Jacek Sawaszkiewicz
MIĘDZY INNYMI MAKABRA
JEDNO ZE WSPOMNIEŃ
W momencie podkładania bomby plastykowej pod gmach parlamentu koleś z nie
ukrywanym zdziwieniem stwierdził, że zamiast ładunku wybuchowego trzyma w garści
puszkę sardynek, w dodatku o podejrzanym wyglądzie. Sabotaż oczywiście nie wchodził w
rachubę, najprawdopodobniej odpowiedzialny za dystrybucję amunicji pracownik przez
niedopatrzenie włożył kolesiowi do teczki swoje drugie śniadanie.
W dokładnym unicestwieniu gmachu, którego piwnice dawały nam właśnie schronienie,
upatrywałem - niejako okazjonalnie - sposobu uregulowania czysto prywatnych
porachunków, tak istotnych, że z radością zamieniłbym stożki gruzowe z całego miesiąca na
ten jeden. Krótko mówiąc, jeden z portierów parlamentu uwiódł mi żonę.
Koleś siedział w kącie i z upodobaniem dłubał w nosie. Jak zwykle decyzję zostawił mnie.
Postanowiłem otworzyć ową fatalną puszkę, gdyż dokuczliwe ssanie w dołku przeszkadzało
mi w koncentracji. Jak łatwo się domyślić, sardynki były popsute.
Odstąpiłem swoją porcję kolesiowi, który rzucił się na nią niczym głodomór, i udałem się
do knajpy po drugiej stronie ulicy. Jak wielkie było moje zdumienie, kiedy nieoczekiwana
eksplozja naprzeciwko wyrwała okna z ram, cisnęła klientów na bemar, a kasjerkę wtłoczyła
pod palenisko rusztu - może świadczyć fakt, że wybiegłem z knajpy zapomniawszy o
zapłaceniu rachunku.
Z kupy gruzu, w którą zamienił się gmach parlamentu, płynął ku niebu piękny, siny obłok
dymu. Portiera odnalazłem między ubikacją a stropem szóstego piętra. Przygniatała go
pancerna szafa stojąca zwykle w sekretariacie - pokoju służbowym mojej żony. Portier
szczerzył zęby i ściskał chciwie damską łydkę. Żył. Niedługo zresztą: nigdy nie rozstaję się z
bronią.
Później wielokrotnie roztrząsałem przyczyny eksplozji. Dopiero po roku przypadkowo
dowiedziałem się od znajomego pirotechnika, że sardynki były zakamuflowanym, reagującym
na soki trawienne materiałem wybuchowym. W ten sposób przysłowie o chciwości i
łakomstwie, co gubi człowieka, jeszcze raz znalazło potwierdzenie w życiu. Kolesia nie żal
mi specjalnie, gdyż rył pode mną.
Wraz ze zmianą parlamentu posadzono mnie na wysokim stołku, a mundur galowy, który
noszę podczas uroczystości państwowych, obciąga siedem rzędów medali, krzyży i orderów.
Siedzenie jest miękkie i mocne i pewnie się na nim spoczywa, toteż mogę sobie pozwolić na
opublikowanie niniejszych wspomnień i gówno mi kto zrobi.
JAK PISAŁEM BAJKĘ
Ogłoszono konkurs na bajkę dla dzieci.
Ołówek kosztuje dwa złote. Papier mam za darmo, bo biurowy. Zacząłem:
"Za siedmioma górami, za siedmioma..."
Oklepane.
"Za granicą żył, był... Żył sobie Szaraczek Bezuszek. Był to miły zajączek, tylko nie miał
ucha. Zostawił je na torach kolejowych. A było to tak:
Któregoś dnia zmęczony nadmierną ilością spożytego alkoholu..."
Nie.
"Było sobie Zając. Miał czworo dzieci i żonę - śliczną panią Zającową. Chorowała ona na
puchlinę wodną..."
Nie inaczej.
"Żona miała złamaną łapkę. Pan Zając myślał, że żona symuluje. Nie pamiętał, jak jednego
wieczoru odłamał konar i tym konarem..."
Może siekierą?
Z zającami nic nie wyjdzie. Już lepiej o karaluchach.
"Żył sobie Karaluszek, który miał ciepłe i wygodne mieszkanko uwite w kupie gnoju..."
To odpada.
"W ciemnym borze mieszkali państwo Niedźwiadkowie. Bardzo się kochali. Pewnego
dnia, gdy pani Niedźwiadkowa poszła po miód, pan Niedźwiadek zwabił do norki panią
Kozę. Pani Niedźwiadkowa, wróciwszy z miodem zastała ich w łóżku.
- Ach ty łajdaku - powiedziała pani Niedźwiadkowa - przyprowadzasz sobie dziwki?..."
Źle.
"Pani Niedźwiadkowa nic nie powiedziała, tylko wygoniła męża z norki. Panią Kozę
obdarła ze skóry, wypatroszyła i zaniosła do wędzarni..."
Hm, niedźwiedzie są raczej roślinożerne. No to o Krówce Nicnieróbce.
"Była sobie Krówka Nicnieróbka. Chciała wyjechać na Zachód, lecz nie miała pieniędzy.
Poszła więc do Świnki Świniokratki.
- Świnko Świniokratko, powiedz mi, jak można szybko i łatwo zarobić?
Pokwiczała Świnka, do biurka zaglądnęła i wydobyła urzędowe akta.
- Zrób tak jak ja. Usiądź przy źródełku i od każdego, kto przyjdzie, pobieraj opłatę. Tu
masz odpowiednie zarządzenie.
- A jeżeli ktoś nie będzie miał pieniędzy?
- To nie będzie pił.
- Dziękuję ci, Świnko Świniokratko - powiedziała Krówka Nicnieróbka.
I poszła do źródełka. Ale szybko jej się znudziło. Zwierzęta piły na kredyt, potem zwlekały
z opłatą, pisały odwołania i w ogóle. Zdenerwowała się Krówka i sprzedała interes Śwince
Świniokratce.
Nadal jednak nie miała za co wyjechać na Zachód. Postanowiła więc pójść do Osiołka.
Przyniosła mu pęczek marchwi i poprosiła go o radę.
- Otwórz zamtuzik - powiedział Osiołek.
- Nie mam za co. Nie starczy mi nawet na projekt.
- To na razie zamieszkaj u Świnki Świniokratki. Kiedy się dorobisz, wybudujesz sobie
odpowiednie zaplecze..."
Nie, kurczę. Skąd takie rady od osła? Do diabła ze zwierzakami.
"Na dziewiątym piętrze wieżowca mieszkał bardzo stary staruszek i bardzo stara staruszka.
Mieli wnuczka Bandziorka. Gdy wnuczek podrósł, pokrajał dziadka i wyrzucił go do zsypu na
śmieci. Babkę zmumifikował, wypchał trocinami i sprzedał jako manekin..."
Cholera, to nie tak. Może o Czerwonym Kapturku?
"Pewnego dnia Czerwony Kapturek wybrał się do babci Ludożerci. Gdy przyszedł, babcia
leżała w łóżku i udawała chorą.
- Dzień dobry babciu Ludożerciu - powiedział Czerwony Kapturek.
- Dzień dobry Czerwony Kapturku - powiedziała babcia Ludożercia i połknęła
dziewczynkę.
Widział to Wilk. Ponieważ bardzo lubił Czerwonego Kapturka, wskoczył przez okno i
zagryzł babcię Ludożercię. Rozpruł jej brzuch i wydostał z niego zmiętą dziewczynkę.
- Jakże mam ci dziękować, kochany Wilku? - spytał Czerwony Kapturek.
- Och, drobiazg - odpowiedział Wilk. - Daj mi tylko kawałek babci. Zaniosą swoim
dzieciom.
- Możesz zabrać ją całą. Ale zanim pójdziesz, zjemy kolację.
Odcięli babci Ludożerci nóżkę i upiekli na ruszcie w kominku. Podjadłszy sobie Czerwony
Kapturek zaczął dziwnie patrzeć na Wilka. Zaniepokojony Wilk spytał:
- Czemu masz takie duże uszy, Czerwony Kapturku?
- Żebym cię mogła dobrze słyszeć.
- A czemu masz takie duże oczy?
- Żebym cię mogła dobrze widzieć.
- A czemu masz takie duże ręce, na litość boską?
- Żebym cię mogła mocno objąć.
- O rany. A czemu masz taką dużą buzię?
- Żebym cię mogła serdeczniej pocałować - odpowiedziała dziewczynka i rzuciła się na
Wilka.
Wilk jednak był wzorowym mężem i nie chciał zdradzić żony. Tarzali się więc po podłodze
i tarzali, aż dziewczynce udało się dokonać gwałtu. Gdy wyczerpana legła na podłodze, Wilk
podkulił ogon i przysięgając na swojego wilczego boga, że więcej nie będzie ratować małych
dziewczynek, pognał do lasu."
Tę bajkę wysłałem.
ZADRA
Przeciąłem jezdnię i wkroczyłem na koślawy chodnik. Przed drzwiami zawahałem się.
Ojciec, który mi towarzyszył, pokiwał głową.
- Daremnie tracisz czas na walkę wewnętrzną - powiedział. - Tym razem zwycięży zło.
Spojrzałem mu w oczy. Dostrzegłem w nich głębokie przekonanie poparte ogromem
doświadczeń.
Weszliśmy.
- Znasz pewnie "Dziwną historię dra Jekylla i Mra Hyde'a" - mówił ojciec siadając na
wysokim stołku. - To, co zwykle - rzucił pod adresem - rzucił pod adresem barmana i podjął
przerwaną myśl: - Autor zakłada istnienie w człowieku dobra i zła i stara się rozstrzygnąć,
która z tych sił ostatecznie zwycięża.
Nalałem sobie napoju "Orange".
- Która? - zapytałem.
- Ostatecznie - odparł ojciec - zwycięża dobro.
Wzruszyłem ramionami
- Nie wierzę.
- Bo wdałeś się w swojego stryja. On też nie wierzył w zwycięstwo dobra - ojciec zapatrzył
się w mokry blat baru. - Pamiętam, jak krążył po mieszkaniu i mruczał: "Już się ja ciebie
pozbędę, już ja cię wyabstrahuję". Kiedy go zapytałem, co go tak dręczy, odpowiedział, że
zło. Wyznał mi, że tkwi w nim odrobina zła, jest to mikroskopijna odrobina, powiedział, ale
rani go jak zadra. Postanowił się od niej wyzwolić. W środku nocy. Chyba przez godzinę
dobiegały mnie odgłosy jego walki wewnętrznej, potem usłyszałem łomot i wszystko ucichło.
Kiedy tam wszedłem, pod ścianą leżał topór, a na dywanie spoczywały dwie połówki twojego
stryja. Był przecięty równo wzdłuż osi symetrii. Cofnąłem się i wtedy jedna z połówek
drgnęła. Oparła się na łokciu, obróciła do mnie półkulę głowy, łypnęła okiem i powiedziała:
"Za duży wziąłem zamach".
Ojciec umilkł. Przez chwilę w zadumie bawił się opróżnioną literatką.
- Do dziś nie wiem - dodał - która to była połowa. Dobra czy zła?
WUJASZEK
Trumna stała przed ołtarzem, w opustoszałej kapliczce panował miły półmrok. Kilka świec
rzucało blade, chwiejne światło na inkrustowane brzegi katafalku. Biła północ.
Byłem w cudownym nastroju. Byłem szczęśliwy. Wujaszek wreszcie wykorkował i ja
czuwałem samotnie przy jego trumnie, tu, w tej przytulnej, mrocznej kapliczce.
Od trzech dni, od kiedy otrzymałem wiadomość o jego śmierci, łykałem nitroglicerynę, bo
stany radosnej euforii zmuszały moje zdefektowane serce do nadmiernego wysiłku. Ale to
wszystko nie miało znaczenia. Wujaszek wykorkował, chwała Bogu Wszechmogącemu!
Wujaszek wreszcie wykorkował, a ja wciąż nie mogłem w to uwierzyć.
Bo wujaszek umierał już kilkakrotnie i zawsze jakoś wywinął się śmierci. Ten kostyczny
staruch, ten Momos za każdym takim razem mawiał, że jest to najlepszy kawał, jaki
kiedykolwiek zrobił rodzinie.
Biła północ. Za dziesięć godzin za moim wujaszkiem zatrzasną się drzwi grobowca i wtedy
będę mógł powiedzieć: "Niech mu ziemia lekką będzie". I odzyskam całkowity spokój. A
potem, potem czeka mnie ekscytująca wizyta u notariusza.
Przebrzmiało ostatnie uderzenie zegara i wtedy usłyszałem stukanie. Było dość energiczne,
dobiegało z nieokreślonego miejsca. Nastawiłem uszu. Stukanie rozległo się ponownie,
ułożone w sensowną serię. Niemal bezwiednie odczytałem:
- S-o-s.
Sygnał ostatniej nadziei. SOS. Ale skąd tutaj SOS, na miłość boską?
- S-o-s-o-s-o-s-o-s.
Ktoś nadawał Morse'em. Nadawał biegle, tak jak mój wujaszek w czasach, kiedy miał
krótkofalówkę i zabawiał się robieniem kawałów innym krótkofalowcom-amatorom.
No, ale ten mamut nie żyje - zapewniłem siebie z tragicznym brakiem przekonania.
- R-a-t-u-n-k-u-s-o-s-r-a-t-u-n-k-u.
Zbliżyłem się do katafalku. Tak, to stąd dobiegało to stukanie. Bez wątpienia to stukanie
dobiegało z trumny.
- R-a-t-u-n-k-u-o-t-w-i-e-r-a-ć-r-a-t-u-n-k-u.
Trumna aż się trzęsła od uderzeń. To nie było złudzenie, wujaszek żył! Od początku nie
mogłem uwierzyć, że on umarł, i teraz to się na mnie zemściło.
Na chwilę odebrało mi mowę i owładnęła mną rozpacz. Dlaczego, dobry Boże -
pomyślałem - nie chcesz przygarnąć tej duszyczki? Dlaczego tak mnie karzesz, dobry Boże?
- Dlaczego?! - wrzasnąłem.
- O-t-w-ó-r-z-r-o-b-e-r-t-o-t-w-ó-r-z.
- Dlaczego?! - wrzasnąłem powtórnie.
- C-o?
- Dlaczego walisz w tę przeklętą trumnę - powiedziałem złamanym głosem. - Nie możesz
mówić jak człowiek?
- M-a-m-p-o-d-w-i-ą-z-a-n-ą-b-r-o-d-ę.
- O Jezu - jęknąłem i wróciłem do ławki, bo nogi odmówiły mi posłuszeństwa.
Z neseseru wyjąłem piersiówkę koniaku, który czasem łykam w zastępstwie nitrogliceryny.
Łyknąłem także teraz.
Ma podwiązaną brodę - pomyślałem - od trzech dni leży w trumnie, mimo to żyje.
Niewiarygodne.
- Prawdziwy cud, że się tam nie udusiłeś - zauważyłem.
- T-u j-e-s-t s-z-p-a-r-a - odstukał wujaszek, uwzględniając z kulturą zasady interpunkcji
Morse'a.
- Gdzie?
- W t-r-u-m-n-i-e, n-a-d m-o-j-ą g-ł-o-w-ą. W-i-e-j-e s-t-a-m-t-ą-d.
Pociągnąłem z piersiówki następny łyk. Spokojnie - powiedziałem sobie. - Jeszcze nie
wszystko stracone.
Wstałem i obejrzałem tę szparę. Miała długość trzech centymetrów. Ale jeżeli wieje, musi
też wywiewać. Dokładnie zbadałem całą trumnę. Istotnie, tuż przy nogach była druga,
mniejsza szpara. Rozprostowałem plecy i znowu wróciłem do ławki.
- P-o-s-z-u-k-a-j ł-o-m-u - odezwał się wujaszek.
- Oczywiście - powiedziałem.
Poczułem się raźniej. Wydobyłem z neseseru kanapki i termos z kawą. Była jeszcze gorąca.
Jej mocny aromat rozszedł się po kapliczce.
- C-o t-y t-a-m r-o-b-i-s-z? - zastukał wujaszek.
Stawał się niespokojny.
- Właśnie się zastanawiam nad tym łomem - odparłem odwijając z folii kanapki.
- S-p-r-o-w-a-d-ź j-a-k-ą-ś p-o-m-o-c.
- Teraz jest noc, wujaszku - oświadczyłem z pełnymi ustami. - Wszyscy śpią.
- T-y-j-e-s-z-ł-o-b-u-z-i-e - załomotał wujaszek. Wyraźnie tracił cierpliwość. Przestał
przestrzegać zasad interpunkcji. - N-a-t-y-c-h-m-i-a-s-t-o-b-u-d-ź-s-w-o-j-ą-m-a-t-k-ę.
- Wiesz, że ona tego nie cierpi.
- C-o?
- Moja matka nie cierpi, jak się ją budzi po nocy.
- T-t-y-s-o-b-i-e-k-p-i-s-z-t-y-ł-a-j-d-u-k-u.
Oho, już nawet zaczął popełniać błędy. Musiał być nielicho zdenerwowany.
No cóż, on był zdenerwowany, ale ja jadłem starając się zachować spokój - tak jak zalecał
to lekarz. Okruchy chleba spadały mi na kolana. Lepiłem kulkę z tych okruchów.
- R-o-b-e-r-t.
- Jestem, wujaszku.
- Ż-ą-d-a-m-ż-e-b-y-ś-j-ą-o-b-u-d-z-i-ł.
- Kogo?
- S-w-o-j-ą-m-a-t-k-ę-t-y-d-r-a-n-i-u-m-a-t-k-ę-m-a-t-k-ę-m-a-t-ę-m-a-k-t-a - z wściekłości
znów się pomylił, przerwał na chwilę, po czym załomotał bez ładu i składu: Bum, bum, bum!
Kulka w moich palcach stała się ciepła, miękka, podatna na formowanie. Dodałem do niej
miąższ z dwóch kromek chleba i zacząłem to wszystko ugniatać w obu dłoniach.
Z chaotycznego łomotania, po krótkiej przerwie, wujaszek przeszedł z powrotem na
poprawny alfabet Morse'a.
- R-o-b-e-r-t.
- Słucham wujaszku.
- J-e-ż-e-l-i z-a-r-a-z n-i-e s-p-r-o-w-a-d-z-i-s-z t-u p-o-m-o-c-y, o-s-k-a-r-ż-ę c-i-ę o u-s-i-ł-
o-w-a-n-i-e z-a-b-ó-j-s-t-w-a i w-y-d-z-i-e-d-z-i-c-z-ę.
- Oczywiście.
Czułem, że chleb robi się miękki jak plastelina. Podszedłem do katafalku. Wujaszek znowu
przerwał, by po chwili spytać:
- Z-n-a-l-a-z-ł-e-ś ł-o-m?
- Och, łom - powiedziałem. - Jesteśmy w kaplicy, wujaszku. Obawiam się, że nie mają tu
łomu.
Tak, chleb był już dostatecznie miękki. Odszukałem tę szparę u wezgłowia i starannie
wypełniłem ją ugniecionym chlebem.
- C-o-t-y-t-a-m-r-o-b-i-s-z? - zaniepokoił się wujaszek.
- Uszczelniam trumnę - wyjaśniłem. - Żeby cię nie przewiało.
Wujaszek skomentował moje wyjaśnienie długą serią bezładnego walenia. Upłynęła dobra
minuta, zanim wyłowiłem jakieś sensowne zdanie:
- T-y-ł-a-j-d-a-k-u-m-o-r-d-e-r-c-o, bum, bum, bum!
- Poczekaj do rana - powiedziałem zalepiając przeciwległą szparę. - Rano przyjdzie tu cała
rodzina i jakoś wydostaniemy cię z tej trumny.
- M-o-r-d-e-r-c-a-r-a-t-u-n-k-u, bum, bum, bum! S-o-s-r-a-t-u-n-k-u-r-a-t-u-n-k-u, bum,
bum, bum, bum!
Jeszcze raz obszedłem wokół trumnę, przyjaźnie poklepałem jej wieko.
- Przestań walić, wujaszku - powiedziałem. - Walenie na nic się nie zda, nikt cię nie
usłyszy. Jest głucha noc i w okolicy nie uświadczysz żywego ducha. Weź się w garść. Tym
razem Bóg cię nie odtrąci. Pójdziesz do niego z moją rekomendacją.
- Bum, bum, bum, bum, bum!!!
Wzruszyłem ramionami i bez pośpiechu podążyłem w stronę wyjścia. Byłem spokojny.
Byłem odprężony.
Minąłem kropielnicę i wtedy w bocznej nawie zauważyłem poruszenie. Dobiegł mnie
stłumiony znajomy chichot. Machinalnie postąpiłem w tamtym kierunku, czując, że drętwieją
mi palce u rąk i nóg.
Z mroku wynurzyła się twarz mojego wujaszka. Twarz bardziej materialna niż wszystko
dokoła, wykrzywiona radosnym grymasem starczej złośliwości.
- Najlepszy kawał w moim życiu, co? - spytał wujaszek.
Spowiła mnie fala chłodu i zabrakło mi powietrza. Ostrzegawczy ból przeszył mi klatkę
piersiową, ale nie miałem przy sobie nitrogliceryny. Zdążyłem jeszcze pomyśleć: nigdy bym
na to nie wpadł, że ten kostyczny staruch zainstaluje w trumnie głośnik.
NOC
Miniona noc należała do najgorszych w moim życiu. Była zarazem pierwszą spędzoną w
nowym mieszkaniu. Wyobrażałem sobie, że po trudach przeprowadzki będę spał niczym
dziecko. W jakże zasadniczym byłem błędzie! Sąsiad z góry, widać też nowy lokator, przez
całą noc niezmordowanie walił młotkiem, jakby wbijał gwoździe w parkiet. Nie pomogły
zatyczki do uszu ani pled, w który okutałem sobie głowę.
Około drugiej nad ranem, doprowadzony do rozpaczy, przyniosłem z kuchni miotłę i
postukałem nią w sufit. Alfabetem Morse'a nadałem:
- P-r-o-s-z-ę o s-p-o-k-ó-j.
U góry na chwilę zapadła cisza, a potem sąsiad z bezczelnym tupetem odstukał również
Morse'em:
- W-o-l-n-o-ć, t-o-m-k-u, w s-w-o-i-m d-o-m-k-u.
Po czym podjął przerwaną robotę.
Skulony na brzegu łóżka przesiedziałem do rana. Równo z wybiciem godziny piątej
walenie ustało. Ubrałem się i poszedłem do sąsiada, żeby po męsku zakończyć rozpoczętą w
nocy konwersację. Do wymiany poglądów jednak nie doszło. Niespodziewanie okazało się
bowiem, że mieszkam na ostatnim piętrze.
SEANS SPIRYTYSTYCZNY
Medium zakomunikowało, że jest zmęczone i chwilowo pauzuje, a następnie wyłączyło się
z Kręgu i zapadło w drzemkę, więc cały trud wziął na siebie jego pomocnik. Trzykrotnie
wypowiedział Wielką Formułę, a wspomagająca go osoba medialna powtórzyła ją za nim.
Pomocnik wzywał ducha Napoleona, największego wodza wszechczasów.
- Wzywam cię, duchu Napoleona, największego wodza wszechczasów - powtórzyła osoba
medialna.
Widmowe światło rozproszyło mrok w pokoju i słaby głos szepnął:
- Dzięki.
Głos należał do ducha. Duch był blady, niepozorny, cherlawy. Miał rozwichrzone włosy,
sińce pod oczami i długie zęby.
- Nareszcie - powiedział pomocnik.
- Całkowicie się z tym zgadzam - oświadczył duch. - Tyle tu pyszności.
- O czym on mówi? - osoba medialna zwróciła się do pomocnika.
- O czym ty mówisz? - spytał pomocnik
- Och, nie przejmujcie się mną. Róbcie dalej swoje.
- On wcale nie jest podobny do Napoleona. Wygląda, jakby umarł z niedożywienia.
- Jestem wymizerowany, to fakt, bo dawno nie ssałem.
- A co ssiesz?
- Nie przejmujcie się mną, naprawdę. Szybko dojdę do siebie. Tyle tu pyszności.
- Mówię wam, że to nie jest Napoleon - powiedziała osoba medialna.
Duch oburzył się.
- Wzywaliście największego wodza wszechczasów, no nie? Więc o co chodzi?
- Lepiej obudźmy medium - zaproponował jeden z uczestników seansu. - Może go
rozpozna.
Wyrwane ze snu medium rozkleiło powieki i wlepiło wzrok w ducha.
- O - zdziwiło się - wywołaliście Draculę?
- Teraz wszystko jasne - powiedziała osoba medialna. - Dracula. Wyrzućcie go stąd.
- Chwileczkę - zaprotestował duch. - Ja się nie narzucam. Chętnie znajdę sobie inne
miejsce. Wszędzie tu tyle pyszności. Zostawcie mnie tylko w spokoju.
- Znikaj! - zażądało medium i duch zniknął.
Pomocnik znowu trzykrotnie wypowiedział Wielką Formułę. W pokoju zjawił się koń.
- Koń - stwierdziła osoba medialna.
- Koń - przyznali uczestnicy seansu.
- Koń czy nie koń - powiedział koń - w każdym razie konsul.
- Kto?
- Konsul. Zapytajcie Bucika Kaligulę.
- To Incitatus - wyjaśniło medium.
- A gdzie cesarz? - spytał ktoś z uczestników.
- Tam - powiedział koń.
Pod ścianą stał Kaligula. Pochylał się nad złotym żłobem i jadł. Sieczka chrzęściła mu w
zębach.
- Hej, Kaligula! - zawołała osoba medialna.
Cesarz podniósł głowę, żując.
- Co to za poufałość? - powiedział z pełnymi ustami. - Jestem boski, jasne?
- Dlaczego jesz sieczkę? - zaciekawił się pomocnik. - Jakiś kryzys w cesarstwie?
- Jestem zdetronizowany - wyjaśnił Kaligula. - Incitatus chce przejąć władzę.
- Więc walcz.
- Walczyć? Po co? Mam złoty żłób.
- Skoro nie chcesz walczyć, to po coś tu przyszedł? Myśmy wzywali największego wodza
wszechczasów.
- Och, zawracanie głowy - odpowiedział Kaligula.
Nabrał do ust nową porcję sieczki, wzruszył ramionami, skinął na konia i obaj znikli.
Pomocnik westchnął.
- Jeszcze raz? - spytał.
Uczestnicy seansu przytaknęli. Po raz kolejny została wypowiedziana Wielka Formuła.
- Wzywam cię, duchu największego wodza wszechczasów - powtórzyła ją osoba medialna.
W błękitnej poświacie ukazał się na chwilę stolik, przy którym dwie osoby grały w karty.
Potem zaroiło się wokół i stolik zasłoniły tłumy eterycznych postaci. Powstał ścisk i zamęt,
wkrótce w pokoju zabrakło miejsca, mimo to najwięksi wodzowie wszechczasów przybywali
nadal w zatrważających ilościach. Przed nich wszystkich, krzycząc i gestykulując, wysunął
się niski mężczyzna z wąsikiem.
- Jestem! - ryknął.
- To nie ty - powiedział pomocnik. - To ten przy stoliku.
- Z gruntu błędne przekonanie tkwi w świadomości ludzi - oświadczył duch z wąsikiem. -
Im się wydaje, że każdy może rządzić, każdy szewc czy każdy krawiec...
- Spierdalaj! - powiedział pomocnik i machnął ręką.
- Czekaj - powstrzymała go osoba medialna. Zwracając się do ducha, spytała: - Pomalujesz
mi mieszkanie?
- Ja? Ja byłem najwyższym sędzią...
- Nie chcemy sędziów - rzekł któryś z uczestników. - Wynoś się!
- Zgodnie z wolą Opatrzności mam do spełnienia historyczną misję. I spełnię ją!
- Medium, usuń go natychmiast!
Medium otworzyło oczy. Duch pospiesznie cofnął się.
- Precz, wszyscy precz!
Pokój wyludnił się szybko. Pozostał w nim tylko stolik, przy którym siedziały dwie osoby.
Na jego zielonym suknie leżały stosy złota. Napoleon dobierał karty, Marysieńka
niecierpliwie zerkała w swoje, oblizując przy tym wargi.
- Więc jednak jesteś, największy wodzu - ucieszyła się osoba medialna.
- Poczekajcie - odpowiedział Napoleon. - Mam dobrą passę. Kochanie, ty zagrywasz.
Marysieńka dodała do puli rulon złotych monet.
- Jedno pytanie, największy wodzu - powiedział pomocnik.
Napoleon przebił, Marysieńka dopłaciła.
- Sprawdzam - pisnęła rozemocjonowana.
- Największy wodzu... - zaczął pomocnik.
- Zaraz, zaraz. Sprawdzasz, kochanie? Proszę, pary dębowe.
- Słabe - oświadczyła Marysieńka. - Ja mam trójkę waletów.
Napoleon rzucił karty na zielone sukno stolika.
- To przez was - powiedział oskarżycielskim tonem.
I zniknął wraz z Marysieńką.
Uczestnicy seansu spojrzeli po sobie w milczeniu. I nagle usłyszeli podejrzane hałasy
dobiegające zza drzwi. Jeden po drugim podnieśli się z miejsc i wyszli na korytarz.
Na korytarzu zastali Kaligulę. Kaligula przymierzał damskie kozaczki. Był wściekły, bo
nogi nie chciały mu wejść. Z sąsiedniego pokoju kilka eterycznych postaci wynosiło meble.
Za nimi, usiłując zachować godność, stąpał duch z wąsikiem. Taszczył na plecach telewizor.
Pośrodku korytarza, kierując ruchem, siedział Incitatus z grzywką zaczesaną na lewą stronę.
WIOSNA
Którejś nocy, równo z wybiciem godziny dwudziestej czwartej, obudziło nas walenie do
drzwi. Półprzytomny zwlokłem się z małżeńskiej kanapy-tapczanu i poczłapałem na korytarz.
- Kto tam? - zapytałem, nie przestając ziewać.
Na klatce schodowej rozległo się wpierw kilka sapnięć, po czym głęboki baryton oznajmił:
- Wiosna!
Z ociąganiem otworzyłem drzwi. Do mieszkania wtoczył się osobnik wielki jak kolumna
dorycka. Bez pytania usiadł w moim ulubionym fotelu.
- Zawsze myślałem, że wiosna, jeżeli już musi, wciela się w postać kobiety. Tak
przynajmniej utrzymywali poeci. To bardzo rozpowszechniony topos - powiedziałem do
przybysza.
Przybysz machnął ręką.
- Córka ostatnio niedysponowana - wyjaśnił - więc przyszedłem niejako w zastępstwie.
Potem rozejrzał się dokoła i wrzasnął zdumiony:
- Co to ma znaczyć, jasna gwinea?! Okna nie umyte, firanki brudne, meble zakurzone! To
tak się wita wiosnę?!
Zawstydzony, czym prędzej wziąłem się wraz z żoną do wiosennych porządków.
Gruntownie odkurzyliśmy całe mieszkanie, córka umyła okna, syn powiesił nowe zasłony i
firanki, ja zapastowałem podłogi. Gdy o piątej rano skończyliśmy robotę, naszego gościa już
nie było. Razem z nim zniknęły karakuły mojej żony, kożuch córki i futrzana kurtka syna.
Przybysz zostawił tylko swoją wizytówkę z napisem:
WALDEMAR WIOSNA
Skup i sprzedaż
odzieży zimowej
REINKARNACJA
Nigdy nie byłem introwertykiem. Moje życie wewnętrzne cechowało ubóstwo i wcale nie
miałem ochoty go wzbogacać. Uważałem świat za dostatecznie ciekawy, żeby skupić uwagę
na nim. Czasem kopnęło się kota albo przylało w ucho bachorowi, który pałętał się pod
nogami, przyjemnie też było poszczuć jakąś staruchę. W ogóle reagowałem spontanicznie i
nie szukałem samookreślenia, źle trochę, bo wcześniej bym się dowiedział, co siedzi we mnie
ukryte. Pierwsza spostrzegała to żona.
- Spójrz tylko na siebie - powiedziała któregoś wieczora, kiedy po trzech dniach wróciłem z
imienin kolegi. - Zobacz, jak ty wyglądasz!
Puściłem tę uwagę mimo uszu, ale nazajutrz, przy goleniu coś mnie zastanowiło. Nos,
oczy, usta - niby te same, a jednak inne. W drodze do pracy kupiłem kieszonkowe lusterko.
Przez cały czas trwania prasówki kontemplowałem swoje oblicze. Bez rezultatu.
Musiało się jej przewidzieć albo co - pomyślałem i zabrałem się do roboty.
Około południa, kiedy tłumaczyłem kolejnemu interesantowi, jak błahą sprawą
zawraca mi głowę od pół roku, dojrzałem w jego oczach cień strachu.
To chyba "to" daje o sobie znać - pomyślałem.
Pobiegłem do ubikacji, bo w tamtym lustrze można zobaczyć całe popiersie. Moje odbicie
miało wydłużony nos i dolną szczękę oraz szlachetnie spłaszczone czoło okolone bujną
czupryną. Te zmiany szybko jednak ustępowały.
Widocznie zachodzą tylko pod wpływem zwiększonej aktywności psychicznej -
wykalkulowałem sobie.
Zastanowiłem się, co by tu zrobić, żeby zwiększyć swoją aktywność psychiczną.
Pomyślałem o sąsiedzie i od razu krew mnie zalała. Ten nienasycony idiota miał już
samochód, pół bliźniaka i leśniczówkę nad jeziorem, i jeszcze przymierzał się do kupna
jachtu.
Bezwiednie uniosłem górną wargę i zaryczałem głęboko. Jeden rzut oka do lustra wyjaśnił
wszystko: zobaczyłem przed sobą wspaniałą głowę lwa.
- A więc o to chodziło - warknąłem radośnie, czując jak wzbiera we mnie żądza odwetu.
Tydzień temu - zwiększałem nadal swoją aktywność psychiczną - mój najlepszy przyjaciel
dostał nagrodę, chociaż usiłowałem temu zapobiec; zastępcy dyrektora nie ruszyli, mimo że w
donosie dokładnie podałem, skąd wziął pieniądze na budowę domku; personalnej przyznali
pożyczkę bezzwrotną, a ten nowy inżynier zarabiał więcej niż ja.
- Niż ja! - ryknąłem do lustra. - Ale teraz dowiedzą się prawdy!
Tak, teraz - pomyślałem. - Teraz nadszedł stosowny moment!
Gnany nieokreślonym instynktem wypadłem z biura i popędziłem przed siebie. Susami
pokonywałem jezdnie, wyprzedzałem pojazdy, przeskakiwałem ławki parkowe i kosze ze
śmieciami. Czułem na sobie zawistne spojrzenia mijanych osób, tym bardziej czuwałem nad
harmonią ruchów, zręcznością skoków i koordynacją pracy obu par łap.
Wydostałem się na rogatki, przestraszyłem kilka psów i pomknąłem przez pola w kierunku
zielonego pasemka lasu. Już dopadłem pierwszych zarośli, kiedy padł strzał i podcięło mi
nogi. Przekoziołkowałem po ziemi. Uniosłem łeb, by ryknąć gniewnie, ale z gardła dobył mi
się tylko skowyt.
- Ja wam jeszcze...
Z lasu wyszło dwóch mężczyzn ze sztucerami gotowymi do strzału.
- Ech, ojciec - powiedział młodszy - ćma ci jakaś na oczy padła czy co? Żeby ze stu
kroków nie odróżnić dzika od świni!
EFEKT ZEBRANIA DOJRZAŁYCH MĘŻCZYZN
Było to zebranie wyłącznie dojrzałych mężczyzn. Dyskutowano głównie o kobietach. Jak
to na zebraniu.
- Napotykamy na coraz większe trudności w kojarzeniu się z nimi - powiedział
przewodniczący. - Wszystko przez te idiotyczne prawa przyrody. Kto to słyszał, żeby
inteligentne istoty dobierały się na drodze naturalnej selekcji?
- Czas przestać się za nimi uganiać - poparł go zastępca. - To upokarzające dla dojrzałego
mężczyzny, kiedy wciąż przegrywa z osobnikami młodszymi i tylko dlatego, że ma gorsze
chody.
- Oczywiście - wtrącił sekretarz. - To niesprawiedliwe, by o wszystkim decydowała
sprawność nóg.
- Popieram - powiedział najbardziej dojrzały uczestnik zebrania. - W obecnym stanie
rzeczy szansę mają jedynie długodystansowcy lub sprinterzy. Chyba w końcu nie jest ważne
to, jak szybko przebiera się nogami...
- A co? - spytał najmniej dojrzały uczestnik zebrania.
Zgromadzeni spojrzeli na niego z politowaniem.
- O powodzeniu powinna także decydować inteligencja i rozum - rzekł sekretarz.
- Tak jest! - zawołał przewodniczący. - Przede wszystkim rozum! A rozumu nam nie
brakuje. Wysilmy go przeto i wymyślmy sposób na zrównanie szans naszych z szansami tych
szybkonogich młokosów.
Uczestnicy zebrania dojrzałych mężczyzn pogrążyli się w rozmyślaniach. I tak oto
wymyślili samochód.
ROBOT ABSOLUTNIE DOSKONAŁY
We wtorek rozstało się z życiem małżeństwo Jalipoux i doktor Ham McCormius, w środę -
malarka Ella Vinio, w czwartek - emerytowana gwiazda filmowa Linda oraz wielokrotny
zdobywca tytułu mistrza świata w wyścigach samochodowych - J. T. Sanctor. Tragiczny zgon
tych osób zatrwożył mieszkańców prowincji Parrada, i chyba nie bez kozery, jeśli zważyć
okoliczności śmierci wszystkich sześciorga - zawikłane i tajemnicze.
Państwo Jalipoux zginęli w swojej rezydencji, na przedmieściach Lowenty. Oba ciała
znajdowały się w salonie. Panią Jalipoux znaleziono zwiniętą na dywanie, opodal wygasłego
kominka. Zaciskała w martwych dłoniach robótkę. Jej mąż leżał przed fotelem, obok wycioru,
w kałuży cieczy, która wyciekła z przewróconej oliwiarki. Coroner ustalił, że oboje zginęli od
kul wystrzelonych ze sztucera przykrytego zwłokami pana Jalipoux. Ani śladów włamania,
ani śladów walki nie wykryto.
Zatrudniona w tym domu gosposia zeznała, że feralnego dnia miała wychodne, natomiast
nazajutrz przyszła nieco wcześniej, ponieważ pan Jalipoux zapowiedział, że wybiera się na
polowanie. Chciała przygotować mu na drogę gorącą kawę i prowiant. Obecny przy
przesłuchaniu psycholog odkrył w jej pamięci szereg luk przypominających sklerotyczno-
urazową niepamięć. Dziewczyna jednak nie cierpiała na miażdżycę, nigdy też nie była
narażona na działanie czynników traumatyzujących.
Ekspertyza balistyczna przyniosła wyniki co najmniej zastanawiające. Ze sztucera
wystrzelono trzy pociski. Pierwsza kula uwięzła w lewej komorze serca pani Jalipoux, druga -
w sztukaterii otaczającej plafon, trzecia, przeszywszy oczodół i czaszkę pana Jalipoux - w
ścianie. Coroner zwrócił uwagę przede wszystkim na kulę drugą. Dlaczego pan Jalipoux po
zabiciu żony strzelał w sufit? Dziwaczny był także sposób, w jaki popełnił on samobójstwo.
Samobójca, który wybiera broń palną, na ogół przykłada ją do skroni, ewentualnie wkłada
lufę w usta. Rzadko kiedy strzela sobie w czoło, a nigdy nie zagląda wtedy do lufy.
Mniej więcej w tym samym czasie, po drugiej stronie miasta, w swoim laboratorium
poniósł śmierć doktor Ham McCormius, specjalista w zakresie toksykologii. Od lat zajmował
się badaniem zawartych w atmosferze substancji trujących i ich wpływu na organizmy żywe.
Eksperymentował na zwierzętach. Ekipa dochodzeniowa zastała laboratorium we względnym
ładzie. Okaleczony trup doktora leżał pod trójkołowym wózkiem laboratoryjnym, wokół
poniewierało się trochę szklanych i fajansowych skorup. Obdukcja zwłok wykazała rozległe
oparzenia kwasem siarkowym w obrębie klatki piersiowej twarzy i kończyn górnych.
Kwas siarkowy znaleziono w pomieszczeniu przylegającym do laboratorium. Kuweta z
tym kwasem stała między klatkami, z których dwie były rozbite i puste. W siedmiu
pozostałych klatkach dogorywały myszy. Powietrze przesycała ostra woń, ceramiczną
posadzkę pokrywały kałuże kwasu.
Bezpośrednią przyczyną zejścia doktora Hama McCormiusa nie były jednak oparzenia.
Jego śmierć spowodowało zatrucie związkami organicznymi. Sąsiedzi oświadczyli, że tego
dnia słyszeli rozmaite hałasy dobiegające z mieszkania doktora. Nikt nie zareagował,
ponieważ doktor Ham McCormius znany był ze skłonności do alkoholu i dość często
wyprawiał brewerie, wypuszczając z klatek myszy i uganiając się za nimi po laboratorium.
Myślano, że tym razem też urządził sobie taką zabawę.
W środę zginęła Ella Vinio - czołowa przedstawicielka subdominatyzmu. Rzuciła się z
dachu siedemnastopiętrowego budynku. Świadkowie jej śmierci zeznali, że Ella Vinio przez
kilkadziesiąt sekund bez wyraźnego celu spacerowała nad okapem. Po dotarciu do skraju
połaci dachowej - nie zatrzymując się - zrobiła następny, tragiczny w skutkach krok.
Ella Vinio zajmowała połowę mansardy. Krytycznego ranka pracowała nad swoim
najnowszym obrazem. Sztalugi stały pod uchylonym oknem, światło padało wprost na płótno.
Obraz przedstawiał panoramę miasta zgodnie z zasadami subdominatyzmu: elementy
pierwszego planu, rozmyte i mgliste, przesłaniały plan drugi - oddany wiernie i ze
szczegółami. W obrazie tym było jednak coś podważającego zaufanie do artystki. Poproszony
o ocenę krytyk stwierdził, że obraz, w zamiarze i realizacji ambitny, został przed
wykończeniem bezmyślnie zniszczony: ostatnie, pacykarskie pociągnięcia pędzlem nie miały
nic wspólnego z artyzmem.
Wywiadowcy ustalili, że Ella Vinio na godzinę przed samobójstwem zeszła do pobliskiego
bistra. Robiła wrażenie półprzytomnej. Nie odpowiadała na pozdrowienia znajomych i z
trudem odnalazła drogę do baru. Właściciel domyślił się, że przyszła - jak zwykle o tej porze -
po kanapki. Wybrał dla niej dwie z pastą rybną, którą lubiła, i włożył je do papierowej torby.
Tę torbę wraz z kanapkami znaleziono na dziewiątym piętrze, z dala od windy, co
świadczyło, że Ella Vinio do mieszkania wróciła po schodach.
W jej organizmie obducenci nie wykryli obecności trucizn ani żadnych środków
oszałamiających czy halucynogennych. Natrafili oni natomiast na liczne grudki farby w jej
jamie ustnej, pofałdowaniach śluzówki gardła i w żołądku.
W czwartek zanotowano w Lowencie kolejne dwa tajemnicze zgony. W swojej willi, w
Dzielnicy Cichych Topól, zmarła tragicznie Linda - wzięta przed laty aktorka. Policję
zaalarmowali przechodnie zaniepokojeni zapachem gazu wionącym z wywietrzników willi.
Przybyli na miejsce funkcjonariusze dostali się do wnętrza skąd wydobyli ciało starszej pani.
Linda miała na sobie bieliznę nocną. W lewej dłoni trzymała pomadkę do warg. Pomadką tą
wysmarowana była tafla psyche, pęknięte lustro w korytarzu oraz garnki na stole kuchennym.
Przyczyną zejścia Lindy - jak wykazała sekcja - było zatrucie gazem. Okoliczności śmierci
wskazywały na samobójstwo. Coronera trapiły jednak wątpliwości. Dlaczego aktorka nie
zostawiła żadnego listu? Dlaczego otwarła tylko cztery z sześciu palników kuchenki gazowej,
zapominając o palnikach piekarnika i rusztu, palnikach przecież szczególnie wydajnych?
Wreszcie, dlaczego zdecydowała się umrzeć tuż po opuszczeniu łóżka?
J. T. Sanctor - wielokrotny zdobywca tytułu mistrza świata w wyścigach samochodowych
był drugą ofiarą w tym dniu. W godzinach przedpołudniowych, w prywatnym garażu J. T.
Sanctora wybuchł pożar. Z żywiołem walczyły trzy jednostki straży. Komisja dochodząca
przyczyn pożaru miała trudne zadanie, ponieważ ogień strawił nawet betonowy dach garażu.
Grzebiąc w zgliszczach odkryto resztki ludzkich kości i stopione części silnika. J. T. Sanctor
spłonął wraz ze swoim samochodem.
Świadkowie zgodnie przyznali, że pożar ogarnął garaż w jednej chwili, jak gdyby ogień
podłożono równocześnie ze wszystkich stron, także w środku. Taki skutek można osiągnąć
podpalając rozlaną wkoło benzynę. J.T. Sanctor miał własny zbiornik z paliwem - mieszanką
eterowo-spirytusową. Czyżby więc samobójstwo? Ale który samobójca na kwadrans przed
śmiercią śpiewa? I kto pozbawia się życia wkrótce po otrzymaniu wiadomości, że uznano go
najlepszym sportowcem dziesięciolecia?
Przypadek czy premedytacja? Samobójstwo czy morderstwo?
Analizując okoliczności śmierci państwa Jalipoux, Hama McCormiusa, Elli Vinio, Lindy i
J. T. Sanctora, specjaliści z Wydziału Kryminalistyki w Lowencie orzekli, że pośrednią
przyczyną zgonu tych wszystkich osób był puerylizm.
Pan Jalipoux zabił swoją żonę bawiąc się sztucerem. Pierwsza kula wystrzelona z
wyczyszczonej broni była bardziej od następnych zatłuszczona oliwą i ona właśnie trafiła
panią Jalipoux. Podekscytowany strzałem pan Jalipoux nacisnął na spust powtórnie, trafiając
tym razem w grubą warstwę stiuku na suficie, po czym zajrzał do lufy, by upewnić się, że
istotnie stamtąd wydostaje się ogień towarzyszący hukowi.
Doktor Ham McCormius bawił się słoikami zawierającymi trujące związki chemiczne.
Odruchem właściwym dziecku wtykał do nich palec, który następnie wkładał do ust.
Bobrując w laboratorium dostał się do pomieszczenia z klatkami. Dwie z nich rozbił, ale
myszy prawdopodobnie mu uciekły, więc doktor McCormius szybko się do nich zniechęcił i
poszukał sobie innej zabawki - kuwety z kwasem siarkowym.
Malarka Ella Vinio udała się do bistra już z objawami puerylizmu. W drodze powrotnej
porzuciła na schodach kanapki. Kiedy z nawyku skierowała się ku sztalugom, spostrzegła na
nich pędzel. Maznęła nim po obrazie i jak dziecko włożyła go do ust. Przez otwarte okno
ujrzała rozległą panoramę miasta, więc zaciekawiona wyszła na dach.
Żyjąca samotnie emerytowana aktorka Linda po przebudzeniu, z przyzwyczajenia podeszła
do toaletki, popatrzyła w lustro i na swoje kosmetyki, wyłowiła wzrokiem pomadkę do warg i
zaczęła się nią bawić . Pomadką tą zamalowała swoje odbicie w psyche w gotowalni i w
lustrze na korytarzu. Potem poszła do kuchni, gdzie po uszminkowaniu paru garnków
zainteresowała się kuchenką gazową. Zdołała przekręcić cztery kurki, tylko te, które
otwierały się bez trudu. Kurek piekarnika i kurek rusztu zabezpieczała blokada.
J. T. Sanctor, mistrz świata w wyścigach samochodowych, bawił się w garażu.
Podśpiewując często słyszany szlagier, zdemolował swój wóz. Później zaczął manipulować
przy zaworach przepływomierza zbiornika paliwowego. Wypływająca mieszanka zalała
posadzkę garażu i wypełniła otaczający garaż ściek, który służył do odprowadzania
deszczówki. Wystarczyła iskra, by spowodować zapłon mieszanki. Wystarczyło, że J. T.
Sanctor upuścił na beton coś metalowego.
Dlaczego u tych sześciorga osób wystąpiły zaburzenia puerylne?
Na to pytanie dała odpowiedź firma "Future Automatic". W Poniedziałek, w dzień
poprzedzający infernalną serię zgonów, "Future Automatic" zwróciła się do państwa Jalipoux,
Hama McCormiusa, Elli Vinio, aktorki Lindy i J. T. Sanctora - których adresy wyłowiono z
książki telefonicznej - z prośbą o wypróbowanie nowego typu robota SELF-7. Roboty
dostarczono do domów, ich odbiór został pokwitowany. Co się z nimi stało?
Znaleziono je wszystkie w sobotę, za miastem, przy stacji wzmacniaków teledacyjnych,
które łączą satelitową centralę informatyczną w Lowencie ze stołecznym Centrum
Informatycznym. Od kilku dni abonenci centrali informatycznej uskarżali się na permanentne
przekłamania informacji udzielanych przez Centrum. Ponieważ centrala pracowała bez
zarzutu, grupa inżynierów pojechała sprawdzić wzmacniaki. Kierownik grupy zawiadomił o
znalezisku swoich przełożonych, a ci - właściciela, czyli firmę "Future Automatic". Eksperci
tej firmy rozebrali martwe mechanizmy. Obwody mnemoniczne wszystkich robotów były
spalone.
Powrócono do planów konstrukcyjnych i schematów SELF-7. Powołana ad hoc komisja
zbadała obwody pamięciowe maszyn i poza drobnymi niedoskonałościami nie odkryła
niczego. Powołano więc drugą komisję, w której obok cybernetyków zasiedli biolodzy.
Obecność biologów okazała się nader cenna. Zwrócili oni uwagę na integralną część struktury
mnemonicznej - blok mentalny będący nie tylko zalążkiem umysłu, ale także ośrodkiem
kształtowania się odruchów, instynktów i taksji.
Blok mentalnySELF-7 wyprofilowany został w kierunku gromadzenia informacji.
Sposobów zdobywania wiedzy konstruktorzy robotom nie narzucili, by nie ograniczać ich
możliwości, więc SELF-7 wypracowały je same - najprostsze i najefektywniejsze. Po
nawiązaniu kontaktu myślowego z człowiekiem kopiowały engramy bezpośrednio z jego
mózgu. Był to sposób prymitywny i wywoływał tragiczne skutki: ciężkie upośledzenie
pamięci, amnezję, a w konsekwencji regresję do okresu dzieciństwa.
Przyswojone od ludzi wiadomości, zazwyczaj ogólne i skąpe, wzmagały w SELF-7 głód
wiedzy i sprzyjały rozwojowi informotaksji, która sprawiała, że robot rozpaczliwie szukał
odpowiedzi na pytania mnożące się w jego bloku mentalnym i prędzej czy później - jak
spragnione zwierzę do wodopoju - kierował się do wzmacniaków aż tętniących od informacji
przesyłanych z Centrum. Im większą SELF-7 zdobył wiedzę, tym więcej palących problemów
domagało się w nim rozstrzygnięcia. Najszybciej przy wzmacniakach znalazł się robot
zasilony wiedzą uzyskaną od państwa Jalipoux i częściowo od ich gosposi oraz robot doktora
Hama McCormiusa. Nazajutrz do obu robotów dołączył robot malarki Elli Vinio. Po
następnej dobie zjawił się tam robot emerytowanej aktorki Lindy i robot automobilisty J. T.
Sanctora. Wszystkie SELF-7 padły ofiarą własnej zachłanności. Ich obwody pamięciowe nie
wytrzymały natłoku informacji i uległy zniszczeniu.
Poza tym SELF-7 były niezrównane. Dlatego firma "Future Automatic" słusznie
postanowiła nie zaprzestawać ich produkcji. Ulepszono i przekonstruowano jednak blok
mentalny. Tak narodził się SELF-13 - robot absolutnie doskonały, robot, którego spotkasz w
każdym domu, robot uczący się tylko do pewnego stopnia.
SELF-13 ma na względzie wyłącznie dobro i wygodę człowieka. Twierdzę to z całą
odpowiedzialnością. Na przykład mój pan, z zawodu dziennikarz, nie musi sięgać po pióro,
ponieważ ja go właśnie wyręczam. A on? Siedzi sobie grzecznie w kojcu, buduje z klocków
zamek, gaworzy do siebie cichutko i jest szczęśliwy.
AKORD
Słońce przygrzewało dość mocno, więc pracowali bez kombinezonów, rozebrani do pasa.
Po obu stronach nasypu łąka rozbrzmiewała cykaniem świerszczy. Od czasu do czasu
spoglądali w stronę tej soczystej zieleni, co wprost zapraszała do południowego odpoczynku.
- Pieprzona robota - westchnął jeden.
- Co chcesz - odpowiedział jego kolega. - Akord to akord.
Rozeszli się w przeciwnych kierunkach, chwycili za końce odkręconą szynę i stoczyli ją z
nasypu.
- Ależ ciężkie bydlę!
Opodal leżała sterta wczoraj przywiezionych szyn kolejowych. Poszli tam, żeby wybrać ze
sterty jedną sztukę i wstawić ją w miejsce zużytej. Na horyzoncie rosła sylwetka
nadjeżdżającego pociągu.
- Znowu się jakiś tarabani - mruknął niechętnie któryś z mężczyzn.
- I jak tu, cholera, w takich warunkach pracować? - zdenerwował się drugi po czym odszedł
na bezpieczną odległość.
Pociąg nadleciał dudniąc, zarył kołami w ogołocone podkłady i runął z nasypu. Łoskot
pękających osi i gniecionego żelastwa wypełnił powietrze. Nad łąką, nad zmiażdżonymi
wagonami zawirowały wrzucone w górę szczapy drewna i kawały podartej blachy.
- Wariat, cholera - powiedział jeden.
Jego kolega splunął.
- Ten to się rozpieprzył na amen - stwierdził.
Ominęli spiętrzoną kupę złomu i zataszczyli nową szynę na nasyp. Przykręcili i
zakontrowali mutry, żeby się nie obluzowały. Potem przeszli do kolejnego odcinka toru.
- Niedługo będzie jechać następny - przypomniał sobie któryś z nich. - Jakiś pośpieszny.
Może poczekamy z tą szyną, aż przejedzie?
- Nie ma co - odpowiedział drugi. - Dzisiaj musimy dociągnąć robotę do mostu. Akord to
akord.
ZNOWU WRZUCIŁ SAMOCHÓD
PASAŻEROWIE Hej, panie kierowco! Przejechał pan przystanek; Halo!
KIEROWCA ...tutaj jest lasek, a tu to przeklęte pudło i ta ciżba z biletami, jeden z drugim
nic nie widzi, tylko przystanek i przystanek, jeździ taki autobusem, bo ma bilet, byle prędzej
do domu, do betów, a tutaj jest lasek i jeziorko, można odpocząć od tego zaduchu, hałasu i
brudu, po co się tak spieszyć, jak ci trzej na rowerach, kręcą i kręcą, ciągle ten bezmyślny
ruch nogami, bo mają rowery i mogą dojechać na rowerach do tych betonowych murów, no,
zatrzymaj się jeden z drugim, odpocznij, gdzie tam uciekasz na tym rowerze, i tak cię
nadepnę, choćbyś kręcił i kręcił, tylko mały skręt kierownicą i traaach jeden, traaach drugi,
traaach trzeci, trzeszczy to pod kołami jak pluskwa, i już się żaden nie spieszy, mogą wreszcie
odpocząć od tego zaduchu, hałasu i brudu, bo mają tutaj lasek, jeziorko i trawkę...
PASAŻEROWIE Boże! On przejechał ludzi! Zatrzymajcie ten autobus, zatrzymajcie!
KIEROWCA ...a tu to przeklęto pudło i ta ciżba z biletami, każdy tylko krzyczy i krzyczy,
albo dodaje, gazu, bo ma samochód, pcha się do przodu tym samochodem, jedzie
zygzaczkami, wyprzedza, chociaż taki mały, byle prędzej do domu, do betów, ciągle dodaje
gazu, ciągle robi zygzaczki samochodem, bo mu się spieszy do tego zaduchu, hałasu i brudu,
a tutaj jest lasek, jeziorko, trawka i słoneczko, no i po co ten pośpiech, te zygzaczki
samochodem, i tak cię stuknę, nie zwiejesz między te betonowe mury, teraz jeden zygzaczek,
drugi zygzaczek, trzeci zygzaczek i dududuuum, tylko trochę szkła i blachy, i możesz
wreszcie odpocząć od tego zaduchu, hałasu i brudu, bo tutaj masz lasek, jeziorko, trawkę,
słoneczko i zapach igliwia...
PASAŻEROWIE Jezu! To szaleniec! Powstrzymajcie go! Zatrzymać autobus! On nas
pozabija!
KIEROWCA ...a tu to przeklęte pudło i ta ciżba z biletami, jeden z drugim wrzeszczy i
wrzeszczy, bo ma bilet, jacyś z tyłu rozbijają okna, byle prędzej do domu, do betów, no i po
co ten pośpiech laleczko w kolorowym kasku, z zadartą sukeinką, taka mała i się spieszy,
ścina zakręty, bo ma skuter i kolorowy kask, zadziera sukienkę i ciągle ścina zakręty
skuterem, byle prędzej do tych betonowych murów, a tutaj jest lasek, jeziorko, trawka,
słoneczko, zapach igliwia i chłodny wietrzyk, zaraz będzie jeden zakręt, drugi zakręty, trzeci
zakręt, już go nie zetniesz skuterem laleczko w kolorowym kasku, nie zdążysz z zadartą
sukienką do domu, do betów, tylko zmiana pasa i łuuups błotnikiem w kolorowy kask, i teraz
możesz odpocząć od tego zaduchu, hałasu i brudu, bo tutaj masz lasek, jeziorko, trawkę,
słoneczko, zapach igliwia, chłodny wietrzyk i ptaszki...
PASAŻEROWIE Ludzie, to morderca, szaleniec! Zatrzymajcie go, wezwijcie pomoc!
Wyskakujcie stąd, wyskakujcie! On zwariował!
KIEROWCA ...a tu to przeklęte pudło i ta ciżba z biletami, tylko wrzeszczą, ryczą walą i
walą, rozbijają okna, bo chcą wyskoczyć, byle prędzej do tych betonowych murów, a tutaj
jest lasek, jeziorko, trawka, motylki, ci z biletami tego nie widzą, mają bilety i ciągle im się
śpieszy, ciągle wrzeszczą, przepychają się i tłoczą, rozbijają okna, chcą wyskoczyć z tego
pudła, byle prędzej do domu, do betów, no, już stąd nie zwieją, chociaż mają bilety, jest
wreszcie skarpa, nie będzie więcej wrzasku, pośpiechu i tłoku, odpoczniemy wszyscy od tego
zaduchu, hałasu i brudu, teraz ostry zakręt, wjazd na skarpę i prosto w dół z biletami, jeden
dołek, drugi dołek, trzeci dołek i buuum, i chlup, bulbulbul, blebleble, i nie ma nic, tylko
lasek, jeziorko, trawka, słoneczko, zapach igliwia, chłodny wietrzyk, ptaszki, motylki, plusk
fal i spokój...
LEKARZ Znowu wrzucił pan samochód do jeziora?
KIEROWCA Nie wrzuciłem. Ześliznął się ze skarpy i sam wpadł.
LEKARZ Naprawdę? Później mi pan opowie, jak to się stało. Teraz pójdziemy na obiad.
KIEROWCA Nie chcę obiadu. Chcę z powrotem swój autobus.
LEKARZ Nie jestem pewien, czy pan na to zasługuje.
KIEROWCA Chcę autobus.
LEKARZ Pański autobus leży na dnie jeziora.
KIEROWCA Chcę autooobuuus!
LEKARZ No dobrze, wyłowimy go stamtąd po obiedzie, zgoda? Teraz niech pan stanie w
szeregu. Panowie, panowie, ustawiamy się parami i idziemy na obiad!
MASZYNISTA Ciuch, ciuch, ciuch!
LEKARZ Pan jeszcze nie dojechał?
MASZYNISTA Uuuu! Jeszcze nie, ciuch, ciuch! Jadę na główny, na stołówkę. Ciuch,
ciuch, ciuch!
LEKARZ W porządku, niech pan jedzie pierwszy, a my wszyscy pojedziemy za panem.
Tylko przypominam: kto będzie rozchlapywać zupę albo rzucać ziemniakami, ten sprząta
stołówkę!
LODY
Dzień był upalny.
Roztopiony słońcem błękit nieba spływał na kruszejące od żaru dachy i zmieszany z
lepikiem bębnił kroplami smoły po parapetach. Nieliczni przechodnie umykali do domów,
poruszają się tak, by kosztowało to ich najmniej wysiłku. Ulice zamierały i cichły, tylko
czasem chlusnęła woda wylana z wiadra na chodnik.
U zbiegu dwóch arterii, pod drukowaną w niebieskie róże markizą, stał lodziarz. Opierał
ręce o dwukołowy wózek i patrzył przed siebie, nie zważając na strumyczki potu cieknące mu
z brody i nosa. Jego wzrok mówił: "Wózek jest pełen lodów. Bardzo smacznych i bardzo
zimnych. Mam ochotę na loda, ale nie mogę zjeść ani jednego, bo ludzie pomyślą, że jem za
darmo, że później nie zapłacę. Pomyślą, że jem coś, co przeznaczone jest dla nich, że ich
okrada. Siedzą przy oknach i tylko czekają, żebym wsadził rękę do wózka. Oni też by chcieli
zjeść loda, ale nie przyjdą, bo za gorąco. Ja nie muszę się ruszać z miejsca, wystarczy jak
sięgnę ręką do wózka. I dlatego mi nie wolno. Ludzie podniosą rwetes, wypadną na ulicę i
ukamienują lodziarza złodzieja."
W przecznicy zabrzmiały ciężkie kroki. Zza zakrętu wychynął pięćdziesięcioletni grubas o
jasnych brwiach i opalonej łysinie. Miał na sobie siatkową podkoszulkę, spod której
wystawały kędziory rudych włosów. Stanął przed wózkiem, na wprost sprzedawcy lodów.
- Jedną porcję - wychrypiał, oblewając się podwójną ilością potu.
- Jakich? - spytał lodziarz samym ruchem warg.
Łysy grubas zastanowił się nad odpowiedzią.
- Chciałbym... Ale pan pewnie takich nie ma...
- Mam wszystkie gatunki.
- To poproszę porcję, na razie jedną, z krętkami bladymi...
- Pan oczywiście żartuje.
Grubas zaczerpnął powietrza.
- Ja wiem, krętki blade, specjalizacja... - sapnął. - Ale może pałeczki albo przecinkowce?
Żona chce... i dzieci mają takie dziwne apetyty...
- Pan oczywiście zwariował.
- Kolega mi polecił, zapisał na kartce... Jadł w innym mieście czy za granicą. Zaraz -
wydobył zmięty świstek - to tak: Coccus, Bacillus, Vibrio, Spisillum... one mają takie śliczne
skręty... Spirochaetae... to właśnie krętki... smaczne są również laseczki tężca...
- Pan oczywiście zwariował.
- Przypuszczałem, że nie będzie... Prawdopodobnie nie ma pan też maczugowców błonicy
ani czerwonkowców?
Sprzedawca lodów nie odpowiedział. Grubas schował świstek do kieszeni spodni.
Spróbował oblizać spękane wargi.
- A bywają czasem? - spytał.
Lodziarz i tym razem nie rzekł słowa. Odprowadził wzrokiem grubasa i znów wlepił
spojrzenie w perspektywę martwej ulicy. W jego oczach można było odczytać: "Wariat. Będę
miał co opowiedzieć żonie. Codziennie nie spotyka się autentycznego wariata. I to na
wolności. Sprzedaję lody od dwudziestu lat, ale o czymś takim jeszcze nie słyszałem.
Sprzedaję gronkowce o smaku waniliowym, owocowo-śmietankowe dwoinki, paciorkowce
kawowe i pakietowce w czekoladzie, ale żeby krętki! Zupełny wariat."
Oniemiałe miasto liczyło sekundy do zachodu słońca. Dzień był upalny.
PRZYTAKNIĘCIE
Chłopiec był młody, piękny jak hermafrodyta. Spadające spod sklepienia światło o mocy
tysięcy wat otaczało go czystą sferyczną przestrzenią. Z miejsca, gdzie stał, widać było tylko
stoły sędziowskie, pierwsze rzędy widowni i boks, w którym siedzieli jego rodzice i trenerzy.
Gładką płaszczyznę lodu otaczała drewniana banda pokryta stylizowanym liternictwem.
Lodowisko to służyło zazwyczaj do rozgrywek hokejowych, teraz jednak na powierzchni
1830 metrów kwadratowych, odbywał się pokaz jazdy figurowej.
Mistrzostwa.
Dziewięciu jurorów w milczeniu szacowało możliwości młodego zawodnika.
Z głośników padła zapowiedź i popłynęły pierwsze akordy.
Błysnęły łyżwy. Chłopiec wykonał klasyczną przekładankę przodem, parę cyrkli, spiralę, a
potem skok nożycowy. Dwoma flipami dotarł do bandy, zawrócił i zademonstrował
zgrabnego lutza.
Głośniki zagrzmiały.
Rittberger. Jeszcze jeden. Trójka skakana i axel. Reflektory siały równe ostre światło,
oślepiając się wzajemnie blaskiem odbitym od lodowiska.
Potrójny salchow. Długim poślizgiem chłopiec śmignął po lodzie i trafił czaszką w literę
"V" z napisu "Biovital" na bandzie.
Z miejsca, gdzie leżał, nie widać było stołów sędziowskich, ani pierwszych rzędów
widowni, ani też boksu, w którym siedzieli jego rodzice i trenerzy.
Operator wyłączył głośnik. Dziewięciu jurorów długo szperało w stosach kartoników,
zanim ogłosiło werdykt:
1 2 3 4 5 6 7 8 9
E P I T A F I U M
Trenerzy wnieśli na lodowisko nosze. Rodzice zawodnika zbliżyli się do przewodniczącego
jury.
- Czy popełnił jakiś błąd? - zapytał go ojciec chłopca.
Przytaknięcie.
- Czy pojechał słabo?
Przytaknięcie.
- Czy zaprezentował niski poziom?
Przytaknięcie.
- A czy napiszą o nas w gazetach?
Przytaknięcie.
Było to najwspanialsze przytaknięcie, jakie trenerzy i rodzice chłopca widzieli w swoim
życiu.
SZCZENIAK
Solista skończył. Rozważałem właśnie, czy świat oglądany przez kieliszek szampana jest
różowy, kiedy do sali wpadł nagi malec. Zatrzymał się na środku parkietu i wrzasnął:
- Gdzie on jest?! Dawajcie go piorunem!
Gwar ucichł. Twarze obecnych zwróciły się ku naguskowi.
- Gdzie on jest?! - powtórzył maluch, tupiąc pulchną nóżką.
- Czy szukasz tatusia? - spytał damski głos z kąta sali.
Malec nie odpowiedział. Przykucnął, zerknął pod bar i stoliki. Niektóre panie z piskiem
zakryły kolana.
- Nie ma starego - mruknął brzdąc, wyraźnie zawiedziony. - A powinien tu być.
- Może jest w toalecie? - podsunął chropowaty tenorek.
- A w ogóle o co chodzi? - zainteresowała się krew-z-mlekiem-pani przy sąsiednim stoliku.
Jej partner uniósł głowę z piersi, wybełkotał: "Nie, wszystko gra", po czym wyłączył się z
rozmowy.
Kilkanaście osób zdążyło ochłonąć.
- Ej, maluchu - powiedział ktoś - czy nie czas do łóżka?
- Co on właściwie tutaj robi? - spytali głośno inni. Berbeć zajrzał za ostatnią kotarę, wrócił
na parkiet i zajął pozycję frontalną.
- A co wy tutaj robicie? - spytał zaczepnie, choć taki niewypierzony. - Osiemnaście osób
obecnych na sali urwało się dzisiaj z pracy, dwie kobiety są na lewych zwolnieniach
lekarskich, a trzech mężczyzn opuściło dniówkę bez usprawiedliwienia. Pomija już w ogóle
niepracujących...
Powoli wstaliśmy z miejsc.
- Skąd się tutaj wziąłeś, pętaku? - zagadnął podejrzliwie wodzirej. - Umyj ząbki i jazda pod
kołderkę!
- Dobrze gada - wtrącił partner pani-krew-z-mlekiem. - Dać mu wódki!
- Ale to się skończy - kontynuował malec, ani trochę nie speszony. - Obiecuję wam!
Wyprowadził nas tym z równowagi.
- Zabierzcie go stąd! - krzyknęło kilka głosów naraz.
- Zmiataj szczeniaku!
Chwyciliśmy smarkacza za kark, oddaliśmy wykidajle i wróciliśmy na miejsca. Potem
spojrzeliśmy na zegar. Było już po północy. Szczeniak zabrał nam tyle czasu, że
przegapiliśmy nadejście Nowego Roku.
SIEDEM MINUT
Pierwsza minuta.
Leżę na nie heblowanych deskach, które kłują mnie w prawy policzek. Mam zdrętwiałą
szyję i nie mogę odwrócić głowy. Ręce odmówiły mi posłuszeństwa.
Patrzę przed siebie, w górę i w dół. Wszędzie surowe drewno. Nie potrafię określić swojej
sytuacji.
Druga minuta.
Dochodzą mnie strzępy rozmów. Są niezrozumiałe, przypominają szum liści. Wokół
pachnie żywicą i rozgrzanym żelazem.
W myślach jawi mi się obraz kobiety. Kobieta ma około pięćdziesięciu lat, wąskie usta,
wydatny nos i ciemny meszek nad górną wargą. W jej oczach widzę przerażenie. Nie wiem,
kim ona jest.
Szyja jeszcze bardziej mi zdrętwiała i trochę swędzi.
Trzecia minuta.
Głosy, które mnie dobiegają, stopniowo słabną. Próbuję o nich nie myśleć, całą uwagę
skupiłem na twarzy tej zagadkowej kobiety. Przerażone oczy, drgające, zwiotczałe policzki,
ciemny meszek nad górną wargą, drugi podbródek, a niżej... Niżej jest szyja przecięta aż do
kręgów stosu pacierzowego. Teraz poznaję tę twarz. Należy do mojej ciotki...
Przestałem cokolwiek słyszeć, jakbym nagle utracił słuch. Zapach tarcicy i rozgrzanego
żelaza przestał być taki natarczywy.
Pozbawiłem swoją ciotkę życia, to prawda, ale dlaczego tyle tysięcy franków wpłaciła na
konto tego lekarza? Tak potrzebowałem tych pieniędzy! Jak się on nazywa, ten lekarz?
Szyja zdrętwiała mi zupełnie i już jej nie czuję. W ogóle nic nie czuję. i nie wiem, gdzie
jestem, co się ze mną dzieje...
Piąta minuta.
Obraz ciotki rozpływa się przede mną i znika. Ogarnia mnie senność.
Pozostałych spadkobierców usunąłem przy użyciu trucizny... Boże, ci wścibscy ludzie z
Sureté chyba nie znaleźli flakonu po tej truciźnie?
Nic już nie czuję... absolutnie nic. i mąci mi się w głowie.
A może zostałem otruty i leżę w trumnie?
Szósta minuta.
Otruty... Ta myśl napełniła mnie lękiem. Spróbowałem rozkleić powieki... Daremnie.
Idiotyzm, któż miałby to zrobić? Ciotka i wszyscy krewni spoczywają w ziemi... Jestem
samotny... A może ten lekarz? Jakże on się nazywa?
Siódma minuta.
Widziałem go na procesie... Był świadkiem, mówił bardzo długo... Mówił coś o
złagodzeniu cierpień... Już wiem... wiem... Prokurator zwracał się do niego... panie... panie...
Guillotine... Guillotine... Guillotine...
KONIEC SEZONU
Korytarz był długi, tak długi, że opromienione słońcem okno na jego końcu wyglądała
niczym miniaturka odbita w źrenicy. Posadzka ze sfałdowanego gumolitu usiłowała
pochwycić tę iskrę światła, rozdzielić ją a poszerzyć.
Na dole, przed wejściem opatrzonym czerwoną tablicą, stali ludzie o mokrych nosach
i zaróżowionych policzkach. Stali w karnej kolejce, mieli podniesione kołnierze i dreptali w
miejscu, ubijając śnieg. Niektórzy palili.
Późnym rakiem, gdy mróz zelżał i jarzeniówki oświetliły korytarz płonącymi soplami,
otwarto drzwi do budynku i ludzie mogli wejść. Wnieśli ze sobą dużo śniegu, który topniał
i zostawiał na gumolicie kałuże błotnistej cieczy. Na kręconych schodach pośpiesznie
gaszono papierosy, bo palących nie wpuszczano, a w kolejce nie obowiązywała zasada zaraz-
przychodzenia. Ci z tyłu bacznie obserwowali poruszenia tych z przodu.
Nie rozmawiano. Czasem stęknięcie, jak uderzenie ciężkiego worka o beton, dawało
świadectwo czujności stojących, którzy spostrzegli ryzykanta próbującego przesunąć się o
kilka miejsc do przodu. Spadała na niego lawina pięści i kopniaków i wyrzucany na zewnątrz
nieszczęśnik podnosił się ze śniegu, by przygarbiony poczłapać w stronę, gdzie za
widnokręgiem ginął koniec czarnego ogonka.
Około południa, przez hol, trzymając się z dala od czekających, przemaszerowała
pielęgniarka.
- Proszę pani - szepnął zarośnięty pięćdziesięcio-parolatek o wpadniętych policzkach.
Pielęgniarka przystanęła na sekundę.
- Obiekcje? - spytała.
Mężczyzna wbił spojrzenie w obcasy sąsiada.
- Przepraszam - bąknął.
Stojący obok niego położyli mu dłonie na kościstych ramionach. Poczekali, aż pielęgniarka
skinie pozwalająco głową.
- Stoję już dwa tygodnie! - krzyczał mężczyzna pchany do tyłu wciąż dalej i dalej. - Jutro
kończy się mój urlop! Nie mogę czekać! Nie mam siły! Niedługo idę na emeryturę! Proszę
pani...
Jego krzyk ścigał odchodzącą pielęgniarkę, dzwonił rezonansem opraw jarzeniowych, cichł
i narastał na mowo, aż przekształcił się w rytmiczne jęki na stopniach kręconych schodów
i umilkł wreszcie, zduszony śniegiem.
Po zachodzie słońca drzwi odcięły od wnętrza ludzi stojących na dworze. Kolejka
rozdrobniła się i napęczniała. Rozkładano namioty i śpiwory, dmuchano w materace,
włączano maszynki turystyczne.
Ci, którym udało się wcisnąć do budynku, przestępowali z nogi ma nogę. Sekretarka brała
od nich zaświadczenia, podawała im czyste formularze. Ludzie wypełniali je w skupieniu,
sprawdzając w kieszonkowych instrukcjach, jakie słowo wpisać do jakiej rubryki. Potem
wpłacali należność do kasy i składali wypełnione formularze na stole. Goniec zanosił je do
następnego pomieszczenia.
- Rozbierać się, łaźnia na prawo, wchodzić po trzy osoby - powtarzał głośnik. Z ręcznikami
pod pachą szli do dentysty, który przeglądał im zęby, do felczera, żeby zrobić lewatywę, do
fryzjera, kosmetyczki, mianikiurzystki a po natrysku - do masażysty.
Ordynator przyjmował ich pojedynczo. Z pliku formularzy wybierał właściwy, zerkał na
sam dół, a potem taksował wzrokiem okutanego w ręcznik nagusa. - Na pani miejscu
zrezygnowałbym z żeber - doradzał niekiedy. - Myślę, że przedramię będzie w sam raz. Jest
bardziej spektakularne i tańsze. Albo:
- Szczęka? Szczęka długo się zrasta. Może podudzie? Efektowny widok i nie przeszkadza
w jedzeniu.
- Nogi nie są już modne - rozlegał się czasem słaby protest.
- Jak pan uważa... Jeszcze tylko podpis uwierzytelniony przez sekretariat, i na stół. Sale
chirurgiczne były jasne i przestronne. Lekarze biegle napełniali kadzie wodą i gipsem,
rozwijali bandaże zakładali szyny. Breja z gumolitu znikała wraz z kolejką czekających,
zostawiała po sobie siwe plamy. Budynek opuszczano tylnymi drzwiami. Okno na końcu
korytarza wskazywało ludziom drogę rzuconym na śnieg czworobokiem jarzeniowego
światła. Niektórzy chcieli na chwilę wrócić do kolejki przed wejściem, żeby dumnie
przedefilować wśród ognisk i namiotów, ale względny personel pomocniczy umieszczał ich w
autokarze, bo wczasy już się dla nich skończyły, a pociąg, który miał ich odwieźć do domów,
niecierpliwie czekał na sygnał odjazdu.
PRZETWÓRNIA
Naczelnego nie zastałem, co - biorąc pod uwagę wielkość zakładu - było zrozumiałe.
Zastałem natomiast dyrektora do spraw technicznych.
- Reportaż? - spytał. - Znajdzie się u nas dostatecznie dużo materiału. Najnowocześniejsza
linia produkcyjna na świecie, całkowite wyeliminowanie pracy ludzkiej, rozumie pan?
Przetwórnia robiła wrażenie. W wielopiętrowych halach i labiryncie korytarzy czułem się
jak skrawek śmiecia, drobina kurzu.
- Zaczniemy od początku - powiedział techniczny, gdy po wyjściu na dziedziniec
stanęliśmy przed zagrodą otoczoną trzymetrową siatką, za którą spacerowało stado krów. -
Oto segment pierwszy, tutaj dostarczamy dowolny rodzaj żywca. Siatka nie pozwala na
ucieczkę, a brama daje się otworzyć jedynie z zewnątrz. Po wprowadzeniu surowca pozostaje
nam już tylko czekać na gotowe produkty. O resztę martwi się przetwórnia.
- Zwierzęta same idą do rzeźni?
- Zaraz pan zobaczy.
Wskazał mi przeciwległy szeroki budynek. Zza szczelnie zamkniętych metalowych drzwi
dobiegał szum wody. Nagle, z górnej części, wynurzyła się stalowa łapa przypominająca
czerpak buldożera. Zawisła nad zagrodą, chwyciła jedną z krów i wraz z nią zniknęła we
wnętrzu budynku.
Dyrektor z satysfakcją obserwował łowy.
- No i co pan na to? - Pomysłowe.
- i proszę sobie wyobrazić, że tym wszystkim steruje komputer - dodał dumnie, po czym
zaczął tłumaczyć: - Zwierzę teraz zostanie przetransportowane do myjni, czyli segmentu
drugiego. Mięso z umytych sztuk segment trzeci posegreguje według klas i skieruje do
odpowiednich działów: na gulasz, podroby, kotlety i tak dalej. Po przygotowaniu potraw zrobi
się konserwy i w tej postaci przetwory trafią do konsumentów.
- Więc jesteście zwolnieni z wszelkich prac.
- Oczywiście. Nie dostarczamy nawet etykiet ma konserwy. Przetwórnia sama je drukuje.
- i chyba stąd się biorą te zaskakujące ceny?
W oczach dyrektora dojrzałem konsternację.
- Cóż znowu! Komputer sam dokonuje kalkulacji, owszem, ale jest tak zaprogramowany,
że nie może popełniać absurdalnych pomyłek.
- Od czego zależy cena?
- Przede wszystkim od ilości i jakości mięsa, a także dodatków. Pan rozumie: sznycel z
groszkiem, czy bigos z ziemniakami.
Techniczny z zadowoleniem oglądał moją zdumioną minę.
- Ale od czasu do czasu coś się psuje? - spytałem. - Przypuszczam, że dopiero wtedy
zaczyna się bałagan. Zlokalizować awarię w takim kolosie...
- Awaria? - przerwał mi. - Przetwórnia sama melduje o wszelkich awariach. Podaje nawet
ich przyczynę.
- Kapitalne! - zawołałem. - Już widzę ten reportaż. Zapraszam się do pana ponownie za pół
roku.
- Proszę bardzo. Niewątpliwie zastanie pan wiele ulepszeń. Zwłaszcza komputer będzie
bardziej wszechstronny. Prawdę mówiąc, jest on chłonny jak umysł dziecka. Sądzę, że gdyby
zapoznać go z paroma systemami filozoficznymi, zająłby się kontemplacją.
W myśl obietnicy udałem się do przetwórni po upływie sześciu miesięcy. Hałas słyszany z
daleka świadczył, że przetwórnia pracuje na pełnych obrotach. Zatrzymałem samochód przy
rampie, z której odbierano gotowe produkty. Stał tu rząd częściowo załadowanych wozów
ciężarowych. Ludzi nie zauważyłem. Przy wejściu do hali magazynowej siedział strażnik.
- Dzień dobry - powiedziałem. - Czy mógłbym rozmawiać z dyrektorem naczelnym?
- Nie ma - odparł, nie odrywając wzroku od gazety
- A dyrektor do spraw technicznych?
- Nie ma.
- Może ktoś z personelu?
- Nie ma.
- W takim razie, gdzie są?
- Nie wiem.
- Nie przyszli do pracy?
Strażnik łypnął na mnie podejrzliwie.
- A co to go obchodzi?
Otworzyłem usta. Przerwał mi stentorowy głos wypełniający halę:
- Awaria w segmencie pierwszym.
- A to kto? - zapytałem.
- Przetwórnia - odburknął strażnik.
- Co przetwórnia?
- Melduje, że pierwszy segment szlag trafił.
- Ach tak, zapomniałem. To niezwykłe udogodnienie, nie sądzi pan?
- Co?
- No, to meldowanie.
Znowu łypnął na mnie podejrzliwie.
- A czego właściwie chce?
Zastanowiłem się, jakby mu to wyjaśnić.
- Widzi pan - powiedziałem - pół roku temu zbierałem materiały do reportażu...
- To... niby z gazety?
- Właśnie.
- Aaa... trzeba od razu. Proszę, niech wejdzie.
Ominąłem rampę i przez halę magazynową wyszedłem na bezludny dziedziniec. Stalowa
łapa penetrowała zamkniętą zagrodę, w której leżała jedynie porzucona torba monterska
i trochę rozsypanych narzędzi.
- Awaria w segmencie pierwszym - zagrzmiało znowu.
Zawróciłem.
- Ona tak ciągle? - spytałem strażnika.
- Ostatnio bez przerwy.
- Nie pójdzie pan sprawdzić?
- Ja nie jestem od tego.
- Niech pan chociaż poinformuje dyrekcję albo kogoś z załogi...
- Nie ma. Nie ma nikogo.
- A kiedy będą?
- Ale marudny! U was, w gazecie, wszyscy tacy?
Rozglądnąłem się. Coś mi tu nie grało. Widocznie strażnik spostrzegł moje
zdenerwowanie, bo rzekł pośpiesznie:
- Niech się uspokoi. Przetwórnia jest sprawna.
- To po co melduje?
Podszedł do stosu świeżych konserw. Wziął jedną otworzył i najspokojniej zaczął jeść.
- Panie - powiedziałem - trzeba coś zrobić.
- A co? - spytał przełknąwszy wielki kęs.
- Powiadomić odpowiednie władze, że tu nikogo nie ma. Przecież zakład nie może
pracować bez nadzoru.
- Spokojna głowa! - machnął ręką. - Ta maszyna lepiej pracuje bez ludzi. Słowo daję. O,
proszę, ile naprodukowała. i jakie to dobre!
Wbił widelec w zawartość puszki i wydobył kawałek rogowej oprawy okularów.
Spojrzałem na etykietę. Obok rysunku przedstawiającego plastry mięsa przybrane zielenią
sałaty widniał napis: "Głowizna w sosie pomidorowym. Artykuł przeceniony."
INCYDENT W TRAKCIE KONGRESU
- ...należy więc uznać - kończył Docent - że nie dysponujemy ani jednym wiarogodnym
dowodem na to, że Niezidentyfikowane Obiekty Latające są pochodzenia pozaziemskiego.
Pięciotysięczne audytorium skwitowało tę wypowiedź aplauzem. Docent potoczył
wzrokiem po amfiteatralnej sali i uniósł dłoń. i wtedy rozległ się przejmujący gwizd. W
chwilę później rozpadło się jedno z okien. Przed mównicą wylądował stożkowaty pojazd,
którego średnica u podstawy nie przekraczała dwóch metrów. Z pojazdu wyskoczył młody
mężczyzna o lilipucim wzroście. Z zakłopotaniem obejrzał uczynione przez siebie szkody
i bąknął parę słów wyrażających ubolewanie.
Docent wpatrywał się w niego szeroko otwartymi oczami. Rękoma przytrzymywał kartki
trzepoczące od przewiewu.
- Kto pan jest? - wykrztusił wreszcie.
- Jestem przedstawicielem obcej cywilizacji - wyjaśnił gość. Sala zaszemrała.
- Co on plecie? - spytał ktoś z pierwszego rzędu.
- To są jawne kpiny - krzyknął jego sąsiad. - Kpiny albo prowokacja! Docent znowu uniósł
dłoń.
- Drodzy państwo, łaskawie proszę o zachowanie spokoju - powiedział do mikrofonu. Nie
przytrzymywane kartki sfrunęły z mównicy i opadły na podłogę. - Zaraz wyjaśnimy to
nieporozumienie.
Wzajemnie nakazując sobie ciszę, zebrani umilkli. Docent zwrócił się do gościa.
- Słuchamy pana. Z jakiego to powodu wtargnął pan na salę obrad?
- Powiem krótko - odrzekł mężczyzna. - Przybyłem tutaj, by wykazać, że pańska teoria
mija się z prawdą. Pragnę dowieść, że jest pan w błędzie.
Na sali podniósł się gwar. Docent gestem uspokoił
słuchaczy. Uśmiechnięty pochylił się z mównicy nad gościem.
- Czy można wiedzieć - zagadnął z zimną serdecznością - kim pan właściwie jest? Co pana
upoważnił do formułowania tak skrajnych poglądów?
- Wraz z grupą specjalistów - odpowiedział gość - przyleciałem do waszego układu na
pokładzie transgwiezdnego statku, który krąży teraz po eliptycznej orbicie pozamarsjańskiej.
Pochodzę z systemu planetarnego oddalonego od Ziemi o wiele lat świetlnych.
- To jest kongres naukowców, a nie fantastów - rzucił ktoś z sali.
Zgromadzeni nagrodzili go oklaskami. Mężczyzna obrócił się twarzą do audytorium.
- Kosmiczni bracia! - zawołał z emfazą. - Jesteśmy pełni podziwu dla stanu waszej wiedzy,
ale niepokoi nas wasz często przesadny sceptycyzm, którego przykładem jest odczytany tu
referat rojący się od błędów.
- Wystarczy - przerwał mu Docent. - Wiemy już kim pan jest. Dziękujemy panu i prosimy,
żeby zechciał pan opuścić tę salę.
- Chwileczkę - zaoponował gość. - Nie powiedziałem jeszcze wszystkiego. Docent
ponownie mu przerwał.
- Nie po to zorganizowano ten kongres - oświadczył, zwracając się do audytorium - żeby
umożliwić
wygłaszanie niepoważnych opinii każdemu intruzowi. Czy nie ma tu nikogo, kto by
zaprowadził porządek?
- Jest, jest! - odpowiedziało kilkadziesiąt osób i uniosło się z miejsc.
Część uczestników kongresu ruszyła ku mężczyźnie. Najbardziej krewcy chwycili go pod
ramiona i powlekli do wyjścia.
- Powtarzam - perswadował gość nie stawiając oporu - że przyleciałem do was z odległego
systemu planetarnego. Nasza cywilizacja od wieków obserwuje rozwój życia na waszej
planecie i od wieków usiłuje nawiązać z wami kontakt.
Przed schodami tłum przystanął. Z rozmachem puszczono gościa po szerokich
marmurowych stopniach. W ślad za nim zrzucono jego pojazd.
- Drodzy przyjaciele - powtarzał Docent stojąc w drzwiach. - Nie przerywajmy obrad, nie
przerywajmy...
Na powrót zajęto miejsca. Ktoś pozbierał z podłogi kartki referatu i położył je na mównicy,
obok mikrofonów, ktoś inny zmienił wodę w karafce. Gwar powoli ucichł i na' sali zapanował
spokój.
Docent podjął:
- Szanowni zgromadzeni! Serdecznie wszystkich przepraszam za to zajście. Wróćmy
jednak do referatu. Otóż, jak powiedziałem, należy uznać, że nie dysponujemy ani jednym
wiarogodnym dowodem na to, że Niezidentyfikowane Obiekty Latające są pochodzenia
pozaziemskiego. Jest godne ubolewania, że fanatycy UFO odrzucają wszelkie rzeczowe
argumenty i usilnie podtrzymują mit o odwiedzinach z kosmosu, nie przebierając przy tym w
środkach...
Dalsze jego słowa zginęły w powodzi braw i owacji.
LIST
Jak już donosiliśmy, obserwatorium satelitarne OKO-7 w dniu 3 marca br. złowiło trwającą
345 sekund serię słabych sygnałów pochodzących z głębi kosmosu. Z uwagi na częstotliwość
i charakter sygnały te wzbudziły żywe zainteresowanie uczonych. Podjęto badania, w których
udział wzięli deszyfranci, kryptolodzy i specjaliści w zakresie przetwarzania danych. Po
dwóch miesiącach wspólnym wysiłkiem opracowali oni treść "depeszy", która jest w miarę
dokładnym tłumaczeniem złowionych sygnałów kosmicznych.
"Depesza" nie została nadana pod naszym adresem, odebraliśmy ją przypadkowo. Jej pełny
tekst drukujemy poniżej. Luki w tym tekście zawinione są brakiem w naszym języku
odpowiedników określeń stosowanych przez nadawcę oraz nieprzetłumaczalnością pewnych
sformułowań. Stąd wielość uwag translatora.
A oto tekst "depeszy":
Do Centrum... (brak odpowiednika).
W trakcie rekonesansu natknęliśmy się na średnich rozmiarów Obiekt wyekspediowany z
Planety Trzeciej (chodzi o Ziemię). Po szczegółowych oględzinach Obiektu eksperci odkryli
na jego pokładzie, oprócz licznych prymitywnych przyrządów, tabliczkę aluminiowa o
wymiarach... (nieprzetłumaczalne, ale mowa tu o wymiarach 15 na 23 centymetry). Na
tabliczce tej widnieją wizerunki rozmaitych figur geometrycznych oraz samicy i samca z
gatunku najbardziej rozwiniętych istot myślących, jakie zamieszkują Planetę Trzecią. Jeden z
naszych młodych... (brak odpowiednika, ewentualnie chodzi tu o określenie "astrobiolog")
postawił fantastyczną hipotezę, według której rzeczona tabliczka jest listem zaadresowanym
do Inteligencji Kosmicznych. Utrzymuje on, że usytuowane w lewej górnej części tabliczki
dwa okręgi ilustrują połączone w cząsteczkę dwa atomy wodoru, że szyk dziesięciu różnej
wielkości kółek zamieszczonych u spodu jest graficzną wizytówką Układu Słonecznego, a
umiejscowiony pośrodku zestaw figur geometrycznych -- szkicem Obiektu. Znaczenia linii
gwiaździście rozchodzących się obok rzekomego szkicu... (astrobiolog?) nie umie wyjaśnić.
Inną hipotezę postawił... (brak odpowiednika), który posiada najwyższy tytuł naukowy.
Stwierdził on, że omawiana tabliczka nie służy niczemu i że nie warto się nią zajmować.
Hipotezy te zostały jednak obalone. Zespół ekspertów ustalił ponad wszelką wątpliwość, że
wizerunki na tabliczce są ściśle związane z kultem religijnym. Kluczem do ich rozszyfrowania
jest postać samca oraz znajdujący się za nim rysunek rzeczywiście przypominający szkic
Obiektu. Rysunek ten w istocie przedstawia fragment ołtarza ofiarnego, dość często
spotykanego u niemal wszystkich ludów zamieszkujących Galaktykę. Stojący przed ołtarzem
samiec unosi lekko górną kończynę, co w powszechnym rozumieniu, podobnie jak zwisający
mu... (nieprzetłumaczalne), jest wyrazem pokory oraz gotowości oddania swojej samicy w
ofierze. Umieszczona obok rozeta z linii to naturalnie... (brak odpowiednika). Szyk dziesięciu
różnej wielkości kółek wyobraża dziesięć wcieleń naszego bóstwa, z zaznaczeniem, że ofiara
złożona zostanie wcieleniu czwartemu. Dwa usytuowane w lewej górnej części tabliczki kręgi
symbolizują oczywiście dychotomię boskości.
W sumie kompozycja wizerunków na tabliczce jest chaotyczna, jak zresztą cała działalność
cywilizacji zamieszkującej Planetę Trzecią w Układzie Słonecznym. Wszystko wskazuje na to,
że rozwój tej cywilizacji poszedł w niewłaściwym kierunku. Opanowała ona wreszcie technikę
rakietową, ale nadal nie potrafi nawiązać z nami partnerskiego kontaktu. Jej przedstawiciele
zachowują się jak... (nieprzetłumaczalne, prawdopodobnie jest to porównanie do osobników z
ilorazem inteligencji niższym niż 20).
Wydrukowany powyżej tekst "depeszy" pozostawiamy bez komentarza.
PRZYJACIEL
Kończyłem właśnie ubierać choinkę, kiedy rozjęczał się telefon.
- Dobry wieczór - powiedział ciepły alt w słuchawce. - Mówi Spółdzielnia "Gwiazdka". W
dniu dzisiejszym spełniamy po jednym życzeniu każdego obywatela Proszę tylko wymienić
jakieś życzenie.
Nie miałem czasu na żarty, toteż zaproponowałem mojej rozmówczyni, żeby podarowała
mi paczkę papierosów, bo nie chciało mi się wychodzić do miasta.
- Czy pan to mówi poważnie? - zapytała ta kobieta. - Proszę się dobrze zastanowić. Prawie
każdy prosi o coś niezwykłego, o coś, czego w żaden inny sposób nie mógłby osiągnąć. Może
się pan o tym przekonać podchodząc do okna.
- Chciałbym mieć przy sobie chociaż jednego człowieka, który naprawdę dobrze mi życzy -
odpowiedziałem dla świętego spokoju i odłożyłem słuchawkę.
Potem mimo woli podszedłem do okna. Wprost przede mną wyrastała wieża Eiffla, na lewo
od niej, w miejscu niedawnych nieużytków rozciągało się lotnisko dla helikopterów, na
horyzoncie widniały wieżyce seraju. Bliżej mnie i nieco na prawo, za pawilonem opatrzonym
dumnym neonem SZLIFIERNIA DIAMENTÓW, wznosił się statek kosmiczny. U jego
podnóża biegał zaaferowany synek sąsiada. Sąsiad też tam był. Czterech niewolników niosło
go w lektyce w stronę pałacu z wodotryskiem na górnym tarasie.
Z osłupienia wyrwał mnie dzwonek. Rzuciłem się do drzwi, ale na klatce schodowej nie
było nikogo. Tylko obok wycieraczki leżał skromny pakunek. Podniosłem go i odczytałem
treść załączonej karteczki. Brzmiała następująco:
Szanowny Panie! Po wielu perturbacjach udało nam się znaleźć jedynego życzliwego Panu
człowieka. Przepraszamy za drobną zwłokę. Spółdzielnia "Gwiazdka".
Z niedowierzaniem rozwinąłem papier. W środku, wewnątrz prostokątnego pudełka,
znajdowało się lustro.
TELEFON
Od miesiąca, regularnie co noc, gdzieś około drugiej nad ranem dzwonił telefon w moim
mieszkaniu. Niewyraźny męski głos pytał o mnie. Odpowiadałem, że jestem przy aparacie.
- A, to bardzo pana przepraszam - mruczał wtedy mężczyzna i odkładał słuchawkę.
Aż wreszcie tydzień temu, doprowadzony do ostateczności, na zwykłe pytanie odparłem,
że tu nie mieszkam. Mężczyzna pomilczał trochę, a potem rzekł:
- Więc proszę mu powiedzieć, jak przyjdzie, żeby do mnie zadzwonił.
Tego samego dnia poszedłem złożyć skargę do urzędu telefonów. Siedząca za biurkiem
pani zapisała moje nazwisko, po czym spytała o numer mojego aparatu telefonicznego.
Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że jeszcze telefonu nie mam.
- W takim razie założymy panu - oświadczyła urzędniczka.
I założyli. Nazajutrz. Ale dziwna rzecz, od tego czasu tajemniczy mężczyzna przestał do
mnie dzwonić
W ogóle nikt nie dzwoni.
Telefon jest zepsuty.
SKARB
Kolega wbił łopatę z rozmachem.
- To tu - powiedział. - Dokładnie w tym miejscu.
- Na pewno? - spytałem.
- Na pewno - kolega podsunął mi szkic. - Popatrz. Właśnie tu znajduje się ten skarb.
Raźno wzięliśmy się do roboty. Po jakiejś półgodzinie, gdy góra odrzuconej ziemi zakryła
nas zupełnie, poczułem, że łopata uderzyła o coś twardego.
- Jest - wysapałem.
Zaczęliśmy pracować gołymi rękami. Po chwili ukazało się nam bogato inkrustowane
wieko.
- Więc tak - powiedział kolega. - Mamy go. Skrzynia była długa i piekielnie ciężka.
- Nic dziwnego - skomentowałem. - Złoto i kamienie szlachetne.
Gdy wyciągnęliśmy ją na wierzch, podważyłem łomem przerdzewiały zamek, a kolega
otworzył wieko. Na dnie skrzyni leżała młoda dziewczyna ubrana dość dziwnie.
- Nie ma żadnych skarbów - powiedziałem rozczarowany.
- To chyba jakaś pomyłka - kolega ponownie zaczął studiować pożółkły szkic. - Nic z tego
nie rozumiem.
- A kto to w ogóle jest? - spytałem wskazując dziewczynę.
- Nie znam jej - odparł kolega. Pochylił się nad nią i przytknął jej lusterko do ust.
Zmatowiało. - Żyje.
Staliśmy bezradni, gapiąc się na dziewczynę. Nagle, nie wiadomo skąd, przybiegł syn
sąsiadów, wścibski szczeniak.
- O - powiedział. - Śpiąca Królewna.
- Kto?
- Śpiąca Królewna - powtórzył ten wścibski szczeniak. - Jak się ją pocałuje, to ona się
zbudzi.
- Naprawdę? - spytałem.
- Jasne. Było o tym w takiej jednej książce.
- A jak się zbudzi, to co? - spytał kolega. Szczeniak podrapał się po łepetynie.
- No, to ten, co ją pocałował, zostanie królem. I tego... i pojmie ją za żonę.
- Koniecznie?
- Koniecznie.
Spojrzałem na kolegę, a kolega na mnie. Potem wygoniliśmy szczeniaka do domu.
Poczekaliśmy, aż zniknie nam z oczu i zakopaliśmy skrzynię z powrotem. Tylko dużo głębiej.
ODPOWIEDŹ
Najpierw nieco historii.
Kilkadziesiąt lat temu, pewnego październikowego dnia, kiedy na Pustyni Mojave
przeprowadzano doświadczenia nad promieniowaniem flory, przyrządy zarejestrowały
gwałtowny i niczym nie uzasadniony wzrost aktywności badanych roślin. Trwał on krótko,
poszukiwanie jego przyczyn - przeciwnie: wiele tygodni upłynęło, zanim ustalano, zresztą
przypadkowo, że bodźce, które pobudziły rośliny do silnego zwiększenia promieniowania,
napłynęły z gwiazdozbioru Wielkiej Niedźwiedzicy. Podówczas znany był już "efekt
Backstera" i wiedziano, że rośliny, aczkolwiek nie myślą, potrafią reagować. Wiedziano też,
że bodźcami wywołującymi reakcje u roślin są bodźce napływające ze świata natury
ożywionej, zwłaszcza ze świata zwierząt i przede wszystkim - ludzi. Nie znano jednak
nośnika tych bodźców. Uczeni nadali im nazwę "sygnałów biologicznych" i upatrywali w
nich przyszłej formy kontaktu z cywilizacjami pozaziemskimi.
Upłynęło niemal ćwierć wieku, zanim Jack Swatta ogłosił drukiem swoją pracę naukową
zatytułowaną "Pasmo fito". Nie tylko określił w niej charakter sygnałów biologicznych, ale
zamieścił także opis Urządzenia pozwalającego modulować natężenie promieniowania
emanowanego przez rośliny. W pracy swojej Jack Swatta udowodnił, że sygnały biologiczne
spowinowacone są z falami przenoszącymi myśli i że rozchodzą się z prędkością większą
aniżeli światło.
"Za pośrednictwem pasma fito - napisał on - można realizować natychmiastowe połączenia
na dowolne, nawet astronomiczne odległości."
Praca Jacka Swatty wzbudziła zrozumiałe zainteresowanie naukowców i została nader
życzliwie przyjęta przez kontynuatorów Programu Ozma poszukujących rozumnego życia we
wszechświecie. Powołując się na tę pracę i na teorię Buttlara głoszącą, że pozaziemskie
cywilizacje wykorzystują w łączności sygnały biologiczne, kontynuatorzy owi zwrócili się do
rządu z prośbą o przyznanie im subwencji na budowę urządzenia opisanego w "Paśmie fito".
Za jego pomocą i za pomocą specjalnie wyhodowanych roślin postanowili oni nawiązać
międzygwiezdny kontakt. Rejonem, w który zamierzyli wysłać pierwszą informację, był
oczywiście rejon gwiazdozbioru Wielkiej Niedźwiedzicy.
Rząd przyznał subwencje i urządzenie Swatty zostało skonstruowane. Pomyślnie też
przeszło wszelkie próby. Niemniej upłynął rok, zanim dokonano owego doniosłego
eksperymentu. Tyle bowiem trwało opracowanie lingua cosmica, który przekształcony w
urządzeniu Swatty na bodźce nadawał rytmowi zmian promieniowania emanowanego przez
rośliny cechy języka komunikatywnego. Inauguracyjną informacją, którą w paśmie fito
zdecydowano się wysłać w kosmos, był lapidarny komunikat manifestujący obecność ludzi
we wszechświecie.
Odpowiedź nadeszła zaskakująco szybko. Zastała sformułowana w tym samym lingua
cosmica, w którym nadano inauguracyjny komunikat. Urządzenie Swatty przeanalizowało
i rozszyfrowało zmodulowane sygnałami z kosmosu natężenie promieniowania roślin i na
ekranie dekodera ukazał się tekst, którego fragmenty przytaczam poniżej:
Witamy w Kosmicznej federacji nowych braci. Jesteśmy ogromnie radzi, że na kolejnej
planecie rozwinęło się życie rozumne (...) Przypuszczamy, że wasz rozwój przebiegał
podobnie do rozwoju braci z innych systemów. Wnosimy przeto, że oprócz was na waszej
planecie rozwinęły się również wielokomórkowe, cudzożywne organizmy zdolne do ruchu,
niewykluczone, że myślące (...) Z własnego doświadczenia wiemy, jak żmudna jest walka ze
światem zwierzęcym, toteż niebawem podamy wam skuteczny sposób jej prowadzenia,
gwarantujący radykalne wyeliminowanie najbardziej agresywnych gatunków tego świata,
zwłaszcza gatunków myślących.
Ufam, że powyższy tekst zaspokoi ciekawość tych, którzy od miesięcy pytają, co się stało z
urządzeniem Swatty i z całym Programem Ozma.
OGRÓD BOTANICZNY
Kiedy pan A.B. przyszedł do dentysty, był siny ze zdenerwowania. Starał się nie otwierać
ust, żeby lekarz nie zobaczył ostatniego pieńka, który zżarty starością rozlatywał się powoli,
ale z zadziwiająca konsekwencją.
- To jak mam zbadać pańskie zęby? - zasmucił się dentysta.
Chwilę trwało przekomarzanie, aż stanęło na tym, że lekarz usunął ząb najbliższy, bez
zaglądania głębiej. Pan A.B. miał szczęście - był to akurat ten bolący, i może historia ta
dobiegłaby finału, gdyby na miejscu wyrwanego zęba nie zaczął wyrastać młody dąbczak.
Początkowo pan A.B. był tym faktem szczerze ubawiony, później nieco zażenowany, a w
końcu mocno się zmartwił. Koledzy z pracy, od dawna przyzwyczajeni do widoku pana A.B.
ze słomką bądź trawką w ustach, nie zwracali na niego uwagi nawet wówczas, kiedy pęd
osiągnął grubość ramienia rozwiniętego chłopa. Tylko dyrektor, mijając pana A.B. któregoś
dnia na korytarzu, mruknął:
- Czy pan czasem nie przesadza?
Po miesiącu dąbczak dojrzał, zrzucił żołędzie i koledzy wreszcie spostrzegli, że coś nie tak.
Zaczęli dawać najprzeróżniejsze rady, jak usunąć drzewko. Pan A.B. jednak nie chciał ich
słuchać. Dąb, chociaż młody, miał piękne cieniste liście, które wspaniale chroniły przed
słońcem.
- Problem nie w tym, jak się tego pozbyć - powiedział pan A.B. - Ale skąd się to wzięło?
- Na pewno od żucia tych świństw - odparł kierownik działu. - Co pan ostatnio żuł?
Okazało się, że ostatnio pan A.B. żuł gałązkę dębu. Sprawa została wyjaśniona i dano jej
spokój. Dopiero po miesiącu, kiedy obok dębu zakiełkowała pinia i kakaowiec, zaczęły się
plotki. Najwięcej do powiedzenia miała księgowa, mieszkająca na tej samej klatce co pan
A.B.
- On dostaje przesyłki z zagranicy - oznajmiła wszem. - Podobno sprowadził nasiona palmy
kokosowej.
Pan A.B. nie dementował plotek, lecz rósł wraz że swymi drzewkami. Równocześnie z
pojawieniem się pierwszych pędów baobabu złożył wypowiedzenie. Dyrektor zrazu czynił
mu trudności, ale kiedy otrzymał kosz orzechów kokosowych i obietnicę załatwienia drewna
hebanowego na boazerię, ustąpił, a nawet podpi-sał trzymiesięczną odprawę.
Tymczasem pan A.B. każde wolne popołudnie spędzał na słońcu, nadal rosnąc. W dni
pochmurne naświetlał drzewka kwarcówką i soluksem. Po niespełna kwartale własnoręcznie
wykonał tablicę z napisem:
OGRÓD BOTANICZNY
wstęp - 10 zł, młodzież - 5 zł
I udał się za miasto.
Od tej pory nastały dla niego dobre dni. Wprawdzie wandale wybili mu przednie zęby, ale
na ich miejscu wyrosły dwa cyprysy.
Sezon trwa cały rok. Zimą, chociaż drzewa są owinięte w słomiane chochoły, ludzie często
odwiedzają pana A.B., bo pomiędzy drzewami urządzili, sobie ośrodek sportów zimowych.
Jest tu skocznia i tor saneczkarski, a pan A.B. ma z tego korzyść podwójną. Nie tylko
bierze pieniądze za leżenie, ale i życie niewiele go kosztuje. W gorączce zabawy co rusz
któryś z malców zażywających sanny traci poczucie kierunku i zjeżdża w przeciwną stronę
niż należało.
ASTRALNY GWAŁCICIEL
Asystująca pewnej personie jako "dama do towarzystwa" SYLVIA GIROMBIE
(pseudonim Hellada) wywołała publiczne zgorszenie i doprowadziła do skandalu - informuje
nasz korespondent. - Na oczach zgromadzonej elity, wydając namiętne jęki i ekstatyczne
westchnienia, osunęła się na dywan, po czym odegrała solo scenę kopulacji, zakończoną
wstrząsającym orgazmem. Uczestnicy bankietu przeżyli szok.
Dużo spokojniej zareagowała policja. Raportów o podobnych zdarzeniach zebrano już
kilkanaście i to z różnych stron kraju. Zawsze dotyczyły kobiet, które bez pruderii
prezentowały swoje powaby w magazynach dla panów. Ten kolejny raport załączono do
poprzednich i poddano komputerowej analizie.
W jednej z popularnych popołudniówek autor zasugerował tezę o wybuchu nowej,
tajemniczej epidemii. Zdaniem poważniejszej prasy, chodzi wyłącznie o reklamę.
- O jaką do cholery reklamę? - oburza się główna bohaterka ostatniego skandalu. - Czy ja
muszę jeszcze cokolwiek reklamować? Czytelnicy męskich magazynów mają wgląd nawet w
moje migdałki, można chyba powiedzieć, że znają mnie na wylot. Jest to raczej antyreklama,
bo jako dziewczyna do towarzystwa straciłam wiarygodność i dobrą reputację. A poza tym,
zostałam wzięta siłą i zgwałcona!
Replika ta spotkała się z powszechnym niedowierzaniem. Po niedawnym ekscesie bowiem,
w oczach wielu mężczyzn atrakcyjność Hellady znacznie wzrosła, czego sama
zainteresowana powinna być całkowicie świadoma. Mało też kto wierzy w użycie wobec niej
siły. No bo niby jakiej?
- Dokładnie wiem, co się wtedy ze mną działo - zaprotestowała Hellada na łamach jednego
z tygodników. - Ten drań po prostu mnie opętał i zniewolił. Wprawdzie go nie widziałam, ale
czułam, aż za dobrze, jak w rzeczywistości, chociaż było to o wiele bardziej przyjemne. I w
żaden sposób nie mogłam temu zaradzić. Musiałam tańczyć z nim w rytm muzyki.
W przypadku panny Sylvii psychiatrzy dopatrzyli się objawów ostrej neurozy i zachowań
typowych dla osobowości histerycznych. Policja jednak, po wysłuchaniu zeznań Hellady
sporządziła portret pamięciowy niewidzialnego gwałciciela. Ujawniono przy tym, że tylko w
nieistotnych szczegółach różni się on od wcześniej zrekonstruowanych podobizn.
- Nie potrafię tego wytłumaczyć w racjonalny sposób - oświadczył oficer dochodzeniowy. -
Te kobiety nie utrzymywały ze sobą żadnych kontaktów, nie mniej ich relacje są prawie
identyczne. Nie ma wątpliwości, że ta kolekcja portretów pamięciowych przedstawia tego
samego sprawcę. Co więcej, gdy ułożymy je w chronologicznym porządku, widać jak w ciągu
ostatnich pięciu miesięcy rosły mu włosy i jak zapuszczał wąsy.
Z powodu braku dowodów winy, sprawie tej na razie nie nadano oficjalnego biegu.
Natomiast zbliżony do kręgów okultystyczno-spirytystycznych odłam prasy, spekuluje na
temat osobnika o unikalnych zdolnościach, który w trakcie przeglądania wiadomych
magazynów wyobraża sobie zabawy erotyczne z modelkami i telepatycznie indukuje własne
fantazje w umysłach "ofiar".
- A skoro już mowa o reklamie - kończy Hellada swoją wypowiedź prasową - to owszem,
zamierzam wszystko nagłośnić. Liczę, że mój prześladowca usłyszy mnie i... wróci!