Jacek
Sawaszkiewicz
Kronika Akaszy
SKORUPA ASTRALNA
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział I
O piątej rano czerwcowe słońce pod tą szerokością geograficzną wisi już dość wysoko nad horyzontem. Miasto Dutson skąpane w różowo-złotym blasku, z miejsca, w którym stał posterunkowy Jim McCulloch, wyglądało jeszcze na uśpione, ale w tym wielkomiejskim tyglu trwał nieprzerwany ruch, nocą słabnący pozornie, bo przemieszczał się z ulic do budynków. Rok temu o tej porze nad Dutson zwisała draperia smogu; wozy przedsiębiorstwa oczyszczania umykały do baz, jakby spłoszone przez zaczynających pracę dostawców i roznosicieli; nieliczne prostytutki obojga płci, senne i zdegustowane, decydowały się na opuszczenie swoich rewirów. Dziś miasto otulały masy klarownego powietrza nie stygnącego od nadejścia fali upałów, ekipy odpowiedzialne za utrzymanie czystości działały doraźnie, pracę dystrybutorów dezorganizowało kulejące zaopatrzenie, a z odróżnieniem wypatrującej klienta dziewczyny od pani domu śpieszącej do rannego sklepiku po świeże pieczywo miałby kłopoty niejeden z kolegów McCullocha, którzy przecież znali te dzielnice lepiej niż drogę do własnego domu. Rok temu nie było też kempingowych przyczep usadowionych w mieście na parkingach i placach, jakby ściągnęły tam tabory poszukiwaczy złota, ani tych widocznych stąd namiotów, co obsiadły wokół miasto niczym kolorowe ptaki.
Jim McCulloch popatrzył za siebie, gdzie szosa zakolem niknęła wśród gęsto sadzonych drzew owocowych. Od północy, kiedy objął służbę, nie nadjechał stamtąd żaden samochód - rezultat powtarzanych do znudzenia komunikatów, no i jest to już poniedziałek.
W poprzednim tygodniu McCulloch miał pięćdziesiąt sześć interwencji w ciągu ośmiu godzin popołudniowej służby w piątek. Dokładnie zapamiętał czternastą i po niej nie potrafił się zdobyć na uprzejmość w rozmowach z kierowcami następnych pojazdów, tak że złożono na niego dwie skargi i gdyby nie brak ludzi, zostałby odwołany z posterunku przy tej szosie. Tamten wehikuł o trudnej do ustalenia marce był stary i niezgrabny, pomalowany wyzywająco srebrzystym lakierem, miał odrapaną karoserię i ręczną skrzynię biegów, która mogła symbolizować charakter siedzącej za kierownicą kobiety. Jeszcze nim ciężko przysiadł na skrzypiących resorach, pod wzniesionym ramieniem, McCulloch przeczuł, że prowadzące go stworzenie ma temperament dynamitu.
„Nie wpuści mnie pan do miasta?”
Nawet nie zdążył otworzyć ust, kiedy padło to pytanie. Ona ani chybi słyszała komunikaty nie raz i przyjechała tutaj, by dowieść tym głupimi glinom, że przekraczają swoje kompetencje. To, co się działo w Dutson, nic jej nie obchodziło, zbyt było tajemnicze, więc nie mogła w to uwierzyć, tak jak nie miała zaufania do automatycznej skrzyni biegów. Lubiła sytuacje proste i zrozumiałe.
„To zarządzenie gubernatora Stanu, proszę pani”.
Uniosła ku niemu szczerą twarz o rysach ściągniętych gniewem. Była zdrową, dobrze zbudowaną, niespełna trzydziestoletnią kobietą. Zamaszystym ruchem odgarnęła z policzka pukiel bursztynowych włosów. Pewnie przez całą drogę pielęgnowała w sobie to wzburzenie.
„Może pan popaść w kłopoty, jeżeli tych dokumentów nie otrzyma dzisiaj mój kuzyn Irving”.
Zdumiewające, ilu krewnych obywateli Stanów Zjednoczonych mieszka od niedawna w Dutson.
„Przykro mi, proszę pani, ale zarządzenie gubernatora dotyczy wszystkich”.
Spojrzała na samotnie stojący przy szosie żółto-czarny domek kempingowy, w którym tymczasowo mieścił się posterunek.
„Czy jest tu pański zwierzchnik?”
Sierżant Cooper był u Rity, wytwornej dziwki mieszkającej gdzieś na przedmieściach. Numer jej telefonu zostawił McCullochowi w zapieczętowanej kopercie. „Gdyby przypętał się jakiś dupek z Komendy, zadzwoń tam. I zaraz ten numer zapomnij”.
Właścicielka Srebrzystego Wehikułu podciągnęła rękawy bluzki i z powrotem położyła dłonie na kierownicy. McCulloch mimowolnie popatrzył za jej spojrzeniem.
Żółto-czarny domek składał się z pokoju wypoczynkowego, kabiny z natryskiem, ciasnego klozetu i salki, którą każdy szyper nazwałby kambuzem. Kontrolujące ten wjazd do Dutson grupy zmotoryzowanych policjantów były czteroosobowe i w godzinach słabego ruchu ktoś zwykle przebywał w pomieszczeniach posterunku. Tamtego dnia jednak obaj koledzy McCullocha z Grupy C dowodzonej przez sierżanta Coopera, z uwagi na rozpoczynający się weekend dyżurowali w swoim radiowozie 38 zaparkowanym jak zawsze na poboczu szosy około czterystu jardów bliżej miasta. Tę odległość Srebrzysty Wehikuł, z silnikiem wyjącym na najwyższych obrotach, pokonał w dwadzieścia parę sekund.
Pieczę nad grupami kontrolującymi drogi dojazdowe do Dutson sprawował wtedy kapitan Bishop wydelegowany z Waszyngtonu, spec od ruchu drogowego, pościgów i blokad. To on zarządził, by w wyposażeniu grup znalazły się kolczatki. Kobieta prowadząca Srebrzysty Wehikuł musiała dostrzec tę kolczatkę w ostatniej chwili i straciła głowę. Zamiast ująć mocno kierownicę, zdjąć nogę z gazu i dać się nieść rozpędowi, przy prędkości dziewięćdziesięciu sześciu mil na godzinę z całej siły wdusiła pedał hamulca. Wóz wykonał pół obrotu, tylnymi kołami trafił na stalowe kolce, przekoziołkował na bok, na dach i znów na bok żłobiąc w asfalcie ciemne bruzdy, aż znieruchomiał, jedynie koła się kręciły.
Red Fineman niepotrzebnie go tam wezwał. „Już wysłali karetkę, ale zanim przyjedzie, może twoje przeszkolenie sanitarne na coś się przyda. Timmy cię podmieni”. Kobieta żyła, była nieprzytomna. Leżała blisko przedniej szyby, na ramieniu, wciśnięta między kierownicę a przednie drzwiczki. Krew sączyła jej się z nosa; wydarte znad ucha pasmo włosów zwisało zaczepione o zamek roztrzaskanego okienka. Biodra miała uniesione wyżej tułowia i spod obnażającej umięśnione uda spódnicy wystawała koronka białych majtek. Wraz z policjantem Redem Finemanem wydobył ją z wraku, przeniósł na tylne siedzenie radiowozu, a potem zrobiło mu się niedobrze. Nie znosił widoku krwi.
Nie znosił widoku krwi od dnia, kiedy znalazł Liane z podciętymi żyłami w jej mieszkaniu.
Srebrzysty Wehikuł usunięto z szosy w trzy kwadranse po tym, jak jego właścicielkę odwieziono do Kliniki Profesora Henna z rozpoznanym wstrząśnieniem mózgu. I wrak i kobieta jednak dostali się do Dutson.
W dwa dni później, w ubiegły poniedziałek rano, kapitana Bishopa razem z jego kolczatkami odwołano do Waszyngtonu.
*
Do końca służby zostało mu sto sześćdziesiąt pięć minut. Posterunkowy Jim McCulloch zsunął czapkę na tył głowy i przysiadł na błotniku radiowozu 19, w którym sierżant Cooper, rozwalony, chrapał wydalając z każdym oddechem opary alkoholu wypitego od północy do trzeciej rano.
Te trzy godziny McCulloch spędził sam ze swoimi myślami. Ćwierć mili bliżej Dutson, w radiowozie 38 drzemał policjant Red Fineman, także sam, bo Timmy niebawem po objęciu przez Grupę C służby poszedł na pole namiotowe pomóc funkcjonariuszom Komitetu Porządkowego uspokoić dwóch chłopców z Oklahomy, co zbyt bezceremonialnie zalecali się do dziewcząt z sąsiedniego namiotu. Red Fineman i McCulloch tylko raz porozumieli się w trakcie tej służby. Red przez radio uprzedził McCullocha, że sierżant wraca z miasta taksówką pijany i wyraził opinię, że dziś to już na mur zmieni ich wojsko.
Sierżant Cooper odprawił taksówkę i punktualnie o trzeciej zero osiem zwalił się na siedzenie radiowozu 19. Nigdy nie sypiał w pokoju wypoczynkowym na tym posterunku z obawy przed robactwem, które go prześladowało bardziej niż pijackie widziadła. McCulloch wepchnął nogi zwierzchnika w głąb samochodu, zatrzasnął drzwiczki i podjął monotonną wędrówkę tam i z powrotem, w poprzek szosy, coraz skuteczniej, opędzając się wspomnieniom, bo wreszcie bielał świt i posterunek już nie wydawał się tak opuszczony.
Nienawidził nocnej służby. Bał się tych godzin samotności, kiedy trzeba czuwać i kiedy nie ma na czym skupić uwagi, tak że myśli nawiedzają go niezależnie od jego woli. Często jawiła mu się Liane skurczona w swoim obszernym łożu, stygnąca w zakrwawionej pościeli i przeraźliwie blada. To od dłuższego czasu było nie do zniesienia, te natrętne obrazy i dręczące wyrzuty, i czczość, którą odczuwał na myśl, że wcale nie ma tego wszystkiego za sobą, że to dopiero początek jego podwójnego życia, a przedwczoraj - o Jezu - kiedy Grupa C pełniła tu popołudniową służbę, Liane przyjechała zupełnie żywa w tym wiśniowym kabriolecie.
Ubrana była w skromną sukienkę z surowego lnu, dopasowaną tylko trochę, ale dostatecznie, by podkreślać doskonałość ukrytych pod nią kształtów. Miała dwadzieścia lat, trzy lata mniej od Liane, i na imię Jenniffer. Jasne, proste włosy spadały jej na ramiona.
„Nie mam przepustki ani nic takiego. Ale ja tam muszę być. Muszę”.
Oświadczyła to zdecydowaniem i rzadką w tym wieku powagą, wyraz oczu jednak miała obojętny. McCulloch gapił się na nią oniemiały.
„Na niczym mi tak nie zależy, rozumiesz?”
Nie odpowiedział. Dziewczyna otworzyła drzwiczki kabrioletu i zbiegła z szosy w stroną żółto-czarnego posterunku. Jej zgrabne łydki zalśniły w czerwieniejącym na zachodzie słońcu. McCulloch wszedł do domku w minutę po niej. Na boku, w pozycji półleżącej spoczywała na tapczanie w pokoju wypoczynkowym, oparta na łokciu, z nogami zgiętymi w kolanach i ułożonymi jedna poniżej drugiej. Podsunięty do góry, zmarszczony w grube fałdy dół lnianej sukienki odkrywał przed wzrokiem McCullocha jędrną wypukłość nagiego pośladka.
„Siadaj. Albo wpierw przygotuj coś do picia”.
Była ładniejsza od Liane, chociaż Liane nikt by nie odmówił urody. Usta miała pełne, koloru dojrzałej wiśni, i patrzyła na niego obojętnie.
„No siadaj. Przecież obojgu nam się śpieszy”.
„Jak ty masz na imię?”
„Czy to ważne? Prawo jazdy zostawiłam w samochodzie. Zresztą możesz mnie nazywać Jenniffer”.
Po szosie przetoczył się warkot, szybko po nim następne i to go otrzeźwiło.
„Zjeżdżaj, Jenniffer”.
Z tą samą obojętnością spuściła nogi na zaśmieconą podłogę i nie dbając o podwinięty skraj sukienki ruszyła do drzwi bez słowa. McCulloch poczekał, aż ona odjedzie, a potem wyszedł na szosę, by usłyszeć, jak Timmy przez radio pyta, co się dzieje, u diabła, że nagle połowa Stanów Zjednoczonych Ameryki dostała przepustki?
*
Słońce przygrzewało coraz mocniej i w radiowozie wzrastała temperatura. Sierżant Cooper spał klocem, jak człowiek, który mając brata figurę w Waszyngtonie, może być spokojny o swoją przyszłość.
Charger nadjechał niespodziewanie; ledwo posterunkowy McCulloch rozkleił powieki i oderwał tyłek od błotnika radiowozu, ten silny, sportowy wóz już hamował z piskiem dziesięć stóp od niego. Kierowca, kościsty, szpakowaty brunet o smagłej cerze i kruczych, nastroszonych brwiach, wcisnął mu do ręki dokumenty. McCulloch sprawdził je z nawyku: Bob Fleming, czterdzieści trzy lata.
- Prawo jazdy jest w porządku, proszę schować. Interesuje mnie raczej pańska przepustka.
- Przepustka?
Na twarzy kierowcy Chargera odmalowało się zdziwienie. Była to twarz wychudła, spalona słońcem i od jakiegoś czasu nie golona. Takie twarze miewają ludzie, którzy ustawicznie są w podróży.
- Dutson od trzynastu dni jest objęte blokadą, panie Fleming. Nie słyszał pan komunikatów?
- Wczoraj wieczorem przyleciałem samolotem z Brazylii, zdążyłem jedynie wypożyczyć ten samochód i... O jakiej blokadzie pan mówi?
Za Chargerem zatrzymał się Plymouth. Przez jego zakurzoną szybę McCulloch dostrzegł mężczyznę wpatrzonego posępnie w obręcz kierownicy, a obok - młodą kobietę o zaczerwienionych oczach. Na tylnym siedzeniu Plymoutha leżało okryte pledem dziecko.
- Miasto zostało zamknięte do odwołania. Liczba osób w mieście przekroczyła wielkość krytyczną i obecnie są kłopoty z utrzymaniem porządku i bezpieczeństwa.
Tę zaczerpniętą z instrukcji formułkę wyrecytował ze znużeniem i świadomością, że będzie ją klepał jeszcze Bóg wie ile razy, aż do zlikwidowania tego posterunku. Powtórzy ją także tym z Plymoutha i wtedy usłyszy jedną ze znanych mu na pamięć odpowiedzi.
„Zamknięte? Niech pan popatrzy na Paula, czy to nie wystarczy?”
„Jest pan pewien, że w pańskiej rodzinie wszyscy zawsze będą zdrowi?”
„Ja bym to nazwał samowolnym ograniczaniem swobód obywatelskich!”
„Więc powiedz pan swojemu gubernatorowi, że mojej córce grozi operacja!”
„Proszę posłuchać, tu, w tych dokumentach powinna być złożona setka, lepsza niż dziesięć przepustek...”
„Czy pan wiesz, że te konowały od trzech lat zabierają mi połowę zarobków?”
Dla sporej części tych ludzi Dutson było rzeczywiście ostatnią deską ratunku i on czynił niekiedy odstępstwa od zarządzenia gubernatora ryzykując utratę posady, ale większość przyjeżdżała tutaj z ciekawości i ci odpowiadali na jego wyjaśnienia pogróżkami. Istniał też inny rodzaj odpowiedzi: „Jestem z Korporacji Bensona”.
- Proszę pana. - Podniesiony głos kierowcy Chargera wyrwał go z rozmyślań. - Pytam, kto wystawia te przepustki?
- Komenda Główna Policji Stanowej, przepraszam, to zmęczenie.
- Bez pośrednictwa Komendy Policji nie można się dostać do miasta?
- Niestety, przykro mi.
Wolno, po ostrym łuku Charger zawrócił i z ociąganiem ruszył z powrotem.
Słońce świeciło mu prosto w oczy, toteż Bob Fleming opuścił daszek przeciwsłoneczny, po czym dodał gazu zerkając w lusterko wsteczne, by sprawdzić, czy pasażerowie zakurzonego Plymoutha mieli więcej szczęścia niż on.
Istotnie, Dan Martin w telegramie uprzedzał go o blokadzie miasta. Nie skąpił przy tym wskazówek, w jaki sposób wydębić od policji przepustkę, jednakże w sytuacji Boba Fleminga sprawa jest beznadziejna. Nie pomoże mu nawet fakt, że przed siedmioma laty wykładał na uniwersytecie w Dutson i że w gruncie rzeczy nadal jest związany z katedrą radiologii, której był asystentem i której objęcie proponowano mu w ubiegłym roku. Jego nazwisko, jako pośrednio zamieszanego w aferę Mhutu, jedenaście lat temu trafiło do stosownych kartotek i aczkolwiek policja nigdy w niczym mu nie szkodziła, teraz palcem nie kiwnie, żeby mu pomóc. Wypada zatem uciec się do jakiegoś wybiegu.
Telegram od Dana Martina zastał go w Caracas, w hotelu „Imperial”, gdzie mieszkał od tygodnia i gdzie zamierzał pozostać następny tydzień. „W DUTSON JEST AUTENTYCZNY QUHARFAŃCZYK” - to zdanie wyłowione z kontekstu przygwoździło go do podłogi w recepcji. Nie doczytał depeszy do końca.
- Zmieniłem plany - zakomunikował uśmiechniętej hotelarce. - Nie przedłużam pobytu. Proszę o rachunek i niech mi pani poda, o której odlatuje najbliższy samolot do Stanów Zjednoczonych.
Dan Martin poprzez ich wspólnego znajomego z Caracas, Sama Lubocka, szukał go bezskutecznie od trzech miesięcy, ponieważ on w tym czasie odbywał kolejną ze swoich regularnych podróży w głąb terytorium Brazylii rozpytując o tajemnicze plemię, które jakoby posiadało zdolność sympathisme organique. Wrócił zawiedziony, zwlekał z dnia na dzień z przygotowaniami do nowej eskapady, aż raptem ten telegram plasnął przed nim o polerowany blat kontuaru w recepcji wczoraj rano.
Tegoż dnia wieczorem Bob Fleming wylądował w Stanach i natychmiast po kolacji wypożyczył Chargera, by po całonocnej jeździe do Dutson przekonać się, jak solidnie wypełnia obowiązki miejscowa policja.
Ponownie zerknął w lusterko wsteczne. Szosa za nim ciągnęła się prosto na milę, lecz Plymoutha na niej nie było. Z przodu, z niedozwoloną prędkością nadleciał oliwkowo-czarny Mustang; jego kierowca i pasażer, dwaj jednakowo szaro odziani mężczyźni, mieli zaciśnięte usta i patrzyli wprost przed siebie - tylko tyle zdążył zauważyć. Pięć minut później zza widnokręgu wynurzyła się kolumna ciężarowych samochodów wojskowych.
*
- Zobaczycie, że i tak tam przyjdę!
Chłopcy przecięli szosę kierując się w stronę, gdzie odnoga rzeki tworzyła zaciszną, płytką zatokę. Ostatni, nim zbiegł z nasypu, pogroził mu wędziskiem.
- Spróbuj.
Zostawili go samego na poboczu szosy, z ciężkim szybkostrzelnym, całkiem-prawdziwym-coltem i poszli na te swoje ryby. O jeny, jak nie chcą, żeby z nimi szedł, to nie pójdzie. Są troszeczkę od niego starsi, ale zupełnie głupi, te chłopaki. Nie to nie, zrobi im na złość i naprawdę nie pójdzie. Oni poszli bez broni, bez jego broni, a Łowcy Skalpów tylko czekają na taką okazję.
Do chłopaków z kempingu przyjechał zaraz z rana, tak jak się wczoraj umówili. Właściwie to umawiali się te chłopaki ze sobą, ale on był przy tym, więc chyba i jego to dotyczyło. Wymknął się z domu cichaczem, żeby nie usłyszała babcia Sadie, która nigdy nie śpi, a już w ogóle nad ranem, i stukając sandałkami, z coltem zatkniętym za pas krótkich, zielonych porcięt, popędził na przystanek autobusowy, bez centa na podróż. Nim doczekał się autobusu, porwał go z przystanku kidnaper w białych spodniach, białej kurtce i białej czapeczce z daszkiem i z różnymi napisami. Kazał mu wsiąść do kabiny swojej furgonetki bulgoczącej od pysznej oranżady i wypuścił dopiero tu, jak Nat lufą całkiem-prawdziwego-colta załaskotał go w ucho.
Chłopaki z kempingu już się zebrali i szli noga za nogą skrajem szosy. Czekali jeszcze na kogoś, kto biegł od pola namiotowego i wywijał w powietrzu workiem wędkarskim. Gadali o haczykach i pogodzie. „Ty, mały, spierdalaj do chaty”, powiedział do Nata któryś, a ten, co nadbiegł, zagroził, że mu wleje. No i poszli dróżką opadającą łagodnie między zaroślami, w których czaiły się watahy Indian.
Phi, najwyżej stracą skalpy, sami tego chcieli.
Tak stać przy szosie, z dala od ludzi, nawet szeryfowi z Dodge City byłoby strasznie. Tam babcia Sadie na pewno już znalazła jego puste łóżko i skarży się Bozi, że Nat do-cna-starga-jej-nerwy. Może lepiej będzie, jak wróci do mamy, bo potem go zamkną na cały dzień w pokoju, a tych chłopaków i tak nic nie uratuje od darcia skóry.
Kierowcy autobusów z tej trasy już go znają i trudno jest ich wykiwać. Przedwczoraj ten z blizną pod nosem wygonił go z autobusu, więc Nat na chwilkę stał się Walecznym Jastrzębiem i napadł na wóz białej squaw, podobny do tego, co właśnie błysnął w słońcu szybą, na krańcu szosy. Biała squaw bez szemrania pozwoliła mu wsiąść i on ją do samego miasta - jak to się mówi? - no, gwałcił lufą colta wbitą w jej plecy. Ci z tego Mustanga chyba nie staną, będą uciekać, ale Nat przestrzeli im opony i odda ich w ręce FBI, bo to są gangsterzy, o jejku!
Mężczyzna w popielatej koszuli z rękawami do łokci otworzył przed nim drzwiczki i Nat nurknął do środka. Miał przed sobą plecy obu mężczyzn, które aż się prosiły o kilka uncji ołowiu. Ten przy kierownicy, w szarej bluzie, zapytał:
- Jesteś z Dutson, synu?
Nat przytaknął głębokim skinieniem głowy. Obok niego, na siedzeniu, leżała brązowa walizeczka ze srebrnymi zamkami i okuciami, pełna kradzionych banknotów. Cały ten wóz jest wypchany zrabowaną forsą, a plecy gangsterów aż się proszą o kilka uncji ołowiu.
- Nie nauczono cię mówić?
- Co?
Całkiem-prawdziwy-colt zaczepił się o pasek od spodni i trzeba go stamtąd przed użyciem wyplątać.
- Jak się nazywasz, synu?
- Tak jak moja mama.
- A jak się nazywa twoja mama?
- Betty Thomas.
- Ty też masz na imię Betty?
- Co?
- Słuchaj, Betty, co ty tam majstrujesz przy portkach?
Ta klamra!
- Nie jestem Betty tylko Nat. - Pasek wreszcie puścił i zaraz śmierć gangsterom zajrzy w oczy. - A co by pan zrobił, jakbym pana zastrzelił i tego drugiego pana też?
- Nic. Ale ty byś musiał, synu, drałować do domu na własnych nogach. Mieszkasz po tej stronie miasta?
- Mieszkam na ulicy Waniliowej. Razem z mamą, ciocią Barbarą i babcią Sadie.
- Twój ojciec nie mieszka z wami?
- Mój tato się ukrywa przed policją. On jest szefem mafii.
Szara Bluza odwrócił się na chwileczkę do niego z uśmiechem i Nat od razu go poznał. To nie są żadni gangsterzy, to są tre... no, terroryści, i w tej brązowej walizeczce, kurczę, cyka bomba zegarowa, a za nimi już wali pościg.
- Gliny was gonią. Nie zwiejecie, mam was na muszce.
- Zwiejemy. Zgubimy się glinom w mieście.
- Figę. Samochodów nie wpuszczają do miasta. Przy wjeździe jest drugi posterunek, taki jak koło wioski indiańskiej, o jeny, koło pola namiotowego, i każą wszystkim zostawiać samochody na specjalnym parkingu.
Szara Bluza znowu odwrócił się do niego.
- Poważnie, synu?
- Wpuszczają tylko autobusy i ludzi bez samochodów. I niektóre samochody, co rozwożą oranżadę i różne rzeczy.
Mężczyzna w szarej bluzie wyjął ze skrytki przy kierownicy długie, cienkie cygaro i zapalił.
- Po to go wzięliśmy - powiedział do Popielatej Koszuli.
Rozdział II
Obudził ją szloch.
Betty Thomas słuchała go wtulona w poduszkę, nadsłuchując jednocześnie odgłosów z ulicy, aż do jej uszu wkradło się monotonne stukanie budzika, nieznośne jak ten szloch pod podłogą.
Budzik wskazywał siódmą dwanaście; przez listwy żaluzji sączyły się anemiczne smugi słońca. Nowy dzień nowych nadziei - ta myśl rozbudziła ją na dobre.
Do licha, Nat znowu bryknął, skoro zdziwaczała Sadie zawodzi w kuchni, bo do tego cholernego bałaganu z roznosicielami to chyba już przywykła. I dzisiejsze śniadanie znowu przebiegać będzie przy wtórze jej chlipiącego: „Lepiej, żeby Nat miał ojca, dużo lepiej”, a Barbara nad talerzem ściągnie usta złośliwie. Do licha!
Wygramoliła się z pościeli i usiadła na łóżku. Palcami stóp leniwie rozczesała kosmyki dywanu. Na szafce nocnej telefon w obudowie z kremowej porcelany w drobne, różowe kwiatki stał i milczał.
Dzisiaj Dan Martin powinien zadzwonić. Onegdaj przed południem jego znajomy z Wenezueli dał mu znać, że Bob jest w Caracas, i Dan telefonicznie poinformował ją, że natychmiast depeszuje do hotelu „Imperial”.
„Na hasło «Quharfańczyk» rzuci wszystko i bez namysłu przyleci. Pod tym względem przypomina twojego ojca... Och, przepraszam cię, Betty”.
„Nie przepraszaj mnie, Dan. Chybaśmy już to i owo sobie wyjaśnili?”
Niech nikt jej nie przeprasza, niech tylko odwalą się od jej papcia. Jego druga żona, Stella Lawrans, na łamach „Rapids Post” dostatecznie go oczerniła. To była dziwka, zwykła dziwka; przeważnie dziwki trafiają się wielkim ludziom.
Owionęło ją ciepło, kiedy podeszła do okna i uniosła żaluzję, mrużąc oczy przed słońcem. Przeciągnęła się z dłońmi w zburzonych włosach i pomyślała, że łóżko kobiety o jej wyglądzie nie powinno być tak beznadziejnie puste nad ranem.
Wkrótce zadzwonił Dan Martin. Jego telegram dotarł do Caracas najpóźniej wczoraj rano, czyli dobę temu, a w ciągu doby można zupełnie swobodnie przebyć tych parę tysięcy mil; połączenia ze stolicą Wenezueli są szalenie dogodne. Sześć-siedem godzin lotu i ląduje się prawie pod Dutson. Jedyny szkopuł to przepustka, ale Bob ma tu przecież rodzinę i nadal jest w jakiejś mierze związany służbowo - poprzez katedrę radiologii - z tym miastem; zresztą Dan coś wymyśli, obiecał jej to. Zadzwoni lada moment, a ona stoi przed oknem rozczochrana, w koszuli nocnej, i niegotowa, by przyjąć do wiadomości, że Bob Fleming zjawił się w Dutson.
Bo on tu już jest, ona to czuje.
Cofnęła się i z powrotem usiadła na łóżku. Kosmyki dywanu łoskotały ją w stopy. Do szlochu w kuchni dołączył uspokajający głos Barbary.
Ten pokój tak teraz przypomina apartament, w pensjonacie na Florydzie, gdzie z Burtem spędziła cztery lata. Przy odrobinie wyobraźni zawodzenie zdziwaczałej Sadie można by wziąć za płacz Jeanette, tamtej siedemnastoletniej gąski, córki Graberów wynajmujących apartament piętro niżej.
Postąpiłeś z nią cholernie podle, Burt, i to przesądziło o naszym rozstaniu.
Jej związek z Burtem od początku był pomyłką. W trzydziestym piątym roku życia kobiecie nie wypada romansować z dwudziestoczteroletnim szczeniakiem - choćby czuła się opuszczona i samotna. A ona to robiła przez pięć lat, od kiedy Burt poderwał ją na pokładzie samolotu, który był dla niej jak wrota do raju... Pożegnała się z nadzieją na powrót Boba Fleminga, zostawiła dom, rocznego Nata, wszystko, bo człowiek, do licha, nie jest jakąś rośliną, żeby wegetować stale w jednym miejscu. Czy może jest? Czy może ze względu na dziecko ma się pozbawiać zaspokojenia zdrowych, ludzkich potrzeb? Nie, nie żałuje tamtej decyzji, wyrzuca sobie natomiast wybór: Burt okazał się dzieciuchem mimo swoich obecnie trzydziestu lat - a jeśli żałuje, to z powodu papcia. Była za daleko, żeby ustrzec go przed Barbarą, pozwoliła, żeby jedną dziwkę zastąpiła druga, której bachor daje oto poranny koncert.
„STELLA LAWRANS OSKARŻA ZZA GROBU PROFESORA TELLY'EGO THOMASA!” - ktoś anonimowo nadesłał jej ten wycinek z „Rapids Post” do pensjonatu na Florydzie. Miała moralny obowiązek być wtedy przy papciu, wesprzeć go, ale Burt przechodził akurat kryzys, a ona jeszcze wierzyła, że to, co ją z nim łączy, jest czymś więcej niż sympatią. Nie była także na pogrzebie papcia... I dopiero w lutym tego roku, kiedy po historii z Jeanette Graber z Burta wylazł cały szczeniak i po tym, jak w „Dutson Telegraph” ukazały się te wspomnienia...
„To nie zależało ode mnie - powiedział jej Dan Martin, zastępca redaktora naczelnego. - Materiał do druku zakwalifikował mój przełożony, pan Douglas Johnston. Poza tym «Inicjację» napisał jednak... pani ojciec”.
Z wysiłkiem pohamowała gniew.
„O ile to panią usatysfakcjonuje, pani Thomas, dodam, że Douglas Johnston jest teraz na posiedzeniu międzyredakcyjnego kolegium i składa rezygnację”.
W następnych miesiącach, począwszy od marca, Dan Martin zadał sobie niemało fatygi, żeby odciągnąć uwagę czytelników od sprawy Telly'ego Thomasa. Incydenty związane z pojawieniem się w Dutson Quharfańczyka niezbyt temu sprzyjały. Nazwisko jej papcia wróciło na łamy gazet. Czy ci pieprzeni redaktorzy nie pojmują, że ona pragnie zamknąć ten rozdział swojego życia? Od tamtych zdarzeń opisanych w „Inicjacji” minęło już bez mała dwadzieścia lat, a zmarłym też chyba należy się trochę szacunku, więc niech się odwalą od jej rodziny definitywnie.
W holu łomotnęły drzwi i zatupotały dziecięce sandałki. Budzik wskazywał siódmą trzydzieści dwie.
Wyszła z pokoju wkładając po drodze szlafrok z chińskiego jedwabiu. W dole schodów, nad Natem stała Sadie ze złożonymi rękami - otyła, stara Murzynka, roztrzęsiona i zapłakana.
- Nat do cna starga mi nerwy, panno Betty.
- Nim to nastąpi, przygotuj mu śniadanie. I nie mów do mnie „panno Betty”, droga Sadie, dobrze?
- Tak, proszę pani. Pan Telly, jakby żył...
- Sadie.
- Chciałam tylko powiedzieć, że w tym domu brakuje męż...
- Sadie.
- Już idę, panno Betty.
Nat był podniecony i w strachu, bo jeszcze nie wiedział, czy ten nowy szus ujdzie mu na sucho.
- A wiesz, mamo - zadarł głowę, żeby zbadać wzrokiem jej twarz - dwóch terrorystów przyjęło mnie do swojej ora... ogra... no, o jeny, onizacji. Są w mieście i zrobimy skok na bank i coś wysadzimy w powietrze. Co można wysadzić w powietrze taką bombą jak walizeczka dziadziusia, mamo? - Mała, brudna łapka uzbrojona w ciężki colt zwisała wzdłuż filigranowego tułowia.
Zanurzając dłoń w ciemnych włosach syna Betty kucnęła i poły szlafroka spłynęły na podłogę po obu stronach jej bioder.
Jaki Nat jest dzisiaj podobny do niego. Ma jego nos i cerę, gładką i smagłą, i wargi takie męskie, że nie sposób im się oprzeć, a kiedy dorośnie, będzie miał brwi równie gęste i nastroszone jak on, jego ojciec.
- Co można wysadzić?
W kuchni podzwaniały naczynia, dzieciak Barbary przestał wrzeszczeć. Zsunęła palce na wątły kark Nata i zacisnęła, aż chłopczyk otworzył buzię z bólu i odchylił do tyłu głowę.
- Mamo, puść!
Zwolniła uścisk. W czarnych oczach Nata zaszkliły się łzy.
- Ja chcę do babci Sadie!
*
Tylko jedna osoba stała przed kabinami telefonicznymi w dusznym holu „U Ravitcha”, wysuszony staruszek w białej marynarce z tenisu, więc Max Kenyon przyśpieszył kroku, bo ci dwaj, którzy weszli do hotelu tuż za nim, wyraźnie zamierzali także skorzystać z rozmównicy.
Przed wyjściem z domu powiedział Alexis, że skończyły mu się papierosy. Żona już nie spała, ale powieki miała zamknięte. Z prawego boku przewróciła się na wznak; dostrzegł zarys jej wyprostowanych, lekko rozchylonych nóg pod pledem i zawahał się, czy nie odłożyć swojego wyjścia na kwadrans, tak wyglądała ponętnie w tej bezwiednie przybranej pozie i z półsennym, lubieżnym uśmiechem. „Wracaj szybko” - poprosiła go, jakby myślała o tym samym, a jego od razu wzięło. Lubi robić to rano, kiedy ciepła po nocy Alexis nie jest jeszcze przytomna i ma się wrażenie, że ona nie uczestniczy w tym świadomie, że on ją bierze bez jej wiedzy, otwartą dla wszystkich mężczyzn i uległą w dziwnym odrętwieniu. Chryste, jak on to lubi!
Człowieku, uspokój się, Alexis ciągle tam leży i na pewno nie zwlecze się z wyra przed dziewiątą, a jest dopiero ósma. Znasz ją.
Staruszek w białej marynarce wszedł do sąsiedniej kabiny. Jego miejsce zajęli dwaj mężczyźni, którzy przyszli tutaj równocześnie z Maxem, obaj ubrani jednakowo szaro. Dziewczyna w kabinie na wprost wyszperała z torebki notes i oparła się łokciem o pulpit pod automatem telefonicznym, ze słuchawką przy uchu zasłoniętym tlenionymi włosami. Miała na sobie kwiecistą spódniczkę nawet nie do kolan, raczej luźną, ale teraz materiał naprężył się na jej biodrach i ukryte pod tymi purpurowymi różami kształty podsunęły się wyzywająco w stronę Maxa.
Boże-ty-mój!
To niemal symbol tego, co się w tym piekielnym burdelu dzieje, taki tyłek, czasem napięty i twardy, a czasem ciastowaty i rozkolebany, pełen kuszącej tajemniczości i zdradliwych zasadzek. Eny i jej przyjaciółka nosiły jeszcze krótsze, pstrokate kiecki, kiedy on i Fred zabrali je na tydzień do jego domku pod Dutson w czerwcu minionego roku. Do tych kiecek nakładały rajstopy z wycięciem gdzie trzeba i tak szły do łóżek, zzuwając tylko buty, obie sprawne i praktycznie nie do zdarcia, z ochotą wymieniające między sobą jego i Freda, aż mu to obrzydło i na kilka dni miał dosyć. Jeden jedyny raz miał tego dosyć, właśnie wtedy. Te cipki dały mu porządnie w kość.
Dwaj mężczyźni stali nieruchomo przed sąsiednią kabiną. Wyższy ściskał w dłoni uchwyt brązowej walizeczki ze srebrnymi okuciami i wpatrywał się w kontakt elektryczny na ścianie, jego towarzysz w szarej bluzie palił cienkie, pięciocentowe cygaro. Za ich plecami boy otworzył drzwi i z windy wyszła młoda para. Kobieta w błękitnej sukni prowadziła mężczyznę w lustrzanych okularach i z laską ślepca.
Kobieta w błękitnej sukni.
Kiedy zjawia się coś takiego smukłego i błękitnego, z biustem jak Himalaje, od razu wzrasta temperatura w promieniu tysiąca jardów. Gdyby ten nieborak wiedział, ile w każdej minucie traci nie widząc tego, co wszyscy inni tutaj widzą, byłby w dwójnasób nieszczęśliwy. Przecież ta babka dosłownie wyłazi ze swojego stroju! Przez szwy i zapięcia wyłazi na zewnątrz. Przy takiej człowiek by szybko zapomniał, że tam leży ciepła, z nogami rozchylonymi pod pledem, pogrążona w półśnie i gotowa ulegle wyśliznąć się z cytrynowych majteczek, czy jakie ma akurat na sobie.
Opamiętaj się, chłopie. Załatw swoje, kup papierosy i wracaj do domu. Ten przymusowy urlop, to piekielne nieróbstwo sprawia, że seks pada ci na mózg.
Facet o przekrwionych białkach oczu, sylwetce sportowca i wyrazistych, męskich rysach, który zbiegł ze schodów, potrącił kobietę W błękitnej sukni, bąknął jakieś przeproszenie i pośpieszył do wyjścia. Ślepiec przystanął i poruszył wargami. Kobieta powiedziała do niego coś zniżonym głosem, po czym oboje ruszyli w kierunku sali jadalnej. Nim tam weszli, ona obejrzała się za siebie z melancholią w spojrzeniu.
Ogólnie biorąc, one wszystkie są do siebie podobne, te lale. To one o tym myślą, bracie, one cię kuszą. Ty jesteś tylko instrumentem w ich wypielęgnowanych rączkach. Przykład? Proszę: czy trzeba aż tak zadzierać ten pękaty, kwiecisty zadek, żeby zapisać coś w notesie? Ta dziewczyna doskonale wie, co ma na sobie i jak w tym wygląda, kiedy przestępuje z nogi na nogę kołysząc biodrami, i jest jej najzupełniej obojętne, kogo prowokuje, byleby trzymać otoczenie w gotowości. Przykład drugi: te dwie nieobliczalne cipki od maratonu seksualnego - same ciebie i Freda przygadały, same zaproponowały wam wypad za miasto, same wlazły do waszych łóżek i przez tydzień w nich rezydowały, jakby wyłącznie to na świecie było do roboty.
Dziewczyna wymknęła się z kabiny i Max nie zdążył zobaczyć jej twarzy. Wykręcił numer; wdychał pozostawiony tu świeży zapach młodej kobiety i niecierpliwie czekał na zgłoszenie się centrali.
- Z oddziałem położniczym proszę.
Inna niż wczoraj siostra pełniła dyżur, o szorstkim głosie, który go speszył.
- Interesuje mnie stan pani Sabriny Adams.
- Pan jest jej mężem?
- Nie. Tak. Czy to ma jakieś znaczenie?
Ta siostra jest idealnym przykładem kobiety, która nie wykorzystała swoich atrybutów, która przegapiła swój czas. One powinny być systematycznie rżnięte, bo dzięki temu utrzymują się w dobrej kondycji psychicznej, zachowują kobiecość i z tej przyczyny w przeważającej większości tak o to zabiegają.
- Sądzę, że pani Adams chciałaby wiedzieć, kto o nią pyta.
- Nazywam się Max Kenyon.
- Proszę poczekać, panie Kenyon.
W zasadzie nie musiał okłamywać Alexis, że idzie po papierosy, ale wolał postępować ostrożnie. Boby mogła jej się wydać dziwna jego troska o poród dziecka służącej. Ich aparat telefoniczny od trzech dni był popsuty i chociaż zgłosili go do naprawy zaraz po stwierdzeniu uszkodzenia, dotychczas nie przyszedł żaden monter. Max wynajdywał od wczoraj rozmaite preteksty, by wyskoczyć do telefonu, ponieważ to, co - umyślił, miało być niespodzianką dla Alexis. „Jesteś zdenerwowany, kochanie?” „To ten przeklęty upał i ta przeklęta bezczynność”. „Och, rozumiem".
Nic jeszcze nie rozumiesz, droga Alexis. Wreszcie będziemy mieli własnego, cudownego srajdka. Własnego, cudownego srajdka, człowieku!
Wpadł na tę myśl, kiedy się dowiedział, że Sabrina jest w ciąży. Z końcem listopada poprosiła go o wolne, nie tając, w jakim celu.
„Sabrino, na pewno jesteś zdecydowana na zabieg?”
„Ja nie chcę tego dziecka, proszę pana”.
Aż zaschło mu w gardle, bo powziął nagle wspaniały zamysł i jego szczęście znalazło się w rękach Sabriny. Nie chciała dziecka jak się nie chce kota w mieszkaniu, ta dziewczyna, której dane było to, co nigdy nie było dane jego żonie.
„Posłuchaj mnie, Sabrino. Chętnie zaadoptuję twoje dziecko”.
„Proszę?”
.. Tego srajdusia, którego urodzisz. Uznam go za swojego”.
„Pan?”
„Ja i moja żona. To będzie dziecko moje i mojej zony, dziecko państwa Kenyon”.
Zmarszczyła brwi, jakby rozważała, czy ci państwo są dostatecznie godni zaufania, by powierzyć ich opiece Mruczka; nie zatrzymując się nad tym. że czekają ją miesiące chodzenia z brzuchem, poród i zmiany w figurze, którą tak się szczyciła.
„Ręczę, że to ci się opłaci, Sabrino. Piekielnie opłaci”.
„Pani się leczy, prawda?”
„Od lat, ale bez skutku”.
Nadal marszczyła brwi w zastanowieniu.
„Ja nie wiem, proszę pana”.
Przyjął te słowa za zgodę i nic więcej nie powiedział, dławiony radością. Później, wieczorem, uzgodnił z Sabriną, że zachowają ich rozmowę w tajemnicy przed panią. „To będzie niespodzianka”.
- Pacjentka jest na sali porodowej, panie Kenyon.
- A dziecko?
- Mamy już silne bóle parte. Proszę uzbroić się w cierpliwość i niech pan zadzwoni około południa.
*
Dzwonił telefon gdzieś nad jego uchem. Dan Martin nie otwierając oczu, po omacku odnalazł słuchawkę.
- Tak - wychrypiał. Język miał spuchnięty i suchy.
Z drugiej strony odezwał się daleki kobiecy głos:
- Mówi sekretariat Korporacji Bensona - po tym oświadczeniu w słuchawce nastąpiła pięciosekundowa pauza, w której trakcie Dan Martin zdecydował się rozkleić powieki i skonstatował, że nie wie, gdzie się znajduje. - Szef życzy sobie rozmawiać z panem Johnem Schneiderem.
- Z Johnem Schneiderem? Jedyny John, jakiego tu widzę, to Johnnie Walker, o ile znam się na nalepkach. Jest ich zresztą więcej, wszyscy stoją na stole pomiędzy szklankami, puszkami, wśród niedopałków…
- Czy to pokój sto szesnaście?
Zaświtało mu, że jest „U Ravitcha”.
- Nie mam pojęcia, dziecino. W hotelach z reguły nie numeruje się drzwi od wewnątrz.
Głos w słuchawce dał się unieść rozdrażnieniu.
- Prosiłam centralę o połączenie z numerem sto szesnastym.
Dan Martin przełożył słuchawkę do lewej ręki. Elektryczny zegar na skali pokojowego radioodbiornika wskazywał siódmą czterdzieści dziewięć. Poprzez grube, zrudziałe kotary przedzierało się słoneczne światło rozpraszając mrok zalegający w tym wnętrzu od nocy, w powietrzu wisiała woń knajpy. Oba łóżka były starannie zasłane liliowymi kapami, a on półleżał w fotelu, bez jednego buta, w rozpiętych spodniach i koszuli na wierzchu, ze zdrętwiałym karkiem - i strzęp po strzępie odtwarzał w pamięci zdarzenia sprzed paru godzin.
To Gruby Tom wprowadził ich tutaj pijanych i hałaśliwych, obładowanych butelkami. Był Charlie, sierżant Cooper, Steve MacCormack i Vincent Sherwood. Gruby Tom wymachiwał ramionami i błagał, żeby zachowywali się ciszej, „Sto szesnaście jest dla specjalnych gości, możecie tu siedzieć choćby do rana, tylko uciszcie się, na litość boską!”
- Halo!
- Zgadza się, połączono panią prawidłowo, tyle że pan John Schneider jeszcze nie dotarł do swojego pokoju.
- Dziękuję - rzuciła to jak przekleństwo i przerwała połączenie.
Dan Martin odłożył słuchawkę. Pod stołem leżała zmięta paczka po Camelach, obok rozsypanych papierosów. Schylił się po jednego i raptowny zawrót głowy omal nie zwalił go z nóg. Boże - pomyślał - co ja bym dał za dzbanek kawy! Gorącej, gorzkiej kawy.
Potrząsnął kilkoma puszkami ze stołu, aż trafił na taką, w której zapluskało; wlał ów sok do używanej szklanki i z powrotem opadł na fotel.
Znowu uległ namowom Charliego, dureń ciężki, choć przewidywał, czym to się skończy.
- Co tak siedzisz, smutasie - powiedział Charlie do niego wczoraj po południu. - W gabinecie nie podłapiesz tematu. Wdepnij o dziewiątej do „Gniadosza”. Steve ma tam randkę z gliną, który obiecał swojej flamie załatwić, żeby jej fotka znalazła się na okładce „Dutson Telegraph”. Może ten glina coś nam sprzeda.
Miał przygotować artykuł wstępny do czwartolipcowego numeru, mimo to poszedł z Charliem: czuł, że w redakcji i tak nie zdobędzie się na nic więcej poza siedzeniem przed wentylatorem i wachlowaniem się rozpiętą koszulą. Obecność w tym towarzystwie Steve'a MacCormacka, myślał wtedy naiwnie, gwarantuje, że nie dojdzie do pijaństwa; Steve umie czuwać nad ilością drinków wypijanych przez Charliego i ma na niego wpływ.
Policjant, sierżant Cooper, okazał się moczymordą równym degeneratowi Charliemu.
- Słyszałem, że szukacie ładnych dziewcząt - powiedział po pierwszej kolejce. - Rita się nada. Zaprosili ją niedawno do studia na serię zdjęć przy reklamie mleczka kosmetycznego, taką ma cerę.
W „Gniadoszu" było goręcej aniżeli na zewnątrz: ten bar, którego właściciel śledząc popyt wprowadzał doraźnie do obrotu zimne i gorące zakąski oraz półdania, od lat nie widział tylu klientów naraz. Nieomal wszystkie miejsca przy stolikach były zajęte, przed kontuarem ustawił się ogonek, a w wejściu grupka nowoprzybyłych mężczyzn o wyglądzie cudzoziemców lustrowała rozczarowana salę.
- Jakiś bubek brał się do niej na chama w studiu.
- I co? - spytał Charlie.
- Zrezygnowała.
- Zrezygnowała?
Zapadał zmierzch, lecz stosownie do zarządzenia Rady Miejskiej nie włączano głównych świateł: obowiązywały ograniczenia zużycia prądu. Sierżant Cooper postawił drugą kolejkę.
- Przedtem występowała z zespołem „The Kernel” - powiedział. - Rozbierała się trochę, ale ona jest w porządku.
- Oczywiście - przytaknął Charlie.
Pieścił rozanielony swoją szklaneczkę i chichotał pod nosem. Dwukrotnie poddawano go kuracji odwykowej i dwukrotnie dzięki silnej woli wspomaganej mnogością knajp na trasie dom - praca - dom zniweczył trudy lekarzy. W redakcji tolerowano alkoholizm Charliego: był płodny jak królik, bystry, miał wyjątkową intuicję i dojścia, a przy tym jego talent, co rzadkie, marnie rozpuszczał się w whisky.
- Dzisiaj w nocy mam służbę - sierżant Cooper popatrzył na Steve'a MacCormacka. - Mogę ją przywieźć do was jutro przed południem.
- Przywieź ją koniecznie - wtrącił Charlie.
Z nadejściem zmierzchu upał zelżał. Trzecią kolejkę postawił Steve. Dan Martin przyjrzał mu się zdziwiony, potem przeniósł wzrok na sierżanta.
- Gdzie ty masz tę służbę? - spytał. - Na szosie?
- Na szosie za Osadą Doktorów.
- Mój kumpel przylatuje dzisiaj z Caracas. Chce się dostać do miasta, ale nie ma przepustki.
Cooper kiwnął głową z namysłem.
- Jeżeli będzie jechał tą szosą, to... Jak on się nazywa?
- Bob Fleming, profesor.
- Bob Fleming. Dobra.
Charlie przeszył Dana Martina małymi, chytrymi oczkami, z pytaniem: „co ty i Bob Fleming tu kombinujecie” w spojrzeniu, po czym podjął, na nowo temat Rity. Znowu zaczął kpić z nieszczęsnego gliny, aż to stało się żenujące i nudne. Ogonek przed kontuarem zmalał, lokal nieco opustoszał.
Nie zauważyli, jak Vincent Sherwood wyrósł przy ich stoliku, opalony, z białym, leciutkim wąsem i z butelką, którą zaraz puścił w obieg. Vincent Sherwood był inspicjentem i spikerem w lokalnym ośrodku telewizyjnym, miał ambicje na poły reżyserskie, na poły dziennikarskie; pisywał felietony dla „Rapids Post” i od miesięcy usiłował wymamić od Dana Martina informację, kto i dlaczego zmusił Douglasa Johnstona do ustąpienia ze stanowiska redaktora naczelnego „Dutson Telegraph”.
- Zajebisty dzień - powiedział z uśmiechem. - Ci idioci tam, o mało nie zdemolowali kamer. Jakaś zbzikowana staruszka przylała mi parasolką po krzyżu, kiedy osłaniałem Henry'ego. Nie wiecie, czemu ten motłoch właśnie w niedzielę pragnie się wzajemnie stratować?
- Ja bym się temu nie dziwił - odrzekł sierżant Cooper. - Ci ludzie ganiają od urzędu do urzędu, żeby uzyskać przepustkę bodaj na weekend, i z całymi rodzinami pokonują setki i tysiące mil, i kiedy wreszcie dotrą tutaj, chcą się do niego dostać za wszelką cenę, bo druga taka okazja może się nie powtórzyć.
- Owszem, sęk jednak w tym, że ich nie ubywa, że oprócz tych, co stoją do niego w kolejce, wokół campusu każdego dnia gromadzą się tłumy gapiów i tkwią przy ogrodzeniu godzinami, a w niedzielę ciągną tam pielgrzymki ze wszystkich dzielnic miasta, jakby na uczelnianym dziedzińcu odbywało się jakieś cholerne gigantyczne nabożeństwo połączone ze światową rewią gwiazd.
Dan Martin wyjął z dłoni Steve'a MacCormacka zapalniczkę i przypalił sobie papierosa.
- Znać po tobie skrzywienie zawodowe - powiedział do Vincenta Sherwooda. - Patrzysz na tych ludzi okiem kamery.
- A jak mam na nich patrzeć, u licha? - zapytał Sherwood wciąż uśmiechnięty. Poprawił szmaragdową apaszkę na opalonej szyi. - To zjawisko da się określić jedynie przez uogólnienie.
- Nie chodzi o to, jak patrzeć. Trzeba słuchać. Wtedy byś wiedział, o czym ci ludzie mówią. A mówią o tym, że w niedzielę jego moc sprawcza wzrasta i promieniuje poza teren campusu. Stąd masz te tłumy, które rade by jak najdłużej pozostawać w zasięgu jego oddziaływania...
- Ty, Vince - wtrącił Charlie. Był już na rauszu. - Ciebie to jeszcze nie znużyło? Wywiady, rozmowy z cudownie uleczonymi, transmisje, komentarze, ta cała ogłupiająca miazga, którą przez ekrany bez ustanku, odkąd on się tu pojawił, tłoczycie do mieszkań naszych zacnych obywateli, nie nuży cię to?
Vincent Sherwood przygładził palcem wąsy i błysnął sztucznymi zębami.
- Mój stan, mój stosunek do tej kwestii nie obchodzi telewidzów - odpowiedział - o ile nie wpływa ujemnie na jakość programu. Oni po prostu żądają Giorbruna, a ja im go daję.
- Dla mnie Giorbrun się skończył. Przez te cztery miesiące „Dutson Telegraph” zamieścił o nim ponad trzydzieści artykułów. Trzydzieści artykułów w szesnastu numerach, co o tym powiesz, Vince? I jakoś nikt z czytelników za to nas nie pochwalił.
Sierżant Cooper napełnił szklaneczki i na niepewnych nogach ruszył do bufetu, z pustą butelką.
- Spróbujcie więc puścić któryś numer bez wzmianki o nim. Albo przyjdźcie do naszego ośrodka podyżurować przy telefonach... Inne ośrodki biją się o każdy metr taśmy z Giorbrunem, otrzymaliśmy intratne propozycje wejścia na satelitarną.
Charlie potrząsnął rozczochraną głową.
- Jestem dziennikarzem i jako dziennikarz oświadczam, że wałkowanie jednego tematu przez kwartał to morderstwo prasy. Giorbrun się zbanalizował. Żeby chociaż zaczął lewitować, żeby komuś zmienił płeć!
- Świat się nie kończy na Giorbrunie, Charlie. Rozejrzyj się po mieście, a niezawodnie znajdziesz temat.
- Nie ma tematów. W tym odstojniku nic się nie dzieje, odkąd go zamknęli.
Wrócił sierżant Cooper. Vincent Sherwood przejął od niego butelkę i nalewając im whisky powiedział do Charliego z uśmiechem:
- Coś ci podszepnę. Dzisiaj przyjechał do Dutson Harry Goodliffe.
- Kto to jest Harry Goodliffe? - zapytał MacCormack.
Sherwood wypił whisky i wzniósł oczy do góry.
- „Kto to jest Harry Goodliffe”, wielkie nieba! „Stygmaty”, „Przyśpieszenie zwrotne”, „Twoja śmierć voodoo”, „Molloy” według Becketta, „Podwodna tratwa”, wystarczy? Będzie kręcić film o Giorbrunie, na podstawie materiałów zebranych przez nasz ośrodek. I zgadnijcie, kogo uprzejmie poprosi o pomoc?
- Harry Goodliffe to jeszcze nie temat.
- A te gwiazdeczki, co lada dzień tutaj się zjadą, żeby szturmować jego hotelowy apartament?
Dan Martin wyprostował zgarbione plecy i poczęstował się następnym papierosem z czyjejś paczki leżącej na stoliku. Był już trochę wlany, ale nie wstawał i nie dziękował za miłe spotkanie. Cedził przez zęby alkohol i rozważał, dlaczego tacy faceci jak Vincent Sherwood, ani szczególnie utalentowani, ani inteligentni, ani też pracowici, gdy tylko wkręcą się do telewizji, z punktu robią karierę.
Tą drugą butelką powinni zakończyć ów wieczór, ale Charlie wpadł na pomysł, żeby pójść do jakiegoś hotelu i popytać gości, którzy przyjechali tu do Giorbruna, co o nim sądzą ściągnięci z łóżek o północy. Wstawiony jak nigdy Steve MacCormack zapalił się do tego pomysłu, glina nie dbając o służbę poparł go: „Będziecie mieli o czym pisać, chłopcy” - i zaopatrzeni w baterię butelek pomaszerowali zgodnie do hotelu „U Ravitcha”.
Gruby Tom, kiedy go wyrwali ze snu pośrodku nocy i zaznajomili ze swoim planem, omal nie zemdlał.
- Matko Boska - powtarzał trzęsąc tłustym cielskiem pod długą do kostek koszulą nocną - Matko Boska, chcecie, żebym stracił posadę?
- Popatrz na niego, grubasie - powiedział Charlie. - Popatrz, to ważny glina, a my mamy ze sobą parę butelek, pojmujesz?
Gruby Tom zwrócił wyłupiaste, wodniste oczy na sierżanta Coopera.
- Panie władzo, jakże to tak? Jeżeli oni zastukają do któregoś z pokoi, jutro rano mogę pakować manatki.
- Nic na to nie poradzę, przyjacielu. Jestem właśnie na służbie dziesięć mil stąd.
Charlie zachichotał.
- Nie drocz się z nami, grubasie. Daj jakieś szkło i lód, albo zaśpiewamy twoim gościom kołysankę. Vince, Steve, zaśpiewamy?
Gruby Tom zamachał ramionami.
- Uciszcie się, na litość boską! Dam wam wszystko, ale bądźcie cicho, błagam was.
Wygrzebał z szafy pęk kluczy i powiódł ich do pokoju numer sto szesnaście, jedynego wolnego w tym przepełnionym hotelu. Przebiegle obiecali nie ruszać się stąd do rana: w milczącym porozumieniu doszli do wniosku, że z rekonesansem należy się wstrzymać, dopóki Gruby Tom nie zaśnie.
Usiedli przy stole, otworzyli pierwszą butelkę, a po niej było już tylko pijaństwo, które zatarło szczegóły z tej nocy w pamięci Dana Martina. Charlie, zdaje się, drzemał w fotelu, regularnie robiąc przerwy na dezynfekcję przewodu pokarmowego, Vincent Sherwood udowadniał, że Harry Goodliffe jest w istocie partaczem i tanatofilem, o czym świadczy jego film „Twoja śmierć voodoo”, sierżant Cooper nalegał, żeby iść do Rity, która ich wszystkich chętnie i gratisowo obsłuży „pod warunkiem, że dacie tę fotkę, chłopcy”, a on, idiota, chlał ze Stevem MacCormackiem bez umiaru, żeby sprawdzić, ile Steve jest w stanie wypić.
Pociągał teraz ze szklanki cudownie cierpki sok, rozcierał drętwy kark i zastanawiał się, co za cymbał zdjął mu but, postawił go na radioodbiorniku i używał jako popielniczki. Czekał, aż ustąpią zawroty głowy, tak jak przed chwilą ustąpiły mdłości. Był spocony i brudny, lecz wolał wykąpać się w domu, gdzie mógł od razu zmienić bieliznę.
*
Kwadrans później, kiedy zbiegał ze schodów, czuł się lepiej, na dole wszakże, w holu, zawiódł go refleks i Dan Martin potrącił kobietę prowadzącą niewidomego.
Ulice tonęły w słońcu, które zaczynało przypiekać, ruch na chodnikach stopniowo się zwiększał. Zaśmiecone, opustoszałe jezdnie przypominały, że funkcjonowanie tego miasta zostało zakłócone i że dzieje się w nim coś niezwykłego. Tleniona blondynka o bujnych kształtach, w kwiecistej spódnicy, wyszła z hotelu i dołączyła do ludzi zdążających na przystanek autobusowy dla informacji opatrzony stylizowaną literą Q. Q jak quaint bądź quandary bądź też quality czy po prostu - Quharfańczyk.
Identyczną literę miał na płóciennej czapce z daszkiem chłopak, który zagrodził mu drogę, chudy, z pieprzykiem na brodzie i o zachowaniu płochliwego zwierzęcia.
- Ojczulku, szuka pan kogoś?
W ruchliwych rysach chłopca, może osiemnastoletniego, przebijała się na zmianę pokora i cynizm małego cwaniaka.
- Pomyliłeś adres, dzieciaku - odpowiedział Dan Martin.
Chłopak nabrał pewności siebie.
- Tanio panu odstąpię moją fiszkę. Miałem iść do parszywca, bo grozi mi operacja wyrostka, ale chyba kupię sprzęt sportowy.
- Więc niech ci się dobrze trenuje z wyciętym wyrostkiem.
Nadjeżdżał autobus. Dan Martin ominął chłopaka i poszedł na przystanek skosem przez pustawą jezdnię. A jednak szkoda - pomyślał - że nie zapytałem go o cenę. Warto znać wszystkie realia, jeżeli chce się napisać coś nowego o Giorbrunie. A temat Giorbruna nadal jest aktualny.
„Nie ma tematów” - powiedział Charlie. On ma.
Chłopak patrzył na ludzi wsiadających do autobusu.
Nie, to nie był glina, ten przepity fajfus, chociaż wyglądał na glinę, prędzej jakiś zawodnik sportowy, co za często startował w knajpie, zresztą gliny mogą mu skoczyć, bo on przy sobie zawsze nosi tylko jedną fiszkę. Panie władzo, dostałem ją legalnie, jeszcze wtedy, jak je wystawiał uniwerek, na ten mój wyrostek robaczkowy. Ja tam nie wierzę w parszywca, wolę pójść do szpitala, ale operacja kosztuje, więc muszę jakoś zdobyć pieniądze, no nie?
Przy sobie zawsze ma tylko jedną fiszkę, nie więcej, a towaru nie trzyma przy sobie wcale.
Autobus odjechał i warkot ucichł. Na hotelowym parkingu samochody pokryte trzynastodniowym kurzem nagrzewały się w słońcu. Gęstego, ciepłego powietrza nie mącił najlżejszy powiew. Chłopak stanął w cieniu zapatrzony w wejście do hotelu.
Ten punkt od kiedy zamknęli miasto przestał być złotą żyłą, goście „U Ravitcha” przeważnie już mają załatwiony dostęp do Giorbruna albo zaopatrzyli się w fiszki innymi kanałami. Przez minione trzy dni nie zarobił tu ani centa, nie licząc tego zarobku za towar, co go opylił narkomanom z pola namiotowego pod Dutson, frajerom ubogim. Będzie musiał zmienić punkt - jedyne wyjście.
Będzie musiał zmienić punkt, ale na taki, żeby się nie wpieprzyć w paradę żadnemu kolesiowi, tacy jak on detaliści nie lubią tego bardzo, i punkt powinien być blisko mety, żeby za każdym razem nie zasuwać po towar na drugi koniec miasta. Dobry byłby dworzec albo port lotniczy, chociaż do Dutson wpuszczają tylko jeden pociąg specjalny i jeden samolot specjalny na dobę. Ludzie nie śpieszą się z wyjazdem, ale zawsze ich tam pełno, jakby sam pobyt na dworcu albo lotnisku zbliżał ich do domów.
Będzie musiał zmienić punkt, bo jak byle przepity fajfus zamiast chwytać okazję wciska mu umoralniającą gadkę, to znaczy, że on tu już nie jest potrzebny.
*
Ktoś ich potrącił w holu i Robert Youmans odgadł, że to mężczyzna, nim tamten otworzył usta, by przeprosić. Niemniej, przystając, zapytał:
- Co jest, Samanto?
- Nic szczególnego. Trudno w takim hotelu wymagać od ludzi taktu i ostrożności.
Mężczyzna był wysoki (jego zdawkowe „przepraszam” rozległo się nad głową Roberta) i emanował kwaśną woń alkoholu.
- Sala restauracyjna znajduje się przed nami, Robercie.
Wiedział o tym sam, sygnalizowało mu to powonienie i nie był głuchy, więc wskazówkę Samanty przyjął z niechęcią. Trzymał ją pod rękę i przed drzwiami poczuł, jak mięśnie jej ramienia i tułowia napinają się w skręcie ciała. Samanta zmyliła krok, a on zmiarkował, że ona spogląda za siebie. Musiało być coś intrygującego w mężczyźnie, który ich potrącił, jeżeli założyć, że Samanty nie intrygują wszyscy mężczyźni.
Samanta zawsze lubiła towarzystwo męskie, dzięki temu ją poznał - na przyjęciu wydanym z okazji jej udanego debiutu w filmie Harry'ego Goodliffe'a „Stygmaty”. Robert był wtedy zajęty trwonieniem majątku po śmierci ojca i jeden z jego ówczesnych przyjaciół przedstawił go brylującej wśród sfrustrowanej bohemy filmowej Samancie jako „Krezusa z Południa”. Wspomniał te słowa w dzień ślubu i od tamtej pory zadręczał się myślą, że Samanta wyszła za niego dla jego fortuny (nie, ta myśl zaświtała mu miesiąc później, kiedy leżał w szpitalu po tej kraksie, owinięty bandażami i w ciemności, której istnienia nigdy nie podejrzewał), gdyż każda noc spędzona z Samantą dowodziła, że ona nie traktuje go jak kochanka.
- Reklamują tutaj auszpik z polędwicy cielęcej. Masz ochotę na auszpik z polędwicy cielęcej, Robercie?
Nie był głodny, trema przed dzisiejszym kontaktem z Giorbrunem popsuła mu apetyt, lecz odpowiedział, że ma ochotę. Zewsząd dolatywały go różnorodne odgłosy, mógł sobie wyobrazić plan tej sali, rozmieszczenie gości i umiejscowienie stolika, przy którym siedział z Samantą wertującą menu.
- Oczywiście kawa, ale może byś wypił także koktajl? Mają tu coś, co się nazywa „Kometa z Quharfa”.
Koktajle to była druga namiętność Samanty w okresie ich narzeczeństwa. Często je przyrządzała, eksperymentując i wymyślając dla nich fantazyjne nazwy. „Ten nazwałam «Zakochany Eol», Harry go ubóstwia”. „Harry?” „No, Harry Goodliffe” - odrzekła prędko, a jego zapiekło od środka, jakby usłyszał twierdzącą odpowiedź na pytanie zamieszczone w hollywoodzkiej prasie pod zdjęciem przedstawiającym roześmianą Samantę przytuloną do tej męskiej kokoty: Czyżby nowa miłość Harry'ego?” Po paru tygodniach podpisem tym opatrzono zdjęcie Goodliffe'a z inną gwiazdką, a Samanta wyznała mu, że jest już zmęczona popularnością. „Chętnie bym w ogóle zrezygnowała z kariery artystycznej i zamieszkała gdzieś na odludziu”. „Znam takie miejsce. Ufam, że moja posiadłość spełnia ten warunek idealnie”.
Miodowy miesiąc spędzili w Kanadzie. Potem była ta kraksa i półroczny pobyt w szpitalu. Od jego oświadczyn przez cały czas trwania ich małżeństwa Samanta nigdy nie rozmawiała z nim o możliwości swojego powrotu na plan, jakkolwiek otrzymywała różne listy z wytwórni filmowych i chciano z nią nawet podpisać kontrakt. Niemniej Robert wiedział, że ona ciągle liczy się z tą możliwością. Wszak dlatego tu przyjechała.
W przeddzień ich wyjazdu stryj Dawid powiedział mu to wprost. Siedzieli na werandzie, w rodzinnym majątku Youmansów, sześćset mil stąd.
„Przez te pięć lat Samanta prawie się nie zmieniła, drogi Robercie”.
Robert spoczywał w wiklinowym fotelu, nadsłuchiwał, jak na piętrze, przy otwartym oknie jego żona wydaje dyspozycje służbie pakującej bagaże. Był podekscytowany z dawna oczekiwanym cudem, który wnet miał się ziścić.
„Dziękuję, drogi stryju”.
Stryj Dawid mówił szeptem, jego głos roztapiał się w wieczornej muzyce świerszczy.
„Powiadają... Ten Giorbrun w pewnych przypadkach bywa bezradny”.
„Jestem przygotowany na niepowodzenie, stryjaszku”.
„Powiadają też, że do Dutson wybiera się Harry Goodliffe”.
I wtem świerszcze umilkły i weranda zafalowała pod jego wiklinowym fotelem.
- To brzmi zachęcająco, Robercie.
- Co?
- „Kometa z Quharfa”.
- Mhm.
Od lat Samanta nie była taka rozmowna i ożywiona jak przez ostatnie dni. Nie dziwiło go to, sam gorączkował się z powodu Giorbruna, który mógł dokonać cudownej przemiany w ich życiu. W ożywieniu Samanty upatrywał zapowiedź powrotu minionego uczucia. Dość szczęśliwie znalazł się pod ręką stryj Dawid, kiedy czujność Roberta została uśpiona.
Teraz Robert Youmans słuchał, jak jego żona wertuje menu, i wiedział, że ona bynajmniej nie patrzy na te zadrukowane stronice, lecz rozgląda się po sali, bo gdyby zajęta była tylko lekturą, materiał jej sukni tak by nie szeleścił.
*
John wchodzi do rozmównicy. Wybiera numer kierunkowy i kombinację siedmiu cyfr, którą zna na pamięć.
Alvin stoi tuż przy nim. Niedbale opiera się plecami o ścianę kabiny. Walizeczkę położył na pulpicie i trzyma na niej łokieć.
W słuchawce trzasnęło.
- Sekretariat Korporacji Bensona.
- Tu Schneider - mówi John leniwie. - Jesteśmy w Dutson.
W głosie sekretarki brzmi ulga.
- Nareszcie. Były jakieś kłopoty po drodze?
- Nie. Glina sprawił się bez zarzutu.
- Skąd dzwonisz?
- Z hotelu „U Ravitcha”.
Sekretarka powtórzyła to komuś, kto był z nią w pokoju. John zgniótł w popielniczce wypalone do połowy cygaro i podniósł wzrok na Alvina.
Alvin poprzez oszklone drzwiczki kabiny wpatruje się w mozaikę ścienną po drugiej stronie holu. Nieruchomy jak wyłączony automat. Jego złamany nos nad cofniętą szczęką przypomina dziób drapieżnego ptaka.
Alvin jest właśnie taki. Jednoczy w sobie cechy automatu z cechami wędrownego sokoła.
- Szef pyta, czyście się już widzieli z Grubym Tomem.
- Jeszcze nie.
- Więc poczekajcie z tym do południa.
John zmiętą chusteczką otarł podbródek.
- Coś nie gra?
- Bądźcie u Grubego Toma w południe. Ty, John, później zadzwoń. A tymczasem obejrzyjcie teren.
- Okey. Wyłączam się.
Odwiesił słuchawkę i skinął na Alvina.
*
Przykład trzeci: czy Sabrina zawsze, kiedy się bierze do mycia okien, kiedy włazi na drabinę, musi nakładać takie krótkie kiecki i te majtki jak z pajęczyny? One nieustannie cię prowokują, chłopie, te lale, nieustannie sprawdzają, w jakiej jesteś fazie gotowości do wyskoczenia z portek; nie mogą bez tego się obejść, z tej przyczyny tak ochoczo zdejmują łaszki w nocnych lokalach. A przy tym instynktownie potrafią wyczuć na milę faceta, który w tych sprawach jest otrzaskany, i lecą na niego jak oszalałe. Wiesz o tym najlepiej, te dwie nieobliczalne cipki wyczuły cię bezbłędnie.
„Wracaj” szybko” - poprosiła go Alexis. Ona tam leży pod pledem, wypoczęta i cieplutka, przeciąga się w pościeli, gotowa ulegle go przyjąć, Boże-ty-mój.
To był jednak szczęśliwy traf, że dziewięć lat temu znaleźli się równocześnie w tym samym punkcie, w Nowym Jorku, gdzie Alexis bawiła u krewnych, a on odbębniał kurs dla kierowników szczebla średniego. Pod względem temperamentu, co w małżeństwie jest najważniejsze, dobrali się znakomicie, chociaż Alexis była wtedy zupełnie zielona. Już po pierwszych tygodniach małżeństwa doskonale wiedzieli, co które z nich lubi. On zresztą zawsze wiedział, co lubią kobiety.
Z przystanku ruszał autobus komunikacji miejskiej i Max Kenyon pomyślał, że autobusem tej linii można dojechać do Kliniki Profesora Henna, w której leży Sabrina. Sabrina i cudowny srajduś zwinięty jak rogalik w jej imponującym brzuchu, jeszcze większym niż był w maju, kiedy Sabrina przyczłapała zapłakana do jego gabinetu pod nieobecność pani.
„Co takiego, Sabrino?”
Oplotła rękami swój kulisty brzuch i pociągnęła nosem, aż Max zesztywniał w fotelu z lęku o jej ciążę.
„To przez pana”.
„Przeze mnie? - Patrzył na nią ogłupiały i przestraszony. - Na miłość boską, co się stało?”
„Pan mnie okłamał”.
„Ja? Chryste, o czym ty mówisz?”
Zaszlochała i roztarła dłonią łzy po policzkach.
„Bo pan ma fiszkę”.
Nadal nic nie rozumiał.
„Pan tę fiszkę wziął dla pani. Żeby pani poszła tam, do tego... i żeby on ją wyleczył. A co ja wtedy zrobię z tym dzieckiem?”
Faktycznie, kiedy rozprowadzano fiszki, postarał się o jedną, tak na wszelki wypadek, ale zwlekał z wysłaniem Alexis do Giorbruna, raz po raz uświadamiając sobie, że nie jest to konieczne, bo w zasadzie on już ma dziecko, które z każdym dniem bardziej kocha. I wcale go nie obchodziło, kto jest ojcem tego dziecka, nawet przez myśl mu nie przeszło spytać o to Sabrinę.
„Proszę, zatrzymaj tę fiszkę, Sabrino. Jeżeli przyniesiesz mi tutaj mojego srajdusia, będziesz mogła ją zniszczyć. Umowa stoi?”
Bo po co mu ten kawałek kartonu, nowe nadzieje, życie w niepewności, skoro jego srajduś jest niemal gotowy?
„Mamy już silne bóle parte - powiedziała ta siostra. - Niech pan zadzwoni około południa”.
Silne bóle parte, bracie, tylko żeby oni czegoś nie sknocili, te konowały.
Tym razem nie ucieknie się do krętactw. Czy nie sądzisz, Alexis, zagadnie, że nie od rzeczy byłoby zadzwonić do oddziału położniczego?
I jeśli ci piekielni monterzy nie naprawią do tego czasu ich telefonu, znowu zejdzie do automatu. Tak, panie Kenyon, pani Sabrina Adams powiła właśnie zdrowego bobasa o wadze stu pięćdziesięciu uncji i wzroście dwudziestu pięciu cali. Klinika Profesora Henna serdecznie panu gratuluje.
Potem wróci do domu, usiądzie razem z Alexis w salonie i ujmie ją za ręce.
Posłuchaj, Alexis, muszę ci oznajmić ważną nowinę. Sabrina urodziła dziecko, które my będziemy wychowywać, ty i ja. Ona urodziła to dziecko dla nas i od dzisiaj jest to dziecko nasze. Wreszcie mamy własnego, cudownego srajdka, rozumiesz?
Ale chwilowo, człowieku, nie okazuj po sobie niczego. Gdyby, nie daj Boże, te konowały... gdyby coś się nie udało... Alexis jest wrażliwa, po co ma się denerwować. Ona tam leży jako czwarty przykład, rozkosznie ciepła, w błogiej nieświadomości i ulegle gotowa pod pledem.
*
Na dole szczęknął zamek, więc Alexis zerwała się z pościeli i na palcach pobiegła do swojej łazienki. Wiedziała, że Max będzie wściekły, jeżeli nie zastanie jej w łóżku, ale wolała nie ryzykować.
Nie, droga Alexis, teraz nie możemy mu na to pozwolić.
Inna sprawa, że nie powinna także próbować na nim swoich sztuczek mając w planie wizytę u ginekologa, to jednak było od niej silniejsze. Max jest taki zabawny, kiedy różowieje na twarzy i posapuje, i kiedy zbliża się do nas powolnym truchcikiem, a jego pulchna, niewysoka postać, od małych stóp po czubek łysiny, wyraża ten głód. Dalszy ciąg jest równie zabawny i do pewnego stopnia przyjemny, ale dziś nie możemy do niego dopuścić.
Poprzez szum wody usłyszała kroki Maxa w sypialni i jego rozczarowany głos:
- Kochanie?
- Jesteś, Max? Dostałeś swoje papierosy?
- Tego na razie nie brakuje w tym zwariowanym mieście.
- Zapomniałam ci powiedzieć, żebyś interweniował w sprawie naszego telefonu.
Stanęła przodem do natrysku i uniosła ramiona ponad głową. Z Markiem umówiła się, że dopóki jej Maxa nie odwołają z tego przymusowego, płatnego urlopu, dzwonić będzie tylko ona. Minęły już trzy dni, jak nie dzwoniła, bo tym wałkoniom od telefonów diabelnie jest tutaj nie po drodze, a skądinąd nie miała sposobności zadzwonić. Dzisiaj na szczęście będzie bez Maxa w mieście i wtedy skontaktuje się z Markiem.
- Sam powinienem był o tym pamiętać. Tym bardziej, że nie mamy żadnej wiadomości z oddziału położniczego.
Sabrina!
Sabrina, droga Alexis, to nasz drugi poważny problem, który należy rozwiązać taktownie, a jednocześnie skutecznie. Przez dziewięć lat robiłyśmy durnia z poczciwego Maxa wmawiając mu, że jesteśmy niepłodne i łykając dzień w dzień pigułki w łazience; patrzyłyśmy ze wspaniale udaną nadzieją na tych cymbałów, co mądrze dumali nad naszymi wynikami i zalecali nam rozmaite zabiegi i kuracje, męczyłyśmy się w sanatoriach i uzdrowiskach, żeby zachować pozory, więc chyba nie usiądziemy z założonymi rękoma, kiedy służąca będzie się wprowadzać z wyjącym bękartem pod nasz dach. Tylko musimy to rozegrać zręcznie; Max nazbyt się emocjonował ciążą Sabriny i teraz nazbyt emocjonuje się tym porodem, żeby nie zauważyć, że myśli o zatrzymaniu tej kuchty razem z jej dzieckiem w naszym domu.
Przestała namydlać ciało i znowu weszła pod natrysk.
- Nie pomóc ci w czymś, kochanie?
Uśmiechnęła się w duchu szelmowsko. Biedny Max waruje przy drzwiach i przebiera nogami. Mogłaby go poprosić, żeby umył jej plecy, i słuchać, jak on sapie nacierając ją niezgrabnie pianą, ale to by było lekkomyślne, boby jej wtedy na pewno nie przepuścił, a ona ma przecież zamówioną wizytę u ginekologa.
- Już skończyłam. - Zakręciła wodę i włożyła płaszcz kąpielowy. Mokre, czarne włosy rozrzuciła na ramionach. - Włącz telewizor w salonie.
- Telewizor?
- Tak. Włącz go.
- Po co?
Ostatnio Max stał się nadmiernie pobudliwy. Pozwala to wytłumaczyć, czemu ci bezrobotni posiadają wielodzietne rodziny. Oni z braku pożyteczniejszego zajęcia trudnią się zwiększaniem przyrostu naturalnego.
- Alexis.
- Tak?
- Po co mam włączać telewizor? Giorbruna nadają dopiero od dziewiątej.
- Ale po moim wyjściu zapomnisz go włączyć, a ja chcę, żebyś mi później wszystko opowiedział.
- Po twoim wyjściu?
Alexis oderwała wzrok od lustra i spojrzała za siebie, na drzwi.
- Max, jaki dziś mamy dzień tygodnia? Czyż nie poniedziałek?
- Myślałem, że wasze kółko zawiesiło działalność.
Wyjęła z szafki suszarkę i uśmiechnięta przekornie wcisnęła wtyczkę do gniazdka w ścianie.
- To tylko wam, mężczyznom, wystarczy ta odrobina zamieszania w mieście, żeby z czystym sumieniem uchylać się od obowiązków. Włączysz telewizor teraz? Ten w salonie.
- Włączę - odpowiedział Max, ale się nie poruszył. - Zdążysz wrócić przed południem?
Alexis pochyliła głowę przed lustrem, by odnaleźć przedziałek we włosach.
- Max...
- Idę.
Usłyszała, jak on odchodzi, i zrobiło jej się go żal. To nie jego wina, że jest taki zabawny, niewątpliwie stara się być dobrym mężem i do pewnego stopnia jest nam z nim w łóżku przyjemnie. Ale tylko do pewnego stopnia. Bo jaką naprawdę może to sprawić przyjemność, poznałyśmy dzięki Markowi Leve osiem tygodni temu.
*
- Dzień dobry, szanowni telewidzowie. W imieniu Ośrodka Telewizyjnego w Dutson wita państwa Nevil Howard, co zechcą wybaczyć panny: Ursula, Jill i Ellen, których życzeniem jest oglądać w roli komentatora wyłącznie Vincenta Sherwooda. Pozostaje mi zapewnić was, miłe panny, że Vincent Sherwood zjawi się na ekranach waszych odbiorników w drugiej części dzisiejszej transmisji... A oto garść informacji: - Nasz cudotwórca, pan Giorbrun, przyjmować dzisiaj będzie, jak zwykle, od godziny dziewiątej do godziny dwudziestej pierwszej, i przyjmie ponad siedem tysięcy osób. Przypominamy, że pierwszeństwo mają posiadacze fiszek wystawionych na dzień dzisiejszy i tych, których termin tak zwanej ważności już minął. Posiadaczy fiszek nie datowanych prosimy o przybycie w godzinach przedwieczornych, co pozwoli usprawnić organizację. Fiszki z datą jutrzejszą i wystawione na dni następne nie będą dzisiaj honorowane. - Jak obliczyli statystycy z naszego Ośrodka Telewizyjnego, pan Giorbrun w ciągu osiemdziesięciu dni swojej działalności przyjął przeszło pół miliona osób. Uzdrowionych szacuje się na siedemdziesiąt dziewięć procent. - Uwzględniając sugestie obywateli naszego miasta Rada Miejska w porozumieniu z rektoratem ochrzciła uczelniany dziedziniec nazwą Dziedzińca Giorbruna. - Synoptycy przewidują na dzisiaj pogodę bez zmian. Nadal słonecznie i upalnie. Temperatura w ciągu dnia powyżej dziewięćdziesięciu stopni Fahrenheita. Wilgotność w granicach...
Rozdział III
Słońce prąc mozolnie ku górze rozpalało do białości błękit, aż samo stopiło się w żarze, który pulsował nad Dutson jak ognista meduza. Asfalt miękł i popielała ziemia, ludzie szukali cienia, lecz wokół ogrodzonego campusu stały pod gołym niebem tłumy. Monstrualna kolejka, której koniec ginął w okolicach placówek handlowo-usługowych, ruchoma i niecierpliwa, wpełzała przez strzeżoną bramę i po zatoczeniu obszernego półkola urywała się przy centralnej postaci na Dziedzińcu Giorbruna. Ci stojący na końcu kolejki, korzystając z wygodnego sąsiedztwa, wyskakiwali na chwilę do pobliskich barów, by coś zjeść bądź wypić coś zimnego i trochę odsapnąć. Najbliżej było do kawiarni „Sezam” i jej wychodzących z tarasu na chodnik stolików pod parasolami, gdzie na życzenie dostawało się napoje w butelkach i puszkach pokrytych szronem.
*
- Jedno piwo i dwie coca-cole, ale fest zamrożone.
- Jak wszyscy z kolejki przyjdą tutaj, to kto będzie stać w kolejce?
- Tam, przy tamtych stolikach są jeszcze wolne miejsca.
- Ale tam świeci to cholerne słońce.
- Ten napój anyżkowy ma być z lodem?
- Słyszeliście? Mówią, że Dutson okrążyło wojsko.
- Chyba wezmę cztery puszki tego soku.
- Weź od razu cały karton.
*
- Przepraszam, pani też z kolejki?
- A jakże. Stoję między tym z dzieckiem na ręku a tą grubą w słomkowym kapeluszu. Tam, widzi pan?
- Aha. To ja stoję bliżej. Za tym w turbanie.
- Czy to jakiś kolorowy?
- Arab. Podłapał coś paskudnego i nawet Allah odmówił mu pomocy.
- Uważam, że cudzoziemców nie powinni tam wpuszczać.
- I ja tak uważam, proszę pani.
- Wracamy do kolejki, Betsy? Pomyślą tam, żeśmy zrezygnowali.
- Pozwól mi jeszcze trochę posiedzieć, Francis.
- Sądzę, że najrozsądniej by było w ogóle wrócić do domu. Tych kilka włosów, które codziennie wyczesujesz ze swojej pięknej główki, mieści się w granicach normy, więc chyba nie mamy powodu puchnąć w tym upale...
- Francis, proszę cię. Stoimy znacznie bliżej niż wczoraj o tej porze i dzisiaj na pewno nie zatrzasną nam bramy przed nosem.
- Ale twoje włosy... Betsy, spójrz tam! Betty Thomas.
- Kto?
- Betty Thomas. Ależ ona się postarzała!
- Nic mi nie mówiłeś, Francis, o tej Betty Thomas.
- Przecież pisali o niej w „Dutson Telegraph”. Nie czytałaś „Inicjacji”? Drukowali to w styczniowych numerach.
- Czy ona zawsze się nosi jak jakaś statystka z Broadway'u?
- Myślę, Betsy, że ta biedaczka jest skończona towarzysko.
- Ona chyba idzie tutaj. Ale skąd ty ją właściwie znasz, Francis?
- Kogo?
- Och, przepraszam. Nie wiedziałam, że to tajemnica.
- Mówisz o tej rudowłosej, która przed chwilą zwróciła na siebie naszą uwagę? Ja absolutnie jej nie znam. Pójdziemy już?
- Jeszcze trzy piwa?
- O której kończysz robotę, kotku?
- Jutro nad ranem. Ale nie z tobą, chłoptysiu.
- To może zaraz po robocie skoczymy razem do parszywca? On ci przywróci dziewictwo. Pamiętasz, co to takiego?
- Spływaj, pętaku.
*
Ominęła stolik okupowany przez trzech podchmielonych młodzieńców podrywających nachalnie kelnerkę, zamówiła koktajl przy barze, i z wysmukłą szklanicą stanęła na skraju tarasu, w cieniu markizy. - Nie mogła dłużej usiedzieć w tym cholernym domu, gapiąc się na ten cholerny telefon w obudowie z kremowej porcelany w drobne, różowe kwiatki, który stał na jej nocnej szafce i milczał.
Przed dwiema godzinami, o dziesiątej, nie wytrzymała i zadzwoniła do „Dutson Telegraph”.
- Mówi Betty Thomas. Czy jest w redakcji Dan Martin?
Rozmawiał z nią ten niski, chudy pijaczek, uszczypliwy i rozchichotany.
- Dan buszuje w terenie, moja pani.
- Czy nie zostawił dla mnie jakiejś wiadomości?
Znowu chichot.
- Nie i pewnie już tego żałuje. Ja na jego miejscu...
- Dziękuję.
Rozłączyła się z trzaskiem, poirytowana, i nastawiła głośniej telewizor, by bodaj przez minutę skupić się na czymś innym. Legła na łóżku, każąc sobie słuchać głosu spikera i nie dbając, że pogniecie wyjściową sukienkę. Wdychała roztaczany przez siebie po kąpieli zapach lawendy, który tak lubił Bob Fleming.
Barbara wyszła z bachorem na spacer, Sadie strzygła trawnik w ogrodzie, a Nat siedział za karę pod kluczem w swoim pokoju.
- ...nadal napływają turyści. Mimo blokady dróg dojazdowych do Dutson w ciągu dwóch tygodni przybyło do naszego miasta nielegalnie - jak to wynika z obserwacji ruchów migracyjnych i raportów Dzielnicowych Komitetów Porządkowych - około piętnastu tysięcy osób. W mieście panuje spokój, lecz sytuacja wymaga już teraz powzięcia stosownych środków profilaktycznych celem utrzymania ładu i zapewnienia wszystkim obywatelom bezpieczeństwa, co można osiągnąć przez włączenie do akcji grup policyjnych kontrolujących drogi dojazdowe. W związku z tym decyzją gubernatora Stanu obowiązki rzeczonych grup przejmie z dniem dzisiejszym wojsko. Patrole wojskowe obejmą zasięgiem cały teren wokół Dutson...
Ten komunikat jeszcze bardziej ją zirytował, więc wyłączyła telewizor. Piętnaście tysięcy osób w ciągu dwóch tygodni - to znaczy, że Bob przez minioną dobę miał ponad tysiąc okazji, żeby się dostać do miasta.
„Na hasło «Quharfańczyk» bez namysłu przyleci”.
To dlaczego, do licha, nie czekasz na jego telefon, Dan? Ty mu wysłałeś tę depeszę, więc chyba logiczne jest, że ciebie pierwszego poprosi o wyjaśnienia, co zresztą nastąpi lada moment.
Bo on już jest w Dutson, ona to przeczuwa.
„Dan buszuje w terenie, moja pani”, i chichot, który słyszy od dnia powrotu z Florydy. Wycięte z tygodnika fragmenty „Inicjacji” nadesłał jej do pensjonatu ten sam anonimowy ktoś, kto rok wcześniej zadbał, by zapoznała się z artykułem oskarżającym jej papcia o plagiat. W Dutson czyhały już na nią dawne przyjaciółeczki, te hieny, ze swoimi listami. „Czy Nat to owoc związku twojego z Barbarą Thomas, ty córko lesbijki?”
I wydzwaniano do niej, aż musiała zmienić numer telefonu.
„«Inicjację» napisał jednak pani ojciec” - powiedział Dan Martin, kiedy w lutym dopadła go w redakcji „Dutson Telegraph”.
„Wytoczę wam proces”.
„Szczerze odradzam. W tamtym roku grożono podobnie naszym kolegom z «Rapids Post», no i pani tatuś orzeczeniem sądu został, niestety, uznany za plagiatora”.
Nie mogła uwierzyć, że autorem tych skandalizujących wspomnień jest jej papcio, i nigdy nie uwierzy. Mimo wszystko wytoczyłaby proces - gdyby nie zabrakło jej sprzymierzeńców. Nawet matka odmówiła jej poparcia - „Moje dziecko, «Inicjacja» nie rozmija się z prawdą w żadnym słowie” - a pozostali, do których się zwracała, nie mieli dla niej czasu albo zbywali ją wzruszeniem ramion. Co w tej sytuacji można było zrobić?
Dan Martin zapowiadał następne publikacje, więc poszła z nim do łóżka raz i drugi, i „Dutson Telegraph” wkrótce przestał interesować się sprawą Telly'ego Thomasa. Romans z Danem pozwolił jej też łatwiej znieść niedawne, gwałtowne rozstanie z Burtem i nie dostrzegać przez jakiś czas, że dokoła niej wytworzyła się towarzyska pustka.
Telefon stał i milczał, milczało otoczenie, jedynie ci pismacy z „Rapids Post” nie zapomnieli o niej. „Warto przypomnieć, że ongiś na istoty zamieszkujące Quharfa urządzano swoiste polowania. Byłoby przewrotnością losu, gdyby ktoś z rodziny Telly'ego Thomasa, głównego machera owych popełnianych dla dobra nauki morderstw, przyszedł dzisiaj do Giorbruna prosić go o ratunek.” Te sukinsyny zrobili z jej papcia nepotystę, łajdaka, złodzieja i mordercę, i schlebiali pieprzonemu Quharfańczykowi, jakby to nie oni przed laty nawoływali do polowań na parszywce.
W holu łomotnęły drzwi: Barbara wróciła ze spaceru - i Betty wyrwana tym łomotem z rozmyślań, znowu ujęła słuchawkę. Dana nie było w redakcji i jego telefon domowy także nie odpowiadał. Pozostało jej tylko biernie czekać, ale nie mogła już dłużej usiedzieć w tym cholernym domu, gapiąc się na kremową porcelanę w drobne, różowe kwiatki. Dom kobiety o jej wyglądzie i pozycji nie powinien być tak beznadziejnie pusty, do licha!
Stała teraz na skraju tarasu kawiarni „Sezam”, w cieniu markizy, z wysmukłą szklanicą, w której grzechotały kostki lodu. Daleko przed nią ruchoma i rozgadana kolejka stapiała się w pstry wężyk sunący tam, gdzie na rusztowaniach pracowały kamery telewizyjne. Pół godziny temu przespacerowała tamtędy z nadzieją, że wśród reporterskiej hałastry oblegającej uczelniany dziedziniec wypatrzy Dana, ale wypatrzyć kogokolwiek w tych tłumach było niepodobieństwem. Paliły ją teraz uda obtarte po paromilowej pieszej wędrówce z domu do tego miejsca, zapach lawendy ulotnił się, skóra zwilgotniała jej od potu.
Powietrze drżało nad ziemią, a ona mając za sobą dwie bezsensownie spędzone godziny, w których trakcie mógł przecież dzwonić do niej Dan Martin, i w perspektywie powrót do domu zapchanym autobusem, jeżeli nie złapie taksówki, sączyła zimny koktajl i bliska płaczu przeklinała swoją głupotę.
*
On ma temat. Istną bombę.
No, prawie ma: ta bomba może jeszcze okazać się niewypałem. Może też odpalić ją konkurencja, jeśli on nadal będzie ulegał namowom degenerata Charliego. Charlie, myślał Dan Martin mydląc policzki przed lustrem, miewa niezgorsze pomysły, tyle że ich realizacji zazwyczaj staje na przeszkodzie butelka whisky.
Ów temat Dan podłapał psim swędem, pod koniec maja, gdy ugrzązł w korku ulicznym. Podówczas jeszcze nie obowiązywało ograniczenie ruchu kołowego; na jednym ze skrzyżowań nawaliło światło, jakiś narwany kierowca dodał gazu, drugi, wyjeżdżający z przecznicy, usiłował przed nim się przemknąć i w efekcie zajechał mu drogę, obaj pociągnęli za sobą następnych kierowców, i nim ci pomyśleli, że muszą się cofnąć natychmiast, jeśli nie chcą tu utknąć na amen, nie było już gdzie się cofać: za nimi hamowały kolejne samochody. Dan Martin wracał wtedy do redakcji, po rozmowie z pierwszą żoną Telly'ego Thomasa - Laurą Thomas, pogrążony w zadumie, kiedy dostał się w ten korek. Od Laury Thomas usłyszał to, co spodziewał się usłyszeć. „Nieduże podobieństwo? To zbyt słabo powiedziane, panie redaktorze, Giorbrun nie ma z prawdziwym Quharfańczykiem żadnego podobieństwa”. Jej opinia była autorytatywna i Dan tkwiąc w ulicznym korku roztrząsał, dlaczego ci faceci z dyplomami naukowców, jak się ich nagabnie o Giorbruna, udają, że są wściekle zajęci.
Kierowcy stali w otwartych drzwiczkach samochodów i klęli.
- Hej, Dan! - Od odkrytego Chevroleta, między pojazdami przeciskał się do niego Mark Leve. - Z twojej sytuacji wnoszę, że masz kilka wolnych minut.
Dan Martin przez ponad dwadzieścia lat znajomości z Markiem Leve nie potrafił wyrobić sobie o nim zdania. Trudno było przewidzieć jego reakcje: Mark, znacząca postać w światku psychologów, był kopalnią sensacyjnych wiadomości z życia miejscowych notabli, lecz zagadnięty o jakikolwiek, choćby najpodrzędniejszy szczegół, z reguły zasłaniał się etyką zawodową, czasami wszakże dostarczał Danowi informacji, za które każde pismo zapłaciłoby bez wahania; etykę zawodową widział on chyba przez pryzmat swoich wewnętrznych zasad moralnych. I właśnie na tamtym, zakorkowanym skrzyżowaniu podsunął mu ów temat, gdy usiedli w samochodzie.
- Dan, odzyskałem raport z Anettą Blayer - powiedział poprawiając okulary w srebrnej oprawie.
- Aha. - Dan Martin zapalił papierosa, dmuchnął dymem na tablicę rozdzielczą i odwrócił twarz do Marka. - To ta, która od iluś tam lat jest w transie hipnotycznym?
- Od czternastu. Ona ma teraz trzydzieści trzy lata.
Samochody stały zderzak przy zderzaku. W przodzie, za panoramiczną, tylną szybą Cadillaca, młoda para kłóciła się dość zawzięcie.
Dan przytaknął. Istotnie, jako dziewiętnastoletnia dziewczyna Anetta Blayer leczyła się na astmę u Villa Formanna. Przeprowadzono z nią cykl seansów hipnotycznych, po których wpadła w hipnomanię. Uczestniczyła w badaniach nad regresją hipnotyczną i raz, na jej życzenie, cofnięto ją poza okres jej życia płodowego. Odtąd utracono z nią raport.
- Niegdyś „Rapids Post” o tym trąbił. Ona napisała coś w notesie ich dziennikarki, zgadza się, panie Male? - był to pseudonim Marka Leve z czasów, kiedy prowadził w „Dutson Telegraph” rubrykę porad sercowych.
- „Zostawcie mnie w spokoju, nie chcę wracać”, tylko tyle, potem zerwała raport i przeszła w stan śmierci fenomenologicznej. Od tamtego dnia zawsze ma w zasięgu ręki papier i przybory do pisania. Zażądał tego stary Blayer. Od czternastu lat opłaca jej pobyt w Klinice Henna, zatrudnia własny, siedmioosobowy personel, mnie od przypadku do przypadku wynajmuje... To jego jedynaczka, a on jest już po osiemdziesiątce...
- No więc co z tym odzyskanym raportem?
Mark Leve zdjął okulary, przetarł je chusteczką i z powrotem włożył.
- Przed ostatnim weekendem siostra Greta telefonicznie poprosiła mnie, żebym przyjechał do Kliniki. Wręczyła mi tam kartkę z nabazgrolonym napisem: „stop” i oświadczyła, że znalazła ją rano w zaciśniętej dłoni Anetty.
Dan Martin wyrzucił niedopałek przez okienko i zapalił nowego papierosa. Młodzi w Cadillacu gestykulowali żywo.
- Cały weekend przesiedziałem w Klinice nad tą dziewczyną, a w poniedziałek Anetta powiedziała pierwsze zdanie. Powiedziała.
- Co powiedziała?
- Boże, przemówiła po czternastu latach! „Strzeżcie się go”, to jej słowa.
Dan już nie patrzył na tę parę w Cadillacu.
- „Strzeżcie się go”? - powtórzył. - Czy to miało jakiś związek z kimkolwiek?
Mark Leve otworzył drzwiczki i wystawił głowę ponad dach samochodu.
- Coś nareszcie zaczyna się dziać tam w przodzie.
- Panie Male.
- Odwiedź mnie, jak znajdziesz trochę wolnego czasu, Dan.
- Male, do diabła! Tak czy nie?
Pogodna twarz Marka Leve na krótko pojawiła się w otwartych drzwiczkach.
- Podejrzewam, że miało to związek z naszym Giorbrunem.
Cadillac powoli ruszył do przodu, więc Dan Martin przekręcił kluczyk w stacyjce.
- Będę u ciebie jutro, Mark.
Był u Marka Leve jednak dopiero w piątek: nazajutrz ta niedopieszczona histeryczka Betty wymogła na nim w południe spotkanie i kazała się pocieszać i hołubić do wieczora. Przyjechał do niego przed lunchem, autobusem, jako że był to już czerwiec, pierwsze dni blokady Dutson i ograniczenia ruchu kołowego w mieście. Mark Leve przesłuchiwał zapis seansu hipnotycznego z poprzedniego dnia. Wskazał mu krzesło, sam usiadł na sofie, obok magnetofonu.
- Z dnia na dzień panna Anetta Blayer staje się bardziej komunikatywna - powiedział. - Jej troskliwy ojciec podwyższył mi honorarium.
Dan Martin przeniósł spojrzenie na magnetofon. Mark Leve uśmiechnął się nieznacznie i dotknął palcem klawiatury.
- Posłuchaj tego. - Cofnął taśmę, kontrolując stan licznika, po czym wdusił klawisz odtwarzania.
- ...to jest bolesne... to wymaga takiego wysiłku... i boli...
- Ale za każdym razem przychodzi ci to łatwiej, Anetto. Kiedy jesteś tam, tęsknisz za swoim ciałem. Ono jest piękne.
- Jest mi w nim niewygodnie... Uwiera mnie...
- Najwspanialsza suknia czasem nas uwiera, mimo to nakładamy ją, żeby budzić czyjeś pożądanie.
- Nie chcę pożądania.
- Źle mnie zrozumiałaś, Anetto. Nie mówię o pożądaniu w sensie trywialnym. Są ludzie, którzy pragną obcować nie tyle z ciałem, ile z istotą zamieszkującą ciało.
- Przecież ja z nimi obcuję i oni ze mną obcują.
- Czy ludzie, których zostawiłaś tutaj, obcują z tobą także?
- Och nie, oni są ślepi i głusi... i to jest przerażające, bo do nich nie docierają moje ostrzeżenia.
- Próbujesz ich ostrzec. Przed czym?
- Przed nim... żeby mu nie ufali.
- Mówisz o jakimś konkretnym człowieku?
- On nie jest człowiekiem.
- Dobrze, Anetto, opowiedz mi więc o nim. Gdzie on teraz jest?
- Tam... na takim placu czy dziedzińcu, ja nie wiem, nie widzę wyraźnie tej materialnej scenerii... Tam się tłoczy tyle istności, ale one wszystkie są ślepe. Niech mu nie ufają.
- Czy coś im grozi?
- My z nim walczymy. On niszczy tutaj nasze... Och, strzeżcie się go!
- Spokojnie, Anetto, jesteś dzielną dziewczy...
Zatrzymując taśmę Max Leve podniósł skupiony wzrok na Dana Martina.
- To nie są jej majaczenia - powiedział.
Dan namacał w kieszeni paczkę papierosów.
- Możesz jeszcze raz puścić ten kawałek, panie Male? - zapytał.
Oczywiście, że to nie były jej majaczenia, myślał teraz przed lustrem, Mark nie zawracałby mi głowy czyimiś halucynacjami, i ma ten zmysł reporterski, który pozwala trafnie oszacować wartość tematu.
A temat zapowiada się na przebój. I idzie mu jak po maśle: Mark chętnie udostępnia mu nagrania z każdego seansu hipnotycznego, niezawodny Sam Lubock kabluje z Caracas, że profesor Bob Fleming jest już w drodze do Dutson, jedyny w swoim rodzaju Samuel Jenkins zaofiarował się z bezinteresowną pomocą, tylko on, dureń ciężki, skupiając w rękach nici całej sprawy, zamiast pędzić z samego rana do Marka Leve na kolejne przesłuchanie, budzi się zdechły w jakimś hotelu, czołga do domu, wyłącza telefon, pada mordą na łóżko i do południa odsypia nocne pijaństwo.
*
„...W DUTSON JEST AUTENTYCZNY QUHARFAŃCZYK…”
Przystanął opodal słupa milowego, by poprawić plecak. Trzy mile stąd zostawił wypożyczonego Chargera w motelowym garażu i wrócił tu pieszo. Przed nim, za zakrętem, bliżej Dutson był posterunek z tym obowiązkowym policjantem, toteż nie mógł iść dalej szosą. Jednakże między jednym a drugim takim posterunkiem muszą istnieć luki, przez które chyba można się przedrzeć do miasta. Wykluczone, żeby te prywatne sady ciągnące się aż do rogatek były terenem działania lotnych patroli policyjnych.
Zszedł z szosy i sforsował ogrodzenie.
W Caracas, w hotelu „Imperial”, czekając na rachunek, co rusz przerywał pakowanie plecaka i sięgał po depeszę od Dana Martina, który nie skąpił pieniędzy na porto. Dzięki tej obszernej depeszy Bob Fleming z grubsza orientował się w aktualnej sytuacji w Dutson, przeto tym bardziej pluł sobie w brodę, że nie skrócił bodaj o miesiąc ostatniej wyprawy badawczej w głąb terytorium Brazylii i nie znalazł się w Caracas wcześniej, by Dan Martin mógł go zawiadomić o przybyciu do Dutson Quharfańczyka - przed blokadą tego miasta.
„Dan Martin dzwonił tu za panem od kwartału, profesorze - powiedział mu Sam Lubock w recepcji. - Wczoraj Sam przekręcił do niego, że pan już jest w Caracas, i dzisiaj, o ile wzrok Sama nie myli, mamy rezultat w postaci telegramu”.
„Dziękuję panu, Lubock”.
Bob Fleming szedł w odległości około stu jardów od pobocza. Mimo lat spędzonych w tropiku dotkliwie odczuwał operowanie słońca, ponieważ w porównaniu z tamtymi lasami te owocowe drzewka dawały znikomy cień. Szosa zza stosunkowo gęsto sadzonych pni widoczna była kiepsko, lecz żółto-czarne kolory ścian domku kempingowego, który stał za zakrętem, natychmiast rzuciły mu się w oczy.
Żaden radiowóz nie parkował w pobliżu. Drzwi posterunku były zamknięte, okiennice także i tam po szosie nie spacerował nikt - jakby załogę odwołano, a posterunek przeznaczono do likwidacji. Bob Fleming, sunąc od drzewa do drzewa, minął go, po czym przyśpieszył kroku.
Profesor Stonn ma zatem pod opieką Quharfańczyka od trzech miesięcy. „...GIORBRUN JEST AUTOREM «KRONIKI AKASZY»...” - na tym zdaniu Dan Martin mógł zaoszczędzić kilkadziesiąt centów; „Kronika Akaszy” doczekała się już ośmiu wydań, z biografią i zdjęciami autora, oraz przekładów na język francuski, włoski i niemiecki. Dla Stonna Giorbrun jest darem niebios, lecz tych dwu dzieli przepaść mentalna, i Stonn nie wykorzysta swojej życiowej szansy, a jeżeli sumiennie się przyłoży, w ogóle przekreśli tę szansę dla nauki, ponieważ to człowiek zainteresowany nade wszystko własną karierą, a jako badacz preferuje poznanie empiryczne, co w odniesieniu do Giorbruna jest ewidentnym nieporozumieniem.
Godzi się jednak zaznaczyć, że Giorbrun to zjawisko, które wypada rozpatrywać nie tylko w aspekcie psychicznym. Jest on obiektem równie frapującym z punktu widzenia genetyki. Ten około pięćdziesięcioletni Quharfańczyk, owoc związku dwojga mutantów, potomków napromieniowanych i defektywnych, aczkolwiek jeszcze czystych genetycznie mieszkańców Quharfa, ten przedstawiciel drugiej generacji tak zwanych parszywców, z wyglądu w nieznacznym już stopniu przypomina rodziców. Nauce nie są obce akty raptownego wyradzania się w świecie roślinnym i zwierzęcym, w przypadku jednakże człowieka nic podobnego nie zaobserwowano, abstrahując od ciągle pozostających w sferze żartów doniesień, jakoby przykładnemu, lojalnemu i wiernemu małżeństwu dwojga białych przytrafiło się czarne dziecko - z winy nieznanego przodka murzyńskiego. Może zgłębienie tajemnicy mechanizmów genetycznych, które stworzyły Giorbruna, umożliwi płodzenie zdrowej progenitury ludziom dotkniętym wadami dziedzicznymi?
Sady się skończyły i wyrosło przed nim ogrodzenie. W przodzie, pod Dutson, leżało miasteczko wzniesione z różnobarwnych namiotów, uśpione w rozpalonym, drgającym powietrzu. Otaczał je szeroki pierścień taboru wojskowego, na południu i północy ginący za widnokręgiem. Pod rozpiętymi nad ziemią płachtami ciemnozielonego brezentu stały łaziki i wozy ciężarowe, które przyjechały tutaj tą szosą dzisiaj o świcie. Drużyna żołnierzy montowała maszt anteny radiowej, inne krzątały się przy terenowym sprzęcie, a po zewnętrznej stronie pierścienia krążyły senne patrole.
Bob Fleming strząsnął z siebie plecak i oparł się barkiem o słupek wzmacniający ogrodzenie.
Wierzchem dłoni starannie, bez pośpiechu starł pot z całej twarzy i ponownie zlustrował ciężkim spojrzeniem ten tabor.
- Kurwa.
*
Ten punkt, od kiedy zamknęli miasto, przestał być złotą żyłą. Ludzie napływają dalej mimo blokady, ale hotel „U Ravitcha” jest zapchany, i dla tych gości dać się wymacać parszywcowi to mało, im się wydaje, że tu jest jakieś Betlejem czy co, że nie wynoszą się z miasta i zajmują miejsca innym frajerom. Niektórzy cwaniacy, co wcześniej wynajęli pokoje „U Ravitcha”, sami teraz koszą szmal za plecami Grubego Toma, po stówie od łóżka. Za drogo, łaskawy panie? To może nocleg na dmuchanym materacyku - no, na podłodze, ale za to połowa ceny i przytulniej niż w namiocie.
Że też on nie wyniuchał tego interesu!
Chłopak stał w cieniu, zapatrzony w wejście do hotelu. Od płyt chodnika buchał żar.
I ci cwaniacy nie muszą sterczeć na słońcu, siedzą tam, w holu, popijają zimne piwko i spokojnie czekają, aż jakiś gość wyjdzie z recepcji załatwiony odmownie, pieniążki z rączki do rączki i z powrotem na fotel, a Gruby Tom przymyka na to oczy, bo kiedyś porządnie obili mu ryja.
Trzeba zmienić punkt - jedyne wyjście.
Zza budynku hotelowego wybiegła kilkuletnia dziewczynka. W usmolonej piąstce trzymała pęk jedwabnych, purpurowych proporczyków z nadrukowaną złocistą literą Q, stylizowaną jak ta na płóciennej czapce z daszkiem tego chłopaka stojącego w cieniu i - Kupi pan? Pięćdziesiąt centów sztuka.
- Za pół dolca to ja mogę kupić cały tuzin w tym sklepiku za rogiem.
Mała pokazała mu język i podfrunęła do niskiego, łysego mężczyzny, który z jezdni wszedł właśnie na chodnik żwawym truchtem.
Zmienić punkt - łatwo powiedzieć. Wszystkie gites punkty są już zaklepane przez takich jak on detalistów, i żaden z nich nie lubi bardzo, jak mu się wpieprza ktoś w paradę. Lukas wykręcił taki numer i Lukas dzisiaj jeździ na wózku inwalidzkim, a Pułkownikowi drapieżne rybki zżerają wytatuowane pagony, w zatoce za miastem, chociaż gliny o tym jeszcze nie wiedzą... Zaraz, ten łysy fajfus, może on szuka czegoś na porost włosów?
- Ojczulku, pomóc panu w czymś?
- Co? - Mężczyzna zrolował kupiony proporczyk i wetknął go do kieszeni luźnych spodni. - W czym chcesz mi pomóc, przyjacielu?
- Mogę panu załatwić dostęp do Giorbruna. Wykombinowałem fiszkę, bo mam coś z wyrostkiem, ale ten Giorbrun na wyrostek podobno nic nie umie zaradzić, więc muszę iść do szpitala, tylko że to kosztuje.
- I chcesz mi ją sprzedać, tę fiszkę?
- Da pan pięćset, i moja strata.
Jakiś przechodzień roztrącił ich gnając na przystanek autobusowy. Łysy mężczyzna nawet nie obejrzał się za nim, był zajęty proporczykiem.
- Odłóżmy to do jutra, przyjacielu - powiedział. - Jutro odstąpię ci swoją. Za darmo. - Odłamał wystający z kieszeni koniuszek patyka i puścił się truchtem do drzwi wejściowych „U Ravitcha”.
Chłopak odprowadził go wzrokiem.
„Odstąpię ci swoją za darmo” - inaczej byś śpiewał, łysielcu ubogi, na stole operacyjnym, skomlałbyś jak tamta z dzieckiem, dwa tygodnie temu, co zastawiła biżuterię. Dawała za fiszkę trzy paczki, bo taki wtedy był kurs, a teraz, kiedy zgodnie z prawami rynku wszyscy szanujący się handlarze śrubują ceny, jakiś łysy frajer rozdaje fiszki za darmo.
Będzie musiał zmienić punkt koniecznie. Może wróci na swoje stare miejsce przy Parku Centralnym, do swoich stałych klientów i blisko mety? Na samym towarze tyle nie zarobi, ale to zarobek przynajmniej murowany.
Okręcił się na pięcie, minął dwóch mężczyzn idących ramię w ramię i znów stanął w cieniu.
Na samym towarze tyle nie zarobi.
*
Gruby Tom siedział w pokoiku służbowym przyległym do biura i patrzył na dziewczynę, która rozgościła się na jego tapczanie. Już sam nie wiedział, czy ten dzień zakończy się dla niego zawałem czy ulgowo: szpitalem psychiatrycznym. Wpierw, tuż po północy, zwaliła mu się na kark pijana zgraja z Charliem na czele i omal nie obudziła całego hotelu, później zadzwonili - Matko Boska - z Korporacji Bensona, jeszcze później, dosłownie przed godziną, z tejże Korporacji przyszła tu para drabów po klucz od numeru sto szesnastego, a teraz ta dziewczyna.
Nazywa się Jenniffer, powiedziała, od dwóch dni nic nie jadła, i chce się wykąpać. I potrzebuje trawy.
Miała ze dwadzieścia lat i była ubrana w skromną sukienkę z surowego lnu, zmarszczoną i podsuniętą do góry, kiedy tak półleżała na jego tapczanie, ciut zwrócona bokiem. Jasne, proste włosy spływały jej na łopatki i nie zasłaniała gołych ud, kształtnych i opalonych.
- Nie handluję tym paskudztwem, siostrzyczko. Ani go nie używam.
Dziwne ciepło promieniowało od tej dziewczyny o pełnych, wiśniowych wargach i nienaturalnie błyszczących oczach bez wyrazu.
- Jestem głodna i chcę się wykąpać.
- To mogę ci załatwić.
- Ale ja nie mam pieniędzy.
Gruby Tom widywał już takie. One przeważnie nie śmierdzą groszem. Odmawiają sobie wszystkiego, bo może im nie starczyć na te paskudztwa. A ta panienka jest pod wpływem narkotyków, jak dwa razy dwa cztery.
- Nie mam pieniędzy, rozumiesz? - Wciągnęła nogi na tapczan i suknia zadarła jej się bardziej.
Ułożyła głowę na wyprostowanej ręce, dziewczyna o ładnej twarzy, po której błądził nikły uśmieszek, demonstracyjnie przyzwalająca; tylko jej nienaturalnie błyszczące oczy nie wyrażały niczego. Pod materiałem sukienki wyraźnie rysował się biust nie krępowany stanikiem. Gruby Tom powiódł wzrokiem wzdłuż szpary między tymi gładkimi udami, od kolan ku górze, i kciukiem wskazał drzwi do sąsiedniego pomieszczenia.
- Tam jest prysznic. Potem pójdziemy na obiad, Jenniffer.
Wstała, wzięła z tapczanu swoją płócienną torebkę, i w drodze do łazienki zrzuciła z siebie sukienkę nie przejmując się zgoła tym, że pod spodem jest nagusieńka.
Gruby Tom dźwignął opasłe cielsko z fotela. Raźnie podszedł do drzwi, żeby je zaryglować nim go do reszty wykończą ci - Matko Boska - z Korporacji Bensona, lub nim dosięgnie go zawał.
*
...słabnie we mnie muzyka sfer i słabną moje związki z kosmosem, ale to przecież konsekwencja wejścia pomiędzy tych nieświadomych ludzi i braku ciebie, mistrzu, tak dotkliwego, chociaż jesteś przy mnie, tylko ja, twoja niedoskonała uczennica i siostra, przestaję to postrzegać, bo uniwersum na nowo kurczy się do rozmiarów mojego ciała, które w tym hotelu leży tu, pod natryskiem, przywalone śliskimi i włochatymi zwałami innego ciała, i czuje, jak to śliskie ciało w nie wpełza... ja wiem, jeżeli mam wykonać wyrok, muszę zacieśnić spójnię ze swoim ciałem, żeby nim pokierować precyzyjnie, ale czy mu nie ulegnę, kiedy obezwładni je strach, jak po przyjeździe do tego miasta, na tamtym parkingu, gdzie przez dwie doby walczyłam ze sobą, głodna i brudna, w samochodzie, i upokarzałam to swoje ciało, żeby wyzwolić się od strachu... i teraz je upokarzam, i doznaję zadowolenia, jeżeli moja powłoka cielesna radzi sobie sama w tym nierealnym świecie, bez uszczerbku dla funduszy naszej wspólnoty, które tylko w twoich rękach, mistrzu, mogą dać ludziom szczęście, takie jakie spłynęło na mnie, kiedy objawiłeś mi prawdę... jesteś jaźnią wszechobecną i widzisz, że ja, twoja siostra, okazałam się uczennicą pojętną, ale czasem biorą nade mną władzę uczucia, jak na tym posterunku przy szosie, chociaż ten policjant nawet mnie nie dotknął, kazał mi się stamtąd wynosić, i tak jak potem, na parkingu, gdzie przez dwie doby, do dzisiaj, zbierałam siły, ale wtedy miałam te zastrzyki i było mi łatwiej, a teraz zapas się wyczerpał, cichnie muzyka sfer i uniwersum na nowo się kurczy, i to śliskie ciało, które wpełzło w moje ciało, napawa mnie wstrętem, bo przypomina mi, że ja jeszcze ciągle jestem uwięziona w swoim ciele i że czeka na mnie wykonanie wyroku, dlatego potrzebuję twojego wsparcia, mistrzu, więc pomóż mi...
*
Niebawem po czternastej posterunkowy Jim McCulloch obudził się w swym mieszkaniu na dwunastym piętrze czynszowego bloku. Jego policyjny mundur spadł z poręczy krzesła i leżał na podłodze, przy skłębionej pościeli, którą McCulloch bezwiednie zepchnął z siebie w czasie snu. Mimo że spał odkryty, obudził się zlany potem; instalacja klimatyzacyjna nawaliła wczorajszego wieczora, przed jego nocną służbą, i w mieszkaniu było teraz niczym w przedpieklu.
Rano, o ósmej, zamiast normalnej zmiany przyjechało do niego trzech wojskowych w łaziku, ze stosownym rozkazem, i przejęli ten posterunek przy szosie. McCulloch błogosławiąc ich w duchu, usiadł za kierownicą radiowozu 19, odwiózł nietrzeźwego sierżanta Coopera do domu, zameldował się w Komendzie, i o godzinie ósmej pięćdziesiąt cztery - znalazł się tutaj, w swoim mieszkaniu, jeszcze względnie chłodnym. Nie jadł śniadania, nie mył się, zdjął tylko mundur i poszedł do łóżka ufny w zmęczenie, które może sprawi, że przez tych kilka godzin snu nie będą go dręczyły koszmary.
Niepotrzebnie się łudził; jeszcze teraz, leżąc w dusznym, zastałym powietrzu, na mokrym prześcieradle, miał przed oczyma zakrwawione nadgarstki Liane, która i dzisiaj go odwiedziła. Przyjechała do niego wiśniowym kabrioletem, jak ta Jenniffer przedwczoraj, kiedy po południu razem z Grupą C pełnił służbę na swojej szosie. Ubrana była też podobnie do Jenniffer: w skromną sukienkę z surowego lnu. Weszła do żółto-czarnego domku i usiadła na tapczanie w pokoju wypoczynkowym, podkurczając nogi.
Liane lubiła odpoczywać w tej pozie; często zastawał ją zwiniętą w ciepły kłębuszek na tamtym obszernym łożu w jej sypialni. Odwiedzał ją o rozmaitych porach, zwykle po służbie, otwierał drzwi zapasowym kluczem i przysiadał obok niej, a ona unosiła się na łokciu, wysuwała ku niemu umęczoną buźkę, i z wszystkich sił starała się zapanować nad tym pragnieniem i trawiącą ją niecierpliwością.
„Przyniosłeś?”
Niemal wyrywała mu z rąk tę truciznę, która zabijała ją z wolna; gubiąc peniuar leciała naga do łazienki, bo nie cierpiał, jak przy nim wstrzykiwała sobie to świństwo. Zupełnie odmieniona przybiegała po kwadransie, radosna i żywa, pachnąca szamponem, w bieliźnie zaprojektowanej z myślą o miłosnych igraszkach, i on wtedy marzył już tylko o tym, by czym prędzej zwlec z siebie mundur.
Jim McCulloch poczuł, że materiał spodenek napina się i ciśnie go, więc usiadł. Nieforemna, mokra plama została po nim na prześcieradle.
O Jezu, kim on się stał przez te pół roku? Stłuczone naczynia, serce zamierające na dźwięk dzwonka albo kiedy jakiś znajomy niespodziewanie klepnie go w plecy, a on z miejsca traci głowę - jak długo z tym można żyć? I to nocne moczenie.
Wstał, otworzył szeroko okno i zalała go fala gorąca. Z dwunastego piętra widział południową część miasta z wysokim i cienkim niczym plaster miodu biurowcem, co zasłaniał kompleks budynków uniwersyteckich. W dzielnicy położonej bardziej na prawo, wznosiły się dwa pojemne hotele: „Senatorski” i „U Ravitcha”. Może w którymś z nich, pomyślał, zatrzymała się ona. Jej samochód miał rejestrację stanu dosyć odległego, więc mało prawdopodobne jest, żeby w Dutson mieszkali jacyś krewni tej dziewczyny.
Jenniffer - Liane. Liane - Jenniffer.
Mógł ją mieć na tym posterunku przedwczoraj. Przecież wyraźnie tego chciała, chociaż patrzyła na niego obojętnie. Mógł ją mieć, mógł odnaleźć w niej prawdziwą Liane, przeżyć to raz jeszcze. I to by mogło go oczyścić.
„Zjeżdżaj, Jenniffer”.
Tak powiedział, a teraz nie wie, gdzie jej szukać. Wystarczyło uprzedzić Timmy'ego przez radio i któryś z radiowozu 38 by go podmienił na tych kilkanaście minut; sam Timmy nieraz prosił McCullocha o zastępstwo, kiedy z Redem szedł do dziewczyn z pola namiotowego... Wygonił tę Jenniffer z posterunku, jakby brał odwet na Liane za to, że go opuściła popełniając samobójstwo i że nachodzi go w snach zakrwawiona i przeraźliwie blada. Dzisiaj przyjechała wiśniowym kabrioletem, golutka pod skromną sukienką z surowego lnu, wgramoliła się na tapczan w pokoju wypoczynkowym i wyciągnęła do niego ręce o nadgarstkach przeciętych aż do ścięgien.
Za ścianą trzasnęły drzwi od windy i McCulloch drgnął cały.
Jezu.
*
Cielęcina konserwowa była podgrzana, tylko przełożyć ją z garnka na talerz, ale zadzwonił telefon, więc Jim McCulloch ruszył do pokoju.
- Halo?
Głos kobiety ze słuchawki wymienił jego nazwisko. Ten głos posterunkowy McCulloch znał dobrze, chociaż słyszał go zaledwie czterokrotnie; zawsze zwiastował nieszczęście i sprawiał, że człowiek żył w ustawicznym napięciu, bo niepodobna było przewidzieć, kiedy znów się go usłyszy. Ten głos.
- Tak, to ja.
- Mówi sekretariat Korporacji Bensona.
- Wiem.
- Szef pozdrawia pana. Wyraża też nadzieję, że pan nie uchyli się od wyświadczenia mu koleżeńskiej przysługi.
Znowu odczuł tę czczość i mrowienie skóry. Przysługom, które od dzisiejszego ranka zaczął wyświadczać tajemniczemu szefowi tajemniczej Korporacji, nie będzie teraz końca. A już liczył, że o nim zapomnieli; przecież od rozmowy z tamtym osobnikiem minęło sześć miesięcy.
„Szantaż to z gruntu fałszywe określenie, panie McCulloch. Ja proponuję panu współpracę. Mój szef zadbał, żeby przed wkroczeniem pańskich kolegów zniknęły z mieszkania Liane Tevy wszelkie zapiski, fiolki z pana odciskami i... i spodziewa się, że pan w rewanżu doglądnie przy sposobności jego interesów. Ja bym to raczej nazwała wzajemną pomocą dwóch zaprzyjaźnionych partnerów”.
Nie wiedział, kto się kryje za szyldem Korporacji Bensona, nie znał tamtego osobnika i, jak się okazało, nie znał także czy nie docenił światka, w którym żyła Liane.
- Zależy nam na tym, żeby pan dziś w nocy objął służbę przy bramie na Dziedzińcu Giorbruna.
Za otwartym oknem widoczny był samotny szczyt biurowca wtopiony w zbielały lazur rozpalonego nieba.
„Szantażyści wywierają naciski, panie McCulloch, a mój szef do niczego pana nie zmusza. Skoro panu nie odpowiada partnerska współpraca z nami, nie będziemy natrętni. Wszystkie drobiazgi zabrane z mieszkania Liane Tevy przekażemy pańskim kolegom, i myślę, że oni pośpieszą panu z bardziej skuteczną pomocą”.
- To się da załatwić.
Dzisiaj wsparło ich wojsko, więc ani chybi obowiązuje go stary rozkład służb - powinien to sprawdzić po powrocie z posterunku. Nie wiadomo, kiedy i gdzie wypadnie mu najbliższa służba, ale z ewentualną zamianą nie będzie kłopotów.
- Przedstawiciel naszej Korporacji postanowił złożyć wizytę panu Giorbrunowi. Nieoficjalnie i poza kolejką. Wierzy, że pan go nie zawiedzie.
- Nie zawiodę.
- Z przyjemnością powtórzę pańskie słowa szefowi.
Kobieta wyłączyła się. McCulloch stał przy telefonie ze śliską słuchawką w zawieszonej ręce.
„Właściciel «Montany» będzie się czuł zaszczycony mogąc codziennie podejmować pana i pańskich gości. «Montana» jest, zdaje się, w pańskim rewirze? Aha, jedyne, czemu w tym lokalu warto poświęcić uwagę, to menu. Oczywiście, niektórzy pańscy zwierzchnicy mają o «Montanie» niepochlebne wyobrażenie i nasyłają tam różnych ciekawskich. Nie twierdzę, że właściciel jest człowiekiem bez skazy, ale te ciągłe naloty dezorganizują mu pracę. Gdyby ktoś go w porę uprzedził...”
McCulloch zrobił to w styczniu. Poszedł do „Montany”, bo przeciekło do niego, że Wydział Narkotyków szykuje obławę. Od stycznia jednak nie był tam ani razu; nic od nich nie chciał prócz spokoju. I tydzień po tygodniu spełniało się jego życzenie, aż do minionego piątku, kiedy zadzwoniła ta kobieta, a on się zdenerwował i długo nie mógł przyjść do siebie, tak że zażył nawet coś na uspokojenie.
„Niech pan sprawdzi grafik służb na przyszły tydzień, i proszę czekać na telefon”.
A w sobotę, po ustaleniu, że następna służba wypada mu dzisiaj, w poniedziałek o godzinie zero zero - usłyszał:
„Przedstawiciele naszej Korporacji postanowili zwiedzić pańskie miasto, ale nie zdążyli kupić biletów wstępu”.
McCulloch odłożył słuchawkę na widełki i wyjrzał przez okno.
Korporacja Bensona musi mieć swoją wtyczkę w tutejszej Komendzie, bo skąd by wiedzieli, że Grupa C pełni służbę właśnie na tamtej szosie i że sierżant Cooper, jeżeli już jest na posterunku, to obecny wyłącznie ciałem.
„Jesteśmy z Korporacji Bensona”.
Te dwa ubrane na szaro typki z oliwkowo-czarnego Mustanga są teraz wśród tych ludzi, którym zabrano samochody i kazano dreptać po chodnikach. Wśród tych ludzi jest także Liane...
Jezu, co ja plotę, ta dziewczyna ma na imię Jenniffer.
On chyba też wywarł na niej wrażenie; patrzyła na niego wprawdzie obojętnie, no i dla niej, tak jak dla sporej części przyjezdnych, Dutson mogło być tą jedyną deską ratunku, ale przecież nawet zjełczała dziwka w palącej potrzebie nie rozkłada się zaraz na widok pierwszych lepszych spodni z rozporkiem, a jeśli ktoś chce w ten sposób umożliwić sobie wjazd do miasta, to mimo wszystko nie robi tego tak bezceremonialnie i z taką ochotą.
Nie wiem, już nic nie wiem. Ona jest gdzieś w Dutson, może zatrzymała się w „Senatorskim” albo „U Ravitcha”; do północy zostało mi trochę czasu... Ale mogła się zatrzymać w stu innych hotelach, u ciotki, brata, znajomych, kochanka czy jeszcze gdzie indziej. Wszystko jedno, najpierw załatwię tę nocną służbę...
Cholera!
Rzucił się do kuchni, przewracając po drodze krzesło. Na dnie garnka skwierczały resztki spalonej cielęciny, pod okapem kłębił się dym. Jim McCulloch zgasił gaz, cisnął garnek do zlewu, a potem wrócił do pokoju, by nałożyć mundur.
*
- ...korespondenci donoszą, że wkrótce po przejęciu blokady wojsko opuściło posterunki policyjne i otoczyło miasto ciaśniejszym pierścieniem. - Na dzisiejszym posiedzeniu Rada Miejska utrzymała w mocy zarządzenie zabraniające władzom uczelni wydawania fiszek aż do momentu, gdy liczba turystów przebywających w Dutson zmaleje o co najmniej dwadzieścia pięć procent. - Na zakończenie informacja z Klubu „Widzę Przyszłość”. Klub ten zrzesza już czterysta trzydzieści siedem osób, które wykazały dar jasnowidzenia, i każdego dnia powiększa się przeciętnie o sześciu nowych członków. Kolejną, przyjętą dzisiaj do Klubu osobą jest pani Jessica Comell. Z dokładnością do dwóch dni przepowiedziała ona - jak to stwierdzono komisyjnie, po rozpieczętowaniu koperty przechowywanej w sejfie - wojskową blokadę miasta. Socjolodzy odnotowują jednak stopniowy spadek liczby przypadków jasnowidzenia w porównaniu z ich prawdziwą eksplozją po przyjeździe Giorbruna do Dutson i w pierwszych tygodniach jego bytności w naszym mieście. - Za minutę połączymy się z Nevilem Howardem...
Kelner przyniósł do ich numeru tacę z napojami i teraz stamtąd, gdzie stał niski mebel, o który Robert wczoraj nabił sobie siniaka powyżej kolana, dochodziło słabe pobrzękiwanie szkła, zagłuszane monologiem spikera telewizyjnego - Samanta oddawała się z pasją swojej drugiej namiętności.
„Przyrządzić ci koktajl, Robercie?”
Więc jeżeli założyć, że Samanty nie intrygują wszyscy mężczyźni (wszyscy oprócz niego), ten kelner wpadł jej w oko, gdyż nie odprawiła go oficjalną formułką, jak należy odprawiać kelnerów, lecz powiedziała: „Dziękuję bardzo” i nawet wstała, żeby wziąć od niego tacę, i znowu podziękowała mu tonem, który Robertowi przypomniał ich miodowy miesiąc w Kanadzie. A później Samanta i kelner milczeli dobrą chwilę, słyszał tylko szmer poruszeń i westchnienie żony, miękkie, wręcz tkliwe, wywołujące w nim najintymniejsze wspomnienia. Mógł sobie wyobrazić, jak ci dwoje stoją nad tacą i ten sprośny kelner chwyta sprośną łapą Samantę za biust.
- Idę o zakład, że mój koktajl niczym nie ustępuje tej „Komecie z Quharfa”, którą zaserwowali nam na dole.
Poczuł w dłoni obły kształt chłodnej szklanki. Koktajl był pikantny, lecz brakowało mu cierpkiego posmaku „Komety”, nieuchwytnego dla kogoś o mniej wyostrzonych zmysłach.
- Więc to był czarnuch?
- Kto?
- Ten kelner.
- Już ci mówiłam, Robercie.
- Ale nie powiedziałaś, co on tu robił tak długo. Ma pociąg do ślepców, czy co?
- Czekał na napiwek.
To nie był Murzyn. A choćby i był - jaka to różnica dla Samanty? Wszak ona po debiucie w filmie Harry'ego Goodliffe'a „Stygmaty”, na przyjęciu, na którym ją poznał, powiedziała o swoim czarnym partnerze, Mickeyu, wszem i wobec: „On jest fascynujący. Doprawdy nie mam pojęcia, co by się stało, gdyby ta scena łóżkowa odbyła się poza planem”.
- ...ja natomiast żegnam się już z państwem i oddaję glos Vincentowi Sherwoodowi. Vince, ponoć chowasz w zanadrzu sensacyjną wiadomość?
- Dziękuję, Nevil. Istotnie, mam coś takiego, ale wprzód niechaj mi wolno będzie pozdrowić naszych telewidzów i przekazać od siebie wyrazy sympatii pannom: Ursuli, Jill i Ellen...
Usłyszał, że Samanta siada w fotelu przed telewizorem. Odstawił szklankę na podłogę, przy łóżku, i poprawił za sobą poduszkę. Harry Goodliffe też był na tamtym przyjęciu. Przyszedł osobno i przez cały wieczór rozmawiał z Samantą ledwie minutę, niemniej wszyscy wiedzieli, że tę parę łączy romans, gdyż oboje przesadnie starali się zachować pozory poprawnej obojętności wobec siebie.
Ron Stuart, nim zawlókł Roberta przed oblicze brylującej Samanty („Przedstawiam ci Krezusa z Południa, Samanto”), szepnął mu do ucha naśladując jej akcent: „Fascynują mnie mężczyźni obłędnie”. Tę zwięzłą charakterystykę Robert przypomniał sobie w szpitalu, kiedy spowity bandażami, którejś z bezsennych nocy odtwarzał w pamięci przebieg tamtego przyjęcia. Samanta odwiedzała go codziennie, lecz z każdym dniem pomiędzy ich światami z początku tak idealnie przenikającymi się i wypełniającymi wzajemnie, wzrastała dysproporcja i wreszcie Robert zrozumiał to, co miało nastąpić nieuchronnie - że jego świat skurczy się do rozmiarów epizodu w świecie Samanty. I czuł, że wokół niego zapadają bezszelestnie nieprzenikliwe grodze.
Komentator telewizyjny przestał mówić, dał się słyszeć gwar, więc Robert spytał:
- Co jest, Samanto?
- Seria zbliżeń, najazd kamery na Dziedziniec Giorbruna. I fizjonomia pana Sherwooda. Chyba dobiera się do jakiejś dziewczyny.
Dobiera się, pomyślał Robert, ależ ty jej zazdrościsz!
- Pani jest świeżo po kontakcie z Giorbrunem, pani... pani...
- Tak.
- Respektują pani prawo do zachowania incognito, czy jednak...
- Och, nazywają mnie Davila i jestem panną. Przyjechałam tu z Idaho.
- Od dawna jest pani w Dutson?
- No, od dwudziestu... Od trzech tygodni. Przepraszam, ale jestem jeszcze skołowana.
- Świetnie, panno Davilo, może więc na gorąco powie nam pani coś o kontakcie.
- Czy ja wiem... Och, że jest to ogromne przeżycie, to na pewno...
- Wybitnie inteligentny wywiad. - Robert podjął z podłogi szklankę i zaklął. Rozdrażniło go to reporterskie wścibstwo. - Szkoda, że nie zapytał tej dziewczyny, z czym przyszła do Giorbruna, czy ma kłopoty seksualne, czy może jakąś egzemę na siedzeniu.
Byle zero, kiedy mu wręczą mikrofon i kamerę, myśli, że ta aparatura upoważnia go do wtykania nosa w cudze życie prywatne.
Ostrożnie z takimi opiniami, panie Youmans. Czyżby mikrofony i ten wszystek sprzęt elektroniczny w pańskim domu, służyły szlachetniejszemu celowi?
Kto tu mówi o szlachetności? Kto tu mówi, że ja zaglądam w cudze życie prywatne. Samanta jest moją żoną, tym samym ja wchodzę w sferę jej życia prywatnego, więc mam prawo, jeżeli nie obowiązek, znać tę sferę gruntownie. Jestem w stosunku do Samanty uczciwy w takim stopniu, w jakim Samanta jest uczciwa w stosunku do mnie („Powiadają, że do Dutson wybiera się Harry Goodliffe”), albo i w większym, zważywszy nocne hałasy w jej sypialni, które tylko ktoś obcy mógł wyprawiać, gdyż Samanta jest osóbką zrównoważoną i cichą, i nie sypia aż tak nerwowo, żeby łóżko pod nią skrzypiało. Nawet teraz, kiedy siedzi w fotelu i delektuje się koktajlem, łatwo ulec złudzeniu, że jej w pokoju w ogóle nie ma.
- ...ze studiem, gdzie zespół „Toni Orris and The Origin” śpiewa dla państwa przebój „Uzdrowiciel”.
- Robercie?
- Mhm?
- Pokazywali przez chwilę kolejkę, i wydaje mi się, że widziałam jednego z naszych zmienników. Stoi już stosunkowo blisko bramy.
- Czy chcesz to sprawdzić?
- Ufam, że możemy na tych ludziach polegać. Człowiek, z którym rozmawiałam, powiedział, że nas zawiadomi, kiedy przyjdzie nasza kolej.
Oczywiście, że nie chcesz niczego sprawdzać, ale chętnie byś się posłużyła tym pretekstem i wyrwała na godzinkę do miasta.
Stryj Dawid to przewidział i obiecał mu wtedy, na werandzie, że załatwi, by w Dutson Samanta miała dyskretnych opiekunów z Biura Detektywistycznego. „To wyłącznie dla waszego dobra, drogi Robercie. Sytuacja w tamtym mieście jest powikłana”. Wczoraj po południu Samanta wyszła z hotelu, żeby wynająć zmienników, którzy pilnowaliby im kolejki, i tuż przed jej powrotem zadzwonił telefon.
„Pan Robert Youmans?”
„A pan kim jest?”
„Działam na zlecenia pana Dawida Youmansa. Moje nazwisko: Leo... Po prostu Leo. Właśnie miałem zaszczyt towarzyszyć pańskiej małżonce...”
„Ach, tak”.
„Pańska małżonka, panie Youmans, odwiedziła Salon Mody Empha na Dwudziestej Szóstej Ulicy i kontaktowała się z dwoma stójkowymi. To tacy faceci, co dorabiają staniem w kolejce do parszywca za kogoś, kto nie lubi stać w kolejkach. Zdaje się, że dobiła z nimi targu, bo wypisywała czek. Poza tym w porządku, zaraz będzie u pana. Czy życzy pan sobie szczegółowy raport na piśmie ewentualnie na taśmie magnetofonowej?”
„Nie, dziękuję”.
„Wieczorem przejmie pańską żonę mój kumpel. Też Leo. To tyle”.
Stryjaszek Dawid pomyślał o wszystkim, ale kto Robertowi zaręczy, że w biurach detektywistycznych pracują ludzie niewrażliwi na kobiece wdzięki?
- ...zespół „Toni Orris and The Origin”! Prosimy ponownie Vincenta Sherwooda. Vince, telewidzowie do nas dzwonią i pytają o tę sensacyjną wiadomość, którą rzekomo chowasz w zanadrzu.
- Dziękuję za glos, Mike. Proszę państwa, w ciągu tego krótkiego czasu, gdy słuchaliśmy „Uzdrowiciela” Toniego Orrisa, pan Giorbrun przyjął czterdzieści sześć kolejnych osób. Oszałamiające tempo i jaka skuteczność! Według danych statystycznych ośmiu obywateli z każdej dziesiątki wkrótce po kontakcie z Giorbrunem odzyskuje żelazne zdrowie. Mili państwo, oczy całej Ameryki są zwrócone na Dutson, przyjeżdża tutaj wiele znakomitych osobistości. Od wczoraj nasze miasto podejmuje głośnego reżysera, postać popularną nie tylko w światku filmowym. Mam na myśli - Harry'ego Goodliffe'a!
Robert zastygł na łóżku. Ta wieść, którą spodziewał się odebrać raczej przez telefon od pana Leo, podana teraz tak otwarcie, poraziła go znienacka. Usłyszał grzechot lodu w szklance i szelest pończoch, kiedy Samanta zakładała nogę na nogę.
- Dzisiaj rano odbyłem z Harrym Goodliffem rozmowę. Koledzy dyżurujący w studiu odtworzą ją z ampexu po nadaniu serwisu...
Drżenie ręki, chrząknięcie, zmiana pozycji w fotelu przed telewizorem - czemu właściwie się dziwić? Samantę również zaskoczyła ta nagła wiadomość, jakkolwiek jej oczekiwała. Teraz nie ruszy się z fotela, dopóki nie zobaczy na ekranie tej męskiej kokoty, i nie wysłucha wywiadu do końca, a on, naturalnie, nie ośmieli się poprosić, żeby zgasiła telewizor. To nie są jego metody. Co innego „pluskwa” umieszczona w złotej broszce, dociekliwy tajniak lub Joe, który z wprawą kontroluje korespondencję Samanty, a co innego zakazy, indagacje i sceny.
Czy to uczciwe, panie Youmans?
O uczciwości można by mówić, gdybym z Samantą miał równe szanse. Ktoś musi za mnie patrzeć i widzieć. A zresztą, czy ona wobec mnie jest uczciwa? Dla kogo ona tu przyjechała? Przecież fakt, że Samanta na parę godzin przed tym, jak ma się rozstrzygnąć nasz los, siedzi taka spokojna i zrównoważona, że prawie lodowata, przed telewizorem (wyjąwszy sytuacje, kiedy pada nazwisko Harry'ego Goodliffe'a), jest aż nadto wymowny.
*
Ten bar był po drodze, między hotelem „U Ravitcha” a jego domem, więc Max tu wstąpił, bo ręce mu latały jak cholera. Niemal z marszu wypił jedną podwójną whisky, potem drugą i dopiero przy trzeciej spróbował zebrać myśli.
Opanuj się, człowieku, opanuj się.
„Pani Sabrina Adams urodziła chłopca o wadze stu czterdziestu uncji i wzroście dwudziestu czterech cali”.
Jak ona powiedziała, Sabrina?
Faktycznie, był z nią w swoim domku letniskowym pod Dutson na początku września minionego roku, nie da się ukryć. Trzeba tam było zrobić porządek i opatrzyć dach na zimę. Alexis nie mogła z nimi jechać, więc pojechali tylko we dwoje i zostali tam na noc. W piątek Sabrina myła okna i ciągle żądała, żeby coś jej podać, i on przez całe popołudnie kręcił się pod drabiną, na której ona stała w tych majtkach jak z pajęczyny... One nieustannie cię prowokują, chłopie, te lale.
Alexis jest już na pewno od dawna w domu i zachodzi w głowę, gdzie on się podział. Jakie to jednak szczęście, że nie było jej z nim w kabinie, kiedy telefonował do Kliniki i kiedy ze ściśniętym gardłem prosił oddział położniczy.
- Pani Sabrina Adams, panie Kenyon, urodziła chłopczyka o wadze czterech tysięcy pięćdziesięciu gramów i wzroście pięćdziesięciu dziewięciu centymetrów.
- Ile to, na miłość boską, jest? - Taki był wniebowzięty, że wyleciały mu z pamięci wszystkie przeliczniki. - Ile to jest?
- Około stu czterdziestu uncji i około dwudziestu czterech cali.
- A jak zdrowie matki? Proszę mnie z nią połączyć.
- Obawiam się, panie Kenyon, że pani Adams jest zanadto wyczerpana, żeby...
Bez względu na jej wygląd i charakter, tę piekielną siostrę ktoś powinien zerżnąć bodaj od święta - dla dobra przyszłych ojców.
- Jak pani sądzi, siostro, po co ja wynająłem jednoosobową salę z aparatem głośno mówiącym i różnymi cudeńkami technicznymi?
- Łączę.
On to przeczuł jeszcze w maju, kiedy Sabrina przyczłapała zapłakana do jego gabinetu oplatając rękami swój imponujący brzuch. „To przez pana” - powiedziała, a on w pierwszej chwili pomyślał właśnie o tym.
- Halo?
- Sabrino, to ja, Max.
- Ach, to pan. - Głos Sabriny w słuchawce był słaby i jakby zrezygnowany. - Co w domu?
Niemal żachnął się po tym pytaniu.
- Jak ty to zniosłaś, Sabrino? Sto czterdzieści i dwadzieścia cztery, słodki Boże! Dobrze się czujesz? Gdzie on teraz jest, ten mój srajduś?
Odpowiedziała coś niezrozumiale, więc mocniej przycisnął słuchawkę do ucha.
- ...chcę, żeby pan to wiedział.
- Co?
- Że nie pozwolę, żeby jakakolwiek obca kobieta wychowywała Harveya.
- Harveya?
- Mojego synka.
- No tak, ale...
- Żadnej nie pozwolę go dotknąć.
Uniósł ramiona dość bezradnie.
- A co z naszą umową?
- Nasza umowa jest aktualna. Tyle że nie obejmuje pańskiej żony.
- Chyba się nie przesłyszałem, Sabrino? Miałem przecież adoptować tego srajdka.
- Nie musi go pan adoptować, bo on jest pański.
- To ja już nic nie rozumiem.
- Och, Max - nareszcie w jej głosie zabrzmiała żywsza nuta - policz sobie od września. Harvey jest twoim synem.
- Chryste - tylko tyle zdołał wykrztusić zanim osłupiał.
Sabrina powiedziała jeszcze, że jest zmęczona i chce odpocząć, potem wyłączyła się, a on stał tam z uniesioną słuchawką, aż jakiś z ogonka wsunął głowę do kabiny i zapytał go, czy wszystko z nim w porządku.
Chryste!
Opanuj się, człowieku.
Ta trzecia whisky już mu tak nie smakowała, ale przełknął ją gładko. Strużka potu łachocząc go ściekła mu spod pachy w dół. W tym przeklętym upale wszystko się na nim lepiło i on sam był śliski i lepki.
„Och, Max, policz sobie od września”. Nie da się ukryć, spędził z nią noc w swoim domku letniskowym i Sabrina faktycznie pościeliła wtedy tylko jedno łóżko. Ale co miałeś robić, bracie, skoro przez całe piątkowe popołudnie byłeś prowokowany do ostateczności; widziałeś nad sobą nieustannie dwie nogi o wspaniale napiętych mięśniach łydek i ud, dwie nogi zwieńczone przezroczystymi majteczkami, i te soczyste pośladki; no, co miałeś robić?
Więc jak ona powiedziała, Sabrina?
Harvey jest twoim synem.
Jeżeli się nad tym zastanowić, to jego ojcostwo nie ulega wątpliwości. Sabrina, odkąd zajęła się prowadzeniem ich domu, praktycznie nie utrzymywała kontaktów towarzyskich, jakby wyrzekła się swojego życia prywatnego. A przecież niczego nie brak tej dziewczynie, wręcz przeciwnie, natura obdarowała ją raczej hojnie, i niejednej z tych cipek, co się produkują na pierwszych stronach okładek ilustrowanych pism kobiecych, na jej widok zwarzyłby się humor. Ma podobnie jak Alexis oryginalną urodę, oczy w zielone cętki, puszyste, czarne włosy i figurę, przy której nawet figura Alexis prezentuje się przeciętnie. I taka jest nieśmiała w trakcie wstępnych pieszczot, co przydaje całości pikanterii, kiedy się uwzględni, że w miarę rozwoju akcji wykazuje niebywałą sprawność i mnóstwo cennych umiejętności, ale to już wyłącznie jego zasługa, bo on do tych spraw ma talent dosłownie wirtuozowski.
„Harvey - powiedziała - jest twoim synem”.
Harvey - ładne imię, sam by ładniejszego nie wymyślił. Harvey Kenyon.
Tak.
Zaraz wstanie, pójdzie do domu, wetknie do wazonu w salonie purpurowy proporczyk, który kupił od tej smarkuli za pięćdziesiątkę i powie: Posłuchaj, Alexis, muszę ci oznajmić ważną nowinę... Nic nie powie. Bo co ma powiedzieć? Właśnie, co on w tej sytuacji ma powiedzieć?
I tak, chłopie, możesz mówić o szczęściu, że nie było przy tobie Alexis, kiedyś się zamienił w słup soli.
Dlaczego jesteś taki blady, Max?
Widzisz, droga Alexis, we wrześniu, jak pojechałem z Sabriną zabezpieczyć nasz domek letniskowy na zimę, przy okazji zerżnąłem ją, żeby nie wyjść z wprawy, i wyobraź sobie, że zmajstrowałem jej dzieciaka. Cudowny srajduś, wiesz? Prawie dziesięć funtów i prawie dwie stopy. Nazywa się Harvey Kenyon. Ręczę, że Sabrina pozwoli ci prać jego pieluchy. Bardzo się cieszysz, Alexis?
Boże-ty-mój!
Opanuj się, człowieku. Zamów czwartą whisky i rozważ to po kolei, ze spokojem. A przedtem podziękuj im, tym nygusom monterom, że nie naprawili twojego telefonu, bobyś wtedy zadzwonił do Kliniki z domu i osłupiał na oczach Alexis.
*
- ...o obowiązku oszczędzania energii elektrycznej i wody. Rzecznik prasowy Rady Miejskiej oświadczył ponadto, że zaopatrzenie rynku od jutra ulegnie poprawie. Tyle wiadomości ze studia. A co u ciebie, Vince?
Alexis zjadła następną czekoladkę. Siedziała naprzeciwko telewizora, w wyjściowym kostiumiku z beżowej, przewiewnej tkaniny, bez pantofli, które leżały za nią, zzute nerwowo przy drzwiach salonu.
- Dziękuję za Harolda Cassidy. On jest rewelacyjny w tym programie. Zazdroszczę telewidzom, że mogli go oglądać w warunkach sprzyjających odbiorowi tego rodzaju produkcji artystycznej. Nie moglibyście dać powtórnie Cassidy'ego, chłopcy?
- Podpowiadają nam tutaj, Vince, że kaseta z Haroldem Cassidy jest już w sprzedaży.
- Wobec tego nie dam się dziś namówić na wieczorny dyżur przed kamerami. Żal mi będzie pożegnać Ursulę, Jill i Ellen, ale może, miłe panny, spotkamy się za dwie godziny u Stanleya Beldinga? Hej, chłopcy, nie wiecie wy, czy Stanley Belding ma kasety z Cassidym?
Uroczy jest ten Vincent Sherwood.
Alexis włożyła do ust czekoladkę i odrzuciła do tyłu włosy. Siedziała tak, w tym przewiewnym, beżowym kostiumiku, którego nie zdjęła po przyjściu do domu, i z otwartą bombonierą na kolanach, od dwudziestu minut. Telewizor był włączony, kiedy wróciła z miasta, Max za to gdzieś wsiąknął; niewątpliwie poszedł telefonować do Kliniki. Tym lepiej, bo gdyby ją zobaczył taką rozdygotaną, od razu by się czegoś domyślił.
- Ósmy - dziewiąty tydzień, pani Kenyon - powiedział ginekolog, a ją aż zemdliło.
Ósmy - dziewiąty tydzień.
Dziewiąty, początek dziewiątego. To było osiem tygodni temu, kiedy Max wyjechał na pięć dni do swojego brata. Nie zażywała przez ten czas pigułek, żeby dać wytchnienie organizmowi, zresztą po co miała je zażywać.
- ...z raportu psychologów wynika również, że wśród mieszkańców Dutson i osób pozostających w naszym mieście przez dłuższy okres, obserwuje się wzmożoną pobudliwość, której przyczyny nie zostały jednak do końca wyjaśniona. Psycholodzy utrzymują, że z obecnością pana Giorbruna ma ona związek pośredni i że tłumaczy ją przede wszystkim nadmierna gęstość zaludnienia oraz pogorszenie się warunków bytowych. „Objawy tej wzmożonej pobudliwości wszakże - czytamy w dalszym ciągu raportu - ustępują wkrótce po kontakcie danej osoby z Giorbrunem. U osób, które weszły w kontakt z Quharfańczykiem, daje się zauważyć rychły powrót do normalnego stanu emocjonalnego”...
Maxowi przydałaby się taka wizyta u Giorbruna, bo ostatnio nie sposób z nim wytrzymać i to niekoniecznie z powodu jakiegoś nadmiernego zaludnienia, czy czegoś tam, po prostu Max, jak większość niepracujących, ma tylko jedno w głowie. Owszem, schlebia nam to i do pewnego stopnia sprawia przyjemność, szczególnie kiedy Max wpatruje się wygłodniały w tę bieliznę od Michaela Ransome'a, którą mamy na sobie, i kiedy różowieje mu łysina. Ale czasem chcemy w te upały zwyczajnie zrzucić z siebie ciuchy i korzystając z nieobecności Sabriny dla relaksu poparadować po mieszkaniu w samych figach - bez żadnej kokieterii czy zdrożnych myśli; i jeśli wtedy obalają nas nieprzygotowane i bezbronne na łóżko, dywan lub gdziekolwiek, żeby zaspokoić swoje popędy, to nie ma na to nic wspólnego z tym tak zwanym „szczęśliwym współżyciem seksualnym ułatwiającym wzajemne zrozumienie psychiki kobiety i mężczyzny”, to jest zwykły satyryzm, o ile nie erotomania.
- A jakie jest pańskie zdanie w tej kwestii?
- Zdanie?
- Czy odczuwał pan wzmożoną pobudliwość przed kontaktem z Giorbrunem? Ale może zdradzi nam pan swoje nazwisko?
- Nazywam się Sebastian Łukasiński.
- Łukatchynsky. Pan jest Jugosłowianinem?
- Jestem Polakiem.
- Polakiem! Papież, Szopen, Strawiński, polska wódka, kiełbasa.
- Myli się pan. Igor Strawiński był z pochodzenia Rosjaninem.
- A więc uciekł pan stamtąd, żeby dotrzeć do Giorbruna...
- W tym punkcie myli się pan także. Przyjechałem tu na stypendium.
- Ale był pan u naszego cudotwórcy. Czy teraz...
Uroczy jest ten Vincent Sherwood. I nawet przystojny. Gdyby nie wąsy i gdyby nosił okulary w srebrnej oprawie, byłby podobny do Marka.
Och, Mark, dzwoniłyśmy dzisiaj do ciebie! Czy poza tą twoją pracą w Klinice nic cię już nie obchodzi? Doktor Webb powiedział: „Ósmy - dziewiąty tydzień, pani Kenyon”.
Początek dziewiątego.
Wpadłyśmy, droga Alexis, równo osiem tygodni temu. Zawsze lubiłyśmy przechwytywać te zgłodniałe męskie spojrzenia, nauczyłyśmy się rozmaitych sztuczek, ale nigdy nie straciłyśmy nad sobą kontroli, bo wydawało się nam, że żadnemu mężczyźnie, z wyjątkiem Maxa, nie powinniśmy pozwolić na więcej niż na tokowanie. I gdzież się podzieły nasze zasady, droga Alexis, kiedy przed ośmioma tygodniami Mark Leve zabrał nas na wycieczkę samochodową za miasto?
Bo to było zupełnie, ale to zupełnie inaczej w jego przestronnym Lincolnie zaparkowanym w oddaleniu od szosy, w tamtym malowniczym ustroniu nad zatoką. Mark był taki subtelny i opanowany, aż ją zaczęło drażnić to jego opanowanie - jakby nie dostrzegał w niej tego, co Maxa doprowadza do wrzenia. Więc pochyliła się odrobinę ku niemu i usiadła odrobinę prowokacyjnie, kiedy on z łokciem cofniętym na oparcie podziwiał widok i od niechcenia muskał palcami jej nagie ramię, a później nagle przytuliła policzek do jego dłoni i myślała już tylko o tym, że zaraz zacznie krzyczeć, jeżeli Mark dłużej będzie taki powściągliwy. Nie przyszło jej do głowy, że przecież od trzech dni nie zażywała pigułek, i zapomniała go ostrzec, a może nie ostrzegła z obawy, że on zawróci w połowie drogi.
Początek dziewiątego.
Znowu sięgnęła do bomboniery. Nigdy nie przepadała za łakociami, a dzisiaj nie mogła się powstrzymać, by nie wejść do tamtego drugstore'u. Poranne nudności też już miewa.
Początek dziewiątego, Mark. Dlaczego zaszywasz się w Klinice i nikomu nie pozwalasz sobie przeszkadzać, kiedy ja potrzebuję twojej pomocy? Jestem w tarapatach i potrzebuję twojej pomocy, Mark.
- Posłuchaj, chłopcze, tysiące takich jak ty smyków ma na imię Howie. Chyba oprócz tego jeszcze jakoś się nazywasz?
- Nie.
- A ja myślę, że ty jesteś Howie Niegrzeczny Brzdąc.
- Nie!
- Więc jak się nazywasz?
- ...ny Howie.
- Jak?
- Kochany Howie!
- Wyobraź sobie, synku, że nadamy w telewizji komunikat, że mały, kochany Howie szuka swojej mamusi. I wtedy przybiegnie tutaj do nas sto tysięcy zrozpaczonych mamuś i pochwyci cię akurat nie ta, co trzeba, a potem, kiedy ci się w domu uważnie przyjrzy, stwierdzi, że ty wcale nie jesteś jej kochanym Howie, tylko kimś całkiem innym, więc wrzuci cię po prostu do zsypu na śmieci. Chciałbyś się znaleźć w ciemnym i przerażającym zsypie na śmieci, Howie?
- Nie.
- No to teraz powiedz, jak się nazywasz.
- Kochany Howie.
To by było rozwiązanie, takie zsypy, dzięki którym można by się pozbywać bękartów szybko, higienicznie i bezproblemowo. I żeby jeszcze można było pozbywać się tych bękartów od ich poczęcia; w dowolnej chwili wydalić z siebie to, co się w nas zagnieździło jak pasożyt.
Szczęknął zamek u drzwi wejściowych i Alexis, nie wiedzieć czemu, odłożyła bombonierę, wyrównała spódniczkę i przyjęła pozycję pensjonarki.
Przyszedł Max, a myśmy nie zdołały do ciebie się dodzwonić, Mark.
Mark!
*
Drabinka sznurowa była gotowa, więc Nat wywiesił ją przez okno. Pracował nad nią połowę życia, uwięziony w tej okropnej wieży strzeżonej pilnie. Sklecił tę drabinkę z dwóch podartych prześcieradeł i części dziecięcego łóżeczka, które znalazł na stryszku, gdzie się włamał - jak to się mówi po fachowemu? - no, skrytobójczo. Klecił ją po nocach, pod groźbą śmierci z rąk okrutnych Kosmicznych Braci, ale za chwileczkę, kurczę, będzie wolny i będzie mógł z powrotem łupić dyliżanse, męczyć przy palu czerwonoskórych diabłów, mordować, gwałcić i palić, żeby była sprawiedliwość.
Do chłopaków z kempingu więcej nie pójdzie, bo jak ktoś mówi supermenowi „spierdalaj”, to niech się wypcha, niech chodzi bez skalpu. Zresztą on jest teraz strasznie zajęty. Babcia Sadie, o jeny, córka strażnika, która się w nim kocha potajemnie, przyniosła mu tutaj strawę więzienną i powiedziała, że jej modlitwy nic-a-nic nie skutkują i że ma do-cna-stargane-nerwy, bo parszywiec, pomiot szatana obrzydły, ani myśli zdechnąć.
„Pomiot szatana” bardzo się Natowi spodobał i Nat zaraz przypomniał sobie, jak to w opowieściach babci Sadie dziadziuś walczył z parszywcami. Przypomniał sobie też, że dziadziuś umarł tragicznie i nie pomszczony, tak jak wszyscy, co byli na tamtej wyspie, bo każdego parszywce namięto... napięko... no, śmiercią. I nikt ich nie pomścił w ogóle. Nat już raz się wybierał z całkiem-prawdziwym-coltem do tego parszywca na tamtym dziedzińcu, chociaż to jest strasznie daleko, że nie wiadomo, czy nawet Tropiciel Śladów by tam trafił, ale od razu za rogiem ulicy wpadł na mamę i resztę dnia przesiedział zamknięty tu, w Sing-Singu.
Te baby nie mają o niczym pojęcia i nic nie rozumieją, kurczę blade.
Drabinka sznurowa zwisała przy murze nieruchomo. Nat umocował ją do parapetu, potem wyjrzał przez okno. Zwisa ta drabinka nieruchomo i sięga do samej ziemi, a strażnicy zrobili obchód i poszli na drugą stronę domu, do chłodnego cienia. Wszystko więc idzie z planem, jego planem: szefa mafii więzionego w najcięższym więzieniu na świecie.
Wtedy był z mamą i tylko dlatego, żeby jej nie narazić na niebezpieczeństwo, nie puścił serii ze swojego całkiem-prawdziwego-colta w tych tajniaków, którzy go okrążyli. Ale teraz na nikogo nie wpadnie, bo pojedzie pancernym samochodem, co czeka na niego w ukryciu.
Drabinka zwisa nieruchomo, do samej ziemi, strażnicy są po drugiej stronie domu, a całkiem-prawdziwy-colt leży pod poduszką, wyczyszczony i nabity, i gotowy do użytku. Syn tytana za chwileczkę będzie wolny. Ale zejść po drabince sznurowej z pierwszego piętra nie jest tak łatwo, w żadnym komiksie nikt tego nie dokonał. Wszyscy albo latają albo skaczą. Jemu latać się nie chce, a skakać nie może, boby podeptał kwiatki i ciocia Barbara by się gniewała, no więc chyba zejdzie po tej drabince, tylko wpierw się zastanowi.
Nie, nie zejdzie, o jejku, nie zdąży już zejść. Z tego samochodu, który właśnie stanął przed najcięższym więzieniem na świecie, wysiadł jego śmiertelny wróg przebrany za mamę i on teraz będzie musiał znowu udawać małego Nata, żeby go na razie nie demak... zema... zmaskowali, bo kto wtedy zwycięży „pomiot szatana” jak nie Mściciel z Dutson?
Mściciel z Dutson zeskoczył z parapetu na dywan i z ulgą przymknął okno.
Rozdział IV
John siedzi przed telewizorem, ze słuchawkami na uszach.
W pokoju numer sto szesnaście, w hotelu „U Ravitcha”, jest półmrok - rozproszony blaskiem dnia sączącym się przez zaciągnięte, zrudziałe kotary, i poświatą padającą od telewizora.
Alvin leży na jednym z dwu łóżek zasłanych liliowymi kapami. Wyprostowany, na plecach, z rękoma ułożonymi wzdłuż ciała. Wydaje się, że śpi. Leży tak odkąd zajęli ten numer. Nie odzywa się - pomijając tamten wypadek sprzed kwadransa, kiedy runął na ziemię szyld knajpy z przeciwka i posypały się szyby okolicznych budynków.
- Co jest? - spytał wtedy, ale nawet nie otworzył oczu.
Wiatr uderzył tylko raz, krótko i gwałtownie jak piorun. Huknęły okiennice, zadźwięczało szkło, po czym znów stężało powietrze. John odchylił kotarę i wyjrzał na ulicę. Ludzie oglądali bezchmurne niebo, odłamki szkła i zgruchotany neon.
- Powiał wiaterek - odpowiedział leniwie.
- ...i na zakończenie bieżących wiadomości informacja z Klubu „Widzą Przyszłość”, tym razem pechowa dla pani Evy G., pomyślna jednak dla nas. Pani Eva G. przepowiedziała nietrafnie, że w pierwszej dekadzie czerwca, która chwała Bogu minęła, w naszym mieście popełnione zostaną dwie zbrodnie. Zdaniem pani Evy G. w tymże czasie powinien nastąpić również koniec świata. Rzecz osobliwa: opinie co do terminu i nieuchronności końca świata są opiniami najczęściej wyrażanymi przez kandydatów do Klubu „Widzę Przyszłość”. Halo, Vince, my w studiu mamy ograniczone pole widzenia, uzależnieni jesteśmy od kamerzystów, ale może ty zaobserwowałeś jakieś oznaki, że „nadchodzi dzień on wielki gniewu Jego”?
Kamera główna zdejmuje widok na Dziedziniec Giorbruna. U dołu ekranu telewizora widoczny jest górny fragment bramy. Przed południem przechodzili obok niej obaj - John i Alvin. John stanął tam i poprzez kordon porządkowych przyglądał się ludziom z kolejki, w głębi ulicy jeszcze hałaśliwym, przed bramą już modlitewnie skupionym. Alvin tymczasem lustrował swój teren. Ocenił wysokość biurowca, jego odległość od Dziedzińca, rozmieszczenie wind i stan pomieszczeń na najwyższym piętrze. Precyzyjnie jak automat. Ale John by wolał, żeby mimo niezawodności Alvina nie trzeba go było wprowadzać do akcji. Korporacja też nie jest zainteresowana w stosowaniu drastycznych środków.
Po spacerze w tym upale do hotelu wrócili skonani. Jedna z kabin telefonicznych była akurat wolna i John wszedł tam bez Alvina.
- Tu Schneider - zameldował znużony do słuchawki. - Jesteśmy.
- Jak teren?
- W porządku. - Chusteczka, którą otarł kark, była mokra. - Obejrzeliśmy.
- Szef mówi, żebyście poszli do Grubego Toma. Przygotował dla was pokój.
- Czekamy?
- Nie, zaczynacie. Ty zaczynasz, Tom.
- Aha. I kiedy mam zacząć?
- Dzisiaj. Krótko po północy. Dzwoń zaraz po tym.
- Okey. Wyłączam się.
Gruby Tom osobiście przyprowadził ich do tego numeru i zmył się pośpiesznie. Alvin z miejsca rymnął na łóżko i znieruchomiał na nim, z krogulczym nosem wycelowanym w sufit. John zasiadł przed telewizorem.
- ...wymiana kamer nie potrwa dłużej niż trzydzieści do czterdziestu minut. Poważniejsze szkody wiatr wyrządził natomiast wokół campusu. Pastwą podmuchu padły drzewa i latarnie uliczne. Szczęśliwie obyło się bez ofiar. Oczywiście są ranni, ale nie na tyle, żeby nie móc wytrwać w kolejce. Koniec świata na razie nam chyba nie grozi, przeżyliśmy tu jednak doprawdy dramatyczne chwile. A tak na marginesie, chłopcy, podobne anomalie wystąpiły już kilkunastokrotnie w tym miesiącu i za każdym razem przebiegają coraz to gwałtowniej. Czy nasi dzielni meteorolodzy ustalili coś poza faktem, że częstotliwość tych anomalii ma tendencję do narastania?
John zapalił cygaro. Po kąpieli ochłonął już ze zmęczenia. Upał jakby zelżał, albo była to zasługa klimatyzacji - doskonałej w tym hotelu. W słuchawkach trwała rozmowa między niejakim Vincem a studiem, na temat fenomenów aury. Ekran telewizora niezmiennie ukazywał widok ogólny Dziedzińca Giorbruna - z jedynej ocalałej od podmuchu kamery.
Brązowa walizeczka ze srebrnymi okuciami stoi na stoliku opodal leżącego Alvina. John naprawdę by wolał, żeby nikt jej stamtąd nie ruszał dopóki on nie załatwi całej sprawy. Szef byłby mu wdzięczny, gdyby obyło się bez stosowania drastycznych środków. Korporacja wprawdzie nie zna lepszego fachowca od Alvina, ale jej dewizą jest polubowność. Akurat odwrotnie niż to widzi Alvin - zwolennik działań bezkompromisowych. Właśnie dlatego Korporacja do kierowania Alvinem wyznaczyła Johna. Że postąpiła słusznie, świadczy choćby poranny incydent na tamtej szosie. Żeby nie kajtek w zielonych gatkach, którego zabrali z szosy, pod Dutson, wjechaliby Mustangiem prosto w ramiona gliny z posterunku na rogatce. A ten, nim by ich zawrócił na parking, może by zechciał skontrolować ich przepustki.
Alvin ma prawo nie lubić dzieci, ale kiedy człowiek podejmuje się pracy na rzecz Korporacji, zaczynają go obowiązywać jej prawa. Alvin jest zbyt ciasnym specjalistą, mimo że wysokiej klasy. I jest za mało przewidujący.
*
- Ty, ja muszę mieć tę fiszkę, rozumiesz? - Dziewczyna siedziała w lnianej sukience zadartej do pasa i rozszerzonymi źrenicami wpatrywała się w chłopaka. - Muszę.
Od nagrzanego dachu przyczepy kempingowej bił żar.
Chłopak oddychał jeszcze szybko i patrzył w okienko, żeby nie widzieć tych błyszczących oczu. Nie przypuszczał, że ten kociak rozłoży się przed nim tak od razu. Długo to nie trwało, bo się fest napalił, kiedy spod hotelu szedł z tą dziaką tutaj, do tej, opuszczonej przyczepy, co od kwietnia służy mu za metę. Dziewczyna powiedziała, że nie ma szmalu, a on był napalony, więc się nie targował i kosztowało go to trzy szpryce, cholera! Jedną ta Jenniffer zaćpała przed numerem i teraz filuje na niego, jakby myślała, że ma przed sobą frajera, że on tak dla sadzy dołoży jej fiszkę do tych trzech szpryc.
Płócienną czapką wytarł twarz. Długo to nie trwało, bo był napalony, ale za robotę w taki upał to jemu powinna zapłacić, miała z tego frajdę i jeszcze myśli, że on w porywie szlachetności, czy jak, ofiaruje jej fiszkę wartą pół patyka.
Od jutra zmieni punkt. Sterczenie po sześć bitych godzin w słońcu, aż się dostaje kręćka, to nie na jego zdrowie. Dzisiaj już nie wróci pod „Ravitcha”, chociaż wieczorem też można ustrzelić tam jelenia, o mało go nie zabiło pod tamtym drzewem, jak dmuchnął wiatr i rozpłaszczył go o pień, a z góry runął złamany konar i tylko cudem nie spadł mu na mózgownicę.
A teraz na dodatek ta dziaka na haju razem z nim w przyczepie pełnej towaru.
Dziewczyna nie odrywała od niego błyszczących oczu. Ślimaczym ruchem zanurzyła dłoń w torebce zmiętej na obnażonych kolanach.
- Ty. - Po jej wiśniowych wargach błądził uśmiech. - To nie chodzi o mnie, rozumiesz? Chodzi o nas wszystkich, o ciebie też, rozumiesz?
Patrząc w kierunku okienka chłopak zasunął zamek błyskawiczny przy rozporku. Ta nachalność dziewczyny specjalnie go nie dziwiła, oni wszyscy są tacy, najpierw te lękliwe gesty i potulne spojrzenia, roztrzęsione rączki szperające po kieszeniach, ty, stary, brakuje mi dolca, ale ty mnie znasz, a kiedy to zaczyna na nich działać, dopiero się okazuje, co w nich faktycznie siedzi. Ronowi jeden taki skurwysyn przestrzelił na wylot czaszkę i sprzątnął towar za parę setek, ale Ron sam był temu winien, bo żaden rozsądny detalista nie nosi towaru przy sobie, towar się trzyma na mecie.
- Ty.
- Słuchaj, już powiedziałem: pół patola i ani centa mniej. I decyduj się wreszcie, bo ten wózek jest trefny.
Od jutra zmieni punkt, czy to się komuś podoba czy nie, albo całkiem zrezygnuje z tego interesu, i tak wznowią bezpłatne wydawanie fiszek, a wtedy zostanie na lodzie, bo w międzyczasie straci swoich stałych klientów, jak dalej ich będzie zaniedbywał. Na samym towarze tyle nie zarobi, ale to zarobek przynajmniej murowany.
Patrząc nadal w kierunku okienka, kątem oka spostrzegł, że ta dziewczyna wyszarpnęła z torebki coś, co na ułamek sekundy zalśniło w cienkim promieniu słońca przeszywającym przez dziurę w zasłonce wnętrze przyczepy. Obrócił twarz do dziewczyny i zobaczył jeszcze, jak skrzydło jej jasnych, prostych włosów unosi się w górę poderwane zwrotem głowy i tułowia - i z eksplodującym mu w klatce piersiowej bólem zapadł w czarną próżnię.
*
...wiedziałam, mistrzu, że nie zostawisz mnie samej, twojej niedoskonałej uczennicy i siostry, i wskażesz mi drogę, bo przecież czuwasz nade mną, chociaż moje ciało, mój umysł i moja jaźń to ledwie cząstka twojego ciała, twojego umysłu i twojej jaźni wszechobejmującej... ja wiem, nikt nie wykona wyroku za mnie, ja zostałam do tego wyznaczona i ja wykonam ten wyrok, żeby - światu nic nie utrudniało szukania czystej prawdy, którą ty, mistrzu, mi objawiłeś, kiedy błądziłam taka zagubiona i zajęta swoją powłoką cielesną, że aż ślepa, jak wszyscy ci ludzie dokoła i jak ten chłopak, jak to, co utożsamiało się z ciałem chłopaka zwiniętym na podłodze, tu, w tej przyczepie, jeszcze niedawno tak żywym... jesteś jaźnią wszechobecną i widzisz, że musiałam skalać ten sztylet poświęcony przez naszą wspólnotę, bo dzięki temu mogłam sprawdzić, czy nie zawaham się w decydującym momencie, i otworzyłam sobie dostęp do wroga świata bez uszczerbku dla funduszy naszej wspólnoty, które tylko w twoich rękach, mistrzu, dadzą ludziom szczęście, i teraz już mogę stanąć w kolejce, żeby jutro rano wykonać wyrok, ale boję się swojej powłoki cielesnej, bo na myśl o wyroku zbyt łatwo opanowuje ją strach, i chociaż na nowo słyszę muzykę sfer i ogarniam jaźnią coraz dalsze rejony uniwersum, ciągle nie potrafię żyć w oderwaniu od źródła tego strachu, od umysłu, dlatego potrzebuję twojego wsparcia, mistrzu, więc pomagaj mi...
*
W „Gniadoszu” było tłoczno, jak wczoraj o tej porze, lecz nie było w nim Charliego i Dan Martin wiedział, że dzisiaj go tu nie będzie: degenerat Charlie z reguły nie bywał w danym lokalu częściej aniżeli raz w tygodniu - może jednak zależało mu nieco, by barmani i kelnerzy w odwiedzanych przez niego knajpach nie uznali go za alkoholika. Przy sąsiednim stoliku tęgi Niemiec o nalanej twarzy usiłował zza barykady puszek po piwie porozumieć się z siedzącym obok młodym Skandynawem, który nie byłby już w stanie porozumieć się nawet ze swoim rodakiem; przed kontuarem stał pięcioosobowy ogonek.
Dan Martin zapalił papierosa i czekał, aż ta wypita właśnie whisky stłumi nękające go uczucie kaca. Na dzisiaj planował adiustację nadesłanego do redakcji maszynopisu i przygotowanie wstępniaka do czwartolipcowego numeru, miał to zrobić rano, tylko że wcześniej zachciało mu się sprawdzić, jak mocną Steve MacCormack ma głowę. Rano miał także zatelefonować do Marka Leve, żeby spytać o stan panny Anetty Blayer i przesłuchać nagrania z ostatnich seansów hipnotycznych, po czym zaprezentować owe rewelacje Samuelowi Jenkinsowi, który wręcz się naprasza ze swoją pomocą. Zamiast tego, myślał przepłukując usta śliną, przez okrągły dzień biorę się w garść po nocnym ochlaju i z kretyńskim samozadowoleniem czekam na wiadomość, że jakiś wierszówkarz z „Rapids Post” był łaskaw rąbnąć mi temat roku.
Bo jeżeli ów temat nie okaże się niewypałem, każda agencja prasowa będzie zabiegać o prawo do przedruku. A gdyby to odkrycie poszło w świat, Dan Martin mógłby być spokojny o swoje stanowisko naczelnego i o gażę.
Za wychodzącym na ulicę oknem wystawowym ekipa robotników cięła piłą mechaniczną pień powalonego klonu i ładowała kloce na ciężarówkę.
Rozstrzygnięcie wątpliwości - pomyślał Dan Martin - zależy teraz od Anetty Blayer.
- Uderzające - powiedział mu Mark Leve - że w godzinach między dwudziestą pierwszą a dziewiątą regularnie tracę z nią raport.
Było to w ubiegłym tygodniu, w mieszkaniu Marka, przed południem. Popijali kawę z domowego ekspresu; Mark z pietyzmem czyścił swoje szkła, a Dan dokładał starań, by ignorować załadowaną do magnetofonu kasetę.
- Godziny dwudziesta pierwsza i dziewiąta, Dan, odpowiadają ściśle godzinom końca i początku dyżurów Giorbruna. Uderzająca jest ta zbieżność.
- O ile nie przypadkowa.
Mark Leve przestał czyścić szkła i potrząsnął prostokątem irchy nad magnetofonem.
- Mam tu ciekawy fragment, Dan. Jesteś w nastroju do wysłuchania wywiadu lekarskiego, który w twojej aranżacji może stać się szlagierem?
- Z przyjemnością cię wylansuję, panie Male.
Klawisz startu ustąpił pod naciskiem palca Marka Leve i rozległ się głos Anetty:
- Nie, nie umiem tego określić. Tutaj pojęcie czasu nie istnieje... To znaczy, owszem, istnieje, ale ma inny... wymiar, ja nie wiem...
- Czy on jest aktywny także teraz, Anetto?
- On jest... Nie wiem, jak to nazwać... on nas atakuje wtedy, kiedy te istności znikają z tamtego dziedzińca i się rozpraszają. One są ślepe i głuche.
- A kiedy ludzie przychodzą na tamten dziedziniec znowu, aktywność tej istoty słabnie, czy tak?
- To nie jest żywa istota.
- Czym więc on jest?
- Och, w naszym odczuciu to symbol nieświadomego zła... On nie ma świadomości, on nawet nie jest żywy.
- My jesteśmy odmiennego zdania, Anetto. On niesie ludziom ratunek.
- Nie, nie... Ostrzeżcie ich, niech mu nie ufają. On żyje ich kosztem.
- Jak mam zinterpretować tę sprzeczność: nieżyjące, które jednak żyje?
- Ja nie wiem, chyba źle się wyraziłam. On jest martwy, to materialny fantom, ale pochłania i... i trawi wasze przeżycia.
- Czy chcesz powiedzieć, że on egzystuje dzięki naszym doznaniom emocjonalnym?
- On was z nich ograbia! Dlaczego wy tego nie możecie zobaczyć?... Pożera was przecież jak jakiś monstrualny pasożyt, jest nienasycony, i my tu z nim walczymy o przetrwanie... On musi być stale zasilany tą energią i wy mu jej dostarczacie... Nie zbliżajcie się do niego, nie bądźcie ślepi!
- Dobrze, Anetto, spróbuj teraz odpocząć...
Mark Leve wyłączył magnetofon. Trzymając szkła pod światłem, sprawdził efekty swojej pracy, potem spojrzał na Dana Martina, który zapytał:
- Nie powiedziała nic więcej?
- Ja cię rozumiem, Dan. - Mark nałożył okulary i wypił łyk kawy. - Ale Anetta to moja pacjentka i dla mnie najważniejsze jest, żeby wyciągnąć ją z tego transu. Pozostałe fakty o tyle są ważne, o ile dotyczą patogenezy jej choroby. Odwiedź mnie w przyszły poniedziałek, może do tego czasu skomponuję refren do tej zwrotki.
Przyszły poniedziałek był właśnie dzisiaj.
Dan Martin złamał papierosa w popielniczce i filtrem zdusił żarzący się tytoń. Ktoś powinien jednak rąbnąć mu ten temat, to by było poniekąd sprawiedliwe, i być może jutro okaże się, że istotnie mu go rąbnęli: los bywa mściwy dla kretynów. A jeżeli nie jutro, niechybnie nastąpi to wkrótce. Dowodzi tego choćby niedawny artykuł w „Rapids Post” zwracający uwagę, że od początku marca liczba osób ogarniętych depresją wzrosła zastraszająco, co potwierdza słowa Anetty; bądź sarkanie facetów z telewizji, którzy wyrzekają na rektorat, że nie dopuszcza reporterów do Giorbruna i sam nabrał wody w usta, i którzy niuchają gorączkowo, bo zwietrzyli sensację; bądź też wypowiedź matki Betty Thomas - „O podobieństwo Giorbruna do Quharfańczyka pytało mnie już paru przed panem, redaktorze” - świadcząca, że konkurencja nie zasypia gruszek w popiele.
Jedyne, co w tym stanie rzeczy ci pozostało, idioto, myślał Dan nad pustą szklaneczką whisky, to obrobić sprawy redakcyjne, położyć się wcześnie spać, a jutro wcześnie zażyć skuteczny środek pobudzający i wziąć się porządnie za jaja.
*
Powiedziała Sadie, że jak Nat zje kolację, sama go wykąpie, i pobiegła na górę, bo odniosła wrażenie, że w jej pokoju brzęknął telefon, ale chyba nie brzęknął, więc usiadła zrezygnowana na łóżku. Patrzyła jeszcze z nikłą nadzieją na tę cholerną beżową porcelanę w drobne, różowe kwiatki, która milczała jak zaklęta.
„Dan buszuje w terenie, moja pani”.
Dan, przecież wiesz, że Bob nie zadzwoni do mnie, jeżeli ja się pierwsza nie odezwę, ja mu jestem winna ten gest pojednawczy, ale skąd mogę wiedzieć, czy on jest w mieście?
Przeczucie to za mało, chociaż rzadko ją myli, nie powie jej, dokąd ma zatelefonować albo pójść, żeby go spotkać. Zresztą obtelefonowała już wszystkie miejsca, w których Bob niegdyś bywał uchwytny; informowano ją, że „pan Fleming podobno wyjechał na stałe z kraju”, i dziwiono się, że ktoś jeszcze o niego pyta. Nawet jego rodzina nie wiedziała nic o powrocie Boba do Stanów.
W szlafroku z chińskiego jedwabiu siedziała na łóżku trzymając nogi szeroko rozwarte, bo uda ją piekły po uciążliwej i daremnej wędrówce przez ulice, i słuchała, jak na dole ta dziwka Barbara strofuje swojego bachora. To nie było tak dawno, kiedy siedziała równie samotna i przybita, i zasłuchana w podniesione głosy Graberów mieszkających piętro niżej, w tamtym pensjonacie na Florydzie. Ich puszczalska córeczka zawodziła i chlipała, a Burt po dzikiej awanturze poszedł do „Algi”, żeby wzmocnić nerwy.
„Zrozum mnie, Betty, przez bity miesiąc uczyłem tę gówniarę nurkować i wszyscyście byli z tego zadowoleni; jej starzy wciąż nas zapraszali, i ty sama z nią się zaprzyjaźniłaś. W życiu bym nie podejrzewał, że takiej gówniarze może odbić, więc poszedłem z nią, żeby zobaczyć te jej artystyczne hafty, a ona nagle zerwała z siebie płaszcz kąpielowy i skoczyła na mnie... To wcale nie jest przyjemne paradować później po deptaku z etykietką impotenta, i zdarzyło się tylko raz, epizod bez znaczenia, ledwie go sobie przypominam... Wierz mi, nawet nie miałem czasu, żeby ją spytać, czy raczyła się jakoś zabezpieczyć”.
Co za złośliwe fatum: jeden puścił ją w trąbę, kiedy zmachał jej dzieciaka, drugi - kiedy zmachał dzieciaka innej. Burt to jednak szczeniak mimo swoich trzydziestu lat. Zostawiła z jego powodu przyjaciół, Boba, dom, nawet Nata, chociaż zaczynała się w niej budzić miłość macierzyńska... Do licha, w czym ona ustępuje tej puszczalskiej gąsce? Żywiołowością temperamentu zakasowałaby niejedną, lepiej od Burta wiedziała, czego mu trzeba... Trochę nim dyrygowała, ale przecież ma więcej pieniędzy niż może wydać i w tych warunkach naprawdę nie było sensu, żeby Burt szukał pracy. To właśnie praca zabrała jej Boba, ta jego mania uganiania po dżungli za dzikusami.
„Na hasło «Quharfańczyk» bez namysłu przyleci”.
Jakoś, cholera, nie widać go, Dan, czy może to tylko ty, „buszując w terenie”, wolisz zapomnieć o swojej obietnicy? Notatka o przyjeździe do Dutson jakiegoś profesora Boba Fleminga to oczywiście nie to samo co artykuł szkalujący wielkiego Telly'ego Thomasa, wybitnego radiologa, i nie warto się przejmować obietnicami danymi głupiej babie, z którą się przespało raz i drugi dla zabicia nudy, prawda?
Nat wrzasnął za ścianą i Betty przewiązując paskiem szlafrok wyszła z pokoju. Na dole, przez salon człapała w stronę schodów Sadie z plikiem kolorowych kopert i czasopism.
- Dopiero przynieśli pocztę, panno Betty.
- Zostaw ją na stoliku.
Do tego pieprzonego bałaganu z roznosicielami i dostawcami zdziwaczała Sadie już przywykła, ale chyba nigdy nie oduczysz jej nazywać cię panną.
I nigdy nie uda ci się zwalczyć w Nacie skłonności do ucieczek z domu. To beznadziejne, bo Nat tę skłonność odziedziczył po swoim wiecznie-w-podróży tatulku - który jest tak szalenie zajęty tropieniem dzikusów, że nawet nie wie, że ten chłopiec, który oto ślęczy nad komiksem i toczy bohaterskie boje z członkami międzynarodowej szajki „Widmo”, jest jego synem.
- Odłóż tę książkę, Nat, rozbierz się i idź do swojej łazienki.
- Co?
- Kąpiel.
- A mogę wziąć łódź podwodną?
- Chcę cię tam zaraz widzieć.
Zeszła do salonu, żeby przejrzeć korespondencję. Był kolejny szyderczy anonim, dwa rachunki wystawione przez Salon Mody Empha, folder z firmy złotniczej Spain Junior, widokówka z pozdrowieniami od państwa Hastings poznanych na Florydzie i karta pocztowa z barwną, trójwymiarową ilustracją reklamującą kosmetyki „Ema nacja Kosmiczna”. „Dalecy jesteśmy od konkurowania z Siłami Giorbruna, lecz nasze wyroby produkowane w oparciu o naturalne wyciągi z ziół rosnących na Quharfa przywrócą każdemu młodość, urodę, wigor...”
Wigoru jej nie brak; mało to razy po tanecznym szaleństwie w „Aldze” taszczyła nad ranem Burta do taksówki? Urody nie brak jej także, zdobyty siedmiokrotnie tytuł Królowej Balu jest dostatecznie wymowny. I to są atrybuty młodości, do licha, one zwracały na nią uwagę tych wszystkich młokosów z nocnych klubów, którzy gdyby tylko chciała, staliby do niej w kolejce. Zapewne jakieś zmiany w jej wyglądzie można by na upartego dostrzec tu i ówdzie, i Burt miał na to czas... Ale w Dutson jest zbyt znana i jakby zamówiła zestaw „Emanacji Kosmicznej”, nazajutrz ci pismacy z „Rapids Post” ogłosiliby drukiem, że córka Telly'ego Thomasa, zgodnie z ich przewidywaniami i przewrotną koleją losu, wyparła się idei ojca, byłego quharfańczykożercy, i uznała świętość wyspy Quharfa i wszystkiego, co na niej żyje.
- Mamo, zaczął się... no, o jeny, rozejm i nie będzie wojny podmorskiej, tej... atomowej.
Nat zbiegł golutki ze schodów dźwigając długą na jard łódź podwodną, którą dostał od Dana, i niezdecydowanie przestępował z nogi na nogę.
To ta jego nagość tak wzruszyła cię w lutym, kiedy po gwałtownym rozstaniu z Burtem przyleciałaś do Dutson z Florydy, i przywołała ci na pamięć tamte lata. Nagi Nat jest taki podobny do Boba, jak gdyby był jego miniaturką. W przyszłości wzrok jakiejś kobiety będzie pieścić te szczupłe, umięśnione łydki, wspaniale wąskie biodra i kształtny tyłeczek, i te barki o smagłej, jedwabistej skórze. Bob często pokazywał jej się w stroju Adama, robił to ze zmysłowym wdziękiem; mogłaby obserwować go godzinami, gdyby nie pragnienie, żeby czym prędzej poczuć całym ciałem ciepło jego ciała, żeby...
- ...w ogóle nie leci ani troszeczkę.
- O co ci chodzi?
- Nie ma wody. - Chłopczyk drapiąc się w nieopalony pośladek spoglądał z żalem na bezużyteczną w tej sytuacji łódź podwodną. - Nie ma wody nic a nic, więc jest rozejm. To będę mógł dzisiaj iść spać nieumyty, mamo?
*
Dach wagonu już ostygł pod nim i teraz ta nieprawdopodobna jazda stała się wcale znośna, tylko plecak ugniatał mu stos pacierzowy. W pewnym sensie była ona nawet luksusowa, zważywszy bądź co bądź leżące miejsce i pierwszorzędną klimatyzację spowodowaną pędem powietrza.
Obwodnicą kolejową do Dutson było dalej aniżeli szosą, którą Bob Fleming wrócił do motelu, gdzie wcześniej zostawił w garażu wypożyczonego Chargera i gdzie zjadł obiad oraz odpoczął po tej w sumie ośmiomilowej wędrówce. Tam też słuchając programu lokalnej rozgłośni, dowiedział się o fatalnym zaopatrzeniu Dutson w artykuły pierwszej potrzeby, i o tych specjalnych pociągach towarowych, które stoją na stacji węzłowej pod miastem i czekają na pozwolenie wjazdu. Już po niespełna godzinie lawirował wśród torowisk i odczytywał umieszczone na wagonach listy przewozowe.
Nastał zmierzch zanim zmieniono lokomotywę elektryczną na spalinową i ten pociąg wreszcie ruszył. Puszczono go po obwodnicy, ponieważ na torach głównych wiatr pozrywał trakcje. Rozpłaszczony na dachu, pomiędzy kominkami wentylacyjnymi, Bob Fleming z satysfakcją patrzył jak przecinają pierścień taboru wojskowego, i na rozbłyskujące coraz intensywniej i gęściej światła Dutson.
Tam, opodal tego biurowca po lewej, w jednej z pracowni uniwersyteckich, siedzi przy biurku szanowny pan profesor Stonn zadumany nad szczodrobliwością niebios, które zesłały mu drogocenny dar w postaci Giorbruna, i nad sposobem sprofitowania tego daru dla dobra własnej kariery. Siedzi, duma i z czułością w zaczerwienionych oczach przegląda wykresy przedstawiające prawdopodobieństwo nieprzypadku w stosunku do prawdopodobieństwa przypadku przy iluś tam próbach o jakimś tam prawdopodobieństwie losu. I są to wykresy - mówiąc już serio - bezsprzecznie rzetelnie opracowane. Stonn przy całym swoim braku wyobraźni, jakby rekompensując ten brak, zabiega o pedantyczną ścisłość doświadczeń, co zresztą w odniesieniu do Giorbruna może doprowadzić do mylnych konkluzji.
Quharfańczycy są rzeczywiście fenomenem genetycznym i badając ten fenomen uczeni kategorii Stonna mają istotnie pole do popisu, jednakże Giorbrun to zjawisko, które godzi się rozpatrywać raczej w aspekcie psychicznym. Jego nadprzyrodzone zdolności wymagają od badacza nie tylko gruntownej wiedzy specjalistycznej, lecz nade wszystko wyobraźni i ogromnej erudycji interdyscyplinarnej. Specjalizacja nie poparta znajomością innych dyscyplin wręcz uniemożliwi badaczowi już sam wgląd w procesy bioelektroniczne wykluczając zupełnie jakiekolwiek ich zrozumienie.
Zgrzytnęły szczęki hamulcowe i pociąg zaczął zwalniać. Mknące mu na spotkanie światła ramp, dźwigów bramowych i zwrotników płonęły różnokolorowo, jak świąteczna iluminacja.
„...W DUTSON JEST AUTENTYCZNY QUHARFAŃCZYK...” - ten urywek telegramu zawiera błąd, za który jednak nie można Dana Martina winić, ponieważ usprawiedliwia go jego niewiedza. Gros naukowców zajmujących się Giorbrunem podpisałoby się pod tym urywkiem bez większych zastrzeżeń, aczkolwiek uwzględniając tylko wyniki analiz genetycznych można by się zawahać przed utożsamieniem autora „Kroniki Akaszy” z naprawdę autentycznym Quharfańczykiem, z istotą zaliczaną do pierwszej generacji tak zwanych parszywców. Pod względem mentalnym różnice między Quharfańczykiem a Giorbrunem rysują się jeszcze ostrzej. Nie odmawiając Quharfańczykom zdolności równie fenomenalnych stwierdzić wypada, że nie manifestują ich posiadania ani ich nie ujawniają, mają je wprost w pogardzie.
Toteż generalnie biorąc Giorbrun jest istotą z wielu powodów nader interesującą.
CZĘŚĆ DRUGA
Rozdział I
Na wprost, w odległości dwustu jardów od kutej bramy, wznosił się biurowiec, którego szczyt tonął w ciemnościach na tle nocnego nieba. Niżej, w skąpym świetle ocalałych od podmuchu latarń pracowali robotnicy przedsiębiorstwa oczyszczania i brygada monterów z elektrowni. Około pół tysiąca osób ustawionych w dość foremną kolejkę zdecydowało się spędzić noc przy ogrodzeniu campusu, pod gołym niebem, by nie stracić dobrego miejsca i rano już na pewno dotrzeć do Giorbruna; znajdujące się na początku tej kolejki osoby siedziały opodal bramy, na przywleczonych tu z domu składanych taboretach i stołkach, okazując niezłomność w czekaniu.
Na tym posterunku Jim McCulloch stawił się minutę przed północą. Po południu był w Komendzie i ustalił, że zgodnie ze znów obowiązującym starym rozkładem najbliższą służbę obejmuje już nazajutrz, o ósmej, właśnie przy tej bramie, zmieniając po nocce Jody'ego, który nocnych służb nienawidził chyba bardziej niż on, bo uniemożliwiały mu pilnowanie małżeńskiego łoża przed wyimaginowanymi rojami gachów.
- Jasne - powiedział Jody, kiedy McCulloch do niego zatelefonował. - Dwie służby jednym ciągiem w pobliżu Quharfańczyka to najskuteczniejsze lekarstwo na te kłopoty. - Poufałym tonem wtajemniczonego usiłował zamaskować radość. - Wiem, że świetnie radzisz sobie i bez Giorbruna, ale to ci nie zaszkodzi. Jutro się przekonasz, że nosisz w portkach bambus.
Z Komendy posterunkowy McCulloch wrócił do domu, przebrał się i po cywilnemu wyruszył na miasto, by wizytować hotel po hotelu, chociaż nie miał żadnego konkretnego planu; liczył jedynie na przypadek.
Szukam dziewczyny: zgrabna, wysoka blondynka o długich, prostych włosach, lat dwadzieścia, ubrana w sukienkę z surowego lnu, posługuje się imieniem Jenniffer - dostatecznie dużo danych, żeby w każdym recepcjoniście wzbudzić nieufność. Więc wchodził tylko za próg kolejnego hotelu i stawał przy drzwiach czekając chwilę na podszept intuicji: „To tutaj”.
Wieczorem trafił do „Ravitcha”. Zjadł tam kolację i kiedy opuszczał salę restauracyjną, zobaczył w holu jednego z nich. To był ten w szarej bluzie, który o świcie wychylił głowę z oliwkowo-czarnego Mustanga i powiedział:
„Jesteśmy z Korporacji Bensona”.
*
Po przeciwnej stronie ulicy, w świetle reflektorów spalinowy dźwig uniósł słup latarni pionowo nad ziemią, po czym posadowił go w studzience. Warkot silnika odbił się od budynków uczelni i obudził echo na pogrążonym w ciemności Dziedzińcu Giorbruna, za plecami McCullocha zaczynającego wierzyć, że tej nocy nie będą go dręczyły koszmary: hałas, ruch, obecność tych ludzi, którzy byli tak blisko, a zarazem odgrodzeni od niego solidną bramą - wszystko to sprawiało, że zaznawał spokoju, jaki czasem odczuwał przed blokadą miasta, nim potworzono grupy zmotoryzowane i skierowano go na posterunek przy tamtej szosie. Zdarzało mu się wtedy odbywać nocne patrole tu, w okolicach campusu, i dyskretnie usuwać bardziej agresywnych sekciarzy, co stadami zalegali ulice kopcąc jawnie marihuanę i powtarzając w kółko „Om”, „Ram” albo „Hari Kriszna”; te pracowite godziny przynosiły mu ukojenie i pozwalały zapomnieć o tych nadgarstkach przeciętych aż do ścięgien. Zapominał o Liane i Liane zapominała o nim, tak że momentami nawet pokpiwał w duchu ze swoich obsesji i łudził się, że wraz z umorzeniem sprawy Liane Tevy odzyska równowagę.
To było w lutym, kiedy od Timmy'ego usłyszał, że akta tej sprawy przejął Wydział Zabójstw.
- A tyś się czego spodziewał - mówił Timmy nad piwem u Kevina - że ta Liane sama się pochlastała? - Miał z tamtego Wydziału zawsze bieżące wiadomości, bo jego teść był fotografem w ekipie śledczej. - Dajmy na to, ale nie znaleźli przy niej nic ostrego. No to jak, u diabła, najpierw podcina sobie żyły, później myje ten nóż czy co pod kranem i odkłada go ładnie na półkę, jeszcze później czyści zlew, bo przecież bez przerwy z niej ciurka, i kiedy pociachana maszeruje do łóżeczka, żeby się do reszty wykrwawić, bierze szmatę i ściera za sobą krople krwi z podłogi. No i pięknie, tyle że żadnej szmaty w jej mieszkaniu nie znaleźli także. Nic.
McCulloch zaciskał zęby i nie odrywał wzroku od puszki po piwie.
- Posłuchaj, Jim - gdakał Timmy - ja ci to wytłumaczę. Ktoś jej po prostu podsunął coś zamiast heroiny, jakieś świństwo o innym działaniu, albo tak ją wykołował, że przedawkowała; w protokole obdukcyjnym na pewno jest to ujęte. A kiedy straciła przytomność, elegancko ją załatwił.
- Sfuszerował tylko z tym nożem - powiedział McCulloch niemal bezmyślnie.
- Może nie sfuszerował, może wcale nie chciał pozorować samobójstwa. To mógł być, psiakrew, mord rytualny. Głowę daję, że to jeden z tych kopniętych prawiczków, którzy fujarę noszą dla dekoracji i radzi by czuwać nad moralnością z nożem w garści, załatwił tę kurewkę. Głowę daję.
Timmy nic nie wiedział o nim i o Liane. Nikt o nich nie wiedział.
Nikt oprócz Korporacji Bensona. Otóż to.
Rozhecowana Liane musiała komuś wypaplać, że sypia z gliną, i ani chybi wypaplała, żeby zyskać znaczenie. Glina w łóżku dla takiej dziewczyny to początek kariery; przecież z tamtej dusznej knajpy Rita wjechała pod dach willi na masce radiowozu sierżanta Coopera i urzęduje teraz w trzech sypialniach i z dwiema pokojówkami, ale też dopóki ma na Coopera wpływ, środowisko, w którym się obraca, nie da jej zrobić krzywdy. W tym środowisku nie mają zwyczaju podrzynać gardła kurze znoszącej złote jajka. A jednak Liane zginęła i nie była to robota żadnego maniaka. Za to on...
„Szef wyraża nadzieję, że pan nie uchyli się od wyświadczenia mu koleżeńskiej przysługi. Te ciągłe naloty dezorganizują pracę właścicielowi «Montany». Gdyby go w porę uprzedzono...”
„Przedstawiciele naszej Korporacji postanowili zwiedzić pańskie miasto”.
„Zależy nam, żeby pan dziś w nocy objął służbę przy bramie na Dziedzińcu Giorbruna”.
Liane mogła zostać taką kurą, on natomiast musiał. I rzeczywiście nią został.
„Pan jest właścicielem «Montany»? Wydział Narkotyków szykuje obławę”.
„Panowie z Korporacji Bensona? Proszę, droga wolna”.
„To się da załatwić”.
„Nie zawiodę”.
W kwietniu umorzono śledztwo w sprawie zabójstwa Liane Tevy, bo Wydział Zabójstw miał mnóstwo pilniejszych zadań od szukania morderców jakiejś nikomu nie znanej narkomanki. Szybko wszyscy zapomnieli o niej zajęci Giorbrunem, ale ona nie zapomniała o nim. I to od dłuższego czasu było nie do zniesienia.
Za bramą brygada monterów skończyła kotwiczenie słupa latarni, silnik dźwigu zakrztusił się i umilkł. Campus zaległa cisza, aż Jim McCulloch obrócił się, by spojrzeć za siebie, na budynki przyczajone w ciemności, gdzie zamarło echo.
O Jezu.
Znów odczuł czczość i mrowienie skóry; tam na fasadzie, blask księżyca przybrał kształt olbrzymiej postaci kobiecej, tym wyraźniejszej, im bardziej się w nią wpatrywało. Jasne włosy spływały jej prosto na łopatki, a szczupłe nadgarstki przecinały dwie cienkie, rudawo-czerwone linie gzymsów nadokiennych.
Metal zgrzytnął tuż za jego plecami i McCulloch skamieniał. Upłynęło kilka sekund nim odważył się obrócić do bramy, za którą stał mężczyzna w szarej bluzie.
- Dobry wieczór.
Wtedy go poznał.
- Jestem z Korporacji Bensona.
- Wiem - odpowiedział McCulloch. Odblokował i odsunął rygle, a potem rozwarł nieco bramę i wpuścił tego mężczyznę na teren uczelni.
*
Samanta spała na sąsiednim łóżku, po jego lewej stronie, i gdyby Robert wyciągnął rękę, mógłby jej dotknąć. Leżała przodem do niego, oddychając równo w niezmąconym śnie, jakby wczorajszy dzień był jeszcze jednym zwykłym dniem, a ta noc - jeszcze jedną zwykłą nocą w ich życiu. I właściwie nie ma się czemu dziwić, wszak Samanta przyjechała tu nie po to, żeby czuwać przy jego łóżku i w napięciu oczekiwać wyniku Giorbrunowskiej terapii.
- Efekt będzie prawie natychmiastowy - powiedział wczoraj policjant (porządkowy?) przy bramie, który chwilę wcześniej zażądał od nich drugiej fiszki, „jeżeli chcecie wejść oboje”.
Uprzejmie chłodna interwencja Samanty sprawiła, że już bez przeszkód dostali się na Dziedziniec Giorbruna - przesycony mdłym zapachem ludzkich ciał. Kolejka pełzła skupiona, wśród nabożnych pomrukiwań i szurania butami po płytach Dziedzińca; przed nim ktoś głośno wysiąkał nos, a Robert ze zdenerwowania osłabł i musiał się wesprzeć na ramieniu żony.
Później usłyszał jej sceniczny szept: „Stań tutaj, Robercie”, więc stanął tam i wokół niego zrobiło się luźniej. Nie czuł nic, może jedynie lekki ucisk w uszach, lecz i to uczucie minęło, i wtem, na dnie jego oczu, rozbłysło jaskrawe światło.
- Już, Robercie - powiedziała Samanta.
Jeszcze miał pod powiekami iskry tego eksplodującego słońca, kiedy ujęła go za łokieć. Posłusznie dał jej się wieść wzdłuż kolejki, która wciąż pełzła do przodu - zdziwiony, że kontakt trwał tak krótko i trochę zaniepokojony, czy wszystko odbyło się należycie.
Pantofle Samanty stukały po betonowej nawierzchni i mógł sobie wyobrazić, jak ona defiluje z wypiętym biustem, ślizgając się wzrokiem po męskich twarzach i kołysząc biodrami.
Już - powtórzył za nią w myślach, kiedy wsiadali do wynajętej taksówki. - I teraz wyjdzie na jaw cała mistyfikacja.
„Ten Giorbrun w pewnych przypadkach bywa bezradny”.
„Jestem przygotowany na niepowodzenie, stryjaszku”.
Przy kolacji nadal nie dopisywał mu apetyt, niemniej Robert wmusił w siebie porcję krokietów z drobiu. Samanta parokrotnie zagadnęła go o wrażenia z kontaktu, lecz było to naturalnie zainteresowanie kurtuazyjne, gdyż stale wtrącała uwagi nie na temat i szeleściła suknią, aż chciał ją spytać, dlaczego tak się wierci.
O ileż chciwiej by chłonęła jego słowa, gdyby mówił o kontakcie z tą męską kokotą!
Czy to nie przesada, panie Youmans?
Przepraszam, a co to się działo z Samantą, że nie zareagowała na moją prośbę o lód, kiedy w telewizji odtwarzano rozmowę z Harrym Goodliffem?
- Czy zastanawiał się pan nad obsadą, panie Goodliffe?
- Ten film wymaga od reżysera oddania prawdy przeżycia artystycznego. Myśląc o postaciach drugoplanowych, o statystach, myślę o autentycznych ludziach, tych stojących w kolejce do Giorbruna... A w rolach głównych widziałbym jakieś nowe twarze... może aktorów, którzy gdzieś kiedyś błysnęli talentem, lecz ich wielkość nie została doceniona... Ale to dalsze plany.
- Samanto.
- A bliższe?
- Zamierzam nasiąkać atmosferą tego cudownego miasta.
- Samanto!
- Co... Tak, Robercie?
- Mój koktajl jest obrzydliwie ciepły.
I przedstawił sobie, jak ona, rzucając mu wrogie spojrzenie, w następnej sekundzie znowu koncentruje uwagę na wywiadzie.
Owszem, przyniosła mi lód, zaraz jednak wróciła na fotel, z kompromitującym wprost pośpiechem. Więc kto tu przesadza? Albo po telefonie stójkowego, który powiedział, żeby się zbierać, czy nie udawała, że szuka biżuterii, że poprawia fryzurę przed lustrem („Nie mogę tak się pokazać na ulicy, Robercie”), podczas gdy ten kabotyn rezonował w telewizji? Moim zdaniem problem jest na tyle złożony, że niepodobna go ująć w ramy żadnej z tradycyjnych form artystycznego wyrazu... Jestem skłonny mniemać, że nawet dokumentalnie ukazaną epopeję giorbrunowską krytyka powitałaby zarzutem eskapizmu... Trele morele.
Panie Youmans...
Leżał wsłuchany w równy oddech żony i szmer instalacji klimatyzacyjnej. Nie mógł zasnąć, jakkolwiek odczuwał trudy wczorajszego dnia, który nie szczędził mu wrażeń.
„Efekt będzie prawie natychmiastowy”.
*
Jego ręczny zegarek z elektronicznym sygnalizatorem zadźwięczał cztery razy, Samanta westchnęła przez sen. To znajome westchnienie w tym hotelowym pokoju sprawiło, że Robert wspomniał inne bezsenne noce, kiedy z brajlem na kolanach siedział w swojej bibliotece, przy głośniku, który odzywał się oddechem Samanty. Rzekomy renowator wnętrz, po zamontowaniu mikrofonu u wezgłowia jej łóżka, zapewnił Roberta: „Będzie pan teraz znał nawet sny szanownej małżonki”. Lecz właśnie sny Samanty były jedynym, co wymykało się jego kontroli (nie, często nie miał również pojęcia, o czym ona myśli), gdyż to, co Samanta przeżywa, potrafił zmiarkować po jej zachowaniu, głosie, nastroju, po sposobie, w jaki milczała. Wspomniał także tamtą noc, kiedy przez głośnik usłyszał, że łóżko pod jego żoną, pod tą do przesady zrównoważoną i cichą osóbką, skrzypi zupełnie jednoznacznie.
Można by, oczywiście, założyć, że Samanta wprawiła w ruch sprężyny łóżka wstając do łazienki, ale przecież mikrofon ukryty w jej łazience niczego nie zasygnalizował...
*
„Jestem pełen niepokoju, drogi Robercie. Powinien jednak towarzyszyć wam w podróży Orville lub Dwayne”.
„Nie chciałbym, żeby Samanta pomyślała, że jej nie ufam, stryjaszku”.
„Wobec tego sam zadbam o wasze bezpieczeństwo. Mój przyjaciel prowadzi w Dutson Biuro Detektywistyczne. A w nocy... będziecie razem”.
„Dziękuję, drogi stryju” - powiedział Robert i dodał, że ceni jego bystrość, jakkolwiek nie był przekonany, czy mówią tym samym językiem, gdyż stryj Dawid nie wiedział o hałasach w tamtej sypialni.
Obaj siedzieli na werandzie, słuchali wieczornej muzyki świerszczy i podekscytowanego głosu Samanty wydającej dyspozycje służbie, na piętrze. Ona jest taka rozgorączkowana - myślał wtedy Robert - z powodu wyjazdu, który może dokonać przemiany w naszym życiu.
Na szczęście stryjaszek Dawid obudził jego czujność.
I słowa: „Efekt będzie prawie natychmiastowy” - wszak padły w obecności Samanty, a ona jego kontakt z Giorbrunem skwitowała ledwie kurtuazyjnym pytaniem, nie objawiając bynajmniej zainteresowania skutkami kontaktu, i teraz, kiedy śpi tak spokojnie... tu, na sąsiednim łóżku... pod oknem, które... które...
O Boże!
Serce zamarło mu w piersi, a później ruszyło galopem i znowu poczuł ucisk w uszach. Prędko, by nie dopuścić do siebie płonnych nadziei, wytłumaczył sobie, że jest noc, że to tylko zabłąkany strzęp snu wtargnął do jego świadomości. Lecz obraz bladego prostokąta w ciemnościach, w których świat pogrążył się przed pięcioma laty, nie pierzchał, nie rozmywał się zwyczajem sennych majaków, więc Robert zacisnął powieki.
„Efekt będzie prawie natychmiastowy”.
Od kiedy to pan, panie Youmans, wierzy w cuda?
Och nie, jestem przygotowany na niepowodzenie, więcej - jestem przekonany o niepowodzeniu, alebym wolał, żeby oszczędzono mi złudzeń.
„Efekt będzie prawie natychmiastowy”.
Otworzył oczy i teraz już wyraźnie zobaczył jasną plamę okna na tle czarnych ścian.
O Boże, Boże jedyny!
*
Obudził się przed dziewiątą. Nad ranem śniła mu się dziewczyna z kabiny telefonicznej, ta lala w spódniczce w purpurowe róże i jej napięty tyłek; ten sen zbiegł się z jego przebudzeniem. Alexis już nie spała i zadzierając jej koronkową koszulkę, zadzierał tamtą kwiecistą spódniczkę w tamtej kabinie, obnażał górzysty biust kobiety w błękitnej sukni, a kiedy spojrzał na leżącą pod nim ulegle Alexis, przywidziała mu się twarz Sabriny lubieżnie uśmiechnięta. I wszystkie, bracie, miały to, czego chciały. Dowód? Proszę: wystarczy popatrzeć na Alexis, ona ciągle jeszcze nie może dojść do siebie.
- Max.
- Tak?
- Czy oni na pewno obiecali, że przyślą kogoś dzisiaj do tego telefonu?
- Na pewno. Do południa ma przyjść tu jakiś monter.
Faktycznie, tak mu obiecali ci z reklamacji, ale Max chętnie by im odradził pośpiech, bo sprawny telefon to jeden pretekst do wyjścia z domu mniej, a on umyślił odwiedzić dzisiaj Sabrinę w Klinice i rozmówić się z nią co do srajdusia. Co do Harveya.
Harveya Kenyona.
„Harvey - powiedziała - jest twoim synem”.
Twoim synem, chłopie! Dwie stopy wzrostu i dziesięć funtów wagi - ale też musiałeś harować całą noc we wrześniu w pocie czoła, aż Sabrina do końca weekendu zerkała na ciebie z podziwem.
- Max.
- Tak?
- Włączysz?
- Czy co włączę?
- Telewizor.
- Aha, Giorbrun. Zejdziesz do salonu, Alexis?
- Nie. - Uniosła odrobinę biodra, by wśliznąć się w figi. - Włącz ten tutaj, kochanie.
I opadła na pościel patrząc, jak Max szuka na podłodze przy łóżku zdalnego wyłącznika. Jeszcze miała nudności po tym „akcie płciowym, ułatwiającym wzajemne, zrozumienie psychiki kobiety i mężczyzny”, o ile nie były one objawem jej odmiennego stanu.
Bo my jesteśmy w ciąży, droga Alexis. Jesteśmy w ciąży od ośmiu tygodni i chyba najwyższy czas powiedzieć to Maxowi, chociaż same o tym wiemy dopiero od wczoraj. Max niewątpliwie szalałby z radości na wieść, że za siedem miesięcy ten dom zamieni się w magazyn smoczków, klocków i grzechotek, i stanie się siedliskiem wrzasku.
- ...przypominamy również posiadaczom fiszek o zachowaniu stosownej odległości od pana Giorbruna, w trakcie kontaktu. - Synoptycy przewidują pogodę bez zmian. Nadal słonecznie i upalnie. Temperatura w ciągu dnia może przekroczyć dziewięćdziesiąt pięć stopni Fahrenheita. Wilgotność w granicach do pięćdziesięciu. - Łączymy się teraz z Vincentem Sherwoodem dyżurującym na Dziedzińcu Giorbruna...
Wczoraj wieczorem przyrzekła sobie dzielnie, że powie Maxowi o wszystkim, no, prawie o wszystkim, bo nie ma sensu wywlekać sprawy tych pigułek i ojcostwa; ale wtedy Max zamieniłby ich dom w Świątynię Kultu Bękarta, więc zdecydowała się powiedzieć mu jednak prawdę: jak to w kwietniu wybrała się na samotną przejażdżkę za miasto, jak w biały dzień, nad zatoką, w ustroniu jakichś dwóch z pończochami na twarzach napadło ją i zgwałciło, i jak przez cztery dni, kiedy Max bawił u brata, była w szoku, a teraz jest w ciąży... Ale, kochanie, to oznacza, że ten szok mnie wyleczył i że, jeżeli usunę z siebie tego przyszłego bandytę i gwałciciela, będę mogła dać ci wreszcie dziecko!
Przyrzekłyśmy sobie, że powiemy mu to, droga Alexis, i gdzież się podziała nasza odwaga?
- ...mamy nieznaczne opóźnienie, mili państwo, organizatorzy nas wszakże zapewniają, że najdalej za kwadrans pan Giorbrun zasiądzie na podium. Mnie pozostaje w ich imieniu przeprosić państwa za tę zwłokę i dołożyć starań, żeby dzisiejszy program był bardziej urozmaicony od poprzednich. Halo studio, oddaję wam głos, chłopcy.
Uroczy jest ten Vincent Sherwood. Gdyby zgolił wąsy i założył okulary w srebrnej oprawie... Mark, dlaczego zaszywasz się w Klinice, kiedy ja potrzebuję twojej porady? Od dwudziestu sześciu miesięcy jestem twoją pacjentką, a od dwóch - kochanką; jesteśmy zjednoczeni duchem i ciałem, więc postaraj się odebrać moje myśli i dodaj mi sił, żebym jakoś przebrnęła przez tę rozmowę z Maxem. Jestem w tarapatach i potrzebuję twojej pomocy, Mark.
- ...i niezawodnie będzie on urozmaicony, proszę państwa, choćby z tego powodu, że nasz cudotwórca dzisiaj w godzinach popołudniowych odwiedzi Klinikę Profesora Henna, żeby dotrzeć do tych, którzy nie mają szansy dotrzeć do niego. Nasz Ośrodek przeprowadzi bezpośrednią transmisję z przebiegu odwiedzin. - Korzystając z kilkunastominutowej przerwy i spełniając życzenie państwa powtórzymy za chwilę nadany wczoraj minirecital piosenkarski Harolda Cassidy, przedtem jednak prosimy o wysłuchanie komunikatu: - Komenda Policji...
Przyrzekłyśmy to sobie, droga Alexis. Nie mamy innego wyjścia. Gdyby Max gdzieś wyjechał bodaj na miesiąc, mogłybyśmy załatwić to bez jego wiedzy, tylko że on przecież nie wytrzyma poza domem nawet tygodnia. Więc nie ociągajmy się, dopóki nie straciłyśmy odwagi całkowicie.
Mark, to jest twoje dziecko, ale jeżeli nie usunę tej ciąży, nie będziemy mogli się widywać bardzo długo i wszystko się skończy.
Mark!
- ...ze zwłokami znaleziono w przyczepie narkotyki oraz pakiet nie datowanych fiszek. Policja energicznie poszukuje właściciela rzeczonej przyczepy...
- Max.
Nie, nie pamiętam, kochanie, jak wyglądali napastnicy, oni mieli pończochy na twarzach, i nie chcę pamiętać, chcę zapomnieć, a zapomnę pod warunkiem, że pozbędę się tego płodu i że nie będziemy w to mieszać policji Doktor Webb już czeka, słyszysz, Max?
- ...oraz wyniki obdukcji wyłowionych z rzeki zwłok wskazują, że obaj mężczyźni padli ofiarą porachunków gangsterskich. Schwytanie sprawców obu zabójstw jest kwestią...
- Max.
- Tak?
- Czy możesz ten telewizor nastawić odrobinę ciszej?
- ...będzie ostrzeżeniem dla każdego obywatela usiłującego nielegalnie nabyć fiszkę...
- Max...
- Tak?
- Muszę ci wyznać coś ważnego.
Rozdział II
Walizeczka leży na parapecie, Alvin stoi oparty barkiem o framugę okienną, tyłem do zaniedbanego składziku na najwyższym piętrze biurowca. Tam, w dole, po Dziedzińcu Giorbruna, poruszają się niemrawo porządkowi. Obracają głowy to w kierunku wejścia do głównego budynku uczelni, to w kierunku tłumu przed zamkniętą bramą, której strzegą policjanci.
- Spokojnie - powiedział John przed dziesięcioma minutami, kiedy dostali się tutaj i kiedy ocenił przez okno sytuację. - Zwykłe opóźnienie.
Ale Alvina uspokajać nie trzeba. Automat można tylko włączyć lub wyłączyć - zależnie od potrzeby. I John za zgodą szefa włączył Alvina i wprowadził go do akcji.
Niskie, jednoosobowe podium ustawione pośrodku Dziedzińca było puste i John zaczynał się zastanawiać, czy to nie rezultat jego nocnej rozmowy z Giorbrunem. Tylko że do żadnej rozmowy między nimi nie doszło, na wszelkie pytania i propozycje Giorbrun niezmiennie odpowiadał nieruchomym i szklanym wzrokiem ze swojego przepastnego fotela. Zupełnie też zignorował to niecierpliwe klepnięcie w ramię; John natomiast poczuł chłód przenikający złocistą, cienką materię, która spowijała ciało Quharfańczyka.
Korporacja nie jest zainteresowana w stosowaniu drastycznych środków, ale wprowadzenie Alvina do akcji stało się koniecznością.
Po Dziedzińcu Giorbruna spacerują porządkowi, podium stoi puste, a przed bramą gromadzi się tłum.
*
- Panie władzo, co jest grane? Tam, z tyłu, ludzie się wkurzają.
- No, do licha, to już trwa pół godziny!
- Słuchaj, mała, my tu stoimy od wczoraj, więc fruwaj na swoje miejsce w kolejce...
- Stukniętych narkomanów to on nie wyleczy z nałogu.
- A głupim nie doda rozumu.
- Coś ty powiedział?
- Ale że nie wolno go dotykać, to prawda.
- Gotów porazić czy jak.
- Hej, Jason, oni tam nawet nie otworzyli bramy. I jego też jeszcze nie ma.
- Co to, zaspał ten cholerny parszywiec?
- Ty nie narzekaj, kochanie. Żeby stać bliżej, trzeba tu przyjść o północy.
- Pani w to wierzy?
- No, mojej sąsiadce, tej Seanie Gisson, co ma tego wyjca ratlerka, pomógł na, wie pani, takie tam kobiece...
- Nie, koniec świata to nie, ale skoro wszyscy o tym plotą, to coś w tym musi być.
- Po prostu Giorbrun goni resztkami. Ja to przepowiedziałem już w kwietniu, Cynthia może potwierdzić, prawda Cynthio?
- To wina tych kolorowych drani, niech tylko gdzieś idzie załatwić coś za darmochę, zaraz ich tam pełno. A na uzdrowienie takiego potrzeba sto razy więcej energii.
- Słyszeliście? Tam z przodu gadają, że Giorbrun goni resztkami.
- O rany, jak ja się dzisiaj nie dostanę do parszywca, to tych wszystkich skurwysynów wyprawię do piekła!
- Traci pan tu niepotrzebnie czas, młody człowieku. Na pijanych to nie działa.
*
...słyszę w sobie muzykę sfer, jestem cała tą muzyką i moja jaźń ogarnia najodleglejsze rejony uniwersum, tak jak w twojej świątyni, mistrzu, podczas naszych wspólnych seansów, kiedy odkryłeś mi czystą prawdę i stałam się jedną z twoich niedoskonałych sióstr i uczennic... jesteś jaźnią wszechobecną i widzisz, że ja, wyzwolona, triumfuję teraz nad swoim śmiesznie marnym ciałem, które uwięzione wśród tych ślepych ludzi, jest jak ziarnko piasku na dnie oceanu, ale nie zapominam, że ono trzyma w tej płóciennej torbie sztylet poświęcony przez naszą wspólnotę i ciąży na nim obowiązek wykonania wyroku na wrogu świata i uświadomienia tym zagubionym ludziom, że ich ciała to zbędny balast, o który nie warto się troszczyć więcej niż o znoszone ubranie... moja jaźń na nowo się jednoczy z twoją jaźnią wszechogarniającą i korzy przed twoją wolą, dosyć okrutną, bo nakazujesz mi zacieśnić spójnię z moim ciałem, które stoi tam, w tej kolejce, i pozbawiasz mnie radości obcowania z tobą, nad czym boleję, chociaż wiem, że przecież nikt nie pokieruje za mnie moją powłoką cielesną i nie wbije sztyletu prosto w serce tego samozwańczego proroka fałszującego jedyną rzeczywistość... wierz mi, mistrzu, ja zostałam do tego wyznaczona i ja wykonam ten wyrok sumiennie, żeby zwyciężyła czysta prawda, którą poznałam dzięki twoim naukom w świątyni medytacyjnej, gdzie przywiodła mnie jedna z twoich sióstr i uczennic...
*
Automat jest włączony. Pochyla się nad otwartą walizeczką i wpatruje w leżące na jej wyścielonym suknem dnie połyskliwe części karabinka. Po wewnętrznej stronie wieka widnieje znak firmy produkującej mechanizmy równie precyzyjne jak Alvin.
John z okna lornetuje Dziedziniec Giorbruna, na który przed pięcioma minutami wpełzło czoło kolejki teraz już wyrównanej i mniej niespokojnej. W ciągu tych pięciu minut przedefilowało przed podium sześćdziesiąt osiem osób. Pojedynczo zatrzymywały się na parę sekund przed obliczem Quharfańczyka i zawracały do bramy. Była to defilada starości, bo starość jest cierpliwa i wytrwała, i przede wszystkim starzy ludzie zdobyli się na spędzenie nocy pod bramą Dziedzińca pilnując swoich pierwszych miejsc w kolejce.
Giorbrun siedzi z ramionami ułożonymi na wysokich oparciach i wyciągniętymi do ludzi zatrzymujących się przed nim. Siedzi jak w nocy, nieporuszony, ze szklanym wzrokiem utkwionym w dali. Ten chłód wionący od niego zdaje się przenikać powietrze i docierać aż tutaj, na najwyższe piętro biurowca, gdzie Alvin odmierzonymi ruchami składa karabinek wyposażony w lunetę o dwunastokrotnym powiększeniu.
Przez strzeżoną bramę nieprzerwanie cieknie na Dziedziniec strumyczek kolejki: Mężczyzna w sportowej marynarce, z dorastającym synem. Starsza pani ubrana na czarno. Kobieta w brązowym kostiumie bouclé, przed pięćdziesiątką. Łysy jegomość o postawie emerytowanego pułkownika. Znowu starsza pani, z laską, ale bez żałoby. Szatynka w ciasnych spodniach, bordowej bluzce i w wieku balzakowskim, nawet niczegowata, tylko te obwisłe pośladki. Chłopak na wózku inwalidzkim, za nim jego rówieśnik w wojskowej, przepoconej koszuli. Dwudziestoletnia blondynka o długich, prostych włosach, w luźnej sukience z lnu - ten kociak raczej do rzeczy. Mama z ziewającą ostentacyjnie nastolatką. Przejęty, szpakowaty mężczyzna, wbity w szary garnitur. I znowu dwie stare kobiety, podpierające się nawzajem...
Szczęknął nabój wprowadzany do komory nabojowej i John opuścił lornetkę. Alvin jeszcze raz sprawdził przyrządy celownicze i tłumik, klęknął, oparł broń o parapet okienny, po czym umieścił kolbę w dołku strzeleckim i znieruchomiał.
- Okey.
Jego złamany nos nad cofniętą szczęką przypomina dziób drapieżnego ptaka. Alvin jest właśnie taki. Jednoczy w sobie cechy automatu z cechami wędrownego sokoła. Szybki, precyzyjny i niezawodny - zawsze, czy to było tydzień temu w Filadelfii, czy teraz tu, w Dutson, czy za tydzień będzie w Phoenix lub Seattle.
Automat został włączony i melduje swoją gotowość. I wywierci kulą półcalowy otwór dokładnie w tym miejscu, które mu się wskaże.
Chyba nic nie wstrząśnie Giorbrunem, ale ta śmierć powinna go przynajmniej poruszyć. Morderstwo popełnione na mężczyźnie w sile wieku nie wzburza opinii publicznej tak, jak morderstwo popełnione na trzyletniej dziewczynce, z drugiej jednak strony dziecko mogłoby się okazać niestrawne dla Korporacji. Korporacja w ogóle nie jest zainteresowana w stosowaniu drastycznych środków.
John skierował lornetkę na Dziedziniec. Kolejka posunęła się do przodu i syn tamtego mężczyzny w sportowej marynarce już odchodził od podium. Jego miejsce zajmowała staruszka w żałobie. Po niej do Giorbruna podejdzie kobieta w brązowym kostiumie bouclé, później jegomość o postawie emerytowanego pułkownika, jeszcze później ta z laską i ta z obwisłymi pośladkami...
- Al - mówi John leniwie, ocierając zmiętą chusteczką powieki. - Bierz tego kociaka za wózkiem inwalidzkim.
Wprawdzie Korporacja wolałaby uniknąć stosowania drastycznych środków, ale wobec głuchego uporu parszywca trzeba jej propozycje poprzeć bardziej przekonującymi argumentami.
*
Przyszedł do redakcji dwie godziny później niż planował; zaspał, idiota, a poza tym całą drogę odbył pieszo: ostatni atak huraganu sparaliżował komunikację w mieście. Szczerze mówiąc to tylko dzięki temu podmuchowi zdołał się obudzić o względnie wczesnej porze. Wczoraj przesadził z proszkami nasennymi, albo alkohol spotęgował ich działanie, i dzisiaj łoskot dobiegający z ulicy Dan wziął za tło akustycznie śniącego mu się koszmaru, więc jedynie przewrócił się na prawy bok, rad że koszmar pierzchnął, lecz okrzyki zgrozy za oknem wybiły go ze snu.
Pogruchotany stelaż tarasował jezdnię szerokością tablicy przedstawiającej plan dróg dojazdowych do Dziedzińca Giorbruna. Jeden ze wsporników zmiażdżył maskę Forda zaparkowanego przy krawężniku i właściciel tego samochodu, wielki facet w siatkowym podkoszulku, stał nad nim, z rękami splecionymi na piersiach i z filozoficzną zadumą w twarzy, kiedy Dan Martin minął go śpiesząc na przystanek autobusowy, który był za rogiem; w dali zawodziła syrena, ludzie wylegli na ulice, by z zewnątrz sprawdzić, czy ich domom nie grozi zawalenie.
Przystanek podzielił los stelażu: słup pochylał się nisko nad zdruzgotaną wiatą, której części podmuch rozrzucił po jezdni. W perspektywie ulicy ambulans sanitarny lawirował po chodniku, miedzy przeszkodami, zerwane przewody zwisały na asfalt zasłany liśćmi oraz masą gałęzi i szczątków niewiadomego pochodzenia - i Dan Martin pomyślał, że w tym stanie rzeczy może polegać jedynie na własnych nogach.
- Ten wiatr przysłuży się naszemu miastu - powiedziała mu w redakcji Marj. Marj Kenneth była osobistą sekretarką Douglasa Johnstona i fakt, że nie wyleciała z pracy w ślad za swoim pryncypałem, nie przestawał Dana dziwić. - Wreszcie znikną te stawiane dziko budy z parówkami, piwem, pamiątkami i diabli wiedzą z czym. Niebiosa wyręczą tych, którzy zwlekają z wykonaniem postanowień Rady Miejskiej.
Poprosił, żeby zrobiła mu kawę i przyniosła grzanki z pobliskiego „Frascati”, po czym wszedł do gabinetu swojego byłego szefa i otworzył górną szufladę biurka, za którym prezydował już od początku tego roku, choć Douglasa Johnstona oficjalnie odwołano ze stanowiska naczelnego dopiero w lutym. Trzymał tam fiolkę z tabletkami „na rozruch”, teraz jedną zażył: odczuwał jeszcze działanie barbituranów. Było pół do jedenastej, a on nadal nie mógł się pozbierać.
Rozpostarł przed sobą dzisiejszy numer „Rapids Post” i przebiegł wzrokiem szpalty szukając tytułów, jakich miał nadzieję nie znaleźć: „Giorbrun - mistyfikacja stulecia!” bądź „Odwetowiec z Quharfa”. Giorbrunowi poświęcono zaledwie czterdzieści linijek tekstu, rozdmuchano za to wczorajsze wieczorne doniesienie policji o morderstwie dokonanym na młodym mężczyźnie w przyczepie kempingowej, a czołówkę drugiej kolumny wypełnił artykuł na temat bezprecedensowego urlopowania pracowników niektórych urzędów oraz instytucji publicznych zamykanych rzekomo ze względu na wyjątkową sytuację w mieście, co - zdaniem autora owego artykułu - niezawodnie pogłębi kryzys i zahamuje pożądany odpływ turystów z Dutson.
- Przepraszam.
Młoda blondynka w opiętej bluzce z dzianiny i w kwiecistej spódnicy stała na progu przytrzymując w zgiętej ręce pasek torby przewieszonej przez ramię.
- Pani do mnie?
- No, właściwie... Tak, do pana. Nazywam się Cheryl Gutwirth. W sekretariacie nie ma nikogo...
Miała świetną postawę, zmysłową twarz i wyzywająco bujne kształty, lecz ten wygląd wampa kłócił się z jej wstydliwym skrępowaniem.
- Proszę - Dan wskazał karło przed biurkiem. - Sekretarka akurat wyszła...
Przycupnęła na brzeżku siedzenia, lekko zgarbiona. Kosmyk tlenionych włosów z minimalnymi odrostami spadł jej na czoło, gdy potrząsnęła głową.
- Przyszłam do pana, bo... byłam już wszędzie.
Dan Martin złożył gazetę. Z ulgą skonstatował, że przestaje morzyć go senność i wraca mu zdolność jasnego rozumowania. Jeszcze, pomyślał, ta kawa i grzanki, telefon do Marka Leve - przepraszam, że nie dzwoniłem, Mark, wczoraj w redakcji mieliśmy sądny dzień - i zaczynam galopem nadrabiać stracone godziny.
Spojrzał na zegarek i Cheryl Gutwirth zauważyła to.
- Wiem - powiedziała - jakaś kretynka zajmuje panu czas. Ale ja naprawdę nie mam już dokąd pójść. Został mi tylko pan. - Odczekała aż Dan Martin zapali papierosa. - Pan mi pomoże, prawda?
Zakłopotany patrzył, jak w jej podkrążonych oczach przebija nieśmiało determinacja.
- Napije się pani kawy, pani Gutwirth? - Wstał i przeszedł do sekretariatu. Manipulując przy ekspresie dodał głośno: - Dziś na nikogo nie można liczyć. Nawet na osobiste sekretarki.
Wrócił do gabinetu z kawą w plastykowych kubkach; jeden podał kobiecie, z drugim usiadł za biurkiem.
- Jaka to sprawa, pani Gutwirth?
Bez słowa wydostała z torby kartonową teczkę i pochylając się do przodu położyła ją na skraju biurka.
- Co to jest?
- Prawie kwartał trzymano mnie na oddziale onkologicznym, panie redaktorze. Tutaj są wyniki analiz, zdjęcia i takie tam różne.
- Aha. - Dan pociągnął łyk kawy i pomyślał, że nietrudno się połapać, o co tej kobiecie chodzi.
- Z tych papierów dowie się pan wszystkiego.
- Próbowała pani wetknąć to komuś z rektoratu?
- Byłam z tym i w rektoracie, i w Radzie Miejskiej, i wszędzie! Zewsząd odprawiono mnie z kwitkiem. A moje wyniki... - przygryzła dolną wargę. - Proszę, niech pan obejrzy te papiery.
- Obawiam się, że pani przecenia nasze możliwości, pani Gutwirth.
Nie spuszczała z niego podkrążonych oczu.
- Więc kiedy mi powiedzieli, że takich jak ja są tysiące, zdobyłam fiszkę nielegalnie. Kupiłam ją za cztery setki od takiego tam. W kolejce stałam całą noc, do wczoraj rana, a rano porządkowi przy bramie mało mnie nie aresztowali, bo ta fiszka była fałszywa.
Marj od drzwi sekretariatu zawołała:
- Grzanki! - i wkroczyła do gabinetu z zawiniątkiem na dłoni, jakby niosła tacę. - Och, przepraszam, nie wiedziałam, że masz gościa.
- Nie szkodzi i zatrzymaj to u siebie, Marj. Aha, co tam się teraz dzieje u Giorbruna?
- We „Frascati” opowiadają, że sytuację opanowano. Giorbruna wiatr strącił z tronu, ale...
- Boże! - ów okrzyk wyrwał się pani Gutwirth.
Marj spojrzała na nią przelotnie.
- ...ale nic mu się nie stało - ciągnęła - przyjmuje dalej. Za to ten błazen poleciał na bramę i teraz przed kamerami pajacuje z plastrem na czole.
- Błazen?
- Vincent Sherwood.
- Vincent Sherwood - powtórzył Dan.
- Jest trochę rannych, karetki bez przerwy kursują w tę i z powrotem. Zginęła też jakaś dziewczyna, podobno zastrzelona. Charlie zajął się tym.
- Dzięki, Marj.
Ta wiadomość dosyć go zelektryzowała, pomyślał wszakże, że chyba może zdać się na Charliego; ma przecież na głowie spotkanie z Markiem Leve, nie licząc pozostałych spraw zbyt naglących, by chować je pod sukno dla trupa wątpliwej jakości.
- Przepraszam pana, redaktorze - powiedziała Cheryl Gutwirth, kiedy drzwi zatrzasnęły się za sekretarką. - Wszystko wymyka mi się z rąk, dlatego tracę równowagę. - Zabrała z biurka swoją teczkę. Głos jej drżał, lecz usiłowała panować nad sobą. - Jestem onkologiem na oddziale, na którym robiłam te wyniki i wiem, co one oznaczają. Nowotwór jest niewielki, natomiast prawdopodobieństwo przeżycia jest równe zeru. Śmierć oczywiście można odwlec o rok, czy dwa, a przy tym zaawansowaniu choroby nawet o trzy do czterech lat, jeżeli ktoś się godzi na powolne konanie, na cierpienia, na postępujący paraliż...
Słuchając jej Dan Martin wyrwał z notesu kartkę i zdjął nasadkę z Parkera. To istotnie okropne, pomyślał, ale czy my jednak nie stwarzamy przypadkiem atmosfery histerii i paniki?
Kobieta przewiesiła torbę przez ramię i podniosła się, więc powiedział:
- Chyba poszukamy protekcji, pani Gutwirth. Ten Vincent Sherwood, wie pani który to?
Z namysłem skinęła głową i kosmyk tlenionych włosów znów spadł jej na czoło.
- Świetnie - Dan ścisnął w palcach pióro. - Telefonicznie jest on teraz nieosiągalny: jak mówi Marj, właśnie stroi miny przed kamerami. Ale zwrócimy się do niego bezpośrednio.
Czytelnym pismem skreślił na kartce parę zdań.
- „Vince” - odczytał je na głos - „pani Cheryl Gutwirth przekonała mnie, żebym porozmawiał z Tobą na temat Douglasa Johnstona. Gratuluję Ci tej sojuszniczki. Daj mi przez nią znać, kiedy się zobaczymy, Dan”. Proszę tę kartkę podać przez kogoś z ekipy telewizyjnej, a Vincent zatroszczy się o resztę, dobrze, pani Gutwirth?
Ciszę, która zapadła, przerwał brzęczyk interfonu. Dan odłożył pióro i nacisnął guzik przy mikrofonie.
- Tak?
- Dzwoni pan Fleming - odezwała się sekretarka. - Połączyć?
- Kto?
- Pan Fleming.
- Fle... Tak, oczywiście!
*
On już jest tutaj. Przeczucie ją nie myliło.
Pachnąca lawendą i szalenie elegancka siedziała na łóżku, w swoim pokoju, przed ściszonym telewizorem i przy opuszczonych żaluzjach. Pokryte chromem akcesoria telefonu w obudowie z kremowej porcelany błyszczały pięknie, wypolerowane przez nią zaraz po rozmowie z Danem Martinem, kiedy się dowiedziała, że Bob Fleming przyjechał w nocy do Dutson.
- Ma wpaść do mnie, do redakcji, około trzynastej - poinformował ją Dan. - Chyba zjemy lunch w „Purpurowej Kuropatwie”.
- Nie mówił, co do tego czasu zamierza ze sobą począć?
Bo znając plany Boba łatwiej by było planować coś samej. Ale Dan zbył ją wykrętną odpowiedzią; zapewne Bob nie zwierzył mu się ze swych planów - i słusznie, ostatecznie fatygował się tutaj nie dla Dana.
„Na hasło «Quharfańczyk» bez namysłu przyleci” - o nie, mój ty zazdrośniku, Quharfańczyk to tylko pretekst, na który Bob czekał siedem lat, odkąd postawiłam mu ultimatum: albo ta pieprzona dżungla albo moja de. Jest zbyt ambitny, żeby wracać tam, skąd go odesłano do diabła, choćby nie wiem jak zależało mu na powrocie - póki nie wynajdzie dostatecznie ważnego powodu lub póki pierwej nie uderzy w pokorę. I oto znalazł pretekst i wrócił, i teraz do mnie należy następny krok...
- Powiadom mnie, kiedy już będziecie szli na ten lunch.
- Możesz być pewna, Betty.
Po rozmowie z Danem czuła się wspaniale, siedząc tak przed telewizorem i oglądając kreskówkę reklamową. Uszła z niej cała irytacja, którą kumulowała w sobie od rana, po nerwowym śnie w tym beznadziejnym łóżku. Część nocy zeszła jej na rozmyślaniach, zasnęła przed świtem i spała dłużej; obudził ją dopiero szum wiatru, hurkot spadających na bruk dachówek i zdziwaczała Sadie, która wkrótce przyczłapała na górę, z lamentem, że wiatr do cna spustoszył jej ukochane krzewy w ogrodzie i że znowu rozrzucono po ulicy ulotki.
- Czy to sprawiedliwe, panno Betty? - Trzymała przed sobą tę ulotkę jak zdechłego szczura. - Piszą tu, że czarni wykańczają Giorbruna. O: „Fakt, że Giorbrun dogorywa, jest sprawką czarnuchów, makaroniarzy, żółtków i gudłajów, każdy z nich neutralizuje fluidy Quharfańczyka…” Co oni się tak czepiają, panno Betty?
Przewracała oczami i biadoliła porwana świętym oburzeniem, aż Betty powiedziała jej, żeby wreszcie umilkła, do licha, bo ten cholerny świat nie zawali się od kilku cholernych ulotek, które można spalić w ogrodzie wraz z połamanymi gałęźmi, i że panna Betty sto dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy lat temu poleciała rakietą na Księżyc, gdzie Marsjanie nadziali ją na rożen, upiekli z truflami nad ostrym ogniem, poćwiartowali i zjedli, więc lepiej nie wywoływać jej ducha... Potem poszła z Natem do łazienki umyć mu głowę i dopilnować, by pozbył się „zapachu prerii”, i wtedy zrobiła coś, czego natychmiast pożałowała.
To jego podobieństwo do Boba tak na ciebie podziałało, jego nagość, te barki o smagłej, jedwabistej skórze. Nat stał nadąsany, kiedy mydliłaś mu włosy, bo łódź podwodna nie chciała pójść w zanurzenie i utknęła w poprzek wanny; jego zachmurzona buzia i wnętrze tej łazienki przypomniały ci szaleństwa z Bobem pod natryskiem, jak się znęcałaś nad nim, a on udawał obrażonego, i jak to z kolei on, mimo że był podniecony, znęcał się nad tobą, lekceważąc twoje wyraźnie zachęcające manewry i pozwalając w sposób spektakularny odpłynąć własnemu podnieceniu... Miałaś wtedy ochotę gryźć go, drapać i piszczeć.
Także teraz jego opieszałość zawiera jakiś pierwiastek tamtej gry. Ale wkrótce nadejdzie moja kolej.
Bob, ty tutaj? Czyżby te szczątki, które znaleziono w dżungli... Och, przepraszam.
Nie, to głupie i niestosowne na dzień mojej skruchy. No i będzie przy tym Dan. Trzeba użyć słów zwykłych i powiedzieć je ciepło; przecież to potrafię, Burt zawsze wtedy mi ulegał...
Naprawdę, Bob, naprawdę, szalenie się cieszę, że cię widzę. Czy jesteś zajęty dziś wieczorem?
A kiedy po kolacji odprowadzi mnie do domu, zaproszę go na drinka, sprowadzę Nata do salonu i powiem:
Oto mój syn. Niedawno skończył sześć lat. Sześć.
I będę czekała na twoją reakcję, Bob. Będę patrzyła, jak ty patrzysz na Nata, i może zobaczę w twoich oczach to, co powinnam zobaczyć, jeżeli ten cholerny świat kieruje się jakąś logiką.
Żaluzje były opuszczone, poświata padająca z ekranu telewizora igrała na wypolerowanych akcesoriach telefonu w obudowie z kremowej porcelany w drobne, różowe kwiatki, a Betty Thomas siedziała na łóżku i wdychała roztaczany przez siebie zapach lawendy.
Jest mu winna ten gest pojednawczy, więc go uczyni... skoroś już tu przyjechał, Bob.
*
Przysiadł na zrębie wanny i obserwował wodę wylewającą się z szerokiego kranu. Piekł go łokieć, który mu opatrzono w laboratorium, w Klinice Profesora Henna, i czuł jeszcze skutki tego fatalnego upadku, kiedy wiatr podciął mu nogi.
Stał wtedy blisko Giorbruna, oniemiały przed ciałem dziewczyny u podnóża podium skurczonej jak Liane w swoim obszernym łożu. Chwilę wcześniej mignęła mu jej znajoma twarz za masywną sylwetką porządkowego, który pojedynczo podprowadzał osoby do Quharfańczyka - więc podszedł tam, by dowieść sobie, że ta twarz była tylko przywidzeniem. Dziewczyna zdążyła już zająć miejsce przed Giorbrunem i wyszarpywała rękę z płóciennej torebki; ten gwałtowny ruch coś powstrzymało. Przez sekundę McCulloch miał wrażenie, że świat wokół niego zamarł, a potem ta dziewczyna zwiotczała i osunęła się na beton.
Wiatr zaatakował nim porządkowi pochylili się nad jej ciałem. Dmuchnął raz, niespodziewanie, z siłą huraganu, jakby w niebie powstała szczelina, przez którą wdarła się skoncentrowana w kosmosie energia; fala powietrza cisnęła ludzi na ziemię. Posterunkowy McCulloch przy upadku zawadził potylicą o poręcz podium i odzyskał przytomność, kiedy ci z kolejki, złorzecząc i jęcząc, dźwigali się na nogi. Trzy jardy obok leżała Jenniffer z obojętnym wyrazem w otwartych oczach i z przestrzeloną na wylot czaszką. Leżała skurczona, w skromnej sukience z surowego lnu, a z jej torebki wystawał sztylet o lśniącej klindze.
Porządkowi usadowili Giorbruna na podium i ten, co poprawiał na nim złocistą draperię, powiedział: „Kurwa, ta kukła chyba się nie rozsypała, na miłość boską!” Dało się słyszeć jodłowanie syreny pierwszego ambulansu, ludzie gestykulowali i wrzeszczeli jeden przez drugiego. Ale oni pochodzili z innej rzeczywistości i Jim McCulloch ledwie ich dostrzegał. W jego rzeczywistości istniała tylko ta dziewczyna, która leżała na betonie skurczona tak jak Liane po śmierci.
Skurczona tak jak Liane, tyle że krwi nie było. Ani kropli.
- To nic groźnego, zwykłe otarcie naskórka - powiedziała siostra opatrując mu rozbity łokieć w jednym z laboratoriów Kliniki Profesora Henna, dokąd w towarzystwie pary potłuczonych wyrostków przewieziono go karetką mimo jego protestów. - Ale serum musi pan otrzymać.
Na kozetce, w objęciach matki, chlipała dziewczynka po zastrzyku na uspokojenie.
- A tak prywatnie - trajkotała siostra - to radzę panu pozostać w Klinice do przybycia Giorbruna, bo później nie wciśnie się tu szpilki. Nie wiem, jak ci kamerzyści będą pracować. Instalują się już od ósmej i ciągle coś partaczą, chociaż nikt im nie przeszkadza, to raczej oni przeszkadzają nam; teraz na przykład zabrakło prądu i oni chcą się podłączyć do naszego agregatu...
Monolog siostry z trudem przenikał przez jego myśli, które mąciły mu się po upadku i po tej kołomyi służb: zarwana wczorajsza noc, pięć godzin snu w pokoju gorącym niczym przedpiekle, a potem w zastępstwie znów całonocna służba plus trzy godziny służby wyznaczonej w grafiku, równe trzy, bo jako mniej poszkodowanego zabrano go z Dziedzińca dopiero o jedenastej... No i ten zmięty materiał lnianej sukienki okrywającej doskonałe kształty dziewczyny, która zaprzedwczoraj gotowa była mu się oddać na tamtym posterunku przy szosie po to, żeby dzisiaj jakiś skurwysyn zamienił jej ciało w kupkę kości i mięśni.
- A na oddziałach kobiecych jest ruch jak w salonach kosmetycznych, słowo daję!
- Dlaczego?
- Dlaczego jest taki ruch?
- Dlaczego pani mi o tym mówi.
- Och, uważam po prostu, że czy jest się chorym czy nie, warto skorzystać ze zbawiennych wpływów Giorbruna, skoro jest po temu okazja.
Ta siostra nie była ładna, ale rysy jej twarzy zdobił wyraz zalotnej sympatii.
- Dziecino - powiedział McCulloch - jeżeli ktoś się dostanie w wasze ręce, nie uchroni go nawet zbawienny wpływ całego batalionu Quharfańczyków.
Podziękował za opatrunek przemilczając, że jest ranny w głowę, i za dwoma z ekipy telewizyjnej niosącymi w dół po schodach bęben kabla zszedł do poczekalni, skąd zadzwonił do Komendy po instrukcje. Dano mu wolne do jutra rana, więc postanowił wrócić do domu. W jakiejś restauracji coś jadł, chyba także pił gin, następnie włóczył się trochę po zawalonych śmieciami ulicach, by przed pierwszą po południu znaleźć się tu, w swoim mieszkaniu, na dwunastym piętrze czynszowego bloku.
Siedział teraz na zrębie wanny, w przepoconej, naddartej bluzie od munduru, i obserwował strumień wody próbując zrozumieć, co się właściwie stało na Dziedzińcu Giorbruna, tuż przed podmuchem wiatru. Tam ani chybi zaszła pomyłka; ta kula przeznaczona była dla kogoś innego, może dla parszywca. Jenniffer przypadkowo znalazła się na linii strzału.
Stanęła na przeciwko podium, zaczęła szperać w torebce i wtedy ktoś pociągnął za spust.
Jezu, przecież ona nic nikomu nie zrobiła!
Zakręcił dopływ ciepłej wody i pod zimnym strumieniem dokładnie ochlapał głowę.
Teraz Wydział Zabójstw będzie szukał jakiegoś maniaka: Zaraz, zaraz, chłopcy, pamiętacie sprawę tej narkomanki? Była mniej więcej w tym samym wieku, też blondynka, długie włosy, ten sam wzrost, nazwisko Tevy. Liane Tevy. Tylko sprzątnęli ją inaczej.
„To jeden z tych kopniętych prawiczków załatwił tę kurewkę” - powiedział Timmy w lutym, kiedy przy piwie rozmawiali o Liane.
Rzeczywiście, teść Timmy'ego pracuje jako fotograf w ekipie śledczej, więc jest źródłem prawdziwych informacji, i rzeczywiście, obdukcja zwłok Liane Tevy wykluczyła samobójstwo. Ale nie był to żaden mord rytualny, ani żadne porachunki środowiskowe; Liane nie miała wrogów, cechowała ją przezorność, i oprócz Korporacji Bensona tylko nieliczni wiedzieli, co ją z nim łączy, a zresztą nie likwiduje się kogoś, kto ma w garści glinę, nawet jeżeli ten ktoś jest znienawidzonym wspólnikiem czy - tym bardziej - wrogiem.
Nie likwiduje się takiego kogoś, chyba że samemu chce się mieć w garści tego glinę.
Otóż to.
Jim McCulloch strząsnął wodę z włosów i wyczerpany popatrzył w lustro na swoje odbicie.
- Mój szef, panie McCulloch - powiedział ciężkim głosem - w ramach partnerskiej współpracy zadbał, żeby sprzątnięto pańską kochankę, Liane Tevy, i spodziewa się z pańskiej strony rewanżu.
- Proszę przekazać szefowi - odpowiedział swojemu odbiciu - że go nie zawiodę.
Potem zakręcił kurek i zaczął się rozbierać.
*
- Czemu nie, mogą powiedzieć. Nazywam się Eva Garrett. Ta sama Eva G., o której wczoraj mówili w telewizji, że nie została przyjęta do Klubu „Widzę Przyszłość”, bo jej przepowiednie były do niczego.
- Ale to pani wcale nie przeszkadza reprezentować teraz ten Klub, pani Garrett?
A pan, panie Youmans, czy pan również widzi przyszłość?
Nie, ja widzę jedynie teraźniejszość. Widzę ją.
- ...i właśnie dzisiaj, po komunikacie o znalezieniu nieboszczyka w przyczepie kempingowej i o wyłowieniu tego drugiego z zatoki, prezes Klubu telefonicznie zaprosił mnie na nadzwyczajne zebranie, i oczywiście zostałam, przyjęta w poczet członków...
- Gratulujemy pani.
- Ale nie o to mi chodzi. Ci z telewizji wszystko poprzekręcali. Powiedzieli, że w mojej przepowiedni poza tymi dwoma nieboszczykami było o końcu świata, a ja nic takiego nie przepowiadałam, i w ogóle nikt z Klubu..
- Wypada tylko cieszyć się z tego.
Radioodbiornik stał na podłodze, przy łóżku, opodal szklanki z niedopitym koktajlem, którą Robert mógł odnaleźć bez szukania jej po omacku (czy pan to w pełni rozumie, Youmans: bez szukania po omacku?), jakkolwiek kotary były szczelnie zaciągnięte, by nie narażać na szwank jego cudownie odzyskanego wzroku.
- ...ale oni zataili najważniejsze, chociaż wczoraj na pewno już wiedzieli, że się nie mylę. Nie tylko ja, większość z Klubu przepowiedziała, że Giorbrun w połowie czerwca opuści uczelniany dziedziniec. To znalazło potwierdzenie w dzisiejszych komunikatach, więc prezes polecił nam interweniować, żeby temu zapobiec.
- Zapobiec czemu?
- O rety, Giorbrun nie powinien opuszczać terenu uczelni, bo wtedy... wtedy...
- Stanie się rzecz straszna, czy tak?
- No, my w Klubie jesteśmy zdania, że wtedy on już nie wróci na swój Dziedziniec. Pragniemy zaapelować do społeczeństwa, żeby społeczeństwo wpłynęło na zmianę decyzji rektoratu.
Koktajl był ciepły, gdyż Samanta przyrządziła go półtorej godziny temu, przed wyjściem do miasta.
„Nie będziesz się czuł taki osamotniony, Robercie”.
„Możesz coś dla mnie zrobić, Samanto? Nie przynoś mi tej szklanki, proszę, sam po nią pójdę. Postaw ją na tacy, tam, między tą pękatą butelką a termosem. To jest pojemnik na lód, prawda? Jest płaski, srebrzysty, z niebieską zakrętką, a za nim stoi butelka z opalizującego szkła, i jeszcze dwie butelki z brązowo-złotymi etykietkami, prawda?”
„Owszem, Robercie”.
- Zdecydowanie los pani sprzyja. Jak nam donoszą, nadal trwa awaria w podstacji transformatorowej pod Dutson, toteż przypuszczalnie wszyscy ci, których interesuje działalność naszego cudotwórcy, a nie posiadają telewizorów bateryjnych, włączyli radia tranzystorowe i słuchają teraz pani. Ma pani okazję zwrócić się do nich ze swoim apelem, pani Garrett.
Przyrządziła mu koktajl i wyszła otoczona obłokiem perfum, w przedpołudniowej sukni z wiotkiego materiału o błękitnym odcieniu, ozdobionej perłowymi wstawkami. Przedtem spędziła osiemdziesiąt siedem minut w łazience - policzył je - co w porównaniu z przeciętnie pięćdziesięcioma pięcioma, jakich zwykle potrzebowała na poranną kąpiel i toaletę, dawało wyobrażenie celu tych higieniczno-kosmetycznych zabiegów. Skłamała, naturalnie, że idzie po sprawunki i po zezwolenie na jazdę po mieście prywatnym samochodem („to zobowiązanie, że opuścimy Dutson w ciągu trzech dób, muszę podpisać osobiście”), lecz nie protestował, gdyż nie stosuje takich metod, a ponadto zapragnął wtedy pozostać sam na sam z rozsadzającą go radością, żeby nikt nie mroził jego entuzjazmu swoim przesadnym zrównoważeniem.
Nie oczekiwał po Samancie wybuchów ekstatycznych uniesień, przez pięć lat przywykł do jej martwych reakcji, niemniej ta wprost lodowata powściągliwość wobec nadciągającego przewrotu w ich życiu sprawiała, że czuł się jak rozegzaltowany smarkacz, któremu co rusz ucierają nosa.
Po wyjściu Samanty podszedł do tacy stawiając pewnie kroki i sięgnął po koktajl ruchem powolnym, by widzieć swoją dłoń zmierzającą prosto do celu, palce ujmujące szklankę i unoszące ją na wysokość jego oczu. Odmierzonymi łykami przepłukał gardło.
W minutę później tym powolnym ruchem położył dłoń na klamce i otworzył drzwi prowadzące na korytarz - mrużąc oczy przed światłem. Kolory ścian, chodnika, kinkietów były tutaj równie szare jak w pokoju, i nie od razu dostrzegał szczegóły, wyłaniały się one z mglistego tła, kiedy zawiesił gdzieś wzrok na dobrą chwilę.
W głębi pustego korytarza stała kobieta przed wąskimi, oszklonymi drzwiami. Robert skierował się tam bez konkretnego zamiaru, lecz nim dotarł na miejsce, drzwi rozsunęły się samoczynnie i kobieta zniknęła w nich wraz ze stęknięciem ruszającej windy.
„Zjechała?” - Mężczyzna ubrany w zgniłozieloną marynarkę wyłonił się zza zakrętu korytarza. Butem zahaczył o brzeg puszystego chodnika i zaklął.
„Mhm” - potwierdził Robert patrząc, jak tamten raz po raz wdusza przycisk.
„Jedna czynna winda w całym cholernym hotelu”.
Stali obok siebie zwróceni przodem do oszklonych drzwi. Robert, ośmielony swobodnym sposobem bycia tego mężczyzny, odezwał się naraz:
„Pomysłowo wykonana jest ta boazeria. Te listewki - wskazał je palcem - są beżowe, ściślej jasnobrązowe, a tu już ciemniejsze i ze słojami, prawda? I słoje zbiegają się symetrycznie, prawda?”
Mężczyzna wtłoczył pięści do kieszeni marynarki. Spode łba spojrzał w jego ciemne okulary.
„Cholera - powiedział zniżonym do pomruku basem - jedna czynna winda i cały hotel wariatów”.
- ...obserwatorowi w Klinice Profesora Henna, w której pracowicie instaluje się nasza ekipa. I pamiętajcie, że Radiowe Studio Quharfa czeka na wasze telefony. Przypominamy nasz numer...
Pan rzeczywiście zachowuje się jak wariat, Youmans.
Doprawdy? A jednak boy, który wysiadł z windy wnet po odejściu tamtego mężczyzny, nie odniósł takiego wrażenia. Zatrzymał się przy mnie, mimo że wzywano go pilnie do recepcji, i powiedział:
„To poręcz, proszę pana. Uwaga, stoi pan na szczycie schodów”.
Odpowiedziałem mu, że wiem, i poklepałem tę poręcz.
„Jest ozdobnie politurowana, ale ktoś zgasił na niej papierosa, o, w tym miejscu, a tu są zacieki, zgadza się, chłopcze?”
I on bynajmniej nie potraktował mnie jak wariata. Podszedł bliżej, przyjrzał się poręczy bardzo dokładnie.
„Nigdy bym na to nie zwrócił uwagi, proszę pana. - I dodał ciszej: - Był pan u Giorbruna, co, nie?”
„Skąd wiesz?”
„Bo ja widziałem pana już przedtem. Chodził pan z laską. I z takim szałowym kociakiem. - Zmarszczył czoło w zadumie. - Wie pan, ja chyba chciałbym poczuć się tak, jak pan się czuje teraz”.
- Przerywam ci, Mike. Mam sygnał, że telefonuje następny radiosłuchacz. - Halo?
- Hej, czy to jest to całe Studio Quharfa?
- Tak.
- No to słuchaj, ojciec, rozchromolcie się wy razem z tym parszywcem, co?
Robert wychylił się z łóżka, by nastawić radio głośniej, lecz ostatecznie podniósł tylko szklankę z niedopitym koktajlem Opróżnił ją wielkim łykiem i nie wypuszczając z palców postawił na zgiętym kolanie.
Czy pan to wreszcie zrozumiał, Youmans? Wszak znalazł pan tę szklankę bez macania wokół siebie. Bez tego nawykowego namysłu poprzedzającego każdą czynność. Po prostu pochylił się pan nad radiem i zobaczył swój niedopity koktajl.
I jeszcze niejednokrotnie przyjdzie panu znaleźć się w analogicznej sytuacji - w istocie oklepanej i banalnej, dla pana jednak nowej, nieoczekiwanej i zaskakującej lub pozornie kłopotliwej czy wręcz zawiłej - aż ponownie nie nauczy się pan kierować odruchami.
Wpierw musi pan oswoić się z otoczeniem. Lata przeżyte w zupełnej ciemności (nie, ślepoty niepodobna porównać z ciemnością) ograniczającej ruchy, przytłaczającej, najeżonej przeszkodami, przeżyte w królestwie progów, występów i kantów, które zadawały ból, jeżeli nie liczyło się kroków - ma pan już poza sobą, Youmans, więc niech nie zdumiewa pana ten luz, ta przestronność otoczenia.
Spuścił stopy na podłogę, by wstać i przygotować sobie coś zimnego i mocniejszego od koktajlu Samanty, kiedy zadzwonił telefon. Robert podjął słuchawkę po trzecim dzwonku, z góry wiedząc, czyj głos usłyszy.
- Pan Robert Youmans?
- Tak, panie Leo.
- Myślę, że jestem wart uzgodnionego honorarium.
- Nigdy w to nie wątpiłem.
- Pańska małżonka jest teraz w hotelu „Panteon”, w numerze mężczyzny, którego nazwisko...
- To nieważne.
- Proszę?
- Od tej chwili już pan dla mnie nie pracuje.
- Co się stało?
- Nic.
- Chyba nie dałem się zdekonspirować ani...
- Nie, wszystko jest w najlepszym porządku. Dziękuję panu, panie Leo.
*
Lunch zjedli przed godziną i od godziny Alexis siedziała w salonie, czujna na szmery dolatujące z jadalni, gdzie biedny Max bił się z myślami nad wystygłą kawą. Zaczynało być odrobinę męczące to jego milczenie, odkąd wyznała mu całą prawdę. No, niezupełnie całą, zataiła przecież, że ten gwałt sprawił jej przyjemność.
Ale, droga Alexis, opowiedziałyśmy za to ze szczegółami, w jaki sposób wszystko się odbyło, że obaj, chociaż mieli na twarzach pończochy, wyglądali przerażająco, że kiedy jeden prężył się na nas, drugi przytrzymywał nam ręce, a ten młodszy zrobił to z nami dwukrotnie.
Dwukrotnie.
Niewątpliwie był to dla Maxa wstrząs, ale gdyby pominęła szczegóły, Max mógłby mieć jakieś złudzenia co do ojcostwa tego potworka, który się w niej zalęgł. Mógłby się wahać i zamęczać ją pytaniami: Jesteś pewna, że właśnie wtedy, kochanie? A może wcześniej, policzmy wspólnie, bo zaraz po moim wyjeździe zaczynały ci się te dni, no wiesz, bezpieczne.
Wszystkie dni w moim życiu były pod tym względem bezpieczne, Max.
Masz rację, Alexis, ale teoretycznie te dni...
Nie, Max z pewnością nie wnikałby w to, nigdy nie prowadził buchalterii ich pożycia, na wszelki wypadek jednak wytłumaczyła mu też, jak ważną rolę w psychice kobiety odgrywa intuicja.
„Max, doktor Webb jest gotów”.
W jadalni zadźwięczał spodek pod filiżanką i Alexis wstrzymała oddech, by lepiej słyszeć, co się tam dzieje. Max zaniósł naczynia do kuchni, po czym wszedł do salonu i stanął przy drzwiach.
- Kochanie.
*
Alexis siedziała bokiem do telewizora, który straszył ekranem wyjątkowo o tej porze ciemnym - sztywna i spięta, jak przed ogłoszeniem wyroku skazującego.
- Max? Myślałam, że jesteś w swoim gabinecie.
- Dobrze się czujesz?
Ostatni raz widział ją w takim stanie dwa lata temu, był to zresztą krytyczny nawrót choroby, o którym doktor Leve uprzedził go mówiąc coś o „konieczności odreagowania”, ale po tym nawrocie objawy radykalnie ustąpiły i Max zapomniał, że Alexis kiedykolwiek miała jakieś urojenia, więc teraz patrzył na nią zbity z tropu i dosyć bezradny.
Boże-ty-mój, przecież on, ten piekielny konował, nie dalej niż w kwietniu, kiedy w trójkę wybrali się samochodem nad zatokę, powiedział, że nie został nawet ślad po tamtej chorobie.
- Raczej fatalnie. Ale nie przejmuj się mną. Jutro zamówię wizytę u doktora Webba i będzie po kłopocie.
- Może najpierw skonsultujemy się z doktorem Leve?
- Leve?
- To ten, z którym w kwietniu pojechaliśmy obejrzeć Wiosenne Regaty.
- Nie wiem, o kim mówisz. O kim ty mówisz, Max?
Ona faktycznie nie wie, bracie, i to jest najtragiczniejsze, te jej zaniki pamięci w okresie choroby i później ta amnezja. „Chcesz powiedzieć, że w tamtym roku też byłam w ciąży?” „Ja ci to wyjaśnię...” „Nic mi nie musisz wyjaśniać. Ale kto był z tobą w ciąży w tamtym roku, Max?”
Z reguły urojenia mijały jej po pierwszej lub drugiej menstruacji i po paru seansach psychoterapeutycznych, przed trzema laty jednak, nim trafiła do doktora Leve, trzeba ją było umieścić na oddziale chorób psychicznych, a następnie wysłać do sanatorium, gdzie niemal udało jej się przekonać większość kuracjuszy, że istotnie jest w odmiennym stanie i że lekarze są w zmowie, przekupieni przez Bernarda Garlanda, który podstępnie ją uwiódł i chce, żeby ona urodziła mu to dziecko.
I tak, chłopie, możesz mówić o szczęściu, że tym razem sprawcami jej rzekomej ciąży są dwaj nieznani gwałciciele, a nie na przykład Giorbrun czy prezydent Stanów Zjednoczonych, bobyś musiał wtedy latać po adwokatach, jak w przypadku właśnie tamtego bożyszcza estrady, kiedy Alexis wniosła na niego oficjalną skargę.
- Max.
- Tak?
- Która godzina? Czyż nie jest już dawno po południu?
- Masz rację. Chyba spróbuję się dowiedzieć, co z tym monterem od telefonów.
- I zadzwoń gdzieś do informacji i zapytaj ich, kiedy włączą światło.
- Alexis. Zadzwonię także do doktora Leve. Chcę, żebyś z nim porozmawiała.
Bo jednak trzeba będzie znów zasięgnąć rady tego konowała; mimo wszystko on jeden może Alexis pomóc.
„Tylko, panie Kenyon, bezwarunkowo należy zaprzestać dalszego leczenia niepłodności pana żony, jeżeli mamy zapobiec pogłębianiu się urazu psychicznego”.
„Rozumiem, panie doktorze”.
„Pańska żona powinna też wystrzegać się wszelkich sytuacji konfliktowych i stressogennych, wszelkich emocji i podniet...”
- Max..
- Idę.
Przed wyjściem wstąpił do gabinetu po książeczkę czekową i przemierzając truchtem hol zajrzał jeszcze raz do salonu.
- Idę.
- Nie zapomnij spytać ich, co z tym światłem, Max.
- Nie zapomnę.
Siedziała sztywno, w pozycji pensjonarki, dopóki nie szczęknął zamek u drzwi wejściowych. Wtedy na palcach pobiegła do swojej łazienki. Zgrabnie zdjęła z siebie kostiumik i w bieliźnie od Michaela Ransome'a stanęła bokiem do lustra.
Zaledwie początek dziewiątego tygodnia, droga Alexis, ale już diabelnie widać.
Rozdział III
Jeszcze o dziesiątej zbroczone krwią odłamki szkła zaścielały płyty chodnika, a okno wystawowe „Gniadosza”, z tkwiącymi w ramie ostrymi resztkami szyby, wyglądało niczym rozwarta paszcza gigantycznego rekina, w którego gardzieli uwiązł rogiem falisty dach zerwany z kiosku po przeciwnej stronie ulicy. Teraz chodnik był uprzątnięty i starannie spłukany wodą z miejskiego hydrantu, rama okna wystawowego oczyszczona, i nic nie wskazywało, że w godzinach rannych doszło w tym miejscu do tragedii: gnany wiatrem plastykowy dach uderzył krawędzią w grupę przechodzących tędy ludzi i wtłoczył ich do lokalu poprzez rozbitą impetem szybę, która spadając zgilotynowała jedną osobę i pokiereszowała trzy inne.
Przy stolikach z rzadka już dyskutowano na temat niedawnej masakry. Wkrótce miała tu się zjawić ekipa z zakładu szklarskiego, lecz tymczasem skwar wlewał się swobodnie do wnętrza, niwecząc pracę urządzeń klimatyzacyjnych nareszcie działających po pięciogodzinnej przerwie w dopływie prądu.
- Łeb mu odskoczył jak piłka i upadł na tamten stolik, co stoi pusty pod oknem. Nie jestem pijany, sam widziałem. I słyszałem, jak zadudniło.
- Ty, a jakby ten łeb i tę resztę zanieść do Giorbruna, to czyby złączył to razem do kupy?
- Jasne. Co to dla niego.
*
- Serio?
- Najzupełniej. Ale żadne tam parówki, pamiątki czy podobne gówno.
- A co?
- Piasek.
- Piasek? Zwariowałeś?
- Poczekaj. Matt może skombinować każdą ilość skrzyń wojskowych, wiesz, takich do przewożenia amunicji czy czegoś tam. Dajemy na nie nowe napisy, powiedzmy: „Specjalna przesyłka z Quharfa”, albo coś w tym rodzaju. Do tych skrzyń ładujemy zwykły piasek, kapujesz?
- No...
- Słuchaj: biorę swoją brykę, zdejmuję plandekę, żeby te skrzynie było widać, i z pompą zasuwam z nimi przez miasto, na pierwszym biegu, że to niby taki cenny ładunek. W budce rozważamy ten piasek do uncjowych woreczków.
Robi się wkoło tego trochę szumu, jakieś afisze, wiesz, taki bajer reklamowy: poczuj, że żyjesz, posiądź tajemnicę Giorbruna i stań się samowystarczalny, mamy dla ciebie szczęście wydarte wyspie Quharfa, ziemię, z której czerpią cudotwórczą moc Quharfańczycy... kapujesz? Sam to wymyśliłem.
- Do diabła, stary, zwykły piasek, a frajerstwo będzie tam się cisnąć lepiej jak do parszywca!
- Tylko trzeba brać co najmniej po dychu od woreczka, bo zaraz zaczną podejrzewać, że tu odchodzi jakiś szwindel.
*
- Jeżeli więc przyjechaliśmy do tego miasta i wydaliśmy pieniądze na fiszkę, to nad czym ty się jeszcze zastanawiasz, Barry?
- Rozmawiałem z ciotką Glendą.
- Doprawdy?
- Zrozum mnie, Olivio. Ona powiedziała, że wuj Gordon dostał manii samobójczej po kontakcie z Giorbrunem. A jej bratanka po miesiącu zabrali do lecznicy psychiatrycznej, chociaż ten Quharfańczyk wcale mu nie pomógł na katar sienny.
- Może to jakaś rodzinna alergia?
- Ja bym z tego nie żartował.
- Wybacz mi, Barry. Ale jeżeli to był tylko zbieg okoliczności?
- Boję się, że nie. Córka i zięć sąsiadów ciotki Glendy też byli u Giorbruna i od tamtej pory on otwiera warsztat najwyżej raz w tygodniu, a ona prawie nie rusza się z łóżka. Są całkiem zobojętniali.
- Wiesz co, Barry? Przecież twój dziadek ma także nerwicę serca, a mimo to czuje się pierwszorzędnie i przez dzień potrafi skopać pół ogródka.
*
- Powtórzymy to, Hawkins?
- Chyba już mamy dosyć, Mills.
- Kto ma dosyć? Mój szef zapłacił mi z góry do końca lip... sierpnia i powiedział, że wzorem innych właścicieli zamyka zakład do czasu, aż ta hołota wyniesie się z tego miasta. Więc co, mam sobie odmawiać przyjemności?
- Ale twój własny interes...
- Pieprzyć taki interes! Bez samochodu nie zarobię nawet dolca dziennie.
- Cwani faceci podpisują zobowiązanie, że w ciągu trzech dni wyjadą z Dutson, dostają zezwolenie na jazdę po mieście, a potem tylko przedłużają pobyt.
- Jacy faceci?
- Cwani. Ci, co zwalili się tutaj ze swoimi mieszkaniami na kółkach. Turyści.
- No, ale ja przecież nie jestem turystą, do jasnej cholery, Hawkins!
*
- Żona usłyszała przez radio, że dzisiaj parszywiec przeniesie się do Krainy Wiecznych Łowów, i powiedziała do mnie: „Jerry, to jest twoja ostatnia szansa. Nie załatwiłeś sobie w porę fiszki, więc teraz idź do tej Kliniki i czekaj tam. Nie musisz nic robić, tylko czekaj tam i tylko dotknij go, kiedy będzie wchodził do środka”. I co wy na to? Lepszej pokrywki sam bym nie znalazł. No i jestem.
- Ja myślę, Jerry, że Edna ma trochę racji. Giorbrun na pewno by ci nie zaszkodził na twoje nerki.
- A jakbyś go dotknął, mógłbyś potem sam uzdrawiać.
- Jerry nadaje się na uzdrowiciela, prawda, Ben? I ktoś powinien szybko zająć się tą sprawą, jeżeli ten parszywiec ma lada godzina wykorkować.
- E, tacy jedni z uniwerku codziennie dygują go na własnych, gołych rękach do podium i z powrotem, i nic.
*
- Nie angażuje się wojska bez przyczyny. Dla opanowania sytuacji wystarczyło ściągnąć z terenu posiłki policyjne.
- Trudno temu zaprzeczyć, ale nie sądzę, żeby działalność Giorbruna mogła wywołać jakiekolwiek reperkusje polityczne.
- To, czym się Giorbrun zajmuje obecnie, jest politycznie obojętne. Myślę jednak o jego nie ujawnionych możliwościach.
- Mianowicie?
- Choćby o zdolności autentycznego jasnowidzenia. Dla mnóstwa organizacji ta jego zdolność może okazać się niewygodna. Pod warunkiem, oczywiście, że zostanie wymierzona przeciwko nim.
- Ach, i ten dzisiejszy nieudany zamach...
*
Zamówił trzecie piwo i usiadł z nim przy stoliku przed wybitym oknem wystawowym. Śreżoga na zewnątrz zniekształcała kontury budynków i stwarzała złudzenie, że ludzie na ulicy poruszają się w ośrodku tak gęstym jak woda. Siedział w tym lokalu od czternastej, ponieważ o czternastej miał się tu Spotkać z Danem Martinem.
Po przyjeździe do Dutson wczoraj wieczorem na dachu wagonu, zmarnował połowę nocy na wędrówki od recepcji do recepcji, gdzie wyrażano mu ubolewanie z powodu braku wolnych pokoi i skąd odsyłano do coraz to innych hoteli - zanim przypomniał sobie o „azylu”. Wynajmował tamto poddasze w czasach studenckich, później odstąpił je Jane...
Jane Biorne - i to był jego pierwszy kontakt z przeszłością.
Także zapowiedź wydarzeń czekających aż on przekroczy próg „azylu”, by mogły rozpocząć swój niepowstrzymany bieg.
Przez minione osiemnaście lat nie odczuwał potrzeby oglądania się wstecz. Wspomnienia związane z tamtym okresem sporadycznie go nawiedzały, jednakże były to mgliste reminiscencje samorzutnie pojawiające się i znikające. Dopiero dziś o trzeciej rano, na widok starych kątów i siwiuteńkiej już pani Batter, wszystko w nim odżyło na nowo. Może nie należało wracać do tego miejsca, ale nie miał wyboru; inne możliwości: przytułek, nocleg pod gołym niebem z konsekwencją aresztowania za włóczęgostwo, czy dom rodziców - były nie do przyjęcia.
„Azyl” od lat nie wynajmowany służył pani Batter za graciarnię, utrzymaną jednak schludnie; nawet znalazł się tam tapczan pozostawiony przez ostatnich lokatorów. „Stale mieszkali tu jacyś studenci, kto by ich zliczył. Teraz nie starcza mi sił, chociaż czasem chciałabym mieć tu kogoś, taką panienkę jak Jane Biorne”.
Huk zatrzaskującej się pod naporem wiatru lukarny, którą otworzył na noc, obudził go przed dziesiątą. Pani Batter czekała na niego ze śniadaniem i bez żadnych wstępów, majstrując przy tosterze, wskazała mu telefon na stoliczku, „bo przecież panu tak gdzieś pilno, ze gotów pan dostać niestrawności”.
Z Danem Martinem umówił się, że zajdzie do redakcji około trzynastej, po czym odłożył słuchawkę i pomyślał, że wypada wreszcie zwolnić tempo, które narzucił, mu przedwczorajszy telegram.
- Załatwione? - spytała pani Batter. - Niech pan teraz całą uwagę skupi na tych przypalonych grzankach i marnej kawie, panie Fleming.
Niemal gwałtem posadziła go za stołem.
Tak obchodziła się z nim niegdyś, bezceremonialnie a zarazem serdecznie, ilekroć bywał w jej mieszkaniu opierającym się upływowi czasu.
- Jeżeli nie robi to pani różnicy, pani Batter, proszę mi mówić jak dawniej, po imieniu.
Jak dawniej - ponieważ raptem zapragnął stać się ponownie tamtym studentem, który na poddaszu beztrosko uprawiał grafomańską poezję, dbając tylko o to, by w jego szklaneczce nie zabrakło whisky.
Pani Batter westchnęła.
- Ty rzeczywiście jesteś jeszcze chłopcem, Bob - powiedziała. - Tyle że szpakowatym. Ale mnie to nie przeszkadza.
*
W redakcji był już po jedenastej.
Pani Batter przerwała tę nieprawdopodobną opowieść, kiedy się zdradził, że nie czytał „Inicjacji”, i zmieniła temat rozmowy mimo jego nalegań, przeto trawiony ciekawością zdecydował się niezwłocznie jechać do „Dutson Telegraph”, by przewertować styczniowe numery tego czasopisma i naocznie stwierdzić, ile jest prawdy w tym, co zdołał usłyszeć.
Marj Kenneth wprowadziła go do gabinetu Dana Martina, poczęstowała kawą z ekspresu i zostawiła samego z plikiem tygodników, nie zamykając jednak drzwi do sekretariatu.
To był dla niego lekki szok. Autor „Inicjacji” scharakteryzował go tendencyjnie, lecz nad tym Bob Fleming wzruszył ramionami, zwłaszcza że tendencyjność była tu usprawiedliwiona i uzasadniona ograniczoną wiedzą narratora - o ile nie zamysłem literackim - jednakże dzięki temu zabiegowi pisarskiemu ukazane zostało to oblicze studenta Fleminga, w którym profesor Fleming nie potrafił siebie rozpoznać, aczkolwiek nie mógłby się go wyprzeć, a co za tym idzie - konfrontacja własnych wyobrażeń z osądem autorskim uświadomiła mu, że wciąż jeszcze obraca się w świecie iluzji co do swojej osoby.
Sekretarka weszła, kiedy czytał ostatni odcinek.
- Nie zdążyłam mu powiedzieć - zakomunikowała z zafrasowaną minką, przystając tuż za drzwiami.
- Nie zdążyła pani?
- Telefonował Dan, to znaczy mój szef, pan Martin, i polecił mi przekazać panu, że jest mu bardzo przykro, że nie może spotkać się z panem teraz, ale ma nadzieję, że o drugiej po południu zechce pan z nim wypić drinka w „Gniadoszu”. Wyłączył się od razu i nie zdążyłam mu powiedzieć, że pan jest tutaj, w jego gabinecie, panie profesorze.
Był kwadrans po trzynastej. Bob Fleming wyprostował krzyż z tłumionym stęknięciem.
- Nazwisko Jane Biorne - rzekł kładąc dłoń na otwartych stronicach - figuruje tu jako nazwisko autorki. Zważywszy, że Jane Biorne zginęła w przybliżeniu siedemnaście lat wcześniej aniżeli powstał ten apokryf, wypada wnosić, że użyliście jej nazwiska w celu reklamy?
- Pan chyba nie przeczytał „Inicjacji” do końca?
- Czy to ma jakieś znaczenie?
- Oczywiście. Po czwartym odcinku, w epilogu wyjaśniliśmy, że „Inicjację spisał profesor Telly Thomas pod dyktando ducha właśnie panny Biorne.
- Pod czyje dyktando?
Sekretarka popatrzyła na niego badawczo.
- Dowiedziono tego niezbicie, panie profesorze. Są opinie grafologów i z Elektronicznego Ośrodka Analiz Tekstów Literackich. Maszynistka razem z rękopisem „Inicjacji” zwróciła nam sto dwadzieścia stron tekstu; pan Thomas napisał to wszystko przez jedną noc, bez skreśleń czy poprawek, ręcznie i wcale nie stenografując. I opisuje fakty, o których absolutnie nie mógł wiedzieć.
W tym punkcie Marj Kenneth istotnie miała rację: oprócz Jane nikt nie wiedział o „azylu”, pomijając panią Batter - osobę nader dyskretną i godną całkowitego zaufania. Nikt również nie umiałby przedstawić historii znajomości jego i Jane, nawet w ogólnych zarysach, w dodatku z tą pamiętnikową szczerością znamienną dla tamtej dziewczyny. „Po kilku tygodniach pilnej nauki i wzorowego sprawowania w Bobie budził się poeta. Bob wówczas rzucał wszystko, wyjeżdżał na miasto, robił zbzikowane zakupy i zjawiał się na facjacie rozgorączkowany. Wprzód szliśmy do łóżka, potem Boby brał się albo do pisania albo do picia, zależnie od nastroju...” „Częściej niż Bob-poeta zjawiał się na facjacie Bob-mistyk. Na trzy doby wprowadzał do «azylu» surowy rygor i zmuszał mnie na ten okres do wprost spartańskiego życia. Zrywał się o szóstej rano i prosto z łóżka wskakiwał do wanny. Kąpał się także wieczorem. Dwukrotnie w ciągu dnia, bez względu na pogodę i porę roku, przy otwartej lukarnie wykonywał przeróżne ćwiczenia gimnastyczne. Alkoholu nie brał do ust, pił wyłącznie soki, jadł wyłącznie jarzyny. Po wegetariańskim lunchu zabierał mnie na przejażdżkę za miasto, gdzieśmy oddychali świeżym powietrzem. W drodze powrotnej wstępowaliśmy do jakiejś podrzędnej restauracji, aby nasze sacrum mogło bodaj przez parę minut obcować z sacrum prostych ludzi. Przeważnie restauracją tą była «Kryształowa Noc». Kiedy nie byliśmy zajęci kąpielą, gimnastyką, zmianą bielizny, obcowaniem z ludźmi czy spożywaniem tych obrzydliwych mieszanek warzywnych, oddawaliśmy się miłości”.
Temu nie sposób zaprzeczyć mimo licznych uproszczeń.
I Bob Fleming trzymając dłoń na otwartych stronicach „Dutson Telegraph” poczuł raptem zażenowanie wobec stojącej przed nim młodej kobiety, aczkolwiek ona zdawała się nie identyfikować go z postacią tamtego niedojrzałego studenta: zbyt zaprzątnięta była żarliwą obroną tezy o mistycznym pochodzeniu „Inicjacji”.
- Można dyskutować na temat wartości artystycznych tego utworu, ale bezsprzecznie jest to piśmiennictwo. Dwieście tysięcy znaków graficznych! Jeżeli przyjąć, że profesor Thomas pracował nad „Inicjacją” dziesięć godzin, łatwo obliczyć, ile zajmowało mu napisanie jednej strony.
Z grzeczności Bob Fleming zapytał:
- Ile?
- Pięć minut - Ładnie uniosła głowę pewna swoich argumentów. - Jakiś niepokaźny artykulik można by wyciąć w takim tempie, gdyby się uprzeć, ale nie sto dwadzieścia stron. Tego nie dokona dyplomowany grafoman. Chyba że...
- Chyba że będzie pisać pod dyktando - podsunął Bob Fleming ugodowo.
Po krótkim namyśle odpowiedziała:
- Ja pana rozumiem, panie profesorze. Rozumiem pański sceptycyzm. - Nie pozwoliła mu sprostować. - Pan przykładem profesora Stonna powoła się zaraz na ergonomię. Że nawet czysto mechaniczne gryzmolenie przez dziesięć godzin bez wytchnienia wymagałoby nadludzkiej sprawności manualnej. I wie pan co, profesor Stonn przestał obstawać przy swoim zdaniu, kiedy zapoznał się ze zdaniem doktora Leve. Astmatyk w transie hipnotycznym przepłynie Kanał La Manche, a profesor Thomas przez te dni, od ucieczki ze Szpitala Franka Storraya do swojej śmierci żył w podobnym transie. Mark Leve kilkakrotnie rozmawiał z nim w tym czasie.
W sekretariacie odezwał się telefon, toteż Bob Fleming spytał prędko:
- Czy były interwencje w sprawie opublikowania tego... - czubkami wyprostowanych palców popukał w otwarte stronice - ...tego utworu?
- Oczywiście. Rodziny obu morderców do dzisiaj grożą nam procesem.
- Morderców?
- Tych wojskowych: Soretta i Corna. Adwokaci na razie dość oględnie precyzują oskarżenia, bo w maju Komisja do spraw Quharfa wysłała na tę wyspę wyspecjalizowanego radiestę, żeby wskazał, gdzie ukryto zwłoki Jane Biorne, ale jeżeli radiesta zawiedzie, pójdą na całego.
- Sto trzydzieści kilometrów kwadratowych do przetrząśnięcia - powiedział to usiłując dociec głębszego sensu w wypowiedzi sekretarki.
- Nie... Chyba nie. Wątpię, żeby ci mordercy odważyli się wejść na teren rezerwatu. Zakopali ją blisko miejsca zbrodni i na pewno byle jak. Oni byli przekonani o bezkarności. Przepraszam.
Cofnęła się do sekretariatu, a on podjął przerwaną lekturę, już wstrząśnięty tym, co dopiero zapowiadały słowa Marj Kenneth.
*
„...W DUTSON JEST AUTENTYCZNY QUHARFAŃCZYK...” - ta informacja jeszcze wczoraj tak wartościowa zdewaluowała się przez jedno popołudnie, aczkolwiek nadal była aktualna. Siedząc teraz w knajpie, przed pozbawionym szyby oknem wystawowym, Bob Fleming miał wrażenie, że znalazł się w sytuacji naukowca samotnika, który po latach badawczej pracy w ścisłym odosobnieniu opuścił laboratoryjną klauzurę, by obwieścić światu o dokonanym właśnie odkryciu, i oto dowiaduje się, że to odkrycie znalazło już praktyczne zastosowanie.
Jacyś młodzi przy kontuarze opowiadali dowcipy o Giorbrunie. Przed „Gniadoszem” zatrzymała się furgonetka przysłana z zakładu szklarskiego i kierowca wszedł do lokalu kierując się na zaplecze.
Była czternasta czterdzieści pięć, toteż wypadało pogodzić się z faktem, że Dan Martin zrezygnował z tego spotkania. Teraz, po przeczytaniu „Inicjacji”, Bob Fleming był w gruncie rzeczy nawet rad, że nie dojdzie między nimi do rozmowy, prawdopodobnie obfitującej w przemilczenia, kiedy trzeba by było nawiązać w niej do przeszłości, i w kurtuazyjne uniki ze strony Dana Martina przed drażliwymi kwestiami, ubogiej natomiast informacyjnie. Przy tym byłaby to rozmowa o czymś, co już straciło znaczenie.
Przez ostatnie lata czegoś zaniedbał. Z dużą regularnością wracał do tak zwanego cywilizowanego świata, by po każdej wyprawie podreperować zdrowie i nadszarpnięte fundusze zarabiając wykładami czy obejmując katedrę, jak to miało miejsce choćby siedem lat temu w Dutson, jednakże nigdy nie wylazł z brazylijskiej dżungli tak na dobre. Niegdyś wytknęli mu to rodzice.
Nade wszystko ojciec, który upatrywał w nim kandydata do parlamentu.
„Słuchaj, Bob. Przy poparciu moich przyjaciół mógłbyś się dostać na sam szczyt. Ale skoro postanowiłeś zostać szamanem, ani ja, ani matka nie będziemy się do tego wtrącać. Tylko więcej nie nadużywaj naszej gościnności”.
Także Telly Thomas.
„Jestem zdania, że bardziej przydatny byłbyś tutaj. Odwiedzili nas przedstawiciele Ośrodka Badań Jądrowych i poprosili o fotokopie twoich akt personalnych. Jeżeli choć trochę zależy ci na karierze, poniechaj dalszych wyjazdów”.
I Betty Thomas.
„No więc doskonale. Dżungla. Do licha, naprawdę się cieszę, że dokonałeś tego wyboru teraz, kiedy jeszcze jestem dość młoda, żeby zacząć od początku”.
I inni.
„Słyszałem, że stamtąd się nie wraca”.
„I będziesz spał na drzewie, kotku? Boże, chciałabym, żeby ktoś mnie wydupczył na drzewie. To chyba jedyne miejsce, w jakim mi się to nie zdarzyło”.
„Przynajmniej kilku ludożerców uratujesz od śmierci głodowej”.
„Psycho... co? Aha, wirujące stoliki i czytanie myśli. Możesz zapiąć tę cholerną haftkę? Dzięki. I po to lecisz aż do Wenezueli? Przecież w Dutson na każdej ulicy mieszka jakiś parapsycholog”.
„Nader interesujący wykład, panie profesorze. Ale czy nie sądzi pan, że przypisywanie tamtym ludom wyjątkowych zdolności postrzegania pozazmysłowego jest przesadą? Powołam się na raport specjalistów z Universidade do Brasil, którzy przetestowali...”
„To jasne, że nie wrócisz z niczym. Blinn przywiózł stamtąd tropikalnego syfa”.
„Na XVIII Kongresie Psychotroników w Tokio podano w wątpliwość...”
Jedynie Jane myślała tak jak on, albo była tego bliska. W istocie nawet wyprzedziła go w działaniu, ponieważ przed nim dotarła na Quharfa, dokąd on podjął się dotrzeć, kiedy już było za późno: po wojskowej blokadzie tej wyspy. Lecz Jane od osiemnastu lat leży w piachu.
W tym samym miejscu od osiemnastu lat.
I w „Inicjacji” nie powiedziała nic, czego nie wiedziano by przedtem, aczkolwiek czerpała prosto ze źródła.
*
Kurczę blade.
Siedział na parapecie z nogami zwieszonymi na zewnątrz okna i szukał stopą pierwszego szczebelka drabinki sznurowej, którą sklecił z części dziecięcego łóżeczka i dwóch podartych prześcieradeł.
Kurczę blade, w tym więzieniu najcięższym na świecie ograbili go ze wszystkiego. Byłby już dawno wolny, jakby mu nie zabrali odrzutowego aparatu, ale zabrali. A zejść po drabince sznurowej z tak wysoka wcale nie jest łatwo, chociaż ta drabinka zwisa do samej ziemi.
Strasznie trudna sprawa po prostu.
Został mu jeszcze psychiczny napęd anta... agra... no, anty... wicyjny, ale nie może go teraz użyć, bo potem miałby za mało sił psi, żeby się oderwać od tej Planety Zagłady i dolecieć na Ziemię, gdzie się przed nim schował parszywiec, pomiot szatana obrzydły. Do tamtego dziedzińca jest potwornie daleko, dalej niż do Alaski, więc chyba dobrze, że wziął ze sobą oszczędności całego życia, prawie osiem dolarów, które uzbierał na kupno lassa i miotacza promieni śmierci. Będzie miał za co wynająć pancerny samochód.
Trafił stopą na szczebel chybotliwej drabinki i z wysuniętym językiem obrócił się przodem do parapetu, tylko troszeczkę w strachu, chociaż ta drabinka nagle się znarowiła.
O jejku, każdy tytan by już leżał na dole z rozbitym nosem. Ci wszyscy z komiksów, które Nat czyta z babcią Sadie, to znaczy z córką strażnika, też by już leżeli. Szkoda, że tego nie widzą chłopaki z kempingu.
Nie ma co się zastanawiać. Jest Mścicielem z Dutson czy nie? Tam, za rogiem, czekają na niego wspólnicy, terroryści z walizeczką, w której cyka bomba zegarowa, żeby było czym wysadzić bank w powietrze, kiedy zabraknie im pieniędzy na podróż do parszywca.
Strasznie trudna sprawa, ale teraz musi to zrobić, bo dziś rano jego wróg śmiertelny przebrany za mamę zwabił go do łazienki i tam chciał pożreć. Nat był dowódcą floty morskiej i ze swojej łodzi podwodnej pruł torpedami, tymi, no... atomowymi do ośmioramiennych monstrów, co przyleciały z otchłani kosmosu, żeby zawładnąć Ziemią, i wtedy jedno monstrum udając mamę rzuciło się na niego, ugryzło go w szyję i się przyssało.
Jennie Wallis, ta z przeciwka, też się raz do niego tak przyssała, kiedy składała mu życzenia urodzinowe, głupia baba, aż Nat musiał jej zastosować chwyt przez głowę, żeby się odczepiła. Na pewno teraz siedzi za firanką i go podgląda.
Phi, najwyżej zobaczy supermena w akcji.
Tylko że z tą znarowioną drabinką to strasznie trudna sprawa. Lewa stopa zaplątała mu się między dwa szczebelki, ale on ją zaraz, o kur...
...czę!
Kwiatki cioci Barbary i w ogóle cała rabatka podskoczyła do góry i Nat nagle siedział już na ziemi, zaplątany w drabinkę sznurową. Mocno zapiekły go oczy, więc szybko pociągnął nosem i spróbował wstać.
O jeny, nic się nie stało, po prostu zwyczajnie skoczył, bo dla supermena łażenie po drabinkach sznurowych to tylko marnowanie czasu.
Nic się nie stało, nic a nic.
No, troszeczkę boli go z tyłu, ale nie będzie się tam dotykać, bo po co ta głupia Jennie Wallis ma wiedzieć, że jego tam boli?
Zresztą supermeni są odporni na ból.
Wszystko idzie zgodnie z jego planem. Prawie osiem dolarów ma w kieszeni, całkiem-prawdziwy-colt tkwi za pasem z bardzo kowbojską klamrą, która Natowi zawsze ratuje życie, bo odbija kule gangsterów, i nareszcie odzyskał wolność.
Teraz trzeba tylko przesadzić mur więzienny i napaść na jakąś taksówkę. Zresztą agenta FBI każda blada twarz zawiezie na tamten dziedziniec bez szemrania. A potem Nat puści w parszywca serię. Hej ty parszywcu - powie - spierdalaj do chaty - i wygarnie ze swojego colta.
*
Z Osady Doktorów wrócił do centrum zatłoczonym autobusem i z punktu skonstatował, że na tych ulicach dzieje się coś nienormalnego - o ile przyjąć, że to, co się tu działo dotąd, było czymś normalnym. Wozy patrolowe blokowały wjazdy do ulic przecinających Siedemnastą Aleję na jej śródmiejskim odcinku; światełka pulsujące na dachach wozów wabiły gapiów, którzy pojedynczo bądź w małych grupkach ciągnęli tutaj - z reguły od strony campusu, jakby było po godzinach dyżuru Giorbruna. Większość osób przystawała w pobliżu pustej jezdni, z której usunięto wszystkie parkujące pojazdy, lecz prędzej czy później część z nich dołączała do ludzi zgodnie zdążających pod domami w jednym kierunku.
Nowojorska ulica z początków dwudziestego wieku - pomyślał Dan Martin patrząc na ten pieszy ruch.
Stał obok radiowozu, którego prawy przedni, resor uginał się pod zwalistym tyłkiem rudego policjanta w bluzie tak przepoconej, że suche były tylko klapki nad kieszeniami, i w czapce zsuniętej na tył głowy.
Oszczędnym ruchem ręki Dan wskazał pustą jezdnię.
- Demonstracja?
Nieomal z wysiłkiem glina zwrócił ku niemu czerwoną twarz o masywnej szczęce.
- Hę?
- Spodziewacie się demonstracji?
- Demonstracji?
- Są tu jednostki policyjne chyba z całego Stanu.
- Interesują pana szczegóły?
- Nie, ale w tej okolicy moja córka bierze lekcje rytmiki. - Widząc, jak ów glina ocieka potem, przypomniał sobie o napoju tamaryndowym, który na drogę wtryniła mu Marj: „Czeka cię dwadzieścia minut jazdy rozpalonym do białości autobusem; skonasz z pragnienia”. Otworzył neseser i spośród drobiazgów wyłowił puszkę tego napoju. - Wolałbym wiedzieć, co ewentualnie jej grozi, kiedy będzie tędy wracała. Proszę, panie władzo.
- Hę?
- To w ramach współpracy obywateli z policją. Ja nie jestem przykuty do posterunku.
- Niech mnie diabli! Równy z pana gość, dziękuję.
Policjant uwolnił maskę radiowozu spod swojego ciężaru i łypiąc z wdzięcznością na Dana grubym palcem zerwał z puszki zawleczkę.
- Tu raczej na nic się nie zanosi, ale tam... pod Kliniką Profesora Henna... Może tam być niezły kocioł.
Nareszcie rozjaśniło mu się w głowie.
- Giorbrun - powiedział. - Będzie tędy przejeżdżał?
- Ano tak. Za pół godziny.
Patrząc, jak rudy glina wlewa w siebie napój tamaryndowy, Dan Martin sklął się w duchu.
Chwacko przepierniczam czas - pomyślał. - Jest wpół do czwartej i jeżeli degenerat Charlie sam nie wpadnie na to, żeby być na miejscu, kiedy ten motłoch zacznie się wzajemnie tratować w Klinice, znów wierszówkarze z „Rapids Post” zatriumfują, a „Dutson” narazi się na docinki czytelników.
W kwietniu przyszedł do redakcji list, w którym autor złośliwie instruował „panów redaktorów” o różnicach między pismem codziennym a tygodnikiem.
„Nikt od was nie wymaga podawania bieżącego serwisu, to zadanie gazety. Domeną tygodnika powinien być profil publicystyczny. Wszechstronność interpretacji wydarzeń, solidność w ustalaniu i przytaczaniu faktów. Niestety, reportaż «Klęcząc na plaży Quharfa» świadczy, że piszący go nigdy na tej wyspie nie był ani jej nie widział. Nawet na widokówce.”
Równie złośliwie sekretarka po przeczytaniu włożyła ten list do przegródki z prywatną korespondencją, na wierzchu, co stało się dla Dana Martina kolejnym przyczynkiem do rozważań, dlaczego Marj nie zwolniono z pracy w ślad za Douglasem Johnstonem. To zresztą nastąpi nieuchronnie.
Wpół do czwartej - więc nie ma po co iść do „Gniadosza”: nawet gdyby Bob Fleming jeszcze tam był, nie byłby teraz usposobiony do rozmowy. Konsekwentnie i z uporem, cymbale, dążysz jednak do tego, żeby konkurencja rąbnęła ci ów temat.
Wszakże, by oddać sprawiedliwość, czasu, który spędził u Marka Leve nie można uznać za stracony. Zebrał nowe dane o stanie Anetty Blayer, choć dzisiaj obeszło się bez magnetofonu, a Mark mimo ochoty do podzielenia się z nim wiadomością o sukcesie zdradzał zmęczenie, jako że od wczorajszego wieczora do dzisiejszego ranka nie odstępował od łóżka swojej podopiecznej, i ponadto był nazbyt rozegzaltowany, by wyrażać się precyzyjnie.
- Boże, po raz pierwszy od czternastu lat Anetta otworzyła oczy! Otworzyła oczy.
- Gratuluję, panie Male. Stary Blayer wyskoczył już ze skóry?
- Nie, pośpiech jest tu niewskazany.
- Więcej wiary we własne umiejętności, Mark.
- Wiary mi nie brak. Ale to nie moja zasługa, Anetta obudziła się spontanicznie. Uprzedziła mnie o tym.
- O czym?
- Że się obudzi sama. „Dzisiaj w nocy obudzę się”, to jej słowa. „Wiem, Anetto” zblefowałem.
„Nie”, odpowiedziała, „nie mogłeś o tym wiedzieć. Obudzę się, bo ja tak chcę, a chcę tak, bo muszę was przekonać, że powinniście się go strzec”.
Dan zapalił drugiego papierosa.
- Chętnie bym uległ jej perswazjom.
- Dobrze, skontaktuję cię z nią później.
- Dlaczego później?
- Ponieważ teraz śpi.
- Aha. Obudziła się i śpi.
Mark uśmiechnął się z sofy nieznacznie.
- To paradoks pozorny, Dan. Po każdym długim i wyczerpującym seansie hipnotycznym pacjent zapada w normalny sen, z którego po kilku godzinach budzi się samorzutnie. Podejrzewam, że po tych czternastu latach Anetta przez pierwsze miesiące będzie potrzebować tyle snu, ile potrzebuje niemowlę. Ma wycieńczony organizm.
- Smutne - mruknął Dan rozczarowany.
- I wątpię, żeby Anetta po definitywnym powrocie do tego świata powiedziała na temat Giorbruna coś więcej niż powiedziała dotychczas. W jej odczuciu Giorbrun nam zagraża, ale poza tym nie wie o nim nic, jest on dla niej zjawiskiem tajemniczym i niewytłumaczalnym. Naprawdę kompetentna i autorytatywna byłaby tu wypowiedź kogoś, kto tam przebywa całą swoją istotą, na zasadzie pełnoprawnego współgospodarza, a nie zaglądającego przez szparę intruza, tylko że przebywać tam całą swoją istotą oznacza dokładnie to samo, co nie móc porozumieć się ze światem materialnym. Więc na razie musisz chyba zadowolić się opinią naszych psychologów.
Siedzieli naprzeciwko siebie i popijali herbatę z lodu, która mimo kiepskiego smaku cudownie gasiła pragnienie w to skwarne popołudnie.
- Psycholodzy! - wycedził Dan Martin.
- Wiem, że nimi gardzisz...
- Mam ich w dupie.
- ...o tym wiem także...
- Wszystkich oprócz ciebie, Mark.
- Posłuchaj, Dan. Oni są przerażeni skutkami działalności Giorbruna. I mają niezawodne metody badawcze. Z każdym dniem rośnie liczba pacjentów, dlatego psycholodzy potrzebują wsparcia prasy, bo ich alarmujące raporty władze zbywają milczeniem. Postaraj się przezwyciężyć niechęć do nich, a ja ze swej strony poznam cię z ludźmi, którzy zebrali szereg cennych i niepokojących spostrzeżeń.
- Na przykład?
- Oni rzeczywiście wiedzą już sporo o Giorbrunie, Dan.
- Panie Male. Co to za spostrzeżenia?
- Spostrzeżenia. - Z niejakim zniecierpliwieniem Mark Leve postawił szklankę na wałku sofy. - Im cięższa i bardziej zaawansowana była choroba, którą Giorbrun zwalczył, tym większy u danej osoby jest stopień prostracji po kontakcie; oligofrenik przyprowadzony do Giorbruna ma nazajutrz iloraz inteligencji przekraczający sto trzydzieści, a w jego zachowaniu nie rejestruje się żadnych oznak dysforii, wręcz odwrotnie... Przypuszczam, że to jest to, czego szukasz.
- Może.
W tym tonie Mark klarował mu jeszcze długo, w końcu wpadł na pomysł, by napocząć butelkę koniaku, jako że święcił dziś swój sukces, po czym rozmowa znów zeszła na temat Anetty. Skądinąd sprawa panny Blayer kroiła się na nielichy materiał publicystyczny. Omówili rzecz wspólnie i Mark obiecał, że będzie miły, kiedy odwiedzi go jutro w Klinice reporterka „Dutson Telegraph” - byleby nie była wścibska, zadawała roztropne pytania, „no i sam wiesz”.
- Przyślę ci Christine - odpowiedział Dan. - I Rippa, żeby zrobił jakieś zdjęcia.
Warto by w ogóle - myślał teraz obserwując miarowe ruchy grdyki policjanta - któryś numer poświęcić w całości hipnozie. Po przeczytaniu zwierzeń Anetty Blayer ludzie dostaną bzika na punkcie hipnozy. Ale wpierw, do jasnej cholery, trzeba z tych zwierzeń wydusić coś dla siebie.
- Uratował mi pan życie. - Rudy glina upuścił pustą puszkę na siedzenie radiowozu. - Niech mnie diabli, bardzo panu dziękuję.
- To ja powinienem zrobić.
- Hę?
- Podziękować panu za ostrzeżenie. W tej okolicy istotnie może być wkrótce nieco tłoczno.
- No, jesteśmy w pogotowiu.
- Życzę spokojnej służby.
Zaczerpnął do płuc gęstego powietrza i ruszył w poszukiwaniu baru, skąd mógłby zatelefonować do Vince'a Hope'a, naczelnika miejskiego więzienia.
*
- ...i po dawce rozrywki spod znaku Lalo Calleya - ponownie Dziedziniec Giorbruna. Realizatorzy przepraszają za obraz, który do czasu połączenia się studia z Kliniką Profesora Henna przekazywany będzie za pośrednictwem tylko dwóch kamer. - Halo Matt, a może byśmy tak zajrzeli tam teraz na moment i spytali naszych chłopców o samopoczucie? Mamy z nimi łączność?
- Wizję.
- A kto dyżuruje przy mikrofonie?
- Ann Vereen. Zaraz... Jest i fonia. Halo Ann, jak mnie słyszysz?
- Idealnie - odpowiedział Robert (Ann to było imię kapłanki, którą w „Stygmatach” grała Samanta).
- Jeżeli proponujesz mi kolację, Matt, to słyszę cię świetnie.
- O rety, Ann, jesteś już na antenie!
Samanta siedziała przed telewizorem, a on stał nad tacą i odmierzał alkohol do szklanek z lodem.
- ...toteż państwo na pewno mi wybaczą. - Z satysfakcją informuję, że w Klinice Profesora Henna wszystko jest gotowe na przyjęcie pana Giorbruna. Personel, pacjenci, ekipy sprawozdawcze oraz reporterzy i dziennikarze...
- Krótko mówiąc wszyscy są gotowi do wzięcia udziału w tej żałosnej imprezie. - Z obiema szklankami podszedł do żony i stanął za fotelem, trochę z boku. - Twój koktajl, Samanto.
- Dziękuję, Robercie.
Machinalnie wzięła od niego szklankę i podniosła ją do ust nie odrywając oczu od ekranu. Robert wrócił na łóżko, gdzie jednak czuł się najpewniej. Widział stamtąd jej profil i biust, i nogi złączone równo pod wiotkim materiałem o błękitnym odcieniu.
Ten niepokój nurtował go od kwadransa - od kiedy Samanta przyszła z miasta i zatrzymała się tu, na progu, a on patrząc na nią zobaczył obcą kobietę. Nie miało to nic wspólnego z jej wyglądem (to raczej jego własny wygląd powinien go zaniepokoić: pod nieobecność Samanty mnóstwo czasu zmitrężył w łazience przed lustrem i stwierdził, że się zestarzał, wychudł i że mimo ciemnej karnacji jest chorobliwie blady), gdyż przez te pięć lat Samanta rzeczywiście prawie się nie zmieniła. Nie miało to również nic wspólnego z jej zachowaniem przesadnie powściągliwym ani jej brakiem zainteresowania jego osobą - bodaj na poziomie elementarnej grzeczności.
„Dostałam to zezwolenie. Do południa w piątek musimy opuścić Dutson” - tylko tyle i usiadła przed telewizorem.
Dostałaś je w „Panteonie”, pomyślał wtedy, wyobrażając sobie, jak Harry Goodliffe miętosi ją na prześcieradle w tamtym numerze. Lecz ten obraz wnet zniknął i zastąpiła go sceneria otoczenia.
„Teraz dla odmiany ja tobie przyrządzę koktajl, Samanto” - powiedział, jakkolwiek stracił już ochotę popisywania się przed nią samodzielnością.
„Dziękuję, Robercie”.
- Przerywamy na kilka minut transmisję i podajemy dwa komunikaty. Komunikat pierwszy: Decyzją Rady Miejskiej i Komendy Policji Stanowej od jutra, od godziny dziewiątej rano obowiązywać będzie całkowity zakaz przechowywania na terenie campusu i wnoszenia na tenże teren wszelkich rodzajów broni białej i palnej. W związku z tą decyzją osoby wchodzące na Dziedziniec Giorbruna poddawane będą kontroli elektronicznej, a w wypadkach budzących wątpliwość, rewizji osobistej. - Komunikat drugi: W dniu dzisiejszym przybył do Dutson zespół meteorologów, których zadaniem...
Widok otoczenia zbyt go absorbował i rozpraszał; Robert zacisnął powieki, by się skupić.
- Samanto.
- Tak, Robercie?
Teraz obco brzmiał nawet jej głos, a znał przecież wszystkie jego intonacje.
Rano jednak, siedząc na łóżku i wpatrując się w nią śpiącą, nie odczuwał tego niepokoju. Był wtedy podniecony jej nagim ciałem (spała w przezroczystej koszulce zakrywającej ledwie pępek), bardziej ponętnym niż to zapamiętane z miodowego miesiąca. Z walącym sercem położył dłoń na jej zgiętym kolanie, a kiedy westchnęła i obróciła się na wznak, doznał mizernego zaspokojenia, jak wyrostek w ostatnim rzędzie pornokina.
- ...ową anomalię atmosferyczną nazwali dowcipnie „Czkający Giorry”. Na wyjaśnienie...
Otworzył oczy.
Prawie nie widział Samanty wtulonej w miękkie, wysokie oparcie fotela, tylko fragment jej twardy, rękę trzymającą sztywno szklankę z koktajlem na wysokości biustu i nogi ułożone równo jedna przy drugiej - niemniej wciąż odnosił wrażenie niemej wrogości, która zatruła atmosferę w tym pokoju.
Niech się pan nie oszukuje, Youmans. Po prostu dopiero teraz ma pan konkretny dowód zdrady Samanty i jakkolwiek nie chce pan go przyjąć do wiadomości, czuje się pan urażony w swojej dumie, więc wmawia sobie: ja nie kocham mamusi, bo to nie jest moja mamusia.
Niczego sobie nie wmawiam. Owszem, Samanta jest moją żoną; owszem, przyjąłem do wiadomości, że niejednokrotnie przyprawiła mi rogi.
I to bynajmniej nie zmienia mojego stosunku do niej. To ona reaguje infantylnie: poczuwając się do winy, zrywa nasze więzy i staje w opozycji do mnie. I to ona po powrocie z miasta spojrzała na mnie, jak na obcego człowieka. Wszak teraz nawet swoją pozą wyraża obojętność wobec faktu, że dzisiaj nastąpiła przemiana w całym naszym życiu.
Czyżby? A cóż takiego w nim się zmieniło - jak dotąd?
Trudno, żebym od razu rozstrzygnął o naszej przyszłości. Potrzebuję jakiegoś bodźca, zachęty. Muszę przedtem rozmówić się z żoną.
Więc na co pan czeka, Youmans?
- Samanto.
- Tak, Robercie.
- ...bo oto witamy w naszym studiu Carolyn LeGault, zdobywczynię Oskara za kreację Sylvii Reyny w filmie „Siostra Kandaulesa” zrealizowanym na podstawie sztuki...
Tego typu dialog mogę prowadzić z Samantą do wieczora. Ona zachowuje się tak, jakbym nie mówił do niej i nie patrzył na nią. Osiemdziesiąt siedem minut restaurowała się w łazience przed wyjściem do miasta, a po powrocie nawet nie poprawiła makijażu, jakkolwiek czekał tu na nią mężczyzna, który nie widział jej od pięciu lat (przy śniadaniu nie była ani trochę speszona, że jej uroda może już nie olśniewać mnie jak ongiś); to jest wbrew kobiecej naturze, każda z nich byłaby zdesperowana, gdyby nie przesiedziała połowy dnia w salonie kosmetycznym przed spotkaniem z facetem - kimkolwiek by on nie był. Więc czym wytłumaczyć jej postępowanie?
Nawykiem. Zwracając się do pana lub odpowiadając panu Samanta z nawyku spoglądała w pańską stronę jeszcze w miesiąc po pańskim wyjściu ze szpitala, posługiwała się gestami i mimiką, prosiła pana o różnorodne drobne przysługi, których nie mógł pan wyświadczyć („Robercie, podaj mi łaskawie... Już nic, dziękuję”) - nim się przystosowała do nowych warunków. Teraz także potrzebuje czasu.
- ...przyleciałaś do Dutson ze względu na Giorbruna. Ale czy to jedyny powód, Carolyn?
- Oczywiście wystąpię tutaj gościnnie w musicalu „Zdejm to, Susan” i...
- Czy spodziewasz się, że wśród publiczności będzie ktoś specjalny?
- Każdy widz jest dla mnie kimś specjalnym.
- Zamieszkałaś w hotelu „Panteon”...
- No więc dobrze. Przypadkiem mieszka tam Harry Goodliffe. Jestem jednak związana kontraktem...
Niechże pan przestanie gadać, Youmans. Przez pięć lat wciągnął się pan w rolę Hioba, ale teraz ziścił się z dawna oczekiwany cud i nadeszła pora, żeby pan zaczął działać.
- Sa…
Panie Youmans!
Wstał. Z rosnącą determinacją zbliżył się do telewizora; zgasił go i przeniósł wzrok na żonę.
- Samanto.
*
Leżał między fotelem a telewizorem, twarzą do dywanu. Samanta kolanami rozgniatała mu plecy i nadal zaciskała pasek na jego szyi, mimo że już ucichł i zastygł.
- Spokojnie, Robercie, spokojnie, przestań wrzeszczeć, tylko przestań wrzeszczeć, błagam cię, i nie przekrzywiaj tak głowy. Wyprostuj głowę i przestań wrzeszczeć, i leż spokojnie, żebym nie musiała robić ci tego znowu i śpieszyć się, żeby załatwić to, nim lokaj nadejdzie; zawsze mi przerywał w trzecim akcie, wpadał, ledwie mój mąż krzyknął: „Oszalałaś, Rosie?!” - jaki ty jesteś do niego podobny! Ale tobie nie pomoże, ta sztuka zeszła już z afisza, a to wszystko teraz dzieje się naprawdę, więc przestań wrzeszczeć, bo tu nikt nie wpadnie, żaden lokaj, choćbyś wrzeszczał „oszalałaś, Rosie” na całe gardło. Przyznaj się, że oglądałeś tę sztukę, pokazywali ją w telewizji, wtedy cię nie znałam, ale tyś zapamiętał metody mojego męża, jak on mnie śledził i szykanował przez trzy akty, i na koniec wpakował do więzienia, dobrze zapamiętałeś, tylko że teraz zakończenie będzie inne, inne! Byłeś niezastąpiony w tej roli, Ferguson, dawałeś z siebie wszystko, żeby mnie rozjuszyć i żebym zapomniała, że to tylko gra, i zacisnęła tę pętlę jak należy, bo miałeś wtedy gacie pełne rozkoszy, krzyczałeś „oszalałaś, Rosie”, kiedy ci już ciekło po nogach, każdy o tym wiedział... Ale nie spałam z nim, Robercie, i nie przekrzywiaj tak głowy, nie spałam z tym masosiem, więc nie wsłuchuj się w mój głos, mówię prawdę, dawałam dupy jak wściekła, ale nie jemu. Spokojnie, spokojnie, przecież tego chciałeś się dowiedzieć, po to założyłeś wszędzie mikrofony, kazałeś mi się stroić w bardzo dziwne klipsy, broszki i naszyjniki, kiedy jechałam do miasta, chociaż Dwayne deptał mi po piętach; i wiesz, co z nimi robiłam? Zostawiałam je w samochodzie, pod opuszczoną szybą, żeby koić twoje nerwy zgiełkiem ulicznym, i szłam z Dwaynem do „Farrah” na kwadrans; zapytaj właściciela, pozwalaliśmy staruszkowi nas podglądać, albo jego wspólnika, on mnie też rypał, Dwayne wtedy szedł na piwo. Dobry chłopak z tego Dwayne'a, pilnował stajni, kiedy brałam na siebie jakiegoś pastucha, najczęściej Orina, bo z nim było fantastycznie, grzaliśmy się pod brzuchem Białego, powinieneś był zobaczyć, jak ten ogier wczuwał się w sytuację. Leż spokojnie, błagam cię, i nie wrzeszcz, muszę ci to wszystko powiedzieć, muszę, żebyś miał o czym myśleć w piekle! O stryjaszku Dawidzie też pomyśl czasem, dogadzałam mu pod Czterema Drzewami, od kiedy przyłapał nas z Joem na pastwisku; nawet nie wiesz, że ten twój Joe wyruchał własną siostrę - jak mój mąż w drugim akcie... Stałeś za kulisą, Ferguson, patrzyłeś na Dolores i słuchałeś jej wycia i pisków, to cię podniecało, jakbyś ją gwałcił naprawdę, i później celowo doprowadzałeś mnie na scenie do wściekłości, żebym cię poddusiła bez udawania, więc raz zacisnęłam tę pętlę solidniej, że lokaj nie mógł mnie od niej oderwać, i prosto ze sceny zabrali cię do szpitala, a ja wylądowałam na bruku i gdybym nie dała dupy Harry'emu, nigdy bym nie zagrała w jego filmie. Słyszysz, Robercie, dałam mu dupy, zawsze mu dawałam, nawet dzisiaj byłam u niego i dałam mu dupy, i wiesz, co on mi powiedział, kiedy mnie przeleciał? Żebym spróbowała zarejestrować się w Centralnym Biurze Obsad! Spróbowała! Jakbym była jakąś niedorobioną statystką! Słyszysz?
Puściła końce paska i prostując nogi przewróciła ciało Roberta na plecy. Zaczęła wymiotować.
*
Chryste, ona miała łzy w oczach.
Klinikę opuścił głównym wyjściem i do wylotu ulicy szedł po prawej stronie szpaleru policjantów, na który napierały tłumy, aż było mu głupio, bo ci ludzie mogli go posądzić, że rżnie tutaj ważniaka.
Ale faktycznie, chłopie, jesteś teraz ważną figurą. We wrześniu harowałeś całą noc w pocie czoła i wczoraj świat powiększył się o nową osobę - niebywale utalentowaną, chociaż jeszcze nikt o tym nie wie. O Harveya Kenyona.
Przedstawiam pani mojego syna, pani L.
Pan jest tym Harvey'em Kenyonem? To zaszczyt móc pana poznać...
Do Kliniki Profesora Henna przyjechał taksówką o czternastej, wpierw odwiedził paru złotników. Na Czterdziestej Szóstej kupił diamentowy wisior za rujnującą cenę tysiąca stu osiemdziesięciu pięciu dolarów i potem stoczył bitwę z dwiema piekielnymi siostrami, które chciały go zapędzić do sali audiowizualnej, żeby oglądał własnego syna, Harveya Kenyona, za pośrednictwem telewizji wewnętrznej.
- Jak pani sądzi - powiedział do tej w fartuchu zapiętym tylko na jeden guzik. - Czy ja wam płacę za widowiska telewizyjne?
- Wskażę panu drogę.
Zakręciła się w miejscu, aż odwinięta tym zwrotem poła fartucha odsłoniła rąbek jej cielistych majteczek. One korzystają z każdej okazji, żeby cię prowokować, i są w nieustannej gotowości, te lale. A w windzie...
Opamiętaj się, człowieku, jesteś już ojcem. Ojcem Harveya Kenyona.
Pan pozwoli, panie G., to mój syn, Harvey Kenyon.
Harvey Kenyon w moim domu! Nie mogę wprost uwierzyć!
Sabrina leżała na boku, tyłem do drzwi, z łokciem pod głową, i patrzyła przez siatkę na zwiniętego w łóżeczku srajdusia o wadze stu czterdziestu uncji i wzroście dwudziestu czterech cali. Puszyste, czarne włosy spadały z jej karku na poduszkę ukazując znajomy zarys bladego policzka i Max na sekundę uległ nieprzyjemnemu złudzeniu, że zaraz zobaczy twarz swojej żony.
- Max?
Sabrina odwróciła się z powrotem do łóżeczka, szczęśliwa i dumna, bardziej szczęśliwa i dumna niż Max, który stanął nad tym łóżeczkiem dosłownie oczarowany.
- Max. - Rozpromieniona patrzyła to na niego to na srajdusia. - Cieszę się, że przyszedłeś.
- Cudowny srajduś. Ma na imię Harvey, tak, Sabrino?
- Harvey.
- Harvey. Harvey Kenyon.
Harvey Kenyon spał zwinięty jak rogalik, w płytkim łóżeczku okolonym siatką, i nie wiedział nic o odpowiedzialności za losy polityki, nauki i sztuki Stanów Zjednoczonych, jaka na nim spoczywa. Nie obudził się, kiedy Sabrina wyłuskała go ostrożnie z betów dla udowodnienia, że faktycznie jest godny nosić męskie imię.
Na razie trudno mówić o jakimkolwiek podobieństwie, ale on jest na pewno twoim synem, bracie, bo po kim innym odziedziczyłby takiego?
Nie obudził się także wtedy, kiedy oni oboje rozpływali się nad nim w zachwytach, siedząc przy łóżeczku blisko siebie, i kiedy Max głośno myślał, w jakiej firmie zamówić zabawki, a w jakiej dziecięce meble, żeby srajduś miał idealne warunki do rozwoju, bo to może zaważyć na jego przyszłej karierze.
Skończył się szpaler policjantów; Max skręcił w przecznicę i przystanął na skraju chodnika, w cieniu autobusu, by przepuścić falę przechodniów i złapać oddech.
Harvey będzie miał wszystko, chłopie, wszystko, tylko żeby ona nie pokrzyżowała ci planów, ta choroba Alexis.
„Pańska żona powinna wystrzegać się wszelkich sytuacji konfliktowych i stressogennych, wszelkich emocji i podniet. Należy unikać przy niej nawet rozmów o dzieciach”.
Ale przecież matka twojego syna, Harveya Kenyona, nie może mieszkać w jakiejś przeklętej kamienicy czynszowej, człowieku! Miała łzy w oczach, kiedy zawieszałeś na jej szyi ten złoty łańcuszek; warto zrujnować się na brylanty doszczętnie, byleby tylko codziennie oglądać taki widok. I twój syn, Harvey Kenyon, musi być pod nieustanną opieką ojca, jeżeli ma się rozwijać prawidłowo.
Przydałoby mu się też rodzeństwo.
Siostrzyczka.
Tak, na początek dziewczynka. Ale żeby była podobna do Sabriny - z jej figurą, z jej soczystymi pośladkami i z jej soczystym biustem... Chryste!
Opanuj się, ojczulku. Ojczulku - on cię jednak wyczuł, ten młody handlarz, który wczoraj chciał ci sprzedać fiszkę.
Więc opanuj się, ojczulku. Jesteś już ojcem, ojczulku.
To mój syn, pani D. Harvey Kenyon.
Harvey? Harvey Kenyon? O Boże...!
Hej, panie D.! Zdaje się, że pańska żona zemdlała!
*
Agent FBI otworzył drzwiczki wynajętego pancernego wozu i błyskawicznie ocenił sytuację.
O jeny, jeszcze troszeczkę, a już by nie było tu tego parszywca w ogóle, bo te samochody, co stoją na dziedzińcu, zaraz go będą stąd eku... no, ewakować do jego bazy.
Ale to im się nie uda.
- Ejże, młody szeryfie, nie jesteś ciekaw, ile kosztuje ten kurs?
- Co?
Z kierowcami taksówek nigdy nic nie wiadomo. To są przeważnie szefowie gangów albo szpiedzy z obcych planet i trzeba na nich uważać. Ten tutaj do niczego się nie przyznał, chociaż Nat przycisnął go nie na żarty, tylko powiedział, że nie lubi jeździć z lufą colta między łopatkami, nawet jeżeli jest to całkiem-prawdziwy-colt, i kazał Natowi usiąść. Specjalnie kazał mu usiąść. Do niczego się nie przyznał, ale się... tego, zmaskował. Jakby nie był szpiegiem, to skąd by wiedział, że Nat nie może siadać, bo wszystko, na czym usiądzie, jest bardziej niewygodne od rabatki cioci Barbary?
Zmaskował się i tyle.
- Mówiłeś, że z ostatniego skoku na bank zgarnąłeś kupę forsy, szeryfie, czy mój taksometr się przesłyszał?
Szpieg z obcej planety spojrzał na niego po szpiegowsku, więc Nat szybko wsadził rękę do kieszeni, w której miał pieniądze na lasso i miotacz promieni śmierci.
- A wystarczy panu prawie osiem dolarów?
Wysypał te pieniądze na siedzenie obok kierowcy i znowu ocenił sytuację.
Tam, za bramą, której strzegą gangsterzy przebrani za policjantów, jeszcze siedzi pomiot szatana obrzydły, ale już się szykuje do ucieczki, bo te samochody mają zapalone silniki i obstawa też już się szykuje do ucieczki.
- Przyjechałeś tu do rodziców?
- Co?
Tak stanąć oko w oko z kierowcą taksówki, a potem z całym gangiem Pożeraczy Ludzi nawet szeryfowi z Dodge City byłoby strasznie, nie mówiąc o synu tytana, który musi oszczędzać siły psi na później. Chyba żeby na chwileczkę się zamienić w małego Nata i wtedy przemknąć przez szparę w tej bramie.
- Myślę, że przyjechaliśmy tu na próżno. Ta impreza właśnie dobiega końca.
Nat pociągnął nosem i po raz trzeci ocenił sytuację.
Kierowca grzebie w pieniądzach i odlicza swoją należność, więc z nim nie będzie kłopotu. Najgorzej to przemknąć się przez szparę w takiej bramie, kurczę. Ci gangsterzy przebrani za policjantów patrzą wszyscy w tę stronę, chociaż udają, że nie patrzą.
- No i jak, szeryfie? Na pewno masz tu coś do załatwienia, czy wracamy do mamusi?
- Wcale nie.
- Wcale nie co?
- Wcale nie chcę wracać. Ja się nie boję.
Pewnie, że się nie boi, nic a nic się nie boi.
Jest Mścicielem z Dutson i wyskoczył z pierwszego piętra, i w ogóle. Zaraz puści serię w tego parszywca.
- Zaraz puszczę w niego serię.
- W kogo?
- W parszywca. Zobaczy pan.
- Serio chciałbyś to zrobić, chłopcze?
Nat przytaknął głębokim skinieniem głowy i nagle ścierpła na nim skóra. O jejku, wygadał się! Wygadał się, kurczę blade! Ten kierowca teraz go porwie i wyda śmiertelnym wrogom, bo już się uśmiecha po szpiegowsku.
- Wiesz co, szeryfie? Zabierz tę forsę z powrotem. Od dzisiaj możesz jeździć moim dyliżansem za darmo.
*
Pieprzyć to wszystko!
Znowu siedzisz sama przed telewizorem, w tym beznadziejnie pustym pokoju, jak idiotka wystawiona do wiatru, a jeszcze kilkanaście minut temu rozmawiałaś z nim tam na dole, w salonie, pijąc zimną whisky. Podziwiałaś swoje maniery, inteligencję i wyobraźnię, bo tak właśnie wyobrażałaś sobie Boba zmienionego po siedmiu latach, które przetrwonił w dżungli.
Jak idiotka.
- Dziękuję, chłopcy. Mili państwo, prawdopodobnie jest to ostatnie moje wejście w dniu dzisiejszym. Czekających na kontakt z panem Giorbrunem pozostało na Dziedzińcu niewielu, kolumna samochodów stoi sformowana, i niebawem połączymy się z naszymi sprawozdawcami zainstalowanymi w Klinice Profesora Henna...
Bob przyszedł bez zapowiedzi, bo nie mógł się do niej dodzwonić nie znając jej nowego numeru. Był zamyślony, czymś pochłonięty, albo się zgrywał, i wciąż stawiał jej pytania dotyczące tamtych bredni wypisanych w „Inicjacji”, jakby teraz jego coś napadło, aż ona przejęła inicjatywę i szalenie inteligentnie pokierowała rozmową...
I akurat wtedy musiała się napatoczyć ta dziwka Barbara ze swoim rozwrzeszczanym bachorem, kiedy tak dobrze ci szło i kiedy byłaś bliska puenty: konfrontacji tatulka-włóczęgi z jego synkiem-włóczęgą.
„Jestem rad, że mogłem panią poznać, pani Thomas. Jak się masz, Mary Lou?”
„To jest chłopiec, panie Fleming. Milton”.
„Och, bardzo cię przepraszam, Milton”.
„Milton Thomas”.
„Naturalnie. Bardzo pana przepraszam, panie... Thomas?”
Nawet Boba to zdziwiło, a ta dziwka nie tłumaczyłaby się przecież, gdyby wobec twojego papcia rzeczywiście była w porządku. Wystąpiła w popisowym monologu naszpikowanym łgarstwami, jak to przyleciała z Europy na wieść, że jej Telly miał atak i przeszczepiono mu serce, i jak to jej ukochany Telly prysnął ze szpitala tylko po to, żeby jej wsadzić przed swoją śmiercią i „w eksplozji miłości przedłużyć ród Thomasów”. Czy to nie załgana dziwka? Omal nie zaczęła przysięgać, że przez te miesiące łajdaczenia się w Europie trzymała swoją de zamkniętą w sejfie. Czy nie dziwka? „Milton Thomas”.
Powiedziała swoje i wyszła prawie triumfalnie, z bachorem, żeby go przebrać i nakarmić, a ty teraz siedzisz jak idiotka, chociaż mogłaś po jej wyjściu podjąć rozmowę, kiedy Bob popijał whisky jeszcze bardziej pochłonięty myślami i roztargniony; mogłaś go zatrzymać w holu albo przynajmniej zagadnąć, co robi dziś wieczorem.
„Będę w Dutson do końca miesiąca, więc może któregoś dnia wybierzemy się do «Montany» na kolację?”
„Tak, Bob, oczywiście. Będziemy w kontakcie”.
Nie zapytałaś nawet o jego adres czy numer telefonu, pieprzona babo, i pozwoliłaś mu odejść, wtopić się w tę ludzką magmę bez śladu.
- ...na bieżąco. - Halo, synku, tutaj nie wolno wchodzić!
To nie moja wina, po prostu chciałam, żeby Bob, do licha, poznał wreszcie swego syna, i kiedy zobaczyłam pusty pokój Nata, te szmaty zwisające z parapetu i kwiaty zdeptane pod oknem, zdurniałam zupeł...
- Przedstaw nam się ładnie, kowboju.
- Co?
- Powiedz telewidzom, jak się nazywasz.
- Tak jak moja mama.
- A pamiętasz, jak się nazywa twoja mama?
- Betty Thomas.
Na litość boską!
Pochyliła się do przodu, aż poczuła ból w krzyżu, i zatopiła wzrok w ekranie telewizora powtarzając szeptem, że to niemożliwe, by ten spocony, zakurzony chłopczyk, który oto ze strachem pociera policzek lufą wielkiego colta, był jej synem.
- Więc ty jesteś wnuczkiem tego sławnego profesora Telly'ego Thomasa?
- To mój dziadziuś. Jego parszywce na... na... no, śmiercią. Zabiły go.
- Parszywce?
- Takie jak ten tam.
- I dlatego ty przyszedłeś tu z tym coltem?
- Bo dziadziuś umarł tragicznie i nie pomszczony. Ale ja się nie boję. Bo supermeni się nie boją. I dziadziuś się nie bał w ogóle, jak walczył z parszywcami.
- Ty też chcesz walczyć z parszywcami?
- No... nie wiem. Ja mu tylko coś powiem.
- Co?
- Spierdalaj!
Na litość boską... Ty mały, cholerny sukisynku!
Nie wzuwając butów wybiegła za dom, na podjazd, gdzie od dwóch tygodni bezużytecznie stał jej samochód.
Musi tego szczeniaka zabrać stamtąd żywego lub martwego, a potem mogą jej wsolić mandat, odebrać prawo jazdy na rok i zaaresztować ją nawet.
I pieprzyć to wszystko!
*
Spokojnie, spokojnie - ale Alvina uspokajać nie trzeba, to raczej on powinien się uspokoić, więc wymawia te słowa w myślach.
Przed godziną zszedł do restauracji, żeby kupić dla nich obu jakieś kanapki i natknął się na mundurowych. Od tamtej pory dzieje się z nim coś niedobrego, mimo że dziewczyna z obsługi hotelowej poinformowała go, że policjanci są tu w związku z morderstwem popełnionym na szóstym piętrze. Jakaś histeryczka udusiła paskiem męża.
Przez zaciągnięte, zrudziałe kotary przedziera się słońce. Alvin siedzi na łóżku i precyzyjnie czyści pilniczkiem paznokcie. John paląc cygaro ogląda telewizję. Jest cicho, tak że słychać wyraźnie głos spikera brzęczący w słuchawkach, które wiszą na poręczy łóżka.
Spokojnie, muszą tu zostać dopóki nie załatwią całej sprawy. On i Alvin. Dopóki nie załatwią sprawy albo nie odwoła ich Korporacja.
- Zanim połączymy się z Kliniką Profesora Henna, krótka wiadomość z Komendy: Według wstępnych ustaleń kobietą zastrzeloną dzisiaj w godzinach rannych na Dziedzińcu Giorbruna była dwudziestoletnia Jenniffer Beetson, jedna z aktywniejszych członkiń sekty religijnej „Dzieci Światła”. Istnieje domniemanie, że zginęła ona na mocy wyroku wydanego przez rzeczoną sektę. Obecnie trwa energiczne...
Alvin zdmuchnął pył z pilniczka. Ogląda kciuk, po czym unosi go - wyprostowanego do góry - na wysokość krogulczego nosa i puszcza do Johna oko.
John chusteczką ociera leniwie twarz i szyję.
Zaczynają zawodzić go nerwy, chociaż mają wyjątkowy fart. Gliny gonią w piętkę, a podczas najbardziej ryzykownej fazy akcji powiał wiaterek i ułatwił im odwrót. Tylko że ten podmuch był także sprawcą wypadków, których lawina może pochłonąć tragizm śmierci tej dziewczyny i spowodować, że Giorbrun zbagatelizuje to ostrzeżenie.
Spokojnie - automat jest na miejscu i jutro będzie można ponownie go włączyć, jeżeli dziś w nocy parszywiec znowu odrzuci propozycję współpracy z Korporacją.
Ale z Alvinem też dzieje się coś niedobrego.
Już nie leży nieruchomo na łóżku. Od godziny czyści paznokcie i zareagował na ten telewizyjny komunikat dosyć przesadnie, jakby i jego zaczynały zawodzić nerwy.
*
Gruby Tom stał przy oknie i patrzył na typa, który bezceremonialnie wtargnął do jego biura.
Jak dwa razy dwa cztery ten tydzień zakończy się dla niego szpitalem psychiatrycznym. Zaczęło się to od poniedziałku, kiedy tuż po północy pijana zgraja z Charliem na czele omal nie obudziła całego hotelu, później był telefon - Matko Boska - z Korporacji Bensona, jeszcze później przyszło tutaj dwóch drabów po klucz od numeru sto szesnastego, a po nich tamta Jenniffer, która dała mu wycisk pod natryskiem. I dzisiaj od nowa: uszkodzony przewód kominowy, pozrywane kable, czyjś dzieciak utknął w windzie, bo przerwali dopływ prądu, kuchnia pracuje na raty, trzy kradzieże, morderstwo w sześćset trzydziestym siódmym, a teraz ten typek.
Przyjechał z Chicago, powiedział, i chce się widzieć z przedstawicielami Korporacji Bensona. Zatrzymali się w tym hotelu.
Miał zszarzałą cerę i trzymał jedną rękę w kieszeni spodni ciut wypchanej.
- Korporacja Bensona? - powtórzył Gruby Tom udając, że szuka tej nazwy w pamięci.
- Nic to panu nie mówi?
- Czy mi coś mówi ta nazwa? Owszem, mieszkają tu przedstawiciele Korporacji Bensona.
- Numer.
- Pyta pan o numer ich pokoju?
Ten typek nie wygląda na takiego, który chodzi na melodramaty, więc chyba lepiej nie wystawiać jego cierpliwości na próbą.
- Sto szesnasty.
- Dziękuję. I zapamiętaj, tłuściochu, nigdy mnie nie widziałeś.
- Tak jest, proszę pana.
Gruby Tom odczekał, aż tamten wyjdzie i zamknie za sobą drzwi. Podszedł do apteczki i wyjął z niej krople na serce.
Matko Boska.
*
Jim McCulloch przeciął skosem hol i wszedł na schody. Z tym tłuściochem poszło mu łatwo, ale wcześniej blisko czterdzieści minut krążył wokół hotelu nim odjechały spod niego radiowozy. Wśród policjantów rozpoznał swoich kolegów, teścia Timmy'ego i kierownika ekipy śledczej, którego obecność tłumaczyć mogło tylko to, że „U Ravitcha” znaleziono zwłoki.
O pierwszej po południu, kiedy po włóczędze zaśmieconymi ulicami miasta wrócił na dwunaste piętro czynszowego bloku - wszedł do wanny i z uniesionym łokciem, by nie pomoczyć bandaża, pławił się ufając, że ta kąpiel postawi go na nogi. Zbudził się przed piętnastą, skostniały i zmarznięty, chociaż klimatyzacja nie działała nadal i w mieszkaniu było niczym w przedpieklu. Lewą rękę miał drętwą, bo opatrzony łokieć cały czas trzymał oparty o zrąb wanny, i wciąż odczuwał zmęczenie.
W skrytce, na górnej półce, na której niegdyś gromadził rozmaite trucizny dla Liane, odszukał jakieś świństwo o działaniu pobudzającym; zażył dwie tabletki, po czym już ubrany wydostał zza kratki instalacji wentylacyjnej zawinięty w kawałek ceraty pistolet z tłumikiem; ośmiostrzałowy, kalibru 6,75. Rok temu znalazł go w melinie za „Barem Petty'ego”, nazajutrz po przeprowadzonej w niej rewizji, kiedy zaszedł tam w trakcie zwykłego patrolu. Sporo kolegów McCullocha miało lewe pukawki, niektórzy, jak Red Fineman, nawet nie ukrywali tego nazbyt. On wtedy jeszcze nie miał.
Teraz pistolet ten ciążył McCullochowi w kieszeni spodni. W rytm jego elastycznych kroków tłumionych chodnikiem obijał mu udo i dawał poczucie pewności i bezpieczeństwa.
*
- Wiadomość od Grubego Toma.
Korytarz był pusty, a on stał przed drzwiami, na których połyskiwała niklowa tabliczka z numerem 116.
- Okey.
Drzwi otworzył mężczyzna w szarej bluzie. McCulloch minął go beznamiętnie, ofiarowując mu jeszcze tych sześć sekund życia, akurat tyle, ile tamten potrzebował na przekręcenie klucza w zamku. Poprzez ciasny i ciemny korytarzyk wkroczył do mrocznego pokoju, gdzie na łóżku siedział drugi osobnik, z pilniczkiem do paznokci w zaciśniętych palcach, po czym tak samo beznamiętnie obrócił się z powrotem do mężczyzny w szarej bluzie i strzelił mu w twarz z odległości jarda. Osobnik na łóżku obserwował tę scenę z miną prawie senną, a kiedy McCulloch skierował wylot lufy w jego stronę i powtórnie uruchomił spust, opadł na poduszki z takim spokojem, jakby myślał o drzemce.
Jim McCulloch podszedł do niego i przyjrzał się rubinowej kropli wzbierającej nad jego prawą brwią, potem wrócił do mężczyzny, który leżał rozkrzyżowany w przejściu między korytarzykiem a pokojem i miał strzaskaną nasadę nosa.
Było cicho, tak że słyszał wyraźnie głos brzęczący w słuchawkach przewieszonych przez poręcz łóżka. Z cygara w popielniczce snuł się ku sufitowi dym zupełnie siwy w poświacie padającej od telewizora.
- ...nie, nie do Quharfańczyka. Do mojego kuzyna Irvinga. Ale nie chcieli mnie wpuścić i kiedy dodałam gazu, wjechałam na takie kolce przeciągnięte w poprzek drogi. No i teraz leżę tu z połamanymi żebrami.
To mówiła właścicielka Srebrzystego Wehikułu, ta dobrze zbudowana, niespełna trzydziestoletnia kobieta o bursztynowych włosach, którą w poprzednim tygodniu zatrzymał na tamtym posterunku przy szosie.
Znowu przeniósł spojrzenie na zmasakrowaną twarz tego trupa i zrobiło mu się niedobrze. Nie znosił widoku krwi.
Nie znosił widoku krwi od dnia, kiedy znalazł Liane z podciętymi żyłami w jej mieszkaniu.
Rozdział IV
- Nie wiem, Bob.
Nieczęsto zdarza się usłyszeć takie wyznanie z ust profesora Stonna. Bob Fleming słyszał je po raz pierwszy.
- Przyjechali tu specjaliści z Sonoma State College w Rohnert Park, z nowojorskiego Mills College of Education i z San Francisco Medical Center. Porozmawiaj z nimi.
Generalnie biorąc szanowny pan profesor Stonn urządził się tu wcale znośnie przez ostatnie siedem lat, czego dowodem ten gabinet z dyskretnym wejściem do garsoniery, dwoma sekretariatami, telewizją wewnętrzną i sterowaniem komputerowym. Jest to sprawdzony i skompromitowany, lecz wciąż z powodzeniem używany sposób podnoszenia własnego splendoru i autorytetu, kiedy już niczym innym, poza kiepskimi rezultatami pracy, wykazać się nie można, ponadto nader skuteczny, aczkolwiek zarazem tenże autorytet niezauważalnie i permanentnie podkopuje, ponieważ przejawianie działalności pozornej, dbałość o blichtr sprawia, że mnóstwo energii twórczej zespołu kierowanego przez tego człowieka zostaje skanalizowane ku sprawom administracyjno-gospodarczym.
- Prawdopodobnie niewiele się od nich dowiesz, są u nas od niedawna. Badania mogą prowadzić jedynie krótko przed początkiem dyżuru Quharfańczyka i krótko po jego dyżurze.
Przecież ten cyrk z dyżurami Giorbruna, z Dziedzińcem Giorbruna, z telewizją, reklamą oraz z wielce frapującym i rzekomo wymownym milczeniem naukowców ma również służyć niczemu innemu jak karierze Stonna i ludzi jego pokroju.
- Nocne badania dają same negatywne wyniki. Zresztą nie tylko nocne. Niemalże całkowity brak odruchów, brak czynności układu krążenia i oddychania, brak wychyleń w obrazie elektroencefalograficznym, rozszerzenie źrenic... Nie obserwuje się natomiast plam opadowych ani stężenia mięśni, i ewentualnie można by mówić o pewnych przejawach metabolizmu. To wszystko, co wiem. Nasz zespół, ma się rozumieć, czuwa nad całokształtem badań, ale na zasadzie zespołu koordynującego; więcej uwagi poświęcamy raczej wpływowi Giorbruna na otoczenie, mechanizmom i konsekwencjom tego wpływu. Zważywszy warunki, ograniczamy się do metod pośrednich, dedukcyjnych, statystycznych...
Bob Fleming wzruszył ramionami.
- Jedno pytanie, Anselm. W ubiegłym roku proponowaliście mi objęcie katedry radiologii. Czy ta propozycja nadal jest aktualna?
*
Od pół godziny raczyli się sokiem ananasowym i kruchymi ciasteczkami z więziennych zapasów Samuela Jenkinsa i nieomal przez cały ten czas Dan Martin mówił o seansach hipnotycznych z Anettą Blayer. W celi panował miły chłodek nieosiągalny dzisiaj w najlepiej klimatyzowanych pomieszczeniach, a przy tym świadomość specyfiki tego miejsca sprawiała, że przebywając tu ulegało się nastrojowi wewnętrznego wyciszenia.
- Powiedziała dostatecznie dużo, Dan.
Samuel Jenkins siedział na pryczy, z łokciami na kolanach i podpierając brodę pięścią patrzył na Dana Martina, który zapalił papierosa i odrzekł:
- Nie wiem. „Strzeżcie się go” to jedynie tytuł. I to na miarę ambicji „Rapids Post”.
- Dała wam do ręki klucz.
- Może. Może jestem idiotą i dlatego nie wiem o tym kluczu. A może domyślam się, że go mam, tylko nie umiem zrobić z niego użytku. Ja nie mogę pozwolić sobie na eksperymenty, muszę przy pierwszej próbie trafić do właściwego zamka.
W przeciwnym razie - pomyślał - otworzy go jakiś wierszówkarz z „Rapids Post”. Tym cymbałom wystarczy podsunąć temat, natychmiast rzucą się jak sępy na padlinę.
- Proponuję inny tytuł do twojego artykułu: „Skorupa astralna”. Tym Giorbrun teraz jest.
Dan Martin strząsnął popiół do ceramicznej popielniczki o rozmiarach spodka i zawisł spojrzeniem na wargach Jenkinsa.
- Wolałbym arbitralnie nie wyrokować - kontynuował Jenkins - czy Giorbrun był jeszcze żywy, kiedy go tu przywieźli, czy już martwy; przypuszczam, że znajdował się w stanie pośrednim między życiem a śmiercią. Te dwa aspekty bytu w przypadku istot tak wysoce rozwiniętych duchowo jak Quharfańczycy, nawet ci z drugiej generacji, są rozgraniczone mniej ostro niż w przypadku człowieka, należałoby rozpatrywać ten stan wręcz jako aspekt trzeci, odrębny i niezależny od dwu pozostałych. Ale obecnie Giorbrun jest bezspornie truposzem.
- Z punktu widzenia medycyny.
- No, ja bym powiedział, że także z punktu widzenia teistycznej koncepcji człowieka. Oczywiście w tym sensie, że trupem jest to, co dzisiaj oglądamy na tak zwanym Dziedzińcu Giorbruna.
- Nie da się jednak odmówić Giorbrunowi zachowań cechujących organizmy żywe, typowych dla takich organizmów, a nawet wykraczających poza tę typowość.
- Ach, tu już zahaczamy o poglądy lansowane przez Towarzystwo Teozoficzne i psychologów z awangardy naukowej. I to jest chyba zamek, którego szukasz, Dan.
- Może.
Samuel Jenkins wziął do ręki szklankę z sokiem i oparł się plecami o ścianę celi.
- Teorie rozwijane przez psychotronikę potrafią zgrabnie wyjaśnić mimetyczną aktywność ruchową zwłok oraz ich aktywność bioelektroniczną... pozostańmy jedynie przy tych zjawiskach, żeby się już trzymać naszego nieżyjącego przyjaciela, Giorbruna. W momencie śmierci człowiek pozbywa się powłoki fizycznej, następnie dwóch energetycznych: ciała astralnego i mentalnego. Pozbywa się ich kolejno, w różnych odstępach czasu, i trochę trwa nim powłoki wyczerpią rezerwy swojej energii; zwłaszcza ciało astralne długo wegetuje samodzielnie, zachowując szczątkową świadomość i pragnienie istnienia. Ale też może zdarzyć się tak, że jaźń, ten kod mentalny, o którym jest mowa w końcowym fragmencie „Inicjacji”, opuści wszystkie powłoki jednocześnie. Albo przynajmniej fizyczną i astralną.
Robiąc pauzę Jenkins przyjrzał się Danowi, by sprawdzić, czy go nie nudzi. Napotkał wzrok skupiony i niekomunikatywny.
- Po śmierci człowieka jego powłoka fizyczna w ciągu trzech dni rozpada się na ciało chemiczne i eteryczne, które dostarczało temu pierwszemu energii życiowej; w tym okresie jaźń karmi się energią powłoki astralnej, już wyzwolonej i bujającej gdzieś na innych planach, i na ogół egzystuje jeszcze długo po tym, aż trupa stoczą robaki i spróchniałe wieko trumny zawali się pod ciężarem ziemi. Potem jaźń stopniowo przechodzi na zasilanie z rezerw energetycznych powłoki mentalnej, pozostawiając powłokę astralną, prawie wyczerpaną, na pastwę losu, z jej szczątkową i z wolna gasnącą świadomością. Taka porzucona skorupa astralna...
- To właśnie Giorbrun - Dan zdusił niedopałek w popielniczce i założył nogę na nogę.
- Niezupełnie. Giorbrun to coś więcej, to truposz nie zdezintegrowany, to zewłok prawcie kompletny, tyle że bez jaźni. No i bez powłoki mentalnej, bo jaźń tak rozwiniętej istoty jak Quharfańczyk egzystuje na planie myślowym prawdopodobnie setki lat.
Dan Martin odchrząknął. Sięgnął po nowego papierosa sterczącego z gabinetowej papierośnicy w kształcie jeża.
- Sam - obrócił w palcach zapalniczkę - możesz mi powiedzieć, w czym rzecz? Jest zajebisty upał i gdybym dwa razy dziennie nie wlazł do wanny z zimną wodą, tobym chyba zgnił żywcem. Giorbrun podobno jest nieboszczykiem, więc dlaczego wciąż jeszcze nie wnoszą go na uczelniany dziedziniec we wiadrach?
Samuel Jenkins odstawił szklankę na stolik i oparł łokcie na kolanach.
- Trup zaczyna się rozkładać od chwili rozpadu ciała fizycznego na chemiczne i eteryczne. W przypadku naszego nieżyjącego przyjaciela rozpadowi temu przeciwdziała powłoka astralna; jest nadal scalona z ciałem fizycznym, mimo że normalnie oddziela się od niego natychmiast po jego śmierci, choćby jaźń miała żyć rezerwami jej energii zaledwie ułamek sekundy. Jaźń Giorbruna przechodząc na plan myślowy obyła się bez pośrednictwa powłoki astralnej, zrzuciła ją z siebie jak brudną bieliznę, razem z ciałem fizycznym, które teraz ludzie sadzają sobie każdego dnia na uczelnianym dziedzińcu.
- I tu znów powracamy do kwestii, że niepodobna odmówić Giorbrunowi zachowań cechujących organizmy żywe.
Jenkins gwałtownie potrząsnął głową.
- Nie utożsamiaj Giorbruna z jego powłoką astralną. Ona utrzymuje po nim tylko znikomy procent świadomości, skupia w sobie za to cały, żywiołowy instynkt samozachowawczy. Żeby trwać, potrzebuje energii, tej, z której jest zbudowana, więc czerpie ją na ślepo z otoczenia. I trzeba przyznać, że z jej zdobyciem nie ma kłopotów.
- Siedem tysięcy dawców dziennie i przepełnione lecznice psychiatryczne, zgadza się?
- Siedem tysięcy potencjalnych dawców. Truposz Giorbruna wchodząc w kontakt z ludźmi czerpie z ich powłok astralnych energię tylko na taką skalę, na jaką mu poszczególni ludzie pozwolą, zależnie od wiary danej osoby w skuteczność terapii, rodzaju choroby, z jaką się do niego przychodzi i stopnia jej zaawansowania. Zakamieniały sceptyk o końskim zdrowiu nie będzie dla naszego truposza żadnym dawcą, ale już taki gastryk czy impotent, na domiar wierzący w Giorbruna bardziej niż w medycynę, pozwoli mu czerpać ze swojej powłoki astralnej bez ograniczeń.
- Podsumowując, cała ta cudowna terapia stosowana przez Giorbruna to tylko niezamierzony, uboczny skutek jego interesownej, pasożytniczej działalności zgubnej w sumie dla ludzi.
- Oczywiście - Jenkins przepłukał gardło sokiem. - Zmiany chorobowe w organizmie są następstwem zmian zaistniałych dużo wcześniej w powłokach energetycznych organizmu. Medycyna z reguły poprzestaje na usiłowaniu leczenia właśnie tych następstw, bo nie potrafi ingerować głębiej, tymczasem nasz przyjaciel truposz pochłaniając energię chorej i wierzącej w jego cudowną moc, podatnej na sugestie powłoki astralnej, pochłania ją razem z jej wyrodniejącymi zgęstkami i tym samym likwiduje faktyczne ogniska chorobowe.
Gasząc niedopałek Dan Martin wyprostował grzbiet zgarbiony od początku tej rozmowy.
- „Skorupa astralna” - rzekł kontent. - Kupuję ten tytuł, Sam.
- Masz go ode mnie gratis - oświadczył Jenkins.
Dan podziękował mu uśmiechem.
Piramida parapsychologicznych banialuków - pomyślał. - Ale to chwyci. I będzie to bomba.
*
Wysiadając z samochodu ujęła Nata za kark i z podjazdu zawlokła go do domu, gdzie szurnęła nim, aż przeleciał przez hol i gruchnął o ścianę.
Cholerny mały sukisynek! Nazywa się tak jak jego mama, a jego mama nazywa się Betty Thomas. Wziął colta i przyjechał do parszywca, żeby pomścić dziadziusia.
I licho wie, co jeszcze nagadał temu pieprzonemu dziennikarzynie z telewizji, kiedy ona pędziła przez miasto samochodem, narażając się na zapłacenie wysokiej grzywny, utratę prawa jazdy i nawet na areszt. Miała trochę szczęścia, bo nikt jej nie zatrzymał i na Dziedzińcu Giorbruna nie było już nikogo oprócz Nata, który sterczał przed bramą blady ze strachu, ale teraz znowu odezwą się jej dawne przyjaciółeczki, te hieny, i oczywiście dzisiejsza kolacja przebiegać będzie przy wtórze mamrotań zdziwaczałej Sadie: „Lepiej, żeby Nat miał ojca, dużo lepiej”, a Barbara nad talerzem ściągnie usta złośliwie. Do licha!
Spoglądała na syna gramolącego się z podłogi, zlana potem i zdyszana, i zastanawiała się, czy uznać sprawę za skończoną, czy wybuchnąć i zrobić uciechę tej dziwce.
Niezdecydowana podeszła do otwartych drzwi salonu. Obejrzała się na poturbowanego, przerażonego Nata i znów popatrzyła w te otwarte drzwi. Ktoś tam siedział przed ściszonym telewizorem, tyłem do niej, i Betty poczuła, że miękną pod nią nogi.
Ktoś znajomy.
Ktoś, kto oto podrywa się, odwraca i jest to...
- Burt!
Stała wrośnięta w ziemię, a on zbliżył się do niej krokiem młodego, wysportowanego człowieka i położył opalone dłonie na jej ramionach.
- Betty.
Nadal nie mogła uwierzyć, że to on.
- Jak ty się tu dostałeś, Burt?
- Coś nieprawdopodobnego, Betty. Szaleństwo. Mówią, że Dutson to miasto, które oszalało.
Burt jest tutaj.
- Wykłócałem się z różnymi urzędasami przez dwa tygodnie, zanim mi dali tę przepustkę na trzy dni.
Burt jest tutaj. Wysportowany i opalony. Trzyma ręce na twoich ramionach, pochyla się nad tobą i całuje cię w to miejsce pod uchem.
- Na trzy dni? Więc pojutrze musisz stąd wyjechać? - Jutro jest środa, a pojutrze jest czwartek. - Już w czwartek, Burt?
Przecież do czwartku nawet nie zdążą się pogodzić.
- Dzisiaj. Nasz samolot odlatuje dzisiaj.
- Nasz?
- Wykupiłem dwa bilety na lot do Miami.
- Och, Burt!
- Ten samolot startuje za cztery godziny, Betty.
Ona to przeczuła. Intuicja trochę ją zmyliła, ale nie zawiodła.
- Sadie!
Uwolniła się z objęć Burta i wbiegła do kuchni.
- Sadie!
- Tak, panno Betty?
- Do licha, Sadie, zostaw tę robotę i pakuj moje walizki!
Ostatecznie pogodzić się zdążą zawsze.
*
Numer był zajęty, więc Max odłożył słuchawkę z powrotem na widełki.
W porządku, chłopie, gorzej by było, gdyby był wolny i nikt się nie zgłaszał. Tak masz pewność, że ten konował jest w domu. Szkoda tylko, że nie będziesz widział jego miny, kiedy mu powiesz o nowej ciąży twojej żony.
Ogólnie biorąc nawet dobrze się stało, że to tylko urojenia Alexis, bo zgodnie z prawami genetyki jej potomstwo mogłoby odziedziczyć po niej tę chorobę; córka od pierwszej menstruacji do zgrzybiałej starości na pewno byłaby nieustannie brzemienna, a syn, z obawy, że przez sam fakt noszenia w rozporku ptaka może zapłodnić przy korzystnym wietrze każdą kobietę w promieniu tysiąca mil, gotów byłby dać się wykastrować.
Harveyowi to nie grozi. Tylko że on musi mieć idealne warunki rozwoju, ten srajduś.
Tatusiu, dokąd się dziś wybierzemy?
Myślę, Harvey, że wpierw na mecz, potem do galerii Stana Fudge'a, a po kolacji obejrzymy w telewizji transmisję z koncertu skrzypcowego.
Max znowu podniósł słuchawkę zerkając z dość bezradną miną na kartkę, którą po powrocie z Kliniki Profesora Henna znalazł tu, w swoim gabinecie, na biurku.
„Kochanie, telefon już naprawili. Jestem u doktora Webba i przyjdę bardzo chora. A”.
Ty już od lat jesteś bardzo chora, droga Alexis.
Głos tego konowała zabrzmiał w słuchawce niewyraźnie, więc Max na wszelki wypadek spytał:
- Pan doktor Leve?
- Kto mówi?
- Harvey... To znaczy Max Kenyon. Panie doktorze, dzwonię do pana, bo moja żona... bo w kwietniu ręczył pan, że po tamtej chorobie nie został żaden ślad, i faktycznie, wszystko na to wskazywało, ale dzisiaj moja żona zaczęła na nowo fantazjować.
- Rozumiem - Mark Leve milczał przez parę sekund. - Jakie objawy?
- No, tym razem to nie jest Bernard Garland, ani pan, ani nikt z jej znajomych, tylko dwaj zamaskowani gwałciciele. I co gorsza wymyśliła także jakiegoś doktora Webba i właśnie teraz rzekomo jest u niego i usuwa tę ciążę.
Znów parę sekund czekał na odpowiedź tego konowała.
- Panie Kenyon, niech pan spróbuje możliwie szybko odnaleźć swoją żonę.
- Czy to coś poważniejszego niż dotychczas, panie doktorze?
- Proszę postępować z nią w miarę ostrożnie, nie odradzać jej niczego zbyt stanowczo, raczej zająć ją czymkolwiek. I proszę być przy niej przez cały czas. Przyjadę do państwa jutro przed południem.
- Dziękuję.
- Niech pan ją odnajdzie, a resztę proszę zostawić mnie.
- Panie doktorze.
- Słucham?
- Teraz na pewno zaczną się te seanse psychoterapeutyczne, kuracje, sanatoria i... i w związku z tym mam pytanie. Oczywiście czysto teoretyczne, tak naprawdę nigdy nie myślałem serio o rozwodzie z żoną. Ale czy jej choroba nie pogmatwałaby ewentualnej sprawy...
Głos doktora Leve stał się nagle oficjalny i zabrzmiał metalicznie w tej słuchawce mokrej i gorącej.
- Podejrzewam, że choroba pańskiej żony może nieco skomplikować procedurę, zasadniczo jednak nie będzie przeszkodą w uzyskaniu przez pana rozwodu.
- Dziękuję panu, doktorze.
Max rozłączył się z ulgą. Zapadając w fotel położył obute stopy na blacie biurka i rozpiął na piersiach lepką koszulę.
Przeklęty konował.
Ojcze, dokąd się dziś wybierzemy?
Wiesz co, Harvey? Znam tutaj takie dwie nieobliczalne cipki...
*
Tłum oblegał teren Kliniki Profesora Henna i tłoczył się na sąsiednich ulicach. Na ten tłum posterunkowy Jim McCulloch patrzył z odległości kilkuset jardów stojąc samotnie pośrodku pustej, rozgrzanej jezdni, i odczuwając narastające znużenie, bo to świństwo, które zażył po kąpieli, przestawało działać; patrzył obojętnie, chociaż tłum huczał i przewalał się, i wydawał z siebie pojedyncze upiorne wrzaski, i chociaż z okien administracyjnego budynku Kliniki pryskały szyby. Pod czaszką promieniował mu ból - od miejsca, w które uderzył się padając głową na poręcz podium dzisiaj rano, i nadal chwytały go mdłości. Był wyczerpany krwotokiem z nosa i długą wędrówką od hotelu „U Ravitcha” do Parku Centralnego, gdzie w kanale utopił pistolet z magazynkiem bez dwóch naboi.
Tumult wzmógł się i McCulloch zobaczył, jak nad tłumem, nad lasem wyciągniętych rąk łopocze naprężona i stargana płachta złocistej materii. Postać w mundurze policjanta wychylała się z okna na piętrze i gestykulowała rozpaczliwie i groteskowo.
Gaz, użyjcie gazu łzawiącego - pomyślał McCulloch, a potem nagle stracił czucie i widział już tylko rozpalone niebo nad sobą.
To uderzenie wiatru poprzedziła krótkotrwała wibracja powietrza. Z okolicznych domów, skwerów i ulic wolno wzbiły się obłoki kurzu, po czym raptownie wystrzeliły w niebo. Płaski dach budynku administracyjnego Kliniki poderwany ku górze zadarł bok i tracąc stateczność obsunął się po szczytowej ścianie w sam środek tłumu, na tych, którzy deptani przez napierającą tłuszczę, usiłowali wydobyć spod własnych nóg wywleczone tutaj i stratowane zwłoki Giorbruna.
Tłum wyjąc runął między budynki. Jedno jego czoło pognało ulicą, w poprzek której leżał nieprzytomny Jim McCulloch.