Kronika Blackstone 03 Z prochu w proch Smok

background image

Kroniki Blackstone

JOHN SAUL

Z PROCHU W PROCH:
SMOK

background image

Prolog

Dął lodowaty marcowy wiatr, przed którym wszyscy mieszkańcy Błackstone,
z wyjątkiem najbardziej niespokojnych dusz, kryli się w zaciszu własnych
domostw. Mimo ze temperatura oscylowała powyżej zera, wietrzysko, które
zakradło się do miasteczka tuż po północy, przywlekło ze sobą wyjątkowo
paskudny chłód. Rosło przez całą noc, aż przybrało rozmiary upiornego
monstrum i rozhulało się na dobre - łamało konary nagich drzew, wyrywało
dachówki, szarpało okiennicami; rozjątrzone szukało sposobu, jak tu dobrać
sie ludziom do skóry. Rozszalała wichura postrzępiła chmury i po niebie
pędziła teraz szara pajęczyna, omotywała księżyc, a ponure cienie przesuwały
się po ulicach - złodziejaszki wślizgujące się do jednego domu po drugim. W
zakładzie dla obłąkanych na szczycie Północnego Wzgórza inny mroczmy
cień nie zwracał
uwagi na powstałe nocą zagrożenie. Nieczuły na jęki wiatru, obojętny na
chłód, przykucnął w swojej izbie miłośnie gładząc złotego smoka. Rubinowe
ślepia stwora zamrugały, gdy księżyc chował się za jedynym okienkiem
izdebki. Pieszcząc smoka urękawiczoną dłonią, postać wróciła pamięcią do
dnia, w którym po raz pierwszy jej wzrok spoczął na tym złowrogim cacku...

background image

Wstęp

To było nie w porządku.
To było zupełnie inaczej, niż być miało.
Kiedy okazało się, ze jest w ciąży, Tommy winien był przypuścić szturm do jej ręki i
wyznaczyć jak najszybszą datę ślubu.
Ale zamiast opiekuńczo objąć ją ramieniem i zapewnić, że wszystko będzie w jak
największym porządku, spojrzał na nią z taką niepohamowaną wściekłością, że bała
się, że ją uderzy, wyrzuci ze swojego podrasowanego kabrio i całą drogę do domu
będzie musiała odbyć na piechotę.
- Jak mogłaś być taką idiotką? - pytał podniesionym głosem. Parkowali na dróżce
zakochanych na tym stoku Północnego Wzgórza, z którego nie było widać Blackstone,
i darł się tak głośno, że jacyś ludzie na tylnym siedzeniu innego, zresztą jedynego
samochodu, który był tam wtedy, przetarli zaparowaną szybę i gapili się na nich z
ciekawością.
Skuliła się na fotelu, tak skonsternowana, że chciała umrzeć. Wtedy Tommy zapalił
silnik i pognał ścinając zakręty. Serce podeszło jej do gardła ze strachu, że oboje zginą,
zanim wrócą do miasteczka.
Może śmierć byłaby lepsza niż to, co ją później spotkało. Zatrzymał się przed jej
domem, gwałtownie otworzył drzwi od jej strony, a potem obdarzył ją ostatnim
rozjuszonym spojrzeniem.
- Nie wyobrażaj sobie, że się z tobą ożenię - wycedził ochryple. - Nie wyobrażaj sobie
nawet, że jeszcze kiedyś zobaczysz mnie na oczy!
Pochlipując wysiadła niezdarnie z wozu, a on znikł za rogiem z wyciem silnika i
piskiem opon. Tydzień później, kiedy usłyszała, że Tommy zaciągnął się do wojska i
płynie do Korei, zrozumiała, że nie ma wyboru. Musi powiedzieć rodzicom.
Spodziewała się, że tato będzie szalał, będzie groził, że zabije tego gada, który zrobił to
jego kruszynce. Kiedy powiedziała ojcu, że Tommy się zaciągnął, krew nabiegła mu do
twarzy i przysiągł, że jak Północni Koreańczycy nie zabiją tego cuchnącego tchórza,
tego łobuza, sam to zrobi, choćby miał czekać nie wiadomo jak długo. Matka pytała
podniesionym głosem, jak jej własna córka mogła dać się wykorzystać takiemu
Tommy'emu, i łkała, że nigdy więcej nie będzie mogła spojrzeć w twarz żadnej swojej

background image

przyjaciółce.
Tego wszystkiego się spodziewała.
Nie spodziewała się tego, co następiło następnego dnia. Rodzice zawieźli ją na
Północnee Wzgórze i oddali do zakładu dla obłąkanych.
Płakała i błagała. Wściekała się na ojca dokładnie tak samo, jak on wściekał się na nią
dzień wcześniej.
Ale rodzice byłi niewzruszeni. Ma zostać w za-kładzie, dopóki dziecko nie przyjdzie
na świat.
Dopiew wtedy zdecydują, co z nią dolej zrobić.
Pierwsze dwa miesiące żyła w stałej grozie, lękając się tego, co mogłoby ją spotkać za
progiem. Przez całe życie ona i jej znajomi po cichu obawiali się domu na szczycie
Północnego Wzgórza. Przez całe dzieciństwo
słyszała szeptane wieści o straszliwych rzeczach, jakie się tam wyprawia, i niejedną
noc czuwała schowana pod kołdrą z powodu plotek o ucieczce jakiegoś „obłąkańca".
Najgorsze były pierwsze noce w zakładzie. Nie mogła zasnąć. Mroczne godziny
ożywały wrzaskami i jękami katownych dusz zamkniętych za niedostępnymi
kamiennymi ścianami. Lecz z wolna stała się nieczuła na rozpaczliwe wycia
wybuchające w środku nocy. Wreszcie któregoś dnia odważyła się przestąpić próg
świetlicy i dołączC do reszty pacjentów uznanych, jak ona, za nieszkodliwych dla
otoczenia. Ich życie upływało na nie kończących się pasjansach lub bezsensownym
kartkowaniu czasopism, których nigdy, tak Bogiem a prawdą, nie czytali, oraz na
paleniu papierosów.
W drugim miesiącu swojego świetlicowego życia też zaczęła palić. To zabijało czas,
jakoś łagodziło ból samotności, beznadziei i rozpaczy.
W miarę jak tygodnie przechodziły w miesiące, a brzuch rósł razem z dzieckiem, które
nosiła pod sercem, zaczęła powoli, nieśmiało zaprzyjaźniać się z niektórymi
pacjentami. Usiłowała nawet nawiązać kontakt z jedną kobietą, która siedziała
nieruchomo jak kamień, i tylko rozbieganymi oczami zdradzała, że żyje i czuje. Ale
tamta nigdy się do niej nie odezwała.
Wreszcie pewnego dnia milcząca kobieta znikła i chociaż krążyły opowieści, że umarła
gdzieś w zamkniętych izbach, które jakoby mieściły się głęboko w piwnicach zakładu,
dziewczyna nie wierzyła tym opowieściom.
Ale całkiem ich nie odrzucała.
Rodzina nie zjawiała się z odwiedzinami. Nie było w tym nic dziwnego. Ojciec był za
bardzo wściekły, matka za bardzo się wstydziła.
A dwie siostrzyczki, obie dużo od niej młodsze, były zbyt wystraszone, by zdobyć się
na odwagę i same złożyć wizytę w zakładzie.
Tak mijały miesiące.
Dzisiaj, w zimny marcowy poranek, po nocy, w której wyjący wiatr był tak głośny, że
zagłuszył krzyki i jęki mieszkańców zakładu, poczuła pierwsze bolesne skurcze.
Skrzywiła się, gdy poraziły jej ciało, ale zdusiła krzyk, bo przez miesiące ciąży pojęła,
ze bole porodowe nie będą niczym innym, jak karą za grzech popełniony przez nią i

background image

Tommy'ego.
Grzech, który przysięgła sobie znosić w milczeniu.
Jednakże w przeciągu godziny skurcze zaczęły się pojawiać co kilka minut i nie
potrafiła wytrzymać ich bez słowa. Kobiety ze świetlicy zawołały jednego z
sanitariuszy, a ten wezwał pielęgniarkę.
Bóle przychodziły co dwie minuty. Miała wrażenie, ze pęknie. Przywiązano ją do
wózka i zawieziono do pokoju wyłożonego białymi kafelkami Na suficie jarzyły się
trzy oślepiające lampy.
Było zimno, prawie lodowato. Sanitariusze zaczęli zdejmować z niej szlafrok. Błagała,
żeby tego nie robili Nie zwracali na nią uwagi
Weszła pielęgniarka i lekarz.
Gdy kolejny skurcz przeszył jej ciało, błagała, żeby dano jej coś na uśmierzenie bólu,
ale oni zajmowali się tylko swoimi czynnościami, ignorując jej prośby.
- To nie operacja - zbył ją lekarz. - Nie potrzeba ci niczego.
Poród wkroczył w fazę decydującą. Krzyczała, napierała na pasy, którymi
przywiązano ją do wózka. Miała wrażenie, że fale intensywnego bólu toczą się przez
całą wieczność, była pewna, że traci przytom-
ność, aż po którymś rozdzierającym spazmie poczuła, że dziecko wyśliznęło się z jej
ciała.
Leżała dysząc, usiłowała złapać oddech, wyczerpane ciało wreszcie zaznawało spokoju.
Wtedy usłyszała słabe bezradne kwilenie. Jej maleństwo, maleństwo, dla którego
zniosła tyle bólu, wołało ją.
- Pokażcie mi je - wyszeptała. - Chcę przytulić moje maleństwo.
Lekarz stał odwrócony do niej plecami. Podał coś pielęgniarce.
- Lepiej nie - powiedział. - Lepiej dla was obojga. Pielęgniarka wyszła, a dziewczyna
słyszała ginące
w oddali kwilenie.
- Nie! - zawołała, ale jej głos był żałośnie słaby, - Muszę zobaczyć moje maleństwo!
Muszę je przytulić!
Lekarz wreszcie skierował na nią wzrok.
- Przykro mi, ale nie mogę na to pozwolić. Wtedy to byłoby dla ciebie jeszcze
trudniejsze.
Była zaskoczona. „ Trudniejsze"? O czym on mówi?
- Nie ro... rozumiem.
- Jak go nie zobaczysz, nie będziesz za nim tak tęsknić.
- Tęsknić? - powtórzyła. - O czym pan mówi? Proszę! Moje maleństwo...
- To już nie jest twoje maleństwo - rzekł takim tonem, jakby przemawiał do małego
brzdąca. - Zostało oddane do adopcji, więc lepiej, żebyś wcale go nie oglądała.
- Adopcji? - powtórzyła. - Ale ja nie chcę oddawać dziecka do...
— Twoje zdanie się nie liczy - oschle poinformował ją lekarz. - Klamka zapadła.
Ogarnął ją nowy rodzaj bólu, nie tak ostry jak przeszywające skurcze, które przedtem
tak gwałtownie opanowały jej ciało, a teraz równie szybko znikły. To był tępy ból,

background image

który zakorzenił się głęboko, i który, jak wiedziała, nigdy nie zniknie - ten rozlewający
się chłód, panoszący się coraz bardziej jak rak, napełniający rozpaczą, powoli
pochłaniający ją całą, nie zostawiający żadnej drogi ucieczki Juz czuła, jak się w niej
rozpycha, i wiedziała, że któregoś dnia nie zostanie z niej nic.
Nie zostanie nic poza bolesną świadomością, że gdzieś tam było należące do niej
maleństwo, którego nigdy nie utuliła, nigdy nie pogłaskała, nigdy nie widziała.
Pozostawiona suma sobie w sali operacyjnej, zalana zimnym bezlitosnym światłem,
zaczęła płakać. Nie przyszedł nikt, by ją pocieszyć.

Następnego ranka ocknęła się z powrotem w swoim pokoju i chociaż szczelnie otulono
ją kołdrą, w niczym nie powstrzymało to rozchodzenia się lodowatego chłodu, który
zagościł w jej ciele.
Mimo krańcowego wyczerpania coś zwabiło ją do okna. Pejzaż za kratami był nie
mniej ponury niż wnętrze domu. Nagie szare gałęzie wygrażały ołowianemu niebu.
Jedynym śladem życia w milczącej przestrzeni była smuga dymu za głównym budyn-
kiem. To dymił komin pieca do spalania śmieci. Już miała się odwrócić, gdy pewien
ruch przykuł jej uwagę. Pielęgniarka i sanitariusz wyłonili się z domu i szli w
kierunku pieca. Ta sama pielęgniarka, która wczoraj miała dyżur na sali operacyjnej, i
jeden z sanitariuszy, który przywiązywał rodzącą do wózka.
Pielęgniarka niosła jakiś przedmiot owinięty kocykiem i chociaż dziewczyna nie mogła
dojrzeć zawartości, wiedziała, co kryją fałdy koca.
Jej maleństwo.
Wcale nie oddawali go do adopcji.
Chciała odwrócić się od okna, ale coś ją tam trzymało, jakiś mus kazał jej dokładnie
obejrzeć to, co miało się wydarzyć, chociaż w myślach już wyobraziła sobie wszystko
od początku do końca. Przez długą chwilę, gdy stała drżąc z zimna i rozpaczliwego
strachu, ta dopiero co wyobrażona scena toczyła się na żywo przed jej oczami:
Sanitariusz otwiera drzwiczki pieca i nagle buchają płomienie z komory spalania,
języki ognia żarłocznie liżą żelazne obramowanie zsypu. Na oczach dziewczyny
pielęgniarka rozwija kocyk.
Dziewczyna obejmuje wzrokiem blade, nieruchome ciałko dziecka, które powiła
zaledwie dzień wcześniej.
Krzyk udręki rośnie jej w górale i wybucha wyciem rozpaczy, gdy sanitariusz
zamknął drzwi pieca, litościwie zasłaniając widok tego, co uczyniono jej maleństwu.
Gdy sanitariusz i pielęgniarka odwrócili się od pieca, zerknęli na okno dziewczyny, ale
jeśli ją nawet zauważyli, żadne nie dało nic po sobie poznać. Chwilę później zniknęli.
Pozostała przy oknie przez długi czas, wpatrzona w samotny, pozbawiony śladów
życia pejzaż, który teraz był idealnym odzwierciedleniem zimna i pustki wewnątrz
niej.
To była wyłącznie jej wina.

background image

Tylko jej wina.
Wcale nie powinna była nic mówić rodzicom, nie powinna była dać się tu przywieźć,
ani pozwolić im podejmować decyzji w swoim imieniu.
A teraz, przez to, co zrobiła, jej maleństwo nie żyło.
Wreszcie odwróciła się od okna. Teraz odrętwienie ogarnęło nie tylko jej ciało, ale i
duszę. Jak we śnie wyszła z pokoju i poszła do świetlicy. Siadła na jednym z twardych
tapicerowanych plastikiem krzeseł. Nie spojrzała na nikogo, nie odzywała się do
nikogo. Mijały godziny. W jakiś czas potem, po południu, weszła do świetlicy
pielęgniarka i położyła jej na podołku małą paczuszkę.
- Ktoś przyniósł to dla ciebie. Jakaś dziewczynka.
Minęło dużo czas od wyjścia pielęgniarki, gdy wreszcie wzięła się do rozwijania
paczuszki. Rozdarła papier. W środku było pudełko. Otworzyła je i wpatrywała się w
przedmiot w środku.
To była zapalniczka.
Wykonano ją z pozłacanego metalu. Miała kształt smoczego łba. Po naciśnięciu
spustu ukrytego w szyi, z pyska tryskał płomień.
TRZASK. Oto płomienie, które wystrzeliły żarłocznie z pieca. TRZASK. Ogień
wypadł i pochłonął jej maleństwo.
Przyłożyła płomień do ramienia i chociaż szybko wchłonęła w nozdrza obrzydliwy
smród płonącego ciała, nie poczuła niczego.
Żadnego żaru.
Żadnego bólu.
Zupełnie niczego.
Powoliy metodycznie przesuwała po skórze smoczy płomień, ognisty jęzor lizał każdy
kawałek odsłoniętego ciała, jakby żar mógł spalić pochłaniające ją poczucie winy.
Na oczach milczących pacjentów spaliła siebie - ramiona, nogi, szyję, twarz - aż
wreszcie nie stało już więcej ciała do zadawania tortur.
Nadal ściskała w dłoni smoka, którego płomień już wygasł, gdy wreszcie przybyli
sanitariusze i zabrali ją.
W przeciągu godziny jej ciało znalazło się tam, gdzie było ciałko jej dziecka.

Mroczny cień zacisnął urękawiczoną dłoń na smoku. Uśmiechnął się. Już czas.
Czas na smoka, aby po prawie półwiekowym ukrywaniu się w mroku
wynurzył się poza te kamienne zimne mury.

background image

Rozdział 1

Oliver Metcalf podniósł kołnierz, szczelniej owinął się starą szoferską kurtką i
zerknął na niebo, które szybko wypełniało się deszczowymi chmurami. Była
niedziela i zamierzał spędzić popołudnie w biurze „Kromki" załatwiając nie
kończące się drobiazgi, których zawsze nazbierało się tyle, że groziły
zatopieniem niewielkiemu personelowi gazety, choćby nie wiem jak ciężko
pracował. Już od godziny brnął przez bagno papierkowej roboty, gdy z
nieśmiałym uśmieszkiem pojawiła się Rebeka Morrison i zaproponowała, by
dał sobie spokój z tą harówką i towarzyszył jej na targ staroci, który rozłożył
się na miejscu starego zajezdnego kina pod gołym niebem na zachodnim
brzegu miasteczka. Jej zapał był tak zaraźliwy, że Oliver szybko
zadecydował, iż żadna korespondecja i stare rachunki, którymi od dawna
powinien się zająć, nie są tak pilne, by
nie mogły poczekać jeszcze dzień lub dwa dłużej. Jednak teraz, gdy drżał w
chłodzie, jaki niósł koniec marca, zaczął się zastanawiać, czy nie zrobił
głupstwa. Byli dwie przecznice od nie istniejącego już kina, a niebo wyglądało
tak, jakby lada chwila miała lunąć ulewa.
- Jakim cudem otwierają tak wcześnie? Nie boją się, że deszcz ich zmyje?
Rebeka uśmiechnęła się pogodnie.
- Nie zmyje ich. To dzień otwarcia i w pierwszy dzień targu staroci nigdy nie
pada.
- To stosuje się do Parady Róż - poprawił ją Oliver. - I Sylwestra w Kalifornii,
gdzie nigdy nie pada. Chyba że jest powódź.
- Hm, dzisiaj nie będzie padać - zapewniła go Rebeka. - I lubię targ staroci
pierwszego dnia. Wtedy jeszcze wszystko, co ludzie znaleźli zimą na strychu
albo w piwnicy, jest na sprzedaż.
Oliver wzruszył ramionami. Jego zdaniem to, co było dla jednego chłamem,
wcale nie musiało być skarbem w oczach innej osoby; po jakimś czasie
również stawało się chłamem. Była taka jedna rzecz, której naoglądał się od
lat - naprawdę koszmarna porcelanowa lampa, upiększona dziwną latoroślą,
pnącą się od złoconego postumentu, i oklejona kawałkami czerwonego i

background image

zielonego szkła, udającego winogrona. Wykończono ją koszmarnym
abażurem z barwionego szkła - ostatnim razem doliczył się trzech pękniętych
szkiełek - imitującym rozłożystą winorośl. Lampa po zapaleniu rzucała taki
blask przez liściasty aba-żur, że każdy, kto znalazł się w jego zasięgu,
wyglądał na umarlaka. Jak do tej pory Oliver widział ją na trzech tandetach,
obserwował, jak sprzedawano ją co najmniej cztery razy na aukcji
Towarzystwa Historycznego Blackstone, a nawet przez kilka dni kłuła go w
oczy na wystawie sklepu z antykami - chwalić Boga, nie sklepu Janice
Anderson.
- Tylko obiecaj mi, że nie kupisz tej lampy z winogronami - poprosił.
- Och, to mam już za sobą - zachichotała Rebeka. - Kupiłam ją dwa lata temu.
Chciałam dla żartu dać ją komuś w prezencie, ale im dłużej jej się
przyglądałam, tym mniej śmieszny wydawał mi się ten pomysł. Więc dałam
ją Towarzystwu Historycznemu.
- Czy ktoś kupił ją na aukcji? - zapytał Oliver.
- Też pytanie! Madeline Hartwick rzuciła się na nią natychmiast! Oczywiście,
kupiła ją tylko ze względu na mnie. Obawiała się, że będzie mi przykro, jeśli
nie znajdzie się nikt chętny na to szkaradztwo. - Spochmurniała. - Myślisz, że
wyjdzie z tego? - spytała niespokojnie.
- Na to potrzeba czasu - odparł Oliver. Madeline wreszcie zwolniono ze
szpitala, ale
nadal nie doszła do siebie po przerażającej nocy,
kiedy to jej mąż, Jules, mało jej nie zabił, a potem z większym powodzeniem
targnął się na swoje życie. Razem z córką, Celeste, przebywała w Bos-tonie u
siostry. Oliver zastanawiał się, czy Madeline kiedykolwiek wróci do wielkiego
domu na końcu Harvard Street.
Najdziwniejsze było to, że nikt dokładnie nie wiedział, czemu Jules Hartwick
popełnił samobój-stwo. Oliver nie był w stanie rozgryźć ostatnich słów
bankiera:
„Musicie to powstrzymać... zanim zabije was wszystkich".
Co powstrzymać? Jules nie powiedział nic więcej i umarł na schodach zakładu
dla obłąka nych. Chociaż Oliver pytał Madeline i Celeste, co mogły znaczyć te
słowa, żadna z nich nie miała na ten temat zielonego pojęcia. Pytał również
innych - Andrew Sterlinga, który był w domu bankiera tej straszliwej nocy;
Melisse Holloway, pracowniczkę banku; adwokata Julesa, Eda Be-ckera. Ale
nikt nie był w stanie znaleźć żadnej odpowiedzi.
Jedynie wuj Olivera, Harvey Connally, zdobył się na jakie takie
przypuszczenia:
- Może dopatrywał się pewnych powiązań między tym, co go spotkało, a
samobójstwem biednej Elizabeth McGuire? - rozważał głośno.
- Ale to nie za bardzo trzyma się kupy, hm? Przede wszystkim, chociaż Jules i
Bill McGuire są przyszywanymi kuzynami, to Jules i Elizabeth nie są w
najmniejszym stopniu spokrewnieni. Z tego, co wiem o jej rodzinie,

background image

znakomita większość miała jakiegoś fisia. Ale to w żaden sposób nie wiąże się
z Julesem. Jego rodzice mieli poukładane w głowie jak należy. Oboje. - Starzec
westchnął. - No cóż, sądzę, że nigdy się nie dowiemy, prawda?
Jak do tej pory wypadki potwierdzały słuszność przewidywań Harveya
Connally'ego - nikt nie wiedział, co spowodowało nagłe załamanie psy-
chiczne i samobójstwo Julesa Hartwicka. Nawet sytuacja w banku zaczynała
się klarować i chociaż nie była jeszcze całkiem rozwikłana, nikt nie twierdził,
że Jules zrobił coś niezgodnego z prawem. Może nieostrożność - ale to
wszystko. Bankowi nie groził upadek i nie było mowy o wyciąganiu
konsekwencji wobec Julesa ani ze strony rady nadzorczej, ani audytorów
banku centralnego.
- Nie mogę otrząsnąć się z wrażenia, że powinnam coś zrobić - powiedziała
Rebeka odruchowo biorąc Olivera za rękę, gdy zbliżali się do obrzeży
Blackstone i chylącej się palisady, która niegdyś chroniła wytrwałych klientów
kina pod gołym niebem przed reflektorami samochodów kursujących po
głównej ulicy, wyjeżdżających z miasteczka i wjeżdżających do niego. - Może
zamiast modlić się z ciocią Martą, powinnam była...
- Zawahała się przez chwilę, a potem spojrzała bezradnie na Olivera. - Czy nie
powinnam była czegoś zrobić?
- Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek mógł cokolwiek zrobić - rzekł Oliver
ściskając ją uspokajająco. - I nie wydaje mi się, żebyśmy kiedyś dowiedzieli
się, co wydarzyło się tamtej nocy. - Uśmiechnął się pogodnie i zmienił temat.
- Dobra, czy szukamy czegoś konkretnego, czy tylko bobrujemy tak sobie,
żeby się przekonać, czego też ludzie pozbyli się tego roku?
- Chciałabym znaleźć prezent dla mojej kuzynki - oznajmiła Rebeka.
- Dla Andrei? A wiesz chociaż, gdzie ona jest?
- Wraca do domu.
- Do domu...? - powtórzył Oliver. - Masz na myśli dom swojej ciotki?
Rebeka skinęła głową.
- Zadzwoniła przedwczoraj do cioci Marty i powiedziała, że nie ma dachu
nad głową.
Oliver przypomniał sobie ostatnią okazję, podczas której widział Andreę
Ward. Było to dwanaście lat temu i jedyny temat, który Andrea wałkowała, to
ucieczka z domu matki.
I z Blackstone przy okazji.
Oliver siedział przy ladzie w drugstorze niedaleko miejskiego skweru, gdy
weszła Andrea z kilkoma przyjaciółkami. Siadły jedna przy drugiej w kącie
przy ladzie. Został uraczony poglądami mniej czy bardziej typowej nastolatki
na temat miasteczka Blackstone.
- Nie chce mi się wierzyć, ze wytrzymałam tak długo - oświadczyła Andrea
niecierpliwie odgarniając t twarzy długą grzywę jasnych włosów, by zaraz
jęknąć z rozdrażnieniem, gdy z powrotem spadła jej na czoło. - I pierwsze, co
zrobię, to obetnę tę szopę. Uwierzyłybyście, że matka świecie wierzy, ze

background image

obcięcie włosów to grzech? - Następnie z nieszczerym śmiechem
wyrecytowała długą listę rzeczy, które Marta Ward uznawała za grzeszne. -
Tańczenie, picie i chodzenie do kina, to dopiero początek. I oczywiście palenie
- dodała i wyzywająco, teatralnym gestem zapaliła papierosa. - No i nie
zapomnijcie o randkach. Jak mam złapać męża, jeśli nie mogę chodzić na
randki?
- Może chce, żebyś wstąpiła do college'u? - zasugerowała jedna z przyjaciółek,
ale to tylko wzbudziło kolejny śmiech Andrei.
- Ona chce, żebym się tylko modliła, tak jak ona - oświadczyła.
Gdy znów odgarnęła włosy z twarzy, Oliver zobaczył, jaka jest śliczna, mimo
grubego makijazu. A właściwie jaka byłaby śliczna, gdyby nie była taka zła.
Lecz Andrea od bardzo dawna była zła i przez lata ten gniew uzewnętrznił
się w ubraniach, które nieco przesadnie podkreślały jej figurę, i w makijażu,
który wyostrzał rysy twarzy, zamiast podkreślać urodę.
I choć nie wolno jej było umawiać się na randki, cieszyła się dużym
powodzeniem wśród nastolatków płci męskiej w Blackstone.
O wiele zbyt dużym powodzeniem wedle opinii Marty Ward.
Po tej diatrybie Oliver nie był zaskoczony, gdy Andrea znikła następnego dnia
zostawiwszy jedynie krótki liścik informujący, że wybywa do Bostonu i nigdy
nie wróci.
Natomiast Marta Ward była zaskoczona.
Była równocześnie zaskoczona i wściekła. Jedyny raz, trzy lata temu, gdy
Andrea wreszcie przybyła w odwiedziny do Blackstone ciągnąc za sobą
chłopaka, z którym mieszkała, Marta odmówiła spotkania z nią.
- Nie aprobuję grzechu - oświadczyła. - Nie pokazuj mi się na oczy, dopóki za
niego nie wyjdziesz albo go nie rzucisz.
Od tamtej pory Andrea nie pojawiła się w Blackstone.
- Co się stało? - zapytał Oliver, gdy skręcili na tereny dawnego kina i zaczęli
oglądać to, co rozstawiono na dwóch tuzinach stołów - przy czym była to
zaledwie jedna trzecia tego, co miało pojawić się później, gdy zrobi się ciepłej
i do Blackstone zaczną zaglądać turyści.
- Chłopak ją rzucił i straciła pracę - powiedziała Rebeka. - Myślę, że naprawdę
nie ma gdzie pójść. Więc pomyślałam sobie, że znajdę coś, żeby podtrzymać
ją na duchu.
Przez chwilę kluczyli między stołami, od czasu do czasu przystając i
zdumiewając się rzeczami, które zdaniem sprzedających mogły być godne
pożądania w oczach innych. Jeden ze stołów zastawiono małymi ludzikami z
posklejanych rzecznych kamyków. Miały wymalowane roześmiane twarze.
KAMYCZKOWE LUDZIKI, informował napis koślawymi drukowanymi
literami. UJRZEĆ JE, TO ZNACZY POKOCHAĆ Ujrzeć je, to znaczy znielubić
- pomyślał Oliver, ale trzymał język za zębami, zgadując, że starsza pani,
wyczekująca z nadzieją za stołem, sama jest twórczynią minihomunkulusów.
Na innym stole leżał zbiór kontaktów elektrycznych z naklejonymi

background image

fałszywymi diamencikami, a na kolejnym - religijne mozaiki z muszelek.
Uznali, że nic nie nadaje się dla Andrei.
A potem, na stole, którym opiekowała się Janice Anderson, znaleźli coś.
Rebeka zauważyła to pierwsza, na wpół ukryte za antyczną ramką
na zdjęcie. Była nadtruczona, co dyskwalifikowało ją w sklepie Janice.
- Popatrz! - krzyknęła Rebeka. - Czyż nie piękna?
Oliver spojrzał z ciekawością na przedmiot w dłoni Rebeki. Początkowo nie
był pewien, do czego służy. Miał kształt smoczego łba. Dwa czerwone ślepia
łypały groźnie z głębokich oczodołów. Rebeka trzymała go za szyję. Gdy
ścisnęła palce, z pyska natychmiast trysnął płomień.
- Zapalniczka! - wykrzyknęła Rebeka. — Idealny prezent, no nie?
- Skąd wiesz, że Andrea wciąż pali? - zapytał Oliver.
- Bo słyszałam, jak ciocia Marta mówiła jej, że nie wolno jej palić nigdzie w
domu. - Rebeka spochmurniała. - Dlatego chcę jej to dać. Ona już czuje się
okropnie z powodu tego, jak ułożyło się jej życie, a teraz ciocia Marta chce,
żeby czuła się fatalnie z powodu niepalenia. Przynajmniej ja mogę jej okazać,
że nie potępiam wszystkiego, co robi.
Płomień zgasł, gdy Rebeka rozluźniła uścisk. Wręczyła zapalniczkę
Oliverowi. Chciał ją wziąć, ale gdy dotknął metalowego pyska, odruchowo
cofnął palce, jak oparzony.
- Uważaj! - ostrzegła Rebeka. Czubkiem paka sprawdziła smoczy pysk. Był
ledwo ciepły. - Musiał cię ugryźć, Oliverze. Wcale nie jest gorący.
- Uśmiechnęła się i upuściła zapalniczkę w otwartą dłoń Olivera.
Zgodnie ze słowami Rebeki zapalniczka była teraz zupełnie zimna. Ale to
niemożliwe; dopiero co była rozpalona do gorąca. Gdy obracał w palcach
dziwny przedmiot szukając ceny, zastanawiał się, czy niesamowite wrażenie
gorąca nie było po prostu znakiem czegoś złego, jak nachodzące go
nieprzyjemne migreny. Bardzo złego. Zagubiony w niepokojących myślach,
ledwo zauważył, że Janice Anderson skończyła obsługę poprzedniego klienta
i odwróciła się do nich. Po szturchnięciu Rebeki, Oliver pozbierał się i pokazał
zapalniczkę.
- Ile za tego smoka? - zapytał.
Janice spojrzała bez emocji na przedmiot w jego dłoni.
- Jesteście pewni, że to było na moim stole?
- rzekła.
Oliver skinął głową.
- Tu leżało, obok tej ramki.
Janice marszcząc czoło wzięła zapalniczkę i obejrzała ją ze wszystkich stron.
Na spodzie brakowało nazwy wytwórcy albo napis był zbyt wytarty, żeby
cokolwiek dało się odczytać. Chociaż na pierwszy rzut oka wydawała się
złota, Janice widziała, że tania pozłotka zaczynała się
łuszczyć, a „rubinowe" ślepia były najwyraźniej szklane, może nawet
plastikowe. Podstawowe pytanie brzmiało: skąd się wzięła? Janice nie

background image

pamiętała, by ją kupowała ani nawet brała z gradami na zapleczu,
przetransportowanej teraz na stół. Ale z drugiej strony, gdy ogarniała
wzrokiem pozostałe rupiecie, zdała sobie sprawę, że nie ma pojęcia, skąd
wzięła się większość tego całego barachła. Wiele rzeczy kupiła hurtem na wy-
przedaży majątków. Inne nabyła od ludzi pojawiających się w sklepie w ciągu
ostatniego roku i proponujących sprzedaż jakiegoś skarbu, który znaleźli
ukryty na strychu. Zwykle odsyłała ich z kwitkiem, ale od czasu do czasu
wyczuwała, że klient jest przyciśnięty do muru, i kupowała bezwartościowy
przedmiot tylko po to, aby właściciel nie czuł się poniżony i mógł wzbogacić
się o dolara czy dwa.
Teraz doszła do wniosku, że niewątpliwie w podobny sposób weszła w
posiadanie tej zapalniczki, chociaż nie pamiętała konkretnych okoliczności
zakupu. Ale ile mogła za nią dać? Pięć dolarów? Może dziesięć?
- Dwadzieścia? - zasugerowała głośno wiedząc, że nie ma co liczyć na to, by
Oliver zgodził się na pierwszą cenę. Ku jej niemiłemu zaskoczeniu Rebeka
Morrison zareagowała bez chwili wahania.
- Biorę! Andrea będzie nią oczarowana!
- Za dwadzieścia dolarów?! - zaprotestowała Janice, wbrew swoim kupieckim
instynktom. - Nie dostaniesz jej za dwadzieścia dolarów, Rebeko. Z
pewnością nie jest warta więcej niż dziesięć, a jak już mnie pytasz, uczciwą
ceną będzie siedem i pół.
- Wspaniale! - wrzasnął Oliver. - A może pięć? Albo może spuściłabyś do
dwóch i pół?
Janice chciała zgromić go wzrokiem, ale nie mogła powstrzymać się od
śmiechu.
- A może byśmy zostali już przy siedmiu i pół, jak wycenia to uczciwsza
strona mojej natury?
Zanim zdążyła zmienić zdanie, Oliver zapłacił za zapalniczkę i Janice
opakowała smoczą głowę w bibułkę.
- Myślisz, że naprawdę spodoba się twojej kuzynce? - spytał Oliver Rebekę,
gdy wychodzili z targu staroci kilka minut później.
- Jasne - zapewniła go. Znaleziony drobiazg wprawiał ją w promienną radość.
- To naprawdę coś idealnego dla niej.
Oliver miał nadzieję, że jeśli Andrea podzieli jego negatywny sąd na temat
estetycznych zalet zapalniczki, okaże się na tyle miła, że zachowa swoją
opinię dla siebie.

background image

Rozdział 2

Andrea Ward nerwowo przechadzała się po domu, w którym się wychowała,
i zachodziła w głowę, jak to możliwe, że przez tyle lat nastąpiło tu tak mało
zmian.
W pokoju dziennym stały te same odrażające, wypchane końskim włosiem
meble z nietkniętymi pokrowcami na poręczach i oparciach, chociaż z
obliczeń Andrei wynikało, że w tym domu nie było żadnego gościa od co
najmniej dwudziestu lat.
Ciężkie zasłony, te same co w czasach jej dzieciństwa, wisiały w oknach i
nadal przepuszczały jedynie wątłe promienie słońca, pogrążając pokoje w
ponurym cieniu i ukrywając fakt, że tapety wypłowiały i pomarszczyły się, a
farba na suficie wyraźnie się łuszczyła. Było jeszcze bardziej obskurnie, niż
pamiętała, panował jeszcze gorszy stan zaniedbania, ale przygnębiający na-
strój był równic silny jak dawniej - i nic w tym zaskakującego. Jej matka nie
podlegała żadnym zmianom podobnie jak dom. Wszystko było dokładnie
takie, jak w dniu, w którym wyjechała. Nawet kaplica, z gęstym,
przesyconym wonią kadzidła powietrzem i krzykliwą figurką. Andrea
pamiętała, że kiedyś to był gabinecik ojca, przytulny pokoik z grubym
dywanem i nęcącym aromatem wiśniowego tytoniu fajkowego.
Ale już nie teraz. Chociaż wtedy miała zaledwie pięć lat, pamiętała tamten
poranek nadal tak wyraźnie, jakby to było wczoraj. Pan Corelli, właściciel
sklepu z gratami, przyjechał ciężarówką. Początkowo myślała, że szuka
swojej córki, Angeli, z którą w tamtych czasach najbardziej się przyjaźniła.
Ale była w błędzie. Zamiast Angeli pan Corelli zabrał wszystkie meble z
gabineciku ojca i wrzucił je na ciężarówkę. Andrea błagała matkę, by kazała
panu Corellemu wstawić z powrotem meble; tatuś będzie zły, kiedy wróci do
domu i przekona się, że jego „dziupla" stoi pusta. Wtedy to matka
powiedziała, że ojciec nigdy, przenigdy nie wróci.
- Nawet gdyby chciał, jego noga tu nie postanie - zakończyła Marta. - Twój
ojciec jest narzędziem szatana i jego noga nie postanie więcej w moim domu!
W ciągu tygodnia przytulne sanktuarium Freda Warda zamieniło się w azyl

background image

innego rodzaju - kaplicę matki, w której mała dziewczynka modliła się równie
gorąco jak Marta, błagała Boga i świętych, by spowodowali powrót ojca do
domu. Przez długie dni marzyła na jawie, udając, że jest pochłonięta
modlitwą - przeżywała pogodne fantazje: jak ojciec zabiera ją z domu matki,
tego zimnego, mrocznego budynku, który robił się jeszcze bardziej mroczny i
zimny z każdym mijającym rokiem. Zabierze ją do siebie, może do Paryża
albo do pomarańczowego gaju w Kalifornii, a może na słoneczną karaibską
plażę.
Ale Fred Ward nigdy się nie pokazał.
Kiedy Andrea uciekła z Blackstone, usiłowała go odnaleźć. Przeglądała
książki telefoniczne w Bostonie i Manchesterze, a nawet w Nowym Jorku. Ale
miała ograniczone środki, a ojciec znikł jak kamfora. Przez lata bezwolnie
przenosiła się z miejsca na miejsce, od jednej niesatysfak-cjonującej pracy do
innej, i przeżywała kolejne, do niczego nie prowadzące romanse. Jakoś
zawsze coś szło nie tak, jak powinno. Aż pewnego razu, trzy lata temu,
poznała Gary'ego Fletchera. Dał jej posadę kelnerki w restauracji, której był
kierownikiem. Był dziesięć lat starszy. Przystojny. Seksy. I zakochany.
Tak przynajmniej mówił jeszcze miesiąc temu.
I tak było aż do dnia, kiedy wyznała mu, że jest w ciąży. Była przekonana, że
wreszcie wezmą ślub, przeniosą się z mieszkania w bloku do własnego domu
i po raz pierwszy będzie miała prawdziwą rodzinę.
Wtedy oświadczył, że nie może się ożenić z tego prostego powodu, że nie
wziął rozwodu ze swoją żoną. A ona nawet nie wiedziała, że jest żonaty.
Następnego dnia, zamiast złożyć podanie o rozwód, wyrzucił ją z ich
wspólnego mieszkania.
Jeszcze następnego - wylał ją z jedynej pracy, jaką kiedykolwiek udało się jej
utrzymać.
A jeszcze następnego - pobrał wszystkie oszczędności ze wspólnego konta.
Ogarnięta paniką usiłowała znaleźć inną pracę, ale każda rozmowa wstępna
kończyła się odmową. Usiłowała znaleźć jakiś kąt, lecz nie miała pieniędzy.
Nie miała też przyjaciół, do których mogłaby się zwrócić; Gary był jej całym
życiem. Zostawiona sama sobie, nie mała innego wyjścia, jak przełknąć te
resztki dumy, jakie jej zostały, wrócić do Blackstone i spróbować zacząć życie
od początku. Najpierw podejmie pracę - jakąkolwiek. Potem wróci do szkoły -
i tym razem niej opuści jej, dopóki nie dostanie świadectwa ukoń-czenia.
A następny mężczyzna, z którym się zwiąże, będzie o całe niebo uczciwszy
od Gary'ego Flet-chera.
Niebogaty. Niekoniecznie nieprzystojny. Po prostu uczciwy i przyzwoity,
chętny, by zostać ojcem ich dzieci.
Snując te pierwsze od tygodnia pogodne myśli, otrząsnąwszy się z rozpaczy,
zajechała swoją sponiewiaraną toyotą na znajomy podjazd na Harvard Street i
odetchnęła z ulgą, kiedy zdała sobie sprawę, że nikogo nie ma w domu. Nie
musiała stawiać czoła matce - na razie.

background image

Stary klucz, którego nigdy nie miała odwagi wyrzucić, nadal pasował do
zamka. W środku była przytłaczająca mroczna atmosfera - nawet bardziej
mroczna i przytłaczająca, niż zapamiętała. Wędrując po parterze i
stwierdzając brak jakichkolwiek zmian, tym silniej postanowiła trzymać się
świeżo powziętych zamiarów. Jakoś się postara, żeby wszystko wypaliło.
Wzięła jedną z trzech zniszczonych walizek zawierających całe jej bogactwo,
zaniosła ją na górę i przekonała się, że jedna rzecz uległa jednak zmianie. Jej
pokój, jedyny azyl dziecka po tym, jak ojciec ich opuścił, a matka coraz
bardziej zagłębiła się w swoją własną dziwną wersję religii, ten pokój, który -
jak się spodziewała - będzie na nią czekał i przywita ją radośnie, nawet jeśli
matka tego nie zrobi - nie był już jej. Zamieszkała w nim kuzynka, Rebeka.
Ubrania Rebeki w szafie ściennej, kapcie Rebeki przy łóżku, podniszczony miś
Rebeki na poduszce. To był bolesny cios. Matka usunęła ją z domu równie
starannie jak dwadzieścia pięć lat temu ojca. Ta rana była prawie tak samo
dotkliwa jak zdrada Gary'ego i przez chwilę opanowała ją ślepa zazdrość.
Potem zdrowy rozsądek powrócił. Przecież Rebeka nie była winna żadnemu z
jej kłopotów.
Ze świeżą determinacją wróciła na parter i weszła do pokoju sąsiadującego z
jadalnią. Mały, zaledwie przekraczający wymiary alkowy, dawał odgrodzić
się od reszty parą rozsuwanych drzwi i nadal stał w nim tapczan, na którym,
jak pamiętała, matka zawsze ucinała sobie drzemkę, kiedy czuła się zbyt
znużona, aby wspinać się na piętro do własnego pokoju. Otworzywszy
walizki zaczęła wieszać ubrania w jedynej tu szafie ściennej.
- A cóż ty tu robisz?
Głos matki, jeszcze bardziej szorstki niż niegdyś, jak nóż uciął marzenia
Andrei. Zamarła przyciskając do piersi właśnie wieszaną bluzkę.
Chciała powiedzieć: „Nie cieszysz się moim widokiem? Nie chcesz wiedzieć,
czemu przyjechałam do domu? Nie chcesz mnie uściskać i spytać, czemu
jestem taka smutna?"
Ale zdołała tylko wydusić:
- Ja tyl... tylko wieszam moje rzeczy, mamo.
- W tym pokoju? - zapytała Marta. Jej twarz stwardniała, a usta zacisnęły się
w wąską linię wyrażającą naganę.
Andrea nerwowo rozejrzała się po pokoju, jakby ściany mogły jej
wytłumaczyć powody niezadowolenia matki.
- Jeśli sądzisz, że pozwolę ci tu mieszkać, żebyś mogła wyfruwać i przyfruwać
o każdej porze dnia i nocy, to się grubo mylisz. Czy myślisz, że będę
tolerowała twoje grzechy tu, w moim własnym domu?
- Mamo, nie zamierzam...
- Będziesz spała w swoim starym pokoju, obok mojego - zarządziła Marta.
Rozejrzała się po izdebce. - Nie ma powodu, żeby Rebeka nie mogła
zamieszkać tutaj.
- Ale mamo, to nieuczciwe! Rebeka tak długo korzystała z mojego pokoju. Nie

background image

powinno się jej teraz przenosić!
Marta spiorunowała córkę wzrokiem.
- Wyrażaj się z szacunkiem, dziecko. „Czcij matkę swoją" - zacytowała. -
Wiem, że przykazania nic dla ciebie nie znaczą, ale dopóki jesteś pod moim
dachem, będziesz się do nich stosować. Zrozumiano?
Andrea zawahała się, a potem skinęła głową.
Wyjmując ubrania z szafy, zastanawiała się, jak
powie matce o ciąży. No cóż, tak naprawdę to nie było żadnego powodu, by
mówić o tym teraz. W gruncie rzeczy, nie było jeszcze nic widać. Może po
prostu zaczeka i... Nie!
Tak właśnie żyła dotychczas, bezwolnie ulegała wydarzeniom, myśląc, że
wszystko wyklaruje się samo. Ale koniec z tym. Od tej pory weźmie byka za
rogi. Jeśli nie, to będzie wegetowała, a nie żyła - Muszę ci coś powiedzieć,
mamo - powie-działa. Marta podejrzliwie zmrużyła oczy i chociaż Andrea
chciała uciec przed oskarżającym, nieruchomym wzrokiem, zadała sobie
gwałt i nie spuściła oczu z twarzy matki. - Gary, facet, z którym mieszkałam,
z którym miałam nadzieje wziąć ślub... porzucił mnie. I... wyrzucił z roboty. -
Zawahała się, zapanowała nad sobą, żeby nie wybuchnąć płaczem. Wzięła
głęboki oddech i uznała, że skoro matka ma ją wyrzucić, to równie dobrze
można załatwić od razu wszystko. Jednym tchem wypaliła: - Poza tym jestem
w ciąży.
Wydawało się, że upłynęła wieczność, nim Marta Ward odezwała się.
Podczas nie kończących się sekund Andrea zastanawiała się, czy matka
faktycznie wypędzi ją z domu. Wreszcie Marta przemówiła:
- Będziesz modliła się o przebaczenie. Kiedy dziecko się urodzi, znajdziemy
rodzinę, która się nim zaopiekuje. Wtedy zdecyduję, co dalej. Andrea wzięła
kolejny głęboki oddech.
- Już ci powiedziałam, co dalej zrobię. Znajdę sobie robotę i wrócę do szkoły.
- Z brzuchem? - spytała podniesionym głosem matka. - Nie pojmuję jak...
Andrea uznała, że lepiej skończyć, co zaczęła, zanim opuści ją odwaga.
- Nie jestem pewna, czy chcę utrzymać ciążę - powiedziała. - Ale bez względu
na to, co zdecyduję, to będzie moja decyzja, nie twoja.
Marta Ward ledwo mogła pohamować wściekłość. Jak Andrea śmie mówić
takim tonem?! Jak śmie żyć w grzechu z mężczyzną żonatym z inną kobietą, a
potem przynosić owoc swoich występków do jej domu?!
Marta znała swoją powinność. Powinna wyrzucić Andreę teraz, wyrzucić z
domu i nie wystawiać swojej nieśmiertelnej duszy na zbru-kanie.
Ale w tejże chwili zawahała się, przypomniawszy sobie coś, co niedawno
przeczytała.
„To grzechu trzeba nienawidzić, nie grzesz-nika".
W błysku oświecenia pojęła: jest wystawiona na próbę.
Andrea została jej przywrócona, bo Bóg chce wypróbować jej wiarę. To był jej
krzyż.

background image

Nie wolno jej wyrzucać A rui rei. Bez względu na to, jak wyrodne dziecko ją
obraziło, musi nadstawić drugi policzek i sprowadzić marnotrawną córkę na
ścieżkę prawości.
Odczytując milczenie matki jako zgodę na pozostanie w domu, Andrea
podniosła walizki i ruszyła na górę do pokoju, w którym się wychowała.
Marta Ward weszła do kaplicy i padła na kolana. Poruszając bezgłośnie
wargami, modliła się o wskazówkę, jak najlepiej uzdrowić duszę swojej córki.

background image

Rozdział 3

Zanim Oliver i Rebeka wrócili do biura „Kroniki", zaczął siąpić zimny
kapuśniaczek. Oliver uparł się, że odwiezie Rebekę do domu.
- Nie musisz tego robić - zaprotestowała. - To ci nie po drodze. Mogę pójść
pieszo.
- Oczywiście, że możesz - odparł. - Ale nie pójdziesz. Zresztą to zajmie tylko
kilka minut.
- Spojrzał na nią z udawaną wściekłością. - Nie kłóć się ze mną.
- Przepraszam. - Rebeka powiedziała to tak szybko, że Oliver natychmiast
zdał sobie sprawę, iż nie wyczuła żartu. - Nie miałam zamiaru...
- Nie, to ja przepraszam - szybko przerwał jej Oliver, otwierając przed nią
drzwi volvo. - Możesz kłócić się ze mną, Rebeko, ile wlezie. Na każdy temat.
Ale i tak odwiozę cię do domu.
- Tym razem postarał się, żeby tym słowom towarzyszył uśmiech, i przyłapał
się na tym, że
wzbiera w nim zupełnie nieuzasadniona radość, kiedy Rebeka odpowiedziała
uśmiechem.
- Nie zawsze umiem poznać się na żartach, prawda? - zapytała, gdy usiadł za
kierownicą.
- Może ja nie dość jasno daję do zrozumienia, źe żartuję - odparł.
Rebeka potrząsnęła głową.
- Nie, to moja wina. Wiem, że wszyscy w mieście uważają mnie za dziwaczkę,
ale od czasu tamtego wypadku jestem mniej rozgarnięta niż inni.
- Wcale nie uważam cię za dziwaczkę, Rebeko
- zapewnił ją Oliver. - Ale czy mnie można ufać? Wszyscy myślą, że mam nie
po kolei w głowie.
- Wcale nie.
- Ależ tak. Tylko nie mówią mi tego w oczy, to wszystko. - Oliver zatrzymał
się za starą toyotą parkującą na podjeździe Marty Ward.
- Chyba Andrea już się zjawiła. Czy myślisz, że powinienem wstąpić i się
przywitać?

background image

Rebeka spojrzała z niepokojem w kierunku domu.
- To nie przypadłoby do gustu cioci Marcie. Ciocia...
Ogarnięta chwilowym zmieszaniem, zawiesiła głos.
- Czy tylko ja jestem niemile widziany, czy absolutnie każdy mężczyzna? -
spytał.
Czerwona jak burak Rebeka opuściła wzrok.
Miętosiła w dłoniach szarą torebką, do której Janice Anderson włożyła
zapalniczkę.
- Każdy - wyjąkała. - Ciocia Marta nie ufa mężczyznom.
Oliver łagodnym ruchem ujął Rebekę pod brodę, tak że nie miała wyjścia i
musiała na niego spojrzeć.
- Nie wierz we wszystko, co mówi ciocia Marta. Nie skrzywdzę cię, Rebeko,
nie potrafiłbym.
Przez chwilę wydawało mu się, że Rebeka zaraz coś powie, a może
wybuchnie płaczem, ale dziewczyna tylko wysiadła szybko z auta i po-
śpiesznie weszła na wernadę. Przy drzwiach odwróciła się, zawahała, a
potem pokiwała mu dłonią. Odjeżdżając Oliver czuł przemożna ulgę, że
jednak obejrzała się przed wejściem do domu.
I zdał sobie sprawę, że jego reakcja o czymś świadczy.
Świadczy o tym, że mimo prób racjonalizacji własnych emocji, mimo
powtarzania sobie, iż jego uczucie wobec niej to jedynie przyjacielska
opiekuńczość, zakochał się w Rebece Morrison.
Zastanawiał się, jak sobie z tym poradzi.
A co ważniejsze, jak poradzi sobie z tym ona.
Rebeka zamknęła za sobą frontowe drzwi. Z ponurego późnego popołudnia
na dworze przeszła w ponurość panującą w domu. Już miała zawołać
kuzynkę, ale zanim imię Andrei zdążyło pojawić się na jej ustach, uszy
przewiercił jej chorał gregoriański, niezmienny towarzysz modlitewnych sesji
ciotki w kaplicy. Poruszając się na tyle cicho, by nie zagłuszyć muzyki, Rebeka
przeszukała parter, ale nie znalazła śladu Andrei. Wtedy uświadomiła sobie,
że kuzynka może być w kaplicy na modlitwach z matką.
Jednak w chwilę później, gdy już miała otworzyć drzwi pokoju na piętrze,
wstrzymała się. Coś usłyszała - przytłumiony dźwięk, jakby czyjś płacz.
Dochodził z jej pokoju. Zawahała się, nie wiedząc, co zrobić.
Oczywiście, to musiała być Andrea. Lecz co Andrea robiła w jej pokoju?
Wtem przypomniała sobie, że kiedyś był to pokój Andrei, i zapewne
spodziewała się, że będzie na nią czekał.
Rebeka cicho zastukała, ale nie usłyszała odpowiedzi. Zapukała kolejny raz,
nieco głośniej.
- Andrea? Mogę wejść?
Teraz rozległo się słabe pociągnięcie nosem, a potem głos Andrei:
- W porządku, Rebeko. Nie są zamknięte na klucz.
Rebeka przekręciła gałkę i pchnęła drzwi. Andrea siedziała na łóżku.

background image

Zawartość trzech
- Wyobrażam sobie - powiedziała. - Wyglądam zbyt strasznie, żeby mama
mogła mnie uściskać. A może po prostu nie jest zbyt urado-wana moim
widokiem.
- Och, nie! - wyrzyknęła Rebeka. Pośpieszyła do łóżka, rzuciła na nie torebkę z
papierowym zawiniątkiem z targu staroci, objęta mocno kuzynkę, a potem
cofnęła się i rzekła: - Wyglądasz świetnie! Ciocia Marta nie ściska nikogo. I
jestem pewna, że ucieszyła się na twój widok. Ona tylko jest...
Jakimś cudem Rebece kolejny raz udało się ocenzurować samą siebie, lecz
Andrea i tym razem nie miała trudności ze skończeniem ia nią zdania.
walizek walała się po podłodze wokół jej Stóp. Policzki miała pokryte Izami,
w dłoni Ściskała zmiętą chusteczkę. Była wychudzona i bardziej zmęczona niż
ta dziewczyna, którą zapamiętała Rebeka.
- Andrea? - wyszeptała. - Wyglądasz.** Strasznie. Już miała powiedzieć
^wyglądasz
strasznie", ale raz przynajmniej, zamiast chlapnąć to, co jej ślina na język
przyniosła} pohamowała się. Lecz Andrea jakby czytała jej w myślach.
- Wyglądam okropnie, prawda?
Rebeka automatycznie skinęła głową i na ustach Andrei zaigrał ślad
uśmiechu.
- Stuknięta, zgadza się? - Jej uśmiech zbladł i jakby zapadła się w sobie. - Nie
powinnam była wracać, prawda? Teraz nie tylko spaprzę swoje życie, ale i
twoje.
Rebeka natychmiast ją objęła.
- Nie spaprzesz mi życia. Czemu opowiadasz takie bzdury? Cieszę się, że
wróciłaś do domu.
- To znaczy, że jeszcze nie rozmawiałaś z matką. Mówi, że jeśli mam tu
zostać, to muszę mieszkać w tym pokoju. Mówi, że musisz przenieść się do tej
nory za jadalnią. Słuchaj, jest mi z tego powodu naprawdę głupio. Jeśli chcesz,
znajdę sobie coś innego...
- Nie! - przerwała Rebeka, kładąc palec na ustach Andrei, by ją uciszyć. - To
twój dom, a to był twój pokój i powinnaś go zatrzymać. Naprawdę się cieszę,
że tu jesteś. - Wzięła szarą papierową torbę, pomiętą i przemoczoną
deszczem, i wcis-nąła ją w dłonie Andrei. - Popatrz... kupiłam ci prezent.
Andrea zawahała się i Rebeka miała przedziwne uczucie, że kuzynka z
jakiegoś powodu nie czuje się godna tego, co jest w środku, choćby nawet
miało to być coś bezwartościowego.
~ Proszę, weź - powiedziała cicho Rebeka. - To nic wielkiego, ale myślałam, że
może ci się spodoba. A jak nie, to nie musisz tego zatrzymać
Teraz w oczach Andrei zalśniły łzy.
- To zupełnie nie to, co myślisz, Rebeko. Rzecz w tym... - Przez chwilę
walczyła ze sobą. ale nie potrafiła zahamować łez. - Od tak dawna nikt nie
dawał mi prezentów, że zapomniałam,

background image

co to za uczucie. I nie mam nic dla ciebie. Ja~.
- Po prostu zajrzyj do środka - powiedziała błagalnie Rebeka. - Dobrze?
Andrea kolejny raz wysiąkała nos i wreszcie zajrzała do torebki. Wyjęła
owinięty w bibułkę przedmiot. Zerwała bibułkę i ze zdumieniem wpatrywała
się w pozłacanego smoka.
- Nie ro... rozumiem - wyjąkała. - Co to jest?
Zamiast wyjaśnień, Rebeka wyjęła smoka z dłoni kuzynki i ścisnęła go.
Trzask! Z pyska wystrzelił ogień. Andrea wybuchnęła śmiechem.
- Piękna! - powiedziała odbierając zapalniczkę i zapalając ją. - Gdzie to
znalazłaś? Jest cudowna!
- Pogrzebała w torebce, znalazła na dnie paczkę papierosów, wyjęła jednego i
zapaliła. - Jeśli teraz ktoś powie, że potrafię smagać żywym ogniem,
przynajmniej będzie miał rację!
- Chcesz powiedzieć, że naprawdę ci się podoba? - zapytała Rebeka. - Jest w
porządku?
- Jest idealna - zapewniła ją Andrea. - Potem rozejrzała się wokół. - Teraz
czuję się jeszcze bardziej parszywie zabierając ci twój pokój.
- To nie mój pokój - przypomniała jej Rebeka.
- Tylko twój. A ten na dole będzie znakomity.
Nie potrzeba mi wiele. Założę się, że wcale nie mam tyle ciuchów co ty, no i
nie będę musiała słuchać chrapania cioci Marty. - Natychmiast złapała się ręką
za usta, gdy zdała sobie sprawę, że znów palnęła coś, zanim pomyślała, ale
Andres tylko się roześmiała.
- Naprawdę jest tak fatalnie? Rebeka pokiwała głową.
- Czasem muszę zakładać stopery, żeby zasnąć.
- O Boże - zajęczała Andrea, rzucając się na łóżko. - Może jednak faktycznie
zrobiłam ci przysługę. - Usiadła i poczęstowała Rebekę pa-pierosem. -
Zapalisz?
Rebeka potrząsnęła głową.
- Palenie jest szkodliwe. Andrea roześmiała się, ale tym razem zabrzmią-
ło to gorzko.
- Życie było dla mnie szkodliwe. Nie mam pracy, męża, własnego dachu nad
głową. Za to , jestem w ciąży. Gdzie dobra strona życia?
- Będziesz miała dziecko? - spytała Rebeka. - Ależ to wspaniale, Andreo.
Dzieci są takie kochane, prawda? - Jej wzrok padł na papierosa, którym
Andrea głęboko się zaciągała. - Ale teraz nie powinnaś palić. To naprawdę
szkodzi dziecku.
Ostatni słaby promyk optymizmu, który wzbudził w Andrei prezent, zgasł.
- Co ty o tym, do diabła, wiesz? - spytała,
czym boleśnie ugodziła Rebekę. Nie wytrzymując napięcia wstała i podeszła
do okna, wyjrzała na mrok i deszcz.
Rebeka, zraniona odprawą, jakiej udzieliła jej Andrea, podreptała do drzwi.
Odwróciła się z nadzieją, trzymając rękę na gałce, ale gdy Andrea nie

background image

zechciała nawet spojrzeć, potrząsnęła głową.
- Przepraszam, nie chciałam cię wyprowadzić z równowagi - powiedziała. - Ja
tylko... no... tak plotłam, co mi ślina na język przyniosła. Naprawdę
przepraszam.
- Daj mi święty spokój, Rebeko. Dobra?
Po chwili Andrea usłyszała, jak drzwi otwierają się i zamykają, i wiedziała, że
znów jest sama w pokoju. Wróciła do łóżka, kolejny raz usiadła i sięgnęła po
zapalniczkę.
Zapalała ją i gasiła obserwując, jak gorejący smoczy język wyskakuje z
pozłacanego pyska i chowa się do środka. Gdy płomień błyskał, a potem gasł,
błyskał i gasł, myślała o dziecku rosnącym w jej łonie.
Wreszcie ostro nacisnęła zapalniczkę, a gdy smok kolejny raz plunął ogniem,
podjęła decyzję.

background image

Rozdział 4

Marta Ward wyszła z domu o świcie następnego dnia. Źle spała, co w jej
przekonaniu zawsze świadczyło o udręce duszy. Tego poranka czulą, że
porcja samotnych modlitw w domowej kaplicy nie wystarczy. W granatowej
sukience, którą niezmiennie nosiła do kościoła, w kapelusiku i starannie
upiętej woalce zamknęła frontowe drzwi na klucz. W domu spały Rebeka i
Andrea, i chociaż dobrze zdawała sobie sprawę, że obie pogrążyły się już w
grzechu, zawsze zważała na to, że w Blackstone - tak jak wszędzie indziej -
nie brakuje mężczyzn przepełnionych żądzą, i wolała je przed nimi chronić.
Upewniwszy się, że drzwi są dobrze zamknięte, zeszła z werandy. Gdy ostry
wiatr przeniknął ją do kości, zapięła pod szyją płaszcz i skierowała się ku
Harvard Street. Stopy miała powykręcane reumatyzmem. To jeden z krzyży,
które musiała
dźwigać przez ostatnie dwadzieścia lat. Rozbolały ją potwornie, zanim
minęła pierwszą przecznicę, ale nie zwracając uwagi na cierpienie, i cicho
powtarzała różaniec. Tego ranka odmawiała różaniec świętego Benedykta -
jeden z jej ulubionych - i rytm łacińskich słów nieco ulżył jej mękom. Jeśli jej
Zbawca niósł krzyż przez ulice Jeruzalem z godnością, to na pewno ona może
z godnym spokojem znieść reumatyczne bóle. Gdy Charles VanDeventer
zatrzymał się propo-nując jej podwiezienie, ledwo skinęła mu głową, po czym
odwróciła się zdecydowanie wyrzekając się pokusy.
Doszła do kościoła katolickiego, stojącego przy miejskim skwerze. Zauważyła
z satysfakcją, iż mimo wczesnej pory drzwi były już otwarte. Od kiedy
monsinior Vernon przybył do Blackstone przed kilku laty, mszę odprawiano
codziennie o siódmej rano. Chociaż wiedziała dobrze, że są w mieście tacy,
którym obcy jest katolicyzm monsiniora, nie było wśród nich Marty Ward, Od
dnia, gdy przybył z jakiegoś małego miasteczka w stanie Waszyngton, Marta
miała w Blackstone bratnią duszę.
- Zawsze zostawiam kościół otwarty dla modlących się - rzekł jej kiedyś - i

background image

zawsze będę w pobliżu, by wysłuchać twojej spowiedzi.
Nie znaczy to, by Marta musiała poświęcać wiele czasu na rachunek sumienia.
Prowadziła cnotliwe życie, niemniej jednak rozmowy z mon-siniorem często
krzepiły ją na duchu.
Minąwszy próg kościoła Marta zanurzyła palce w misie ze święconą wodą,
przyklękła, a potem szła wolno między ławkami wpatrzona w ukrzy-
żowanego Chrystusa, który wznosił się nad ołtarzem. Powtórnie przyklękła,
wśliznęła się do pierwszego rzędu ławek, osunęła się na kolana i zaczęła
modlitwę. Po chwili kątem oka dostrzegła jakiś ruch. Znaczyło to, że
monsinior Vernon jest w konfesjonale, czeka na nią.
- Coś cię dziś gnębi - rzekł łagodnie, kiedy odprawił spowiedź, zadał pokutę i
udzielił rozgrzeszenia. - Czuję, że coś ciąży ci na sercu.
Przez kilka sekund Marta klęczała w milczeniu. Przesuwała w palcach
paciorki różańca, wahała się, czy wyjawić swoją hańbę. Ale jaki miała wybór?
- Chodzi o moją córkę - wyszeptała drżącym głosem. - Jest w ciąży, ojcze. Ale
nie ma męża, - Czy usłyszała zduszony oddech, oznakę szoku? Była prawie
pewna, że tak.
Mocniej ścisnęła różaniec.
- Musisz się modlić - rzekł ksiądz cichym, ale wyraźnym głosem. - Twoja
córka popełniła śmiertelny grzech i musisz się za nią modlić. Modlić się, by
ujrzała błędy swojego postępowania. Mod-
lić się, by odwróciła się od grzechu i znalazła drogę powrotną do Kościoła.
Modlić się, by znalazła drogę prowadzącą w ramiona Chrystusa, tak by jej
dziecko mogło być zbawione.
Marta czekała, ale z drugiej strony kratki nie padło już żadne słowo. Gdy
wreszcie opuściła konfesjonał, w kościele znów nie było nikogo. Wróciła do
ławki, uklękła.
Słowa z konfesjonału brzmiały echem w jej głowie.
„Modlić się, by znalazła drogę prowadzącą w ramiona Chrystusa, tak by jej
dziecko mogło być zbawione".
Dźwięczny głos monsiniora raz za razem rozlegał się w jej głowie, aż
rozbrzmiał jak chorał, który rósł i rósł, wypełniał kościół i przenikał Martę do
głębi duszy.
Czuła się tak, jakby przemówił do niej sam Pan. Marta Ward czuła się
przemieniona.
Pan wskazał jej drogę.
Andrea będzie zbawiona.
Gdy tylko ocknęła się na tyle, by przypomnieć sobie, gdzie jest i dlaczego,
Andrea Ward poczuła, że dobre intencje wczorajszego dnia zupełnie z niej
wyparowują. Sięgnęła na oślep, wymacała na nocnym stoliczku papierosy i
skorzystała
z zapalniczki w kształcie smoczej głowy, wczorajszego prezentu kuzynki.
Zaciągnęła się głęboko, zakrztusiła i dostała ataku kaszlu. Kiedy wreszcie

background image

zelżał, opadła na małą cienką poduszkę, która jej przysługiwała - matka
zawsze uważała, że jedna najzupełniej wystarczy - i zadała sobie pytanie, po
co w ogóle ten trud, po co się budzić?
Nic się nie zmieniło przez noc. Nadal była w ciąży, nadal była bez pracy i
nadal była porzucona przez Gary'ego. Na dodatek była z powrotem w
Blackstone i matka potępiała ją za grzechy, a Rebeka...
Rebeka! Też mi coś! Chociaż kuzynka starała się być miła, nie miało to
żadnego znaczenia. Od czasu wypadku stała się jeszcze bardziej do niczego
niż przedtem, jeśli to w ogóle możliwe. Milutka - owszem, ale do niczego. Co
znaczyło, że na nic się jej nie przyda.
Przestań! - zbeształa się w myśli. Rebeka nie ponosi winy za nic, co cię
spotkało. Ty wpakowałaś się w ten kłopot, więc teraz ty sama musisz się z
niego wygrzebać!
Zgasiła papierosa w mydelniczce, którą wcześniej zabrała w tym celu z
łazienki, i podniosła się z łóżka. Gdy tylko wstała, ogarnęła ją fala mdłości.
Rzuciła się do łazienki i ledwo zdążyła zwymiotować do klozetu. Namacała
przycisk z brzegu
spłuczki i spuściła wodę, ale gdy zaczęła dźwigać się na nogi, żołądek znów
się skręcił, obrzydliwe połączenie kwasu i żółci urosło w gardle i jeszcze raz
opadła na kolana. Klęczała skurczona na podłodze i jęcząc czekała, aż mdłości
ustaną. Po dwukrotnych atakach zdecydowała się zaryzykować kolejne
powstanie z kolan. Odkręcała kran, by przepłukać usta z resztki wymiocin,
gdy usłyszała pukanie do drzwi, po którym natychmiast rozległ się głos
Rebeki:
- Nic ci nie jest, Andreo? Pomóc ci?
- Nikt mi nie może pomóc. - Jęknęła. - Po prostu daj mi spokój, dobra?
Zapadła cisza. Po chwili rozległ się odgłos kroków kuzynki wycofującej się w
kierunku schodów. Andrea spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Oczy
przekrwione. Przetłuszczone, oklapnięte włosy z wyraźnymi odrostami. Wy-
glądała co najmniej o dziesięć lat starzej, niż miała w rzeczywistości.
Wyglądała na przepuszczoną przez maszynkę do mięsa. Wyglądała tak, jak
się czuła. Beznadziejnie.
Jak, na Boga, miała dopełnić tych wszystkich obietnic, które złożyła wczoraj?
Wróciła do pokoju, włożyła wczorajszą bluzkę i sprane dżinsy i wreszcie
zeszła na dół. Zastała Rebekę w kuchni. Na stole były dwa nakrycia. Gdy
Andrea opadła na krzesło, Rebeka postawiła
przed nią szklankę soku pomarańczowego i talerzyk z pulchną bułeczką
posmarowaną obficie masłem i pomarańczową marmoladą jadowicie żółtej
barwy.
Już na sam ten widok żołądek Andrei zaprotestował.
- Chcę tylko kawy - wysapała. Zapraszający uśmiech na twarzy Rebeki prze-
szedł w wyraz niepewności.
- Czy to zdrowo dla dziecka? Chyba czytałam... Andrea obrzuciła kuzynkę

background image

wściekłym wzrokiem.
- Są dla ciebie świeże wiadomości - wycedziła. - Mam w głębokim
poważaniu, co czytałaś. - Gdy w oczach Rebeki zalśniły łzy, Andrea poczuła
wyrzuty sumienia. - Słuchaj no, przykro mi. Ale jak do tej pory, to był
kapitalny poranek. Nie spałam dłużej niż godzinę, a potem zaczęłam rzygać
dalej, niż widziałem. W tej chwili życie nie układa mi się fantastycznie,
dociera? W każdym razie, przykro mi, że rzuciłam się na ciebie.
- W porządku. - Rebeka odstawiła na ladę talerz i szklankę, nalała kuzynce
kawy.
- Gdzie matka? - spytała Andrea. - Na pewno nie śpi. Zawsze traktowała
leżenie w łóżku o ósmej rano jak jakiś grzech.
- Czasem chodzi do kościoła - wyjaśniła Rebeka. - Zwłaszcza kiedy się czymś
przejmuje.
Andrea wywróciła oczami.
- No, chyba łatwo zgadnąć, o co modli się dziś rano, nie? Jak myślisz, o czym
zacznie nawijać, kiedy tylko wparuje do domu?
- Ciocia Marta była dla mnie dobra - powiedziała Rebeka. - I na pewno dobrze
ci życzy. Martwi się o ciebie cały czas.
- Martwi się o mnie?! - krzyknęła drwiąco Andrea. Nagły gniew sprawił, że
zatrzęsły się jej ręce. Zapaliła kolejnego papierosa. - Pozwól, że ci coś
powiem, Rebeko. Matka nigdy nie martwiła się niczym przez całe życie. Liczy
się tylko, kto grzeszy, i czy ona sama pójdzie do nieba, czy nie. No, dla niej
też są najświeższe wiadomości. Jeśli niebo to miejsce, do którego zasuwają
miłe, kochające mamuśki, to ona ma już tam dawno zakaz wjazdu!
Rebeka skurczyła się słysząc jad w głosie Andrei.
- Nie jest taka zła.
- Nie...?! - wściekała się Andrea. - No, to ci coś pokażę.
Podniosła się tak gwałtownie, że o mały włos nie przewróciła krzesła, i
poszła szybko przez dom, aż znalazła się pod drzwiami pokoju, który
niegdyś był gabinecikiem ojca. Otworzyła szeroko drzwi, weszła do środka.
- Czy wiesz, że tu dorastałam? - zapytała.
Używając smoczej głowy zaczęła zapalać świeczki ustawione na małym
ołtarzu, a potem wzięła się do następnych, stojące przed posążkami Matki
Boskiej i kilkoma wizerunkami świętych.
- Zawsze było w kółko to samo, Rebeko - rzekła, gdy mroczny pokój rozjaśnił
się drżącym światłem świec. Zafalowały cienie. - Od kiedy byłam małą
dziewczynką, wciąż tak samo. Musiałam tu przychodzić i modlić się każdego
ranka, i każdego dnia po szkole, i każdego wieczoru, zanim położyłam się do
łóżka. I wiesz co, Rebeko? Nigdy nie udało mi się zobaczyć tego pokoju w
prawdziwym świetle. No, to przekonajmy się, jak wygląda, dobra?
Przeszła przez pokój. Odsunęła ciężkie story najpierw z jednego okna, potem
z drugiego. Gdy jasny blask dnia zwyciężył światło świec, pokój jakby się
zmienił. Ściany - niegdyś pomalowane na biało - pokrywała tłusta czarna

background image

sadza z tysięcy wypalonych świec, a obicie klęcznika okazało się poplamione i
wytarte. Posążki świętych, których odpustowe kolory ujawniły się w świetle
dnia, pokrywał ten sam tłusty brud, jaki oblepiał ściany.
- Czemu nie miałam wyrywać stąd najszybciej, jak się dało? Która kobieta
wychowałaby dziecko w takim otoczeniu?
- Ale ona cię kocha... - zaczęła Rebeka.
Andrea nie dała jej skończyć.
- To nie miłość, Rebeko! To szaleństwo. Nie widzisz tego? Ona jest stuknięta.
A może to nie chodzi już tylko o nią? Ciebie też przekabaciła? A może to wina
tego wypadku? Czy tak odebrał ci rozum, że nie widzisz, co się z nią
porobiło? Boże! Dlaczego tu wróciłam?
Cisnęła papierosa na dywan, przydeptała obcasem, a potem wypadła z
pokoju i popędziła schodami na górę.
Rebeka podniosła niedopałek, najlepiej, jak umiała, wyczyściła osmolony
dywan, po czym szybko zasunęła zasłony, pogrążając pokój w mroku, który
ukrywał jego wady. Zdmuchnęła świece i właśnie zamykała drzwi kaplicy,
gdy Andrea pojawiła się u stóp schodów w płaszczu i z kluczykami od
samochodu w zaciśniętej dłoni.
- Gdzie jedziesz? - spytała Rebeka. Andrea przez krótką chwilę mierzyła ją
ponurym wzrokiem.
- A co cię to obchodzi? ~ spytała gniewnie. I zanim Rebeka zdążyła
odpowiedzieć, wyszła.

Za godzinę Rebeka zdążyła już posprzątać kuchnię, swój pokój i pokój
Andrei. Schodziła na dół wypić ostatnią filiżankę kawy przed wyjściem do
pracy, ale gdy usłyszała muzykę z kaplicy, zdała sobie sprawę, że ciotka
wróciła z kościoła, więc zmieniła zdanie i zamiast do biblioteki, ruszyła w dół
Harvard Street. I tak miała pół godziny w zapasie, a ponieważ Germaine
Wagner nigdy nie dawała jej klucza od biblioteki, postanowiła pójść Pod
Rudą Kwokę i tam wypić kawę. Właśnie otwierała drzwi baru, kiedy
usłyszała klakson, ; a gdy się odwróciła, zobaczyła samochód Olivera
Metcalfa wjeżdżający na puste miejsce na parkingu przed kinem.
Oliver zaparkował auto i podszedł bliżej. - Jeśli usiądziesz ze mną, stawiam -
zaproponował.
- Nie musisz mi stawiać - odparła Rebeka.
- Wiesz, mam pieniądze.
- Wspaniale - rzekł przytrzymując drzwi baru.
- W takim razie ty stawiasz. Jak ci się to podoba? - Bardzo. Każdy stale chce
za mnie płacić,
jakbym wciąż była małą dziewczynką. To głupie, bo przecież mam prawie
trzydzieści lat.
Oliver udał, że jest wstrząśnięty.

background image

- Nie miałem pojęcia - rzekł. - Jeśli jesteś taka wiekowa, to w takim razie
możesz mi jeszcze ekstra postawić pączka. - Siedli na wysokich stołkach.
Uśmiechnął się do niej. - Jak Andrei podobał się twój prezent?
Rebeka zmarszczyła czoło.
- Nie jestem pewna. Kiedy jej go dałam zeszłego wieczoru, myślałam, że się
spodobał, ale
dzisiaj wszystko wprawiało ją we wściekłość.
Oliver wysłuchał jej relacji o tym, co zdarzyło się od ich wczorajszego
spotkania.
- Po prostu nie rozumiem - podsumowała.
- Skoro tak bardzo nienawidzi cioci Marty i uważa ją za wariatkę, to czemu
wróciła do domu?
- Wygląda na to, że nie ma się gdzie podziać
- odparł Oliver. - A ty po prostu byłaś pod ręką, kiedy musiała sobie trochę na
kimś ulżyć, to wszystko.
Rebeka zerknęła na Olivera, lecz szybko przesunęła wzrok.
- Ale kiedy powiedziała, że jestem tak głupia, że nie widzę, jaka naprawdę
jest ciocia Marta, to zabrzmiało zupełnie serio. - Milczała chwilę, a potem,
nadal nie patrząc na Olivera, spytała:
- Czy to prawda, Oliverze? Jestem głupia?
Tak jak porzednio, Oliver ujął ją pod brodę i odwrócił ku sobie, tak że nie
miała wyboru i musiała na niego spojrzeć.
- Oczywiście, że to nieprawda, Rebeko - rzekł łagodnym głosem. - I nie sądzę,
żeby Andrea myślała tak na serio. Była po prostu zdenerwowana, a kiedy
ludzie są zdenerwowani, mówią rzeczy, których nie myślą poważnie.
Najlepiej zrobisz, jak o tym zapomnisz.
I pod wpływem impulsu,bez chwili zastano-wienia, pochylił się i delikatnie
pocałował ją w usta.
- Nie jesteś głupia - szepnął jej do ucha.
Jesteś cudowną, uroczą kobietą i bardzo cię kocham, - Oblewając się
rumieńcem zażenowania, podniósł się szybko i spojrzał na zegarek. - Jestem
spóźniony - powiedział. - Rzucił kilka drobnych na ladę i czując na sobie
spojrzenie wszystkich klientów baru, z pośpiechem wyszedł za drzwi.

background image

Rozdział 5

Oliver zajechał na parking białego budynku, w którym przez ostatnie
dwadzieścia lat mieścił się szpital w Blackstone. Stały tam jedynie trzy łóżka i
nawet one były rzadko wykorzystywane; każdy potrzebujący długiej
hospitalizacji był kierowany do Manchesteru albo Bostonu/Jednakże przez
ostatnich kilka miesięcy w szpitalu był większy ruch niż zwykle; najpierw
tragiczne poronienie Elizabeth McGuire, potem opieka nad Madeline
Hartwick. Tu przywieziono też początkowo ciało Julesa Hartwicka, ale już
wtedy, gdy karetka wiozła je w dół wzgórza, wszyscy zdawali sobie sprawę,
że dzieje się tak jedynie ze względu na wymogi formalne.
Olivera nadal prześladowały obrazy tej straszliwej nocy, gdy znalazł Julesa na
stopniach zakładu i na własne oczy oglądał, jak Hartwick wbija sobie nóż w
brzuch. Poza tym miał wrażenie, że bóle
głowy nasiliły mu się ostatnio jeszcze bardziej, a wczoraj, gdy odruchowo
zląkł się zapalniczki, był
o wiele bardziej wystraszony, niż po sobie pokazał. Być może gdyby nie te
oślepiające migreny,
nie przeląkłby się tak tego wściekłego żaru, którego faktycznie nie było. Ale
tamto pozorne wrażenie i bóle głowy nasunęły mu pewną myśl
i chociaż mówił sobie, że jest idiotyczna, nie potrafił się jej pozbyć przez całą
noc.
Guz mózgu.
Jak inaczej wytłumaczyć nagłe migreny, kiedy przez całe życie jedynie czasem
doskwierał mu łagodny ucisk w skroniach? Jak wytłumaczyć dziwne wizje -
halucynacje, które towarzyszyły ogłuszającym bólom, chociaż nigdy nie mógł
sobie ich przypomnieć, kiedy migreny ustawały. A wczoraj..! Kiedy dotknął
zapalniczki, głowa go nie bolała. A jednak nadal wyraźnie pamiętał tamten
wściekły żar. Choć to nieprawdopodobne, ustąpił po chwili, gdy Rebeka
położyła mu zapalniczkę na dłoni.
No cóż, Phil Margolis niewątpliwie znajdzie wytłumaczenie. Oliver wysiadł z
volvo i wszedł do szpitala.

background image

- To tylko zrobi ci zdjęcia mózgu - wyjaśnił doktor Margolis.
Tomograf komputerowy znajdował się w małym pokoju, odnowionym
specjalnie, by pomieścić urządzenie, które lekarzowi udało się kupić
- pięć lat temu zdołał zebrać fundusze na kupno używanego egzemplarza.
Służył nie tylko Black-stone, ale i kilkunastu innym miasteczkom i przyniósł
wystarczająco dużo pieniędzy, aby bilans małego szpitala po raz pierwszy w
historii nie wykazywał deficytu.
- Połóż się na stole, przypnę cię pasami.
- To konieczne? - zapytał Oliver. Ledwo wszedł do tego pokoju, poczuł
rosnącą falę paniki. Teraz nie mógł oderwać oczu od grubych nylonowych
pasów. Nagle poczuł, że dłonie mu się pocą.
- Muszę cię unieruchomić - wyjaśnił Margolis.
- Wystarczy, że trochę ruszysz głową, i obraz się zatrze. Najłatwiejsze
rozwiązanie to pasy.
Oliver zawahał się, nie rozumiejąc, skąd wzięło się to uczucie paniki. Nigdy
nie miał klaustrofobii
- tak przynajmniej mu się wydawało - ale z jakiegoś powodu myśl, że będzie
przypięty do łóżka, przerażała go. Właściwie dlaczego? To nie mogło mieć
żadnego związku z Philem Mar-golisem - znał lekarza od lat.
Czy w takim razie po prostu bał się tego, co może wykazać tomografia? Ale
to śmieszne. Jeśli coś było z nim nie tak, chciał o tym wiedzieć!
- W porządku - rzekł kładąc się na stole.
Zacisnął dłonie w pięści, zamknął oczy i starał się opanować lęk, który
ogarnął go natychmiast, gdy lekarz zaczął go krępować. Serce biło mu jak
oszalałe; czuł pot na dłoniach.
- Dobrze się czujesz, Oliverze? - spytał lekarz.
- Świetnie. - Ale nie czuł się świetnie. Ogarniał go straszliwy lęk, bezrozumna
groza.
- W porządku, jesteśmy gotowi - powiedział Phil Margolis. Wyszedł i po
chwili maszyna ożyła, skaner zaczął przesuwać się nad głową, robiąc tysiące
zdjęć z każdego możliwego kąta, które komputer złoży w idealny obraz
mózgu.
I tego czegoś, co może w nim rośnie. I wtedy to się stało.
Bez żadnej zapowiedzi oślepiający ból przeszył głowę Olivera i pokój
wypełnił się jarzącym białym światłem, które w jednej chwili przygasło do
kompletnej czerni. A potem w tej czerni pojawił się obraz.
Chłopiec jest w małym pokoju, wpatruje się w stół z grubymi skórzanymi
pasami. Mężczyzna górujący groźnie nad chłopcem czeka niecierpliwie, żeby
ten podszedł do stołu. W dłoni mężczyzny jest coś.
Coś, co chłopiec widział wcześniej.
Coś, co napawa go grozą.

background image

Zamiast podejść do stołu, chłopiec kuli się w kącie pokoju.
Gdy mężczyzna podnosi przedmiot z dwoma błyszczącymi metalowymi
bolcami, sterczącymi z końca długiej rurki, chłopiec pochlipuje, spodziewając
się nadchodzącego bólu.
Mężczyzna zbliża się i chłopiec ucieka z krzykiem. Wielkie muskularne ramię
mężczyzny wyciąga się...
- To wszystko - powiedział Phil Margolis po powrocie do pokoju. Odpiął
pasy. - Nie było takie straszne, prawda?
Oliver zawahał się. Prawdę mówiąc zupełnie nie potrafił sobie przypomnieć
skanowania. Przeżył chwilę paniki, ale potem... i Co?
Ból głowy? Jakaś dziwna halucynacja?
Coś - jakieś niejasne wspomnienie - błąkało się na krawędzi świadmości, ale
gdy usiłował je przywołać, uciekało.
Pasy opadły luźno. Oliver usiadł. Jakoś zdołał się uśmiechnąć.
- Do wytrzymania - przytaknął. - Zupełnie do wytrzymania.

background image

Rozdział 6

Andrea jechała powoli szukając rzeczy nie występującej w przyrodzie -
wolnego miejsca parkingowego w Bostonie. Już trzy razy minęła ten budynek
z czerwonej cegły, dwukrotnie jadąc w jednym kierunku, raz w drugim. Czy
powinna jeszcze raz zawrócić, czy też ma zrezygnować z nadziei znalezienia
miejsca w pobliżu budynku i rozejrzeć się w jednej z bocznych ulic?
A może po prostu udać się z powrotem do Blackstone?
Natychmiast odrzuciła ostatni pomysł. Przemyślała to gruntownie zbyt wiele
razy, żeby teraz się wycofać. Jeśli nie załatwi tego teraz, to nigdy. Matka
zacznie ją urabiać i tym razem nie zdoła przed nią uciec. Wcześniej czy
później podda się. A bez względu na to, co Marta zdecyduje, nie będzie to
dobre ani dla niej, ani dla dziecka.
Będzie dobre tylko dla Marty Ward, która kilka następnych lat spędzi na
rozkoszowaniu się
satysfakcja za "wyciągnięcie cię z tego całego bagna, chociaż nie miałam nic
wspólnego z tym, jak się w nie wpakowałaś". Uderzenie z trzykrotnym
odbiciem, najulubieńszy cios matki, po którym Andrea będzie miała poczucie
winy, wdzięczności i długu, wszystko jednocześnie.
Ala nie tym razem. Tym razem Andrea weźmie w ręce to, co powinna wziąć:
swoje życie. Pod-jąwszy decyzję skręciła w boczną ulicę, nadal szukając miejsc
do parkowania. Wreszcie znalazła je trzy przecznice od miejsca
przeznaczenia, zaparkowała i automatycznie zamknęła na klu-czyk drzwi
zardzewiałej toyoty, chociaż podej-rzewała że więcej warta byłaby skradziona
niż pozostawiona właścicielce. Zgarbiona, przeniknięta zimną mżawką, która
zaczęła się przed godziną, Andrea powlokła się do kliniki. Szła ciężkim
krokiem, z opuszczoną głową.
Gabinet znajdował się na drugim piętrze. W poczekalni siedziało kilka pań.
Tylko jedna, szykownie ubrana Azjatka, parę lat młodsza od Andrei, uniosła
wzrok, kiedy weszła nowa pacjentka. Uśmiechnęła się przelotnie, a potem
szybko opuściła wzrok na stronę przeglądanego czasopisma. Recepcjonistka
w białym kitlu, siedząca za szklanym przepierzeniem, podniosła głowę i

background image

przywitała przybyłą: - Czym mogę pani służyć?
Andrea zawahała się. Nadal jeszcze mogła zmienić zdanie, nadal mogła
odwrócić się na pięcie i najzwyczajniej wyjść.
Ale co wtedy?
Wtedy nic.
Nie ma mowy o szkole, porządnej pracy, normalnym życiu. Nigdy.
- Chciałabym wiedzieć, czy doktor Randall dziś przyjmuje - zapytała.
Pielęgniarka zerknęła na rozłożoną przed nią listę pacjentek.
- Czy może pani przyjść o drugiej?
Andrea skinęła głową i podała swoje nazwisko, następnie wypełniła kartę
pacjenta, wpisała numer MasterCard modląc się w duchu, żeby Gary nie
zlikwidował karty kredytowej ani nie wyczer-pał limitu kredytu. Pierwsze
było wątpliwe, drugie o wiele bardziej prawdopodobne. Wyszła Z
poczekalni, poszła przed siebie i wkrótce po drugiej stronie ulicy zauważyła
bar. Weszła do niego i rozpoczęła długie czekanie.
Gdy wróciła dokładnie o drugiej po południu, poczekalnia była pusta.
- Co do minuty - uśmiechnęła się pielęgniarka. Otworzyła drzwi do gabinetu,
w którym wstaj mężczyna liczący mniej więcej czterdzieści lat, o jasnych,
krótko ostrzyżonych włosach, atletycz-
nej budowie i sympatycznej, grubo ciosanej twarzy. Podał jej rękę.
- Jestem Bob Randall.
Gdy Andrea usiadła po drugiej stronie biurka, sięgnął po kartę. Na palcu
błysnęła mu złota obrączka. Cholera.
- Chce pani o tym pomówić? - spytał Randall. Andrea jęknęła w duchu. Co
teraz? Czy będzie
musiała wytłumaczyć się przed lekarzem? To nie jego interes. Zabieg był
całkowicie legalny - codziennie przechodziły go setki kobiet, a tysiące innych
powinny go przejść. Była o tym przekonana. Lekarz zdawał się czytać w jej
myślach.
- Nie chodzi mi o stronę formalną - powiedział. - Miałem na myśli sam
zabieg.
- To znaczy, że nie zamierza mnie pan obwiniać? - spytała Andrea.
Randall wzruszył ramionami.
- To pani życie, pani ciało i nikt poza panią nie ma prawa mówić, co należy z
nim zrobić. Jest pani wystarczająco dorosła, żeby wiedzieć, co robi, a jeśli jest
pani tak zdrowa, jak stoi w karcie, nie powinno być żadnych powikłań.
Wyjdzie pani stąd za niewiele ponad godzinę.
Andrea wahała się zaledwie przez moment. Chociaż wcześniej doktor Randall
obiecał, że nie będzie wygłaszał kazań, nie uwierzyła mu. Ale dotrzymał
słowa.
Żadnych pytań, żadnych kontrargumentów. Skinęła głową.
- Zróbmy to. Lekarz zabrał ją do innego pomieszczenia
i zostawił samą. Włożyła na siebie szpitalną koszulę. Zjawił się z pielęgniarką.

background image

Sprawdził ciśnienie i tętno, oddech i odruchy. Osłuchał serce i płuca, obmacał
brzuch, a potem kazał się położyć na plecach i rozłożyć nogi na podpórkach.
- Ostatnia okazja, żeby zmienić zdanie - powiedział.
- Jedźmy - rzekła Andrea. - Miejmy to już z głowy.
Po kwadransie było po wszystkim. Zabiegi okazał się zaskakująco mało
nieprzyjemny, najbardziej niemiły w chwili rozszerzania szyjki macicy, ale
nawet to nie bardzo bolało.
- To wszystko? - zapytała, gdy pielęgniarka wzięła się do sprzątania małego
pokoju zabiegowego.
- To wszystko, co było do zrobienia - odparł lekarz. - Chciałbym, żeby pani
teraz poleżała i odpoczęła przez jakieś pół godziny. Obejrzę panią i
sprawdzę, czy nie wynikły jakieś kłopoty, choć tak naprawdę nie spodziewam
się żadnych. To bardzo prosty zabieg i znam się na rzeczy.
Czterdzieści minut potem Andrea była z powrotem na ulicy. Przestało mżyć.
Pierwsze, co zrobiła, gdy wyszła z ceglanego budynku, w któ-
rym rozwiązała najgorszy ze swoich problemów, to sięgnęła do torebki i
wyjęła papierosy.
Papierosy i zapalniczkę, którą Rebeka dala jej wczoraj.
Nacisnęła przycisk ukryty w szyi smoka, zapaliła papierosa i wciągnęła dym
głęboko w płuca, wreszcie czując, jak opuszcza ją napięcie towarzyszące jej
przez cały dzień.
Rebeka.
Będzie musiała przeprosić Rebekę za to, co powiedziała jej dziś rano.
Będzie tez musiała podziękować za upominek. Nadal trzymała zapalniczkę w
dłoni, która teraz, gdy słońce przebiło się przez chmury, zalśniła jasno.
Andrea podniosła ją do góry, spojrzała w czerwone ślepia i znów ścisnęła.
Trzask. Trysnął jęzor płomienia, zamigotał w lekkim powiewie.
Andrea długo wpatrywała się w zapalniczkę. Czerwone ślepia błyskały ku
niej gorejącym światłem, które zdawało się nie pochodzić od słońca, ale z
głębi smoczego ciała. Płonące szkarłatem ślepia hipnotyzowały. Prawie
nieświadoma tego, co czyni, uniosła w górę drugą rękę.
Bardzo powoli przysunęła dłoń ku gorejącemu językowi.
Gdy płomień dotknął skóry, nie zabolało. Wcale a wcale.

background image

Rozdział 7

Zapadał zmierzch, kiedy Andrea zajechała pod dom matki. W całym
kwartale, poza sąsiadują-cym domostwem Hartwicków, okna płonęły już
światłami, a przez cienkie firanki widać było fragmenty ciepłych
zapraszających wnętrz. Tyl-ko dom matki stał mroczny i jeśli nie liczyć
ćmiącej się żarówki na werandzie, która dawała jedynie pewne
bezpieczeństwo na stopniach, ale wcale nie zapraszała do Środka, wydawał
się opuszczony. Niemniej jednak Andrea była pew-na, że matka jest w domu.
Niemal czuła bezlitos-ną osobowość Marty, niemal widziała ją na klęczniku,
przesuwającą w palcach paciorki ró-żańca, podczas mamrotanego „Zdrowaś
Mario, Matko Boża. Módl się za nami teraz i w godzi-nę..." Tyle że matka
będzie recytowała w kółko łacińskie formułki, nie bardziej rozumiejąc to, co
duka, niż córkę, którą wychowała.
Andrea zgasiła silnik, ale zamiast wysiąść,
sięgnęła do torebki, znalazła papierosy i zapaliła. Gdy siedziała tak, paląc
papierosa, bezmyślnie gasiła i zapalała zapalniczkę, obserwując, jak płomień
szybko wystrzela, a potem gaśnie. Papieros był wypalony jedynie do połowy,
gdy drgnęła słysząc stukanie o szybę, i ujrzała Rebekę zaglądającą z
niepokojem do środka.
- Andrea? Nic ci nie jest?
Zdusiła papierosa w popielniczce i wysiadła z samochodu.
- Wszystko gra.
Westchnęła ze świadomością, że wcale wszystko nie gra. Pierwsze straszliwe
wątpliwości opanowały ją, jeszcze zanim zdążyła wsiąść do samochodu. Cały
czas usiłowała sobie wmawiać, że postąpiła właściwie, ale nadal nie potrafiła
wyzbyć się dręczącego uczucia, że mogła inaczej rozwiązać całą sytuację. Z
pewnością mogła znaleźć jakąś pracę. Wszędzie spotykało się pracujące
ciężarne kobiety, wiele z nich aż do ostatniego tygodnia przed rozwiązaniem
czy coś koło tego. A po urodzeniu dziecka byłoby wiele możliwości. Mogła
oddać dziecko do adopcji albo nawet zatrzymać je i...
Przestań! - ucięła te mrzonki. Jest po sprawie. Załatwione.

background image

Rebeka nadal wpatrywała się w nią zaniepokojona. Andrea stanęła na
krawężniku i zmusiła się do uśmiechu.
- Hej, jest w porządku - powiedziała. - Nic mi nie będzie. I słuchaj,
przepraszam cię za rano, co? Wiesz, miałam poranne nudności i czułam się
wymięta, no i... nawinęłaś się, więc ulżyłam sobie na tobie. Przykro mi. A
zapalniczka naprawdę mi się podoba. Używałam ją cały dzień.
- Ale przecież jak się ma dziecko... - zaczęła Rebeka, lecz Andrea nie dała jej
skończyć.
- Przestaniesz truć? Powiedziałam, że wszystko będzie w porządku. No, jak? -
Były na werandzie i gdy Rebeka otworzyła drzwi, Andrea poczuła znajomą,
duszącą woń kadzidła i świec i usłyszała buczenie kościelnych śpiewów pusz-
czanych z płyty. - Modli się, no nie?
Rebeka skinęła głową.
- Właśnie brałam się do kolacji.
- Pomogę. - Andrea powiesiła płaszcz w schowku na ubrania i poszła za
Rebeką do kuchni. Stół był nakryty na dwie osoby.
Rebeka zauważyła wzrok Andrei na dwóch nakryciach; poczerwieniała.
- Nie wiedziałam, czy będziesz czy nie - uspra-wiedliwiła się szybko. - Położę
jeszcze jedno...
- Na miłość boską, Rebeko, wyluzuj się. Przygotuję sobie nakrycie. -
Zmierzyła wzrokiem stoliczek, przy którym razem z matką jadły zawsze od
zniknięcia ojca, i przy którym, zapewne, Rebeka i matka siadywały do
posiłków przez ostatnie dwanaście lat. - Mam pomysł. Co powiesz na to,
żebyśmy zjadły w jadalni? Rebeka wytrzeszczyła oczy.
- Nie wydaje mi się, żeby ciocia Marta była tym zachwycona.
- Czy to ważne, co matka sobie pomyśli? - odpaliła Andrea. - A nasze zdanie
to już się nie liczy? Nigdy nie chciałaś zjeść w jadalni? - Nie czekając na
odpowiedź złapała sztućce i włożyła je do szafki przy zlewie. - I myślę, że
mogłybyśmy też użyć prawdziwego srebra - oświadczyła.
Pół godziny później Rebeka wyjęła podgrzaną pieczeń, pozostałość
wczorajszej kolacji, i położyła ją na prawdziwej porcelanie. Właśnie gdy z An-
dreą wynosiły talerze z kuchni, pienia w kaplicy nagle ustały i Marta Ward
wyrosła u końca korytarza. Zanim matka zdążyła otworzyć usta, odezwała
się Andrea.
- Dziś jemy w jadalni, mamo.
- Nigdy nie jadamy w jadalni - oświadczyła Marta.
- Ale dziś zjemy. Stolik kuchenny jest za mały i co za sens mieć jadalnię, z
której nigdy się nie korzysta?
- Jadalnia jest dla gości - powiedziała zimno Marta.
- Daj spokój. Kiedy ostatni raz miałaś gości? Marta ściągnęła z naganą usta,
ale się nie
odezwała, dopóki nie weszła do jadalni i nie zlustrowała stołu. Andrea nie
tylko przyszykowała srebrne sztućce i obrus, ale i dwuramienny świecznik,

background image

który tkwił nie używany na bocznym stoliczku przez ćwierć wieku. Rebeka
stała przy drzwiach jak na szpilkach, przekonana, że Marta zażąda
przeniesienia kolacji do kuchni i natychmiastowego sprzątnięcia stołu w
jadalni. Jednakże kiedy ciotka wreszcie się odezwała, chłód w jej głosie lekko
zelżał.
- Uznajmy to za uroczystą kolację z okazji powrotu Andrei do domu -
powiedziała. Napięcie w pokoju nieco opadło. Rebeka i Andrea zajęły miejsca
po przeciwnych stronach, a Marta usadowiła się u szczytu stołu. - Ale tylko
dzisiaj. Jestem przekonana, że wszysytkie trzy wygodnie zmieścimy się przy
stoliku kuchennym. Odmówimy modlitwę?
Marta skłoniła głowę. Andrea mrugnęła konspiracyjnie do Rebeki, która
szybko pochyliła głowę i złożyła ręce, podczas gdy ciotka mruczała
modlitwę. Gdy skończyła, odkroiła kawałek mięsa, włożyła go do ust. Żuła
bardzo długo, wreszcie przełknęła, a potem utkwiła wzrok w córce.
- Andreo, dziś rano rozmawiałam z monsinio-rem Vernon.
Córka spojrzała ostrożnie na matkę.
- Tak?
- On mówi, że muszę się za ciebie modlić. Andrea zesztywniała,
przygotowując się na
nieuchronne kazanie.
- Obawiam się, że na to trochę za późno - zaryzykowała lekki opór. - Nie
chodziłam tak pilnie do kościoła jak ty.
Marta ze smutkiem przyglądała się córce, jakby rozważając, czy nie jest już
dla niej za późno na odkupienie. Mimo wszystko uznała, że musi wypełnić
wskazówki księdza.
- Monsinior Vernon powiada, że muszę się modlić, abyś znalazła drogę
prowadzącą w ramiona Pana. Ze względu na dziecko - podkreśliła zgryźliwie,
aby córka nie zrozumiała jej błędnie.
Andrea, która już miała wsunąć kawałek pieczeni do ust, powoli odłożyła
widelec, a potem spojrzała matce prosto w oczy.
- Jeśli planujesz modlić się za moje dziecko, to marnujesz swój czas. Dziecka
nie będzie. Dziś rano pojechałam do Bostonu i postarałam się o to.
Marta Ward pobladła.
- Postarałaś się? - powtórzyła ledwo słyszalnym głosem. - Co to znaczy?
Andrea szukała na twarzy matki jakichkolwiek oznak współczucia dla tego,
przez co musiała przejść, jakiegokolwiek śladu zrozumienia dla tego, co
musiała zrobić. Ale nie znalazła tam niczego i nagle wątpliwości co do aborcji
znikły, gdy zdała sobie sprawę, jaka przyszłość czekała jej dziecko: matka
znalazłaby sposób - a każdy byłby dobry - żeby je jej odebrać. Albo wy-
chowywałoby się w tym domu, dusząc się w fanatyzmie babki, wierząc, że
zostało poczęte w grzechu i potępione na wieczność.
Nieżyczliwość i przekonanie o własnej świątobliwości, z jakim matka się jej
przyglądała, przekonały Andreę, że podjęła właściwą decyzję.

background image

- To znaczy, że dziś po południu spędziłam płód, mamo.
Sztywny całun ciszy opadł na jadalnię, gdy Marta i Andrea mierzyły się
wzrokiem. Wreszcie matka powstała i oskarżycielsko wskazała palcem córkę.
- Morderczyni - wysyczała. Jej głos rósł. - Morderczyni! Obyś spłonęła w
piekle!
Odwróciła się plecami do córki i jak burzaj wypadła z pokoju. Nie minęła
chwila, a rozległy się gregoriańskie pienia.
- Ona modli się za ciebie - rzekła cicha Rebeka.
- Nie, nie za mnie - poprawiła ją Andrea. - Ona modli się za siebie. Ja nic jej
nie obchodzę.
- To nieprawda. Kocha cię.
Teraz Andrea zerwała się na równe nogi.
- Nieprawda, Rebeko. Ona nie kocha nikogo. Gdy wybiegała z jadalni, po jej
twarzy spływały strugi łez.
Dom wypełniało tajemnicze, rytmiczne buczenie chorałów, a smutna Rebeka
sprzątała ze stołu w jadalni i zastanawiała się, czy kiedykolwiek jeszcze
będzie używany.
Rebeka nie była pewna, co ją obudziło; w rzeczy samej początkowo nie była
nawet pewna, czy w ogóle zasnęła. Chociaż drzwi do jej pokoiku były
zamknięte, nadal słyszała muzykę dobiegającą z kaplicy, tak jak wtedy, gdy
szła do łóżka. Przewróciła się na drugi bok i spojrzała na podróżny budzik,
który wczoraj zabrała z pokoju Andrei.
Trzecia.
Trzecia?
Siadła na łóżku, już dokładnie rozbudzona, i zdała sobie sprawę z czegoś
jeszcze.
Po domu rozchodził się jakiś zapach; nie normalny, obrzydliwie słodki zapach
kadzideł ciotki, ale kwaśny odór dymu, który wypełnił pokój dzienny ten
jedyny raz, gdy usiłowała rozpalić kominek; przekonała się wtedy, że ciotka
zatkała przewód kominowy zapobiegając uchodzeniu ciepła.
Dym?
Rebeka wyskoczyła z łóżka, naciągnęła szlafrok i podeszła do rozsuwanych
drzwi dzielących jej sypialnię od jadalni. Zanim rozeszły się na cal, kwaśny
odór wzrósł i zakrztusiła się wciągając w płuca przesycone dymem
powietrze. Jednym gwałtownym ruchem rozwarła drzwi i podbiegła do stóp
schodów.
Tu dym był gęstszy. Patrzyła ze zgrozą, jak kłęby dymu walą z górnego
piętra.
- Pożar! - krzyknęła w górę schodów. - And-rea, wyłaź! Dom się pali!
Kiedy nie było odpowiedzi, ruszyła w górę, ale dym natychmiast zepchnął ją
z powrotem. Kaszlała i usiłowała złapać oddech. Tysiące myśli przebiegało jej
przez głowę. Znow krzyknęła, tym razem przywołując ciotkę, a potem
popędziła do kuchni zatelefonować. Dwa razy się pomyliła, zanim wreszcie

background image

wycisnęła 911. Padła na podłogę, uciekając przed dymem, który teraz wlewał
się do kuchni z przedpokoju. Kiedy tylko zgłosił się dyżurny, wrzasnęła do
słuchawki:
- Tu Rebeka Morrison... błagam! Pomocy! Dom się pali! Mieszkam przy... -
Nagle przeżyła chwilę zaślepienia i poczuła rosnącą panikę, ale zaraz
usłyszała głos dyżurnego: - Mam już adres. Mieszka pani przy Harvarda
pięćset dwadzieścia siedem. Wozy już jadą.
Cisnęła słuchawkę i wybiegła do holu. U stóp schodów jeszcze raz zawołała
kuzynkę, a potem pobiegła na drugą stronę domu i jednym szarpnięciem
otworzyła drzwi kaplicy.
Wszystkie świece płonęły. Ciotka klęczała na klęczniku, z pochyloną głową,
zaciskała w dłoniach różaniec.
- Ciociu Marto! - krzyknęła Rebeka. - Dom się pali! Musimy uciekać!
Powoli, jak w transie, Marta Ward odwróciła głowę i spojrzała na Rebekę.
- Wszystko w porządku, dziecko - rzekła łagodnie. - Pan zaopiekuje się nami.
Ignorując słowa ciotki, Rebeka złapała ją za ramię i z całą siłą poderwała na
nogi, a potem wywlokła z oświetlonego świecami pokoju do holu. Otworzyła
drzwi frontowe, wypchnęła ciotkę na werandę i potykając się wybiegła na ze-
wnątrz. Padał deszcz, ale Rebeka nie zwracając na to uwagi ściągnęła Martę z
werandy na trawnik. Syreny wyły. Rebeka spojrzała na piętro, kolejny raz
przyzywając kuzynkę. Ale już wiedziała, że może być za późno; w
przeciwieństwie do innych okien w domu, okno Andrei gorzało
pomarańczowo od tańczącego w środku ognia.
Rebeka padła na kolana. Nie zwracając uwagi na deszcz i zimno, z płaczem
modliła się razem z ciotką.

background image

Rozdział 8

Rebeka siedziała drżąca w poczekalni szpitala w Blackstone. Jak najlepiej
starała się odpowi-dzieć na wszystkie pytania. Większość wydarzeń
zachowała wyraźnie w pamięci. Pamiętała, że się obudziła, poczuła dym,
zawołała ciotkę i kuzynka ostrzegając, że dom pionie. Potem wypadki poto-
czyły się tak szybko, ze nie mogła sobie ich jaśni przypomnieć. Na pewno
zadzwoniła na 911 i wyciągnęła ciotkę z domu. Od taj chwili wszystki się
poplątało. Pojawiły się wozy strażackie i radiowóz policyjny, wybiegli ludzie
z innych domów Zaczęły padać pytania, ale było tak wielu ludzi i tyle pytań,
że nie mogła sobie niczego uporządkować. Wreszcie wyniesiono Andreę i
położono w karetce. Rebeka błagała, żeby pozwolono jej pojechać do szpitala
z kuzynką.
Przykucnięta na podłodze karetki usiłowała nie przeszkadzać stażystom,
którzy podłączali
Andreę do kroplówki. Kiedy po raz pierwszy ujrzaia kuzynkę, mało nie
krzyknęła. Twarz Andrei była okropnie poparzona, brwi znikły, ciało
odchodziło z policzków i nosa. Skóra na rękach i ramionach sczerniała,
zamiast włosów na pobliźnionej czaszce była tylko zwęglona szczecina.
Chociaż Rebeka szybko odwróciła wzrok, poczuła się straszliwie bezradna i
powątpiewała, czy Andrea przeżyje jazdę do szpitala. Lecz gdy karetka
zatrzymała się z piskiem opon, Andrea nadal oddychała. Rebeka wygrzebała
się niezdarnie; jakoś zdołała nie wpaść obsłudze pod nogi. W kilka sekund
nosze z Andrea przejechały obok i Rebece wydało się, że słyszy nikły jęk.
Choć poczekalnia szybko wypełniała się ludźmi i znów posypały się
niezliczone pytania, Rebeka przede wszystkim z całych sił starała się przeko-
nać samą siebie, że naprawdę słyszała tamtą oznakę życia. Zastępca szeryfa,
Steve Driver, położył jej dłonie na ramionach, chcąc ją uspokoić, i przyjrzał się
jej przenikliwie.
- Czy pamiętasz coś jeszcze, Rebeko? Cokolwiek?
Potrząsnęła głową.
- Opowiedziałam wszystko.

background image

Przeniósł spojrzenie na Martę Ward, siedzącą obok siostrzenicy. W dłoni
ściskała różaniec; modliła się, bezgłośnie poruszając wargami.
- A pani, pani Ward? Słyszała pani cokolwiek? Skoro pani nie spała...
- Modliła się - powiedziała spokojnie Rebeka. - Kiedy się modli, nigdy niczego
nie słyszy. Nie usłyszała nawet mnie, gdy weszłam do kaplicy wyciągnąć ją z
domu.
Steve Driver położył rękę na ramieniu Marty.
- Pani Ward...? Muszę z panią porozmawiać. To naprawdę ważne. - Gdy
Marta nadal jedynie się modliła, ścisnął ją za ramię i lekko potrząsnął. - Pani
Ward!
Jak wyrwana z głębokiego snu, Marta nagle podniosła głowę. Miała dziwne,
puste spojrzenie, ale opuściła dłonie na podołek i potrząsnęła ze smutkiem
głową.
- Taka była wola boża - oświadczyła.
Steve Driver zmarszczył brwi, zerknął na Rebekę, a spotem skierował uwagę
z powrotem na Martę. Pochylił się i ujął jej ręce.
- Pani Ward... Słyszy mnie pani? Marta zebrała się w sobie, wzięła głęboki
oddech i wyprostowała się w plastikowym foteli-ku, na skraju którego
przysiadła.
- Oczywiście, że pana słyszę. I mówię, co się stało. Bóg ukarał Andreę za jej
grzech.
Zastępca szeryfa zmarszczył się jeszcze bardziej!
- Grzech?
- Zabiła swoje dziecię - rzekła Marta silnym
głosem, niosącym się przez poczekalnię. - I Bóg ją powalił.
Mężczyzna spojrzał pytająco na Rebekę.
- Andrea miała aborcję - wyjaśniła. - Ciocia Marta nie pochwalała tego i...
Marta wyprostowała się jeszcze bardziej. Utkwiła w siostrzenicy gniewne
spojrzenie.
- Bóg nie pochwalał - oświadczyła. - Bóg sądzi, nie ja. Ja tylko mogę modlić
się za duszę zamordowanego dziecięcia. - Zacisnęła palce na paciorkach
różańca. - Módlmy się. Módlmy...
Zanim skończyła zdanie, otworzyły się drzwi sali operacyjnej i wyszła
pielęgniarka. Dostrzegła Rebekę, podeszła z pośpiechem i przyklękła obok.
- Twoja kuzynka odzyskała świadomość i chce cię widzieć - powiedziała.
- Mnie? - spytała zdziwiona Rebeka. - Czy ciocia Marta nie powinna...
- Pyta o ciebie, Rebeko - powtórzyła pielęgniarka.
- W jakim jest stanie? - zapytał Steve Driver prostując się. - Wyjdzie z tego?
- Nie wiemy - szybko odparła pielęgniarka. - Ma oparzenia trzeciego stopnia
na przeważającej powierzchni ciała. - Pokręciła głową. - Musi straszliwie
cierpieć. - Zwróciła się do Rebeki. ~ Ale jest przytomna i pyta o ciebie. To
będzie dla ciebie bardzo trudne, lecz...
- Nie szkodzi - zapewniła ją Rebeka. - Czym jest to, co ja czuję, w porównaniu

background image

z mękami Andrei.
Udała się za pielęgniarką, minęła podwójne drzwi i weszła do sali
operacyjnej. Andrea leżała na stole. Nadal była podłączona do kroplówki, a
inny przewód biegł do jej nosa. Doktor Margolis i dwaj stażyści starannie
zdejmowali z Andrei coś wyglądającego na spaloną skórę, ale gdy Rebeka
podeszła bliżej, zdała sobie sprawę, że to wcale nic skóra, tylko resztki
nylonowej koszuli nocnej, którą Andrea miała na sobie w chwili, w której
wybuchł pożar. Rebeka skrzywiła się, gdy jeden ze stażystów podniósł luźny
strzęp materiału wraz z małym kawałkiem spalonej skóry.
- Mam... mam szczęście - szepnęła Andrea ledwo słyszalnym głosem. -
Jeszcze nic nie czuję.
Rebeka wyciągnęła rękę, by pogładzić kuzynkę. Powstrzymała się w porę. -
Dzięki Bogu, że żyjesz - szepnęła. - I wyjdziesz z tego.
Ranna potrząsnęła głową ledwo zauważalnym gestem.
— Nie wydaje mi się - westchnęła. - Po prostu...
- Zamilkła, skrzywiła się usiłując wziąć oddech, po czym udało się jej
wydyszeć jeszcze kilka słów. - Moja wina. Zasnęłam z papierosem. Durna
byłam, nie?
- Wszystko w porządku, Andreo - powiedziała Rebeka. - To nie była twoja
wina. To wypadek.
- Żaden wypadek - wyszeptała Andrea. - Matka powiedziała...
- Nieważne, co powiedziała ciocia Marta. Liczy się tylko to, że żyjesz i
wyjdziesz z tego.
Andrea nie odzywała się przez długą chwilę i Rebeka była przekonana, że
zasnęła. Wreszcie przemówiła raz jeszcze:
- Smok - szepnęła. - Nie pozwól...
Rebeka pochyliła się starając usłyszeć słowa kuzynki. Andrea walczyła z
niemocą. Zwęglone wargi wreszcie znów się poruszyły.
- Ma... matka - wyszeptała. - Nie...
Ale zanim zdążyła dokończyć, środki uspokajające dodane do kroplówki
zrobiły swoje i chora pogrążyła się w nieświadomości. Leżała tak nie-
ruchomo, że zaniepokojona Rebeka podniosła wzrok na pielęgniarkę.
- Co się stało? Czy...
- Zasnęła - uspokoiła ją pielęgniarka. - Jeśli chcesz wrócić do poczekalni...
Rebeka potrząsnęła głową nie odrywając wzroku od zniszczonej twarzy
Andrei.
- Mogę tu zostać? - spytała. - Co będzie, jeśli się obudzi? Jeśli przy niej
posiedzę, może się nie przestraszy.
Pielęgniarka zawahała się, a potem wskazała fotel przy drzwiach.
- Oczywiście, że możesz przy niej zostać, Rebeko - powiedziała.
Gdy dziewczyna usiadła, pielęgniarka wróciła do pracy pomagając stażystom
i doktorowi Mar-golisowi oczyścić najcięższe rany. Na wypadek infekcji
smarowała je silvadenem.

background image

Kompletnie bezradna Rebeka mogła jedynie przyglądać się im w milczeniu.

Oliver Metcalf wstał i przeciągnął się, a potem wyszedł na zewnątrz, by
zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. Przebywał w szpitalu cztery godziny;
zjawił się w chwilę po tym, gdy Rebeka poszła zobaczyć się z Andreą.
Pozbierał wszystkie strzępki informacji na temat pożaru. Wraz ze Stevem
Driverem doszli do podobnych konkluzji. Pożar niewątpliwie był
przypadkowy, spowodowany nawykiem Andrei do palenia w łóżku. Ekipa,
która zgasiła pożar, znalazła przy łóżku popielniczkę i chociaż była
przewrócona, wokół leżało kilka przemoczonych niedopałków. Martę Ward
uratował jedynie fakt, że modliła się w kaplicy na dole, ale nawet to
okazałoby się na nic, gdyby Rebeka się nie obudziła.
- Mogłoby być dużo gorzej - rzekł Driver,
gdy skończył porównywać swoje zapiski z tym, czego dowiedział się Oliver.
Nie mając nic więcej do roboty w szpitalu, Driver wyszedł. W miarę jak noc
wlokła się dalej, poczekalnia pustoszała, aż zostali w niej jedynie Oliver i
Marta Ward. Chociaż Oliver kilkakrotnie usiłował wciągnąć Martę do roz-
mowy, ignorowała go całkowcie, skupiona na nie kończących się modlitwach.
Wreszcie deszcz ustał i przyszedł dzień, zaświeciło słońce.
Pół godziny wcześniej Phil Margolis zajrzał do poczekalni i zapytał Martę
Ward, czy chce zobaczyć córkę. Potrząsnęła głową.
- Modlę się za nią - odrzekła. - Za nią i dziecko. Nie muszę jej oglądać.
Lekarz, niemal krańcowo wyczerpany po godzinach ratowania życia Andrei,
odwrócił się z obrzydzeniem i ruszył z powrotem do pacjentki. Zatrzymał go
Oliver.
- W jakim jest stanie? - zapytał. Jeszcze nie skończył pytania, a już wszystko
odczytał z wyrazu twarzy lekarza.
- Nie sądzę, żeby mogła wytrzymać dużo dłużej - powiedział Margolis.
Spojrzał uważnie na Olivera. - A co z tobą? Jak się czujesz? Te migreny dalej
występują?
Oliver zaprzeczył.
Hm, z tomografu wynika, że nie masz powo-dów do zmartwień. Miałem
zamiar zadzwonić do
ciebie dzisiaj przed południem. Przesłałem zdjęcia do przyjaciela w
Manchestrze i nie znalazł nicze-go niepokojącego. Mówi, że jesteś idealnie w
normie. - Ledwo wykrzesał znużony uśmiech. - Co prawda nie zna cię tak
dobrze jak ja, prawda?
Zanim Oliver zdążył odpowiedzieć na ten kiepski dowcip, przy podwójnych
drzwiach rozdzwonił się brzęczyk i Margolis odszedł z pośpiechem. Oliver
zapadł się w wysłużoną sofę, a potem, nie mogąc znaleźć spokoju, wstał i wy-
szedł na dwór. Gdy wrócił, Rebeka Morrison ukazała się właśnie w
podwójnych drzwiach. Miała zaczerwienione oczy, łzy na policzkach.

background image

Przyśpieszył kroku, objął ją, uściskał.
- Po wszystkim? - spytał cicho, chociaż znał już odpowiedź. Poczuł, jak kiwa
głową. Potem odsunęła się nieco i spojrzała mu w oczy.
- To było takie dziwne - powiedziała. - Najpierw oddychała spokojnie i
myślałam, że wszystko będzie w porządku, a wtem przestała. Po prostu
przestała oddychać. Czemu takie rzeczy się zdarzają?
- Nie wiem - odparł spokojnie. - To po prostu był straszny wypadek. -
Łagodnie poprawił lok Rebeki opadający jej na czoło, a potem starł łzy z jej
policzka. - Czasami coś się wydarzy... - zaczął.
Przerwała mu Marta Ward.
- Nic nie wydarza się samo z siebie - oświadczyła. - Jest taka rzecz jak kara
boska i spotkała właśnie Andreę. Dopełniła się wola boża. Rebeko, czas,
żebyśmy wróciły do domu.
Oliver poczuł, jak Rebeka sztywnieje, a potem wysuwa się z jego ramion.
- Tak, ciociu Marto - powiedziała cicho. - Oliver na pewno nas zawiezie.
Marta skinęła nieznacznie głową w kierunku Oliwera i rzekła:
- Możesz nas zawieźć do domu. - Skierowała się do wyjścia i nie odwracając
głowy wyszła na słońce.
Rebeka już miała podążyć jej śladem, lecz Oliver ją powstrzymał.
- Co jest grane? - zapytał. - Czy ona nie zdaje sobie sprawy, co się wydarzyło?
Rebeka skinęła głową.
- Ona uważa, że Andrea została ukarana za aborcję. Ale nie myślę, żeby Bóg
mógł zrobić jej coś takiego, prawda?
Oliver potrząsnął głową.
- A ja myślę, że nie powinnaś dłużej u niej mieszkać. Nie możesz pójść gdzie
indziej? Mogłabyś zatrzymać się u mnie. Ja...
- Nie ma powodu do obaw, Oliverze - powiedziała Rebeka. - Nie mogę teraz
zostawić cioci
Marty. Nie ma nikogo poza mną i zawsze była dla mnie dobra...
- Ale...
- Oliverze, proszę. Zawieź nas do domu. Pięć minut później Oliver zajechał na
podjazd
domu Marty Ward. Zadziwiające, ale jedyne ślady pożaru z tej strony domu
to był pognieciony trawnik i krzewy połamane wężami strażackimi.
- Jesteś pewna, że tego chcesz? - spytał znowu Oliver. - Nawet jeśli w tym
domu da się mieszkać, będzie smród...
Ale Marta Ward wysiadła już z samochodu i szybkim krokiem zmierzała ku
domowi. Odwróciła się przy schodach werandy.
- Chodź, Rebeko - rozkazała.
Jak do psa, pomyślał gniewnie Oliver. Mówi do niej jak do psa.
Jednak zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, Rebeka też wysiadła z
samochodu i po chwili wraz z Martą znikła w środku.
Oliver wiedział, że popełnił błąd w tej samej chwili, w której otworzył drzwi

background image

Rudej Kwoki. Ale głód tak mu dokuczał, że przez chwilę zapomniał o równie
silnym głodzie stałych bywalców baru - głodzie informacji.
Mężczyźni mówili na to „informacje". Ich żony nazywały to o wiele trafniej -
plotkami.
Jak zwał, tak zwał, ale gdy Oliver się pojawił, niemal wszyscy w Rudej Kwoce
przycichli i z wyczekiwaniem utkwili w nim wzrok. Oceniwszy wszystkich
zgromadzonych, wybrał stolik okupowany przez Eda Beckera i Bilia
McGuire'a. Byli pogrążeni w rozmowie, którą przerwali na jego widok. Gdy
Oliver usiadł na ławie obok adwokata, Bill McGuire spojrzał na niego
pytająco.
- Andrea Ward zmarła jakieś pół godziny temu - powiedział Oliver.
Przedsiębiorca budowlany skrzywił się.
- Do diabła, co się tu wyrabia? - zapytał.
Ed Becker poprosił kelnerkę o dolewkę kawy.
- Nic się nie wyrabia - rzekł i ton jego głosu wystarczył, by Oliver zdał sobie
sprawę, iż nocny pożar nie był jedyną rzeczą, o której poprzednio
rozprawiali.
McGuire potrząsał ze smutkiem głową, podczas gdy kelnerka napełniała mu
kubek.
- Jak możesz gadać takie rzeczy?
- Bo to prawda - odparł prawnik, po czym odwrócił się do Olivera. - Bill
zaczyna przebąkiwać, że nad miastem ciąży klątwa lub coś podobnego.
- Tego nie powiedziałem - wtrącił trochę za szybko McGuire.
- Dobra, może nie użyłeś dokładnie takich słów - przyznał Becker. - Ale kiedy
zaczynasz kojarzyć sprawy, które nie mogą się ze sobą łączyć, to czy nie jest
to gadanie o jakiejś klątwie?
McGuire z uporem potrząsnął głową.
- Mówię tylko, że tu zaczynają się dziać naprawdę niesamowite historie.
Najpierw bank ma kłopoty i Jules dostaje bzika, i popełnia samobójstwo,
teraz Andrea Ward wraca do domu po latach nieobecności i następnego dnia
doznaje śmiertelnych poparzeń w pożarze.
Chociaż nikt nie wspomniał o tym, co zdarzyło się Elizabeth McGuire, nie
było to konieczne. Jej samobójstwo, poprzedzające o miesiąc czyn Julesa
Hartwicka, nadal wisiało nad Billem jak zmora.
- Pożar to był wypadek, najzwyczajniejszy w świecie - powiedział Oliver. Ale
gdy przekazał swoim słuchaczom wszystko, czego dowiedział się w ciągu
ostatnich kilku godzin, Bill McGuire nadal z niedowierzaniem kręcił głową.
- Kilka miesięcy temu może uwierzyłbym, że Andrea, ot tak, zasnęła z
papierosem, ale teraz... - Westchnął przeciągle.
- Może to nie był wypadek - zasugerował Ed Becker. - Może Marta ją
podpaliła.
- Podpaliła?! - powtórzył Oliver, wzdrygając
się na to słówo. - Jezu, Ed, chyba za długo miałeś do czynienia z prawem

background image

karnym. Czemu, na Boga, Marta Ward miałaby chcieć zabić własną córkę?
- Hm, sam powiedziałeś, że nie rozpaczała za bardzo po śmierci Andrei. Czy
nie wspomniałeś, że miało to coś wspólnego z wolą bożą?
- "Kara boża", tak to określiła - poprawił go Oliver. - Marta jest religijną
fanatyczką. Sam wiesz, że widzi rękę Boga praktycznie
we wszystkim.
- Czasem tacy ludzie uważają, że to oni są ręką Boga - zauważył zjadliwie
Becker.
- Daj spokój, Ed. - Oliver zniżył głos i rozejrzał się po innych bywalcach baru.
- Wiesz, jak tutaj rozchodzą się plotki. Jeśli ktoś to usłyszy, nim minie
południe, będzie na ustach całego miasta.
- I bardzo dobrze! - rzekł Ed Becker. Odchylił się i uśmiechnął złośliwie. -
Osobiście nigdy nie mogłem znieść Marty Ward. Nawet jako dziecko zawsze
myślałem, że jest nie tylko bardziej papieska niż sam papież, ale do tego po
prostu wstrętna. Nie mogę tylko pojąć, po co Andrea w ogóle wracała.
- Nie miała się gdzie podziać. Tak uważa Rebeka - odparł Oliver.
Zamierzał opowiedzić im o wczorajszej aborcji Andrei, ale powstrzymał się,
gdy przypomniał
sobie, że poronienie doprowadziło żonę Billa, Elizabeth, do samobójstwa,
zaledwie kilka dni po tym, jak straciła maleńkiego synka.-m Ja, przeciwnie,
mam kilka miejsc do odwiedzenia - rzekł wymykając się z loży. - I Bill też,
chyba że rozciągnie przebudowę mojego biura na tak długo, aż wszystkie
kłopoty w banku zostaną rozwiązane.
McGuire uśmiechnął się po raz pierwszy tego przedpołudnia.
- Wreszcie na to wpadłeś, co? No, tylko nie wygadaj się swojemu wujowi,
dobra?
Oliver zmierzył budowlańca ironicznym wzrokiem.
- Wyobrażasz sobie, że on na to nie wpadł? Jak myślisz, czemu co kilka
tygodni ma nowe pomysły? Daj spokój. Chodźmy. Może wpadniemy na jakiś
zupełnie nowy pomysł w związku z moim biurem. A nuż Melissa Holloway
wyprowadzi bank na czyste wody i będziesz w końcu mógł zabrać się do
pracy nad tym centrum handlowym. I nie mówmy o klątwach ani niecnych
zamiarach, dobrze? Jestem dziennikarzem, nie powieściopisarzem.
Nie minęła minuta od wyjścia dwóch mężczyzn, a Ruda Kwoka znów
rozszumiała się od ściszonych głosów, z których każdy przekazywał
najmniejszy strzępek zasłyszanych wypowiedzi Olivera.
Wreszcie przemówił Leonard Wilkins. Stetryczały siedemdziesięciolatek
przez trzydzieści lat prowadził kino pod gołym niebem, zanim zostało
zamknięte i teren przekazano pod targ staroci.
- Mnie się zdaje, że powinniśmy mieć oko na na Olivera Metcalfa.
- Daj spokój - odparł ktoś. - Można mu ufać jak bratu.
- Niewykluczone - odparł na to Wilkins. - Ale wciąż nie wiemy, co takiego
przydarzyło się jego siostrze, kiedy byli brzdącami. Ostatnio, kiedy zaczęły

background image

się te okropności, wydawało mi się, że chłopak dziwnie się zachowuje. I
słyszałem od Trudy, że onegdaj skarżył się Philowi Margoliso-wi na bóle
głowy. Silne bóle głowy.
Po krótkiej pauzie szum w barze powrócił. Ale nie mówiono już o pożarze,
który zabił Andreę Ward. Teraz plotkowano o Oliverze Metcalfie.

background image

Rozdział 9

Nie chodziło o sam wygląd pokoju, chociaż był wystarczająco koszmarny.
Łóżko - to łóżko, w którym Rebeka przespała niemal każdą noc przez ostatnie
dwanaście lat - było przemoczoną, sczerniałą ruiną. Stojąc w drzwiach -
Rebeka nie zebrała się jeszcze na tyle odwagi, by wejść za próg - widziała, że
pożar musiał zacząć się od łóżka. Zadrżała wyobrażając sobie zasypiającą
Andreę, z papierosem między palcami. Papieros musiał upaść na kapę,
powoli przepalić koce, poszwę, prześcieradło i wreszcie zagłębił się w sam
materac.
Ale czemu Andrea się nie obudziła? Czy nie krztusiła się dymem
wypełniającym pokój? Może straciła we śnie świadomość i nie czuła tego, co
się wokół działo? Na pewno tak, w innym wypadku musiałaby się obudzić,
gdy ogień ogarnął łóżko, wpełzł na dywan, a potem wspiął po
zasłonach okiennych. Farba na framugach mocno się przypaliła, tapety
zwisały osmalonymi płatami. Wszystko w pokoju było do wyrzucenia, a
papier i farbę należało zedrzeć do żywego drewna.
Ten zapach przyprawił Rebekę o dreszcze. Straszliwy zapach, który w niczym
nie przypominał przyjaznego dymu z kominka. Tego odoru nigdy nie miała
zapomnieć. Od chwili, w której wróciła z ciotką do domu, wypełniał jej
nozdrza i z każdym oddechem przeżywała moment przebudzenia w środku
nocy i myśl, że dom płonie.
Mimo sprzeciwów Marty Ward, Rebeka najszerzej, jak się dało, otworzyła
okna w każdym pokoju z wyjątkiem kaplicy, zablokowała każde drzwi, żeby
nie mogły się zamknąć i powstrzymać przewiewu. Zimne powietrze
wyeliminowało najgorszy kwaśny smród. Zdjęła pościel z łóżek i włożyła do
wielkiej pralki w suterenie, ale zaczynając pierwsze pranie wiedziała, że
będzie to trwało w nieskończoność. Każdy kawałek materiału wymagał
uprania, każdy mebel wyczyszczenia. Każdy dywan należało zanieść do
pralni. Była przekonana, że nawet wtedy odór pozostanie, co znaczyło, że za
każdym razem, gdy wejdzie do domu, cała przerażająca scena z ostatniej nocy
powróci jak koszmar, przed którym nie ma ucieczki.

background image

Stała nadal w drzwiach pokoju Andrei, usiłując
zmusić się do wejścia, gdy usłyszała z dołu głos ciotki:
- Rebeka? Rebeka! Ten dom nie sprzątnie się sam.
Już miała odwrócić się od drzwi, gdy coś wpadło jej w oko.
Coś błyszczącego, dziwnie kontrastującego ze zwęgloną czernią
pomieszczenia.
Coś prawie ukrytego pod łóżkiem.
Schylając się, już wiedziała, co to jest.
Zapalniczka w kształcie głowy smoka, przedwczorajszy prezent dla Andrei.
Z grubsza otarła ją z sadzy, obróciła w dłoniach. Smocze ślepia wpiły w nią
płonące spojrzenie i chociaż na złotych łuskach nadal były smugi sadzy,
cacuszko wydawało się sprawne.
Nacisnęła dźwigienkę i natychmiast wystrzelił ognisty jęzor.
- Rebeka? Rebeka! Czekam na ciebie!
Wzdrygnęła się słysząc rozkazujący głos ciotki, przelękniona wybiegła ze
zniszczonego pokoju i pomknęła schodami w dół. Marta czekała w holu, obok
stało wiadro wody z mydlinami. Dała Rebece ścierkę.
- Zacznij tu. Ja zacznę w kuchni
Rebeka zerknęła na pobrudzone sadzą tapety.
- Zniszczę tapety, ciociu Marto.
- Tapety się nie zniszczą - oświadczyła Marta.
- Pan oczyści nasz dom do cna, jak ukarał Andreę za jej grzechy. - Jej wzrok
padł na przedmiot w dłoni Rebeki. - Co to fest? - spytała groźnie.
W pierwszym odruchu Rebeka chciała schować smoka do kieszeni, ukryć go
przed ciotką, ale wiedziała, że jest już za późno. Z ociąganiem położyła
złotego smoka na dłoni ciotki.
- To tylko zapalniczka - powiedziała cicho.
- Dałam ją w sobotę Andrei, kiedy wróciła. Marta Ward uniosła wysoko
zapalniczkę i przyjrzała się jej dokładnie.
- Skąd się to wzięło? - spytała nie spuszczając oczu ze smoka.
- Z targu staroci - odparła Rebeka. - Oliver i ja znaleźliśmy ją i...
- Oliver? - przerwała jej Marta. - Oliver Metcalf?
Rebeka skurczyła się słysząc ton pogardy w głosie ciotki.
- Oliver jest moim przyjacielem - powiedziała tak cicho, że prawie
niesłyszalnie.
- Mogłam się spodziewać po Oliverze Metcal-fie, że znajdzie coś takiego -
rzekła Marta zaciskając palce wokół smoka na chwilę przed tym, zanim
włożyła go do kieszeni fartucha. - Pozbędę się tego.
- Ale to nie twoje, ciociu Marto. Dałam to
Andrei i... - Głos jej się załamał. - I tylko... tylko chciałam to zatrzymać.
Twarz Marty Ward przybrała ten sam ponury wyraz potępienia, który
pojawił się owego wieczoru, gdy Andrea powiedziała jej, co zrobiła w
Bostonie.

background image

- To wizerunek bałwana! Narzędzie diabelskie! - oświadczyła. - Podejmę
decyzję, jak najlepiej się go pozbyć.
Odwróciła się i znikła w kuchni.
Rebeka zanurzyła ścierkę w wodzie, wykręciła ją i zaczęła czyścić z warstwy
sadzy framugę drzwi wejściowych. Ale pracując wiedziała dobrze, że to
bezużyteczne. Może szorować w nieskończoność, a i tak nigdy nie usunie
straszliwego smrodu pożaru.
Ale wiedziała również, że ciotka za skarby świata nie zwolni jej od tej
bezcelowej pracy.

background image

Rozdział 10

W nocnej ciszy Marta Ward powoli kroczyła przez pokoje swojego domu.
Mieszkała w nim przez całe życie; każdy kąt ukrywał wspomnienia. Jednakże
nie szukała ich przez wiele lat, bo dawno temu ograniczyła się do miejsc, w
których czuła się bezpiecznie.
Jej pokój. Nie pokój rodziców, w którym ona i Frank Ward spali przez kilka
krótkich lat, zanim ją opuścił, tylko jej dziecinny pokój, w którym mieszkała,
gdy była jeszcze niewinna, zanim dała się skusić grzechowi. Ten pokój, do
którego powróciła w dniu wyjazdu Franka Warda, by nie ulegać już pokusom.
Miała szczęście. Tak przynajmniej sądziła. Wyszła za Franka Warda, zanim
dała mu się zwieść z drogi prawości.
Nie jak jej młodsza siostra, która urodziła
Rebekę zaledwie pięć miesięcy po ślubie z Mickiem Morrisonem.
A już na pewno nie jak jej starsza siostra, która pozwoliła Tommy'emu
Gardnerowi, by wskazał jej ścieżki zła, i nigdy nie wyszła za mąż.
Podczas tych gorzkich lekcji katechizmu, jakich udzielało jej życie, Marta
pojęła ciężar grzechu i wszystkich postaci pomsty, które może przybrać wola
Boga.
Niewątpliwie Jego wola wiele razy odcisnęła się na jej rodzinie przez te
wszystkie lata. I to na wiele sposobów.
Najpierw jej starsza siostra została przepędzona z domu, gdy tylko jej grzech
wyszedł na jaw. Ale Marta była wtedy małym dzieckiem i nie rozumiała
przewiny Marilyn. Myślała po prostu, że siostra zachorowała i dlatego
zabrano ją do szpitala na szczycie wzgórza. A gdy Marilyn nie było już
bardzo długo, Marta wreszcie otworzyła skarbonkę siostry, wyjęła wszystkie
pieniądze i kupiła jej prezent. To była zapalniczka. Złote łuski i rubinowe
ślepka wydawały się piękne oczom sześciolatki. Przyglądała się im z
zachwytem, zanim zaniosła to coś do drzwi wielkiego kamiennego szpitala i
dała pierwszej napotkanej osobie, która obiecała dostarczyć przesyłkę
siostrze. Ojciec był bardzo zły, gdy dowiedział się, co
zrobiła. Zbił ją i skazał na tygodniowe zamknięcie w pokoju, a gdy wreszcie
mogła wychodzić, oznajmił, że nigdy więcej nie zobaczy siostry.
Dopiero całe lata później dowiedziała się, co się wydarzyło, a gdy poszła do

background image

księdza wyspowiadać się z grzechu, wyznała, że dała siostrze narzędzie, które
posłużyło jej do samobójstwa. Spowiednik uspokoił ją.
- To wola boża - rzekł. - Twoja siostra ciężko zgrzeszyła i prezent, który jej
dałaś, był jedynie narzędziem Boga. Jesteś błogosławiona, gdyż Bóg wybrał
cię, abyś stała się Jego pośredniczką.
Chociaż starsza siostra została bezzwłocznie ukarana za swój grzech,
młodszej siostrze Marty Bóg wymierzył karę dopiero szesnaście lat później.
Niemniej jednak, gdy „wypadek" wreszcie nastąpił, Marta szybko pojęła, że
nie był to żaden wypadek. W migotliwym blasku świec, ogłuszona
gregoriańskimi chorałami, które nie dopuszczały do jej uszu żadnego innego
głosu poza głosem Boga, Marta szybko zrozumiała, że rodzice Rebeki zostali
wreszcie ukarani za swój grzech. Zrozumiała również, że jej obowiązkiem jest
zabrać Rebekę - owoc tamtego grzechu sprzed wielu lat - do domu i chronić
przed zakusami zła.
Zrobiła wszystko, co w jej mocy, by podołać temu zadaniu. Przeznaczyła dla
Rebeki pokój córki i starała się prowadzić ją z dala od ścieżki, na którą
zabłądziła Andrea.
Nie chciała postawić nogi w dwóch pokojach
tym, w którym spali rodzice i ona wespół z Frankiem, oraz drugim, w którym
matka Rebeki spała z Mickiem Morrisonem. Innych, takich jak jadalnia i pokój
dzienny, których rodzice używali do przyjmowania swoich bezbożnych gości,
po prostu unikała.
Oczywiście, Rebeka sprzątała je, gdyż Marta zadbała o wychowanie
dziewczyny, wpoiła jej nie tylko cnotę czystości duchowej, ale i fizycznej.
Sama Marta korzystała tylko ze swojej dziecięcej sypialni, w której, jak
wiedziała, nie popełniono nigdy żadnego grzechu, i z kaplicy, gdzie modliła
się o zbawienie i wskazówki, jak zachować od grzechu siebie i Rebekę.
I to było skuteczne. W miarę jak mijały lata modlitwy i oddania Bogu, Marta
czuła, że dom napełnia się czystością, tą samą czystością, którą miała w
swojej błogosławionej duszy, i ogarniało ją coraz silniejsze przekonanie, że
wreszcie jest bezpieczna od potępienia, które dotknęło obie siostry.
Dwa dni temu, gdy Andrea - nie zapowiedziana i nieproszona - powróciła,
Marta wiedziała, że powinna zamknąć jej drzwi przed nosem, że nie wolno jej
nawet spojrzeć w twarz nierządnicy.
Ale postąpiła inaczej. Pozwoliła Andrei wejść do
dom, a szatan wśliznął się razem z nią.
Cudzołóstwo z żonatym mężczyzną. Dziecko bez sakramentu małżeństwa.
Aborcja!
Czemu to tolerowała?
A taraz, gdy błąkała się bez celu po pokojach, wszystkie wspomnienia odżyły.
W pokoju dziennym nadal czuła obecność starszej siostry, nawet zapach
perfum, których użyła do zwabienia diabła w postaci Tommy'ego Gardnera.
A w wielkiej sypialni, nie używanej przez dziesiątki lat, słyszała jęki rozkoszy

background image

młodszej siostry, gdy oddawała się fałszywej radości grzechu w ramionach
Micka Morrisona.
Mimo lat modlitwy i pokuty, szatan nadal tu zamieszkiwał. Nawet woń
dymu z pożaru, w którym zginęła Andrea, nie potrafiła zdusić smrodu
grzechu* który przenikał dom siarczaną mgłą.
Wreszcie Marta weszła do kaplicy. Zapaliła wszystkie świece, włączyła
gregoriańskie chorały, niegiośno* by nie obudzić Rebeki, a potem osunęła się
na klęcznik. Zaczęła cicho recytować dziesiątki różańca, przepuszczając
paciorki między palcami. Świeczki migotały, śpiewy buczały, a ona otworzyła
się na głos Boga i utkwiła oczy w twarzy swego Zbawcy. Ale w miarę jak
mijały powolne kwadranse modlitwy i przechodziły w godziny, twarz, której
przyglądała się Marta Ward, zaczęła ulegać zmianie.
Oblicze Stwórcy przemieniło się i teraz Marta wpatrywała się w ślepia smoka.
A gdy wpiła spojrzenie w rubinowe oczy, usłyszała głos, który powiedział jej,
co musi uczynić.
Marta Ward podniosła się i opuściła kaplicę.

Rebeka nie zwróciła uwagi na pierwszą kroplę, która zrosiła jej twarz. Był
idealny wiosenny dzień, jeden z tych, jakie lubiła najbardziej - gdy słońce
świeci jasno na łagodnym błękitnym niebie, drzewa pokrywa blada zieleń
kiełkujących liści, ostatnie krokusy są w rozkwicie, a ledwo rozchylone płatki
żonkili odsłaniają złociste wnętrze. Ptaki śpiewały i wiał łagodny zefirek,
wnosząc przez okno cierpką woń sosnowego lasku, rosnącego za domem, i
Rebeka wciągnęła ją głęboko w płuca. Westchnęła, obróciła się i błogo skuliła
pod lekkim przykryciem.
Kolejna kropla upadła jej na twarz, a potem następna.
Deszcz?
Ale skąd tu deszcz?
Była w swoim pokoju i chociaż otwarte okno przepuszczało chłodne
powietrze, widziała, że poranne niebo jest idealnie bezchmurne.
Jednak kolejna kropla opadła jej na twarz, a potem jeszcze jedna.
Skuliła się po raz drugi, potem odwróciła, próbując uciec przed deszczem,
który psuł idealny poranek.
Słońce zgasło, wokół nastał mrok, zefirek ucichł, a wraz z nim przepadła
sosnowa woń. Świeże, wonne powietrze, które przed chwilą wprawiło ją w
taki zachwyt, nabrało kwaśnego zapachu, od którego chciała uciec jak
najdalej.
Nawet deszcz się zmienił; teraz wcale nie przypominał prawdziwego
deszczu.
Chór ptasząt też się zmienił, przeszedł z wesołego świergotu, rozlegającego
się zaledwie przed chwilą, w cichy pomruk, który wydawał się znajomy, choć
nie do końca rozpoznawalny.

background image

Znów się obróciła. Nagle zakaszlała. Dusiła się. Nozdrza drażnił cierpki
smród. Ocknęła się gwałtownie i ostatnie resztki snu ustąpiły miejsca jawie.
To wcale nie był poranek; jedyne światło w pokoju rzucał nisko wiszący
księżyc.
Nie wiał też żaden zefirek, gdyż okna były szczelnie zamknięte nie
wpuszczając zimnej, marcowej nocy.
Ale deszcz... Co sprawiło, że śniła o deszczu?
Wtem zdała sobie sprawę, że posłanie jest zimne i wilgotne, przesączone
czymś przypominającym zapach...
Terpentyny?
Ale to niemożliwe. Skąd by...
Dopiero wtedy zauważyła w pokoju jakiś ruch i usłyszała mruczenie, które
słyszała we śnie. Ę,
Z bijącym sercem uwolniła się od klejącej się pościeli i namacała wyłącznik
małej nocnej lampki na stoliku przy łóżku. Zmrużyła powieki, ale po chwili
odzyskała wzrok i ujrzała ciotkę.
Wytrzeszczając szeroko nieruchome oczy, wpatrzona gdzieś daleko w
przestrzeń, Marta Ward chodziła po pokoju z wielką puszką rozlewając
terpentynę na zasłony i ściany. Zapach był tak mocny, że całkowicie wyparł
odór dymu, który dotychczas wypełniał pokój. Rebeka instynktownie
przycisnęła poszwę do nosa i ust, żeby uchronić się przed duszącymi
oparami, ale natychmiast znowu się rozkaszlała. Zawartość żołądka podeszła
jej do gardła, gdy poczuła w ustach gorzki smak terpentyny. Odrzuciła
przemoczone nakrycie.
- Ciociu Marto, nie! - błagała chrapliwie. - Co...
Nie skończyła pytania, gdy zdała sobie sprawę, że ciotka jest głucha na jej
głos, podobnie jak okazała się ślepa na włączone światło.
- Oczyścić - mruczała. - Musimy oczyścić się z naszych grzechów, byśmy były
godne żyć w przytomności Pana!
Wytrząsnęłą ostatnie krople terpentyny, zawahała się przez chwilę, patrząc na
pojemnik niemal tak, jakby nie mogła pojąć, czemu płyn się skończył.
Odwróciła się gwałtownie i wyszła z pokoju, zasuwając drzwi. Zaraz potem
Rebeka usłyszała trzask zamka. Wyskoczyła z łóżka, podbiegła do drzwi.
Ciągnęła, tłukła, usiłowała je otworzyć.l - Ciociu Marto! - Zdała sobie sprawę,
że jest uwięziona w pokoiku, i ogarnął ją strach. - Ciociu Marto, wypuść mnie!
Zamiast odpowiedzi na te błagania usłyszała tylko mruczenie modlitw, teraz
zagłuszonych grubymi drzwiami, zamkniętymi na klucz. Wydostać się!
Musi się wydostać i wezwać pomoc!
Złapała szlafrok wiszący w małej szafie ściennej, nałożyła go na siebie,
wcisnęła na nogi znoszone kapcie i podbiegła do okna. Chociaż zamek
wreszcie się obrócił, oba skrzydła, dolne i górne, dawno temu pociągnięto
farbą, której nie dało się ruszyć. Mimo że Rebeka używała całej siły, nie mogła
otworzyć okna. Wreszcie złapała nocną lampkę, rozbiła dolną szybę i

background image

wytłukła ostre kawałki, tak że mogła bezpiecznie wyjść. Zeskoczyła na
ziemię, która była zaledwie kilka stóp niżej, i zawahała się.
Dokąd iść?
Przez głowę przebiegały jej wspomnienia - wspomnienia dziwnych spojrzeń
sąsiadów ciotki, VanDeventerów, które posyłali jej od lat, uwag
wymienianych, gdy sądzili, że nie może ich usłyszeć.
„Biedna Rebeka".
„Nie w porządku z nią od tego wypadku".
„Boję się, że od tamtej pory ma trochę nie po kolei w głowie".
Co by powiedzieli, gdyby załomotała do ich drzwi w środku nocy, wołając,
że ciotka zamierza spalić dom?
Oliver!
Oliver jej uwierzy! Był jej przyjacielem i nie brał jej za wariatkę!
Zamiast przedostać się na front domu, Rebeka przebiegła podwórkiem na
skraj lasku, skąd wąski szlak prowadził wzdłuż posesji Hartwicków, a potem
łączył się ze ścieżką do zakładu dla obłąkanych. Chociaż na niebie nadal było
kilka chmur, księżyc świecił na tyle mocno, że Rebeka mogła biec, ale te kilka
jardów było tak namokłych i błotnistych, że musiała zwolnić i ostrożnie
wyszukiwać drogę. Zanim pojawiła się na progu Olivera i zaczęła tłuc w
drzwi wzywając go krzykiem, pantofle przemokły i oblepiły się błotem, które
pokryło również nogi. Kiedy walenie do drzwi nie przyniosło natych-
miastowego rezultatu, przycisnęła dzwonek, uderzyła jeszcze kilkakrotnie w
drzwi, a potem cofnęła się i krzyknęła w górę: -.. Oliver! Oliver, obudź się! To
ja, Rebeka! Wydawało się jej, że minęła wieczność, zanim zapaliło się światło,
frontowe drzwi otworzyły się z rozmachem i Oliver wyjrzał na dwór.
- Rebeka! O co chodzi? Co...
Wreszcie pokonana przez zimno, mrok i grozę, którą ledwo udało jej się
zdusić, dziewczyna załkała.
Zamknęła mnie na klucz - zaczęła. - Chciała... to znaczy... - Przerwała,
zmusiła się do kilku głębokich oddechów, po czym znów straciła panowanie
nad sobą.
Oliver wciągnął ją do domu. Zamknął drzwi, co odgrodziło ich od zimna.
- Wszystko w porządku. Rebeko - uspokajał ją. - Jesteś już bezpieczna.
Opowiedz mi tylko, co się stało.
- Chodzi o ciocię Martę - wykrztusiła wreszcie.- Ona... och, Oliverze, ona
chyba zwariowała!

background image

Rozdział 11

Wszystko było gotowe.
Poza ukochanymi gregoriańskimi chorałami
- jedyną muzyką, która mogła ukoić jej duszę
- w domu Marty Ward zaległo milczenie. Chociaż po głowie tłukło się jej
niewyraźne
wspomnienie Rebeki wzywającej ją jakiś czas temu, głos siostrzenicy szybko
umilkł.
Ręka Boga uciszyła grzeszną dziewuchę, Marta była tego pewna.
Po raz ostatni spojrzała w lustro - skarciła się przy tym za próżność, ale była
pewna, iż zostanie jej to wybaczone, tak jak za kilka minut stanie się z
wszystkimi innymi jej grzechami
- i uśmiechnęła się, widząc swoje odbicie. Obraz w lustrze idealnie
odpowiadał wyobrażeniu Marty o sobie samej: młodość przywrócona,
policzki różane, usta pełne, oczy wielkie i przepełnione dziecięcą
niewinnością. Chociaż
tę suknię miała już kiedyś na sobie - w dniu ślubu z Frankiem Wardem - w
lustrze wydawała się tak świeża jak wtedy, kiedy ją kupiła; a prawdę
powiedziawszy, gdy spoglądała na sztuczne perełki rozsypane na piersiach i
obrazujące idealną cnotę, na powiewne fałdy czystej bieli, długie rękawy i
wysoki kołnierzyk, nie pamiętała, by kiedykolwiek wcześniej miała ją na
sobie.
Tiara z pereł podtrzymywała welon, a gdy spuściła na twarz cienki tiul, jej
oblicze przybrało eteryczny, prawie niebiański wyraz. Zadowolona, że
wszystko jest w porządku, wreszcie odwróciła się od lustra; wiedziała, że
nigdy więcej nie spojrzy na swoje odbicie. Zabrała jedyny przedmiot na
oczekującą ją ceremonię i wyszła z sypialni łagodnie zamykając za sobą
drzwi.
Na dole przystanęła przed kaplicą, zebrała myśli, otworzyła drzwi i weszła
do środka. Pokój był w czerni, jeśli nie liczyć jednego idealnego światła
rozjaśniającego oblicze Chrystusa, które zdawało się unosić w mroku nad
kaplicą. Marta przyklękła nisko, a po chwili powoli ruszyła w stronę ołtarza

background image

nie spuszczając wzroku z twarzy unoszącej się nad nią. Wreszcie, gdy była
bardzo blisko ołtarza, drżącymi palcami ścisnęła niesiony przedmiot.
Ze smoczego pyska wyskoczył płomień.
Mocno dzierżąc złoconą bestię, zapalała świece na ołtarzu, przechodząc
systematycznie od jednej do drugiej, przy każdej wygłaszając bezsłowną
modlitwę.
Modliła się za matkę i ojca.
Za starszą siostrę, Marilyn, której grzechy sprowadziły na nią przedwczesny
zgon.
Za Tommy'ego Gardnera, którego przysłał szatan, by skusił Marilyn.
Za Margaret i Micka Morrisonów, owoc grzechu których Marta przygarnęła
pod swój dach.
Smoczy jęzor dotykał świecę po świecy, bo Marta wiedziała dobrze, że
Blackstone jest wypełnione grzesznikami, i że szczególnie tej nocy należy
błagać o odkupienie każdego z nich.
Kiedy wszystkie świece w kaplicy płonęły jasno, Marta skierowała się ku
świętym w niszach, zapalając każdemu świecę, by mogli być świadkami
chwały tej nocy.
Zapaliła świecę przed Błogosławioną Dziewicą, uklękła przed posążkiem i
pomodliła się, by sama okazała się warta jedynego syna Przenajświętszej.
Po odprawieniu wszystkich modlitw powstała. Ruszyła w stronę ołtarza, lecz
zawahała się - zdała sobie sprawę, że jeszcze coś powinna zrobić.
Podeszła do okien, odsunęła ciężkie draperie i starannie przewiązała je
aksamitnymi szarfami, które wisiały bezużytecznie przez ponad dwadzieścia
lat. Rozsunęła również firanki i chociaż przegniły materiał rozrywał się w
palcach, wszystko wokół zdawało się wspaniałe, wystawione na widok
zewnętrznego świata, tak że każdy chętny mógł się przyglądać i być
świadkiem jej ostatecznego zbawienia. Gdy ostatni raz zwróciła twarz ku
ołtarzowi i swemu Zbawcy, była całkiem nieświadoma syren, które wyły na
dworze, i świateł zapalanych w domach sąsiadów, gdy zrywali się z łóżek, by
sprawdzić, jakaż to nowa tragedia wydarzyła się w ich miasteczku.
Marta opadła na kolana i w milczeniu zaczęła wznosić modły, które miały
związać ją na całą wieczność z jej Zbawcą.

Volvo Olivera Metcalfa zatrzymało się przed domem Marty Ward zaraz po
radiowozie policyjnym, którego syrena budziła sąsiadów. W tym czasie, gdy
Rebeka starała się wytłumaczyć Ste-ve'owi Driverowi dziwne zachowanie
ciotki, w pobliżu zaczęli się zbierać mieszkańcy okolicznych domów,
niektórzy w samych piżamach, inni w narzuconych płaszczach, jeszcze inni
pośpiesznie ubrani jak należy. Gromadzili się wokół
Rebeki, szepcząc do siebie, gdy pierwszy, a potem następni podsłuchali
fragmenty jej niesamowitej opowieści. Zanim skończyła, ktoś zauważył, że w

background image

mrocznym domu dwa okna jarzą się silnym blaskiem.
Zagarnięci przez tłum Rebeka i Oliver przesunęli się ku podjazdowi
Hartwicków. Wszyscy kierowali wzrok w jedno miejsce. Przez odsłonięte
okna wyraźnie widzeli Martę Ward stojącą w ślubnej sukni przed ołtarzem.
Okryta welonem twarz zwrócona była ku górze; całą postać oblewał złoty
blask migocących świec.
- Co ona robi? - zapytał ktoś.
Nikt mu nie odpowiedział.

Po zakończeniu ślubów Marta Ward uklękła po raz ostatni. Utkwiła wzrok w
twarzy posągu nad ołtarzem, dłonie zacisnęła na szyi smoka.
Smoczy płomień wystrzelił po raz ostatni.
Marta Ward skierowała dłoń w dół i jęzor gada liznął przesączony terpentyną
dywan. Płomienie szybko rozeszły się wokół Marty. Wtedy cisnęła smoka i
wyprostowała się na pełną wysokość. Podniosła welon i poczuła, jak
wypełnia ją nagła egzaltacja. Gdy ogień pochłaniał jej grzechy, czuła
uniesienie. Ogarnięta niewysłowioną radością podniosła ręce w górę.
Ukochane średniowieczne pienia ustąpiły miejsca trzaskowi rozbieganych
płomieni i dusza Marty Ward wzbiła się ku przeznaczeniu, o które zawsze się
modliła.

- Nie patrz na to - poprosił Oliver. Przyciągnął Rebekę, wtulił jej twarz w
swoje ramię i zasłonił sobą dom, w którym następowały przerażające
wydarzenia.
Cisza zaległa tłum obserwujący ostatnie chwile Marty Ward. Płomienie wokół
niej szybko rosły i milczenie przerwał zduszony jęk. W miarę jak ogień sięgał
coraz wyżej, niektóre kobiety zaczęły szlochać, a mężczyźni cicho kląć, ale
nikt nie zrobił nic, by powstrzymać pożar, by przerwać dzieło zniszczenia,
które już rozszerzało się na cały dom, nie zostawiając niczego po swoim
pochodzie.
Kolejne syreny rozdarły noc, ale nawet gdy zjawiły się wozy ochotniczej
straży pożarnej, załogi nie zrobiły niczego, by zgasić płomienie, jedynie
pilnowały, by nie przeskoczyły na sąsiednie domy.
W przeciągu paru chwil cała budowla została pochłonięta. Żar był taki, że
nawet najodważniejszych zepchnął na drugą stronę ulicy. Wreszcie dom
zapadł się i wieża iskier wzbiła się ku
nocnemu niebu w jakiejś dziwnej, makabrycznej celebrze.
Stos dymiących śmieci - oto wszystko, co zostało z domu Marty Ward.

Nastał świt. Oliver przyglądał się zafascynowany, a tłum, który zebrał się w

background image

nocy, by oglądać pożar, szybko topniał, jakby zażenowany dziennym
światłem, które ujawniło tę niezdrową ciekawość.
Strażacy krążyli wokół zgliszcz, jak grupa myśliwych ostrożnie przyglądająca
się powalonej zwierzynie, mająca świadomość, że choć jest śmiertelnie ranna,
nadal potrafi wyrządzić szkodę każdemu, kto by śmiał podejść bliżej.
- Masz gdzie pójść? - zapytał wreszcie Oliver Rebekę. Trzymała rękę na jego
ramieniu, ale nadal wpatrywała się w sczerniałą ruinę, która kiedyś była jej
domem. Przez długi czas nie odzywała się i już miał powtórzyć pytanie, gdy
usłyszał głos za plecami:
~ Ona będzie mieszkać u mnie. Tego życzyłaby sobie jej ciotka.
Odwrócił się i kilka stóp dalej ujrzał Germaine Wagner w szarym płaszczu
zapiętym pod szyję i ciemniejszej, również szarej, chustce na głowie.
Skierował wzrok na Rebekę, ale po szeroko otwartych wystraszonych oczach
wyraźnie było widać, że dziewczyna nie wie, co zrobić.
- Jeśli chcesz, możesz zatrzymać się u mnie - rzekł łagodnie. - Mam
dodatkowy pokój.
Rebeka zerknęła niepewnie na Germaine Wagner, potem na Olivera, ale
zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, bibliotekarka znów się odezwała.
- To niedobry pomysł, Oliverze. Wiesz równie dobrze jak ja, że to wywoła
plotki. - Zacisnęła z naganą usta. - Sam ten pomysł... ty i Rebeka. To... -
Zawahała się i Oliver nie wiedział, czy skończy myśl. Ale zamiast to zrobić,
spojrzała mu prosto w oczy. - Wiesz, o co mi chodzi, prawda? Na pewno nie
muszę ci tego mówić na głos.
Zupełnie tak jak w bibliotece tego grudniowego dnia, kiedy przyszedł zbadać
historię zakładu dla obłąkanych i poczuł na sobie stanowczy wzrok Germaine,
wróciły doń wspomnienia ludzi, którzy często zerkali na niego kątem oka i
szeptali coś za jego plecami. Czy to wszystko zaczęłoby się od nowa, gdyby
Rebeka zamieszkała u niego?
Oczywiście, że tak.
Jedyna różnica w tym, że tym razem szeptano by o Rebece, a nie o jego
siostrze.
Dla niego nie miało to znaczenia. Ale dla Rebeki?
Nie chciał jej na to narażać.
- Nie - odrzekł w końcu - nie musisz mi tego mówić na głos.
Przyglądał się w milczeniu, jak Germaine Wagner prowadzi Rebekę do
samochodu, i zadawał sobie pytanie, czy oznacza to, że Rebeka odchodzi od
niego na zawsze. Westchnął ciężko i zdał sobie sprawę, że nie można
wykluczyć, iż Germaine ma jakiś związek z tymi wszystkimi pogłoskami.
Kiedy po pewnym czasie odjeżdżał od ruiny domu Marty Ward, poczuł, że
głowa znowu zaczyna go boleć.
Jednakże tym razem dobrze wiedział, dlaczego.

background image

Podczas tygodni, które upłynęły w Blackstone po tym, jak Marta Ward
skierowała ku sobie smoczy język, spadło wystarczająco dużo deszczu, by
zmyć odór pożaru. Słodka woń pierwszych wiosennych kwiatów powoli
zastąpiła drażniący smród. Jednakże za grubymi murami zakładu dla
obłąkanych ten sam stęchły smród pleśni i ziemi, który przenikał każdy kąt
budynku przez ostatnie dziesięciolecia, nadal wisiał ciężko w powietrzu.
Wilgoć nie przeszkadzała mrocznemu cieniowi sunącemu przez ciemne
pokoje, równie obojętnemu na zatęchłe powietrze w obrębie murów, jak na
świeże, pełne życia podmuchy na zewnątrz.
Znów był w swoim muzeum, starannie - niemal miłośnie - wklejał relację
Olivera Metcalfa z ostatnich chwil Marty Ward do oprawionego w skórę
pamiętnika, który znalazł dwa miesiące temu. Był usatysfakcjonowany
dopiero wtedy, gdy palcami w gumowych rękawiczkach wygładził każdy
brzeg i każdą zmarszczkę, jeszcze raz przeczytał każdą stronę, a potem
odłożył bliski sercu tom.
Teraz, zanim księżyc w pełni zacznie zachodzić, czas zdecydować, który ze
skarbów będzie następnym podarkiem. Gładził je powoli, zmysłowo,
wyczuwając szczegóły, które umykały oczom w niepewnym świetle, aż
wreszcie natrafił na odpowiedni. Ten wyśle jako następny. Niech spełni swoje
piekielne powołanie.
Chusteczka tkana z najdelikatniejszego płótna, obrębiona najdelikatniejszą
koronką i z idealnie wyhaftowanym monogramem.
Monogramem, który zaprowadzi ten miły sercu przedmiot do celu tak
pewnie, jakby był strzałą wypuszczoną z łuku.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
[Kagero Kroniki Wojenne 03] Mosquito Raider
Kroniki krwi 03 Magia Indygo (The Indygo Spell)
John Marsden Kroniki Ellie 03 Przyciagając burzę
Delaney Joseph Kroniki Wardstone 03 Tajemnica Starego Mistrza
Martin Gail Z Kroniki Czarnoksiężnika 03 Mroczna ostoja doc
Kronika Blackstone 02 Koło Fortuny Medalion
Kroniki Dragonlance 03 Smoki Wiosennego Switu
Kronika Blackstone 04 W cieniu zła Chusteczka
Paver Michelle Kroniki Pradawnego Mroku 03 Pożeracz Dusz
Dickson Gordon R Smoczy Rycerz 03 Smok na granicy
Peters Ellis Kroniki brata Cadfaela 03 Trujący lek
Anne McCaffrey Cykl Jeźdźcy smoków z Pern (03) Biały Smok
03 Sejsmika04 plytkieid 4624 ppt
03 Odświeżanie pamięci DRAMid 4244 ppt
podrecznik 2 18 03 05

więcej podobnych podstron