JACEK SAWASZKIEWICZ
Eskapizm
CZĘŚĆ PIERWSZA
Emmelinie Raya
Ziemia
I
“Nazywam się Mikę Cesara. Jestem pilotem statków kosmicznych, klasy S, obecnie w
stanie spoczynku. Mam 45 lat i na koncie sto czterdzieści dwa miesiące spędzone poza Ziemią.”
Upuściłem długopis na biurko i ścisnąłem oburącz głowę. W domu panowała cisza - w
każdym razie żaden hałas nie docierał tu, do mojego gabinetu mieszczącego się na piętrze. Blat, o
który opierałem łokcie, zaścielały papiery, spod nich wyglądał sfatygowany od częstego
wertowania egzemplarz mojej powieści pod przemądrzałym tytułem “Katharsis”, w prawym rogu
piętrzył się stos kartek zapisanych ręcznie, z mnóstwem skreśleń i także ręcznie naniesionych
poprawek, lewy zajmowała napoczęta ryza. Szyby w regale bibliotecznym były odsunięte, a całą
powierzchnię podłogi, oprócz ścieżki łączącej fotel z drzwiami, pokrywały kule zmiętego papieru i
ściągnięte z półek regału książki otwarte tak, jak je swego czasu pozostawiłem tam, na dywanie.
Ten dywan, który Leslie zamówiła w najelegantszym salonie meblowym Zurychu wkrótce po
naszym powrocie z “litanii”, przez ostatnie miesiące ucierpiał bardziej aniżeli w ciągu
poprzedzających je trzech lat: leżąc na nim zagrzebany w książkach i wydzierając z niego włosie,
wielokrotnie dawałem upust swojej nie znajdującej literackiego ujścia pasji twórczej.
Przyszedłem tutaj zaraz po śniadaniu i jedynym efektem dwugodzinnego ślęczenia nad
kartką były te trzy wiersze idiotycznego tekstu. Wyprostowałem grzbiet. Powinienem zrobić
przerwę, inaczej nie ruszę z miejsca.
Świergot brzęczyka osadził mnie w fotelu. Przycisnąłem guzik wideofonu stojącego na
stoliku przy biurku.
- Halo.
- Czy to numer 4427? - Natychmiast poznałem głos Emmeliny, mojej pierwszej żony.
Dzwoniła z automatu telefonicznego, bo ekran wyświetlał mi znak nieosiągalności wizji.
- Tak - potwierdziłem - to numer 4427 i rozmawiasz z Mike'em.
- Och, Mikę, jakże się cieszę. - Jej głos rzeczywiście na to wskazywał. - Jestem w
Breshoven.
- Domyślam się. - Emmelina, jeżeli dzwoniła z innego miasta, miała zwyczaj, sprawdzając
numer, wymieniać także numer kierunkowy. - Przypomniałem jej o tym.
- Pamiętasz? Że ty pamiętasz o takich drobiazgach, Mikę! Więc jestem w Breshoven od
pięciu minut i dzwonię z dworca. Miałam zadzwonić później, z hotelu, ale na widok tych kabin
telefonicznych nie mogłam się powstrzymać.
Było jasne, że liczy na zaproszenie, i że tak czy owak wprosi się do nas, nawet gdybym na
ten weekend wybierał się z Leslie za granicę.
- Ufam - powiedziałem - że za następne pięć minut zobaczymy cię w naszym domu. Twój
pokój jest wolny.
Przez chwilę udawała, że się waha.
- Jesteście strasznie mili, dziękuję. Przyjadę po południu, jak tylko załatwię swoje sprawy.
Tymczasem wyślę do was bagaże.
Za dobrze ją znałem, by jej uwierzyć, że poza moim domem ma na terenie Breshoven
cokolwiek do załatwienia, ale wstrzymałem się od komentarzy. Powiedziałem jedynie, że będziemy
na nią czekać z niecierpliwością, czym zaspokoiłem jej próżność.
Leslie była w patio, gdzie od kilku tygodni trudziła się nad monumentalną mozaiką mającą
w nieodległej przyszłości ozdobić dno basenu. Ubrana w zniszczony kombinezon klęczała obok
hałdy płaskich, różnokolorowych kształtek z tworzywa sztucznego, pochylając się nad rozłożonym
projektem mozaiki.
Zszedłem do niej i stanąłem na kamiennej posadzce patio.
- Lee - powiedziałem.
Przywołała mnie gestem ręki.
- Popatrz - trzonkiem pędzla upapranego w bezbarwnym kleju dotknęła wizerunku Ortrosa
o pałających ślepiach i zjeżonej sierści. - Popatrz na to bydlę. Na jego ogon. Coś z nim jest chyba
nie tak?
Projekt, wykonany samodzielnie przez Leslie, w skali 1:10, przedstawiał stworzenia rodem
z mitologii. Był tam gryf i hydra lernejska, Stymfalidy, Pegaz, Meduza, Chimera, Cerber - ta
menażeria rozmieszczona na obwodzie zwracała łby, dzioby i pyski w stronę koła naszkicowanego
pośrodku projektu. W tym miejscu z dna basenu wyrasta marmurowa fontanna; Leslie umyśliła do
jej wierzchołka przymocować posążek satyra.
- Co? - zapytała spoglądając na mnie z dołu. - Mikę.
- Właśnie rozmawiałem z Emmelina - odrzekłem. - Jest w Breshoven.
Chrupnęło jej w stawach, kiedy dźwigała się z ziemi.
- Z Emmelina?
- Zadzwoniła prosto z dworca, żeby mi powiedzieć, że jeszcze nie wynajęła pokoju w
hotelu, więc zaprosiłem ją do nas.
Spod grzywy brązowych kędziorów, które spadły jej na czoło, Leslie patrzyła na mnie
ściągając usta.
- Naturalnie. - W tym słowie nie było ironii, raczej akceptacja.
Już w trakcie naszej powrotnej podróży z “Titanii” dowiedziała się o Emmelinie i o mnie
niemal wszystkiego. Później, przez cztery lata naszego małżeństwa, poznała Emmelinę osobiście.
Znała również mój krytyczny stosunek do własnej przeszłości i nigdy nie dała dowodu na to, że jest
o moją przeszłość zazdrosna. Ta nutka rezygnacji w jej głosie była wyrazem niechęci nie do
Emmeliny jako mojej eks-małżonki, ale do osoby o nazwisku Emmelina Raya w ogóle.
- Sądzisz - podjęła z namysłem - że ona tu przyjechała ze względu na Nepa?
To niespodziewane pytanie wytrąciło mnie z równowagi.
- Lee - powiedziałem - przecież obiecałaś. Obiecałaś nie mówić o Nepie ze mną, dopóki nie
skończę tej książki.
Schyliła się, by wetknąć pędzel do kubełka z klejem, a potem wsunęła mi dłoń pod pachę.
- Obiecam ci to znowu, kotku, ale powiedz, czy jej chodzi o Nepa?
- Jej zawsze o coś chodzi. Na razie chodzi jej o to, żebyśmy na nią czekali ze wzbierającą
tęsknotą. Dlatego najpierw przyśle swoje bagaże, a sama zjawi się po południu. Albo wieczorem,
żeby nasza radość na jej widok na pewno już sięgnęła szczytu. I będzie się naprzykrzać cały
weekend.
Leslie puściła moje ramię.
- O Boże! Dzisiaj piątek, a ja nic nie mam. Absolutnie nic. - Odgarnęła włosy z czoła. -
Pojedziesz ze mną po zakupy? Nie, lepiej zostań. Ona może przyjechać przed moim powrotem.
Pomyślałem, że oto nadarza się kolejna okazja do wykazania Leslie, że pomoc domowa jest
nam jednak niezbędna, ale natychmiast zabrzmiała mi w uszach jej stereotypowa odpowiedź: “Nie
chcę tutaj żadnej obcej baby”. Toteż mruknąłem tylko:
- Zostanę - i oboje ruszyliśmy do domu.
W holu wyprzedziła mnie i pobiegła się przebrać - trochę niezgrabna w pantoflach bez
obcasów i w zbyt obszernym kombinezonie. Chwilę tam stałem, u podnóża schodów, nadsłuchując
odgłosów jej krzątaniny i rozważając, czy mimo wszystko nie wybrać się z nią do miasta: to
irracjonalne, ale od jakiegoś czasu czułem się nieswojo, kiedy zostawałem w tym domu sam.
Ostatecznie zagoniłem się do pracy.
II
Usiadłem za biurkiem i sięgnąłem po swoją książkę. Otworzyłem ją na stronie, gdzie ze
znamiennym dla zadurzonego cymbała sentymentalizmem opisałem drobiazgowo swoje spotkanie
z Emmelina w Bergamo. Od tamtego spotkania upłynęło już pięć lat, w ciągu których Emmelina
odwiedziła nas - Leslie i mnie - trzykrotnie.
Przypomniałem sobie pierwszą z tych trzech wizyt i zachowanie Emmeliny, kiedy po
wejściu do salonu zobaczyła Leslie Leeport odzianą w kusy, wydekoltowany szlafroczek.
Nieuchwytny cień przemknął przez jej twarz - może niedowierzania i zawodu, a może niemiłego
zaskoczenia i wzgardy. Zapewne uszłoby to mojej uwagi, gdybym nie obserwował jej tak chłodno,
bo w następnej sekundzie Emmelina promieniowała życzliwością.
- Poznaję panią - powiedziała do Leslie, zdobywając się na sympatyczny uśmiech. - Lee
Scarlet zna dzisiaj cały świat.
Kiedy indziej byłbym zakłopotany tą sytuacją, chociaż wtedy już od blisko trzech lat
byliśmy z Emmelina rozwiedzeni. Każdy normalny psychicznie mężczyzna na moim miejscu
czułby się trochę tak, jakby to wciąż prawowita żona przyłapała go z kochanką, ale stan mojej
psychiki daleko odbiegał od normy. Miałem za sobą dwieście siedemdziesiąt dziewięć dni podróży
w kosmosie, dramatyczne przejścia na “Titanii” i miesiąc pobytu w obozie readaptacyjnym, który
słuszniej nazwać by było planem filmowym, co zresztą odnotowałem w swoim dzienniku.
“Fama głosi, że do obozów readaptacyjnych dziennikarze nie mają wstępu. I
prawdopodobnie tak jest wszędzie za wyjątkiem tego obozu. Tutaj część pomieszczeń biurowych
wręcz przysposobiono do potrzeb telewizji i prasy. Wszyscy troje: Leslie Leeport, Jurg Hoestróm i
ja - od tygodnia odpowiadamy na identyczne pytania stawiane dziesiątki razy przez rozmaitych
ludzi, którzy traktują nas niczym egzotyczne zwierzęta. Wczoraj wieczorem jeden z owych
bucowatych kamerzystów pijany zaczepił mnie w kasynie i spytał:
- Ty, stary, jak to jest z tymi dupami tam, na stacjach? Robią wam grafik ciupciania, czy
co?”
Byłem po prostu znużony. Wprawdzie miałem świadomość tego, co się wokół dzieje, ale
pozostawałem niezaangażowany. Obojętnie przyglądałem się Emmelinie i nawet rozbawił mnie
fakt, że popełniła niezręczność ledwo otworzyła usta.
- Nazywam się Leslie Leeport - oznajmiła Leslie z naciskiem.
- Wielki Boże! - powiedziała Emmelina. - Skąd mi się przyplątało to nazwisko: Lee Scarlet?
Przepraszam. - Nie tracąc kontenansu szturchnęła mnie w bok. - Mikę, mam się przedstawić sama?
- Ja panią znam - wtrąciła Leslie. - Mikę opowiadał mi o pani i pokazywał mi pani
fotografie.
- Och.
Najwyraźniej ucieszyła się, że przechowuję tamte zdjęcia. Wolała, oczywiście, jeśli ludzie
znali ją z pomostu i prospektów, lub bodaj z filmu porno, ale tej prostodusznej osóbce o nazwisku
Leslie Leeport i dziwacznym zawodzie, przebywającej miesiącami poza zasięgiem reklam, mogła
wybaczyć, że na jej widok nie wpadła w zachwyt.
Przy kolacji obserwowałem ją nadal. Milczałem ograniczając się do roli bezstronnego
słuchacza i widza. Leslie i Emmelina zachowywały się wobec siebie nienagannie. Obie
dokonywały rozpoznania i zwlekały z rozpoczęciem tej niejako podskórnej walki o dominację, co
zwykle towarzyszy spotkaniu rywalek.
- Nie - mówiła Leslie - Jurg prosto z obozu poleciał czarterem do Szwecji. Ma tam rodzinę.
- Nietrudno go zrozumieć.
Była to pierwsza aluzja, dostatecznie wymowna, by ją rozszyfrować - pod adresem Leslie.
Z obozu readaptacyjnego wypisano nas przed tygodniem i bezpośrednio stamtąd ja i “urocza panna
Leeport”, jak ją pieszczotliwie zwano w prasie, udaliśmy się do mojego domu w Breshoven. Leslie
regularnie telefonowała do swoich rodziców w Anglii, o tym jednak, żeby pojechać do nich, na
razie nie myślała. Emmelina miała jej to za złe.
- Istotnie - przyznałem - nietrudno go zrozumieć. Szwecja to jedno z nielicznych państw,
gdzie dziennikarze są w miarę taktowni.
Nie chciałem zostawiać Leslie samej na placu boju, ponieważ jeszcze zaczęłaby się
tłumaczyć przed Emmelina, a tłumaczyć się przed Emmelina doprawdy nie miała obowiązku.
- Było już z nim tak, że w pobliżu kamery rozglądał się za młotkiem.
Wstałem od stołu i cicho nastawiłem radio na lokalną stację. Nadawano II Symfonię
Edwarda Speela.
Emmelina odłożyła widelec na talerz.
- Zwykła kokieteria. Tacy, co uciekają przed kamerą, najczęściej są rozgoryczeni, jeżeli
kamera ich nie złapie.
- Owszem - powiedziała Leslie - do pewnego stopnia każdego cieszy powszechne
zainteresowanie jego osobą, ale to, co z nami wyprawiano...
- Ja myślę, że cieszy! - przerwała jej Emmelina. - Oglądałam panią na wszystkich sześciu
kanałach telewizji szwajcarskiej.
Wdały się w dyskusję na temat metod pracy dziennikarzy, a ja chłonąc muzykę z radia
wspomniałem wrażenie, jakie zrobiła na mnie Leslie, kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy tuż
przed naszym lotem na “Titanię”, w sali restauracyjnej Ośrodka Kosmicznych Statków
Załogowych. Po obiedzie, który zjadłem wraz z pozostałymi członkami grupy “Emergency”, tak
napisałem w swoim dzienniku o pannie Leeport:
“To Emmelina. To Emmelina, gdy miała dwadzieścia pięć lat. Te same rysy, oczy, włosy, ta
sama figura, ten sam głos i sposób poruszania się. Ale jest bardziej żywa i dziewczęca, choć
nieśmiała. No i ma 25 lat. Najwyżej 26.”
W rzeczywistości Leslie miała wtedy lat dwadzieścia osiem. A podczas tej wstępnej
konfrontacji obu pań mogłem stwierdzić, że w innych punktach myliłem się także.
Leslie - myślałem - przede wszystkim nie jest tak okropnie chuda. Nos ma prosty,
delikatniejszą oprawę oczu, pełniejsze wargi, bardziej zaokrąglony podbródek i cieplejszą barwę
głosu. W rysach Leslie i Emmeliny można by się doszukać podobieństwa, ale jest to podobieństwo,
jakie zachodzi w obrębie jednego typu urody.
Poprzez cichnącą symfonię Speela przebił się świergot wideofonu. Emmelina urwała w pół
zdania, spoglądając na mnie z roztargnieniem. Przeniosłem wzrok z obu kobiet na aparat
świergoczący w rogu salonu i powiedziałem:
- Odbiorę na górze.
Drugi wideofon zainstalowany był w dawnym buduarze Emmeliny. Usiadłem na łóżku, na
którym przed laty “człowiek o dokładnie pięciuset twarzach, najlepszy spec w swojej branży”
beztrosko zerżnął mi żonę. Telefonowano z redakcji “Orbity”. Jakoś skojarzyłem tę opanowaną
twarz na ekranie z .ruchliwą twarzą reportera poznanego rok wcześniej na korytarzu budynku “C”
Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych. Dzwonił w sprawie mojej pisemnej relacji z pobytu
w komorze ciszy. Przepraszał, że tak długo wstrzymywali się z jej opublikowaniem.
- W zasadzie nie mamy do niej zastrzeżeń, ale chyba nie zaszkodziłoby bardziej ujawnić
osobowość bohatera. Podretuszować jego portret psychologiczny.
Był to pretekst, o czym miałem się zaraz przekonać.
- Tak - odrzekłem. - Chętnie przejrzę ten tekst przed oddaniem go do druku.
Wtedy powiedział uśmiechając się chytrze:
- Może zainspiruje to pana do napisania drugiej relacji. Z kosmosu. Z pobytu na “Titanii”.
Myślałem o tym, kiedy specjaliści różnych dziedzin torturowali mnie pytaniami w obozie
readaptacyjnym. Zresztą od dnia startu naszej grupy na “Titanię” nosiłem się z zamiarem opisania
tej wyprawy, nieszczęsnej wyprawy “Emergency”.
- Mam taki zamiar - poinformowałem mojego rozmówcę.
Zamrugał oczami krótkowidza.
- Znakomicie! - Przez chwilę było w nim coś z tamtego entuzjastycznego młodzieńca, który
dopadł mnie na korytarzu w OKSZ. - Znakomicie. W poniedziałek wysyłamy panu zaliczkę i
pański tekst. Niczego nie sugeruję, ale gdzieniegdzie wyczuwa się, że autorowi zabrakło odwagi,
aby powiedzieć wszystko do końca.
Uzgodniliśmy, że skontaktuję się z nim po przejrzeniu maszynopisu, powiedzieliśmy sobie
grzecznie “do widzenia” i zszedłem do pań. Leslie i Emmelina siedziały milczące i zachmurzone
nad winem, za oknami szarzał zmierzch, a radio nadawało poezję Arnta Roussela. Posępne wiersze
harmonizowały z atmosferą panującą w salonie. W tę atmosferę zanurzyłem się jak w odmładzającą
kąpiel.
Następnego dnia Emmelina wyjechała. Była to jej jedyna wizyta, której cel pozostał dla
mnie niejasny do dzisiaj.
III
Wyjąłem z ryzy czysty arkusz papieru i położyłem go przed sobą. Napisałem:
“W gruncie rzeczy nie ma powodu, dla którego nie mógłbym na wstępie zacytować
fragmentu wybranego z mojej pierwszej książki. Nawet sensownie by było rozpocząć niniejszą
opowieść od tego, co wyznałem o sobie Emmelinie, gdy z przyjęcia u Joan Vince prowadziła mnie
do swego mieszkania, aby tam do świtu formować nasz przyszły związek.”
Przekreśliłem ostatnie zdanie, to o formowaniu związku, ponieważ zawierało niepożądany
akcent humorystyczny, i dopisałem:
“Dzisiaj, po odpowiedniej aktualizacji danych, mój życiorys”
Zmiąłem kartkę i cisnąłem ją na dywan celując w stado kuł papierowych pod regałem.
“Odpowiednia aktualizacja danych” - cholera, czy to ma być jakiś rocznik statystyczny, czy
co?
Machinalnie wyciągnąłem rękę po nowy arkusz i nagle poczułem znajomy ucisk w
skroniach. Krótkotrwały, tępy ból promieniujący od gałek ocznych przeszył mi czaszkę i straciłem
zdolność rozróżniania szczegółów. Zaczynała się zwykła reakcja.
Nie próbowałem przeciwdziałać. Blat biurka wirował ospale; kontury zaścielających go
kartek zlały się ze sobą i utworzyły białą płaszczyznę, która powoli znieruchomiała.
Tym razem obraz pojawił się szybko. Zobaczyłem skrawek naszego ogrodu i brukowaną
ścieżkę wychodzącą na chodnik, zroszoną w połowie wodą z ogrodowego pulweryzatora.
Zaparkowana przy krawężniku granatowa taksówka miała otwarty bagażnik. Kierowca, tęgi
mężczyzna w uniformie i w czapce z zadartym daszkiem, przeciskał się przez wąską furtkę,
taszcząc dwie wielkie walizy: jedną z czarnej skóry, pstrokatą od nalepek, drugą z brezentu w
czarno-czerwoną kratę.
Od ulicy dał się słyszeć pisk opon i znów siedziałem przy zasłanym papierami biurku.
Ucisk w skroniach zelżał. Przetarłem oczy i potrząsnąłem głową. Wizja trwała kilkanaście sekund,
ale była wyjątkowo realistyczna.
Wstałem i zszedłem do holu. W pokoju obok stukały obcasy Leslie zbierającej się do
wyjścia. Niewątpliwie szukała kluczyków od swojego samochodu, które jeżeli nie tkwiły w
stacyjce, mogły znajdować się w dowolnym punkcie tego domu - nie wyłączając kominka czy
lodówki. Najprawdopodobniej jednak znajdowały się one w kieszeni jej kombinezonu, bo Leslie
jadąc przedwczoraj po klej do kształtek ubrana była właśnie w kombinezon.
Pchnąłem drzwi frontowe. Z ganku brukowana ścieżka wyglądała tak, jak w mojej wizji.
Bagażnik granatowej taksówki zaparkowanej przy krawężniku był otwarty, a tęgi kierowca
objuczony walizami forsował furtkę.
- Pan Mikę Cesara? - zapytał.
- Tak.
Wcisnął się wreszcie do ogrodu i stanął przed gankiem.
- Panna Raya - powiedział - poleciła mi te rzeczy przywieźć tutaj. Ulica się zgadza i numer
też.
- Wszystko się zgadza - potwierdziłem. - Proszę to wnieść do holu.
Musiał obrócić w sumie trzy razy, by opróżnić bagażnik. Ustawił walizki pod ścianą,
równo, parami - sześć sztuk, każda w innym fasonie i każda z dyskretnie, niemniej trwale
nadrukowanym złocistym monogramem: ER. Ta z czarnej skóry, najbardziej wysłużona, pamiętała
jeszcze okres świetności swojej pani. Zdobiące ja nalepki firmowe reprezentacyjnych hoteli
europejskich były już nieco starte i dzięki temu straciły efekciarski wygląd.
- To piękna kobieta - powiedział kierowca, kiedy wręczałem mu zapłatę. - Piękna i
szykowna. Panna Raya.
Schował pieniądze, czubkami palców dotknął daszka czapki i wyszedł na ulicę. Patrzyłem,
jak zatrzaskuje bagażnik i wsiada do swojej taksówki. W myślach plątały mi się jego słowa. I nie
mogłem odmówić sobie przyjemności powtórzenia ich na głos:
- Panna Raya.
- Panna Raya? - Za moimi plecami Leslie wykręciła tułów i wciągając brzuch zapięła
spódnicę na biodrze. - No, w każdym razie witamy jej lepszą połowę. Sześć waliz! Panna Raya.
Pochyliła się nad nimi, by odczytać napisy na nalepkach.
- Ho, ho, nawet hiszpański “Osculor”.
“OSCULOR - hotel dla nowożeńców i zakochanych” - tak go reklamowano w
przewodnikach, rozdzielając oba pojęcia, jakby zakładano, że nowożeńcy niekoniecznie muszą być
zakochani. W tym eleganckim drogim ponad wszelkie wyobrażenie hotelu spędziliśmy z Leslie
trzy doby z naszego miodowego miesiąca - trzy doby, które powinny zostać uwiecznione w
kronikach “Osculoru”. Ale nie myślałem teraz o nich. Leslie westchnęła.
- Jesteś pewny - spytała prostując się - że ona tu przyjechała tylko na weekend? - Stanęła do
mnie przodem. - Sześć waliz! Gdybym była złośliwa, tobym powiedziała: petitmaitre.
- Jesteś złośliwa.
- Chyba tak. - Przyglądała mi się, jakby szukała czegoś w mojej twarzy. - Mikę - zaczęła
tonem, który obudził moją czujność. - Ty miałeś?
- Co miałem?
Łatwo było zmiarkować, o co pyta i co mi odpowie. Odbyliśmy już setki takich rozmów od
powrotu z Trytona. Drażniły mnie, toteż czyniłem wysiłki, by ich unikać.
- Widzę to po tobie, kotku.
- Nie wiem, co po mnie widzisz, ale na pewno wiem, co się ze mną dzieje. I nie miałem
żadnych wizji. Ty i te walizki tutaj przypomniały mi twoją afektowaną kapitulację.
Zmarszczyła brwi.
- Kapitulację?
- Tę sprzed czterech lat. Po starciu z Emmeliną.
Nadużyłem wtedy wina, bo byłem rad z posępnej atmosfery w salonie, która świadczyła, że
kiedy telefonicznie gwarzyłem z redaktorem “Orbity”, obie panie skrzyżowały szpady, co
pogłaskało moją męską dumę. Nazajutrz skacowany zwlokłem się z łóżka o dziesiątej i
poczłapałem do kuchni, by zaparzyć kawę. W holu natknąłem się na Leslie. Drzwi od ulicy były
otwarte, a ona schylała się po swoje spakowane nesesery. To studium zastygłego ruchu, studium o
znaczeniu nieledwie symbolicznym, głęboko zapadło mi w pamięć.
- Pościg za tobą kosztował mnie dwieście pięćdziesiąt franków - powiedziałem. - Z
napiwkiem trzysta.
Brakowało mi wtedy argumentów, czy raczej nie przytaczałem ich dość żarliwie - czegóż
można wymagać od skacowanego człowieka! - więc moje prośby powstrzymania jej od wyjazdu
nie odniosły skutku. Odprowadziłem ją do taksówki, a potem zamiast kawy wypiłem potężnego
klina, włożyłem spodnie i wczorajszą koszulę, pozdrowiłem Emmelinę krzątającą się przy
śniadaniu i ruszyłem za Leslie. Dwieście metrów przed wjazdem na autostradę zatrzymałem
sportowy wóz z młodym mężczyzną za kierownicą.
- Za pięć minut muszę być na lotnisku. Daję sto franków, płacę wszystkie mandaty,
pokrywam ewentualne szkody.
Mężczyzna wyszczerzył zęby i ochoczo wskazał mi miejsce obok siebie. Pokonanie tych
dwunastu kilometrów zajęło mu osiem minut, bo policjant, który za zjazdem ze ślimaka dogonił
nas radiowozem, wypisywał mandat bite trzy minuty. Jazdę lewym pasem i z niedozwoloną
prędkością wycenił na pięćdziesiąt franków, co jednak nie zniechęciło nas do dalszego łamania
przepisów drogowych i na lotnisko dotarliśmy równocześnie z taksówką Leslie. Tu mój
dobroczyńca doliczył mi do rachunku setkę za nadwerężony silnik. Szczodrze zaokrągliłem ogólną
sumę do trzystu franków i pobiegłem za Leslie maszerującą do wynajętego samolotu.
- Lecę z tobą - powiedziałem.
- Świetnie - rzekła oddając mi cięższy neseser.
I wsunęła mi dłoń pod pachę. Był to wyraz czułości i pojednania, przekonałem się o tym
później.
- Zanim dolecimy do Londynu, wyperswaduję ci ten wyjazd.
- Staraj się, Mikę.
Szła z opuszczoną głową, mimo to wiedziałem, że się uśmiecha. Już nie chciała lecieć, ale
jeszcze bardziej nie chciała się z tym zdradzić. Gdyby uległa moim namowom od razu i została w
Breshoven, przyznałaby, że to kobieca ambicja zraniona obecnością rywalki w moim domu skłoniła
ją do nagłego wyjazdu, a nie rzekomy, wczesnoporanny telefon z Londynu. Powątpiewając w ten
telefon i roztrząsając tak motywy postępowania Leslie, schlebiałem sobie jak diabli, ale byłem
bliski prawdy.
- Staraj się.
Nie musiałem się starać. Już po kwadransie lotu Leslie wtulona w mój bok żartobliwie
użalała się nad losem “porzuconej Emmy” i oskarżała mnie, że “nie mam sumienia”. Po pół
godzinie zapytała retorycznie:
- Co do licha! Czy chimery moich staruszków to powód, żeby na złamanie karku lecieć ze
Szwajcarii do Anglii?
Po następnym kwadransie udała się do kabiny pilota. Wyszła stamtąd z wypiekami.
- Poprosiłam go, żeby zawrócił - znowu wtuliła się w mój bok. Objęła mnie niecierpliwie. -
I poprosiłam go jeszcze o coś. Jesteś ciekaw, o co?
- Jestem ciekaw.
- Poprosiłam go, żeby nikt nam nie przeszkadzał, dopóki nie wylądujemy. Odpowiedział, że
w razie potrzeby może pokrążyć nad lotniskiem.
Potrzeby takiej nie było, chociaż kochaliśmy się długo, do granic odwlekając finał. Nasz
samolot wylądował w południe, razem z pierwszymi kroplami deszczu. Kiedy w ulewie
wysiadaliśmy z taksówki przed moim domem, intuicyjnie odgadłem, że Emmeliny już w nim nie
będzie. Oprócz sprzecznych wrażeń nie zostawiła po sobie niczego, ulotnił się nawet zapach jej
perfum. Leslie potruchtała prosto do łazienki zdjąć przemoczoną odzież i wysuszyć włosy.
- Jesteśmy sami, Mikę? - Było to jedyne pytanie z Emmeliną w podtekście.
- Tak - odparłem. I na tym wyczerpaliśmy ten temat.
Później Leslie weszła do salonu spowita tylko w ręcznik kąpielowy. Zadarła jego dół i
odsłoniła swój opalony kuperek, na którym widniał ślad po klamrze od pasa odciśnięty w
samolocie.
- Zdrowo mnie przyparłeś - powiedziała z uznaniem.
Roześmiałem się teraz na wspomnienie tamtej sceny i rzekłem do Leslie:
- No więc dobrze. Miałem wizję. Wciąż marszczyła brwi.
- Ja też miałam. Zobaczyłam, jak wychodzisz na ganek i jak ten kierowca niesie walizki.
Nie rozumiem, dlaczego robisz z tego tajemnicę.
- Rozumiesz.
Spokojnie podniosła na mnie wzrok.
- Nep?
- Tak. Uparcie łączysz go z tymi wizjami.
- To dwie odrębne sprawy. Nigdy ich nie łączyłam.
- Owszem, łączysz. Poprzez tę historię z Trytonem. Zaczynasz mówić o jednym, a kończysz
na drugim.
Nie mogła temu zaprzeczyć. Od naszego lądowania na Trytonie nękały nas wizje, także na
Trytonie, według niej, “poczęty został Nep”. Tę jedność miejsca obu zdarzeń Leslie
niejednokrotnie wykorzystywała do sprytnego wekslowania rozmowy.
- To mnie rozprasza - rzekłem. - Narzucasz mi swoje zapatrywanie.
- Mikę. My się kłócimy?
Nadal patrzyła na mnie spokojnie i z powagą, ale była to już powaga dziecka. Poczułem się
rozbrojony.
- Zażarcie.
- Więc zanim się rozszarpiemy, powiedz, że pozwalasz mi wziąć twój wóz. Zapodziałam
gdzieś kluczyki.
- Pozwalam. A swoich kluczyków poszukaj w kombinezonie.
Cmoknęła mnie w policzek i odeszła w charakterystyczny sposób, kołysząc napiętymi
pośladkami. “Ty nie wiesz, kotku, ale ja mam swoją taktykę. Od rana dostarczam ci bodźców
erotycznych, żebyś wieczorem był jak reaktor jądrowy”.
Zamknąłem drzwi frontowe i po raz trzeci dzisiaj udałem się do gabinetu.
IV
Było południe, słońce wisiało nad ślimakiem autostrady. Leslie wyprowadziła z garażu
swojego bordowego fiata. Nie oglądając się pomachała mi, pewna że stoję w oknie, i wyjechała na
ulicę.
Przy tej ulicy, a ściślej szosie, która przecina Breshoven i spina autostradę z Ośrodkiem
Kosmicznych Statków Załogowych, pięćdziesiąt kilometrów od mojego domu, w sąsiedztwie
terenu OKSZ znajduje się Park Bohaterów. Taką nazwę temu skromnemu cmentarzowi
kremacyjnemu nadali w dniu jego założenia dziennikarze. Nazwa przyjęła się wśród pilotów, ale
jednocześnie skłoniła większość z nich do zweryfikowania poglądów na bohaterstwo, zwłaszcza że
zaszczytu spoczywania w Parku - jak głosił regulamin - dostępował tylko ten, kto zginął tragicznie
w kosmosie. Heinz Vogel, instruktor OKSZ o wisielczym poczuciu humoru, na pożegnanie naszego
rocznika zorganizował nam wycieczkę do Parku Bohaterów, ustawił nas w szeregu przed świeżo
wytyczoną kwaterą i powiedział:
- To poletko przeznaczone jest dla tych z was, którym się wydaje, że o sztuce pilotażu
wiedzą już wszystko.
Dziś na tej kwaterze wznosi się szesnaście nagrobków z białego piaskowca, czternasty
opatrzony jest napisem:
JOSE MARTINEZ
pilot klasy O
zginął na “Titanii”
Bez dat, bez szczegółów. Dokładne dane wpisano do Księgi Pamięci przechowywanej w
sejfie Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych.
Nie moja rzecz osądzać, czy Jose Martinez zginął jak bohater czy nie. Zrobili to ludzie
bardziej kompetentni i obiektywni ode mnie, którzy ponadto, mając do dyspozycji zapisy z kamer i
czujników, godzina po godzinie prześledzili bieg wypadków na “Titanii”. Jose Martinez został
pośmiertnie awansowany, a jego prochy umieszczono w Parku Bohaterów. Byłem na tym pogrzebie
- uroczystym, ale nazbyt pompatycznym i zgiełkliwym, by nastrajał do refleksji, i kiedy patrzyłem
na sunącą nad tłumem trumnę, przypomniało mi się popularne w środowisku pilotów
powiedzonko: pójść na długi spacer do Parku. Nie byłem natomiast na pogrzebie ofiary Jose
Martineza - Pottera Brentona, bo pani Brenton zażądała od władz OKSZ przewiezienia prochów jej
syna do Kanady.
Usiadłem w fotelu.
Grupa “Emergency”... Jose Martinez i Potter Brenton nie żyją, Fred von Neheim od
czterech lat jest pod opieką psychoterapeutów, Jurg Hoestróm obwołał się prorokiem, wojażuje po
Europie i krzewi nową religię, Leslie i ja... my chyba też się kwalifikujemy do Kliniki Profesora
Hysia.
V
Ekran wideofonu zmniejszał twarz Reinharda Metternicha i nie widać było na niej drobnych
blizn od oparzeń - pamiątki po sztubackich eksperymentach z ługiem. Reinhard ssał pastylkę
eukaliptusową i od dziesięciu minut mówił o swoich problemach wydawniczych, z czego
pojmowałem akurat tyle, ile może pojąć człowiek z zewnątrz. Słuchałem go napięty i czekałem na
pytanie: “A co z twoją nową powieścią, Mikę?” - nieuniknione, kiedy się rozmawia z takim
wydawcą jak Metternich.
Poznałem go pół roku po powrocie naszej zdekompletowanej grupy z “Titanii”, a dwa
tygodnie po tym, jak na łamach “Orbity” ukazały się moje relacje: “Ziemia” i “Kosmos”. Nad
“retuszowaniem portretu psychologicznego bohatera” “Ziemi” i nad “Kosmosem” pracowałem trzy
miesiące. Całość, nieznacznie adiustowaną, ale bez skrótów, “Orbita” opublikowała w odcinkach,
pod wspólnym tytułem “Katharsis”. W następnych dniach otrzymałem od znajomych kilka listów z
obłudnymi gratulacjami i jeden z Verlag R. Metternich, podpisany przez właściciela tego
wydawnictwa i zawierający konkretną propozycję. Leslie nie mogła jechać ze mną, toteż do Berna
pojechałem sam. Przenocowałem w hotelu, a na drugi dzień wkroczyłem do gabinetu Reinharda
Metternicha. Ten niewysoki, otyły mężczyzna o łysiejącej czaszce i dziobatym, okrągłym obliczu,
uraczył mnie na wstępie sążnistym streszczeniem mojego własnego utworu, po czym podetkał mi
puszkę z pastylkami eukaliptusowymi, sam się poczęstował i powiedział zwięźle: “Panie Cesara.
Sporządziłem umowę o pańskie dzieło. Płacę pięć tysięcy po podpisaniu umowy i pół franka od
każdego sprzedanego egzemplarza pańskiej książki. Znam rynek i mogę pana zapewnić, że
honorarium za pięćdziesiąt tysięcy egzemplarzy ma pan w kieszeni. Razem z zaliczką wyniesie to
trzydzieści patyków. Cieszę się, że wyraża pan zgodę. Proszę podpisać tu na dole”. Nawet nie
spostrzegłem, kiedy wetknął mi do ręki długopis. Ale zrobiłem z niego użytek: trzydzieści tysięcy
franków szwajcarskich jest to suma, która przemówi do wyobraźni każdemu, nie wykluczając
posiadaczy kart kredytowych z nadrukiem B.O. Przy tym miałem ją dostać za owoc pracy, której
wprawdzie nadawałem jakieś tam drugorzędne znaczenie osobiste, ale której nie nadawałem
przecież znaczenia handlowego.
- ... uparł się, żebym ja to firmował - mówił Reinhard o młodym poecie spowinowaconym
przez tatusia z kołami rządowymi. - On, oczywiście, chce finansować tę imprezę. Jezu, niektórzy
ludzie mają naprawdę za dużo forsy. Jeżeli ja mu wydam ten tomik, zapaskudzę sobie szyld... A co
z twoją nową powieścią, Mikę?
Pytanie wreszcie padło. Dałem na nie odpowiedź tę, co przed miesiącem:
- Biedzę się nad początkiem i zakończeniem. Resztę już mam.
I usłyszałem to, co przed miesiącem:
- Więc masz prawie wszystko. - Reinhard wychylił się poza zasięg widzenia kamery
swojego aparatu. - Aha, ten tytuł: “Eskapizm”. Kurt ma do niego zastrzeżenie.
O Kurcie Haslerze wiedziałem, że jest wspólnikiem Metternicha i jego doradcą do spraw
wydawniczych, i że para się krytyką literacką.
- Nie sformułował tego precyzyjnie. - Reinhard trzymał przed sobą notatnik. - “Obawiam
się - odczytał - że recenzenci potraktują to jak wyzwanie. Nie znam książki, może treścią będzie
ona uzasadniać tytuł, niemniej odradzam”. No, jego opinia nie przesądza jeszcze niczego.
Omówimy to, jak przyślesz swoją powieść. Teraz sprawa pilniejsza, Mikę. Chodzi o tłumaczenie
“Katharsis”. Jakie masz plany na ten weekend?
- Dom, telewizja, rozkoszne igraszki z piórem...
- Odwiedził mnie dzisiaj wydawca z Quebec i telefonowała Sylvie Poquet z Oficyny
Paryskiej. Są dwie oferty, ale jest też jeden szkopuł. Wolałbym nie odkładać tego do poniedziałku.
Można zakłócić waszą idyllę rodzinną?
- Leslie przygotuje ci pokój.
- Leslie. - Czoło Reinharda ułożyło się w fałdy. - Wiesz, że wczorajszy “Bern Zeitung”
poświęcił jej ćwierć kolumny?
- To już przesada. Nie, nie wiem, nie prenumeruję “Bern Zeitung”. Znów o Trytonie?
- Niezupełnie. Piszą o Nepie.
Zakląłem mimo woli. Reinhard wypluł w garść pastylkę i bez pośpiechu wsadził w zęby
wygasłą fajkę. Przed laty zaczął ssać pastylki eukaliptusowe, by odzwyczaić się od palenia. Palić
nie przestał, wpadł za to w nałóg ssania pastylek. Dziwne, że pomyślałem o tym teraz.
- Przywiozę wam ten numer - powiedział. - To może być dla twojej nowej powieści dobra
reklama. Zależy, jak daleko się posuną.
- Skąd oni wiedza o Nepie?
- Pojęcia nie mam. Czy Leslie rozmawiała z kimś z prasy?
- Nie. Chyba nie. Nie wiem.
- Artykuł jest ogólnikowy. Ten cały “zez” przysięga, że czerpał informacje z wiarygodnego
źródła, ale go nie ujawnia. Porusza się w temacie po omacku. Ja bym powiedział, że to, co on
wysmażył, to jest kompendium plotek o Nepie, które krążą w waszym hermetycznym środowisku.
- Ufam, że okaże się ono dostatecznie hermetyczne.
- Ja również, Mikę. Spróbuję się czegoś dowiedzieć o źródłach informacji tego pana.
- Spróbuj. Jeżeli w ogóle ma to jakieś znaczenie.
- Będę u was jutro albo w niedzielę.
Reinhard wyłączył się, a ja zszedłem do ogrodu, by ochłonąć. Zakręciłem dopływ wody do
pulweryzatora i stanąłem na ganku. Było słonecznie, od południa dął przenikliwy wiatr - zwiastun
jesieni.
“Ja również, Mikę” - powiedział Reinhard. Powiedział to jowialnie, był jednak
zaniepokojony poczynaniami pana “zeza”, jego usiłowaniem wprowadzenia na rynek czytelniczy
towaru, który obstalowało u mnie Verlag R.
Metternich. Podzielałem niepokój Reinharda, ale z innych względów. Któż z nas zachowa
obojętność, kiedy wywlekają na jaw brudy jego psychiki.
Wzruszyłem ramionami. Znowu się okłamuję. Przecież nie tak dawno sam napisałem w
drugiej części “Eskapizmu”:
“Wtedy Leslie wybuchła.
- Brudy? O jakich brudach, do cholery, mówisz?
Odpowiedziałem szorstko:
- Mogę znieść twoją egzaltację i twoje urojenia. To jest nawet zabawne, przydaje ci
kolorytu. Mogę znieść twoje nieustanne konsultacje z Rettmanem. On, jak każdy psycholog, ma
kuku na muniu, więc te brednie bierze na serio. Ale, na miłość boską, nie wciągaj w to
ginekologów i położników z tych zarozumiałych, rozplotkowanych klinik w Zurychu.
Zamaszystym ruchem pozbyła się fartuszka, który opasywał ją w talii, skłębiła go i cisnęła
w kierunku kuchennego wieszaka.
- Co ty, u licha, wiesz o ciąży? - spytała. Policzyłem w duchu do dziesięciu.
- Posłuchaj. Może faktycznie nie wiem nic o ciąży, może nie wiem nawet, jak się do ciąży
przyczynić. Ale znam dziennikarzy. Pod ich piórami twoje niewinne urojenia urosną do rozmiarów
paranoi. Chcesz zrobić z siebie pośmiewisko?
Leslie zaczerpnęła do płuc powietrza. - No to posłuchaj teraz ty. Urojenia, egzaltacja,
brednie... Dobrze. Ale nie wmawiaj mi, że to ja publicznie piorę brudy. Nie wmawiaj mi tego, bo
zaraz przyniosę tutaj tę twoją ekshibicjonistyczną książkę i przeczytam ci ją na głos. »Katharsis«!
To jest właśnie publiczna pralnia twojego sumienia!”
Ta kłótnia wywiązała się między nami pół roku po naszym powrocie z Trytona. Jej opis
znalazł się w pliku moich notatek, jak zresztą wszystkie fakty związane z wyprawą “Tryton”.
Wtedy już pracowałem nad “Eskapizmem” i wybuch Leslie uświadomił mi, że ta powieść będzie
moim drugim aktem ekshibicjonistycznym. Uświadomił mi to wyraźnie, a jednak pióra nie
odłożyłem, mało tego, byłem skłonny ukazać siebie jako zboczonego potwora i zwyrodnialca,
byleby zadowolić Metternicha i czytelników.
Byłem i jestem nadal skłonny to zrobić, więc dlaczego udaję, że niepokoją mnie działania
pana “zeza”, że rad bym uchronić swój dom przed ludzką wścibskością?
Błądziłem wzrokiem wzdłuż szpaleru cichych domków po przeciwnej stronie ulicy. Moje
pozaziemskie peregrynacje nie sprzyjały nawiązaniu sąsiedzkich kontaktów i od kiedy Joseph
Bragg przestał u nas bywać, wiedliśmy z Leslie doprawdy samotniczy żywot.
W oczach sąsiadów - pomyślałem - pewnie uchodzimy za parę dziwaków. I nie bez kozery.
Cofnąłem się do holu. Wtaskałem dwie walizy Emmeliny na piętro, zostawiłem je u szczytu
schodów i skręciłem do gabinetu. Nie marnowałem czasu na zasiadanie za biurkiem. Stojąc
opisałem w skrócie swoją telefoniczną pogawędkę z Reinhardem Metternichem, a poniżej
zamieściłem uwagę:
“Podzielam jego niepokój. Często przekonujemy się, że ludzie oceniają nas fałszywie. Mam
na to dowody. Którykolwiek z dziennikarzy, brał na warsztat moją biografię, zawsze przedstawiał
mnie karykaturalnie.”
Położyłem kartkę na stos rękopisów w prawym rogu blatu, chociaż dla tego tekstu nie
potrafiłbym znaleźć rozsądnego zastosowania literackiego. Nie mógł mi on posłużyć ani za
fabularne uzupełnienie “Eskapizmu”, ani tym bardziej jako początek bądź zakończenie tej
powieści.
- Ty załgany sukinsynu - powiedziałem do siebie czule.
VI
Słyszałem, jak Leslie wprowadza samochód do garażu i jej ciężkie kroki na ganku i w holu.
Nie opuszczałem swojego taboretu czekając, aż ona przydźwiga zakupy do kuchni. Była to jedna z
tych nie werbalnych metod perswazji, jakie stosuję, by nakłonić moją żonę do zatrudnienia pomocy
domowej. Ostatecznie mogła zresztą zdać się na “Garmażernię Guenthera Geissa”; całą tę wałówkę
miałaby w domu za godzinę, a wymagałoby to akurat tyle wysiłku, ile wysiłku wymaga nakręcenie
numeru “Garmażerni”. Pomagając jej rozpakować sprawunki podzieliłem się z nią refleksją.
- Po prostu chciałam się przewietrzyć odrzekła.
To samo powiedziała przedwczoraj, w środę, kiedy pojechała po klej do kształtek i
przepadła na sześć godzin.
- Jakiś zboczony jest ten twój gach - zauważyłem wtedy ponuro - skoro podniecają go babki
w kombinezonach. I niezmordowany w tych rzeczach. Maratończyk.
Z przekornym uśmiechem Leslie przytaknęła.
- No. I dał mi prezent dla ciebie.
- Bóg zapłać.
- Nie spytasz, co mi dał dla ciebie?
- Co ci dał dla mnie?
- Trynia.
Tak czy owak od przedwczoraj nie miałem okazji odebrać tego prezentu. Pomyślałem, że to
dosyć niegrzecznie z tym się ociągać.
- O rany! Zachodzę w głowę, co ty robisz w tej kuchni, a myśmy przecież nie jedli lunchu.
Od dnia zawarcia naszego małżeństwa obowiązuje mnie typowo angielski rozkład posiłków
i Leslie przestrzega go twardo. - Biedny Mikę.
Otworzyła środkowe drzwiczki lodówki.
- Czy mi się zdawało, czy w holu stoją cztery walizki?
- Dwie zaniosłem na górę.
- Racja. Muszę przygotować ten pokój zanim ona przyjedzie.
Nalała do dzbanka kawy z kuchennego ekspresu, krytycznie obejrzała półmisek z
wczorajszymi kanapkami, i przeszliśmy do jadalni.
- Dwa pokoje - powiedziałem siadając naprzeciwko Leslie. - Będziemy gościć Metternicha.
- Metternicha?
- Reinharda.
- A, Hardiego. Dawno u nas nie był. Sięgnąłem po dzbanek.
- Przyjedzie jutro albo pojutrze. Może przenocuje. - I opowiedziałem jej o zainteresowaniu,
jakie moja powieść wzbudziła w wydawcach kanadyjskich i francuskich. - Przyjedzie omówić
szczegóły.
Leslie nadgryzła kanapkę z płatkiem szynki o nieco wyschniętych brzegach.
- Gratuluję. - Uradowała ją ta wiadomość.
- Pytał mnie też, czy rozmawiałaś z kimś z “Bern Zeitung”.
- Z “Bern Zeintung”? Ja? - Jej zdziwienie było naprawdę autentyczne. Jeżeli miałem co do
niej niejasne podejrzenia, już się od nich uwolniła. Ale przyczyna, dla której moja żona w środę
zniknęła na sześć godzin z domu, nadal pozostawała niewiadoma. - Dlaczego miałabym rozmawiać
z kimś z “Bern Zeitung”?
- Niejaki “zez” opublikował we wczorajszym numerze artykuł o Nepie. Oczy jej rozbłysły i
aż westchnęła.
- Nie wiem - dodałem - co o nim napisał. Reinhard ma przywieźć ten numer.
- Ważne, że napisał.
- No oczywiście.
Znieruchomiała z filiżanką przy brodzie.
- Nie rozumiem, dlaczego się wściekasz - rzekła rozpromieniona. - Dlaczego wściekasz się
na mnie.
Wściekam się - mogłem jej odpowiedzieć - bo utknąłem jak idiota. Powinienem wyjechać
gdzieś, odpocząć. Pieprzyć tę powieść, Reinharda i jego terminy.
Dopiłem kawę.
- Do którego pokoju zanieść bagaż panny Raya? - spytałem. - Do niebieskiego?
- Tak. Zaraz tam przyjdę, kotku.
VII
Ustawiłem walizki przy szafie i usiadłem na łóżku nakrytym niebieską kapą dobraną do
koloru ścian. Ten pokój powoli stawał się przystanią Emmeliny: nocowała tu w trakcie każdej
swojej wizyty. Każdej oprócz drugiej, bo w trakcie drugiej Emmelina nie nocowała u nas w ogóle,
chociaż Leslie przygotowała jej tutaj nocleg.
Drugą wizytę panna Raya złożyła nam niebawem po ukazaniu się mojej książki.
Wydawnictwo Verlag R. Metternich dotrzymało umowy i w maju rzuciło do księgarń pięćdziesiąt
tysięcy egzemplarzy “Katharsis”. Powieść rozchodziła się w przyzwoitym tempie, Reinhard
zacierał ręce, a stan mojego konta krzepiąco wzrastał i dostawałem od czytelników listy z
przychylnymi opiniami. Mniej przychylne były opinie krytyków profesjonalnych. Jeden z
jajogłowych miał do mnie pretensje o zbytnią literackość języka, drugi o kokieterię, trzeci o
afektację, czwarty udowadniał, że moja książka wbrew pozorom pozbawiona jest wartości
poznawczych i faktograficznych i na dobrą sprawę żaden z recenzentów nie znalazł w “Katharsis”
nic, co byłoby godne pochwały, wszyscy natomiast oskarżyli mnie o eskapizm. Kiedy ustaliłem
znaczenie tego terminu, osłupiałem. Chwyciłem za wideofon.
- Ucieczka od rzeczywistości? - powiedziałem do mikrofonu. - Czy oni poszaleli?
Reinhard ssał pastylkę eukaliptusową i był rozanielony.
- Czym ty się przejmujesz? - zapytał. - Reklamą?
- To raczej jest sprzeczne z moim pojęciem reklamy.
Roześmiał się niczym oficer gwardii.
- A jak ty sobie wyobrażasz drogę na rynki zagraniczne? Kto dzisiaj przetłumaczy książkę,
którą chwali krytyka, na domiar napisaną w konwencji realistycznej? Aha, potrąciłem z twojego
honorarium dziesięć procent na koszta tej reklamy.
Jęknąłem.
- Chcesz powiedzieć, że to ja zapłaciłem za te recenzenckie siekiery?
- Przynęta kosztuje, Mikę. Ryzykujemy obaj.
- No - udało mi się wykrztusić - kogo jak kogo, ale ciebie trudno posądzić o ucieczkę od
rzeczywistości.
Emmelina przyjechała w okresie, kiedy jeszcze dręczyłem się tymi recenzjami. Przyjechała
niespodziewanie, wczesnym popołudniem, bez bagażu. Była w świetnym humorze. Przy koktajlu,
który uwarzyła z nasion piekielnej rośliny Morning glory, żartując opowiedziała nam mnóstwo
najświeższych stołecznych plotek, a potem poprosiła mnie, żebym ją zawiózł na dworzec, gdzie
zostawiła walizki.
Wsiedliśmy do carbigha i ledwo wyjechałem z garażu na ulicę, przystąpiła do rzeczy:
- Kto by przypuszczał, Mikę, że zajmiesz się czymś tak niepoważnym jak pisanie książek. -
Wyjęła z torebki moją powieść, a ja od razu spłonąłem rumieńcem. - Masz fantazję, wiesz?
Nie odzywałem się. Zaczynałem przeczuwać najgorsze. Emmelina otworzyła książkę mniej
więcej pośrodku i odczytała fragment:
- “Obok drzwi wisiał kolorowy plakat przedstawiający nagą kobietę w wyuzdanej pozie,
opatrzony napisem: SEX DELIGHT”. - Wielki Boże, jakie to naiwniutkie!
- Ja widziałem ten plakat - odrzekłem zmieszany. Nie umiałbym jej wytłumaczyć, jak
można dokładnie widzieć coś, co nie istnieje.
- Och, tak! Słuchaj, Mikę. Pierdoliłeś mnie chyba we wszystkich możliwych pozach, więc
powiedz mi, która to jest taka wyuzdana?
- Nie bądź wulgarna.
Patrzyłem przed siebie, na jezdnię, niemniej wiedziałem, że Emmelina się uśmiecha.
- Zmieniłeś się. To ona na ciebie tak wpłynęła?
- Odwal się od Leslie.
- Masz rację, nie po to tu przyjechałam. - Znowu zajrzała do książki.
- Powiedz mi, skąd ty wytrzasnąłeś to nazwisko: Emmelina Raya?
- Przed chwilą powiedziałaś, że mam fantazję.
- Och, tak! - powtórzyła. - Masz fantazję. Zmieniłeś moje nazwisko, zmieniłeś pewne
realia... I wydaje ci się, że w ten sposób zapobiegłeś skandalowi?
Skręciłem w główną ulicę osiedla. Mijaliśmy dom komandora Josepha Bragga -
zarejestrowałem to automatycznie, bo moją uwagę zaprzątała ta rozmowa.
- Do czego zmierzasz?
- Prosto do forsy. - Emmelina wciąż była w sielskim nastroju. - Twoja książka wywołała
skandal towarzyski. Muszę stąd spływać, w Szwajcarii jestem skończona. I ty mi w tym pomożesz.
- Ja?
- Potrzebuję pieniędzy, żeby się urządzić za granicą.
- Ile?
- Sto tysięcy - odparła beztrosko.
Na moment pociemniało mi w oczach. Zdjąłem nogę z gazu, zjechałem na prawy pas i
zahamowałem przy krawężniku.
- Ale franków, Mikę. Tylko franków.
Mam tyle - pomyślałem. - Tyle mam. - To była jedyna myśl, która mi wtedy przyszła do
głowy. Sprawiła mi ulgę.
- A jeżeli nie dam ci tych pieniędzy?
- Dasz. Patrz strona... - zaszeleściła kartkami - ...strona trzydziesta czwarta. Cytuję: “...to
nie wyrozumiałość, to chorobliwa szlachetność”, mowa o twojej szlachetności, Mike'a Cesara. I
następny cytat - z furkotem przewróciła kartki - posłuchaj: “...moją rozmowę ze współwłaścicielką
“Terry”, Luizą Pagat, na której, zazdrosny o Emmelinę, wymusiłem, aby ograniczyła jej rolę do roli
pośledniej modelki...”
- A jeżeli n i e dam ci tych pieniędzy?
- Mikę. Dworzec jest pół kilometra dalej.
- Czekam na odpowiedź. Położyła łokieć na oparcie i okrasiła twarz błogim uśmiechem.
- Jeżeli nie dasz mi tych pieniędzy - rzekła pogodnie - wynajmę adwokata. Doprowadzę do
podziału majątku, wystąpię o alimenty. Stracisz bez porównania więcej i będzie się to ciągnąć za
tobą latami. Proponuję ci układ prostszy: ty mi dasz tę setkę, a ja notarialnie zrzeknę się wszelkich
roszczeń. Jedziemy, mój herosie kosmosu?
Włączyłem kierunkowskaz i pojechaliśmy.
- Czy to nie wymarzony dla ciebie układ? - zapytała Emmelina, kiedy zgasiłem silnik przed
dworcem.
Wymarzony czy nie, układ ten rozsądniej było zawrzeć. Podobnie jak Reinhard, Emmelina
żyła mocno osadzona w rzeczywistości.
- Nie żądam cudów - powiedziała. - Masz tydzień na zebranie tej forsy. - Z przegródki w
torebce wydostała wizytówkę. - Proszę, tu jest adres notariusza w Bernie. Bądź u niego w przyszły
wtorek, w południe. Z gotówką - nie byłaby sobą, gdyby tego nie podkreśliła.
Machinalnie wziąłem od niej tę wizytówkę. Emmelina wetknęła moją powieść do torebki i
zwolniła zatrzask drzwiczek.
- Za kwadrans mam pociąg do Zurychu, stamtąd lecę do Paryża. Życz mi katastrofy i
przeproś ode mnie Leslie. Powiedz jej, że na dworcu doręczono mi telegram, i że musiałam
natychmiast wracać. Wymyśl coś, masz przecież fantazję.
- Życzę ci katastrofy. Przesłała mi słodki pocałunek.
- Ja tobie będę tego życzyć dopiero za tydzień.
Trzasnęła drzwiczkami. Lekkim krokiem przecięła chodnik, zgrabna i żywiołowa w
beżowym kostiumie. Ruszyłem, kiedy znikła w budynku dworca.
Po tygodniu, we wtorek, tuż przed dwunastą w południe, wysiadłem z taksówki na zacisznej
uliczce berneńskiej. Miałem przy sobie szarą paczkę z tysiącem sprasowanych banknotów
stufrankowych. W piętrowej willi, w gabinecie notariusza oczekiwała mnie Emmelina i dokumenty
prawne przygotowane do podpisania. Załatwiliśmy to szybko i kulturalnie. Wracając do taksówki
czułem się trochę tak, jak katolik odchodzący od konfesjonału.
Kwita - pomyślałem. - Wyszedłem na czysto.
Mogło to się odnosić i do Emmeliny, i do mojego konta bankowego.
VIII
Stanąłem w drzwiach jadalni. Leslie siedziała zadumana nad wystygłą kawą i z nadgryzioną
kanapką w ręce.
- Czytasz wczorajszy numer “Bern Zeitung”? - zapytałem. Ocknęła się.
- Co?
- Pytam, czy przeczytałaś już artykuł o Nepie.
Zmarszczyła czoło i odłożyła kanapkę.
- Wcale nie jestem ciekawa tego artykułu. Zastanawiałam się nad czymś innym. Zaniosłeś
walizki?
- Zaniosłem. I nad czym się tak zastanawiałaś?
- Nad przewrotnością losu. Bo jest w tym jakaś przewrotność, że ludzie zaczynają
interesować się Nepem teraz, kiedy Nep lada dzień ma nas opuścić.
O odejściu Nepa słyszałem od miesięcy i od miesięcy odwlekało się ono, chociaż niczego
tak nie pragnąłem, jak je przyśpieszyć. Powiedziałem to Leslie.
- Przekonasz się - odrzekła. - Jeszcze w tych dniach. - Strzepnęła palcami. - Byłabym
zapomniała. Spotkałam dziś Josepha.
Przysunąłem do siebie krzesło i postawiłem na nim nogę. Ta czynność pomogła mi zdusić
to ulotne, piekące uczucie zazdrości.
- Doradził mi przy zakupach. Wybiera się do nas z żoną.
- Z żoną.
Leslie spojrzała na mnie przeciągle.
- Myślisz, że im też chodzi o Nepa? Nie myślałem o tym. Tok moich myśli prawdopodobnie
by nią wstrząsnął.
- Tym razem on naprawdę nas opuści, Mikę.
- Oby. Co rok święciłbym ten dzień. - Zdjąłem nogę z krzesła. - Pójdę do siebie.
IX
U góry kartki zostawiłem miejsce na numer, i napisałem:
“Leslie siedziała w jadalni nad wystygłą kawą. Siedziała zgarbiona, z nogami splecionymi
pod stołem, marząc - naturalnie - że jest u Nepa, w jego pokoju-grobowcu na piętrze, i że czyta mu
artykuł z »Bern Zeitung«. Moje wejście do jadalni sprowadziło ją przed półmisek z wczorajszymi
kanapkami.
- Zaniosłem walizki - powiedziałem.
Z roztargnieniem odgarnęła włosy.
- Wiesz kogo dzisiaj spotkałam? - zapytała. - Josepha.
Imię Bragga zgrzytnęło mi w uszach nieznośną, uprzykrzoną frazą. Dwunastomiesięczny
okres zauroczenia Leslie poprzedzający nasz lot na Trytona przemknął mi przed oczyma nieomal w
całości.
- Wybiera się do nas. Z żoną.
- Z żoną.
Na języku miałem pytanie o płeć tej żony, lecz powstrzymałem się mężnie. Joseph Bragg
jest dla Leslie ciągle żywym mitem, sytuacja zaś jeszcze nie dojrzała do tego, abym mógt
skutecznie stawić mu czoła.”
Odsunąłem się z fotelem od biurka i bosymi piętami przygniotłem do blatu swoje notatki.
W połowie lata Leslie radziła mi wyjazd na Majorkę, bodaj na tydzień. “Powinieneś
odpocząć od tej pisaniny”. Już wtedy, pracując nad powieścią, gubiłem się w akcji i traciłem wątek;
dostrzegałem również miejsce, w którym ugrzęznę definitywnie. Nie uległem namowom Leslie, ale
w łóżku, kiedy po fali męskich uniesień wzięło mnie na szczerość, podzieliłem się z nią swoimi
kłopotami. Wysłuchała ich uważnie.
- Zmień konstrukcję tej książki. Może to coś da.
- Nie chcę zmieniać konstrukcji. Chcę, żeby była taka, jak w Katharsis. Tyle że zamiast z
dwóch części, ta powieść będzie się składać z trzech: Kosmos, Ziemia, Kosmos.
Była ciemna, bezksiężycowa noc i nie widziałem twarzy Leslie, ale w jej głosie usłyszałem
dezaprobatę.
- Autonaśladownictwo.
- Nie, chciałbym tylko podkreślić własną odrębność.
- Do tego chyba służą inne środki. Język, sposób obrazowania... Zresztą nie wiem, nie znam
się na tym.
Założyłem ręce za kark i utkwiłem wzrok w niewidocznym suficie.
- Ja też się na tym nie znam. Nie jestem zawodowym pisarzem. Może źle się wyraziłem.
Chciałbym po prostu, żeby to, co po mnie zostanie, było jednorodne.
Nie o takich rzeczach mówi się z kobietą w łóżku, nawet jeżeli jest to nasza żona i nawet
jeżeli właściwy cel wspólnego pójścia do łóżka został już osiągięty, Leslie jednak podtrzymywała
ten temat.
- I tak ci zależy na zachowaniu jednorodności, że gotów jesteś niczego więcej nie napisać?
- Tak - mruknąłem. - Ale ja wierzę w Nepa.
Dźwignęła się; pstryknął kontakt i zapłonął kinkiet przy łóżku. Zmrużyłem powieki.
- A cóż Nep ma z tym wspólnego? - spytała Leslie.
Klęczała nade mną naga, miodowozłota, i wpatrywała się we mnie unosząc brwi.
- Jemu właśnie - odpowiedziałem niechętnie - poświęcę drugą i trzecią część tej powieści.
Imponująca gama uczuć zagrała na twarzy mojej żony przez krótka chwilę: głębokie
zdumienie, tamowana radość, satysfakcja, triumf i wreszcie zafrasowanie. Zgadywałem, co Leslie
przeżywa. Po długich miesiącach kwestionowania jej ciąży, licznych nieporozumieniach i
zatargach, stwierdzałem oto, że uznaję istnienie Nepa.
- Wierzę, że on... że oni pomogą rozwikłać zagadkę..
Nie pozwoliła mi skończyć.
- Och, Mikę.
Pochyliła się i włosami załaskotała mnie w ucho. Poczułem jej ciepłą, aksamitną pierś na
swojej piersi.
Kartka z opisem tej sceny oznaczona była numerem sześćdziesiątym siódmym. Odnalazłem
ją w stosie rękopisów i przeczytałem końcowy fragment tekstu. Aż prosił się o uzupełnienie:
“Leslie ulokowała swą nogę między moimi i leniwie podsunęła kolano do góry.
- Nie ruszaj się.
Wpełzała na mnie milimetr po milimetrze. Leżałem bezwładnie. Drobna dłoń zataczała
półkola po moim brzuchu i sięgała coraz niżej.
- Jeszcze nie, kotku.
Ujęła go z wprawą. Drgnąłem.
- Jeszcze nie. Niech on będzie wielki. Manipulowała nim umiejętnie.
- Lee...
- Wielki, wielki...
Zamknąłem oczy i wciągnąłem ją na siebie.”
Wstałem, by pójść do łazienki.
X
“Leslie była w niebieskim pokoju i nawlekała świeżą pościel. Zajrzałem tam wykąpany,
okryty jedynie płaszczem kąpielowym i w piankowych klapkach, które włożyłem w łazience. Przez
otwarte okno słońce spływało na granatowy dywan wydłużonym równoległobokiem. Od dworu
szedł słaby, przenikliwy powiew - zwiastun jesieni.
- O, Mikę - zawołała Leslie. - Przestaw te walizy pod ścianę. Tarasują przejście.
Patrzyłem, jak wygładza fałdy prześcieradła i na jej biust rozkołysany pod elastyczną
bluzką. Obejrzała się na mnie.
- No wiesz - powiedziała zgorszona.
- To odruch warunkowy - zbliżyłem się do niej. - Widok posłanego łóżka zawsze tak na
mnie działa.
- Mikę, proszę cię. Emmelina może zaraz przyjechać.
Wchłaniałem drażniący zapach jej ciała nasycony zapachem kosmetyków i czułem, że
dzielący nas materiał mojego płaszcza i jej spódnicy stawia coraz boleśniejszy opór.
- Chciałbym wreszcie odebrać ten prezent. Wymknęła mi się z objęć i cofnęła do drzwi.
Miała zaróżowione policzki.
- Prezent?
- Tego trynia. Czekam na niego od środy.
- O Boże! - Roześmiała się dźwięcznie. - Biedny Mikę. Tyle czasu cierpiał w milczeniu.
- Więc co z moim prezentem? - nalegałem. Poprawiła bluzkę uśmiechając się przekornie.
- On powiedział, że mogę ci go ofiarować nie wcześniej niż za trzy dni. Po okresie
inkubacji, kiedy wystąpią pierwsze objawy.
- Jaki on?
- Mój gach.
Tracił na dowcipie ów żart, lecz nie komentowałem tego. Powoli otuliłem się płaszczem i
ściągnąłem pasek na biodrach.
- On się jakoś nazywa? - zapytałem.
- Nie za dużo chcesz wiedzieć od razu, kotku? - Spostrzegła moją markotną minę i z
wahaniem podeszła do mnie z tym uśmiechem. - Dzisiaj zdradzę ci jego inicjały: B.S. - wsunęła mi
dłoń pod pachę. - Biedny Mikę.”
Opadłem na oparcie fotela. B.S. - zupełnie jak skrót nazwy spółki “BerttiloniSantos”.
Zachichotałem w duchu. Już w łazience, kiedy stałem rozebrany przed lustrem, na widok
swojej żwawej męskości, którą dumnie demonstrowałem sam sobie, przypomniały mi się plany tej
włosko-hiszpańskiej spółki realizatorów filmowych. Usłyszałem o nich od Emmeliny i odtąd,
ilekroć widziałem w lustrze tego jurnego nagusa, niezmiennie jawił się w mojej wyobraźni
ucieszny obraz.
Trzecią wizytę Emmelina złożyła nam wkrótce po tym, jak opuściliśmy obóz readaptacyjny,
gdzie przez sześć tygodni przywracano nas Ziemi po naszej podróży na Trytona. Zapowiedziała się
na trzy dni naprzód i - rzecz jasna - nie przyjechała w umówionym dniu tylko nazajutrz, bo ,,na
Orły była mgła”. Cały dzień trzymała się boku Leslie, zasypując ją plotkami, ale wieczorem kiedy
moja żona włączyła telewizor, by obejrzeć któryś tam odcinek angielskiego serialu “Lands End”,
zaofiarowała się przyrządzić nam aperitif i poprosiła mnie o pomoc. Nieufnie podążyłem za nią do
baru w rogu salonu.
Na litość boską - pomyślałem - chyba nie chodzi jej znowu o pieniądze.
Nie, tym razem nie chodziło jej o pieniądze; w ogóle zachowywała się tak, jakby to nie ona
przed półtora rokiem wywłaszczyła mnie ze stu tysięcy franków.
- Czy wiesz, Mikę - powiedziała robiąc galimatias wśród porządnie ustawionych butelek -
że podpisałam kontrakt z “BerttiloniSantos”?
- Reklama? - spytałem od niechcenia. Zarobiłem na jej politowanie.
- “Berttiloni-Santos” to największa włosko-hiszpańska wytwórnia filmowa w Europie! Na
jakim świecie ty żyjesz, Mikę? Dwa Złote Leopardy na Festival Internazionale del Film w Locarno,
Złota i dwie Srebrne Muszle na Festival Internacional del Cine, i nawet Złoty Hugon, a w tamtym
roku nagroda krytyki na Internazionale Nuovo Cinema w Pesaro.
Odczekała, aż dotrze to do mojej świadomości i wywrze na mnie wrażenie.
- I właśnie oni podpisali ze mną kontrakt. - Na politurowanym blacie baru ustawiła w
rzędzie trzy wysokie, smukłe szklanki. - Chcą mnie do swojego nowego filmu. To będzie komedia
porno. “Kosmiczny paroksyzm”.
- Obiecujący tytuł - powiedziałem, żeby coś powiedzieć.
Z chłodziarki wyjęła kostki lodu i rozkruszyła je w niklowanym pojemniku.
- Nie znam dokładnie scenariusza, ale to ma być przegląd wszystkich ludzkich upodobań
erotycznych; od niewinnego narcyzmu do wyrafinowanej sodomii. Nie masz syropu bananowego?
Podałem jej syrop bananowy i znów zwróciłem się ku niej czujnie.
- Film opowiada o tym - ciągnęła - jak do Ziemi zbliża się siła kosmiczna, która wyzwala w
ludziach wszelkie tłumione przez nich popędy seksualne. Widziałam zdjęcia próbne do jednej ze
scen. Gdzieś w górach samotny, stary pasterz leży na łożu śmierci i przez otwarte drzwi gapi się na
stado kóz. Wolno zwleka tyłek z wyrka i nakłada buty. Potem wychodzi na dwór. A potem nagle
rusza w pościg za tymi zwierzętami. Gania za nimi jak wściekły, bez portek, boki zrywać.
Sprawiedliwie podzieliła lód na trzy porcje i do każdej szklanki odmierzyła po pięć kropli
absyntu.
- Ja mam zagrać modelkę, która występuje na pokazach z piętnastoletnim synem,
cnotliwym cherubinkiem. Pokaz odbywa się w Salonie Mody. Na sali handlowcy, artyści, ludzie z
najlepszych sfer. Ja i syn prezentujemy kostiumy plażowe. I wtedy dostajemy się w zasięg
oddziaływania tej siły. Zaczyna być rajcownie. Kilka babek się rozkleja, jakiś narwaniec wyskakuje
z gaci, drugi dziarski młodzian zdejmuje skórzany pas... Przydałaby się nalewka muszkatołowa.
- Co?
- Chyba nic takiego tu nie znajdziemy. - Wspinając się na palcach, zlustrowała górną półkę.
- Muszkatel poprawia smak, ale obejdzie się. Poczekaj sekundę, zaniosę to Leslie. - Wzięła z baru
jeden aperitif i zaraz odstawiła go z powrotem. - Zapomniałam, przecież ona teraz nie pije.
- I co z tym filmem?
- No więc zdarzenia z początkowych i końcowych sekwencji ,,Kosmicznego paroksyzmu”
będą się rozgrywać poza Ziemią, na jakiejś stacji. “BerttiloniSantos” odkupiła od twoich
armatorów takie straszne wraczysko przeznaczone do rozbiórki. Mają je wyremontować i wynieść
na tę wyższą orbitę. - W skupieniu przepłukała usta przyrządzonym przez siebie napitkiem. -
Przydałby się jednak muszkatel. Oczywiście mnóstwo scen z tych sekwencji i tak będzie
filmowanych na Ziemi, normalnie, w studio, ale te superefektowne i superkomiczne filmowane
będą tam - uniosła swój aperitif na wysokość górnej półki - gdzie nie ma ciążenia.
Delikatnie podzwaniały kostki lodu o szkło, Emmelina paplała z emfazą, a ja nie
spuszczałem z niej oczu.
- Aktorzy i tacy różni z ekipy filmowej przechodzą teraz szkolenie w Ośrodku
PrzygotowawczoTreningowym. Niedługo wytwórnia zacznie kompletować załogę stacji. Chce
wynająć najlepszych do obsługi tego wraka, bo inaczej nikt z obsady filmu tam nie poleci. Moi
szefowie słyszeli o tobie...
- Aaach! - przerwałem jej. Rozjaśniło mi się w głowie.
Dzień wcześniej opisałem towarzyską pogawędkę, którą wraz z diagnostą ucięliśmy sobie
jeszcze przed moim odlotem na Trytona. Mógłbym ją zacytować Emmelinie słowo za słowem.
“Dzieliło nas białe biurko z metalowymi nóżkami. Diagnosta siedział na obrotowym krześle
i przeglądał moje wyniki. Jego gładko wygolona twarz młodego dyplomaty była niewzruszona i to
tylko wzmogło mój niepokój.
- Proszę pana - zagadnął głosem stosownym do swego wyglądu - pan brał udział w
wyprawie »Emergency«?
- Tak - powiedziałem i podałem datę startu naszej sześcioosobowej grupy.
- Istotnie - zgodził się ze mną beznamiętnie. - Przed tą wyprawą przetestowano pana w
komorze ciszy i poddano dwukrotnym badaniom lekarskim. Pańskim diagnostą był doktor Kramer.
- Przestał bawić się papierami i popatrzył na mnie z zawodowym skupieniem. - Panie Cesara, jak
pan ogólnie się czuje?
- Nie narzekam - odparłem.
- Ma pan jakieś dolegliwości?
- Żadnych.
- Zawroty głowy?
- Nie.
- Złudzenia kinestetyczne?
- Też nie.
- Drętwienie kończyn?
- Nie.
- Bóle serca?
- Nie.
- Senność? Bezsenność?
- Nie.
- Osłabienie?
- Nie.
- Obniżenie potencji płciowej?
- Nie - uczyniłem niecierpliwy gest i diagnosta przerwał ową wyliczankę. - Moja potencja
płciowa w pełni mnie satysfakcjonuje. I moją żonę również.
Znowu spojrzał na wyniki. Powiedział coś, czego nie dosłyszałem.
- Proszę?
- Mani tu - podniósł głos - pańską Kartę Badań sprzed trzech lat, z podpisem doktora
Kramera. Nie rozumiem, na jakiej podstawie włączono pana do grupy »Emergency«, kto na to
zezwolił. Nie rozumiem, czemu już wtedy nie odesłano pana na rentę inwalidzką.
- Już wtedy? Urzędowym tonem odczytał z mojej starej Karty Badań:
- Niedociśnienie... Zwolnienie akcji serca... Upośledzenie czynności mięśniowej...
Osłabienie odruchów ścięgnowych i okostnych... Czy był pan o tym poinformowany?
Wypuściłem z płuc powietrze.
- Gdybym był o tym poinformowany, nie byłoby mnie tu dzisiaj. - Wpiłem palce w uda. -
Domyślam się, że te niedomagania jeszcze się pogłębiły od tamtego czasu?
Przytaknął. Powiedział coś o ubytku słuchu, dystonii naczyniowej i zaburzeniach regulacji
hormonalnej, po czym obwieścił wyrok:
- Przykro mi - jego mina bynajmniej na to nie wskazywała - ale pan już nigdy nie poleci w
kosmos.”
Byłaby to wyborna sytuacja komediowa: wrak człowieka pilotujący wrak stacji orbitalnej.
- Przykro mi - mogłem powtórzyć za moim diagnostą - ale rozstałem się z kosmosem raz na
zawsze.
- Wielki Boże, Mikę! - Emmelina miała wargi wilgotne i zaczerwienione od zimnego
napitku. - Jeszcze nie wiesz, co ci zaproponuję.
- Rzeczywiście nie wiem.
- Owszem, nie wiesz. Bo dowódcą załogi byłbyś tylko dla formy. Realizatorzy chcą przede
wszystkim skorzystać z twoich doświadczeń, które opisałeś w swojej książce - powiedziała to bez
zająknienia - tych z “Titanii”. I chcą ci dać ważną rolę w tym filmie.
- Mnie. Rolę.
- Zagrałbyś właśnie dowódcę załogi stacji orbitalnej. Jesteście w tej sterowni, sześciu
chłopów i dwie babki, kiedy zaczyna działać na was ta siła. Pierwszy odczuwa to twój zastępca.
Kamera robi najazd na niego od dołu...
- A stacja jest pozbawiona grawitacji - podpowiedziałem.
I raptem wyobraziłem sobie tę scenę i siebie, jak goły, bez obuwia magnetycznego szybuję
nad pulpitem sterowniczym, z zadartą męskością. Parsknąłem chichotem.
Emmelina przekrzywiła głowę.
- Widzisz? - rzekła niepewnie. - Sam widzisz, że to komiczne.
Zachichotałem teraz nad rękopisem, chociaż raczej powinienem nad nim zapłakać.
Chichocząc' stanąłem przed oknem; przeciągnąłem się z lubością. Przez ulicę, w kierunku
autostrady, przejechał lśniący peugeot, po nim clenet i opel. Staruszka mieszkająca po przeciwnej
stronie wypuściła do ogrodu swoją suczkę Tobardzorzadkarasa, która zaraz przykucnęła na
trawniku, ze zjeżoną sierścią - jak u Ortrosa z projektu mozaiki Leslie. Trzy domy dalej
bezszelestnie zaparkował przy chodniku carbigh w tym samym kolorze co mój, tyle że z rejestracją
kantonu Sankt Gallen. Zza kierownicy wygramolił się zmięty mężczyzna. Nie pasował do tak
kosztownego wozu. Ale czy ja ze swoim wyglądem pasuję do carbigha?
- Jest wspaniały - powiedziała Leslie w salonie samochodowym “Luxur”, przed bodajże
trzema laty. - Jest wspaniały, aż z a wspaniały. Jakoś mi do niego nie pasujesz, kotku.
Zabolało mnie to stwierdzenie, bo jeszcze nosiłem w pamięci tamten - opisany w
“Katharsis” - wieczór w Bergamo, kiedy Emmelina pożegnała się ze mną na przedmieściu i
zatrzasnęła drzwiczki czarnego carbigha, stając się dla mnie nieosiągalna. Ale sprzedawcy z salonu
“Luxur” poleciłem odstawić ten wóz do mojego domu.
Odwróciłem się od okna. Rozdałem parę kopniaków papierowym kulom na dywanie i
wyszedłem z gabinetu.
XI
- Jesteś zdenerwowany, kotku? - Leslie siedziała przed lustrem, w swoim prywatnym,
samoobsługowym salonie fryzjerskokosmetycznym urządzonym na wzór dawnych gotowalni.
Siedziała w halce, na ramionach miała jedwabną apaszkę, którą nakłada, kiedy szczotkuje włosy.
Rzuciłem się na otomanę.
- Dlaczego miałbym być zdenerwowany?
Wzrokiem odszukała mnie w lustrze.
- Krążysz po domu jak upiór Canterville'ów Wilde'a. - Z powrotem przeniosła wzrok na
swoje odbicie. - No, uporałam się z tymi pokojami. Goście mogą zajeżdżać.
Położyłem stopy na wałku, pod kark wetknąłem poduszkę i rozluźniłem mięśnie. Leslie
przebierała w pomadkach i tuszach.
- Mikę. Ty naprawdę zapłaciłeś wtedy dwieście franków?
- Kiedy?
- Przed ślubem. Jak ścigałeś mnie taksówką do lotniska.
- Trzysta. Z napiwkiem. I to nie była taksówka, zabrałem się na łebka.
- Jesteś kochany. - Napięła górną wargę przejeżdżając po niej szminką. - Iesz, ja htedy nie
iała hadnego telehonu z Londynu.
- Co?
- Mówię, że nie miałam wtedy żadnego telefonu z Londynu. Blefowałam z tym telefonem
od moich staruszków.
- To było przejrzyste. Pamiętasz tego siniaka, którego przez tydzień nosiłaś na tyłku?
- Siniaka? - Ponownie odszukała mnie w lustrze i nagle zamarła.
- Tego po klamrze od... - urwałem.
Twarz jej stężała i Leslie nad toaletką zastygła w nienaturalnej pozie. Patrzyła w lustro
szklanymi oczyma. Szminka wypadła jej z ręki, stuknęła o podłogę i nastała cisza. Usiadłem.
Odniosłem wrażenie, że mam przed sobą uchwycony w kadrze, pozbawiony dźwięku obraz.
- Lee.
Już byłem przy niej. Pod moim dotykiem jej ciało ożyło; potrząsnęła głową i marszcząc
brwi wyprostowała plecy.
- Nie, nic - powiedziała przytomnie. - Zaraz tu będzie Emmelina.
- Ach, znowu to. - Podniosłem z podłogi szminkę. - Widziałaś ją?
- W taksówce. Podawała kierowcy nasz adres.
Nie kwestionowałem tego. Leslie westchnęła i rozejrzała się po toaletce.
- Mikę, zajmij się nią, dopóki nie będę gotowa.
- Dobrze - odpowiedziałem.
I wyszedłem do salonu.
CZĘŚĆ DRUGA
Mojej żonie
Kosmos
I
Obudziłem się niewyspany, w swojej sypialni, którą zależnie od sytuacji zwą “Ciche dni”
albo “Pod muzami”. Wczoraj, po kategorycznej separacji od małżeńskiego łoża, szykując sobie tu
posłanie, wymyśliłem dla niej nową nazwę: “Celibatka”. Powinienem wymyślić ją wcześniej, bo
Leslie nie po raz pierwszy przegnała mnie spod naszego dwuosobowego baldachimu. Robi to
zawsze, ilekroć ktoś obcy nocuje u nas w domu - robiła to szczególnie energicznie, jeżeli tym kimś
był Joseph Bragg. “Jakoś nie mogę, kotku - tłumaczyła się nieprzekonująco i wykrętnie. - Ta
świadomość, że nie jesteśmy sami, peszy mnie i jakoś nie mogę”. Dziwne, że w tych akustycznych
hotelach, gdzie każde sapnięcie niesie się po wszystkich sąsiednich pokojach, nic ją nie peszy i
jakoś może. Nic jej nie peszyło także na “Titanii” czy w wynajętym samolocie, którym przed
czterema laty nie dolecieliśmy do Anglii, i w którym kochaliśmy się długo, z rozmysłem
odwlekając finał i nie zważając na fakt, że drzwi od kabiny pilota są wątłe i pozbawione
zamknięcia.
“Lało, kiedy w południe nasz samolot z powrotem wylądował pod Breshoven. W ulewie
wysiedliśmy z taksówki przed moim domem. Tak jak przypuszczałem Emmeliny już w nim nie
było; nie zostawiła po sobie śladu, ulotniła się niczym zapach jej perfum.
Leslie w łazience zdjęła przemoczoną odzież i weszła do salonu otulona w ręcznik
kąpielowy.
- Jesteśmy tylko we dwoje, Mikę? - zapytała.
Sformułowała to pytanie właśnie w ten sposób.
- Jesteśmy tylko we dwoje - odpowiedziałem.
Zadarła dół ręcznika i odsłoniła pośladki. Na prawym miała czerwony znak po klamrze od
pasa, co leżał na siedzeniu w samolocie.
- Zdrowo mnie przyparłeś.
Nie wiedząc, że cytuję siebie, oświadczyłem:
- Masz tyłek najwspanialszy w całym Układzie Słonecznym. - Może w jej słowach:
»Jesteśmy tylko we dwoje« zakodowana była zachęta, a może sugestia, nie znam się na tym,
wszelako wywołały one w mym umyśle procesy, które wyartykułowałem zawile: - Jest tak
wspaniały, tak integralny, że wypada go traktować jako odrębną, samoistna całość. Więc raczej jest
nas troje. I chciałbym, żebyśmy byli ze sobą stale, nawet jeżeli trzeba to będzie usankcjonować
przez stosowny urząd.
Powoli opuściła dół ręcznika patrząc na mnie kokieteryjnie i chyba ze wzruszeniem.
- Uważam, że ty też jesteś miejscami wspaniały i samoistny. No to zostańmy w c z w ó r k
ę, tak długo, jak się da.
Pracownik Urzędu Ślubów wyniósł za nami z budynku naręcze folderów, które Leslie
wertowała w roztrzepanie radosnym nastroju, gdyśmy wypożyczonym samochodem wracali do
domu. Duże i małe firmy oferowały młodym parom praktycznie wszystko, od monogramów
wyszywanych na bieliźnie, po dworki z kompletnym wyposażeniem, od tatuaży, usuwania i
robienia pieprzyków, po cudaczne operacje plastyczne łącznie z tak zwanym »harmonizowaniem«,
od wyboru imienia przyszłych pociech, po ich pełne utrzymanie i edukację, od kursu
organizowania party, po służbę liberyjną... - słysząc o tej orgii usług aż chciało się prosić o trochę
umiaru.
- »Osculor - przeczytała Leslie - hotel dla nowożeńców i zakochanych«. Nie sądzisz, że to
przemiłe?
- Możemy to sprawdzić.
- Tak, ale do tego hotelu jest spory kawałek. Akurat tyle, ile stąd do Madrytu.
- Stąd do Madrytu! - zawołałem, raźnie kręcąc kierownicą. - Zaraz spakujesz
najpotrzebniejsze rzeczy, a ja zarezerwuję bilety na samolot i apartament w »Osculorze«. Stąd do
Madrytu!
Przed wyjazdem włączyłem domowe systemy bezpieczeństwa, pozakręcałem kurki i
zawory, i na taśmie ipsofonu utrwaliłem okrągłe zdanie: »Mam wszystko w dupie«. Kilka tygodni
później komandor Joseph Bragg składając nam gratulacje z okazji naszego awansu, powiedział do
mnie kwaśno:
- Mógł pan to wyrazić oględniej. Kiedy telefonowałem do pana, w moim gabinecie byli
przedstawiciele Departamentu.
»Osculor« przyjął nas tak, jakbyśmy pod wpływem błagalnych modlitw personelu zstąpili
oto z ołtarza - i via okazała recepcja przetransportował z uwielbieniem do apartamentu na
osiemnastym piętrze.
- Żywimy zarozumiałą nadzieję - wyrecytował piękną niemczyzną nasz przewodnik
hotelowy - że państwo zechcecie łaskawie obdarzać nas swoimi względami dłużej aniżeli przez, ich
miodowy miesiąc.
Wyrazy: »państwo«, »swoimi«, »ich«, jak podniosła modulacja głosu zaznaczył, były dla
niego wyrazami zaczynającymi się od dużej litery.
Nie zamierzałem spędzić całego miesiąca w owym hotelu, a po zawarciu znajomości z
cennikiem, który personel subtelnie ukrywał przed nowo przybyłymi gośćmi, zacząłem
powątpiewać w sens spędzenia tu choćby jednej nocy.
Leslie od razu zrobiła obchód pomieszczeń. Z zachwytem odkryła w szafach tiule i koronki.
- Jakie to fikuśne, Mikę! - wykrzyknęła przymierzając te skrawki bielizny do siebie. -
Muszę to nałożyć. Ale wpierw się wykąpię.
Wykapaliśmy się oboje, w osobnych łazienkach, gdzie czekały na nas drobiazgi toaletowe
prosto z magazynu. Flakony, puszki, tubki i pudełka miały zdumiewające kształty świadczące o
dość wąskiej i jednostronnej wyobraźni projektanta. Poprzez uchylone drzwi słyszałem plusk wody
w sąsiedniej łazience i śmiech Leslie, kiedy podziwiała głośno wygląd przyborów toaletowych.
- Hej, Mikę! - powiedziała nagle. - Potrafiłbyś tak? - Czymś twardym, chyba trzonkiem
szczotki do pleców, postukała w zrąb wanny.
W odpowiedzi walnąłem parokrotnie w wannę końcem podłużnej gąbki, co moja żonę
przyprawiło o nowy atak wesołości.
- Nie przejmuj się, kotku! Już ja się postaram.
Wprzód jednak zamówiliśmy kolację. Zjedliśmy ją spoczywając w pozach niezbyt
wygodnych na łożu zajmującym bez mała połowę sypialni. Potem Leslie przeniosła tacę pod drzwi,
na podłogę, i wyłączyła główne oświetlenie. Dwie apliki u wezgłowia dawały nikłe, pomarańczowe
światło.
- Widziałeś tego przystojniaczka? - Leslio rozpostarta na aksamitnej kapie, spowita w tiule i
koronki, oglądała pokrywającą sufit polichromię o tematyce dionizyjskiej. - Tego, co wtoczył się tu
z naszą kolacją na wózku. Podał mi karteczkę z numerem swojego telefonu.
- Zrobił to dostatecznie niezręcznie, żeby go na tym przyłapać.
- Och! I nic nie powiedziałeś?
- To jest wkalkulowane do rachunku. Tak jak i koszty własne tego fagasa: na przykład,
gdybym obił mu buzię. Programowane wywoływanie zazdrości.
- Mógłbyś nie odbierać mi złudzeń.
- Ja cię tylko uprzedzam. Jutro sytuacja może się zmienić. Może przyjść tu jakiś podkasany
kociak w fartuszku pokojówki i zacząć się o mnie ocierać biustem wielkości abażuru. Z dnia na
dzień będzie coraz pikantniej.
Leslie poruszyła się i materac zafalował pod nami delikatnie.
- W tym folderze piszą, że są tutaj specjalne instruktorki i instruktorzy. Dyżurują bez
przerwy.
- Masz ochotę na małe szkolenie praktyczne? Roześmiała się i uszczypnęła mnie w ramię.
- I są dyżurni seksuolodzy. I jest tu kameralny teatrzyk, który co godzinę wystawia
dwudziestominutową jednoaktówkę.
Leżeliśmy obok siebie, ciesząc się w cichości ducha swoim podnieceniem. Leżeliśmy
żartując i świntusząc, skąpani w pomarańczowym świetle, lecz żadne z nas nie uczyniło nic więcej.
W końcu zmorzył nas sen.
Spędziliśmy w »Osculorze« trzy doby. Mieliśmy do dyspozycji personel gotów zaspokoić
każdą naszą zachciankę, bezpłatne akcesoria »sprzyjające podniesieniu jakości współżycia«, pięć
kanałów telewizji wewnętrznej, na których non stop nadawano programy śmiało konkurujące z
polichromią sypialni, efekty dźwiękowe w postaci odgłosów tytanicznie aktywnej pary
przeżywającej co kilka minut szczyt swoich uniesień - ale nie korzystaliśmy z tych dobrodziejstw.
Atmosfera tego hotelu wyostrzała nasze zmysły, sprawiała, żeśmy reagowali na swą obecność
niezwykle silnie; te trzy doby wypełniły nam wzajemne umizgi, prowokacje i zabiegi erotyczne -
nie było w nas jednak pożądania, czy może było, tyle że innej miary. Żyliśmy w stałym napięciu
seksualnym, manifestując swoje uczucia, ale i ograniczając się do manifestacji uczuć. Nasze
nazwiska powinny zostać uwiecznione w kronikach »Osculoru«, jako patologiczny wyjątek
przynoszący chlubę »hotelowi dla nowożeńców i zakochanych«.
Gdyśmy opuścili ów przybytek Erosa, w połowie drogi na lotnisko moja żona na migi
poprosiła taksówkarza, aby zawiózł nas do takiego hotelu, w którym łóżka służą przede wszystkim
do spania. I dopiero w »Zancara« przerwaliśmy trzydobową abstynencję czerpiąc profit z
nagromadzonej w nas energii. Niewątpliwie dotrzymalibyśmy wtedy kroku parze, która gościom
»Osculoru« świeciła przykładem z taśmy magnetofonowej. Do pewnego stopnia »Osculor« spełnił
swe zadanie.
Przez pozostałe dni naszego miodowego miesiąca udawaliśmy stateczne małżeństwo w
pensjonacie wkomponowanym w morski krajobraz na Majorce.”
Ten fragment, jeden z pierwszych fragmentów “Eskapizmu”, napisałem ze dwa lata temu,
na pokładzie statku kosmicznego typu “Acer II”. Na pokładzie statku, który z prędkością 1500
kilometrów na sekundę mknął w kierunku Neptuna.
Ziewnąłem rozdzierająco i usiadłem pod kołdrą. Gdzieś za ścianą szumiała w rurach woda.
Pomyślałem, że to Leslie zażywa porannej kąpieli i że Emmelina prawdopodobnie jeszcze śpi w
swoim niebieskim pokoju.
II
Stałem cierpliwie pod natryskiem. Gorący tusz przywracał mi chęć do życia - nawet w tym
skacowanym ciele. Dla odmiany chłodne powietrze napływało przez okno, które otworzyłem z
premedytacją, i wokół mnie buchały kłęby pary.
Emmelina przyjechała wczoraj po południu, wnosząc do naszego domu nastrój
cierpkomelancholijny. Dwie butelki wina, którym od czasu do czasu raczy się Leslie, a którego
marki nigdy nie pamiętam, poprawiły nam wszystkim humor, dwie następne rozwiązały Emmelinie
język. Kosmiczny paroksyzm zrobił klapę - o tym dowiedziałem się z prasy w zeszłym miesiącu:
wkrótce po rzymskiej premierze tego filmu lokalna popołudniówka przedrukowała z włoskiego
tygodnika “Widz” esej krytyczny pod tytułem Ramotka odgrzewana na pępku kosmonauty. Ale od
premiery Emmelina zdążyła się pogodzić “z tym rzekomym niepowodzeniem” i “dawno przestała
się przejmować bełkotem krytyków”, zwłaszcza stwierdzeniem autora eseju, że “jakkolwiek na
pokazach mody występują modelki w wieku tak zwanym średnim, które rzeczywiście ze
stosownym szykiem demonstrują kreacje, dla pań powiedzmy: dojrzałych - to zatrudnienie babci w
charakterze prezenterki kostiumów plażowych jest żałosną przesadą nawet w komedii porno”. W to
przyprawione na cierpko melancholijne usposobienie Emmelina wpadła z innego powodu. Nim
zjawiła się u nas, zatelefonowała z dworca do swojego agenta, a ten powiedział jej, że:
- Japończycy ostatecznie nie zakupili “Paroksyzmu”. Emmelina spoglądała to na Leslie, to
na mnie błyszczącymi po alkoholu oczyma. - Ci Japończycy! Czy oni się znają na europejskiej
sztuce?
Dobry kwadrans roztrząsaliśmy wspólnie kwestię znajomości sztuki europejskiej przez
Japończyków.
- Zainwestowałam w ten film kupę forsy, a tu taki niefart!
Zadrżałem. Dokument, w którym Emmelina Raya zrzeka się praw majątkowych i
alimentacyjnych przechowuję jak relikwię, i jest to dokument ważny, ale czyż człowiek może
przewidzieć wszystkie posunięcia swojej byłej żony pozbawionej środków do życia?
- Gwiżdżę na tych Japończyków - powiedziała Emmelina do pustego kieliszka. - I tak
wyszłam na swoje. Zwróciło mi się z nawiązką.
Ukojony puściłem się chwiejnie do baru po piątą butelkę wina.
- Dosyć na dzisiaj tej rozpusty - zawyrokowała Leslie i wstała. - Zostawmy coś na jutro.
Usiłowałem oponować tłumacząc, że jutrzejszy dzień trwa od godziny z okładem, ale
Emmelina także wstała od stołu, więc uległem i przenieśliśmy się do patio, by przy księżycu ocenić
powstającą na dnie basenu mozaikę. Około drugiej nad ranem dotarliśmy do swoich pokojów -
niektórzy rozgoryczeni, że muszą nocować samotnie.
III
Przyjrzałem się swojemu odbiciu w lustrze, włożyłem czystą koszulą i wyszedłem z
łazienki. Na korytarzu pachniało smażonym bekonem. Kochana Lee.
Śniadanie zjedliśmy w jadalni - uświetnione butelką wina, którą tej nocy Leslie
zasekwestrowała. Poczułem się zupełnie zdrów po tym królewskim posiłku, ale zarazem poczułem
się rozkosznie ociężały, toteż kiedy panie objawiły chęć podjęcia prac nad mozaiką, wymówiłem
się od pomocy naglącą weną pisarską i do lunchu uciąłem drzemkę pod małżeńskim baldachimem.
Obudził mnie gong u drzwi frontowych. W holu rozległy się kobiece kroki, a po nich głosy
- mieszane i radosne; wśród nich rozpoznałem matowy głos Josepha Bragga.
W łazience ochlapałem twarz zimną wodą. Z odciśniętym na policzku śladem po maciejce
wyhaftowanej na jaśku zszedłem do salonu, gdzie Leslie, zaaferowana i w kombinezonie,
usadawiała Bragga w fotelu. Kobieta, która z nim przybyła, ubrana kontestacyjnie w obszerne
spodnie z jaskrawoczerwonego płótna i w kanarkowy, za duży na nią i rozciągnięty sweter, już
siedziała - niedbale, z nogami szeroko odwiedzionymi, wzorem utrudzonego drwala.
- Mikę. - Joseph Bragg zgrabnie wymknął się Leslie ruszając mi na spotkanie. - Tyle czasu.
Spoglądał na mnie oczami łani. Uścisnąłem jego dłoń z niesmakiem i słabo, czym
sprawiłem mu zawód. “Och, ty to masz stalowy chwyt, Mikę.”
- Kotku - powiedziała do mnie Leslie - pójdę się przebrać. Zabaw tymczasem naszych
gości.
Emmelina zakrzątnęła się przy barze, a Bragg wskazał mi półleżące w fotelu
kanarkowoczerwone stworzenie równie chude i kościste jak on.
- Moja żona. Anneliese.
- Anna, mów mi Anna - zawołała ta kobieta mrugając do mnie bezceremonialnie. - Z
opowiadań urniego znam cię od pięciu lat, ,,querido” (mój drogi).
- Z czyich opowiadań?
Anneliese Bragg wstała i podeszła do nas. Zauważyłem, że porusza się odpowiednio do
swojej kanciastej budowy.
- Urniego.
- Anno - rzekł Joseph Bragg. Zabrzmiało to potulnie.
Anneliese odchyliła do tyłu głowę i czarne, proste włosy spadły jej za łopatki. Widząc ją z
bliska stwierdziłem, że ma gładką, smagłą cerę i że jest niebrzydka, chociaż orli nos, wystające
kości policzkowe i ostro zarysowany podbródek były w meksykańskim typie, za którym to typem
urody specjalnie nie przepadam.
- Od kiedy cię to razi? - spytała męża.
- Nie jesteśmy sami, Anno.
- Aj, aj, aj! - Anneliese natarła na mnie. - Czy ciebie to razi, “ąuerido”?
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, nadeszła Emmelina. Rozdzieliła pomiędzy nas szklaneczki
i stanęła obok Bragga. Sącząc swój alkohol niezdecydowanie powiodła wzrokiem po naszych
twarzach. Zatrzymała go na twarzy Anneliese.
- Chyba pójdę do kuchni - powiedziała. - Leslie sama nie wyrobi się z lunchem.
- Chętnie wam pomogę - podchwyciła Anneliese. - Nikt tak jak ja nie przyrządza steków.
Urni, przynieś z jeepa tequilę.
- Państwo przyjechali jeepem?
- A co, to jedyny pojazd godny zaufania na tym świecie.
Oddaliły się, a Joseph Bragg i ja zajęliśmy miejsca w fotelach. Milczeliśmy. Przed naszym -
Leslie i moim - odlotem na Trytona, kiedy Bragg bywał u nas regularnie, potrafiliśmy tak siedzieć z
nim w salonie milcząc godzinami. Włączony telewizor zwalniał nas od obowiązku prowadzenia
rozmowy, ja oprócz tego szukałem w telewizji ucieczki od dręczących mnie myśli. Tylko raz
wizyta komandora Bragga miała odmienny przebieg. Była to ostatnia z jego rocznego cyklu wizyt,
po której Bragg wyprawił nas na ten księżyc Neptuna i po której, ku mojej uldze, przestał być
przyjacielem naszego domu.
Przyszedł wtedy wcześniej niż na ogół. Ustalony i celebrowany przez Leslie rytuał
nalewania mu drinka odbył się normalnie, i swoim zwyczajem Bragg zapadł w fotel pod oknem.
Milczeliśmy zgodnie około godziny, dopóki w telewizji nie dobiegł końca amerykański musical Ta
mała.
Potem komandor Joseph Bragg, szef Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych pod
Breshoven, zaproponował nam - Leslie i mnie - udział w dwuosobowej wyprawie ratunkowej na
Trytona.
IV
Statki typu “Acer” oddano do eksploatacji stosunkowo niedawno: pierwszy, który
pomyślnie przeszedł próby, zabrał Leslie Leeport, Jurga Hoestroma, mnie i ciało Pottera Brentona z
“Titanii”. Ten “Acer I” rozwijał prędkość do 1000 kilometrów na sekundę i pokonanie odległości
Ziemia - “Titania” - Ziemia zajęło mu dwa miesiące. Użytkowane od trzech lat “Acery II” są
półtorakrotnie szybsze. Takim statkiem poleciałem z Leslie na Trytona i takim udali się tam siedem
tygodni przed nami dwaj piloci: Val Nevill i Dieter Epstein, piloci, którzy według wszelkiego
prawdopodobieństwa już nie żylijak to przyjęła Centrala Analityczna w dniu wysłania naszej
wyprawy.
“Acer II” potrzebuje doby na rozwinięcie maksymalnej prędkości. Przez tę dobę na jego
pokładzie panują niemal ziemskie warunki. Później w zabawny sposób zanika ciążenie, co jeszcze
później, jak wiadomo, przestaje być zabawne. Trzeciego dnia, licząc od startu, postawiłem sobie
pytanie, czy przykład Leslie, która leży w komorze anabiotycznej, nie jest wart naśladowania.
Przed laty napisałem w “Katharsis”:
“Decydując się na udział w wyprawie »Emergency«, postanowiłem prowadzić dziennik.
Postanowiłem to z myślą, że w przyszłości może opiszę przebieg owej wyprawy. Kiedy
przygotowywałem relację ze swego pobytu w komorze ciszy, właśnie te krótkie notatki w
dzienniku czynności okazywały się bardzo przydatne w tej jakże nietypowej dla mnie pracy”.
Powyższe zdania mogły się odnosić również do wyprawy “Tryton”. Z rzeczami osobistymi
wniosłem na pokład “Acera II” opasły notes i pióro umożliwiające pisanie w warunkach
kosmicznych. Ale trzeciego dnia podróży byłem bliski wyekspediowania tego majdanu pisarskiego
w przestrzeń międzyplanetarną, od czego powstrzymała mnie treść wyciętych z gazet recenzji o
mojej książce, która zabrałem ze sobą, by mieć je pod ręką - szczególnie jeden urywek.
“Motywacje psychologiczne członków załogi, na przykład Jose Martineza, ukazane są co najmniej
mgliście, niepodobna wszakże mieć o to pretensji do autora, skoro - jak rozbrajająco wyznaje na
kartach swojej powieści - głównym terenem jego pisarskiej penetracji na »Titanii« była koja”. W
rezultacie więc mój warsztat literacki ocalał. Rozłożyłem go w sterowni i wprawdzie bywały
okresy, że napawał mnie odraza, jednak prześlęczałem nad nim mnóstwo godzin i nie były to
godziny stracone.
“Szesnaście lat pracy w kosmosie i czterdzieści trzy lata na karku”. - Skreśliłem piątego
dnia. - “Ten młody diagnosta o wyglądzie dyplomaty miał rację orzekając, że jestem wrakiem
pilota.
Leslie śpi od czterech dni. W siedemset minut od zero, kiedy Ośrodkowi Kierowniczemu
wyczerpał się zasób czułych życzeń i dano nam wytchnąć, moja żona zniknęła w swej kabinie, aby
po kwadransie stanąć na progu sterowni ubrana tak, jakbyśmy byli w tamtej sypialni w
»Osculorze«.
- Kotku - powiedziała. - Ja... wiesz.
- Wiem - Leslie dzień przed startem, w Ośrodku Przygotowawczo-Treningowym, zastrzegła
sobie: »Chciałam z tobą lecieć i polecę, ale nie wymagaj ode mnie, żebym zrezygnowała z
anabiozy«. - Wiem, tylko ten twój strój...
- Och, jeszcze tam nie idę. Wpierw dam ci wycisk. Dam ci taki wycisk, żebyś przez te
trzydzieści kilka dni nie mógł patrzeć nawet na moje zdjęcie.
Spełniła obietnicę. Chociaż na jej fotkę, którą przymocowałem do pulpitu sterowniczego,
spoglądam coraz częściej.”
Tak więc decydując się wziąć udział w wyprawie “Tryton”, postanowiłem prowadzić
dziennik. Prowadziłem go skrupulatnie i na bieżąco, i było to zajęcie nudniejsze od upływających
mi w śmiertelnej nudzie dni. Oczywiście zastanawiałem się nad kształtem i fabułą przyszłej
książki, ale z tych systematycznych notatek mógłbym sklecić w najlepszym wypadku “Dobowy
rozkład czynności pilota” - dziełko zapewne rzetelnie opracowane, jednak o znikomych
wartościach artystycznych i na domiar już istniejące w niezliczonych wersjach.
Siódmego dnia podróży, bębniąc palcami po nosie Helgi von Schack, która w programie
kabaretowym “Cugle” wygłaszała z ekranu telewizyjnego satyryczny monolog, powiedziałem na
głos:
- Panie Valu Nevillu i ty, panie Dieterze Epsteinie, jedyna nadzieja w was, panowie, ufam,
że na Trytonie zastanę wasz statek zamieniony w ohydną, cuchnącą breję, a obok waszych
zezwłoków będzie wypalony w skale ślad po metrowej, sześciopalczastej łapie.
Sporo miejsca w dzienniku przeznaczyłem na wspomnienia. Spisywałem je tak, jak mnie
nawiedzały: raz chaotycznie i migawkowo, raz uporządkowanymi ciągami. I kiedy przeglądałem te
właśnie zapiski, odnosiłem wrażenie, że z nich może się coś wylęgnąć.
V
“Po miodowym miesiącu wróciliśmy do Szwajcarii opaleni i wypoczęci. W skrytce
pocztowej, prócz prywatnej korespondencji, znalazłem ujmujący wysokością zaliczki przekaz z
»Orbity«, szarą kopertę z moją wymagającą poprawek pisemną relacją z komory ciszy i wezwanie
do Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych. Takie samo wezwanie, na swoje panieńskie
nazwisko, lecz na mój adres, otrzymała Leslie.
Do OKSZ pojechaliśmy nazajutrz, po uprzednim porozumieniu telefonicznym z władzami
Ośrodka. Przyjął nas komandor Joseph Bragg - w auli, gdzie czekał bankietowe nakryty stół i gdzie
wnet przyszło dwóch zastępców Bragga i jego zdyszany sekretarz.
Na wstępie poinformowano mnie kwaśno, co szefostwo OKSZ myśli o swych
wychowankach, którzy na taśmie służbowego - bądź co bądź - ipsofonu nagrywają zdania w
rodzaju: »Mam wszystko w dupie«, po czym Bragg dodał:
- Nie wywołałoby to takiej konsternacji wśród przedstawicieli Departamentu, gdyby nie
fakt, że oni zadzwonili do pana, żeby złożyć gratulacje. Przywieźli zawiadomienie o pańskim
awansie i mieli je panu wręczyć na okolicznościowej odprawie.
Awansowałem o dwie klasy. Wszyscy z grupy »Emergency« awansowali, wszyscy o dwie
klasy - za wyjątkiem Jose Martineza i Freda von Neheima, który już wcześniej osiągnął nieomal
pułap możliwości awansowych. Leslie dostała klasę I, ja - klasę S, a więc klasę honorową, nie
dającą mi większych uprawnień niż posiadaczowi »jedynki«, nadającą mi natomiast sympatyczny
przywilej: prawo do karty kredytowej z nadrukiem B.O. Bez ograniczeń.
- Odprawa - kontynuował Joseph Bragg tonem mniej kwaśnym - nie doszła do skutku, bo
zawiódł też Jurg Hoestróm i Fred von Neheim, który nie mógł do nas przybyć ze względów...
zdrowotnych. - Komandor rozkrzyżował ręce nad stołem i dokończył prawie serdecznie:
- Ta skromna, kameralna uroczystość ma charakter podwójny. Jest okazją do złożenia
naszym gościom gratulacji z powodu awansu i podziękowań za ich trud. Pan Mikę Cesara odchodzi
w stan spoczynku, a pani Leslie Leeport, przepraszam... pani Leslie Cesara, o czym z żalem
powiadomił nas jej armator, nieodwołalnie wypowiedziała pracę.
Ta »skromna, kameralna uroczystość, nieco się przeciągnęła. Nad ranem z całym sztabem
Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych byłem już na ty. Leslie także. Któryś z zastępców
Bragga ustawicznie zwracał się do niej per »kochana Lee«, co jej nie przeszkadzało, ale mnie -
owszem, bo przypomniałem sobie, jak się poczuła dotknięta, kiedy Emmelina nazwała ją Lee
Scarlet. W końcu jednak uznałem, że »kochana Lee« i »Lee Scarlet« to zupełnie co innego, i sam
zacząłem zwracać się tak do niej, opuszczając tylko ten infantylny przymiotnik, aby nie wyjść na
pantoflarza.
Bankietować przestaliśmy około południa dnia następnego. Uprzejmy personel hotelu
OKSZ położył nas do łóżek w apartamencie na parterze, wieczorem zaś, służbowym samochodem,
odstawił pod dom.
Kolejne trzy miesiące minęły nam w kulcie pracy. Maszynopis, który »Orbita« zwróciła mi
do poprawienia, poddałem solidnej obróbce wykańczającej, potem wziąłem na warsztat tragedię
»Titanii« - owe »najbardziej dramatyczne wypadki, jakie w ostatnich latach rozegrały się w
kosmosie. Starałem się przedstawić je możliwie wiernie, beletryzując tamtą rzeczywistość jedynie
w zakresie tolerowanym przez literaturę faktu. Pisałem bez pośpiechu, przeciętnie stronę dziennie,
z przerwami, jeżeli Leslie potrzebowała mojej pomocy przy poważniejszych zakupach. Gdyż
Leslie w tym czasie urządzała dom. Słowo »urządzała« ma tutaj zastosowanie eufemiczne. Jej
pytania i okrzyki...
- Nie sądzisz, kotku, że wyposażenie tej kuchni jest przesadnie prymitywne?
- A cóż to za okropność na koślawych nóżkach?
- Hm... ta goła ściana...
- Tu postawimy takie łóżko jak w »Osculorze«. Tyle że z baldachimem.
- »Cyklop«. Naprawdę jesteś przywiązany do tej makiety?
- Nie, do salonu z kominkiem nadają się meble wyłącznie mahoniowe.
- O rany! Telewizor czarnobiały. No, gdyby się o tym dowiedziało British Museum...
- W którym wieku założono tę klimatyzację, Mikę?
...może dadzą jakie takie wyobrażenie o skali zaplanowanych przez nią zmian.
Po trzech miesiącach obie moje relacje były gotowe. Zatytułowałem je odpowiednio Ziemia
i »Kosmos«, obu nadałem wspólny, przemądrzały tytuł »Katharsis« i wysłałem do redakcji
»Orbity«. Leslie rada, że »wreszcie mi przeszło« i że »wreszcie chyba zacznę brać czynny udział w
naszym małżeńskim życiu«, z dumą oprowadziła mnie po domu, który tylko tu i ówdzie wydał mi
się znajomy.
- Trzeba jeszcze - powiedziała - zdemontować tę śmieszną boazerię w holu, wywalić te
wszystkie kinkiety i ample, dać nowe tapety i zasłony... Jest jeszcze huk roboty. I... - wsunęła mi
dłoń pod pachę - ...i wiesz co, kotku? Dobudujemy do domu dwa skrzydła. Lada dzień przyślą nam
projekt.
Tylko potakiwałem.
Leslie zrealizowała swoje plany. Zabrało jej to osiem miesięcy, w trakcie których również
wojażowaliśmy po świecie. Cztery tygodnie spędziliśmy u jej rodziców, w ich małej posiadłości
pod Londynem, gdzie pani Maria Pia Leeport - z wyglądu rówieśniczka swej córki - z
samozaparciem uczyła mnie konnej jazdy, wkładając w to wiele płomiennego uczucia, tak że omal
się w niej nie zadurzyłem, tym bardziej, że moja żona zaniedbywała mnie na rzecz swoich dawnych
przyjaciół. Później polecieliśmy do Australii, na farmę, na której swego czasu przez czternaście dni
sposobiłem się do rozmowy z Emmeliną, o czym wspomniałem w »Katharsis«, i na której przez
czternaście dni pocieszała mnie pulchna Susy, o czym w »Katharsis« nie wspomniałem.
Właścicielem kompleksu owych farm jest przedsiębiorstwo turystyczne .wynajmujące żądnym
prymitywu mieszczuchom »autentycznie dziewiętnastowieczne chaty wraz ze służbą o poglądach
współczesnych«. Susy pracowała tam nadal, na tej samej farmie, i za plecami mojej żony dała mi
do zrozumienia, że mnie poznaje. Była bardziej pulchna i apetyczna niż ongiś, toteż z żalem
słuchałem, jak Leslie proponuje jej wychodne na dwa miesiące, które umyśliła ze mną
przeleniuchować.
Dwumiesięczny pobyt na antypodach dosyć nas zmęczył. W Breshoven czekały na mnie
egzemplarze »Orbity« z odcinkami »Katharsis«, nowy przekaz i obłudne listy od przyjaciół.
Niebawem otrzymałem też list z Verlag R. Metternich. Do Berna pojechałem sam, ponieważ Leslie
pertraktowała akurat z zakładem budowlanym w sprawie postawienia skrzydeł naszego domu.
Kiedy wróciłem z podpisaną umową wydawniczą, już zwożono segmenty. Rychło okazało się, że
nikt tak nie zachęci człowieka do turystyki jak dziarsko pracująca ekipa budowlana. Ponownie
wyjechaliśmy z Leslie do jej rodziców, zostawiając robotników sam na sam z domem,
dokumentacją i całym bałaganem. Tym razem nie było nauki konnej jazdy, gdyż pani Maria Pia
Leeport kuśtykała po zderzeniu z przeszkodą, którą postanowiła sforsować na grzbiecie młodego
ogiera. Były za to pasjanse I towarzyski brydż. Jakoś wytrwaliśmy ten miesiąc, aby po powrocie do
Breshoven skonstatować, że robotnicy uwinęli się w terminie. Wkroczyliśmy w kolejną fazę
gorączkowych zakupów.
Nadruk B.O. na karcie kredytowej jest optymistycznie mylący. To prawda, że posiadaczowi
takiej karty przysługuje bezpłatnie - weźmy dla przykładu sprzęt motoryzacyjny - jeden samochód
na każdego pełnoletniego członka rodziny. Samochody te jednak nie podlegają wymianie częstszej
aniżeli raz na trzy lata - z wyjątkiem sytuacji, kiedy zostały rozbite, ale wtedy należy przedstawić
dowody, że winy za kraksę nie ponosi ich właściciel. Podobnie jest z innymi dobrami materialnymi.
Nawet dywanik, który leży u nas w holu, ma określoną normę użytkowania, z tym, że aby dostać
dywanik nowy, nie muszę zdawać starego, no i - jak mi się zdaje - przysługuje nam tych
dywaników, czy raczej kompletów dywanów i wykładzin, dwukrotnie więcej niż ich potrzebujemy.
W tamtych miesiącach, gdy Leslie urządzała nasz dom, nie mieliśmy problemu z owymi
»normami użytkowania«, bo nie korzystając dotąd z przywilejów posiadacza karty kredytowej bez
ograniczeń, po prostu nie mieliśmy też nic, co by było »normami użytkowania« objęte. Nie
stwarzano nam trudności, traktowano nas uprzejmie, niemniej wnet uznałem, że świecenie w oczy
subiektów nadrukiem B.O. jest żenujące. Dość było zobaczyć minę sprzedawcy z salonu
samochodowego »Luxur«, kiedy Leslie arystokratycznym ruchem pokazała na bordowego fiata
mówiąc:
- Ten.
Biedak był załamany, jakby oto funkcjonariusze urzędu podatkowego rekwirowali jego
własność: ukochany fotel na biegunach - pamiątkę po nieodżałowanym dziadku.
- Chyba wyszukałem coś dla siebie. - Ciesząc się niecnie, klepnąłem maskę czarnego
carbigha. Potem miałem wyrzuty sumienia. - Co ty na to, Lee?
- Jest wspaniały - odpowiedziała.
Jeszcze nosiłem w pamięci tę scenę, którą opisałem w »Katharsis«: Emmelina wsiadająca
do wielkiego carbigha, na przedmieściach Bergamo. Ten wóz wtedy podniósł jej wartość w moim
mniemaniu.
- Jest aż z a wspaniały, kotku. Wybacz, ale nie pasujesz mi do niego.
Trochę zabolało mnie to stwierdzenie. Pogładziłem lakier lśniący na błotniku.
- Więc go biorę - zdecydowałem.
Znów ruszyliśmy na podbój świata. Gdybym zechciał kiedyś ująć tę eskapadę w formę
opowiadania, nadałbym mu tytuł: »Tropami zaślepionego idioty Mike'a Cesara i jego pierwszej,
puszczalskiej żony«. Byliśmy więc w Hamburgu, Warszawie, Moskwie, Teheranie, Delhi,
Kalkucie, Bangkoku, Makasarze, Adelaide, Wellingtonie, Los Angeles, Detroit, Nowym Jorku,
Santiago, Bogocie, Rio de Janeiro, Konakri, Lizbonie, Madrycie, Walencji, Paryżu - jak atlas długi
i szeroki - i wreszcie wylądowaliśmy na lotnisku berneńskim.
A po przyjeździe do Breshoyen, gdy Leslie zagospodarowała i urządziła oba skrzydła domu,
w naszym małżeństwie nastąpił kryzys.”
VI
Joseph Bragg zapalił cygaro, panie tymczasem sprzątnęły naczynia po lunchu, który podano
w salonie. Ospale przeszliśmy do patio, by nasycić wzrok widokiem hałdy różnokolorowych,
płaskich kształtek, zapieczętowanych puszek z klejem i otwartych puszek po kleju - na ogół z
tkwiącym wewnątrz, przyschniętym do dna pędzlem, bo Leslie zapomina, że używane pędzle
trzeba na noc wkładać do kubła z rozpuszczalnikiem. Przenikliwy wiatr niósł w kierunku domu
zapach chemikaliów. Było słonecznie.
- Aj, patio z basenem! - zawołała Anneliese. - Zawsze marzyłam o patio z basenem.
Doprowadzacie wodę?
Leslie podniosła z ziemi swój projekt.
- Wyklejamy mozaikę. Stylizowane wizerunki zwierząt na projekcie zamigotały w słońcu.
- Taką.
- Jakie to “horrible!” (przerażające!) - Anneliese z zachwytu przycisnęła dłonie do
chłopięcej piersi. - Sami wymyśliliście te straszydła?
Swoim zachwytem podbiła Leslie, która zaczęła jej objaśniać różnice anatomiczne między
mitologicznymi potworami. Bragg dyskretnie skinął na mnie i przespacerowaliśmy na drugą stronę
basenu.
- Nie chciałem tego - powiedział półgłosem.
- Ale Anna się uparła. Przeczytała ten artykuł o Nepie i uparła się, żeby was odwiedzić.
Bezwiednie spojrzałem na jego żonę zasłuchaną w monolog Leslie.
- No tak - rzekłem. - “Bern Zeitung”.
- Przepraszam cię, Mikę.
- Masz tę gazetę tutaj?
- Nie. Nie sądzę. Zapytaj Anny. - Bragg strząsnął popiół z cygara na posadzkę za dziewięć
tysięcy franków. - Czy on... istnieje?
- Kto?
- Nep.
Wzruszyłem ramionami.
- Ja wiem - poprawił się Bragg - to może ustalić tylko aparatura. Ludzkie zmysły są
zawodne. Ale czy jego wygląd... zgadza się z tym opisem?
- Nie czytałem tego artykułu - odparłem wykrętnie.
Wolałem się nie przyznawać, że nie widziałem Nepa. Że nigdy nie chciałem go zobaczyć.
Nigdy, oprócz tamtego kwietniowego poranka, kiedy uwierzyłem, że dymorficzny Nep wyjawi mi
tajemnicę Trytona. Ale Leslie rozwiała moje złudzenia. “On ci nie pomoże”.
- Mam tylko kłopot z Ortrosem - mówiła teraz. - Nie podoba mi się jego ogon. Ten pies na
pewno był jakiś nietypowy, ale w “Mitach greckich” Ruttiera nic o tym nie ma.
Obróciła się ku nam z rozpostartym projektem.
- Joseph - rzekła podchodząc do krawędź basenu. - Temu bydlakowi czegoś brakuje,
prawda?
Przez chwilę patrzyła na Josepha Bragga z czcią, która miesiącami psuła mi krew.
- Mam nadzieję - powiedziałem szeptem, ale Bragg to usłyszał - że nie będziesz nadużywać
naszej gościnności.
VII
“Jesienią oba skrzydła domu były już urządzone i zagospodarowane, i od pewnego czasu
nasze życie toczyło się ustabilizowanym trybem Może zawodzi mnie pamięć, może coś
przeoczyłem, jestem jednak zdania, że pierwsze oznaki nadciągającego kryzysu dały się zauważyć
na dziewięć miesięcy przed naszą wyprawą na Trytona, której wtedy jeszcze nie planowano nawet
w Departamencie.
Było to w połowie listopada, wieczorem. Leslie oglądała telewizyjny program »Kominek«,
ja siedziałem za nią i wyciągałem korek z butelki, rad że nikt mi w tym nie przeszkadza. Na ekranie
tłusty bobas zuchowato raczkował po podłodze, a redaktor programu winszował pani Bettinie
Prager dorodnego syna, piątego już, życząc wszystkim matkom »analogicznych sukcesów
prokreacyjnych«.
- Przestałby pieprzyć! - odezwała się nagle Leslie. Zgasiła telewizor i wstała.
- Cholera, mam migrenę albo co. Idę się położyć. Zjesz kolację sam, kotku?
- Zjem kolację sam.
Przełknąłem łyk wina i słuchając cichnących kroków Leslie, wspomniałem rodzinną
sprzeczkę z naszego pobytu w Londynie.
- Powinniście mieć dzieci - powiedziała wtedy pani Maria Pia Leeport. Ostrożnie opuściła
zwichniętą nogę na podnóżek.
- Bodaj jedno dziecko.
Leslie wzdrygnęła się nad swoją szarlotką.
- Dzieci - powtórzyła niecierpliwie.
- Bodaj jedno.
Poczułem na sobie wzrok teściowej, lecz udałem, że przyglądam się pejzażowi za oknem.
Byłem ciekaw, co powie Leslie tak przyparta do muru. Gdybym wtrącił swoje trzy grosze, mogłaby
wykręcić się sianem łapiąc mnie z kobiecą niekonsekwencją za byle jakie słowo.
- O rany! - cisnęła łyżeczkę na talerzyk. - Ten cały bank nasienia. Obrzydliwość!”
Kontrolka komory anabiotycznej, w której leżała Leslie, ćmiła jednostajnym zielonym
światłem.
A może ona - pomyślałem - kieruje się instynktem macierzyńskim, może tym swoim
uwielbieniem dla Bragga zaspokaja potrzeby macierzyńskie? Bo to jest, do diabla, uwielbienie.
To istotnie - było uwielbienie.
Po raz pierwszy w naszym życiu prywatnym i jako osoba prywatna Joseph Bragg pojawił
się dwa miesiące przed tą edycją programu “Kominek”. Leslie przywiozła go z miasta razem z
zakupami któregoś wrześniowego popołudnia i od tamtej pory Bragg, nie, Joseph, zaczął dokładać
starań, by zasłużyć na miano przyjaciela naszego domu. Co go napadło - nie wiem, dość że bywał u
nas regularnie, przynajmniej dwa razy w tygodniu. Przesiadywał godzinami w fotelu pod oknem,
naprzeciwko telewizora, sącząc drinka i rzucając sporadyczne, zdawkowe uwagi.
Za każdej jego bytności Leslie tonęła w ekstazie. Co ją wtedy napadało - także nie wiem,
dość że zapominała o domu, obowiązkach, kryzysach gospodarczych i politycznych, jakimi straszy
nas telewizja dla zabicia nudy, i o tym facecie, który z nią i z jej Josephem siedzi w salonie i który
podaje się za jej męża.
Kiedy Bragg wychodził, Leslie z atencją odprowadzała go do drzwi i zamykając je za nim,
na nowo stawała się troskliwą, kochającą żoną.
- Kotku - mówiła - zgadnij, o czym teraz marzę.
- O moim pogrzebie - odpowiadałem.
- Chodź, pogrzebiemy go wspólnie. No chodź - i ciągnęła mnie do sypialni.
Po wizytach Josepha odnajdywałem w Leslie zachłanną kochankę rekompensującą mi
uroczo te godziny braggolatrii. Domyślałem się, że jej nienasyconą czułość zawdzięczam
wpływowi Bragga, i to mnie irytowało, chociaż nie imałem pojęcia, na czym ten wpływ polega.
- Skoro tak się na niego napalasz - powiedziałem kiedyś - idź z nim do łóżka. Leslie szeroko
otworzyła oczy.
- Z kim? Z Josephem? - Roześmiała się serdecznie. - O” Boże! Wyobrażasz sobie Josepha
w łóżku?
Na pewno sobie nie wyobrażałem, a ten serdeczny śmiech rozjaśnił mi resztę dnia. Ale moja
niechęć do Josepha Bragga...
“...bynajmniej nie zmalała i w grudniu wreszcie mnie poniosło.
Drugiego dnia świąt Bożego Narodzenia, po przydługim obiedzie zasiedliśmy w swych
fotelach, w salonie. Bragg obojętnie gapił się w telewizor, Leslie - z czcią na Bragga, ja - zaś -
posępnie na Leslie. Telewizja nadawała tasiemcowe widowisko przeplatane kolędami w wykonaniu
zespołu »Christbaum«; moja żona także kolędowała - w modlitewnym skupieniu, do swego idola,
Josepha. Tak dotrwaliśmy do drugiej przerwy na serwis informacyjny, podczas której
powiedziałem:
- Szkoda, stary, że umówiłeś się z ciotką na dzisiejszy wieczór. Przekaż jej od nas życzenia
świąteczne. - Wstałem. - Przyniosę ci twoje selskiny.
Bragg posłusznie podniósł się z fotela.
- Dziękuję.
Leslie też się podniosła.
- Myślałam - powiedziała zdziwiona - że zostaniesz na kolacji.
- Nie mogłem odmówić ciotce - Bragg zełgał bez zająknienia. - Starszej pani należą się
specjalne względy.
Podałem mu jego futrzaną kurtkę i poczekałem, aż pożegna się z Leslie.
- Odprowadzę cię do samochodu.
W holu zapaliłem światło na ganku, gdyż latarnie na naszej ulicy przestano konserwować u
schyłku dziewiętnastego wieku. Brnąc po błotnistym śniegu wydostaliśmy się przez furtkę na
chodnik.
- Bragg - rzekłem, kiedy wyjął z kieszeni kluczyki. - Te trzy miesiące były piekielnie miłe.
Ale nasze towarzystwo chyba cię już zmęczyło.
Światła domu padały na jego twarz. Była bez wyrazu.
- Nie wiedziałem, że się narzucam.
Po pustej ulicy, od jasnych okien z zasuniętymi storami niósł się słabo refren kolędy. Bragg
wolno przebierał w pęku kluczy.
- Leslie zawsze tak nalega.
- Mniejsza o Leslie - odparłem tonem, od którego pobliskie kałuże powinien ściąć lód. -
Mniejsza o nią.
- Co mam jej powiedzieć, jeżeli zadzwoni? Chwyciłem go za ręce, powyżej łokci. Przez
futro czułem pod palcami jego wątłe bicepsy.
- Słuchaj - wycedziłem, rozgniatając mu mięśnie. - Nie zgrywaj się, dobrze?
Rysy mu złagodniały. Spojrzał na mnie zamglonymi oczyma.
- Och, Mikę - powiedział miękko, ze słodyczą. - Ty to masz stalowy chwyt.
Puściłem go gwałtownie, nieomal odepchnąłem od siebie. Doskonale znałem to spojrzenie;
tym spojrzeniem komandor Bragg obdarzył mnie w dniu, gdyśmy się poznali, i tak Max Stern,
»bożyszcze pedzialców«, spoglądał z telewizyjnego ekranu w latach swego blasku. Tak też
spoglądał Algierczyk Doukh Sid'ahmed, który ze mną zdawał egzaminy do Ośrodka Kosmicznych
Statków Załogowych i nie został przyjęty ze względu na »inversio sexualis«.
Bragg nie pokazywał się u nas przez miesiąc. Leslie krążyła po pokojach struta, wpadając
na przemian to w złość, to w apatię. Wieczorami z reguły odzyskiwała dobre samopoczucie i pod
baldachimem była idealną kochanką, pogodna, delikatna i z temperamentem, w dzień wszelako
stawała się nieznośna i opryskliwa, i od świtu do nocy musiałem znosić jej fochy. Zapewne
telefonowała do Bragga, jednak bez skutku, co w postępie geometrycznym odczuwałem na własnej
skórze, tak że w końcu skruszony, w tajemnicy przed żoną, pojechałem do niego w trzeciej
dekadzie stycznia, aby go przeprosić.
Przyjął mnie niczym rozamorowana dziewczyna i łatwo dał się ugłaskać. Znowu zaczął u
nas bywać regularnie. Od przypadku do przypadku zostawał na noc i wtedy Leslie barykadując się
przede mną w sypialni szeptała:
- Jakoś nie mogę, kotku. Ta świadomość, że nie jesteśmy sami, peszy mnie i jakoś nie
mogę.
To oczywiście nie podsycało mojej sympatii dla Bragga. Natomiast Leslie kwitła.
Krygowała się i wdzięczyła, w lot odgadywała życzenia naszego gościa, zniewolona jego
obecnością i niepomna niczego. Nie była to najzdrowsza sytuacja na świecie i aż mnie od niej
skręcało, toteż z początkiem marca powtórnie odprowadziłem Bragga do samochodu i
powiedziałem mu wprost, aby się od nas odchromolił.
Dwa tygodnie pożycia z Leslie pozbawiona przedmiotu jej małpiej admiracji sprawiły, że
znów uderzyłem w pokorę. Bragg, cały w dąsach kapryśnego książątka, odniósł się do mnie z
rezerwą, nie rezygnując jednak ze swych uwodzicielskich sztuczek. Postawił mi poniżające
warunki.”
Wsadziłem w zęby szyjkę plastykowego bidonu i wycisnąłem do ust parę łyków kawy
wzmocnionej amfetaminą. Z fotki na pulpicie sterowniczym patrzyła na mnie Leslie. Była sięt ft
demnasta doba podróży, zbliżaliśmy się do orbity Uranu. Kiedyś przebycie tej odległości zajęło
nam ponad pół roku.
“W kwietniu przyjechał do nas Reinhard z egzemplarzami »Katharsis«, pachnącymi jeszcze
farbą drukarską. Na kilka dni zapomniałem o Braggu, który na nowo panoszył mi się w domu, gdyż
oto i ja miałem przedmiot admiracji. Także Leslie swoje kadzidła uwielbienia jakby odrobinę
przesunęła w moją stronę.
Zza chmur wiszących nad naszym domem na krótko wyjrzało słońce i już zaczynałem
widzieć siebie formującego pochód ku małżeńskiej idylli. Ów pochód zatrzymał Reinhard.
- Co z twoją powieścią, Mikę? - spytał.
Po raz setny wertowałem swą książkę podziwiając styl autora, którego nazwisko figurowało
na okładce.
- Nie mam zastrzeżeń - odrzekłem. - Papier w dobrym gatunku...
- Ale co z twoją nową powieścią?
- Nową?
Reinhard obrócił na języku pastylkę eukaliptusową i powiedział:
- Dla ciebie »Katharsis« przestało istnieć. To sprawa moja i moich kolporterów. Ty jesteś
pisarzem.
- Powinieneś był mnie uprzedzić.
- O czym?
- Że jestem pisarzem.
- Jesteś pisarzem. Ja ci to mówię, a ja się na tym znam. Wylansowałem dziesiątki gnojków,
których nikt nie chciał drukować. Wpychali mi swoje utwory do kieszeni płaszcza, jeden dosiadł
się do mnie w restauracji i czytał mi swoją powieść, dopóki nie zjadłem deseru. Dzisiaj trzeba ich
błagać o rękopis, a jak przychodzą do mojego biura, otwierają drzwi kopniakiem.
Zdetonowany przewracałem kartki.
- Pisarz musi mieć coś do powiedzenia.
Jego dziobate czoło ułożyło się w fałdy. Wyrwał mi książkę.
- Tutaj - rzekł klepiąc wierzchem dłoni po okładce - tutaj przyznajesz się do piętnastu lat
przepracowanych w »Astrolabie«. I co zamierzasz zrobić z tymi latami?
Potrząsnąłem głową.
- To nie jest tak. Tam nic się nie dzieje, tam się śpi. Całą robotę odwala Ziemia, ośrodki
kierownicze, naśladowniki, komputery... Owszem, są te starty, naprowadzania, lądowania, te
przyrządy pomiarowe, ekrany, sterownie, ale w tym świecie pilot jest samotny, sam ze swoimi
urojeniami...
Reinhard rozłożył ręce.
- Mikę.
- Co?
- Drąż to. To jest literatura. To jest to, co z »Katharsis« robi literaturę.
To było także to, co krytycy - pod wpływem Reinharda - niebawem wytknęli mi w
recenzjach. »W drugiej części Katharsis autor pisze: Umysł człowieka izolowanego od ludzi ratuje
się przed obłędem ucieczką w sferę halucynacji (...); stwarza wokół siebie wyimaginowany świat
będący swego rodzaju zaporą obronną... Wydaje mi się, że dla owej powieści trudno o trafniejsze
motto«.
Gryzłem się tymi recenzjami, bo uległem sugestiom Reinharda i pochopnie przyjąłem na
siebie odpowiedzialność za los szwajcarskiej literatury. A ponieważ im uległem, napytałem sobie
zmartwienia.
»Katharsis« jest literaturą - ważyłem w myślach. - Reinhard powiedział »Drąż to«. Ale, na
miłość boską, c o ja mam drążyć?
Joseph Bragg po przeczytaniu mojej książki oddał mi ją z lapidarnym komentarzem:
- Nie usypia.
Leslie zaś komentowała ją w trakcie lektury trwającej trzy popołudnia:
- Emma, Emma! Zaczynam być o nią zazdrosna.
- O'Pavel? Był ktoś taki?
- Biedny Mikę.
- Głupia cipa, ale ja ją rozumiem.
- O Boże. Jeszcze to widzę.
- Ciut przeholowałeś, kotku.
Potem Leslie wróciła przed swój ołtarzyk i dym z jej kadzideł popłynął równo ku
Braggowi. Rasowy literat pewnie by w tym miejscu napisał: »dym przesycony zapachem palonej
marihuany« - aby opowiadając o zauroczeniu Leslie gładko nawiązać do okresu »iluminacji« w jej
życiu. Ale niezupełnie byłoby to zgodne z prawdą, chociaż po drugiej wizycie Emmeliny, pod
koniec upalnego maja, moją żonę faktycznie zainteresowały halucynogeny - konkretnie jeden,
który miała pod nosem. Jego obrazową nazwę wytropiłem w fachowym podręczniku: amid kwasu
Dlizerginowego. Nie była to więc marihuana, była to z pozoru niewinna roślina ogrodowa
krzewiąca się na tyłach naszego domu, zwana z angielska Morning glory. Jak uzyskać z Morning
glory erząc LSD, niewątpliwie nauczyła Leslie Emmelina, która dawniej zbierała nasiona tej
rośliny i niekiedy piła z nich wywar, »bo to mi zabija apetyt«. O wypełnionej po brzegi tym
paskudztwem puszce pozostawionej na półce z nasionami w lamusie ogrodowym, przypomniała
sobie moja eksmałżonka podczas swej drugiej wizyty, i obie panie uraczyły się owym wywarem.
Tego samego dnia Emmelina wyjechała, w narkotycznie beztroskim nastroju, żądając ode mnie stu
tysięcy franków w zamian za odstąpienie od roszczeń majątkowych i alimentacyjnych; wyjechała
zaraz po »drug coctail«, ale pojętnej uczennicy, Leslie, wystarczyła ta jedna lekcja. Jej nowe
zauroczenie idealnie wkomponowało się w gamę naszych komplikacji rodzinnych.”
Odłożyłem pióro i uciszyłem sygnalizator popiskujący na pulpicie sterowniczym.
Organizatorzy wyprawy wiedzieli, że zdecydowałem się spędzić tę podróż bez anabiozy, więc żeby
mi wykazać, jak nierozsądna jest to decyzja, zobowiązali mnie do dwukrotnego w ciągu doby
składania meldunków.
Oddaję ci sprawiedliwość, droga teściowo - pomyślałem włączając radio. - Leslie potrzebne
jest dziecko.
VIII
W holu o mało nie zderzyłem się z Anneliese.
- Pomożesz mi - powiedziała, wypychając mnie na ganek. - ,,Vamos” (choćmy). Na urniego
nie można liczyć.
Poszedłem za nią do jeepa zaparkowanego przed furtką. W bagażniku, na kanistrach,
połatanych dętkach i rozrzuconych kluczach stało szare pudło z karbowanego kartonu, opatrzone
firmowym znakiem meksykańskiej wytwórni wódek. Anneliese położyła na nim smagłą dłoń o
długich, szczupłych palcach.
- Za ciężkie dla mnie. Dla urniego też za ciężkie.
- Dla urniego?
- Dla Josepha. To urning, pedał. Wszyscy w OKSZ to “maricones”(pedały).
Bardzo swobodnie zakomunikowała mi o tym.
- Ja jestem z OKSZ - powiedziałem.
- Wiem.
Oparła chudy tyłek o bagażnik i otrzepała brudne nogawki swoich jaskrawoczerwonych
spodni. Od lunchu ona, Emmelina i Leslie wycierały kolanami dno basenu przy zapamiętałym
układaniu mozaiki.
- Lubię pedałów, ,,querido”. Ja też jestem nie od tego, jak mi się trafi jakaś lesba. Lubię
pedałów, ale nie lubię Josepha. Spałeś z nim?
Zbaraniały, przysunąłem do siebie karton. W czterech rzędach stało w nim dwadzieścia
butelek tequili.
- Zawsze masz takie pragnienie? - spytałem, wciąż nie mogąc wyjść ze zdumienia.
- To prezent dla was, “hermanito” (braciszku). - Wyjęła jedną butelkę. - Idę do patio.
Dziewczynom zaschło w gardłach.
Patrzyłem, jak kanciastym ruchem uchyla furtkę i sprężyście kroczy po brukowanej ścieżce.
No, no.
Przydźwigałem karton do kuchni. Z przyjemnością napocząłem ten zapas tequili i
zaprosiłem się na podwójnego drinka, który ogniem spalił mi przełyk. Z butelką i szklaneczkami
poszedłem do salonu, gdzie Bragg oglądał telewizji.
IX
,,Od kwietnia Reinhard telefonował do nas co dwa tygodnie, aby perfidnie opowiadać mi o
literackich sukcesach »moich kolegów«, a na przełomie lipca i sierpnia przysłał mi delegację na
doroczny Kongres Prozaików. Uczestnictwo w tej imprezie jest znacznym wyróżnieniem, lecz
wolałem nie zostawiać Leslie sam na sam z koktajlem Morning glory, ani z Josephem Braggiem,
chociaż ze strony Bragga groziło jej niebezpieczeństwo dość problematyczne. Teraz żałuję, że
odmówiłem Reinhardowi. Gdybym wtedy poleciał do Lucerny, nie siedziałbym dzisiaj przy tym
cholernym pulpicie sterowniczym.
Owa brzemienna w skutki wizyta komandora wypadła właśnie w dniu otwarcia Kongresu.
Bragg przyszedł przed zwykłą porą, dostał od Leslie swojego drinka i zasiadł w fotelu pod oknem.
Telewizja na piątym kanale nadawała amerykański musical »Ta mała« - lekki musical, w jakich
gustuje moja żona. Obejrzeliśmy go w milczeniu, również w milczeniu obejrzeliśmy film
poświęcony wyprawie »Neptun I« wysłanej sześć tygodni wcześniej.
Ten pierwszy załogowy lot na Trytona trwał trzydzieści pięć dób i przebiegał normalnie - o
czym na bieżąco informowała prasa. Po udanym lądowaniu załoga statku, złożona z dwu
doświadczonych pilotów: Vala Nevilla i Dieinb Epsteina, przystąpiła do eksploracji księżyca
według ustalonego, ostrożnego programu - i o tym także informowała prasa. Od środy jednak nie
było w gazetach żadnej wzmianki o wyprawie »Neptun I«.
Telewizyjny film wyręczył naszych bystrych żurnalistów. Trzydziestego ósmego dnia,
licząc od startu, a trzeciego, licząc od lądowania na Trytonie, piloci przestali odpowiadać na
sygnały Ziemi, mimo że łączność radiowa z ich statkiem nie została przerwana. Nie odpowiadają
perorował komentator, czwartą dobę. Według nieoficjalnych danych obaj znajdują się obecnie poza
statkiem. Układy życiodajne przy ich skafandrach kosmicznych są w stanie zapewnić właściwą
regenerację atmosfery wewnętrznej zaledwie przez dwanaście godzin.
- Dziennikarska bzdura - odezwał się Bragg ze swego fotela. - Program nie przewidywał
wyjścia ich obu ze statku. Epstein jest na pokładzie.
- Och, tak - rzekła Leslie, choć o wyprawie »Neptun I« miała takie pojęcie jak ja, ja zaś o
tej wyprawie miałem pojęcie bardzo zielone. - Gdyby to, co plotą dziennikarze, było bodaj w
połowie prawdą, już dawno by zabrakło miejsca na cmentarzach.
Bragg wydawał się zakłopotany tym nieoczekiwanym i niewczesnym poparciem.
- Nno - powiedział z namysłem. - Generalnie biorąc na pewno masz rację. Ale jeżeli idzie o
Nevilla i Epsteina, to są to chyba stuprocentowi kandydaci do Parku Bohaterów Uznałem za
stosowne wmieszać się do rozmowy:
- Epstein jest na pokładzie?
- Bez wątpienia - odparł Bragg. - i nie żyje. Nie mamy tylko pełnego rozeznania co do
Nevilla, ale jego sprawa jest raczej przesądzona.
Nie znałem tych mężczyzn i w gruncie rzeczy nie obchodził mnie ich los, wszelako piloci
statków kosmicznych stanowią jedna rodzinę, toteż odpowiedź Bragga trochę mnie wkurzyła.
- Czy on o tym wie? - zapytałem.
- O czym?
- Że jego sprawa jest raczej przesądzona Zaglądając do swojej szklaneczki komandor
obrócił ja w palcach.
- Złudzenia zostawmy jego bliskim - rzekł obojętnie. - Centrala Analityczna..
- ...postawiła na nim krzyżyk - uciąłem. Ale przedtem Centrala Analityczna opracowała
program lotu. Opracowała też szereg wariantów planu operatywnego. Uwzględniła wszystko to, co
wiemy o Trytonie i czego nie wiemy. Zastosowała najwyższy współczynnik bezpieczeństwa.
- Nie podoba mi się twój ton, Mikę - zganiła mnie Leslie. - Jest napastliwy.
Bragg obrał z celofanu siedmiofrankowe cygaro i pstryknął zapalniczką.
- Mikę jest po prostu naturalny.
Stwierdził to protekcjonalnie, wkurzając mnie do reszty. Czasy, kiedy byłem od niego
służbowo zależny, bezpowrotnie minęły, nie powinien o tym zapominać.
- Przepraszam, już ci nie będę przerywał. Możesz ciągnąć swoją opowieść o swojej Centrali
Analitycznej i o swoich chłopcach, którzy pędzą w kabinach swoich superszybkich statków na
Trytona, żeby ratować swoich kolegów, Bragg otoczył się dymem cygara.
- Używasz nieekonomicznej liczby mnogiej, Mikę - powiedział cynicznie. - Jeżeli
Departament zorganizuje drugą wyprawę w rejon Neptuna, weźmie w niej udział najwyżej jeden
statek z najwyżej dwuosobową załogą. I na Trytonie nie ma kogo ratować. Są tam dwa trupy
ubrane w skafandry kosmiczne i gotowe do pogrzebu.
- Więc wyprawy ratunkowej nie będzie?
- Ratunkowej... nie. Ani badawczej. - Jego twarz na chwilę zniknęła za kłębem dymu. -
Cięcia budżetowe. Zresztą ta cała szlaka planetarna za Jowiszem przestała nas interesować. Nie
wysłano by też wyprawy »Neptun I«, gdyby nie względy prestiżowe. To był w ogóle poroniony
pomysł. - Zaciągnął się cygarem. - No więc nie mogę ci opowiedzieć o chłopcach, którzy
superszybko pędzą na Trytona, żeby ratować kolegów. Ale musimy tam posprzątać. Trzeba stamtąd
zabrać “Acera” i ciała obu pilotów.
Szyk ostatniego zdania wyraźnie świadczył o cynizmie Bragga, cynizmie, który raptem
mnie rozbawił. Naśladując jego cynizm zapytałem:
- Macie już frajerów do tej roboty?
- Tak. - Zgiętym kciukiem potarł powiekę, gdyż dym dostał mu się do oka. - Dwoje. To
małżeństwo: Leslie i Mikę Cesara.
Zachichotałem.
- Centrala Analityczna? - spytałem.
- Centrala Analityczna.
Porwał mnie pusty śmiech. Uwierzyłem mu, natychmiast uwierzyłem, że mówi serio;
przecież nie mogło być inaczej. Zanosiłem się śmiechem, z głową odrzuconą do tyłu, powtarzając
w duchu, że jeśli los zagnie na człowieka parol, nigdy nie ułoży on sobie życia i nie zazna
wytchnienia. Bragg obserwował mnie chłodno i czekał, aż minie mi atak wesołości.
- Oczywiście! - wykrztusiłem łapiąc oddech i ocierając łzy. - Oczywiście... że polecę! Mikę
Cesara... zawsze i wszędzie! Oczywiście!
Komandor spokojnie strząsnął popiół z cygara. Znowu zachichotałem.
- Nie dziwi cię... moja zgoda?
- Nie.
- Wiedziałeś, że się zgodzę?
- Tak.
- Centrala Analityczna, co?
- Centrala Analityczna. Chichotałem w dłonie.
- Przewidzieli nawet naszą zgodę, słyszysz, Lee?
- Nawet waszą zgodę, Mikę - potwierdził Bragg. - Ale na wszelki wypadek zatrzymałem w
rezerwie wiadomość o nagrodzie Departamentu. O pięćdziesięciu tysiącach.
- O pięćdziesięciu tysiącach.
- I o orderze Neila Armstronga.
- I o orderze.
Chichocząc osunąłem się z fotela na dywan. Dostałem spazmów.”
X
“Nazajutrz rano, Leslie i ja, stawiliśmy się w macierzystym Ośrodku Kosmicznych Statków
Załogowych. Powitano nas z umiarkowanym entuzjazmem i odniosłem wrażenie, że nasze
kandydatury budzą tam kontrowersje. Rozstrzygające zdanie miał jednak szef Ośrodka, komandor
Joseph Bragg, i pytia OKSZ - Centrala Analityczna, która wśród kilkunastu zestawów nazwisk
podała nazwisko moje połączone z nazwiskiem mojej żony. Nie wiem, dlaczego naszych nazwisk
nie skreślono dotąd z listy czynnych pilotów, dlaczego ujęto je w programie »Tryton« i dlaczego
Joseph Bragg, udając że nie słyszy żarcików o »pierwszej wyprawie rencistów«, udzielił protekcji
właśnie nam, Leslie i mnie - emerytowi, co przywykł już do ciepłych bamboszy.”
Później, po naszym powrocie na Ziemię, Joseph Bragg przypłacił tę protekcję utratą stołka.
Wyprawa nie należała do katkołomnych, chociaż nagły i niespodziewany zgon członków
poprzedniej wyprawy pozwalał mówić o niebezpieczeństwie. Nie należała do karkołomnych, bo jej
cel był ograniczony i skromny: zabrać z Trytona ciała obu pilotów, ich statek, i czym prędzej
stamtąd zmykać - ale szefowie Departamentu zawyrokowali, że Bragg nadużył władzy, dopuścił się
samowoli i niepotrzebnie zwiększył ryzyko.
,,Ja osobiście miałem powody, aby lecieć tam czy gdziekolwiek indziej, zwłaszcza z Leslie i
z nikim poza nią. Miałem powody, niemniej wahałem się, chciałem i nie chciałem; w rezultacie
postanowiłem zaczekać na orzeczenie diagnosty.
Po badaniach lekarskich zjadłem z Leslie obiad w sali restauracyjnej OKSZ, a potem
wróciłem do budynku “C”. Za drzwiami z napisem: AMBULATORIUM - WEJŚCIE, przy białym
biurku na metalowych nóżkach siedział młody mężczyzna o aparycji dyplomaty i przeglądał moje
wyniki. Zadał mi parę stereotypowych pytań: zawroty głowy? złudzenia kinestetyczne? drętwienie
kończyn? bóle serca? senność? bezsenność? osłabienie? - i znowu zajrzał do papierów.
- Mam tu - powiedział - pańską Kartę Badań sprzed trzech lat, z podpisem doktora
Kramera. Nie rozumiem, na jakiej podstawie włączono pana do grupy »Emergency«, kto na to
zezwolił. Nie rozumiem, czemu już wtedy nie odesłano pana na rentę inwalidzką.
- Już wtedy? Urzędowym tonem odczytał:
- Niedociśnienie... Zwolnienie akcji serca... Upośledzenie czynności mięśniowej...
Osłabienie odruchów ścięgnowych i okostnych... Czy był pan o tym poinformowany?
- Gdybym był o tym poinformowany, nie byłoby mnie tu dzisiaj. - Zacisnąłem palce na
kolanach. - Domyślam się, że te niedomagania jeszcze się pogłębiły od tamtego czasu?
Przytaknął i powiedział coś, czego nie dosłyszałem.
- Proszę?
- Sam pan widzi - podniósł głos. - Ubytek słuchu. - Zaszeleścił papierami. - Pański wynik
badania audiometrycznego wskazuje na upośledzenie percepcji dźwięków... W obrazie EKG
obniżenie amplitudy załamków... Zespół dystonii naczyniowej... Zaburzenia regulacji
hormonalnej... Czy mani czytać dalej?
Nie odpowiedziałem. Diagnosta z niewzruszoną twarzą oświadczył:
- Koncept, żeby wysłać pana na Trytona, to groteska.
Wstałem czując wszystkie swoje upośledzone mięśnie i ścięgna, źle funkcjonujące
gruczoły, i serce, które nie dbało o stosowną wysokość amplitudy załamków.
- Miło mi to niedosłyszeć, doktorze - rzekłem w drzwiach. Już się nie wahałem. Nie miałem
wątpliwości, że chcę lecieć na Trytona.
Zacne zamiary - pomyślałem. - Bragg będzie sfrustrowany.
Z Josephem Braggiem spotkałem się dopiero przy kolacji. Nie wyglądał na człowieka,
któremu pokrzyżowano plany.
- Co z Leslie? - zagadnąłem go. Nie widziałem jej od obiadu. - Jakieś dodatkowe analizy?
Stojąc przy moim stoliku komandor zlustrował pustawą salę. Przeniósł wzrok na mnie.
- W porządku - odparł. - Dobierają jej skafander. Trochę przytyła.
Odstawiłem talerz z niedojedzoną jajecznic; na bekonie i sięgnąłem po dzbanek z bawarka.
- Aha. Więc j e j wyniki badań lekarskich są zadowalające?
- Jej? - rzucił mi baczne spojrzenie - Czy twoje nie są takie?
Uśmiechnąłem się do siebie. Przyniosła mi pociechę myśl, że nowina o moich
upośledzeniach i zaburzeniach jemu także zwarzy humor.
- Jestem ruiną pilota, komandorze Bragg.
Odsunął wolne krzesło i usiadł - zaniepokojony, że może skwitowałem z udziału w
wyprawie.
- Nie przesadzaj, Mikę - powiedział. - Jesteś okazem zdrowia.
- Byłem okazem zdrowia, dopóki nie pogadałem z diagnostą. Teraz jestem głuchy, nawalają
mi gruczoły, serce, mięśnie, ścięgna, kości...
Żachnął się.
- Pan doktor Michael Kliemchen! Ten pętak po studiach. On nie odróżnia żebra od
śledziony.
- Miał moje wyniki.
- Praktykant. - Bragg machnął ręką. - Bez pojęcia o medycynie kosmicznej.
- Czytać chyba umie.
- O co ci chodzi, Mikę? Masz jakieś kłopoty ze zdrowiem?
- O moich kłopotach ze zdrowiem porozmawiaj lepiej z Komisją Lekarską.
Znowu przyjrzał mi się wzrokiem bacznym, ale niekomunikatywnym.
- Komisja Lekarska prolongowała twoją licencję - powiedział.
- Ach tak! - wykrzyknąłem wsypując cukier do filiżanki. I naraz odechciało mi się Trytona”.
Umieściłem pióro w uchwycie i uwolniłem się z pasów fotela. Był czas na gimnastykę
profilaktyczną.
- Śmierć Nevilla i Epsteina wcale nie jest taka tajemnicza - powiedziałem głośno, nie dbając
o włączony mikrofon - skoro wiadomo, że Komisja Lekarska OKSZ zamiast do sanatoriów wysyła
inwalidów w kosmos.
XI
Cztery golaski z paryskiej rewii ,, Feniks” zadzierały nogi przed kamerami i Bragg patrzył
w telewizor z obrzydzeniem. Obaj delektowaliśmy się tequilą, a nasze panie nadal rajcowały w
patio.
- Zdaje się - powiedziałem - że on już nie pracuje w Ośrodku.
- Kto?
- Ten młody diagnosta. Michael Kliemchen.
- Pan doktor. Nie, nie nadawał się do tej roboty.
Golaski ustąpiły miejsca parze tancerzy, Bragg wpadł w rozmarzenie.
XII
Tę nową powieść umyśliłem skomponować na wzór “Katharsis”: na pokładzie “Acera II”
zdecydowałem, że złożę ją z dwóch krótkich części zatytułowanych kolejno “Ziemia” i “Kosmos”,
które opatrzę dedykacjami. Szkic pierwszej, dedykowanej Leslie, był gotów zanim dolecieliśmy do
Trytona. Miały się na nią składać reminiscencje z mojego małżeńskiego pożycia i próby jego
podsumowania. Szkic drugiej we mnie dojrzewał. Wiedziałem, że część tę zadedykuję obu pilotom
zmarłym na Trytonie, i że będzie ona rekonstrukcją wypadków rozegranych na tym księżycu
Neptuna.
Po trzech tygodniach zaniechałem prowadzenia bieżących notatek z podróży, bo było to
zajęcie pozbawione sensu. Dzień od dnia różnił się tylko programem telewizyjnym emitowanym z
Ziemi, a do tych wstydliwych rozrywek, którymi urozmaicałem sobie monotonny “dobowy rozkład
czynności”, nie przyznałbym się nawet przed sobą samym. Spisywałem jedynie wspomnienia. Nie,
nie jedynie; na tydzień przed dotarciem na Trytona zacząłem improwizować. Między innymi
napisałem wtedy i ten fragment:
“Vala Neviila odnaleźliśmy pół kilometra od jego »Acera II«, w pobliżu łazika, co wciąż
nadawał sygnały rozpoznawcze. U podnóża wzniesienia o szklistej i czarnej powierzchni, ponuro
harmonizującego z księżycowym krajobrazem, Val Nevill leżał skurczony, przygniatając brzuchem
pojemnik na próbki. Szybkę jego hełmu pokrywał od wewnątrz biały szron. Śmierć musiała go
zaskoczyć, kiedy z wiertarką pochylał się nad ta smolistą i gładką powierzchnią, w której teraz my
widzieliśmy ciemne kontury swych pokracznych odbić.
Zamarznięte ciało Nevilla przenieśliśmy do łazika. Leslie usiadła za kierownicą, ja zaś, z
pustym pojemnikiem, podążyłem za nią pieszo.
Dieter Epstein leżał w sterowni - na podłodze, wygięty w łuk i opuchły. Był w ubiorze
kompensacyjnym i zapewne dzięki temu jego gnijące zwłoki zachowały ludzkie wymiary, lecz
twarz miał rozdętą i brunatno-fioletową. Z rozdziawionych warg sterczał mu sczerniały język, a
wypchnięte gałki oczne były matowe i pożółkłe. Nad nim pulpit sterowniczy jarzył się rzędem
monitorów, dziesiątkami kontrolek i podświetlonych tarcz mierników, które szemrały i tykały w
swoim nieustannym działaniu. Było w tym widoku okrutne, makabryczne szyderstwo: coś, co z
zasady jest martwe, tętniło oto życiem naigrawając się z tego, co z zasady jest żywe, a leżało oto
martwe.”
XIII
Do kolacji Leslie nakryła w salonie. Po pracy w patio panie były strudzone, ale
uśmiechnięte i tryskające werwą. Bragg swoim zwyczajem milczał, ja także nie zabierałem głosu
znajdując przyjemność w kosztowaniu potraw i słuchaniu babskiej paplaniny. Emmelina chwaliła
kuchnię mojej żony, moja żona chwaliła wyroby “Garmażerni Guenthera Geissa”, żona Bragga
chwaliła wszystko, łącznie z pasztetem - okropnym według mnie. Zadziwiająco długo panie
wałkowały ten temat, który zdawał się dostarczać im niewyczerpanych podniet do rozmowy, kiedy
Anneliesse, zamierzając się na drugą porcję pasztetu, spytała:
- Czy nie brakuje tu jednego nakrycia? Przykładem pozostałych porównałem w myśli sumę
nakryć na stole z sumą osób. Wynik był remisowy.
- Chyba wszyscy mają - powiedziała Leslie.
- Ale ja mówię o nakryciu dodatkowym, “querica”(moja droga). O nakryciu dla Nepa.
- Och. - Leslie posłała Annie przyjazne spojrzenie i odgarnęła włosy z zaróżowionego
policzka. Gdybym usiłował kiedyś zobrazować literacko ten chwilowy stan emocjonalny mojej
żony, użyłbym określenia, że zagrała w niej krew. - Nep nie jada z nami... To znaczy, on całkowicie
obywa się bez pożywienia.
- No właśnie - podchwyciła Annelise. - Pisali o tym w “Bern Zeitung”.
Tak, w mojej żonie bezsprzecznie zagrała krew.
- Masz ten numer tutaj?
- Tutaj? Nie. Chyba, że ma go urni. - Anneliese przez stół zwróciła się do męża: - Kochanie.
- Rano leżał na konsoli - odpowiedział Bragg grzebiąc widelcem w talerzu.
- Aj, “carajo” (do cholery) Podrzucę go wam przy okazji. Piszą, że Nep jest... no,
niematerialny. To prawda?
Dostojnie moja żona kiwnęła głową.
- To prawda.
- I napisali też... Czy wy rzeczywiście traktujecie go jak członka rodziny?
Leslie zerknęła na mnie z dawną urazą.
- Tak, naturalnie.
- “Maravilloso”(cudownie) - Anneliese zapominając o pasztecie przycisnęła ręce do płaskiej
piersi.
- I widujecie się z nim codziennie?
- Kiedyś Nep prawie nie opuszczał swojego pokoju. Teraz widujemy się z nimi... Bo to są
już dwie istoty... Teraz widujemy się z nimi coraz rzadziej.
- Dwie istoty? Dlaczego dwie?
- Jeszcze pasztetu? - wtrąciłem pod adresem pani Bragg.
Przejęta mięła dekolt kanarkowego swetra.
- Nic o tym nie pisali w “Bern Zeitung” - powiedziała. - Nic.
Potwierdzało to opinię Reinharda - że autor artykułu o Nepie porusza się w temacie po
omacku. Pokrzepiła mnie ta wiadomość, chociaż na dobrą sprawę nie miała większego znaczenia.
Annelise natarła na Leslie.
- Wydawało mi się, że Nep jest jeden.
- Był. W kwietniu się rozdzielił.
- Rozdzielił się? W jaki sposób się rozdzielił?
- Nie wiem, w jaki sposób. Ale od kwietnia jest ich dwóch.
- Rozdzielił się. “Maravilloso!” Co, urni?
Bragg akurat wkładał do ust kopiastą porcję sałatki, więc gestem dał znać swojej żonie, że
podziela jej zdanie.
- Oni się zindywidualizowali - prawiła z - cudownie r partesu Leslie - i usamodzielnili.
Nazywamy ich obu Nepem, bo są zawsze razem, ale właściwie to oni nazywają się zupełnie
inaczej.
Wmawiając sobie obłudnie, że strzegę terenów będących własnością Verlag R. Metternich,
ponownie wtrąciłem się do rozmowy:
- Polecam drób. Anno, proszę.
Anneliese nadal przyciskała ręce do piersi.
- A może - zapytała scenicznym szeptem - może oni są z nami tutaj?
- Wykluczone. Nep nie pokazuje się nigdzie poza swoim pokojem.
- I teraz tam jest?
- Teraz? - Leslie zmarszczyła brwi. - Nie, on przychodzi bardzo rzadko. Gdyby przyszedł,
wiedziałabym o tym.
- Wiedziałabyś?
- Pójdę zaparzyć kawę - oznajmiłem, wcale nie mając ochoty ruszyć się od stołu. Leslie nie
zawiodła moich oczekiwań.
- Siedź, ja zaparzę - wstała. - Czułabym to - powiedziała do Anneliese. - On mi daje znać,
kiedy tu jest.
Przy kawie nie mówiliśmy już o Nepie. Emmelina popisywała się znajomością życia
prywatnego gwiazd i gwiazdeczek, takich jak Holenderka Herma Vos, której głowy żądały
Towarzystwa Miłośników Zwierząt wszędzie tam, gdzie wyświetlano film “Igraszki z osiołkiem”;
Anneliese Bragg opowiedziała nam o swoim dzieciństwie spędzonym w Meksyku; jednym okiem
oglądaliśmy telewizję. Było odrobinę marudzenia, zanim goście uznali, że pora na spoczynek.
Umyłem się w łazience przylegającej do naszej sypialni. Kiedy stamtąd wyszedłem, Leslie
siedziała na łóżku, w koszuli nocnej i lizesce, i wcierała krem w stopy.
- Wiem, Lee - uprzedziłem ją. - Jakoś nie możesz.
Zdobyła się na współczujący uśmiech.
- To był męczący dzień, kotku.
Kinkiet przy łóżku dawał niewiele światła, tyle, co świetlik nad koją i pewnie dlatego
przypomniały mi się tamte godziny, gdy nasz “Acer II” wytracał prędkość przed lądowaniem na
Trytonie. Leslie wtedy równie starannie masowała swoje nogi. Była jeszcze blada po trwającym
trzydzieści trzy doby anabiotycznym śnie. Była blada i osłabiona, mimo to i wbrew zakazowi
Ośrodka Kierowniczego postanowiła wyjść ze mną ze statku.
Tryton. To, cośmy tam zastali - księżycowy krajobraz, ciała Nevilla i Epsteina - tylko w
nieznacznym stopniu różniło się od tego, co wcześniej przedstawiłem na kartach dziennika. Na
widok obu trupów natychmiast diabli wzięli mój ambitny zamiar, żeby zebrać dane, które by mi
potem ułatwiły “rekonstrukcję wypadków rozegranych na tym księżycu Neptuna”. W ciągu stu
czterdziestu siedmiu minut zrobiliśmy to, czego od nas wymagano, później moja żona nadała
meldunek na Ziemię i przekazała Ośrodkowi Kierowniczemu sterowanie tamtym “Acerem II”, a
jeszcze później rozpoczęliśmy nasz powrotny lot ku kredytowi bankowemu w wysokości
pięćdziesięciu tysięcy franków szwajcarskich.
- Spij dobrze, Lee - powiedziałem. Leslie odłożyła tubkę z kremem na szafkę nocną.
- Ty także śpij dobrze, Mikę. Wyszedłem na korytarz. Zamiast do “Celibatki” skręciłem do
swojego gabinetu.
CZĘŚĆ TRZECIA
Mojemu dziecku
Ziemia
I
Przemierzyłem gabinet potykając się w ciemności o leżące na dywanie książki. Po omacku
odnalazłem kontakt lampy na biurku. Oto moja twierdza - mogłem powiedzieć. - Fornirowany mur
obronny z dwiema flankami: napoczętą ryzą i stosem rękopisów. A na przedpolu papierowe kule. I
mam za sobą bez mała pięć miesięcy wojny, swojej prywatnej wojny z plikiem czystych kartek i z
opornym długopisem.
Ta wojna rozgorzała w kwietniu tego roku, od dnia, w którym Leslie wieczorem, po wyjściu
z pokoju Nepa, oświadczyła wstrząśnięta: “On się rozdzielił. To już nie jest Nep. On... Oni... To
nigdy nie było Nepem. Nie chcę go więcej widzieć”. Nie spaliśmy wtedy do rana; rano moja żona
zażyła leki uspokajające, a ja w piżamie usiadłem na stopniach ganku. Szczękałem zębami z zimna
i patrzyłem na świt szarzejący po tej nocy, po której - cóż za paradoks - czułem się zrelaksowany.
Byłem odprężony, rozumowałem jasno, i chociaż nie jestem ulubieńcem muz i z reguły nie unosi
mnie natchnienie - kiedy zmarznięty kuliłem się tak pod pergolą, ulitowano się nade mną na
Parnasie. W ciągu tych kilkunastu minut forma i przede wszystkim treść przyszłej powieści nabrały
w moim umyśle wyraźnych kształtów.
Dosyć ostro wziąłem się do roboty, do wojaczki z tą tak zwaną materią literacką, usiłując
zmazać hańbę minionych szesnastu miesięcy, kiedy to zamiast stosu rękopisów rosły moje
zaległości. Bo od szesnastu miesięcy, od czasu, jak Leslie i ja “opuściliśmy obóz readaptacyjny,
gdzie przez sześć tygodni przywracano nas Ziemi po naszej podróży na Trytona”, daremnie
zmagałem się z własną nieporadnością. Fanaberie i urojenia mojej żony, jej wyjazdy do klinik w
Zurychu, konsultacje z doktorem Rettmanem, nasze częste kłótnie - wszystko to dodatkowo
utrudniało mi pracę. Dopiero ten krytyczny kwietniowy wieczór poprawił sytuację w naszym domu
i stał się dla mnie natchnieniem.
Nie “Ziemia” i “Kosmos” - myślałem skulony na stopniach ganku - ale “Kosmos” i
“Ziemia”. - Ta z pozoru niepoważna myśl, śmiesząca swoją błahością, zawierała w istocie nową
koncepcję mojej książki. - Do diabła - rozważałem dalej - z “Osculorein”, z naszym miodowym
miesiącem, wojażowaniem po świecie, urządzaniem chałupy, z Emmeliną, Braggiem, z
zauroczeniem Leslie i koktajlem Morning glory. Kogo to obchodzi? Kompozycyjną osią części
pierwszej powinien być Tryton, części drugiej... konsekwencje naszej wyprawy na ten księżyc,
czyli Nep, który będąc kluczem zagadki, jednocześnie odegrałby w tej powieści rolę postaci
alegorycznej. A może... “Kosmos”, “Ziemia” i “Kosmos”?
Miałem mnóstwo notatek dotyczących mojego pożycia z Leslie w okresie między naszym
pobytem w obozie readaptacyjnym a tą nieprzespaną nocą w kwietniu, co w znacznej mierze
rozwiązywało sprawę “Ziemi”. Sprawa “Kosmosu” wyglądała gorzej. W zasięgu oddziaływania
grawitacyjnego Trytona nasz “Acer II” znajdował się nie dłużej aniżeli pięć godzin, na jego
powierzchni - zaledwie sto czterdzieści siedem minut, z których, na domiar, nie potrafiłem się
rozliczyć dokładnie, czym doprowadzałem do rozpaczy ekspertów OKSZ.
- Więc ciało Nevilla - indagowali mnie - leżało pół kilometra od tamtego statku?
- Tak - odpowiadałem.
- U podnóża czarnego wzniesienia?
- Tak.
- W pobliżu łazika?
- Tak.
Ósmego bądź dziewiątego dnia przewodniczący komisji, wielki mężczyzna, taki jakich
podejrzewam, że rozzłoszczeni mogą bez wysiłku rzucić w człowieka stołem albo szafą -
potrząsnął przede mną moim dziennikiem czynności.
- Przecież dosłownie to samo napisał pan tutaj!
- Możliwe - odrzekłem. - Nie pamiętam.
- Ale chyba pamięta pan, że te notatki robił pan zanim wylądowaliście na Trytonie?
- Tak, to pamiętam.
Z tych stu czterdziestu siedmiu 'minut pamiętałem też zaciśnięte wargi Leslie, kiedy
wkładała skafander kosmiczny, światła łazika tańczące po szarofioletowych nierównościach i
lśniących jak rtęć kałużach, reflektory tamtego “Acera II”, które oświetlały miejsce, gdzie leżał
skuty mrozem trup Nevilla, i w tamtej sterowni uśmiech aktorki buchający z ekranu nad opuchłymi
zwłokami Epsteina, spazmatyczny oddech mojej żony i jej bezładne przekleństwa, a potem jej
równie bezładny meldunek posłany na Ziemię, kiedyśmy na pledzie zanieśli do komory
anabiotycznej tę gnijącą galaretę w rozdętym ubiorze kompensacyjnym.
- Jakie to ma znaczenie? - spytałem. - Jakie to ma znaczenie, czy Nevill leżał na brzuchu
czy jajami do góry? Chcieliście tam tylko posprzątać i myśmy posprzątali.
- Proszę się uspokoić, panie Cesara - rzekł przewodniczący. - W pańskich notatkach i w
pańskich poprzednich zeznaniach jest parę nieścisłości.
- A wam chodzi o to, żeby wszystko ładnie pasowało do siebie.
Tego dnia przy kolacji Heinz Vogel, były instruktor pilotażu, a od dziesięciu lat ekspert w
tej dziedzinie i stały członek komisji OKSZ, powiedział mi nieoficjalnie:
- Nam jest zupełnie obojętne, czy to, co mówisz, pasuje do siebie czy nie pasuje. Ale w
protokole twoje zeznania muszą się trzymać kupy, chociaż tego protokołu i tak nikt nie będzie
czytać.
Zawsze, dokądkolwiek leciałem, na końcu rejsu czekała na mnie baza albo stacja, która była
cząstką Ziemi, z żywymi ludźmi i ze swojskim otoczeniem. Miałem na koncie prawie tyle samo
miesięcy spędzonych w kosmosie, ile minut na Trytonie, ale nie miałem, nigdy nie miałem
zadatków na odkrywcę, kolonizatora, “człowieka, który pierwszy...” Powiedziałem ,o tym
Heinzowi.
- To nie był trafny wybór - stwierdziłem.
- Gdyby to nie był trafny wybór, nie siedziałbyś tu teraz - odparł. - Z charakterystycznym
dla siebie wisielczym poczuciem humoru przyznał jednak, że w swoich poglądach nie jestem
odosobniony.
- Tuż po waszym starcie większość pracowników Ośrodka zaczęła ciosać piaskowiec na
wasze nagrobki. Tylko ci faceci z Centrali Analitycznej byli pewni swego. Oni i stary.
To na pewno nie był trafny wybór, ale nie miałem ani ochoty, ani siły do dyskusji z
Heinzem Voglem. Dla mnie moja przygoda z Trytonem dawała się streścić w jednym zdaniu: “sto
czterdzieści siedem nierealnych minut w nierealnym świecie”, i chciałem o niej zapomnieć - na
przekór komisji OKSZ i wbrew swoim zamierzeniom pisarskim. Nie, może nie wbrew, raczej ze
względu na odstąpienie od nich, bo jeszcze w drodze powrotnej z Trytona poprzysiągłem, że więcej
nie tknę pióra. Dałem sobie na to słowo, ale oczywiście uwolniłem się od niego zaraz po wyjściu z
obozu readaptacyjnego, kiedy zadzwonił do mnie Reinhard Metternich. I później przez szesnaście
miesięcy ubolewałem nad swoją naturą, która kazała mi odrzucić propozycję komisji OKSZ.
- Nie - powiedziałem przewodniczącemu - nie zgadzam się na żaden zabieg.
- To zwykłe zakropienie, panie Cesara.
Vasopressin działa krótkotrwale i nie wywiera ubocznych skutków.
N Dwie krople
Vasopressinu miały sprawić, że bieg wypadków na Trytonie mógłbym odtworzyć w pamięci minuta
po minucie.
- Wykluczone - odrzekłem.
Byłbym bardziej ugodowy, gdyby z tą propozycją komisja OKSZ wystąpiła po mojej
telefonicznej rozmowie z Reinhardem, niezmordowanym rezonatorem moich ambicji autorskich;
ba, przyjąłbym ją bez wahania, sam odnosząc z tego pożytek i zaskarbiając sobie wdzięczność
panów ekspertów. Na ich wdzięczności upiekłbym może drugą pieczeń: może bym otrzymał do
wglądu opinie obducentów, którzy robili sekcję zwłok Nevilla i Epsteina. A tak, kiedy po
opuszczeniu obozu readaptacyjnego i wysłuchaniu przez telefon zagrzewającego monologu
Reinharda pojechałem w połowie grudnia do Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych, zamiast
tych opinii pokazano mi drzwi. Na interwencję Josepha Bragga nie mogłem liczyć, bo wtedy był
już zawieszony w obowiązkach.
Do diabła z nimi - rozważałem szesnaście miesięcy później, w kwietniu tego roku, siedząc
w piżamie na stopniach ganku i kuląc się przed chłodem. - Do diabła z Vasopressinem, komisją
OKSZ i opiniami obducentów. Pieprzyć i dziennik czynności, te sto czterdzieści siedem minut i
strzępy wspomnień z Trytona. Źródło informacji mam tutaj, we własnym domu; źródło informacji
gruntownych i ścisłych.
Ale żeby czerpać z tego źródła, trzeba wpierw było przestąpić próg pokoju Nepa.
Zwlekałem z tym od kwietnia do lipca, a kiedy wreszcie zdobyłem się na odwagę, Leslie tamtej
bezksiężycowej nocy rozwiała moje złudzenia.
II
Z obozu readaptacyjnego, gdzie w atmosferze pretensji i niesnasek uhonorowano nas
premią i udekorowano Orderem Neila Armstronga, powróciłem z Leslie do domu pełen
najgorszych obaw. Wprawdzie na komandora Josepha Bragga prokuratura wojskowa nałożyła
areszt, co zresztą Leslie przyjęła z całkowitym spokojem, ale pozostawał jeszcze koktajl Morning
glory i łatwość, z jaką moja żona dawała się zauroczyć ludziom i rzeczom.
Obóz readaptacyjny opuściliśmy jedenastego grudnia, w poniedziałek; w środę zadzwonił
Reinhard i powiewając przed kamerą swojego aparatu formularzem umowy wydawniczej wygłosił
spicz o posłannictwie pisarza; w czwartek pojechałem do Ośrodka Kosmicznych Statków
Załogowych, skąd mnie spławiono, kiedy poprosiłem o kopie opinii sekcyjnych; w piątek
wywlokłem z ogrodowego lamusa mechaniczną piłę i ruszyłem w tany z Morning glory.
W tumanach wzbijanego śniegu wyciąłem wszystko, co rosło na tyłach domu, po czym
zgromadziłem te krzaki i gałęzie w stos, polałem benzyną i podpaliłem. Leslie obserwowała mnie
podejrzliwie.
- Świąteczne porządki? - zapytała.
- Coś w tym rodzaju - odrzekłem.
Stałem przy ognisku, w kręgu drgającego powietrza. Rzadki, siwy dym płynął pionowo w
górę, wokół wirowały płatki popiołu. Leslie otulając się blezerem podeszła do mnie wolno i
wsunęła mi dłoń pod pachę. W milczeniu patrzyła ponad płomieniami na karczowisko.
- Wiesz co? - powiedziała nagle dźwięcznym, podekscytowanym głosem. - Wiesz co, Mikę?
Mam kapitalny pomysł!
- Hm - mruknąłem.
- Nie jesteś ciekaw jaki?
- Jestem.
- Zbudujemy tutaj patio. Patio z basenem. Tu, między skrzydłami domu.
Na chwilę znowu zamilkła, prawdopodobnie entuzjazmując się w duchu swoim nowym
pomysłem i obmyślając już szczegółowe plany.
- Kotku - zapytała słodko - czy bardzo jesteś przywiązany do tej obskurnej, próchniejącej
budy? - machnęła ręką w kierunku lamusa.
- Nie bardzo.
- Mógłbyś się bez niej obejść?
- Owszem.
- Świetnie - puściła mnie i schyliła się po piłę. - Jak to działa, kotku?
- No dobrze - powiedziałem. - Przenieś narzędzia ogrodnicze do piwnicy, a ja się zajmę
resztą.
Nim zapadł zmierzch, po lamusie zostały jedynie szczątki progu, cztery doły w miejscu
belek narożnikowych i prostokąt gołej, udeptanej ziemi. Ogień buzował do wieczora; kłęby dymu -
burego od palonych regałów i stojaków z plastyku - waliły w szarzejące niebo przykuwając uwagę
sąsiadów, którzy sterczeli w oknach i zaniepokojeni podglądali nas - dwoje dziwaków
odprawiających czarne nabożeństwo.
- Basen - paplała Leslie, kiedyśmy się myli do kolacji - będzie tam, gdzie ognisko. Wzdłuż
skrzydeł wybudujemy krużganki. Posadzka, naturalnie, z płytek kamiennych. Po świętach zaproszę
tu projektanta, a na wiosnę, jak się ociepli, sprowadzę fachowców.
Te plany, ich realizacja, niewątpliwie mogły być jakimś, doraźnym, środkiem na nasze
komplikacje małżeńskie. Środkiem radykalnym byłoby ,,to trzecie” - podzielałem ten pogląd, który
moja teściowa wyraziła podczas herbatki w swoim londyńskim mieszkaniu. Podała wtedy
upieczoną przez siebie szarlotkę...
“...i z powrotem usiadła na owym rzeźbionym krześle z wysokim, twardym oparciem.
- Wyobrażam sobie - powiedziała. - Tę waszą chałupę. Boże, przecież to książęca
rezydencja. Czy w Szwajcarii nie ma ograniczeń metrażu?
- Musicie kiedyś z papą zajechać do nas - Leslie przeniosła na swój talerzyk kawałek
szarlotki. - Moglibyście zostać w Breshoven przez całą zimę. Tam jest fantastyczny klimat.
- Chyba nie chodzi ci o to - Maria Pia Leeport uśmiechnęła się dziewczęco - żeby zapełnić
kimś te pokoje? Och, tylko nie rób takiej miny. Wiesz, jaki jest twój ojciec. Jego trasa od dnia
naszego ślubu stale zamyka się w tym samym trójkącie: dom, praca, pub. Wszystkie urlopy spędził
w Londynie, a na weekendy...
- Mamo, nie sądzę, żeby to Mike'a interesowało.
Pani Maria Pia Leeport oparła zwichniętą nogę na kolanie i opuszkami palców podrapała
się w nią przez opatrunek.
- Żałuję, że nie stać mnie na kochanka. Tak jak Olivię. Zmienia ich co tydzień, a baba jest
już dobrze po pięćdziesiątce. Gdyby nie jej wizyty, gdyby nie wizyty Jensonów i gdyby nie zajęcia
w Klubie Hipicznym, doprawdy, z nudów przyprawiałabym twojemu ojcu rogi na potęgę.
- Mamo.
- Co ty możesz o tym wiedzieć, dziewczyno? Od dziesięciu lat jesteś poza domem. No i
masz Mike'a, budujecie się, jeździcie po świecie.
Leslie westchnęła.
- Może ułożymy »prześcieradło«? Ten pasjans jeszcze nigdy nam nie wyszedł.
Pani Maria Pia Leeport nie dała się zbić z tropu.
- Tak, budujecie się, jeździcie po świecie... - zawiesiła głos, ostrożnie opuszczając
zwichniętą nogę na podnóżek - ...i na razie wam to wystarcza. Ale na jak długo?
Miarkowałem, że ona usiłuje nie zbaczać z tej wytyczonej przez siebie prostej, wszelako
cel, do którego zmierzała, majaczył mi mgliście. I właśnie teraz rzekła:
- Powinniście mieć dzieci. Bodaj jedno dziecko.
Leslie wzdrygnęła się nad szarlotką.
- Dzieci - powtórzyła niecierpliwie.
- Bodaj jedno.
Poczułem na sobie wzrok teściowej, lecz udałem, że przyglądam się pejzażowi za oknem.
Byłem ciekaw, co powie Leslie tak przyparta do muru. Gdybym wtrącił swoje trzy grosze, mogłaby
wykręcić się sianem łapiąc mnie z kobiecą niekonsekwencją za byle jakie słowo.
- O rany! - cisnęła łyżeczką na talerzyk. - Ten cały bank nasienia. Obrzydliwość!
- Obrzydliwość? Masz coś przeciwko bankom nasienia?
- Mówmy o czymś innym, dobrze, mamo?
- Przecież nikt ci nie każe nurzać się w tym, co oni tam przechowują.
- Mamo.
- Poczekaj, Les. Wiesz dobrze, jak jest z Mikiem. Pilotom to się zdarza. A tam jest jego...
no, cząstka. O Boże, czy ja mam uświadamiać swoją trzydziestoletnią córkę?
- A czy ty nie potrafisz zrozumieć, że twoja trzydziestoletnia córka może nie życzyć sobie,
żeby jej jacyś grzebali w dupie?
- Pomyślałby kto, że nigdy nie byłaś u ginekologa. - Pani Maria Pia Leeport przeniosła
zdumiony wzrok na mnie i znów na Leslie. - Chyba nie będziesz mi wmawiać, że jest to jedyny
powód, dla którego wolisz zrezygnować z dziecka. Rocznie setki kobiet...
- Do jasnej cholery, mamo!”
Podzielałem pogląd teściowej, ale pomny tej rodzinnej sprzeczki i gwałtownej reakcji mojej
żony na telewizyjny program “Kominek”, w którym redaktor publicznie chwalił fenomenalną
rozrodczość pani Bettiny Prager - nie paliłem się do jego sformułowania. Wypatrywałem stosownej
okazji.
Trafiła się taka w Wigilię. Leslie po południu zatelefonowała do Londynu, by na odległość
przełamać się z rodzicami opłatkiem, a jej matka składając nam świąteczne życzenia (17 r nie
omieszkała napomknąć o “słodkim bobasku”. Niby żartem nawiązałem już przy stole do tych
życzeń i wtedy Leslie powiedziała ku mojemu osłupieniu:
- Ależ, Mikę, ja jestem w ciąży.
III
W tamtym roku, czwartego stycznia zjawił się u nas projektant, a piątego zadzwoniła z
Paryża Emmelina, żeby nas uprzedzić o swoim przyjeździe do Breshoven. Splendor jej
podejmowania miał spaść na nasz dom w najbliższy poniedziałek, spadł jednak we wtorek, bo:
- Na Orły była mgła.
Skrycie wyraziłem żal, że zaburzenia atmosferyczne są tak krótkotrwałe; Leslie bąknęła coś
o pechu i z troską dość agresywną zajęła się gościem, który w rewanżu przez cały dzień deptał jej
po piętach i zasypywał ją plotkami. Wieczorem, kiedy moja żona włączyła telewizor, by obejrzeć
dwudziesty ósmy odcinek angielskiego serialu “Lands End”, Emmelina zaofiarowała się
przyrządzić nam aperitif i...
“...poprosiła mnie o pomoc. Podążyłem za nią do baru w rogu salonu.
- Czy wiesz, Mikę - powiedziała robiąc galimatias wśród butelek - że podpisałam kontrakt z
»BerttiloniSantos«?
- Reklama? - spytałem od niechcenia. Zarobiłem na jej politowanie.
- »Berttiloni-Santos« to największa włosko-hiszpańska wytwórnia filmowa w Europie! - Na
politurowanym blacie baru ustawiła w rzędzie trzy wysokie, smukłe szklanki. - Chcą mnie do
swojego nowego filmu.
To będzie komedia porno. »Kosmiczny paroksyzm«.
- Obiecujący tytuł.
Z chłodziarki wyjęła kostki lodu i rozkruszyła je w niklowanym pojemniku.
- Nie znam dokładnie scenariusza, ale film opowiada o tym, jak do Ziemi zbliża się siła
kosmiczna, która wyzwala w ludziach wszelkie tłumione przez nich popędy seksualne. “Sceny z
początkowych sekwencji »Paroksyzmu« filmowane będą na pokładzie autentycznej stacji
orbitalnej, ale dalej akcja toczyć się będzie na Ziemi.
Sprawiedliwie podzieliła lód na trzy porcje i do każdej szklanki odmierzyła po pięć kropli
absyntu.
- Ja mam zagrać modelkę, która występuje na pokazach z piętnastoletnim synem,
cnotliwym cherubinkiem. Pokaz odbywa się w Salonie Mody. Na sali handlowcy, artyści, ludzie z
najlepszych sfer. Ja i syn prezentujemy kostiumy plażowe. I wtedy dostajemy się w zasięg
oddziaływania tej siły. Zaczyna być rajcownie. Kilka babek się rozkleja, jakiś narwaniec wyskakuje
z gaci, drugi dziarski młodzian zdejmuje skórzany pas... Przydałaby się nalewka muszkatołowa.
- Co?
- Chyba nic takiego tu nie znajdziemy. - Wspinając się na palcach, zlustrowała górną półkę.
- Muszkatel poprawia smak, ale obejdzie się. Poczekaj sekundę, zaniosę to Leslie. - Wzięła z baru
jeden aperitif i zaraz odstawiła go z powrotem. - Zapomniałam, przecież ona teraz nie pije. Och i
zapomniałam ci pogratulować. Strasznie się cieszę, Mikę.
Zdwoiłem czujność. Już raz mi gratulowała - wydania »Katharsis« - i kosztowało mnie to
wtedy sto tysięcy franków szwajcarskich.
- Pogratulować?
- No, odmiennego stanu Leslie. Czułem, jak twarz mi sztywnieje.
- Powiedziała ci o tym?
- A nie powinna? - Emmelina umoczyła wargi w aperitifie. - Jej stan niedługo będzie się
rzucał w oczy, więc nie ma z czego robić tajemnicy. To już czwarty miesiąc.
- Czwarty - rzekłem głucho.
Przynajmniej tak utrzymywała moja żona. Twierdziła, że w ciążę zaszła ze mną na Trytonie
- podważając owym twierdzeniem autorytet czołowych europejskich andrologów.
- Obliczyłyśmy, że ono urodzi się na przełomie czerwca i lipca. Będzie dzieckiem lata.
- To jeszcze nic pewnego - wyraziłem tę wątpliwość pośpiesznie.
Miałem nadzieję, że Emmelinie nie przyszło do głowy, aby odliczyć również wstecz.
Wiedziała o mojej »chorobie zawodowej«, o tym - jakby to ujęła jej dawna znajoma, Britta Gaulish
- że swoją płodność zostawiłem w banku nasienia; wiedziała też, że od najbliższego banku
nasienia, przed trzema miesiącami, we wrześniu minionego roku, Leslie i ja byliśmy oddaleni o
ponad cztery miliardy kilometrów.
- Kobiety w tych sprawach są nieomylne - Emmelina patrzyła na mnie w szczególny
sposób, może nawet z szacunkiem. - Za pół roku zostaniesz tatusiem. - Jej wilgotne i
zaczerwienione od zimnego napitku usta rozchylił rzewny uśmiech. - Tatuś Mikę Cesara.
Cudownie!
Cudownie - pomyślałem - to właściwe określenie.”
IV
Komplikacje w związku z urojoną ciążą mojej żony zaczęły dawać mi się we znaki od
marca. Leslie była wtedy w “szóstym miesiącu” i - wbrew zapewnieniom Emmeliny, a zgodnie ze
stanem taktycznym - wcale nie rzucało się to w oczy. Wcześniej - od grudnia do końca lutego - jej
chimery zachowywały formę niegroźnych dziwactw, jakie po trosze miewa każda kobieta. Te
wszystkie bzdury z “przestrzeganiem zasad racjonalnego żywienia”, z “higieną, ubiorem i
gimnastyką ciężarnej”, nawet nie pozbawione były uroku, a przy tym absorbowały Leslie na tyle,
że przestała zajmować się Braggiem. Ponadto teatrem, w którym ona wystawiała swój monodram
pod tytułem “Jestem brzemienna”, był wyłącznie dom, kontentowała się jednym widzem i nie
próbowała nikogo wciągać w krąg swoich urojeń. Tak było do pierwszego dnia kalendarzowej
wiosny, kiedy to Leslie postanowiła poddać się badaniom kontrolnym. Wybór jej padł na doktora
Eckberta Sauera, wziętego ginekologa w Breshoven, i udała się do niego z moim
błogosławieństwem. Ufałem, że z tej konfrontacji medycyna wyjdzie zwycięsko.
Przeliczyłem się.
Leslie od ginekologa przyjechała w nastroju skrzyni dynamitu; poznałem to natychmiast,
więc przezornie wstrzymałem się od pytań. Była rozczarowana i rozgoryczona, ale jej przekonanie
pozostało niezachwiane, czemu dała wyraz w dosadnej opinii o doktorze Eckbercie Sauerze:
- Ten weterynarz powinien raczej macać kury.
I więcej nie było o tym mowy. Były za to r następne badania przeprowadzone już, po starej
znajomości, przez etatowego specjalistę z OKSZ. Ich rezultat - skądinąd łatwy do przewidzenia - o
dziwo nie rozczarował tym razem mojej żony, bo wróciła z Ośrodka w usposobieniu
optymistycznym, marzycielskim i wzniosłym.
- Te macajdupy to swoje wiedzą - powiedziała zadumana - ale doktor Rettman uważa, że
problem jest daleko bardziej skomplikowany niżby się to komukolwiek wydawało.
Odetchnąłem. Nareszcie - pomyślałem - trafiła w ręce odpowiedniego lekarza. Psycholodzy
mają to do siebie, że nawet położnicy wmówią, że jest bezpłodna.
Przeliczyłem się powtórnie. Leslie konsultowała się z Rettmanem regularnie co sobotę i po
każdej takiej konsultacji potrzebowała trzech - czterech dni, by zstąpić z obłoków na ziemię.
Oprócz troski o “prawidłowy rozwój fizyczny formującego się w niej maleństwa” zaczęła
przejawiać także dbałość o “jego system nerwowy”. Do swojego repertuaru macierzyńskiego
włączyła częste kontakty z klasyczną literaturą piękną, preferując utwory pisane z myślą o
midinetkach, chodziła na spacery, wlokła mnie ze sobą na wernisaże i koncerty, a w maju zażądała,
żebym ją zawiózł do Genewy, do Musee d'Art et d'Historie. Te fanaberie mojej żony nie wystawiały
chlubnego świadectwa kwalifikacjom zawodowym Rettmana. Powoli nabierałem podejrzeń, że i
jemu brakuje piątej klepki.
Pod koniec maja Leslie w tajemnicy przede mną spakowała podręczny neseser i wsiąkła na
dobę. Czekałem na nią siedząc z książką w łóżku i wyrzekając do świtu, i potem spałem do
południa, aż obudził mnie szczęk naczyń w kuchni. Zły i otępiały zszedłem na dół.
- Cholera - przywitała mnie Leslie - oparzyłam się w rękę..
Na widelcu podniosła z ziemi pokrywkę i umieściła ją na dnie zlewu.
- No, słucham - rzekłem.
- Przepraszam cię, kotku. Miałam wrócić wczoraj wieczorem.
- Co ty powiesz!
- Ale po drodze była ta romańska katedra i Fraumiinsterkirche, no i spóźniłam się na
popołudniowy ekspres, więc przenocowałam w “Savoyu”.
- Pojechałaś do Zurychu! Bez jednego słowa.
- Nic ci nie mówiłam, bo znowu byś wydziwiał. - Zgasiła gaz pod rondlem, z którego
roznosił się po kuchni zapach irytująco apetyczny. - A do Zurychu musiałam pojechać. Tylko tam
mają tę aparaturę do badania aury płodu.
- Do badania czego?
- Och, Mikę, nie kłóćmy się od poniedziałku, dobrze? - Wydobyła z rondla pieczeń i
położyła ją na półmisku, obok liści zielonej sałaty. - Ostatecznie to ja jestem w ciąży, nie ty.
Roześmiałem się niemal płaczliwie.
- Oczywiście, jesteś w ciąży. Ale ponieważ jeszcze nie wszyscy w Szwajcarii o tym wiedzą,
postanowiłaś rozgłosić tą radosną nowinę.
- Powtarzam: to jest wyłącznie moja sprawa.
- To nie jest wyłącznie twoja sprawa. Ta sprawa dotyczy także mnie. A ja bym wolał, żebyś
nie prała publicznie naszych domowych brudów.
Wtedy Leslie poniosło.
- O jakich brudach, do cholery, mówisz?
Czekałem na ten wybuch, bo sam chciałem sobie pofolgować: wyrzucić z siebie to, co się
we mnie nawarstwiało od naszego lądowania na Trytonie. Albo i od początku naszego małżeństwa.
Odpowiedziałem szorstko:
- Mogę znieść twoją egzaltacje i twoje urojenia. To jest nawet zabawne, przydaje ci
kolorytu. Mogę znieść twoje nieustanne konsultacje z Rettmanem. On, jak każdy psycholog, ma
kuku na muniu, więc te brednie bierze na serio. Ale, na miłość boską, nie wciągaj w to
ginekologów i położników z tych zarozumiałych, rozplotkowanych klinik w Zurychu.
Zamaszystym ruchem pozbyła się fartuszka, który opasywał ją w talii, skłębiła go i cisnęła
w kierunku kuchennego wieszaka.
- Co ty, u licha, wiesz o ciąży? - spytała. Policzyłem w duchu do dziesięciu.
- Posłuchaj. Może faktycznie nie wiem nic o ciąży, może nie wiem nawet, jak się do ciąży
przyczynić. Ale znam dziennikarzy. Pod ich piórami twoje niewinne urojenia urosną do rozmiarów
paranoi. Chcesz zrobić z siebie pośmiewisko?
Leslie zaczerpnęła do płuc powietrza.
- No to posłuchaj teraz ty. Urojenia, egzaltacja, brednie... Dobrze. Ale nie wmawiaj mi, że to
ja publicznie piorę brudy. Nie wmawiaj mi tego, bo zaraz przyniosę tutaj tę twoją
ekshibicjonistyczną książkę i przeczytam ci ją na głos. “Katharsis”! To jest właśnie publiczna
pralnia twojego sumienia!
Od tej kłótni nieporozumienia między nami zaczęły się mnożyć i trwały do pierwszych dni
lipca. Leslie jeszcze dwukrotnie niepokoiła medyków z Zurychu, nie zaniechała też cosobotnich
konsultacji z doktorem Rettmanem. O budowie patio przestała myśleć; jego projekt, który
przysłano nam w lutym, pokrywał się czasie prawie nie pisałem. Znalazłem sobie towarzystwo na
półkach naszego baru, wesołe i zacne towarzystwo, i spędziłem w nim mnóstwo miłych godzin. Od
połowy kwietnia byłem odseparowany od małżeńskiego łoża, bo Leslie wykoncypowała, że jej
“ciąża jest zagrożona, więc w trzecim trymestrze należy zachować wstrzemięźliwość”.
Rankiem siódmego lipca ze snu wyrwało mnie tarmoszenie. Zobaczyłem nad sobą swoją
żonę, bladą i ledwie żywą, ale rozpromienioną i wniebowziętą.
- Urodziłam - powiedziała. - Urodziłam chłopca. Ma na imię Nep. Dzisiaj, o siódmej.
Siódmego dnia siódmego miesiąca, o siódmej rano. Siedem, siedem, siedem.
Tego samego siódmego dnia siódmego miesiąca do śniadania wypiłem głęboką szklaneczkę
szkockiej, a o godzinie siódmej, tyle że wieczorem, byłem już schlany w trupa.
V
Oto moja twierdza - pomyślałem. - Przedpole usiane papierowymi kulami, mur obronny
biurka i dwie flanki: napoczęta ryza i stos rękopisów. Jeszcze nie odłożona na ten stos leżała przede
mną kartka zapisana w trzech czwartych. Prześliznąłem się wzrokiem po tych wierszach.
“Leslie była w niebieskim pokoju i nawlekała świeżą pościel
Przez otwarte okno słońce Od dworu jak wygładza fałdy prześcieradła.
- Mikę, proszę cię. Emmelina dzielący nas materiał mojego płaszcza i jej spódnicy
Wymknęła mi się z objęć - O Boże!
- Więc co z moim prezentem?
- On powiedział, że mogę ci go ofiarować nie wcześniej niż za - Jaki on?
- Mój gach.
Mocniej otuliłem się płaszczem i ściągnąłem pasek
Z wahaniem podeszła do mnie. - Dzisiaj zdradzę ci jego inicjały: B.S.”
Napisałem to w piątek, przed przyjazdem Emmeliny. Od piątku nie tknąłem pióra: nikt tak
jak - przyjaciele i znajomi nie dezorganizuje nam pracy.
Usiadłem przy biurku z niezłomnym zamiarem wyrównania zaległości powstałych na
skutek tej nie planowanej przeze mnie przerwy w twórczym mozole. Od śniadania do lunchu
uciąłem drzemkę i teraz, mimo późnej pory, nie byłem senny, a mój umysł wciąż jeszcze odczuwał
zbawienne działanie tequili, którą wypiłem przed kolacją. Podpierając oburącz głowę nad czystą
kartką czekałem, aż Apollo wyekspediuje do mnie jedną z wolnych akurat muz.
Rozproszył mnie szelest papierowej kuli trąconej czyjąś stopą. W uchylonych drzwiach
stała Anneliese.
- Aj, ,aj, aj - szepnęła spoglądając po podłodze. - Przeszkadzam ci, “querido”?
Z ramion spływał jej marszczony w pasie jedwabny szlafrok w kolorze przeraźliwie
cytrynowozłotym. Leslie kupiła go w Londynie, ale nigdy nie włożyła na siebie, bo jej matka
orzekła, że “nosić coś takiego byłoby szczytem złego smaku”.
- Możesz po tym deptać - powiedziałem - uważaj tylko na książki.
Zamknęła drzwi. Teraz, kiedy była boso i stąpała na palcach, poruszała się zgrabnie.
Ten szlafrok maskował jej kanciaste kształty i malowniczo podkreślał jej meksykańską i
urodę.
- Nadużyłam waszej gościnności - wyznała z błyskiem w oczach. - Ale to takie
podniecające! - Usiadła na stoliku, obok wideofonu. - Zajrzałam do pokoju Nepa. Tam jest zupełnie
ciemno i cicho, i “horrible”. Ale nie weszłam do środka, za nic w świecie nie weszłabym tam.
- Dlaczego? - spytałem. To pytanie równie dobrze ona mnie mogłaby zadać. Leslie
zadawała mi je przez dziewięć miesięcy. “Dlaczego nie chcesz tam pójść? Dlaczego nie chcesz
wejść do tego pokoju?”
- Nie wiem - odpowiedziała Anneliese. Ja nigdy nie zdobyłem się na odpowiedź. -
Chybabym... no, nie wiem. Chybabym zemdlała na widok ducha.
Pomiędzy jej czarnymi włosami rozsypanymi na ramionach połyskiwał złotawo materiał
szlafroka. Nie zaprotestowałem przeciwko określeniu “duch”, by nie sprowadzić rozmowy na
grząski teren mistycyzmu. Anneliese splotła ręce na kolanie odsłaniając całą krasę swoich nóg -
chudych, niemniej o liniach harmonijnie kobiecych.
- To musi robić niesamowite wrażenie. - Spostrzegła, że wdzięki, które udostępnia moim
oczom, kontempluję nazbyt swobodnie, nie zmieniła jednak pozy. - Taki widok.
Widok rozpostarty przede mną” - napisałem później, po Wyjściu Anny - “istotnie robił
wrażenie, lecz nie mówiliśmy przecież o jej wdziękach, toteż odparłem:
- Mam nadzieję, że się nie zawiedziesz w oczekiwaniach.
- Więc go zobaczę? - nadal oplatając rękoma kolano zakołysała się lekko. - Leslie
powiedziała, że on wam daje znać, kiedy tu jest.
- Ona jego obecność wyczuwa podświadomie.
- A ty?
- Na ogół tak - skłamałem. Moja podświadomość była głucha na obecność Nepa.
- I wszyscy, którzy są w tym czasie z wami, wszyscy wyczuwają jego obecność?
- Jak dotąd, jeszcze się nie zdarzyło, żeby oprócz Leslie i mnie był wtedy w domu ktoś
obcy.
- To znaczy, że on może nie lubi obcych? - Anneliese wstała i oparła się biodrem o biurko
tuż przy moim fotelu. - Podobno piszesz powieść o Nepie? - Smukłym palcem musnęła dłoń, którą
zaciskałem na poręczy.
- Powieść! - powiedziałem zdeprymowany. Deprymujące było to zachowanie pani Bragg. -
Przesada. Leslie...
- Nie bądź taki skromny, »querido«.
- Leslie wyolbrzymia wszystko, co ma jakiś związek z Nepem.
Smukły palec zawędrował w okolice mego ucha.
- Wkrótce - kontynuowałem wykazując hart moralny - te moje notatki przybiorą w jej
opowieściach rozmiary monografii biograficznej Nepa.
- Nie bądź taki skromny. - Anneliese bezceremonialnie umieściła swój chudy tyłek na
moich kolanach. - I nie dziw się Leslie. Ja się jej nie dziwię.
Zapach pasty do zębów i mydła owiał mi twarz.
- Natomiast Leslie - rzekłem ochryple - na pewno się zdziwi, jeżeli wejdzie tu teraz.
Siedziałem w pozycji możliwie obyczajnej, odchylony na oparcie. Anneliese przymknęła
powieki i włożyła moją dłoń pod szlafrok. Skórę miała ciepłą, gładką i jędrną; pod nią ostro
rysowały się żebra.
- Ale nie wejdzie - powiedziała cicho.
Opadła na mnie i przemocą wtłoczyła mi język między wargi. Nad jej uchem widziałem
stojącą na ściennej półce, pogrążoną w półmroku makietę »Cyklopa«. Myślami błądziłem wokół
zagadnień z techniki rakietowej.
Obcałowując mnie pracowicie pani Bragg przypuściła szturm na moją koszulę.
- »Culote« - wyszeptała.
- Co?
Ugryzła mnie w szyję.
- Zdejmij mi majtki.
Zaraz - pomyślałem - dobierze się do moich dolnych partii i potem będę mógł napisać, że
»zanurzyła rękę w czeluściach mego rozporka«.
- Słyszysz? - Rozpięła ostatni guzik i zaczęła zwlekać ze mnie koszulę. - Zdejmij je.
- Chyba - odezwałem się barytonem - chyba nic z tego nie... Anno, poczekaj. Wlepiła we
mnie mętne spojrzenie.
- Pomóc ci?
Wyjąłem dłoń spod jej szlafroka.
- To nie ma sensu.
- Co nie ma sensu? Co ci jest?
- Nic. Rzecz w tym, że nic. Zupełnie nic.
- Och, »querido« - uśmiechnęła się blado. - Spokojnie. Pozwól mi działać.
- Ty mnie nie rozumiesz. Ja wcale tego nie chcę.
Znieruchomiała. Brzydki grymas zgasił uśmiech na jej twarzy.
- Racja! - szarpnęła moją koszulą. - Przecież ty jesteś z OKSZ. - Poderwała się, jakby z
moich kolan wyrosły raptem szpilki. - »Chinga tu madre«( Kurwa twoja mać), może przysłać ci tu
Josepha?
Czułem się paskudnie i było mi głupio. Anneliese poprawiła szlafrok i miotając półgłosem
hiszpańskie przekleństwa odmaszerowała do drzwi, przed którymi obejrzała się, by rzucić na
pożegnanie:
- »Hasta luego«Do zobaczenia (dziś jeszcze), urni.”
Przestałem pisać, kiedy zegar wybił czwartą. Ogarnąłem wzrokiem to miejsce na dywanie,
gdzie leżały rozduszone kule papierowe i książki o wygniecionych kartkach, zgasiłem lampę i
udałem się do “Celibatki”.
VI
Wstałem o dziesiątej. Nasi goście byli już po śniadaniu i zabawiani przez moją żonę
hałasowali w patio. Nie miałem ochoty widzieć się z nimi teraz - zwłaszcza z Anneliese - i
odpowiadać na ich żartobliwe pozdrowienia: po zarwanej nocy byłem rozbity. Nie miałem też
apetytu. W kuchni zjadłem plasterek wędliny, wypiłem kilka łyków letniej kawy wprost z dzbanka,
potem wyszedłem na ganek. Pył wodny z ogrodowego pulweryzatora migotał w anemicznym
słońcu, od południa dął przenikliwy wiatr.
Jak zwykle w niedzielę ulica była wyludniona. Staruszka mieszkająca po przeciwnej stronie
robiła w oknie na drutach, jej suczka drzemała pod schodami; trzy domy dalej wciąż stał
zaparkowany przy chodniku carbigh z rejestracją kantonu Sankt Gallen.
Usiadłem pod pergolą, tam, gdzie w kwietniu tego roku, ubrany tylko w piżamę witałem
świt szczękaniem zębami z zimna, grozy i przejęcia; gdzie witałem świt, który zwiastował koniec
dziewięciomiesięcznego okresu macierzyństwa w życiu Leslie, i który przynosił mi nową
koncepcję mojej książki.
Do diabła z Vasopressinem, komisją OKSZ i opiniami obducentów - myślałem wtedy
chaotycznie. - Pieprzyć dziennik czynności, te sto czterdzieści siedem minut i strzępy wspomnień z
Trytona. Źródło informacji mam we własnym domu! Źródło informacji gruntownych i ścisłych... O
Boże! Nie »Ziemia« i »Kosmos«,y ale »Kosmos« i »Ziemia«. Do diabła z “Osculorem”, z naszym
miodowym miesiącem, wojażowaniem po świecie, urządzaniem chałupy, z Emmeliną, Braggiem, z
zauroczeniem Leslie i koktajlem Morning glory. Kogo to obchodzi? Kompozycyjną osią
“Kosmosu” powinien być Tryton, a “Ziemi”... konsekwencje wyprawy, czyli Nep, który będąc
kluczem zagadki jednocześnie odegrałby rolę postaci alegorycznej... Nie, nie dwie; trzy części.
Pierwsza byłaby relacja z naszego lotu, lądowania i pobytu na Trytonie. Przyczyny śmierci Nevilla
i Epsteina, tajemnicę tego księżyca Neptuna, wyjawiłby Nep w części trzeciej. Spoiwem
dramaturgicznym dla tych obu części byłaby część druga, zawierająca opis przebiegu ciąży Leslie,
narodzin Nepa i jego rozdzielenia... “Kosmos”, “Ziemia”, “Kosmos”. A całości mógłbym nadać
tytuł: “Poczęty na Trytonie”.
Podobnie jak “Jestem brzemienna”, monodram “Jestem matką”, który moja żona
wystawiała przez dziewięć miesięcy, oglądałem z pierwszego rzędu, z loży krytyka i nie
szczędziłem pióra, żeby na papierze utrwalić rozwój akcji tej sztuki, toteż kiedy tamtego
kwietniowego ranka - zmarznięty, ale rozgorączkowany - chroniłem się przed zimnem do holu,
szczodrze komplementowałem swoją dalekowzroczność i skrzętność skryby. Zamiast przykładem
Leslie zażyć leki uspokajające i pójść spać, zaparzyłem sobie kawy i przystąpiłem do
porządkowania tych okolicznościowych notatek. Tworzyły one gruby plik, niestety, były krótkie,
oderwane od siebie, bez komentarzy i głębszych refleksji. Na spodzie tego pliku znalazłem notatkę
z datą siódmego lipca.
“Obudziło mnie tarmoszenie. Leslie pochylała się nade mną rozpromieniona i
wniebowzięta.
- Urodziłam - oznajmiła. - Urodziłam chłopca. Przetarłem zaspane oczy.
- Urodziłaś?
- Tak, chłopca.
Powoli uświadomiłem sobie meritum i wagę tej nowiny.
- Urodziłaś!
- Dzisiaj o siódmej. - Leslie uśmiechała się promiennie, lecz znać było po niej wyczerpanie.
- On jest niezwykły.
Zrobiłem jej miejsce na brzegu łóżka.
- Siadaj.
Nadal nie mogłem uwierzyć w tę wiadomość.
Czyżby miało to być groteskowe uwieńczenie trwającej od grudnia farsy?
- Więc - powiedziałem - już nie jesteś w ciąży?
- Mikę. Oprzytomnij. Urodziłam chłopca. Dzisiaj, siódmego dnia siódmego miesiąca, o
siódmej rano. Ma na imię Nep.
- Dlaczego Nep? - zapytałem głupawo.
- Takie imię sobie wybrał.
- Sam sobie wybrał takie imię?
- Może to od Neptuna. Chcesz go zobaczyć?
Okryłem się kołdrą aż po brodę. Zostałem ojcem i potrzebowałem czasu, aby się z tym
faktem oswoić.”
Pod datą czternastego lipca zapisałem:
“Ów facet uwinął się ze wszystkim do wieczora. Nie miał zresztą wiele do roboty: wynieść
stamtąd meble, pokryć ściany czarną tapetą i opatrzeć jedyne w tym pokoju okno portierą nie
przepuszczającą światła.
Z korytarza zajrzałem do tego grobowca. Pośrodku pustego wnętrza stał na gołej podłodze
lichtarz ze świecą, która chwiejnie rozpraszała ciemność tak gęstą, że można by ją kroić.
- To jest to, o co mnie prosił Nep - oceniła Leslie. Jej głos odbijał się od czarnych ścian. -
Mówił właśnie o czymś takim.
- Mówił?
- Dał mi to do zrozumienia. On jakoś kieruje moimi myślami.
- Aha.
Leslie przespacerowała się pod zasłonięte okno. Rzucała wydłużony, chybotliwy cień na
portierę.
- Jutro ktoś z warsztatu Landsberga przywiezie taboret. Kazałam im go zrobić z drewna, i
żeby był klejony.
- Po co ci taboret?
- Do siedzenia, kotku, kiedy będę tu czekać na Nepa. Bo on od dzisiaj będzie przychodził
tylko tutaj. To będzie jego pokój dziecinny.
- Aha.
Jak na dziecinny miał ten pokój wystrój dosyć makabryczny. Pomyślałem, że pasowałyby tu
zabawki w rodzaju katafalku, całunu, giezła i trumienki, lecz nie powiedziałem tego.
Leslie założyła ręce pod biustem.
- Mikę, sądzę, że dobrze był było, gdybyś choć raz poczekał tu na niego razem ze. mną.”
Ten motyw natrętnie przewijał się w moich notatkach. Leslie posługiwała się nim przy lada
sposobności, nadając mu formę próśb, gróźb, pytań i pretensji.
“Była w podomce i - a jakże - bez stanika.
- Idziesz do niego? - zapytałem. - Karmienie, co?
- Nie wysilaj się - odrzekła. - Nie jesteś w - stanie mnie zdenerwować.
- Wcale nie chcę cię denerwować. Chciałbym po prostu wiedzieć, czym ty go karmisz,
skoro nie masz pokarmu.
- Ty nic nie rozumiesz.
- Oczywiście, nic nie rozumiem. Jest to wypróbowana metoda arbitralnego ucinania
wszelkich dyskusji.
Leslie z namaszczeniem potarła przez podomkę czubki swoich piersi. - Między matką a
dzieckiem wytwarzają się więzi, których istoty mężczyzna nigdy nie zrozumie - powiedziała. - To
nie ma nic wspólnego z karmieniem. Nep nie potrzebuje pokarmu. On w ogóle obywa się bez
pożywienia.
- Ale to ci nie przeszkadza obnażać się tam, w tamtym pokoju. Niekiedy wydaje mi się, że
ty masz naturę striptizerki.
Ściągnęła brwi.
- Nie mówiłbyś tak, gdybyś przy tym był.
Ale ty wolisz siedzieć w swoim gabinecie i wściekać się na mnie. Teraz też się wściekasz.
Uważasz, że twoja pozycja w tym domu jest zagrożona. Chcesz tego. Chcesz się czuć
odepchnięty, zaniedbany i skrzywdzony.”
W drugiej dekadzie października - według moich notatek - Nep sam zaczął szukać ze mną
kontaktu.
- Szuka z tobą kontaktu - rzekła Leslie przykucnięta pod krzewem róży. - Powiadomił mnie
o tym wczoraj.
Z wigorem plewiła chwasty. Małe ognisko tliło się i syczało przy ogrodzeniu.
- Jakie to miłe z jego strony - powiedziałem.
Było pochmurno i dym ścielił się tuż nad ziemią.
- Pasjonuje go twoja praca. On interesuje się astronautyką.
- Dość niezwykłe zainteresowanie, jak na trzymiesięczne niemowlę.
- Nep też jest niezwykły. Tłumaczę ci to codziennie. Jest niematerialny i rozwija się inaczej.
Patrzyłem, jak moja żona zgarnia chwasty ze ścieżki do kubła, podchodzi z nimi do
ogrodzenia i wytrząsa je na przygaszone ognisko.
- On nie może do ciebie dotrzeć, Mikę.
- Ubolewam nad tym - powiedziałem. - Szczególnie, że te trudności ma ktoś, kto przenika
nawet mury.
Leslie zdjęła rękawice ogrodowe, otrzepała je i wepchnęła do kieszeni kombinezonu.
- Tu nie chodzi o jakieś przeszkody materialne. On nie może dotrzeć do twojej psychiki. Ty
go odtrącasz.”
To było w październiku. A na początku listopada czteromiesięczny Nep po raz pierwszy nie
zjawił się o zwykłej porze. Leslie z jego pokoju wróciła do sypialni zasępiona, ale nie tragizowała.
“Potulnie weszła pod kołdrę. Moszcząc się i wiercąc przytuliła się w końcu do mego boku i
położyła głowę na mojej piersi - wzruszająco bezradna i spragniona czułości - nareszcie po
chronicznej przerwie przyjmując na tę noc właściwą rolę w naszym związku i przywracając
stosunkom między nami proporcje kochane i stare jak instytucja małżeńska.
- On mnie o tym uprzedzał - przyznała rozżalona - ale ja nie dopuszczałam do siebie tej
myśli. To bolesne dla matki, kiedy dziecko zaczyna się usamodzielniać. Kiedy zaczyna się
usamodzielniać tak szybko.”
Gruby plik tworzyły te notatki prowadzone przeze mnie od lipca do kwietnia, sporządzane
niejednokrotnie byle jak, bo bywały dni, że samodyscyplina kronikarza, której się
podporządkowałem, napawała mnie odrazą; tworzyły gruby plik kartek, ale nie tworzyły jeszcze
książki, choćby jednej z jej części. Ważąc je na dłoni, rozgrzany tamtego ranka gorącą i mocną
kawą, nie mogłem powiedzieć: - oto moja “Ziemia”, oto rozczynione spoiwo dramaturgiczne obu
“Kosmosów”. - Był to zbiór luźnych epizodów, których umiejętne skompilowanie i połączenie
wymagało różnorodnych zabiegów literackich. Zabrałem się do tej roboty z determinacją
samobójcy.
VII
Reinhard przyjechał, kiedyśmy wstawali od stołu. Przyjechał swoim volkswagenem z
rubinową piwonią dla mojej żony i z uśmiechem pachnącym pastylkami eukaliptusowymi.
Odmownie pokręcił głową na widok podsuniętego mu półmiska z kanapkami, ale dał się skusić na
filiżankę kawy, i stojąc nabił fajkę, której mu “brakowało przez całą drogę od Berna do
Breshoven”.
- Mój Boże - powiedziała Leslie. - W ciągu pięciu lat naszego małżeństwa Mikę tylko raz
przyszedł do mnie z kwiatami. I to po to, żeby mi pokazać, jakie mam zasadzić w ogrodzie. Jesteś
dżentelmenem, Hardi.
- Co to słowo znaczy? - spytał Reinhard.
Anneliese roześmiała się rubasznie. Przedtem, przy lunchu, zachowywała milczenie i
powściągliwość mumii i teraz ten jej donośny śmiech zabrzmiał jak sygnał, że wstąpiło w nią
życie.
- Mam obłędne skojarzenia - obwieściła. - Joseph też uchodzi za dżentelmena.
Metternich spojrzał na nią przelotnie i powiedział do nas wszystkich:
- Ja jestem wyrachowanym sukinsynem. Mikę to facet, z którego mam szansę wydoić masę
forsy, więc muszę się wkupić w łaski jego żony.
- W moje łaski możesz się wkupić z łatwością - Leslie wsunęła mu dłoń pod pachę. - Z
łatwością, Hardi. Poradź mi w pewnej sprawie.
Zalotnie wznosząc ku niemu oczy dodała takim tonem, jakby zapraszała go do sypialni:
- Pozwól ze mną.
Za Braggiem i Emmeliną wyszedłem do patio. Półkolem otoczyliśmy projekt mozaiki
rozpostarty na ziemi. Leslie uczepiona ramienia Metternicha, szpicem buta przydepnęła przednie
łapy Ortrosa.
- To bydlę. Jest z nim coś nie tak, prawda?
- A co to ma być? - zapytał Reinhard. Leslie westchnęła.
- Więc on jednak nie przypomina Ortrosa.
- Jeżeli to jest Ortros, to powinien mieć dwa łby.
- Wiedziałam - moja żona już klęczała na posadzce. - Wiedziałam, że coś się tu nie zgadza.
Anneliese uklękła przy niej; nad nimi pochyliła się Emmelina i Bragg. Reinhard wyjął fajkę
z ust, wolno podszedł do basenu, by obejrzeć jego dno, i zbliżył się do mnie.
- Pomysłowa jest ta mozaika - powiedział mijając przewrócone wiadro, na którym
opierałem nogę. - Leslie mi imponuje.
Ruszyłem za nim w kierunku domu. Człapał zgarbiony, i w zadumie pocierał grzbiet nosa.
W salonie podjął ze stołu swoją niedopitą kawę, pociągnął z filiżanki wielki łyk i zapytał:
- Czy w twoim gabinecie będziemy mogli pogadać bez skrępowania?
Pomyślałem o tych książkach z wygniecionymi kartkami i o rozduszonych na dywanie
kulach papierowych.
- Wolę się przewietrzyć - odparłem. - Dobrze mi zrobi mały wypad za miasto.
- Ale ty prowadzisz.
Usadowiłem się za kierownicą jego volkswagena, który jeszcze nie ostygł po pokonaniu
odległości Berno-Breshoven. Pojechaliśmy szosą wiodącą do Ośrodka Kosmicznych Statków
Załogowych. Od kwietnia, kiedy to ulitowano się nade mną na Parnasie, przemierzyłem tę trasę
wielokrotnie; przynajmniej raz w tygodniu przekraczałem bramę Parku Bohaterów - mojego
punktu kontaktowego z wysłanniczkami Apollina. W cmentarnej ciszy, wśród wysokich na dwa
metry graniastosłupów z białego piaskowca, o wierzchołkach ociosanych stożkowato, wśród alejek
wysypanych laterytowym kruszywem i rozkołysanej srebrzyście trawy łatwiej mi było skupić się,
wyłączyć, odizolować od napierającej zewsząd rzeczywistości, od “szumu informatycznego”, i
przenieść się myślą wstecz. Wyjechaliśmy z miasta skręcając na dwupasmową szosę względnie
prostą w tym górzystym terenie i rzadko uczęszczaną, kończącą się u wrót OKSZ. Mimo zdartej i
zaniedbanej powierzchni, kilka lat temu ów nieledwie pięćdziesięciokilometrowy odcinek
przebyłem dodge'em w dwadzieścia cztery minuty, także teraz maltretowałem pedał gazu.
- Ten wydawca z Quebec nazywa się Marciel Hartmann - powiedział Reinhard. - Przyleciał
do Szwajcarii na Konferencję Wydawców Europejskich. To się zaczyna... - wyłuskał spod rękawa
koszuli marengo złoty zegarek - ... za pięć godzin. W Davos.
- Quebec leży w Europie?
- On jest honorowym członkiem komitetu organizacyjnego. - Reinhard umieścił fajkę w
sprytnym uchwycie zainstalowanym przy tablicy rozdzielczej i odchrząknął. - Mam niewiele czasu,
Mikę. Dzisiaj się z nim spotkam i on pewnie będzie nalegał, żeby przystąpić do wstępnych
omówień.
- A jaka jest jego oferta?
W ręku Reinharda zagrzechotało metalowe pudełko z pastylkami eukaliptusowymi”
- Marciel Hartmann wydaje głównie literaturę popularno-rozrywkową. Trochę mnie dziwi,
że upatrzył sobie “Katharsis”, ale mniejsza z tym. On produkuje masówkę, bywa że w
półmilionowych nakładach, ma dostęp do rynków europejskich i ambicje nasycania swoją literaturą
całego francuskiego obszaru językowego.
- A konkretnie?
- Wnoszę, że on jest skłonny zaproponować ci godziwą stawkę i nakład w granicach dwustu
- dwustu pięćdziesięciu tysięcy - egzemplarzy, z możliwością wznowień. - Reinhrad odchrząknął
znowu. - Ale!
- Ale?
- Ale jest jeszcze jedna oferta. Oferta Sylvie Poąuet reprezentującej Oficynę Paryską.
Akurat w tym przypadku nie dziwi mnie, że zainteresowano się twoją powieścią. Są więc dwie
oferty i tu natrafiamy na szkopuł, o którym nadmieniłem ci przedwczoraj: Marciel Hartmann kupi
licencję tylko pod warunkiem, że nie sprzedasz jej żadnemu wydawnictwu we Francji, bo sam chce
wejść na ten rynek.
- A jaka jest oferta pani Poąuet? - spytałem.
- Obawiam się, że jej ofertę uznasz za skromną. Nakład pięć do dziesięciu tysięcy
egzemplarzy przy stawce gdzieś z połowy tabeli wynagrodzeń autorskich.
- Twoje obawy nie są pozbawione podstaw - powiedziałem.
Ścięliśmy zakręt, za którym tablica bramowa informowała, że równo pięć kilometrów dalej
położony jest Park Bohaterów. Fałdując swoje dziobate czoło Reinhard rzekł:
- Decyzja należy do ciebie. Ale warto się nad tym wszystkim zastanowić. Marciel Hartmann
to potentat wydawniczy, fabryka beletrystyki użytkowej. Płaci wspaniale i już niejednego z tych tak
zwanych dobrze zapowiadających się pisarzy zdołał zdemoralizować zamówieniami na tę
manierystyczną literaturę. Oczywiście zdarza mu się wydać pozycję artystycznie pierwszorzędną,
ale taka perła ginie w tonach zadrukowanego papieru, mimo że wychodzi w nakładzie
wielotysięcznym. Ginie, bo do całej produkcji Hartmanna tłumacze i krytycy już z nawyku
przykładają identyczną miarę, nawet się nie trudzą, żeby sięgnąć po jakąkolwiek wydaną przez
niego książkę. A bez fachowej oceny wszelka twórczość artystyczna, choćby miała rzesze
odbiorców, jest skazana na zapomnienie.
Podobny sąd o funkcji krytyki Reinhard wygłosił przez wideofon, kiedy po ukazaniu się
“Katharsis” zatelefonowałem do niego oburzony zarzutem eskapizmu postawionym mi w prasie
literackiej. Roześmiał się wówczas niczym oficer gwardii i spytał:
- A jak ty sobie wyobrażasz drogę na rynki zagraniczne? Kto dzisiaj przetłumaczy książkę,
którą chwali krytyka, na domiar napisaną w konwencji realistycznej?
I dodał, że potrącił z mojego honorarium dziesięć procent na koszta tych recenzji, a ja aż
jęknąłem.
- Jeżeli mam być szczery - powiedziałem - wolałbym za te dziesięć procent kupić milczenie
recenzentów. Wystarczy mi przychylność czytelników.
Wtedy mnie oświecił:
- Bez fachowej oceny, Mikę, wszelka twórczość artystyczna choćby miała rzesze
odbiorców, jest skazana na uwiąd, regres i degrengoladę.
Teraz, ssąc pastylkę eukaliptusową i bawiąc się klamrą nie zapiętego pasa bezpieczeństwa,
skonkludował:
- Hermann jest więc równocześnie popularyzatorem i grabarzem literatury.
Zmniejszyłem gaz, bo zbliżaliśmy się do cmentarza.
- Ta konkluzja - powiedziałem - rzecz jasna, nie ma zastosowania do Oficyny Paryskiej.
- Oficyna Paryska to renomowana firma. Na jej honorariach nie sposób się utuczyć, ale to,
co się tam wydaje, jest zauważane przez wydawców, krytyków i tłumaczy nie tylko europejskich.
Tych pięć czy dziesięć tysięcy egzemplarzy nakładu w języku francuskim może urosnąć do miliona
w rozmaitych językach świata nie wyłączając suahili.
Ustawiłem samochód na parkingu przed bramą Parku Bohaterów i wysiedliśmy. Cicho i
pusto było za tą żelazną sztachetą. Soczysta trawa kładła się pod słabym naporem przenikliwego
wiatru z południa. Słońce świeciło nam w plecy i nasze cienie wyprzedzały nas na laterytowej
alejce, kiedy szliśmy w głąb cmentarza lasem podłużnych, stożkowato ociosanych brył z białego
piaskowca, sterczących w jednakowych odstępach, jak monstrualne pionki na gigantycznej,
zielonej szachownicy. Minąłem grób Jose Martineza, czternasty na kwaterze E, i zatrzymałem się
naprzeciwko dwóch niedawno wzniesionych nagrobków opatrzonych napisami:
VAL NEYILL
pilot klasy O
zginął na Trytonie
DIETER EPSTEIN
pilot klasy I
zginął na Trytonie
To tu od kwietnia przyjeżdżałem co najmniej raz w tygodniu i tkwiłem godzinami czekając
na łaskawy podszept muzy. Jakoś to miejsce nastrajało do refleksji; to niewiarygodne, ale prócz
natchnienia czerpałem także otuchę z atmosfery Parku Bohaterów, z widoku tych samotnych,
białych graniastosłupów, na których nie wykuto dotąd mojego nazwiska - wbrew nadziejom
większości pracowników Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych i wbrew teoriom
probabilistycznym.
Laterytowe kruszywo chrzęściło pod obcasami Reinharda przechadzającego się po bocznej
alejce. Wilgotna trawa wydzielała słodkawą woń pleśni. Przypomniały mi się słowa Heinza Vogla
wypowiedziane do nas, abiturientów OKSZ ustawionych w szeregu przed tą właśnie kwaterą w
tamtych czasach dopiero wytyczaną. “To poletko przeznaczone jest dla tych z was, którym się
wydaje, że o sztuce pilotażu wiedzą już wszystko”. Mylił się ten były instruktor latania, a dzisiaj
stały członek komisji Ośrodka - żaden z szesnastu spoczywających tutaj nie zawiódł jako pilot,
wszyscy oni padli ofiarą naukowców i konstruktorów, czyli przypadku, tego parawanu, za którym
my, ludzie tak chętnie ukrywamy błędy wynikające z naszego ograniczenia.
Gwałtowny ból przeszył mi czaszkę, ziemia zafalowała mi pod nogami. Kontury otoczenia
straciły ostrość i zaczęły stapiać się ze sobą tworząc brunatną płaszczyznę nabierającą rotacyjnego
ruchu. Energicznie potrząsnąłem głową; nie chciałem mieć wizji, nie teraz. Poczułem, że Reinhard
mnie podtrzymuje.
- Co z tobą. Mikę? - jego głos doleciał jak z zaświatów.
Ból ustał prawie natychmiast, ale ziemia nadal falowała, a bryły nagrobków pochyliły się
nad nią skosem. Chwiejnie postąpiłem krok do przodu.
- W porządku - rzekłem. Reinhard przyjrzał mi się wzrokiem terapeuty.
- Choroba zawodowa?
- Poniekąd. - Otoczenie z wolna odzyskiwało naturalny wygląd. - Przywlekliśmy to z
Trytona, Leslie i ja. Wpierw są te zaburzenia psychosensoryczne, a zaraz po nich wizje.
Zrobiłem parę głębokich wdechów, Reinhard przyglądał mi się nadal. Wiedziałem, że
później będę żałował swojego gadulstwa, ale ciągnąłem, by sobie ulżyć:
- To są wizje prekognitywne, rodzaj jasnowidzenia. Jeżeli temu nie przeciwdziałam, mogę
zobaczyć to, co nastąpi za kilka czy kilkadziesiąt minut. Widzę to wszystko wyraźnie, tak jak
będzie przebiegać.
Trawa zaszumiała pod mocniejszym powiewem wiatru.
- Bywają okresy, że mam z tym spokój miesiącami. Dla odmiany bywają okresy, że wizje
nachodzą mnie każdego dnia, nawet dwa razy dziennie. I w różnych miejscach, o różnych porach.
Także w nocy, bo miewam, nazwijmy to, prorocze sny.
- Czy Leslie...?
Potwierdziłem z niejakim znużeniem.
- Ona sądzi, że nasze wizje mają związek z Nepem, chociaż nie przyznaje się do tego.
- A ty?
- Sam nie wiem. Jeżeli Nep istnieje, jeżeli istnieje w takiej... w niematerialnej postaci,, to
niewykluczone, że może jakoś wywołać w nas te wizje, celowo albo nieświadomie. Raczej
nieświadomie. Jeżeli jednak nie istnieje... Przyjeżdżam na ten cmentarz, stoję nad tymi grobami,
patrzę na napisy, wszystko po to, żeby się utwierdzić w przekonaniu, że on... że oni są tutaj, nie w
moim domu, tylko tutaj, a tamto jest kolejnym urojeniem mojej żony. Stoję, patrzę i nic. Jest tu
Jose Martinez, są inni, których znałem i nie znałem, ale Nevilla i Epsteina tu nie ma.
Przeniknął mnie dreszcz. Jeszcze oszołomiony zapytałem Reinharda:
- Czy ty czujesz ich obecność? Wyciągnął do mnie rękę.
- Chodźmy, Mikę.
- Odpowiedz. - Aż się speszyłem, tak desperacko to zabrzmiało.
- Na to pytanie nie odpowie ci nikt z żywych.
Jego mięsista dłoń opadła na moje ramię. Pokrzepił mnie ten przyjazny gest. Nie. ogląda
jąć się za siebie wyszliśmy na parking, do samochodu, który w słońcu wygrzewał zakurzoną
karoserię.
- Chyba będzie lepiej - rzekłem - jak ty poprowadzisz. Ja gonię w piętkę. No i te zaburzenia
psychosensoryczne. Mogą się powtórzyć. Już raz mi się to przytrafiło za kierownicą i to akurat na
zakręcie. Omal nie wjechałem wtedy do salonu konfekcyjnego przez szybę wystawową. - Usiadłem
tuż przy drzwiczkach i rozpiąłem koszulę pod szyją. Zaczekałem, aż Reinharti uruchomi silnik, po
czym zagadnąłem: - Przywiozłeś ten numer “Bern Zeitung”?
- Kurwa - pięścią walnął w obręcz kierownicy. - Leslie mnie zabije. I uniewinnią ją, bo
będzie to zabójstwo w afekcie.
Obaj skwapliwie sprowadziliśmy rozmowę na ten nowy temat, z ulgą oddalając się od
bramy Parku Bohaterów.
- Ale za to - mówił Reinhard - ustaliłem nazwisko informatorki pana “zeza”. Mike,
przygotuj się.
- Na co?
- Na cios. To twoja żona.
- Leslie?!
- Twoja była żona.
- Emmelina! - Dałem się zaskoczyć. - Ale dlaczego? Jaki ona ma w tym cel?
- Reklamę.
- Reklamę kogo? Nepa? Skąd ona o nim wie?
Przemknęliśmy pod tablicą bramową, na której od strony Parku Bohaterów podane były
orientacyjne odległości od Chur, Davos, Lugano i Lucerny. Z wprawą rajdowca ,Reinhard pokonał
zakręt i powiedział:
- W dywizji jej kochanków, wybacz mi tą okrutną szczerość, znajdzie się przynajmniej
pluton zuchów, którzy związani są z OKSZ. Żaden z nich nie wygada się przed prasą, ale niech no
jakaś ściśnie takiego namiętniej kolanami, wyśpiewa nawet tajemnicę państwową. Emmelina
spodziewa się,' że po tym artykule w “Bern Zeitung” reporterzy obiegną wasz dom, a przy okazji
ich uwaga skupi się i na niej. Ktoś, kto pamięta, że była twoją żoną, spreparuje tekścik pod tytułem
“Szczęśliwa komuna małżeńska”, inny napomknie o jej sukcesach w “Terra” i w filmie; jeden,
drugi, trzeci wywiad, jedno, drugie, trzecie zdjęcie z Nepem, przy Nepie, obok Nepa, i znowu
wypłynie na szersze wody.
- Przywiozła ze sobą sześć waliz!
- No wiesz, jak to jest z paniami. “Przecież muszę jakoś wyglądać”... Taki najazd
reporterów może potrwać tydzień, a ona nie będzie im się pokazywać stale w tej samej kiecce.
Opuściłem daszek przeciwsłoneczny. Niewesołe perspektywy odsłaniały się przede mną na
najbliższe dni: sfora dziennikarzy w moim domu, 'między nimi rozegzaltowana i uwodzicielska
Emmelina, tupot i nawoływania, Zwoje kabli na podłodze salonu, pokój Nepa zamieniony w
czatownię, błyski fleszów, Leslie zamknięta w kuchni, ja w swoim gabinecie, z uchem przy
drzwiach...
- Tylko, na miłość boską, nie strasz tą apokalipsą mojej żony - powiedziałem. Powiedziałem
to przede wszystkim do siebie.
- Ona i tak mnie zabije - odparł Reinhard z filozoficzną rezygnacją.
Leslie jednak zbyt zaabsorbowana była mozaiką, by myśleć o artykule w “Bern Zeitung”.
Prawdopodobnie nie spostrzegała też naszej dwugodzinnej nieobecności, tak jak i pozostali, zajęci
każde swoją szklaneczką i wspólnie debatujący nad projektem. Ortros miał już dwa łby, ten drugi
zadarty; z rozdziawionego pyska zwieszał mu się czerwony jęzor.
- Teraz jest dobrze? - spytała Leslie człapiącego ku niej Reinharda.
- Doskonale.
- Och, nie widziałeś jeszcze mojego Sylena - ze skrzyni wypełnionej sypkim styropianem
wydobyła spatynowany posążek, kupiony przez nią w prywatnym sklepiku ze starzyzną, na
peryferiach Lucerny. - Przymocujemy go do wierzchołka fontanny.
Pokryty grynszpanem łysy satyr siedział z nogami podkurczonymi i przyciśniętymi do
obwisłego brzucha, otoczony girlandami kwiatów. Na wysokości starczej twarzy trzymał w ręku
dwuuszny puchar. Ten posążek, który Leslie dźwignęła z wysiłkiem, mierzył trzydzieści
centymetrów i nosił ślady brutalnego traktowania. Reinhard obejrzał go z umiarkowaną
ciekawością.
- Cenny nabytek - powiedział, powtórnie dzisiejszego dnia wkupując się w łaski mojej żony.
- Jesteś artystką, Leslie. Zaproś mnie koniecznie, kiedy wszystko będzie tu na medal. I pozwól się
pożegnać.
Leslie naburmuszyła się.
- Myślałam że zjesz z nami obiad.
- Obowiązki, “moja droga. Obowiązki wzywają mnie do Davos. Na dzisiaj, na osiemnastą,
zwołano tam Konferencję Wydawców Europejskich. Tak się składa, że mam zagaić obrady.
Powinienem tam być już od rana.
Pocałował ją w policzek, reszcie skinął głową, a mnie klepnął po plecach. Przez hol, ogród i
furtkę wydostaliśmy się na ulicę.
- Co mam powiedzieć panu Hartmannowi? - zapytał przy samochodzie.
- Ty mnie lansujesz - odrzekłem - więc ty podejmij decyzję.
- Bardzo to rozsądne z twojej strony, Mikę.
VIII
Podczas gdy Leslie z naszymi gośćmi oddawała się zabawie w “wykładamy mozaikę”, ja po
odjeździe Reinharda wróciłem za biurko, do swoich rękopisów, o których wciąż nie mogłem
powiedzieć: - oto moja powieść.
Nie mogłem tego powiedzieć w kwietniu - pomyślałem - i nie mogę powiedzieć tego teraz,
mimo że nad skleceniem w całość tych luźnych epizodów pracuję od pięciu miesięcy, z
determinacją i pełną parą.
Od krytycznego wieczora w kwietniu uczucia macierzyńskie w mojej żonie szybko
wygasły.
- On się rozdzielił - oświadczyła wtedy wstrząśnięta. - To już nie jest Nep. On... Oni... To
nigdy nie było Nepem. Nie chcę go więcej widzieć.
Widywała się z nim jednak nadal, tyle że rzadziej i bez wpadania w uniesienie, co działało
na mnie tak destruktywnie. Przestała też nękać mnie pytaniami: “Dlaczego nie chcesz tam pójść?
Dlaczego nie chcesz wejść do tego pokoju?” Zajęła się natomiast domem. Odkurzyła projekt patio i
razem ze stosownym zleceniem przesłała go do firmy budowlanej, a kiedy zjawili się robotnicy,
roztoczyła nad nimi nadzór tak ścisły, że z mojego gabinetu nie potrafiłem odróżnić zgrzytania
układanych płytek posadzkowych od zgrzytania zębów posadzkarzy.
Dla mnie to, co przyjęty grozą usłyszałem w kwietniu, tamtego krytycznego wieczora,
miało znaczenie przełomowe. Fakt, że Nep to w istocie dwie indywidualności, które się rozdzieliły,
i że jedna z nich podaje się za Vala Nevilla, a druga za Dietera Epsteina, ten fakt skłonił mnie do
zmiany koncepcji mojej powieści; wywołał ponadto inne pomyślne skutki: poprawił sytuację w
naszym domu, stał się dla mnie natchnieniem, pozwolił mi uwierzyć, że przy pomocy
dymorficznego Nepa rozwikłam tajemnicę Trytona i dostarczył mi bodźców do pracy.
Dziwaczna to była praca - z początku nawet owocna, niebawem przeobraziła się w wojnę,
w beznadziejną wojnę z opornym długopisem i kartkami, które w trakcie zapisywania miąłem i
rozrzucałem po kątach. Od mężnego wygniatania siedzeniem poduszek fotela zaczynałem
odczuwać napadowe bóle krzyża; w takich razach kładłem się na podłodze, by wertując książki
zdjęte na chybił trafił z półek biblioteki i wydzierając włosie z dywanu, medytować nad własną
indolencją intelektualną. Również toczyłem ze sobą głośne dysputy.
- Pomijając część trzecią - mówiłem na przykład - pierwsza i druga są właściwie gotowe.
Gotów jest “Kosmos”, czyli relacja z naszego lotu, lądowania i pobytu na Trytonie, gotowa jest
“Ziemia”, czyli opis przebiegu ciąży Leslie, narodzin Nepa i jego rozdzielenia. Na dobrą sprawą
wszystko jest tu gotowe, a przecież czegoś tym częściom brakuje. Czego?
I zaraz odpowiadałem sobie:
- Iskry bożej.
Moja żona tymczasem żyła budową patio. Codziennie przynosiła mi nowe wieści: że
posadzkarze zażądali za robotę dziewięciu tysięcy franków, ale posadzka wygląda doprawdy
ślicznie; że tarasik będzie skalny, a schodki kamienne; że trejaż nad sadzawką jest czterometrowy;
że posadowiono te wielkie donice, do których jutro Werner Latzsch przywiezie czarnoziem; że
glazura na ścianach basenu ma kolor seledynowy, albo że fontanna jest z różowego marmuru.
- Dnem zajmę się osobiście - powiedziała po odejściu robotników. - Ułożę na nim mozaikę.
Żebym tylko dostała odpowiednie kształtki.
W ich poszukiwaniu zapędziła się aż do Lucerny, gdzie na peryferiach, w prywatnym
sklepiku ze starociami wypatrzyła “coś, co efektownie ozdobi wierzchołek fontanny”: posążek
satyra. Służyły mi jej wyjazdy; będąc pewny, że nikt nie wtargnie do mojego gabinetu, by
nakłaniać mnie do obejrzenia wspaniałych rozsad, które właśnie dostawiła furgonetka Punktu
Botanicznego, mogłem skoncentrować się na pisaniu, przekreślaniu i nanoszeniu poprawek. W
samotne przed - i popołudnia z werwą dawałem upust swojej pasji twórczej, ale rezultaty tego były
nieświetne: rękopisów przybywało skąpo, za to łysiał dywan, i kule papierowe coraz gęściej
zaścielały podłogę.
W połowie lata Leslie poradziła mi, żebym wyjechał na Majorkę.
- Kiedy pozwolisz mi tutaj posprzątać? - zapytała składając ręce nad pobojowiskiem w
gabinecie.
- Jak skończę - odrzekłem. - Chwilowo ugrzęzłem. Gubię się w akcji...
- Powinieneś odpocząć od tej pisaniny - przerwała mi - bodaj przez tydzień. Gubisz się w
akcji, bo jesteś przemęczony.
To prawda, gubiłem się w akcji, ale nie dlatego, że byłem przemęczony. Ja nie wiedziałem,
jak tę akcję rozwinąć. Głównym wątkiem fabularnym mojej powieści miała być przecież historia
tragicznej śmierci Nevilla i Epsteina, a przyczyny ich śmierci pozostawały dla mnie zagadką.
Oczywiście liczyłem na pomoc obu pilotów, którzy pod postacią dymorficznego Nepa pojawiali się
w moim domu, ale nie śmiałem prosić ich o nią. To zresztą i tak nie zdałoby się na nic.
IX
Do obiadu Anneliese była już wstawiona i przy stole świdrowała mnie z przeciwka
wzrokiem dosyć ironicznym. Jej mąż, biedaczysko, z udręką przyjmował zaloty Emmeliny, a moja
żona czyniła honory gospodyni.
- O rany - powiedziała. - Mikę, czy Hardi przywiózł ten numer “Bern Zeitung”?
- Nic mi o tym nie wiadomo - odparłem. Jeszcze jedno kłamstewko do kolekcji tych, co
ułatwiają nam współżycie.
- Mówiłeś, że przywiezie.
- Zapomniałem go spytać.
- Aj - wtrąciła Anneliese - też macie się czym przejmować. Jutro go wam podrzucę.
- Będę ci wdzięczna - rzekła Leslie i poczęstowała ją drobiem w potrawce.
Ja wolałbym oszczędzić jej fatygi, ale nie zdążyłem zaproponować, by tę gazetę wysłała
pocztą, bo poczułem znajomy ucisk w skroniach.
Nie przeciwdziałałem. Ból promieniujący od gałek ocznych był dotkliwszy aniżeli
zazwyczaj. Kiedy ustąpił, otoczenie nie miało już konturów. Zlane ze sobą tworzyły one wirującą
płaszczyznę, która nieruchomiała nabierając mlecznej barwy ekranu kinowego. Obraz wyostrzył się
szybko, ale jego projekcja odbywała się w zwolnionym tempie. Wpierw zobaczyłem kobiecą
postać biegnąca galeryjką od strony pokoju Nepa ku szczytowi schodów prowadzących do salonu.
Nie od razu poznałem, że to Emmelina; miała wytrzeszczone oczy, otwarte usta i twarz
wykrzywioną grymasem przerażenia.
Z rozpędu uderzyła biodrem o poręcz. Odbiła się od niej i z wyrzuconą do przodu nogą
zawisła nad schodami. Coś przyhamowało ją w tym pozornie wolnym ruchu - słupki balustrady,
między którymi uwięzia jej lewa stopa. Emmelina straciła równowagę. Wykręcając tułów, by
uchronić kostkę przed zwichnięciem i oswobodzić stopę - runęła głową w dół. Ułamki sekund,
jakie w rzeczywistości musiałoby trwać to wszystko, rozwleczone w mojej wizji nadawały
upadkowi Emmeliny cech łagodnego opadania. Śledziłem lot jej ciała szybującego w powietrzu i
raptem znalazłem się przy niej. Wtedy obraz zniknął.
Przede mną stał talerz z drugim daniem, naprzeciwko mnie siedziała Anneliese, ale ja pod
powiekami jeszcze miałem ten upadek, jego końcową fazę. Emmelina spadała zwrócona bokiem do
płaszczyzny schodów, kuląc się i krzyżując ręce ponad głową. W momencie, kiedy urwała się
wizja, od najniższego stopnia dzielił ją może metr. Teraz wyobraziłem sobie, jak jej kark styka się z
podłogą zgniatany całym ciężarem rozpędzonego ciała. Chrupnęły miażdżone kręgi i zerwałem się
z miejsca.
- Co ci jest, Mikę? - spytała Leslie.
- Chyba położę się na kwadrans - oznajmiłem. - Nie wiem dlaczego, ale jestem
podenerwowany.
Wchodząc po schodach spojrzałem mimowolnie na słupki balustrady, o które wkrótce miała
pechowo zawadzić stopą Emmelina.
- Wszyscy jesteśmy podenerwowani - powiedział Bragg. - Nadciąga fen.
X
Nie poszedłem jednak do sypialni. Poszedłem do gabinetu i wyjrzałem przez okno, na
wyludnioną ulicę. Nie było na niej oczekiwanych przez Emmelinę reporterów i nic nie zapowiadało
ich przybycia. Nie było ich także w mojej wizji.
Emmelina bezspornie wybiegła z pokoju Nepa. Uciekała przed czymś bądź od czegoś, co ją
przeraziło. Ani Leslie, ani państwa Bragg w pobliżu nie było. Intuicja podpowiadała mi, że w tym
czasie znajdowali się oni tam, skąd wybiegła Emmelina, w tamtym pokoju urządzonym na wzór
grobowca, gdzie Nep - to również wyczuwałem intuicją - przychodził dzisiaj naprawdę po raz
ostatni.
A więc - pomyślałem - nie dane mi będzie spotkać się z nim. - Wzruszyłem ramionami. -
Jakie to ma znaczenie? Cóż byśmy mogli sobie powiedzieć? On wie mniej ode mnie, gdyby nie
Lee, nie wiedziałby nawet, że zginął na Trytonie.
“Ale, kotku, on ci nie pomoże” - wyszeptała Leslie w połowie tego lata, tamtej nocy, której
opis przechowywałem wśród notatek.
“ - Zmień konstrukcję tej książki. Może to coś da.
- Nie chcę zmieniać konstrukcji. Chcę, żeby była taka, jak w »Katharsis«. Tyle że zamiast z
dwóch części, ta powieść będzie się składać z trzech: »Kosmos«, »Ziemia«, »Kosmos«.
Leżeliśmy blisko siebie. Była ciemna, bezksiężycowa noc i nie widziałem twarzy Leslie,
lecz w jej głosie usłyszałem dezaprobatę.
- Autonaśladownictwo.
- Nie,, chciałbym tylko podkreślić własną odrębność.
- Do tego chyba służą inne środki. Język, nie wiem. nie sposób obrazowania... Zresztą znam
się na tym. Utkwiłem wzrok w niewidocznym suficie.
- Ja też się na tym nie znam. Nie jestem zawodowym pisarzem. Może źle się wyraziłem.
Chciałbym po prostu, żeby to, co po mnie zostanie, było jednorodne.
- I tak ci zależy na zachowaniu jednorodności, że gotów jesteś niczego więcej nie napisać?
- Tak - mruknąłem. - Ale ja wierzę w Nepa.
Dźwignęła się; pstryknął kontakt i zapłonął kinkiet przy łóżku. Zmrużyłem powieki.
- A cóż Nep ma z tym wspólnego? - spytała Leslie.
Klęczała nade mną naga, miodowozłota, i wpatrywała się we mnie unosząc brwi.
- Jemu właśnie - odpowiedziałem niechętnie - poświęcę drugą i trzecią część tej powieści.
Imponująca gama uczuć zagrała na twarzy mojej żony przez krótką chwilę: głębokie zdumienie,
tamowana radość, satysfakcja, triumf i wreszcie zafrasowanie. Zgadywałem, co Leslie przeżywa.
Po długich miesiącach kwestionowania jej ciąży, licznych nieporozumieniach i zatargach,
stwierdzałem oto, że uznaję istnienie Nepa.
- Wierzę, że on... że oni pomogą rozwikłać zagadkę...
Nie pozwoliła mi skończyć.
- Och, Mikę.
Pochyliła się i włosami załaskotała mnie w ucho. Poczułem jej ciepłą, aksamitną pierś na
swojej piersi.
- Ale, kotku, on ci nie pomoże - wyszeptała ze współczuciem. - On... Oni nie są w stanie ci
pomóc.
- Jak to?
- Bo oni nic nie pamiętają z tamtego lotu. Absolutnie nic. Dopiero ja im powiedziałam, że
zginęli na Trytonie.
Te słowa sprawiły mi ulgę. Owszem, doznałem zawodu, wszelako czerpałem z niego
pociechę. Już nie musiałem walczyć ze sobą, nie musiałem się oszukiwać; żadna konieczność nie
skłaniała mnie już do przestąpienia progu pokoju Nepa.
Oddech Leslie owiewał mi szyję.
- Ale nie myśl teraz o tym, kotku.
- Nie będę.
- Wiesz, o czym masz teraz myśleć?
- Mhm.
Jej serce biło na mojej piersi. Leslie ulokowała swą nogę między moimi i leniwie podsunęła
kolano do góry.
- Nie ruszaj się.
Wpełzała na mnie milimetr po milimetrze. Leżałem bezwładnie i chłonąłem zapach czystej,
podnieconej kobiety. Drobna dłoń błądziła po mym brzuchu, zataczała półkola i sięgała coraz niżej.
- Jeszcze nie, kotku.
Wpatrując się we mnie nadal Leslie ujęła go z wprawą. Drgnąłem.
- Jeszcze nie. Niech on będzie wielki. Manipulowała nim umiejętnie.
- Lee...
- Wielki, wielki...
Zamknąłem oczy i wciągnąłem ją na siebie.
Odpowiedziała mi stłumionym jękiem, gdy wśliznąłem się w nią i poczułem na udach jej
miękkie pośladki. Usiadła sztywno, obejmując łydkami moje biodra, potem zaś opadła na
wyprostowane ręce i zaczęła swój rozkoszny taniec, który trwał i trwał, aż ona zakwiliła i to był
sygnał, że muszę ją dogonić.
Później zsunęła się na prześcieradło, na swoje miejsce przy moim boku. Odprężeni
leżeliśmy w ciszy i świetle kinkietu. Czekałem na pochwałę.
- Było cudownie - zyskałem ją. Jeszcze później Leslie powiedziała:
- Nie miałam pojęcia, że rozmowy o Nepie wpływają na ciebie tak korzystnie. Okryłem nas
pledem.
- Chciałbym cię o coś prosić, Lee. Poruszyła się i mocniej przytuliła policzek do mojej
piersi.
- Na pewno ci nie odmówię, kotku.
- Bez względu na to, jak na mnie wpływają rozmowy o Nepie, wstrzymajmy się od tych
rozmów. - Zrobiłem pauzę, Leslie jednak nie odezwała się. - Piszę teraz część drugą, tę o twojej
ciąży i o narodzinach Nepa. Powinienem spojrzeć na te sprawy z dystansu, wyrobić sobie do nich
własny stosunek, a ty mi narzucasz swoje zdanie. - Znów zamilkłem. - Przyrzekniesz mi to?
Nieznacznie kiwnęła głową.
- Przyrzekam - powiedziała ledwie dosłyszalnie i powtórzyła głośno: - przyrzekam.
Zresztą... Miałam ci tego na razie nie mówić... Niedługo Nep opuści nas w ogóle. Wiesz?”
- Wiem - rzekłem do pustego pokoju. - Opuści nas dzisiaj. I nie dane mi będzie spotkać się z
nim.
Nazajutrz po tej opisanej przeze mnie nocy, kiedy dowiedziałem się, że z Nepa nie będę
mieć pożytku, po raz kolejny zmieniłem koncepcję swojej powieści. Zdecydowałem, że szkicując
główny wątek fabularny, historię tragicznej śmierci Nevilla i Epsteina, oprę się nie na faktach, ale
na fikcji literackiej. No, bo skoro jajogłowi preferują literaturę fantastyczną, a gnębią książki
napisane w konwencji realistycznej, to czy jest sens miotać się i stawać na uszach, żeby skręcić i
wręczyć tym facetom sznur, który oni z przyjemnością założą mi na szyję? Tego samego dnia -
było to bodajże niespełna trzy miesiące temu - w paru wierszach opisałem treść swojej przyszłej
powieści, nadałem jej wyzywający tytuł “Eskapizm” i opis ten w formie konspektu wysłałem
Reinhardowi.
Treść “Eskapizmu” jakoś tam zarysowała się w moim umyśle, z przelaniem jej na papier
było gorzej. W miarę postępu pracy nabierałem przekonania, że to jednak nie jest to. Brakuje temu
- myślałem teraz - początku i zakończenia, wszystko się rozłazi.
- Wszystko - powiedziałem.
- Mikę. - Leslie zamykała za sobą drzwi. Wkradła się do gabinetu bezszelestnie. - Mogę ci
przeszkodzić?
Nie złożyła uświęconym zwyczajem rak pytając: “Kiedy pozwolisz mi tutaj posprzątać?” -
przytruchtała prosto do mnie.
- Co ci jest, Mikę? Nie zjadłeś obiadu. Miałeś wizję, prawda?
- Nep nas dzisiaj opuści - rzekłem.
- Wiem. On będzie tu lada chwila. Ale chyba nie to cię trapi? Och, rozumiem.
- Co?
- Nie martw się. Oni się wyniosą zaraz po odejściu Nepa i wtedy zostaniemy sami. A dzisiaj
już mogę.
- Co możesz?
Roześmiała się. Dziabiac mnie w żebra palcem przy każdej wypowiadanej sylabie, odparła:
- Ofiarować ci ten prezent, głuptasie. Ten od B.S.
- Ach.
- Ściślej biorąc on niezupełnie nadaje się do ofiarowania. Przynajmniej na razie. T - Jestem
z tego szczególnie rad. Wątpię, żeby zachwycił mnie prezent, którym można się pochwalić jedynie
przed wenerologiem. Leslie odgarnęła do tyłu włosy.
- Mikę, ja nie żartuję - uśmiechała się, ale spostrzegłem, że jest dziewczęco zawstydzona i
to spostrzeżenie wprawiło mnie w zakłopotanie. - Chcę ci powiedzieć coś ważnego.
- Wal.
- No więc w środę byłam w Zurychu. Pojechałam tam po klej do kształtek i... i nie tylko.
Miałam zamówioną wizytę u doktora Ilansa Neupartha. On... on pracuje w... B.S.
- Gdzie?
Spłoniła się niczym dorastająca panienka i znowu dźgnęła mnie palcem.
- W Banku Spermy - wycedziła półgłosem i niemal gniewnie. - Po tym zabiegu powiedział,
żebym przez trzy dni była grzeczna. Na wszelki wypadek.
- Rany boskie.
- No i byłam. Ale od dzisiaj już mogę. Wytrzymaj jeszcze trochę, kotku.
- Rany boskie. Muszę się napić. Leslie stała przede mną zaróżowiona i zmieszana, ale
szczęśliwa i dumna.
- Więc ten prezent - rzekła - dostaniesz dopiero za dziewięć miesięcy. - Wsunęła mi dłoń
pod pachę. - A teraz chodźmy. Nep chce się z nami pożegnać.
Razem zeszliśmy do salonu. Czułem się podobnie jak moja żona, która z ożywieniem
komunikowała o czymś naszym gościom raźnie wstającym od stołu i wydającym okrzyki. Nie
zwracałem uwagi na to, co mówią; do uszu wpadło mi tylko jedno słowo: “maravilloso”.
Patrzyłem, jak wszyscy oni idą hałaśliwą grupą do pokoju Nepa.
Kiedy znikli mi z oczu, wypiłem spory łyk tequili. Machinalnie zakręciłem butelkę i
kierowany czyjąś wolą zająłem stanowisko pod schodami. Niebawem na ich szczycie miała
pokazać się Emmelina, a mnie los wyznaczył obowiązek uratowania tej cholernej idiotki przed
skręceniem karku.