Stało się jutro
Przybysz
Opowiadań fantastycznych zbiór szesnasty
„Od bieżącego numeru rozpoczynamy publikowanie wspomnień komandora podporucznika Royal
Cosmos Force, dziennikarza i ryzykanta, z wykształcenia biologa — Seymoura Lutza, który był
głównym bohaterem do niedawna okrytej tajemnicą Akcji »Przybysz«.”
Jacek Sawaszkiewicz
Przybysz
I. Wizja lokalna
Komandora Milady’ego poznałem w czasie mojej pięcioletniej służby wojskowej w Royal
Cosmos Force. Był wtedy komandorem podporucznikiem. Dowodził 19 Eskadrą słynącą w Siłach z
karności i wyszkolenia. Zajęcia z nowicjuszami rozpoczynał od słów: „Nazywam się Milady. Milady
z akcentem na igrek, panowie aspiranci”. Wykłady prowadził wydeptując ścieżkę między ekranem
rzutnika a katedrą i wyróżniając ważniejsze kwestie trzepnięciami trzciny po swych szerokich i
sztywnych spodniach. Niekiedy j go masywna sylwetka nieruchomiała; Milady precyzyjnie
skierowywał trzcinę w rozgadanego kadeta i rzucał: „Powtórz!” Na odpowiedź czekał zawsze pięć
sekund, po czym oświadczał: „Już ja cię przewiozę, ptaszyno”. i odwróciwszy się plecami do
audytorium dodawał: „Akrofobia tego cholerę!” Należało to do rytuału i Milady nigdy nas nie
zawiódł. Niektórzy utrzymywali, że Milady wtedy się uśmiecha; jeżeli tak — był to uśmiech
bezlitosny: kto się naraził, po lekcji latania, której mu udzielił komandor Milady, ze „Stardasha”
wychodził zielony. A przecież go lubiliśmy. Lubiliśmy jego stożkowatą czaszkę i tubalny głos. Każdy
z nas, siadając za sterami, ufnie oddawał się pod jego rozkazy. Na Ziemi straszyliśmy się wzajemnie
przeróżnymi okropnościami rzekomo czyhającymi na nas w kosmosie, i niejeden szykując się do
samotnego lotu miał rzadką minę: poza Ziemią, gdy eskadrę prowadził Milady, czuliśmy się jak w
hali szkoleniowej przed dioramą trenażera.
Piętnaście lat temu paskudny wypadek wyeliminował mnie z szeregów kadry Royal Cosmos
Force. Wkrótce też zlikwidowano 60 procent etatów w Siłach, pozostałą część RCF
zreorganizowano. Straciłem kontakt z komandorem Milady. Przed trzema tygodniami, po tej długiej
przerwie, otrzymałem od niego wiadomość. Posłaniec wcisnął się za mną do mieszkania i zamarł
przy drzwiach.
— Pan czeka na odpowiedź? zapytałem tego chmurnego młodziana, ani chybi kadeta. Nie wiem,
czy będzie…
— Na pewno będzie — odparł z flegmą.
Niecodzienna forma korespondencji podrażniła moją ciekawość. ,,Jeżeli to prawda — pisał
Milady — że z Ciebie taki awanturnik i łowca przygód, jak o Tobie powiadają, niewątpliwie zaraz
po przeczytaniu niniejszego zechcesz się ze mną spotkać”.
— Milady jest w Decksance? — rzuciłem znad kartki.
— Komandor na pana czeka — odpowiedział posłaniec wymijająco.
Zapomniałem nawet zaproponować mu coś do picia czy przekąszenia; zapakowałem swój
reporterski magnetofon, wziąłem zapas kaset i oświadczyłem, że jestem gotów. Zeszliśmy do
zaparkowanych przed domem dwuosobowych „taczek”. Kadet usiadł za kierownicą, ja obok. Po
dwudziestu minutach byliśmy poza miastem, po następnych dotarliśmy na zapomniane lotnisko. Z
daleka zobaczyłem stojący na płycie samotny śmigłowiec, bełtający duszne i gorące powietrze.
Wniknęliśmy w otwarty luk jak torpeda. Śmigłowiec natychmiast wystartował. Przypominało to
kiepskie porwanie. Milady kocha się w efektach, w akcjach „zapiętych na ostatni guzik”. Jest trochę
niedzisiejszy z tym swoim umiłowaniem postaw, znamiennych dla minionej epoki, i staroci. Skupuje
drewniane meble, gromadzi obrazy i książki, ma w domu autentyczny patefon i lampę naftową.
Żartowano, że gdyby mógł, uzbroiłby Siły w balony i machiny miotające.
Wylądowaliśmy po godzinie lotu na spękanym pasie nieczynnego — jak pod Decksance —
lotniska. Kadet uruchomił silnik „taczek”; zjechaliśmy na pas i wzbijając bure tumany rozgrzanego
piachu pomknęliśmy w stronę niszczejącej wieży. W zmurszałych wrotach hangaru, oparty o błotnik
Rolispeeda, stał Milady. Uśmiechnięty podszedł do hamujących z piskiem „taczek”.
— Nie zawiodłeś mnie, Lutz — stwierdził z zadowoleniem. To był ten sam Milady co przed
piętnastu laty, zwalisty i niezgrabny, z siwym jeżykiem, który jeszcze bardziej wydłużał mu głowę,
jowialny w pozasłużbowych kontaktach. Miał na sobie ubranie cywilne. Wyciągnął niedźwiedzią
łapę i przyglądał mi się jak nowej konstrukcji.
— Na razie nie zadawaj żadnych pytań, Lutz. Chcę, żebyś wprzód to obejrzał.
Zaprosił mnie na tylne siedzenie Rolispeeda. Podrygujący za kierownicą, przystojny jak anioł,
czarnoskóry chłopak wyszarpnął słuchawkę z ucha i obrzucił Milady’ego pytającym spojrzeniem.
Milady skinął głową. Ruszyliśmy w kierunku Quondamon drugorzędną szosą, z przepisową
szybkością. Milady rozpytywał o moich kolegów z Akademii RCF. przerywał mi, by coś dodać,
myląc przy tym fakty, nazwiska i roczniki, wreszcie oświadczył, że wiązał ze mną wielkie nadzieje i
że gdyby nie ten pechowy wypadek, byłbym dziś pewnie jego zastępcą. Powiedział tak oczywiście
dlatego, że go do niczego to nie zobowiązywało. Potem z kieszeni w drzwiczkach samochodu
wygrzebał dwa klipsy ze znaczkiem spec–służby; zatrzasnął jeden na klapie bluzy i kazał mi z drugim
zrobić to samo.
Pięć–sześć kilometrów przed Quondamon wjechaliśmy na autostradę, która zawiodła nas aż pod
magazyny sprzętu elektronicznego. Tu, na utwardzonym dziedzińcu, zatrzymaliśmy się. Trzy
brudnoszare budynki stały jeden przy drugim i tworzyły literę C. Miały po dwadzieścia siedem
kondygnacji naziemnych i po osiem piwnicznych. Okna magazynów wyglądały jak otwory strzelnicze
dawnych fortyfikacji. Sceneria chyba miła takiemu antykomanowi, jak Milady. W bramie
środkowego budynku sterczał porządkowy z nonszalancko zatkniętym za pas traumatem. Zerknął na
nasze klapy i służbowo usunął się z drogi.
Milady mrugnął do mnie.
— Spójrz — rzekł.
Skrzydło bramy magazynu, wyrwane z zawiasów i wtłoczone w głąb korytarza, opierało się o
ścianę. Listwa zamkowa, normalnie osłaniająca futrynę, była rozszczepiona; jej drzazgi zaściełały
przedproże. Ze stropu zwisały strzępy metalowej siatki wzmacniającej tynk, rozdartej ościeżnicą
wgniecioną na kilkanaście centymetrów do wewnątrz.
Podobne szkody wyrządziłby samochód dostawczy usiłujący wjechać tutaj przez zamkniętą
bramę.
Weszliśmy do środka. Zaczerpnąłem do płuc chłodnego powietrza. Pachniało świeżą farbą i
pokostem. Milady bezceremonialnie wyłączył magnetofon, który przygotowałem do nagrywania.
Oznajmił, że na górze nie mamy czego szukać, natomiast w podziemiach pokaże mi coś
rewelacyjnego. Zjechaliśmy na niższą kondygnację. Od szybu windy gwiaździście rozchodziły się
hale, pod sufit zastawione nacechowanymi i starannie ułożonymi pakami.
Komandor podszedł do najbliższego stosu skrzyń i przeciągnął po górnej palcem. Została jasna
smuga.
— Zalegają tu od lat — mruknął.
Dobiegł nas szybki trucht. Z hali po przeciwnej stronie szybu wypadł, powiewając połami
rozpiętego fartucha, drobny mężczyzna o wyglądzie kreta w okularach. Spojrzał na nas z irytacją.
— Czy to się nigdy nie skończy?! — pisnął oburzony. — Wy sobie myślicie, że co? Wczoraj
czwarty raz zacząłem inwentaryzację.
— Niczego nie będziemy ruszać — obiecał Milady. — I zaraz wychodzimy.
Skręciliśmy w halę III. Mężczyzna dreptał za nami i złorzeczył policji, która w jego magazynach
narobiła w sumie więcej bałaganu niż włamywacze. Zaskoczony popatrzyłem na Milady’ego.
Włamania czy kradzieże zdarzają się wyjątkowo rzadko, ale to nie powód, żeby w śledztwo
angażować Royal Cosmos Force. Milady nakazał mi milczenie. Wyprzedził mnie i stanął
naprzeciwko kupy roztrzaskanych skrzyń. W mocnym jarzeniowym świetle, na szarej posadzce,
widać było rozlaną szeroko plamę, zrudziałą i szklistą, plamę po czymś, co wyciekło ze stłuczonego
pojemnika.
— Kalafonia — powiedział Milady. — W tych butlach jest spirytusowy roztwór kalafonii.
Plądrując tutaj, sprawca rozbił jedną z butli, a później wdepnął w kałużę i… — komandor odchylił
leżącą parę kroków dalej plastykową płytę przykrywającą niewyraźny odcisk na ziemi — …zostawił
ślad.
Zbliżyłem się. Był to odcisk czteropalczastej stopy wielkiej na pół metra.
— Żarty — parsknął mężczyzna w fartuchu. — Ktoś zwyczajnie z was zakpił. Niebawem będą tu
ściągać pielgrzymki.
Milady opuścił płytę i wyprostował się.
— Zgadzam się z panem — rzekł. — Dłużej nie będziemy się naprzykrzać.
W Rolispeedzie zapytałem Milady’ego, jakie skradziono przedmioty.
— Pewne przestarzałe typy układów scalonych — odparł. — Trzymano je dla cyberamatorów
czy może po prostu żal było je wyrzucić, bo kiedyś przecież sporo zainwestowano w ich produkcję.
Ale na razie nie wysnuwaj żadnych wniosków.
Lokalizacji drugiego miejsca, dokąd zawiózł mnie Milady, ze względów wojskowych podać nie
mogę: była nim Przechowalnia Paliw Jądrowych. Przybyliśmy tam tego samego dnia. Komandor
wprowadził mnie do zautomatyzowanego przejścia dla personelu. Uwięźliśmy w nim na pół godziny:
Milady wsunął palce do weryfikatora daktyloskopijnego i natychmiast w bloku za ogrodzeniem
rozjęczał się alarm, a przed i za nami zatrzasnęły się grodzie i do tak powstałej komory wtrysnął gaz
obezwładniający. Usłyszałem tylko: „Bodajby akrofobia…” Ocknęliśmy się na powietrzu, wewnątrz
ogrodzenia. Otaczali nas ludzie w kombinezonach. Wśród nich był lekarz i sumitujący się
niepotrzebnie strażnik.
Nikt tu nie zawinił; Milady do weryfikatora wetknął zraniony palec, co czytnik papilarny uznał za
próbę oszustwa. Nadgorliwy lekarz cackał się z nami bez końca, jak gdyby okazja udzielenia pomocy
komandorowi była dlań nie lada gratką.
To, co Milady mi pokazał, rzeczywiście warte było obejrzenia. Zaprowadził mnie do głównej
składnicy, budowli ogromnej i ciężkiej jak schron. Pozwolił mi nasycić wzrok tą żelbetowo–
ołowianą konstrukcją, która mimo swej masy o dziwo nie zapadła się w grunt (jakież tam muszą być
fundamenty!), po czym wskazał mi wejście. Stalowe, opatulone płatami ołowiu wierzeje były
rozdarte i wygięte na boki.
— Do środka nie ma po co wchodzić — powiedział Milady. — Zniknął cały zapas paliwa.
Jakby spełniając jego skryte życzenie, spojrzałem pod nogi. Stałem pośrodku wgłębienia, które w
miałkim piasku pozostawiła półmetrowa stopa. Takich śladów było więcej. Biegły od rozprutych
wierzei dziesięć metrów w głąb dziedzińca i z powrotem. Urywały się przy koleinach, które
przecinały dziedziniec i ginęły za bramą.
— To bynajmniej nie są żarty, Lutz — stwierdził gorzko Milady, gdyśmy wrócili do Rolispeeda.
— Strażnicy z nocy, kiedy dokonano rabunku, jeszcze śpią, chociaż minęły już dwie doby. I nie
możemy znaleźć żadnych świadków. Na szczęście koleiny wyżłobione tym niesamowitym pojazdem
zawiodły nas do miejsca dość jasno określającego obecną kryjówkę rabusiów.
— Na co więc czekacie? — spytałem.
Milady sprawdził godzinę.
— Zdążymy przed zmierzchem — oświadczył. Przez krótkofalówkę, jak gdyby znudziła mu się
zabawa w „dopracowaną akcję”, wezwał śmigłowiec. Przesiedliśmy się do niego na zamkniętym dla
ruchu odcinku autostrady.
— Emit–Second — powiedział Milady do pilota i obejrzał się na mnie, żeby zobaczyć moją
minę.
Emit–Second to nazwa zastępczego kosmodromu położonego na południe od Quondamon. W
latach ożywionej eksploracji Układu kosmodromów pobudowano sporo; każdy miał rezerwowe
lądowisko i obsługa każdego rezerwowego lądowiska psioczyła na nadmiar pracy. Ale Emit–Second
nawet w okresie największego ruchu nie przyjął ani jednego statku. Był kosmodromem od początku
pechowym. Zaraz po budowie płyty musiano podłoże futrować zastrzykami betonu, bo jego gęstość
nie była równomierna i w płycie powstały niebezpieczne naprężenia. Kiedy wzniesiono kopułę
wieży kontrolnej, nagłe tąpnięcie zrównało ją z ziemią. Mnożyły się awarie urządzeń. Przepełniony
Emit–First zamiast do leżącego tuż Emit–Second odsyłał przeto statki do odległego o ponad sto
czterdzieści mil Spirt–First.
Nim uporano się z trudnościami technicznymi, zainteresowanie kosmosem znacznie zmalało i
zastępczy kosmodrom Emit–Second przestał być potrzebny. Dzisiaj zarasta zielskiem i mało kto,
patrząc na ten betonowy plac, domyśli się jego szczytnego w zamiarze przeznaczenia.
Śmigłowiec nasz wylądował na skraju płyty, opodal rzędu drzemiących transporterów, spowitych
zapachem rozgrzanego smaru. W przedzie szumiała polowa siłownia. Przeszliśmy obok
spoczywającej na trawie grupki mężczyzn w niekompletnych mundurach RCF. Palili papierosy i
obojętnie patrzyli, jak idziemy do transportera dowódcy. W niczym nie przypominali dawnych
kadetów z osławionej „szkółki Milady’ego” prężących się na widok każdej belki na rękawie. Milady
przybył tu incognito i nie mógł mieć pretensji do tych chłopców, mimo to, gdy weszliśmy do
transportera, warknął pod adresem podrywającego się blondasa:
— Burdel, nie dyscyplina, kapitanie!
Minął go zdetonowanego, podszedł do stolika i odwrócił do siebie leżące tam plany. Kapitan
zapiął bluzę. Był niewiele starszy od swych podwładnych. Nieśmiało zbliżył się do komandora i
stanął za jego plecami.
— Skażenie zmalało tysiąckrotnie — wyrecytował. — Obiekt w zasięgu. Ciągle na parkingowej.
Milady poprosił go, żeby zostawił nas samych. Kapitana jakby kto zdmuchnął. Po chwili
usłyszeliśmy jego stłumione wrzaski. Perswazją skłaniał swoich kadetów do większej subordynacji i
dbałości o wygląd zewnętrzny.
II. Analiza sytuacji
Milady sprawdził, czy drzwiczki transportera są dokładnie zamknięte, i usiadł na wprost mnie, za
stolikiem. W pancernej budzie było duszno i gorąco.
— Ślady tego pojazdu urywają się tu, na płycie, przy radioaktywnej plamie. Tutaj wylądował i
stąd wystartował kosmiczny statek, Lutz. Teraz jest poza Ziemią, ale nie schodzi z parkingowej.
Przestań grzebać przy tym magnetofonie i posłuchaj:
Nie wiadomo, skąd przybył i od jak dawna wisi nam nad głową. Stacje wypatrzyły go dopiero
wczoraj między różnymi orbitującymi rupieciami. Nie wiemy, jak długo przebywał na Ziemi i jakie
są zamiary tych, co w nim siedzą. Wiemy natomiast, że Obcy odwiedzili magazyny. Buchnęli, lekko
licząc, 500 funtów elektronicznego szmelcu i dziewiętnaście ton paliwa jądrowego. Wszystko to
działo się dwa dni temu, pod naszymi nosami. Popisali się znakomitą orientacją w terenie: ten wybór
kosmodromu, zapomnianego i leżącego na odludziu, a jednocześnie tak blisko źródeł potrzebnych im
materiałów…
— Tego nie rozumiem — wtrąciłem. — Mamy niechybnie do czynienia z groteskową
mistyfikacją grupy rozwydrzonych młokosów, amatorów przygód, groźniejszego gatunku blind
kosmicznych, a pan, jak jaki dysydent z Sekty Wyznawców Odwiedzin, wmawia mi…
— Spokojnie; Lutz. Niczego ci nie wmawiam. Takie są fakty.
— Pozaukładowy statek o napędzie jądrowym?
— „Starflashe” mają napęd też jądrowy, a przecież ich zasięg wynosi ponad 100 miliparseków,
choć to maszyny do zadań ledwie przyorbitalnych i więcej dźwigają uzbrojenia niż paliwa.
Teoretycznie, po przeróbce pokładowych arsenałów na zbiorniki, mogłyby pokonać odległość
dziesięciu parseków.
— W jakim czasie?
Milady żachnął się.
— Cywilizacja, której spieszno w kosmos, nie dba o czas.
— Dogmatyzm.
— Nazywaj to, jak chcesz. Jedno jest pewne: obiekt w niczym nie przypomina statków
budowanych dotąd, a stocznie nie realizują zamówień prywatnych. O tropach na dziedzińcu
Przechowalni i na posadzce magazynu Milady nie wspomniał. Może uznał, że są to dowody zbyt
żenujące, aby się na nie powoływać. Odnosiłem wrażenie, że wciąż krążymy wokół sedna. Przecież
nie przywlekałby mnie tu dla jakichś tanich sensacyjek, włócząc się ze mną wprzód po całym
hrabstwie, a na koniec nie pozwalając mi przygotować dźwiękowej relacji, bodaj parominutowej.
Chyba że była to z jego strony kokieteria. Milady zabiegający o rozgłos? Niewątpliwie chorował na
szlify kontradmirała, niewątpliwie zasłużył na nie, ale nawet gdyby chroniczna krótkowzroczność
Admiralicji Royal Cosmos Force udaremniała mu awans, Milady nie uciekłby się do reklamiarstwa.
Nie umie sprzedawać swoich osiągnięć, i tyle. Przypatrywałem mu się; patrzyłem na jego
zaczerwienione i opuchnięte powieki, na jego pociemniałe od jednodobowego zarostu policzki i na
jego dłonie, duże, spocone i drżące. Był zmęczony. Był zmęczony jak po zaoraniu świata. Pewnie od
tych dwu dób nie zmrużył oka.
— Imaliśmy się różnych chwytów, Lutz. Obiekt nie reaguje na nasze sygnały. Ale od procesów
biologicznych w nim aż kipi. Pelengatory biofizyków śledzą go nieustannie, szkopuł w tym, że nie
potrafią ustalić, czy rejestrowane przebiegi czynności fizjologicznych zachodzą w istotach rozumnych
i w jakim stopniu rozumnych. Znakomita orientacja tych istot w terenie jeszcze sprawy nie przesądza;
mogły się kierować tropizmem….
— Ich statek kosmiczny to także wynik tropizmu?
Milady z westchnieniem oparł łokieć o blat stolika i na otwartej dłoni ułożył swą kwadratową
żuchwę. Przyglądał mi się ze znużeniem. Na dworze ucichły łajania dowódcy, daleko szumiała
siłownia. Wzrok Milady’ego to mętniał, to nabierał ostrości, jakby Milady walczył z ogarniającą go
sennością. Pytanie pozostawało bez odpowiedzi, pauza przeciągała się. Na co komandor czekał?
Skoro liczono się z realnym niebezpieczeństwem, trzeba było niezwłocznie coś przedsięwziąć.
„Imaliśmy się różnych chwytów”, „nie potrafią ustalić”, „w jakim stopniu” — a więc Admiralicja
nie miała pełnego rozeznania. Oczywiście zaczną od wysłania grupy rozpoznawczej… Wlepiłem w
Milady’ego zdumione spojrzenie. Wciąż czekał. I już wiedział, że domyśliłem się i że chociaż
wyglądałem na przestraszonego, w gruncie rzeczy wyraziłem zgodę. Było za późno, by zwyczajnie
wstać, podziękować za miłe popołudnie i oddalić się, unosząc swój honor, rzekomą
nieświadomością ochroniony przed zszarganiem. Obaj zdawaliśmy sobie sprawę, że Milady nie
może mi nic kazać ani proponować, nawet nie wypada mu prosić mnie. Decyzja należała wyłącznie
do mnie i powinienem ją powziąć spontanicznie. Milady prawdopodobnie równie dobrze jak ja
wiedział, że właśnie taki układ nie pozwala mi, bez uszczerbku na honorze, odmówić, w istocie
bowiem werbalnie nie było czego odmawiać.
Ale dlaczego ja? Odpowiedź nasuwała się sama. Zreorganizowana i ograniczona do roli sekcji
szkoleniowej Akademia Royal Cosmos Force od piętnastu lat produkowała zniewieściałych,
psychicznie rozmamłanych pilotów, co to zapisali się do RCF ze snobizmu albo żeby imponować
dziewczynom, albo też dlatego, że nie chciała ich żadna inna uczelnia. Admiralicja potrzebowała zaś
faceta, który mało że opuścił Akademię RCF w „starych, dobrych czasach”, ale liznął co nieco z
dziedziny biologii, był urodzonym hazardzistą, a przy tym miał niewiele do stracenia.
— Nie musiano pytać komputera, Lutz. Twoją kandydaturę zgłoszono i przyjęto jednogłośnie.
Naturalnie poza moimi plecami; wtedy gdy ja, pogrążony w błogiej niewiedzy, poprawiałem
czyjąś tam dysertację lub gdy leżałem u boku Elič i wsłuchiwałem się w jej oddech, po raz pierwszy
po tej kilkudniowej nerwówie głęboki i równomierny. Marzyłem wówczas o jednym: aby nikomu nie
przyszła ochota telefonować do mnie teraz — wideofon stał poza zasięgiem ręki i nie mogłem go
wyłączyć nie budząc Elič, gdyż jej głowa spoczywała na moim ramieniu.
Wideofon wszakże zadzwonił, żona spała godzinę i czterdzieści osiem minut. Telefonowano z
kliniki. Twarz doktora Zenda z ekraniku promieniowała szczęściem.
— Nie było powodów do obaw — oznajmił. — imlantat przyjął się jak sadzonka w cieplarni.
Elič stała obok i zaciskała palce na moim barku.
— Hej, Elič — powiedział Zend z uśmiechem. — Pani syn będzie sprawniejszy niż przedtem.
Memu synowi wszczepiono atomowe serce. Takie, jakie ma jego ojciec.
Atomowe serce to jest coś, co ludzie mogą wybaczyć. Każdy inny, obojętnie jaki, sztuczny organ
zamienia człowieka w cyba, czyli w istotę niższą; tak przynajmniej uważa większość. Słowo „cyb”
wymawia się z ironiczną pogardą, a w pewnych kręgach traktuje się je jako wyzwisko. Ale dla
niektórych cybiofikacja to jedyna szansa przeżycia. Człowiek przestał być kowalem swego losu.
Niewielu siadając za sterami „Starflasha” przewidzi, że maszyna zaraz po starcie roztrzaska się, bo
mechanik–elektryk nie znał się na elektronice, a zmianowy inspektor podbił kartę przeglądu nie
wyściubiając nosa ze służbówki. Niewielu też po runięciu wraz z maszyną typu „Starflash” z
wysokości kilometra na skały będzie zdolnych do samodzielnego decydowania o swym losie.
Chirurdzy ratując ludzkie życie nie oglądają się na takie czy owakie względy i bywa, że pacjent
opuszcza szpital mając z własnych narządów wewnętrznych jedynie wątrobę, śledzionę i cząstkę
przewodu pokarmowego, a korpus i kończyny, z wyjątkiem głowy, cybiofikowane w 80 procentach.
Ma zatem rzeczywiście dużo mniej do stracenia niż plakatowy, wychuchany kadet. Wymiana protez to
jak zmiana obuwia.
— Przygotujemy ci „Starflasha”, na jakich się szkoliłeś — podjął Milady. Jego głowa
podskakiwała na wspierającej ją dłoni. — Ryzyko jest znikome.
— Lubię ryzyko. Ale pan raczej chciał powiedzieć, że w razie czego gwarantujecie mi
najwyższej jakości części zamienne.
Milady opuścił rękę na stolik, przygarbił się. Sennym wzrokiem zlustrował mnie całego.
— Twój organizm — rzekł — nie potrzebuje tyle pożywienia i tlenu, co organizm zwykłego
śmiertelnika, zawierający wszystkie te oślizłe i nietrwałe narządy jednorazowego w końcu użytku. —
(No, proszę — pomyślałem — apoteoza cyba). — Zapotrzebowanie twego organizmu na
węglowodany, białka, tlen, itede jest czterokrotnie mniejsze. Ufam, że wiesz, jakie ma to znaczenie
poza Ziemią.
— Patrząc pod tym kątem, panie komandorze, przyszłych kadetów natychmiast po rekrutacji
poddawać by należało kompletnemu ucyborgowieniu.
— Zgadzam się, że system przysposobienia do służby w RCF ma pewne wady.
„Jak odróżnić cyba od idioty? Daj im do rozwiązania proste zadanie matematyczne. Idiota nie
brzęczy.”
— Będziemy nad tobą czuwać. Eskadra „Starflashy”…
— …i cybo–serwis. — Roześmiałem się. — Przepraszam, komandorze. To odezwały się we
mnie uczucia rozbitego samochodu na widok pomocy drogowej.
III. Wstępne rozpoznanie
Przenocowałem w transporterze dowódcy. Rankiem komandora odwołano do Admiralicji.
Poleciał śmigłowcem. Do mojej dyspozycji zostawił swego Rolispeeda wraz z sympatycznym
czarnoskórym kierowcą. Chłopak był niewyspany, bo z autostrady, gdzieśmy go wczoraj zostawili,
ściągnął późną nocą. Wojskowy kubek smolistej kawy i wetknięta do ucha słuchawka tętniąca
giantlike–shakiem przywróciły mu rześkość. Kazałem wieźć się prosto do domu, ale na rogatkach
Decksance postanowiłem zboczyć do szpitala. Zastałem tam żonę. Stała na korytarzu, przed
pokoikiem syna, i rozmawiała z doktorem Zendem. Doktor Zend, mały pulchny szatyn zawsze
promienny jak słońce, kiedy mnie spostrzegł, jeszcze bardziej się rozpromienił. Roztaczał wokół
cierpką woń septofobu. On i Elič wyglądali jak rodzeństwo.
— Śpi — powiedziała na mój widok żona.
Przez uchylone drzwi zajrzałem do pokoiku syna. W obszernym, białym łożu wydawał się
bardziej wątły i mniejszy.
— Za trzy dni pozwolimy mu na pierwszy krótki spacer — oświadczył Zend. — A za dwa
tygodnie przybiegnie do pana i zarzuci panu ręce na szyję. Cofnąłem się, ostrożnie zamknąłem drzwi.
— I co dziesięć lat — dodałem — będzie tutaj wracać po nowy wkład energetyczny.
Zend nadal był promienny. Ale patrzył na mnie już inaczej — badawczo.
Pożegnałem się z nim i otoczyłem Elič ramieniem. Zeszliśmy do Rolispeeda. Kierowca drzemał z
głową odrzuconą do tyłu. Pełen emfazy, bzyczący głos wykrzykiwał mu coś wprost do ucha.
Pojechaliśmy do „Elaborate” na obiad, na który Elič zaprosiła kierowcę. Piłem dużo, nie żałowałem
sobie, jak gdybym chciał się upić, co zresztą udało mi się i co poprawiło mi samopoczucie — nie z
powodu euforyzującego działania alkoholu, ale ponieważ stwierdziłem, że alkohol wpływa na mnie
dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy nie wiedziałem jeszcze, że „Starflashe” nie są niezawodne. Nie
pamiętam, co powiedziałem wówczas żonie; czy że mam robić reportaż z pracy Luny VIII, czy że
wybieram się do redakcji „Chubu Nippon Shimbun” w jakichś tam zawodowych sprawach. Kiedy
wieczorem otrzeźwiałem, Elič pakowała moje nesesery. Choć cywilna odzież nie była mi potrzebna,
nie protestowałem, żeby zachować pozory. Obudziłem kierowcę drzemiącego w sąsiednim pokoju i
w trójkę zjedliśmy kolację. Elič uprzedziła mnie, że jeśli moja nieobecność się przeciągnie, jak tylko
stan Alberta będzie na to pozwalał, zabierze go z kliniki i wyjedzie z nim gdzieś nad morze.
Wyruszyłem nazajutrz, skoro świt. Poprosiłem kierowcę, by nastawił radio głośno, i przez całą drogę
syciliśmy uszy muzyką, jak jacyś zwariowani melomani. Za wiaduktem Kennedy’ego był zator.
Mijaliśmy go nieprzepisowo, pasem wydzielonym dla obsługi autostrady, i zatrzymał nas
funkcjonariusz Oddziału Drogowego. Na szczęście miałem w klapie znaczek spec–służby, ten od
komandora Milady’ego, i funkcjonariusz, robiąc konspiracyjne miny, pozwolił nam odjechać. Przed
wjazdem na teren Ośrodka Szkoleniowego RCF usunąłem znaczek z klapy, żeby nie wzbudzać
niechęci panów oficerów Royal Cosmos Force, bo — jak wiadomo — przedstawiciele różnych
formacji tradycyjnie się nawzajem nie cierpią.
Jak troskliwie przy obu bramach Ośrodka zajmowano się moją osobą, skrupulatnie sprawdzając,
com za jeden, tak gdy wreszcie przestąpiłem ogrodzenie, zupełnie mnie ignorowano. Nikt nic nie
wiedział, zwłaszcza gdzie kogo można zastać. Czarnoskóry kierowca zostawił mnie z walizami na
rozpalonym żwirowanym placu, między dwoma szeregami popielatych piętrowych budynków
koszarowych. Po namyśle skierowałem się do budynku oznaczonego literą „E”: tam kiedyś mieścił
się sztab Ośrodka. Dyżurny nieufnie spojrzał na moje walizy i na mój cywilny strój, po czym
poprawiwszy na ramieniu dającą mu władzę opaskę, odparł, że komandor Milady „chyba gdzieś tu
jest”. „Tu” oznaczało 426 hektarów zabudowań mieszkalnych, gospodarczych oraz parku
maszynowego wraz z pasami skróconego startu. Zdałem dyżurnemu opiekę nad bagażem i udałem się
do hangarów. Poszedłem na przełaj przez na zmianę betonowe to trawiaste pasy. Powietrze było
zaciągnięte siną mgiełką i pachniało litergolem. W oddali, pod wiatami o podniesionych teraz
dachach, na lekkim wzniesieniu zwanym przez kadetów „górką rozrządową” srebrzyły się w słońcu
trójkąty „Starflashy”, gotowych do kołowania na pasy startowe. Stąd górka rozrządowa, albo po
prostu „górka”, wyglądała jak pokryty łuskami, wzdęty bok ryby. Już z daleka usłyszałem tubalny głos
Milady’ego. Raczył mechaników akrofobią i sadził cholerami. Pod jedną z maszyn czaiły się
skurczone sylwetki chłopaków z obsługi, którzy woleli nie pchać się Milady’emu na oczy. Milady od
czasów, kiedy służyłem w RCF, awansował z dowódcy 19 Eskadry na zastępcę dowódcy Ośrodka
d/s technicznych, choć według mnie był lepszym dowódcą liniowym i niejednego stratega z
Admiralicji wywiódłby w pole. Stał przy wymontowanym z kadłuba „Starflasha” rozbabranym
agregacie chłodniczym, w lepkiej kałuży, przed wyciągniętym na baczność, pobladłym gołowąsem;
pokazywał mu swe pochlapane nogawki i urągał. Przerażony chłopczyna ściskał w dłoniach pustą
miskę olejową. Ongiś byłem kilkakrotnie w jego sytuacji. Milady nosił wtedy trzcinę.
— Jestem — oznajmiłem się z cywilną swobodą i komandor przerwał perorę.
— Wyśmienicie — powiedział. Spiorunował chłopaka spojrzeniem i jak bocian wydostał się z
kałuży. — Cholerna niezdara.
Podałem mu chusteczkę.
— Nie, dziękuję, Lutz. I tak zaraz portki zmienię. Nakrywał nas trójkątny cień maszyny wspartej
ażurowym podwoziem o beton; blisko ćwierć hektara cienia. Niżej startowe pasy rozpełzały się
wbrew perspektywie. Czas osiągnięcia pełnej gotowości bojowej tego Ośrodka RCF wynosi
kwadrans. W ciągu kwadransa od ogłoszenia alarmu wszystkie maszyny powinny wejść na orbitę
okołosłoneczną. Milady mawiał: „Rozumie się, że gdyby chodziło o babę, co tchu byście się kopnęli
do »Starflashy«, żeby przed innymi dopaść ciepłych betów, ale zaprawdę powiadam wam (był okres,
gdy komandor „zaprawdał” bez umiaru), że z żadną babą i w żadnych betach nie pohulacie tak, jak na
ćwiczeniach, i wprawdzie nie zawsze lepszy ten, kto na orbicie pierwszy, radzę wam się tam
śpieszyć, bo inaczej ja z wami pohulam, ptaszyny”.
— Zakwaterowano cię?
Zaprzeczyłem.
— W „A” czeka na ciebie pokój. Dziewiątka. Aha, i z Admiralicji przyszła twoja nominacja. Na
czas akcji otrzymasz stopień komandora podporucznika. Żebyś nie musiał drygać przed byle
oficerkiem. Od ciebie zależy, czy ci ten stopień zostawią.
— Nie nęci mnie kariera wojskowa.
Milady puścił tę uwagę mimo uszu.
— Kasyno jest w bloku „B”, jak dawniej. Po obiedzie, jeżeli zechcesz, zajrzyj do hangarów i
pogadaj z mechanikami. A jutro zobaczymy, coś wart.
W drodze do budynku „A” odebrałem od dyżurnego walizy. Przydzielona mi kwatera
przypominała pokój w hotelu klasy standard. Wypakowałem przybory do mycia i golenia oraz zmianę
bielizny, resztę rzeczy, nie wyjmując z waliz, wepchnąłem do szafy. W ściennej wnęce wisiał
bezwymiarowy ubiór kompensacyjny. Granatowo–oliwkowy, o rękawach ozdobionych dwoma
złotymi szlaczkami — szerokim i cienkim z gwiazdką. Marzenie każdego kadeta. Praktycznie —
granica awansu w służbie liniowej. W łazience spłukałem z ciała podróżny kurz, a potem wdziałem
ten mój nowy ubiór. Czułem się w nim jak w cudzej skórze. Nazajutrz odbyłem próbny lot. Jedyny, bo
Milady uznał, że jestem w takiej formie, jakbym trenował codziennie, i w związku z tym nie ma sensu
zwlekać z rozpoczęciem akcji. Jakoś mi to nie pasowało do miladiowskiej celebracji
„dopracowywania szczegółów” i dzisiaj skłonny jestem twierdzić, że ów pośpiech był wynikiem
nacisków ze strony Admiralicji.
„Starflash”, który dla mnie wyszykowano, nie różnił się nadto od tych sprzed piętnastu lat. Na
takich jak ten latano obecnie. Były maszynami generacji ósmej, ale wyglądem zewnętrznym nie
odbiegały od swego prototypu. Zmiany konstrukcyjne dotyczyły głównie osłony biologicznej,
układów nadążnych i serworegulatorów. Do kabiny wsiadałem więc jak do swego samochodu,
którym zrobiłem już tyle kilometrów, że starczyłoby ich na trzykrotne objechanie naszego globu. Z
lewej, pod prostokątnym, panoramicznym iluminatorem, połyskiwał wskaźnikami pulpit kontrolny, z
prawej — indykatory zespołu VIS. Fotel otulił mnie sobą; spocząłem w pozycji półleżącej.
Zwisający za oparciem, jak kaptur peleryny, kask opadł mi na głowę. Ten więcej spodziewany niż
rzeczywisty ból trwał ułamek sekundy. Elektrody przyssały się do mej czaszki i przestałem być tylko
człowiekiem. Stałem się także maszyną. Czułem ją całą; jej bloki napędowe, mechanizmy
sterownicze i wyrzutnie — wszystko rwące się do działania, pełne ognia, jak rumak pod jeźdźcem.
Niecierpliwie czekałem na sygnał startu.
Milady akcję odwołał. Przez radio wezwał mnie do sztabu. Nie jestem za „miladiowską
organizacją”, ale jak dotąd te przygotowania do poważnej było nie było akcji za bardzo trąciły
indolencją. U Milady’ego zastałem tykowatego cywila z długim, zaczerwienionym nosem, na którym
jak przewrócona ósemka tkwiły słabe szkła w drucianej oprawie. Facet, ulizany, schludny i sztywny,
wyciągnął kościstą rękę, a gdy podałem mu swoją, skłonił się tak nisko, jak gdyby chciał cmoknąć
mnie w dłoń.
— To jest komandor podporucznik Lutz — powiedział Milady — a to pan Karvitsch. Człowiek z
Communication with Extra–Terrestrial Intelligence.
Słowo „pan” Milady wymówił tak, jakby przedstawiał kogoś zupełnie niedorosłego, ale komu
pragnie sprawić przyjemność. Obaj dopiero co wrócili z odprawy u dowódcy Ośrodka. Człowiek z
CETI miał obrażoną minę i chyba nie spodziewał się po mnie wyrafinowanej galanterii w obejściu.
— Miło mi — zełgałem.
„Nasz system obronny — powiadał Milady —jest bezbłędny i jeżeli jakaś cholerna kometa albo
bolid trafi jednak w Ziemię, będzie to zasługą wyłącznie tych uczonych z CETI, co to nim pozwolą
nam zniszczyć jakikolwiek meteor, muszą najpierw upewnić się, czy przypadkiem nie załatwiła na
nim potrzeb naturalnych jakaś pozaziemska istota.”
— Odwołaliśmy akcję, Lutz, bo dotarła do nas wiadomość, że od Obiektu odłączył się drugi,
mniejszy obiekt. Krąży teraz po ciasnej orbicie. Przypuszczalnie tym właśnie wehikułem dostarczono
na pokład Obiektu zwędzone paliwo i elektrocjonalia. Spodziewamy się, że będzie lądował. A ten
pan jest tu po to, żeby nie spuszczać nas z oczu. Karvitsch ściągnął usta.
— Za pozwoleniem — bąknął.
— Oczywiście nie nas, lecz naszych gości — sprostował błazeńsko Milady.
I zostawił nas samych. Było cicho. Karvitsch podszedł do okna. Wyjrzał na żwirowany, pustawy
plac i wysiąkał nos w białą chusteczkę.
— A więc to pan jest owym katem — powiedział z wyrzutem.
— Nie rozumiem — odparłem chłodno. Zanosiło się na niemiłą dla mnie rozmowę.
— Rzekomym obrońcą rzekomo zagrożonej ludzkości — dodał.
Dobrze znam facetów w rodzaju Kandtscha, facetów, na których widok dostaję mdłości.
Hipochondrycy obnoszący się z katarem, chrypką czy udawanym kaszelkiem albo uskarżający na
zmyśloną nadkwasotę, bideusze, co na każdym kroku podkreślają słabość konstytucji swego ciała,
którego jednak nie wspomogą najniewinniejszą choćby protezą, gdyż równałoby się to profanacji
organizmu — tego ołtarza natury. Siąkanie, chrypienie, rzężenie i czkanie to są ich niby nobilitujące
atrybuty.
„Co robi cyb, gdy jest chory? Dzwoni po mechanika. A gdy jest umierający? Dzwoni do
składnicy złomu.”
W drzwiach stanął Milady.
— Wylądował! — oznajmił. — Znowu na Emit–Second. Lutz, zaprowadź pana do parku i
wsiądźcie do śmigłowca. Ja zaraz tam będę.
IV. Pierwsze konstatacje
Milady był wściekły. Odkąd na kosmodromie Emit–Second wsiedliśmy w trojkę do tego
śmigłowca, nie otworzył ust, nawet żeby zakląć. Lecieliśmy od godziny w kierunku Livingstone,
komandor obok pilota, ja z tyłu, obok przedmuchującego nos człowieka z CETI. Człowiek z CETI też
był wściekły; naturalnie za ten stan rzeczy winą obarczał Milady’ego. Silnik warkotał basowo, a pod
nami przesuwały się miniatury osiedli.
Kiedy wylądowaliśmy na Emit–Second, było już po wszystkim. Pośrodku płyty sterczała mała
rakietka z otwartym włazem, od dołu osmolona, jak te z Museum of Space Ships w Sherridon.
Podwładni jasnowłosego kapitana, biwakujący wokół transporterów, pośpiesznie doprowadzali do
porządku swój wygląd zewnętrzny. Milady dotknął ziemi przed śmigłowcem. „Przeczuwał coś od
początku”. Pobiegłem za nim do idącego nam naprzeciw kapitana.
— Przyjechali tu z Admiralicji — zameldował kapitan — i zabrali tego… tego…
— Kogo?
— Tego się nie da wyrazić słowami, panie komandorze — odparł dowódca. Spojrzał na mnie, na
mój nowy ubiór i oczy zrobiły mu się jeszcze bardziej okrągłe.
— Ja bym to nazwać potrafił! — wybuchnął Milady, nie bacząc, że słyszą go kadeci. To
postępowanie Admiralicji! Człowiekowi każą uzgadniać z nimi najdrobniejsze głupstwo, a sami, ci
nadęci panowie admirałowie, nie liczą się z nikim i z niczym i wywołują taki rozpieprz… Za nami
rozległo się siąkanie.
— Ośmielam się zauważyć — wtrącił Karvitsch — że pozwala pan sobie…
— Stul pan pysk! — huknął Milady. Z powrotem zwrócił pochyloną głowę w stronę kapitana.
Spytał spokojniej: — Co to było? Kapitan wetknął palec za kołnierzyk i potarł szyję.
— Terminologia wojskowa jest zbyt uboga…
— Gdzie to teraz jest?
— Ci z Admiralicji wywieźli to poduszkowcem do Livingstone, do Centrum Biofizycznego. Tam
was oczekują. Wszystkich trzech.
— A pan, jakie otrzymał dyspozycje, kapitanie?
— Żadnych, panie komandorze.
— Zatem niech pan tu tkwi nadal i pilnuje tego truchła. — Milady sapnął. — Do śmigłowca,
Lutz! Karvitsch ruszył za nami.
Wystartowaliśmy w milczeniu i w milczeniu upłynęło nam dziewięćdziesiąt minut lotu. Nadciągał
zmierzch, a wraz z nim czarne, ciężkie chmury. Było parno i duszno. Pilot włączył oświetlenie
przyrządów. Strzałka tachometru wskazywała 250. Karvitsch przestał pociągać nosem, ale chusteczki
nie schował. Co rusz ocierał nią spocony kark i czoło. Ręczę, że gotował się w tej swojej schludnej,
granatowej kurteczce.
— To nie to, co piętnaście lat temu — odezwał się raptem Milady. W jego głosie nie było już
złości. — Prawda, Lutz? Brak koordynacji, współpracy, przestrzegania regulaminu… Kto do sztabu
przyjdzie pierwszy, ten rządzi. Słyszałeś, żeby głowa wydawała ciału rozmaite i sprzeczne polecenia
równocześnie, przy czym nie kontrolując, czy i jak zostają one spełnione, sama się z nich
wywiązywała?
— Owszem. Na przykład w epilepsji. Z tyłu nie widziałem, ale Milady uśmiechnął się chyba.
Przelatywaliśmy nad południowym przedmieściem Livingstone. Paliły się latarnie uliczne i kolorowe
światełka sygnalizacyjne na szczytach wieżowców.
— Ten chaos to syndrom współczesności — kontynuował Milady. — W naszym
zinstytucjonalizowanym społeczeństwie wartość ma praca tylko w urzędach najwyższego szczebla.
Obowiązki rzadko kiedy są przekazywane w dół, do jednostek podległych, bo obowiązki to dzisiaj
perspektywy, a perspektywy to luksus. Wysoko sobie cenimy pełnię życia, dlatego dążymy do
ożywienia własnej psychiki, dlatego powstaje tyle sekt mistycznych, dlatego ludzie coraz rzadziej
nadstawiają karku w najbardziej nieprawdopodobnych przedsięwzięciach — żeby przeżyć coś
naprawdę intensywnie. Dawniej lansowano tezę, że perspektywę stanowią osiągnięcia materialne. Po
ekspansji ekonomiczno—technologicznej, kiedy wszelkie możliwe do zdobycia dobra znalazły się w
rękach wszystkich ludzi, osiągnięcia materialne utraciły charakter perspektywy. Po dojściu do
sukcesu ludzi ogarnęło zwątpienie. Ze społeczeństwem stało się to samo, co z tym zblazowanym
erotomanem, który na starość oszalał dla jednej spódniczki, uganiał się za nią przez lata, składając
dowody męstwa i wytrzymałości, pokonując piętrzące się przeszkody, aby wreszcie, gdy dopiął celu,
tuż przed sfinalizowaniem sprawy, kompletnie opaść z sił i stwierdzić z goryczą, że drałował za tym,
co dostałby od każdej innej, w każdym miejscu i o każdej godzinie. Ty byłeś za młody, ale ja
pamiętam te rozruchy, kiedy palono archiwa, niszczono komputery i dewastowano urządzenia, żeby
„zacząć wszystko od nowa”. To była robota rozhisteryzowanych malkontentów i nie zdała się na nic,
ale uświadomiła społeczeństwu, że w naszym ustabilizowanym dobrobycie coś się załamało. Ci,
którzy dotychczas od rana do wieczora gnuśnieli przed telewizorami, bez umiarkowania opychali się
frykasami, a w chwilach wzmożonej aktywności wybierali się na przejażdżkę windą po bloku,
wyrwali się nagle z domowych pieleszy, rozpędzili roboty porządkowo—usługowe i wzięli się do
najdziwniejszych zajęć. A to bezinteresownie plewili zieleńce na skwerach, a to wspaniałomyślnie
udrażniali miejskie kanały lub myli szyby wystawowe. Szczycili się tym, że znajomi i nieznajomi
mówili o nich: „To ten, co dzień w dzień rano zamiata chodnik na skrzyżowaniu 38 ze 127. Byli znani
nie tyle z nazwiska, ile z funkcji, którą z całym samozaparciem i społecznie sprawowali. Jeszcze
dzisiaj spotkasz takich. Za wszelką cenę pragną się wyróżnić, zwrócić na siebie uwagę, wybić się
ponad przeciętność. Szwendają się po ulicach niedomyci i obszarpani albo ubrani tak, że człowiek
nie wie, dokąd uciekać, ale bezsprzecznie są bardziej ożywieni psychicznie od tych nierozkręconych,
tak zwanych normalnych i solidnych obywateli, którzy nie mogą się pozbyć uczucia, że coś tracą.
Nakładają na siebie, chociaż nie służbowe, przecież obowiązki, a obowiązki to perspektywy
lepszego, pełniejszego życia psychicznego. I mają perspektywy szersze niż pracownik urzędu
niższego szczebla, pracownik, któremu pazerna jednostka nadrzędna sprząta sprzed nosa całą robotę i
każe bezczynnie gnić za biurkiem.
Karvitsch przywarł do bocznej szyby, podkreślając swą pozą, że wywody komandora ma gdzieś i
że w ogóle nie chce lego słuchać. Pilot kręcił się, jak gdyby chciał dorzucić swoje trzy grosze,
(„mnie świerzbił język. Milady zapomniał o sytuacji takich jak ja, którym własna odmienność za
bardzo dopiekła, żeby się nią cieszyć i chlubić, i którym ta odmienność stwarzała takie perspektywy,
że nic, tylko wskoczyć do „Starflasha”, wejść na orbitę, wyłączyć blok bezpieczeństwa i z
prędkością kosmiczną puścić się przez atmosferę.
Wylądowaliśmy po zachodzie słońca, na zajętym przez dwa zmiennopłaty placyku, przed
gmachem Centrum Biofizycznego. Rozpięta wysoko siatka luminescencyjna oświetlała równym
światłem przyległy teren łącznie z zaparkowaną opodal gmachu kolumną poduszkowców.
Odgłos naszych kroków, kiedy weszliśmy do jasnego holu, przywołał strażnika; ten zaprowadził
nas do sali głównej. Były tam dwie osoby — kobieta i mężczyzna. Stali przed obszernym jak pół
amfiteatru pulpitem wysadzanym wszystkim tym, co humanistę może doprowadzić do obłędu. Mieli
na sobie kitle. Kobieta nie zrobiła na mnie dobrego wrażenia, i nie dlatego, że nie lubię postawnych
blondynek, zwłaszcza tych, które spacerując po ulicach albo wysiadając z samochodu lub wbiegając
przed tobą po eskalatorze potrząsają i kręcą swymi atutami, i jakby mogły, wlazłyby ci tymi
wszystkimi obfitościami na kark, ani też dlatego, że . naukowiec w spódnicy to nawet brzmi
podejrzanie, lecz dlatego, że nie znoszę egzaltowanych sawantek. Jestem zdecydowanie za
rozdzieleniem seksu od erudycji; seks i erudycja to tak unikalny, jak i nieudany mariaż. Mężczyzna
zaś przedstawiał się ciekawie: o półtorej głowy niższy od kobiety, zażywny, z rozczochraną,
przetłuszczoną i ciemną fryzurą, kostropaty. Obrzucił nas przenikliwym spojrzeniem malutkich
czarnych oczu. Nos miał szeroki i kaczy i był niestarannie ogolony.
— Jesteście — powiedział falsetem, nieomal jodłując. Nosił nazwisko stosowne do wyglądu:
Gnome. Gdy mówił, patrzył na wszystko, tylko nie na swego rozmówcę. — Tamci odjechali.
Porozumiałem się z Miladym wzrokiem,,;’
— Cholera — mruknął Milady.
— Za pozwoleniem — wtrącił Karvitsch. — Owe poduszkowce przed wejściem…
— A, tak — pisnął Gnome. — Gościa zostawili. Jest w wiwarium.
Obrócił się do pulpitu, trzasnął przełącznikiem i na głównym ekranie pojawił się obraz. Długo
wpatrywałem się w poszczególne elementy, nim zdołałem je powiązać i sklecić z nich całą sylwetkę.
Ta niby–ludzka, niby–owadzia forma posiadała głowę i tułów oraz dwie pary kończyn. Stwór miał
symetryczną budowę i ludzki korpus, ale jego ramiona i nogi, niepomiernie wydłużone, podobne były
raczej do odnóży jakiegoś stawonoga. Wysoko sklepioną czaszkę porastała skołtuniona,
szarobrązowa sierść, a pod pergaminową skórą małego tułowia ostro rysowały się kręgi żeber i
kości miednicy. Stwór był nagi i był, według mej oceny, stuprocentowym samcem. Dłonie i stopy
miał nienaturalnie wielkie, uzbrojone w rogowate, połamane pazury. Sfuszerowany cyb —
przemknęło mi przez myśl. Gnome wykonał zbliżenie i ujrzeliśmy fizys stworu: człowieczą i zastygłą,
jak kamienna maska. Tylko w jarzących się w głębi oczodołów ślepiach przebijał się jakiś wyraz,
może strachu.
— Człowiek–pająk — szepnął Milady ze wstrętem.
Kobieta, falując tym wszystkim pod kitlem, odwróciła się do nas. Dotąd bez skrępowania
przypatrywała się gołemu stworowi.
— Wysokość: dwa dwadzieścia siedem — oznajmiła swobodnie. — Rozpiętość ramion: dwa
dziewięćdziesiąt sześć. Waga: siedemdziesiąt siedem kilogramów — przestąpiła z nogi na nogę
kołysząc zachęcająco tyłem w stronę stworu na ekranie.
— Organy wewnętrzne jak u człowieka — zajodłował Gnome. — Wprost wierzyć się nie chce!
Kobieta mu przerwała.
Przez kilka minut popisywała się znajomością anatomii, na koniec rzekła z uniesieniem:
— Kiedy go tu uśpionego przywieźli, był brudny i upaprany odchodami. I wprost cuchnął!
— Jest wspaniały — powiedziałWysmarkał się ostentacyjnie, błysnął okularami i stanął przy
kobiecie, pod ekranem. Karvitsch. Wraz ze stworem tworzyli dobraną trójkę. Cieknący nos, obfitości
pod kitlem i wypróżniający się niefrasobliwie stwór — wszystko to było przecież tak cudownie
ludzkie, że niepodzielne. — Kto by się spodziewał! Pod wpływem strachu zareagował jak człowiek!
— Nic tu po nas, Lutz — mruknął Milady. — Pan, jak się domyślam, tutaj zostaje?
Człowiek z CETI spojrzał czule na ekran i na kobietę, po czym przytaknął.
V. Próba zrozumienia
Następne cztery doby spędziłem w Ośrodku Szkoleniowym RCF. Trochę latałem swoim
„Starflashem” — raczej dla zabicia czasu niż dla „podnoszenia kwalifikacji”. Pogoda zepsuła się i
wystarczyło popatrzeć na zaciągnięte chmurami niebo, aby bez pomocy synoptyków stwierdzić, że
taka utrzyma się co najmniej tydzień. Często przesiadywałem na „górce rozrządowej”. Ód
mechaników i kadetów dowiedziałem się o wadach i zaletach „Starflashy” więcej, niżbym się
dowiedział od tych wypatrujących awansu instruktorów. Odwiedzałem także biura projektowe:
konstruktorzy chętnie pokazywali mi plany, na których jak na dłoni widać było zawiłą ewolucję
maszyn. Z generacji na generację stawały się sprawniejsze, czulsze, zarazem bardziej
skomplikowane, a jednocześnie trwalsze i mniej zawodne. Ich ewolucja, choć przebiegała pod
kontrolą ludzi i dzięki ludziom, była konsekwencją łańcucha przyczyn i skutków, na które ludzie mieli
wpływ częstokroć minimalny. „Starflash”, gdy przyjmuje do siebie człowieka, przeistacza się w
samodzielny organizm i wtedy każda naprawa bądź wymiana podzespołu jest jakby operacją na
żywym ciele.
A przecież w warunkach bojowych dokonuje się napraw tylko takich; pilot najlepiej wie, bo
„czuje”, co dolega jego maszynie. Stale wracałem do tych planów, albowiem domyślałem się, że
zawierają ważną dla mnie prawdę. Z Centrum Biofizycznego docierały do nas skąpe wieści. Próby
porozumienia się z Przybyszem spełzły na niczym.
Od strażników Przechowalni Paliw Jądrowych, którzy tymczasem odzyskali przytomność,
również nie usłyszano niczego; tyle że zgodnie z regulaminem pełnili służbę, aż naraz ocknęli się w
szpitalu. Milady przebywał poza Ośrodkiem. O najdziwniejszych porach telefonował do mnie i
powtarzał, że mam być gotów do startu. W przypływach dobrego humoru dzielił się ze mną
nowinami. Już na drugi dzień, gdyśmy wrócili z Centrum Biofizycznego, oznajmił mi poufnie, że
biofizycy postanowili skonstruować stworopodobnego cyborga. Ustalono, że zamiast Przybysza on
wsiądzie do sterczącej na Emit–Second rakietki, wejdzie na orbitę, a następnie dostanie się do
wnętrza Obiektu. Nie obiecywano sobie po tej ekspedycji wiele, bo spec–cyborg nie był zdolny do
samodzielnego działania, i ci z Admiralicji spodziewali się, że Przybysze szybko mistyfikację
odkryją, łudzono się jednak, że przedtem spec–cyborg zdąży przekazać do punktu dowodzenia nieco
informacji, bodaj ogólnych. Ta mechaniczna kukła miała być sterowana z Ziemi; z piekielnym
pośpiechem właśnie ją montowano. Ale po kiego czorta trzymano w odwodzie mnie?
Czwartego dnia pobytu w Ośrodku RCF zdecydowałem się skontaktować z Elič. Brakowało mi
jej i czyniłem sobie wyrzuty z powodu moich krętackich wyjaśnień w „Elaborate”, gdzie z nią i
czarnoskórym kierowcą jadłem ostatni cywilny obiad. Rozmawiałem ze swego pokoju, przez
radiowifon. Kiedy kupiliśmy komplet tych aparacików, umówiliśmy się z Elič, że nigdy się z nimi nie
rozstaniemy — żeby każde z nas w każdej chwili mogło się z drugim bez kłopotu połączyć. Dawno
nie oglądałem żony tak wypoczętej i świeżej. Fryzurę miała ułożoną w rudawe loki, a jej szafirowe
oczy błyszczały niczym kamienie pierwszej wody. Na tym maleńkim ekraniku jej buźka wyglądała jak
twarz z malowidła, które widziałem u Milady’ego, w jego mieszkaniu–lamusie (Milady wyjawił mi,
że to oryginalny Rubens).
— Jesteśmy u Alberta — powiedziała. — Albert chodzi na spacery i jutro lub pojutrze zabiorę
go do domu.
Elič bardzo przeżyła wypadek syna. Od dnia, w którym Albert wraz z kolegami urządził te biegi
przełajowe, do jego operacji była fenomenologicznie jak martwa; szczęściem doktor Zend, stary
praktyk, gościł akurat w Decksance i podjął się implantacji.
Zobaczyłem Alberta.
— Cześć, tatusiu! Kiedy przyjedziesz?
— Niebawem — odparłem. Chłopiec był jeszcze blady i miał podkrążone oczy. — To potrwa
dosłownie kilka dni.
— Na drugi tydzień lecimy z mamą nad Atlantyk. Do Maceio albo Joao Pessoa.
— Przylecę do was.
— No to cześć, bo pan doktor chce z tobą mówić.
Ujrzałem promienną twarz Zenda. Uśmiechał się jak triumfator.
Doktor Zend jest mistrzem chirurgii implantacyjnej i nigdy nie zawiódł.
Naprawił to, co ja sknociłem.
„Cybka, kładąc dłoń na zaokrąglonym brzuchu, do cyba:
— Nasz mały jest z czegoś niezadowolony.
— Kopie?
— Nie, terkocze.”
Elič musiała być mu wdzięczna. Bardzo, bardzo wdzięczna.
— Cóżeś się pan tak nabzdyczył, Lutz?
— Dziękuję panu, doktorze.
Zend patrzył na mnie badawczo. Nie przestawał się uśmiechać.
— Jeżeli pan będzie w Decksance — powiedział — niech pan wpadnie do kliniki.
Przyrzekłem go odwiedzić i przerwałem połączenie. Potem zrobiłem porządek w rzeczach
osobistych. Brałem ciepły prysznic, gdy przybiegł dyżurny kadet, zdyszany i przejęty. Naramienna
opaska zrolowała mu się i przekrzywiła; w garści ściskał szary, płaski pakiet.
— Alarm, panie komandorze! — wrzasnął.
Owinąłem biodra ręcznikiem. Woda ściekała mi z włosów na tors i plecy.
— A co mnie to obchodzi, u licha? — spytałem. — Ja nie mam żadnych zadań bojowych.
— Ma pan — odparł kadet wręczając mi szary pakiet. Była to koperta alarmowa. — Mogę
odejść? — Chłopak dreptał w miejscu, jak gdyby śpieszyło mu się do toalety.
W budynku zawodziła syrena, na zewnątrz narastał zgiełk.
— Zmykaj.
Mokrymi palcami rozerwałem kopertę. Wyszarpnąłem z niej złożoną we dwoje kartkę.
W oddali zagrzmiało raz i drugi.
Komandor podporucznik Lutz Seymour. Zadanie:
— start w trybie alarmowym z JB 406 maszyną typu „Starflash”,
numer XHH 164;
— lot bojowy w kierunku Emit–Second;
— lądowanie na Emit–Second;
— złożenie meldunku dowódcy Akcji „Przybysz”.
Dowódca Akcji „Przybysz” Komandor Franklin Milady
Pokrzykiwania na dworze tonęły w warkocie śmigłowców lądujących właśnie na żwirowanym
placu: warkot śmigłowców tonął we wzmagającym się dalekim grzmocie. No tak, te koperty
alarmowe, zadania bojowe, gorączkowa bieganina i ci tracący głowę dyżurni — to była robota i
żywioł Milady’ego. Ale nie podrywa się całej jednostki Royal Cosmos Force bez powodu. Na
wilgotne ciało nawlokłem ubiór kompensacyjny i wybiegłem na dwór. „Górka rozrządowa” trzęsła
się w posadach; otaczały ją kłęby dymu i pyłu. Spod niej waliły z rykiem w niebo krótkie błyskawice
startujących maszyn. Bliżej, na placu, wrzało. Likwidacyjne grupy kadetów wynosiły ze sztabu
opancerzone skrzynie i taszczyły je do tańczących tuż nad ziemią śmigłowców. To ogólne
podniecenie udzieliło się i mnie. Poczułem szarpnięcie za biodrowy pas. Siedzący za kierownicą
„taczek” kadet zrywał sobie gardło, żeby mi coś zakomunikować, i wskazywał miejsce obok siebie.
Zająłem je bez namysłu. Pognaliśmy między szeregami popielatych budynków koszarowych, przez
pasy startowe wyścielone gryzącą płuca warstwą spalin, do już samotnie stojącej na zamilkłej raptem
„górce” maszyny XHH 164. Milady byłby zbudowany moją gotowością bojową. Po chwili
siedziałem za sterami „Starflasha”. w objęciach fotela. Kask opadł mi na głowę; poczułem jeszcze
chłodną strużkę wody ściekającej wzdłuż kręgosłupa…
Bloki napędowe — w normie.
Układy sterownicze — w normie.
Aparatura kontrolna — w normie.
Zespół VIS — w normie.
Blok bezpieczeństwa — w normie.
Zapłon!
Z piekielnym wizgiem pokołowałem na pas startowy. Wystrzeliłem prawie z miejsca z takim
przyśpieszeniem, że interweniował blok bezpieczeństwa. Ten blok jest po to, aby udaremniać
wszelkie karkołomne ewolucje różnym ekwilibrystom, jacy niekiedy zdarzają się wśród pilotów, a w
razie potrzeby, aby przejąć sterowanie maszyną.
Nieuzasadnione zerwanie plomb bloku bezpieczeństwa jest przestępstwem równie ciężkim, jak
spowodowanie śmierci człowieka. Otworzyłem oczy. Warstwy stratusów i stratocumulusów smagały
dziobowy iluminator. Przebiłem się przez chmury i wziąłem kurs na Emit–Second. Leciałem pełnym
ciągiem zimnego napędu; nade mną wisiała jaskrawa kula słońca, pode mną rozciągał się siny
kobierzec. Tam pod chmurami, na samym dole, w tych rozrzuconych byle jak miasteczkach i
osiedlach żyli spokojni, cisi ludzie i teraz, kiedy przelatywałem nad nimi, wydawało się im, że oto na
ich głowy z hukiem spada niebo. Za ten efekt dźwiękowy, jaki wywołuje lecący pełnym ciągiem
„Starflash”, niechaj podziękują komandorowi Milady’emu.
Lądowałem po kozacku, żeby coś udowodnić. Co? Może, że jestem równie dobry albo i lepszy
od tych wymuskanych bubków z kategorią zdrowia „I”. Zanurkowałem i lotem koszącym
przemknąłem nad płytą. Tam musiało wszystko aż zadygotać łącznie z transporterami (było ich
znacznie więcej niż kilka dni temu) i tą osmaloną, smukłą rakietką, co sterczała jak ostrze gwoździa
wystające z deski. Zawróciłem i z przeraźliwym piskiem hamulców usiadłem — bliski kapotowania.
Zaraz zamrowilo się przy transporterach. Na płytę weszło parę osób; z daleka rozpoznałem masywną
sylwetkę Milady’ego. Wyskoczyłem z nagrzanej kabiny i ruszyłem im naprzeciw. Spotkaliśmy się w
pobliżu rakietki.
Płyta była wilgotna: mżyło. Komandorowi towarzyszyli dwaj kontradmirałowie, czy raczej to on
towarzyszył im, oraz znajomy kapitan i człowiek z CETI. Karvitsch podał mi rękę powściągliwie i
grzecznie i tak jak za pierwszym razem zamierzył się na moją dłoń zaczerwienionym nochalem.
— Oszczędzaj nasze nerwy, Lutz — powiedział Milady.
— Zastanawiamy się — wtrącił z uśmiechem jeden z kontradmirałów — czy nie zmienić
kryteriów przyjmowania kandydatów na pilotów do Sił.
— Chyba pan sam w to nie wierzy — odparłem. Mimo munduru nie czułem się skrępowany
szarżą tych z Admiralicji. Za bardzo byłem przesiąknięty cywilem. Milady udał zainteresowanie
konstrukcją rakietki. Karvitsch smarknął w chusteczkę, krytycznym wzrokiem obrzucił niebo.
— Siąpi. Może się gdzieś skryjemy?
— O, tak — zareagował stojący na boku kapitan. — Łaskawie proszę do mego wozu.
Chłopcy kapitana tkwili między transporterami, ustawieni — nie wiadomo po co — w kolumnę
marszową. Tulili głowy w ramiona. Szedłem obok Milady’ego, za kapitanem i obydwoma
kontradmirałami. Karvitsch człapał z tyłu.
— Cały Ośrodek wciąż w górze? — spytałem półgłosem.
— To ci — syknął Milady. — Ogłosili ćwiczebny alarm. Ale dla ciebie nie będą to ćwiczenia.
W piątkę (kapitan został przy swych kadetach) weszliśmy do transportera.
VI. Taktyka postępowania
„Starflash” przywarł do kadłuba Obiektu. Obiekt był sześciokrotnie większy od mojej maszyny i
stojąc na jego rufie z trudem dostrzegało się dziób. Nie skłamię, jeśli przyznam, że dopiero teraz
mogłem spokojnie i bez pośpiechu rozważyć sytuację. W transporterze, podczas tej krótkiej odprawy,
nie dano mi zebrać myśli.
Kontradmirał, ten z blizną — ciągnęła się od skroni aż po górną wargę — powiedział z punktu:
— Ma pan dwadzieścia do startu. — Spojrzał na Milady’ego, potem znów na mnie. — Wiem, że
niektórzy oficerowie Royal Cosmos Force są zdania, że każdą akcję trzeba wprzód szczegółowo
zaplanować, choćby akcja miała trwać pięć minut, a jej planowanie rok, lecz Siły to organizm
wojskowy, a wojska nie stać na marnotrawienie czasu i strzępienie języków, wojsku muszą
wystarczyć ogólne i doraźne założenia strategiczne, taktykę postępowania zaś każdy żołnierz
powinien obrać sam, po bezpośrednim i osobistym zapoznaniu się z warunkami i możliwościami
zarówno swoimi, jak i przeciwnika.
Milady z uwagą oglądał swe wielkie dłonie.
— Jak pan wie, Obiekt nie odpowiada na nasze sygnały. — Drugi kontradmirał mówił cicho i
bezbarwnie. — Nie dały też rezultatu próby porozumienia się z Przybyszem. Możemy się jedynie
domyślać, iż wylądował on na Emit–Second powtórnie z tych samych powodów, dla których
wylądował tu po raz pierwszy. Sytuacja nie jest groźna, niemniej nie wolno niczego lekceważyć, a
wtargnięcie Obiektu do naszego Układu należy traktować jako naruszenie bezpieczeństwa. Powagi
tego wykroczenia wcale nie pomniejsza fakt, że Obcy, przebywając na Ziemi, konkretnie — na
terenie naszego kraju, w zasadzie nie zagrozili życiu naszych obywateli. Obecnie obiekt krąży po
stacjonarnej orbicie okołoziemskiej i oczywiście czeka na powrót swego wysłannika. Rakietka
niebawem wystartuje, ale za jej sterami nie będzie siedział Przybysz, lecz przybyszopodobny cyborg.
Najprawdopodobniej ci z Obiektu rozprawią się z nim, jak tylko wpadnie im w łapy, mamy
jednak nadzieję do tego czasu zdobyć najpotrzebniejsze informacje. Pan, panie komandorze
podporuczniku, wystartuje razem z rakietką i lotem abordażowym dostanie się w pobliże Obiektu.
Chodzi o to, żeby pokładowe urządzenia Obcych nie wykryły pańskiego „Starflasha”. Następnie
odłączy się pan od rakietki, rakietka podejdzie do śluzy, a pan posadzi swoją maszynę na Obiekcie.
To wszystko.
— Wszystko?
Ten z blizną poruszył się.
— Taktykę postępowania — rzekł — postępowania dalszego, obierze pan taką, jaką pan uzna za
stosowną.
— Zależnie od okoliczności — odpowiedziałem sobie sam.
Kontradmirał łypnął na mnie, niepewny, czy pokpiwam. Dorzucił coś o konieczności dotarcia do
wnętrza Obiektu, naturalnie nie przez śluzę, bo przecież Obcy dobrowolnie mnie nie wpuszczą, i
wtedy pojąłem, w czym rzecz. Człowiek z CETI. Gdyby tego faceta tu nie było, panowie
kontradmirałowie powiedzieliby mi wprost, żeby Obiekt rozpruć i wyłuskać zeń Obcych, żywych czy
umarłych, albo wręcz — zająć pozycję horyzontalną i wygarnąć do Obiektu z wyrzutni zespołu VIS.
— Czy któryś z panów chce zabrać głos? — spytał ten z blizną.
Karvitsch rozsiąkał się.
— Tak — wyparskał w chusteczkę. — Jeżeli panowie pozwolą… — otarł nos i usta i zwrócił
się do mnie: — Ufam, że w trakcie wykonywania zadań będzie pan powodować się przede
wszystkim uczuciem przyjaźni do naszych gości oraz zasadami najszerzej rozumianego
humanitaryzmu.
— Pan, panie Karvitsch — mruknął z przekąsem Milady — może być spokojny o los naszych
gości. Lutz to człowiek o przysłowiowo gołębim sercu i gdyby trafił na zabłąkanego Przybysza, na
pewno by go przygarnął i adoptował. Rakietka zniknęła więc w czeluści luku, a ja stałem na rufie i
patrzyłem w stronę dziobu, odcinającego się od tła jasnej, gigantycznej kuli zawieszonej poniżej. Nad
nią wisiała druga, mniejsza kula, od góry okryta cieniem: Księżyc.
No i ten woal kosmosu — usiany gęsto cekinami. Pod wpływem sztucznej grawitacji Obiektu
krew napłynęła mi do skroni, jakbym zwisał głową w dół, przytwierdzony do sufitu magnetycznym
obuwiem.
Kiedy odszedłem ze służby w RCF, wyrzekłem się wypraw poza Ziemię; nawet turystycznych.
Kosmos, powiedziałem sobie, to nie jest miejsce dla ludzi. Aby wytrwać w postanowieniu,
wspominałem to przygnębiające i upokarzające — tak, tak, upokarzające! — uczucie zagubienia,
którego chyba każdy doznaje, stając u wrót Wszechświata (doznaje, mimo że ludzki umysł nie jest w
stanie ogarnąć Jego rozmiarów, i tak naprawdę — do dziś nie wie nic o Jego życiu. Ta swoista
ludzka tępota to tępota ochronna. Zabezpiecza nas przed obłędem, w jaki bez wątpienia byśmy
wpadli, gdyby w naszych nie ograniczonych nią umysłach zbudziła się świadomość o własnej wobec
Wszechświata wartości). Z czasem jednak wspomnienia osłabły. Poleciałem robić reportaż z
rozbiórki słynnej ORB—66, później na Księżyc…
— Tnij! — rozkazałem „Bumerowi”.
Miałem na sobie ubiór kompensacyjny i hełm, który włożyłem przed opuszczeniem kabiny
„Starflasha”.
O łopatki opierał mi się pojemnik z suchym tlenem. Zapas dobowy — dla normalnego człowieka.
Mnie na pewno starczy na trzy do czterech dób. Te resztki somy zużywały niewiele tlenu, nawet gdy
wykonywałem ciężką pracę fizyczną. Oparłem dłoń na kolbie traumatu. Siła odśrodkowa wirującego
Obiektu odrzuciła metrowej średnicy krąg wycięty w pancernym poszyciu. Przyjrzałem się
obnażonym przewodom przebiegającym pod płaszczem tego statku. Między splotem różnokolorowych
kabli a rurociągiem, którego widać było ledwie bok, znajdowała się ponad półmetrowa przestrzeń
wolna od instalacji. Tam, w wewnętrznym poszyciu Obiektu, kazałem „Bumerowi” wyciąć następny
otwór. Język plazmy szybko wtopił się w stalową powierzchnię. Automat zwiększył moc i po chwili
z wypalonej dziury wytrysnął pióropusz zestalającego się błyskawicznie powietrza. Pod stopami
czułem drgnięcia korpusu: w głębi Obiektu zapadały gazoszczelne grodzie. To był jednak prymitywny
statek.
„Bumer” skończył ciąć, nim z wnętrza uciekły Ostatki powietrza. Wypchnięty ciśnieniem plaster
poszycia wzleciał przed szybą mego hełmu i poszybował w kosmos. Pochyliłem się nad otworem. W
świetle reflektora ujrzałem spięte klamrami i przymocowane do ścian jakieś paki, nic ponadto.
Słusznie zdecydowałem się wyciąć otwór w części rufowej, gdzie na mój rozum winny być
ładownie, więc gwałtowna dekompresja nie mogła bezpośrednio zagrozić życiu załogi.
Odesłałem „Burnera” do bagażnika „Starflasha”, po czym wsunąłem głowę i tułów w głąb
otworu i wolno wpełzłem do środka. Wokół panowała ciemność. Reflektor wypłukiwał z niej
kontury pomieszczenia niedużego i chyba rzadko odwiedzanego. Jedyne drzwi, wgniecione do
wewnątrz, zwisały pod kątem do podłogi, zahaczone zamkiem o nadwerężoną ościeżnicę; gdy je
potrąciłem, obsunęły się bezszelestnie na posadzkę, wzbijając chmurę kurzu. Za nimi był korytarz. Po
jego przeciwnej stronie znajdowały się również komory magazynowe. Drzwi do nich, wyssane
próżnią, leżały zwichrowane lub strzaskane. Pod podeszwami kruszyły się odłamki plastyku
pochodzące z rozerwanych dekompresją opraw oświetleniowych. Instalacja elektryczna,
radiofoniczna i pomiarowo–kontrolna wylazła ze ścian i zwisała jak porwana serpentyna; po
osprzęcie pozostały jedynie dziury w boazeriach. Korytarz z obu stron zaślepiały gazoszczelne
grodzie. Byłem w więzieniu, z którego mogłem się wydostać, dopóki w poszyciu statku istniał
wycięty przez „Bumera” otwór. Lecz wkrótce ktoś z załogi otwór ten zacementuje, a grodzi nie wolno
mi forsować, zresztą nie miałem czym… Tknięty przeczuciem wróciłem do „Starflasha” po miotacz
plazmowy. Traumatem można razić skutecznie siłę żywą, ale nie — no cóż, i to wypadało wziąć pod
uwagę — sprzęt bojowy. Wcisnąłem się w kąt, między paki, i zgasiłem reflektor. W zupełnej ciszy i
ciemności zacząłem czekać. Z dołu, przez czarną przerębel, spoglądały na mnie jasne i kłujące jak
ostrza szpilek punkciki gwiazd… Załoga prawdopodobnie najpierw zasklepi otwór w płaszczu.
Potem, kiedy zza podniesionych grodzi napłynie tutaj powietrze, zajmie się naprawą poszycia
wewnętrznego i zrujnowanych wnętrz…
…Zapasowych drzwi mogliby poszukać na Ziemi…
…Wylądują przed magazynami wyposażenia mieszkaniowego…
…Z burty statku wyłania się trap i zjeżdża po nim pękaty wehikuł…
…”Lutz — mówi komandor Milady — jesteśmy przygotowani na wszystko. Plany obronne są
gotowe od piętnastu lat”…
…A tu z wehikułu wynurza się monstrualny pająk. Snuje za sobą nić i oplata nią komandora
Milady’ego i mnie, i magazyny. Ci z Admiralicji wrzeszczą…
…Karvitsch podskakuje i krzyczy: „Dobrze wam tak, dobrze wam tak! Zyg–zyg–zyg!” Klęka
przed kobietą w podkasanym kitlu…
…Pajęcza nić oplata nas bardziej…
…”Milady, co z pańskimi planami?!”…
…”Lutz!!”…
Spałem sto czterdzieści minut. Zasnąć w takich okolicznościach! (Później doktor Zend
wytłumaczył mi, że w szczególnie trudnych warunkach psychofizycznych u człowieka mogą wystąpić
objawy zwolnienia funkcji fizjologicznych łącznie z okresową utratą przytomności). Dźwigając się na
nogi usłyszałem szmery swych poruszeń. A więc w komorach nie było już próżni. Tak, nawet czuło
się ten delikatny opór powietrza. Spuściłem wzrok i zapaliłem reflektor. Niedawny otwór wypełniała
pancerna plomba. W świetle reflektora zobaczyłem też inne łaty. Pokrywały całą niemal posadzkę
tego pomieszczenia i częściowo korytarza. Ponownie przyjrzałem się boazeriom. Dziury, które, jak
zrazu sądziłem, powstały po zniszczonym dekompresją instalacyjnym osprzęcie, były wynikiem
działania tych samych czynników, co zamieniły w rzeszoto posadzkę. Statek przeszedł przez rój, i to
przeszedł dość dawno, zważywszy warstwę kurzu powlekającego roztrzaskane skrzydła drzwiowe,
które — jak z tego wynikało — nie ja zniszczyłem. Załoga ograniczyła się do załatania pancerza, nie
dbając o usunięcie szkód wewnętrznych. I to było niezwykłe. Tusząc, że i tym razem nikt tu nie zajrzy,
wyszedłem na korytarz. W tej ciszy kroki rozbrzmiewały jak uderzenia młota, choć ciążenie nie
przekraczało tutaj 0,8 grawitacji ziemskiej i starałem się stąpać miękko. Za gazoszczelną ościeżnicą
uniesionej grodzi trafiłem na drzwi. Zwolniłem rygiel i ostrożnie je pchnąłem. Przez szparę wdarło
się światło i słaby hałas. Na tym odcinku korytarz był także pusty, ale nie opuszczony. Wśliznąłem się
tam. Stanąłem przed pierwszym z długiego szeregu wejść. W odrzwia, na wysokości mych oczu,
wtopiona była tabliczka. Wygrawerowane na niej łacińskie litery układały się w napis:
Zamrażalnia — F.
Przeczytałem go kilkakrotnie.
Bezwiednie wyciągnąłem rękę i wtedy drzwi samoczynnie się otworzyły. Fotokomórka albo
sensor. Za tymi drzwiami znajdowały się drugie — ocieplane, zamknięte na magnetyczny zatrzask.
Nacisnąłem je ramieniem. W środku zabłysło światło. Przed sobą miałem wypełniający całą
zamrażalnię stelaż, oszroniony, dźwigający przezroczyste skrzynie. Nie potrzebowałem się do nich
zbliżać: stąd widziałem, że spoczywały w nich istoty; istoty, które naprawdę i najsłuszniej można
nazwać ludźmi.
To byli ludzie.
Martwi.
Wycofałem się ze zdławionym gardłem. Minąłem zamrażalnię E, D, C, B i A. Za nimi, we wnęce,
zobaczyłem kręte schodki prowadzące na górne pokłady i odnogę łączącą równoległe korytarze.
Poszedłem prosto, konsekwentnie zmierzając w stronę dziobu. Gazoszczelne śluzy dzieliły ten
najniższy pokład na odcinki długości kolejowego wagonu. Zatrzymałem się w trzecim licząc od
komór magazynowych. Tu mieściły się, jeśli wierzyć napisom na tabliczkach, kabiny osobowe. Do
dzisiaj nie wiem, czy tamte drzwi otworzyły się same, czy też ja je otworzyłem. Ujrzałem
wpatrzonego we mnie Obcego, który zdawał się wiedzieć, że nadchodzę, i od dawna czekać, aż
przestąpię próg. Stał przede mną nagi, na rozkraczonych, pajęczastych nogach. Za nim spacerował
drugi Obcy. Poruszał się jak mechanizm: po każdym kroku zamierał na ułamek sekundy. Ten przede
mną wydał z siebie ostrzegawczy skrzekot i tamten zwrócił się ku mnie. To była samica. Staliśmy
naprzeciw siebie milczący i nieruchomi. Patrzyłem tak, żeby widzieć ich oboje; widziałem również
skłębione bety na kojach, wytartą wykładzinę podłogową, poplamione ściany i brudne drzwiczki
szaf. Słyszałem świszczące oddechy Obcych i to dalekie człapanie. Cholernie żałuję, Milady, że nie
zapoznałem się z aneksem „o wariantach porozumienia” do pańskiego z pewnością rzetelnie
opracowanego dossier Akcji „Przybysz”.
Człapanie było coraz bliższe. Odsunąłem się od drzwi, przytuliłem plecy do boazerii i
zacisnąłem palce na kolbie traumatu. Na progu zatrzymał się robot. Nie mogłem się mylić:
identycznego oglądałem u komandora. Milady trzyma tego gruchota dla zabawy; jego robot tkwi na
korytarzu, wita i żegna gości, i pełni funkcje odźwiernego oraz szatniarza. Liczy sobie ponad sto
pięćdziesiąt lat, podobno brał udział w jednej z pierwszych międzygwiezdnych wypraw, po czym
został mu na piersi emblemat opatrzony nazwą statku: Deltus. Ten w drzwiach też nosił taki
emblemat, z tą różnicą, że wytłoczone w nim litery tworzyły nazwę: Audax.
Samiec, nie otwierając ust, zaskrzekotał przeciągle.
W części czołowej robota zapłonęła kontrolka. To była kontrolka wewnętrznego toru. Robot więc
drogą radiową z kimś się porozumiewał, a o ile znam się na zasadach organizacji łączności, tym
torem mógł się porozumiewać wyłącznie z innym robotem lub centralnym komputerem statku. Obcy
nadal stali nieporuszeni, robot zagradzał mi drogę do wyjścia. Było cicho, tylko gdzieś w głębi
rozległ się szybki tętent. Ktoś biegł, ciężko, jakby dźwigał zbroję. Wetknąłem traumat za biodrowy
pas i powoli zdjąłem z ramienia miotacz. Oparłem kolbę o biodro, lewą dłonią ująłem rękojeść,
prawą położyłem na spuście. Wiesz co, Karvitsch, wypchaj się ty z tym swoim szeroko rozumianym
humanitaryzmem. Wymierzyłem lufę w światło drzwi. Tętent dobiegał już zza ściany. Robot odstąpił
od wejścia i w tejże chwili do kabiny wpadł automat bojowy.
Zapomniałem o robocie i tych stojących opodal stworach, które mogły mnie przecież zaatakować;
widziałem jedynie błyszczący profil automatu i jego ruch, kiedy omiatając spojrzeniem kabinę
okręcał się wokół swej osi, z każdą setną sekundy bliższy zajęcia w stosunku do mnie pozycji
frontalnej. Wykonał część ruchu potrzebnego, by zwrócić się do mnie frontem, gdy w jego pancerzu
rozwarła się szczelina, w której zalśnił wylot lasera. Wtedy nacisnąłem spust. Nie, wtedy
postanowiłem nacisnąć spust. Impulsy nerwami cybiofikowanymi rozchodzą się prędzej niż nerwami
somatycznymi, mimo to od wydania przez mózg dyspozycji do jej realizacji upłynęło około
siedemdziesięciu pięciu tysiącznych sekundy. Przez ten czas automat zdołał obrócić się o dalsze 40
stopni i otworzyć ogień. Promień lasera, zmierzając ku środkowi mej klatki piersiowej, jął ciąć moje
ramię w tym samym momencie, w którym uruchomiłem spust miotacza. Tam gdzie stał automat i
robot, zajaśniała jaskrawa łuna. Ogień smagnął nagie ciała Obcych, podmuch cisnął ich na
brązowiejącą od żaru pościel. Zniknęły oba androidy, zniknęło skrzydło drzwi i fragment ściany.
Kabinę wypełniły smoliste kłęby dymu. Komórki cybiofikowane są równie wrażliwe na ból, co
komórki somatyczne, ale ja nie czułem bólu, nie czułem go nawet potem, kiedy schylając się po
upuszczony miotacz, ujrzałem leżącą u mych stóp rękę, którą automat zdążył mi odstrzelić. Puściłem
się pędem przez korytarz.
„Chcesz się przekonać, czy twój znajomy nie jest aby cybem? Napomknij mu, że do pobliskiego
magazynu dostarczono właśnie nowe dyferencjały. Jeśli nie przypomni sobie nagle, że za kwadrans
ma pilne spotkanie, możesz być o niego spokojny.”
Zaczynał mi drętwieć bark. W biegu nałożyłem na kikut ramienia łatę kompensacyjną. Przed
uchylonymi drzwiami do pogrążonych w ciemności komór magazynowych zapaliłem reflektor.
Ślizgając się po okruchach plastyku dotarłem do mojej komory. Wycelowałem miotacz w posadzkę.
W oślepiającym rozbłysku otwarła się pode mną czarna, gwiaździsta otchłań. Po świecących
wiśniowo brzegach wyrwy przemknęły z suchym trzaskiem iskry strzelające z rozerwanej instalacji; z
przewodów buchnęły białosine obłoki. Pęd powietrza pchnął mnie ku czeluści, za mną załomotały
spadające grodzie. Wypuściłem miotacz i uczepiłem się miękkiej jeszcze końcówki rury, co prostując
pod wpływem udaru termicznego jakieś swoje wygięcie, wysunęła się spod wewnętrznego poszycia i
sterczała w wypalonym otworze. Podciągnąłem kolana i trafiłem stopami na płaszcz statku.
Podeszwy solidnie przywarły do pancerza. Puściłem koniec rury i wyprostowałem grzbiet.
Do głowy napływała mi krew, a ucięte ramię szarpał pulsujący ból. Z dziury w pancerzu
wychynął mój miotacz i poszybował w kosmos. Spojrzałem w kierunku „Starflasha”. Jego
panoramiczny iluminator błyszczał w słońcu jak lustro. Krok po kroku, w zupełnej ciszy, pokonałem
dzielącą mnie od niego przestrzeń. Z wysiłkiem wczołgałem się do kabiny. Wątpię, wy „naprawdę
ludzcy ludzie”, czy ktokolwiek z was, mając tylko jedną rękę, potrafiłby poradzić sobie z ujemną
grawitacją. Szczerze mówiąc, nie wiem; jak udało się to mnie. Spocząłem w swojskich objęciach
fotela. Przewentylowałem kabinę i zdjąłem próżniowy hełm. Poczułem na głowie ucisk elektrod
kasku.
Zapłon!
Grawitacja zanikła.
— Jestem ranny — oznajmiłem głośno.
— Przejmujemy sterowanie — odparł przez radio tubalny głos Milady’ego.
VII. Odkrycie prawdy
Leżałem w ciszy (ziemskiej ciszy — ta cisza nie ma nic wspólnego z ciszą kosmosu) i w bieli.
Prosto z Emit–Second konwertą sanitarną przetransportowano mnie tu, do kliniki w Decksance, bo tu
był doktor Zend, jeden z najlepszych współczesnych implantatologów.
Wdychałem szpitalny zapach i ćwiczyłem swą nową, odzyskaną rękę, która dłużej nie używana,
lubiła cierpnąć.
Zend zapewnił mnie, że cierpnięcie ustąpi, kiedy zregenerują się połączenia. Przebywałem tu od
tygodnia i w tym czasie Wyż z południa rozgonił chmury. Niebo było pogodne, Milady —
przeciwnie: na skraju kozetki przycupnął zachmurzony i posępny. Odłożyłem ciążki i spuściłem nogi
na podłogę.
— Analizowaliście seans? — zapytałem.
Milady pokazał mi swą bezradną minę. Jego szeroka, ogorzała twarz wyrażała więcej aniżeli
słowa.
— Gdybym powiedział wam to sam, bez tego hipnotycznego seansu — dodałem — chyba byście
mi nie uwierzyli.
— Szkopuł w tym, że my i tak nie bardzo w to wszystko wierzymy. Podświadomość nie kłamie,
lecz pochodzące od niej informacje mogą być fałszywe.
— Pan mnie intryguje.
— Dzieje się tak wtedy, gdy produkty zbyt bujnej wyobraźni hipnotyzowanego oddziaływają na
podświadomość albo gdy do podświadomości zostają wyparte treści zdarzeń wprawdzie
autentycznych, ale zinterpretowanych błędnie.
— Przypuśćmy, że jestem znowu na tamtym statku. Czuję, że zagraża mi niebezpieczeństwo. Do
kabiny wpada automat z laserem gotowym do pracy. Jestem przekonany, że zaraz wymierzy go we
mnie, więc strzelam. W rzeczywistości jednak automat ten, znając lepiej niż ja sytuację na statku i
wiedząc, jaki jest stosunek Obcych do ludzi, zapłonąwszy raptem małpią miłością do mnie, przybył
mi z odsieczą. Niestety, to, co było ratunkiem, wziąłem za napaść i nawet moja podświadomość
będzie się upierać przy napaści. Czy o to panu idzie?
— Poniekąd. Chociaż akurat w tym przypadku wspomniany automat miał wobec ciebie zamiary
wrogie, o czym najdobitniej świadczy twoja ręka.
— Dlaczego więc nie wierzycie w pozostałe fakty?
Milady sapnął. Oparł dłonie o uda i wstał z kozetki, ociężale, jak wyłażący z błotnej kąpieli
hipopotam. Wyprostował kości, po czym usiadł z powrotem na tym samym miejscu.
— Powiem ci, co myśmy widzieli — oświadczył.
Od początku jego wizyty czekałem na te słowa. Komandor zaś zrazu z nowinami zwlekał, jak
gdyby w duchu rozważał, czy nie są one objęte tajemnicą.
— Mieliśmy z cyborgiem nieprzerwany kontakt — powiedział teraz. — Zgodnie z naszymi
przewidywaniami rakietka, po oderwaniu się od twego „Starflasha”, została wessana przez śluzę.
Światła było tam skąpo, ale kiedy po usunięciu dekompresji do śluzy weszli Obcy, bez trudu
mogliśmy rozróżnić poszczególne sylwetki. Te stwory poruszały się jak… Wiesz, co mi to
przypominało? Pokaz musztry na zwolnionym filmie.
— Albo jakby naśladowały ruchy prymitywnych robotów, prawda ? — podsunąłem, uderzony
nagle tym podobieństwem. Milady przytaknął i bez zastanowienia kontynuował:
— Lewa noga do przodu, a prawa ręka do tyłu i przerwa; potem na odwyrtkę i znów przerwa.
Każdy zwrot ciała zaakcentowany przerwą. Słyszeliśmy także głosy tych istot. Chyba wymieniały
między sobą jakieś uwagi.
— Z tego, co pan mówi, wnoszę, że odstąpił pan od swej teorii kosmicznego tropizmu?
— Ach — Milady żachnął się. — Wtedy chciałem cię sprowokować. To jasne, że mamy do
czynienia z istotami rozumnymi; nie umiemy tylko określić ich mentalności. Przyznać jednak należy,
że do naszego cyborga wzięli się w taki sposób, w jaki my byśmy się wzięli do cyborga cudzego.
Kiedy zawiodły ich próby porozumienia się ze spec–cybem, nabrali podejrzeń i zawlekli go do
laboratorium. Tam podłączyli go do jakiejś cudacznej aparatury, chyba diagnostycznej, a później, po
godzinnym skrzekotaniu, potraktowali go lancetem. No i podstęp wykryli. Wiwisekcji dokonały ich
roboty; sprawnie, jakby były do tego specjalnie przyuczone. — Milady klepnął się po udzie. — Na
podłodze! Stół operacyjny był za mały… — zamilkł. Podjął ze wzburzeniem: — Tam wszystko jest
za małe! Ich przeciętna wzrostu to dwa metry piętnaście, a koje, które widziałeś, stół operacyjny,
sprzęty, pomieszczenia Obiektu — wszystko to rozmiarami pasuje raczej do ich robotów. Weźmy
choćby tę rakietkę, żeby zmieścić się w jej kabinie, spec–cyborg musiał się skręcić jak joga. Nie
sądzę, aby to była ich ulubiona pozycja, zwłaszcza że prawie uniemożliwia sterowanie.
— Przyjrzeliście się tym robotom? — wtrąciłem.
Milady, któremu moje pytanie zmąciło tok wywodu, zastygł z otwartymi ustami.
— Ja się przyjrzałem im dobrze. Stałem z nimi oko w oko. Kształtem do złudzenia przypominają
nas. Jakby ich budowniczowie zapatrzyli się w ludzi.
— Obserwowaliśmy pewnego osobnika, jak się posilał — powiedział komandor zaprzątnięty
własnymi myślami. — Kiedy naszego cyborga wprowadzono do tego laboratorium, był tam golas,
który wyżerał coś z miski. Jedzenie brał w garście i wtykał do gęby, jak moja wnuczka, gdy się
dorwie do puszki z „Ambrozją”…
— Zaraz, więc co się wam właściwie nie zgadza?
Milady westchnął. Z zakłopotaniem potarł swą kwadratową szczękę. Wreszcie się zdecydował.
— Dwie sprawy nas dręczą, Lutz. Sprawa pierwsza, to te tabliczki z łacińskimi napisami:
„zamrażalnia”, „komory magazynowe”, „kabiny załogi” i tak dalej. Sprawa druga, to ci zamrożeni
ludzie. Ludzie…
— Ależ ja…
— W porządku, Lutz. Przyślemy ci tutaj psychoanalityka. Podczas hipnotycznego snu
utrzymywałeś, że korytarz, którym szedłeś, był podobny do korytarza w wagonie kolejowym, a drzwi
do kolejnych pomieszczeń były rozmieszczone jak drzwi do przedziałów.
— Owszem, ale…
— Otóż faceci z Admiralicji przypuszczają, że w dzieciństwie byłeś świadkiem albo i uległeś
wypadkowi. Jechałeś pociągiem, gdy wydarzyło się coś strasznego: nagłe hamowanie, pęknięcie
toru… Zderzenie raczej nie, bo przy dwustu plus drugie dwieście z przeciwka wyzwoliłoby się tyle
energii, że… No więc jechałeś pociągiem. Pasażerowie jak to pasażerowie zlekceważyli przepisy i
nie zapięli pasów; ty jeden w przedziale miałeś je zapięte. Kiedy się to stało, wybiegłeś na korytarz,
krzyczałeś, przerażony zaglądałeś do przedziałów, gdzie leżały skotłowane ciała…
— Do licha, to bym pamiętał!
— Niekoniecznie. Pamięć tamtego wypadku szok mógł wyprzeć do podświadomości. Dopiero
gdy znalazłeś się w równie stresogennej sytuacji, powróciły rzekomo zapomniane obrazy. Uzupełniła
je trochę wyobraźnia…
Do pokoju wkroczył doktor Zend. Uśmiechnięty i radosny.
— Przepraszam — powiedział. — Nie zamierzałem panom przeszkadzać.
— I nie przeszkodził pan — odparł Milady zeskakując z kozetki. Uścisnął mi ramię. — Do
zobaczenia, Lutz. Do widzenia panu, doktorze.
Zend odprowadził go wzrokiem.
— Jak ręka, samopoczucie? — zagadnął mnie, gdy drzwi za Miladym się zamknęły.
Uniosłem ciążki ponad głowę.
— Ręka sprawuje się znakomicie, z samopoczuciem jest gorzej — odparłem. — Nie tylko jestem
cybem, ale do tego cierpiącym na zaburzenia umysłowe.
Doktor Zend pozostał promienny, lecz patrzył na mnie badawczo —jak wtedy w holu, przed
pokoikiem Alberta. Wyjął mi z dłoni ciążki. Jego kitel roztaczał znajomą woń septofobu.
— Chyba nadszedł czas, żebyśmy ze sobą szczerze pogadali — oświadczył.
— Coś z Albertem? — zaniepokoiłem się.
— Ach nie, skądże! Albert czuje się wybornie. Wczoraj telefonowała z Maceio pańska małżonka.
Albert jest bardzo żywy i pani Elič pytała, czy nadmiar ruchu mu nie zaszkodzi.
— A jak się czuje żona?
— Przypuszczam, że dobrze. — Zend usiadł tam, gdzie siedział Milady. Jego stopy nie dotykały
podłogi. Elič, gdyby tu usiadła, też by mogła swobodnie majtać nogami. Elič i Zend wyglądają
niczym rodzeństwo.
— Czy chce pan ze mną rozmawiać o Elič?
Doktor Zend zamrugał powiekami. Uśmiechał się dobrotliwie.
— Nie mam nic przeciwko temu tematowi, wszelako wolałbym porozmawiać o panu. A raczej o
nas… O nas wszystkich. — Odwrócił głowę. Również z profilu przypominał mi Elič. — To
delikatna materia i trudno o niej mówić, tym bardziej że poruszając ją, postępuję niezgodnie z
przepisami. Niemniej ufam, że zostanie mi to darowane, bo przecież na pełny sukces terapeutyczny
mogę liczyć tylko wówczas, gdy wprowadzę pana w te zagadnienia.
— Zamierza pan poddać mnie dalszej kuracji?
— Zamierzam panu pomóc.
— No, o ile…
Zend chwycił mnie za nadgarstek. Gestykulacją, bo zabrakło mi konceptu, starałem się
przedstawić mu swój punkt widzenia i wtedy przytrzymał moją dłoń.
— Co pan wie o cybiofikacji? — zagadnął łagodnie.
— Pytanie!
— Tak sądziłem: ocenia pan ją subiektywnie. Ale ja myślę o cybiofikacji w ogóle — doktor nie
puszczał mojej dłoni. Zniżył głos: — Seymour, czy pan wie… czy wiesz, że nasi przodkowie kładli
się do grobu z własnym uzębieniem? Czy wiesz, że dopiero od stu lat ludzie używają środków na
porost włosów i że ongiś włosy im rosły same? A czy wiesz, że powonienie naszych przodków było
dziesięciokrotnie czulsze od naszego i że ich paznokcie z łatwością rozdrapywały skórę? To jest
ewolucja i w żadnym wypadku nie ma dla nas powrotu. Zawsze do przodu, Seymour. Być może
stracimy węch całkowicie, być może znikną nam paznokcie i stępieje słuch, ale niewykluczone, że w
zamian rozwiną się w nas inne zdolności: telepatyczne, telekinetyczne i teleplastyczne. Póki co
jednak musimy ratować się protezami. Dawniej ochroną przed zimnem była sierść, która okrywała
człowieka od pięt po czubek czaszki, później człowiek przyodziewał się w futra, wprzód w
naturalne, następnie w sztuczne, ciało dzisiejszego cyborga jest odporne i mało wrażliwe na
temperaturę i w zasadzie może on paradować nago zarówno w strefie tropikalnej, jak i
podbiegunowej. Dawniej człowiek miał pazury i kły, później łamliwe paznokcie i koślawe,
próchniejące pieńki, dzisiaj ma na końcach palców słabą rybią łuskę i w wieku szesnastu–
siedemnastu lat gołe dziąsła. Przez wieki człowiek zmieniał warunki swego środowiska i wraz z nim
zmieniał się sam. Przyroda jest idealnym przykładem stanu równowagi chwiejnej; usunięcie czy
wprowadzenie bodaj jednego czynnika ekologicznego nieuchronnie wywołuje lawinę skutków
trwającą do momentu, w którym nie zostanie na nowo osiągnięty stan równowagi. Człowiek zakłócał
tę równowagę, odkąd zdobył narzędzia, a narzędziami posługiwał się po to, żeby warunki życia
uczynić znośniejszymi. Polepszając swój byt, truł powietrze, ziemię i wodę, nitrował się
chemikaliami, aż narobił takiego bałaganu w swoich genach, że trzeba mu było pomyśleć nie tylko o
dalszym przekształceniu otoczenia, lecz także własnego ustroju. I musiał myśleć szybko, ponieważ ta
metamorfoza genetyczna stała się najbardziej bezlitosnym czynnikiem selekcyjnym. Śmierć zebrała
wtedy obfite żniwo, pojawili się mutanci, i gdyby nie zdobycze nauki, mielibyśmy dziś taką
dyferencjację w ludzkich genotypach, że człowiek od człowieka byłby się różnił jak szympans od
diugonia. Szczęściem zmiany w chromosomach przebiegały wolno i łagodnie, a kontrolowany i
racjonalny dobór i rozmaite ogólnospołeczne zabiegi medyczne zapobiegły różnicowaniu się naszego
gatunku. Całym światem rządzi między innymi prawidło: „Coś za coś”. Za przekształcenie
środowiska człowiek zapłacił stosunkowo niską cenę, jeśli zaś zbadać sprawę dogłębniej, nie
zapłacił nic; przeciwnie — zyskał. Bo twoje ciało, Seymour, jest teraz o niebo doskonalsze, aniżeli
było przed cybiofikacją. I to powinieneś sobie wreszcie uświadomić. Zresztą nie tylko ty, to powinni
sobie uświadomić wszyscy ludzie, gdyż ich wszystkich to dotyczy. Tak, nie przesłyszałeś się,
wszystkich albo przynajmniej przytłaczającą większość. Ludzie nie zaglądają do statystyk, ich lekturą
są głównie programy telewizyjne i żurnale. Ale gdyby do nich zajrzeli, przekonaliby się, że
sześćdziesiąt kilka procent obywateli naszego kraju to cyby! Pozostałych, tę najmłodszą część
społeczeństwa, tych twoich kadetów i tych jeszcze młodszych, prędzej czy później również czeka
cybiofikacją. Wstydzimy się przed bliźnimi swych implantatów, tak jak nasi przodkowie wstydzili
się swych chorób; demonstracyjnie szydzimy z cybów, drżąc jednocześnie, aby ktoś nie dowiedział
się o nas prawdy.
Udajemy, że szpitale takie jak ten to wyjątki, a w pozostałych leczy się normalne przeziębienia
lub zaburzenia w konkokcji, gdy tymczasem z podziemnych, automatycznych, obsługiwanych przez
dyskretne roboty taśm produkcyjnych schodzą dziennie tysiące sztucznych nerek, żołądków, płuc i
serc. Wierz mi, dziś bym nie zliczył operacji, które przeprowadziłem, ale w całej mojej praktyce nie
było pacjenta, który by nie zapytał, czy obowiązuje mnie tajemnica zawodowa. Ty wyjawiłeś Elič,
kim jesteś, Elič powiedziała ci o sobie, ale żadne z was nie odważyłoby się wyznać tego w gronie
znajomych, choć sześcioro z każdej dziesiątki osób może wam podać rękę. Taką jak ta!
Doktor Zend puścił mój nadgarstek i podsunął mi pod nos swą delikatną dłoń.
— Tak, Seymour, jestem cybem, jestem większym cybem niż ty. Mam nawet cybiofikowaną gębę.
Popatrzyłem mu w twarz. Była łagodna i promienna.
— To nie efekt plastyczny, Seymour. Ja taki naprawdę jestem.
— Wiem o tym, stary.
VIII. Teoria ewolucji
Mimo protestów Zenda, mimo jego gróźb, że zerwie ze mną stosunki towarzyskie i nawet jeśli
będę w przyszłości potrzebował pomocy („życzę ci, żeby ten twój »Starflash« po starcie zgubił
silnik”), ryzykując swą karierą, nie udzieli mi jej — mimo wszelkich tych prób sympatycznego
szantażu, nazajutrz rankiem zamieniłem szpitalną piżamę na granatowo—oliwkowy ubiór
kompensacyjny, w którym przywiozła mnie tutaj konwerta sanitarna. Moje cywilne ciuchy zostały w
kwaterze numer dziewięć budynku „A” Ośrodka Szkoleniowego RCF. Aby je odzyskać, telefonicznie
skomunikowałem się z Miladym i spytałem go, czy nie mógłby mi załatwić wstępu na teren Ośrodka.
Milady odparł, że dopóki noszę mundur, ,,nawet taki, co ma jeden rękaw krótszy”, Ośrodek jest do
mojej dyspozycji o każdej porze dnia i nocy, ponadto wyraził zadowolenie z faktu, że tak rychło
przyszedłem do siebie.
O psychoanalityku, który miał ze mnie zrobić ofiarę katastrofy kolejowej, ani nie wspomniał. Był
„piekielnie zajęty”, a przy tym poirytowany.
Ze szpitala wymknąłem się bocznym wyjściem, aby czasem nie wpaść na Zenda. Doktorze, kiedy
tylko ureguluję swoje sprawy, niezawodnie cię odwiedzę, co więcej — będę cię adorował. Przedtem
jednak rad bym wytchnąć przy Elič i Albercie, chociaż przez miesiąc, na który wszak zapracowałem.
W Ośrodku spakowałem cywilne manatki, odwiesiłem do szafy ubiór kompensacyjny i
porozumiałem się z dyżurnym, czy nie ma dla mnie jakichś dyspozycji. Nie miał.
Wdzięczność wojskowa, psiakrew.
Kiedy wychodziłem z budynku, podkusiło mnie, żeby zajść do biur projektowych. Przed startem
grzebałem tam w dokumentacji i odtąd nie mogłem pozbyć się myśli, że w tych papierach kryje się
naprawdę coś ważnego. Główny konstruktor wpuścił mnie do archiwum. Sąsiadowało ono z
pracownią projektową i przez uchylone drzwi słyszałem rozmowę. Otworzyłem teczkę z planami
zespołu VIS generacji czwartej. Dlaczego akurat czwartej? Bo leżała na wierzchu.
— …i wylądowała.
— Gdzie?
— Gdzie! Na Emit–Second, oczywiście. Nasi wpierw odczekali, a potem weszli do środka.
— No?
— Była pusta.
— I to było wczoraj?
— Mhm. Powiadają, że Pająki wysłały ją po swojego. Liczą, że go uwolnimy.
— Ostatecznie my byśmy zrobili tak samo.
— Ale przedtem byśmy rzucili pigułę, żeby pokazać, jacy żeśmy mocni…
Nie, to nie to. Odnalazłem plany zmodyfikowanych układów sterowniczych. Przekartkowałem je
pobieżnie.
— …stary był po cywilnemu, ten kapitan nie poznał go i powiedział, żeby mu się nie wtrącał do
dyscypliny. Stary złożył na niego raport.
— Stary ma rację. Z tego kapitana to taki oficer, jak ze mnie kawalerzysta, a tym jego chłopakom
to się wydaje, że są na wczasach.
— A wiecie, że nasi nagrali te skrzekoty Pająków, co je przekazywał spec–cyborg? Puścili je
temu Pająkowi z Centrum Biofizycznego.
— No?
— Nic. Tylko wybałuszał ślepia. Potem się uspokoił.
— Ciekawe, czym go karmią?
— Jakiś profesor, Gnome albo podobnie, powiedział, że za kilkaset lat, jak się wcześniej
wszyscy nie pozamieniamy w cyby, będziemy wyglądali jak te Pająki. To jest niby jedna z alternatyw
ewolucji.
Poczułem się tak, jakbym się otarł o wyjaśnienie tego, co mnie trapiło. Odłożyłem na półkę plany
i wszedłem do pracowni. Ale ci młodzi ludzie mówili już o czymś innym. Ktoś opowiadał dowcip o
cybach. „Za czym najbardziej przepada cyb?…” Pożegnałem ich prędko. Przed bramą, obok
Rolispeeda, czekał znajomy czarnoskóry kierowca. Zadzierał twarz do słońca i obcasem wybijał
rytm. Z radia w samochodzie waliła muzyka.
— Znowu mnie potrzebują? — zapytałem.
— Mam pana odwieźć do domu, panie komandorze.
— Nie jestem już komandorem.
Kierowca błysnął zębami.
— Przeciwnie. Dopiero teraz rzeczywiście nim pan jest. Wczoraj odczytano stosowny rozkaz
wiceadmirała Hope’a. Pańskie walizy włożyłem do bagażnika.
— Do licha z tym stopniem!
— Niech pan pomyśli o rencie, panie komandorze. Radio zostawić?
— Tak.
Trzasnęły drzwiczki. Ruszyliśmy, aż żwir wystrzelił spod opon. Ten chłopak umiał prowadzić. I
miał jedną wspaniałą zaletę: podczas jazdy nie gadał i nie męczył człowieka pytaniami. Odpowiadał
zapytany, grzecznie, ale lakonicznie. Przeważnie chłonął muzykę. Muzyka to był jego świat, tak jak
moim światem od tej pory zaczynała na powrót stawać się Elič. Elič, Albert i Maceio ze swymi
gorącymi plażami. Ciało cyba nie jest w stanie reagować na słońce, wiatr i morską wodę tak
subtelnie, jak ciało somatyczne, sztuczne receptory nie potrafią przekazać do mózgu tej gamy
bodźców, a przecież, bez względu na to, kim jesteśmy, przemożnie ciągnie nas tam, skąd wzięliśmy
swój początek.
Decksance zaprosiłem kierowcę do „Elaborate”. Chłopak przyjął zaproszenie skwapliwie: był
tak samo głodny jak ja, a ja od wczoraj nie miałem nic w ustach. Zjedliśmy spóźniony obiad — czy
raczej wczesną kolację — przy tym .stoliku, przy którym tak się zalałem czternaście dni temu.
Dziobiąc wymyślną pieczeń nadaremnie próbowałem porachować, ile razy, w tej erze
znakomicie rozwiniętej łączności, bez istotnej potrzeby przemierzyłem trasę Decksance — Ośrodek
Szkolenia Royal Cosmos Force i z powrotem. Powiedziałem o tym kierowcy. Miał na imię Peter,
nosił trudne do zapamiętania, egzotyczne nazwisko. Pochodził z Estremadura i chełpił się swą czystą
murzyńską krwią. Zbyt długo pracował w wojsku, żeby się dziwić marnotrawieniu ludzkiego czasu i
energii.
Po obiedzie wybrałem się na zakupy. Znam dobrze gust Elič, toteż wybór upominku dla niej nie
sprawił mi kłopotu. W souvenirshopie kupiłem srebrną statuetkę Panny (Elič urodziła się 8 września)
z wyrzeźbionymi na cokoliku pozostałymi jedenastoma znakami Zodiaku. Albert jest za mały, żeby
cieszyły go takie prezenty, i za duży, żeby go zadowolić byle czym, pojechałem przeto do dzielnicy
handlowej „Child”. Po drodze zarezerwowałem na jutro bilet lotniczy do Maceio. Zatrzymaliśmy się
przed głównym salonem zabawkarskim. Od krawężnika do wejścia sunął ruchomy chodnik tak
sprytnie szeroki, że każdy, kto przechodził tamtędy, musiał na niego nastąpić i w efekcie lądował w
poduszkach powietrznych przedsionka sklepowego. Nim zdążyłem się otrząsnąć, delikatne, lecz
stanowcze pchnięcie skierowało mnie do wnętrza salonu.
Na głębokich, wijących się standach leżały przedpotopowe gady, mechaniczne zwierzęta, pojazdy
dwu–, trój–, cztero–, sześciokołowe, także latające i pływające, instrumenty muzyczne, animowani
bohaterowie bajek, czasomierze, krótkofalówki, cybernetyczne komplety, projektory, kamery,
imitacje starej broni, zestawy budowlane, miniosiedla z bieżącą wodą i elektrycznością, domowe
sadzawki i terraria, sprzęt radarowy i sygnalizacyjny.
„Mali…” jacyś tam specjaliści, testery, trenażery i układanki, automaty zręcznościowe,
magnetowidy. Wszystko to zgodnie ze sobą sąsiadowało. Klienci niezdecydowanie przebierali w tej
mechaniczno—sierściastej masie. Nie było tu tylko dzieci; ani jednego dziecka. Pamiętam, że mój syn
w zeszłym roku przez cały dzień bawił się znalezionym na skwerku kawałkiem uschniętego korzenia,
gdy tymczasem w bawialni rosła warstwa kurzu na zautomatyzowanym lotnisku, miniandroidach,
kolei podziemnej, dziesiątkach zwierzaków, kolumnach wozów, nie otwartym nawet „Małym
psychometrze” i czort wie, na czym jeszcze. Ci, którzy mają dzieci, sami najlepiej wiedzą, w jakiż
ambaras wprawia nas wybór nowej zabawki dla dziecka.
Wśród kupujących wypatrzyłem ekspedientkę: postawną szatynkę o zielonkawych oczach.
— Ile latek ma pański syn? — spytała, gdy się jej zwierzyłem ze swego zmartwienia.
Staliśmy obok androidalnego robota, który kręcił głową, błyskał światełkami i co pewien czas
powtarzał: „Weź mnie, proszę”.
— Jedenaście. Interesuje się sportem i przyrodą. Tak, przyrodą. Lubi filmy przyrodnicze i ma
bujną wyobraźnię.
Ekspedientka złożyła ręce w małdrzyk, deformując swój wysoki, kształtny biust, i zastanowiła
się.
— Wobec tego może właśnie film? Mamy na składzie dwudziestopięcioodcinkowy serial pod
tytułem „Tarzan”.
— Weź mnie, proszę — odezwał się robot.
— O czym to jest? — zapytałem.
— O człowieku wychowanym przez małpy. Sfilmowana powieść jakiegoś starożytnego czy
średniowiecznego pisarza. Tarzan jako niemowlę dostaje się w łapy małp i odtąd zaczyna…
— Weź mnie, proszę — zaskrzekotał nachalnie robot. Jego głos wydobywał się nie wiadomo
skąd, a w części czołowej robota płonęła kontrolka. Jak wówczas u tego na obcym statku, na statku,
który wciąż krążył. Ekspedientka mówiła o człowieku wychowanym przez małpy i o tym, że człowiek
ten… Człowiek? Homo sapiens? Stałem skamieniały. Byłem bliski, bardzo bliski czegoś
najważniejszego.
— Weź mnie, proszę.
Homo ferus…
Ludzie wychowani przez zwierzęta… Tarzan, Mowgli, Lokis… Lokis! Reakcje Lokisa!
O tym uczono mnie na studiach. Aż drżałem. Ale uczepiłem się tej myśli. Nie mogłem pozwolić
jej umknąć, jak tamtej, która kołatała mi się po głowie, kiedy wertowałem plany w biurach
projektowych. Jakie plany, czego dotyczyły?
Osłona biologiczna „Starflashy” generacji pierwszej, drugiej, trzeciej, czwartej, piątej i szóstej,
jak również wszelkich innych, budowanych do niedawna statków kosmicznych, przepuszczała pewien
typ promieniowania korpuskularnego, odkryty zresztą dopiero przed kilkudziesięciu laty… Tak! Po
stokroć TAK!!
Nagle zrozumiałem wszystko.
Promieniowanie korpuskularne, osmalona rakietka z Museum of Space Ships w Sherridon,
człowiek wychowany przez zwierzęta, robot posługujący się mową bez udziału ust, reakcje Lokisa,
teoria ewolucji biofizyka Gnome’a — te elementy utworzyły w mym umyśle logiczną konstrukcję.
— …proszę. Rzuciłem się do drzwi.
— Pańskie kasety?!
Pomyliłem wejście z wyjściem i przez chwilę biegłem w miejscu, po ruchomym chodniku.
Kierowca bez słowa zapuścił silnik.
— Przed siebie!
Odwołałem rezerwację biletu lotniczego do Maceio i połączyłem się ze Stołecznym Centrum
Informacyjnym. Zażądałem podania wszystkich danych o haśle „Audax”. Zgodnie z mymi
podejrzeniami były to dane wyjątkowo skąpe. Nie były to żadne dane.
— Podać nazwy dziesięciu pierwszych statków pozaukładowych.
Komputer z CI na ekranie samochodowego monitora wyświetlił: Informacje niekompletne. W
trakcie uzupełniania.
— Podać!
Nazwy „Audax” nie było. Nie było jej także w następnej dziesiątce. Nie było jej w ogóle.
Ogarnęła mnie rozpacz. Poleciłem kierowcy wydostać się z miasta i jechać w kierunku na
Quondamon. Wybrałem numer Ośrodka Szkoleniowego RCF. Na szczęście Milady jeszcze tam był.
Pogratulował mi awansu i przeprosił, że zapomniał zrobić to rano.
— Panie komandorze — przerwałem mu. Z trudem panowałem nad sobą. — Proszę mi
powiedzieć, czy w swych zbiorach ma pan gazety sprzed stu… nie, dwustu lat?
Milady poruszył kanciastą brodą.
— Owszem… Interesują cię starocie? Umówmy się więc na jakiś dzień.
— Chciałbym je obejrzeć natychmiast.
Komandor wlepił we mnie wzrok.
— Ty coś…
— Tak.
Myślał, cholera, jak on długo myślał! I patrzył tak, jak gdyby miał nadzieję, że tym, co wiem,
zaraz się z nim podzielę.
— No cóż… W takim razie jedź do mnie, wiesz, gdzie mieszkam. Sąsiedzi dadzą ci zapasowe
klucze, uprzedzę ich. W bibliotece, w regale trzecim od lewej, na dole znajdziesz roczniki „Daily
Express”. Przypominam, że te zbiory mają wartość muzealną. Po rozruchach, po tej całej
pseudorewolucji informacyjnej, są to, kto wie, czy nie jedyne egzemplarze… Aha, a kiedy skończysz,
rozgość się i poczekaj na mnie. Będę jutro przed południem.
Milady mieszka 36 mil przed Quondamon, w Beville. Przybyliśmy tam po północy. Kazałem
kierowcy zaparzyć kawę, a sam udałem się wprost do biblioteki. Nawet nie szukałem długo, choć
tych roczników była pokaźna sterta. Wyciągnąłem kilka wyglądających szczególnie sędziwie i od
razu trafiłem. Może dlatego, że sprawę wyprawy „Audaxa” wałkowano w prasie okrągły rok, a i
później do niej często wracano.
„Audax” był trzecim międzygwiezdnym statkiem wystrzelonym z orbity okołoziemskiej. 175 lat
temu wziął kurs na Centaura. Na pokładzie znajdowało się dwudziestu ośmiu członków załogi i
osobliwa aparatura z nie mniej osobliwą zawartością. Kontakt z ..Audaxem” Ziemia utraciła w
niespełna trzy lata po jego starcie. „.Audax” przebył przez ten czas 0,0469 drogi. Trwająca
kilkanaście lat akcja poszukiwawcza zakończyła się fiaskiem. Po dalszych pięćdziesięciu latach
„Audax” został skreślony z rejestru kosmicznych statków.
„Audaxa” wiódł elektroencelalos — redundancyjny komputer o sporych, jak na tamte czasy,
umiejętnościach. Zadania załogi ograniczały się do skrupulatnego prowadzenia dziennika
pokładowego, pełnienia dyżurów i czuwania nad tą aparaturą, którą ówczesna prasa niezbyt ściśle
określała mianem genezatora. Genezulor był zmodyfikowaną sztuczną macicą i zawierał żeńskie oraz
męskie komórki rozrodcze, które pobrano od AISD („artifical inseminalion special donor”). Po
przebyciu dwóch trzecich drogi, co „Audaxowi” nie powinno było zająć więcej aniżeli 41 lat,
elektroencefalos, pod kontrolą ludzi, miał dokonać w genezatorze stu czterdziestu aktów
zapłodnienia, a następnie dbać o prawidłowy rozwój zarodków. Po roku opiekę nad niemowlętami
mieli przejąć ludzie. Milej im pomóc stać się pełnowartościowymi ludźmi.
Człowieka trzeba uczyć wszystkiego; począwszy od prawidłowego trzymania łyżki po myślenie
abstrakcjami.
Człowiek musi mieć za przewodnika człowieka, w przeciwnym wypadku zostanie psychiczną
hybrydą.
Pamiętam te szokujące wykłady docenta Furlotta, kiedy mówił o dzieciach porwanych i
wychowanych przez małpy, wilki, niedźwiedzie, rysie czy kozice; pamiętam dokumentalne filmy o
daremnych próbach przystosowania tych zdziczałych nastolatków do życia wśród ludzi i równie
daremne próby nauczenia ich bodaj paru słów lub gestów albo poruszania się w pozycji pionowej i
wykonywania najprostszych czynności; pamiętam nastolatki, które nie umiały inaczej chodzić, jak na
czworakach, nie umiały inaczej jeść, jak bez pomocy rąk, prosto z podłogi, świetnie natomiast
naśladowały głosy zwierząt, wdrapywały się na laboratoryjne szafy lub po nich skakały. Pamiętam
też ich zniekształcone członki, skórę na kolanach i dłoniach grubą niczym podeszwa, ciała całe w
bliznach i ranach, strąkowate, spadające aż na łopatki włosy i tę w wieku mego syna dziewczynkę,
która, wspiąwszy się na obudowę komputera, wyła zdartym sopranem i szczerzyła zęby na
eksperymentatora, i jej oczy przerażone i pałające…
Lokisi…
Reakcje Lokisa nad nimi to właśnie z lubością rozwodził się docent Furlott. Ubolewał, że
obecnie nie zdarzają się porwania dzieci przez zwierzęta, chyba że sporadycznie, kiedy jakaś łaknąca
przyrody rodzinka, pomimo zakazu, zapędzi się na teren rezerwatu; ale wtedy zawieruszonego
dzieciaka patrole ekologiczne migiem odnajdują. Brakowało mu materiału do doświadczeń…
,.Audax” niósł na pokładzie sto czterdzieści potencjalnych zarodków. Zamrożone komórki nie
potrzebują pokarmu i nie zużywają tlenu. Czterech dodatkowych „Audaxów” trzeba by było, żeby w
pobliże Tolimana przenieść tyle ludzi. Jakież to koszta! Dlatego zdecydowano się na
dwudziestoośmioosobową załogę złożoną ze specjalistów–pedagogów oraz na genezator. Dla
przyszłych 140 eksplorerów (niewykluczone też, że i kolonizatorów) przygotowano sale
audiowizualne, aparaty przyspieszonej edukacji, filmo– i taśmoteki, aule repetycyjne, symultanki.
Tam, pod okiem dwudziestu ośmiu pedagogów, mieli zdobyć wiedzę. Teoretyczną. Dodatkową
zaletą wychowanków „Audaxa” byłoby to, że ich umysłów nie obarczałaby wiedza życiowa,
potrzebna na Ziemi, lecz zbyteczna na statku, gdzie mogliby wypracować własne i najwłaściwsze
normy bytu, a również i to, że do Tolimana dotarliby młodzi.
Takie były plany. Wszelako po dwóch latach i dwustu osiemdziesięciu dziewięciu dniach
podróży „Audax” dostał się w strefę morderczego promieniowania korpuskularnego.
Osłona biologiczna statku była równie marna, co osłona ..Starflashy” pierwszych generacji, i
kiedy statek wyszedł ze strefy, dwudziestoośmioosobową załoga już nie żyła, w magazynach pamięci
elektroencefalosu zaszły nieodwracalne zmiany, a w komórkach rozrodczych umieszczonych w
genezatorze nastąpiły genetyczne deformacje. „Audax” mknął dalej, ale wiódł go komputer, dotknięty
amnezją, niepomny zadań i celów. Ocalałe resztki pamięci kazały mu umieścić ludzkie zwłoki w
zamraźalni, a gdy nadszedł czas — wysłać stosowny impuls do genezatora. Połączone komórki
zaczęły się mnożyć i rozwijać. Minęły trzy kwartały i oto z inkubatorów wylęgły się pająkowate
stworki: defektywni potomkowie naszych AISD — donorów starannie wyselekcjonowanych pod
względem genetycznym, psychicznym i twórczym. W zdziesiątkowanych magazynach pamięci
zachowały się informacje dotyczące opieki nad noworodkami. Ludzie zginęli, w tej sytuacji
elektroencefalos zrobił jedyne, co mógł — opiekę poruczył robotom. Konsekwencji nie potrafił
przewidzieć. Wiedział, że życie drzemiące w genezatorze ma priorytet ochrony i on je ochronił;
skutki nie były dlań w żadnym wypadku istotne: programiści ani przez chwilę nie pomyśleli, że okażą
się inne niż z góry zakładane.
Ktoś, kto widział dziecko wychowane przez wilczycę, wyimaginuje sobie takie, które wychował
robot. Jakichże odruchów i reakcji mały człowiek może się nauczyć od mechanicznej niańki, która
wydaje z siebie skrzekotliwe dźwięki, porusza się jak żołnierz na mustrze, a to, co malec identyfikuje
ze swą twarzą, ma pozbawione mimiki? Aparatura przyspieszonej edukacji, aule repetycyjne czy
symultanki nie nauczą nikogo zachowań właściwych gatunkowi ludzkiemu, choć o tychże
zachowaniach mogą powiedzieć więcej aniżeli pułk psychologów.
Elektroencefalos prowadził więc statek, aczkolwiek nie wiedział, po co i dokąd. Naczelnym jego
zadaniem stała się troska o stworzenia zamieszkujące pokłady ,,Audaxa”, stworzenia, dla których
„Audax” był ich światem. Dlaczego ,,Audax” wrócił? I czy istotnie wrócił? Może elektroencefalos
nadal był świadom tego, że szukają planet podobnych do Ziemi, i kiedy po dotarciu do Centaura
skonstatował, że orbity wokół Tolimana i Proximy są puste — podążył dalej, aż podczas swej
dewiacji trafił z powrotem do Układu Słonecznego, który potraktował jako kolejny układ planetarny
godny przebadania?
Wyprawę „Audaxa” przygotowano w zasadzie z myślą o planetach nie zamieszkanych, niemniej
liczono się z ewentualnością napotkania obcej cywilizacji i na tę ewentualność przygotowano
specjalną procedurę postępowania. Ale elektroencefalos nie znał tej procedury, a nowa załoga o jej
istnieniu prawdopodobnie nie wiedziała. Trudno się więc dziwić, że nie usiłowano nawiązać z nami
kontaktu. Bo przecież lądowania rakietki na Emit–Second nie można uznać za kontakt, tak samo jak
nie można uznać za próbę kontaktu formy powitania, które mi zgotowano na statku.
„Audax” miał poza sobą 175 lat lotu i jego zapasy były na wyczerpaniu. Musiał je uzupełnić.
Podobnie rozpaczliwie wyglądała sytuacja w składzie z częściami elektronicznymi, bez których nie
do pomyślenia jest sprawne funkcjonowanie urządzeń. „Audax” dogorywał, a zawartość ziemskich
magazynów sprzętu elektronicznego Przechowalni Paliw Jądrowych była dlań jedyną, jeśli nie
ostatnią szansą.
Odsunąłem rocznik „Daily Express” na skraj biurka i oparłem nogi na blacie. Za oknami świtało.
Kawa wystygła, a z przyległego pokoju dobiegała ściszona muzyka i donośne pochrapywanie
czarnoskórego kierowcy.
Spać nie miałem ochoty.
Czekałem na Milady’ego.
„I na tym kończymy publikowanie wspomnień komandora podporucznika Royal Cosmos Force —
Seymoura Lutza, głównego bohatera Akcji «Przybysz»„.
Przed trzema dniami z Instytutu Językoznawstwa w Atlancie otrzymaliśmy depeszę, w której
kierownik Sekcji Kryptologicznej informuje nas, że badania nad językiem istot ze statku kosmicznego
„Audax” zostały pomyślnie zakończone. Język ten jest kompilacją języka literackiego o nieco
archaicznej składni z gwarą wykształconą na bazie jeżyka dydaktyczno–normatywnego i naukowego,
zawierającego dużą ilość homonimicznych neologizmów. Wadliwa artykulacja oraz brak wymowy
końcówek, w połączeniu z fatalną dykcją, uczyniły zeń język całkowicie dla nas niezrozumiały.
Równocześnie do naszej redakcji nadszedł telefonogram od ekspertów radiotechnicznych. Na
podstawie historycznej literatury fachowej zrekonstruowali oni urządzenie nadawczo–odbiorcze,
jakiego przed dwoma wiekami używano w łączności kosmicznej. Za pomocą owego urządzenia
stwierdzono, iż „Audax” wciąż utrzymuje kontakt z Ziemią! Jest to naturalnie kontakt jednostronny:
„Audax” emituje w kosmos fale elektromagnetyczne bez nadziei na odpowiedź. Emisja tych fal dziś
już nie służy nikomu i niczemu i jak przypuszczać należy, stała się zwykłym rytuałem. Jednakowoż
emitowane fale niosą informacje konkretne i bieżące. Elektroencefalos śle meldunki do
enigmatycznego w jego pojęciu adresata, o którym nie wie nawet, czy ów istnieje. Jeden z ostatnich
meldunków brzmiał: „W napotkanym Układzie tylko Trzecia posiada znośne warunki ekologiczne.
Zamieszkuje ją cywilizacja średnio rozwinięta, dysponująca atoli energią jądrową (…) Po
uzupełnieniu zapasów opuszczamy Układ zgodnie z programem.”
Trzymany w Centrum Biofizycznym „Obcy” powrócił na swój statek. „Audax” mknie teraz ku
środkowi Galaktyki. Pozwoliliśmy mu odlecieć, ale w każdej chwili możemy go zawrócić. Czy
rzeczywiście możemy? Czy mamy do tego prawo?
Zetknęliśmy się z potomkami naszych przodków. Nie była to dla nas konfrontacja przyjemna.
Spotkały się dwa różne światy.
Przybysze nie widzą możliwości porozumienia się z nami i nie chcą tego. My taką możliwość
widzimy, ale czy naprawdę chcemy? Z drugiej strony ciąży na nas odpowiedzialność za los tych istot
bądź co bądź naszych bardzo bliskich krewnych. Poddajemy ten dylemat pod publiczną dyskusję.
Niechaj wypowie się każdy, kto czuje potrzebę. Nim jednak w powyższej sprawie opublikujemy
pierwszy glos, raz jeszcze udzielimy go Seymourowi Lutzowi, który przed paroma dniami napisał do
nas z Maceio. Przytaczamy urywek jego listu:
…I kiedyśmy tak z Flie i Albertem stali wpatrzeni w ten łagodny ocean, żona powiedziała:
Kilka milionów lat temu podobny do „Audaxa” statek mógł wylądować na Ziemi. Może w nim też
były obciążone dziedzicznie istoty, zabłąkane i nie znające swej przeszłości. Zaczęły ją tworzyć
dopiero tutaj, na naszej planecie, wpierw tracąc wszystko, żebyśmy później my mogli tym więcej
zyskać. A jeśli tak, to czyż nie ma czegoś wspaniałego w tej czekającej spełnienia misji „Audaxa”?
Jacek Sawaszkiewicz
Wyznanie
— Pan się dziwi, redaktorze, że ciągle jeszcze noszę na piersi emblemat Służby Kosmicznej?
Przywykłem do niego jak do czubka swego nosa: nie muszę nań patrzeć, aby wiedzieć, że znajduje się
na swoim miejscu. Gdybym go zdjął, czułbym się za bardzo… incognito. Byłbym jednym z wielu,
zginąłbym w tłumie cywilów, czego się boję, podobnie jak schodzący ze sceny aktor. Próżność?
Raczej poczucie przynależności, potrzebne mi zwłaszcza dzisiaj, kiedy jestem tu, w tym szpitalu…
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie przyszedł pan tutaj, by słuchać mych biadoleń; zresztą nie
rozwodzę żali, bo jeśli wierzyć lekarzom, za kwartał będę w lepszej kondycji niż przed wypadkiem.
Nic pan nie mówi, redaktorze, i wiem dlaczego: pozwala pan mi się wygadać, suponując
słusznie, że w końcu podejmę temat, który pana interesuje. Nie pojmuję tylko, czemu pan zakłada, że
powiem w tej sprawie coś nowego: pańscy poprzednicy wyciągnęli ze mnie wszystko, dosłownie
wszystko, a ja doprawdy nie mam nic do ukrycia i niczego przed nimi nie zataiłem. Jest mi też
najzupełniej obojętne, co o mnie piszą i jak oceniają moje postępowanie; nie przejmuję się nawet
tym, że pewne grupy, zbliżone do kół rządowych, usiłują obarczyć mnie winą za wzniecenie
niesnasek między państwem naszym a sąsiednim. Poszło, jak i pan wie, o satelitę sąsiadów, którego,
rzekomo złośliwie, zniszczyłem. Gdybyż to była prawda!
My, pracownicy Służby Kosmicznej, jesteśmy kosmonautami z odsiewu. Zdaniem Komisji
Kwalifikacyjnej nie nadajemy się ani na pilotów dalekich wypraw, ani do służby w szeregach Royal
Cosmos Force. Powody są różne:
Harrison, na przykład, podczas treningów stracił pięć procent zdrowia. Lukas ma wrodzoną
idiosynkrazję do wind, Bovely’ego w młodości wychowywała macocha psychicznie dominująca w
rodzinie, co utrudniło mu proces identyfikacji z rolą męską. York cierpi na zaburzenia snu, ja zaś
mam konfliktowy charakter. Ci, którzy lecą do gwiazd, muszą być doskonali, nam, z usterkami,
pozostaje w najlepszym wypadku praca na stacjach orbitalnych. Jeżeli chodzi o mnie, zaraz po
szkoleniu otrzymałem przydział do Sekcji Porządkowej. Takie kosmiczne przedsiębiorstwo
oczyszczania.
Do moich obowiązków należało zdejmowanie wraków z naszej zaśmieconej orbity. Od dnia
wystrzelenia pierwszego sputnika uzbierała się tam zastraszająca ilość wszelkiego rodzaju
astronautycznych odpadów. Te świadectwa żywej i radosnej działalności naszych przodków
spowodowały już kilka niebezpiecznych kolizji, a katastrofa „Speedy Junior” na długo pozostanie w
ludzkiej pamięci. Sekcja Porządkowa zatrudnia średnio dziesięciu pilotów; pracują siedem na
trzydzieści, czyli tydzień poza Ziemią i miesiąc odpoczynku. Zawsze na orbicie krążą nie więcej niż
dwa odkurzacze, żeby nie robić zbytniego tłoku. Załogi odkurzaczy są jednoosobowe. Każda
radiostacja ma inne wydzielone i zastrzeżone pasma, bo piloci w kosmosie zdradzają skłonność do
nadmiernego gadulstwa, a to rozprasza uwagę i zmniejsza wydajność. Pilot w trakcie lotu jest więc
skazany na samotność, utrzymuje łączność jedynie z wieżą Służby Kosmicznej, nieskorej do
pogwarek. Sypia zazwyczaj mało i kiepsko. Resztę czasu spędza przy urządzeniach penetracyjnych i
namiarowych. Praca nie jest akordowa, niemniej za odłowione sztuki przysługują specjalne premie.
Właśnie dlatego „Paper Central Garamount” nazwał mnie „.kosmicznym harpagonem” — śmieszne,
gdyż ja akurat jestem filantropem.
Pokładowe komputery odkurzaczy wyposażone są w przystawkę ze skatalogowanymi satelitami,
wszystkimi, jakie ludzie kiedykolwiek wyekspediowali. Jest ona przydatna do identyfikacji
napotkanych w kosmosie obiektów oraz ich weryfikacji, koniecznej, niektóre państwa bowiem
zawarowują sobie prawo decydowania o losie własnych satelitów — dotyczy to szczególnie tych
nadal sprawnych. Do bazy wróciłem na trzy dni przed startem. Podczas pobytu na Ziemi
uczestniczyłem w rozmaitych sekciarskich obrzędach, wiecach i manifestacjach, bez których nasze
władze czułyby się jak w składzie manekinów. Moje prywatne sprawy układały się irytująco dobrze
— irytująco, bo kiedy idzie mi jak po maśle, popadam w nerwowość; muszę ustawicznie działać,
zabiegać o coś, bodaj kłócić się z przyjaciółmi, inaczej wydaje mi się, że lada moment odwołają
mnie — jako bezużytecznego — z tego świata. Społeczeństwo — po ostatnich demonstracjach
przeciwko budowie supersonicznej kolei i po odstąpieniu przez rząd od owego projektu, co srodze
rozczarowało wszystkich demonstrujących — ogarnął bezwład. Nudziłem się, ależ się nudziłem!
We wtorek… nie, w środę, wczesnym rankiem, gdy zawiodły środki nasenne, po trzech godzinach
gimnastyki w skłębionej pościeli, wyszedłem na spacer. Szwendałem się po skąpanych w świetle
ulicach pulsujących neonami, zaglądałem do witryn i szyb wystawowych, szukałem kogoś, kto razem
ze mną popsioczyłby na całe to warte swej inercji społeczeństwo. Nie znalazłem takiego. Napotkani
o tej porze dzielą się na dwie kategorie: trwoniących wolne godziny w lokalach i zajętych
przygotowaniem sieci handlowo–usługowej miasta do rozpoczynającego się wkrótce dnia. Jedni
ponuraków nie lubią, drudzy nie mają dla nich czasu. W nocy tylko martwe rzeczy potrafią być
wdzięcznymi i cierpliwymi słuchaczami.
Zatrzymałem się przed kokietującym przechodniów trafik–automatem i zacząłem mu wyłuszczać
swój pogląd na życie. Porządkowy, który się właśnie napatoczył, uniósł dłoń, aby położyć mi ją na
ramieniu i — zapewne — przerwać mój liryczny monolog: spostrzegł jednak emblemat Służby
Kosmicznej na mojej bluzie i machnął ręką, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu. Może i wzbudzamy
w ludziach estymę, jesteśmy dla nich „twardymi chłopcami stamtąd”, ale powszechnie uważa się nas
za dziwaków — nie bez racji, bo praca w kosmosie sprzyja dewiacjom umysłowym.
Porządkowy, wciąż wyszczerzony, okręcił się na pięcie i rzucił mi na odchodnym używane w
naszym hermetycznym gronie zawołanie: „Ciągu!”, co zabrzmiało równie komicznie, jak „darzbór!”
w wydaniu szaraka. Zły na siebie, na porządkowego, na wszystkich tych ludzi rozbawionych bądź
zapracowanych, jeszcze tego dnia wsiadłem w samolot. Do bazy przyleciałem podminowany. Szef w
mig zmiarkował, co się ze mną dzieje, i nie bacząc, że jestem na urlopie, bezceremonialnie zagonił
mnie do roboty w hangarach. Byłem mu za to wdzięczny.
Wystartowałem ze Spirt–First w niedzielę, minutę po północy. Kwadrans przede mną z sąsiedniej
płyty wystartował Eliot, ten, który w dzieciństwie przyjmował sztuczny pokarm, jakieś syntetyczne,
witaminizowane papki, i w jego chromosomach brakowało genów warunkujących odporność
organizmu na pewne choroby młodego wieku, a ponieważ ich nie przebył — co mogłoby
spowodować nabycie pożądanych odporności — ów brak wykluczył go ze służby w Royal Cosmos
Force.
Zmienialiśmy Harrisona i Yorka, którzy wylądowali tuż przed naszym startem; York słaniał się na
nogach, bo przespał w sumie dwadzieścia godzin. Ruszyłem trop w trop za Eliotem, aby nie
dziurawić dodatkowo ozono– i jonosfery, po czym zająłem miejsce na wyznaczonej orbicie. Zaczęła
się pierwsza z siedmiu samotnych dób.
Ilekroć wiszę nad Ziemią, odnoszę wrażenie, że dzieli mnie od niej ledwie kilkaset metrów i
wystarczy wyskoczyć z kabiny, by po krótkim locie osiąść na powierzchni tej gargantuicznej piłki.
Raz — pamiętam — wiedziony dręczącym pragnieniem runięcia w tę przepaść, swobodnego
szybowania w przestrzeni, zwolniłem już zatrzaski pasów i dźwignąłem się z siedzenia, dopiero opór
klapy włazu przywrócił mi przytomność.
Kabina odkurzacza jest tak skonstruowana, że daje się otworzyć jedynie z zewnątrz. Człowiek
siedzi w niej niczym w batyskafie. Kabina stanowi odrębną, autonomiczną całość; w razie potrzeby
może zostać odpalona od ładunkowej części odkurzacza i sprowadzona na Ziemię, także zdalnie —
na wypadek gdyby pilot nie był w stanie sam tego zrobić.
Drugiego dnia orbitowania natknąłem się na satelitę tak starego, że aby ustalić jego personalia i
stwierdzić, czy chroni go ekscept właściciela, nie potrzebowałem radzić się przystawki. Był ciemny i
omszały, żeglował jak wielki nietoperz, z rozpostartymi skrzydłami zrujnowanych baterii
słonecznych. Lancetem laserowym poćwiartowałem go, gdyż nie zmieściłby się w furcie burtowej.
Przez kolejne trzy dni trafiały mi się same drobiazgi; szóstego — licząc od dnia startu — wyrwał
mnie ze snu impuls budzący. Po takim impulsie człowiek, choćby najbardziej rozespany, natychmiast
odzyskuje pełną świadomość, jak kot. Obrzuciłem wzrokiem przyrządy. Na ekranie radaru jarzyła się
pięciomilimetrowa kreska.
Odległość była znaczna, więc i obiekt był spory. Wycelowałem weń kamery; na parę sekund
włączyłem silniki głównego ciągu — wtłoczyło mnie w fotel — potem korekcyjne. Odkurzacz i ten
obiekt dryfowały teraz obok siebie. Uruchomiłem przystawkę i przekazałem jej dane o obiekcie.
Odpowiedź nadeszła z nie zdarzającą się dotąd zwłoką. Brzmiała: sztuczny satelita typu takiego a
takiego, numer ten a ten, ubiegły wiek. Procedura w stosunku do wszystkich satelitów wystrzelonych
w ubiegłym wieku jest identyczna i prosta: w odkurzacz, na Ziemię i do indukcyjnego pieca. Żadne z
państw nie ma prawa stanowić o losie tak przestarzałych sputników.
Wyglądał osobliwie. Ogołocony z anten, tych charakterystycznych dla staroświeckich modeli,
przesadnie długich i sterczących urządzeń nadawczo–odbiorczych, przypominał zminiaturyzowany
element jakiejś archaicznej ziemskiej fabryki. Trzy przylegające do siebie, nieznacznie spłaszczone
kule łączyła gęsta kratownica. Zmatowiała, pokryta pyłem powierzchnia nadawała mu piętno czasu.
Miałem go z boku, na wprost furty burtowej.
Furty w odkurzaczach zamocowane są na prowadnicach i otwierają się jak migawka szczelinowa.
W ładunkowej części panuje stałe pole magnetyczne unieruchamiające zebrany z orbity szmelc, żeby
się nie przewalał w trakcie manewrowania statkiem. W momencie rozchylenia furty pole gwałtownie
wzrasta i wsysa do ładowni każde żelastwo, jakie się znajdzie w jego zasięgu. Ale obiekt ani drgnął.
Spokojnie dryfował naprzeciw otwartego luku. Zwiększyłem pole do maksimum. Bez rezultatu.
Rozważałem, czy nie połączyć się z wieżą Spirt–First, w końcu uznałem, że nie ma sensu. Znam na
pamięć te odżywki dyżurnych: „A od czego ty tam jesteś?” Skontrolowałem tylko wskazania
przyrządów. Były właściwe. I tak cię wezmę, truposzu — postanowiłem. Obiekt towarzyszył mi
wiernie, nawet o cal nie przesuwając się w kierunku czeluści stojącej otworem furty. Dałem słaby
ciąg boczny. Spodziewałem się, że przy abordażu wraczysko samo mi wpadnie do ładowni. Na
ekranie widziałem burtę swego statku i zbliżający się do niej obiekt. Płynęły minuty, odległość
malała. Gdzieś w głębi odkurzacza jęknęło poszycie i zachrobotało: kadłub obiektu otarł się o
ościeżnicę luku.
Włączyłem na krótko silniki korekcyjne. Centymetr po centymetrze wrak niknął w otworze
ładowni. Poczekałem, aż zniknie na dobre, po czym zwolniłem furtę. I wtedy w zamykanym luku
ukazał się wierzchołek kuli oplecionej kratownicą. Schwytany satelita wycofywał się, jak gdyby
zniechęcony mało gościnnym wnętrzem komory ładunkowej.
Nie zdążyłem zatrzymać zatrzaskującej się furty. Rozpędzona osiemnastotonowa płyta niemal
przecięła obiekt. Ekrany rozpalił błysk eksplozji, piekielny grzmot przetoczył się po śródokręciu i
ucichł, jak ucięty nożem, jednocześnie miażdżąca siła wprasowała mnie w fotel, aż zatrzeszczały mi
żebra dobiwszy do jego stalowej konstrukcji… Ciemność zalała mi mózg, straciłem przytomność.
Dość szybko ściągnięto mnie na Ziemię. Mój pokładowy znamiennik ułatwił zadanie ekipie
poszukiwawczej.
W szpitalu powiedziano mi, że katapultowałem. Wybuch nadał kabinie dodatkowe
przyśpieszenie, które zdemolowało moje narządy wewnętrzne. Miałem podobno cholerne szczęście:
gdy mnie znaleziono, kończył się zapas tlenu, bo kabina straciła szczelność. Po części ładunkowej
odkurzacza nie zostało śladu. Po tamtym obiekcie również. Trudno więc dzisiaj udowodnić naszym
zagranicznym sąsiadom, że to nie był ich satelita. Nie wierzą w jego diamagnetyzm ani w eksplozję:
utrzymują, że zniszczyłem go z premedytacją, ponieważ mam przewrotną i konfliktową naturę. Zresztą
eksperci z Admiralicji też mi nie wierzą. Orzekli, że nikt nie umieszczał na orbicie diamagnetycznych
satelitów i że te, które krążą wokół Ziemi, są tak samo zdolne do wybuchu jak bulwy ziemniaczane.
Nawet koledzy przyglądają mi się podejrzliwie, a za moimi plecami szepcą pomiędzy sobą i stukają
się znacząco w czoło. Oby racja była po ich stronie!
Pana dziwi moje życzenie, redaktorze? Zatem proszę zważyć: jeśli nie potrafimy konstruować
satelitów z materiału o ujemnej podatności magnetycznej, jeśli żaden z dotychczas wystrzelonych nie
został wyposażony w źródło energii — i to potężne, o czym przekonałem się na własnej skórze, jeśli
ani jeden z nich nie zdoła samodzielnie wykonać najprostszego manewru — tamten, jak pan pamięta,
zmienił kierunek lotu — jeśli więc są bezwolnymi i potulnymi maszynami, cóż to oznacza?
Przystawka katalogowa wprawdzie jednoznacznie — choć nie bez trudu — sklasyfikowała
obiekt, ale ona bierze poprawki na pometeoroidowe odkształcenia i deformacje satelitów;
niewykluczone, że ów statek podobny był do jakiegoś naszego satelity i to wystarczyło, aby
przystawka wzięła go za naszego satelitę właśnie, przyjąwszy, że rój oberwał mu baterie, anteny czy
co tam jeszcze, albo też wszystko naraz. Nie, nie przesłyszał się pan, istotnie, powiedziałem „statek”,
bo to był statek, statek Obcych… Nie powitaliśmy ich jak przyjaciół…
Teraz pan chyba wie, czego się obawiam. Lepiej mieć do rozwiązania problem załagodzenia
konfliktu międzypaństwowego niż międzycywilizacyjnego. A taki problem życie niewątpliwie przed
nami postawi. Bodajbym się mylił!
Jacek Sawaszkiewicz
Potestas
Leżą przede mną trzy kasety. Zawierają taśmy z utrwalonym obrazem i dźwiękiem. Dwie z nich
nagrane zostały tu, na Ziemi, trzecia pochodzi z „czarnej skrzynki” zainstalowanej w sterowni statku
„Potestas”. Tak, tego, który Herp Finger odnalazł w rejonie Alabastrowego Płaskowyżu na planecie
Oval w Układzie Giantfour. Właściwie jest to kopia, oryginalna taśma znajduje się w archiwum
Admiralicji Roya! Cosmos Force. Kopię tę oraz kasetę z relacją Herpa Fingera otrzymałem przed
miesiącem. Po obejrzeniu i wysłuchaniu zapisów z obu taśm wysłałem je memu przyjacielowi —
Williamowi Macaulayowi, którego spośród współczesnych astrobiologów cenię najwyżej. W
imieniu naszej redakcji poprosiłem go o wypowiedź na temat przyczyn tragicznej śmierci załogi
„Potestasa”. Wczoraj zwrócił mi obie taśmy, załączając do nich jeszcze jedną, z własnym
komentarzem. Komentarz ów, będę szczery, nieco mnie rozczarował, aczkolwiek zawarta w nim
hipoteza jest godna zastanowienia, a co więcej, w porównaniu z tajemniczym i budzącym nieufność
milczeniem specjalistów Royal Cosmos Force — przynajmniej jest sensowną próbą wyjaśnienia
całej zagadki. Bo jedyne, na co wspomnianych specjalistów było stać, to sugestie pod adresem
Admiralicji, aby kolejnymi sukcesami odwróciła uwagę opinii publicznej od tragicznego
niepowodzenia ,,Potestasa”.
Wkładam do ampexu pierwszą kasetę. Na tej taśmie zarejestrowana jest praca załogi w sterowni
w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. Ludzie odzyskali już normalny wygląd i nie znać po
nich skutków wieloletniej anabiozy. Są niespokojni i podenerwowani. Wcześniej na ich twarzach
malowało się zaskoczenie, niepewność i radość. Przedstawiam końcowy fragment zapisu:
(Rozmowa toczy się w naprężonej atmosferze. Zebrani w sterowni patrzą na kapitana z
wyczekiwaniem).
Radiooficer: Ziemia nadal nie odpowiada.
Kapitan: Niech pan wywołuje.
Radiooficer: Robię to od doby!
Kapitan (uruchamia interkom): Rubie!
Pilot (z ekranu interkomu): Zgłaszam się.
Kapitan: Chwileczkę. (Do radiooficera:) Więc co z Ziemią?
Radiooficer: Panie kapitanie, jak pan widzi, wywołuję Ziemię bez przerwy, i autorytatywnie
stwierdzam, że Ziemia milczy. Nie działają nawet radiolatarnie; Ziemia wydaje się radiowo martwa.
Kapitan: Ta pańska aparatura… Rubie! Przygotuj „Starflasha–Recon”!
Pilot: Jest gotowy, kapitanie.
Kapitan: Poszukasz jakiegoś lądowiska i podasz nam sygnał znamiennika. Będziesz naszą
radiolatarnią.
Pilot: Zęby zjadłem na tym, kapitanie.
Kapitan: Zezwalam na start.
(Wyłącza interkom. Twarze załogi rozpogadzają się. Radiooficer ciągle ślęczy nad urządzeniem
nadawczo–odbiorczym).
Biolog: Jaka procedura?
Kapitan: Procedura? Jesteśmy na Ziemi.
Nawigator: Jesteśmy na Ziemi. Tyle że Ziemia zdaje się tego nie dostrzegać.
Radiooficer: Rubie wystartował.
Kapitan: Niech melduje.
Pilot: Schodzę.
Fizyk: Zastanawiam się, jak wytłumaczymy swój powrót.
Nawigator: Nie wiadomo nawet, czy w ogóle opuściliśmy Układ Słoneczny.
Biolog: Nie tkwiliśmy tu chyba przez tyle lat… Co za przypuszczenia!
Nawigator: Komputery temu nie zaprzeczają. Cybernetyk: Po tych przebiciach w mnemolicie
komputery już niczemu nie zaprzeczą ani niczego nie potwierdzą.
Pilot: Jestem na dwustu. Widoczność słaba. Schodzę niżej.
Kapitan (staje przed ekranem, obok radiooficera): Obraz, pilocie!
Fizyk (patrząc kapitanowi przez ramię): Wata.
Kapitan: Daj nam podgląd na tachżyro, Rubie. W porządku. (Do radiooficera:) Ma pan
współrzędne? Niech pan go naprowadza… Dokąd najbliżej?
Radiooficer: Emit–First.
Kapitan: Dobrze, Emit–First.
Biolog: To ja jestem prawie jak w domu. Po wylądowaniu nikt mnie w tym pudle nie zatrzyma.
Kapitan: Nie zamierzam nikogo tu zatrzymywać. Lądujemy na Ziemi, do licha!
Pilot: Jestem na pięćdziesięciu.
Kapitan: Wystarczy. Rubie. Teraz uważaj — wchodzimy ci na zdalne. (Do radiooficera:) Niech
go pan prowadzi aż do zero.
Fizyk: To co, chyba można zacząć się przygotowywać?
Kapitan: Zostaje radiooficer i nawigator. Reszta do kabin.
(Załoga rozchodzi się).
Pilot: Hej, kapitanie, czy to nie Spirt–First?
Kapitan: To Emit–First, Rubie. Zaraźcie posadzimy. Podaj sygnał znamiennika.
Pilot: Podaję.
Radiooficer: Potwierdzam.
Pilot: Toż to nasze stare Emit–First!
Kapitan: Oczywiście, Rubie, to nasze stare Emit–First. Pokołuj na rubież. Wkrótce do ciebie
dokooptujemy. Nawigatorze — samostery na radiopeleng!
W dalszej części taśmy zarejestrowane zostały wszystkie fazy przeprowadzonego przez automaty
lądowania. Zaraz po tym, jak „Potestas” dotknął Alabastrowego Płaskowyżu na planecie Oval, cała
załoga opuściła statek.
Tyle taśma pierwsza. Zakładam do ampexu taśmę drugą.
Na ekraniku pojawiła się twarz Herpa Fingera.
Herp Finger, mężczyzna około pięćdziesięcioletni, ma lekko skośne oczy i kształtną, lśniącą
czaszkę. W kamerę patrzy nieufnie i wrogo. W jego wzroku jest coś niemal zwierzęcego. Mówi:
— Na pewno chce pan wiedzieć wszystko? Tak jak było? Po co? Ten obraz, który sobie wy,
ziemskie krety, stworzyliście, diabelnie odbiega od prawdy. Wam się wydaje, że goście z erceefu to
szlachetni i nieustraszeni rycerze; że każdy, kto pracuje w kosmosie, musiał wpierw stawać przed
dziesiątkami komisji i pokazywać rozmaitym typasom, jaki jest uzdolniony, predysponowany i
wyszkolony, i że czego jak czego, ale postawy życiowej może być przykładem. No więc
niekoniecznie. Wątpię, czy ktoś mnie zechciałby stawiać za wzór.
W czwartym roku mojej służby w erceefie powiedziałem jednemu kontradmirałowi, słusznie
zresztą, że jest głupim gnojkiem. Obniżono mi stopień i karnie przeniesiono do grupy remontowej,
chociaż nie miałem wymaganych kwalifikacji. Po kwartale któryś z konserwowanych przeze mnie
„Starflashy” rozwalił się w czasie manewrów. Mimo że za stan techniczny każdej maszyny
odpowiada pięć osób, w tym trzy kontrolujące, o niedbalstwo oskarżono wyłącznie mnie. Na
procesie prokurator wywlókł tę historię z kontradmirałem i to, że chodzę na seanse zen–buddyzmu,
co w erceefie nie jest mile widziane. Sąd wojskowy ma inne taryfy niż sąd cywilny; skazano mnie na
pięć lat robót na „Irydowej Maryśce”. Ta planetoida krąży wokół Słońca, a więc w kosmosie, i
trzeba nielichej odporności psychofizycznej, żeby wytrwać tam bodaj rok, a przecież na tej
planetoidzie pracują nie herosi, lecz ci, którzy są rzekomo gorsi nawet od was, ziemskich kretów.
Ale ja nie uważałem się za coś gorszego i nie miałem zamiaru przez pięć lat ładować w kontenery
irydowych okruchów. Czułem się niewinny, a przynajmniej nie na tyle winny, żeby oddychać tym
samym, ciągle nieświeżym powietrzem bazy, co reszta z „Irydowej Maryśki”. W drugim roku, kiedy
przy planetoidzie przycumował kolejny kontenerowiec, uprowadziłem go i wyruszyłem… dokąd? W
podróż po Układzie. Tropiono mnie przez miesiąc. Dałem się schwytać tylko dlatego, że zabrakło mi
paliwa. A potem wylądowałem w Izolatce… Wie pan, co to jest Izolatka? To takie pomieszczenie,
sześcian dwa na dwa metry. Nie docierają tam żadne dźwięki, nie ma okien, drzwi ani sprzętów;
gołe, gładkie ściany, strop i posadzka. Z sufitu pada światło jednakowe przez okrągłą dobę. Ukryte
czujniki bez przerwy kontrolują stan fizjologiczny twego organizmu. Gdy chcesz spać, ze ściany
wysuwa się prycza, gdy chcesz jeść — kaloryczne i witaminizowane posiłki, gdy wydalać —
stosowne urządzenie. Do przepływającego przez Izolatkę powietrza w miarę potrzeb dodawane są
odpowiednie środki lecznicze, żebyś aby nie zaniemógł, gdyż musiano by cię przenieść do szpitala, a
to jest wszak niepożądana przerwa w odbywaniu kary. Bo kara polega na całkowitej izolacji od
świata… Krążysz między gołymi ścianami i z wolna tracisz rachubę dni, a wreszcie i świadomość
upływu czasu. Zegary dla ciebie stanęły, gubisz gdzieś rytm snu i czuwania, rozkojarzasz się coraz
bardziej, masz ochotę wyć, kiedy ściana usłużnie rozkłada przed tobą pryczę, w końcu stwierdzasz,
że nie potrafisz już mówić; recytujesz głośno jakiś wiersz czy tekst piosenki, lecz ta cisza zagłusza
twoje słowa i słyszysz tylko mlaskanie warg. Izolatka przeobraża się w kolapsujący wszechświat i
nic poza nią nie istnieje; ludzie wraz ze światem sczeźli, pozostało jedynie to zautomatyzowane
pomieszczenie, które będzie sztucznie utrzymywać cię przy życiu, dopóki nie zmusisz swego serca, by
przestało bić, inaczej bowiem tam, w tej Izolatce, nie zdołasz się unicestwić…
Właściwie byłem bliski stania się obiektem eksperymentalnym dla adeptów psychiatrii,
obiektem, któremu nie może pomóc ani zaszkodzić żadna terapia. Po półrocznej kuracji pod kontrolą
doświadczonych psychoterapeutów wykaraskałem się jednak. Odwiedził mnie wówczas
przedstawiciel erceefu i zaproponował mi następujący układ: Ja polecę na Oval, w ślad za
„Potestasem”, z którym urwała się łączność, Admiralicja natomiast przywróci mi stopień i wymaże z
pamięci personalnego komputera pewne fakty dotyczące mej przeszłości. Spytałem wtedy tego
gościa, czy Admiralicja bardzo będzie rozczarowana, jeśli odmówię; na to on zapytał mnie, czy
wiem, że odsiedziałem w Izolatce zaledwie okres próbny. Tak więc dość szybko osiągnęliśmy
porozumienie.
Poleciałem „Rapidem”, stateczkiem małym, ale chyżym jak światło. Podróż upłynęła mi bez
zakłóceń, jak to w anabiozie. Przed wejściem „Rapida” do Układu Giantfour automaty mnie zbudziły.
Kiedy wstałem, cały Układ był już z grubsza przebadany, bo „Rapid” to prawdziwe automatyczne
cacko. Poprosiłem o materiał dotyczący planety Oval. Wśród tej masy informacji, co się sypnęła z
drukarki, wyłowiłem kilka interesujących danych, mianowicie, że planeta posiada magnetosferę, w
dodatku identyczną z magnetosferą ziemską, że temperatura powierzchniowa w pasie równikowym tej
planety wynosi 324 stopnie Kelvina i że otaczająca planetę powłoka gazowa zawiera cyjanowodór
nie pamiętam w jakim — ale w znacznym stężeniu. Automaty odkryły też i zlokalizowały jedyne na
Oval źródło fal radiowych, zainstalowane — jak się później okazało w kabinie „StarfIasha–Recon”.
Był to pracujący znamiennik tej maszyny. Wylądowałem tam, na tym płaskowyżu, obok „Potestasa”.
Grunt miał barwę kości słoniowej i ciągnął się równo aż po horyzont. Na jasnym tle granatowe
skafandry widać było wyraźnie; wszyscy członkowie załogi mieli je na sobie, ale żaden nie zabrał
hełmu. I tego nie mogę zrozumieć. Przecież znali skład atmosfery, a gdyby nawet nawaliły im
analizatory, to, do cholery, nikt na nie zbadanej jeszcze planecie nie zachowuje się jak na Ziemi!
Leżeli w różnych miejscach, większość u podnóża „Potestasa”. Najbardziej od statku oddalił się
kapitan, prawie o pół kilometra. Jednego znalazłem we wnętrzu „Starfiasha”, innego znów ponad
trzysta metrów na zachód od rakiety. To był biolog. Jego skafander był otarty, jakby śmierć
zaskoczyła tego człowieka, kiedy biegł. Wielu nie mogłem rozpoznać, choć wygląd każdego, nim
wystartowałem z Ziemi, na trwałe zapisano mi w pamięci. Zwłoki były wyschnięte i pomniejszone,
przypominały ludzkie szkielety obciągnięte czarnobrunatnym pergaminem. Spoczywały na tym
gigantycznym jasnobeżowym katafalku w całkowitej ciszy, pod żółtym jak oliwa niebem. Opodal
wznosił się statek, nieco dalej stał „StarfIash–Recon”, a poza tym nic, zupełnie nic. Sporządziłem
dokumentację fotogrametryczną, wymontowałem „czarną skrzynkę” ze sterowni „Potestasa” i… to
wszystko. To wszystko, co mam do powiedzenia. No i co, usatysfakcjonowałem pana? Zna pan teraz
drugą prawdę o „zdobywcach kosmosu”. Człowiek, jeśli nawet uwierzy, że jest herosem, gdy go
pozostawić na dłużej w trudniejszych warunkach psychofizycznych, prędzej czy później straci tę
wiarę i przeobrazi się w zwykłego ziemskiego kreta…
Obraz ciemnieje. Wkładam do ampexu trzecią, ostatnią w tej sprawie, kasetę. Tę, którą przysłał
mi William Macaulay. Przyjaciel uśmiecha się do mnie z ekranu bezradnie i pociera swój podbródek.
— Ta tragedia mną wstrząsnęła — stwierdza poruszony. — Relacja Herpa Fingera stawia
Admiralicję w niedwuznacznej sytuacji, a postępowanie załogi „Potestasa”, ludzi, jak mi
podpowiada logika, z całych Sił najbardziej podówczas do tej wyprawy predysponowanych i
przygotowanych, było, oględnie mówiąc, dziwne. Przyczyna ich śmierci jest oczywista:
cyjanowodór. Przy tym stężeniu zabił ich w ciągu czterech–pięciu minut. Zwłoki pozostawione przez
kilkanaście lat w suchym, przewiewnym i ciepłym otoczeniu, czyli takim, które hamuje rozwój
bakterii gnilnych i działanie enzymów własnych ustroju, bardzo prędko utraciły wodę, a w końcu
uległy mumifikacji. Nie trzeba być ekspertem, żeby to ustalić. Inaczej przedstawia się problem
ustalenia faktów zaistniałych przed tym tragicznym wypadkiem, zwłaszcza tuż przed wylądowaniem
„Potestasa” na Oval. Nieustannie dręczy mnie pytanie, co sprawiło, że załoga tego statku uznała Oval
za Ziemię…
Zapoznałem się z danymi zebranymi przez automaty „Rapida”. Oval jest istotnie uderzająco
podobna do Ziemi. Obie planety posiadają identyczną prędkość orbitalną, średnicę równikową,
mimośród, masę, średnią gęstość, grawitację, albedo. Co więcej, ich księżyce również są do siebie
podobne. Wszelako z fotografii wykonanych przez „Rapida” wynika, że widziana z orbity planeta
Oval do tego stopnia odbiega wyglądem od naszej planety, iż nawet dziecko spostrzegłoby różnice. A
jednak nikt z załogi „Potestasa” różnic tych nie spostrzegł. Ich przekonanie, że mają przed sobą
Ziemię, było tak mocne, że zlekceważyli alarmujący wszak brak jakiegokolwiek radioźródła. Mało
tego, zdania nie zmienili do ostatnich chwil.
Nałożyłem wykonaną przez Fingera mapkę na plan kosmodromu Emit–First. Na mapce oznaczone
są punkty, w których Finger znalazł ciała członków załogi, oraz położenie ..Potestasa” i „StarfIasha–
Recon”. Porównując oba dokumenty kartometryczne, stwierdziłem, że ciało kapitana leżało w tym
miejscu, w którym znajduje się wejście do wieży kontrolnej na Emit–First, ciało biologa zaś — na
linii łączącej podstawę rakiety z jego domem, usytuowanym, jak wiemy, w pobliżu kosmodromu.
Jeżeli chodzi o „StarfIasha–Recon”, stał on na rubieży lądowiska, zgodnie z poleceniem kapitana.
Zbiorową halucynację wykluczam. Zakładam, że ci ludzie, patrząc na Oval i przebywając na niej,
rzeczywiście widzieli Ziemię oraz kosmodrom Emit–First, a ściślej — widzieli fatamorganę:
fatamorganę o niebywałym zasięgu, bo rozciągającą się na całą planetę. Założenie powyższe wydać
się może niedorzeczne, albowiem o tego typu zjawiskach współczesnej nauce nie jest nic wiadomo.
Zjawisko kosmicznej fatamorgany mogło powstać — jak sądzę — dzięki podobieństwu Oval do
Ziemi. Jest ono przecież znaczne, obejmuje nie tylko rozmiary, kształt, masę et cetera, lecz również
magnetosferę i aurosferę. Na tej ostatniej właśnie pragnąłbym się zatrzymać.
Wiemy, że każda skończona forma ma swoją aurę, dotyczy to także Ziemi i planet w Układzie
Giantfour. W normalnych warunkach aura, podobnie jak fale radiowe, nie jest postrzegalna ludzkimi
zmysłami, w pewnych okolicznościach jednakowoż — i tu znowu analogia do fal radiowych,
zwłaszcza stosowanych w telewizji — staje się widzialna. Okoliczności takie zachodzą pod
wpływem promieniowania ektoplazmatycznego.
Przypominam sobie następujące doświadczenie: w przyciemnionej pracowni eksperymentalnej,
pomiędzy generatorem promieni ektoplazmatycznych a gołą ścianą, umieszczono pelargonię. Po
włączeniu generatora kilka milimetrów przed ścianą pojawił się dokładny i przestrzenny wizerunek
tego kwiatu, jego kopia. Gdyby taki eksperyment, tyle że na miarę kosmiczną, przeprowadzić nie z
pelargonią, ale z Ziemią, zmodulowany ziemską aurą strumień ektoplazmy, po natrafieniu na
odpowiednią, posiadającą własną aurę „ścianę”, niewątpliwie naniósłby na nią szczegółowy obraz
naszego globu.
Spenetrowałem archiwa Obserwatorium Satelitarnego i znalazłem tam ciekawą informację. Otóż
Ziemia, kilkadziesiąt lat temu, przebywała przez dziewięć dni w strefie promieniowania
ektoplazmatycznego. Obliczyłem, że promieniowanie to dotarło do Układu Giantfour w tym samym
czasie, w którym dotarł tam „Potestas”. Tyle ci mogę powiedzieć — William Macaulay uśmiecha się
z ekranu. — Jestem naukowcem i nie chcę narazić się na kpiny, wyciągając zbyt daleko idące
wnioski.
Uśmiecham się i ja. Wyjmuję z ampexu taśmę nagraną przez przyjaciela i kładę ją obok dwu
poprzednich. Na poparte badaniami potwierdzenie hipotezy Macaulaya trzeba jeszcze poczekać.
Naukowcy na razie milczą, tak samo jak milczą specjaliści Royal Cosmos Force.
I znowu wypada ustąpić pola fantastom.