Rozdział I
...czołga się ciągle uparcie, na samych tylko łokciach, poprzez straszliwe rumowisko, które przed chwilą
było jeszcze ciepłym, zwyczajnym pomieszczeniem „F” w rufowej części okrętu. „Byle do trapu... Wyjść
stąd, wyjść!” Oto, gdzieś nieskończenie wysoko, nad głową, zbawczy otwór włazu. Dźwiga się po
poskręcanym żelastwie, które było trapem, cal po calu ciągnie za sobą bezwładne nogi. Trwa to wieki.
Jeszcze ostami, nadludzki wysiłek; ktoś chwyta go za ramię, chlust lodowatej wody...
- Za godzinę będziemy w Glasgow, sir...
Mat Karol Wizner otrząsa się z dręczącego, sennego koszmaru. Odruchowo burczy coś w odpowiedzi.
Siwowłosy konduktor wycofuje się na korytarz i Wizner zostaje w przedziale sam.
Jest bardzo zmęczony. Od chwili kiedy w dalekim Plymouth, na samym skraju południowej Anglii,
wsiadł do pociągu minęło już kilkanaście godzin.. Przesiadki z Bristolu i Liverpoolu, małe stacyjki po
drodze z zamalowanymi na czarno nazwami w obawie przed inwazją: „Jeśli Hunowie tu wylądują, nie będą
po prostu wiedzieli, gdzie są...” Wieczorem wokół ani jednego światła. Obowiązuje nadal szczelne
zaciemnienie, pełny „black out”. To przed nalotami. Na przedmieściach Liverpoolu widział ich ślady: hałdy
gruzów, wypalone mury z niebem prześwitującym przez puste oczodoły okien.
Słowa: „Bitwa o Anglię”, usłyszał po raz pierwszy z radia w którymś kolejnym szpitalu szkockim,
bodaj w Edynburgu. Było to przed kilkoma miesiącami, chyba na początku sierpnia 1940 roku. Już mógł
wtedy chodzić dość swobodnie. Zrosły się połamane żebra i ręka, lekarze wylatali jakoś zgruchotane kolano,
tylko uszkodzony kręgosłup wciąż dawał się we znaki. Trzy miesiące kuracji, od maja zrobiło swoje, ale
pierwsze zejście do szpitalnego schronu było trudne. Potem przywykł. Naloty były niemal co noc,
poprzedzane wyciem syren. Schron trząsł się od głuchych detonacji, a Wiznerowi wydawało się nieraz, że
poprzez dudnienie przeciwlotniczych dział słyszy basowy pomruk bombowców.
Co mogą samoloty, wiedział doskonale. Poznał to najdokładniej tamtego ranka, 4 maja 1940 roku, na
wodach norweskiego Rombakken-fjordu. Tam, wysoko, był podobno tylko jeden samolot: tak mówili potem
sygnaliści i artylerzyści z pokładu. ORP „Grom” tonął trzy minuty. Do dziś jeszcze tamte chwile wracają w
przerażających sennych majakach.
Podnieśli ich wtedy z lodowatej wody angielscy koledzy po czterdziestu prawie minutach, cały czas pod
ogniem niemieckiej broni maszynowej, bijącej z brzegu, spod Narviku. Brytyjski niszczyciel HMS
„Bedouin” odwiózł ich na pokład pancernika HMS „Resolution”, gdzie opatrzono rannych, stamtąd zabrał
ich ORP „Burza” i przetransportował na okręt szpitalny „Atlantis”. Przez następne 48 godzin hitlerowskie
samoloty dokonały na ten okręt, biały i ozdobiony wielkimi, czerwonymi krzyżami, aż dziesięciu nalotów.
W czasie ich trwania zmarł z ran leżący tuż obok marynarz Zygmunt Muchar. Odetchnęli dopiero na
pokładzie wielkiego, trójkominowego „pasażera” „Monarch of Bermuda”, który dowiózł ich szczęśliwie do
leżącej w szkockiej miejscowości Greenock dużej bazy Royal Navy.
Teraz właśnie mat Karol Wizner powracał znów do Greenock. Niewiele, co prawda, zapamiętał z tego
miasta, bo wtedy, wprost z nabrzeża, zabrano ich do różnych szpitali. Wracał jednak na własną prośbę i do
służby, choć wcześniej, jeszcze w czasie szpitalnych, ciężkich zabiegów, nieraz postanawiał sobie: już nigdy
więcej na morze...
Zadecydowały przeżycia kilku ostatnich tygodni. Na samo ich wspomnienie powracała złość: że dziś
mogą być jeszcze tacy ludzie...
Po wypisaniu ze szpitala zaordynowali mu lekarze krótką rekonwalescencję w prywatnym szkockim
domu: taki wytworzył się obyczaj. Gospodarze, mili starsi ludzie, dbali o swego gościa, ale w przyjaznej
atmosferze tego domostwa powróciły ze zdwojoną siłą wspomnienia własnego. Jak żyją w okupowanym
kraju żona i siedmioletnia już córka, Irena, jak sobie radzą? Nie wiedział o nich nic od chwili, kiedy z kartą
mobilizacyjną w kieszeni wyszedł ze swego gdyńskiego mieszkania przy ulicy Śląskiej w dniu 24 sierpnia
1939 roku. Minął już rok. To, co wydarzyło się w tym czasie, przechodziło wszelkie pojęcie. Padła
Norwegia, potem Dania, Holandia i Belgia. Kiedy jeszcze w szpitalu dowiedział się o błyskawicznym
przemarszu Niemców przez Francję i o jej niesławnym upadku, odczuł jakaś bezsensowną mściwą radość:
Taka potęga, a wytrzymała niewiele dłużej niż my! Trzeba to było tak się puszyć? Jednocześnie i on, i inni
zdali sobie wówczas sprawę, że cały ogrom hitlerowskiej, wojennej machiny obróci się teraz wyłącznie
przeciw Anglii i że sprawa ich powrotu do kraju ma szanse tylko wówczas, jeśli Anglia zdoła się tej potędze
oprzeć. A w to trudno było uwierzyć...
Mijały jednak tygodnie, a samotna wyspa wciąż trwała mimo zmasowanych, o niespotykanej sile
ataków hitlerowskiej Luftwaffe na cały kraj. Komunikaty radiowe i gazety wciąż donosiły o ciężkich
walkach powietrznych z przeważającymi siłami wroga - niejednokrotnie padały w tych komunikatach
polskie nazwiska walczących pilotów. Wytworzyła się wtedy wokół nich, rannych marynarzy polskich, jakaś
szczególna atmosfera życzliwości i podziwu, tak różna przecież od tej wyniosłej oschłości, z jaką spotykali
się u Anglików jeszcze w wiele miesięcy po przybyciu do tego kraju. Najlapidarniej ujął to jeden ze
szpitalnych towarzyszy niedoli:
- Tacy lordowie muszą dopiero mocno dostać w tyłek, żeby zmądrzeli...
Była ich z początku dość liczna, polska grupka, ale wreszcie Wizner, jeden z najciężej rannych podczas
zatopienia „Groma”, i stąd przerzucany z jednego szpitala specjalistycznego do drugiego, pozostał sam.
Zwolnienie przyjął jak wybawienie. Bez większego też żalu pożegnał swych szkockich gospodarzy: chciał
znów po prostu być wśród swoich.
Wyruszył więc z Edynburga do Plymouth pełen nadziei: wreszcie w tej wielkiej, polskiej bazie znajdą
chyba dla niego jakieś miejsce, póki w pełni nie powróci do zdrowia...
Baza mieściła się na przedwojennym, pasażerskim transatlantyku „Kościuszko”, przemianowanym z
powodu wojny na ORP „Gdynia”. Zakotwiczona na redzie w pobliżu Devenport stanowiła swoistą „polską
wyspę”, o czym Wizner miał się rychło przekonać.
Sporo czasu zajęło mu w początkach rozeznanie się w całej tej „wieży Babel”, jaką stanowił ORP
„Gdynia”. Mieściła się tu bowiem Szkoła Podchorążych Marynarki Wojennej ze wszystkimi trzema
wydziałami: pokładowym, mechanicznym i administracyjno-gospodarczym (a na każdym po trzy roczniki
podchorążych), Szkoła Specjalistów Morskich, przygotowująca podoficerów, Kadra Marynarki Wojennej,
prowadząca podstawowe przeszkolenie ochotników, i 4 wreszcie Kancelaria Ewidencyjna, zajmująca się
zaciągiem i wymianą załóg, oraz Rezerwowa Grupa Oficerów, oczekujących tu na swe przydziały. Wraz ze
stałą załogą kłębiło się w przepastnych wnętrzach starego „Kościuszki” blisko 800 ludzi. Dość, żeby się
zagubić...
Wizner niezbyt dokładnie wiedział, co tam lekarze napisali mu w papierach, toteż przydział do Kadry
Marynarki Wojennej przyjął ze zdziwieniem: był przecież wykwafilikowanym specjalistą okrętowym,
artylerzystą. Dowódca Kadry, kmdr por. Tadeusz Mindak, wyłożył mu rzecz jasno: potrzeba instruktorów,
będziesz szkolił.
Już po paru dniach miał dość. Kadra Marynarki Wojennej była wyjątkowo specyficznym tworem.
Zorganizowana w obozie Coëtquidan w Bretanii, gdzie było najwięcej młodych ochotników do służby na
morzu, zarówno spośród przedwojennej, jak i wojennej emigracji polskiej, przeniesiona została na ORP
„Gdynia” dopiero pod koniec kwietnia 1940. Ze zdumieniem słuchał Wizner niezrozumiałej francuszczyzny
swoich podwładnych, polskich marynarzy: okazało się, że wielu niemal zupełnie nie umie mówić po polsku.
Byli to jednak chłopcy chętni i pełni zapału, choć absolutnie nieprzywykli do „polskiej dyscypliny”, ale nie
to w końcu było najgorsze. Do Kadry zbiegło się także trochę „niebieskich ptaków” ze wszystkich stron
świata, marynarzy ze statków handlowych i rozmaitych poszukiwaczy przygód, ludzie obeznanych już z
morzem i okrętami, jak i zupełnych nowicjuszy.
Jaki taki porządek zrobił dopiero komandor Zajączkowski, były dowódca Flotylli Pińskiej, kiedy objął
dowództwo ORP „Gdynia”. Kazał usunąć ścianki działowe kabin, tworząc wielkie, łatwe do skontrolowania
pomieszczenia, rozdać hamaki, a przy okazji przetrzebić tych najgorszych...
Nie wszystkich. Napotykał ich Wizner jeszcze dość często i brało go obrzydzenie: ci tutaj „dekowali”
się wtedy, kiedy oni ginęli na „Gromie” i „Orle”. Nie umiał znaleźć z nimi wspólnego języka. Poprosił o
przeniesienie na prawdziwy okręt. Poszła akurat wieść, że w Clydebank przekazują Anglicy Polskiej
Marynarce Wojennej nowy niszczyciel, ORP „Piorun”.
Więc tam.
Było mnóstwo korowodów, głównie z lekarzami. Twierdzili, że nie nadaje się do służby na okręcie. On
się jednak uparł i teraz dojeżdżał właśnie do Glasgow. Za oknami wagonu migały już domy przedmieść,
spowite listopadową mgłą: z Glasgow do bazy w Greenock bliziutko.
Ściągnął z półki swój marynarski worek i aż pociemniało mu w oczach od dojmującego bólu w
kręgosłupie. Zarzucił go jednak na ramię. Przed drzwiami wagonu siwy konduktor pożegnał go, salutując
„po polsku” - dwoma palcami do daszka.
- Rany boskie! „Grom”?!
Wizner wie, że to niemożliwe, ale to pierwsze wrażenie, kiedy spośród innych, cumujących u nabrzeży,
okrętów wyłuskał wzrokiem właśnie ten pod biało-czerwona banderą. Wrosły mu tamte kształty w pamięć.
Ten zresztą okręt, nowiutki, lśniący od świeżej farby, ma bardzo podobną sylwetkę. Wprawne oko
natychmiast jednak wychwytuje różnice: inny, węższy komin, inny pomost, mniej wyniosły i groźny (to
dzięki niemu brano nieraz „Groma” za lekki krążownik), brak drugiej baszty artyleryjskiej na rufie, inne
rozmieszczenie broni „pelot”. W ogóle inny, ale niebrzydki: tylko czy zdoła mu zastąpić „Groma”?
U szczytu trapu nowe zaskoczenie. Chwytają go silne ramiona, ściskają poklepują:
- Karol! Toś ty się, bracie, wylizał?
I nagle wokół same serdecznie znajome twarze - artylerzyści: Paweł Górski, Bolek Kempiński i Kazik
Gorlach, dalmierzysta Norbert Grosicki, monorzysta Władek Iwanicki, sygnalista Edek Dolecki...
Całują się po polsku, „z dubeltówki”.
- Dobrze, że jesteś! My tutaj prawie wszyscy z „Groma”...
Następna niespodzianka w kabinie pierwszego oficera artylerii: toż to ten sam Kazimierz Hess, pod
którego dowództwem władowali wtedy, pod Narvikiem, prawie 500 pocisków w niemieckie pozycje na
brzegu, zanim... Tyle, że dziś już nosi na rękawach trzy kapitańskie galony. I drugi oficer artylerii,
podporucznik Wiktor Grochowicz: razem byli na szpitalnym okręcie „Atlantis”, razem z początku w
szkockim szpitalu. Był jedynym rannym oficerem spośród kadry „Groma”.
- No to znów witamy w rodzinie! Roboty nie zabraknie.
Późnym wieczorem w pomieszczeniu podoficerskim „Pioruna” walne, towarzyskie zebranie. Okazuje
się, że wśród 220 ludzi załogi większość stanowią oni, właśnie z „Groma”. Jest jeszcze drugi oficer broni
podwodnej, porucznik Stanisław Kince, tu już „pierwszy”. Są jeszcze swoi w maszynie, w artylerii...
- Uratowało się wtedy stu trzydziestu - wylicza ktoś - w tym dwudziestu czterech rannych.
Pięćdziesięciu dziewięciu pozostało tam na zawsze...
Milkną. Każdy z nich ma teraz wyraźnie przed oczami twarze tych, z którymi żyli najbliżej, dzielili
pomieszczenie, stanowiska bojowe.
- Eh! Przydałoby się wypić za nich po kropelce...
- A i Józek Drąg też już do nas nie wróci - wtrąca Wizner. - Amputowali mu w szpitalu tę oderwaną
nogę do końca, a i z drugą było źle.
Kiwają głowami: ciężka sprawa. Zostać kaleką tu, na obczyźnie? Chyba że zajmie się nim Marynarka,
ale co to za życie?
Nimi, uratowanym z „Groma” i zdrowymi, zajęto się szybko. Owszem, były jakieś urlopy. Potem
oczekiwanie w bazie w Plymouth i wreszcie, gdzieś w połowie lipca podniesienie polskiej bandery na
nowym okręcie, ORP „Ouragan”.
- Przyjęliśmy go, rozumiesz, od Francuzów. Czasowo. Chłopie, co to był za trup! Zbudowany w tej
samej, francuskiej stoczni, co nasza „Burza”, ale o całe pięć lat starszy! Wszyściutko się na nim już sypało, a
i Francuzi zostawili go nam w takim stanie, że tylko siąść i płakać...
- Natyraliśmy się jak dzikie osły!
- Pojęcia nie masz, ledwo na próbę odbiliśmy od nabrzeża, a już trzeba było wracać, bo awaria!
- I jeszcze „żabojady” życzyły sobie, aby obok naszej bandery nosić ich...
- W dzień, bracie, roboty było po uszy, a w nocy służba przy „pelotkach”. Na Plymouth były wtedy
naloty co noc...
- I odetchnęliśmy nareszcie, kiedy przyszła wiadomość, że tu, w Clydebank, Anglicy zwodowali nowy
okręt i oddadzą go nam w zamian za „Groma”...
- Zmykaliśmy z tego „Ouragana”, aż się kurzyło!
- Bo, uważasz, po ichniemu „thunderbolt”, to tyle samo, co u nas „grom” albo „piorun”...
- E, tam! Nasz „Piorun” miał się najpierw nazywać „Nerissa”...
- Ale zostało po naszemu: „Piorun”. Nie tak, jak z „Garlandem”. Tam pozostała angielska nazwa...
- Bo „Garland” był pierwszym okrętem, co go nam oddali, jeszcze trzeciego maja tego roku, na Malcie.
Akurat na dzień przed zatopieniem „Groma”...
- A poza tym to już stary okręt, z trzydziestego piątego roku. Nie to, co nasz! Prosto ze stoczni John
Brown, wodowany siódmego maja...
- A banderę podnieśliśmy dopiero co, piątego listopada. Ale była pompa!
- Tylko, że gdzie mu tam do naszego „Groma”...
Wizner mógł się tylko przysłuchiwać ożywionej dyskusji, jaka wybuchła wokół wad i zalet nowego
okrętu. Dowiedział się z niej, że wprawdzie „Piorun” jest o dwa metry krótszy od liczącego sobie 114 m
długości „Groma” i nieco węższy, ale ma za to większą wyporność - 2320 t. „Grom” przy tym był szybszy o
całe 3 węzły, bo „Piorun” mógł wyciągnąć ich najwyżej 36.
- Ale za to - perorował któryś z obrońców nowego okrętu - „Piorun” ma większy zasięg pływania!
Zabrano się i do uzbrojenia. „Piorun” nosił 6 dział artylerii głównej kalibru 120 milimetrów, a jego broń
przeciwlotnicza składała się z jednego działa 102 milimetry, 4 dział czterdziestomilimetrowych oraz 4
działek dwudziestomilimetrowych. Miał ponadto jedną pięciorurową wyrzutnię torpedową kalibru 533
milimetry oraz sześć wyrzutni bomb głębinowych, dwie na rufie i cztery burtowe. W porównaniu z
utraconym „Gromem” jego uzbrojenie przeciwlotnicze było znacznie silniejsze; tamten miał tylko dwa
podwójne działa czterdziestomilimetrowe i dwa „enkaemy”. Artylerzyści przypominali jednak, że „Grom”
miał jedną lufę artylerii głównej więcej: siedem.
- Ale nasz „Piorun” ma za to „ar-di-ef”!
Ten argument jakby przeważył szalę. Nikt z nich jeszcze dotąd, co prawda nie doświadczył, na czym
praktycznie polega działanie radaru i jaka jest jego przydatność na morskich wojennych szlakach, ale wokół
tej najnowszej i ściśle tajne broni narosła już cała legenda. Móc dostrzec wroga z dużej odległości w
powietrzu i na morzu, w dzień i w nocy...
Kilka następnych dni upłynęło Karolowi na gorączkowej krzątaninie, która zresztą wrzała na całym
okręcie. Uzupełniano wyposażenie i zapasy, przybywali ostatni członkowie załogi, kręcili się jeszcze
stoczniowcy, usuwając drobne usterki. Okręt miał lada dzień przejść do bazy w Scapa Flow, by odbyć tam
bojowo-morską zaprawę, podstawowy i twardy egzamin zgrania wszystkich okrętowych mechanizmów, a w
szczególności załogi. Dlatego też we wszystkich działach bojowych mocno „podkręcano śrubę”, aby wypaść
tam jak najlepiej. Oceny ze Scapa Flow decydowały bowiem, czy okręt może już czy też jeszcze nie wejść
do służby.
W tym czasie Wizner widział dowódcę okrętu, komandora porucznika Eugeniusza Pławskiego,
zaledwie kilka razy i to przelotnie. Zresztą nawet i ci, którzy przesłużyli pod jego komendą tamte kilka
miesięcy na ORP „Ouragan”, też nie umieli o nim nic konkretnego powiedzieć. On sam nie spotykał go
nigdy przedtem, ale też i nie kwapił się, aby go bliżej poznać. Dowódca, to zawsze dowódca, a w takim
gorącym okresie najłatwiej trafić na jego zły humor. Miał zresztą dość zajęć przy działach: obaj oficerowie
artylerii „Pioruna” wyciskali ze swych podwładnych siódme poty.
Po półrocznej przerwie, spędzonej na tułaczce po szpitalach i zakończonej przykrymi doświadczeniami
na ORP „Gdynia”, powrót na okręt i między przyjaciół mocno podreperował Wiznera na duchu. Poczuł się
znów potrzebny, przydatny. Rzucił się zresztą od razu i z pasją w przyspieszony rytm okrętowej służby,
jakby chciał nadrobić wszystkie te utracone miesiące. Szybko jednak spostrzegł, że choć wróciła natychmiast
dawna, pełna znajomość morskiego, artyleryjskiego rzemiosła, to nie wróciła dawna sprawność. Wiele razy
dziennie ostry, przeszywający ból w krzyżu dawał mu znać, że znów wykonał zbyt gwałtowny ruch.
Szczególnie dotkliwie cierpiał przy działoczynach, gdzie zwijać się trzeba było jak w ukropie.
Dostrzegli to przełożeni. Już po kilku dniach wezwał go do siebie kapitan Hess i palnął bez ogródek:
- Z tym kręgosłupem to nie przelewki. Postanowiliśmy więc tak: mamy tu, na pokładzie „ar-di-ef” i na
razie angielskich operatorów. Potrzebujemy własnych. Trzeba iść na kurs. Po kursie oczekujemy z powrotem
i to jak najszybciej...
Rozdział II
Dwudziestego drugiego marca 1941 roku wielki admirał Trzeciej Rzeszy Erich Hans Albert Raeder
przeżywał swój kolejny wielki dzień. Oto do portu w Breście weszły tego dnia pancerniki „Scharnhorst” i
„Gneisenau” po dwumiesięcznej, zwycięskiej kampanii na Atlantyku.
Zresztą w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy naczelny dowódca Kriegsmarine miał wiele takich
radosnych dni i mnóstwo powodów do zadowolenia. Tych zupełnie zaś szczególnych było kilka: dzień, w
którym zakończyła się kampania na Bałtyku przeciw Polsce, kiedy zespoły okrętów Kriegsmarine wykonały
błyskawicznie i precyzyjnie ogromną operację „Weserübung Nord” - wysadzenia desantu w Norwegii - oraz
wtedy, kiedy Naczelne Dowództwo w Berlinie musiało uznać, że operacja rozgromienia Anglii z powietrza
siłami Luftwaffe skończyła się w zasadzie niepowodzeniem.
Rzecz jasna, że swą radość z tej ostatniej okazji ukrywał nadzwyczaj starannie, ale przeżywał ją bardzo
głęboko: fiasko planów marszałka lotnictwa Rzeszy potwierdzało przecież słuszność jego własnych
koncepcji strategicznych. Twierdził bowiem zawsze, że Anglią można zawładnąć jedynie drogą wielkich
operacji morskich, dusząc ją w kleszczach blokady, odcinającej wszelkie morskie drogi zaopatrzenia. W ten
sposób ostateczne zajęcie wygłodzonej i pozbawionej podstawowych surowców wyspy będzie tylko
formalnością. Forsowaną zaś przez Göringa i samego Hitlera koncepcję powalenia Anglii zmasowanymi
nalotami bombowymi uważał za zwykłe awanturnictwo i chęć przypodobania się führerowi, który tak
przecież lubił „wojny błyskawiczne”...
Owszem, wiedział o tym, że w kuluarach sztabów ocenia się owe próby przeforsowania strategicznych
koncepcji „morskich” lub „powietrznych” jako zwykłe zabiegi, zmierzające do zdobycia przychylności
głównodowodzącego dla jednego lub drugiego rodzaju wojsk, a także osobiście dla ludzi stojących na ich
czele. Raeder nawet przed sobą samym nigdy nie przyznawał się do tego. Bardzo wysoko cenił własne
kwalifikacje wojenno-morskie, a „grubym Hermannem” po prostu pogardzał, uważając go za karierowicza i
dyletanta. O jakimkolwiek współzawodnictwie z takim człowiekiem nie mogło być przecież mowy - kiedy
on, Raeder, kończył pierwszą wojnę światową w stopniu komandora i na stanowisku szefa sztabu dowódcy
dywizjonu krążowników liniowych, tamten był zaledwie mizernym pilotem...
Śledził więc też uważnie przebieg powietrznej bitwy o Anglię, jak nazwali ją sami wyspiarze, ale
realizował równocześnie własne plany. Wysłał na morze wszystkie U-booty z kategorycznym rozkazem
niszczenia każdego statku, który nosi brytyjską banderę lub tylko zmierza do brzegów Albionu. Po nich zaś
rajdery. To był jego ulubiony pomysł. Koncepcję użycia wielkich okrętów, pojedynczo lub w grupach, na
dalekich, oceanicznych szlakach przeciw zespołom statków handlowych z zaopatrzeniem opracował sam i
uważał za najbardziej skuteczną. Poszły więc na morze kolejno: pancernik „Admirał Scheer”, na północny
Atlantyk, a potem aż na Ocean Indyjski, ciężki krążownik „Admirał Hipper”, krążowniki pomocnicze
„Thor”, „Atlantis” i „Pingwin”. Potem przystąpił dopiero do kolejnej, nakazanej operacji, do gromadzenia
we francuskich portach nad brzegami kanału La Manche wielkiej armady desantowej. Miała ona uderzyć
wówczas, kiedy Anglia załamie się pod ciosami lotniczych bomb.
Rozpoczęta 8 sierpnia 1940 roku ogromna akcja Luftwaffe wciąż jednak nie dawała spodziewanych
efektów. Anglicy bronili się rozpaczliwie, straty w kosztownym sprzęcie lotniczym i ludziach były coraz
większe... Flotylle desantowe rdzewiały na cumach u francuskich wybrzeży i nie widać było żadnych oznak
obiecanego przez Hermanna Göringa „błyskawicznego zwycięstwa”. Fabryki lotnicze w Rzeszy pracowały
pełną parą, coraz trudniej też było skompletować załogi. Nad Anglię zaczęli latać młodzi, pospiesznie
przeszkoleni ludzie i wciąż zwiększała się liczba tych, którzy nie wracali. Nieprzyjaciel za to zdawał się
krzepnąć i nabierać sił, a Raeder, przeglądając tajne meldunki, wiedział po prostu, że to prawda. I coraz
częściej spotykał w nich nazwiska polskich pilotów...
Wreszcie po 85 dniach tych zmagań, gdzieś w początkach listopada Hitler powiedział: „Basta...”
Koncepcja Göringa zawiodła. Przyszła nareszcie kolej na Raedera. Teraz on i Kriegsmarine mieli przejąć
główną rolę.
Los zgotował wówczas Raederowi znakomitą okazję do zaprezentowania się Hitlerowi z jak najlepszej
strony: oto, w dniu 5 listopada 1940 roku, przyszedł do Berlina meldunek z pancernika „Admirał Scheer” o
pogromie brytyjskiego konwoju „HX-85” koło Islandii. Dane, rozgłoszone natychmiast przez hitlerowską
propagandę, były mocno wyolbrzymione, ale wystarczała rzeczywistość; korsarski okręt zatopił 6 statków z
tego konwoju o łącznym tonażu blisko 40 tys. BRT oraz pomocniczy krążownik angielski „Jervis Bay”,
który z bezprzykładnym męstwem bronił eskortowanych jednostek. Teza o wielkiej przydatności rajderów w
blokadzie Anglii znalazła na swe poparcie poważne argumenty. Raeder triumfował.
Przy końcu grudnia 1940 roku sztab Kriegsmarine wysłał na nową wyprawę korsarską potężny zespół -
pancerniki „Scharnhorst” i „Gneisenau”, ale ta zakończyła się szybko: już na Morzu Norweskim zawiodły
maszyny „Gneisenaua” i oba wielkie okręty musiały wrócić do bazy. Wyszły z niej ponownie 11 stycznia
1941 roku i powróciły dopiero 22 marca - właśnie do Brestu.
Tym razem wielki admirał Rzeszy miał dla Hitlera znakomite meldunki: oto obydwa te rajdery w ciągu
dwumiesięcznej wyprawy zdołały zatopić łącznie 19 statków alianckich - tankowców i frachtowców, a trzy
udało im się opanować i doprowadzić do Brestu jako pryzy. Zubożyło to flotę handlową przeciwnika o
blisko 120 tysięcy BRT, nie licząc ogromnej wartości przewożonych ładunków. Powróciły wtedy również do
baz inne rąjdery i to z wcale niemałymi sukcesami. Oto „Admiral Scheer” zapisał na swym koncie łącznie 16
zatopionych statków, krążownik pomocniczy „Thor” - 11, „Atlantis” - 22, „Pingwin” -17.
Znamienna była też inna rzecz - bez strat własnych! Ani razu nie udało się okrętom brytyjskim osaczyć
któregokolwiek rajdera, choć przecież nie ulegało wątpliwości, że cała ogromna Home Fleet uganiała się za
nimi po morzach i oceanach. Jeśli zaś zważyć, że miała do dyspozycji samoloty zwiadowcze dalekiego
zasięgu, że działał wywiad, że angielskie okręty wojenne były przecież informowane o pozycjach korsarzy,
choćby przez atakowane statki, że flota brytyjska wreszcie blokowała podejścia do niemieckich baz...
W tym, że rajdery niemieckie potrafiły wyjść z baz na ocean działać tam z sukcesami i bezpiecznie
powrócić, dopatrywał się Raeder słabości angielskiej floty: czyżby zmierzch „królowej oceanów”? Fakty te
stanowiły także niezbity dowód wysokich umiejętności niemieckich oficerów, dowodzących okrętami. O
tym zaś, że Trzecia Rzesza ma wspaniałą nowoczesną flotę wojenną Raeder nie wątpił ani przez chwilę. Sam
był jej współtwórcą sam na długo jeszcze przed wojną zwalczał ograniczenia nałożone na nią przez Traktat
Wersalski i inne zobowiązania.
Teraz już nikt w Oberkommando der Wehrmacht nie miał wątpliwości: tędy droga do pokonania
niepokornej wyspy! Raeder zaś i kierowany przez niego Seekriegsleitung - sztab naczelny Kriegsmarine -
zabrali się do przygotowywania nowej wyprawy. Ta miała zaćmić wszystkie dotychczasowe potęgą i
rozmachem. W teczkach sztabowych otrzymała ona skromny kryptonim „Rheinübung” - „ćwiczenie
reńskie”. Liczono przy tym, że pojawienie się większych sił Kriegsmarine na Atlantyku spowoduje
odwołanie z Morza Śródziemnego choćby części eskadry gibraltarskiej, która tak skutecznie blokuje morskie
szlaki zaopatrzenia dla Korpusu Afrykańskiego generała Rommla.
Tym razem Raeder postanowił sięgnąć po najmocniejsze atuty. W planowanej wyprawie udział wziąć
miały najpotężniejsze okręty - „Scharnhorst” i „Gneisenau”, a obok nich najnowszy superpancernik -
„Bismarck”.
Superpancernik „Bismarck” liczył sobie 251 metrów długości, 36 metrów szerokości, a jego pełna
wyporność bojowa wynosiła 50950 ton! Ta monstrualna góra najprzedniejszej stali poruszała się ponadto po
morzu z prędkością 31 węzłów, dzięki maszynom, których moc wynosiła ponad 150 tysięcy koni
mechanicznych. Zasięg pływania tego pancernika był niespotykanie duży i przy ekonomicznej prędkości 16
węzłów wynosił blisko 10 tysięcy mil morskich.
Nie mniej potężne było uzbrojenie. Na swoich pokładach „Bismarck” nosił 8 dział artylerii głównej o
kalibrze 380 milimetrów, 12 dział kalibru 150 milimetrów, 16 „stopiątek”, 16 przeciwlotniczych dział 37
milimetrowych oraz 12 dział kalibru 20 milimetrów. Wyposażony był również w dwie katapulty do
wyrzucania w powietrze samolotów, których pod pokładem „Bismarcka” znajdowało się sześć.
Niespotykane też było jego opancerzenie. W linii wodnej grubość pancerza wynosiła 320 milimetrów,
pokład okrywała 100-milimetrowa skorupa świetnej stali, pomost bojowy chronił pancerz aż 350-
milimetrowy, a działa artyleryjskie tkwiły wśród 220- i 100-milimetrowej grubości ścian. Zastosowano też
przy budowie i wyposażeniu tego okrętu wszystkie najnowsze wynalazki z dziedziny techniki budownictwa
okrętowego: specjalny system grodzi i zbiorników zapewniał niezatapialność, a mnóstwo urządzeń z zakresu
elektroniki ułatwiało nawigację, łączność i skuteczną obsługę uzbrojenia.
O ogromie tego pancernika świadczyć też może liczebność jego załogi: składał się ona z 2400 oficerów
i marynarzy. W dniu wejścia do służby był to największy ze znanych wówczas okrętów wojennych na
świecie.
W kwietniu 1941 roku, kiedy w berlińskich gabinetach Seekriegsleitung przygotowywano plany
operacji „Rheinübung”, na pokładzie pancernika dobiegały końca prace nad zgraniem całej załogi i
przygotowaniem okrętu do pierwszego, bojowego rejsu. Od chwili podniesienia bandery mijało już osiem
miesięcy, spędzonych na ćwiczebnym pływaniu i strzelaniach głównie na środkowym Bałtyku. Leżał ten
akwen praktycznie poza zasięgiem lotnictwa brytyjskiego, cieśniny duńskie broniły dostępu okrętom, a
ponadto stąd pancernik miał najbliżej do swej bazy.
Była nią Gdynia. W oficjalnych dokumentach hitlerowskich – Gotenhafen.
Kiedy Raeder otrzymał meldunek, że „Bismarck” jest już gotów do akcji, wydał rozkaz: „Wykonać
»Rheinübung«”! Pierwsza część planu była prosta: „Bismarck” przejdzie z Bałtyku przez Morze Północne na
Atlantyk, a tam dołączą do niego „Scharnhorst” i „Gneisenau”, które powinny niepostrzeżenie wyjść z
Brestu. Dalej zaś...
Tym razem nie było żadnego „dalej”. Plan spalił na panewce, a przyczynił się do tego silny nalot
bombowców brytyjskich na Brest. Dobrze wymierzone bomby spadły na pancernik „Gneisenau”, powodując
poważne uszkodzenia. Okręt wymagał gruntownego remontu. „Scharnhorst” ocalał, ale za to w jego
maszynowni wciąż trwały prace nad usunięciem skomplikowanej awarii i nie mogło być mowy o wyjściu na
morze.
Raeder nie rezygnował. Zmodyfikował tylko pierwotne plany. Zamiast obu pancerników postanowił
przydzielić „Bismarckowi” do asysty ciężki krążownik „Prinz Eugen”. Na nieśmiałe protesty wyznaczonego
na dowódcę tego zespołu admirała Günthera Lütjensa, który proponował odłożyć operację do czasu
odzyskania pełnej sprawności przez oba uszkodzone pancerniki, odpowiedział ostro, że czas nagli: latem
przejście „Bismarcka” na Atlantyk stanie się bardzo trudne, jeśli w ogóle nie niemożliwe...
Wielki admirał nie przepadał zresztą za Lütjensem i miał o nim nie najlepsze zdanie. Szczególnie nie
mógł mu zapomnieć bezsensownego, jego zdaniem, dowodzenia na Bałtyku w „kampanii polskiej”, kiedy
tamten był dowódcą zespołu niszczycieli: jak można było tak haniebnie dać się postrzelać przez Polaków i to
z okrętów stojących w helskim porcie na cumach, pozbawionych możliwości manewrowania? Ile to trzeba
było potem zabiegów, żeby nie zdradzić się przed światem, że jeden z niemieckich, dużych niszczycieli
został wtedy zniszczony, a drugi poważnie uszkodzony? Do tych pretensji dołączyła się teraz jeszcze nowa:
otóż Lütjens, dowodzący ostatnią korsarską wyprawą „Scharnhorsta” i „Gneisenau”, urósł nagle na bohatera,
którego przyjmował i odznaczył sam Hitler...
I Raeder nie czekał dłużej. Niezwłocznie przedstawił swój nowy plan Hitlerowi i natychmiast uzyskał
nań zgodę. Fiihrer obiecał również odwiedzić „Bismarcka” przed wyjściem na operację.
Dotrzymał słowa. Dwunastego maja 1941 roku przybył do Gdyni i do zgromadzonej na głównym
pokładzie pancernika załogi wygłosił krótkie przemówienie. Nie szczędził w nim klątw i gróźb pod adresem
„zdradzieckiej Anglii” i życzył załodze wszelkiej pomyślności...
Wyjście okrętów z Gdyni wyznaczono na noc z 18 na 19 maja 1941 roku. Termin ten, jak również cel
rejsu, utrzymywany był w największej tajemnicy, ale zarówno załoga jak i portowcy, obsługujący gdyńską
bazę Kriegsmarine, domyślali się, że okręty ruszą niebawem i to na odległe szlaki. Świadczyły o tym
ogromne ilości amunicji, żywności i wszelkich zapasów, nie wyłączając medykamentów, które ładowano na
te okręty w gorączkowym tempie. Ludzie morza znają się na tym i potrafią bezbłędnie odgadnąć, kiedy okręt
wychodzi jedynie na ćwiczenia a kiedy na bój.
Osiemnastego maja po południu odbyły się na pokładach „Bismarcka” i „Prinz Eugena” zbiórki załóg.
Przeglądu dokonał dowódca eskadry, admirał Lütjens, w towarzystwie dowódcy „Bismarcka”, komandora
Lindemanna. Potem wygłosił do obu załóg krótkie przemówienie, posługując się mikrofonem rozgłośni
okrętowej „Bismarcka”: mówił w nim o znakomitych walorach bojowych obu okrętów i porównywał je z
okrętami brytyjskiej Home Fleet - „floty ojczyźnianej”.
Potem obydwa okręty, najpierw „Prinz Eugen”, a po nim „Bismarck”, rzuciły cumy i wyszły na gdyńską
redę. Stanęły tam na kotwicach i do późnego wieczora można było obserwować z miasta ich potężne
sylwety. Rankiem dnia następnego reda była już pusta.
Jeszcze tego samego wieczora, kiedy oba okręty tkwiły na gdyńskiej redzie, pewien człowiek przyszedł
do jednego z miejskich urzędów pocztowych i wysłał stamtąd list do Szwajcarii. Ani adresat, ani tym
bardziej zwykła banalna treść listu nie budziły podejrzeń nawet, jeśli przejrzałby go bardzo dokładnie któryś
z pocztowych cenzorów Rzeszy. Następnego dnia rankiem ten sam człowiek, wśród tłumu innych,
przechodził bramę gdyńskiego portu. Pozdrowił strażników, okazał przepustkę, odbił kartę zegarową: po
prostu pracował tam od dłuższego czasu.
W dwa dni później szwedzki krążownik „Gotland”, patrolujący wody Kattegatu, dostrzegł „Bismarcka”
i „Prinz Eugena”. Zgodnie z regulaminem swego neutralnego kraju nadał o tym wiadomość do swej bazy
przez radio - tekstem otwartym.
Pewien kupiec drzewny z Göteborga łowiąc ryby zauważył dwa duże okręty wojenne w towarzystwie
aż jedenastu statków handlowych. Tego samego dnia doniósł zwykłym telegramem swojemu kontrahentowi
w Londynie, że: „Kopalniaki i deski drożeją co najmniej o jedenaście punktów”.
Wszystkie trzy wiadomości zbiegły się w końcu w jednym miejscu, w wydziale wywiadu Admiralicji
Brytyjskiej. Nie było najmniejszych wątpliwości: eskadra niemiecka wyszła na Morze Północne. Nie
wiadomo było tylko, gdzie się obecnie znajduje, dokąd konkretnie zmierza i w jakim celu.
Możliwości było wiele. Mógł to być konwój, idący z zaopatrzeniem do niemieckich garnizonów w
portach okupowanej Norwegii albo flotylla desantowa, której celem mogły być równie dobrze Wyspy
Owcze, Islandia jak i Szpicbergen. Mogły też oba okręty wojenne zmierzać po prostu na Atlantyk, aby tam
uprawiać korsarski proceder...
Najpilniejszą więc sprawą było odszukać wroga.
Poszły patrole nawodne i lotnicze na tzw. Drogę Duńską między Grenlandią a Islandią i pod wybrzeża
Norwegii. Piloci mieli więcej szczęścia: dnia 21 maja wypatrzyli i sfotografowali niemiecką eskadrę na
wodach Grimstadfjordu, niedaleko Bergen. Zdjęcia lotnicze nie pozostawiały cienia złudzeń: był to
„Bismarck” i ciężki krążownik typu „Admirał Hipper”.
Dwie dalsze wiadomości wyjaśniły sprawę do końca: eskadra szykuje się do „skoku” na Atlantyk. Obie
pochodziły z wiarygodnych źródeł: jedna przyszła drogą radiową od członka norweskiego ruchu oporu, a
druga od dezertera z załogi „Bismarcka”. Ten dotarł już do Göteborga i tam, absolutnym zbiegiem
okoliczności, trafił na polskiego konsula w tym mieście. Z jego słów wynikało niezbicie, że zadaniem obu
okrętów jest niszczenie konwojów na oceanicznych szlakach...
Bazujące w Scapa Flow okręty angielskiej Home Fleet pod dowództwem admirała Johna C. Toveya
zostały natychmiast postawione w stan ostrego pogotowia - i kolejno szły na morze.
Dnia 22 maja sytuacja wyglądała tak: na „Drodze Duńskiej” patrolował zespół kontradmirała Wake-
Walkera w składzie dwóch ciężkich krążowników - „Suffolk” i „Norfolk”, pomiędzy Islandią a Wyspami
Owczymi trzy krążowniki - „Arethusa”, „Manchester” i „Birmingham”, a 2 eskadra krążowników liniowych
pod dowództwem wiceadmirała Lancelota E. Hollanda miała rozkaz operować w rejonie Islandii, blokując
szlaki wiodące obok tej wyspy na Atlantyk. W skład tego ostatniego zespołu wchodziły dwa okręty -
najnowszy pancernik „Prince of Wales” oraz największy angielski okręt wojenny, krążownik liniowy HMS
„Hood”.
Sieć została postawiona ale przestwór morza jest ogromny. Czy uda się przeszkodzić korsarzom w
wyjściu na ocean? Tam przecież zniknąć mogą na długie tygodnie i uderzyć potem w najmniej oczekiwanym
czasie i miejscu...
Na razie toczy się jeszcze ogromna gra nerwów - umiejętności prawidłowego przewidywania ruchów
przeciwnika i ripost z jego strony. Jeżeli nie uda się odnaleźć wrogiej eskadry... Anglii zależy na każdej tonie
dostarczonych morzem towarów. To po prostu jej „być albo nie być”. „Bismarcka” i „Prinz Eugena” trzeba
więc odnaleźć za wszelką cenę i za wszelką cenę zniszczyć.
Dwudziestego trzeciego maja o godzinie 19.25 przychodzi do dowódcy Home Fleet z pokładu ciężkiego
krążownika HMS „Norfolk” tak oczekiwany meldunek: „Bardzo pilne. Kontakt wzrokowy z
nieprzyjacielem. Pancernik i krążownik. Przybliżony kurs... Czas nadania...”
Są! Nikt w sztabie Home Fleet nie zna jeszcze okoliczności tego spotkania, nikt nie wie, że „Norfolk”
dojrzał wroga z odległości 12 tysięcy metrów, że później „Bismarck” otworzył doń ogień, ale niecelny, i że
zniknął potem w gęstej mgle. Wiadomo było jednak, że wrogi zespół krąży gdzieś w odległości
kilkudziesięciu mil morskich na zachód od Cap Nord w Islandii...
I wiadomo było, że nie może ujść.
Rozdział III
Na parę minut przed szóstą wykwita na rei masztu okrętu dowódcy flotylli barwny sygnał. Sygnalista,
mat Edward Dolecki, odczytuje go półgłosem:
- Przygotować się do odkotwiczenia o godzinie szóstej. Meldować gotowość...
Oficer wachtowy kiwa głowa:
- Dobra. Podnoś...
Mat Dolecki szarpie flaglinką. Znaki rozpoznawcze ORP „Piorun” rozwijają się równo w połowie
masztu. Tak trzeba to odpowiedź na sygnał dowódcy: „Gotowi”.
Podnoszą też swoje znaki rozpoznawcze inne okręty zespołu: HMS „Sikh”, HMS „Zulu”, HMS
„Maori”.
Dowódca ORP „Piorun”, komandor porucznik Eugeniusz Pławski, ulokował się na zwykłym swoim
miejscu, w załomie pomostu. Nie wtrąca się. Właściwie nie ma tu nic do roboty. Wszystko idzie utartym,
tym samym od miesięcy, trybem. Za chwilę okręt dowódcy flotylli HMS „Cossack” oderwie się od nabrzeża,
za nim kolejno pójdzie reszta. I „Piorun”.
Stąd, z wysokości pomostu, widzi wachtę manewrową na dziobie i bosmana okrętowego. Tamten
porozumiewa się z oficerem wachtowym na pomoście bez słów, oszczędnymi, niewielkimi ruchami rąk.
Aha, rufa już „czysta”. Teraz sygnał do maszynowni: „wolno wstecz”. Trzyma jeszcze dziobowy szpryng.
Już go zdjęli...
Za burtą przesuwają się do tyłu znajome, wciąż te same, zabudowania dockyardu. Za nimi płowe,
szkockie pagórki. Ta baza w Greenock jest ich domem, od kiedy tylko ORP „Piorun” dostał przydział do
Western Approaches - dowództwa ochrony „zachodniego obszaru” Wyspy - mija już piąty miesiąc...
Ranek jest bardzo chłodny, choć to prawie koniec maja. Artylerzyści przy dziale nr 2 tuż przed
pomostem wyglądają jak kukły, opatuleni w „dufflecoaty” z wielbłądziej wełny i nieprzemakalne „oilskiny”.
Oficerowie na pomoście przedstawiają się nie lepiej. Artylerzysta Grochowicz ma szyję owiniętą grubym
szalem, na którym wisi mikrofon, a miękki hełm ze słuchawkami nasunął głęboko na oczy. „Torpedowy”
Stasio Kince wbił na siebie chyba parę swetrów: jest dwa razy grubszy niż zwykle.
Okręt sunie równo po spokojnej wodzie. Przed nimi jeszcze kawałek drogi, zanim wyjdą spośród skał w
szerokie ujście rzeki Clyde. Pławski rzeczywiście nie ma tu nic do roboty. Każdy z tych tu, na pomoście, a i
w większości z zakamarków okrętu wie doskonale co do niego należy, zna na wylot swój fach. Mają tę
spokojną pewność siebie ludzi, dla których okręt i służba nie mają już żadnych tajemnic. A przecież w
porównaniu z nim, człowiekiem już czterdziestosześciołetnim, to jeszcze zupełne „młodziaki”... Choćby
pierwszy oficer artylerii, Hess, brak mu roku do trzydziestki. Promocja w 1933 roku, druga lokatą cały czas
na kontrtorpedowcach. Zadziorny. To on najgłośniej hałasował na „Błyskawicy” już tutaj, w Anglii, przeciw
nieudolności dowódcy, komandora Umeckiego, aż przenieśli go na „Groma”, a Umeckiego na ląd. Dwa lata
tylko młodszy „torpedowy” Kince, jeszcze młodszy Grochowicz: ledwo skończył dwadzieścia pięć lat, a już
rana i Krzyż Walecznych. Te krzyże mają zresztą i Hess i Kince, podoficerowie - artylerzyści: Górski,
Gorlach, Adelman, Bryłka, sygnalista Dolecki i jeszcze paru innych. Strzelali już w tej wojnie...
Albo jego zastępca, kapitan Ludwik Lichodziejewski: aż dziwne, że jakoś nie przypomina go sobie z
kraju, choć tamten już przecież na okrętach i w stopniu oficerskim od 1928 roku. Zastępca dowódcy na
„Gromie”, na którym przyszedł z Polski, zastępca na „Burzy”. Przenieśli go na tę „Burzę” tuż przed
wyjściem „Groma” do Norwegii, ale z dawnej załogi zatopionego kontrtorpedowca nie ma nikogo, kto by na
„Lichodzieja” pozwolił marne słowo powiedzieć. Lubią go i słuchają: jak on to robi? To fakt, że potrafi być
wszędzie i wiedzieć o wszystkim, co dzieje się na okręcie, o wszystkim w porę pomyśleć i o wszystko
zadbać. Taki powinien być wreszcie zastępcą ale...
Pławski już nieraz łapał się na tej myśli: ten okręt radziłby sobie doskonale również i bez niego. Przy
takiej załodze...
Tak, rzeczywiście, niewiele miał do roboty na tym pomoście, szczególnie teraz. Do miejsca spotkania ze
statkami konwoju jeszcze kawał drogi. Dojdą sami. Prowadzi zresztą flagowy okręt komandora Viana, HMS
„Cossack”. Rozejrzał się raz jeszcze wokół, a w przejściu rzucił oficerowi wachtowemu:
- Schodzę do siebie. Jakby co, meldować.
Nie, komandor porucznik Pławski nigdy nie cierpiał na kompleks niższości: wręcz przeciwnie. Kiedyś,
w kraju, kiedy organizowała się dopiero Marynarka Wojenna, potrafił iść przebojem. Z petersburskiego
Korpusu Morskiego „gardemarinów”, tego nad Newą, koło Mostu Mikołajewskiego, wyniósł w 1914 roku
pierwszą oficerską gwiazdkę, a z wojny nieco doświadczenia. Przydało się to po powrocie do Polski, w 1919
roku. Nie dał się upchnąć w Komendzie Portu Wojennego Modlinie: wyrwał nad morze i był tam jednym z
pierwszych. W 1927 roku już był kapitanem i dowodził kanonierką „Komendant Piłsudski”, potem okrętem
podwodnym, a w roku 1932 był już dowódcą dywizjonu okrętów podwodnych. W awansach i funkcjach
wyprzedzał gładko nawet o rok starszych kolegów z dawnych, petersburskich czasów. W pierwszych dniach
tej wojny nosił już dystynkcje komandora porucznika i był szefem służby broni podwodnej w kierownictwie
Marynarki Wojennej.
Gdzie te czasy? Tkwi oto teraz w ciepłej kabinie dowódcy na dużym niszczycielu, jakim nigdy
przedtem nie dowodził, i płynie między szkockimi pagórkami znów w nieznane. Wokół niego tkwią ludzie,
zajęci swoimi sprawami, dzięki którym okręt ten porusza się i idzie we właściwym kierunku. Z wieloma z
nich żyje już od pół roku i wciąż są tak samo dalecy jak na początku. Między sobą są inni. To prawda: są z
jednej załogi. Z „Groma”. Do miejsca w którym znajdują się teraz, i on, i oni, przyszli różnymi drogami...
I tamta noc z 6 na 7 września 1939 roku w Warszawie... Ewakuacja KMW. Szef, kontradmirał Jerzy
Świrski, jak zawsze z kamiennym spokojem na twarzy. Kolumna aut jedzie przez Wisłę - na wschód.
Kominy wypalonych wsi, zatory na drogach. Uchodźcy. Wreszcie Pińsk: to tak wygląda to „miejsce
zesłania” dla mniej zdolnych lub niewygodnych oficerów marynarki? Budynek dowództwa Flotylli Pińskiej,
na szerokich rozlewiskach wód Piny i Prypeci uzbrojone monitory i szybkie ślizgacze - glisery. „Będziemy
bronić mostów i przepraw”... Szef KMW zamyka się z dowódcą Flotylli, komandorem Witoldem
Zajączkowskim, w jego gabinecie. Potem znów w drogę. Zajączkowski jedzie już z nimi, w kolumnie
samochodowej, ale część oficerów pozostała: mają jechać pociągiem. Kierunek: granica rumuńska. Oni
przekraczają ją rankiem, 18 września. Szóstego października są już w Paryżu. Kontradmirał Świrski melduje
się u ministra spraw wojskowych, generała Władysława Sikorskiego. W pięć dni później jest znów szefem
Kierownictwa Marynarki Wojennej, które rozpoczyna swą działalność w paryskim hotelu „Regina”.
Potem rozmowy z Anglikami. Kontynuacja tych wcześniejszych, z początku 1939 roku. Z dobrych
pozycji. Oni, strona polska, dopełnili umów. Są już w Anglii trzy polskie kontrtorpedowce i jeszcze dwa, nie
objęte ustaleniami, okręty podwodne. Kierownictwo Polskiej Marynarki Wojennej nie jest więc nim na
papierze - ma okręty. Teraz kolej na Anglików: trzeba utworzyć bazę i ośrodki szkoleniowe, ustalić zasady
współdziałania i operacyjnego podporządkowania okrętów, szczegóły organizacyjne i techniczne. Pławski
tkwi w samym środku tych spraw. W połowie listopada 1939 roku oba rządy - polski na emigracji i brytyjski
- podpisują ostateczną wersję umowy, regulującej zasady działania Oddziału Polskiej Marynarki Wojennej
na terenie Anglii. Anglia da nowe okręty: później, po wojnie, będziemy się liczyć. Na razie trzeba przenieść
KMW do Londynu.
Pierwszego stycznia 1940 roku The Polish Navy Detachment w Londynie rozpoczyna działanie. Skład
przedwojennego KMW jest wprawdzie zmniejszony o dwie trzecie, ale wszystko wydaje się toczyć starym,
dawnym torem. Tak się wydawało, a tymczasem...
Pławski do dziś nie może spokojnie myśleć o tamtym wydarzeniu. Dotknęło go ono bardzo boleśnie,
pozostawiło żal, gorycz i gniew. Przecież kontradmirał Świrski chciał dobrze. Chciał stworzyć z obu okrętów
Polski Dywizjon Okrętów Podwodnych. A że jemu postanowił powierzyć dowództwo? Przecież on sam
szefa o to nie prosił. Potraktował to jako rozkaz, a tamci, cała kadra oficerska z „Wilka” i „Orła”, tamci po
prostu go nie chcieli. Powiedzieli mu to wręcz, a ponadto odwołali się do szefa KMW. I kontradmirał
Świrski cofnął swój rozkaz. Inna sprawa, że wezwał potem dowódców obu „podwodniaków” i rozmawiał z
nimi osobno, bardzo ostro. Rzecz jednak w tym, że niektórzy późniejsze, zagadkowe samobójstwo dowódcy
„Wilka”, komandora podporucznika Bogusława Krawczyka, jęli wiązać z tą właśnie rozmową...
Nie, klimat wokół londyńskich dowództw po niespełna roku życia na emigracji stał się nie do
zniesienia. Dusił. Dlatego też Pławski chwycił pierwszą nadarzającą się okazję - tamtego cholernego
„Ouragana”...
Kiedy tylko zobaczył go przy nabrzeżu w Plymouth, wiedział, że wpadł. Oględziny wnętrza dobiły go
ostatecznie. Była to kupa złomu, a on był, niestety, jej dowódcą. Całe trzy miesiące, od dnia 18 lipca kiedy
podniósł polską banderę, zeszły na nieustających remontach. Czuł się bardziej kierownikiem warsztatu
ślusarskiego niż dowódcą bojowego okrętu, toteż z uczuciem ulgi przekazał cały ten pasztet kapitanowi
Tadeuszowi Gorazdowskiemu, wyznaczonemu na jego miejsce.
Piątego listopada 1940 roku został dowódcą tu, na ORP „Piorun”. Po kilku dniach był niemal gotów
prosić o zwolnienie z tego stanowiska, gdyby nie wstyd.
Dostał nowiutki okręt, duży, na jakim nigdy dotąd nie pływał. Nowoczesny: przeznaczenie wielu
urządzeń technicznych było dla niego zagadką. Nie było żadnego porównania z archaiczną kanonierką którą
dowodził przed laty, ani z okrętami podwodnymi. Aby poznać ten okręt tak, jak powinien dowódca,
potrzebował czasu, a tego czasu w ogóle nie było. ORP „Piorun” miał jak najprędzej zameldować się w
Scapa Flow, aby przejść bojowo morski egzamin.
Pozostało wierzyć w cud. Tym „cudem” okazała się załoga. Kiedy spostrzegł, że każdy nowy człowiek
na pokładzie spokojnie i rzeczowo zabiera się do swoich czynności, jakby przerwał je dopiero przed chwilą,
nabrał otuchy. Postanowił po prostu nie przeszkadzać i tylko przypatrywać się wszystkiemu pilnie.
Ze Scapa Flow wyszli z niezłą nawet oceną. Stary, oschły komandor, który kierował całym „workin up”,
porządnie zalał im sadła za skórę, ale na koniec nawet pogratulował. Wtedy Pławski w pełni docenił, czym
jest dla niego obecność „Lichodzieja” na tym okręcie i owej reszty „młodziaków”.
Potem od razu wpadli w tryby służby.
Najpierw było kilka niewielkich patroli na Atlantyku. Dostawali sygnał, współrzędne sektora
patrolowania, krótki komunikat w rodzaju: „Możliwość spotkania U-bootów”, i szli. Już w ujściu rzeki
Clyde wychodziły im na spotkanie forpoczty ogromnych, atlantyckich fal. Dalej było jeszcze gorzej. I
dochodził do tego okrutny, przenikliwy ziąb.
Pławski w tych pierwszych patrolach niemal nie schodził z pomostu. Nauczył się wbijać pod ciepłą
kurtkę i nieprzemakalny płaszcz furę swetrów, owijać szyję ręcznikiem, „wklinowywać” się mocno w
załomy pomostu i trwać. Tamci wszyscy wokół niego pełnili służbę - przemoczeni artylerzyści pod maskami
dział, chłostani wichrem sygnaliści od skrzydłach pomostu, wachtowi oficerowie: nawigacyjny, artylerii i
broni podwodnej, sternicy, dalmierzyści. Porozumiewali się ze sobą w pół słowa. Chłeptał razem z nimi
gorącą herbatę, przynoszoną na pomost w ciężkich, fajansowych kubkach, i podpatrywał ich pilnie.
Dostrzegał, że te niezwykle wprost ciężkie warunki pływania traktują jak coś zupełnie normalnego, do czego
po prostu trzeba się przystosować. I wykonywać swoje zadania. Nie wierzył absolutnie w to, aby w tej
sytuacji można było cokolwiek dostrzec na morzu, ale kilka alarmów upewniło go, że sygnaliści to potrafią
Były to jednak najczęściej alarmy fałszywe, po których wracali na poprzedni kurs. I w końcu do bazy.
Po kilku wyjściach na morze zauważył, że powraca mu pewność siebie, że mnóstwo okrętowych
czynności stało się dla niego prostych i zrozumiałych. Zachował jednak maskę oschłości i małomówności:
znakomicie ukryć mógł pod nią swoje wewnętrzne rozterki.
Pierwszy konwój poprowadzili do Reykjaviku na Islandii i wtedy poznał smak tej roboty. Spore stado
statków wlokło się niemiłosiernie, rozciągnięte w rzędach na ogromnej przestrzeni. Jedne zwalniały, inne
wychodziły z szyku, a „Piorun” uganiał się wokół nich jak owczarek, rozglądając się przy tym pilnie, czy
podopiecznych nie grozi jakieś niebezpieczeństwo spod wody lub z powietrza. Sygnaliści wypatrywali oczy,
z kabiny asdicu dobiegało bez przerwy dźwięczne „pingowanie” (to operator przepatrywał wiązką fal
magnetycznych głębię wód wokół okrętu), artylerzyści i obsługi wyrzutni bomb głębinowych tkwili na
swoich stanowiskach, a wszystko w śnieżnej zadymce lub mgle, ale wciąż na potężnej fali, jakiej nie
szczędził zimowy Atlantyk.
Tak wyglądało to na pierwszy zaledwie rzut oka, bo przy bliższym poznaniu rzecz okazywała się
bardziej skomplikowana. Otóż statki konwoju szły nie prosto, lecz zygzakiem, starając się w ten sposób
uchylić przed podwodnym wrogiem. O ściśle określonym czasie wszystkie i jednocześnie robiły zwrot, a
potem powracały na poprzedni kurs. To samo, rzecz jasna, robiły okręty eskorty. W dzień i przy dobrej
widoczności manewr ten był prosty, ale nocą, przy obowiązku absolutnego zaciemnienia statków i okrętów?
Pozostawała tylko wiara we własną i innych znajomość nawigacji, w mocne nerwy. W dzień za to, poza
pilnym przepatrywaniem morza i powietrza trzeba też było stale mieć na oku statek komodora i okręt
dowódcy eskorty, bo w każdej chwili mogły stamtąd nadejść jakieś pilne sygnały...
Nie, w czasie eskortowania tego pierwszego konwoju nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. Nie
wiedzieli ani samolotów, ani peryskopów. Atlantyk srożył się za to okrutnie, ale w ostatecznym rozrachunku
byli mu za to wdzięczni. Lepszy najgorszy ziąb, fala i śnieżne szkwały niż...
I tak już pozostało. Osłona konwojów stała się dla ORP „Piorun” chlebem powszednim. I trasę dostał
niemal stałą: ku Islandii i z powrotem, do Greenock.
Absolutnie nie tak wyobrażał sobie kiedyś Pławski tę wojnę. Nawet niedawno myślał o niej jeszcze jako
o morskich spotkaniach z wrogiem na krańcach widoczności, skomplikowanych manewrach, artyleryjskich
pojedynkach, strzelaniu torped... Tymczasem było to żmudne i monotonne włóczenie się po morzu u boku
najrozmaitszej, handlowej hałastry o najdziwniejszych kształtach i wieku. Ta prawdziwa wojna na morzu
toczyła się chyba gdzie indziej, jeśli wierzyć radiowym i prasowym komunikatom. Tu nie działo się nic.
Przy końcu stycznia 1941 roku wezwano pilnie ich flotyllę do Scapa Flow: wyśledzono podobno na
morzu dwa korsarskie pancerniki niemieckie - „Scharnhorst” i „Gneisenau”. Ruszył w pościg za nimi wielki
zespół z Home Fleet admirała Johna C. Toveya - 3 okręty liniowe, 8 krążowników i 11 niszczycieli, ale
skończyło się na niczym i „Piorun” wrócił na swa starą trasę.
W marcu wojna po raz pierwszy ostro wyszczerzyła do nich zęby. W nocy z 13 na 14 „Piorun” wszedł
do portu w Glasgow i tam zastał go ciężki nalot. Trzy zapalające bomby spadły na pokład okrętu, przy czym
jedna tuż obok wyrzutni bomb głębinowych. Zajęci gaszeniem pożaru marynarze spostrzegli, że nie opodal
stanął w płomieniach potężny pancernik „Duke of York”; trwały na nim prace wyposażeniowe i niedługo
miał już wyjść na morze. Trzeba było podzielić siły. Ekipa, która pobiegła ratować płonący okręt, wróciła
dopiero nad ranem.
Każde kolejne wyjście „Pioruna” na morze z konwojem miało zresztą swoją historię, ale najczęściej
składały się na nią drobiazgi. Pławski rychło pojął, że to chyba dobrze i że oby tak trwało jak najdłużej.
Szybko miał się jednak przekonać, że ta „prawdziwa wojna” w swoim najbardziej brutalnym wydaniu
krąży ciągle tuż obok nich. I że to „konwojowe dorożkarstwo” jest ocieraniem się o śmierć, jeśli tylko
człowiek da się uśpić jego monotonii i zapomni na chwilę o czujności.
Gdzieś w pierwszej połowie kwietnia 1941 roku odprowadzili idący do Kanady konwój wyjątkowo
daleko, bo niemal pod Grenlandię. Tam przekazali go eskorcie kanadyjskiej i wracali właśnie „Drogą
Duńską” wraz z HMS „Legion”, kiedy sygnalista zameldował:
- Prawo trzydzieści, tratwa?
Ta tratwa nie była jedyna. Były jeszcze przeładowane ludźmi do granic możliwości szalupy. Byli
rozbitkowie, utrzymujący się ostatkiem sił na jakichś szczątkach. Wciągali ich na pokład półżywych z
zimna, poranionych, cuchnących smarami i ropą, która tłustym kożuchem pokrywała morze w miejscu
niedawnej tragedii. Niedawnej, bo przecież tylu by nie przeżyło, gdyby ich okręt zatonął choćby o kilka
godzin wcześniej, a „Piorun” zebrał na swym pokładzie aż 290 rozbitków. Byli to marynarze z angielskiego
krążownika pomocniczego „Rajputana”. Twierdzili, że trafiła ich torpeda z hitlerowskiego U-boota i że
agonia okrętu trwała bardzo krótko. Już nakarmieni i przebrani w suche ubrania marynarzy z „Pioruna”
rozglądali się wokół z przerażeniem i pytali: „Czemu nie uciekacie stąd jak najprędzej?! Przecież oni mogą
tu jeszcze być gdzieś w pobliżu...”
„Piorun” zaś i „Legion”, który też miał na swym pokładzie niemałą grupę uratowanych, dość długo
jeszcze krążyły w miejscu katastrofy. Opłaciło się: jeszcze udało im się podnieść z morza kilku żywych
ludzi. Dopiero o zmroku oba okręty powróciły na kurs do bazy.
Przyjrzał się wtedy Pławski dokładnie marynarskiej nędzy i nieszczęściu. W następny rejs wychodził z
tym obrazem wrytym niemal w mózg. Nie sam zresztą. Spostrzegł, że prawie wszyscy pełnią służbę i wachty
ze zdwojoną jakby energią i w napiętym skupieniu.
W końcu kwietnia zmieniło się tyle, że poczęli eskortować konwoje na innej trasie: na Bliski Wschód.
Oczywiście nie do samego końca. Przeprowadzali je tylko przez Atlantyk, a u wejścia na Morze Śródziemne
przejmowała konwój osłona z eskadry gibraltarskiej. Dobre było i to: zawsze jakieś urozmaicenie. Zdarzyło
się nawet, że wśród konwojowanych statków był polski transatlantyk m/s „Sobieski”...
Dziś znów wychodzili na tę samą trasę. Podczas wczorajszej odprawy dowódców Pławski dowiedział
się, że ten konwój zakodowano pod kryptonimem „WS-8B” i że będzie składał się tylko z ośmiu statków.
Miał za to wyjątkowo silną eskortę: szły w niej cztery okręty z 4 Flotylli Niszczycieli komandora Philippa
Viana, wzmocnione właśnie „Piorunem”. Na morzu dołączyć miały jeszcze dwa krążowniki - HMS „Exeter”
i HMS „Cairo”.
Lichodziejewski skomentował to krótko:
- Nie ulega wątpliwości: powieziemy wojsko.
Okręt od dłuższego już czasu przewalał się na wysokiej fali - znak, że wyszli spoza wysepek w gardziel
Kanału Północnego. Powinni teraz iść ku północy. Pławski odruchowo sprawdził to na repetytorze
żyrokompasu, umieszczonym w kabinie: tak właśnie szli. Rejon spotkania ze statkami konwoju wyznaczony
był bowiem w sporej odległości od wyjścia z Kanału Północnego, oddzielającego Anglię od Irlandii.
Chodziło o bezpieczeństwo i utrzymanie tajemnicy. W Irlandii, nastawionej antybrytyjsko, roiło się od
hitlerowskich szpiegów i agentów. Stąd nie używano prawie krótkiej i wygodniejszej drogi na południe,
wiodącej tymże kanałem między obu wyspami, i konwoje chodziły przez Atlantyk, omijając Irlandię od
zachodu szerokim łukiem.
Był już w ciepłej kurtce z kapturem i naciągał właśnie na uszy wełnianą kominiarkę, kiedy zaświstała
rura głosowa:
- Pomost... Melduję, panie komandorze, że widać już nasze stadko!
Pozostało mu później przyglądać się tylko, jak „Piorun” i cztery niszczyciele komandora Viana zajmują
sprawnie i szybko swoje miejsca w eskorcie konwoju. Wszystko to było wprawą i rutyną. Nikt nie czekał na
to, aż mu się powie, co w danej chwili ma zrobić. Każdy to wiedział. Raz puszczona w ruch machina
morskiej, wojennej służby obracała się dalej sama, gładko i bez zgrzytów.
Pławski omiótł silnymi szkłami pokłady najbliższych statków w konwoju. Były tam solidne duże
transportowce i dawne „pasażery”, wymalowane teraz w kamuflażowe łaty. Nie dostrzegł na nich żadnego
ruchu, ale wiedział, że w ich kilkupiętrowych wnętrzach kłębi się masa uzbrojonych ludzi. I znał cel ich
podróży. W ostatnich dniach z tonu gazet i ostrożnych komunikatów radiowych można było wyczytać, że
wojskom brytyjskim powodzi się w Afryce nie najlepiej, że ustępują po prostu pod naporem świeżych sił
niemieckiego „Afrika Korps” generała Rommla i Włochów. Nazwy miejscowości Benghazi, Bardija, Sallum
i Tobruk powtarzały się często. Ci, którzy płyną teraz tamtymi statkami, tam chyba trafią. Jeśli, oczywiście,
uda im się dopłynąć cało i zdrowo.
Wieczorem w mesie właśnie wojna w Afryce była głównym tematem rozmów wolnych od wachty
oficerów. Rej wodził, jak zawsze, potężnie zbudowany, płowowłosy kapitan Hess.
- A ja wam mówię, panowie - grzmiał - że Hitler połamie sobie zęby na tej Afryce! Za dużo chce i to go
zgubi. Zresztą te pustynie i klimat... Tam trzeba umieć wojować. Anglicy to potrafią, bo siedzą tam już tyle
lat, ale Niemcy?
- Nie jestem tego taki pewien, Kaziu! - kapitan Lichodziejewski zawsze w podobnych dyskusjach lubił
hamować zapalczywego dryblasa - Czy Niemcy potrafią wojować, czy nie, tośmy się już przekonali.
Przejechali czołgami przez Francję, to przejadą i przez pustynię. Nauczą się. Inna sprawa jest ważniejsza:
dziś wygrywa ten, kto ma lepsze zaopatrzenie we wszystko i bliżej. A popatrz na mapę, ile jest z Włoch do
Afryki? A ile stąd, a Anglii?
- Przecież można im przeciąć szlaki komunikacyjne przez Morze Śródziemne...
- To prawda. Ale oni to samo robią nam i sam wiesz, z jakim skutkiem.
Pławski nie mógł odmówić tym argumentom racji.
- Myślę, panie Ludwiku, że sprawa jest jeszcze poważniejsza. Przecież Niemcy mają ogromne zapasy
pod ręką w okupowanych krajach Europy, a Anglia musi dosłownie wszystko sprowadzać z daleka Te jajka
na kartki...
Hess nie dawał za wygraną:
- W Niemczech też podobno wszystko na kartki, panie komandorze!
- Możliwe. Jeśli muszą utrzymywać fabryki uzbrojenia na tak wysokich obrotach, to nawet im na
wszystko nie wystarczy.
- Anglia jest bogata! Ma kolonie...
- Ale daleko.
Rozmowa zeszła wreszcie na sprawy zbrojeń, a szczególnie na produkcję okrętów. Zastanawiali się, kto
dziś dysponuje większą potęgą morską i stwierdzali zgodnie, że chyba Anglia. Znali przecież ogromne
stocznie nad rzeką Clyde czy w Glasgow. Widzieli, w jakim tempie wre tam praca. Wiedzieli, jaka potęga
tkwi w Scapa Flow czy choćby u nich, w Greenock.
- Nie, na morzu to Anglia jest górą...
Zbliżała się już godzina 24.00 i ci, którzy mieli objąć „psią wachtę”, zbierali się, aby zdrzemnąć się
jeszcze w kojach, kiedy ktoś włączył radio. Z szumów i trzasków wyłowił sygnał Londynu. Zastanowił ich
poważny i zatroskany głos spikera a potem słuchali komunikaty z zapartym tchem i ściśniętymi sercami:
„Dziś, dnia 24 maja 1941 roku, wczesnym rankiem, brytyjskie siły morskie nawiązały u brzegów
Grenlandii kontakt z niemieckimi siłami morskimi, w których skład wchodził pancernik „Bismarck”.
Nieprzyjaciel został zaatakowany i podczas akcji, jaka się wywiązała HMS „Hood” pod dowództwem
komandora R. Kerra i pod flagą wiceadmirała L. E. Hollanda, otrzymał niefortunne trafienie w komorę
amunicyjną i wyleciał w powietrze. „Bismarck” odniósł uszkodzenia a pościg za nieprzyjacielem trwa...”
Rozdział IV
„Hood”. Przez następne kilkadziesiąt godzin cała załoga „Pioruna” żyła tym tragicznym wydarzeniem.
Ten okręt znali prawie wszyscy. Największy w całej Royal Navy, a przez całe lata nawet i na świecie. Chluba
Anglii. Kolos. Wyporność 42 tysiące ton, 262 metry długości, potężne uzbrojenie: 8 luf artylerii głównej o
kalibrze 381 milimetrów, 12 „stoczterdziestek”, kilkadziesiąt dział przeciwlotniczych. Szybki przy tym,
mógł chodzić z prędkością 31 węzłów. Ponad 1400 ludzi załogi - i podobno nie uratował się nikt?!
Niepojęte...
Z dalszych, skąpych ze zrozumiałych przyczyn, komunikatów radiowych dowiedzieli się, że Anglia
okryta jest żałobą narodową po tej ogromnej stracie i że na pokładzie „Hooda” poległo czterech polskich
podchorążych marynarki, odbywających tam staż. Komentator radia londyńskiego podkreślał z żalem, że już
niedługo mieli otrzymać promocje na podporuczników. W mesie oficerskiej „Pioruna” próbowano ustalić ich
nazwiska ale okazało się, że tych najmłodszych nikt tutaj nie znał. Głęboko jednak przeżywali ich śmierć. Po
załogach „Orła” i „Groma” była to kolejna tak bolesna strata, tym bardziej że przecież pod biało-czerwoną
banderą było ich tak mało.
Żadnych bliższych szczegółów o tragicznym boju „Hooda” radio jednak nie podało ze zrozumiałych
względów i musieli poprzestać na domysłach. Panowało przekonanie, że „Hood” dał się zaskoczyć lub
popełnił jakiś błąd. Wierzyli, że w bezpośredniej walce żaden okręt nie mógł się z nim mierzyć i wyjść z niej
zwycięsko. O „Bismarcku” wiedzieli niewiele, póki Pławski, który miał o nim dokładniejsze wiadomości
jeszcze z czasów swej służby w KMW w Londynie, nie uświadomił im, że „Hood” rzeczywiście trafił na
godnego przeciwnika. Przyjmowali to z niedowierzaniem - był na świecie pancernik większy i silniejszy niż
„Hood”?!
Szczególnie ważna była dla nich ta informacja, że pancernik niemiecki, choć uszkodzony, uszedł, i że
pości za nim trwa. Rzucono się do map, usiłując ustalić dokładniej miejsce tragicznego boju. Określenie „u
brzegów Grenlandii” było ogólnikiem. Od ich aktualnej pozycji na Atlantyku było to jednak dość daleko, ale
kto wie, jaki kurs wziął ścigany pancernik? To prawda: raczej oddalali się od miejsca katastrofy, idąc na
południe, ale...
Bo konwój „WS-8B” cały czas przecież szedł w wyznaczonym kierunku. Wieść o tragedii pancernika
„Hood” dotarła również do pozostałych okrętów eskorty i do konwojowanych statków, ale żaden nowy
rozkaz nie zmienił ich dotychczasowej marszruty. Dalej parli więc naprzód przez wzburzony Atlantyk. Takie
było ich zadanie: doprowadzić konwój do miejsca przeznaczenia.
Rankiem, 26 maja 1941 roku, radiostacja „Pioruna” przechwyciła adresowany do HMS „Cossack”
radiogram, a później strzępy sygnału, nadane z samolotu typu „Catalina” do tegoż okrętu. Z
rozszyfrowanego z grubsza radiogramu wynikało, że Admiralicja odwołuje ich 4 Flotyllę z eskorty konwoju
i poleca niszczycielom pójść na spotkanie pancerników brytyjskich. „Cossack”, „Sikh” i „Zulu” miały
odnaleźć i osłaniać HMS „King Georg V”, a „Maoir” i „Piorun” - HMS „Rodney”. Pilot zaś donosił, że
dostrzegł „Bismarcka”...
„Bismarck” - tu?!
Podniecenie na pomoście „Pioruna” sięgnęło szczytu. A więc brytyjski pościg odkrył korsarza. Aż tutaj.
Dlaczego? Widocznie zablokowano mu drogę do baz na północy i postanowił szukać schronienia w porcie
Brest. To było jedyne rozsądne wytłumaczenie faktu, skąd, będąc niedawno u brzegów Grenlandii, znalazł
się aż w tym rejonie. Widocznie też zespoły brytyjskich okrętów musiały mocno deptać mu po piętach.
Gdzieś tam, w Admiralicji Brytyjskiej, śledzą na pewno na mapach wyraźny jej obraz. Jeśli zaś przesłano ten
rozkaz do komandora Viana na „Cossacku”, polecając mu nawet zostawić na pastwę losu eskortowany
konwój, to sytuacja musi być gorąca, sieć zaciągnięta, a brakującym jej oczkiem właśnie 4 Flotylla
Niszczycieli.
Tyle że „Piorun” musiał czekać na rozkazy z „Cossacka”, od komandora Viana.
Przyszły niebawem. Obowiązywała cisza radiowa, więc maszt okrętu dowódcy flotylli roztrzepotał się
flagami. Odczytywali je gorączkowo mat Dolecki i angielski sygnalista. Sygnał zawierał nakazany kurs,
szyk oraz miejsce w szyku dla każdego okrętu, odstępy, prędkości...
Oderwali się od eskortowanych statków bez żalu. Szli wreszcie na łów na grubego zwierza.
Komandor Vian rozkazał swym okrętom iść w szyku czołowym. Jego „Cossack” zajął miejsce w
środku. Po prawej jego stronie - „Sikh” i „Zulu” w odstępach dwóch i pół mili jeden od drugiego. Po lewej
„Maori”. „Piorunowi” przypadło skrajne miejsce na lewym skrzydle zespołu. Prędkość - 26 węzłów. Kurs -
ku północnemu wschodowi.
Atlantyk tymczasem rozszalał się na dobre. Wysoka fala zamieniła się w istne góry wodne, a wiatr o
sztormowej sile zrywał z nich rozpylone grzbiety. Na pokładzie „Pioruna” zamocowano cały osprzęt „na
sztormowo”, ale ludzie z ledwością mogli utrzymać się na swych stanowiskach. Wczepieni kurczowo w
każdy załom mokrych, oślizgłych blach, w każdy uchwyt, zalewani potokami wody, kiedy okręt niemal kładł
się na burtach lub rył głęboko dziobem w kolejnej fali, myśleli tylko o tym, żeby wytrwać. Pod pokładem i w
maszynowni było zresztą nie lepiej. Obłędny taniec okrętu ciskał ludźmi jak szmacianymi kukłami. Łamały
się sprzęty, przez wentylatory lała się woda.
Obsada pomostu z zaciętym uporem walczyła o życie okrętu. Nakazany kurs sprawił, że „Piorun”
przyjmował falę z rufy, a każdy oficer wiedział, że w tym położeniu i przy tej prędkości nie da się panować
nad nim. Opisano to przecież wyraźnie w dokumentacji jednostek tego typu. Teraz mogli się o tym
przekonać w praktyce. „Piorun” z wysoko zadartą na fali rufą z przechyłami, sięgającymi 60 stopni, zupełnie
nie słuchał steru. Dziób myszkował w lewo i w prawo i tylko w dolinie fal udawało się utrzymać go na
właściwym kursie. O utrzymaniu nakazanej prędkości nie było nawet mowy.
Równie ciężko walczyły ze sztormem pozostałe okręty, ale szły naprzód.
Czas płynął. Komandor Pławski już wcześniej zorientował się, że nakazany przez Viana kurs wcale nie
prowadzi na pozycje wymienionych w sygnale radiowym Admiralicji brytyjskich pancerników. Wyglądało
na to, że albo Vian otrzymał później inne rozkazy, albo po prostu prowadzi flotyllę na własną rękę, w
obranym przez siebie kierunku. Czyżby postanowił wyłącznie siłami tych pięciu niszczycieli zaatakować
„Bismarcka”? Jeśli tak, to w ten sposób tamte pancerniki „King Georg V” i „Rodney” zostaną bez osłony w
miejscu, w którym przecież mogą być U-booty. Ogromne ryzyko i niewykonanie rozkazu. A wreszcie: co ich
niewielkie siły znaczą wobec takiego kolosa?
Ale dowodził tu Vian i „Piorun” musiał słuchać jego rozkazów.
Mijały godziny, a oni parli wciąż naprzód. Z każdą godziną wzrastała czujność i zdenerwowanie.
Sięgnęło ono zenitu, kiedy angielski oficer łącznikowy przyniósł z radiostacji „Pioruna” na pomost hiobową
wieść:
- Samolot odkrył znów „Bismarcka”, ale jest on w asyście krążownika i pięciu kontrtorpedowców...
„Cossack” milczał. Trzeba było iść dalej.
Teraz wszystko zależało od bystrych oczu sygnalistów i od radaru. Co chwila wołano kabinę „ar-di-ef”,
umieszczoną w wieżyczce dalmierza:
- Wizner, co widzisz?!
Ten pocił się przy aparaturze razem z angielskim operatorem. Sygnały na małym ekranie, dającym
poziomy, horyzontalny obraz, były zupełnie nieczytelne. Ponadto, aby „rozejrzeć” się za pomocą tego
urządzenia na boki, trzeba było odpowiednio manewrować całym okrętem. Antena była nieruchoma,
umocowana na stałe i pozwalała prowadzić jedynie obserwację przed dziobem, na 30 stopni w prawo i lewo
od osi symetrii okrętu. Przy tej więc chwiejbie każdy obraz na ekraniku mógł być zarówno odbiciem
większej fali, jak i wrogiego okrętu: jak tu ustrzec się paniki?
- Chyba coś jest przed nami, w namiarze...
Wicher przygnał ogromne zwały mgły. Widoczność pogarszała się gwałtownie, tym bardziej że było już
przecież późne popołudnie. Około godziny 19.00 wstrząs: oto z oddali wyłaniają się sylwety dwóch
ogromnych okrętów...
Natychmiast obracają się w ich stronę lufy dział. Dalmierzysta Grosicki już podał współrzędne:
- Odległość: sześć mil!
I ta wielka niepewność, kiedy sygnalista woła:
- To nasi! Ten pierwszy, to lotniskowiec „Ark Royal”, a tamten, to chyba krążownik liniowy
„Renown”...
Angielski sygnalista „Pioruna” natychmiast rzecz potwierdził: tak, to okręty eskadry gibraltarskiej. I
rzeczywiście „Renown”, flagowy okręt tej eskadry.
Oddychają z ulgą ale za kilkanaście minut narasta w górze warkot lotniczych silników. Ostry dźwięk
okrętowych klaksonów:
- Alarm przeciwlotniczy!
Maszyny wyłaniają się nagle w jakiejś luce między chmurami. Dużo. Kilkanaście sztuk. Ale to
Swordfishe! Nasze. Lecą w tym samym kierunku, w którym przebija się „Piorun”. To już chyba niedaleko...
Nerwy napięte do ostatnich granic. Znów mija godzina. Potem druga. Na pomoście „Pioruna” zatarł się
zupełnie czas między wachtami. Ci, którzy mieli zejść, zostają. Bez przerwy tkwi tam także dowódca. Jest
nowym problem: gdzieś tam, po prawej burcie, powinien być „Maori”. Nie widać go. Zeszli z kursu, czy też
„Piorun” się zgubił?
Godzina 21.52: alarm! W lewym sektorze dziobowym majaczy sylweta wielkiego okrętu. Podnoszą się
lufy dział. Hess już tylko czeka na rozkaz dowódcy. Wystarczy skinienie...
- To „Scheffield”! Dał rozpoznawcze...
Ulga. „Lichodziej” ociera twarz, mokrą od słonej, morskiej wody, potu i burczy:
- Ruch tutaj, psiakrew, jak w sobotę na Świętojańskiej!
Ten ruch, to widomy znak, że niemiecki korsarz musi być już bardzo blisko. Wielkie okręty Royal Navy
nie uganiają się przecież po Atlantyku na ślepo całymi stadami. „Piorun” nie ma jednak żadnych nowych
rozkazów. Musi iść dalej. Tylko naprzód.
Zapada noc, dość jasna, bo wicher przerzedził mgły. Widoczność się nieco poprawia. Ba, gdyby ta
„cudowna broń”, radar, działała tak, jak to głosiły legendy! Bo na razie, to na dwoje babka wróżyła. Coś tam
błyska na ekranie, ale co?
Właśnie Wizner melduje:
- Mam dwa echa! Bardziej z prawej, to chyba „Maori”, ale na prawo przed dziobem...
Na wszelki wypadek sygnaliści pilniej przepatrują tamte namiary. I o godzinie 22.37 mat Edward
Dolecki woła:
- Okręt w prawo przed dziobem!
A w sekundę potem wszyscy na pomoście słyszą jego pełen zdumienia okrzyk:
- Ależ to stodoła!!!
Teraz już nikt nie ma wątpliwości: to jest „Bismarck”. Pławski natychmiast rozkazuje nadać meldunek
na HMS „Cossack”.
- I podnieść nasz sygnał rozpoznawczy!
Odległość od olbrzyma wynosi 8 mil morskich - blisko 20 tysięcy metrów. Dalmierzysta Grosicki już to
ustalił. Już poszły rozkazy do dział i teraz kapitan Hess błagalnie powtarza w kółko:
- Dlaczego jeszcze nie strzelamy? No, dlaczego? Panie komandorze: czas...
Nie on jeden zresztą. Pławski słyszy te głosy ze wszystkich stron pomostu, widzi rozognione twarze.
Jest podniecony nie mniej niż oni, ale gdzieś w głębi kołacze jedną uparta myśl: toż to zupełne szaleństwo!
Po co?
- Odległość: dwanaście tysięcy metrów...
To Grosicki. I w tym momencie Pławski widzi w szkłach lornety, że kontur wrogiego okrętu rozświetla
się błyskami odpaleń. Nie wolno czekać.
- Trzy salwy na cześć Polski!
Teraz wszystko toczy się błyskawicznie. W miejscu gdzie przed chwilą był „Piorun”, wyrastają z morza
słupy wody. Ulga: to jeszcze nie główna artyleria pancernika. Dopiero „stopięćdziesiątki”. W tym momencie
grzmi pierwsza salwa „Pioruna”. Ogłusza. Jak przez mgłę słychać komendy Hessa: „Kąt kursowy, czerwone
trzydzieści, seria wszerz, uwaga...”
I znów błysk i potężny huk. I znów. Pławski kątem oka dostrzega, jak jeden z sygnalistów podskakuje w
jakimś zwariowanym tańcu, widzi jego szeroko otwarte usta I słyszy wreszcie triumfalny wrzask Hessa:
- Obie w celu! Jak na ostatnich ćwiczeniach!
Przytomnieje. Teraz - uciekać. Uchylić się od następnych salw wroga. Komendy na ster, do maszyny.
Gwałtowna zmiana kursu. Myśl pracuje już jasno, precyzyjnie. Tą salwą „Bismarck” wstrzelał się, zyskał
obramowanie. Następna może być w celu. Zwrot, i...
- Postawić zasłonę dymną!
Nowe fontanny wody wokół okręty, potężniejsze niż tamte. Oho, to już główna artyleria! Osiem dział
kalibru 380 milimetrów. Taka salwa burtowa waży 8 ton. Pławski przeliczył to sobie wcześniej. A „Pioruna”
132 kilogramy. Ponad 60 razy mniej. Trafili „Bismarcka”, ale co mogą ich pociski przeciwko 400-
milimetrowym pancerzom? Słoń - i mucha! Ale też musieli tamci zawziąć się na ich okręcik, bo walą z
najcięższych dział.
Te myśli galopują niejako obok tej najważniejszej: żeby się wywinąć! Znów salwa pada tak blisko, że
potężne strumienie wody zalewają pomost, a grad odłamków bębni po blachach.
- Wszyscy zdrowi?!
Jeszcze. A przecież wystarczyłby jeden celny pocisk, żeby z „Pioruna” została na oceanie tylko plama
ropy. I właśnie padają następne pociski, równie blisko. Więc zwrot. Jeden, drugi. Zmiana prędkości. I znów
zasłona dymna.
Pławski spogląda na zegarek; „Bismarck” otworzył do nich ogień dokładnie o godzinie 22.45. Jest już
23.30. Niemożliwe! To już tyle czasu trwa ich wyścig ze śmiercią?
Następna salwa „Bismarcka” i następna seria uników. Wtem, nad głowami, warkot samolotu. Samotny
Swordfish leci w stronę pancernika. Wybiega mu naprzeciw istna chmura różnokolorowych pocisków
przeciwlotniczych. Szaleniec! Na moment wszyscy na pomoście „Pioruna” zapominają o własnej sytuacji:
- Żeby go tylko nie trafili!
Przeszedł. Czy zdołał rzucić torpedę? Nowa salwa każe znów myśleć o sobie.
O godzinie 23.45 przychodzi wreszcie sygnał z „Cossacka”: „Atakować nieprzyjaciela z oskrzydleniem
lub półdywizjonami”. Pławski jest bezradny: nie wie, co to znaczy. Nawet kapitan Lichodziejewski wzrusza
ramionami:
- A cholera wie, jak się do tego zabrać! Oni mają opanowany ten swój „fleet work”, cały czas chodzą w
jednym zespole, to takie manewry mają w małym palcu. Myśmy przecież tego nigdy nie ćwiczyli...
Angielski oficer łącznikowy, młody podporucznik ochotniczej rezerwy Royal Navy, także nie wie, o co
chodzi. Decyzję Pławskiego przyspiesza kolejna salwa „Bismarcka”: „Piorun” będzie nadal manewrował
tak, aby ściągnąć na siebie ogień przeciwnika. Domyśla się, że reszta flotylli jest tuż obok, widzi wroga i
pewno szykuje się do nocnych ataków torpedowych. Trzeba im pomóc.
Ale po ostatniej salwie, wystrzelonej o godzinie 23.50, „Bismarck” nie odzywa się więcej i znika.
„Piorun” zmniejsza prędkość, usiłuje odszukać wroga. Ogromne napięcie ostatniej godziny wyładowuje się
w serii fałszywym alarmów. Radarzyści kilka razy meldują okręty na kursie i „Piorun” kilkakrotnie rusza do
ataku. Próbuje nawiązać kontakt z HMS „Maori”. Cisza. Dopiero o godzinie 1.00 w nocy przejmują
wiadomość od komandora Vianą że „Cossack” i „Sikh” wykonały atak torpedowy na „Bismarcka”.
Lunął wreszcie deszcz tak potężny, że z pomostu ledwo było widać dziób okrętu. „Piorun” szedł niemal
po omacku.
O godzinie piątej rano 27 maja przyszedł z „Cossacka” lakoniczny rozkaz: „Wracać do bazy”.
Na pomoście „Pioruna” zawrzało. Jak to, zejść z pola bitwy teraz, kiedy jej losy lada chwila mają się
przeważyć, kiedy lada moment wróg może znowu znaleźć się na drodze?! Najgłośniej protestował porucznik
Stanisław Kince: nie po to przecież warował przez cały czas przy swoich załadowanych aparatach, żeby
teraz, po prostu, poczłapać do domu!
Sprawę rozstrzygnął pierwszy mechanik „Pioruna” kapitan Ludwik Szmidt:
- Gonimy już resztkami paliwa...
Przez całe dwie godziny „Piorun” jeszcze zygzakował licząc na to, że napotka „Bismarcka”. Potem
dowódca dał rozkaz: „Najkrótszą drogą do bazy”.
Najbliżej było do Plymouth.
Wracali z uczuciem niedosytu i zawodu. Roztrząsali w kółko każdy szczegół minionej walki. Gorące
dysputy trwały wszędzie, w każdym okrętowym pomieszczeniu, na każdym stanowisku bojowym. Wszyscy
zgadzali się właściwie z tym, że ich samotne starcie z potężnym pancernikiem było rzeczywiście
szaleństwem, że nie mieli w nim ani cienia szansy i że dokonali wreszcie sporo, absorbując go przez całą
godzinę, co pozwoliło chyba innym okrętom podejść na dogodne do ataku pozycje, ale dominował żal, że nie
mogli być świadkami końca groźnego korsarza. W to, że zostanie zatopiony, nikt nie wątpił. Jeśli otoczyły
go tak potężne siły...
Trudy ostatnich dni mocno dały się we znaki załodze „Pioruna”. Okazało się jednak, że droga powrotna
do bazy wcale nie będzie spacerkiem. Już koło południa 27 maja sygnaliści spostrzegli pierwsze samoloty
wroga. Leciały w tę stronę, skąd oni wracali, i nie ulegało wątpliwości, że to okrążony korsarz wezwał na
pomoc Luftwaffe. Radar i tym razem płatał psie figle. Ostrzegał przed nie istniejącymi maszynami, ale i
tych, które nadlatywały, naprawdę było dość. Pułap chmur był niski, więc spostrzegano je niemal w ostatniej
chwili. Rozpętywała się wtedy nad „Piorunem” okrutna strzelanina z broni „pelot”, ale najczęściej samoloty,
zaaferowane widać poważniejszymi zadaniami, omijały okręt. Obsługa artylerii przeciwlotniczej musiała
jednak tkwić na swych stanowiskach bez przerwy. Do późnych godzin popołudniowych odparła jednak aż
pięć nalotów.
Nad wieczorem, gdzieś około godziny dwudziestej, nadleciał wodnopłat. Dojrzał okręt i szorując niemal
pływakami po wodzie usiłował trafić „Pioruna” torpedą.
Odpędzili go ogniem, strzelając poziomo jak na jarmarcznej strzelnicy, ale kiedy odleciał, rozległy się
ze stanowisk broni „pelot” wołania:
- Sanitariusz! Sanitariusz...
Okazało się, że jeden z czterdziestomilimetrowych pocisków własnego działka eksplodował na stalowej
szlupbelce, służącej do opuszczenia szalupy, a odłamki lekko poraniły kilku ludzi.
Noc minęła spokojnie. Rankiem 28 maja ujrzeli zamglone brzegi Albionu. Około godziny dziewiątej
szli już rzeką wśród przycumowanych u nabrzeży rozmaitych angielskich okrętów wojennych, i dziwili się
mocno, że zebrane na pokładach załogi wrzeszczą głośno: „Hurra”!!!
Rzecz wyjaśnił im oficer Royal Navy, który po zacumowaniu wszedł na pokład „Pioruna”:
- Panowie! Wczoraj, dwudziestego siódmego maja, o godzinie dziesiątej trzydzieści siedem, rano,
„Bismarck” został zatopiony na pozycji czterdzieści osiem stopni dziewięć minut North i siedem West. We
wcześniejszym komunikacie podano, że w tej operacji brał udział również polski niszczyciel „G-65”. To
chyba wasz okręt?
Raport, który tego dnia złożył dowódcy „Pioruna” jego pierwszy oficer mechanik, kapitan Ludwik
Szmidt, mówił, że we wszystkich zbiornikach okrętu znajduje się zaledwie dwadzieścia kilka ton ropy, z
czego tylko 6 nadającej się do użytku.
- I gdybyśmy tylko cztery godziny dużej zostali na morzu, to do portu musieliby nas holować.
Rozszalała się po tym sukcesie brytyjska prasa i radio. Był przecież w tym czasie tak ogromnie
potrzebny, bo na razie sprawdzały się tylko twarde słowa Winstona Churchilla wypowiedziane w trzy dni po
objęciu przez niego urzędu premiera, że ta wojna: „Przyniesie dużo krwi, znoju, łez i potu”. Błyskawiczny
rewanż za zatopienie „Hooda” sprawił, że o operacji „Bismarck” pisano i mówiono bardzo szeroko, ze
szczegółami. W tej pierwszej fali doniesień wiele miejsca poświęcono też polskiemu okrętowi „G-65” -
„Piorunowi” i jego załodze. Zamieszczano barwne opisy wydarzeń, zdjęcia ludzi i wywiady. Posypały się
potem listy i depesze gratulacyjne z całego świata Przyszły też gratulacje od wodza naczelnego, generała
Władysława Sikorskiego, i od honorowego prezesa Rady Narodowej, bardzo już sędziwego Ignacego
Paderewskiego. Oprawiono jego list pieczołowicie i zawisł on na honorowym miejscu w mesie ORP
„Piorun”.
Dla całej niemal załogi „Pioruna” ten deszcz zaszczytów i nagła popularność były wielkim
zaskoczeniem. Sami nie aż tak wysoko oceniali własne zasługi i udział w zatopieniu „Bismarcka”. Bywało
też, ze z prawdziwym zdumieniem czytali w gazetach mrożące krew w żyłach opisy własnych, bohaterskich
czynów i zaśmiewali się do łez. O tym zaś, że rzeczywiście zrobiono im znakomite „publicity”, przekonał się
najlepiej jeden z oficerów „Pioruna”.
- Wchodzę ja do jednego pubu - opowiada potem w mesie - i widzę, że większe, szkockie towarzystwo
poi jakiegoś naszego marynarzyka. Gin i piwo, piwo i gin. Nieczęsty to wreszcie obrazek. Kelnerka biega od
bufetu do stolika a chłop już prawie spada z krzesła. Pytam ja tej kelnerki: „Z jakiej to okazji?”, a ona na to:
„Sorry, to jest marynarz z „Pajoruna”... A ja, jak żyję, nie widziałem tego chłopa na naszym okręcie!
Chodzenie w chwale i sławie jakoś nie wystarczyło oficerom z „Pioruna”. Wiedzieli przecież, że
uczestniczyli tylko w epizodzie całej operacji: czy aż tak ważnym? Co było przedtem i później, kiedy rozkaz
odesłał ich już do bazy?
Oficjalny opis wydarzeń, przygotowany przez Admiralicję Brytyjską „tylko do użytku służbowego” był
iście po angielsku oschły i pozbawiony wszelkich komentarzy. Czytając go jednak uważnie można było
dojść do wniosku, że nie wszystko przebiegało tak sprawnie i pomyślnie, jak to przedstawiały gazety...
Już sam początek był niezwykle pechowy. W jaki sposób Admiralicja Brytyjską znając już w dniu 21
maja dokładną pozycję wrogiego zespołu, a nawet jego skład dzięki zdjęciom lotniczym, pozwoliła umknąć
„Bismarckowi” i „Prinz Eugenowi” z fiordów norweskich? Wszystko, co działo się dalej, było logicznym
następstwem tego faktu. Gorączkowa atmosfera poszukiwań stworzyła ogromne pole do popisu dla
przypadku. Przypadkiem tylko HMS „Norfolk” natknął się dnia 23 maja u brzegów Islandii na niemieckich
korsarzy. A że przy fatalnej pogodzie stracił ich z oczu?
Z opisu wynikało, że Niemcy mieli tyleż szczęścia, ile pecha mieli Anglicy. Bo choćby tragedia
„Hooda”...
Artylerzyści z „Pioruna” roztrząsali ten przypadek długo i fachowo i doszli do zgodnego wniosku:
dowódca obu angielskich okrętów, HMS „Hood” i HMS „Prince of Wales”, popełnił tragiczny błąd. Kiedy
świtem dnia 24 maja doszło do boju z niemiecką eskadrą wydał rozkaz oddania pierwszej salwy do „Prinz
Eugena”, celu mniej ważnego. „Bismarck” zyskał przez to na czasie. Zdołał się wstrzelać do „Hooda” i z
pięciu jego salw dwie były celne. Reszty dopełnił słabszy pancerz angielskiego okrętu. Potem eskadra
niemiecka mogła spokojnie przenieść ogień na „Prince of Wales” i znów chyba tylko przypadek sprawił, że
okręt ten zdołał ujść spod takiego ognia tylko uszkodzony.
Na karb szczęścia „Bismarcka” można zaliczyć to, że udało mu się potem zniknąć aż do wieczora.
Dopiero około godziny 19.00 uparty „Prince of Wales” dochodzi go na odległość strzału. Wymiana ognia
jest krótka i korsarz znów jednak ginie z oczu Anglikom aż do północy, kiedy to odnajdują go samoloty
torpedowe z lotniskowca „Victorious”. Meldują trafienie, ale pancernik umyka... Absolutnie dziwne jest też
to, że towarzysz „Bismarcka”, „Prinz Eugen”, w ogóle gdzieś się zapodział. Zresztą do samego końca nie ma
już o nim mowy: więc jednak wywiódł w pole brytyjską Royal Navy?
Największe jednak zdumienie wywołała w mesie oficerskiej „Pioruna” lista okrętów, które brały udział
w pościgu. Była bardzo długa. Oprócz nieszczęsnego „Hooda” i HMS „Prince of Wales” wyszedł z bazy
Scapa Flow trzon „floty ojczyźnianej” - pancernik „King Georg V”, krążownik „Repulse” i lotniskowiec
„Victorious” z 45 samolotami na pokładzie oraz cała grupa okrętów towarzyszących. Eskadra gibraltarska
wsparła akcję krążownikiem liniowym „Renown”, lotniskowcem „Ark Royal” i lekkim krążownikiem
„Sheffield”. Z Halifaxu w Kanadzie wyszedł pancernik „Revenge”, ze służby konwojowej na północnym
Atlantyku ściągnięto aż dwa pancerniki - „Rodney” i „Ramillies” - trzy krążowniki i wiele mniejszych
jednostek...
Kręcili głowami z niedowierzaniem. Jak to, więc jeden i to uszkodzony podobno okręt, choćby tak
potężny jak „Bismarck”, potrafił przez tyle dni wodzić za nos tak wielką armadę? Dziwiło ich to, tym
bardziej że po ostatnim spotkaniu z samolotami z „Victorious” niemiecki korsarz potrafił zagubić się
ścigającej go flocie aż na półtorej niemal doby! Odnalazł go dopiero dnia 26 maja około godziny 11 rano,
znów czystym przypadkiem, owa latająca łódź typu „Catalina”...
- I szczęśliwym trafem właśnie my znaleźliśmy się wtedy w pobliżu, bo inaczej chyba znów by zwiał!
Nie było to już takie pewne, bo wcześniej, około godziny 19, samoloty z lotniskowca „Ark Royal”
trafiają „Bismarcka” dwoma torpedami, w śródokręcie i ster. Niemiecki pancernik może manewrować już
tylko z największym trudem.
Wyjaśnia się teraz, czemu napotkany przez „Pioruna” kolos próbował go po prostu zatopić, zamiast
uchodzić, wiedząc, że polski niszczyciel natychmiast rozgłosi przez radio meldunek o swym spotkaniu. I
wyjaśnia się, dlaczego przez całą godzinę udało się „Piorunowi” manewrować pod ogniem korsarza: tamten
miał jednak bardzo ograniczone ruchy.
Ale też widzą dopiero teraz, kiedy poznali przebieg całej operacji, jak rzeczywiście i niezwykle cenna
dla pościgu była ta ich godzina „sam na sam” z pancernikiem! Jeśli zaś zważyć, że cały bój z HMS „Hood”
trwał tylko 10 minut...
Wszystko to, co odbyło się później, w dniu 27 maja 1941 roku, było tylko dopełnieniem formalności,
Dla otoczonego ze wszystkich stron „Bismarcka” nie było już ratunku. Egzekucji dokonywały aż cztery
potężne okręty: pancerniki - „King Georg V” i „Rodney”, oraz ciężkie krążowniki: „Norfolk” i
„Dorsetshire”, bijąc przez prawie dwie godziny w „Bismarcka” ze wszystkich swoich dział i strzelając
torpedy z niewielkiej odległości. Początkowo niemiecki korsarz odgryzał się jeszcze ogniem, ale później był
już tylko bezwładnym wrakiem. Losu jego dopełniła ostatnia torpeda, wystrzelona z HMS „Dorsetshire” o
godzinie 10.36 i to z odległości 2 tysięcy metrów. W minutę później przewrócił się do góry stępką i poszedł
na dno.
Suchy, beznamiętny opis ostatniego aktu tragicznego końca najgroźniejszego pirata niemieckiego
wstrząsnął jednak nimi do głębi, mimo iż przecież chodziło o śmiertelnego wroga.
Rozdział V
Grzmiały jeszcze w Anglii w najlepsze radosne fanfary z okazji udanej operacji zatopienia
„Bismarcka”, kiedy jak grom z jasnego nieba spadła przygnębiająca wieść: Niemcy opanowali Kretę!
Dla Anglii był to ciężki cios. Podwójny zresztą. Ucierpiał jej prestiż, bo przecież wojska brytyjskie, a i
flota poniosły kolejną dotkliwą porażkę. Nie to jednak było najważniejsze. Wielka Brytania utraciła
niezwykle ważny obiekt strategiczny na Morzu Śródziemnym. Kto trzymał w rękach Kretę, był panem całej
wschodniej części Morza Śródziemnego ze wszystkimi szlakami żeglugowymi, łączącymi w tamtym rejonie
Półwysep Bałkański z wybrzeżami Afiyki i Azji Mniejszej. Ponadto nie spotykany dotąd sposób
przeprowadzenia tej operacji, rozgłoszony triumfalnie na cały świat przez propagandę niemiecką po
kryptonimem „Merkury”, wywołał w Anglii nową falę strachu przed desantem na wyspę, tym razem z
powietrza. Desant na Kretę był przecież znakomitą „próbą generalną”...
Sama Wyspa przeżywała właśnie w tym czasie okres względnego spokoju. Trwały wciąż jeszcze naloty
bombowe Luftwaffe, ale już nie tak potężne i częste jak w pamiętnych miesiącach „Bitwy o Anglię”. Nadal
jednak ważyły się jej losy, choć z dala od jej brzegów, bo na morzach i oceanach. A także w Afryce.
Miała Wielka Brytania przed wojną na tym kontynencie rozległe interesy: w Egipcie i Palestynie, w
Sudanie i Kenii, w Somalii, Adenie i na Cyprze. Latem roku 1940 zaczęli tym interesom zagrażać Włosi,
mocno usadowieni w Libii: i upadek Francji był dla nich doskonałą okazją, aby sięgnąć po Aleksandrię i
Kanał Sueski. Wkroczyli do Egiptu. Wojska brytyjskie pod dowództwem generała Wavella zastąpiły im
drogę; Kanał Sueski był zbyt ważnym punktem strategicznym i gospodarczym świata. Potem ruszyły do
wielkiej ofensywy, mimo iż liczebnością nawet w połowie nie dorównywały ogromnej armii marszałka
Grazianiego i w lutym 1941 roku pod Benghazi pobiły Włochów na głowę, biorąc bardzo dużo jeńców i
zajmując Tobruk. Sprawa wydawała się być definitywnie załatwioną więc też Brytyjczycy jęli przerzucać
swe siły z Afryki do Grecji, na którą właśnie napadły armie Rzeszy.
Wtedy pokonanym w Cyrenajce, ale siedzącym wciąż jeszcze w Trypolitanii Włochom pospieszyli na
pomoc ich sprzymierzeńcy z paktu „osi” - Niemcy. Wylądował tam specjalnie utworzony „Afrika Korps”
pod dowództwem generała Rommla i wspólnie z dywizjami włoskimi uderzył natychmiast na osłabionych
Brytyjczyków. Ci musieli wycofać się przed przeważającymi siłami państw „osi” aż do granicy egipsko-
libijskiej i tam stanęli w obronie. Bronił się także otoczony w połowie kwietnia Tobruk: dywizja australijska
i polska Samodzielna Brygada Strzelców Karpackich okopały się w oblężonym mieście i odpierały z
powodzeniem liczne ataki silniejszego i potężnie uzbrojonego wroga.
W pierwszych dniach czerwca 1941 roku sytuacja na tamtym froncie ustabilizowała się w ten sposób, że
obie strony stały w obronie, gromadząc siły do decydującej rozgrywki. Jedyną zaś drogą, którą mogły
przerzucać swoje wojska i zaopatrzenie, było morze. Państwa „osi” były poza tym w lepszej sytuacji: ich
drogi dowozu były znacznie krótsze, ponieważ dysponowały portami w okupowanej Grecji oraz we
Włoszech.
Tyle że na śródziemnomorskich szlakach między Italią i Afryką tkwiła silna baza brytyjska: Malta.
Stacjonujące tam samoloty brytyjskie, okręty podwodne, wśród których był już w tym czasie ORP „Sokół”,
oraz lekkie okręty nawodne skutecznie paraliżowały ruch niemiecko-włoskich konwojów, zmierzających do
Libii. Malta była też bazą pośrednią dla konwojów brytyjskich, przewożących zaopatrzenie i wojska z
angielskiej bazy w Gibraltarze do Aleksandrii. Stąd też Włosi i Niemcy usiłowali za wszelką cenę opanować
tę wyspę, a przynajmniej zniszczyć na niej wszystkie urządzenia wojskowe. Dla Anglii jednak utrzymanie
bazy na Malcie miało tak ogromne znaczenie, że, by dostarczyć na wyspę wszystko, co potrzebne jest do
prowadzenia wojny, nie liczono się właściwie ze stratami.
Głównym jednak frontem toczącej się wojny była „Bitwa o Atlantyk”: tak nazwał w swoim marcowym
przemówieniu w 1941 roku Winston Churchill owe zmagania z hitlerowską blokadą Anglii na morzach i
oceanie. W tym czasie weszły one w nową fazę. Upadła niesławnie strategiczna koncepcja Wielkiego
Admirała Rzeszy, Raedera, głosząca wyższość prowadzenia tej blokady za pomocą wielkich okrętów -
korsarskich rajderów. „Scharnhorst”, „Gneisenau”, „Admirał Hipper” i odnaleziony wreszcie kompan
„Bismarcka” „Prinz Eugen” tkwiły w porcie Brest czujnie pilnowane z morza przez okręty brytyjskie, nie
pozwalające im się wymknąć. W Berlinie zaś doszła do głosu nowa teoria, tym razem wielkiego specjalisty
od wojny podwodnej jeszcze z lat pierwszej wojny światowej, admirała Karla Dönitza: tylko „U-booty”
mogą skutecznie sparaliżować wszelki ruch na szlakach żeglownych do Anglii! Ruszyły pełną parą stocznie
i z niemieckich baz we Francji i Norwegii wysypały się na morze całe stada podwodnych piratów, wspierane
w swych działaniach lotnictwem dalekiego zasięgu.
Konwoje, choć dziesiątkowane, wciąż jednak docierały do samotnej wyspy. Wyładowywano na
portowych nabrzeżach także i surowce dla przemysłu zbrojeniowego. Anglia gwałtownie rozbudowywała
swą armię. Wiadomo było przecież, że na kontynencie tkwi wielka, upojona zwycięstwami, lądowa armia
Hitlera, że dozbraja się także i czeka. Na co? W początkach czerwca 1941 roku jedynym jej przeciwnikiem,
z którym toczyła już od półtora roku wojnę, była Anglia: reszta krajów Europy była albo pobita, albo też
powiązana sojuszami z Trzecią Rzeszą. Było więc oczywiste, że chwilowa cisza jest po prostu ciszą przed
burzą i nikogo nie uspokajały komunikaty z frontu libijskiego: „Bez zmian: tylko potyczki patroli”.
Coś wisiało w powietrzu: co? Pracowały wywiady, ale z murów Kancelarii Rzeszy w Berlinie nie było
łatwo wyciągnąć tajemnice. Trudno zaś było przypuszczać, że Hitler poprzestanie na dotychczasowych
podbojach i że nie będzie próbował definitywnie zakończyć wojny z Anglią jakimś zdecydowanym
uderzeniem. Anglia szykowała się więc z ciężkim sercem do ostatecznej rozgrywki: nie była jeszcze do niej
gotowa. Na Wyspie trzeźwo oceniono stosunek sił. Żeby choć w części zrównoważyć hitlerowską przewagę,
Anglia potrzebowała czasu, czasu i jeszcze raz czasu.
I nagle 22 czerwca 1941 roku gruchnęła wieść: Niemcy napadły na Związek Radziecki!
Anglia odetchnęła z ulgą. Oczywiście oficjalne komunikaty rządowe pełne byłe słów potępienia dla tej
nowej agresji Hitlera, ale owego tonu ulgi nie dało się ukryć. Oto nowe uderzenie Hitlera poszło w
wymarzonym kierunku - na Wschód. Tam będzie musiał teraz zaangażować gros swoich sił. Hitler natrafi
tam z pewnością na silny opór. Tak czy inaczej, w wojnie przeciw Rzeszy przybył nowy sprzymierzeniec,
który teraz właśnie przejął na siebie cały impet uderzenia hitlerowskiej potęgi. Anglia zyskała nagle tak
bardzo potrzebny jej czas...
W mesie oficerskiej „Pioruna” wieść o napadzie Niemiec na Związek Radziecki wywołała spore
poruszenie.
Pierwsze komunikaty z nowego teatru wojny nie były pocieszające. Niemcy błyskawicznymi
uderzeniami przebijali się coraz dalej na wschód, okrążając całe dywizje i armie. Coraz dłuższa była lista
zajmowanych miast, coraz bliżej było do Moskwy.
Na ORP „Piorun” nie było zbyt wiele czasu, aby zastanawiać się nad sytuacją na frontach. Oni mieli po
prostu ciągle tę samą swoją wojnę - nieustanne krążenie w konwojach. Z portu do miejsca spotkania ze
statkami, potem harówka wokół stada tych pływających opakowań do rozmaitych towarów, powrót - i od
nowa.
W pierwszych dniach czerwca 1941 roku zaszły na ORP „Piorun” pewne zmiany. Żegnany z ogromnym
żalem odszedł zastępca dowódcy okrętu, kapitan Ludwik Lichodziejewski. Mesa oficerska żegnała go z
mieszanymi uczuciami: odchodził, ale szedł przecież „na swoje”. Ten „wieczny zastępca” dostał nareszcie
to, co już dawno mu się należało: dowództwo okrętu. W angielskiej stoczni Vickers-Armstron w Tyne
podniesiono właśnie polską banderę na okręcie nowego typu - eskortowcu. Był nieco mniejszy od „Pioruna”,
ale uzbrojony w 6 dział kalibru 102 milimetry, 6 dział „pelot” kalibru 40 i 20 milimetrów oraz 6 wyrzutni
bomb głębinowych: nie miał tylko aparatów torpedowych. Początkowo miał się nazywać HMS „Oakley”, ale
przekazany przez Admiralicję Brytyjską Polskiej Marynarce Wojennej na podstawie specjalnego protokołu z
grudnia 1940 roku do wcześniej zawartych umów, otrzymał nazwę ORP „Kujawiak”. Dowództwo nad tym
właśnie okrętem i 167 ludźmi załogi dostał „Lichodziej” - i musiał rozstać się z „Piorunem”.
W tym samym czasie Polska Marynarka Wojenna wzbogaciła się o jeszcze jeden okręt tego samego
typu - ORP „Krakowiak”, zbudowany w stoczni John Samuel White w Cowes, na wyspie Wight - tam, gdzie
kiedyś „przyszły na świat” ORP „Grom” i ORP „Błyskawica”. Tak więc w połowie 1941 roku siły Polskiej
Marynarki Wojennej w Anglii były większe niż na początku wojny. Z dawnych, przedwojennych okrętów,
po stracie ORP „Grom” pod Narvikiem i ORP „Orzeł”, który w niewyjaśnionych nigdy okolicznościach
zaginął podczas patrolu na Morzu Północnym, pozostały kontrtorpedowce „Błyskawica” i „Burza” oraz
okręt podwodny ORP „Wilk”. Podniesiono za to polskie bandery na ORP „Garland”, ORP „Piorun”, ORP
„Kujawiak” i ORP „Krakowiak”, na okręcie podwodnym ORP „Sokół” oraz na trzech kutrach artyleryjskich
-ścigaczach: „Chart”, „Wilczur” i „Wyżeł”. Przejściowo też w tym czasie nosiły polskie bandery okręty
francuskie, które po upadku Francji znalazły się w portach angielskich. Były to: kontrtorpedowiec
„Ouragan”, dwa duże dozorowce „Medoc” i „Pomerol” oraz 12 kutrów dozorowych. Wszystkie one zostały
zwrócone Wolnym Francuzom generała de Gaulle'a do początków 1941 roku z wyjątkiem ORP „Medoc”,
który w listopadzie 1940 roku został storpedowany przez niemiecki samolot i zatonął wraz z dowódcą
komandorem porucznikiem Romanem Stankiewiczem, oraz 48 ludźmi załogi.
W drugie więc półrocze 1941 roku polska flota wojenna wkroczyła z czterema dużymi niszczycielami,
dwoma eskortowcami, dwoma okrętami podwodnymi oraz trzema ścigaczami. Te ostatnie operowały na
kanale La Manche, u wschodnich brzegów Anglii. ORP „Wilk”, ze względu na „podeszły wiek”, przeszedł
do klasy okrętów ćwiczebnych, drugi okręt podwodny, nowiuteńki ORP „Sokół”, odszedł na Maltę i brał
udział w zwalczaniu konwojów niemiecko-włoskich na Morzu Śródziemnym. Eskortowce pełniły służbę w
bazie Plymouth, osłaniając konwoje w rejonie kanału La Manche. Bazą niszczycieli był port w Greenock,
gdzie mieściło się dowództwo Western Approaches - Zachodniego Obszaru Operacyjnego, najważniejszego
centrum odprawy i przyjmowania atlantyckich konwojów. Właśnie w połowie 1941 roku dołączył tam ORP
„Garland”, który dotąd przez ponad rok walczył na Morzu Śródziemnym i odnosił tam piękne sukcesy.
Funkcję zastępcy na ORP „Piorun” objął kapitan Franciszek Pitułko, dawny oficer artylerii z „Groma”!
To pod jego komendą czatowali w największym napięciu u dział podczas pamiętnego spotkania z
hitlerowskimi okrętami w cieśninach duńskich, kiedy to na rozkaz „Pekin” szli z kraju w nieznane i przeżyli
z nim potem kawał czasu na obczyźnie...
Kapitan Pitułko od razu zadomowił się na pokładzie „Pioruna”. Trafił przecież „między swoich”, a i
jedenastoletnia już praktyka, wyłącznie na kontrtorpedowcach, też zrobiła swoje.
W połowie września 1941 roku ORP „Piorun” wyszedł z ujścia rzeki Clyde w zespole sześciu innych
niszczycieli, wśród których znajdował się też ORP „Garland” pod dowództwem komandora porucznika
Konrada Namieśniowskiego. Z początku rzecz zapowiadała się na zwykłą kolejną dreptaninę u boku
konwoju, oznaczonego tym razem kryptonimem „WS-11X”. Składał się on z ośmiu wielkich
transportowców i okrętu amunicyjnego „Breconshire”, ale zastanawiała niezwykle silna eskorta. Początkowo
do siedmiu niszczycieli dołączyły cztery krążowniki pomocnicze, ale dalej, już na Atlantyku, pojawił się
pancernik „Prince of Wales” w towarzystwie czterech krążowników: HMS „Edinbourgh”, HMS „Kenya”,
HMS „Scheffield” i HMS „Enryalus”. Pławski i załoga „Pioruna” nie mogli wyjść z podziwu: tak potężnej
eskorty nie miał jeszcze żaden z osłanianych ostatnio konwojów...
Przeszli już Atlantykiem około 300 mil w kierunku zachodnim, kiedy sygnał z okrętu senior officera
eskorty polecił otworzyć dostarczone wcześniej: koperty - „Ściśle tajne” i opatrzone kryptonimem
„Halberd”. Zawarte w nich rozkazy polecały wykonać natychmiast zwrot na południe, a jako port docelowy
wyznaczały Gibraltar. Tak daleko ORP „Piorun” nie chadzał jeszcze w całej swej historii. Najbardziej
niepokojąca była sprawa paliwa: może go nie wystarczyć, jeśli okręt będzie nadal zygzakował wraz z
konwojem.
Dowództwo brytyjskie przewidziało tę możliwość i już po kilku dniach marszu „Piorun”, „Garland” i
jeszcze dwa niszczyciele eskorty otrzymały rozkaz, aby wyprzedzić konwój i wejść do bazy w Gibraltarze.
Marynarze z „Garlanda” znali już „Skałę”, jak potocznie nazywano gibraltarską twierdzę, ale załoga
„Pioruna” widziała ją po raz pierwszy.
Krótki postój „Pioruna” zakończył się 23 września Okręt z pełnymi zbiornikami paliwa dostał nowe
rozkazy: oto wraz z „Garlandem” i holenderskim niszczycielem „Isaac Sweers” miał stanowić eskortę
pancernika HMS „Nelson”.
Z pomostu „Pioruna” oficerowie obserwowali ze zdumieniem całą ceremonię, jaką odprawił „Nelson”,
wychodząc na morze. Długo powiewały na jego maszcie sygnały pożegnalne, wymieniane z pancernikiem
„Rodney”, na którym podniósł swą flagę dowódca eskadry gibraltarskiej, wiceadmirał J. F. Sommerville.
Roztrząsano właśnie silne przywiązanie do tradycji, kultywowane w Royal Navy, kiedy do rozmowy włączył
się angielski oficer łącznikowy „Pioruna”:
- Sorry, panowie... To tylko takie udawanie.
I z dalszych jego wywodów wynikło jasno: tuż obok gibraltarskiej bazy leży hiszpańskie miasto
Algesiras, skąd wszystko niemal, co dzieje się w porcie wojennym, widać jak na dłoni. Faszystowski rząd
generała Franco jest zaprzyjaźniony z hitlerowską Rzeszą. Stąd Algesiras aż roi się od niemieckich i
włoskich szpiegów i agentów i dlatego przy wyjściu okrętów na morze trzeba stosować takie rozmaite
sztuczki dla zmylenia przeciwnika.
O prawdziwości tych słów miała załoga „Pioruna” przekonać się niebawem. „Nelson” bowiem
skierował się wprost na zachód i szedł w tym kierunku tak długo, aż nawet jego eskorta, w tym i oficerowie
„Pioruna”, przekonana była już, że po prostu wracają do Anglii. Wtedy, pod osłoną nocy, pancernik zrobił
zwrot o 180 stopni, a w kilka godzin później cały zespół przeszedł Cieśninę Gibraltarską i znalazł się na
Morzu Śródziemnym.
Rankiem 25 września sygnaliści „Pioruna” zaczęli kolejno meldować dostrzeżone na morzu okręty.
Okazało się, że cały, przeprowadzony od ujścia rzeki Clyde, a pozostawiony na Atlantyku, konwój jest już tu
w komplecie. Cieśninę Gibraltarską musiał również forsować pod osłoną ciemności. Zmieniono tylko nieco
formację, dzieląc go na dwie części, ale obie w pewnym odstępie zmierzały w tę samą stronę: na wschód.
Była tu także reszta sił eskorty, która przybyła zapewne wprost z Gibraltaru, jak również część tamtejszej
eskadry pod dowództwem wiceadmirała Sommerville'a. Nie ulegało już wątpliwości, że punktem
docelowym tej wielkiej armady jest Malta.
ORP „Piorun” nie dostał żadnych nowych rozkazów. Nadal, wraz z „Garlandem” i niszczycielem
holenderskim, asystował „Nelsonowi”. Z pozycji w stosunku do innych statków i okrętów konwoju „WS-
11X” oficerowie „Pioruna” domyślili się łatwo, że ich zespół będzie osłaniał eskortowane jednostki od
strony wybrzeży Europy: znajdą się więc niebawem najbliżej baz włoskich...
O Włochach, jako przeciwnikach na morzu i w powietrzu, nasłuchali się już sporo od kolegów z
„Garlanda”. Flota wojenna faszystowskiej Italii, rozbudowywana jeszcze przed wojną posiadała sporo
nowoczesnych, wielkich okrętów, w tym nawet okręty liniowe, ale duch bojowy marynarzy duce nie
dorównywał ani w części potędze ich floty. Wszystkie dotychczasowe bitwy i potyczki na Morzu
Śródziemnym, jak bitwa koło Kalabrii i koło przylądka Spatha, kończyły się sukcesami mniej licznych
często zespołów brytyjskich. W decydujących momentach Włosi po prostu wycofywali się z pola walki...
Pamiętano o tym na pomoście „Pioruna”, ale nikt nie lekceważył sytuacji. Było pewne, że tak ogromny
konwój jak ten „WS-11X” nie zdoła mimo wszelkich środków ostrożności przejść nie zauważony, i że na
pewno siły włosko-niemieckie będą starały się za wszelką cenę nie dopuścić go do Malty.
Na razie jednak w polu widzenia były tylko okręty zespołu eskorty. Co trzy sekundy umieszczony na
pomoście głośnik asdicu wznawiał swą jednostajną muzykę - znak, że głębie wód w pobliżu „Pioruna” są
czyste.
I nagle pryska spokój. Z głośnika dobywa się jakieś inne, głębsze echo. Słyszą go wszyscy: jest kontakt!
I w tym momencie okrzyk operatora:
- Lewo czterdzieści, odległość tysiąc jardów...
Teraz wszystko dzieje się już równocześnie. Na rejkę i w eter poprzez radiotelefon do dowódcy eskorty
leci odpowiedni sygnał, oficer sygnałowy już jest w kabinie asdicu, już przerzucił aparaturę na automatyczny
zapis - rekorder. Na papierze rysuje się rząd równych kresek: jest! Dowódca, komandor porucznik Pławski,
już podał komendy na ster i do maszyny: „Zwiększyć obroty!”. „Piorun” szarpie się nagle do przodu i
kładzie lekko na burcie przy cyrkulacji:
- Kontratakuję! Przygotować wyrzutnie!
To Pławski. Porucznik Kince już rzucił w mikrofon rozkazy do obu wyrzutni na rufie i burtowych
miotaczy Thornycrofta. Teraz wszystko zależy od sygnałowego przy asdicu i operatora...
Pokład „Pioruna” drży od wzmożonej pracy maszyn. Już po zwrocie: teraz echo jest przed dziobem, ale
niskie. Cel oddala się. Wreszcie echo niknie. Nie pomaga napiętą skupiona uwaga operatora gorączkowo
pokręcającego „kierownicą” asdicu. „Piorun” gna jeszcze spory kawałek, nim położy się w następny zwrot.
Echa nie ma. Zginęło. Operator w podnieceniu przeszukuje dziobowe sektory. Nic. Minuty wloką się
niemiłosiernie. Nie ma.
Z pomostu widać teraz, jak drugi z niszczycieli eskorty zmienia nagle kurs: złapał echo? Już zwiększył
prędkość. U dziobu bielą się wielkie ódkosy fal. Rzuci bomby, czy...
Za rufą tamtego okrętu wyrastają nagle z wody białe pióropusze. Opadły - i dopiero niesie się stamtąd
stłumiony, głuchy odgłos potężnych detonacji, zlewających się niemal w jeden długi grzmot. Mija jeszcze
długa chwila, zanim fala tamtego wybuchu uderzy echem w kadłub „Pioruna”. Ciekawe: dostali go czy nie?
Z głośnika asdicu płyną teraz skotłowane dźwięki. Długo trzeba będzie poczekać, zanim uspokoją się
wzburzone masy wody. Wreszcie echa rewerberacji są znów ciche, delikatne, równe.
Tamten, co rzucał bomby, także zmniejszył prędkość i krąży czujnie. Widać atak chybiony.
Czas płynie. W kabinie asdicu operator i oficer sygnałowy przeżywają ciężkie chwile, a jeśli ten
podwodny wróg zmylił ich i idzie teraz wprost na „Nelsona”?! Echo było przecież wyraźne, twarde. Takie,
jakie daje tylko okręt podwodny.
- Szukaj jeszcze raz w sektorze dziobowym...
Na pomoście „Pioruna” napięta cisza. Tylko ten głośnik: ping... ping...
- Salwa z dziesięciu bomb nastawiona - mówi Kince cicho, jakby chciał przypomnieć dowódcy, że jest
gotów.
- Dobrze.
Dziesięć bomb. Dwie tony trotylu. Dwie bomby spadną z rufy, po dwie wyrzucą cztery miotacze
burtowe wielkim łukiem na boki, na 75 jardów do okrętu. Odpowiednio ustawione detonatory sprawią że
jedne wybuchną na głębokości 50, a inne 100 stóp.
- Ping... ping... ping...
Na ma powrotnego echa. Nie ma. I wreszcie...
- Odległość dziewięćset, wprost przed dziobem!
„Piorun” znów zrywa się do biegu. Znów komendy: Pławski spokojny, opanowany.
- Uwaga na bombach!
I jeszcze do maszynowni:
- Będziemy rzucać bomby...
Żeby ci tam, na dole, wiedzieli, co się święci: niech się nie denerwują.
- Sześćset, cel szybko przesuwa się w prawo!
Sygnałowy oburącz przyciska słuchawki do uszu.
- Odległość dwieście pięćdziesiąt jardów, namiar...
- Atakuję!
Jeszcze poprawka na wyprzedzenie i...
- Pierwsza pal!
- Druga...
- Trzecia...
- Czwarta...
- Bomby odpalone!
Za rufą wstaje morze ogromnymi, białymi koliskami. Dudniący, przeciągły grzmot. Potem jakby
pchnięcie z rufy, wstrząs. „Piorun” gna jeszcze do przodu, póki nowe komendy nie każą mu się pochylić w
zwrocie.
Wracają - wolno i czujnie. Teraz wszystkie oczy na powierzchnię morza.
- Chyba ślad ropy...
Asdic teraz długo nie przyda się na nic. Rzucać bomby na ślepo? A jeśli, uszkodzony, przywarł na dnie?
- O! Jest! Jest ropa!
Rzeczywiście: tłusta, opalizująca plama. Ale nie ma najmniejszego nawet echa. Nic. Taka plama mogła
przecież wypłynąć licho wie skąd...
Rozglądają się pilnie, a nuż lada moment wynurzy się znajomy kształt kiosku?
Czas płynie. Tamten drugi niszczyciel raz jeszcze rusza do ataku, rzuca bomby. „Piorun” nasłuchuje
pilnie. Krąży. Raz jeszcze natrafia na plamę ropy: inna czy ta sama?
- Sir - melduje dowódcy angielski oficer łącznikowy. - Sygnał od okrętu senior-officera eskorty:
„Wracać na pozycję”.
Zawód. Żeby tak jeszcze trochę poczekać: dostaliby go na pewno! Radio przechwytuje wreszcie
meldunek od tego drugiego niszczyciela: i on też zobaczył ropę.
- W najlepszym przypadku uznają nam tego podwodniaka jako „prawdopodobnie uszkodzony”. Po
połowie...
Zapada zmierzch. Prą dalej na wschód, cały czas tym samym kursem. Noc mija spokojnie i cały
następny dzień, i noc. Dziwne, gdzież, u diabła podziała się ta włoska flota? Nikt nie chce powiedzieć tego
głośno, ale rośnie niepokój. Co szykują jeśli dotąd jeszcze ich nie ma?
Ranek 27 września jest pochmurny. W napiętą ciszę pomostu wkrada się nagle odległy warkot
lotniczych silników. Już chce Pławski ogłosić alarm przeciwlotniczy, ale radio jest szybsze.
- To nasi, z lotniskowca „Ark Royal”. Będą osłaniać konwój z powietrza. Włoskie bazy – tuż.
W zwinnych myśliwcach rozpoznają znajome kształty: to Fulmary. Przelatują na niedużej wysokości i
nikną tam, gdzie powinno być czoło konwoju.
I nagle - nowy dźwięk. Z innej strony.
- Samolot lewo trzydzieści! Odległość...
- Alarm przeciwlotniczy!
Klakson zanosi się urywanymi dźwiękami, obracają się lufy broni „pelot”. Jest! To maszyna
rozpoznawcza. Leci dość wysoko, ale nagle w gwałtownym skręcie idzie ku górze, ku zbawczym chmurom.
Tuż za nim grzeją angielskie myśliwce. Pojawiły się nie wiadomo skąd...
- Jak im zwieje, to będzie bieda...
Sprawdziło się. Pierwsza fala dwunastu włoskich Savoiów nadleciała tuż po godzinie 13.00. Rozdzieliła
się zgrabnie na trójkowe klucze i każdy z nich, szorując niemal kadłubami po powierzchni morza, runął na
upatrzony okręt. Rozszalał się ogromny ogień broni przeciwlotniczej...
Trójka, atakująca „Pioruna”, mierzyła prosto w jego lewą burtę. Z pomostu wyglądało to tak, jakby
duże, trójsilnikowe maszyny chciały staranować okręt. Szły w smugach pocisków, wybiegających im
naprzeciw. Łomot broni „pelot” ogłuszał. W pewnej chwili samoloty kolejno poderwały się ku górze z
jednoczesnym zwrotem na skrzydło, a od każdego z nich oderwał się jakiś ciemny, podłużny kształt...
- Torpedy! Lewo trzydzieści pięć...
Ale już o sekundy wcześniej padł rozkaz:
- Ster na burt!
Okręt aż położył się w ostrym zwrocie. Chwile napiętego wyczekiwania ciekną jak wieki.
- Przeszły...
Rzut oka w koło. Oto nad którymś z okrętów jasny błysk i potem ogromny kłąb burego dymu, z którego
spadają ku morzu jakieś szczątki. Oto z wysokim wyciem silników, przebijającym się nawet przez huk
artyleryjskiej palby, nurkuje ostro jakaś Savoia ciągnąc za sobą czarną smugę. Tam, gdzie uderza w morze,
tryska wysoki gejzer wody. Oto pnący się ostrą świecą ku górze samolot łamie się jakoś w locie i bezwładnie
wali w dół.
- Samoloty prawo trzydzieści! Wysokość...
„Piorun” nadal bije w niebo ze wszystkich przeciwlotniczych luf. Rozżarły się chłopaki...
- Przerwać ogień!
Na innych okrętach ogień także cichnie. Grzmią jeszcze tylko działa „Nelsona”. Wygląda na to, że
maszyny włoskie zbierają się do odlotu, ale...
Na pomoście „Pioruna” sygnalista Dolecki nie odrywa lornety od oczu. Liczy:
- Cztery... Siedem. Tylko siedem, a było dwanaście! Pięciu brakuje... Niemożliwe!
Teraz na niebie trwa gonitwa myśliwców. Nadleciały wreszcie brytyjskie Fulmary i walczą właśnie z
osłoną Savoiów. Z dołu wygląda to jak niewinna zabawa, ale spośród grupy mijających się maszyn jedna
nagle pikuje ostro i wali się w morze.
- Nasz! Nasz dostał!
Nie czas jednak zajmować się myśliwcami. Przecież Savoie mogą wrócić...
Płyną minuty. „Piorun” w zamieszaniu, wywołanym pierwszym nalotem i uchylaniem się od torped,
znalazł się w pobliżu „Nelsona”. Potężna sylweta pancernika tchnie siłą...
- Samoloty lewo dwadzieścia...
Są! Tym razem Savoie idą wyżej i zdają się omijać „Pioruna”. W pewnej chwili nurkują jednak głęboko,
wyrównują lot nad powierzchnią wody i zmierzają prosto ku „Nelsonowi”...
Spada na nich stamtąd ulewa ognia. Strzela „Piorun”, strzelają inne niszczyciele eskorty. Zwija się w
ogniu jedna maszyna, druga, ale kilka innych podrywa się świecą ku górze. A w chwilę później wykwita u
burty pancernika gdzieś w okolicach jego pierwszej, artyleryjskiej wieży smukła, wysoka kolumna wody.
- Dostał! „Nelson” dostał torpedę...
Moment oczekiwania: przecież to tuż koło dziobowych komór amunicyjnych! I ulga, kiedy pancernik
nieco tylko pochyla się w przód, unosząc w górę rufę. Wszyscy na pokładzie „Pioruna” wiedzą, że teraz we
wnętrzu tego olbrzyma toczy się uporczywa walka ludzi z setkami ton wdzierającej się do kadłuba wody...
Pancernik zmniejszył prędkość, ale idzie wciąż naprzód. Mijają kwadranse: udało się, widać, zażegnać
niebezpieczeństwo...
Jeszcze po raz trzeci nadlatują Savoie. Trzeci raz brytyjskie i polskie okręty otaczają się ogniową
zaporą. Kiedy wreszcie odlatują ostatecznie, okazuje się, że od pierwszego nalotu minęło nieco ponad
godzinę.
Podniecenie gaśnie. Jeszcze tylko sokolooki sygnalista, mat Dolecki, peroruje głośno:
- Liczyłem dokładnie! Savoiów poszło do morza dziesięć i jeden włoski myśliwiec, ale i trzy nasze
Fulmary...
Nadlatuje jeszcze ze wschodu samotny samolot, ale to brytyjski, rozpoznawczy. W chwilę potem
zaaferowany łącznikowy donosi na pomost „Pioruna”:
- Sir, przykra wiadomość. Samolot z Malty nadał sygnał, że idą nam na spotkanie z prędkością 20
węzłów dwa włoskie pancerniki i osiem niszczycieli...
Rzeczywiście: przykra. Tak samo musiał ocenić ją dowodzący eskortą z pokładu „Rodneya”
wiceadmirał Sommerville, bo zaczął przegrupowywać swe okręty. Nadeszło to na pokład „Pioruna” w
formie konkretnego rozkazu: „Przy konwoju zostają trzy krążowniki i 10 niszczycieli. Dwa krążowniki, ORP
«Piorun» i HMS «Duncan», pozostają w osłonie lotniskowca «Ark Royal». Na spotkanie wroga pójdą trzy
pancerniki i sześć niszczycieli...”
Przetasowały się szyki okrętów. „Piorun”, odchodząc na wyznaczoną sobie pozycję (a „Ark Royal”
szedł w pewnym oddaleniu od konwoju), dostrzegł jeszcze, że „Nelson” nie nadąża po prostu za pozostałymi
pancernikami. Szedł wolno, z prędkością nie większą niż 18 węzłów, ale podążał w nakazanym kierunku: na
spotkanie z wrogiem.
Tymczasem po godzinie oficer łącznikowy przyniósł z kabiny radio nowy sygnał:
- Znów złe wiadomości. Obok tamtych pancerników i niszczycieli włoskich idą tym samym kursem
jeszcze cztery krążowniki i osiem niszczycieli...
Zapowiadała się więc walna bitwa. I poszły do niej tylko dwa brytyjskie pancerniki, bo prędkość
„Nelsona” spadła w tym czasie do 15 węzłów.
Z pokładu „Pioruna” zaczęto pilnie nasłuchiwać pierwszych odgłosów walki. Poderwała się już przecież
i poszła w tamtym kierunku cała formacja samolotów z „Ark Royal”.
O wczesnym zmierzchu zaczęły powracać samoloty. Dolecki liczył je skrzętnie. Wreszcie zabrakło mu
tylko jednego. Trafili na Włochów czy co? Szkoda...
Ten ostatai Fulmar pojawił się nisko nad wodą. Silnik pracował mu jakoś nierówno, z przerwami - i
wreszcie zamilkł. Maszyna szybowała jeszcze, ale już lotem nurkowym. Klapnęła w wodę o kilkadziesiąt
zaledwie metrów za wyniosłą rufą „Ark Royal”.
Pierwszy zorientował się w sytuacji oficer wachtowy „Pioruna”, podporucznik Grochowicz:
- Ster prawo na burt! Obroty dwieście! I alarm „człowiek za burtą”!
Do pogrążającego się już w morzu samolotu podeszli w samą porę, aby z jego pokładu zdjąć całą i
zdrową choć trochę przestraszoną załogę.
Tego wieczora przyszedł od wiceadmirała Sommerville'a następujący sygnał:
- Kontaktu bojowego z nieprzyjacielem nie nawiązano. Podobno zawrócił. Rozkazuję więc...
I rozkaz brzmiał tak: statki konwoju, eskortowane wyłącznie przez krążowniki i część niszczycieli,
pójdą dalej na Maltę, do której już bardzo blisko. Reszta eskorty - pancerniki, lotniskowiec i pozostałe
niszczyciele – ma wracać do Gibraltaru.
Rozkaz ten rozdzielił także oba polskie okręty, bo ORP „Garland” poszedł z konwojem na Maltę.
Dla zespołu, powracającego na zachód, noc z 27 na 28 września upłynęła spokojnie. Rankiem przyszedł
meldunek o sporych siłach włoskich, które pojawiły się w rejonie Cagliari, ale były one zbyt daleko, aby
mogły zagrozić konwojowi. Tego też dnia wieczorem zespół brytyjski podzielił się znów. Uszkodzony HMS
„Nelson” i trzy niszczyciele poszły w stronę Gibraltaru, a reszta sił zawróciła na spotkanie tych okrętów,
które po odprowadzeniu konwoju na Maltę ruszyć miały w drogę powrotną na zachód.
„Piorunowi” przypadł obowiązek eskortowania okaleczonego „Nelsona”. I nie miał z tym większych
kłopotów. Tylko raz, rankiem 29 września, asdic uchwycił podwodne echo i trzeba było rzucić jedną bombę.
Raczej dla formalności, bo echo było niepewne. To samo powtórzył wieczorem HMS „Duncan” i 30
września przed południem, w dodatkowej asyście jeszcze jednego niszczyciela, czterech korwet i lotniczej
osłony, HMS „Nelson” wszedł do portu w Gibraltarze.
Po kilkudniowym postoju obydwa polskie niszczyciele - „Garland” i „Piorun” - ruszyły w drogę
powrotną do swej macierzystej bazy w Greenock.
Rozdział VI
W pierwszych dniach nowego, 1942 roku, gruchnęła po świecie wieść: Stany Zjednoczone przystąpiły
do wojny po stronie koalicji antyhitlerowskiej!
Czekano na to, co prawda, dość długo. Prezydent F. D. Roosevelt uparł się jednak nie wtrącać do
europejskich waśni i ogłosił deklarację neutralności. Sporo minęło czasu, zanim pozwolił zdjąć embargo na
dostawy broni dla Wielkiej Brytanii. Dopiero w marcu 1941 roku Kongres USA uchwalił ustawę „Lend-
Lease”, przyznającą specjalną pożyczkę wojenną dla państw sprzymierzonych, walczących przeciwko
blokowi państw faszystowskich. W czerwcu USA poparły ZSRR w walce z Niemcami, a w sierpniu
Roosevelt i Churchill podpisali Kartę Atlantycką - podstawę przyszłej koalicji: ZSRR podpisał tę Kartę w
październiku, na międzysojuszniczej konferencji w Londynie.
Ale potężny i bogaty „Wuj Sam” wciąż jeszcze zwlekał. Dopiero grudniowy atak samolotów japońskich
na wielką bazę USA na Hawajach - Pearl Harbor - uświadomił Ameryce, że zbrojna „oś” Berlin-Rzym-
Tokio wymierzona jest także i przeciw niej.
Na europejskim teatrze wojny działo się jednak nadal nie najlepiej. W Związku Radzieckim armie
Hitlera stały już pod Moskwą i Leningradem, wdarły się na Krym. W Afryce, w końcu 1941 roku, wojska
brytyjskie osiągnęły pewien sukces: wygrały wielką bitwę pancerną, co pozwoliło odblokować Tobruk i
odepchnąć linię frontu daleko od granic Egiptu, ale silne przeciwnatarcie Włochów i Niemców, dowodzone
przez generała Rommla, odrzuciło ich w styczniu roku 1942 na dawne pozycje.
Anglia nadal dusiła się w okowach morskiej blokady. Nowa koncepcja admirała Dönitza, wojna
podwodna, w pełni zdawała egzamin i coraz większe stada U-bootów wychodziły na żeglowne szlaki.
„Bitwa o Atlantyk” stawała się coraz bardziej dramatyczna i zacięta. I nie lepiej działo się na Morzu
Śródziemnym, ale Malta wciąż trwała.
Noworoczną wieść o przystąpieniu Stanów Zjednoczonych do wojny potraktowano najpierw w mesie
oficerskiej „Pioruna” z niedowierzaniem, ale potem ogromna radość opanowała załogę. Wejdzie do walki po
ich stronie nowa potężna siła. Zaświtała nowa nadzieja, że teraz to już niedługo. Przecież widzieli na własne
oczy, jak potężny jest ich nowy sprzymierzeniec. W ostatnich bowiem miesiącach 1941 roku dwa polskie
niszczyciele, właśnie „Piorun” i „Garland”, po raz pierwszy przeszły „jednym ciągiem” Atlantyk i
zacumowały w kanadyjskim porcie Halifax. Pierwszy raz widziano tam wtedy polską wojenną banderę. Oni
zaś wciąż jeszcze mieli świeżo w pamięci cuda tamtej półkuli, nie objętej pożarem wojny, i nawet ciężkie
warunki tej ogromnej przeprawy nie zdołały zatrzeć wrażenia.
Ten rejs - to była próba podyktowana koniecznością. Brytyjskie okręty eskortowe odprowadzały dotąd
atlantyckie konwoje najdalej do połowy drogi, tam przekazywały je pod opiekę okrętów kanadyjskich i
wracały, przejmując opiekę nad konwojami idącymi do Anglii. Wynikało to stąd, że okręty te nie były po
prostu przystosowane do odbywania tak dalekich rejsów. Ale u schyłku 1941 roku wzrosła liczba konwojów,
a zmniejszyła się jeszcze bardziej i tak już skąpa liczba okrętów eskorty: U-booty zaczęły zbierać coraz
obfitsze żniwo. Jedynym rozwiązaniem mogło być tylko to, by okręty eskorty towarzyszyły konwojowi na
całej transatlantyckiej trasie. W ten sposób ich liczba mogłaby się, choć tylko pozornie, podwoić.
Ludzi, którzy w Admiralicji Brytyjskiej próbowali opracować najskuteczniejsze metody eskortowania
konwojów od kontynentu do kontynentu, mieli niełatwy orzech do zgryzienia. Całą tę ogromną trasę,
wiodącą od zachodnich brzegów Anglii wielkim łukiem ku północy aż pod Grenlandię, a potem na południe,
obok Nowej Funlandii do portów Kanady na tamtym kontynencie, okręt klasy „Pioruna” mógł przebyć
najprędzej w 10 dni, pod warunkiem że po drodze uzupełni paliwo. Trzeba też było brać pod uwagę
szczególnie trudne warunki nawigacyjne, jakie w tamtych rejonach Atlantyku o każdej niemal porze roku są
chlebem codziennym: silne sztormy, mgły, ogromne fale. Te warunki pogarszają się jeszcze jesienią i zimą...
Ale nie było innego wyjścia. I był rozkaz. Zadanie, które w teorii było niezwykle trudne, załogi
„Pioruna” i „Garlanda” miały wykonać w praktyce. Cały czas w sztormie, przy potężnych falach, z
przećwiczoną tylko w porcie, niezwykle skomplikowaną operacją pobrania paliwa z ropowca na oceanie, na
okrętach, dla których konstruktorzy nie przewidywali tak ogromnego wysiłku. I cały czas w czujnym
napięciu, bo każda chwila mogła być ostatnią dla nich lub dla eskortowanych statków. U-booty tylko czyhały
na okazję...
I doszli. A w Admiralicji Brytyjskiej zanotowano: „Wielki szlak” został przetarty. W transoceanicznej
eskorcie konwojów okręty „nie przystosowane” zdały egzamin. Będą więc w niej chodziły innego wyjścia
zresztą na razie nie było.
„Piorun” tymczasem przezbrajał się nieco, przygotowując się do nowych zadań. Najwięcej nadziei
budziły nowe radary. Zainstalowany ich aż trzy: typ „291” do celów nawigacyjno-ostrzegawczych, „281” do
strzelań artyleryjskich „po ciemku” i „271” do wykrywania celów niewiele tylko wynurzonych z morza, na
przykład okrętów podwodnych, idących na powierzchni. Wszystkie one miały już ekrany biegunowe,
pozwalające obserwować obraz „z lotu ptaka”, a ponadto anteny obrotowe, dzięki którym nie trzeba już było
manewrować całym statkiem. Mat Karol Wizner za bez przerwy ślęczał na rozmaitych kursach obsługi.
W drugiej dekadzie stycznia 1942 roku nastąpiły w obsadzie ORP „Piorun” zasadnicze zmiany. Zszedł
dotychczasowy dowódca, komandor porucznik Eugeniusz Pławski, a jego miejsce zajął komandor porucznik
Stanisław Hryniewiecki. Pierwszym oficerem torpedowym, jak nazywano potocznie oficera broni
podwodnej, został porucznik Zbigniew Węglarz, zmieniając swego kolegę z tego samego rocznika SPMW,
Stanisława Kince; oficerem nawigacyjnym został porucznik Stanisław Lee, a obowiązki oficera
sygnałowego przejął porucznik Włodzimierz Łoskoczyński. Ci trzej ostatni przeszli z ORP „Burza”.
Zmieniło się także kilkunastu ludzi z załogi, podoficerów i marynarzy. Niektórzy z nich, jak torpedysta
bosmat Karaś, byli doświadczonymi specjalistami. Sporo jednak przybyło ludzi młodych, wprost z kursów
Szkoły Specjalistów Morskich, zupełnie jeszcze nie obeznanych z morzem. Byli to głównie Polacy z Francji,
ale nie brakowało ochotników z całego świata.
Te wymiany załóg na okrętach były rzeczą zwykłą, przeprowadzaną co pewien czas, a wynikającą
zresztą z konieczności: brakowało ludzi.
„Piorun” rozpoczynał więc nowy rok pod nowym dowództwem. Komandora porucznika Stanisława
Hryniewieckiego zaś znali w Marynarce Wojennej prawie wszyscy, nie mówiąc już o byłej załodze
„Groma”. Był pierwszym dowódcą tego okrętu. Przeniesiony czasowo tuż przed wojną do Warsztatów
Portowych Marynarki Wojennej w Gdyni trafił w pierwszych dniach wojny na Hel i objął tam dowództwo
ORP „Gryf” po żołnierskiej śmierci komandora podporucznika Stefana Kwiatkowskiego. Okrętem tym,
uszkodzonym i osadzonym w helskim porcie, dowodził właśnie podczas zwycięskiej bitwy z niemieckimi
niszczycielami w Zatoce Gdańskiej i dotąd, póki ORP „Gryf” nie zatonął pod ciosami niemieckich bomb.
Walczył potem na Helu aż do kapitulacji, a potem, mając pozwolenie dowództwa, przedarł się na pokładzie
jachtu przez niemiecką blokadę. Po tysięcznych perypetiach na Łotwie i w Skandynawii przedostał się do
Anglii, w samą porę, aby objąć dowództwo dywizjonu polskich kontrtorpedowców, wychodzących właśnie
na pamiętną operację w norweskich fiordach. Proporczyk swój podniósł, oczywiście, na ORP „Grom”, i
razem z tym okrętem i jego załogą tonął pod Narvikiem...
To wiedział o nim każdy polski marynarz. Wiedzieli i Anglicy, znali jego umiejętności i ogromne
doświadczenie. Wiedzieli też, że pozostali oficerowie „Pioruna” są równie doświadczonymi specjalistami, a i
załoga ma odpowiednią praktykę, ale morskie regulaminy Jego Królewskiej Mości króla Jerzego VI były
nieubłagane. Po każdej wymianie obsady okręt musiał przejść cały cykl szkoleń praktycznych i
teoretycznych, przygotowujących go do służby eskortowej na Atlantyku.
Na szczęście ORP „Piorun” nie miał daleko do swej „szkoły”, bo stała ona na wielkim kotwicowisku
Tail of the Bank, czyli na redzie w Greenock, i nazywała się HMS „Sandhurst”. Nasi natychmiast nazwali
swą pływającą uczelnię „Scharnhorst”, głównie chyba dlatego, że od jej ciała pedagogicznego dostawali
niezły „wycisk”. Przydał się on jednak bardzo, o czym mogli się przekonać już podczas ćwiczebnego
przeprowadzania małych konwojów na wodach przybrzeżnych jak i w czasie ćwiczeń taktycznych z innymi
okrętami brytyjskimi. Szczególnie sprawnie szło im „polowanie” na U-booty. Pozorowały je brytyjskie
okręty podwodne i rzadko udawało im się wywinąć „Piorunowi”.
Podczas jednego z takich ćwiczeń, kiedy angielski „podwodniak” już po raz trzeci zasygnalizował
„trafienie”, komandor Hryniewiecki zwrócił się z niewinnym uśmiechem do swego zastępcy:
- Drogi panie kapitanie! W ten sposób straci pan majątek...
Zastępca dowódcy okrętu, kapitan Pitułko, zrobił niewyraźną minę. Sądził bowiem, że jego prywatna
umowa z załogą - pięć funtów za każdy wykryty okręt podwodny nieprzyjaciela z własnej kieszeni - jest
głęboką tajemnicą. Załoga przepadała zresztą za nim, ale pięć funtów to był ładny grosz...
W pierwszych dniach marca było wreszcie po wszystkim. ORP „Piorun” z pełnym zapasem paliwa
żywności i niemal podwójnym amunicji, a w szczególności bomb głębinowych, ruszył w stronę ujścia Clyde.
Kierunek: na przełaj przez „wielkie jezioro”. Na tamtą, oczywiście, półkulę.
To nie był najlepszy czas na takie podróże. Atlantyk oszalał. Już pierwszego dnia spora część załogi
padła złożona chorobą morską. Nie szczędziła ona też i starych wyg co zaznali już oceanu w ciąg dwóch
minionych lat. A przecież służbę trzeba było pełnić bez przerw, bo w tej odległości od brzegów Europy
groziły jeszcze i samoloty wroga.
Nie, tego typu okręty naprawdę nie były przystosowane do wędrówek w tych szerokościach
geograficznych Atlantyku. „Piorun” huczał i trzeszczał w spojeniach pod uderzeniami ogromnych fal. Nawet
i na pomoście nie było takiego miejsca, żeby ukryć się przed lodowatą kąpielą. Ponadto ostry nakaz
oszczędzania paliwa sprawił, że zasilane ropą ogrzewanie okrętu działało tylko symbolicznie i w
pomieszczeniach załogi oraz kabinach oficerów panował okrutny ziąb. Po czterogodzinnej wachcie ludzie
walili się na koje, zdejmując tylko buty i wierzchnie, mokre „dufflecoaty” lub futra, po części i dlatego, by
na alarm być natychmiast w pogotowiu. Po kilku dniach doszli zaś do takie wprawy, że już po minucie od
ostatniego dźwięku klaksonu pełna obsada wszystkich stanowisk bojowych meldowała dowódcy okrętu
gotowość.
Alarmów tych było sporo, bo nie można było lekceważyć najmniejszego nawet podejrzenia...
Ropowiec odnaleźli raczej przypadkiem, a był to już ostatni czas: kapitan Szmidt alarmował, że idzie na
resztkach paliwa. Jak zaś udało się podejść do opasłego zbiornikowca, jak przejęli z jego podkładu gruby
wąż, jakim cudem udało się napełnić zbiorniki - tego później nie potrafi odtworzyć nikt.
Dziesięć dni. Całe dziesięć dni, a właściwie dób przebijali się przez Atlantyk w nieustającym sztormie.
Dopiero 12 marca dojrzeli port przenaczenia St. Johns na Nowej Funlandii, skołatani do ostateczności, ale
szczęśliwi. Dobrnęli. I rzucając już cumy nawet miło wspominali ten sztorm: wreszcie dzięki niemu uniknęli
U-bootów.
Statkami konwoju zajęła się amerykańska i kanadyjska eskorta, aby rozprowadzić je do różnych portów,
a oni nareszcie mogli odpocząć. Stały ląd tej wojenno-rybackiej bazy i miasteczka wydawał im się rajem.
Była nareszcie ciepła kąpiel, fury wspaniałego jedzenia i to poczucie bezpieczeństwa, mimo iż miasteczko
oświetlone jest jak żyrandol...
A trwała ta idylla całe pięć dni. Potem dostali rozkaz: „Przejść do amerykańskiej bazy Argentia”.
Nie było to zbyt daleko. Amerykańska baza Argentia leżała bowiem na tej samej, kanadyjskiej wyspie,
Nowej Funlandii. Po prostu rząd brytyjski oddał Amerykanom spory szmat ziemi nad zatoką Placentia w 99-
letnią, symboliczną dzierżawę w zamian za 50 starych niszczycieli. Czterokominowe, pamiętające jeszcze
pierwszą wojnę światową, stały dotąd zakonserwowane „na sznurku”, ale w tej ciężkiej sytuacji i one były
przydatne. Zwali je marynarze „fabrykami dżemu”, ale staruszkowie ci bardzo dzielnie radzili sobie w
eskorcie konwojów na krótkich trasach i w zwalczaniu U-bootów.
Przypomniano sobie to wszystko na pomoście „Pioruna” rankiem 17 marca kiedy ten wchodził właśnie
w gardziel rozległej zatoki. Ci, którzy byli na „Gromie” pod Narvikiem, ucichli. To było to samo. Fiordy
wrzynały się głęboko w dzikie, urwiste wzgórza...
Wszystko, co było potem, zapamiętali na długo.
Kiedy tylko „Piorun” wszedł między amerykańskie okręty wojenne, których stało tam mnóstwo, zaczęły
się dziać rzeczy zdumiewające. Z wielkich zbiegowisk na burtach dobiegały chóralne okrzyki pozdrowień,
często po polsku, i widniał nad nimi las uniesionych rąk i dłoni w znajomym alianckim geście „V”, jak
zwycięstwo, a potem sypnął się na pokład „Pioruna” istny grad wybornych papierosów, pomarańcz, całych
kartonów gumy do żucia... Nasrożył się dowódca na ten bałagan, ale i on nie mógł ukryć wzruszenia. Kiedy
stanęli zaś u burty dużego statku, bazy USS „Prairie”, i podali cumy, natychmiast burta nad ich głowami
zaroiła się tłumem ludzi. Z wielkiego harmideru, jaki powstał, zdołali wyłowić jeden, polski okrzyk:
- Przecież my tu wszyscy wiemy, że wyście walczyli z „Bismarckiem”!
A w chwilę później zjechała stamtąd na pokład „Pioruna” spora siatka ładunkowa i zdumionym oczom
załogi ukazały się całe skrzynie pomarańcz, grapefruitów, cytryn, kartony indyków i kur, czekolady...
Poszedł później dowódca „Pioruna” z oficerami na pokład USS „Prairie” uregulować należność za tę
przesyłkę. Mowy nie było.
- To prezent. Od nas wszystkich, za „Bismarcka”. A osobno, od rodaków dla rodaków!
I okazało się później, że nie ma ani jednego amerykańskiego okrętu, na którym nie byłoby chociaż kilku
„Polonusów”.
Niełatwe były te dni w bazie Argentia...
Ci, którzy odpoczywali akurat po kolejnych spotkaniach, mieli okazję zaobserwować, z jakim
rozmachem Amerykanie zabrali się tutaj do budowy swojej lotniczo-morskiej bazy. Dziesiątki ogromnych
buldożerów ryło ziemię i skały, krążyły dziesiątki spychaczy i nieznanych zupełnie maszyn, setki wielkich
ciężarówek...
I czas było się żegnać.
Droga powrotna minęła bez większych wydarzeń, jeżeli nie liczyć wykrycia kilku podejrzanych „ech”,
które „Piorun” sumiennie obrzucił bombami.
Ci z załogi, którzy liczyli na dłuższy odpoczynek w macierzystym Greenock, zawiedli się srodze. Już 5
kwietnia „Piorun” był, według rozkazów, gotów do wyjścia na morze. Pewne zdziwienie wśród marynarzy
wywołał rozkaz zabrania sporej ilości dodatkowej amunicji artyleryjskiej, którą specjalne ekipy dostarczyły
na pokład okrętu. Obowiązkiem załogi było znieść te skrzynie, zawierające zwykle po dwa pociski kalibru
120 milimetrów do komór amunicyjnych pod pokładem, ale tu zaczęły się narzekania:
- Jakoś cholernie ciężkie te skrzynie...
Kapitan Hess popróbował sam i, aby ukryć zmieszanie, uciął rzecz krótko:
- Pewnie za bardzo pohulaliście na lądzie, moi panowie...
Następnego ranka „Piorun” z jednym jeszcze tylko niszczycielem brytyjskim wyszedł z ujścia rzeki
Clyde. Na morzu czekał na nich duży, francuski „pasażer” m/s „Pasteur”. Samotnie. Znów zdziwili się
trochę: zwyczajny konwój liczył sobie najczęściej ponad 30 statków i około 10 okrętów eskorty -
niszczycieli, korwet i trałowców...
Wreszcie Hryniewiecki wyjaśnił sprawę:
- Panowie! Wieziemy część zapasu złota Banku Angielskiego do Kanady. Anglicy nadal obawiają się
inwazji Niemców.
Ten konwój pod każdym względem był „ekspresowy”. Rwał z prędkością 18 węzłów, na tyle zresztą
pozwalał spokojniejszy nieco Atlantyk, i już 16 kwietnia wszedł do Halifaxu.
„Pioruna” postawiono w najdalszym kącie portu, wśród wielkich stert żelastwa i rozmaitego śmiecia ze
złomowanych tam wraków. Ten oczywisty afront wyjaśnił się rychło, kiedy na pobrzeże podjechały kryte
ciężarówki i rozpoczął się wyładunek „amunicji”. Cała ta operacja odbywała się w asyście umundurowanych
i cywilnych policjantów.
Postój trwał kilka dni i przez cały ten czas ci, którzy już tu byli, i ci, co zawinęli tu pierwszy raz,
chodzili olśnieni orgią świateł i bogactwem rozlicznych sklepów Halifaxu. Znosili też na pokład całe stosy
różnych dóbr, szczególnie damskiej bielizny i jedwabnych pończoch, które to w wybiedzonej wojną Anglii
były nieosiągalnym rarytasem. Szałowi zakupów uległ też porucznik Węglarz: kupił sobie dobry zegarek i
maszynę do pisania marki „Remington”.
W drodze powrotnej wstąpili do Argentii. Wstępowali tam zresztą i później, za każdym razem, kiedy
przyszło im eskortować konwoje na drugą stronę oceanu. W 1942 roku odbyli bowiem tych rejsów aż sześć.
Na ogół raz w miesiącu mieli więc okazję „skontrolować postęp prac budowlanych” w tej ogromnej bazie, a
biegły one w iście amerykańskim tempie! Za każdym też razem korzystali z przyjacielskich usług
remontowców z USS „Prairie”. Ci za żadną, nawet najbardziej skomplikowaną robotę nie chcieli nigdy od
nich nawet papierka...
Tą ogromną serdecznością i sympatią darzyli jednak Amerykanie wyłącznie Polaków. Przekonali się o
tym nie raz brytyjscy sygnaliści i konderzy, zaokrętowani na „Piorunie”.
Sześć razy przemierzył więc „Piorun” ocean w tamtą stronę i z powrotem. I potwierdziła się raz jeszcze
zasada, że w wojnie morskiej najczęściej długo nie dzieje się nic. Ciosy spadają jednak błyskawicznie i
znienacka i często bywają ostateczne.
Nie raz podrywała się w tych rejsach załoga „Pioruna” na sygnał alarmów przeciwlotniczych, nie raz
rzucali bomby głębinowe tam, gdzie asdic wykrywał echo. Kiedyś było ono nawet tak twarde i pewne, że nie
ulegało najmniejszej wątpliwości: U-boot! Rzucili serię bomb, wypłynęła na powierzchnię krwawa miazga:
upolowali wieloryba... Miał się porucznik Węglarz z pyszna, ale też załoga nabrała większego szacunku dla
operatorów: ten asdic to jednak doskonała rzecz...
U-booty były jednak wokół nich naprawdę. Czasem bardzo blisko. Wchodzili kiedyś do Halifaxu, już
nocą. Pchały się przed nimi na łeb, na szyję statki konwoju, byle prędzej do zbawczego portu, i w tym
zamieszaniu ujrzeli nagle tuż przed dziobem „Pioruna” czerwone światło. Natychmiast dali ster na burt.
Światło za chwilę znikło, ale też nie było przed nimi żadnego statku! Rozważali to potem długo: mógł to być
tylko idący tuż za statkami U-boot. Kiedy zorientował się, że ma za rufą okręt wojenny, zapalił dla zmylenia
światło na kiosku i potem poszedł w zanurzenie.
Inna sprawa, że w tym okresie znajdowało się jednocześnie na tej samej trasie i po kilkanaście dużych
konwojów, zmierzających w różne strony. „U-booty” miały więc ogromny wybór i potrafiły zeń korzystać w
sposób straszliwy. W tym jednym tylko, 1942 roku, najgorszym dla sprzymierzonych, Niemcy zatopili na
Atlantyku aż 1172 statki o łącznym tonażu ponad 6 milionów BRT! Tragiczne żniwo. U-bootów zaś, według
zawsze ostrożnych obliczeń Admiralicji Brytyjskiej, zniszczono 87.
Tych przerażających liczb i faktów nie znał wtedy dokładnie żaden marynarz aliancki, ale wszyscy
wiedzieli, że jest bardzo źle. I zacinali się w uporze: jeżeli nie my ich, to przecież...
W tej wojnie na morzu nie było spraw drobnych ani nieważnych. Zlekceważenie czegokolwiek zawsze
mogło się skończyć tragicznie. Nie wolno było dowierzać nikomu i niczemu. Wszędzie mogła tkwić
zasadzka. Rewidowano więc skrupulatnie każdy napotkany statek, choćby nosił neutralną banderę.
W ten sposób „Piorun” zatrzymał kiedyś w rejonie Wielkiej Ławicy koło Labradoru portugalski trawler
-przetwórnię. Poszła na pokład tamtego polska „sekcja abordażowa”, uzbrojona po zęby w broń maszynową
i granaty. Portugalczyk przedstawił, oczywiście, wszelkie dokumenty stwierdzające, że jest spokojnym
rybakiem, na statku nie znaleziono nic podejrzanego, ale osad pozostał; a jeśli on naprowadza na cel U-
booty?
Rzucano w końcu bomby głębinowe nawet i tam, gdzie asdic wykrywał nawet bardzo niepewne echo:
tańsza była seria bomb niż najmniejszy nawet statek z konwoju. A że zdarzały się czasem i dziwne historie...
W jednym ze swych ostatnich, atlantyckich rejsów eksportowych na drugi kontynent rzucił „Piorun”
serię bomb i chodził potem wokół na małych obrotach rozglądając się pilnie, czy coś nie pokaże się na
wodzie. Pogoda tego dnia była piękna, słoneczna, ocean, jak na swoje możliwości, niemal gładki, kiedy na
pokładzie rozległy się krzyki:
- Człowiek! Człowiek na wodzie!
Był. Nie ulegało wątpliwości: nareszcie dostali swego U-boota! Dowódca ostrożnie zaczął manewrować
okrętem, bo podnieść rozbitka kiedy...
Okazało się, że to marynarz Duplaga z „Pioruna”, młody ochotnik rodem ze Stanów. Nie, nie wypadł za
burtę. Sam wyskoczył, składając przedtem skrzętnie kombinezon i buty na pokładzie.
- Bo chciałem sobie popływać! Okręt kręcił się przecież w kółko, a jestem mistrzem pływackim USA.
Przepływałem nawet jezioro Michigan...
I nie zdziwiło to nikogo, że zastępca, kapitan Pitułko, kazał go natychmiast zamknąć w okrętowym
lazarecie, a po powrocie do Anglii odesłać na ląd.
Sam zresztą także niebawem opuścił pokład „Pioruna”. Przy końcu lipca 1942 powrócił na „Burzę”, ale
już na stanowisko dowódcy okrętu. Jego miejsce zajął kapitan Kazimierz Hess, porucznik Grochowicz został
I oficerem artylerii, a „drugim” młodziutki podporucznik z „angielskiej promocji” Kopecki. Poza tym
wszystko pozostało po staremu, aż do chwili, kiedy ORP „Piorun” został odwołany z atlantyckich szlaków
oraz macierzystej bazy w Greenock i skierowany do Scapa Flow. Miał teraz chodzić w eskorcie wielkich
okrętów wojennych Home Fleet...
Był to w pewnym sensie awans dla okrętu, ale załoga „Pioruna” wcale się z tego nie ucieszyła. Wręcz
przeciwnie! Nagie, dzikie skały Orkneyów, gdzie leżała baza Scapa Flow, nawet nie umywały się do okolic
Greenock i Glasgow. Zresztą w tym okolicach wielu miało już zaprzyjaźnione domy, a niektórzy, co młodsi,
nawet świeżo założone rodziny. Rozkaz był jednak rozkazem...
Zbiegła się też ta „przeprowadzka” z kolejną zmianą dowódcy. Komandor porucznik Stanisław
Hryniewiecki dostał 18 listopada 1942 roku nowy, świeżo zwodowany okręt, ORP „Orkan”. Dowódcą
„Pioruna” został zaś komandor podporucznik Tadeusz Gorazdowski: tu, w Anglii, dowodził już
„Ouraganem”, „Krakowiakiem” i „Błyskawicą”.
I zaczęła się znów „szkoła”, tyle, że tamta z „Sandhursta” była pensją dla grzecznych panien w
porównaniu ze Scapa Flow! Przez całe 6 tygodni, dniem i nocą trwało doskonalenie artyleryjskiego ognia,
strzelanie torped, zwalczanie okrętów podwodnych, sygnalizacja i kodowanie, ćwiczono alarmy
przeciwlotnicze, wodne i pożarowe, a dowódcy i specjaliści okrętowi ślęczeli najpierw nad specjalnymi
urządzeniami treningowymi do prowadzenia ataków torpedowych bądź wykrywania okrętów podwodnych
na lądzie, a potem zdawali z tego ćwiczebne egzaminy na morzu.
Na koniec dostał ORP „Piorun” przydział do grupy operacyjnej okrętów Home Fleet, które miały
działać w trójkącie: Orkneye - Islandia - południowa Norwegia. Jej zadaniem było uniemożliwić wielkim
okrętom niemieckim, kryjącym się w głębi norweskich fiordów, wyjście i atakowanie konwojów, idących do
Archangielska i Murmańska.
Rozdział VII
Pierwsze konwoje, wysyłane do ZSRR przez aliantów w ramach umowy Lend-Lease, ruszyły na
przełomie 1941 i 1942 roku. Początkowo trasa ich prowadziła z północnej Szkocji przez Morze Norweskie,
Morze Barentsa i Morze Białe do Archangielska. Później konwoje zaczęto formować w rejonie Islandii, skąd
szły przez Morze Grenlandzkie oraz Morze Barentsa na północ od Wyspy Niedźwiedziej i zawijały do
Murmańska.
Daleka Północ, krąg polarny - tam żegluga zawsze była bardzo trudna i człowiek często przegrywał
zmagana z siłami przyrody. Teraz dołączył do nich jeszcze uzbrojony wróg. Na wybrzeżach północnej
Norwegii Niemcy założyli liczne bazy lotnicze i punkty wypadowe dla swych okrętów podwodnych. Stąd
było najbliżej do Wielkiego Szlaku Północnego i do jego najbardziej newralgicznego punktu, odcinka
między wyspą Jan Mayen a Wyspą Niedźwiedzią, gdzie najczęściej mijały się konwoje, idące od i do
Murmańska. A iść musiały: Związek Radziecki toczył śmiertelny bój z hitlerowskimi armiami i liczyła się
każda tona wojennego sprzętu i materiałów.
W innych fiordach norweskich tkwiły ponadto potężne okręty niemieckie: pancerniki „Tirpitz” (bliźniak
„Bismarcka”) oraz „Scharnhorst”, któremu wreszcie udało się umknąć z blokowanego portu w Breście.
„Deutschland” (a właściwie „Lützow”, jak życzył sobie Hitler) zwany „pancernikiem kieszonkowym” tylko
ze względu na swą stosunkowo niewielką wyporność oraz ciężki krążownik „Admirał Hipper”. Anglicy
wiedzieli o nich, że tam są. Wiedzieli też, że czekają tylko na okazję, aby wyrwać się na korsarskie rajdy.
Czasem im się to nawet udawało i dlatego Home Fleet tak pilnie strzegła tych wód.
Na swą pierwszą akcję „Piorun” wyruszył ze Scapa Flow wieczorem 11 stycznia 1943 roku. Przyszedł
wtedy sygnał, że „Deutschland” usiłuje wymknąć się na morze. Dowództwo Home Fleet postanowiło wysłać
więc flotyllę dziewięciu niszczycieli, aby osaczyła zbiega.
Ta operacja omal nie skończyła się dla „Pioruna” tragiczne.
Okręty szły w szyku torowym nocą i w całkowitym zaciemnieniu, w sporych zresztą odstępach, bo był
sztorm, a siła wiatru dochodziła do 10 stopni w skali Beauforta. „Piorun” był w szyku trzeci od końca.
Kontakt z poprzednikiem utrzymywano za pomocą radaru, obserwując jego echo na ekranie.
O północy na wachtę wstąpił porucznik Węglarz. Kapitan Hess zdał mu ją dodając, że echo radarowe
czasem zanika ze względu na złą pogodę. W kabinie radaru objął służbę bosmat Wizner, więc Węglarz
polecił mu przeszukać horyzont. Po chwili odezwała się rura głosowa numer 7:
- Pomost, tu radar. Nikogo naokoło nie ma.
Węglarz nie uwierzył:
- Szukaj, Karol, dokładniej! Może twoja aparatura szwankuje?
Minęła dłuższa chwila, zanim Wizner znów się odezwał:
- Tu radar. Naprawdę nie ma nikogo!
Sprawa stała się poważna. Obudzono dowódcę. Gorazdowski rozkazał wołać wkoło przyćmionym,
niebieskim aldisem. Nie zgłaszał się nikt.
- Niemożliwe. Oni muszą tu być! Przecież nie było żadnego sygnału o zmianie kursu. I nie możemy
wracać. No bo jak pokażemy się sami w bazie, kiedy tamci walczyć będą z „Deutschlandem”?!
Stanęło na tym, żeby iść dalej tym samym kursem, tylko na zmniejszonych obrotach. Przecież
niemożliwe, żeby „Piorun” mógł się tak po dziecinnemu zgubić...
Węglarz zdał wachtę o czwartej i poszedł spać. Po dwóch godzinach zbudził go sygnał alarmu
bojowego. Na pomoście, gdzie był już dowódca, okazało się, że rzeczywiście są sami, że radar widzi
wyraźnie skały norweskie w odległości zaledwie 18 mil, że błyska tam coś jak flary lotnicze i że trzeba
przygotować torpedy do strzelania bo możliwe, że za pomocą flar samoloty wroga przeszukują drogę dla
„Deutschlanda”...
W tej samej chwili na śródokręciu „Pioruna” wybucha pożar. Palą się kable instalacji demagnetycznej.
Załoga gasi ogień szybko, ale nastrój napięcia sięga szczytu. Szczególnie na pomoście, gdzie wszyscy już
wiedzą, że dowódca postanowił iść dalej i w przypadku napotkania pancernika zaatakować go torpedami.
Samotnie...
O szarym świcie gołym okiem dojrzeli skaliste brzegi Norwegii. I wokół nikogo. W tym momencie
przyszedł radiowy sygnał z bazy: „Wracać!”
Wyrywali, ile tylko sił w maszynach: lada moment mogły pokazać się niemieckie samoloty. Pod
wieczór rzucili kotwicę w Scapa Flow, tuż obok stojących spokojnie i od dawna pozostałych okrętów flotylli.
Okazało się, że sygnał powrotu do bazy nadany był znacznie wcześniej, światłem, takim właśnie
przyćmionym, niebieskim aldisem, z idącego przed „Piorunem” okrętu, ale nikt go nie zauważył. I wyszło
potem na jaw, że widział go jednak jeden człowiek, młody ochotnik z załogi „Pioruna”, artylerzysta.
Widział, ale uznał, że widzą ten sygnał także i inni, więc nie meldował.
To prawda: zaszli wtedy najdalej ze wszystkich okrętów flotylli, ale...
Po kilku dniach już mieli nowe zadanie: „Iść na Islandię, do Seydisfjordu i tam czekać na dalsze
rozkazy”.
Na miejscu zastali spore towarzystwo. Stało już tam na kotwicach kilkanaście statków brytyjskich i
prawie tyleż samo okrętów eskorty, bo wraz z „Piorunem” było 7 niszczycieli, 3 korwety i 2 trałowce. I
dowiedzieli się, że mają tu czekać na konwój, który przyjdzie ze Stanów Zjednoczonych. Potem - do
Murmańska.
Płynęły dni. Skracali je sobie wzajemnymi odwiedzinami na pokładach, organizując „party” przy piwie,
ginie i muzyce z płyt. I choć starali się nie myśleć o czekającej ich drodze, to jednak tym z „Pioruna” stale
przypominał się ubiegłoroczny, majowy rejs „Garlanda” w konwoju „PQ-16” na tej samej trasie - 22
poległych, trzech zmarłych z ran w szpitalu w Murmańsku, 43 rannych.
Ich konwój miał nosić kryptonim „JW-52”.
Dopiero 21 stycznia rankiem nadszedł konwój amerykański. Składał się z 16 statków. Oglądali z
podziwem ich silne uzbrojenie przeciwlotnicze: pokłady i nadbudówki aż uginały się pod ciężarem mnóstwa
dwudziestomilimetrowych „Oerlikonów”. Tu zresztą statki te żegnały się ze swą amerykańską eskortą i
przechodziły pod opiekę Brytyjczyków.
Wyszli na morze tego samego dnia.
Dowódca ORP „Piorun”, komandor podporucznik Gorazdowski, przekazał swym oficerom otrzymane
na odprawie u dowodzącego konwojem admirała rozkazy: całkowita cisza radiowa, łączność między
okrętami - optyczna, wyłączone radary, oczywiście tylko do momentu napotkania wroga. Poza tym
poinformował, że w eskorcie konwoju idą przodem, w odległości około 40 mil, 3 krążowniki, a od strony
bieguna, w odległości 100 mil - zespół ubezpieczający: pancernik i lotniskowiec w osłonie niszczycieli.
Szli po ogromnym łuku, w odległości ponad 300 mil od groźnych wybrzeży Norwegii. Nie pomogło.
Właśnie gdzieś w przejściu między wyspą Jan Mayen a Wyspą Niedźwiedzią wypatrzyli samolot
zwiadowczy. On ich też. Trudno byłoby zresztą nie dostrzec tak wielkiej armady. Teraz pozostawało tylko
czekać.
Jakoż i nadleciały niedługo samoloty torpedowe. Przywitała je ściana ognia, najpierw z okrętów eskorty.
Jeden zwinął się w kłębach dymu i runął do morza, reszta jednak przedarła się. Gonił je ogień niszczycieli,
uzbrojone statki też otoczyły się zaporą ogniową. I wydawało się już, że ten pierwszy atak będzie chybiony,
kiedy nagle spośród statków buchnął w niebo słup dymu i ognia...
Pognały tam zaraz trałowce. To była ich rola. W tej lodowatej wodzie liczyła się każda minuta.
Samoloty tymczasem już nadlatywały powtórnie, upatrując następnych ofiar.
Na pomoście „Pioruna” ludzie ogłuchli od huku. Teraz wrogie maszyny pojedynczo jęły przemykać
tam, skąd przyszły: znak, że pozbyły się już wszystkich torped. Jedne usiłowały wymknąć się tuż nad wodą,
inne szły ostro w górę, a każdą goniły świetliste smugi pocisków. Wreszcie jeszcze jedna zadymiła i
stromym lotem poszła w dół, znacząc w końcu swój upadek fontanną wody. Na stanowiskach broni
przeciwlotniczej „Pioniera” wrzało:
- To nasz! Jak Boga kocham, nasz! Ja tak go miałem na celowniku...
- I ja!
I trzeba było dopiero dłuższej chwili, aby uprzytomnić podnieconym walką artylerzystom, że w takim
ogniu mowy nie ma, by wiedzieć, kto trafił.
Konwój tymczasem już wykonywał jednoczesny zwrot ku północy, by oddalić się od miejsca ataku.
W tym dniu był już spokój, ale następnego rozpoczęło się wszystko od nowa. Tyle że była piękna
pogoda i przy dobrej widoczności można było do nadlatujących maszyn otworzyć w porę ogień również i ze
120-milimetrowych dział. Zapora była tak skuteczna, że mimo kilkakrotnych prób żaden samolot nie zdołał
się przez nią przebić. Odleciały wreszcie wszystkie i wszystkie statki konwoju pozostały całe na swoich
miejscach.
Dopiero po kilku dniach zabrzmiał znów sygnał alarmu przeciwlotniczego. Odwołano go zaraz, bo
dwumotorowy, lekki bombowiec zamachał przyjaźnie skrzydłami, na których były czerwone gwiazdy.
Do radzieckiej bazy morskiej w Polarnoje koło Murmańska weszli późnym popołudniem 27 stycznia
1943 roku. „Piorun” stanął na kotwicy. Zszedł brytyjski oficer łącznikowy z radiostacją, po którego przyszła
motorówka z radzieckim oficerem, mówiącym dobrze po angielsku i francusku, i wreszcie mogli odpocząć.
Przede wszystkim wyspać się: przez ostatnie siedem dób nie było na to czasu.
Porucznik Węglarz i I oficer - mechanik „Pioruna”, kapitan Szmidt, już wybierali się do swych kabin,
kiedy do mesy wszedł barczysty Rosjanin w „uszance”, grubym płaszczu i z pistoletem na rapciach.
Zaskoczenie było tym większe, że sprawy służbowe mieli już za sobą a okręt przecież stał na kotwicy...
Szmidt znał nieco język rosyjski i rzecz wyjaśniła się szybko:
- Ot, wpadłem tak sobie prywatnie. Żeby pozdrowić.
Kapitan I rangi okazał się przy stole znakomitym kompanem. Pewne kłopoty wynikły tylko przy
wznoszeniu toastów, ale gość rozwiązał je prostu:
- Wsio rawno! Możesz mi mówić „pan”...
Tej nocy tylko raz wygnał ich z koi alarm przeciwlotniczy. Powtarzały się one później jeszcze kilka
razy. Front był przecież niedaleko.
W drogę powrotną wyszli po dwóch dniach - 29 stycznia. Prowadzili konwój „RA-52”, składający się z
pustych statków. Pogoda była bardzo zła: duża fala, zamiecie śnieżne, temperatura poniżej 20 stopni
Celsjusza, oczywiście minus. Każdy bryzg wody zamarzał natychmiast na blachach okrętu i wkrótce
wszystkie urządzenia pokładowe, włącznie z uzbrojeniem, pokryła grupa skorupa lodu.
Ludzi równie trudno było rozpoznać pod grubymi warstwami odzieży. Ubrani w futra, „fufajki”,
„dufflecoaty”, futrzane czapy, nadziane na wełniane kominiarki, filcowe buty i wielkie rękawice
przypominali nieforemne kukły, wtłoczone jeszcze w pasy ratunkowe. Te były raczej formalnością bo gdyby
w tym stroju i w tych warunkach ktokolwiek wypadł za burtę...
Klęli więc arktyczną zimę, ale bez przerwy rąbali lód i próbowali go topić za pomocą przegrzanej pary,
doprowadzonej na pokład giętkimi wężami. Nie można było inaczej. Lód unieruchamiał przecież wszystko,
cokolwiek tylko obracało się na pokładzie okrętu – działa, broń „pelot”, wyrzutnie torpedowe, a nawet
anteny radaru. Musieli z nim walczyć, bo inaczej zostaliby bezbronni.
Miary złego dopełniła wiadomość, która po kilku dniach nadeszła z Admiralicji: „...Ciężkim okrętom
niemieckim oraz niszczycielom udało się wyjść z norweskich fiordów”. Komodor konwoju natychmiast
zarządził kilka zwrotów na oddalenie, ale to było wszystko, co konwój mógł uczynić. Następny komunikat
był jeszcze bardziej alarmujący: „Z namiarów radiogoniometrycznych wynika, że zespół nieprzyjaciela idzie
na spotkanie konwoju «RA-52» i znajduje się już bardzo niedaleko...”
Tej nocy rozszalała się straszliwa burza śnieżna. Nikt nie wątpił, że tylko dzięki niej udało się ujść cało.
Piątego lutego konwój wszedł do Seydisfjordu. Komodor podziękował eskorcie i „Piorun” ruszył do
Scapa Flow.
Następne kilka miesięcy, niemal do połowy 1943 roku, minęło załodze „Pioruna” na nieustannej
krzątaninie po niegościnnych wodach „zaczarowanego trójkąta”. Częste alarmy gnały ich pod brzegi
Norwegii: wciąż jeszcze straszyły stamtąd niemieckie pancerniki. Chodził „Piorun” w eskorcie ciężkich
okrętów brytyjskich - HMS „Anson”, HMS „King Georg V” - osłaniał kiedyś jeden z lotniskowców, z
którego pokładu poszły nad redę Trondheim brytyjskie samoloty i dokonały tam pogromu niemieckich
statków i okrętów. Chodził również na liczne patrole w towarzystwie innych niszczycieli i samotnie. Dwa
razy brał udział w eskortowaniu konwojów do Murmańska, ale załodze najbardziej wryła się w pamięć
niezwykła przygoda na jednym z samotnych patroli.
Myszkowali wtedy w głębokich fiordach, jakich setki żłobią północne wybrzeża Islandii. Chodziło o to,
że Niemcy próbowali tam czasem kryć swoje U-booty albo „po cichu” zakładać zakonspirowane stacje
meteorologiczne, wielce przydatne dla potrzeb ich pirackiej żeglugi i lotnictwa. Był to proceder niemal
myśliwski, choć pełen ryzyka, bo trzeba było przecież wchodzić w skalne wąwozy, między pokryte śniegiem
góry i wypatrywać wśród nich pilnie śladów ludzi. Łatwo było z myśliwego stać się zwierzyną...
Tamtego dnia przepatrzyli właśnie wnętrze fiordu Akureiri, a ponieważ zapadła noc, postanowili tam
zostać, rzucając kotwicę. Dowódca rozkazał obsadzić stanowiska w wachcie bojowej, mieć uruchomiony
asdic i radar: diabeł nie śpi. Okręt zaskoczony przez wroga w tym kamiennym worku nie miał żadnych
szans.
Rankiem podnieśli kotwicę i ruszyli ku wyjściu na morze.
Szli żywo i już otwierała się przed nimi wolna przestrzeń, gdy wtem...
Morza nie było. Zamiast niego leżało jak okiem sięgnąć pole lodowe, potężne, wygarbione zwałami kry.
Musiały je tu przynieść nocą prądy i wichry...
Byli w pułapce. Na nic się zdały dokładne oględziny: pole stało jak mur i na amen zakorkowało wyjście
z fiordu.
Co robić? Wołać swoich przez radio o ratunek - to także zdradzić wrogowi własne położenie. Namierzą
stację, przyjdą samoloty, a wtedy... Kot w worku ma większe szanse. W bazie wiedzą wreszcie, dokąd
poszedł „Piorun”. Powinni szukać i trzeba czekać. A jeśli uznają tam, że „Piorun” dostał po prostu torpedę i
leży już na dnie? Wreszcie i to cholerne pole lodowe: jeśli przywlokło się tu, to może i ruszy dalej. Więc –
czekać.
Czekali kilkanaście dni. Widok angielskiego pancernika, który dzielnie jął kruszyć gruby lód, był tym
jedynym widokiem, o którym marzyli przez cały czas. Skrupulatni Anglicy przywieźli ponadto dla „Pioruna”
kilka worków poczty...
I najwyższy był już czas, bo na okręcie zaczęły się kończyć także zapasy żywności i woda. Po drodze
do Scapa Flow musieli je uzupełnić w Reykjaviku.
Rozkaz, który ostatecznie odwołał ich ze Scapa Flow, przyjęli z ulgą.
W połowie 1943 roku wojna w Afryce Północnej już wygasła, zakończona wielkim zwycięstwem
Sprzymierzonych. Morze Śródziemne zostało właściwie otwarte dla żeglugi poza wodami, oblewającymi
półwysep Apeniński i Bałkański. Armia Radziecka potężnymi uderzeniami spychała hitlerowców coraz dalej
na zachód, zadając im ogromne straty. Zwycięska bitwa stalingradzka była już historią, ale codzienne
komunikaty wciąż donosiły o nowych sukcesach na tamtych frontach.
W „Bitwie o Atlantyk” nastąpił generalny przełom: po raz pierwszy liczba zatopionych U-bootów
zrównała się z liczbą zatopionych statków alianckich! Straty niemieckie były wreszcie tak duże, że
mianowany Wielkim Admirałem i dowódcą Kriegsmarine Dönitz postanowił wreszcie wycofać z Atlantyku
większość swych „wilczych stad”.
Anglia odetchnęła. Pierścień blokady istniał nadal jeszcze, ale rozluźniał się z każdym dniem i coraz
potężniejsze konwoje zawijały cało do angielskich portów. Zniknęła też groźba inwazji. Na rzadkie już
naloty Lufrwaffe Sprzymierzeni odpowiadali coraz potężniejszymi nalotami na Niemcy.
Wojna paliła się jeszcze wielkim płomieniem na Dalekim Wschodnie i Oceanie Spokojnym, ale dla
polskich marynarzy najważniejszym jej teatrem był ten, który leżał najbliżej kraju: w Europie. A tu
inicjatywa coraz wyraźniej przechodziła w ręce Sprzymierzonych i coraz bardziej odwracały się role: z
pozycji broniących się ruszali do ataku. Wróg wciąż jeszcze był silny, ale już mocno osaczony. Szło teraz o
to, z której strony najłatwiej chwycić za gardło.
Tego lata na okrętach pod biało-czerwona banderą znów odżyły nadzieje.
Kiedy ORP „Piorun” wychodził z Anglii jako jeden z wielu niszczycieli eskortujących zespół ciężkich
okrętów liniowych do Gibraltaru, nikt z załogi nie miał wątpliwości, że szykuje się jakaś nowa, poważna
operacja. Było oczywiste, że po rozgromieniu państw „osi” w Afryce Północnej Sprzymierzeni, jeśli chcą
szybko zakończyć tę wojnę, muszą podjąć próbę przeniesienia jej na kontynent europejski. W mesie
oficerskiej „Pioruna” panowało przekonanie, że ta właśnie dyslokacja dużych sił morskich na Morzu
Śródziemnym może oznaczać początek takiej operacji. Nie było jednak zgody co do miejsca, w którym może
ona nastąpić. Większość była za tym, że Sprzymierzeni uderzą najpierw na Bałkany, ale kapitan Hess był
innego zdania:
- Włochy! Ja wam mówię: najpierw Włochy. Przypomnijcie sobie zresztą co niedawno mówił Churchill:
„Włochy to miękkie podbrzusze Europy”. Idealne miejsce, żeby dać kopa...
Już 20 czerwca nowy rozkaz wygnał ich z Gibraltaru na morze w eskorcie kilku pancerników i
lotniskowca. Kręcili się dość niezdecydowanie przez kilka dni, podziwiając, jak ku wybrzeżu Afryki
Północnej walą całe armady alianckich statków i okrętów, a wiele nosiło gwiaździstą banderę USA. Dopiero
przy końcu miesiąca zawinęli do Algieru. Reda i port zatłoczone były okrętami do ostateczności, a wąskie
zaułki słynnej, arabskiej Kasby - rozwrzeszczanym, różnojęzycznym tłumem marynarzy. W powietrzu wisiał
nastrój podniecenia i napięcia jaki zwykle poprzedza nadejście wielkich wydarzeń.
W pierwszy dzień lipca znów wyszli na morze. I tam, jak grom z jasnego nieba, spadła na nich tragiczna
wiadomość: generał Sikorski zginął w Gibraltarze...
Opuścili banderę do połowy masztu. Z brytyjskich okrętów zespołu nadeszły sygnały wyrażające
ubolewanie i współczucie, ale oni nie mogli otrząsnąć się z przygnębienia. Zginął Wódz Naczelny. Znali go.
Bywał tu u nich, na pokładzie „Pioruna”. Wielu z nich dekorował odznaczeniami. Dzięki niemu powstała w
Związku Radzieckim Armia Polska. Dzięki niemu wielu marynarzy mogło stamtąd powrócić, by znów
stanąć do walki: byli tacy i na pokładzie „Pioruna”. Szanowali go alianci, umiał zapewnić i Polsce, i
sprawom polskim należne jej wśród nich miejsce. Co teraz?
Na szczęście porwała ich teraz w swe tryby obracająca się teraz coraz prędzej potężna karuzela
wypadków. Razem z „Krakowiakiem” i „Ślązakiem” gonili nieustannie w eskorcie wielkich okrętów
brytyjskich. Widzieli formujące się na morzu ogromne konwoje statków. Wypatrzyli wśród nich „Batorego”,
„Sobieskiego” i „Kościuszkę”, ale statków tych były setki.
10 lipca 1943 roku radio brytyjskie obwieściło światu: „Dziś świtem Sprzymierzeni wylądowali na
Sycylii pod Syrakuzami, łamiąc opór nieprzyjaciela. Potężna operacja «Husky» - trwa!” Wśród innych
wiadomości podano, że do portu w Plymouth wszedł polski niszczyciel ORP „Orkan”, przywożąc z
Gibraltaru trumnę ze zwłokami generała Sikorskiego...
W tych pierwszych dniach inwazji załoga „Pioruna” padała niemal ze zmęczenia, eskortując kolejne
fale desantowej floty. Spodziewano się, co prawda, silniejszego oporu ze strony włoskich okrętów, ale i tak
dość było uganiania się za pojedynczymi „podwodniakami”, usiłującymi podejść na odległość strzału do
alianckich statków i okrętów. Później, kiedy już obie amerykańskie armie inwazyjne posunęły się w głąb
wyspy, „Piorun” powrócił do osłony brytyjskich pancerników: krążyły one nieustannie u wybrzeży wyspy,
zawsze gotowe wesprzeć działania lądowe swą potężną artylerią.
Po słabym początkowo oporze wojsk włoskich Sprzymierzeni trafili wreszcie na rozbudowane
umocnienia niemieckie i ofensywa zwolniła tempo. Dopiero 22 lipca zdobyto Palermo. W kilka dni później
został aresztowany Mussolini, a na czele rządu we Włoszech stanął marszałek Badoglio. Było już jasne, że
Italia ma dość wojny. Z przebiegu operacji na Sycylii wynikało jednak, że Niemcy starają się prowadzić tu
jedynie działania opóźniające, które pozwolą umocnić się im po drugiej stronie Cieśniny Messyńskiej, w
„czubku” apenińskiego buta. W ostatniej fazie walk udało się im nawet ewakuować gros swoich sił na
kontynent.
Sprawdziło się to 17 sierpnia, kiedy Sprzymierzeni stanęli wreszcie nad cieśniną. Przy pierwszych
próbach forsowania rzuciły się do walki przeciw nim U-booty, ścigacze oraz eskadry bombowców i
odezwały się także potężne działa baterii nadbrzeżnych.
Te postanowiono „uciszyć” w pierwszej kolejności. Miał już w tym wprawę zespół pancerników
brytyjskich, ten sam, w którego osłonie chodził „Piorun”. Jeszcze 20 lipca dowództwo Sprzymierzonych
postanowiło wykonać pozorowany desant na Zatokę Tarencką gdzie włoska flota wojenna miała wielką
bazę. Pancerniki „Nelson” i „Rodney” oraz towarzyszące im krążowniki zniszczyły wtedy swym ogniem
silne baterie nadbrzeżne, które spod Crotone, z północnego cypla strzegły wejścia do zatoki. Artylerzyści z
„Pioruna” mieli wtedy okazję zobaczyć, czego może dokonać ogień 406-milimetrowych dział...
Tym razem obiektem bombardowania z morza miały być baterie artylerii nadbrzeżnej, położone między
Reggio Calabria a Pellaro, tak skutecznie blokujące przeprawę przez Cieśninę Messyńską. „Rodney”,
„Nelson” i krążownik „Orion” w eskorcie dziewięciu niszczycieli - łącznie z „Piorunem” - wzięły więc kurs
ku cieśninie i świtem, 31 sierpnia otworzyły ogień.
Na pokładzie „Pioruna” w napięciu czekano na tę chwilę, ale i tak zaskoczyła ona wszystkich, kiedy
ryknęło jednocześnie dziewięć najcięższych, 406-milimetrowych dział „Rodneya” i tyleż samo „Nelsona”.
Potężny grzmot przetoczył się nad morzem. Zaraz po nim drugi. I jeszcze dalmierzysta Grosicki nie zdążył
dopowiedzieć „W celu...”, kiedy zaskowytały im nad głowami pociski, wystrzelone z brzegu: Niemcy nie
pozostali dłużni.
Brytyjski zespół zaczął manewrować, nie przerywając ognia. Z pomostu „Pioruna” widać było wyraźnie
unoszące się nad lądem chmury dymu i płomienie, ale też i upadki pocisków wroga, wyrywające z
powierzchni morza wysokie słupy wody. Na razie zresztą nie pokazały się jeszcze ani wrogie samoloty, ani
nie wykryto nigdzie w pobliżu obecności U-bootów: załoga „Pioruna” mogła więc obserwować przebieg
toczącej się bitwy, nie zapominając jednak ani na chwilę o własnych zadaniach - osłonie zespołu przed
atakami spod wody i z powietrza.
Szala walki tymczasem zaczęła przechylać się na stronę strzelających salwami pancerników. Z lądu
coraz rzadziej nadlatywały pociski i padały w coraz to większej odległości od okrętów. Niebo było nadal
czyste, kiedy oba pancerniki oddały ostatnią salwę i wykonały zwrot na morze. Ląd już wtedy milczał.
Tę samą operację i w tym samym miejscu powtórzono raz jeszcze 2 września nad ranem. Tym razem
ORP „Piorun” przyszedł tu w eskorcie dwóch innych pancerników - ”Warspite” i „Valiant” - oraz trzech
monitorów o działach 380 milimetrów. Na nawałę ognia baterie z lądu odpowiedziały tylko pojedynczymi
wystrzałami i wkrótce umilkły zupełnie. W tym momencie ruszyła przez cieśninę przeprawa aliancka...
Trzeciego września 1943 roku marszałek Badoglio podpisał w Syrakuzach kapitulację Włoch.
Niemcy natychmiast rzucili się na swych dotychczasowych sprzymierzeńców. Kiedy po kapitulacji
okręty włoskie zaczęły przechodzić do baz alianckich na Malcie, samoloty niemieckie dopadły jedną z takich
eskadr między Sardynią a Korsyką i zatopiły najnowszy pancernik „Roma”.
W cieśninie trwały jeszcze w najlepsze „regaty messyńskie” - prowadzona w ogromnym tempie
przeprawa ogromnej ilości sprzętu i żołnierzy 8 armii generała Montgomery'ego, kiedy w dniu 8 września
ogromna aliancka flota desantowa weszła do zatoki Salerno i pierwsze oddziały 5 armii uderzyły na ląd.
Nazwano tę operację „Avalanche”, a wspierały ją z powietrza samoloty z pięciu lotniskowców,
dowodzonych przez kontradmirała Philippa Viana. Grupę lotniskowców osłaniał z kolei inny, wielki zespół
okrętów w składzie sześciu pancerników, dwóch lotniskowców, czterech krążowników i wielu niszczycieli,
wśród których był również „Piorun”. Zespół ten zapewniał także wsparcie artyleryjskie lądującym wojskom.
Niemcy tymczasem zebrali poważne siły i w dniu 13 września potężnym kontrnatarciem zepchnęli
aliantów niemal z powrotem na plaże.
W tej dramatycznej sytuacji cała nadzieja była we flocie.
Już 13 września zespół brytyjskich okrętów liniowych otworzył ogień na ląd, kładąc zaporę przed
nacierającym wrogiem. Od tej pory przez następne trzy dni, aż do 16 września, nie milkły okrętowe działa.
Pod ich osłoną i „powietrznym parasolem”, utworzonym przez samoloty z lotniskowców kontradmirała
Viana, oddziały 5 armii zdołały się przegrupować i przygotować do przeciwnatarcia.
To była wielka bitwa - na lądzie, na morzu i w powietrzu. Niemcy bowiem rzucili przeciw alianckim
okrętom liczne eskadry samolotów, uzbrojonych w bomby rakietowe, oraz U-booty i ścigacze. Przez cztery
doby trwał zażarty bój i przez cały ten czas ORP „Piorun” był w walce.
Czwartej doby o świcie podniosły się z plaż zatoki Salerno wojska 5 armii i poszły do natarcia.
Pancerniki na sygnały, podawane z lądu, kładły ogień coraz dalej i dalej.
Bitwa była wygrana.
Jeszcze w końcowej jej fazie samoloty stoczyły nad zatoką potyczkę. Spadł jeden - brytyjski. Poszedł
„Piorun” i podniósł z wody lotnika.
Nie, nie odesłano po tej bitwie „Pioruna” na odpoczynek. Jeszcze nie pora. Brał udział w alianckiej
próbie wysadzenia kolejnego desantu zatoce Gaeta, a później, aż do początków listopada krążył po
Adriatyku u wybrzeży Grecji, Dalmacji i Albanii.
Gdzieś w połowie października usłyszeli w komunikacie radiowym: „Storpedowany został polski
niszczyciel «G-90» i zatonął wraz z dowódcą i 178 ludźmi załogi”.
„Orkan” - i „ich” komandor, Hryniewiecki. Tego dnia nosili banderę opuszczoną do połowy masztu.
Rozdział VIII
- Panie komandorze, sygnał z bazy: „Niemcy szykują się do wyjścia z Brestu”.
Komandor podporucznik Tadeusz Gorazdowski sięgnął po czapkę: może coś się wreszcie zacznie dziać.
Już czwartą dobę od wyjścia z Plymouth krążą tutaj całą flotyllą zwodzeni wciąż albo przez zwiad lotniczy,
albo przez meldunki samolotów z Coastal Command: „Trzy wielkie niszczyciele niemieckie wyszły z ujścia
Girondy i idą kursem na północ...” „Atak samolotów kanadyjskich na niemieckie okręty: bez powodzenia...”
„Zespół niemiecki wszedł prawdopodobnie do Brestu...” Jeżeli i ten meldunek będzie podobny?
Do czekania Gorazdowski przywykł. W piątym roku wojny już się wie, że najpierw trzeba długo
czekać, a potem bardzo się spieszyć. Przeżywał to przez te lata wiele razy i na wielu okrętach - na „Burzy”,
„Błyskawicy”, „Krakowiaku” i tu, na „Piorunie” - ale teraz niecierpliwość była uzasadniona. Oto do trzech
już dób trwa na kanale La Manche gigantyczna operacja Sprzymierzonych „Overload” - lądowanie na
plażach Normandii, inwazja, wymierzona w sam środek Europy! Kiedy 6 czerwca 1944 roku usłyszał
rankiem w radio: „Armie alianckie pod dowództwem generała Eisenhowera rozpoczęły lądowanie
północnym wybrzeżu Francji”, liczył, że i ich 10 Flotylla Niszczycieli pójdzie tam zaraz. Owszem, wyszli na
morze i są tu, na głębinie Hurd Deep, u wyjścia z Kanału na Atlantyk, dość daleko na zachód od miejsca
tamtej operacji. Niby zadanie brzmi rzeczowo: „Osłaniać operację lądowania i szlaki transportowe na Kanale
przed okrętami wroga, bazującymi w portach francuskich”, ale to znów zwyczajna tylko, monotonna służba
patrolowa. Podczas, kiedy tam...
Na pomoście „Pioruna” wszyscy byli na swoich miejscach - tak, jak być powinno. Rutyna,
doświadczenie, choć sporo nowych, młodych twarzy: „pierwszego” artylerzystę, Grochowicza, zmienił
porucznik Jerzy Tumaniszwili z „Burzy”, torpedowego, Zbigniewa Węglarza, dopiero przed niewielu dniami
porucznik Kawernyński, który przyszedł z ORP „Dzik”. Reszta, to w znakomitej większości ci, z którymi już
wcześniej wojował na tym okręcie, zanim nań znów nie powrócił...
Bo na przełomie 1943/44 zdał przejściowo dowództwo na ORP „Piorun”. Objął je komandor porucznik
Stanisław Dzienisiewicz, który do niedawna był internowany w ZSRR.
Gorazdowski chętnie wrócił na „Pioruna”. Przywiązał się jakoś do tego okrętu podczas konwojów na
Dalekiej Północy i w „kampanii włoskiej” na Morzu Śródziemnym. Zresztą po powtórnym objęciu
dowództwa na początku bieżącego, 1944, roku znów wrócili na Północ. W kwietniu dwukrotnie uganiali się
w wielkich polowaniach Home Fleet na nieuchwytnego „Tirpitza”, który ponoć wymykał się z norweskich
fiordów i krążył tak, że jego obecność meldowano w kilku jednocześnie miejscach: bez efektu. Teraz zaś
znów tylko patrol...
Omiótł morze szkłami lornety. Z wysokości pomostu widział dokładnie wszystkie okręty 10 Flotylli. Z
lewej szedł dywizjon dziewiętnasty w szyku przypominającym trochę nierówny, wydłużony romb. Prowadził
go okręt flagowy Flotylli, HMS „Tartar”, za nim, na bocznych wierzchołkach owego rombu, szły HMS
„Ashanti” i HMCS „Haida”, a szyk zamykał drugi „kanadyjczyk”, HMCS „Huron”. Ich dywizjon,
dwudziesty, szedł w takim samym szyku: prowadziła „Błyskawica”, bocznymi były HMS „Eskimo” i
„Piorun”, a „straż tylną” pełnił HMS „Javelin”.
W nawigacyjnej Gorazdowski rzucił okiem na mapę, przy której krzątał się porucznik Lee. Linia
wyznaczająca ich kurs, ciągnęła się od angielskiego przylądka Lizard i zmierzała ku francuskiej wyspie
Oussant, zwanej też przez Anglików Ushant. Nieco dalej na południe od tej wyspy znajdował się Przylądek
św. Marcina, a w głębokiej zatoce za tym przylądkiem Brest.
- Jaką mamy prędkość, panie Stasiu?
- Dwadzieścia dwa węzły...
Wrócił na pomost w nie najlepszym humorze - przez cztery doby w tę i z powrotem, w tę i z powrotem i
nic. Zapadł już zresztą mrok i na zaciemnionych okrętach migały tylko światła pozycyjne. Pomyślał, że w
tych ciemnościach łatwo się minąć z wrogiem, mając nawet radar - i wtedy zaświstała rura głosowa:
- Pomost, tu radio! Jest meldunek z bazy: „Cztery niemieckie niszczyciele wyszły z Brestu i idą kursem
na zachód”.
Byli o kilkanaście mil na północ od wysepki Batz, kiedy dowódca Flotylli, komandor Jones, nakazał
wykonać zwrot. Szli teraz wzdłuż francuskiego wybrzeża ku południowemu zachodowi - na spotkanie
niemieckich okrętów. Nikt bowiem nie wątpił, że Niemcy poszli na zachód tylko dla zmylenia przeciwnika -
i zapewne teraz prą już w stronę Kanału, ile mocy w maszynach.
Na pomoście „Pioruna” zapanowała zwykła w takiej sytuacji, napięta cisza. Pracował bez przerwy radar
i asdic, okręt szedł nadal z nakazaną prędkością 22 węzłów, ale czas ciekł wolno. Minęła wreszcie północ.
Lunął deszcz. Przeszedł. Okręty nadal gnały w ciemność.
Minęła godzina pierwsza: nic. Okręty nadal gnają tym samym kursem. Dywizjon, prowadzony przez
„Tartara”, bliżej brzegów, przez „Błyskawicę” - od strony pełnego morza. Już kwadrans po pierwszej...
- Tu radar! Są! Pięć ech, zbliżają się szybko! Namiar... Odległość dziewięć mil!
Pięć?!
We wnętrzu „Pioruna” już zanoszą się krótkimi sygnałami klaksony alarmowe. Tu, na pomoście,
wiadomo, że w minutę wszyscy będą na swoich stanowiskach.
Z głośnika radiotelefonu, łączącego okręty Flotylli, odzywa się „Tartar”:
- Kontakt radarowy, pięć ech. Odległość osiem mil.
W wieżyczce dalocelownika jest bosmat Ugrynowicz, ale obok otwartego włazu tkwi porucznik
Tumaniszwili. Melduje:
- Artyleria gotowa!
I głos operatora radaru:
- Siedem tysięcy jardów. Odległość nie maleje...
W tym momencie z głośnika radiotelefonu, nastrojonego na częstotliwość sieci niemieckiej, dobiega
krótka, ostra komenda:
- Achtung, torpeden! Feuer... Feuer... Feuer...!
Jasne: odpalili torpedy! Ile? Teraz pewno robią zwrot. My także. Już jest sygnał. Krótki unik w prawo,
teraz w lewo. Znów ten sam, co przedtem: kurs, na nich! Tylko gdzieś w podświadomości to oczekiwanie na
zderzenie z pędzącą z przeciwka śmiercią...
Za lewą burtą pojedynczy wystrzał z działa i błysk oświetlającego pocisku. To „Tartar”. I znowu w
radio rozkaz:
- Otworzyć ogień!
„Błyskawica” już bije całą salwą swoich ośmiu „studwójek”.
Widać - do prowadzącego okrętu wroga. Druga salwa - nakrycie, trzecia - w celu! Nie wiadomo, co
prawda, czy to tylko pociski „Błyskawicy”, bo już przyłączyły się przecież do kanonady pozostałe trzy
okręty brytyjskie wraz z „Piorunem”: 18 luf 120 milimetrów! Co siedem sekund 26 pocisków grzęźnie w
kadłubie tamtego okrętu, a właściwie pada już w chmurę dymu i ognia...
Gorazdowski widzi, że „Tartar” obrał za cel drugi okręt w niemieckim szyku, ale tamci też przecież
strzelają. Celnie! Oto ze śródokręcia „Tartara” buchają płomienie, ale komandor Jones rzuca swój okręt
nagle do jakiegoś obłędnego ataku, między drugą i trzecią jednostką w tamtym szyku... Idzie za nim
„Ashanti” i już wszystko jest jasne: chcą odciąć ten okręt od reszty! Jeszcze dosłownie moment - i ogromny
gejzer ognia strzela w niebo w tym miejscu, gdzie tkwił wróg: to na pewno „Ashanti” strzelił torpedy...
W czasie walki dywizjon, prowadzony przez „Błyskawicę”, zatoczył duży łuk ku północy i teraz
wszystkie okręty Flotylli zbierają się za pomocą radia i radarów. Wiadomo już, że dwóch okrętów wroga nie
ma, a pozostałe pojedynczo uciekają na południe. Poszli za nimi obaj „kanadyjczycy” - „Huron” i „Haida”, a
HMS „Ashanti” eskortuje uszkodzonego „Tartara”.
Dywizjon dwudziesty jest w komplecie i rusza w pościg. Odległe błyski i huki dają znać, że
„kanadyjczycy” weszli w kontakt bojowy z nieprzyjacielem, ale potem jest cisza.
Długa. Na sygnał z „Błyskawicy” idą z prędkością 33 węzłów, ale ekrany radarów wciąż puste. I
nagle...
- Jest kontakt! Dwa echa, w namiarze...
Podnoszą się lufy dział „Pioruna”. Jeszcze chwilą a padnie komenda: „Pal!”, kiedy nagle sygnalista
wrzeszczy:
- Dał sygnał rozpoznawczy! Jest, ale...
Nie jest pewny ani on, ani sygnaliści brytyjscy. Niby nasz, tylko...
- Jest! Teraz jest! To „Haida”! I „Huron”...
Ulga. Jeszcze maleńki momencik, a nawała ognia runęłaby na bratnie okręty.
Teraz już w szóstkę gnają za uciekinierami. Mija już czwarta nad ranem, kiedy radary odbierają
samotne, pojedyncze echa. Idą pociski oświetlające: jest!
Nikt nie zastanawia się, skąd wziął się wrogi okręt, jak kluczył, że nagle sam niemal wszedł pod lufy.
Dopadają go „Błyskawica” i „Piorun”, „Huron” i „Haida”. Półpancerne pociski grzęzną w burtach, miażdżą
nadbudówki. Tamten rwie przez brytyjskie pole minowe w stronę skalistej wysepki Batz. Nie pójdą za nim,
ale gonią go ich pociski. O godzinie 4.50 potężny słup ognia tryska znad skał. Znak, że niemiecki niszczyciel
wszedł na nie i płonie. Huknęły jeszcze od francuskiego brzegu niemieckie baterie nadbrzeżne, ale było już
za późno i za daleko.
Wrócili wtedy do portu w Plymouth w komplecie, całą ósemką wiodąc ze sobą uszkodzony okręt
flagowy komandora Jonesa. Przed wejściem podnieśli wielką galę banderową...
W mesie oficerskiej „Pioruna” jeszcze długo potem roztrząsano ten bój, wszystkie jego elementy i
poszczególne fazy walki. I doszli do zgodnego wniosku: to była jedna z nielicznych w tej wojnie
prawdziwych bitew morskich; z walką okrętów w szykach, z manewrowaniem, strzelaniem torped,
ucieczkami i pościgiem - jak w starych podręcznikach... I pierwsza taka bitwa „Pioruna”, wiecznego dotąd
„eskortanta”. Jeśli, oczywiście, nie liczyć „Bismarcka”...
Długo jednak nie pozwolono „Piorunowi” odpoczywać. Wojska inwazyjne wgryzały się mozolnie w
normandzkie wybrzeża i potrzebowały masy amunicji, sprzętu i ludzi. „Most” przez Kanał musiał
funkcjonować bez przerwy, dniem i nocą i wymagał ochrony. Groziło mu lotnictwo wroga, małe U-booty i
niewielkie jednostki nawodne. Niemcy ponadto potrzebowali również wsparcia dla swoich linii obronnych
we Francji i wykorzystywali w tym celu mniejsze porty tego wybrzeża między którymi krążyły konwoje z
zaopatrzeniem. Tym wydano zdecydowaną wojnę: postanowiono szukać ich nawet najbliżej brzegów i
niszczyć.
I tak dotychczasowy, wierny „stróż” konwojów - ORP „Piorun” - zmienił rolę: ze „zwierzyny” stał się
myśliwym.
Już 13 czerwca świtem wyszli na morze półdywizjonem - „Piorun” i „Ashanti”. Prowadził „Piorun”.
Weszli najpierw do Portsmouth, by odebrać rozkazy. Brzmiały one - najogólniej - następująco: „Patrolować
u wybrzeży Francji, w rejonie latarni Roches Douvres. Niszczyć wszystko, co pływa. Są sygnały, że
nieprzyjaciel będzie chciał ewakuować się z Cherbourga morzem do St. Malo...”
Po południu „Piorun” i idący jego śladem torowym „Ashanti” minęły wyspę Wight. Dopiero tuż przed
północą odkryły się słabe błyski latarni Roches Douvres. Byli w nakazanym rejonie.
Porucznik Lee pocił się nad mapą i przy radarze nawigacyjnym: ten worek zatoki St. Malo był wokół
wyspy Jersey usiany dziesiątkiem innych, małych wysepek. Pracował również radar artyleryjski, szukając
pilnie poruszających się ech.
Na pomoście nastrój był raczej swobodny, toczyły się rozmowy.
Wtem odezwał się operator radaru.
- Jest kontakt! Nieprzyjaciel w namiarze sto dwadzieścia.
Zachrypiał zresztą zaraz głośnik radiotelefonu i „Ahanti” potwierdził meldunek. Wywołanie dowódcy
na pomost było dziełem chwili.
Trzy okręty wroga, bo tyle ech dostrzegł operator, szły ku północy z prędkością 15 węzłów.
Gorazdowski postanowił natychmiast zwiększyć prędkość półdywizjonu do 25 węzłów i pójść tak, by
przeciąć im drogę.
Drugi oficer artylerii „Pioruna”, porucznik Kopecki, już dał rozkaz do działa oświetlającego. Pracuje też
centrala artyleryjska: dane nastawione, konżugator do ich przetwarzania w ruchu. Teraz tylko odległość. Ta
wciąż zmniejsza się. Bosmat Ugrynowicz co chwila melduje z dalocelownika:
- Pięć tysięcy jardów.
- Trzy osiemset!
- Trzy tysiące pięćset!
Teraz już cel, bo noc jest dość jasna, widać gołym okiem. Zresztą sygnalista melduje:
- Trzy sylwetki, prawo trzydzieści!
Głos Gorazdowskiego jest spokojny, cichy:
- Ognia, panie Jurku...
Ten reaguje na pierwsze słowo:
- Ogień ciągły salwami! Ognia!
Huk, swąd spalonego prochu i nagle w blasku pocisków oświetlających widać, że wrogich okrętów jest
siedem! Gorazdowski błyskawicznie notuje w pamięci: to duże trałowce niemieckiego typu „M-1”", każdy
dwa działa 105 milimetrów, dość szybkie. Głupio: toż one mają tyle luf, co jego półdywizjon! Prędkość? A
co tu można nią zwojować po nocy, wśród skał i mielizn...
Trwało to sekundy, ale w ciągu tych sekund poleciała na wroga następna salwa „Pioruna” i ogień dział z
pokładu „Ashanti”: commander J. R. Byrnes był dobrym fachowcem. Po chwili nad pierwszym w szyku
okrętem podniósł się kłąb dymu, podświetlony płomieniami...
- Przenieść ogień!
Teraz działa półdywizjonu jęły bić w drugi trałowiec, ale tamci nie pozostawali dłużni. Było ich więcej.
Nie wszystkie okręty były pod polsko-angielskim ostrzałem, więc też spokojniej mogły koncentrować swój
ogień. Pobiegły więc stamtąd w stronę „Pioruna” i „Ashanti” całe strugi różnokolorowych pocisków z broni
„pelot”, zagwizdały nieprzyjemnie pociski „stopiątek”. W chwili gdy drugi z trałowców stanął w
płomieniach, również i w śródokręcie „Pioruna” uderzył pocisk. Gryzący dym i blask ognia...
- Alarm przeciwpożarowy!
Artylerzyści „Pioruna” nie ustają jednak w swej robocie. Widać już ogień na trzecim trałowcu, kiedy
następny pocisk rozrywa się na pokładzie niszczyciela gdzieś między stanowiskami broni przeciwlotniczej.
Mimo huku dział słychać stamtąd wołanie:
- Sanitariusz! Sanitariusz...
Gorazdowski dostrzega jednak, że „Piorun” znalazł się nagle w pozycji dogodnej do strzelania torped.
- Maślak! Do roboty. Daj pan salwę!
„Piorun” jakby przechylił się lekko na burtę, kiedy torpedy wyszły z rur. Kawernyński, gryząc wargę,
ściskał w dłoni stoper i patrzył za burtę. Nic. Nic... i wreszcie silny błysk u burty jednej z sylwetek. Odgłos
eksplozji nadbiegł do burty „Pioruna” razem z wyczuwalnym wstrząsem, a potem w blasku pożaru zobaczyli
tonący trałowiec i skaczących do wody ludzi.
„Ashanti” tymczasem „obrabiał” z dział dwa inne okręty wroga. Zauważono i tam pożary. Ogień
niemieckich okrętów nieco zelżał, ale nagle ozwały się grzmoty innych wystrzałów. Półdywizjon, będąc cały
czas w ruchu, podszedł po prostu w zasięg dział nadbrzeżnych wyspy Jersey...
Wycofali się co prędzej robiąc gwałtowny zwrot, ale wtedy znów wpadli pod ogień wstrzelanych już
dobrze, pozostałych okrętów niemieckich. Bój rozgorzał na nowo. Tyle że zespół wroga poszedł już w
rozsypkę. Połamały się szyki i w pewnej chwili dojrzeli, jak dwa trałowce otwierają ogień do siebie...
W tym momencie baterie nadbrzeżne popełniły błąd, bo zaczęły strzelać pociskami oświetlającymi.
Znakomicie ułatwiło to sytuację niszczycielom. „Piorun” i „Ashanti” natychmiast otworzyły ogień do
widocznych teraz doskonale najbliższych trałowców. Trzy stanęły w płomieniach, a wkrótce jeden z nich
wyleciał w powietrze: ogień, widać, dotarł do komór amunicyjnych i zbiorników paliwa.
Trzy słupy ognia oświetlały pobojowisko. Reszta postrzelanych trałowców zaczęła się oddalać, kiedy
Gorazdowskiemu doniesiono:
- Awaria żyrokompasu...
W pościg ruszył „Ashanti” - samotnie. „Piorun” poszedł za nim nieco później, ale w samą porę, bo
baterie nadbrzeżne dobierały mu się do skóry. Po godzinie marszu raz jeszcze wypatrzono z pomostu
„Pioruna” dwa wrogie trałowce i otwarto do nich ogień. Celny: nie było to trudne, bo jeden z nich i tak już
płonął.
Dopiero coraz celniejsza nawała ogniowa z lądu zakończyła to polowanie i komandor podporucznik
Gorazdowski dał swemu półdywizjonowi sygnał do odwrotu.
Kiedy odeszli już na bezpieczna odległość, mógł dopiero dowódca „Pioruna” zająć się oceną własnych
uszkodzeń i strat.
Pierwszy pocisk był najgroźniejszy. Uderzył bowiem tuż obok otwartego parku amunicyjnego przy
dziale numer cztery i to w chwili, gdy wręczyciel, marynarz Żaczek, wyjmował stamtąd pocisk. Raniło mu
ciężko obie ręce. Wybuchł pożar, i tylko dzięki bohaterskiej postawie całego działonu nie doszło do tragedii.
Artylerzyści z narażeniem życia wyrzucali płonące łuski za burtę. Gdyby tak ogień dotarł do zgromadzonej
w parku amunicji...
Rufowy oddział ratunkowy z gaśnicami tłumił właśnie resztki pożaru, kiedy drugi pocisk uderzył w
podstawę przeciwlotniczego „Oerlikona”. Odłamki ciężko poraniły dwóch ludzi. Cała trójka znajdowała się
teraz w okrętowym lazarecie pod opiekę lekarza kapitana Danielewicza, i bosmana Roszkowskiego,
sanitariusza pamiętającego jeszcze czasy „Groma”.
Co mógł Gorazdowski powiedzieć tym ludziom?
Nie mógł przecież tego, o czym rzeczywiście myślał: że stosunkowo tanim kosztem udało się im wyjść
z trudnej, bądź co bądź, opresji... Dla nich ta cena nie była mała. Mówić, że wojna?
Ułatwił mu sytuację Żaczek, z ogromnymi zwojami bandaży zamiast rąk:
- Aleśmy im dali łupnia, panie komandorze! Popamiętają „Pioruna”!
Dopiero w bazie zabrali się obaj z commanderem Barnesem do podliczania efektów wyprawy. Liczyli
uczciwie, z angielską raczej dokładnością. Wyszło, że zatopili na pewno trzy niemieckie trałowce, a i
czwarty prawdopodobnie też, choć nie zdążyli zobaczyć, czy poszedł na dno. Za poważnie zniszczone
można było uznać także dwa dalsze okręty, które w chwili ich wycofywania się płonęły jak pochodnie.
Ostatni, siódmy okręt zespołu chyba uszedł, ale porządnie uszkodzony...
W kilka dni później mieli dodatkową frajdę: oto komunikat frontowy Oberkommando der Wehrmacht
wspominał o „bitwie pod Jersey”, do której alianci rzucili zespół krążowników w eskorcie kilku
torpedowców. Straty własne - jeden „minensuchboot”...
Wiadomość tę dostali w bazie, podczas jednego z nielicznych, krótkich tam postojów, ponieważ bez
przerwy prawie byli na morzu. Każdej nocy szły pod wybrzeże Francji patrolujące zespoły, a zapuszczały się
coraz dalej, aż w głąb Zatoki Biskajskiej. I coraz rzadziej zresztą napotykano niemieckie jednostki, nie
mówiąc już o konwojach, bo ruch na tych wodach zamarł niemal całkowicie dzięki skutecznej blokadzie
aliantów.
9 lipca na załogę „Pioruna” spadała bolesna wiadomość: nie ma już „Dragona”... Pierwszy polski
krążownik został trafiony niemiecką „żywą torpedą” w kanale La Manche, na pozycji, z której wspierał
działania frontu inwazyjnego. Poległo 37 marynarzy, kilkunastu odniosło rany.
W tydzień później trzy okręty 10 Flotylli Niszczycieli - „Błyskawica”, „Tartar” i „Haida” - dopadły w
rejonie Lorient konwój wroga i zatopiły ogniem swej artylerii dwa spore statki.
„Piorun” nie miał jakoś szczęścia. Sumiennie chodził na patrole, ale morze było wciąż puste. Czas się
dłużył. Kołowrót codziennych, morskich czynności i służb trzymał ludzi w swym monotonnym rytmie, póki
nie wybuchła nagle wiadomość.
Powstanie w Warszawie!
Nadało ją radio Londyn, kończąc audycję ponurym chorałem „Z dymem pożarów...” Wstrząsnęła
załogą. Odezwały się pełnym głosem tłumione dotąd raczej, ale dręczące wszystkich od dłuższego już czasu
rozterki i wątpliwości: o co tu wreszcie chodzi? Armia Czerwona stoi już nad Wisłą, w Lublinie sprawuje
władzę inny jakiś Rząd Tymczasowy - komunistyczny - i jest nowe, inne Wojsko Polskie. Nie rozumieli tego
wszystkiego. W stolicy walczy z wrogiem młodzież - dzieci prawie - i prawie bez broni. Oni tutaj przez całe
lata też przecież walczyli - i walczą nadal - o Polskę. Tam są ich domy, tam ich Ojczyzna. I teraz, kiedy
zwycięstwo jest już blisko, ten jasny zawsze i klarowny dotąd obraz zamazał się jakoś, rozpłynął w
niepewności. No bo jeśli tamci wyzwolili już pół Polski - a wyzwolą niebawem i resztę, bo są przecież, tam,
na tamtych już ziemiach, najbliżej - to gdzie jest ich miejsce? Włożyli w ogromne dzieło gromienia
wspólnego wroga swoją niemałą część. Walczą nadal. Jeszcze nie koniec - ale jak potoczą się ich dalsze
losy? W jaki sposób ci, co „nad nimi”, rozwiążą swoje pogmatwane teraz mocno interesy i racje, czy będą
umieli dojść do porozumienia? Inaczej...
12 sierpnia 1944 roku „Piorun” wyszedł na kolejny patrol wraz z niszczycielem HMS „Onslow” i z
krążownikiem HMS „Diadem”, który prowadził zespół. Zadanie polegało na tym, aby sprawdzić, czy
Niemcy nie próbują ewakuować się drogą morską do Hiszpanii i czy okolice St. Jean des Luz są jeszcze w
ich rękach.
Rankiem, 14 sierpnia, byli na miejscu, o kilka zaledwie mil od wejścia do portu St. Jean de Luz. Tylko
gęsta mgła pozwoliła podejść aż tak blisko: liczyli, że kiedy opadnie, zobaczą, co dzieje się w porcie - i
umkną. Pamiętali bowiem z litanii przestróg, które otrzymali w bazie, że Niemcy mają gdzieś w tym rejonie
aż trzy baterie dział nadbrzeżnych kalibru 305 milimetrów.
Gdyby Gorazdowski był sam, nie podjąłby tak ryzykownego manewru. Tu jednak dowodził „Diadem” i
„Piorun” posłusznie dreptał w szyku.
Niemal natychmiast potem, jak opadła mgła, ryknęły nadbrzeżne baterie. Były rzeczywiście trzy, co
łatwo można było dostrzec po wybuchach pierwszych pocisków na wodzie. Aby łatwiej się wstrzelać, każda
z nich używała innego koloru dymu. Otworzył też ogień krążownik, ale trochę na ślepo. Dał potem sygnał,
aby postawić zasłonę dymną, silny wiatr jednak rozwiał ją od razu.
Pociski wroga zaczęły padać coraz bliżej, ale prowadzący „Diadem” nie dawał sygnału ani do
wykonania zwrotu, ani do przyspieszenia prędkości. Najbardziej złościł się na to porucznik Tumaniszwili:
- Na paradę nas tu przyprowadził czy co?! Bohater, psiakrew.
Kolejna salwa rąbnęła tuż obok burty krążownika i dopiero wtedy Anglik wyrwał do przodu, ile sił w
maszynach. „Piorun” i „Onslow” sekundowali mu dzielnie.
Poszli dalej ku północy, w stronę La Rochelle. Około południa samolot z Coastal Command nadał
meldunek, że z portu tego wyszedł krążownik pomocniczy, ostrzelał ich „Halifaxa” tak, że muszą wodować i
poszedł na morze.
„Onslow” pognał więc ratować lotników, a „Piorun” wraz z „Diademem” ruszyły w ślad za
wojowniczym „łamaczem blokady”.
Pierwszy dostrzegł go „Piorun”.
- Alarm bojowy!
Natychmiast z wieżyczki dalocelownika poszły meldunki do centrali artyleryjskiej, a potem komendy
ogniowe do dział:
- Kąt kursowy prawo dziesięć! Cel statek! Pocisk kruszący. Kąt biegu „enpla” prawo sto! Szybkość
dziesięć węzłów. Odległość dwanaście tysięcy jardów. Ogień ciągłymi salwami...
Pierwsza - krótka. Druga i trzecia - obramowanie. Czwarta - w celu! I teraz już raz za razem...
„Piorun” gna z dużą prędkością prosto na cel i strzela bez przerwy. Już widać, że to duży, około 8
tysięcy ton statek, mocno uzbrojony - typowy krążownik pomocniczy, służący też do przewożenia co
cenniejszych ładunków. I widać już, jak z pokładu opuszczają się łodzie i tratwy, jak skaczą ludzie w żółtych
psach ratunkowych...
Do kanonady przyłącza się „Diadem” i „Onslow”. „Piorun” jest jednak najbliżej i ma właśnie bardzo
dogodną pozycję do ataku torpedowego. Dowódca jest jak zawsze spokojny.
- Strzelimy jedną. Celuj pan w śródokręcie.
Kawernyński już wydaje rozkazy. Potem charakterystyczne fuknięcie, plusk i biała smuga na morzu.
Obserwowali ją przez chwilę, póki nie zniknęła a potem tamten statek podniósł się w górę, buchnął u jego
burty ku niebu słup dymu, wody i ognia...
Obeszli potem z bliska płonący wrak. Na rufie była nazwa: „Sauerland”.
Jeszcze do końca 1944 roku ORP „Piorun” uganiał się po morzu u brzegów Francji. Postrzelał się
kiedyś z bateriami nadbrzeżnymi na wysepce Yeu, potem zaś woził do innych, małych portów francuskich
broń i zaopatrzenie dla „marquis” - oddziałów ruchu oporu. Zszedł komandor podporucznik Gorazdowski,
przekazując dowództwo komandorowi podporucznikowi Wszechwładowi Maracewiczowi. Tego później, w
początkach 1945 roku, zmienił komandor podporucznik Jan Tchórznicki. Pod jego dowództwem „Piorun” w
towarzystwie HMS „Nubian” i HMS „Eskimo” chodzi na patrole przeciwko działającym jeszcze w
pojedynkę U-bootom.
Po bezwarunkowej kapitulacji Niemiec na lądzie, morzu i powietrzu, podpisanej 8 maja 1945 roku,
„Piorun” wychodzi jeszcze na morze. Rzadko - do portów Francji lub pokonanych już Niemiec. Pokonanych
jeszcze niezupełnie, bo w Danii wojska Trzeciej Rzeszy kapitulują dopiero 5 czerwca a pertraktacje z 400-
tysięczną armią niemiecką w Norwegii ciągną się aż do jesieni. Tyle że dla załogi „Pioruna” były to już
sprawy mniej bliskie sercu. Mieli wtedy własne sprawy, skomplikowane i mroczne. Oto po sześciu latach
wojny, podczas których ORP „Piorun” przebył najdłuższą ze wszystkich polskich okrętów drogę, bo aż 218
tysięcy mil morskich, eskortował 81 konwojów, zatopił 4 okręty nawodne i uszkodził dwa, a także,
prawdopodobnie, jeden okręt podwodny oraz zestrzelił jeden samolot wroga, oto po tylu latach i
dokonaniach ich droga do kraju była tak samo daleka i nieznana, jak na samym początku wojny.
A polską banderę opuścił ORP „Piorun” dopiero 28 września 1946 roku. Tego dnia zszedł z jego
pokładu ostatni polski marynarz. Okręt wracał po prostu do brytyjskich właścicieli jak zwyczajny przedmiot:
zrobił swoje...