background image
background image

 

 

 

Stało się jutro

 
 
 

Przybysz

 
 

Opowiadań fantastycznych zbiór szesnasty

background image

 

 

„Od bieżącego numeru rozpoczynamy publikowanie wspomnień komandora podporucznika Royal

Cosmos Force, dziennikarza i ryzykanta, z wykształcenia biologa — Seymoura Lutza, który był

głównym bohaterem do niedawna okrytej tajemnicą Akcji »Przybysz«.”

background image

 

 

Jacek Sawaszkiewicz

 

background image

 

 

Przybysz

 

background image

 

 

I. Wizja lokalna

 
 
Komandora  Milady’ego  poznałem  w  czasie  mojej  pięcioletniej  służby  wojskowej  w  Royal

Cosmos Force. Był wtedy komandorem podporucznikiem. Dowodził 19 Eskadrą słynącą w Siłach z
karności i wyszkolenia. Zajęcia z nowicjuszami rozpoczynał od słów: „Nazywam się Milady. Milady
z  akcentem  na  igrek,  panowie  aspiranci”.  Wykłady  prowadził  wydeptując  ścieżkę  między  ekranem
rzutnika  a  katedrą  i  wyróżniając  ważniejsze  kwestie  trzepnięciami  trzciny  po  swych  szerokich  i
sztywnych  spodniach.  Niekiedy  j  go  masywna  sylwetka  nieruchomiała;  Milady  precyzyjnie
skierowywał trzcinę w rozgadanego kadeta i rzucał: „Powtórz!” Na odpowiedź czekał zawsze pięć
sekund,  po  czym  oświadczał:  „Już  ja  cię  przewiozę,  ptaszyno”.  i  odwróciwszy  się  plecami  do
audytorium  dodawał:  „Akrofobia  tego  cholerę!”  Należało  to  do  rytuału  i  Milady  nigdy  nas  nie
zawiódł.  Niektórzy  utrzymywali,  że  Milady  wtedy  się  uśmiecha;  jeżeli  tak  —  był  to  uśmiech
bezlitosny:  kto  się  naraził,  po  lekcji  latania,  której  mu  udzielił  komandor  Milady,  ze  „Stardasha”
wychodził zielony. A przecież go lubiliśmy. Lubiliśmy jego stożkowatą czaszkę i tubalny głos. Każdy
z nas, siadając za sterami, ufnie oddawał się pod jego rozkazy. Na Ziemi straszyliśmy się wzajemnie
przeróżnymi  okropnościami  rzekomo  czyhającymi  na  nas  w  kosmosie,  i  niejeden  szykując  się  do
samotnego  lotu  miał  rzadką  minę:  poza  Ziemią,  gdy  eskadrę  prowadził  Milady,  czuliśmy  się  jak  w
hali szkoleniowej przed dioramą trenażera.

Piętnaście  lat  temu  paskudny  wypadek  wyeliminował  mnie  z  szeregów  kadry  Royal  Cosmos

Force.  Wkrótce  też  zlikwidowano  60  procent  etatów  w  Siłach,  pozostałą  część  RCF
zreorganizowano.  Straciłem  kontakt  z  komandorem  Milady.  Przed  trzema  tygodniami,  po  tej  długiej
przerwie,  otrzymałem  od  niego  wiadomość.  Posłaniec  wcisnął  się  za  mną  do  mieszkania  i  zamarł
przy drzwiach.

— Pan czeka na odpowiedź? zapytałem tego chmurnego młodziana, ani chybi kadeta. Nie wiem,

czy będzie…

— Na pewno będzie — odparł z flegmą.
Niecodzienna  forma  korespondencji  podrażniła  moją  ciekawość.  ,,Jeżeli  to  prawda  —  pisał

Milady — że z Ciebie taki awanturnik i łowca przygód, jak o Tobie powiadają, niewątpliwie zaraz
po przeczytaniu niniejszego zechcesz się ze mną spotkać”.

— Milady jest w Decksance? — rzuciłem znad kartki.
— Komandor na pana czeka — odpowiedział posłaniec wymijająco.
Zapomniałem  nawet  zaproponować  mu  coś  do  picia  czy  przekąszenia;  zapakowałem  swój

reporterski  magnetofon,  wziąłem  zapas  kaset  i  oświadczyłem,  że  jestem  gotów.  Zeszliśmy  do
zaparkowanych  przed  domem  dwuosobowych  „taczek”.  Kadet  usiadł  za  kierownicą,  ja  obok.  Po
dwudziestu  minutach  byliśmy  poza  miastem,  po  następnych  dotarliśmy  na  zapomniane  lotnisko.  Z
daleka  zobaczyłem  stojący  na  płycie  samotny  śmigłowiec,  bełtający  duszne  i  gorące  powietrze.
Wniknęliśmy  w  otwarty  luk  jak  torpeda.  Śmigłowiec  natychmiast  wystartował.  Przypominało  to
kiepskie porwanie. Milady kocha się w efektach, w akcjach „zapiętych na ostatni guzik”. Jest trochę
niedzisiejszy z tym swoim umiłowaniem postaw, znamiennych dla minionej epoki, i staroci. Skupuje

background image

drewniane  meble,  gromadzi  obrazy  i  książki,  ma  w  domu  autentyczny  patefon  i  lampę  naftową.
Żartowano, że gdyby mógł, uzbroiłby Siły w balony i machiny miotające.

Wylądowaliśmy  po  godzinie  lotu  na  spękanym  pasie  nieczynnego  —  jak  pod  Decksance  —

lotniska.  Kadet  uruchomił  silnik  „taczek”;  zjechaliśmy  na  pas  i  wzbijając  bure  tumany  rozgrzanego
piachu pomknęliśmy w stronę niszczejącej wieży. W zmurszałych wrotach hangaru, oparty o błotnik
Rolispeeda, stał Milady. Uśmiechnięty podszedł do hamujących z piskiem „taczek”.

—  Nie  zawiodłeś  mnie,  Lutz  —  stwierdził  z  zadowoleniem.  To  był  ten  sam  Milady  co  przed

piętnastu  laty,  zwalisty  i  niezgrabny,  z  siwym  jeżykiem,  który  jeszcze  bardziej  wydłużał  mu  głowę,
jowialny  w  pozasłużbowych  kontaktach.  Miał  na  sobie  ubranie  cywilne.  Wyciągnął  niedźwiedzią
łapę i przyglądał mi się jak nowej konstrukcji.

— Na razie nie zadawaj żadnych pytań, Lutz. Chcę, żebyś wprzód to obejrzał.
Zaprosił  mnie  na  tylne  siedzenie  Rolispeeda.  Podrygujący  za  kierownicą,  przystojny  jak  anioł,

czarnoskóry  chłopak  wyszarpnął  słuchawkę  z  ucha  i  obrzucił  Milady’ego  pytającym  spojrzeniem.
Milady  skinął  głową.  Ruszyliśmy  w  kierunku  Quondamon  drugorzędną  szosą,  z  przepisową
szybkością.  Milady  rozpytywał  o  moich  kolegów  z  Akademii  RCF.  przerywał  mi,  by  coś  dodać,
myląc przy tym fakty, nazwiska i roczniki, wreszcie oświadczył, że wiązał ze mną wielkie nadzieje i
że  gdyby  nie  ten  pechowy  wypadek,  byłbym  dziś  pewnie  jego  zastępcą.  Powiedział  tak  oczywiście
dlatego,  że  go  do  niczego  to  nie  zobowiązywało.  Potem  z  kieszeni  w  drzwiczkach  samochodu
wygrzebał dwa klipsy ze znaczkiem spec–służby; zatrzasnął jeden na klapie bluzy i kazał mi z drugim
zrobić to samo.

Pięć–sześć kilometrów przed Quondamon wjechaliśmy na autostradę, która zawiodła nas aż pod

magazyny  sprzętu  elektronicznego.  Tu,  na  utwardzonym  dziedzińcu,  zatrzymaliśmy  się.  Trzy
brudnoszare  budynki  stały  jeden  przy  drugim  i  tworzyły  literę  C.  Miały  po  dwadzieścia  siedem
kondygnacji naziemnych i po osiem piwnicznych. Okna magazynów wyglądały jak otwory strzelnicze
dawnych  fortyfikacji.  Sceneria  chyba  miła  takiemu  antykomanowi,  jak  Milady.  W  bramie
środkowego  budynku  sterczał  porządkowy  z  nonszalancko  zatkniętym  za  pas  traumatem.  Zerknął  na
nasze klapy i służbowo usunął się z drogi.

Milady mrugnął do mnie.
— Spójrz — rzekł.
Skrzydło  bramy  magazynu,  wyrwane  z  zawiasów  i  wtłoczone  w  głąb  korytarza,  opierało  się  o

ścianę.  Listwa  zamkowa,  normalnie  osłaniająca  futrynę,  była  rozszczepiona;  jej  drzazgi  zaściełały
przedproże.  Ze  stropu  zwisały  strzępy  metalowej  siatki  wzmacniającej  tynk,  rozdartej  ościeżnicą
wgniecioną na kilkanaście centymetrów do wewnątrz.

Podobne  szkody  wyrządziłby  samochód  dostawczy  usiłujący  wjechać  tutaj  przez  zamkniętą

bramę.

Weszliśmy  do  środka.  Zaczerpnąłem  do  płuc  chłodnego  powietrza.  Pachniało  świeżą  farbą  i

pokostem.  Milady  bezceremonialnie  wyłączył  magnetofon,  który  przygotowałem  do  nagrywania.
Oznajmił,  że  na  górze  nie  mamy  czego  szukać,  natomiast  w  podziemiach  pokaże  mi  coś
rewelacyjnego.  Zjechaliśmy  na  niższą  kondygnację.  Od  szybu  windy  gwiaździście  rozchodziły  się
hale, pod sufit zastawione nacechowanymi i starannie ułożonymi pakami.

Komandor  podszedł  do  najbliższego  stosu  skrzyń  i  przeciągnął  po  górnej  palcem.  Została  jasna

smuga.

— Zalegają tu od lat — mruknął.
Dobiegł  nas  szybki  trucht.  Z  hali  po  przeciwnej  stronie  szybu  wypadł,  powiewając  połami

rozpiętego fartucha, drobny mężczyzna o wyglądzie kreta w okularach. Spojrzał na nas z irytacją.

background image

—  Czy  to  się  nigdy  nie  skończy?!  —  pisnął  oburzony.  —  Wy  sobie  myślicie,  że  co?  Wczoraj

czwarty raz zacząłem inwentaryzację.

— Niczego nie będziemy ruszać — obiecał Milady. — I zaraz wychodzimy.
Skręciliśmy w halę III. Mężczyzna dreptał za nami i złorzeczył policji, która w jego magazynach

narobiła  w  sumie  więcej  bałaganu  niż  włamywacze.  Zaskoczony  popatrzyłem  na  Milady’ego.
Włamania  czy  kradzieże  zdarzają  się  wyjątkowo  rzadko,  ale  to  nie  powód,  żeby  w  śledztwo
angażować  Royal  Cosmos  Force.  Milady  nakazał  mi  milczenie.  Wyprzedził  mnie  i  stanął
naprzeciwko  kupy  roztrzaskanych  skrzyń.  W  mocnym  jarzeniowym  świetle,  na  szarej  posadzce,
widać było rozlaną szeroko plamę, zrudziałą i szklistą, plamę po czymś, co wyciekło ze stłuczonego
pojemnika.

—  Kalafonia  —  powiedział  Milady.  —  W  tych  butlach  jest  spirytusowy  roztwór  kalafonii.

Plądrując tutaj, sprawca rozbił jedną z butli, a później wdepnął w kałużę i… — komandor odchylił
leżącą parę kroków dalej plastykową płytę przykrywającą niewyraźny odcisk na ziemi — …zostawił
ślad.

Zbliżyłem się. Był to odcisk czteropalczastej stopy wielkiej na pół metra.
— Żarty — parsknął mężczyzna w fartuchu. — Ktoś zwyczajnie z was zakpił. Niebawem będą tu

ściągać pielgrzymki.

Milady opuścił płytę i wyprostował się.
— Zgadzam się z panem — rzekł. — Dłużej nie będziemy się naprzykrzać.
W Rolispeedzie zapytałem Milady’ego, jakie skradziono przedmioty.
—  Pewne  przestarzałe  typy  układów  scalonych  —  odparł.  —  Trzymano  je  dla  cyberamatorów

czy może po prostu żal było je wyrzucić, bo kiedyś przecież sporo zainwestowano w ich produkcję.
Ale na razie nie wysnuwaj żadnych wniosków.

Lokalizacji drugiego miejsca, dokąd zawiózł mnie Milady, ze względów wojskowych podać nie

mogę:  była  nim  Przechowalnia  Paliw  Jądrowych.  Przybyliśmy  tam  tego  samego  dnia.  Komandor
wprowadził mnie do zautomatyzowanego przejścia dla personelu. Uwięźliśmy w nim na pół godziny:
Milady  wsunął  palce  do  weryfikatora  daktyloskopijnego  i  natychmiast  w  bloku  za  ogrodzeniem
rozjęczał się alarm, a przed i za nami zatrzasnęły się grodzie i do tak powstałej komory wtrysnął gaz
obezwładniający. Usłyszałem tylko: „Bodajby akrofobia…” Ocknęliśmy się na powietrzu, wewnątrz
ogrodzenia.  Otaczali  nas  ludzie  w  kombinezonach.  Wśród  nich  był  lekarz  i  sumitujący  się
niepotrzebnie strażnik.

Nikt tu nie zawinił; Milady do weryfikatora wetknął zraniony palec, co czytnik papilarny uznał za

próbę oszustwa. Nadgorliwy lekarz cackał się z nami bez końca, jak gdyby okazja udzielenia pomocy
komandorowi była dlań nie lada gratką.

To,  co  Milady  mi  pokazał,  rzeczywiście  warte  było  obejrzenia.  Zaprowadził  mnie  do  głównej

składnicy,  budowli  ogromnej  i  ciężkiej  jak  schron.  Pozwolił  mi  nasycić  wzrok  tą  żelbetowo–
ołowianą konstrukcją, która mimo swej masy o dziwo nie zapadła się w grunt (jakież tam muszą być
fundamenty!),  po  czym  wskazał  mi  wejście.  Stalowe,  opatulone  płatami  ołowiu  wierzeje  były
rozdarte i wygięte na boki.

— Do środka nie ma po co wchodzić — powiedział Milady. — Zniknął cały zapas paliwa.
Jakby spełniając jego skryte życzenie, spojrzałem pod nogi. Stałem pośrodku wgłębienia, które w

miałkim  piasku  pozostawiła  półmetrowa  stopa.  Takich  śladów  było  więcej.  Biegły  od  rozprutych
wierzei  dziesięć  metrów  w  głąb  dziedzińca  i  z  powrotem.  Urywały  się  przy  koleinach,  które
przecinały dziedziniec i ginęły za bramą.

— To bynajmniej nie są żarty, Lutz — stwierdził gorzko Milady, gdyśmy wrócili do Rolispeeda.

background image

—  Strażnicy  z  nocy,  kiedy  dokonano  rabunku,  jeszcze  śpią,  chociaż  minęły  już  dwie  doby.  I  nie
możemy znaleźć żadnych świadków. Na szczęście koleiny wyżłobione tym niesamowitym pojazdem
zawiodły nas do miejsca dość jasno określającego obecną kryjówkę rabusiów.

— Na co więc czekacie? — spytałem.
Milady sprawdził godzinę.
—  Zdążymy  przed  zmierzchem  —  oświadczył.  Przez  krótkofalówkę,  jak  gdyby  znudziła  mu  się

zabawa w „dopracowaną akcję”, wezwał śmigłowiec. Przesiedliśmy się do niego na zamkniętym dla
ruchu odcinku autostrady.

—  Emit–Second  —  powiedział  Milady  do  pilota  i  obejrzał  się  na  mnie,  żeby  zobaczyć  moją

minę.

Emit–Second  to  nazwa  zastępczego  kosmodromu  położonego  na  południe  od  Quondamon.  W

latach  ożywionej  eksploracji  Układu  kosmodromów  pobudowano  sporo;  każdy  miał  rezerwowe
lądowisko i obsługa każdego rezerwowego lądowiska psioczyła na nadmiar pracy. Ale Emit–Second
nawet w okresie największego ruchu nie przyjął ani jednego statku. Był kosmodromem od początku
pechowym.  Zaraz  po  budowie  płyty  musiano  podłoże  futrować  zastrzykami  betonu,  bo  jego  gęstość
nie  była  równomierna  i  w  płycie  powstały  niebezpieczne  naprężenia.  Kiedy  wzniesiono  kopułę
wieży kontrolnej, nagłe tąpnięcie zrównało ją z ziemią. Mnożyły się awarie urządzeń. Przepełniony
Emit–First  zamiast  do  leżącego  tuż  Emit–Second  odsyłał  przeto  statki  do  odległego  o  ponad  sto
czterdzieści mil Spirt–First.

Nim  uporano  się  z  trudnościami  technicznymi,  zainteresowanie  kosmosem  znacznie  zmalało  i

zastępczy  kosmodrom  Emit–Second  przestał  być  potrzebny.  Dzisiaj  zarasta  zielskiem  i  mało  kto,
patrząc na ten betonowy plac, domyśli się jego szczytnego w zamiarze przeznaczenia.

Śmigłowiec nasz wylądował na skraju płyty, opodal rzędu drzemiących transporterów, spowitych

zapachem  rozgrzanego  smaru.  W  przedzie  szumiała  polowa  siłownia.  Przeszliśmy  obok
spoczywającej  na  trawie  grupki  mężczyzn  w  niekompletnych  mundurach  RCF.  Palili  papierosy  i
obojętnie  patrzyli,  jak  idziemy  do  transportera  dowódcy.  W  niczym  nie  przypominali  dawnych
kadetów z osławionej „szkółki Milady’ego” prężących się na widok każdej belki na rękawie. Milady
przybył  tu  incognito  i  nie  mógł  mieć  pretensji  do  tych  chłopców,  mimo  to,  gdy  weszliśmy  do
transportera, warknął pod adresem podrywającego się blondasa:

— Burdel, nie dyscyplina, kapitanie!
Minął  go  zdetonowanego,  podszedł  do  stolika  i  odwrócił  do  siebie  leżące  tam  plany.  Kapitan

zapiął  bluzę.  Był  niewiele  starszy  od  swych  podwładnych.  Nieśmiało  zbliżył  się  do  komandora  i
stanął za jego plecami.

— Skażenie zmalało tysiąckrotnie — wyrecytował. — Obiekt w zasięgu. Ciągle na parkingowej.
Milady  poprosił  go,  żeby  zostawił  nas  samych.  Kapitana  jakby  kto  zdmuchnął.  Po  chwili

usłyszeliśmy jego stłumione wrzaski. Perswazją skłaniał swoich kadetów do większej subordynacji i
dbałości o wygląd zewnętrzny.

 

background image

 

 

II. Analiza sytuacji

 
 
Milady sprawdził, czy drzwiczki transportera są dokładnie zamknięte, i usiadł na wprost mnie, za

stolikiem. W pancernej budzie było duszno i gorąco.

— Ślady tego pojazdu urywają się tu, na płycie, przy radioaktywnej plamie. Tutaj wylądował i

stąd  wystartował  kosmiczny  statek,  Lutz.  Teraz  jest  poza  Ziemią,  ale  nie  schodzi  z  parkingowej.
Przestań grzebać przy tym magnetofonie i posłuchaj:

Nie wiadomo, skąd przybył i od jak dawna wisi nam nad głową. Stacje wypatrzyły go dopiero

wczoraj między różnymi orbitującymi rupieciami. Nie wiemy, jak długo przebywał na Ziemi i jakie
są zamiary tych, co w nim siedzą. Wiemy natomiast, że Obcy odwiedzili magazyny. Buchnęli, lekko
licząc,  500  funtów  elektronicznego  szmelcu  i  dziewiętnaście  ton  paliwa  jądrowego.  Wszystko  to
działo się dwa dni temu, pod naszymi nosami. Popisali się znakomitą orientacją w terenie: ten wybór
kosmodromu, zapomnianego i leżącego na odludziu, a jednocześnie tak blisko źródeł potrzebnych im
materiałów…

—  Tego  nie  rozumiem  —  wtrąciłem.  —  Mamy  niechybnie  do  czynienia  z  groteskową

mistyfikacją  grupy  rozwydrzonych  młokosów,  amatorów  przygód,  groźniejszego  gatunku  blind
kosmicznych, a pan, jak jaki dysydent z Sekty Wyznawców Odwiedzin, wmawia mi…

— Spokojnie; Lutz. Niczego ci nie wmawiam. Takie są fakty.
— Pozaukładowy statek o napędzie jądrowym?
— „Starflashe” mają napęd też jądrowy, a przecież ich zasięg wynosi ponad 100 miliparseków,

choć  to  maszyny  do  zadań  ledwie  przyorbitalnych  i  więcej  dźwigają  uzbrojenia  niż  paliwa.
Teoretycznie,  po  przeróbce  pokładowych  arsenałów  na  zbiorniki,  mogłyby  pokonać  odległość
dziesięciu parseków.

— W jakim czasie?
Milady żachnął się.
— Cywilizacja, której spieszno w kosmos, nie dba o czas.
— Dogmatyzm.
—  Nazywaj  to,  jak  chcesz.  Jedno  jest  pewne:  obiekt  w  niczym  nie  przypomina  statków

budowanych  dotąd,  a  stocznie  nie  realizują  zamówień  prywatnych.  O  tropach  na  dziedzińcu
Przechowalni  i  na  posadzce  magazynu  Milady  nie  wspomniał.  Może  uznał,  że  są  to  dowody  zbyt
żenujące, aby się na nie powoływać. Odnosiłem wrażenie, że wciąż krążymy wokół sedna. Przecież
nie  przywlekałby  mnie  tu  dla  jakichś  tanich  sensacyjek,  włócząc  się  ze  mną  wprzód  po  całym
hrabstwie,  a  na  koniec  nie  pozwalając  mi  przygotować  dźwiękowej  relacji,  bodaj  parominutowej.
Chyba że była to z jego strony kokieteria. Milady zabiegający o rozgłos? Niewątpliwie chorował na
szlify  kontradmirała,  niewątpliwie  zasłużył  na  nie,  ale  nawet  gdyby  chroniczna  krótkowzroczność
Admiralicji Royal Cosmos Force udaremniała mu awans, Milady nie uciekłby się do reklamiarstwa.
Nie  umie  sprzedawać  swoich  osiągnięć,  i  tyle.  Przypatrywałem  mu  się;  patrzyłem  na  jego
zaczerwienione i opuchnięte powieki, na jego pociemniałe od jednodobowego zarostu policzki i na
jego dłonie, duże, spocone i drżące. Był zmęczony. Był zmęczony jak po zaoraniu świata. Pewnie od

background image

tych dwu dób nie zmrużył oka.

— Imaliśmy się różnych chwytów, Lutz. Obiekt nie reaguje na nasze sygnały. Ale od procesów

biologicznych  w  nim  aż  kipi.  Pelengatory  biofizyków  śledzą  go  nieustannie,  szkopuł  w  tym,  że  nie
potrafią ustalić, czy rejestrowane przebiegi czynności fizjologicznych zachodzą w istotach rozumnych
i w jakim stopniu rozumnych. Znakomita orientacja tych istot w terenie jeszcze sprawy nie przesądza;
mogły się kierować tropizmem….

— Ich statek kosmiczny to także wynik tropizmu?
Milady  z  westchnieniem  oparł  łokieć  o  blat  stolika  i  na  otwartej  dłoni  ułożył  swą  kwadratową

żuchwę.  Przyglądał  mi  się  ze  znużeniem.  Na  dworze  ucichły  łajania  dowódcy,  daleko  szumiała
siłownia. Wzrok Milady’ego to mętniał, to nabierał ostrości, jakby Milady walczył z ogarniającą go
sennością.  Pytanie  pozostawało  bez  odpowiedzi,  pauza  przeciągała  się.  Na  co  komandor  czekał?
Skoro  liczono  się  z  realnym  niebezpieczeństwem,  trzeba  było  niezwłocznie  coś  przedsięwziąć.
„Imaliśmy  się  różnych  chwytów”,  „nie  potrafią  ustalić”,  „w  jakim  stopniu”  —  a  więc Admiralicja
nie miała pełnego rozeznania. Oczywiście zaczną od wysłania grupy rozpoznawczej… Wlepiłem w
Milady’ego  zdumione  spojrzenie.  Wciąż  czekał.  I  już  wiedział,  że  domyśliłem  się  i  że  chociaż
wyglądałem  na  przestraszonego,  w  gruncie  rzeczy  wyraziłem  zgodę.  Było  za  późno,  by  zwyczajnie
wstać,  podziękować  za  miłe  popołudnie  i  oddalić  się,  unosząc  swój  honor,  rzekomą
nieświadomością  ochroniony  przed  zszarganiem.  Obaj  zdawaliśmy  sobie  sprawę,  że  Milady  nie
może mi nic kazać ani proponować, nawet nie wypada mu prosić mnie. Decyzja należała wyłącznie
do  mnie  i  powinienem  ją  powziąć  spontanicznie.  Milady  prawdopodobnie  równie  dobrze  jak  ja
wiedział,  że  właśnie  taki  układ  nie  pozwala  mi,  bez  uszczerbku  na  honorze,  odmówić,  w  istocie
bowiem werbalnie nie było czego odmawiać.

Ale  dlaczego  ja?  Odpowiedź  nasuwała  się  sama.  Zreorganizowana  i  ograniczona  do  roli  sekcji

szkoleniowej  Akademia  Royal  Cosmos  Force  od  piętnastu  lat  produkowała  zniewieściałych,
psychicznie  rozmamłanych  pilotów,  co  to  zapisali  się  do  RCF  ze  snobizmu  albo  żeby  imponować
dziewczynom, albo też dlatego, że nie chciała ich żadna inna uczelnia. Admiralicja potrzebowała zaś
faceta,  który  mało  że  opuścił  Akademię  RCF  w  „starych,  dobrych  czasach”,  ale  liznął  co  nieco  z
dziedziny biologii, był urodzonym hazardzistą, a przy tym miał niewiele do stracenia.

— Nie musiano pytać komputera, Lutz. Twoją kandydaturę zgłoszono i przyjęto jednogłośnie.
Naturalnie  poza  moimi  plecami;  wtedy  gdy  ja,  pogrążony  w  błogiej  niewiedzy,  poprawiałem

czyjąś tam dysertację lub gdy leżałem u boku Elič i wsłuchiwałem się w jej oddech, po raz pierwszy
po tej kilkudniowej nerwówie głęboki i równomierny. Marzyłem wówczas o jednym: aby nikomu nie
przyszła  ochota  telefonować  do  mnie  teraz  —  wideofon  stał  poza  zasięgiem  ręki  i  nie  mogłem  go
wyłączyć nie budząc Elič, gdyż jej głowa spoczywała na moim ramieniu.

Wideofon  wszakże  zadzwonił,  żona  spała  godzinę  i  czterdzieści  osiem  minut.  Telefonowano  z

kliniki. Twarz doktora Zenda z ekraniku promieniowała szczęściem.

— Nie było powodów do obaw — oznajmił. — imlantat przyjął się jak sadzonka w cieplarni.
Elič stała obok i zaciskała palce na moim barku.
— Hej, Elič — powiedział Zend z uśmiechem. — Pani syn będzie sprawniejszy niż przedtem.
Memu synowi wszczepiono atomowe serce. Takie, jakie ma jego ojciec.
Atomowe serce to jest coś, co ludzie mogą wybaczyć. Każdy inny, obojętnie jaki, sztuczny organ

zamienia człowieka w cyba, czyli w istotę niższą; tak przynajmniej uważa większość. Słowo „cyb”
wymawia  się  z  ironiczną  pogardą,  a  w  pewnych  kręgach  traktuje  się  je  jako  wyzwisko.  Ale  dla
niektórych  cybiofikacja  to  jedyna  szansa  przeżycia.  Człowiek  przestał  być  kowalem  swego  losu.
Niewielu siadając za sterami „Starflasha” przewidzi, że maszyna zaraz po starcie roztrzaska się, bo

background image

mechanik–elektryk  nie  znał  się  na  elektronice,  a  zmianowy  inspektor  podbił  kartę  przeglądu  nie
wyściubiając  nosa  ze  służbówki.  Niewielu  też  po  runięciu  wraz  z  maszyną  typu  „Starflash”  z
wysokości  kilometra  na  skały  będzie  zdolnych  do  samodzielnego  decydowania  o  swym  losie.
Chirurdzy  ratując  ludzkie  życie  nie  oglądają  się  na  takie  czy  owakie  względy  i  bywa,  że  pacjent
opuszcza  szpital  mając  z  własnych  narządów  wewnętrznych  jedynie  wątrobę,  śledzionę  i  cząstkę
przewodu pokarmowego, a korpus i kończyny, z wyjątkiem głowy, cybiofikowane w 80 procentach.
Ma zatem rzeczywiście dużo mniej do stracenia niż plakatowy, wychuchany kadet. Wymiana protez to
jak zmiana obuwia.

—  Przygotujemy  ci  „Starflasha”,  na  jakich  się  szkoliłeś  —  podjął  Milady.  Jego  głowa

podskakiwała na wspierającej ją dłoni. — Ryzyko jest znikome.

—  Lubię  ryzyko.  Ale  pan  raczej  chciał  powiedzieć,  że  w  razie  czego  gwarantujecie  mi

najwyższej jakości części zamienne.

Milady opuścił rękę na stolik, przygarbił się. Sennym wzrokiem zlustrował mnie całego.
—  Twój  organizm  —  rzekł  —  nie  potrzebuje  tyle  pożywienia  i  tlenu,  co  organizm  zwykłego

śmiertelnika, zawierający wszystkie te oślizłe i nietrwałe narządy jednorazowego w końcu użytku. —
(No,  proszę  —  pomyślałem  —  apoteoza  cyba).  —  Zapotrzebowanie  twego  organizmu  na
węglowodany, białka, tlen, itede jest czterokrotnie mniejsze. Ufam, że wiesz, jakie ma to znaczenie
poza Ziemią.

—  Patrząc  pod  tym  kątem,  panie  komandorze,  przyszłych  kadetów  natychmiast  po  rekrutacji

poddawać by należało kompletnemu ucyborgowieniu.

— Zgadzam się, że system przysposobienia do służby w RCF ma pewne wady.
„Jak  odróżnić  cyba  od  idioty?  Daj  im  do  rozwiązania  proste  zadanie  matematyczne.  Idiota  nie

brzęczy.”

— Będziemy nad tobą czuwać. Eskadra „Starflashy”…
—  …i  cybo–serwis.  —  Roześmiałem  się.  —  Przepraszam,  komandorze.  To  odezwały  się  we

mnie uczucia rozbitego samochodu na widok pomocy drogowej.

 

background image

 

 

III. Wstępne rozpoznanie

 
 
Przenocowałem  w  transporterze  dowódcy.  Rankiem  komandora  odwołano  do  Admiralicji.

Poleciał  śmigłowcem.  Do  mojej  dyspozycji  zostawił  swego  Rolispeeda  wraz  z  sympatycznym
czarnoskórym  kierowcą.  Chłopak  był  niewyspany,  bo  z  autostrady,  gdzieśmy  go  wczoraj  zostawili,
ściągnął  późną  nocą.  Wojskowy  kubek  smolistej  kawy  i  wetknięta  do  ucha  słuchawka  tętniąca
giantlike–shakiem  przywróciły  mu  rześkość.  Kazałem  wieźć  się  prosto  do  domu,  ale  na  rogatkach
Decksance  postanowiłem  zboczyć  do  szpitala.  Zastałem  tam  żonę.  Stała  na  korytarzu,  przed
pokoikiem  syna,  i  rozmawiała  z  doktorem  Zendem.  Doktor  Zend,  mały  pulchny  szatyn  zawsze
promienny  jak  słońce,  kiedy  mnie  spostrzegł,  jeszcze  bardziej  się  rozpromienił.  Roztaczał  wokół
cierpką woń septofobu. On i Elič wyglądali jak rodzeństwo.

— Śpi — powiedziała na mój widok żona.
Przez  uchylone  drzwi  zajrzałem  do  pokoiku  syna.  W  obszernym,  białym  łożu  wydawał  się

bardziej wątły i mniejszy.

—  Za  trzy  dni  pozwolimy  mu  na  pierwszy  krótki  spacer  —  oświadczył  Zend.  —  A  za  dwa

tygodnie przybiegnie do pana i zarzuci panu ręce na szyję. Cofnąłem się, ostrożnie zamknąłem drzwi.

— I co dziesięć lat — dodałem — będzie tutaj wracać po nowy wkład energetyczny.
Zend nadal był promienny. Ale patrzył na mnie już inaczej — badawczo.
Pożegnałem się z nim i otoczyłem Elič ramieniem. Zeszliśmy do Rolispeeda. Kierowca drzemał z

głową  odrzuconą  do  tyłu.  Pełen  emfazy,  bzyczący  głos  wykrzykiwał  mu  coś  wprost  do  ucha.
Pojechaliśmy do „Elaborate” na obiad, na który Elič zaprosiła kierowcę. Piłem dużo, nie żałowałem
sobie, jak gdybym chciał się upić, co zresztą udało mi się i co poprawiło mi samopoczucie — nie z
powodu euforyzującego działania alkoholu, ale ponieważ stwierdziłem, że alkohol wpływa na mnie
dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy nie wiedziałem jeszcze, że „Starflashe” nie są niezawodne. Nie
pamiętam,  co  powiedziałem  wówczas  żonie;  czy  że  mam  robić  reportaż  z  pracy  Luny  VIII,  czy  że
wybieram  się  do  redakcji  „Chubu  Nippon  Shimbun”  w  jakichś  tam  zawodowych  sprawach.  Kiedy
wieczorem otrzeźwiałem, Elič pakowała moje nesesery. Choć cywilna odzież nie była mi potrzebna,
nie protestowałem, żeby zachować pozory. Obudziłem kierowcę drzemiącego w sąsiednim pokoju i
w trójkę zjedliśmy kolację. Elič uprzedziła mnie, że jeśli moja nieobecność się przeciągnie, jak tylko
stan  Alberta  będzie  na  to  pozwalał,  zabierze  go  z  kliniki  i  wyjedzie  z  nim  gdzieś  nad  morze.
Wyruszyłem nazajutrz, skoro świt. Poprosiłem kierowcę, by nastawił radio głośno, i przez całą drogę
syciliśmy  uszy  muzyką,  jak  jacyś  zwariowani  melomani.  Za  wiaduktem  Kennedy’ego  był  zator.
Mijaliśmy  go  nieprzepisowo,  pasem  wydzielonym  dla  obsługi  autostrady,  i  zatrzymał  nas
funkcjonariusz  Oddziału  Drogowego.  Na  szczęście  miałem  w  klapie  znaczek  spec–służby,  ten  od
komandora Milady’ego, i funkcjonariusz, robiąc konspiracyjne miny, pozwolił nam odjechać. Przed
wjazdem  na  teren  Ośrodka  Szkoleniowego  RCF  usunąłem  znaczek  z  klapy,  żeby  nie  wzbudzać
niechęci  panów  oficerów  Royal  Cosmos  Force,  bo  —  jak  wiadomo  —  przedstawiciele  różnych
formacji tradycyjnie się nawzajem nie cierpią.

Jak troskliwie przy obu bramach Ośrodka zajmowano się moją osobą, skrupulatnie sprawdzając,

background image

com  za  jeden,  tak  gdy  wreszcie  przestąpiłem  ogrodzenie,  zupełnie  mnie  ignorowano.  Nikt  nic  nie
wiedział,  zwłaszcza  gdzie  kogo  można  zastać.  Czarnoskóry  kierowca  zostawił  mnie  z  walizami  na
rozpalonym  żwirowanym  placu,  między  dwoma  szeregami  popielatych  piętrowych  budynków
koszarowych.  Po  namyśle  skierowałem  się  do  budynku  oznaczonego  literą  „E”:  tam  kiedyś  mieścił
się  sztab  Ośrodka.  Dyżurny  nieufnie  spojrzał  na  moje  walizy  i  na  mój  cywilny  strój,  po  czym
poprawiwszy  na  ramieniu  dającą  mu  władzę  opaskę,  odparł,  że  komandor  Milady  „chyba  gdzieś  tu
jest”.  „Tu”  oznaczało  426  hektarów  zabudowań  mieszkalnych,  gospodarczych  oraz  parku
maszynowego wraz z pasami skróconego startu. Zdałem dyżurnemu opiekę nad bagażem i udałem się
do  hangarów.  Poszedłem  na  przełaj  przez  na  zmianę  betonowe  to  trawiaste  pasy.  Powietrze  było
zaciągnięte  siną  mgiełką  i  pachniało  litergolem.  W  oddali,  pod  wiatami  o  podniesionych  teraz
dachach, na lekkim wzniesieniu zwanym przez kadetów „górką rozrządową” srebrzyły się w słońcu
trójkąty  „Starflashy”,  gotowych  do  kołowania  na  pasy  startowe.  Stąd  górka  rozrządowa,  albo  po
prostu „górka”, wyglądała jak pokryty łuskami, wzdęty bok ryby. Już z daleka usłyszałem tubalny głos
Milady’ego.  Raczył  mechaników  akrofobią  i  sadził  cholerami.  Pod  jedną  z  maszyn  czaiły  się
skurczone sylwetki chłopaków z obsługi, którzy woleli nie pchać się Milady’emu na oczy. Milady od
czasów,  kiedy  służyłem  w  RCF,  awansował  z  dowódcy  19  Eskadry  na  zastępcę  dowódcy  Ośrodka
d/s  technicznych,  choć  według  mnie  był  lepszym  dowódcą  liniowym  i  niejednego  stratega  z
Admiralicji  wywiódłby  w  pole.  Stał  przy  wymontowanym  z  kadłuba  „Starflasha”  rozbabranym
agregacie  chłodniczym,  w  lepkiej  kałuży,  przed  wyciągniętym  na  baczność,  pobladłym  gołowąsem;
pokazywał  mu  swe  pochlapane  nogawki  i  urągał.  Przerażony  chłopczyna  ściskał  w  dłoniach  pustą
miskę olejową. Ongiś byłem kilkakrotnie w jego sytuacji. Milady nosił wtedy trzcinę.

— Jestem — oznajmiłem się z cywilną swobodą i komandor przerwał perorę.
— Wyśmienicie — powiedział. Spiorunował chłopaka spojrzeniem i jak bocian wydostał się z

kałuży. — Cholerna niezdara.

Podałem mu chusteczkę.
— Nie, dziękuję, Lutz. I tak zaraz portki zmienię. Nakrywał nas trójkątny cień maszyny wspartej

ażurowym  podwoziem  o  beton;  blisko  ćwierć  hektara  cienia.  Niżej  startowe  pasy  rozpełzały  się
wbrew  perspektywie.  Czas  osiągnięcia  pełnej  gotowości  bojowej  tego  Ośrodka  RCF  wynosi
kwadrans.  W  ciągu  kwadransa  od  ogłoszenia  alarmu  wszystkie  maszyny  powinny  wejść  na  orbitę
okołosłoneczną. Milady mawiał: „Rozumie się, że gdyby chodziło o babę, co tchu byście się kopnęli
do »Starflashy«, żeby przed innymi dopaść ciepłych betów, ale zaprawdę powiadam wam (był okres,
gdy komandor „zaprawdał” bez umiaru), że z żadną babą i w żadnych betach nie pohulacie tak, jak na
ćwiczeniach,  i  wprawdzie  nie  zawsze  lepszy  ten,  kto  na  orbicie  pierwszy,  radzę  wam  się  tam
śpieszyć, bo inaczej ja z wami pohulam, ptaszyny”.

— Zakwaterowano cię?
Zaprzeczyłem.
— W „A” czeka na ciebie pokój. Dziewiątka. Aha, i z Admiralicji przyszła twoja nominacja. Na

czas  akcji  otrzymasz  stopień  komandora  podporucznika.  Żebyś  nie  musiał  drygać  przed  byle
oficerkiem. Od ciebie zależy, czy ci ten stopień zostawią.

— Nie nęci mnie kariera wojskowa.
Milady puścił tę uwagę mimo uszu.
—  Kasyno  jest  w  bloku  „B”,  jak  dawniej.  Po  obiedzie,  jeżeli  zechcesz,  zajrzyj  do  hangarów  i

pogadaj z mechanikami. A jutro zobaczymy, coś wart.

W  drodze  do  budynku  „A”  odebrałem  od  dyżurnego  walizy.  Przydzielona  mi  kwatera

przypominała pokój w hotelu klasy standard. Wypakowałem przybory do mycia i golenia oraz zmianę

background image

bielizny,  resztę  rzeczy,  nie  wyjmując  z  waliz,  wepchnąłem  do  szafy.  W  ściennej  wnęce  wisiał
bezwymiarowy  ubiór  kompensacyjny.  Granatowo–oliwkowy,  o  rękawach  ozdobionych  dwoma
złotymi  szlaczkami  —  szerokim  i  cienkim  z  gwiazdką.  Marzenie  każdego  kadeta.  Praktycznie  —
granica awansu w służbie liniowej. W łazience spłukałem z ciała podróżny kurz, a potem wdziałem
ten mój nowy ubiór. Czułem się w nim jak w cudzej skórze. Nazajutrz odbyłem próbny lot. Jedyny, bo
Milady uznał, że jestem w takiej formie, jakbym trenował codziennie, i w związku z tym nie ma sensu
zwlekać  z  rozpoczęciem  akcji.  Jakoś  mi  to  nie  pasowało  do  miladiowskiej  celebracji
„dopracowywania  szczegółów”  i  dzisiaj  skłonny  jestem  twierdzić,  że  ów  pośpiech  był  wynikiem
nacisków ze strony Admiralicji.

„Starflash”,  który  dla  mnie  wyszykowano,  nie  różnił  się  nadto  od  tych  sprzed  piętnastu  lat.  Na

takich  jak  ten  latano  obecnie.  Były  maszynami  generacji  ósmej,  ale  wyglądem  zewnętrznym  nie
odbiegały  od  swego  prototypu.  Zmiany  konstrukcyjne  dotyczyły  głównie  osłony  biologicznej,
układów  nadążnych  i  serworegulatorów.  Do  kabiny  wsiadałem  więc  jak  do  swego  samochodu,
którym  zrobiłem  już  tyle  kilometrów,  że  starczyłoby  ich  na  trzykrotne  objechanie  naszego  globu.  Z
lewej, pod prostokątnym, panoramicznym iluminatorem, połyskiwał wskaźnikami pulpit kontrolny, z
prawej  —  indykatory  zespołu  VIS.  Fotel  otulił  mnie  sobą;  spocząłem  w  pozycji  półleżącej.
Zwisający  za  oparciem,  jak  kaptur  peleryny,  kask  opadł  mi  na  głowę.  Ten  więcej  spodziewany  niż
rzeczywisty ból trwał ułamek sekundy. Elektrody przyssały się do mej czaszki i przestałem być tylko
człowiekiem.  Stałem  się  także  maszyną.  Czułem  ją  całą;  jej  bloki  napędowe,  mechanizmy
sterownicze i wyrzutnie — wszystko rwące się do działania, pełne ognia, jak rumak pod jeźdźcem.
Niecierpliwie czekałem na sygnał startu.

Milady  akcję  odwołał.  Przez  radio  wezwał  mnie  do  sztabu.  Nie  jestem  za  „miladiowską

organizacją”,  ale  jak  dotąd  te  przygotowania  do  poważnej  było  nie  było  akcji  za  bardzo  trąciły
indolencją. U Milady’ego zastałem tykowatego cywila z długim, zaczerwienionym nosem, na którym
jak przewrócona ósemka tkwiły słabe szkła w drucianej oprawie. Facet, ulizany, schludny i sztywny,
wyciągnął  kościstą  rękę,  a  gdy  podałem  mu  swoją,  skłonił  się  tak  nisko,  jak  gdyby  chciał  cmoknąć
mnie w dłoń.

— To jest komandor podporucznik Lutz — powiedział Milady — a to pan Karvitsch. Człowiek z

Communication with Extra–Terrestrial Intelligence.

Słowo  „pan”  Milady  wymówił  tak,  jakby  przedstawiał  kogoś  zupełnie  niedorosłego,  ale  komu

pragnie sprawić przyjemność. Obaj dopiero co wrócili z odprawy u dowódcy Ośrodka. Człowiek z
CETI miał obrażoną minę i chyba nie spodziewał się po mnie wyrafinowanej galanterii w obejściu.

— Miło mi — zełgałem.
„Nasz system obronny — powiadał Milady —jest bezbłędny i jeżeli jakaś cholerna kometa albo

bolid trafi jednak w Ziemię, będzie to zasługą wyłącznie tych uczonych z CETI, co to nim pozwolą
nam  zniszczyć  jakikolwiek  meteor,  muszą  najpierw  upewnić  się,  czy  przypadkiem  nie  załatwiła  na
nim potrzeb naturalnych jakaś pozaziemska istota.”

—  Odwołaliśmy  akcję,  Lutz,  bo  dotarła  do  nas  wiadomość,  że  od  Obiektu  odłączył  się  drugi,

mniejszy obiekt. Krąży teraz po ciasnej orbicie. Przypuszczalnie tym właśnie wehikułem dostarczono
na  pokład  Obiektu  zwędzone  paliwo  i  elektrocjonalia.  Spodziewamy  się,  że  będzie  lądował. A  ten
pan jest tu po to, żeby nie spuszczać nas z oczu. Karvitsch ściągnął usta.

— Za pozwoleniem — bąknął.
— Oczywiście nie nas, lecz naszych gości — sprostował błazeńsko Milady.
I zostawił nas samych. Było cicho. Karvitsch podszedł do okna. Wyjrzał na żwirowany, pustawy

plac i wysiąkał nos w białą chusteczkę.

background image

— A więc to pan jest owym katem — powiedział z wyrzutem.
— Nie rozumiem — odparłem chłodno. Zanosiło się na niemiłą dla mnie rozmowę.
— Rzekomym obrońcą rzekomo zagrożonej ludzkości — dodał.
Dobrze  znam  facetów  w  rodzaju  Kandtscha,  facetów,  na  których  widok  dostaję  mdłości.

Hipochondrycy  obnoszący  się  z  katarem,  chrypką  czy  udawanym  kaszelkiem  albo  uskarżający  na
zmyśloną  nadkwasotę,  bideusze,  co  na  każdym  kroku  podkreślają  słabość  konstytucji  swego  ciała,
którego  jednak  nie  wspomogą  najniewinniejszą  choćby  protezą,  gdyż  równałoby  się  to  profanacji
organizmu — tego ołtarza natury. Siąkanie, chrypienie, rzężenie i czkanie to są ich niby nobilitujące
atrybuty.

„Co  robi  cyb,  gdy  jest  chory?  Dzwoni  po  mechanika.  A  gdy  jest  umierający?  Dzwoni  do

składnicy złomu.”

W drzwiach stanął Milady.
—  Wylądował!  —  oznajmił.  —  Znowu  na  Emit–Second.  Lutz,  zaprowadź  pana  do  parku  i

wsiądźcie do śmigłowca. Ja zaraz tam będę.

 

background image

 

 

IV. Pierwsze konstatacje

 
 
Milady  był  wściekły.  Odkąd  na  kosmodromie  Emit–Second  wsiedliśmy  w  trojkę  do  tego

śmigłowca,  nie  otworzył  ust,  nawet  żeby  zakląć.  Lecieliśmy  od  godziny  w  kierunku  Livingstone,
komandor obok pilota, ja z tyłu, obok przedmuchującego nos człowieka z CETI. Człowiek z CETI też
był wściekły; naturalnie za ten stan rzeczy winą obarczał Milady’ego. Silnik warkotał basowo, a pod
nami przesuwały się miniatury osiedli.

Kiedy  wylądowaliśmy  na  Emit–Second,  było  już  po  wszystkim.  Pośrodku  płyty  sterczała  mała

rakietka  z  otwartym  włazem,  od  dołu  osmolona,  jak  te  z  Museum  of  Space  Ships  w  Sherridon.
Podwładni  jasnowłosego  kapitana,  biwakujący  wokół  transporterów,  pośpiesznie  doprowadzali  do
porządku  swój  wygląd  zewnętrzny.  Milady  dotknął  ziemi  przed  śmigłowcem.  „Przeczuwał  coś  od
początku”. Pobiegłem za nim do idącego nam naprzeciw kapitana.

— Przyjechali tu z Admiralicji — zameldował kapitan — i zabrali tego… tego…
— Kogo?
— Tego się nie da wyrazić słowami, panie komandorze — odparł dowódca. Spojrzał na mnie, na

mój nowy ubiór i oczy zrobiły mu się jeszcze bardziej okrągłe.

—  Ja  bym  to  nazwać  potrafił!  —  wybuchnął  Milady,  nie  bacząc,  że  słyszą  go  kadeci.  To

postępowanie Admiralicji! Człowiekowi każą uzgadniać z nimi najdrobniejsze głupstwo, a sami, ci
nadęci panowie admirałowie, nie liczą się z nikim i z niczym i wywołują taki rozpieprz… Za nami
rozległo się siąkanie.

— Ośmielam się zauważyć — wtrącił Karvitsch — że pozwala pan sobie…
—  Stul  pan  pysk!  —  huknął  Milady.  Z  powrotem  zwrócił  pochyloną  głowę  w  stronę  kapitana.

Spytał spokojniej: — Co to było? Kapitan wetknął palec za kołnierzyk i potarł szyję.

— Terminologia wojskowa jest zbyt uboga…
— Gdzie to teraz jest?
— Ci z Admiralicji wywieźli to poduszkowcem do Livingstone, do Centrum Biofizycznego. Tam

was oczekują. Wszystkich trzech.

— A pan, jakie otrzymał dyspozycje, kapitanie?
— Żadnych, panie komandorze.
—  Zatem  niech  pan  tu  tkwi  nadal  i  pilnuje  tego  truchła.  —  Milady  sapnął.  —  Do  śmigłowca,

Lutz! Karvitsch ruszył za nami.

Wystartowaliśmy w milczeniu i w milczeniu upłynęło nam dziewięćdziesiąt minut lotu. Nadciągał

zmierzch,  a  wraz  z  nim  czarne,  ciężkie  chmury.  Było  parno  i  duszno.  Pilot  włączył  oświetlenie
przyrządów. Strzałka tachometru wskazywała 250. Karvitsch przestał pociągać nosem, ale chusteczki
nie schował. Co rusz ocierał nią spocony kark i czoło. Ręczę, że gotował się w tej swojej schludnej,
granatowej kurteczce.

—  To  nie  to,  co  piętnaście  lat  temu  —  odezwał  się  raptem  Milady.  W  jego  głosie  nie  było  już

złości. — Prawda, Lutz? Brak koordynacji, współpracy, przestrzegania regulaminu… Kto do sztabu
przyjdzie pierwszy, ten rządzi. Słyszałeś, żeby głowa wydawała ciału rozmaite i sprzeczne polecenia

background image

równocześnie,  przy  czym  nie  kontrolując,  czy  i  jak  zostają  one  spełnione,  sama  się  z  nich
wywiązywała?

—  Owszem.  Na  przykład  w  epilepsji.  Z  tyłu  nie  widziałem,  ale  Milady  uśmiechnął  się  chyba.

Przelatywaliśmy nad południowym przedmieściem Livingstone. Paliły się latarnie uliczne i kolorowe
światełka sygnalizacyjne na szczytach wieżowców.

—  Ten  chaos  to  syndrom  współczesności  —  kontynuował  Milady.  —  W  naszym

zinstytucjonalizowanym  społeczeństwie  wartość  ma  praca  tylko  w  urzędach  najwyższego  szczebla.
Obowiązki rzadko kiedy są przekazywane w dół, do jednostek podległych, bo obowiązki to dzisiaj
perspektywy,  a  perspektywy  to  luksus.  Wysoko  sobie  cenimy  pełnię  życia,  dlatego  dążymy  do
ożywienia  własnej  psychiki,  dlatego  powstaje  tyle  sekt  mistycznych,  dlatego  ludzie  coraz  rzadziej
nadstawiają  karku  w  najbardziej  nieprawdopodobnych  przedsięwzięciach  —  żeby  przeżyć  coś
naprawdę intensywnie. Dawniej lansowano tezę, że perspektywę stanowią osiągnięcia materialne. Po
ekspansji ekonomiczno—technologicznej, kiedy wszelkie możliwe do zdobycia dobra znalazły się w
rękach  wszystkich  ludzi,  osiągnięcia  materialne  utraciły  charakter  perspektywy.  Po  dojściu  do
sukcesu  ludzi  ogarnęło  zwątpienie.  Ze  społeczeństwem  stało  się  to  samo,  co  z  tym  zblazowanym
erotomanem,  który  na  starość  oszalał  dla  jednej  spódniczki,  uganiał  się  za  nią  przez  lata,  składając
dowody męstwa i wytrzymałości, pokonując piętrzące się przeszkody, aby wreszcie, gdy dopiął celu,
tuż przed sfinalizowaniem sprawy, kompletnie opaść z sił i stwierdzić z goryczą, że drałował za tym,
co  dostałby  od  każdej  innej,  w  każdym  miejscu  i  o  każdej  godzinie.  Ty  byłeś  za  młody,  ale  ja
pamiętam te rozruchy, kiedy palono archiwa, niszczono komputery  i  dewastowano  urządzenia,  żeby
„zacząć wszystko od nowa”. To była robota rozhisteryzowanych malkontentów i nie zdała się na nic,
ale  uświadomiła  społeczeństwu,  że  w  naszym  ustabilizowanym  dobrobycie  coś  się  załamało.  Ci,
którzy dotychczas od rana do wieczora gnuśnieli przed telewizorami, bez umiarkowania opychali się
frykasami,  a  w  chwilach  wzmożonej  aktywności  wybierali  się  na  przejażdżkę  windą  po  bloku,
wyrwali  się  nagle  z  domowych  pieleszy,  rozpędzili  roboty  porządkowo—usługowe  i  wzięli  się  do
najdziwniejszych zajęć. A to bezinteresownie plewili zieleńce na  skwerach,  a  to  wspaniałomyślnie
udrażniali  miejskie  kanały  lub  myli  szyby  wystawowe.  Szczycili  się  tym,  że  znajomi  i  nieznajomi
mówili o nich: „To ten, co dzień w dzień rano zamiata chodnik na skrzyżowaniu 38 ze 127. Byli znani
nie  tyle  z  nazwiska,  ile  z  funkcji,  którą  z  całym  samozaparciem  i  społecznie  sprawowali.  Jeszcze
dzisiaj  spotkasz  takich.  Za  wszelką  cenę  pragną  się  wyróżnić,  zwrócić  na  siebie  uwagę,  wybić  się
ponad  przeciętność.  Szwendają  się  po  ulicach  niedomyci  i  obszarpani  albo  ubrani  tak,  że  człowiek
nie wie, dokąd uciekać, ale bezsprzecznie są bardziej ożywieni psychicznie od tych nierozkręconych,
tak  zwanych  normalnych  i  solidnych  obywateli,  którzy  nie  mogą  się  pozbyć  uczucia,  że  coś  tracą.
Nakładają  na  siebie,  chociaż  nie  służbowe,  przecież  obowiązki,  a  obowiązki  to  perspektywy
lepszego,  pełniejszego  życia  psychicznego.  I  mają  perspektywy  szersze  niż  pracownik  urzędu
niższego szczebla, pracownik, któremu pazerna jednostka nadrzędna sprząta sprzed nosa całą robotę i
każe bezczynnie gnić za biurkiem.

Karvitsch przywarł do bocznej szyby, podkreślając swą pozą, że wywody komandora ma gdzieś i

że  w  ogóle  nie  chce  lego  słuchać.  Pilot  kręcił  się,  jak  gdyby  chciał  dorzucić  swoje  trzy  grosze,
(„mnie  świerzbił  język.  Milady  zapomniał  o  sytuacji  takich  jak  ja,  którym  własna  odmienność  za
bardzo dopiekła, żeby się nią cieszyć i chlubić, i którym ta odmienność stwarzała takie perspektywy,
że  nic,  tylko  wskoczyć  do  „Starflasha”,  wejść  na  orbitę,  wyłączyć  blok  bezpieczeństwa  i  z
prędkością kosmiczną puścić się przez atmosferę.

Wylądowaliśmy  po  zachodzie  słońca,  na  zajętym  przez  dwa  zmiennopłaty  placyku,  przed

gmachem  Centrum  Biofizycznego.  Rozpięta  wysoko  siatka  luminescencyjna  oświetlała  równym

background image

światłem przyległy teren łącznie z zaparkowaną opodal gmachu kolumną poduszkowców.

Odgłos naszych kroków, kiedy weszliśmy do jasnego holu, przywołał strażnika; ten zaprowadził

nas  do  sali  głównej.  Były  tam  dwie  osoby  —  kobieta  i  mężczyzna.  Stali  przed  obszernym  jak  pół
amfiteatru pulpitem wysadzanym wszystkim tym, co humanistę może  doprowadzić  do  obłędu.  Mieli
na sobie kitle. Kobieta nie zrobiła na mnie dobrego wrażenia, i nie dlatego, że nie lubię postawnych
blondynek, zwłaszcza tych, które spacerując po ulicach albo wysiadając z samochodu lub wbiegając
przed  tobą  po  eskalatorze  potrząsają  i  kręcą  swymi  atutami,  i  jakby  mogły,  wlazłyby  ci  tymi
wszystkimi  obfitościami  na  kark,  ani  też  dlatego,  że  .  naukowiec  w  spódnicy  to  nawet  brzmi
podejrzanie,  lecz  dlatego,  że  nie  znoszę  egzaltowanych  sawantek.  Jestem  zdecydowanie  za
rozdzieleniem  seksu  od  erudycji;  seks  i  erudycja  to  tak  unikalny,  jak  i  nieudany  mariaż.  Mężczyzna
zaś  przedstawiał  się  ciekawie:  o  półtorej  głowy  niższy  od  kobiety,  zażywny,  z  rozczochraną,
przetłuszczoną  i  ciemną  fryzurą,  kostropaty.  Obrzucił  nas  przenikliwym  spojrzeniem  malutkich
czarnych oczu. Nos miał szeroki i kaczy i był niestarannie ogolony.

—  Jesteście  —  powiedział  falsetem,  nieomal  jodłując.  Nosił  nazwisko  stosowne  do  wyglądu:

Gnome. Gdy mówił, patrzył na wszystko, tylko nie na swego rozmówcę. — Tamci odjechali.

Porozumiałem się z Miladym wzrokiem,,;’
— Cholera — mruknął Milady.
— Za pozwoleniem — wtrącił Karvitsch. — Owe poduszkowce przed wejściem…
— A, tak — pisnął Gnome. — Gościa zostawili. Jest w wiwarium.
Obrócił  się  do  pulpitu,  trzasnął  przełącznikiem  i  na  głównym  ekranie  pojawił  się  obraz.  Długo

wpatrywałem się w poszczególne elementy, nim zdołałem je powiązać i sklecić z nich całą sylwetkę.
Ta niby–ludzka, niby–owadzia forma posiadała głowę i tułów oraz dwie pary kończyn. Stwór miał
symetryczną budowę i ludzki korpus, ale jego ramiona i nogi, niepomiernie wydłużone, podobne były
raczej  do  odnóży  jakiegoś  stawonoga.  Wysoko  sklepioną  czaszkę  porastała  skołtuniona,
szarobrązowa  sierść,  a  pod  pergaminową  skórą  małego  tułowia  ostro  rysowały  się  kręgi  żeber  i
kości  miednicy.  Stwór  był  nagi  i  był,  według  mej  oceny,  stuprocentowym  samcem.  Dłonie  i  stopy
miał  nienaturalnie  wielkie,  uzbrojone  w  rogowate,  połamane  pazury.  Sfuszerowany  cyb  —
przemknęło mi przez myśl. Gnome wykonał zbliżenie i ujrzeliśmy fizys stworu: człowieczą i zastygłą,
jak  kamienna  maska.  Tylko  w  jarzących  się  w  głębi  oczodołów  ślepiach  przebijał  się  jakiś  wyraz,
może strachu.

— Człowiek–pająk — szepnął Milady ze wstrętem.
Kobieta,  falując  tym  wszystkim  pod  kitlem,  odwróciła  się  do  nas.  Dotąd  bez  skrępowania

przypatrywała się gołemu stworowi.

—  Wysokość:  dwa  dwadzieścia  siedem  —  oznajmiła  swobodnie.  —  Rozpiętość  ramion:  dwa

dziewięćdziesiąt  sześć.  Waga:  siedemdziesiąt  siedem  kilogramów  —  przestąpiła  z  nogi  na  nogę
kołysząc zachęcająco tyłem w stronę stworu na ekranie.

— Organy wewnętrzne jak u człowieka — zajodłował Gnome. — Wprost wierzyć się nie chce!
Kobieta mu przerwała.
Przez kilka minut popisywała się znajomością anatomii, na koniec rzekła z uniesieniem:
— Kiedy go tu uśpionego przywieźli, był brudny i upaprany odchodami. I wprost cuchnął!
—  Jest  wspaniały  —  powiedziałWysmarkał  się  ostentacyjnie,  błysnął  okularami  i  stanął  przy

kobiecie, pod ekranem. Karvitsch. Wraz ze stworem tworzyli dobraną trójkę. Cieknący nos, obfitości
pod  kitlem  i  wypróżniający  się  niefrasobliwie  stwór  —  wszystko  to  było  przecież  tak  cudownie
ludzkie, że niepodzielne. — Kto by się spodziewał! Pod wpływem strachu zareagował jak człowiek!

— Nic tu po nas, Lutz — mruknął Milady. — Pan, jak się domyślam, tutaj zostaje?

background image

Człowiek z CETI spojrzał czule na ekran i na kobietę, po czym przytaknął.
 

background image

 

 

V. Próba zrozumienia

 
 
Następne  cztery  doby  spędziłem  w  Ośrodku  Szkoleniowym  RCF.  Trochę  latałem  swoim

„Starflashem” — raczej dla zabicia czasu niż dla „podnoszenia kwalifikacji”. Pogoda zepsuła się i
wystarczyło  popatrzeć  na  zaciągnięte  chmurami  niebo,  aby  bez  pomocy  synoptyków  stwierdzić,  że
taka  utrzyma  się  co  najmniej  tydzień.  Często  przesiadywałem  na  „górce  rozrządowej”.  Ód
mechaników  i  kadetów  dowiedziałem  się  o  wadach  i  zaletach  „Starflashy”  więcej,  niżbym  się
dowiedział  od  tych  wypatrujących  awansu  instruktorów.  Odwiedzałem  także  biura  projektowe:
konstruktorzy  chętnie  pokazywali  mi  plany,  na  których  jak  na  dłoni  widać  było  zawiłą  ewolucję
maszyn.  Z  generacji  na  generację  stawały  się  sprawniejsze,  czulsze,  zarazem  bardziej
skomplikowane,  a  jednocześnie  trwalsze  i  mniej  zawodne.  Ich  ewolucja,  choć  przebiegała  pod
kontrolą ludzi i dzięki ludziom, była konsekwencją łańcucha przyczyn i skutków, na które ludzie mieli
wpływ  częstokroć  minimalny.  „Starflash”,  gdy  przyjmuje  do  siebie  człowieka,  przeistacza  się  w
samodzielny  organizm  i  wtedy  każda  naprawa  bądź  wymiana  podzespołu  jest  jakby  operacją  na
żywym ciele.

A  przecież  w  warunkach  bojowych  dokonuje  się  napraw  tylko  takich;  pilot  najlepiej  wie,  bo

„czuje”,  co  dolega  jego  maszynie.  Stale  wracałem  do  tych  planów,  albowiem  domyślałem  się,  że
zawierają ważną dla mnie prawdę. Z Centrum Biofizycznego docierały do nas skąpe wieści. Próby
porozumienia się z Przybyszem spełzły na niczym.

Od  strażników  Przechowalni  Paliw  Jądrowych,  którzy  tymczasem  odzyskali  przytomność,

również nie usłyszano niczego; tyle że zgodnie z regulaminem pełnili służbę, aż naraz ocknęli się w
szpitalu.  Milady  przebywał  poza  Ośrodkiem.  O  najdziwniejszych  porach  telefonował  do  mnie  i
powtarzał,  że  mam  być  gotów  do  startu.  W  przypływach  dobrego  humoru  dzielił  się  ze  mną
nowinami.  Już  na  drugi  dzień,  gdyśmy  wrócili  z  Centrum  Biofizycznego,  oznajmił  mi  poufnie,  że
biofizycy  postanowili  skonstruować  stworopodobnego  cyborga.  Ustalono,  że  zamiast  Przybysza  on
wsiądzie  do  sterczącej  na  Emit–Second  rakietki,  wejdzie  na  orbitę,  a  następnie  dostanie  się  do
wnętrza Obiektu. Nie obiecywano sobie po tej ekspedycji wiele, bo spec–cyborg nie był zdolny do
samodzielnego  działania,  i  ci  z  Admiralicji  spodziewali  się,  że  Przybysze  szybko  mistyfikację
odkryją, łudzono się jednak, że przedtem spec–cyborg zdąży przekazać do punktu dowodzenia nieco
informacji,  bodaj  ogólnych.  Ta  mechaniczna  kukła  miała  być  sterowana  z  Ziemi;  z  piekielnym
pośpiechem właśnie ją montowano. Ale po kiego czorta trzymano w odwodzie mnie?

Czwartego dnia pobytu w Ośrodku RCF zdecydowałem się skontaktować z Elič.  Brakowało  mi

jej  i  czyniłem  sobie  wyrzuty  z  powodu  moich  krętackich  wyjaśnień  w  „Elaborate”,  gdzie  z  nią  i
czarnoskórym  kierowcą  jadłem  ostatni  cywilny  obiad.  Rozmawiałem  ze  swego  pokoju,  przez
radiowifon. Kiedy kupiliśmy komplet tych aparacików, umówiliśmy się z Elič, że nigdy się z nimi nie
rozstaniemy — żeby każde z nas w każdej chwili mogło się z drugim bez kłopotu połączyć. Dawno
nie oglądałem żony tak wypoczętej i świeżej. Fryzurę miała ułożoną w rudawe loki, a jej szafirowe
oczy błyszczały niczym kamienie pierwszej wody. Na tym maleńkim ekraniku jej buźka wyglądała jak
twarz z malowidła, które widziałem u Milady’ego, w jego mieszkaniu–lamusie (Milady wyjawił mi,

background image

że to oryginalny Rubens).

— Jesteśmy u Alberta — powiedziała. — Albert chodzi na spacery i jutro lub pojutrze zabiorę

go do domu.

Elič bardzo przeżyła wypadek syna. Od dnia, w którym Albert wraz z kolegami urządził te biegi

przełajowe,  do  jego  operacji  była  fenomenologicznie  jak  martwa;  szczęściem  doktor  Zend,  stary
praktyk, gościł akurat w Decksance i podjął się implantacji.

Zobaczyłem Alberta.
— Cześć, tatusiu! Kiedy przyjedziesz?
—  Niebawem  —  odparłem.  Chłopiec  był  jeszcze  blady  i  miał  podkrążone  oczy.  —  To  potrwa

dosłownie kilka dni.

— Na drugi tydzień lecimy z mamą nad Atlantyk. Do Maceio albo Joao Pessoa.
— Przylecę do was.
— No to cześć, bo pan doktor chce z tobą mówić.
Ujrzałem promienną twarz Zenda. Uśmiechał się jak triumfator.
Doktor Zend jest mistrzem chirurgii implantacyjnej i nigdy nie zawiódł.
Naprawił to, co ja sknociłem.
„Cybka, kładąc dłoń na zaokrąglonym brzuchu, do cyba:
— Nasz mały jest z czegoś niezadowolony.
— Kopie?
— Nie, terkocze.”
Elič musiała być mu wdzięczna. Bardzo, bardzo wdzięczna.
— Cóżeś się pan tak nabzdyczył, Lutz?
— Dziękuję panu, doktorze.
Zend patrzył na mnie badawczo. Nie przestawał się uśmiechać.
— Jeżeli pan będzie w Decksance — powiedział — niech pan wpadnie do kliniki.
Przyrzekłem  go  odwiedzić  i  przerwałem  połączenie.  Potem  zrobiłem  porządek  w  rzeczach

osobistych.  Brałem  ciepły  prysznic,  gdy  przybiegł  dyżurny  kadet,  zdyszany  i  przejęty.  Naramienna
opaska zrolowała mu się i przekrzywiła; w garści ściskał szary, płaski pakiet.

— Alarm, panie komandorze! — wrzasnął.
Owinąłem biodra ręcznikiem. Woda ściekała mi z włosów na tors i plecy.
— A co mnie to obchodzi, u licha? — spytałem. — Ja nie mam żadnych zadań bojowych.
—  Ma  pan  —  odparł  kadet  wręczając  mi  szary  pakiet.  Była  to  koperta  alarmowa.  —  Mogę

odejść? — Chłopak dreptał w miejscu, jak gdyby śpieszyło mu się do toalety.

W budynku zawodziła syrena, na zewnątrz narastał zgiełk.
— Zmykaj.
Mokrymi palcami rozerwałem kopertę. Wyszarpnąłem z niej złożoną we dwoje kartkę.
W oddali zagrzmiało raz i drugi.
Komandor podporucznik Lutz Seymour. Zadanie:

— start w trybie alarmowym z JB 406 maszyną typu „Starflash”,

numer XHH 164;

— lot bojowy w kierunku Emit–Second;
— lądowanie na Emit–Second;
— złożenie meldunku dowódcy Akcji „Przybysz”.
Dowódca Akcji „Przybysz” Komandor Franklin Milady
 

background image

Pokrzykiwania  na  dworze  tonęły  w  warkocie  śmigłowców  lądujących  właśnie  na  żwirowanym

placu:  warkot  śmigłowców  tonął  we  wzmagającym  się  dalekim  grzmocie.  No  tak,  te  koperty
alarmowe,  zadania  bojowe,  gorączkowa  bieganina  i  ci  tracący  głowę  dyżurni  —  to  była  robota  i
żywioł  Milady’ego.  Ale  nie  podrywa  się  całej  jednostki  Royal  Cosmos  Force  bez  powodu.  Na
wilgotne ciało nawlokłem ubiór kompensacyjny i wybiegłem na  dwór.  „Górka  rozrządowa”  trzęsła
się w posadach; otaczały ją kłęby dymu i pyłu. Spod niej waliły z rykiem w niebo krótkie błyskawice
startujących  maszyn.  Bliżej,  na  placu,  wrzało.  Likwidacyjne  grupy  kadetów  wynosiły  ze  sztabu
opancerzone  skrzynie  i  taszczyły  je  do  tańczących  tuż  nad  ziemią  śmigłowców.  To  ogólne
podniecenie  udzieliło  się  i  mnie.  Poczułem  szarpnięcie  za  biodrowy  pas.  Siedzący  za  kierownicą
„taczek” kadet zrywał sobie gardło, żeby mi coś zakomunikować, i wskazywał miejsce obok siebie.
Zająłem  je  bez  namysłu.  Pognaliśmy  między  szeregami  popielatych  budynków  koszarowych,  przez
pasy startowe wyścielone gryzącą płuca warstwą spalin, do już samotnie stojącej na zamilkłej raptem
„górce”  maszyny  XHH  164.  Milady  byłby  zbudowany  moją  gotowością  bojową.  Po  chwili
siedziałem  za  sterami  „Starflasha”.  w  objęciach  fotela.  Kask  opadł  mi  na  głowę;  poczułem  jeszcze
chłodną strużkę wody ściekającej wzdłuż kręgosłupa…

Bloki napędowe — w normie.
Układy sterownicze — w normie.
Aparatura kontrolna — w normie.
Zespół VIS — w normie.
Blok bezpieczeństwa — w normie.
Zapłon!
Z  piekielnym  wizgiem  pokołowałem  na  pas  startowy.  Wystrzeliłem  prawie  z  miejsca  z  takim

przyśpieszeniem,  że  interweniował  blok  bezpieczeństwa.  Ten  blok  jest  po  to,  aby  udaremniać
wszelkie karkołomne ewolucje różnym ekwilibrystom, jacy niekiedy zdarzają się wśród pilotów, a w
razie potrzeby, aby przejąć sterowanie maszyną.

Nieuzasadnione  zerwanie  plomb  bloku  bezpieczeństwa  jest  przestępstwem  równie  ciężkim,  jak

spowodowanie śmierci człowieka. Otworzyłem oczy. Warstwy stratusów i stratocumulusów smagały
dziobowy iluminator. Przebiłem się przez chmury i wziąłem kurs na Emit–Second. Leciałem pełnym
ciągiem  zimnego  napędu;  nade  mną  wisiała  jaskrawa  kula  słońca,  pode  mną  rozciągał  się  siny
kobierzec.  Tam  pod  chmurami,  na  samym  dole,  w  tych  rozrzuconych  byle  jak  miasteczkach  i
osiedlach żyli spokojni, cisi ludzie i teraz, kiedy przelatywałem nad nimi, wydawało się im, że oto na
ich  głowy  z  hukiem  spada  niebo.  Za  ten  efekt  dźwiękowy,  jaki  wywołuje  lecący  pełnym  ciągiem
„Starflash”, niechaj podziękują komandorowi Milady’emu.

Lądowałem po kozacku, żeby coś udowodnić. Co? Może, że jestem równie dobry albo i lepszy

od  tych  wymuskanych  bubków  z  kategorią  zdrowia  „I”.  Zanurkowałem  i  lotem  koszącym
przemknąłem  nad  płytą.  Tam  musiało  wszystko  aż  zadygotać  łącznie  z  transporterami  (było  ich
znacznie więcej niż kilka dni temu) i tą osmaloną, smukłą rakietką, co sterczała jak ostrze gwoździa
wystające z deski. Zawróciłem i z przeraźliwym piskiem hamulców usiadłem — bliski kapotowania.
Zaraz zamrowilo się przy transporterach. Na płytę weszło parę osób; z daleka rozpoznałem masywną
sylwetkę Milady’ego. Wyskoczyłem z nagrzanej kabiny i ruszyłem im naprzeciw. Spotkaliśmy się w
pobliżu rakietki.

Płyta była wilgotna: mżyło. Komandorowi towarzyszyli dwaj kontradmirałowie, czy raczej to on

towarzyszył im, oraz znajomy kapitan i człowiek z CETI. Karvitsch podał mi rękę powściągliwie i
grzecznie i tak jak za pierwszym razem zamierzył się na moją dłoń zaczerwienionym nochalem.

— Oszczędzaj nasze nerwy, Lutz — powiedział Milady.

background image

—  Zastanawiamy  się  —  wtrącił  z  uśmiechem  jeden  z  kontradmirałów  —  czy  nie  zmienić

kryteriów przyjmowania kandydatów na pilotów do Sił.

—  Chyba  pan  sam  w  to  nie  wierzy  —  odparłem.  Mimo  munduru  nie  czułem  się  skrępowany

szarżą  tych  z  Admiralicji.  Za  bardzo  byłem  przesiąknięty  cywilem.  Milady  udał  zainteresowanie
konstrukcją rakietki. Karvitsch smarknął w chusteczkę, krytycznym wzrokiem obrzucił niebo.

— Siąpi. Może się gdzieś skryjemy?
— O, tak — zareagował stojący na boku kapitan. — Łaskawie proszę do mego wozu.
Chłopcy kapitana tkwili między transporterami, ustawieni — nie wiadomo po co — w kolumnę

marszową.  Tulili  głowy  w  ramiona.  Szedłem  obok  Milady’ego,  za  kapitanem  i  obydwoma
kontradmirałami. Karvitsch człapał z tyłu.

— Cały Ośrodek wciąż w górze? — spytałem półgłosem.
— To ci — syknął Milady. — Ogłosili ćwiczebny alarm. Ale dla ciebie nie będą to ćwiczenia.
W piątkę (kapitan został przy swych kadetach) weszliśmy do transportera.
 

background image

 

 

VI. Taktyka postępowania

 
 
„Starflash” przywarł do kadłuba Obiektu. Obiekt był sześciokrotnie większy od mojej maszyny i

stojąc  na  jego  rufie  z  trudem  dostrzegało  się  dziób.  Nie  skłamię,  jeśli  przyznam,  że  dopiero  teraz
mogłem spokojnie i bez pośpiechu rozważyć sytuację. W transporterze, podczas tej krótkiej odprawy,
nie dano mi zebrać myśli.

Kontradmirał, ten z blizną — ciągnęła się od skroni aż po górną wargę — powiedział z punktu:
— Ma pan dwadzieścia do startu. — Spojrzał na Milady’ego, potem znów na mnie. — Wiem, że

niektórzy  oficerowie  Royal  Cosmos  Force  są  zdania,  że  każdą  akcję  trzeba  wprzód  szczegółowo
zaplanować,  choćby  akcja  miała  trwać  pięć  minut,  a  jej  planowanie  rok,  lecz  Siły  to  organizm
wojskowy,  a  wojska  nie  stać  na  marnotrawienie  czasu  i  strzępienie  języków,  wojsku  muszą
wystarczyć  ogólne  i  doraźne  założenia  strategiczne,  taktykę  postępowania  zaś  każdy  żołnierz
powinien  obrać  sam,  po  bezpośrednim  i  osobistym  zapoznaniu  się  z  warunkami  i  możliwościami
zarówno swoimi, jak i przeciwnika.

Milady z uwagą oglądał swe wielkie dłonie.
—  Jak  pan  wie,  Obiekt  nie  odpowiada  na  nasze  sygnały.  —  Drugi  kontradmirał  mówił  cicho  i

bezbarwnie.  —  Nie  dały  też  rezultatu  próby  porozumienia  się  z  Przybyszem.  Możemy  się  jedynie
domyślać,  iż  wylądował  on  na  Emit–Second  powtórnie  z  tych  samych  powodów,  dla  których
wylądował tu po raz pierwszy. Sytuacja nie jest groźna, niemniej nie wolno niczego lekceważyć, a
wtargnięcie  Obiektu  do  naszego  Układu  należy  traktować  jako  naruszenie  bezpieczeństwa.  Powagi
tego  wykroczenia  wcale  nie  pomniejsza  fakt,  że  Obcy,  przebywając  na  Ziemi,  konkretnie  —  na
terenie  naszego  kraju,  w  zasadzie  nie  zagrozili  życiu  naszych  obywateli.  Obecnie  obiekt  krąży  po
stacjonarnej  orbicie  okołoziemskiej  i  oczywiście  czeka  na  powrót  swego  wysłannika.  Rakietka
niebawem wystartuje, ale za jej sterami nie będzie siedział Przybysz, lecz przybyszopodobny cyborg.

Najprawdopodobniej  ci  z  Obiektu  rozprawią  się  z  nim,  jak  tylko  wpadnie  im  w  łapy,  mamy

jednak  nadzieję  do  tego  czasu  zdobyć  najpotrzebniejsze  informacje.  Pan,  panie  komandorze
podporuczniku,  wystartuje  razem  z  rakietką  i  lotem  abordażowym  dostanie  się  w  pobliże  Obiektu.
Chodzi  o  to,  żeby  pokładowe  urządzenia  Obcych  nie  wykryły  pańskiego  „Starflasha”.  Następnie
odłączy się pan od rakietki, rakietka podejdzie do śluzy, a pan posadzi swoją maszynę na Obiekcie.
To wszystko.

— Wszystko?
Ten z blizną poruszył się.
— Taktykę postępowania — rzekł — postępowania dalszego, obierze pan taką, jaką pan uzna za

stosowną.

— Zależnie od okoliczności — odpowiedziałem sobie sam.
Kontradmirał łypnął na mnie, niepewny, czy pokpiwam. Dorzucił coś o konieczności dotarcia do

wnętrza  Obiektu,  naturalnie  nie  przez  śluzę,  bo  przecież  Obcy  dobrowolnie  mnie  nie  wpuszczą,  i
wtedy  pojąłem,  w  czym  rzecz.  Człowiek  z  CETI.  Gdyby  tego  faceta  tu  nie  było,  panowie
kontradmirałowie powiedzieliby mi wprost, żeby Obiekt rozpruć i wyłuskać zeń Obcych, żywych czy

background image

umarłych, albo wręcz — zająć pozycję horyzontalną i wygarnąć do Obiektu z wyrzutni zespołu VIS.

— Czy któryś z panów chce zabrać głos? — spytał ten z blizną.
Karvitsch rozsiąkał się.
— Tak — wyparskał w chusteczkę. — Jeżeli panowie pozwolą… — otarł nos i usta i zwrócił

się  do  mnie:  —  Ufam,  że  w  trakcie  wykonywania  zadań  będzie  pan  powodować  się  przede
wszystkim  uczuciem  przyjaźni  do  naszych  gości  oraz  zasadami  najszerzej  rozumianego
humanitaryzmu.

—  Pan,  panie  Karvitsch  —  mruknął  z  przekąsem  Milady  —  może  być  spokojny  o  los  naszych

gości.  Lutz  to  człowiek  o  przysłowiowo  gołębim  sercu  i  gdyby  trafił  na  zabłąkanego  Przybysza,  na
pewno by go przygarnął i adoptował. Rakietka zniknęła więc w czeluści luku, a ja stałem na rufie i
patrzyłem w stronę dziobu, odcinającego się od tła jasnej, gigantycznej kuli zawieszonej poniżej. Nad
nią wisiała druga, mniejsza kula, od góry okryta cieniem: Księżyc.

No  i  ten  woal  kosmosu  —  usiany  gęsto  cekinami.  Pod  wpływem  sztucznej  grawitacji  Obiektu

krew  napłynęła  mi  do  skroni,  jakbym  zwisał  głową  w  dół,  przytwierdzony  do  sufitu  magnetycznym
obuwiem.

Kiedy  odszedłem  ze  służby  w  RCF,  wyrzekłem  się  wypraw  poza  Ziemię;  nawet  turystycznych.

Kosmos,  powiedziałem  sobie,  to  nie  jest  miejsce  dla  ludzi.  Aby  wytrwać  w  postanowieniu,
wspominałem  to  przygnębiające  i  upokarzające  —  tak,  tak,  upokarzające!  —  uczucie  zagubienia,
którego chyba każdy doznaje, stając u wrót Wszechświata (doznaje, mimo że ludzki umysł nie jest w
stanie  ogarnąć  Jego  rozmiarów,  i  tak  naprawdę  —  do  dziś  nie  wie  nic  o  Jego  życiu.  Ta  swoista
ludzka  tępota  to  tępota  ochronna.  Zabezpiecza  nas  przed  obłędem,  w  jaki  bez  wątpienia  byśmy
wpadli, gdyby w naszych nie ograniczonych nią umysłach zbudziła się świadomość o własnej wobec
Wszechświata  wartości).  Z  czasem  jednak  wspomnienia  osłabły.  Poleciałem  robić  reportaż  z
rozbiórki słynnej ORB—66, później na Księżyc…

— Tnij! — rozkazałem „Bumerowi”.
Miałem  na  sobie  ubiór  kompensacyjny  i  hełm,  który  włożyłem  przed  opuszczeniem  kabiny

„Starflasha”.

O łopatki opierał mi się pojemnik z suchym tlenem. Zapas dobowy — dla normalnego człowieka.

Mnie na pewno starczy na trzy do czterech dób. Te resztki somy zużywały niewiele tlenu, nawet gdy
wykonywałem ciężką pracę fizyczną. Oparłem dłoń na kolbie traumatu. Siła odśrodkowa wirującego
Obiektu  odrzuciła  metrowej  średnicy  krąg  wycięty  w  pancernym  poszyciu.  Przyjrzałem  się
obnażonym przewodom przebiegającym pod płaszczem tego statku. Między splotem różnokolorowych
kabli  a  rurociągiem,  którego  widać  było  ledwie  bok,  znajdowała  się  ponad  półmetrowa  przestrzeń
wolna od instalacji. Tam, w wewnętrznym poszyciu Obiektu, kazałem „Bumerowi” wyciąć następny
otwór. Język plazmy szybko wtopił się w stalową powierzchnię. Automat zwiększył moc i po chwili
z  wypalonej  dziury  wytrysnął  pióropusz  zestalającego  się  błyskawicznie  powietrza.  Pod  stopami
czułem drgnięcia korpusu: w głębi Obiektu zapadały gazoszczelne grodzie. To był jednak prymitywny
statek.

„Bumer” skończył ciąć, nim z wnętrza uciekły Ostatki powietrza. Wypchnięty ciśnieniem plaster

poszycia wzleciał przed szybą mego hełmu i poszybował w kosmos. Pochyliłem się nad otworem. W
świetle reflektora ujrzałem spięte klamrami i przymocowane do ścian jakieś paki, nic ponadto.

Słusznie  zdecydowałem  się  wyciąć  otwór  w  części  rufowej,  gdzie  na  mój  rozum  winny  być

ładownie, więc gwałtowna dekompresja nie mogła bezpośrednio zagrozić życiu załogi.

Odesłałem  „Burnera”  do  bagażnika  „Starflasha”,  po  czym  wsunąłem  głowę  i  tułów  w  głąb

otworu  i  wolno  wpełzłem  do  środka.  Wokół  panowała  ciemność.  Reflektor  wypłukiwał  z  niej

background image

kontury  pomieszczenia  niedużego  i  chyba  rzadko  odwiedzanego.  Jedyne  drzwi,  wgniecione  do
wewnątrz,  zwisały  pod  kątem  do  podłogi,  zahaczone  zamkiem  o  nadwerężoną  ościeżnicę;  gdy  je
potrąciłem, obsunęły się bezszelestnie na posadzkę, wzbijając chmurę kurzu. Za nimi był korytarz. Po
jego  przeciwnej  stronie  znajdowały  się  również  komory  magazynowe.  Drzwi  do  nich,  wyssane
próżnią,  leżały  zwichrowane  lub  strzaskane.  Pod  podeszwami  kruszyły  się  odłamki  plastyku
pochodzące  z  rozerwanych  dekompresją  opraw  oświetleniowych.  Instalacja  elektryczna,
radiofoniczna  i  pomiarowo–kontrolna  wylazła  ze  ścian  i  zwisała  jak  porwana  serpentyna;  po
osprzęcie  pozostały  jedynie  dziury  w  boazeriach.  Korytarz  z  obu  stron  zaślepiały  gazoszczelne
grodzie.  Byłem  w  więzieniu,  z  którego  mogłem  się  wydostać,  dopóki  w  poszyciu  statku  istniał
wycięty przez „Bumera” otwór. Lecz wkrótce ktoś z załogi otwór ten zacementuje, a grodzi nie wolno
mi forsować, zresztą nie miałem czym… Tknięty przeczuciem wróciłem do „Starflasha” po miotacz
plazmowy. Traumatem można razić skutecznie siłę żywą, ale nie — no cóż, i to wypadało wziąć pod
uwagę — sprzęt bojowy. Wcisnąłem się w kąt, między paki, i zgasiłem reflektor. W zupełnej ciszy i
ciemności  zacząłem  czekać.  Z  dołu,  przez  czarną  przerębel,  spoglądały  na  mnie  jasne  i  kłujące  jak
ostrza  szpilek  punkciki  gwiazd…  Załoga  prawdopodobnie  najpierw  zasklepi  otwór  w  płaszczu.
Potem,  kiedy  zza  podniesionych  grodzi  napłynie  tutaj  powietrze,  zajmie  się  naprawą  poszycia
wewnętrznego i zrujnowanych wnętrz…

…Zapasowych drzwi mogliby poszukać na Ziemi…
…Wylądują przed magazynami wyposażenia mieszkaniowego…
…Z burty statku wyłania się trap i zjeżdża po nim pękaty wehikuł…
…”Lutz  —  mówi  komandor  Milady  —  jesteśmy  przygotowani  na  wszystko.  Plany  obronne  są

gotowe od piętnastu lat”…

…A  tu  z  wehikułu  wynurza  się  monstrualny  pająk.  Snuje  za  sobą  nić  i  oplata  nią  komandora

Milady’ego i mnie, i magazyny. Ci z Admiralicji wrzeszczą…

…Karvitsch  podskakuje  i  krzyczy:  „Dobrze  wam  tak,  dobrze  wam  tak!  Zyg–zyg–zyg!”  Klęka

przed kobietą w podkasanym kitlu…

…Pajęcza nić oplata nas bardziej…
…”Milady, co z pańskimi planami?!”…
…”Lutz!!”…
Spałem  sto  czterdzieści  minut.  Zasnąć  w  takich  okolicznościach!  (Później  doktor  Zend

wytłumaczył mi, że w szczególnie trudnych warunkach psychofizycznych u człowieka mogą wystąpić
objawy zwolnienia funkcji fizjologicznych łącznie z okresową utratą przytomności). Dźwigając się na
nogi usłyszałem szmery swych poruszeń. A więc w komorach nie było już próżni. Tak, nawet czuło
się ten delikatny opór powietrza. Spuściłem wzrok i zapaliłem reflektor. Niedawny otwór wypełniała
pancerna  plomba.  W  świetle  reflektora  zobaczyłem  też  inne  łaty.  Pokrywały  całą  niemal  posadzkę
tego  pomieszczenia  i  częściowo  korytarza.  Ponownie  przyjrzałem  się  boazeriom.  Dziury,  które,  jak
zrazu  sądziłem,  powstały  po  zniszczonym  dekompresją  instalacyjnym  osprzęcie,  były  wynikiem
działania tych samych czynników, co zamieniły w rzeszoto posadzkę. Statek przeszedł przez rój, i to
przeszedł  dość  dawno,  zważywszy  warstwę  kurzu  powlekającego  roztrzaskane  skrzydła  drzwiowe,
które — jak z tego wynikało — nie ja zniszczyłem. Załoga ograniczyła się do załatania pancerza, nie
dbając o usunięcie szkód wewnętrznych. I to było niezwykłe. Tusząc, że i tym razem nikt tu nie zajrzy,
wyszedłem  na  korytarz.  W  tej  ciszy  kroki  rozbrzmiewały  jak  uderzenia  młota,  choć  ciążenie  nie
przekraczało tutaj 0,8 grawitacji ziemskiej i starałem się stąpać miękko. Za gazoszczelną ościeżnicą
uniesionej grodzi trafiłem na drzwi. Zwolniłem rygiel i ostrożnie je pchnąłem. Przez szparę wdarło
się światło i słaby hałas. Na tym odcinku korytarz był także pusty, ale nie opuszczony. Wśliznąłem się

background image

tam.  Stanąłem  przed  pierwszym  z  długiego  szeregu  wejść.  W  odrzwia,  na  wysokości  mych  oczu,
wtopiona była tabliczka. Wygrawerowane na niej łacińskie litery układały się w napis:

Zamrażalnia — F.
Przeczytałem go kilkakrotnie.
Bezwiednie  wyciągnąłem  rękę  i  wtedy  drzwi  samoczynnie  się  otworzyły.  Fotokomórka  albo

sensor.  Za  tymi  drzwiami  znajdowały  się  drugie  —  ocieplane,  zamknięte  na  magnetyczny  zatrzask.
Nacisnąłem  je  ramieniem.  W  środku  zabłysło  światło.  Przed  sobą  miałem  wypełniający  całą
zamrażalnię  stelaż,  oszroniony,  dźwigający  przezroczyste  skrzynie.  Nie  potrzebowałem  się  do  nich
zbliżać:  stąd  widziałem,  że  spoczywały  w  nich  istoty;  istoty,  które  naprawdę  i  najsłuszniej  można
nazwać ludźmi.

To byli ludzie.
Martwi.
Wycofałem się ze zdławionym gardłem. Minąłem zamrażalnię E, D, C, B i A. Za nimi, we wnęce,

zobaczyłem  kręte  schodki  prowadzące  na  górne  pokłady  i  odnogę  łączącą  równoległe  korytarze.
Poszedłem  prosto,  konsekwentnie  zmierzając  w  stronę  dziobu.  Gazoszczelne  śluzy  dzieliły  ten
najniższy  pokład  na  odcinki  długości  kolejowego  wagonu.  Zatrzymałem  się  w  trzecim  licząc  od
komór  magazynowych.  Tu  mieściły  się,  jeśli  wierzyć  napisom  na  tabliczkach,  kabiny  osobowe.  Do
dzisiaj  nie  wiem,  czy  tamte  drzwi  otworzyły  się  same,  czy  też  ja  je  otworzyłem.  Ujrzałem
wpatrzonego  we  mnie  Obcego,  który  zdawał  się  wiedzieć,  że  nadchodzę,  i  od  dawna  czekać,  aż
przestąpię  próg.  Stał  przede  mną  nagi,  na  rozkraczonych,  pajęczastych  nogach.  Za  nim  spacerował
drugi Obcy. Poruszał się jak mechanizm: po każdym kroku zamierał na ułamek sekundy. Ten przede
mną  wydał  z  siebie  ostrzegawczy  skrzekot  i  tamten  zwrócił  się  ku  mnie.  To  była  samica.  Staliśmy
naprzeciw siebie milczący i nieruchomi. Patrzyłem tak, żeby widzieć ich oboje; widziałem również
skłębione  bety  na  kojach,  wytartą  wykładzinę  podłogową,  poplamione  ściany  i  brudne  drzwiczki
szaf. Słyszałem świszczące oddechy Obcych i to dalekie człapanie. Cholernie żałuję, Milady, że nie
zapoznałem  się  z  aneksem  „o  wariantach  porozumienia”  do  pańskiego  z  pewnością  rzetelnie
opracowanego dossier Akcji „Przybysz”.

Człapanie  było  coraz  bliższe.  Odsunąłem  się  od  drzwi,  przytuliłem  plecy  do  boazerii  i

zacisnąłem  palce  na  kolbie  traumatu.  Na  progu  zatrzymał  się  robot.  Nie  mogłem  się  mylić:
identycznego  oglądałem  u  komandora.  Milady  trzyma  tego  gruchota  dla  zabawy;  jego  robot  tkwi  na
korytarzu,  wita  i  żegna  gości,  i  pełni  funkcje  odźwiernego  oraz  szatniarza.  Liczy  sobie  ponad  sto
pięćdziesiąt  lat,  podobno  brał  udział  w  jednej  z  pierwszych  międzygwiezdnych  wypraw,  po  czym
został  mu  na  piersi  emblemat  opatrzony  nazwą  statku:  Deltus.  Ten  w  drzwiach  też  nosił  taki
emblemat, z tą różnicą, że wytłoczone w nim litery tworzyły nazwę: Audax.

Samiec, nie otwierając ust, zaskrzekotał przeciągle.
W części czołowej robota zapłonęła kontrolka. To była kontrolka wewnętrznego toru. Robot więc

drogą  radiową  z  kimś  się  porozumiewał,  a  o  ile  znam  się  na  zasadach  organizacji  łączności,  tym
torem mógł się porozumiewać wyłącznie z innym robotem lub centralnym komputerem statku. Obcy
nadal  stali  nieporuszeni,  robot  zagradzał  mi  drogę  do  wyjścia.  Było  cicho,  tylko  gdzieś  w  głębi
rozległ  się  szybki  tętent.  Ktoś  biegł,  ciężko,  jakby  dźwigał  zbroję.  Wetknąłem  traumat  za  biodrowy
pas  i  powoli  zdjąłem  z  ramienia  miotacz.  Oparłem  kolbę  o  biodro,  lewą  dłonią  ująłem  rękojeść,
prawą położyłem na spuście. Wiesz co, Karvitsch, wypchaj się ty z tym swoim szeroko rozumianym
humanitaryzmem. Wymierzyłem lufę w światło drzwi. Tętent dobiegał już zza ściany. Robot odstąpił
od wejścia i w tejże chwili do kabiny wpadł automat bojowy.

Zapomniałem o robocie i tych stojących opodal stworach, które mogły mnie przecież zaatakować;

background image

widziałem  jedynie  błyszczący  profil  automatu  i  jego  ruch,  kiedy  omiatając  spojrzeniem  kabinę
okręcał  się  wokół  swej  osi,  z  każdą  setną  sekundy  bliższy  zajęcia  w  stosunku  do  mnie  pozycji
frontalnej. Wykonał część ruchu potrzebnego, by zwrócić się do mnie frontem, gdy w jego pancerzu
rozwarła  się  szczelina,  w  której  zalśnił  wylot  lasera.  Wtedy  nacisnąłem  spust.  Nie,  wtedy
postanowiłem nacisnąć spust. Impulsy nerwami cybiofikowanymi rozchodzą się prędzej niż nerwami
somatycznymi,  mimo  to  od  wydania  przez  mózg  dyspozycji  do  jej  realizacji  upłynęło  około
siedemdziesięciu pięciu tysiącznych sekundy. Przez ten czas automat zdołał obrócić się o dalsze 40
stopni i otworzyć ogień. Promień lasera, zmierzając ku środkowi mej klatki piersiowej, jął ciąć moje
ramię  w  tym  samym  momencie,  w  którym  uruchomiłem  spust  miotacza.  Tam  gdzie  stał  automat  i
robot,  zajaśniała  jaskrawa  łuna.  Ogień  smagnął  nagie  ciała  Obcych,  podmuch  cisnął  ich  na
brązowiejącą  od  żaru  pościel.  Zniknęły  oba  androidy,  zniknęło  skrzydło  drzwi  i  fragment  ściany.
Kabinę  wypełniły  smoliste  kłęby  dymu.  Komórki  cybiofikowane  są  równie  wrażliwe  na  ból,  co
komórki  somatyczne,  ale  ja  nie  czułem  bólu,  nie  czułem  go  nawet  potem,  kiedy  schylając  się  po
upuszczony miotacz, ujrzałem leżącą u mych stóp rękę, którą automat zdążył mi odstrzelić. Puściłem
się pędem przez korytarz.

„Chcesz się przekonać, czy twój znajomy nie jest aby cybem? Napomknij mu, że do pobliskiego

magazynu dostarczono właśnie nowe dyferencjały. Jeśli nie przypomni sobie nagle, że za kwadrans
ma pilne spotkanie, możesz być o niego spokojny.”

Zaczynał  mi  drętwieć  bark.  W  biegu  nałożyłem  na  kikut  ramienia  łatę  kompensacyjną.  Przed

uchylonymi  drzwiami  do  pogrążonych  w  ciemności  komór  magazynowych  zapaliłem  reflektor.
Ślizgając się po okruchach plastyku dotarłem do mojej komory. Wycelowałem miotacz w posadzkę.
W  oślepiającym  rozbłysku  otwarła  się  pode  mną  czarna,  gwiaździsta  otchłań.  Po  świecących
wiśniowo brzegach wyrwy przemknęły z suchym trzaskiem iskry strzelające z rozerwanej instalacji; z
przewodów  buchnęły  białosine  obłoki.  Pęd  powietrza  pchnął  mnie  ku  czeluści,  za  mną  załomotały
spadające grodzie. Wypuściłem miotacz i uczepiłem się miękkiej jeszcze końcówki rury, co prostując
pod wpływem udaru termicznego jakieś swoje wygięcie, wysunęła się spod wewnętrznego poszycia i
sterczała  w  wypalonym  otworze.  Podciągnąłem  kolana  i  trafiłem  stopami  na  płaszcz  statku.
Podeszwy solidnie przywarły do pancerza. Puściłem koniec rury i wyprostowałem grzbiet.

Do  głowy  napływała  mi  krew,  a  ucięte  ramię  szarpał  pulsujący  ból.  Z  dziury  w  pancerzu

wychynął  mój  miotacz  i  poszybował  w  kosmos.  Spojrzałem  w  kierunku  „Starflasha”.  Jego
panoramiczny iluminator błyszczał w słońcu jak lustro. Krok po kroku, w zupełnej ciszy, pokonałem
dzielącą  mnie  od  niego  przestrzeń.  Z  wysiłkiem  wczołgałem  się  do  kabiny.  Wątpię,  wy  „naprawdę
ludzcy  ludzie”,  czy  ktokolwiek  z  was,  mając  tylko  jedną  rękę,  potrafiłby  poradzić  sobie  z  ujemną
grawitacją.  Szczerze  mówiąc,  nie  wiem;  jak  udało  się  to  mnie.  Spocząłem  w  swojskich  objęciach
fotela.  Przewentylowałem  kabinę  i  zdjąłem  próżniowy  hełm.  Poczułem  na  głowie  ucisk  elektrod
kasku.

Zapłon!
Grawitacja zanikła.
— Jestem ranny — oznajmiłem głośno.
— Przejmujemy sterowanie — odparł przez radio tubalny głos Milady’ego.
 

background image

 

 

VII. Odkrycie prawdy

 
 
Leżałem w ciszy (ziemskiej ciszy — ta cisza nie ma nic wspólnego z ciszą kosmosu) i w bieli.

Prosto z Emit–Second konwertą sanitarną przetransportowano mnie tu, do kliniki w Decksance, bo tu
był doktor Zend, jeden z najlepszych współczesnych implantatologów.

Wdychałem szpitalny zapach i ćwiczyłem swą nową, odzyskaną rękę, która dłużej nie używana,

lubiła cierpnąć.

Zend zapewnił mnie, że cierpnięcie ustąpi, kiedy zregenerują się połączenia. Przebywałem tu od

tygodnia  i  w  tym  czasie  Wyż  z  południa  rozgonił  chmury.  Niebo  było  pogodne,  Milady  —
przeciwnie: na skraju kozetki przycupnął zachmurzony i posępny. Odłożyłem ciążki i spuściłem nogi
na podłogę.

— Analizowaliście seans? — zapytałem.
Milady  pokazał  mi  swą  bezradną  minę.  Jego  szeroka,  ogorzała  twarz  wyrażała  więcej  aniżeli

słowa.

— Gdybym powiedział wam to sam, bez tego hipnotycznego seansu — dodałem — chyba byście

mi nie uwierzyli.

— Szkopuł w tym, że my i tak nie bardzo w to wszystko wierzymy. Podświadomość nie kłamie,

lecz pochodzące od niej informacje mogą być fałszywe.

— Pan mnie intryguje.
— Dzieje się tak wtedy, gdy produkty zbyt bujnej wyobraźni hipnotyzowanego oddziaływają na

podświadomość  albo  gdy  do  podświadomości  zostają  wyparte  treści  zdarzeń  wprawdzie
autentycznych, ale zinterpretowanych błędnie.

— Przypuśćmy, że jestem znowu na tamtym statku. Czuję, że zagraża mi niebezpieczeństwo. Do

kabiny  wpada  automat  z  laserem  gotowym  do  pracy.  Jestem  przekonany,  że  zaraz  wymierzy  go  we
mnie,  więc  strzelam.  W  rzeczywistości  jednak  automat  ten,  znając  lepiej  niż  ja  sytuację  na  statku  i
wiedząc, jaki jest stosunek Obcych do ludzi, zapłonąwszy raptem małpią miłością do mnie, przybył
mi  z  odsieczą.  Niestety,  to,  co  było  ratunkiem,  wziąłem  za  napaść  i  nawet  moja  podświadomość
będzie się upierać przy napaści. Czy o to panu idzie?

— Poniekąd. Chociaż akurat w tym przypadku wspomniany automat miał wobec ciebie zamiary

wrogie, o czym najdobitniej świadczy twoja ręka.

— Dlaczego więc nie wierzycie w pozostałe fakty?
Milady  sapnął.  Oparł  dłonie  o  uda  i  wstał  z  kozetki,  ociężale,  jak  wyłażący  z  błotnej  kąpieli

hipopotam. Wyprostował kości, po czym usiadł z powrotem na tym samym miejscu.

— Powiem ci, co myśmy widzieli — oświadczył.
Od  początku  jego  wizyty  czekałem  na  te  słowa.  Komandor  zaś  zrazu  z  nowinami  zwlekał,  jak

gdyby w duchu rozważał, czy nie są one objęte tajemnicą.

—  Mieliśmy  z  cyborgiem  nieprzerwany  kontakt  —  powiedział  teraz.  —  Zgodnie  z  naszymi

przewidywaniami  rakietka,  po  oderwaniu  się  od  twego  „Starflasha”,  została  wessana  przez  śluzę.
Światła  było  tam  skąpo,  ale  kiedy  po  usunięciu  dekompresji  do  śluzy  weszli  Obcy,  bez  trudu

background image

mogliśmy  rozróżnić  poszczególne  sylwetki.  Te  stwory  poruszały  się  jak…  Wiesz,  co  mi  to
przypominało? Pokaz musztry na zwolnionym filmie.

— Albo  jakby  naśladowały  ruchy  prymitywnych  robotów,  prawda  ?  —  podsunąłem,  uderzony

nagle tym podobieństwem. Milady przytaknął i bez zastanowienia kontynuował:

—  Lewa  noga  do  przodu,  a  prawa  ręka  do  tyłu  i  przerwa;  potem  na  odwyrtkę  i  znów  przerwa.

Każdy  zwrot  ciała  zaakcentowany  przerwą.  Słyszeliśmy  także  głosy  tych  istot.  Chyba  wymieniały
między sobą jakieś uwagi.

— Z tego, co pan mówi, wnoszę, że odstąpił pan od swej teorii kosmicznego tropizmu?
—  Ach  —  Milady  żachnął  się.  —  Wtedy  chciałem  cię  sprowokować.  To  jasne,  że  mamy  do

czynienia z istotami rozumnymi; nie umiemy tylko określić ich mentalności. Przyznać jednak należy,
że  do  naszego  cyborga  wzięli  się  w  taki  sposób,  w  jaki  my  byśmy  się  wzięli  do  cyborga  cudzego.
Kiedy  zawiodły  ich  próby  porozumienia  się  ze  spec–cybem,  nabrali  podejrzeń  i  zawlekli  go  do
laboratorium. Tam podłączyli go do jakiejś cudacznej aparatury, chyba diagnostycznej, a później, po
godzinnym skrzekotaniu, potraktowali go lancetem. No i podstęp  wykryli.  Wiwisekcji  dokonały  ich
roboty; sprawnie, jakby były do tego specjalnie przyuczone. — Milady klepnął się po udzie. — Na
podłodze! Stół operacyjny był za mały… — zamilkł. Podjął ze wzburzeniem: — Tam wszystko jest
za  małe!  Ich  przeciętna  wzrostu  to  dwa  metry  piętnaście,  a  koje,  które  widziałeś,  stół  operacyjny,
sprzęty,  pomieszczenia  Obiektu  —  wszystko  to  rozmiarami  pasuje  raczej  do  ich  robotów.  Weźmy
choćby  tę  rakietkę,  żeby  zmieścić  się  w  jej  kabinie,  spec–cyborg  musiał  się  skręcić  jak  joga.  Nie
sądzę, aby to była ich ulubiona pozycja, zwłaszcza że prawie uniemożliwia sterowanie.

— Przyjrzeliście się tym robotom? — wtrąciłem.
Milady, któremu moje pytanie zmąciło tok wywodu, zastygł z otwartymi ustami.
— Ja się przyjrzałem im dobrze. Stałem z nimi oko w oko. Kształtem do złudzenia przypominają

nas. Jakby ich budowniczowie zapatrzyli się w ludzi.

—  Obserwowaliśmy  pewnego  osobnika,  jak  się  posilał  —  powiedział  komandor  zaprzątnięty

własnymi  myślami.  —  Kiedy  naszego  cyborga  wprowadzono  do  tego  laboratorium,  był  tam  golas,
który  wyżerał  coś  z  miski.  Jedzenie  brał  w  garście  i  wtykał  do  gęby,  jak  moja  wnuczka,  gdy  się
dorwie do puszki z „Ambrozją”…

— Zaraz, więc co się wam właściwie nie zgadza?
Milady westchnął. Z zakłopotaniem potarł swą kwadratową szczękę. Wreszcie się zdecydował.
—  Dwie  sprawy  nas  dręczą,  Lutz.  Sprawa  pierwsza,  to  te  tabliczki  z  łacińskimi  napisami:

„zamrażalnia”,  „komory  magazynowe”,  „kabiny  załogi”  i  tak  dalej.  Sprawa  druga,  to  ci  zamrożeni
ludzie. Ludzie…

— Ależ ja…
—  W  porządku,  Lutz.  Przyślemy  ci  tutaj  psychoanalityka.  Podczas  hipnotycznego  snu

utrzymywałeś, że korytarz, którym szedłeś, był podobny do korytarza w wagonie kolejowym, a drzwi
do kolejnych pomieszczeń były rozmieszczone jak drzwi do przedziałów.

— Owszem, ale…
—  Otóż  faceci  z Admiralicji  przypuszczają,  że  w  dzieciństwie  byłeś  świadkiem  albo  i  uległeś

wypadkowi.  Jechałeś  pociągiem,  gdy  wydarzyło  się  coś  strasznego:  nagłe  hamowanie,  pęknięcie
toru… Zderzenie raczej nie, bo przy dwustu plus drugie dwieście z przeciwka wyzwoliłoby się tyle
energii, że… No więc jechałeś pociągiem. Pasażerowie jak to pasażerowie zlekceważyli przepisy i
nie zapięli pasów; ty jeden w przedziale miałeś je zapięte. Kiedy się to stało, wybiegłeś na korytarz,
krzyczałeś, przerażony zaglądałeś do przedziałów, gdzie leżały skotłowane ciała…

— Do licha, to bym pamiętał!

background image

—  Niekoniecznie.  Pamięć  tamtego  wypadku  szok  mógł  wyprzeć  do  podświadomości.  Dopiero

gdy znalazłeś się w równie stresogennej sytuacji, powróciły rzekomo zapomniane obrazy. Uzupełniła
je trochę wyobraźnia…

Do pokoju wkroczył doktor Zend. Uśmiechnięty i radosny.
— Przepraszam — powiedział. — Nie zamierzałem panom przeszkadzać.
—  I  nie  przeszkodził  pan  —  odparł  Milady  zeskakując  z  kozetki.  Uścisnął  mi  ramię.  —  Do

zobaczenia, Lutz. Do widzenia panu, doktorze.

Zend odprowadził go wzrokiem.
— Jak ręka, samopoczucie? — zagadnął mnie, gdy drzwi za Miladym się zamknęły.
Uniosłem ciążki ponad głowę.
— Ręka sprawuje się znakomicie, z samopoczuciem jest gorzej — odparłem. — Nie tylko jestem

cybem, ale do tego cierpiącym na zaburzenia umysłowe.

Doktor  Zend  pozostał  promienny,  lecz  patrzył  na  mnie  badawczo  —jak  wtedy  w  holu,  przed

pokoikiem Alberta. Wyjął mi z dłoni ciążki. Jego kitel roztaczał znajomą woń septofobu.

— Chyba nadszedł czas, żebyśmy ze sobą szczerze pogadali — oświadczył.
— Coś z Albertem? — zaniepokoiłem się.
— Ach nie, skądże! Albert czuje się wybornie. Wczoraj telefonowała z Maceio pańska małżonka.

Albert jest bardzo żywy i pani Elič pytała, czy nadmiar ruchu mu nie zaszkodzi.

— A jak się czuje żona?
— Przypuszczam, że dobrze. — Zend usiadł tam, gdzie siedział Milady. Jego stopy nie dotykały

podłogi.  Elič,  gdyby  tu  usiadła,  też  by  mogła  swobodnie  majtać  nogami.  Elič  i  Zend  wyglądają
niczym rodzeństwo.

— Czy chce pan ze mną rozmawiać o Elič?
Doktor Zend zamrugał powiekami. Uśmiechał się dobrotliwie.
— Nie mam nic przeciwko temu tematowi, wszelako wolałbym porozmawiać o panu. A raczej o

nas…  O  nas  wszystkich.  —  Odwrócił  głowę.  Również  z  profilu  przypominał  mi  Elič.  —  To
delikatna  materia  i  trudno  o  niej  mówić,  tym  bardziej  że  poruszając  ją,  postępuję  niezgodnie  z
przepisami.  Niemniej  ufam,  że  zostanie  mi  to  darowane,  bo  przecież  na  pełny  sukces  terapeutyczny
mogę liczyć tylko wówczas, gdy wprowadzę pana w te zagadnienia.

— Zamierza pan poddać mnie dalszej kuracji?
— Zamierzam panu pomóc.
— No, o ile…
Zend  chwycił  mnie  za  nadgarstek.  Gestykulacją,  bo  zabrakło  mi  konceptu,  starałem  się

przedstawić mu swój punkt widzenia i wtedy przytrzymał moją dłoń.

— Co pan wie o cybiofikacji? — zagadnął łagodnie.
— Pytanie!
— Tak sądziłem: ocenia pan ją subiektywnie. Ale ja myślę o cybiofikacji w ogóle — doktor nie

puszczał mojej dłoni. Zniżył głos: — Seymour, czy pan wie… czy wiesz, że nasi przodkowie kładli
się  do  grobu  z  własnym  uzębieniem?  Czy  wiesz,  że  dopiero  od  stu  lat  ludzie  używają  środków  na
porost włosów i że ongiś włosy im rosły same? A czy wiesz, że powonienie naszych przodków było
dziesięciokrotnie  czulsze  od  naszego  i  że  ich  paznokcie  z  łatwością  rozdrapywały  skórę?  To  jest
ewolucja  i  w  żadnym  wypadku  nie  ma  dla  nas  powrotu.  Zawsze  do  przodu,  Seymour.  Być  może
stracimy węch całkowicie, być może znikną nam paznokcie i stępieje słuch, ale niewykluczone, że w
zamian  rozwiną  się  w  nas  inne  zdolności:  telepatyczne,  telekinetyczne  i  teleplastyczne.  Póki  co
jednak  musimy  ratować  się  protezami.  Dawniej  ochroną  przed  zimnem  była  sierść,  która  okrywała

background image

człowieka  od  pięt  po  czubek  czaszki,  później  człowiek  przyodziewał  się  w  futra,  wprzód  w
naturalne,  następnie  w  sztuczne,  ciało  dzisiejszego  cyborga  jest  odporne  i  mało  wrażliwe  na
temperaturę  i  w  zasadzie  może  on  paradować  nago  zarówno  w  strefie  tropikalnej,  jak  i
podbiegunowej.  Dawniej  człowiek  miał  pazury  i  kły,  później  łamliwe  paznokcie  i  koślawe,
próchniejące  pieńki,  dzisiaj  ma  na  końcach  palców  słabą  rybią  łuskę  i  w  wieku  szesnastu–
siedemnastu lat gołe dziąsła. Przez wieki człowiek zmieniał warunki swego środowiska i wraz z nim
zmieniał  się  sam.  Przyroda  jest  idealnym  przykładem  stanu  równowagi  chwiejnej;  usunięcie  czy
wprowadzenie  bodaj  jednego  czynnika  ekologicznego  nieuchronnie  wywołuje  lawinę  skutków
trwającą do momentu, w którym nie zostanie na nowo osiągnięty stan równowagi. Człowiek zakłócał
tę  równowagę,  odkąd  zdobył  narzędzia,  a  narzędziami  posługiwał  się  po  to,  żeby  warunki  życia
uczynić  znośniejszymi.  Polepszając  swój  byt,  truł  powietrze,  ziemię  i  wodę,  nitrował  się
chemikaliami, aż narobił takiego bałaganu w swoich genach, że trzeba mu było pomyśleć nie tylko o
dalszym przekształceniu otoczenia, lecz także własnego ustroju. I musiał myśleć szybko, ponieważ ta
metamorfoza  genetyczna  stała  się  najbardziej  bezlitosnym  czynnikiem  selekcyjnym.  Śmierć  zebrała
wtedy  obfite  żniwo,  pojawili  się  mutanci,  i  gdyby  nie  zdobycze  nauki,  mielibyśmy  dziś  taką
dyferencjację  w  ludzkich  genotypach,  że  człowiek  od  człowieka  byłby  się  różnił  jak  szympans  od
diugonia.  Szczęściem  zmiany  w  chromosomach  przebiegały  wolno  i  łagodnie,  a  kontrolowany  i
racjonalny dobór i rozmaite ogólnospołeczne zabiegi medyczne zapobiegły różnicowaniu się naszego
gatunku.  Całym  światem  rządzi  między  innymi  prawidło:  „Coś  za  coś”.  Za  przekształcenie
środowiska  człowiek  zapłacił  stosunkowo  niską  cenę,  jeśli  zaś  zbadać  sprawę  dogłębniej,  nie
zapłacił nic; przeciwnie — zyskał. Bo twoje ciało, Seymour, jest teraz o niebo doskonalsze, aniżeli
było przed cybiofikacją. I to powinieneś sobie wreszcie uświadomić. Zresztą nie tylko ty, to powinni
sobie  uświadomić  wszyscy  ludzie,  gdyż  ich  wszystkich  to  dotyczy.  Tak,  nie  przesłyszałeś  się,
wszystkich albo przynajmniej przytłaczającą większość. Ludzie nie zaglądają do statystyk, ich lekturą
są  głównie  programy  telewizyjne  i  żurnale.  Ale  gdyby  do  nich  zajrzeli,  przekonaliby  się,  że
sześćdziesiąt  kilka  procent  obywateli  naszego  kraju  to  cyby!  Pozostałych,  tę  najmłodszą  część
społeczeństwa,  tych  twoich  kadetów  i  tych  jeszcze  młodszych,  prędzej  czy  później  również  czeka
cybiofikacją.  Wstydzimy  się  przed  bliźnimi  swych  implantatów,  tak  jak  nasi  przodkowie  wstydzili
się swych chorób; demonstracyjnie szydzimy z cybów, drżąc jednocześnie, aby ktoś nie dowiedział
się o nas prawdy.

Udajemy,  że  szpitale  takie  jak  ten  to  wyjątki,  a  w  pozostałych  leczy  się  normalne  przeziębienia

lub  zaburzenia  w  konkokcji,  gdy  tymczasem  z  podziemnych,  automatycznych,  obsługiwanych  przez
dyskretne  roboty  taśm  produkcyjnych  schodzą  dziennie  tysiące  sztucznych  nerek,  żołądków,  płuc  i
serc. Wierz mi, dziś bym nie zliczył operacji, które przeprowadziłem, ale w całej mojej praktyce nie
było pacjenta, który by nie zapytał, czy obowiązuje mnie tajemnica zawodowa. Ty wyjawiłeś Elič,
kim jesteś, Elič powiedziała ci o sobie, ale żadne z was nie odważyłoby się wyznać tego w gronie
znajomych, choć sześcioro z każdej dziesiątki osób może wam podać rękę. Taką jak ta!

Doktor Zend puścił mój nadgarstek i podsunął mi pod nos swą delikatną dłoń.
— Tak, Seymour, jestem cybem, jestem większym cybem niż ty. Mam nawet cybiofikowaną gębę.
Popatrzyłem mu w twarz. Była łagodna i promienna.
— To nie efekt plastyczny, Seymour. Ja taki naprawdę jestem.
— Wiem o tym, stary.
 

background image

 

 

VIII. Teoria ewolucji

 
 
Mimo  protestów  Zenda,  mimo  jego  gróźb,  że  zerwie  ze  mną  stosunki  towarzyskie  i  nawet  jeśli

będę  w  przyszłości  potrzebował  pomocy  („życzę  ci,  żeby  ten  twój  »Starflash«  po  starcie  zgubił
silnik”),  ryzykując  swą  karierą,  nie  udzieli  mi  jej  —  mimo  wszelkich  tych  prób  sympatycznego
szantażu,  nazajutrz  rankiem  zamieniłem  szpitalną  piżamę  na  granatowo—oliwkowy  ubiór
kompensacyjny, w którym przywiozła mnie tutaj konwerta sanitarna. Moje cywilne ciuchy zostały w
kwaterze numer dziewięć budynku „A” Ośrodka Szkoleniowego RCF. Aby je odzyskać, telefonicznie
skomunikowałem się z Miladym i spytałem go, czy nie mógłby mi załatwić wstępu na teren Ośrodka.
Milady odparł, że dopóki noszę mundur, ,,nawet taki, co ma jeden rękaw krótszy”, Ośrodek jest do
mojej  dyspozycji  o  każdej  porze  dnia  i  nocy,  ponadto  wyraził  zadowolenie  z  faktu,  że  tak  rychło
przyszedłem do siebie.

O psychoanalityku, który miał ze mnie zrobić ofiarę katastrofy kolejowej, ani nie wspomniał. Był

„piekielnie zajęty”, a przy tym poirytowany.

Ze szpitala wymknąłem się bocznym wyjściem, aby czasem nie wpaść na Zenda. Doktorze, kiedy

tylko ureguluję swoje sprawy, niezawodnie cię odwiedzę, co więcej — będę cię adorował. Przedtem
jednak rad bym wytchnąć przy Elič i Albercie, chociaż przez miesiąc, na który wszak zapracowałem.

W  Ośrodku  spakowałem  cywilne  manatki,  odwiesiłem  do  szafy  ubiór  kompensacyjny  i

porozumiałem się z dyżurnym, czy nie ma dla mnie jakichś dyspozycji. Nie miał.

Wdzięczność wojskowa, psiakrew.
Kiedy wychodziłem z budynku, podkusiło mnie, żeby zajść do biur projektowych. Przed startem

grzebałem tam w dokumentacji i odtąd nie mogłem pozbyć się myśli, że w tych papierach kryje się
naprawdę  coś  ważnego.  Główny  konstruktor  wpuścił  mnie  do  archiwum.  Sąsiadowało  ono  z
pracownią  projektową  i  przez  uchylone  drzwi  słyszałem  rozmowę.  Otworzyłem  teczkę  z  planami
zespołu VIS generacji czwartej. Dlaczego akurat czwartej? Bo leżała na wierzchu.

— …i wylądowała.
— Gdzie?
— Gdzie! Na Emit–Second, oczywiście. Nasi wpierw odczekali, a potem weszli do środka.
— No?
— Była pusta.
— I to było wczoraj?
— Mhm. Powiadają, że Pająki wysłały ją po swojego. Liczą, że go uwolnimy.
— Ostatecznie my byśmy zrobili tak samo.
— Ale przedtem byśmy rzucili pigułę, żeby pokazać, jacy żeśmy mocni…
Nie, to nie to. Odnalazłem plany zmodyfikowanych układów sterowniczych. Przekartkowałem je

pobieżnie.

— …stary był po cywilnemu, ten kapitan nie poznał go i powiedział, żeby mu się nie wtrącał do

dyscypliny. Stary złożył na niego raport.

— Stary ma rację. Z tego kapitana to taki oficer, jak ze mnie kawalerzysta, a tym jego chłopakom

background image

to się wydaje, że są na wczasach.

— A  wiecie,  że  nasi  nagrali  te  skrzekoty  Pająków,  co  je  przekazywał  spec–cyborg?  Puścili  je

temu Pająkowi z Centrum Biofizycznego.

— No?
— Nic. Tylko wybałuszał ślepia. Potem się uspokoił.
— Ciekawe, czym go karmią?
—  Jakiś  profesor,  Gnome  albo  podobnie,  powiedział,  że  za  kilkaset  lat,  jak  się  wcześniej

wszyscy nie pozamieniamy w cyby, będziemy wyglądali jak te Pająki. To jest niby jedna z alternatyw
ewolucji.

Poczułem się tak, jakbym się otarł o wyjaśnienie tego, co mnie trapiło. Odłożyłem na półkę plany

i wszedłem do pracowni. Ale ci młodzi ludzie mówili już o czymś innym. Ktoś opowiadał dowcip o
cybach.  „Za  czym  najbardziej  przepada  cyb?…”  Pożegnałem  ich  prędko.  Przed  bramą,  obok
Rolispeeda,  czekał  znajomy  czarnoskóry  kierowca.  Zadzierał  twarz  do  słońca  i  obcasem  wybijał
rytm. Z radia w samochodzie waliła muzyka.

— Znowu mnie potrzebują? — zapytałem.
— Mam pana odwieźć do domu, panie komandorze.
— Nie jestem już komandorem.
Kierowca błysnął zębami.
—  Przeciwnie.  Dopiero  teraz  rzeczywiście  nim  pan  jest.  Wczoraj  odczytano  stosowny  rozkaz

wiceadmirała Hope’a. Pańskie walizy włożyłem do bagażnika.

— Do licha z tym stopniem!
— Niech pan pomyśli o rencie, panie komandorze. Radio zostawić?
— Tak.
Trzasnęły drzwiczki. Ruszyliśmy, aż żwir wystrzelił spod opon. Ten chłopak umiał prowadzić. I

miał jedną wspaniałą zaletę: podczas jazdy nie gadał i nie męczył człowieka pytaniami. Odpowiadał
zapytany,  grzecznie,  ale  lakonicznie.  Przeważnie  chłonął  muzykę.  Muzyka  to  był  jego  świat,  tak  jak
moim  światem  od  tej  pory  zaczynała  na  powrót  stawać  się  Elič.  Elič,  Albert  i  Maceio  ze  swymi
gorącymi  plażami.  Ciało  cyba  nie  jest  w  stanie  reagować  na  słońce,  wiatr  i  morską  wodę  tak
subtelnie,  jak  ciało  somatyczne,  sztuczne  receptory  nie  potrafią  przekazać  do  mózgu  tej  gamy
bodźców, a przecież, bez względu na to, kim jesteśmy, przemożnie ciągnie nas tam, skąd wzięliśmy
swój początek.

Decksance  zaprosiłem  kierowcę  do  „Elaborate”.  Chłopak  przyjął  zaproszenie  skwapliwie:  był

tak samo głodny jak ja, a ja od wczoraj nie miałem nic w ustach. Zjedliśmy spóźniony obiad — czy
raczej wczesną kolację — przy tym .stoliku, przy którym tak się zalałem czternaście dni temu.

Dziobiąc  wymyślną  pieczeń  nadaremnie  próbowałem  porachować,  ile  razy,  w  tej  erze

znakomicie rozwiniętej łączności, bez istotnej potrzeby przemierzyłem trasę Decksance — Ośrodek
Szkolenia  Royal  Cosmos  Force  i  z  powrotem.  Powiedziałem  o  tym  kierowcy.  Miał  na  imię  Peter,
nosił trudne do zapamiętania, egzotyczne nazwisko. Pochodził z Estremadura i chełpił się swą czystą
murzyńską krwią. Zbyt długo pracował w wojsku, żeby się dziwić marnotrawieniu ludzkiego czasu i
energii.

Po obiedzie wybrałem się na zakupy. Znam dobrze gust Elič, toteż wybór upominku dla niej nie

sprawił mi kłopotu. W souvenirshopie kupiłem srebrną statuetkę Panny (Elič urodziła się 8 września)
z  wyrzeźbionymi  na  cokoliku  pozostałymi  jedenastoma  znakami  Zodiaku. Albert  jest  za  mały,  żeby
cieszyły go takie prezenty, i za duży, żeby go zadowolić byle czym, pojechałem przeto do dzielnicy
handlowej „Child”. Po drodze zarezerwowałem na jutro bilet lotniczy do Maceio. Zatrzymaliśmy się

background image

przed  głównym  salonem  zabawkarskim.  Od  krawężnika  do  wejścia  sunął  ruchomy  chodnik  tak
sprytnie szeroki, że każdy, kto przechodził tamtędy, musiał na niego nastąpić i w efekcie lądował w
poduszkach  powietrznych  przedsionka  sklepowego.  Nim  zdążyłem  się  otrząsnąć,  delikatne,  lecz
stanowcze pchnięcie skierowało mnie do wnętrza salonu.

Na głębokich, wijących się standach leżały przedpotopowe gady, mechaniczne zwierzęta, pojazdy

dwu–,  trój–,  cztero–,  sześciokołowe,  także  latające  i  pływające,  instrumenty  muzyczne,  animowani
bohaterowie  bajek,  czasomierze,  krótkofalówki,  cybernetyczne  komplety,  projektory,  kamery,
imitacje  starej  broni,  zestawy  budowlane,  miniosiedla  z  bieżącą  wodą  i  elektrycznością,  domowe
sadzawki i terraria, sprzęt radarowy i sygnalizacyjny.

„Mali…”  jacyś  tam  specjaliści,  testery,  trenażery  i  układanki,  automaty  zręcznościowe,

magnetowidy. Wszystko to zgodnie ze sobą sąsiadowało. Klienci niezdecydowanie przebierali w tej
mechaniczno—sierściastej masie. Nie było tu tylko dzieci; ani jednego dziecka. Pamiętam, że mój syn
w zeszłym roku przez cały dzień bawił się znalezionym na skwerku kawałkiem uschniętego korzenia,
gdy  tymczasem  w  bawialni  rosła  warstwa  kurzu  na  zautomatyzowanym  lotnisku,  miniandroidach,
kolei  podziemnej,  dziesiątkach  zwierzaków,  kolumnach  wozów,  nie  otwartym  nawet  „Małym
psychometrze” i czort wie, na czym jeszcze. Ci, którzy mają dzieci, sami najlepiej wiedzą, w jakiż
ambaras wprawia nas wybór nowej zabawki dla dziecka.

Wśród kupujących wypatrzyłem ekspedientkę: postawną szatynkę o zielonkawych oczach.
— Ile latek ma pański syn? — spytała, gdy się jej zwierzyłem ze swego zmartwienia.
Staliśmy  obok  androidalnego  robota,  który  kręcił  głową,  błyskał  światełkami  i  co  pewien  czas

powtarzał: „Weź mnie, proszę”.

—  Jedenaście.  Interesuje  się  sportem  i  przyrodą.  Tak,  przyrodą.  Lubi  filmy  przyrodnicze  i  ma

bujną wyobraźnię.

Ekspedientka  złożyła  ręce  w  małdrzyk,  deformując  swój  wysoki,  kształtny  biust,  i  zastanowiła

się.

—  Wobec  tego  może  właśnie  film?  Mamy  na  składzie  dwudziestopięcioodcinkowy  serial  pod

tytułem „Tarzan”.

— Weź mnie, proszę — odezwał się robot.
— O czym to jest? — zapytałem.
—  O  człowieku  wychowanym  przez  małpy.  Sfilmowana  powieść  jakiegoś  starożytnego  czy

średniowiecznego pisarza. Tarzan jako niemowlę dostaje się w łapy małp i odtąd zaczyna…

—  Weź  mnie,  proszę  —  zaskrzekotał  nachalnie  robot.  Jego  głos  wydobywał  się  nie  wiadomo

skąd, a w części czołowej robota płonęła kontrolka. Jak wówczas u tego na obcym statku, na statku,
który wciąż krążył. Ekspedientka mówiła o człowieku wychowanym przez małpy i o tym, że człowiek
ten…  Człowiek?  Homo  sapiens?  Stałem  skamieniały.  Byłem  bliski,  bardzo  bliski  czegoś
najważniejszego.

— Weź mnie, proszę.
Homo ferus…
Ludzie wychowani przez zwierzęta… Tarzan, Mowgli, Lokis… Lokis! Reakcje Lokisa!
O tym uczono mnie na studiach. Aż drżałem. Ale uczepiłem się tej myśli. Nie mogłem pozwolić

jej  umknąć,  jak  tamtej,  która  kołatała  mi  się  po  głowie,  kiedy  wertowałem  plany  w  biurach
projektowych. Jakie plany, czego dotyczyły?

Osłona biologiczna „Starflashy” generacji pierwszej, drugiej, trzeciej, czwartej, piątej i szóstej,

jak również wszelkich innych, budowanych do niedawna statków kosmicznych, przepuszczała pewien
typ  promieniowania  korpuskularnego,  odkryty  zresztą  dopiero  przed  kilkudziesięciu  laty…  Tak!  Po

background image

stokroć TAK!!

Nagle zrozumiałem wszystko.
Promieniowanie  korpuskularne,  osmalona  rakietka  z  Museum  of  Space  Ships  w  Sherridon,

człowiek wychowany przez zwierzęta, robot posługujący się mową bez udziału ust, reakcje Lokisa,
teoria ewolucji biofizyka Gnome’a — te elementy utworzyły w mym umyśle logiczną konstrukcję.

— …proszę. Rzuciłem się do drzwi.
— Pańskie kasety?!
Pomyliłem  wejście  z  wyjściem  i  przez  chwilę  biegłem  w  miejscu,  po  ruchomym  chodniku.

Kierowca bez słowa zapuścił silnik.

— Przed siebie!
Odwołałem  rezerwację  biletu  lotniczego  do  Maceio  i  połączyłem  się  ze  Stołecznym  Centrum

Informacyjnym.  Zażądałem  podania  wszystkich  danych  o  haśle  „Audax”.  Zgodnie  z  mymi
podejrzeniami były to dane wyjątkowo skąpe. Nie były to żadne dane.

— Podać nazwy dziesięciu pierwszych statków pozaukładowych.
Komputer  z  CI  na  ekranie  samochodowego  monitora  wyświetlił:  Informacje  niekompletne.  W

trakcie uzupełniania.

— Podać!
Nazwy  „Audax”  nie  było.  Nie  było  jej  także  w  następnej  dziesiątce.  Nie  było  jej  w  ogóle.

Ogarnęła  mnie  rozpacz.  Poleciłem  kierowcy  wydostać  się  z  miasta  i  jechać  w  kierunku  na
Quondamon. Wybrałem numer Ośrodka Szkoleniowego RCF. Na szczęście  Milady  jeszcze  tam  był.
Pogratulował mi awansu i przeprosił, że zapomniał zrobić to rano.

—  Panie  komandorze  —  przerwałem  mu.  Z  trudem  panowałem  nad  sobą.  —  Proszę  mi

powiedzieć, czy w swych zbiorach ma pan gazety sprzed stu… nie, dwustu lat?

Milady poruszył kanciastą brodą.
— Owszem… Interesują cię starocie? Umówmy się więc na jakiś dzień.
— Chciałbym je obejrzeć natychmiast.
Komandor wlepił we mnie wzrok.
— Ty coś…
— Tak.
Myślał,  cholera,  jak  on  długo  myślał!  I  patrzył  tak,  jak  gdyby  miał  nadzieję,  że  tym,  co  wiem,

zaraz się z nim podzielę.

—  No  cóż…  W  takim  razie  jedź  do  mnie,  wiesz,  gdzie  mieszkam.  Sąsiedzi  dadzą  ci  zapasowe

klucze,  uprzedzę  ich.  W  bibliotece,  w  regale  trzecim  od  lewej,  na  dole  znajdziesz  roczniki  „Daily
Express”.  Przypominam,  że  te  zbiory  mają  wartość  muzealną.  Po  rozruchach,  po  tej  całej
pseudorewolucji informacyjnej, są to, kto wie, czy nie jedyne egzemplarze… Aha, a kiedy skończysz,
rozgość się i poczekaj na mnie. Będę jutro przed południem.

Milady  mieszka  36  mil  przed  Quondamon,  w  Beville.  Przybyliśmy  tam  po  północy.  Kazałem

kierowcy  zaparzyć  kawę,  a  sam  udałem  się  wprost  do  biblioteki.  Nawet  nie  szukałem  długo,  choć
tych  roczników  była  pokaźna  sterta.  Wyciągnąłem  kilka  wyglądających  szczególnie  sędziwie  i  od
razu  trafiłem.  Może  dlatego,  że  sprawę  wyprawy  „Audaxa”  wałkowano  w  prasie  okrągły  rok,  a  i
później do niej często wracano.

„Audax”  był  trzecim  międzygwiezdnym  statkiem  wystrzelonym  z  orbity  okołoziemskiej.  175  lat

temu  wziął  kurs  na  Centaura.  Na  pokładzie  znajdowało  się  dwudziestu  ośmiu  członków  załogi  i
osobliwa  aparatura  z  nie  mniej  osobliwą  zawartością.  Kontakt  z  ..Audaxem”  Ziemia  utraciła  w
niespełna  trzy  lata  po  jego  starcie.  „.Audax”  przebył  przez  ten  czas  0,0469  drogi.  Trwająca

background image

kilkanaście  lat  akcja  poszukiwawcza  zakończyła  się  fiaskiem.  Po  dalszych  pięćdziesięciu  latach
„Audax” został skreślony z rejestru kosmicznych statków.

„Audaxa”  wiódł  elektroencelalos  —  redundancyjny  komputer  o  sporych,  jak  na  tamte  czasy,

umiejętnościach.  Zadania  załogi  ograniczały  się  do  skrupulatnego  prowadzenia  dziennika
pokładowego,  pełnienia  dyżurów  i  czuwania  nad  tą  aparaturą,  którą  ówczesna  prasa  niezbyt  ściśle
określała mianem genezatora. Genezulor był zmodyfikowaną sztuczną macicą i zawierał żeńskie oraz
męskie  komórki  rozrodcze,  które  pobrano  od  AISD  („artifical  inseminalion  special  donor”).  Po
przebyciu  dwóch  trzecich  drogi,  co  „Audaxowi”  nie  powinno  było  zająć  więcej  aniżeli  41  lat,
elektroencefalos,  pod  kontrolą  ludzi,  miał  dokonać  w  genezatorze  stu  czterdziestu  aktów
zapłodnienia, a następnie dbać o prawidłowy rozwój zarodków. Po roku opiekę nad niemowlętami
mieli przejąć ludzie. Milej im pomóc stać się pełnowartościowymi ludźmi.

Człowieka  trzeba  uczyć  wszystkiego;  począwszy  od  prawidłowego  trzymania  łyżki  po  myślenie

abstrakcjami.

Człowiek  musi  mieć  za  przewodnika  człowieka,  w  przeciwnym  wypadku  zostanie  psychiczną

hybrydą.

Pamiętam  te  szokujące  wykłady  docenta  Furlotta,  kiedy  mówił  o  dzieciach  porwanych  i

wychowanych  przez  małpy,  wilki,  niedźwiedzie,  rysie  czy  kozice;  pamiętam  dokumentalne  filmy  o
daremnych  próbach  przystosowania  tych  zdziczałych  nastolatków  do  życia  wśród  ludzi  i  równie
daremne próby nauczenia ich bodaj paru słów lub gestów albo poruszania się w pozycji pionowej i
wykonywania najprostszych czynności; pamiętam nastolatki, które nie umiały inaczej chodzić, jak na
czworakach,  nie  umiały  inaczej  jeść,  jak  bez  pomocy  rąk,  prosto  z  podłogi,  świetnie  natomiast
naśladowały  głosy  zwierząt,  wdrapywały  się  na  laboratoryjne  szafy  lub  po  nich  skakały.  Pamiętam
też  ich  zniekształcone  członki,  skórę  na  kolanach  i  dłoniach  grubą  niczym  podeszwa,  ciała  całe  w
bliznach i ranach, strąkowate, spadające aż na łopatki włosy i tę w wieku mego syna dziewczynkę,
która,  wspiąwszy  się  na  obudowę  komputera,  wyła  zdartym  sopranem  i  szczerzyła  zęby  na
eksperymentatora, i jej oczy przerażone i pałające…

Lokisi…
Reakcje  Lokisa  nad  nimi  to  właśnie  z  lubością  rozwodził  się  docent  Furlott.  Ubolewał,  że

obecnie nie zdarzają się porwania dzieci przez zwierzęta, chyba że sporadycznie, kiedy jakaś łaknąca
przyrody  rodzinka,  pomimo  zakazu,  zapędzi  się  na  teren  rezerwatu;  ale  wtedy  zawieruszonego
dzieciaka patrole ekologiczne migiem odnajdują. Brakowało mu materiału do doświadczeń…

,.Audax”  niósł  na  pokładzie  sto  czterdzieści  potencjalnych  zarodków.  Zamrożone  komórki  nie

potrzebują pokarmu i nie zużywają tlenu. Czterech dodatkowych „Audaxów” trzeba by było, żeby w
pobliże  Tolimana  przenieść  tyle  ludzi.  Jakież  to  koszta!  Dlatego  zdecydowano  się  na
dwudziestoośmioosobową  załogę  złożoną  ze  specjalistów–pedagogów  oraz  na  genezator.  Dla
przyszłych  140  eksplorerów  (niewykluczone  też,  że  i  kolonizatorów)  przygotowano  sale
audiowizualne, aparaty przyspieszonej edukacji, filmo– i taśmoteki, aule repetycyjne, symultanki.

Tam,  pod  okiem  dwudziestu  ośmiu  pedagogów,  mieli  zdobyć  wiedzę.  Teoretyczną.  Dodatkową

zaletą  wychowanków  „Audaxa”  byłoby  to,  że  ich  umysłów  nie  obarczałaby  wiedza  życiowa,
potrzebna  na  Ziemi,  lecz  zbyteczna  na  statku,  gdzie  mogliby  wypracować  własne  i  najwłaściwsze
normy bytu, a również i to, że do Tolimana dotarliby młodzi.

Takie  były  plany.  Wszelako  po  dwóch  latach  i  dwustu  osiemdziesięciu  dziewięciu  dniach

podróży „Audax” dostał się w strefę morderczego promieniowania korpuskularnego.

Osłona  biologiczna  statku  była  równie  marna,  co  osłona  ..Starflashy”  pierwszych  generacji,  i

kiedy statek wyszedł ze strefy, dwudziestoośmioosobową załoga już nie żyła, w magazynach pamięci

background image

elektroencefalosu  zaszły  nieodwracalne  zmiany,  a  w  komórkach  rozrodczych  umieszczonych  w
genezatorze nastąpiły genetyczne deformacje. „Audax” mknął dalej, ale wiódł go komputer, dotknięty
amnezją,  niepomny  zadań  i  celów.  Ocalałe  resztki  pamięci  kazały  mu  umieścić  ludzkie  zwłoki  w
zamraźalni,  a  gdy  nadszedł  czas  —  wysłać  stosowny  impuls  do  genezatora.  Połączone  komórki
zaczęły  się  mnożyć  i  rozwijać.  Minęły  trzy  kwartały  i  oto  z  inkubatorów  wylęgły  się  pająkowate
stworki:  defektywni  potomkowie  naszych  AISD  —  donorów  starannie  wyselekcjonowanych  pod
względem  genetycznym,  psychicznym  i  twórczym.  W  zdziesiątkowanych  magazynach  pamięci
zachowały  się  informacje  dotyczące  opieki  nad  noworodkami.  Ludzie  zginęli,  w  tej  sytuacji
elektroencefalos  zrobił  jedyne,  co  mógł  —  opiekę  poruczył  robotom.  Konsekwencji  nie  potrafił
przewidzieć.  Wiedział,  że  życie  drzemiące  w  genezatorze  ma  priorytet  ochrony  i  on  je  ochronił;
skutki nie były dlań w żadnym wypadku istotne: programiści ani przez chwilę nie pomyśleli, że okażą
się inne niż z góry zakładane.

Ktoś, kto widział dziecko wychowane przez wilczycę, wyimaginuje sobie takie, które wychował

robot.  Jakichże  odruchów  i  reakcji  mały  człowiek  może  się  nauczyć  od  mechanicznej  niańki,  która
wydaje z siebie skrzekotliwe dźwięki, porusza się jak żołnierz na mustrze, a to, co malec identyfikuje
ze  swą  twarzą,  ma  pozbawione  mimiki?  Aparatura  przyspieszonej  edukacji,  aule  repetycyjne  czy
symultanki  nie  nauczą  nikogo  zachowań  właściwych  gatunkowi  ludzkiemu,  choć  o  tychże
zachowaniach mogą powiedzieć więcej aniżeli pułk psychologów.

Elektroencefalos prowadził więc statek, aczkolwiek nie wiedział, po co i dokąd. Naczelnym jego

zadaniem  stała  się  troska  o  stworzenia  zamieszkujące  pokłady  ,,Audaxa”,  stworzenia,  dla  których
„Audax”  był  ich  światem.  Dlaczego  ,,Audax”  wrócił?  I  czy  istotnie  wrócił?  Może  elektroencefalos
nadal  był  świadom  tego,  że  szukają  planet  podobnych  do  Ziemi,  i  kiedy  po  dotarciu  do  Centaura
skonstatował,  że  orbity  wokół  Tolimana  i  Proximy  są  puste  —  podążył  dalej,  aż  podczas  swej
dewiacji trafił z powrotem do Układu Słonecznego, który potraktował jako kolejny układ planetarny
godny przebadania?

Wyprawę „Audaxa” przygotowano w zasadzie z myślą o planetach nie zamieszkanych, niemniej

liczono  się  z  ewentualnością  napotkania  obcej  cywilizacji  i  na  tę  ewentualność  przygotowano
specjalną procedurę postępowania. Ale elektroencefalos nie znał tej procedury, a nowa załoga o jej
istnieniu prawdopodobnie nie wiedziała. Trudno się więc dziwić, że nie usiłowano nawiązać z nami
kontaktu. Bo przecież lądowania rakietki na Emit–Second nie można uznać za kontakt, tak samo jak
nie można uznać za próbę kontaktu formy powitania, które mi zgotowano na statku.

„Audax”  miał  poza  sobą  175  lat  lotu  i  jego  zapasy  były  na  wyczerpaniu.  Musiał  je  uzupełnić.

Podobnie rozpaczliwie wyglądała sytuacja w składzie z częściami elektronicznymi, bez których nie
do  pomyślenia  jest  sprawne  funkcjonowanie  urządzeń.  „Audax”  dogorywał,  a  zawartość  ziemskich
magazynów  sprzętu  elektronicznego  Przechowalni  Paliw  Jądrowych  była  dlań  jedyną,  jeśli  nie
ostatnią szansą.

Odsunąłem rocznik „Daily Express” na skraj biurka i oparłem nogi na blacie. Za oknami świtało.

Kawa  wystygła,  a  z  przyległego  pokoju  dobiegała  ściszona  muzyka  i  donośne  pochrapywanie
czarnoskórego kierowcy.

Spać nie miałem ochoty.
Czekałem na Milady’ego.
 
„I na tym kończymy publikowanie wspomnień komandora podporucznika Royal Cosmos Force —

Seymoura Lutza, głównego bohatera Akcji «Przybysz»„.

Przed  trzema  dniami  z  Instytutu  Językoznawstwa  w  Atlancie  otrzymaliśmy  depeszę,  w  której

background image

kierownik Sekcji Kryptologicznej informuje nas, że badania nad językiem istot ze statku kosmicznego
„Audax”  zostały  pomyślnie  zakończone.  Język  ten  jest  kompilacją  języka  literackiego  o  nieco
archaicznej składni z gwarą wykształconą na bazie jeżyka dydaktyczno–normatywnego i naukowego,
zawierającego  dużą  ilość  homonimicznych  neologizmów.  Wadliwa  artykulacja  oraz  brak  wymowy
końcówek, w połączeniu z fatalną dykcją, uczyniły zeń język całkowicie dla nas niezrozumiały.

Równocześnie  do  naszej  redakcji  nadszedł  telefonogram  od  ekspertów  radiotechnicznych.  Na

podstawie  historycznej  literatury  fachowej  zrekonstruowali  oni  urządzenie  nadawczo–odbiorcze,
jakiego  przed  dwoma  wiekami  używano  w  łączności  kosmicznej.  Za  pomocą  owego  urządzenia
stwierdzono,  iż  „Audax”  wciąż  utrzymuje  kontakt  z  Ziemią!  Jest  to  naturalnie  kontakt  jednostronny:
„Audax” emituje w kosmos fale elektromagnetyczne bez nadziei na odpowiedź. Emisja tych fal dziś
już  nie  służy  nikomu  i  niczemu  i  jak  przypuszczać  należy,  stała  się  zwykłym  rytuałem.  Jednakowoż
emitowane  fale  niosą  informacje  konkretne  i  bieżące.  Elektroencefalos  śle  meldunki  do
enigmatycznego w jego pojęciu adresata, o którym nie wie nawet, czy ów istnieje. Jeden z ostatnich
meldunków  brzmiał:  „W  napotkanym  Układzie  tylko  Trzecia  posiada  znośne  warunki  ekologiczne.
Zamieszkuje  ją  cywilizacja  średnio  rozwinięta,  dysponująca  atoli  energią  jądrową  (…)  Po
uzupełnieniu zapasów opuszczamy Układ zgodnie z programem.”

Trzymany  w  Centrum  Biofizycznym  „Obcy”  powrócił  na  swój  statek.  „Audax”  mknie  teraz  ku

środkowi  Galaktyki.  Pozwoliliśmy  mu  odlecieć,  ale  w  każdej  chwili  możemy  go  zawrócić.  Czy
rzeczywiście możemy? Czy mamy do tego prawo?

Zetknęliśmy  się  z  potomkami  naszych  przodków.  Nie  była  to  dla  nas  konfrontacja  przyjemna.

Spotkały się dwa różne światy.

Przybysze  nie  widzą  możliwości  porozumienia  się  z  nami  i  nie  chcą  tego.  My  taką  możliwość

widzimy, ale czy naprawdę chcemy? Z drugiej strony ciąży na nas odpowiedzialność za los tych istot
bądź  co  bądź  naszych  bardzo  bliskich  krewnych.  Poddajemy  ten  dylemat  pod  publiczną  dyskusję.
Niechaj  wypowie  się  każdy,  kto  czuje  potrzebę.  Nim  jednak  w  powyższej  sprawie  opublikujemy
pierwszy glos, raz jeszcze udzielimy go Seymourowi Lutzowi, który przed paroma dniami napisał do
nas z Maceio. Przytaczamy urywek jego listu:

…I kiedyśmy tak z Flie i Albertem stali wpatrzeni w ten łagodny ocean, żona powiedziała:
Kilka milionów lat temu podobny do „Audaxa” statek mógł wylądować na Ziemi. Może w nim też

były  obciążone  dziedzicznie  istoty,  zabłąkane  i  nie  znające  swej  przeszłości.  Zaczęły  ją  tworzyć
dopiero  tutaj,  na  naszej  planecie,  wpierw  tracąc  wszystko,  żebyśmy  później  my  mogli  tym  więcej
zyskać. A jeśli tak, to czyż nie ma czegoś wspaniałego w tej czekającej spełnienia misji „Audaxa”?

background image

 

 

Jacek Sawaszkiewicz

 

background image

 

 

Wyznanie

 
 
—  Pan  się  dziwi,  redaktorze,  że  ciągle  jeszcze  noszę  na  piersi  emblemat  Służby  Kosmicznej?

Przywykłem do niego jak do czubka swego nosa: nie muszę nań patrzeć, aby wiedzieć, że znajduje się
na  swoim  miejscu.  Gdybym  go  zdjął,  czułbym  się  za  bardzo…  incognito.  Byłbym  jednym  z  wielu,
zginąłbym  w  tłumie  cywilów,  czego  się  boję,  podobnie  jak  schodzący  ze  sceny  aktor.  Próżność?
Raczej poczucie przynależności, potrzebne mi zwłaszcza dzisiaj, kiedy jestem tu, w tym szpitalu…

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie przyszedł pan tutaj, by słuchać mych biadoleń; zresztą nie

rozwodzę żali, bo jeśli wierzyć lekarzom, za kwartał będę w lepszej kondycji niż przed wypadkiem.

Nic  pan  nie  mówi,  redaktorze,  i  wiem  dlaczego:  pozwala  pan  mi  się  wygadać,  suponując

słusznie, że w końcu podejmę temat, który pana interesuje. Nie pojmuję tylko, czemu pan zakłada, że
powiem  w  tej  sprawie  coś  nowego:  pańscy  poprzednicy  wyciągnęli  ze  mnie  wszystko,  dosłownie
wszystko,  a  ja  doprawdy  nie  mam  nic  do  ukrycia  i  niczego  przed  nimi  nie  zataiłem.  Jest  mi  też
najzupełniej  obojętne,  co  o  mnie  piszą  i  jak  oceniają  moje  postępowanie;  nie  przejmuję  się  nawet
tym,  że  pewne  grupy,  zbliżone  do  kół  rządowych,  usiłują  obarczyć  mnie  winą  za  wzniecenie
niesnasek między państwem naszym a sąsiednim. Poszło, jak i pan wie, o satelitę sąsiadów, którego,
rzekomo złośliwie, zniszczyłem. Gdybyż to była prawda!

My,  pracownicy  Służby  Kosmicznej,  jesteśmy  kosmonautami  z  odsiewu.  Zdaniem  Komisji

Kwalifikacyjnej nie nadajemy się ani na pilotów dalekich wypraw, ani do służby w szeregach Royal
Cosmos Force. Powody są różne:

Harrison,  na  przykład,  podczas  treningów  stracił  pięć  procent  zdrowia.  Lukas  ma  wrodzoną

idiosynkrazję  do  wind,  Bovely’ego  w  młodości  wychowywała  macocha  psychicznie  dominująca  w
rodzinie,  co  utrudniło  mu  proces  identyfikacji  z  rolą  męską. York  cierpi  na  zaburzenia  snu,  ja  zaś
mam  konfliktowy  charakter.  Ci,  którzy  lecą  do  gwiazd,  muszą  być  doskonali,  nam,  z  usterkami,
pozostaje  w  najlepszym  wypadku  praca  na  stacjach  orbitalnych.  Jeżeli  chodzi  o  mnie,  zaraz  po
szkoleniu  otrzymałem  przydział  do  Sekcji  Porządkowej.  Takie  kosmiczne  przedsiębiorstwo
oczyszczania.

Do  moich  obowiązków  należało  zdejmowanie  wraków  z  naszej  zaśmieconej  orbity.  Od  dnia

wystrzelenia  pierwszego  sputnika  uzbierała  się  tam  zastraszająca  ilość  wszelkiego  rodzaju
astronautycznych  odpadów.  Te  świadectwa  żywej  i  radosnej  działalności  naszych  przodków
spowodowały już kilka niebezpiecznych kolizji, a katastrofa „Speedy Junior” na długo pozostanie w
ludzkiej  pamięci.  Sekcja  Porządkowa  zatrudnia  średnio  dziesięciu  pilotów;  pracują  siedem  na
trzydzieści, czyli tydzień poza Ziemią i miesiąc odpoczynku. Zawsze na orbicie krążą nie więcej niż
dwa  odkurzacze,  żeby  nie  robić  zbytniego  tłoku.  Załogi  odkurzaczy  są  jednoosobowe.  Każda
radiostacja ma inne wydzielone i zastrzeżone pasma, bo piloci w kosmosie zdradzają skłonność do
nadmiernego gadulstwa, a to rozprasza uwagę i zmniejsza wydajność. Pilot w trakcie lotu jest więc
skazany  na  samotność,  utrzymuje  łączność  jedynie  z  wieżą  Służby  Kosmicznej,  nieskorej  do
pogwarek. Sypia zazwyczaj mało i kiepsko. Resztę czasu spędza przy urządzeniach penetracyjnych i
namiarowych. Praca nie jest akordowa, niemniej za odłowione sztuki przysługują specjalne premie.

background image

Właśnie dlatego „Paper Central Garamount” nazwał mnie „.kosmicznym harpagonem” — śmieszne,
gdyż ja akurat jestem filantropem.

Pokładowe komputery odkurzaczy wyposażone są w przystawkę ze skatalogowanymi satelitami,

wszystkimi,  jakie  ludzie  kiedykolwiek  wyekspediowali.  Jest  ona  przydatna  do  identyfikacji
napotkanych  w  kosmosie  obiektów  oraz  ich  weryfikacji,  koniecznej,  niektóre  państwa  bowiem
zawarowują  sobie  prawo  decydowania  o  losie  własnych  satelitów  —  dotyczy  to  szczególnie  tych
nadal  sprawnych.  Do  bazy  wróciłem  na  trzy  dni  przed  startem.  Podczas  pobytu  na  Ziemi
uczestniczyłem  w  rozmaitych  sekciarskich  obrzędach,  wiecach  i  manifestacjach,  bez  których  nasze
władze czułyby się jak w składzie manekinów. Moje prywatne sprawy układały się irytująco dobrze
—  irytująco,  bo  kiedy  idzie  mi  jak  po  maśle,  popadam  w  nerwowość;  muszę  ustawicznie  działać,
zabiegać  o  coś,  bodaj  kłócić  się  z  przyjaciółmi,  inaczej  wydaje  mi  się,  że  lada  moment  odwołają
mnie  —  jako  bezużytecznego  —  z  tego  świata.  Społeczeństwo  —  po  ostatnich  demonstracjach
przeciwko budowie supersonicznej kolei i po odstąpieniu przez rząd od owego projektu, co srodze
rozczarowało wszystkich demonstrujących — ogarnął bezwład. Nudziłem się, ależ się nudziłem!

We wtorek… nie, w środę, wczesnym rankiem, gdy zawiodły środki nasenne, po trzech godzinach

gimnastyki  w  skłębionej  pościeli,  wyszedłem  na  spacer.  Szwendałem  się  po  skąpanych  w  świetle
ulicach pulsujących neonami, zaglądałem do witryn i szyb wystawowych, szukałem kogoś, kto razem
ze mną popsioczyłby na całe to warte swej inercji społeczeństwo. Nie znalazłem takiego. Napotkani
o  tej  porze  dzielą  się  na  dwie  kategorie:  trwoniących  wolne  godziny  w  lokalach  i  zajętych
przygotowaniem  sieci  handlowo–usługowej  miasta  do  rozpoczynającego  się  wkrótce  dnia.  Jedni
ponuraków  nie  lubią,  drudzy  nie  mają  dla  nich  czasu.  W  nocy  tylko  martwe  rzeczy  potrafią  być
wdzięcznymi i cierpliwymi słuchaczami.

Zatrzymałem  się  przed  kokietującym  przechodniów  trafik–automatem  i  zacząłem  mu  wyłuszczać

swój pogląd na życie. Porządkowy, który się właśnie napatoczył, uniósł dłoń, aby położyć mi ją na
ramieniu  i  —  zapewne  —  przerwać  mój  liryczny  monolog:  spostrzegł  jednak  emblemat  Służby
Kosmicznej na mojej bluzie i machnął ręką, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu. Może i wzbudzamy
w ludziach estymę, jesteśmy dla nich „twardymi chłopcami stamtąd”, ale powszechnie uważa się nas
za dziwaków — nie bez racji, bo praca w kosmosie sprzyja dewiacjom umysłowym.

Porządkowy,  wciąż  wyszczerzony,  okręcił  się  na  pięcie  i  rzucił  mi  na  odchodnym  używane  w

naszym hermetycznym gronie zawołanie: „Ciągu!”, co zabrzmiało równie komicznie, jak „darzbór!”
w  wydaniu  szaraka.  Zły  na  siebie,  na  porządkowego,  na  wszystkich  tych  ludzi  rozbawionych  bądź
zapracowanych, jeszcze tego dnia wsiadłem w samolot. Do bazy przyleciałem podminowany. Szef w
mig zmiarkował, co się ze mną dzieje, i nie bacząc, że jestem na urlopie, bezceremonialnie zagonił
mnie do roboty w hangarach. Byłem mu za to wdzięczny.

Wystartowałem ze Spirt–First w niedzielę, minutę po północy. Kwadrans przede mną z sąsiedniej

płyty wystartował Eliot, ten, który w dzieciństwie przyjmował  sztuczny  pokarm,  jakieś  syntetyczne,
witaminizowane  papki,  i  w  jego  chromosomach  brakowało  genów  warunkujących  odporność
organizmu  na  pewne  choroby  młodego  wieku,  a  ponieważ  ich  nie  przebył  —  co  mogłoby
spowodować nabycie pożądanych odporności — ów brak wykluczył go ze służby w Royal Cosmos
Force.

Zmienialiśmy Harrisona i Yorka, którzy wylądowali tuż przed naszym startem; York słaniał się na

nogach,  bo  przespał  w  sumie  dwadzieścia  godzin.  Ruszyłem  trop  w  trop  za  Eliotem,  aby  nie
dziurawić dodatkowo ozono– i jonosfery, po czym zająłem miejsce na wyznaczonej orbicie. Zaczęła
się pierwsza z siedmiu samotnych dób.

Ilekroć  wiszę  nad  Ziemią,  odnoszę  wrażenie,  że  dzieli  mnie  od  niej  ledwie  kilkaset  metrów  i

background image

wystarczy  wyskoczyć  z  kabiny,  by  po  krótkim  locie  osiąść  na  powierzchni  tej  gargantuicznej  piłki.
Raz  —  pamiętam  —  wiedziony  dręczącym  pragnieniem  runięcia  w  tę  przepaść,  swobodnego
szybowania w przestrzeni, zwolniłem już zatrzaski pasów i dźwignąłem się z siedzenia, dopiero opór
klapy włazu przywrócił mi przytomność.

Kabina  odkurzacza  jest  tak  skonstruowana,  że  daje  się  otworzyć  jedynie  z  zewnątrz.  Człowiek

siedzi w niej niczym w batyskafie. Kabina stanowi odrębną, autonomiczną całość; w razie potrzeby
może zostać odpalona od ładunkowej części odkurzacza i sprowadzona na Ziemię, także zdalnie —
na wypadek gdyby pilot nie był w stanie sam tego zrobić.

Drugiego dnia orbitowania natknąłem się na satelitę tak starego, że aby ustalić jego personalia i

stwierdzić, czy chroni go ekscept właściciela, nie potrzebowałem radzić się przystawki. Był ciemny i
omszały,  żeglował  jak  wielki  nietoperz,  z  rozpostartymi  skrzydłami  zrujnowanych  baterii
słonecznych.  Lancetem  laserowym  poćwiartowałem  go,  gdyż  nie  zmieściłby  się  w  furcie  burtowej.
Przez  kolejne  trzy  dni  trafiały  mi  się  same  drobiazgi;  szóstego  —  licząc  od  dnia  startu  —  wyrwał
mnie ze snu impuls budzący. Po takim impulsie człowiek, choćby najbardziej rozespany, natychmiast
odzyskuje pełną świadomość, jak kot. Obrzuciłem wzrokiem przyrządy. Na ekranie radaru jarzyła się
pięciomilimetrowa kreska.

Odległość  była  znaczna,  więc  i  obiekt  był  spory.  Wycelowałem  weń  kamery;  na  parę  sekund

włączyłem silniki głównego ciągu — wtłoczyło mnie w fotel — potem korekcyjne. Odkurzacz i ten
obiekt dryfowały teraz obok siebie. Uruchomiłem przystawkę i przekazałem jej dane o obiekcie.

Odpowiedź nadeszła z nie zdarzającą się dotąd zwłoką. Brzmiała: sztuczny satelita typu takiego a

takiego, numer ten a ten, ubiegły wiek. Procedura w stosunku do wszystkich satelitów wystrzelonych
w ubiegłym wieku jest identyczna i prosta: w odkurzacz, na Ziemię i do indukcyjnego pieca. Żadne z
państw nie ma prawa stanowić o losie tak przestarzałych sputników.

Wyglądał  osobliwie.  Ogołocony  z  anten,  tych  charakterystycznych  dla  staroświeckich  modeli,

przesadnie  długich  i  sterczących  urządzeń  nadawczo–odbiorczych,  przypominał  zminiaturyzowany
element  jakiejś  archaicznej  ziemskiej  fabryki.  Trzy  przylegające  do  siebie,  nieznacznie  spłaszczone
kule łączyła gęsta kratownica. Zmatowiała, pokryta pyłem powierzchnia nadawała mu piętno czasu.
Miałem go z boku, na wprost furty burtowej.

Furty w odkurzaczach zamocowane są na prowadnicach i otwierają się jak migawka szczelinowa.

W ładunkowej części panuje stałe pole magnetyczne unieruchamiające zebrany z orbity szmelc, żeby
się nie przewalał w trakcie manewrowania statkiem. W momencie rozchylenia furty pole gwałtownie
wzrasta i wsysa do ładowni każde żelastwo, jakie się znajdzie w jego zasięgu. Ale obiekt ani drgnął.
Spokojnie  dryfował  naprzeciw  otwartego  luku.  Zwiększyłem  pole  do  maksimum.  Bez  rezultatu.
Rozważałem, czy nie połączyć się z wieżą Spirt–First, w końcu uznałem, że nie ma sensu. Znam na
pamięć  te  odżywki  dyżurnych:  „A  od  czego  ty  tam  jesteś?”  Skontrolowałem  tylko  wskazania
przyrządów.  Były  właściwe.  I  tak  cię  wezmę,  truposzu  —  postanowiłem.  Obiekt  towarzyszył  mi
wiernie,  nawet  o  cal  nie  przesuwając  się  w  kierunku  czeluści  stojącej  otworem  furty.  Dałem  słaby
ciąg  boczny.  Spodziewałem  się,  że  przy  abordażu  wraczysko  samo  mi  wpadnie  do  ładowni.  Na
ekranie  widziałem  burtę  swego  statku  i  zbliżający  się  do  niej  obiekt.  Płynęły  minuty,  odległość
malała.  Gdzieś  w  głębi  odkurzacza  jęknęło  poszycie  i  zachrobotało:  kadłub  obiektu  otarł  się  o
ościeżnicę luku.

Włączyłem  na  krótko  silniki  korekcyjne.  Centymetr  po  centymetrze  wrak  niknął  w  otworze

ładowni.  Poczekałem,  aż  zniknie  na  dobre,  po  czym  zwolniłem  furtę.  I  wtedy  w  zamykanym  luku
ukazał  się  wierzchołek  kuli  oplecionej  kratownicą.  Schwytany  satelita  wycofywał  się,  jak  gdyby
zniechęcony mało gościnnym wnętrzem komory ładunkowej.

background image

Nie  zdążyłem  zatrzymać  zatrzaskującej  się  furty.  Rozpędzona  osiemnastotonowa  płyta  niemal

przecięła  obiekt.  Ekrany  rozpalił  błysk  eksplozji,  piekielny  grzmot  przetoczył  się  po  śródokręciu  i
ucichł, jak ucięty nożem, jednocześnie miażdżąca siła wprasowała mnie w fotel, aż zatrzeszczały mi
żebra dobiwszy do jego stalowej konstrukcji… Ciemność zalała mi mózg, straciłem przytomność.

Dość  szybko  ściągnięto  mnie  na  Ziemię.  Mój  pokładowy  znamiennik  ułatwił  zadanie  ekipie

poszukiwawczej.

W  szpitalu  powiedziano  mi,  że  katapultowałem.  Wybuch  nadał  kabinie  dodatkowe

przyśpieszenie, które zdemolowało moje narządy wewnętrzne. Miałem podobno cholerne szczęście:
gdy  mnie  znaleziono,  kończył  się  zapas  tlenu,  bo  kabina  straciła  szczelność.  Po  części  ładunkowej
odkurzacza nie zostało śladu. Po tamtym obiekcie również. Trudno więc dzisiaj udowodnić naszym
zagranicznym sąsiadom, że to nie był ich satelita. Nie wierzą w jego diamagnetyzm ani w eksplozję:
utrzymują, że zniszczyłem go z premedytacją, ponieważ mam przewrotną i konfliktową naturę. Zresztą
eksperci z Admiralicji też mi nie wierzą. Orzekli, że nikt nie umieszczał na orbicie diamagnetycznych
satelitów i że te, które krążą wokół Ziemi, są tak samo zdolne do wybuchu jak bulwy ziemniaczane.
Nawet koledzy przyglądają mi się podejrzliwie, a za moimi plecami szepcą pomiędzy sobą i stukają
się znacząco w czoło. Oby racja była po ich stronie!

Pana  dziwi  moje  życzenie,  redaktorze?  Zatem  proszę  zważyć:  jeśli  nie  potrafimy  konstruować

satelitów z materiału o ujemnej podatności magnetycznej, jeśli żaden z dotychczas wystrzelonych nie
został wyposażony w źródło energii — i to potężne, o czym przekonałem się na własnej skórze, jeśli
ani jeden z nich nie zdoła samodzielnie wykonać najprostszego manewru — tamten, jak pan pamięta,
zmienił kierunek lotu — jeśli więc są bezwolnymi i potulnymi maszynami, cóż to oznacza?

Przystawka  katalogowa  wprawdzie  jednoznacznie  —  choć  nie  bez  trudu  —  sklasyfikowała

obiekt,  ale  ona  bierze  poprawki  na  pometeoroidowe  odkształcenia  i  deformacje  satelitów;
niewykluczone,  że  ów  statek  podobny  był  do  jakiegoś  naszego  satelity  i  to  wystarczyło,  aby
przystawka wzięła go za naszego satelitę właśnie, przyjąwszy, że rój oberwał mu baterie, anteny czy
co tam jeszcze, albo też wszystko naraz. Nie, nie przesłyszał się pan, istotnie, powiedziałem „statek”,
bo to był statek, statek Obcych… Nie powitaliśmy ich jak przyjaciół…

Teraz  pan  chyba  wie,  czego  się  obawiam.  Lepiej  mieć  do  rozwiązania  problem  załagodzenia

konfliktu międzypaństwowego niż międzycywilizacyjnego. A taki problem życie niewątpliwie przed
nami postawi. Bodajbym się mylił!

background image

 

 

Jacek Sawaszkiewicz

 

background image

 

 

Potestas

 
 
Leżą przede mną trzy kasety. Zawierają taśmy z utrwalonym obrazem i dźwiękiem. Dwie z nich

nagrane zostały tu, na Ziemi, trzecia pochodzi z „czarnej skrzynki” zainstalowanej w sterowni statku
„Potestas”. Tak, tego, który Herp Finger odnalazł w rejonie Alabastrowego Płaskowyżu na planecie
Oval  w  Układzie  Giantfour.  Właściwie  jest  to  kopia,  oryginalna  taśma  znajduje  się  w  archiwum
Admiralicji  Roya!  Cosmos  Force.  Kopię  tę  oraz  kasetę  z  relacją  Herpa  Fingera  otrzymałem  przed
miesiącem.  Po  obejrzeniu  i  wysłuchaniu  zapisów  z  obu  taśm  wysłałem  je  memu  przyjacielowi  —
Williamowi  Macaulayowi,  którego  spośród  współczesnych  astrobiologów  cenię  najwyżej.  W
imieniu  naszej  redakcji  poprosiłem  go  o  wypowiedź  na  temat  przyczyn  tragicznej  śmierci  załogi
„Potestasa”.  Wczoraj  zwrócił  mi  obie  taśmy,  załączając  do  nich  jeszcze  jedną,  z  własnym
komentarzem.  Komentarz  ów,  będę  szczery,  nieco  mnie  rozczarował,  aczkolwiek  zawarta  w  nim
hipoteza jest godna zastanowienia, a co więcej, w porównaniu z tajemniczym i budzącym nieufność
milczeniem  specjalistów  Royal  Cosmos  Force  —  przynajmniej  jest  sensowną  próbą  wyjaśnienia
całej  zagadki.  Bo  jedyne,  na  co  wspomnianych  specjalistów  było  stać,  to  sugestie  pod  adresem
Admiralicji,  aby  kolejnymi  sukcesami  odwróciła  uwagę  opinii  publicznej  od  tragicznego
niepowodzenia ,,Potestasa”.

Wkładam do ampexu pierwszą kasetę. Na tej taśmie zarejestrowana jest praca załogi w sterowni

w  ciągu  ostatnich  dwudziestu  czterech  godzin.  Ludzie  odzyskali  już  normalny  wygląd  i  nie  znać  po
nich  skutków  wieloletniej  anabiozy.  Są  niespokojni  i  podenerwowani.  Wcześniej  na  ich  twarzach
malowało się zaskoczenie, niepewność i radość. Przedstawiam końcowy fragment zapisu:

(Rozmowa  toczy  się  w  naprężonej  atmosferze.  Zebrani  w  sterowni  patrzą  na  kapitana  z

wyczekiwaniem).

Radiooficer: Ziemia nadal nie odpowiada.
Kapitan: Niech pan wywołuje.
Radiooficer: Robię to od doby!
Kapitan (uruchamia interkom): Rubie!
Pilot (z ekranu interkomu): Zgłaszam się.
Kapitan: Chwileczkę. (Do radiooficera:) Więc co z Ziemią?
Radiooficer:  Panie  kapitanie,  jak  pan  widzi,  wywołuję  Ziemię  bez  przerwy,  i  autorytatywnie

stwierdzam, że Ziemia milczy. Nie działają nawet radiolatarnie; Ziemia wydaje się radiowo martwa.

Kapitan: Ta pańska aparatura… Rubie! Przygotuj „Starflasha–Recon”!
Pilot: Jest gotowy, kapitanie.
Kapitan:  Poszukasz  jakiegoś  lądowiska  i  podasz  nam  sygnał  znamiennika.  Będziesz  naszą

radiolatarnią.

Pilot: Zęby zjadłem na tym, kapitanie.
Kapitan: Zezwalam na start.
(Wyłącza interkom. Twarze załogi rozpogadzają się. Radiooficer ciągle ślęczy nad urządzeniem

background image

nadawczo–odbiorczym).

Biolog: Jaka procedura?
Kapitan: Procedura? Jesteśmy na Ziemi.
Nawigator: Jesteśmy na Ziemi. Tyle że Ziemia zdaje się tego nie dostrzegać.
Radiooficer: Rubie wystartował.
Kapitan: Niech melduje.
Pilot: Schodzę.
Fizyk: Zastanawiam się, jak wytłumaczymy swój powrót.
Nawigator: Nie wiadomo nawet, czy w ogóle opuściliśmy Układ Słoneczny.
Biolog: Nie tkwiliśmy tu chyba przez tyle lat… Co za przypuszczenia!
Nawigator:  Komputery  temu  nie  zaprzeczają.  Cybernetyk:  Po  tych  przebiciach  w  mnemolicie

komputery już niczemu nie zaprzeczą ani niczego nie potwierdzą.

Pilot: Jestem na dwustu. Widoczność słaba. Schodzę niżej.
Kapitan (staje przed ekranem, obok radiooficera): Obraz, pilocie!
Fizyk (patrząc kapitanowi przez ramię): Wata.
Kapitan:  Daj  nam  podgląd  na  tachżyro,  Rubie.  W  porządku.  (Do  radiooficera:)  Ma  pan

współrzędne? Niech pan go naprowadza… Dokąd najbliżej?

Radiooficer: Emit–First.
Kapitan: Dobrze, Emit–First.
Biolog: To ja jestem prawie jak w domu. Po wylądowaniu nikt mnie w tym pudle nie zatrzyma.
Kapitan: Nie zamierzam nikogo tu zatrzymywać. Lądujemy na Ziemi, do licha!
Pilot: Jestem na pięćdziesięciu.
Kapitan: Wystarczy. Rubie. Teraz uważaj — wchodzimy ci na zdalne. (Do radiooficera:) Niech

go pan prowadzi aż do zero.

Fizyk: To co, chyba można zacząć się przygotowywać?
Kapitan: Zostaje radiooficer i nawigator. Reszta do kabin.
(Załoga rozchodzi się).
Pilot: Hej, kapitanie, czy to nie Spirt–First?
Kapitan: To Emit–First, Rubie. Zaraźcie posadzimy. Podaj sygnał znamiennika.
Pilot: Podaję.
Radiooficer: Potwierdzam.
Pilot: Toż to nasze stare Emit–First!
Kapitan:  Oczywiście,  Rubie,  to  nasze  stare  Emit–First.  Pokołuj  na  rubież.  Wkrótce  do  ciebie

dokooptujemy. Nawigatorze — samostery na radiopeleng!

W dalszej części taśmy zarejestrowane zostały wszystkie fazy przeprowadzonego przez automaty

lądowania. Zaraz po tym, jak „Potestas” dotknął Alabastrowego Płaskowyżu na planecie Oval, cała
załoga opuściła statek.

Tyle taśma pierwsza. Zakładam do ampexu taśmę drugą.
Na ekraniku pojawiła się twarz Herpa Fingera.
Herp  Finger,  mężczyzna  około  pięćdziesięcioletni,  ma  lekko  skośne  oczy  i  kształtną,  lśniącą

czaszkę. W kamerę patrzy nieufnie i wrogo. W jego wzroku jest coś niemal zwierzęcego. Mówi:

—  Na  pewno  chce  pan  wiedzieć  wszystko?  Tak  jak  było?  Po  co?  Ten  obraz,  który  sobie  wy,

ziemskie krety, stworzyliście, diabelnie odbiega od prawdy. Wam się wydaje, że goście z erceefu to
szlachetni  i  nieustraszeni  rycerze;  że  każdy,  kto  pracuje  w  kosmosie,  musiał  wpierw  stawać  przed
dziesiątkami  komisji  i  pokazywać  rozmaitym  typasom,  jaki  jest  uzdolniony,  predysponowany  i

background image

wyszkolony,  i  że  czego  jak  czego,  ale  postawy  życiowej  może  być  przykładem.  No  więc
niekoniecznie. Wątpię, czy ktoś mnie zechciałby stawiać za wzór.

W  czwartym  roku  mojej  służby  w  erceefie  powiedziałem  jednemu  kontradmirałowi,  słusznie

zresztą,  że  jest  głupim  gnojkiem.  Obniżono  mi  stopień  i  karnie  przeniesiono  do  grupy  remontowej,
chociaż  nie  miałem  wymaganych  kwalifikacji.  Po  kwartale  któryś  z  konserwowanych  przeze  mnie
„Starflashy”  rozwalił  się  w  czasie  manewrów.  Mimo  że  za  stan  techniczny  każdej  maszyny
odpowiada  pięć  osób,  w  tym  trzy  kontrolujące,  o  niedbalstwo  oskarżono  wyłącznie  mnie.  Na
procesie prokurator wywlókł tę historię z kontradmirałem i to, że chodzę na seanse zen–buddyzmu,
co w erceefie nie jest mile widziane. Sąd wojskowy ma inne taryfy niż sąd cywilny; skazano mnie na
pięć  lat  robót  na  „Irydowej  Maryśce”.  Ta  planetoida  krąży  wokół  Słońca,  a  więc  w  kosmosie,  i
trzeba  nielichej  odporności  psychofizycznej,  żeby  wytrwać  tam  bodaj  rok,  a  przecież  na  tej
planetoidzie  pracują  nie  herosi,  lecz  ci,  którzy  są  rzekomo  gorsi  nawet  od  was,  ziemskich  kretów.
Ale ja nie uważałem się za coś gorszego i nie miałem zamiaru przez pięć lat ładować w kontenery
irydowych  okruchów.  Czułem  się  niewinny,  a  przynajmniej  nie  na  tyle  winny,  żeby  oddychać  tym
samym, ciągle nieświeżym powietrzem bazy, co reszta z „Irydowej Maryśki”. W drugim roku, kiedy
przy planetoidzie przycumował kolejny kontenerowiec, uprowadziłem go i wyruszyłem… dokąd? W
podróż po Układzie. Tropiono mnie przez miesiąc. Dałem się schwytać tylko dlatego, że zabrakło mi
paliwa. A potem wylądowałem w Izolatce… Wie pan, co to jest Izolatka? To takie pomieszczenie,
sześcian  dwa  na  dwa  metry.  Nie  docierają  tam  żadne  dźwięki,  nie  ma  okien,  drzwi  ani  sprzętów;
gołe, gładkie ściany, strop i posadzka. Z sufitu pada światło jednakowe przez okrągłą dobę. Ukryte
czujniki  bez  przerwy  kontrolują  stan  fizjologiczny  twego  organizmu.  Gdy  chcesz  spać,  ze  ściany
wysuwa  się  prycza,  gdy  chcesz  jeść  —  kaloryczne  i  witaminizowane  posiłki,  gdy  wydalać  —
stosowne  urządzenie.  Do  przepływającego  przez  Izolatkę  powietrza  w  miarę  potrzeb  dodawane  są
odpowiednie środki lecznicze, żebyś aby nie zaniemógł, gdyż musiano by cię przenieść do szpitala, a
to  jest  wszak  niepożądana  przerwa  w  odbywaniu  kary.  Bo  kara  polega  na  całkowitej  izolacji  od
świata…  Krążysz  między  gołymi  ścianami  i  z  wolna  tracisz  rachubę  dni,  a  wreszcie  i  świadomość
upływu  czasu.  Zegary  dla  ciebie  stanęły,  gubisz  gdzieś  rytm  snu  i  czuwania,  rozkojarzasz  się  coraz
bardziej, masz ochotę wyć, kiedy ściana usłużnie rozkłada przed tobą pryczę, w końcu stwierdzasz,
że  nie  potrafisz  już  mówić;  recytujesz  głośno  jakiś  wiersz  czy  tekst  piosenki,  lecz  ta  cisza  zagłusza
twoje  słowa  i  słyszysz  tylko  mlaskanie  warg.  Izolatka  przeobraża  się  w  kolapsujący  wszechświat  i
nic  poza  nią  nie  istnieje;  ludzie  wraz  ze  światem  sczeźli,  pozostało  jedynie  to  zautomatyzowane
pomieszczenie, które będzie sztucznie utrzymywać cię przy życiu, dopóki nie zmusisz swego serca, by
przestało bić, inaczej bowiem tam, w tej Izolatce, nie zdołasz się unicestwić…

Właściwie  byłem  bliski  stania  się  obiektem  eksperymentalnym  dla  adeptów  psychiatrii,

obiektem, któremu nie może pomóc ani zaszkodzić żadna terapia. Po półrocznej kuracji pod kontrolą
doświadczonych  psychoterapeutów  wykaraskałem  się  jednak.  Odwiedził  mnie  wówczas
przedstawiciel  erceefu  i  zaproponował  mi  następujący  układ:  Ja  polecę  na  Oval,  w  ślad  za
„Potestasem”, z którym urwała się łączność, Admiralicja natomiast przywróci mi stopień i wymaże z
pamięci  personalnego  komputera  pewne  fakty  dotyczące  mej  przeszłości.  Spytałem  wtedy  tego
gościa,  czy  Admiralicja  bardzo  będzie  rozczarowana,  jeśli  odmówię;  na  to  on  zapytał  mnie,  czy
wiem,  że  odsiedziałem  w  Izolatce  zaledwie  okres  próbny.  Tak  więc  dość  szybko  osiągnęliśmy
porozumienie.

Poleciałem  „Rapidem”,  stateczkiem  małym,  ale  chyżym  jak  światło.  Podróż  upłynęła  mi  bez

zakłóceń, jak to w anabiozie. Przed wejściem „Rapida” do Układu Giantfour automaty mnie zbudziły.
Kiedy  wstałem,  cały  Układ  był  już  z  grubsza  przebadany,  bo  „Rapid”  to  prawdziwe  automatyczne

background image

cacko.  Poprosiłem  o  materiał  dotyczący  planety  Oval.  Wśród  tej  masy  informacji,  co  się  sypnęła  z
drukarki,  wyłowiłem  kilka  interesujących  danych,  mianowicie,  że  planeta  posiada  magnetosferę,  w
dodatku identyczną z magnetosferą ziemską, że temperatura powierzchniowa w pasie równikowym tej
planety wynosi 324 stopnie Kelvina i że otaczająca planetę powłoka gazowa zawiera cyjanowodór
nie pamiętam w jakim — ale w znacznym stężeniu. Automaty odkryły też i zlokalizowały jedyne na
Oval źródło fal radiowych, zainstalowane — jak się później okazało w kabinie „StarfIasha–Recon”.
Był to pracujący znamiennik tej maszyny. Wylądowałem tam, na tym płaskowyżu, obok „Potestasa”.
Grunt  miał  barwę  kości  słoniowej  i  ciągnął  się  równo  aż  po  horyzont.  Na  jasnym  tle  granatowe
skafandry  widać  było  wyraźnie;  wszyscy  członkowie  załogi  mieli  je  na  sobie,  ale  żaden  nie  zabrał
hełmu.  I  tego  nie  mogę  zrozumieć.  Przecież  znali  skład  atmosfery,  a  gdyby  nawet  nawaliły  im
analizatory,  to,  do  cholery,  nikt  na  nie  zbadanej  jeszcze  planecie  nie  zachowuje  się  jak  na  Ziemi!
Leżeli  w  różnych  miejscach,  większość  u  podnóża  „Potestasa”.  Najbardziej  od  statku  oddalił  się
kapitan,  prawie  o  pół  kilometra.  Jednego  znalazłem  we  wnętrzu  „Starfiasha”,  innego  znów  ponad
trzysta  metrów  na  zachód  od  rakiety.  To  był  biolog.  Jego  skafander  był  otarty,  jakby  śmierć
zaskoczyła  tego  człowieka,  kiedy  biegł.  Wielu  nie  mogłem  rozpoznać,  choć  wygląd  każdego,  nim
wystartowałem z Ziemi, na trwałe zapisano mi w pamięci. Zwłoki były wyschnięte i pomniejszone,
przypominały  ludzkie  szkielety  obciągnięte  czarnobrunatnym  pergaminem.  Spoczywały  na  tym
gigantycznym  jasnobeżowym  katafalku  w  całkowitej  ciszy,  pod  żółtym  jak  oliwa  niebem.  Opodal
wznosił  się  statek,  nieco  dalej  stał  „StarfIash–Recon”,  a  poza  tym  nic,  zupełnie  nic.  Sporządziłem
dokumentację  fotogrametryczną,  wymontowałem  „czarną  skrzynkę”  ze  sterowni  „Potestasa”  i…  to
wszystko. To wszystko, co mam do powiedzenia. No i co, usatysfakcjonowałem pana? Zna pan teraz
drugą  prawdę  o  „zdobywcach  kosmosu”.  Człowiek,  jeśli  nawet  uwierzy,  że  jest  herosem,  gdy  go
pozostawić  na  dłużej  w  trudniejszych  warunkach  psychofizycznych,  prędzej  czy  później  straci  tę
wiarę i przeobrazi się w zwykłego ziemskiego kreta…

Obraz ciemnieje. Wkładam do ampexu trzecią, ostatnią w tej sprawie, kasetę. Tę, którą przysłał

mi William Macaulay. Przyjaciel uśmiecha się do mnie z ekranu bezradnie i pociera swój podbródek.

—  Ta  tragedia  mną  wstrząsnęła  —  stwierdza  poruszony.  —  Relacja  Herpa  Fingera  stawia

Admiralicję  w  niedwuznacznej  sytuacji,  a  postępowanie  załogi  „Potestasa”,  ludzi,  jak  mi
podpowiada  logika,  z  całych  Sił  najbardziej  podówczas  do  tej  wyprawy  predysponowanych  i
przygotowanych,  było,  oględnie  mówiąc,  dziwne.  Przyczyna  ich  śmierci  jest  oczywista:
cyjanowodór. Przy tym stężeniu zabił ich w ciągu czterech–pięciu minut. Zwłoki pozostawione przez
kilkanaście  lat  w  suchym,  przewiewnym  i  ciepłym  otoczeniu,  czyli  takim,  które  hamuje  rozwój
bakterii  gnilnych  i  działanie  enzymów  własnych  ustroju,  bardzo  prędko  utraciły  wodę,  a  w  końcu
uległy  mumifikacji.  Nie  trzeba  być  ekspertem,  żeby  to  ustalić.  Inaczej  przedstawia  się  problem
ustalenia faktów zaistniałych przed tym tragicznym wypadkiem, zwłaszcza tuż przed wylądowaniem
„Potestasa” na Oval. Nieustannie dręczy mnie pytanie, co sprawiło, że załoga tego statku uznała Oval
za Ziemię…

Zapoznałem  się  z  danymi  zebranymi  przez  automaty  „Rapida”.  Oval  jest  istotnie  uderzająco

podobna  do  Ziemi.  Obie  planety  posiadają  identyczną  prędkość  orbitalną,  średnicę  równikową,
mimośród, masę, średnią gęstość, grawitację, albedo. Co więcej, ich księżyce również są do siebie
podobne.  Wszelako  z  fotografii  wykonanych  przez  „Rapida”  wynika,  że  widziana  z  orbity  planeta
Oval do tego stopnia odbiega wyglądem od naszej planety, iż nawet dziecko spostrzegłoby różnice. A
jednak  nikt  z  załogi  „Potestasa”  różnic  tych  nie  spostrzegł.  Ich  przekonanie,  że  mają  przed  sobą
Ziemię,  było  tak  mocne,  że  zlekceważyli  alarmujący  wszak  brak  jakiegokolwiek  radioźródła.  Mało
tego, zdania nie zmienili do ostatnich chwil.

background image

Nałożyłem wykonaną przez Fingera mapkę na plan kosmodromu Emit–First. Na mapce oznaczone

są punkty, w których Finger znalazł ciała członków załogi, oraz położenie ..Potestasa” i „StarfIasha–
Recon”.  Porównując  oba  dokumenty  kartometryczne,  stwierdziłem,  że  ciało  kapitana  leżało  w  tym
miejscu, w którym znajduje się wejście do wieży kontrolnej na Emit–First, ciało biologa zaś — na
linii  łączącej  podstawę  rakiety  z  jego  domem,  usytuowanym,  jak  wiemy,  w  pobliżu  kosmodromu.
Jeżeli chodzi o „StarfIasha–Recon”, stał on na rubieży lądowiska, zgodnie z poleceniem kapitana.

Zbiorową halucynację wykluczam. Zakładam, że ci ludzie, patrząc na Oval i przebywając na niej,

rzeczywiście  widzieli  Ziemię  oraz  kosmodrom  Emit–First,  a  ściślej  —  widzieli  fatamorganę:
fatamorganę o niebywałym zasięgu, bo rozciągającą się na całą planetę. Założenie powyższe wydać
się może niedorzeczne, albowiem o tego typu zjawiskach współczesnej nauce nie jest nic wiadomo.
Zjawisko  kosmicznej  fatamorgany  mogło  powstać  —  jak  sądzę  —  dzięki  podobieństwu  Oval  do
Ziemi. Jest ono przecież znaczne, obejmuje nie tylko rozmiary, kształt, masę et cetera, lecz również
magnetosferę i aurosferę. Na tej ostatniej właśnie pragnąłbym się zatrzymać.

Wiemy,  że  każda  skończona  forma  ma  swoją  aurę,  dotyczy  to  także  Ziemi  i  planet  w  Układzie

Giantfour. W normalnych warunkach aura, podobnie jak fale radiowe, nie jest postrzegalna ludzkimi
zmysłami,  w  pewnych  okolicznościach  jednakowoż  —  i  tu  znowu  analogia  do  fal  radiowych,
zwłaszcza  stosowanych  w  telewizji  —  staje  się  widzialna.  Okoliczności  takie  zachodzą  pod
wpływem promieniowania ektoplazmatycznego.

Przypominam  sobie  następujące  doświadczenie:  w  przyciemnionej  pracowni  eksperymentalnej,

pomiędzy  generatorem  promieni  ektoplazmatycznych  a  gołą  ścianą,  umieszczono  pelargonię.  Po
włączeniu generatora kilka milimetrów przed ścianą pojawił się dokładny i przestrzenny wizerunek
tego  kwiatu,  jego  kopia.  Gdyby  taki  eksperyment,  tyle  że  na  miarę  kosmiczną,  przeprowadzić  nie  z
pelargonią,  ale  z  Ziemią,  zmodulowany  ziemską  aurą  strumień  ektoplazmy,  po  natrafieniu  na
odpowiednią, posiadającą własną aurę „ścianę”, niewątpliwie naniósłby na nią szczegółowy obraz
naszego globu.

Spenetrowałem archiwa Obserwatorium Satelitarnego i znalazłem tam ciekawą informację. Otóż

Ziemia,  kilkadziesiąt  lat  temu,  przebywała  przez  dziewięć  dni  w  strefie  promieniowania
ektoplazmatycznego.  Obliczyłem,  że  promieniowanie  to  dotarło  do  Układu  Giantfour  w  tym  samym
czasie, w którym dotarł tam „Potestas”. Tyle ci mogę powiedzieć — William Macaulay uśmiecha się
z  ekranu.  —  Jestem  naukowcem  i  nie  chcę  narazić  się  na  kpiny,  wyciągając  zbyt  daleko  idące
wnioski.

Uśmiecham  się  i  ja.  Wyjmuję  z  ampexu  taśmę  nagraną  przez  przyjaciela  i  kładę  ją  obok  dwu

poprzednich.  Na  poparte  badaniami  potwierdzenie  hipotezy  Macaulaya  trzeba  jeszcze  poczekać.
Naukowcy na razie milczą, tak samo jak milczą specjaliści Royal Cosmos Force.

I znowu wypada ustąpić pola fantastom.