Jacek Sawaszkiewicz
Kronika Akaszy
Metempsychoza
METEMPSYCHOZA
Rozdział I
Na zewnątrz było ciemno i przewalała się październikowa burza, zacinając deszczem
w okno, przy którym tkwił Dan Martin zwrócony tyłem do cichego i pustego gabinetu i do
drzwi otwartych w sekretariacie, gdzie powinna siedzieć Marj Kenneth, mimo że minęły
godziny jej urzędowania. Marj powinna siedzieć tam teraz, nawet jeżeli on nie zlecił jej
żadnej pracy na dzisiejszy wieczór.
Deszcz zalewając szyby wykoślawiał litery neonu „Frascati" zawieszonego w dole, po
drugiej stronie placu, i litery setek innych neonów wiszących wyżej, czasem tak wysoko, że
musiał podnosić ku nim wzrok, choć znajdowały się w sporej odległości i patrzył na nie z
czternastego piętra. Dopiero po zapadnięciu zmroku, kiedy człowiek uważnie rozejrzy się
dokoła, może zobaczyć, ile otacza go urzędów, korporacji i firm, które by rade wyszarpnąć
mu z portfela ostatniego dolca.
Niedaleko zagrzmiało. Deszcz jednostajnie spłukiwał szyby; w rogu okna duże krople
zbierały się szybko i spływały lśniącym strumyczkiem wzdłuż ramy na parapet, a potem
dołączały do innych kropli, spadających na to miasto już od kilkunastu dni, tak że Dan zdążył
się przyzwyczaić do widoku parasolki suszącej się każdego ranka w sekretariacie. Teraz jej
tam nie było; Marj zabrała ją wraz ze swoją torebką z jaszczurczej skóry, z której wcześniej,
na minutę przed godziną piątą po południu, wyjęła kluczyki od samochodu.
- Będę ci dzisiaj jeszcze potrzebna, Dan?
- Nie. Dziękuję. Marj.
Odczekał, aż ona wyjdzie, po czym umieścił nogi na, biurku, wprost na oprawionej w
zielony safian teczce. Może by zapalił, ale papierosy leżały obok popielniczki, poza zasięgiem
jego ręki, więc tylko odchylił głowę na oparcie i na chwilę zamknął oczy. Pomyślał, że jego
„nie" zabrzmiało jednak przekonywająco, skoro Marj poszła do domu, choć on w gruncie
rzeczy chciał, żeby została. Nie, wcale tego nie chciał. Owszem, do cholery, chciał. Chciał,
żeby tu zostały wszystkie sekretarki, które wezwałby do swojego gabinetu i którym mógłby
powiedzieć: „Słuchajcie, dziewczyny, jesteście młode, roztropne i energiczne, a ja jestem
zmęczony, nawala mi ciśnienie i nie potrafię wziąć się w garść, bo wciąż pada ta zatracona
mżawka, i jeszcze na dzisiaj zapowiadają burzę i w ogóle, więc zróbcie coś z Larą Castle,
Charliem, Vincentem Sherwoodem, rękopisem Anetty Blayer, rodzinami Sorettów i Cornów,
(Forum Mniejszości) i z całym naszym Działem Literackim, a kiedy się z tym uporacie, niech
jedna z was, najlepiej Marj, przyjedzie do mnie do domu, obudzi mnie delikatnie i szepnie, że
już załatwione, i koniecznie niech doda, że ponieważ ja mam skrupuły wylać ją z pracy, ona
jutro zwolni się na własne żądanie; zwolni się i odejdzie tak, jak w styczniu odszedł Douglas
Johnston, stary Dog, po którym ja w lutym objąłem stanowisko redaktora naczelnego.”
Marj Kenneth przyjęto do redakcji cztery lata temu, kiedy Dział Personalny „Dutson
Telegraph" zaczął poszukiwać maszynistki ze znajomością stenografii. Miała dobre
referencje, była po rozwodzie i kręciła z komiwojażerem z koncernu zajmującego się
sprzedażą leków. Została zaangażowana w sekretariacie ogólnym, skąd po roku stary Dog
wziął ją do siebie, jako że Cicely, jego osobista sekretarka, postanowiła wyjść za mąż i rodzić
dzieci. Dan Martin od dnia, kiedy w lutym formalnie zasiadł za biurkiem Douglasa Johnstona,
żywił nadzieję, że, Marj poprosi o przeniesienie czy wręcz odejdzie z redakcji w ślad za
swoim poprzednim szefem, ale czas płynął i nic się nie działo. Oczywiście, mógł ją po prostu
zwolnić - wydając Działowi Personalnemu telefoniczne polecenie - wolał jednak, by wpierw
zasugerował mu to ktoś z tych dygnitarzy, którzy założyli i rozwinęli prasę na tym terenie, a
teraz rzadko uczestnicząc w międzyredakcyjnych kolegiach, ograniczają się do typowania
awansów, wyznaczania ramówek dla poszczególnych pism bądź użyczania swoich inicjałów
pod przygotowane przez innych artykuły polityczne. A jeżeli oni zawiodą zapewniał się w
duchu naiwnie - pozostają jeszcze rozmaite przypadki losowe: niewinna kraksa samochodowa
z solidnym szokiem nerwowym; ambitny mąż, jaki się trafił Cicely; spadek po babce mającej
w Teksasie rancho na polu naftowym, czy bodaj nagłe zauroczenie jednym z tych
płomiennych apeli przywódców duchowego „Wyznawców Giorbruna", a w konsekwencji
pełna religijnych uniesień pielgrzymka na wyspę Quharfa z koniecznością przepłynięcia
dwóch oceanów na tratwach, bo tak umyślili sobie ci wariaci z tej sekty. Owe pobożne
życzenia nie wychodziły wszakże poza sferę marzeń raczej trudno ziszczalnych, podczas gdy
wypadało działać możliwie szybko - przynajmniej takiego zdania był degenerat Charlie.
- Marj jest w porządku, Dan, ale skoro postanowiłeś ją zwolnić, załatw to z punktu,
zanim...
Jedli wtedy lunch w „Klubie Prasy", siedząc przy stoliku wciśniętym w odległy kąt.
Było to wkrótce po tym, jak motłoch rozdarł Giorbruna na strzępy i przed tym, jak Charlie
dostał manii prześladowczej i zaczął unikać ludzi.
- Zanim co?
- Zanim nie stracisz resztek niezależności. Wszyscy w „Dutson Telegraph" wiedzieli,
że to Marj Kenneth z wysokości swojego sekretariatu przez ostatnie miesiące rządów
Douglasa Johnstona kierowała pracą redakcji. Łajdaczenie się, w umiarkowanym stopniu,
zawsze było dobrze widziane na każdym szczeblu dziennikarskim i administracyjnym,
pozwalało ludziom na luksus psychicznego relaksu, ale stary Dog rozłajdaczył się w sposób
niekontrolowany, zaniedbując coraz bardziej obowiązki służbowe, które ze znajomością
przedmiotu przyjmowała na siebie jego osobista sekretarka. W końcu nie mógł się bez niej
obejść i kiedy była ona na urlopie, czuł się rozbity i zagubiony i często popełniał błędy albo
zwlekał z powzięciem decyzji. W kolegium zasiadali ludzie doświadczeni, erudyci o
błyskotliwej inwencji; Douglas Johnston jakby nie dostrzegał tego faktu, zdał się na swoją
Marj i akceptował nowe pomysły i propozycje pod warunkiem, że uprzednio uzyskały jej
placet, więc Dan Martin, zniechęcony niepowodzeniami, wzorem pozostałych, zajął postawę
bierną i wyczekującą. Obserwował rozwój wypadków bez urazy, ze współczuciem, a kiedy w
grudniu ubiegłego roku wezwał go do siebie sam Jonathan Phelps, wystąpił nawet w obronie
swojego bezpośredniego szefa.
„Tak, masz rację, Dan. Johnston to pierwszorzędny fachowiec. Ale mamy do niego
zastrzeżenia.”
„Kobiety? Więcej w tym zgrywy niż...”
„Ależ nie, my się nie wtrącamy w cudze życie prywatne. Dog w swoim gabinecie
może ciachać wszystko, co mu wpadnie w ręce, byleby nie doszło do skandalu. Może...”
„Jeżeli jeszcze może.”
Phelps uśmiechnął się przelotnie, dając Danowi do zrozumienia, że docenia jego
dowcip.
„Właśnie" - potwierdził. I niespodziewanie oświadczył: - „Chcę, żebyś zaczął się
przymierzać do stanowiska Johnstona.”
Lekko oszołomiony Dan sięgnął do kieszeni po papierosy. Phelps poczęstował go
cygarem.
„Jesteś lojalny, inteligentny, masz świetne kwalifikacje, świetne pióro, cieszysz się
autorytetem i znasz problemy tego miasta, naszego stanu...”
Zaciągając się cygarem Dan skonstatował, że nie wie, co powiedzieć i że uparcie
trzyma się myśli, iż zdoła jednak ocalić starego Doga.
„Ten układ stosunków służbowych między Johnstonem a Marj Kenneth...”
„Więc co z tym układem, Dan?"
„Ma sporo zalet.”
„, To godne pochwały, że bronisz swojego szefa, ale znowu chybiłeś. Nie w tym rzecz,
chociaż rozwój stosunków wewnątrzredakcyjnych rzeczywiście nie jest nam obojętny. My nie
krępujemy naszym redaktorom naczelnym ich demokratycznych swobód. Wymagamy od
nich tylko sprawnej i twórczej organizacji pracy, przestrzegania dyscypliny i zachowania przy
tym rozsądnych proporcji. Dog tego nie robi. Do dziś nie zaprowadził porządku w Dziale
Literackim.”
„Zatrudnia w nim grupę uznanych krytyków i recenzentów.”
„Zatrudnia w nim też osoby, które zapomniały, co to dziennikarstwo i którym się
wydaje, że są piekielnie utalentowanymi fabularzystami. Cenimy polot, wysoko go sobie
cenimy, ale bez popadania w skrajność.”
„Brown.”
„Jeremy Brown i Doreen Thomhill.”
„Są zbyt wartościowi dla naszej redakcji, żeby ich zwolnić.”
„Nie chodzi o to, żeby ich zwalniać. Wystarczy przykrócić im cugli. Powinieneś to
rozważyć po objęciu stanowiska Johnstona.”
„Wiem, że chciałbym je objąć.”
„Doskonale, Dan. I pohamuj trochę Charliego. Byłoby nam przykro, gdyby przez
whisky stracił swój polot i musiał od nas odejść. Ten polot, który tak wysoko sobie cenimy.”
„Ale bez popadania w skrajność.”
„Właśnie.”
W styczniu, zgodnie z poleceniem Phelpsa, Dan Martin przeprowadził się do gabinetu
Douglasa Johnstona zawieszonego już w czynnościach. Nie miał jeszcze oficjalnej nominacji
i może dlatego nadal biernie obserwował rozwój wypadków. Dokonując niezbędnych zmian
organizacyjnych czekał, aż Marj zacznie działać w dawnym stylu i powoli ogarniało go
rozczarowanie. Marj nie zdradzała zakusów wodzowskich, wykonywała jego polecenia
natychmiast i dokładnie, a jedynymi przejawami jej inicjatywy były te drobne przysługi, jakie
wyświadczają sobie znajomi i współpracownicy, i okazywane mu niewinne złośliwości, które
przyjmował z rozbawieniem, dopóki do nich nie przywykł. Była po prostu kompetentną
sekretarką o pogodnym, nieco zadziornym usposobieniu i o poważnym stosunku do spraw
służbowych. I nie miało to nic wspólnego z przebiegłym zamykaniem się w skorupce, skąd by
można bezpiecznie wystawić czułki i ostrożnie badać grunt, upewnić się, czy zagrożenie
minęło - raczej z postępowaniem siostry miłosierdzia, która przedtem na kilka miesięcy
zawiesiła na kołku różaniec, by zajmować się leczeniem beznadziejnie chorego, ale teraz
chory już umarł, więc powróciła do pełnienia swoich zakonnych powinności.
Była to interpretacja wyłącznie Dana Martina, ponieważ prawie nikt w „Dutson
Telegraph" nie wierzył, że ten unormowany stosunek zależności służbowej między nowym
redaktorem naczelnym a jego osobistą sekretarką zachowa się na dłuższą metę przeważała
opinia, że Marj lada dzień owinie sobie Dana Martina wokół małego palca. Tę opinię wyraził
również Charlie tamtego dnia w „Klubie Prasy".
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał go Dan.
- Tylko to, co mówią inni i co ja sam widzę. Giorbrun się skończył, sytuacja wraca do
normy, w redakcji nareszcie mamy znośny spokój... okoliczności sprzyjają operacjom
zaczepno-oblężniczym. I Marj zmienia uczesanie, nosi wysokie staniki, a jak maszeruje
korytarzem, roztrąca wszystkich tym swoim dynamicznym tyłkiem.
Jedli spóźniony lunch i „Klub Prasy" świecił pustkami. Charlie wpychał w siebie
rybnego sandwicza, którego popijał pisem. Przyglądając mu się Dan pomyślał, że wiele
można wyczytać z tej przekrwionej twarzy o szelmowskim wyrazie.
- Charlie?
- No?
- Widzę te bary, które odwiedziłeś dzisiaj w drodze z domu do redakcji. Mam ci
wymienić ich nazwy?
Charlie zachichotał.
- Nie zgadniesz.
- W każdym razie było ich pięć.
- Aż tyle? To zaoszczędziłem masę forsy, chłopie. Bo przyjechałem prosto tutaj.
- Jesteś na gazie.
- To się zgadza. Rano znalazłem przy łóżku napoczętą butelkę. Nie liczyłem łyków,
ale okropnie mnie suszyło.
- Wyleję cię, jak każdego rana będziesz miał takie cholerne szczęście.
- Jasne. Z miejsca spadnie ci nakład o jakieś piętnaście procent.
Była w tym cząstka prawdy: cotygodniowe cięte felietony Charliego i ukazujące się
nieregularnie kąśliwe reportaże, które pisał z taktem dziewiętnastowiecznego drwala, zyskały
mu grono wiernych czytelników, na ogół prenumeratorów „Dutson Telegraph". Ich utratę
tygodnik odczułby dotkliwie, tym bardziej, że od symbolicznego pogrzebu Giorbruna ilość
zwrotów stale rosła, choć ograniczali nakład w miarę jak turyści opuszczali to miasto.
Charlie przestał chichotać, ale wciąż miał ten szelmowski wyraz twarzy.
- Znowu byłeś u Phelpsa? - spytał.
- Nie byłem u Phelpsa.
- A może ten pomysł podsunęła ci Marj?
- Ją także wyleję.
- Wylej ją przede mną. Bo chciałbym zobaczyć to na własne oczy.
- Kiedyś, Charlie, twój polot rozpuści się w whisky jak szczyny w bajorze. Wtedy
wylecisz stąd na zbity pysk.
- Swój polot zabiorę ze sobą do grobu, Dan. I posłuchaj mojej rady: jeżeli brak ci
odwagi, żeby zwolnić Marj od razu, przynajmniej oszczędź jej złudzeń. Na początek przestań
przetrzymywać ją w redakcji wieczorami, choćby naprawdę była taka potrzeba.
Więc przestał to robić, ale nie odważył się na nic więcej i tylko pocieszał się w duchu,
że przyjdzie mu w sukurs jakiś przypadek losowy.
Piorun huknął tuż nad jego głową i drżąca struga oślepiającego światła ześliznęła się
po szczytowej ścianie przeciwległego budynku, aż Dan skamieniał, ponieważ wydało mu się,
że cała dzielnica eksplodowała nagle i stanęła w płomieniach. Z rozdartej piorunem rynny
buchnęły snopy iskier, jakby odpalono tam stufuntową skrzynię rac „Ekstra-promienistych B
7" po dziesięć dolarów za tuzin, po czym znów zapadła ciemność i cisza mącona miarowym
szumem deszczu, a w oknach domów, zza kotar i żaluzji, ukazały się niewyraźne postacie
ludzi wyglądających na ulicę, by sprawdzić, co się stało.
Panna Doreen Thornhill, pomyślał Dan podchodząc na miękkich nogach do biurka,
napisałaby o tym, że była to katastrofa pojedynczego UFO, który lądował awaryjnie na dachu
tego biurowca; Jeremy Brown - żeśmy byli świadkami przeprowadzonej w naszym mieście
próby prototypu wehikułu czasu albo czegoś w tym rodzaju Charlie - to zależy, ile wypił... tuż
przed runięciem ze stołka na zniszczoną posadzkę baru „Drabina do Nieba" zapewne by
bełkotał coś o niestrawności Zeusa, średnio zamroczony usiłowałby napisać felieton o
dziwnych sposobach postępowania Izraelczyków z rakietami, które rząd Stanów
Zjednoczonych sprzedał im w ramach pomocy militarnej i „które oni teraz zwracają nam jako
mało skuteczne, na co mieliśmy dowód", a względnie trzeźwy dołożyłby władzom miasta...
Boże, jak ja ich dobrze znam! Nie, Charlie nie napisałby dzisiaj czegoś takiego, jest
skończony. Ten degenerat, gdyby go przycisnąć do muru, mógłby najwyżej wykrztusić, że
był to kolejny nieudany zamach na jego życie.
Manii prześladowczej Charlie dostał w miesiąc po tamtym lunchu w „Klubie Prasy".
Po pogrzebie Giorbruna najazd turystów na Dutson trwał nadal, ale odpływ był większy i
sytuacja w tym mieście stopniowo nabierała uroku. W redakcji zwolnili tempo: żelazny temat
już się wyczerpał, a mozół pogłębionej, psychologicznej oceny i analizy niedawnych
wydarzeń zwekslowali na specjalistów zamawiając u nich stosowne materiały; sami skupili
się na komentarzach politycznych i na szczegółowych, podlanych pikantnym sosem
omówieniach rabunków, napadów, gwałtów, samobójstw i morderstw - lejtmotywie łatwym
w przygotowaniu, przystępnym w lekturze i ulubionym przez czytelników. Dan Martin pod
pozorem mobilizowania świeżych intelektualnych sił oddawał się rozkosznemu próżniactwu,
kiedy w trzeciej dekadzie lipca przyszedł do niego Charlie przeraźliwie trzeźwy, zamknął
drzwi od gabinetu i wyznał:
- Chcą mnie zabić, Dan. Jakieś skurwysyny uwzięły się na mnie i chcą mnie zabić.
Jego małe chytre oczka były tego dnia okrągłe i wielkie jak ćwierćdolarowe monety.
- Nalej sobie jednego, Charlie.
- Och, człowieku! - Charlie żachnął się. - To nie są, kurwa, żarty!
Przez moment walczył ze sobą, w końcu jednak posłusznie przystąpił do barku. Dan
patrzył na niego w zadumie i słuchał, jak Charlie dzwoni na alarm starając się utrzymać
szyjkę butelki nieruchomo nad szklaneczką. Rozważał, kogo jeszcze zaprosić do tej
rozmowy: czy porucznika Dolores z Wydziału Zabójstw, czy doktora Wilcoxa. A może
puścić tym tropem egzaltowaną Sandy, mistrzynię w nadawaniu bójkom knajpianym
znaczenia afer terrorystycznych, byleby miała materiał wyjściowy; wyznanie Charliego
mogło być takim materiałem.
- Lód jest na górnej półce.
Ze szklaneczką w zaciśniętych palcach Charlie opadł na tapczan przy barku. Jednym
odmierzonym ruchem wypił wszystką swoją whisky i westchnął głucho. Wodniste okrągłe
oczka wlepił w Dana Martina z niedowierzaniem.
- Trzy zamachy w ciągu miesiąca. To jacyś makaroniarze albo te zawszone
Portorykańczyki.
- Trzy?
- Co?
- Aż trzy zamachy?
- Przecież mówię.
- Tak, tak.
Dan rozpierał się w fotelu i badał swojego parkera. Chyba istotnie musiało być
mizernie z Charliem, skoro biedaczysko przyszedł do pracy zupełnie trzeźwy i nie spostrzegł
natychmiast, że się z niego kpi.
- Ten trzeci był przed godziną. Skurwysyny rzucili we mnie granatem.
- Jacyś partacze amatorzy.
- Co? Co chcesz przez to powiedzieć?
- Tylko tyle, że nie wyglądasz na kogoś, w kogo przed godziną rzucono granatem.
- Człowieku, rozerwał mi się pod nogami! Zapytaj właściciela „Tęczowego Raju".
Odłupało mu z jard tynku i rozpieprzyło wystawę.
Tak, nie było wątpliwości, kogo jeszcze powinno się dopuścić do tej tajemnicy. Dan
otworzył notes na stronie z nadrukowaną literą „W" i powiódł wzrokiem po nazwiskach.
Wilcox.
- Myślę, Charlie, że na razie nie ma sensu mieszać w to policji. Wpierw musisz się
otrząsnąć.
Rozumiejąc tę radę po swojemu Charlie powtórnie napełnił swoją szklaneczkę do
połowy.
- Przejechali wolno obok mnie. To był szary Oldsmobile, model zeszłoroczny. Jakiś z
tyłu otworzył drzwiczki i rzucił tym we mnie. Potem dodali gazu. Widziałem wszystko
wyraźnie, jakbym już siedział w walhallijskiej loży.
- Było ich dwóch?
- Skąd mogę wiedzieć. Nie dali mi czasu, żeby ich policzyć. Przechodziłem akurat
koło tej knajpy, kiedy podjechał ten Oldsmobile. Czyjaś owłosiona łapa kiwała na mnie z
niego. Tak mi się wydawało, że kiwa, więc stanąłem. Coś wypadło z tego samochodu i
potoczyło się w moją stronę. I jak nie huknie! Aż zobaczyłem kapcie Świętego Klucznika i
zagrały mi anielskie dzwony.
- Dosyć z tobą marnie, stary - wtrącił Dan tonem przyjaznego zatroskania.
- Trochę mnie to zdenerwowało, no. Ale nic mi nie będzie.
- Ja bym do tego tak nie podchodził. - Obsadką parkera Dan stuknął w notes, który
opierał na kolanie. - Pamiętasz Harpe'a? Josepha Harpe'a?
- Och, zostaw go. Rosną nad nim niezapominajki.
- Poczekaj. Jego też próbowali wykończyć tacy jedni, ale się im wymykał. Wreszcie
podłożyli mu bombę w sypialni. Dwie dziwki razem z łóżkiem wyleciały w powietrze. Kiedy
jego goryle wskoczyli do apartamentu, on stał na progu łazienki z włączoną maszynką do
golenia w garści i rechotał ze śmiechu. „Popatrzcie na te majtki, przyfrunęły aż tutaj. Majtki
Jojo. Jak wam się zdaje, chłopcy, co ona chciała dać mi do zrozumienia?" Później z powrotem
zaczął się golić. Bo to był twardziel. A wieczorem dostał ataku serca i zmarł. Nikt, nawet on
sam nie podejrzewał, że jest w szoku.
- Po co ta gadka?
Dan odłożył notes i wstał, by nalać sobie brandy. Ze szklaneczką wrócił za biurko i
znów usiadł w fotelu.
- Chyba nie zaszkodziłoby, gdybyś porozmawiał teraz z jakimś lekarzem. Potrzebny ci
jest ktoś, kto by twoje nerwy zestroił na nowo.
Charlie zamrugał czerwonymi powiekami.
- Na przykład kto?
- No... nie wiem - czuł, że to zabrzmi fałszywie, niemniej kontynuował: - Myślałem o
doktorze Wilcoxie.
- Wilcox? Czy ja się nie przesłyszałem?
- Mógłby tu przyjechać i rzucić na ciebie okiem.
- Rzucić na mnie okiem? I przyjechałby tu z dwoma drabami, z dwoma drabami w
granatowych kitlach, którzy też rzuciliby na mnie okiem? Ty, Dan, w co ty się starasz mnie
wrobić?
- Daj spokój, Charlie. Chcę ci tylko pomóc.
- Wiesz co, chłopie? Wsadź sobie w dupę swoją pomoc.
I Charlie zerwał się z tapczanu i wybiegł, jakby go ścigało jodłowanie ambulansu.
Od tamtego dnia się nie widzieli. Degenerat Charlie unikał go jak bezalkoholowych
restauracji „Howarda Johnsona", a przy tym coraz rzadziej pokazywał się w redakcji. Gdzieś
tak od września przestał przychodzić do pracy w ogóle i jedynie regularnie dostarczane wraz
z codzienną pocztą materiały publicystyczne dowodziły, że obrażony, zastraszony i
dziwaczejący w postępie geometrycznym Charlie jeszcze żyje i działa. Dan parokrotnie
kontaktował się z nim telefonicznie, zawsze z tym samym opłakanym rezultatem, nawet
pofatygował się do niego osobiście, co utwierdziło go w przekonaniu, że tylko interwencja
doktora Wilcoxa może uleczyć Charliego z delirycznych urojeń, Charlie po dwóch odwykach
miał uraz na punkcie wszelkiej maści konowałów, z wyróżnieniem owych nieodrodnych
synów epoki prohibicji, ale kiedy już się dostał w ich łapy, wtulał ogon pod siebie i chętnie
współpracował z nimi. Dan był gotów załatwić mu pobyt na Oddziale Intensywnej Terapii
Alkoholików przy Klinice Psychiatrycznej Miłosierdzia i byłby to zrobił, gdyby nie epidemia
tajemniczych zgonów w tej Klinice ochrzczonych przez brukowców z „Dutson News"
mianem Serii niemiłosierdzia. Obawiał się radykalniejszych posunięć, by w redakcji nie
oskarżono go, że skazuje Charliego na śmierć - na p e w n ą ś m i e r ć. W umysłach
obywateli Dutson Seria Niemiłosierdzia zdążyła obrosnąć w legendę nieomal ludową i
wytworzyła się wokół niej swoista psychoza. No więc zrezygnował z tego pomysłu. Machnął
na Charliego ręką ufając, że jeżeli ten degenerat w końcu nie zaśnie z głową w piecyku
gazowym albo się nie powiesi, cały problem jakoś sam się rozwiąże. Porzucił myśl o
umieszczeniu go w Klinice Psychiatrycznej Miłosierdzia, choć dobrze by było mieć tam
kogoś z redakcji w tych gorących tygodniach, nawet deliryka, zwłaszcza że zajmująca się tą
serią zgonów Lara Castle pracowała jak kamieniarz, któremu kazano stolarskim dłutem
obrobić bazaltową płytę, gdy tymczasem każdy numer „Dutson. News" bądź „Forum
Mniejszości" przynosił pełnokolumnowe artykuły pod krzykliwymi tytułami, jemu natomiast
w codziennej poczcie przynoszono niecierpliwe i zaczepne listy od czytelników, Lara Castle
obok Charliego i Marj Kenneth to był skądinąd osobny problem. Obok Charliego, Marj
Kenneth, „Forum Mniejszości" - tej rewolwerówki zrodzonej na fali ekscesów
postgiorbrunowskich - obok Vincenta Sherwooda i rodzin Sorettów i Cornów, które dyszały
zemstą, czego dowód złożył młody Pad Corn, kuzyn sierżanta Roma Corna, przez telefon w
lipcu.
- Czy to Dan Martin?
- Tak.
- To pan jest szefem tego opluskwiacza, co się nazywa „Dutson Telegraph"?
- A o co chodzi?
- Odpowiedz pan, jak pytam. Bo inaczej ta gadanina nic nie da.
Telefonistka uprzedziła go, że dzwoni Pad Corn, a kim jest ten facet, domyślił się
natychmiast. Odrzekł z rezerwą:
- Tak, można by to tak ująć.
- Co można ująć, do licha?
- Że jestem szefem tego opluskwiacza, o który pan łaskawie pyta.
- I to pan kazał wydrukować tę całą Inicjację?
- Niezupełnie. Chociaż właściwie tak, to ja zadecydowałem.
I Nie było to ścisłe: decyzja o drukowaniu Inicjacji zapadła w zawikłanych
okolicznościach i Dan, gdyby mu przyszło zeznać pod przysięgą, nie umiałby powiedzieć, kto
rzeczywiście ją powziął. Rękopis Inicjacji dostarczył mu Charlie, on przekazał go
Johnstonowi, ale stary Dog przewąchiwał wtedy, że coś się święci, że lada dzień zaproszą go
na posiedzenie międzyredakcyjnego kolegium, i zaprzątał sobie głowę wyłącznie strategią
obrony własnego stołka. Obiekcji do tekstu w zasadzie nie zgłaszano; nikt Inicjacji nie
forsował, nikt nie usiłował jej zdyskredytować. Dan Martin wyraził się o niej pochlebnie,
oficjalnie jednak nie objął jeszcze stanowiska naczelnego i jego zdanie miało znaczenie
drugorzędne, mimo że był zastępcą Doga, który oczywiście w naradzie nie brał udziału.
„Wiesz, że szykuje mi się wyjazd, a ty, Dan, jakoś ten balet poprowadzisz.”
W efekcie kwestia: publikować czy nie - zawisła w próżni, przynajmniej z takim
przeświadczeniem wrócił z narady do swojego gabinetu. I nagle w styczniowych numerach
ukazały się te odcinki - nie wiadomo przez kogo zatwierdzone.
- No to posłuchaj, cwaniaczku. Pamiętasz pan tego radiestetę, co go jakaś komisja
wysłała na tamtą wyspę?
- Mówi pan o Komisji do Spraw Quharfa?
- Bez przerwy o tym mówię. Ten pieprzony radiesteta miał znaleźć grób waszej
gwiazdy, Jane Biorne, co nie?
- Między innymi.
- No i między innymi znalazł. Znalazł kościotrupa. To był kościotrup... słyszysz pan?...
to był kościotrup parszywca. Poza tym znalazł puszkę po piwie. Ale po tej Jane nie było tam
ani śladu. I co pan na to?
- Nic.
- Lepiej ty uważaj na siebie, cwaniaczku. Nasi adwokaci zatańczą na tobie w
podkutych butach.
Od mocniejszego podmuchu wiatru deszcz zabębnił po parapecie zewnętrznym okna.
Dan przysiadł na krawędzi biurka i zapalił papierosa.
Lara Castle, Marj Kenneth, Charlie, „Forum Mniejszości", Vincent Sherwood i
rodziny Sorettów i Cornów. I jakby tego było mało, zadarł z Działem Literackim, ponieważ
idąc za radą Phelpsa zaczął cenzurować teksty autorów o zapędach jednoznacznie
nowelistycznych, czym naraził się starej pannie Doreen Thornhill i Jeremy'emu Brownowi -
ludziom, którzy w „Dutson Telegraph" podjęli pracę dużo wcześniej niż on, mającym liczne
wewnątrz- i pozaredakcyjne koneksje, i których bał się nawet Douglas Johnston.
Dan Martin sięgnął za siebie i spod swojego siedzenia wyciągnął teczkę oprawioną w
zielony safian z wytłoczonym na nim napisem: Mój hipnotyczny ogląd świata.
I na domiar wszystkiego, pomyślał, jeszcze ten rękopis Anetty Blayer, z którym nie
wiadomo co zrobić. Mój hipnotyczny ogląd świata. Dobre to do części rozrywkowej jakiegoś
czasopisma kobiecego. A Marką Leve, zadurzony w tej babce jak dureń, uznał to za
przyczynek naukowy.
- Dan, takich eksperymentów nigdzie dotychczas nie przeprowadzono. Ogląd Anetty
dowodzi, że tezy o wielopiętrowości świata są prawdziwe. To jest rewelacja, Dan!
Rewelacja. Dan strząsnął popiół do marmurowej popielniczki i upuścił safianową
teczkę na biurko, aż plasnęła niedorzecznie w tym cichym i pustym gabinecie. Cholera, Marj,
choć minęły godziny jej urzędowania, powinna być teraz w redakcji, kiedy on ma tyle
problemów i jest taki samotny.
W porządku.
Spocony wdrapał się na stołek przy barze, za którym prezydowało olbrzymie znudzone
chłopisko wbite w przybrudzoną białą kurtkę z rękawami podwiniętymi do łokci.
W porządku. Może niepotrzebnie przemykał się chyłkiem między stolikami, bo to
jednak bardziej ściąga uwagę niż gdy się podchodzi do baru zwyczajnie, ale mimo to chyba
niczyjej uwagi nie ściągnął, a teraz już siedzi w cieniu, na stołku pod ścianą i zaraz barman
postawi przed nim pełną szklaneczkę, potem drugą i trzecią, po której przyjdzie odprężenie.
„Młyn Zbożowy". Pierwszy raz był w tej knajpie oddalonej od jego domu zaledwie o
dwie przecznice, ale już w dzielnicy slumsów. Właściwie nie powinien opuszczać
mieszkania, wylazł ze swojej nory, bo rano stwierdził, że ostatnia butelka jest pusta i później
przez cały dzień obijał się po pokojach, ręce mu latały na wszystkie strony, szczękał zębami,
miał bóle głowy, nudności, zlewały go poty i dygotał, jak gdzieś u sąsiadów rozległ się hałas
(„zespół ostrej abstynencji" - tak to nazywali tamci pigularze). Musiał się napić, choćby zaraz
po tym mieliby go te Portorykańczyki haratnąć.
Barman niczym golem Liwy ben Becalela podszedł do niego i brudną szmatą przetarł
kontuar zasłaniając sobą nisko wiszący abażur, który siał mętne żółte światło.
- Podwójną kukurydzianą bez wody - wychrypiał Charlie.
- Kukurydzianą? - W tym pytaniu barman zawarł tyle zdumienia, na ile go było stać.
Jak gdyby oto dowiadywał się, że prosto od Marsjan leci do niego ekspresem karton whisky
w podarunku.
- Może być żytnia.
- Jest tylko ta. - I pokazał mu ciemnozieloną butelkę o grubej szyjce.
- Lej pan.
Miał podrażnioną śluzówkę gardła, toteż odniósł wrażenie, że pije roztopiony ołów.
Nie dbając o pozory (nikt tu nie zachowywał jakichkolwiek pozorów w tej nachlajni i
spelunie), skrzywił się i nadstawił swoją szklaneczkę. Barman znów napełnił ją szczodrze,
zainkasował pieniądze i zajął się innym klientem.
Ciemności za witryną rozproszyła na moment drgająca poświata, ale grzmot był
ledwie słyszalny. Widać burza oddalała się, chociaż deszcz padał nadal gęsto. Przez ten
deszcz Charlie przemókł okropnie, jak pokonywał pieszo drogę od domu do „Młyna
Zbożowego" i teraz z jego spodni i swetra parowała woda zmieszana z potem. Wybrał się do
tej knajpy pieszo, bo jego samochód pewne typasy niewątpliwie wyposażyły w dodatkowe
akcesoria, takie jak na przykład bomba podłączona do stacyjki. Nie korzystał też z windy,
windę można z zewnątrz zatrzymać między piętrami i wtedy człowiek jest jak zwierzę w
klatce, nie ma dokąd uciekać ani najmniejszych szans, podczas gdy te skurwysyny mogą
bezkarnie i bez pośpiechu udekorować go rzędem ołowianych medali.
W przyległej salce ryknęła muzyka z szafy grającej. Młody, siedzący w kącie
narkoman poderwał głowę z piersi, krótkim wyciem dał odzew i popadł w odrętwienie, a
Charlie zadrżał z przerażenia. O Jezu, nie powinno się dopuszczać do instalowania szaf
grających w lokalach, do których przychodzą ludzie o bądź co bądź starganych nerwach.
Dwoma łykami opróżnił swoją szklaneczkę i gestem przywołał barmana.
Na terenie Stanów Zjednoczonych musi grasować szajka używająca kryptonimu
„Elektronicy". „Elektronicy" wyrywają potencjometry z szaf grających, łączą kable na styk i
potem, jak się uruchomi taką szafę, z głośników muzyka wali całą mocą wzmacniacza, nie ma
sposobu, żeby ją ściszyć i ludzie dostają od tego obłędu.
Już lepiej. A po tej trzeciej podwójnej będzie całkiem dobrze, grzecznie wróci do
domu i może nawet upichci jakiś felieton dla Dana. Dla tego niedowiarka, który w każdym
widzi alkoholika, bo mu woda sodowa uderzyła do głowy odkąd został naczelnym.
„Myślałem o doktorze Wilcoxie. Mógłby tu przyjechać i rzucić na ciebie okiem.”
Doktor Wilcox, no. Rzuciłby na człowieka okiem i człowiek nie wiedząc, jak to się
stało, znalazłby się na odwyku w Klinice Psychiatrycznej Miłosierdzia - jako potencjalna
ofiara tych drabów w granatowych kitlach, bo to oni ukatrupiają pacjentów, żaden tam wariat
morderca. Tak czy siak, bracie, grozi ci przymusowa, niezapowiedziana wizyta u Świętego
Piotra, ale na Oddziale Intensywnej Terapii będziesz bezbronny, kiedy te konowały zaczną
cię wykańczać, a na wolności możesz się wywijać tym draniom makaroniarzom, już
czterokrotnie udało ci się wywinąć.
Za pierwszym razem chcieli go spalić w nocy. Rano znalazł ciemną, tłustą plamę po
ropie czy benzynie pod osmolonymi drzwiami do mieszkania, które jednak nie zajęły się od
ognia, tylko próg i fragmenty futryny były zwęglone. Pomyślał, że to te pętaki z wyższego
piętra bawiły się w strażaków, kazał wymienić drzwi i o wszystkim zapomniał. Dopiero po
paru tygodniach, w połowie lipca, spojrzał na ten incydent inaczej, jak dokonano na niego
drugiego nieudanego zamachu. Wracał wtedy do domu porządnie naoliwiony - było to w
nocy, w dzielnicy względnie bezpiecznej i mało ruchliwej - miotało nim po całym chodniku i
chyba ta częsta zmiana halsu uratowała mu życie. Pamiętał, że nadjeżdżająca z przeciwka
furgonetka miała zagaszone światła i że przeleciała - obok niego, kiedy zatoczył się na
sklepową wystawę, potem usłyszał za sobą łoskot. Nazajutrz przyszedł w to samo miejsce i
zobaczył, jak pracownik salonu piękności zbiera z ulicy szczątki stojaka reklamowego, który
stał dobrych dwanaście stóp od jezdni, dopóki nie zgruchotała go rozpędzona furgonetka.
Dwanaście stóp w głąb chodnika, zgaszone światła i pełny gaz... - to nie był błąd kierowcy, to
było celowe działanie. I nagle uprzytomnił sobie, że ogień pod jego drzwiami nie mogły
wzniecić te pętaki z góry, bo wcześniej wyjechały one, do diabła, na wakacje. Także w lipcu
poczęstowano go granatem (Dan, niedowiarek, powinien pogadać z właścicielem
„Tęczowego Raju", wtedy by może nie szczuł ludzi doktorem Wilcoxem), a później, o czym
nikomu nie pisnął, prawie dopadli go wieczorem za „Słomianą Wieżą".
W porządku, nie ma powodu, żeby to rozpamiętywać.
Pewniejszą ręką podjął swoją szklaneczkę i wreszcie poczuł smak tej whisky.
W południowych stanach Meksyku kuzyn golema zza kontuaru prowadzi hodowlę
wołów rasy Hereford. Pośrodku wolego patio otoczonego rzędami obór znajduje się
betonowy zbiornik na odchody. Raz w miesiącu, kiedy zbiornik jest pełny, kuzyn schodzi do
piwnicy, gdzie przechowuje metalową beczkę po oleju silnikowym i wygrzebuje z niej funt
drożdży winnych, które wsypuje do zbiornika. Po dwóch tygodniach gnojówka zaczyna
fermentować. We wiadrach po pomyjach kuzyn przenosi ją do szopy, wlewa do miedzianego
kotła i poddaje destylacji. Cysterna przywożąca z Północy fenol do pobliskich zakładów
chemicznych staje pod szopą i zasysa gotowy destylat, a następnie rusza z powrotem na
Północ, po nową porcję fenolu. Po drodze zatrzymuje się w Dutson, na zapleczu „Młyna
Zbożowego" i tam spuszcza swoją zawartość do pięćdziesięciogalonowych kuf. Golem
rozlewa to do ciemnozielonych butelek o grubych szyjkach i sprzedaje jako „Ognisty
Hereford. Bardzo mocna whisky".
(Dan by to kupił, ale nie puścił.)
Szafa grająca przestała ryczeć i Charlie odprężając się potoczył dokoła załzawionym
wzrokiem. Ta knajpa, chociaż bardziej brudna i zakaraluszona (jeden karaluch wylazł właśnie
spod odklejonej tapety i pomknął za regał), była dosyć podobna do „Słomianej Wieży", którą
ostatni raz odwiedził w sierpniu i którą opuścił po zapadnięciu zmierzchu, obładowany
butelkami krzepiąco podzwaniającymi mu w torbie turystycznej z napisem „Wyroby gumowe
u Hagmana". Miał błogą ociężałość w nogach i rozkoszne mroczki przed oczami, co
zapowiadało rychły i spokojny sen. Tak, miał mroczki, ale tamtego typasa zaczajonego w
cieniu spostrzegł dostatecznie szybko, żeby się cofnąć, obrócić, rzucić torbę na ziemię i dać
dęba. Ciągle widział to wyskakujące z zaciśniętej dłoni mężczyzny wąskie ostrze
sprężynowca, wiejąc tak w haniebnym popłochu, aż wpadł na ligustrowy żywopłot.
Jezu, to był naprawdę efektowny bieg na przełaj: żywopłot przesadził niczym lampart,
pognał obok oświetlonej werandy, potrącił blaszaną konewkę, omal nie wykąpał się w
sadzawce (niewątpliwie drzemały w niej złote rybki), przefrunął nad kamienną ławą, znów
trafił na żywopłot, minął kolejny domek z oświetloną werandą, uderzył kolanem w kubeł na
kompost, sforsował trzeci przeklęty ligustrowy żywopłot (Ligustrum, białe kwiaty, czarne
jagody) - i znalazł się ponownie na ulicy, kilkadziesiąt jardów przed sunącą ku niemu wolną
taksówką.
Byłby z ciebie niezły przełajowiec, bracie.
No. A ten lokal to też uroczy zakątek - w mordę i nożem (cha, cha).
- Panie starszy.
Barman z wdziękiem glinianej kukły zbliżył się do niego z butelką.
- Tak? - Jeszcze raz ognistego Hereforda.
- Co?
- Tę bardzo mocną whisky.
- Nalać panu?
- Lej pan.
- Schenectady, stan Nowy Jork, na linii - powiedziała telefonistka. - Proszę mówić.
Lara Castle słuchawką odgarnęła włosy opadające jej na ucho.
- Halo?
- Mieszkanie phofesoha Hyde'a.
Głos należał do Setha, służącego, a zarazem kierowcy, i słyszała go tak, jakby tych
ponad tysiąc mil zmalało do odległości dzielącej salonik od sypialni w jej hotelowym
apartamencie.
- Lara Castle. Czy zastałam pana profesora?
- Laha Castle... Och, pani Laha Castle, tak, pamiętam panią.
Ona go także pamiętała - tę czarną, roześmianą twarz, błyszczące oczy i ten jego
francuski akcent, który odziedziczył po babce urodzonej i zmarłej w Nantes.
- Cieszę się, Seth.
- Przyjemnie nam się wtedy gawędziło, w oghodzie, kiedyśmy czekali na pana
phofesoha, phawda, pani Castle?
- Bardzo przyjemnie. - Dopuściła go wtedy do poufałości i potem odrobinę wyrzucała
to sobie. Teraz zwracał się do niej z respektem i mogła udać, że o tamtym zapomniała.
Sprzeniewierzyłaby się jednak swojej naczelnej zasadzie równości. - Ale, zdaje się, żeśmy
zostali przyjaciółmi?
„Ja też jestem czarna. Niestety, moja mamusia przez niedopatrzenie kąpała mnie w
lasowanym wapnie. Zostańmy przyjaciółmi, Sethi"
Seth roześmiał się z wdzięcznością, a jego oczy w półcieniu werandy błyszczały
zdobywczo spod niskiego czoła czarnego jak heban.
- A jakże, zostaliśmy. Myślałem tylko, że ty, Laha, może o tym nie pamiętasz.
Phofesoh opowiadał, że phacujesz w hedakcji jakiegoś ważnego tygodnika.
- Ważnego na miarę Dutson. W istocie jest
to nowojorski „Herald Traveler", który się
puszcza na zmianę to z egzaltowanym pismem kobiecym, to z różnego rodzaju efemerydami
popularnonaukowymi.
- Aha.
W tym „aha" krył się całkowity brak zrozumienia tego, co powiedziała.
- A teraz, Seth, czy mógłbyś poprosić do telefonu profesora?
- To będzie haczej thudne, Laha. Pan phofesoh wyjechał wczohaj do Phienshop w
stanie Mahyland.
- Psiakość. - Znowu zaczęła skubać zębami paznokieć, który obgryzała czekając na to
połączenie. - Prienshop w stanie Maryland?
- Tak, Laha.
- Więc prawdopodobnie ma coś do załatwienia w Westinghouse?
- Phawdopodobnie.
- I kiedy wróci?
- Chyba pojutrze.
Te lakoniczne jak na gadułę Setha odpowiedzi sprawiły, że ich rozmowa zamieniła się
w przesłuchanie. Wypadało na tym poprzestać, przeprosić, przekazać pozdrowienia Hyde'owi
i się wyłączyć, lecz Lara odniosła wrażenie, że Seth nie jest z nią zupełnie szczery.
- Posłuchaj - powiedziała niechętnie, bo występowanie w roli policjantki było poniżej
jej godności. - W połowie września wysłałam do profesora Hyde'a list. W grubej, żółtawej
kopercie...
- Och tak, Laha. Pan phofesoh czytał go bahdzo długo i był bahdzo podniecony.
- Czy coś mówił?
- Czy mówił?
- Na temat tego listu.
- N-nie... Ale wyjął z sejfu jedną z tych bhoszuh, któhe dhukuje w odcinkach „Hehald
Thaveleh". Ja bym powiedział, Laha, że on pohównywał twój list z tym, co jest napisane w tej
bhoszurze. Przynosiłem mu do biblioteki kolację i hozpalałem w kominku, to wiem.
- Zadzwonię do niego pojutrze. I odłożyła słuchawkę.
Tak, moja zapoznana Stefanie Tayson, poczciwy, mało rozgarnięty Seth nie był z nami
zupełnie szczery. Profesor Hyde mógł rzeczywiście przebywać poza domem - przemawia za
tym choćby ta na ogół swobodna paplanina Setha, szczególnie jego wzmianka o sejfie i
przechowywanych w nim twoich, Stefanie, przepowiedniach - lecz na pewno nie wyjechał z
miasta. Do Westinghouse w Prienshop! Hyde, jako członek zarządu filii General Electric w
Cleveland, utrzymuje dobre stosunki z Bell Telephone w Bostonie, jednak z szefami
Westinghouse od dawna drze koty. Ponadto Hyde, żeby cokolwiek załatwić, nie musi ruszać
się z fotela, to inni przyjeżdżają do niego. Jest autorytetem w dziedzinie psychotroniki, alfą i
omegą, i do tego jest zdeklarowanym domatorem.
Burza ustała. Lara Castle podeszła do okna, uchyliła kotarę i poprzez mokre szyby
popatrzyła w dół z szóstego piętra, na ulicę zamglona od deszczu. Na pobliski parking skręcał
sportowy wóz - chromowany, lśniący w blasku neonów produkt japońskiego przemysłu
motoryzacyjnego. Może był to ten sam, który stał opodal Ronda Roberta Richarda
Livingstone'a, gdy o siódmej po południu wracała swoim Fordem do hotelu. Spieszyło się jej,
więc jechała na skróty, przez średnio zamożną dzielnicę willową. Przemoknięty, pijany białek
wkroczył na jezdnię, rozpiął rozporek, wydobył na zewnątrz jego zawartość i z dumą
prezentował roztańczoną strugę moczu parującego w świetle reflektorów jej samochodu.
Zataczał się i Lara nie usiłowała go ominąć, byłoby to ryzykowne Dała mu czas na
zaspokojenie potrzeby i odwróciwszy wzrok spojrzała na sportową Toyotę, która mokła przy
chodniku, cztery jardy obok niej. Za szybami wozu majaczyły uniesione nagie kolana, a
miedzy nimi poruszał się niewyraźny cień. Jakaś para białków dogadzała sobie na
rozłożonych siedzeniach.
Przed ślubem ona i Art także robili to często w samochodzie. Widziała, jak przy niej
zaostrzają się jego zmysły, i jeżeli spotykali się z dala od domu. Art szukał ustronia, gdzie
brał ją, zanim zdążyła wyszeptać. że jeszcze nie jest gotowa. Nie wybredzał. Wieczorem
zadowalał się zawiesistym cieniem magazynu kontenerów w południe - winda bagażowa w
lokalu, w którym jedli lunch, rano - piwnicami uniwersyteckiej czytelni.
- Tam - mruczała - za rogiem jest hotel, Art. Art, za rogiem jest „Geranium".
Jednak zawsze kończyło się to szybowaniem w promieniach pulsującego słońca.
Za szybami sportowej Toyoty uniesione nagie kolana kołysały się w rozpalającym
krew rytmie. Art, Art, Art.
Art był setki mil od niej i Lara Castle z powrotem kierując spojrzenie na siusiającego
białka pomyślała ze złością, że w trakcie pobytu Giorbruna w Dutson miasto to przeistoczyło
się w bagno behawioralne Johna Calhouna, czego skutki są widoczne do dzisiaj.
Chromowany japoński wóz stał na pobliskim parkingu już od kilku minut, lecz nikt z
niego nie wysiadł.
Dobrze im było ze sobą, tak dobrze, że ona dopiero w lutym pojęła, jaką niewolnicę
uczynił z niej Art. Gdy się poznali, miała zaliczone cztery lata studiów w Yale i w
perspektywie uzyskanie asystentury w Katedrze Filologii po zaliczeniu piątego roku i obronie
pracy. Art pilnował swojego stanowiska wykładowcy i pod okiem promotora, wysoce
inteligentnego i bardzo uczonego profesora Jakiegoś - tam - eya. przygotowywał się do
otwarcia przewodu doktorskiego. Wspaniałomyślnie odczekał ten rok, lecz po napisaniu przez
nią i obronie pracy magisterskiej, nie wspomniawszy słowem o jej asystenturze, podjechał
samochodem pod campus, załadował jej walizki do bagażnika i zawiózł ją do swojego domu,
w którym mieszkała jego głucha, niedołężna matka i Frank, rozpuszczony młodszy brat.
Było coś fascynującego w tym poznawaniu miejsca, gdzie wychował się Art. Gdzie
buntowniczo młócąc czarnymi piąstkami wylewał z talerza owsiankę. Gdzie młotkiem
rozłupał elektroniczną biedronkę, żeby zobaczyć, co jest w środku, i gdzie chciał zrobić to
samo z żywym żółwiem, którego dostał na piąte urodziny. Gdzie przed Bożym Narodzeniem
wykonywał ozdoby na choinkę, gdzie wkuwał lekcje i gdzie hodował chomiki syjamskie.
Gdzie z kolegami ukradkiem palił podwędzone ojcu cygara lub czytał „Playboya". Gdzie jadł,
gdzie się kąpał, gdzie spał i gdzie stracił cnotę. Mniej fascynujące było to stopniowe
przejmowanie obowiązków domowych.
Obowiązki domowe. Nawet sprawowała je chętnie, a kiedy podczas przeglądania
rachunków z pralni, opróżniania popielniczek, czyszczenia klatki papugi, wynoszenia butelek
i opakowań odzywał się na progu jej świadomości sygnał alarmowy - zagłuszała go myślą, że
Art wróci dzisiaj wcześniej, by zabrać ją na wernisaż i jeżeli konferencja prasowa nie potrwa
za długo, zaprosi ją do „Sezamu" na kolację, przy której uważnie wysłucha jej opinii o
obrazach Jouberta Maximiliana Ortiza - Boże, co za nazwisko - a po kolacji, w domu, do
późnej nocy będą się bawić w zwierzę o dwóch grzbietach Roberta Penna Warrena. Zamiast
wernisażu mogła to być rewia w „Hali Fantasmagorii", przyjęcie u znajomych zaliczanych do
wyższych sfer uniwersyteckich lub zwykłe kino z prymitywnym repertuarem. Wszystko ją
cieszyło, jeżeli uczestniczył w tym Art.
Otrzeźwienie przyszło w lutym. Po miesiącach sprawowania obowiązków domowych
zniżyła się w swoich lekturach do poziomu „Herald Traveler", tygodnika czytanego przez
matkę Arta. Jeden z lutowych numerów przyniósł pierwszy odcinek Obnażania przyszłości,
który przyprawił ją o wstrząs.
Zamieszczona na wstępie nota redakcyjna głosiła:
„Autorką wydrukowanych poniżej przepowiedni jest - jasnowidząca Stefanie Taysori,
zmarła pół wieku temu w Dutson, w dwudziestym trzecim roku swojego życia. Obnażanie
przyszłości napisała ona tuż przed śmiercią i wydała w pięciu częściach - każdą część w
osobnej broszurze - techniką małej poligrafii. Nie znamy nakładu tego dzieła; profesor Morris
Hyde - czołowy teoretyk w dziedzinie psychotroniki, Prezes Zarządu Filii General Electric w
Schenectady - który rzeczone dzieło odnalazł w pewnym zapomnianym od Boga i ludzi
archiwum, i dzięki któremu możemy udostępnić je naszym Czytelnikom - utrzymuje, że
posiadane przez niego egzemplarze Obnażania przyszłości są unikatowe.
Trzy pierwsze broszury przedstawiają zdarzenia, które miały miejsce w minionych
latach; treść tych broszur opublikujemy w całości w specjalnym 48-stronicowym dodatku do
następnego numeru (Herald Traveler). Od dzisiaj zaś rozpoczynamy drukowanie w odcinkach
czwartej i piątej części. Obejmują one swoim opisem okres od marca do grudnia
b i e ż ą c e g o r o k u.
Kolejne odcinki Obnażania przyszłości ukazywać się będą z dwu-trzytygodniowym
wyprzedzeniem w stosunku do czekającego nas biegu wypadków. W ten sposób wszyscy
będziemy mogli kontrolować, jak dalece realizuje się przyszłość przepowiedziana przez
jasnowidzącą Stefanie Tayson, której nazwisko nie figuruje, niestety, w żadnym katalogu na
świecie!"
Przejmujące sceny, epizodyczne, niepodlegające prawom czasu i przestrzeni, jak ze
snu śniącego się przed wiekami i nigdy nie odtworzonego w pamięci - zapełniały jej umysł,
kiedy wstrzymując oddech, po raz drugi ślizgała się wzrokiem po wydrukowanym poniżej
fragmencie Obnażania przyszłości. Jednak sens tych zdań przestał do niej docierać, gdyż
przesłoniła go lawina napastujących ją wspomnień.
...obrośnięty bluszczem budynek sierocińca, surowa kancelaria z czarnym krzyżem na
białej ścianie, i zwiędłe usta siostry Paoli, przełożonej zakonnic.
To się znów powtórzyło, moje dziecko.
Ja nic złego nie zrobiłam, proszę siostry przełożonej. Ja tylko powiedziałam Susy, że
po feriach spadnie ze schodów i złamie sobie palec, proszę siostry przełożonej. O, ten!
Stefanie.
Ale tak się stanie, proszę sios...
Zmityguj się, moje dziecko.
W październiku.
Zabraniam ci o tym mówić, Stefanie! Państwo Tayson byliby zgorszeni twoim
zachowaniem. To wielce szacowna rodzina. Jeżeli i oni cię odeślą, może już nikt cię nie
weźmie.
...słońce wiszące nisko nad lasem, żółknąca trawa, po której hasają jej koleżanki, a
wśród nich Susy z ręką w gipsie. Ona stoi opleciona gałązkami bluszczu i słucha głosów
dobiegających przez okno otwarte w parlatorium.
Ja tam nie jestem przesądny czy coś, ale mój dziad, Gordon Tayson, Panie świeć nad
jego duszą, powiedziałby, że ta mała, cholera... hm, przepraszam... że ta mała zadaje uroki.
Tak by powiedział. Czy wyrażam się jasno, siostro?
Niezupełnie.
No, ja myślę o tych grzybach na kolację. Stefanie wykrakała, że jak żona je zje, to w
nocy zabiorą ją na płukanie żołądka. I w nocy zabrali ją na płukanie żołądka. Czy ktoś zatruł
się kiedyś borowikami? Znam się na grzybach, zbieram je od takiego.
Nie wątpię, panie Tayson.
Odwiedziłem wczoraj żonę w szpitalu i wspólnieśmy się nad tym zastanowili. Jeżeli to
nie były czary, to ta smarkata musiała po prostu przyprawić ten farsz kawałkami jakiegoś
muchomora... No, my się jej nie wyrzekamy, ale lepiej niech ona chowa się tutaj.
…upalne popołudnie, zakurzone ulice i parne powietrze. Jej koleżanka, chuda szatynka
o guzkowatych piersiach zatrzymuje się przed wystawą kaletnika.
Jeszcze godzina. Powiedz, Stefanie, czy on przyjdzie?
Potwornie boli mnie głowa, Kitty.
Zaraz kupimy te proszki. Ja sama ci je kupię. Tylko skoncentruj się i powiedz.
Obiecałaś.
Nie.
Nie?
Nie przyjdzie.
Och!
Wczoraj poderwał nową dziewczynę. Jac... Jaclyn. Wybierają się na basen.
Wiedziałaś o tym od wczoraj i o niczym... o niczym mnie nie... och!
Kitty, gdzie tu można kupić te proszki?
Wiesz co, Stefanie? Ja i tak pójdę na tę randkę. Vinnie wcale nie jest taki. Cześć!
...hol Wydziału Architektury w Yale. Jess Linden zakłopotany obraca w palcach nie
zapalonego papierosa, stojąc naprzeciwko niej i patrzy w kierunku wyjścia, w którym grupka
za grupką znikają studenci.
Przez te lata nigdy cię nie pytałem, Stefanie, o moją przyszłość. I nigdy cię nie
zapytam.
Jess, nie nakłaniaj mnie do tego, czego nie cierpię robić.
Zrozum, dziewczyno, od ciebie zależy moja kariera. Ten jeden jedyny raz.
Twoja kariera nie zależy wcale ode mnie.
Zaczynam żałować, że ci kiedykolwiek o tym powiedziałam.
Nie dręcz mnie, Stefanie.
To ty mnie dręczysz, Jess.
Stefanie.
Jess, Jess, Jess.
Nie, nie. Nie mów mi, że mam za nisko punktowane miejsce, jak dla zarozumiałych
szefów tej firmy.
Dobrze więc... Sądzę, że mimo wszystko powinieneś napisać do nich podanie.
Mimo wszystko?
Tak.
Więc z tego, co ci podszepnęła twoja jasnowidząca intuicja wynika, że oni mnie nie
przyjmą?
Idź do nich. Kiedyś ta moja jasnowidząca intuicja często mnie zawodziła.
Kiedyś? Ale teraz cię nie zawodzi?
Nie zawodzi. Bo od lat jej nie słucham. I nie wściekaj się na mnie. Powiedz mi, gdzie
leży Dutson.
Co?
Dutson. Miasto Dutson. Wybieram się tam.
Wybierasz się tam. Właśnie teraz wybierasz się do miasta, o którym nie wiesz, gdzie
leży.
Wyobraź sobie. I nie wiem, po co chcę tam jechać.
O, dla ciebie to głupstwo. Zajrzyj w przyszłość i sprawdź, jakim samolotem tam
polecisz, z jakiego lotniska i jaki będzie numer lotu.
Tego nie zrobię. To byłoby... W pewnym sensie to byłoby nadużywaniem władzy.
Dziwne. Nie miałaś takich skrupułów, kiedy wykorzystywałaś swoje zdolności, żeby
znaleźć kogoś, kto załatwi ci stypendium.
Jak możesz, Jess!
Tak, to była lawina wspomnień - cisnących się, żywych i osobistych. Ale ona nie
wychowywała się w sierocińcu, ma rodziców, rodzonych rodziców, Dorothy'ę i Douga, nikt
jej nie adoptował i nigdy nie nazywała się Tayson. Nie znała żadnej Kitty, żadnego białka
Jessa Lindena i - o Boże - nie studiowała architektury. Jednak to były j e j wspomnienia.
„...profesor Morris Hyde... który rzeczone dzieło odnalazł...”
Profesor Morris Hyde miał ongiś na Wydziale Filologii Angielskiej cykl odczytów o
naturze i genezie zjawisk parapsychologicznych. Historyczne ujęcie zagadnienia zniechęciło
gros studentów, lecz ona nie opuściła ani jednego odczytu i zaopatrzyła się w komplet
skryptów wyłożonych na stoliku przy katedrze. Oprócz zbioru streszczeń odczytów, wyboru
źródeł i opracowań zawierał on także adres Hyde'a.
Hartford, gdzie stoi dom Arta, od zespołu miejskiego Albany dzielą dwie godziny
jazdy szybkim samochodem - jeżeli ma się mocne nerwy i dosyć gotówki na zapłacenie
mandatów. Było to po lunchu; stara głucha drzemała na bujaku w tylnym saloniku, Frank
jeszcze spał po całonocnym pijaństwie i gdy próbowała go obudzić, wymamrotał: „Wyłaź z
tych rajstop", a do Arta niełatwo się było dodzwonić o tej porze, więc wiadomość, że
wyjeżdża do Schenectady, zostawiła mu w jadalni na kartce papieru. Dzwonek przy
umocowanej do furtki mosiężnej tabliczce opatrzonej napisem: PROFESOR MORRIS L.
HYDE nacisnęła o trzeciej dwadzieścia po południu.
Otworzył jej czarny służący - miał na imię Seth, lecz o tym dowiedziała się później.
Hyde oczekiwał ją w swojej bibliotece. Wskazał jej twarde wyplatane krzesło i ona raptem
stwierdziła ze strachem, że brakuje jej słów do wyrażenia tego, co się w niej kłębi.
„Przyjechałam do pana z Hartford, panie profesorze. W (Herald Traveler)
przeczytałam pańskie opracowanie pierwszego odcinka czwartej części Obnażania
przyszłości Stefanie Tayson i ten - pożal się Boże - wstęp redakcyjny. Przyjechałam tutaj jak
najprędzej.”
Przekrzywiając łysiejącą głowę Hyde przyjrzał się jej bacznie z fotela przy kominku i
pogładził gęstą, srebrzystą brodę.
„Pani studiuje w Yale?"
„Skończyłam tam filologię angielską. Chodziłam na pańskie odczyty o psychotronice.”
„Ach tak, moje odczyty - cedził słowa, jakby był pod wpływem Sedativum. - Zdaje
się, że nie zostały przyjęte entuzjastycznie.”
„Tygodnik (Herald Traveler) powołuje się na pana... Przepraszam. Na mnie wywarły
one duże wrażenie. Pańskie odczyty, panie profesorze. Ale pragnęłabym porozmawiać z
panem teraz o Obnażaniu przyszłości Stefanie Tayson.”
„Rozumiem. I przyjechała tu pani, żeby zakwestionować autentyczność tego tekstu.”
Miał minę człowieka, któremu obrzydło bronienie swoich racji przed tłumami
histeryczek i dyletantów nachodzących go, żeby wytknąć mu mistyfikację.
„Przeciwnie. Uważam, że Stefanie Tayson była istotą z krwi i kości, że wykazywała
dar jasnowidzenia i że jej przepowiednie spełnią się dokładnie. Ponadto wiem to, czego
(Herald Traveler) nie wydrukował.”
Tombakowe oczy Hyde'a znieruchomiały na jej twarzy.
„Więc istnieją inne egzemplarze Obnażania przyszłości? Byłem przekonany...”
„Nie mam pojęcia, czy istnieją. Zaczęłam czytać ten odcinek i niespodziewanie stanęło
przede mną całe życie Stefanie. Prawie całe. Rozbite na epizody. Jej pobyt w sierocińcu, u
sióstr zakonnych, przybrani rodzice Taysonowie, jakaś koleżanka Kitty, studia na Wydziale
Architektury w Yale, romans z Jessem Lindenem i nieuzasadniony wyjazd do Dutson.”
„Interesujące. To samo, tyle że w wersji obszerniejszej, ukaże się za tydzień w
zapowiedzianym dodatku specjalnym do (Herald Traveler). Zakładam...”
„Co pań mi imputuje?"
„Nic. Zakładam, że redakcja nie udostępniła pani tych materiałów.”
„Dobrze. Przyjmijmy, że był jakiś przeciek... z redakcji lub z drukarni... i że stąd znam
niektóre szczegóły z życia Stefanie Tayson. Trzy części Obnażania przyszłości są już w
produkcji. Dwie ostatnie... Czy dwie ostatnie także?"
„Dlaczego pani o to pyta?"
„Ponieważ mogę panu powiedzieć, co one zawierają.”
Z cichym poświstem Hyde zaczerpnął do płuc powietrza. „Słucham.”
„W opublikowanym odcinku jest mowa o tym, że niebawem w mieście Dutson pojawi
się cudotwórca, Giorbrun. Będzie on pochodził z wyspy Quharfa i będzie uzdrawiać ludzi. Do
miasta sprowadzą go naukowcy i zakwaterują na terenie campusu... O tym jest mowa w
opublikowanym odcinku.”
Hyde wtulił przygarbione plecy w oparcie klubowego fotela i niemrawo poruszył
żuchwą.
„Proszę kontynuować.”
„Za tydzień przeczytamy, że wiadomość o cudownych uzdrowieniach rozniesie się po
kraju. Do Dutson zaczną napływać tłumy chorych, ciekawskich i ludzi wietrzących interes.
Powstanie Klub (Widzę przyszłość). Zrzeszać on będzie osoby, które pod wpływem
emanujących od Giorbruna sił kosmicznych ujawnią swoje zdolności jasnowidzenia.”
„Ten fragment znajduje się w produkcji od dwóch tygodni, pani Castle.”
- „Wykastrowany.”
„Jaki?"
„W wersji okrojonej. W pańskim opracowaniu czwartej części Obnażania przyszłości
są luki. Z niewiadomych dla mnie względów pominął pan znaczące fakty. O tym wie tylko
pan, panie profesorze, i w tej sytuacji jakiekolwiek przecieki nie wchodzą w rachubę.”
„Ja i pani. Bo pani, oczywiście, też o tym wie. I, oczywiście, zaraz mi pani tego
dowiedzie.”
„Giorbrun okaże się trupkiem, aurofagiem, który za cenę przywracania zdrowia
chorym pochłaniać będzie ich vis Vitalis Jana Babtisty van Helmonta. U ozdrowieńców
wywoła to zobojętnienie, depresję i skłonności samobójcze. Oddziały psychiatryczne będą
przepełnione, to pan pominął.”
Urwała i patrzyła, jak Hyde podnosi się z fotela i człapie do okna. Chwilę milczał
stojąc do niej tyłem, wreszcie odezwał się cicho:
„Pani to wykorzysta?"
Zaskoczył ją tym pytaniem i aż strzepnęła palcami, gdy ono padło.
„O Boże, nie! Nie szukam taniego rozgłosu. Nie po to przyjechałam do pana.”
Wciąż stał przy oknie, za którym postrzępione chmury pędziły ze wschodu na zachód.
„Proszę mówić dalej.”
„Mówić dalej?" - Zawahała się i po namyśle powiedziała: - „Na jednym z odczytów
omawiał pan termin (sansara).”
„Sansara - powtórzył. - Ach tak, sansara. Ale co pani jeszcze wie o Stefanie Tayson?"
„Właściwie już niewiele. Poznałam tę składankę oderwanych epizodów z jej życia i
przepowiedziane przez nią zdarzenia z najbliższej przyszłości. Widzę niskie, jednoosobowe
podium ustawione pośrodku uczelnianego dziedzińca, zajęte przez Giorbruna okrytego
płachtą złocistej materii, monstrualną kolejkę wpełzającą przez kutą bramę, koczowiska
sekciarzy rozłożone wokół campusu... Reszta rozmywa się gdzieś. Kiedy usiłuję się skupić,
następuje jakaś blokada. Nie wiem, dlaczego Stefanie Tayson opuściła New Haven i poleciała
do Dutson, dlaczego zmarła tak młodo i w jakich okolicznościach, ale wiem, że to dla mnie
bardzo, bardzo ważne. I wiem, że w piątej części Obnażania przyszłości znalazłabym
niezbędne dla mnie wskazówki.”
Raczej w przestrzeń niż do niej Hyde wymamrotał:
„Posłanie... List, który Stefanie Tayson skreśliła do swojego wcielenia in spe.” -
Odwrócił się do niej przodem. - „Sansara to urzekająca i ponętna koncepcja, sublimacja teorii
reinkarnacji. Szkoda, że pozostaje nam w nią tylko wierzyć.”
„Ja...”
- „Przykro mi, pani Castle. Nie mogę dla pani nic zrobić. Nie mogę dla pani nic zrobić
bez zgody (Herald Traveler). Proszę mnie odwiedzić przed swoim odlotem do Dutson.”
„Przed m o i m odlotem do Dutson?"
„Tak, bo pani tam poleci. Jeżeli nie mylę się co do pani, poleci tam pani na pewno.”
Nie mylił się. Poleciała do Dutson, jest w Dutson i mieszka w Dutson, w apartamencie
na szóstym piętrze standardowego hotelu, gdzie do księgi meldunkowej wpisała się w
czerwcu, wkrótce po pogrzebie Giorbruna i otwarciu miasta, i gdzie z dwudniowym
opóźnieniem doręczają jej numery „Herald Traveler" przysyłane pocztą lotniczą, gdyż to
pismo nie ukazuje się poza granicami czterech lub pięciu stanów położonych na północnym
wschodzie. „W ten sposób może kontrolować, jak dalece realizuje się przyszłość
przepowiedziana przez jasnowidzącą Stefanie Tayson".
Przepowiednie publikowane w kolejnych odcinkach były trafne, chociaż
niekompletne. Lara bezbłędnie uzupełniała je brakującymi szczegółami, udawało jej się także
wyprzedzać redakcję „Herald Traveler" przewidując późniejsze wypadki, lecz dalszą
przyszłość zasnuwał przed nią mrok, którego nie mogła przeniknąć. W okresie od lutego do
czerwca dwukrotnie - spotkała się z Hyde'em, żeby go sprowokować celnością tych
uzupełnień i przewidywań. Profesor słuchał jej z zainteresowaniem, ale milczał. Potem, po
przylocie w czerwcu do Dutson, wysłała do niego trzy listy z nowymi komentarzami do
Obnażania przyszłości i znów jedyną odpowiedzią Hyde'a było milczenie - uparte milczenie,
które dawno by ją zniechęciło, gdyby nie czuła, że on pragnie utrzymywać - z nią ten
jednostronny kontakt, że pragnie wiedzieć o jej wszelkich poczynaniach i że jego milczenie
wynika z niechęci do ingerowania w sferę jej psychicznych uwikłań, z obawy przed
wywarciem na jej postępowanie wpływu mogącego zmienić koleje losu. No i naturalnie
chciała, żeby Hyde porównując treść jej listów z treścią pełnego, nie okrojonego przez
redakcję, tekstu dzieła Stefanie Tayson, przekonał się, że sansara jest nie tylko kwestią wiary
- przekonał się d e f i n i t y w n i e, gdyż chyba coś z tej prawdy do niego dotarło już
podczas ich pierwszej rozmowy, w lutym, skoro od początku zajął stanowisko tak przesadnie
neutralne. I kiedy już przekona się d e f i n i t y w n i e, mimo uzasadnionych obaw przed
wywarciem na nią wpływu - Boże, jakie to wszystko skomplikowane - w drodze małego,
mikroskopijnego wyjątku niechby przerwał swoje uparte milczenie i dał znać, czy jej
przewidywania są zgodne z przepowiedniami Stefanie Tayson, bo w życiu one się
sprawdzają. Niczego więcej nie chce, tylko tyle. Niczego więcej nie chce, jeżeli nie liczyć
odpowiedzi na jeszcze jedno, ale doprawdy ostatnie pytanie.
Czemuś, Stefanie, w Obnażaniu przyszłości napisała: „Urodziłam się o pięćdziesiąt lat
za wcześnie"?
Sześć pięter niżej, na pobliskim parkingu moknąc na deszczu stał lśniący w blasku
neonów produkt japońskiego przemysłu motoryzacyjnego. Nadal nikt z niego nie wysiadał.
Może to była ta sama sportowa Toyota, którą widziała opodal Ronda Roberta Richarda
Livingstone'a. Może ta sama para białków dogadzała w nim sobie po raz wtóry.
Art, Art, Art.
Rozdział II
O dziewiątej przed południem deszcz przeszedł w mżawkę tak delikatną jak
aerozolowa mgła, a po godzinie ustał zupełnie, ale niebo nad miastem oblekło się gęstszą
pokrywą nimbostratusów, co z całą pewnością nie zapowiadało poprawy pogody.
I pomyśleć, że w tym czasie gdzieś na świecie susze dziesiątkują zasiewy i bydło pada
z pragnienia. - Stojąc pod zadaszeniem ganku na tyłach domu Mark Leve z odrazą popatrzył
zza okularów na bagniste rozlewisko, które do niedawna było starannie utrzymanym
ogrodem. - Niech teraz przygrzeje słońce, wszystko tu zacznie gnić i cuchnąć, cała Osada
Doktorów zamieni się w wylęgarnię moskitów i Dutson zaatakuje epidemia malarii. Dla
Anetty mogłoby to okazać się śmiertelnym zagrożeniem przy jej stanie zdrowia. Nie powinien
był ulegać jej dziecinnym kaprysom, oligofreniczny przygłup. Należało we wrześniu lecieć z
nią na Florydę, a gdyby się opierała, zapakować ją do drewnianej skrzynki z otworami i
napisem: MIAMI i nadać na bagaż - tak jak doradzał mu jej mądry, aczkolwiek sklerotyczny
ojciec.
„Na Florydzie spędzimy nasz miodowy miesiąc, Mark. Tymczasem chcę się sycić
atmosferą Dutson. To moje rodzinne miasto.”
- Przepraszam, panie doktorze.
Na ganek wśliznęła się któraś z sióstr dyżurnych, dyplomowanych pielęgniarek
wynajętych przez ojczulka Blayera do opieki nad jego córką. Ta miała na imię Jaye.
- Siostro, czy siostra wie, jak postępować w przypadku nagłego wystąpienia objawów
malarii?
- Och, panu coś dolega?
- Nic mi nie dolega. Zastanawiam się, czy nie rozpylić tutaj jakiegoś środka
owadobójczego.
- To leży w gestii miejscowej stacji epidemiologicznej. Mam do nich zadzwonić?
- Sam się tym zajmę.
- Panie doktorze.
- Tak?
- Przyszedł do pana pacjent.
- Hmm.
Stacja epidemiologiczna. Akurat. Ci łapacze pcheł ze stacji epidemiologicznej są...
- Co mam mu powiedzieć?
- Komu?
- Temu mężczyźnie. Temu pacjentowi.
- Niech go siostra odprawi.
- Ale ja już wpuściłam go do pańskiego gabinetu, panie doktorze.
- Wpuściła go siostra! Od czerwca zawiesiłem swoją praktykę lekarską. Czy ktoś zdjął
tę tablicę z ogrodzenia?
- Nie, ciągle tam jest. Ale pomyślałam, że my tu, wszystkie siostry i doktor Dugan i
doktor Washman, otoczyliśmy pannę Blayer fachową i czułą opieką, więc niepotrzebnie się
pan zamartwia.
- Dziękuję. Tylko co to ma wspólnego z tym pacjentem w moim gabinecie?
- No... Doktor Dugan uważa, że pan za mało troszczy się o siebie.
- Dugan? A cóż on o mnie wie takiego, o czym ja nie wiem?
- Doktor Dugan jest zdania, że to dotkliwa strata, że pan przestał praktykować.
Lekko poirytowany Mark Leve marszcząc czoło usiłował dociec, co ta pielęgniarka
stara się wyartykułować.
- Niech siostra mnie nie raczy takimi bzdurami. Połowa moich pacjentów odniosła z
tego niezaprzeczalną korzyść, pozostali zaoszczędzili mnóstwo forsy.
- Proszę mi wybaczyć to, co powiem, panie doktorze. Mam jednak wrażenie, że
podjęcie przez pana przerwanej pracy zawodowej wpłynęłoby dodatnio na złagodzenie
pańskich stresów i afektów negatywnych.
- Do pioruna, czy siostra chce mi tu zaimprowizować wykład z psychologii?
- Przepraszam, jeżeli powiedziałam coś niewłaściwego. Mam na względzie pańskie
dobro, panie doktorze.
- Doceniam to.
Nerwy - Mark Leve zdjął okulary i rozmasował nasadę nosa - nerwy mnie zawodzą.
- O.K. Przyjmę go.
Pielęgniarka weszła do domu, a on jeszcze przez chwilę pozostał na ganku wentylując
płuca wilgotnym powietrzem. Za wilgotnym, żeby Anetta mogła dzisiaj leżakować na
dworze. Znowu trzeba będzie użerać się z tymi somaterapeutami, chociaż Lugan i Washman
to tak zwani wybitni specjaliści i opracowali indywidualny program rekonwalescencji dla
Anetty, rzekomo bezprzykładny. Ojczulek Blayer zaoferował im honorarium, które - nawet
Johna Davisona Rockefellera natchnęłoby cielęcym zapałem.
Rzekomo bezprzykładny jest ten indywidualny program rekonwalescencji, tyle że tak
zwani wybitni specjaliści są z reguły zadufani w sobie i częstokroć popełniają akademickie
błędy. I to ich wtykanie nosa w nie swoje sprawy. „Doktor Dugan uważa, że pan za mało
troszczy się o siebie". Ale to nie oni wydobyli Anettę z niebytu, nie oni dbają o jej higienę
psychiczną i nie oni mają się z nią ożenić, z błogosławieństwem uszczęśliwionego ojczulka
Blayera.
„Na Florydzie spędzimy nasz miodowy miesiąc, Mark. Tymczasem chcę się sycić
atmosferą Dutson. To moje rodzinne miasto.”
„Ale, Anetto, nie musimy chyba zwlekać z tym ślubem. Udamy się do kościoła
unitariańskiego pod eskortą lekarzy i sióstr, to potrwa tyle co pacierz i już będziemy
małżeństwem.”
„Cudownie, Mark. Byłoby cudownie, gdyby nie ta pogoda. Chcę, żeby tego dnia
świeciło słońce. Chcę, żeby nasze pożycie od początku do końca było opromienione
słońcem.”
Trudno nie ulec takiej argumentacji. - Mark Leve irchą przetarł okulary. - I poza tym
Anetta mogłaby źle znieść emocje towarzyszące ceremonii ślubnej. Niepodobna też
przewidzieć, jakie stanowisko zajmą somaterapeuci.
Zanadto się rozpanoszyli w tym domu ci bezduszni naprawiacze ludzkich organizmów.
Nawet pielęgniarki.
„Przyszedł do pana pacjent.”
Fajnie, niech pan pacjent poczeka. I niech sobie nie wyobraża, że jak już wtargnął do
gabinetu, to zostanie obsłużony w lansadach. Jest tu ktoś bardziej potrzebujący pomocy niż
wszyscy fiksaci z Dutson wzięci razem z ich obciążonym dziedzicznie przypłodkiem, który
ma się dopiero narodzić; ktoś o łagodnych, czystych rysach, puszystych jasnych włosach i
oczach oswojonej tygrysicy. Ten ktoś drzemie właśnie w swojej sypialni i odsypia nocną
pracę.
Mark Leve na palcach zbliżył się do łoża wielkości obszernej, samodzielnej alkowy.
Meblarska firma Dollemana wykonała ten iście barokowy mebel na zamówienie Anetty.
Mój hipnotyczny ogląd świata ma szanse sprawić, że luminarze nowoczesnych
systemów filozoficznych przekwalifikują się na robotników fizycznych. - Stanął z dala od
tego łoża, bo przytłaczało go bogactwem ornamentyki, haftów, inkrustacji i tapiserii. - Ale
Anetta zarywając noce wycieńcza swoje i tak wątłe siły. Z drugiej strony praca nad Oglądem,
nad tym nowym paradygmatem w filozofii, przynosi wspaniałe rezultaty w psychoterapii, jest
kotwicą uniemożliwiającą ucieczkę świadomości Anetty w ezoteryczny wymiar. Wymaga to
nieustannej opieki nad tym nadwrażliwym stworzeniem, tak że się nie ma czasu dla siebie
samego, a tu przyłazi jakiś, bo ma kłopoty z zasypianiem albo traci prestiż w swoim
środowisku i domagać się będzie zabawy w transakcję skrzyżowaną Erica Berne'a typu
dziecko-rodzic.
Mężczyzna, drobny i fertyczny, o suchej trójkątnej twarzy, na widok wchodzącego
Marka Leve przerwał wędrówkę po gabinecie i zamarł.
- Nazywam się Iacola - powiedział. - Vic Iacola. Pan doktor Leve? Dziękuję, że
zechciał mnie pan przyjąć, panie doktorze.
- Proszę spocząć. Tam, na kozetce. Proszę usiąść wygodnie i rozluźnić mięśnie.
Pan Iacola usiadł, splótł ręce na kolanach, odchrząknął, wyjął chusteczkę i skręcił ją w
dłoniach.
Podstawa badania psychologicznego to dialog
lekarz-pacjent. Warunkiem
przeprowadzenia takiego badania jest nawiązanie kontaktu z chorym. Należy okazywać
choremu życzliwość i zainteresowanie. - Mark Leve położył przed sobą blankiet karty
choroby. - O.K. Okażemy badanemu życzliwość i zainteresowanie.
- Pańskie nazwisko?
- No, Iacola. Vic Iacola.
- Wiek?
- Trzydzieści cztery lata.
- Miejsce urodzenia?
Mężczyzna puścił chusteczkę, która rozwinęła się na jego udzie.
- Czy to takie ważne, panie doktorze?
- Nie pamięta pan miejsca swojego urodzenia?
- Oczywiście, że pamiętam. Urodziłem się w Fergus Falls w stanie Minnesota, o
siódmej piętnaście rano, po dwunastu godzinach gramolenia się na ten świat. Matka
powiedziała, że kiedy wylazłem na dobre, miała chętkę zacisnąć mi na szyi moją pępowinę.
Ale po co te pytania?
Okazywanie choremu zniecierpliwienia jest niedopuszczalne. Ponadto chory od
początku powinien być poinformowany o intencjach wywiadu i nabrać przekonania, że
jedynym celem poczynań lekarza jest udzielenie mu pomocy.
- To mi ułatwi dalszą pracę z panem, panie Iacola. Wstępem do badania
psychiatrycznego jest badanie orientacji autopsychicznej.
- A może byśmy tak zaczęli od choroby, panie doktorze?
Tracąc zalecaną cierpliwość Mark Leve odrzekł:
- Zgoda, zacznijmy od choroby.
Anetta, faktycznie wymagająca stałej i dbałej opieki psychologa, znosi dolegliwości
pogodnie i z pokorą, a ten tutaj trąbi na całe miasto o swojej chorobie i tupaniem domaga się
porady, bo po latach spekulowania na giełdzie, czy przekładania papierków w zakładzie
ubezpieczeń, spostrzegł u siebie nieprawidłowe reakcje emocjonalne i objawy łagodnej
neurastenii.
- Więc jaka to choroba? Schizofrenia? Paranoja? Psychoza maniakalno-depresyjna?
Niedorozwój umysłowy?
Pan Iacola z przejęciem załamał palce.
- Tak jest, tak jest. To wszystko prawda.
- W s z y s t k o? Wszystkie te choroby występują jednocześnie?
- Nie, chcę powiedzieć, że wszystko, co o panu mówią, to prawda. Pan ma
rzeczywiście niekonwencjonalne podejście do pacjentów.
Zza wypolerowanych szkieł Mark Leve przez chwilę przyglądał się temu mężczyźnie
jak nadprzyrodzonemu zjawisku.
- Hmm.
- Teraz wierzę, że pan mi pomoże.
- Ja, panie Iacola, nie podziwiam pańskiej wiary. Ale... na co się pan uskarża?
- Ja? Na nic. Chodzi o moją żonę.
- O pańską żonę. - Mark Leve zamknął oczy i odetchnął głęboko. Cichym, bardzo
spokojnym głosem spytał: - I co jest z pańską żoną?
- Ona ma urojenia. Od kiedy przyjechaliśmy do tego miasta ma urojenia.
- A kiedy państwo przyjechaliście?
- W lipcu. Wtedy rozwiodła się siostra mojej żony, Alexis, i napisała do nas, że
odstępuje nam połowę domu. Połowa domu to zawsze coś lepszego niż mieszkanie
czynszowe. No i akurat moi szefowie założyli w Dutson filię korporacji i potrzebowali ludzi
do obsadzenia stanowisk w dziale handlowym.
- Uśmiech losu.
- To samo powiedziałem Sandy. W jeden dzień spakowaliśmy manatki i wsiedliśmy
do pociągu, bo Sandy fatalnie znosi podróż samolotem. A po miesiącu pobytu w tym mieście
zaczęło się to.
- Co?
- Wie pan, doktorze, od ośmiu lat jesteśmy małżeństwem i nie mamy dzieci. Po ślubie
żona zaszła w ciążę, ale poroniła i przyplątały się powikłania. Wycięli jej macicę i te, prze...
prze...
- Przydatki.
- Ano właśnie. Staraliśmy się o adopcję, ale to nie takie proste. Aż tu w sierpniu żonę
napadło, że Ossie jest jej synem.
- A kto to jest Ossie?
Pan Iacola zamachał rękoma w sprzeciwie.
- Nikt! Ona go sobie wymyśliła! Wymyśliła sobie, że Ossie ma trzy lata i jest
wyjątkowo inteligentnym chłopcem.
Wtykając długopis do otworu w podstawce na pióra Mark Leve zapytał:
- Czy w zachowaniu żony zauważył pan jeszcze coś osobliwego?
- Znaczy się co?
- Czy nie wydaje się jej, że ktoś lub coś ją prześladuje?
- Nie.
- Nie jest o pana przesadnie zazdrosna? Nie robi panu scen małżeńskich?
- Nie, nie ma powodu.
- Może skarży się na jakieś dolegliwości?
- Skądże! Czasem na wiosnę boli ją w dole brzucha.
- A czy w związku z ekstyrpacją przydatków nie czuje się upośledzona,
niepełnowartościowa?
- Z początku to chyba i tak było. Ale od dawna tym się nie przejmuje.
Jak gdyby oczekiwał podobnej odpowiedzi, Mark Leve kiwnął głową.
- Hallucinationes. Prawdopodobnie.
- Halu... co?
- Postawił pan błędną diagnozę, panie Iacola. To nie są urojenia. Niestety, niczego
więcej stwierdzić nie mogę, dopóki pańska żona nie zgłosi się do mnie osobiście.
Zaraz sklął się w duchu, bo tym samym nieopatrznie wyraził zgodę na zbadanie tej
kobiety, przygłup.
- Dziękuję, panie doktorze - mężczyzna wstał z kozetki. - Pan wie, co się wyprawia w
tych klinikach psychiatrycznych. Człowiek zawozi tam żonę na leczenie, a zwracają mu ją w
dębowej garsonce. Czy mogę przyprowadzić Sandy do pana pojutrze, panie doktorze?
Ucieczka w macierzyństwo? - Mark Leve patrzył przez okno, jak pan Iacola truchtem
kieruje się do swojego Chevroleta moczącego koła w kałuży wokół zatkanej studzienki
ściekowej. - Dziecko to uosobienie niewinności, beztroski i poczucie wewnętrznego
wyciszenia. Ta kobieta może wcale nie pragnie zostać matką, może stara się uciec od
atmosfery, w której przebywa żyjąc u boku męża nerwicowca. Jedno jest pewne: jeżeli to na
pewno ona - nie on - potrzebuje pomocy, to powinna jej szukać u psychoterapeuty, a nie
psychologa. W każdym razie nie u takiego psychologa, któremu też grozi rozstrój nerwowy,
bo doktor Dugan i doktor Washman, i te wszystkie pielęgniarki szarogęszą się w tym domu,
tak że nie ma się okazji do bycia z Anettą sam na sam przez parę minut.
Nadal tkwił przy oknie i z czternastego piętra spoglądał w dół, na neon „Frascati"
szary pod tym szarym niebem, na tle szarej elewacji i w otoczeniu szarych budynków. Tkwił
przy oknie, choć tam, za jego plecami leżał dzisiejszy numer „Rapids Post" z wielkim
nagłówkiem na pierwszej stronie: KOLEJNA ŚMIERĆ W KLINICE PSYCHIATRYCZNEJ
MIŁOSIERDZIA i z wybitym mniejszą czcionką podtytułem: PACJENT JOE AVERY
WYZNAJE: TO JA ICH ZABIŁEM. Rano, zanim przyjechał do redakcji, Marj Kenneth
położyła ów numer na jego biurku w sposób jawnie złośliwy - tak, by od razu, kiedy wejdzie
do gabinetu, ten nagłówek rzucił mu się w oczy.
I teraz czeka, pomyślał, aż to przeczytam i każę jej wezwać Larę Castle.
Cholerna Lara Castle.
Może przysłał ją Phelps, może nikt jej nie rekomendował i tylko liczyła na łut
szczęścia - nigdy w to nie wnikał. 27 czerwca przyszła tutaj i z punktu oświadczyła, że jest
czarna i że szuka pracy. Tydzień wcześniej, przed spotkaniem z Phelpsem, zrobiłby to, co
zwykł robić w takich wypadkach: odesłałby ją do Działu Personalnego, gdzie Holly Ronson z
promiennym uśmiechem proponuje takim tupeciarom o ambicjach dziennikarskich siedem
dolarów za godzinę i posadę sprzątaczki. Lara Castle wszakże przyszła po jego spotkaniu z
Phelpsem I we właściwym momencie wypowiedziała właściwe słowo, słowo hasło.
C z a r n a.
Phelps wyznaczył mu to spotkanie w „Klubie Prasy", w zarezerwowanej dla
sędziwych członków Rady Nadzorczej salce konferencyjnej. Zasiedli tam we dwóch, przy
owalnym stole, odgrodzeni od siebie popielnicą i tacą z napojami, i Dan Martin czuł się jak
ktoś, kto korzysta z niezasłużonych przywilejów, ponieważ w przyległych pomieszczeniach
„Klubu" panowała ciasnota - w całym mieście panowała ciasnota, mimo że od tygodnia nie
było komu uzdrawiać tych wszystkich złaknionych cudów turystów: prochy szanownego
cudotwórcy wypełniały platerowaną urnę, o którą szereg sekt, ognisk i instytucji publicznych
toczyło zaciekły bój.
„Jesteśmy z ciebie zadowoleni, Dan. Nieźle sobie radzisz.”
„Mam zgrany zespół.”
„Rozkręciłeś tych ludzi, szpalty ożyły. - Phelps otworzył pudełko cygar i przez chwilę
zaglądał do środka, jakby się zastanawiał, czy ma ochotę zapalić. - Słuchaj, Dan. Ilu ty
zatrudniasz kolorowych?"
Teraz on musiał się zastanowić.
„Kilku chłopców na posyłki, kilku windziarzy, portierów, gońców, maszynistki...
Razem około piętnastu, może dwudziestu osób.”
„Nie pieprz, Dan.”
„Powiem Holly Ronson, żeby...”
„Dan. To pracownicy najniższego szczebla. A co z zespołem redakcyjnym?"
„Dog nie zgadzał się na zatrudnianie osób... pewnych kategorii.”
„Nie mówmy o Dogu. Mówmy o tobie.”
„Dobrze, mówmy o mnie. Kiedy awansowałem na naczelnego, wszystkie kluczowe
stanowiska były obsadzone.”
Scyzorykiem w złotej oprawie Phelps odciął czubek cygara, po czym zapalił zapałkę.
„Przyjmij jakiegoś czarnego.”
„Czarnego?"
„Chyba nie masz uprzedzeń?"
„Nie mam uprzedzeń w stosunku do ludzi zdolnych i znających się na tej robocie.”
„Doskonale. - Phelps otoczył się obłokiem dymu i Dan pomyślał, że jak dym się
rozwieje, zobaczy przed sobą pomarszczoną twarz starego Murzyna. - Podoba mi się to.”
„Dotychczas nie było potrzeby wprowadzania zmian kadrowych. Ale Dział Miejski...”
„Chcę, żebyś wiedział, w czym rzecz. Mamy czerwiec, okres, w którym tradycyjnie
wybuchają rozruchy na tle rasowym. Donoszą nam, że ugrupowania mniejszościowe ogarnia
wrzenie. Tym razem powodem jest Giorbrun, bo Quharfańczycy to też, a jakże,
prześladowana mniejszość narodowa. Będą się domagać pełnych praw obywatelskich dla
parszywców, kary dla winnych śmierci naszego dzielnego uzdrowiciela, będą rościć pretensje
do jego prochów, a przy okazji wysuną zwykłe postulaty: większych wpływów w Radzie
Miejskiej, większych szans dla kolorowych kandydatów na stanowiska wybieralne,
większego dostępu do telewizji, radia i prasy.”
„Rozumiem.”
„I część żądań zostanie spełniona. Może nawet poszczególne grupy etniczne dojdą
wreszcie do porozumienia i założą własne pismo. Bez względu na jego poziom nie wprawi
nas to w zachwyt. Ale uderzmy się w piersi: ilość zatrudnionych kolorowych w (Dutson
Telegraph) jest przesadnie ograniczona. Daliśmy się wyprzedzić innym pismom.”
„W Dziale Miejskim przydałby się jakiś młody, bystry reporter.”
„Świetnie, Dan. Kto kieruje tym działem? Jewison?"
„Jewison.”
„Będzie oczarowany twoim pomysłem. - Phelps wymierzył cygaro w tacę. - Ale czy
lód w pojemniku nie roztapia się nam na darmo? Sprawa nie jest tak pilna, żeby ją
rozpatrywać z detalami już teraz.”
Może sprawa nie była tak pilna, Dana jednak nagle zaczęło trapić pytanie, czy Holly
Ronson dostępnymi sobie kanałami dostatecznie szybko znajdzie odpowiedniego kandydata,
który oprócz pożądanych cech rasowych będzie miał dość oleju w głowie, by sprostać
specyfice zawodu. Nazajutrz Holly Ronson zapewniła go, że do jutra zdobędzie mu
najczarniejszego czarnucha, choćby go miała zaimportować z Afryki.
„Jutro" rozciągało się w czasie i Dan Martin powoli tracił nadzieję, kiedy 27 czerwca
spadła mu z nieba Lara Castle.
Cholerna Lara Castle, wyszczekana tupeciara.
Podniesione głosy dały się słyszeć w sekretariacie i Dan odwrócił się od okna. Za
uchylonymi drzwiami zobaczył Marj, która całą swoją postawą wyrażała protest perswadując
coś młodemu brodaczowi i dziewczynie o bezczelnym wyrazie twarzy.
- Co jest, Marj?
Podszedł do drzwi. Oprócz sekretarki i tych dwojga był tam jeszcze jeden młody
człowiek - barczysty i wysoki. Trzymał ręce w kieszeniach nieprzemakalnego płaszcza i
przyglądał się tej scenie z ironią.
- Pan jest tutaj najważniejszą figurą? - zapytała dziewczyna przenosząc spojrzenie na
Dana.
- A o co chodzi?
- Mamy interes - odparła krótko, i z determinacją ruszyła w jego stronę, aż musiał
odstąpić na bok, żeby go nie staranowała. Za nią do gabinetu weszli z nonszalancją obaj
mężczyźni.
- To pan jest tutaj najważniejszą figurą, tak? - powtórzyła ta dziewczyna.
- Proszę się streszczać - odparł Dan oschle. Z twarzy dziewczyny nie znikał wyraz
bezczelności.
- Mam na imię Bibi. Po prostu Bibi i tyle. A ci - kciukiem wskazała przez ramię
stojących za nią mężczyzn - to Tex i Buzz. Reprezentujemy prezydium komitetu budowy
pomnika Giorbruna. Potrzebujemy wsparcia prasy. Jacyś idioci z Rady Miejskiej, gryzipiórki,
zgłaszają zastrzeżenia co do lokalizacji tego pomnika.
Dan Martin usiadł prawym pośladkiem na skraju biurka, przodem do swoich gości.
Nie wyglądali na takich, którzy dadzą się łatwo spławić, zwłaszcza ta Bibi, kiedy taksowała
go zuchwale spod grzywy ciemnych włosów - mokrych i zlepionych.
- Ten pomnik jest szalenie ważny dla naszego miasta. Będzie hołdem mieszkańców
Dutson ofiarowanym doktorowi Giorbrunowi.
- Doktorowi?
- Senat akademicki ma mu nadać doktorat honorowy. Taki wpłynął wniosek.
Większość dziekanów i przedstawicieli rad wydziałowych będzie głosować za wnioskiem.
Wiadomość ta pobudziła Dana do wesołości, ale dzielnie zachował powagę.
- I gdzie ma stanąć ten pomnik? - spytał.
- Oczywiście tam, gdzie ta hołota stratowała pana Giorbruna. Przed Kliniką profesora
Henna. Na jezdni.
- Na jezdni.
- Dokładnie tam.
- A jacyś idioci mają zastrzeżenia do tej lokalizacji?
Brodacz wydął wargi.
- Kurczę, ale to pana śmieszy, co, wujku?
- Może to dlatego, Buzz - odezwał się ten w nieprzemakalnym płaszczu - że on ma
wyjątkowo subtelne poczucie humoru.
Dziewczyna potrząsnęła strąkami zlepionych włosów.
- Zamknijcie się! - I do Dana Martina: - Myśmy tu nie przyszli dla jajec, panie
redaktorze naczelny. Oczekujemy, od pańskiej redakcji poparcia dla naszej inicjatywy.
Ci młodzi zachowywali się agresywnie i Dan pomyślał, że dobrze by było mieć
świadków na wypadek jakiejś awantury. Siedząc na skraju biurka i patrząc w pałające źrenice
dziewczyny powiedział:
- Marj.
Marj nieomal natychmiast ukazała się w drzwiach.
- Tak?
- Poproś do mnie Olivię Kemp. Przekaż jej, że to pilne i że makijaż będzie mogła
poprawić sobie potem.
- Tak, Dan.
Młody człowiek w nieprzemakalnym płaszczu odprowadzając wzrokiem kołyszące się
biodra Marj cmoknął z uznaniem. Brodacz zapytał:
- A po co nam tutaj ta Olivia Jakaś-tam, wujku?
- Jest ona kierowniczką działu, w którego kompetencji leży załatwienie tej sprawy.
- Ale przecież pan jest jej szefem. Więc po diabła to przedstawienie? Wystarczy...
- Zamknij się! - wtrąciła dziewczyna. Brodacz wzruszył ramionami, a jego kolega
zagadnął ironicznie:
- Hej, Bibi, czy ty się za bardzo nie podniecasz?
Wy wszyscy, pomyślał Dan Martin, za bardzo się podniecacie.
- Zamknij się i ty, Tex - odparowała Bibi nie oglądając się za siebie. - Uważajcie, żeby
ten facio nas nie wyrolował. Oni tutaj zawsze lekceważyli Giorbruna.
Stwierdzeniem tym zadziwiła Dana niepomiernie. Wielkie nieba! W ciągu czterech
miesięcy pobytu Quharfańczyka w Dutson poświęcili mu ponad trzydzieści artykułów; do
dzisiaj publikują o Giorbrunie materiały i to takie, które wyszły spod piór już nie
szeregowych dziennikarzy, lecz naukowców: socjologów, psychologów, anatomów. I to ma
być lekceważenie? Owszem, stronili od taniej sensacji, unikali uproszczeń i dążyli do
obiektywnego i pogłębionego naświetlenia zagadnień, i jeżeli dla kogoś wzorem jest „Forum
Mniejszości", „Dutson News" bądź inne czerpadło prasowe penetrujące śmietniki i rynsztoki
komunalne, to rzeczywiście...
- Olivia Kemp, Dan - zaanonsowała Marj.
Olivia weszła do gabinetu z uśmiechem na wargach nierówno pokrytych warstwą
tandetnej szminki - niechybnie malowała się w windzie ta nieszczęsna pani Swędzące Majtki
- i z nieodłączną kartonową teczką przyciśniętą do piersi wąskiej i płaskiej jak sztacheta z
płotu okalającego Cmentarz Północny.
- Halo, Dan. - Jej sopran zawibrował przenikliwie w tej złowieszczej ciszy. - Twoja
sekretarka powiedziała, że to arcypilne.
- Halo, Olie. Ci młodzi ludzie mają do ciebie interes. Do twojego działu.
Olivia Kemp zlustrowała obecnych, namiętne zainteresowanie okazując obu
mężczyznom.
- Och! Czy panowie życzą sobie zamieścić w naszym piśmie jakieś ogłoszenie?
Bibi znowu potrząsnęła zlepionymi włosami.
- Co to ma znaczyć, panie Ważna Figuro? - spytała wrogo Dana Martina.
- Spełnienie waszych oczekiwań. Możemy udostępnić wam na cele waszej kampanii
agitacyjnej jedną kolumnę ogłoszeń. Pani Kemp zapozna was z cennikiem.
Pod ciemną grzywą źrenice dziewczyny zapałały jak dwa okruchy fosforu.
- Ty skurwielu! - powiedziała. Odwróciła się do swoich kolegów gwałtownie, jakby
spodziewała się stamtąd ciosu i krzyknęła: - Widzicie?
Ten w nieprzemakalnym płaszczu obdarzył ją ironicznym uśmiechem, natomiast
brodacz zesztywniał.
- Tex, przyjrzyj się temu gościowi - powiedział cicho. - Dobrze mu się przyjrzyj. Z
czym ci się on kojarzy?
- Z górnym plejstocenem.
- Nie praw mu komplementów, Tex. Cofnij się do wczesnego plejstocenu.
Dan Martin opuścił nogę z biurka i stanął wyprostowany. Górował nad tym
towarzystwem.
- Dosyć tego - rzekł tonem nieledwie konwersacyjnym. W sumie ubawiło go to zajście.
- Młoda damo, nie zatrzymuję pani. Żegnam panią i obu dżentelmenów.
- Ty, Buzz - powiedział Tex - masz świętą rację. Wcale nie tak mało jest przykładów,
że ewolucja przez ostatnie setki tysięcy lat poczyniła znikome postępy.
- No, spływajcie, dzieci.
Dziewczyna parsknęła z wściekłości. Widać było, że z wysiłkiem panuje nad sobą.
- Ty... ty wredny, skrofuliczny skurwielu - powiedziała.
Roztrąciła swoich kolegów zbierających się do wyjścia z żałośnie udaną nonszalancją i
przez sekretariat wybiegła na korytarz. Olivia Kemp patrzyła za nimi ze zgrozą.
- Czy ja ci będę potrzebna, Dan?
- Nie, dziękuję, Olie. I przepraszam, że cię fatygowałem.
W beztroskim nastroju obszedł biurko, by usiąść w fotelu, i nagle krew go zalała.
„KOLEJNA ŚMIERĆ W KLINICE PSYCHIATRYCZNEJ MIŁOSIERDZIA".
Cholerna Lara Castle.
Rozpostarł gazetę i zaczął czytać.
„Dzisiaj w nocy, w Klinice Psychiatrycznej Miłosierdzia, zmarł z niewyjaśnionych
przyczyn dziewiąty pacjent, Barry L. Pracownica personelu pomocniczego, pani Elisabeth
Metcalf, po objęciu dyżuru znalazła go w toalecie, skrępowanego i przywiązanego do rury
kanalizacyjnej pasami podartego prześcieradła...”
A poniżej:
„...Joe Avery, przyjęty do Kliniki 8 lipca br., uczynił naszemu reporterowi
makabryczne wyznanie. (To ja ich zabiłem - powiedział - wszystkich co do jednego.
Mówiłem o tym lekarzom, mówiłem im o każdym morderstwie, com je sobie zaplanował, ale
ci głupcy nie wierzą mi nic a nic. Następną moją ofiarą będzie Lois McLian. Nawet ją lubię,
tylko że ona w ogóle mi nie wierzy i w kółko powtarza, żebym się uspokoił, i chociaż jest
pielęgniarką, to powinna się leczyć, bo ma guz na mózgu i lepiej dla niej będzie, jak teraz
umrze, zamiast się męczyć. Niech pan to zapisze. Zrobię to tak, że ona się utopi w wannie.
Nic nie poczuje. A jak znów mi nie uwierzą, to wykończę tę całą pieprzoną Klinikę i ten cały
pieprzony personel).
Indagowany w powyższej sprawie ordynator Kliniki Psychiatrycznej Miłosierdzia,
doktor Garland, złożył oświadczenie, że pacjent Joe Avery cierpi na urojenia grzeszności i
winy. (Badania - powiedział doktor Garland - ujawniły u niego rozległe luki pamięciowe
wypełnione konfabulacjami znamiennymi dla zespołu amnestycznego Korsakowa.
Rokowanie...)".
Dan Martin oderwał stronę z tym artykułem i zmiął ją w pięści. Rany boskie, ależ miał
ochotę wtłoczyć tę kulę papieru w gardło wyszczekanej Lary Castle.
27 czerwca - tego dnia przyszła tu ta pyskata, zarozumiała tupeciara. Ubrana była w
kwiecistą, kusą sukienkę, tak kolorową, że omal nie dostał oczopląsu.
„Jestem Lara Castle. Nie mam pojęcia, jak się załatwia te formalności. Postanowiłam
zacząć od samej góry.”
„Co za formalności?"
„Szukam stałego zajęcia.”
Szuka stałego zajęcia - i dlatego diabli przynieśli ją tutaj, jakby był on jakąś męską
biurwą z pośredniaka. Kilkanaście pięter, setki pokoi, dziesiątki gabinetów strzeżonych przez
stanowcze sekretarki - pomyślał i jego nadnercza podwoiły wydzielanie adrenaliny - a ona
tarabani się akurat tutaj. I co, do jasnej cholery, robi ta Marj?
„Była pani w Dziale Personalnym?"
„Dział Personalny. - Gdyby z zupy wyłowiła sztuczną szczękę kucharza, nie
powiedziałaby o tym z większym obrzydzeniem. - Tak czy inaczej pan mnie zaangażuje, więc
po co ta jazda biurokratyczną obwodnicą?"
„Nie zbywa pani na pewności siebie.”
Ów tupet Lary Castle zaimponował mu wtedy. Dziewczyna była energiczna, miała
gładki, obrotny język; wiedziała, czego chce i jak to osiągnąć. Dobry materiał na
dziennikarkę, jeżeli przy tym ma stosowne kwalifikacje.
„Od jutra, panie redaktorze?"
„Co od jutra?"
„Czy od jutra mam podjąć tę pracę?"
Dan Martin roześmiał się mimo woli.
„Pani jest niesamowita, pani Castle. Dziwię się sam sobie, że jeszcze nie wyprosiłem
pani z gabinetu.”
„Nie zrobi pan tego.”
„Bezpodstawna pewność.”
„Może bezpodstawna, może nie, ale wiem, że będę tu pracować. Wiem o tym i proszę
mnie nie pytać, skąd. Proszę. A co do moich kwalifikacji...”
„Nie pytałem o nie.”
„Ale zaraz pan zapyta. Jestem filologiem, skończyłam pięcioletnie studia w Yale i
przez pewien okres współpracowałam jako felietonistka z (New Haven Raily Mirror). Aha... i
żeby w przyszłości uniknąć nieporozumień... Jestem czarna.”
„Czarna.”
Podała to jak hasło przekazane mu przez Phelpsa i choć zewnętrznie cechy dziedziczne
Lary Castle świadczyły raczej o tym, że jej przodkowie od czasów co najmniej Normanów
norweskich przesadnie dbali o czystość rasy, uwierzył jej chętnie, ponieważ oto ujrzał ziemię
obiecaną.
„Mój pradziadek był Mulatem" - oznajmiła wyzywająco, i z pogardą dodała: - „Moja
matka nie szczędzi wysiłków, żeby uchodzić za białą.”
Wie - powiedziała - że będzie tu pracować.
Wie. I jest czarna. No, niezupełnie czarna. W każdym razie jest k o l o r o w a.
Wie o tym, ten dar niebios, i prosi, żeby jej nie pytać, skąd wie.
Dar niebios czy protegowana Phelpsa - wolał w to nie wnikać.
„Do jutra, panie redaktorze?"
„Do jutra, pani Castle. Do jutra... Lara. Jutro zgłoś się do Działu Personalnego, do
kierowniczki, pani Ronson. Uprzedzę ją.”
„Dziękuję, Dan.”
W tym podziękowaniu nie było cienia wdzięczności, jak gdyby rezultat rozmowy był
dla niej z góry przesądzony. Po jej wyjściu Dan wezwał do siebie Holly Ronson, której
triumfalnie obwieścił, że znalazł już kandydatkę na etat w Dziale Miejskim i że może ona
poniechać dalszego przetrząsania czarnych gett.
„Dziewczyna nazywa się Lara Castle. Wygląda jak biała, ale w jej żyłach płynie galon
krwi murzyńskiej. Biedaczka jest albinoską albo brak jej obycia z cywilizacją... rozumiesz,
przybyła tu prosto z Karru... i mydłem pastuje podłogę, a myje się pastą do zębów.”
Lara Castle wkrótce pokazała co potrafi. Swoją rzutkością przyprawiła o kompleksy
kolegów z Działu Miejskiego i przełamała ich inercję, w którą popadli od kiedy wyczerpał się
temat o Giorbrunie. Rozwinęła żywiołowe tempo pracy; sama podejmowała się najbardziej
żmudnych, mało efektownych i niewdzięcznych zadań, miała ponadto zdumiewający dar
przewidywania konsekwencji własnych i cudzych przedsięwzięć, w czym prześcignęła nawet
Charliego, który cieszył się opinią nieomylnego prognosty, dopóki nie dostał manii
prześladowczej.
To Jewison wysłał ją do Kliniki Psychiatrycznej Miłosierdzia; wykitował tam jakiś
pacjent i należało odnotować ten fakt w kronice wypadków. Nikt z redakcji nie podejrzewał,
że jest to początek całej serii tajemniczych zgonów. Potem byłoby już nietaktem przekazanie
tej roboty któremuś ze starszych reporterów, choć niemało z nich ostrzyło sobie zęby na
doktora Garlanda i jego stażystki. Lara wtedy nie ustępowała tym wyjadaczom i miała tę
żarliwą pasję twórczą, tę umiejętność subtelnego rozeznania w wątkach dramatycznych,
umiejętność dozowania napięcia - wszystko to, co jej starsi koledzy utracili po zeskorupieniu
w rutynie.
Ale Lara Castle zawiodła. Coś niedobrego z nią się działo. Zaczęła zwalniać tempo,
tracić animusz i wenę, jej literackie felietony przestawał cechować swoisty smak, jakby pisała
je z obowiązku, z którego wywiązanie się jest dla niej uciążliwą koniecznością.
I pomyśleć, że kiedyś na kolegium redakcyjnym, kiedy czytał próbki jej tekstów i
kiedy skonstatował, że ta dziewczyna oprócz wysoko rozwiniętego zmysłu obserwacyjnego i
krytycznego jest dowcipna i ma skłonność do plotkarskiego ujmowania tematu - zaświtało
mu, że tak pokieruje jej rozwojem zawodowym, by uczynić z niej drugą Louellę Parsons bądź
Heddę Hopper.
„Kolejna śmierć w Klinice Psychiatrycznej Miłosierdzia.”
Mieć tam kogoś. Niezależnie od Lary Castle mieć tam kogoś jeszcze. Pytanie tylko:
kogo?
Pierwszym nieboszczykiem w Klinice nikt z redakcji zbyt się nie przejął. Następni
zbulwersowali opinię publiczną i paru reporterów, tych z kategorii trupojadów, gotowych
było stoczyć między sobą walkę o ulubioną padlinę, teraz jednak wszyscy oni „zawaleni byli
robotą" buszując w dziwnie odległych dzielnicach i „trzymając za Larę Castle kciuki". -
Zobaczysz, Dan, ta babka wypieści ci takie libretto, że wystawią tę operetkę w (New York
Daily News).”
Kogoś, kogoś, bodaj degenerata Charliego. Nieborak dostał manii prześladowczej, ale
to mu nie przeszkadza w pisaniu, i gdyby go wpakować do Kliniki Psychiatrycznej
Miłosierdzia, miałoby się stamtąd bieżące informacje i to opatrzone takimi komentarzami, że
czytelnicy siusialiby pod siebie z wrażenia.
Mogłoby tak być - pomyślał Dan - gdybyś, cymbale, zatelefonował do doktora
Wilcoxa miesiąc albo dwa temu, zanim Charlie zabarykadował się w mieszkaniu na amen.
„Panie doktorze, nasz redakcyjny kolega, dobrze panu znany, ma znowu kłopoty. Chyba
poważniejsze niż dotychczas" - i obaj pojechaliby do Charliego, który potulnie pozwoliłby się
im zawieźć na Oddział Intensywnej Terapii Alkoholików przy Klinice Psychiatrycznej
Miłosierdzia. Dzisiaj, kutasie, jest już na to za późno.
Ostatni raz Dan Martin był u Charliego we wrześniu. Jakieś dwa podlotki wychodziły
z bloku, więc nie musiał się anonsować Charliemu przez domofon i zastukał wprost do jego
drzwi - odnowionych czy wręcz nowych: nie było na nich tych rys i zadrapań po kopniakach,
które Charlie wymierzał na oślep, kiedy nie mógł trafić kluczem do właściwej dziurki.
Zastukał, jako że dzwonek był nieczynny: Charlie nie tolerował w swoim mieszkaniu żadnych
hałaśliwych urządzeń - „Cholera, od tych gongów i brzęczyków mózg mi się narowi" - i
nawet jego telefon wyposażony był w pozytywkę.
Stał i oglądał te nowe drzwi, zza których doszedł go słaby szmer. Zastukał ponownie.
- Hej, Charlie - powiedział. - To ja, Dan.
Szmer ucichł i w mieszkaniu coś głucho uderzyło o podłogę.
- Charlie?
Z parteru wezwano windę; zjeżdżała zgrzytając i Dan przestał cokolwiek słyszeć
oprócz tego zgrzytu, choć prawie dotykał uchem szczeliny przy framudze.
- Charlie. Długo każesz mi sterczeć tutaj? Winda zatrzymała się na parterze, po czym
ruszyła z powrotem do góry. Gdzieś za ścianą zaszczekał pies, a sąsiedzi włączyli czwarty
kanał, na którym nadawano retransmisję z hucznej parady.
- Przecież tam jesteś. Nie udawaj. I wtedy Charlie odezwał się wreszcie.
- No dobrze, człowieku. Jestem tutaj. I co z tego? - głos miał chrapliwy i nieco drżący.
- Och, przestań. Przyjechałem, żeby z tobą pogadać.
- Pogadać? W języku panów Smitha i Wessona?
Dan przestąpił z nogi na nogę robiąc krok do tyłu.
- Na litość boską, Charlie, nie poznajesz swoich kumpli?
- I ilu wziąłeś ze sobą tłumaczy? Jednego czy dwóch? Mają szybkostrzelne słowniki?
- Posłuchaj, palancie. Jestem Dan Martin.
- To pan niech posłucha, panie Martin, mój kumplu. Teraz podejdę do telefonu i
zadzwonię po policję. Zaoszczędzisz pan forsę na paliwie. Ten szary Oldsmobile musi sporo
spalać, co?... Jak się tak jeździ po ulicach i raptownie dodaje gazu albo hamuje, żeby rzucić w
kogoś granatem, co? I ostrzegam: te drzwi są od wewnątrz obite pancerną blachą.
Na wyprostowanej ręce Dan oparł się o framugę. Ta rozmowa nie miała sensu.
- Wiesz co, Charlie? - powiedział bez przekonania. - Wyleję cię z redakcji na zbity
pysk.
Od początku, kiedy ten degenerat przyszedł do jego gabinetu w lipcu, przeraźliwie
trzeźwy i roztrzęsiony, nie było wątpliwości, kto może mu pomóc. Owszem, były - ale
naprawdę te najmniejsze - i żeby je ostatecznie rozwiać, Dan Martin pojechał do „Tęczowego
Raju", który powinien wyglądać jak tęczowe rzeszoto, jeżeli wersja, jaką podał Charlie,
miałaby się okazać prawdziwa.
Lokal funkcjonował normalnie; szyby były całe, sfatygowane drzwi błyszczały po
rannym pucowaniu, a tynk... tak, przy wejściu, tuż nad chodnikiem, był nadkruszony - lecz
zębem czasu. W cudowny sposób ślady po niedawnym zamachu terrorystycznym zniknęły.
„Pan w sprawie kupna? - obok niego wyrósł niewysoki mężczyzna, krępy blondyn, i
zawiesił na nim wzrok ciężarnej maciory rasy berkszyr. - Jestem właścicielem (Tęczowego
Raju). Michael Kliemchen, do usług. Ale obawiam się, że przyszedł pan za późno.”
Dan odwzajemnił mu się spojrzeniem niekomunikatywnym.
„Doniesiono nam, że wczoraj jednego z pańskich klientów spotkała tu niemiła
przygoda.”
„Pan jest gliną?"
„Jestem z (Dutson Telegraph). Moje nazwisko: Martin.”
Chusteczką w szkocką kratę Michael Kliemchen otarł pulchną twarz i obwisły
podbródek.
„Przykro mi, panie Martin. To porządny lokal. Przygód pan tutaj nie znajdzie. Proszę
nas odwiedzić przy okazji.”
Zrobił taki ruch, jakby zamierzał odejść. Dan zapytał obojętnie:
„Nie było tu pana, kiedy wybuchł ten granat?"
„Granat. - Mężczyzna jęknął. - A fajerwerki na Czwartego Lipca to wojna atomowa.”
„To nie było czwartego. To było wczoraj.”
„Wiem, kiedy to było, do licha! Granat! - powtórzył gniewnie. - Dziadowskich wy
macie informatorów, panowie, że nie odróżniają nędznej petardy od granatu. Najwyższy czas,
żeby ktoś poskromił tych bogatych smarkaczy, co z nudów i dla wygłupu jeżdżą po ulicach
jak zwariowani i straszą spokojnych obywateli.”
No więc jeżeli miał te najmniejsze wątpliwości, rozwiał je ostatecznie. I wtedy trzeba
było - myślał ściskając w dłoni zmiętą w kulę stronę tytułową „Rapids Post" - baranie,
zatelefonować do doktora Wilcoxa. Dziś jest już za późno. Charlie zabarykadował się w
mieszkaniu, nikomu nie otwiera, i nie można też do niego się dodzwonić. Podnosi słuchawkę,
palant głupi, ale się nie odzywa, jeżeli nie usłyszy tej formułki, którą zna tylko Jeremy
Brown.
Wyciągnął rękę do interkomu, by połączyć się z Brownem, w porę jednak się
opamiętał. Prosić Browna o cokolwiek - już lepiej zgwałcić nieletniego imbecyla płci
męskiej, a potem dać się zaaresztować: czułby się mniej upokorzony, nawet gdyby mu tyłek
obrobili ci wierszówkarze z Kroniki kryminalnej w „Rapids Post".
„Kolejna śmierć..." Teraz zapewne „Forum Mniejszości" chlapnie na swoje łamy nowy
paszkwil o tym, jak to „Dutson Telegraph" z uporem przemilcza „sprawy dla naszego
społeczeństwa kluczowe".
„Wiadomo, że w Klinice Psychiatrycznej Miłosierdzia kostucha zbiera najokrutniejsze
i najobfitsze żniwo wśród pacjentów rekrutujących się spośród grup etnicznych. W
przekonaniu redakcji niektórych tygodników przeznaczonych dla osób o ustalonych
poglądach i mających trudności z samodzielnym myśleniem, tragiczna śmierć jakiegoś
czarnucha nie jest warta wzmianki. Warto natomiast przeznaczyć pół arkusza wydawniczego
krowie, która zdechła po rzekomym bliskim spotkaniu III stopnia z Niezidentyfikowanym
Obiektem Latającym.”
Pomijając jego napastliwy ton, akapit ten trafił Dana w słabiznę - przypomniał mu o
radosnej twórczości duetu: Jeremy Brown i panna Doreen Thornhill z Działu Literackiego.
UFO nad Dutson musiał puścić: gdyby przykładem poprzednich wykreślił tę fantastyczną
opowiastkę z numeru, Brown niechybnie przegryzłby mu kręgosłup, ponieważ tyrał nad nią
miesiąc z okładem i był nią tak zachwycony jak niegdyś, za czasów Douglasa Johnstona,
Alternatorem - piramidalną bzdurą, w jakich lubował się stary Dog. W UFO nad Dutson
łatwo było dojrzeć literacki wpływ Doreen Thornhill, co świadczyło, że ów duet dopracował
się wspólnego stylu, okrzepł w nim i skostniał.
O, pchnąć tych dwoje do Kliniki Psychiatrycznej Miłosierdzia; z punktu byśmy mieli
zgubne działanie skoncentrowanej pozagalaktycznej wiązki promieni psi, niecne wysysanie
jaźni pacjentów przez wyżej rozwiniętą cywilizację, transfer chorych świadomości do
komplanarnych czasoprzestrzeni... czy co tam jest jeszcze zdolna wydumać kipiąca
wyobraźnia tych dwojga.
Cholerna Lara Castle.
Cholerny degenerat Charlie.
- Marj! - wrzasnął.
Natychmiast znalazła się w jego gabinecie. Bezwiednie powiódł wzrokiem wzdłuż linii
jej dojrzałych bioder, które wprawiły w podziw tego młodziana w nieprzemakalnym płaszczu
- Texa, zdaje się.
- Tak?
I po co on ją tutaj wezwał, na litość boską?
- Marj... Czy dzwonił ktoś do mnie dzisiaj rano?
Było to pytanie zupełnie nie ma miejscu, obraźliwe dla takiej sekretarki, jak Marj,
która uważała za swój obowiązek niezwłocznie informować go o wszystkim, co się
wydarzyło w redakcji przed jego przyjściem do pracy - i zrobiło mu się głupio, jako że
spostrzegł, iż zaczyna gonić w piętkę, a Marj to widzi.
- Tak, rzeczywiście, Dan. Był do ciebie telefon zaraz po dziewiątej.
Doznał ulgi. Oto intuicja redaktora naczelnego o przenikliwym umyśle.
- Dzwonił Pad Corn. Ale nie miał nic do powiedzenia.
- Coś jednak mówił?
- To były tylko inwektywy.
- Pozwól, że ja sam to ocenię.
Marj przygryzła wargę.
- Mam to powtórzyć dokładnie?
- Słowo w słowo.
- Powiedział, że ich adwokaci trzymają cię już za połowę dupy.
Cały jego dobry nastrój prysnął od razu.
- Wspaniale - mruknął. - Zrób mi kawy. - A kiedy Marj poszła do sekretariatu,
krzyknął za nią: - Albo nie, do diabła z kawą!
- Zresztą zrób mi tą kawę. Ale wpierw przynieś mi z „Frascati" torebkę grzanek.
- Jak sobie życzysz, Dan.
Poczekał, aż ona wyjdzie i spojrzał, z melancholią na swój barek. Nie, nie będzie pił.
Nie będzie koić nerwów alkoholem z powodu jakiegoś sukinsyna, który go straszy sądem.
Kartka po kartce - przedzierając je na cztery części - uregulował swoje rachunki z
leżącym przed nim egzemplarzem „Rapids Post". Starannie uformował te szczątki w plik na
rogu biurka, plik uwieńczył kulą ze zmiętej strony tytułowej i rad z siebie rozparł się w fotelu.
I już nie ma trupów w Klinice Psychiatrycznej Miłosierdzia - pomyślał. - Jakie to
proste! Pad Corn? Kto to jest Pad Corn, że zadziera z prasą? Ujadający pinczer, który się
urwał ze smyczy, by pochwycić zębami koło rozpędzonego autobusu. Marj Kenneth? Lara
Castle? Charlie Preston? Można zrobić z nimi koniec łącząc się z Działem Personalnym,
gdzie Holly Ronson trwa na posterunku. A fabularyzujący duet: Jeremy Brown i panna
Doreen Thornhill pójdzie na zieloną trawkę w ślad za nimi.
Trzeci albo czwarty raz tego dnia podniesiony na duchu Dan Martin wyjął z paczki
papierosa i w poszukiwaniu zapalniczki rozgarnął zalegające biurko papiery. Wychynęły spod
nich, jak diabełek z pudełka, litery wytłoczone na teczce oprawionej w zielony safian.
Mój hipnotyczny ogląd świata - rany boskie!
Rany boskie.
Z nie zapalonym papierosem wstał, podszedł do barku i nalał do szklaneczki brandy z
butelki o czarnej etykiecie.
Nie, to niczego nie rozwiąże.
I za tym maszynopisem stoi Mark Leve, zadurzony w Anettcie Blayer dureń, który jej
Hipnotyczny ogląd uznał za rewelację, za przyczynek naukowy.
„Dan, mógłbym o tym napisać jakąś, zakalcowatą rozprawę fachową, upchnąć ją w
jednym z tych przemądrzałych kwartalników, ale kto by to przeczytał? Paru zawistnych, tak
zwanych specjalistów. I rzecz by poszła w zapomnienie. A twój tygodnik czytają tysiące
ludzi. O odkryciach Anetty powinno się dyskutować nawet w smażalniach ryb. I jakby to
podniosło ci nakład!"
Nakład to by mu podniosło, tak. Z tym, że nazajutrz miałby ani chybi nieprzyjemną
rozmowę z Phelpsem, a Jeremy Brown i panna Doreen Thornhill uściskaliby się z radości i na
najbliższym posiedzeniu kolegium zaczęliby robić kąśliwe wtręty, jak to się gnębi literackie
utwory członków redakcji forując równocześnie znajomków produkujących teksty ledwie na
poziomie drukowalności. Mój hipnotyczny ogląd świata na łamach „Dutson Telegraph" to
wykładany szlem w bez atu na rękach tego duetu.
Nie, panie Male, niech klienci smażalni ryb czytają raczej powieść kryminalną w
odcinkach bądź w wydaniu komiksowym niż przyczynek naukowy pańskiej protegowanej.
Zaraz poprosimy Marj, żeby zabrała tę teczkę, zakleiła ją w firmową kopertę i odesłała panu z
pięknym podziękowaniem.
Tylko że - myślał Dan wykruszając tytoń z papierosa - Mark jest nieprzebranym
źródłem poufnych informacji i głupotą by było mu się narażać.
Więc co, do cholery?
Papieros pękł mu w palcach i okruchy tytoniu posypały się na dywan.
Więc czy nad Dutson nie mogłaby znów nadciągnąć burza i czy nie mógłby, tak jak
wczoraj, huknąć piorun - tym razem w gmach tej redakcji, i niechby z jej pięter, działów,
papierzysk i personelu została kupa popiołu?
Dlaczego Stefanie Tayson opuściła New Haven i poleciała do Dutson?
Dlaczego zmarła tak młodo i w jakich okolicznościach?
Dlaczego w Obnażaniu przyszłości napisała: „Urodziłam się o pięćdziesiąt lat za
wcześnie"?
Te trzy pytania.
Nadal nie padało, lecz chmury nad miastem wisiały tak gęste, że Lara Castle
postanowiła zjeść lunch jednak na miejscu, w restauracji hotelowej, która ją odstręczała
swoim prowincjonalnym szykiem. Z gazetą pod pachą wjechała windą na dwudzieste ósme
piętro i dopiero w holu zobaczyła ten nagłówek: KOLEJNA ŚMIERĆ W KLINICE
PSYCHIATRYCZNEJ MIŁOSIERDZIA, a poniżej wybity mniejszą czcionką podtytuł:
PACJENT JOE AVERY WYZNAJE: TO JA ICH ZABIŁEM.
Kolejna śmierć.
„Dzisiaj w nocy, w Klinice Psychiatrycznej Miłosierdzia, zmarł z niewyjaśnionych
przyczyn dziewiąty pacjent, Barry L.”
Wzdrygnęła się.
„Barry L.” Barry Letvin.
Przewidziała tę śmierć. Napisała o tym we wrześniu do profesora Hyde'a.
Kobieta w łososiowej bluzce z brukselskich koronek przechodząc otarła się o nią i
Lara z rozpostartą gazetą usunęła się pod ścianę w krąg światła z kinkietu.
„Pracownica personelu pomocniczego, pani Elisabeth Metcalf, po objęciu dyżuru
znalazła go w toalecie, skrępowanego i przywiązanego do rury kanalizacyjnej pasami
podartego prześcieradła...”
Przewidziała także i to. Jednak autor doniesienia przesadził. Barry Letvin zmarł w
toalecie, pod rurą kanalizacyjną i w strzępach prześcieradła, lecz nie był skrępowany.
A ofiary poprzednie?
Get Potter, dwudziestodwuletni schizofrenik, zatrzymawszy na korytarzu pielęgniarkę
wyszeptał do niej z anielskim uśmiechem: „Umieram" - i wyzionął ducha. Fizycznie był tak
zdrowy, że jego organy wewnętrzne mogłyby przyprawić o zazdrość każdy bank protez.
Joan Delay, lekomanka nie cierpiąca na żadne schorzenia cielesne, u której
stwierdzono jedynie nieznaczne zaniki korowe bieguna czołowego - drąc na sobie odzież
szpitalną i krzycząc, że polano ją wrzącą smołą, skonała w konwulsjach przed przybyciem
lekarza.
Arch Skinner o sercu jak dzwon i żelaznej kondycji, osobnik niedorozwinięty
umysłowo, umarł nad ranem, skulony na podłodze i owinięty w skłębioną pościel.
Eva Thille, Wagner Wasson, Solomon Weppner, Ann Battegay, Richard Phillipson...
Boże, i śmierć każdej z tych osób przewidywała ona zawczasu. Profesor Hyde otrzymywał jej
listy wcześniej niż w tutejszej prasie ukazywały się te przerażające relacje.
„PACJENT JOE AVERY...” - to nazwisko było dla niej pustym dźwiękiem. Spojrzała
poniżej.
„Następną moją ofiarą będzie Lois McLian. Nawet ją lubię, tylko że ona w ogóle mi
nie wierzy i w kółko powtarza, żebym się uspokoił, i chociaż jest pielęgniarką, to powinna się
leczyć, bo ma guz na mózgu i lepiej dla niej będzie, jak teraz umrze, zamiast się męczyć.
Niech pan to zapisze. Zrobię to tak, że ona się utopi w wannie.”
Lara Castle machinalnie złożyła gazetę. Jak w sennym zwolnieniu ujrzała tę scenę:
Grubokoścista, nazbyt otyła Lois McLian po nocnym dyżurze stanie nad wanną,
zdejmie kitel, który powiesi na wieszaku obok płaszcza kąpielowego, i bieliznę, którą
niedbale rzuci na taboret, upnie włosy na karku, i naga będzie tak stała z minutę, przyglądając
się swoim workowatym piersiom, aż ociężale wejdzie do wanny, przykucnie w niej i jedną po
drugiej rozprostuje nogi, a gdy zanurzy się po ramiona, dostanie drgawek. Biały, wydęty
brzuch Lois McLian wypłynie na powierzchnię, jej ręce będą młócić powietrze, a stopy
szukać oparcia i wtedy piętą wyrwie korek z otworu ściekowego. Nie, nie utopi się ta
biedaczka, ani się nie zachłyśnie, gdyż woda spłynie bardzo szybko, ale jej zgon istotnie
nastąpi w wannie.
Lara Castle zrezygnowała z lunchu i z powrotem weszła do windy. Kazała się zawieźć
na szóste piętro, gdzie był jej apartament. W sypialni usiadła na łóżku. Przez chwilę niemo
wpatrywała się w aparat telefoniczny - napięta i nieporuszona - i kurczyła palce u stóp w
poczuciu własnej bezsilności.
Cóż mogłaby powiedzieć tym ludziom z Kliniki Psychiatrycznej Miłosierdzia? Ostrzec
ich? Ktoś po tamtej stronie łącza potraktowałby ją jak nieszkodliwą wariatkę. Dziękujemy
pani za ten objaw troski. Będziemy mieli to na uwadze. Na pewno przekażemy te rady pani
Lois McLian. Zapewnimy naszym pacjentom całkowite bezpieczeństwo.
Stefanie, Stefanie, Stefanie. Przyszłość jest zdeterminowana. I ty o tym wiedziałaś już
pięćdziesiąt lat temu.
Pod wpływem impulsu Lara Castle uniosła słuchawkę, żeby zadzwonić do Arta, i
zaraz ją odłożyła. Jemu także nie miała nic do powiedzenia. Usłyszałaby za to same wyrzuty.
Gdzie ty się podziewasz, dziewczyno? Co się z tobą dzieje, u licha? To chyba nie jest w
porządku, takie postępowanie?
Z gazetą w dłoni opadła na poduszki.
„Następną moją ofiarą będzie Lois McLian.”
Joe Avery - o Boże, kim jest ten Joe Avery? - ma rację, myli się tylko w szczegółach.
Lois McLian. A po niej? - Mocno zacisnęła powieki. - Po niej, po niej... jakiś białek.
Lekarz lub sanitariusz. Wysoki. Nie, średniego wzrostu i atletycznej budowy. Około
czterdziestki. Mężczyzna o łapach jak u ranczera z Południa i o kaczym chodzie. Pozornie
flegmatyczny, a jednak zwinny. Zwinny, oczywiście. Energiczny. I mimo wszystko nie
atletyk, po prostu krępy... Nie, to nie ten.
Znowu ta blokada. Blokada, która udaremnia jej wgląd w dalszą przyszłość.
Spokojnie. Może to być białek, może być kolorowy. Pucołowaty, niskie czoło czarne
jak heban, odrobinę spłaszczony nos, błyszczące oczy...
Z rozmachem trzepnęła w pled gazetą i gazeta wypadła jej z ręki. Psiakrew! Wszystko
się miesza. Wszak to wypisz wymaluj twarz poczciwca Setha, który mieszka pół świata stąd.
„Przyjemnie nam się wtedy gawędziło, w oghodzie, kiedyśmy czekali na pana
phofesoha, phawda, panno Castle?"
To było w trakcie drugiej, niezapowiedzianej wizyty u Morrisa Hyde'a. Hyde akurat
zażywał popołudniowego spaceru gdzieś poza domem i spędziła bitą godzinę z Sethem na
werandzie, cierpliwie znosząc jego paplaninę. Przy tym - żeby nie wypaść jak bufonowata,
nieprzystępna damulka, i żeby nie sprzeniewierzyć się swojej naczelnej zasadzie równości -
mimochodem napomknęła mu o własnym etnicznym pochodzeniu, wysiliła się na denny
dowcip o kąpieli w lasowanym wapnie i zaproponowała Sethowi, by zostali przyjaciółmi, co
ten poczciwiec przyjął z przyprawiającą o spazmy wdzięcznością.
Nie, moja zapoznana Stefanie Tayson, nie przenikniemy przez tę blokadę teraz.
Dopiero po śmierci Lois McLian przyszłość odsłoni się przed nami na moment i - oby nie
było w niej ofiar. Ale będą. Będą.
Seth wtedy paplał i paplał, a jego oczy błyszczały zdobywczo, więc gdy na ścieżce do
domu ukazał się Hyde, powitała go jak wybawiciela.
„Witam panią w moich niskich progach - wycedził powoli, tym głosem człowieka,
który jest pod wpływem Sedativum. - Przyjechała pani powiedzieć mi (dzień dobry) i (do
widzenia), pani Castle?
Nie pojęła, o czym on mówi i spojrzała na niego pytająco. Hyde zapytał:
„Odlatuje pani do Dutson?"
„Och, nie. Pomyślałam tylko... Sądzę, że nasza poprzednia rozmowa nie wszystko
rozstrzygnęła.”
„Chętnie ją podejmę - rzekł sennie. - Proszę do środka, do mojej samotni.”
Poczłapał przodem, oddychając astmatycznie. W bibliotece podsunął jej twarde
wyplatane krzesło.
„Wypije pani kawę? - spytał. - Może drinka? Szkocką, Grand Marnier?" Potrząsnęła
włosami.
„Dziękuję, nie, panie profesorze. Mam mało czasu. - Z niewiadomych dla niej samej
powodów zaczęła odczuwać narastające zdenerwowanie. - Chcę jedynie dodać coś, czego nie
wiedziałam, kiedy byłam u pana w lutym.”
„Z uwagą panią wysłucham.”
„Otóż... otóż nic mnie nie obchodzi, jakie fragmenty czwartej czy piątej części
Obnażania przyszłości są już w produkcji, i czy były przecieki z redakcji (Herald Traveler).
Absolutnie nic.”
Uczyniła krótką pauzę, żeby zebrać myśli. Hyde niemrawo poruszył żuchwą.
„Przeczytałam wszystkie opublikowane dotąd odcinki Obnażania przyszłości i z
satysfakcją stwierdzam, że to, co powiedziałam panu w lutym, pokrywa się z tym, co podała
prasa. Że Quharfańczyk Giorbrun będzie uzdrawiać ludzi, że do Dutson zaczną masowo
napływać turyści, że zawiąże się Klub (Widzę przyszłość) itede.”
„Nigdy nie kwestionowałem słuszności pani... przewidywań.”
Przewidywań - tak to ujął.
„Dzisiaj jestem gotowa je uzupełnić.”
Może to było złudzenie, jednak Hyde jakby odrobinę wyprostował zgarbione plecy.
Tombakowymi oczami zawisł na jej ustach.
„Ach tak. Proszę.”
„Te napływające masy turystów zakłócą funkcjonowanie miasta. Zakłócą
funkcjonowanie miasta do tego stopnia, że władze postanowią je zamknąć. W trzeciej
dekadzie maja Dutson otoczy kordon policji, potem przyjedzie wojsko. Rektorat uczelni
rozprowadzać będzie wśród chorych karty wstępu do Giorbruna. Wzrośnie fala przestępstw,
da o sobie znać spekulacja, wystąpią anomalie atmosferyczne. A gdzieś w połowie czerwca
Giorbrun opuści teren campusu.”
W ciszy, która zapadła, rozległ się słaby szum aparatury klimatyzacyjnej i świszczący
oddech Hyde'a.
„I co z tego wynika, pani Castle?"
Strzepnęła palcami.
„Już mówiłam, panie profesorze, że nie wiem nic o żadnych przeciekach z (Herald
Traveler). Nic".
Ciągnąc sylaby jak spaghetti Hyde oświadczył:
„Nie było przecieków, sprawdziłem to. Ale czy z tego nie wynika, że istnieją inne
egzemplarze Obnażania przyszłości?"
To pytanie, w którym Hyde zawarł resztki swojej nieufności do niej - i dzięki któremu,
przez fakt, że je postawił, chyba wyzbył się tej nieufności definitywnie - sprawiło, że zamiast
wstać i wyjść stamtąd nie spojrzawszy za siebie, Lara stłumiła w sobie zdenerwowanie i
powiedziała prawie potulnie:
„Nie, nie wynika. Bo gdyby istniały... gdybym miała do nich dostęp, nie
przyjeżdżałabym do pana, profesorze. - Popatrzyła prosto w tombakowe oczy, które wyrażały
coś, czego nie potrafiła zdefiniować. - Tak naprawdę to wcale nie jestem pewna swoich racji.
I niewiele wiem o życiu Stefanie Tayson, o jej życiu w okresie, kiedy osiągnęła pełnoletność,
chociaż ten właśnie okres, o ile mogę wierzyć własnej intuicji, ma dla mnie przełomowe
znaczenie. Poznanie tego okresu. Czemu Stefanie poleciała do Dutson? W jakich
okolicznościach zmarła?"
Jeszcze sekundę wpatrywali się w siebie, potem równocześnie odwrócili wzrok. Hyde
leniwym ruchem pogładził brodę.
„Redakcja (Herald Traveler) zastrzegła sobie prawo pierwodruku, pani Castle.”
To przesądziło sprawę. Lara z rezygnacją kiwnęła głową.
„A ja, na moje nieszczęście, współpracuję z (New Haven Daily Mirror). Konkurencja.
Pech.”
Hyde nie zaprzeczył ani nie potwierdził. Powtórzył to, co rzekł jej poprzednim razem:
„Jeżeli nie mylę się co do pani, niebawem poleci pani do Dutson. I tam w tym mieście,
znajdzie pani odpowiedzi na nurtujące panią pytania.”
Nie mylił się, poleciała do Dutson.
Długo gotowała się do tej podróży. Wciąż i wciąż stawało jej coś na przeszkodzie.
Wpierw były to służbowe wojaże Arta, który w ciągu miesiąca miał do zaliczenia dwa
kongresy intelektualistów i trzy sympozja naukowe, później choroba jego matki, a jeszcze
później, gdy giorbrunowskie Dutson zyskało taki rozgłos, że nawet wieśniacy spod
Brownsville w stanie Teksas mogli zobaczyć Dziedziniec Giorbruna na ekranach swoich
telewizorów - zarządzeniem gubernatora miasto zamknięto, co zresztą przewidziała dużo
wcześniej. Dopiero po śmierci i pogrzebie Quharfańczyka wszystko jakoś ułożyło się samo - i
23 czerwca wsiadła na pokład samolotu, który wylądował tutaj, w Dutson, gdzie udało jej się
wynająć mały apartament na szóstym piętrze standardowego hotelu, gdyż trwał już gromadny
odpływ turystów.
Pierwszego dnia pobytu w mieście zapoznawała się z tym nowym otoczeniem, a
nazajutrz rano, kiedy uprzytomniła sobie, że musi załatwić prenumeratę „Herald Traveler", by
nadal móc na bieżąco „kontrolować, jak dalece realizuje się przyszłość przepowiedziana
przez jasnowidzącą Stefanie Tayson" - podobnie jak w lutym jej umysł zapełniły widmowe,
niepodlegające prawom czasu i przestrzeni sceny.
...ściany pokryte pasiastą tapetą, mosiężne łoże, szafa z okuciami, którą przesłania
postać młodej kobiety w różowo-fioletowych ciuchach z muślinu, zajętej wygładzaniem
materiału na swoich spadzistych ramionach.
Chyba, Stefanie, nie masz zwyczaju ćwiczyć po nocach stepowania? I nie walisz
całymi dniami w perkusję?
Nie, chcę tylko pisać.
No, to ten pokój jest twój.
Przytulny.
Fajnie, że ci się podoba. Mam na imię Brenda. Myślę, że się zaprzyjaźnimy. Czynsz
jest płatny z góry.
...ból w skroniach, który powoduje, że rozmówca znika z pola widzenia, a łukowate
przejścia wokoło, oświetlone rzęsiście, wyglądają jak piwniczne nisze.
My poszukujemy dekoratora wnętrz.
Studiowałam architekturę w Yale i wiem dość sporo na ten temat.
Nie sądzę, żeby się pani nadawała do tej pracy, panno... Tayson. I poza tym... poza
tym... niech pani już stąd idzie, bo ktoś może zaalarmować gliny, że kręcą się tu jacyś
narkomani, a ja nie chcę mieć kłopotów.
...Jess Linden siedzi naprzeciwko niej i postukuje nie zapalonym papierosem o
politurowany blat stołu.
Twoja jasnowidząca intuicja, Stefanie, jednak cię nie zawiodła. Nie przyjęli mnie.
Przykro mi Jess.
Dostałem posadę w innej firmie. Dobrze płatną. A jak poszło tobie?
Fatalnie.
Więc co ty tutaj jeszcze robisz, dziewczyno? To miasto bez perspektyw.
Pozornie.
Posłuchaj, Stefanie. Z pewnością wiesz lepiej ode mnie, jak tu jest czy będzie w
przyszłości. Ale na razie... Wynajmuję w New Haven siedmiopokojowe mieszkanie. W
siedmiu pokojach dwie osoby mogą się urządzić zupełnie wygodnie.
Jesteś miły, Jess. Ale to niemożliwe.
Dlaczego?
Muszę skończyć to, co zaczęłam. A tylko tu, w Dutson, mam po temu odpowiednie
warunki.
...rozrośnięta, ospała kobieta, zapach biura i dokuczliwy terkot teleksu.
Ten maszynopis wrócił wczoraj z czytania. Niestety, mam dla pani niepomyślną
wiadomość. Nasza oficyna z zasady nie wydaje opowieści fantastycznych. Gdyby pani...
Przepraszam. Zdaje mi się, że napisałam o tym w liście. Obnażanie przyszłości nie jest
opowieścią fantastyczną. To przepowiednia.
Że jak?
Przepowiednia. Opis zdarzeń, które rozegrają się prawdopodobnie za pięćdziesiąt lat.
Przepowiednia... Pani jest jasnowidzem?
Nigdy nie używam tego określenia w odniesieniu do siebie.
Rozumiem, przepowiednia. Tylko że my, niestety, przepowiedni też nie wydajemy.
...światła podłużnych lamp neonowych, które miarowo przesuwają się przed jej
oczyma, gdy leżąc na plecach jedzie korytarzem, tętno zamraczającego bólu pulsujące w
skroniach, szuranie butów po posadzce. Potem ulga. Ulga.
Panie doktorze, ja muszę wrócić do domu.
Nikt nie będzie pani trzymać tu siłą. Zalecałbym jednak zrobienie CAT.
Proszę?
Tomografii. Jest to komputerowe badanie przestrzeni płynowych mózgu.
Dobrze, dobrze. Ale nie teraz, nie teraz, nie teraz.
...stolik, a na nim zapisana kartka papieru.
List.
„Drogi Jess! Wiem, że uznasz moją prośbę za niedorzeczną, za zwariowaną. Lecz tak
mi na tym zależy! Chodzi o tych pięć maszynopisów, które załączam. Nie mam pieniędzy na
ich powielenie, a w Twojej firmie na pewno jest kserograf lub światłokopiarka. Wykonaj z
tego bodaj kilkadziesiąt odbitek, błagam - zawsze Ci oddana Stefanie.”
Obrazy pierzchły z jej umysłu i pozostawiły ją w przekonaniu, że to już koniec tych
wspomnień i że nigdy one nie powrócą. Raptem poczuła się samotna, jakby opuścił ją ktoś,
kto dotąd niezauważalnie towarzyszył jej we wszelkich poczynaniach, i przez dwa dni w
minorowym nastroju wałęsała się po mieście nie wiedząc, co ze sobą zrobić, gdyż przy tym
wszystkim jej intuicja znowu znajdowała się w stanie przyćmienia, jakiejś blokady - wreszcie,
trzeciego dnia, tuż przed nocnym spoczynkiem coś się w niej ocknęło i zobaczyła siebie w
gabinecie redaktora naczelnego „Dutson Telegraph", białego mężczyzny po czterdziestce i o
młodzieńczej sylwetce.
„Do jutra, panie redaktorze?"
„Do jutra, pani Castle. Do jutra... Lara. Jutro zgłoś się do Działu Personalnego, do
kierowniczki, pani Ronson. Uprzedzę ją.”
„Dziękuję, Dan.”
Dan. Dan Martin.
27 czerwca stawiła się u niego w gabinecie i usłyszała to samo.
Wstała teraz z łóżka, strącając na podłogę gazetę, i podeszła do okna. Deszcz rozpadał
się na nowo i padał tak jak wczoraj, lecz na pobliskim parkingu nie było dziś tamtej sportowej
Toyoty, w którym dogadzała sobie para białków. Czy może sobie nie dogadzała?
Przycisnęła dłonie do pośladków i naprężyła mięśnie. Dreszcz przeniknął jej ciało od
czubków piersi po uda.
Art, Art, Art.
Ostatecznie mógłby to być windziarz.
Okręciła się na pięcie i wtedy zadzwonił telefon. Nie obchodząc łóżka wyciągnęła się
w jego poprzek, żeby dosięgnąć słuchawki.
- Halo?
Dreszcz zamienił się w mrowienie gdzieś w głębi splotu słonecznego.
- Cześć Lara. Tu Marj.
- Cześć Marj.
- Będziesz dzisiaj w redakcji?
Wszystko w niej wygasło i Lara doznała uczucia pustki i rozdrażnienia.
- Nie. Coś pilnego?
- Dan jest ciekaw, jak ci idzie.
- Nie najgorzej. Potrzebuję tylko czasu, żeby zebrać to do kupy i opracować.
- Widziałaś dzisiejszy „Rapids Post"?
Lara skubnęła zębami naskórek przy paznokciu.
- Słuchaj no, Marj - powiedziała. - Co jest grane? Czy Dan chce mieć właśnie coś
takiego czy analityczny reportaż z rozumnym komentarzem? Kulę armatnią czy tekst? Gówno
czy materiał?
- Zapytam go o to. I powiem, że przyniesiesz ten analityczny reportaż wtedy, kiedy już
uda ci się go napisać.
Dotknięta tą złośliwością Lara ugryzła się w palec i syknęła. Lecz odparła niemal
pogodnie:
- Powiedz mu też, że się zesra z wrażenia, jak przeczyta to, co mu przyniosę.
- Nikt w redakcji w to nie wątpi. Lara rzuciła słuchawkę.
Leżała na brzuchu, w poprzek łóżka, dopóki nie odzyskała spokoju. Potem usiadła.
Jestem, panie profesorze Hyde, jestem w Dutson. Jestem w tym mieście od bez mała
czterech miesięcy i do dzisiaj nie znalazłam odpowiedzi na nurtujące mnie pytania - mówiąc
pańskimi słowami.
Dlaczego Stefanie Tayson opuściła New Haven i przyleciała tutaj?
Dlaczego zmarła tak młodo i w jakich okolicznościach?
Dlaczego w Obnażaniu przyszłości napisała: „Urodziłam się o pięćdziesiąt lat za
wcześnie"?
Na te trzy.
Zaledwie minutę temu „Młyn Zbożowy" wydawał się miejscem zacisznym i
czarowanym, ale nagle przeistoczył się we wnętrze aktywnego wulkanu - od kiedy ten
siedzący w kącie, pod witryną okropny typas posłał Charliemu spojrzenie ciężkie jak skrzynia
z nabojami dum-dum i szepnął parę słów swoim kumplom z przeciwka, którzy obrócili głowy
i także posłali Charliemu ciężkie spojrzenia, przy czym jeden miał oczy niczym łebki
zapalników do min przeciwpiechotnych, a drugi - jak gdyby przez całe życie wpatrywał się
nimi w tarcze strzelnicze. Charlie omal się nie zakrztusił swoją piątą whisky. Jezu, nie
powinno się pozwalać przychodzić na ten świat ludziom o takich gębach, a gdyby mimo to
przyszli, należałoby ich od razu pakować do pierdla razem z kołyską i wypuszczać w dzień
ich pogrzebu, cha, cha.
Niedobrze jest za często pokazywać się w tej samej knajpie. Dwa razy pod rząd - to
mu się nie zdarzało nawet w czasach, kiedy jeszcze nikt na niego nie dybał.
Dwa razy pod rząd
I to był błąd.
Cha, cha.
Zaraz jeden z tych trzech typasów wyjdzie na ulicę, ukucnie i zacznie o płyty chodnika
wecować nóż rzeźnicki, który ukrywa w rękawie. Potem przyczai się za rogiem. „Bardzo mi
przykro, Charlie - powie - mam w kieszeni ładną automatyczną zabawkę, ale ty źle znosisz
hałas. Spróbuję załatwić to po cichu, chociaż nigdy nie nabrałem w tym wprawy. Nie
utrudniaj mi i nie ruszaj się przez chwilę.”
Golem Liwy ben Becalela bez zachęty nalał mu szóstego drinka i to było jakąś
pociechą. Niedobrze jest za często pokazywać się w tej samej knajpie, no. Ale znacznie gorzej
jest szwendać się po takiej dzielnicy w poszukiwaniu innej knajpy, bo tu nikt człowieka nie
prosi o dziesięć centów czy o fajkę, tutaj bez żadnych wstępów biorą gościa za mordę i tłuką
jego głową o mur do tej pory, aż nie spadnie z niego ubranie.
Gdzieś w podziemiach tych slumsów spoczywa wielostrukturalny mózg, którego
receptory rozlokowane po zaułkach, bramach, uliczkach trwają w stanie ciągłego
(permanentnego - Dan przepada za taką terminologią) czuwania - jak macki. Przechwytują
one pojawiających się w ich szeregu intruzów, wysysają z nich pieniądze, biżuterię, czeki i
karty kredytowe, skręcają im karki, i w betonowych lakierkach wrzucają ich do kanału
portowego. Policja nigdy nie zapuszcza się tutaj, co najwyżej z okolicznych wieżowców
lornetuje tę dzielnicę, by rozgryźć jej absorbcyjno-wydalniczy system, a Kapitanat Portu
regularnie wysyła wzdłuż nabrzeża pogłębiarkę, która wyrównuje dno białe od mączki z kości
ludzkich.
Unosząc swoją szklaneczkę Charlie zerknął na tamtych trzech mężczyzn zajętych teraz
chaotyczną rozmową.
Nie, ci zarośnięci faceci, bracie, nie mają do ciebie żadnego interesu. Te trzy zawszone
Portorykańczyki nawet nie słyszeli o takich metodach jak rozpędzona furgonetka czy
Oldsmobile (model zeszłoroczny) pełen niezbitych argumentów. Faceci, którzy mają do
ciebie interes, to dżentelmeni. Skurwysyny, dranie, ale dżentelmeni. Siedzą teraz w
ekskluzywnym gabinecie „Klubu Jachtowego", przy butelkach brandy, opuszczonych roletach
i zamkniętych drzwiach, i konferują paląc grube cygara. Na zewnątrz, w holu, stoi oparty o
kolumnę
goryl
(olbrzymi
jak
zbiornik
na
wodę
przy
stacji
kolejowej
w
dziewiętnastowiecznym Mountain City), który z udaną obojętnością spogląda na kręcących
się wokół ludzi. W gabinecie, mimo kosztownej klimatyzacji, czuć zapach kawy, wody po
goleniu i cygarowego dymu.
Paolo, pyta sędziwy dżentelmen Armando, jaki jest następny punkt?
Charlie Preston, odczytuje z kartki młody dżentelmen Paolo.
O rany, wtrąca szpakowaty dżentelmen Franco, Charlie Preston.
Miałeś się nim zająć, Franco.
Za trzy dni przyniosę wam jego serce.
Piero przyniesie nam je za dwa dni.
Tak, Piero jest przedsiębiorczy. Ale nie załatwi tego w ciągu dwóch dni. Nie załatwi
tego do końca roku. Ten skurwiel to nieobliczalny spryciarz. Już czterokrotnie nam się
wywinął.
Piero położy temu kres.
Piero jest przedsiębiorczy, ale brak mu otrzaskania. Armando, daj mi jeszcze trzy dni.
Nie mogę tej sprawy odwlekać w nieskończoność.
Daj mi tyle, ile dostanie Piero. Za dwa dni przyniosę wam jego serce.
Przyniesie nam je Piero, drogi Franco. Takie jest stanowisko rodziny.
Nie rozumiem, dlaczego nie chcecie dać mi ostatniej szansy.
Nie denerwuj się, Franco. Powinieneś odpocząć po tych niepowodzeniach.
Wyczerpały cię. Wiesz, że zależy mi na twoim zdrowiu, jakbyś był moim synem. Paolo,
odczytaj nam następny punkt.
A za kilka dni, jak szpakowaty dżentelmen Franco będzie jadł kolację w restauracji
„Spartivento", do sali wejdzie rewolwerowiec i zrobi w jego ciele dodatkowe otwory, przez
które dżentelmen Franco skwapliwie odda Bogu duszę. Nie toleruje się oferm w mafii. (Dan,
ten idiota niedowiarek, w tym miejscu zawyłby ze zgrozy.
- Gdzie zadźgali tego Wolfsona? - spytał raz. Było to w marcu. - Tutaj, w Dutson, czy
na Sycylii?
- Co jest znowu?
- Gdzie go zadźgali?
- Och, zostaw, Dan. Nie czepiaj się, dobra?
- Będę się czepiać. Bo nie chcę, żeby czepiano się mnie. Nie chcę się wić przed tymi
fagasami z Departamentu Sprawiedliwości, jak makaroniarze złożą na nas skargę.
- O co ci chodzi?
- O jedno słowo. Tylko nie podnoś wrzasku, że ingeruję ci w tekst.
- No?
- Posłuchaj: Dutson nie leży na Sycylii, więc zamiast pisać „mafia" pisz „łum",
„zorganizowana przestępczość" albo ja wiem co, bylebyś, na litość boską, nie pisał „Cosa
Nostra").
Tymczasem Piero, nowa nadzieja Syndykatu...
(- Mafia nie istnieje, Cosa Nostra nie istnieje... Czy Syndykat nie istnieje także, Dan?
- Uparłeś się, żeby mnie zniszczyć, co, Charlie?)
Taki skurwysyn bojaźliwy!
(- Dobra. Nie ma żadnej zorganizowanej przestępczości. Są tylko poszczególne osoby.
Same nazwiska. W porządku?)
W porządku.
Ad rem. Tymczasem Piero, nowa nadzieja Carasseny... Jezu!
Jasne, Carassena. Te zamachy to robota Carasseny. Carassena mści się za tych
wszystkich swoich ludzi, bracie, których uziemił niezasłużenie, bo dał się zwieść twoim
mylącym, prowokacyjnym felietonom.
Ale - (uwaga!) Carassena nie kuma się z kolorowymi i nigdy ich nie werbuje. A ci
trzej pod witryną to przecież ethnies - bez wątpienia. Trzech typasów i każdy z gębą łotra
(tego, który nie został zbawiony, cha, cha).
W stanowczo lepszym nastroju Charlie dopił swoją szóstą whisky. Nie ma zagrożenia,
chłopie, minęło. Możesz spokojnie i do woli rozkoszować się ognistym Herefordem,
destylatem ze sfermentowanych odchodów bydlęcych. Łapy Carasseny, chociaż długie, nie
sięgają tutaj, do dzielnicy slumsów, zgubnej nawet dla tych zręcznych, wyszkolonych
nożowników wynajmowanych przez Syndykat. Jesteś tu bardziej bezpieczny jak we własnym
domu, gdzie różne dranie nachodzą cię bez przerwy i podają się za Dana Martina.
„Hej, Charlie. To ja, Dan.”
No. To ty, Dan. Przyszedłeś opowiedzieć mi o tym, co nowego w redakcji, nie? Ale
jest pewien kłopot: twoje ołowiane nowinki kalibru 7,65 nie przedostaną się do mojego
mieszkania, bo drzwi obite są kuloodporną blachą. I mam Jeremy'ego Browna. Informuje
mnie o wszystkim na bieżąco. Jak? Telefonicznie. Że nie odbieram telefonów? Odbieram,
odbieram. Tylko trzeba umiejętnie zagaić. Trzeba wziąć do ręki Biblię Świętą i odnaleźć w
niej Księgę Przypowieści Salomonowych (Proverbia Salomonis). Ta Księga składa się z 31
rozdziałów, z tylu, ile jest dni w miesiącu, i każdemu rozdziałowi odpowiada inny dzień.
Rozdziały, za wyjątkiem drugiego, piątego i dziewiątego, zawierają po przynajmniej
dwadzieścia cztery wersety i, podobnie jak to jest z rozdziałami, każdy werset odpowiada
innej godzinie. Chytre, nie? Powiedzmy, że dzisiaj mamy dwudziestego siódmego, jest
godzina dziesiąta wieczorem, a ty chcesz ze mną na gwałt się skontaktować. Toteż
odszukujesz w Księdze Przypowieści Salomonowych (Proverbia Salomonis) rozdział
dwudziesty siódmy i dwudziesty drugi werset tego rozdziału, i czytasz go na głos do
mikrofonu, podczas gdy ja na drugim końcu sznura słucham twoich wzniosłych słów w
nabożnym skupieniu: „Choćbyś głupiego i w stępie między krupami stąporem stłukł, nie
odejdzie od niego głupstwo jego.” Chytre, nie? I przypowieść trafnie dobrana, nie? Tylko że
ja, panie Carassena, mój kumplu, którego nie poznaję, nie jestem tym głupcem i obejdzie się
bez tłuczenia stąporem, żebym się od pana trzymał z daleka.
Typasy spod witryny znów zaczęły się namawiać. Ten o spojrzeniu ciężkim niczym
skrzynia z nabojami dum-dum pożegnał swoich kolesiów i zapinając kurtkę na ekler wyszedł
z lokalu, a Charlie natychmiast oblał się potem i cały jego sielski nastrój powtórnie prysnął,
ledwo zdążył się pocieszyć.
„Chwiejna modulacja afektu" - tak zawyrokowali tamci pigularze. Czy to jakaś
nieprawidłowość, czy co? Cyrkowiec balansujący na linie też ma chwiejną modulację afektu -
mimo że z racji uprawianej profesji na pewno jest psychicznie odporny na stresy jak diabli.
Zresztą, wykazuje to statystyka, najwyższy wskaźnik umieralności notuje się w środowisku
dziennikarskim, i kiedy ma się już czterdziestkę z hakiem o rozmiarach szubienicy, trudno
gończemu wyrobnikowi pióra zachować prawidłową modulację afektu i uniknąć niezborności
(ataksji), zwłaszcza gdy żyje w nieustannym zagrożeniu, a w konsekwencji doi nieco więcej
niż średnia w tym kraju, co jednak jest uzasadnione, dopuszczalne i wybaczalne.
Teraz, bracie, Spojrzenie-Ciężkie-Jak-Skrzynia-z-Nabojami-Dum-Dum przyklęknął za
rogiem budynku i zawzięcie wecuje nóż rzeźnicki o płyty chodnika, a ty siedzisz tu jak
zamknięty w boksie zdychający wół rasy Hereford, który czeka na dorżnięcie i pokłada w
Bogu wiarę, że zrobią to fachowo. Chyba, żeby golem zza kontuaru wskazał ci boczne
wyjście, jeżeli jest tu boczne wyjście i jeżeli golem nie jest w zmowie z tymi typasami.
Masywne drzwi od ulicy otworzyły się szeroko i do kontuaru podszedł gladiator w
mundurze policjanta ciągnąc za sobą smugę wilgoci i chłodu.
- Jak twoje interesy, Sonata? - zapytał golema.
- Sam nie wiem, co mnie wstrzymuje od zlikwidowania tej budy.
- Ja ci powiem, co. Kalkulacja. Nikt przy zdrowych zmysłach nie przerywa w połowie
eksploatacji złotej żyły.
- Drinka, panie sierżancie? Mam tu coś ekstra.
- Jestem na służbie, Sonata. Daj mi kawy do termosu.
- Już się robi.
Charlie patrzył, jak barman napełnia kawą z ekspresu termos gliny, który swoją
postawą zdawał się jednać szacunek i zaufanie, i kiedy glina pożegnał golema, ruszył za nim
depcząc mu po piętach.
- Panie władzo - wykrztusił na ulicy.
Sierżant odwrócił się do niego z dłonią na kaburze.
- Tak?
- Jestem dziennikarzem z „Dutson Telegraph". Pomyślałem, żeby wdepnąć do tej
knajpy, przepłukać gardło i rozejrzeć się w terenie. Ale pewnym facetom nie spodobał się mój
pomysł.
Stojąc tuż przy żółto-czarnym radiowozie policjant zmierzył Charliego czujnym
wzrokiem z wysokości swoich sześciu stóp i powoli zwiesił luźno ręce.
- Co to za faceci?
- Dwóch z nich nadal siedzi tam, w tej knajpie. Trzeci przyczaił się gdzieś tu i czeka na
mnie z nożem. To pospolite bandziory.
- I co dalej?
- No... Ja przypuszczam, że nie będziecie przyglądać się bezczynnie, jak waszemu
sojusznikowi podrzynają gardło dla paru dolarów.
- Nie - sierżant poruszył się i krople deszczu na daszku jego czapki zabłysły w
neonowym świetle niczym małe diamenty. - Nie będziemy.
- I możecie mi wyświadczyć drobną przysługę?
- Wal, człowieku.
- Naprawdę drobną. Bo ja marzę tylko o tym, żeby cało się wydostać z tej dzielnicy.
Przez boczną szybę policjant zaglądnął do radiowozu.
- Słyszysz, Dennis? - zwrócił się do kierowcy. - Ten obywatel chce się czym prędzej
znaleźć w domu. To jego szczyt marzeń.
- Niektórym ludziom - odrzekł kierowca - niewiele potrzeba do szczęścia, panie
sierżancie.
Sierżant wyprostował plecy i powiedział do Charliego konfidencjonalnie:
- Załatwione. Wsiadaj, sojuszniku.
Rozdział III
- Przyszłam do pana, panie doktorze, tylko ze względu na niego - pani Iacola wskazała
męża, który siedział obok niej i troszeczkę z tyłu. - Molestował mnie o to bez przerwy.
Pięć minut temu zapytana, czy nie woli tej rozmowy odbyć na osobności,
odpowiedziała, że nie, że żąda, by Vic został razem z nią, bo wtedy przekona się wreszcie, że
ona jest całkiem normalna. - Mark Leve roztargnionym wzrokiem błądził po twarzy pani
Iacola, po kruczych, gładkich włosach muskających jej policzki. - Gdzieś już ją widział. A
może pani Iacola była podobna do którejś z jego pacjentek. Mniejsza z tym. I niech będzie tak
jak ona chce. Badanie stanu psychicznego należy przeprowadzić bez osób postronnych,
jednakże przy badaniu somatycznym kobiet przez lekarza mężczyznę powinien asystować
ktoś trzeci; zaleca się, żeby asystę stanowiła dyplomowana pielęgniarka. Pozwala to
lekarzowi uniknąć wnoszonych przeciw niemu fałszywych oskarżeń o czyny nierządne, w
czym celują rozmaite psychopatki. Badanie somatyczne prawdopodobnie okaże się zbędne,
mimo to przydałaby się tutaj jakaś przyzwoitka. Tylko nie któraś z tych wścibskich
pielęgniarek panoszących się w tym domu ponad wszelką miarę. Więc ostatecznie rolę
przyzwoitki może pełnić pan Iacola.
- Ufam, że pan go przekona, panie doktorze. Zadaniem psychologa jest ocena
osobowości badanego, stwierdzenie objawów upośledzenia intelektu i próba wyjaśnienia
mechanizmów psychologicznych leżących u podłoża zaburzeń psychicznych. Jeżeli ta kobieta
ma omany, pomóc jej może wyłącznie psychiatra.
„Podjęcie przez pana przerwanej pracy zawodowej wpłynęłoby dodatnio na
złagodzenie pańskich stresów i afektów negatywnych.”
O.K., przemądrzała siostro Jaye. Przekonamy się, jak ten przypadek wpłynie na
złagodzenie moich afektów negatywnych - Mark Leve nadal patrzył na krucze, gładkie włosy
pani Iacola. - Badanie orientacji autopsychicznej i allopsychicznej możemy sobie darować, bo
pacjentka ma zachowaną pełną świadomość, nie jest splątana ani rozkojarzona, nie obserwuje
się u niej zatamowania ani zaburzeń toku myślenia. Wypadałoby natomiast zebrać garść
danych biograficznych.
- Proszę powiedzieć, pani Iacola, coś o swoich rodzicach, rodzeństwie, o własnej
rodzinie.
- Nie mam niczego do ukrycia, panie doktorze. Moi rodzice...
Z wyszczotkowanych, gładkich i kruczych włosów pacjentki Mark Leve przeniósł.
spojrzenie na okno, po którym wiły się niesforne strużki deszczu.
„Anetto, nie musimy chyba zwlekać z tym ślubem.”
„Cudownie, Mark. Byłoby cudownie, gdyby nie ta pogoda. Chcę, żeby tego dnia
świeciło słońce. Chcę, żeby nasze pożycie od początku do końca było opromienione
słońcem.”
Trzeba było posłuchać rad jej mądrego, aczkolwiek sklerotycznego ojca, i zapakować
ją do drewnianej skrzynki z napisem; KOŚCIÓŁ UNITARIAŃSKI W MIAMI. Na Florydzie
prawie zawsze świeci słońce. Świeci także nad Atlantykiem i Pacyfikiem; z obu tych
oceanów buchająca nieprzerwanie para wodna formuje się w brzemienne nimbostratusy, które
przewrotne wiatry wiejące równocześnie ze wschodu i zachodu stale naganiają nad znękane
miasto Dutson, gdzie chmury w zetknięciu z zimnym powietrzem pozbywają się swojego
brzemienia. Ten radosny transport wody z oceanów na ląd może doprowadzić do potopu,
więc warto pomyśleć o budowie arki, ale tylko na dwie osoby, bo te wszystkie siostry niech
same zadbają o własną skórę i sklecą tratwę z desek podłogowych ganku dla siebie, dla
Dugana i Washmana, tak zwanych wybitnych specjalistów.
- ...niedawno się rozwiodła.
- Hmm. Jak pani uważa, czy długo ona się utrzyma?
- Kto?
- Pogoda. Czy długo utrzyma się ta parszywa pogoda. - Mark Leve zdjął okulary, by je
przetrzeć i nagle oprzytomniał.
Pan Iacola zamachał rękoma.
- A nie mówiłem? - zwrócił się do swojej małżonki. - Nie mówiłem ci, że doktor Leve
stosuje niekonwencjonalne metody?
- Przepraszam, pani Iacola. Przed chwilą wspomniała pani o rozwodzie.
- Czyim, panie doktorze?
- Właśnie to chciałbym ponownie usłyszeć.
Podnieconym wzrokiem Vic Iacola strzelał od swojej żony do Marka Leve, jakby
doszedł do wniosku, że teraz nastąpi jakiś przełom. Zdawał się wyrażać opinię: tu doktorek
cię przyskrzynił, Sandy.
- Pytał mnie pan, panie doktorze, o moje rodzeństwo. Odpowiedziałam, że rozwiodła
się moja siostra, Alexis. Ściślej to on ją rzucił... dla głupiutkiej pokojówki, której zmajstrował
bachora.
- A reszta?
- Reszta?
Mało
co
rozumiejąc
pan
Iacola
z
zachwytem
śledził
przebieg
tego
niekonwencjonalnego badania.
- Reszta pani rodzeństwa.
- Tak jak powiedziałam, panie doktorze, były nas tylko dwie. Ojciec bardzo pragnął
mieć syna, ale po dwóch razach dał za wygraną.
- Hmm.
Lepiej, zdecydowanie lepiej dla tej kobiety by było, gdyby znalazła sobie innego
lekarza. - Mark Leve rozmasował nasadę nosa. - Lekarza, którego stan nerwów nie budzi
obaw, bo nie maltretuje go tabun pielęgniarek, ani specjalista Dugan ani specjalista Washman.
- Jakie ma pani wykształcenie, pani Iacola?
- Skończyłam prywatny college o dobrej reputacji.
- Czy pani pracuje?
- Pracowałam. Przed ślubem. W administracji Drukarni Dziełowej w Saint Paul, w
stanie Minnesota. Poznałam tam Henry'ego, kierownika działu. Jakiś czas byliśmy nawet
zaręczeni, Vic o tym wie. Ale Henry'emu bardziej zależało na Jamesie O'Hara niż na mnie,
więc oddałam mu pierścionek i rozstaliśmy się w zgodzie.
Zaręczyny, pierścionek, a w podtekście zawód miłosny. Dosyć to wszystko
anachroniczne. Ciekawy zbieg okoliczności. - Mark Leve zagłębił rękę w szufladzie, gdzie
trzymał notes, ale zmienił zamiar. - Niewskazane jest zapisywanie wypowiedzi pacjenta w
trakcie wywiadu. Utrudnia ono nawiązanie bliższego kontaktu i u części badanych wywołuje
podejrzliwość.
- Pani Iacola... Jak pani sypia?
- Jak suseł.
- Czy przed zaśnięciem albo po przebudzeniu widuje pani jakieś postacie, może
przedmioty, których nie widzą inni ludzie?
- Nie. - Pani Iacola zachichotała wstydliwie. - Przed zaśnięciem widzę przeważnie
plecy mojego męża, a po obudzeniu - ten koszmarny pejzaż naprzeciwko łóżka. Alexis
wmawia nam, że jest śliczny, ale za nic nie chce go powiesić w swojej sypialni.
- A będąc zupełnie sama, czy nie słyszy pani jakichś hałasów, rozmów?
- Nie, skądże. Nie jestem wariatką.
- Prawidłowo.
To słowo samo mu się wyrwało.
- Dlaczego prawidłowo, panie doktorze? - spytał zaniepokojony pan Iacola.
Dobre pytanie. Ta kobieta jest zrównoważona i sprawna intelektualnie, i jeżeli zdaje
sobie sprawę, że pewne jej przekonania uznawane są przez otoczenie za objawy choroby, w
obecności lekarza może mówić o nich niechętnie, wręcz dysymulować, żeby uniknąć
leczenia. Badanie takich pacjentów to istna katorga, szczególnie gdy są to chorzy z zespołami
paranoidalnymi, gdzie oprócz złudzeń występują omamy i urojenia. Wówczas odróżnienie
złudzeń interpretowanych w sposób urojeniowy od omamów bywa zwykle niemożliwe. Dziś
już klasyczny jest przypadek komunizującej Cicely Spett, u której rozpoznano depresję
reaktywną. Świętej pamięci Vill Formann, psycholog nieprzeciętnego formatu, biedził się nad
tą dziewczyną miesiąc, zanim stwierdził, że cierpi ona na głęboko ukrywane przed bliskimi
urojenia odnoszące i prześladowcze. Tuż przed wystąpieniem u niej pierwszych objawów
ostrej psychozy reaktywnej obejrzała ona serię transmisji telewizyjnych z połączenia dwóch
statków kosmicznych, z załogą amerykańską i radziecką, w ramach eksperymentu „Sojuz-
Apollo", i z ich zespołowego lotu orbitalnego. Vill Formann rozpoczynał w tamtych latach
karierę zawodową. Z eksternalizacji wynikło, jak częstokroć opowiadał, co go wtedy
rozweseliło, że w mniemaniu tej dziewczyny transmisje telewizyjne były sprytnie
zakamuflowaną, przeznaczoną dla szerokiego kręgu odbiorców informacją ostrzegającą
lojalnych obywateli amerykańskich przed agentem Cicely Spett, działającym na rzecz
Rosjan... symptomatyczny objaw. Do protokołu badania załączono wycinek z gazety
opatrzony
nagłówkiem:
BEZPRECEDENSOWY
SUKCES
KOSMONAUTÓW
AMERYKAŃSKICH I RADZIECKICH, pod którym Cicely Spett napisała szminką:
„Przysięgam, że nie mam z tym nic wspólnego". - Trzymając łokcie na poręczach fotela Mark
Leve splótł palce i oparł na nich brodę. - Tytuł w zasadzie niewinny, ale psychopaci w
sytuacjach, zdawałoby się, minimalnie urazowych reagują czasem nadzwyczaj gwałtownie,
niewspółmiernie do działającej przyczyny. Anetta nie jest psychopatką, jest jednak
osobowością schizoidalną o postawie twórczej podobnie jak artyści-prorocy: Cézanne,
Ionesco, Beckett, Van Gogh, Auden, Bernstein, Camus, Kafka, i dopóki nie oswoi się z
życiem w nowych warunkach, tak przecież traumatyzujących, należy chronić ją przed tym
światem niszczącym każdą jednostkę nie mieszczącą się w schemacie. A tu wczoraj siostra
Beetson na polecenie somaterapeuty Washmana przyniosła jej plik gazet, między innymi
ostatni numer „Rapids Post". Zamieszczono w nim dalszy ciąg wyznań tego szaleńca Joe
Avery'ego, który tłustą wersalikową spacją oświadczył: T A K, T O J A I C H
Z A B I J A M,
A L E N I E Z W Ł A S N E J W O L I.
Oczywiście Anetta
natychmiast poprosiła o dostarczenie jej poprzednich numerów i potem całą noc z wypiekami
czytała te chorobliwe wynurzenia, a dzisiaj o szóstej rano zrobiła wszystkim wojskową
pobudką domagając się kawy, bo umyśliła nie odsypiać zarwanej nocy i popracować nad
Oglądem.
„Jakie jest twoje zdanie na ten temat, Mark?" - spytała przy śniadaniu, które składało
się z filiżanki mleka, porcji odżywki dla rekonwalescentów i tylko trzech biszkoptów, co
doktor Dugan skomentował gderliwie i z dezaprobatą. - „On twierdzi, że zabija tych ludzi, bo
ktoś go hipnotyzuje i każe mu mordować.”
„Typowe objawy.”
„Ależ to morderca!"
„Wymysły dziennikarzy.”
„No tak, zapomniałam. Medyczne getto. Wewnątrz - prawa dżungli, na zewnątrz -
bezwzględna zgodność opinii.”
„Nie podzielam opinii Garlanda. Garland przed awansem na stanowisko ordynatora
Kliniki Psychiatrycznej, przez piętnaście lat leczył alkoholików i teraz nawet choroba
Alzheimera myli mu się z zespołem Korsakowa.”
„Więc ten Avery jest poczytamy?"
„To, czy jest on poczytalny czy nie, mogą orzec jedynie biegli sądowi. W każdym
razie jest on psychicznie chory.”
„Ale to on zabija tych ludzi. I wcale nie robi tego w transie hipnotycznym. Nikt go nie
hipnotyzuje. On... to znaczy jego ciało zasypia, a on napada swoje ofiary na planie astralnym.
Pielęgniarze mają go pod nieustannym nadzorem, ani na chwilę nie spuszczają go z oka. Jego
powłoka cielesna zachowuje się poprawnie, dlatego mu nie wierzą. Nikt oprócz mnie. Bo ja
w i e m.”
„Ty nad nami masz tę przewagę, Anetto, że jesteś stworzeniem hipersensytywnym,
receptywnym i współdźwięczącym. Ja jestem tylko lekarzem i to marnym. Joe Avery cierpi
na urojenia winy, co Garland podał do publicznej wiadomości, i na urojenia oddziaływania,
co wynika z wczorajszego artykułu. Te i pozostałe objawy dają typowy obraz kliniczny
zaburzeń psychicznych występujących w schizofrenii paranoidalnej.”
„A jeżeli ta Lois McLian utopi się w wannie, tak jak to zapowiedział Joe Avery?"
- Panie doktorze - odezwała się nieśmiało pani Iacola.
Jej mąż omal nie rzucił się na nią, żeby zasłonić jej usta.
- Nie przeszkadzaj! - syknął. - On już jest na tropie twojej choroby.
- Panie doktorze. Mówił pan i nagle pan umilkł.
- Nie przeszkadzaj!
- Przepraszam. Analizowałem pani odpowiedzi.
- Były nienormalne?
- Jeżeli wolno, pani Iacola, chciałbym zadać pani jeszcze kilka pytań.
Naturalnie.
- Jak układa się wasze pożycie małżeńskie?
- Jesteśmy ze sobą szczęśliwi.
- Ma pani dużo przyjaciół?
- Nie powiedziałabym. Jesteśmy tu dopiero od lipca i nie zdążyliśmy pozawierać
znajomości.
- A pani przyjaciele z Minnesoty?
- To przede wszystkim znajomi męża i nasi dawni sąsiedzi.
- Czy ma pani powodzenie u mężczyzn?
- Chyba nie większe niż inne kobiety w moim wieku.
- Mąż nie jest o panią zazdrosny?
- Nie daję mu powodów.
Urojenia wykreślamy. - Mark Leve patrzył w zadumie na tę oryginalną parę siedzącą
po drugiej stronie biurka. - Chociaż... Wszystkie te odpowiedzi są jak wyuczone na pamięć.
„Nie jest o pana przesadnie zazdrosna?" „Nie ma powodu", odrzekł pan Iacola przedwczoraj.
- Ostatnie pytanie. Kiedy ogląda pani telewizję albo czyta prasę, czy nie ma pani
wrażenia, że niektóre uwagi dotyczą pani osoby?
- Och nie, żałuję.
- Żałuje pani?
- Tak, bo to by mogło być zabawne.
Zza jej pleców, pan Iacola wtrącił niecierpliwie:
- Dlaczego nie powiesz mu o Ossie?
- Zależy ci na tym? Nie tak dawno raczej ci na tym nie zależało.
- Panie doktorze, niech pan ją spyta, kto to jest Ossie, niech pan ją spyta.
Czując przypływ znużenia Mark Leve zapytał:
- Kto to jest ten Ossie?
- Ossie jest naszym synem - odparła pani Iacola.
- Naszym? - Jej mąż pochylił się ku niej. - pierwsze słyszę, żebym miał syna.
- Powiedziałam, że Ossie jest n a s z y m synem, ale nie powiedziałam, że jest
t w o i m, Vic.
- Więc czyim, on jest, na miłość boską, Sandy?
- Mojej siostry i moim. Pan Iacola posłał Markowi Leve spojrzenie, które wyrażało
przekonanie: „oto dowód, że ona ma pitu-pitu", i rad ze swojej przebiegłości spytał
podchwytliwie:
- A która z was go urodziła?
- Już ci to tłumaczyłam, Vic. On się nie urodził w sensie biologicznym. On
p o w s t a ł.
- Powstał. - Tym razem pan Iacola spojrzał na Marka Leve z wyrazem triumfu w
oczach. - I kiedy on p o w s t a ł?
- W sierpniu.
- Od razu jako trzyletni brzdąc?
- To nie jest zupełnie tak. Ossie był już wcześniej, tyle że nie całkiem... no,
zrealizowany.
- Ale od twojego przyjazdu, Sandy, do Dutson...
- Od naszego.
- Co?
- Do Dutson przyjechaliśmy o b o j e.
- O, tak. I wtedy on zrealizował się całkowicie.
- Ja bym z tego nie żartowała, Vic. Niezbadane są wyroki boże.
- Tylko nie szantażuj mnie Bogiem. Lepiej zrób coś, żeby ten malec wyniósł się z tego
domu.
Dotąd Mark Leve przysłuchiwał się biernie szermierce słownej państwa Iacola
traktując tę spontaniczną konfrontację poglądów obojga małżonków jako cenne uzupełnienie
stereotypowego wywiadu lekarskiego. Teraz zmarszczył czoło, usiadł wyprostowany i
zagadnął:
- Chce pan przez to powiedzieć, panie Iacola, że on jednak istnieje?
- Bóg, panie doktorze?
- Dlaczego panu przyszło do głowy, że pytam o Boga?
- A nie pytał pan?
- Pytałem o Ossie.
- Czyżbyśmy przez cały ten czas mówili o kimś innym?
Okazywanie badanemu zniecierpliwienia jest niedopuszczalne. - Mark Leve
zaczerpnął do płuc powietrza.
- Z pańskich słów wynika, że Ossie jednak istnieje. Czy dobrze pana zrozumiałem?
- Tak, dobrze. Nie, nie! - Ręce pana Iacola wykonały zamaszysty taniec. - Owszem, on
istnieje, ale... ale jego nie ma!
- Nie dostrzega pan tu żadnej sprzeczności?
- Sprzeczności? - Pan Iacola opuścił bezwładnie ramiona. - Nie, panie doktorze, ja tego
panu nie wyjaśnię. Pan powinien sam zobaczyć Ossie.
- Vic - zaprotestowała jego żona - nikt ci nie dał takiego upoważnienia. Obiecałeś
Alexis...
- Tej twojej siostrzyczce też by się przydała porada doktora Leve.
- Vic!
- Przepraszam, przepraszam. Ale chyba nie zaprzeczysz, że ona leczyła się u
psychologa?
- Czy to prawda, pani Iacola? - spytał Mark Leve.
- Och, to nie było nic poważnego, panie doktorze.
- Kto ją leczył?
- Ktoś stąd, z Dutson. Siostra niechętnie o tym mówi.
- A... jakie ona nosi nazwisko po swoim mężu?
- Kenyon. Alexis Kenyon.
- Kenyon!
- Czy pan ją zna?
Mark Leve wstał, podszedł do szafki z aktami i wyciągnął kartę choroby Alexis
Kenyon, swojej byłej pacjentki. Studiował tę kartę niezwykle długo - w ocenie pani Iacola.
- O.K. - rzekł w końcu. - Z przyjemnością złożę wizytę pani siostrze, jeżeli pani
pozwoli.
„Marj zmieniła uczesanie, nosi wysokie staniki, a jak maszeruje korytarzem, roztrąca
wszystkich tym swoim dynamicznym tyłkiem" - powiedział Charlie w czerwcu, w „Klubie
Prasy", zanim dostał manii prześladowczej.
- Dynamiczny tyłek. Co to w ogóle znaczy „dynamiczny tyłek"? W jakich warunkach
jest on dynamiczny? Czy tyłek Marj będzie cechować dynamizm, kiedy wyjdzie ona z Działu
Personalnego dzierżąc w swojej wąskiej, silnej dłoni wypowiedzenie na firmowym blankiecie
wraz z tygodniowym wynagrodzeniem i miesięczną rekompensatą? - oto doniosłe pytania
stawiane przez życie każdego dnia.
- Przyjmiesz ich, Dan?
Dan Martin przeniósł uwagę z wewnętrznych rozterek na otaczającą go rzeczywistość.
Najbardziej nieubłagana cząstka tej rzeczywistości znajdowała się w sekretariacie, skąd
szykowała się, by skoczyć mu do gardła. - Nie mam wyboru.
Marj wyszła zostawiając uchylone drzwi, przez które wśliznęła się stara panna Doreen
Thornhill i Jeremy Brown. Fabularyzujący duet.
- Halo, Dan.
- Cześć, Dan
- Witam Dział Literacki.
Jeremy Brown bez zaproszenia rozsiadł się na tapczanie, Doreen Thornhill skromnie
przycupnęła obok niego. I ona zaczęła:
- Są jakieś wiadomości od Lary Castle?
- Lakoniczne - Dan Martin zełgał: nie było żadnych. - Przygotowuje swój własny West
Side Story.
- West Side Story. Przygotowuje. A może by cię zainteresowała g o t o w a Błękitna
rapsodia?
Cóż za esprit, pomyślał Dan, i do tego nie pozbawiony samokrytyki, jako że Błękitna
rapsodia zawiera elementy zapożyczone od różnych autorów, co temu duetowi przytrafia się
nie tak rzadko.
- Chętnie zapoznam się z waszą propozycją na jutrzejszym kolegium.
- Kolegia redakcyjne w „Dutson Telegraph" to odprawy wojskowe. Od marca.
Była to przejrzysta aluzja. Od marca Dan zaczął wartościować teksty produkowane
przez Dział Literacki.
- Od marca zmieniono nam ramówkę.
- Ty, Dan, już za czasów Douglasa Johnstona byłeś nieprzychylnie nastawiony do
inicjatyw podejmowanych przez nasz dział.
Rzeczywiście, w minionym roku parokrotnie powaśnił się ze starym Dogiem o
sensowność tych inicjatyw, które otwarcie skrytykował, mimo że nie znał wtedy zapatrywań
Phelpsa.
„Wściekasz się - odpowiedział mu Douglas Johnston - bo ten reportaż dotyczy ciebie.
A jak piszą o tobie, chciałbyś, żeby między tytułem a inicjałami autora, przy twoim nazwisku
były tylko pochwały, pochlebstwa i superlatywy.”
„Nie miałbym do Doreen pretensji, choćby mnie oszkalowała. Reportaż jest na
przyzwoitym poziomie. Zgadzam się także na ten tytuł: Tropem Dana Martina i na te
pierdoły o więzieniu mnie w filii Centrum Technicznego Wywiadu Lotniczego. Ale po diabła
miesza w tę aferę Niezidentyfikowane Obiekty Latające? To kompromitująca bzdura.”
„Mało co tak podnosi nakład, chłopcze urodzony przed godziną, jak zmasowany atak
UFO.”
„Ja bym ich wszystkich z Działu Literackiego powiesił.”
Była to jedna z wielu sprzeczek, wszakże właśnie ta wryła mu się w pamięć, zwłaszcza
raniące go stwierdzenia Doga: „Wściekasz się, bo ten reportaż dotyczy ciebie" i „Chciałbyś,
żeby przy twoim nazwisku były tylko pochwały, pochlebstwa i superlatywy". Przypomniał
sobie o tym, kiedy czytał Inicjację. Tam także była o nim mowa, ale więcej miejsca Jane
Biorne poświęciła staremu Dogowi, przedstawiając go jako zajadłego erotomana i hedonistę i
skąpiąc mu pochwał, pochlebstw i superlatyw, co człowiekowi pragnącemu uchodzić za
pozbawionego tak powszechnej wady, jaką jest próżność, powinno być obojętne. Może
dlatego, by sprawdzić, na ile manifestowany przez Doga ów brak próżności jest pozą, a na ile
czymś wrodzonym, Dan Martin ciepło wyraził się o Inicjacji na kolegialnej naradzie w
grudniu tamtego roku, wiedząc przy tym doskonale - tak, tak, nie oszukujmy się, doskonale o
tym wiedział - że jego zdanie, w sytuacji gdy stanowisko Douglasa Johnstona jest zagrożone,
ostatecznie zaważy. A może Inicjacją forsował, ponieważ liczył, że konsekwencje jej
opublikowania będą takie jak skutki wybuchu bomby wetkniętej pod stołek starego Doga.
- Doreen ma rację, Dan - wtrącił Brown. - Poprzednie kierownictwo nie taiło, że jesteś
przeciwny reportażom zbeletryzowanym.
„Poprzednie kierownictwo" - Dan powtórzył to w duchu z bolesnym szyderstwem.
- Poprzednie kierownictwo podejmowało decyzje, od których nie było odwołania i na
które nikt... przynajmniej ja nie miałem wpływu. Zresztą plan ramowy przychodzi z góry.
Doreen Thornhill założyła mogę na nogę.
- Ale, Dan, jakiekolwiek są te ramy, pozwalają nam one na pełną swobodę twórczą.
Tak zawsze było. Douglas Johnston nie uznawał metod cenzorskich.
Nieszczęsny Dog nie uznawał żadnych metod za wyjątkiem jednej: „rżnij wszystko, co
się rusza". Jej namiętne stosowanie pochłaniało mu tyle czasu, że nie starczało mu go na
sprawy zawodowe więc bez reszty zdał się na Marj Kenneth. Był stuprocentowym samcem o
niewiarygodnie silnej, apodyktycznej osobowości, i to go zgubiło w myśl starochińskiej
zasady, że autokrata nadużywając przywilejów uzależnia się coraz bardziej od podwładnych,
traci swoje cechy Jang nabierając cech Ing, staje się człowiekiem słabym, niezdolnym do
dalszego sprawowania władzy i w rezultacie z pana przeradza się w niewolnika. Jednakże
Dog nawet w najkrytyczniejszym dla niego momencie, kiedy jeszcze upajał się władzą, lecz
już popadał w zależność od swojej sekretarki - intuicyjnie pojmował tę zasadę, bo raz w
przypływie podchmielonej wylewności powiedział: „Nigdy, Dan, nigdy nie lekceważ głosów
z dołu. I zważaj na żarty. W żartach jest zapowiedź groźby". Fabularyzujący duet nie
żartował, tym bardziej lekceważenie głosów tych dwojga byłoby głupotą.
- Metody cenzorskie, Doreen? Używasz zbyt mocnych określeń. Po prostu zmieniamy
nieco profil pisma. Angielskie potwory, które taplają się w jeziorach, Niezidentyfikowane
Obiekty Latające, zaginione cywilizacje, cmentarzyska mamutów czy zagadki piramid, to
wszystko przestaje pasjonować czytelników i nawet sezon ogórkowy nie usprawiedliwia
zapełniania tym łamów. Czy naprawdę musimy kurczowo się trzymać wyeksploatowanych
historyjek? UFO pod Dutson Jeremy'ego poszło do druku, bo zawierało niepodważalny i
bogaty materiał faktograficzny, ale konkurencyjne tygodniki już od dawna drążą kosmos
wewnętrzny człowieka, co przysparza im nowych prenumeratorów. N a s z y c h
prenumeratorów.
Nieprzemyślanym ruchem ujął odłożoną na skraj biurka teczkę oprawioną w zielony
safian, na którym wytłoczone litery tworzyły napis Mój hipnotyczny ogląd świata, i z
zadowoleniem - jak cymbał kompletny - zakomunikował:
- Mam tu prawie ukończony utwór pani Anetty Blayer. Jest to artystycznie udana
próba wycinkowego naświetlenia zagadnień z dziedziny takich zdolności postrzegania
pozazmysłowego, jakie rzekomo drzemią w każdym z nas...
Zająknął się i urwał przestraszony swoją lekkomyślnością, ponieważ uprzytomnił
sobie nagle, że puścił się na hazardową argumentację, jednak ani Doreen Thornhill, ani
Jeremy Brown nie skorzystali z szansy i nie wytknęli mu, że udostępnia szpalty
protegowanym grafomanom, a odrzuca teksty członków redakcji.
- Przypuszczam, Dan - odrzekła Doreen Thornhill, czerpiąc satysfakcję z faktu, iż ma
w zanadrzu ripostę - przypuszczam, że Zabójca bez winy... taki jest tytuł roboczy tej Błękitnej
Rapsodii... trafi do gustu naszego prenumeratora.
Rany boskie, pomyślał Dan radośnie zdumiony, oni to najwyraźniej przełknęli.
Przełknęli Mój hipnotyczny ogląd świata Anetty Blayer, rany boskie!
- Zabójca bez winy - powiedział z kolei Jeremy Brown - idealnie się mieści w tym
zakresie wyznaczonym przez ciebie. W swojej podskórnej warstwie zgłębia tajniki
psychologicznego mikrokosmosu człowieka.
- Świetnie - wtrącił Dan Martin.
- W naszym utworze - ciągnął Brown - Joe Avery nie jest mordercą działającym z
premedytacją. Bliższy prawdy byłby ten, kto by go nazwał egzekutorem wyznaczonym przez
los. Ale według naszych ocen, czemu daliśmy wyraz w Zabójcy bez winy, jest on
u o s o b i e n i e m s a m e g o p r z e z n a c z e n i a...
Zanosiło się na obszerne streszczenie, więc Dan znowu wtrącił, godząc się z góry na
wszystko, jako że wciąż rozpierała go radość:
- To może być clou de la saison w Serii Niemiłosierdzia. Damy Larze Castle jeszcze
tydzień bądź dwa tygodnie na napisanie reportażu z tej Kliniki, znajdziemy środki, żeby ją
zmusić do przygotowania tego materiału, po czym oba utwory, wasz i jej, wsadzimy w jeden
numer. Fikcja literacka i dokumentacja faktograficzna. Jedno wzbogacać będzie drugie.
- A jeżeli Lara Castle nawali?
- Wtedy uruchomimy Charliego. Ty, Jeremy, tym się zajmiesz.
Jeremy Brown z powątpiewaniem pokręcił głową.
- Charlie na to nie pójdzie.
- Nie galopuj, Dan - powiedziała Doreen Thornhill. - Odnoszę wrażenie, że ty
zamierzasz puścić Zabójcę tylko w zestawieniu z innym tekstem, tak jakby nasz nie mógł
funkcjonować na łamach samodzielnie.
- Przepraszam, źle to sformułowałem. Oczywiście, że Zabójca bez winy może iść do
produkcji niezależnie od reportażu Lary Castle. - Dan był gotów na wszelkie ustępstwa, byle
nie wywołać zadrażnień po dopiero co osiągniętym sukcesie. - Chodziło mi o eksperyment,
różnorodność.
- Może ustalimy konkretny termin?
- Proszę. Wasz Zabójca pasowałby jak ulał do wydania bożonarodzeniowego, ale wam
się śpieszy. Osobiście proponuję dać go w numerze przedświątecznym.
- Numer przedświąteczny - Doreen Thornhill energicznie dźwignęła z tapczanu swoje
pięćdziesięciotrzyletnie ciało. - Mam nadzieję, że nic takiego nie wyskoczy ci w
międzyczasie, żeby Zabójca w ostatniej chwili wyleciał z numeru.
- Zabójca ma bezwzględną preferencję.
- Tak z nami rozmawiaj.
Było to protekcjonalne, spłynęło jednak po Danie Martinie, który po wyjściu duetu
fabularyzującego zapadł w błogostan. Ze stanu tego brutalnie wyrwała go Marj - „nosi
wysokie staniki, a jak maszeruje korytarzem, roztrąca wszystkich tym swoim dynamicznym
tyłkiem" - oznajmiając mu za pośrednictwem interfonu, że od kwadransa czeka na linii
Vincent Sherwood.
- Ani nie chciał słyszeć, kiedy go poprosiłam, żeby zadzwonił za kilkanaście minut.
Powiedział, że wtedy już cię nie będzie w redakcji.
- Cholerny wesołek - Dan popatrzył na mikrofon jak na szczura w zatrzaśniętych
szczękach stalowej łapki. - No to łącz.
Nieomal ujrzał Vince'a: opalonego, z tym jego białym, leciutkim wąsem i ze
szmaragdową apaszką na szyi - jak w czerwcu, w „Gniadoszu".
- Wygrałem główny los na loterii, Dan - usłyszał głos, w którym brzmiał uśmiech. - Po
czterech miesiącach uzyskałem u ciebie audiencję.
- Sam rozumiesz. Vince, redagowanie takiego tygodnika pochłania mnóstwo czasu.
- Rozumiem, a jakże. Dlatego postaram się zabrać ci go możliwie najmniej. Tego
czasu. Mam przed sobą kartkę od ciebie. „Vince, pani Cheryl Gutwirth przekonała mnie,
żebym porozmawiał z tobą na temat Douglasa Johnstona. Gratuluję ci tej sojuszniczki. Daj mi
przez nią znać, kiedy się zobaczymy, Dan.” Niniejszym to robię. Daję ci znać, że możemy się
spotkać nawet dzisiaj. Zjemy razem lunch. O ile cię to obchodzi, Cheryl dostała się do
Giorbruna poza kolejnością, a nazajutrz przyszła do mnie do domu i zamiast
konwencjonalnego „Halo, Vince", od razu zdjęła majtki. Katamneza wykazała, że ta forma
przywitania weszła jej w nawyk.
Twarz Vincenta Sherwooda rozpłynęła się fragment po fragmencie, razem ze
szmaragdową apaszką, i jej miejsce zajęła w wyobraźni Dana Martina postać blondynki w
opiętej bluzce z dzianiny i w kwiecistej spódnicy; postać młodej kobiety o wyglądzie wampa.
- A nowotwór?
- Zniknął. Wiesz, Dan, niedawno czytałem o zawodowej niepłodności prostytutek. To
wynika z nadmiernej liczby inseminacji. Ich gruczoły wytwarzają jakieś przeciwciała
antyspermatyczne. Cheryl tak się teraz cieszy życiem, że będzie niepłodna jeszcze przez
siedem następnych wcieleń.
Dan Martin wyłowił papierosa ze sponiewieranej paczki.
Idiota - pomyślał - drugi Douglas Johnston, niech go szlag. Jak to powiedział Phelps?
„Dog w swoim gabinecie może ciachać wszystko, co mu wpadnie w ręce...” Marj
Kenneth była osobistą sekretarką tego samca, ale czy on ją miał? Czy - kiedy zaczęła u niego
pracować - też zmieniła uczesanie i staniki i roztrącała swoim dynamicznym tyłkiem ludzi na
korytarzach?
- W każdym razie ja, Dan, zrobiłem co do mnie należało. Teraz twój ruch.
- Nie ponaglaj mnie, Vince. Wiele okoliczności poprzedzających zwolnienie Douglasa
Johnstona do dzisiaj nie zostało wyjaśnionych. Chyba nie usatysfakcjonują cię niesprawdzone
pogłoski.
Vincent Sherwood roześmiał się cicho.
- Ja mam naturę szachisty. Ale wartość twoich akcji systematycznie maleje. Pod
koniec roku będziesz ich musiał mieć dwukrotnie więcej niż na początku. Sprawa Douglasa
Johnstona powoli się dezaktualizuje. Z tygodnia na tydzień traci swoją atrakcyjność.
Daj się wytapetować, poradził mu w duchu Dan, a do mikrofonu powiedział
mrukliwie:
- Zadzwonię do ciebie po świętach.
- Wspaniale - odrzekł Vincent Sherwood ze śmiechem. - Wracam teraz do domu. Nad
biurkiem powieszę kalendarz i od dzisiaj zaczynam skreślać dni. Będzie to kalendarz na
dziesięć lat.
I wyłączył się tak prędko, że propozycja Dana, by ów kalendarz ścienny Vince zwinął
w rulon i wetknął sobie na sztorc pod ogon, trafiła w próżnię.
Vincent Sherwood od stycznia usiłował wydębić od niego informację, kto i dlaczego
wyrzucił starego Doga za burtę. Przyczyn, dla których Douglas Johnston usunięty został z
„Dutson Telegraph" było co niemiara i wszystkie dostatecznie tajemnicze, by w nie nie
wnikać. Ale jednocześnie Dan Martin miał w stosunku do Vincenta Sherwooda dług
wdzięczności - honorowy i zawodowy. I przy tym czuł się zobowiązany do jego spłaty. Więc
czy w tej sytuacji nie lepiej by było zasnąć przykładem Ripa Van Winkle'a i po dwudziestu
latach obudzić się w innym, pozbawionym problemów świecie?
Lois Mc Lian, pracownica personelu pomocniczego, nie żyje. Zginęła tak jak to
przepowiedział Joe Avery na łamach „Rapids Post" - doniosła z dumą i megalomanią
redakcja tego dziennika.
Przez te miesiące zawsze, ilekroć umierał ktoś w Klinice Psychiatrycznej Miłosierdzia,
przyszłość odsłaniała się na chwilę i Lara Castle mogła ujrzeć kolejną ofiarę. Tym razem
przyszłe zdarzenia zasnuwał przed nią mrok nie do przebicia, nie do przeniknięcia. A „Herald
Traveler" niespodziewanie zamilkł. Przedtem rzadko podawał szczegóły mających nastąpić
zgonów; w drukowanych odcinkach Obnażania przyszłości więcej niż faktów było
komentarzy tak dwuznacznych jak proroctwa Sybilli Kumańskiej, lecz komentarze te
pobudzały i uwrażliwiały intuicję Lary. Teraz, gdy w miejscu nowego odcinka zamieszczono
lakoniczną notatkę, że z przyczyn niezależnych od redakcji wstrzymuje się publikowanie
Obnażania przyszłości, Lara skazana była na błądzenie po omacku.
W lutowym numerze „Herald Traveler" ogłosił, że poszczególne odcinki „ukazywać
się będą z dwu-trzytygodniowym wyprzedzeniem w stosunku do czekającego nas biegu
wypadków". Dziś miały przedstawiać już wypadki z pierwszej dekady listopada, kiedy
redakcja włamała u spodu kolumny tę notatkę o zawieszeniu drukowania dzieła Stefanie
Tayson. Na Larę Castle spadło to jak nieszczęście. Oprócz blokady jej możliwości odbioru
obrazów prekognitywnych nastąpiła oto blokada informacji w łańcuchu: broszury Obnażania
przyszłości - profesor Morris Hyde - redaktorzy i korektorzy „Herald Traveler" - drukarnia -
cenzura - szpalty tygodnika. Które z ogniw tego łańcucha puściło? - Lara wahała się krótko.
Hyde.
W przekonaniu tym utwierdzały ją resztki intuicji, te resztki, za których
pośrednictwem wyczuwała - mimo mroku zasnuwającego przed nią przyszłość - że po Lois
McLian kolej przyjdzie na... nie, nie na krępego mężczyznę około czterdziestki - jak sądziła -
lecz na dwie kobiety. Obie zginą równocześnie i ta ofiara przerwie serię tragicznych zejść -
zobaczyła to doznawszy sekundowego olśnienia w momencie, gdy parę mil od jej
apartamentu, w Klinice Psychiatrycznej Miłosierdzia, na Oddziale Kobiecym konała w
wannie Lois McLian, pracownica personelu pomocniczego. Nie ulegało wątpliwości, że
śmierć zabierze te kobiety niebawem, na początku listopada. Poza tym nie wiedziała o nich
niczego, żadnych danych nie znalazła też w udostępnionych czytelnikom odcinkach dzieła
Stefanie Tayson - co ją specjalnie nie zdziwiło, gdyż „Herald Traveler" dokonywał
dowolnych skrótów i skreśleń według własnego widzimisię.
Rozmyślała teraz o tym wszystkim stojąc przy oknie. Niebo zamknęło się nad miastem
jak zawilgocone betonowe sklepienie, z którego kapały brudne krople; przyniesione tutaj na
tacy śniadanie było nietknięte, a telefon brzęczał od dobrej minuty. Dawniej, może jeszcze
tydzień temu, wystarczyłoby jej skupić uwagę na aparacie, żeby odgadnąć, kto do niej dzwoni
i w jakiej sprawie. Tak, dawniej. Ale, droga Stefanie, czy w tym wypadku naprawdę
potrzebne nam są do tego celu nadzwyczajne zdolności paranormalne? Centrala
międzymiastowa ma dla nas niepomyślne wieści - wskazuje na to sama logika zdarzeń.
Podchodząc do telefonu Lara wzięła ze stolika szklankę z sokiem pomarańczowym.
- Halo?
- Zamawiana była rozmowa z Schenectady, stan Nowy Jork? - spytała telefonistka.
Prawda, Stefanie?
- Tak.
- Numer nie odpowiada. Czy pani czeka?
Wskazywała na to sama logika zdarzeń.
- Rezygnuję.
Odłożywszy słuchawkę usiadła na łóżku popijając sok. Jednak Morris Hyde był tym
ogniwem, które puściło w łańcuchu informacji. Dlaczego? Czy istotnie z obawy przed
wywarciem na jej postępowanie wpływu?
„Numer nie odpowiada.”
Bo Hyde domyślał się, że ona po przeczytaniu tej notatki w „Herald Traveler" będzie
do niego dzwonić, więc tchórzliwie wyłączył telefon, żeby się odgrodzić od jej pytań i żeby
Seth nie wypaplał jej czegoś nieopatrznie.
Tak jak w pierwszym dniu pobytu w Dutson raptem poczuła się opuszczona,
zapomniana i zdana na własne siły. I nikogo w tym mieście nie obchodziła jej frustracja,
bezradność i samotność. A przecież w całej bez mała literaturze anglosaskiej, Stefanie, pełno
jest różnych facetów, którzy zjawiają się w stosownej porze u różnych samotnych facetek i
wołają od progu: „Hej, ślicznotko, jakie masz plany na dzisiejszy wieczór?"
Jej nic takiego nigdy się nie przytrafiło, mimo że bywały dni, kiedy hołdując swojej
naczelnej zasadzie równości pragnęła stać się skrajnym przeciwieństwem starożytnych
westalek i na jedno skinienie dać się zamurować żywcem. Czy to nie Mika Waltari
powiedział, że w życiu kobiety zdarzają się chwile łaskawe nawet dla zwykłego poganiacza
mułów?
Ostatecznie mógłby to być jej mąż, z którym łączył ją tylko perfekcyjnie opanowany,
mechaniczny seks.
Ostatecznie mógł to być także windziarz. Choćby później miała czuć się podobnie jak
ta uwiedziona „piękna pani" z Ziemi jałowej Eliota, po wyjściu jej kochanka, urzędnika z
czyrakami.
Postawiła obok telefonu szklankę z niedopitym sokiem, wstała i poszła do łazienki,
gdzie zdjęła bieliznę i odkręciła kurki. Trzymając w ręku sitko natrysku zaczęła spłukiwać
ciało gorącą wodą. Nieoczekiwanie przypomniały jej się mgliście słowa Merkucja z II aktu
Romea i Julii Shakespeara, gdy ostre strumyczki wody spływały...
...na jej oczy roziskrzone
na jej usta rozchylone,
na jej stopy gorące,
na strzeliste nogi,
i uda jej drżące
- wraz z przyległościami...
To nie ona, to Art drżał, dopóki w nią nie wszedł, aż bez opamiętania leciała mu w
ramiona.
Art.
Przeniknęło ją ciepło, mięśnie jej zwiotczały i tylko kurczyła palce u stóp. To wciąż
nowe odkrywanie lądu odkrytego już u zarania dziejów i odkrywanego już setki i tysiące razy.
I ten moment wchodzenia, który nami wstrząsa i jest w nim wiele z cudu.
Usiadła na plastykowej kratownicy pokrywającej posadzkę, mocno ściskając uchwyt
sitka, z którego tryskała woda. Plecami oparła się o nagrzaną glazurę.
I ten napis w wykopaliskach pompejańskich, na ścianie sypialni odgrzebanej spod
wulkanicznego popiołu: „Wkładaj powoli", i Art z początku popędliwy i nieopanowany, a po
ślubie taki drażniąco powściągliwy z tą swoją przekorną opieszałością, podczas gdy ona pod
nim szukała go i szukała, i to stawało się nie-do-zniesienia, tak że zaczynała krzyczeć i wtedy
Art wchodził w nią...
Wchodził w nią ze zmysłowym wyrafinowaniem, a ona gryzła jego brązowo-czarną
skórę i szeptała, żeby czas się zatrzymał, chociaż każda chwila zbliżała ją do zbawienia.
Przesunęła dłoń po brzuchu.
O Boże.
I to zalane słońcem wzgórze, na którym zawsze stoi naga pośród soczystej, gęstej
trawy sięgającej jej do piersi, trawy rozkołysanej jak cymofanowa woda w lagunie, i ciepły
prąd powietrza, który w nią wpływa i wypełnia jej biodra, rozszerza się na całe jej ciało, aż
czuje, że ziemia umyka spod jej stóp. I ta fala gorąca, która porywa ją do góry, wyżej i wyżej
ku niebu, gdzie wszystko zdaje się pulsować, gdzie szybuje swobodnie w słońcu i gdzie
roztapia się w przestrzeni tak szlachetnej jak płynny szafir.
Otworzyła oczy. Sitko leżało na posadzce i woda tryskała z niego w zagłębienie pod
jej prawym kolanem. Plecy miała zdrętwiałe, a kratownica wpijała się w jej pośladki. Wstała
niepewnie i ociężale i zakręciła krany. Wytarła się byle jak, włożyła płaszcz kąpielowy, a
potem przygnębiona i rozbita powlokła się do sypialni i usiadła na łóżku. Przez chwilę
wodziła palcem po klawiszach aparatu telefonicznego, wreszcie z oporami wybrała numer
sekretariatu „Dutson Telegraph".
- Halo, Marj.
- Halo. O, cześć Lara. Mam biec po papier toaletowy?
- Co?
- Och, nic.
- Nie rozumiem.
- To był żart.
- Żart?
- Myślałam o tym twoim reportażu, od którego mamy tutaj wszyscy dostać
niestrawności z wrażenia.
- Ach, żart. - Lara włożyła do ust palec wskazujący i zaczęła skubać zębami skórkę
przy paznokciu. - Słuchaj no, Marj. Zawiadom, proszę, Dana, że w przyszłym tygodniu pójdę
tam. Do tej Kliniki. Do Kliniki Psychiatrycznej Miłosierdzia. Prosto na Oddział Kobiecy.
Uspokój się, chłopie, on zaraz tu będzie.
Charlie siedział na taborecie, przy drzwiach wejściowych obitych kuloodporną blachą i
nadsłuchiwał znajomego zgrzytania jadącej windy. Siedział tak od godziny zaciskając zęby,
bo go mdliło, i ze wszystkich sił starał się opanować drżenie, co powodowało, że zlewał go
lepki pot. Wczoraj Ives, wyrachowany żółtodziób, dorastający syn tych żabojadów
mieszkających po sąsiedzku, przyniósł mu tylko jedną butelkę, chociaż dostał na dwie, i
nawet nie miał zamiaru się wytłumaczyć, co zrobił z resztą forsy, no i Charlie był niedopity, a
od dzisiaj wzdrygał się na każdy hałas, miotało nim po mieszkaniu i nie mógł się skupić na
niczym, mimo że łykał jakieś tabletki na uspokojenie, które mu zostały z kuracji odwykowej
(„Doktor Wilcox mógłby przyjechać i rzucić na ciebie okiem". No. I przyjechałby z dwoma
drabami w granatowych kitlach, oni też rzuciliby na człowieka okiem i człowiek aniby się
obejrzał, jak by mu te utrupiacze konowały wręczyły klucze do Bram Niebieskich).
To był szczęśliwy pomysł, żeby z Ivesa zrobić pośrednika (zanim Ives, mały żabojad,
wyrachowany żółtodziób nie stał się jeszcze bardziej wyrachowanym żółtodziobem). Ten
pomysł powziął Charlie tamtego wieczoru, jak gliny cudownym trafem zajechały radiowozem
pod „Młyn Zbożowy" i zawiozły go stamtąd do domu ratując mu życie. Ledwo się znalazł za
swoimi ukochanymi drzwiami, za kuloodporną blachą, owładnęła nim niema rozpacz.
Uprzytomnił sobie, że jedyny, jaki mu pozostał pewny punkt zaopatrzenia przestał być
pewnym punktem zaopatrzenia, bo został zajęty przez różnej maści typasów wecujących noże
rzeźnickie o płyty chodnika.
Gdzieś na wyspie Puerto Rico istnieje ośrodek szkoleniowy, w którym ochotnicy
werbowani spośród kryminalistów zdobywają umiejętność pedantycznego wecowania noży
rzeźnickich o płyty chodnika i po trzyletnim kursie teoretycznym połączonym ze staranną,
dogłębną praktyką, po zdaniu obostrzonych egzaminów, translokowani są do różnych
rejonów kraju, żeby w środowiskach niewygodnych dla ich mocodawców, opierając się na
zdobytym doświadczeniu, ścielili swoją drogę zgrabnie poderżniętymi gardłami. Jedną z
takich grup (jakiś z tej grupy ma spojrzenie ciężkie niczym skrzynia z nabojami dum-dum,
następny ma oczy przypominające łebki zapalników do min przeciwpiechotnych, trzeci - jak
gdyby od urodzenia wpatrywał się nimi w tarcze strzelnicze) umieszczono w Dutson (Jezu, co
się dzieje z tym wyrachowanym żabojadem Ivesem), żeby wyprawić do przodków niejakiego
Charliego Prestona, który nic nie zawinił żadnym zawszonym Portorykańczykom.
Tylko że, bracie, to nie jest robota Portorykańczyków. Ani nawet „zorganizowanej
przestępczości" (zamiast „mafia" pisz „zorganizowana przestępczość", na litość boską,
Charlie - tak sobie życzy Dan, ten idiota niedowiarek). Toteż dżentelmeni: Paolo, Franco,
Piero czy Armando nie mają z tym nic wspólnego. To jest robota WASP, a to są dopiero
podłe i zawzięte skurwysyny, jak zagną na kogoś parol. Dobrze ich opisał Norman Mailer.
Wszyscy oni są jednakowo nienagannie ubrani, mają proste krótko ostrzyżone włosy, noszą
okulary w ciemnych rogowych oprawach i są najbardziej drakońskim, barbarzyńsko
postępowym i wywrotowym wobec tradycji plemieniem na naszym globie.
Przychodzą oni na świat gdzieś na Środkowym Zachodzie. W jednym z tamtejszych
miast, za żelbetowym murem, na którym wisi tabliczka ze skromnym napisem: Instytut
Biofizyki, znajduje się taśma hybrydyzacyjna. Dostarczane są tutaj gamety pobrane od
dojrzałych płciowo Waspów i kojarzy się je według ustalonego ściśle programu. Powstałe w
ten sposób zygoty trafiają do inkubatorów i hodowane są w cieplarnianych warunkach, na
pożywce z dodatkiem genów decydujących o pragmatyzmie, radykalizmie i bezwzględności i
naszpikowanej koncentratem genetycznym stanowiącym o lojalności, zamiłowaniu do
posłuszeństwa i porządku. Niezależnie od programu ogólnego konkretne embriony kodowane
są indywidualnie. Dwadzieścia do trzydziestu lat temu w paru z nich zakodowano nienawiść
do Charliego Prestona, który mieszka w Dutson, zaczyna właśnie pisywać felietony do
miejscowego tygodnika, i którego jedyną winą jest to, że się w ogóle urodził. Zakodowano w
nich wtedy nienawiść i niepohamowaną żądzę mordu i teraz ta tląca się w ich sercach
nienawiść i żądza zapłonęły gwałtownym, nienasyconym płomieniem... Ale to poetyckie, cha,
cha.
Dlatego mały żabojad Ives tak wybornie nadaje się na pośrednika. Bo gdyby się
chciało normalnie, po ludzku, zamówić telefonicznie butelkę whisky, to owszem, posłaniec z
delikatesów dostarczyłby gustownie zawiązaną przesyłkę, ale jej rozpakować raczej by się nie
odważył. Wolałby - jeżeliby miał nagłe umrzeć - żeby jego szczątków nie zdrapywano
szpachlą z sufitu. Ives jest pewniak (tylko co się dzieje z tym wyrachowanym żółtodziobem).
Waspy się nim nie interesują, nie wiedzą nawet o jego istnieniu i na myśl im nie przyjdzie,
żeby go przekupić. Są tak zaprogramowani, że całą mokrą robotę wzięli na siebie i nie ustaną,
dopóki jej nie wykonają własnymi siłami. Waspy to są dopiero podłe i zawzięte skurwysyny.
W porządku, po co te nerwy. Ives zaraz tu będzie.
Dan Martin, chłopie, powinien znaleźć się na twoim miejscu. Może by wtedy
przejaśniło się w tym jego hebesowskim łbie. Rano telefonował Jeremy Brown i znów
narzekał, że ten niedowiarek permanentnie (Dan przepada za taką terminologią) gnoi jego
teksty i że omal nie odrzucił mu Zabójcy bez winy, którego Jerry napisał do spółki z Doreen
Thornhill.
„Charlie" - żalił się - może ani ja, ani Doreen nie jesteśmy krytyczni, ale Steve
MacCormack powiedział, że to niebanalna rzecz, a wiesz, jaki on jest wymagający i oględny.”
„Bo to j e s t dobre. Czytałem te wyjątki, które mi przysłałeś. Ja myślę, że wy za
bardzo pozwalacie mu się wtrącać w zagadnienia waszego działu. Na kształt literacki pisma
powinniście mieć taki sam wpływ jak on. Przypomnijcie mu o tym na kolegium.”
„On się zasłaniał planem ramowym. Przychodzi z góry - tak mówił. Nikt z nas nie lubi
stawiać sprawy na ostrzu noża, wiesz.”
„Ale w te ramy, Jerry, można wtłoczyć Mękę Pańską, przemówienie prezydenta,
referat o biologii molekularnej i na dodatek zdjęcie psiego cmentarza ze Statuą Wolności
pośrodku - dla urozmaicenia.”
„To samo powiedziała mu Doreen.”
„A on?"
„Ugiął się. Wpadł we własne sidła. Zaczął nam wstawiać gadkę o nowych trendach
literackich, rozumiesz: kosmos wewnętrzny, hipnoza, spostrzeganie pozazmysłowe i tak dalej,
I wtedy Doreen powiedziała mu, że on nam opowiada naszego Zabójcę. Zamurowało go,
mówię ci. Nie miał wyjścia.”
(Jezu, czy ten żabojad poleciał po te butelki do Vichy w Burbonii?)
Kosmos wewnętrzny. No. Twój kosmos wewnętrzny, bracie, to „ciemność nad
przepaścią" (Genezis) albo: „ciemność wypełniająca bezgraniczną wszystkość", („Księga
Dzjan", około 80 000 lat przed Chrystusem), w której aż się kłębi od rozmaitych drabów,
typasów, najemników i terrorystów. Z nożami, granatami i bronią maszynową poruszają się
oni w tej lodowatej, nieprzejrzanej, mrocznej przestrzeni przeczesując ją wzdłuż i wszerz, z
południa na północ, ze wschodu na zachód, po łukach i cięciwach, a ich dudniące kroki budzą
echo „gdzie-jest-Charlie, gdzie-jest-Charlie, gdzie-jest-Charlie". Są tam także rozpędzone
furgonetki i kolumny samochodów osobowych marki Oldsmobile (model zeszłoroczny) z
silnikami wyjącymi na najwyższych obrotach, miny przeciwpiechotne i chlupoczące kałuże
potu, i całą tę przestrzeń raz po raz przenika wszechogarniające dygotanie, przy czym z
odległych sfer dobiega szczęk wecowanych noży, huk eksplodujących bomb, trzask płomieni
i napływają miazmaty gnijących szczątków organicznych.
Ale Dan nie wpadł we własne sidła, Jerry. Jego ględzenie o nowych trendach
literackich, o kosmosie wewnętrznym, nie było zasłoną dymną. On to mówił na serio, bo
zidiociał jak dziewięćdziesięcioośmioletnia ciotka Ysabell nad kabałą. Idiocieć zaczął od
czerwca, od swojego ostatniego widzenia z Samuelem Jenkinsem w miejskim więzieniu.
Wrócił wtedy do redakcji podniecony niczym portowa dziwka na widok wysadzonej na brzeg
dywizji desantu morskiego i od razu zamknął się u siebie w gabinecie, nikogo nie przyjmował
przez godzinę, później bez celu łaził po pokojach i patrzył na ludzi jakby ich nie poznawał, a
nagabnięty przez Halldena (Dział Miejski) o najnowsze wiadomości z Kliniki profesora
Henna, skąd nagle przerwano transmisję telewizyjną (po przybyciu tam Giorbruna napierająca
tłuszcza poprzewracała kamery i zdemolowała urządzenia nadawcze), "burknął: „To piramida
parapsychologicznych banialuków" i poszedł do diabła.
Wiadomo, o czym można rozmawiać z Jenkinsem i z jaką łatwością ten ezoteryk
zjednuje sobie zwolenników. „Piramidą parapsychologicznych banialuków" Dan nazwał idee
Jenkinsa, ale już w lipcowym numerze zamieścił przedrukowaną z podejrzanego szkockiego
miesięcznika horror story pod tytułem: Odwet z minionej ery (Jeremy Brown z tym numerem
chodził od działu do działu i mając łzy w oczach każdemu, kto chciał go słuchać, skarżył się
na niesprawiedliwość wołającą o pomstę do nieba), a w sierpniu jedno całe wydanie „Dutson
Telegraph" poświęcił hipnozie.
Winda zgrzytnęła gdzieś poniżej i Charliemu na ten krzepiący go nadzieją dźwięk
mocniej zabiło rozkołatane serce. Skurczony przy drzwiach rozprostował plecy i odkleił
spocone półdupki od obitego dermą taboretu.
W porządku. To niewątpliwie mały żabojad Ives czołga się tutaj z torbą, w której jak
chordofon cicho podzwania obiecująca kres udręki zawartość. Bo jeżeli ten wyrachowany
żółtodziób by zawiódł...
Bo jeżeli Ives by zawiódł, pozostałoby ci, chłopie, powiedzieć sobie wyraźnie, że masz
przed sobą tylko jedno wyjście. Że trzeba się na nie zdecydować i niech już raz będzie koniec.
Rozdział IV
- Od tamtej pory nie daje znaku życia.
- A ty? Nie przyszło ci do głowy, żeby do niej zadzwonić?
Marj stała na progu jego gabinetu, z ręką na klamce.
- Coś takiego p r z y s z ł o mi do głowy. Ale z Larą nie można się połączyć. Ona
albo nie odbiera telefonów, albo wyniosła się z hotelu.
Zwolniła pokój?
- Nie, sprawdziłam to.
- I oczywiście dzwoniłaś do Kliniki?
- Tak. Dotąd nikt z „Dutson Telegraph" nie zainteresował się tym, co się u nich dzieje.
Nawet ich to dziwiło.
- Rozumiem. Dziękuję ci, Marj. Sekretarka wycofała się z gabinetu, a Dan patrząc na
jej wysmukłe łydki i posągową, ruchliwą talię wspomniał młodego człowieka w
nieprzemakalnym płaszczu, Texa-czy-jak-mu-tam, który łakomym wzrokiem pożerał
rozkołysane biodra Marj, kiedy szła ona do telefonu, by wezwać tutaj Olivię Kemp. Ten
cholerny młodzian gapił się wtedy na jej dynamiczny tyłek, jakby to było dojrzałe, soczyste
jabłko zerwane w jego własnym sadzie i jakby kombinował, z której strony do niego się
dobrać.
Za otwartymi drzwiami rozległ się szelest przekładanych papierów. Dan wstał z fotela
i niespiesznie wszedł do sekretariatu.
- Więc dzwoniłaś do Kliniki - powiedział z aktorską zadumą.
- Tak - odparła Marj znad kartek maszynopisu.
- I zapytałaś ich, czy nie ma tam kogoś od nas?
- Mniej więcej o to ich zapytałam.
- Zapytałaś ich, czy nie ma tam Lary Castle, reporterki z „Dutson Telegraph".
- No, chyba tak to sformułowałam.
- Ale nie zapytałaś ich, czy nie ma tam p a c j e n t k i o nazwisku Lara Castle.
Marj ściągnęła wargi.
- Tak - odrzekła ze skruchą - to rzeczywiście n i e p r z y s z ł o mi do głowy.
Rozglądając się po sekretariacie Dan Martin stwierdził, że brak w nim parasolki, która
suszyła się tu każdego dnia, i przypomniał sobie, że wczoraj wieczorem nareszcie przestała
padać ta zatracona mżawka, a na dzisiaj synoptycy zapowiedzieli stopniowe rozpogodzenie.
- Natychmiast to naprawię, Dan.
- Drobiazg. Sam się tym zajmę.
W gabinecie nalał do szklaneczki brandy i stojąc przy barku rozważał, czy naprawdę
ma ochotę sam się tym zająć, zwłaszcza że zaprzątało go coś ważniejszego; to coś od szeregu
dni zagracało mu biurko - niedokończone arcydzieło Anetty Blayer: Mój hipnotyczny ogląd
świata.
Stanowczych sprzeciwów - myślał - Dział Literacki prawdopodobnie nie będzie
zgłaszał, oni to jakoś przełknęli. Poszli na kompromis: publikujemy Zabójcę bez winy, ale
publikujemy także Ogląd Anetty Blayer. Niebezpieczeństwo zagraża skądinąd.
- Dan.
Marj wsunęła się do gabinetu i oparła o ścianę, trzymając kciuk lewej dłoni zaczepiony
o miękki pasek wąskiej spódnicy marengo podkreślającej wiotkość jej seksownej talii, która
mogłaby się stać przedmiotem zazdrości niejednej siedemnastolatki.
- Dan. Chciałam ci powiedzieć wcześniej. Dzisiaj, kiedy miałeś konferencję, znowu
telefonował Pad Corn. Nie był taki agresywny jak przedtem. Radził ci kupić nową
szczoteczkę do zębów i przygotować wszystkie te rzeczy, które mogą ci się przydać w
więzieniu.
- Cholerny wesołek - mruknął Dan i pomyślał, że tym samym komplementem obdarzył
niedawno Vincenta Sherwooda.
Właśnie z tej strony zagraża to niebezpieczeństwo. Nie, nie ze strony Vince'a, Vince to
odrębny problem; niebezpieczeństwo zagraża ze strony Pada Corna, ze strony Cornów i
Sorettów. Ogłoszenie drukiem rękopisu Anetty Blayer, a w konsekwencji - wywleczenie
tamtej afery z Jane Biorne, może zaognić całą sprawę.
Wszakże może też przynieść odwrotne, pomyślne skutki.
W połowie lutego, tuż po tym, jak „Dutson Telegraph" zamieścił Inicjację, do redakcji
nadszedł list napisany pulchną i pewnie bogato upierścienioną ręką pani Prunelly Webb.
„Drogi Redaktorze!
Prawdziwie wstrząśnięta słowo daję przeczytałam tę wzruszającą historię panienki
Jane Biorne. To najprawdziwsza prawda nie żaden wymysł prawda panie redaktorze? Mój
małżonek mnie to potwierdził. Ja mu wierzę, bo on jest dobrze zorientowany we wszystkim i
w polityce i wierzę panu także. Ja myślę że pan im tego nie przepuści płazem tym niedobrym
mordercom i zwyrodnialcom! a jak mówię morderca to mam na myśli tego kapitana Soretta i
tego sierżanta Corna z tej wyspy którzy niegodziwie popełnili samobójstwo żeby nie dosięgło
ich Prawo! I myślę że pan będzie pisał i pisał panie redaktorze aż nasze Władze coś
przedsięwzią, bo nie może im to pójść bezkarnie, a ja będę pana popierać ze wszystkich sił
swoich i użyję wszystkich swoich wpływów które mam nie chwaląc się! żeby panu pomóc w
pańskiej szlachetnej walce i żeby zatryjumfowała sprawiedliwość i demokracja z której słynie
nasz Wspaniały Kraj!!
Zawsze drogiemu panu redaktorowi oddana wielbicielka pańskiego talentu i odwagi
Prunella C. Webb
PS. Dla pana Nelly.”
Prunella Webb - rozważał Dan Martin stojąc tak przy barku ze szklaneczką brandy -
jest żoną Byrona Webba. Sędziego okręgowego. I nie jest tajemnicą, że ta prowincjuszka,
mająca niewiele więcej rozumu niż jej skretyniała papuga, trzyma swojego męża pod
pantoflem tak, że nie wystają mu stamtąd nawet wąsy, i że to ona feruje wyroki, zanim Byron
Webb zdąży uderzyć drewnianym młotkiem w blat sędziowskiego stołu. Więc wywleczenie
tamtej afery z Jane Biorne może zaognić całą sprawę, lecz jednocześnie może postawić w stan
gotowości potężnego sprzymierzeńca zdecydowanego zetrzeć w proch wszystko, co
przeszkadzać będzie zemście przeciwko niedobrym mordercom i zwyrodnialcom, zemście za
gwałt popełniony na panience Jane Biorne, chodzącej niewinności. Ogląd na nowo poruszy
opinię publiczną i nawet gdyby adwokaci Sorettów i Cornów wnieśli oskarżenie na „Dutson
Telegraph", przegraliby proces przed wejściem na salę rozpraw.
Dan Martin wypił swoją brandy, obszedł bez celu gabinet, zatrzymał się przy biurku,
by popatrzeć na okładkę teczki oprawionej w zielony safian, potem zatrzymał się przy oknie,
by popatrzeć na miasto osuszane łagodnym wiatrem z południa, a potem skręcił do
sekretariatu, gdzie stanął zakłopotany, ponieważ nie wiedział, po co tu przyszedł.
Marj podniosła na niego pytające spojrzenie. Spojrzenie miała jasne i tak ciepłe, że
Dan poczuł się zupełnie zbity z tropu.
No - pomyślał - stary Dog niechybnie załatwiał to inaczej. Mówił: „Zamknij drzwi na
klucz" bądź: „Zostaw to i chodź do mnie", bądź też: „Pokaż, czy masz te fajne majtki", i
rozpinał rozporek, walił się na nią, po czym oboje rozchodzili się do swoich zajęć.
- Wolisz, żebym to jednak ja zadzwoniła do Kliniki?
- Właśnie - odrzekł Dan Martin z wdzięcznością.
W roztargnieniu słuchał, jak ona rozmawia przez telefon, a kiedy skończyła, nadal nie
wiedział, po co tu sterczy.
- Miałeś rację, Dan. Lary Castle wprawdzie tam teraz nie ma, ale pojutrze ma na
Oddział Kobiecy zostać przyjęta p a c j e n t k a o tym nazwisku.
- Wiesz, Marj - zaczął i nagle słowa znalazły się same. - Długo się nad tym
zastanawiałem. Uważam, że powinnaś złożyć wymówienie. Nie zrozum mnie źle, jesteś
bardzo dobrą sekretarką, ale lepiej dla ciebie i dla mnie będzie, jeżeli zrezygnujesz z tej pracy.
Oczywiście pod warunkiem, że zostaniesz moją żoną.
W porządku, chłopie, już prawie jesteś u siebie.
Charlie zatrzasnął za sobą główne drzwi do budynku, zlustrował czujnie hol i uginając
się pod ciężarem turystycznej torby wszedł na schody. Wczoraj Ives, młody wyrachowany
żabojad, zawiódł z kretesem (bo mu, kutafonie, dałeś od razu na trzy flachy) i gdyby nie
Mickey Finn sporządzony według własnej receptury, nie byłoby dzisiaj tej wyprawy po zapas
(„biorę tyle, ile zdołam udźwignąć") whisky, byłby natomiast dożywotni turnus u Lucyfera,
władcy piekieł, który z zapałem wecuje noże o ludzkie brzuchy, a jak mu się nóż omsknie,
ryczy ze śmiechu i radości, aż mu łzy tryskają na dymiącą wszędzie siarkę, i który wpuszcza
ludziom przez uszy pasikoniki i karaluchy do głowy, żeby im wyjadały mózg, podczas gdy
ludzie wiszą nad paleniskiem zaczepieni o rożen nerwami wyciągniętymi z ich stosów
pacierzowych, a z ich ciał spływa gęsty, lepki pot, kapie na dół i podsyca płomienie. Tę
recepturę Mickey Firma Charlie opracował sam - doraźnie i z uwzględnieniem posiadanych
środków. W skład tego piorunującego koktajlu wchodził Zipan, Amytal i Parest-400, no i
spirytusowy roztwór preparatu do konserwacji mebli. Po pięciu minutach Charlie poczuł
odprężenie,
po
dziesięciu
Carassena
zebrał
wszystkich
swoich
zawszonych
Portorykańczyków i wysłał ich na urlop do Europy, po piętnastu Waspy zaczęły zasuwać do
Instytutu Biofizyki i jeden przez drugiego ładować się z butami do swoich macierzystych
inkubatorów, a po dwudziestu do bramy prowadzącej w zaświaty przybito tabliczkę: „Dzisiaj
otwarte dla zwiedzających. Wyjątkowa okazja. Wstęp 1 obol, dzieci bezpłatnie.”
Już dawno tak dobrze nie spał. Obudził się o dziesiątej, rześki jak dziwka o świcie
(cha, cha) - i rozkosznie odrętwiały, półprzytomny powziął postanowienie, żeby od tego rana,
od zaraz zdławić strach i działając przez zaskoczenie przechytrzyć tych wszystkich drani,
którzy oblegają tę kuloodporną warownię i ani im przez myśl nie przejdzie, że on wyściubi
stamtąd bodaj czubek nosa, żeby po prostu, zwyczajem szarego, niemającego powodów do
obaw obywatela, opuścić mieszkanie, ze zblazowaną miną zejść do holu po schodach (windy
są niczym klatki) i wyjść jak gdyby nigdy nic na ulicę, do najbliższego sklepu z alkoholem,
gdzie ignorując zdumiony wzrok sprzedawcy zażąda tyle whisky, ile zdoła udźwignąć i
niecierpliwie spoglądał będzie na ozdobne etykietki i bańki powietrza w butelkach
kładzionych na bibułkach do zapakowania.
Powziął to postanowienie i trwając w nim włożył na siebie swoje znoszone portki,
flanelową koszulę, pulower i ciepły wełniany golf (płaszcza nie nakładał, bo jeden miał
oderwaną podszewkę, która wlokła się z tyłu jak welon, drugi nosił na plecach geometryczny
wzór odbity z wapiennej fasady taniej winiarni - można by ten wzór usunąć kilkoma
pociągnięciami szczotki, ale ileż to wysiłku - a trzeci od stycznia leżał wtłoczony w róg na
dnie szafy i przy próbach nadania mu poprzedniej formy chrzęścił ostrzegawczo - należałoby
go moczyć przez tydzień w wannie), i kiedy sznurował buty, zadzwonił Jeremy Brown,
wyklepał stosowny ustęp z Księgi Przypowieści Salomonowych (Proverbia Salomonis), a
później wrzasnął:
„Charlie, on się ż e n i!"
Charlie, który był jeszcze pod wpływem wczorajszych wizji, w pierwszej chwili
pomyślał o Carassenie i doszedł do wniosku, że to ze względu na swój ślub Carassena zawarł
zawieszenie broni i urlopował wynajętych nożowników. Jak się wyznał w swoich aberracjach,
spytał:
„Kto?"
„Nasz drogi i apodyktyczny szef. Ten entuzjasta drążenia kosmosu wewnętrznego. Od
dzisiaj drążyć będzie także Marj Kenneth.”
„Jezu.”
„Ogłosił to godzinę temu. I z miejsca pojechali oboje do Rady Miejskiej, żeby nie
tracić czasu. Wieczorem wydają dwuosobowe przyjęcie weselne.”
„To trzeba oblać.”
„Koniecznie. Marj, to znaczy pani Martin, zwalnia się z pracy.”
„To jasne. Cholera, ale heca.”
Ta nowina sprawiła, że strach zmalał w nim o następną gamę, toteż z tym większą
odwagą wyruszył na podbój najbliższego sklepu z alkoholem, gdzie przezornie zaopatrzył się
u przewracającego oczami czarnego sprzedawcy w obfity zapas gorzały („biorę tyle, ile
zdołam udźwignąć"), żeby nazajutrz nie musiał dyrdać znowu po nową porcję, narażając się
tym draniom, którzy od jutra niewątpliwie zdążą się wycwanić i obstawić Olsmobile'ami
(model zeszłoroczny) wszelkie okoliczne parkingi.
„Żytnia. Biorę tyle, ile zdołam udźwignąć.”
Czarnuch przewrócił oczami, ale jego zdumienie trwało krótko. Jak na sygnał obaj
stanęli przy taśmie: brązowe dłonie zdejmowały z półek butelki z ozdobnymi etykietkami,
kładły na kontuarze, tocząc każdą z nich zręcznym ruchem owijały w firmową bibułkę i w
pozycji pionowej podsuwały Charliemu, który chwytał je za szyjkę i utykał w turystycznej
torbie, aż przygięła go ona do ziemi i wtedy Charlie powiedział:
„Dość.”
Taszczył teraz tę torbę w górę po schodach i dyszał z wysiłku i ekstatycznego
uniesienia, dopóki nie dotarł na swoje piętro, gdzie poczuł, że whisky w butelkach zamienia
się w rtęć i że bucha na niego okropne gorąco, jakby ci dwaj, którzy tkwili pod drzwiami do
jego mieszkania, zwieźli tu z całego miasta elektryczne grzejniki i włączyli wszystkie na raz,
od czego ten korytarz przeobraził się w szyb pieca hutniczego.
Jeden z mężczyzn, niższy i tęższy, ubrany w kurtkę z szafranowego grubego dżerseju,
wyglądał na zaprawionego w bojach o klienta komiwojażera, drugi, wysoki bysior, trzymał
ręce w kieszeniach stalowoniebieskiej dyplomatki i z przekrzywioną głową, z wyrazem
smutku na bladej twarzy, przyglądał się Charliemu jak fotografii swojej niedawno zmarłej
narzeczonej.
Umysł Charlie miał porażony, toteż tylko instynktownie obliczył, że zanim
Stalowoniebieska-Dyplomatka wyciągnie rękę z kieszeni wraz z tym, co w niej trzyma,
upłynie najmniej jedna sekunda, że zanim to coś wyceluje w niego i naciśnie spust, upłynie
druga, i że dwie sekundy wystarczą, by skryć się za rogiem i dopaść schodów. Powoli niczym
żuraw budowlany Charlie położył torbę na posadzce i nie prostując krzyża spojrzał za siebie.
Odwrót przecinał mu trzeci mężczyzna, może mniej zwalisty, ale także wysoki, blady i
smutny i trzymający ręce w kieszeniach stalowoniebieskiej dyplomatki. Komiwojażer zagaił
rzeczowo:
- Pan Charlie Preston?
- Tak - odparł Charlie głosem kogoś, kto się nachalnie w niego wcielił.
- Kuhn Mannoury. Jestem notariuszem pańskiego kuzyna, Petera Woodruffa i
równocześnie przedstawicielem pewnego poważnego konsorcjum. Pański kuzyn, Peter
Woodruff, o czym z przykrością pozwalam sobie pana powiadomić, zmarł dziewiętnastego
czerwca. Zostawił panu w - spadku dziuplę mieniącą się sklepikiem wielobranżowym i
preselekcyjnym.
Z wysiłkiem kosztującym go więcej szarych komórek niż tydzień pijaństwa Charlie
wyłowił z pamięci nazwisko Woodruffa, jakiegoś pociotka, o którym wiedział tyle tylko, że
jest to jemioła o nieustalonej tożsamości pasożytująca na bocznej gałęzi jego drzewa
genealogicznego.
- Ale czy wypada nam omawiać szczegóły na klatce schodowej? - zapytał Kuhn
Mannoury.
I ani się Charlie spostrzegł, jak stojący za nim typas dźwignął jego torbę turystyczną z
posadzki i gestem nakazał mu iść przodem, więc wykonał to polecenie posłusznie, przekręcił
klucz w zamku, za drzwiami potknął się o taboret, łapiąc równowagę przeleciał przez korytarz
na przestrzał i wylądował brzuchem na pufie w pokoju. Jakoś się pozbierał i kiedy wstał,
Kuhn Mannoury rozsiadał się już w przeciwległym fotelu, nie bacząc na to, że swoim tłustym
zadem gniecie najlepszy krawat w tym mieszkaniu. Oba stalowoniebieskie typasy stanęły pod
ścianami, blade, smutne i pozornie obojętne.
- Prawdę mówiąc, panie Preston - podjął tęgi notariusz i rozluźnił szalik - współczuję
panu podwójnie. Po pierwsze, z powodu śmierci pańskiego kuzyna. Czy wyraziłem panu
kondolencje, panie Preston? Po drugie, z powodu tego spadku. Ten sklepik jest obciążony
długiem hipotecznym. Niebagatelnym długiem. Będzie pan musiał nieźle pogłówkować, żeby
wyjść na czysto.
- Ja... - wychrypiał Charlie - ja nie przyjmę. Ja rezygnuję.
Kuhn Mannoury mlasnął ostentacyjnie.
- Czy to, co tak pogodnie dźwięczało w pańskiej torbie, to może whisky?
- Tak jest - przytaknął Charlie. - Ja panom zaraz...
Notariusz powstrzymał go niedbałym ruchem ręki.
- Nie fatyguj się pan, Preston - powiedział. - Hank nas obsłuży.
Szczuplejszy z typasów oderwał się od ściany. Wręczył butelkę Mannoury'emu, który
rzekł do Charliego:
- Ze szklaneczki piję tylko na oficjalnych przyjęciach. - Odkręcił zakrętkę, pociągnął
zdrowy łyk. - A to nie jest oficjalne przyjęcie, co?
Charlie suchym językiem oblizał spieczone wargi.
- No...
Notariusz przekazał mu butelkę i z wyrozumiałym uśmiechem patrzył, jak chciwie
zaspokaja on pragnienie.
- Mówiąc między nami, panie Preston... - powiedział. - Aha, mam na imię Kuhn. Więc
mówiąc między nami, Charlie, żeby wejść w posiadanie tej dziupli, musisz zapłacić
wierzycielom dziesięć patyków.
- Ale... ale ja się nie znam na prowadzeniu interesów. Czy ten mój kuzyn nie miał
innych krewnych?
- Nie wiem. Nawet nie starałem się ich szukać. Peter Woodruff jako j e d y n e g o
spadkobiercę mianował c i e b i e.
- A jeżeli ja tego spadku nie przyjmę?
Kuhn otworzył czarną skórzaną aktówkę, która nie wiadomo skąd znalazła się na jego
kolanach.
- Daj no mi tę whisky, Charlie.
Znów wypił kawaleryjski łyk żytniówki i oparł butelkę na poręczy fotela.
- A jeżeli nie przyjmę? - powtórzył Charlie z uporem, bo alkohol dodał mu odwagi.
- Jeżeli nie przyjmiesz - odparł Kuhn ze smutkiem tak melancholijnym i
przejmującym, że smutek obu typasów zbladł przy nim i wydał się Charliemu słodki, wręcz
idylliczny - jeżeli nie przyjmiesz ze względu na nagłą śmierć...
- Śmierć!
- ...lub ze względu na inne okoliczności, wtedy twój sklep przejdzie na własność
państwa.
- Świetnie.
- Świetnie. Jak dla kogo. Słuchaj, Charlie, szanuję dziennikarzy i darzę ich estymą.
Poza tym mam już dosyć tych pięcioletnich utarczek z właścicielami starych ruder przy Alei
Drugiej, tych pośredników, pętaków, gówniarzy. Będę z tobą szczery. N a p r a w d ę
s z c z e r y. Z tobą jednym. Zdobędą się na szczerość graniczącą z naiwnością. Zmęczyły
mnie te wybiegi.
Sapnął i odstawił butelkę na stolik.
- Pewne poważne konsorcjum zainteresowane jest komasacją gruntów przy Alei
Drugiej, opodal dzielnicy slumsów. Okolica niezbyt ciekawa. W zasadzie skupiono wszystkie
place, za wyjątkiem tych paru marnych jardów kwadratowych, które zajmuje twoja dziupla.
Jako teren do zabudowy są one bez znaczenia, ale sam rozumiesz, taka buda w pobliżu nie
będzie przynosić nowoczesnemu ośrodkowi chluby. Konsorcjum umyśliło otoczyć swój
ośrodek pasem zieleni.
Alkohol przeniknął już do każdej komórki jego mózgu i Charlie chwilowo zapomniał
o strachu, wciąż jednak nie mógł się rozeznać w zamiarach siedzącego przed nim gościa
(Kurtki-Z-Szafranowego-Dżerseju; dżersej: rodzaj tkaniny, ale także rasa krowy o zadzie
niczym rufa „United States" i wadze 10 cetnarów - ten fotel to jak dźwig, skoro utrzymuje
taki ciężar).
- Konsorcjum - kontynuował Kuhn - nadaje specjalne znaczenie estetyce. Dlatego jest
gotowe przejąć na swoje barki brzemię spłacenia twoich wierzycieli. W miejscu tej
szkaradnej budy zasadzi się krzewy ozdobne. Będzie to botaniczny akcent w tym
zabetonowanym rejonie Manhattanu.
- Manhattanu?
- Na Alei Drugiej, przy Ulicy Dziewięćdziesiątej. Obok dzielnicy slumsów.
Kompromitujące sąsiedztwo.
- Mój sklep znajduje się w Nowym Jorku, na Manhattanie.
- Nie inaczej. Czyżbym nie wspomniał? Pieszczotliwym uściskiem dłoni Charlie objął
butelkę whisky. Długo płukał gardło, następnie otarł wargi rękawem swetra.
- To w razie, mojej śmierci konsorcjum musiałoby pertraktować z władzami?
Coś mi mówi, chłopie, że te pertraktacje byłyby o niebo bardziej mozolne i
przewlekłe. I odbywałyby się bez uczestnictwa obu stalowoniebieskich typasów. I może
władzom nie spodobałoby się, gdyby ktoś rzucał w nie petardami z szarego Oldsmobile'a
(model zeszłoroczny) albo gonił za nimi po chodniku rozpędzoną furgonetką, żeby je
zastraszyć.
Tego odkrycia Charlie dokonał w przebłysku alkoholowej iluminacji, ale nie
przeanalizował go gruntownie, bo nie osiągnął jeszcze pełnej zdolności myślenia.
- Żeby wykazać maksimum dobrej woli, konsorcjum po podpisaniu przez ciebie aktu
darowizny wpłaci na twoje konto tysiąc dolarów. Suma nie do pogardzenia, co?
- A po podpisaniu będę mógł cicho i bezpotomnie wykorkować - powiedział Charlie
wpadając w wisielczy humor.
Jakby tak wydoił tę flachę do dna, kto wie, czy przy dźwięku fanfar spontanicznie nie
wdrapałby się na drewniane podium z zapadnią, nad którą wisiałoby lasso.
- Masz poczucie humoru, Charlie. Lubię facetów z poczuciem humoru. Ale nie
pozwolimy ci na to. My dbamy o swoich członków. Aha, chyba wspomniałem ci o tym, że
zostaniesz honorowym członkiem konsorcjum?
Charlie wydoił flachę whisky do dna.
- Gdzie jest długopis? - zapytał.
- Służę - razem z długopisem Kuhn położył przed nim przygotowany akt darowizny,
który Charlie podpisał nieporadnie i z godnością zapitego w bryzg intelektualisty mającego o
swojej wartości wysokie mniemanie.
Kuhn schował papiery do aktówki.
- Pieniądze konsorcjum wpłaci na twoje konto w ciągu trzech dni. Na otwarcie
ośrodka zostaniesz zaproszony osobnym pismem. Żywimy nadzieję, że uświetnisz tę
uroczystość swoją obecnością.
Wstał i w asyście obu stalowoniebieskich typasów wyniósł się z mieszkania. Charlie
siedział na pufie, dopóki nie usłyszał znajomego zgrzytnięcia ruszającej windy, wtedy
podszedł do okna, otworzył je mocując się z zamkami i wyjrzał na ulicę. Do szarego
Oldsmobile'a (model zeszłoroczny) wsiadło trzech mężczyzn. Nie pomachała mu z niego na
pożegnanie niczyja owłosiona łapa, ale mimo wszystko Dan Martin, ten idiota niedowiarek,
powinien zobaczyć tę scenę.
Dostała miejsce w dwuosobowym pokoju, lecz dzisiaj miała nocować tu sama, gdyż
pacjentkę zajmującą sąsiednie łóżko wypisano wczoraj z Kliniki na żądanie rodziny.
To był pracowity dzień. Wstępne badania diagnostyczne, zapoznawanie się z
regulaminem, zawieranie pierwszych znajomości, zwiedzanie pomieszczeń: sal terapii
zajęciowej i sportowej, świetlic, pracowni - i pewnie dlatego Lara była teraz zmęczona i
senna.
Stojąca w nogach łóżka siostra dyżurna przyglądała się jej z umiarkowaną
ciekawością.
- Czy przynieść pani proszek, pani Castle? - zapytała.
- Jaki proszek?
- Proszek, po którym zaśnie pani jak dziecko.
- Och nie, dziękuję. Sądzę, że nawet na prerii, na gołej ziemi zasnęłabym kamiennym
snem, szczególnie po tylu przeżyciach.
Sztywny, nakrochmalony fartuch siostry dyżurnej zaszeleścił jak staniol.
- O ile wiem, skarży się pani na uczucie rozdwojenia osobowości.
- Czy to coś poważnego?
- Doktor Garland przypuszcza, że w pani przypadku mamy do czynienia z niewinną
depersonalizacją nerwicową. Doktor Garland zakłada, że pani pobyt na oddziale nie potrwa
dłużej niż cztery do sześciu tygodni. Doktor Garland jest biegłym, wysokokwalifikowanym
specjalistą.
- Czytałam jego oświadczenie wydrukowane na łamach „Rapids Post". O Serii
niemiłosierdzia i o Joe Averym.
- Ci dziennikarze! - siostra dyżurna wzniosła oczy do lampy, jakby powoływała ją na
świadka. Lampa świeciła jasnym łagodnym światłem. - Doktor Garland powinien zakazać im
wstępu na teren Kliniki. Ale wtedy Bóg raczy wiedzieć, co by nawypisywali. Zupełnie
przestałam im wierzyć. Wszystko, cokolwiek napiszą, to zwyczajne oszustwo.
- Ale brzmi to przekonująco.
- Ach, oni mają swoje metody. Wcale nie tak trudno wmówić psychicznie choremu, że
jest mordercą. Od kiedy zaczęli przychodzić tutaj ci z „Rapids Post", stan Joe Avery'ego
znacznie się pogorszył.
- Jednak te ofiary...
- Na oddziałach przypadków ciężkich zawsze był wyższy wskaźnik śmiertelności
mimo stosowania najnowocześniejszych środków prewencyjnych. Stan zdrowia psychicznego
odbija się na stanie zdrowia fizycznego. Nasi podopieczni przejawiają tendencje
samodestrukcyjne i samobójcze.
Siedząc na łóżku w koszuli nocnej Lara objęła ramionami kolana.
- Z wyjątkiem Lois McLian - wtrąciła.
- Lois McLian była naszą pacjentką. Ukończyła szkołę dla pielęgniarek i kiedy została
wyleczona, poprzedni ordynator, doktor Murray, pozwolił jej u nas zostać i podjąć pracę.
- Ale zginęła tak jak to przepowiedział Joe Avery?
Siostra sprawdziła godzinę na zegarku, a jej fartuch zaszeleścił jak mlecznobiałe
skrzydła rozkładane przez gigantycznego owada.
- Na pewno nie będzie miała pani trudności z zaśnięciem, pani Castle? - spytała.
- Wystarczy, że zamknę oczy.
- A więc dobranoc.
- Dobranoc.
Gigantyczny biały owad szeleszczący zbliżył się do kontaktu i przekręciwszy go
wyszedł na korytarz. Zrobiło się cicho w tym ciemnym pokoju. Lara wyprostowała nogi,
okryła się pledem i położyła głowę na poduszce. Przez chwilę spoglądała na pręgę światła
pod drzwiami, zanim opadły jej powieki.
Rano, gdy pakowała swój mały neseser, zadzwonił telefon w jej hotelowym
apartamencie i dźwięczny głos młodej kobiety upewnił się, czy rozmawia z panią Larą Castle.
„Tak" - odpowiedziała Lara.
„Jestem nową sekretarką redaktora naczelnego (Dutson Telegraph), pana Dana
Martina. Nazywam się Mahoney. Helen Mahoney.”
„Cześć. Miło mi panią poznać. Myślę, że niebawem poznamy się osobiście.”
„Ja także, pani Castle.”
„Czy Dan znowu się piekli o ten reportaż?"
„Tak, chodzi o reportaż z Kliniki Psychiatrycznej Miłosierdzia.”
„Właśnie się tam wybieram. Dzwoniłam już po taksówkę. Dostanie ten materiał w
poniedziałek rano, z pięknym nagłówkiem. Umarłych, podobnie jak żyjących, dzielą różnice
stanu. To z Unterm Birnbaum Theodora Fontane'a. Proszę poinformować go o tym.”
„Pana Martina nie ma w redakcji. Ale zostawił mi pisemne dyspozycje. On uważa, że
pani obecność w Klinice Psychiatrycznej Miłosierdzia nie jest konieczna. Chęć napisania tego
reportażu wyraził pan... pan Charlie Preston.”
„Hej, hej, coś takiego! Witamy go w naszym klubie. Niech mu pani to powie.”
„Przepraszam... komu?" „Charliemu.”
„Wydawało mi się, że pan Preston jest etatowym i wieloletnim pracownikiem (Dutson
Telegraph).”
„Mniejsza z tym. Albo nie. W drodze do Kliniki wstąpię do redakcji i sama mu to
powiem.”
„Pan Preston jest akurat tutaj.”
„Do zobaczenia.”
Przez te dni redakcja skarlała i przekształciła się w jednopiętrowy budynek obrośnięty
bluszczem. Sekretarka Dana Martina, przyodziana w strój zakonny siostry przełożonej,
przywitała ją chłodno i zaprowadziła do parlatorium, gdzie miał przyjść Charlie. Zamiast
niego przyszedł mężczyzna w zgrzebnym podkoszulku z napisem „Joe Avery". Ongiś nosił
inne nazwisko. Nie pamiętała jakie, lecz to był ten sam człowiek.
Wiedziałem, Stefanie, że się spotkamy. Czekałem na to spotkanie pięćdziesiąt lat. I
doczekałem się.
Było bezwietrznie, mimo to przelatywały nad nimi chmury - jak rozpostarte, gnane
tornadem rudawoczarne habity porwane z ziemi i rzucone w niebo na pastwę żywiołu przez
samego szatana. Stali na brukowanym dziedzińcu pokrytym popiołem, jakby niedawno szalał
tu pożar.
Znalazłeś mnie.
Znalazłem cię, Stefanie. Nie, teraz jesteś Lara Castle. Znajdę cię, nawet gdybyś
zakłóciła własny cykl sansary, wdarła się w najkrótszy czasokres inkarnacyjny i zmieniała
ciało co pięć lat. Nie uciekniesz przede mną.
Nie uciekam przed tobą. Ja ciebie s z u k a m.
Czy to wyzwanie, Lara?
Tak, to wyzwanie.
Usiadła na cembrowinie studni wypełnionej płynną substancją o metalicznym połysku.
Ta studnia miała drugi wylot po drugiej stronie bytu.
Nigdy nie byłaś taka odważna.
Nigdy nie miałam tyle siły.
Mnie nie można zniszczyć.
Można.
Popatrz, Lara, na to amarantowe niebo i na spopielałą ziemię. Popatrz na fioletowy
widnokrąg. Jesteś w zamkniętej przestrzeni, którą tworzy moje ciało.
Usiadł obok niej na cembrowinie. Na piętrze obrośniętego bluszczem domu rozwarły
się skrzydła okna, lecz w przeciwieństwie do pana K. z Procesu Kafki, Lara Castle nie
widziała, żeby ktokolwiek wychylił się stamtąd i wyciągnął ku niej ramiona, jedynie
prostokąt równomiernego, jasnego światła gorzał tam jak niezawodny znak dla tych, którzy
zbłądzili.
Ta przestrzeń zacieśnia się wokół ciebie. Ty już umarłaś.
Umarłam tylko f i z y c z n i e.
I teraz jesteś na tym planie, zależna ode mnie i bezbronna.
Niezupełnie. Pozostała mi jeszcze Stefanie.
Stefanie to ty sama. To twój cień pozbawiony jaźni.
Ale w t y m świecie istnieje realnie. Jest moim rezerwuarem energii. Zauważyłeś to
światło w tamtym oknie?
Odrobinę uniósł głowę i wtedy chwyciła go za szyję, odepchnęła się stopami od ziemi
i runęła do tyłu. Nie stawiał oporu, gdy razem z nim płynęła przez okrągły tunel wciągając go
coraz głębiej i głębiej w czarną otchłań. Jednak coś ją powstrzymywało - więc przestała
płynąć i spojrzała za siebie. Nad szarzejącym wylotem studni wisiał pokojowy żyrandol. Ktoś
tam o niej myślał i te myśli nie pozwalały jej odejść.
Wynurzyła się holując za sobą bezwładne i bezkształtne ciało - na przemian
rdzawozielone i niebiesko-fioletowe w odcieniu indygo; przewiesiła je przez ocembrowanie i
wydostała się na zewnątrz.
Była w bibliotece. Profesor Morris Hyde siedział przy kominku, w klubowym fotelu.
Na kolanach trzymał blok listowy i bawił się oprawką pióra. Nie widział jej, chociaż stała
naprzeciw niego i nie dalej niż dwa jardy, pod stuosiemdziesięciowatowym żyrandolem.
Podeszła do fotela i zajrzała Hyde'owi przez ramię. Wyrwaną z bloku gładką kartkę
przecinały skosem linie zamaszystego pisma.
„Szanowna Pani,
Wiem, że tym listem mogę naruszyć Prawo Karmy, ale jako człowiek, który zna
ostatnie dni i godziny życia Stefanie Tayson, poczytuję sobie za obowiązek uprzedzić Panią o
niebezpieczeństwie"
Stojąc za nim Lara Castle delikatnie przytuliła dłonie do jego skroni.
Nie rób tego. I nie myśl o mnie. To nie ma sensu, to nie ma sensu, to nie ma sensu.
- To nie ma sensu - powiedział Hyde.
Zmiął kartkę i wrzucił ją do kominka. Pogrzebaczem rozgarnął żar, a gdy strzeliły
płomienie, dołożył świeżych polan.
Lara wróciła do wylotu studni. Przykucnąwszy obok cembrowiny obserwowała, jak
blask ognia tańczy po srebrzystej brodzie Hyde'a. Miała dosyć siły na dotarcie do połowy
tunelu, do pozostawionej tam przez nią pięćdziesiąt lat temu powłoki Stefanie Tayson -
martwej, lecz magazynującej w sobie wystarczającą ilość skondensowanej energii, żeby
przenieść Joe Avery'ego w miejsce, skąd już nikomu nie będzie zagrażać.
Promienie słońca padały na popielniczkę z grubego kryształu stojącą pośrodku konsoli
i rozszczepione w jej fasetowo szlifowanych brzegach rozsiewały wokół tęczowe refleksy.
Mark Leve patrzył na nią urzeczony, zdając się nie dostrzegać państwa Iacola, którzy jak para
dobrze wychowanych dzieci siedzieli blisko siebie na wersalce wymoszczonej białymi,
włochatymi poduszkami.
„Chcę, żeby tego dnia świeciło słońce.”
I oto świeci słońce i ci mądrale z ośrodka prognoz długoterminowych zapewniają, że
będzie tak świecić do piętnastego listopada.
„Teraz to już nie ma żadnych powodów, żeby zwlekać z naszym ślubem, Anetto.”
„Ale, Mark, wpierw mi obiecaj, że pozwolisz mi samej zająć się przygotowaniami.”
Więc, czy ta skąpana w słońcu, roziskrzona popielniczka nie jest zapaloną przez dobrą
wróżkę latarnią, która wieści szczęśliwą nowinę i zwiastuje różową przyszłość, i rozgłasza, że
wkrótce nastąpi kres panoszenia się doktora Dugana, doktora Washmana, tak zwanych
wybitnych specjalistów, i sekundujących im pielęgniarek?
- Ossie zaraz tu przyjdzie, panie doktorze - powiedziała pani Iacola.
- O, tak - szepnął jej mąż tonem scenicznego komika.
- Hmm - odezwał się Mark Leve.
Miał jeszcze jeden powód do radości. Dzisiaj rano zatelefonował do niego Dan Martin
z wiadomością, że Mój hipnotyczny ogląd świata idzie do druku.
„Z tym - zastrzegł - że listopadowe i grudniowe numery są już w zasadzie zamknięte.
W rachubę wchodziłby ewentualnie styczeń.”
„Fajnie, Dan. Anetta z pewnością się ucieszy.”
„Pozdrów ją ode mnie. I uprzedź tę naszą nową współpracowniczkę, że my w redakcji
uznaliśmy, iż jednak w jej Oglądzie niezbędne są jakościowe i merytoryczne korekty. Ona
zanadto wyeksponowała wątek Jane Biorne. To jest dobre dla pisma kobiecego. Myśmy
doszli do wniosku, że bardziej nośna dramatycznie jest intryga przeciw senatorowi Haroldowi
Ballenowi implikacje polityczne po objęciu przez niego stanowiska prezydenta. Związki grup
etnicznych, głównie tych spod skrzydeł (Forum Mniejszości), podniosą protesty, ale szybko
rozejdzie się to po kościach.”
„Ja też tak sądzę. Pogłębienie tła społecznego uwiarygodni i podbuduje tezę o
wielopiętrowości światów i o ich współpłaszczyznowym bycie. Mówiłem o tym z Anettą.
Ona nie traktuje Oglądu jak dzieła skończonego i nie stroi chimer rozkapryszonej literatki.
Pisanie jest dla niej rodzajem rozrywki. Może jest w tym także okruch wiary we własne
posłannictwo, bo Anetta pracowała z iście hektycznym samozaparciem, ale wiesz, ona
podziela zdanie Bradbury'ego: (Nie chcesz pracować? Więc pokochaj swoją pracę) - i jest
gotowa wprowadzić do Oglądu dowolne poprawki. Wciąż coś tam przerabia, dopisuje i
skreśla. Nie ma puenty.”
„O to niech się nie martwi. Zatrudniamy w redakcji doświadczonych fachowców,
którzy obrobią Ogląd, poddadzą go retuszowi i spuentują ładną woltą.”
- Czytał pan dzisiejszy „Rapids Post", panie doktorze?
Mając myśli zaprzątnięte rozmową z Danem Martinem i myląc „Rapids Post" z
„Dutson Telegraph" Mark Leve wlepił w panią Iacola szeroko otwarte oczy.
- Dali to już t e r a z?
- Co, panie doktorze?
Na powrót znalazł się w tym przytulnym salonie utrzymanym w bieli, z państwem
Iacola siedzącym na wersalce jak dwoje grzecznych uczniów.
- O czym pani mówi?
- O tych biedakach umysłowo chorych. Vic żałuje, że nie wpakował mnie do czubków
wcześniej. Na szczęście...
W gwałtownym sprzeciwie pan Iacola poderwał ręce w górę, aż od ruchu powietrza
zafalowały krucze, gładkie włosy jego żony, która nie pozwoliła sobie przerwać:
- ...na szczęście razem z tą dziewczyną zginął wreszcie ten morderca. To mu
pokrzyżowało plany.
- Komu? - zapytał Mark Leve.
- Vicowi. - Pani Iacola wskazała swojego męża. - Chociaż, jeżeli Joe Avery był tylko
nieszkodliwym wariatem, a ci biedacy umierali z innych przyczyn, Vic nadal ma szansę. Pod
warunkiem, że mnie tam wpakuje. Że mu się to uda.
- Przepraszam, panie doktorze - pan Iacola z miną skarconego psa przeszukał kieszenie
marynarki i z bocznej wyłowił chusteczkę do nosa. - Sandy jest troszeczkę podenerwowana.
To moja wina. Alexis po śniadaniu... no, doszło między nami do rozbieżności, do znikomej
rozbieżności poglądów.
- Między państwem?
- Tak. Nie, skądże! Między mną a szwagierką.
- Między panem a panią Alexis Kenyon - sprecyzował Mark Leve.
- Ano tak. Doprawdy znikoma rozbieżność. Ale Alexis to listek mimozy. Poczuła się
dotknięta, a w takich razach pozbawia nas swojego towarzystwa na resztę dnia. Troszeczkę
denerwuje to moją żonę.
- To sprzyjająca okoliczność - stwierdził Mark Leve.
- Sprzyjająca, panie doktorze?
Owszem, to może być sprzyjająca okoliczność. - Popielniczka na konsoli nie iskrzyła
już tak jaskrawo i Mark Leve przeraził się, że te sadystyczne, gnębiące go chmury deszczowe
zasłoniły słońce, żeby go dobić. Zdjął okulary, przetarł je irchą i fasetowo szlifowane
powierzchnie kryształu znowu zaczęły rozsiewać wokół tęczowe refleksy. - O.K. W
przypadku, kiedy ma się do czynienia z paranoją, autorzy bez mała wszystkich prac
naukowych z zakresu psychologii i psychiatrii zalecają separację członków rodziny i
otoczenia od osoby podejrzanej o występowanie u niej objawów paranoidalnych. Pozwala to
zapobiec psychozie indukowanej. Więc dobrze się składa, że nie ma tu teraz tej kobiety,
aczkolwiek ona nigdy nie cierpiała na paranoję.
Ustalił to już na podstawie wywiadu lekarskiego. Początkowo, badając Alexis Kenyon,
podejrzewał schizofrenię paranoidalną, tym bardziej, że występują w niej omamy wzrokowe i
że schizofrenia paranoidalna nie od razu manifestuje się halucynacjami i urojeniami. W
trakcie leczenia jednak, kiedy z upływem czasu wszystkie zaburzenia ujawniły się
dostatecznie wyraźnie, postawił diagnozę prawidłową - omamy nie występujące w paranoi i
urojenia u s y s t e m a t y z o w a n e nie występujące z kolei w schizofrenii
paranoidalnej, dawały czysty obraz kliniczny parafrenii.
Parafrenia jest psychozą rozpoznawaną dość rzadko - tak utrzymywały podręczniki i
na domiar w żadnym z nich nie omówiono podobnego przypadku. Alexis Kenyon w okresie
nasilonych objawów chorobowych miała urojenia macierzyństwa. Ta bezpłodna jak słup
trakcyjny kobieta uważała wtedy, że jest brzemienna i - co ciekawe - ojcem jej przyszłego
dziecka zawsze był ktoś inny, nigdy mąż. Raz twierdziła, że jest nim Bernard Garland, artysta
estradowy - warto by sprawdzić, czy noszący to samo nazwisko doktor Garland, ten patron
deliryków, nie leczył jej dawniej, zanim przed trzema laty skierowano ją do niego - drugim
razem, kiedy już do niego ją skierowano, że to właśnie on, następnym, że dwaj nieznani
gwałciciele et cetera. Choroba Alexis miała z reguły przebieg podostry, niemniej po
intensywnej kuracji objawy stopniowo słabły i zespół parafreniczny wygasał aż do pełnej
remisji.
Teraz nastąpił nawrót. I prawdopodobnie nastąpił z całą ostrością, skoro Alexis
Kenyon w swoich urojeniach została już matką dziecka, które zachowywało się tak jak
trzyletni chłopiec. Ruch, zmienność, ciągłość i wyrazistość omanów tej kobiety musiały być
fenomenalne,
niespotykane
nawet
w
najcięższych
zaburzeniach
świadomości
charakterystycznych dla zespołu majaczeniowego! Sprawę pogarszał fakt, że w toku tej
psychopatologicznej produkcji urojeniowej do Alexis Kenyon przyjechała silnie z nią
związana uczuciowo siostra: Sandy Iacola. Urojenia w parafrenii są zawsze logiczne,
wypowiadane z ogromnym przekonaniem i sugestywnie, co często prowadzi do zaszczepienia
tych urojeń osobom bliskim parafrenikowi - do psychozy indukowanej. Pani Iacola padła jej
ofiarą. Po paru tygodniach zamieszkiwania pod wspólnym dachem ze swoją chorą siostrą, tak
emocjonalnie zaangażowała się w jej przeżycia, że jakiś mydłek psychiatra badając ją
rozpoznałby nie obłęd udzielony, ale klasyczną parafrenię o postaci ekspansywnej.
- Dlaczego, panie doktorze, to sprzyjająca okoliczność? - powtórzył pan Iacola.
- Ponieważ nie zobaczymy dzisiaj Ossie.
Z całą stanowczością zaprzeczyła temu pani Iacola, która niewłaściwie zinterpretowała
odpowiedź Marka Leve.
- Ależ przeciwnie. Alexis wyszła z domu sama. Ossie bawi się w swoim pokoju.
- O, tak - szepnął jej mąż znowu tym tonem komika scenicznego.
Pani Iacola wzruszyła ramionami, podeszła do rozsuniętych drzwi i krzyknęła:
- Ossie!
Na piętrze rozległ się stukot, zatupotały po schodach czyjeś nogi i po kilkunastu
sekundach do salonu wpadł trzyletni chłopiec z klockiem w rączce. Mark Leve długo patrzył
na to dziecko spod uniesionych brwi, potem zamknął oczy, a kiedy je otworzył, bardzo wolno
przeniósł wzrok, na pana Iacola, który siedząc na białych włochatych poduszkach wersalki
skręcał w palcach chusteczkę do nosa.
- Chciałbym, żeby pan odpowiedział mi na jedno pytanie - odezwał się półgłosem
Mark Leve.
- Tak?
- Czy pan jest n a j z u p e ł n i e j p e w n y, że ten chłopiec f a k t y c z n i e
n i e i s t n i e j e?
Pan Iacola skurczył się na wersalce wciskając dłonie między kolana.
- Niech pan się nie da zwieść pozorom, panie doktorze.
Jego żona triumfowała. Jej twarz rozjaśniał seraficzny uśmiech. Z matczyną czułością
wpatrywała się w chłopca.
- Ossie, to jest pan doktor. Powiedz panu dzień dobry.
- A po cio? - spytał Ossie.
Do diabła - Mark Leve zacisnął pięść. Miał ochotę trzasnąć nią w coś, bodaj tego
mężczyznę na wersalce w jego wątły kark. - Okazywanie zniecierpliwienia choremu jest
niedopuszczalne, fajnie, ale nie dotyczy to chyba neurasteników, którzy udają zdrowych, a de
facto są wariatami o osobowości tak splątanej, że gdyby się chciało c i e r p l i w i e ją
rozsupłać, samemu można by dostać rozstroju nerwowego.
- Jakim to, panie Iacola, nie mam się dać zwieść pozorom, na miły Bóg?
- Bo on... no, owszem, on istnieje, to widać - pan Iacola powiewając chusteczką
zamłócił rękoma w powietrzu. - Ale jego nie ma! - wybuchnął.
- Panie doktorze, Vic ostatnio się zaharowuje, od kiedy otrzymał tę nową posadę w
miejscowej filii. I od dwóch lat nie brał urlopu, jeżeli nie liczyć tych czterech dni wolnego w
lipcu, które mu dali na przeprowadzkę. Vic jest przemęczony.
Neurastenia? - Mark Leve w wyobraźni przewrócił kartki opasłego tomu Psychologii
szczegółowej. - Neurastenik jest nadpobudliwy, drażliwy i łatwo się męczy. A ten tutaj
wykazuje tylko podwyższoną aktywność ruchową. Więc jest to wariat z zespołem
maniakalnym. Bo przecież nie cyklofrenik, aczkolwiek zespół maniakalny to objaw osiowy
dla cyklofrenii.
- Wracaj na górę, Ossie - powiedziała pani Iacola. - Zbuduj dla mnie wielki, wspaniały
zamek.
- Nie. Nie chcem budować zamków. Wszystkie zamki się p o b u r z a j ą. - Chłopiec
wyciągnął przed siebie rękę i rozwarł różowe paluszki. Drewniany klocek bezszelestnie
potoczył się po podłodze i zniknął. - Ja chcem na dwór.
- Dobrze - zagruchała pani Iacola. - Ale włóż buty i tę pomarańczowo-białą kurtkę. I
żółty berecik.
Ossie podskoczył zachwycony. Przez chwilę się wahał, jakby w myślach obierał
najkrótszą drogę do swojej szafy z ubraniami, później zdecydowanie ruszył w róg salonu,
zrobił jeszcze jeden krok, zagłębił się w ścianie i zniknął - tak jak jego klocek w podłodze.
Mark Leve patrzył na tę ścianę osłupiały.
Nie było to osłupienie efektoryczne ani receptoryczne, żadne z tych osłupień
znamiennych dla schizofrenii katatonicznej. Mark Leve osłupiał jak człowiek, który był
świadkiem niesamowitego zdarzenia i który przestał cokolwiek pojmować.
MÓJ HIPNOTYCZNY OGLĄD ŚWIATA
ANETTA LEVE
1
Dan Martin, redaktor naczelny „Dutson Telegraph", powiedział do Marka Leve, kiedy
był on moim narzeczonym:
- Uprzedź tę naszą nową współpracowniczkę, że my w redakcji uznaliśmy, iż jednak w
jej Oglądzie niezbędne są jakościowe i merytoryczne korekty. Ona zanadto wyeksponowała
wątek Jane Biorne. To jest dobre dla pisma kobiecego. Myśmy doszli do wniosku, że bardziej
nośna dramatycznie jest intryga przeciw senatorowi Haroldowi Ballenowi i implikacje
polityczne po objęciu przez niego stanowiska prezydenta. - Związki grup etnicznych, głównie
tych spod skrzydeł „Forum Mniejszości", podniosą protesty, ale szybko rozejdzie się to po
kościach.
Telefoniczna rozmowa obu panów utrwalona została na taśmie ipsofonu i Mark nie
musiał mnie uprzedzać o zamiarach „Dutson Telegraph" wobec mojego Oglądu. Ten zapis
przesłuchałam kilkakrotnie i z przyjemnością.
Mark Leve odpowiedział skwapliwie:
- Ja też tak sądzę. Pogłębienie tła społecznego uwiarygodni i podbuduje tezę o
wielopiętrowości światów i o ich współpłaszczyznowym bycie. Mówiłem o tym z Anettą.
Ona nie traktuje Oglądu jak dzieła skończonego i nie stroi chimer rozkapryszonej literatki.
Pisanie jest dla niej rodzajem rozrywki. Może jest w tym także okruch wiary we własne
posłannictwo, bo Anetta pracowała z iście hektycznym samozaparciem, ale wiesz, ona
podziela zdanie Bradbury'ego: - „Nie chcesz pracować? Więc pokochaj swoją pracę" - i jest
gotowa wprowadzić do Oglądu dowolne poprawki. Wciąż coś tam przerabia, dopisuje i
skreśla. Nie ma puenty.
To wymaga sprostowania. Pisanie Oglądu wcale nie było dla mnie rodzajem rozrywki
i nie pracowałam nad nim z hektycznym samozaparciem. Wcale nie podzielam zdania
Bradbury'ego (chociaż uwielbiam jego książki). Wcale nie byłam gotowa wprowadzać do
Oglądu poprawek, niczego nie przerabiałam, nie dopisywałam i nie skreślałam. Chciałam jak
najszybciej przesłać ten maszynopis do redakcji i żeby od razu go wydrukowali.
Poza tym wszystko to, co powiedział Mark, jest prawdą.
2
Dan Martin w dalszym ciągu telefonicznej rozmowy z Markiem Leve, podówczas
moim narzeczonym, pocieszył go:
- Zatrudniamy w redakcji doświadczonych fachowców, którzy obrobią Ogląd,
poddadzą go retuszowi i spuentują ładną woltą.
Pokładam instynktowne zaufanie w doświadczeniu redaktorów „Dutson Telegraph" i
przeczytałam mnóstwo ich opowiastek spuentowanych ładną woltą. Ale Mój hipnotyczny
ogląd świata jest moim hipnotycznym oglądem świata i niczyim więcej. Ktoś, kto ma (miał)
własny ogląd świata lub nie miał go wcale i dobrałby się do mojego Oglądu ze swoją
umiejętnością konstruowania puent, narobiłby tylko szkód i dopuścił się przeinaczeń. A
wyeksponować intrygę przeciw senatorowi Haroldowi Ballenowi kosztem wątku Jane Biorne
sama potrafię. Więc odebrałam Ogląd od Dana Martina.
3
Mark Leve przestał być moim narzeczonym. Teraz jest moim mężem. Jest także, jak
twierdzi, parafrenikiem.
- Jestem parafrenikiem - powiedział po ostatniej wizycie u pani Sandy Iacola, swojej
nowej pacjentki. - Miałem napad urojeniowo-omamowy. Wiesz, co to jest napad urojeniowo-
omamowy?
Odpowiedziałam, że nie wiem.
- Oczywiście, że nie wiesz - powiedział Mark. - Napad urojeniowo-omamowy to jest
to, co mi się przytrafiło godzinę temu.
- U państwa Iacola? - spytałam.
- Tak. - Mark podejrzliwie rozejrzał się po pokoju. - Widziałem trzyletniego chłopca,
który istnieje, ale którego nie ma.
- Rozumiem. To był właśnie napad urojeniowo-omamowy.
- Tak. Muszę zasięgnąć rady psychologa. Będę się leczyć. Nie chcę, żebyś wyszła za
mąż za faceta psychicznie chorego.
- Mnie to nie przeszkadza - powiedziałam.
4
Mark Leve, mój były narzeczony a obecnie mąż, jest psychologiem. Nim zawiesił
swoją praktykę (nigdy na dobre jej nie zawiesił, do dzisiaj udziela porad każdemu, kto
dostatecznie natrętnie i wytrwale o to go prosi), cieszył się dużym wzięciem wśród
miejscowych psychopatów. Mark nie ma zaufania do lekarzy, więc postanowił leczyć się sam.
- Naprawdę? - spytał.
- Co naprawdę? - spytałam z kolei ja.
- Naprawdę chcesz wyjść za mąż za parafrenika?
- Chcę wyjść za ciebie, Mark - odpowiedziałam.
Pobraliśmy się w drugą niedzielę listopada, piękną i słoneczną. Podróż poślubną
odłożyliśmy na czas bliżej nieokreślony. Mark obliczył, że w ciągu naszego miodowego
miesiąca wyleczy się z parafrenii całkowicie. Ja obliczyłam, że w ciągu naszego miodowego
miesiąca zdołam wyeksponować intrygę przeciw senatorowi Haroldowi Ballenowi i
spuentować Mój hipnotyczny ogląd świata ładną woltą.
Nasz miodowy miesiąc trwa i oboje pilnie pracujemy.
5
Dan Martin zażyczył sobie, żeby kosztem wątku Jane Biorne wyeksponować intrygę
przeciw senatorowi Haroldowi Ballenowi i implikacje polityczne po objęciu przez niego
stanowiska prezydenta. To się da zrobić. Zacznę jednak od Jane Biorne, którą szczerze
polubiłam w trakcie pobytu w moim hipnotycznym świecie.
6
Nie, wpierw parę słów o sobie - po to, żeby wyjaśnić, kiedy, gdzie i w jaki sposób
prezydentem Stanów Zjednoczonych został senator Harold Ballen, który w rzeczywistości
nigdy nie został prezydentem Stanów Zjednoczonych. I żeby wyjaśnić, jak to było możliwe,
że jeszcze do niedawna spotykałam się z Jane Biorne nieżyjącą od osiemnastu lat.
Tych parę słów o mnie napisał już ktoś inny, więc je tylko zacytuję. Są to fragmenty
wypowiedzi Marka Leve przytoczonej w reportażu Regresja hipnotyczna. Reportaż ten ukazał
się na łamach „Rapids Post" czternaście lat temu.
7
„Anetta Blayer - mówi Mark Leve w rzeczonym reportażu - była naszą stałą pacjentką.
Cierpiała na ataki astmy, leczyła się u rozmaitych specjalistów i żaden jej nie pomógł. Do
Villa Formanna [były mistrz i nauczyciel Marka - przypomnienie A.L.] skierował ją prywatny
lekarz Blayerów. Suponował, że astma Anetty rozwinęła się na podłożu nerwowym.
Powiedział też, że widok ognia wywołuje u dziewczyny silne reakcje lękowe [święta prawda,
do dzisiaj mi to zostało: widok ognia, na przykład w kominku, wzbogaca moje doznania
erotyczne - uwaga A.L.]. Vill Formann i ja przeprowadziliśmy wywiad. Dowiedzieliśmy się
tylko tyle, że pierwsze ataki astmy zaobserwowano u Anetty zaraz po jej powrocie z Cherry
Country, gdzie przez kilka miesięcy przebywała u swojej babci. Miała wtedy dwa lub trzy
latka, nawet tego nie zdołaliśmy ustalić. Było jasne, że właśnie tam doznała jakiegoś szoku.
Niestety, babcia, jedyna osoba, która mogła coś na ten temat wiedzieć [dziennikarska
nieścisłość: oprócz mojej babci w Cherry Country była ze mną piastunka, pielęgniarka i trzy
osoby służby - uwaga A.L.], od lat, jak się okazało, nie żyła. Pozostało nam więc liczyć na
pamięć Anetty Blayer. Zdarzenie, które wywołało szok, bezwarunkowo musiało zostawić ślad
w jej pamięci. Czas je naturalnie zatarł, ale hipnoza między innymi spełnia rolę wehikułu
czasu. Anetta Blayer przez parę tygodni dzień w dzień przychodziła do nas na seanse
hipnotyczne, w trakcie których cofaliśmy ją do różnych, na ogół dość wczesnych okresów jej
życia. Anetta jest podatna na hipnozę. Łatwo ulegała regresji hipnotycznej i zawsze obszernie
i barwnie relacjonowała nam uczucia i przeżywane na nowo wydarzenia związane z okresem,
do jakiego ją cofnęliśmy. Po kilkudziesięciu seansach udało nam się przenieść ją do tego
krytycznego dnia. Odniosła wrażenie, jak mówiła, że znajduje się w wiejskiej chacie. Leżała
w kojcu, a przez otwarte okna wpadały promienie słońca. Było duszno i gorąco. W powietrzu
unosił się swąd spalenizny. I raptem obok niej pojawiły się języki ognia. Wpierw ujrzała je
przy swoim prawym boku, potem w nogach kojca i równocześnie w pobliżu głowy. Zaczęła
krzyczeć, ogień ogarniał ją ze wszystkich stron, a ona nie mogła się ruszyć z miejsca. Poprzez
warstwę dymu spostrzegła nadbiegającą przerażoną starą kobietę, swoją babcię, która w
imaginacji małej Anetty przeobraziła się w wiedźmę. Anetta straciła przytomność. Później
przez wiele dni leczyła ciężkie oparzenia ciała [znów dziennikarska nieścisłość: oparzenia
były nieliczne i powierzchowne. W ogóle cała ta scena została przesadnie udramatyzowana -
uwaga A.L.].”
I dalej:
„W rezultacie tak zwanego freudowskiego odreagowania Anetta Blayer przestała
cierpieć na astmę i opuścił ją lęk przed ogniem. Nasze zadanie więc, jako psychoterapeutów,
zostało wypełnione, rzecz w tym jednak, że dziewczynie hipnoza weszła w nałóg. A może nie
w nałóg, nazwałbym to raczej uzależnieniem hipnotycznym. Dla zachowania zdrowia
psychicznego musiała bodaj raz na tydzień poddać się hipnozie. Z reguły wystarczał jej
krótki, parominutowy trans zakończony sugestią hipnotyzera, że po przebudzeniu będzie się
czuła dobrze i rześko. Za jej aprobatą, i żeby każdy z tych seansów spożytkować z korzyścią
dla obu stron, Vill Formann włączył ją do grupy pacjentów, którzy wyrazili zgodę na
uczestniczenie w badaniach nad regresją hipnotyczną. Vill Formann i ja bronimy twierdzenia,
że za pomocą regresji hipnotycznej można cofać ludzi aż do okresu ich życia płodowego.”
I dalej:
„Odnieśliśmy szereg sukcesów i pewnego dnia Anetta Blayer wystąpiła z propozycją,
która początkowo wydała nam się niedorzeczna. Odrzuciliśmy ją, ale Anetta nalegała. Była
zdania, że jej pomysł jest rewelacyjny [bo był - uwaga A.L.] i że będzie to znakomita zabawa.
Wreszcie udało jej się przekonać Villa Formanna. Propozycja była, i owszem, kusząca, i
chyba żadnemu z nas trojga nie przyszło do głowy, że może być niebezpieczna, pewnie zbyt
mocno tkwiliśmy w świecie materialnym... Anetta Blayer zaproponowała mianowicie, żeby ją
cofnąć aż do okresu poprzedzającego okres jej życia płodowego.”
I dalej:
„To znaczy do okresu, kiedy istniała co najwyżej w planach rodziców.”
I dalej:
„Zaraz po sugestii, że jeszcze jej nie poczęto, utraciliśmy z nią kontakt.”
8
Utracono ze mną kontakt na czternaście lat, podczas których „fenomenologicznie
wydawałam się martwa, ale zapis prądów czynnościowych w moim mózgu był prawidłowy".
(To także cytat z reportażu Regresja hipnotyczna). Przez czternaście lat byłam karmiona,
myta, przewracana z boku na bok, żebym nie dostała odleżyn, strzyżono mnie, czesano,
polewano wodą kolońską, robiono mi makijaż, manicure i pedicure. Robiono to wszystko,
ponieważ mój organizm funkcjonował normalnie - oddychał, trawił, wydalał, pocił się i
wytwarzał komórki rozrodcze.
Mój tato wymagał, żebym mimo swojego stanu wyglądała zdrowo, uroczo i
pociągająco.
9
Miałam wspaniałą opiekę, niczego mi nie brakowało. Z wyjątkiem pieszczot.
10
Przez te lata najrozmaitszymi sposobami próbowano wyrwać mnie z transu. Moją
jedyną reakcją na te próby była prośba, którą długopisem nabazgrałam na okładce notesu
dziennikarki „Rapids Post": „Zostawcie mnie w spokoju, nie chcę wracać.”
Czternaście lat później, tuż przed powrotem do tutejszej rzeczywistości, wysłałam
STAMTĄD jeszcze jedną prośbę. Ją także nabazgrałam długopisem. Prośba była lakoniczna i
brzmiała: „stop". Siostra Greta znalazła kartkę z tymi bazgrołami w mojej zaciśniętej dłoni.
11
Nic nie pamiętam z tych czternastu lat. Przypuszczam, że byłam szczęśliwa przez cały
ten czas, skoro nie chciałam STAMTĄD wracać. Wróciłam z powodu Giorbruna. Wskazują
na to zapisy magnetyczne rozmów, które Mark przeprowadził ze mną w dniach, kiedy
odzyskiwałam, jak to nazwał, przytomność. Oto urywki tych zapisów:
„- Och nie, oni są ślepi i głusi" - powiedziałam. Miałam na myśli ludzi stojących w
kolejce do Giorbruna. - „I to jest przerażające, bo do nich nie docierają moje ostrzeżenia.”
„- Próbujesz ich ostrzec powiedział Mark. - Przed czym?"
„- Przed nim - miałam na myśli Giorbruna. - Żeby mu nie ufali.”
„- Mówisz o jakimś konkretnym człowieku?" - dopytywał się Mark, który nie
wiedział, kogo mam na myśli.
„- On nie jest człowiekiem.”
„- Dobrze, Anetto, opowiedz mi więc o nim. Gdzie on teraz jest?"
„- Tam, na takim placu czy dziedzińcu, ja nie wiem, nie widzę wyraźnie tej materialnej
scenerii. Tam się tłoczy tyle istności, ale one wszystkie są ślepe. Niech mu nie ufają.”
„- Czy coś im grozi?"
„- My z nim walczymy. On niszczy tutaj nasze" - urwałam.
I dalej:
„- Czy on jest aktywny także teraz, Anetto?" - spytał Mark,
„- On nas atakuje wtedy - odpowiedziałam - kiedy te istności znikają z tamtego
dziedzińca i się rozpraszają. One są ślepe i głuche.”
„- A kiedy ludzie przychodzą na tamten dziedziniec znowu, aktywność tej istoty
słabnie, czy tak?"
„- To nie jest żywa istota.”
„- Czym więc on jest?"
„- Och, w naszym odczuciu to symbol nieświadomego zła" - mówiłam o odczuciu
osób, których jaźń, tak jak moja, przebywała TAM. „- On nie ma świadomości, on nawet nie
jest żywy.”
„- My jesteśmy odmiennego zdania, Anetto. On niesie ludziom ratunek.”
„- Nie, nie. Ostrzeżcie ich, niech mu nie ufają. On żyje ich kosztem.”
„- Jak mam zinterpretować tę sprzeczność: nieżyjące, które jednak żyje?"
„- Ja nie wiem, chyba źle się wyraziłam. On jest martwy, to materialny fantom, ale
pochłania i trawi wasze przeżycia.”
„- Czy chcesz powiedzieć, że on egzystuje dzięki naszym doznaniom emocjonalnym?"
„- On was z nich ograbia. Dlaczego wy tego nie możecie zobaczyć? Pożera was
przecież jak jakiś monstrualny pasożyt, jest nienasycony, i my tu z nim walczymy o
przetrwanie.”
12
Zasnęłam jako dziewiętnastoletnia dziewczyna, obudziłam się mając lat trzydzieści
trzy. Kiedy ten fakt uzmysłowiłam sobie w pełni, zapytałam siebie: „Gdzie się podziały
wszystkie te lata?" - i przeżyłam wstrząs.
Może w przyszłości to opiszę.
Mark mówi, że wyglądam równie młodo jak podczas pierwszej wizyty u Villa
Formanna. Ci, których tato wynajął do pielęgnowania mojego ciała, traktowali swoje
obowiązki poważnie i wykonywali je sumiennie. Karmili mnie odżywkami, myli, suszyli,
masowali i nacierali substancjami kosmetyczno-konserwującymi, tak że omal nie zamieniłam
się w żyjącą mumię. Niczego mi nie brakowało z jednym wyjątkiem. Moja balsamowana za
życia powłoka cielesna była spragniona pieszczot.
13
Miałam o sobie napisać parę słów, tymczasem wyszło z tego parę stron. To wina tych
długich cytatów. Posługiwanie się cytatami, zwłaszcza długimi, jest niesłychanie wygodne.
Ogromnie ułatwia pracę twórczą, kiedy samemu trudno znaleźć odpowiednie środki wyrazu.
Wątek Jane Biorne, którego kosztem wyeksponuję intrygę przeciw senatorowi
Haroldowi Ballenowi, także zacznę od cytatu. Cytat ten zaczerpnę z Inicjacji.
Początek będzie taki:
„- Poczekaj, Jane - powiedział szybko. [Oczywiście powiedział to Douglas Johnston,
niegdysiejszy redaktor naczelny „Dutson Telegraph" - przypomnienie A.L.]. - Mnie chodziło
jedynie o to, żeby cię wciągnąć w orbitę spraw redakcyjnych. Ty masz autentyczny talent i
chciałem... Poczekaj, Jane! - zawołał.
Lecz ja już unosiłam plik maszynopisów podjęty z jego biurka. Frunęły luźne kartki.
W ślad za nimi w kierunku Doga poleciał telefon, drugi, trzeci, przybory do pisania...”
Bardzo mi się podoba ta scena. Tak powinno się rozmawiać z redaktorami naczelnymi,
mimo że ten sposób prowadzenia rozmowy nie jest w stylu amerykańskim i nie należy do
dobrego tonu. I taka powinna być moja odpowiedź na życzenie Dana Martina, żeby w
Oglądzie kosztem wątku Jane Biorne wyeksponować intrygę przeciw senatorowi Haroldowi
Ballenowi.
Może by taka była, gdyby nie urzekła mnie moja nowa rola. Do października pisałam
Ogląd sobie a muzom, z wewnętrznej potrzeby i bez konkretnych zamiarów. Telefon Dana
Martina sprawił, że stanęłam na progu salonu literackiego. Teraz Ogląd piszę na zamówienie
redakcji tygodnika.
14
Żeby nie rozmijać się z prawdą: Mój hipnotyczny ogląd świata został napisany już
latem, teraz go przerabiam. Usiłuję wyeksponować intrygę przeciw senatorowi Haroldowi
Ballenowi. Jej zawiązywanie także zacznę od cytatu. Cytat ten zaczerpnę z artykułu Zamach
na senatora Harolda Ballena opublikowanego na łamach „Rapids Post". Rzeczony artykuł
ukazał się po odlocie Jane Biorne na wyspę Quharfa. Dla tych, którzy nie wiedzą, co to za
wyspa (takich chyba nie ma), albo już zapomnieli (takich też chyba nie ma), mam na
podorędziu stosowny cytat z Inicjacji: „Wyspa Quharfa.
Dziewiętnaście kilometrów długości, średnio siedem - szerokości. Sto dwadzieścia
osiem kilometrów kwadratowych. Wyspa niczym strzałka kompasu o stępionych ostrzach,
precyzyjnie wymierzona swym zalesionym czubem w północny biegun kuli ziemskiej,
skalistym zaś - w biegun południowy. W części zalesionej, nad brzegiem, położone było
polowe lotnisko, a przy nim, w głębi wyspy, znajdował się ośrodek badań jądrowych
tymczasowo adaptowany dla potrzeb radiologów i dwuosobowej załogi wojskowej.”
15
Tak więc zawiązywanie intrygi przeciw senatorowi Haroldowi Ballenowi, którą muszę
wyeksponować na życzenie Dana Martina, zacznę także od cytatu. Cytat ten zaczerpnę z
artykułu Zamach na senatora Harolda Ballena.
Początek będzie taki:
„Jest godzina piąta po południu. Temperatura powietrza wynosi 86 stopni Fahrenheita,
świeci słońce, prawie nie ma wiatru, na zachodzie ciemnoniebieskiego nieba układają się
rzadkie ławice cirrocumulusów, czyli popularnych baranków.
Senator Harold Ballen opuszcza gmach studia telewizyjnego. Jeszcze nie znamy
obliczeń Instytutu Badania Opinii Publicznej, ale już teraz możemy powiedzieć, że nasz
Ballen zgromadził przed odbiornikami dziesiątki tysięcy telewidzów ciekawych jego
wystąpienia.
Przed gmachem studia witają go przyjaciele i rozentuzjazmowany tłum republikanów.
Większość ma na piersi znaczki z miniaturą słonia. Grupa młodzieży tłucze puszkami po
pepsi-coli, inna skanduje nazwisko Ballena. Na rozpiętych transparentach widnieją litery
GOP, wszędzie hasła, flagi i mnóstwo uśmiechniętych twarzy.
Nagle rozlega się okrzyk:
- Hej, Ballen, to dla ciebie!
Ponad tłum wzlatuje puszka coca-coli. Zatacza w powietrzu łagodny łuk. Senator
Harold Ballen wyciąga ku niej ręce i wtedy następuje eksplozja.”
Posługiwanie się cytatami ogromnie ułatwia pracę twórczą.
16
Zapisy magnetyczne rozmów, które Mark przeprowadził ze mną w dniach, kiedy
odzyskiwałam przytomność, wskazują, że wróciłam STAMTĄD z powodu Giorbruna. Ja
znajduję dodatkowy powód: moja pielęgnowana powłoka cielesna rozpaczliwie domagała się
pieszczot.
Po moich pogrążonych w hipnotycznym śnie szarych komórkach kory mózgowej
błąkała się beznadziejnie jakaś mikroskopijna cząstka świadomości. W jej niedysponowanej
imaginacji zarysował się konterfekt przyszłego dostarczyciela pieszczot. Miał to być osobnik
rasy białej, rodzaju zdecydowanie męskiego, raczej wysoki i mocno zbudowany,
intelektualny, o ujmującym wyglądzie i rysach złagodzonych wyrazem pogody i opanowania.
Mógł nosić okulary (dodają powagi) i być ode mnie starszy.
Kiedy po czternastu latach po raz pierwszy otworzyłam oczy, zobaczyłam stojącego
przy moim szpitalnym łóżku zaaferowanego mężczyznę. Tu znowu posłużę się cytatem z
Inicjacji:
„Był dość wysoki i mocno zbudowany. Twarz miał inteligentną, regularną, o
ujmującym wyglądzie i rysach niezbyt męskich, złagodzonych wyrazem pogody i
opanowania. Nosił okulary w eleganckiej, srebrnej oprawie.”
Spod tych okularów płynęły łzy.
To był Mark Leve, obecnie mój mąż.
I dalej:
„Mógł mieć nie więcej aniżeli trzydzieści lat.”
W istocie Mark miał wtedy (kiedy poznała go Jane Biorne) lat dwadzieścia siedem.
Dzisiaj ma czterdzieści i trochę. Ja - trzydzieści trzy. Różnica wieku między nami jest
wymarzona, przy czym to ostatnie słowo jest kluczowe. „Ja go sobie wymarzyłam -
pomyślałam leżąc na szpitalnym łóżku i wdychając zapach pachnideł, którymi namaszczano
moją powłokę cielesną - więc on musi być mój.”
17
Nadal nie wyjaśniłam kiedy, gdzie i w jaki sposób prezydentem Stanów
Zjednoczonych został senator Harold Ballen, który w rzeczywistości nigdy nie został
prezydentem Stanów Zjednoczonych. Respektuję jednak życzenie Dana Martina i zaraz je
uwzględnię.
18
Mark Leve został mój. Szczodrze dostarcza mojej powłoce cielesnej pieszczot, także
wyrafinowanych. Może jest to ulubione zajęcie parafreników. (Mark twierdzi, że jest
parafrenikiem). Jeżeli tak, to daj Boże, żeby chorował na parafrenię jak najdłużej.
19
W reportażu Regresja hipnotyczna Mark Leve powiedział o mnie:
„...dziewczynie hipnoza weszła w nałóg. (...) Dla zachowania zdrowia psychicznego
musiała bodaj raz na tydzień poddać się hipnozie. Z reguły wystarczał jej krótki,
parominutowy trans zakończony sugestią hipnotyzera, że po przebudzeniu będzie się czuła
dobrze i rześko.”
Od tamtej pory, pomijając tych czternaście przespanych lat, nic się nie zmieniło. Raz
w tygodniu, w każdy piątek wieczorem Mark na kwadrans wprowadza mnie w trans
hipnotyczny, który kończy sugestią, że po przebudzeniu będę się czuła dobrze i rześko. Na
moją prośbę sugeruje mi też, że wszystko, co przeżyłam w transie, będę pamiętać.
I zawsze pamiętam.
Wizje sugerowane mi przez Marka fascynowały mnie pięknem, bogactwem i plastyką.
Po ich obejrzeniu czułam się dobrze i rześko, chociaż nie były spuentowane ładną woltą, co je
różniło od opowiastek publikowanych przez naszą prasę. Do późnej nocy w każdy piątek
pozostawałam pod ich urokiem, tak że nawet moja powłoka cielesna przestawała wtedy
domagać się pieszczot. Ale te wizje były tylko sugestiami hipnotycznymi, niczym więcej.
Zmieniły się one po śmierci Laury Thomas.
20
W trakcie pobytu w moim hipnotycznym świecie szczerze polubiłam Jane Biorne.
Jestem jej przy tym wdzięczna za Inicjację, którą napisała ręką profesora Telly'ego Thomasa i
z której ja teraz mogę czerpać cytaty pełnymi garściami.
Oto co Jane Biorne napisała o Laurze Thomas:
„Laura Thomas po rozwodzie z Tellym wynajęła mieszkanko opodal kawiarni Voliera.
Mieszkanko - inaczej go nie nazywała - znajdowało się na parterze i składało z saloniku,
sypialni, kuchni oraz dwu łazienek. Salonik urządzony był jak u wróżki: wschodni, puszysty
dywan, na ścianach gobeliny, wokół regaliki, szafki, półeczki, konsole, a na nich serwetki,
koronki, drobne wyroby z porcelany i srebra, figurki, maskotki, bibeloty i precjoza -
rozsypane w pozornym nieładzie. Powietrze w mieszkaniu, mimo klimatyzacji, stale
przesycała woń perfum. W tym otoczeniu żyła ona - Laura Thomas, kobieta o egzotycznej
urodzie i delikatnej budowie. Przyjęła mnie tak, jakbym była od dawna oczekiwanym przez
nią gościem. Nie pozwoliła mi odejść, wręcz wymogła na mnie, abym z nią zamieszkała.
Laurę Thomas poznałam jeszcze wtedy, gdy byłam dzieckiem, w jej domu przy
Waniliowej. Widywałam ją nader rzadko, chyba ze względu na jej ekscentryczny tryb życia.
Laura Thomas skończyła indologie.”
I dalej:
„Początkowo zgodziłam się pozostać u niej do końca grudnia. Po Nowym Roku pobyt
w mieszkanku przedłużyłam o następne pół miesiąca. Potem nie było mowy, abym odeszła od
Laury Thomas.”
Posługiwanie się cytatami ogromnie ułatwia pracę twórczą. Jeszcze niejednokrotnie
będę sobie ją ułatwiać.
21
I dalej:
„To była zachwycająca kobieta. Ponętna, subtelna, uczuciowa i romantyczna. Włosy
miała bursztynowe, krótkie i kręcone, oczy brązowe i skośne, wydatny nos i dziecinne usta.
Figurą przypominała porcelanowe cacko, których tyle zdobiło jej salonik: dojrzała kobieta o
dziewczęcych kształtach, o jasnej, gładkiej skórze, gibkim ciele i małych twardych piersiach.”
Nie obmacywałam Laury Thomas i nie wiem, czy miała twarde piersi, ale widywałam
ją nagą i mogę zaświadczyć, że powyższy opis jest trafny.
22
Laurę Thomas widywałam nagą w moim hipnotycznym świecie, naturalnie. I to ona,
Laura Thomas, po swojej śmierci wprowadziła mnie do tamtego świata. Ona i Jane Biorne.
23
A może tak: Laura Thomas w momencie swojej śmierci przekazała mi umiejętność
widzenia rzeczy niewidzialnych. Spowodowała, że podczas copiątkowych seansów
hipnotycznych, zamiast wizji sugerowanych mi przez Marka, zaczęłam dostrzegać okruchy
zdarzeń rozgrywających się w tamtym świecie, gdzie prezydentem Stanów Zjednoczonych
został senator Harold Ballen, który w rzeczywistości nigdy nie został prezydentem Stanów
Zjednoczonych.
Czy Laura Thomas sama posiadała umiejętność widzenia rzeczy niewidzialnych? Czy
posiadała ją za życia?
W Inicjacji mówi o sobie:
„Bywałam w aśramach i dyskutowałam z uczniami Śri Ramakriszny Paramhansy, Śri
Ramany
Maharsziego,
Śri
Aurobindy,
Krisznamurtiego,
Nisargadatty
Maharaja,
Bhaktivedanty Prabhupady. Czytałam dzieła Mistrzów. Znam trochę Wschód i jego filozofię.
Tamtejsi ludzie przenikają i odsłaniają przed nami przyszłość...”
Czy bywając w aśramach dostąpiła jakiegoś wtajemniczenia? Nie wiem. Nie wiem
nawet, czy to faktycznie ona uchyliła przede mną furtkę do tamtego świata. Faktem jest
jednak, że Laura Thomas zmarła w piątek wieczorem, kiedy leżałam pogrążona w transie
hipnotycznym, i że w minucie jej zgonu wizja sugerowana mi przez Marka znikła, a ja nagle
przeniosłam się w czasie, osiemnaście lat wstecz, do przestronnego gabinetu.
Pięćdziesięcioletni otyły mężczyzna, łysiejący blondyn, stał pod ścianą i wytrzeszczał
bladoniebieskie oczy. Naprzeciw niego stała dwudziestodwuletnia dziewczyna z rodzaju tych,
co to samym wyglądem zachęcają chłopaków, i aż się trzęsła ze złości. Tych dwoje
rozdzielało biurko. Nigdy przedtem ich nie widziałam.
Był to Douglas Johnston i Jane Biorne.
24
„- Poczekaj, Jane - powiedział szybko. [Oczywiście powiedział to Douglas Johnston,
niegdysiejszy redaktor naczelny „Dutson Telegraph" - przypomnienie A.L.]. - Mnie chodziło
jedynie o to, żeby cię wciągnąć w orbitę spraw redakcyjnych. Ty masz autentyczny talent i
chciałem... Poczekaj, Jane! - zawołał.
Lecz ja już unosiłam plik maszynopisów podjęty z jego biurka. Frunęły luźne kartki.
W ślad za nimi w kierunku Doga poleciał telefon, drugi, trzeci, przybory do pisania...
- Jane! Ty masz lepsze pojęcie o dziennikarskiej robocie niż niejeden z moich ludzi! -
Douglas Johnston krzyczał i wykonywał nieporadne uniki. - Ciebie stać na więcej niż takiego
MacCormacka czy Dana Martina, chociaż to reporterzy najwyższej klasy! I głównie to w
tobie cenię!
[Dan Martin jest obecnym redaktorem naczelnym „Dutson Telegraph". To on zamówił
u mnie tę właśnie powiastkę. Podpisze ją do druku, powiedział, pod warunkiem, że kosztem
niniejszego wątku wyeksponuję intrygę przeciw senatorowi Haroldowi Ballenowi. Powinnam
rzucić w niego telefonem, mimo że nie byłoby to w stylu amerykańskim. Nie zrobiłam tego.
Szkoda - uwaga A.L.].
Przestałam demolować gabinet. Biurko było puste i minął mi atak furii.
- Masz cholerną rację, że stać mnie na więcej! - powiedziałam. - I udowodnię to!
Odpierniczę taki materiał, jakiego ty w swoim zasranym życiu nie widziałeś!
Obróciłam się na pięcie i podążyłam do wyjścia. Usłyszałam za sobą jeszcze
zdławiony, ale już pełen ulgi szept:
- Prawdziwy demon.
Wyszłam stamtąd i łomotnęłam drzwiami. Okruchy tynku zagrzechotały o futrynę.
Dwa tygodnie później byłam gotowa do odlotu na Quharfa.”
25
W moim hipnotycznym świecie losy Jane Biorne potoczyły się jednak inaczej.
Po wyjściu z budynku redakcji „Dutson Telegraph" została ona aresztowana. W
areszcie przesiedziała całą noc. Nazajutrz rano szarmancki sierżant odprowadził ją do
zaparkowanej opodal komendy dzielnicowej limuzyny Plymouth, w której za kierownicą
siedział uśmiechnięty Douglas Johnston.
- Rad cię znowu widzę, moja boska - powiedział.
W pobliskim barze zjedli śniadanie, a potem pojechali za miasto. Jane rozłożyła
siedzenia w samochodzie i zdjęła majtki. Było to bardziej amerykańskie niż rzucanie
telefonami w przełożonego.
26
Siostra Jaye, jedna z pielęgniarek opiekująca się mną w okresie rekonwalescencji,
zapytała mnie w sierpniu:
- O czym pani teraz pisze?
Wtedy już pracowałam nad Oglądem. Pracowałam w łóżku, siedząc w pozycji
półleżącej i mając za plecami stos poduszek. Pisałam na ruchomym blaciku, na którym
podawano mi posiłki. Łatwo się męczyłam i często przerywałam pisanie. Weszło mi to w
nawyk. Dlatego te rozdziały są takie krótkie.
- O Jane Biorne - odparłam.
- Ach, o niej. Przeczytałam tę Inicjację na nowo. Ona była jakaś dziwna.
- Dziwna?
- Mało amerykańska - wyjaśniła siostra Jaye. - Ona rzucała telefonami w swojego
szefa.
27
Odpowiedziałam, że to prawda. Że jej rodzice byli rodowitymi Szwedami. Jane
urodziła się w Stanach, ale przez osiemnaście lat wychowywała się w rodzinie szwedzkiej.
Szwecja jest krajem socjalistycznym, powiedziałam, może w krajach socjalistycznych przyjął
się zwyczaj rzucania telefonami w szefów?
- Ona była afektowaną histeryczką - wtrąciła siostra Jaye.
- Miała tylko demoniczny charakter, poza tym była całkiem normalną dziewczyną.
- Z Inicjacji wieje łzawym sentymentalizmem.
- Bo ona pisała o sobie. Trudno jest kobiecie pisać o sobie, jak miało się takie złachane
życie.
- Ona była jakby nie z tego świata - upierała się siostra Jaye. - Jakby mieszkała na
lodowcu grenlandzkim i zgubiła w zaspie śnieżnej ostatnią baterię do radia. Wokół niej nic się
nie działo. A przecież wtedy był rok wyborczy i ten zamach na Balley'a. Na senatora Ballena.
- Naprawdę?
- No, pora na lunch i godzinną sjestę przed popołudniową gimnastyką, panno Blayer -
ucięła siostra Jaye.
Wtedy nie byłam jeszcze mężatką.
28
Wzięłam się ponownie za Inicjację. Siostra Jaye miała słuszność. Jane Biorne w
swoim utworze zupełnie przemilczała to, co podówczas ekscytowało miliony Amerykanów i
skupiało uwagę trzech czwartych świata. O Haroldzie Ballenie znalazłam w Inicjacji zaledwie
wzmianki.
Jedną w radosnym monologu Betty, córki Laury Thomas, która uchyliła przede mną
furtkę do tamtego świata:
„A Toma Ballena znasz (...). Jego stary jest politykiem...”
I dwie dalsze, w dodatku fałszywe. Pierwszą:
„(...) Ballen (...) poparł niewłaściwego człowieka i zakończył karierę.”
Oraz nawiązującą do niej drugą: „Ten ktoś, kogo tak niefortunnie poparł stary Ballen,
usiłował przeforsować plan zniszczenia Quharfa. Pentagon nie zajął żadnego stanowiska i
oczekiwał decyzji Białego Domu. Tymczasem uczeni rozpętali kampanię na rzecz ochrony tej
wyspy. Autor planu jej zniszczenia wycofał się, nie dość jednak wcześnie. Razem z nim
oberwali jego poplecznicy, a z nimi stary Ballen.”
W istocie było na odwrót. Plan zniszczenia wyspy Quharfa wprawdzie upadł, ale
senator Harold Ballen wcale nie zakończył kariery. Przeciwnie, stał się postacią głośną.
Zakończył on karierę później, w wyniku zamachu. Jane wtedy od dwóch miesięcy już
nie żyła, więc opisu tego zamachu nie znajdziemy w jej utworze. Powinny się tam jednak
znaleźć echa kampanii przedwyborczej, którą od stycznia do kwietnia w różnych rejonach
kraju prowadzono już bardzo intensywnie.
Ciekawe też, że w Inicjacji przy nazwisku Harolda Ballena ani razu nie jest
wymienione słowo „senator".
29
Senator Harold Ballen z wyglądu przypominał ojca Jane Biorne. A jak wyglądał ojciec
Jane Biorne? Jego opis zamieszczony w Inicjacji, zdaniem Marka, daje dużo do myślenia.
Oto on:
„Wyglądał pospolicie, tak pospolicie, że po dłuższym jego niewidzeniu niełatwo mi
było jego wygląd przywołać na pamięć. Chyba też nigdy nie przyjrzałam mu się naprawdę
dokładnie.”
I dalej:
„Miał zwyczajną twarz, szerokie czoło, na które spadały proste, szpakowate włosy.
Był wzrostu mojej matki.”
Tylko tyle. To także, zdaniem Marka, daje dużo do myślenia. Zwłaszcza jeżeli zważyć,
że opisowi wyglądu swojej matki Jane Biorne poświęciła nieporównywalnie więcej miejsca.
30
Jane, po obrzuceniu telefonami Douglasa Johnstona i po wyjściu z budynku redakcji
„Dutson Telegraph", wyrwała z ziemi na skwerku kępę darniny i przetarła nią twarz senatora
Harolda Ballena, który patrzył na nią dobrotliwie z plakatu.
Dlaczego?
- Przemieszczenie - wytłumaczył to po swojemu Mark. Wtedy nie był on jeszcze moim
mężem i nie twierdził, że jest parafrenikiem.
31
Przemieszczenie oznacza zastąpienie jednego celu innym. Osobnik nie mogący
ujawnić swoich negatywnych uczuć wobec najbliższych, przenosi je na obiekt zastępczy.
- Ten plakat zastąpił jej ojca - powiedział Mark.
- Ona go kochała - zaprotestowałam.
- Ona go nienawidziła.
- Opowiadasz. Nie czytałeś Inicjacji.
- Czytałem.
- Ona rozpaczała po jego śmierci.
Mark niedbale przewertował styczniowe numery „Dutson Telegraph". Leżały na
stoliku przy moim łóżku.
- Czy słyszałeś coś o freudowskiej symbolice? - zapytał.
- Och!
- Poczekaj. Tutaj jest znamienna scena. Scena, w której Jane opisuje swoją reakcję
psychiczną na wieść o śmierci ojca. - Zaczął czytać: - „Skamieniałam. Korytarz zafalował i
skomplikowaną perystaltyką powiększył swoją długość. Lewa jego strona, po której były
wychodzące na ulicę okna, zlała się w strugę oślepiającego światła; prawa, z szeregiem drzwi,
urosła do niebotycznych rozmiarów i zwisała nade mną niczym skalny masyw.” I trochę
dalej: „Korytarz wciąż zwiększał długość. Jego koniec mknął do przodu ze wzrastającą
prędkością, połykał bezmiar za bezmiarem, aż zaczął się piąć ku górze. Oto stałam u dołu
ścieżki wiodącej na monstrualną Golgotę.”
Następnie Mark zapoznał mnie z freudowską symboliką. Drzwi i okna miały
symbolizować narządy kobiece falujący i powiększający swoją długość korytarz - stan tych
narządów w fazie podniecenia i doznań orgastycznych i tak dalej...
- Ona go nienawidziła - mówił dalej Mark. - Bo był fujarą i pantoflarzem.
Jednocześnie cierpiała na wybitny kompleks Elektry. Stłumienie tego kompleksu
spowodowało fiksację libido, później perwersję i nerwicę, a jeszcze później pogłębiło uczucie
nienawiści. Z tej sceny wynika, że ona na wieść o śmierci ojca doznała czegoś w rodzaju
orgazmu.
- O Boże! Bo padnę.
32
No więc Jane Biorne obrzuciła telefonami Douglasa Johnstona i wściekła wyszła z
budynku redakcji „Dutson Telegraph". Przez chwilę nieprzytomnie rozglądała się po
opustoszałej ulicy, po czym ruszyła w poszukiwaniu taksówki. Dojrzewał w niej pomysł
wypadu na wyspę Quharfa, kiedy napotkała swojego ojca powielonego w kilkunastu
egzemplarzach. Każdy z ojców patrzył na nią dobrotliwie z plakatu o wymiarach dwie na trzy
stopy. Plakaty przyklejone były do muru w taki sposób, że tworzyły literę V. Symbol
zwycięstwa.
Jane przyjrzała się im kolejno. Ze skwerku pod murem wyrwała kępę darniny i
przetarła nią twarz jednego z ojców. Potem odstąpiła krok do tyłu, żeby ocenić efekty swoich
wysiłków i wtedy zobaczyła przykucniętego chłopaka. Chłopak przyklejał właśnie ostatni
plakat będący podstawą litery V. Usłyszał nad sobą hałas i teraz wyprostował się na całą
swoją tykowatą długość. On także odstąpił krok do tyłu, żeby ocenić efekty wysiłków Jane.
- Masz coś przeciwko niemu? - spytał.
- Nie twój interes - odparła Jane.
Chłopak wierzchem dłoni pogładził się po rzadkim zaroście na policzku.
- Mnie to nie obchodzi. Ale nie lubię, jak ktoś mi przeszkadza w robocie.
- Mam to gdzieś - odparła Jane. Trzymaną w ręce kępą darniny przetarła twarz
drugiego ojca. Rysy chłopaka stwardniały.
- Wiesz co, laleczko? Zabieraj stąd swój tłusty tyłek.
- Ani myślę - odparła Jane po raz trzeci. I zamalowała ziemią twarz trzeciego ojca.
Chłopak ponownie ocenił efekty jej wysiłków. Odetchnął głęboko.
- Widzisz - przemówił ugodowo łagodnym tonem - zmarnowałaś moją pracę. Będę
musiał to pozaklejać.
Z rulonu wydobył nowy samoprzylepny plakat, podchodząc do Jane oderwał od niego
cienką warstwę papieru ochronnego i raptownym ruchem okleił tym plakatem jej głowę.
Jane wydawała nieartykułowane dźwięki i szarpała się z plakatem przez parę sekund,
zanim odzyskała możność widzenia.
- Ty pokraczny gnojku! - wrzasnęła. Była purpurowa i miała strzępy plakatu
przyklejone do włosów i ramion. Podniosła z ziemi upuszczoną kępę darniny i rzuciła nią w
chłopaka, ale niecelnie, więc zaatakowała go pięściami. Chłopak odepchnął ją od siebie. Jane
wymierzyła mu kopniaka w nogę i klnąc chwyciła go za włosy. Zaczęli się szamotać.
Ze swojego miejsca na murze senator Harold Ballen powielony w kilkunastu
egzemplarzach przyglądał się tej szamotaninie dobrotliwie. Napis na każdym z plakatów
głosił:
„Myślę i czuję to, co ty.”
33
Rozdzieliło ich dwóch zręcznych i silnych policjantów.
- Zmiataj, glino! - wrzasnęła Jane na tego, który ją trzymał. - Nic tu po tobie!
- Spokojnie, panienko - powiedział policjant i wpakował ją, wierzgającą, do
radiowozu.
Drugi policjant wpakował tam chłopaka.
Na placu boju pozostała tylko wyrwana kępa darniny, trochę śmieci, płachty papieru
ochronnego, rulon plakatów i kilkunastu senatorów Haroldów Ballenów przyklejonych do
muru. Trzech z nich miało posmarowane ziemią twarze.
34
Jane Biorne wypuszczono z aresztu nazajutrz, dzięki Douglasowi Johnstonowi, który
czekał na nią opodal komendy dzielnicowej, w swojej limuzynie Plymouth.
- Rad cię znowu widzę, moja boska - powiedział z uśmiechem i spytał ją, o co jej
poszło z tym chłopakiem.
- Wkurzyły mnie te plakaty - odrzekła Jane. - Ten cholerny radykał.
Określenie „radykał" znakomitej większości Amerykanów kojarzy się z hybrydą
szatana, ideologa marksizmu i terrorysty. Nie przeszkadza to jednemu kandydatowi na
stanowisko wybieralne wysuwać takich insynuacji pod adresem drugiego kandydata i żaden
się nie obraża. Insynuacja Jane Biorne była jednak niewątpliwie obraźliwa.
- Balley to równy gość - powiedział Douglas Johnston przy śniadaniu. - Ameryka
potrzebuje dzisiaj kogoś takiego jak Balley.
- Gówno - odparła w roztargnieniu Jane. Potem coś sobie przypomniała. - Dziękuję,
żeś mnie stamtąd wyciągnął. Z tej komendy. Po tym wszystkim, co zrobiłam w redakcji.
- Nie ma o czym mówić - powiedział Douglas Johnston.
I zabrał ją swoją limuzyną Plymouth na przejażdżkę za miasto, żeby w odludnym
zakątku dać jej sposobność do nieskrępowanego wyrażenia mu wdzięczności.
35
Jane wyraziła mu wdzięczność dwukrotnie. Raz trwało to równo cztery minuty, drugi
raz - po półgodzinnej przerwie - siedem minut i czterdzieści sekund. W rytm jej
konwulsyjnych ruchów i przy, wtórze jej wzdychań i spazmatycznych jęków Douglas
Johnston pracował w oszołomieniu i z determinacją. Był przeświadczony, że jego ciało, ten
cudowny mechanizm seksualny, dostarcza Jane nadziemskich rozkoszy zmysłowych. On sam
był spragniony takich rozkoszy.
Tymczasem Jane leżąc na rozłożonych siedzeniach limuzyny Plymouth i grając
przekonująco rolę kochanki, obserwowała ruch najcieńszej wskazówki na swoim ręcznym
zegarku marki Doxa. Wskazówka drgała z częstotliwością drgań Douglasa Johnstona. Średnio
raz na dobę.
Po powrocie do domu Jane wzięła gruntowną kąpiel, opowiedziała o wszystkim
Laurze Thomas, wypłakała się na jej kolanach i poszła z nią do łóżka. Po spotkaniu z
Douglasem Johnstonem ona także spragniona była rozkoszy zmysłowych.
36
Był to początek kwietnia i obie partie miały już za sobą prawybory w Alabamie,
Connecticut, Florydzie, Georgii, Illinois, Massachusetts, New Hampshire, Nowym Jorku,
Puerto Rico i Vermont - żeby się trzymać kolejności alfabetycznej. W moim hipnotycznym
świecie, tak jak to było i w rzeczywistości, odpadło już sporo kandydatów do nominacji
prezydenckiej. Jednym zabrakło funduszy, innym zabrakło poparcia organizacji politycznych
i związkowych, a jeszcze inni odpadli z powodu znikomej ich atrakcyjności w oczach
wyborców.
Jane Biorne miała nadzieję, że senator Harold Ballen także niebawem odpadnie.
Ponieważ nie brakowało mu ani funduszy, ani poparcia, Jane liczyła na to, że w najbliższych
tygodniach diablo ucierpi jego atrakcyjność. Była gotowa zająć się tym osobiście.
Pomysł wypadu na wyspę Quharfa wywietrzał jej z głowy.
37
W kwietniu senator Harold Ballen przechwycił wsparcie organizacji opowiadających
się wcześniej za Nicholasem H. Campbellem, który wycofał swoją kandydaturę. W tym
czasie Jane Biorne włóczyła się po ulicach szukając plakatów z podobizną senatora Harolda
Ballena i za pomocą grubych flamastrów ozdabiała je epitetem „RADYKAŁ". Niekiedy, dla
odmiany, przy napisie: „Myślę i czuję to, co ty" umieszczała dopisek: „więc wiesz, jaka ze
mnie kanalia".
W maju komitet wyborczy senatora Harolda Ballena został dofinansowany przez
dwadzieścia sześć PAC-ów w siedmiu stanach. Przeznaczyły one na cele kampanii wyborczej
896 tysięcy dolarów.
Jane odbiła na kserografie tysiąc egzemplarzy ulotek. Przez tydzień jeździła z nimi po
mieście i wtykała je do skrzynek na listy lub w szpary pod drzwiami prywatnych domów i
publicznych instytucji. Tekst na ulotce informował, że głównym hasłem wyborczym senatora
Harolda Ballena jest hasło: „Dzieła Marksa zamiast Biblii".
38
Tym podobne ciosy poniżej pasa w walce o stanowiska wybieralne są na porządku
dziennym i nikt się nimi nie przejmuje. Powszechnie wiadomo, że to krecia i wredna robota, i
budzi ona ogólną pogardę. Ale pobazgrane plakaty mimo wszystko przykuwają wzrok, a
wetknięte do skrzynki na listy ulotki mimo wszystko się czyta.
Krecia i wredna robota Jane Biorne wywołała pogardę także wśród przeciwników
senatora Harolda Ballena. Oprócz pogardy wywołała ona wśród nich zgorszenie, któremu z
zapałem dali wyraz w środkach masowego przekazu. Tak więc telewidzowie, radiosłuchacze i
czytelnicy w wielu stanach dowiedzieli się w połowie czerwca o ulotce informującej, jakoby
głównym hasłem wyborczym senatora Harolda Ballena było hasło: „Dzieła Marksa zamiast
Biblii".
Zgodnie z zasadami gry senator Harold Ballen zbyt się tym nie przejął. Ponieważ
jednak do ogólnokrajowego kongresu Partii Republikańskiej, który miał wyłonić kandydata
tej partii na stanowisko prezydenta, pozostał tylko miesiąc, senator Harold Ballen wolał
dowieść telewidzom, radiosłuchaczom i czytelnikom w wielu stanach, że mieszkańcy Dutson,
jego rodzinnego miasta, nadal go kochają, szanują i popierają mimo czyjejś kreciej i wrednej
roboty.
Postanowił on niezwłocznie lecieć do Dutson, co zresztą uczynił. Nie tylko w moim
hipnotycznym świecie, także w rzeczywistości. Z tą różnicą, że w tej tak zwanej
rzeczywistości odwiedził Dutson w czerwcu podobno z powodu choroby matki. Ale ta
różnica jest bez znaczenia.
39
I w tym miejscu warto by zacząć zawiązywać intrygę przeciw senatorowi Haroldowi
Ballenowi, którą mam wyeksponować na życzenie Dana Martina. Na początek oczywiście
cytat. Zaczerpnę go z artykułu Zamach na senatora Harolda Ballena. Artykuł ten ukazał się
w „Rapids Post" - w czerwcu, osiemnaście lat temu, co każdy może łatwo sprawdzić.
40
„Jest godzina piąta po południu. Temperatura powietrza wynosi 86 stopni Fahrenheita,
świeci słońce, prawie nie ma wiatru, na zachodzie ciemnoniebieskiego nieba układają się
rzadkie ławice cirrocumulusów czyli popularnych baranków.
Senator Harold Ballen opuszcza gmach studia telewizyjnego. Jeszcze nie znamy
obliczeń Instytutu Badania Opinii Publicznej, ale już teraz możemy powiedzieć, że nasz
Balley zgromadził przed odbiornikami dziesiątki tysięcy telewidzów ciekawych jego
wystąpienia.
Przed gmachem studia witają go przyjaciele i rozentuzjazmowany tłum republikanów.
Większość ma na piersi znaczki z miniaturą słonia. Grupa młodzieży tłucze puszkami po
pepsi-coli, inna skanduje nazwisko Ballena. Na rozpiętych transparentach widnieją litery
GOP, wszędzie hasła, flagi i mnóstwo uśmiechniętych twarzy.
Nagle rozlega się okrzyk:
- Hej, Balley, to dla ciebie!
Ponad tłum wzlatuje puszka coca-coli. Zatacza w powietrzu łagodny łuk. Senator
Harold Ballen wyciąga ku niej ręce i wtedy następuje eksplozja.
Mija jedna sekunda, druga, trzecia. Na uniesionych twarzach sparaliżowanych ludzi
jeszcze widać zastygłe uśmiechy. Te twarze pokrywają się kropelkami krwi, jakby spadł na
nie siekący deszcz stalowych igieł.
Jakaś kobieta woła przeraźliwie:
- Jezu, o Jezu, o Jezu!
Jej wołanie ożywia tę statyczną scenę. Tłum piszcząc i krzycząc pierzcha w różnych
kierunkach. Niektórzy kryją się w załomach muru, część osób wpada do gmachu studia
telewizyjnego.
Dwaj goryle stoją przy senatorze Haroldzie Ballenie i osłaniają go swoimi ciałami.
Ktoś przyskakuje do zaparkowanego przy krawężniku Cadillaca i otwiera drzwiczki.
Policjanci z obstawy otaczają senatora z drugiej strony. Na miejsce eksplozji z piskiem opon
podjeżdżają dwa radiowozy. Wciąż słychać przeraźliwy lament kobiety:
- O Jezu, o Jezu, o Jezu!
Dołączają do niego rozdzierające wrzaski:
- Mam dziurę w głowie, mam dziurawą głowę, o Boże!
- Ludzie, ja nic nie widzę, nic a nic!
- Jestem ranny! Zobaczcie, jestem ranny! Młody mężczyzna siedzi na chodniku,
ogląda swoje zakrwawione ręce i wzywa pomocy. Obydwaj przyboczni goryle, którzy niemal
wnoszą senatora do jego Cadillaca, są zbroczeni krwią, Cadillac wyjąc silnikiem natychmiast
odjeżdża. Za nim ruszają radiowozy.
Przed gmachem studia telewizyjnego zostaje siedzący na ziemi mężczyzna,
lamentująca kobieta i grupka zdezorientowanych policjantów. Kilka osób decyduje się
opuścić swoje kryjówki. Wszędzie walają się porzucone transparenty, flagi, tablice z hasłami i
puszki po pepsi-coli. Rubinowe krople wysychają na płytach chodnika. W ciszę, jaka tu teraz
panuje, wdziera się jodłowanie syren nadjeżdżających ambulansów.”
41
Nazajutrz poranne gazety podały, że senator Harold Ballen zmarł w drodze do szpitala.
Przyczyną śmierci była nadmierna utrata krwi. Odłamek eksplodującej puszki po coca-coli
ugodził senatora w szyję i rozerwał tętnicę. „Kiedy Cadillac zatrzymał się na szpitalnym
podjeździe - pisał w sadystycznej ekstazie (Rapids Post) - siedzący w nim goryle mieli nogi
zanurzone we krwi po kostki.”
Oprócz senatora Harolda Ballena więcej ofiar nie było. Pozostałe osoby zgromadzone
pod gmachem studia telewizyjnego odniosły tylko lekkie obrażenia. Rannym, w ilości 34
osób, udzielono pomocy ambulatoryjnej i odesłano ich do domów.
Komunikaty tej treści ukazały się w „Rapids Post" w czerwcu, osiemnaście lat temu,
co każdy może łatwo sprawdzić.
42
- Co to znaczy „udzielono pomocy ambulatoryjnej"? - zapytałam siostry Jaye.
- Komu?
- Rannym. Powiedzmy, w jakimś wypadku samochodowym czy czymś. Udzielono im
pomocy ambulatoryjnej i odesłano ich do domów. Taki komunikat prasowy. Czy to oznacza
coś poważnego?
- Na pewno nie. Nie odsyła się do domów pacjentów ciężko rannych.
- Pomoc ambulatoryjna. Więc co to oznacza?
- To może być zszycie niewielkiej rany, założenie opatrunku, zastrzyk surowicy,
podanie środków przeciwbólowych albo uspokajających... Dlaczego pani o to pyta?
Postukałam palcem w otwarty rocznik „Rapids Post". Siostra Jaye pochyliła się nad
rocznikiem. Ze zdziwieniem przeczytała tytuł artykułu i pierwsze linijki tekstu.
- Ach, to ten zamach. Zamach na senatora Ballena.
- Właśnie tutaj jest napisane o tych rannych. Że udzielono im pomocy ambulatoryjnej i
odesłano ich do domów.
- To szczęście, że nie doszło wtedy do większej tragedii.
- Tak. Ale czy to nie zastanawiające?
- Co?
- Ten zamach. Bomba wybucha nad całym tłumem. Jeden człowiek ginie, a reszta
odnosi tylko lekkie obrażenia. I tym człowiekiem jest senator Harold Ballen.
- Och, to było coś okropnego.
- Pani to widziała?
- Widziałam. Na własne oczy widziałam tych ludzi.
43
Siostra Jaye była wtedy bardzo młoda i odbywała praktykę w Pogotowiu Ratunkowym
przy Pięćdziesiątej Piątej, trzy przecznice od miejsca zamachu. Do jej zadań należało parzenie
kawy siostrze oddziałowej i paru innym siostrom. Tego dnia także parzyła kawę, kiedy
zaczęto przywozić rannych.
- Przywozili ich i przywozili bez przerwy - powiedziała. - Wyglądali okropnie.
Zakrwawieni i w stanie szoku.
- Była pani przy tym, jak udzielano im pomocy?
- Nie, ja byłam od parzenia kawy. Ale... Doktor Dugan miał tam wtedy dyżur.
44
Doktor Dugan wraz z doktorem Washmanem zatrudnieni zostali przez mojego tatę.
Stanowili oni trzon personelu medycznego, który czuwał nad prawidłowym funkcjonowaniem
mojego organizmu, kiedy przez czternaście lat przebywałam TAM, pogrążona w transie
hipnotycznym, i później, podczas mojej rekonwalescencji. Do dzisiaj obaj lekarze wizytują
mnie - cztery razy w tygodniu, według ustalonego grafiku. Wizyty doktora Dugana
przypadają na poniedziałki i czwartki, doktora Washmana - na wtorki i piątki. Oprócz nich
opiekują się mną dwie dyplomowane pielęgniarki: siostra Jaye i siostra Kitty. (Ongiś było ich
aż pięć). Są u nas na stałe. Można powiedzieć, że u nas mieszkają.
Obecność personelu medycznego, i tak już uszczuplonego, doprowadza Marka - jak
mówi - do szału.
- Oni doprowadzają mnie do szału - mówi Mark. - Ja się nigdy nie wyleczę z tej
parafrenii, dopóki oni będą się tu kręcić.
- Oni wykonują swoje obowiązki, Mark - tłumaczę. - I to w sposób taktowny.
- Tak, tylko dlaczego ja, kiedy chcę się z tobą pokochać, muszę zaglądać do szaf i pod
łóżko, żeby sprawdzić, czy któreś z nich tam się nie schowało razem z tymi ich przyrządami
do reanimacji, co?
- Mnie to nie przeszkadza - powiedziałam.
45
Z miejsca zamachu zawieziono senatora Harolda Ballena do prywatnego, luksusowego
szpitala „Cordis", na przedmieściach Dutson. „Czemu zawieziono go właśnie tam? Czemu
wieziono go przez pół miasta, skoro o jego życiu decydowały dosłownie sekundy? Czemu nie
zawieziono go do najbliższej placówki zdrowia?" - te pytania postawił niejaki Bodee w
czwartkowym wydaniu „Rapids Post".
Wydanie to przytoczyło także nowe szczegóły związane z zamachem na senatora
Harolda Ballena.
Zamachu dokonano dokładnie o piątej czternaście po południu. Do szpitala „Cordis"
przywieziono senatora Harolda Ballena o piątej trzydzieści siedem. Doktor David T. McNehir
- lekarz o dwóch specjalnościach, główny internista i anestezjolog - stwierdził jego zgon o
szóstej trzydzieści.
„Była to trwająca godzinę próba ożywienia trupa - powiedział reporterom. - Ale nie
chcieliśmy zaniedbać absolutnie niczego.”
Goryle senatora Harolda Ballena kategorycznie odmówili reporterom udzielenia
jakichkolwiek wyjaśnień. Ci dwaj imponująco rozwinięci fizycznie mężczyźni, nad których
głowami eksplodowała bomba na wysokości trzech jardów, także odnieśli tylko lekkie
obrażenia.
„Od udzielania wyjaśnień - powiedzieli reporterom - mamy swoich rzeczników
prasowych.”
Rzecznikami prasowymi Lee Donkera, zwanego żartobliwie Kruszynką, i Mathewsa
White'a, zwanego bez żartów Bykiem, były psy rasy Doberman i Dog Tybetański.
Redakcja „Rapids Post" wyraziła nadzieję, że bardziej rozmowni okażą się pozostali
świadkowie zamachu, i obiecała, że w piątkowym numerze zamieści ich relacje.
Artykuły tej treści ukazały się w „Rapids Post" w czerwcu, osiemnaście lat temu, co
każdy może łatwo sprawdzić.
46
- Opowiesz mi o tym, Tim? - zagadnęłam. Siedziałam w fotelu, naprzeciwko doktora
Dugana. Doktor Dugan także siedział w fotelu i patrzył na mnie z zadowoleniem i podziwem.
Uczucia te miały ze mną ścisły związek, ale wyłącznie pod względem technicznym. Doktor
Dugan patrzył na mnie jak na doszczętnie rozbity samochód, który doprowadził do stanu
używalności i któremu przywrócił dawną świetność.
- To już dwadzieścia lat, Anetto - powiedział. - Czy ileś.
- Osiemnaście.
- Byłaś wtedy piętnastoletnią pannicą.
- I strasznie chciałam stracić cnotę. Ale wstydziłam się swojej astmy. Bałam się, że w
najmniej stosownym momencie dostanę napadu duszności. Pamiętam, że ten chłopak nazywał
się Percy Wilder. Ciekawe, co się z nim teraz dzieje.
- Masz tyle do odrobienia, Anetto. Tyle się przez ten czas zmieniło. - Doktor Dugan
potrząsnął głową. - Wyobrażam sobie, co czujesz.
Wątpię, żeby ktokolwiek potrafił wyobrazić sobie moje uczucia, których doznałam na
myśl, że wyleciało mi z życia czternaście lat.
Może w przyszłości napiszę coś o tym.
47
- Rozbawienie - odparłam. - Ciągle jeszcze czuję niedowierzanie i rozbawienie. I czuję
się trochę oszukana. Tak, jakby cały świat zrobił mi jakiś kawał i sprzysiągł się przeciwko
mnie. Ale dajmy temu spokój, Tim. Tim?
- Tak, Anetto?
- Przeglądałam zszywki numerów „Rapids Post" sprzed osiemnastu lat. Ten opis
zamachu to makabra.
- Wiesz jacy są dziennikarze.
Przytaknęłam.
- I to mi się nie zgadza. Jest tłum. Ludzie są stłoczeni jak śledzie w beczce. Nad
tłumem wybucha bomba. Jeden człowiek ginie.
Doktor Dugan złożył płasko dłonie i przycisnął je do warg. W skupieniu słuchał tego,
co starałam się mu przekazać.
- Gazety informują - mówiłam dalej - że są ranni. Ktoś ma dziurę w głowie, ktoś stracił
wzrok, ktoś wzywa pomocy. Siekący deszcz stalowych igieł. Wiadra krwi. Jeżeli wziąć
poprawkę na skłonność dziennikarzy do przesady, ten obraz wydaje się bliski prawdy. Na
drugi dzień prasa zmienia ton. Już nie ma rannych, nie ma wiader krwi. Są tylko lekkie
obrażenia.
- Tak było.
- A gdzie się podziała dziennikarska skłonność do przesady?
- Trudno fałszować oczywiste fakty. Dla samej sensacji nie zaryzykuje tego
najbardziej zeszmacony pismak. - Doktor Dugan rozwarł dłonie i miękko opadł na oparcie
fotela. - Pamiętam, jak zjechali się ci reporterzy. Tam, na to Pogotowie. Byli rozczarowani i
wściekli. Co to za nagłówek „Dwadzieścia siniaków w wyniku terrorystycznego zamachu"?
- Siniaki, Tim?
- Trochę siniaków, trochę zadrapań, trochę powierzchownych otarć naskórka. I to
wszystko z powodu paniki. Nie było żadnych poważniejszych zranień, żadnych dziur w
głowach, żadnych uszkodzeń wzroku. Jedyny lek, jakiego ci ludzie potrzebowali to Valium
domięśniowo.
- A ta krew? Ta krew na ich twarzach? Ci goryle zbroczeni krwią?
Doktor Dugan wzruszył ramionami.
- Ballen oberwał odłamkiem w szyję. Widziałaś kiedyś krwotok z tętnicy szyjnej? On
był w szoku, pewnie się szarpał... zanim wsadzili go do samochodu. No i ta tryskająca krew...
Przepraszam. Nie chciałem cię raczyć takimi okropieństwami, Anetto.
- Siniaki - powtórzyłam sceptycznie.
- Takie są fakty - powiedział doktor Dugan. - I nic na to nie poradzę.
48
Zamachu na senatora Harolda Ballena dokonano o godzinie piątej czternaście po
południu. Był to wtorek.
W środę „Rapids post" podał, że senator Harold Ballen zmarł w drodze do szpitala.
Środowy „Rapids Post" omówił też szeroko przyczynę i okoliczności śmierci senatora
przykładając szczególną uwagę do poziomu krwi wytoczonej z niego na podłogę samochodu
oraz do koloru i gatunku zanurzonych w niej skarpetek i butów obu goryli. Numer ten podał
także, ze wstydliwą lapidarnością, liczbę osób rannych w wyniku eksplozji bomby i
wspomniał półgębkiem, że odniosły one tylko lekkie obrażenia.
W czwartek redakcja „Rapids Post" dorzuciła nowe szczegóły związane z zamachem
na senatora Harolda Ballena i zadała kilka kłopotliwych pytań. W numerze tym znalazł się
wywiad z naczelnym lekarzem szpitala „Cordis", doktorem Davidem T. McNehirem. Nie
znalazł się w nim natomiast wywiad z rzecznikami prasowymi Lee Donkera alias Kruszynki i
Mathewsa White'a alias Byka, czyli ze sforą psów rasy Doberman i Dog Tybetański.
Piątkowy numer „Rapids Post" przyniósł obiecane poprzedniego dnia relacje
naocznych świadków zamachu. Łączyło je sporo wspólnych dla nich przyciężkawych i
mających robić wrażenie określeń: „ogłuszająca detonacja", „oślepiający błysk", „bluzgająca
krew", „ochłapy mięsa i wnętrzności", „wycie", „tratowanie" i „histeria". To ostatnie
określenie było, jak się zdaje, określeniem kluczowym. Oprócz wymienionych określeń
relacje te łączyło to, co powinno je diametralnie różnić - niewiarygodna wręcz niezgodność
podawanych wersji zamachu.
W sobotnio-niedzielnym wydaniu „Rapids Post" zachłysnął się opisem przygotowań
do planowanego na poniedziałek pogrzebu senatora Harolda Ballena. Sam opis wieńców,
wiązanek, girland, kompozycji i portretów kwietnych mógł przyprawić każdą bukieciarkę o
podniecenie płciowe. W osobnym komunikacie redakcja „Rapids Post" zawiadomiła
czytelników, że sprawę zamachu wzięli w swoje niezawodne ręce niezawodni chłopcy z
Federalnego Biura Śledczego.
49
W poniedziałek odbył się okazały pogrzeb, który „Rapids Post" we wtorek przetworzył
na okazały reportaż. Zajął on pierwszą kolumnę - całą i jeszcze połowę z żywą paginą na
trzeciej stronie. Drugą połowę tej strony wypełniły zdjęcia z pogrzebu. W tym samym
wtorkowym numerze redakcja nakreśliła biograficzną i moralną sylwetkę Marcella Savioli.
Marcello Savioli był komiwojażerem i alkoholikiem. Jako komiwojażer był skończony, jako
alkoholik - bezkonkurencyjny, i przy tym owładnięty niepohamowanym, patologicznym
uczuciem zazdrości. (Mój mądry mąż miałby na tę okazję gotową diagnozę: „ostry przebieg
urojenia zazdrości"). Savioli struną fortepianową udusił swoją żonę, dorosłą córkę i
dorastającego syna. Schwytany zeznał, że jego żona puszczała się systematycznie i z
wyuzdaniem. Nie, nie nakrył jej z żadnym kochankiem, ale każdy z nich odznaczał się
nieprzeciętną jurnością i nosił w portkach nieprzeciętnego zaganiacza. Córka, z którą
Marcello Savioli bezskutecznie usiłował się przespać, puszczała się także systematycznie i z
wyuzdaniem, a jego syn od maleńkości utrzymywał z matką stosunki cielesne.
To wszystko Marcello Savioli zeznał podczas przesłuchania.
Temu potrójnemu morderstwu „Rapids Post" poświęcił zadziwiająco dużo miejsca.
Prasa zawsze darzyła sympatią wariatów, morderców, zboczeńców i zwyrodnialców, ale byli
to przeważnie idole jedno-dwudniowi. Tymczasem Marcella Savioli lansowano od wtorku do
środy następnego tygodnia, dopóki brygada tajniaków nie przyłapała w hotelu pastora Grau z
dwunastoletnim chłopcem, w dodatku nagim, co sprawiło, że akcje pana Savioli spadły.
O zamachu na senatora Harolda Ballena pisano coraz rzadziej, coraz niechętniej i na
zasadzie snucia domysłów. Z końcem czerwca wynajęty samolot zamiast na lotnisku
wylądował na najwyższym szczycie Gór Skalistych zwanych Elbert. Lądowanie było
nieplanowane, zaskoczyło pilota i odbyło się przy schowanym podwoziu. Zginęli wszyscy
członkowie załogi i trzydziestu siedmiu pasażerów, głównie sportowców. Razem z nimi
„Rapids Post" złożył do grobu temat senatora Harolda Ballena.
Można to łatwo sprawdzić.
50
A czego nie można? Czego nie można łatwo sprawdzić mając do dyspozycji jedynie
zszywki „Rapids Post" z czerwca, sprzed osiemnastu lat?
Zwyczajowo zacytuję trochę krótkich fragmentów wypowiedzi Marka Leve z
reportażu Regresja hipnotyczna:
„...hipnoza między innymi spełnia rolę wehikułu czasu.”
I dalej:
„Anetta Blayer przez parę tygodni dzień w dzień przychodziła do nas na seanse
hipnotyczne, w trakcie których cofaliśmy ją do różnych, na ogół dość wczesnych okresów jej
życia.”
I dalej:
„...dziewczynie hipnoza weszła w nałóg. (...) Dla zachowania zdrowia psychicznego
musiała bodaj raz na tydzień poddać się hipnozie.”
Dla zachowania zdrowia psychicznego poddaję się hipnozie do dzisiaj. Raz w
tygodniu, w każdy piątek Mark na kwadrans wprowadza mnie w trans. Ale nie sugeruje mi
już swoich niepowtarzalnie pięknych wizji. Od śmierci Laury Thomas stałam się na nie
niewrażliwa. Podróżuję za to w czasie. Robię osiemnastoletni skok wstecz i wraz z Jane
Biorne jestem świadkiem kariery politycznej senatora Harolda Ballena.
Hipnoza istotnie spełnia rolę wehikułu czasu. Ale ze mną jest inaczej. Ja nie tylko
przenoszę się w czasie, przenoszę się także do innego świata. Bo w moim hipnotycznym
świecie Jane Biorne nie poleciała na wyspę Quharfa, a senator Harold Ballen został
prezydentem Stanów Zjednoczonych. Dlatego w niniejszej powiastce rozgraniczam pojęcie
przebywania TAM od pojęcia przebywania w moim hipnotycznym świecie.
Oba światy - ten rzeczywisty i ten mój hipnotyczny - łączy mnóstwo elementów. Na
przykład w obu dokonano zamachu na senatora Harolda Ballena. Dokonano go w tym samym
miejscu, w tym samym czasie i w ten sam sposób, tyle że w moim świecie senator wyszedł ze
szpitala „Cordis" jak z sauny. Doktor David T. McNehir nie miał przy nim nic do roboty. I
niezawodni chłopcy z Federalnego Biura Śledczego działali bardziej niezawodnie. To, co
ustalili, było z naszego punktu widzenia zdumiewające.
Tego nie można sprawdzić mając do dyspozycji jedynie zszywki „Rapids Post" z
czerwca, sprzed osiemnastu lat.
51
- Ho, ho - powiedział tato - moja mała Netty znalazła sobie nową zabawkę.
Tato ma już 81 lat, ale nadal prowadzi interesy. Kieruje nimi ze swojej rezydencji, z
której nie wyściubia nosa. Rezydencja ta to dwupiętrowy pałacyk w dzielnicy Nobility,
otoczony trzyhektarowym ogrodem wysadzanym starymi drzewami o egzotycznych nazwach.
Tatą opiekuje się siedmioosobowa służba, pałacykiem - trzy sprzątaczki, a ogrodem - dwóch
ogrodników. Tato mówi, że ceni sobie tę odrobinę wygody.
Tato ceni sobie także spokój i gardzi życiem rodzinnym, więc kontaktujemy się ze
sobą telefonicznie. To znaczy ja do niego dzwonię. On do mnie w ciągu tych wszystkich
miesięcy zadzwonił tylko dwukrotnie. Potem przestał to robić z przekory i pragnienia, żeby
go adorować. Wiem, że czeka na wiadomości ode mnie, ponieważ jednak moje
bezinteresowne telefony wywołują w nim niepokój i podejrzliwość, zawsze muszę wymyślać
jakieś przyziemne, materialistyczne preteksty. Raz prosiłam go o nowy samochód, innym
razem o finansowe wsparcie instytucji charytatywnej, jeszcze innym o pieniądze na kupno
wystawionego na licytację obrazu Salvadora Dali. Tę moją chciwość, którą przed nim
pozoruję, tato też sobie ceni. Twierdzi, że dzięki niej do czegoś w życiu dojdę.
Dzisiaj nie musiałam wymyślać żadnych pretekstów. Naprawdę potrzebowałam jego
pomocy.
- Tatusiu - odparłam ja mówię najzupełniej poważnie.
Wyłuszczyłam mu właśnie swoją prośbę i teraz nieomal widziałam, jak on w
mahoniowym gabinecie duma nad tym, co usłyszał.
- Polityka, Netty - powiedział - to zabawka dla dzieci dużych, zblazowanych i
gotowych na każde ryzyko.
- Ja się nie zajmuję polityką, tatusiu - odpowiedziałam. - Chcę się tylko dowiedzieć o
tym zamachu czegoś więcej niż to podała prasa.
Cierpliwie czekałam, aż tato przemyśli sobie moje słowa.
- Dobrze - odezwał się w końcu. - Jutro kogoś ci tam przyślę.
- Dziękuję, tatusiu - pisnęłam z wdzięcznością. - A jak ty się czujesz?
- O, cholera - burknął tato. - Znowu zaczynasz?
Prawdopodobnie byłby rad, gdybym spytała go o to nie z czystej troski o jego zdrowie,
ale w nadziei, że czuje się źle, w związku z czym już wkrótce odziedziczę po nim cały
majątek. Tak, z tego byłby rad.
52
- Mark - powiedziałam do Marka. - Czy wciąż miewasz te napady urojeniowo-
omamowe?
- Owszem - odrzekł mój mąż. - Kiedy jestem u państwa Iacola, widzę trzyletniego
chłopca, którego nie ma. Jeżeli o to ci chodzi.
- To musi być straszne. Wyobrażam sobie, co przeżywasz.
- Straszne? Ossie jest przemiłym chłopcem.
- Więc on jednak istnieje? - zapytałam.
- Tak, on istnieje - odpowiedział Mark. - Ale jego nie ma.
53
Kiedy przebywałam TAM, a moja powłoka cielesna z zachowaną mikroskopijną
cząstką świadomości leżała przez czternaście lat w Klinice profesora Henna, wymarzyłam
sobie swojego przyszłego dostarczyciela pieszczot. Był nim Mark Leve.
- Czy to nie dziwne? - zapytałam go teraz.
- Co? - zapytał z kolei Mark. (Jako dostarczyciel pieszczot, także wyrafinowanych, jest
niezastąpiony.)
- Ten chłopiec. Chłopiec, który istnieje, ale którego nie ma.
- Co w nim dziwnego?
- To chyba nie jest normalne?
- A co ty uważasz za normę?
Tak moglibyśmy prowadzić ten dialog w nieskończoność. Zmieniłam temat.
- Mark, ale ty pracujesz nad sobą, prawda? - zapytałam. - Ty się leczysz z tej
parafrenii, co, Mark?
- Po co? - zapytał z kolei Mark.
- Bo to jest choroba. Tak powiedziałeś.
- Naprawdę?
- Powiedziałeś, że parafrenia jest chorobą psychiczną.
Mark zdjął okulary i spojrzał na nie pod światło.
- Choroba psychiczna - powtórzył. - Nikt nie ma zielonego pojęcia, co to choroba
psychiczna. Granica między normą a patologią jest cholernie płynna. A cała ta diagnostyka w
psychologii jest diabła warta.
- Więc ty nie jesteś parafrenikiem, Mark?
- O tym akurat trudno mi wyrokować.
- I podchodzisz do tego z takim spokojem?
- Czemu nie? Parafrenicy to przemili ludzie.
Przyjrzałam się mu. Wyglądał na przemiłego człowieka.
- Jeżeli o mnie chodzi - dodał - nie miałbym nic przeciwko temu, żeby uznano mnie za
parafrenika. W każdym razie trzymam z nimi sztamę.
- Słuchaj, Mark - powiedziałam - czy oprócz parafreników trzymasz sztamę także ze
swoimi dawnymi kolegami? Tymi ze studiów?
- Rozumiem. Chcesz, żebym zasięgnął ich porady.
- Nie. Chcę, żebyś sprawdził, czy któryś z nich nie pracuje w Pogotowiu Ratunkowym
przy Pięćdziesiątej Piątej. Albo czy nie ma tam jakiegoś znajomego. Kogoś, kto ma dostęp do
archiwum.
Mark włożył okulary i popatrzył na mnie z tym swoim wyrazem pogody na twarzy.
- Po co ci ktoś, kto ma dostęp do archiwum Pogotowia Ratunkowego przy
Pięćdziesiątej Piątej? - spytał.
- To ten zamach na senatora Harolda Ballena. Wydaje mi się, że „Rapids Post" nie
napisał wtedy całej prawdy. Że zataił pewne dane.
- Doktor Dugan, tak zwany wybitny specjalista, pracował kiedyś w Pogotowiu
Ratunkowym przy Pięćdziesiątej Piątej.
- Wiem. Ale ja nie mam do niego zaufania, Mark.
Mark uśmiechnął się jak bobas na puszce ze skondensowanym mlekiem.
- Właśnie dlatego - powiedział - wytrzasnę ci te dane choćby spod ziemi.
54
W obu światach - w tym rzeczywistym i w tym moim hipnotycznym - zdarzenia
związane z zamachem na senatora Harolda Ballena do pewnego momentu rozegrały się
prawie identycznie. W obu światach w tym czasie było ciepło, przed gmachem studia
telewizyjnego falował tłum republikanów, skandowano, wznoszono okrzyki i rzucono puszkę
coca-coli. W obu światach puszka eksplodowała, uniesione twarze zgromadzonych pokryły
się kropelkami krwi, wybuchła panika, a obydwaj przyboczni goryle senatora zanieśli go do
Cadillaca. I w obu światach Cadillac odjechał. Od tego momentu wypadki potoczyły się już
inaczej.
55
Twarz Jane Biorne także pokryła się kropelkami krwi.
Jane poszła pod gmach studia telewizyjnego, żeby kontynuować swoją krecią i wredną
robotę. Poszła tam z pakietem ulotek, które wkładała ludziom w ręce. Ulotki informowały, że
senator Harold Ballen przyleciał do Dutson, żeby zacząć tu reformować zreformowany
kościół. Ta Ballenowska reformacja, według Jane, miała polegać na wprowadzeniu do
Ewangelii Świętej niektórych elementów materializmu dialektycznego. Senator Harold Ballen
opuścił studio telewizyjne z godnością i w towarzystwie świty oraz dwóch goryli. Szpaler
policjantów, trzymając przed sobą drewniane zapory, stał przodem do tłumu. Policjanci
wypatrywali w tłumie zamachowców.
- Hej, Balley, to dla ciebie! - krzyknął ktoś.
Ponad tłum wzleciała puszka coca-coli, tradycyjnego napoju demokratów. Zatoczyła w
powietrzu łagodny łuk. Senator Harold Ballen wyciągnął ku niej ręce. Gestem tym chciał
wyrazić, że chociaż jest kandydatem z ramienia Partii Republikańskiej, kocha i szanuje
demokratów i znajdzie dla nich lukratywne posady w administracji, jeżeli zostanie
prezydentem.
Jane Biorne z zadartą głową śledziła lot tej puszki. Kiedy w huku eksplozji puszka
zniknęła, twarz Jane pokryła się krwawymi piegami.
56
- Jezu, Jane, co ci się stało? Co ci się stało, moje dziecko?
Laura Thomas patrzyła przerażona na Jane Biorne, która stała na progu jej mieszkania
(mieszkanka - jak go nazywała) z krwią rozmazaną na policzkach.
- O Boże, co ci się stało, kochanie? Wejdź, na miłość boską, wejdźże! Zaraz wezwę
lekarza.
Bliska histerii Laura Thomas miotała się od telefonu do domowej apteczki, od apteczki
do Jane i od Jane z powrotem do telefonu.
- Jezu, gdzie ja podziałam ten notes? Założę ci opatrunek, dobrze? Ty jesteś ranna,
dziecino! O mój Boże, i co ja teraz pocznę?
Jane potrząsnęła głową. Usiłowała dać Laurze do zrozumienia, że nie jest ranna i że
nic złego jej nie spotkało. Oczy błyszczały jej triumfalnie, a z zakrwawionej twarzy biła
radość.
- Dołożyli mu - odezwała się wreszcie.
Laura Thomas stanęła w pół drogi między domową apteczką a telefonem.
- Co?
- Dołożyli mu.
- Co?
- Dołożyli mu. Temu cholernemu radykałowi. Załatwili go na cacy.
Laura zbliżyła się do Jane.
- Chryste, ty jesteś cała we krwi.
- Dołożyli mu. Już po nim.
- Na miłość boską, po kim?
- Po tym cholernym radykale.
- Ty jesteś ranna, moje dziecko. Zaraz wezwę lekarza.
Jane znowu potrząsnęła głową.
- Niepotrzebny mi lekarz. To nie moja krew. Nic mi nie jest.
Delikatnie, jakby Jane była z weneckiego szkła, Laura dotknęła jej w kilku miejscach.
- Nic ci nie jest? O mój Boże, kto ci zrobił coś takiego? Co się stało?
- Dołożyli mu. Rzucili w niego bombą.
- O Boże mój!
- Rzucili bombą w Ballena. On już jest trup. Będzie o tym we wiadomościach.
- Połóż się, Jane. Zadzwonię po doktora Andrewsa.
- Nic mi nie jest, Laureen. Absolutnie nic. Muszę się tylko wykąpać i przebrać. Włącz
tymczasem telewizor. Chcę to usłyszeć, że on już jest trup.
Ruszyła do łazienki rozpinając po drodze bluzkę. Laura udała się za nią. Odkręciła
kurki natrysku i pełna niepokoju badała wzrokiem ciało Jane, z którego pod strumieniami
wody znikały wszystkie te śmiertelnie krwawiące rany, aż stało się ono na powrót gładkie,
zdrowe i nienaruszone, i wtedy Laura doświadczywszy głębokiej ulgi także weszła pod
natrysk.
Jane pomogła jej zdjąć przemoczoną podomkę i bieliznę. Namydliły się obydwie i
wzięły odświeżającą kąpiel. A potem, wysuszone i pachnące, położyły się na łóżku i
przytulone do siebie czerpały pociechę ze wzajemnych czułości.
Nowoczesny, płaski i cienki jak kafel telewizor przyglądał im się ze swojego kąta. Był
ciemny i cichy, ponieważ Laura zapomniała go włączyć. Z wiadomości telewizyjnych
większość mieszkańców Dutson już wiedziała, że na senatora Harolda Ballena dokonano
zamachu i że senator nie odniósł obrażeń, ale przebywa pod baczną kontrolą lekarską w
luksusowym, prywatnym szpitalu „Cordis".
57
Todd O’Horgan, którego przysłał do mnie mój tato, był typowym anglosaskim
protestantem, przynajmniej odpowiadał wizerunkowi typowego anglosaskiego protestanta,
jaki typowi anglosascy protestanci kreślą na swój własny i publiczny użytek. Miał
dwadzieścia osiem - dwadzieścia dziewięć lat i wyglądał trochę na dyrektora firmy tekstylnej,
trochę na adwokata, trochę na gangstera - tego z ostatniej, cywilizowanej, wykształconej i
kulturalnej generacji.
- Wszystkie akta dotyczące zamachu na Ballena - powiedział - znajdują się w
posiadaniu Federalnego Biura Śledczego. Nie ukrywam, że możemy natrafić na trudności nie
do pokonania. Nasze wpływy nie obejmują swoim zasięgiem pracowników FBI.
- Więc to FBI zablokowało przepływ informacji? - wtrąciłam.
Ledwo uchwytny błysk pojawił się w szarych oczach Todda O’Horgana. Pojawił się i
zgasł.
- Czyżbym coś takiego powiedział? - spytał beznamiętnie.
Poczułam się nieswojo.
- No dobrze. Ale od tamtej pory minął już szmat czasu. Przez ten czas chyba ustalono
coś więcej niż to wtedy podały gazety? - tu wskazałam rozłożone na stole zszywki „Rapids
Post" sprzed osiemnastu lat.
- Powołane zostały dwie komisje do zbadania tej sprawy - odrzekł Todd O’Horgan.
Mówił płynnie, jak spiker radiowy. - Pierwsza pod kierownictwem Galta Thaylera, a w rok
później druga, której przewodniczył Bud Abrahams. Powiadano, że Galt Thayler zebrał
interesujące materiały. W ich ujawnieniu przeszkodziła mu dwudziestoczterotonowa
ciężarówka przedsiębiorstwa transportowego „Knudson Speed". Zepchnęła ona jego
samochód z wiaduktu nad Czarcim Kanionem. Ciężarówkę skradziono sprzed restauracji przy
autostradzie, a jej kierowcę znaleziono zasztyletowanego w lesie, pół mili od tej restauracji.
Bud Abrahams, przewodniczący drugiej komisji, miał wrzody żołądka i zażywał Amphojel.
Jest to koloidalny wodorotlenek glinowy i przyjmuje się go przed jedzeniem. Zawsze nosił
fiolkę tych tabletek przy sobie. Miał je także w snack-barze „Venison". Venison, ventral,
vengeance i venom... nomen omen pierwsze trzy litery tych wyrazów. Zamówił auszpik z
sarniny, łyknął tabletkę Amphojelu i natychmiast dostał drgawek, krwotoku, posiniał,
zesztywniał i skonał. W wyniku przeprowadzonej ekspertyzy toksykologiczno-chemicznej w
wycinku narządów wewnętrznych zwłok stwierdzono obecność alkaloidów. Obliczono, że
oprócz wodorotlenku glinowego w ilości 200 miligramów Bud Abrahams musiał zażyć około
300 miligramów strychniny i 20 miligramów akonityny. Nie wiadomo, kto mu sporządził tę
tabletkę Amphojelu. Ale jego gospodynię, która zaopatrywała go także w leki, znaleziono w
garażu z czaszką rozłupaną łomem. Na narzędziu zbrodni były odciski palców tylko Buda
Abrahamsa. Czy mam mówić dalej, pani Leve?
- Tak - szepnęłam. - Niech pan mówi dalej.
Todd O'Horgan podjął beznamiętnie:
- Tym, który dokonał zamachu na Ballena, był Pakistańczyk Muzaffar Ahmed Bhutto,
znany w środowisku narkomanów jako Noel. Ten młodzieniec zrobił sobie złoty zastrzyk.
Przedawkował heroinę. To się zdarza. Po prostu...
- Wiem - powiedziałam.
- Wreszcie doktor McNehir. Tu wyłaniają się wątpliwości. Być może był to
nieszczęśliwy wypadek. Doktor McNehir został potrącony przez kamionetkę, kiedy wsiadał
do swojego Lincolna. Kierowcę kamionetki wypuszczono z aresztu za kaucją. Sędzia
okręgowy wymierzył mu dziecinnie łagodny wyrok.
Przełknęłam ślinę. Jakby zaschło mi w gardle.
- Był jeszcze jeden - mówił Todd O'Horgan. - Ives Stubbs, samotny jeździec. Pracował
na własną rękę. Znaleziono go w kontenerowni. Nikt z rodziny nie potrafił zidentyfikować
jego szczątków, potrzebna była ekspertyza sądowo-lekarska.
- Straszne - podsumowałam.
Wyraz twarzy Todda O'Horgana pozostał doskonale beznamiętny. W sposób
powściągliwy i opanowany, metodą uniwersyteckiego wykładu, dał mi do zrozumienia, na co
narażają mnie moje niezdrowe zainteresowania. Byłby z niego niezły pokerzysta i dyplomata
- tak myślę, chociaż nie znam się ani na jednym, ani na drugim.
- To są wstępne ustalenia - powiedział Todd O'Horgan. - Na zlecenie pani ojca, pani
Leve, sztab ludzi dłubie w tej sprawie. Jutro lub pojutrze pozwolę sobie odwiedzić panią
ponownie.
Teraz uświadomił mi, że narażam nie tylko siebie. Narażam też sztab ludzi, w tym i
jego, Todda O'Horgana.
- Proszę mnie odwiedzić - powiedziałam cicho.
58
W moim hipnotycznym świecie zamachowcem był także Pakistańczyk Muzaffar
Ahmed Bhutto. Ale nie musiał robić sobie (nie zrobiono mu) złotego zastrzyku. Żyje on do
dzisiaj. Pakistańczyk Muzaffar Ahmed Bhutto żyje do dzisiaj, ponieważ puszka coca-coli,
którą rzucił w senatora Harolda Ballena okazała się niewinnym gadgetem.
59
Puszka-gadget wykonana została w całości z miękkiego kartonu. Wyposażono ją w
minimalną ilość ładunku wybuchowego, w zdalnie sterowany elektroniczny mikrodetonator i
wypełniono krwią. Krew zawierała heparynę, dzięki temu nie skrzepła w swojej kartonowej
puszce.
Podobną puszkę wykonano na zamówienie telewizji. Żeby telewidzowie mieli pełną
jasność, zademonstrowano jej działanie w studiu, przed kamerami. Nastąpiła efektowna
eksplozja i twarze eksperymentatorów pokryły krwawe piegi.
Komentator omówił działanie puszki-gadgetu. Mikrodetonator uruchamiany był za
pomocą mikroodbiornika, który przechwytywał radiowy sygnał wyemitowany z
mikronadajnika. Uruchomiony mikrodetonator przenosił detonację na materiał wybuchowy,
co powodowało rozerwanie się kartonowej puszki i rozprysk małych drobin krwi w promieniu
dwudziestu jardów.
Zamachu dokonano, powiedział komentator, o godzinie piątej czternaście po południu,
we wtorek. Obecnie, po trzech dobach od tamtego zamachu, nasz Balley zdrów i cały
przebywa w swojej letniej rezydencji, gdzie przewieziono go ze szpitala „Cordis". Mimo
wspaniałego samopoczucia i kwitnącego stanu zdrowia znajduje się pod stałą kontrolą
lekarską.
Tym postrzelonym niby-zamachowcem, mówił dalej komentator, tą żałosną postacią,
okazał się niejaki Muzaffar Ahmed Bhutto, młody Pakistańczyk podejrzany o narkomanię.
Został on ujęty i obecnie, po trzech dobach od dokonania zamachu, przebywa w areszcie,
gdzie przewieziono go z cieszącego się ponurą sławą baru „Płomienisty Ptak". Mimo
fatalnego samopoczucia i nędznego stanu zdrowia znajduje się pod stałą kontrolą policyjną.
Jane Biorne oglądając ten program zaciskała pięści. Pałała żądzą mordu. Miała
nieprzepartą ochotę zamordować Muzaffara Ahmeda Bhutto.
60
- Wiesz - zagadał z emfazą Mark - wiesz, że wszyscy ci faceci z mojego środowiska to
chorzy psychicznie?
- Naprawdę? - spytałam.
- Do pioruna, tam nie ma ani jednego faceta zdrowego psychicznie!
- Naprawdę?
- Odszukałem kupę swoich starych kumpli. To sami wariaci.
- Może oni także chodzą do państwa Iacola?
- Co? Co chcesz przez to powiedzieć?
- Jeżeli oni mają te napady urojeniowo-omamowe...
- Czy ja powiedziałem, że oni mają napady urojeniowo-omamowe?
- Więc to nie są parafrenicy?
- To schizoidzi i oligofreni. Mówią co innego, robią co innego i myślą co innego.
Oglądają się za siebie i nie wierzą ani jednemu twojemu słowu. To wariaci.
- Naprawdę?
- Myślisz, że któryś z nich mi pomógł? Żaden mi nie pomógł. Do pioruna, gdyby nie ta
urzędniczka z Pogotowia, nigdy nie przyniósłbym ci tego wyciągu z akt.
- Więc masz te dane? Mark, jesteś kochany. Były jakieś ofiary?
- Tylko lekko ranni. Trzydzieści cztery osoby odniosły tylko lekkie obrażenia. Dostały
serum, Valium i tu i ówdzie przyklejono im plaster. Jeżeli oczekiwałaś czegoś więcej, to
bardzo mi przykro.
61
Toddowi O’Horganowi także było przykro.
Tak jak zapowiedział, odwiedził mnie nazajutrz po swojej pierwszej wizycie. Był
nadal powściągliwy, opanowany i doskonale beznamiętny.
- Przychodzę z dalszymi ustaleniami - rzekł. - Niestety, znowu będę zmuszony mówić
o morderstwie. Bardzo mi przykro, pani Leve.
- Proszę mówić. Jestem przygotowana na najgorsze.
- Tym razem jest to morderstwo podwójne. Jak pani zapewne wie, w dniu dokonania
zamachu na Ballena towarzyszyła mu ochrona. Goryli było dwóch: Lee Donker Kruszynka i
Mathews White Byk. Obaj po odwiezieniu szefa do szpitala „Cordis" pozostali tam do
godziny szóstej trzydzieści po południu, kiedy to naczelny lekarz, doktor McNehir, stwierdził
jego zgon. Wówczas niezwłocznie udali się obydwaj do letniej rezydencji Ballena.
Przebywali tam od wtorku, od godziny siódmej po południu, do piątku, do godziny ósmej
rano. O dziewiątej mieli zostać przesłuchani przez speców z Federalnego Biura Śledczego.
Do przesłuchania nie doszło, ponieważ w piątek, punktualnie o godzinie ósmej rano letnia
rezydencja Ballena razem z obydwoma gorylami wyleciała w powietrze.
Todd O'Horgan otworzył zatrzaski aktówki i wydobył z niej płócienną sznurowaną
teczkę.
- Tu jest odnośny raport. Zawiera wszystko to, co pani powiedziałem i jest
uzupełniony mniej istotnymi szczegółami. Pozwolę sobie nadal być z panią w kontakcie, pani
Leve. Gdyby miała pani jakieś wątpliwości lub pytania, proszę się nie krępować i dzwonić do
mnie o każdej porze.
Drżącym głosem odpowiedziałam, że nie będę się krępować.
62
„Niczym dwie papużki-nierozłączki jeździłyśmy do centrum zasiadałyśmy do stołu,
kąpałyśmy się i spałyśmy. Nasza wspólnota myśli i uczuć mogłaby stanowić wzór dla
niejednego stadła.”
I dalej:
„Mój związek z Laurą w pełni zaspokajał nasze potrzeby uczuciowe, był bogato
inkrustowany romantyzmem oraz wyrafinowaną subtelnością. [To samo mogę powiedzieć o
swoim związku z Markiem - uwaga A.L.]. To była wyższa forma współżycia, której
zrozumienie przekracza zdolność pojmowania większości mężczyzn.”
Jak łatwo się domyślić, znów zacytowałam urywki Inicjacji.
63
Bogu niech będą dzięki, że w moim hipnotycznym świecie Jane Biorne nie przesadzała
z tym zaspokajaniem potrzeb uczuciowych i równie dużo inicjatywy wykazywała w
przygotowywaniu kreciej i wrednej roboty mającej sprawić, że atrakcyjność senatora Harolda
Ballena w najbliższych tygodniach diablo ucierpi. Inspirację czerpała z programów
telewizyjnych. Nie przeoczyła żadnego programu, który dotyczył zamachu.
W programach telewizyjnych często wracano do tematu eksplodującej puszki-gadgetu.
Wypowiedziało się mnóstwo specjalistów w zakresie pirotechniki i spowinowaconych z nią
dziedzin. Wszyscy specjaliści byli zgodnego zdania: puszka-gadget nie wyrządziłaby
senatorowi krzywdy nawet wtedy, gdyby zamachowiec włożył mu ją do kieszeni.
Oprócz specjalistów w zakresie pirotechniki i spowinowaconych z nią dziedzin przed
kamerami telewizji wypowiedzieli się także obaj goryle senatora Harolda Ballena: Rusty
Portman i Gene Temaner.
Rusty Portman, któremu puszka-gadget eksplodowała prawie trzy jardy nad głową,
oświadczył:
„To było takie uczucie, jakby cię ktoś trzepnął puchową poduszką po łbie i
Jednocześnie skropił wodą dla otrzeźwienia.”
Gene Temaner, któremu puszka-gadget też eksplodowała prawie trzy jardy nad głową,
oświadczył:
„Raz siedziałem z kumplami w knajpie, przy stoliku blisko sceny, na której tańczyła
Ely-Ely. Ely-Ely zdejmowała z siebie ciuchy i rzucała nimi w gości. Kiedy już zdjęła z siebie
ostatnią rzecz, trafiła nią we mnie. To były białe stylonowe majteczki z czerwoną różą na
spodzie. Te majteczki ześliznęły się po mojej twarzy, spadły mi na kolana, a ja zobaczyłem
Ely-Ely w pełnym blasku reflektorów. Aż mnie zatkało. No, ten wybuch zrobił na mnie takie
samo wrażenie.”
Bogu niech będą dzięki, że w moim hipnotycznym świecie Jane Biorne nie przeoczyła
żadnego programu telewizyjnego, który dotyczył zamachu, i że wysłuchała wywiadu z
gorylami senatora Harolda Ballena. Nie z Lee Donkerem alias Kruszyną i Mathewsem
White'em alias Bykiem, ale z Rusty Portmanem i Gene Temanerem.
64
Zadzwoniłam pod numer, który mi zostawił Todd O’Horgan. Zastałam go pod tym
numerem. Powiedziałam mu, że dzwonię we wiadomej sprawie, po czym dodałam:
- Panie O’Horgan, chciałabym, żeby pan dla mnie sprawdził, jaki związek z naszym
wspólnym przyjacielem ma Rusty Portman i Gene Temaner, i kim są obaj ci panowie.
Todd O’Horgan, kiedy odwiedził mnie po raz drugi, prosił, żebym rozmawiając z nim
telefonicznie wyrażała się raczej oględnie. Teraz czułam się jak tajniak albo konspirator.
- Dobrze - usłyszałam znajomy, beznamiętny głos. - Będę u pani jutro.
65
Program telewizyjny, w którym wypowiedzieli się obydwaj goryle. Rusty Portman i
Gene Temaner, zainspirował Jane Biorne do napisania artykułu pod tytułem: Eksplodujący
element kampanii wyborczej. W artykule tym Jane rozważała, w jakiej mierze ten
pozorowany zamach utrwali wizerunek senatora Harolda Ballena w pamięci ludzi, wywoła w
nich współczucie i podziw, i zjedna mu przyszłych wyborców. Pomiędzy wierszami wyczytać
można było, że to sam senator Harold Ballen upozorował ten zamach na siebie. Właśnie po
to, żeby utrwalić swój wizerunek, w pamięci ludzi i zjednać sobie przyszłych wyborców.
66
W istocie Muzaffar Ahmed Bhutto, jak zeznał, rzucił w senatora Harolda Ballena
puszką coca-coli na zlecenie faceta, któremu skromność nie pozwoliła się przedstawić. Facet
powiedział, zeznał dalej Muzaffar Ahmed Bhutto, że puszka jest niewinnym gadgetem, i
obiecał za ten rzut zapłatę w gotówce: pięćset dolarów natychmiast, a półtora tysiąca po
wykonaniu rzutu. Razem - dwa tysiące.
Są tacy, którzy za połowę tej sumy sprzątną każdego, nie wyłączając senatora, zanim
zdąży on pomyśleć o Bogu. Trawa czy cukier, kurwa, to jest wszystko cholernie drogie, a za
dwa tysiące dolców to człowiek rzucałby puszkami coca-coli od rana do wieczora i to w
samego prezydenta.
Tak zeznał Muzaffar Ahmed Bhutto.
67
W tydzień po zamachu na senatora Harolda Ballena Jane Biorne zjawiła się w
gabinecie swojego szefa, Douglasa Johnstona. Przyniosła mu swój artykuł zatytułowany
Eksplodujący element kampanii wyborczej. Ubrana była w obcisłe spodnie z beżowego
tropiku i w obcisłą kremową bluzkę. Cały ten ubiór podkreślał barokowe kształty jej ciała.
Położyła maszynopis na biurku i rzekła:
- Przeczytaj to teraz.
Douglas Johnston przez długą chwilę smakował jej wygląd - jeżeli wolno użyć takiego
określenia - następnie zagłębił się w lekturze maszynopisu. Jane usiadła na karle przed,
biurkiem. Przybrała pozę, która jeszcze bardziej podkreślała barokowość kształtów jej ciała.
Maszynopis liczył dwie strony i Douglas Johnston przeczytał go w ciągu dwóch minut.
Potem podniósł wzrok na Jane.
- Jane - powiedział - coś ty mi tu przyniosła?
- Artykuł pod tytułem: Eksplodujący element kampanii wyborczej - odpowiedziała
Jane zgodnie z prawdą.
Douglas Johnston przypominał trochę psa, które od urodzenia mają taki strapiony
wyraz pyska.
- Jane. I ty chcesz, żebym ja ci to wydrukował?
- Tak. Chcę, żebyś mi to wydrukował, Dog.
- Chcesz, żebym dopieprzył Balley'owi?
- Tak. Chcę, żebyś dopieprzył Ballenowi.
- Jane. Balley to równy gość.
- Ballen to cholerny radykał.
- Ameryka potrzebuje dzisiaj kogoś takiego jak Balley.
- Gówno.
Douglas Johnston potrząsnął głową. Wypadło to nieprzekonująco.
- Ja ci tego nie wydrukuję, Jane.
- Jak uważasz, Dog.
Jane Biorne założyła nogę na nogę. Ściślej, lewą stopę położyła na prawym kolanie.
Siedziała zwrócona przodem do swojego pryncypała, tak że Douglas Johnston miał otwarty
widok na to wszystko, na co mężczyzna lubi mieć otwarty widok. Przy tym podała pierś do
przodu, wskutek czego barokowość kształtów jej ciała została podkreślona w sposób wprost
oszałamiający.
- Jane - powiedział błagalnie Douglas Johnston.
- Dog - odpowiedziała mu Jane zniewalającym tonem.
Nawiasem mówiąc perfidnie wykorzystywała ona nad nim swoją przewagę. Od
kwietnia, kiedy to limuzyną Plymouth wybrali się na przejażdżkę za miasto, Douglas
Johnston bezskutecznie usiłował dostarczyć Jane nowej porcji nadziemskich rozkoszy
zmysłowych. Teraz drżała każda komórka jego organizmu.
- Niech to szlag. Wydrukuję ci ten przeklęty artykuł, Jane.
- Wydrukujesz go w najbliższym numerze, Dog, dobrze? W poniedziałek przeczytamy
go wspólnie.
- Dobrze, Jane. Wydrukuję go w najbliższym numerze. Na rozkładówce. Wybiję ten
nagłówek taką czcionką, że tchu nie będziesz mogła złapać.
68
Todd O'Horgan dotrzymał słowa. Przyszedł do mnie na drugi dzień po moim telefonie.
Był jak zwykle powściągliwy, opanowany i doskonale beznamiętny. I jak zwykle przystąpił
do rzeczy bez wstępu.
- Rusty Portman i Gene Temaner - powiedział - byli także członkami ochrony Ballena.
Lojalnymi w każdym calu. Ballen darzył ich bezgranicznym zaufaniem. I to oni mieli lecieć z
nim do Dutson. Nagle, w przeddzień odlotu, złożyli im wizytę agenci Federalnego Biura
Śledczego. Mieli nakaz aresztowania. Prasa sympatyzująca z kandydatami z ramienia Partii
Demokratycznej rozpuściła pogłoskę, jakoby Rusty Portmana i Gene Temanera łączyła
zażyłość z ugrupowaniem infiltrowanym przez Centralną Agencję Wywiadowczą. W takiej
sytuacji żaden polityk nie odważy się użyć wpływów dla ratowania swoich goryli, choćby
darzył ich bezgranicznym zaufaniem, zwłaszcza w roku wyborczym. O zwolnieniu Portmana
i Temanera za kaucją nie mogło być mowy. Tymczasem Ballen wołał nie zwlekać z
wyjazdem do Dutson. Jako osobistą ochronę zabrał ze sobą Lee Donkera Kruszynkę i
Mathewsa White'a Byka. Aresztowanie Portmana i Temanera wynikło z biurokratycznego
nieporozumienia, ale o tym Ballen nigdy się nie dowiedział. Już nie żył, kiedy
nieporozumienie zostało wyjaśnione.
Todd O’Horgan otworzył zatrzaski swojej aktówki i wydobył z niej nową płócienną
sznurowaną teczkę. Coś w rodzaju niepewności odbiło się na jego, twarzy, jeżeli na tej
opanowanej i doskonale beznamiętnej twarzy mogło cokolwiek się odbić.
- Ta teczka, pani Leve - powiedział - zawiera raport o okolicznościach śmierci doktor
Lorny Lasley. Lorna Lasley była asystentką naczelnego lekarza szpitala „Cordis", doktora
McNehira. Razem z nim uczestniczyła w reanimacji Ballena. Starsi pracownicy szpitala
„Cordis" przypominają sobie, że w dniu, kiedy Ballen zmarł, wynikła między tym dwojgiem
dość ostra sprzeczka. Nazajutrz doktor Lorna Lasley telefonicznie umówiła się na spotkanie z
będącym dziś na emeryturze redaktorem „Rapids Post". Spotkanie nie doszło do skutku,
ponieważ doktor Lasley zniknęła. Po miesiącu z kanału portowego wyłowiono jej zwłoki
obciążone kilkunastofuntowym blokiem cementu, który miała przywiązany do szyi
nylonowym sznurem.
Wzdrygnęła się.
- Już kończę - powiedział Todd O'Horgan. - W tym stanie rzeczy nasuwa się
przypuszczenie, że śmierć doktora McNehira, który został potrącony przez kamionetkę, nie
była tylko nieszczęśliwym wypadkiem. Tak... Teraz wie pani bodajże tyle samo, ile wiedział
Galt Thayler, przewodniczący pierwszej komisji do zbadania sprawy zamachu na Ballena, ile
wiedział Bud Abrahams, przewodniczący drugiej komisji, i ile wiedział Ives Stubbs pracujący
na własną rękę. Oczywiście nasi ludzie nie poprzestaną na tych ustaleniach. Będą działać
nadal. Ale bardzo ostrożnie, pani Leve, bardzo ostrożnie.
- Myślę, panie O’Horgan - odpowiedziałam - że niczego więcej ustalać nie trzeba. To,
czego się dowiedziałam, zupełnie mi wystarczy. Zupełnie.
69
Gdybym tak umiała! Gdybym umiała pisać powieści kryminalne!
Napisałabym wtedy powieść kryminalną o zamachu na senatora Harolda Ballena i
zarobiłabym na niej kupę forsy. Intryga przeciw senatorowi Haroldowi Ballenowi, którą Dan
Martin zażyczył sobie wyeksponować kosztem wątku Jane Biorne, byłaby w tej powieści
dostatecznie tajemnicza, tak jak to było (i chyba pozostanie) w rzeczywistości, samochody
osobowe spadałyby z wiaduktów do przepaści, kamionetki rozjeżdżałyby ludzi na miazgę,
letnie rezydencje wylatywałyby w powietrze, roiłoby się od narkomanów, nożowników,
zamachowców i trucicieli, trup słałby się gęsto, a ulice spływałyby krwią.
Moja powieść kryminalna o zamachu na senatora Ballena byłaby powieścią
pasjonującą.
70
Rzeczywistość, ta sprzed osiemnastu lat, jest równie pasjonująca.
„Teraz wie pani bodajże tyle samo - rzekł Todd O’Horgan w trakcie naszej ostatniej
rozmowy - ile wiedział Galt Thayler (...), Bud Abrahams (...) i (...) Ives Stubbs.”
W istocie, dzięki copiątkowym seansom hipnotycznym, wiem więcej niż ci trzej
panowie razem wzięci. Opierając się na faktach ustalonych przez sztab ludzi pracujących dla
Todda O'Horgana i na faktach ustalonych przez ekspertów i armię wiarygodnych reporterów
telewizyjnych z mojego hipnotycznego świata, mogę punkt po punkcie zrekonstruować bieg
zdarzeń poprzedzających zamach, rozgrywających się podczas niego i zaistniałych po nim.
Wśród tych punktów jest jednak jeden słaby, nie poparty żadnym dowodem. Nie udało mi się
dowiedzieć, co się działo z senatorem Haroldem Ballenem od momentu, kiedy jego goryle,
Lee Donker alias Kruszynka i Mathews White alias Byk, wnieśli go do Cadillaca, do
momentu, kiedy Cadillac z senatorem i obydwoma gorylami w środku zatrzymał się przed
szpitalem „Cordis". W mojej rekonstrukcji tego punktu mogę tylko opierać się na poszlakach.
A poszlaki wskazują, że senator Harold Ballen w ciągu trwającej dwadzieścia trzy
minuty jazdy z miejsca zamachu do szpitala „Cordis" został zamordowany.
71
Więc pokuszę się o tę rekonstrukcję.
Nie wiem, w jakich gabinetach zapadła decyzja skazująca na śmierć senatora Harolda
Ballena, w jakich gabinetach opracowano plan zamachu. Niech będzie, że tak zrządził sam
Los. Los pisany z dużej litery.
72
Los miał do wyboru zasadniczo dwa warianty. Wariant jeden, w którym senator
Harold Ballen zostaje prezydentem Stanów Zjednoczonych, i wariant drugi, w którym senator
Harold Ballen nie zostaje prezydentem Stanów Zjednoczonych. Los znał naturalnie
implikacje polityczne obu wariantów. Los w miarę swoich możliwości dba o pokój na
świecie. Więc Los wybrał wariant korzystniejszy dla świata.
Skoro już mowa o możliwościach Losu, to są one olbrzymie. Ale nie są
nieograniczone. Los ma na ludzi wpływ mniej więcej w takim samym stopniu, w jakim ludzie
mają wpływ na Los. Losowi nie zawsze udaje się skutecznie ingerować w poczynania ludzi.
Dlatego w obu wariantach, które miał do wyboru Los, senator Harold Ballen poleciał do
Dutson i w obu rzucono w niego puszką-gadgetem. Ale tylko w jednym wariancie do
Cadillaca senatora, w zastępstwie goryli: Rusty Portmana i Gene Temanera, wsiedli goryle:
Lee Donker alias Kruszynka i Mathews White alias Byk. Podobnie jest z poczynaniami
innych postaci występujących w moim Oglądzie, jak choćby z Jane Biorne, która zamiast
lecieć na wyspę Quharfa, zajęła się krecią i wredną robotą godzącą w dobre imię senatora
Harolda Ballena, sama nie mając pojęcia, z jakich pobudek to czyni.
W Inicjacji Jane Biorne napisała:
„Iluż mężczyzn ubolewało, że nie potrafi zrozumieć kobiet. Może pocieszy tych
panów fakt, że ja często nie potrafiłam zrozumieć sama siebie.”
Los ją rozumiał. Los ją rozumiał, ponieważ był odpowiedzialny za jej poczynania.
73
Tak więc Los zrządził, że osiemnaście lat temu ktoś w pojemniku wykonanym z
miękkiego kartonu i do złudzenia przypominającym puszkę coca-coli umieścił minimalną
ilość ładunku wybuchowego wraz z detonatorem wyposażonym w mikroodbiornik nastrojony
na odbiór fali o wybranej częstotliwości. Puszkę wypełniono krwią konserwowaną. W
układzie grupowym ABO tej krwi występował antygen B, a w jej układzie grupowym Rh
występowało zestawienie antygenów typu CDe. Krótko mówiąc była to krew grupy B o
czynniku Rh+. Krew grupy B o czynniku Rh+ miał w swoim organizmie senator Harold
Ballen - w ilości bez mała sześciu litrów. Ilość ta dotyczy okresu przed zamordowaniem
senatora Harolda Ballena.
Wypełnioną krwią i oryginalnie zapieczętowaną puszkę-gadget facet, któremu
skromność nie pozwoliła się przedstawić, wręczył młodemu narkomanowi o nazwisku
Muzaffar Ahmed Bhutto, proponując mu za rzucenie jej w senatora Harolda Ballena dwa
tysiące dolarów w gotówce. Muzaffar Ahmed Bhutto miał wykonać rzut w chwili, kiedy
senator opuści gmach studia telewizyjnego.
Los wiedział, że za sprawą kreciej i wrednej roboty Jane Biorne senator Harold Ballen
przyleci do Dutson, żeby dowieść telewidzom, radiosłuchaczom i czytelnikom w wielu
stanach, że mieszkańcy jego rodzinnego miasta nadal go kochają, szanują i popierają mimo
czyjejś kreciej i wrednej roboty. Los wiedział też, że w tę podróż senator będzie chciał zabrać
swoich lojalnych w każdym calu goryli: Rusty Portmana i Gene Temanera. Los więc
ograniczył swobodę poruszania się obydwu rzeczonym gorylom i zastąpił ich gorylami mniej
lojalnymi: Lee Donkerem alias Kruszynką i Mathewsem White'em alias Bykiem.
Puszka-gadget została rzucona w wyznaczonej chwili. Efektownie eksplodowała trzy
jardy nad głową senatora Harolda Ballena, rozpryskując krew grupy B o czynniku Rh+ w
promieniu dwudziestu jardów. Twarze ludzi zgromadzonych przed studiem telewizyjnym
pokryły drobne krwawe piegi. Spora część zgromadzonych doznała szoku i wpadła w panikę,
na skutek czego, w ogólnym przepychaniu, odniosła lekkie obrażenia.
Obydwaj mniej lojalni goryle wnieśli przerażonego i zaszokowanego senatora Harolda
Ballena do Cadillaca i tam któryś z nich wprawnym ciosem noża przeciął mu tętnicę szyjną.
Przez dwadzieścia trzy minuty jazdy z miejsca zamachu do szpitala „Cordis" senator utracił
tak dużo swojej krwi grupy B o czynniku Rh+, że ta ilość, która w nim pozostała, nie mogła
podtrzymać funkcji życiowych jego organizmu. Los wiedział, że bomba, nawet prawdziwa,
nie zastąpi wprawnego ciosu nożem w tętnicę szyjną. Bomby mają swoje kaprysy, często rażą
odłamkami nie tych, co trzeba, choćby eksplodowały trzy jardy nad tymi, co trzeba. Los
wiedział przy tym, że wszyscy zgromadzeni przed gmachem studia telewizyjnego będą
przekonani, że senator Harold Ballen zginął w wyniku eksplozji bomby, szczególnie że
bombę tę rzucił narkoman i obcokrajowiec. W opinii obywateli amerykańskich ulubionym
zajęciem narkomanów i obcokrajowców jest dokonywanie aktów terrorystycznych.
Obydwaj mniej lojalni goryle czekali w recepcji szpitala „Cordis" do godziny szóstej
trzydzieści po południu, dopóki doktor David T. McNehir oficjalnie nie stwierdził tego, co dla
nich od początku było jasne, po czym Cadillacem senatora Harolda Ballena pojechali do jego
letniej rezydencji, gdzie sfora ich rzeczników prasowych rasy Doberman i Dog Tybetański
strzegła do nich dostępu przed sforą ciekawskich reporterów. W piątek Los doszedł do
konkluzji, że obaj mniej lojalni goryle w zasadzie wypełnili już swoje zadanie, więc na
godzinę przed tym, jak mieli oni zostać przesłuchani przez speców z Federalnego Biura
Śledczego, wysadził ich w powietrze razem z letnią rezydencją senatora Harolda Ballena.
Do identycznej konkluzji Los doszedł wobec Muzaffara Ahmeda Bhutto. Ponieważ
jego wina była niewspółmiernie mniejsza od winy Lee Donkera alias Kruszynki i Mathewsa
White'a alias Byka, Los zgotował mu śmierć łagodną i poprzedzoną tokiem czarownych wizji.
Pozbywając się kolejnego świadka Los pomniejszył liczbę narkomanów i obcokrajowców,
których ulubionym zajęciem - według opinii obywateli amerykańskich - jest dokonywanie
aktów terrorystycznych.
Los w swojej wszechstronnej, interdyscyplinarnej orientacji przewidział też, że
naczelny lekarz szpitala „Cordis", doktor David T. McNehir, odróżni ranę zadaną odłamkiem
eksplodującej bomby od rany zadanej wprawnym ciosem noża. Liczył jednak na dyskrecję
doktora David T. McNehira, którego w młodości łączyły niezbyt chwalebne koneksje ze
środowiskiem przestępczym, a który teraz, po latach, cenił sobie duchowy spokój, własną
karierę, swój materialny dorobek i bezkonfliktową współpracę ze wszystkimi środowiskami,
także przestępczymi. Tymczasem jego asystentka, doktor Lorna Lasley, oprócz prawości i
leżących na jej oddziale chorych (pomijając paru zdrowych młodych mężczyzn) nie ceniła
sobie nic w ogóle, a już na pewno nie doktora Davida T. McNehira. Zakwestionowała ona
podaną przez niego przyczynę śmierci senatora Harolda Ballena i zagroziła, że powiadomi o
tym fałszerstwie prasę. Doktor David T. McNehir zaczął się wahać.
W tej sytuacji Los nie miał wyboru. Na mało ruchliwej ulicy rozpędził skradzioną
kamionetkę dostawczą do prędkości pięćdziesiąt mil na godzinę i skierował ją prosto na
doktora Davida T. McNehira, który właśnie otwierał kluczykiem drzwiczki swojego Lincolna
zaparkowanego przy krawężniku. Doktor David T. McNehir przestał się wahać. Pochowano
go ze wszystkimi honorami należnymi członkowi ceniącemu sobie duchowy spokój, własną
karierę, swój materialny dorobek i bezkonfliktowe życie - kiedy jeszcze żył.
Nie przestała się natomiast wahać doktor Lorna Lasley. Nie miała ona Lincolna ani
żadnego samochodu, który mogłaby parkować przy krawężniku mało ruchliwej ulicy, ale
miała zwyczaj odbywać spacery w okolicach nie sprzyjających spacerom kanałów portowych.
Los wykorzystał ten jej zwyczaj. Obezwładnienie samotnej kobiety spacerującej w okolicach
kanałów portowych jest równie łatwe jak zdobycie nylonowego sznura i kilkunastofuntowego
bloku cementu.
Dalekowzroczny Los przewidział także i to, że wśród wielomilionowej rzeszy
Amerykanów znajdzie się paru śmiałków, którzy zdecydują się stanąć na czele komisji
powołanych do zbadania sprawy zamachu na senatora Harolda Ballena. Los zna całe
mnóstwo dobrych, sprawdzonych metod unieszkodliwiania takich śmiałków.
Samochód dociekliwego Galta Thaylera, śmiałka, który przewodniczył pierwszej
komisji, uderzony dwudziestoczterotonową ciężarówką przedsiębiorstwa transportowego
„Knudson Speed" wyleciał przez barierę wiaduktu nad Czarcim Kanionem i zamienił się w
złom przemieszany z trzewiami. Buda Abrahamsa, śmiałka, który przewodniczył drugiej
komisji, nie musiano zbierać po kawałku. Wyniesiono go ze snack-baru „Venison"
wprawdzie sinego, sztywnego i martwego z około 300 miligramami strychniny oraz 20
miligramami akonityny w żołądku, ale w całości. To, co zrobiono z Ivesem Stubbsem,
śmiałkiem, który nie przewodnicząc żadnej komisji pracował na własną rękę, nie nadaje się
do opisania. Przynajmniej ja nie mogę się na to zdobyć.
Senator Harold Ballen nie został prezydentem Stanów Zjednoczonych, a sprawa
zamachu na niego powoli przycichła.
Tak oto dopełnił się Los.
74
O Boże, gdybym tak umiała! Gdybym umiała pisać powieści kryminalne!
75
- Wiesz, Mark - powiedziałam - tak mi się coś zdaje, że mam już ten Ogląd prawie
skończony.
- To świetnie - odpowiedział Mark. Był rozgorączkowany. Co chwilę zerkał w stronę
werandy. - Cieszę się.
- Z czego się cieszysz? - zapytałam.
- Co? - zapytał z kolei Mark.
- Powiedziałeś, że się cieszysz.
- Naprawdę?
- Mark.
- Tak?
- Powiedziałam, że mam ten Ogląd prawie skończony.
- To świetnie.
- Mark?
- Tak?
- Czy ty mnie słuchasz?
- Oczywiście, że cię słucham.
- Bo ja mam wrażenie, że ty jesteś nieprzytomny.
- Naprawdę?
- Mark, czy ty na kogoś czekasz?
- Owszem.
- Można wiedzieć na kogo?
- Na Ossie.
- Na Ossie. Na tego chłopca.
- Tak, na niego. To jest ten chłopiec, który istnieje, ale którego nie ma.
- Rozumiem. I on ma do nas przyjść.
Mark nie od razu odpowiedział. Teraz już nie zerkał na werandę. Teraz się w nią
wpatrywał.
- Właśnie idzie - oświadczył.
Spojrzałam tam, gdzie patrzył Mark. Niczego nie zobaczyłam. Dotarł jednak do mnie
odgłos drobnych, szybkich kroków. Po sekundzie, ze ściany, na której wisi portret mojej
babki, wyłonił się może trzyletni chłopiec ubrany w pomarańczową kurtkę, czerwoną
czapeczkę i granatowe spodnie wpuszczone w kozaczki.
- Cześć wujek - powiedział ten chłopiec i rozejrzał się po pokoju. - Ale tu u ciebie
fajowo. A dzie som te zabawki, co mówiłeś, co?
- Zaraz je dostaniesz - odpowiedział Mark.
- Mark - odezwałam się szeptem. - Czy jesteś pewny, że... że ten chłopiec... że on
przeszedł przez tę ścianę?
- Oczywiście. Przecież ci tłumaczyłem.
- Obawiam się, że to niemożliwe. To jakaś kuglarska sztuczka.
- Ależ przeciwnie - zapewnił mnie Mark z entuzjazmem. Zwrócił się do chłopca: -
Ossie, możesz to zrobić jeszcze raz?
- Co? - zapytał chłopiec.
- Przejść przez ścianę i wrócić.
Chłopiec uśmiechnął się zdziwiony, ale bez słowa sprzeciwu wykonał to, o co Mark go
poprosił. Wszedł w ścianę, zniknął, a potem wyłonił się z niej w trochę innym miejscu.
- Czy nadal utrzymujesz, że to kuglarska sztuczka? - spytał mnie Mark.
Potrząsnęłam głową.
- Nie wiem. Jeżeli to nie jest jakaś kuglarska sztuczka, to ja mam to... to, o czym ciągle
mówiłeś. Ten napad.
- Napad urojeniowo-omamowy? - podsunął uprzejmie Mark.
- Tak. Jestem parafreniczką.
- To cudownie - powiedział Mark. - Parafrenicy to przemili ludzie, naprawdę.
76
To, co powiedziałam Markowi o tym, że Mój hipnotyczny ogląd świata jest niemal
ukończony, niezupełnie odpowiada prawdzie.
Dan Martin, redaktor naczelny „Dutson Telegraph", zwracając mi mój Ogląd do
przerobienia zażyczył sobie, żebym kosztem wątku Jane Biorne wyeksponowała intrygę
przeciw senatorowi Haroldowi Ballenowi. Uwzględniłam to życzenie.
Każdy może to sprawdzić.
Poza tym Dan Martin zażyczył sobie, żebym przerabiając mój Ogląd wyeksponowała
implikacje polityczne po objęciu przez senatora Harolda Ballena stanowiska prezydenta. Tego
życzenia nie uwzględniłam.
To także każdy może sprawdzić.
77
Na wstępie tej powiastki obiecałam, że wyjaśnię, gdzie, kiedy i w jaki sposób
prezydentem Stanów Zjednoczonych został senator Harold Ballen, który w rzeczywistości
nigdy nie został prezydentem Stanów Zjednoczonych.
Wywiązałam się z tej obietnicy połowicznie.
Wyjaśniłam, gdzie senator Harold Ballen został prezydentem Stanów Zjednoczonych.
Starałam się wyjaśnić, kiedy senator Harold Ballen został prezydentem Stanów
Zjednoczonych.
Nie wyjaśniłam, w jaki sposób senator Harold Ballen został prezydentem Stanów
Zjedzonych.
Dlaczego?
78
„Myśmy doszli do wniosku - powiedział Dan Martin do Marka Leve - że bardziej
nośna dramatycznie jest intryga przeciw senatorowi Haroldowi Ballenowi i implikacje
polityczne po objęciu przez niego stanowiska prezydenta.”
Implikacje te omówiłam w poprzedniej, pierwszej wersji Oglądu. Omówiłam je w
skrócie, byle zarysować tło społeczne, co nie przypadło do gustu Danowi Martinowi. Dan
Martin zażyczył sobie, żeby nie były one jedynie tłem społecznym, żeby je wyeksponować
razem z intrygą przeciw senatorowi Haroldowi Ballenowi, którą w niniejszej, drugiej wersji
Oglądu wyeksponowałam.
Dlaczego nie wyeksponowałam także tych implikacji? Dlaczego w ogóle pominęłam
je milczeniem?
Pominęłam je milczeniem, ponieważ uznałam, że sama intryga przeciw senatorowi
Haroldowi Ballenowi jest dostatecznie nośna dramatycznie i stanowi zamkniętą całość, a
implikacje polityczne po objęciu przez niego stanowiska prezydenta to już całkiem inna
historia.
Może w przyszłości ją opiszę.
79
Poza tym nasz miodowy miesiąc (Marka i mój) ma się ku końcowi i najwyższy czas,
żebyśmy wybrali się wreszcie w podróż poślubną.
Poza tym jestem już zmęczona przerabianiem mojego Oglądu. Chcę jak najszybciej
przesłać ten maszynopis do redakcji i żeby od razu go wydrukowali.
A gdyby Dan Martin miał znowu jakieś zastrzeżenia i zwlekał z podpisaniem tej
powiastki do druku, pójdę do niego osobiście i tak jak Jane Biorne obrzucę go telefonami,
chociaż nie będzie to w stylu amerykańskim. Nawiasem mówiąc powinnam to zrobić
wcześniej. Nie zrobiłam tego. Szkoda.
80
Ufam, że żaden z fachowców zatrudnionych w redakcji „Dutson Telegraph" nie będzie
próbował tej wersji Oglądu puentować ładną woltą.
Anetta Leve
OD REDAKCJI
Nie dopisaliśmy żadnej puenty. Jesteśmy zdania, że wolta w wykonaniu Autorki jest
wystarczająco ładna.
Życząc młodej parze rozkosznych przeżyć podczas podróży poślubnej wyrażamy
jednocześnie nadzieję, że pani Anetta Leve dotrzyma słowa i napisze dla nas nową opowieść.
Opowieść o implikacjach politycznych po objęciu stanowiska prezydenta przez senatora
Harolda Ballena - w Jej hipnotycznym świecie.
(DAN)