Kroniki Blackstone
JOHN SAUL
KOŁO FORTUNY:
MEDALION
Preludium
Księżyc w pełni stał wysoko na nocnym niebie ponad miasteczkiem
Blackstone, oblewając srebrnym blaskiem kamienie, z których wzniesiono na
Północnym Wzgórzu stary zakład dla obłąkanych; jego światło przeniknęło
nawet przez grube warstwy kurzu pokrywające szyby i mętny półmrok
wypełnił wnętrze budynku. Przez pomieszczenia przesuwał się bezgłośnie
mroczny cień, który nie potrzebował światła na swej drodze, ale dzięki
poświacie mógł się dłużej upajać ciągle żywymi wspomnieniami, ponieważ
budziły je mijane miejsca, więc zatrzymywał się tu i ówdzie. Widział
najróżniejsze wydarzenia tak jasno i wyraźnie, jakby nastąpiły zaledwie
wczoraj. On był ich strażnikiem, nawet jeśli zatarły się w pamięci tych
nielicznych mieszkańców Blackstone, którzy kiedyś w nich uczestniczyli.
A w maleńkim pokoiku, gdzie półki uginały się pod ciężarem pamiątek, było
jego sanktuarium, muzeum osobliwości zakładu i właśnie tu krył się nowy
skarb.
Był to opasły tom, który jakiś czas temu znalazł przypadkiem w jednym z
magazynów mieszczących się w piwnicy. Pokryty spłowiała ze starości,
czerwoną skórą, przypominał używane za dawnych czasów księgi, w których
notowano najdrobniejsze szczegóły pełnego wydarzeń życia w zakładzie.
Niosąc księgę do kwadratowego, wypełnionego półkami pokoju, gładził
okładki z taką samą zmysłową delikatnością, z jaką mężczyzna pieści skórę
pięknej kobiety. Z nadzieją, że wywoła rozkoszne wspomnienia, które, być
może, zatarły się nawet w jego błyskotliwym umyśle, powoli otworzył tom.
Doświadczył jedynie gorzkiego rozczarowania, bo pożółkłe ze starości kartki
okazały się puste. Wtem rozczarowanie zmieniło się w osobliwe podniecenie.
Wiedział już, do jakiego ważnego celu posłuży ta księga. To będzie album.
Album, w którym zostanie uwiecznione szaleństwo, ogarniające jego rodzinne
miasteczko.
Dziś, pochyliwszy się nad albumem, otworzył go i wytężając wzrok w
wątłym świetle jeszcze raz przeczytał znane mu już dwa artykuły, które
wcześniej starannie wyciął i wkleił na chropowate
karty.
Pierwszy opisywał samobójstwo Elizabeth Con-ger McGuire, przechodzącej
załamanie nerwowe po przedwczesnych narodzinach i śmierci synka.
W gazetowej relacji nigdzie nie wspomniano
o pięknej lalce, która zaledwie kilka dni przed śmiercią Elizabeth znalazła się
na progu domu rodziny McGuire. Zabawka powróciła nareszcie do domu, z
którego została wyniesiona wiele lat temu przez dziecko - a ono z kolei trafiło
do tego właśnie przytułku, by nigdy go nie opuścić.
Drugi artykuł, z pietyzmem wklejony do albumu, pojawił się w prasie trzy
dni później
i zawierał opis pogrzebu Elizabeth McGuire oraz spis wszystkich ludzi, którzy
udali się na cmentarz, by ją opłakiwać.
Ludzie, którzy bez najmniejszych wątpliwości wkrótce sami będą opłakiwani.
Zamykając album mroczny cień jeszcze raz pieszczotliwie pogłaskał okładki i
zadrżał z podniecenia na myśl o relacjach, jakie rychło tutaj wklei.
I gdy księżyc zawisnął nisko nad ziemią, a na ścianach pojawiły się długie
cienie, wziął do rąk przedmiot, który postanowił tym razem wysłać.
Piękny medalion w kształcić serca zawierający pukiel włosów...
Prolog
Lorena.
To nie było jej prawdziwe imię, ale uznała, że jej
się podoba. Dzisiaj będzie należało do niej.
Niewykluczone, że skorzysta z niego jutro, ale równie dobrze może zmienić zdanie.
Samo imię, bez nazwiska. Nigdy nie używała nazwiska.
Nawet wymyślonego.
Przy podawaniu nazwiska najłatwiej popełnić błąd. Przez przypadek można użyć
prawdziwych inicjałów i w ten sposób się zdradzić. Oczywiście Lorena nigdy nie
popełni takiego błędu, bo od przybycia tutaj nigdy nie zaryzykowała korzystania z
imienia zaczynającego się od tej samej litery, co jej prawdziwe imię.
Powiedzieli jej, że to jest szpital, ale od pierwszego
rzutu oka na kamienne mury przejrzała ich kłamstwo.
To było więzienie, a przebranie strażników za lekarzy i pielęgniarki nawet na moment
jej nie zwiodło. Nie oszukało także tych, którzy ją obserwowali. Już tu na nią czekali.
Poczuła na sobie ich wzrok, gdy tylko przekroczyła wielkie dębowe odrzwia i
usłyszała, jak zatrzaskują się za nią.
Podczas spędzonych tu miesięcy Lorena wyrobiła w sobie kilka sposobów walki z nimi.
Nigdy nie mówiła głośno swego prawdziwego imienia; nauczyła się nawet
powstrzymywać przed myśleniem o nim, skoro niektórzy spośród jej wrogów umieli
czytać w jej myślach. Nauczyła się roztapiać w tle, nie robiła nic, co by mogło zwrócić
na nią uwagę innych, starała się nie poruszać i zawsze uparcie milczała.
Większość czasu spędzała siedząc po prostu na krześle. Było to brzydkie krzesło, wręcz
okropne; pokrywał je ohydny zielony materiał, który lepił się do rąk, więc starała się
go nie dotykać; ta lepka substancja może być jakąś trucizną, dzięki której jej wrogowie
starają się ją zabić. Myślała o tym, by poszukać innego krzesła do siedzenia, ale w ten
sposób domyśliliby się, że ich rozszyfrowała, i uciekliby się do kolejnej perfidnej
metody.
Lorena siedziała zupełnie bez ruchu. Najmniejszy gest, nawet mrugnięcie, mógł ją
zdradzić równie szybko, jak używanie prawdziwego nazwiska. Jej wrogowie
obserwowali ją już tak długo, że z pewnością potrafiliby ją rozpoznać dzięki
najdrobniejszej gestykulacji.
Sposób, w jaki odgarnia włosy z twarzy.
Nawet pochylenie samej głowy.
Jej wrogowie byli wszędzie. I ciągle zjawiali
się nowi.
Niezmiennie czujna, zawsze miała się na baczności,
dlatego dziś zauważyła kolejnego prześladowcę.
Tym razem była to dobrze ubrana kobieta - przypominała osoby, które, dawno temu,
w tamtych czasach, nim jeszcze odkryła spisek, udawały, ze są jej przyjaciółkami Ta
kobieta była od niej młodsza, czterdziestolatka o długich, ciemnych włosach
zaplecionych w kunsztowny, francuski warkocz. Miała na sobie ciemnoniebieską,
jedwabną suknię. Lorena od razu rozpoznała niespotykany krój i styl: kreacja z
pewnością pochodziła od Wortha z Paryża. Lorena też zamówiła sobie stroje w jego
salonie, gdy popłynęła do Europy na pokładzie „Lusitanii" rok przed jej zatonięciem.
Dama rozmawiała ze strażnikiem, który ciągle udawał lekarza, chociaż Lorena dała
mu wyraźnie do zrozumienia, że przejrzała jego grę. Kobieta co kilka minut zerkała w
stronę Loreny. Za każdym razem Lorena zastanawiała się, czy jest na tyle
głupia, by sądzić, że tego nie zauważyła. Kolejne podejrzliwe spojrzenie. Lorena czuła,
jak wzbiera w niej znajomy lęk.
Obserwowali ją, mowili o niej. Mimo sprytnej gierki
- udawali, że patrzą tytko na siebie - wcale jej nie
oszukali.
Oni nie tylko ją obserwują. Oni knują przeciwko niej. A Lorena nie pozwoli - nie
może pozwolić - by odnieśli zwycięstwo.
Kobieta zerknęła nerwowo na pacjentkę, która siedziała w pokoju; od chwili, gdy
wsunęła się tu z lekarzem, by spędzić kilka kradzionych chwil na osobności, chora
nawet nie drgnęła. Kiedy lekarz po raz pierwszy zaproponował jej, żeby co dzień
pracowała przez kilka godzin jako wolontariuszka w zakładzie dla obłąkanych, ten
pomysł wcale jej się nie spodobał. Chociaż nikomu się do tego nie przyznała, zawsze
trochę się obawiała groźnego budynku, wznoszącego się na szczycie Północnego
Wzgórza. Ale im dłużej nad tym myślała, tym bardziej uznawała, że jej kochanek ma
rację - gdy zostanie wolontariuszka, nikt nie będzie się zastanawiał, po co tam chodzi.
Jej mąż nigdy nie odkryje prawdziwego powodu, a znajomi nie znajdą podstaw do
podejrzeń.
Dziś, tak jak co dzień od chwili, gdy ten romans się zaczął miesiąc temu, wjechała na
wzgórze, by zaoferować swą pomoc. Rozmawiała z kilkoma pacjentami, przeczytała
bajkę dziwnemu chłopczykowi, zagrała w karty ze staruszkiem o smutnym spojrzeniu.
I przez cały czas czekała, aż zjawi się jej kochanek. Wreszcie przyszedł, ujął ją
delikatnie pod
ramię i poprowadził korytarzami; kilka minut temu
weszli do pokoju, w którym była tylko ta kobieta.
- Ona nawet nie zdaje sobie sprawy z naszej obecności - zapewnił, obejmując ją wpół i
przytulając
do siebie. Jego wargi pieściły jej szyję.
Walcząc z podnieceniem, które zawładnęło jej ciałem, odsunęła się od niego i zerknęła
niespokojnie na pacjentkę, siedzącą na krześle.
- Co jej dolega? - spytała. - Dlaczego się nie rusza?
- Cierpi na manię prześladowczą. - Lekarz też spojrzał na chorą. - Uważa, że jeśli
będzie siedziała bez ruchu, „wrogowie" jej nie zobaczą. - Sięgnął do kieszeni białego
fartucha i wyjął pudełeczko. - Mam coś dla ciebie. - Wsunął jej prezent do ręki. - Żeby
uczcie to, że jesteśmy razem.
Kobieta spojrzała na jasnoniebieskie pudełko i od razu poznała, skąd pochodzi. Serce
zaczęło jej bić szybciej, rozwiązała białą jedwabną wstążkę i podniosła wieczko.
Wewnątrz leżała miękka aksamitna sakiewka, a w niej srebrny medalion.
Miał kształt serca, pokrywały go kunsztowne wzory i gdy otworzyła go, naciskając
maleńką sprężynkę, zobaczyła pukiel włosów pod szkłem, za którym można było
również umieścić zdjęcie.
Lekarz wyjął upominek z rąk kobiety, rozpiął zameczek na łańcuszku i kiedy się
odwróciła, zawiesił jej na szyi medalion i zamknął zapięcie. Gdy zwróciła
się ku niemu, pochylił się i znów przywarł wargami do jej szyi.
Ogarnęło ją rozkoszne ciepło. Zamknęła oczy.
Lorena wszystko bacznie obserwowała: szeptem wymieniane uwagi, ukradkowe
spojrzenia rzucane w jej kierunku i znów szepty. Potem patrzyła, jak kobieta otwiera
pudełeczko i wyjmuje medalion; patrzyła, jak go otwiera. I gdy „lekarz" założył go jej
na szyję, Lorena nagle domyśliła się, co znajduje się wewnątrz srebrnego drobiazgu.
Kłamstwa.
Medalion wypełniały kłamstwa na jej temat, a ta kobieta wyniesie je stąd i
rozpowszechni pośród jej wrogów.
I gdy „lekarz" znów się pochylił, by szeptać do ucha kochanki, Lorena zerwała się z
krzesła i rzuciła przez pokój wyciągając przed siebie rękę, tak że nim kobieta zdążyła
odskoczyć, już zerwała jej medalion z szyi, jednym szarpnięciem pokonując opór
srebrnego łańcuszka.
Natychmiast odskoczyła. Kurczowo zaciskając medalion w dłoni, z napięciem
patrzyła, co też zrobią. „Lekarz" ruszył w jej stronę.
- Proszę mi to oddać - powiedział cicho, wyciągając rękę.
- Co ona z tym zrobi? - usłyszała pytanie kobiety.
I gdy „lekarz" szedł w jej stronę, Lorena cofała się krok po kroku, aż oparła się o mur,
potem sunęła
wzdłuż niego do samego rogu pomieszczenia. Zapędzona w kąt patrzyła bezradnie, jak
„lekarz" podchodzi bliżej. Omiotła nerwowym spojrzeniem pokój, szukając drogi
ucieczki, ale nie miała gdzie umknąć. „Lekarz" znów wyciągnął ku mej rękę, lecz
Lorena, górując nad nim sprytem, przewidziała ten ruch.
Nim zdołał chwycić ją za przegub, a potem wyrwać medalion, sama podniosła rękę do
ust.
Połknęła go błyskawicznie w jednej chwili.
- Nie powinnaś była tego robić — usłyszała słowa „lekarza", ale to nie miało
znaczenia, ponieważ medalion był już bezpieczny, z dala od jego rąk.
Wiedząc, że wygrała, Lorena zaczęła się śmiać. Jej śmiech potężniał, rósł, aż wypełnił
cały pokój szalonym chichotem. Nie zamarł, chociaż do wnętrza wpadło trzech
„pielęgniarzy". Dopiero gdy ją dopadli, krzyk przerodził się w przeraźliwe wycie.
W piwnicy zakładu mieściło się pomieszczenie wyposażone w metalowy stół, nad
którym zawieszono lampę z mocną żarówką.
Pielęgniarze przywiązali pacjentkę do stołu i wyszli.
Kobieta zobaczyła przerażenie w oczach chorej. Pożałowała swojej wizyty.
Zaczęła też żałować, że w ogóle poznała lekarza.
- Może lepiej, żebyś poczekała na zewnątrz - zaproponował.
Bez słowa ruszyła ku drzwiom, ale nim wyszła za próg, odwróciła się i popatrzyła. W
rękach kochanka lśnił skalpel. Wyszedłszy szybko na zewnątrz, zamknęła za sobą
starannie drzwi, jakby ten gest mógł wymazać z jej pamięci to, co właśnie zobaczyła.
Ale krzyk, który usłyszała w chwilę później, sprawił, że ta scena na zawsze wryła się
w jej świadomość.
Po pierwszym krzyku rozległ się następny, a potem jeszcze jeden. Kobieta była pewna,
że za chwilę ktoś się pojawi, ktoś wbiegnie przez drzwi w końcu korytarza, by
przerwać to, co się działo za zamkniętymi drzwiami.
Ale nikt nie przyszedł. Stopniowo głos chorej słabł i wreszcie zapadła śmiertelna cisza.
Gdy już sądziła, że dłużej tego nie zniesie, otworzyły się drzwi i na korytarz wyszedł
lekarz. Nim zamknął je za sobą, kobieta kątem oka dojrzała wnętrze pokoju.
Poszarzała na twarzy pacjentka nadal leżała przywiązana do stołu operacyjnego.
Jej otwarte, martwe oczy zdawały się patrzeć wprost na kobietę.
Krew płynęła z jej otwartego brzucha szkarłatnymi strumyczkami i skapując ze stołu
tworzyła na podłodze czerwoną kałużę.
Drzwi zostały zamknięte.
Lekarz wcisnął kobiecie medalion do ręki - był jeszcze ciepły, nagrzało go ciało chorej.
Kobieta przez moment wpatrywała się w srebny drobiazg, a potem opuściła go na
ziemię. Odwróciwszy się na pięcie, niepewnym krokiem ruszyła po schodach. Szła, nie
oglądając się za siebie.
Kiedy zniknęła mu z oczu, lekarz podniósł medalion, wytarł go starannie i wsunął do
kieszeni.
Rozdział 1
Jules Hartwick kochał wszystko, co dotyczyło Pierwszego Narodowego
Banku w Blackstone. To uczucie narodziło się, kiedy był bardzo małym
dzieckiem i ojciec po raz pierwszy przyprowadził go do banku. Przez pół
wieku, które minęło od tej wizyty, jej wspomnienie pozostało żywe i wy-
raźne. Jules miał wtedy trzy lata i do dziś pamiętał zdumienie pomieszane z
szacunkiem, z jakim
darzył na lśniące, wypolerowane orzechowe biur-I wielkie płyty z zielono
żyłkowanego mar-muru, pokrywającego wszystkie kontuary.
Ale w jego pamięć najmocniej wryła się fascynacja, jaką poczuł na widok
stojących otworem wielkich drzwi do skarbca, bo przez szklaną płytę na ich
wewnętrznej stronie wyraźnie było widać skomplikowany mechanizm
zamykający. Zachwyciły go te mosiężne elementy i ciągle i prosił pannę
Schmidt, która aż do śmierci praco-
wata jako sekretarka ojca by wybierała kombina-
cję zamykającą mechanizm, a on obserwował, jak zamykają się zasuwki,
podnoszą dźwignie, a wiel-kiee sworznie utrzymujące odrzwia we framudze
wsuwają się i wysuwają.
Minęło pół wieku i nic się nie zmieniło. Jego Bank (Jules zawsze w myślach
używał dużej litery) nie różnił się niczym od tamtego. Może na marmurowych
kontuarach pojawiło się kilka zadrapań i kilka nacięć na orzechowym
drewnie, ale stanowiska kasjerów nadal były przesłonięte wytwornymi,
mosiężnymi kratkami, które może nie dawały dostatecznego zabezpieczenia,
lecz za to stwarzały wspaniałą atmosferę, a wielkie drzwi do skarbca stały
otworem przez cały dzień - dzięki temu klienci banku mogli podziwiać
mechanizm wewnętrzny tak samo, jak Jules owego pamiętnego dnia. Gdyby
Hartwick musiał coś ważnego zmienić w życiu, nie potrafiłby stwier-dzić z
czego łatwiej przyszłoby mu zrezygnować: z żony czy z banku. Oczywiście
nie myślał o tym wcale, aż do chwili, gdy audytorzy z Rezerw Federalnych
zaczęli zadawać niepokojące pytania na temat metod pożyczania pieniędzy
praktyko-wanych w banku.
A teraz, gdy siedział w gabinecie z Edem Beckerem i próbował się skupić na
słowach adwokata, jego spojrzenie powędrowało do kalen
Koło fortuny: Medalion
darza na biurku, gdzie w rubryce przeznaczonej na dzień dzisiejszy znajdował
się wpis: „Kolacja na cześć Celeste i Andrew".
Cieszył się na to przyjęcie już od tygodni, a ściślej mówiąc do dnia, w którym
Andrew Sterling oficjalnie spytał o zgodę na poślubienie jego córki. Jules
spodziewał się po nim takiego uroczego, anachronicznego gestu, jak
poproszenie o rękę Celeste, bo Andrew, który od blisko pięciu lat pracował w
banku, zaczynając jako kasjer, by w końcu awansować na kierownika działu
kredytów nie tylko dzięki wartości swej pracy - której nikt nie kwestionował -
ale również dlatego, że tak samo jak Hartwick preferował w bankowości
tradycyjne sposoby postępowania.
- Wiem, że w szkołach biznesu nie aprobują takiego podejścia - powiedział
Julesowi, gdy rozmawiali o jego awansie na stanowisko, które teraz piastował
- ale moim zdaniem są znacznie lepsze metody oceniania wartości człowieka
niż informacje zawarte w kwestionariuszu kredytowym.
Dokładnie na takiej filozofii Hartwickowie zbudowali bank w Blackstone i to
potwierdzało ocenę Julesa, że Andrew, chociaż ukończył college zaledwie
pięć lat temu, świetnie się nadaje na stanowisko kierownika działu pożyczek.
A dziś wieczorem miało nastąpić oficjalne ogłoszenie zaręczyn Andrew i
Celeste, chociaż
Jules podejrzewał, że niewielu ludzi w Blackstone nie wiedziało o
planowanym ślubie. Zaręczyny jego jedynej córki z ambitnym, młodym
człowiekiem były ukoronowaniem życia Hartwicka, za kilka lat będzie mógł
pomyśleć o przejściu na emeryturę, wiedząc, że bank jest w dobrych rękach
Sterlinga, który będzie należał do rodziny.
I tak zostanie zapewniona ciągłość tradycji w Pierwszym Narodowym Banku
w Blackstone.
- Jules?
Głos Eda Beckera wyrwał bankiera z zamyślenia. Kiedy przeniósł wzrok z
kalendarza na twarz adwokata, zobaczył, że patrzy na niego z niepokojem.
- Dobrze się czujesz, Jules?
- Poczuję się, kiedy ta kontrola się zakończy
- odparł Hartwick, pochylając się do przodu.
- Niezłe będzie dziś przyjęcie, co? To powinien być jeden z najszczęśliwszych
dni w moim życiu, a właśnie go popsułem - ruchem ręki wskazał stos
papierów przed sobą. Audytorzy już zakwestionowali około stu pożyczek, a
jeszcze nie za-mknęli listy. Zdaniem Julesa nie zanosiło się na rychły koniec.
- Gdy się nad tym spokojnie zastanowić, to są jedynie utrapieniem, niczym
więcej - odparł Ed Becker. - Sprawdziłem każde z podań i w żadnym nie
znalazłem nic sprzecznego z prawem.
- I nie znajdziesz - odpowiedział Jules Hart-wick, siadając wygodniej w fotelu
i układając pionie na biurku. - Chyba za długo siedziałeś w Bostonie -
stwierdził z uśmiechem. - Przynajmniej o pieć lat - przyznał wesoło adwokat.
- Ale kto by przypuścił, że w końcu mi się znudzą ci... Jak to ich nazywałeś? -
Gnojki - natychmiast podpowiedział bankier. - I tym właśnie byli, Ed.
Mordercy, gwałciciele i gangsterzy. Nigdy nie pojmę, dlaczego... Ed Becker
podniósł rękę w geście protestu. - Wiem, wiem doskonale. Ale każdy
zasługuje na obrońcę, bez względu na to, co o nim sądzimy. I w końcu mi się
to znudziło, pamiętasz? Rzuciłem wszystko w diabły. Wróciłem tutaj, żeby
założyć spokojną, nudnawą kancelarię, gdzie największa sprawa to od czasu
do czasu jakiś łatwy rozwód. Na dodatek ty pewnie lepiej ode mnie znasz
prawo bankowe. Dlatego albo pozwij mnie do sądu, albo uświadom. Nie
rozumiem, dlaczego się tak martwisz? Skoro wszystkie te pożyczki są zgodne
z prawem, to czemu się tak zadręczasz?
Jules Hartwick prychnął niewesołym śmiechem.
- Wszystko przez to, że jesteśmy niezależnym bankiem - wyjaśnił. - Może się
mylę. Może już dawno temu powinienem był sprzedać udziały
jednemu z tych międzystanowych potentatów.
Kto wie, może bylibyśmy z Madeline znacznie bogatsi niż jesteśmy teraz.
- Pamiętaj, że znam wysokość twojego konta
- wtrącił brutalnie Ed. - Nie przymieracie
głodem.
- Ale nie zgarnąłem kilkuset milionów, jak wielu innych bankierów, których tu
nie wymienię z nazwiska - odparł Hartwick lodowatym tonem.
- Zawsze uważałem, że to jest coś więcej niż tylko bank. Ja sam, mój ojciec i
dziadek traktowaliśmy go jako trust. Nigdy nie uważaliśmy, że istnieje tylko
dla nas. Nie stanowił interesu, jak każdy inny. Ten bank zawsze był częścią
wspólnoty lokalnej. Częścią żywotną i dającą życie. Dlatego już od lat, żeby
utrzymać Black-stone przy życiu, udzielałem pożyczek, na jakie inni bankierzy
zapewne by się nie zdecydowali. Ale ja znam ludzi, którym pożyczam - wziął
z biurka plik dokumentów. - To nie są złe pożyczki.
Ed popatrzył Julesowi prosto w oczy.
- W takim razie nie masz się o co martwić
- stwierdził. - Może powinieneś dać audytorom to, czego żądają, nim wypiszą
wezwanie do stawienia się przed sądem?
- A wspomnieli o tym? - Twarz Hartwicka lekko pobladła.
- Oczywiście, że tak. Bankier wstał.
- Zastanowię się nad tym - powiedział i w jego głosie zabrzmiało wahanie. W
dokumentach, które chcieli przejrzeć audytorzy, nie było żadnych dowodów
na popełnienie przez niego przestępstwa, ale każdy chętny mógłby się nimi
posłużyć, by wykazać, że jego metody prowadzenia banku odbiegają od
sposobów uznanych za rozsądne. Dobrze wiedział, że takie oskarżenie z
łatwością zachwieje równowagą siły w zarządzie i większość członków bez
trudu da się wreszcie przekonać, że nadszedł czas, by Pierwszy Narodowy w
Blackstone - jak niemal każdy mały bank w tym kraju - został sprzedany
między-stanowemu gigantowi.
Gdyby do tego doszło, Jules Hartwick może i stałby się znacznie bogatszy, ale
utraciłby to, co kochał najbardziej.
Za nic w świecie do tego nie dopuści.
Znajdzie sposób, by nie zmieniać swego banku, a przy tym i swego życia.
Oliver Metcalf po raz ostatni spojrzał w lustro, by sprawdzić, jak wygląda. Od
wielu lat już nie wiązał krawata - tylko najbardziej wytworne restauracje w
najbogatszych dzielnicach Bostonu
i Nowego Jorku nadal ich wymagały - ale Madeline Hartwick przysłała
bardzo precyzyjne zaproszenie na kolację. Uroczystość dziś wieczorem
odbędzie się wedle dawnych zasad: panie w wieczorowych sukniach,
panowie w smokingach. Ponieważ, jak i wszyscy, wiedział, że tego wieczoru
Celeste Hartwick i Andrew Sterling ogłoszą swe zaręczyny, więc z radością
dostosował się do wymagań. Jego krawat - miał tylko jeden - był
zdecydowanie niemodny, zaś marynarka - z tweedu, bo uznał ją za typowy
strój wydawcy tygodnika - po dwudziestu latach noszenia była niewątpliwie
zniszczona. Jednak powinno wystarczyć na tę okazję, a jeśli Madeline zrobi
delikatną aluzję, że żona zdziałałaby cuda z jego garderobą, tylko się
uśmiechnie i zagrozi porwaniem Celeste.
Wychodząc z domu stwierdził, że nie jest za zimno na spacer przez teren
zakładu i dalej ścieżką pośród zarośli prowadzącą do Harvard Street, gdzie
mieszkali Hartwickowie. Ale przypomniawszy sobie, że zostawił w biurze
prezent, który wybrał dla Celeste i Andrew, dał spokój spacerowi i wsiadł do
volvo, wiekiem niemal
Pięć minut później już zaparkował przed budynkiem, w którym mieściła się
redakcja „Kroniki Blackstone", zostawił włączony silnik i pomknął, by
przynieść starą, srebrną tace, którą kupił w zeszłym tygodniu; tego
popołudnia Lois
Martin uparła się, że ją przepakuje. Zerknąwszy teraz do dużej, plastikowej
torby, w której Lois postawiła tacę, musiał przyznać, że prezent wygląda
znacznie lepiej: użyte przez niego resztki bożonarodzeniowego papieru w
zielono-czerwone prążki zastąpiła srebrno-błękitnym drukowanym w weselne
dzwony, a poza tym nie sterczały już nieestetyczne kanty, chociaż taca miała
trudny do zawinięcia, geometryczny kształt. Szybko napisał jej
podziękowanie na kartce (znajdzie ją jutro zaraz po przyjściu do pracy),
potem zamknął biuro, wsiadł do samochodu i ruszył w kierunku Harvard
Street. Kiedy zwalniał, udając, że przestrzega znaku stopu znajdującego się na
najbliższym skrzyżowaniu, zobaczył Rebekę Morrison, wychodzącą właśnie z
biblioteki. Zatrzymał się przy krawężniku.
- Podwieźć cię? - spytał.
Dziewczynę wyraźnie zaskoczyła jego propozycja, ale podeszła do
samochodu.
- Oliverze, przecież idę w zupełnie innym kierunku. To nie po drodze. Spacer
dobrze mi zrobi.
- Mylisz się, jadę właśnie do Hartwicków - odparł sięgając do klamki i
otwierając gościnnie drzwi od strony pasażera.
- Jesteś zaproszony na przyjęcie? - spytała, zajmując miejsce.
Oliver skinął głową.
- Ty też? - zagadnął.
- Och, nie, skądże - odpowiedziała szybko.
- Ciocia Marta mówi, że nie powinnam chodzić na przyjęcia. Mówi, że
mogłabym palnąć jakieś głupstwo.
Oliver zerknął kątem oka na Rebekę - na jej twarzy, oświetlonej ciepłym
blaskiem lampy ulicznej, malował się wyraz absolutnego spokoju, chociaż
powtarzała bardzo niemiłą opinię na swój temat.
- Czego Marta się spodziewa? - spytał. - Że spędzisz całe życie siedząc z nią w
domu?
- Od chwili śmierci mamy i taty ciocia Marta była dla mnie bardzo dobra -
odparła dziewczyna. Chociaż zgrabnie uniknęła udzielania mu bezpośredniej
odpowiedzi, to w jej głosie nadal nie pojawiła się najmniejsza nutka niechęci.
- Przecież masz prawo do własnego życia
- stwierdził Oliver.
- Och, żyje mi się cudownie. - Rebeka znów się uśmiechnęła. - Mam pracę w
bibliotece i ciocia Marta dotrzymuje mi towarzystwa. Co dzień dziękuję Bogu
za te dobrodziejstwa.
- Bo ciocia Marta kazała ci tak robić, prawda?
Marta Ward, której młodsza siostra była matką Rebeki, popadła w manię
religijną, gdy dwadzieścia pięć lat temu opuścił ją mąż. Jej jedyna córka,
Andrea, wyprowadziła się z domu w dniu osiemnastych urodzin. W kilka
miesięcy po wyjeździe Andrei rodzice Rebeki zginęli w wypadku samo-
chodowym, w którym niemal postradało życie i ich dziecko. Ciotka Marta
natychmiast wzięła do siebie nieletnią siostrzenicę. W dwanaście lat później
Rebeka nadal u niej mieszkała.
Kilka co bardziej złośliwych osób w Blackstone twierdziło, że wypadek był
odpowiedzią na modły samej Marty Ward. Oliver słyszał jedną taką
wypowiedź: „Najpierw uciekł Fred Ward, potem Andrea zwiała, gdzie pieprz
rośnie. Od wypadku Rebeka nie ma zupełnie w porządku pod sufitem, dzięki
temu Marta ma się za kogo modlić, a dziewczyna dostała dach nad głową".
Tylko że zdaniem Olivera Rebeka miała „zupełnie w porządku pod sufitem".
Była tylko bardzo wyciszona i do bólu szczera. Mówiła to, co jej przychodziło
do głowy, i niektórych to zupełnie wyprowadzało z równowagi. Na przykład
Edna Burnham jeszcze nie doszła do siebie po tym, jak Rebeka zatrzymała ją
na ulicy i oświadczyła przy trzech najlepszych przyjaciółkach Edny, że bardzo
jej się podoba jej nowa peruka. „Jest o niebo lepsza od tych, które wcześniej
nosiłaś. Po tamtych na pierwszy rzut oka było widać, że to peruki, a ta
wygląda zupełnie jak prawdziwe włosy" - zapewniła ją z przekonaniem.
Edna od tamtej chwili nie odezwała się do Rebeki ani słowem.
Oliver, który uważał, że miał ogromne szczęście, bo w trakcie tej rozmowy
znalazł się o trzy metry od pań, do dziś śmiał się na to wspomnienie.
A Rebeka, tak samo niewinna jak szesnastolatka, którą była w momencie
wypadku, nie rozumiała, ani dlaczego Edna Burnham jest zła, ani co tak bawi
Olivera.
- Przecież to jest peruka i naprawdę wygląda bardzo ładnie - tłumaczyła z
uporem.
A teraz, w samochodzie, odpowiadając na jego pytania tyczące ciotki, znów
wypowiedziała na głos swoje myśli.
- Ciocia Marta ma dobre intencje. Nic nie może poradzić na to, że jest trochę
dziwna.
- Trochę? - powtórzył jak echo.
- Przecież to o mnie wszyscy mówią, że jestem dziwna. - Rebeka lekko się
zarumieniła.
- Nieprawda, jesteś po prostu uczciwa. - Zatrzymał volvo przed domem
Marty Ward, który mieścił się obok rezydencji Hartwicków. - A może
poszłabyś ze mną na to przyjęcie? - zaproponował. - Madeline powiedziała,
że mogę przyprowadzić ze sobą partnerkę.
Koło fortuny: Medalion
Rumieniec na policzkach Rebeki jeszcze się pogłębił; przecząco pokręciła
głową.
- Na pewno nie myślała o mnie.
- Ale też nie zastrzegła, że nie wolno mi ciebie zabrać - odparł, wysiadając z
samochodu i otwierając drzwiczki z jej strony. - Nie uprzedziłem jej, że
przychodzę sam - spróbował raz jeszcze. - Może byś założyła swoją
najładniejszą sukienkę i wybrała się ze mną?
- Och, Oliverze, nie mogłabym tego zrobić. - Stanowczo pokręciła głową. - A
poza tym ciocia Marta twierdzi, że ludzie w mojej obecności źle się czują. Ma
rację.
- Ja się przy tobie nie czuje źle - zaprotestował Oliver.
- Jesteś uroczy - stwierdziła, i musnąwszy ustami jego policzek, dodała. - Baw
się dobrze i przekaż Celeste i Andrew moje najlepsze życzenia.
W tym momencie Marta Ward otworzyła frontowe drzwi domu i wyszła na
ganek.
- Rebeko! - zawołała. - Najwyższy czas, żebyś weszła do środka. Właśnie
miałam zaczynać wieczorne modlitwy.
- Tak, ciociu Marto. - Rebeka odwróciła się i ruszyła w stronę domu ciotki.
Oliver wziął z tylnego siedzenia volvo pięknie zapakowany prezent, minął
wolnym krokiem dom
Marty i skręcił w podjazd, wiodący do rezydencji Hartwicków. Gdy zbliżał
się do daszku osłaniającego wejście, nagle poczuł na sobie czyjś wzrok.
Spojrzał przez ramię w kierunku posesji Wardów i zobaczył, że Rebeka jest
nadal na ganku.
Patrzyła za nim i nawet z tej odległości wyraźnie dostrzegł wyraz
rozmarzenia i czułości na jej twarzy. Znów usłyszał głos Marty Ward i po
chwili Rebeka zniknęła we wnętrzu domu.
Mocno żałując, że jednak idzie na przyjęcie samotnie, Oliver wszedł po
schodach prowadzących do drzwi frontowych i nacisnął dzwonek. Otworzyła
mu Madeline Hartwick i przywitała serdecznym uściskiem.
- Oliverze, tak się cieszę. - Odsunęła się z wejścia robiąc mu miejsce, po czym
zerknęła dyskretnie w stronę domu sąsiadów. - Przez moment sądziłam, że
zabrałeś ze sobą biedną Rebekę.
Oliver po chwili wahania postanowił dorównać Rebece prawdomównością.
- Zaprosiłem ją - powiedział. - Ale mi od-mówiła.
I chociaż próbował sobie wmawiać, że się myli, to jednak był pewien, że
widział, jak po doskonale umalowanej twarzy Madeline Hartwick prze- |
mknął wyraz ulgi.
Rozdział 2
Jules Hartwick wygodniej rozparł się w krześle i patrząc na Madeline lekko
skinął głową. Sygnalizował jej w ten sposób, by dotknęła czubkiem buta
guzik umieszczony na podłodze w jej końcu stołu. Tak wezwana zjawi się
pokojówka, która została wynajęta na ten wie-czór, i pozbiera talerzyki
deserowe, a tymczasem lokaj - również wynajęty na to przyjęcie - naleje
porto. Jadalnia zawsze była jednym z ulubionych pokoi Julesa w domu, w
którym się wychował i do którego wprowadził się z Madeline dziesięć lat
temu, gdy jego ojciec, wdo-wiec od lat piętnastu, przeniósł się do apar-
tamentu w luksusowym bloku w Scottsdale. - Wymarzone miejsce dla mnie.
Pełno tu repub-
likanów i bogatych rozwódek, które nie po-trzebują moich pieniędzy",
oświadczył starszy pan Hartwick.
Tak jak wszystkie inne pokoje, jadalnia była duża, ale o tak doskonałych
proporcjach, ze nie przytłaczała swym rozmiarem nielicznej grupy gości na
tym stosunkowo skromnym przyjęciu. Z sufitu zwieszała się para
kryształowych żyrandoli; na ścianach, do połowy pokrytych mahoniową
boazerią, a dalej kunsztowną sztukaterią, umieszczono tak ciężkie kilimy, że
tłumiły dźwięki, nawet w czasie znacznie liczniejszych przyjęć. Na jednej ze
ścian rozgościł się olbrzymi kominek, na którym płonęły wesoło polana; po
przeciwnej stronie stał niski kredens, służący jako bufet, bowiem tak wolało
się bawić to pokolenie „Znacznie mniej oficjalna forma niż przyjęcie z chmarą
służby uwijającą się przy gościach, jak za czasów dziadka Julesa" - Madeline
wyjaśniała chętnie, nigdy nie wspominając, że powodem organizowania
biesiad na znacznie skromniejszą skalę mogły być względy finansowe,
najważniejsze teraz w tym domu. Jednak od czasu od czasu - na przykład z
takiej okazji jak dzisiejsza - Jules lubił wynajmować obsługę i starać się ze
wszyst-kich sił cofnąć czas i powrócić do obyczajów minionych pokoleń.
Stwierdził w duchu, że dziś akurat udało mu się to osiągnąć w całej pełni.
Wszyscy mężczyźni, poza 0liverem Metcalfem mieli na sobie szykowne
smokingi, ale ponieważ nikt nie spodziewał się, że włoży coś innego niż
starą tweedową marynarkę, czuł się dobrze w tym otoczeniu. Kobiety
prezentowały się pięknie w sukniach wieczorowych i chociaż Madeline
wyglądała I bardziej elegancko niż zwykle w długiej, wąskiej sukni, której
szykowny krój podkreślał jeszcze sznur opalizujących pereł, to królową
wieczoru bezsprzecznie była Celeste, ubrana w szmaragdo-
wy aksamit, stanowiący cudowne tło dla jej kasztanowych włosów. W
wycięciu dość śmiałego dekoltu lśnił zachwycający naszyjnik należący kiedyś
do matki Julesa: szmaragdy oprawione w złoto. Jules zauważył, że Andrew
siedzący naprzeciwko niej pośrodku długiego stołu nie mógł wprost oczu od
niej oderwać. A zdaniem ojca narzeczonej tak właśnie być powinno.
Reszta gości - z jednym wyjątkiem - była niemal tak szczęśliwa, jak Celeste i
Andrew. Poza Oliverem Metcalfem, Edem i Bonnie Beckerami, Madeline
zaprosiła także Harveya Connally'ego, żeby, jak się wyraziła: „reprezentował
starsze pokolenie i nadał przyjęciu walor zachowania ciągłości i tradycji", a
jego partnerką przy stole była Edna Burnham. Udało jej się również namówić
na przyjście Bilia McGuire'a - po raz pierwszy do śmierci Elizabeth znalazł się
w towarzystwie - a także włączyła Lois Martin, bowiem od dawna
planowała, by połączyć sekretarkę Olivera z szefem nie tylko na gruncie
służbowym.
Kiedy Jules zasugerował, że być może Oliver i Lois spędzają dość czasu razem
w „Kronice", Madeline popatrzyła na niego z charakterystycz-nym dla żon
wyrazem politowania i jej wzrok zdawał się mówić dobitnie: może i znasz się
na bankowości, ale o swataniu nie masz bladego pojęcia.
- Oliver i Lois pasują do siebie jak ulał - stwierdziła wtedy. - Tylko sobie z
tego nie zdają sprawy.
Chociaż Jules podejrzewał, że Oliver zapomina o Lois natychmiast po wyjściu
z biura, zachował tę opinię dla siebie, tak samo gdy żona po-stanowiła
zaprosić Janice Anderson, by wypełnić wolne miejsce vis-a-vis Billa
McGuire'a. Hartwick oczywiście lubił Janice. Łączyła spryt w interesach z
uroczą osobowością, dzięki której natych-miast nawiązywała kontakt z
nieznajomymi i dla-tego właśnie jej sklep ze starociami ściągał ludzi z
dalekich okolic. Właśnie Bill McGuire namówił ją, by przeniosła go do
nowego centrum hand-lowego, gdy tylko zostanie wzniesione.
Jednak tego wieczoru nawet pogodny charakter Janice nie działał na Billa.
Zdaniem Julesa biedaczysko popadł w straszne przygnębienie po śmierci
Elizabeth, a minął już ponad miesiąc. Ale mimo to sprawiał wrażenie
zadowolonego z tego, że przyszedł na przyjęcie, i Jules przyznał
w jednym rację Madeline: jeżeli ktoś potrafi w końcu sprawić, by McGuire
przestał choćby na chwilę myśleć o swych kłopotach, to będzie to z
pewnością panna Anderson. - Może wypijemy porto w bibliotece? - za-
proponowała Madeline, gdy lokaj zakończył napełnianie kieliszków. - W
zeszłym tygodniu znaleźliśmy coś na strychu i marzymy, by wam to pokazać.
- A więc to dlatego, kiedy przyszliśmy, drzwi do biblioteki były zamknięte -
stwierdził Oliver
Metcalf.
Wstał, żeby pomóc Lois Martin odsunąć ciężkie krzesło od wielkiego stołu o
marmurowym blacie. Wszyscy goście w ślad za gospodynią wyszli z jadalni i
przez salon - gdzie zgromadzili się na drinki przed kolacją - podążyli dalej
przez ogromny hol wejściowy, w którym domi-nowały imponujące schody
wiodące na pierwsze piętro.
Podczas gdy jadalnia była ulubionym pokojem Julesa, Madeline wolała
bibliotekę. Sufit wznosił się na wysokości drugiego pietra i całe ściany, poza
miejscami pozostawionymi na rodzinne portrety, szczelnie wypełniały szafy
na książki, tak wysokie, że do górnych półek można było sięgnąć jedynie
dzięki drabinie na kółkach, zwisającej z mosiężnego pałąka na samym ich
szczycie. Jednak dla Madeline to nie szafy na książki stanowiły najistotniejszą
część wyposażenia.
Tuż nad podwójnymi drzwiami, przed które właśnie wprowadziła gości,
znajdował się balkon dla muzyków tak duży, że swobodnie mieścił się tam
kwartet smyczkowy, grający właśnie nastrojowy utwór.
- Fantastyczne. - Janice Anderson zwróciła się do Madeline. - Zupełnie, jakby
czas się cofnął. Naprawdę mam wrażenie, że znalazłam się w innej epoce.
- Poczekaj, aż zobaczysz, co znaleźliśmy na strychu... Zdumiewające
znalezisko z dawnych czasów - obiecała jej gospodyni. - Oczywiście, kiedy
centrum zostanie wykończone, ofiarujemy to do izby pamięci, ale na razie nie
mogliśmy się powstrzymać i powiesiliśmy tutaj.
Zaprowadziła ich w najdalszy kraniec pokoju, gdzie umieszczono obraz
zakryty czarną materią. Kiedy wszyscy już zgromadzili się w pobliżu, dała
znak Julesowi, by przygasił światło, tak że jedynym jego źródłem pozostał
reflektor skierowany na obraz. I gdy ucichły szmery rozmów i zapadła pełna
oczekiwania cisza, Madeline pociągnęła za sznur. Zasłona opadła.
Z bogato zdobionej, złoconej ramy patrzyła kobieta z wyższych sfer. Miała na
sobie suknię z połyskującego, ciemnoniebieskiego jedwabiu.
Mimo eleganckiego wyglądu i kosztownego stroju, w jej wzroku kryło się
oskarżenie, jakby z niechęcią odnosiła się do samego faktu pozowania do
portretu. Jej włosy były ściągnięte w tył i upięte w kunsztowny kok,
odsłaniający wysokie czoło. Stała przy krześle, jedna dłoń była kurczowo
zaciśnięta na jego oparciu, druga, spuszczona wzdłuż ciała, zwinięta ciasno w
pięść.
- To twoja matka, prawda, Jules? - spytała Janice Anderson. - Cóż za
dziwaczny strój? Co to jest?
Rzeczywiście, chociaż kobieta na portrecie miała na sobie wytworną,
niebieską suknię, większą jej część zakrywał szary fartuch uszyty z grubego
płótna.
- Przypuszczamy, że tak się ubierała idąc do zakładu dla obłąkanych - odparł
Jules. Wpatrywał się z napięciem w portret, jakby starał się odgadnąć,
dlaczego jego matka sprawia wrażenie takiej zagniewanej. - Zdaje się, że w
pewnym momencie zgłosiła się do grupy wolontariuszek; nazywano je
Szarymi Damami. Dziwi mnie tylko, że nigdy jej nie widziałem tak ubranej.
Dopiero w zeszłym tygodniu dowiedziałem się o istnieniu tego portretu. Czy
pamiętasz, żeby moja matka kiedykolwiek nosiła taki strój? - zwrócił się do
Olivera.
Lecz Oliver Metcalf nie słuchał. Na widok obrazu jego głowę przeszył ostry
ból i przed oczami pojawiła się wizja.
Chłopiec, nagi i przerażony, dygocze z zimna.
Obejmuje korpus wątłymi rękami, bezskutecznie próbując się ogrzać.
W wielkim pokoju pojawia się mężczyzna, chłopiec chce przed nim umknąć, ale nie ma
dokąd. Mężczyzna trzyma w dłoniach prześcieradło - mokre prześcieradło - i chociaż
chłopiec stara się przesunąć obok i wybiec z pomieszczenia, mężczyzna chwyta go w
prześcieradło z taką łatwością, jak motyla w siatkę. W jednej chwili zimna materia
owija ciało chłopca, który otwiera usta i krzyczy...
- Oliverze? - Jules znowu zwrócił się do niego. - Co ci się stało?
Niepokojąca wizja rozpłynęła się tak nieoczekiwanie, jak się pojawiła. Ból
głowy też ustąpił i Oliver uśmiechnął się z wysiłkiem.
- Nic mi nie jest - zapewnił gospodarza. Raz jeszcze spojrzał na portret,
niemal spodziewając się powrotu pulsującego bólu w skroniach, ale tym
razem nic nie poczuł. Widział tylko obraz przedstawiający matkę Julesa w
stroju noszonym przez wolontariuszki pracujące w zakładzie wiele lat temu.
Pamiętał, że czytał gdzieś, jak to kiedyś wśród zamożnych ludzi panowała
moda, by na portretach dzięki rekwizytom zaznaczyć swój zawód lub zajęcie
charytatywne. Dlatego powie
dział Julesowi, że matka, zakładając ten strój, chciała dać do zrozumienia, w
jaki sposób pracuje na rzecz miasta.
- Zapewne masz rację - przyznał gospodarz. - To dziwne, bo nie pamiętam, by
matka pracowała tam jako wolontariuszka. A jednak musiała nią być... -
Znów spojrzał na portret i pokręcił głową. - Wcale się nie dziwię, że go
schowała na strychu. W nowym centrum będzie się dobrze prezentował, jak
myślisz? Może znajdziemy też obrazy przedstawiające inne damy i ten stanie
się główną atrakcją wystawy. Można by nazwać „Kobiece dłonie budują
Blackstone".
- Jules! - zawołała Madeline. - Te kobiety traktowały swoją pracę bardzo
poważnie i czyniły wiele dobra!
- Oczywiście, że tak - potwierdził. - Ale jednak musisz przyznać, że matka
wcale nie wygląda na zadowoloną z siebie.
- Jestem pewna, że wyraz jej twarzy nie ma nic wspólnego z pracą w
zakładzie - upierała się Madeline. Jednak zaraz ustąpiła i na jej wargach
zagościł lekki uśmiech. - Właściwie to patrzy z taką samą dezaprobatą, jak w
dniu naszego ślubu.
- No cóż, jakoś się z tym pogodziła - powiedział, obejmując ją wpół, bo
kwartet zaczął grać walca. - Ślub z tobą był najlepszą rzeczą, jaką
zrobiłem. I przyciągając ją bliżej do siebie, poprowadził zgrabnie w tańcu po
parkiecie. Po chwili reszta gości przyłączyła się do nich.
W trakcie szampańskiej zabawy goście szybka zapomnieli i o portrecie na
ścianie, i o matce Julesa.
Rebeka czuła, że się dusi.
Powietrze w pokoju było geste od dymu płynącego z szeregu wotywnych
świec ustawionych wzdłuż ołtarza i ciężkie od duszącej woni kadzidła.
Dźwięki chorału gregoriańskiego częściowo tłumił głos Marty Ward, która
klęcząc obok Rebeki mamrotała suplikacje i w drżących palcach przesuwała
paciorki różańca.
Z krzyża na ścianie ponad ołtarzem patrzył na nich cierpiący Chrystus,
Rebeka aż się w sobie skuliła, gdy jej wzrok zabłąkał się na malowaną krew,
sączącą się z rany od włóczni w jego boku. Poczuła ból tak wyraźnie, jak sam
Jezus musiał go doświadczać, i szybko odwróciła spojrzenie od rzeźby.
Już prawie dwie gdziny temu skończyły kola-cję i ciotka przyprowadziła ją
tutaj, by błagała o przebaczenie za grzeszne myśli, którym się oddawała w
trakcie posiłku. Ale skąd ciotka
Marta wiedziała, co jej chodziło po głowie, gdy widziała przyjęcie u
sąsiadów? Nie zdążyła właściwie nic pomyśleć, gdy pani Ward, widząc, jak
siostrzenica patrzy przez kuchenne okno na jasno oświetloną rezydencję
Hartwicków, zaciągnęła żaluzje, wzięła ją za ramię i zaprowadziła do pokoju
na parterze, który służył za prywatną kaplicę.
Rzecz jasna nie była to prawdziwa kaplica. Kiedyś mieścił się tu gabinet Freda
Warda, ale wkrótce po odejściu męża ciotka przerobiła go na miejsce do
modłów, zasłaniając okna wychodzące na śliczny ogród kotarami tak
ciężkimi, że pochłaniały całe światło słoneczne. W miejscu dawnego kominka
- w noc taką jak dzisiejsza zapewne trzaskałyby na nim raźno szczapy - stał
teraz bogato zdobiony, piętnastowieczny ołtarz w stylu włoskim, który Janice
Anderson odkryła gdzieś we Włoszech. Może w Wenecji? Niewykluczone.
Rebeka znalazła w bibliotece książkę, w której było zdjęcie przedstawiające
ołtarz łudząco do niego podobny. Równie dobrze mógł to być właśnie ten.
Od ostrej woni kadzideł i dymu ze świec Rebekę wierciło w nosie i szczypało
pod powiekami. Wreszcie, gdy była pewna, że ciotka tak się zatopiła w
modlitwie, że nie zauważy jej nieobecności, przysiadła na drewnianej ławce,
jedynym
meblu w kaplicy, poza ołtarzem i klecznikiem,
na którym ciotka spędzała długie godziny. Gdy kolana przestały ją boleć na
tyle, że mogła już ustać na nogach, wymknęła się na korytarz i cicho poszła
do swojego pokoju.
Przebrawszy się w nocną koszulę już miała wsunąć się pod kołdrą, gdy
usłyszała szum włączonego silnika samochodu. Podeszła do okna. Padał
śnieg i w świetle lampy ulicznej płatki cudownie tańczyły. Przyjęcie u
sąsiadów właśnie się kończy-ło. Rebeka z łatwością rozpoznała wszystkie
osoby żegnające sią i gospodarzami. Cóż, może powinna była przyjąć
zaproszenie Olivera, pomyślała, ale to nie byłoby właściwa. Madeline zawsze
dokładnie planowała najdrobniejsze szczegóły kolacji i nie byłaby
zachwycona nieoczekiwanym pojawieniem sią nieproszonego gościa.
A jednak byłoby miło tam pójść, spędzić wieczór wśród uśmiechniętych ludzi
i udawać, że są jej przyjaciółmi.
To niedobre myśli, skarciła się Rebeka. Poza tym Oliver jest przecież jej
przyjacielem.
W tym momencie Oliver który pomagał wsiąść Lois Martin do samochodu,
podniósł wzrok, zupełnie jakby usłyszał jej myśli. Z uśmiechem pomachał
Rebece, a ona odpowiedziała w ten sam sposób. Wtedy najpierw Janiec
Anderson, a potem Bill McGuire spojrzeli w tę samą stronę,
by zobaczyć, kogo Oliver pozdrawia. Rebeka zawstydziła się i szybko
odsunęła od okna. Jeśli
ciocia Marta ją na tym złapie, to cały tydzień będzie musiała pokutować w
kaplicy!
Kładąc się do łóżka Rebeka zgasiła światło i leżała w ciemnościach,
rozkoszując się poświatą odbitą od śniegu i cieniami tańczącymi po ścianach i
suficie pokoju. Szybko zapadła w tak lekki sen, że gdy obudziła się po
godzinie, nie zdawała sobie sprawy, że w ogóle spała. Nasłuchiwała głębokiej
ciszy panującej w domu. Z dołu nie płynęły dźwięki chorałów, co oznaczało,
że ciotka również poszła spać. W takim razie jest bardzo późno, pomyślała.
Co ją obudziło?
Nasłuchiwała baczniej, ale jeśli nawet obudził
dźwięk, to już się nie powtórzył.
Nie był to również dziwny cień, który pojawił
się na suficie.
A jednak coś wybiło ją ze snu. Po kilkunastu minutach Rebeka wstała z łóżka i
podeszła do okna; tym razem nie zapalała światła.
Wszędzie królował śnieg. Płatki wirowały w świetle lamp, spadały na
samochody zaparkowane przy krawężnikach i pokrywały drzewa
migoczącym w świetle lamp białym całunem. zniknął w kurzawie, stał się
tylko zamazanym
kształtem, chociaż w kilku oknach jeszcze lśnił złoty blask. Rebece
przypomniały się zimowe wieczory dawno temu, kiedy jej rodzice jeszcze
żyli, cała rodzina siadała przy kominku i...
Wtem jakiś ruch przerwał jej wspomnienia. Oto spod daszku przed wejściem
do domu Hart-wicków wynurzył się mroczny cień. Szybko przemierzył
chodnik, przeszedł na drugą stronę ulicy i zniknął w tumanach śnieżycy.
Tylko dzięki śladom stóp na śniegu Rebeka widziała, że jej się to nie
przewidziało. A gdy w kilka minut później wróciła do łóżka i te ślady zasypał
śnieg.
Zegar szafkowy stojący w holu wejściowym rezydencji Hartwicków zaczął
donośnie wybijać godzinę. Cztery osoby siedzące w najmniejszym pokoju na
parterze zamilkły. Duży, solidny chronometr był jednym z tuzina czasomierzy
rozstawionych po całym domu, które odzywając się po kolei wypełniały go
pięknymi melodiami i kurantami w najróżniejszych stylach. I kiedy zegary,
które Jules ściągnął ze wszystkich zakątków ziemi, obwieszczały północ,
Madeline ujęła męża pod rękę, a Celeste, która siedziała na sofie, przytuliła
się mocniej do narzeczonego. Milczeli, aż ucichło ostatnie bicie.
- Na początku myślałam, że te zegary do-prowadzą mnie do obłędu -
przyznała Madeline.
- Ale teraz nie wiem, jak bym bez nich wytrzymała.
- Nigdy nie będziesz musiała tego robić - zapewnił ją Jules. - O właśnie, mam
na oku stary,
niemiecki zegar z kukułką. Będzie się świetnie
prezentował na półpiętrze.
- Zegar z kukułką? - powtórzyła Celeste. Tato, co za kicz! - Moim zdaniem
będzie zabawny - stwierdził Jules, jednak czując, że nie tylko Madeline weź-
mie stronę córki, ale dołączy się także i Andrew, ustąpił. - No już dobrze, w
takim razie umieszczę go w mojej dziupli - zaproponował kompromis.
- One wcale nie są takie złe!
- Są, i dobrze o tym wiesz - odparła Madeline. I wstając z sofy szybkim
ruchem, którym sygnalizowała Sterlingowi, że wieczór już się skończył,
zabrała mężowi kieliszek, chociaż pozostała w nim jeszcze spora ilość
rubinowego płynu.
- Chyba już go nie dopiję - zauważył Jules.
- Chyba tak - potwierdziła Madeline, pochyliła się i z czułością pocałowała go
w czoło.
- Mam nadzieję, że Celeste zatroszczy się o mnie równie dobrze, jak pańska
żona zajmuje się panem - stwierdził Andrew, gdy razem z Har-
twickiem wyszedł na dwór, gdzie padał śnieg i była ciemna noc.
- Na pewno - odparł Jules, obejmując ramieniem swego przyszłego zięcia. -
Tylko, że nikt nie potrafiłby tak dobrze zająć się mężczyzną, jak Madeline
mną - w jego głosie zabrzmiała nuta osobliwego rozmarzenia. - Miałem
wprost nie-zwykłe szczęście. Chyba powinienem być za nie wdzięczny
losowi.
Podeszli do samochodu. Usuwając śnieg z przedniej szyby, Andrew zerknął
pytająco na bankiera
- Czy coś jest nie w porządku? - ośmielił się zagadnąć.
Julesa przez moment kusiło, by wspomnieć
o audytorach, ale postanowił milczeć. Udało mu się spędzić cały wieczór nie
myśląc o problemach w banku, więc nie miał zamiaru obciążać nimi teraz
Sterlinga. Przecież chłopak nie ponosił za to najmniejszej odpowiedzialności.
Jeżeli trzeba będzie na kogoś wskazać, on sam weźmie całą winę na siebie.
- Och, nic - skłamał. - Tak się zamyśliłem... To po prostu wspaniały wieczór i
jestem wyjątkowym szczęściarzem. Mam Madeline i Celeste,
i nie mógłbym sobie wymarzyć lepszego zięcia. Wyśpij się dobrze, do
zobaczenia jutro rano.
Andrew wyjechał. Jules zamknął wielką, kutą żelazną bramę i ruszył w stronę
domu. Mijając samochód Madeline ukryty pod dachem, więc nie zasypany
śniegiem, zauważył, że drzwiczki po stronie kierowcy są uchylone. Kiedy
otworzył je szerzej, by zatrzasnąć śmiałym ruchem zapaliło się światło we
wnętrzu i Jules zobaczył zawiniętą starannie, małą paczuszkę leżącą na
przednim siedzeniu. Zmarszczył brwi, wziął ją do ręki i zatrzasnąwszy
drzwiczki wszedł do domu. Idąc przez hall na parterze obracał ją w palcach,
szukając czegoś, co by zdradzało jej pochodzenie. Niczego nie znalazł.
Było to zwyczajne, małe pudełeczko owinięte w różowy papier i przewiązane
srebrną wstążką.
Czyżby Madeline kupiła mu prezent? Różowy papier nie pasował do jego
żony. Poza
tym nie w jej stylu było zostawienie upominku samochodzie. Przynajmniej
ukryłaby go w to-rebce.
Stojąc u stóp schodów uświadomił sobie, że zrobił błędne założenie: to nie
Madeline kupiła
ten prezent.
Wręcz przeciwnie - ona miała go otrzymać, a nie wręczyć.
Ale od kogo? I dlaczego został podłożony w jej
samochodzie?
Nic zastanawiając się dłużej ściągnął wstążkę, a potem zdarł papier.
Otworzył pudełko i po
chwili trzymał w dłoniach mały, srebrny medalion.
Medalion w kształcie serca.
Drżącymi palcami podniósł go do oczu i nacisnął sprężynę.
W miejscu, gdzie mogło - wręcz powinno - być zdjęcie, nie znalazł fotografii.
Jedynie pukiel włosów.
Jules zamknął medalion i trzymając go w mocno zaciśniętej pięści popatrzył
w górę schodów na piętro. Wtem przed jego oczami pojawił się obraz.
Obraz żony.
Madeline, którą kochał od ponad ćwierć wieku.
0 której myślał, że odwzajemnia jego miłość. Ale teraz, oczyma wyobraźni,
wiedział ją przeraźliwie wyraźnie.
Była w ramionach innego mężczyzny.
I gdy Jules Hartwick wsunął medalion do kieszeni palta, poczuł, że jego świat
runął w gruzy.
Rozdział 3
- Mamo! Popatrz tylko! - zawołała Celeste Hartwick wchodząc do małej
jadalni następnego ranka. Nalała sobie kawy z dużego, srebrnego ekspresu
stojącego na stole. - Jakie to cudowne!
Ale Madeline, gorąco namawiana przez córkę, zerknęła tylko na zaśnieżony
ogród ciągnący się za drzwiami balkonowymi. Wszystkie gałęzie drzew i
krzewów pokrywała gruba, biała warstwa, a niepokalaną, śniegową
pierzynkę, leżącą na trawnikach i ścieżkach, znaczył tylko pojedynczy ślad
ptasich łapek, dzieło kardynała, który przysiadł na konarze wielkiego
kasztana rosnącego tuż przy domu - jego piórka stanowiły jedyny barwny
akcent w monochromatycznym otoczeniu.
- No, dobrze, mamo - rzuciła Celeste siadając na krześle naprzeciwko
Madeline. - Widzę, że coś jest nie tak. Co się stało?
Madeline wydęła usta, zastanawiając się, co odpowiedzieć córce, bo choć
rzeczywiście coś było
nie w porządku, nie umiała tego precyzyjnie
określić. Zaczęło się wczoraj wieczorem, kiedy
Jules wrócił po odprowadzeniu Andrew i zamknięciu bramy. Kiedy wszedł
do ich sypialni, nawet na nią nie spojrzał, a gdy odezwała się do niego
pytając, czy coś się stało, popatrzył na nią wrogo i stwierdził, że jeśli coś się
rzeczywiście stało, to ona wie o tym lepiej od niego. Potem, nim zdążyła
cokolwiek powiedzieć, zniknął w swojej garderobie i spędził tam trzydzieści
minut. Kiedy wreszcie się pojawił w piżamie, wsunął się na swoje miejsce w
łóżku, a potem zgasił światło nawet nie mówiąc jej dobranoc, nie
wspominając już o pocałunku. Widząc, że mąż nie ma ochoty na rozmowę,
postanowiła do rana zostawić rzecz w spokoju, zamiast pogarszać sytuację i
w środku nocy próbować wyciągnąć z niego źródło problemów. Udało jej się
zasnąć, ale ilekroć budziła się w nocy - a zdarzało się to co kilka godzin -
czuła, jak leży napięty obok niej. Chociaż wsłuchując się w rytm oddechu
poznała, że wcale nie śpi, nie reagował, gdy się do niego odzywała. Teraz
zwróciła się z pytaniem do córki.
- Spałaś już, kiedy ojciec wrócił z dworu wczoraj wieczorem?
Celeste pokręciła głową.
— Nie, ale go nie widziałam. Tylko słyszałam, jak wchodzi do schodach. Czy
coś się stało?
- Nie wiem sama... - zaczęła Madeline. - Myślę, że coś musiało się wydarzyć,
ale nie mam bladego pojęcia, co to takiego. To bardzo dziwne, córeczko.
Kiedy Jules położył się do łóżka wczoraj wieczorem, wcale się do mnie nie
odzywał. On...
- Czy każdemu opowiadasz, co dzieje się w naszym łóżku, Madeline?
Na dźwięk głosu męża drgnęła gwałtownie, jakby wymierzył jej policzek.
Kawa z filiżanki chlapnęła na stół. Celeste szybko wytarła plamę papierową
serwetką, a Madeline drżącą ręką odstawiła filiżankę na spodeczek.
- Jules, na miłość boską, powiedz mi, o co chodzi? Czy Andrew cię wczoraj
uraził?
Andrew, pomyślał Jules. Dłoń trzymał schowaną głęboko w kieszeni i
zaciskał ją na medalionie, który był tak gorący, że zdawał się parzyć mu
palce. Czyżby to był Andrew? Ale przecież Sterling był zakochany w Celeste,
a nie w Madeline. Czy aby na pewno? Młodzieniec zadurzony w kobiecie,
która mogłaby być jego matką - nic nowego pod słońcem.
- Dlaczego o to pytasz? - Na głos zadał tylko
to pytanie.
Madeline w pierwszej chwili przeraziły jego słowa, ale teraz ogarnęło ją
zniecierpliwienie. Wzięła z kolan lnianą serwetkę i zaczęła ją powoli składać,
wygładzając i dociskając zapraso-
wane fałdy. Był to nieświadomy gest i oboje, Jules i Celeste, nauczyli się już
dawno, że zdradza jej zdenerwowanie. Chociaż Celeste rzuciła ojcu
ostrzegawcze spojrzenie, zupełnie je zignorował.
- Zapytałam, ponieważ nie wiem, co się dzieje
- odezwała się tak opanowanym głosem, że dziewczyna przygotowała się
wewnętrznie na prawdziwą burzę. - Kiedy wczoraj wieczorem zapytałam, czy
stało się coś złego, odparłeś, że ja wiem lepiej od ciebie. Teraz zaś sugerujesz,
iż mam w zwyczaju omawianie naszych sypialnia-nych obyczajów z osobami
trzecimi, a przecież doskonale zdajesz sobie sprawę, że nigdy nie zrobiłabym
czegoś takiego. Jules, jeśli wydarzyło się coś złego, proszę, powiedz mi o tym.
Bankier przeniósł podejrzliwe spojrzenie z żony na córkę. Ile wie Celeste?
Zapewne wszystko. Przecież matki zawsze zwierzają się córkom.
- Jak on się nazywa, Madeline? - spytał wreszcie. - A może powinienem się
zwrócić do Celeste?
- popatrzył na córkę. - Kto to jest? Czy ja go znam? Celeste zerkała niepewnie
na rodziców. Co tu
u licha się dzieje? Wczoraj wieczorem, kiedy kładła się spać, było po prostu
wspaniale. Co takiego mogło się stać?
- Przykro mi, tato - zaczęła. - Ale ja nie...
- Och, proszę cię, Celeste - w głosie Julesa brzmiała zupełnie nowa, ostra nuta.
- Daj spokój.
Kolo fortuny: Medalion
przecież nie jestem głupcem. Wiem wszystko o romansie twojej matki, Teraz
kawa Celeste wylała się na obrus, kiedy filiżanka wypadła jej z ręki.
- Co takiego? - zawołała. I nim Jules zdołał coś powiedzieć, zwróciła się do
matki. - On sądzi, że masz romans?
Madeline zerwała się na równe nogi; w jej oczach płonął gniew.
- Jules, powiedz mi, o co w tym wszystkim
chodzi! - zażądała. - Skąd, do diabła, przyszło ci coś takiego do głowy? Czy
Andrew powiedział wczoraj wieczorem coś takiego, że nabrałeś tak
idiotycznych podejrzeń?
- Madeline, nie bądź głupia - ostrym tonem rzucił mąż. - Andrew nic nie
powiedział. - Jego dłoń, którą nadal trzymał w kieszeni, zacisnęła się tak
mocno na medalionie, że czuł, jak wyryte w metalu wzorki odciskają mu się
na skórze. - On byłby ostatnią osobą, która by cokolwiek pisnęła, prawda?
Teraz i Celeste wstała gwałtownie od stołu.
- Tato, przestań natychmiast! Jak mogłeś pomyśleć coś takiego? Andrew i
mama? W życiu nie słyszałam równie ohydnego oskarżenia!
Jules zmrużył powieki tak bardzo, że jego oczy zmieniły się w wąskie
szpareczki. Przenosił rozgorączkowane spojrzenie z córki na żonę.
- Nie sądziłyście, że na to wpadnę, co? - spytał.
- Ale jednak odkryłem prawdę! I mam szczery
zamiar dokopać się do samego dna tej historii.
Madeline i Celeste patrzyły na niego bez słowa; zaniemówiły ze zdumienia.
Odwrócił się na pięcie
i wyszedł z jadalni.
- To diabelska robota! - Marta Ward oświadczyła to tak ostrym tonem, że
Rebeka aż się skrzywiła i z przyzwyczajenia zaczęła się zastanawiać, jaki
grzech tym razem popełniła. Ale poczucie winy zaraz ustąpiło, gdy
uświadomiła sobie, że te słowa nie były skierowane do niej. Marta
rozmawiała przez telefon i tym razem to jej kuzynka, Andrea, słuchała
kazania matki.
- Ostrzegałam cię - ciągnęła Marta i trzymając słuchawkę w lewej dłoni,
prawą wykonała gest nakazujący Rebece, by znów nalała jej kawy do
filiżanki. - Od pierwszej chwili poznałam się na tym mężczyźnie. Czy ci od
razu nie powiedziałam: „Andrea, ten człowiek ma szatańską twarz"?
Oczywiście, że ci to mówiłam, choć może nie chcesz o tym pamiętać. -
Zamilkła na chwilę, a potem wydała pełne dezaprobaty parsknięcie.
- Musisz iść do kościoła, Andreo - grzmiała.
- Musisz iść, modlić się za swą nieśmiertelną duszę i błagać o przebaczenie
grzechów. A następnym razem może rozpoznasz diabła, gdy go zobaczysz!
Odłożywszy słuchawkę Marta Ward nasypała trzy łyżeczki cukru do kawy,
dodała śmietanki i westchnęła, popijając gorący napój.
- Wydaje mi się, że tym razem wreszcie udało mi się wszczepić temu dziecku
lęk przez szatanem - oświadczyła. - Ale mówię ci, Rebeko, szczerą prawdę:
kiedy pierwszy raz zobaczyłam Gary'ego Fletchera, zaraz ostrzegłam przed
nim Andreę. Powiedziałam, żeby nie ważyła się przywozić go do tego domu.
Jestem pobożną kobietą i nie zniosę diabła pod moim dachem.
- Po czym rozpoznajesz szatana, ciociu? - spytała Rebeka, przypomniawszy
sobie mroczny cień, który widziała ubiegłej nocy.
- Jak go zobaczysz, sama będziesz wiedziała -oświadczyła Marta. - Jego
przebranie nie ma znaczenia, cnotliwy człowiek zawsze rozpozna diabła.
- Ale jak on wygląda? - nalegała Rebeka. - Skąd będę wiedziała, że to on?
Marta Ward odstawiła filiżankę i spojrzała podejrzliwie na siostrzenicę.
Rebeka bardzo przypominała ojca, a Marta nigdy nie aprobowała mężczyzny,
którego poślubiła jej siostra, Margam, tak samo jak nie tolerowała człowieka,
z którym mieszkała jej córka, Andrea. Zdaniem Marty Mick Morrison był
wcieleniem zła. Mocno wierzyła, że wypadek, w którym zginął i on sam, i jej
siostra, stanowił karę boską za grzeszne życie
Morrisona i zgodę Meg na te występki. Uznała, że Rebeka została ocalona, bo
była jeszcze taka młoda i czysta, ale jak na jej gust przejawiała zbyt wiele cech
Micka. Marta wiedziała, że musi pilnie baczyć, żeby uchronić Rebekę przed
wstąpieniem na złą drogę i pójściem w ślady ojca. To zadanie okazało się
jeszcze jednym krzyżem, jaki włożono na jej ramiona.
- O co ci chodzi, Rebeko? - spytała z ciężkim westchnieniem.
- Widziałam coś wczoraj wieczorem - odparła. - Po przyjęciu u Hartwicków. -
I opisała mroczny cień, który na jej oczach wymknął się spod daszku na
podjeździe u sąsiadów. - A potem zniknął w śnieżycy - skończyła opowieść. -
Zupełnie, jakby tam nikogo nie było.
Na twarzy Marty odmalował się wyraz dezaprobaty.
- Może tam rzeczywiście nikogo nie było - zasugerowała. - Może tylko
wymyśliłaś tajemniczą postać, by usprawiedliwić fakt, że podglądasz
sąsiadów. Hartwickowie to dobrzy, porządni ludzie i nie godzi się, byś ich
obserwowała w środku nocy. Moim zdaniem powinnaś iść do kaplicy i za
pokutę odmówić trzy razy „Zdrowaś Mario". A jeśli chodzi o diabła - dodała
z naciskiem, gdy Rebeka posłusznie ruszyła ku drzwiom - moim zdaniem
powinnaś się uważnie przyjrzeć 01iverowi Metcalfowi.
I tak speiniłam swój obowiązek, stwierdziła w duchu, gdy Rebeka już wyszła
z kuchni. Jeśli teraz coś jej się stanie, to będzie tylko i wyłącznie
jej wina.
Jules Hartwick czuł, że go obserwują.
Zaczęło się to w chwili, gdy opuścił dom. Nawet gdy szedł w dół podjazdu,
wiedział, że Marta Ward i Rebeka Morrison patrzą na niego. Dwukrotnie
odwrócił się i rzucił im oskarżyciel-skie spojrzenie, ale za każdym razem były
szybsze od niego i zdążyły odsunąć się od okna, nim złapał je na gorącym
uczynku.
Ale nie uda im się go oszukać! Wiedział, że tam są.
Tak samo, jak wiedział, że reszta sąsiadów z Harvard Street nie spuszcza z
niego wzroku, gdy szedł w dół wzgórza ku głównej ulicy. Od jak dawna go
obserwują? Zapewne od lat. I wiedział dlaczego.
Oni wszyscy są jego wrogami.
Zrozumiał to dziś rano z przeraźliwą jasnością, której nigdy wcześniej nie
doświadczył.
Wiedzieli o jego problemach w banku.
Wiedzieli o romansie, który ma Madeline.
I śmiali się z niego, kpili z jego upokorzenia, z tego, co go czeka, gdy zostanie
odarty z godności własnej i pozbawiony honoru. Ale nie da im satysfakcji
obserwowania jego cierpień, nie pozwoli nawet, by zauważyli, że przejrzał
ich grę. Z wysoko podniesioną głową skręcił w główną ulicę i minął bar „Pod
Czerwoną Kwoką", gdzie połowa liczących się w Blackstone przedsiębiorców
każdego ranka zbierała się na kawę.
Oczywiście ich głównym celem było spiskowanie przeciw niemu, planowanie
nie tylko upadku jego banku, ale również jego samego. I okazali się bardzo
przebiegli, bo posunęli się tak daleko, że zaprosili, by się do nich przyłączył -
wszystko, byle tylko nie przejrzał ich prawdziwych zamiarów. Ale tego ranka
wreszcie zrozumiał, dlaczego niektórzy już tam byli, kiedy on się zjawiał, a
inni zostawali jeszcze po jego wyjściu. Mówili o nim, szeptali za jego plecami,
knując w najdrobniejszych szczegółach, jak go pognębić.
Ale on do tego nie dopuści.
Teraz, gdy wie, co robią, zdoła ich przechytrzyć. Zawsze był sprytniejszy od
nich i dlatego właśnie go znienawidzili.
Dobrze, niech go nienawidzą, ale nie zdołają go pokonać!
Wchodząc do banku, czuł, że wszyscy pracownicy go obserwują, chociaż
starali się to ukryć.
Kasjerzy stali na swych stanowiskach ostentacyjnie udając, że liczą monety w
szufladach, ale widział, że ukradkiem śledzą każdy krok, gdy szedł w stronę
gabinetu, mieszczącego się w tyle banku, w kącie, tuż obok sejfu.
Ale nie tylko kasjerzy patrzyli na niego. Także strażnicy bacznie go
obserwowali. Czuł, jak jeżą mu się włosy na karku i po plecach przebiegł mu
lodowaty dreszcz, a te niemiłe wrażenia zniknęły dopiero, gdy znalazł się w
gabinecie i zamknął za sobą drzwi. Oparł się o nie na moment, czekając, aż
ustąpi napięcie, które narastało w nim od chwili opuszczenia domu.
Dopiero teraz zauważył, że serce bije mu jak młot.
Czyżby dziś rano Madeline wlała mu coś
do kawy?
Nie, przecież ją przechytrzył i nie wypił ani
kropli.
Wreszcie odsunął się od drzwi, podszedł do biurka i padł na fotel, który
należał do jego ojca, a przedtem jeszcze do dziadka. Już miał nacisnąć guzik
interkomu i poprosić Ellen Golding, żeby przyniosła mu filiżankę kawy, gdy
powstrzymał się w ostatniej chwili. Biorąc pod uwagę to, co się dzieje w
banku - a wiedział teraz jasno, że audytorzy z Rezerw Federalnych stanowili
cześć znacznie większego spisku - główni organizatorzy z pewnością już na
samym początku zapewnili sobie współpracę Ellen.
Lepiej, żeby sam zrobił sobie kawę, nim ta szczwana dziwka zdąży czegoś do
niej dosypać.
Wyszedł z gabinetu i sięgnąwszy po dzbanek, który Ellen zwykle trzymała na
szafce zawierającej wszystkie dokumenty, zaczął nalewać sobie kawę.
- Dlaczego mnie pan nie wezwał? - spytała sekretarka. - Przecież bym ją dla
pana przygotowała.
A więc miał rację! Na pewno by czegoś do niej dosypała. Czy powinien ją z
miejsca zwolnić? Nie, bo wtedy się domyśla, że przejrzał ich grę.
- Nie jestem bezradnym starcem - powiedział. - A poza tym, czy w
dzisiejszych czasach proszenie sekretarki o przyniesienie kawy nie stanowi
podstawy do oskarżenia i wytoczenia procesu?
Ellen Golding popatrzyła zdumiona na szefa. O czym on, u licha, mówi? Była
jego sekretarką od blisko dziesięciu lat i dosłownie każdego ranka podawała
mu kawę. Przecież to należało do jej obowiązków służbowych!
- Czy dobrze się pan czuje, panie Hartwick? - spytała.
- A źle wyglądam? - odpalił. - Sprawiam wrażenie chorego? Zapewniam
panią, panno Golding, że nic mi nie dolega i nic złego mi się nie stanie,
chociaż pewnie uważa się pani za bardzo sprytną. - Z filiżanką w ręku wrócił
do gabinetu, zamykając za sobą starannie drzwi. Usiadł za biurkiem i napił się
kawy.
Mała gorzki smak, co natychmiast wzmogło jego czujność. Czyżby Ellen
wlała coś do dzbanka?
Odstawił filiżankę.
Wtem znowu zawładnęło nim uczucie, że jest obserwowany. Ale w jaki
sposób? Przecież jest
sam w gabinecie. Czyżby?
A może ktoś się ukrył w jego prywatnej łazience? Wstał raptownie, podszedł
do drzwi, chwilę
nasłuchiwał, a potem otworzył je szeroko. Pusta. Czyżby?
A co z prysznicem?
Serce waliło mu jak oszalałe, gdy stąpał po podłodze z ceramicznych płytek.
Zasłona była szczelnie zaciągnięta, ale niemal czuł czyjąś obecność po drugiej
stronie.
Kto tam jest?
Ruchem tak szybkim, że zaskoczył nim nawet samego siebie, odsunął zasłonę;
użył nadmiernej siły i oderwał trzy zaczepy mocujące plastik do pałąka.
Brodzik był pusty. Rozładował frustrację zrywając zasłonę do reszty i
cisnąwszy ją na podłogę, wrócił do gabinetu. W chwili, gdy znalazł się w
wyłożonym boazerią pomieszczeniu, pojął, gdzie kryli się szpiedzy.
Kamery!
Sześć lat temu zainstalowano tutaj dwie, nie dlatego, że Jules uważał je za
niezbędne; po prostu firma ubezpieczeniowa obiecała zniżkę składki, jeśli się
na nie zdecyduje. A teraz zrozumiał właściwy powód, dla którego chcieli, by
założył kamery. Wcale nie chodziło im o większe bezpieczeństwo!
Właśnie w ten sposób mogli go szpiegować!
Podniósł słuchawkę i wystukał numer telefonu wewnętrznego zastępcy
dyrektora banku.
- Chcę, by wyłączono kamery w moim gabinecie - oświadczył, nie zawracając
sobie głowy powitaniem.
- Co proszę? - zapytała zdumiona Melissa Holloway.
- Słyszałaś, co powiedziałem! - warknął Jules. - Chcę, by natychmiast
wyłączono kamery w moim gabinecie, a do południa mają zostać usunięte!
Rzuciwszy słuchawkę na widełki popatrzył wrogo na szklane oko, które
gapiło się na niego z rogu pokoju. Potem, nie mogąc już ani chwili dłużej
znieść tej obserwacji, znów wstał zza biurka.
Dziesięć minut później, po raz pierwszy w życiu, nie odpowiedziawszy na
pozdrowienie pracowników, którzy się do niego zwracali, Jules nagle opuścił
bank i poszedł do domu.
Jego prawa dłoń była głęboko schowana w kieszeni i palce zaciskały się na
medalionie.
Rozdział 4
Gdy tylko Ed Becker wszedł rano do banku, od razu wiedział, że coś jest nie
w porządku. Chociaż przy kasie stał zaledwie jeden klient, wszyscy
pracownicy rozmawiali szeptem i większość zamilkła na jego widok.
Najpierw uznał, że wiąże się to z odbywającą się kontrolą, ale gdy zerknął w
stronę przeszklonej sali konferencyjnej, którą zajęli audytorzy, zobaczył, jak
mężczyzna i dwie kobiety z Rezerw Federalnych ciężko pracują - siedzieli
pochyleni nad stosami wydruków komputerowych, tak samo jak pierwszego
dnia kilka tygodni temu. Już miał iść do gabinetu Julesa Hartwicka, kiedy
Melissa Holloway gestem dłoni zaprosiła go do swego biurka.
- Czy pan Hartwick dobrze się czuł wczoraj wieczorem? - spytała.
Ed Becker poczuł na sobie wzrok wszystkich pracowników, którzy bacznie go
obserwowali.
- Doskonale - zapewnił zastępcę dyrektora banku. - Ale z tego pytania
domyślani się, że dziś rano nie wygląda kwitnąco. Czy jest u siebie w
gabinecie?
Melissa Holloway pokręciła przecząco głową.
- Spędził w nim około dziesięciu minut - od-parła. - Najpierw prawie zjadł
żywcem Ellen Golding, a potem zadzwonił do mnie i rozkazał...
- Rozkazał? - powtórzył adwokat. Znali się od lat, a nigdy nie słyszał, aby
bankier wygłosił zdanie, które można by podciągnąć pod określenie „rozkaz".
Wiele razy był świadkiem, jak Jules oświadczał, że coś należy zrobić, ale
nigdy nie dostrzegł choćby cienia władczego tonu, który by pasował do
wyrazu użytego przez Melissę Holloway.
- Wiem - bezradnie wzruszyła ramionami. - To zupełnie nie przypominało
stylu pana Hartwicka, ale rozkazał, bym natychmiast wyłączyła kamery w
jego gabinecie, a do południa kazał je usunąć.
Gdyby nie bladość jej twarzy i malujący się na niej wyraz niepokoju, Ed
uznałby, że dziewczyna stroi sobie z niego żarty. Ale wobec takich oznak
musiał przyjąć, źże mówi prawdę.
- A potem wyszedł? Pokiwała głową.
- Nie odezwawszy się do nikogo słowem - dodała. - I nic nie powiedział,
kiedy przyszedł
rano, a przecież on zawsze ze wszystkimi rozmawia. Czasem zamienia tylko
kilka słów, ale przynajmniej mówi „dzień dobry". Dzisiaj było inaczej.
Zupełnie... - zawahała się niepewna, jak to określić, wreszcie potrząsnęła
głową. - Nie umiem tego nazwać. Zupełnie jakby oszalał!
- A co z audytorami? - spytał Ed zniżając głos, aby jego słowa doszły jedynie
do uszu Melissy. - Czy znaleźli coś, co by mogło go poruszyć?
- Oczywiście z miejsca tak pomyślałam, ale żadne z nich nawet się z nim nie
przywitało. Miałam nadzieję, że ty będziesz wiedział, co się dzieje.
Nim Ed zdołał coś powiedzieć, podszedł do nich Andrew Sterling; miał
purpurową twarz, a na czole pulsowały mu nabrzmiałe żyłki.
- Czy wiecie, co u licha stało się z Julesem?
- spytał ostrym tonem.
- Co takiego ci powiedział? - Ed Becker przygotował się na najgorsze.
- Mnie nic, ale właśnie zadzwoniła do mnie Celeste. Z jakiegoś powodu jej
ojciec uważa...
- zamilkł na moment i oboje, Ed i Melissa, widzieli wyraźnie, jak zmusza się
do dalszego mówienia. - ...Skądś mu przyszło do głowy, że matka Celeste ma
romans.
- Madeline? - wykrztusił zdumiony Ed. - Daj spokój, Andrew. Żarty sobie
stroisz.
- Łatwo ci mówić. Ale to jeszcze nie wszystko. Wygląda na to, że jemu się
wydaje, że to ja jestem tą osobą, z którą... - Andrew zamilkł. Tym razem nie
mieli wątpliwości, że nie uda mu się skończyć zdania.
- Jules naprawdę powiedział coś takiego? - spytał adwokat. I gdy Sterling nie
odpowiadał, głęboko zaczerpnął powietrza i powoli wypuścił je z płuc. - W
takim razie najlepiej, żebym do niego zajrzał i zobaczył, co się tam dzieje.
Brama prowadząca do posesji Hartwicków stała otworem. Samochodu
Madeline nie było, więc Ed wjechał buickiem pod daszek i wszedł po
schodach wiodących do drzwi frontowych. Zadzwonił i drżąc z zimna czekał,
aż Jules mu otworzy. Minęła cała minuta, bankier się nie pojawił, więc Ed
zadzwonił ponownie. Znów nic. Adwokat wrócił do samochodu, z tylnego
siedzenia wyjął palto, włożył na siebie i ruszył na tył domu.
Zerkając przez jedno z okien do garażu, stwierdził, że stoi tam czarny lincoln
Julesa. Oczywiście to nie znaczyło, że sam Hartwick jest w domu; podobnie
jak wszyscy mieszkańcy Blackstone, zwykle chodził piechotą do pracy, chyba
że pogoda była okropna. Zdaniem Melissy Holloway
bankier tak właśnie uczynił tego ranka. Ed wszedł po schodkach
prowadzących do przeszklonego ganku z tyłu domu, otworzył pierwsze,
drewniane drzwi i nacisnął klamkę drugich, wewnętrznych. Zamknięte.
Rozejrzał się w poszukiwaniu dzwonka, ale ponieważ go nie znalazł, więc
głośno zastukał.
Znów brak jakiejkolwiek reakcji; nikt się nie pojawił tak samo, gdy dzwonił
do drzwi frontowych.
Ed zszedł ze schodów i okrążył dom; minął okna małej jadalni i znalazł się na
rozległym tarasie. Dwie pary drzwi balkonowych prowadziły stąd do
biblioteki i do dużego salonu. Przysunął twarz do samej szyby i osłonił oczy
dłońmi, by zajrzeć do mrocznych pomieszczeń, ale nie udało mu się nic
zobaczyć, bo okna były zasłonięte kotarami.
Dalej okrążał dom. Lodowata wilgoć przemoczyła mu buty, a nogawki stały
się ciężkie od śniegu. Dotarł do przybudówki obok biblioteki, gdzie mieścił
się gabinet Julesa Hartwicka, zwany przez niego dziuplą.
Ciężkie zasłony przesłaniały okna mieszczące się po obu stronach kominka,
będącego głównym elementem wyposażenia pokoju, ale nawet gdyby były
odsunięte, to i tak okna mieściły się zbyt wysoko, aby Ed zdołał przez nie
zajrzeć. Ob-
chodził dalej dom, aż znów dotarł przed drzwi frontowe i trzy razy nacisnął
dzwonek, ale nikt mu nie otworzył. Wreszcie poddał się, wrócił do
samochodu, wsiadł i włączył silnik. Dopiero gdy wyjechał na główną ulicę,
dostrzegł istotną rzecz: z komina nad dziuplą Julesa Hartwicka płynął dym.
Ed Becker zawrócił na podjazd i zatrzymawszy samochód patrzył na dym.
Dziupla była jedynym pokojem w domu, do którego ani Madeline, ani Celeste
nigdy nie wchodziły. Pamiętał, jak żona bankiera kiedyś to wyjaśniła: „Nie
mam najmniejszego zamiaru przekroczyć progu jego gabinetu. Urządził go
wedle własnego gustu i jeśli mu nie przeszkadza smród tych ohydnych cygar,
o których sądzi, że nie wiem, iż je pali, to niech tam siedzi. Zamyka porządnie
drzwi, a ja trzymam się z daleka. Uważam to za najzupełniej normalne, każdy
z nas potrzebuje kryjówki, gdzie mógłby się schować. Ja mam swoją
gotowalnię, Jules dziuplę, a reszta domu jest wspólna. Układ idealny".
A więc jeśli na kominku w gabinecie pali się ogień, to w pomieszczeniu siedzi
Jules.
Ed wyjął telefon komórkowy i wystukał domowy numer bankiera. Po
czwartym sygnale włączyła się automatyczna sekretarka. Poczekał cierpliwie,
gdy odtwarzana była nagrana przez Julesa
wiadomość. Kiedy przebrzmiał długi sygnał, Becker zaczął mówić.
- Jules, podnieś słuchawkę. Siedzę w samo-chodzie przed twoim domem i
widzę dym płynący
z komina nad dziuplą. Nie wiem, co cię gnębi, ale na pewno potrafimy temu
razem zaradzić. Pamiętaj jednak, że nie mogę nic dla ciebie zrobić, jeśli ze
mną nie porozmawiasz. - Przerwał, dając bankierowi szansę podniesienia
słuchawki, ale ponieważ to się nie stało, więc ciągnął dalej. - Jules, jestem
twoim adwokatem. To znaczy, że bez względu na to, co się dzieje, jestem
po...
- Zwalniam cię, Becker. Zmykaj sprzed mojego domu - ze słuchawki telefonu
komórkowego popłynęły słowa wypowiedziane tak ostrym tonem, że Eda na
moment zatkało. Jednak szybko doszedł do siebie.
- Jules, co się dzieje? Czy coś się wydarzyło?
- Bardzo dużo - odparł Hartwick. - Ale przecież ty o wszystkim dobrze wiesz,
no nie, Ed? A co lepsze, ja też już się o tym dowiedziałem. Wiem doskonale,
co dzieje się w banku, i wiem, co knuje Madeline. I wiem wszystko o tobie.
Więc wynoś się z mojego terenu, zanim wezwę policję.
W słuchawce zapadła cisza. Adwokat wpatrywał się w rezydencję
Hartwicków oniemiały ze zdumienia.
Po dwudziestu minutach bezskutecznego dzwonienia do drzwi i
telefonowania, gdy Jules konsekwentnie nie otwierał ani nie podnosił
słuchawki, Becker wreszcie się poddał i wrócił do miasteczka. Był jednak
pewny, że ktoś wie, co takiego wytrąciło zupełnie bankiera z równowagi.
Chyba że, tak jak to zasugerowała Melissa Holloway, po prostu oszalał.
- Oliver? - spytała Lois Martin.
Ed Becker właśnie wyszedł z biura „Kroniki Blackstone" i po półgodzinie
rozmowy nie odkrył niczego, co mogłoby zaniepokoić Julesa. Oliver zaś od
jego wyjścia siedział w milczeniu, ukrywszy twarz w dłoniach.
- Oliver? - powtórzyła Lois. - Dobrze się czujesz?
Wydawca i redaktor naczelny pisma nacisnął palcami skronie, bezskutecznie
próbując powstrzymać narastającą falę bólu. Migrena zaczęła się dziesięć
minut temu i nie tylko dręczył go pulsujący ból, ale również mdłości. Odchylił
głowę do tyłu i zamknął oczy. Światło jarzeniówek, chociaż zupełnie takie
samo jak co dzień, nagle okazało się oślepiające.
- Czy kiedykolwiek miałaś migrenę? - zapytał.
- Dawno temu - odparła i skrzywiła się na to
Koło fortuny: Medalion
wspomnienie. - Kilka razy na studiach. Zupełny koszmar. - Usiadła na krześle
zwolnionym przed
chwilą przez adwokata i zmartwionym wzrokiem zmierzyła szefa. - Jesteś
pewny, że to migrena?
- W skroniach mi pulsuje, światło oślepia i zaczyna mi się kręcić w głowie.
Czuję się, jakby
mi ktoś wbijał włócznię w ciemię.
- Wygląda na migrenę - przyznała Lois. - Kiedy się zaczęła?
- Ten atak? Jakieś dziesięć minut temu. Ale
to już trzeci lub czwarty w ciągu ostatniego miesiąca.
- Może powinieneś pójść do doktora Mar-
golisa?
- Chyba mówisz o Julesie Hartwicku? - sprzeciwił się Oliver. - Słyszałaś, co
powiedział Ed?
- Oczywiście, ale w to nie wierzę - odparła. - To zupełnie nie wygląda na
zachowanie Julesa. Cóż za idiotyczny pomysł! Madeline i romans! Nawet
gdyby trapiły go poważne problemy w banku, Jules nie jest człowiekiem,
któremu puszczają nerwy.
- Również zwalnianie przez telefon adwokata nie jest w jego stylu - westchnął
Oliver. - A właśnie to zrobił. Lois, co, u diabła, dzieje się w tym mieście? W
zeszłym miesiącu Elizabeth McGuire popełniła samobójstwo, a teraz wygląda
na to, że Jules Hartwick dostał paranoi.
- Chyba nie sugerujesz, że coś łączy te dwie sprawy? - Zmarszczyła brwi.
Nim Oliver zdążył odpowiedzieć, zawładnęła nim kolejna fala bólu. Zlał się
zimnym potem i żołądek podszedł mu do gardła.
- Czy zapowiada się, że będzie się tu działo coś, z czym nie potrafiłabyś sobie
poradzić? - spytał słabym głosem, gdy poczuł się odrobinę lepiej, na tyle
dobrze, by móc w ogóle otworzyć usta.
- Od pięciu lat nie wydarzyło się tutaj nic, z czym bym sobie nie umiała
poradzić - odpowiedziała Lois. - Oliverze, idź do lekarza. Albo przynajmniej
do domu, zaciągnij szczelnie zasłony i połóż się na jakiś czas.
Oliver z trudem skinął głową. Stanął na drżących nogach.
- Możesz prowadzić? - spytała zaniepokojona Lois, gdy złapał się biurka, bo
znów zakręciło mu się w głowie. - Chyba zamknę na kilka minut biuro i...
- Poradzę sobie - zapewnił ją, czując, że zawrót głowy ustąpił. Ostrożnie
postąpił kilka kroków do drzwi i zdobył się na wątły uśmiech. - Widzisz? Idę
zupełnie dobrze.
- Tylko uważaj - ostrzegła, pomagając mu włożyć palto. - I zadzwoń do mnie,
kiedy dotrzesz
do domu. W przeciwnym razie dopadnę cię,
i zagłaszczę na śmierć, jak stara ciotka zadręczyła kotka. Na pewno ci się to
nie spodoba. - Zadzwonię - obiecał.
Wsiadł do swego volvo i skrzywił się z bólu, kiedy silnik zaskoczył i zaczął
hałaśliwie pracować, ale gdy po chwili wrócił do zwykłego, łagodnego
szumu, pulsujący ból w głowie nieco ucichł. Wyjechawszy z parkingu przed
redakcją „Kroniki", pomknął w dół przez Prospect do Amherst Street i dalej
długim podjazdem wiodącym na Północne Wzgórze. Chociaż ulica była
pokryta śliskim, ubitym śniegiem, volvo tylko raz na niej zatańczyło i po
pięciu minutach Oliver wjechał przez bramę dawnego zakładu dla obłąkanych
i skręcił w lewo, w boczną drogę prowadzącą do jego domu.
Zbliżając się do garażu nacisnął guzik pilota; drzwi otwarły się szeroko w
chwili, gdy się przed nimi znalazł. Wysiadłszy z samochodu skierował się do
bocznego wejścia prowadzącego do pralni, ale gdy sięgnął do przycisku
zamykającego wjazd do garażu, jego wzrok spoczął na znajdującym się
pięćdziesiąt metrów dalej gmachu zakładu, który górował na szczycie
wzgórza na końcu szerokiego, krętego podjazdu.
Budynek wyglądał inaczej niż zwykle.
Oliver wyszedł z garażu na świat zalany jasnym, przedpołudniowym
słońcem. Z uwagą popatrzył na potężny gmach.
Stromy dach obity miedzianą blachą pokrywała gruba warstwa śniegu,
migoczącego w promieniach słońca. Przez ułamek sekundy wyobraził sobie,
jak ten budynek wyglądał sto lat temu, gdy był jeszcze prywatnym domem.
W okresie Bożego Narodzenia sanie pomalowane na jaskrawe kolory,
ciągnięte przez konie ze srebrnymi dzwonkami przy uprzęży, wjeżdżały na
wzgórze, a w nich damy odziane w suto marszczone suknie i futra, panowie
w kapeluszach i surdutach przybywali w odwiedziny do Jonasza
Connally'ego, który zbudował tę rezydencję dla swej rodziny.
Niedługo w niej mieszkał. Patriarcha rodu Connallych zmarł dziesięć lat po
zakończeniu budowy, a pięć lat później gmach przeznaczono na inny cel.
Zakład dla obłąkanych.
Czy przypadkiem nie był raczej więzieniem?
Oliver nigdy nie był tego zupełnie pewny, ale przez lata usłyszał wiele historii
od ludzi, którzy, być może, do końca nie zdawali sobie sprawę z tego, co
mówią.
Co do jednej rzeczy nie miał cienia wątpliwości: gigantyczna budowla z
kamienia zawsze go przerażała. Budziła w nim tak paniczny lęk, że nie
potrafił się nawet zmusić do tego, by prze-stapić jej próg. A jednak tego
ranka, gdy ból rozsadził mu głowę, a żołądek podchodził do
gardła, coś go ciągnęło ku opuszczonym od dawna
murom.
Zapomniawszy o panującym chłodzie Oliver ruszył przez głębokie zaspy po
krętym podjeździe ku wielkim, dębowym drzwiom. Północne Wzgórze
tonęło w ciszy, przerywało ją jedynie skrzypienie śniegu pod stopami.
Doszedłszy do schodów zawahał się na moment, ale potem wszedł na szeroki
ganek. Dłuższą chwilę wpatrywał się w wielkie, drewniane odrzwia, nim
sięgnął ku gigantycznej klamce z brązu.
Gdy palce Olivera dotknęły lodowatego metalu, ogarnęła go kolejna fala
mdłości. Oderwał dłoń od klamki, jakby była rozżarzona do czerwoności
Mdliło go coraz bardziej, więc odwrócił się na piecie i pobiegł schodami w
dół.
Padłszy na kolana zwymiotował w śnieg, a po-tern, łapiąc haustami lodowate
powietrze, wstał na równe nogi i, zataczając się, wrócił do domu. Nie potrafił
wytrzymać na dworze ani chwili dłużej, wiec nie otwierał drzwi frontowych,
tylko wszedł przez garaż i pralnie, i czym prędzej zatrzasnął za sobą drzwi.
Serce waliło mu w piersiach jak młotem, gdy oparł się o pralkę i starał się
złapać oddech. Stopniowo mdłości ustąpiły, oddychał już prawie normalnie,
nawet pulsujący ból w skroniach
nieco ucichł. Kiedy zadzwonił telefon, Oliver przyczłapał do kuchni i drżącą
ręką podniósł słuchawkę.
- Oliver? - usłyszał głos Lois Martin. - To ty?
- Ta...ak, to ja - wyjąkał z trudem.
- Bogu dzięki - dziewczyna odetchnęła z wyraźną ulgą. - Dzwonię już trzeci
raz. Gdybyś teraz nie odpowiedział, natychmiast bym przyjechała. Dobrze się
czujesz?
- Świetnie - wykrztusił, chociaż doskonale wiedział, że to wierutne kłamstwo.
Rozdział 5
Madeline Hartwick zjechała z autostrady i zwolniła cadillaca tak, że poruszała
się z prędkością przekraczającą dokładnie o siedem mil ograniczenie podane
na znaku. Za dwadzieścia minut dotrą całe i zdrowe do Blackstone, chociaż
dziś rano Celeste upierała się, że wyjazd do Bostonu to czyste szaleństwo.
Madeline jednak twierdziła stanowczo, że nie mogą po prostu przesiedzieć
całego dnia w domu, zamartwiając się nieuzasadnionym wybuchem Julesa i w
napięciu czekając na jego powrót z banku.
- Pojedziemy do Bostonu, zrobimy zakupy i zjemy dobry lunch -
poinformowała Celeste w dziesięć minut po wyjściu męża z domu. Córka
protestowała, ale zdanie Madeline przeważyło i gdy już w najlepsze
przymierzały stroje w sklepach przy Newbury Street, przekonała samą siebie,
że szalone oskarżenia Julesa bez wątpienia
zrodziły się z niepokoju o wynik kontroli w banku, a po powrocie z pracy do
domu zupełnie o nich zapomni. I nie potrąciła nikogo w trakcie jazdy, co
złośliwie prorokowała córka, patrząc na śnieg, który spadł przez noc.
Madeline poruszyła się na fotelu: nareszcie ustępowało napięcie, które zawsze
powodowała u niej jazda autostradą, więc odetchnęła z ulgą.
- Nie wiem jak ty - powiedziała zerkając na córkę - ale ja czuję się sto razy
lepiej.
Celeste, która nie podzielała optymizmu, z jakim matka podchodziła do
zachowania ojca, wzniosła oczy ku niebu.
- Nie bardzo rozumiem, dlaczego doprowadzenie taty na skraj bankructwa
poprawiło ci nastrój - stwierdziła. - A już zupełnie nie pojmuję, jakim
sposobem miałoby zadośćuczynić za te okropne rzeczy, które wygadywał
dziś rano.
- To w gruncie rzeczy bardzo proste, moja droga - wyjaśniła matka. - Za
pomocą kart kredytowych rozładowałam gniew. Twój ojciec odpokutował za
swoje słowa kupując mi absolutnie wspaniałe palto od Valentino.
- Ale on nic nie wie o tym zakupie! - gromko zaprotestowała Celeste.
- Dowie się, kiedy dostanie miesięczne rozliczenie karty - przypomniała
Madeline. - Wtedy
będzie już miał takie wyrzuty sumienia, że nawet mrugnie okiem, widząc
cenę palta. - Ale żeby posunąć się tak daleko i sugerować,
że masz romans...
- Też coś! - Madeline zdjęła dłoń z kierownicy i machnęła nią pogardliwie. -
Jak się nad tym zastanowić spokojnie, to w sumie jest komplement, skoro
uważa mnie za na tyle
atrakcyjną, by ktoś chciał ze mną romansować. Zwłaszcza ktoś tak młody i
przystojny jak Andrew!
- Mamo!
- Och, na litość boską, Celeste... Nie bądź taka pruderyjna. Jak spędzisz w
małżeństwie z Andrew
tyle lat, co ja z ojcem, to zrozumiesz, że nie zawsze idzie ludziom łatwo. A
jeśli tego nie
pojmiesz, to nim dojdziesz do mojego wieku, ładnych kilka razy się
rozwiedziesz. Moja droga, w każdym małżeństwie zdarzają się ciężkie okresy.
Musisz się nauczyć radzić sobie z nimi, a nie ad razu uciekać na koniec świata.
- Ale jak możesz przebaczyć to, co powiedział... - zaczęła Celeste.
Jednak Madeline słyszała to już trzykrotnie w ciągu dnia i nie dała jej
skończyć.
- Wszystko można przebaczyć, jeśli się chce to zrobić - przerwała jej
stanowczym tonem. - I nie chcą dalej o tym dyskutować. Po prostu wracamy
do domu i zobaczymy, w jakiej formie twój ojciec wróci dziś z banku.
Dobrze?
Westchnienie Celeste świadczyło bardziej o jej rezygnacji niż podzielaniu
opinii matki, ale postanowiła - przynajmniej na razie - dać spokój kłótni.
Skoro bowiem matka wolała ignorować fakt, że z ojcem jest coś nie w
porządku, to za nic w świecie nie przekona się jej do innego poglądu.
Przynajmniej na razie. Zapadłszy w milczenie Celeste skupiła się na
podziwianiu zimowego krajobrazu za oknami. Może w ten weekend wyjedzie
z Andrew do Stowe na narty? Zakładając oczywiście, że do końca tygodnia
nadal będą razem. Jeśli jej ojciec również w banku wspomniał o tych
okropnych podejrzeniach, doprawdy trudno przewidzieć, jak zachowa się
Andrew. A może jednak matka ma rację i cały ten koszmar już się rozszedł po
kościach?
Jednak gdy wjechały na podjazd przed domem, Celeste zobaczyła, że z
komina nad dziuplą ojca leci dym. Spojrzała na zegarek na desce rozdzielczej
cadillaca. Właśnie minęła szesnasta. Co ojciec robi w domu? Nigdy nie wracał
z pracy przed osiemnastą.
Samochód zatrzymał się pod daszkiem. Celeste dostrzegła ślady na śniegu,
które zrobił Ed Becker chodząc wokół domu.
- Mamo, coś jest nie w porządku - powiedzia ła. Wysiadła z samochodu, ale
zamiast pomóc Madeline wyjąć z bagażnika liczne pakunki, ruszyła
podjazdem do miejsca, gdzie odciski stóp było widać wyraźniej. - Mamo, to
wygląda tak, jakby
ktoś próbował dostać się do domu! - zawołała. - Na pewno jest jakieś
rozsądne wytłumaczenie tego zjawiska - odparła Madeline, stając obok córki z
naręczem zakupów. - Może twój ojciec... - Dlaczego tatuś miałby się
włamywać do własnego domu? - przerwała Celeste. - Może nie powinnyś-my
wchodzić, tylko zadzwonić po policję...
- Bzdury! - oświadczyła Madeline. - Córuś, na litość boską, wyjdziemy na
zupełne idiotki. A poza tym sama stwierdziłaś, że z komina nad gabinetem
ojca leci dym. Może i świat się zmienił bardziej, niż mi się wydaje, ale jednak
nadal nie sądzę, żeby złodzieje rozpalali w kominku, by nie zmarznąć
podczas rabowania! Przynieś z bagażnika resztę pakunków, a ja zobaczę, co
tu się dzieje.
Nie zważając na protesty córki, Madeline weszła po schodach na ganek, a
potem chwilę przebierała wśród pęku kluczy szukając właściwego.
- Jules! - zawołała do wnętrza domu, gdy odłożyła pakunki na stolik w holu. -
Jules! Jesteś tu? - Gdy odpowiedziało jej milczenie, przeszła do biblioteki i
donośnie zastukała do drzwi gabinetu męża. - Czy mogę wejść? - Znów nic. -
Jules! — powtórzyła głośniej.
- Idź sobie - rozległ się zduszony głos zza drzwi.
Madeline nacisnęła klamkę.
Zamknięte na klucz.
- Jules, chcę z tobą porozmawiać!
Kiedy z dziupli nie napłynęła żadna odpowiedź, Madeline weszła po
schodach na górę i skierowała się do gotowalni. W górnej szufladzie toaletki
trzymała komplet zapasowych kluczy do wszystkich pomieszczeń w tym
wielkim, starym domu. Ale na progu stanęła jak wryta. Wszystkie szuflady i
szafy zostały otwarte na oścież, a na pokrytej dywanem podłodze leżała
rozrzucona bielizna. Gniew, którego tak świadomie pozbyła się w sklepach
przy Newbury Street, powrócił z nową siłą. Jules nigdy nie przychodził do jej
gotowalni, tak samo jak ona nie zaglądała do jego dziupli. Dziś zaś nie tylko
wtargnął do jej kryjówki, ale przeszukał jej rzeczy! Przecież chyba nie szukał
dowodów romansu, który sobie wymyślił! To śmieszne! Niewybaczalne!
Ignorując stos ubrań leżący na podłodze, Madeline podeszła do toaletki.
Chociaż mąż przejrzał zawartość wszystkich szuflad, to nic nie zginęło.
Szybko znalazła kółko z kluczami.
Celeste właśnie wchodziła do holu, kiedy matka znalazła się u stóp schodów.
Poszły razem do gabinetu Julesa. Madeline jeszcze raz mocno
Koło fortuny: Medalion
zastukała do drzwi i gdy nie usłyszała odpowiedzi, tak długo próbowała
kolejne klucze z kółka, aż trafiła na właściwy. Usłyszała charakterystyczny
stuk zasuwki i nacisnęła klamkę. Drzwi stanęły
otworem.
Jules siedział za biurkiem. Zmierzył ją morderczym spojrzeniem. Przy jego
łokciu stała
niemal pusta butelka po whisky. Madeline podeszła do męża.
- Nie wiem, co się stało - powiedziała cicho. Ale wiem, że opróżnienie tej
butelki nic nie pomoże.
- Wiesz dobrze, co się stało, ty dziwko!
Madeline odruchowo, bez zastanowienia, wymierzyła mężowi policzek, ale
nim jeszcze przestała ją piec ręka, już pożałowała swego postępku.
- O mój Boże! Jules! Tak mi przykro, ja nie chciałam...
- Całe lata marzyłaś, by to zrobić, co? - zabeł-kotał. - Myślisz, że o tym nie
wiedziałem? No cóż, Madeline, wiem. Wszystko.
Madeline przygryzła dolną wagę, by opanować gniew, a potem zaczerpnęła
głęboko powietrza.
- Dobrze, widzę, że teraz nie ma sensu z tobą rozmawiać - zaczęła. - Kolacja
będzie o siódmej. Przyjdź do stołu, ale jeśli nie będziesz mógł, to się nie
fatyguj. - Zabrała butelkę z resztą alkoholu i wyszła z gabinetu, zamykając za
sobą drzwi.
- Mamo, o co tu chodzi? - spytała Celestc.
- Co się stało tacie?
- Nie wiem - odparła pani Hartwick. - Ale myślę, że czas zadzwonić do
doktora Margolisa.
Matka i córka przez bibliotekę wróciły do hallu, gdzie na stoliku przy
szerokich schodach stal telefon. Madeline podniosła słuchawkę. Wykręciła
numer gabinetu Philipa Margolisa. Pracująca u niego pielęgniarka zgłosiła się
niemal natychmiast.
- Nancy? Tu Madeline Hartwick. Chciałabym rozmawiać z Philipem.
- Niestety, pojechał do Concorde - odpowiedziała Nancy Conway. - Czy
mogę w czymś pomóc?
Madeline myślała przez moment. Znała Nancy Conway od ponad dwudziestu
lat i chociaż ją lubiła, jednak dobrze wiedziała, że nigdy w życiu nie
zatrzymała przy sobie tajemnicy i zawsze przekazywała plotkę dalej, dodając
jeszcze coś od siebie. Jeżeli choćby tylko napomknie o słowach i czynach
Julesa, jutro rano wszyscy mieszkańcy Blackstone dowiedzą się, że całkiem
zwariował. Lepiej będzie, jeśli dziś wieczorem sama sobie poradzi z mężem, a
rano porozmawia osobiście z Philipem Margolisem.
- Chyba nie - odpowiedziała wreszcie. - To nic ważnego, może poczekać do
jutra.
Rozdział 6
Kiedy symfonia kurantów zwiastujących nadejście pory kolacji niosła się
echem przez dom Hartwicków, Madeline zaniosła ostatni talerz do małej
jadalni, gdzie siadała z mężem i córką do posiłku, kiedy jadali tylko we troje.
Dziś wieczorem, wychodząc ze skóry, by dogodzić Julesowi, nakryła stół
najlepszym, koronkowym obrusem, ustawiła posrebrzany świecznik należący
kiedyś do jego matki - ten sam, który został uwieczniony na portrecie
znalezionym na strychu i teraz umieszczonym w bibliotece - oraz wyjęła jego
ulubiony serwis porcelanowy ze scenami łowieckimi. Celeste nawet znalazła
w kwiaciarni tuzin pąsowych róż, których kolor idealnie pasował do barwy
czerwonego wina, otwartego przez matkę pół godziny wcześniej.
Madeline zapaliła światła w ogrodzie i teraz za oknem rozciągał się cudownie
iluminowany pej-
zaż zimowy. Kiedy czekała, aż przyłączą się do niej mąż i córka, stwierdziła
w duchu, że choćby Jules był w nie wiadomo jak złym nastroju,
przygotowana przez nią kolacja i wyjątkowy sposób podania na pewno
podniosą go na duchu. Jednak gdy w powietrzu rozpłynęło się ostatnie
uderzenie zegara i Celeste weszła do jadalni, ojciec nie pojawił się za nią.
- Jak myślisz, czy on w ogóle przyjdzie?
- spytała Celeste siadając, gdy matka nalewała wino.
- Nie wiem - odparła Madeline kryjąc niepokój pod pozornym spokojem.
- Ale...
- Żadnych ale - przerwała jej, dopełniając do tej samej wysokości poziom wina
w trzecim kieliszku firmy Waterford. - Jeśli nam nie powie, co złego się stało...
- Umilkła, słysząc kroki Julesa idącego przez dużą jadalnię.
Kiedy stanął w progu, zdołała pod maską uśmiechu skryć wszystkie uczucia,
które nią targały przez cały dzień.
- Zrobiłam twoje ulubione dania - stwierdziła podchodząc do męża, by wziąć
go pod ramię i wciągnąć do wnętrza pokoju. Kiedy odsunął się od niej,
świadomie to zignorowała i wysunęła krzesło, by mu ułatwić zajęcie miejsca
przy stole,
- Stek średnio wysmażony, frytki ze wszystkimi
dodatkami, pal sześć, że są podobno takie niezdrowe, fasolka szparagowa z
migdałami i sałatka cesarska. Otworzyłam też butelkę Pauillac rocznik
osiemdziesiąt pięć.
Jules uważnym spojrzeniem omiótł stół, jakby szukał wroga przyczajonego
do ataku, i przez moment Madeline obawiała się, że ucieknie z pokoju. Ale
tylko wstał z krzesła i zajął jej miejsce. Popatrzył na nią; oczy mu lśniły w
blasku świec.
- Czy mógłbym usiąść na twoim miejscu?
- spytał i dziwny uśmiech wykrzywił mu usta. Madeline pomyślała, że
wygląda tak triumfująco, jakby właśnie odniósł nad nią jakieś zwycięstwo.
- Zgadzasz się na zamianę?
- Oczywiście - powiedziała, natychmiast zajmując miejsce, na którym zwykle
siedział Jules. Czuła się na nim nieswojo, ale jeśli to ma uspokoić męża, to
wytrzyma. Ujęła sztućce w dłonie, odkroiła mały kawałek mięsa i włożyła go
do ust.
Jules gwałtownie zerwał się z krzesła.
- Zmieniłem zdanie. Jednak siądę na stałym miejscu.
Zacisnęła wargi, ale nie powiedziała ani słowa, tylko wstała i wzięła talerz
leżący przed nią na stole.
- Zostaw go! - polecił Jules.
Celeste, która do tej pory konsekwentnie milczała, nie wytrzymała dłużej.
- Tato, na miłość boską, co ty robisz? Czy naprawdę uważasz, że mama
zatruła twoje jedzenie? Zupełnie jakby...
Celeste zamilkła. Ojciec patrzył na nią z ogniem w oczach; nigdy wcześniej
nie widziała w nich takiego wyrazu. Szybko przeniosła wzrok na matkę, która
lekko pokręciła głową. To wystarczyło, by dziewczyna zrozumiała, że
powinna zmienić temat.
- Może byśmy tak porozmawiali o ślubie? - zaczęła, ale w momencie, gdy
wymówiła te słowa, natychmiast zdała sobie sprawę, że popełniła błąd.
- A czyj to ma być ślub? - zapytał ojciec lodowatym tonem.
- M... mój i Andrew - wyjąkała ledwie dosłyszalnym szeptem.
- Naprawdę, Celeste, czy sądzisz, że jestem aż tak głupi? - Wzrok Julesa
zdawał się przeszywać ją na wskroś.
Dziewczyna jeszcze raz spojrzała ukradkiem na matkę, ale tym razem ojciec
dostrzegł ruch jej źrenic.
- Nie patrz na nią, Celeste. Ona nic ci nie pomoże. Mam ją w ręku, tak samo
jak Andrew. Na końcu dopadnę i ciebie.
Odłożyła widelec. Dygotała jak w febrze.
- Tato, dlaczego ty to wszystko robisz? Dla-
czego mówisz tak, jakby wszyscy się na ciebie uwzięli? Dlaczego...
- A czy tak nie jest?! - ryknął nagle Jules walnął pięścią w stół tak mocno, że
wywrócił kieliszek z winem i na obrusie wykwitła ciemna plama, niczym
krew płynąca z rany. - Nie będzie żadnego ślubu, Celeste! A przynajmniej nie
z tym łajdakiem Andrew Sterlingiem. Jutro rano wyleci z banku na zbity pysk!
Rozumiesz? Jak on śmie sądzić, że przejmie mój bank? I jak ty śmiesz marzyć
o wyjściu za niego za mąż? Czy niczego nie rozumiesz? On chce zdobyć to
wszystko, co należy do mnie. Mój bank, moją żonę, moją córkę... Wszystko!
Ale nic nie dostanie! Nic, zupełnie nic! Nic, do cholery! Celeste,
wybuchnąwszy płaczem, uciekła od stołu. Madeline wstała, by iść za córką,
ale słysząc, jak biegnie po schodach, odwróciła się, żeby spojrzeć na męża. W
jej oczach płonął gniew równy jego wściekłości.
- Czyś ty zupełnie oszalał? - spytała ostro. - Po południu zadzwoniłam do
doktora Margolisa i zrobię to jeszcze raz jutro rano. A na razie proponuję...
- Nic mi nie proponuj! - Jules wstał i wbił prawą dłoń głęboko w kieszeń
spodni. - I cóż takiego planujesz? Wsadzić mnie do szpitala dla obłąkanych?
No cóż, Madeline, to ci się nie uda!
Kiedy powiem ludziom, co uknułaś... razem z Andrew i Celeste, wylądujesz
w więzieniu! A może udało ci się wciągnąć wszystkich do spisku? - Zmrużył
oczy i przyglądał jej się podejrzliwie. - Lepiej mi powiedz, co takiego
obmyśliłaś, Madeline. I tak się tego dowiem. W taki czy inny sposób i tak
dowiem się wszystkiego.
Ruszył ku niej, ale Madeline obróciła się na pięcie i wyszła z jadalni. Nim
przebył dużą i małą jadalnię, żona już znajdowała się u stóp schodów.
- Idę na górę, Jules - powiedziała opanowanym tonem, mierząc go spokojnym
spojrzeniem. - Nie mam romansu z żadnym mężczyzną i nie zamierzam
rujnować twojego życia ani życia Celeste i Andrew. Wszyscy cię kochamy i
chcemy ci tylko pomóc. - Urwała, a potem ciągnęła dalej używając tego
samego tonu, którym uspokajała córkę w dzieciństwie. - Wszystko będzie
dobrze. Zobaczysz, że naprawię to, co jest nie w porządku. A teraz pójdę
zająć się naszą córką. Za kilka minut zejdę na dół. Wtedy razem ustalimy, co
trzeba zrobić. - Kiedy nie odpowiedział, odwróciła się i pośpieszyła na górę.
Jules, zaciskając kurczowo medalion w prawej dłoni, patrzył, jak znika w
pokoju na piętrze. Zajmie się Celeste! Też coś! Niemal słyszał, jak szepczą w
pokoju córki knując przeciw niemu.
Co takiego knuły?
Czy Madeline rzeczywiście może zadzwonić do
Margolisa i zamknąć go w szpitalu?
Oczywiście, że tak! Zrobi wszystko, byle się go
pozbyć, i razem z Andrew przejąć bank.
A Celeste również należy do spisku.
Jaki on był głupi, że nie zauważył tego już dawno, wiele miesięcy temu! Ale
na tym właśnie polegała genialność ich planu: Celeste miała udawać, że kocha
Andrew, żeby on nigdy nie nabrał podejrzeń co do gry Sterlinga i Madeline.
Na szczęście domyślił się wszystkiego na czas.
I zdąży udaremnić ich plan. Stał u stóp schodów. Wtem dostrzegł, że zapaliła
się żaróweczka na aparacie telefonicznym.
Próbują do kogoś zadzwonić! Niewątpliwie do jednego ze spiskowców!
Ruszył po schodach z zamiarem powstrzymania ich, gdy uświadomił sobie,
że zamknęły się przed nim na klucz w pokoju Celeste. Telefony!
Przecież może je rozłączyć!
Zamiast iść na górę, pognał przez jadalnię i kuchnię, a potem schodami na
tyłach domu do piwnicy. Macając w ciemnościach po ścianie, znalazł wreszcie
przełącznik. Ostre światło z nagiej żarówki natychmiast rozproszyło mrok.
Pralnia.
Tu znajdowała się skrzynka z korkami i był niemal pewny, że tu właśnie
umieszczono centralkę telefoniczną, gdy w ubiegłym roku monterzy zakładali
nowy system.
Wpadł do pralni, od razu znalazł przełącznik od lampy i błyskawicznie dotarł
do centralki telefonicznej, która była dokładnie tam, gdzie się spodziewał.
Z tablicy rozdzielczej umocowanej na ścianie obok skrzynki zwisały dziesiątki
przewodów. Jules tylko rzucił na nie okiem i zaczął wyrywać na oślep jeden
po drugim.
Zupełnie przez przypadek na samym początku wyszarpnął przewód łączący
dom ze światem zewnętrznym. I tak, gdy systematycznie wyrywał wszystkie
kable, telefony w całym budynku już wcześniej zamilkły.
Rozdział 7
Ostatni przewód został wyrwany ze skrzynki przy tablicy rozdzielczej. Jules
Haitwick odstąpił o krok i stał ciężko dysząc; patrzył na swe dzieło słuchając
ciszy, która zapanowała w całym domu.
Ciekawe, czy domyśliły się, co zrobił? A może nadal uważały go za
skończonego głupca? Chociaż siedział w swej dziupli przez cały dzień, to
świetnie je słyszał. Słyszał je tak wyraźnie w swo-jej głowie, jakby były w
pokoju razem z nim.
Mówiły o nim.
Śmiały się z niego.
Knuły przeciw niemu.
Ale je przechytrzył. Teraz on przejął kontrolę a one nie miały do kogo ust
otworzyć, co najwyżej do siebie nawzajem.
Do kogo dzwoniły?
Do zdrajcy Andrew Sterlinga?
Do świra Philipa Margolisa?
A może do kogoś innego? Było ich tak wielu. Wrogowie.
Nie tylko w jego domu i w banku. W całym mieście. Obserwowali go.
Szeptali na jego temat.
I knuli przeciw niemu. Przez cały czas knuli.
Jak długo to się ciągnie? Czy już dawno udało im się wystrychnąć go na
dudka i oszukać tak, że uważał ich za swoich przyjaciół? No cóż, z tym
koniec. Wszystko było jasne jak słońce i nareszcie przejął kontrolę nad swym
życiem. I tak to już pozostanie.
Jules wyszedł z pralni, celowo pozostawiając wszystkie światła zapalone,
żeby jego wrogowie nie mogli się już kryć w ciemnościach. Kroczył przez
piwnicę włączając każdą żarówkę, aż plątanina zakurzonych pomieszczeń
ciągnących się pod całym domem została uwolniona od najmniejszego cienia,
w którym mogliby czaić się przeciwnicy. Gdy zapalił wszystkie lampy,
zadowolony wrócił do kuchni. Tam również włączył oświetlenie i ostry blask
dotarł w najmroczniejsze kąty.
Z potężnego wieszaka nad deską do krojenia mięsa wybrał długi nóż
wyostrzony jak brzytwa. Gładka rękojeść, wycięta z hebanu blisko sto lat
temu, świetnie leżała mu w dłoni i gdy zacisnął na niej palce, czuł, jak
przepływa doń moc
drzemiąca w twardym drzewie. Gładząc ją tak jak medalion kilka minut
wcześniej, wyszedł z kuchni i minąwszy kredens wkroczył do jadalni nadal
zapalając wszystkie lampy, tak że cały dom był skąpany w blasku i jego
wrogom nie pozostał żaden mroczny zakamarek, w którym mogliby się
ukryć. Idąc cicho niczym bezgłośny bóg zemsty, Jules Hartwick grasował na
parterze płosząc ciemność z pokojów, tak jak medalion, który niósł ze sobą,
wypłoszył rozsądek z jego głowy.
Madeline i Celeste słuchały ciszy panującej
w domu.
Madeline właśnie dzwoniła do Philips Margoli-sa i czekała, aż włączy się
automatyczna sekretarka
gdy w słuchawce, którą trzymala w dłoni, nagle zapadła cisza. Uznała, że
urządzenie, samo prze-rwało połączenie. Jednak gdy nacisnęła klawisz
powtórnego wybrania numeru i nic sią nie wydarzyło, złość na niesprawny
automat zmieniła się
w lęk.
Jules był w fatalnym nastroju, ale przecież nie poprzecinałby linii
telefonicznych. A może?W jej głowie powracało natrętne pytania.
Nacisnęła przycisk przełączający rozmowę na inne linie doprowadzone do
domu. Nie zapaliła sie żadna z żaróweczek. W słuchawce panowała martwa
cisza, która przekonała ją, że telefony już nie działają. Cisnęła słuchawkę na
widełki. Myśli w jej głowie szalały niczym mysz w panice biegająca po
labiryncie.
Otworzyć okno i wołać o pomoc?
Aż się skrzywiła na myśl, jakie plotki by to wywołało. Jeśli w banku są
poważne problemy, to jutro sytuacja jeszcze się pogorszy, kiedy wszyscy się
dowiedzą, że Jules zupełnie...
Ucięła myśl w pół zdania, nie chciała użyć słowa „oszalał" nawet w skrytości
własnego umysłu. Jules załamał się pod ciężarem trudności - poważnych
trudności - ale nie był szaleńcem! Dlatego trzeba rozwiązać owe problemy.
Ona sobie z nimi poradzi. Odetchnęła głęboko, żeby się opanować, i zwróciła
się do Celeste.
- Zostań tutaj - poleciła córce. - Idę na dół porozmawiać z twoim ojcem.
- Mamo, czyś ty zwariowała? - spytała dziewczyna. - Przecież on odciął
przewody telefoniczne! Nie wiadomo, co dalej zrobi!
Madeline nie dopuszczała do świadomości lęku, który czaił się w głębi jej
duszy, wiedziała bowiem, że gdy tylko mu się podda, natychmiast straci
resztki odwagi.
- Twój ojciec nie zrobi mi krzywdy - oświadczyła. - Jesteśmy małżeństwem od
dwudziestu pięciu lat i nigdy nie zachowywał się brutalnie.
Nie sądzę, by teraz miało się to nagle zmienić. - Ruszyła w stronę drzwi. - Idę
z tobą - postanowiła córka.
Madeline miała ochotę się z nią spierać, ale przypomniawszy sobie spojrzenie,
jakim wcześ-niej zmierzył ją mąż stojący u stóp schodów, zmieniła zdanie.
Otworzywszy drzwi sypialni, wyszła na korytarz.
W domu panowała cisza jak w grobie.
Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, Madeline ujęła córkę za rękę i poszła
w stronę schodów. Już miała zerknąć nad poręczą i spojrzeć w dół, do hallu,
gdy ciszę zmąciło donośne bim-bom. To zegar wybił pół godziny. Obie
podskoczyły słysząc nieoczekiwany dźwięk, a wtedy po kolei rozbrzmiały
wszystkie inne chronometry, po pokojach niosły się ich kuranty i melodyjne
bicie.
Wtem, równie niespodziewanie, wszystko ucichło i znów otulił je całun ciszy.
- Gdzie on jest? - wyszeptała Celeste. - Co on robi?
Nim Madeline zdołała odpowiedzieć, u stóp schodów pojawił się Jules.
Schował ręce za siebie i mierzył kobiety wrogim spojrzeniem.
- Zostań tutaj - stanowczo poleciła Madeline córce. - Spróbuję z nim
porozmawiać. Jeśli coś się stanie, zamknij się w swoim pokoju. Tam będziesz
bezpieczna.
- Mamo, nie - błagała Celeste, ale Madeline już ruszyła wolno w dół schodów,
nie odrywając wzroku od męża.
Nie bój się go, powtarzała sobie w myślach. Nic ci nie zrobi.
Ze swego pokoju w sąsiednim domu Rebeka Morrison obserwowała
zdumiona, jak w kolejnych oknach na parterze rezydencji Hartwicków zapa-
lają się światła.
Czyżby bankier wydawał następne przyjęcie?
To niemożliwe; przecież nie zajechał samochód firmy dostarczającej gotowe
posiłki, ani nie zauważyła służby, którą Madeline zwykle zatrudniała do
podawania przy stole podczas wystawnych kolacji.
A jednak była pewna, że dzieje się coś niezwykłego; nawet Hartwickowie w
trakcie przyjęć gasili światła w nie używanych pomieszczeniach, zupełnie jak
to było w jej rodzinnym domu.
- Rebeko? Co ty robisz, moje dziecko?
Rebeka aż podskoczyła słysząc głos ciotki i natychmiast puściła skraj zasłony,
przez szparę w której zerkała na zewnątrz. Gdy odwróciła się w stronę Marty
Ward, stwierdziła, że ciotka patrzy na nią z dezaprobatą i krzywi usta w wy-
razie nagany.
- Czyżbyś znowu szpiegowała sąsiadów? - spytała ostro.
- Tylko tak sobie patrzyłam - tłumaczyła się dziewczyna. - Ciociu, tam się
dzieje coś bardzo dziwnego. Wszystkie światła...
- Nie chcę nic więcej słyszeć na ten temat przerwała jej w pół zdania. - I nie
powinnaś tak grzeszyć. Pójdziemy do kaplicy modlić się o przebaczenie dla
ciebie.
- Ale, ciociu Marto - znów zaczęła Rebeka. - Myślę, że tam...
- Milcz! - poleciła pani Ward. - Nie dam się wciągnąć w twoje brudy, Rebeko.
Idziemy.
Rzuciwszy jeszcze jedno spojrzenie w stronę zasłoniętego okna, które
wychodziło na dom sąsiadów, Rebeka już bez słowa posłusznie ruszyła za
ciotką do kaplicy. I gdy zabrzmiały chorały gregoriańskie, uklękła przed
ołtarzem oświetlonym płomieniami świec, które zdawały się pochłaniać cały
tlen w pomieszczeniu. Ciotka zaczęła mamrotać modlitwy, a Rebeka starała
się nie myśleć o tym, co też się dzieje u Hartwicków.
To nie moja sprawa, powtarzała sobie. Muszę pamiętać, że to absolutnie nie
moja sprawa.
Madeline Hartwick zeszła na dół po schodach. Mąż nadal się w nią
wpatrywał i w strugach światła płynących z żyrandola zwieszającego się z
sufitu wyraźnie widziała, że z jego oczu wręcz emanuje nienawiść.
- Wracaj do swojego pokoju, Celeste - powiedziała i jeszcze raz zmusiła się do
opanowania, by nie okazać strachu, który nagle chwycił ją w swe szpony.
Stan, w który popadł Jules - władające nim szaleństwo - pogorszył się w
czasie, gdy była z córką. Ani wobec niego, ani wobec córki nie okazała lęku.
Postanowiła, że za wszelką cenę musi ją ocalić. - Zamknij drzwi na klucz. Tam
będziesz bezpieczna.
Przez ułamek sekundy obawiała się, że Celeste zignoruje jej słowa, i gdy
zobaczyła, że Jules zerka w stronę schodów, zaczęła się modlić w duchu:
Zostaw ją w spokoju! Jeśli twój obłęd domaga się ofiary, to weź mnie!
Jakby usłyszał jej nie wypowiedziane na głos słowa, Jules przeniósł wzrok na
nią. W panującej wokół ciszy słyszała, jak Celeste zatrzaskuje drzwi swojego
pokoju i przekręca klucz w zamku.
- O co chodzi, Jules? - spytała łagodnie. - Czego ode mnie chcesz?
Niespodzianie mąż chwycił ją za ramię, obrócił i przycisnął do siebie. W tym
samym momencie dostrzegła ostrze noża lśniące w blasku płynącym z
żyrandola, a potem zimna stal musnęła jej kark lekko, niczym piórko.
Śmiercionośne piórko.
Zamarła. Z trudem łapała powietrze i każdy
mięsień w jej ciele zesztywniał.
Na karku poczuła gorący oddech Julesa i do jej nozdrzy doleciała woń
whisky, którą pił przez
cały dzień.
- Mógłbym cię zabić - szepnął. - Wystarczy, żebym przeciągnął ci nożem po
gardle. To byłoby takie łatwe, Madeline. I zasłużyłaś na to, prawda?
Kiedy nie odpowiadała, mocniej ją do siebie przycisnął i poczuła, że ostrze
noża drapie jej skórę. W głowie chaotycznie kotłowały się myśli, lecz gdy
zaczęła mówić, słowa zdawały się płynąć z jakiejś części jej świadomości,
która znała metody obrony, choć ona sama wcześniej nie zdawała sobie
sprawy, że posiada taką wiedzę.
- Tak - usłyszała swój własny głos. - Nie sądziłam, że to odkryjesz. Nie
posądzałam cię o taką przebiegłość. Ale pomyliłam się, Julesie. Powinnam
była wiedzieć, że nie zdołam cię oszukać. Powinnam była wiedzieć, że
domyślisz się prawdy. Przepraszam, naprawdę bardzo cię przepraszam.
Zaczęła płakać i napięcie ustąpiło z jej członków, tak że niemal osunęła się w
jego brutalnym uścisku. Przycisnął ją jeszcze mocniej do siebie. Poprowadził
ją przez hall, dalej przez małą jadalnię, dużą jadalnię i kuchnię. W ten sposób
znaleźli się na szczycie schodów wiodących do piwnicy. Madeline popatrzyła
na stopnie prowadzące na dół.
- Kłamstwa! - usłyszała zduszony szept tuż przy swym uchu. - Wszystko to
wierutne łgarstwa i nie ma w nich ani źdźbła prawdy!
Zdjął nóż z jej gardła, puścił ją i odepchnął od siebie. Madeline macała
gorączkowo szukając ściany, poręczy, czegokolwiek, co by jej dało oparcie.
Niczego nie zdołała się chwycić.
I gdy poleciała głową w przód po schodach, wreszcie ogarnął ją paniczny lęk,
który do tej pory starała się zdusić. Z jej gardła wyrwał się okrzyk
przerażenia, który na moment zamącił ciszę panującą w domu, lecz urwał się
nagle w chwilę później, gdy uderzyła czołem w betonową podłogę.
A kiedy potłuczona Madeline leżała u stóp schodów, Jules z nożem w prawej
dłoni powoli zszedł do piwnicy.
W rezydencji Hartwicków na końcu Harvard Street zapadła zupełna cisza.
Cisza przepastna jak grób.
Rozdział 8
Andrew Sterling po raz trzeci wybrał numer domu Celeste na swym telefonie
komórkowym i z rosnącym niepokojem stwierdził, że nikt nie odbiera. Kiedy
po raz pierwszy próbował do niej zadzwonić kwadrans temu, numer był
zajęty, ale przy następnej próbie nie otrzymał połączenia. Zupełnie nie
rozumiał, co się dzieje: był pewny, że narzeczona miała tego wieczoru jeść
kolację z rodzicami. Dlaczego nikt nie podnosi słuchaw-ki? Pamiętał dziwne
zachowanie Julesa rano w banku i to jeszcze potęgowało jego zdener-
wowanie. Wysłuchawszy dziesiątego sygnału, wresz-szcie przerwał
połączenie i zadzwonił do centrali. Po trzydziestu sekundach lakoniczny głos
powie-dział:
- Linia jest czasowo uszkodzona. Czy życzy pan sobie, żebym go połączyła z
biurem napraw? Obawiając się, że w ten sposób wpadnie w la-
birynt zbiurokratyzowanych działów i departamentów, Andrew odłożył
słuchawkę.
Narzucił kurtkę z kapturem na flanelową koszulę, w którą przebrał się po
powrocie z biura godzinę temu, i przełknąwszy ostatni kęs pizzy, odgrzanej
w kuchence mikrofalowej, wyszedł przed dom, gdzie czekał pięcioletni ford
escort - jedyny samochód, na jaki go było stać z pensji wypłacanej przez bank.
Modlił się, by wytarte opony dowiozły go do Harvard Street, gdzie mieściła
się rezydencja Hartwicków.
Pierwsze płatki śniegu spadły z nieba, gdy silnik zakasłał i niechętnie obudził
się do życia. Nim Andrew odjechał od krawężnika, zaczął wiać silny wiatr.
Lekkie opady gwałtownie zmieniały się w ciężką śnieżycę. Minął zaledwie
jedną przecznicę, a już wirująca kurzawa drastycznie ograniczyła widoczność.
Wycieraczki bohatersko walczyły z białym tumanem, a Sterling wytrwale
ciągnął w stronę Północnego Wzgórza, modląc się, by samochodowi
wystarczyło mocy na podjazd pod stromą Harvard Street.
Celeste zdawało się, że minęły długie godziny od chwili, gdy usłyszała
zduszony krzyk matki, przerwany gwałtownie,
O Boże! Czy ojciec zrobił jaj krzywdę?
Może nawet ją zabił?
To niemożliwe! Czyżby? Ale przecież jej rodzice tak bardzo się kochali!
Jednak teraz stojąc jak skamieniała pośrodku zamkniętego na klucz pokoju,
przypomniała sobie jeden po drugim niepokojące incydenty, których sprawcą
był właśnie ojciec.
Dziś rano przy śniadaniu, gdy zasypywał matkę szalonymi oskarżeniami, w
jego oczach płonęła
zazdrość.
Po południu, kiedy wróciły do domu, znalazły
go w gabinecie z opróżnioną butelką.
Kilka minut temu przy stole oskarżał nie tylko matkę, ale i ją...
To obłęd! Cała ta historia to czyste szaleństwo!
On zupełnie oszalał!
Nacisnęła klamkę, by się upewnić, że drzwi są zamknięte na klucz, a potem
podeszła do okna i wyjrzała na dwór. Padał gęsty śnieg i chociaż widziała
zarys sąsiedniego domu, należącego do Marty Ward, a także rodzinnej
siedziby van Deventerow po przeciwnej stronie ulicy, nie mogła dostrzec
żadnych świateł. A może ktoś ją usłyszy, jeśli zacznie krzyczeć? Walczyła z
wewnętrznym oknem, po chwili udało jej się otworzyć, a potem zmagała się z
zewnętrzną ramą. Po co właściwie to robi? Każdy dom na tej ulicy miał takie
dodatkowe zabezpieczenie przeciw sztormom, i nawet gdyby jej się udało, to
i tak nikt jej nie usłyszy, zwłaszcza że śnieżyca stłumi
wszelkie okrzyki. Musi się stąd wyrwać!
Uciec jak najszybciej! Gdyby tylko udało jej się dostać do garażu, gdzie stoi jej
samochód...
Aż nogi się pod nią ugięły, gdy przypomniała sobie, że cadillac nadal jest
zaparkowany pod daszkiem na podjeździe. Nawet gdyby zaspy nie
zablokowały zupełnie wyjazdu, to i tak nie wyminie auta matki. Może jednak
uda jej się dostać do sąsiadów, ktoś przecież musi być w domu! Jeśli nie van
Deventerowie, to może ktoś mieszkający obok. Marta Ward chodziła tylko do
kościoła, a Rebeka wyłącznie do pracy w bibliotece.
Wróciła do drzwi i przyłożywszy do nich ucho, nasłuchiwała czujnie.
Cisza.
Drżącymi palcami przekręciła klucz w zamku. Trzask przesuwanej zasuwki
wydał jej się nienaturalnie głośny.
Znów nasłuchiwała dłuższą chwilę, ale w domu panowała absolutna cisza.
Wreszcie odważyła się uchylić drzwi i zerknęła na szeroki korytarz.
Pusty.
Wyszła z pokoju i ruszyła w stronę schodów, gdy usłyszała, jak zamykają się
jakieś drzwi na
parterze. Zatrzymała się jak wryta, na szczęście była już tak blisko schodów,
że mogła spojrzeć do hallu na dole.
Ojciec wynurzył się z jadalni. Nawet ze swego miejsca Celeste słyszała, że
mamrocze coś do siebie. Ubranie miał powalane krwią. Wtem zatrzymał się
raptownie i popatrzył w górę, jakby wyczuwając jej obecność. Wbił w nią
szklane spojrzenie.
- Ty dziwko! - wypluł z pogardą. - Myślałaś, że nigdy nie odgadnę prawdy?
Już był u stóp schodów. Celeste wydała zduszony jęk, widząc, że ojciec gna w
górę po dwa stopnie. Strach dodał jej skrzydeł. Pobiegła jak szalona do
pokoju, zatrzasnęła za sobą drzwi, błyskawicznie zamknęła je na klucz i z
sercem bijącym jak młot oparła się o nie.
Dopiero gdy usłyszała, jak ojciec chwyta za klamkę i szarpie drzwiami, zdała
sobie sprawę z popełnionego błędu. Zamiast chować się w pokoju, powinna
była go minąć i pognać do tylnych schodów. Teraz już by była na zewnątrz, w
drodze na ulicę. Byłaby bezpieczna.
A tymczasem siedzi w pułapce niczym szczur zamknięty w klatce. Jak mogła
być tak głupia? Ojciec przestał walczyć z klamką i znów w catym domu
zapadła cisza. Celeste nie ruszyła się ani o krok; serce łomotało jej w
piersiach. Czy on
tam nadał jest? Nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. Czas płynął
przeraźliwie wolno, nieubłaganie. Czy powinna zaryzykować otwarcie drzwi
i wyjrzeć na zewnątrz? Ale sięgając po klamkę zamarła w pół ruchu. Czuła
jego obecność po drugiej stronie, czuła jego wściekłość tak dotykał-nie, jakby
sączyła się przez drewno i otaczała ją ze wszystkich stron.
- Tato? - szepnęła. - Tato, proszę cię. Powiedz mi, co się stało. Powiedz, co się
z tobą dzieje. Kocham cię, tatusiu, kocham...
Jej słowa zagłuszył nieoczekiwany łoskot - mocny i potężny. Coś walnęło w
drzwi. Od siły uderzenia drgnęła cała powierzchnia, co tak przeraziło Celeste,
że natychmiast odskoczyła w bok. I gdy tak stała wpatrując się w mahoniową
płytę i próbując odgadnąć, co dzieje się po drugiej stronie, znów usłyszała ten
dźwięk.
Walenie młotkiem!
Ojciec uderza młotkiem w drzwi!
Próbuje wywalić zamek?
Przerwał na chwilę, a potem znów zaczął, i nagłe Celeste uświadomiła sobie,
że Jules wcale nie stara się wyważyć drzwi!
On je zabija gwoździami!
Poczuła się całkowicie bezradna. Telefon nie
działał, gęsty śnieg i znaczna odległość od domów sąsiadów uniemożliwiała
zaalarmowanie kogoś
i wołanie o pomoc.
Skończona idiotka! Jak mogła być tak głupia?
Andrew wpadł w poślizg. Escort zarzucił w lewo i o milimetry minął
zaparkowany przy chodni-ku samochód, ale na szczęście złapał przyczep-
ność. Sterling już nie trzymał się prawej strony jezdni, tylko ciągnął powoli w
górę środkiem stromej ulicy. Śnieg ubity kołami pojazdów na gładki lód
utrudniał panowanie nad fordem. Kiedy Andrew wreszcie dotarł do bramy
rezyden-cji Hartwicków, był cały spięty, a dłonie bolały go od kurczowego
zaciskania na kierownicy. Mimo wszystko udało mu się skręcić w podjazd.
Zaparkowawszy w pobliżu bramy, wysiadł i ruszył w stronę domu, który
tonął w powodzi świateł. Na jego oczach zapaliły się kolejne lampy na
drugim piętrze, ale gdy wszedł po schodach na ganek i nacisnął dzwonek,
nikt nie otworzył drzwi.
Ale ktoś był w domu.
Cadillac Madeline stał pod daszkiem i ktoś włączył światła na górze.
Znów przycisnął dzwonek, odczekał kilka chwil i nacisnął klamkę. Drzwi
były zamknięte na klucz.
Naciągnąwszy kaptur kurtki, Andrew wrócił na podjazd i brnąc przez kopny
śnieg obszedł dom. Z całych sił walił pięściami w drzwi kuchenne wołając
pełnym głosem, ale nawet on słyszał, jak biały tuman pochłania wszystkie
dźwięki i był pewny, że absolutnie nie docierają do osób we wnętrzu
budynku. Odwrócił się, by jeszcze raz spróbować szczęścia od frontu, ale
zmienił zdanie.
Ktoś był w domu, lecz nie otwierał.
Telefon nie działał.
I dziś rano Jules Hartwick zachowywał się dziwacznie.
Andrew podjął decyzję. Odstąpił krok, pochylił lewe ramię i zebrawszy się w
sobie, rzucił się całym ciężarem na kuchenne drzwi. Chociaż wytrzymały
napór, to usłyszał charakterystyczny trzask pękającego drewna. Po drugiej
próbie framuga puściła, drzwi stanęły otworem; na podłogę posypały się
drzazgi.
Sterling wszedł do kuchni.
Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało normalnie. Wtem dostrzegł coś
kątem oka.
Plamy na podłodze.
Jasnoczerwone krople.
O barwie krwi.
Z sercem bijącym szybciej ruszył po krwawych śladach przez kredens, dużą
jadalnię, potem małą, aż do hallu.
Ślad urywał się u stóp schodów. Andrew zatrzymał się. Chociaż w domu
panowała cisza, czuł, że wszędzie wokół czai się
niebezpieczeństwo. Niebezpieczeństwo i lęk.
- Celeste? - zawołał. - Celeste!
- Andrew? - Jej zduszony głos dobiegał z pierwszego pietra. Sterling biegnąc
po schodach znów ją zawołał. Słowa zamarły mu na ustach, gdy zobaczył
drzwi do jej pokoju.
Trzy wielki gwoździe zostały nieporadnie wbite w drewno pod takim kątem,
że przytwierdziły drzwi do framugi. Nacisnął klamkę, a potem znów się
odezwał.
- Celeste? Nic ci nie jest?
- To zrobił ta... tato. - Głos dziewczyny się łamał. - On jest.... O mój Boże, on
zwariował! Zrobił coś mamie...
- Otwórz drzwi z klucza - polecił jej narzeczony. Gdy tylko usłyszał stuk
zasuwki, całą siłą
rzucił się na drzwi, ale gruba rama z mahoniu była mocniejsza od konstrukcji,
którą pokonał na parterze. Zanim drewno wreszcie się poddało i drzwi się
otworzyły, bolało go ramię i ciężko dyszał.
- Gdzie jest twoja matka? - zapytał nie zważając na ból, który przeszył jego
bark na wskroś, kiedy Celeste łkając przytuliła się do niego.
- Nie wiem... Chyba na dole. Stali razem w hallu i on... miał nóż i...
Andrew stłumił jęk. Poszedł śladami krwi w złym kierunku! Jules zaciągnął
Madeline do piwnicy.
- Gdzie on jest teraz? - spytał z niepokojem.
- N... nie wiem - wyjąkała dziewczyna. - Zabił moje drzwi gwoździami, a
potem... Och, Andrew, nie mam pojęcia.
Wtem Sterling coś sobie przypomniał. Światła. Z całą pewnością to Jules je
zapalał. Jeżeli jest tam nadal...
W tym momencie oboje zamarli słysząc kroki. Ktoś chodził nad nimi.
- Jest na drugim piętrze - szepnęła Celeste. - Co teraz zrobimy? Czy zabrał ze
sobą mamę?
- Chodźmy do piwnicy - odpowiedział szeptem Andrew. - Musimy ją znaleźć
i jak najszybciej stąd zabrać!
Sterling objął mocno słaniającą się dziewczynę. Zeszli szybko na parter i
potem przez amfiladę pomieszczeń. Kiedy znaleźli się przy drzwiach
prowadzących do piwnicy, wziął dziewczynę za ramiona i popatrzył jej
prosto w oczy.
- Pójdę teraz na dół i spróbuję znaleźć twoją matkę. Jeśli usłyszysz, że twój
ojciec schodzi po schodach, natychmiast wyjdź na zewnątrz. - Sięgnął do
kieszeni i wyjął kluczyki samochodowe.
- Mój ford jest na podjeździe. Będę się starał ciebie dogonić, ale jeżeli mi się
nie uda, to wskakuj do auta i uciekaj.
Celeste pokręciła przecząco głową.
- Nie zostawię was na jego pastwę. Andrew już miał zacząć się z nią spierać,
ale
zdawszy sobie sprawę, że to bezcelowe, zmienił zdanie.
- Postaram się wrócić jak najszybciej - obiecał i zostawiwszy ją w kuchni,
pognał na dół.
Znalazł Madeline w pralni. W sukience mokrej od krwi leżała na podłodze,
ręce w przegubach i nogi w kostkach miała związane taśmą izolacyjną. Duży
plaster zaklejał jej usta.
Miała zamknięte oczy i leżała bez ruchu. Andrew przez moment bał się, że już
nie żyje. Ale kiedy ukląkł obok niej i przyłożył palce do zakrwawionej szyi,
wyczuł uderzenia pulsu. Zerwawszy taśmę z ust kobiety, wziął ją na ręce i
ruszył po schodach. Już po chwili znalazł się w kuchni. Celeste na widok
matki poszarzała na twarzy i rzuciła się ku nim.
- Mamusiu - jęknęła, nieświadomie używając słowa, które nie wyszło z jej ust
od dzieciństwa.
- Czy ona... - Koniec zdania uwiązł jej gardle. - Żyje - powiedział Andrew. -
Musimy ją
zawieźć do szpitala.
Niosąc Madeline w ramionach, szedł za Celeste przez obie jadalnie do hallu.
Dziewczyna właśnie
otwierała drzwi wejściowe, gdy rozległo się za nimi wściekłe wycie.
- Łajdaku! - wrzeszczał Jules. - Jak śmiesz tu
przychodzić?
Stał w połowie schodów; w jednej ręce dzierżył nóż, z drugiej, zaciśniętej w
pieść, zwisał srebrny łańcuszek. Twarz miał wykrzywioną, oczy płonące
ogniem były głęboko zapadnięte.
Na ułamek sekundy Andrew zamarł na miejscu, ale odważnie spojrzał w
oszalałe oczy bankiera.
- Zabieram je stąd, panie Hartwick - oświadczył bardzo spokojnie. - I niech
pan nie próbuje mnie powstrzymać.
- Zdrajca! - wołał z pogardą Jules. - Cudzołożnik! Zboczeniec! Powinienem
zabić was wszystkich. I wiesz dobrze, Andrew, że mógłbym cię zabić z taką
samą łatwością, jak poderżnąłem gardło tej dziwce. - Ruszył wolno w dół
schodów; ani na chwilę nie spuszczał wzroku z Sterlinga.
Celeste stała nieruchomo w drzwiach, z przerażeniem obserwując ojca. Nic
nie pozostało z człowieka, którego tak dobrze znała do wczoraj. Szedł ku niej
osobnik, któremu ślina ciekła z kącika ust, lepkie włosy przylegały do czaszki,
w oczach płonęło szaleństwo i w niczym nie przypominał jej taty.
- Pośpiesz się, Andrew - powiedziała. - Proszę. Otwarłszy szeroko drzwi,
wyskoczyła na ze-
wnątrz i pobiegła do samochodu narzeczonego. Andrew, dźwigając
nieprzytomną Madeline, wyszedł na ganek i obrócił się, by jeszcze raz
spojrzeć na Julesa. Hartwick zszedł już na dół i właśnie kierował się w ich
stronę.
Andrew odwrócił się bez słowa i wybiegł w noc. Gdy dotarł do samochodu,
Jules wyszedł już na ganek.
- Kłamcy! - zawołał. - Krętacze! Zabiję was wszystkich! Przysięgam, że to
zrobię!
Andrew położył Madeline na tylnym siedzeniu, a potem wsunął się na
miejsce z przodu obok Celeste. Jules potykając się gnał podjazdem w ich
stronę; nóż wzniósł wysoko i miotał przekleństwa. Celeste wrzuciła bieg i
tyłem wyjeżdżała z podjazdu. Jules rzucił się na samochód, ale było juz za
późno. Padł twarzą na śnieg; po chwili podciągnął się na kolana.
- Celeste, poczekaj - rzucił Andrew, gdy Jules patrzył martwym spojrzeniem
wprost w światła reflektorów. - Może zdołamy mu jakoś pomóc. Może...
Ale Celeste trzymała stopę na pedale gazu i zakręciwszy na podjeździe
obróciła auto we właściwą stronę, tak że znalazło się frontem do
ulicy.
- Nie - powiedziała ruszając e dół stromizny. - To nie jest mój tatuś. Ja nie
znam tego człowieka.
Patrząc za znikającym w tumanie śniegu samochodem, Jules wydał z siebie
jeszcze jeden ryk wściekłości. Palce lewej dłoni nadal zaciskał na medalionie,
ale z jękiem frustracji nucił go za odjeżdżającym autem.
Kiedy medalion wypadł z jego dłoni, Hartwick odzyskał jasność umysłu.
Paranoja, która pozbawiła go zdrowego rozsądku, opuściła go tak nagle, jak
go opanowała. Ale wspomnienia tego, co uczynił, pozostały. Każde
wypowiedziane słowo, każde rzucone oskarżenie brzmiały echem w jego
głowie. Jednak najbardziej przerażał go obraz, który ciągle miał przed
oczami.
Widok Madeline skulonej u stóp schodów wiodących do piwnicy, poobijanej,
zbroczonej krwią.
Jules Hartwick, łkając, podniósł się z trudem. Zataczając się ruszył w dół
podjazdu, a dłoń, którą jeszcze przed chwilą ściskał medalion, teraz
wyciągnął w stronę, gdzie pędziło auto, jakby chciał zatrzymać pojazd
uwożący bliskich mu ludzi. Stał na ulicy patrząc za samochodem, aż zupełnie
zniknął mu z oczu. Wtedy się odwrócił i poszedł w przeciwnym kierunku,
Po chwili i on też rozpłynął się w śnieżnej kurzawie.
Rozdział 9
- Kłamcy! Krętacze! Zabiję was wszystkich! Przysięgam, że to zrobię!
Chociaż zamknięte i szczelnie zasłonięte okna w kaplicy Marty Ward tłumiły
wściekły krzyk, to jednak przedarł się przez słodki rytm chorału
gregoriańskiego i wyrwał Rebekę Morrison z pół-snu, w który popadła,
ukołysana monotonną recytacją ciotki. Kiedy wstawała z klęczek - bo ciotka
żądała, by modliła się w takiej właśnie pozycji - kolana bardzo ją bolały, ale
podeszła do okna i odsunęła zasłonę na tyle, by zerknąć na sąsiedni dom.
Paliły się wszystkie światła, nawet lukarny na dachu lśniły blaskiem poprzez
płatki padającego gęsto śniegu. Samochód - Rebeka była niemal pewna, że
rozpoznaje forda Andrew Sterlinga - zawracał na podjeździe. Przez moment
nie bardzo wiedziała, skąd pochodziły wykrzyczane
zdania, lecz nagle Jules Hartwick pojawił się w świetle reflektorów.
Biegł w dół podjazdu. Mimo wirującej kurzawy Rebeka zdołała odczytać
uczucia malujące się na jego twarzy.
I zobaczyć nóż, który trzymał w dłoni.
Patrzyła jak osłupiała, kiedy rzucił się ku zawracającemu samochodowi, a
potem upadł w zaspę.
I gdy podniósł się na klęczki, wyjąc niczym zranione zwierzę, a potem
zataczając się powlókł do domu, przez jej głowę przelatywały błyskawicznie
pytania.
Co się wydarzyło u sąsiadów?
Czy pan Hartwick kogoś zabił?
Kto był w samochodzie?
Trzeba wezwać pomoc.
Musi po kogoś zadzwonić.
Puściła trzymany kurczowo skraj zasłony i odeszła od okna - znalazła się
twarzą w twarz z ciotką.
Marta, w której oczach płonął święty gniew, mierzyła ją wściekłym
spojrzeniem.
- Jak śmiesz! - wyszeptała rozzłoszczona. - Jak możesz popełniać właśnie ten
grzech, za który tu pokutujesz i błagasz o przebaczenie! Na dodatek w
kaplicy!
- Ależ ciociu, stało się coś strasznego! Pan Hartwick miał nóż i...
- Milcz! - poleciła Marta, przykładając palec do ust siostrzenicy. - Nie
pozwolę, byś zbezcześciła kaplicę plotkami! Nie pozwolę...
Ale Rebeka już dalej nie słuchała. Odepchnąwszy dłoń ciotki wybiegła z
pomieszczenia i pomknęła do saloniku po drugiej stronie korytarza. Wzięła
słuchawkę i już miała dzwonić po fachową pomoc, lecz zawahała się.
A jeśli się pomyliła? W jej głowie echem zabrzmiały słowa, które przez lata
powtarzała jej najpierw ciotka, potem kierowniczka biblioteki, Germaine
Wagner, a wreszcie niemal wszyscy znajomi:
„Rebeko, ty nic nie rozumiesz".
„Nikt się nie spodziewa po tobie więcej, niż to, do czego jesteś zdolna".
„To nic takiego, Rebeko. Niech inni się o to martwią".
„No cóż, przecież ty nie zawsze pojmujesz to, co się wokół ciebie dzieje".
„Rób to, co ci kazano".
„Ty nic nie rozumiesz, Rebeko!"
Ale ona wiedziała, że tam był pan Hartwick! I trzymał nóż...
„Ty nic nie rozumiesz, Rebeko! Ty nic nie rozumiesz...".
Zawahała się, trzymając dłoń na słuchawce. A jeśli się pomyliła? Tym razem
nie tylko ciocia
Marta się na nią rozgniewa. Teraz będzie to całe miasteczko! Jeśli zadzwoni
na policję i pan Hartwick przez to będzie miał kłopoty... Oliver!
Może przecież zatelefonować do Olivera! On nigdy jej nie powiedział, że nic
nie rozumie, albo że nie powinna się czymś martwić, nigdy też nie traktował
jej jak dziecko. Podniosła słuchawkę i wybrała numer domu Olivera. Po
czwartym sygnale usłyszała jego głos.
- Oliver? To ja, Rebeka.
Oliver Metcalf słuchał uważnie, gdy Rebeka relacjonowała mu, co widziała. I
w trakcie jej opowiadania przypomniał sobie poranną wizytę Eda Beckera,
który zasugerował, że Jules Hartwick dziwnie się zachowuje. Chociaż
prawnik nie przyznał tego otwarcie, z jego słów Oliver wywnioskował, że
bankier przechodzi załamanie nerwowe.
- Teraz posłuchaj, co masz zrobić - powiedział dziewczynie przez telefon. -
Zadzwoń do Eda Beckera, to adwokat Julesa. Powiedz mu to wszystko i nie
martw się, co o tobie pomyśli. Bez względu na to, co się wydarzyło u
Hartwicków, on im pomoże. Zgoda?
- Ale jeśli ja się pomyliłam? - zaniepokoiła się Rebeka. - Ciocia Marta zawsze
powtarza...
- Nie przejmuj się opiniami ciotki. Jeśli się
pomyliłaś, będzie o tym wiedzieł tylko Ed i ja, a co ważniejsze, starasz się
tylko pomóc. Zadzwoń do Eda, a ja przyjadę tam najszybciej jak zdołam. - I
znalazłszy numer telefonu prawnika w pudeł-ku z wizytówkami, które
trzymał na stole w kuchni, podyktował go dwu razy. Już miał odłożyć
słuchawkę, kiedy usłyszał jakiś hałas. - Rebeko, czy to wycie syreny?
- Ktoś jedzie na wzgórze - powiedziala. - Chwileczkę. - Słyszał, jak kładzie
słuchawkę na stole, a potem, coraz wyraźniej, wycie syreny. Po chwili rozległ
się głos dziewczyny.
- To policja. Właśnie zatrzymała się przed frontem domu Hartwicków.
- To dobrze - stwierdził. - Dzwoń do Eda Beckera. Już wyjeżdżam.
Zobaczymy się niedługo.
Odłożywszy słuchawkę, Oliver chwycił kurtkę z kapturem wiszącą na
gwoździu przy drzwiach do garażu. Właśnie ją wkładał, gdy znów za-
dzwonił telefon. Tym razem była to Lois Martin.
- Posłuchaj, Oliverze - powiedziała. - Andrew Sterling i Celeste Hartwlck
właśnie przywieźli do szpitala Madeline. Wygląda na to, że Jules próbował ją
zabić. Chciał poderżnąć jej gardło.
- O Boże! - jęknął. - Wyjdzie z tego?
- Mam nadzieję - westchnęła Lois.- Straciła mnóstwo krwi i jeszcze nie
wiedzą, czy ma jakieś obrażenia wewnętrzne, ale dają jej duże szanse.
Pielęgniarka do mnie zadzwoniła. Jadę tam natychmiast zobaczyć, czego
jeszcze zdołam się dowiedzieć.
- Dobrze. Policja właśnie zajechała pod dom Hartwicków. Już tam pędzę.
Porozmawiam z tobą później.
Nim telefon zdążył jeszcze raz zadzwonić, wsiadł do samochodu i
przekręcając kluczyk w stacyjce jedną ręką, drugą naciskał guzik pilota
otwierającego drzwi garażu. Kiedy się wolno odsuwały, włączył silnik na
pełne obroty; z rury wydechowej popłynął obłok spalin i pary wodnej.
Wrzucił wsteczny bieg i wyjechał tyłem, a potem zawinął szerokim łukiem.
Już miał się znaleźć na podjeździe, jednak w połowie manewru, gdy światła
reflektorów omiatały fronton zakładu, coś zwróciło jego uwagę. Nacisnął
hamulec. Opony natychmiast straciły przyczepność, samochód zatańczył na
śniegu i budynek znów spowił mrok. Oliver zaklął pod nosem, zawrócił volvo
tak, że reflektory znów oświetliły budowlę, która królowała na wzgórzu
pięćdziesiąt metrów od niego.
Coś - a raczej ktoś - był przed gankiem.
W pierwszej chwili Oliver nie rozpoznał sylwetki, lecz w trzymanym przez
tego kogoś przedmiocie odbiły się światła reflektorów. I wtedy wszystko
stało się jasne.
Zaciągnął hamulec ręczny, ale nie wyłączył silnika, i wysiadłszy z samochodu
pognał w górę Zbocza w stronę zakładu. Poślizgnął się na śniegu, zatoczył,
upadł na kolana. Kiedy z trudem wstawał, zobaczył, że postać na ganku unosi
w górę nóż.
- Nie! - wrzasnął Oliver. - Jules, nie rób tego! Ale było już za późno. Oliver
patrzył bezradnie, jak nóż opada w dół i jego ostrze wbija się głęboko w
brzuch Julesa Hartwicka.
Metcalf wreszcie stanął na równe nogi i runął przez zaspy. Stawiał kolejne
kroki z wielkim wysiłkiem i brnął przez śnieg. Czuł się jak uwięziony w
koszmarnym śnie. Wreszcie dotarł na ganek.
Jules Hartwick, którego ubranie już przesiąkło krwią, siedział oparty
bezwładnie o drzwi zakładu. Gdy Oliver podszedł bliżej, mężczyzna mocniej
nacisnął dłoń na klindze noża i straszliwym wysiłkiem pchnął ją w dół,
szeroko rozcinając jamę brzuszną. A kiedy krew chlusnęła z otwartej rany,
popatrzył Metcalfowi w oczy. Poruszał spazmatycznie wargami; po chwili z
jego gardła wydobył się bełkot.
- Szatan... - wyszeptał. - Wszędzie... - Zamknął oczy i cicho jęknął, ale potem
znów wpił W Olivera błagalne spojrzenie. - Powstrzymaj go. Musisz go
powstrzymać, zanim... - Z trudem zaczerpnął powietrza. - Nim nas
wszystkich
zabije. - Zesztywniał. W szparze między powiekami zalśniły białka
nieruchomych już oczu.
Kiedy ciało Julesa Hartwicka spoczęło w objęciach śmierci, jego dłonie
wreszcie puściły rękojeść. Nóż upadł na kamienne płyty i w panującej wokół
ciszy rozległ się donośny brzęk.
Oliver bardzo długo siedział skulony obok przyjaciela. Wreszcie wstał i wolno
ruszył w stronę domu. Przy każdym kroku powracały ostatnie słowa Julesa
Hartwicka.
„Musisz go powstrzymać... Nim nas wszystkich zabije".
Zastanawiał się, jak ma spełnić ostatnią wolę przyjaciela, skoro nie miał
bladego pojęcia, co te słowa oznaczały?
Północ. Mroczny cień poruszał się cicho, jak bezgłośny bóg zemsty w
ciemnościach panujących w zakładzie dla obłąkanych. Wreszcie dotarł do
ukrytego pomieszczenia, gdzie spoczywały jego skarby. Znów była pełnia i
pokój oblewało blade światło księżyca, dość jasne, by w jego blasku mógł
podziwiać swą kolekcję.
Jego palce w gumowych rękawiczkach dotykały różnych przedmiotów, aż
wreszcie spoczęły na złotym drobiazgu, który najmocniej lśnił w wątłym
blasku księżyca.
Koło fortuny: Medalion
Była to ozdobna zapalniczka w kształcie głowy smoka. Po obu stronach w
miejsce oczu wprawiono czerwone kamienie udające rubiny; pysk był lekko
otwarty. I gdy dłoń w rękawiczkach nacisnęła dźwignię na szyi smoka, w
głębi gardła potwora zamigotała iskra. Z jego otwartej paszczy natychmiast
wyskoczył język ognia.
Pomarańczowy płomyk zatańczył w ciemnościach, a mroczny cień zatonął w
myślach.
Wiedział z góry, dla kogo jest przeznaczony ten prezent, problem polegał na
tym, jak go dostarczyć.
Zwolnił przycisk na szyi smoka.
Płomyk zamigotał i zgasł.
Wkrótce - już bardzo niedługo - znów zapłonie.
A gdy to się stanie, smok zada śmiertelny cios.