„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
ZBIGNIEW DAMSKI
ATAKUJE WAS
„PIORUN”
| SCAN & OCR by blondi@mailplus.pl |
1
WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
2
Okładkę projektował
Zygmunt Zabadkiewicz
Redaktor
Wiesława Zaniewska-Orchowska
Redaktor techniczny
Anna Laszuk
Scan & OCR
blondi@mailplus.pl
© Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1981 r., Wydanie I
SCAN & OCR by blondi@mailplus.pl 2009
ISBN 83-11-06646-9
Printed in Poland
Nakład 240 000+333 egz. Objętość 5,36 ark. wyd. 4,50 ark. druk. Papier druk. sat. VII kl. 65 g, rola 63 cm z
Zakładów Papierniczych w Głuchołazach. Oddano do składania w lutym 1981 r. Druk ukończono w sierpniu
1981 r. Wojskowe Zakłady Graficzne w Warszawie. Zam. 2765.
Cena zł 10.-
L-14
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
3
SPIS TREŚCI:
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
4
[ pusta strona ]
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
5
ROZDZIAŁ I
...czołga się ciągle uparcie, na samych tylko łokciach, poprzez straszliwe
rumowisko, które przed chwilą było jeszcze ciepłym, zwyczajnym
pomieszczeniem „F” w rufowej części okrętu. „Byle do trapu... Wyjść stąd,
wyjść!” Oto, gdzieś nieskończenie wysoko, nad głową, zbawczy otwór włazu.
Dźwiga się po poskręcanym żelastwie, które było trapem, cal po calu ciągnie za
sobą bezwładne nogi. Trwa to wieki. Jeszcze ostatni, nadludzki wysiłek; ktoś
chwyta go za ramię, chlust lodowatej wody...
— Za godzinę będziemy w Glasgow, sir...
Mat Karol Wizner otrząsa się z dręczącego, sennego koszmaru. Odruchowo
burczy coś w odpowiedzi Siwowłosy konduktor wycofuje się na korytarz i Wizner
zostaje w przedziale sam.
Jest bardzo zmęczony Od chwili, kiedy w dalekim Plymouth, na samym skraju
południowej Anglii, wsiadł do pociągu minęło już kilkanaście godzin. Przesiadki z
Bristolu i Liverpoolu, małe stacyjki po drodze z zamalowanymi na czarno
nazwami to w obawie przed inwazją: „Jeśli Hunowie tu wylądują, nie będą po
prostu wiedzieli, gdzie są...” Wieczorem wokół ani jednego światła. Obowiązuje
nadal szczelne zaciemnienie, pełny „black out”. To przed nalotami Na
przedmieściach Liverpoolu widział ich ślady hałdy gruzów, wypalone mury z
niebem prześwitującym, przez puste oczodoły okien.
Słowa: „Bitwa o Anglię”, usłyszał po raz pierwszy z radia w którymś kolejnym
szpitalu szkockim, bodaj w Edynburgu. Było to przed kilkoma miesiącami, chyba
na początku sierpnia 1940 roku. Już mógł wtedy chodzić dość swobodnie Zrosły
się połamane żebra i ręka, lekarze wylatali jakoś zgruchotane kolano, tylko
uszkodzony kręgosłup wciąż dawał się we znaki. Trzy miesiące kuracji, od maja,
zrobiło swoje, ale pierwsze zejście do szpitalnego schronu było trudne. Potem
przywykł. Naloty były niemal co noc, poprzedzane wyciem syren. Schron trząsł się
od głuchych detonacji, a Wiznerowi wydawało się nieraz, że poprzez dudnienie
przeciwlotniczych dział słyszy basowy pomruk bombowców.
Co mogą samoloty, wiedział doskonale. Poznał to najdokładniej tamtego ranka,
4 maja 1940 roku, na wodach norweskiego Rombakken-fjordu. Tam, wysoko, był
podobno tylko jeden samolot: tak mówili potem sygnaliści i artylerzyści z pokładu.
ORP „Grom” tonął trzy minuty Do dziś jeszcze tamte chwile wracają w
przerażających sennych majakach.
Podnieśli ich wtedy z lodowatej wody angielscy koledzy po czterdziestu prawie
minutach, cały czas pod ogniem niemieckiej broni maszynowej, bijącej z brzegu,
spod Narviku. Brytyjski niszczyciel HMS „Bedouin” odwiózł ich na pokład
pancernika HMS „Resolution”, gdzie opatrzono rannych, stamtąd zabrał ich ORP
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
6
„Burza” i przetransportował na okręt szpitalny „Atlantis” Przez następne 48 godzin
hitlerowskie samoloty dokonały na ten okręt, biały i ozdobiony wielkimi,
czerwonymi krzyżami, aż dziesięciu nalotów. W czasie ich trwania zmarł z ran
leżący tuż obok marynarz Zygmunt Muchar. Odetchnęli dopiero na pokładzie
wielkiego, trójkominowego „pasażera” „Monarch of Bermuda”, który dowiózł ich
szczęśliwie do leżącej w szkockiej miejscowości Greenock dużej bazy Royal Navy
Teraz właśnie mat Karol Wizner powracał znów do Greenock. Niewiele, co
prawda, zapamiętał z tego miasta, bo wtedy, wprost z nabrzeża, zabrano ich do
różnych szpitali Wracał jednak na własną prośbę i do służby, choć wcześniej,
jeszcze w czasie szpitalnych, ciężkich zabiegów, nieraz postanawiał sobie: już
nigdy więcej na morze...
Zadecydowały przeżycia kilku ostatnich tygodni. Na samo ich wspomnienie
powracała złość: że dziś mogą być jeszcze tacy ludzie...
Po wypisaniu ze szpitala zaordynowali mu lekarze krotką rekonwalescencję w
prywatnym szkockim domu taki wytworzył się obyczaj. Gospodarze, mili starsi
ludzie, dbali o swego gościa, ale w przyjaznej atmosferze tego domostwa
powróciły ze zdwojoną siłą wspomnienia własnego. Jak żyją w okupowanym kraju
żona i siedmioletnia już córka, Irena, jak sobie radzą? Nie wiedział o nich nic od
chwili, kiedy z kartą mobilizacyjną w kieszeni' wyszedł ze swego gdyńskiego
mieszkania przy ulicy Śląskiej w dniu 24 sierpnia 1939 roku. Minął już rok. To, co
wydarzyło się w tym czasie, przechodziło wszelkie pojęcie. Padła Norwegia,
potem Dania, Holandia i Belgia. Kiedy jeszcze w szpitalu dowiedział się o
błyskawicznym przemarszu Niemców przez Francję i o jej niesławnym upadku,
odczuł jakąś bezsensowną, mściwą radość. Taka potęga, a wytrzymała niewiele
dłużej niż my! Trzeba to było tak się puszyć? Jednocześnie i on, i inni zdali sobie
wówczas sprawę, że cały ogrom hitlerowskiej, wojennej machiny obróci się teraz
wyłącznie przeciw Anglii i że sprawa ich powrotu do kraju ma szanse tylko
wówczas, jeśli Anglia zdoła się tej potędze oprzeć. A w to trudno było uwierzyć...
Mijały jednak tygodnie, a samotna wyspa wciąż trwała mimo zmasowanych, o
niespotykanej sile ataków hitlerowskiej Luftwaffe na cały kraj. Komunikaty
radiowe i gazety wciąż donosiły o ciężkich walkach powietrznych z
przeważającymi siłami wroga — niejednokrotnie padały w tych komunikatach
polskie nazwiska walczących pilotów. Wytworzyła się wtedy wokół nich, rannych
marynarzy polskich, jakaś szczególna atmosfera życzliwości i podziwu, tak różna
przecież od tej wyniosłej oschłości, z jaką spotykali się u Anglików jeszcze w
wiele miesięcy po przybyciu do tego kraju. Najlapidarniej ujął to jeden ze
szpitalnych towarzyszy niedoli:
— Tacy lordowie muszą dopiero mocno dostać w tyłek, żeby zmądrzeli...
Była ich z początku dość liczna, polska grupka, ale wreszcie Wizner, jeden z
najciężej rannych podczas zatopienia „Groma” i stąd przerzucany z jednego
szpitala specjalistycznego do drugiego, pozostał sam. Zwolnienie przyjął jak
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
7
wybawienie. Bez większego też żalu pożegnał swych szkockich gospodarzy: chciał
znów po prostu być wśród swoich.
Wyruszył więc z Edynburga do Plymouth pełen nadziei: wreszcie w tej
wielkiej, polskiej bazie znajdą chyba dla niego jakieś miejsce, póki w pełni nie
powróci do zdrowia...
Baza mieściła się na przedwojennym, pasażerskim transatlantyku
„Kościuszko”, przemianowanym z powodu wojny na ORP „Gdynia”.
Zakotwiczona na redzie w pobliżu Devonport stanowiła swoistą „polską wyspę”, o
czym Wizner miał się rychło przekonać.
Sporo czasu zajęło mu w początkach rozeznanie się w całej tej „wieży Babel”,
jaką stanowił ORP „Gdynia”. Mieściła się tu bowiem Szkoła Podchorążych
Marynarki Wojennej ze wszystkimi trzema wydziałami: pokładowym,
mechanicznym i administracyjno-gospodarczym (a na każdym po trzy roczniki
podchorążych), Szkoła Specjalistów Morskich, przygotowująca podoficerów,
Kadra Marynarki Wojennej, prowadząca podstawowe przeszkolenie ochotników, i
wreszcie Kancelaria Ewidencyjna, zajmująca się zaciągiem i wymianą załóg, oraz
Rezerwowa Grupa Oficerów, oczekujących tu na swe przydziały. Wraz ze stałą
załogą kłębiło się w przepastnych wnętrzach starego „Kościuszki” blisko 800
łudzi. Dość, żeby się zagubić...
Wizner niezbyt dokładnie wiedział, co tam lekarze napisali mu w papierach,
toteż przydział do Kadry Marynarki Wojennej przyjął ze zdziwieniem: był przecież
wykwalifikowanym specjalistą okrętowym, artylerzystą. Dowódca Kadry, kmdr
por. Tadeusz Mindak, wyłożył mu rzecz jasno: potrzeba instruktorów, będziesz
szkolił.
Już po paru dniach miał dość. Kadra Marynarki Wojennej była wyjątkowo
specyficznym tworem. Zorganizowana w obozie Coetquidan w Bretanii, gdzie
było najwięcej młodych ochotników do służby na morzu, zarówno spośród
przedwojennej, jak i wojennej emigracji polskiej, przeniesiona została na ORP
„Gdynia” dopiero pod koniec kwietnia roku 1940. Ze zdumieniem słuchał więc
Wizner niezrozumiałej francuszczyzny swoich podwładnych, polskich marynarzy:
okazało się, że wielu niemal zupełnie nie umie mówić po polsku. Byli to jednak
chłopcy chętni i pełni zapału, choć absolutnie nieprzywykli do „polskiej
dyscypliny”, ale nie to w końcu było najgorsze. Do Kadry zbiegło się także trochę
„niebieskich ptaków” ze wszystkich stron świata, marynarzy ze statków
handlowych i rozmaitych poszukiwaczy przygód, ludzi obeznanych już z morzem i
okrętami, jak i zupełnych nowicjuszy.
Jaki taki porządek zrobił dopiero komandor Zajączkowski, były dowódca
Flotylli Pińskiej, kiedy objął dowództwo ORP „Gdynia”. Kazał usunąć ścianki
działowe kabin, tworząc wielkie, łatwe do skontrolowania pomieszczenia, rozdać
hamaki, a przy okazji przetrzebić tych najgorszych....
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
8
Nie wszystkich. Napotykał ich Wizner jeszcze dość często i brało go
obrzydzenie: ci tutaj ,,dekowali” się wtedy, kiedy oni ginęli na „Gromie” i „Orle”.
Nie umiał znaleźć z nimi wspólnego języka. Poprosił o przeniesienie na prawdziwy
okręt. Poszła akurat wieść, że w Clydebank przekazują Anglicy Polskiej
Marynarce Wojennej nowy niszczyciel, ORP „Piorun”.
Więc tam.
Było mnóstwo korowodów, głównie z lekarzami.
Twierdzili, że nie nadaje się do służby na okręcie. On się jednak uparł i teraz
dojeżdżał właśnie do Glasgow. Za oknami wagonu migały już domy przedmieść,
spowite listopadową mgłą: z Glasgow do bazy w Greenock bliziutko.
Ściągnął z półki swój marynarski worek i aż pociemniało mu w oczach od
dojmującego bólu w kręgosłupie. Zarzucił go jednak na ramię. Przed drzwiami
wagonu siwy konduktor pożegnał go, salutując „po polsku” — dwoma palcami do
daszka.
* * *
— Rany boskie „Grom”?!
Wizner wie, że to niemożliwe, ale to pierwsze wrażenie, kiedy spośród innych,
cumujących u nabrzeży, okrętów wyłuskał wzrokiem właśnie ten pod biało-
czerwona banderą. Wrosły mu tamte kształty w pamięć. Ten zresztą okręt,
nowiutki, lśniący od świeżej farby, ma bardzo podobną sylwetkę. Wprawne oko
natychmiast jednak wychwytuje różnice: inny, węższy komin, inny pomost, mniej
wyniosły i groźny (to dzięki niemu brano nieraz „Groma” za lekki krążownik),
brak drugiej baszty artyleryjskiej na rufie, inne rozmieszczenie broni „pelot”. W
ogóle inny, ale niebrzydki: tylko czy zdoła mu zastąpić „Groma”?
U szczytu trapu nowe zaskoczenie. Chwytają go silne ramiona, ściskają,
poklepują:
— Karol! Toś ty się, bracie, wylizał?
I nagle wokół same serdecznie znajome twarze — artylerzyści: Paweł Górski,
Bolek Kempiński i Kazik Gerlach, dalmierzysta Not bert Grosieki, motorzysta
Władek Iwanicki, sygnalista Edek Dolecki...
Całują się po polsku, „z dubeltówki”.
— Dobrze, że jesteś! My tutaj prawie wszyscy z „Groma”...
Następna niespodzianka w kabinie pierwszego oficera artylerii: toż to ten sam
Kazimierz Hess, pod którego dowództwem władowali wtedy, pod Narvikiem,
prawie 500 pocisków w niemieckie pozycje na brzegu, zanim... Tyle, że dziś już
nosi na rękawach trzy kapitańskie galony. I drugi oficer artylerii, podporucznik
Wiktor Grochowicz: razem byli na szpitalnym okręcie „Atlantis”, razem z
początku w szkockim szpitalu. Był jedynym rannym oficerem spośród kadry
„Groma”.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
9
— No. to znów witamy w rodzinie! Roboty nie zabraknie.
Późnym wieczorem w pomieszczeniu podoficerskim „Pioruna” walne,
towarzyskie zebranie. Okazuje się, że wśród 220 ludzi załogi większość stanowią
oni, właśnie z „Groma”. Jest jeszcze drugi oficer broni podwodnej, porucznik
Stanisław Kirice, tu już „pierwszy”. Są jeszcze swoi w maszynie, w artylerii...
— Uratowało się nas wtedy stu trzydziestu — wylicza ktoś — w tym
dwudziestu czterech rannych. Pięćdziesięciu dziewięciu pozostało tam na zawsze...
Milkną. Każdy z nich ma teraz wyraźnie przed oczami twarze tych, z którymi
żyli najbliżej, dzielili pomieszczenie, stanowiska bojowe.
— Eh! Przydałoby się wypić za nich po kropelce...
— A i Józek Drąg też już do nas nie wróci — wtrąca Wizner. — Amputowali
mu w szpitalu tę oderwaną nogę do końca, a i z-drugą było źle.
Kiwają głowami: ciężka sprawa. Zostać kaleką tu, na obczyźnie? Chyba że
zajmie się nim Marynarka, ale co to za życie?
Nimi, uratowanymi z „Groma” i zdrowymi, zajęto się szybko. Owszem, były
jakieś urlopy. Potem oczekiwanie w bazie w Plymouth i wreszcie, gdzieś w
połowie lipca, podniesienie polskiej bandery na nowym okręcie, ORP „Ouragan”.
— Przyjęliśmy go, rozumiesz, od Francuzów. Czasowo. Chłopie, co to był za
trup! Zbudowany w tej samej, francuskiej stoczni, co nasza „Burza”, ale o całe pięć
lat starszy! Kalosz. Wszyściutko się na nim już sypało, a i Francuzi zostawili go
nam w takim stanie, że tylko siąść i płakać...
— Natyraliśmy się jak dzikie osły!
— Pojęcia nie masz, ledwo na próbę odbiliśmy od nabrzeża, a już trzeba było
wracać, bo awaria! .
— I jeszcze „żabojady” życzyły sobie, żeby obok naszej bandery nosić ich...
— W dzień, bracie, roboty było po uszy, a w nocy służba przy „pelotkach”. Na
Plymouth były wtedy naloty co noc...
— I odetchnęliśmy nareszcie, kiedy przyszła wiadomość, że tu, w Clydebank,
Anglicy zwodowali nowy okręt i oddadzą go nam w zamian za „Groma”...
— Zmykaliśmy z tego „Ouragana”, aż się kurzyło!
— Bo, uważasz, po ichniemu „thunderholt”, to tyle samo, co u nas ,,grom” albo
„piorun”...
— E, tam! Nasz „Piorun” miał się najpierw nazywać „Nerissa”...
— Ale zostało po naszemu: „Piorun” Nie tak, jak z „Garlandem”. Tam
pozostała angielska nazwa...
— Bo „Garland” był pierwszym okrętem, co go nam oddali, jeszcze trzeciego
maja tego roku, na Malcie. Akurat na dzień przed zatopieniem „Groma”...
— A poza tym to już stary okręt, z trzydziestego piątego roku. Nie to, co nasz!
Prosto ze stoczni John Brown, wodowany siódmego maja...
— A banderę podnieśliśmy dopiero co, piątego listopada. Ale była pompa!
— Tylko, że gdzie mu tam do naszego „Groma”... .,
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
10
Wizner mógł się tylko przysłuchiwać ożywionej dyskusji, jaka wybuchła wokół
wad i zalet nowego okrętu. Dowiedział się z niej, że wprawdzie, „Piorun” jest o
dwa metry krótszy od liczącego Bobie 114 m długości „Groma” i nieco węższy,
ale ma za to większą wyporność — 2320 t. „Grom” przy tym był szybszy o całe 3
węzły, bo ,,Piorun” mógł wyciągnąć ich najwyżej 36
— Ale za to — perorował któryś z obrońców nowego okrętu — „Piorun” ma
większy zasięg pływania!
Zabrano się i do uzbrojenia. „Piorun” nosił 6 dział artylerii głównej kalibru 120
milimetrów, a jego broń przeciwlotnicza składała się z jednego działa 102
milimetry, 4 dział czterdziestomilimetrowych oraz 4 działek
dwudziestomilimetrowych. Miał ponadto jedną pięciorurową wyrzutnię torpedową
kalibru 533 milimetry oraz sześć wyrzutni bomb głębinowych, dwie na rufie i
cztery 'burtowe. W porównaniu z utraconym „Gromem” jego uzbrojenie
przeciwlotnicze było znacznie silniejsze; tamten miał tylko dwa podwójne działa
czterdziestomilimetrowe i dwa „enkaemy”. Artylerzyści przypominali jednak, że
„Grom” miał jedną lufę artylerii głównej więcej: siedem.
— Ale nasz „Piorun” ma za to „ar-di-ef”!
Ten argument jakby przeważył szalę. Nikt z nich jeszcze dotąd, co prawda, nie
doświadczy i na czym praktycznie polega działanie radaru i jaka jest jego
przydatność na morskich wojennych szlakach, ale wokół tej najnowszej i ściśle
tajni broni narosła już cała legenda. Móc dostrzec wroga z dużej odległości w
powietrzu i na morzu w dzień i w nocy...
Kilka następnych dni upłynęło Karolowi na gorączkowej krzątaninie, która
zresztą wrzała w całym okręcie. Uzupełniono wyposażenie i zapas; przybywali
ostatni członkowie załogi, kręcili s jeszcze stoczniowcy, usuwając drobne usterek
Okręt miał lada dzień przejść do bazy w Scapa Flow, by odbyć tam bojowo-
morską zaprawę, podstawowy i twardy egzamin zgrania wszystkie. okrętowych
mechanizmów, a w szczególności załogi. Dlatego też we wszystkich działach
bojowych mocno „podkręcano śrubę”, aby wypaść jak najlepiej. Oceny ze Scapa
Flow decydował bowiem, czy okręt może już czy też jeszcze ni; wejść do służby.
W tym czasie Wizner widział dowódcę okręli komandora porucznika
Eugeniusza Ptawskiegr zaledwie kilka razy-i to przelotnie. Zresztą nawet i ci,
którzy przesłużyli pod jego komendą tam kilka miesięcy na ORP „Ouragan”, też
nie umie o nim nic konkretnego powiedzieć On sam ni spotykał go nigdy
przedtem, ale też i nie kwapi się, aby go bliżej poznać Dowódca, to zawsze
dowódca, a w takim gorącym okresie najłatwiej trafić na jego zły humor. Miał
zresztą dość zajęć przy działach: obaj oficerowie artylerii „Pioruna” wyciskali ze
swych podwładnych siódme poty.
Po półrocznej przerwie, spędzonej na tułaczce po szpitalach i zakończonej
przykrymi doświadczeniami na ORP „Gdynia”, powrót na okręt i między
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
11
przyjaciół mocno podreperował Wiznera na duchu. Poczuł się znów potrzebny,
przydatny. Rzucił się zresztą od razu i z pasją w przyspieszony rytm okrętowej
służby, jakby chciał nadrobić wszystkie te utracone miesiące. Szybko jednak
spostrzegł, że choć wróciła natychmiast dawna, pełna znajomość morskiego,
artyleryjskiego rzemiosła, to me wróciła dawna sprawność. Wiele razy dziennie
ostry, przeszywający ból w krzyżu dawał mu znać, że znów wykonał zbyt
gwałtowny ruch. Szczególnie dotkliwie cierpiał przy działoczynach, gdzie zwijać
się trzeba było jak w ukropie.
Dostrzegli to przełożeni. Już po kilku dniach wezwał go do siebie kapitan Hess
i palnął bez ogródek:
— Z tym kręgosłupem to nie przelewki. Postanowiliśmy więc tak: mamy tu, na
pokładzie „ar-di-ef” i na razie angielskich operatorów. Potrzebujemy „własnych.
Trzeba iść na kurs. Po kursie oczekujemy z powrotem i to jak najszybciej...
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
12
ROZDZIAŁ II
Dwudziestego drugiego marca 1941 roku wielki; admirał Trzeciej Rzeszy Erich
Hans Albert Raeder przeżywał swój kolejny wielki dzień. Oto do portu w Bieście
weszły tego dnia pancernik: „Scharnhorst” i „Gneiseuau” po dwumiesięcznej
zwycięskiej kampanii na Atlantyku.
Zresztą w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy naczelny dowódca Kriegsmarine
miał wiele takich radosnych dni i mnóstwo powodów do zadowolenia. Tych
zupełnie zaś szczególnych było kilka dzień, w którym zakończyła się kampania na
Bałtyku przeciw Polsce, kiedy zespoły okrętów Kriegsmarine wykonały
błyskawicznie i precyzyjnie ogromną operację „Weserübung Nord” — wysadzenia
desantu w Norwegii — oraz wtedy, kiedy Naczelne Dowództwo w Berlinie
musiało uznać, że operacja rozgromienia Anglii z powietrza siłami Luftwaffe
skończyła się w zasadzie niepowodzeniem.
Rzecz jasna, że swą radość z tej ostatniej okazji ukrywał nadzwyczaj starannie,
ale przeżywał ją bardzo głęboko: fiasko planów marszałka lotnictwa Rzeszy
potwierdzało przecież słuszność jego własnych koncepcji strategicznych. Twierdzi:
bowiem zawsze, że Anglią można zawładnąć jedynie drogą wielkich operacji
morskich, dusząc ją w kleszczach blokady, odcinającej wszelkie morskie drogi
zaopatrzenia. W ten sposób ostateczne zajęcie wygłodzonej i pozbawionej
podstawowych surowców wyspy będzie tylko formalnością. Forsowaną zaś przez
Goringa i samego Hitlera koncepcję powalenia Anglii zmasowanymi nalotami
bombowymi uważał za zwykłe awanturnictwo i chęć przypodobania się fuhrerowi,
który tak przecież lubi „wojny błyskawiczne”...
Owszem, wiedział o rym, że w kuluarach sztabów ocenia się owe próby
przeforsowania strategicznych koncepcji „morskich” lub „powietrznych” »jako
zwykłe zabiegi, zmierzające do zdobycia przychylności głównodowodzącego dla
jednego lub drugiego rodzaju wojsk, a także osobiście dla ludzi stojących na ich
czele. Raeder nawet przed sobą samym nigdy nie przyznawał się do tego. Bardzo
wysoko cenił własne kwalifikacje wojenno-morskie, a „grubym Hermannem” po
prostu pogardzał, uważając go za karierowicza i dyletanta. O jakimkolwiek
współzawodnictwie z takim człowiekiem nie mogło być przecież mowy — kiedy
on, Raeder, kończył pierwszą wojnę światową w stopniu komandora i na
stanowisku szefa sztabu dowódcy dywizjonu krążowników liniowych, tamten był
zaledwie mizernym pilotem...
Śledził więc też uważnie przebieg powietrznej bitwy o Anglię, jak nazwali ją
sami wyspiarze, ale realizował równocześnie własne plany. Wysłał na morze
wszystkie U-booty z kategorycznym rozkazem niszczenia każdego statku, który
nosi brytyjską banderę lub tylko zmierza do brzegów Albionu. Po nich zaś rajdery
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
13
To był jego ulubiony pomysł. Koncepcję użycia wielkich okrętów, pojedynczo lub
w grupach, na dalekich, oceanicznych szlakach przeciw zespołom statków
handlowych z zaopatrzeniem opracował sam i uważał za najbardziej skuteczną.
Poszły więc na morze kolejno: pancernik „Admirał Scheer” na północny Atlantyk,
a potem aż na Ocean Indyjski, ciężki krążownik „Admirał Hipper”, krążowniki
pomocnicze „Thor”, „Atlantis” i „Pingwin”.. Potem przystąpił dopiero do kolejnej,
nakazanej operacji, do gromadzenia we francuskich portach nad brzegami kanału
La Manche wielkiej armady desantowej. Miała ona uderzyć wówczas, kiedy
Anglia załamie się pod ciosami lotniczych bomb.
Rozpoczęta 8 sierpnia 1940 roku ogromna akcja Luftwaffe wciąż jednak nie
dawała spodziewanych efektów. Anglicy bronili się rozpaczliwie, straty w
kosztownym sprzęcie lotniczym i ludziach były coraz większe... Flotylle
desantowe rdzewiały na cumach u francuskich wybrzeży i nie widać było żadnych
oznak obiecanego przez Hermanna Goringa „błyskawicznego zwycięstwa”.
Fabryki lotnicze w Rzeszy pracowały całą parą, coraz trudniej też było
skompletować załogi. Nad Anglię zaczęli łatać młodzi, pospiesznie przeszkoleni
ludzie i wciąż zwiększała się liczba tych, którzy nie wracali. Nieprzyjaciel za to
zdawał się krzepnąć i nabierać sił, a Raeder, przeglądając tajne meldunki, wiedział
po prostu, że to prawda. I coraz częściej spotykał w nich nazwiska polskich
pilotów...
Wreszcie po 85 dniach tych zmagań, gdzieś w początkach listopada, Hitler
powiedział: „Basta...” Koncepcja Goringa zawiodła. Przyszła nareszcie kolej na
Raedera. Teraz on i Kriegsmarine mieli przejąć główną rolę.
Los zgotował wówczas Raederowi znakomitą okazję do zaprezentowania się
Hitlerowi z jak najlepszej strony: oto, w dniu 5 listopada 1940 roku, przyszedł do
Berlina meldunek z pancernika „Admiral Scheer” o pogromie brytyjskiego
konwoju „HX-85” koło Islandii. Dane, rozgłoszone natychmiast przez hitlerowską
propagandę, były mocno wyolbrzymione, ale. wystarczała rzeczywistość; korsarski
okręt zatopił 6 statków z tego konwoju o łącznym tonażu blisko 40 tys. BRT oraz
pomocniczy krążownik angielski „Jervis Bay”, który z bezprzykładnym męstwem
bronił eskortowanych jednostek. Teza o wielkiej przydatności rajderów w
blokadzie Anglii znalazła na swe poparcie poważne argumenty. Raeder
triumfował.
Przy końcu grudnia 1940 roku sztab Kriegsmarine wysłał na nową- wyprawę
korsarską potężny zespół — pancerniki „Scharnhorst” i „Gneisenau”, ale ta
zakończyła się szybko: już na Morzu Norweskim zawiodły maszyny „Gneisenaua”
i oba wielkie okręty musiały wrócić do bazy. Wyszły z niej ponownie 11 stycznia
1941 roku i powróciły dopiero 22 marca — właśnie do Brestu.
Tym razem wielki admirał Rzeszy miał dla Hitlera znakomite meldunki: oto
obydwa te rajdery w ciągu dwumiesięcznej wyprawy zdołały zatopić łącznie 19
statków alianckich — tankowców i frachtowców, a trzy udało im się opanować i
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
14
doprowadzić do Brestu jako pryzy. Zubożyło to flotę handlową przeciwnika o
blisko 120 tysięcy BRT, nie licząc ogromnej wartości przewożonych ładunków.
Powróciły wtedy również do baz inne rajdery i to z wcale niemałymi sukcesami.
Oto „Admirał Scheer” zapisał na swym koncie łącznie 16 zatopionych statków,
krążownik pomocniczy „Thor” – 11, „Atlantis” – 22, „Pingwin” – 17.
Znamienna była też inna rzecz — bez strat własnych! Ani razu nie udało się
okrętom brytyjskim osaczyć któregokolwiek rajzera, choć przecież nie ulegało
wątpliwości, że cała ogromna Home Fleet uganiała się za nimi po morzach i
oceanach. Jeśli zaś zważyć, że miała do dyspozycji samoloty zwiadowcze
dalekiego zasięgu, że działał wywiad, że angielskie okręty wojenne były przecież
informowane o pozycjach korsarzy, choćby przez atakowane statki, że flota
brytyjska wreszcie blokowała podejścia do niemieckich baz...
W tym, że rajdery niemieckie potrafiły wyjść z baz na ocean, działać tam z
sukcesami i bezpiecznie powrócić, dopatrywał się- Raeder słabości angielskiej
floty: czyżby zmierzch „królowej oceanów”? Fakty te stanowiły także niezbity
dowód wysokich umiejętności niemieckich oficerów, dowodzących okrętami. O
tym zaś, że Trzecia Rzesza ma wspaniałą, nowoczesną flotę wojenną, Raeder nie
wątpił ani przez chwilę. Sam był jej współtwórcą, sam na długo jeszcze przed
wojną forsował plany jej przebudowy i rozbudowy, zwalczał ograniczenia,
nałożone na nią przez Traktat Wersalski i inne zobowiązania
Teraz już nikt w Oberkommando der Wehrmacht nie miał wątpliwości: tędy
droga do pokonania niepokornej wyspy! Raeder zaś i kierowany przez niego
Seekriegsleitung — sztab naczelny Kriegsmarine — zabrali się do
przygotowywania nowej wyprawy. Ta miała zaćmić wszystkie dotychczasowe
potęgą i rozmachem. W teczkach sztabowych otrzymała ona skromny kryptonim:
„Rheinübung” — „ćwiczenia reńskie”. Liczono przy tym, ze pojawienie się
większych sił Kriegsmarine na Atlantyku spowoduje odwołanie z Morza
Śródziemnego choćby części eskadry gibraltarskiej, która tak skutecznie blokuje
morskie szlaki zaopatrzenia dla Korpusu Afrykańskiego generała Rommla.
Tym razem Raeder postanowił sięgnąć po najmocniejsze atuty. W planowanej
wyprawie udział wziąć miały najpotężniejsze okręty — „Scharnhorst” i
„Gneisenau”, a obok nich najnowszy superpancernik — „Bismarck”.
Superpancernik „Bismarck” liczył sobie 251 metrów długości, 36 metrów
szerokości, a jego pełna wyporność bojowa wynosiła 50 950 ton! Ta monstrualna
góra najprzedniejszej stali poruszała się ponadto po morzu z prędkością 31
węzłów, dzięki maszynom, których moc wynosiła ponad 150 tysięcy koni
mechanicznych. Zasięg pływania tego pancernika był niespotykanie duży i przy
ekonomicznej prędkości 16 węzłów wynosił blisko 10 tysięcy mil morskich.
Nie mniej potężne było uzbrojenie Na swoich pokładach „Bismarck” nosił 8
dział artylerii głównej o kalibrze 380 milimetrów, 12 dział kalibru 150 milimetrów,
16 „stupiątek”, 16 przeciwlotniczych dział 37-milimetrowych oraz 12 dział kalibru
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
15
20 milimetrów. Wyposażony był również w dwie katapulty do wyrzucania w
powietrze samolotów, których pod pokładem „Bismarcka” znajdowało się sześć.
Niespotykane też było jego opancerzenie. W linii wodnej grubość pancerza
wynosiła 320 milimetrów, pokład okrywała 100-milimetrowa skorupa świetnej
stali, pomost bojowy chronił pancerz aż 350-milimetrowy, a działa artyleryjskie
tkwiły wśród 220- i 100-milimetrowej grubości ścian. Zastosowano też przy
budowie i wyposażeniu tego okrętu wszystkie najnowsze wynalazki z dziedzin
techniki budownictwa okrętowego: specjalny system grodzi i zbiorników
zapewniał niezatapialność, a mnóstwo urządzeń z zakresu elektroniki ułatwiało
nawigację, łączność i skuteczną obsługę uzbrojenia.
O ogromie tego pancernika świadczyć też może liczebność jego załogi:
składała się ona z 2400 oficerów i marynarzy. W dniu wejścia do służby był tdk
największy ze znanych wówczas okrętów wojennych na świecie.
W kwietniu 1941 roku, kiedy w berlińskich gabinetach Seekriegsleitung
przygotowywano plany operacji „Rheinubung”, na pokładzie pancernika dobiegały
końca prace nad zgraniem całej załogi i przygotowaniem okrętu do pierwszego,
bojowego rejsu. Od chwili podniesienia bandery mijało już osiem miesięcy,
spędzonych na ćwiczebnym pływaniu i strzelaniach głównie na środkowym
Bałtyku. Leżał ten akwen praktycznie poza zasięgiem lotnictwa brytyjskiego,
cieśniny duńskie broniły dostępu okrętom, a ponadto stąd pancernik miał najbliżej
do swej bazy.
Była nią Gdynia. W oficjalnych dokumentach hitlerowskich — Gotenhafen.
Kiedy Raeder otrzymał meldunek, ze „Bismarck” jest już gotów do akcji,
wydał rozkaz: „Wykonać «Rheinubung»„! Pierwsza część planu była prosta:
„Bismarck” przejdzie z Bałtyku przez Morze Północne na Atlantyk, a tam dołączą
do niego „Scharnhorst” i „Gneisenau”, które powinny niepostrzeżenie wyjść z
Brestu. Dalej zaś...
Tym razem nie było żadnego „dalej”. Plan spalił na panewce, a przyczynił się
do tego silny nalot bombowców brytyjskich na Brest. Dobrze wymierzone bomby
spadły na pancernik „Gneisenau”, powodując poważne uszkodzenia. Okręt
wymagał gruntownego remontu. „Scharnhorst” ocalał, ale za to w jego
maszynowni wciąż trwały prace nad usunięciem skomplikowanej awarii i nie
mogło być mowy o wyjściu na morze.
Raeder nie rezygnował. Zmodyfikował tylko pierwotne plany. Zamiast obu
pancerników postanowił przydzielić. „Bismarckowi” do asysty ciężki krążownik
„Prinz Eugen”. Na nieśmiałe protesty wyznaczonego na dowódcę tego zespołu
admirała Gunthera Lütjensa, który proponował odłożyć operacie do czasu
odzyskania pełnej sprawności przez oba uszkodzone pancerniki, odpowiedział
ostro, że czas nagli: latem przejście „Bismarcka” na Atlantyk stanie się bardzo
trudne, jeśli w ogóle nie niemożliwe...
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
16
Wielki admirał nie przepadał zresztą za Lütjensem i miał o nim nie najlepsze
zdanie. Szczególnie nie mógł mu zapomnieć bezsensownego, jego zdaniem,
dowodzenia na Bałtyku w „kampanii polskiej”, kiedy tamten był dowódcą zespołu
niszczycieli: jak można było tak haniebnie dać się postrzelać przez Polaków i' to z
okrętów stojących w helskim porcie na cumach, pozbawionych możliwości
manewrowania? Ile to trzeba było potem zabiegów, żeby nie zdradzić się przed
światem, że jeden z niemieckich, dużych niszczycieli został wtedy zniszczony, a
drugi poważnie uszkodzony? Do tych pretensji dołączyła się teraz jeszcze nowa:
otóż Lütjens, dowodzący ostatnią korsarską wyprawą „Scharnhorsta” i
„Gneisenau”, urósł nagle na bohatera, którego przyjmował i odznaczył sam
Hitler...
Raeder nie czekał dłużej. Niezwłocznie przedstawił swój nowy plan Hitlerowi i
natychmiast uzyskał nań zgodę. Fuhrer obiecał również odwiedzić „Bismarcka”
przed wyjściem na operację.
Dotrzymał słowa. Dwunastego maja 1941 roku przybył do Gdyni i do
zgromadzonej na głównym pokładzie pancernika załogi wygłosił krótkie
przemówienie. Nie szczędził w nim klątw i gróźb pod adresem „zdradzieckiej
Anglii” i życzył załodze wszelkiej pomyślności...
Wyjście okrętów z Gdyni wyznaczono na noc z 18 na 19 maja 1941 roku.
Termin ten, jak również cel rejsu, utrzymywany był w największej tajemnicy, ale
zarówno załoga, jak i portowcy, obsługujący gdyńską bazę Kriegsmarine,
domyślali się, że okręty ruszą niebawem i to na' odległe szlaki. Świadczyły o tym
ogromne ilości amunicji, żywności i wszelkich zapasów, nie wyłączając
medykamentów, które ładowano na te okręty w gorączkowym tempie. Ludzie
morza znają się na tym i potrafią bezbłędnie odgadnąć, kiedy okręt wychodzi
jwdynie na ćwiczenia, a kiedy w bój.
Osiemnastego maja po południu odbyły się na pokładach „Bismarcka” i „Prinz
Eugena” zbiórki załóg. Przeglądu dokonał dowódca eskadry, admirał Lütjens, w
towarzystwie dowódcy „Bismarcka”, komandora Lindemanna. Potem wygłosił do
obu załóg krótkie przemówienie, posługując się mikrofonem rozgłośni okrętowej
„Bismarcka”: mówił w nim o znakomitych walorach bojowych obu okrętów i
porównywał je z okrętami brytyjskiej Home Fleet — „floty ojczyźnianej”.
Potem obydwa okręty, najpierw „Prinz Eugen”, a po nim „Bismarck”, rzuciły
cumy i wyszły na gdyńską redę. Stanęły tam na kotwicach i do późnego wieczora
można było obserwować z miasta ich potężne sylwety. Rankiem dnia następnego
reda była już pusta.
* * *
Jeszcze tego samego wieczora, kiedy oba okręty tkwiły na gdyńskiej redzie,
pewien człowiek przyszedł do jednego z miejskich urzędów pocztowych i wysłał
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
17
stamtąd list do Szwajcarii. Ani adresat, ani tym bardziej zwykła banalna treść listu
nie budziłyby podejrzeń nawet, jeśli przejrzałby go bardzo dokładnie któryś z
pocztowych cenzorów Rzeszy. Następnego dnia rankiem ten sam człowiek, wśród
tłumu innych, przechodził bramę, gdyńskiego portu. Pozdrowił strażników, okazał
przepustkę, odbił kartę zegarową: po prostu pracował tam od dłuższego czasu.
W dwa dni później szwedzki krążownik „Gotland”, patrolujący wody
Kattegatu, dostrzegł „Bismarcka” i „Prinz Eugena”. Zgodnie z regulaminem swego
neutralnego kraju nadał o tym wiadomość do swej bazy przez radio — tekstem
otwartym.
Pewien kupiec drzewny z Goteborga łowiąc ryby zauważył dwa duże okręty
wojenne w towarzystwie aż jedenastu statków handlowych. Tego samego dnia
doniósł zwykłym telegramem swojemu stałemu kontrahentowi w Londynie, że:
„Kopalniaki i deski drożeją co najmniej o jedenaście punktów”.
Wszystkie trzy wiadomości zbiegły się w końcu w jednym miejscu, w wydziale
wywiadu Admiralicji Brytyjskiej. Nie było najmniejszej wątpliwości: eskadra
niemiecka wyszła na Morze Północne. Nie wiadomo było tylko, gdzie się obecnie
znajduje, dokąd konkretnie zmierza i w jakim celu.
Możliwości było wiele. Mógł to być konwój, idący z zaopatrzeniem do
niemieckich garnizonów w portach okupowanej Norwegii albo flotylla desantowa,
której celem mogły być równie dobrze Wyspy Owcze, Islandia jak i Szpicbergen.
Mogły też oba okręty wojenne zmierzać po prostu' na Atlantyk, aby tam uprawiać
korsarski proceder..
Najpilniejszą więc sprawą było odszukać wroga.
Poszły patrole nawodne i lotnicze na tzw. Drogę Duńską między Grenlandią a
Islandią i pod wybrzeża Norwegii. Piloci mieli więcej szczęścia: dnia 21 maja
wypatrzyli i sfotografowali niemiecką eskadrę na wodach Grimstadfjordu,
niedaleko Bergen. Zdjęcia lotnicze nie pozostawiały cienia złudzeń: był to
„Bismarck” i ciężki krążownik typu „Admirał Hipper”.
Dwie dalsze wiadomości wyjaśniły sprawę do końca: eskadra szykuje się do
„skoku” na Atlantyk. Obie pochodziły z wiarygodnych źródeł: jedna przyszła
drogą radiową od członka norweskiego ruchu- oporu, a druga od dezertera z załogi
„Bismarcka”. Ten dotarł już do Goteborga i tam, absolutnym zbiegiem
okoliczności, trafił na polskiego konsula w tym- mieście. Z jego słów wynikało
niezbicie, że zadaniem obu okrętów jest niszczenie konwojów na oceanicznych
szlakach...
Bazujące w Scapa Flow okręty angielskiej Home Fleet pod dowództwem
admirała Johna C. Toveya zostały natychmiast postawione w stan ostrego
pogotowia — i kolejno szły na morze.
Dnia 22 maja sytuacja wyglądała tak: na „Drodze Duńskiej” patrolował zespół
kontradmirała Wake-Walkera w składzie dwóch ciężkich krążowników —
„Suffolk” i „Norfolk”, pomiędzy Islandią a Wyspami Owczymi trzy krążowniki —
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
18
„Arethusa”, „Manchester” i „Birmingham”, a 2 eskadra krążowników liniowych
pod dowództwem wiceadmirała Lancelota E. Hollanda miała rozkaz operować w
rejonie Islandii, blokując szlaki wiodące obok tej wyspy na Atlantyk. W skład tego
ostatniego zespołu wchodziły dwa okręty — najnowszy pancernik „Prince of
Wales” oraz największy angielski okręt wojenny, krążownik liniowy HMS
„Hood”.
Sieć została postawiona, ale przestwór mórz jest ogromny. Czy uda się
przeszkodzić korsarzom w wyjściu na ocean? Tam przecież zniknąć mogą na
długie tygodnie i uderzyć potem w najmniej oczekiwanym czasie i miejscu...
Na razie toczy się jeszcze ogromna gra nerwów — umiejętności prawidłowego
przewidywania ruchów przeciwnika i ripost z jego strony. Jeżeli nie uda się
odnaleźć wrogiej eskadry... Anglii zależy na każdej tonie dostarczonych morzem
towarów. To po prostu jej „być albo nie być”. „Bismarcka” i „Prinz Eugena”
trzeba więc odnaleźć za wszelką cenę i za wszelką cenę zniszczyć.
Dwudziestego trzeciego maja o godzinie 19.25 przychodzi do dowódcy Home
Fleet z pokładu ciężkiego krążownika HMS „Norfolk” tak oczekiwany meldunek:
„Bardzo pilne. Kontakt wzrokowy z nieprzyjacielem. Pancernik i krążownik.
Przybliżony kurs... Czas nadania...”
Są! Nikt w sztabie Home Fleet nie zna „jeszcze okoliczności tego spotkania,
nikt nie wie, że „Norfolk” dojrzał wroga z odległości 12 tysięcy metrów, że
później „Bismarck” otworzył doń ogień, ale niecelny, i że zniknął potem w gęstej
mgle. Wiadomo było jednak, że wrogi zespół krąży gdzieś w odległości
kilkudziesięciu mil morskich na zachód od Cap Nord na Islandii...
I wiadomo było, że nie może ujść.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
19
ROZDZIAŁ III
Na parę minut przed szóstą wykwita na rei masztu okrętu dowódcy flotylli
barwny sygnał. Sygnalista, mat Edward Dolecki, odczytuje go półgłosem:
— Przygotować się do odkotwiczenia o godzinie szóstej. Meldować
gotowość...
Oficer wachtowy kiwa głową:
— Dobra. Podnoś...
Mat Dolecki szarpie flaglinką. Znaki rozpoznawcze ORP „Piorun” rozwijają
się równo w połowie masztu. Tak trzeba. To odpowiedź na sygnał dowódcy:
„Gotowi”.
Podnoszą też swoje znaki rozpoznawcze inne okręty zespołu: HMS „Sikh”,
HMS „Zulu”, HMS „Maori”.
Dowódca „ORP ,,Piorun”, komandor porucznik Eugeniusz Pławski, ulokował
się na zwykłym swoim miejscu, w załomie pomostu. Nie wtrąca się. Właściwie nie
ma tu nic do roboty. Wszystko idzie utartym, tym samym od miesięcy, trybem. Za
chwilę okręt dowódcy flotylli HMS „Cossack” oderwie się od nabrzeża, za nim
kolejno pójdzie reszta. I „Piorun”.
Stąd, z wysokości pomostu, widzi wachtę manewrową na dziobie i bosmana
okrętowego. Tamten porozumiewa się z oficerem wachtowym na pomoście bez
słów, oszczędnymi, niewielkimi ruchami rąk. Aha, rufa już „czysta”. Teraz sygnał
do maszynowni: „wolno wstecz”. Trzyma jeszcze dziobowy szpryng. Już go
zdjęli...
Za burtą przesuwają się do tyłu znajome, wciąż te same, zabudowania
dockyardu. Za, nimi płowe, szkockie pagórki. Ta baza w Greenock jest ich
domem, od kiedy tylko ORP „Piorun” dostał przydział do Western Approaches —
dowództwa ochrony „zachodniego obszaru” Wyspy — mija już piąty miesiąc...
Ranek jest bardzo chłodny, choć to prawie koniec maja. Artylerzyści przy
dziale nr 2 tuż przed pomostem wyglądają jak kukły, opatuleni w „dufflecoaty” z
wiąlbłądziej wełny i nieprzemakalne „oilskiny”. Oficerowie na pomoście
przedstawiają się nie lepiej. Artylerzysta Grochowicz ma szyję owiniętą grubym
Szalem, na którym wisi mikrofon, a miękki hełm ze słuchawkami nasunął głęboko
na oczy. „Torpedowy” Stasio Kince wbił na siebie chyba parę swetrów: jest dwa
razy grubszy niż zwykle.
Okręt sunie równo po spokojnej wodzie Przed nimi jeszcze kawałek drogi,
zanim wyjdą spośród skał w szerokie ujście rzeki Clyde. Pławski rzeczywiście nie
ma tu nic do roboty. Każdy z tych tu, na pomoście, a i w większości z zakamarków
okrętu wie doskonale, co do niego należy, zna na wylot swój fach. Mają tę
spokojną pewność siebie ludzi, dla których okręt i służba nie mają już żadnych
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
20
tajemnic. A przecież w porównaniu z nim, człowiekiem już
czterdziestosześcioletnim, to jeszcze zupełne „młodziaki”...
Choćby pierwszy oficer artylerii, Hess, brak mu roku do trzydziestki. Promocja
w 1933 roku, druga lokata, cały czas na kontrtorpedowcach. Zadziorny. To on
najgłośniej hałasował na „Błyskawicy” już tutaj, w Anglii, przeciw nieudolności
dowódcy, komandora Umeckiego, aż przenieśli go na „Groma”, a Umeckiego na
ląd. Dwa lata tylko młodszy „torpedowy” Kince, jeszcze młodszy Grochowicz:
ledwo skończył dwadzieścia pięć lat, a już rana i Krzyż Walecznych. Te krzyże
mają zresztą i Hess, i Kince, podoficerowie — artylerzyści: Górski, Gorlach,
Adelman, Bryłka, sygnalista Dolecki i jeszcze paru innych. Strzelali już w tej
wojnie...
Albo jego zastępca, kapitan Ludwik Lichodziejewski: aż dziwne, ze jakoś nie
przypomina go sobie z kraju, choć tamten już przecież na okrętach i w stopniu
oficerskim od 1928 roku. Zastępca dowódcy na „Gromie”, na którym przyszedł z
Polski, zastępca na „Burzy”. Przenieśli go na tę „Burzę” tuż przed wyjściem
„Groma” do Norwegii, ale z dawnej załogi zatopionego kontrtorpedowca nie ma
nikogo, kto by na „Lichodzieja” pozwolił marne słowo powiedzieć. Lubią go i
słuchają: jak on to robi? To fakt, że potrafi być wszędzie i wiedzieć o wszystkim,
co dzieje się na okręcie, o wszystkim w porę pomyśleć i o wszystko zadbać. Taki
powinien być wreszcie zastępca, ale...
Pławski już nieraz łapał się na tej myśli: ten okręt radziłby sobie doskonale
również i bez niego. Przy tej załodze...
Tak, rzeczywiście, niewiele miał do roboty na tym pomoście, szczególnie teraz.
Do miejsca spotkania ze statkami konwoju jeszcze kawał drogi. Dojdą sami.
Prowadzi zresztą flagowy okręt komandora Viana, HMS „Cossack”. Rozejrzał się
raz jeszcze wokół, a w przejściu rzucił oficerowi wachtowemu:
— Schodzę do siebie. Jakby co, meldować.
Nie, komandor porucznik Pławski nigdy nie cierpiał na kompleks niższości:
wręcz przeciwnie. Kiedyś, w kraju, kiedy organizowała się dopiero Marynarka
Wojenna, potrafił iść przebojem. Z petersburskiego Korpusu Morskiego
„gardemarinów”, tego nad Newą, koło Mostu Mikołajewskiego, wyniósł w 1914
roku pierwszą oficerską gwiazdkę, a z wojny nieco doświadczenia Przydało się to
po powrocie do Polski, w 1919 roku. Nie dał się upchnąć w Komendzie Portu
Wojennego w Modlinie: wyrwał nad morze i był tam jednym z pierwszych. W
1927 roku już był kapitanem i dowodził kanonierką „Komendant Piłsudski”, potem
okrętem podwodnym, a w roku 1932 był już dowódcą dywizjonu okrętów
podwodnych. W awansach i funkcjach wyprzedzał gładko nawet o rok starszych
kolegów z dawnych, petersburskich czasów. W pierwszych dniach tej wojny nosit
już dystynkcje komandora porucznika i był szefem służby broni podwodnej w
kierownictwie Marynarki Wojennej.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
21
Gdzie te czasy? Tkwi oto teraz w ciepłej kabinie dowódcy na dużym
niszczycielu, jakim nigdy przedtem nie dowodził, i płynie między szkockimi
pagórkami znów w nieznane. Wokół niego tkwią ludzie, zajęci swoimi sprawami,
dzięki którym okręt ten porusza się i idzie we właściwym kierunku. Z wieloma z
nich żyje już od pół roku
I wciąż są tak samo dalecy jak na początku. Między sobą są inni To prawda są
z jednej załogi. Z „Groma”. Do miejsca, w którym znajdują się teraz, i on, i oni,
przyszli rożnymi drogami...
I tamta noc z 6 na 7 września 1939 roku w Warszawie... Ewakuacja KM W.
Szef, kontradmirał Jerzy Świrski. jak zawsze z kamiennym spokojem na twarzy
Kolumna aut jedzie przez Wisłę — na wschód. Kominy wypalonych wsi, za^ tory
na drogach. Uchodźcy Wreszcie Pińsk: to tak wygląda to „miejsce zesłania” dla
mniej zdolnych lub niewygodnych oficerów marynarki? Budynek dowództwa
Flotylli Pińskiej, na szerokich rozlewiskach wód Piny i Prypeci uzbrojone
monitory i szybkie ślizgacze — glisery. „Będziemy bronić mostów i przepraw”...
Szef KMW zamyka się z dowódcą Flotylli, komandorem Witoldem
Zajączkowskim, w jego gabinecie. Potem znów w drogę. Zajączkowski jedzie już z
nimi, w kolumnie samochodowej, ale część oficerów pozostała- mają jechać
pociągiem. Kierunek: granica rumuńska. Oni przekraczają ją rankiem, 18 września.
Szóstego października są już w Paryżu. Kontradmirał Świrski melduje się u
ministra „spraw wojskowych, generała Władysława Sikorskiego. W pięć dni
później jest znów szefem Kierownictwa Marynarki Wojennej, które rozpoczyna
swą działalność w paryskim hotelu „Regina”.
Potem rozmowy z Anglikami. Kontynuacja tych wcześniejszych, z początku
1939 roku. Z dobrych pozycji. Oni, strona polska, dopełnili umów. Są już w Anglii
trzy polskie kontrtorpedowce i jeszcze dwa, nie objęte ustaleniami, okręty
podwodne. Kierownictwo Polskiej Marynarki Wojennej nie jest więc nim tylko na
papierze — ma okręty. Teraz kolej na Anglików: trzeba utworzyć bazę i ośrodki
szkoleniowe, ustalić zasady współdziałania i operacyjnego podporządkowania
okrętów, szczegóły organizacyjne i techniczne. Pławski tkwi w samym środku tych
spraw. W połowie listopada 1939 roku oba rządy— polski na emigracji i brytyjski
— podpisują ostateczną wersją umowy, regulującej zasady działania Oddziału
Polskiej Marynarki Wojennej na terenie Anglii. Anglia da nowe okręty: później, po
wojnie, będziemy się liczyć. Na razie trzeba przenieść KMW do Londynu.
Pierwszego stycznia 1940 roku The Polish Naval Detachment w Londynie
rozpoczyna działanie. Skład przedwojennego KMW jest wprawdzie zmniejszony o
dwie trzecie, ale wszystko wydaje się toczyć starym, dawnym torem. Tak się
wydawało, a tymczasem...
Pławski do dziś nie może spokojnie myśleć tamtym wydarzeniu. Dotknęło go
ono bardzo boleśnie, pozostawiło żal, gorycz i gniew. Przecież kontradmirał
Świrski chciał dobrze. Chciał stworzyć z obu okrętów Polski Dywizjon Okrętów
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
22
Podwodnych. A że jemu postanowił powierzyć dowództwo? Przecież on sam szefa
o to nie prosił Potraktował to jako rozkaz, a tamci, cała kadra oficerska z „Wilka” i
„Orła”, tamci po prostu go nie chcieli Powiedzieli mu to wręcz, a ponadto odwołali
się do szefa KMW. I kontradmirał Swirski cofnął swój rozkaz. Inna sprawa, że w.
wal potem dowódców obu „podwodniaków” i rozmawiał z nimi osobno, bardzo
ostro. Rzecz jednak w tym, że niektórzy późniejsze, zagadkowe samobójstwo
dowódcy „Wilka”, komandora podporucznika Bogusława Krawczyka, jęli wiązać z
tą właśnie rozmową...
Nie, klimat wokół londyńskich dowództw po niespełna roku życia na emigracji
stał się nie do zniesienia. Dusił. Dlatego też Pławski chwycił pierwszą nadarzającą
się okazję — tamtego cholernego „Ouragana”...
Kiedy tylko zobaczył go przy nabrzeżu w Plymouth, wiedział, że wpadł.
Oględziny wnętrza dobiły go ostatecznie. Była to kupa złomu, a on był, niestety,
jej dowódcą. Całe trzy miesiące, od dnia 18 lipca, kiedy podniósł polską banderę,
zeszły na nieustających remontach. Czuł się bardziej kierownikiem warsztatu
ślusarskiego niż dowódcą bojowego okrętu, toteż z uczuciem ulgi przekazał cały
ten pasztet kapitanowi Tadeuszowi Gorazdowskiemu, wyznaczonemu, na jego
miejsce. Piątego listopada 1940 roku został dowódcą tu, na ORP ,,Piorun”. Po
kilku dniach był niemal gotów prosić o zwolnienie z tego stanowiska, gdyby nie
wstyd.
Dostał nowiutki okręt, duży, na jakim nigdy dotąd nie pływał. Nowoczesny:
przeznaczenie wielu urządzeń technicznych było dla niego zagadką. Nie było
żadnego porównania z archaiczną kanonierką, którą dowodził przed laty, ani z
okrętami podwodnymi. Aby poznać ten okręt tak, jak powinien dowódca,
potrzebował czasu, a tego czasu w ogóle nie było. ORP „Piorun” miał jak
najprędzej zameldować się w Scapa Flow, aby przejść bojowo morski egzamin.
Pozostało wierzyć w cud. Tym „cudem” okazała się załoga. Kiedy spostrzegł,
że każdy nowy człowiek na pokładzie spokojnie i rzeczowo zabiera się do swoich
czynności, jakby przerwał je dopiero przed chwilą, nabrał otuchy. Postanowił po
prostu nie przeszkadzać i tylko przypatrywać się wszystkiemu pilnie.
Ze Scapa Flow. wyszli z niezłą nawet oceną. Stary, oschły komandor, który
kierował całym „workin up”, porządnie zalał im sadła za skórę, ale na koniec
nawet pogratulował. Wtedy Pławski w pełni ocenił, czym jest dla niego obecność
„Lichodzieja” na tym okręcie i owej reszty „młodziaków”.
Potem od razu wpadli w tryby służby.
Najpierw było kilka niewielkich patroli na Atlantyku. Dostawali sygnał,
współrzędne sektora patrolowania, krotki komunikat w rodzaju: „Możliwość
napotkania U-bootów”, i szli. Już w ujściu rzeki Clyde wychodziły im na spotkanie
foi poczty ogromnych, atlantyckich fal. Dalej było jeszcze gorzej. I dochodził do
tego okrutny, przenikliwy ziąb.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
23
Pławski w tych pierwszych patrolach niema) nie schodził z pomostu. Nauczył
się wbijać pod ciepłą kurtkę i nieprzemakalny płaszcz furę swetrów, owijać szyję
ręcznikiem, „wklinowywać” się mocno w załomy pomostu i trwać. Tamci wszyscy
wokół niego pełnili służbę — przemoczeni artylerzyści pod maskami dział,
chłostani wichrem sygnaliści na skrzydłach pomostu, wachtowi oficerowie:
nawigacyjny, artylerii i broni podwodnej, sternicy, dalmierzyści Porozumiewali się
ze sobą w pół słowa. Chłeptał razem z nimi gorącą herbatę, przynoszoną na
pomost w ciężkich, fajansowych kubkach, i podpatrywał ich pilnie. Dostrzegał, że
te niezwykle wprost ciężkie warunki pływania traktują jak coś zupełnie
normalnego, do czego po prostu trzeba się przystosować. I wykonywać swoje
zadania. Nie wierzył absolutnie w to, aby w tej sytuacji można było cokolwiek
dostrzec na morzu, ale kilka alarmów upewniło go, że sygnaliści to potrafią. Były
to jednak najczęściej alarmy fałszywe, po których wracali na poprzedni kurs. I w
końcu do bazy.
Po kilku wyjściach na morze zauważył, że powraca mu pewność siebie, że
mnóstwo okrętowych czynności stało się dla niego prostych i zrozumiałych.
Zachował jednak maskę oschłości i małomówności: znakomicie ukryć mógł pod
nią swoje wewnętrzne rozterki.
Pierwszy konwój poprowadzili do Reykjaviku na Islandii i wtedy poznał smak
tej roboty. Spore stado statków wlokło się niemiłosiernie, rozciągnięte w rzędach
na ogromnej przestrzeni. Jedne zwalniały, inne wychodziły z szyku, a „Piorun”
uganiał się wokół nich jak owczarek, rozglądając się przy tym pilnie, czy
podopiecznym nie grozi jakieś niebezpieczeństwo spod wody lub z powietrza.
Sygnaliści wypatrywali oczy, z kabiny asdicu dobiegało bez przerwy dźwięczne
„pingowanie” (to operator przepatrywał wiązką fal magnetycznych głębię wód
wokół okrętu), artylerzyści i obsługi wyrzutni bomb głębinowych tkwili na swoich
stanowiskach, a wszystko w śnieżnej zadymce lub mgle, ale wciąż na potężnej fali,
jakiej nie szczędził zimowy Atlantyk.
Tak wyglądało to na pierwszy zaledwie rzut oka, bo przy bliższym poznaniu
rzecz okazywała się bardziej skomplikowana. Otóż statki konwoju szły nie prosto,
lecz zygzakiem, starając się w ten sposób uchylić przed podwodnym wrogiem. O
ściśle określonym czasie wszystkie i jednocześnie robiły zwrot, a potem powracały
na poprzedni kurs. To samo, rzecz jasna, robiły okręty eskorty. W dzień i przy
dobrej widoczności manewr -ten był prosty, ale nocą, przy obowiązku absolutnego
zaciemnienia statków i okrętów? Pozostawała tylko wiara we własną i innych
znajomość nawigacji i mocne nerwy. W dzień za to, poza pilnym przepatrywaniem
morza i powietrza, trzeba też było stale mieć na oku statek komodora i okręt
dowódcy eskorty, bo w każdej chwili mogły stamtąd nadejść jakieś pilne sygnały...
Nie, w czasie eskortowania tego pierwszego konwoju nic nadzwyczajnego się
nie wydarzyło. Nic widzieli ani samolotów, ani peryskopów. Atlantyk srożył się za
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
24
to okrutnie, ale w ostatecznym rozrachunku byli, mu za to wdzięczni. Lepszy
najgorszy ziąb, fala i śnieżne szkwały niż...
I tak już pozostało. Osłona konwojów stała się dla ORP „Piorun” chlebem
powszednim. I trasę dostał niemal stałą: ku Islandii i z powrotem, do Greenojck.
Absolutnie nie tak wyobrażał sobie kiedyś Pławski tę wojnę Nawet niedawno
myślał o niej jeszcze jako o morskich spotkaniach z wrogiem na krańcach
widoczności, skomplikowanych manewrach, artyleryjskich pojedynkach, strzelaniu
torped... Tymczasem było to żmudne i monotonne włóczenie się po morzu u boku
najrozmaitszej, handlowej hałastry o najdziwniejszych kształtach i wieku. Ta
prawdziwa wojna na morzu toczyła się chyba gdzie indziej, jeśli wierzyć
radiowym i prasowym komunikatom. Tu nie działo się nic.
Przy końcu stycznia 1941 roku wezwano pilnie ich flotyllę do Scapa Flow:
wyśledzono podobno na morzu dwa korsarskie pancerniki niemieckie —
„Scharnhorst” i „Gneisenau”. Ruszył w pościg za nimi wielki zespół z Home Fleet
admirała Johna C. Toveya — 3 okręty liniowe, 8 krążowników i 11 niszczycieli,
ale skończyło się na niczym i „Piorun” wrócił na swą starą trasę.
W marcu wojna po raz pierwszy ostro wyszczerzyła do nich zęby. W nocy z 13
na 14, „Piorun” wszedł do portu w Glasgow i tam zastał go ciężki nalot. Trzy
zapalające bomby spadły na pokład okrętu, przy czym jedna tuż obok wyrzutni
bomb głębinowych. Zajęci gaszeniem pożaru marynarze spostrzegli, że nie opodal
stanął w płomieniach potężny pancernik „Duke of York”, trwały na nim prace
wyposażeniowe i niedługo miał już wyjść na morze. Trzeba było podzielić siły.
Ekipa, która pobiegła ratować płonący okręt, wróciła dopiero nad ranem.
Każde kolejne wyjście „Pioruna” na morze i konwojem miało zresztą swoją
historię, ale najczęściej składały się na nią drobiazgi. Pławiki rychło pojął, że to
chyba dobrze i że oby tak trwało jak najdłużej.
Szybko miał się jednak przekonać, że ta „prawdziwa wojna” w swoim
najbardziej brutalnym: wydaniu krąży ciągle tuż obok nich, że to „konwojowe
dorożkarstwo” jest ocieraniem się o śmierć, jeśli tylko człowiek da się uśpić jego
monotonii i zapomni na chwilę o czujności.
Gdzieś w pierwszej połowie kwietnia 1941 roku odprowadzili idący do Kanady
konwój wyjątkowo daleko, bo niemal pod Grenlandię Tam przekazali go eskorcie
kanadyjskiej i wracali właśnie „Drogą Duńską” wraz z HMS „Legion”, kiedy
sygnalista zameldował:
— Prawo trzydzieści, tratwa.
Ta tratwa nie była jedyna. Były jeszcze przeładowane ludźmi do granic
możliwości szalupy. Byli rozbitkowie, utrzymujący się ostatkiem” sił na jakichś
szczątkach. Wciągali ich na pokład półżywych z zimna, poranionych, cuchnących
smarami i ropą, która tłustym kożuchem pokrywała morze w miejscu niedawnej
tragedii. Niedawnej, bo przecież tylu by nie przeżyło, gdyby ich okręt zatonął
choćby o kilka godzin wcześniej, a „Piorun” zebrał na swym pokładzie aż 290
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
25
rozbitków. Byli to marynarze z angielskiego krążownika pomocniczego
„Rajputana”. Twierdzili, że trafiła ich torpeda z hitlerowskiego U-boota i że agonia
okrętu trwała bardzo krótko. Już nakarmieni i przebrani w suche ubrania
marynarzy z „Pioruna” rozglądali się wokół z przerażeniem i pytali: „Czemu nie
uciekacie stąd jak najprędzej?! Przecież oni mogą tu jeszcze być gdzieś w
pobliżu...”
„Piorun” zaś i „Legion”, który też miał na swym pokładzie niemałą grupę
uratowanych, dość długo jeszcze krążyły w miejscu katastrofy. Opłaciło się:
jeszcze udało im się podnieść z morza kilku żywych ludzi. Dopiero o zmroku oba
okręty powróciły na kurs do bazy.
Przyjrzał się wtedy Pławski dokładnie marynarskiej nędzy i nieszczęściu. W
następny rejs wychodził z tym obrazem wrytym niemal w mózg. Nie sam zresztą.
Spostrzegł, że prawie wszyscy pełnią służbę i wachty ze zdwojoną jakby energią i
w napiętym skupieniu.
W końcu kwietnia zmieniło się tyle, że poczęli eskortować konwoje na innej
trasie: na Bliski Wschód. Oczywiście nie do samego końca Przeprowadzali je tylko
przez Atlantyk, a u wejścia na Morze Śródziemne przejmowała konwój osłona 2
eskadry gibraltarskiej. Dobre było i to: zawsze jakieś urozmaicenie. Zdarzyło się
nawet, że wśród konwojowanych statków był polski transatlantyk m/s „Sobieski”...
Dziś znów wychodzili na tę samą trasę. Podczas wczorajszej odprawy
dowódców Pławski dowiedział się, że ten konwój zakodowano pod „kryptonimem
„WS-8B” i że będzie składał się tylko z ośmiu statków. Miał za to wyjątkowo silną
eskortę: szły w niej cztery okręty z 4 Flotylli Niszczycieli komandora Philippa
Viana, wzmocnione właśnie „Piorunem”. Na morzu dołączyć miały jeszcze dwa
krążowniki — HMS ,,Exeter” i HMS „Cairo”
Lichodziejewski skomentował to krótko:
— Nie ulega wątpliwości: powieziemy wojsko.
Okręt od dłuższego już czasu przewalał się na wysokiej fali — znak, że wyszli
spoza wysepek w gardziel Kanału Północnego Powinni teraz iść ku północy.
Pławski odruchowo sprawdził to na repetytorze żyrokompasu, umieszczonym w
kabinie: tak właśnie szli. Rejon spotkania ze statkami konwoju wyznaczony był
bowiem w sporej odległości od wyjścia z Kanału Północnego, oddzielającego
Anglię od Irlandii. Chodziło o bezpieczeństwo i utrzymanie tajemnicy W Irlandii,
nastawionej antybrytyjsko, roiło się od hitlerowskich szpiegów i agentów. Stąd nie
używano prawie krótkiej i wygodniejszej drogi na południe, wiodącej tymże
Kanałem między obu wyspami, i konwoje chodziły przez Atlantyk, omijając
Irlandię od zachodu szerokim łukiem.
Był już w ciepłej kurtce z kapturem i naciągał właśnie na uszy wełnianą
kominiarkę, kiedy zaświstała rura głosowa:
— Pomost... Melduję, panie komandorze, że widać już nasze stadko!
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
26
Pozostało mu później przyglądać Się tylko, jak „Piorun” i cztery niszczyciele
komandora Viana zajmują sprawnie i szybko swoje miejsca w eskorcie konwoju.
Wszystko tu było wprawą i rutyną. Nikt nie czekał na to, aż mu się powie, co w
danej chwili ma zrobić. Każdy to wiedział. Raz puszczona w ruch machina
morskiej, wojennej służby obracała się dalej sama, gładko i bez zgrzytów.
Pławski omiótł silnymi szkłami pokłady najbliższych statków w konwoju. Były
to solidne duże transportowce i dawne „pasażery”, wymalowane teraz w
kamuflażowe łaty. Nie dostrzegł na nich żadnego ruchu, ale wiedział, że w ich
kilkupiętrowych wnętrzach kłębi się masa uzbrojonych ludzi. I znał cel ich
podróży. W ostatnich dniach z tonu gazet i ostrożnych komunikatów radiowych
można było wyczytać, że wojskom brytyjskim powodzi się w Afryce nie najlepiej,
że ustępują po prostu pod naporem świeżych sił niemieckiego „Afrika Korps”
generała Rommla i Włochów. Nazwy miejscowości Benghazi, Bardija, Sallum i
Tobruk powtarzały się często. Ci, którzy płyną teraz tamtymi statkami, tam chyba
trafią. Jeśli, oczywiście, uda im się dopłynąć cało i zdrowo.
Wieczorem w mesie właśnie wojna w Afryce była głównym tematem rozmów
wolnych od wachty oficerów. Rej wodził, jak zawsze, potężnie zbudowany,
płowowłosy kapitan Hess.
— A ja wam mówię, panowie — grzmiał — że Hitler połamie sobie zęby na tej
Afryce! Za dużo chce i to go zgubi. Zresztą te pustynie i klimat... Tam trzeba
umieć wojować. Anglicy to potrafią, bo siedzą tam już tyle lat, ale Niemcy?
— Nie jestem tego taki pewien, Kaziu1 — kapitan Lichodziejewski zawsze w
podobnych dyskusjach lubił hamować zapalczywego dryblasa. — Czy Niemcy
potrafią wojować, czy nie, tośmy się już przekonali. Przejechali czołgami przez
Francję, to przejadą i przez pustynię. Nauczą się. Inna sprawa jest ważniejsza: dziś
wygrywa ten, kto ma lepsze zaopatrzenie we wszystko i bliżej. A popatrz na mapę,
ile jest z Włoch do Afryki? A ile stąd, z Anglii?
— Przecież można im przeciąć szlaki komunikacyjne przez Morze
Śródziemne...
— To prawda. Ale oni to samo robią nam i sam wiesz, z jakim skutkiem.
Pławski nie mógł odmówić tym argumentom racji.
— Myślę, panie Ludwiku, że sprawa jest jeszcze poważniejsza. Przecież
Niemcy mają ogromne zapasy pod ręką, w okupowanych krajach Europy, a Anglia
musi dosłownie wszystko sprowadzać z daleka. Te jajka na kartki... Hess nie dawał
za wygraną:
— W Niemczech też podobno wszystko na kartki, panie komandorze!
— Możliwe. Jeśli muszą utrzymywać fabryki uzbrojenia na tak wysokich
obrotach, to nawet im na wszystko nie wystarczy.
— Anglia jest bogata! Ma kolonie...
— Ale daleko.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
27
Rozmowa zeszła wreszcie na sprawy zbrojeń, a szczególnie na produkcję
okrętów. Zastanawiali się, kto dziś dysponuje większą potęgą morską, i stwierdzali
zgodnie, że chyba Anglia. Znali przecież ogromne stocznie nad rzeką Clyde czy w
Glasgow. Widzieli, w jakim tempie wre tam praca. Wiedzieli, jaka potęga tkwi w
Scapa Flow czy choćby u nich, w Greenock.
— Nie, na morzu to Anglia górą...
Zbliżała się już godzina 24.00 i ci, którzy mieli objąć „psią wachtę”, zbierali
się, aby zdrzemnąć się jeszcze w kojach, kiedy ktoś włączył radio. Z szumów i
trzasków wyłowił sygnał Londynu. Zastanowił ich poważny i zatroskany głos
spikera, a potem słuchali komunikatu z zapartym tchem i ściśniętymi sercami:
„Dziś, dnia 24 maja 1941 roku, wczesnym rankiem, brytyjskie siły morskie
nawiązały u brzegów Grenlandii kontakt z niemieckimi siłami morskimi, w których
skład wchodził pancernik «Bismarck». Nieprzyjaciel został zaatakowany i podczas
akcji, jaka się wywiązała. HMS «Hood» pod dowództwem komandora R. Kerra i
pod flagą wiceadmirała L E. Hollanda, otrzymał niefortunne trafienie w komorę
amunicyjną i wyleciał w powietrze. «Bismarck» odniósł uszkodzenia; a pościg za
nieprzyjacielem trwa...”
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
28
ROZDZIAŁ IV
„Hood”. Przez następne kilkadziesiąt godzin cała załoga „Pioruna” żyła tym.
tragicznym wydarzeniem. Ten okręt znali prawie wszyscy. Największy w całej
Royal Navy, a przez całe lata nawet i na świecie. Chluba Anglii. Kolos.
Wyporność 42 tysiące ton, 262 metry długości, potężne uzbrojenie: 8 luf artylerii
głównej o kalibrze 381 milimetrów, 12 „stoczterdziestek”, kilkadziesiąt dział
przeciwlotniczych. Szybki przy tym mógł chodzić z prędkością 31 węzłów. Ponad
1400 ludzi załogi — i podobno nie uratował siej nikt?! Niepojęte...
Z dalszych, skąpych ze zrozumiałych przyczyna komunikatów radiowych
dowiedzieli się, że Anglia okryta jest żałobą narodową po tej ogromu nej stracie i
że na pokładzie „Hooda” poległo czterech polskich podchorążych marynarki,
odbywających tam staż. Komentator radia londyńskiej go podkreślał z żalem, że
już niedługo mieli otrzymać promocje na podporuczników W mesie oficerskiej
„Pioruna” próbowano ustalić ich nazwiska, ale okazało się, że tych najmłodszych
nikt tutaj nie znał. Głęboko jednak przeżywali ich śmierć. Po załogach „Orła” i
„Groma” była to kolejna, tak bolesna strata, tym bardziej że przecież pod biało-
czerwoną banderą było ich tak mało.
Żadnych bliższych szczegółów o tragicznym boju „Hooda” radio jednak nie
podało ze zrozumiałych względów i musieli poprzestać na domysłach. Panowało
przekonanie, że „Hood” dał się zaskoczyć lub popełnił jakiś błąd. Wierzyli, że w
bezpośredniej walce żaden okręt nie mógł się z nim mierzyć i wyjść z niej
zwycięsko. O „Bismarcku” wiedzieli niewiele, póki Pławski, który miał o nim
dokładniejsze wiadomości jeszcze z czasów swej służby w KMW w Londynie, nie
uświadomił im, że „Hood” rzeczywiście trafił na godnego przeciwnika.
Przyjmowali to z niedowierzaniem — był na świecie pancernik większy i
silniejszy niż „Hood”?!
Szczególnie ważna była dla nich ta informacja, że pancernik niemiecki, choć
uszkodzony, uszedł, i że pościg za nim trwa. Rzucono się do map, usiłując ustalić
dokładniej miejsce tragicznego boju Określenie „u brzegów Grenlandii” było
ogólnikiem. Od ich aktualnej pozycji na „Atlantyku było to jednak dość daleko, ale
kto wie, jaki kurs wziął ścigany pancernik? To prawda: raczej oddalali się od
miejsca katastrofy, idąc na południe, ale...
Bo konwój „WS-8B” cały czas przecież szedł w wyznaczonym kierunku.
Wieść o tragedii pancernika „Hood” dotarła również do pozostałych okrętów
eskorty i do konwojowanych statków, ale żaden nowy rozkaz nie zmienił ich
dotychczasowej marszruty Dalej parli więc naprzód przez wzburzony Atlantyk.
Takie było ich zadanie: doprowadzić konwój do miejsca przeznaczenia.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
29
Rankiem, 26 maja 1941 roku, radiostacja „Pioruna” przechwyciła adresowany
do HMS „Cossack” radiogram, a później strzępy sygnału, nadanego z samolotu
typu „Catalina” do tegoż okrętu. Z rozszyfrowanego z grubsza radiogramu
wynikało, że Admiralicja odwołuje ich 4 Flotyllę z eskorty konwoju i poleca
niszczycielom pójść na spotkanie pancerników brytyjskich. „Cossack”, „Sikh” i
„Zulu” miały odnaleźć i osłaniać HMS „King Georg V”, a „Maori” i „Piorun” —
HMS „Rodney”. Pilot zaś donosił, że dostrzegł „Bismarcka”...
„Bismarck” — tu?!
Podniecenie na pomoście „Pioruna” sięgnęło szczytu. A więc brytyjski pościg
odkrył korsarza. Aż tutaj. Dlaczego? Widocznie zablokowano mu drogę do baz na
północy i postanowił szukać schronienia w porcie Brest. To było jedyne rozsądne
wytłumaczenie faktu, skąd, będąc niedawno u brzegów Grenlandii, znalazł się aż w
tym rejonie. Widocznie też zespoły brytyjskich okrętów musiały mocno deptać mu
po piętach. Gdzieś tam, w Admiralicji Brytyjskiej, śledzą przecież pilnie całą tę
operację i mają na pewno na mapach wyraźny jej obraz. Jeśli zaś przesłano ten
rozkaz do komandora Viana na „Cossacku”, polecając mu nawet zostawić na
pastwę losu eskortowany konwój, to sytuacja musi być gorąca, sieć zaciągnięta, a
brakującym jej oczkiem właśnie 4 Flotylla Niszczycieli.
Tyle, że „Piorun” musiał czekać na rozkazy z „Cossacka”, od komandora
Viana.
Przyszły niebawem. Obowiązywała cisza radiowa, więc maszt okrętu dowódcy
flotylli roztrzepotał się flagami. Odczytywali je gorączkowo mat Dolecki i
angielski sygnalista. Sygnał zawierał nakazany kurs, szyk oraz miejsce w szyku dla
każdego okrętu odstępy, prędkości...
Oderwali się od eskortowanych statków bez żalu. Szli wreszcie na łów na
grubego zwierza.
Komandor Vian rozkazał swym okrętom iść w szyku czołowym. Jego
„Cossack” zajął miejsce w środku. Po prawej jego stronie — „Sikh” i „Żulu” w
odstępach dwóch i pół mili jeden od drugiego. Po lewej „Maori”. „Piorunowi”
przypadło skrajne miejsce na lewym skrzydle zespołu. Prędkość — 26 węzłów
Kurs — ku północnemu wschodowi.
Atlantyk tymczasem rozszalał się na dobre. Wysoka zwykle fala zamieniła się
w istne góry wodne, a wiatr o sztormowej sile zrywał z nich rozpylone grzbiety.
Na pokładzie „Pioruna” zamocowano cały osprzęt „na sztormową”, ale ludzie z
ledwością mogli utrzymać się na swych stanowiskach. Wczepieni kurczowo w
każdy załom mokrych, oślizgłych blach, w każdy uchwyt, zalewani potokami
wody, kiedy okręt niemal kładł się na burtach lub rył głęboko dziobem w kolejnej
fali, myśleli tylko o tym, żeby wytrwać. Pod pokładem i w maszynowni było
zresztą nie lepiej. Obłędny taniec okrętu ciskał ludźmi jak szmacianymi kukłami.
Łamały się sprzęty, przez wentylatory lała się woda.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
30
Obsada pomostu z zaciętym uporem walczyła o życie okrętu. Nakazany kurs
sprawił, że „Piorun”, przyjmował falę z rufy, a każdy oficer wiedział, Że .w tym
płożeniu i przy tej prędkości nie da się panować nad nim Opisano to przecież
wyraźnie w dokumentacji jednostek tego typu. Teraz mogli się o tym przekonać w
praktyce. „Piorun” z wysoko zadartą na fali rufą, z przechyłami, sięgającymi 60
stopni, zupełnie nie słuchał steru. Dziób myszkował w lewo i w prawo i tylko w
dolinie fal udawało się utrzymać go na właściwym kursie. O utrzymaniu nakazanej
prędkości nie było nawet mowy.
Równie ciężko walczyły ze sztormem pozostałe okręty, ale szły naprzód.
Czas płynął. Komandor Pławski już wcześniej zorientował się, że nakazany
przez Viana kurs wcale nie prowadzi na pozycje wymienionych w sygnale
radiowym Admiralicji brytyjskich pancerników. Wyglądało na to, że albo Vian
otrzymał później inne rozkazy, albo po prostu prowadzi flotyllę na własną rękę”, w
obranym przez siebie kierunku. Czyżby postanowił wyłącznie siłami tych pięciu
niszczycieli zaatakować „Bismarcka”? Jeśli tak. to w ten sposób tamte pancerniki
„King Georg V” i „Rodney” zostaną .bez osłony w miejscu, w którym przecież
mogą być U-booty. Ogromne ryzyko i niewykonanie rozkazu. A wreszcie co ich
niewielkie siły znaczą wobec takiego kolosa?
Ale dowodził tu Vian i „Piorun” musiał słuchać jego rozkazów.
Mijały godziny, a oni parli wciąż naprzód. Z każdą godziną wzrastała czujność
i zdenerwowanie. Sięgnęło ono zenitu, kiedy angielski oficer łącznikowy przyniósł
z radiostacji „Pioruna” na pomost hiobową wieść:
— Samolot odkrył znów „Bismarcka”, ale jest on w asyście krążownika i
pięciu kontrtorpedowcow...
„Cossack” milczał. Trzeba było iść dalej.
Teraz wszystko zależało od bystrych oczu sygnalistów i od radaru. Co chwila
wołano kabinę „ar-di-ef”, umieszczoną w wieżyczce dalmierza:
— Wizner, co widzisz?!
Ten pocił się przy aparaturze razem z angielskim operatorem Sygnały na
małym ekranie, dającym poziomy, horyzontalny obraz, były zupełnie nieczytelne.
Ponadto, aby „rozejrzeć” się za pomocą tego urządzenia na boki, trzeba było
odpowiednio manewrować całym okrętem Antena była nieruchoma, umocowana
na stałe i pozwalała prowadzić jedynie obserwację przed dziobem, na 30 stopni w
prawo i lewo od osi symetrii okrętu. Przy tej więc chwiejbie każdy obraz na
ekraniku mógł być zarówno odbiciem większej fali, jak i wrogiego okrętu: jak tu
ustrzec się paniki?
— Chyba coś jest przed nami, w namiarze...
Wicher przygnał ogromne zwały mgły. Widoczność pogarszała się gwałtownie,
tym bardziej że było już przecież późne popołudnie. Około godziny 19.00 wstrząs:
oto z oddali wyłaniają się sylwety dwóch ogromnych okrętów...
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
31
Natychmiast obracają się w ich stronę lufy dział. Dalmierzysta Grosicki już
podał współrzędne:
— Odległość: sześć mil!
I ta wielka niepewność, kiedy sygnalista woła:
— To nasi! Ten pierwszy, to lotniskowiec „Ark Royal”, a tamten, to chyba
krążownik liniowy „Renown”...
Angielski sygnalista „Pioruna” natychmiast rzecz potwierdził: tak, to okręty
eskadry gibraltarskiej. I rzeczywiście „Renown”, flagowy okręt tej eskadry.
Oddychają z ulgą, ale za kilkanaście minut narasta w górze warkot lotniczych
silników. Ostry dźwięk okrętowych klaksonów:
— Alarm przeciwlotniczy!
Maszyny wyłaniają się nagle w jakiejś luce między chmurami. Dużo.
Kilkanaście sztuk. Ale to Swordfishe! Nasze. Lecą w tym samym kierunku, w
którym przebija się „Piorun”. To już chyba niedaleko...
Nerwy napięte do ostatnich granic. Znów mija godzina. Potem druga. Na
pomoście „Pioruna” zatarł się zupełnie czas między wachtami. Ci, którzy mieli już
zejść, zostają. Bez przerwy tkwi tam także dowódca Jest nowy problem: gdzieś
tam, po prawej burcie, powinien być „Maori”. Nie widać go. Zeszli z kursu, czy
też „Piorun” się zgubił?
Godzina 21.52: alarm! W lewym sektorze dziobowym majaczy sylweta
wielkiego okrętu. Podnoszą się lufy dział. Hess już tylko czeka na rozkaz
dowódcy. Wystarczy skinienie...
— To „Sheffield”! Dał rozpoznawcze...
Ulga. „Lichodziej” ociera twarz, mokrą od słonej, morskiej wody, potu i
burczy:
— Ruch tutaj, psiakrew, jak w sobotę na Świętojańskiej!
Ten ruch, to widomy znak, że niemiecki korsarz musi być już bardzo blisko.
Wielkie okręty Royal Navy nie uganiają się przecież po Atlantyku na ślepo całymi
stadami „Piorun” nie ma jednak żadnych nowych rozkazów. Musi iść dalej. Tylko
naprzód.
Zapada noc, dość jasna, bo wicher przerzedził nagły. Widoczność się nieco
poprawia. Ba, gdyby ta „cudowna broń”, radar, działała tak, jak to głosiły legendy!
Bo na razie, to na dwoje babka wróżyła. Coś tam błyska na ekranie, ale co?
Właśnie Wizner melduje:
— Mam dwa echa! Bardziej z prawej, to chyba „Maori”, ale na prawo przed
dziobem...
Na wszelki wypadek sygnaliści pilniej przepatrują tamte namiary. I o godzinie
22.37 mat Edward Dolecki woła:
— Okręt w prawo przed dziobem!
A w sekundę potem wszyscy na pomoście słyszą jego pełen zdumienia okrzyk:
— Ależ to stodoła!!!
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
32
Teraz już nikt nie ma najmniejszej wątpliwości to jest „Bismarck”. Pławski
natychmiast rozkazuje nadać meldunek na HMS „Cossack”.
— I podnieść nasz sygnał rozpoznawczy!
Odległość od olbrzyma wynosi 8 mil morskich — blisko 20 tysięcy metrów.
Dalmierzysta Grosicki już to ustalił. Już poszły rozkazy do dział i teraz kapitan
Hess błagalnie powtarza w kółko:
— Dlaczego jeszcze nie strzelamy? No, dlaczego? Panie komandorze: czas...
Nie on jeden zresztą. Pławski słyszy te głosy ze wszystkich stron pomostu,
widzi rozognione twarze. Jest podniecony nie mniej niż oni, ale gdzieś w głębi
kołacze jedna, uparta myśl: toż to zupełne szaleństwo! Po co?
— Odległość dwanaście tysięcy metrów...
To Grosicki. I w tym momencie Pławski widzi w szkłach lornety, że kontur
wrogiego okrętu rozświetla się błyskami odpaleń. Nie wolno czekać.
— Trzy salwy na cześć Polski!
Teraz wszystko toczy się błyskawicznie. W miejscu gdzie przed chwilą był
„Piorun”, wyrastają z morza słupy wody. Ulga: to jeszcze nie główna artyleria
pancernika. Dopiero „stopięćdziesiątki' W tym momencie grzmi pierwsza salwa
„Pióru na”.” Ogłusza. Jak przez mgłę słychać komendy Hessa: „Kąt kursowy,
czerwone trzydzieści, seria wszerz, uwaga...”
I znów błysk i potężny huk. I znów. Pławski kątem oka „dostrzega, jak jeden z
sygnalistów podskakuje -w jakimś zwariowanym tańcu, widzi jego szeroko otwarte
usta. I słyszy wreszcie triumfalny wrzask Hessa:
— Obie w celu! Jak na. ostatnich ćwiczeniach! Przytomnieje. Teraz — uciekać.
Uchylić się od następnych salw wroga. Komendy na ster, do maszyny. Gwałtowna
zmiana kursu. Myśl pracuje już jasno, precyzyjnie. Tą salwą „Bismarck” wstrzelał
się, zyskał obramowanie. Następna może być w celu. Zwrot, i...
— Postawić zasłonę dymną!
Nowe fontanny wody wokół okrętu, potężniejsze niż tamte. Oho, to już główna
artyleria! Osiem dział kalibru 380 milimetrów. Taka salwa burtowa waży 8 ton.
Pławski przeliczył to sobie wcześniej. A „Pioruna” 132 kilogramy. Ponad 60 razy
raniej. Trafili „Bismarcka”, ale, co mogą ich pociski przeciwko 400-milimetrowym
pancerzom? Słoń — i mucha! Ale też musieli tamci zawziąć się na ich okręcik, że
walą z najcięższych dział.
Te myśli galopują niejako obok tej najważniejszej: żeby się wywinąć! Znów
salwa pada tak blisko, że potężne strumienie wody zalewają pomost, a grad
odłamków bębni po blachach.
— Wszyscy zdrowi?!
Jeszcze. A przecież wystarczyłby jeden celny pocisk, żeby z „Pioruna” została
na oceanie tylko plama ropy. I właśnie padają następne pociski, równie blisko.
Więc zwrot. Jeden, drugi. Zmiana prędkości. I znów zasłona dymna.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
33
Pławski spogląda na zegarek. „Bismarck” otworzył do nich ogień dokładnie o
godzinie 22.45.
Jest już 23.30. Niemożliwe! To już tyle czasu trwa ich wyścig ze śmiercią?
Następna salwa „Bismarcka” i następna serią uników. Wtem, nad głowami,
warkot samolotu. Samotny Swordfish leci w stronę pancernika. Wybiega mu
naprzeciw istna chmura różnokolorowych pocisków broni przeciwlotniczej.
Szalenie! Na moment wszyscy na pomoście „Pioruna” zapominają o własnej
sytuacji:
— Żeby go tylko nie trafili!
Przeszedł. Czy zdołał rzucić torpedę? Nowa salwa każe znów myśleć o sobie.
O godzinie 23.45 przychodzi wreszcie sygnał z „Cossacka”: „Atakować
nieprzyjaciela z oskrzydleniem lub półdywizjonami”. Pławski jest bezradny: nie
wie, co to znaczy. Nawet kapitan Lichodziejewski wzrusza ramionami:
— A cholera wie, jak się do tego zabrać! Oni mają opanowany ten swój „fleet
work”, cały czas chodzą w jednym zespole, to takie manewry mają w małym
palcu. Myśmy przecież tego nigdy nie ćwiczyli...
Angielski oficer łącznikowy, miody podporucznik ochotniczej rezerwy Royal
Navy, także nie wie, o co chodzi. Decyzję Plawskiego przyspiesza kolejna salwa
„Bismarcka”: „Piorun” będzie nadal manewrował tak, aby ściągać na siebie ogień
przeciwnika. Domyśla się, że reszta flotylli jest tuż obok, widzi wroga i pewno
szykuje się do nocnych ataków torpedowych. Trzeba im pomóc.
Ale po ostatniej salwie wystrzelonej o godzinie 23.50, „Bismarck” nie odzywa
się więcej i znika. „Piorun” zmniejsza prędkość, usiłuje odszukać wroga. Ogromne
napięcie ostatniej godziny wyładowuje się w serii fałszywych alarmów. Radarzyści
kilka razy meldują okręty na kursie i „Piorun” kilkakrotnie rusza do ataku. Próbuje
nawiązać kontakt z HMS „Maori”. Cisza. Dopiero o godzinie 1.00 w nocy
przejmują wiadomość od komandora Viana, że „Cossack” i „Sikh” wykonały atak
torpedowy na „Bismarcka”.
Lunął wreszcie deszcz tak potężny, że z pomostu ledwo było widać dziób
okrętu. „Piorun” szedł niemal po omacku.
O godzinie piątej rano 27 maja przyszedł z „Cossacka” lakoniczny rozkaz:
„Wracać do bazy”.
Na pomoście „Pioruna” zawrzało. Jak to, zejść z pola bitwy teraz, kiedy jej losy
lada chwila mają się przeważyć, kiedy lada moment wróg może znowu znaleźć się
na drodze?! Najgłośniej protestował porucznik Stanisław Kince nie po to przecież
warował przez cały czas przy swoich załadowanych aparatach, żeby teraz, po
prostu, poczłapać do domu!
Sprawę rozstrzygnął pierwszy mechanik „Pioruna” kapitan Ludwik Szmidt:
— Gonimy już resztkami paliwa...
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
34
Przez cale dwie godziny „Piorun” jeszcze zygzakował licząc na to, że napotka
„Bismarcka”. Potem dowódca dał rozkaz: „Najkrótszą drogą do bazy”. Najbliżej
było do Plymouth.
Wracali z uczuciem niedosytu i zawodu. Roztrząsali w kółka każdy szczegół
minionej walki.
Gorące dysputy trwały wszędzie, w każdym okrętowym pomieszczeniu, na
każdym stanowisku bojowym. Wszyscy zgadzali się właściwie z tym, że ich
samotne starcie z potężnym pancernikiem było rzeczywiście szaleństwem, że nie
mieli w nim ani cienia szansy i że dokonali wreszcie sporo, absorbując go przez
całą godzinę, co pozwoliło chyba innym okrętom podejść na dogodne do ataku
pozycje, ale dominował żal, że nie mogli być świadkami końca groźnego korsarza.
W to, że zostanie zatopiony, nikt nie wątpił. Jeśli otoczyły go tak potężne siły...
Trudy ostatnich dni mocno dały się we znaki załodze „Pioruna”. Okazało się
jednak, że droga powrotna do bazy wcale nie będzie spacerkiem. Już koło południa
27 maja sygnaliści spostrzegli pierwsze samoloty wroga Leciały w tę stronę, skąd
oni wracali, i nie ulegało wątpliwości, że to okrążony korsarz wezwał na pomoc
Luftwaffe. Radar i tym razem płatał psie figle. Ostrzegał przed nie istniejącymi
maszynami, ale i tych, które nadlatywały, naprawdę było dość. Pułap chmur był
niski, więc spostrzegano je niemal w ostatniej chwili. Rozpętywała się wtedy nad
„Piorunem” okrutna strzelanina z broni „pelot”, ale najczęściej samoloty,
zaaferowane widać poważniejszymi zadaniami, omijały samotny okręt. Obsługa
artylerii przeciwlotniczej musiała jednak tkwić na swych stanowiskach bez
przerwy. Do późnych godzin popołudniowych odparła jednak aż pięć nalotów.
Nad wieczorem, gdzieś około godziny dwudziestej, nadleciał wodnopłat.
Dojrzał okręt i szorując niemal pływakami po wodzie usiłował trafić „Pioruna”
torpedą. Odpędzili go ogniem, strzelając poziomo jak na jarmarcznej strzelnicy, ale
kiedy odleciał, rozległy się ze stanowisk broni „pelot” wołania:
— Sanitariusz! Sanitariusz...
Okazało się, że jeden z czterdziestomilimetrowych pocisków własnego działka
eksplodował na stalowej szlupbelce, służącej do opuszczenia szalupy, a odłamki
lekko poraniły kilku ludzi. Noc minęła spokojnie. Rankiem 28 maja ujrzeli
zamglone brzegi Albionu. Około godziny dziewiątej szli już rzeką, wśród
przycumowanych u nabrzeży rozmaitych angielskich okrętów wojennych, i dziwili
się mocno, że zebrane na pokładach załogi wrzeszczą głośno: „Hurra!!!”
Rzecz wyjaśnił im oficer Royal Navy, który po zacumowaniu wszedł na pokład
„Pioruna”:
— Panowie! Wczoraj, dwudziestego siódmego maja, o godzinie dziesiątej
trzydzieści siedem, rano, „Bismarck” został zatopiony na pozycji czterdzieści
osiem stopni dziewięć minut North i siedem West. We wcześniejszym
komunikacie podano, że w tej operacji brał udział również polski niszczyciel „G-
65”. To chyba wasz okręt?
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
35
Raport, który tego dnia złożył dowódcy „Pioruna” jego pierwszy oficer
mechanik, kapitan Ludwik Szmidt, mówił, że we wszystkich zbiornikach okrętu
znajduje się zaledwie dwadzieścia kilka ton ropy, z czego tylko 6 nadającej się do
użytku.
— I gdybyśmy tylko cztery godziny dłużej zostali na morzu, to do portu
musieliby nas holować.
Rozszalała się po tym sukcesie brytyjska prasa i radio. Był przecież w tym
czasie tak ogromnie , potrzebny, bo na razie sprawdzały się tylko twarde słowa
Winstona Churchilla, wypowiedziane w trzy dni po. objęciu przez niego urzędu
premiera, że ta wojna: „Przyniesie dużo krwi, znowu. też i potu”. Błyskawiczny
rewanż za zatopienie ,.Hooda” sprawił, że o operacji „Bismarck” pisano i mówiono
bardzo szeroko, ze szczegółami W tej pierwszej fali doniesień wiele miejsca
poświęcono też polskiemu okrętowi „G-65” — „Piorunowi” i jego załodze.
Zamieszczano barwne opisy wydarzeń, zdjęcia ludzi i wywiady Posypały się
potem listy i depesze gratulacyjne z całego świata. Przyszły też gratulacje od
wodza naczelnego, generała Władysława Sikorskiego, i od honorowego prezesa
Rady Narodowej, bardzo już sędziwego Ignacego Paderewskiego. Oprawiono jego
list pieczołowicie i zawisł on na honorowym miejscu w mesie ORP „Piorun”.
Dla całej niemal załogi „Pioruna” ten deszcz zaszczytów i nagła popularność
były wielkim zaskoczeniem. Sami nie aż tak wysoko oceniali własne zasługi i
udział w zatopieniu „Bismarcka”. Bywało też, że z prawdziwym zdumieniem
czytali w gazetach mrożące krew w żyłach opisy własnych, bohaterskich czynów i
zaśmiewali się do łez. O tym zaś, że rzeczywiście zrobiono im znakomite
„publicity”, przekonał się najlepiej jeden z oficerów „Pioruna”.
— Wchodzę ja do jednego pubu — opowiadał potem w mesie — i widzę, że
większe, szkockie towarzystwo poi jakiegoś naszego marynarzyka. Gin i piwo,
piwo i gin. Nieczęsty to wreszcie obrazek. Kelnerka biega od bufetu do stolika, a
chłop już prawie spada z krzesła Pytam ja tej kelnerki: „Z jakiej to okazji?”, a ona
na to: „Sorry, to jest marynarz z „Pajorun”... A ja, jak żyję, nie widziałem tego
chłopa na naszym okręcie!
Chodzenie w chwale i sławie jakoś nie wystarczyło oficerom z „Pioruna”
Wiedzieli przecież, że uczestniczyli tylko w epizodzie całej operacji: czy aż tak
ważnym? Co było przedtem i później, kiedy rozkaz odesłał ich już do bazy?
Oficjalny opis wydarzeń, przygotowany przez Admiralicję Brytyjską, „tylko do
użytku służbowego” był iście po angielsku oschły i pozbawiony wszelkich
komentarzy. Czytając go jednak uważnie można było dojść do wniosku, że nie
wszystko przebiegało tak sprawnie i pomyślnie, jak to przedstawiały gazety...
Już sam początek był niezwykle pechowy. W jaki sposób Admiralicja
Brytyjska, znając już w dniu 21 maja dokładną pozycję wrogiego zespołu, a nawet
jego skład dzięki zdjęciom lotniczym, pozwoliła umknąć „Bismarckowi” i „Prinz
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
36
Eugenowi” z fiordów norweskich? Wszystko, co działo się dalej, było logicznym
następstwem tego faktu. Gorączkowa atmosfera poszukiwań stworzyła ogromne
pole do popisu dla przypadku. Przypadkiem, tylko HMS „Norfolk” natknął się dnia
28 maja u brzegów Islandii na niemieckich korsarzy. A że przy fatalnej pogodzie
stracił ich z oczu?
Z opisu wynikało, że Niemcy mieli tyleż szczęścia, ile pecha mieli Anglicy. Bo
choćby tragedia „Hooda”...
Artylerzyści z „Pioruna” roztrząsali ten przypadek długo i fachowo i doszli do
zgodnego wniosku: dowódca obu angielskich okrętów. HMS „Hood” i HMS
„Prince of Wales”, popełnił tragiczny błąd. Kiedy świtem dnia 24 maja doszło do
boju z niemiecką eskadrą, wydał rozkaz oddania pierwszej salwy do „Prinz
Eugena”, celu mniej ważnego. „Bismarck” zyskał przez to na czasie. Zdołał się
wstrzelać do „Hooda” i z pięciu jego salw dwie były celne Reszty dopełnił słabszy
pancerz angielskiego okrętu Potem eskadra niemiecka mogła spokojnie przenieść
ogień na „Prince of Wales” i znów chyba tylko przypadek sprawił, że okręt ten
zdołał ujść spod takiego ognia tylko uszkodzony.
Na karb szczęścia „Bismarcka” można zaliczyć to, że udało mu się potem
zniknąć aż do wieczora. Dopiero około godziny 19.00 uparty „Prince of Wales”
dochodzi go na odległość strzału. Wymiana ognia jest krótka i korsarz znów
jednak ginie z oczu Anglikom aż do północy, kiedy to odnajdują go samoloty
torpedowe z lotniskowca „Victorious”. Meldują trafienia, ale -pancernik umyka...
Absolutnie dziwne też jest to, że towarzysz „Bismarcka”, „Prinz Eugen”, w ogóle
gdzieś się zapodział. Zresztą do samego. końca nie ma już o nim mowy: więc
jednak wywiódł w pole brytyjską Royal Navy?
Największe jednak zdumienie wywołała w mesie oficerskiej „Pioruna” lista
okrętów, które brały udział w pościgu. Była bardzo długa. Oprócz nieszczęsnego
„Hooda” i' HMS „Prince of Wales” wyszedł z bazy Scapa Flow trzon „floty
ojczyźnianej” — pancernik „King Georg V”, krążownik „Repulse” i lotniskowiec
„Victorious” z 45 samolotami na pokładzie oraz cała grupa okrętów
towarzyszących. Eskadra gibraltarska wsparła akcję krążownikiem liniowym
„Renown”, lotniskowcem „Ark Royal” i lekkim krążownikiem „Sheffield”. Z
Halifaxu w Kanadzie wyszedł pancernik „Revenge”, ze służby konwojowej na
północnym Atlantyku ściągnięto aż dwa pancerniki — „Rodney” i „Ramillies” —
trzy krążowniki i wiele mniejszych jednostek...
Kręcili głowami z niedowierzaniem. Jak to, więc jeden i to uszkodzony
podobno okręt, choćby tak potężny jak „Bismarck”, potrafił przez tyle dni wodzić
za nos tak wielką armadę? Dziwiło ich to, tym bardziej że po ostatnim spotkaniu z
samolotami z ,,Victorious” niemiecki korsarz potrafił zagubić się ścigającej go
flocie aż na półtorej niemal doby! Odnalazła go dopiero dnia 26 maja około
godziny 11 rano, znów czystym przypadkiem, owa latająca łódź typu „Catalina”...
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
37
— I szczęśliwym trafem właśnie my znaleźliśmy się wtedy w pobliżu, bo
inaczej chyba znów by zwiał!
Nie było to już takie pewne, bo wcześniej, około godziny 19, samoloty z
lotniskowca ,Ark Royal” trafiają „Bismarcka” dwoma torpedami, w śródokręcie i
ster. Niemiecki pancernik może manewrować już tylko z największym trudem.
Wyjaśnia się teraz, czemu napotkany przez „Pioruna” kolos próbował go po
prostu zatopić, zamiast uchodzić, wiedząc, że polski niszczyciel natychmiast
rozgłosi przez radio meldunek o swym spotkaniu. I wyjaśnia się, dlaczego przez
całą godzinę udało się „Piorunowi” manewrować pod ogniem korsarza: tamten
miał jednak bardzo ograniczone ruchy.
Ale też widzą dopiero teraz, kiedy poznali przebieg całej operacji, jak
rzeczywiście i niezwykle cenna dla pościgu była ta ich godzina „sam na sam” z
pancernikiem! Jeśli zaś zważyć, że cały bój z HMS „Hood” trwał tylko 10 minut...
Wszystko to, co odbyło się później, w dniu 27 maja 1941 roku, było tylko
dopełnieniem formalności. Dla otoczonego ze wszystkich stron „Bismarcka” nie
było już ratunku. Egzekucji dokonywały aż cztery potężne okręty: pancerniki —
„King Georg V” i „Rodney”, oraz ciężkie krążowniki: „Norfolk” i „Dorsetshire”,
bijąc przez prawie dwie godziny w „Bismarcka” ze wszystkich swoich dział i
strzelając torpedy z niewielkiej odległości. Początkowo niemiecki korsarz odgryzał
się jeszcze ogniem, ale później był już tylko bezwładnym wrakiem. Losu jego
dopełniła ostatnia torpeda, wystrzelona z HMS „Dorsetshire” o godzinie 10.36 i to
z odległości 2 tysięcy metrów. W minutę później przewrócił się do góry stępką i
poszedł na dno.
Suchy, beznamiętny opis ostatniego aktu tragicznego końca najgroźniejszego
pirata niemieckiego wstrząsnął jednak nimi do głębi, mimo iż przecież chodziło o
śmiertelnego wroga.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
38
ROZDZIAŁ V
Grzmiały jeszcze w Anglii w najlepsze radosne fanfary z okazji udanej operacji
zatopienia „Bismarcka”, kiedy jak grom z jasnego nieba spadła przygnębiająca
wieść: Niemcy opanowali Kretę!
Dla Anglii był to ciężki cios. Podwójny zresztą. Ucierpiał jej prestiż, bo
przecież wojska brytyjskie, a i flota poniosły kolejną, dotkliwą porażkę. Nie to
jednak było najważniejsze: Wielka Brytania utraciła niezwykle ważny obiekt
strategiczny na Morzu Śródziemnym. Kto trzymał w rękach Kretę, byt panem całej
wschodniej części Morza Śródziemnego ze wszystkimi szlakami żeglugowymi,
łączącymi w tamtym rejonie Półwysep Bałkański z wybrzeżami Afryki i Azji
Mniejszej. Ponadto nie spotykany dotąd, sposób przeprowadzenia tej operacji,
rozgłoszonej triumfalnie na cały świat przez propagandę niemiecką pod
kryptonimem „Merkury”, wywołał w Anglii nową falę strachu przed desantem na
wyspę, tym razem z powietrza. Desant na Kretę był przecież znakomitą „próbą
generalną”...
Sama Wyspa przeżywała właśnie w tym czasie okres względnego spokoju.
Trwały wciąż jeszcze naloty bombowe Luftwaffe, ale już nie tak potężne i częste
jak w pamiętnych miesiącach „Bitwy o Anglię”. Nadal jednak ważyły się jej losy,
choć z dala od jej brzegów, bo na morzach i oceanach. A także w Afryce.
Miała Wielka Brytania przed wojną na tym kontynencie rozległe interesy: w
Egipcie i Palestynie, w Sudanie i Kenii, w Somalii, Adenie i na Cyprze. Latem
roku 1940 zaczęli tym interesom zagrażać Włosi, mocno usadowieni w Libii: i
upadek Francji był dla nich doskonałą okazją, aby sięgnąć po Aleksandrię i Kanał
Sueski. Wkroczyli do Egiptu. Wojska brytyjskie pod dowództwom generała
Wavella zastąpiły im drogę; Kanał Sueski był zbyt ważnym punktem
strategicznym i gospodarczym świata. Potem ruszyły do wielkiej ofensywy, mimo
iż liczebnością nawet w połowie nie dorównywały ogromnej armii marszałka
Graziamego i w lutym 1941 roku pod Benghazi pobiły Włochów na głowę, biorąc
bardzo dużo jeńców i zajmując Tobruk. Sprawa wydawała się być definitywnie
załatwiona, więc też Brytyjczycy jęli przerzucać swe siły z Afryki do Grecji, na
którą właśnie napadły armie Rzeszy.
Wtedy pokonanym w Cyrenajce, ale siedzącym wciąż jeszcze w Trypolitanii,
Włochom pospieszyli na pomoc ich sprzymierzeńcy z paktu „osi” — Niemcy.
Wylądował tam specjalnie utworzony „Afrika Korps” pod dowództwem generała
Rommla i wspólnie z dywizjami włoskimi uderzył natychmiast na osłabionych
Brytyjczyków. Ci musieli wycofać się przed przeważającymi siłami państw „osi”
aż do granicy egipsko-libijskiej i tam stanęli w obronie Bronił się także otoczony w
połowie kwietnia Tobruk: dywizja australijska i polska Samodzielna Brygada
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
39
Strzelców Karpackich okopały się w oblężonym mieście i odpierały z
powodzeniem liczne ataki silniejszego i potężnie uzbrojonego wroga.
W pierwszych dniach czerwca 1941 roku sytuacja na tamtym froncie
ustabilizowała się w ten sposób, że obie strony stały w obronie, gromadząc siły do
decydującej rozgrywki. Jedyną zaś drogą, którą mogły przerzucać swoje wojska i
zaopatrzenie, było morze Państwa „osi” były przy tym w lepszej sytuacji: ich drogi
dowozu były znacznie krótsze, ponieważ dysponowały portami w okupowanej
Grecji oraz we Włoszech.
Tyle że na śródziemnomorskich szlakach między Italią i Afryką tkwiła silna
baza brytyjska: Malta. Stacjonujące tam samoloty brytyjskie, okręty podwodne,
wśród których był już w tym czasie ORP „Sokół”, oraz lekkie okręty nawodne
skutecznie paraliżowały ruch niemiecko włoskich konwojów, zmierzających, do
Libii Malta była też bazą pośrednią dla konwojów brytyjskich, przewożących
zaopatrzenie i wojska z angielskiej bazy w Gibraltarze do Aleksandrii. Sud też
Włosi i Niemcy usiłowali za wszelką cenę opanować to wyspę, a przynajmniej -
zniszczyć na niej wszystkie urządzenia wojskowe. Dla Anglii jednak utrzymanie
bazy na Malcie miało tak ogromne znaczenie, że, by dostarczyć na wyspę
wszystko, co potrzebne jest do prowadzenia wojny, nie liczono się właściwie ze
stratami.
Głównym jednak frontem toczącej się wojny była „Bitwa o Atlantyk” tak
nazwał w swoim marcowym przemówieniu w 1941 roku Winston Churchill owe
zmagania z hitlerowską blokadą Anglii na morzach i oceanie. W tym czasie weszły
one w nową fazę. Upadła niesławnie strategiczna koncepcja Wielkiego Admirała
Rzeszy, Raedera, głosząca wyższość prowadzenia tej blokady za pomocą, wielkich
okrętów — korsarskich rajderów. „Scharnhorst”, „Gneisenau”. „Admirał Hipper” i
odnaleziony wreszcie kompan „Bismarcka” ,.Prinz Eugen” tkwiły w porcie Brest
czujnie pilnowane z morza przez okręty brytyjskie, nie pozwalające im się
wymknąć. W Berlinie zaś doszła do głosu nowa teoria, tym razem wielkiego
specjalisty od wojny podwodnej jeszcze z lat pierwszej wojny światowej, admirała
Karla Dönitza: tylko „U-booty” mogą skutecznie sparaliżować wszelki ruch na
szlakach żeglownych do Anglii! Ruszyły pełną parą stocznie i z niemieckich baz
we Francji i Norwegii wysypały się na morze całe stada podwodnych piratów,
wspierane w swych działaniach lotnictwem dalekiego zasięgu.
Konwoje, choć dziesiątkowane, wciąż jednak docierały do samotnej wyspy.
Wyładowywano na portowych nabrzeżach także i surowce dla przemysłu
zbrojeniowego. Anglia gwałtownie rozbudowywała swą armię. Wiadomo było
przecież, że na kontynencie tkwi wielka, upojona zwycięstwami, lądowa armia
Hitlera, że dozbraja się także i czeka. Na co? W początkach czerwca 1941 roku
jedynym jej przeciwnikiem, z którym toczyła już od półtora roku wojnę, była
Anglia: reszta krajów Europy była albo podbita, albo też powiązana sojuszami z
Trzecią Rzeszą. Było więc oczywiste, że chwilowa cisza jest po prostu ciszą przed
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
40
burzą i nikogo nie uspokajały komunikaty z frontu libijskiego: „Bez zmian: tylko
potyczki patroli”.
Coś wisiało w powietrzu: co? Pracowały wywiady, ale z murów Kancelarii
Rzeszy w' Berlinie nie było łatwo wyciągnąć tajemnice. Trudno zaś było
przypuszczać, że Hitler poprzestanie na dotychczasowych podbojach i że nie
będzie próbował definitywnie zakończyć wojny z Anglią jakimś zdecydowanym
uderzeniem. Anglia szykowała się więc z ciężkim sercem do ostatecznej
rozgrywki: nie była jeszcze do niej gotowa. Na Wyspie trzeźwo oceniono stosunek
sił. Żeby choć w części zrównoważyć hitlerowską przewagę, Anglia potrzebowała
czasu, czasu i jeszcze raz czasu.
I nagle, 22 czerwca 1941 roku. gruchnęła wieść: Niemcy napadły na Związek
Radziecki!
Anglia odetchnęła z ulgą Oczywiście oficjalne komunikaty rządowe pełne były
słów potępienia dla tej nowej agresji Hitlera, ale owego tonu ulgi nie dało się
ukryć. Oto nowe uderzenie Hitlera poszło w wymarzonym kierunku — na
Wschód. Tam będzie musiał teraz zaangażować gros swoich sił. Hitler natrafi tam
z pewnością na silny opór. Tak czy inaczej, w wojnie przeciw Rzeszy przybył
nowy sprzymierzeniec, który teraz właśnie przejął na siebie cały impet uderzenia
hitlerowskiej potęgi. Anglia zyskała nagle tak bardzo potrzebny czas...
W mesie oficerskiej „Pioruna”' wieść o napadzie Niemiec na Związek
Radziecki wywołała spore poruszenie.
Pierwsze komunikaty z nowego teatru wojny nie były pocieszające. Niemcy
błyskawicznymi uderzeniami przebijali się coraz dalej na wschód, okrążając całe
dywizje i armie. Coraz dłuższa była lista zajmowanych miast, coraz bliżej było do
Moskwy.
Na ORP „Piorun” nie było zbyt wiele czasu, aby zastanawiać się nad sytuacją
na .frontach. Oni mieli po prostu ciągle tę samą swoją wojnę — nieustanne
krążenie w konwojach. Z portu do miejsca spotkania ze statkami, potem harówka
wokół stada tych pływających opakowań do rozmaitych towarów, powrót — i od
nowa.
W pierwszych dniach czerwca 1941 roku zaszły na ORP „Piorun” pewne
zmiany. Żegnany z ogromnym żalem odszedł zastępca dowódcy okrętu, kapitan
Ludwik Lichodziejewski. Mesa oficerska żegnała go z mieszanymi uczuciami:
odchodził, ale szedł przecież „na swoje”. Ten „wieczny zastępca” dostał nareszcie
to, co już dawno mu się należało: dowództwo okrętu. W angielskiej stoczni
Yickers-Armstrong w Tyne podniesiono właśnie polską banderę na okręcie
nowego typu — eskortowcu. Był nieco mniejszy od „Pioruna”, ale uzbrojony w 6
dział kalibru 102 milimetry, 6 dział „pelot” kalibru 40 i 20 milimetrów oraz 6
wyrzutni bomb głębinowych: nie miał tylko aparatów torpedowych. Początkowo
miał się nazywać HMS „Oakley”, ale przekazany przez Admiralicję Brytyjską
Polskiej Marynarce Wojennej na podstawie specjalnego protokołu z grudnia 1940
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
41
roku do wcześniej zawartych umów, otrzymał nazwę ORP „Kujawiak”.
Dowództwo nad tym właśnie okrętem i 167 ludźmi załogi dostał „Lichodziej” — i
musiał rozstać się z „Piorunem”.
W tym samym czasie Polska Marynarka Wojenna wzbogaciła się o jeszcze
jeden okręt tego samego typu — ORP „Krakowiak”, zbudowany w stoczni John
Samuel White w Cowes, na wyspie Wight — tam. gdzie kiedyś „przyszły na
świat” ORP „Grom” i ORP „Błyskawica”. Tak więc w połowie 1941 roku siły
Polskiej Marynarki Wojennej w Anglii były większe niż na początku wojny. Z
dawnych, przedwojennych okrętów, po stracie ORP „Grom” pod Narvikiem i ORP
„Orzeł”, który w niewyjaśnionych nigdy okolicznościach zaginął podczas patrolu
na Morzu Północnym, pozostały kontrtorpedowce „Błyskawica” i „Burza” oraz
okręt podwodny ORP „Wilk”. Podniesiono za to polskie bandery na ORP
„Garland”, ORP „Piorun”, ORP „Kujawiak” i ORP „Krakowiak”, na okręcie
podwodnym ORP ,,Sokół” oraz na trzech kutrach, artyleryjskich — ścigaczach:
„Chart”, „Wilczur” i „Wyżeł”. Przejściowo też w tym czasie nosiły polskie
bandery okręty francuskie, które po upadku Francji znalazły się w portach
angielskich. Były to: kontrtorpedowiec „Ouragan”, dwa duże dozorowce „Medoc”
i „Pomorol” oraz 12 kutrów dozorowych. Wszystkie one zostały zwrócone
Wolnym Francuzom generała de Gaulle'a do początków 1941 roku z wyjątkiem
OPR „Medoc”, który w listopadzie 1940 roku został storpedowany przez niemiecki
samolot i zatonął wraz z dowódcą, komandorem porucznikiem Romanem
Stankiewiczem, oraz 48 ludźmi załogi.
W drugie więc półrocze 1941 roku polska flota wojenna wkroczyła z czterema
dużymi niszczycielami, dwoma eskortowcami, dwoma okrętami podwodnymi oraz
trzema ścigaczami. Te ostatnie operowały na kanale La Manche, u wschodnich
brzegów Anglii. ORP „Wilk”, ze względu na „podeszły wiek”, przeszedł do klasy
okrętów” ćwiczebnych, drugi okręt podwodny, nowiutki ORP „Sokół”, odszedł na
Maltę i brał udział w zwalczaniu konwojów niemiecko-włoskich na Morzu
Śródziemnym. Eskortowce pełniły służbę w bazie Plymouth, osłaniając konwoje w
rejonie kanału La Manche. Bazą niszczycieli był port w Greenock, gdzie mieściło
się dowództwo Western Approaches — Zachodniego Obszaru Operacyjnego,
najważniejszego centrum odprawy i przyjmowania atlantyckich konwojów.
Właśnie w połowie 1941 roku dołączył tam ORP „Garland”, który dotąd przez
ponad rok walczył na Morzu Śródziemnym i odnosił tam piękne sukcesy.
Funkcję zastępcy na ORP „Piorun” objął kapitan Franciszek Pitułko, dawny
oficer artylerii z „Groma”! To pod jego komendą czatowali w największym
napięciu u dział podczas pamiętnego spotkania z hitlerowskimi okrętami w
cieśninach duńskich, kiedy to na rozkaz „Pekin” szli z kraju w nieznane i przeżyli
z nim potem kawał czasu na obczyźnie...
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
42
Kapitan Pitułko od razu zadomowił się na pokładzie „Pioruna”. Trafił przecież
„między swoich”, a i jedenastoletnia już praktyka, wyłącznie na
kontrtorpedowcach, też zrobiła swoje.
W połowie września 1941 roku ORP „Piorun” wyszedł z ujścia rzeki Clyde w
zespole sześciu innych niszczycieli, wśród których znajdował się też ORP
„Garland” pod dowództwem komandora porucznika Konrada Namieśniowskiego.
Z początku rzecz zapowiadała się na zwykłą, kolejną dreptaninę u boku konwoju,
oznaczonego tym razem kryptonimem „WS-11X”. Składał się on z ośmiu wielkich
transportowców i okrętu amunicyjnego „Breconshire”, ale zastanawiała niezwykle
silna eskorta. Początkowo do siedmiu niszczycieli dołączyły cztery krążowniki
pomocnicze, ale dalej, już na Atlantyku, pojawił się pancernik „Prince of Wales” w
towarzystwie czterech krążowników: HMS „Edinbourgh”, HMS „Kenya”, HMS
„Sheffield” i HMS „Enryalus”. Pławski i załoga „Pioruna” nie mogli wyjść z
podziwu: tak potężnej eskorty nie miał jeszcze żaden z osłanianych ostatnio
konwojów...
Przeszli już Atlantykiem około 300 mil w kierunku zachodnim, kiedy sygnał z
okrętu senior officera eskorty polecił otworzyć dostarczone wcześniej koperty —
„Ścisłe tajne” i opatrzone kryptonimem „Halberd”. Zawarte w nich- rozkazy
polecały wykonać natychmiast zwrot na południe, a jako port docelowy
wyznaczały Gibraltar.
Tak daleko ORP „Piorun” nie chadzał jeszcze w całej swej historii. Najbardziej
niepokojąca była sprawa paliwa: może go nie wystarczyć,, jeśli okręt będzie nadal
zygzakował wraz z konwojem.
Dowództwo brytyjskie przewidziało tę możliwość i już po kilku dniach marszu
„Piorun”, „Garland” i jeszcze dwa niszczyciele eskorty otrzymały rozkaz, aby
wyprzedzić konwój i wejść do bazy w Gibraltarze.
Marynarze z „Garlanda” znali już „Skałę”, jak potocznie nazywano gibraltarską
twierdzę, ale załoga „Pioruna” widziała ją po raz pierwszy.
Krótki postój „Pioruna” zakończył się 23 września. Okręt z pełnymi
zbiornikami paliwa dostał nowe rozkazy: oto wraz z „Garlandem” i holenderskim
niszczycielem „Isaac Sweers” miał stanowić eskortę pancernika HMS „Nelson”.
Z pomostu „Pioruna” oficerowie obserwowali ze zdumieniem całą ceremonię,
jaką odprawił „Nelson”, wychodząc na morze. Długo powiewały na jego maszcie
sygnały pożegnalne, wymieniane z pancernikiem „Rodney”, na którym podniósł
swą flagę dowódca eskadry gibraltarskiej, wiceadmirał J. F. Sommerville.
Roztrząsano właśnie silne przywiązanie do tradycji, kultywowane w Royal Navy,
kiedy do rozmowy włączył się angielski oficer łącznikowy „Pioruna”:
— Sorry, panowie... To tylko takie udawanie. I z dalszych jego wywodów
wynikło jasno: tuż obok gibraltarskiej bazy leży hiszpańskie miasteczko Algesiras,
skąd, wszystko niemal, co dzieje się w porcie wojennym, widać jak na dłoni.
Faszystowski rząd generała Franco jest zaprzyjaźniony z hitlerowską Rzeszą. Stąd
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
43
Algesiras aż roi się od niemieckich i włoskich szpiegów i agentów i dlatego przy
wyjściu okrętów na morze trzeba stosować takie rozmaite sztuczki dla zmylenia
przeciwnika.
O prawdziwości tych słów miała załoga „Pioruna” przekonać się niebawem.
„Nelson” bowiem skierował się wprost na zachód i szedł w tym kierunku tak
długo, aż nawet jego eskorta, w tym i oficerowie „Pioruna”, przekonana była już,
że po prostu wracają do Anglii. Wtedy, pod osłoną nocy, pancernik zrobił zwrot o
180 stopni, a w kilka godzin później cały zespół przeszedł Cieśninę Gibraltarską i
znalazł się na Morzu Śródziemnym.
Rankiem 25 września sygnaliści „Pioruna” zaczęli kolejno meldować
dostrzeżone na morzu okręty. Okazało się, że cały, przeprowadzony od ujścia rzeki
Clyde, a pozostawiony na Atlantyku, konwój jest już tu w komplecie. Cieśninę
Gibraltarską musiał również forsować pod osłoną ciemności. Zmieniono tylko
nieco formację, dzieląc go na dwie części, ale obie w pewnym odstępie zmierzały
w tę samą stronę: na wschód. Była tu także reszta sił eskorty która przybyła
zapewne wprost z Gibraltaru, jak również część tamtejszej eskadry pod
dowództwem wiceadmirała Sommerville a. Nie ulegało już wątpliwości, że
punktem docelowym lej wielkiej armady jest Malta.
ORP „Piorun” nie dostał żadnych nowych rozkazów. Nadal, wraz z
„Garlandem” i niszczycielem holenderskim, asystował „Nelsonowi”. Z pozycji w
stosunku do innych statków i okrętów konwoju „WS-11X” oficerowie „Pioruna”
domyślili się łatwo, że ich zespół będzie osłaniał eskortowane jednostki od strony
wybrzeży Europy: znajdą się więc niebawem najbliżej baz włoskich...
O Włochach, jako przeciwnikach na morzu i w powietrzu, nasłuchali się już
sporo od kolegów z „Garlanda”. Flota wojenna faszystowskiej Italii,
rozbudowywana jeszcze przed wojną, posiadała sporo nowoczesnych, wielkich
okrętów, w tym nawet okręty liniowe, ale duch bojowy marynarzy duce nie
dorównywał ani w części potędze ich floty. Wszystkie dotychczasowe bitwy i
potyczki na Morzu Śródziemnym, jak bitwa koło Kalabrii i koło przylądka Spatha,
kończyły się sukcesami mniej licznych często zespołów brytyjskich. W
decydujących momentach Włosi po prostu wycofywali się z pola wałki...
Pamiętano o tym na pomoście „Pioruna”, ale nikt nie lekceważył sytuacji. Było
pewne, że tak ogromny konwój jak ten „WS-11N” nie zdoła mimo wszelkich
środków ostrożności przejść nie zauważony, i że na pewno siły włosko-niemieckie
będą starały się za wszelką cenę nie dopuścić go do Malty.
Na razie jednak w polu widzenia były tylko okręty zespołu eskorty co trzy
sekundy umieszczony na pomoście głośnik asdicu wznawia swą jednostajną
muzykę — znak, że głębie wód w pobliżu „Pioruna” są czyste i nagle pryska
spokój. Z głośnika dobywa się jakieś inne, głębsze echo. Słyszą go wszyscy: jest
kontakt! I w tym samym momencie okrzyk operatora:
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
44
— Lewo czterdzieści, odległość tysiąc jardów... Teraz wszystko dzieje się juz
równocześnie.
Na rejkę i w eter poprzez radiotelefon do dowódcy eskorty leci odpowiedni
sygnał, oficer sygnałowy już jest w kabinie asdicu, już przerzucił aparaturę na
automatyczny zapis — rekorder. Na papierze rysuje się rząd równych kresek: jest!
Dowódca, komandor porucznik Pławski, już podał komendy na ster i do maszyny:
„Zwiększyć obroty!” „Piorun” szarpie się nagie do przodu i kładzie lekko na burcie
przy cyrkulacji:
— Kontratakuje! Przygotować wyrzutnie!
To Pławski. Porucznik Kinee już rzucił w mikrofon rozkazy do obu wyrzutni
na rufie i burtowych miotaczy Thornycrojta. Teraz wszystko zależy od
sygnałowego przy asdicu i operatora...
Pokład „Pioruna” drży od wzmożonej pracy maszyn. Już po zwrocie: teraz
echo jest przed dziobem, ale niskie. Cel oddala się, Wreszcie echo niknie. Nie
pomaga napięta, skupiona uwaga operatora, gorączkowo pokręcającego
„kierownicą” asdicu. „Piorun” gna jeszcze spory kawałek, nim położy się w
następny zwrot.
Echa nie ma. Zginęło. Operator w podnieceniu przeszukuje dziobowe sektory.
Nic. Minuty wloką się nieznośnie. Nie ma.
Z pomostu widać teraz, jak drugi z niszczycieli eskorty zmienia nagle kurs:
złapał echo? Już zwiększył prędkość U dziobu bielą się wielkie odkosy fal. Rzuci
bomby, czy...
Za rufą tamtego okrętu wyrastają nagle z wody białe pióropusze. Opadły — i
dopiero niesie się stamtąd stłumiony, głuchy odgłos potężnych detonacji,
zlewających się niemal w jeden długi grzmot. Mija jeszcze długa chwila, zanim
fala tamtego wybuchu uderzy echem w kadłub „Pioruna”. Ciekawe: dostali go czy
nie?
Z głośnika asdicu płyną teraz skotłowane dźwięki. Długo trzeba będzie
poczekać, zanim uspokoją się wzburzone masy wody. Wreszcie echa rewerberacji
są znów ciche, delikatne, równe.
Tamten, co rzucał bomby, także zmniejszył prędkość i krąży czujnie. Widać
atak chybiony.
Czas płynie. W kabinie asdicu operator i oficer sygnałowy przeżywają ciężkie
chwile, a jeśli, ten podwodny wróg zmylił ich i idzie teraz wprost na „Nelsona”?!
Echo było przecież wyraźne, twarde. Takie, jakie daje tylko okręt podwodny.
— Szukaj jeszcze raz w sektorze dziobowym... Na pomoście „Pioruna” napięta
cisza. Tylko ten głośnik: ping... ping...
— Salwa z, dziesięciu bomb nastawiona — mówi Kince cicho, jakby chciał
przypomnieć dowódcy, że jest gotów.
— Dobrze.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
45
Dziesięć bomb. Dwie tony trotylu. Dwie bomby spadną z rufy, po dwie
wyrzucą cztery miotacze burtowe wielkim łukiem na boki, na 75 jardów od okrętu.
Odpowiednio ustawione detonatory sprawią, że jedne wybuchną na głębokości 50,
a inne 100 stóp.
— Ping... ping... ping...
Nie ma powrotnego echa. Nie ma. I wreszcie...
— Odległość dziewięćset, wprost przed dziobem!
„Piorun” znów zrywa się do biegu. Znów komendy: Pławski spokojny,
opanowany.
— Uwaga na bombach!
I jeszcze do maszynowni:
— Będziemy rzucać bomby...
Żeby ci tam, na dole, wiedzieli, co się święci: niech się nie denerwują.
— Sześćset, cel szybko przesuwa się w prawo!
Sygnałowy oburącz przyciska słuchawki do uszu.
— Odległość dwieście pięćdziesiąt jardów, namiar...
— Atakuję! Jeszcze poprawka na wyprzedzenie, i...
— Pierwsza pal!
— Druga...
— Trzecia...
— Czwarta...
— Bomby odpalone!
Za rufą wstaje morze ogromnymi, białymi koliskami. Dudniący, przeciągły
grzmot. Potem jakby pchnięcie z rufy, wstrząs. „Piorun” gna jeszcze do przodu,
póki nowe komendy me każą mu się pochylić w zwrocie.
Wracają — wolno i czujnie. Teraz wszystkie oczy na powierzchnię morza.
— Chyba ślad ropy...
Asdic teraz długo nie przyda się na nic. Rzucać bomby na ślepo? A jeśli,
uszkodzony, przywarł na dnie?
— O! Jest! Jest ropa!
Rzeczywiście: tłusta, opalizująca plama. Ale nie ma najmniejszego nawet echa.
Nic. Taka plama mogła przecież przypłynąć licho wie skąd...
Rozglądają się pilnie, a nuż lada moment wynurzy się znajomy kształt kiosku?
Czas płynie. Tamten drugi niszczyciel raz leszcze rusza do ataku, rzuca bomby.
„Piorun” nasłuchuje pilnie. Krąży. Raz jeszcze natrafia na plamę ropy: inna czy ta
sama?
— Sir — melduje dowódcy angielski oficer łącznikowy — Sygnał od okrętu
senior-officera eskorty: „Wracać na pozycję”.
Zawód. Żeby tak jeszcze trochę poczekać: dostaliby go na pewno! Radio
przechwytuje wreszcie meldunek od tego drugiego niszczyciela: i on też zobaczył
ropę.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
46
— W najlepszym przypadku uznają nam tego podwodniaka jako
„prawdopodobnie uszkodzony”. Po połowie....
Zapada zmierzch. Prą dalej na wschód, cały czas tym samym kursem. Noc mija
spokojnie i cały następny dzień, i noc. Dziwne, gdzież, u diabla, podziała się ta
włoska flota? Nikt nie chce powiedzieć tego głośno, ale rośnie niepokój. Co
szykują, jeśli dotąd jeszcze ich nie ma?
Ranek 27 września jest pochmurny W napiętą ciszę pomostu wkrada się nagle
odległy warkot lotniczych silników. Już chce Pławski ogłosić alarm
przeciwlotniczy, ale radio jest szybsze.
— To nasi, z lotniskowca „Ark Royal”. Będą osłaniać konwój z powietrza.
Włoskie bazy — tuż.
W zwinnych myśliwcach rozpoznają znajome kształty: to Fulmary. Przelatują
na niedużej wysokości i nikną tam, gdzie powinno być czoło konwoju.
I nagle — nowy dźwięk. Z innej strony.
— Samolot lewo trzydzieści! Odległość...
— Alarm przeciwlotniczy!
Klakson zanosi się urywanymi dźwiękami, obracają się lufy broni „pelot”. Jest!
To maszyna rozpoznawcza. Leci dość wysoko, ale nagle w gwałtownym skręcie
idzie ku górze, ku zbawczym chmurom. Tuż za nim grzeją angielskie myśliwce.
Pojawiły się nie wiadomo skąd...
— Jak im zwieje, to będzie bieda...
Sprawdziło się. Pierwsza fala dwunastu włoskich Savoiów nadleciała tuż po
godzinie 13.00. Rozdzieliła się zgrabnie na trójkowe klucze i każdy z nich,
szorując niemal kadłubami po powierzchni morza, runął na upatrzony okręt.
Rozszalał się ogromny ogień broni przeciwlotniczej.
Trójka, atakująca „Pioruna”, mierzyła prosto w jego lewą burtę. Z pomostu
wyglądało to tak, jakby duże, trójsilnikowe maszyny chciały staranować okręt.
Szły w smugach pocisków, wybiegających im naprzeciw. Łomot broni „pelot”
ogłuszał. W pewnej chwili samoloty kolejno poderwały się ku górze z
jednoczesnym zwrotem na skrzydło, a od każdego z nich oderwał się jakiś ciemny,
podłużny kształt...
— Torpedy! Lewo czterdzieści pięć...
Ale już o sekundy wcześniej padł rozkaz:
— Ster na burt!
Okręt aż położył się w ostrym zwrocie. Chwile napiętego wyczekiwania ciekną
jak wieki.
— Przeszły...
Rzut oka w koło. Oto nad którymś z okrętów jasny błysk i potem ogromny kłąb
burego dymu, z którego spadają ku morzu jakieś szczątki. Oto z wysokim wyciem
silników, przebijającym się nawet przez huk artyleryjskiej palby, nurkuje ostro
jakaś Savoia ciągnąc za sobą czarną smugę. Tam, gdzie uderza w morze, tryska
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
47
wysoki gejzer wody. Oto pnący się ostrą świecą ku górze samolot łamie się jakoś
w locie i bezwładnie wali w dół.
— Samoloty prawo trzydzieści! Wysokość... „Piorun” nadal bije w niebo ze
wszystkich przeciwlotniczych luf. Rozżarły się chłopaki...
— Przerwać ogień!
Na innych okrętach ogień także cichnie. Grzmią jeszcze tylko działa
„Nelsona”. Wygląda na to, że maszyny włoskie zbierają się do odlotu, ale....
Na pomoście „Pioruna” sygnalista Dolecki nie odrywa lornety od oczu. Liczy:
— Cztery. Siedem. Tylko siedem, a było dwanaście! Pięciu brakuje...
Niemożliwe!
Teraz na niebie trwa gonitwa myśliwców. Nadleciały wreszcie brytyjskie
Fulmary i walczą właśnie z osłoną Savoiów Z dołu wygląda to jak niewinna
zabawa, ale spośród grupy mijających się maszyn jedna nagle pikuje ostro i wali
się w morze.
— Nasz! Nasz dostał!
Nie czas jednak zajmować się myśliwcami. Przecież Savoie mogą wrócić...
Płyną minuty „Piorun” w zamieszaniu, wywołanym pierwszym nalotem i
uchylaniem się od torped, znalazł się w pobliżu „Nelsona”. Potężna sylweta
pancernika tchnie siłą.
— Samoloty lewo dwadzieścia.... Są! Tym razem Savoie idą wyżej i zdają się
omijać „Pioruna”. W pewnej chwili nurkują jednak głęboko, wyrównują lot nad
powierzchnią wody i zmierzają prosto ku „Nelsonowi”...
Spada na nich stamtąd ulewa ognia. Strzela „Piorun”, strzelają inne
niszczyciele eskorty.
Zwija się w ogniu jedna maszyna, druga, ale kilka innych podrywa się świecą
ku górze. A w chwilę później wykwita u burty pancernika gdzieś w okolicach jego
pierwszej, artyleryjskiej wieży smukła, wysoka kolumna wody.
— Dostał! „Nelson” dostał torpedę...
Moment oczekiwania: przecież to tuż koło dziobowych komór amunicyjnych! I
ulga, kiedy pancernik nieco tylko pochyla się w przód, unosząc w górę rufę.
Wszyscy na pokładzie „Pioruna” wiedzą, że teraz we wnętrzu tego olbrzyma toczy
się uporczywa walka ludzi z setkami ton wdzierającej się do kadłuba wody...
Pancernik zmniejszył prędkość, ale idzie wciąż naprzód! Mijają kwadranse:
udało się, widać, zażegnać niebezpieczeństwo...
Jeszcze po raz trzeci nadlatują Savoie. Trzeci raz brytyjskie i polskie okręty
otaczają się ogniową zaporą. Kiedy wreszcie odlatują ostatecznie, okazuje się, że
od pierwszego nalotu minęło nieco ponad godzinę.
Podniecenie gaśnie. Jeszcze tylko sokolooki sygnalista, mat Dolecki, peroruje
głośno:
— Liczyłem dokładnie! Savoiów poszło do morza dziesięć i jeden włoski
myśliwiec, ale i trzy nasze Fulmary...
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
48
Nadlatuje jeszcze ze wschodu samotny samolot, ale to brytyjski,
rozpoznawczy. W chwilę potem zaaferowany łącznikowy donosi na pomost
„Pioruna”:
— Sir, przykra wiadomość. Samolot z Malty nadal sygnał, że idą nam na
spotkanie z prędkością 20 węzłów dwa włoskie pancerniki i osiem niszczycieli...
Rzeczywiście: przykra. Tak samo musiał ocenić ją dowodzący eskortą z
pokładu „Rodneya” wiceadmirał Sommerville, bo zaczął przegrupowywać swe
okręty. Nadeszło to na pokład „Pioruna” w formie konkretnego rozkazu: „Przy
konwoju zostają trzy krążowniki i 10 niszczycieli. Dwa krążowniki, ORP «Piorun»
i HMS «Duncan», pozostają w osłonie lotniskowca «Ark Royal». Na spotkanie
wroga pójdą trzy pancerniki i sześć niszczycieli .”
Przetasowały się szyki okrętów. „Piorun”, odchodząc na wyznaczoną sobie
pozycję, a „Ark Royal” szedł w pewnym oddaleniu od konwoju, dostrzegł jeszcze,
że „Nelson” nie nadąża po prostu za pozostałymi pancernikami. Szedł wolno, z
prędkością nie większą niż 18 węzłów, ale podążał w nakazanym kierunku: na
spotkanie z wrogiem.
Tymczasem po godzinie oficer łącznikowy, przyniósł z kabiny radio nowy
sygnał:
— Znów złe wiadomości. Obok tamtych pancerników i niszczycieli włoskich
idą tym samym kursem jeszcze cztery krążowniki i osiem niszczycieli...
Zapowiadała się więc walna bitwa. I poszły do niej tylko dwa brytyjskie
pancerniki, bo prędkość „Nelsona” spadła w tym czasie do 15 węzłów.
Z pokładu „Pioruna” zaczęto pilnie nasłuchiwać pierwszych odgłosów walki.
Poderwała się już przecież i poszła w tamtym kierunku cała formacja samolotów z
„Ark Royal”.
O wczesnym zmierzchu zaczęły powracać samoloty. Dolecki liczył je
skrzętnie. Wreszcie zabrakło mu tylko jednego. Trafili na Włochów, czy co?
Szkoda...
Ten ostatni Fulmar pojawił się nisko nad wodą. Silnik pracował mu jakoś
nierówno, z przerwami — i wreszcie zamilkł. Maszyna szybowała jeszcze, ale już
lotem nurkowym. Klapnęła w wodę o kilkadziesiąt zaledwie metrów za wyniosłą
rufą „Ark Royal”.
Pierwszy zorientował się w sytuacji oficer wachtowy „Pioruna”, podporucznik
Grochowicz:
— Ster prawo na burt! Obroty dwieście! I alarm „człowiek za burtą”!
Do pogrążającego: się już w morzu samolotu, podeszli w samą porą, aby z jego
pokładu zdjąć całą i zdrową, choć trochę przestraszoną, załogę.
Tego wieczora przyszedł od wiceadmirała Sommerville'a następujący sygnał:
— Kontaktu bojowego z nieprzyjacielem nie nawiązano. Podobno zawrócił.
Rozkazuję więc...
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
49
I rozkaz brzmiał tak: statki konwoju, eskortowane wyłącznie przez krążowniki i
część niszczycieli, pójdą dalej na Maltę, do której już bardzo blisko. Reszta eskorty
— pancerniki, lotniskowiec i pozostałe niszczyciele — ma wracać do Gibraltaru.
Rozkaz ten rozdzielił także oba polskie okręty, bo ORP „Garland” poszedł z
konwojem na Maltę. Dla zespołu, powracającego na zachód, noc z 27 na 28
września upłynęła spokojnie. Rankiem przyszedł meldunek o sporych siłach
włoskich, które pojawiły się w rejonie Cagliari, ale były one zbyt daleko, aby
mogły zagrozić konwojowi, i Tego też dnia wieczorem zespół brytyjski podzielił
się znów. Uszkodzony HMS „Nelson” i trzy niszczyciele poszły w stronę
Gibraltaru, a reszta sił zawróciła na spotkanie tych okrętów, które po
odprowadzeniu konwoju na Maltę ruszyć miały w drogę powrotną na zachód.
„Piorunowi” przypadł obowiązek eskortowania okaleczonego „Nelsona”. I nie
miał z tym większych kłopotów. Tylko raz, rankiem 29 września, asdic uchwycił
podwodne echo i trzeba było rzucić jedną bombę. Raczej dla formalności, bo echo
było niepewne To samo powtórzył wieczorem HMS „Duncan” i 30 września przed
południem, w dodatkowej asyście jeszcze jednego niszczyciela, czterech korwet i
lotniczej osłony, HMS „Nelson” wszedł do portu w Gibraltarze.
Po kilkudniowym postoju obydwa polskie niszczyciele — „Garland” i „Piorun”
— ruszyły w drogę powrotną do swej macierzystej bazy w Oreenock.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
50
ROZDZIAŁ VI
W pierwszych dniach nowego, 1942 roku, gruchnęła po świecie wieść: Stany
Zjednoczone przystąpiły do wojny po stronie koalicji antyhitlerowskiej!
Czekano na to, co prawda, dość długo. Prezydent F. D. Roosevelt uparł się
jednak nie wtrącać do europejskich waśni i ogłosił deklarację neutralności. Sporo
minęło czasu, zanim pozwolił zdjąć embargo na dostawy broni dla Wielkiej
Brytanii. Dopiero w marcu 1941 roku Kongres USA uchwalił ustawę „Lend-
Lease”?, przyznającą specjalną pożyczkę wojenną dla państw sprzymierzonych,
walczących przeciwko blokowi państw faszystowskich. W czerwcu USA poparły
ZSRR w walce z Niemcami, a w sierpniu Roosevelt i Churchill podpisali Kartę
Atlantycką — podstawę przyszłej koalicji: ZSRR podpisał tę Kartę w
październiku, na międzysojuszniczej konferencji w Londynie.
Ale potężny i bogaty „Wuj Sam” Wciąż jeszcze zwlekał. Dopiero grudniowy
atak samolotów japońskich na wielką bazę USA na Hawajach — Pearl Hąrbor —
uświadomił Ameryce, że zbrojna „oś” Berlin—Rzym—Tokio wymierzona jest
także i przeciw niej.
Na europejskim teatrze wojny działo się jednak nadal nie najlepiej. W Związku
Radzieckim armie Hitlera stały już pod Moskwą i Leningradem, wdarły się ną
Krym. W Afryce, w końcu 1941 roku, wojska brytyjskie osiągnęły pewien sukces:
wygrały wielką bitwę pancerną, co pozwoliło odblokować Tobruk i odepchnąć
linię frontu daleko od granic Egiptu, ale silne przeciwnatarcie Włochów i
Niemców, dowodzone przez generała Rommla, odrzuciło ich w styczniu roku 1942
na dawne pozycje.
Anglia nadal dusiła się w okowach morskiej blokady. Nowa koncepcja
admirała Dönitza, wojna podwodna, w pełni zdawała egzamin i coraz większe
stada U-bootów wychodziły na żeglowne szlaki. „Bitwa o Atlantyk” stawała się
coraz bardziej dramatyczna i zacięta. I nie lepiej działo się na Morzu
Śródziemnym, ale Malta wciąż trwała.
Noworoczną wieść o przystąpieniu Stanów Zjednoczonych do wojny
potraktowano najpierw w mesie oficerskiej „Pioruna” z niedowierzaniem, ale
potem ogromna radość opanowała załogę. Wejdzie do walki po ich stronie nowa
potężna siła. Zaświtała nowa nadzieja, że teraz to już niedługo. Przecież widzieli
na własne oczy, jak potężny jest ich nowy. sprzymierzeniec. W ostatnich bowiem
miesiącach 1941 roku dwa polskie niszczyciele, właśnie „Piorun” i „Garland”, po
raz pierwszy przeszły „jednym ciągiem” Atlantyk i zacumowały w kanadyjskim
porcie Halifax. Pierwszy raz widziano tam wtedy polską, wojenną banderę. Oni zaś
wciąż jeszcze mieli świeżo w pamięci cuda tamtej półkuli, nie objętej pożarem
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
51
wojny, i nawet niezwykle ciężkie warunki tej ogromnej przeprawy nie zdołały
zatrzeć wrażeń.
Ten rejs — to była próba podyktowana koniecznością. Brytyjskie okręty
eskortowe odprowadzały dotąd atlantyckie konwoje najdalej do polowy drogi, tam
przekazywały je pod opiekę okrętów kanadyjskich i wracały, przejmując opiekę
nad konwojami idącymi do Anglii. Wynikało to stąd, że okręty te nie były po
prostu przystosowane do odbywania trik dalekich rejsów. Ale u schyłku 1941 roku
wzrosła liczba konwojów, a zmniejszyła się jeszcze bardziej i tak już skąpa liczba
okrętów eskorty: U-booty zaczęły zbierać coraz obfitsze żniwo. Jedynym
rozwiązaniem mogło być tylko to, by okręty eskorty towarzyszyły konwojowi na
całej transatlantyckiej trasie. W ten sposób ich liczba mogłaby się, choć tylko
pozornie, podwoić.
Ludzie, którzy w Admiralicji Brytyjskiej próbowali opracować
najskuteczniejsze metody eskortowania konwojów od kontynentu do kontynentu,
mieli niełatwy orzech do zgryzienia. Całą tę ogromną trasę, wiodącą od
zachodnich brzegów Anglii wielkim łukiem ku północy aż pod Grenlandię, a
potem na południe, obok Nowej Fundlandii do portów Kanady na tamtym
kontynencie, okręt klasy „Pioruna” mógł przebyć najprędzej w 10 dni, pod
warunkiem, że po drodze uzupełni paliwo. Trzeba też było brać pod uwagę
szczególnie trudne warunki nawigacyjne, jakie w tamtych rejonach Atlantyku o
każdej niemal porze roku są chlebem codziennym: silne sztormy, mgły, ogromne
fale. Te warunki pogarszają się jeszcze jesienią i zimą...
Ale nie było innego wyjścia. I był rozkaz. Zadanie, które w teorii było
niezwykle trudne, załogi „Pioruna” i „Garlanda” miały wykonać w praktyce. Cały
czas w sztormie, przy potężnej fali, z przećwiczoną tylko w porcie, niezwykle
skomplikowaną operacją pobrania paliwa z ropowca na oceanie, na okrętach, dla
których konstruktorzy nie przewidywali tak ogromnego wysiłku. I cały czas w
czujnym napięciu, bo każda chwila mogła być ostatnią dla nich lub dla
eskortowanych statków. U-booty tylko czyhały na okazję...
I doszli. A w Admiralicji Brytyjskiej zanotowano: „Wielki szlak” został
przetarty. W transoceanicznej eskorcie konwojów okręty „nie przystosowane”
zdały egzamin. Będą więc w niej chodziły. Innego wyjścia zresztą na razie nie
było.
„Piorun” tymczasem przezbrajał się nieco, przygotowując się do nowych
zadań. Najwięcej nadziei budziły nowe radary. Zainstalowano ich aż trzy: typ
„291” do celów nawigacyjno-ostrzegawczych, „281” do strzelań artyleryjskich „po
ciemku” i „271” do wykrywania celów niewiele tylko wynurzonych z morza na
przykład okrętów podwodnych, idących na powierzchni. Wszystkie one miały już
ekrany biegunowe, pozwalające obserwować obraz „z lotu ptaka”, a ponadto
anteny obrotowe, dzięki którym nie trzeba już było manewrować całym okrętem.
Mat Karol Wizner za to bez przerwy ślęczał na rozmaitych kursach obsługi.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
52
W drugiej dekadzie stycznia 1942 roku nastąpiły w obsadzie ORP „Piorun”
zasadnicze zmiany. Zszedł dotychczasowy dowódca, komandor porucznik
Eugeniusz Pławski, a jego miejsce zajął komandor porucznik Stanisław
Hryniewiecki.
Pierwszym oficerem torpedowym, jak nazywano potocznie oficera broni
podwodnej, został porucznik Zbigniew Węglarz, zmieniając swego kolegę z tego
samego rocznika SPMW,. Stanisława Kince; oficerem nawigacyjnym1 został
porucznik Stanisław Lee, a obowiązki oficera sygnałowego przejął porucznik
Włodzimierz Łoskoczyński. Ci trzej ostatni przeszli z ORP „Burza” Zmieniło się
także kilkunastu ludzi z załogi, podoficerów i marynarzy. Niektórzy z nich, jak
torpedysta bosmat Karaś, byli doświadczonymi specjalistami Sporo jednak
przybyło ludzi młodych, wprost z kursów Szkoły Specjalistów Morskich, zupełnie
jeszcze nie obeznanych z morzem. Byli to głównie Polacy z Francji, ale nie
brakowało ochotników z całego świata.
Te wymiany załóg na okrętach były rzeczą zwykłą, przeprowadzaną co pewien
czas, a wynikającą zresztą z konieczności: brakowało ludzi.
„Piorun” rozpoczynał więc nowy rok pod nowym dowództwem. Komandora
porucznika Stanisława Hryniewieckiego zaś znali w Marynarce Wojennej prawie
wszyscy, nie mówiąc już o byłej załodze „Groma”. Był pierwszym dowódcą lego
okrętu. Przeniesiony czasowo tuż przed wojną do Warsztatów Portowych
Marynarki Wojennej w Gdyni trafił w pierwszych dniach wojny na Hel i objął tam.
dowództwo ORP „Gryf” po żołnierskiej śmierci komandora podporucznika Stefana
Kwiatkowskiego. Okrętem tym, uszkodzonym i osadzonym w helskim porcie,
dowodził właśnie podczas zwycięskiej bitwy z niemieckimi niszczycielami w
Zatoce Gdańskiej i dotąd, póki ORP „Gryf” nie zatonął pod ciosami niemieckich
bomb. Walczył potem na Helu aż do kapitulacji, a potem, mając zezwolenie
dowództwa, przedarł się na pokładzie jachtu przez niemiecką blokadę. Po
tysięcznych perypetiach na Łotwie i w Skandynawii przedostał się do Anglii, w
samą porę, aby objąć dowództwo dywizjonu polskich kontrtorpedowców,
wychodzących właśnie na pamiętną operację w norweskich fiordach. Proporczyk
swój podniósł, oczywiście, na ORP „Grom”, i razem z tym okrętem i jego załogą
tonął pod Narvikiem...
To wiedział o nim każdy polski marynarz. Wiedzieli i Anglicy, znali jego
umiejętności i ogromne doświadczenie Wiedzieli też, że pozostali oficerowie
„Pioruna” są równie doświadczonymi specjalistami, a i załoga ma odpowiednią
praktykę, ale morskie regulaminy Jego Królewskiej Mości króla Jerzego VI były
nieubłagane. Po każdej wymianie obsady okręt musiał przejść cały cykl szkoleń
praktycznych i teoretycznych, przygotowujących go do służby eskortowej na
Atlantyku.
Na szczęście ORP „Piorun” nie miał daleko do swej „szkoły”, bo stała ona na
wielkim kotwicowisku Tail of the Bank, czyli na redzie Greenock, i nazywała się
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
53
HMS „Sandhurst”. Nasi natychmiast nazwali swą pływającą uczelnię
„Scharnhorst”, głównie chyba dlatego, że od jej ciała pedagogicznego dostawali
niezły „wycisk”. Przydał się on jednak bardzo, o czym mogli się przekonać już
podczas ćwiczebnego przeprowadzania małych konwojów na wodach
przybrzeżnych jak i w czasie ćwiczeń taktycznych z innymi okrętami brytyjskimi.
Szczególnie sprawnie szło im „polowanie” na U-booty. Pozorowały je brytyjskie
okręty podwodne i bardzo rzadko udawało im się wywinąć „Piorunowi”.
Podczas jednego z takich ćwiczeń, kiedy angielski „podwodniak” już po raz
trzeci zasygnalizował „trafienie”, komandor Hryniewiecki zwrócił się z niewinnym
uśmiechem do swego zastępcy:
— Drogi panie kapitanie! W ten sposób straci pan majątek...
Zastępca dowódcy okrętu, kapitan Pitulko, zrobił niewyraźną minę. Sądził
bowiem, ze jego prywatna umowa z załogą — pięć funtów za każdy wykryty okręt
podwodny nieprzyjaciela z własnej kieszeni — jest głęboką tajemnicą. Załoga
przepadała zresztą za nim, ale pięć funtów to był ładny grosz...
W pierwszych dniach marca było wreszcie po wszystkim. ORP : „Piorun” z
pełnym zapasem paliwa, żywności i niemal podwójnym amunicji, a w
szczególności bomb głębinowych, ruszył w stronę ujścia Clyde. Kierunek: na
przełaj przez „wielkie jezioro”. Na tamtą, oczywiście, półkulę.
To nie był najlepszy czas na takie podróże. Atlantyk oszalał. Już pierwszego
dnia spora część załogi padła, złożona chorobą morską. Nie szczędziła ona też i
starych wyg. co zaznali już oceanu w ciągu dwóch minionych lat. A przecież
służbę trzeba było pełnić bez przerw, bo w tej odległości od brzegów Europy
groziły jeszcze i samoloty wroga.
Nie, tego typu okręty naprawdę nie były przystosowane do wędrówek- w tych
szerokościach geograficznych Atlantyku. „Piorun” huczał i trzeszczał w spojeniach
pod uderzeniami ogromnych fal. Nawet i na pomoście nie było takiego miejsca,
żeby ukryć się przed lodowatą kąpielą. Ponadto ostry nakaz oszczędzania paliwa
sprawił, że zasilane ropą ogrzewanie okrętu działało tylko symbolicznie i w
pomieszczeniach załogi oraz kabinach oficerów panował okrutny ziąb. Po
czterogodzinnej wachcie ludzie walili się na koje, zdejmując tylko buty i
wierzchnie, mokre „duffleeoaty” lub futra, po części i dlatego, by na alarm być
natychmiast w pogotowiu. Po kilku dniach doszli zaś do takiej wprawy, że już po
minucie od ostatniego dźwięku klaksonu pełna obsada wszystkich stanowisk
bojowych meldowała dowódcy okrętu gotowość.
Alarmów tych było sporo, bo nie można było lekceważyć najmniejszego nawet
podejrzenia...
Ropowiec odnaleźli raczej przypadkiem, a był to już ostatni czas: kapitan
Szmidt alarmował, że idzie na resztkach paliwa. Jak zaś udało się podejść do
opasłego zbiornikowca, jak przejęli z jego pokładu gruby wąż, jakim cudem udało
się napełnić zbiorniki — tego później nie potrafił odtworzyć nikt.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
54
Dziesięć dni. Całe dziesięć dni, a właściwie dób przebijali się przez Atlantyk w
nieustającym sztormie. Dopiero 12 marca dojrzeli port przeznaczenia— St. Johns
na Nowej Fundlandii. skołatani do ostateczności, ale szczęśliwi. Dobrnęli. I
rzucając już cumy nawet milo wspominali ten sztorm: wreszcie dzięki niemu
uniknęli U-bootow.
Statkami konwoju zajęła się amerykańska i kanadyjska eskorta, aby
rozprowadzić je do różnych portów, a oni nareszcie mogli odpocząć. Stały ląd tej
wojenno-rybackiej bazy i miasteczka wydawał im się rajem. Była nareszcie ciepła
kąpiel, fury wspaniałego jedzenia i to poczucie bezpieczeństwa, mimo iż
miasteczko oświetlone jest jak żyrandol..
A trwała ta idylla cale pięć dni. Potem dostali rozkaz: „Przejść do
amerykańskiej bazy Argentia”.
Nie było to zbyt daleko. Amerykańska baza Argentia leżała bowiem na tej
samej, kanadyjskiej wyspie, Nowej Fundlandii. Po prostu rząd brytyjski oddał
Amerykanom spory szmat ziemi nad zatoką Placentia w 99-letnią, symboliczną
dzierżawę w zamian za 50 starych niszczycieli. Czterokominowe, pamiętające
jeszcze pierwszą wojnę światową, stały dotąd zakonserwowane „na sznurku”, ale
w tej ciężkiej sytuacji i one były przydatne. Zwali je marynarze „fabrykami
dżemu”, ale staruszkowie ci bardzo dzielnie radzili sobie w eskorcie konwojów na,
krótkich trasach i w zwalczaniu U-bootów.
Przypomniano sobie to wszystko na pomoście „Pioruna” rankiem 17 marca,
kiedy ten wchodził właśnie w gardziel rozległej zatoki. Ci, którzy na „Gromie” pod
Narvikiem, ucichli. To było to samo. Fiordy wrzynały się głęboko w dzikie,
urwiste wzgórza...
Wszystko. co było potem, zapamiętali na długo.
Kiedy tylko „Piorun” wszedł między amerykańskie okręty wojenne, których
stało tam mnóstwo, zaczęły się dziać rzeczy zdumiewające. Z wielkich zbiegowisk
na burtach dobiegały chóralne okrzyki pozdrowień, często po polsku, i widniał nad
nimi las uniesionych rąk i dłoni w znajomym alianckim geście „V”, jak
zwycięstwo, a potem sypnął się na pokład „Pioruna” istny grad wybornych
papierosów, pomarańcz, całych kartonów gumy do żucia... Nasrożył się dowódca
na ten bałagan, ale i on nie mógł ukryć wzruszenia. Kiedy stanęli zaś u burty
dużego statku, bazy USS „Prairie”, i podali cumy, natychmiast burta nad ich
głowami zaroiła się tłumem ludzi. Z wielkiego harmideru, jaki powstał, zdołali
wyłowić jeden, polski okrzyk:
— Przecież my tu wszyscy wiemy, że wyście walczyli z „Bismarckiem”!
A w chwilę później zjechała stamtąd na pokład „Pioruna” spora siatka
ładunkowa i zdumionym oczom załogi ukazały się cale skrzynie pomarańcz,
grapefruitów, cytryn, kartony indyków i kur, czekolady...
Poszedł później dowódca „Pioruna” z oficerami na pokład USS „Prairie”
uregulować należność za tę przesyłkę. Mowy nie było.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
55
— To prezent. Od nas wszystkich, za „Bismarcka”. A osobno, od rodaków dla
rodaków!
I okazało się później, że nie ma ani jednego amerykańskiego okrętu, na którym
nie byłoby chociaż kilku „Polonusów”.
Niełatwe były te dni w bazie Argentia...
Ci, którzy odpoczywali akurat po kolejnych spotkaniach, mieli okazję
zaobserwować, z jakim rozmachem Amerykanie zabrali się tutaj do budowy swojej
lotniczo-morskiej bazy. Dziesiątki ogromnych buldożerów ryło ziemię i skały,
krążyły dziesiątki spychaczy i nieznanych zupełnie maszyn, setki wielkich
ciężarówek...
I czas było się żegnać.
Droga powrotna minęła bez większych wydarzeń, jeżeli nie liczyć wykrycia
kilku podejrzanych „ech”, które „Piorun” sumiennie obrzucił bombami.
Ci z załogi, którzy liczyli na dłuższy odpoczynek w macierzystym Greenock,
zawiedli się. srodze. Już 5 kwietnia „Piorun” był, według rozkazów, gotów do
wyjścia na morze. Pewne zdziwienie wśród marynarzy wywołał rozkaz zabrania
sporej ilości dodatkowej amunicji artyleryjskiej, którą specjalne ekipy dostarczyły
na pokład okrętu. Obowiązkiem załogi było znieść te skrzynie, zawierające zwykle
po dwa pociski kalibru 120 milimetrów do komór amunicyjnych pod pokładem, ale
tu zaczęły się narzekania:
— Jakoś cholernie ciężkie te skrzynie...
Kapitan Hess popróbował sam i, aby ukryć zmieszanie, uciął rzecz krótko:
— Pewno za bardzo pohulaliście na lądzie, moi panowie...
Następnego ranka „Piorun” z jednym jeszcze tylko niszczycielem brytyjskim
wyszedł z ujścia rzeki Clyde. Na morzu czekał na nich duży, francuski „pasażer”
m/s „Pasteur”. Samotnie. Znów zdziwili się trochę-, zwyczajny konwój liczył sobie
najczęściej ponad 30 statków i około 10 okrętów eskorty — niszczycieli, korwet i
trałowców...
Wreszcie Hryniewiecki wyjaśnił sprawę:
— Panowie! Wieziemy część zapasu złota Banku Angielskiego do Kanady.
Anglicy nadal obawiają się inwazji Niemców.
Ten konwój pod każdym względem był „ekspresowy”. Rwał z prędkością 18
węzłów, na tyle zresztą pozwalał spokojniejszy nieco Atlantyk, i już 16 kwietnia
wszedł do Halifaxu.
„Pioruna” postawiono w najdalszym kącie portu, wśród wielkich stert żelastwa
i rozmaitego śmiecia ze złomowanych tam wraków. Ten oczywisty afront wyjaśnił
się rychło, kiedy na nabrzeże podjechały kryte ciężarówki i rozpoczął się
wyładunek „amunicji” Cała ta operacja odbywała się w asyście umundurowanych i
cywilnych policjantów.
Postój trwał kilka dni i przez cały ten czas ci, którzy już tu byli, i ci, co
zawinęli tu pierwszy raz, chodzili olśnieni orgią świateł i bogactwem rozlicznych
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
56
sklepów 1łalifaxu. Znosili też na pokład całe stosy różnych dóbr, szczególnie
damskiej bielizny i jedwabnych pończoch, które to w wybiedzonej wojną Anglii
były nieosiągalnym rarytasem. Szalowi zakupów uległ też porucznik Węglarz:
kupił sobie dobry zegarek i maszyna do pisania marki „Remington”.
W drodze powrotnej wstąpili do Argentii. Wstępowali tam zresztą i później, za
każdym razem, kiedy przyszło im eskortować konwoje na drugą stronę oceanu. W
1942 roku odbyli bowiem tych rejsów aż sześć. Na ogół raz w miesiącu mieli więc
okazję „skontrolować postęp prac budowlanych” w tej ogromnej bazie, a biegły
one w iście amerykańskim tempie! Za każdym też razem korzystali z
przyjacielskich usług remontowców z USS „Prairie”. Ci za żadną, nawet
najbardziej skomplikowaną, robotę nie chcieli nigdy od nich nawet papierka...
Tą ogromną serdecznością i sympatią darzyli jednak Amerykanie wyłącznie
Polaków. Przekonali się o tym nie raz brytyjscy sygnaliści i koderzy, zaokrętowani
na „Piorunie”.
Sześć razy przemierzył więc „Piorun” ocean w tamtą stronę i z powrotem. I
potwierdziła się raz jeszcze zasada, że w wojnie morskiej najczęściej długo nie
dzieje się nic. Ciosy spadają jednak błyskawicznie i znienacka i często bywają
ostateczne.
Nie raz podrywała się w tych rejsach załoga „Pioruna” na sygnał alarmów
przeciwlotniczych, nie raz rzucali bomby głębinowe tam, gdzie asdic wykrywał
echo. Kiedyś było ono nawet tak twarde i pewne, że nie ulegało już najmniejszej
wątpliwości: U-boot! Rzucili serię bomb, wypłynęła, na powierzchnię krwawa
miazga: upolowali wieloryba... Miał się porucznik Węglarz z pyszna, ale też
załoga nabrała większego szacunku dla operatorów: ten asdic to jednak doskonała
rzecz...
U-booty były jednak wokół nich naprawdę. Czasem bardzo blisko. Wchodzili
kiedyś do Halifaxu, już nocą. Pchały się przed nimi na łeb, na szyję siatki konwoju,
byle prędzej do zbawczego portu, i w tym zamieszaniu ujrzeli nagle tuż przed
dziobem „Pioruna” czerwone światło. Natychmiast dali ster na burt. Światło za
chwilę znikło, ale też nie było przed nimi żadnego statku! Rozważali to potem
długo: mógł to być tylko idący tuż za statkami U-boot. Kiedy zorientował się, że
ma za rufą okręt wojenny, zapalił dla zmylenia światło na kiosku i potem poszedł
w zanurzenie.
Inna sprawa, że w tym okresie znajdowało się jednocześnie na tej samej trasie i
po kilkanaście dużych konwojów, zmierzających w różne strony. „U-booty” miały
więc ogromny wybór i potrafiły zeń korzystać w sposób straszliwy. W tym jednym
tylko, 1942 roku, najgorszym dla sprzymierzonych, Niemcy zatopili na Atlantyku
aż 1172 statki o łącznym tonażu ponad 6 milionów BRT! Tragiczne żniwo. U-
bootów zaś, według zawsze ostrożnych obliczeń Admiralicji Brytyjskiej,
zniszczono 87.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
57
Tych przerażających liczb i faktów nie znał wtedy dokładnie żaden marynarz
aliancki, ale wszyscy wiedzieli, że jest bardzo źle. I zacinali się w uporze: jeżeli
nie my ich, to przecież...
W tej wojnie na morzu nie było spraw drobnych ani nieważnych.
Zlekceważenie czegokolwiek zawsze mogło się skończyć tragicznie. Nie wolno
było dowierzać nikomu i niczemu. Wszędzie mogła tkwić zasadzka. Rewidowano
więc skrupulatnie każdy napotkany statek, choćby nosił neutralną banderę.
W ten sposób „Piorun” zatrzymać kiedyś w rejonie Wielkiej Ławicy koło
Labradoru portugalski trawler — przetwórnię. Poszła na pokład tamtego polska
„sekcja abordażowa”, uzbrojona po zęby w broń maszynową i granaty.
Portugalczyk przedstawił, oczywiście, wszelkie dokumenty stwierdzające, że jest
spokojnym rybakiem, na statku nie znaleziono nic podejrzanego, ale osad pozostał;
a jeśli on naprowadza na cel U-booty?
Rzucano w końcu bomby głębinowe nawet i tam, gdzie -asdic wykrywał nawet
bardzo niepewne echo: tańsza była seria bomb niż najmniejszy nawet statek z
konwoju. A że zdarzały się czasem i dziwne historie...
W jednym ze swych ostatnich, atlantyckich rejsów eskortowych na drugi
kontynent rzucił „Piorun” serię bomb i chodził potem wokół na małych obrotach
rozglądając się pilnie, czy coś nie pokaże się na wodzie. Pogoda tego dnia była
piękna, słoneczna, ocean, jak na swoje możliwości, niemal gładki, kiedy na
pokładzie rozległy się krzyki:
— Człowiek! Człowiek na wodzie!
Był. Nie ulegało wątpliwości: nareszcie dostali swego U-boota! Dowódca
ostrożnie zaczął manewrować okrętem, by podnieść rozbitka, kiedy...
Okazało się, że to marynarz Duplaga z „Pioruna”, młody ochotnik rodem ze
Stanów. Nie, nie wypadł za burtę. Sam wyskoczył, składając przedtem skrzętnie
kombinezon i buty na pokładzie.
— Bo chciałem sobie popływać! Okręt kręcił się przecież w kółko, a jestem
mistrzem pływackim USA. Przepływałem nawet jezioro Michigan...
I nie zdziwiło to nikogo, że zastępca, kapitan Pitułko, kazał go natychmiast
zamknąć w okrętowym lazarecie, a po powrocie do Anglii odesłać na ląd.
Sam zresztą także niebawem -puścił pokład „Pioruna”. Przy końcu lipca 1942
roku powrócił na „Burzę”, ale już na stanowisko dowódcy okrętu. Jego miejsce
zajął kapitan Kazimierz Hess, porucznik Grochowicz został I oficerem artylerii, a
„drugim” młodziutki podporucznik z „angielskiej promocji” Kopecki. Poza tym
wszystko pozostało po staremu, aż do chwili, kiedy ORP „Piorun” został odwołany
z atlantyckich szlaków oraz macierzystej bazy w Greenock i skierowany do Scapa
Flow. Miał teraz chodzić w eskorcie wielkich okrętów wojennych Home Fleet...
Był to w pewnym sensie awans dla okrętu, ale załoga „Pioruna” wcale się z
tego nie ucieszyła. Wręcz przeciwnie! Nagie, dzikie skały Orkneyów, gdzie leżała
baza Scapa Flow, nawet nie umywały się do okolic Greenock i Glasgow. Zresztą w
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
58
tych okolicach wielu miało już zaprzyjaźnione domy, a niektórzy, co młodsi, nawet
świeżo założone rodziny. Rozkaz był jednak rozkazem...
Zbiegła się też ta „przeprowadzka” z kolejną zmianą dowódcy. Komandor
porucznik Stanisław Hryniewiecki dostał 18 listopada 1942 roku nowy, świeżo
zwodowany okręt, ORP „Orkan”. Dowódcą „Pioruna” został zaś komandor
podporucznik Tadeusz Gorazdowski: tu, w Anglii, dowodził już „Ouraganem”,
„Krakowiakiem” i „Błyskawicą”.
I zaczęła się znów „szkoła”, tyle. że tamta z „Sandhursta” była pensją dla
grzecznych panien w porównaniu ze Scapa Flow! Przez całe 6 tygodni, dniem i
nocą, trwało doskonalenie artyleryjskiego ognia, strzelanie torped, zwalczanie
okrętów podwodnych, sygnalizacja i kodowanie, ćwiczono alarmy
przeciwlotnicze, wodne i pożarowe, a dowódcy i specjaliści okrętowi ślęczeli
najpierw nad specjalnymi urządzeniami treningowymi do prowadzenia ataków
torpedowych bądź wykrywania okrętów podwodnych na lądzie, a potem zdawali z
tego ćwiczebne egzaminy na morzu.
Na koniec dostał ORP „Piorun” przydział do grupy operacyjnej okrętów Home
Fleet, które miały działać w trójkącie: Orkneye—Islandia— południowa Norwegia.
Jej zadaniem było uniemożliwić wielkim okrętom niemieckim, kryjącym się w
głębi norweskich fiordów, wyjście i atakowanie konwojów, idących do
Archanielska i Murmańska.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
59
ROZDZIAŁ VII
Pierwsze konwoje, wysyłane do ZSRR przez aliantów w ramach umowy Lend-
Lease, ruszyły na przełomie 1941 i 1942 roku. Początkowo trasa ich prowadziła z
północnej Szkocji przez Morze Norweskie, Morze Barentsa i Morze Białe do
Archangiełska. Później konwoje zaczęto formować w rejonie Islandii, skąd szły
przez Morze Grenlandzkie oraz Morze Barentsa na północ od Wyspy
„Niedźwiedziej i zawijały do Murmańska.
Daleka Północ, krąg polarny — tam żegluga zawsze była bardzo trudna i
człowiek często przegrywał zmagania z siłami przyrody. Teraz -dołączył do nich
jeszcze uzbrojony wróg. Na wybrzeżach północnej Norwegii Niemcy założyli
liczne bazy lotnicze i punkty wypadowe dla swych okrętów podwodnych. Stąd
było najbliżej do Wielkiego Szlaku Północnego i do jego najbardziej
newralgicznego punktu, odcinka między wyspą Jan Mayen a Wyspą Niedźwiedzią,
gdzie najczęściej mijały się konwoje, idące od i do Murmańska. A iść musiały:
Związek Radziecki toczył śmiertelny bój z hitlerowskimi armiami i liczyła się
każda tona wojennego sprzętu i materiałów.
W innych fiordach norweskich tkwiły ponadto potężne okręty niemieckie:
pancerniki „Tirpitz” (bliźniak „Bismarcka”) oraz „Scharnhorst”, któremu wreszcie
udało się umknąć z blokowanego portu w Breście. „Deutschland” (a właściwie
„Lutzow”, jak życzył sobie Hitler) zwany „pancernikiem kieszonkowym” tylko ze
względu na swą stosunkowo niewielką wyporność oraz ciężki krążownik „Admirał
Hipper”. Anglicy wiedzieli o nich, że tam są. Wiedzieli też, że czekają tylko na
okazję, aby wyrwać się na korsarskie rajdy. Czasem im się to udawało i dlatego
Home Fleet~ tak pilnie strzegła tych wód.
Na swą pierwszą akcję „Piorun” wyruszył ze Scapa Flow wieczorem 11
stycznia 1943 roku. Przyszedł wtedy sygnał, że „Deutschland” usiłuje wymknąć
się na morze. Dowództwo Home Fleet postanowiło wysłać więc flotyllę dziewięciu
niszczycieli, aby osaczyła zbiega.
Ta operacja omal nie skończyła się dla „Pioruna” tragicznie.
Okręty szły w szyku torowym nocą i w całkowitym zaciemnieniu, w sporych
zresztą odstępach, bo był sztorm, a siła wiatru dochodziła do 10 stopni w skali
Beauforta. „Piorun” był w szyku trzeci od końca. Kontakt z poprzednikiem
utrzymywano za pomocą radaru, obserwując jego echo na ekranie.
O północy na wachtę wstąpił porucznik Węglarz. Kapitan Hess zdał mu ją,
dodając, że echo radarowe czasem zanika ze względu na złą pogodę. W kabinie
radaru objął służbę bosmat Wizner, więc Węglarz polecił mu przeszukać horyzont.
Po chwili odezwała się rura głosowa numer 7:
— Pomost, tu radar. Nikogo naokoło nie ma. Węglarz nie uwierzył:
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
60
— Szukaj, Karol, dokładniej! Może twoja aparatura szwankuje?
Minęła dłuższa chwila, zanim Wizner znów się odezwał:
— Tu radar. Naprawdę nie ma nikogo!
Sprawa stalą się poważna. Obudzono dowódcę. Gorazdowski rozkazał wołać
wkoło przyćmionym, niebieskim aldisem. Nie zgłaszał się nikt.
— Niemożliwe. Oni muszą tu być! Przecież nie było żadnego sygnału o
zmianie kursu. I nie możemy wracać. No bo jak pokażemy się sami w bazie, kiedy
tamci walczyć będą z „Deutschlandem”?!
Stanęło na tym, żeby iść dalej tym samym kursem, tylko na zmniejszonych
obrotach. Przecież niemożliwe, żeby „Piorun.” mógł się tak po dziecinnemu
zgubić...
Węglarz zdał wachtę o czwartej i poszedł spać. Po dwóch godzinach zbudził go
sygnał alarmu bojowego. Na pomoście, gdzie był już dowódca, okazało się, że
rzeczywiście są sami, że radar widzi wyraźnie skały norweskie w odległości
zaledwie 18 mil, że błyska tam coś jak flary lotnicze i że trzeba przygotować
torpedy do strzelania, bo możliwe, że za pomocą tych flar samoloty wroga
przeszukują drogę dla „Deutschlanda”...
W tej samej chwili na śródokręciu „Pioruna” wybucha pożar. Palą się kable
instalacji demagnetycznej. Załoga gasi ogień szybko, ale nastrój napięcia sięga
szczytu. Szczególnie na pomoście, gdzie wszyscy już wiedzą, że dowódca
postanowił iść dalej w przypadku napotkania pancernika zaatakować go torpedami.
Samotnie...
O szarym świcie gołym okiem dojrzeli skaliste brzegi Norwegii. I wokół
nikogo. W tym momencie przyszedł radiowy sygnał z bazy: „Wracać!”
Wyrywali, ile tylko sił w maszynach: lada moment mogły pokazać się
niemieckie samoloty. Pod wieczór rzucili kotwicę w Scapa Flow, tuz obok
stojących spokojnie i od dawna pozostałych okrętów flotylli.
Okazało się, że sygnał powrotu do bazy nadany był znacznie wcześniej,
światłem, takim właśnie przyćmionym, niebieskim aldisem, z idącego przed
„Piorunem” okrętu, ale nikt go nie zauważył. I wyszło potem na jaw, że widział go
jednak jeden człowiek, młody ochotnik z załogi „Pioruna”, artylerzysta. Widział,
ale uznał, że widzą ten sygnał także i inni, więc nie meldował.
To prawda: zaszli wtedy najdalej ze wszystkich okrętów flotylli, ale...
Po kilku dniach już mieli nowe zadanie: „Iść na Islandię, do Seydisfjordu i tam
czekać na dalsze rozkazy”.
Na miejscu zastali spore towarzystwo. Stało już tam na kotwicach kilkanaście
statków brytyjskich i prawie tyleż samo okrętów eskorty, bo wraz z „Piorunem”
było 7 niszczycieli, 3 korwety i 2 trałowce I dowiedzieli się, że mają tu czekać na
konwój, który przyjdzie ze Stanów Zjednoczonych. Potem — do Murmańska.
Płynęły dni. Skracali je sobie wzajemnymi odwiedzinami na pokładach,
organizując „party” przy piwie, gmie i muzyce z płyt. I choć starali się nie myśleć
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
61
o czekającej ich drodze, to jednak tym z „Pioruna” stale przypominał się
ubiegłoroczny, majowy rejs „Garlanda” w konwoju „PQ-16” na tej samej trasie —
22 poległych, .trzech zmarłych z ran w szpitalu w Murmańsku, 43 rannych.
Ich konwój miał nosić kryptonim „JW-52”.
Dopiero 21 stycznia rankiem nadszedł konwój amerykański. Składał się z 16
statków. Oglądali z podziwem ich silne uzbrojenie przeciwlotnicze: pokłady i
nadbudówki aż uginały się pod ciężarem mnóstwa dwudziestomilimetrowych
„Oerlikonów”. Tu zresztą statki te żegnały się ze swą amerykańską eskortą i
przechodziły pod opiekę Brytyjczyków.
Wyszli na morze tego samego dnia.
Dowódca ORP „Piorun”, komandor podporucznik Gorazdowski, przekazał
swym oficerom otrzymane na odprawie u dowodzącego konwojem admirała
rozkazy: całkowita cisza radiowa, łączność między okrętami — optyczna,
wyłączone radary, oczywiście tylko do momentu napotkania wroga. Poza tym
poinformował, że w eskorcie konwoju idą przodem, w odległości około 40 mil, 3
krążowniki, a od strony bieguna, w odległości 100 mil — zespół ubezpieczający:
pancernik i lotniskowiec w osłonie niszczycieli.
Szli po ogromnym łuku, w odległości ponad 300 mil od groźnych wybrzeży
Norwegii. Nie pomogło. Właśnie gdzieś w przejściu między wyspą Jan Mayen a
Wyspą Niedźwiedzią wypatrzyli samolot zwiadowczy. On ich też. Trudno byłoby
zresztą nie dostrzec tak wielkiej armady. Teraz pozostawało tylko czekać.
Jakoż i nadleciały niedługo samoloty torpedowe. Przywitała je ściana ognia,
najpierw z okrętów eskorty. Jeden zwinął się w kłębach dymu i runął do morza,
reszta jednak przedarła się. Gonił je ogień niszczycieli, uzbrojone statki też
otoczyły się zaporą ogniową. I wydawało się już, że ten pierwszy atak będzie
chybiony, kiedy nagle spośród stada statków buchnął w niebo słup dymu i ognia...
Pognały tam< zaraz trałowce. To była ich rola. W tej lodowatej wodzie liczyła
się każda minuta. Samoloty tymczasem już nadlatywały powtórnie, upatrując
następnych ofiar.
Na pomoście „Pioruna” ludzie ogłuchli” od huku. Teraz wrogie maszyny
pojedynczo jęły przemykać tam, skąd przyszły: znak, ze pozbyły się już
wszystkich torped. Jedne usiłowały wymknąć się tuż nad wodą, inne szły ostro w
górę, a każdą goniły świetliste smugi pocisków. Wreszcie jeszcze jedna zadymiła i
stromym lotem poszła w dół, znacząc w końcu swój upadek fontanną wody.
Na stanowiskach broni przeciwlotniczej „Pioruna” wrzało:
— To nasz! Jak Boga kocham, nasz! Ja tak go miałem w celowniku...
— I ja!
I trzeba było dopiero dłuższej chwili, aby uprzytomnić podnieconym walką
artylerzystom, że w takim ogniu mowy nie ma, by wiedzieć, kto trafił.
Konwój tymczasem już wykonywał jednoczesny zwrot ku północy, by oddalić
się od miejsca ataku.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
62
W tym dniu był już spokój, ale następnego rozpoczęło się. wszystko od nowa.
Tyle że była piękna pogoda i przy dobrej widoczności można było do
nadlatujących maszyn otworzyć w porę ogień również i ze 120-milimetrowych
dział. Zapora była tak skuteczna, że mimo kilkakrotnych prób żaden samolot nie
zdołał się przez nią przebić. Odleciały wreszcie wszystkie i wszystkie statki
konwoju pozostały całe na swoich miejscach.
Dopiero po kilku dniach zabrzmiał znów sygnał alarmu przeciwlotniczego.
Odwołano go zaraz, bo dwumotorowy, lekki bombowiec zamachał przyjaźnie
skrzydłami, na których były czerwone gwiazdy.
Do radzieckiej bazy morskiej w Polarnoje koło Murmańska weszli późnym
popołudniem 27 stycznia 1943 roku. „Piorun” stanął na kotwicy. Zszedł brytyjski
oficer łącznikowy z radiostacją, po którego przyszła motorówka z radzieckim
oficerem, mówiącym dobrze po angielsku i francusku, i wreszcie mogli odpocząć.
Przede wszystkim wyspać się: przez ostatnie siedem dób nie było na to czasu
Porucznik Węglarz i I oficer — mechanik „Pioruna”, kapitan Szmidt, już
wybierali się do swych kabin, kiedy do mesy wszedł barczysty Rosjanin w
„uszance”, grubym płaszczu i z pistoletem na rapciach. Zaskoczenie było tym
większe, że sprawy służbowe mieli już za sobą, a okręt przecież sta! na kotwicy...
Szmidt znal nieco język rosyjski i rzecz wyjaśniła się szybko:
— Ot, wpadłem tak sobie, prywatnie. Żeby pozdrowić.
Kapitan I rangi okazał się przy stole znakomitym kompanem. Pewne kłopoty
wynikły tylko przy wznoszeniu toastów, ale gość rozwiązał je prosto:
— Wsio rawno! Możesz mi mówić „pan”...
Tej nocy tylko raz wygnał ich z koi alarm przeciwlotniczy. Powtarzały się one
później jeszcze kilka razy. Front był przecież niedaleko.
W drogę powrotną wyszli po dwóch dniach — 29 stycznia. Prowadzili konwój
„RA-52”, składający się z pustych statków. Pogoda była bardzo zła: duża fala,
zamiecie śnieżne, temperatura poniżej 20 stopni Celsjusza, oczywiście minus.
Każdy bryzg wody zamarzał natychmiast na blachach okrętu i wkrótce wszystkie
urządzenia pokładowe, włącznie z uzbrojeniem, pokryła gruba skorupa lodu.
Ludzi równie trudno było rozpoznać pod grubymi warstwami odzieży. Ubrani
w futra, „kufajki”, „dufflecoaty”, futrzane czapy, nadziane na wełniane kominiarki,
filcowe buty i wielkie rękawice przypominali nieforemne kukły, wtłoczone jeszcze
w pasy ratunkowe. Te były raczej formalnością, bo gdyby w tym stroju i w tych
warunkach ktokolwiek wypadł za burtę...
Klęli więc arktyczną zimę, ale bez przerwy rąbali lód i próbowali go topić za
pomocą przegrzanej pary, doprowadzonej na pokład giętkimi wężami. Nie można
było inaczej. Lód unieruchamiał przecież wszystko, cokolwiek tylko obracało się
na pokładzie okrętu — działa, broń „pelot”, wyrzutnie torpedowe, a nawet anteny
radaru. Musieli z nim walczyć, bo inaczej zostaliby bezbronni.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
63
Miary złego dopełniła wiadomość, która po kilku dniach nadeszła z
Admiralicji: „...Ciężkim okrętom niemieckim oraz niszczycielom udało się wyjść z
norweskich fiordów”. Komodor konwoju natychmiast zarządził kilka zwrotów na
oddalenie, ale to było wszystko, co konwój mógł uczynić. Następny komunikat był
jeszcze bardziej alarmujący: „Z namiarów radiogoniometrycznych wynika, że
zespół nieprzyjaciela idzie na spotkanie konwoju «RA-52» i znajduje się już
bardzo niedaleko...”
Tej nocy rozszalała się straszliwa burza śnieżna. Nikt nie wątpił, że tylko dzięki
niej udało się ujść cało.
Piątego lutego konwój wszedł do Seydisfjordu. Komodor podziękował eskorcie
i „Piorun” ruszył do Scapa Flow.
Następne kilka miesięcy, niemal do połowy 1943 roku, minęło załodze
„Pioruna” na nieustannej krzątaninie po niegościnnych wodach „zaczarowanego
trójkąta”. Częste alarmy gnały ich pod brzegi Norwegii: wciąż jeszcze straszyły
stamtąd niemieckie pancerniki. Chodził „Piorun” w eskorcie ciężkich okrętów
brytyjskich — HMS „Anson”, HMS „King George V” — osłaniał kiedyś jeden z
lotniskowców, z którego pokładu poszły nad redę Trondheim brytyjskie” samoloty
i dokonały tam pogromu niemieckich statków i okrętów. Chodził również na liczne
patrole w towarzystwie innych niszczycieli i samotnie. Dwa razy brał jeszcze
udział w eskortowaniu konwojów do Murmańska, ale załodze najbardziej wryła się
w pamięć niezwykła przygoda na jednym z samotnych patroli.
Myszkowali wtedy w głębokich fiordach, jakich setki żłobią północne
wybrzeża Islandii. Chodziło o to, że Niemcy próbowali tam czasem kryć swoje U-
booty albo „po cichu” zakładać zakonspirowane stacje meteorologiczne, wielce
przydatne dla potrzeb ich pirackiej żeglugi i lotnictwa. Był to proceder niemal
myśliwski, choć pełen ryzyka, bo trzeba było przecież wchodzić w skalne wąwozy,
między pokryte śniegiem góry i wypatrywać wśród nich pilnie śladów ludzi. Łatwo
tu było z myśliwego stać się zwierzyną...
Tamtego dnia przepatrzyli właśnie wnętrze fiordu Akureiri, a ponieważ
zapadała noc, postanowili tam zostać, rzucając kotwicę. Dowódca rozkazał
obsadzić stanowiska w wachcie bojowej, mieć uruchomiony asdic i radar: diabeł
nie śpi. Okręt zaskoczony przez wroga w tym kamiennym worku nie miał żadnych
szans.
Rankiem podnieśli kotwicę i ruszyli ku wyjściu na morze Szli żywo i już
otwierała się przed nimi wolna przestrzeń, gdy wtem...
Morza nie było. Zamiast niego leżało jak okiem sięgnąć pole lodowe, potężne,
wygarbione z watami kry. Musiały je tu przynieść nocą prądy i wichry...
Byli w pułapce. Na nic się zdały dokładne oględziny: pole stało jak mur i na
amen zakorkowało wyjście z fiordu.
Co robić? Wołać swoich przez radio o ratunek — to także zdradzie wrogowi
własne położenie. Namierzą stację, przyjdą samoloty, a wtedy... Kot w worku ma
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
64
większe szanse. W bazie wiedzą wreszcie, dokąd poszedł „Piorun”. Powinni
szukać i trzeba czekać. A jeśli uznają tam, że „Piorun” dostał, po prostu torpedę i
leży już na dnie? Wreszcie i to cholerne pole lodowe, jeśli przywlokło się tu, to
może i ruszy dalej. Więc — czekać.
Czekali kilkanaście dni. Widok angielskiego pancernika, który dzielnie jął
kruszyć gruby lód, był tym jedynym widokiem, o którym marzyli przez cały czas.
Skrupulatni Anglicy przywieźli ponadto dla „Pioruna” kilka worków poczty.
I najwyższy był już czas, bo na okręcie zaczęły się kończyć także zapasy
żywności i woda. Po drodze do Scapa Flow musieli je uzupełnić w Reykjaviku.
Rozkaz, który ostatecznie odwoływał ich ze Scapa Flow, przyjęli z ulgą.
W połowie 1943 roku wojna w Afryce Północnej już wygasła, zakończona
wielkim zwycięstwem Sprzymierzonych. Morze Śródziemne zostało właściwie
otwarte dla żeglugi poza wodami, oblewającymi półwyspy Apeniński i Bałkański.
Armia Radziecka potężnymi uderzeniami spychała hitlerowców coraz dalej na
zachód, zadając im ogromne straty. Zwycięska bitwa stalingradzka była już
historią, ale codzienne komunikaty wciąż donosiły o nowych sukcesach na tamtych
frontach.
W „Bitwie o Atlantyk” nastąpił generalny przełom: po raz pierwszy liczba
zatopionych U-bootów zrównała się z liczbą zatopionych statków alianckich!
Straty niemieckie były wreszcie tak duże, że mianowany Wielkim Admirałem i
dowódcą Kriegsmarine Dönitz postanowił wreszcie wycofać z Atlantyku
większość swoich „wilczych stad”.
Anglia odetchnęła. Pierścień blokady istniał nadal jeszcze, ale rozluźniał się z
każdym dniem i coraz potężniejsze konwoje zawijały cało do angielskich portów.
Zniknęła też groźba inwazji. Na rzadkie już naloty Luftwaffe Sprzymierzeni
odpowiadali coraz potężniejszymi nalotami na Niemcy.
Wojna paliła się jeszcze wielkim płomieniem na Dalekim Wschodzie i Oceanie
Spokojnym, ale dla polskich marynarzy najważniejszym jej teatrem był ten, który
leżał najbliżej kraju: w Europie. A tu inicjatywa coraz wyraźniej przechodziła w
ręce Sprzymierzonych i coraz bardziej odwracały się role: z pozycji broniących się
ruszali do ataku. Wróg wciąż jeszcze był silny, ale już mocno osaczony Szło teraz
o to, z której strony najłatwiej chwycić go za gardło.
Tego lata na okrętach pod biało-czerwona banderą znów odżyły nadzieje.
* * *
Kiedy ORP „Piorun” wychodził z Anglii jako jeden z wielu niszczycieli
eskortujących zespół ciężkich okrętów liniowych do Gibraltaru, nikt z załogi nie
miał wątpliwości, że szykuje się jakaś nowa, poważna operacja. Było oczywiste, że
po rozgromieniu państw „osi” w Afryce Północnej Sprzymierzeni, jeśli chcą
szybko zakończyć tę wojnę, muszą podjąć próbę przeniesienia jej na kontynent
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
65
europejski W mesie oficerskiej „Pioruna” panowało przekonanie, że ta właśnie
dyslokacja dużych sił morskich na Morzu Śródziemnym może oznaczać początek
takiej operacji. Nie było jednak zgody co do miejsca, w którym może ona nastąpić.
Większość była za tym, że Sprzymierzeni uderzą najpierw na Bałkany, ale kapitan
Hess był innego zdania:
— Włochy! Ja wam mówię: najpierw Wiochy. Przypomnijcie sobie zresztą, co
niedawno mówił Churchill: „Włochy to miękkie podbrzusze Europy”. Idealne
miejsce, żeby dać kopa...
Już 20 czerwca nowy rozkaz wygna! ich z Gibraltaru na mor/e w eskorcie kilku
pancerników i lotniskowca. Kręcili się dość niezdecydowanie przez kilka dni,
podziwiając, jak ku wybrzeżu Afryki Północnej walą całe armady alianckich
statków i okrętów, a wiele nosiło gwiaździstą banderę USA. Dopiero przy końcu
miesiąca zawinęli do Algieru. Reda i port zatłoczone były okrętami do
ostateczności, a wąskie zaułki słynnej, arabskiej Kasby — rozwrzeszczanym,
różnojęzycznym tłumem marynarzy. W powietrzu wisiał nastrój podniecenia i
napięcia, jaki zwykle poprzedza nadejście wielkich wydarzeń.
W pierwszych dniach lipca znów wyszli na morze. I tam, jak grom z jasnego
nieba, spadła na nich tragiczna wiadomość: generał Sikorski zginął w Gibraltarze...
Opuścili banderę do połowy masztu. Z brytyjskich „okrętów zespołu nadeszły
sygnały wyrażające ubolewanie i współczucie, ale oni nie mogli otrząsnąć się z
przygnębienia. Zginął Wódz Naczelny. Znali go. Bywał tu u nich, na pokładzie
„Pioruna”'. Wielu z nich dekorował odznaczeniami. Dzięki niemu powstała w
Związku Radzieckim Armia Eolska. Dzięki niemu wielu marynarzy mogło stamtąd
powrócić, by znów stanąć do walki: byli tacy i na pokładzie „Pioruna”. Szanowali
go alianci, umiał zapewnić i Polsce, i sprawom polskim należne jej wśród nich
miejsce. Co teraz?
Na szczęście porwała ich teraz w swe tryby obracająca się teraz coraz prędzej
potężna karuzela wypadków. Razem z „Krakowiakiem” i „Ślązakiem” gonili
nieustannie w eskorcie wielkich okrętów brytyjskich. Widzieli formujące się na
morzu ogromne konwoje statków. Wypatrzyli wśród nich „Batorego”,
„Sobieskiego” i „Kościuszkę”, ale statków tych były setki.
10 lipca 1943 roku radio brytyjskie obwieściło Światu: „Dziś świtem
Sprzymierzeni wylądowali na Sycylii pod Syrakuzami, łamiąc opór nieprzyjaciela.
Potężna operacja „Husky — trwa!” Wśród innych wiadomości podano, że do portu
w Plymouth wszedł polski niszczyciel ORP „Orkan”, przywożąc z Gibraltaru
trumnę ze zwłokami generała Sikorskiego...
W tych pierwszych dniach inwazji załoga „Pioruna” padała niemal ze
zmęczenia, eskortując kolejne fale desantowej floty. Spodziewano się, co prawda,
silniejszego oporu ze strony włoskich okrętów, ale i tak dość było uganiania się za
pojedynczymi „podwodniakami”, usiłującymi podejść na odległość strzału do
alianckich statków i okrętów. Później, kiedy już obie amerykańskie armie
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
66
inwazyjne posunęły się w głąb wyspy, „Piorun” powrócił do osłony brytyjskich
pancerników: krążyły one nieustannie u wybrzeży wyspy, zawsze gotowe
wesprzeć działania lądowe swą potężną artylerią.
Po słabym początkowo oporze wojsk włoskich Sprzymierzeni trafili wreszcie
na rozbudowane umocnienia niemieckie i ofensywa zwolniła tempo. Dopiero 22
lipca zdobyto Palermo. W kilka dni później został aresztowany Mussolini, a na
czele rządu we Włoszech stanął marszałek Badoglio. Było już jasne, że Italia ma
dość wojny. Z przebiegu operacji na Sycylii wynikało jednak, ale Niemcy starają
się prowadzić tu jedynie działania opóźniające, które pozwolą umocnić się im po
drugiej stronie Cieśniny Messyńskiej, w ,,czubku” apenińskiego buta. W ostatniej
fazie walk udało się im nawet ewakuować gros swoich sił na kontynent.
Sprawdziło się to 17 sierpnia, kiedy Sprzymierzeni stanęli wreszcie nad
cieśniną. Przy pierwszych próbach forsowania rzuciły się do walki przeciw nim U-
booty, ścigacze oraz eskadry bombowców i odezwały się także potężne działa
baterii nadbrzeżnych.
Te postanowiono „uciszyć” w pierwszej kolejności. Miał już w tym wprawę
zespół pancerników brytyjskich, ten sam, w którego osłonie chodził „Piorun”.
Jeszcze 20 lipca dowództwo Sprzymierzonych postanowiło wykonać pozorowany
desant na Zatokę Tarencką, gdzie włoska flota wojenna miała wielką bazę.
Pancerniki „Nelson” i „Rodney” oraz towarzyszące im krążowniki zniszczyły
wtedy swym ogniem silne baterie nadbrzeżne, które spod Crotone, z północnego
cypla, strzegły wejścia do zatoki. Artylerzyści z „Pioruna” mieli” wtedy okazję
zobaczyć, czego może dokonać ogień 406-milimetrowych dział...
Tym razem obiektem bombardowania z morza miały być baterie artylerii
nadbrzeżnej, położone między Reggio Calabria a Pellaro, tak skutecznie blokujące
przeprawę przez Cieśninę Messyńską „Rodney”, „Nelson” i krążownik „Orion” w
eskorcie dziewięciu niszczycieli — łącznie z „Piorunem” — wzięły więc kurs ku
cieśninie i świtem, 31 sierpnia, otworzyły ogień.
Na pokładzie „Pioruna” w napięciu czekano na tę chwilę, ale i tak zaskoczyła
ona wszystkich, kiedy ryknęło jednocześnie dziewięć najcięższych, 406-
milimetrowych dział „Rodneya” i tyleż samu „Nelsona”. Potężny grzmot
przetoczył się nad morzem. Zaraz po nim drugi. I jeszcze dalmierzysta Grosicki nie
zdążył dopowiedzieć: „W celu...”, kiedy zaskowytaly im nad głowami pociski,
wystrzelone z brzegu: Niemcy nie pozostali dłużni.
Brytyjski zespół zaczął manewrować, nie przerywając ognia Z pomostu
„Pioruna” widać było wyraźnie unoszące się nad lądem chmury dymu i płomienie,
ale też i upadki pocisków- wroga, wyrywające z powierzchni morza wysokie słupy
wody. Na razie zresztą nie pokazały się jeszcze ani wrogie samoloty, ani nie
wykryto nigdzie w pobliżu obecności U-bootów: załoga „Pioruna” mogła więc
obserwować przebieg toczącej się bitwy, nie zapominając jednak ani na chwilę o
własnych zadaniach — osłonie zespołu przed atakami spod wody i z powietrza.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
67
Szala walki tymczasem zaczęła przechylać się na stronę strzelających salwami
pancerników. Z lądu coraz rzadziej nadlatywały pociski i padały w coraz to
większej odległości od okrętów. Niebo było nadal czyste, kiedy oba pancerniki
oddały ostatnią salwę i wykonały zwrot na morze. Ląd już wtedy milczał.
Tę samą operację i w tym samym miejscu powtórzono raz jeszcze 2 września
nad ranem. Tym razem ORP „Piorun” przyszedł tu w eskorcie dwóch innych
pancerników — „Warspite” i „Valiant” — oraz trzech monitorów o działach 380
milimetrów. Na nawalę ognia baterie z lądu odpowiedziały tylko pojedynczymi
wystrzałami i wkrótce umilkły zupełnie. W tym momencie ruszyła przez cieśninę
przeprawa aliancka..
Trzeciego września 1943 roku marszałek. Badoglio podpisał w Syrakuzach
kapitulację Wioch.
Niemcy natychmiast rzucili się na swych dotychczasowych sprzymierzeńców.
Kiedy po kapitulacji okręty włoskie zaczęły przechodzić do baz alianckich na
Malcie, samoloty niemieckie dopadły jedną z takich eskadr między Sardynią a
Korsyką i zatopiły najnowszy pancernik „Roma”.
W cieśninie trwały jeszcze w najlepsze ,,regaty messyńskie” — prowadzona w
ogromnym tempie przeprawa ogromnej ilości sprzętu i żołnierzy 8 armii generała
Montgomeryego, kiedy w dniu 8 września ogromna aliancka flota desantowa
weszła do zatoki Salerno i pierwsze oddziały 5 armii uderzyły na ląd. Nazwano tę
operację „Avalanehe”, a wspierały ją z powietrza samoloty z pięciu lotniskowców,
dowodzonych przez kontradmirała Philippa Viana. Grupę lotniskowców osłaniał z
kolei inny, wielki zespół okrętów w składzie sześciu pancerników, dwóch
lotniskowców, czterech krążowników i wielu niszczycieli, wśród których był
również ,,Piorun”. Zespół ten zapewniał także wsparcie artyleryjskie lądującym
wojskom.
Niemcy tymczasem zebrali poważne siły i w dniu 13 września potężnym
kontrnatarciem zepchnęli aliantów niemal z powrotem na plaże.
W tej dramatycznej sytuacji cała nadzieja była we flocie.
Już 13 września zespół brytyjskich okrętów liniowych otworzył ogień na ląd,
kładąc zaporą przed nacierającym wrogiem. Od tej pory przez następne trzy dni, aż
do 16 września, nie milkły okrętowe działa. Pod ich osłoną i „powietrznym
parasolem”, utworzonym przez samoloty z lotniskowców kontradmirała Viana,
oddziały 5 armii zdołały się przegrupować i przygotować do przeciwnatarcia.
To była wielka bitwa — na lądzie, na morzu i w powietrzu. Niemcy bowiem
rzucili przeciw alianckim okrętom liczne eskadry samolotów, uzbrojonych w
bomby rakietowe, oraz U-booty i ścigacze. Przez cztery doby trwał zażarty bój „i
przez cały ten czas ORP „Piorun” był w walce.
Czwartej doby o świcie podniosły się z plaż zatoki Salerno wojska 5 armii i
poszły do natarcia. Pancerniki na sygnały, podawane z lądu, kładły ogień coraz
dalej i dalej.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
68
Bitwa była wygrana.
Jeszcze w końcowej jej fazie samoloty stoczyły nad zatoką potyczkę. Spadł
jeden — brytyjski. Poszedł „Piorun” i podniósł z wody lotnika.
Nie, nie odesłano po tej bitwie „Pioruna” na odpoczynek. Jeszcze nie była pora.
Brał udział w alianckiej próbie wysadzenia kolejnego desantu w zatoce Gaeta, a
później, aż do początków listopada, krążył po Adriatyku u wybrzeży Grecji,
Dalmacji i Albanii.
Gdzieś w połowie października usłyszeli w komunikacie radiowym:
„Storpedowany został polski niszczyciel «G-90» i zatonął wraz z dowódcą i 178
ludźmi załogi”.
„Orkan” — i „ich” komandor, Hryniewiecki. Tego dnia nosili banderę
opuszczoną do połowy masztu.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
69
ROZDZIAŁ VIII
— Panie komandorze, sygnał z bazy: „Niemcy szykują się do wyjścia z
Brestu”.
Komandor podporucznik Tadeusz Gorazdowski sięgnął po czapkę: może coś
się wreszcie zacznie dziać. Już czwartą dobę od wyjścia z Plymouth krążą tutaj
całą flotyllą, zwodzeni wciąż albo przez zwiad lotniczy, albo przez meldunki
samolotów z Coastal Command: „Trzy wielkie niszczyciele niemieckie wyszły z
ujścia Girondy i idą kursem na północ...” „Atak samolotów kanadyjskich na
niemieckie okręty: bez powodzenia...” „Zespół niemiecki wszedł prawdopodobnie
do Brestu...” Jeżeli i ten meldunek będzie podobny?
Do czekania Gorazdowski przywykł. W piątym roku wojny już się wie, że
najpierw trzeba długo czekać, a potem bardzo się spieszyć, Przeżywał to przez te
lata wiele razy i na wielu okrętach — na „Burzy”, „Błyskawicy”, „Krakowiaku” i
tu, na „Piorunie” — ale teraz niecierpliwość była uzasadniona. Oto od trzech już
dób trwa na kanale La Manche gigantyczna operacja Sprzymierzonych „Over lord”
— lądowanie na plażach Normandii, inwazja, wymierzona w sam środek Europy!
Kiedy 6 czerwca 1944 roku usłyszał rankiem w radio: „Armie alianckie pod
dowództwem generała Eisenhowera rozpoczęły lądowanie na północnym
wybrzeżu Francji”, liczył, że i ich 10 Flotylla Niszczycieli pójdzie tam zaraz.
Owszem, wyszli na morze i są tu, na głębinie Hurd Deep, u wyjścia z Kanału na
Atlantyk, dość daleko na zachód od miejsca tamtej operacji. Niby zadania brzmi
rzeczowo: „Osłaniać operację lądowania i szlaki transportowe na Kanale przed
okrętami wroga, bazującymi w portach francuskich”, ale to znów zwyczajna tylko,
monotonna służba patrolowa. Podczas, kiedy tam...
Na pomoście .Pioruna” wszyscy byli na swoich miejscach — tak, jak być
powinno. Rutyna, doświadczenie, choć sporo nowych młodych twarzy:
„pierwszego artylerzystę, Grochowicza, zmienił porucznik Jerzy Tumaniszwili z
„Burzy”, torpedowego, Zbigniewa Węglarza, dopiero przed niewielu dniami
porucznik Kawernyński, który przyszedł z ORP „Dzik”. Reszta, to w znakomitej
większości ci, z którymi już wcześniej wojował na tym okręcie, zanim zaś znów
nie powrócił...
Bo na przełomie 1943/44 zdał przejściowo dowództwo ORP „Piorun”. Objął je
komandor porucznik Stanisław Dzienisiewicz, który do niedawna był internowany
w ZSRR.
Gorazdowski chętnie wrócił na „Pioruna”. Przywiązał się jakoś do tego okrętu
podczas konwojów na Dalekiej Północy i w „kampanii włoskiej” na Morzu
Śródziemnym. Zresztą po powtórnym objęciu dowództwa na początku bieżącego,
1944, roku znów wrócili na Północ. W kwietniu dwukrotnie uganiali się w
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
70
wielkich polowaniach Home Fleet na nieuchwytnego „Tirpitza”, który ponoć
wymykał się z norweskich fiordów i krążył tak. że jego obecność meldowano w
kilku jednocześnie miejscach: bez efektu. Teraz zaś znów tylko patrol...
Omiótł morze szklarni lornety. Z wysokości pomostu widział dokładnie
wszystkie okręty 10 Flotylli. Z lewej szedł dywizjon dziewiętnasty w szyku
przypominającym trochę nierówny, wydłużony romb. Prowadził go okręt flagowy
Flotylli, HMS „Tartar”, za nim, na bocznych wierzchołkach owego rombu, szły
HMS „Ashanti” i HMCS „Haida”, a szyk zamykał drugi ,Kanadyjczyk”, HMCS
„Huron”. Ich dywizjon, dwudziesty, szedł w takim samym szyku: prowadziła
„Błyskawica”, bocznymi były HMS „Eskimo” i „Piorun”, a „straż tylną” pełnił
HMS „Javelin”.
W nawigacyjnej Gorazdowski rzucił okiem na mapę, przy której krzątał się
porucznik Lee. Linia, wyznaczająca ich kurs, ciągnęła się od angielskiego
przylądka Lizard i zmierzała ku francuskiej wyspie Oussant, zwanej też przez
Anglików Ushant. Nieco dalej na południe od tej wyspy znajdował się Przylądek
św. Marcina, a w głębokiej zatoce za tym przylądkiem Brest.
— Jaką mamy prędkość, panie Stasiu?
— Dwadzieścia dwa węzły... .
Wrócił na pomost w nie najlepszym humorze — przez cztery doby w tę i z
powrotem, w tę i z powrotem i nic. Zapadł już zresztą mrok i na zaciemnionych
okrętach migały tylko światła pozycyjne. Pomyślał, że w tych ciemnościach łatwo
się minąć z wrogiem, mając nawet radar — i wtedy zaświstała rura głosowa:
— Pomost, tu radio! Jest meldunek z bazy: „Cztery niemieckie niszczyciele
wyszły z Brestu i idą kursem na zachód”.
Zbliżała się godzina 22.00. Za dwie godziny miał zacząć się dzień 10 czerwca.
Byli o kilkanaście mil na północ od wysepki Batz, kiedy dowódca Flotylli,
komandor Jones, nakazał wykonać zwrot. Szli teraz wzdłuż francuskiego wybrzeża
ku południowemu zachodowi — na spotkanie niemieckich okrętów. Nikt bowiem
nie wątpił, że Niemcy poszli na zachód tylko dla zmylenia przeciwnika — i
zapewne teraz prą już w stronę Kanału, ile mocy w maszynach.
Na pomoście „Pioruna” zapanowała, zwykła w takiej sytuacji, napięta cisza.
Pracował bez przerwy radar i asdic, okręt szedł nadał z nakazaną prędkością 22
węzłów, ale czas ciekł wolno. Minęła wreszcie północ. Lunął deszcz. Przeszedł.
Okręty nadal gnały w ciemność.
Minęła godzina pierwsza: nic. Okręty nadal gnają, tym samym kursem.
Dywizjon, prowadzony przez „Tartara”, bliżej brzegów, przez „Błyskawicę” — od
strony pełnego morza. Już kwadrans po pierwszej...
— Tu radar! Są! Pięć ech, zbliżają się szybko! Namiar... Odległość dziewięć
mii!
Pięć?!
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
71
We wnętrzu „Pioruna” już zanoszą się krótkimi sygnałami klaksony alarmowe.
Tu, na pomoście, wiadomo, że w minutę wszyscy będą na swoich stanowiskach.
Z głośnika radiotelefonu, łączącego okręty Flotylli, odzywa się „Tartar”:
— Kontakt radarowy, pięć ech. Odległość osiem mil.
W wieżyczce dalocelownika jest bosmat Uglynowicz, ale obok otwartego
wiązu tkwi porucznik Tumaniszwili. Melduje:
— Artyleria gotowa!
I głos operatora radaru:
— Siedem tysięcy jardów. Odległość nie maleje...
W tym momencie z głośnika radiotelefonu, nastrojonego na częstotliwość sieci
niemieckiej, dobiega krótka, ostra komenda:
— Achtung, torpeden! Feuer... Feuer..., Feuer!
Jasne: odpalili torpedy! Ile? Teraz pewno robią zwrot. My także. Już jest
sygnał. Krótki unik w prawo, teraz w lewo. Znów ten sam, co przedtem: kurs, na
nich! Tylko gdzieś w podświadomości to oczekiwanie na zderzenie z pędzącą z
przeciwka śmiercią...
Za lewą burtą pojedynczy wystrzał z działa i błysk oświetlającego pocisku. To
„Tartar”. I znowu w radio rozkaz:
— Otworzyć ogień!
„Błyskawica” już bije całą salwą swoich ośmiu „stodwójek”.
Widać — do prowadzącego okrętu wroga. Druga salwa — nakrycie, trzecia —
w celu! Nie wiadomo, co prawda, czy to tylko pociski „Błyskawicy”, bo już
przyłączyły się przecież do kanonady pozostałe trzy okręty brytyjskie wraz z
„Piorunem”: 18 luf 120 milimetrów! Co siedem sekund 26 pocisków grzęźnie w
kadłubie tamtego okrętu, a właściwie pada już w chmurę dymu i ognia...
Gorazdowski widzi, że „Tartar” obrał za cel drugi okręt w niemieckim szyku,
ale tamci też przecież strzelają. Celnie! Oto ze śródokręcia, „Tartara” buchają
płomienie, ale komandor Jones rzuca swój okręt nagle do jakiegoś obłędnego
ataku, między drugą i trzecią jednostką w tamtym szyku... Idzie za nim „Ashanti” i
już wszystko jest jasne: chcą odciąć ten okręt od reszty! Jeszcze dosłownie
moment — i ogromny gejzer ognia strzela w niebo w tym miejscu, gdzie tkwił
wróg: to na pewno „Ashanti” strzelił torpedy...
W czasie walki dywizjon, prowadzony przez „Błyskawicę”, zatoczył duży łuk
ku północy i teraz wszystkie okręty Flotylli zbierają się za pomocą radia i radarów.
Wiadomo już, że dwóch okrętów wroga nie ma, a pozostałe pojedynczo uciekają
na południe. Poszli za nimi obaj „kanadyjczycy” — „Huron” i „Haida”, a HMS
„Ashanti” eskortuje uszkodzonego „Tartara”.
Dywizjon dwudziesty jest w komplecie i rusza w pościg. Odległe błyski i huki
dają znać, że „kanadyjczycy” weszli w kontakt bojowy z nieprzyjacielem, ale
potem jest cisza. Długa. Na sygnał z „Błyskawicy” idą z prędkością 33 węzłów, ale
ekrany radarów wciąż puste. I nagle...
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
72
— Jest kontakt! Dwa echa, w namiarze... Podnoszą się lufy dział „Pioruna”.
Jeszcze chwila, a padnie komenda: „Pal!”, kiedy nagle sygnalista wrzeszczy:
— Dał sygnał rozpoznawczy! Jest, ale... Nie_ jest pewny ani on, ani sygnaliści
brytyjscy. Niby nasz, tylko...
— Jest! Teraz jest! To „Haida”! I „Huron”... Ulga. Jeszcze maleńki moment, a
nawała ognia runęłaby na bratnie okręty.
Teraz już w szóstkę gnają za uciekinierami. Mija już czwarta nad ranem, kiedy
radary odbierają samotne, pojedyncze echa. Idą pociski oświetlające: jest!
Nikt nie zastanawia się, skąd wziął się wrogi okręt, jak kluczył, że nagle sam
niemal wszedł pod lufy. Dopadają go „Błyskawica” i „Piorun”, „Huron” i „Haida?.
Półpancerne pociski grzęzną w burtach, miażdżą nadbudówki. Tamten rwie przez
brytyjskie pole minowe w stronę skalistej wysepki Batz. Nie pójdą za nim, ale
gonią go ich pociski. O godzinie 4.50 potężny słup ognia tryska znad skał. Znak, że
niemiecki niszczyciel wszedł na nie i płonie. Huknęły jeszcze od francuskiego
brzegu niemieckie baterie nadbrzeżne, ale było już za późno i za daleko.
Wrócili wtedy do portu w Plymouth w komplecie, całą ósemką, wiodąc ze sobą
uszkodzony okręt flagowy komàndora Jonesa. Przed wejściem podnieśli wielką
galę banderową...
W mesie oficerskiej „Pioruna” jeszcze długo potem roztrząsano ten bój,
wszystkie jego elementy i poszczególne fazy walki. I doszli do zgodnego wniosku:
to była jedna z nielicznych w tej wojnie prawdziwych bitew morskich, z walką
okrętów w szykach z manewrowaniem, strzelaniem torped, ucieczkami i pościgiem
— jak w starych podręcznikach... I pierwsza taka bitwa „Pioruna”, wiecznego
dotąd „eskortanta”. Jeśli, oczywiście, nie liczyć „Bismarcka”...
Długo jednak nie pozwolono „Piorunowi” odpoczywać. Wojska inwazyjne
wgryzały się mozolnie w normandzkie wybrzeża i .potrzebowały masy amunicji,
sprzętu i ludzi. „Most” przez Kanał musiał funkcjonować bez przerwy, dniem i
nocą, i wymagał ochrony. Groziło mu lotnictwo wroga, małe U-booty i niewielkie
jednostki nawodne. Niemcy ponadto potrzebowali również wsparcia dla swoich
linii obronnych we Francji i wykorzystywali w tym celu mniejsze porty tego
wybrzeża, między którymi krążyły konwoje z zaopatrzeniem. Tym wydano
zdecydowaną wojnę: postanowiono szukać ich nawet najbliżej „brzegów i
niszczyć.
I tak dotychczasowy, wierny „stróż” konwojów — ORP „Piorun” — zmienił
rolę: ze „zwierzyny” stał się myśliwym.
Już 13 czerwca świtem wyszli na morze półdywizjonem — „Piorun” i
„Ashanti”. Prowadził „Piorun”, Weszli najpierw do Portsmouth, by odebrać
rozkazy. Brzmiały one — najogólniej następująco: „Patrolować u wybrzeży
Francji, w rejonie latarni Roches Douvres. Niszczyć wszystko, co pływa. Są
sygnały, że nieprzyjaciel będzie chciał ewakuować się z Cherbourga morzem do
St. Malo...”
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
73
Po południu „Piorun” i idący jego śladem torowym „Ashanti” minęły wyspę
Wight. Dopiero tuż przed północą odkryły się słabe błyski latarni Roches
Douvres.. Byli w nakazanym rejonie.
Porucznik Lee pocił się nad mapą i przy radarze nawigacyjnym: ten worek
zatoki' St. Malo był wokół wyspy Jersey usiany dziesiątkiem innych, małych
wysepek. Pracował również radar artyleryjski, szukając pilnie poruszających się
ech.
Na pomoście nastrój był raczej swobodny, toczyły się rozmowy.
Wtem odezwał się operator radaru.
— Jest kontakt! Nieprzyjaciel w namiarze sto dwadzieścia.
Zachrypiał zresztą zaraz głośnik radiotelefonu i „Ashanti” potwierdził
meldunek. Wywołani, dowódcy na pomost było dziełem chwili.
Trzy okręty wroga, bo tyle ech dostrzegł operator, szły ku północy z prędkością
15 węzłów Gorazdowski postanowił natychmiast zwiększyć prędkość
półdywizjonu do 25 węzłów i. pójść tak, by przeciąć im drogę.
Drugi oficer artylerii „Pioruna”, porucznik Kopecki, już dał rozkaz do działa
oświetlającego.
Pracuje też centrala artyleryjska: dane nastawione, konżugator do ich
przetwarzania w ruchu. Teraz tylko odległość. Ta wciąż zmniejsza się. Bosmat
Ugrynowicz co chwila melduje z dalocelownika:
— Pięć tysięcy jardów.
— Trzy osiemset!
— Trzy tysiące pięćset!
Teraz już cel, bo noc jest dość jasna, widać gołym okiem. Zresztą sygnalista
melduje:
— Trzy sylwetki, prawo trzydzieści! Glos Gorazdowskiego jest spokojny,
cichy:
— Ognia, panie Jurku...
Ten reaguje na pierwsze słowo:
— Ogień ciągły salwami! Ognia!
Huk, swąd spalonego prochu i nagle w blasku pocisków oświetlających widać,
że wrogich okrętów jest siedem! Gorazdowski błyskawicznie notuje w pamięci: to
duże trałowce niemieckiego typu „M-l”, każdy dwa działa 105 milimetrów, dość
szybkie. Głupio: toż one mają tyle luf, co jego półdywizjon! Prędkość? A co tu
można nią zwojować po nocy, wśród skał i mielizn...
Trwało to sekundy, ale w ciągu tych sekund poleciała na wroga następna salwa
„Pioruna” i ogień dział z pokładu „Ashanti”: connmander J. R. Barnes był dobrym
fachowcem. Po chwili nad pierwszym w szyku okrętem podniósł się kłąb dymu,
podświetlony płomieniami...
— Przenieść ogień!
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
74
Teraz działa półdywizjonu. jęły bić w drugi trałowiec, ale tamci nie
pozostawali dłużni. Było ich więcej. Nie wszystkie okręty były pod polsko-
angielskim ostrzałem, więc też spokojniej mogły skoncentrować swój ogień.
Pobiegły więc stamtąd w .stronę „Pioruna” i „Ashanti” całe strugi
różnokolorowych pocisków z „broni pelot”, zagwizdały nieprzyjemnie pociski
„stopiątek”. W chwili gdy drugi z trałowców stanął w płomieniach, również i w
śródokręcie „Pioruna” uderzył pocisk. Gryzący dym i blask ognia...
— Alarm przeciwpożarowy!
Artylerzyści „Pioruna” nie ustają jednak w swej robocie. Widać już ogień na
trzecim trałowcu, kiedy następny pocisk rozrywa się na pokładzie niszczyciela,
gdzieś między stanowiskami broni przeciwlotniczej. Mimo huku dział słychać
stamtąd wołania:
— Sanitariusz! Sanitariusz...
Gorazdowski dostrzega jednak, że „Piorun” znalazł się nagle w pozycji
dogodnej do strzelania torped. I
— Maślak! Do roboty. Daj pan salwę! „Piorun” jakby przechylił się lekko na
burtę, kiedy torpedy wyszły z rur. Kawernyński, gryząc wargę, ściskał w dłoni
stoper i patrzył za burtę. Nic. Nic... i wreszcie silny błysk u burty jednej z
sylwetek. Odgłos eksplozji nadbiegł do burty „Pioruna” razem z wyczuwalnym
wstrząsem, a potem w blasku pożaru zobaczyli tonący trałowiec i skaczących do
wody ludzi.
„Ashanti” tymczasem „obrabiał” z dział dwa inne „okręty wroga. Zauważono i
tam pożary. Ogień niemieckich okrętów nieco zelżał, ale nagle ozwały się grzmoty
innych wystrzałów. Półwizjon, będąc cały czas w ruchu, podszedł po prostu w
zasięg dział nadbrzeżnych wyspy Jersey...
Wycofali się co prędzej robiąc gwałtowny zwrot, ale wtedy znów wpadli pod
ogień wstrzelanych już dobrze, pozostałych okrętów niemieckich. Bój rozgorzał na
nowo. Tyle że zespół wroga poszedł już w rozsypkę. Połamały się szyki i w
pewnej chwili dojrzeli, jak dwa trałowce otwierają ogień do siebie...
W tym momencie baterie nadbrzeżne popełniły błąd, bo zaczęły strzelać
pociskami oświetlającymi. Znakomicie ułatwiło to sytuację niszczycielom.
„Piorun” i „Ashanti” natychmiast otworzyły ogień do widocznych teraz doskonale
najbliższych trałowców. Trzy stanęły w płomieniach, a wkrótce jeden z nich
wyleciał w powietrze: ogień, widać, dotarł do komór amunicyjnych i zbiorników
paliwa.
Trzy słupy ognia oświetlali pobojowisko. Resztę postrzelanych trałowców
zaczęła się oddalać, kiedy Gorazdowskiemu doniesiono:
— Awaria żyrokompasu...
W pościg ruszył „Ashanti” — samotnie. „Piorun” poszedł za nim nieco później,
ale w samą porę, bo już baterie nadbrzeżne dobierały mu się do skóry. Po godzinie
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
75
marszu raz jeszcze wypatrzono z pomostu „Pioruna” dwa wrogie trałowce i
otwarto do nich ogień. Celny: nie było te trudne, bo jeden ź nich i tak już płonął.
Dopiero coraz celniejsza nawała ogniowa z lądu zakończyła to polowanie i
komandor podporucznik Gorazdowski dał swemu półdywizjonowi sygnał do
odwrotu.
Kiedy odeszli już na bezpieczną odległość, mógł dopiero dowódca „Pioruna”
zająć się oceną własnych uszkodzeń i strat.
Pierwszy pocisk był najgroźniejszy. Uderzył bowiem tuż obok otwartego parku
amunicyjnego przy dziale numer cztery i to w chwili, gdy wręczyciel, marynarz
Żaczek, wyjmował stamtąd pocisk. Raniło mu ciężko obie ręce. Wybuchł pożar, i
tylko dzięki bohaterskiej postawie całego działonu nie doszło do tragedii.
Artylerzyści z narażeniem życia wyrzucali płonące łuski za burtę. Gdyby tak ogień
dotarł do zgromadzonej w parku amunicji...
Rufowy oddział ratunkowy z gaśnicami tłumił właśnie resztki pożaru, kiedy
drugi pocisk uderzył w podstawę przeciwlotniczego „Oerlikona”. Odłamki ciężko
poraniły dwóch ludzi. Cała trójca znajdowała się reraz w okrętowym lazarecie pod
opieką lekarza, kapitana Danielewicza, i bosmata Roszkowskiego, sanitariusza,
pamiętającego jeszcze czasy „Groma”.
Co mógł Gorazdowski powiedzieć tym ludziom? Nie mógł przecież tego, o
czym rzeczywiście myślał: że stosunkowo tanim kosztem udało się im wyjść z
trudnej, bądź co bądź, opresji... Dla nich ta cena nie była mała. Mówić, że wojna?
Ułatwił mu sytuację Żaczek, z ogromnymi zwojami bandaży zamiast rąk:
— Aleśmy im dali łupnia, panie komandorze!
Popamiętają „Pioruna”!
Dopiero w bazie zabrali się obaj z commanderem Barnesem do podliczania
efektów wyprawy. Liczyli uczciwie, z angielską raczej dokładnością. Wyszło, że
zatopili na pewno trzy niemieckie trałowce, a i czwarty prawdopodobnie też, choć
nie zdążyli zobaczyć, czy poszedł na dno. Za poważnie zniszczone można było
uznać także dwa dalsze okręty, które w chwili ich wycofywania się płonęły jak
pochodnie. Ostatni, siódmy okręt zespołu chyba uszedł, ale porządnie
uszkodzony...
W kilka dni później mieli dodatkową frajdę: oto komunikat frontowy
Oberkommando der Wehrmacht wspominał o „bitwie pod Jersey”, do której
alianci rzucili zespół krążowników w eskorcie kilku torpedowców. Straty własne
— jeden „minensuchboot”...
Wiadomość tę dostali w bazie, podczas jednego z nielicznych, krótkich tam
postojów, ponieważ bez przerwy prawie byli na morzu. Każdej nocy szły pod
wybrzeże Francji patrolujące zespoły, a zapuszczały się coraz dalej, aż w głąb
Zatoki Biskajskiej. I coraz rzadziej zresztą napotykano niemieckie jednostki, nie
mówiąc już o konwojach, bo ruch na tych wodach zamarł niemal całkowicie dzięki
skutecznej blokadzie aliantów.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
76
9 lipca na załogę „Pioruna” spadła bolesna wieść: nie ma już „Dragona”...
Pierwszy polski krążownik został trafiony niemiecką „żywą torpedą” w kanale La
Manche, na pozycji, z której wspierał działania frontu inwazyjnego. Poległo 37
marynarzy, kilkunastu odniosło rany.
W tydzień później trzy okręty 10 Flotylli Niszczycieli — „Błyskawica”,
„Tartar” i „Haida” — dopadły w rejonie Lorient konwój wroga i zatopiły ogniem
swej artylerii dwa spore statki.
„Piorun” nie miał jakoś szczęścia. Sumiennie chodził na patrole, ale morze było
wciąż puste. Czas się dłużył. Kołowrót codziennych, morskich czynności i służb
trzymał ludzi w swym monotonnym rytmie, póki nie wybuchła nagle wiadomość:
Powstanie w Warszawie!
Nadało ją radio Londyn, kończąc audycję ponurym chorałem „Z dymem
pożarów...” Wstrząsnęła załogą. Odezwały się pełnym głosem tłumione dotąd
raczej, ale dręczące wszystkich od dłuższego już czasu rozterki i wątpliwości: o co
tu wreszcie chodzi? Armia Czerwona stoi już nad Wisłą, w Lublinie sprawuje
władzę inny jakiś Rząd Tymczasowy — komunistyczny — i jest nowe, inne
Wojsko Polskie. Nie rozumieli tego wszystkiego. W stolicy walczy z wrogiem
młodzież — dzieci prawie — i prawie bez broni. Oni tutaj przez całe lata też
przecież walczyli — i walczą nadal — o Polskę. Tam są ich domy, tam ich
Ojczyzna. 1 teraz, kiedy zwycięstwo jest już blisko, ten jasny zawsze i klarowny
dotąd obraz zamazał się jakoś, rozpłynął w niepewności. No be jeśli tamci
wyzwolili już pół Polski — a wyzwolą niebawem i resztę, bo są przecież tam, na
tamtych już ziemiach, najbliżej — te gdzie jest ich miejsce? Włożyli w ogromne
dzieło gromienia wspólnego wroga swoja niemałą część. Walczą nadal. Jeszcze nie
koniec — ale jak potoczą się ich dalsze losy? W jaki sposób ci, co „nad nimi”,
rozwiążą swoje pogmatwane teraz mocno interesy i racje, czy będą umieli dojść do
porozumienia? Inaczej...
12 sierpnia 1944 roku „Piorun” wyszedł na kolejny patrol wraz z niszczycielem
HMS „Onslow” i z krążownikiem HMS „Diadem”, który prowadził zespół.
Zadanie polegało na tym, aby sprawdzić, czy Niemcy nie próbują ewakuować się
drogą morską do Hiszpanii i czy okolice St. Jean de Luz są jeszcze w ich rękach.
Rankiem, 14 sierpnia, byli na miejscu, o kilka zaledwie mil od wejścia do portu
St. Jean de Luz. Tylko gęsta mgła pozwoliła podejść aż tak blisko: liczyli, że kiedy
opadnie, zobaczą, co dzieje się w porcie — i umkną. Pamiętali bowiem z litanii
przestróg, które otrzymali w bazie, że Niemcy mają gdzieś w tym rejonie aż trzy
baterie dział nadbrzeżnych kalibru 305 milimetrów.
Gdyby Gorazdowski był sam, nie podjąłby tak ryzykownego manewru. Tu
jednak dowodził „Diadem” i „Piorun” posłusznie dreptał w szyku.
Niemal natychmiast potem, jak opadła mgła, ryknęły nadbrzeżne baterie. Były
rzeczywiście trzy, co łatwo można było dostrzec po wybuchach pierwszych
pocisków na wodzie, Aby łatwiej się wstrzelać, każda z nich używała innego
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
77
koloru dymu. Otworzył też ogień krążownik, ale trochę na ślepo. Dał potem
sygnał, aby postawić zasłonę dymną, silny jednak wiatr rozwiał ją od razu.
Pociski wroga zaczęły padać coraz bliżej, ale prowadzący „Diadem” nie dawał
sygnału ani do wykonania zwrotu, ani do przyspieszenia prędkości. Najbardziej
złościł się na to porucznik Tumaniszwili:
— Na paradę nas tu przyprowadzi! czy co?! Bohater, psiakrew!
Kolejna salwa rąbnęła tuż obok burty krążownika i dopiero wtedy Anglik
wyrwał do przodu, ile sił w maszynach. „Piorun” i „Onslow” sekundowały mu
dzielnie.
Poszli dalej ku północy, w stronę La Rochelle. Około południa samolot z
Coastal Command nadał meldunek, że z portu tego wyszedł krążownik
pomocniczy, ostrzelał ich „Halifaxa” tak, że muszą wodować i poszedł na morze.
„Onslow” pognał więc ratować lotników, a „Piorun” wraz z „Diademem” ruszyły
w ślad za wojowniczym „łamaczem blokady”.
Pierwszy dostrzegł go „Piorun”.
— Alarm bojowy!
Natychmiast z wieżyczki dalocelownika poszły meldunki do centrali
artyleryjskiej, a potem komendy ogniowe do dział:
— Kąt kursowy prawo dziesięć! Cel statek! Pocisk kruszący. Kąt biegu „enpla”
prawo sto! Szybkość dziesięć węzłów. Odległość dwanaście tysięcy jardów. Ogień
ciągły salwami...
Pierwsza — krótka. Druga i trzecia — obramowanie. Czwarta — w celu! I
teraz już raz za razem...
„Piorun” gna z dużą prędkością prosto na cel i strzela bez przerwy. Już widać,
że to duży, około 8 tysięcy ton statek, mocno uzbrojony — typowy krążownik
pomocniczy, służący też do przewożenia co cenniejszych ładunków. I widać już,
jak z pokładu opuszczają się łodzie i tratwy, jak skaczą ludzie w żółtych pasach
ratunkowych...
Do kanonady przyłączała się „Diadem”, i „Onslow”. „Piorun” jest jednak
najbliżej i ma właśnie bardzo dogodną pozycję do ataku torpedowego. Dowódca
jest jak zawsze spokojny.
— Strzelimy jedną. Celuj pan w śródokręcie. Kawernyński już wydaje rozkazy.
Potem charakterystyczne fuknięcie, plusk i biała smuga na morzu. Obserwowali ją
przez chwilę, póki nie zniknęła, a potem tamten statek podniósł się w gorę, buchnął
u jego burty ku niebu słup dyrnuj wody i ognia...
Obeszli potem z bliska płonący wrak. Na rufie była nazwa: „Sauerland”.
* * *
Jeszcze do końca 1944 roku ORP „Piorun” uganiał się po morzu u brzegów
Francji. Postrzelał się kiedyś z bateriami nadbrzeżnymi na wysepce Yeu, potem
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
”ATAKUJE WAS PIORUN”
78
zaś woził do innych, małych portów francuskich broń i zaopatrzenie dla „maquis”
— oddziałów ruchu oporu. Zszedł komandor podporucznik Gorazdowski,
przekazując dowództwo komandorowi podporucznikowi Wszechwladowi
Maracewiczówi. Tego później, w początkach 1945 roku, zmienił komandor
podporucznik Jan Tchórznicki. Pod jego dowództwem „Piorun” w towarzystwie
HMS „Nubian” i HMS „Eskimo” chodzi na patrole przeciwko działającym jeszcze
w pojedynkę U-bootom.
Po bezwarunkowej kapitulacji Niemiec na lądzie, morzu i w powietrzu,
podpisanej 8 maja 1945 roku, „Piorun” wychodzi jeszcze na morze. Rzadko — do
portów Francji, lub pokonanych już Niemiec. Pokonanych jeszcze niezupełnie, bo
w Danii wojska Trzeciej Rzeszy kapitulują dopiero 5 czerwca, a pertraktacje z
400-tysięczną armią niemiecką w Norwegii ciągną się aż do jesieni.
Tyle że dla załogi „Pioruna” były to już sprawy mniej bliskie sercu. Mieli
wtedy własne sprawy, skomplikowane i mroczne. Oto po sześciu latach wojny,
podczas których ORP „Piorun” przebył najdłuższą ze wszystkich polskich okrętów
drogę, bo aż 218 tysięcy mil morskich, eskortował 81 konwojów, zatopił 4 okręty
nawodne i uszkodził dwa, a także, prawdopodobnie, jeden okręt podwodny oraz
zestrzelił jeden samolot wroga, oto po tylu latach i dokonaniach ich droga do kraju
byłą tak samo daleka i nieznana, jak na samym początku wojny.
A polską banderę opuścił ORP „Piorun” dopiero 28 września 1946 roku. Tego
dnia zszedł z jego pokładu ostatni polski marynarz. Okręt wracał po prostu do
brytyjskich właścicieli jak zwyczajny przedmiot: zrobił swoje...
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1981/15
Z. DAMSKI
79
[ pusta strona ]