Kroniki Blackstone
JOHN SAUL
W CIENIU ZŁA:
CHUSTECZKA
Prolog
Kolejny raz nadeszła stosowna chwila.
Był początek wiosny. Blask księżyca wiszącego wysoko na niebie
srebrzył dawno zapomnianą komnatę i przedmioty wyglądały w
nim jak płaskorzeźby. Jednakże mroczny cień widział jedynie
chusteczkę. Jej delikatne fałdy zwisały wdzięcznie z palców w
chirurgicznych rękawiczkach, jej blade płótno jakby
promieniowało własnym blaskiem. Cień nie zdawał sobie sprawy,
że ciszę za kamiennymi murami od czasu do czasu przeszywają
pierwsze nieśmiałe odgłosy owadów, łączących się w pary, i żab
powoli otrząsających się z zimowego odrętwienia; w mrocznych
kazamatach budynku nadal rządziła cisza, licząca sobie niemal pół
wieku.
W krypcie srebrzystej ciszy mroczny cień z miłością gładził płótno
i z głębi jego pamięci wyłoniło się powoli wspomnienie...
Wstęp
Kobieta ze zmysłową powolnością uniosła się z łoża, bezwolnie
przesuwając palcami po jedwabnej pościeli, gładząc miękkie
kaszmirowe pledy, po czym, niemal płynąc nad podłogą, zbliżyła
się do okna. Było późne popołudnie. Na dole dwaj ogrodnicy
doglądali róż, które zasadziła zeszłego roku, natomiast trzeci
strzygł niski, okalający je żywopłot. Niektórzy goście grali w
badmintona na rozległym trawniku za ogrodem różanym - gdy
kilku z nich podniosło wzrok, pomachała im. Przez chwilę igrała z
myślą, czy nie ubrać się i nie wyjść do nich, ale szybko z tego
zrezygnowała.
Lepiej zostać w buduarze, odpocząć i poroz-koszować się
samotnością, zanim rozpoczną się wieczorne zabawy.
Cóż to się dziś zapowiada?
Uroczysty bankiet, a potem tańce?
Czy też bal maskowy, kolacja o północy
i śniadanie z szampanem o brzasku?
To bez znaczenia, bo choć umknęło to jej pamięci, któraś z
pokojówek przypomni jej, gdy nadejdzie czas wybierania stroju na
wieczór.
Odwróciła się od okna, przefrunęła z powrotem do łóżka, spoczęła
na nim i sięgnęła po kawałek doskonałego płótna, które haftowała
już od kilku tygodni.
Było obszyte koronką, a każdy ścieg idealnie układał się w
roślinny wzór, tak wybornie spleciony, że można było prawie
poczuć woń kwiatów. W rogu umieściła pojedynczy monogram,
ozdobne „R", oznaczające rangę przyszłej posiadaczki tego
drobiazgu. Regina.
Królowa będzie zadowolona z podarku, a może nawet wezwie ją
na dwór - byłaby to niezwykle miła odmiana losu, jako że minęło
już kilka miesięcy od dnia, gdy opuściła swoją wiejską rezydencję.
Rozłożyła chusteczkę na podołku i wykańczała haft. „R" było
otoczone innym zawiłym roślinnym wzorem, zanurzonym w
płótnie delikatną, niezwykle bladą nicią z jedwabiu, która
nadawała chusteczce koloryt bliższy iluzji niż rzeczywistości.
Ściegi były tak subtelne, że
zdawały się wyłaniać z samej tkaniny, której obie strony były
równie idealne. Nawet monogram był obustronny, tak że
chusteczka nie miała lewej strony.
Godzinę później, gdy wprowadziła ostatnią nitkę we wzór, a
potem urwała ją tak zręcznie, że natychmiast znikła w rysunku,
usłyszała ostre pukanie zwiastujące przybycie pokojówki.
Odłożyła chusteczkę i szczelniej zapięła szlafrok pod szyją.
- Wejść - powiedziała.
Drzwi się otworzyły i pojawiła się służąca ze srebrną tacą, na
której stał talerz przykryty bogato zdobioną, półkolistą srebrną
przykrywką.
Popołudniowy posiłek.
To znaczy, że dziś będzie bal maskowy. Musi zacząć myśleć o
kostiumie.
- Czymże mnie uraczysz, Marie? - zapytała. - Może pasztetem?
Odrobinką kawioru?
Pielęgniarka zacisnęła dłonie na metalowej tacce. Pasztet? Kawior?
Nic z tych rzeczy.
Chociaż to bez znaczenia. Nawet gdyby przy-targała pół funta
pasztetu z gęsich wątróbek albo całą puszkę kawioru z jesiotra, tej
szalonej nic by nie zadowoliło! Nie wzięła niczego do ust przez
tydzień. A na dodatek ileż razy już wbijano tej wariatce do łba, że
nazywa się Clara, nie Marie?
- To spaghetti - powiedziała, pochylając się nisko i kładąc tackę na
podołku chorej. - Ze smaczną sałatką z pomarańczami i bułeczką.
- Uważaj! - skarciła ją ostro obdarowana.
- Ten szlafrok uszyto dla mnie ręcznie i jeśli go poplamisz...
- Wiem. - Pielęgniarka westchnęła, wyprostowała się nie
wypuszczając tacki z dłoni.
- Zostanę zwolniona. - Spojrzała na barchanowy szlafrok
okrywający flanelową koszulę nocną i zastanowiła się, jaki
materiał kobieta widzi w swoich złudzeniach. Jedwab? Gronostaj?
Kto wie? I kogo to obchodzi? - A jak się cała uświnisz, nie próbuj
ma mnie zwalać. To będzie tylko twoja wina.
Pacjentka wyprostowała się. Gniewnie zwęziła oczy.
- Nie pozwolę zwracać się do mnie jak do...
- Będę zwracać się do ciebie, jak mi się żywnie podoba - przerwała
jej pielęgniarka.
- A jeśli masz trochę oleju w głowie, zjesz to. Wreszcie położyła
tackę na kolanach pacjentki i uniosła przykrywkę.
Spod srebrnej półkuli wyłonił się kłąb robaków, rojących się w
kałuży krwi. I szczur. Wbijał w nią groźne czerwone ślepia.
Zrzuciła tacę z kolan. Poleciała daleko. Szczur umknął po
podłodze, a krew i robactwo wylądowały na fartuszku Marie.
Bynajmniej nie współczując służącej - przecież naraziła ją na taką
torturę! - kobieta wyciągnęła rękę, by spoliczkować nieszczęsną,
ale ku jej zupełnemu zaskoczeniu służka złapała ją za przegub i
unieruchomiła w tak silnym uścisku, że o mało nie złamała kości.
Kobietę ogarnęło nagłe przerażenie.
- Jak śmiesz... - zaczęła, ale pokojówka jej przerwała.
- Nie śmiejuj mi tu, panno Pysznialska! Nosem mi już wyłazi to
twoje traktowanie. Nie jestem żadną twoją służącą. Popatrz, co
zrobiłaś z moim kitlem! Jak by ci się podobało, gdyby to było twoje
ubranie?
Kobiecie odebrało mowę na tę bezczelność. Wtem pielęgniarka
złapała wykończoną zaledwie przed chwilą chusteczkę. Ogarnięta
zgrozą kobieta patrzyła, jak służąca przyciska delikatne płótno do
piersi i zbiera z fartucha rozlaną krew.
- Przestań! - zawołała w uniesieniu. - Przestań natychmiast!
Zniszczysz ją!
Pielęgniarka rozwścieczona wpatrywała się
w pacjentkę, zbierając rozbryzgany makaron
z sosem, który wciąż ściekał z nowiutkiego kitla. Kupiła go
zaledwie w zeszłym tygodniu
i pierwszy raz miała na sobie.
- Myślisz, że wszystko ci się upiecze, no nie? - spytała. - No, to
dowiemy się, kto tu rządzi, bo na pewno nie ty.
Zostawiła pacjentkę skuloną w łóżku. Opuściła pokój
zamaszystym krokiem i po chwili wróciła z sanitariuszem i
lekarzem. Podczas gdy sanitariusz ścierał spaghetti z linoleum,
pielęgniarka relacjonowała incydent lekarzowi.
- Jak nie chce jeść, to niech nie je, to nie mój interes - stwierdziła. -
Ale nie pozwolę, żeby obrzucała mnie jedzeniem.
Lekarz, który przez cały czas nie spuszczał oczu z pacjentki,
uśmiechnął się skąpo.
- Nie, oczywiście że nie musisz - przyznał rację pielęgniarce. - I już
najwyższy czas, żeby zaczęła jeść, nie sądzisz?
Pielęgniarka nie odzywała się przez chwilę, ale gdy dotarły do niej
słowa lekarza, uśmiechnęła się po raz pierwszy od chwili, w której
weszła do pokoju.
- Tak, jak najbardziej!
Z pomocą kolejnych dwóch sanitariuszy le-
karz i pielęgniarka nylonowymi pasami przywiązali opierającą się
pacjentkę do łóżka. Gdy została kompletnie unieruchomiona,
lekarz polecił pomocnikom otworzyć jej usta.
Kobieta początkowo jęczała i opierała się, a potem zaczęła się
dławić, gdy lekarz wsadził jej do ust grubą plastikową rurkę i
przepchnął do żołądka.
- Proszę - powiedział. - Załatwione.
Zanim zostawił pielęgniarkę karmiącą unieruchomioną pacjentkę,
pochylił się i podniósł z podłogi chusteczkę. Trzymając ją
ostrożnie w dwóch palcach, obejrzał starannie wyszyty monogram
i delikatne koronki.
- Ciekawe - stwierdził bardziej do siebie niż do pielęgniarki. -
Ciekawe, z myślą o kim ją haftowała.
Zmiął chusteczkę, wsadził do kieszeni kitla i wyszedł.
Kobieta usiłowała krzyknąć, usiłowała go przebłagać, by nie
zabierał pięknej chusteczki, na którą strawiła tyle tygodni pracy,
ale rurka w gardle sprawiła, że rozległy się jedynie niezrozumiałe
jęki.
Nigdy więcej nie ujrzała tej chusteczki.
Miesiąc później, gdy wreszcie przestano przywiązywać ją do
łóżka, wyczekała do chwili,
w której znalazła się sama, i powiesiła się na drzwiach na pasku
od swojego barchanowego szlafroka.
Nie odrywając spojrzenia od chusteczki, mroczny cień gładził
idealnie wyhaftowane „R".
Sama litera podpowiedziała mu, kto powinien być jej odbiorcą.
Żałował co prawda, że nie może dostarczyć jej osobiście, ale
wiedział, jak wysłać chusteczkę na miejsce przeznaczenia i kto
będzie dostarczycielem...
Rozdział 1
Oliver Metcalf miał wiosenną gorączkę. Po prostu nie było na to
żadnego innego określenia. Pierwszy symptom pojawił się
rankiem, gdy przyłapał się na tym, że zwleka w kuchni nad
dodatkowym kubkiem kawy, podczas gdy naprawdę podgląda
kilka drozdów w inauguracyjnej fazie zalotów. Był to pierwszy na
tyle ciepły poranek, że można było otworzyć okna. Powietrze
przenikał gnilny zapach liści, które rozkładały się zwolna pod
wreszcie znikającym śnieżnym posłaniem. Akurat wdychał
wiosenne zapachy, gdy ogarnęła go pierwsza niejasna chętka, by
zafundować sobie dzień laby. Oczywiście zignorował te mrzonki,
ponieważ był to wtorek, ostateczny termin złożenia „Kroniki", ale
uwodzicielskie poczucie znużenia, które go ogarnęło, gdy ptasi
świergot napłynął do ku-
chni, wzmogło się zaledwie kilka minut później, kiedy ruszył po
Harvard Street w kierunku skupiska domów u stop Północnego
Wzgórza. Tempo, które z dużym zacięciem zamierzał utrzymać na
poziomie szybkiego marszu, spadło do leniwego człapania, i wciąż
przystawał. Podziwiał kwitnące wszędzie krokusy i żonkile. Od
poprzedniego dnia wystrzeliły już co najmniej sześć cali w górę!
Zanim dotarł do centrum, przystanek Pod Rudą Kwoką wydał mu
się bezwzględnie konieczny, a poranny kwadrans plotek, zamas-
kowany jako „zbieranie danych", jakoś cudownie wydłużył się do
pół godziny. Ale nawet gdy już wychodził, Bill McGuire i Ed
Becker sterczeli jeszcze przy barze, opóźniając początek roboczego
dnia pod pozorem poważnej konwersacji obracającej się wokół
źródeł sfinansowania centrum handlowego i terminu pozyskania
środków. Co prawda Melissa Holloway, która na ostatnim
zebraniu zarządu została oficjalnie mianowana prezesem banku,
oświadczyła im, iż zgody mogą najwcześniej spodziewać się w
czerwcu, ale zdawało się, że na Billu i Edzie nie zrobiło to żadnego
wrażenia. Ale cóż, to był właśnie taki poranek i wszyscy zdawali
się przedkładać pogaduszki nad pracę.
Gdy Oliver wreszcie dotarł do „Kroniki", wypadki potoczyły się w
podobnym duchu.
- Wszyscy płoną z niecierpliwości, kiedy napiszesz artykuł o tym,
co się dzieje - powiedziała Lois Martin, gdy otworzył drzwi biura.
- Właśnie dostałam kolejny telefon. Tym razem od Edny Burnham.
Mówi, że miasto huczy od plotek i twoim zadaniem jest zamknąć
ludziom buzie.
Miły wiosenny nastrój Olivera prysnął. Ogarnęło go uczucie
zimowego chłodu. Znakomicie zdawał sobie sprawę, o czym mówi
Lois: od czasu, gdy jakiś miesiąc temu Marta Ward spaliła swój
dom aż do fundamentów, ginąc przy tym w płomieniach, ciągle
ktoś dzwonił do gazety domagając się informacji - dokładnych
informacji - o związkach między samobójstwami Elizabeth
McGuire, Julesa Hartwicka i Marty Ward. Zdaniem Olivera
żadnych związków między tymi wypadkami nie było.
Kilka dziwnych zbiegów okoliczności... może, ale nic poza tym.
Oliver znał naukową teorię Edny przypisującą złowrogie
znaczenie faktowi, iż wszystkie trzy samobójstwa zdarzyły się
niebawem po pełni księżyca. Jednakże ludzie od tysiącleci
odmieniali termin „lunatyk" na wszystkie moż-
liwe sposoby, a biorąc pod uwagę, że każda z ofiar żyła w takim
czy innym stresie, Oliver nie tłumaczył żadnej z tych tragedii
pełnią księżyca. Może była to kropla, która przelała czarę, ale nic
więcej.
Niemniej jednak, jeśli Edna Burnham żądała odpowiedzi, znaczyło
to, że plotki nabierają poważniejszego kalibru, niż Oliver
oczekiwał.
- Ma nową teorię, czy po prostu była wyprowadzona z
równowagi? - zapytał.
Lois Martin zawahała się, zanim udzieliła odpowiedzi, a kiedy
wreszcie zaczęła mówić, unikała wzroku Olivera.
- Zastanawia się, czy to wszystko jakoś nie zaczęło się od zakładu.
- Od zakładu... - powtórzył Oliver. - A zdradziła, skąd wzięła ten
pomysł?
Lois wreszcie spojrzała mu w oczy.
- Prawdę mówiąc, potwierdza go kilka przesłanek - rzekła sięgając
po notatnik, w którym poczyniła zapiski z rozmowy ze starszą
panią Burnham. Kiedy Lois zjawiła się rano, aparat dzwonił jak
opętany. - Po pierwsze, są te anonimowe podarki. Edna twierdzi,
że słyszała szepty o pojawieniu się niesamowitych przedmiotów,
napierw u McGuire'ów, potem w domu
Julesa, wreszcie u Marty. Mówi, że nikt nie wie, skąd się wzięły.
Na twarzy Olivera ukazał się wyraz niedowierzania.
- Daj spokój! Co to za przedmioty?
- No, Bill McGuire mówił o lalce, którą przysłano pocztą na kilka
dni przed tym, nim Elizabeth się zabiła, a Rebeka opowiedziała o
złotej zapalniczce...
- Wiem, skąd się wzięła - wyjaśnił Oliver. - Żadna tajemnica.
Rebeka i ja znaleźliśmy ją na targu staroci.
- Wiem, wiem. - Uniosła dłoń, by zahamować jego protesty. - Edna
przeprowadziła śledztwo na własną rękę. Wpadła do biblioteki,
pogwarzyła z Rebeką. I wygląda na to, że spytała Janice Anderson,
gdzie ją dostała. Janice nie pamięta, żeby widziała tę zapalniczkę
wcześniej, nim sprzedała ją Rebece.
Oliver jęknął.
- Podejrzewam, że Janice nie pamięta, gdzie kupiła połowę
artykułów, które ma w sklepie. A na targu sprzedawała istne
rupiecie. Poza tym, co z Julesem Hartwickiem? Jaki tajemniczy
przedmiot tam wyskoczył?
- To był medalion - odparła Lois. - Celeste znalazła go na
trawniku, kiedy śnieg stopniał.
- Co oznacza, że każdy mógł go zgubić od grudnia aż do tego dnia
trzy tygodnie temu, kiedy Celeste i Madeline wróciły z Bostonu -
podsumował Oliver. - Trudno w ogóle nazwać to
przekonywającym dowodem.
- Hej, nie strzela się do posłańców - zaprotestowała Lois. - Ja tylko
przekazuję, co powiedziała Edna Burnham.
- Powiedziała bardzo dużo - zauważył sucho Oliver. - Ale o co jej
naprawdę chodzi? Wyobraża sobie, że na tych przedmiotach ciąży
jakieś przekleństwo?
Lois Martin ostentacyjnie wzruszyła ramionami.
- Ty to powiedziałeś, nie ja. - Zawahała się, ale po chwili uznała, że
równie dobrze może mu przekazać wszystko, co usłyszała od
Edny. - Mówiła też coś o tym, że Rebeka widziała kogoś u Hart
wieków w wieczór przyjęcia, zapewne kogoś, kto zostawił
medalion, tak sobie wyobrażam. Co więcej, Edna utrzymuje, że
każda, każdziutka rodzina, która otrzymała te przedmioty, ma
jakieś powiązania z zakładem dla obłąkanych. A przynajmniej
miała, kiedy był jeszcze czynny.
- Aha! - wykrzyknął Oliver, jakby Lois wreszcie niechcący
udowodniła, że istota spe-
kulacji Edny Burnham jest śmiechu warta. - Znajdź mi rodzinę w
Blackstone, która nie miała powiązań z zakładem. - W jego oczach
błysnęło wyzwanie. - Był głównym źródłem utrzymania dla całej
okolicy. Na litość boską, każdy w mieście miał w rodzinie kogoś,
kto tam pracował, a połowa jakichś krewnych, którzy się tam
leczyli.
Lois podniosła ręce, jakby chciała powstrzymać ten potok
argumentów.
- Hej, to nie mnie masz przekonać, tylko Ednę. - Zrobiła pauzę i
uśmiechnęła się ze złośliwym zadowoleniem. - I jakieś sto albo i
więcej osób, które pewnie do tej pory zdążyła przekonać.
- O, Boże! - znowu jęknął Oliver. - Co mam zrobić? Napisać
artykuł o tym, że jakieś wiekowe zło nagle wyłoniło się z zakładu,
żeby siać wśród nas spustoszenie?
- Hej, nie jest aż tak fatalnie - z głupia frant zauważyła Lois. - Już
widzę nagłówki: „Strzeżcie się blackstońskiej klątwy".
- A co powiesz na taki nagłówek - odgryzł się Oliver. - „Strzeżcie
się wylanej zastępczyni wydawcy"?
Z uśmiechem odwrócił się i podążył na tyły budynku, do
gabinetu, który Bill McGuire
w zeszłym tygodniu wreszcie skończył remontować. Zajął się
przygotowaniem numeru do druku, ale choć usiłował przepędzić
z głowy skandaliczną teorię Edny Burnham, przyłapał się na tym,
że bez przerwy wałkuje w myślach te bzdury. W miarę jak dzień
mijał, a spekulacje Edny ciągle wracały do niego w myśli, zdał
sobie sprawę, że muszą poruszać wyobraźnię również innych
mieszkańców Blackstone.
Wreszcie po południu, po złożeniu bieżącego wydania „Kroniki",
nadal pełen niespokojnych myśli, poddał się.
- Idę do domu - oznajmił Lois. - Może nawet pójdę do zakładu i
rozejrzę się. - Udało mu się wykrzesać uśmiech, który nie był cał-
kiem w zgodzie z jego prawdziwym nastrojem. - Kto wie? Może
nawet znajdę coś, co udowodni, że Edna ma rację.
- Lepiej znajdź coś, co udowodni, że jej nie ma - odpaliła Lois.
- Najpewniej niczgo nie znajdę. Wychodząc z biura rozważał, czy
nie wpaść
do biblioteki i nie spotkać się z Rebeką Morri-son, ale przypomnał
sobie chmurne spojrzenia, jakie posyłała mu Germaine Wagner
podczas tych ostatnich kilku okazji, gdy zjawił się tam w
godzinach pracy. Lepiej zajść do biblioteki w porze zamykania i
chociaż Germaine może to być nie w smak, nie będzie miała
powodu do zgłaszania sprzeciwu, jeśli Rebeka pozwoli mu
odprowadzić się do domu.
„Odprowadzić do domu"? Myślał jak lice-lista. Najwyraźniej
wiosenna gorączka znowu go ogarnęła!
Gdy ruszył w górę Północnego Wzgórza, przyłapał się na tym, że
wybiera wzrokiem krokusy, żeby później, po południu, zwędzić je
dla Rebeki. Ale gdy dotarł do bram zakładu i przystanął, by
dokładniej przyjrzeć się budynkowi, dobry nastrój minął.
Na samą myśl, że ma wejść do opuszczonej budowli, dostał
skurczów żołądka. Wykręcił się na pięcie, zszedł ze wzgórza i
wkroczył do własnego domu. Dopiero wtedy węzeł bólu, jaki
zapętlił mu się w brzuchu, uległ wreszcie rozluźnieniu. Jednak
niepokój wciąż nie dawał mu spokoju. Przechadzając się po
salonie czuł, że musi coś obejrzeć. Ale co?
Prawie nieświadomie skierował wzrok na sufit.
Piętro?
Co tam było do szukania? Na piętrze mieściły się jedynie trzy
sypialnie i łazienka. Nie było niczego niecodziennego do odkrycia,
Niemniej jednak, wbrew swojej woli, poszedł na górę, zajrzał do
wszystkich pomieszczeń, do szaf ściennnych w każdej sypialni,
szukając...
czego?
Myszkował w tych szafach wiele razy - może setki - i wiedział
dokładnie, co jest w każdej. Stare ubrania, których nie chciał się
pozbyć, pudełka z ozdobami choinkowymi, walizki i torby. Lecz
nic z zakładu dla obłąkanych.
Teraz zajrzał wszędzie po raz drugi. Potem ruszył ku schodom.
Zatrzymał się i jeszcze raz zadarł głowę.
Strych?
Nie przypominał sobie, kiedy był tam po raz ostatni. Ale gdy
patrzył na staromodną, sprężynową, ściąganą drabinę, dotarło do
niego, że jeśli są tu gdzieś jakieś archiwa, to właśnie na strychu.
Jeżeli nie ojciec, to może złożył je tam któryś z wcześniejszych
dyrektorów.
Wziął z kuchni przystawiane schodki i ściągnął drabinę. Stare
sprężyny zapiszczały, zajęczały. Oliverowi ciarki przebiegły po
kręgosłupie. Z latarką w dłoni wspiął się do włazu, jedynego
wejścia na strych, i wdrapał się na górę.
Na podporze zamontowano staromodny guzikowy wyłącznik.
Nacisnął go. Zabrzęczała naga żarówka i wypełniła strych
żółtawym blaskiem.
Niecałe pięć stóp dalej stała dębowa szafka na akta i dwie stare
skrzynki na owoce. Spło-wiałe, zwijające się nalepki ledwo
trzymały się deszczułek. Otworzywszy górną szufladę szafki
natknął się na stos oprawionych w skórę ksiąg rachunkowych
zakładu. Każda obejmowała pełny rok obrachunkowy. Zapiski
poczyniono tym starannym pismem, jakiego dawniej używali
księgowi, a które znikło całkowicie z pojawieniem się
komputerów.
Druga szuflada zawierała następne księgi, podobnie trzecia.
Czwarta, zaklinowana lub zamknięta na klucz, ani drgnęła.
Przyjrzał się skrzynkom, sprawdził przykrywę pierwszej. Nie
przybita gwoździami i lekko wypaczona, bez wysiłku dała się
podnieść.
Wewnątrz leżały dwa stosy teczek.
I jeszcze coś.
Porządnie złożony kawałek materiału. Oliver sięgnął po niego,
ostrożnie rozwinął, a potem zaniósł do światła.
To była płócienna chusteczka. Chociaż nie znał się na takich
damskich drobiazgach, koronki otaczające brzegi wydały mu się
wykonane ręcznie. Również na materiale wyhaftowano subtelny
roślinny wzór o bladej, ledwo zauważa-lnej barwie. Biegi
zawikłaną girlandą wzdłuż brzegów i okrążał bogaty symbol
wyszyty w rogu. Przez chwilę Oliver nie był pewien, co ten
symbol przedstawia, ale odwróciwszy chusteczkę przekonał się, że
druga strona jest wyhaftowana równie bez zarzutu jak pierwsza, i
zrozumiał.
Symbol miał kształt podwójnego, starannie wyhaftowanego „R".
Tworzył lustrzane odbicie, tak że obie strony chusteczki były
identyczne. Nie było strony prawej. Nie było strony lewej.
Poskładał chusteczkę, odłożył, a potem uniósł skrzynkę i ostrożnie
zszedł na dół. Wrócił po drugą, zamknął właz, złożył drabinę, po
czym zaniósł skrzynki do jednej z wolnych sypialni i zaczął
wypakowywać zawartość na łóżko. Jego nadzieje sprawdziły się.
Były to historie chorób.
Przez resztę popołudnia z rosnącą fascynacją zagłębiał się w
starych aktach, zdumiewając się nie tylko z powodu dziwnych
diagnoz wystawianych w pierwszych latach działania zakładu, ale
i okrutnych zabiegów, które ordynowano.
Wiązanie do łóżek było na porządku dziennym.
Używanie kaftanów bezpieczeństwa było naturalne.
Nawet kąpiele wodne i lobotomie opisano z nie większą emocją,
niż można by się spodziewać w raportach laboratoryjnych z sekcji
owada lub oddziaływania pary chemikaliów. Z obrzydzeniem,
rosnącym po każdej przeczytanej stronie, Oliver powoli zaczynał
rozumieć swój paniczny lęk przed zakładem, nawet
tych wszystkich latach, jakie upłynęły od jego zamknięcia. Izba
tortur.
Oto czym był. Miejscem niewysłowionej rozpaczy i bólu.
Nawet teraz Oliver potrafił wyobrazić sobie krzyki, które musiały
nieść się po zakładzie.
Nagle zdał sobie sprawę, że na pewno musiał słyszeć te krzyki
będąc dzieckiem, zamieszkując w domku dyrektora, nie dalej niż
pięćdziesiąt jardów od tej budowli! A jednak nie pamiętał ich.
Ale czy nie powinien był słyszeć rozdzierającego wycia, które
niczym kły musiało sięgać w letnie noce przez otwarte okna,
wdzierać się w sny, zamieniać je w koszmary?
Odpowiedź pojawiła się równie szybko, jak pytanie; znalezione
akta były starsze, niż początkowo sądził, a gdy ojciec przejął
zakład, nastąpił kres nieludzkiego traktowania pacjentów.
Jednakże taki wniosek nie przyniósł mu satysfakcji. Jeśli koszmary
za murami zakładu naprawdę skończyły się z chwilą, w której
ojciec został dyrektorem, to Oliver nie rozumiał, czemu nie potrafił
zdobyć się na to, by wejść do budynku.
Inne wydarzenia! Musiały zajść inne wydarzenia, tak straszliwe,
że nie ma odwagi sięgnąć do nich pamięcią!
Nagle stracił chęć do zagłębiania się w akta i starannie odłożył je
do skrzynki. Ponownie zwrócił uwagę na chusteczkę. Podniósł ją,
kolejny raz podziwiając cudowną robótkę i zastanawiając się, kto
był jej autorką. Najprawdopodobniej nie pacjentka - tak delikatna
robótka wymagała umiejętności i skupienia trudnych do
wyobrażenia u kogoś chorego umysłowo.
Zapewne, pomyślał, musiał zrobić ją ktoś z personelu, wypełniając
nie kończące się godziny nocnych dyżurów.
Trzymał miękki materiał w palcach i kolejny raz jego wzrok omiótł
podwójne „R", jakże sprytnie wyszyte w rogu.
Natychmiast zdecydował, co zrobi z chusteczką.
Znalazł ozdobny papier, w który opakował
prezent. Wyobraził sobie zachwyt na twarzy osoby, która będzie
go rozwijała.
Nawet jeśli stara Edna Burnham miała rację, pomyślał, i podarki,
które zjawiły się znikąd w domach Elizabeth McGuire, Julesa
Hartwicka i Mary Ward przyniosły ze sobą jakieś zło, ten prezent
nie wziął się nie wiadomo skąd.
Z jego własnego strychu, gdzie leżał od niepamiętnych czasów.
I Rebeka będzie nim oczarowana.
Rozdział 2
Rebeka! Rebeka!! Jesteś mi potrzebna. Rebeka Morrison skurczyła
się słysząc gder-liwy głos odbijający się od podłogi na górze, po
którym natychmiast doleciało do niej. Stukanie laską z gumową
końcówką o nagie klepki. Przyszła dziś wcześnie z biblioteki,
wysłana przez Germaine do wyczyszczenia szafek pod zlewem.
Nie bardzo wiedziała, dlaczego ma to być wykonane akurat
dzisiaj, ponieważ na jej oko nikt nie sprzątał pod zlewem przez
ostatnie dwadzieścia lat, ale tego zażądała Germaine, a Rebeka
czuła wobec niej wielki dług wdzięcz-ności. Zresztą Germaine nie
owijała niczego w bawełnę, gdy następnego dnia po pożarze,
który zniszczył dom ciotki Rebeki, zwróciła się do niej z
przemową. - Mam nadzieję, że pojmujesz ogrom po-
święcenia, jakie czynimy - matka i ja - rzekła wtedy. Siadła
sztywno na skraju krzesła, które poza łóżkiem było jedynem
sprzętem do siedzenia na małym stryszku przekazanym Rebece. -
Matka nie przywykła oglądać w domu nikogo poza mną i
sprzątaczką, ale jeśli będziesz zachowywać się jak myszka, może
do ciebie przywyknie. Oczywiście, będziemy musiały zwolnić
sprzątaczkę, jednak sądzę, że przy twojej dodatkowej parze rąk do
pracy nie powinno nam jej brakować, nieprawdaż?
Rebeka potrząsnęła głową, bo wiedziała, że tego się po niej
spodziewano, a gdy się odezwała, uczyniła to przyciszonym
głosem, którego nauczyła się używać w bibliotece.
- Postaram się w żadnym wypadku nie niepokoić pani Wagner.
- Nie powinnaś nazywać matki „panią Wagner" - poinstruowała ją
Germaine. - Przecież nie jesteś sprzątaczką, prawda? Myślę, że
jeśli będziesz zwracać się do niej „panno Claro", będzie
znakomicie.
Rebeka pomyślała, że zwracanie się do prawie
osiemdziesięcioletniej wdowy „panno" jest trochę dziwne, ale
ponieważ przepracowała już jakiś czas pod okiem Germaine, była
za mądra, by zwracać jej uwagę.
- Będziemy po prostu małą rodzinką, w której każdy dba o
pozostałych - rzekła z westchnieniem zadowolenia Germaine i
przez chwilę Rebeka myślała, że kobieta zwyczajnie wyciągnie
rękę i poklepie ją po kolanie. Zamiast to uczynić, Germaine wstała
z krzesła i tonem wielkiej damy dodała: - Nie każdy by cię wziął,
Rebeko. Powinnaś być bardzo wdzięczna matce, że pozwoliła ci tu
zamieszkać.
- Och, jestem bardzo wdzięczna - szybko zapewniła ją Rebeka. - I
naprawdę podoba mi się ten pokój, Germaine. No bo zresztą co
włożyłabym do komód i szaf w tych wielkich sypialniach na
piętrze?
Nie wiedzieć czemu te słowa chyba rozzłościły Germaine;
zacisnęła wargi w wąską linię, jak wtedy, gdy uciszała hałaśliwe
dzieci w bibliotece, ale jedynie odwróciła się i wyszła.
Rebeka została sama. Rozpakowała swoje skromne rzeczy.
Wszystkie ubrania i dobytek zginęły w pożarze, ale kupiła sobie
kilka niezbędnych rzeczy, a Bonnie Becker, żona Eda, przyniosła
jej rano parę łaszków. („Nie chcę słyszeć żadnego nie -
powiedziała Bonnie. - To wszystko jest prawie nie używane, tyle
że po prostu na mnie nie pasuje. Na tobie będzie leżało idealnie".)
Rebeka powiesiła cztery bluzki, spódniczkę, dwie pary dżinsów,
poukładała mizerny zapas bielizny w sosnowej komódce,
wciśniętej pod mansardowe okno, i ruszyła na dół. Gdy mijała
otwarte drzwi pokoju Clary Wagner na pierwszym piętrze, blisko
schodów prowadzących na strych, zatrzymał ją piskliwy głos
staruszki.
- Co rano będziesz mi przynosiła dzbanek kawy - pouczyła ją z
wózka inwalidzkiego. - Nie takiej gorącej, żebym sobie gardło
poparzyła, ale i nie zimnej. Rozumiesz?
Przez następne dwa tygodnie Rebeka starała się, jak mogła, i
wreszcie osiągnęła żądaną temperaturę. Ale sprostanie
wymaganiom panny Clary oznaczało bieganie po schodach w górę
i w dół co najmniej trzy razy każdego ranka, zanim wreszcie
razem z Germaine mogły udać się do biblioteki. Wieczorami,
kiedy nie była zajęta w bibliotece, wykonywała te wszystkie prace
domowe, które jakoś przerastały umiejętności sprzątaczki.
Teraz ostre wołanie Clary Wagner przenikające rozległe
przestrzenie domu przerwały nieudane próby starcia zacieków na
szafkach. Rebeka wstała, wyprostowała obolałe plecy, po czym
wrzuciła szmatę do zlewu, napełnionego gorącą wodą z
proszkiem i wybielaczem.
Wyszła z kuchni, minęła jadalnię z boazerią z kasztanowca i
wkroczyła do ogromnego foyer. Duma rezydencji - hol wejściowy
- wznosił się majestatycznie przez trzy poziomy, ukoronowany
ogromnym świetlikiem z kolorowego szkła, przez które światło
słońca wypełniało wielką przestrzeń tęczą barw. Szeroka antresola
obiegała foyer na poziomie pierwszego piętra. Przy końcu holu,
naprzeciwko podwójnych drzwi, prowadziły w górę rozległe
schody, które w połowie wysokości rozchodziły się w przeciw-
nych kierunkach. Jakiś czas po wybudowaniu domu
zainstalowano windę. Mieściła się po lewej stronie foyer,
dokładnie naprzeciwko marmurowego kominka dominującego po
stronie prawej. Rebekę ostrzeżono, by nigdy z niej nie korzystała;
była przeznaczona do wyłącznego użytku Clary Wagner podczas
jej rzadkich wypraw na parter. Rebeka przyłapała się na tym, że
wstrzymuje oddech za każdym razem, gdy starsza pani wciska
przycisk maszynerii, ukrytej gdzieś na strychu, i ozdobna
mosiężna klatka zgrzytając złowrogo i klekocząc sunęła z wolna w
górę lub w dół. Rebeka była pewna, że któregoś dnia wiekowe
urządzenie runie w dół. Miała jedynie nadzieję, że kiedy to
nastąpi, Clary Wagner nie będzie w kabinie.
Gdy Rebeka wspinała się długimi schodami, staruszka stuknęła
jeszcze dwukrotnie laską
o podłogę.
- Rebeka!
- Idę, panno Claro - zawołała. - Już jestem! Dotarła na piętro i
pobiegła długą antresolą
do pokoju obok schodów na strych.
- Musisz tak wrzeszczeć? - zapytała poirytowanym głosem Clara
Wagner w chwili, w której Rebeka weszła w otwarte drzwi. -
Wiesz, że nie jestem głucha!
- Przepraszam, panno Claro. Byłam w kuchni, zajęta...
- Wyobrażasz sobie, że mnie obchodzi, co robisz? - spytała
władczo Clara. Jej wózek stał blisko kominka, w którym płonęło
jasno kilka węgielków. Szponiastą ręką owinęła szczelniej szal
wokół ramion, a drugą, trzymającą laskę, ostrym ruchem wskazała
szklankę stojącą na stoliku trochę dalej.
- Podaj mi tę szklankę - rzekła. - I dołóż drew do kominka. Można
tu uświerknąć.
- Chce pani, żebym zwiększyła ogrzewanie? - zaproponowała
Rebeka.
Clara wpiła w nią płonące spojrzenie.
- Czy ty masz pojęcie, ile w dzisiejszych czasach kosztuje olej?
Oczywiście, że nie masz!
Co cię to obchodzi? Zawsze miałaś ciotkę
która się tobą zajmowała, nieprawdaż?
- Olej opałowy kosztuje dolara za galon
- zauważyła Rebeka.
- Tylko nie pozwalaj sobie na odszczekiwanie, Rebeko Morrison! -
zaskrzeczała staruszka.
- Może ci to ujść na sucho z moją głupią córką, ale ja nie będę tego
tolerowała. Tak długo, jak mieszkasz pod moim dachem, masz
trzymać język za zębami!
Twarz Rebeki płonęła wstydem.
- Przepraszam, panno Claro. Nie chciałam... Clara ostro machnęła
laską w jej kierunku.
- Nie mów mi, czego chciałaś, a czego nie! No, na co czekasz?
Podaj mi tę szklankę i zrób coś z kominkiem. I pamiętaj, nie
zostawiaj drzwi otwartych, kiedy przyniesiesz drewno! Nie cierpię
przeciągów tak samo jak lenistwa - dodała znacząco, patrząc na
Rebekę.
Rebeka podała jej szklankę, wyszła z pokoju i pośpieszyła
schodami w dół. Skład drewna był za garażem. Germaine nie
pozwoliła przenieść drew bliżej pralni, skąd o wiele wygodniej by
się je brało.
- Drewno zawsze składowało się za garażem, Rebeko - wyjaśniła
Germaine. - I tam zostanie.
Matka nie lubi, jak rusza się coś z miejsca, w którym zawsze było.
Jednakże Rebeka była w zupełności przekonana, że Clara Wagner
nie zbliżyła się do pralni od wieków. Poza krótkim pojawieniem
się na pogrzebie Elizabeth McGuire starsza pani nie wychodziła z
domu od lat. No cóż, Rebeka na pewno nie zamierzała kłócić się z
żadną z kobiet, które okazały jej tyle serca i przygarnęły pod swój
dach. Wzięła rzemienny pas, jedyną pomoc do noszenia drewna, z
której Germaine pozwalała jej korzystać, wyszła na podwórko,
zebrała pięć polan i wróciła do pokoju Clary.
- To żadną miarą nie zapewni mi ciepła na wieczór - zauważyła
cierpko staruszka, gdy Rebeka ułożyła na palenisku trzy polana, a
potem za pomocą miecha roznieciła większy ogień.
- Potem doniosę jeszcze - obiecała Rebeka. Zerknęła na zegar.
Dochodziła piąta. - Teraz muszę skończyć kuchnię. Germaine
chciała, żeby szafki pod zlewem były czyste, zanim wróci do
domu.
- W takim razie radzę, żebyś nie traciła więcej czasu na mielenie
ozorem - powiedziała Clara. - I wypiję dziś wieczór herbatę. We
frontowym salonie. Przygotuj ją na szóstą. I to nie znaczy, że ma
być gotowa w kuchni o szóstej, Rebeko. Przygotuj ją na szóstą w
salonie!
- Tak, panno Claro - odparta Rebeka i wymknęła się z pokoju.
Po powrocie do kuchni zastanowiła się - nie po raz pierwszy - czy
nie popełniła błędu wprowadzając się tutaj. Ale gdzie miała się
udać? Oliver zaproponował, że ją przygarnie - to było takie miłe -
ale Germaine dała jasno do zrozumienia, że o takim
nieprzyzwoitym rozwiązaniu nie ma mowy. Nawet teraz Rebeka
pamiętała słowa, które wypowiedziała Germaine po tym, jak
przyprowadziła ją do siebie w noc pożaru.
- Niewielu ludzi zrobiłoby to dla ciebie, Rebeko. Więc postaraj się
ułatwić życie matce i mnie najlepiej, jak potrafisz.
Od tamtej pory trudziła się, by zadowolić Germaine i jej matkę, i
nadal będzie to robiła. Ale czasem miała wrażenie, że bez względu
na to, jak się stara, nigdy nie jest w stanie ich zadowolić.
Gdy z powrotem uklękła, zdecydowana na dobre rozprawić się z
zaciekami pod zlewem, skarciła się za niewdzięczność.
Należy tylko dać z siebie trochę więcej, by zadowolić pannę Clarę,
i wszystko się ułoży.
Będą jak mała rodzinka - dokładnie tak, jak to powiedziała
Germaine.
Oliver zgrał to sobie w czasie niemal idealnie: dodał kwadrans do
czasu potrzebnego na przebycie ścieżki przez lasek i dotarcie do
Harvard Street, przejście przez miasteczko i dotarcie do biblioteki.
Dziesięć minut zostało doliczone z okazji gorączki wiosennej,
która wyraźnie podskoczyła, gdy pogoda poprawiła się w trakcie
popołudnia. Następne pięć minut doliczył na kolejne obejrzenie
ruin domu Marty Ward. Nadal usiłował zrozumieć zawiłości
psychozy, która doprowadziła do tej dziwnej nocy miesiąc temu,
gdy Marta spaliła dom zamknięta w środku, modląc się w
migotliwym blasku wotywnych świec, otoczona ukochanymi
posążkami świętych. Naczelnik straży pożarnej uznał, że
podpalenie było celowe, ale do tej pory nikt nie natknął się jeszcze
na ślady zapalniczki w kształcie głowy smoka - chociaż Rebeka
sądziła, że znajdą ją w popiołach - jedynej rzeczy, która zostałaby z
kaplicy ciotki. Oliver nie rzekł nic Rebece, ale po cichu
podejrzewał, że ktoś - być
może któryś ze strażaków ochotników - znalazł ją i po prostu
schował jako rodzaj makabrycznej pamiątki tej strasznej nocy.
Mimo wszystko gdy okrążył sczerniałą dziurę, w której niegdyś
stał dom, przez krótką chwilę grzebał w popiołach licząc na to, że
przypadkiem na nią trafi. Nie trafił.
Teraz, dokładnie pięć minut przed przepisowym zamknięciem
biblioteki, wbiegł po schodach i otworzył podwójne drzwi.
Germanie Wagner jak zwykle podniosła wzrok, gdy Oliver
wkroczył do jej królestwa; również jak zwykle na jego widok jej
oblicze zakrzepło i wargi ściągnęły się w wąską linię. Oliver uznał,
że od dnia, gdy Rebeka przeniosła się do pań Wagner, stosunek
Germaine do niego stał się nieprzychylny jak nigdy dotąd.
Rozejrzał się szybko wkoło, ale nie widząc Rebeki, zmusił się do
przyjacielskiego uśmiechu i podszedł do kontuaru.
- Jest tu gdzieś Rebeka? - zapytał. Starał się wypaść swobodnie,
chociaż wcale się tak nie czuł.
- Nie - odparła Germaine.
Przez chwilę panował impas - wydawca i bibliotekarka
wpatrywali się w siebie; żadne nie miało ochoty ujawnić więcej
informacji, niż to absolutnie konieczne.
Oliver pierwszy przerwał ciszę.
- Nie jest chora, prawda? Była w pracy?
Germaine Wagner zdawała się rozważać możliwość wyprawienia
go za drzwi bez wysłuchiwania dalszych, nie kończących się
pytań, ale uznała, ze szanse na takie załatwienie sprawy są
zerowe.
- Rebeka ma się świetnie - poinformowała go. - Po prostu wyszła
dzisiaj wcześniej. W domu są pewne prace, które musiała
wykonać.
"Musiała wykonać"? W jej ustach brzmi to tak, jakby Rebeka
ociągała się z zadaniem domowym - pomyślał Oliver. Zastanawiał
się, czy Germaine używała tego samego protekcjonalnego tonu,
kiedy mówiła wprost do Rebeki, jakim posługiwała się
niezmiennie mówiąc o niej, i czy w równej mierze drażnił on
Rebekę, jak jego. Ale, oczywiście, nie mogło być o tym mowy. Tej
właśnie cechy charakteru Rebeka nigdy nie zauważała u ludzi, a
co dopiero mówić o tym, by mogła ją uznać za obraźliwą.
Nie po raz pierwszy Oliver doszedł do wniosku, że gdyby Marta
Ward naprawdę tak interesowała się świętymi, jak utrzymywała,
zdałaby sobie sprawę, że jedna prawdziwa święta mieszka razem
a nią. Jednakże Marta Ward, tak samo jak Germaine Wagner,
traktowała Rebekę
z góry.
- Hm, może po protu wpadnę do niej i powiem jej „cześć" - rzekł,
celowo wpatrując się bez drgnienia powieką w Germaine i
czekając na oznakę sprzeciwu. Tym razem ona pierwsza nie
wytrzymała napięcia. Nagle wróciła do pracy, ale ścisnęła ołówek
tak mocno, że kłykcie jej zbielały.
Po wyjściu z biblioteki kolejny raz zadał sobie pytanie, o co chodzi
Germaine Wagner. O niego? O Rebekę? O nich oboje? Ale gdy
poczuł ciepło popołudnia, uznał, że tak naprawdę wcale go to nie
obchodzi - kwietniowy dzień był zbyt miły, żeby tracić energię na
przejmowanie się Germaine Wagner.
Przeszedł Princeton Street, wszedł w Mapie Street, a potem skręcił
w Elm Street. Było kilka minut po piątej, gdy podniósł kołatkę na
frontowych drzwiach domu Clary Wagner. Uderzył dwukrotnie,
odczekał chwilę, a potem przycisnął guzik z boku drzwi. Zanim
gong całkiem ucichł, Rebeka otworzyła drzwi. Jej pytające
spojrzenie natychmiast zastąpił ciepły uśmiech. Ten znikł równie
szybko, jak się pojawił, gdy z wysoka rozległ się głos Clary
Wagner. - Rebeka? Kto to? Kto przyszedł?
Rebeka obejrzała się niespokojnie przez ramię. Gdy się wahała,
Oliver zdał sobie sprawę, że zamierza zamknąć mu drzwi przed
nosem. Ale po chwili uchyliła je szerzej, wciągnęła go do środka i
dopiero zamknęła drzwi.
- To Oliver, pano Claro! - zawołała w kierunku górnych
kondygnacji. - Oliver Metcalf!
Oliver wszedł do foyer. Teraz dojrzał matkę Germaine. Siedziała
na wózku inwalidzkim, ciasno owinięta szalem, i płonącym
wzrokiem spoglądała z antresoli.
- Czego chce? I nie wrzeszcz, Rebeko, wiesz, że nie jestem głucha!
- Witam, pani Wagner! - przywitał się Oliver, skłaniając głowę. -
Mamy piękny dzień, nieprawdaż?
Minęło to bez wrażenia.
- Będę potrzebowała więcej drew, Rebeko - powiedziała Clara
Wagner. - W moim pokoju jest nie cieplej niż przed godziną! -
Obróciła wózek i pojechała do pokoju. Zatrzasnęła z hukiem
drzwi.
- Czy zawsze jest taka czarująca? - zapytał Oliver.
Oczy Rebeki zachmurzyły się nieco.
- Jest stara, nie za często wychodzi z domu i...
- I mimo to potrafi być uprzejma - wtrącił Oliver, ale gdy Rebeka
drgnęła na te słowa, pożałował, że nie może ich cofnąć. - Prze-
praszam. Wiem, że masz rację. - Uśmiechnął się kwaśno. - Sądzę,
że nie jestem tak miły jak ty, zgadza się?
- Och, jesteś! - zaprotestowała Rebeka. - Jesteś bardzo miły! Tylko
że... hm, ona i Germaine były dla mnie tak dobre, a ona naprawdę
jest bardzo stara i...
Oliver łagodnie położył palec na ustach Rebeki.
- Dość - rzekł cicho. A potem dodał głośniej: - Byłem w bibliotece.
Chciałem odprowadzić cię do domu i przekonać, żebyś dała się
zaprosić dzisiaj na kolację. Moglibyśmy pójść Pod Rudą Kwokę
albo nawet podjechać do Manchesteru, albo... - Poczuł, że oblewa
się rumieńcem, i zamilkł. Po chwili kontynuował:
- Może lepiej najpierw zapytam, czy w ogóle chcesz wyjść.
Teraz wydawało się, że to Rebeka jest zmieszana. Mimowolnie
zerknęła w górę, tam gdzie jeszcze przed chwilą była Clara
Wagner, a potem przeniosła wzrok w stronę kuchni.
- Nie wiem - powiedziała niespokojnie.
- Mam tyle roboty.
- Mogę przynieść drew - rzekł Oliver, przerywając jej, zanim
całkowicie zdążyła odrzucić jego zaproszenie. - A ty możesz
odłożyć na później to wszystko, co masz do zrobienia.
Teraz Rebeka zdawała się całkowicie bezradna.
- Bardzo chętnie bym poszła, Oliverze, ale Germaine chciała,
żebym starła zacieki z... - Znów słowa zamarły jej na ustach, tym
razem dlatego, że samochód zajechał na podjazd. Gdy rozległ się
trzask zamykanych drzwi, Oliver ujął jej ręce.
- Rebeko, możesz wyjść ze mną na kolację, jeśli tego chcesz. Nie
jesteś własnością Germaine i Clary. Wiem, że czujesz się wobec
nich wdzięczna za to, że dały ci dach nad głową, ale to nie znaczy,
że nie możesz prowadzić własnego życia.
Zanim Rebeka zdążyła odpowiedzieć, otworzyły się drzwi
wejściowe i pojawiła się Germaine Wagner. Oliver był niemal
pewien, że ujrzał w jej oczach błysk gniewu, ale znikł on tak
szybko, że wydawało się, iż wcale go tam nie było. Oliver wiedział
jedno: uśmiech na ustach przybyłej był o wiele mniej naturalny,
niż chciała.
- Ależ to miłe - powiedziała Germaine.
- Masz kawalera z wizytą! - Odwróciła się do
Olivera. - Jak w Szklanej menażerii.
Oliver zerknął na Rebekę. Wyglądała tak, jakby chciała zapaść się
pod ziemię.
- Tylko wpadłem zapytać Rebekę, czy nie miałaby ochoty pójść ze
mną na kolację - wyjaśnił.
Spojrzenie Germaine pomknęło ku Rebece, a potem wróciło do
Olivera.
- I co ona na to?
- Na razie nic - odparł Oliver. Czując, że jeśli zostanie w tym domu
trochę dłużej, powie coś, czego będzie żałował, otworzył drzwi. -
Może zaczekam na ciebie na dworze? - powiedział do Rebeki. -
Nawet jeśli nie zechcesz zjeść ze mną kolacji, przynajmniej
możemy pójść na spacer.
Zamknął drzwi i zaraz usłyszał Germaine wygłaszającą kazanie.
Kilka minut później Rebeka do niego wyszła. Była zdecydowana,
choć na jej twarzy malowało się poczucie bezradności.
- Naprawdę nie mogę z tobą wyjść, Oliverze
- powiedziała. - Mam tak dużo roboty i obiecałam pannie Clarze,
że podam jej herbatę.
- Zerknęła na niego niespokojnie. - Rozumiesz, prawda?
Przez chwilę Oliver czuł pokusę, by spróbować ją przekonać, ale
zaraz zdał sobie sprawę, że słowa nie odniosą efektu, a tylko
jeszcze bardziej ją zdenerwują.
- Oczywiście, że rozumiem - powiedział. Sięgnął do kieszeni i
wyjął przygotowany prezent. - To dla ciebie. Znalazłem to dziś u
siebie na strychu i... no, zrozumiesz, kiedy zobaczysz, co jest w
środku.
Rebeka natychmiast się rozchmurzyła, rozwinęła papier i
otworzyła pudełeczko, w którym Oliver umieścił chusteczkę. Gdy
uniosła pokrywkę, popatrzyła z zachwytem na delikatną koronkę i
haft.
- Och, Oliverze, jest piękna - szepnęła. Przesunęła palcami po
podwójnym „R" wyszytym w rogu. - I ma mój inicjał! Nigdy do tej
pory nie miałam niczego z inicjałem!
- Więc od tej pory łatwo mi pójdzie znajdowanie ci prezentów -
odparł Oliver. - Wystarczy szukać „R". - Pochylił się, szybko
pocałował ją w policzek i ruszył w dół schodków. - Obiecaj mi, że
któregoś wieczoru w przyszłym tygodniu zjesz ze mną kolację.
Rebeka zawahała się, a potem uśmiechnęła.
- Obiecuję - powiedziała. - I nie zmienię zdania. Dotrzymam
słowa.
- Poszedł? - zapytała Germaine, gdy Rebeka wróciła do środka.
Skinęła głową.
- Powiedziałam mu, że wyjdę z nim w przyszłym tygodniu -
rzekła. - I spójrz! Dał mi prezent!
Germaine wzięła chusteczkę. Od razu poznała, że chociaż jest
nieskazitelnie czysta i starannie wyprasowana, liczy sobie wiele
lat. Gdy obejrzała uważnie koronki i haft, zdała sobie sprawę z
czegoś jeszcze: nie tylko została wykonana bez zarzutu, ale jest to
robota ręczna.
- Piękna - oświadczyła, co wywołało na twarzy Rebeki radosny
uśmiech. Germaine uśmiechnęła się do siebie. - Matka będzie nią
oczarowana.
Przyjemność, jakiej doznała Rebeka po komplemencie Germaine,
znikła natychmiast.
- Twoja matka? Ale Oliver dał ją mnie. Germaine cmoknęła, jak na
dziecko, które
nie chce czegoś zrozumieć.
- A na co ci ona? Tylko byś ją zgubiła albo zniszczyła. Taki
mistrzowski okaz rękodzieła powinien cieszyć kogoś, kto
naprawdę umie go docenić. Nie wyobrażam sobie nikogo odpo-
wiedniejszego od matki. - Przerwała na chwilę, po czym zapytała:
- A ty?
Rebeka zawahała się. Przypomniała sobie, jak dobre były dla niej
Germaine i Clara Wagner.
- Ja też nie - odrzekła w końcu. - Jestem pewna, że będzie nią tak
samo oczarowana jak ja.
Gdy Germaine ruszyła schodami pokazać piękną chusteczkę
matce, Rebeka wróciła na tyły domu. Najpierw przyniesie drew do
kominka, potem przygotuje herbatę dla panny Clary.
I pocieszy się wspomnieniem wyrazu twarzy Olivera, kiedy
wręczał jej prezent, którego nie udało się jej zatrzymać.
Germaine zatrzymała się przed drzwiami pokoju matki, zbierając
siły na spotkanie z kobietą, która zdawała się mieć jeden cel - do-
prowadzić do tego, by życie jej córki stało się równie żałosne i
smutne jak jej własne. Ile to lat upłynęło od tego poranka, kiedy
matka oświadczyła, że nie będzie już chodzić? Piętnaście? Raczej
dwadzieścia, chociaż Germaine dawno przestała je liczyć. Zresztą
po co? Nic nie mogło zmienić matki, dopóki nie dostąpi
niebiańskiej nagrody, a po Clarze Wagner nie było widać, by w
bliskiej przyszłości miała dołączyć do swojego Stwórcy.
Germaine zawsze podejrzewała, że matce nic nie było, gdy nagle
oświadczyła, że jest inwalidką; w rzeczy samej, żaden z wielu
specjalistów, których Germaine sprowadziła, nie potrafił znaleźć
fizycznych przyczyn paraliżu. Ale Clara z uporem twierdziła, że
nie może poruszać nogami, i teraz niewątpliwie była to prawda. Z
pewnością matka zmalała przez lata, cały jej szkielet się skurczył,
gdy ciało przystosowało się do ograniczeń, jakie narzucał wózek.
Nie używane mięśnie szybko zanikły, nogi zamieniły się w
bezużyteczne patyki. Kiedyś słuszna postać straciła wiele ciała i
Germaine była pewna, że matka nie ważyła teraz więcej niż sto
funtów. Oczy zapadły się głębiej i skóra wisiała na policzkach i
ramionach. I tylko jedno nigdy nie osłabło przez te lata - siła głosu
Clary i chęć rządzenia wszystkim i wszystkimi wokół siebie.
A w pierwszym rzędzie Germaine. Lata toczyły się z wolna, a
Germaine opiekowała się niepełnosprawną matką. Przygotowy-
wała posiłki i kąpała ją. Początkowo, gdy jeszcze wierzyła, że
Clara wyzdrowieje lub szybko umrze, starała się również umilić jej
czas. Zabierała ją do kina, na koncerty, nawet na wycieczki. Ale
Clara nigdy nie była zadowolona.
Zawsze to, co robiły, było w jakiś sposób nie takie, jak powinno, i
podobnie było z każdym miejscem, do którego jechały. Po
pewnym czasie, gdy stało się jasne, że Clara nie jest na granicy
wyzdrowienia ani śmierci, Germaine poddała się. Nie warto było
przypochlebiać się matce, prosić ją i nakłaniać do zajęć, wobec
których nie wykazywała śladu zainteresowania. Ojciec zostawił
Germaine akurat tyle pieniędzy, że wystarczyły na utrzymanie
domu, a zarobki bibliotekarki, chociaż niewielkie, wystarczały na
opłacanie dochodzącej gosposi, dzięki czemu Germaine mogła
przynajmniej częściowo odpocząć od stałych narzekań matki.
Ale codziennie, gdy Germaine wracała z biblioteki, Clara natrętnie
dopytywała się, co córka jej przyniosła, niczym zepsute dziecko
domagające się cukierka.
No cóż, dzisiaj Germaine miała coś do ofiarowania, chociaż był to
tylko mały prezencik, który Oliver Metcalf przyniósł Rebece.
Będzie musiała jakoś zareagować na tę sytuację. Kiedy przyglądała
się, jak dom Marty Ward spala się do fundamentów, olśniła ją
myśl, by przygarnąć Rebekę, ale nie przypuszczała wtedy, że
Oliver Metcalf może przeszkodzić w jej planach. Wydawało się, że
Rebeka będzie idealnym rozwiązaniem. Przygarnięta dziewczyna
nie tylko przejmie z wdzięcznością obowiązki służącej, dzięki
czemu Germaine zaoszczędzi te kilka dolarów, ale również więk-
szość opieki nad matką.
Nie przyszło jej również do głowy, jak szybko ta cała Rebeka
zacznie ją drażnić. Dziewczyna nigdy się na nic nie skarżyła i
zawsze potrafiła dopatrzyć się we wszystkim dobrej strony.
Według Germaine znaczyło to, że jest idiotką.
Ale obecność Olivera Metcalfa doskwierała jej dużo bardziej.
Zaczął się pałętać koło domu, z czego, zdaniem Germaine, nie
mogło wyniknąć nic dobrego. Hm, mogła zwyczajnie zakazać
Rebece dalszego spotykania się z Oliverem i to rozwiązałoby
sprawę. Dziewczyna przynajmniej - w przeciwieństwie do matki -
zrobiłaby to, co jej kazano.
- Germaine? To ty?
Drgnęła, gdy głos matki wbił się ostro w jej umysł jak igła w ciało.
- Tak, matko - rzekła, przestępując próg, aby spotkać się ze
staruszką.
Clara utkwiła w córce wpadnięte oczy.
- Coś ty tam robiła? Czemu mnie szpiegujesz?
Germaine poszukała w myślach wymówki
tłumaczącej zwłokę, ale wiedziała, że nic nie zadowoli matki.
- Nie nie robiłam - przyznała wreszcie.
- Szpiegowałaś mnie - oskarżyła ją Clara.
- Na litość boską, matko, czemu miałabym to robić? - Germaine
poniewczasie przyłapała się na tym, że pozwoliła sobie ujawnić
rozdrażnienie.
- Nie odzywaj się do mnie tym tonem, młoda damo - warknęła
Clara. - Jestem twoją matką i będziesz okazywała mi szacunek, jak
należy.
- Podejrzliwie zmrużyła oczy. - Nie przyniosłaś mi dzisiaj niczego,
co?
- Mylisz się - powiedziała Germaine. - Dzisiaj przyniosłam ci coś
wspaniałego. Popatrz!
- Szybko podeszła do wózka, uklękła i położyła matce na podołku
chusteczkę.
Clara długą chwilę wpatrywała się w chusteczkę, a potem
podniosła wzrok i czarne, roziskrzone oczy wpiły się w Germaine.
- Skąd? - zapytała. - Skąd to masz? Germaine gniewnie zacisnęła
szczęki. Czy
tylko to się liczyło w oczach matki? Skąd wzięła się ta chusteczka?
Następnym razem będzie chciała się dowiedzieć, ile Germaine za
nią zapłaciła. No cóż, jeśli tylko to miało znaczenie, znakomicie!
- Znalazłam ją w sklepie Janice Anderson - powiedziała.
- Kłamiesz! - wyharczała Clatra. A potem bez ostrzeżenia splunęła
córce w twarz.
Kiedy Germaine uciekała z pokoju, głos Clary urósł do wściekłego
wycia, które ścigało ją po schodach:
- Kłamiesz! Kłamiesz!! Kłamiesz!!!
Rozdział 3
Oliver Metcalf nie wiedział dokładnie, co takiego było w tej teczce,
że przyciągnęła jego wzrok. Naprawdę nie zastanawiał się nad
tym, co robi, i prawdę powiedziawszy, bardziej przejmował się
rosnącym wpływem Germaine Wagner na Rebekę Morrison niż
pakowaniem do skrzynki starych akt, które zniósł ze strychu. Ale
w chwili, w której sięgnął po trzymaną teraz spłowiała teczkę,
wiedział, że czymś różni się od innych.
Była błyszcząca, z konopi manilskich, nie taka jak inne. Wiek
pokrył ją plamami, zmiękczył, postrzępił. Grzbiet odbarwił się
tam, gdzie dawno temu tkwiła naklejka identyfikacyjna.
Siadłszy na krześle, które postawił przy jedynym oknie
gościnnego pokoju, otworzył teczkę. Gdy przeglądał pierwszą
stronę, poczuł zaczynający się ostry ból głowy. Machinalnie potarł
skroń palcami, jakby licząc na to, że masaż zapobiegnie migrenie, i
skupił się na zapełnionych odręcznym pismem kartach.
Pierwsza podawała jedynie podstawowe dane pacjentki. Jej
nazwisko - Lavinia Willoughby - nic mu nie mówiło. Jako miejsce
zamieszkania podano jakieś Devereaux w Południowej Karolinie.
Uskarżała się na depresję. Do zakładu dowiózł ją małżonek i
została przyjęta w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym.
Wedle zapisków zmarła w zakładzie cztery lata później.
W roku urodzenia Olivera.
Gdy zaczął czytać historię choroby Lavinii Willoughby, w prawej
skroni zapulsował ból i Oliver nieświadomie przycisnął ją mocniej
palcami. Uznano, że pani Willoughby cierpi na psychozę
maniakalno-depresyjną i przepisano jej kurację typową w tamtych
czasach. Przeprowadzono sesje psychoanalityczne kładąc wielki
nacisk na stosunki z ojcem. W miarę analizowania dzieciństwa
lekarz doszedł do wniosku, że Lavinie łączyły z ojcem stosunki
kazirodcze.
Jednakże Lavinia Willoughby chyba nie zgadzała się z diagnozą,
gdyż na tej samej
stronie była notatka, że „pacjentka odrzuca tę możliwość i nie chce
stawić jej czoła".
Kilka stron dalej lekarz zaczął rozwijać sugestię, że Lavinia sama
zainicjowała kazirodczy związek, chociaż sumiennie zaznaczono,
że pacjentka odrzuciła również tę możliwość. Po tej sesji lekarz
przepisał hydroterapię.
Gdy Oliver czytał relację z trzech zabiegów
hydroterapeutycznych, jakim została poddana Lavinia
Willoughby, migrena rozszerzyła się od skroni ku tyłowi głowy.
Pierwszy zabieg trwał godzinę i pacjentka zapadła po nim na
„zapalenie płuc nie związane z zabiegiem". Po wyzdrowieniu
terapię podjęto i trzecia sesja, w trakcie której zanurzono pacjentkę
na trzy godziny w zimnej wodzie, zakończyła się sukcesem.
Następnego dnia, w trakcie stałej sesji psychoanalitycznej, Lavinia
Willoughby przypomniała sobie, że faktycznie ojciec napastował ją
seksualnie, kiedy była małą dziewczynką.
Popołudniowe światło zaczęło przygasać. Oliver podniósł wzrok
znad akt i spojrzał na sylwetkę zakładu dla obłąkanych groźnie
panoszącego się na szczycie wzgórza. Tego dnia szare mury
niemal przypominały więzienie i chociaż w pokoju ani na dworze
nie było zimno, Oliver zadrżał, gdy wyobraził sobie,
jakim karcerem mury te musiały być dla Lavinii Willoughby.
Sunął wzrokiem po pustych zarośniętych brudem oknach starego
budynku, zastanawiając się, za którym mogła mieszkać i który z
tych okratowanych portali dzielił ją od świata.
Jak mogła to znieść? Jak ktokolwiek z nich mógł to znieść? Nawet
jeśli nie był chory umysłowo przekraczając próg tego budynku, na
pewno wystarczyło kilka miesięcy pobytu, by stracić rozum.
Teraz ból głowy rozszerzył się na lewą skroń. Oliver zapalił
lampę, stojącą na stole między łóżkiem i krzesłem, i wrócił do akt
Lavinii Willoughby.
Po tym, jak przyznała się do stosunków seksualnych z ojcem - i do
tego, że była ich inicjatorką - zapisano jej terapię elektro-
wstrząsami.
Gdy Oliver zapoznawał się z tą metodą leczenia, oślepiający ból
przeszył mu głowę. Spowił go całun idealnej czerni.
Chłopiec patrzy prosto w górę, obserwuje zmienny deseń świateł i cieni
na suficie. Wie, że nie ma sensu walczyć z grubymi skórzanymi pasami,
którymi przywiązano go do szpitalnego wózka; nawet
gdyby mógł oswobodzić ramiona i nogi, nie miałby gdzie uciec, gdyż nie
ma sposobu ucieczki przed ludźmi, którzy go skrępowali, a o wymknięciu
się z tego budynku nie ma nawet co marzyć.
Usiłuje nie myśleć o tym, gdzie go zabierają; nie ma to znaczenia.
Wszystkie pokoje są takie same.
Wszystkie go przerażają.
Wózek zatrzymuje się i chłopiec może na tyle obrócić głowę, że widzi
drzwi. Jest na nich tabliczka z napisem:
POKÓJ ZABIEGOWY
Chłopiec nie wie, co to „pokój zabiegowy", ale natychmiast zdaje sobie
sprawę, że nie wszystkie pokoje są takie same, i że ten jest najgorszy.
W gardle rośnie mu krzyk, ale dusi go w sobie wiedząc, że jeśli ujawni
przenikającą go grozę, to ten fakt tylko zwróci się przeciwko niemu. Poza
tym, gdyby nawet ktoś usłyszał krzyk, i tak nie przyszedłby mu z
pomocą.
Nikt nigdy nie przychodzi mu z pomocą.
Jeden z sanitariuszy otwiera drzwi, drugi wpycha wózek do środka.
Chłopiec zauważa skrzynkę na stoliku przy ścianie i czuje, jak supeł w
brzuchu zamienia się w kulę ognia.
I nagle musi iść do tolety. Stara się powiedzieć to sanitariuszom, ale teraz
jest ogarnięty taką grozą, że w ustach mu wysycha i dobywają się z nich
jedynie urwane szlochy, choć stara się nie płakać.
Zaciska powieki; może jeśli nie będzie patrzył, nic się nie stanie.
Gdy słyszy skrzyp otwieranych i zamykanych drzwi, i znajomy głos pyta,
czy wszystko jest gotowe, zaciska oczy jeszcze mocniej, jakby nie
dopuszczając do siebie światła mógł również nie dopuścić dźwięków.
Jednakże czerń jest jeszcze bardziej przerażająca niż to, co chłopiec widzi,
i gdy wreszcie ryzykuje zerknięcie, wie, co znowu nastąpi.
Drewniana skrzynka jest otwarta i mężczyzna wyjmuje z niej płytki z
jasnego metalu.
Chociaż chłopiec usiłuje nie patrzeć, nie może się powstrzymać i nie
spuszcza z nich oczu, podczas gdy mężczyzna smaruje je kleistą
substancją, a potem podłącza do grubej gumowej taśmy. Jeden z
sanitariuszy opasuje taśmą głowę chłopca. Chłopiec zbiera się w sobie, a
sanitariusz pochyla się nad nim i przyciska mu głowę do wózka. Chłopiec
znów zamyka kurczowo powieki.
Przeszywa go pierwszy wstrząs. Każdy mięsień wpada w konwulsuje.
Chłopiec z taką siłą napiera na pasy, że mało nie połamie sobie rąk i nóg.
I nagli musi iść do tolety.
Stara się powiedzieć to sanitariuszowi, ale teraz jest ogarnięty taka grozą,
ze w ustach mu wysycha i dobywają się z nich jedynie urwane szlochy,
choć stara się nie płakać.
Zaciska powieki; może jeśli nie będzie patrzył,
nic się nie stanie.
Gdy słyszy skrzyp otwieranych i zamykanych drzwi, i znajomy głos pyta,
czy wszystko jest gotowe, zaciska oczy jeszcze mocniej, jakby nie
dopuszczając do siebie światła mógł również nie dopuścić dźwięków.
Jednakże czerń jest jeszcze bardziej przerażająca niż to, co chłopiec widzi,
i gdy wreszcie ryzykuje Zerknięcie, wie, co znowu nastąpi.
Drewniana skrzynka jest otwarta i mężczyzna wyjmuje Z niej płytki z
jasnego metalu.
Chociaż chłopiec usiłuje nie patrzeć, nie może się powstrzymać i nie
spuszcza z nich oczu, podczas gdy mężczyzna smaruje je kleistą
substancją, a potem podłącza do grubej gumowej taśmy.
Jeden z sanitariuszy opasuje taśmą głowę chłopca.
Chłopiec zbiera się w sobie, a sanitariusz pochyla dę nad nim i przyciska
mu głowę do wózka. Chłopiec znów zamyka kurczowo powieki.
Przeszywa go pierwszy wstrząs. Każdy mięsień Wpada w konwulsuje.
Chłopiec z taką siłą napiera na pasy, ze mało nie połamie sobie rąk i nóg.
Ale jeszcze gorsza jest gorąca wilgoć rozlewająca się od krocza i smród
bijący spomiędzy pośladków. Krzyczy ze wstydu i z bólu. Czeka na
następny
wstrząs. I następny. I następny...
Melissa Holloway wyszła z banku w tej samej chwili, w której do
krawężnika zajechał buickiem Ed Becker.
- Widzisz, jaki jestem rzetelny? - Z samochodu wysiadł Bill
McGuire i otworzył drzwi Melissie. - Podaj mi terminy, a nie
spóźnię się o dzień.
Chociaż przemawiał buńczucznie, zdradzał go niespokojny wzrok,
toteż gdy Melissa ruchem ręki wskazała mu miejsce obok
kierowcy, a sama usiadła z tyłu wielkiego sedana, spróbowała
rozwiać jego wyraźny lęk.
- To jedynie formalność, Bill - powiedziała. - Myślę, że powinnam
po raz ostatni dobrze przyjrzeć się temu projektowi, bo nagle
okazało się, że to moje nazwisko ma figurować pod finalną zgodą
na kredyt.
- Twoje i członków zarządu - przypomniał jej Ed Becker.
Moje i zarządu - zgodziła się Melissa.
- Ale czemu odnoszę wrażenie, że to nie zarząd pójdzie na zieloną
trawkę, gdy coś się posypie?
- Nic się nie posypie - zapewnił ją Bill McGuire, gdy Ed skręcił w
Amherst Street.
- Jules był całym sercem za udzieleniem kredytu, kiedy...
- Julesa już tu nie ma - wtrąciła Melissa, uznając, iż czas nieco
podkreślić wagę swojej osoby. - I nie zapominajmy, że biegli
rewidenci jeszcze nie dali nam swojego błogosławieństwa. Gdyby
kredyt miał zależeć wyłącznie od ostatniej rekomendacji Julesa, to
obawiam się, że nie zobaczyłbyś ani centa. - Zauważyła, że
mężczyźni wymienili niespokojne spojrzenia, jednak żaden nie
odezwał się słowem. - Nie zapominajmy również, że to strategia
Julesa zaprowadziła bank na skraj przepaści.
- Ale projekt centrum handlowego jest idealnie pewny... - zaczął
Bill McGuire.
Tym razem przerwał mu Ed Becker.
- Melissa umie grać w te klocki lepiej niż my - rzekł. - Wie, że
wszystko pasuje na papierze. Ale dobry bankier chce wiedzieć, czy
będzie też pasowało, kiedy dojdzie do realizacji.
- Zgoda - westchnął Bill. - Rzecz tylko w tym, że odkąd zaczęło się
to wszystko... no, wiecie, co mam na myśli.
Chociaż ani Ed Becker, ani Melissa Hol-loway nie zareagowali, to
w istocie dokładnie wiedzieli, co Bill ma na myśli. W przeciągu
czterech ostatnich miesięcy, od czasu gdy żona Billa poroniła
ostatnie dziecko i zabiła się kilka dni potem, miasteczko ogarnęło
przeczucie, że pojawiło się w nim jakieś zło. Kiedy rozeszły się
wieści, że bank jest w kłopotach, a potem Jules Hartwick wypruł
sobie wnętrzności na stopniach zakładu dla obłąkanych,
przeczucie zamieniło się w lęk. Jednakże nikt nie spodziewał się,
że następna będzie Marta Ward. Jej gwałtowna śmierć wzbudziła
w Black-stone epidemię strachu i podejrzeń. Niepokój wprost
czuło się w powietrzu. Sąsiedzi, którzy przez lata pozdrawiali się
radośnie, teraz zaczęli mierzyć współmieszkańców ostrożnym
wzrokiem, jakby oceniali, kto następny padnie ofiarą nieuchwytnej
klątwy, która dotknęła miasteczko.
I każdy modlił się, by jego oszczędziła.
Przyjazd do zakładu w niczym nie rozwiał nastroju, który
opanował całą trójkę. Gdy Melissa Holloway wysiadła z buicka i
spojrzała na ponurą fasadę, nagle naszła ją wizja szpitala, na który
była niegdyś skazana, i zwątpiła, czy aby naprawdę chce znaleźć
się za wielkimi dębowymi drzwiami. Ale gdy Bill McGuire
przekręcił klucz w zamka i ciężkie podwoje otworzyły się ze
skrzypieniem, Melissa zdecydowanie odepchnęła wspomnienia i
udzieliła sobie reprymendy. To, co wydarzyło się w Secret Cove,
gdy była dzieckiem, nie miało żadnego związku z dzisiejszym
Blackstone. Wzięła głęboki oddech - oddech, który niemalże
uspokoił jej rozdygotane nerwy - i ruszyła śladem Eda Beckera i
Bilia McGuire'a do zakładu dla obłąkanych.
Niewiele zostało ze splendoru, który cechował budynek w
czasach, gdy był jeszcze prywatną rezydencją nie przemienioną na
szpital dla umysłowo chorych. W pewnym okresie amfi-ladę
wielkich eleganckich pokoi poszatkowano na mrowisko drobnych
cel. Bill wiódł ich od pokoju do pokoju wyjaśniając oryginalny
plan budynku i opisując wygląd po rekonstrukcji.
- Tu będzie atrium - rzekł po powrocie do holu wejściowego.
Gdy szli labiryntem pustych pokoi zachodniego skrzydła, gasnące
światło, przenikające brudne okna, tylko w niewielkim stopniu
rozpraszało wszechobecną ponurość. Z tyłu budynku znaleźli się
u stóp niegdyś imponującej klatki schodowej.
- Schody są oryginalne - podkreślił Bill - ale gdzieniegdzie
mahoniowe słupki i balustrady zamieniono na metalowe.
Prawdopodobnie w tym samym okresie zainstalowano przeciw-
pożarowy system zraszaczy. - Objął kwaśnym wzrokiem sieć rur
zwisających z podwieszanego sufitu modnego pod koniec lat
czterdziestych i pięćdziesiątych. - Ostatnią zmianę wystroju
przeprowadzono parę lat przed zamknięciem całego interesu.
- A czemu go zamknięto? - spytała Melissa.
Bill McGuire i Ed Becker wymienili spojrzenia. Zapadła cisza i
każdy z nich zdawał się czekać na to, by drugi zabrał głos.
Wreszcie odezwał się Ed.
- Nikt naprawdę nie wie, co się stało. - Zrobił pauzę. - Ojciec
Olivera Metcalfe był dyrektorem, a kiedy Oliver i jego siostra
bliźniaczka mieli prawie cztery lata, dziewczynka umarła. Wtedy
krążyły przeróżne plotki. Większość uważała to za wypadek, ale
byli i tacy, którzy obwiniali Olivera. Paru obciążało winą nawet
doktora Metcalfe. Wszystko to działo się, zanim tu przyjechałem,
ale miejscowi twierdzą, że od tamtej pory zaczął się upadek.
Metcalf nigdy nie otrząsnął się z tragedii. Z czasem wielu
pacjentów przeniesiono do innych zakładów, a nowi się nie
zgłaszali. W końcu, gdy Metcalf zmarł, kuratorzy postanowili nie
szukać nowego
dyrektora i zamknąć zakład.
- Więc ten budynek stał pusty przez czterdzieści lat? - spytała
Melissa. - Co za marnotrawstwo.
- Dobrze chociaż, że go nie wyburzono - zauważył Bill McGuire.
Ruszył w górę schodów i zachęcił pozostałych, by poszli w jego
ślady. - Nadal zostało tyle, że można go odrestaurować i
powiększyć.
Gdy prowadził ich na piętro, wyjaśniał, jak zostanie
przeprowadzona rekonstrukacja - najpierw poprzez restaurację
holu wejściowego i przywrócenie galerii na pierwszym i drugim
piętrze.
- Sypialnie na górze były ogromne, ale po-szatkowano je na małe
izdebki, tak jak pokoje parterowe. Będą z nich fantastyczne sklepy,
a kuchnia na parterze nadal niemal odpowiada obecnym
standardom. Znaleźliśmy wystarczająco dużo zdjęć oryginalnej
jadalni, aby odrestaurować ją niemal idealnie.
Światło przygasało i Bill McGuire włączył latarkę. Przechodząc
kolejno przez pokoje na pierwszym piętrze, starannie wyjaśniał
Melissie plany zagospodarowania całego obszaru i opo-
wiadał, jaki rodzaj sklepów przypadnie na poszczególne rejony.
Na drugim piętrze odkryli pokoje, które były nie całkiem puste. W
dawnych pomieszczeniach pacjentów nadal stały pokryte
laminatem stoły i krzesła, a w innym znaleźli starą dębową
komodę. Politura niemal spełzła i blat był trochę pomarszczony,
ale konstrukcja trzymała się krzepko, a mosiężne narożniki i
uchwyty nadal były nietknięte, chociaż poczernił je czas.
Ed wyjął jedną z giętych szuflad i przyniósł do okna, przez które
nadal lało się wystarczająco dużo światła, by mógł ocenić, w jaki
sposób stolarz spoił boki. Chociaż słońce świeciło już ostatkiem sił,
widział, że robota była ręczna i że wdzięcznie wygięty front
zrobiono z jednego kawałka, nie z dopasowanych fragmentów.
- Co zamierzacie z tym zrobić? - zapytał. Bill McGuire wzruszył
ramionami. - Można by to jakoś kupić?
- Lepiej zapytaj Melissę, nie mnie - odparł Bill.
- Co się stało z resztą mebli? - zapytała Melissa.
- Wezwałem braci Corellich i kazałem im je przetransportować
kilka miesięcy temu. Poszły na licytacji. Pieniądze złożono na
rachunku centrum. Musieli przegapić kilka rzeczy na górze.
Melissa zmarszczyła brwi.
- No, zostało tego tyle, że nie warto zawracać głowy licytatorowi.
Ile jest warta według ciebie?
- Ed oszacował wzrokiem komodę, zastanawiając się, o ile udałoby
się zaniżyć cenę, ale Melissa zdawała się czytać mu w myślach.
- Biorąc pod uwagę, że jest rzeźbiona ręcznie, nie wyobrażam
sobie, żeby na licytacji poszła za mniej niż tysiąc, jak uważasz,
Bill?
- Myślę, że ona chce wycisnąć z ciebie sporą forsę, Ed - rzekł Bill
szczerząc zęby. - Ale popatrz na to od tej strony: po odnowieniu
ten mebelek będzie wart dwa razy tyle.
Ed kolejny raz spojrzał na komodę, oceniając mistrzostwo
wykonania. Chociaż nie stać go było teraz na wydatek rzędu
tysiąca dolarów, wiedział, że komoda jest warta tyle, ile zasuge-
rowała Melissa. Co więcej, mebel miał w sobie coś, coś
nieuchwytnego, co sprawiało, że koniecznie chciał go mieć.
Niewątpliwie było to cacko.
Bez względu na przyczynę, chciał go mieć.
- Nie opuścicie, co? - zapytał. Melissa i Bill potrząsnęli głowami.
- Musisz przeprowadzić transakcję z resztą zarządu centrum -
powiedziała uśmiechając się. - Mogą uznać, że w grę wchodzi
konflikt interesów.
Ed Becker wywrócił oczami.
- Będą tak rozanieleni, że mogą ze mnie zedrzeć tysiąc dolarów, że
nie zechcą tracić ani sekundy na kłótnie.
Włożył z powrotem szufladę i ruszył za Billem i Melissa z pokoju,
ale zawrócił od drzwi, by jeszcze raz spojrzeć na stary mebel.
Nawet za tysiąc dolarów to nadal znakomita okazja - uznał. Z
teczki zapinanej na zamek błyskawiczny wyjął notatnik i długopis
i napisał dużymi drukowanymi literami: WŁASNOŚĆ EDA
BECKERA. NIE WYNOSIĆ. Złożył kartkę i wsunął tak, że
wystawała z zamkniętej szuflady.
Ale gdy po raz ostatni odwrócił się od komody, poczuł nagły
chłód, jakby przeciąg z otwartego okna. Rozejrzał się po pokoju,
ale okno szczelnie zamknięto, żadna z szyb nie była pęknięta, a
tym bardziej rozbita.
Gdy szedł pośpiesznie, by dołączyć do Billa i Melissy, zlekceważył
dziwny chłód, mówiąc sobie, że to wyobraźnia spłatała mu figla.
Rozdział 4
Clara Wagner wpatrywała się w chusteczkę nadal leżącą na
podołku, dokładnie tam, gdzie zostawiła ją Germaine. Od czasu
gdy córka opuściła pokój trzydzieści minut temu, Clara ani
drgnęła. Ogień na kominku przygasł, ale chociaż raz nie wołała
nikogo, nie tłukła laską w podłogę, by Germaine lub Rebeka
przybiegły na jej rozkaz.
Przez pół godziny nie robiła nic, tylko wpatrywała się w
chusteczkę.
Czemu wydawała się jej taka znajoma? I czemu jej widok tak ją
przerażał? Ten mały skrawek materiału z wyszukanym
kwiatowym wzorem poruszył gdzieś głęboko na dnie jej umysłu
jakieś wspomnienie, ale choćby nie wiem jak się starała, nie mogła
go uchwycić, nie mogła dotrzeć doń na tyle blisko,
których Germanie ją zawlokła - zgodził się,
że nie może chodzić. Żaden z nich nie potrafił wskazać przyczyny
tego stanu rzeczy. Wózek inwalidzki - i Germaine - siały się jej
nogami.
Dokładnie tak, jak zaplanowała. Od tamtego dnia przez
osiemnaście lat Clara całkowicie panowała nad wszystkim w
swoim
życiu. Córka była na jej rozkazy, tak samo jak sprzątaczka. Teraz
również Rebeka Morrisom Ale z jakiegoś powodu - powodu,
którego nie potrafiła odkryć - ta chusteczka ją denerwowała.
Wzięła ją tak ostrożnie, jakby parzyła, podniosła do lampy i
obejrzała dokładnie.
Rzeczywiście była perfekcyjnie wykończona, wszystkie pętelki i
supełki idealnie równe, każdy ścieg poprowadzony z tak
znakomitą precyzją, że nie mogła się dopatrzeć żadnego
wystającego węzełka ani końcówki delikatnej jedwabnej nici
Nagle ujrzała obraz z przeszłości. Obraz kobiety ubranej jedynie w
cienką bawełnianą koszulę nocną. Siedziała na skraju żelaznego
łóżka, wpatrzona prosto przed siebie, zdawałoby się w pustkę.
Ale tak szybko śmigała palcami na podołku,
że były ledwo zauważalne, gdy przewlekała jedwabną nić przez
kwadrat delikatnego płótna.
Palce Clary zacisnęły się na chusteczce. Cóż, przecież pomysł,
który zaczynał błądzić jej po głowie, był nieprawdopodobny.
Ponad pół wieku minęło od chwii, w której Clara ostatni raz
postawiła nogę w tamtym budynku! To, nad czym pracowała
tamta kobieta, znikło definitywnie, jak ona sama.
Mimo tych wniosków Clara obejrzała dokładnie chusteczkę raz
jeszcze. Nie mogła oderwać od niej oczu, szukała... czego?
Czegoś, czego? Kolejny raz nie mogła tego dobrze uchwycić. W
miarę jak pamięć odmawiała spełnienia życzeń, a wspomnienie,
które odgrzebywała w pamięci, kryło się w cieniach, bezradność i
gniew rosły. Przez chwilę miała ochotę cisnąć chusteczkę do
kominka. Zmięła ją w dłoni, ścisnęła mocno, jakby mogła wydusić
wspomnienie z fałd materiału, a potem odgięła rękę, szykując się
cisnąć spłachetek lnu i koronki w gasnące płomienie. W ostatniej
sekundzie rozmyśliła się.
Nie zniszczy chusteczki - jeszcze nie.
Najpierw sobie przypomni.
Dopiero wtedy ją zniszczy.
Gdy zegar na kominku wybił szóstą, wepchnęła chusteczkę
głęboko do kieszeni sukienki i złożyła dłoń na pulpicie sterującym
wózka. Z cichym szumem wytoczył się na antresolę.
- Na litość boską, Rebeko, nie możesz uważać? Jeśli ją upuścisz,
matka cię zabije.
Rebeka zacisnęła dłonie na srebrnej tacy - stał na niej imbryk z
herbatą, trzy filiżanki i talerzyki, dzbanuszek śmietanki,
cukiernica, koszyczek z placuszkami z pszennej mąki i pudełeczko
czekoladek. Germaine stanowczo zabroniła korzystać z
ruchomego stoliczka w kredensie - Rebeka sama musi wnieść tacę
i nie wolno jej uronić nawet kropli herbaty ani śmietanki. Jednakże
Rebeka wiedziała, że ręka jej nie zadrży, i opór Germaine
przeciwko użyciu ruchomego stoliczka był nie mniej dziwny niż
jej żądanie, by Rebeka wciąż próbowała herbatę, którą kazała jej
parzyć aż cztery razy, dopóki smak nie został uznany za od-
powiedni.
Gdy wychodziła za Germaine z kuchni i podążała za nią przez
jadalnię do foyer, stawiała ostrożne kroczki, tak że kożuszek
śmietanki ledwo się kołysał. Nie było mowy, by płyn
mógł chlusnąć na tacę. Zatrzymała się tuż za drzwiami jadalni, tak
jak poleciła jej Germaine. Dzwonienie, a po nim natychmiastowy
odgłos pobudzonej do życia maszynerii na strychu, obwieściły
bliskie przybycie Clary Wagner. Podczas gdy Rebeka i Germaine
czekały stojąc ramię w ramię, mosiężna winda z wolna opuściła się
z antresoli na parter. Drzwi się otwarły i Clara, siedząca absolutnie
nieruchomo na wózku, wyłoniła się z metalowej klatki. Utkwiła w
Germaine i Rebece nieprzyjazny wzrok, niemal jakby im
współczuła, że na nią czekają. Pokonała ogromny perski dywan,
po bokach którego widniały fragmenty podłogi z orzecha
włoskiego. Przeprowadziła inspekcję tacy. Rebeka niemal czuła, że
starsza pani szuka powodu do narzekań. Znalezienie go nie
zabrało nawet chwili.
- Cukiernica nie jest pełna - oświadczyła zaraz po uniesieniu
pokrywki.
- Przepraszam, panno Claro - powiedziała Rebeka i zaczerwieniła
się. Czemu Germaine nie kazała jej dopełnić cukiernicy? - Zaraz
dosypię.
- Nie ty - oświadczyła Clara Wagner. - Germaine się tym zajmie.
Ty ustawisz wszystko na stole.
Rebeka dostrzegła żyłę pulsującą na czole Germaine, ale nie
powiedziała nic, gdy Ger-maine wzięta z tacy cukiernicę, która
raziła poczucie estetyki Clary. Córka wycofała się do kuchni.
Rebeka natomiast udała się za matką, która skierowała się ku
salonowi, gdzie czekał stolik do serwowania herbaty - Rebeka
wcześ-niej przygotowała na nim trzy nakrycia. Clara zmierzyła je
podejrzliwym wzrokiem, ale Rebeka postarała się ułożyć wszystko
jak należy. Adamaszkowe serwetki były idealnie złożone.
Wstrzymała oddech, gdy oczy Clary przesuwały się od porcelany
przez miseczki z dżemem do maselniczki, ale również reszta
zdawała się odpowiadać jej standardom.
- Możesz postawić tacę — zawyrokowała. Czekały w milczeniu, aż
Germaine pojawi
się z cukiernicą. Rebeka starannie zmierzyła wzrokiem poziom
cukru, zdecydowana nie popełnić po raz drugi tego samego błędu.
Germaine nalała pierwszą filiżankę i postawiła przed matką.
- Czemu nie pokażesz Rebece chusteczki, którą ci dałam? - spytała,
strzelając wzrokiem w kierunku Rebeki, jakby chciała sprawdzić,
czy dziewczyna wyrazi jakiś sprzeciw.
Faktycznie, to ona dała jej chusteczkę - upomniała siebie Rebeka.
Oliver dał ją mnie, ale to Germaine dała ją pannie Clarze. -
Dziękuję - powiedziała, gdy Germaine wreszcie podała jej filiżankę
herbaty. Następnie zwróciła się do Clary. - Byłabym szczęśliwa
mogąc obejrzeć tę chusteczkę.
Ręka Clary Wagner automatycznie przesunęła się ku kieszeni, do
której wcisnęła chusteczkę.
- Nie wzięłam jej na dół - powiedziła. - Nie podoba mi się.
Żyła na czole Germaine znów zaczęła pulsować, córka zauważyła
wypukłość kieszeni matki i natychmiast zrozumiała, co to oznacza.
Nadal odczuwając upokorzenie, jakiego doznała z powodu
cukiernicy, spojrzała na matkę roziskrzonym wzrokiem.
- Jeśli ci się nie podoba, to czemu mi jej nie oddasz?
Clara spojrzała córce prosto w oczy.
- Nie mam jej przy sobie - upierała się.
- Masz - odrzekła zimno Germaine. Wyciągnęła dłoń, by
wyciągnąć chusteczkę
z kieszeni matki, ale palce Clary zacisnęły się na jej przegubie.
Przez długą chwilę matka i córka mierzyły się wściekłym
wzrokiem.
- Znowu zarzucisz mi kłamstwo, matko? - spytała Germaine.
Nagle dłoń Clary wypuściła z uścisku przegub Germaine i
staruszka wyciągnęła z kieszeni chusteczkę.
- Bardzo proszę - zaskrzeczała. - Jak ci na niej tak strasznie zależy,
to ją sobie weź! Z moim błogosławieństwem! - Zmięła chusteczkę
w kłębek i cisnęła córce w twarz.
Rebeka wstrzymała oddech, szykując się na scenę, wybuchu której
była zupełnie pewna, ale ku jej uldze Germaine nie zareagowała
na furię matki. Jedynie podniosła chusteczkę z podłogi,
rozpostarła płasko na stoliku i starannie złożyła. Wsunęła ją do
kieszonki bluzki, tak że zwierciadlane „R" doskonale się
prezentowało.
- Proszę - rzekła, kolejny raz mierząc wzrokiem Rebekę. - Czyż nie
jest śliczna?
Nie czekając na odpowiedź uniosła pokrywkę pudełka z
czekoladkami. Ogarnęła ją zgroza - w środku nie było łakoci.
Zamiast spodziewanego bogactwa czekoladek ujrzała pulsującą
masę mrówek, komarów i much. Z dzikim przerażeniem
wytrzeszczyła oczy, a chmara owadów zakłębiła się nad
pudełkiem i frunęła jej prosto w twarz. Wrzeszcząc zerwała się z
krzesła, przewróciła je, uciekając z pośpiechem przed rojem
owadów, nadal wylewających
się z pudełka. Instynktownie machnęła ręką, usiłując odpędzić
kłębiącą się chmarę, ale udało jej się tylko przewrócić imbryczek.
Gdy parzący płyn chlusnął na stół i na kolana Clary, Ger-maine
cofnęła się od stolika, ale jej groza tylko wzrosła, bowiem teraz
dostrzegła kłębowisko żmij wijących się na podłodze u jej stóp.
Wydała kolejny wrzask i potykając się uciekła z pokoju, zanosząc
się szlochem.
Rebeka, zdumiona nagłym niewytłumaczalnym wybuchem
Germaine, zamarła na fotelu. Nagle głos Clary Wagner przebił się
przez jej szok i zdała sobie sprawę, że starsza pani krzyczy do niej:
- Pomocy! Pomocy!
Wyrwana ze stanu oszołomienia Rebeka podskoczyła i zaczęła
serwetką osuszać sukienkę Gary Wagner. Bezradnie szukała w
myślach jakiegoś wytłumaczenia, lecz do głowy przychodziło jej
jedynie to, że Germaine nagle, w mgnieniu oka, oszalała. Ale to
chyba niemożliwe, prawda?
- Co to było? - spytała. - Co się stało? Clara Wagner z irytacją
odepchnęła Rebekę,
wzięła drugą serwetkę i sama zabrała się do czyszczenia sukienki.
- A co to ma za znaczenie? - rzekła. - Zepsuła mi podwieczorek. -
To wszystko, co powiedziała. Cofnęła fotel od stolika i opuściła
salon.
Teczka ześliznęła się z kolan i Oliver poderwał nagle głowę.
Schylił się. Migrena wreszcie ustępowała, ale całe ciało go bolało,
jakby właśnie skończył mordercze ćwiczenia. Skórę pokrywała mu
zimna warstewka potu i czuł się kompletnie wyczerpany. Dopiero
gdy się zgiął, by pozbierać zawartość teczki, zerknął w okno i
zauważył, że resztki dziennego światła już znikły.
Mrok i cienie okryły kirem Blackstone, a zakład dla obłąkanych,
królujący na wzgórzu, rzucał mroczny cień na wszystko. Oliver
wpatrywał się w sylwetkę budowli, której ojciec był ostatnim
opiekunem. Usiłował wyobrazić sobie Malcolma Metcalfa
dopuszczającego się takich potworności, jakie opisano w historii
choroby, którą trzymał w dłoni.
Mimo przekonywających dowodów nie potrafił uwierzyć w to
wszystko, czego dotyczyły dokładne notatki naniesione
charakterystycznym pismem ojca.
Pogódź się z tym, mówił sobie, przyjm do wiadomości, że zabiegi,
które przepisał pacjent-
ce, bynajmniej nie odbiegały od tego, co wtedy powszechnie
stosowano; prawdę powiedziawszy, dowodziły najbardziej
postępowych poglądów na temat leczenia chorób umysłowych.
Czemu ojciec nie miałby ich stosować?
Rozmyślania przerwał mu błysk na szczycie wzgórza. Oliver
zamarł, ale uznał, że to było złudzenie.
Zobaczył kolejny błysk - trwający zaledwie sekundę. Oświetlił
jedno z okien drugiego piętra i znikł tak szybko jak pierwszy.
Potem znowu i znowu.
Na moment opuścił go zdrowy rozsądek i Oliver był absolutnie
pewny, że wie, kto przechadza się tej nocy po zakładzie dla obłą-
kanych.
Ojciec.
Ojciec jakimś cudem powrócił, by nawiedzać mroczne korytarze
swojej z dawna ucichłej domeny, a jego syn czytał w tym czasie
opis sadystycznych „zabiegów", którymi niegdyś zajmował się
Malcolm Metcalf.
Ale przerażające przekonanie odeszło równie szybko, jak nim
zawładnęło, i Oliver uświadomił sobie prawdę.
Widział jedynie snop światła latarki. Ktoś oglądał puste pokoje
zakładu. Oliver wyjrzał
przez okno i zauważył niewyraźny kształt samochodu blisko
wejścia do zakładu, a potem przypomniał sobie, że dzisiaj Bill
McGuire i Ed Becker mieli oprowadzić Melissę Holloway
po budynku.
Wygładził teczkę i dołożył ją do pozostałych. Zszedł na dół, zdjął
lekką kurtkę z wieszaka przy frontowych drzwiach i wyszedł na
dwór. Zapadała noc. Nawet gdyby nie potrafił zdobyć się na
wejście do zakładu, mógłby zaczekać na stopniach, aż przyjaciele
się wynurzą. Jednak po chwili, gdy ruszył w górę pochyłości, ku
mrocznej kamiennej budowli, poczuł znajome pulsowanie w
prawej skroni.
Przy każdym kroku ból rósł, lecz Oliver z uporem wlókł się w
górę, nie zważając na koszmarne łupanie w głowie. Dotarł do
schodków przy frontowych drzwiach. W brzuchu
zakotłowała się fala mdłości. Zatoczył się i przystanął. Opadł na
kolana; kleisty pot wystąpił mu na całym ciele.
Mdłości skręcały żołądek. Oliver wziął głębszy oddech i chwiejnie
dźwignął się na nogi. Wbił wzrok w podwójne dębowe drzwi u
szczytu schodów. Olbrzymiały w oczach - do podwójnej wielkości,
potem poczwórnej. W gardle rósł mu bełkot nieprzytomnej grozy.
Zatoczył
sic w tył, bo wielkie drzwi zaczęły chylić się ku niemu i wiedział,
że jeśli zostanie chociaż sekundę dłużej, na pewno go zmiażdżą.
Zdusił w sobie zawodzenie, które wyrywało mu się z gardła,
odwrócił się i uciekł.
Melissa Holloway zawahała się u szczytu schodów wiodących do
piwnic zakładu dla obłąkanych. Przeszedł ją dreszcz i miała
dziwne wrażenie, że nagle znalazła się blisko jakiegoś
niepojętego zła.
- Nie musimy schodzić na dół - rzekł Bill McGuire wyczuwając
niepokój Melissy. - Jeśli wolisz...
- Nic mi nie jest - przerwała mu szybko. - Przyjechałam obejrzeć
budynek i chciałabym zwiedzić go w całości.
Gdy spojrzała na kałużę czerni, do której prowadziły schody,
zadała sobie pytanie, czy naprawdę zależy jej na zobaczeniu tego,
co tam jest, jednakże po chwili, gdy latarki Eda i Billa rozjaśniły
mrok i ukazał się jedynie absolutnie niegroźny, zwyczajny
korytarz, obawy ustąpiły. Mimo to, gdy szła za dwójką mężczyzn,
których kroki rozlegały się głuchym echem, wrażenie, że jest
blisko czegoś złego, wzmogło się.
- Jesteście pewni, że nie ma tu nikogo poza nami? - zapytała i
natychmiast pożałowała tego pytania. Idiotka z niej! Zachowała się
jak mała dziewczynka.
- Nigdy nie wiadomo, prawda? - rzekł Ed Becker, żartobliwie
reagując na jej zdenerwowanie. Kto wie, jakie zło nawiedzało te... -
Ucichł, gdy Bill McGuire oświetlił jeden z pokoi i ujrzeli zwisające
ze ściany kajdany.
Jezu - szepnął. - Chyba nie myślicie, że faktycznie zakuwali w to
ludzi, co?
Melissa Holloway wpatrywała się w grubą skórzaną opaskę na
końcu ciężkiego, przykutego do ściany łańcucha.
- Wyobrażacie sobie jakieś inne zastosowanie tego żelastwa?
Żaden z mężczyzn nie odpowiedział. Bill McGuire szybko
oświetlił korytarz.
Następne dwoje drzwi miało małe okienka, a gdy Bill uchylił jedne
z nich, Meiissa i Ed Becker zrozumieli, do czego służyły otwory.
Pomieszczenia były nieco mniejsze niż cele, ze ścian nadal zwisały
resztki tapicerki. Nie było mebli.
Wszyscy troje wpatrywali się bez słowa w pomieszczenie, a potem
ruszyli dalej.
Obok celi z tapicerowanymi ścianami znajdowal się pokój z
trzema dużymi porcelanowymi wannami. Każda była na tyle
obszerna, że mogła pomieścić dorosłą osobę. Wszystkie miały
grube drewniane pokrywy, wycięte u jednego końca. Ed
wpatrywał się w to wszystko, zdezorientowany.
Melissa znowu odezwała się tak, jakby czytała w jego myślach.
- Otwory na głowy pacjentów - rzekła cicho. - Nikt z własnej woli
nie będzie leżał w wannie z zimną wodą. Więc zakładano
pokrywy, żeby się nie wydostali.
Ed Becker z rozdziawionymi ustami wpatrywał się w wanny.
Usiłował sobie wyobrazić, jak czuje się człowiek zamknięty w
czymś takim. Zimna woda to wystarczający koszmar; bezruch i
bezradność jeszcze pogarszały sprawę. Zadrżał i odwrócił się.
- Do diabła, co to był za zakład? - mruknął wychodząc szybko na
korytarz.
- Podejrzewam, że taki sam jak inne - odparła Melissa Holloway.
W milczeniu skończyli obchód piwnicy, jak-by czuli się zmuszeni
przetrząsnąć każdą z wil-górnych izb, niegdyś używanych do
celów, o których żadne z nich nie chciało mówić. Gdy wreszcie
zawrócili w stronę schodów, Melissa pokręciła smutno głową.
- Zastanawiam się, czy naprawdę postępujemy słusznie - rzekła,
mając przed oczami nie tylko pokoje, które dopiero co obejrzeli,
ale również te widziane na górze. - Może lepiej
byłoby zburzyć cały ten budynek.
Bili McGuire i Ed Becker wymienili spojrzenia.
- Za późno na to - odparł Bill. - Konstrukcja jest w dobrym stanie.
Poza tym, jeśli miałby być zburzony, należało to zrobić dawno
temu. - Na jego wargach zjawił się ponury uśmieszek. - Wiem, że
jest tu strasznie, Melisso. Szczerze mówiąc, mnie samemu też
ciarki chodziły po plecach, ale cokolwiek by się tu działo, było to
tak dawno temu, że praktycznie wszyscy o tym zapomnieli. Teraz
to jest historyczna budowla. Prawdę mówiąc
- dodał, gdy znaleźli się z powrotem na parterze - figuruje w
rejestrze zabytków, więc nawet gdybyśmy chcieli, nie możemy go
zburzyć.
Gdy podeszli do frontowych drzwi, Melissa po raz ostatni
ogarnęła wzrokiem zacienione wnętrze. Przeszedł ją dreszcz, jakby
jakieś nieokreślone zło czające się w mrocznych kamiennych
murach dało znak swojej obecności.
- Nie wiem - rzekła otrząsając się z tego
wrażenia - po prostu czasem zdaję sobie pytanie, czy takie domy
naprawdę należy rato-
wać. Mam wrażenie, że te ściany widziały taką masę nieszczęść, że
nasiąkły nimi do gruntu. I wątpię, byśmy mogli cokolwiek zrobić,
by to naprawdę zmienić.
Bill McGuire zerknął na nią niespokojnie. - Chyba nie zmieniasz
zdania co do kredytu? - spytał.
Melissa zawahała się, a potem zachichotała. - Nie - zapewniła go. -
Nie zmieniam. Tylko głośno myślę, to wszystko. Ciarki chodzą mi
po skórze, kiedy to oglądam. Ale jako bankier muszę przyznać, że
wyczuwam fantas-tyczną inwestycję.
Opuścili teren zakładu, zupełnie nieświado-mi, że jeszcze przed
chwilą Oliver Metcalf czekał na nich na werandzie, ale uciekł.
Ból głowy powoli złagodniał. mdłości ustąpi-ły i czarny całun
grozy, który spadł na Oliviera,
podniósł się.
Jednak w dalszym ciągu był prawie ślepy, gdy słaby blask
księżyca rozproszył otaczające
go mroki. Uciekał. Ale dokąd? I przed czym?
Uderzył o coś stopą. Potknął się, runął bezwolnie do przodu i
rozłożył się na ziemi.
Instynktownie wyciągnął dłoń, by złagodzić upadek, trafił na coś -
coś twardego i szorstkiego - i wymacał coś podobnego drugą ręką.
Dyszał łapiąc oddech, powstrzymał chęć, by poderwać się na nogi
i uciec przed tym bezimiennym stworem, bez względu na to, co to
było. Jednak został na miejscu; nie dał się ponieść panice, która
pokonała go już raz na schodach zakładu. Powoli uspokajał
rozdygotane nerwy.
To nic, mówił sobie. Nic cię nie goniło. Nic, czego trzeba się bać.
Zupełnie nic!
Kiedy oddech i puls z wolna wróciły do normy, usiadł, wyciągnął
rękę i wreszcie zrozumiał, gdzie jest.
Na cmentarzu.
Był to mały skrawek ziemi. To tu przez niemal półwiecze składano
ciała osamotnionych pacjentów, oddanych przez rodziny do
zakładu, tu spoczywali, gdy kończyła się ich pełna tortur podróż
przez życie.
Istne pole grzebalne dla wyrzutków, gdyż leżeli na nim bezdomni
i samotni, jak prawdziwi lokatorzy cmentarzy biedaków.
Z tym, że chowano tu nie tylko dawno zapomnianych pacjentów.
Oliver wreszcie dźwignął się na nogi i ruszył przed siebie. Wtem
zdał sobie sprawę, że kluczy między zniszczonymi przez wiatr i
deszcz granitowymi płytami nagrobnymi. Zdążał w głąb, gdzie w
kącie, na małym kawałku odgrodzonym rdzewiejącą kutą kratą,
pochowano jego ojca. Zatrzymał się przy ogrodzeniu i opuścił
wzrok ku nagrobkowi, ledwo widocznemu pod nocnym niebem.
Malcolm Metealf
ur. 25 II 1914 r.
zm. 19 III 1959 r.
Dlaczego ojciec popełnił samobójstwo?
I dlaczego wybrał właśnie ten dzień?
Zawsze - od kiedy był małym chłopcem - sądził, że ojciec zabił się
właśnie tego dnia z żalu za utraconym dzieckiem.
A jeśli zaważyło coś innego?
Oliver nie wiedział i pewnie nigdy nie miał się dowiedzieć, co to
mogło być.
Nawet teraz, prawie czterdzieści lat później, praktycznie nie
pamiętał niczego z tamtych chwil.
Wszelkie wspomnienia były pogrzebane tak głęboko w jego
podświadomości, jak głę-
boka była czarna, zimna dziura, w której złożono ojca.
Przez długi czas stał w nocnej ciszy i wpatrywał się w nagrobek.
Potem urywki dopiero co przeczytanej historii choroby zaczęły
przepływać mu przez głowę.
„Ograniczenie swobody poruszania się... zimne kąpiele wodne...
terapia elektrowstrząsowa".
- Co ty zrobiłeś, ojcze? - słowa, które wypłynęły z ust, były ledwo
słyszalne. Ale po chwili, gdy waga tego pytania wzrosła, po-
wtórzył je głośniej: - Co ty zrobiłeś?
Pytanie rosło, nabierało siły jak werbel, rozlegało się coraz głośniej
w głowie i wtedy wypowiedział je na głos. I tym razem już nie
szeptem. Tym razem było to rozpaczliwe wycie, huczące echem w
ciemnej nocy:
- Co ty zrobiłeś?!!!
Rozdział 5
Germaine Wagner skuliła się w łóżku, otuliła kocem, walcząc z
paniką, która opanowała ją w salonie. Nie zapaliła światła, gdy
weszła do pokoju, ani nic włożyła koszuli nocnej przed udaniem
się do łóżka, tak śmiertelnie bała się tego, co mogłaby ujrzeć w
jasnym blasku żyrandola lub co mogłoby się kryć w cieniu szafy
ściennej. Przez pewien czas - długi czas - siedziała drżąc w
ciemności. Serce bilo jej tak silnie, że nie słyszała niczego innego, i
żyła na czole pulsowała tak mocno, że lękała sie udaru.
Ale w miarę jak mijały nie kończące się sekundy, krew
absorbowała adrenalinę i puls się uspokajał. Gdy opanowała szok
wywołany grozą, z wolna odzyskała zdolność logicznego myślenia
i świadomie zaczęła się odprężać,
rozluźniając podciągnięte pod brodę i objęte
ramionami kolana.
To do mnie niepodobne, powiedziała sobie. Ja tak nie reaguję.
Nigdy.
Ale sekundę później, gdy pamięć podsunęła jej obraz much i
komarów, rojących się wokół niej, żmij wijących się na podłodze
salonu, ogarnęła ją kolejna fala paniki. Jednakże tym razem Ger-
manie nie straciła nad sobą panowania.
To się nie powtórzy, mówiła sobie w duchu. To był tylko twór
mojej imaginacji.
Germaine Wagner wiedziała, że nie jest osobą o bujnej wyobraźni.
Zawsze była dumna, że widzi wszystko jasno, dokładnie takie,
jakie jest. Nawet gdy była dzieckiem i koleżanki wpatrywały się w
niebo wyobrażając sobie szybujące nad głową słonie, tygrysy i
inne cudowne stwory, Germaine widziała tylko sunące z wiatrem
stratusy, cumulusy i cumulonim-busy. Wiedziała, że mózg jest w
istocie narzędziem analizy i dbając o to, by było dobrze
naostrzone, powstrzymywała się od spożywania wszelkich
środków, które mogły wpłynąć na jego pracę. Nigdy nie piła
alkoholu, nigdy nie zapaliła papierosa z marihuaną, a tym bardziej
nie eksperymentowała z żadnym rodzajem narkotyków, które...
Narkotyki?
Obracała w myślach tę ewentualność. Czy to możliwe, by Rebeka
Morrison wrzuciła jej coś do herbaty? Pewnie, że tak.
To była zemsta Rebeki, mściwa reakcja za to, że Germaine zabrała
jej chusteczkę.
Gdy strach ustąpił zamieniając się w gniew, Germaine dotknęła
kieszonki bluzki, upewniając się, że chusteczka nadal tam jest. To
w stylu Rebeki, i Niewdzięcznica próbowała skraść chusteczkę z
kieszeni swojej dobrodziejki, dosypawszy jej wpierw trującej sub-
stancji do herbaty. Co prawda chusteczka nadal tkwiła na swoim
miejscu, ale Germaine na wszelki wypadek wyjęła ją i wsunęła za
stanik.
Jednakże gniew pozostał nie ukojony. Przyjęcie Rebeki do domu
było wyraźnym błędem. Odpłacenie Germaine za dobroć - żeby
nie wspomnieć o dobroci jej matki! - taką sztuczką dowodziło
braku sumienia. Będzie po prostu musiała znaleźć sobie kąt gdzie
indziej.
Podjąwszy decyzję - decyzję nieodwołalną, jak wszystkie jej
decyzje - nie widziała powodu, by odkładać rozmowę z Rebeką na
później.
Dziewczyna spędzi dziś ostatnią noc pod jej dachem.
Germaine odrzuciła koc, zaczęła się podnosić i wtedy usłyszała
jakiś dźwięk.
Lekkie drapanie, jakby coś usiłowało roze-drzeć pazurkami siatkę
za oknem. Uspokojona, że zidentyfikowała odgłos, Germaine
usiadła i zsunęła nogi z łóżka.
Drapanie rozległo się znowu, lecz tym razem z innego miejsca.
Z pokoju.
Drobne dźwięczne stukanie i drapanie, jakby coś - coś małego -
przebiegło po klepkach, które wyłaniały się spod krawędzi
antycznego dywanu, zasłaniającego większość podłogi.
Mysz?
Germaine odruchowo poderwała nogi, lecz zaraz opuściła je
stanowczo z powrotem, gdy zdała sobie sprawę, że poprzednio
ogarnięta grozą wskoczyła do łóżka nie zdejmując butów. Kiedy
wstała, znów dotarł do niej tupot łapek. Jednakże tym razem nie
przejęła się niczym, zapaliła elektryczną żeglarską lampę, stojącą
na stoliku nocnym. Ciepły blask rozgonił mrok.
Germaine rozluźniła się, ale już po chwili znów usłyszała szybki
tupot i kątem oka dostrzegła jakieś mignięcie. Gwałtownie
odwróciła głowę w tamtym kierunku - tak szybko, że kark
przeszył ból. Podniosła rękę i rozmasowała
szyję.
Coś wiło się pod jej palcami!
Odwróciła się znowu, gorączkowo usiłując strącić to coś z karku, i
tym razem ujrzała swoje odbicie w lustrze nad toaletką.
Stonoga, falując wieloma drobnymi odnóża-mi, pełzła w górę szyi.
Germaine dysząc strąciła ją i próbowała rozdeptać, ale stonoga
znikła pod łóżkiem.
Germaine opadła na czworaki, podniosła falbanę otaczającą łóżko i
zajrzała pod metalową ramę. Sięgnęła po kapeć, zamierzając
rozgnieść obrzydliwe stworzenie.
Ale kapeć zniknął. Na jego miejscu prężył się gotowy do skoku
wielki szczur. Sycząc wbijał w Germaine płonące czerwone ślepka.
Serce Germaine waliło nieprzytomnie, z ust wyrwał się cichy
skrzek, gdy konwulsyjnie cofnęła rękę. Kątem oka zauważyła inny
ruch, uchyliła się i straciła równowagę. Rozciągnięta na dywanie
poczuła, jak coś muska jej włosy.
Przetoczyła się na bok. Ogarnięta nie kontrolowaną falą paniki,
zaczęła się podnosić. Coś z szumem pomknęło ku niej z kąta
pokoju - chyba nietoperz? - i znów się uchyliła.
Zahaczyła stopą o róg dywanu i runęła w przód.
Uderzyła czołem o krawędź toaletki.
Poczuła silny ból. Dotknęła bolącego miejsca i wyczuła kleiste
ciepło krwi. Z gardła wyrwał jej się okrzyk strachu i cierpienia.
Przerażona próbowała się podnieść.
Nietoperz wrócił; trzepotał skrzydłami wokół jej głowy.
Odpędzała go rękami, ale krążył blisko, a potem znikł w fałdach
okiennej story. Macając wokół siebie, by znaleźć coś - cokolwiek -
czym mogłaby obronić się przed gackiem, Germaine zacisnęła
dłoń na alabastrowej pudernicy. Cisnęła nią tam, gdzie jej zdaniem
siedział nietoperz. Pudernica z hukiem uderzyła w okno i rozbiła
je na tysiąc kawałków. Chmura pyłu uniosła się z alabastrowych
szczątków wypuszczając rój komarów i much, nieskończenie
przekraczający rozmiary tego, który wzbił się z pudełka
czekoladek w trakcie podwieczorku. Były ich miliony - gęsta,
ciemna, dusząca chmura, która wirując pomknęła ku Germaine.
Jęk grozy dobył się z gardła kobiety, kiedy cofała się przed
ciemnym rojem. Zaczęła się dusić, gdy wleciał w jej otwarte usta.
Kaszlała, opędzała się rękami. Upadła na czworaki.
Setki myszy wybiegły spod łóżka. Germaine gwałtownie cofnęła
dłonie, gdy zalała je chmara
gryzonie. Uderzyła kłkciami o metalową ramę łóżka, zdzierając
sobie skórę. Gdy obolałe palce zaczęły krwawić, szczur jak
błyskawica runął przez otwartą przestrzeń. Germaine złapała
nocną lampę i z całej siły uderzyła gryzonia. Szkło rozprysło się po
podłodze, odłamki wzle-ciały w górę, posiekały jej twarz.
Powietrze było gęste od owadów, nietoperzy machających
skrzydłami i szczerzących ostre zęby. Germaine wydała z siebie
zduszone stękanie, gdy roztrzęsiona podniosła się na nogi,
potykając się podbiegła do łazienki, zatrzasnęła za sobą drzwi i
namacała kontakt.
Ostre białe światło zalało pomieszczenie. Germaine wbiła
spojrzenie w lustro nad umywalką. Ale to, co ujrzała, w niczym
nie przypominało jej wizerunku. Z lustra spoglądała na nią gęba
gargulca. Krew sączyła się ze ślepi, robaki przylgnęły do
policzków. Otworzyły się bezzębne usta i z czarnej dziury
wyskoczył wąż. Gdy potwór w lustrze wyciągnął szponias-te,
okryte łuskami palce, wąż zaatakował go kłami ociekającymi
trucizną.
Germaine własnymi pięściami stłukła lustro. Kaskada szkła
sypnęła się do umywalki i na podłogę. Migotliwy sierp zahaczył o
nogę,
potoczył się dalej, błyszcząc krwią, i natychmiast roztrzaskał na
kawałki.
Spadające krople krwi ożywały - podłogę pokryły rojące się
czerwone mrówki. Germaine padła na kolana. Łkała, przyglądając
się bezradnie, jak insekty pokrywają jej skórę. Czuła nie kończące
się miliony ukąszeń.
Wyczołgała się z łazienki, chwiejnie dźwignęła na nogi i zataczając
się pobiegła do drzwi. Wreszcie uciekła na antresolę. Spojrzała
przez balustradę na rozległy hol w dole. Tam, gdzie przez całe
życie Germaine rozciągał się wielki perski dywan, widziała
jedynie przerażającą czeluść pełną wijących się żmij.
Opadła na kolana i zwymiotowała. Zawartość żołądka wypływała
z ust, natychmiast zamieniając się w wijące robaki i nagie
pulsujące ślimaki. Rozłaziły się wkoło, a potem wracały.
Uciec!
Musi stąd uciec!
Ale nie było drogi wyjścia, żadnej ucieczki poza schodami
prowadzącymi do czeluści pełnej węży.
Nie miała wyboru. Zewsząd, gdziekolwiek spojrzała, zbliżało się
jakieś nowe zagrożenie. Cofnęła się. Gardło płonęło jej kwasem,
żołądek falował. U szczytu schodów spojrzała w dół.
Stopnie uciekły przed nią, opadały w nieskończoność, w stronę
dalekiego nieosiągalnego parteru.
Zawahała się. Coś spadło na nią z sufitu.
Wykręciła szyję, spojrzała w górę - pająki.
Były wszędzie. Zwisały ze świecznika i wielkiego świetlika,
pokrywały ściany i gzymsy. Czarne, świecące. Na ich
podbrzuszach jasno migotały czerwone klepsydry. Pełzły ku niej.
Słyszała stukot szczęk, widziała krople trucizny, która wkrótce
będzie krążyła w jej żyłach.
Kwiląc, prawie oszalała ze strachu, Germaine Wagner zaczęła
wymacywać sobie stopami drogę w kierunku wijącej się plątaniny
żmij.
Rozdział 6
Chociaż wokół cmentarza przylegającego do kościoła
kongregacjonalistów stały aż cztery staromodne blackstońskie
latarnie, żadna z nich nie rzucała na tyle mocnego światła na
dwuak-rową połać ziemi, by dotarło do jej centrum. Oliver
zatrzymał się przy furtce w białym płotku, zadając sobie pytanie,
czy migrena, dręcząca go cały dzień, uderzy znowu.
Po drugiej stronie ulicy ktoś szedł skwerem, lecz Oliver widział
jedynie niewyraźną ciemną sylwetkę, która niebawem znikła
zupełnie. Nagle poczuł się dziwne obnażony, nawet w słabym
blasku zelektryfikowanych gazowych latarni. Minął furtkę,
zamknął ją za sobą i udał się krętą ścieżką między grobowcami, aż
dotarł do zniszczonego marmurowego mauzoleum. Charles
Connally wzniósł je w tysiąc dziewięćset dwudziestym siódmym,
kiedy wspólnie z siostrami doszedł do wniosku, że nie spoczną
w grobowcu, który ich ojciec zbudował dla siebie, żony i
sześciorga potomstwa, w grobowca, w którym stary Jonas
Connally - dziadek Harveya Connally'ego i pradziadek Olivera
- świadomie nie przeznaczył miejsca dla mężów pięciu córek, a co
dopiero dla żony Charlesa lub któregokolwiek z ich dzieci
Do dzisiejszego dnia ciała Jonasa i Charity Connallych spoczywały
w samotnym splendorze ogromnego mauzoleum z białego
wapienia, umieszczonego dokładnie na środku cmentarza.
Ich syn i córki - razem ze swoimi mężami, żoną Charlesa, Eleanor,
i przynajmniej kilkoma osobami z każdego następnego pokolenia -
spoczywali w sześciu oddzielnych grobowcach, z których każdy
umieszczono w taki sposób, by stał tyłem do budowli wzniesionej
przez Jonasa Connally'ego, na wieczną pamiątkę tego, że podobnie
jak za życia odwrócono się plecami do patriarchy klanu
Connallych, tak odwrócono się doń i po śmierci.
Oliver zawsze uważał, że jest coś niewymownie smutnego w tym
układzie grobowców, wiecznym świadectwie dawno
zapomnianego sporu, jaki trwał między Jonasem Connallym,
jego synem Charlesem i córkami, ale sądził, że ze wszystkich tych
budowli najsmutniejsza jest ta, którą zbudował Charles, jego
dziadek i twórca wielkiej rezydencji na szczycie Północnego
Wzgórza.
Chociaż Charles Connally zmarł na długo przed przyjściem na
świat Olivera, wujek Harvey często opowiadał mu o nie gasnącym
entuzjazmie i optymizmie starszego Connally'ego, który
rozciągnął się nawet na mauzoleum zbudowane dla niego samego
i Eleanor, dzieci i ich małżonków, a także kilkunastu wnucząt. Ale
nawet po tych wszystkich latach tylko cztery krypty były zajęte - i
Oliver pomyślał ponuro, że tylko dwie następne kiedyś się
zapełnią.
Budowla z bladego marmuru jaśniała w słabym świetle, prawie
jakby była rozświetlona od wewnątrz, a nie przez cztery odległe
latarnie. Zbliżając się Oliver wpatrywał się w motto wyryte
głęboko w marmurze, tworzącym trzy stopnie prowadzące do
krypt:
WSZYSCY SĄ SERDECZNIE WITANI - NIE SKAZANI
Kolejny przytyk pod adresem pradziadka. Jak zawsze, gdy czytał
te słowa, Oliver za-
stanowił się, czy kiedykolwiek dowie się, o co naprawdę poszło
między Jonasem i jego
dziećmi.
Jednakże ów spór nie miał żadnego związku s przyczyną, dla
której znalazł się tu dzisiaj. Pokonał schody i zatrzymał się przed
dwiema kryptami, umieszczonymi poniżej i na lewo od miejsca
pochówku dziadków. Widniały na nich małe plakietki:
Olivia Connally Metcalf
ur. 19 III 1923 r.
zm. 21 IV 1952 r.
Mallory Connally Metcalf
ur. 24 IV 1952 r.
zm. 19 III 1956 r.
Jego matka i siostra leżały obok siebie.
Oczywiście wiedział, jak umarła matka. Urodzenie jego samego i
Mallory okazało się dla niej za dużym wysiłkiem i w końcu
rozstała się z tym światem, by jej dzieci mogły żyć.
Dziewczynka nosząca imię po jej małżonku.
Chłopczyk noszący imię po niej.
Jednakie śmierć siostry była okryta do dziś całunem tajemnicy, tak
jak w tamtym dniu.
Zdjęcia umieszczono na kamieniu, chronionym grubym szkłem,
ale dawno temu wyblakły prawie zupełnie. Jednakże Oliver znał
każdy rys tych fizjonomii.
Wyciągnął rękę, położył na wizerunku matki i jak zawsze poczuł
łzy w oczach.
- Dlaczego? - szepnął. - Dlaczego musiałaś nas opuścić?
Zamilkł, jakby oczekiwał odpowiedzi na to często stawiane
pytanie. Cisza cmentarza oblekła go niczym lodowate
prześcieradło. Zadrżał w mroku.
Przesunął dłoń na wizerunek siostry, której śmierć nastąpiła
dokładnie w trzydziestą trzecią rocznicę urodzin matki.
Tym razem z przeszłości pojawił się obraz tak wyraźny, jakby
Oliver widział go zaledwie wczoraj.
Oliver i Mallory byli bardzo mali - mieli nie więcej niż jakieś trzy
lata. Trzymał ją za rękę, gdy biegli trawnikiem do lasu. Drzewa
rozkoszowały się już wiosną i dwójka dzieci uwielbiała kryć się w
zaroślach, które otaczały czysty rączy strumyk, i podglądać szopy
myjące pożywienie w pluszczącej wodzie. Czasami łanie
zanurzały chrapy w jego kryształowej powierzchni.
Bywało, że dzieci zdobywały się na szczególną odwagę:
zdejmowały buty, skarpetki i brodziły w zimnej wodzie,
tryskającej z ziemi, chociaż ojciec ostrzegał, że jeśli się poślizną,
mogą wpaść w dół i łatwo się utopić.
Ale nie pośliznęły się, nigdy...
Ukąszenie bólu dosięgło Olivera tak nagle, że zatoczył się w tył i
obraz siostry znikł w czerni, która natychmiast zamknęła się
wokoło.
W czerni pojawia się świetlny punkt.
Chłopiec wpatruje się w niego. W miarę jak skupia na nim wzrok, punkt
z wolna się rozszerza.
Teraz chłopiec ma wrażenie, że wpatruje się w tunel.
U końca tunelu widzi trumnę. Jest w kościele, patrzy na trumnę. Małą
trumienkę.
Tak małą ze nawet on ledwo by się w niej zmieścił.
Ręce podnoszą go do góry, trzymają wysoko, tak że może zajrzeć do
trumny. Widzi twarz. Twarz siostry.
A gdy patrzy wytrzeszczonymi oczami, widzi, że z jej szyi spływa krew.
Zadrżał. Ból głowy z wolna rozluźniał swój uścisk. Oliver
przyłożył dłoń do szkła zakrywającego wizerunek siostry.
- Och, Boże, czemu nie mogę sobie przypo-
mnieć? Co się ze mną dzieje? - wykrzyknął łamiącym się głosem.
Lejąc strugi łez, bez tchu odwrócił się od mauzoleum i rozpoczął
długi marsz do domu.
Germaine nie miała pojęcia, jak długo trwało zejście nie
kończącymi się schodami. Sam czas stracił znaczenie, gdy
walczyła z koszmarami, które ją otaczały. Skuliła się u dołu
schodów, wpatrzona w czeluść, zahipnotyzowana. To, co było
ogromnymi wystawnym perskim dywanem
o zawiłym wzorze pełnym winorośli, liści i kwiatów, Stało się
teraz pulsującą, wijącą się, żywą masą, która tętniła hipnotycznym
rytmem i groziła, że wciągnie ją nieodwracalnie w śmiertelny
uścisk. Winorośle dźwigały się przed jej oczami, owijały wokół
kostek. Wśród roślin wiły się żmije, których sploty były prawie nie
do odróżnienia od samych łodyg. Z ust Germaine wyrwał się
skowyt. Starała się odwrócić głowę od koszmarnego obrazu, ale
dżungla zniewoliła ją.
Błyszcząca strużka śliny sączyła się z kącika ust Germaine, lecz nie
zwracała na to uwagi, jak
i na krew kapiącą z otwartych ran na nogach. Dżungli przepadła,
zżarta przez czarną niezgłębioną czuleść, która otworzyła się
przed
nią. Fala zawrotów głowy ogarnęła Germaine, gdy wpatrywała się
w przepaść. Wyciągnęła gwałtownie ramię, żeby uchwycić się
czegoś, ale udało jej się tylko uderzyć ręką o twarde drewno
słupka u podstawy schodów. Nagły ból, przeszywający aż do
kości, sprawił, że i traciła równowagę. Zachwiała się.
Z wrzaskiem runęła w czerń. Padając widziała podrygujące żmije,
otwarte pyski, kły ociekające trucizną, wyciągnięte łapczywie w
górę, by ją ukąsić, zanim jeszcze uderzy o podłogę.
Nagle wszystkie znalazły się na niej, wokół niej, krępowały
ramiona i nogi. Nie mogła oddychać, czuła mrowienie na całej
skórze. Wykręcała się. Obracała. Wrzeszczała. Żmije kotłowały się
nad nią. Usiłowała poruszyć ramionami, nogami. Była uwięziona.
Unieruchomiona. Sparaliżowana. Wydawała okrzyki - okrzyki
bólu i grozy. Potem tylko krańcowego cierpienia.
Clara Wagner wreszcie sięgnęła po pilota i ściszyła telewizor. Gdy
zamilkł przekaz ostatnich wiadomości, wyraźniejsze stały się
zawodzenia, dobiegające zza drzwi. Poirytowana zmarszczyła
brwi. Co się tam, na Boga, wyprawia?
Ktoś płakał czy krzyczał?
To musiała być Germaine albo Rebeka.
Co one, na Boga, wyrabiają?
Ależ oczywiście! Wiadomo! Rebeka niewątpliwie znów zrobiła coś
głupiego i Germaine musiała ją skarcić. A teraz głupie dziecko
płacze. No cóż, trzeba będzie położyć temu kres.
Zaraz.
Odwróciła wózek do drzwi, przejechała przez
pokój. Zaczęła borykać się z ciężkimi mahoniowymi drzwiami.
Jedną ręką obracała gałkę, drugą manipulowała przy przyciskach
wózka. Gdy drzwi uchyliły się powoli, dźwięki stały się
głośniejsze.
- Na litość boską... - zaczęła, gdy wjechała na szeroką antresolę,
która obiegała wielki hol. - Co, na Boga...
Słowa zamarły jej na ustach. Ujrzała Germaine wijącą się na
dywanie, który rozciągał się na szerokiej przestrzeni między
frontowymi drzwiami i schodami.
Co ona, na Boga, wyprawia? Spadła ze schodów?
- Germaine? Germaine?!
Wzmocniony echem skrzek biegnący przez dżunglę podziałał na
Germaine jak elektryczny wstrząs. Zerwała się na nogi, gdy
usłyszała niewidoczną do tej pory bestię, nadciągającą z hałasem.
Chociaż żmije nadal lgnęły do niej i przed oczami miała krwawą
plamę, z nadnaturalną siłą wyrwała się z uścisku winorośli i
wijących się gadów. Ukryć się.
Musi znaleźć jakąś kryjówkę.
Gorączkowo odwróciła się najpierw w jedną stronę, potem w
drugą. Szukała jakiegoś miejsca, byle jakiego, w którym mogłaby
się schronić przed zbliżającą się bestią. Wreszcie dojrzała coś.
Pień - wydrążony pień.
Niewiele, ale wreszcie coś.
Winorośle nadal ją ciągnęły, żmije nadal wiły się wokół, ale ona
przedzierała się ku schronieniu, aż wreszcie opadła na czworaki,
brnąc przez bagno, w które zamieniła się podłoga.
Gdy bestia zawyła po raz drugi, Germanie
jęknęła i podwoiła wysiłki.
- Germaine!!!
Clara Wagner spojrzała z furią na córkę. Cóż ona, na Boga,
wyprawia? Najwyraźniej
nie była ciężko ranna, bo wstała, zrobiła kilka kroków, a potem
znów opadła na podłogę, jakby miała takie zawroty głowy, że nie
mogła ustać.
Zawroty głowy...?!
Oczywiście!
Germaine była pijana! To musiało być to! Po tym, jak
sprowokowała tamtą scenę w salonie, wróciła do pokoju i zalała
się.
Nie zaskoczyło to Clary - wcale a wcale. Zawsze podejrzewała, że
Germaine pije do lustra. To typowe dla kogoś takiego jak ona,
mimo wszystkich wysiłków, jakie jej matka włożyła w to, by
wychować ją jak należy, i poświęceń, których nie żałowała, by za-
pewnić jej wszystkie możliwości. Ale tę dziewczynę zawsze stać
było tylko na sprawienie jej zawodu.
Może gdyby była dość ładna, żeby złowić męża...
Już za późno! Germaine na zawsze zostanie tylko starą panną,
bibliotekarką.
Ale pijaczką nie zostanie!
- Zaraz będę na dole, Germaine! - zawołała Clara przez balustradę.
- Zaraz będę na dole i przekonam się, czy piłaś, a wtedy...
Nie skończyła zdania. Nerwowo manewrując
ruszyła wózkiem do windy. Gniewnie szarpała składane drzwi.
Wreszcie otworzyła kabinę, wjechała do środka i gwałtownie
wcisnęła przycisk, kierując windę na parter.
Kolejny ryk bestii podziałał na Germaine jak ostroga. Wyrwała się
winoroślom i z wyciągniętymi rękami pognała do pustego pnia,
zaledwie wygniłego pniaka, którego kora była pełna dziur.
Przyciągnęła kolana do piersi, objęła je mocno ramionami, a potem
zamknęła oczy i zaczęła się kołysać w tył i w przód. Oddychała
urywanie, bolało ją całe ciało. Miała wrażenie, że po skórze pełza
jej milion insektów, a krew jest rozsmarowana po całej
powierzchni.
Szlochając i kwiląc usiłowała skurczyć się jeszcze bardziej.
Zamknęła oczy i zatkała uszy przed wszelką grozą. Wtem nowy
dźwięk przeniknął ogarniające ją zamroczenie.
Straszliwy klekot i stękanie. Bestia nadcho-
dziła. Wbrew swojej woli otworzyła oczy i spoj-rzała w górę.
Ogromny głaz - tak wielki, że wypełniał cały pień drzewa - spadał
w dół. Ogarnięta grozą Germaine wrzasnęła.
Gdy krzyk córki rozłupał zbroję wściekłości, w którą Clara
Wagner się okuła, z przerażeniem zdała sobie sprawę, jakie
miejsce Germaine wybrała na kryjówkę przed oburzoną matką.
Wyciągnęła rękę do tablicy sterującej windą, ale wózek wsparty o
tylną ścianę zablokował się nieodwołalnie jednym kołem we
wgłębieniu metalowej kratownicy, tak że palec Clary zawisł tuż
przed guzikiem stopu. Wściekle naciskała przełączniki sterownika
wózka, jednak roztrzęsione palce chybiały i serce zaczęło jej bić
nierównym rytmem, gdy zdała sobie sprawę, na co się zanosi.
Wreszcie trafiła na odpowiedni przycisk i mocno nacisnęła.
Motor zaszumiał, wózek zadrżał, ale pojazd ani drgnął. Ozdobne
pręty kabiny nadal blokowały tylne koło.
Clara wzmogła wysiłki, odpychała się chcąc oswobodzić wózek,
lecz zbyt dawno dopuściła do zwiotczenia mięśni, by teraz miały
ją unieść.
Pochyliła się ku przyciskowi windy. Serce waliło jej jak oszalałe.
Uderzenie bólu przeszyło głowę. Cała zesztywniała. A gdy
Germaine wydała kolejne wycie czystej grozy, potężna pięść bólu
grzmot-
nęła w głowę Clary i staruszka opadła bezwładnie na wózek.
Krzyk rósł, wznosił się w wielkim holu, rozciągał na cały dom.
Powietrze wibrowało. Wtem, tak nagle, że w ciszy, która zapadła,
rodziły się jeszcze echa - ustał.
Umilkło również dzwonienie windy i skrzyp napędzającej
maszynerii.
Przez chwilę, która zdawała się sięgać wieczności, panowała cisza.
A gdy miażdżący ból z wolna ustąpił, Clara Wagner jęknęła.
Próbowała zawołać - zawołać o pomoc - ale żadne słowo nie
pojawiło się na jej ustach.
Jedynie popłynął niezrozumiały potok dźwięków.
Chciała się poruszyć.
I gdy najstraszliwsza groza, jaką kiedykolwiek poczuła, wzięła ją
w swoje objęcia, Clara Wagner zdała sobie sprawę, że już nie z
własnej woli spoczywa na wózku.
Rozdział 7
Rebeka biegła i chociaż nie widziała ścigającego, wiedziała
dokładnie, kto to jest. Mroczny cień, ten sam, który widziała w
wieczór przyjęcia u Hartwicków.
Poruszał się bezszelestnie podjazdem, a potem znikł bez śladu w
wirującym śniegu, jakby go nigdy nie było.
Ale był tu dziś w nocy, ścigał ją. Nie można było przed nim uciec.
Szła ulicą, zabudowaną po obu stronach domami. Wszystkie były
oświetlone, wszystkie pełne ludzi. Ale gdy Rebeka usiłowała
wezwać pomoc, za gardło złapał ją skurcz i nie mogła wydać
żadnego dźwięku.
Nogi były nie bardziej sprawne niż gardło. Chociaż starała się biec
najszybciej, jak tylko mogła, ledwo się ruszała, bo stopy miała jak
zanurzone w bagnie i wszystkie mięśnie sztywne z wyczerpania.
Mroczny cień z każdą chwilą był bliżej.
Nagle domy znikły. Znalazła się w kompletnej ciemności. Groza
złapała ją za gardło. Czując, że ponura postać jest coraz bliżej,
Rebeka wzmogła wysiłki. Rzuciła się w mrok, nie bacząc, że może
na coś wpaść, byle tylko uciec pościgowi.
Poczuła wyciągnięte, dosięgające ręce i starała się oderwać, ale
zacisnęły się na niej. Wtedy upadła, wydając zduszony krzyk, i...
Rebeka słuchała swojego szybko bijącego serca; głośno stukało w
ciszy wypełniającej dom.
Nie miała pojęcia, która jest godzina, nie miała pojęcia, jak długo
spała. Po zaniesieniu z powrotem tacy do kuchni i udaniu się do
swojego pokoju zamierzała tylko zmrużyć oczy na minutę lub
dwie - spróbować się odprężyć - ale gdy przed kilkoma minutami
ocknęła się gwałtownie, czuła się tak zamroczona, jakby spała
przez wiele godzin. Nie miała nawet pewności, czy stłumiony
krzyk, który przerwał sen, pochodził gdzieś z dołu, czy też
stanowił jedynie koniec straszliwego koszmaru, będącego...
Ale koszmar rozpłynął się, wszystkie szczegóły zostały wytarte tak
dokładnie, że gdyby nie obejmowały jej słabnące kleszcze grozy,
mogłaby się zastanawiać, czy w ogóle śniła. Niemniej jednak była
pewna, że to ten koszmar ją obudził i gdy opary snu z wolna się
rozchodziły, zaczęły do niej docierać inne dźwięki. Przed kilkoma
minutami usłyszała huk dochodzący z pierwszego piętra.
Już miała zejść na dół, by to sprawdzić, gdy wtem przypomniała
sobie piękną chusteczkę od Olivera, którą Germaine
najzwyczajniej odebrała jej i dała w prezencie matce. To nie ma
znaczenia, powiedziała sobie. Germaine okazała ci wiele dobroci i
jeśli chciała dać tę chusteczkę pannie Clarze, nie powinnaś mieć do
niej o to pretensji. Ale z drugiej strony, jeśli panna Clara jej nie
chciała, czemu Germaine nadal na niej zależało?
Ale i tak, jeśli coś wydarzyło się na dole, powinnaś sprawdzić, czy
nie należy udzielić pomocy, napomniała samą siebie.
Nadal się wahała. Ciągle nie mogła zapomnieć dziwnej sceny w
salonie, której była świadkiem. Co napadło Germaine? Od
momentu otwarcia pudełka z czekoladkami zachowywała się tak,
jakby...
Nawet rozważając to w skrytości ducha, Rebeka zawahała się
przed użyciem słowa, które pojawiło się w jej głowie. Cóż, nie dało
się tego
inaczej nazwać.
Germaine zachowywała się tak, jakby oszalała.
Chociaż wszystko trwało zaledwie minutę czy dwie, zanim
Germaine uciekła z pokoju, przeraziło Rebekę nie na żarty. Gdy
niosła tacę do kuchni, ręce drżały jej tak mocno, że bała się, iż ją
wypuści. I wciąż nie miała pojęcia, co napadło Germaine.
Pogrążona we wspomnieniach usłyszała brzęk tłuczonego szkła,
po czym rozległ się ni to krzyk, ni to jęk. Gdyby nie była tak
okropnie wystraszona zajściem w salonie, na pewno
pospieszyłaby sprawdzić, co się stała
A jeśli Germaine naprawdę oszalała? A jeśli ją zaatakuje?
W domu przez długą chwilę panowała cisza, a potem znowu
rozległy się hałasy. Usłyszała krzyki panny Clary i uznała, że
Germaine wyszła już ze swojego pokoju i awanturuje się z matką.
Lepiej się nie wtrącać, uznała.
Po raz pierwszy od przebudzenia rozluźniła się trochę. Kiedy
usłyszała zgrzyt windy, doszła do wniosku, że już po kłótni.
Wtem rozległ się krzyk - krzyk tak przerażający, że ściął Rebece
krew w żyłach. Dokładnie w tej samej chwili maszyneria ucichła.
Zapanowała straszliwa cisza. Rebekę ogarnął dziwny paraliż. Stała
bez ruchu z ręką opartą o ramę łóżka, wytężała słuch, by usłyszeć
cokolwiek, co mogłoby wytłumaczyć ten ostateczny, okropny
krzyk, od którego bębenki pękały w uszach.
Cisza zdawała się przemieniać w żywą istotę - duszący koszmar, i
Rebeka z wolna zdała sobie sprawę, że tylko ona może to
przerwać. Nieświadomie wstrzymując oddech wreszcie zebrała się
na odwagę, opuściła pokój i podeszła do szczytu stromych
wąskich schodów wiodących na pierwsze piętro.
Kroki odbijały się głuchym echem. Zeszła po nagich drewnianych
stopniach i ogarnęła wzrokiem hol. Chociaż nie zobaczyła niczego,
wyczuła, że nie jest pusty.
W chwili, w której ruszyła ku wielkim roz-ległym schodom w
głębi antresoli, cisza wresz-cie pękła.
Z dołu przypłynął jakiś odgłos - nie głośniejszy niż chrapliwy jęk.
Rebeka zatrzymała się przy szybie windy i zerknęła w dół. Na
podłodze przed drzwiami windy rozlewała się błyszcząca kałuża
krwi.
Z mocno bijącym sercem podbiegła do schodów. Przez okropny
moment wahała się, instynktownie wiedząc, że to, co czeka ją na
dole, będzie daleko gorsze niż to, co potrafi sobie wyobrazić.
Rozpaczliwie chciała przed tym uciec, wrócić do pokoju, ukryć się
przed tą grozą, która sączyła się z dołu.
Ale wiedziała, że nie może tego zrobić. Bez względu na to, co to
było, musiała stawić czoło rzeczywistości.
Zebrawszy siły zeszła po schodach i ogarnęła wzrokiem windę.
Clara Wagner spoczywała bezwładnie na wózku w kabinie. Miała
otwarte oczy i wyglądała tak, jakby wpatrywała się w Rebekę, ale
dolna szczęka jej opadła i z kącika ust kapała jej ślina.
Rebeka była przekonana, że staruszka nie
żyje.
Kałuża krwi nadal wypływała spod windy i Rebeka przez krótką
chwilę nie mogła pojąć, co dokładnie się wydarzyło.
Wtem ujrzała to...
Z wąskiej szczeliny między krawędzią windy a podłogą
wystawało ramię.
Rebeka zobaczyła zaciśniętą w pakach chusteczkę.
Chusteczkę, którą dał jej Oliver. Kompletnie zszokowana tym, co
miała przed
oczami, pokonała rozległą przestrzeń perskiego dywanu, pochyliła
się i sięgnęła po chusteczkę.
Palce Germaine Wagner nawet po śmierci zaciskały się na
kawałku płótna, lecz po chwili
się rozluźniły.
Nagle z gardła Clary Wagner popłynął potok zduszonych,
niezrozumiałych dźwięków.
Rebeka podskoczyła, jakby ją prąd kopnął. Wciągnęła głęboko
powietrze, odwróciła się na pięcie i znalazła się naprzeciw
staruszki
Teraz Clara Wagner spoglądała złowróżbnej a palce jej prawej ręki
drżały spazmatycznie, jakby usiłowała wprawie w ruch wózek.
Rebeka, przerażona zjawą, która tak nagie ożyła, cofnęła się kilka
kroków, a potem uciekła na dwór.
Pomoc!
Musi znaleźć pomoc!
Przebiegła przez chodnik, znalazła się na ulicy, zawahała się, nie
wiedząc, dokąd dalej biec Do Olivera!
Jeśli tylko zdoła dotrzeć do Olivera, on jej pomoże!
Popędziła do rogu, a potem w górę Amherst
Street.
I wspomnienie snu - wspomnienie, które zatarło się tak całkowicie,
gdy obudziła się zaledwie przed chwilą - powróciło gwałtownie.
Przeraźliwa, bezrozumna panika ogarnęła Rebekę i nagle senny
koszmar potoczył się kolejny raz. Objął ją mrok nocy, nawet domy
po obu stronach ulicy zdawały się usuwać w tył, wycofywać poza
zasięg wzroku.
Znowu stopy grzęzły w bagnie i sztywniały mięśnie nóg.
Teraz czuła czyjąś obecność - czegoś przerażająco złego - blisko za
plecami.
Otworzyła usta do krzyku, by przywołać pomoc, ale - tak samo jak
we śnie - ze skurczonego gardła nie wydobył się żaden dźwięk.
Serce waliło jej mocno, płuca odmawiały posłuszeństwa. Zmusiła
nogi do biegu i zataczając się, wspinała się na wzgórze.
Z ciemności wyciągnęła się ręka, owinęła wokół szyi Rebeki i gdy
dziewczyna próbowała krzyknąć, czyjaś dłoń zacisnęła się na jej
ustach.
Śliska dłoń w lateksowej rękawiczce.
Rozdział 8
Mroczny cień przeczesywał zimny kamienny budynek, jak pantera
obchodząca swój rewir; wszystkie nerwy napięte, wszystkie
mięśnie naprężone.
Wyczuwał wszędzie intruzów, ich woń zdawała się unosić w
powietrzu. Każdy pokój był zbezczeszczony, jakby to, co mu się
prawnie należało, zostało zabrane.
Ale niczego nie brakowało.
Wszystko było dokładnie takie, jak wczoraj, poza kurzem, który
wzbił się, gdy przechodzili z jednego pomieszczenia do drugiego.
Otwierali drzwi, których nie mieli prawa otwierać.
Dotykali rzeczy, które były przeznaczone wyłącznie dla jego
palców.
Zaglądali do każdej szafy i szuflady, usiłowali wywęszyć jego
sekrety.
Jakim prawem wdzierali się do jego królestwa?
Szedł ich śladem z taką łatwością, z jaką mięsożerca śledzi swoją
ofiarę; wiedział, gdzie byli, z taką pewnością, jakby nadal tam
przebywali, a on skradał się za nimi, obserwował ich czujnym
okiem.
Na drugim piętrze spędzili najmniej czasu, ledwo zatrzymali się w
niektórych pokojach, weszli tylko do kilku. Ale to zrozumiałe. Nie
było tam wiele... nigdy nie było.
Te drobiazgi, które pozostały, rzeczy bez znaczenia i o jeszcze
mniejszej wartości.
Pokoje na pierwszym piętrze obejrzeli dokładniej, weszli
wszędzie, dotykali wszystkich przedmiotów - jego przedmiotów.
Oczywiście, od razu wyczuł, co robili.
Szacowali każdą znalezioną rzecz, starali się ocenić jej wartość. Ale
jakie znacznie miało to, co znajdowało się w budynku?
Nie mieli prawa sprzedawać rzeczy zakładu.
Wszystkie - do ostatniego drobiazgu! - należały do niego.
Na parterze nie było tak źle. Pokoje na tej kondygnacji, chronione
przed światem zewnętrznym parą wielkich dębowych drzwi,
zawsze były wypełnione nieznajomymi, toteż ta trójka więcej i tak
była bez znaczenia. Po prawdzie, gdy przechodził szybko przez
pokoje, ich obecność nie sprawiła mu żadnej różnicy.
Dopiero w najniżej położonych pomieszczeniach, izbach, które
celowo ukryto w suterenach, najsilniej poczuł spustoszenia
dzisiejszej inwazji.
Ich głosy nadal zdawały się rozlegać w tych wyłożonych płytkami
cudownych izbach, w których odbywały się zasadnicze prace. Gdy
przechodził z jednej do drugiej, doskonale pamiętając cele, do
jakich były przeznaczone, gotująca się wściekłość zaczęła kipieć,
gdyż w głębi duszy zdawał sobie sprawę, że natręci nie oglądali
tych pokoi z szacunkiem, na jaki zasługiwały.
To, co znaleźli, wzbudziło w nich odrazę. Nawet teraz ich
potępienie wisiało w powietrzu jak trujące opary. Gdy kończył
inspekcję, jego oburzenie rosło, gdyż wiedział, że mimo tego, co
czuli ci spiskujący małostkowi durnie, nie mieli pojęcia, co działo
się w tych pokojach, czemu służyły, w jakim celu używano tych
świętych przybytków.
Zadawał sobie pytanie, co by powiedzieli, gdyby poznali całą
prawdę.
No cóż, wkrótce to nastąpi, bo im ją unaoczni.
Z satysfakcją sprawdził ukryte wejście do najważniejszego pokoju.
Było nienaruszone.
Ten pokój nadal był znany tylko jemu.
Ten pokój krył najcenniejsze skarby.
Z jednej z półek wziął dużą mahoniową skrzynkę i umieścił na
stole. Otworzył ją, wyjął z większej przegrody stereoskop i z
mniejszej talię zwiniętych, pożółkłych kart. Delikatnie umieścił
karty w uchwycie na końcu urządzenia, podniósł go do oczu i
spojrzał przez soczewki.
W pokoju było dosyć światła malejącego księżyca, by rozjaśnić
wizerunek.
Przed sobą miał staromodnie urządzony pokój, pełen pękatych
sofek i foteli, zdobionych stolików zastawionych staroświeckimi
drobiazgami. Iluzja trójwymiarowości była tak idealna, że miał
ochotę wejść tam, wziąć do ręki któryś z przedmiotów, pobawić
się nim.
Ale oczywiście nie było to możliwe.
Przecież stereoskop był jedynie zabawką, a wizerunki - jedynie
iluzją rzeczywistości.
Niemniej jednak ta zabawka była idealnym prezentem...