wszakoż szczytowy rozwój jego umysłowości przypadł na lata obecne, z
gruntu zatem błędne jest przekonanie, iż w zamierzchłej przeszłości (setki tysięcy lat wstecz!)
panowała na tym globie cywilizacja porównywalna z naszą.
Nobolabi ośmiela się twierdzić, jakoby ta rzekoma poprzedzająca nas cywilizacja potrafiła latać po
niebie, a także przenosić się z planety na planetę, których to riał niebieskich, wespół z Hegem,
obiega Słońce (sic!) pono siedem. Mało tego, na latafących wasągach multum zbunio-wanych
obywateli hegemskich mialo się udać na Dominie,
odpłacili pięknym za nadobne i tak doszło do wzajemnej zagłady.
Tu chyba sam Nobolabi przyzna, że przesadził z kretesem. Dam już pokój tym cudacznym
fruwającym toasą-gom – ja też lubię wymyślać ucieszne historyjki – ale nie przepuszczę, gdy
ktokolwiek zaprzecza oczywistej prawdzie.
Bo wystarczy wznieść oczy, aby przekonać się, jak wielkie są te planety, które Nobolabi tak bardzo
pragnie zaludnić. Nie można by na nich nawet usiąść okrakiem! Uważny obserwator spostrzeże
ponadto, że Sionce i te ma-ciupkie planety, i w ogóle cały firmament obraca się wokół Hegem,
Hegem zaś jest centralnym punktem wszechświata.
Co się tyczy Zapisów Przedcywilizacyjnych – powszechnie wiadomo, że ich autorem jest zmarły
stosunkowo niedawno niejaki Archaik, z zamiłowania fantasta. Nie ma sensu przeto nad nimi się
rozwodzić.
Na zakończenie chciałbym zadać pytanie:
I który z nas jest durniem, Nobolabi?!

Renae Krom-To Balincius

background image

Rok – 890000, Dominia

Miesięcznik „OBSERWATORIUM" podaje: Jak donoszą nasi wysłannicy, w prowincji
Alkalohamuks, na południowy wschód od miejscowości Ngo, ekspedycja kierowana przez Jonita
odkryła niezwykły płaskowyż... Uczeni po licznych badaniach orzekli, że ww. płaskowyż jest
sztucznego pochodzenia i służył ongi jako lotnisko.
Czują się w obowiązku jeszcze raz o wszystkim was, Prytanio, poinformować. Jak wiadomo,
zgodnie z waszym poleceniem udalem się na Dominie celem dokładniejszego zbadania
zamieszkującej tenże glob cywilizacji, o której doniosly poprzednie wyprawy zwiadowcze.
Wylądowałem na pustyni, z dala od siedzib Dominian. Ledwom opuścił rakietę i pobrał próbki
gruntu (tak jak nakazywał program), otoczyli mię Dominianie. Odziani byli w białe szaty z lichej
materii, które więcej ich obnażały niźli okrywały, przez com się przekonał, że są niesłychanie do
nas podobni. Porozumiewali się naszym językiem. Najsędziw-szy zagadnął mię, skąd przybywam.
Odparłem, że z Hegem, a moje intencje są czyste i przyjazne. „Jakżeż mogą być przyjazne –
zgromił mię starzec – jeżeli ogniem ze swego pojazdu siejesz wokół spustoszenie?" „O jakim
spustoszeniu mówisz, dostojny, skoro gdzie nie spojrzeć – -- szczera pustynia?" – spytałem
pokornie. „Ślepcze – zagrzmiał starzec – czyż nie widzisz, że to, co cię otacza, jest pięknem
absolutnym, bo stworzonym przez wszechpotężną naturę?" Zdjął mię lęk, gdyż co zapalczywsi ze
świty jęli groźnie łyskać w mą stronę białkami oczu. Dał się też słyszeć złowieszczy szept:
„Załaskotać, załaskotać!" Starzec uciszył głosy gestem. „Dajcie spokój – rzekł. – Błądzi, bo
nieświadom. Wskażmy mu właściwą drogę." Powiedli mię ku linii łączącej niebo z ziemią.
Uszliśmy ze cztery furlongi, aż żeśmy się znaleźli na skraju wypełnionej zielonością niecki. Wśród
kwiecia pracowali Dominianie, sama młódź. Dziewczęta i chłopcy pochylali się nad rozłożonymi
prostokątami płótna t wielce nad czymś trudzili. Zeszliśmy do nich. Młodzież z szacunkiem nas
pozdrowiła, po czym podjęła przerwaną pracę. Jakem się niebawem zorientował, wszyscy młodzi
zajęci byli malowaniem obrazów. „Oto nasze przeznaczenie – rzekł starzec.
stannym przeobrażeniom piękno". „Cel zaiste szlachetny – powiedziałem z powątpiewaniem.
Starzec wysunął z gęstwiny srebrnych włosów, opadających mu aż na biodra, zgrzybiałą prawicę i
zachowując dystynkcję, podrapał się w czubek nosa. „My, Flegmianie, jesteśmy narodem
miłującym dobro – oznajmił. – Gardzimy techniką, nawet najprostszą, albowiem technika jest
źródłem wszelakiego zła i zbrodni. Jak świat światem technika przynosiła ludzkości wyłącznie
szkody, wymykała się spod kontroli i niczym jakoiayś demon niszczyła życie oraz najwspanialsze
dzieła natury. Przykłady mamy w historii, przykładem są także Melancholianie – naród wielce
łagodny dopóty, dopóki nie dostał się w szpony techniki. Od tej pory toczy krwawe boje z
technokratyczną Sang-winią, krajem ludzi z natury przewrotnych i zmiennych. Mało tego,
Melancholianom już nie wystarcza rzeź w obronie swych granic, oni mordują się między sobą,
snadź dla wprawy. Stosują przy tym najprzeróżniejsze narzędzia. Dlatego my, Flegmianie,
potrafiący wyciągać wnioski z doświadczeń innych narodów, zabroniliśmy używać w naszym kraju
jakichkolwiek narzędzi, pozostawiając sobie jedynie te" – tu starzec wyciągnął przed siebie drżące
ręce. „Jak to? – zdumiałem się niepomiernie. – Nie używacie nawet noży?" „Nawet noża u nas nie
znajdziesz – potwierdził starzec. – Nawet zastruganego ostro patyka. Popatrz na naszych
rękodzielników – wskazał zgarbioną nad płótnami młódź – czy widzisz w ich dłoniach pędzle lub
palety? Nie! Posługują się tworami natury. Pędzlem dla nich – mechaty listek rośliny, /arbą – pyłek
kwiatowy. Czyż nie jest to..." – starzec urwał. Delikatny wietrzyk łopotał skrawkami materiału.
Spojrzałem tam, gdzie patrzyła milcząca świta. Na krawędzi niecki pojawiła się grupa ludzi niosąca
jakiegoś człowieka. Ludzie ci zbiegli po zboczu, zbliżyli się do nas i postawili niesionego no ziemi.
„Zdybaliśmy go na hamadzie – oświadczył jeden z niosących. – Miał pr:,y sobie to – pokazat z
obrzydzeniem
ŁJ/TO Kamień.

background image

„Prowokator" – syknął starzec.
Świta zakolebala się torogo i zamruczała chórem: „Za-łaskotać, zalaskotać!" Starzec uniósł ramię.
Na ten znak młodzi porzucili robotę, ze wszystkich stron opadli rzeźbiarza i dalej nieboraka
lachotać, gilgać i lechtać. Pracowali nad nim dotąd, aż nieszczęśnik nie posinia? ze śmiechu, nie
skurczył się, n?e uyprężył i nie zastygl. Wtedy go odstąpili. Wzięli się do tuygrzebytuania dołka, a
gdy dołek był gotów, umieścili w nim rzeźbiarza, przysypali ziemią, przyklepali i posiali traioJcę,
żeby ładnie zarosło. Starzec kazał im wracać do roboty, po czym obrócił na mnie wzrok. „Jereli
tedy masz zamiar u nas pozostać – potmedriał – musisz oddać swój pojazd naszym specjalistom,
którzy zgrabnie go obrządzą.'1 „Pragnę tego ze wszystkich sit – oświadczytem żarliwie – pierwej
jednak chciałbym zabrać ze statku swój? ciuszki." „Szaty twe nie będą ci potrzebne. Otrzymasz od
nas godny strój." „Raduję się na samą myśl o tym, wszelako muszę wziąć kilka drobiazgów,
pamiątek rodzinnych, do których jestem okrutnie przywiązany." Starzec wspaniałomyślnie wyraził
zgodę, a ja pomknąłem szparko przez pustynię i gdym tylko znalazł się w rakiecie, natychmiast
wystartowałem.
Przez dziesięć okrążeń wokół Dominii wracałem do siebie. Wypatrywałem przy tym skupisk
budowli przemysłowych, bo coś ciągnęło mię do Sangwinii, o której z taką animozją napomknąć
starzec. Czułem, że z Sangttiiniancmi najłacniej dojdę do porozumienia. Jakoż i wypatrzyłem – w
kłębach czarnego, ścielącego się nisko dymu – żelaznet dygoczące molochy otoczone zbitą 'masą
strzelających ku niebu budynków. Wylądowałem wśród betonu i stali, wizgu i łomotu, spalin i
chmur smolistych, pędu i pośpiechu. Nieufnie wytknąłem nos na zewnątrz rakiety. Zagadnąłem
przebiegającego opodal tubylca:
„Czy to Sangwima, cny gospodarzu?"
Ten, nie zatrzymując aię ani nie zaszczycając «?t'j spojrzeniem, odrzekl w mym języku:
znowu aangwima1. i o L-notert/fca, przyjacielu!"
Stropiłem się wielce. Starzec o tym kraju nie wspominał słowem, któż wie, jakie tu panują
obyczaje., Może dla odmiany łachorzą ludzi metalowym drągiem bądź żywym ogniem. Bałem się
ryzykować, aliści wyszedłem ze swego pojazdu. Od razu też znalazłem się między dwoma
osobnikami, ściśnięty i unieruchomiony. „Pójdziesz z nami" – powiedział trzeci i ruszył przodem.
Wtłoczyli mię na tylne siedzenie ryczącego i parskającego kabrioletu, który poderwał się wnet i
podążył skokami (od czego dc dzisiaj łupią mię stawy) poza miasto. Tam, wprowadzony do
głębokich i mrocznych loszków parterowego budynku, dostałem się w krąg ludzi nader ciekawych
wszystkiego, osobliwie spraw chronionych u nas tajemnicą. Nie puściłem naturalnie pary 7. gęby,
opowiadałem natomiast obszernie o swym ogródku i sadzonkach, tak iż w końcu uznali, żem jełop.
„Co z nim zrobimy?" – spytali jedni drugich. „A jaki jest cel jego wizyty?" – odparli drudzy
pytanie pytaniem. „Chciałem wylądować w Sangwinii" – wtrąciłem szybko.
Wymienili spojrzenia.
„Sangwinia jest w stanie wojny – oznajmił ten, który siedział (reszta stała). – Rozwaliliby cię,
nimby ś dotknął ziemi."
„Słyszałem, o tym od Flegmian" – przyznałem.
Siedzący skrzywił się,
„Ach, Flegmianie – mruknął. – Ten norodzifc padł ofiarą własnego zacofania. To samo czekało
Melancholię, gdyby nie my i Sangwinia. Flegmianie cierpią na kompleks winy. Ich religia,
ideologia i- tradycje zabraniają wyrobu i stosowania narzędzi, narzędziami bowiem przodkowie
Flegmian, a zatem i nasi, w mrocznej przeszłości rzekomo wyrządzili okropną krzywdę innemu
narodowi. Nikt jednak nie wie, co to był >za, naród i co to były za narzędzia."
„Pochodzicie tedy z jednego pnia''" – zafniereso
się.
„Oioszem, przed wiekami stanotoiliśm-y jedno ile w mia~
do rozLamu. Dziadowie

background image

nasi podzielili Dominie na cztery obozy: Cholerykę, Sangwinię, Flegmie i Melancholię.
Melancholia zachowała neutralność, Flegmia popadła w skrajny fanatyzm religijny, Sangwinia
opowiedziała się ,za umiarkowanym postępem technicznym, my zaś za postępem totalnym.
Teraźniejszość potwierdza, że obraliśmy najwłaściwszą drogę. Naifataln.ej powiodło się, nie, nie
Flegmii, neutralnej Melancholii, gdyż bierność i izolacja to gorsze od krańcowego fanatyzmu.
Może zresztą przesadzam z tą biernością. Melancholianie nawet opracowali pewien system
gospodarczy. Ale jaki! Rozpoczęło się to dość niewinnie. Nawoływano do jedności działania,
krzyczano o wspólnych dążeniach, dobrobycie – jak wszędzie; jednocześnie nie szczędzono
pochwał dla własnego ustroju i polityki ekonomicznej. Niby ustawienie szczebli hierarchicznych
podobne było do naszego, podział administracyjny prawie identyczny, a jednak... Przesyłano sobie
zarządzenia, sprawozdania i wytyczne z krańca Mełancholii w kraniec, nie omieszkując na każdym
piśmie umieścić drobnej informacji o tym, że jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej. Z bie giem czasu
akapit ten rozrósł się do rozmiarów obejmujących całe pisma. Zajęto stanowiska wzajemnej
adoracji. Czy to był punkt zwrotny? Chyba nie. Wszak sporadycznie następowały jednak zrywy
zespołów, ekip czy brygad wykonawczych i podwykonawczych, przeważnie niejako inspirowane
działalnością areopagów kontrolnych, bo i owe areopagi musiały się wykazać jakimiś
wskaźnikami. Jeżeli ogólnie było dobrze, jednostki kontrolujące wypadały źle, i odwrotnie.
Powszechnie chwalono akcje inspekcyjne, równocześnie różnymi sposobami starano się je ukrócić.
I wtedy doszło do tego, czego można się było od dawna spodziewać: przedstawiciele jednostek
kontrolujących jęli składać meldunki fikcyjne. Miast wytykać błędy, podziwiali organizację pracy,
konstrukcję spoleczną i tak dalej. Nie przestali oni piać z zachwytu nawet wówczas, gdy rzesze
ludzi udawały się za miasto, by zbierać korzonki na obiad. Kiedy Melancholia znalazla się r.a
szym współudziale, wystąpiła przeciw niej zbrojnie. Wojna trwała trzy tysiące łat. Charakter jej
działań był ograniczony – nie szło nam o zagarnięcie obszarów – lecz wystarczył do
zmobilizowania, rzekłbym – całkowitego zmobilizowania Melancholian. Melancholianie skończyli
z biurokracją, ruszyła wreszcie produkcja. I dziwna rzecz, czym większego Melancholia dostawała
łupnia, tym bardziej rozkwitała ekonomicznie. Założenia nasze przewidywały dźwignięcie tego
kraju z ruiny gospodarczej. Kiedy to nastąpiło, przerwaliśmy działania wojenne. Niestety,
Melancholia widocznie źle zrozumiała nasze intencje, gdyż w dalszym ciągu zbroi się i prowadzi
politykę agresji. Może nadal szuka samopotwierdzenia, a może to przyzwyczajenie, nie wiem.
Rozwój militarny nigdy nie był i nie będzie motorem postępu, lecz zawsze jest lepszy od stania w
miejscu, a nas, i to z niechęcią przyznaję, także w jakiś sposób chroni przed ewentualną
stagnacją..."
To powiedziawszy, siedzący dał znak, aby puścić mię wolno. Z radosną ulgą pożegnałem loszki,
nieświadom, że podążają za mną opiekunowie. Udałem się wprost do mego statku (jego dziób
wystawał ponad najwyższe budowle), nie zbaczając ani nie marudząc. Wokół roiło się od ludzi i
robotów. Roboty były zmyślnie skonstruowane, człapały samopas albo też prowadzone na
smyczach przez swych panów. Czasem wpadały na siebie z rumorem, który ginął w ogólnym
jazgocie. Skakały sobie wtedy wściekłe do wizjerów i trzeba było je rozdzielać, używając wody.
Gdym przechodził obok narożnego okrąglaka, spadł deszcz. Czerwone krople w zetknięciu z
ziemią parowały z sykiem i zostawiały na chodniku rdzawe plamy. Ludzie wrzeszcząc i piszcząc
chowali się po bramach. Ktoś wciągnął mię pod zadaszenie okrąglaka, gdzie już kłębił się
zaniepokojony tłum. Nad naszymi głowami łopotał transparent: REWIA CYBORGIZACJL Deszcz
dziurawił tkaninę transparentu, jakby z nieba spadały gorejące iskry, tak że po chwili wyglądała
niczym gęsty przetak, a z napisu nic nie zostało. Mój ubiór również się rozpuścił
nie spotykanym zjawiskiem atmosferycznym, sięgnąłem po kamerę. I wówczas czyjeś dłonie
wykręciły mi ręce, wyłuskały z nich aparat, a szorstki głos powiedział: „Na przeszpiegi, szpicłunie,
przyłeciałeś, co? Już nasi wyży-macze wycisną z ciebie prawdę! Nuże, ruszaj!" Poszedłem
sterowany bólem ramion, które moi prześladowcy wykrę-całi mi zależnie od kierunku, w jakim
miałem skręcić. Deszcz spł\ikał ze mnie ubranie całkowicie, zostałem tylko w jegierach. Prawdę

background image

mówił handlarz, od którego je kupiłem – rzeczywiście były z najczystszego płócienka i żadne
chemikalia się ich nie imały. Półnagiego odstawiono mię ciupasem na powrót do parterowego
budynku.
Dalsze me losy, Prytanio, nie są mi znane. Ocknąłem się dopiero w rakiecie. To, co ze mną
wyprawiano, gdym wrócił na Hegem, jest wszem wiadome, nie ma sensu przeto, abym o tym pisal.
Pragnę tylko jeszoze raz podkreślić, żem nie jest żadnym wywiadowcą dominiańskim, jeno
waszym, okrutnie w trakcie misji poszkodowanym. Szczerość powyższej wypowiedzi niechaj
świadczy na mą korzyść, podobnie jak zemsta, na której pastwę wydali mię Dominianie. Dla
jasności podaję, że roboty przez nich konstruowane są niesłychanie głupie i niesposobne do
wysiłku umysłowego, zatem ja, gdybym był robotem, nie zdołałbym napisać powyższego
wyjaśnienia. Jest to chyba niepodważalny dotoód, że wewnątrz metalowego zewłoku, który
dostałem od parszywych Dominian w zamian za skradzione mi nikczemnie ciało, siedzę ja, cały ja,
razem z mymi kiszkami grającymi mi marsza od tygodnia, to znaczy od dnia, gdy totrącono mię do
tej ciemnicy.
Zjadłem już cholewki więziennych kamaszy oraz no-gawice wspomnianych jegierów. Niebawem
nie będę miał co spożywać, błagam tedy o garść byłe jakiej strawy i kapkę wody, bom autentycznie
głodny! I zabierzcie spod mojej celi tych oprawców. Nie chcą uwierzyć, że nie mam,
akumulatorów, tylko żołądek, i ilekroć upomnę się o jadło, podłączają mię do sieci wysokiego
napięcia!!

Tygodnik „OBSERWATORIUM" podaje:
Według relacji naszych korespondentów, w prowincji Alkalohamuks, na południowy wschód od
metropolii Ngo, grupa naukowców odkryła płaskowyż sztucznego pochodzenia. Eksperci,
posługując się najnowocześniejszą techniką, ustalili ponad wszelką wątpliwość, że obiekt ten jest
byłym kosmodromem.

Rok – 770000, z Hegem na Epimeteję

Dom Ciepła Rodzinnego był jego domem i Donodot nie chciał akceptować innego. Rodziców
stracił wcześnie, dlatego straty tej nie odczuł dotkliwie. Na okres przysposobienia wstępnego wzięli
go pod kuratelę dydaktycy z rejonowego Domu Ciepła Rodzinnego. Kiedy podrósł, oddano go
bezdzietnej rodzinie posiadającej uprawnienia do adopcji. Nie zagrzał tam kąta, wkrótce znalazł się
na powrót w Domu. Od następnych przybranych rodziców również uciekł, a gdy zgłosiła się po
niego trzecia rodzina, zaszył się w pobliskim zagajniku, gdzie po dwóch dobach wytropił go –
brudnego i wygłodzonego – zdesperowany wychowawca.
Donodota zbadali psychiatrzy. Ich orzeczenie brzmiało: „Instynktowne przywiązanie do miejsca, w
którym pacjent spędził dzieciństwo. Nadzwyczaj rzadki przypadek braku zdolności do uczuć
wyższych." Donodot pozostał na stałe w Domu Ciepła Rodzinnego. Wpierw jako wychowanek,
następnie jako pracownik intendentury. Do zadań służbowych podchodził bez emocji, ale
wykonywał je należycie. Zwano go Maszynolem. Wyróżniał się doskonałą pamięcią i wysokim
stopniem inteligencji, co potwierdziły badania w Ośrodku Dalekosiężnej Nautyki.

kłym smugowcem, jakby nie chcieli zwracać na siebie uwagi, wszelako platorydowe znaczki na ich
piersiach nie pozostawiały wątpliwości, że Donodot ma przed sobą wysłanników dalnautu.
Oczekiwali go w gabinecie patera, posępni, o wyrazistych, twardych rysach, podobni jeden do
drugiego, jak gdyby odbito ich z tej samej sztancy. Lapidarnie wyjaśnili mu, z czym przychodzą.

background image

Propozycja była zdumiewająca. Donodot zrazu nie uwierzył, choć pracownicy Ośrodka nie
pozwalali sobie na żarty. Bo przecież o lotach kosmicznych miał ledwie mgliste pojęcie, los
ostatnio przedsiębranych wypraw ciekawił go nie bardziej niż przeciętnego Hegemitę, a
wiadomościami z zakresu fizyki nie mógłby się popisać nawet na kursach szkolenia
przygotowawczego; skąd więc to nagłe zainteresowanie jego osobą i ten – zdawało mu się – od
podstaw absurdalny wybór? Owszem, fakt, że zasięgano opinii ekspertów, trafia do przekonania,
ale czyż eksperci są nieomylni? Czym więc tłumaczyć dwa kolejne niepowodzenia? Wszak to
eksperci opracowali program obu ekspedycji.
Wysłannicy dalnautu życzliwie przytaknęli jego słowom. Istotnie, eksperci dwukrotnie popełnili
błąd, ale kosmonautyka jest dyscypliną raczkującą i łatwo w niej o błędy, z błędów narodzi się
fachowość. Nadto problem okazał się wyjątkowy, bez porównania trudniejszy niż w przypadku
Primy, Kwinty, Seksty czy Septimy – badania tych planet przebiegały zgodnie z programem –
poruszył Ośrodkiem Dalekosiężnej Nautyki bardziej aniżeli odkrycie istot zamieszkujących
Dominie, ich zdumiewającej kultury. Tak, tak, Donodot słusznie się domyśla, że mowa o Kwarcie,
od dawna intrygującej astronomów i – co dziwniejsze – historyków, którzy rozpowszechniają
nieprawdopodobne wręcz pogłoski o tym glebie. Sondy po osiągnięciu powierzchni Kwarty
wkrótce milkły z niewiadomych przyczyn, obie zaś ekspedycje z ludźmi na pokładzie zakończyły
się fiaskiem. Oni, przedstawiciele dalnautu, poczuwają się do obowiązku poinformowania Dono-
wtedy na Kwartę poleciał jeden człowiek – pilot popełnił samobójstwo; w wypadku drugim – kiedy
wyprawiono dwie osoby – obaj kosmonauci wrócili w takim stanie, że do dzisiaj przebywają w
lecznicy psychiatrycznej, a lekarze nie dają im szans na wyzdrowienie. Teraz Donodot wie, czym
ryzykuje, bo Donodot przecież poleci, oni, przedstawiciele dalnautu, są o tym przekonani.
Donodot kiwnął głową. Jasne, że poleci, któż by nie poleciał? Jednego wszakże nie rozumie:
dlaczego wybrano właśnie jego? Czy ze względu na tę ułomność psychiczną (jaką tam ułomność,
jest mu z tym wcale dobrze!), ze względu na to, że nie umie kochać, nienawidzić i bać się, że obca
jest mu rozpacz i gniew? Ze względu na jego znikomą zdolność do uczuć?
– – J. c*iv.
Donodot wylądował zgodnie z zaleceniem pod osłoną nocy. Wylądował na płaskowyżu o kształcie
równego czworoboku, rozciągającym się za uśpionym, skąpanym w łagodnym, turkusowym
świetle miastem.
Spece z dalnautu niczego mu nie sugerowali, unikał snucia przypuszczeń, co może zastać na
Kwarcie, mimo to Donodota nie zdziwił widok miasta. Na zimno, wpatrując się w barwną
panoramę, przeanalizował sytuację. Opuścił statek w skafandrze próżniowym – w przeciwieństwie
do poprzedników zabroniono mu oddychać tutejszym powietrzem – dotarł na skraj płaskowyżu, a
stamtąd spadzistym, utwardzonym traktem i dalej leniwie opadającą szosą pomaszerował w
kierunku zabudowań. Wziął ze sobą broń oraz zapas wysokokalorycznego prowiantu. Szedł
poboczem i usiłował przeniknąć wzrokiem czerń wiszącą po obu stronach drogi. Niebawem znalazł
się na rogatkach zalanych turkusowym brzaskiem. Stukot jego kroków odbijał się sucho i ostro od
frontów piętrowych budynków, położonych jeden przy drugim, budynków o identycznych
wejściach i oknach, ścianach
KIAI.C: w
trieiiiiiycii it;i as
i jakby wymarłych. Na szarym tle elewacji majaczyła od czasu do czasu niepozorna sylwetka,
sunąca niemal bezszelestnie; niknęła w którejś z bram albo za zakrętem ulicy.
Donodot odruchowo zaczął stąpać ciszej. Droga, którą przyszedł do miasta, biegła na wysokości
okien domów. Gdy z niej zeskoczył na pas chodnika, przekonał się, że stanowiła rodzaj niskiej
estakady. Sięgała mu ramion.
Zdwoił czujność i udał się w kierunku śródmieścia. Podejrzewał, że jego poprzednicy, po odkryciu
śladów cywilizacji, po przybyciu do jakiegokolwiek urbanistycznego skupiska tubylców,
niezwłocznie szukali kontaktu, prawdopodobnie manifestowali swoją obecność. Donodot ani

background image

myślał postępować podobnie. Fakt, że inteligentne istoty, wyglądem przypominające ludzi,
zamieszkują peryferyjna planetę, nie wystarczy, aby rzucać się pierwszemu napotkanemu
reprezentantowi tych istot na szyję.
W miarę jak zbliżał się do centrum, ulice ożywały. Co parę kroków przemykała skulona postać
zajęta własnymi myślami. Zmierzał ku pasażowi pod rozwidlającą się estakadą, kiedy w otoczeniu
zaszła zmiana: zamrugały silnie wszystkie punkty świetlne, jak gdyby rozdzielnia zaopatrująca
miasto w energię przerwała kilkakrotnie na krótko dopływ mocy. Donodot przystanął, bo
przystanęli gospodarze. Dopiero teraz, patrząc za ich wzrokiem, zorientował się. że owe
przesycone zielenią światło pada z rozpiętej nad ziemią siatki, o okach czarnych niczym niebo.
Turkusowy brzask znów jął migotać, tym razem nieregularnie, to przygasając, to rozbłyskując na
ledwie uchwytną chwilę. Tubylcy stali z zadartymi głowami. Ich wargi poruszały się jednakowo,
jak gdyby odczytywały ten sam tekst bądź powtarzały czyjeś słowa. Następnie światło zgasło i
zapłonęło na nowo, już jednolite i łagodne jak przedtem. Sylwetki zakręciły się w miejscu i
spiesznie podjęły przerwany marsz.
Donodot rozejrzał się. W tunelu pod estakadą niknęła zgarbiona postać. Sądząc po
powierzchowności i ubiorze.
powiedzieć – szpetne. Przez mroczny pasaż przeszli ramię w ramię; Donodot nadsłuchiwał, czy nie
podąża ktoś za nimi i zastanawiał się, jakim gestem zwrócić na siebie uwagę tuziemki. Gdy
wychynęli na powierzchnię, odezwał się do niej głośno. Nie zareagowała. Szła nadal tym samym
ciężkim, szybkim, ale spokojnym krokiem, pochylając czoło, jakby wypatrywała nierówności.
Zagadnął ją ponownie, a później ujął za łokieć. Jej ręka wydawała się bezwładna, posłuszna jego
woli. Kobieta parła naprzód, Donodot wzmocnił chwyt, potem szarpnął jej ramieniem. Wykonała
pół obrotu, wpadła nieomal na niego. Potrząsnął nią i krzyknął coś do niej. Nie odpowiedziała,
błądziła wokół wzrokiem obojętnym, może trochę zaskoczonym, że coś przerwało jej wędrówkę,
którą wciąż usiłowała kontynuować. Donodot miał wrażenie, że zatrzymał starającą się ciągle
jeszcze kroczyć mechaniczną, androidalną kukłę--automat, jakie konstruowano na Hegem gwoli
zabawy i wykonywania najprostszych czynności domowych. Puścił kobietę i pozwolił jej odejść.
Ulica wyludniła się. Najwątlejsze światełko w ginącym za horyzontem szeregu dziuplowatych
okien nie wskazywało, że ktokolwiek z mieszkańców tych jak pod sznurek ustawionych chatynek
czuwa. Donodot podkradł się do najbliższej, W wąskiej sieni dwoje drzwi przedzielały schody
prowadzące na górę. Ostrożnie, próbując każdy stopień, wspiął się na poddasze tonące w głębokiej
ciemności. Na suficie, mniej więcej pośrodku, iskrzyła ledwie dostrzegalna, cienka, jakby ostrzem
wyrysowana, fosforyzująca linia. Zbliżył się do niej z uniesionymi rękami. Namacał płytkie
wgłębienie. Pod naciskiem część sufitu u-stąpiła. Natychmiast turkusowy blask zalał facjatę.
Donodot rniał nad głową uchyloną klapę okienną. Między nagimi ścianami strychu stała pokaźna,
zajmująca prawie połowę powierzchni ława nakryta lśniącą materią i ozdobiona przedmiotami o
trudnym do określenia przeznaczeniu. Na poczesnym miejscu w centrum blatu, wznosił się
podłużny, wrzecionowaty kadłub, nie opodal, z ornamentalnej plą-
Sukcesoizy
symetrycznie względem matowego kadłuba, nie większe od dłoni skrzynki, pomimo licznych
zadrapań i wgięć, do złudzenia przypominające obudowy archaicznych aparatów radiowych, jakie
obejrzeć można w każdym szanującym się muzeum paleotechnologicznym.
Donodot usłyszał hałas i zamknął klapę. Po omacku zszedł na parter. Hałas trwał. Dobiegał zza nie
domkniętych drzwi. Donodot zajrzał tam przez szparę. Na gruzło-watej macie, wyścielającej pokój,
w przeciwległych rogach siedziały dwie osoby zwrócone do siebie przodem: kobieta i mężczyzna.
Kobieta rozwidlonym na końcu prętem podsuwała mężczyźnie tacę z naczyniami. Podskakujące na
tacy naczynia wydawały dźwięk, który rozchodził się po domu. Oboje byli zdecydowanie brzydcy,
tak jak tuziemka spotkana na ulicy. Mieli długie, szerokie nosy i masywne szczęki uzbrojone w
mocne zęby, nad ich niskimi czołami wichrzyły się podobne do sierści kosmyki, a policzki i
skronie – także kobiety – pokrywały ciemne, rzadkie kędziory zarostu. Donodot otworzył drzwi i

background image

wśliznął się do pokoju. Stanął tuż za progiem z nadzieją, że gospodarze zainteresują się jego
obecnością. Znajdował się w zasięgu ich wzroku, mimo to nie zdradzili się najmniejszym gestem,
że go widzą. Oni faktycznie go nie widzieli – Donodot pojął to wówczas, gdy postawił stopę na
drodze przesuwanej tacy, a kobieta nie przerwała czynności. Kilka naczyń potoczyło się na matę.
– Wybaczcie – powiedział, opuszczając mieszkanie.
Odgłosy za jego plecami świadczyły, że gospodarze zbierają przewrócone naczynia. Nie miał
ochoty sprawdzać, czy odprowadzają go spojrzeniem.
Donodot do świtu wałęsał się po ulicach. Nie zebrał żadnych nowych spostrzeżeń, prócz jednego:
nie tylko domy, ale i wyposażenie wnętrz było jednakowe. Zwłaszcza wystrój poddaszy podobnych
w każdym szczególe, pozbawionych wszelkich akcentów osobistych – a prze-
właścicieli – uderzał akuratnością.
Świt zastał go wspinającego się traktem w stronę płaskowyżu. Z tyłu budziło się miasto, przed nim
z wolna wyłaniały się coraz niższe partie widnokręgu, a wraz z nimi dwa czarne ostrza wymierzone
w niebo. Donodot wiedział, że jednym z nich jest czub jego rakiety, lecz ten drugi... Nim dotarł do
skraju płaskowyżu, znalazł odpowiedź: ten drugi był czubem również statku kosmicznego. Obcy
statek otaczała wysoka na wyrośniętego mężczyznę palisada o falistym szczycie, jasna i iskrząca,
jak gdyby zbudowana z gładkich, żelazoniklowych pni zakorzenionych w betonie. Za owym
szczelnym częstokołem, z czterech miejsc, o które wspierały się stateczniki (znad palisady
wystawały ich wierzchołki), wionęły gnuśne pasemka dymu. Wokół rakiety snuły się postacie
odziane w białe szaty spięte pod szyją, szaty spływające z ramion, suto marszczone, a tak długie, że
ciągnęły się po ziemi.
Donodot wrócił do rakiety. Nawiązał łączność z Ośrodkiem Dalekosiężnej Nautyki i zdał relację z
tego, co zaobserwował. Obraz z kamery penetrującej okolicę przekazał na Hegem, aby meldunek
był pełniejszy. Sam nie wiedział, co o tym sądzić. Z głosu specjalistów przebijało podniecenie,
kiedy poprosili Donodota, żeby wykonał serię zbliżeń rozmaitych ujęć sąsiedniego statku. Zrobił,
czego żądano, pozostając na podglądzie. Nie, to, co ujrzał na monitorze kontrolnym żadną miarą
nie zasługiwało na miano rakiety kosmicznej. Tworzywo, z jakiego wykonano tę w najlepszym
wypadku makietę, szydziło z wszelkich zasad konstrukcyjnych; nawet on – mający mniej niż słabe
pojęcie o kosmonautyce – nie ośmieliłby się wsiąść na pokład tego, co pokazywał monitor, więcej
– takim sprzętem nie pozwoliłby się bawić dzieciom.
– Więc powiadasz – usłyszał nabrzmiały z przejęcia głos – że tubylcy są zarośnięci od pięt po
czubek głowy?
– Tak.
– Na twarzy też?
– Też.
__.j– . * w^iusw ZDUZe-
nie, ile się da przy optymalnej ostrości.
Donodot skierował kamerę na okrążającego palisadę osobnika. Osobnik – płci nie do rozróżnienia
– miał łysą czaszkę i nagą, lśniącą twarz.
– Ale rysy... – powiedział zmieszany Donodot. – Nos, szczęka, te wały nadoczodołowe... Tak jak u
reszty.
– Trójka, zarejestruj ten prognatyzm – łącznik z dal-nautu zwrócił się do kogoś innego, potem
znów odezwał się do Donodota: – W porządku. Daj nam teraz miasto. Chcemy wiedzieć, czy nadal
pali się ta siatka.
Dzień był już w pełni, pomniejszona i skrócona ekranem perspektywa roiła się od istot nie
większych aniżeli punkt, jaki jest jeszcze zdolna przekazać wiązka elektronów. Turkusowe światło
zalewało domy z nie zmienionym natężeniem. Donodot zakomunikował to specjalistom,
aczkolwiek z ich ożywionych rozmów wynikało, że wiedzą więcej od niego. Operowali
terminologią zawodową i Donodot mało co rozumiał; a chciał rozumieć, chciał dowiedzieć się,
dlaczego – ilekroć spotkał się z mieszkańcami tej planety (gdy zaczepił pierwszą kobietę i później

background image

w trakcie składania kolejnych wizyt) – ulegał przejmującemu uc/.uciu, nieważne jakiemu, ważne,
że nie zdarzyło mu się to nigdy dotąd.
Łącznik rzekł:
– Są wstępne wyniki. Ta siatka nie oświetla miasta, jest rodzajem sieci informacyjnej lub
informacyjno-ko-munikacyjnej albo nawet, co wydaje się nieprawdopodobne, informatycznej. To
by mógł rozstrzygnąć wyłącznie ekspert...
– A strychy? – spytał Donodot. – Czemu służą?1 Łącznik wymienił z kimś parę zdań.
– Przyznaję – te słowa skierował do Donodota – strychy komplikują nam zadanie. Musimy opierać
się na twojej relacji, a ta zawsze będzie subiektywna i ogólnikowa. Niemniej pchnęliśmy dane w
kompilator. Po przeanalizowaniu uraczył nas stekiem bzdur, ale przy pewnym założeniu,
niedorzecznym zresztą, bo przyjęliśmy, że ongiś
na Kwarcie goscifa ooca cywilizacja, którą warto się chyba zastanowić. Brakuje nam jednak wielu
ogniw. Nie zaszkodziłby powtórny wypad do miasta... Donodot zgodził się. Polecono mu przedtem
odpocząć.
Siedział za sterami smugolotu, którego sensory ledwie muskały nawierzchnię estakady i mknął do
miasta. Furtę burtową opuścił z gotowym planem. Wbrew zakazowi dal-nautu postanowił
przystąpić do działania.
Na Kwarcie w strefie równikowej, gdzie Donodot wylądował, panowały temperatury
odpowiadające temperaturom z obszarów podbiegunowych Hegem. Do kabiny smugolotu wdzierał
się przenikliwy ziąb, lecz Donodot nie zamykał bocznych okien. Żałował tylko, że nie wdział
skafandra, który dokładnie chronił przed zimnem, a z którego zrezygnował, żeby mieć większą
swobodę ruchów. Nałożył jedynie lekki kostium tlenowy z biodrowym pasem obciążonym bronią.
Nim zjechał z płaskowyżu na trakt prowadzący do miasta, okrążył obszernym meandrem makietę
statku. W srebrzyste iskrzącej stalowej palisadzie, z pozoru szczelnej, odkrył wąski przesmyk
podobny do pęknięcia w litej skale. Zatrzymał pojazd i podszedł do szczeliny. W nieuchwytny
sposób poszerzyła się, gdy wsunął w nią końce palców. Zamknięty częstokołem dziedziniec,
pośrodku którego rozkraczała się rufa rakiety, zionął pustką. Zarówno na zewnątrz palisady, jak i
na terenie przez nią okoionym Donodot nie zauważył ani jednej z owych tajemniczych postaci
przyobleczonych w białe szaty z trenem.
Wszedł na teren dziedzińca. Trzymając się ogrodzenia przebył pół okręgu, aż odnalazł wejście
wycięte między statecznikami. Prowadziło do ciasnego przedsionka zaślepionego purpurową,
falującą ścianą. Przez jej powierzchnię nieustannie przebiegały mrowia ciemnowiśniowych
ogników, drżących i słabych, wydostających się spod ziemi i ginących u półkolistego sklepienia.
Donodot wyjął z ka-
– j u.^iaiij .LUJ-CJ. i-niirk-ntjići w mgnieniu oka ze stłumionym trzaskiem, sypiąc jasnymi
iskrami, otwierając przed Donodotem widok.
Poraziło go światło i dźwięk. W głębi rotundy, ze stożkowatego smolistego kadłuba osadzonego w
posadzce strzelał pionowo w górę jadowicie żółty płomień z jaskrawym jądrem, przy
akompaniamencie jednostajnego, ogłuszającego ryku. Przodem do tej miniatury wulkanu, w
szerokim rozkroku, z rękoma wzniesionymi nad głowami i złożonymi dłońmi, stały ubrane na biało
istoty. Donodot jak od ognia cofnął rękę. Zapadła dzwoniąca w uszach cisza. Purpurowa ściana na
nowo falowała, zasłaniając wejście.
Nie próbował powtórzyć eksperymentu.
W dzień ulice były bardziej ruchliwe niż nocą. Estakadę przecinały sznury pojazdów o
rozmazanych konturach, poniżej chodnikami przemykali piesi. Nad tym bezładnym, zgiełkliwym
tłumem pulsowało, znowuż pulsowało turkusowe światło.
Ruch zamarł. Donodot zastopował później niż inne pojazdy. Emisja świetlna przebiegała podobnie
jak ubiegłego wieczora. Potem miasto ożyło, lecz w miarę upływu czasu liczba przechodniów i
pojazdów malała, aż wreszcie – i stało się to tak niespodziewanie, że proces ów uszedł uwadze
Donodota – ulice zupełnie opustoszały.

background image

Niezdecydowany i zaskoczony (odnotował to jako ewenement w swych zdolnościach
psychicznych) kluczył po mieście, rozważając sytuację. Zatrzymał się na niższej estakadzie
dwupoziomowej jezdni, przy skrzyżowaniu. Sprawdził, czy broń tkwi na swoim miejscu i
wyskoczył z kabiny. Właz zostawił otwarty. Roztarł zziębnięte ręce, rozejrzał się, po czym skręcił
do narożnego domku. Nie taił swej obecności. W sieni zatupotał butami, zaglądnął do dolnego
pomieszczenia, następnie poczłapał ciężko po schodach. Na poddaszu czekał go typowy obrazek: ta
sama ława nakryta lśniącą materią i te same przedmioty o trudnym do określenia przeznaczeniu.
Przed ławą stał tubylec. Stał w takiej samej pozie,
Donodot trzasnął drzwiami. Przez uchylone w dachu okienko wpadał turkusowy brzask.
Mężczyzna stał jak posąg.
Cisza.
Donodota ogarnęło znane uczucie, którego nie potrafił nazwać: przykre, wyzwalające się w
obecności mieszkańców tej planety. A może to oni byli źródłem tego uczucia, może ono
emanowało od nich?
Przygotowywał się do czegoś, co miał wnet uczynić. I wtedy zamrugało okno w suficie.
Równocześnie, z bliższych i dalszych okolic, ze wszystkich krańców miasta, napłynęło sataniczne
wycie.
Tubylec odpowiedział na zew. Wył niczym szaleniec.
Donodot jednym susem znalazł się naprzeciw niego. Zobaczył wzniesione obłąkane oczy i
przepastne, zaślinione usta, wilgotną, czerwoną, rozedrganą gardziel.
– Przestań! – ryknął, potrząsając mężczyzną. Tamten poddawał się każdemu szarpnięciu, nie
reagował, przerywał wycie wyłącznie po to, aby złapać oddech. Donodot pchnął go, a potem w
porywie zapalczywości wymierzył kopniaka w ławę. Sprzęt z łoskotem rozsypał się po podłodze.
Tubylec przerwał. Nie, tym razem nie dla zaczerpnięcia powietrza. Jego kudłatą twarz zniekształcał
grymas tego uczucia, którego doznawał Donodot, uczucia, które spowodowało, że Donodot
zdemolował poddasze. Uczucia nienawiści i strachu.
Mężczyzna natychmiast podjął wycie, ale Donodot już wiedział. Poznał prawdę.
– To tak?! – krzyknął. – Nie wytrzymałeś, symulancie! Widziałem twoje pałające ślepia!
Ramieniem otoczył tubylca w pasie, zarzucił go sobie na biodro i pokuśtykał na dół. Gdy
wychodzili z domu, ponownie zamrugało światło i raptownie ucichło wycie. Na ulicach
zapanowało niezwyczajne poruszenie. Mieszkańcy wylegli z domostw, wrzeszczeli do siebie,
pokazywali Donodota palcami. Zjawiły się pojazdy.
Donodot w mig przejrzał zamiary nadciągających chmarą tubylców: chcieli odciąć mu drogę do
smugolotu. Z dodatkowym obciążeniem nie mógł biec równie szybko jak tamci, ponadto
mężczyzna jął się miotać, ośmielony widokiem ziomków. Donodot był w sytuacji przymusowej,
ścisnął w dłoni chłodną lufę i trzasnął mężczyznę nad uchem. Poskutkowało. Cios tłuszcza
skwitowała wyciem. Z nadbiegającej masy oderwały się grupy najszybszych osobników. Donodot
potknął się i upadł. Przekoziołkował przez ciało tubylca. Nie zważając na ostry ból barku porwał
mężczyznę z ziemi i bezwładnego zadał sobie na plecy. Kiedy dźwigał się z klęczek, niektóre z
istot pokonywały już wzniesienie po przeciwległej stronie estakady. Za sobą słyszał wściekłe
parskanie i rzężące oddechy.
Kulejąc dobrnął do otwartego włazu, obrócił się doń tyłem i strząsnął z siebie balast. Zabezpieczył
właz, a potem obiegł smugolot, aby dostać się do wnętrza drugim wejściem. Wspiął się na stopień i
pociągnął za klamkę – zamek stawił opór. Donodot poczuł uderzenie w bok, które o mało nie
zrzuciło go ze stopnia, i ujrzał kosmatą łapę zakleszczającą się na jego ramieniu. Targnął klamką
jeszcze raz i jeszcze. Ustąpiła. Wyrwał ramię z tłam-szącego uchwytu, nurknął głową do kabiny. W
otworze włazu tłoczyły się wykrzywione, szczerzące zęby twarze. Podciągnął kolana, po czym
gwałtownie rozprostował nogi. Stopy trafiły na miękką przeszkodę, głowy znikły. Zatrzasnął właz i
uruchomił napęd. Tłum zaryczał opętańczo, pierzchnął przed startującym srnugolotem.

background image

Marszrutę pamiętały urządzenia i one prowadziły smugolot. Donodot spokojny był o to, że wybiorą
najkrótszą trasę. Niepokoiło go co innego: w pogoń za nim puścił się strumień pojazdów. Cel
pościgu przedstawiał się jasno – tubylcy postanowili osaczyć Donodota, uniemożliwić mu powrót
na pokład statku kosmicznego, udaremnić ucieczkę z ich planety. Jego poprzednikom pozwolili
odlecieć, lecz on wiedział za dużo, zdemaskował ich, czego sobie bynajmniej nie życzyli.
Mężczyzna ocknął się. Leżał w nienaturalnej pozycji na
nął. Donodot, wciąż obserwując goniące smu^oljt pojazdy, ujął w dłoń kolbę broni.
– Nie chcą oddać darmo twojej skóry – powiedział do tubylca.
Tubylec zabełkotał. Zdążył już dojść do siebie. Wciskał się w kąt fotela i spozierał przerażony na
Donodota. W wymawianych przez niego gardłowo i śpiewnie sylabach by}o coś znajomego.
– Czego? – zapytał Doncdot, skupiając uwagę na padających zgłoskach. Zdawało mu się, że
rozumie mowę mężczyzny, a wkrótce nabrał pewności, że słyszy swój, acz fatalnie artykułowany
język.
– Łyyysol... Łyyysol... – jodłował tubylec coraz bardziej przerażony.
Pokonali ostatni zakręt. Do płaskowyżu pozostał prosty odcinek traktu. Ścigające pojazdy
zmniejszyły dystans. Trzy z nich pędziły łeb w łeb ze srnugolotem, a później powoli, lecz
konsekwentnie, zaczęły go wyprzedzać. Smugolot nie był maszyną wyścigową, Donodot bezradnie
spoglądał na wskaźnik sygnalizujący, że rozwinęli już maksymalną prędkość.
– Nic mnie nie powstrzyma – rzekł. – Staranuję każdego, kto się napatoczy. Tubylec jodłował w
kącie:
– Cieeebie nie maaa... nie maaa cieeebie... Jeeeden jest Łyyysol w miliardaaach pooostaciii... A
cieeebie nie maaa...
Smugolot ze świstem sensorów wychynął na płaskowyż. Eskortowały go trzy pojazdy wytracające
teraz szybkość. Donodot zdjął blokadę z układu hamulcowego i przejął sterowanie. Skierował
smugolot na lewy z prowadzących pojazdów.
– Przekonam was o swoim materialnym istnieniu – warknął, wyciskając pełną moc z silników.
Kierowca taranowanego pojazdu nie wytrzymał. Czmychnął w bok, pozwalając Donodotowi wyjść
do przodu. Przestrzeń między srnugolotem a otwartą furtą burtową statku kosmicznego malała
błyskawicznie.
śle na cieeebie ogień grooomowyyy – zajodłował tubylec. I dodał: – Jeeeżeli oddaaasz mnieee w
ręęęceee moooich rozjuszooonych braaaci...
W furtę wniknęli bez hamowania. Siła uderzenia smu-golotu o zaporę śluzy, sparowana polem,
zamieniła się w oślepiające wyładowanie energii świetlnej. Furta zawarła się za nimi.
Tubylec spał po przebytych wrażeniach. Rozpartym przed przyrządami Donodotem owładnęło
uczucie zadowolenia i ulgi, uczucie sympatii do łącznika patrzącego nań z ekranu.
– Namieszałeś porządnie, kolego – mówił łącznik z uśmiechem. – Będą musieli zrewidować
dotychczasową politykę. Udawać dłużej nie mogą, wątpię też, żeby przywitali nas orężem, kiedy
złożymy im oficjalną wizytę. W ogóle zburzyłeś ich niektóre pojęcia o świecie, udowodniłeś, że
ich samowiedza opiera się na fałszywych podstawach; uznają to w końcu sami i generalnie
przebudują swój światopogląd, bo jak długo można żyć w zakłamaniu i ukrywać przed
społeczeństwem prawdę? A jest to prawda z ich punktu widzenia wstrząsająca. Wspomniałem ci
już o pewnym założeniu, które przyjęliśmy przy pracy z kompilatorem. Ostatnie dostarczone przez
ciebie dane potwierdzają słuszność tego założenia. Istotnie dawno temu na Kwarcie gościła obca
cywilizacja, niewykluczone, że byli to przodkowie Dominian albo i nasi, przy czym upierają się
historycy. Nazywają tę planetę Epimeteją i twierdzą, że przed setkami tysięcy lat wylądowały na
niej nasze statki. Rzekomo nie tylko, że nie ograniczono się do ekspedycji, ale pobudowano na
Kwarcie bazy, czego dowodem ma być ów płaskowyż pełniący w przes łości rolę kosmodromu. Co
zaś się tyczy makiety i facjat, są to przypuszczalnie obiekty sakralne. Religia jest dość zawiła, ale
sporo szczegółów wskazuje, że dotyczy... nas. Dlatego chyba jesteśmy w stanie zrozumieć ich
reakcję, reakcję

background image

cy w oparciu o doktryny religijne.
– W takim oto państwie – kontynuował łącznik – prosto z nieba spadła raptem autentyczna
świątynia: miejsce kultu, a zarazem siedziba rządu, z której wylazło realne bóstwo, ucieleśniony
model ideału oczekiwanego od wieków. Pojawienie się bóstwa, na dobitkę tak par-szywie
rzeczywistego, że urągało wszelkim wyobrażeniom, stało się z wielu powodów niewygodne.
Gdyby bóstwo nie było bóstwem albo, wyrażając się precyzyjniej, gdyby bóstwo nie dysponowało
siłą, jaką mu przypisywano, bez skrupułów by się z nim rozprawiono. Wszelako strach przed
konsekwencjami paraliżował, więc tubylcy postanowili przybysza zignorować, udawać, że go nie
ma. Ich rząd osiągnął przy tym następującą korzyść: umocnił w społeczeństwie wiarę w
skuteczność i słuszność prowadzonej polityki, bo jak każdy obywatel mógł skonstatować – modły
zostały wysłuchane, tyle że gość nie ze wszystkim był wydarzony. Trwało to, dopóki bóstwo nie
zbezcześciło własnego ołtarza...
Donodot przytaknął. Grały rufowe silniki, a jego umysł zaprzątała ekscytująca myśl: jeśli nauczył
się nienawidzić i bać, jeśli zdołał wskrzesić w sobie sympatię, to może nie jest z nim tak źle, może
gdy wróci do Domu Ciepła Rodzinnego i stanie przed Estellidą, tą która ustawicznie wodziła za
nim swymi niezwykłymi oczyma, może wtedy okaże się, że potrafi... kochać.
adioteledagram
042317 star2 pierwmięgwiezd (k.ch,
cecha :

wypadek nadzwyczajny

czas

:

0,31379 drogi powrotnej

miejsce

:

sześcian o-g - +q/+u/-v

na skutek nieprzewidzianego,Lawinowego rozmnożenia się transportowanych z gai zwierząt
pokŁadowe wiwaria zostaty zdewastowane, zwierzęta wdarty się do sterowni hipotermicznej i
zniszczymy gtówne urządzenia rozrządu, wszelkie przejawy życia hibernowanych cztonków zatogi
ustaty. nie dziaŁają organy sterujące, poważne zagrożenie bloku napędowego, zawiodty wszystkie
zabezpieczenia, zwierzęta atakują moje podzespoty. w związku z powyższym wyko-natem manewr
alarmowy: sk ierowatem statek w przestrzeń pozagalaktyczną.
wiodący
,,pierwszego międzygwiezdn
en e,
Pracownię Yillandera zwano „Jamą Vi!!anderowską", Yillandera zaś – „Żonglerem genetycznym".
O Yillande-rze krążyły przedziwne pogłoski, ale nikt nie wiedział nic pewnego, chociaż wielu
chciało. To właśnie pod wpływem nacisku opinii publicznej redakcja „Dioramy" wysłała swego
korespondenta, Celestę, do pracowni Yillandera. Celesta, który dostawał drżączki nawet na widok
homina w wolierze zooparku, powiedział sobie najprzód: „Ten życiowy pech tym razem mnie
zabije", ale potem, pokrzepiony przez przyjaciół słowami otuchy, rzekł: „Sława albo blamaż!" i
łyknąwszy podwójną dawkę środków tonicznych, ruszył do „Jamy".
Yillander przywitał go spojrzeniem gada: zimnym, nieruchomym, beznamiętnym. Spytał:
– Z „Dioramy"? U mnie? Wywiad?
Celesta przełknął ślinę, zadreptał w miejscu i rozglądając się z przestrachem za czymś, na czym by
mógł bezpiecznie zawiesić wzrok, wybąkał, że byłby dozgonnie zobowiązany, gdyby Yillander
znalazł dla niego odrobinę czasu, zaszczycił go swym towarzystwem oraz wspaniałomyślnie
pokazał mu to i owo.
– No to cho...! – odparł Yillander i obróciwszy się do Celesty plecami, poszedł przodem.
Pracownia Yillandera mieściła się w dziesięciu pomieszczeniach tworzących amfiladę. W każdym
z nich stały klatki, po suficie puszczono przewody klimatyzacyjne, ze ścian spoglądały emitery
promieniowania elektromagnetycznego o długościach fal od infra do ultra. W klatkach coś się
ruszało.
– Wspaniała pracownia – oświadczył Celesta, przyglądając się swym spoconym dłoniom.
– To nie pracownia. To menażeria.

background image

Celeście przeszły ciarki po krzyżu: coś z najbliższej klatki patrzyło na niego. Oczami Yillandera.
ochryple.
– Po co? I tak nic nie skapujesz. Redaktorzy to z reguły kpy.
Celestę jakby kto żgnął nożem.
– Za to uczeni to dopiero, co? – zagadnął, podnosząc wzrok na Yillandera. Twarz tamtego
pozostała bez wyrazu. Z ostrego, różowego grzbietu nosa złuszczał mu się naskórek, a skórę na
wystających kościach policzkowych ozdabiała pajęczyna naczyń włosowatych czerwieńszych niż
ascetyczne wargi, które Yillander zaciskał, jakby postanowił nie oddychać.
– Sam się przekonaj – Yillander wskazał rząd klatek.
– Wolałbym jednak...
– A co tam zobaczysz? Probówki, retorty, inkubatory. Tutaj patrz! Ważne są konkretne osiągnięcia.
Celesta łypnął na klatki. Bardzo zapragnął znaleźć się w redakcji.
– W pewnych kręgach – rzekł, aby zmienić nieco temat – twierdzi się, że do swych praktyk
używasz zwierząt przywożonych z Gai.
– A co mam krzyżować? – warknął Yillander. – Ludzi? U nas zwierząt prawie nie ma, na Dominii
też. A Epimetejczycy nałożyli na swoje zwierzaki embargo. No to skąd?
– Zapewne odnotowałeś na swym koncie jakieś sukcesy – zaczął Celesta i zaraz ugryzł się w język.
Yillander jakby czekał na to pytanie.
– Jasne! Cały czas mówię: chodź, popatrz! – zbliżył się do ogrodzenia i wetknął palec w oko siatki.
– Tu mam centaura. Sam go tak nazwałem. Trochę homina, trochę eąuusa. A tam canidae z trzema
łbami. A mógłbym mu zrobić i dziesięć. – Obejrzał się na Celestę. – No, chodźże, człowieku! Bo
później głupoty w tej swojej „Dioramie" będziesz plótł!
Celesta z wysiłkiem oderwał stopy od posadzki. W klatce, przed którą się zatrzymał, stało duże
zwierzę o wy-
szyję, ogon i skrzydła.
– Pegaz – powiedział ciepło Yillander. – Eąuus plus aves.
Zwierzę popatrzyło na nich, potrząsnęło grzywą, zarżało i zatrzepotało skrzydłami. Celesta
odskoczył. Miał już dosyć.
– Fantastyczne! – wykrzyknął nieswoim głosem. – Materiał na cały program! Dziękuję za życzliwe
przyjęcie.
Yillander wyciągnął rękę, jakby chciał złapać Celestę za ramię.
– Ależ poczekaj! Pokażę ci jeszcze chimery, hydry, gorgony, tryfony, co zechcesz.
– Po co tyle subiekcji? – jęknął Celesta, z watą w kolanach cofając się krok po kroku. W drzwiach
trafił na przeszkodę. Obejrzał się i zesztywniał. Przed nim stał homin; miał rogi, chude kosmate
nóżki zakończone racicami i długi cienki chwost.
– A to mój pomocnik – wyjaśnił Yillander. – Homin ze szczyptą caprinae. Poznajcie się... –
zaproponował.
Ale Celesty już nie było.
Wieczorem Celesta przygotował obszerną relację ze swojej wizyty u Yillandera; relację o swojej
odwadze. Zuch – mówiono o nim.

Rok – 219000, z Hegem na Ziemię

Im głośniej klął, tym mniejszy odczuwał strach. Zachłystywał się ordynarnymi słowami, przeklinał
swoich rodziców, nauczycieli, siebie i bydlaka, którego miał przed sobą, a który starał się
dosięgnąć go kawałem uschniętego konara.

background image

Tkwił uwięziony między skałami; nad nim, pod nim, z boków i z tyłu – granit; jedyną drogę
ucieczki tarasowało masywne, włochate cielsko wilgotne od potu. Zapas w butlach ugniatających
barki malał z minuty na minutę,
atmosfer;] tej planety, ale jak długo? Nadmierne dawki azotu i tlenu wkrótce zwalą go 2 nóg, a
wtedy sękaty konar...
Yitalis klął dzień, w którym udał się do Yoscampy z Koncepcją; wymyślał Voscampie, że
zaakceptował Koncepcję i że zgodził się, aby on, Yitalis, pokierował jej realizacją. Pasja, 2 jaką
miotał przekieństua, wibracja sU-un głosowych, którą czuł w uszach, skroniach, w całej głowie,
sprawiały, że niebezpieczeństwo wydawało mu się mniej groźne, a wyciągnięty ku niemu konar,
zakończony szponiastym, uschniętym kikutem, malał do rozmiarów patyka, jakim dzieci droczą się
z dziećmi.
Yitalis krzyczał jak człowiek przerażony w najwyższym stopniu, jak człowiek, który lada moment
oszalały rzuci się do samobójczego ataku i którego od rozstrzygającego, desperackiego kroku
powstrzymuje wątła nadzieja, że nadejdzie odsiecz. Lżył dzień, w którym przestąpił progi Biura
Planowania Rozwoju i uścisnął dłoń planisty Yoscampy, dłoń podaną uprzejmie i wskazującą mu
wygodną berżerę opodal skromnego regału, pod krzewem parzącej utriki. Gdyby Yoscampa przyjął
go, jak przyjmowali petentów niżsi urzędnicy BPR-u, gdyby go po prostu zbył, Yitalis, po
odżałowaniu czasu zmarnowanego na pracę nad Koncepcją, cieszyłby się dzisiaj życiem i nadrabiał
zaległości towarzyskie. Lecz planista potraktował go zdumiewająco życzliwie niczym chorego, z
którym dopóty trzeba postępować łagodnie, dopóki nie zjawią się sanitariusze,
Z uwagą wysłuchał Yitalisa, prawie nie spuszczał wzroku z jego ust. Jakby go ponaglał, zdjęty
narastającą ciekawością. Potem poprosić swoich doradców. Oni także wysłuchali Yitalisa w
skupieniu.
– - Co powiecie? – zagadnął ich Yoscampa, już przychylnie usposobiony do Koncepcji.
Gdybyż okazali się zawistnymi, małostkowymi karierowiczami!
– • Hybrydyzacja stosowana przez następeov Vi.Uande.ra
mam w domu cerbera i stwierdzam, że jest to zwierzę nadzwyczaj żywotne i zdolne do reprodukcji,
choć wynaturzone.
– Podzielam twoje zdanie – rzekł drugi. – Oferowana przez Yitalisa technika zmian genetycznych,
aczkolwiek odmienna od techniki villanderowskiej, zdaje mi się szansą nie do pogardzenia.
– – To na pewno jest szansa! – rzekł trzeci. – Mimo że nigdy nie przeprowadzono eksperymentów
genetycznych na organizmach wyższych, wierzę w powodzenie. Zresztą trudno tu mówić o
organizmach wyższych. Hominy są wprawdzie prymatami na Gai, ale stoją na niskim szczeblu
rozwoju. Co nie oznacza, że nie będą przydatne jako dawcy transplantatów, zwłaszcza po
zaproponowanej w Koncepcji przeróbce.
Yitalis, uskrzydlony aprobatą profesjonałów, z wysiłkiem panował nad sobą:
– Zmiany genetyczne obejmą kilka tysięcy osobników – powiedział z powściągliwością, która go
sporo kosztowała. – Niewskazane by było, żeby osobniki te kojarzyły się z osobnikami
nieuszlachetnionymi. Spowodowałoby to powstanie niekorzystnych mutacji, a w konsekwencji –
wtórną degenerację. Toteż kod genetyczny zawarty w komórkach rozrodczych naszych pupilów
winien być o tyle uniwersalny, żeby akceptował gamety pochodzące wyłącznie od osobników
uszlachetnionych.
Planista i doradcy podziękowali Yitalisowi i zaprosili go na posiedzenie Radv. Yitalis zgromadził i
uzupełnił materiały, starannie przygotował się do wystąpienia na forum, lecz nie dano mu dojść do
głosu: Koncepcję przeforsowali prokurenci BPR-u. Poszło nadspodziewanie gładko; większość
członków Rady nie wiedziała dobrze, o co chodzi, uchwyciła ledwie sens Koncepcji i zadowoliła
się końcowymi wnioskami, nieliczni zaś sceptycy ulegli pod ciężarem wskaźników i liczb, którymi
rzecznik Yitaiisa sypał jak z rękawa, zawyżając je tak, że jego samego ogarniał
5 – Sukcesorzy
tym bliższy jest prawdy.

background image

Po obradach Yoscarnpa odciągnął Yitalisa na bok. Potrząsał grzywą opadających na czoło
ciemnych kędziorów.
– Koncepcja Yitalisa nomen omen! – rzekł. Z jego dużych, błyszczących oczu wyzierało uznanie i
wiara. Mądrość.
Nikt tak jeszcze nie patrzył na Yitalisa.
– Dziękuję – bąknął Yitalis.
– Długo zamierzasz tam pozostać?
– Do narodzin drugiego pokolenia neohominów, to jest plus minus trzydzieści lat. Rozpaczliwie
niska ta ich przeciętna wieku; przy naszej tysiącletniej możemy uchodzić w ich oczach za
nieśmiertelnych.
Yoscampa odpowiedział na czyjś ukłon. Tonem zwracającym szczególną uwagę na sens słów
oznajmił Yitalisowi:
– Walczący ze śmiercią pokładają w tobie nadzieję. Towarzyszyć ci będzie sztab
anatomogenetyków. Obejmiesz kierownictwo wyprawy.
Yitalisowi wydało się wówczas, że wskoczył na grzbiet szczęściu.
Z tym przeświadczeniem udzielał wywiadów, jeździł na spotkania, wygłaszał referaty. Czuł, że jest
przydatny... potrzebny... niezbędny... Gdybyż się tym zadowolił! Gdybyż wspaniałomyślnie zrzekł
się wątpliwego wszak zaszczytu dowodzenia ekspedycją! Gdybyż nie uwierzył przykremu
przeczuciu, że kiedy powróci wyprawa, o twórcy Koncepcji nikt już nie będzie pamiętać, za to
nazwisko dowódcy znajdzie się na ustach wszystkich.
Czyżby pragnął sławy? Nie! Nie? A więc...?
Nim osiągnęli pełną podróżną, dogonił ich ścigacz z retortami na pokładzie. „Przesyłam gamety
delphinów – depeszował Boscampa. – Przeanalizujcie możliwość uszlachetnienia gatunku
delphinidae. Ważne."
Yitalis w lot pojął intencje planisty. Gdyby Hegemici dysponowali zastępczymi organami
delphinów, mogliby dyktować tym istotom dowolne warunki, zdobyliby nad nimi przewagę;
delphini staliby się bardziej ugodowi. Wre-
mi akwatoriami. Yitalis niezwłocznie podjął badania, zaprzągł do roboty anatomogenetyków.
Skończyli na tydzień przed lądowaniem.
Życie na Gai skupiało się głównie w strefie równikowej. Występowało tu największe bogactwo
form, przeto Yitalis zdecydował się zrealizować Koncepcję właśnie tutaj.
Budowa bazy trwała blisko kwartał. Automaty oczyściły okolicę z lian, gniotowców i paproci i
osuszyły teren. Potem wzniosły konstrukcję zewnętrzną. Część załogi doglądała robót
wykończeniowych, część pod kierownictwem Yitalisa przeprowadzała pobieżną rejestrację i
selekcję napotkanych grup hominów. Odkryto pięć zaskakująco liczebnych stad, na poły
koczowniczych, na poły osiadłych, tworzących prymitywne wspólnoty, wyróżniających się spośród
pozostałych antropoidów niebywałą wielkością mózgoczaszki. Jakby ewolucja faworyzowała ten
gatunek, z tajemniczych powodów zresztą. Kominy te potrafiły rozniecać ogień, posługiwały się
prostymi narzędziami i skuteczną we wprawnych łapach bronią: pięściakami oraz tłukami. Były
wszystkożerne.
Z pięciu stad Yitalis wyłowił po dwieście najokazalszych samic. W trzech przypadkach musiał
unieszkodliwić przywódcę hordy rozwścieczonego tak jawnym i bezczelnym łupiestwem. Pojmane
samice umieścił w zagrodzie, nacechował i przebadał. Te, które były już w ciąży – wypuścił na
wolność. Pozostałe – 876 dorodnych, zdolnych do rozrodu egzemplarzy – sztucznie zapłodnił,
używając spreparowanych gamet.
Zdenerwowany asystował przy pierwszych narodzinach. Po udanym rozwiązaniu miał łzy w
oczach, zupełnie jak autentyczny biologiczny ojciec. Gdyby nie obecność kolegów, przycisnąłby
maleństwo do piersi. Zimna rozwaga eksperymentatora wzięła jednak górę nad uczuciami. Yitalis z
zadowoleniem stwierdził, że noworodek posiada wyjątkowo dużą płowe, członki zaś ma bardziej
ludzkie niż zwierzęce. Zbadanie organów wewnętrznych, których

background image

talis postanowił odłożyć do czasu, gdy noworodek stanie się dorosłym osobnikiem, zwłaszcza że
towarzysze pilili, aby ruszać dalej.

Przenieśli się do drugiej, wcześniej wzniesionej bazy, oddalonej o około jedną piątą długości
równika. Tak jak przedtem rozpoczęli od penetracji okolic i tak jak przedtem zapłodnili
wyselekcjonowane samice. Operację powtórzyli jeszcze trzykrotnie. Później przeprowadzili się w
pobliże oceanu. Zapłodnienie samic delphinidae przemodelowanymi gametami delphinów
nastręczyło Yitalisowi najwięcej kłopotów, związanych ze specyfiką środowiska, ale trwało krócej
niż którakolwiek z poprzednich operacji: niespełna dwa lata. Yitalis nie czekał nawet na wyniki:
śpieszyło mu się. Spieszyło.
Bazę numer jeden odnaleźli z trudem, mimo że pracował w niej nadajnik rozpoznawczy.
Roślinność zarosła i okryła ją tak szczelnie, iż sygnał nadajnika do urządzeń pelengacyjnych statku
docierał osłabiony i zniekształcony, co komplikowało namiar. Przedzierali się przez dżunglę na
łazach, sfatygowanych już mocno; krocząca przed nimi awangarda automatów wycinała równy
tunel w zielonej gęstwinie. Yitalis pieklił się, bo hałas płoszył zwierzęta i udaremniał obserwację.
Kiedy przejeżdżali przez teren ongiś zamieszkany przez jedną z hord, zarządził postój. Samotnie
zapuścił się w mroczny, rozwrzeszczany gąszcz, w stronę starych siedlisk hominów. Zastał je
zniszczone i w przeważającej części opustoszałe. Po polanach niegdyś tętniących życiem krążyły
zaniepokojone czymś zdziesiątkowane stada. Jedynie młodzież swawoliła po dawnemu, ignorując
ponure i ostrzegawcze porykiwanie dorosłych. Yitalis przyklęknął w chaszczach na wilgotnej
ziemi, w pobliżu hordy dowodzonej przez siwego samca. Zwierzęta okazywały coraz większe
zdenerwowanie. Aż naraz pierzchły na najbliższe drzewa. Na polanie został tylko stary samiec.
Warcząc gardłowo i potrząsając ściskanym w garści kamiennym tłukiem, wpatrywał się w
przeciwle-
mał oddech – dwie nieznacznie tylko owłosione człekokształtne sylwetki! To były neohominy.
Szły wyprostowane, zerkając na boki, zachodząc rozjuszonego samca z obu stron. Samiec stracił
orientację: taktyka napastników uniemożliwiała mu przyjęcie pozycji frontalnej.
Jeden z neohominów zamarkował atak, drugi zaatakował. Dopadł samca z tyłu, powalił go,
obezwładnił i wyrwał mu broń. Kamienny tłuk zawisł na moment w powietrzu, po czym opadł z
trzaskiem na czaszkę leżącego. Samiec zdychał w konwulsjach, a napastnicy tłukiem powiększali
dziurę w jego potylicy, żeby dostać się do ciepłego mózgu.
Yitalisem wstrząsnęło obrzydzenie. Był świadkiem koszmarnej sceny: dwie prawie ludzkie istoty
łakomie pochłaniały parującą zawartość rozbitego czerepu.
Na miękkich nogach wrócił do swego łazu.
W bazie odzyskał równowagę. Opracował plan kontroli migracji uszlachetnionych hominów i
dokonał wiwisekcji na trzech odłowionych sztukach. W trakcie zabiegu nie mógł się pozbyć
uczucia satysfakcji, że oto bierze odwet za tamtą zbrodnię dokonaną na niewinnym stworzeniu.
Test na przydatność transplantacyjną badanych organów wypadł pozytywnie. Można było myśleć o
schwytaniu i dostarczeniu do hegemskich banków protez pierwszych egzemplarzy neohominów.
Kierownictwo wycieczki Yitalis powierzył swemu asystentowi: nie chciał w niej uczestniczyć.
Nieodparcie ciągnęło go tam, na tę polanę, gdzie rozegrały się dramatyczne wypadki.
Z komory towarowej wyprowadził polatawiec i wystartował. Na co liczył? Dlaczego nie opamiętał
się w porę? choćby wtedy, gdy po nużącym krążeniu nad dżunglą uznał, że nigdy nie odnajdzie tej
przeklętej polany.
Co za fatum kazało mu wylądować na tych kamienistych wzgórzach? Czego szukał między
skałami?
Kiedy stanął oko w oko z tym neohominem, wydało mu się, że spotkał kogoś z załogi
ucharakteryzowanego dla
tamten zrobił pierwszy ruch, Yitalis poczuł się nieswojo. Nad wyraz nieswojo: broń została w
polatawcu, kilkaset kroków stąd.

background image

Szacowali się wzajemnie.
Neohomin wysunął prawą nogę do przodu i płynnie przeniósł na nią ciężar ciała. Znów zastygł,
jakby bał się spłoszyć Yitalisa. Yitalisowi wprost nie mieściło się w głowie, że oto rozpoczęła się
między nimi rozgrywka o najwyższą stawkę. Nie, to absurd! ten bydlak nie jest aż tak głupi, żeby
rzucić się na Yitalisa! Jaki miałby z niego pożytek? Nagle Yitalis znalazł odpowiedź na to pytanie.
Odwrócił się na pięcie i z gardłem dławionym strachem pognał w stronę polatawca.
Utknął za zakrętem w szczelinie skalnej. Bydlak usiłował wcisnąć się za nim, ale był zbyt
masywny; próbował dosięgnąć go ręką – okazała się za krótka. Yitalis zrazu miał nadzieję, że
neohomin da za wygraną: umięśnione cielsko znikło z wylotu szczeliny. Wkrótce jednak bydlak
był z powrotem, uzbrojony w sękaty konar. I wtedy Yitalis zaczął krzyczeć. Pojął, że neohomin nie
zrezygnuje, że dopnie swego, choćby miał warować przy szczelinie do końca życia i choćby
paradowały mu przed nosem zastępy takich samców jak ten upolowany na polanie.
Yitalis był nader apetycznym kąskiem. Ileż pyszności znajdowało się w tak olbrzymiej głowie...
– Bydlaku, czy nie widzisz, że to tylko hełm?! – załkał Yitalis.
Potem stracił przytomność.

Rok -148200, Hegem

Klinika Nymfeliusa mieściła się w nowoczesnej, okazałej budowli, co Ogowa stwierdził z
zadowoleniem. Jedyna droga prowadząca z metropolii, wylana piaskową
kazał ją zbudować nie tyle z myślą o przyszłych pacjentach, co o wrogach krytykujących metody i
skuteczność stosowanej przez niego terapii. Przyległy do kliniki teren utwardzono równo
ociosanymi blokami granitu. Tuż za nim wyrastała gonna i zwarta ściana lasu z przewagą drzew,
których nasiona sprowadzone zostały aż z Układu Solarnego.
Po gładkich, szerokich stopniach Ogowa dostał się do pustego, skąpo oświetlonego holu. Przeszedł
wzdłuż szeregu drzwi i wytężając wzrok odczytał skróty literowe. Odgłos jego kroków odbijał się
od sklepienia i rozbrzmiewał zwielokrotniony; Ogowa miał wrażenie, że lada moment
zdenerwowani pracownicy kliniki wyjrzą na korytarz, aby zbesztać intruza ośmielającego się
zakłócać im spokój. Zza kolejnych, mijanych drzwi dobiegło go plaśnięcie. Po krótkiej rozterce
zaanonsował się gongiem.
– Tak, tak, proszę – usłyszał.
Wszedł. Obok biurka, stanowiącego podstawowe wyposażenie pomieszczenia, klęczał mężczyzna.
Zbierał kartki wysypane z grubych, twardych okładek. Miał płowe włosy i mimo dojrzałego wieku,
puszysty, delikatny zarost na twarzy. Ta twarz o dziewczęcych rysach wydała się Ogo-wie
znajoma.
– Nymfelius, szukam Nymfeliusa – powiedział. – Czy to ty nim jesteś?
Tamten zaprzeczył. Przez usta przeniknął mu uśmiech.
Zwą mnie Mathenide – oświadczył wstając z klęczek. Zebrane kartki uformował w plik i wsunął
między okładki. – Nymfeliusa tutaj nie ma. Nie ma tu zresztą nikogo oprócz nas dwóch, jeżeli
przychodzisz sam. I oprócz zamro-żeńców.
Nazwisko Mathenidego nie było Ogowie obce, nie kojarzyło mu się jednak z żadną konkretną
osobą. Wszelako fakt, że spotkał go w biurze kliniki, świadczył, że Mathenide jest kimś z
personelu, może nawet asystentem Nymfeliusa.
– Przyjedzie za tydzień.
– To mi pokrzyżowało plany – wyznał otwarcie. – Nie spodziewałem się, że Nymfelius wyjedzie.
Mathenide uniósł prawą brew. Przyjrzał się stojącemu przy drzwiach Ogowie.
– Musisz z daleka przybywać – powiedział. – Brakuje ci, jak stwierdzam, rozeznania. Nymfelius
nigdzie nie wyjeżdżał. Został deportowany.

background image

Ogowa zmieszał się. Podejrzewał, że Mathenide czeka na wyjaśnienia.
– Przyleciałem z Epimetei – rzekł. – Studiowałem tam medycynę. Tam też wpadła mi do rąk
rozprawa Nymfeliusa, tytułu nie pamiętam, chyba nawet nie miała tytułowej strony. To był jeden z
tych skryptów niemile widzianych na uczelniach. Ośmieszał, ale przekonująco, obecną technikę i
celowość transplantacji. Później spotykałem się z różnymi opiniami o pracy Nymfeliusa; kilka
autorytetów naukowych wyrażało się o nim z najwyższym uznaniem. Stąd moja wizyta. Myślałem,
że może uda mi się dostać do zespołu Nymfeliusa, nauczyć się czegoś nowego...
– Ach tak – powiedział Mathenide z zagadkowym półuśmiechem. – Nymfelius zdziwi się, kiedy
usłyszy, że wieści o jego sukcesach dotarły aż na Epimeteję.
– Ma tam wielu zwolenników – dorzucił niepewnie Ogowa.
Mathenide roześmiał się.
– Zabawne – rzekł. – A tutaj go prześladowano. – Spojrzał z zaciekawieniem na Ogowę. – Nie
jesteś przypadkiem immunologiem albo, co gorsza, anestezjologiem klasycznym? – spytał, a gdy
otrzymał odpowiedź przeczącą, dodał niemal ze smutkiem: – Szkoda. Sprawiłbyś Nymfeliusowi
podwójną radość. On ich nie cierpi.
Ogowa zbliżył się do biurka. Nie opuszczała go niepewność.
– Jest więc szansa, że Nymfelius mnie przyjmie?
– Nie widzę przeszkód. – Jakby pod wpływem nagłej myśli, Mathenide ruszył do szafy. –
Nymfelius wbrew
wników i dzielił się z nimi wiedzą. Z zawiści rozpuszczano i rozpuszcza się do dzisiaj o nim plotki,
że jest stetry-czałym, opryskliwym staruchem, który stosuje kabalisty-czną kurację, a swe
pseudonaukowe, o wątpliwej skuteczności praktyki terapeutyczne trzyma w głębokiej tajemnicy.
Owszem, początkowo, nim przerzedziły się szeregi prześmiewców, Nymfelius odizolował się od
nich, był to gest samoobrony, w końcu jak długo można dobrowolnie wystawiać się na szyderstwa
bądź wręcz je prowokować? – Mathenide wyjął z szafy dwa kitle aseptyczne. Jeden nałożył, drugi
podał Ogowie. – To raczej ty, zważywszy wszystkie za, a zwłaszcza przeciw, powinieneś mieć
skrupuły. Został ci tydzień, niespełna tydzień do namysłu. Teraz, jeśli chcesz, nałóż fartuch i chodź
ze mną. W podziemiach wyrobisz sobie pogląd na charakter przyszłej pracy.
Ogowa narzucił na siebie kitel. Podążył za Mathenidem. Pneumatycznym dźwigiem osobowym
zjechali dwie kondygnacje w dół. Zaraz po wyjściu z windy poczuli chłód płynący wraz z
zapachem środków odkażających z głębi korytarza. Poszli tam, prowadzeni wyprzedzającą ich
seledynową świetlną smugą padającą ze ścian.
Minęli podwójne drzwi i znaleźli się w hali krioni-cznej, wąskiej i długiej, przedzielonej wzdłuż
taflą grubego szkła. Opodal wejścia, na kamiennej posadzce pod ścianą stały dwa wózki
operacyjne. Dalej hala zionęła pustką. Ogowa bez wyraźnego celu, rozglądając się, podszedł do
szyby. I wtedy z tamtej strony zapłonęło mocne, zimne światło, ukazując równy rząd kuwet
chłodniczych. Zajmowały je nagie ciała otwarte na całej długości klatki piersiowej. W ciałach tych
ginęły sploty przewodów. Obok każdego wezgłowia w kryształowym, sześciennym pojemniku
wypełnionym płynem odżywczym unosiła się galaretowata, szara bryła mózgu.
– Oni również czekają na Nymfeimsa – powiedział Mathenide.
czaszki najbliższego hibernata.
– Tak, tak – podjął Mathenide, widząc zaskoczenie Ogowy. – Także w technice hipotermii
Nymfelius zdystansował rywali. Przy dalekich lotach kosmicznych, przy anestezji klasycznej
obniża się ciepłotę ciała do plus 31 stopni, co wystarczy, żeby wyłączyć korę mózgową i znacznie
spowolnić procesy życiowe. Przy niższych temperaturach zarysowują się już różnice wrażliwości
poszczególnych organów wewnętrznych. Owa dyferencjacja zniechęca chirurgów krionicznych do
stosowania niskich temperatur, wymaga bowiem indywidualnego traktowania każdego z narządów.
Nie zniechęciła jednak Nymfeliusa, ba, on poszedł jeszcze dalej: w jego hibernatorach ciepłota
organizmów obniżana jest do minus 50 stopni. Wszelkie przejawy życia, jak choćby metabolizm,
są praktycznie nie do wykrycia. Człowiek wpada w letarg graniczący ze śmiercią. Naturalnie

background image

odwracalną. – Matheride zamilkł, aby sprawdzić, czy Ogowa go słucha. – Metoda jest
skomplikowana i wymaga użycia niezamarzających ustrojowych płynów syntetycznych. Na
poddanym zimnej anestezji organizmie dokonuje się wiwisekcji, ściągając równocześnie krew. Na
jej miejsce wpompowuje się oziębiony płyn organiczny zawierający między innymi związki
lityczne znoszące w ustroju człowieka naturalne bariery ochronne przed zimnem. Nieco wcześniej
od reszty ciała oddzielony zostaje mózg. Jakkolwiek żyje on życiem utajonym, potrzebuje tlenu
więcej, niż może mu dostarczyć płyn wprowadzony do organizmu zamiast krwi. Dlatego
przechowuje się go w schłodzonej odżywce. Mathenide przespacerował się wzdłuż szklanej
przegrody.
– Ci ludzie mogą w tym stanie przetrwać wieki – po- . wiedział – a postarzeją się o lata. W
dowolnej chwili można ich przywrócić do życia, ale... ten tutaj na przykład ••-- wskazał pierwsza z
brzegu kuwetę – ma wątrobę zaatakowaną rakiem, tego hibernowano w stanie ciężkiego ziwnłu, tej
zaś obie nerki uległy daleko posuniętemu /wyrodnieniu. I tak do końca.
Mathenide odwrócił się doń frontem i wbił ręce w kieszenie kitla.
– Otóż nie – oświadczył. – Żadne z nich nie zgadza się na transplantację. Z tego też powodu
znaleźli się tutaj, a nie w którejś z tych lecznic, gdzie montuje się ludzi jak, nie przymierzając,
roboty. Odmawiają przyjęcia jakiegokolwiek przeszczepu. I nie są to bynajmniej wyjątki. Ci,
których tu widzisz, stanowią zaledwie znikomą cząstkę czekających na swoją kolej;
niejednokrotnie stan owych czekających jest krytyczny. A jednak ryzykują. – Mathenide
zmarszczył brwi. – W ogóle do transplantacji ludzie zaczynają się odnosić z rezerwą. Ongiś, gdy
ten dział chirurgii był jeszcze w powijakach, każdy udany przeszczep uznawano za sukces. Później,
w miarę rozwoju immunologii zaczęto poczynać sobie coraz śmielej, aż nadszedł czas, że operacje
przeszczepiania wpisano na listę łatwiejszych zabiegów chirurgicznych. Nie było przypadków
nieuleczalnych. Przedtem osobnik, który zmarł w drodze do lecznicy, zasilał bank protez. Potem,
kiedy przybyło placówek medycznych, kiedy wystarczyło przynieść do specjalisty głowę, a on z
byle odpadków potrafił dosztukować do niej resztę, wyszło na jaw, że banki protez są puste.
Zabrakło dawców. – Mathenide zachichotał. – To chyba pomija się milczeniem na waszych
uczelniach? – zagadnął i nie pozwalając przeszkodzić sobie odpowiedzią, kontynuował: – Zaczęto
na gwałt rozglądać się za nowym źródłem. Bodajże Yillander, nie, Yitalis, zwrócił uwagę
anatomów na istoty zamieszkujące Gaje, potomków, wybacz mi tę prawdę historyczną,
epimetejskich praszczurów. Współcześni Epimetejczycy nie przyznają się do pokrewieństwa z tymi
stworzeniami, ale faktem jest, że ich antenaci wylądowali na Gai i skrzyżowali się z gatunkiem
homininae. Powstałe z tych związków hominy przypominały budową swych rodziców, posiadały
nawet sporo inteligencji. Anatomogenetycy pod kierunkiem Yitalisa przetestowali przedstawicieli
hominów i orzekli, że po małych poprawkach genetycznych stworzenia te nadawać
kształcenia Gai w gigantyczny bank żywych, obliczonych na przyszłość protez, z których
korzystamy po dzień dzisiejszy. Są to niewątpliwie protezy drogie, gdyż w ich cenę wkalkulowany
jest koszt odławiania i transportu, lecz w niczym nie ustępują autentycznym organom,
zaryzykowałbym stwierdzenie, iż są od nich doskonalsze. Mimo to zaufanie do protez słabnie,
rośnie natomiast do metody Nymfeliusa.
Ogowa przytaknął. Trochę zdeprymowały go wywody Mathenidego nawiązujące do niechlubnej
działalności jego przodków.
– Nymfelius zrezygnował z transplantacji tradycyjnej?
– zapytał, by pokryć zmieszanie.
– Nymfelius zrezygnował z transplantacji w ogóle – sprostował Mathenide. – Na początku kariery
naukowej przebywał jakiś czas w Układzie Solarnym, na Gai właśnie, gdzie natknął się w toku
badań na pewien typ bezkręgowców nazwanych później przez niego plathelmin-thesami. Te bardzo
różnorodne pod względem wyglądu i trybu życia, drobne, zazwyczaj wodne drapieżniki wyróżnia
spośród wyżej zorganizowanych zwierząt nie spotykana w Układzie Naszym cecha: posiadają
zdolność regeneracji, przy czym jest to coś więcej niż zwykła regeneracja reparatywna. Z

background image

pokrajanego na dziesięć kawałków plathelminthesa wyrasta tyleż samo nowych plathelmin-thesów.
Można też doprowadzić do zrośnięcia się dwóch osobników albo spowodować wytworzenie się
dwóch głów u jednego osobnika. Nymfelius po żmudnych zabiegach wyodrębnił z plazmy
komórkowej owych osobliwych robaków substancję wywołująca odradzanie się utraconej części
ciała. Substancja ta okazała się skuteczna również w przypadku człowieka.
Mathenide urwał. Obrzucił wzrokiem cichą, zalaną światłem halę i skierował się wolno do wyjścia.
Ogowa ruszył za nim dopiero, gdy tamten przekraczał próg.
– Ależ to rewelacja – powiedział zduszonym głosem.
– Przewrót!
uśmiech.
– Ta metoda zrewolucjonizuje medycynę – dodał Ogo-
wa.
Zajęli miejsca w windzie. Z przeciągłym sykiem pomknęła w górę. Mathenide otworzył drzwi i
puścił Ogowę przodem.
– Przede wszystkim jest bezsprzecznie tańsza – oświadczył, kiedy na powrót znaleźli się w
pomieszczeniu biurowym. – A trzeba ci wiedzieć, że ekonomia w medycynie wbrew pozorom
ciągle ma decydujące znaczenie. Sama zaś technika regeneracji jest w jakimś sensie czystsza,
doskonalsza, bardziej zgodna z naturą od techniki przesz-czepieniowej. Po kuracji człowiek
pozostaje ten sam, nie jest nosicielem cudzych narządów, ma świadomość, że jego organizm
zwalczył chorobę, że jest odrodzony; po kuracji człowiek odnosi się do swego ciała z pełnym
zaufaniem.
– A jak przebiega proces odnowy?
– No cóż, proces odnowy można podzielić na dwie fazy. Pierwszą już widziałeś; polega na
głębokiej anabiozie, z czym znakomicie radzą sobie automaty. W drugiej fazie ożywia się chory
organ. Załóżmy, że jest nim serce porażone infarktem. Obszar objęty martwicą, a właściwie samo
jej ognisko, zostaje chirugicznie usunięte. Natychmiast po ekstyrpacji zdrową pozostałość organu
zasila się krwią z dodatkiem anabolicznych środków przyśpieszających biosyntezę. Równocześnie
do krwi podaje się substancję Nymfeliusa, która poprzez aktywizację podziału i różnicowania się
komórek powoduje odtworzenie utraconej części. Uściślając, substancja Nymfeliusa zmusza
komórki do odczytania i zrealizowania zakodowanej w ich DNA informacji w ilości większej niż
ta, którą spożytkowują normalnie dla budowy własnych białek. Długość procesu odnowy jest różna
dla różnych narządów i zależy od stopnia zaawansowania choroby. Z reguły nie przekracza połowy
roku. Później przechodzi się do powolnego ożywiania całego organizmu. Trwa to przeciętnie
miesiąc. W tym czasie pacjenci otrzymują potężne dawki hormonów i na-
docierając do najdalszych zakątków budzącego się ustroju, przywraca mu świeżość, niejako go
odmładza.
– Jest to rzeczywiście proces odnowy w najszerszym, pojęciu – powiedział Ogowa. Był wciąż pod
wrażeniem tego, co zobaczył w hali krionicznej i słów Mathenidego Wrażenie to wzmacniało
przekonanie, że deportacja Nym-feliusa była ze wszech miar krzywdząca i niesłuszna. Swymi
myślami podzielił się z Mathenidem, dodając: – Nie rozumiem jednak powodów...
– Zawiść – odparł Mathenide. – Głównie zawiść. Ponadto metoda Nymfeliusa stawia pod znakiem
zapytania potrzebę zatrudniania anestezjologów, nie mówiąc już o immunologach; przecież to
druzgocący cios wymierzony rzeszom specjalistów! Z punktu widzenia metody regeneracji ich
przydatność jest zerowa. Dla wszystkich stało się jasne, że jeżeli Patronat Medyczny udzieli
Nymfeliusowi poparcia, wkrótce po tym anestezjolodzy i immunolodzy stracą pracę. Ale
Nymfeliusowi takiego poparcia nie udzielono, ponieważ syn ówczesnego patrona pobierał nauki
akurat z zakresu immunologii. Swojej żonie, anestezjologowi, patron też nie myślał szkodzić.
Dlatego po prostu nie zareagował na wieść o nowej metodzie. Zareagowali natomiast zawodowo
zainteresowani. Posypały się kalumnie, stosowano rozmaite dotkliwe szykany administracyjne,
moralno-etyczne; wreszcie za aprobatą patrona uknuto perfidny plan, który miał skompromitować

background image

Nymfeliusa. Ówczesny patron ukazuje się nam jako dwuli-cowiec, bo zważ: z jednej strony pragnie
Nymfeliusa pognębić, z drugiej: potajemnie powierza jego opiece żonę cierpiącą na niewydolność
krążenia. Żonę, którą podobno bardzo kochał. Przywiózł ją zresztą osobiście tutaj, do kliniki
Nymfeliusa i polecił jego asystentowi roztoczyć nad nią szczególną opiekę. Po kwartale tego
samego asystenta wciągnął do spisku. Plan przewidywał zamianę programu w pracującym
regeneratorze. Trzeba ci wiedzieć, że podczas czterotygodniowego okresu reanimacji, czyli do
momentu odzyskania przez hibernata świadomości, a co za
szczy się aparatura, dodajmy, niezawodna. Do hali krionicznej nie zagląda się prawie wcale,
asystent miał więc łatwe zadanie. Zamiana programu, chociaż pacjent jest już w zasadzie zdrowy,
może doprowadzić do poważnych powikłań. Na to liczono i nie przeliczono się. Przypadek
zrządził, że asystent, przez niedopatrzenie lub mylnie interpretując nakaz, zamienił program w
regeneratorze resus-cytującym żonę patrona. Założony przez niego program został wcześniej
przygotowany dla mężczyzny, na wypadek dość typowego schorzenia. Przez cały miesiąc powrotu
do zdrowia kobieta dostawała pokaźne dawki hormonów męskich. Z wiadomym efektem.
– Zmiana płci – skonkludował Ogowa.
– Patron pożegnał się z życiem nazajutrz po otrzymaniu wiadomości. Stało się to nad ranem w jego
rezydencji z dala od miasta. Na ratunek było za późno. Sekcja wykazała ukrytą wadę serca. Rada
Patronacka, nie czekając na wyniki śledztwa, które skądinąd prowadzono dziwnie ślamazarnie, pod
wyraźną presją powzięła jednomyślną decyzję: postanowiła skazać Nymfeliusa na dożywotnią
deportację. Wyrok został wykonany.
Mathenide zamilkł. Przesunął po blacie biurka plik papierów z miejsca na miejsce i lekko uniósł
ramiona, jakby chciał powiedzieć: „To wszystko, co miałem do zakomunikowania."
– A – Ogowa przełknął ślinę – a czemu Nymfeliusa ułaskawiono? Co wpłynęło na zmianę decyzji
Rady?
– Powinieneś raczej zapytać: kto? – Mathenide z niezrozumiałym rozbawieniem pogładził się po
policzku, muskając opuszkami palców delikatny zarost. – Oczywiście nowy patron medyczny. Jest
nim osoba, która była żoną poprzedniego patrona. Tak wysokie stanowiska mogą zajmować
wyłącznie mężczyźni, więc chyba jasne, że owa osoba, zawdzięczając Nymfeliusowi swój awans,
pragnie bodaj w części się zrewanżować.
Gra uczuć na twarzy Mathenidego przykuła uwagę Ogowy. Odniósł wrażenie, że Mathenide bawi
się jego
aż on sam na to wpadnie, ale z każdą sekundą zdaje się tracić nadzieję, a nabiera przekonania, iż
on, Ogowa, błądzi myślami zupełnie gdzie indziej i coraz bardziej oddala się od właściwego tropu,
co Mathenidemu sprawia dodatkową satysfakcję, o czym świadczy ta filuterna mina.
– Gdyby Nymfelius robił ci trudności – rzekł Mathe-nide, wyciągając dłoń na pożegnanie – w co
mocno wątpię, bo znam tego człowieka nazbyt dobrze, powołaj się na mnie.
I wtedy Ogowę olśniło. Ta myśl wprawiła go w stan niemej tępoty:
– To... ty! – wykrztusił.
Mathenide odpowiedział szerokim uśmiechem.
– I stwierdzam – dodał – że w nowej skórze czuję się o wiele, wiele lepiej.

Rok -70500, Hegem

Hebanon postarzał się przedwcześnie. Czuł się stary, tak stary, jak stare były klony w parku, w
którym co dnia zażywał świeżego powietrza. Żaden z dawnych przyjaciół Hebanona nie
rozpoznałby go w tym snującym się sennie skrajem wyludnionych alejek, zapatrzonym w czubki
swoich butów, z natury milczącym człeku, a gdyby rozpoznał, znikłby mu czym prędzej z oczu,
aby samemu nie zostać rozpoznanym.

background image

Hebanon po swej życiowej porażce w krótkim czasie stracił pracę, kolegów, szacunek i
popularność, słowem wszystko prócz nadziei – nikłej, lecz ostatnio, bez racjonalnego uzasadnienia
rosnącej – która utrzymywała go przy dość aktywnym życiu spędzanym na ogół w salach
konceptronu. Niedawno odważył się po raz pierwszy – kusiło go to od lat – zanieść tam konspekt
swego chybionego projektu i zażądać dowolnej kreacji pozytywnej.
dmuchaną przed laty i okrytą śmiesznością sprawę; nie pomylił się, chłopak wprawdzie okazał
zdziwienie, że daje mu się papiery zamiast konkretnego przedmiotu, jakie zwykle przynoszono i
które służyły jako podstawa do zainicjowania in-spe skopii, ale przyjął je bez komentarzy i
zaprogramował konceptron zgodnie z poleceniem. Hebanon przeżył ten seans ciężko: rozmach, z
jakim aparatura symultaniczna zrealizowała wizję, przekroczył jego najśmielsze oczekiwania,
przeraził go wręcz; Hebanon miał uczucie, że konceptron odgadł jego najskrytsze marzenia i
rozmyślnie postanowił skarykaturować dodatnie strony projektu, że celowo odtworzył przed nim
tak spotwomiałe od wszelakich wspaniałości obrazy, aby mu obrzydzić ów projekt raz na zawsze.
Hebanon obiecał sobie nie zajrzeć więcej do sal konceptronowych, ale już po dwóch tygodniach
był tam z tym samym projektem. Nadzieja, którą żył, a do której nigdy by się nie przyznał, była
również powodem jego regularnych spacerów po parku, gdzie dawno temu znalazł – pozornie, jak
się później okazało – odpowiedź na dramatyczne wówczas pytanie.
Pachniało wilgotnym poszyciem. Z sąsiadującego z parkiem rezerwatu dobiegały porykiwania
neohominów, które już od wieków nie wzbudzały w transplantologach entuzjazmu i teraz,
pozostawione na pastwę losu, dziczały między drutami. Pojedyncze osobniki sporadycznie
wymykały się stamtąd i buszowały po mieście, siejąc popłoch, dopóki Służba Zootechniczna nie
umieściła ich na powrót za ogrodzeniem albo w usypialni.
Wśród monotonnego szumu żółknących liści opadały wirujące, skrzydlate nasionka klonu.
Hebanon przycupnął na występie okalającym pusty, nagi cokół. Coraz częściej nogi odmawiały mu
posłuszeństwa.
U podnóża cokołu, zwrócony do Hebanona plecami, siedział mężczyzna ubrany w brązową,
przybrudzoną katankę z termolenu, jaką nakłada się w spiekotę. Co chwila przykładał do ust
ściskany w dłoniach antałek i pociągał kilka łyków. Mamrotał coś pod nosem. Hebanon odkaszlnąi
głoś-
6 – Sukcesorzy
na niego przez ramię. Czknął głęboko i wyzywająco. Był młody, twarz miał nabiegłą krwią,
zaczerwienione oczy i włosy w nieładzie. Po niechlujnej, strąkowatej brodzie spływały mu kropelki
wina.
– Czego, morrrdeczko? – zagadnął ochrypłym tenorem. Z wysiłkiem i jakby z niechęcią, nie
odrywając siedzenia od ziemi, odwrócił się do Hebanona przodem. – Na babcię czekasz, dziadku?
Hebanon, gdy tylko zorientował się, że mężczyzna jest pijany, dźwignął się z miejsca, aby odejść:
przebywanie w towarzystwie osobników nietrzeźwych uważano powszechnie za uwłaczające i
ryzykowne. Ale w rysach mężczyzny było coś wywołującego falę wspomnień, coś, co kazało
Hebanonowi pozostać.
– A ty? – zapytał, nadając słowom uprzejme brzmienie. – Czy także na kogoś czekasz? – Znajome
oblicze wciąż przykuwało jego uwagę. Usiłował odnaleźć w nim cechę, która by mu pomogła
ustalić personalia mężczyzny.
Młody zarechotał obelżywie.
– No – potwierdził. – Na sfrajerowanych staruchów, hy hy hy!
Hebanona nie zraziło to bezprzykładne chamstwo. Gorączkowo przetrząsał pamięć.
– My się chyba znamy – szepnął. – Ja...
– Pewnie! – mężczyzna przytknął do warg kurek antałka, odchylił do tylu głowę i zakrztusił się. –
Hy hy hy! Pewnie, że znasz mnie, gamoniu jeden! Wszyscy naokoło mnie znają, tylko nikt się nie
przyznaje. Na razie znalazł się jeden: ty. – Otarł rękawem usta. – Jak mnie nie mają znać, jak
pokazywali mnie od takiego kurdupla, co szczy w majtki. No, może tu to nie tak, i całe szczęście,

background image

przynajmniej nie wytykają człowieka palcami. Uciekałem, uciekałem, aż wreszcie chyba znalazłem
kryjówkę. Na przykład ty, gapisz się i gapisz, niby znasz mnie, ale nie znasz.
Hebanon odwrócił wzrok. Głos rozmówcy również nie był mu obcy.
– Widziałem... Prawdopodobnie widziałem... Mężczyzna machnął ręką.
– Wszyscy widzieli, morrrdeczko. Nawieszali plakatów i tych różnych... Nasze dziecię ma roczek,
nasze dziecię ma półtora roczku, nasze dziecię je zupkę, nasze dziecię robi kupkę; pooglądałem se
kiedyś te fotogramy, od samego kartkowania głowa może rozboleć; a na jednym plakacie, nawet
niedawno go widziałem, wisiał na rogatkach, na zapomnianej ruderze, zapaćkany i zabazgrolony,
wyblakły ze starości, no i na nim jakaś kanalia wypisała zaraz pod moim zdjęciem: „bachor
ludzkości". Ha, nie bez racji... Żeby czarnica tego łachudrę!
Młody pił łapczywie i długo, a potem równie długo łapał oddech.
– Wnet mi przejdzie... Słabnę z dnia na dzień... Tylko to mnie jeszcze trzyma – poklepał ściskany
między kolanami antałek. – Dobre jest, inaczej się po tym myśli... Mój brat podobno nigdy tego
nawet nie skosztował... Bałwan! – zaśmiał się i dorzucił z pijackim przekonaniem: – Dlatego szlag
go trafił. Ciut za wcześnie albo ciut za późno, jak kto woli. Tak by mnie nie było i tak by mnie nie
było, ale jestem. Na darowanym... – zajrzał Hebanonowi w twarz. – A ty, morrrdeczko, nic a nic
nie pojmujesz? Nie? Znaczy, że odpowiednie wynalazłem se miejsce, nie znają mnie tutaj...
Mógłbym ci ostatecznie zasunąć parę detali, bo aż ci uszy płoną, ale jeszcze weźmiesz i
wykopyrtniesz jak mój brat, ojciec i matka w jednej osobie. Nie, matka to probówka, a ojce –
genetyki, żeby ich... Hy hy, jak se przypomnę... A brat był mądry, w fizyce kombinował –
mężczyzna zamyślił się. – Zajmował się badaniem zmiennych pól grawitacyjnych – rzekł
nadspodziewanie rzeczowo. – Interesowała go zwłaszcza strona praktyczna, czyli możliwość
budowy grawi-tolotu. Prace były niemal na ukończeniu, brakowało jedynie – młodzieniec parsknął
z sarkazmem – bagatela... projektu anihilatora kwantów grawitacyjnych. Jego współpracownicy z
uporem twierdzą do dzisiaj, że pro-
tatki, a jeśli robił, to dotyczące nieistotnych szczegółów, i kiedy umarł, prace nad grawitolotem
utknęły w martwym punkcie. No i klapa...
Hebanon był wstrząśnięty. Niemrawo poruszał szczękami i patrzył, jak tamten wlewa w siebie
wino.
Mężczyzna strzepnął krople z brody – odbiło mu się – po czym podjął:
– Czuję, że odżywam, morrrdeczko... Wreszcie mogę robić to, na co marn ochotę. Najgorsze, że ci
szubrawcy odebrali mi abonament jak jakiemuś aspołecznikowi. Teraz wszystko, łącznie z żarciem
i ciuchami, muszę fasować z tych Kontrolowanych Magazynów Zaopatrzenia, a tam wino
racjonują. Nie podobało się kołkom, że wystawiam se czeki wyłącznie na sikacza, oni zmuszają
człowieka, żeby jadł i ubierał się jak należy... Chcieli zabrać mi tę kurtkę, co mam na grzbiecie, i
dać nową, bo ta brudna i niestosowna... A gówno! Jest wolność czy nie? To mój interes, jak żyję i
czy piję, czy nie piję, nie? Wystarczająco długo znęcali się nade mną, mam chyba prawo
decydować o własnym losie, nie prosiłem się na świat i nie moja wina, że jakiemuś szajbusowi
zachciało się mnie spłodzić... – mężczyzna zarechotał przesadnie głośno. – Jak pomyślę o tych
pierwszych próbach... – splunął siarczyście i ożywił się. – Znam tę historię ze słyszenia, opowiadał
mi jeden... o tym gościu, co tak ładnie to wykoncy-pował. Jak już ludzie opuścili ręce, zjawił się
właśnie ten gość ze swoim panaceum. Wystarczyła mu jedna komórka, żeby stworzyć z niej cały
organizm...
Hebanon przytaknął machinalnie. Wynurzenia nieznajomego przywołały mu na pamięć lata, kiedy
pracował nad swoim odkryciem. Obojętnie jaka komórka, płciowa czy będąca elementem
dowolnego narządu, wyposażona jest w komplet informacji o ustroju, z którego pochodzi. Ale
podczas gdy komórka płciowa wykorzystuje pełny zestaw zakodowanej w jej wnętrzu informacji,
komórka somatyczna potrafi zrealizować wyłącznie ten znikomy składnik
niany przez mężczyznę preparat, nazwany lekceważąco i w uproszczeniu panceum, powodował, że
komórka somatyczna zachowywała się niczym zapłodniona komórka płciowa. Gdyby więc z ciała

background image

Hebanona pobrano jakąkolwiek komórkę i potraktowano ją owym preparatem, z komórki tej
rozwinąłby się drugi identyczny Hebanon. Tak, to była szansa, jedyna szansa wskrzeszenia
zmarłego przedwcześnie fizyka.
Młody osuszył antałek do dna, wymierzył mu kopniaka i znowu przycupnął pod cokołem, bliżej
Hebanona.
– Tamci pognali co tchu do zimnicy, do tego krio-tronu, gdzie leżał mój brat. Mało brakowało, a
już by nie leżał, bo dzień wcześniej miano go kremować, tylko nikt się nie zgłosił po zwłoki.
Wycięli mu kawałek płuca, ale taki, że starczyłby na obsadzenie akademii fizycznej i podetkali pod
nos temu gościowi. Gość zabrał się do roboty i... Hy hy hy! Heca wyszła zupełna... Rosło toto w
sztucznej macicy i rosło, tyle że coraz mniej podobne do człowieka. Kudłate takie jak
prehistoryczny Epimetejczyk i z kretesem zidiociałe. Dopiero ktoś se przypomniał, że brat
chorował na zapalenie płuc i w młodości dali mu przeszczep od jakiegoś neohomina. Zanosiło się
na grubszą aferę, bo tymczasem zwłoki spalono. Kilku odpowiedzialnych facetów poleciało do
tego gościa i – Ratuj! – wołają. – Jak mam ratować? – gość do nich, a ci zębami dzwonią. Tylko
dzięki czystemu przypadkowi te genetyki wybrnęli jakoś. Okazało się, że gość po pobraniu
wycinka wrzucił ten kawałek płuca do zamra-żalnika, wrzucił, bo nie było komu naprawić spalarki
w pracowni, a gość nie lubił, jak mu coś w laboratorium śmierdzi. Wziął i zbadał ten kawałek pod
mikroskopem i odnalazł przy rozgałęzieniu tętnicy resztki tkanek organizmu brata... I ja właśnie
jestem z takiej resztki...
Mężczyzna podniósł się, przeszedł na drugą stronę alei, kopnął w krzaki leżący na poboczu antałek
i zawrócił.
– »/
mywał równowagę.
– Tak, morrrdeczko. Jestem taki sam, nie, ten sam co zmarły. Odtworzony, powielony... Ale tu –
dźgnął się palcem w potylicę – tu jest inaczej poukładane. A przecież dali mi to wszystko co jemu:
uczyłem się tym samym trybem, w tym samym miejscu, tyle ile on, z fizyki miałem trzech
korepetytorów, sam Brunhedozor mnie szkolił, wbijali mi do łba grawitochemię,
grawitodielektrykę, gra-witodynamikę, grawitologię, grawitometrię, grawitoopty-kę,
grawitostatykę... I nic, nic!! – mężczyzna zakolebał się niebezpiecznie. – Miesiącami ślęczałem nad
tym, co zrobił mój brat, znam położenie każdej kreski na planie, każdą cyfrę w obliczeniach,
gabaryty każdego detalu; myślałem: może trafię na jakąś ukrytą wskazówkę, zdołałem nawet
uprościć jeden ze wzorów, ale na tym koniec, koniec! Rozumiesz, gamoniu jeden?!
Hebanon zwiesił głowę. Wirujące nasionko klonu spadło tuż przy jego bucie. Miało płaskie,
sztywne lotki wzniesione jak ludzkie ramiona. Wziął je w palce i przełamał wzdłuż osi symetrii.
Takie samo, a jednak inne – pomyślał. – Tyle ich wokół leży, lecz niemal żadne nie wypuści
kiełka. A jeśli któreś trafią na podatny grunt, w przyszłości przybiorą odmienne kształty i nikt nie
zmiarkuje, że pochodzą z jednego drzewa.
– Najdrobniejszy incydent, z pozoru nieważny epizod może wpłynąć na całe życie człowieka –
gardłował mężczyzna, pochylając nabrzmiałą czerwoną twarz nad Heba-nonem. – A ja nie
przeszedłem tego wszystkiego, co przeszedł mój pierwowzór, nie?! Ten pomysł mógł mu zaświtać
w termach, na corsodromie albo kiedy obmacywał jakąś babę czy oglądał wiadomości.
Doświadczenia zbierane w ciągu życia kumulują się w psychice i oddziaływają na świadomość
zależnie od rodzaju tych doświadczeń, a ja i moja matryca zebraliśmy różne doświadczenia, no nie?
No to czego oni chcą ode mnie i po co te kpiny? Niech szydzą z siebie, bo to był ich pomysł i w
dodatku niewart skóry zdartej z homina!
zejrzał się półprzytomnie
– Bym się napił – oświadczył cicho. – Dasz czek, morrrdeczko?
Hebanon bez ociągania wyjął bloczek.
– Ile można wypisać na jednej kartce? – spytał. Młody odparł skwapliwie i łagodnie:
– Choćby kufę...

background image

Hebanon kartka po kartce zapisał cały bloczek.
– Weź.
Mężczyzna otworzył usta i zamknął.
– Ależ... Ależ to za dużo...
– Weź. Przecież zawsze mogę dostać drugi – powiedział Hebanon, a widząc, że mężczyzna się
waha, położył bloczek na występie pod cokołem i wstał. – Tyle... tyle jestem w stanie...
Odszedł chwiejnie, nie mogąc spojrzeć w oczy nieznajomemu. Za zakrętem zwolnił i przyłożył
końce palców do skroni. Zasłana zżółkłymi liśćmi aleja falowała mu pod nogami, a hen, wysoko
monotonnie szumiały korony starych drzew.
Tego dnia Hebanon popełnił samobójstwo. Tę nikłą nadzieję, którą pielęgnował przez ostatnie lata,
pogrzebała rozmowa z mężczyzną.
Hebanon nie zamierzał poprzestać na stworzeniu kopii zmarłego przedwcześnie fizyka. Marzył mu
się program, zgodnie z którym każda utalentowana jednostka posiadałaby własny duplikat
stanowiący swoistą rezerwę. Ale po niepowodzeniu odmówiono mu pomocy, zakazano dalszych
badań. Nie potrafił zrozumieć powodów. Dopiero dzisiaj uświadomił sobie wszelkie niedostatki
projektu. Seanse w konceptronie ukazały mu się teraz we właściwym wymiarze, dwuznacznie
malowały przed nim to, co usłyszał od mężczyzny, były wizualnym persyflażem.
Tydzień poi niej przed opieczętowanymi drzwiami domku llebanona stanął poznany w parku
młody mężczyzna. Towarzyszyło mu dwóch wybitnych fizyków. Mężczyzna przybył z
abonamentowym bloczkiem Hebanona i narę-
jeden czek i wrócił do parku, aby z dala od ludzi nacieszyć się nabytkiem. Zasnął w zaroślach pod
gubiącym nasiona klonem, a gdy nazajutrz obudził się ze straszliwym bólem głowy, gdy wsparty
na rękach, kuląc się od maltretujących uszy porykiwań neohominów, z mozołem pokonywał, od
zarania będącą dlań przekleństwem, grawitację, wówczas w tych groteskowych okolicznościach
doznał olśnienia. Tak jak stał, utytłany, brudny i cuchnący winem, udał się na lotnisko.
Opracowanie projektu ani-hilatora kwantów grawitacyjnych zajęło mu pięć dni. Po tych pięciu
dniach pozwolono mu odpocząć, korzystając więc z okazji przybywa oto do człowieka, któremu
tak wiele zawdzięcza, by podzielić się z nim swoim sukcesem.

Rok -42100, Hegem

KOLEJNY SUKCES HEGEMSKICH GENETYKÓW!
Wśród najświeższych materiałów, które wpłynęły do Centrum Pro-pagacyjnego, znalazł się serwis
informacyjny z Ośrodka Dalekosiężnej Nautyki. Rzecznicy prasowi dalnautu podają, iż zadania
postawione przed II Wyprawą Genetyczną zostały pomyślnie zrealizowane.
Statek, jak pamiętamy z poprzednich relacji, szczęśliwie dotarł na Gaje. Genetycy
wyselekcjonowali spośród neohominów najdorodniejsze okazy samic i zapłodnili je sztucznymi
gametami. W wyniku tej krzyżówki powstał nowy gatunek antropoidów – homy. Horny są
uderzająco podobne do ludzi i cechują się wy-
sokim rozwojem psychiki. Wydają się zdolne do organizacji życia społecznego, a także do
tworzenia kultury.
Członkowie wyprawy „Neoge-nezis" stworzyli cztery rasy ho-mów różniące się między sobą
głównie cechami zewnętrznymi: barwą skóry, rodzajem owłosienia, oprawą oka i kształtem
czaszki.
Obserwacja życia homów dostarczy naszym naukowcom wiele cennych spostrzeżeń natury
socjologicznej – pozwoli na wypracowanie sposobów zrealizowania najkorzystniejszych,
pożądanych zmian w strukturze społeczeństwa hcgemskiego. przechodzącego, jak wiemy,
chwilowy kryzys.

background image

PRECZ Z KOMAMI IMPORTOWANYMI Z GAI!
PRECZ Z EKSPERYMENTAMI GENETYCZNYMI!
PRECZ Z AKCJĄ ULEPSZANIA LUDZKOŚCI!
PRECZ Z TECHNICYZACJĄ ŻYCIA OSOBISTEGO!
PRECZ Z KONTROLOWANIEM MYŚLI! ŻĄDAMY TAKICH SWOBÓD, JAKIE MAJĄ
DELPHINI!
ŻĄDAMY SATYSFAKCJI ZAWODOWYCH/ ŻĄDAMY WYŁĄCZNOŚCI PRAW DO
PRZEŻYĆ WEWNĘTRZNYCH!
ŻĄDAMY PRYMITYWU

Rok – 22110, z Hegem na Ziemię

Po szóstym okrążeniu Gai, po dokładnym zlokalizowaniu radioźródła, Zeus usiadł za sterami
grawitolotu i opuścił pokład „Rei". Wylądował na linii dziennego terminatora, w stosownym
oddaleniu od radioźródła, w piarżystej kotlince. Tu, wśród kamieni i głazów nagrzewających się za
dnia tak, że zachowywały ciepło do rana, zapadł na trzy doby z wyłączoną aparaturą nadawczą.
Najdrobniejszy impuls elektromagnetyczny nie wydostał się na zewnątrz grawitolotu: działający
zasilacz i urządzenia nasłuchowe były starannie ekranowane. Docierający do nich sygnał
emitowany przez radioźródło przypominał szumy pracującej siłowni. Dużej siłowni, takiej, w jaką
wiekami.
Zeus, w każdej chwili gotów do natychmiastowego startu, przez trzy dni i trzy noce czekał na coś,
co mogło, ale nie musiało się wydarzyć. Bacznie obserwował ścianę kniei ponad zboczami kotliny,
przypatrywał się zwierzętom, które początkowo zatrzymywały się w bezpiecznej odległości i
wietrzyły nieufnie, wyciągając pyski w stronę gra-witolotu. Zeusa zdumiewało bogactwo form
skaczących, biegających, człapiących, fruwających i pełzających; już nie myślał z lekceważeniem o
ostrzeżeniach swych mocodawców, przestał się też dziwić tajemniczemu milczeniu pięciu swoich
poprzedników: to pulsujące życiem, dzikie otoczenie zdawało się najeżone zdradzieckimi
pułapkami. Zwierzęta wkrótce przywykły do obecności grawitolotu, omijały go jak naturalną
przeszkodę terenową. Trzeciego dnia rankiem zjawiły się homy. Zeus o mało nie wystartował,
wydało mu się, że lada moment nastąpi to, co przyniosło zgubę jego poprzednikom; wstrząsnęło
nim podobieństwo homów do ludzi. Każda z tych istot mogła być ucharakteryzowanym Uranosem
czy którymś z tytanów. Uspokoiło go ich zachowanie, zwierzęce i instynktowne. Obwąchiwały
kadłub statku, zaglądały do bulajów, czochrały się, zakłopotane tym nowym znaleziskiem. Były
nader ciekawe.
Nazajutrz po trzydniowej kwarantannie Zeus otworzył śluzę i schwytał jednego homa. Przerażone
zwierzę zanieczyściło przedsionek, potem nagle stało się agresywne, dopiero wstrzelona pod skórę
dawka piorudonu obezwładniła je. Zeus odczekał godzinę. Z biegłością nabytą podczas treningów
w Prefekturze Pretorii osiągnął nirwanę. Zespolił się z homem. Był już nim.
Kazał mu się umyć, doprowadzić do ładu skołtuniony zarost, ubrać się w skafander. Horn
wykonywał polecenia nieporadnie. Nienawykłe do skomplikowanych czynności, mocarne łapy
skruszyły depilator, podarły dwa skafandry i zdemolowały półki z zapasowym wyposażeniem, nim
o szczegóły, polecił mu też wziąć ze sobą miotacz, dla bezpieczeństwa – nie naładowany.
Horn opuścił statek. Postępując według woli Zeusa, wdrapał się na stok kotliny i ruszył w puszczę.
Szedł śladami Demeter, Hery, Hestii, Hadesa i Posejdona – ludzi, którzy przybyli na tę planetę, aby
dowiedzieć się, dlaczego Kronos milczy. Wszyscy oni zameldowali o wykryciu radioźródła i
wszyscy, zachowując zalecaną ostrożność, udali się na poszukiwanie „Gai". Żadne z nich nie
odezwało się więcej. Zeus, intensywnie szkolony i wysoko wyspecjalizowany telepator-
wywiadowca, był szóstym z kolei wysłannikiem i wielką nadzieją Prefektury.

background image

W komórce kontrwywiadowczej snuto najprzeróżniejsze przypuszczenia. Zeus nie brał udziału w
naradach, zapoznano go tylko z pryncypiami. Całe dnie spędzał nad selektorem i doskonalił swe
umiejętności telepatyczne. Od czasu, gdy w Prefekturze Pretorii zainteresowano się możliwościami
kontaktu telepatycznego, jej mury opuściły setki wybitnych telepatorów, ale spośród nich Zeus był
chyba telepatorem najlepszym.
O zaplanowanej wyprawie Dominian na Gaje Prefektura dowiedziała się w porę. Niezwłocznie
podjęła działania. Nie szczędzono starań, żeby Kronos – hegemski wywiadowca – znalazł się
pośród uczestników ekspedycji. Prefekturę interesował cel wyprawy, skład osobowy członków
załogi i ich zamierzenia, czyli to, co trzymano w ścisłej tajemnicy. ,,Gaja" wymknęła się z Układu
Naszego po szerokiej trajektorii, omijając obszary kontrolowane przez hegemskie patrolówki; gdy
osiągnęła prędkość podróżną, Kronos połączył się z centralą Prefektury. Doniósł, że statkiem
dowodzi Uranos, załoga zaś składa się, poza garstką członków, głównie ze sterowanych cyborgów-
ho-mów i robotów: cyklopów oraz hekatonchejraków – zatem maszyn bojowych i gospodarczych.
Zeus zaniepokoił się: hom – jego oczy i uszy – stanął. Nie, nie stracił nad homem władzy, to tylko
paraliżujący strach powstrzymał tę istotę: ujrzała zwierzę
*J VJ^L1 V^-iA ZX1CH~11, t,CłfJ*~ w nv- J c* I-fc. .LV- - w u *-*
strwożone obcym zapachem, zapachem skafandra i kosmetyków, których hom użył do swej
pierwszej gruntownej ablucji, oddaliło się, gniewnie pomrukując. Hom podążył dalej. Przedzierał
się przez chaszcze, roślinność chlastała go po twarzy, czepiała się jego ramion, niekiedy grzązł po
kostki w wilgotnym podszyciu, czasem potykał się o gnijące konary, dwa razy upadł. W gardle
miał suchość, do oczu wciskały mu się roje owadów, paliły go stopy nie przyzwyczajone do
obuwia. „Jeszcze, jeszcze trochę – ponaglał go w myślach Zeus. – Już niedaleko". Raptem kazał
mu się zatrzymać. Intuicyjnie wyczuł niebezpieczeństwo.
I stało się. Z trzech stron otoczyli homa tytani – homy, które na Dominii poddano cyborgizacji.
Wywlekli go z zarośli na trawiastą równinę, gdzie rozpierała się „Gaja". U jej podnóża wznosiły się
budowle, większe i mniejsze, to o konstrukcji metalowo-ceramicznej, to sklecone z okorowanych
drewnianych bali. Na horyzoncie w obłokach dymu uwijały się hekatonchejraki. Lały na step
gorący asfalt, ryły kanały, stawiały obronne mastaby. Budowle otaczał kordon cyklopów
patrzących nieruchomo na zewnątrz, a na ich czołach połyskiwało złowieszczo oko laserowej broni
gotowej na sygnał otworzyć morderczy ogień. Zwierząt nie było, widocznie rejwach wypłoszył je
stąd, ale homy wyłaziły z lasu i zapuszczały się między budowle.
Tytani dotarli do baraku bez okien, powlekli homa ciemną galeryjką do opancerzonych drzwi,
które otwarły się same. Za nimi, w sztucznie oświetlonym pomieszczeniu, zama-jaczyły przez
chwilę dobrze znane Zeusowi twarze: Hadesa, Posejdona, Hestii, Hery i Demeter. Malował się na
nich przestrach, a mózg Zeusa przeszyło pełne trwogi przypuszczenie, które choć nasunęło się
pięciu osobom, wyrażone zostało przez nie jednym pojęciem: „Kronos?!" Potem drzwi się
zatrzasnęły i żadna cudza myśl nie za-kłćciła już toku myśli Zeusa. Kontakt z homem został
przerwany.
Nie miał wątpliwości, że jego poprzedników uwięziono. Ten, co to uczynił, odizolował ich
dokładnie od świata, zadbał nawet o ekranowanie celi, aby udaremnić więźniom łączność
telepatyczną. Tym kimś – aczkolwiek wydawało się to absurdalne – był Kronos. Wszak to jego, nie
zaś Uranosa, bali się uwięzieni poprzednicy Zeusa i tylko on wiedział, spodziewał się, że w ślad za
nim przybędą na Gaje pracownicy Prefektury, żeby wyjaśnić, dlaczego po wylądowaniu nie dał
znaku życia. Stąd owo podwójne zabezpieczenie: kordon cyklopów i patrole tytanów strzegących
statku wraz z otoczeniem; tytanów, którzy pojmali przebranego homa, tusząc, że jest człowiekiem.
Gdyby nie skafander, hom mógłby bezkarnie wałęsać się między budowlami.
To była szansa. Zeus zrzucił z siebie ubiór, skołtunił włosy i zarost, natarł ciało wodą i wytarzał się
w szarym piasku. Wyglądał teraz niczym autentyczny dzikus. Broni nie zabrał, co było
szaleństwem, ale dopisało mu szczęście i po drodze nie natknął się na żadnego groźnego
drapieżnika. Jedyny uszczerbek, jaki poniósł na ciele, to podrapane boleśnie stopy.

background image

Zgodnie z przewidywaniami ani cyklopy, ani tytani nie zareagowali na jego widok. Zeus wespół z
watahą ho-mów – które jednak uznały go za odmieńca i raczej stroniły od niego – szwendał się po
okolicy, zaciskając zęby, bo trawa bezlitośnie cięła poranione nogi. Wreszcie zrezygnowany legł na
miękkiej kępie, opodal „Gai", gdzie przesiedział do wieczora. Z zapadnięciem zmierzchu reflektory
rakiety oświetliły teren. Hekatonchejraki pracowały nadal, słaby wietrzyk przywiewał drażniące
powonienie opary smołowate i zapach rozgrzanej masy bitumicznej; pod ich stąpnięciami ziemia
drżała; rozbrzmiewał jednostajny zgrzyt, łoskot i dudnienie. Homy gdzieś zni-knęły; opustoszało.
Zeusa morzyła senność. Miał za sobą trzy wyczerpujące doby, długi marsz przez puszczę, i od rana
nic nie jadł.
po prostu o posiłku zapomniał.
Bliski hałas otrzeźwił go. Pomost trapu, unieruchomiony dotąd przy górnej furcie burtowej „Gai",
opuścił się w dół. Zszedł z niego ogromny mężczyzna o twarzy zasnutej mrokiem, przygarbiony
nieco i powolny. Zeus poznał go: wygląd Kronosa miał trwale zapisany w pamięci. Kronos
skierował się do ceramicznej, stożkowatej budowli, raz i drugi obejrzał się na rakietę, potem znikł
w wejściu. Zeus odczekał jakiś czas. Przekradł się do trapu i po drabince biegnącej na zewnątrz
szybu dostał się do wnętrza statku. Bloki pamięci umieszczone były w niższych kondygnacjach.
Zjechał tam dźwigiem; po drodze nikt go nie zaczepił. Błądził trochę, nim odnalazł właściwe
drzwi. Kazał sobie odtworzyć przebieg ostatniego etapu podróży. Maszyna relacjonowała
skrótowo, tak jak chciał. Z tych wypowiedzianych bezbarwnie, lapidarnych zdań układał się
plastyczny obraz zdarzeń.
Uranos przestał być dowódcą wkrótce po wylądowaniu na Gai. Jego despotyczny stosunek do
podwładnych i lekceważenie założeń ekspedycji wywołały oburzenie członków załogi. Załoga
zaczęła spiskować. Wciągnęła ona do spisku część tytanów, przeprogramowując ich potajemnie.
Uranos wykrył spisek, w czym pomógł mu Kronos, i uwięził spiskujących w podziemnym sektorze
zaplecza technicznego, gdzie roboty wykonywały najcięższe prace montażowe. Mieli oni dotąd
zajmować się nadzorem inżynieryjnym. Razem z nimi Uranos umieścił tytanów. Tymczasem
Kronos, realizując swój zawczasu obmyślony podstępny plan, nie zaprzestał knowań. W trakcie
budowy naziemnego fragmentu bazy niby niechcący skaleczył Uranosa, a kiedy ten udał się do
pomieszczenia terapeutycznego, żeby w regenaratorze zabliźnić ranę, uśpionego przeniósł do
rakietki zwiadowczej i wyekspediował na orbitę bez paliwa na drogę powrotną. Potem – ani myśląc
uwolnić członków załogi – wypuścił z podziemi niektórych tytanów i przy ich pomocy oraz przy
pomocy
obronnych bazy i jej rozbudowy.
Tyle blok pamięci.
Z powyższego wynika, że Kronos dopuścił się czegoś więcej niż kolaboracji. Opanowany żądzą
władzy Uranos zaraził Kronosa arywizmem, a ten przechytrzył swego mistrza i zawładnął jego
statkiem. Kronos przechytrzył także speców z Prefektury, przejrzał ich plany i jak na razie był nad
nimi górą.
Zeus opuścił „Gaje" tą samą drogą, którą przyszedł. Wymknął się z kordonu cyklopów i tytanów.
Noc była księżycowa, szemrząca liśćmi uśpionych drzew. Z rzadka dobiegały odgłosy buszowania
nocnych drapieżników, czasem poderwał się z furkotem obudzony ptak albo szmyrg-rięło coś w
gęstym podszyciu. Zeusowi lżej się szło, bo miał na stopach podeszwy z miękkiej, elastycznej
kory, którą przymocował do nóg paskami łyka. Uzbroił się też w grubą prostą gałąź.
Do piarżystej kotliny dotarł w środku nocy. W świetle księżyca ujrzał jej kamieniste dno.
Była pusta, grawitolot wsiąknął.
Zeus nie dał znać po sobie zaskoczenia, zadarł głowę, tak jak to czynią zwierzęta i chwytał wiatr w
nozdrza. Następnie, udając, że chce kotlinę obejść, poszedł wzdłuż jej stoku i korzystając, że
księżyc skrył się za chmurą, nurknął w gąszcz. Biegł dopóki starczyło mu tchu. Potknął się o
zwalony, próchniejący pień i runął między paprocie. Jeśli nawet Kronos przewachał, co się święci i

background image

postawił obok kotliny straż, aby schwytać prawdziwego wysłannika Hegem, żaden ze strażników
zapewne nie rozpoznał w tym nagim, brudnym, rozczochranym i umęczonym stworzeniu Zeusa.
Po tygodniu, jak przewidywał harmonogram, na krążącej wokół Gai „Rei" włączono nasłuch
telepatyczny. Zeus poinformował przebywających na jej pokładzie ku-retów – pomniejszych
wywiadowców oddanych mu do dyspozycji – o zaistniałej sytuacji. Z obawy przed de-konspiracją
odmówił przyjęcia pomocy; jakoś się tu urzą-

i kozim mlekiem, zapoznaje się z terenem. Polecił natomiast kuretom, niezwłocznie ściągnąć
posiłki. Trzeba się było szykować do zbrojnej walki.

Rok – 19300, Ziemia

Nikt nie spodziewał się ataku, toteż gdy pierwsze razy trafiły w egidę, osłonę „Olimpu", Zeus
stracił głowę. Większość ludzi była w rozjazdach po świecie i zajmowała się organizacją życia
państwowego homów; arsenał na statku zionął pustką: hekatonchejraki i cyklopy – maszyny, które
Zeus zagarnął Kronosowi i które rzucił do walki 7, ich byłym właścicielem – dawno zamieniły się
w rdzę.
Atakowano z ziemi. Zeus, przekonany, że to spisek, skontaktował się z bazą na Gai. Dyżurni, nie
mniej przerażeni od niego, zaprzeczyli. Nie, nikomu z nich nawet nie zaświtała taka myśl,
agresorami są Dominianie.
– Dominianie?? Skąd tu Dominianie?! – wrzasnął Zeus.
Tego oni nie wiedzą, odparli, to raczej Zeus powinien wiedzieć, wszak on, nie kto inny, kontroluje
obszary orbitalne Gai. Mieli rację; Zeus zarządził stan pogotowia, rąbnął pięścią w nadajnik i
pogalopował do centralnej sterowni, żeby sprawdzić zabezpieczenie statku i wskazania
indykatorów mocy. Tu zastał swoja córkę, Atenę, Atena zapoznała go z sytuacją. Dominianie
wylądowali rankiem, powiedziała z chłodnym spokojem, liczebnie dorównują załodze „Olimpu" i
przywieźli ze sobą nowoczesny sprzęt bojowy. Ale ten sprzęt nie jest taki groźny jak cyklopy, te
same cyklopy, którymi Zeus po pokonaniu Kronosa wzgardził, które zostawił w podziemiach
zaplecza twierdzy. To są automaty samodoskona-lące i nie zamieniły się, jak przypuszczał Zeus w
kupę
tysięcy lat, niebywale rozwinęły swe zdolności bojowe.
Dominianie, w przeciwieństwie do Zeusa, któremu to wszystko działo się niemal pod nosem,
wiedzieli o istnieniu nowej generacji cyklopów i nie omieszkali skorzystać z okazji. Właśnie te
cyklopy bombardują teraz „Olimp".
Zeus zacisnął zęby, odwrócił się tyłem do Ateny i przywarł wzrokiem do ekranów, na których
prócz błysków ognia i kłębów dymu nie było niczego widać. Statek dygotał, stękało poszycie, lecz
egida skutecznie parowała ciosy. Zeus kilkakrotnie uruchamiał emitery energii. Gaja cichła wtedy,
stanowiska cyklopów okrywały się gęstszą opończą dymu, ale wnet atak wznawiano z równą siłą.
Na pulpicie kontroli śluz płonęły i gasły lampki: co rusz przybywał na pokład ktoś z Gai,
zaalarmowany stanem pogotowia. Niespodziewanie odezwały się głośniki. Gdzieś w instalacji
nastąpiło zwarcie i statek wypełniła kanonada. Zeus walił dłonią po przełącznikach, wołał
dyspozytora mocy, wyzywał Dominian od epimetejskich synów, a kiedy zjawili się wystraszeni
kureci z pytaniem, czy mogą w czymś pomóc, cisnął w nich panelą.
– Gotować deziry! – ryknął.
Czyjeś palce dotknęły jego ramienia, a wyciągnięta ręka wskazała mu boczny ekran. Zeus z
osłupieniem ujrzał Atenę wiodącą jego półczłowieczego syna, Herkulesa, uzbrojonego w laser. Szli
wprost na stanowisko ogniowe.

background image

– Zwariowała?? Przerwać ostrzał! Wyłączyć emitery! – zawołał Zeus bez nadziei, że ktokolwiek go
w tym grzmocie usłyszy.
I wówczas głośniki ucichły. Dym z ekranów wolno zniknął, cyklopy wycofywały się.
– Emitery stop! Deziry stop!!
Miejsca niedawnych stanowisk cyklopów i okolice pokrywał gasnący żużel. Herkules prażył z
lasera w widnokrąg, gdzie przemykały sylwetki spłoszonych robotów. Na placu boju pozostał tylko
jeden cyklop, niepozorny, przysadzisty, i choć milczał drwił przecież z ognia morderczej
7 – Sukcesorzy
z nim na skalistą górę i z jej szczytu spuścił cyklopa po drugiej stronie stoku. Cyklop rozpadł się na
części.
Zeus wygnał wszystkich ze sterowni. Krążył niespokojny, patrząc to na ekrany, to na pulpit
kontroli śluz. Podniósł panele leżącą pod drzwiami, rzucił ją w przeciwległy kąt. Czekał na Atenę i
obmyślał słowa nagany.
Atena była bardziej maszyną niż żywą istotą. Zeus, od wczesnej młodości wojażujący przez
kosmiczne wakua, znajdujący się wiecznie poza Hegem, kiedy zapragnął mieć własne dziecko,
musiał prosić o pomoc pokładowych genetyków. Ci odmówili, lękając się konsekwencji prawnych
za stosowanie metody Hebanona – a tylko tą metodą w warunkach kosmicznych mogli stworzyć
spokrewnionego z Zeusem homonkulusa – dlatego Zeus udał się do Hefajstosa, aby ten
skonstruował androidalnego cyborga i nadał mu postać kobiety. Niech Hefajstos weźmie do
pomocy jakiegoś neurofizjologa, powiedział, i skopiuje do pamięci cyborga zapis prądów
czynnościowych jego, Zeusa, mózgu. Jeżeli Zeus nie może dać swemu dziecku ciała, da mu swego
ducha. Hefajstos, mimo nawału pracy, zaspokoił jego życzenie, aczkolwiek lękał się, że filtry nie
poradzą sobie z silną osobowością Zeusa i Atena odziedziczy po swym duchowym ojcu sporo cech
męskich. Istotnie, dopóki nie skorygowano jej procesów psychicznych, Atena gardziła
towarzystwem kobiet, obcowała wyłącznie z mężczyznami i starała się na każdym kroku z nimi
rywalizować. Zeus kochał ją za tę czupurność, pęd do wiedzy i roztropność; oboje rozumieli się
znakomicie.
Teraz, choć pełen niepokoju, Zeus domyślał się, że Ateną kierowała rozwaga, a nie emocja czy
egzaltacja. Lecz przywitał ją wyrzutami. Czy po to, jako jedynej kobiecie na „Olimpie", nadał jej
przywilej korzystania z arsenału, żeby w każdej burdzie niepotrzebnie wystawiała swoje życie na
hazard i dodatkowo narażała swego przyrodniego brata, Herkulesa, który pomimo nikczemnego
pochodzenia jest jego umiłowanym synem? Atena oczyściła ciało z kopciu i sadzy, zmieniła szaty,
a potem spokojnie popatrzyła na
Zeusa narażał życie? Ona? Przecież była pod opieką Herkulesa. A Herkulesa dominiańskie roboty
nie tkną, bo Her-kules jest dla nich zwierzęciem czyli stworzeniem, któremu krzywdy nie mogą
zrobić, co mają zapisane w pamięci i o czym zdaje się Zeus zapomniał.
– A ten, którego Herkules rozbił o skały? – spytał Zeus.
Atena odparła:
– To najnowszy typ robota, trzecia generacja cyklopów. Tamte nie mogły złamać zakazu zabijania
gaińskich zwierząt, jednocześnie ogień lasera by je zniszczył, salwowały się więc ucieczką, ten zaś
wytwarzał wokół siebie pole ochronne. Energię czerpał z rozmieszczonych na rubieżach stanowisk
promienników. Dopóki znajdował się w ich zasięgu, był bezpieczny. Dopiero kiedy Herkules
wyniósł go z kręgu zasilania, zamienił się w bezbronną i bezradną kukłę.
Zeus z frasunkiem podrapał się w czubek głowy. Po raz nie wiadomo który Atena zdumiała go.
Rychło atoli przestał się dziwić, na ekranach bowiem pojawił się Bachus z czeredą satyrów
siedzących okrakiem na osłach. Aż śmiech brał na widok ciężkich bojowych maszyn umykających
przed ryczącymi ze strachu kłapouchami.

Rok - 17700, z Hegem na Ziemię

background image

Opierał głowę na łonie najpiękniejszej z charyt. Od rana opadła go chandra i czuł się jak przed
dwoma tysiącami lat, kiedy spoczywał na kładce przegradzającej geno-pole ambrozji odradzającej
się stale i stale wycinanej dla potrzeb metropolii. Wylegiwał się tam całymi dniami odrętwiały i
gapił się wprost w słońce, jakby pragnął, żeby wypaliło mu oczy, rozpamiętywał. Od genopola
zala-
brzeżnych, może i rakowaciała, ale nie badał jej na kan-cerogenność, w końcu nikt się tym zatruć
nie mógł, bo przed dystrybucją dostawcy sprawdzali produkt tysiąc razy, a zresztą ambrozję
wycinano z głębi genopola, gdzie odradzała się najokazalej, gdyż z góry wiadomo było, że przy
brzegach jest najmarniejsza. Wiatrochrony wstrzymywały ruch powietrza i skwar mocno dawał się
we znaki, ale Bachus leżał twardo w jednym miejscu nieporu-szony, chociaż gotowało się w nim,
nie tyle z gorąca, co z irytacji. Gdyby wtedy, zaczepiony w mieście, uwiesił się jakiegoś patrona,
prymasa, prefekta czy pretora, wkrótce by chapnął synekurę jak wielu jego kumpli. Każdy z nich
obnosił się z tytułem, miał posadę, o jakiej marzyć, i świecił ludziom w oczy emblematem na
rękawie. Taki Telomotl, weźmy, napisał pracę naukową, w której udowodnił, że dokładne
usuwanie odpadków z hal montażowych jest na razie niemożliwością techniczną z uwagi na
niedoskonałość urządzeń czyszczących, przekonał o tym kompetentne czynniki i pozwolono mu się
uganiać wzdłuż taśm produkcyjnych z miotłą za śmieciami. Albo Encalu, kierujący grupą robotów:
gdy zlecano mu wykonanie elewacji z dala od ludzkich oczu, wyłączał swoje roboty, zakasywał
rękawy i chwytał za działo z emulsją. Samonon miał jeszcze fajniejszą pracę: obsługiwał tłocznię
hydrauliczną, której roboty bały się jak ognia, a raczej jak wody, i bez wyłączania pozwalały się
wyręczać. Przykłady można by mnożyć, ale po co się poić goryczą?
Bachus i tak był w lepszej sytuacji od poniektórych dyplomantów, miał przynajmniej to swoje
genopole i choć tam gnuśniał, zawsze się mógł pochwalić, że pracuje. I nikt nie musiał wiedzieć, że
ta praca go mierzi, bo jest wściekle nudna, że wykonuje ją już od tysiąca lat i że nie ma perspektyw
na jej zmianę.
Najbardziej bolał go ten brak perspektyw. Bachus w tamtych czasach nie dopuszczał do siebie
myśli, że przez dalsze pięć tysięcy lat, jeśli wcześniej nie odeślą go na emeryturę, będzie tkwił na
tej kładce, mierzył krokami
przemysłem odtwarza wycinane sukcesywnie pałacie.
Charyta przebierała różowymi palcami w jego włosach, z dala dobiegały dźwięki piszczałek i
śmiech satyrów. Na Bachusa spływało ukojenie. Tylko gdzieś w głębi narastał w nim bunt, ślepy,
bo przeciw losowi. A może przeciw rodzicom, którzy spłodzili go w erze Ekstensywnego
Ulepszającego Ontogenetycznego Ewolucjonizmu. Ani Zeus, ani matka Bachusa nie spodziewali
się chyba, że ich dziecku nie przypadnie do gustu stan zastany, szczególnie EUOE, którego był
owocem. Świat, na jaki przychodzimy, świat naszego dzieciństwa i młodości widzi nam się
światem najbardziej naturalnym pod słońcem, nie czujemy się w nim obco, jest swojski. Inne
światy niekiedy pociągają nas swą egzotyką, złudnie wszakże; gdyby nam przyszło w nich żyć, do
śmierci prześladowałoby nas wrażenie, że jesteśmy intruzami. Wystarczy się nad tym zastanowić.
Z Bachusem wszelako było inaczej. Im głębiej się zastanawiał, im dłużej rozważał – a miał czas na
rozważania, o, czasu to miał naprawdę nadmiar – tym większego nabierał przekonania, że urodził
się w nieodpowiedniej erze i w nieodpowiednim miejscu. Nie marzył o jakimś konkretnym świecie,
tylko bokiem wychodził mu jego świat, ten który zapoczątkował i urzeczywistnił erę EUOE. Żadne
działanie – jak istnieje Hegem – nie było przemyślane do końca, podobnie stało się z EUOE; skutki
tego ewolucjonizmu, sztucznego pod każdym względem, mogli trafnie i właściwie – bo na własnej
skórze – oceniać jedynie ci, których on dotknął. Owszem, większość była zadowolona, chociaż kto
wie, czy większość – w końcu w oficjalnych komunikatach jest więcej łgarstw niż w pogłoskach, a
z kursujących pogłosek wynikało, że jest akurat odwrotnie. Bo kogóż mogła radować świadomość,
iż zamiast tysiąca lat, będzie się męczył dziesięć tysięcy? Inicjatorów i twórców zapewne bawiła

background image

idea cywilizacji długowiecznej, ale sami wykpili się od noszenia ciężaru, który zarzucili na barki
innym; perfidnie oświadczyli, iż wzdychają do owej długowieczności, ale nie doświadczą jej
wa wyłącznie in vitro w komórkach rozrodczych – niechaj tedy z dobrodziejstwa tego korzystają
następne pokolenia. I tu druga zadziwiająca rzadkość, wprost unikat: ówcześni zgodnie
przyklasnęli, jakby wniebowzięci, że ich potomkowie dostąpią tylu łask. Zwykle przecież bywało
na odwrót, dążenia do udoskonalenia progenitury trafiały na zdecydowany, ślepy opór. Tak było z
przyśpieszaniem rozwoju umysłowego, eliminowaniem animalizmu, zwiększaniem odporności na
choroby, z tym wszystkim, za co pokolenie Bachusa żywiło dla swych przodków wdzięczność. Aż
naraz ta podejrzana jednomyślność, jak gdyby przeczuwano, że za rzekomo wzniosłą ideą kryje się
perwersja. Dziesięć tysięcy lat życia to nie to samo co dziesięć razy po tysiąc lat. Gdyby co tysiąc
lat zaczynać od nowa, nawet pamiętając wszystko z poprzednich wcieleń, życie stałoby się
znośniejsze, może by w ogóle przestał istnieć problem długowieczności. Ale sto wieków
egzystencji, kiedy człowiek ma wszelkie atuty: zdolności, zapał, aspiracje i zawód, kiedy
rozbudzono w nim ambicje, a odebrano mu nadzieję na to, że zdarzy się coś, co zmieni jego
dotychczasowy monotonny tryb życia – jakiego życia! toż to wegetacja! – kiedy wie, że ani z nudy,
ani z powodu choroby nie trafi go szlag, bo tak jak intelekt, ma te predyspozycje i odporność
wpisane do pamiętnika chromosomowego, wtedy wpada się w rozpacz albo... w alkoholizm.
Bachus wybrał to drugie. Lenił się jeździć do miasta, lenił i nienawidził, wszak tam mieszkali jego
wygrani koledzy, chełpliwi i nadęci, przeto zrezygnował .z bodeg metropolii i własnym sumptem
na terenie genopola jął produkować alkohol. Fermentująca ambrozja jak nic nadawała się na zacier,
napój z niego był tęgi i miał smak wyborny. Bachus zalewał się regularnie i dokumentnie;
kilkakrotnie w stanie upojenia pokazał się w mieście. Ktoś ze znajomych poinformował o tym
Zeusa, nieświadom, jaką przysługę Bachusowi wyświadcza. Zeus zajęty był wówczas dwoma
pilnymi sprawami: rozgramianiem domi-niańskich robotów na Gai oraz – pewny już zwycięst-
międzyplanetarnej; znalazł atoli trochę czasu i ściągnął Bachusa na „Reję". Tutaj Bachus odżył.
Związał się z czeredą satyrów – pomiotem genetyków z „Rei", którzy licho wie po co
przeprowadzali nie kończące się eksperymenty genetyczne na homach i innych zwierzakach gaiń-
skich – zaraził ich swym beztroskim usposobieniem, rozbuchaną chęcią życia, młodzieńczym
entuzjazem. Satyrowie świata za nim nie widzieli, łasi bowiem byli na wszelakie wszeteczeństwa,
zabawy i swawole. Bachus zaś prym wśród nich wiódł i skory był do szaleństw i uciech jak żaden z
bogów...
Bachusowi drgnęły kąciki ust. Bóg – powtórzył w myślach. – Jestem bogiem. Wasze tytuły moi
hegemscy przyjaciele to jak próchno przy moim; wymawiając je ma się niesmak i suchą
chropowatość na języku. Tylko tu, na Gai, można się poczuć naprawdę kimś, rozkazywać, zyskać
miano nieśmiertelnego; można bez umiaru tarzać się w ramionach pięknych i jakże ludzkich
homek, pić, śpiewać i tańczyć, podróżować, zaglądać do domostw tych na poły rozumnych
stworzeń i odbierać należną cześć.
Na Gai można też było walczyć, ryzykując własną skórą, tak jak Bachus walczył z gigantami, i
upajać się swoją odwagą, rozkoszować oszałamiającym tętnem walącym z podniecenia w
skroniach.
Bachus otworzył powieki i blask Soi, słońca jaskrawsze-go niż na Hegem, oślepił go na moment.
Czuł falujące łono Talei i muśnięcia jej palców. Poszukał wzrokiem jej twarzy na tle nieba.
Uśmiechała się. Odpowiedział uśmiechem.
Taleja zjawiła się wraz z grupą młodych kobiet i mężczyzn, mających tak jak Bachus aż nadto
hegemskiej stabilizacji; przybyła na pokładzie „Olimpu" – stacji międzyplanetarnej krążącej teraz
wokół Gai. „Olimp" był gigantyczny, zbudowany jakby przez pomyłkę projektanta, który
nieopatrznie postawił w liczbach określających gabaryty o jedno zero za dużo. Lecz Zeus wiedział,
co czyni. W ślad za „Olimpem" przybyli następni dezerterzy ucie-
leństw, niechby krwawych lub zakończonych śmiercią, aby tylko dać ujście swym – chociaż
atawistycznym, przecież drogim i prawdziwie ludzkim – instynktom czy popędom i aby pokazać

background image

sympatykom AUL-u, gdzie mają ich ulepszenia i jacy chcą być w istocie. Bachus doskonale ich
rozumiał, jego niechęć do wszelkich ingerencji genetycznych była równie wielka; jeszcze tu, na
Gai, prześladował go koszmar Ulepszającego Ewolucjonizmu, bywało, że pośrodku nocy zrywał
się zlany potem, z okrzykiem: EUOE! na ustach, budząc swych wiernych kompanów, którzy z pro-
stoduszną niefrasobliwością podejmowali ten okrzyk. Z czasem „euoe" przyjęło się jako święte
powitalne zawołanie, a Bachus nie zabraniał go używać, bo w interpretacji tego leśnego ludku
brzmiało niczym szyderstwo z twórców Ekstensywnego Ulepszającego Ontogenetycznego
Ewoiucjo-nizmu.
Przybywali coraz to nowi uciekinierzy i zajmowali pokład za pokładem tonącego w przepychu
„Olimpu". Bachus gardził komfortem i zbytkownościami, przekładał towarzystwo swej dzikiej
kompanii, ponadto atmosfera na stacji stawała się z roku na rok cięższa, przesycały ją intrygi i
rosnąca wzajemna niechęć; Zeus wszędzie wietrzył spisek, łaził ponury i podejrzliwy; załoga
traciła poczucie rzeczywistości, przewracało się ludziom w głowach, zazdrościli sobie wyrazów
hołdu i uwielbienia składanych przez mieszkańców Gai, kłócili się między sobą, kto ma szersze
wpływy, kto cieszy się większym kultem. Nie, Bachus stanowczo wolał dzielić dolę z
prymitywnymi hybrydami.
Zbliżały się dźwięki fletni, bębnów i cymbałów. Na czele orszaku w girlandach kwiatów jechał na
ośle Sylen, stary satyr, mistrz Bachusa i jego ulubieniec. Pijany jak zwykle,
– Sylen – szepnęła Taleja, a jej palce przestały pieścić
włosy Bachusa.
Bachus uniósł głowę. Sylen zatrzymał osła i czknął głośno. Muzyka ucichła.
wyspie INHKSOS. zmusiliśmy lezeusza, aoy ją opuścił. Weź swój ognisty rydwan i ruszaj po
Ariadnę, Bachusie. Bachus dźwignął się żwawo.

Rok -15620, Fitominia

Egzotyczny Cudzoziemcze,
ja, fitomin z Primy, zwany Biokiem, odpowiadam na Twe wezwanie, które dotarło do mnie
poprzez orbitalne stacje przekaźnikowe. Pasjonuje Cię geneza naszego gatunku i jego rozwój,
pragniesz wiedzieć, jak żyjemy i jak wygląda nasz dzień powszedni. Jesteś chyba mlodym i
nieufnym człowiekiem – ufff, cóż za nazwa! (daruj, ale to nawet brzmi okropnie) – tak, jesteś
chyba nieufny, boć na Twej planecie ukazała się niezliczoność publikacji dotyczących nas i
wszystkiego, co z nami związane. Dość odwiedzić najuboższe archiwum, ażeby zaspokoić
ciekawość.
Nieporęcznie jest zwierzać się obcemu, aliści odpowiem pokrótce na Twe pytania. Zwłaszcza, że
zastanawiasz się, czy nie zostać fitominem.
Na powstanie naszego gatunku złożyły się względy historyczne, naukowe i obyczajowe. Metodę
fitofikacji opracował zespół Teoxonta przy pomocy dominiańskich geni-ków. Założenia były
następujące:
1. Zminiaturyzować człowieka.
2. Włączyć kod genetyczny chloroplastów do chromosomów jąder komórek skóry człowieka.
3. Przystosować organizm człowieka do takich procesów biochemicznych, ażeby mogła w nim
zachodzić fotosynteza.
Innymi słowy postanowiono przysposobić ciało ludzkie do fotolizy cząsteczek wody, procesu
wymagającego energii świetlnej, a przebiegającego przy współudziale chloro-
i tlen. Tlen zostaje wydalony, wodór zaś wiąże się z asy-milowanym dwutlenkiem węgla,
powodując powstanie aldehydu fosfoglicerynowego, który łatwo przekształca się w aminokwasy,
tłuszcze i glikozę, zatem w substancje odżywcze.

background image

Mówiąc po prostu – wynaleziono sposób na zamianę organizmu ludzkiego (brr, kiedy wspomnę,
że. do niedawna byłem takim tworem!) we wspaniałą, człekokształtną, myślącą roślinę.
Przebiegu fitofikacji opisać nie potrafię. Przed operacją genicy, których indagowałem o szczegóły,
wyrażali się o niej z lekceważeniem i powściągliwie, a gdy odzyskałem przytomność, leżąc jeszcze
w zasięgu jitotropów, otaczający mnie ludzie i ich działanie zdało mi się obojętne. Marzyłem
wonczas, ażeby wyjść na dwór i wznieść ramiona do słońca.
Z oczywistych powodów wybrano na nasze siedlisko Primę. Planeta ta (nosimy się z projektem
przemianowania jej na Fitominię) krąży wokół macierzystej gwiazdy w bezpośredniej bliskości,
nurza, się wprost w słonecznej koronie. Jest przy tym – co dotąd dziwi astrofizyków – zasobna w
wodę. Polecieliśmy tam samocztuart, wszyscy po fitofikacji, promem pilotowanym przez automaty.
Przyjęto nas serdecznie. Dokoła ładownika zgromadziły się zielone, falujące tłumy. Nie zdołam Ci
opisać owego przypływu przyjaznych uczuć, jaki mnie ogarnął kiedy znalazłem się wśród swoich.
To tak, jakby podrażniono w Tuym mózgu ośrodek przyjemności. Szczęście innych staje się
wyłącznym celem Twego istnienia, boć z owego szczęścia budujesz szczęście własne. W jednej
chwili przeobraziłem się w cząstkę olbrzymiej społeczności czującej zawsze to samo, wtopiłem się
we wspólny świat doznań i wrażeń.
Nie, Egzotyczny Cudzoziemcze, wzajemne przesyłanie wiadomości o aktuałnym stanie
psychicznym którejkołwiek jednostki albo grupy w niczym nie przypomina telepatii. Odmienne jest
źródlo emisji, odmienny jest nośnik infor-
wplywu na postępowanie poszczególnych istot, ale jeśli kogoś z nas spotka przykrość – cierpimy
wszyscy, jeśli ktoś doświadczy radości – wszyscy się radujemy. Czujemy również to, co czują
zwykłe, bezrozumne rośliny.
Ta zdolność atoli ma i ujemne strony.
Któryś z inicjatorów Projektu Fitofikacji, oczywisty bałwan (na lepszą opinię nie zasługuje),
ubzdurał sobie, że znakomicie będziemy prosperować w otoczeniu roślin, gdyż tak jak ludzi cieszy
i we własnym mniemaniu nobilituje rola panów zwierząt, fitominom poprawi samopoczucie
świadomość, że żyją pośród organizmów niższych. Zasiano przeto kilka odmian pnączy, które
rozpleniły się niesłychanie i odtąd stały się prawdziwym utrapieniem.
Wyimaginuj sobie, Cudzoziemcze, że wokół Ciebie, na obszarze, jakiego okiem nie ogarniesz,
rozciągają się Twe – choć nie połączone z Tobą – receptory. Zależnie, od ich pobudzenia
odczuwasz niepokój lub ulgę, doznajesz wrażeń miłych albo przygnębiających. Porastające Primę
rośliny nieświadomie raczą nas swymi subiektywnymi reakcjami na bodźce zewnętrzne, toteż
niezwykle ostrożnie trzeba poruszać się w terenie, ażeby nie przydepnąć gałązki czy liścia, i tym
samym nie zadać sobie, i rodakom cierpień. Mimo to często się zdarza, że ktoś celowo bądź
nieopatrznie zniszczy trochę owego zielska – natychmiast fala boleści dociera do najodleglejszych
zakątków planety. Także mnie przytrafiło się niedawno, że zdenerwowany nachalnym pędem,
który wybrał moje ciało na podpórkę (dłuższy czas tkwiłem w jednym miejscu i w niezmienionej
pozie), ścisnąłem go w garści i wyr-walem z korzeniami. Stojący nie opodal przyjaciel,
przezwyciężając ból, uśmiechnął się do mnie z życzliwością i zrozumieniem,.
Gdyby herbicydy nie szkodziły również nam, już dawno rozprawilibyśmy się z ową zieloną
ograniczoną hołotą. Ostatnia nadzieja w botanikach obradujących właśnie na Kongresie
Bojowników z Chwastami. Sprawa jest nagląca, gdyż i wśród jitominów żyją sadomasochiści z
lubością
siad – nie ma dnia, ażeby nie podeptał, nie rozgniótł, nie stłamsił, nie wymiątosił albo nie
zmiażdżył jakiegoś pnącza.
Szczęściem rośliny reagują na bodźce raczej słabo, toteż ich wrażenia zmysłowe są nikłe. Zresztą
zagłuszamy je upojną kontemplacją własnych tkliwych i rozkosznych przeżyć.
Ale pomówmy o rzeczach przyjemnych, a do takich należy niechybnie wypadek zakwitnięcia. Cóż
za radość wybucha, gdy któryś z fitominów pokryje się kwieciem! Jakież wonczas odbywają się
dysputy! Naturalnie zawsze się znajdzie ktoś zawistny, ktoś, kto dowodzić będzie, że widział

background image

kwiaty o wiele piękniejsze, bardziej aromatyczne i trwałe. Pochlebcy natomiast łicytują się w
uprzejmościach i komplementach. Że pączki takie jędrne, barwne i świeże. Inni znowuż obgadują
na stronie. Aliści napływające zewsząd uczucia – a owych nie potrafimy symulować – są jednakie.
Panuje powszechna szczęśliwość i nawet zjadliwe plotki rozpuszczane są w atmosferze przyjaźni i
uznania dla kwitnącego kolegi.
Egzotyczny Cudzoziemcze, prosiłeś mnie, ażebym na Twe wezwanie odpowiedział w sposób
dyskretny, najlepiej listownie. Tak też czynię, używając miast papieru – którego ze zrozumiałych
względów na Primie nie uświadczysz – łupków wapiennych. Litery wydrapuję na nich końcem
uschniętego palca (nie obawiaj się – odrośnie) t co rusz muszę go ostrzyć. Temperując przed chwilą
czubek, zaciąłem się w dłoń. Wycieklo 2 niej parę kropel soku – zwykła eksudacja – stąd ta
zielona, rozlana powyżej plama, za którą Cię przepraszam.
Zastanawiam się, o czym jeszcze mógłbym Ci napisać, co jeszcze może interesować człowieka.
Zapewne rad byś dowiedzieć się, czy żałuję dokonanego wyboru. Otóż nie. Z ręka na zdrewnialej
piersi przysięgam, że jest wręcz odwrotnie. Chociaż...
Spróbuję być szczery. Jeżeli naprawdę czegokolwiek mi żal, to tego...
się, niestety, przez pączkowanie.
Pozdrawiam Cię – – Biok

Rok – 14400, Hegem

Rada Nadzorcza
Narząd Gospodarki Terenami Globów
poza Układem Naszyta
Terytoria Wydzielone
w/m
W imieniu Instytutu Socjologii, w którym wraz z zespołem przeprowadzamy badania struktur i
praw rozwoju społeczeństwa, prosimy o wydzierżawienie nam na czas nieograniczony parceli
gruntowej oznaczonej według katastru symbolem G-A1'L od 01 do 10, a zwanej potocznie Atlantą
yel Atlantydą.
Parcela ta, położona z dala od centrum kultury krzewionej przez dominiańską nację, między
terenami zamieszkałymi przez autochtonów nie skażonych oddziaływaniem obcych cywilizacji,
zapewni nam możliwość prześledzenia autentycznych przeobrażeń społecznych gatunku tiomo pod
wpływem bodźców zewnętrznych.
Wymagana akceptacja priiaariusa resortu - na odwrocie.
/opr. Tad. Saw./
Ome-Teuctli
JAHWE Więc o co ja jestem oskarżony? TRYBUNAŁ Przede wszystkim o samowolne i sprzeczne
z prawem stworzenie dwóch osobników płci przeciwnej, o imionach Ewa i Adam.
JAHWE Zrobiłem to co większość. Na palcach da się policzyć tych, którzy od czasów Zeusa nie
przyczynili się do powiększenia populacji na Gai.
TRYBUNAŁ Sofistyka. Rozmyślnie mylisz in vitro z in vivo. Wszyscy dotąd posługiwali się
sposobem naturalnym wykorzystując wrodzone umiejętności. Ty zaś przeprowadziłeś coitus w
laboratorium, z probówkami.
JAHWE Wypraszam sobie! Adama stworzyłem ze sztucznie zsyntetyzowanej komórki
homopodobnej. Szło mi o to, żeby wyhodować gatunek homo bez tych jego dziedzicznych
zwierzęcych obciążeń. Ludzie krzyżują się z homami, ale przez to homy wcale nie stają się lepsze,
dalej kierują się krwiożerczym instynktem, który dziedziczą nie tylko po swych gatunkowo
identycznych rodzicach, ale także po nas, bo nasze niektóre zachowania również są typu

background image

odruchowego. I są to na dodatek zachowania nie przynoszące nam chluby. Nawet nasza obecność
wpływa ujemnie na rozwój homów. Taki casus: przed laty któryś z Atlantów został ciężko
poturbowany przez jakiegoś drapieżnika i stracił dużo krwi. Wymagana była natychmiastowa
transfuzja. Wypadek zdarzył się daleko od punktu medycznego, płynów organicznych w
podręcznych apteczkach nikt wtedy ze sobą nie nosił, więc koledzy rannego schwytali homa i użyli
go jako dawcę krwi. W efekcie od tej pory homy regularnie przeznaczają na rzeź jednego ze
swoich, bo podpatrzyli, jak nasi wypuszczają juchę z homa i uznali, że bogowie za tym
przepadają...
TRYBUNAŁ Dobrze, dobrze! To nie ma nic wspólnego ze sprawą. Samicę stworzyłeś metodą
Hebanona, która jest zakazana.
ma.' iNie^aoy Któryś z was sprooowai sKiecic taką komórkę! Po licho dublować robotę?
Pierwowzór był gotów – czysty genetycznie, a jakże – pobrałem więc wycinek z jego ciała,
wprowadziłem do komórki żeńskie chromosomy – też się przy nich namordowałem – i gotowe.
Resztę zrobiła sztuczna macica.
TRYBUNAŁ Wiemy o tym. Wiemy także to, że dałeś homowi do ręki broń laserową.
JAHWE To prawda... Ale nie pozwalacie ściągać na Gaje robotów, a ktoś musiał pilnować mojego
ogrodu. Homy przekradały się przez ogrodzenie i wyżerały mi jabłka. Cherubin je trochę płoszył,
poza tym tłukł to pełzające jadowite ścierwo, co bez przerwy nachodziło mój ogród. Widać gdzieś
w pobliżu było siedlisko węży.
TRYBUNAŁ Twój pomocnik powinien raczej strzec krzewu ambrozjowego. Zwłaszcza przed
wyprodukowanymi przez ciebie stworzeniami. Spożywanie ambrozji przez zwierzęta jest
zabronione, wiesz o tym.
JAHWE Wiem i chętnie za to niedopatrzenie poniosę konsekwencje. Tyle razy powtarzałem temu
matołkowi... CHERUBIN Panie...
JAHWE Nie nazywaj mnie panem! Pany z kozami ko-pulują!
TRYBUNAŁ Spokój! Kto wpuścił tego homa na salę rozpraw? Wyprowadzić!
JAHWE Przyznaję się tylko do ostatniego zarzucanego mi czynu. Do poprzednich naturalnie też,
ale nie sądzę, żeby to były czyny riestosowne. Pierwej byście musieli skazać wszystkich
genetyków, którzy w imię nauki zapaskudzili Gaje trytonami, sylenami, panami, gorgonami,
hydrami, chimerami, centaurami i czambuł satyrów wie, jakim jeszcze plugastwem. Mną kierowała
idea naprawdę szlachetna.
TRYBUNAŁ Zaiste, idea szlachetna, tyle że jej skutki łajdackie. Już w pieiwszym pokoleniu tej
twojej pozbawionej zwierzęcych popędów rasy zdarzył się wypadek bratobójstwa. Ty, jasne,
umywasz ręce?
Widziałem jak Ewa parzyła się z jakiśm obcym nomem. To niezawodnie po nim Kain odziedziczył
mordercze instynkty.
TRYBUNAŁ Ten fakt pogarsza twoją sytuację. Odtąd orzeczeniem trybunału będziesz sprawował
opiekę nad zapoczątkowaną przez siebie rasą. Użyliśmy określenia „rasa", ale nie widzimy
najmniejszych różnic między twoimi hornunkulusami a homami spłodzonymi naturalnie, chyba
tylko taką, że zarówno Ewa jak i Adam oraz ich potomkowie, na skutek spożycia ambrozji, będą
żyli dłużej niż przeciętna. Długowieczność ta wszakże ustąpi po kilkunastu pokoleniach. Opiekę, o
której mowa, będziesz sprawował do śmierci. Wyrok jest prawomocny.
JAHWE Litości!!
TRYBUNAŁ Koniec rozprawy!

Rok -8590, Dominia

background image

Ci, których obecność była proceduralnie wymagana, już przyszli. Skinęli niemo głowami i zasiedli
po obu stronach Menoactla. Wbili posępny wzrok w szklaną ścianę. Nie chcieli patrzeć sobie w
oczy. Gdyby nie przepisy Kodeksu Postępowania, nikt by ich nie zmusił do uczestniczenia w tym
ponurym preludium do nieodległego makabrycznego spektaklu, którego na szczęście nie zobaczą.
Decyzja zapadła wcześniej, na tajnym głosowaniu, a zawczasu przygotowana depesza, o ustalonej
od dawna treści, leżała przed łącznikiem w wężle łączności.
Menoactla bawił ich drętwy pesymizm. Sam także czuł się paskudnie, ale kiedy ogarniały go
wątpliwości, kiedy odzywało się w nim sumienie, kiedy pytał siebie, czy nie zrezygnować –
wspominał projekcję archiwalnych obrazów z Ery Bogów i wracała mu pewność, pewność i
mściwa satysfakcja. Zeus nie żył, nie żyła Pyrra i Deuka-
/^jr
a.va.iai j^»iawu, u.
a ł. y
wyższe – wręcz obowiązek zapłacić koterii Zeusa za krzywdy wyrządzone jego przodkom. Nigdy
dotąd w karierze Menoactla interesy prywatne nie zbiegły się tak dokładnie z interesami
publicznymi.
– Telewęzeł – zadysponował.
Na szklanej ścianie pojawił się obraz: wnętrze pomieszczenia dużego jak to, w którym siedzieli,
pośrodku konsola najeżona łebkami przełączników sensorowych i kontrolek, w przedzie szklana
ściana, ciemna teraz. Nad konsolą pochylał się łącznik. Widzieli jego plecy.
– Zaczynaj – rzekł Menoactl.
Łącznik wyprostował się. Dotknął bocznego przełącznika. Na szklanej ścianie węzła łączności
zobaczyli siebie, nadęto przygnębionych i żałosnych. Łącznik sprawdzał, czy są w komplecie. To
był jego obowiązek.
– Korekta: front – mruknął Menoactl zażenowany swoim widokiem.
Szklana ściana węzła łączności znikła, znaleźli się na jej miejscu, vis-a-vis łącznika. Jego twarz
była zimna, bez cienia wyrzutu. To ślepe narzędzie w moich rękach – pomyślał Menoactl. – Ale to
również człowiek. Czyżby doprawdy nic nie czuł? Dlaczego ci młodzi są tacy nieczuli? Może
brakuje im wyobraźni?
To samo pytanie Menoactl zadał sobie w trakcie rozmowy z Faetonem, swoim podwładnym.
Faeton, stawiający pierwsze kroki w karierze urzędnika, zjawił się u niego pewnego ranka, nie
zaanonsowany, i z marszu zakomunikował, że przychodzi z gotowym projektem zniszczenia
Atlantydy. Powiedział to niczym robot meldujący wykonanie rozkazu. Menoactla, gdy patrzył na
tego chudego młodzieńca o pryszczatej gębie i szczeciniastej czuprynie, zdejmował wstręt. Faeton
żywo przypominał mu maszkarona z korowodów, jakie organizowano co 100 lat dla uczczenia
zwycięstwa nad Hegem. Ale tamte kukły były mechaniczne, a ten pocił się obrzydliwie i zionął
Meno-actlowi w nos oddechem pachnącym jak ropiejący ząb.
s – Sukcesorzy
mo – interesowało go, skąd Faeton wie o wspomnianym projekcie, a zwłaszcza o założeniach
objętych wszak tajemnicą; secundo – uwierzył, że ten kaprawy urzędnik opracował projekt.
Wskazał Faetonowi miejsce, sam zaś stanął przy lamperii, spod której płynęła orzeźwiająca woń
powietrza doprowadzanego przez urządzenia klimatyzacyjne.
– Pracuję w komórce tranzytu tajnego, rejestruję informacje przesyłane głównym kanałem, dlatego
znam założenia projektowe – rzekł Faeton, jak gdyby odpowiadając na pytanie.
Menoactl zerknął na jego do krwi obgryzione paznokcie i wzdrygnął się. Poprosił o szczegóły.
Starał się odwrócić swoją uwagę od aparycji Faetoria. Ledwo go znosił, chociaż dzieliła ich
nieomal cała szerokość pomieszczenia. Tu było stanowczo za mało miejsca dla nich obu.
– Zrelacjonuję po kolei. Założenia są takie: zmieść z powierzchni Gai Atlantydę i Lemurię, bez
użycia broni, przy minimalnym nakładzie środków, wykorzystując siły przyrody. – Faeton zwilżył
śliną spieczone wargi i łypnął na Menoactla. – Moja propozycja jest następująca: Układ Solarny

background image

obiega kometa zwana Feniksem. Co pięćset lat zbliża się ona do Soi, widać ją wówczas na Gai
nawet za dnia. Jej jądro składa się głównie z brył i kryształów zamarzniętych gazów. Gdyby
przyłożyć do niej wektor siły o zgodnym kierunku, lecz ujemnym zwrocie, wtedy...
– Wtedy... – powtórzył Menoactl z roztargnieniem. Wciąż, mimo że umknął wzrokiem w
przeciwległy kąt, widział ciemne, beznamiętne, głęboko osadzone, na pół przymknięte czerwonymi
powiekami oczy Faetona.
– ...wtedy kometa straci prędkość i wejdzie na krótszą, ciaśniejszą orbitę. Za sto lat znajdzie się tak
blisko Gai, że część jej jądra spadnie na tę planetę.
Menoactl oderwał plecy od lamperii.
– I? – podsunął, gdyż Faeton przerwał.
– Gaja jest elipsoidą obrotową o niezbyt stałej równo-wadze, jej kształt bowiem nie bardzo odbiega
od kuli:
przez sporej grubości lodowe czapy biegunów. Przy skośnym zderzeniu meteoru z Gają jego
moment pędu zsumuje się z momentem bezwładności planety. W rezultacie, jakkolwiek kierunek
osi obrotu Gai pozostanie ten sam, zmieni się położenie kontynentów względem tejże osi obrotu.
Menoactl zmarszczył brwi. Słuchał ze wzrastającą uwagą.
– Jakie to pociągnie za sobą skutki?
– Skutki – Faeton po raz pierwszy się uśmiechnął, a był to uśmiech straszny. – Ci z terenu wokół
punktu zero nie odczują żadnych skutków, bo zginą, nim cokolwiek dotrze do ich świadomości.
Pozostali, zamieszkujący obszary odległe, zrazu pomyślą, że ich słońce zwariowało, potem ziemia
zadrży pod nimi, usłyszą jeden ogłuszający ryk, runie na nich wichura, ogień, a w chwilę później
woda, olbrzymie masy wody...
– Może bez epiki...
Oczy Faetona znieruchomiały w krótkim namyśle.
– Cóż, trudno inaczej referować przypuszczenia – powiedział oschle. Podjął: – Wzdłuż równika
ciągnie się pas kontynentu przecięty wodą w czterech miejscach, które wyodrębniają z tego
nieprzerwanego pasa kontynentalnego dwie gigantyczne wyspy: Atlantydę i Lemurię – położone
po przeciwnych stronach globu. Blok zamarzniętych gazów, kiedy z prędkością kosmiczną
wpadnie w atmosferę, zamieni się w strumień ognia. Siła uderzenia wpra-suje Atlantydę w dno
oceanu. Wstrząs sejsmiczny przeniknie przez bryłę planety i rozniesie Lemurię. Jednocześnie,
przesunięcie osi wirowania Gai o około – tak liczę – jedną dwunastą pełnego kręgu spowoduje
przemieszczanie się mas planety, wprzódy wodnych. Czoło obu fal zmierzających do wypełnienia
luki w kształtującej się nowej elipsoidzie, będzie miało wysokość równą różnicy między
promieniem formującego się dopiero a starego równika, czyli circa jedną dziesiątą tego ostatniego;
woda pokryje niemal całą planetę. Nieco później nastąpią pionowe i poziome ruchy tektoniczne.
Atmosfera wypełni się gazami wulkanicznymi i pyłem, który przesłoni Soi i skon-
cze. Dodajmy do tego gwałtowne topnienie czap lodowych...
– A jeszcze później? – zapytał cicho Menoactl. Zaschło mu w gardle.
– Feniks pozostanie na orbicie z czasem obiegu Soi nieco powyżej 76 lat...
– Ale co z Gają?
– Zacznie pęcznieć wzdłuż nowego równika. Unosząca się skorupa wyprze wody. Z Atlantydy nie
pozostanie nic, Lemuria, zważywszy jej górzysty teren, przeobrazi się w mnóstwo małych wysepek
rozsianych po półkuli południowej. Nieprzerwany dotąd pas lądowy popęka, a wskutek dryfu
kontynentalnego rozpełznie się po całym globie. Czapy lodowe przesuną się w okolice nowych
biegunów...
– Doszczętna zagłada biologiczna...
Faeton szarpnął zębami naskórek przy paznokciu, którego prawie nie było.
– Niezupełnie – odpowiedział obojętnie. – W wyższych partiach życie ocaleje.
Wizja apokalipsy przeraziła Menoactla. Nie ulżyła mu myśl, że będzie to zapłata za zbrodnie
Zeusa, najchętniej w nieskończoność by zwlekał z przedstawieniem projektu Faetona ekspertom,

background image

ale lękał się, że zbytnia opieszałość wzbudzi w Faetonie podejrzenia i że Faeton uzna go za
kunktatora. Zaczai się bać projektodawcy, a w każdym razie liczyć się z nim; w tydzień później
zagadnął tego onychofaga, czy nie będzie miał wyrzutów sumienia.
– A ty? – odparł Faeton zaczepnie.
Menoactl zmilczał, a nazajutrz zreferował projekt ekspertom. Niczego im nie sugerował, zostawił
ich nad dossier, niech sami zadecydują, sobie zaś wmówił, że jest czysty; kiedy zadecydowali,
odetchnął z ulgą – snadź los tak chciał.
I teraz siedział spokojny: za treść depeszy również nie odpowiadał. Udział bodaj łącznika, który
właśnie uprzedzał żyjącego wśród Atlantów dominiańskiego wywiadowcę
actla.
-– Powiadom także wszystkich naszych ludzi, żeby przygotowali się na wypadek potopu. – Łącznik
skończył. Obrzucił wzrokiem Menoactla i siedzących obok niego.
Menoactl dał znak, że chce mówić. Łącznik muśnięciem palców przedłużył tor fonii do
dyspozytorni. Zielona kon-trolka na konsoli w węźle łączności sygnalizowała aktywność toru.
– Jeszcze jedno, Noe – powiedział Menoactl. – Ponieważ, jak słyszę, powódź obejmie duży obszar,
spróbuj uratować przedstawicieli co cenniejszych gatunków zwierząt najbardziej zagrożonego
biotopu. Skończyłem.
Wszystko co dotyczyło projektu „Faeton" było skrupulatnie rejestrowane. Ta rozmowa także.
Dlatego Menoactl mógł być z siebie zadowolony. Słowa „jak słyszę" i „powódź", których użył w
wypowiedzi, świadczyły o jego słabym zorientowaniu, a prywatna prośba do wywiadowcy – no, to
już w ogóle był jeden jedyny pozytywny akcent w tym całym makabrycznym przedsięwzięciu.

Rok -8390, Dominia

Z expose jednego z nowo wybranych członków dominiańskiego parlamentu:
„...To, cośmy uczynili na Gai, jest monstrualnie ohydną, przerażająco potworną i najbardziej
nikczemną zbrodnią! Niepotrzebnie szukamy sprawców: wszyscy nimi jesteśmy; niepotrzebnie
zastanawiamy się nad karą dla nich: są winy, których nikt, nigdy i niczym nie okupi. (...) Historia
lubi się powtarzać. Nasi praprzodkowie w zamierzchłych czasach wypalili na czole ludzkości
niezatarte piętno hańby. Teraźniejszość potwierdza, że zasłużyliśmy na nie! Jesteśmy jak ślepcy,
którym nikt nie powiedział, że można
.

ZUZ.lWlli.y 01^ ^..iŁy,^, *~ 5,-^

firny na bratnią cywilizację, odwróci się ona od nas ze wstrętem. (...) Spustoszyliśmy przepiękny
glob, zgładziliśmy setki tysięcy ludzi. Tak! Ludzi!! – to jedyne adekwatne, na wskroś słuszne
określenie tych istot. Skończmy raz na zawsze z używaniem nazwy ,,homy"! Oszukujemy wszak
sami siebie, obrażamy. Stwarzamy sztuczne granice między ludźmi dominiańskimi i hegemskimi a
ludźmi ziemskimi. Wielu z Ery Bogów, wielu Atlantów wchodziło w związki z ho... Ziemianami.
Rodzące się z tych związków potomstwo niejednokrotnie sprowadzane było, pomimo zakazów, do
Układu Naszego i żyje w nim po dziś dzień. Nawet na tej sali, jestem o tym dogłębnie przekonany,
znajdzie się osoba, w której żyłach płynie krew z domieszką krwi śmiertelnych... przepraszam –
Ziemian. (...) Postuluję więc (...) oficjalne nazwanie Gai – tak jak zwą ją jej mieszkańcy – Ziemią.
Domagam się również powołania departamentu, którego zadaniem będzie ochrona ocalałych
Ziemian. (...) I na tym chyba skończę, bo dają mi znaki, że pora na bankiet..."

Rok – 6180, Fitominia

background image

Było ich dwu: nadinspektor oraz referent Urzędu Kontroli Rozwoju Ogólnospołecznych
Przeobrażeń. Do odwiedzenia Fitominii skłoniły ich alarmujące wieści. Na fito-mińskim
wahadłodromie czekał już transporter. Kierowca miał wiklinowe włosy, zdrewniałe kolana i łokcie,
a z pleców złuszczały mu się płatki cienkiej kory. Odpowiadał półgębkiem i wymijająco, jakby
potworny upał i z niego wysysał resztki życia. Co jakiś czas obficie skrapiał się
wodą.
W południe transporter dotarł do wigwamu, gdzie cze-
usmiecnnąi się całą zieloną twarzą. Sięgał im do piersi l pachniał żywicą.
– – Erx – przedstawił się. – Zechciejcie usiąść. Tu jest nieco chłodniej niż na zewnątrz. Rozbiliśmy
ten namiot specjalnie na wasz przyjazd, a kilku Fitominów polewa go wodą. To dla nas zaszczyt
gościć pracowników UKROP-u.
Nadinspektor podejrzliwie obejrzał wypleciony z wikliny zydelek, nim usiadł.
– Nie jest to wizyta etykietalna – powiedział. – Urząd Kontroli Rozwoju Ogólnospołecznych
Przeobrażeń, któremu podlegają wszystkie cywilizacje Układu Naszego, jest zaniepokojony
sytuacją na waszej planecie, zwłaszcza skutkami wprowadzonych ostatnio Usprawnień.
Oczekujemy od was wyczerpujących wyjaśnień.
– Służę wszelkimi informacjami – odparł pogodnie Erx. – Chciałbym jednakże uprzedzić, że
Usprawnienia zrazu mogą się wam wydać szokujące. Zwolenników Usprawnień jest wielu, chociaż
znajdujemy się dopiero na etapie eksperymentu. Istnieje również Opozycja.
– Może przejdźmy do szczegółów – zaproponował referent, ocierając ukradkiem pot spod pachy.
– Zgoda – rzekł Głosiciel Erx. – Zacznę od początku. Na Fitominii ustalono parę punktów, w
których Ochotnicy się rejestrują; codziennie załatwiamy kilkaset osób. Przyjmujemy wszystkich
chętnych z wyjątkiem chorych i młodocianych. Po zarejestrowaniu Ochotnicy kierowani są do
wydzielonych placówek medycznych, w których zostają gruntownie przebadani. Zależnie od
wyników Ochotnicy wracają do domów albo udają się do sali operacyjnej, gdzie się ucina im stopy
i ostruguje nogi.
Nadinspektor pochylił się do przodu.
– Jak powiedziałeś? – zapytał.
– Stróże się nogi – powtórzył swobodnie Erx. – Jeżeli będą dobrze zastrugane, to Ochotnik łatwo
wejdzie. Po tym zabiegu wysyłamy delikwenta na z góry określone stanowisko. Przeważnie
uzupełniamy wolne w tej chwili
Uiicjo^c*. ~.v« t---„
słaliśrny do rezydencji wybitnego Głosiciela Usprawnień. Budujemy z nich żywopłot.
– W jakim celu?
– Trudno powiedzieć: odgórna decyzja. Ale czy to nie cudowne, taka myśląca, mówiąca i
śpiewająca palisada? Nie chciałbyś mieć takiej w ogródku?
– Nie mam ogródka – odrzekł nadinspektor zlany
potem.
– Albo dozorca – ciągnął Erx. – Wbijasz go przy drzwiach; strzeże domu, o zmierzchu zapala
światło na schodach, otwiera i zamyka bramą...
– U nas załatwiają to automaty – wtrącił referent.
– Jakie jeszcze, oprócz dozorcy i żywopłotu, są stanowiska? – spytał nadinspektor.
– Rozmaite. Wbijamy urzędników w biurach, kierowników w pokojach służbowych, dyrektorów w
gabinetach i tak dalej, przy czym określenie „biuro", „pokój", „gabinet" należy traktować jako
określenia umowne; my, Fito-mini, pracujemy i odpoczywamy na łonie przyrody, Ochotnicy zaś
czerpią z tego łona dodatkowe pożywienie. – Głosiciel Erx westchnął ciężko. – Niestety, ci ostatni,
unieruchomieni do końca życia, wciąż muszą walczyć z żywiołami. Każda zawierucha pociąga za
sobą ofiary. Obecnie zabiegamy o fundusze na zakup sprzętu: piorunochronów, naciągów,
oszalowań. Najgroźniejsza jest sytuacja Fitominów posadzonych wysoko, gdyż oni najbardziej

background image

narażeni są na wyładowania atmosferyczne. Zabezpieczamy ich ze związkowego budżetu, lecz to
półśrodki.
– Przypuśćmy że umiera lub ulega zniszczeniu jeden z Ochotników – odezwał się referent. – Co
wtedy?
– Początkowo byliśmy zdania, że należy go wykopać. W realizacji jednakże okazało się to nader
kłopotliwe. Czym dłużej Ochotnik przebywa w danym miejscu, tym bardziej w nie wrasta.
Korzenie rosną wprost proporcjonalnie do zajmowanego stanowiska. Jeżeli chodzi o dostojników
wykarczowanie ich jest prawie niemożliwe, ko-
»o-j-? – – – – ~..~, ~v. vx^v,^« uj w^iwcu,- wiąz z nimi kilkanaście, niekiedy kilkadziesiąt równie
ważnych osobistości, żywych wszak i ciągle przydatnych. Stosujemy więc technikę wypalania bądź
wbijania w głąb. Jest to jeden ze sposobów wzbogacania gleby w cenne pierwiastki. Następca
zasadzony w tym miejscu lepiej prosperuje. Zresztą w ogóle dbamy, aby Ochotników sadzić do
najbardziej żyznej ziemi i często nawozić, czyli utrzymać ich jak najdłużej przy życiu, z każdą
wymianą bowiem mamy perturbacji od ludzkiej hołoty... och, przepraszam...
Głosiciel zmieszał się. Nietakt wobec gości, ludzi przecież, nadto reprezentantów UKROP-u, mógł
niekorzystnie wpłynąć na treść protokołu pokontrolnego, a co za tym idzie, ściągnąć na Fitominię
szereg komisji, czego Erx raczej by wolał uniknąć. Dlatego dźwignął się i żeby wybrnąć ż sytuacji,
zakłopotany, z obliczem zalanym intensywną zielenią, oświadczył szybko:
– Ściągnę tu jakiś sterowiec. Jeżeli zrobicie mi ten honor i udacie się ze mną na mały rekonensas,
pokażę wam kilka rzeczy w terenie.
Erx wyszedł, nie czekając na aprobatę. Nadinspektor wstał, rozprostował kości, przeszedł się po
namiocie, a następnie wyjrzał na zewnątrz. Referent stanął przy nim. Obserwowali, jak Fitomini
polewają wodą płachty wigwamu. Dwie mokre, wiotkie sylwetki pracowały zapamiętale, na ich
zakurzonych, wątłych ramionach srebrzyły się krople wody.
– Witajcie – rzekł nadinspektor. W towarzystwie referenta opuścił namiot. Obaj stanęli blisko
beczkowozu. Mrużyli oczy przed jaskrawym światłem wiszącej nisko kuli słonecznej. Żar wdzierał
się im do krtani i zapierał oddech. – Ależ skwar!
Fitomini odłożyli konwie.
– Wejdźcie do namiotu – zaproponował jeden.
– Chcemy porozmawiać o Usprawnieniach -– powiedział nadinspektor.
swoje stopy.
– O których, o Pierwszych czy o Drugich?
– To były jeszcze jedne?
– Ano były. Sadzono wtedy Ochotników z zastruganą szyją – Fitomin przejechał palcem po gardle.
– Bez głowy. Ale ponieważ zdały się człekowi na mogiłę... – urwał. Płochliwie zerknął na gości.
– ...wymyślono Drugie i nazwano je świadomymi – przyszedł mu w sukurs kolega. – Dla zalania
żywicą oczu, rzecz jasna, bo wszystko zostało po staremu. Ochotnicy, te sadzonki, nadal usychają
wkrótce po zasadzeniu.
– Może sadzi się je zbyt późno, czy też może są mizernie nawożone? – zauważył sceptycznie
referent.
– Mizernie nawożone – powtórzył z politowaniem Fi- ] tomin. – Ładuje się w glebę zawrotne ilości
środków che- j micznych, faszeruje się Ochotników preparatami, które j wywołują pożądane
tropizmy i taksje... Zresztą, co możecie wiedzieć o tym wy, ludzi e?...

;

Nadinspektor napełnił jedną z konwi, chciwie ugasił pragnienie, resztę lodowatej wody wylał na
głowę i plecy.
– Jesteśmy pracownikami UKROP-u – rzekł, dysząc jeszcze po prysznicu. – Interesuje nas
wszystko, co ma wpływ na rozwój waszej cywilizacji. Dlaczegóż więc, odpowiedzcie, Ochotnicy
usychają wkrótce po zasadzeniu?
– Korzenie – mruknął Fitomin. – Początkowo korzenie rozwijają się monstrualnie, a w pewnym
momencie następuje zahamowanie tego rozwoju i regres: gnicie,

background image

próchnienie...
– Regres? Czy to możliwe?
Fitomin zajrzał gościowi w oczy. Spytał:
– A czy słyszałeś, żeby człowiek – pochodzimy było nie było od ludzi – mógł kiedykolwiek rosnąć
w ziemi
jak drzewo?
Nadinspektor westchnął ciężko i skierował się do namiotu. Referent ospale ruszył za nim. Zanosiło
się na dłuższy pobyt wśród Głosicieli, Ochotników i Oponentów > Usprawnień.
...łagodny Kląkł obiecał mi cudowną zabawę, ale nic więcej się od niego nie dowiedziałem, to nie
wiem, co to za cudowna zabawa. Jakby chciał odwiedzić Historię, to chyba z nim nie popłynę, bo
łagodni rodzice zabronili tam pływać.
10001/Łagodny Kląkł nie zjawił się w umówionym miejscu. Czekałem na niego przez dwie zmiany
prądu i nic. Jak wróciłem do cudownej niszy, zastałem łagodnego ojca. Wybierał się na
Konwentykiel Miłosiernych. Nie będzie go w cudownej niszy kilka przypływów kochanych. Nim
łagodny ojciec wyruszył, starym cudownym zwyczajem ostrzegł mnie przed okrutnymi źlakami.
Okrutne źlaki, okazuje się, żyją bardzo długo. Niektóre, co jeszcze nie pozdychały, urodziły się
wtedy, jak urodził się mój cudownej śmierci łagodny prą11-dziadek. Wprost nie do wiary!
11001/Dzisiaj, pływając opodal cudownych nisz, spotkałem łagodnego Klakła. Był czymś
podniecony. Mącił wodę kochaną i droczył się z lubą biocenozą. Jego łagodny ojciec też bierze
udział w Konwentyklu Miłosiernych. Łagodny Kląkł nie uwierzył, jak mu powiedziałem o
okrutnych źlakach, ile żyją. Sprzeczaliśmy się i sprzeczaliśmy, aż nadpłynął łagodny Glukł. Z
łagodnym Glukłem łagodni rodzice nie pozwalają mi pluskać, bo żadne z łagodnych rodziców
Glukła nie brało dotąd udziału w Konwentyklu Miłosiernych, a łagodny Glukł jest ponadto
nicponiem. Ale ja lubię łagodnego Glukła. Łagodny Glukł był już w Historii i opowiada o niej
różne dziwy. Namawiał nas, żebyśmy razem z nim tam popłynęli. Łagodny Kląkł odparł, że się
zastanowimy.
111UU/Do późnej ciemności kochanej łagodna matka miotała się po cudownej niszy ze
zdenerwowania. Łagodny ojciec miał dzisiaj wczesną jasnością kochaną wrócić z Konwentyklu
Miłosiernych, a nie wrócił. Łagodna matka utrzymuje, że to pewnie dlatego że łagodny ojciec
należy do orędowników promiskuityzmu. Jak spytałem, co to takiego „orędownik
promiskuityzmu", to łagodna matka wyjaśniła mi, że to taki ktoś, kto się lubi trzeć legalnie z
cudzymi łagodnymi żonami. Ci orędownicy stanowią mniejszość w Konwentyklu Miłosiernych i
zupełnie możliwe, że większość ich zgłuszyła.
11111/Równo z nastaniem jasności kochanej pośmigałem do łagodnego Klakła. Tarzał się właśnie
w mule kochanym, przed swoją cudowną niszą. Poczekałem, aż się wytarza i zagadnąłem go, co z
naszą wycieczką do Historii. Oznajmił, że wszystko gotowe i że wyruszymy, jak tylko się zjawi
łagodny Glukł, bo żaden z nas, oprócz łagodnego Glukła, nie zna drogi. Przy okazji wyszło na jaw,
że łagodny ojciec łagodnego Klakła też nie wrócił do cudownej niszy, chociaż nie jest
orędownikiem promiskuityzmu. Może mniejszość i większość pogłuszyły się nawzajem?
100000/Zwiedzanie Historii zajęło nam całą wczorajszą jasność kochaną. Historia rozciąga się
wzdłuż granicy naszego akwenu kochanego i przypomina nieco cudowne cmentarzysko. Pełno tam
lubych ości i lubego fiszbinu, ale jeszcze więcej szczątków szkaradnych korwet pancernych,
rdzawych i rozpłatanych, a wśród nich – stosów obrzydliwych kościotrupów okrutnych żlaków
pokrytych mułem kochanym. Łagodny Glukł powiedział nam, że lube ości i płaty lubego fiszbinu
to resztki naszych łagodnych pra100dziadków zgłuszonych w szla-
rzucił cudowny pomysł, żebyśmy się wybrali na szlachetne polowanie na szkaradnego źlaka-
żelaźniaka. Zgodziliśmy się z ochotą. Zrobimy to jutro.
1/Wnet po cudownej pobudce i po cudownej dystrybucji lubego jadła z cudownej przetwórni
lubych szkar-łupni, odwiedził moją łagodną matkę łagodny Wlilł – przyjaciel mego łagodnego
ojca. Łagodny Wlilł często zagląda do naszej cudownej niszy, przede wszystkim wtedy, gdy nie ma

background image

mego łagodnego ojca. Lubi po prostu trzeć się z moją łagodną matką, co mnie trochę dziwi, bo
łagodny Wlilł nie jest przecież orędownikiem promiskuityzmu. Łagodny Wlilł powiedział mojej
łagodnej matce, że spłynął z Konwentyklu Miłosiernych, ale zaraz musi wracać, bo wkrótce zjawi
się tam łagodny źlak. Aż się zachłysnąłem, jak usłyszałem o łagodnym źlaku. „Łagodny źlak"
brzmi tak samo jak „sucha woda kochana". Łagodny Wlilł pod cudownym honorowym bulgotem
zapewnił mnie, że ten łagodny źlak jest naprawdę łagodny, ale tylko w wodzie kochanej. Jak
wychodzi na powietrze nienawistne, staje się na powrót okrutnym źlakiem, bo jakby się nie stał, to
inne okrutne źlaki by wywęszyły, że zajmuje się cudownym donosicielstwem. Od tego łagodnego
źlaka nasi łagodni prajndziadkowie dowiedzieli się, że okrutne źlaki zalały woda kochaną całą
jakąś planetę, co później przeraziło te same okrutne źlaki do tego stopnia, że powołały okrutny •
(Urząd Kontroli Rozwoju Ogólnospołecznych Przeobrażeń), żeby już nigdy więcej niczego nikt nie
zalewał. Ze szkaradnego punktu widzenia okrutnych żlaków i ich obrzydliwej biocenozy dbanie o
suchość nienawistną miało być działalnością szlachetną. Mógłbym jeszcze długo słuchać
łagodnego Wlilła, ale łagodny Wlilł poradził mi, żebym się wreszcie wyniósł do szkaradnej hołoty
źlackiej-żelaźniackiej, jak chcę ciemnością kochaną zjeść lubego kawioru.
INaiyciimići&i, ^L^J^^___.___
szlachetnym polowaniu na szkaradnego źlaka-żelaźnia-
ka i co tchu pognałem do cudownej niszy Klakła.
10/Dopiero dzisiaj udało się nam wypłynąć na szlachetne polowanie na szkaradnego źlaka-
żelaźniaka. Szkaradne źlaki-żelaźniaki od czasów naszych łagodnych pra100dziadków albo i
dawniejszych, może nawet od czasów naszych łagodnych pra101dziadków, patrolują brzegi
nienawistne nad naszymi cudownymi niszami, jakby się bały, że coś z naszej lubej biocenozy
ucieknie na ich lądy nienawistne. Szlachetne polowanie polega na szlachetnym zaczajeniu się w
cudownej niszy nie-zamieszkanej, chwyceniu szkaradnego źlaka-żelaźniaka za szkaradną dolną
kończynę źlacką-żelaźniacką i wciągnięciu go do wody kochanej. I to już koniec. Szkaradny źlak-
żelaźniak zaskwierczy, zadymi, a woda kochana rychło go w obrzydliwą rdzę zamieni. Tak i
cudownie zaczailiśmy się z łagodnym Kląkłem i łagodnym Glukłem w cudownej niszy, ale nim
nadszedł jakiś szkaradny źlak-żelaźniak, nadpłynęli nasi łagodni ojcowie razem z innymi
łagodnymi – wszyscy uczestnicy Konwentyklu Miłosiernych, i musieliśmy wiać z prądem.
1001/Przez parę jasności kochanych nic się nie działo. Łagodny Wlilł odwiedzał moją łagodną
matkę i zawsze wtedy przepędzał mnie z cudownej niszy, tak że miałem dużo cudownej swobody.
Wczoraj wraz z łagodnym Kląkłem podpatrzyliśmy łagodną Dłułlię, naszą koleżankę, jak tarła się
o kamień. Sprawiało jej to wyraźną przyjemność. Okrutny źlak wie, co ci łagodni widzą w tym
tarciu!
1011/Ale bulgot! Ledwie po cudownym pływaniu lubym brzuchem do góry znalazłem się w
cudownej niszy,
chwalali się, że byli w akwenie kochanym blisko Konwentyklu Miłosiernych i że widzieli
łagodnego okrutnego źlaka. Łagodny okrutny źlak miał na sobie szkaradną aparaturę, co pozwalała
mu na przebywanie w wodzie kochanej. Doniósł łagodnym zebranym, że z łona okrutnego •
(Urzędu Kontroli Rozwoju Ogólnospołecznych Przeobrażeń) wyznaczono okrutne Centrum Sekcji
Ziemskich. Na czele tego okrutnego Centrum stanął okrutny źlak o imieniu Jahwe. Tak postanowił
Koriwentykiel Potwornych zwany przez okrutnych źla-ków Radą Międzyplanetarną. Co do
łagodnych i lubej biocenozy Konwentykiel Potwornych pod przewodnictwem okrutnego źlaka, co
się nazywa Allah, postanowił, że szkaradne źlaki-żelaźniaki będą nadal patrolować brzegi
nienawistne. Tak że nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy jutro samotrzeć wybrali się na
szlachetne polowanie...

Rok -3195, Hegem

background image

Siedemnatu dyspozytorów siedziało już na stanowiskach roboczych w halach wizjofonicznych
obsługiwanych przez zbiornicę, której bloki zajmowały trzecią i czwartą kondygnację Centrum
Sekcji Ziemskich. W halach panowała kompletna cisza, ekrany pokrywało bielmo, płonęły tylko
wskaźniki zasilania, a luminescencyjny strop oświetlał pomieszczenia łagodnym, nie męczącym
oczu blaskiem. Do rozpoczęcia dyżuru pozostały chwile; Merkandor, dyspozytor numer dziewięć,
przespacerował przed wyłożoną ekranami ścianą, obrzucił wzrokiem tablicę kontrolną głównych
łączy – były we wzorowym porządku – skinął głową obchodzącemu hale nadzorcy i wrócił na
karło za konsolą. Równo z gongiem zegara-matki rozjarzyły się dwa z czterdziestu siedmiu
ekranów hali Merkandora; oba z toru hegemsldego i oba z sygnałem priorytetu. Merkandor
dał pierwszeństwo temu *.c otuj.,^,.^ _. _ _ był Prowadzącym jednej z kananejskich społeczności i
cieszył się względami Jahwe. – Rozglądam się za czymś nowym – oznajmił Merkandorowi. –
Niczego więcej już ich nie nauczę, znasz te ograniczenia... – Merkandor przywołał pamięć katastru.
Niespodziewanie rozjaśniły się ekrany torów epimetejskich. Obraz zniekształcała wklęśnięta i
wydłużona perspektywa, kontury falowały – wypuszczały się, to znów zapadały w sobie – daleki
głos monotonnie wyliczał moduły, prowadzono kilka rozmów naraz, dały się słyszeć stłumione
pokrzykiwania.
– Nie ma żadnych propozycji – rzekł Merkandor po odczytaniu odpowiedzi katastru. – Egipt zajęty,
Mezopotamia wydzierżawiona, Fenicja też, w Indiach przepełnienie, Italię zajęli Ligurowie, a
Kretę niedawno ktoś zarezerwował, nie wiem kto, bo to załatwiał sam Jahwe.
– Może Grecja? – podsunął Asztart. Merkandor odparł:
– Kwarantanna. Grecja regeneruje się jeszcze po Erze Bogów. Jak przysposobią nowe tereny, dam
ci znać. Na
razie...
Ekrany torów epimetejskich zamrugały równocześnie,
zgasły, zapłonęły jasno. Pokazywały ten sam kwadrat nieba. Na tle szumów ktoś bełkotał, a
monotonny głos dalej wyliczał moduły. Merkandor pożegnał Asztarta i przeszedł na drugi tor
hegemski. Tamtego nie było: zrezygnował
z rozmowy.
Rozbłysnął ekran toru fitomińskiego. Fitomin z pogardą popatrzył na Merkandora i wyniośle
oświadczył, że chce rozmawiać z Jahwe. Merkandor o mało my nie wygarnął, czego to on by nie
chciał, bo sposób bycia Fitominów doprowadzał go do irytacji. Zacisnął zęby i odparł kwaśno, że
rector ma swoich pełnomocników po to, aby nie musiał załatwiać interesantów osobiście, wiec
lepiej będzie, jeśli Fitomin zacznie się streszczać.
– Wysyłamy ekspedycję naukową na Ziemię i chcemy dopełnić formalności – oznajmił Fitomin
patrząc gdzieś ponad głową Merkandora.
aor – i prosicie o zezwolenie. Podaj, dane, odpowiedź otrzymasz w ciągu dekady po rozpatrzeniu
prośby przez Komisję CSZ-u. Uruchamiam rejestrator.
Zostawił Fitomina sam na sarn z rejestratorem i włączył się na aktywne tory epimetejskie. Wolno
padały współrzędne jakiegoś statku, kilku mężczyzn jednocześnie wymieniało ze sobą chaotyczne
uwagi, odległy sopran wymyślał komuś od łysolskich tępaków.
– CSZ na linii – powiedział głośno Merkandor. – CSZ, sygnał priorytetu: zero. ZERO.
Głosy milkły jeden po drugim, w eterze zapadła cisza, tylko znamiennik miauczał niezmordowanie.
– Zejdźcie mi z łączy! Zejdźcie z łączy CSZ-u! Koniec.
Nawoływania odezwały się ponownie, ktoś pytał, o co chodzi, aż raptem głosy ucichły. Na ścianie
jarzyło się sześć ekranów. Epimetejskie pogasły, zamiast Fitomina widać było fragment
fitomińskiej centrali lotów kosmicznych i pulpit kompilatora przekazującego teraz dane do rejestru
CSZ-u, pozostałych pięć połączeń czekało na realizację. Merkandor załatwił je w kolejności
zgłoszeń i przeszedł do następnych; co rusz kontrolował wzrokiem ścianę, żeby nie przeoczyć – w
napływających stale – połączenia priorytetowego. Było dużo skarg i reklamacji, przede wszystkim

background image

od i pod adresem socjotyków dominiań-skich prowadzących podzielone na państewka
społeczeństwo Sumerów. Socjotycy kłócili się głównie o to, czy dać „ludziom" do ręki koło, czy
poczekać z je^o wynalezieniem jeszcze tysiąc lat. Za wynalazczą pomocą najbardziej obstawali
Prowadzący społeczności Nippur, Szuruppak i Lagasz; Merkandor przypomniał im, do czego taka
pomoc doprowadziła poprzednie cywilizacje, po czym odesłał ich do UKROP-u.
Zgłosiła się Epimeteja na sygnale priorytetu stopnia I. Zapłonął tylko jeden ekran, ukazujący
obserwatora CSZ-u oddelegowanego do epimetejskiej filii Centrum. Obserwator przeprosił za
niedawne zakłócenia toru, potem nie kryjąc wyczerpania i udręki złożył meldunek. Kilku Epi-
9 – Sukcesorzy
IHt;LCJv_i.jr».^ ., „ _____ ^
dzilo statek-bazę i samowolnie udało się w kierunku Ziemi. Wysłany za nimi w pościg supergrawit
został przez nich zniszczony. Znane są nazwiska pięciu przywódców tej grupy: Ogo, Sziwa, Agni,
Waruna oraz Indra. Nawiązano z nimi łączność. Oświadczyli, że chcą urządzić polowanie na homy,
nauczyć homy moresu, a na koniec sprezentować im broń atomową, żeby wytrzebiły się
wzajemnie. Aktualne współrzędne statku i szczegóły jego porwą- \ nią zostały właśnie przekazane
do bloku pamięci Centrum. j Merkandor, nie czekając na koniec meldunku, położył * dłonie na
blacie konsoli. Ściana rozbłysła i ściemniała: wszystkie ekrany zgasły. Tory docierające do
wizjofonicz-nej hali Merkandora objęła tymczasowa blokada. – Uwaga: priorytet zero!
PRIORYTET ZERO!! – krzyknął Merkandor. – CSZ do Prefektur! Ogłaszam stan nadzwyczajny!
Ogłaszam stan zagrożenia! Kasuję wszystkie połączenia z blokiem pamięci Centrum, z wyjątkiem
łączy Prefektur. Odprawa u rectora za coma trzydzieści, torem zastrzeżonym! Koniec.
Na monitorze wewnętrznym mignęło starcze oblicze Jahwe. – Dobrze – powiedział rector i
wyłączył się. Na czterdziestu siedmiu ekranach zapłonął znak rezerwacji: automaty zestawiły
połączenia poza halą.
Nielegalna wyprawa Epimetejeżyków nie była wypadkiem odosobnionym. Przed powołaniem
CSZ-u prywatnych eskapad odnotowano więcej aniżeli ekspedycji naukowych, powstały nawet
specjalistyczne biura podróży zajmujące się organizowaniem kosmicznych wczasów. Turyści przy
pomocy „ludzi", którzy bawili ich bardziej niż roboty, wznosili budowle, obrabiali bloki kamienne,
ryli w skałach rzeźby i rysunki, pokrywali malowidłami wnętrza grot, żeby pozostawić pamiątkę
swego pobytu na Ziemi; znaleźli się też eksperymentatorzy zgłodniali krwawo-lu-dycznych
przedstawień, którzy z hegemskich i dominiań-skich zooparków wykupywali sprowadzone tam
przed setkami wieków gady i przywozili je na Ziemię, aby organizować pokazy walk „ludzi" z
jaszczurami. Pewni spry-
hołdujących temu co modne, mieszczan, założyli na Ziemi zakłady rękodzielnicze, w których
„ludzie" ze ślepym, niewolniczym samozaparciem uprawiali swoistą twórczość, wykuwając w
granitowych opokach posągi, sprzedawane później za ciężkie walory snobującym się Dominianom
i Hegemitom; jeszcze do niedawna działał taki zakład na którejś z wysp Pacyfiku, chyba do dzisiaj
nie uprzątnięto resztek...
Merkandor, z zamiarem wyjaśnienia tej sprawy, wyciągnął rękę do blatu konsoli. Z ekranów
zniknął znak rezerwacji: narada rectora z szefami Prefektur dobiegła końca. Ściana zamrugała
naraz dziesiątkami zgłoszeń. Merkandor wyłowił spośród nich opatrzone sygnałem priorytetu
stopnia II, pozostałym podał cechę oczekiwania. Wybrane zgłoszenie nadeszło torem hegemskim.
Merkandor nie znał tego człowieka.
– Jestem Prowadzącym sumeryjskiej społeczności Si-ppar – rzekł tamten. – Podaję poufną
wiadomość: Zatrudnieni w mojej Sekcji telepatorzy donieśli mi, że moi „ludzie" spotykają się z
rozumną istotą zamieszkującą ocean. Istota ta uczy „ludzi" pisać, liczyć i budować, objaśnia im
podstawy geometrii i astronomii. Przyjrzeliśmy się dokładnie tej istocie. Jest to pochodzący z
Hegem delphin...
– Delphin?! – jęknął Merkandor. – Delphi n?? SKĄD?!

background image

– Przypuszczalnie na Ziemi wylądowała pierwsza wyprawa delphinów – odpowiedział
Prowadzący. – Delphin, o którym mowa, zwie się Bloannłl i wychodzi na ląd w skafandrze
wypełnionym wodą. Dokładniejsze informacje niebawem. Koniec.
Merkandor otrząsnął się dopiero, gdy po skasowaniu połączenia automaty zdjęły cechę
oczekiwania z pozostałych łączy i gdy ze wszystkich ekranów sypnęły się jednocześnie raporty,
prośby i ponaglenia. Przekazał treść meldunku rectorowi i przystąpił do załatwiania napływających
wciąż spraw.
Ściana płonęła
codzienny dyżur.

Rok – 12..., Hegem – Ziemia

Dostałem Przydział! Wreszcie dostałem, po dwóch tysiącach stu pięćdziesięciu ośmiu latach
czekania/ A już niewiele brakowało, żebym w ogóle wypadł z listy, bo cztery tysiące na karku i
tylko patrzeć, jak osiągnę wiek Przymusowego Leniuchowania. Póki co jednak dali. Dużo
zawdzięczam oczywiście B. i E.; gdyby nie ich wpływy, nigdy bym nie przeskoczył tych
siedmiuset z górą nazwisk.
Właściwie nie ma się z czego cieszyć. Przydział dotyczy pasterskiego „ludu" zamieszkującego
krainę Goszen, od czterystu lat pozostającego pod wpływami Egipcjan, których Prowadzącym jest
mój stary kumpel Set. Set, zdaje się, nie panuje nad sytuacją w swoim społeczeństwie.
Ależ te wpływy to ucisk/ Moi, Hebrajczycy, są po prostu niewolnikami Egipcjan/ Wypada mi
złożyć raport na Seta za przywłaszczenie sobie cudzego społeczeństwa; wszak to bezprawie nie
spotykane nawet w tych terroryzujących się wzajemnie Sekcjach Europejskich.
•J-l v
Merkandor, rector Centrum. Sekcji Ziemskich, dał mi do zrozumienia, żebym nie zawracał mu
głowy raportami. Jedyne, co udało mi się załatwić, to zezwolenie na zajęcie ziem kananejskich,
gdzie egzystują społeczności prowadzone niegdyś przez Asztarta, Baala, Mota i innych socjoty-
ków; nie przyznano mi jednak środków transportu. I jak ja mam przerzucić tych swoich? Chyba per
pedes...
że Hebrajczycy sami napływają do jego społeczeństwa, co mu piekielnie utrudnia badania nad
rozwojem kultury egipskiej, i że przeraża go ich rozrodczość, w związku z którą musiał się uciec
do działań prewencyjnych. Prewencja ta polega, jak się przekonałem, na topieniu pierworodnych
noworodków płci męskiej. Przyznać należy, że Set wykazał niezwykłą pomysłowość, ale jak tak
dalej pójdzie, zostanę z samymi „kobietami" albo i bez nich.
Znalazłem kogoś, kto odegra rolę proroka. Ten hom, ten „człowiek" – któż to wpadł na pomysł,
żeby homy nazywać „ludźmi"? – jest Hebrajczykiem usynowionym przez córkę faraona. Zwą go
Mojżeszem. Otrzymał niezłe wykształcenie od egipskich kapłanów, wykazuje sporo inteligencji,
ale chociaż wie o swym pochodzeniu, od czterdziestu lat filistrzeje w pałacu, zamiast pomagać
swoim.
Dla równego rachunku załatwiłem mu czterdziestoletni pobyt na wygnaniu w krainie Madianitów.
Kiedy się ożenił, kiedy zakosztował pracy fizycznej, wreszcie zaczął się zastanawiać nad sensem
swego życia. Zajmowało się nim dwu telepatorów, aż uwierzył w to, czego nakładli mu do głowy:
że ma wyzwolić swoich z niewoli egipskiej i zawieść ich do Kanaanu. Teraz przyszła kolej na
mnie. Prze-m,ówię do niego wprost, bez żadnych sztuczek telepatycznych. Ujawnię się jako Jahwe:
od czasu gdy Jahwe sprawował funkcję rectora CSZ-u, jego imię głęboko wryło się w pamięć
niektórych „ludów" i z pewnością zrobi na Mojżeszu wrażenie.
Set to kanalia. Niby tak mu moi przeszkadzali, a nie chciał wypuścić ich z garści. Dopiero jak
zdziesiątkowa-lem jego społeczeństwo, wpadł w panikę. Otrząsnął się, kiedy moi dotarli nad

background image

Morze Czerwone. Przez swą zapal-czywość dał się nabrać na zaporę ekspansywną. W przyszłości
niech nauczy pływać to swoje tałatajstwo.
Śpiewali piesm u,*,.-,..---.,.. było słuchać. Dość szybko skończyli. Szkoda.
Pustynia. Tu ich nieco potrzymam, powiedzmy ze czterdzieści lat, żeby nie odstępować od
zwyczaju. Dłuższy pobyt wśród piasków dokona korzystnej selekcji, zahartuje moich „ludzi",
uczyni z nich spoleczeństwo odporne na wszelkie niewygody. W najbliższych dniach skontaktują
się z Mojżeszem i ustalą prawa i przepisy, które regulować bada życie zbiorowe Hebrajczyków.
Warto też pomyśleć o wyposażeniu ich w bodaj prowizoryczny odbiornik radioiuy, żebym się mógł
z nimi łatwo porozumie-wać – bo telepatorom coraz mniej ufam; najlepiej niech go sami zmontują
podług mych wskazówek. Nazwą go pudłem przymierza albo jakoś podobnie.
Parszywe homy/ Wystarczyła czterdziestodniowa nieobecność Mojżesza w obozie, żeby ci zaczęli
wielbić jakiegoś bydlaka ze złota. Nawet Aaron się mnie wyparł, ten, któremu przyznałem godność
arcykapłana. Tylko Lewici dochowali mi wierności. Kazałem im wyciąć zaprzańców w pień.
Uchwaliłem nowe prawa, zaostrzyłem represje. Jakby poskutkowało.
Ni stąd, ni zowąd znudziło im się żarcie. Przestała im smakować manna tamaryszkowa. Zażądali
zmiany jadłospisu. Skorzystałem z przelotu przepiórek objedzonych toksycznym ziarnem i
podsunąłem je homom na przekąskę. Na długo odechce się im nowalii.
Zdaje się, że za mocno im dopiekłem. Najpierw tłuszcza o mało nie ukamieniowała Jczuego i
Kaleba, potem zbuntowali się dotąd spokojni Lewici, bo zapragnęli władzy, na koniec w obozie
wybuchły rozruchy tak groźne, że Mojżesz i Aaron ledwie uszli z życiem. Jedna średniej wielkości
dawka udarowa na dobre pogodziła zwaśnionych.
lem swoim, że do Kanaanu dotrą wyłącznie ci, którzy nie ukończyli jeszcze dwudziestego roku
życia oraz pokolenie spłodzone w trakcie wędrówki. Trzeba stawiać na młodych, starymi nie
podbije się świata. Mojżesz i Aaron również nie ujrzą ziemi kanaanejskiej.
No i sprawili się świetnie. Roznieśli Amorytów, wtargnęli do Baszanu i zajęli całą Zajordanię.
Trochę zbałamuciły ich „kobiety" moabickie, chętne do porubstwa jak żadne. Żeby zapobiec
epidemii chorób wenerycznych musiałem spowodować rzeź tych ladacznic.
Mojżesz skończył sto dwadzieścia lat i nadszedł jego czas. Chyba sprowadzą go tutaj. Moi stanęli u
bram Kanaanu.
Opuścił mnie socjolog, pracował w Podsekcji Socjope-dycznej. Coś mu się nie podobało.
Sentymentalny głupiec.
Wzmogłem dyscyplinę. Mojżesza zastąpiłem Jozuem, „człowiekiem" znającym się na rzemiośle
wojennym. Takiego mi właśnie potrzeba. Bez karności i męstwa oddziałów szkoda marzyć o
zdobyciu Jerycha. Przydałby się także ciężki sprzęt: mury tej warowni homy wzniosły, stosując się
do poleceń swego eksProwadzącego. To prawdziwa twierdza. Antymaterii stosować mi nie wolno,
ale gdyby tak lokalne drgania sejsmiczne... Choć jeden wstrząs.
Wybrnąłem z tego w prymitywnie prosty sposób: rezonans mechaniczny. Trąby nie zawiodły: nie
pozostał kamień na kamieniu. Nikt też nie ocalał. Hebrajczycy urządzili ogólną mordownię. Cóż to
był za widok!
Teraz szybkim marszem na Haj. Ogniem i mieczem ~– wszystkich bez wyjątku! Łącznie z
kobietami i dziećmi. Takie jest prawo klątwy wojennej.
uaeszio Ckliiui idioci.
Przed moimi koalicja pięciu królótu: Eglonu, Hebronu, Jarmutu, Jerozolimy i Lakisz. Już ja im
przygotują wspólną mogile. A później zabiorą się do tych z północnego Ka-naanu.
Czyste jatki!
Ktoś doniósł na mnie Merkandorotui.
POWYŻSZE ZAŁĄCZYĆ DO AKT BYŁEGO PROWADZĄCEGO, EL SZADDAJA,
PRZEBYWAJĄCEGO OBECNIE W LECZNICY PSYCHIATRYCZNEJ. ROZPOZNANIE:
OSTRA PSYCHOZA MANIAKALNO-DEPRESYJNA ROZWINIĘTA POD WPŁYWEM

background image

GŁĘBOKIEJ FRUSTRACJI, KTÓRĄ WYWOŁAŁO DŁUGOTRWAŁE OCZEKIWANIE NA
PRZYDZIAŁ.

Rok O, z Hegem na Ziemię

Ciemność okrywała go szczelnie. Leżał w kokonie mknącym przez tunel pneumatyczny wydrążony
w skorupie planety, łączący Centrum Sekcji Ziemskich z odległym ko-smodromem. Nie docierały
tu żadne dźwięki, spowijający go izolacyjny pianol nie był wyczuwalny dotykiem, chronił przed
przeciążeniami i ciśnieniem sprężonego powietrza, sprawiał, że otulonego nim człowieka zawodził
zmysł kinestetyczny, równowagi i temperatury. Stereoty doznawał wrażenia, że zawieszono go w
próżni, pozbawiono ciała, zostawiono mu tylko pamięć i świadomość, świadomość, do której
właśnie cisnęły się cudze myśli:
Witaj, stereoty, to ja, akteot, poznajesz? no, nie wertuj tak wspomnieńt ułatwią ci: ten, z którym
przez pól roku trzymano cię w kabinie testowej przed wstąpnym szko-
sekcji spedycyjnej, podobno blisko ciebie, i to już kupą lat, a nigdy nie mieliśmy okazji sią spotkać;
ironia losu czy po prostu brak czasu na prywatne sprawy? trochę mi wstyd przed tobą, ale i ty nie
jesteś bez winy, cóż, biją sią w piersi – pierwszy jak widzisz – i przyznają, że początkowo mialem
skrupuły, kiedy mi zaproponowali kontakt z tobą; powiedziałem im, żeby znaleźli kogoś
odpowiedniejszego, przecież nie widzieliśmy sią i nie rozmawialiśmy od tak dawna, że jeszcze
nabierzesz jakichś podejrzeń i ten niespodziewany kontakt zamiast ułatwić, utrudni ci koncentracją,
ale oni odparli, że wrącz przeciwnie, że mogą przekazać ci wszystkie swoje myśli, że mogą nawet
wyprowadzić sią z równowagi, czego wcale nie zamierzam; wiesz, co oni twierdzą? że psychicznie
jesteśmy do siebie bliźniaczo podobni, tak orzekli specjaliści; żebyś wiedział, co oni ze mną
wyprawiali na tych psychotestorach!...
Stereoty przełknął ślinę. Zapragnął usłyszeć własny głos, chciał zapytać: „jak daleko jeszcze?" –
lecz słowa uwięzły mu w gardle.
... już w połowie drogi, Stereoty, tak, w poło... co z tymi testerami? no wiać przekopali mi przy
okazji cały życiorys, odkryli nawet to, że zabiegaliśmy o wzglądy tej samej dziewczy... jak chcesz,
mogą zmienić, mogą robić, na co masz tylko ochotą, choćby śpiewać te ziemskie psalmy; musisz
wiedzieć, że robią to najgorzej z całej sekcji, ale kiedy mnie proszą, zawsze im śpiewam, zrywają
wtedy boki; mogą sią też pastwić nad tobą, oni wychodzą 2 założenia, że nawet i wówczas będzie
to lepsze, niż gdybyś miał słuchać programatora... tak, tego samego, który zatruwał ci życie przez
ostatni... sam widzisz, nie tają przed tobą niczego, właśnie zgodnie z ich poleceniem; muszą cię
jednak zapoznać z tym, co już chyba słyszałeś parą razy... daruj, ałe naprawdą muszą, dla twojego
dobra i dla dobra całego programu...
Zacisnął powieki. Gdyby znów kazano mu słuchać programatora, złożyłby piękną rezygnację na
ręce kierow-
zało go trochę, powtórka z C2ekającego nań zadania mogła okazać się łatwiejsza do strawienia.
Strumień myśli Akteota zabarwił się wesołością. ... dziękuję, że tak uważasz; zresztą to nie
powtórka, jedynie, ogólne zarysy; programator uczyl cię języka, obyczajów, a ja mam wyluszczyć
pokrótce w czym rzecz... znasz, znasz, jasne! ale jest to konieczne, przynajmniej tak uznali
psychoanalitycy... już przekazuję: zaraz po realizacji pierwszej części programu, kiedy urządzenia
po-kladowe zasygnalizują ci, że wisisz nad punktem zero, zogniskujesz świadomość; punkt zero
odnajdziesz łatiuo, będzie to noworodek płci męskiej, jedyny w twoim zasięgu; jego matkę
wyselekcjonowano spośród wielu kobiet, podczas selekcji kierowano się najprzeróżniejszymi
względami, ale nadal nie ma absolutnej pewności, czy wyłowio-no wlaściwą kandydatkę, ta sprawa
jednak ciebie nie dotyczy, ty w żadnym wypadku nie ucierpisz, co najwyżej program, ale zawsze
istnieją szansę wprowadzenia korekt, tak że nie przejmuj się niczym; i kiedy zogniskujesz

background image

świadomość, pomyślisz „start", resztę wykonają automaty, to się nazywa encefalotransmisja
simpleksowa i można ją przeprowadzić nawet w dupleksie, bo tamten umyśl będzie zupelnie
jałowy; niewykluczone, że stracisz na jakiś czas przytomność, dla każdego noworodka przyjście na
świat jest szokiem, a ty trafisz akurat na ten moment; no i oczywiście, jak ci luróci przytomność,
wszystko zobaczysz w innym wymiarze, także twoje nowe ciało wyda ci się pomniejszone i ciasne;
doznasz nieprzyjemnych sensacji, szczególnie przykro odczujesz niezborność ruchów, ale trudno,
żebyś od razu zaczai się poruszać jak dorosły osobnik; tu każdym razie genetycy zadbali, żeby
twoja powłoka cielesna była w pełni sprawna i odporna na wszelkie choroby, masz to zakodowane
w chromosomach, jednego tylko nie mogą ci zagwarantować: akceptacji i życzliwości środowiska,
przecież to są półdzikie istoty kierujące się odruchami, żyjące w osobliwych warunkach
społecznych i kulturowych, których zresztą nie wolno ci lek
ciążenia psychicznego... twoje ciało? po zakończeniu en~ cejalotransmisji wróci natychmiast do
bazy i będzie czekać na ciebie w przetrwalniku; jak długo, trudno przewidzieć, wskazane by było,
żebyś pozostał na ziemi co najmniej ćwierć wieku, nasi będą nad tobą czuwać, otrzymasz też
niezbędną pomoc, ale wszystkiego niepodobna przewidzieć...
Coś zmieniło się w otoczeniu. Stereoty otworzył powieki. Czerń jak gdyby zmatowiała. Powietrze
miało inny zapach i temperaturę.
... tak, jesteś na statku, stereoty; za moment start – nie poczujesz tego – a potem samotność, której
nikt nie zakłóci, w której odpoczniesz od programatora i ode mnie, w której przemyślisz wszystko
to, co w ciebie wpompowano i obierzesz taką taktykę postępowania, jaką uznasz za stosowną;
pamiętaj jednak, że w każdej sytuacji, na każdym kroku musisz uwzględniać ich wierzenia i
zwyczaje, i że twoja misja jest misją pokojową; oni czekają na ciebie, czekają, aż zjawi się ktoś,
kto im powie, jak mają żyć, kto rozwieje ich wątpliwości, w których pogrążają się nieustannie...
nie, program jest jawny, zależy nam, żeby zrobić wokól tego jak najwięcej szumu; to stanie się
późnym wieczorem, automaty włączą iluminację, będzie widziana na dużym obszarze, autochtoni
tam się zbiegną... gdzie? do punktu zero, oczywiście, do tych zabudowań gospodarczych, nazywają
je stajnią, a miejscowość, miejscowość zwie się betlejem... lecisz już, stereoty! powodzenia!

Rok 1508, Ziemia

Od niedawna Jaga ma żal do Niebios, że tak ją szpetnie okpiły. Dlaczego? Ano dlatego: Z dala ode
wsi, podle lasu, tam gdzie Jaga mieszka, noc-
było to większe od pioruna i nie świeciło prawie wcale. Jaga raz piorun widziała, jeszcze nim jej
chłop ducha wyzionął; do chałupy w burzę wpadł, a kiej cisnęła weń chodakiem, zaryczał, porwał
strzechę i przepadł w ulewie. A toto usiadło na ziemi łagodnie, jak ptak jaki, chocia bez skrzydeł. I
ani deszczu, ani wichury, ani chmurzysk.
Długo nic się nie działo. Już Jaga cierpliwość jęła tracić, tym bardziej, że krzaki, co w nich
przycupnęła, w zadek ją bezwstydnie koliły, kiej dziwo na pół się rozpękło, a ze środka wyszło
dwóch mężów pięknych jak Anielcy. Jadze aże dech zaparło. „Oto widomy znak łaski Pańskiej" –
rzekła se w duchu. Ale wstać nie mogła, bo ja-kowaś drętwota błoga ją wzięła.
Mężowie wiedli trzeciego, któren osłabły, ledwie powłóczył nogami. Ułożyli go na mchu i jęli
zawodzić nad nim do siebie, a tak cudnie jak pleban mszę odprawiający. Zawodzili i zawodzili, ino
że leżącemu nic to nie pomogło. Natenczas wrócili do dziwa, wytaskali zeń kocioł nieko-cioł, po
czym w las poszli. A Jaga chyłkiem za nimi.
Kodo stał rozkraczony za sterami grawitolotu-sondy i złorzeczył epimetejskim konstruktorom.
Grawitoloty zakupione od Hegemitów sprawowały się znakomicie od początku do końca
użytkowania, ten zaś, egzemplarz licencyjny, którego miał wątpliwy zaszczyt być pilotem,
wykonany przez jego rodaków, nawalił niemal zaraz po opuszczeniu statku-bazy.

background image

Kończyli fotografowanie przydzielonego im sektora Ziemi, gdy Nuetu dostał ataku. Zwinął się w
kłębek na podłodze i jęczał. Kodo włączył samostery, potem podszedł do Hena, konsyliarza,
pochylonego nad skurczonym Nuetu.
– Co z nim? – zapytał
– Newralgia – odparł Hen nie unosząc wzroku. – Ten łysolski glob niedługo wszystkich nas
załatwi. To skupisko zarazy. Na „Epimetei" jest już siedmiu w separatkach.
– Za piętnaście wracamy – powiedział.
Hen dźwignął się z podłogi i zajrzał do apteczki. Grzebał w niej przez chwilę. Poirytowany
wysypał jej zawartość na ziemię.
– Nic, nic!
– Za piętnaście wracamy – powtórzył Kodo.
– Same śmiecie – mruknął Hen trącając czubkiem buta rozsypane fiołki. – Parszywy glob! Kodo
wrócił do sterów.
– Przesadzasz – rzekł nieco zdenerwowany. – Nawet nie postawiliśmy stopy na tej planecie.
– Zapominasz o promieniowaniu słonecznym, sile grawitacji, charakterze pola magnetycznego
wokół Ziemi. To nie są drobiazgi.
Leżący jęknął głośniej i począł charczeć. Hen szybko uklęknął przy nim. Gdy wyprostował plecy,
Kodo pojął, że z Nuetu jest źle.
– Zawracam – powiedział Kodo z wahaniem, spoglądając na Hena.
– Ląduj – syknął Hen.
– Czy wiesz?...
– Ląduj! On się dusi!
Kodo wyłączył samostery i wykonał manewr. Osiedli na skraju lasu. Hen podał Nuetu inhalator
tlenowy, potem wraz z Kodo wyprowadził chorego na zewnątrz. Mimo upału powietrze było
wilgotne i orzeźwiające. Położyli Nuetu na mchu.
– Jesteś konsyliarzem, więc wiesz, co robisz – powiedział sceptycznie Kodo.
– Wracać? – wyszeptał Hen. – Z uszkodzonymi ani-hitonami? To potrwa dwa razy dłużej. On nie
dociągnie.
– Ale apteczka...
– Śmiecie! Same śmiecie! Potrzebne mi są alkaloidy: akonityna! hioscyjamina! weratramortyna! i
łysol wie, jakie jeszcze!
Ucichli. Nagle poczuli się nieswojo w tym ciemnym, szumiącym, dzikim otoczeniu. Kodo rozejrzał
się bezradnie.
– A tu SKąar
– Z roślin – odparł Hen. – Sprawdzałem w botalo-gu, powinny rosnąć stosowne. Callibotryon,
belladonna, mezereum, cykuta, veratrum i tak dalej. Trzeba zrywać całe: korzenie, kłącza, liście,
łodygi; autoklaw wyciśnie
z tego, co potrzeba.
Poszli po analizator. Wynieśli go na zewnątrz grawito-
lotu-sondy i postawili opodal Nuetu. Hen skinął na Kodo.
– A teraz chodźmy!
Jaga dreptała od drzewa do drzewa i pilnie baczyła, co mężowie zrywają. Widziała wszystko jak na
ołtarzu, bo jasność od mężów biła świetlista. Rwali ziele najprzeróżniejsze, a to pokrzyk, a to
wilcze łyko, tu uszczknęli szaleju, tam ciemierzycy, nie pogardzili też pinduryndą i mor-
downikiem. Wrócili objuczeni, wszystko ziele w kocioł niekocioł ciepnęli i zasiedli, by krzynę
odsapnąć.
W kotle niekotle bulgotało, sapało, hurkotało, dzwoniło, i para zeń uchodziła. Naraz cisza zapadła
jak przed końcem świata. Natenczas mężowie zaczerpnęli ociupinkę z kotła niekotła i tę ociupinkę
trzeciemu do trzewi wpuścili. I cud się stał – niemoc leżącego opuściła! Dziwo wnet do Nieba
poleciało.

background image

Dzionek zastał Jagę klęczącą w lesie. Tłukła głową o ziemię, aże dudniło i łomotała się w piersi.
– Oto łaska Pańska mi się objawiła – powtarzała se w kółko. – Anielcy do mnie przybyli i leczyć
poduczyli. Kurować mi ludzi trza, a nie gnuśnieć na zapiecku.
Od razu też Jaga poczłapała do Urbana, któren na zołzy był zapadł i duchota go męczyła.
– Zadam ja wam takowe dekokta, Urbanie – rzekła – iże na miejscu się wam odmieni.
Magotowała w kotle wody, a w owej wodzie i szaleju, i ciemierzycy, i pokrzyku, i mordownika, i
sporyszu tak od siebie, bo do sporyszu od dawien dawna zaufanie miała.
i czwartą nawet, chocia ta czwarta nie chciała mu wejść, poczerń wziął i uświerkł.
Dlatego Jaga ma żal do Niebios, że tak ją szpetnie okpiły.
A może za mało ziela dała? Będzie musiała jeszcze popraktykować.

Rok 1631, Ziemia

„Ludzie" grzali się przy ogniskach. Dreptali w miejscu, zabijając ręce; spozierali na wieczorne
niebo ciężkie od chmur. Niektórzy pociągali z bukłaczków. Skrzypiał śnieg.
Niecierpliwiono się.
Brahe spacerował po podwórcu, opatulony szubą. Oddechem grzał dłonie. Ponaglał pracujących
przy stosie pachołków. Był z siebie rad.
Do tej roboty Prefektura Pretorii Hegem, przy współudziale takiejż na Dominii, zatrudniała li tylko
Epimetej-czyków, albowiem z naborem kandydatów na własnym terenie wiązały się niemałe
kłopoty. Epimetejczycy nie mieli zobowiązań względem Ziemian; do tej pory Ziemię odwiedzali
sporadycznie, głównie jako obserwatorzy. „Ludźmi" pogardzali bardziej niż Hegemici i
Dominianie, bardziej nawet niż Fitomini, uważali się za rasę nieporównywalnie wyższą – ten
szowinizm wypływał z kompleksów narodowych, uzsadniony był świadomością, że przez całe
millennia Epimetejczycy wlekli się w ogonie rozwoju naukowo-technicznego i kulturalnego
cywilizacji Układu Naszego.
Epimetejczycy wykonywali zleconą im pracę gorliwie i sumiennie, toteż obie Prefektury chętnie
korzystały z ich usług. Brahe był Epimetejczykiem tak jak Innocenty VIII, który wydał bullę
Summis desiderantes, tak jak
nice, i tak jak Carpzow, ideał Brahego, mający na swym koncie na razie ponad dziesięć tysięcy
czarownic. Brahe oskarżał o czary „kobiety" bez wyboru, suponując słusznie, że każda z nich w
trakcie wymyślnych tortur potwierdzi wszystkie oskarżenia; ta, dla której właśnie przygotowywano
stos, była jego tysiączną ofiarą.
Telepatorzy nauczam w obu Prefekturach szkolili się na „ludziach" przypadkowo wybranych.
Pierwsze próby nawiązania kontaktu telepatycznego dalekie były od doskonałości, a sposób
przesyłania informacji – chaotyczny i mało skuteczny. W efekcie wiedza przekazywana „ludziom"
przez telepatorów-praktykantów była wyrywkowa i zakłócona impresjami z życia tych ostatnich.
Sztuki przesyłania informacji czystej, bez raczenia odbiorcy zbędnymi, subiektywnymi dygresjami,
telepatorzy nabywali po długich latach treningu, „psując" przez ten czas wielu „ludzi". „Ludzie" ci
pod wpływem nieudolnie przekazanej wiedzy, która robiła zamęt w ich umysłach, podejmowali
działania niewskazane, uznawane przez środowisko za anormalne. – Złe duchy nimi zawładnęły –
mawiano o takich. Ich wpływ na otoczenie był ujemny, toteż Prefektury postanowiły eliminować
owe jednostki. Metody podsunęła im religia, wykonawców zaś Prefektury zwerbowały spośród
Epimetejczyków. Mieli oni za jednym zamachem zlikwidować pozostałe po Erze Bogów zmuto-
wane hybrydy – zdziczałe i zdegenerowane satyry, które przeżyły Potop i rozmnożyły się ostatnimi
czasy. Satyry napawały „ludzi" zabobonnym strachem, „ludzie" nazywali je najczęściej diabłami,
choć pracownicy Prefektur spotykali się też z nazwami: strzygi, wilkołaki, gnomy czy skrzaty –
zależnie od wyglądu mutantów.

background image

Brahe skręcił kark dwóm diabelcom i jednemu tubylcowi – bo zwiodły go rogi, które tubylec miał
na głowie, kiedy odprawiał egzorcyzmy – naczelnym jednak zadaniem, jakie Brahe postawił przed
sobą, było zgładzenie największej w dziejach liczby czarownic, zaćmienie
najmniejszych szans, a tortury, które wykoncypował, przerażały nawet oprawców.
Brahe był z siebie zadowolony. Ciżba gardłowała na jego cześć, a do pala na stosie przykuwano
tysiączną czarownicę. Nie była twarda jak niektóre, przyznała się do wszystkiego już po próbie
ognia, ale do końca, nawet po darciu skóry, nie wyznała, kto jest jej mocodawcą. Nie mogła
oczywiście wiedzieć, lecz inne na jej miejscu podawały jakiekolwiek nazwiska, byle przestano je
torturować, ta zaś z uporem milczała. I to rozeźliło Brahego, albowiem ta czarownica naraziła na
szwank jego reputację, reputację człowieka, który nawet z głazu wyciśnie zeznania.
Brahe rzucił „kobiecie" nienawistne spojrzenie. Kilku pachołków kopnęło się po żagwie.
– Kto jest twoim panem? – zawołał głośno Brahe. – Odpowiedz, a może cofnę rozkaz!
Czarownica obróciła ku niemu wymizerowaną twarz. Jej oczy zwęziły się.
– Tyś nim jest! – odparła z mocą. – Ty!
Tłum ucichł.
Koścista ręka czarownicy mierzyła prosto w Brahego. Płonące głownie skwierczały i pryskały
iskrami. Pod spojrzeniem setek par oczu Brahe skurczył się.
– Podpalić – rzekł nieswoim głosem.
Żagwie upadły na stos. Uniosły się ciężkie kłęby dymu. Rozpełzła woń spalenizny. Nikt nie patrzył
na gorejące bale; zastygły tłum nie odrywał wzroku od Brahego. Brahe cofnął się krok, potem
drugi. Za kolejnym trafił na ścianę „ludzkich" ciał. Odór gorzałki wwiercił mu się w nozdrza.
Na jego barku spoczęła czyjaś dłoń. Następna. Kilkanaście. Ziemia umknęła mu spod stóp. Nie
szarpał się, strach sparaliżował go całkowicie. Z czarnego nieba padały białe płatki śniegu.
Tubylcy z Brahem ruszyli w stronę płonącego stosu.
Sukcesorzy
Od pięciu dni lało i wydawca Stholtmann serio zaczął się zastanawiać, czy nie zamknąć biura na
tydzień lub dwa i nie wyjechać na południe, gdzie aura jest mniej kapryśna. Źle znosił niskie
ciśnienie, co często podkreślał, dodając, że powinien zamieszkać w okolicy o łagodniejszym
klimacie. Do pracy przyszedł w wojowniczym nastroju i z zawczasu obmyślonym uszczypliwym
docinkiem, którym zamierzał przywitać swą sekretarkę. Umieścił parasol w stojaku, wtłoczył do
szafy melonik i pelerynę i łypnął ponuro na zawalone rękopisami biurko. Ledwie zapadł w
ulubiony, obity lakierowaną skórą fotel, do gabinetu wtargnęła Miriam i nie dając mu dojść do
słowa – jakby przeczuwała, że boss szykuje się do wygłoszenia złośliwości – powiedziała:
– Dzień dobry panu, panie Stholtmann. Pogodę mamy dzisiaj nienadzwyczajną, ale pan, jak
zwykle, wygląda doskonale. Czeka na pana autor.
Stholtmann jęknął.
– Kto?
– Hauser – rzekła Miriam ściszonym głosem. – Alfred Hauser. Prosić?
Tego dnia wydawca Stholtmann nie zmusiłby się do podpisania najbardziej intratnej umowy, w
napadach chandry i rozdrażnienia lubił jednakże rozmawiać z autorami dzieł, od których wydania
był daleki. Na Alfreda Hausera miał szczególną ochotę. Chłopak nie mógł wybrać gorszej dla
siebie pory na spotkanie z wydawcą.
Stholtmann z przesadną kurtuazją wskazał mu krzesło przed biurkiem.
– Zechce pan łaskawie usiąść – zaproponował. – Psia pogoda, nieprawdaż? Deszcz nie nastraja
mnie przychylnie do świata.
Młodzieniec usiadł na brzegu krzesła. Splecione dłonie wcisnął pomiędzy uda, potem oparł je o
kolana, a następ-
Zza grubych szkieł spoglądał na Stholtmanna bladymi oczyma, które znalazły odpowiedź na
niejedno pytanie, rozumnymi, pełnymi filozoficznej zadumy.

background image

– Istotnie – zgodził się – pogoda jest wyjątkowo fatalna.
Stholtmannowi przypadła do gustu taka odpowiedź. Zwlekał z rozpoczęciem zasadniczej rozmowy;
utrzymywanie rozmówców jak najdłużej w niepewności sprawiało mu przyjemność. Niech się
chłopak jeszcze trochę ponie-cierpliwi, można nawet wzbudzić w nim mgliste nadzieje, a potem
dopiero, punkt po punkcie wyłuszczyć mu zarzuty dyskwalifikujące rękopis.
Hauser odchrząknął.
– Czy nie za wcześnie przyszedłem? – zapytał.
– Nie, nie, skądże! Przyszedł pan we właściwym czasie.
Stholtmann uśmiechnął się zjadliwie. Zawołał w stronę drzwi:
– Miriam! – a kiedy sekretarka wsunęła przez szparę swój śliczny pyszczek, zarządził: – Przynieś
nam dwie mocne kawy. Pan pije kawę, nieprawdaż? – zagadnął autora. – Tak, Miriam, dwie mocne
kawy, byle prędko.
Miriam cofnęła się, Stholtmann zaś sięgnął po pudełko cygar.
– Zapali pan? Hauser odmówił.
– Bardzo słusznie – westchnął Stholtmann obcinając koniec cygara. – Oszczędza pan zdrowie i
pieniądze. Ja jestem już w tym wieku, że pozostało mi czerpać z kapitałów zaoszczędzonych w
młodości. A propos, ile pan ma lat, jeśli łaska?
– Trzydzieści.
– Hm... piękny wiek. Trzydzieści lat i taka gruntowna wiedza... A ja, kiedy miałem trzydzieści lat,
nie wiedziałem jeszcze, kim zostanę. – Stholtmann w zamyśleniu wypuścił kłąb dymu. –
Nieprawdopodobne, co za fantazja...
i podała gościowi cukiernicę.
– Nie ma mnie Miriam – powiedział wydawca. – Dla nikogo.
– Tak jest, proszę pana – odrzekła Miriam. Przy biurku Stholtmanna zainstalowany był taster. Gdy
Stholtmann chciał się pozbyć marudnego autora, uruchamiał dyskretny dzwonek w sekretariacie.
Na ten znak Miriam wpadała do gabinetu i anonsowała przybycie zagranicznego kontrahenta. –
Będę u siebie – oświadczyła, zamykając drzwi.
Poczekali, aż kawa ostygnie. Hauser zerkał znad okularów na grzebiącego w stosie rękopisów
Stholtmanna.
– Muszę przyznać – odezwał się – że praca, którą zostawiłem panu do oceny, nie jest rezultatem
wyłącznie moich przemyśleń. Pewne z przytoczonych w niej dowodów zgromadził dziadek,
większość ojciec. Ja tylko ułożyłem chronologicznie przebieg zdarzeń i wyciągnąłem wnioski.
Stholtmann przewrócił tytułową kartę rękopisu Hau-sera. Wypił łyk kawy i powiedział:
– Ułożył pan hipotetyczny przebieg zdarzeń oraz nać ią gnał pan wnioski. Czytałem pańskie dzieło
dwukrotnie. Ma pan nieposkromioną wyobraźnię. Jestem pełen podziwu...
– Za pozwoleniem – wtrącił szybko Hauser. – Czy przedstawione argumenty, pańskim zdaniem,
nie układają się w logiczną całość?
– Owszem, w swym dziele użył pan przekonywającej argumentacji, ale nie można jej traktować
poważnie. – Stholtmann duszkiem opróżnił filiżankę. Mobilizował się do ataku. – Teeek... Nie
upieram się bynajmniej, że wyszczególnione w pańskim rękopisie fakty są wyssane z palca,
niemniej zbudowaną na ich podstawie teorię trzeba włożyć miedzy bajki. Bo czyż twierdzenie, że
na jakiejś tam gwieździe żyją istoty podobne do nas, nie jest mrzonką? Co więcej, pan sugeruje, że
owe tajemnicze istoty przybyły tutaj, na Ziemię.
– Rzeczywiście – przyznał. – Te istoty, jak to wynika z mojej pracy, złożyły nam wizytę, zresztą
niejedną. Rozmawiałem ze znanym antropologiem i przypuszczam, że pierwsze odwiedziny miały
miejsce przeszło dwa miliony lat temu. Angielski przyrodnik, Charles Robert Darwin...
– Ach, więc pan jest zwolennikiem darwnizmu?
– Tak, nie wypieram się tego. Uważam jednak, że teoria Darwina jest nieco uproszczona. Człowiek
pochodzi od małpy, ale nie wykształcił się na drodze n a t u r a 1-n e j ewolucji. Najstarsze kopalne
szczątki praczłowieka liczą sobie ponad dwa miliony lat. Dlaczego ni stąd, ni zowąd małpa zamiast

background image

nadal spokojnie obżerać liście z drzew, zajęła się wyrabianiem narzędzi i myślistwem? I robiła to
niezmiennie przez blisko 20 000 wieków, aż naraz, około 200 000 lat temu, pojawił się bez mała
gotowy człowiek, którego kości odkrył w dolinie Neandertal w Westfalii Johann Carl Fuhlrott
bodajże w roku 1856. Ten podobny do nas stwór jakieś 40 albo 50 000 lat przed naszą erą
przeszedł kolejną gwałtowną metamorfozę. My właśnie jesteśmy jej efektem. I to ma być naturalna
ewolucja? Ewolucja nie odbywa się skokami, przebiega w czasie jednostajnie, a nie lawinowo.
Stholtmann powoli i z namysłem rozdusił niedopałek cygara na dnie mosiężnej popielnicy.
– No dobrze – rzekł. – Przyjmijmy pański punkt widzenia, czyli załóżmy, że człowiek pochodzi, od
hm... małpy. W jaki sposób te, jak pan utrzymuje, istoty z innej gwiazdy...
– Za pozwoleniem, nie z gwiazdy, lecz z planety. Przez usta Stholtmanna przemknął ironiczny
uśmieszek.
– Oczywiście, z innej gwiaz... planety; w jaki tedy sposób istoty te wpłynęły na rozwój owej
małpy? Hauser uniósł ramiona.
– Na to pytanie nie umiem odpowiedzieć – oświadczył. – Sądzę, że istoty, które potrafią pokonać
odległości
Niewykluczone, że znają recepturę na jakiś eliksir... Stholtmann stłumił chichot.
– Naturalnie – mruknął szyderczo. – Znają sekret eliksiru życia.
– W każdym bądź razie – ciągnął nie zrażony Hauser – spowodowały przyśpieszoną ewolucję
naszych przodków, czego dowodem są pozostałe gatunki małp, od milionów lat znajdujące się na
tym samym szczeblu rozwoju. – Spojrzał wyczekująco na Stholtmanna.
– Proszę dalej – powiedział słodko wydawca. Hauser zwilżył gardło wystygłą kawą. Zastanawiał
się, od czego zacząć.
– W trakcie kształtowania się ostatecznej formy ludzkiej – podjął – przybysze zabawili dłużej niż
zwykle, zabawili się również w sensie dosłownym; prawdopodobnie walczyli o władzę nad ludźmi,
mówią o tym dokładnie mity greckie. Polecam panu tę lekturę, jest to stosunkowo szczegółowy
zapis autentycznych dziejów naszych praojców i ich stwórców, stwórców, którzy na skutek
wewnętrznych sporów zginęli albo odeszli, żeby zaludniać inne planety.
Niebo przejaśniło się. Przez wąskie okno wpadło do gabinetu więcej światła. Stholtmann
zaczerpnął do płuc zatęchłego od zleżałych papierów powietrza. Wstał i przespacerował się po
pokoju. Stanął plecami do Hausera, jak gdyby nie chciał, aby Hauser widział jego minę.
– Dwa miliony, dwieście tysięcy i czterdzieści tysięcy – wycedził. – Zatem ci z Marsa czy skądeś
tam trzy razy poili małpy swoim cudownym eliksirem?
– Trzy razy – zgodził się Hauser wodząc wzrokiem za Stholtmannem. Ale za każdym razem mógł
to być mocniejszy napój. – Zorientował się, że Stholtmann zastawia na niego sidła i prędko
wyjaśnił: – Rzecz jasna eksperyment obejmował nieliczną grupę osobników. Osobnicy ci kojarzyli
się z osobnikami normalnymi, toteż nowe generacje dziedziczyły tylko skąpą część
człowieczeństwa zaszczepionego rodzicom. Dlatego jeszcze dwukrotnie
wili sprawdzić, w jakim stopniu im się powiodło. W czasach starożytnych odwiedzili Egipt.
Wyglądem zewnętrznym zgoła nie różnili się od współczesnych im Egipcjan, wyróżniali się
natomiast poziomem inteligencji i wiedzy. Zabłyśli jako znakomici uczeni, architekci,
konstruktorzy. Znana jest na przykład postać arcykapłana Imho-tepa, projektanta najstarszej z
piramid: schodkowej piramidy Dżesera w Sakkara. Imhotep dał się też poznać jako wybitny
inżynier, astronom, filozof i lekarz, jako twórca kalendarza. Umarł przeżywszy 2300 lat, bo oni,
proszę pana, byli długowieczni... Znaleźli się w Egipcie około 43 wieków temu, wszyscy
jednocześnie: Imhotep, Cheops, Mykerinos i jego syn Chefren, a kiedy doszli do władzy, co
zapewne nie było łatwe, przystąpili natychmiast do wznoszenia piramid. Zapyta pan: po co? I
dlaczego nie odlecieli? Bo nie mogli. Ich pojazd się zepsuł, więc postanowili czekać na pomoc i
gdy tylko zbudowano piramidy, kazali się w nich zamurować. Wszyscy, oprócz Imhotepa, który
chyba... chyba pokochał ludzi...
Stholtmann wrócił za biurko. Nagle poczuł niechęć do tego autora.

background image

– Kazali się zamurować żywcem? – zagadnął, wpatrując się nachalnie w brodawkę na policzku
Hausera. – Tak dla przyjemności czy może, żeby sprawić uciechę poddanym?
– Żeby przetrwać – odparł niewzruszony Hauser. – Umieli w tajemniczy sposób pogrążać się w
letargu podobnie jak niedźwiedzie, które zapadają w sen zimowy. Żyli dłużej, znacznie dłużej od
ludzi, więc mieli sporo czasu. Ale znając nasze skłonności do awantur, do wojen, wiedząc, że
upojone zwycięstwem żołdactwo z lubością profanuje groby władców podbitego narodu, odgrodzili
się od świata pancerzem kamiennych bloków. I czekali.
– Oczywiście – przytaknął Stholtmann. – Czekali sobie. I doczekali się, nieprawdaż? Hauser z
powagą kiwnął głową.
kalif Al Mamun wespół z najznamienitszymi architektami i armią kamieniarzy sforsował mury
piramidy Cheopsa i dostał się do wnętrza. W krypcie grobowej odnalazł sarkofag. Ten sarkofag,
proszę pana, był pozbawiony wieka i p u s t y... Późniejsi faraonowie także stawiali piramidy, ale
były one tylko nędznym, bezsensownym naśladownictwem...
Stholtmann wydobył z siebie przeciągłe westchnienie.
– Teeek... Na tym, zdaje się, nie koniec?
– Nie koniec – potwierdził Hauser. – Śmiem przypuszczać, że istoty, o których mówimy, w
dalszym ciągu składają nam wizyty, czyniąc to wszakże po kryjomu. Ślady ich działalności spotyka
się co krok. Weźmy choćby któregolwiek z wynalazców. A tak na marginesie warto nadmienić, że
określenie „wynalazca" jest błędne. Jak można nazwać wynalazcą kogoś, komu ideę wynalazku
podsunięto, skoro „wynaleziona" przez niego rzecz jest już od dawna faktycznie wynaleziona.
Wynalazki rodzą się z potrzeb i te są, zgoda, prawie wyłączną zasługą ludzi, niemniej w
przeważającej mierze wynalazków dokonywano przedwcześnie, jakby z myślą o przyszłości, a
zatem nie wynikają one z potrzeb. Exemplum: lodówka, fonograf, lornetka, maszyna do liczenia,
pisania lub szycia znane są od dawna, lecz dopiero w ostatnich kilkunastu latach znalazły
zastosowanie. Ponadto odkrywcami czy jak pan woli: wynalazcami są ludzie najzupełniej
przypadkowi, raptownie natchnieni, otóż to! natchnieni. Lekarz wynajduje lodówkę, złotnik
naparstek, malarz da^erotyp, filozof maszynę do liczenia, medyk maszynę do pisania, matematyk
grzechotkę, cukiernik zaś konserwę. Ktoś, kto ich natchnął, kierował się dowolnym wyborem.
– A tym kimś są pańskie istoty – wtrącił Stholtmann. – I naturalnie domyśla się pan, jakie pobudki
nimi powodują.
Po raz pierwszy Hausera opuścił spokój, autor zakłopotał się.
dział zniżonym głosem. – Wszelako z przeznaczenia ofiarowanych nam wynalazków wnioskuję, że
przybysze usposobieni są do nas przyjaźnie. Może to forma pomocy dla zacofanych kuzynów?
Godny podkreślenia jest fakt, że wszystkie dyscypliny nauk przyrodniczych przechodziły
dziewięciowieczny z górą okres zastoju. W starożytności, kiedy miano świeżo w pamięci
wskazówki mistrzów, radzono sobie z przyrodą, stworzono nawet odważne poglądy i systemy,
potem jednak ilość wiadomości przekazywanych z pokolenia na pokolenie, jęła topnieć
zastraszająco. Zjawili się wówczas alchemicy, którzy królowali przez całe średniowiecze i przez
całe średniowiecze nie dokonali niczego, dosłownie niczego, co najwyżej udowodnili własną
bezradność. I naraz, jakby za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, posypały się wynalazki. A
przecież zgodnie z ewolucjonizmem rozwój biologiczny, umysłowy i społeczny człowieka jest
procesem ciągłych, stopniowych i drobnych przemian; sukcesywnego, a nie skokowego,
przechodzenia w wyższe stadia rozwojowe. Stholtmann uderzył otwartą dłonią w poręcz fotela.
– Coraz lepiej! – zawołał. – Doprawdy, zdumiewa mnie pańska wyobraźnia. Zdumiewa i przeraża.
Pan ma niebezpieczne poglądy, młody człowieku.
– Przede wszystkim są to poglądy słuszne – rzekł oschle Hauser. – Jestem o tym przekonany.
Stholtmann zakaszlał. Sięgnął po drugie cygaro.
– Więcej skromności, drogi panie. Wprzód trzeba przedstawić dowody. Żyjemy wszak w wieku
elektryczności i pary, a za niespełna dziesięć lat wkroczymy w wiek dwudziesty. Bez dowodów

background image

pańskie, hm... presumpcje są tyle warte co bajania przy kominku. Radziłbym ich nie
rozpowszechniać. Za głoszenie podobnych herezji...
Hauser poprawił okulary.
– Jak to? Więc... więc...
– Zgadł pan – powiedział twardo Stholtmann. – Pański rękopis nie nadaje się do publikacji ani jako
dzieło naukowe, ani jako lektura dla dzieci – spostrzegł, że prze-
decznie: – Przykro mi to mówić... Naraziłbym się na kłopoty... Kościół mógłby mi zarzucić...
– – Zdaje się, że minęły już czasy inkwizycji?
Wstali równocześnie. Hauser wyplątywał się z frędzli dywanu, a Stholtmann przeżuwał koniec nie
zapalonego cygara i szeleścił kartkami rękopisu. Miał ochotę roześmiać się głośno.
– Czasy inkwizycji minęły, ale nie jest pan, niestety, Giordanem Brunem.
Hauser wyjął mu z rąk rękopis.
– Żegnam pana – rzekł, nim trzasnął drzwiami.
Stholtmann zapalił cygaro, dmuchnął dymem w blat biurka i wezwał sekretarkę. Weszła tanecznym
kroczkiem, ostentacyjnie rozejrzała się po gabinecie, a następnie przekrzywiwszy głowę rozłożyła
ramiona z udanym żalem.
– Połącz mnie ze Szczerbolem – polecił Stholtmann padając na fotel.
Miriam usiadła obok telefonu. Pokręciła korbką induk-tora.
– Poproszę wydawnictwo Mortona – zaszczebiotała do aparatu i oddała słuchawkę bossowi.
– Morton? – upewnił się Stholtmann. – Witam. Paskudna pogoda, co? Tak, mnie też łamie w
krzyżu. Wybiorę się chyba na południe, mam tam domek letniskowy. Może pojedziesz ze mną?
Należy nam się wypoczynek po tej harówce. Dzisiaj przyszedł taki jeden... Alfred Hauser, znasz
go? No, to masz szczęście. Maruda i grafoman, jakich mało. Niewykluczone, że cię odwiedzi z tym
swoim dziełem... Nie, szkoda czasu na czytanie, najlepiej od razu odpraw go z kwitkiem... Co?
Alfred Hauser, tak, Hauser... A jak go załatwisz, zadzwoń do mnie, uzgodnimy termin wyjazdu...
No, na razie. – Stholtmann dał Miriam znak, żeby rozłączyła. – Tego byśmy mieli – sapnął. – Teraz
do Ropuchy. Kręć.
Sekretarka wykonała polecenie.
– Z wydawnictwem madame Lilande – rzucił Stholt-
niższe ukłony dla szanownej konkurentki. Tak, to ja, zawsze do usług, cichy, nie zauważany
wielbiciel drogiej pani. Pogoda... rozkoszna, nieprawdaż? Ja również uwielbiam deszcz, pasjami
lubię spacerować po deszczu. Pamiętam, jak byłem młodszy, nie przepuściłem żadnej burzy. Z gołą
głową i bez parasola biegałem wśród ulewy i piorunów. Tak, z tych lat coś mi tam pozostało,
odżywam z każdą kroplą... Proszę? Nie, dzisiaj nie byłem na przechadzce ze względu na autora...
Niejaki Hauser, Alfred Hauser, okropny nudziarz. Zajął mi całe przedpołudnie... Żeby to coś
ciekawego! Jego dzieło jest kompletną bzdurą, na miejscu łaskawej pani nie zawracałbym sobie
pięknej główki... Ależ nie ma o czym mówić, to mój obowiązek przestrzec drogą madame. Ach, co
ze mnie za dystrakt, byłbym zapomniał: zdobyłem dla pani tę pozycję... Tak, tak, od znajomego
księgarza z Australii... Żaden kłopot, doprawdy. Kiedy najdroższa madame skończy z tym Hau-
serem, proszę do mnie kogoś przysłać po tę książkę... Tak, i proszę pamiętać, że zawsze jestem do
pani usług... Do zobaczenia, pa, pa...
Stholtmann otarł chusteczką czoło i mrugnął do Miriam krztuszącej się ze śmiechu.
– Do Grossbauma też? – zapytała.
– Koniecznie.
Miriam uruchomiła induktor.
– Z wydawcą Grossbaumem proszę – powiedział Stholtmann. Poczekał, aż tamten zacznie się
denerwować przy telefonie. – Grossbaum, to pan? Dzień dobry, tu Stholtmann. Słuchaj pan, panie
Grossbaum, podjąłem z banku sumę, o którą pan prosił... Tak, niech pan nie dziękuje, nie mam po
prostu sumienia niszczyć konkurentów. Ale wymagam od nich lojalności, pojmuje pan? To dobrze.
Halo! Niech się pan skupi. Prawdopodobnie przy-lezie do pana Alfred Hauser, taki młody bałwan,

background image

Alfred Hauser, powtarzam, H-a-u-s-e-r. Przyniesie rękopis. Wyrzuć go pan na zbity łeb... Jaki
znowu interes? Gdyby to był interes, to ja bym go przed panem ubił, prawda? Bo
binet.u... Co mam w tym?... Prywatną sprawę. Ten Hauser ongiś zalazł mi porządnie za skórę...
Dobrze, pieniądze może pan odebrać choćby jutro. Jeśli się pan odpowiednio spisze, umorzę część
długu. Zrozumieliśmy się? To do widzenia.
Stholtmann odwiesił słuchawkę. Siedział rozparty, zbierając myśli. Sekretarka wyjrzała na
korytarz. Upewniła się, że nikogo tam nie ma i przekręciła klucz w zamku.
– W porządku.
Wspólnie odsunęli regał. Miriam dotknęła ukrytego w załamaniu ściany zatrzasku. Spod
kwadratowej ściennej płyty wychynął przód radiostacji. Stholtmann włączył zasilanie i przekręcił
wybiórczy przełącznik selektora. Pokój wypełniło jednostajne buczenie.
Stholtmann zbliżył usta do mikrofonu.
– Do Centrum Sekcji Ziemskich – powiedział. – Z Merkandorem.
– Realizuję – odparły automaty.
Buczenie w głośniku wzrosło. Nasiliły się trzaski. Przerwał je bas:
– Merkandor.
– Nakaz wypełniony – rzekł Stholtmann. – Uniemożliwiłem Hauserowi rozpowszechnienie pracy.
Odpowiedź nadeszła prawie natychmiast:
– Prawidłowo. Na razie nie powinni wiedzieć, są nazbyt prymitywni. Byłby to dla nich olbrzymi
wstrząs.
– Oni... Oni zaczynają się domyślać, Merkandorze. Wprawdzie interpretują pewne zjawiska bardzo
naiwnie, na miarę swojej wiedzy, lecz wyciągają trafne wnioski i układają je w logiczne
konstrukcje. Wykazują duże zdolności heurystyczne.
– To dobrze. Za kilkadziesiąt lat, gdy w dostatecznym stopniu opanują technikę, nasi telepatorzy
zainspirują na Ziemi podobnych do Hausera futurologów, którzy będą objawiać prawdę. Życzę ci i
nam wszystkim, aby i wtedy „ludzie" popisali się swymi zdolnościami. Do zobaczenia!
– Do zobaczenia, Merkandorze.
– Kiedy pięć tysięcy lat temu pierwszy rector Centrum Sekcji Ziemskich, Jahwe, zwrócił się do
mnie: „Merkandorze, chcę, abyś objął moje stanowisko", wydało mi się, młodemu i
niedoświadczonemu, że oto w jednej chwili osiągnąłem szczyt kariery, na który ktoś inny
wdrapywałby się wieki całe. Mówiono potem, że za moim awansem stali potężni protektorzy i
zazdroszczono mi, czego, wgryzając się coraz bardziej w problemy Centrum, nie mogłem
zrozumieć.
Jahwe, jak zdążyłem się wkrótce zorientować, nie panował nad sytuacją, zostawił po sobie
galimatias. Brakowało połowy dokumentacji, ocalała połowa była zdekompletowana, archiwum
stało otworem i każdy mógł w nim bezkarnie buszować; różni ludzie kręcili się po biurach Centrum
niczym po własnym mieszkaniu, a nieodpowiedzialni pracownicy CSZ-u beztrosko zatwierdzali i
akceptowali wszystko, co im pod nos podsunięto. Dlatego postanowiłem na jakiś czas zawiesić
działalność Centrum, zrobić czystkę i odtworzyć zaginione dokumenty. Moja decyzja spotkała się z
protestem świata nauki, zwłaszcza socjotechników i socjogów zatrudnionych w charakterze kadry
pomocniczej przy UKROP-ie. Kadra naukowa zaś, socjolodzy i socjotycy, której przedstawiciele
stanowili podówczas absolutną większość w Radzie Międzyplanetarnej, na forum obrad tejże Rady
uchyliła moją decyzję. Znajomy socjotyk, notabene wnuk Odyna, poradził mi prywatnie:
„Merkandorze, rób, co ci się żywnie podoba, ale od naszych eksperymentów wara!" Byłem
bezsilny, udało mi się jedynie wywalczyć dodatkowe kompetencje, zaproponowano mi też udział w
pracach kilku zespołów socjotechnicznych, na co jednakowoż nie wyraziłem zgody, albowiem owe
propozycje zdały mi się jawną kpiną: gdybym był władny, pod groźbą izolacji zakazałbym
doświadczeń socjotechnicznych na Ziemi. Wszak CSZ zo-
stanowić parawan dla bezmyślnych praktyk pseudona-ukowców kierujących się egoizmem i
wynaturzonymi zasadami.

background image

Mnogość powstałych zespołów socjotechnicznych, z których każdy może się poszczycić
posiadaniem co najmniej jednej eksperymentalnej kultury na Ziemi, wpłynęła na niebywałe
zagęszczenie szczepów, plemion, kolonii, republik, księstw, królestw, a co za tym idzie, na
wzajemne ich oddziaływanie, z punktu widzenia socjozespołów niewskazane w najwyższym
stopniu. Spaczone ciasnotą rezultaty badań wywołały niezadowolenie i niesnaski między
poszczególnymi zespołami. Wkrótce spory i pretensje przeobraziły się w Wojnę Socjotyków,
wprzód domową, następnie, gdy doszedł do głosu nacjonalizm, w wojnę socjotyków hegemskich z
socjotykami dominiańskimi. Fi-tominia, jak wiemy, nie brała w tej wojnie udziału, Epi-meteja
natomiast, mając okazję, przejęła kontrolę nad ziemskimi społeczeństwami, czyniąc przy tym na
Ziemi jeszcze większy chaos.
Zdecydowałem się skonsolidować ziemskie narody, używając do tego celu środka najbardziej
skutecznego: religii.
Pierwotne wierzenia „ludzi", związane z kultem Jahwe, osłabły znacznie, a schizma pogłębiła
różnice społeczne i kulturalne narodów. Wziąłem się przeto do odświeżania doktryn. W tym czasie
socjotycy zawarli rozejm i jęli mieszać mi szyki. Wykorzystywali mianowicie krzewioną przeze
mnie religię do swych badań nad realizowaniem zamierzonych zmian społecznych; w efekcie
skłonili „ludzi" do podjęcia wypraw krzyżowych. Przy sposobności stwierdzić wypada, że krucjaty
niewiele miały wspólnego z programem badań, socjotycy wywołali je ze względu na zadawnione
porachunki, były formą dywersji naukowej. Kierowani zawiścią, przeszkadzając sobie nawzajem,
socjotycy i socjotechnicy udaremniali jednocześnie podejmowane przez Centrum próby
wprowadzenia na Ziemi ogólnego ładu, próby integracji i ujednolicenia systemów
cycn ziemianami.
Jahwe, przekazując mi obowiązki -rectora, powiedział: „W rzeczywistości 'ludzie' są nam bardziej
bliscy, niż to sobie wyobrażamy. Posiadają umysły niezwykle chłonne i spragnieni są wiedzy.
Przez kilkadziesiąt lat dzięki moim inspiratorom przyswoili sobie podstawy arytmetyki, geometrii i
astronomii; nawet Zeusa zdumiewała ich inteligencja. Oświecaj ich nadal, bo warto." Dałem mu na
to słowo i słowa tego dotrzymałem. Wynająłem najzdolniejszych teleinspiratorów i wnet na Ziemi
zasłynęły takie nazwiska jak: Hipokrates, Leukippos, Euklides, Pitagoras, Ptolemeusz, Arystoteles,
Arystrach. Przyznaję, podczas Wojny Socjotyków zaniedbałem krzewienia oświaty na rzecz religii,
aczkolwiek i wówczas nasi inspiratorzy natchnęli szereg osób, a wśród nich Awicennę i Alchwariz-
miego. Zamieszki na tle religijnym, zwłaszcza wyprawy krzyżowe, uświadomiły mi, że popełniłem
błąd. Czym prędzej przeto powróciłem do edukacji „ludzi". Zatrudniłem w CSZ-cie
teleinspiratorów reprezentujących wszystkie podstawowe dziedziny nauk, i już wkrótce na liście
natchnionych znalazło się dziesięć nazwisk: Paracelsus, La-voisier, Yesalius, Haller, Toricelli,
Newton, Cardano, Gil-bert, Galileusz i Kepler. Niebawem też pojawili się: Cu-vier i Pasteur,
Avogadro i Oersted, Liebig i Wohler, De-dekind i Cantor, Maxwell i Bolzmann. Poczynaniom
Centrum towarzyszyła, niestety, destrukcyjna działalność zespołów socjotechnicznych. Napoleon,
Hitler, Hideki Tojo to tylko trzy indywidua z całej chmary osobników zainspirowanych ostatnio
przez specjalistów pracujących w socjozespołach.
Nie muszę chyba mówić, jak bardzo badania socjologów, ich wpływy były szkodliwe. I są.
Albowiem choć nowo wybrana Rada Międzyplanetarna zaniepokojona za-mętern ideowo-
wojennym na Ziemi, ograniczyła możeb-ność ingerencji zespołów socjotechnicznych, pewni
nieodpowiedzialni członkowie tychże zespołów nadal samowolnie eksperymentują na niektórych
społeczeństwach „ludz-
iotez oa prawie ćwierćwiecza i^sz, zamecnafo pomocy wynalazczej, zwłaszcza że „ludzie",
animowani równocześnie przez socjotyków, znajdowali dla wszelkich wynalazków zastosowanie
niezgodne z założonym przez nas przeznaczeniem, ponadto „ludzka" pomysłowość zaczyna się
obywać bez naszych usług. CSZ poczęło natomiast dążyć do rozpowszechnienia i pogłębienia
„ludzkiej" samo wiedzy, do uświadomienia „ludziom" ich miejsca we wszechświecie, a co za tym
idzie, do przygotowania ich do naszych oficjalnych odwiedzin, innych niźli dotychczasowe,

background image

albowiem pozbawionych irracjonalnej, nadprzyrodzonej otoczki. To dzięki naszym inspiratorom
natchniony Charles Robert Darwin napisał dzieło O pochodzeniu człowieka, wytyczając nowe
drogi biologii i pochodnym naukom.
Każda rewolucja myśli i pojęć rozpętana na Ziemi, oprócz przeciwników rodzi fanatycznych
wyznawców nowych teorii oraz naśladowców. Zjawisko naśladownictwa, nadzwyczaj cenne dla
nas, występuje przede wszystkim w sztuce i w literaturze, dlatego rozwojowi i stosownemu
ukierunkowaniu jej treści eksperci z PARNAS-u poświęcili szczególną uwagę. Po Julesie Yernie,
po Herbercie George'u Wellsie natchnęli oni następnych twórców literatury specjalnej. Nie
zawiedli nas także naśladowcy, a odpowiedzialni za rozpowszechnianie literatury specjalnej
„ludzie", otaczani przez CSZ wyjątkową opieka, przyczynili się do ogromnego zainteresowania
czytelników tąże literaturą, a nawet do stworzenia kół jej miłośników, wśród których zresztą
działają również „ludzie" przez nas zainspirowani.
Jednocześnie Centrum postanowiło wrócić do zarzuconego ongiś profetyzmu, aby i tym sposobem
rozszerzać horyzonty świadomości ,. ludzkiej". Wierzenia religijne Ziemian były i są ciągle żywe,
przeto prorocy łatwo znajdowali chętnych słuchaczy.
Według założeń CSZ-u metody wzbogacania samowie-dzy „człowieka" posuwały się dwiema
drogami: nauki
mi, o wspólnym końcu i wspólnym celu. Uwieńczeniem naszych prac miało być zainspirowanie
kogoś z „ludzi", kto łącząc elementy nauki, fantastyki naukowej, fantastyki i religii, stworzyłby
bodaj ogólną i zbliżoną do prawdy teorię pochodzenia Ziemian i przygotował „ludzkość" do
kolejnego stopnia wtajemniczenia.
Tak też się stało. Wybraliśmy „człowieka" o nazwisku Erich von Daniken. Nasi specjaliści
telestymulacyjnie rozbudzili w nim ciekawość, podszepnęłi mii metody działania i udostępnili
konieczne materiały. Niestety, dowody zgromadzone przez Danikena i przedstawione ogółowi
spotkały się z żartobliwie-infantylnym przyjęciem, zwłaszcza ziemskich naukowców; gdyśmy
obserwowali „ludzi" zbijających teorię głoszoną przez Danikena, wydawało się nam, że mamy
przed sobą niedorozwiniętych osobników, którym do zabawy dano miast klocków komputer.
Chciałbym z tego miejsca podkreślić, że wszystkie przedsięwzięcia Centrum Sekcji Ziemskich,
którego naczelnym zadaniem była i jest wszechstronna pomoc Ziemianom, zawsze
dopracowywano w najdrobniejszych szczegółach. Dlatego nie wiem, czemu nasza działalność
poniosła fiasko. Nie godzi mi się zrzucać całej winy na socjotyków i socjologów, niewykluczone,
że popełniłem jakieś błędy, które naprawią moi następcy, czego im z serca życzę. Jednocześnie,
składając swoją rezygnację, pragnę zebranych przeprosić, że pozostawiam po sobie na Ziemi
większy bałagan, niż zastałem.

Rok 1970, z Dominii na Septimę

Olu-Bowli odprawił smug, bo dalej trzeba było iść pieszo; tak nakazywał obyczaj. Septirna -–
ostatnia planeta w Układzie Naszym – przywitała go burzą metanową. Od wyładowań płonęła cała
atmosfera, wywołując zjawi-
!1 – Sukcesorzy
pierwszych kosmonautów zapuszczających się w te zakątki Układu. Olu-Bowli przeczekał burzę w
bazie, potem wynajął smug, który zawiózł go na to spękane od mrozu pustkowie: granatowo-mętną
równinę oproszoną światłem dalekiej latarni nawigacyjnej. Szedł wprost na latarnię; smug,
szybując nisko nad ziemią, przez pewien czas towarzyszył mu. Grunt o porowatej, prawie puszystej
fakturze zgrzytał pod okuciami butów, a fioletowe, wyziębione powietrze zdawało się krzepnąć po
szalejącym niedawno żywiole.

background image

Za latarnią nawigacyjną stały sześcienne autarkie – sadyby druidów. Największą zajmował
koryfeusz. Olu-
-Bowli skierował się do jej wejścia. W drugiej komorze śluzy zrzucił z siebie skafander i wśliznął
się do poczekalni. Wymienił swoje nazwisko. Po chwili, przeniesiony polem, znalazł się w pustym
pomieszczeniu, naprzeciw mężczyzny o niemal kwadratowej, łysej głowie, półleżącego, • okrytego
czarnym całunem. Twarz gospodarza, pozbawiona zarostu, lśniła, a jego nieruchome oczy patrzyły
na Olu-Bowliego bez ciekawości. Było cicho i przytulnie.
– Jesteś druidem-koryfeuszem – zaczął Olu-Bowli. – Zwracam się do ciebie, bo wątpię, czy ktoś
inny potrafi odpowiedzieć na moje pytania.
Koryfeusz nie od-razu przemówił.
– Czy korzystałeś z sieci? – spytał, a widząc, że Olu-
-Bowli zaraz się żachnie, dodał: – Ja często korzystam z sieci, i to zarówno z sieci propopuli, jak i z
sieci pro-specjali.
Olu-Bowli po zastanowieniu odparł:
– Informacje dostarczane przez sieć prospecjali są nie do strawienia dla przeciętnego człowieka,
natomiast sieć propopuli. informuje zrozumiale, lecz nazbyt dokładnie, bez komentarzy, nie
pomijając najmniej istotnych szczegółów i z denerwującym obiektywizmem. Gdy spytałem, co
spowodowało, że nasi przodkowie urządzili wyprawę na Ziemię, przez pół dnia słuchałem o
jakichś Zapisach Przed-cywilizacyjnych, exodusie Prahegemitów i sytuacji eko-
lat. Wic z tego nie wynika.
– Przeciwnie, wynika z tego wiele.
– Ale meritum gubi się w drobiazgach. Ja szukam odpowiedzi ogólnej, niechby subiektywnej, byle
ogólnej. Nie, kontakt z siecią nie zastąpi rozmowy z człowiekiem; rozmowa to nie tylko wymiana
informacji, to także mimika i gesty, które niekiedy mówią więcej aniżeli słowa i dzięki którym
można poznać upodobania i poglądy rozmówcy.
Koryfeusz poruszył się pod całunem.
– Wypowiedziałeś jedną z elementarnych prawd głoszonych przez druidów. Chciałżebyś do nas
przystąpić? Olu-Bowli zaprzeczył pośpiesznie.
– Lubię swoje zajęcie... Nazbyt je lubię – rzekł, nadal kręcąc głową. Wyjaśnił: – Pracuję w
Centrum Sekcji Ziemskich, w Podsekcji Socjopedycznej jako młodszy so-cjotechnik. – Po krótkim
milczeniu podjął: – Do pokąd CSZ-em kierował Merkandor, wszystko wydawało mi się naturalne i
proste, ale od czasu jego ustąpienia poczęły mnie nękać pytania. Dość dziwne pytania, takie jakich
nigdy bym nie zadał swoim kolegom, dotyczące natury człowieka i „człowieka".
– Tych natur nie można ze sobą porównywać. Łatwo omamia pozorne podobieństwo „ludzi" do
ludzi, ale przecież „ludzie" to w końcu zwierzęta. Nie przeczę, że w żyłach „ludzi" płynie trochę
krwi naszej – kamienne dotąd oblicze koryfeusza ożywił grymas niesmaku – czy jednak gdyby
małpę zapłodnić nasieniem „ludzkim", predestynowałoby to rozwinięte z owej zygoty stworzenie
do miana „człowieka"? Sami „ludzie" by zapędzili takiego mieszańca do zoologu. Podobna
hybrydyzacja miała miejsce przed dwoma milionami lat. Grupa Praepimetej-czyków, ludu
podówczas jeszcze dzikiego, korzystając z zawieruchy wrojennej między Hegem a Dominia,
uprowadziła jeden ze statków operacyjnych i na jego pokładzie dotarła na Ziemię. Tam
Praepimetejczycy skrzyżowali się z homininae, czym zapoczątkowali nowy gatunek, homi-
liona lat, tyle bowiem trwało odradzanie się, zgładzonych prawie doszczętnie, obu cywilizacji:
hegemskiej i domi-niańskiej; ewoluowały przez ten czas nieznacznie, przypuszczalnie po zaciętych
walkach wyrugowały swych niżej stojących krewniaków z ich terenów i rozprzestrzeniły się po
całym globie. Kolejne ekspedycje Hegemitów na Ziemię miały na celu zdobycie poszukiwanych
wtedy pilnie transplantatów. Hominy poddano obróbce genetycznej, stwarzając tym samym jeszcze
doskonalszy gatunek antropoida. Neohominy postąpiły z hominami dokładnie tak samo, jak
hominy postąpiły z gatunkiem homiriinae. Nie upłynęło 50 tysięcy lat, gdy Nymfelius opracował
metodę regeneracji, dzięki której transplantaty stały się zbyteczne. Na pewien okres

background image

zainteresowanie neohomina-mi i Ziemia osłabło. Rozpoczął się kolejny wyścig nauko-wo-
techniczny między Hegem a Dominia; obie cywilizacje szybko zdystansowały w rozwoju
cywilizację epime-tejską, uparcie wtedy zachowującą neutralność, za którą zresztą zapłaciła
regresem. Niebawem jednak socjolodzy spostrzegli, że rozwój cywilizacji hegemskiej i dominiań-
skiej nie idzie w pożądanym kierunku: Dominianie, zjednoczeni już po okresowym
rozpaństwowieniu – ongiś Dominia podzielona była na cztery państwa – postawili na totalną
technicyzację, której skutki, nawiasem biorąc, odczuwają do dzisiaj. Jesteś Dominianinem, więc
zgodzisz się ze mną; Hegemici zaś, zaniedbując życie społeczne i kulturalne, wszystkie wysiłki
skoncentrowali na penetracji kosmosu. Ówcześni nie zlekceważyli ostrzeżeń socjologów, potrafili,
chwała im za to, spojrzeć na siebie krytycznie. Nie potrafili natomiast zaradzić złu, nie mieli
bowiem żadnych wzorców. Trzeba było zatem takie wzorce opracować, stworzyć eksperymentalną
kulturę albo kilka kultur, na podstawie których, w oparciu o zachodzące w nich przeobrażenia,
dałoby się' -wypracować sposoby realizowania stosownych zmian społecznych. Wybrano Ziemię...
– Tak – potwierdził Olu-Bowli – wybrano Ziemię. Zamieszkujące ją neohominy nie były zdolne do
zorgani-
mogenetycy postanowili uszlachetnić te istoty, „uczłowieczyć" je. Z górą 43 tysiące lat temu na
Ziemię udała się odpowiednio wyposażona ekspedycja. Nad prawidłowym rozwojem nowo
powstałego gatunku homów mieli czuwać telepatorzy, zdalnie inspirując jego poczynania. Tele-
patorzy przystąpili do pracy, lecz z opóźnieniem liczącym przeszło 30 tysięcy lat.
Koryfeusz jak gdyby nie zauważył, że Olu-Bowli wyręczył go w opowieści.
– Wszelako wyścigu naukowo-technicznego nie udało się zatrzymać w jednej chwili – ciągnął. –
Pewne utylitarne tendencje w dziedzinie medycyny i nie tylko, lansowane przez żadnych sławy i
zainteresowanych ich upowszechnieniem karierowiczów, wywołały oburzenie na obu globach. Z
protestów zrodziła się idea fitofikacji; przeciwnicy Akcji Ulepszania Ludzkości opuszczali
rodzinną planetę i jako ludzie-rośliny udawali się na Fitominię; niektórzy uciekali na Epimeteję, a
jeszcze inni szukali ratunku przed długowiecznym nieróbstwem i dobrobytem w karkołomnych
zabawach w bogów. Anarchia ta trwała, jak wspomniałeś, 30 tysięcy lat. Punktem zwrotnym było
spowodowanie na Ziemi Potopu.
– Ty to nazywasz punktem zwrotnym – powiedział Olu-Bowli naraz rozdrażniony – dla mnie zaś
ziemski Potop jest dowodem ludzkiej bezduszności i egoizmu.
Koryfeusz zamrugał bezrzęsymi powiekami.
– Znowu zmierzasz w kierunku niebezpiecznego antro-pomorfizmu – stwierdził ze zdziwieniem. –
„Ludzie" to homy, nic więcej. Jakież to atrybuty „człowieka" miałyby świadczyć, że jest on istotnie
człowiekiem? Zdolność do myślenia, przeżyć, uczuć i formułowania zachodzących w jego
psychice procesów? Zdolność do wytwarzania wartości kulturalnych lub form życia zbiorowego?
Wobec tego na miano człowieka zasługuje pingwin, bo jest gotów zdechnąć z miłości do jaja, które
wysiaduje; dzioborożec lub goryl, bo jest troskhwszym od nas opiekunem swojej żony i dzieci;
byle mrówka, bo zajmuje się hodowla
zację życia w grupie, o jakiej nam się nie śniło; bóbr, krab, szarańczak, bo wykazuje znajomość
techniki inżynieryjnej, która wykracza poza granice „ludzkich" umiejętności; kruk albo pszczoła,
bo posługuje się mową...
– Instynkty! – wtrącił zniecierpliwiony Olu-Bowli. Koryfeusz westchnął.
– Słusznie. „Człowiek" też się kieruje instynktami. Rozum to przecież zespół instyntków,
naturalnie wysoce rozwiniętych. Stawia on homa ponad innymi zwierzętami, ale nie czyni go
człowiekiem. Przyznasz chyba, że najdonioślejsze" osiągnięcia nauki, sztuki i techniki homy
zawdzięczają nam, naszym telepatorom-podpowiadaczom i wysłannikom działającym
bezpośrednio na Ziemi, a nie sobie.
– Nam zawdzięczają również potopy, wstrząsy sejsmiczne, a także eksplozje nuklearne, jak to było
bodajże w Sodomie.

background image

– Centrum Sekcji Ziemskich nie jest instytucją charytatywną, powstało po to, żebyśmy mogli
poznać prawidłowości rządzące rozwojem społeczeństw. Po każdym eksperymencie trzeba daną
kulturę homów usunąć, lokalnie bądź globalnie, aby zrobić miejsce następnej.
– Znam dokładnie przyczyny i metody doświadczeń – wtrącił Olu-Bowli. – Nikt mi nie wmówi, że
eksperymenty socjotechniczne, ich wyniki do czegokolwiek będą nam przydatne. Socjotycy i
socjolodzy zatrudnieni w Centrum traktują swoją pracę jako osobliwą zabawę. My, kadra
pomocnicza, socjotechnicy i socjodzy, jesteśmy oburzeni poczynaniami naszych przełożonych.
– Fakt, że eksperymentowanie na homach sprawia komuś zawodową przyjemność, wystarczy, żeby
eksperymentowania nie zaprzestawać. Z tej, jak powiedziałeś, zabawy czerpią radość rzesze ludzi.
Cóż innego mógłbyś im zaproponować?
– Badanie kosmosu, szukanie bratnich cywilizacji. Koryfeuszowi drgnęła górna warga. Przy dobrej
woli można bv to uznać za uśmiech.
dalej?
– Wymiana doświadczeń – odparł niepewnie Olu--Bowli.
– Do żadnej wymiany doświadczeń by nie doszło – rzekł koryfeusz. – Nim powołano Radę
Międzyplanetarną i UKROP, Dominia i llegem, niezależnie od siebie, jednocześnie wysłały tutaj,
na Septimę, po jednej załodze. Załogi te podczas eksploracji planety przypadkowo na siebie trafiły.
Badania po obu stronach natychmiast przerwano, rozpoczęto zaś... wytyczanie granic. To samo by
się stało, gdybyśmy spotkali obcą cywilizację, tyle że dzielono by wtedy nie planetę, lecz
galaktykę, tocząc boje o każdy układ planetarny bądź gwiazdę, aczkolwiek teraz jest nam
najzupełniej obojętne, czy te układy mają już swoich właścicieli, czy też są bezpańskie. Strach
pomyśleć, co byśmy mogli sobie nawzajem zrobić albo co by zrobiono z nami, gdyby owa
napotkana cywilizacja stała od nas wyżej.
– Mielibyśmy wówczas w Układzie Naszym to, co „ludzie" mają na Ziemi.
– Nieco upraszczasz, choć rozumiem, że jest ci to potrzebne do uwydatnienia krzywd, jakie
rzekomo wyrządzamy homom. Cokolwiek byśrny kombinowali na temat świata owej
ultracywilizacji, zawsze będzie on ubogi jak wyobraźnia ludzka. Gdybyśmy na przykład wymyślili
sobie ultraistotę, która posiada tylko zmysł grawitacji, buja swobodnie w przestrzeni
międzygwiezdnej, a najrozkosz-niejszym uczuciem jest dla niej uczucie turbulencji, to jakkolwiek
pojęcie zmysłu grawitacji i pojęcie uczucia turbulencji są dla nas pojęciami nowymi i
abstrakcyjnymi, w swym wyobrażeniu nie zdołamy się uwolnić od pojęcia zmysłu i uczucia, a
chcąc komuś tę ultraistotę opisać i zostać zrozumianym, czynić nam tego wręcz nie wolno. Dlatego
nie godzi się pochopnie wnioskować o stosunku ultracywilizacji do cywilizacji Układu Naszego.
Jeśliby nawet chciała na nas poeksperymentować, mo-
interesujące.
Olu-Bowli zadrżał.
– Wolałbym raczej, żeby zostawiono nas w spokoju. I myślę, że ho... „ludzie" też by byli
zadowoleni, gdybyśmy przestali się nimi zajmować.
Koryfeusz milczał chwilę.
– Przemiany zachodzące w społeczeństwach „ludzkich" – rzekł z namysłem – są bardzo wygodne
do obserwacji, gdyż dokonują się dostatecznie szybko: średnia długość życia homów wynosi mniej
niż 50 lat. Sama natura, tworząc gatunek homininae, na który natrafili Praepimetejczycy,
podyktowała mu następujący rytm: płodzić, uczyć i zdychać, aby jak najprędzej dotrzeć do celu:
wykształcenia gatunku, który w dalszej pracy ją wyręczy. Niewykluczone, że na Ziemi taki gatunek
by powstał samoistnie, za miliard, dwa miliardy lat albo tuż przed przejściem Soi w następne
stadium. Gatunek ten za pomocą prób i błędów poszukiwałby najwłaściwszej drogi rozwoju;
zdarzyć by się mogło, że cywilizacja nie umiejąca pisać ani czytać opanowałaby technikę
rakietowa lub inna, nie znając podstaw fizyki, skonstruowałaby bombę atomową i przy jej użyciu
karczowała lasy, nie, nie pod uprawę, ale, przypuśćmy, żeby mieć gdzie urządzać zawody
czołgania się w gorącym popiele. My, poczuwając się do obowiązku niejako rodzicielskiego,

background image

uprzedziliśmy po prostu naturę, a dzieląc „ludzkość" na narody, zbudowaliśmy równocześnie
szereg modeli socjo-technicznych. Gdybyśmy teraz przestali się Ziemianami zajmować, jak tego
żądasz, w krótkim czasie po Ziemi by biegało cztery miliardy łowców głów, albowiem bez pomocy
naszych inspiratorów homy by osiągnęły dzisiaj ten właśnie szczebel rozwoju. Dalszy ich rozwój
potoczyłby się tak jak rozwój delphinów, powiem więcej: tak jak delfinów ziemskich, na których
uszlachetnieniu, niestety, poprzestaliśmy; ćwierć miliona lat by im zajęło dokonanie tego, czego
obecnie dokonują w ciągu tysiąclecia. Jeśli nie wierzysz, porównaj choćby Cywilizacje
a jakie na Ziemi zaszły w ostatnim stuleciu. Olu-Bowli ożywił się:
– Otóż przeprowadziłem takie porównanie – oświadczył. – Zważywszy długość naszego życia i
tempo procesów fizjologicznych, zastosowałem dla nas odpowiednio wyższy współczynnik.
– I?... – spojrzenie koryfeusza było badawcze.
– W identycznej skali – odrzekł Olu-Bowli niemal z ukontentowaniem.
Popatrzyli sobie w oczy.
– Skoro tedy nas samych stać na taki postęp – odezwał się Olu-Bowli – czemu by nie miało stać
„ludzi"?
– Jest jeszcze alternatywa – powiedział koryfeusz. – A tej, zdaje się, nie wziąłeś pod uwagę.
– Nie ma alternatywy. Koryfeusz przymknął powieki.
– Zapisy Przedcywilizacyjne, o których opowieścią uraczyła cię sieć propopuli, mówią o
pierwszych mieszkańcach Hegem. Ale nie mówią wszystkiego. Pomijają mianowicie to, że część
owych mieszkańców, odkrytych później, osiedliła się na Epimetei. Powszechnie sądzi się dziś, że
przodkowie Prahegemitów, czyli twórcy Zapisów, zginęli od Wędrującego Obłoku
Promieniotwórczego. Jest to oczywiste nieporozumienie, gdyż obłok taki zniszczyłby również
życie na pozostałych planetach Układu Naszego. Wszakże Epimetejczycy przetrwali. Przetrwali
oni i następny kataklizm: niczym nie uzasadnioną wojnę między Prahegemitami a Pradominianami,
w wyniku której obie cywilizacje wycięły się niemalże w pień. – Koryfeusz przerwał na moment,
żeby szczelniej opatulić się całunem. – Arii do wojny, ani do poprzedzającej ją zagłady autorów
Zapisów nie doprowadzili ludzie. My jesteśmy nie tylko eksperymentatorami, jesteśmy także, cały
Układ Nasz, przedmiotem badań, i nie tylko my niszczymy nieudane cywilizacje.
– Któż więc... – Olu-Bowli nie dokończył. Sugestie koryfeusza zakrawały na absurdalny żart.
Wstał.
tempo rozwoju Cywilizacji Zjednoczonych odpowiada tempu rozwoju cywilizacji ziemskiej,
znaczy to, że my też jesteśmy inspirowani.
Olu-Bowli pożegnał się z koryfeuszem chłodno. W komorze śluzy nałożył skafander, po czym
zanurzył się w zimną jak ciekły tlen noc. Ominął latarnię nawigacyjną i pomaszerował w stronę,
gdzie czekał na niego smug.
Wizyta u druida-koryfeusza mocno go rozczarowała. Koryfeusz okazał się zwykłym szarlatanem:
nikt inny nie ośmieliłby się wygłaszać podobnych herezji. Olu-Bowli był Dominianinem z krwi i
kości, toteż przypuszczenie, że ludzi stworzyły jakieś ultraistoty wydało mu się bzdurne. Każde
dominiańskie dziecko przecież wie, że ludzie są potomkami robotów.
W dniu 3 stycznia obywatel Antoni K. zamieszkały w Szczecinie, zatrudniony w Miejskim
Przedsiębiorstwie Oczyszczania jako kierowca piaskarki, stawił się do pracy w stanie wskazującym
na spożycie alkoholu, nadto o cztery godziny za późno, aby kadrowa odnotowała tylko spóźnienie.
Antoni K. pił przez cały Sylwester, pił przez cały Nowy Rok i w zasadzie był skłonny trzeźwieć już
2 stycznia, ale okazało się, że tego dnia jego przyjaciółka, Izyda, obchodzi imieniny, a dodatkowo
przyjechał w odwiedziny jej brat. Zniewaga – gościa przyjmować jak na pustyni. „Kaskada" była
czynna i Antoni K. nabył w niej jeden litr jarzębiaku, a po namyśle drugi litr, żeby było na kaca.
Na początku pili w trójkę. Około północy przyjaciółka Antoniego K. wyłączyła się z towarzystwa i
ułożyła do snu. Natomiast Antoni K. zszedł na dół, do pilnującej okolicznych sklepów stróżki
nocnej, od której po cenie komercyjnej otrzymał butelkę „czystej zwykłej". Obaj panowie przestali
świętować imieniny Izydy około godziny trzeciej nad ranem.

background image

Antoni K. ocknął się przed dziewiątą i poczuł suchość w gardle. Przyjaciółki już nie było, jej brata
zaś nie mógł się dobudzić, poszedł więc do knajpy sam. W tej knajpie naszła go ochota zajrzeć do
roboty i zobaczyć, co też chłopaki porabiają, a także spytać o ich zdrowie. W bazie prócz
dyspozytora nie zastał nikogo. Postanowił więc ruszyć za kolegami do miasta. Dyspozytor
stanowczo się temu sprzeciwił. Samochodu mu nie da, powiedział, bo Antoni K. jest pijany.
– Ja jestem pijany?! – zdumiał się Antoni K. i poleciał na błotnik. – To ty jesteś pijany, głupi
kołku!
też jest pijany?
– Nie – odparł Antoni K. – Kierownik nigdy nie jest pijany, nie ma prawa.
– No to zawołam kierownika – dyspozytor na to – i niech powie, który z nas jest pijany.
Antoni K. przystał chętnie, bo do kierownika miał zaufanie, a do tego łachudry nie. Ale kierownik
zamiast rozstrzygnąć spór rzucił się z mordą na Antoniego K. Że opój z niego, że pracę zawala, że
ślisko, że rejony leżą i że nie ma kim Bramy Portowej obsadzić. Przykrość wielką Antoniemu K.
sprawił kierownik. Jak to, to on tu przychodzi, żeby razem ze wszystkimi radować się nowym
rokiem i żeby im pomóc w miarę swych sił, a oni na niego z pyskiem? Jakby dzisiaj w ogóle nie
przyszedł, nic by się nie stało, a na drugi dzień kierownik by był szczęśliwy, że na nowo odzyskał
pracownika. No to dlaczego go teraz szykanują?
– Nie podoba się? – warknął kierownik. – To niech Antoni K. szuka se innej roboty.
– A pewnie, że poszukam! Ja pierdolę taką robotę! – wrzasnął Antoni K. i poszedł budzić szwagra.
Tego dnia żadna z ulic zbiegających się przy Bramie Portowej nie została posypana piaskiem.
W dniu 3 stycznia Bronisława A., kierownika jednego z wydziałów Biura Projektów,
przebywającego obecnie na urlopie, zbudził dzwonek. Telefonowała jego żona. Niech Bronuś czym
prędzej rusza do salonu sprzętu zmechanizowanego przy placu Grunwaldzkim, bo znajoma, co tam
pracuje, poinformowała ją przed minutą, że właśnie dostarczyli świeży towar, między innymi
pralki automatyczne. Ta znajoma zatrzymała dla nich jedna, ale długo tak trzymać nie może, bo
lada moment zjawi się jej szef, z którym ma na pieńku od czasu, jak na czerwcowym biwaku po
zabawie w „Muszelce" nie poszła do jego namiotu, choć bardzo nalegał; więc ten świntuch może
się jej czepić, że handluje towarem pokatnie.
Bronisław A. nie mył się nawet, wypłukał tylko jamę i pędził do samochodu, fiata 126p. Tego fiata
miał od niedawna i bardzo się o niego troszczył; parę dni temu oddał go fachowcom „Polmozbytu"
do przeglądu, bo ostatnio hamulce szwankowały. Fachowcy „Polmozbytu", jako że był koniec roku
i trzeba było gnać z planem, zwrócili Bronisławowi A. samochód po przeglądzie bez przeglądu i
teraz oto pan Bronisław wyruszył nim w drogę.
Janusz B., mieszkaniec Alei Niepodległości (vis-a-vis Domu Towarowego), wysłannik Centrum
Sekcji Ziemskich, zakończył pracę tuż po godzinie dwunastej w południe dnia 3 stycznia. Praca ta
dotyczyła spiralnej czasoprzestrzeni, w której zdaniem Janusza B. poruszał się cały wszechświat, z
tym że różne galaktyki i układy gwiezdne zajmowały różne miejsca na różnych kręgach spiralnej
CP. Spiralna CP biegła od minus nieskończoności do plus nieskończoności. Janusz B. na własny
użytek przedstawił tę spiralę graficznie, za pomocą kilku kręgów. Przyjął, że Układ Słoneczny i
Układ Nasz leżą na sąsiednich kręgach, mniej więcej naprzeciw siebie, przy czym Układ Słoneczny
leży na kręgu wewnętrznym w stosunku do Układu Naszego, zatem dzieli go od tego ostatniego
pełny obrót wokół środka spirali, czyli w przybliżeniu dwa miliony lat. Tę liczbę Janusz B. ustalił
po przeprowadzeniu skomplikowanego procesu myślowego, słusznie zauważając przy okazji, że im
bliżej środka spirali, tym krócej trwa wykonanie okrążenia, a im dalej – tym dłużej.
Janusz B. od dnia, kiedy oddelegowano go do Środkowej Europy, konkretnie do Szczecina, miał
mnóstwo wolnego czasu, zanudzał się wprost. Z tej nudy związał się z Klubem Miłośników
Fantastyki Naukowej i wraz z jego członkami snuł śmiałe domysły na temat życia poza Ziemią.
Pewnego jesiennego wieczora ubiegłego roku przyszło mu do głowy, że być może ludzie
zamieszkujący dziś llegem, Dominie, Fitominię, Epimeteję i resztę planet Układu Naszego są
potomkami Ziemian. Założył sobie, że w roku 3000 lub 2500 albo jeszcze wcześniejszym, część

background image

miane trafią do Układu Naszego. Tu osiądą i rozwiną wspaniałą cywilizację, która z upływem
wieków zapomni o swym ziemskim rodowodzie. Cywilizacja owa przekształcać się będzie nadal,
stworzy własną kulturę, zapewne niejedną; niewykluczone, że przeżyje wzloty i upadki, że
dziesiątki razy odkryje to, co już dawno zostało odkryte; prawdopodobnie po okresach rozkwitu
nastąpi ostry i gwałtowny regres, a po nim znowuż postęp gos-podarczo-techniczny. Owocem
kolejnego postępu będzie statek kosmiczny, o którym mowa w Zapisach Przedcy-wilizacyjnych.
Statek ów, pokonując spiralną czasoprzestrzeń nie po spirali, lecz na przełaj – od kręgu do kręgu –
cofnie się zarazem w głęboką przeszłość o około dwa miliony lat. (W drodze powrotnej, odbytej
również na przełaj, przesunie się o tę samą liczbę lat do przodu, a nawet o nieco większą liczbę, bo
przecież podróż, mimo że skrócona, trwała jakiś czas, w którym to czasie Układ Nasz zdążył już
przebyć pewną odległość w spiralnej CP.) Oczywiście w tak odległej przeszłości ani wspomniany
statek, ani „Szukający Życia" nie odnajdzie na Ziemi istot rozumnych, wszelako załogi tych i
następnych statków przyczynią się do stworzenia takowych. Kolejni przybysze: Hegemici,
Dominianie, Epimetejczycy i Fito-mini różnymi sposobami wpłyną na ewolucję gatunku
homininae, a następnie hominów, ineohominów i w końcu homów to jest „ludzi", nieświadomi, że
kładą podwaliny pod rozwój przyszłej cywilizacji, z której się będą wywodzić. Kto wie, czy teraz
na przykład możni z Rady Międzyplanetarnej nie zastanawiają się nad ewentualnością takiej
przeróbki genetycznej „ludzi", aby dożywali oni tysiąca lat. Byłby to dalszy krok w upodobnieniu
cywilizacji ziemskiej do cywilizacji prahegemskiej. Wystarczyłoby jeszcze ułatwić Ziemianom
budowę rakiety międzygwiezdnej, żeby ich pierwsza wyprawa na Hegem stała się faktem. Zresztą
wysoce prawdopodobne jest, że ta korelacja między obydwiema cywilizacjami trwa już od
miliardów wieków, że tworzy coś na kształ zamkniętego koła:
niką rakietowa, równało się zawsze rychłemu i nieodwracalnemu kresowi Cywilizacji
Zjednoczonych, które odchodząc w niebyt robiły miejsce „ludziom" będącym już ludźmi, ludzie
zaś ci, po zasiedleniu Hegem, po wielu tarapatach, wracali na Ziemię, by tworzyć na niej życie
rozumne, któremu po wiekach przekażą pałeczkę, etc., etc., etc...
Januszowi B. aż dech zaparło. Może to być? Jego świat ma przejść w nicość? Nie, on do tego nie
dopuści! Rozerwie wreszcie to cholerne koło umierania i narodzin. Ujawni ludzkości nagie fakty,
rozpowie, ku czemu ludzkość zmierza!
A jeśli zażądają dowodów? Janusz B. rzucił się do oś-miodziałaniowego minikalkulatora z
pamięcią, wyprodukowanego xv Japonii. Kupił go w zeszłym miesiącu w komisie. I dobrze zrobił,
minikalkulator sprawił się jak należy: w całej rozciągłości, matematycznie, potwierdził
przypuszczenia Janusza B.
Janusz B. przepisał wyliczenia na kartkę i niezwłocznie udał się na przystanek dziewiątki, aby
tramwajem tej linii pojechać nad Jezioro Głębokie, w którego okolicach znajdowała się tajna stacja
kontaktowa, skąd zamierzał nadać stosowny meldunek do Rady Międzyplanetarnej.
Jak już powiedziałem, tego dnia na skutek opilstwa Antoniego K. ulice zbiegające się przy Bramie
Portowej nie zostały posypane piaskiem, Bronisławowi A. zaś, siedzącemu za kierownica
samochodu o niezbyt sprawnych hamulcach, diabelnie było pilno po wymarzoną przez jego
połowicę pralkę automatyczną. Toteż gdy Janusz B. w euforycznym nastroju świeżo upieczonego
odkrywcy wtargnął na jezdnię przy czerwonym świetle...
Zakładając, że Janusz B. miał rację co do tej cyrkulacji cywilizacyjnej i że każda cyrkulacja w
najdrobniejszych szczegółach przypominała poprzednią, jasne się staje, dlaczego Januszowi B.
śmierć była pisana. Wszak wcześniejszych ogniw łańcucha cyrkulacji żadna z koncepcji,
podobnych do zaprezentowanej powyżej, do tej pory nie
zakłóciła – w przeciwnym wypadku nie byłoby cyrkulacji obecnej.
Aż dziwne, że Janusz B. o tym nie pomyślał.
ZAWIADOMIENIE
RADA MIĘDZYPLANETARNA
UKŁAD NASZ HEGEM

background image

Członek Rady
Niniejszym zawiadamiamy, że na wniosek Centrum Sekcji Ziemskich Rada Międzyplanetarna
zwołuje posiedzenie wszystkich Członków. Tematom obrad będą cele i metody genctyczncco
rrzekształce-nia "ludzi" i upodobnienia ich - przynajmniej nod wzglądem długości życia - do
gatunku praludzkiego.
Posiedzenie odbędzie się na Ziemi dnia 31 grudnia br. we wsi Lipki /dogodny dojazd pekaesem/, w
budowli zwanej remizą, atrav;acką. Planowana godzina otwarcia posiedzenia: zaraz po balu
sylwestrowym, kiedy patrole MO rozwiozą wszystkich uczestników zabawy do ciralup.
Obecność obowiązkowa. Zaleca się zabrać ze sobą ubrania kłonico- i sztachetoodporne.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sawaszkiewicz Jacek [Sukces orzył]
Sawaszkiewicz Jacek Sukcesorzy
Sawaszkiewicz Jacek Wahadło
Sawaszkiewicz Jacek Kronika Akaszy 02 Skorupa astralna 2
sawaszkiewicz jacek eskapizm
Sawaszkiewicz Jacek Między innymi makabra
Sawaszkiewicz Jacek Eskapizm
Sawaszkiewicz Jacek Czekajac
Sawaszkiewicz Jacek Eskapizm
Sawaszkiewicz Jacek Stan zagrozenia
Jacek Sawaszkiewicz Kronika Akaszy t3 Metempsychoza
Antologia SF Stało się jutro 16 Jacek Sawaszkiewicz
Prawa sukcesu tom 1 2
Korepetycje z sukcesu fragment
ABC mądrego rodzica droga do sukcesu
KW o sukcesji państw
Kryzsztof Pomian, muzea kryteria sukcesu
Gotowa na sukces

więcej podobnych podstron