Nadzieja
jest jak pierwszy powiew
wiosny:
serce jeszcze zmrożone, ale
w duszy już kiełkuje
jasny
płomień.
K. L.
Dla
Moniki i Radka oraz ich synka,
Piotrusia
Pana, z miłością
CZĘŚĆ I
Mała samotna dziewczynka
Nikt
nie zwracał uwagi na kobietę idącą szy bkim krokiem przez m ost Poniatowskiego. Doszła
do zam eczku – m ałej zaby tkowej budowli stoj ącej pośrodku m ostu – i ukry ła się przed oczy m a
nieliczny ch kierowców m iędzy ty lną ścianą a balustradą odgradzaj ącą chodnik od przepaści.
Spoj rzała w dół, na lśniące w świetle księży ca
srebrno-czarne
wody Wisły. Przez chwilę coś
szeptało w um y śle kobiety : „Skacz... Skacz! Uwolnij się raz na zawsze!”.
Ale
nie by ła na to gotowa. Jeszcze nie.
Zdj ęła z ram ienia torbę podróżną i wy ciągnęła
laptop. Bez
wahania cisnęła go do Wisły,
patrząc, j ak z pluskiem znika w ciem ny ch wodach. Telefon kom órkowy by ł następny. Oczy
kobiety zabły sły j akim ś diaboliczny m uśm iechem , który zaraz zgasł.
– Co j eszcze? Co j eszcze?! – zaszeptała nerwowo. –
Karty ! Karty
kredy towe!
Podzieliły
los
laptopa i kom órki.
– Dowód.
Ma
czipa czy nie? Chy ba nie. Dopiero m ieli wprowadzić. – Dowód powędrował
z powrotem do przegródki portfela. – Prawo j azdy ? Nie. Paszport? – Wy ciągnęła dokum ent
i przy j rzała m u się uważnie. Pachniał nowością. Odciski palców, które pobrano j ej przy składaniu
wniosku, zalśniły złowrogo. Paszport j uż m iał dołączy ć do laptopa i kom órki, ale... schowała go
z powrotem do torby. Jeśli będzie m usiała uciekać dalej , m oże by ć potrzebny...
Poczuła,
j ak
wielki ciężar osuwa się z j ej barków. Aż m usiała przy siąść na torbie, bo nogi się
pod nią ugięły. Łapała przez chwilę powietrze, by odetchnąć wreszcie głęboko, całą piersią.
Zrobiła to! Odważy ła się!
Już
nieco
spokoj niej przej rzała zawartość torby : parę sztuk wy godnej odzieży – bluza, dżinsy
(żadny ch żakietów i j edwabny ch bluzek!), bielizna, skarpety – grube, włochate, ciepłe i m iłe –
zam iast nieśm iertelny ch raj stop, które m usiała nosić do szpilek zawsze i wszędzie, druga para
adidasów, szczoteczka do zębów z pastą, szczotka do włosów, słoiczek krem u.
Jeden, ty lko
j eden! Jak ona to przeży j e?! – zaśm iała się cicho, z saty sfakcj ą podszy tą
strachem . Nie, nie przed brakiem kosm ety czki wy pełnionej krem am i, lotionam i, m aseczkam i,
pilingam i, tonikam i i m leczkam i, a przed konsekwencj am i tego, co zrobiła.
Odpędziła m y śli o ty m , co będzie, i powróciła do przeglądania zawartości torby. Pakowała się
w takim tem pie, że m ogła czegoś zapom nieć. W przegródce
ukochana
książka „Przem inęło
z wiatrem ” i kilka krzy żówek j olek, by wy starczy ło na dłużej . Wreszcie, w spry tnie ukry tej
kieszonce gruby plik banknotów. Pochodziły z wy czy szczonego do zera konta i sprzedaży
sam ochodu. Facet z kom isu dał j ej śm iesznie m ało za całkiem niezłą toy otę, ale widział,
że właścicielka sam ochodu j est zdesperowana. Ona zaś się nie targowała. Na pierwszą
propozy cj ę kiwnęła głową, rzuciła na stół dokum enty auta, dowód osobisty i m ruknęła, m y śląc
j uż o następny m kroku:
– Niech
pan
pisze um owę. O ile m a pan te trzy dzieści ty sięcy w gotówce.
– Mam . – Patrzy ł na nią
przez
chwilę podej rzliwie. – Może przełoży m y transakcj ę na j utro?
Muszę sprawdzić parę rzeczy... – zaczął powoli.
Bez
słowa zagarnęła dowód rej estracy j ny, dowód osobisty i oba kom plety kluczy ków. Nim
cisnęła j e do torby, j uż łapał j ą za rękę, j uż zasiadał do pisania um owy. Kradziony czy nie – taka
okazj a nie trafiła się co dzień.
Bogatsza
o trzy pliki setek i uboższa o cztery kółka poszła do banku złoży ć dy spozy cj ę wy płaty.
– Tak, poproszę
wszy stko. Mam
na oku ładny sam ochodzik. – Uśm iechnęła się do kasj erki,
by parę m inut później wy j ść z debetem na koncie i pięciom a plikam i setek w sekretnej kieszonce.
Razem z pieniędzm i za sam ochód dawało to sporą kwotę, która przy da się j uż niedługo.
W knaj pce na Nowy m Świecie doczekała do późnej nocy, po czy m ruszy ła w kierunku m ostu,
dokończy ć dzieła – dzieła
zniszczenia, totalnej
anihilacj i doty chczasowego ży cia.
W m om encie,
gdy
wrzucała pieniądze z powrotem do torby, poczuła pierwsze łzy
na policzkach. Otarła j e zdziwiona. A potem przy gry zła skórę na wierzchu dłoni, by stłum ić
szloch. Plecam i wstrząsnęło łkanie. Zgięła się wpół i pozwoliła sobie na chwilę słabości. Płakała,
szukaj ąc na oślep paczki chusteczek i nagle... palce zacisnęły się kurczowo na niewielkim
znaj om y m przedm iocie. Drugi telefon, którego num er znała ty lko j edna osoba na świecie. Jakim ś
cudem (kiedy ?!) podczas chaoty cznego pakowania odnalazła tę kom órkę i wsunęła do bocznej
kieszeni przepastnej torby. Nie pam iętała tego. Z ostatnich kilku godzin niewiele zresztą zostało j ej
w pam ięci. A j ednak, niczy m ostatnią deskę ratunku, ściskała teraz w dłoni ten telefon.
I j uż wiedziała, dokąd podświadom ie chciała
uciec. Nadziej a. Dom
otoczony lasam i
j odłowy m i w pobliżu m aleńkiej wsi – dziś m oże j uż wy m arłej – daleko w górach. Przy m knęła
powieki, by wrócić do tam ty ch dni...
Zj eżdżaj ą z drogi
brukowanej
kocim i łbam i. Chłopiec siedzący obok kręci się coraz bardziej , nie
m oże usiedzieć w m iej scu.
– Zaraz
zobaczy sz, zaraz
zobaczy sz! – powtarza przej ęty do granic, ściskaj ąc rękę dziewczy nki
tak m ocno, że aż boli, ale ona prawie tego nie czuj e, podekscy towana tak sam o j ak on.
Droga
wij e się przez pradawną j odłową puszczę. Dziewczy nka nigdy w ży ciu nie widziała tak
wspaniały ch drzew. Odchy la głowę i patrzy w górę, gdzie poprzez gałęzie przebij aj ą się
prom ienie słońca. Powietrze pachnie cudnie: ży wicznie i grzy bowo. I... ciepło. Dziewczy nka
przy m y ka powieki i rozkoszuj e się ty m zapachem , ty m dniem , towarzy stwem ty ch dwoj ga:
swoj ego przy j aciela i j ego cioci...
Kobieta
otwiera oczy. Wolno, niechętnie. Zostałaby tam , w przeszłości, j uż na zawsze, ale j est tu
i teraz. Do Nadziei m usi dopiero dotrzeć. Czy trafi? To by ło tak dawno...
Wsuwa
kom órkę do kieszonki kurtki, tuż przy sercu, by czuć j ej zbawczy kształt i wstaj e
z klęczek. Teraz m a cel: odnaleźć drogę do dom u. Jedy nego, w który m chciała się teraz znaleźć.
Tam , gdzie m oże odzy ska to, co – wy dawało się – utraciła na zawsze. Nie, nie m iłość tam tego
chłopca, który teraz j est m ężczy zną, a radość ży cia i... szacunek. Szacunek do sam ej siebie.
*
Sześcioletnia
Lila
nieustraszenie wędrowała leśną ścieżką. Krótkie nóżki poniosły j ą naj pierw
przez zarośnięty chwastam i ogród, potem dziurą w płocie przepełzła do sadu, przebiegła przez łąkę
i wreszcie doszła do lasu.
Szła szy bko, ocieraj ąc co chwila łzy.
– To m ój dom , m ój tatuś i m oj a m am a! – Cały
czas
sły szała pełne nienawiści słowa
przy branej siostry. – Ty, sm arkulo, nie m asz tu nic do roboty ! Idź sobie!
I tego
dnia
poszła. Nie m iała kogo prosić o pom oc.
Oj ciec
nauczy ł j ą – ostry m słowem , a czasem biciem – by nie sprawiała kłopotu, nie plątała
się pod nogam i, nie zwracała na siebie uwagi. Naj częstszy m i słowam i, j akie sły szała, by ły : „Idź
się pobawić!”, „Nie kręć m i się tu!”, „Daj m i spokój !”. Gdy by ł pij any, słowa zm ieniały się
w przekleństwa, a pięści szły w ruch, Lila nauczy ła się więc by ć niewidoczna. Poznała wszy stkie
kąty starego dom u, drogi ucieczki i kry j ówki. Wiedziała, j ak niepostrzeżenie um knąć do ogrodu
i dalej , przez sad do lasu.
Mim o
to każdego wieczoru z nadziej ą czekała na powrót oj ca z roboty, a gdy by ł w dobry m
hum orze, py tała nieśm iało:
– T-tatu-u-usiu,
p-pobawisz
się ze-e-e m ną?
Oj ciec
wpadał wtedy w furię, łapał dziewczy nkę za ram ionka i potrząsał nią, krzy cząc:
– Ze m ną!
Powiedz
„ze m ną”!
– Z-z-e-e-e – zaczy nała posłusznie i j uż
nic
oprócz tego „eeee” nie przechodziło j ej przez
gardło. On wtedy puszczał dziecko, pocierał twarz i oczy, po czy m szedł do kuchni, brał butelkę
i zam y kał się w swoim pokoj u.
Gorzej
by ło, gdy zaczy nał płakać – patrzy ł na córkę z zaciśnięty m zębam i, a po policzkach
spły wały m u łzy. Lila wtedy uciekała. Jak naj dalej . Czuj ąc w sercu wielki sm utek. Choć nie tak
straszny j ak tego dnia, gdy dowiedziała się, że to ona zabiła swoj ą m am ę... że gdy by nie Lila,
m am a by ży ła, a tata by łby szczęśliwy...
Mim o
to co dzień czekała na oj ca. I, gdy ty lko m iał lepszy hum or, py tała:
– T-tatu-u-usiu, p-p-pobawisz się?
Kilka m iesięcy tem u, a więc dla m ałej dziewczy nki strasznie dawno, w stary m dom u zawitała
kobieta z córeczką nieco od Lili starszą. Jakaż by ła początkowo radość dziewczy nki i j akie później
rozczarowanie, gdy okazało się, że przy brana siostra nie zostanie j ej przy j aciółką, że Ela, zam iast
pokochać, znienawidzi dziecko od pierwszego spoj rzenia i zrobi wszy stko, by m ałej się pozby ć.
Matka Elżbiety, nowa żona pana Stacha Borowego, by ła kobietą o dobry m sercu. Na początku
dbała o obie dziewczy nki – i rodzoną córkę, i tę przy braną, która patrzy ła na kobietę wielkim i
błękitny m i oczam i pełny m i nadziei. Ale zby t dużo m iała obowiązków na zaniedbanej gospodarce,
by zauważy ć – skrzętnie przez swoj ą córkę ukry waną – niechęć do dziewczy nki. Nie chciała też
widzieć, j ak j ej m ąż traktuj e rodzone dziecko. Parę razy napom knęła, że sąsiedzi m ogą zauważy ć
siniaki na rękach Lilki, ale osadził żonę j edny m warknięciem . Um ilkła więc, przy rzekaj ąc sobie,
że Elżuni bić nie pozwoli.
Lila zaś się nie skarży ła. Oj ciec nienawidził, gdy przy chodziła do niego ze swoim i m ały m i
kłopotam i: rozdartą sukienką, stłuczony m kolankiem , zagubiony m pluszowy m pieskiem – j edną
z nieliczny ch zabawek, j akie m iała.
We wsi wszy scy wiedzieli, że kochał pierwszą żonę i nie m ógł przeboleć j ej śm ierci, za którą
obwiniał m ałą. Nie kry ł się z ty m ani przed sobą, ani przed dzieckiem , zaś sarkanie sąsiadek go nie
obchodziło. Lila nie chodziła głodna, brudna czy obdarta – i to wy starczy ło. Większość dzieciaków
we wsi by ła gorzej traktowana, a siniaki po ciężkiej ręce oj ca czy m atki nosiły nie ty lko
na ram ionach. Nie przy szło m u do głowy, że m oże i m ali sąsiedzi biegali sam opas cały m i dniam i,
j ednak w dom u ktoś ich kochał. Jego córka, odrzucona przez rówieśników przez j ąkanie, nie m iała
nikogo takiego.
Dzieciństwo Lili by łoby sm utne, gdy by nie wspaniała, nieograniczona wy obraźnia. To właśnie
wy im aginowani przy j aciele ratowali dziecko przed dotkliwą sam otnością.
Teraz też, idąc przez skąpany w słoneczny ch prom ieniach las, dy skutowała zawzięcie
z niedawno wy m y śloną Logopedą. To im ię usły szała kiedy ś od m acochy, która nam awiała m ęża,
by poszedł z dziewczy nką do specj alisty. Lila, pełna nadziei, potakiwała słowom cioci Marii,
ukry ta za drzwiam i, lecz wizy ta u taj em niczej nieznaj om ej nie doszła do skutku. Oj ciec coś tam
odm ruknął, zby ł kobietę gniewny m „Może później , po sianokosach” i zapom niał o sprawie. A Lila
j ak się j ąkała, tak j ąkała. Za to zy skała niewidoczną przy j aciółkę o egzoty czny m im ieniu.
– I w-widzisz, droga Logo-o-opedo – m ówiła teraz, idąc raźny m krokiem przez las – tak
do m nie Elżunia krzy czała. To j ej do-o-m , j ej m a-am a i nawet m ój tatuś j est j e-ej ! A potem po-
owiedziała, że j eśli sobie nie pój dę, to ona uto-opi m oj ego Miśka w stu-udni. Co więc m iałam
zrobić? – Przy cisnęła do piersi pluszaka, wy liniałego, przy brudzonego pieska, który by ł z Lilą
od urodzenia, przy tuliła go z cały ch sił. – Nie da-am utopić Mi-i-i-i... – Dziewczy nka przełknęła
głośno niesforną sam ogłoskę. – T-to koniec!
Nagle stanęła. W zaroślach rosnący ch wzdłuż drogi rozległ się bowiem taj em niczy szelest.
Lili nikt nie przestrzegał przed sam otny m i wędrówkam i i zły m i ludźm i. Zam iast więc rzucić się
teraz do ucieczki, stała z wy ciągniętą szy j ą, próbuj ąc wy patrzy ć coś w zielony m gąszczu.
To coś uj awniło się nagle: na ścieżkę wy szedł... koń. Wieeelki – dla sześcioletniego dziecka
wszy stko by ło przecież takie wieeelkie – brązowy koń. Podszedł do znieruchom iałej z wrażenia
dziewczy nki, pochy lił nad nią łeb i dm uchnął w j asne włoski, aż m ałej podskoczy ła grzy wka
na czole.
– Oooch... – westchnęło dziecko. – J-j ednorożec...
Koń odwrócił się i skierował tam , skąd się wy nurzy ł, po czy m wy czekuj ąco spoj rzał
na dziewczy nkę.
– N-nie odchodź, koniku! – zakrzy czała Lila, szukaj ąc po kieszeniach czegoś, co m ogłoby
zatrzy m ać nowego przy j aciela.
Koń czekał na nią z cierpliwością w wielkich ciem ny ch oczach. Podeszła do niego z krówką
w wy ciągniętej dłoni. Powąchał, wziął delikatnie cukierka, przełknął i nadal czekał, przestępuj ąc
z nogi na nogę i parskaj ąc cicho. Wreszcie zrobił parę kroków w przód. Lila za nim . I tak ruszy li
na wspólną wędrówkę, która dobiegła końca, nim dziecko zdąży ło się zm ęczy ć.
Koń stanął w pewny m m om encie i pochy lił głowę. Coś, zwinięte na leśny m poszy ciu, j ęknęło
cicho. Lila bez nam y słu podbiegła do skulonej istoty i aż wstrzy m ała oddech: chłopiec! Na m chu
leżał nieco od niej starszy, czarnowłosy, uty tłany w błocie chłopiec. Trzy m ał się za nogę, z której
spły wała krew. Krew! Dziewczy nka zrobiła wielkie oczy, ale nie rzekła ani słowa, nie uciekła i nie
zem dlała, za to szepnęła z zachwy tem :
– Wilkołak! – Tak cicho, by nie spłoszy ć nieznaj om ego.
On j ednak nie by ł skory do ucieczki. Maj ąc zranioną nogę, nie m ógł zrobić ani kroku. Podniósł
na m ałą pełne bólu, czarne oczy.
– I cziewo smatriszsja? I czego się gapisz? – W j ego głosie zabrzm iała wrogość.
Dziewczy nka, niezrażona odpy chaj ący m tonem , podeszła bliżej i przy kucnęła przy chłopcu,
przy glądaj ąc się m u wielkim i oczam i. Nie, to nie wilkołak, to elf! Ranny elf na dodatek!
– Masz krew na nodze – powiedziała, doty kaj ąc paluszkiem nogawki spodni. – Przy nieść ci
wody ?
– Na co m nie woda? – pry chnął i przy gry zł wargi, by nie widziała, j ak bardzo cierpi. Oczy
m iał j ednak suche. Od wy padku nie uronił ani j ednej łzy.
– Mogę obm y ć ranę i owinąć liśćm i – zaoferowała się dziewczy nka.
W pierwszej chwili chciał j ą skląć w obu znany ch sobie j ęzy kach: po rosy j sku i po polsku, ale
zrozum iał, że to głupie dziecko j est j ego j edy ną szansą. Jeszcze długo nie zaczną go szukać, a gdy
w końcu to zrobią, m oże by ć za późno. Tutaj nikt z drogi go nie zauważy.
– Ty, słuchaj , malieńkaja... – Z cały ch sił starał się m ówić spokoj nie, by nie zrazić dziecka. –
Masz tutaj chusteczkę. – Podał dziewczy nce brudny skrawek m ateriału. – Przy wiąż j ą do drzewa
przy drodze...
– Tutaj nie m a drogi – zauważy ło dziecko, rozglądaj ąc się.
– Przy drodze, którą ty priszła — wy j aśnił cierpliwie, chociaż chciało m u się płakać. – Żeby ś
nie zabyła...
– Nie co? – Mała potrząsnęła głową.
– Nie zapom niała... – niem al j ęknął – ... gdzie m nie znaleźć! Wy j dź na drogę, przy wiąż
do krzaka chusteczkę, a potem wróć do wsi i wezwij pom oc. Przy prowadź tu m oj ą ciotkę,
Anastaziję.
Lila słuchała uważnie. Bardzo podobała się j ej m isj a, z którą m iała ruszy ć do wsi, taj em nicze
słowa, które wy powiadał chłopiec i ich m elody j ny dźwięk.
– Nie znam ciotki Anastazj i, ale znam sołty sa. Może by ć? – zapy tała rzeczowo, wstaj ąc
i otrzepuj ąc sukienkę.
– Możet być. – Chłopiec opadł na m ech, zam y kaj ąc oczy.
– Nie um rzesz do m oj ego powrotu? – upewniła się Lila, sięgaj ąc do kieszeni. – To dla ciebie. –
Podała m u wy m iętoszoną krówkę. – Lek na całe zło, j ak m ówi ciocia Mary sia. – Ponieważ nie
otworzy ł oczu i nie wy ciągnął ręki, położy ła cukierek obok niego.
– Idź, malieńkaja. Ty lko się pospiesz.
– No j asne! – Lila, zaaferowana, pobiegła przez las, poty kaj ąc się co chwila. Musi uratować
tego elfa!
Obej rzała się j eszcze, czy aby na pewno nie zniknął, ale nie – leżał tak, j ak go zostawiła, a koń
stał pochy lony nad nieruchom ą sy lwetką.
Dziewczy nka wy padła na drogę. Stąd nie by ło widać ani chłopca, ani zwierzęcia. Już m iała
ruszać w stronę wsi, gdy przy pom niała sobie o chusteczce. Niezgrabnie przy wiązała j ą do gałęzi
krzaka...
– P-panie sołty sie, p-panie sołty sie! – krzy czała, stoj ąc w ciem nej sieni. Po chwili usły szała
człapanie i opry skliwy głos:
– Czego tam ?
– P-panie so-o-ołty sie, szy bko! Ch-chło-opiec j est ranny, m -m oże j uż nie-e-e ży j e! Trzeba
zaba-a-andażować m u n-n-nogę! – Im bardziej starała się m ówić j asno i przekonuj ąco, ty m
j ąkanie stawało się bardziej uciążliwe.
– Co ty gadasz, m ała? – odburknął m ężczy zna, podciągaj ąc opadaj ące z wielkiego brzucha
spodnie. – Jaki chłopiec?
– Zna-a-alazłam w le-e-e-e-e... – Lila zacięła się na am en. Um ilkła więc nieszczęśliwa.
Sołty s m achnął ręką i wrócił do kuchni, gdzie popij ał w sam otności popołudniowe piwo, ale
m ała, o dziwo, nie dała się zby ć. Przy trzy m ała zam y kaj ące się drzwi i wsunęła głowę do środka.
– Trze-e-eba m u pom óc, bo u-u-um rze!
– Kto, do diabła?!
– S-s-s-y n Anastazj i!
Sołty s nagle zapałał zainteresowaniem . Od dawna sm olił cholewki do pięknej sąsiadki, która
m ieszkała z półdzikim ruskim chłopakiem na skraj u wsi. Miał teraz sposobność j ą odwiedzić.
Chwy cił beret, naciągnął na ły siej ącą czaszkę i ruszy ł do wy j ścia, nie oglądaj ąc się na drepczącą
za nim dziewczy nkę.
– Anastazj a! – krzy czał parę chwil później , stoj ąc na ganku.
Odpowiedziała m u cisza. Rozej rzał się po schludny m , zam ieciony m podwórku. Z obory
dobiegł go kobiecy głos i w drzwiach poj awiła się sm ukła, czarnowłosa kobieta, niosąc wiadro
paruj ącego m leka z południowego udoj u.
– O, goście... – rzekła bez entuzj azm u na widok sołty sa. – Co tam , Tadeusz?
– Zaprosisz na czaj ? Sprawę m am ...
– A j aką ty do m nie m ożesz m ieć sprawę? – pry chnęła, stawiaj ąc wiadro na schodkach ganku.
Mężczy zna nie schy lił się, by pom óc dźwignąć ciężar. Stał w drzwiach, m iędląc źdźbło trawy.
Przy słuchuj ąca się tem u Lila wy czuła, że m iędzy ty m dwoj giem nie m a sy m patii, wprost
przeciwnie. Postanowiła więc działać, nim zaczną się krzy ki, j ak czasem u niej w dom u.
– Proszę pa-a-ani, pani sy ne-e-e-k...
Kobieta zwróciła na nią czarne oczy, j ej twarz złagodniała. Patrzy ła na m ałe, zaniedbane
dziecko usiłuj ące coś wy krztusić i serce się j ej ścisnęło z litości. By ła j edną z nieliczny ch
sąsiadek, które Lila cokolwiek obchodziła.
– Twój chłopak pono ranien – odezwał się sołty s, przery waj ąc dziewczy nce zniecierpliwiony.
– Aleksiej ? Ranny ? – Kobieta uniosła ciem ne brwi. Obej rzała się na łąkę, na której powinien
paść się koń i pokręciła głową. Pewnie znów gdzieś urwisa poniosło.
– M-m -m a krew na no-o-odze – odezwała się dziewczy nka. – Wy -y -y gląda na to, że um ie-e-
era.
Anastazj a Lim anowa zaniepokoiła się, bo przecież każdy, kto m iał choć odrobinę m iłości
w sercu, by się zaniepokoił. A ona kochała przy branego sy na.
– Gdzie on j est? – zapy tała łagodnie, kucaj ąc naprzeciw dziewczy nki.
– W lesie – odrzekła m ała. – Pokażę drogę.
Kobieta kiwnęła głową, wy ciągnęła do dziewczy nki rękę, a gdy ta uj ęła j ą, zdum iona, rzekła
z uśm iechem :
– Pój dziem y razem .
– Pój dę z wam i – m ruknął sołty s, próbuj ąc ukry ć wściekłość, że znów nic z um izgów nie
wy szło, a ta upośledzona sm arkula Borowego zwróciła na siebie całą uwagę pięknej Anastazj i.
W powrotnej drodze j ego wściekłość przy brała na sile, m usiał bowiem dźwigać m dlej ącego
co chwila chłopaka, a Anastazj a j ak nie by ła nim , sołty sem , zainteresowana, tak nie by ła. I to nie
j em u dziękowała, gdy chłopak znalazł się bezpiecznie w swoim łóżku, a pogotowie by ło w drodze,
a tej m ałej właśnie...
Lila przy siadła cicho j ak m y sz w kącie pokoj u, przenosząc niespokoj ne spoj rzenie z dorosły ch
na chłopca. Leżał biedak niem al tak biały na buzi, j ak poduszki wokół, z zam knięty m i oczam i,
oddy chaj ąc szy bko i pły tko. Gdy gospody ni wy szła odprowadzić sołty sa na ganek, Lila podeszła
na palcach do łóżka, oparła łokcie o m aterac i przy glądała się chwilę ocalonem u. Otworzy ł oczy
tak nagle i wbił w błękitne oczy dziewczy nki spoj rzenie tak ostre, aż drgnęła przestraszona.
– Nie płakałem – wy rzucił z siebie, j akby to akurat by ło naj ważniej sze.
Dziewczy nka energicznie pokręciła głową.
– Nie płakałeś – dodała stanowczo, j akby sam gest nie wy starczał.
– Uratowałaś m nie. – Znów to przeszy waj ące spoj rzenie, choć ty m razem w czarny ch oczach
chłopca bły snęła odrobina ciepła. Lila przy taknęła radośnie.
– Nie m ów nikom u o ty m koniu! – zażądał. – Nie kradłem go, chciałem ty lko poj eździć!
– Nie powiem ! – zapewniła gorąco.
Przy glądał się j ej przez chwilę i wreszcie bladą, ściągniętą bólem twarz chłopca rozj aśnił
uśm iech.
– Spasiba, malieńkaja. Ja będę twój drug, przy j aciel, do końca ży cia. Przy sięgam .
I dotrzymałeś przyrzeczenia, Aleks. Tamtego dnia, najszczęśliwszego, jaki pamiętam z dzieciństwa,
skończyła się moja samotność. Na krótko, zaledwie na parę miesięcy ale potem już nic nie było
takie samo, jak przed twoim pojawieniem się...
Zatrzymali cię w szpitalu, bo oprócz złamanej nogi – tak, tak, noga była złamana, nie skaleczona,
a ty nie zapłakałeś z bólu, jak zrobiłby to każdy dzieciak w twoim wieku – miałeś wstrząs mózgu.
Koń, którego chciałeś ujeździć, nie tylko zrzucił cię przy pierwszej sposobności, ale i kopnął – tak
od serca, byś więcej cudzego nie pożyczał, dzieliło więc nas dwadzieścia kilometrów, a ja czułam
twoją obecność, jakbyś był tuż obok. Mogłam rozmawiać nie tylko z wyimaginowaną przyjaciółką,
ale i z prawdziwym, żywym chłopcem – co z tego, że obecnym duchem, nie ciałem.
Zyskałam dzięki tobie kogoś jeszcze: twoja ciotka, Anastazja, przygarnęła mnie niczym własną
córkę. Po raz pierwszy, odkąd pamiętałam, ktoś mnie przytulał, ktoś spędzał ze mną długie godziny,
tłumacząc świat, odpowiadając na setki pytań, jakie przez sześć lat wykluły się w głowie dziecka,
wreszcie – za czym przepadałam – długimi pociągnięciami szczotki rozczesując moje włosy. Ja
mruczałam z rozkoszy jak kot. Ciocia milczała, wkładając w tę pieszczotę całe serce. Zbolałe serce
matki, która lata temu straciła swoją własną córeczkę. Wtedy o tym nie wiedziałam i nie musiałam
wiedzieć.
Przylgnęłyśmy do siebie: matka, która utraciła dziecko, i dziecko, które utraciło matkę.
Miałeś prawo być zazdrosny, bo przecież i ty byłeś sierotą, nigdy jednak nie dałeś mi tej
zazdrości odczuć. Ty nigdy nie wykrzyczałeś: „To mój dom, moja mama, idź stąd!”. Siadałeś
w kącie, dłubiąc w kawałku drewna tępym scyzorykiem i przyglądałeś się w milczeniu, jak ciocia
okazuje mi czułość każdym gestem i spojrzeniem. Mimo tego wiedziałam, wiedziałam od pierwszej
chwili, że jeśli Anastazji przyjdzie wybierać między tobą a mną, wybierze ciebie...
Aleksiej , j ak m ożna się by ło spodziewać po zdrowy m ośm iolatku, szy bko doszedł do siebie. Noga
zagoiła się w parę ty godni. Nadszarpniętą dum ę leczy ł nieco dłużej , tłum acząc Lili:
– Utrzy m ałby się j a na tej bestii, ty panimajesz, gdy by nie poniosła w las. A tam niska gałąź
j ak m nie nie trzepnie bez łeb! Nawet Bohun by pagib.
– Co to znaczy pagib? – zapy tała dziewczy nka, patrząc oczam i pełny m i uwielbienia
na swoj ego przy j aciela.
– Poległ, um arł – wy j aśnił z anielską cierpliwością.
Leżeli dobrze ukry ci pod starą j abłonią w zaniedbany m sadzie Borowego. Oj ciec Lili nie znosił
obecności własny ch dzieci, nie m ówiąc j uż o cudzy ch, więc po j ednej wizy cie, gdy Aleks
przy szedł przedstawić się gospodarzowi i raz j eszcze podziękować Lili, zby ty opry skliwy m tonem
m ężczy zny i wy śm iany przez j ej przy braną siostrę uznał, że owszem , dziewczy nkę odwiedzał
będzie, ale j ej rodzinę niekoniecznie. Stara j abłoń stała się ich taj ną kry j ówką. Z sam ego rana
Aleksiej zakradał się pod okno pokoj u, w który m sy piała dziewczy nka, i rzucał kam y kam i
w szy bę. Po paru chwilach rozespana, ale szczęśliwa, biegła do sadu i – rozglądaj ąc się uważnie,
czy nikt j ej nie śledzi (tak przy kazał Aleksiej ) – przem y kała m iędzy gałęziam i, by po chwili
siadać naprzeciw przy j aciela.
– Przy niosłaś śniadanie? – To by ło j ego pierwsze py tanie. Nie to, żeby Anastazj a chłopca
głodziła, j ednak, j ak przy stało na rosnące dziecko, by ł wiecznie głodny. Lila zazwy czaj
przy takiwała, dzieląc się z Aleksiej em podkradziony m i m acosze wiktuałam i.
Potem zaczy nały się opowieści. Zm y ślone czy prawdziwe – Lila nigdy nie m iała pewności,
które są które, bo chłopiec opowiadał równie zaj m uj ąco o drugiej woj nie światowej , której nie
m ógł przecież pam iętać, co o dzieciństwie w Czarnoby lu. Właśnie tam się wy chował.
Opowiadał o szary ch blokowiskach, o ludziach dzień i noc spieszący ch do pracy na trzy
zm iany. O wielkich kom inach wy rastaj ący ch sponad dom ów. O dzieciarni biegaj ącej cały m i
dniam i sam opas, z kluczem na szy i, gdzie starsze dzieci pilnowały m łodsze, wy cierały nosy,
dm uchały na stłuczone kolana, dawały klapsy, gdy m aluch zasłuży ł czy przy tulały, gdy płakał...
Cóż to by ły za czasy ! Łażenia po drzewach, szaleństw nad sm ródką, wy m y ślania zabaw tak
szalony ch, j ak ty lko dziecięca wy obraźnia pozwalała. Aleksiej by ł wtedy lubiany. Wszy stkie
dzieciaki chciały należeć do j ego bandy. Nikt nie nazy wał go podły m Ruskiem , nie pluł na niego
i nie rzucał w niego kam ieniam i. Tego Lilce nie m ówił. Opowiadał za to o m atce i oj cu, którzy
choć sterani ży ciem , zawsze m ieli dla j edy naka dobre słowo, czuły gest i rubla czy dwa
na słody cze albo zabawkę, by osłodził sobie czekanie na ich powrót w pusty m m ieszkaniu.
Mieszkanie. Dwa pokoiki z łazienką na kory tarzu, ot, cały m aj ątek Dragonowów. I tak patrzono
na nich krzy wo, bo rodzina bry gadzisty nie m usiała gnieździć się w j ednej klitce j ak większość
czarnoby lskich rodzin. Raz w m iesiącu, w dniu wy płaty, Czarnoby l zm ieniał się w j edną wielką
knaj pę.
– Co to j est knaj pa? – py tała Lilka.
– Taki... bar – odpowiadał zm ieszany.
Wszy scy m ężczy źni chlali na um ór. Do nieprzy tom ności. – Tu Lilka kiwała głową. To znała
z własnego dzieciństwa. – Kobiety wlokły potem zataczaj ący ch się m ężów do dom ów,
by za zam knięty m i drzwiam i wszczy nać awantury bądź znosić razy. Aleksiej i tu m iał szczęście:
tata upij ał się na sm utno i m am a, wzdy chaj ąc ciężko, m usiała go tulić i uspokaj ać, wy rzucaj ąc
uprzednio sy na do drugiego pokoj u. Tam , zaty kaj ąc uszy, by nie słuchać łkań oj ca i wrzasków
u sąsiadów, czy tał książki o przy godach dzielnego Winnetou. I m arzy ł, że pewnego dnia zabierze
rodziców do Am ery ki.
Lila słuchała ty ch opowieści oczam i pełny m i podziwu i uwielbienia wpatrzona w przy j aciela.
– I co? I co dalej ? Poj echałeś do Am ery ki? – py tała.
Jednak tu j ego opowieść nieodm iennie się ury wała. Na wspom nienie wiosny, kiedy kończy ł
sześć lat, m ilkł. Lila wy czuwała w ty m j ego m ilczeniu j akąś m roczną taj em nicę, ale
w odpowiedzi na j ej py tania kręcił głową. Pozostało wierzy ć, że sam kiedy ś opowie, j ak to się
stało, że m ieszka z ciotką, tak daleko od dom u, dlaczego nie odwiedzaj ą go rodzice, kiedy wróci
do dom u – choć na to py tanie Lila wolała nie znać odpowiedzi, nie wy obrażała sobie,
by przy j aciel m ógł j ą któregoś dnia opuścić – a j eżeli j uż to nastąpi, to czy w dalekim Czarnoby lu
będzie m ogła go odwiedzać.
– Czarnoby l? – Jej oj ciec, gdy któregoś dnia wy m knęła się Lili ta nazwa, podniósł wzrok znad
talerza z krupnikiem . – Ten twój Rusek pochodzi z Czarnoby la? Pewnie świeci w nocy ! – Zaśm iał
się krótko, a Lila zdum iona spoj rzała na niego poprzez stół. Chy ba nigdy nie widziała śm iej ącego
się oj ca... Nawet zapom niała zaprzeczy ć, że Aleksiej nie j est żadny m Ruskiem , lecz Łem kiem ,
wiedząc, j ak bardzo chłopiec tam tego określenia nienawidzi. – Oni tam wszy scy wy lecieli
w powietrze. Bum ! I j uż ich nie by ło. – Borowy skrzy wił się. – By ł wielki wy buch w elektrowni
atom owej i pół m iasta poszło z dy m em , rozum iesz, m ała? Twoj em u Ruskowi widać się udało.
A szkoda, by łoby o j edno ścierwo m niej .
– O-o-n nie j est R-ruskiem ! O-on j est Łe-em kiem ! – Lila poderwała się z m iej sca, nie bacząc
na zdum ione spoj rzenie m acochy. – A Łe-em kowie to dzie-elni ludzie gór, nie ża-a-adne ścierwo!
I j a-ak będziesz tak na Aleksiej a m ówił...
– A ty, j ak będziesz tak do oj ca m ówiła – Borowy, z początku zaskoczony bezczelnością
dziewczy nki, teraz rąbnął pięścią w stół – to psam i poszczuj ę tego brudasa! A ciebie oddam
Cy ganom !
Lila um ilkła przerażona – nie wiadom o, czy m bardziej : szczuciem Aleksiej a psam i czy
widm em cy gańskiego taboru. A m oże ty m , czego się właśnie dowiedziała? Że rodzice Aleksiej a
nie ży j ą? Musi się tego dowiedzieć, ale od kogo?
– Ciociu – szepnęła do Anastazj i następnego dnia, trzy m aj ąc główkę na j ej kolanach, podczas
gdy kobieta rozczesy wała włosy dziewczy nki. Chłopiec poszedł po j abłka do sołty sa. – Czy
rodzice Aleksiej a wy lecieli w powietrze?
Dłoń Anastazj i znieruchom iała.
– Twój tata ci to powiedział?
Dziewczy nka ty lko kiwnęła głową, m odląc się, by Anastazj a nie wy rzuciła j ej za drzwi za takie
py tania.
– Tak, Lila, rodzice Alka nie ży j ą. By ł wy buch w elektrowni, gdzie pracowali. Dzieci
wy wieziono, a dorośli zostali, by ratować, co się da. Dużo ludzi wtedy zginęło, dużo um arło
niedługo potem . Ola i Jurij by li wśród ty ch pierwszy ch. Nie wspom inaj o ty m przy Alku. On
j eszcze za nim i tęskni.
Anastazj i głos lekko zadrżał. Lila pociągnęła nosem .
– Biedny, biedny Aleksiej . Ja m am tatę i nawet przy braną m am ę. Ale... on m a ciebie, ciociu.
– Podniosła na kobietę nagle rozj aśnione spoj rzenie. Ta pogładziła m ałą po włosach.
Lila tego dnia zrozum iała, że wszy stko m oże się nagle skończy ć – wy buch zabiera ty ch,
który ch kocham y. Zrozum iała też, że w oj cu nie m a współczucia dla osieroconego chłopca,
że nigdy nie polubi j ej przy j aciela.
Od tej pory pilnowała się, by nigdy słowem o Aleksiej u nie napom knąć. Oj ciec więcej o nim
nie wspom inał, choć m usiał wiedzieć, z kim Lilka spędza całe dnie. By ł j ednak zadowolony,
że dziecko m u się nie pęta po dom u, a Anastazj a m a na nie oko.
Lila m ogła więc wy m y kać się j ak do tej pory, pod j abłoń. Mogła włóczy ć się w towarzy stwie
Aleksiej a po lasach i polach Zagrodziny. Kąpali się w lodowaty ch strum y kach wpły waj ący ch
do Zagrodzianki – do sam ej rzeki dostępu broniła Aleksiej owi, a więc i Lili, dzieciarnia
okoliczny ch wsi. Piekli w ognisku podkradzione ziem niaki, podpatry wali pasące się na łąkach
sarny i dziki żeruj ące w dąbrowach. Dziewczy nka by ła szczęśliwa i kochała swego przy j aciela
cały m sercem . A gdy któregoś dnia zauważy ła, że przy nim j edy ny m się nie j ąka...
– Wy leczy łeś m nie! – Aż podskoczy ła z wrażenia.
– Z czego? – Zwrócił ku niej rozleniwiony wzrok.
Schli właśnie na słońcu po kąpieli w gliniance, za którą to kąpiel zarówno Aleksiej , j ak i Lilka
oberwaliby w skórę. Niej eden z glinianki nie wy szedł ży wy...
– Nie... nie zacinam się! – Dziewczy nce trudno by ło nazy wać swe kalectwo po im ieniu.
– Zacina to się klucz w zam ku, a ty j esteś dziewoczka. – Urwał źdźbło trawy i przy gry zł
zam y ślony. – Za ty dzień koniec laby. Wracam do szkoły. I wiesz, co się będzie działo?
Spoj rzała na niego py taj ąco. Nie wiedziała, co się będzie działo. Dla sześciolatki szkoła by ła
czy m ś bardzo abstrakcy j ny m .
– Będę tłukł się z dziecioram i i znów m nie wy rzucą. Ciotka oczy przeze m nie wy płacze –
odparł ponuro.
– To się nie tłucz – poprosiła.
– Muszę. Oni wy zy waj ą m nie od naj gorszy ch, pluj ą na m nie, rzucaj ą kam ieniam i. Muszę się
bronić. Muszę walczy ć!
Lila zam ilkła. Na j ej widok dzieciaki też zaczy nały wy krzy kiwać brzy dkie wy razy, z który ch
„j ą-j ą-j ą-kała” by ło naj m niej obraźliwe. Ona j ednak nie m ogła walczy ć. Mogła ty lko popłakiwać
po kątach. I kry ć się w swoim własny m świecie, teraz dzielony m z drugim odszczepieńcem .
– I co z nam i będzie? – westchnęła ciężko, j ak stary człowiek przy gnieciony ciężarem lat.
– Nic. – Wzruszy ł ram ionam i. – Zawieszą m nie raz i drugi, wy walą i ciotka znów będzie
uczy ła m nie w dom u.
– Bardzo m ądra ta twoj a ciocia – zgodziła się dziewczy nka. – Po co ci j akaś tam szkoła!
Aleksiej spochm urniał. Szkoła by ła m u na nic, choć chłonął wiedzę, j ednak sam otność
dokuczała. Miałby ochotę poszaleć czasem w towarzy stwie rówieśników. Chłopców. Niekoniecznie
sześcioletniej sm arkuli, ale tego przecież dziewczy nce nie powie. Wy ciągnął się więc znów
na trawie, z rękam i pod głową, przy m y kaj ąc oczy od słońca. Tak j ak j est, j est dobrze. Nie m ożna
od losu wy m agać więcej niż te łąki, lasy, złote pola, chłodna woda w rzece, pieczone ziem niaki
i towarzy stwo chudej dziewczy nki o włosach tak j asny ch, że niem al srebrny ch. To m u wy starczy.
Aleksiej Dragonow nie m ógł wiedzieć, że j est to ich pierwsze i ostatnie wspólne, beztroskie lato
na długi, długi czas...
Następnego ranka Lila długo nie wy chodziła. Rzucał w j ej okno m ały m i kam y kam i, rzucał, czekał
i czekał. Wreszcie odważy ł się wej ść na rosnącą pod oknem j abłoń i zaj rzeć do środka, ale
dziewczy nki w pokoj u nie by ło. Ukry ł się więc w gęsty ch krzakach j aśm inu, skąd m iał widok
na stary dom , i tkwił w nich dotąd, aż Lila poj awiła się na progu. Szła ścieżką do furtki, ubrana
w czy stą, białą sukienkę, szty wną od krochm alu, trzy m aj ąc odwiedzione ram ionka, by j ej nie
ubrudzić.
– Lilou! – zawołał cicho, gdy go m ij ała. – Tutaj , Lilou!
Skręciła w stronę dobiegaj ącego z krzaków głosu.
– Co ty m asz na sobie? Do kościoła się wy bierasz? – Aleksiej wy gram olił się z krzaków, stanął
przed przy j aciółką i zm ierzy ł j ą wzrokiem . – Jak w ty m czy m ś pój dziesz się kąpać?
– Nie pój dę – odrzekła m ała zm artwiony m głosem . – Gdy by coś j ej się stało... – Miała
na m y śli sukienkę. – Ale m ożem y posiedzieć w sadzie. Ciocia Mary sia tak powiedziała. Ty też.
Bo wiesz – tłum aczy ła m u po drodze – m am dziś urodziny. Dostałam tę sukienkę, by nikt nie
m y ślał, że j estem bękartem włóczęgi.
Aleksiej aż się zatrzy m ał zaskoczony.
– Nikt tak nie m y śli! Kto ci powiedział taką bzdurę? Durok...
– Tatuś. Dzisiaj rano, gdy dawał m i tę sukienkę. Tatuś nie j est włóczęgą, prawda?
Aleksiej pokręcił głową.
– A ty nie j esteś niczy im bękartem – m ruknął. – Wy starczy, że j a j estem .
Zdj ął porozciągany sweter i położy ł na trawie, żeby m ała m ogła usiąść, nie brudząc sukienki.
– Ciocia Mary sia piecze tort – m ówiła Lila. – Mam się nie kręcić pod nogam i. Wieczorem
wróci tata i wy prawim y urodziny.
W głosie m ałej nie by ło radości. A przecież zwy kle dzieci cieszą się z dnia swoich urodzin.
Aleksiej na przy kład nie m ógł się doczekać września – Anastazj a na urodziny obiecała m u rower.
Może nie nowiutki, j ak sukienka Lili, ale całkiem porządny rower – tak m iał zapowiedziane. Och,
rower... będzie m ógł doj echać nim wszędzie! Gdy trochę dorośnie i nazbiera parę złoty ch
z kieszonkowego, obj edzie na ty m rowerze cały świat. To sobie obiecał. I to właśnie Lili teraz
m ówił. Dziewczy nka słuchała z rosnący m zachwy tem .
– Zabierzesz m nie ze sobą, prawda? – wy krzy knęła, chwy taj ąc przy j aciela za rękę. – Ja też
nazbieram parę złoty ch i poj edziem y razem . Nie zostawisz m nie sam ej ! Nie zostawisz, prawda?
– No coś ty, Lilou, pewnie, że nie – odpowiedział bez przekonania. Miał nadziej ę na sam otną
przy godę. Wleczenie za sobą m łodszej o dwa lata sm arkuli nie bardzo m u się widziało. Z drugiej
strony m ogła się przy dać. Będzie warzy ć strawę, szy kować nocleg...
– Um iesz gotować? – zapy tał dla pewności.
– Nauczę się! Ja szy bko się uczę, zobaczy sz! – zapewniła gorąco, aby ty lko j ej nie zostawił.
– Taka podróż to nie wy cieczka do lasu. To dużo dalej .
Zam y śliła się na chwilę.
– Dalej niż do m iasteczka? – Przy taknął. – Dalej niż... do Warszawy ? – W Warszawie nigdy nie
by ła, ale tata co j akiś czas się tam udawał i nie by ło go dwa dni, m usiało to by ć bardzo daleko.
– Phi, Warszawa! – Aleksiej wy dął lekceważąco usta. – Zobacz, j eśli Zagrodzie j est tutaj –
położy ł przy nogach Lili j abłko – a Warszawa tutaj – drugie położy ł na ścieżce – to świat j est... –
Odbiegł na drugi koniec sadu z j abłkiem w dłoni. – Tutaj ! – krzy knął, śm iej ąc się i wgry zł się
w j abłko.
Lila j uż m iała pobiec do niego, ale nakrochm alona sukienka przy pom niała, że dziś m usi
zachowy wać się szczególnie ostrożnie.
Tak przekom arzaj ąc się, spędzili w sadzie resztę popołudnia.
Dziewczy nka z godziny na godzinę m ilkła coraz bardziej . I sm utniała. Co nie uszło uwagi
Aleksiej a.
– Ej , malieńkaja! – Pociągnął j ą za warkoczy k. – Zaraz twoj e urodziny ! Tort j uż pewnie
gotowy, a ty zam iast się cieszy ć... Przy niesiesz m i kawałek?
– Pewnie, że przy niosę. – Uśm iechnęła się.
Zaraz j ednak uśm iech zgasł.
– Wiesz, w ten dzień ta-a-atuś nie j est szczęśliwy. – Nawet nie spostrzegła, że na wspom nienie
oj ca znów zaczy na się j ąkać. – Bo wie-e-esz, j a zabiłam m oj ą m a-m u-u-u-u... – Zacięła się
na am en. W oczach niebieskich j ak niebo nad ich głowam i rozbły sły łzy. Czego j ak czego, ale łez
u ty ch, który ch kochał, Aleksiej nie znosił.
– Bzdury ! – wy krzy knął. – Jak m ogłaś, taka m ała, takie chuchro, zabić kogokolwiek? Nie
m ówiąc j uż o własnej m atce? Nawet j eśli zm arła podczas porodu, to nie twoj a wina! Tak by ło?
Przez długi czas wydawało mi się – choć nikt na ten temat ze mną nie rozmawiał – że moja matka
rzeczywiście zmarła podczas porodu. Może ojciec chciał, żebym w to wierzyła – mógł mnie wtedy
obwiniać za jej śmierć i nienawidzić do woli. Prawda jednak była zupełnie inna i dziesięć lat później
miałam ją poznać...
Wtedy, w latach mojego dzieciństwa, bałam się każdych urodzin, bo gdy ojciec „nie był
szczęśliwy” znaczyło to, że będzie pić. I bić. A z własnych urodzin trudno było uciec.
– Lilka, Lilka! Gdzie ty się podziewasz? Oj ciec wrócił! – Z dom u rozległo się wołanie m acochy.
Dziewczy nka poderwała się na równe nogi, bez pożegnania ruszy ła biegiem do dom u i... wtedy
zdarzy ł się wy padek. Z tego pośpiechu m usiała potknąć się czy poślizgnąć na zeszłoroczny m
j abłku... dość, że padła j ak długa, brudząc nieskazitelną do tej pory sukienkę ziem ią i zgniły m i
owocam i.
Aleksiej wy dał z siebie zduszony okrzy k. Lila ty lko stała, patrząc wielkim i oczam i na biały
j eszcze przed chwilą m ateriał. W ty m m om encie do sadu wszedł Stach. Na widok chłopca
spochm urniał ty lko, gdy zaś podszedł bliżej ... zacisnął szczęki, aż chrupnęło.
– Coś ty zrobiła z sukienką? – wy sy czał i j edny m skokiem by ł przy m ałej .
Chwy cił j ą za ram ię, aż pobladła z bólu i potrząsnął tak, że zaszczękała zębam i.
– Ty niewdzięczny bękarcie! Kupuj ę ci na urodziny odświętne ubranie, a ty tarzasz się
w błocie?! Ty... ty... – Przekleństwa, który m i chciał uraczy ć córkę, uwięzły m u w gardle. „Nie
tutaj , nie przy ludziach” – szeptał w um y śle cichy głos. Zrobił w ty ł zwrot i ruszy ł w kierunku
dom u, ciągnąc dziecko za sobą.
– Tatusiu-u-u, ta-a-atu-u-u... – Jej j ąkanie doprowadzało go do j eszcze większej pasj i.
Aleksiej stał j ak oniem iały przez parę chwil, wreszcie ruszy ł za nim i. Niewiele m ógł pom óc
przy j aciółce, ale m usiał spróbować.
– Proszę pana, ona się potknęła, to nie j ej wina!
Borowy nawet na niego nie spoj rzał. Za to Lila owszem .
– Tatuniu, to on! On m nie popchnął!
Mężczy zna stanął.
– Tak, popchnął m nie, bo wiedział, że to prezent od ciebie! – krzy czało dziecko. Aleksiej słuchał
i... nie wierzy ł w to, co widzi i sły szy, po prostu nie wierzy ł. – Zazdrości m i! Popchnął m nie
na kupę zgniłków! To j ego wina! – Lila oskarży cielskim gestem wskazała chłopca.
Borowy w j ednej chwili by ł przy nim . W następnej ciskał Aleksiej em o ziem ię. Ten próbował
coś powiedzieć, ale kopnięcie w bok odebrało m u oddech. Drugie wy doby ło z j ego krtani skowy t.
Mężczy zna kopał raz po raz, nie patrząc gdzie, półprzy tom ny z furii. Z dom u wy biegła Elżunia,
krzy knęła, zawróciła po m atkę. Gdy by pani Maria nie odciągnęła m ęża, sam a obry waj ąc pięścią,
pewnie zakatowałby chłopaka na śm ierć.
– Nigdy więcej się tu nie pokazuj ! Rozum iesz, ty ruska swołocz?! – wrzeszczał, ciągnięty przez
żonę do dom u. – A j eśli ciebie, m ała wy włoko, j eszcze raz z nim zobaczę...
Zniknął za drzwiam i.
Lila dopadła nieruchom ego ciała.
– Aleksiej , Aluś, ży j esz? – szeptała, gładząc chłopca po zakrwawiony ch włosach. Ten uchy lił
opuchnięte powieki. Lila obj ęła go drżący m i ram ionkam i, płacząc cicho. – Przepraszam , Aluś,
przepraszam , że nakłam ałam na ciebie, przepraszam .
– Pom óż m i wstać – wy szeptał z trudem . – Muszę do dom u...
– Ja cię odprowadzę, j a wszy stko wy j aśnię!
– Nie! – Wsparł się j edną ręką na pniu wiśni, drugą na ram ieniu dziewczy nki. – Gdy by ciotka
się dowiedziała... Zabiłaby tego... Powiem , że tłukłem się z chłopakam i. – Nie patrząc na Lilę, nie
poświęcaj ąc j ej ani j ednego spoj rzenia, powlókł się do furtki.
– Aluś, przepraszam , wy baczy sz m i?! – Mała ruszy ła za nim . – Ja... m ój tatuś, gdy się złości...
– Głos się j ej załam ał. Stanęła pośrodku ścieżki, ze zwieszony m i ram ionam i, patrząc, j ak j ej
j edy ny przy j aciel odchodzi.
Aleksiej obej rzał się przez ram ię z pogardą i nagle... uj rzał Lilę taką, j aka w rzeczy wistości
by ła: nie towarzy szka przy gód, współkonspiratorka i złodziej ka ziem niaków, a m ała sześcioletnia
zaledwie sm arkula, w ubłoconej sukience, ze śladam i krwi na rękach i buzi. On, Aleksiej , takie
bicie przeży j e j eszcze nie raz, j ą Borowy m ógł kiedy ś zatłuc. Nie, nie kiedy ś, dzisiaj właśnie,
przed chwilą m ógł j ą zabić, gdy by nie napatoczy ł się on, Aleksiej .
Lila podbiegła do niego. Uj ęła nieśm iało dłoń przy j aciela.
– Nie m ogę j uż tu przy chodzić – m ruknął. – Zabiłby m nie ten łaj dak.
– Ja będę się wy m y kać! Nikt nie zauważy, zobaczy sz! Um iem ... um iem przem y kać się
po cichutku.
– Musisz uważać, bo ciebie też zabij e, gdy nas razem zobaczy.
– Niech zabij a, ty lko nie zostawiaj m nie sam ej !
– Już dobrze, dobrze. – Pogłaskał m ałą po głowie z westchnieniem starego człowieka. – Przez
parę dni ciotka m nie damoj przy skrzy ni, za karę, że znów wdałem się w bój kę, ale potem ... potem
zaczy na się szkoła – znów westchnął.
– Po szkole będziem y się spoty kać. Gdy ty lko zobaczę autobus z dzieciakam i, pobiegnę się nad
gliniankę, zgoda?
– Zgoda. Teraz wracaj do dom u na swoj e urodziny, Lilith.
Wtedy po raz pierwszy tak mnie nazwałeś. Kiedyś miałam dowiedzieć się z encyklopedii, kim owa
Lilith była, a wiele lat później, kim ja byłam dla ciebie.
*
Nie spała całą noc, choć by ła tak zm ęczona, że piekły j ą oczy, a głowa ćm iła niczy m chory ząb.
Pociąg do Krakowa m iał opóźnienie, nieliczni pasażerowie klęli pod nosem , przy tupuj ąc z zim na –
perony na Dworcu Centralny m , j ak zwy kle, by ły om iatane lodowaty m i podm ucham i ciężkiego,
stęchłego powietrza. Liliana j ednak nie zwracała uwagi ani na kom unikaty o kolej ny ch m inutach,
kwadransach czy – wreszcie – godzinie opóźnienia, na zim no ani na kom entarze współpasażerów.
Om iatała wzrokiem to j edne, to drugie ruchom e schody, j akby zaraz m iał się na nich poj awić ten,
przed który m uciekała, choć nie m ógł wiedzieć, że j ą stracił. Jeszcze nie. I j eszcze co naj m niej
j eden dzień m a nad nim przewagi. Potem zacznie j ej szukać. Z pasj ą, która przerodzi się w zim ną
furię. I będzie szukał dotąd, aż j ą znaj dzie, ale... Ty m Liliana nie będzie się na razie m artwić.
Teraz m usi wsiąść do pociągu, potem do pekaesu, do autobusu, by wreszcie wy siąść
na przy stanku w dalekich, dalekich górach. Potem j eszcze kilka kilom etrów leśną drogą i...
aż westchnęła na sam o wspom nienie.
Maleńka chatka na polance nad strum y kiem . Miej sce tak piękne, że aż zapierało dech.
Zapewne dobre wróżki przeniosły j e na Ziem ię z j akiej ś baj ki. Po ścianach dom ku pnie się
klem atis, wokół paprocie rozpościeraj ą pióropusze liści, kam ienne schodki wiodą pod drzwi,
za który m i j uż czeka zastawiony stół. Pachnące ciasta, herbata z płatkam i j aśm inu, bita śm ietana
z j agodam i zerwany m i przed chwilą...
Już niedługo, j uż j utro tam będzie! Znaj dzie drogę! Musi znaleźć!
Jeżeli ten, przed który m ucieka, nie dopadnie j ej pierwszy. Panika zdławiła gardło. Liliana
przełknęła z trudem ślinę, rozglądaj ąc się dokoła. Podróżni z rezy gnacj ą czekali na spóźniony
pociąg.
Gdy wreszcie ekspres wtoczy ł się na peron, pierwsza by ła przy drzwiach naj bliższego wagonu,
który się przed nią zatrzy m ał. Wpadła do toalety, przekręciła zam ek i czuj ąc, że uginaj ą się pod
nią kolana, wsparła się o um y walkę. Nacisnęła czerwony guzik, pociekł cienki strum y czek wody.
Nabrała j ej w dłonie, przetarła twarz. Odetchnęła raz i drugi.
Gdzieś na zewnątrz rozległ się gwizdek. Liliana wstrzy m ała oddech. Wy puściła go dopiero, gdy
pociąg ruszy ł. To nie policj ant gwizdał. To konduktor. By ła... tak, by ła wolna!
Przy gładziła włosy, patrząc niewidzący m spoj rzeniem w lustro, uj ęła swój cenny bagaż
i ruszy ła na poszukiwanie m iej sca. Na razie w pociągu. Później poszuka swego m iej sca w ży ciu.
*
Co czuje dziecko systematycznie bite przez rodzica? Oprócz bólu fizycznego, oczywiście? Strach.
Tak, to chyba pierwsze, co odczuwałam, gdy zbliżał się wieczór. Czy tata będzie dzisiaj w dobrym,
czy w złym humorze? Co mam zrobić, by go nie rozgniewać, gdy od progu warczy i szuka pretekstu,
by wszcząć awanturę? Gdzie się schować, gdy wpadnie w furię? Dokąd uciekać? Przecież nie
do sąsiadów, gdzie jest to samo...
Ja miałam szczęście, bo ojciec rzadko mnie tłukł. Najczęściej łapał za ramiona, wbijał palce tak,
że bladłam z bólu, i zaczynał potrząsać. I wrzeszczeć. Bolał mnie potem kark, bolały siniaki
na rękach, ale nigdy nie trafiłam na pogotowie. Dzieciaki z sąsiedztwa owszem.
Nikt się jednak nie skarżył władzy. Podbite oczy? – Wpadłam na klamkę. Złamana ręka? –
Potknąłem się na schodach. Stłuczona głowa? – Przewróciłem się na rowerze.
Siniaki ukrywano przed nauczycielami, ci odwracali wzrok. Panowała zmowa milczenia.
Przecież wszędzie działo się podobnie. Obowiązkiem ojca jest trzymać rodzinę twardą ręką
i zarabiać na dom, obowiązkiem matki – karmić, sprzątać i wychowywać. Nawet ciotka Anastazja
nie raz i nie drugi wlała Aleksiejowi pasem, co przyznawał bez wstydu, szepcząc mi na ucho,
że płakał tylko dlatego, by się nie zmęczyła tym biciem. On przecież wytrzymałby nie takie manto.
Dziecko czuje się również winne. To przecież ono rozgniewało tatusia czy mamusię. Rodzice
„za darmo” by dziecku nie wlali. Bite dziecko słyszy co i rusz: „To przez ciebie... !”, „Ja dla ciebie
żyły wypruwam, a ty... !”, „To twoja wina... !”, a że dorośli nie mogą się mylić (bo przecież nie
mogą, prawda?), w dziecku narasta poczucie winy. Klęka, błaga o wybaczenie, całuje matkę czy
ojca po rękach i nikt małemu czy małej nie powie, że to oni powinni przepraszać córkę albo syna,
nie na odwrót. Nikt tego nie powie, bo przecież wszędzie jest tak samo. Dzieci sąsiadów też
obrywają, gdy w domu robi się krucho z pieniędzmi, a po piętnastym zawsze jest krucho, miesiąc
w miesiąc, gdy ojcu nie starcza na wódkę, a matce na chleb. Wystarczy błahy pretekst, jedna iskra,
by wykrzesać awanturę, która nieodmiennie kończy się biciem. Czasem nawet tej iskry nie trzeba...
Z czasem w dziecku rodzi się bunt – w wieku dojrzewania nie godzi się już na okładanie pięścią
czy pasem. Nie przeszkadza to jednak rodzicom, by pannę czy chłopaka okładać. Nadal są silniejsi
– jeśli nie fizycznie, to psychicznie. Nadal potrafią wpędzać latorośl w poczucie winy, chociaż nie
jest ona już tak bezkrytyczna. Potrafi wykrzyczeć: „Za co?! To twoja wina, nie moja!”. Nie raz i nie
drugi ojciec zostaje odepchnięty, a pas wyrwany z dłoni.
Ale nie każda córka i nie każdy syn są zdolni do buntu... Ci słabsi pozostaną pod ciężkim butem
ojca czy pantoflem matki do końca. Dopóki ktoś ich nie uwolni i – jak to często bywa – nie zastąpi
rodzica w roli „wychowawcy”.
Ty, Aleks, chłopiec, a potem mężczyzna o najsilniejszym charakterze, jakiego poznałam w całym
moim życiu, nigdy nie podniosłeś na mnie ręki. Nie nadawałeś się więc do tej roli.
Aleksiej tulił płaczącą dziewczy nkę j edną ręką, drugą zaciskaj ąc w pięść. Poklepy wał m ałą
po plecach, m ruczał: „Wszy stko będzie dobrze, no j uż nie ry cz”, ale tak naprawdę nic nie by ło
dobrze. Nienawidził siniaków na j ej chudy ch ram ionkach, nienawidził śladów paska na udach,
a naj bardziej nienawidził Stacha Borowego, którego sprawką by ły te razy.
On, Aleksiej Dragonow, za swoj ą krzy wdę – co to go Borowy stłukł w sadzie – się zem ścił.
Odczekał parę dni i pospuszczał z uwięzi wszy stkie krowy oj ca Lilki. Zwierzaki weszły w szkodę,
Borowy m usiał sum itować się przed wściekły m i sąsiadam i, potem łapać krasule i odprowadzać
z powrotem na pastwisko. Och, m ało m u dy m uszam i i nosem nie poszedł, gdy wbij ał paliki.
Przekleństwa padały tak gęsto, że krowy powinny j uż nie ży ć. Aleksiej obserwował to
z saty sfakcj ą, dobrze ukry ty w zaroślach. Borowy m ógł się dom y ślać, kto przy łoży ł rękę
do szkody, ale że za tę rękę nikogo nie złapał, a Anastazj a szczeniakowi bez powodu nie wlej e,
próżno do niej na skargę chodzić. Za to m ożna poczekać, aż nadarzy się okazj a i ruski pom iot znów
się pod rękę nawinie. Borowy uśm iechnął się do siebie. Aleksiej , widząc ten uśm iech, poczuł
m im owolny dreszcz, bo zem sta zem stą, a ślady po butach Borowego na żebrach nosił nadal.
Tak to zaczęła się woj na, która trwać m iała dobry ch parę lat. Lila, nieświadom a tego, że j ą
wy wołała, płakała teraz w obj ęciach przy j aciela.
– Tatuś powiedział, że nie m ogę się więcej z tobą bawić – zaczęła swoj ą opowieść od początku,
a Aleksiej skorzy stał z chwili, gdy uniosła głowę i wy tarł dziewczy nce nos swoj ą chustką, j uż
zupełnie m okrą. – Że j ak zobaczy m nie razem z tobą, to popam iętam . Zaczęłam go prosić,
bo przecież j esteś m oim j edy ny m przy j acielem . Kto inny będzie się bawił z j ą-ą-ą... – Jak
zwy kle, zacięła się na ty m słowie. Chłopiec poklepał j ą uspokaj aj ąco po plecach. – Ale on
krzy czał coraz bardziej i bardziej . Nie m uszę powtarzać ci, co krzy czał? – Spoj rzała Aleksiej owi
błagalnie w oczy. Pokręcił głową. Potrafił sobie wy obrazić, j akim i słowy wy rażał się o nim j ego
wróg. – „Nie wolno ci się z nim spoty kać, rozum iesz?!” powiedział na końcu, ale j a, nie m y śl
sobie, nie zgodziłam się. – Dziewczy nka próbowała uśm iechnąć się dzielnie, chociaż usta znów
skrzy wiły się w podkówkę. Aleksiej westchnął i rozej rzał się za czy m ś, co m oże zastąpić chustkę...
Lila nie m usiała m ówić, co by ło dalej . Policzek j uż zaczy nał puchnąć. Na głowie, którą uderzy ła
o ścianę, m iała zakrzepłą krew. Aleksiej próbował j ą zm y ć naj delikatniej , j ak potrafił. Jedną ręką
j ą przy tulał, drugą zaciskał w pięść. Tu wy puszczenia krów by ło za m ało. Tu trzeba działać
bardziej stanowczo. W poniedziałek zaczy nała się szkoła, kto obroni Lilę, gdy on będzie zam knięty
w czterech ścianach? Przecież nie j ej wredna siostra, co sam a utopiłaby dzieciaka w ły żce wody.
Może m acocha Lilki, która czasem brała m ałą w obronę, narażaj ąc się m ężowi, ale częściej
przecież zgarniała własne dziecko z drogi rozj uszonego m ężczy zny i uciekała do sadu.
Nie, Aleksiej owi nie zostało wiele czasu na wy m y ślenie sposobu działania, coś j ednak zaczęło
chodzić m u po głowie...
Ostatnie dni lata dzieciaki z całej wsi starały się spędzić j ak naj bardziej beztrosko. Choć ranki
i wieczory by ły j uż zim ne, a więc i woda w rzece nie nastraj ała do kąpieli, brzegi Zagrodzianki
pełne by ły plażowiczów. Podrostki kry ły się w krzakach, sm akuj ąc pierwsze pocałunki, m łodsi
zrzucali ciuchy wprost na trawę i skakali do wody. Dziewczy ny piszczały, chłopcy przy tapiali
wszy stko, co nie zdąży ło uciec...
Na uboczu, na rozłożony m kocu, siedziała Anastazj a z Lilą. Mała j ak zwy kle lgnęła do kobiety,
ta w j ej j asne, niem al srebrzy ste włosy wplatała łąkowe kwiaty. Aleks dokazy wał po drugiej
stronie rzeki. Sam . Gdy by j akim ś trafem na plażę przy szedł Borowy, nie m ógłby się Lilki czepiać.
Dzieciaki, które z chęcią podokuczały by j ąkale i Ruskowi, teraz trzy m ały się od nich z daleka.
Lila i Aleksiej by li dzisiaj pod opieką Anastazj i, a tę w wiosce darzono niechętny m szacunkiem
podszy ty m strachem .
Wy soka i szczupła, czarnowłosa i czarnooka, niezwy kle piękna, by ła wprost przeniesiona
z legend o wiedźm ach i czarownicach. Choć nie by ły to j uż czasy ciem noty i zabobonów, zaś
Anastazj a nie przej awiała zdolności m agiczny ch, sąsiedzi woleli obchodzić j ą z daleka, dzieciaki
również – choć gdy nie m ogła ich sły szeć – potrafiły rzucić za kobietą kilka obelg.
Trzy m ała się z boku wiej skich spraw i awantur, m aj ąc własne zm artwienia. Jedny m z nich by ł
Alek. Daleki kuzy n, którego pewnej nocy przy wieziono do j ej dom u z py taniem , czy zaopiekuj e
się sześciolatkiem na j akiś czas.
Nie nam y ślaj ąc się wiele, obj ęła słaniaj ące się ze zm ęczenia dziecko i zaprowadziła do łóżka.
„Jakiś czas” trwał j uż dwa lata.
Chłopiec by ł dobry m dzieciakiem . Pom agał w dom u, nie psocił. Uczy ł się dobrze. Garnął się
do książek, które wręcz pochłaniał w niesam owity ch ilościach. Anastazj a z początku podej rzewała,
że przerzuca kartki, szukaj ąc ilustracj i, ale nie: potrafił powtórzy ć treść niem al słowo w słowo.
Miał fenom enalną pam ięć. Jedy nie z m iej scowy m i dziećm i nie m ógł doj ść do ładu. Co i rusz
przy chodził pobity czy sponiewierany. Co i rusz sąsiadki urządzały Anastazj i awantury o tak
potraktowany ch sy nów. Co i rusz nauczy cielka wzy wała opiekunkę chłopca do szkoły, by wy razić
z j ednej strony zachwy t j ego pilnością i dobry m i wy nikam i w nauce, z drugiej głębokie
zaniepokoj enie j ego wy obcowaniem . Czasem Anastazj a wzy wana by ła przez dy rektora, który
z udawany m lub szczery m sm utkiem oznaj m iał, że m usi zawiesić Alka w prawach ucznia
na ty dzień czy m iesiąc, bo ten pobił... tu padało im ię któregoś z prześladowców.
I Alek, patrząc na ciotkę wilkiem , wracał do dom u. Z podbity m okiem , rozciętą wargą, podartą
kurtką.
– Oni zaczęli – warczał, gdy py tała, j ak to się stało.
– Zawsze zaczy naj ą oni! – krzy czała, tracąc cierpliwość, choć w j ej głosie uważny słuchacz
znalazłby rozpacz. Kochała chłopca j ak własnego sy na i pragnęła dla niego lepszej przy szłości niż
sam a m iała – ruska dziewczy na wśród nienawidzący ch tej nacj i Polaków.
– Bo tak j est! – krzy czał chłopiec. – Ja próbuj ę trzy m ać się z dala, ale nie m ogę całkiem
zniknąć! – Tu zawsze głos m u się łam ał i żeby nie widziała łez w j ego oczach, uciekał na górkę,
do swoj ego pokoj u, by tam rzucić się na łóżko, tłuc pięścią w poduszkę i płakać.
Anastazj a zaś, zupełnie bezsilna, łapała woreczek z m ąką, z cukrem , ciskała do dzieży m asło,
lała m leko, kruszy ła drożdże, a potem z pasj ą ugniatała ciasto. Gdy zaczy nało pachnieć w cały m
dom u, szła na górę, pukała do pokoj u chłopca i m ówiła cicho:
– Zej dź, Aluś, na podwieczorek.
– Nie gniewasz się? – Padało py tanie z drugiej strony zam knięty ch drzwi.
– Nie gniewam .
Sam otność przy branego sy na bardzo Anastazj ę bolała. Poj awienie się w ich ży ciu m ałej Lili,
osieroconej przez m atkę córeczki sąsiada, kobieta przy j ęła niczy m uśm iech losu. Ze względu
na Alka, który wreszcie m iał z kim się bawić, i ze względu na siebie, której Lila przy pom inała
własne utracone dziecko.
Teraz, siedząc na kocu, plotła wianek dla dziewczy nki, j ednocześnie m aj ąc oko na Alka
dokazuj ącego po drugiej stronie Zagrodzianki. Znała pory wczy charakter Borowego, znała j ego
niechęć do córki i nienawiść do „Ruskich”, od początku wiedziała, że z tej przy j aźni: Aleksiej a
i Liliany, będą kłopoty, lecz kłopoty są zawsze, bez względu na to, czy ich szukasz, czy unikasz.
Większe, m niej sze, ale są. Anastazj a m ogła ty lko ostrzegać przy branego sy na przed ty m
m ężczy zną i opatry wać rany, gdy Aleksiej wchodził m u w drogę. Jednak ani ona, ani chłopiec
nawet nie m y śleli, by garnącej się do nich dziewczy nce powiedzieć: „Idź sobie. Nie chcem y cię
j uż”. Potrzebowali Lili tak, j ak ona potrzebowała ich.
Mała podniosła właśnie na kobietę oczy barwy płatka niezapom inaj ki.
– Ciociu, co będzie, gdy Alek wy j edzie? – zapy tała, a usta j uż zaczy nały j ej drżeć. Strasznie
bała się sam otności po ty m , j ak przez parę ostatnich ty godni m iała przy j aciela i zastępczą m am ę.
– A gdzież m iałby wy j echać? – zdziwiła się Anastazj a. – Nigdzie się nie wy biera!
– Do tego m iej sca, gdzie są kraty w oknach – odparła dziewczy nka cicho.
Anastazj a zeszty wniała od stóp do głów.
– Coś ty powiedziała, dziecko? – zapy tała powoli, czuj ąc j ak śm iertelne zim no chwy ta j ej
serce w kleszcze. – Skąd to wiesz? Twój oj ciec coś m ówił?
Lila pokręciła głową.
– W-w-widziała-a-am Aleksiej a w takim p-p-pokoj u. B-by ło tam dużo inny ch chło-opców.
I nawet by ło w-w-esoło-o, ty lko te kr-kr-kraty... Czy Alek będzie szczęśliwy w ty m m -m -
m iej scu?
– Dziecko, nie chcę o ty m sły szeć! – Anastazj a podniosła głos. – Aleksiej nigdzie nie poj edzie!
Dość j uż ty ch bzdur, m uszę do dom u wracać, gospodarką się zaj ąć. – Odepchnęła lekko
dziewczy nkę, wy swobadzaj ąc kolana, wstała i ruszy ła w kierunku wsi. Wiedziała, że sprawia
m ałej ból, ale j ej słowa przeraziły kobietę nie na żarty. – Aleksiej ! – zawołała przez ram ię. –
Do dom u! Do dom u, m ówię! – powtórzy ła głosem nieznoszący m sprzeciwu, gdy – j ak to dziecko
– próbował protestować.
Lila odprowadziła oboj e oczam i pełny m i łez.
Nie rozum iała, co takiego złego powiedziała, że ciocia j ą odepchnęła, m usiała j ednak
zrozum ieć, co to za m iej sce, do którego m iał trafić Aleksiej . I które tak bardzo przeraziło
Anastazj ę.
– Miej sce, gdzie zam y ka się chłopców? Z kratam i w oknach? – Ciotka Mary sia, m ieląca m ięso
na kotlety, bez ciekawości spoj rzała na przy braną córkę. – To poprawczak. Więzienie dla
m łodociany ch przestępców. Skąd ci to przy szło do głowy ?
– Ten j ej Rusek niedługo tam trafi – m ruknęła Elżunia, siedząc przy stole nad wy cinanką.
– On nie j est R-r-r-u-u...
– R-r-r-u-u... – Starsza dziewczy nka skrzy wiła się ironicznie.
– Bądź cicho. – Maria ofuknęła córkę. – Lila, gdy zacznie się rok szkolny i będę m iała trochę
więcej czasu, zabiorę cię do logopedy. Choćby Stachu się sprzeciwiał. Chore dziecko trzeba
leczy ć – ot, co!
– Nie j estem cho-o-ora, c-c-ciociu – sprzeciwiła się Lila cichutko.
– Jesteś cho-o-o-ra – wtrąciła złośliwie j ej siostra.
– Dosy ć! Mówiłam , żeby ś j ej nie przedrzeźniała! – Maria rozgniewała się. Nie lubiła, gdy j ej
rodzone dziecko pokazy wało charakterek gorszy niż to przy sposobione. – Zabieraj się z ty m
do swoj ego pokoj u, stół m i będzie potrzebny, a ty, Lila, idź się pobawić. Nie m am czasu na czcze
gadaniny. – Machnęła ścierką i wróciła do m ielenia.
Lila pobiegła do sadu, przecisnęła się przez dziurę w płocie, łąkam i okrąży ła wieś, by wreszcie
stanąć przed furtką dom u Anastazj i i Aleksiej a.
Zapadał wieczór. Małe dziecko nie powinno o tej porze włóczy ć się sam o po dworze.
Lila cichutko odem knęła furtkę, pogłaskała łaszącego się do j ej nóg pieska-przy błędę, obeszła
dom i zadarła głowę, patrząc w okno pokoj u na piętrze, gdzie j uż paliło się światło. Widać Aleksiej
czy tał j edną ze swoich ukochany ch książek.
Dziewczy nka pochy liła się, znalazła kam ień i z całej siły cisnęła w szy bkę tak, j ak czy nił to
Alek. Ona j ednak nie by ła Alkiem . Nie wiedziała, że w j ej okno rzucał kam y kam i, nie
kam ieniam i. Szy bka pękła. Odłam ki spadły niem al na głowę dziewczy nki. Ta patrzy ła przez
chwilę na dzieło zniszczenia, po czy m czm y chnęła w krzaki bzu.
– Ej , kto tu? – Usły szała głos Alka.
– Co się dziej e? – I głos Anastazj i. A parę chwil później : – Co ty wy prawiasz?! – Kobieta
widać dotarła j uż na piętro.
– To nie j a! Ktoś rzucił kam ieniem !
– To łobuz... – Anastazj a westchnęła ciężko. – Znów szklarz zarobi trochę grosza. Będę m usiała
sprzedać koguta. Co za los...
Lila odczekała, aż głosy ucichną i zaczęła pełznąć w ty ł, nie bacząc na gałęzie chłoszczące j ą
po głowie i plecach.
„Rozbij ę świnkę i zapłacę za szy bę” – m y ślała przy ty m zm artwiona zarówno szkodą, j akiej się
dopuściła, j ak i losem koguta, którego lubiła. Jak zresztą całą m enażerię Anastazj i. Lilipucie kurki,
śm ieszne kaczki koły szące się na boki przy każdy m kroku, pieska Dzwoneczka, który zam iast
odstraszać łobuzów, łasił się do każdego przechodnia. „Nie do każdego” – m ruczał Aleksiej , gdy
Lila o ty m m ówiła. – „Um ie rozpoznać, kto swój , kto wróg”. Kot Czarny by ł biały j ak m leko,
a oczy m iał niebieskie j ak oczy Lili. Jego też lubiła. No i j eszcze starą j ak świat krowę, która nie
dawała za wiele m leka, za to łagodny m spoj rzeniem duży ch czarny ch oczu i cichy m m uczeniem
potrafiła rozbroić właścicielkę. Anastazj a ani m y ślała prowadzić j ą do rzeźni. Tak, Lila nie
darowałaby sobie, gdy by przez nią którem uś zwierzęciu stała się krzy wda.
Wy gram oliwszy się z krzaków, puściła się biegiem przez łączkę za dom em , m im o że ciem no się
j uż zrobiło i... ty lko pisnęła, gdy nogi straciły grunt. Sekundę później leżała na plecach dwa m etry
niżej , patrząc zszokowany m i oczam i w granatowe niebo nad głową.
Bolała j ą głowa, bolały plecy i noga, która podwinęła się podczas upadku, ale nie to wy cisnęło
łzy z oczu dziewczy nki, gdy w końcu wstała i próbowała się wy dostać z głębokiego dołu. Nie by ło
o ty m m owy. Nie sięgała nawet do połowy wy sokości. Podskakiwała j ak wróbel, m im o bolącej
nogi, próbuj ąc sięgnąć wy staj ącego korzenia, ale poddała się po kilku próbach.
Usiadła na dnie wy kopu, podwinęła kolanka, oplotła j e rękam i, bo zim no zaczęło przenikać
dziewczy nkę na wskroś i zaczęła cicho wołać im ię przy j aciela. Tak cicho, by usły szał j ą Aleksiej ,
a nie j ego ciotka.
Nie on, ale Dzwoneczek przy szedł naj pierw Lili z pom ocą. Podbiegł zaaferowany na skraj
wy kopu, zaskom lał i nim m ała zdąży ła go zawołać – zniknął. Chwilę później usły szała cichy głos
Aleksiej a.
– No, co j est, piesku? Kuda ty mnie wiedziosz?
– Aleksiej , Aluś, tu j estem ! Tutaj , w dole! – krzy knęła dziewczy nka.
Chłopiec rzucił się w stronę j ej głosu. Chwilę później leżał na brzuchu, próbuj ąc sięgnąć
wy ciągniętej rączki i nie wpaść sam em u. Tego by sobie nie darował. Nawet nie ze względu
na ciotkę, która nie by łaby zadowolona z nocnej eskapady, a ze względu na swoj ą dum ę. Aleksiej
Dragonow potrafił radzić sobie sam !
Wreszcie Lila podskoczy ła wy żej , on nachy lił się tak, że niem al wpadł, i w końcu chwy cił
dziewczy nkę. Szarpnął w górę, zaparł się nogam i, pociągnął j eszcze trochę i Lila wy lądowała
szczęśliwie obok swego wy bawiciela.
Leżeli na plecach ram ię w ram ię, łapczy wie chwy taj ąc oddech. Niebo nad ich głowam i
rozsrebrzy ło się od gwiazd. Jeszcze parę chwil oboj e chłonęli ten wspaniały widok, wreszcie
Aleksiej przerwał ciszę:
– To ty zbiłaś szy bę.
Lila spoj rzała na przy j aciela ze skruchą.
– Rozbij ę świnkę. Zapłacę cioci, ty lko niech nie sprzedaj e koguta...
– Dlaczego to zrobiłaś? Zła j esteś na m nie?
– Nie, Aluś! Ja chciałam zapukać, tak j ak ty pukasz do m nie! Ty lko kam ień by ł za duży.
– I po to przy biegłaś nocą?
Mała pokręciła głową.
– Chciałam ci powiedzieć, żeby ś nie szedł do więzienia. Tam j est dużo chłopców i nawet j est
wesoło, ale są kraty w oknach, a ty nie znosisz krat.
Tak, widziała, j ak kiedy ś przy j aciel uwolnił zam kniętego w m ałej klateczce psiaka, którego ktoś
sprzedawał na targu. Aleksiej m ruknął przy ty m : „Nienawidzę krat”, a Lila to zapam iętała.
– Nie wy bieram się do więzienia. – Patrzy ł teraz na dziewczy nkę ze zdum ieniem . – A j eśli
nawet kiedy ś tam trafię, to ucieknę.
To m ałej wy starczy ło. Odszukała w ciem nościach j ego dłoń i zacisnęła paluszki na j ego
palcach.
– Chodź, Lilou, odprowadzę cię do dom u, żeby ś znów do dołu na szam bo nie wpadła. Całe
szczęście, że nie do szam ba, bo by łoby po tobie.
Pospieszy li tą sam ą drogą, którą przy szła Lila: przez łąki, okrążaj ąc wieś, do sadu, dziurą
w płocie, pod drzwi do dom u dziewczy nki. Dopiero teraz, sły sząc wewnątrz podniesione głosy,
zaczęła się bać. Spoj rzała na Aleksiej a pociem niały m i ze strachu oczam i, ale chłopiec nie m ógł
j ej pom óc. Nie ty m razem . Nacisnął klam kę i pchnął lekko dziewczy nkę do środka.
Sam zniknął j ak duch. Jego obecność ty lko by Borowego rozsierdziła j eszcze bardziej . Skulił się
pod oknem i ostrożnie zaj rzał do środka.
Mężczy zna patrzy ł przez chwilę na Lilę oczam i nabiegły m i krwią, a potem ... Aleksiej zacisnął
pięści i odwrócił głowę, ale nawet j eśli zatkałby uszy, sły szałby skom lenie dziewczy nki,
przekleństwa Borowego i krzy ki j ego żony. Nagle wszy stko um ilkło. Aleksiej znów zaj rzał
do środka, m aj ąc nadziej ę, że stary się opanował.
Nie. Pochy lał się nad leżący m pod ścianą dzieckiem . Aleksiej wstrzy m ał oddech.
Borowy, pobladły na twarzy, uniósł lej ące się przez ręce ciało dziewczy nki. Potrząsnął nią
lekko. Jej głowa opadła bezwładnie. Srebrzy ste włoski poczerwieniały od krwi.
– Lilka, ej , dziecko, ocknij się! – Poklepał m ałą po policzku.
Maria przy skoczy ła do Lilki z drugiej strony i nagle krzy knęła histery cznie:
– Zabiłeś j ą! Zabiłeś, ty by dlaku! Pój dziesz siedzieć! Zabiłeś własne dziecko!
– Lila, dzieciaku, spój rz na tatę... – Głos Borowego zadrżał.
Aleksiej nie m ógł się tem u dłużej przy glądać. Obiegł dom , wpadł do środka i przy klęknął obok
dziewczy nki. Borowy posłał m u spoj rzenie pełne nienawiści. Ale i nadziei. „Ratuj j ą, a potem ...
niech się dziej e co chce” – m ówiły oczy m ężczy zny.
Chłopiec przy tknął ucho do piersi dziecka. W izbie zapadła cisza.
– Ży j e – m ruknął. – Daj cie wody, zam iast tak sterczeć – rzucił do kobiety.
Gdy dostał pełną szklankę, wy j ął z kieszeni chustkę, nam oczy ł i delikatnie przetarł twarz
nieprzy tom nej . Powieki zadrżały leciutko. Wy cisnął parę kropli na usta dziewczy nki i znów otarł
j ej buzię.
– Lilou, otwórz oczy – poprosił szeptem .
Westchnęła ciężko, j ak przez sen.
– Wezwij cie pogotowie, na co czekacie?! – krzy knął na Borowego, ten j ednak wzruszy ł
ram ionam i.
– Nic j ej nie będzie.
Lila, j akby na potwierdzenie ty ch słów, uniosła powieki i powiodła półprzy tom ny m
spoj rzeniem dookoła. Poznaj ąc Aleksiej a, spróbowała się uśm iechnąć, ale j ęknęła ty lko żałośnie.
Maria wzięła j ą na ręce i zniknęła za drzwiam i, posy łaj ąc m ężowi m iażdżące spoj rzenie.
Przy czaj ona do tej pory pod łóżkiem Elżunia poszła w j ej ślady.
W kuchni zostali ty lko we dwóch: Borowy i Aleksiej . Patrzy li na siebie długą chwilę. W oczach
m ężczy zny nie by ło ni krzty wdzięczności. Została ty lko nienawiść. Ta sam a, co płonęła
w spoj rzeniu chłopca.
– Jeszcze raz zrobisz j ej coś takiego i...
– I co, gnoj u? – Borowy podniósł się. By ł wy soki i zwalisty. Górował nad dzieckiem o parę
głów. Mim o to Aleksiej spoj rzał m u bez strachu prosto w twarz.
– Dopadnę cię we śnie. I zarżnę j ak świniaka.
– Oż ty, ruski skurwy sy nu!! – zawy ł m ężczy zna i wy ciągnął ręce, by pochwy cić chłopca, ale
ten odskoczy ł pod drzwi.
– Pam iętaj , że ostrzegałem . Jeszcze raz uderzy sz Lilkę i zarżnę cię we śnie.
Stołek przeleciał przez kuchnię i roztrzaskał się tuż obok głowy Aleksiej a. Ten spoj rzał
na Borowego z drwiący m uśm iechem , co tam tego doprowadziło do białej gorączki. Rozej rzał się
w zaślepieniu dookoła i chwy cił pogrzebacz, by dopaść gówniarza, ale... kuchnia by ła pusta. Zza
drzwi doleciał ty lko j ego głos:
– Pam iętaj , panie Borowy, o m oj ej obietnicy !
I Borowy zapam iętał. Rusek by ł zdolny do wszy stkiego, on, Borowy, spać m usiał, a zam iast
Lilki m ógł prać żonę.
Bicie na jakiś czas się skończyło. Nie wiedziałam, że to zasługa Aleksieja. Myślałam – chciałam tak
myśleć – że ojciec sam z siebie, bojąc się o mnie, zaczął nad sobą panować. Może mnie nawet
pokochał?
Wyprowadziła mnie z tego błędu usłużna Elżunia, która po następnej awanturze, gdy dostało się
tym razem jej i ciotce Marii, wykrzyczała, że „to przez twojego obrońcę, tego brudnego Ruska!
Ojciec ciebie nie tknie, bo mu bandzior gardło obiecał poderżnąć i na nas się teraz wyżywa! Żeby
cię szlag trafił, przybłędo! Ciebie i tego bękarta!”. Nie wiedziałam, co to jest „szlag” i trochę się
bałam Elżuni i jej zemsty za bicie, które dostałabym ja, ale... Ale strup na głowie jeszcze nosiłam,
a Aleksieja od tamtej pory nie widziałam. Teraz, pewna, że ojciec nic mi nie zrobi, mogłam do niego
pobiec, wywołać go na dwór, a gdy zszedł, rzucić mu się na szyję i zawisnąć całym ciężarem. I nim
się wyswobodził, zażenowany, cmoknąć go w policzek, a nawet w oba.
Aleksiej poszedł do szkoły. Lila czekała na niego cały m i dniam i, plącząc się ciotce pod nogam i,
aż ta pozby wała się m ałej z dom u pod by le pretekstem . Teraz, gdy i Elżunia co dzień wy chodziła
o świcie, a wracała po południu – by ła z Aleksiej em w j ednej klasie, co nie znaczy, że się
przy j aźnili, o, co to, to nie! – żona Borowego m ogła odpocząć po trudny ch letnich m iesiącach
wy pełniony ch pracą przy żniwach. Nie m iała zam iaru rezy gnować z wolny ch chwil na rzecz
sieroty, którą dostała razem z m ężem . Lubiła Lilę, dziecko nie sprawiało kłopotów, j ednak bardziej
lubiła plotki z sąsiadkam i.
– Sły szała pani? Ta spod lasu, Anastazj a, m y śli się wy prowadzić. – Sąsiadka zniży ła głos. –
Zwij a gospodarstwo, zabiera tego swoj ego przy błędę i idzie szukać szczęścia gdzie indziej . Tu
widać chłopa nie znalazła.
– Ciiiszej , Jaworowa, dziecko słucha. – Maria odwróciła się do dziewczy nki, buduj ącej w kącie
dom z klocków, która zasty gła w bezruchu, patrząc na obie kobiety wielkim i, przerażony m i
oczy m a.
– Niech słucha. A na waszy m m iej scu, sąsiadko, pilnowałaby m m ałej , bo kto to sły szał, żeby
dziewczy nka z chłopaczy skiem cały m i dniam i się włóczy ła. Z ruskim do tego.
– Pilnuj cie lepiej swoj ego Antka, bo kraść zaczy na! – odgry zła się Maria i j ak kobiety nie
zaczną się kłócić...
Lilka nie słuchała dalszego ciągu. Wy m knęła się po swoj em u, cicho j ak duch, i pobiegła prosto
do dom u Anastazj i.
Kobieta akurat karm iła prosiaka, co to tuczy ła go na Boże Narodzenie. Do wiadra wlała m leka,
sy pnęła parę garści ospy, dorzuciła cięty ch pokrzy w i m ieszała to ręką zanurzoną po łokieć
w szarozielonej brei. Lila wpadła do kom órki z policzkam i czerwony m i od pośpiechu i łez.
Anastazj a podniosła się powoli, a dziewczy nka przy lgnęła do niej , szepcząc błagalnie:
– Ciociu, nie wy j eżdżaj , nie zostawiaj m nie sam ej ! Ciociu, proszę, nie wy j eżdżaj ...
Kobieta westchnęła. Plotki rozchodziły się szy bko. Wy starczy, że popy tała to tego, to owego,
czy inwentarza by nie odkupił, by zaraz wy ciągnięto wnioski, że się wy prowadza.
– Słuchaj , Lila, krowę chcę sprzedać i m oże prosiaka też, ot, co. A ludziska od razu j ęzoram i
py tluj ą... – odrzekła uspokaj aj ący m tonem , nie m ogąc odsunąć dziewczy nki na bok, bo ręce
m iała uty tłane karm ą dla świni.
– Twój nowy dom ek j est piękny, nie to, co tutaj . – Lila nieprzy tom ny m wzrokiem potoczy ła
dookoła. – Ale j est tak daleko... Za góram i, za lasam i. Nie będę was m ogła odwiedzać! Ciociu, nie
wy prowadzaj się! Nie odbieraj m i przy j aciela!
Anastazj a przy glądała się dziewczy nce z m ieszaniną ciekawości i lęku. Dziewczy nka m iała
widać dar j asnowidzenia, bo skąd m ogła wiedzieć o dom ku za góram i, za lasam i? Nawet
Aleksiej owi nic j eszcze o ty m m iej scu nie wspom inała. Jeśli j ednak Lila widziała Nadziej ę, to
wizj a Alka w poprawczaku też by ła prawdziwa... Anastazj a ponownie poczuła tam ten strach.
I niechęć do Bogu ducha winnego dziecka. Odepchnęła j e szorstko, tak j ak poprzednim razem .
– Nigdzie się na razie nie wy bieram . Wracaj do dom u, niech ci m atka obiad poda,
bo zabiedzona j esteś.
Tak zby wszy dziewczy nkę, poczuła wy rzuty sum ienia, ale... nie chciała, by Aleksiej dowiedział
się o m ały m dom ku przedwcześnie. Zwłaszcza, że dla niego by ła to nie ty lko przeprowadzka
do innego m iej sca, lecz i zm iana szkoły na... by ć m oże j eszcze gorszą niż ta obecna.
– Jeśli dochowasz taj em nicy... – zaczęła, widząc, że dziewczy nka nadal stoi w progu,
wgapiaj ąc się w nią wielkim i, wilgotny m i oczy m a – ... opowiem ci o ty m m iej scu, gdzie czeka
m ały dom ek ze strom y m dachem .
– Dochowam ! – Lila j edny m skokiem by ła z powrotem przy niej . Nie bacząc na pobrudzone
ręce kobiety, j uż wdrapy wała się na kolana, przy tulaj ąc policzek do j ej piersi. – Aleksiej owi też
nie m ogę powiedzieć? – Spoj rzała j eszcze py taj ąco w górę.
Anastazj a pokręciła głową.
– Nie m ożesz, dopóki j a m u nie powiem . By łoby to nie w porządku, że naj pierw opowiadam
tobie, a nie m oj em u sy nowi, prawda?
Lila m usiała się zgodzić.
– Otóż... – Anastazj a przy m knęła oczy, by przy wołać ze wspom nień obraz rodzinnego dom u. –
Za lasam i, za góram i j est polanka, do której drogę znaj ą ty lko nieliczni. Stoi na niej m ała chatka
z m odrzewia. Wiesz, co to m odrzew? Takie drzewo, co na zim ę gubi igły. Ma grube ściany, ta
chatka, które zim ą chronią przed m rozem , i wy soki, spadzisty dach, na który m śnieg nie uleży
długo. Okna zam y kane są na solidne okiennice, żeby wicher nie dostał się do środka. Tak j est zim ą,
za to latem ... – Anastazj a um ilkła, rozm arzy ła się. – Latem polana kwitnie wszy stkim i koloram i,
strum ień, który opły wa j ą niem al dookoła, śpiewa wesołe piosenki, a j odły – tak wielkie, j akich
nigdy nie widziałaś – szum ią grzeczny m dzieciom baj ki na dobranoc. Bo cały ten dom ek j est j ak
z baj ki.
– Zabierz m nie tam , ciociu! – poprosiła Lila gorąco. – Będziem y m ieszkać w dom ku z baj ki
we troj e: ty, j a i Aleksiej ...
– Masz przecież swój dom . Tata cię z nam i nie puści – zauważy ła Anastazj a.
Dziewczy nka posm utniała. Tata rzeczy wiście nie pozwoli j ej odej ść. A na pewno nie
z Aleksiej em . Zeskoczy ła z kolan kobiety i zwieszaj ąc ram ionka, powlokła się do dom u. Dom u,
stoj ącego na końcu wsi, przy zakurzonej drodze, gdzie nie by ło strum y ka śpiewaj ącego piosenki
ani j odeł szum iący ch baj ki do snu. By ł niekochaj ący oj ciec, niechętna m acocha i nienawidząca
siostra.
A jednak trafiłam do bajkowego domku szybciej, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. I jest to chyba
najpiękniejsze wspomnienie z mojego – nie najweselszego przecież – dzieciństwa.
Oj ciec Lili po pij anem u wpadł pod sam ochód – sam ochód sąsiada, pij anego tak sam o j ak Stach
Borowy. Policj i więc nie wezwano, za to rannego żona zawiozła do szpitala, gdzie okazało się, że to
nie ty lko parę siniaków i złam ana ręka, ale i krwotok wewnętrzny. Pacj ent trafił na stół
operacy j ny, a j ego żona m usiała wrócić do dom u, gdzie czekały przerażone dzieci.
Po północy dostała przez sołty sa wiadom ość, że Borowy będzie ży ł, a w szpitalu m usi zostać
na ty dzień czy dwa.
Maria by ła twardą kobietą, wy chowaną na wsi. Jednak ży cia tutaj , w Zagrodzinie, u boku
brutala, którego kochała coraz m niej , a bała się coraz bardziej , m iała dosy ć. W j ej dom u rządziła
m atka i nikt nie śm iał podnieść na nią ręki czy choćby głosu. Oj ciec by ł pracowity i potulny, pił
rzadko, a j eśli j uż – m atka zam y kała go w kom órce, gdzie m iał swój barłóg, żeby wsty du rodzinie
nie przy niósł.
Zam knąć w kom órce Stacha? – Maria zaśm iała się do siebie sm utno. – Nie za takiego chłopa
wy chodziła. Przed ślubem , zabiegaj ąc o j ej rękę, przy chodził w odprasowany ch koszulach,
czy sty ch spodniach, gładko ogolony i pachnący wodą kolońską. By ło się do kogo przy tulić. Gdy
dostał na Marię urzędowy glej t, rzucał koszule pod siebie, golił się raz w ty godniu, w niedzielę,
a wodę kolońską dawno wy pił. – Tak sobie kobieta m y ślała, siedząc przy stole w pustej , ciem nej
kuchni, która – choćby nie wiem j ak j ą pucowała – po latach zapuszczenia wy glądała na brudną,
aż wsty d przed sąsiadkam i by ło i rzadko kogoś do dom u zapraszała. Od śm ierci pierwszej żony
Borowego dom popadał w ruinę, wdowiec dbał o niego akurat tak, j ak o dziecko, j akie m u
nieboszczka zostawiła. To też by ła dziwna sprawa, że pierwszą żonę kochał, a dziecka nienawidził...
Niedługo znienawidzi i j ą, Marię, i Elżunię, bo ostatnim i czasy chodził i szukał kozła ofiarnego,
który m m ógłby – w zastępstwie Lili – poniewierać.
O nie. Nic Marii tutaj nie trzy m a. Ślub cy wilny to żaden ślub. Jeśli Borowy chce m ieć
bezpłatną sprzątaczkę, kucharkę i kochankę, m usi o to pozabiegać, teraz j est okazj a, by zatęsknił
za porządną obsługą.
Maria zerwała się z m iej sca j ak ukłuta w pośladek, pobiegła na stry ch, po walizki i gorączkowo
zaczęła pakować rzeczy swoj e i córki.
Córki...?! A co z tą drugą?
Ręka z koszulą Elżuni opadła. Ona sam a, z własny m dzieckiem , m oże odej ść, ale sieroty
w pusty m dom u nie zostawi przecież. A zabrać ze sobą też nie zabierze. Maria j ęknęła. Kto
zaopiekuj e się na ten ty dzień czy dwa dzieckiem ? Do tego takim dzieckiem ? Jąkałą, której inne nie
toleruj ą? Przy j aciółką ruskiego chłopaka?
Anastazj a! Tak, ona nie odm ówi! Lubi m ałą, nie pozwoli, by stała się dziewczy nce krzy wda,
zrozum ie, że Maria zabrać Lili ze sobą nie m oże i...
Kobieta j uż pukała do drzwi starego dom u, ostatniego we wsi. Już wy rzucała z siebie potok słów,
z którego Anastazj a zrozum iała to, co m iała zrozum ieć. Zm ruży ła czarne oczy, aż Maria Borowa
um ilkła, przej ęta nagły m strachem , i odrzekła:
– Jak pewnie wiecie, pani Borowa, j a również wy j eżdżam . Jeszcze nie na zawsze, ale parę
spraw urzędowy ch m uszę załatwić...
– Dziecko wam w ty m nie przeszkodzi! To cicha, posłuszna dziewczy nka!
„Wiem ” – pom y ślała Anastazj a. – „Znam j ą by ć m oże lepiej od ciebie”. Na głos zaś
powiedziała:
– Jadę daleko stąd...
– Dam wam pieniądze! I na podróż dla Lili, i na utrzy m anie przez dwa ty godnie. Potem
powinien wy j ść Stach i zaj m ie się dziewczy ną. Pani Anastazj o, bardzo proszę... Mam autobus
za godzinę, a j eszcze Elżunia niespakowana.
Maria uj ęła dłoń kobiety i wcisnęła w nią kilka banknotów.
– To wszy stko, co m ogę dać. Za resztę m uszę dotrzeć do swoich.
Anastazj a w pierwszej chwili chciała odrzucić pieniądze, ale... honorem dwoj ga dzieci nie
nakarm i. Lilą zaj ęłaby się za darm o, j ednak Marii Borowej pom agać za darm o nie będzie.
– Dobrze. Wracaj cie do pakowania. Ja przy j dę po dziecko, gdy ty lko sam a się ogarnę.
Maria podziękowała wy lewnie, odwróciła się na pięcie i znikła, nim Anastazj a zdąży ła się
rozm y ślić. Szy bko dokończy ła pakowanie, wślizgnęła się do m ałżeńskiej sy pialni, gdzie w nocy
położy ła zm ęczone, przerażone dzieci, po cichu zbudziła Elżunię i nie patrząc na śpiącą obok,
ze śladam i łez na policzkach Lilę, wy m knęły się obie. Kwadrans później stały na przy stanku
pekaesu. Maria targana wy rzutam i sum ienia, j ej córka m ściwie uśm iechnięta.
– A j ak ktoś włam ie się do dom u i Lilkę porwie? – zapy tała od niechcenia Elżunia.
Kobieta, sprawdzaj ąca w torebce, czy zabrała dokum enty, zam arła.
– Nie pleć głupot, bo ci przy lej ę!
Ręce zaczęły j ej drżeć. Zostawiła śpiące dziecko sam o, nie uprzedziła m ałej , że wy j eżdża.
Jeśli Lila obudzi się, nim przy j dzie po nią Anastazj a... Już chwy tała ucho walizki, by wracać
do wsi w te pędy, gdy zza zakrętu wy toczy ł się autobus. Elżunia, nie oglądaj ąc się na m atkę,
wskoczy ła po prostu do środka. Maria nie m iała innego wy j ścia, j ak ruszy ć za nią. Obiecała sobie,
że gdy ty lko będą na m iej scu, zadzwoni do sołty sa, ale gdy autobus ruszy ł, Lila szy bko wy leciała
kobiecie z głowy. Nigdy nie kochała tego dziecka. Miała swoj e własne. To wy starczy.
Minęło tyle lat, tyle przebudzeń, a ja do dziś pamiętam dotyk dłoni, ciepłej, czułej, budzącej mnie
w tamten ranek. Nikt przedtem tak mnie nie gładził po policzku. Długo więc udawałam, że śpię,
poznając po zapachu rumianku, że to ciocia Anastazja. Pamiętam promienie słońca przeświecające
przez zamknięte powieki. Ciepło kołdry otulającej moje ramiona – ciasno, bezpiecznie. I ten
pieszczotliwy dotyk dłoni...
– No, wstawaj, malutka – szepnęła ciocia, a czar, zamiast prysnąć, trwał dalej.
Anastazj a um y ła buzię i rączki zachwy conej dziewczy nce, podskakuj ącej z podekscy towania
niczy m wróbel, uczesała włosy w dwa warkoczy ki, nałoży ła sukienkę i raj stopki, po czy m
spakowała do niewielkiej torby podróżnej parę ciuszków na ten ty dzień i by ły gotowe do drogi.
Naj pierw j ednak m usiały wrócić do dom u Anastazj i, gdzie czekał na nie z walizkam i Aleksiej .
On również m iał oczy j eszcze większe i ciem niej sze niż zazwy czaj . Też nie m ógł się doczekać
podróży.
Ciotka, gdy chodziło o dom ek z baj ki, by ła wy j ątkowo powściągliwa w słowach. Do tej pory
nie wy j awiła dzieciom , gdzie ta chatka stoi, czy w górach, czy nad m orzem ...
– A m oże w Warszawie? – zgady wała Lila. Warszawa by ła naj odleglej szy m m iej scem , j akie
m ogła sobie wy obrazić. Jedy nie świat, który swego czasu Aleksiej j ej pokazał i zaraz schrupał,
zdawał się by ć j eszcze dalej .
– W Warszawie, głuptaku, nie m a stary ch chałup. Są wieżowce i Pałac Kultury – wy j aśnił
chłopiec. Nagle sam się zaniepokoił. Spoj rzał py taj ąco na ciotkę siedzącą obok. – Nie j edziem y
do Warszawy, prawda?
Pekaes wspinał się właśnie drogą prowadzącą pod górę. Do tej pory wiła się m iędzy lasam i
niczy m zagubiona wstążka.
– Nie, sy nku – odparła kobieta uspokaj aj ąco i oddała się dalszy m rozm y ślaniom .
Dzieci m usiały zaj ąć się sam e sobą. Lila wy glądała przez okno autobusu, co j akiś czas
wy krzy kuj ąc w oczarowaniu:
– Rzeczka, patrz, Aluś, rzeczka z wodospadem ! O, j akiś lasek! I pies! Kto zaopiekuj e się
Dzwoneczkiem przez ten czas?
Aleksiej coś j ej tam odpowiadał. I tak m ij ała podróż w nieznane – bo Anastazj a także nie
wiedziała, co ich czeka na końcu drogi. Rodzinny dom odebrano j ej dawno tem u. Teraz ta osoba
zm arła i chatka w górach wróciła w j ej , Anastazj i ręce. Należało j edy nie dopełnić form alności
spadkowy ch – po to tu dziś j echała. Dzieci zostawi w dom u – o ile dom nadaj e się
do zam ieszkania – a sam a poj eździ po nowosądeckich urzędach. Pekaes właśnie zatrzy m y wał się
na ry nku, gdzie m ieli przesiąść się w następny.
Dzieci wy skoczy ły pierwsze, rozglądaj ąc się ciekawie dookoła.
– To są wieżowce? – zapy tała Lila, patrząc na okalaj ące ry nek kam ieniczki.
Aleksiej parsknął ty lko kpiąco, Anastazj a zaś obdzieliła ich bagażam i i zabrała do baru
m lecznego na obiad. Po godzinie dzieci nasy cone leniwy m i z m asłem i cukrem ledwie
doczłapały z powrotem na przy stanek.
Ich autobus j uż czekał. Czekała też dalsza droga, z każdą m inutą przy bliżaj ąca całą trój kę
do dom ku na polanie.
Wy siedli na końcu trasy. Autobus zawrócił, drzwi otworzy ły się, a kierowca pożegnał ostatnich
pasażerów m ruknięciem i skinieniem głowy.
Furka, zaprzężona w niedużego kasztanowego konika o krótkich, gruby ch nogach, gęstej grzy wie
i ogonie, który od razu wzbudził u dzieci okrzy ki zachwy tu, j uż czekała. Wgram olili się na górę,
ciocia siadła obok woźnicy, równie m rukliwego co kierowca i... ruszy li.
Brukowana droga wiodła pod górę, w las. W prastarą j odłową puszczę. Lila nigdy przedtem nie
widziała tak olbrzy m ich drzew. Um ilkła porażona ich m aj estatem i pięknem . Ucichł też Aleksiej .
Ty lko ciocia z woźnicą prowadzili przy ciszoną rozm owę. Kobieta wy py ty wała o naj bliższy sklep,
sąsiadów, u który ch na początku m oże kupować m leko, m asło, sery, wędliny, chleb. A, j eszcze
i ziem niaki. Jaj ka od dom owy ch kur też by się przecież przy dały.
Starszy człowiek z pewną dozą nieufności dzielił się z nią ty m i inform acj am i. Pam iętał
Anastazj ę, j ak m ieszkała j eszcze w Nadziei, ale od tego czasu sporo wody w rzeczce, którą
właśnie m ij ali, upły nęło. Świat się zm ienia, ludzie się zm ieniaj ą...
Skręcili w las. Droga wiła się teraz wzdłuż strum ienia, który skacząc z kam ienia na kam ień,
śm iał się do zachwy cony ch dzieci. Tak właśnie opowiadała ciocia! Roześm iany strum y k i drzewa
szum iące baj ki na dobranoc! Lila zaczęła podskakiwać na dnie furki, trzy m aj ąc się obiem a
rękam i drabiny z boku. Aleksiej chwy cił j ą za rąbek płaszczy ka, żeby nie wy padła.
Wreszcie woźnica ściągnął lej ce. Konik parsknął i stanął, grzebiąc kopy tem .
– Dali pój dy ta na piechte. – Mężczy zna wskazał batem wąską dróżkę, która odchodziła
od ubitego traktu.
Dzieci zeskoczy ły na ziem ię, ciocia podała każdem u j ego bagaż, sam a uj ęła walizkę, wcisnęła
chłopu parę groszy, choć od sąsiadki nie chciał przy j ąć, i po chwili zostali sam i. Każde patrzy ło
na dróżkę znikaj ącą za zakrętem w m roku puszczy i bało się wy konać pierwszy krok – nie, nie
dlatego, że las nie zachęcał do wędrówki, ale dla każdego z tej trój ki to, co czekało na końcu drogi,
znaczy ło co innego.
Dla Lili by ł to dom ek z baj ki, dla Aleksiej a prawdziwy dom , j ego własny, gdzie nikt nie będzie
rzucał kam ieniam i w okno – tak m u przy rzekła ciotka. Dla sam ej Anastazj i by ł to zarówno powrót
do szczęśliwego dzieciństwa, j ak i gory czy tułaczki po obcy ch. Także nadziej a na lepszą
przy szłość.
– No, chodźcie. Nie będziem y tu tkwić do wieczora. – Silniej uj ęła rączkę walizki i ruszy ła
zaczarowaną dróżką. Dzieciaki, nie nam y ślaj ąc się dłużej , pobiegły za nią, wy przedziły opiekunkę
i j uż gnały, z torbam i obij aj ący m i się o nogi, ścigaj ąc się, które pierwsze dotrze do dom u.
Wy grał oczy wiście chłopiec. Lila wy biegła na polanę tuż za nim . Zziaj ana, ale szczęśliwa.
Oboj e upuścili bagaże i... stali w nabożny m m ilczeniu, chłonąc obraz dom ku, który wy rósł – tak
właśnie: nie został zbudowany, bo na pewno nie by ł dziełem ludzkich rąk, a wy rósł tu razem
z pierwszą j odłą – pośrodku niewielkiej leśnej łąki.
Pierwsze, co uderzało w ty m m iej scu, to niczy m niezm ącona cisza.
Dzień by ł bezwietrzny, j odły więc stały nieruchom o. Ptaki, zdziwione obecnością obcy ch,
um ilkły. Jedy nie śm iech strum y ka, który sły chać by ło z oddali, odrobinę m ącił ten absolutny
spokój . Ale j uż odezwała się j akaś odważniej sza sikora. Zaterkotał dzięcioł. Gdzieś wy soko
zakrzy czał j astrząb. I polana oży ła.
Dzieci otrząsnęły się z zauroczenia i pobiegły oglądać obej ście. Anastazj a, otarłszy
zwilgotniałe oczy, podeszła do drzwi, uj ęła klucz i zdecy dowany m gestem przekręciła go
w zam ku. Drzwi ze skrzy pieniem otworzy ły się i kobieta weszła do środka, gdzie czas stanął
w m iej scu.
Przez wszy stkie lata j ej nieobecności nie zm ieniono wewnątrz niczego: w kuchni stał ten sam
dębowy stół, wy tarty do poły sku dłońm i ugniataj ący m i na j ego blacie ciasto, siekaj ący m i m ięso
na wędliny, łokciam i dzieci, które opierały się o niego, czekaj ąc na śniadanie, obiad czy kolacj ę.
Stary kredens, pięknie zdobiony przez m iej scowego arty stę, który dawno j uż nie ży ł, stał tak j ak
zwy kle – naprzeciw okna. W rogu znaj dowała się kuchnia węglowa, która ogrzewała pokój obok –
niegdy ś sy pialnię rodziców. Tutaj też nic się nie zm ieniło. To sam o szerokie łóżko zasłane pierzy ną
z dwiem a poducham i wy staj ący m i spod żakardowej kapy. Toaletka m am y pod oknem ,
przepastna trzy drzwiowa szafa, w której nie raz, nie dwa m ała Anastazj a chowała się przed
swy m i braćm i – ot, tak, dla żartów – a oni szukali j ej po cały m dom u, udaj ąc, że nie widzą, gdzie
siostra – oczko w głowie całej rodziny – się ukry ła. Pokój dziadków, który swego czasu zaj ęli obaj
chłopcy, i wreszcie schody na stry szek, na który m oj ciec wy gospodarował dwa pokoiki: j eden
gościnny, drugi dla Anastazj i, gdy podrosła na ty le, że wy padało, by m iała własną kom natkę.
Wstrzy m uj ąc oddech, wspięła się na strom e schodki i powoli otworzy ła drzwi do swoj ego
królestwa. Pokój by ł pusty. A ta pustka, w porównaniu z pozostały m i pom ieszczeniam i, w który ch
nie zm ieniono niczego, wstrząsnęła Anastazj ą. Tutaj dopiero poczuła, j ak bardzo nienawidził j ej
ten, co ukradł im dom .
Zatrzasnęła czy m prędzej drzwi, opieraj ąc się o nie plecam i.
Z dołu doleciał głos Aleksiej a. Zawtórowała m u Lila:
– Ciociuuu, gdzie j esteś?
Anastazj a uspokoiła oddech i z uśm iechem zeszła na dół.
Może drzwi do przeszłości zostawi zam knięte, m oże nie. Jutro zdecy duj e, co dalej . Teraz trzeba
by ło zaj ąć się rozlokowaniem m ały ch lokatorów, rozpakowaniem bagażu, a przede wszy stkim
napaleniem w piecu i nagrzaniem wody na kąpiel.
Anastazj a zdecy dowany m krokiem wróciła do kuchni i zarządziła:
– Alek, ty narąbiesz szczapek na podpałkę, Lila, tam na razie będzie wasz pokój , kiedy ś
m ieszkali w nim m oi bracia, więc będzie wam przy j em nie, powkładaj rzeczy do szafy, swoj e
i Alka. Gdy to zrobicie, znaj dę wam coś innego do roboty. Nudzić się tu nie będziem y.
I nie nudziliśmy się ani chwili.
Jeśli nie praca w domu, który trzeba było wysprzątać, to zwiedzanie okolicy pod czujnym okiem
Anastazji – Alek jeszcze nie znał tutejszych lasów, a jak ostrzegała ciotka, nietrudno było się w nich
zgubić na amen. „Na amen” – powtarzała dobitnie i nie pozwalała wyruszać nam na samotne
wędrówki.
Ona sama co dzień udawała się do Nowego Sącza, załatwiać rozmaite sprawy, gdy zaś zabierała
nas na spacer po lasach otaczających Nadzieję – okazało się, że to nie nazwa wsi, a właśnie tego
domku – uczyła, jak się zachować w razie zagubienia:
– Dojdziesz, Lila do najbliższego strumienia... – mówiła, patrząc mi poważnie w oczy. Ja równie
poważnie słuchałam, przytakując co chwila skinieniem głowy – a potem w dół, w tę stronę, gdzie
płynie woda. Tak wcześniej czy później dotrzesz do ludzkich siedzib.
– Nie wolno zbierać nieznanych grzybów. A już na pewno jeść. – Tu patrzyła na wiecznie
głodnego Aleksieja. – Tylko te, które już znasz albo niedługo poznasz. Nie wolno jeść nieznanych
jagód, choćby nie wiem jak pięknie wyglądały, Lila. Te, zobacz, takie błyszczące i granatowe, trują
na śmierć. Nie będziesz ich jadła, prawda?
Nigdy na nie nawet nie spojrzałam.
– Pokażę wam, jak zbudować szałas, w razie, gdyby w górach złapała was noc.
I uczyła dwoje dzieci sztuki przetrwania.
Nie mogłam wiedzieć, że kiedyś jej nauki uratują mi życie...
*
Liliana wy siadła z pociągu na stacj i Kraków Główny j ako ostatnia, uprzednio rozej rzawszy się
po peronie. Już wiedziała, j ak się czuj e ścigane zwierzę, choć pościg j eszcze nie m ógł ruszy ć.
By ło za wcześnie.
Świtało.
Kraków w pierwszy ch prom ieniach czy stego zim owego słońca obezwładniał pięknem
i dostoj eństwem . Szła szy bko uliczkam i Starego Miasta, szukaj ąc kawiarni otwartej m im o tak
wczesnej pory. Powietrze by ło m roźne, a po zaduchu pociągu tak rześkie, że kręciło się w głowie.
Marzy ła o gorącej kąpieli, m iękkiej poduszce, do której m ożna przy łoży ć głowę, i ciepłej
kołdrze, pod którą m ożna zwinąć się w precel i odespać całe zło, ale m ogła pozwolić sobie j edy nie
na herbatę. To nie pieniądze by ły problem em – te m iała – ale konieczność zam eldowania.
W hotelu poprosiliby o dowód, a Liliana nie m ogła zostawiać śladów Mim o wy czerpania,
niepewności i strachu, na usta kobiety zawitał nieśm iały uśm iech. Po raz pierwszy
od niepam iętny ch czasów poczuła się wolna.
Czy niepam iętny ch? To przecież niedaleko stąd – w Nadziei – Aleksiej z Anastazj ą podarowali
j ej wolność, której wspom nienie przy wiodło Lilianę do Krakowa, za parę godzin poprowadzi
do Nowego Sącza, potem do Boguszy i... tak, ku m ałej chatce, przy tulonej do j odłowej puszczy
otoczonej śpiewem ptaków i śm iechem strum y ka...
*
– Aleksiej ! Aluś, zobacz! – Lila dopadła chłopca, który wielce skupiony próbował łapać pstrągi
w strum ieniu. Pry chnął, gdy m ała, nie zważaj ąc na nic, wbiegła na kładkę, przechy liła się przez
barierkę i zawisła m u nad głową.
Wy ciągała ku niem u dłoń, na której spoczy wało m ałe j aj eczko, bladoniebieskie w brązowe
piegi.
– To j aj ko kosa – m ruknął zły, że spłoszy ła m u ry by i że to nie on j e znalazł.
– Ma gniazdko w krzaku bzu! Tak nisko nad ziem ią, że m ogłam dosięgnąć. Wy siedzim y j e
i będziem y hodować!
– Jak niby j e wy siedzisz? – Aleksiej posłał dziewczy nce kpiące spoj rzenie i dm uchnął
w grzy wkę, bo czarne, za długie włosy wchodziły m u do oczu. – Odnieś z powrotem , będziem y
obserwować, j ak ptaki sobie radzą naj pierw z j aj kam i, potem z pisklętam i.
– Ale nie zrobisz im krzy wdy ? – Oczy Lili pociem niały.
– Dlaczego m iałby m zrobić?! – żachnął się.
– Widziałam j ak inni chłopcy łapią ptaszki i zabij aj ą...
– Nie j estem j ak inni. – Wzruszy ł ram ionam i.
Czasem chciałby by ć taki sam , j ak dzieciaki ze wsi: łobuzować, kraść, zabij ać i niszczy ć.
Z j ednej strony, rodzice, a potem Anastazj a wy chowali go w poszanowaniu ży cia i cudzej
własności, z drugiej – został przez rówieśników odrzucony, nie bardzo m iał więc w czy im
towarzy stwie dokazy wać i przed kim się popisy wać. Z Lilą m ógł co naj wy żej podwędzić parę
ziem niaków z pola sąsiada, gdy by j ednak próbował ukręcić pisklęciu łepek, dziewczy nka zalałaby
się łzam i. Ciotka Anastazj a zapłakałaby się, gdy by przy garnięta sierota zaczęła niszczy ć obej ście.
Nie – Aleksiej westchnął od serca – nie m iał szans znorm alnieć... W ty m m om encie u j ego
bosy ch stóp plusnęła ry ba. Aleksiej pochy lił się bły skawicznie i próbował chwy cić łup
w zgrabiałe od zim na ręce, ale... w ostatniej chwili złapał dziewczy nkę, która przechy liła się
za m ocno i po prostu spadła chłopcu na głowę.
Zachwiał się pod j ej ciężarem , choć waży ła nie więcej niż ten pstrąg. Mała pisnęła, czuj ąc
że za chwilę pluśnie w lodowatą wodę, ale nie wy puścił j ej dotąd, aż odzy skał równowagę
i wy szedł na brzeg.
– Uratowałeś m nie! – Lila posłała zbawcy prom ienny uśm iech.
Alek wzruszy ł ram ionam i.
– No, to j esteśm y kwita: ty m nie, a j a ciebie. Ty lko zobacz, co zostało z j aj ka...
Dziewczy nka powoli otworzy ła dłoń i rozpłakała się, widząc żółtko spły waj ące m iędzy
palcam i. Aleksiej zaś zm arszczy ł nos.
– Nie becz, nie m a powodu, to by ło stare j aj ko. Martwe.
– Nie zabiłam pisklaczka?
– Nie zabiłaś. Pisklaczki lęgną się na wiosnę. Pewnie coś kosy spłoszy ło i opuściły gniazdo.
Przy j edziem y tutaj za pół roku i...
Przerwało m u wołanie ciotki Anastazj i. Poczuł, j ak żołądek skręca m u się z głodu. Pociągnął
dziewczy nkę za rękę, obm y ł j ej dłoń z resztek żółtka w strum ieniu i po chwili razem , znów
szczęśliwi i beztroscy, biegli do dom u na obiad.
A Lila tego dnia dowiedziała się dwóch rzeczy i j e zapam iętała: po pierwsze, Aleksiej nie j est
taki j ak inni, nie zabij a piskląt, a po drugie, ona, Lila, j eszcze tu wróci. Za pół roku. Tak powiedział.
A j em u ufała bezgranicznie.
Tego dnia przy obiedzie ciocia m iała uśm iech na twarzy i słońce w oczach.
– Dom j est nasz – rzekła wreszcie, nagaby wana przez dzieci. – W przy szły m ty godniu
sprowadzim y tutaj nasze rzeczy i na zawsze pożegnam y się z Zagrodziną.
– I ze szkołą – dodał Aleksiej , równie rozprom ieniony, co ona.
– I z niedobry m i dziećm i – dorzuciła swoj e trzy grosze Lila.
Oczy oboj ga – Anastazj i i Aleksiej a – spochm urniały.
– Ty, m alutka, nie m ożesz z nam i zam ieszkać. – Kobiecie drżał głos, gdy m usiała powiedzieć to
dziewczy nce i zgasić płom y k nadziei w błękitny ch oczach, które zaraz napełniły się łzam i.
– Nie chcecie m nie? – szepnęła i chciała wstać od stołu, powędrować przed siebie, tak j ak
kiedy ś to zrobiła, ale chłopiec przy trzy m ał j ą za rękę.
– My ciebie chcem y, Lilou, ty lko twój oj ciec nigdy się nie zgodzi, by ś tu zam ieszkała.
– Ja go poproszę – zaczęła i zaraz um ilkła. Bardzo chciała zostać w ty m cichy m , spokoj ny m
dom u, z Anastazj ą, która co wieczór czesała j ej włosy i śpiewała koły sanki, z Aleksiej em , który
nie wy śm iewał się z j ej kalectwa i by ł j ej przy j acielem , ale... kochała przecież tatę, m im o bicia,
strachu i wy zwisk. Teraz, gdy odeszła ciocia Mary sia z Elżunią, on został sam i pewnie tęsknił
za swoj ą m ałą córeczką...
Nie. Ojciec za mną nie tęsknił, a przynajmniej nie dał tego po sobie poznać, o czym przekonałam
się parę dni później, gdy Anastazja odprowadziła mnie do domu. Ojciec leżał w barłogu, jeszcze
poobijany po wypadku. Właśnie znieczulał się flaszką taniego wina, gdy weszłyśmy do ciemnego
pokoju, a ciotka, głosem tłumionym z gniewu, rzekła:
– Przyprowadziłam Lilę. Wyjeżdżam i nie mogę się nią dłużej zajmować.
– Co się należy? – wybełkotał w odpowiedzi, a Anastazja prychnęła z pogardą i gniewem. Teraz
rozumiem ten gniew: musiała zostawić dziecko, które polubiła, może nawet pokochała, w tym
ciemnym, śmierdzącym pokoju, na łaskę i niełaskę człowieka, któremu nie powierzyłaby nawet psa.
Pochyliła się nade mną, położyła ciepłe, miękkie dłonie na moich ramionach – tak inne
od zaciskających się kleszczy ojca, gdy wpadał we wściekłość – i powiedziała ze smutkiem:
– Lila, zostaniesz z tatusiem, ale pamiętaj, że zawsze jesteś u nas mile widziana. Pamiętaj, że tam,
za górami, za lasami jest dom, w którym ktoś na ciebie czeka. – Pochyliła się, żeby mnie ucałować
na do widzenia i szepnęła wprost do ucha tak, by ojciec nie słyszał: – Nie mów nikomu, gdzie to jest.
Nigdy. Nikomu.
Kiwnęłam głową, zmrożona powagą chwili.
I nigdy nikomu nie powiedziałam, że jedynym miejscem, do którego tęskniłam przez całe życie,
jest Nadzieja.
Dla Lili nastały sm utne dni, które przeciągnęły się w sm utne m iesiące, a te w równie niewesołe
lata.
Jedy ni przy j aciele, j akich m iała – Aleksiej i Anastazj a – zniknęli z j ej ży cia tak nagle, j ak się
poj awili, pozostawiaj ąc w sercu m ałej sam otnej dziewczy nki tęsknotę i żal.
„Dlaczego?” – py tała po cichutku białego m isia, którego na pożegnanie wcisnął j ej w ram iona
Alek. I to „dlaczego” obej m owało cały świat: oj ca, który nie kochał, m acochę i siostrę, które
odpy chały garnącą się do nich dziewczy nkę, dzieciaki, które stawały się coraz dokuczliwsze,
wreszcie ty ch dwoj e, którzy gdzieś daleko wiedli wspaniałe ży cie w dom ku na polance, a o niej –
Lili – zapom nieli.
Nie m ogła wiedzieć, że Aleksiej by naj m niej nie j est szczęśliwszy od niej i z takim sam y m
żalem py ta co m iesiąc swoj ą ciotkę:
– Dlaczego oddałaś m nie do tej cholernej szkoły ?
Anastazj a bowiem powierzy ła wy chowanie i nauki chłopca rękom godniej szy m , a przede
wszy stkim bardziej stanowczy m od swoich. Alek, ten dziki, wolny duch, został uwięziony nie gdzie
indziej j ak w klasztorze zam ieniony m na katolicką szkołę dla chłopców.
Skończy ło się wprawdzie prześladowanie przez rówieśników, nie by ł j uż „ty m brudny m
Ruskiem ” – prawdę powiedziawszy znów stał na czele m ałej szkolnej bandy i powinien by ć
szczęśliwy – ale surowe reguły, j akim podlegali uczniowie, twarda ręka opiekunów,
a w szczególności oj ca dy rektora i wy sokie wy m agania nauczy cieli sprawiły, że chłopiec czuł się
j ak w więzieniu o zaostrzony m ry gorze – choć nie m ógł oczy wiście wiedzieć, j ak takie więzienie
wy gląda. Miesiąc w m iesiąc więc, gdy w nagrodę pozwalano m u odwiedzić Nadziej ę (za karę
odwiedziny parę razy m u przepadły ), py tał, pilnuj ąc, by w głosie nie zabrzm iały skarga czy żal:
– Dlaczego oddałaś m nie do tej cholernej szkoły ?
Anastazj a, czuj ąc się winna, tłum aczy ła przy branem u sy nowi: dobre warunki, grzeczne dzieci,
wy soki poziom nauczania. Aleksiej j ednak zaciskał zęby, aż chrupało i cedził:
– Masz m nie naty chm iast stam tąd zabrać.
Ciotka pozostała j ednak nieugięta. Aż do czerwca. W szkolny ch m urach rozbrzm iał ostatni
dzwonek. Uczniowie rzucili książki w kąt, nie bacząc na wołanie nauczy cieli, złapali przy gotowane
zawczasu walizki czy podróżne torby i w trzy m inuty budy nek klasztoru opustoszał. Nawet j eśli
który ś z chłopców m iał pekaes później szy m popołudniem , biegł na łąki nad rzeką, zdej m uj ąc
po drodze znienawidzony m undurek, by tam – a nie w m urach szkoły – czekać na rodziców albo
autobus. Aleksiej biegł oczy wiście na przedzie, wy rzucaj ąc w górę a to bluzę z godłem szkoły, a to
podkoszulek czy but. Ty lko spodni nie m ógł się w biegu pozby ć, uczy nił to nad rzeką.
Resztę popołudnia spędził nader przy j em nie, przy tapiaj ąc kolegów, schnąc na słońcu i znów
wskakuj ąc do wody. Później rozegrali m ecz towarzy ski z dzieciakam i z pobliskiej wsi – Aleksiej
oczy wiście w ataku – i gdy słońce zaczęło chy lić się nad hory zontem , a większość uczniów
rozj echała się do dom ów, on również włoży ł ubranie – ty m razem nie m undurek, a norm alne, j ak
człowiek – i j uż m iał biec na przy stanek, autobusy do Boguszy odchodziły co godzinę, gdy
znaj om a postać zam aj aczy ła na hory zoncie.
– Ciocia! – wy krzy knął i wy biegł opiekunce na spotkanie. Wpadł j ej w ram iona, nie bacząc
na uśm ieszki kolegów. Nie by ły złośliwe.
– Stęskniłam się za tobą, sy nku – wy szeptała Anastazj a, a w oczach zaszkliły się łzy.
Wy rwał się z j ej obj ęć, pobiegł po teczkę i wrócił ze świadectwem , z dum ą wręczaj ąc
dokum ent kobiecie. Przebiegła wzrokiem piątki i czwórki, zatrzy m uj ąc się na rubry czce
„sprawowanie”.
– Na to nie patrz – m ruknął chłopiec.
Uśm iechnęła się ty lko.
– Wspaniałe. Dziękuj ę ci, Aluś, że m im o wszy stko wy trzy m ałeś. I przy nosisz tak dobre stopnie.
Wzruszy ł po swoj em u ram ionam i.
– Mam dla ciebie nowiny. Równie dobre, j ak te oceny.
Podniósł na nią zaciekawiony wzrok.
– Nie wrócisz j uż tutaj . Postanowiłam , że skoro tak ci w tej szkole źle, pój dziesz do norm alnej
podstawówki, bliżej dom u.
Alek zm artwiał. Oczy m u zogrom niały.
– Ale...
– Po ty lekroć skarży łeś się na nauczy cieli, dy rektora i opiekunów.
– Ale ciociu, oni m nie tu dobrze uczą.
– Mim o to wolę, żeby ś by ł szczęśliwy. Już rozm awiałam z dy rektorką szkoły w Boguszy, teraz
pój dziem y do oj ca dy rektora i ciebie wy pi...
– Ale... j a wy trzy m am ! Ciociu, wy trzy m am , przy sięgam ! Tutaj ... no tak, skarży łem się nie
raz, j ak baba, ale tak naprawdę...
Anastazj a usiłowała zachować powagę, ale oczy j ej się śm iały. Marzy ła o dobrej edukacj i dla
Aleksiej a – tego, czego j ej w ży ciu zabrakło, nie chciała j ednak, by czuł się w surowy m
klasztorze, m oże za surowy m dla takiego dziecka, osam otniony i nieszczęśliwy, ty m czasem ...
– Zostanę tu, ciociu, dobrze? Wrócę po wakacj ach i j uż nigdy nie będę narzekał. No, m oże
czasem . Troszeczkę.
Przy tuliła go serdecznie, z m iłością niem al m atczy ną. Odpowiedział równie silny m uściskiem
i sprawa szkoły została na naj bliższe kilka lat rozwiązana.
– A druga nowina? – przy pom niał sobie.
– Poj edziem y do Zagrodziny. Może oj ciec Lili pozwoli j ej spędzić z nam i wakacj e.
Chłopcu rozbły sły oczy. Tęsknił za przy j aciółką, choć nie przy znałby się do tego za żadne
skarby świata. Martwił się o tę kruszy nę pozostawioną na łaskę i niełaskę nieobliczalnego oj ca.
Teraz więc chwy cił torbę podróżną i stanął przed ciotką, gotów j echać tam naty chm iast.
Ale dom m ałej Liliany stał zam knięty na cztery spusty. Borowy, zabieraj ąc ze sobą córkę,
żonę i pasierbicę, ruszy ł w Polskę za pracą i nikt nie wiedział, czy i kiedy powrócą.
Lila i Aleksiej m ieli się spotkać za długie dziewięć lat...
CZĘŚĆ II
Wzgardzona piękność
Liliana zdążała na południe, w stronę Nowego Sącza – m iasta, które dwadzieścia pięć lat tem u
zauroczy ło j ą pięknem ry nku, a przede wszy stkim bliskością Boguszy a więc i Nadziei.
Jadąc pekaesem po wąskich, kręty ch szosach Małopolski, powróciła pam ięcią do tam tej chwili,
gdy półprzy tom na z podekscy towania podskakiwała na siedzeniu obok Aleksiej a i oboj e nie m ogli
się doczekać, kiedy autobus się zatrzy m a, kiedy pobiegną leśną ścieżką, kiedy wy padną na polanę
i uj rzą w końcu obiecany raj .
Liliana m iała nadziej ę, że trafi, choć by ła w ty m m iej scu zaledwie raz, w dzieciństwie. Droga
do dom u wry ła się j ednak kobiecie w pam ięć – w to przy naj m niej m usiała wierzy ć. Jeśli j ej nie
odnaj dzie... wszy stko stracone.
Zm ęczenie wzięło górę i nad strachem , i nad niepewnością, i nad nadziej ą. Liliana wtuliła
głowę w kurtkę i zam knęła oczy.
Chwilę później wy chodzi na skraj u polany, tam , gdzie kończy się droga. Dom stoi cichy
i opuszczony. Liliana podbiega do furtki, ze ściśnięty m sercem i gardłem , z którego wy ry wa się
krzy k, wpada na podwórze i zam iera.
– Nie, proszę, nie!
Kręci głową, nie wierząc, że j ej dom – ten, do którego dąży ła przez całe ży cie, stoi m artwy
i opuszczony. Okiennice chwiej ą się żałośnie na wy gięty ch gwoździach. Szy bki w oknach są
powy bij ane. Drzwi otwarte na oścież, ale nie zapraszaj ą zdrożonego wędrowca do środka,
przeciwnie. Liliana robi krok w ich kierunku, choć nogi ważą więcej niż j ej wszy stkie grzechy...
i nagle z dachu podry waj ą się kruki.
Ogrom ne, czarne niczy m piekielna otchłań kruki. Liliana wie j uż, że w środku czeka śm ierć.
Spóźniła się.
Kobieta otwiera oczy, przerażona. Dy goce na cały m ciele. W gardle nadal dławi krzy k. Zaciska
palce na pasku torby podróżnej i m odli się bezgłośnie. Oby okazało się to ty lko senny m
koszm arem . Oby dom czekał na nią tak, j ak to kiedy ś obiecała Anastazj a. Oby...
*
Piętnastoletnia Lilka by ła pięknością. Skończoną pięknością. Ludzie na j ej widok zatrzy m y wali się
i odprowadzali wzrokiem zj awisko o wspaniałej figurze, piękny ch platy nowy ch, długich do pasa
włosach i oczach błękitny ch j ak niebo w letni poranek. By ła rozwinięta ponad wiek: piersi m iała
kształtne i pełne, talię wąską, ty łeczek zgrabny, a nogi długie i szczupłe. Każda dziewczy na, każda
kobieta, która znała Lilkę Borową, zazdrościła j ej urody i powodzenia.
Bo wokół dziewczy ny stale kręcili się napaleni chłopcy. I nie ty lko chłopcy. Niej eden sąsiad
m iał chrapkę na piękne m łode ciało. Sam Stach Borowy m usiał czasem brać zim ny pry sznic,
by nie wodzić za córką pożądliwy m wzrokiem . Jego niechęć więc j eszcze wzrosła.
Nie dość, że m usiał pilnować Lilki przed zakusam i m ężczy zn, to i we własny m dom u nie m iał
spokoj u. A sam otność Borowem u często dokuczała, bo Maria z Elżunią to odchodziły, to wracały.
Nie by ło zgody w dom u j eszcze nim Lilka rozkwitła, teraz nie by ło j ej ty m bardziej . Bo to ona –
córka Borowego – stała się teraz powodem wściekły ch awantur. Zazdrosna o Lilkę by ła Elżunia,
zazdrosna by ła Maria, Stach chodził nabuzowany testosteronem , sam a zaś przy czy na tego
wszy stkiego powinna by ć szczęśliwa. Wreszcie znaj dowała się w centrum zainteresowania...
Uroda stała się moim przekleństwem. Gdy byłam dzieckiem, nie zwracałam uwagi na okrzyki
nieznajomych: „Och, jakie śliczne dziecko!”. Miałam swoje zmartwienia – samotność, ojca
o ciężkiej ręce, siostrę i matkę, które nie darzyły mnie sympatią, że o miłości nie wspomnę,
a później dojmującą tęsknotę za Aleksiejem i Anastazją. Nadal się jąkałam – to był mój kompleks,
ale jednocześnie ucieczka. Ucieczka przed lepkimi dłońmi kolegów ze szkoły, które wpychali mi
między nogi, dłońmi, którymi miażdżyli mi piersi, ucieczka przed spoconymi, śmierdzącymi ciałami,
którymi napierali na mnie podczas każdej przerwy, zaganiając przerażoną ofiarę w byle kąt i tam
macając, gniotąc, szarpiąc. To był koszmar, w którym obudziłam się pewnego dnia i żyłam dzień
po dniu, tydzień po tygodniu, rok po roku.
Na początku biernie poddawałam się tej agresji – bo to nie była adoracja, te młode samce mi nie
nadskakiwały. Oni chcieli mnie jednocześnie posiąść i unicestwić. Ukarać, zabić za to,
że wzbudzałam w nich tak niepohamowane żądze. Jednak pewnego dnia, gdy zapędzili mnie
do męskiej toalety i tam niemal obdarli z ubrania... tego dnia coś we mnie pękło. Gdzie tam pękło!
To była eksplozja nienawiści. Zaczęłam drapać, szarpać i gryźć. Rwałam włosy, orałam pazurami
twarze, zaciskałam zęby na lepkich rękach, które usiłowały mnie przytrzymać. I tym razem ja
wygrałam. Prześladowcy prysnęli w pewnym momencie, przerażeni moją furią, a każdy ze śladami
moich zębów i paznokci.
Ja oparłam się o ścianę, pomazaną obscenicznymi rysunkami, zakrwawiona, rozczochrana, ale...
szczęśliwa. Umiem się bronić! Umiem walczyć! Aleksiej byłby ze mnie dumny! Albo... przyłączyłby
się do tamtych. Jak dobrze, że wyjechał i nie powrócił...
Prześladowcy wrócili następnego dnia, i jeszcze następnego, i kolejnego, ale ja nie czekałam już
biernie, aż uwolni mnie od nich dzwonek na lekcje. Za każdym razem walczyłam na śmierć i życie.
Wkrótce zaczęły dojrzewać inne dziewczyny, chętniejsze, bardziej przystępne i chłopcy mogli je
obmacywać bez ryzyka utraty palca czy oka, dali mi więc spokój. Za to zaczęły mnie nękać
koleżanki, zazdrosne o moją urodę.
Jakżeż ja siebie wtedy nienawidziłam! Tych długich, jedwabistych włosów, elfich oczu, szczupłego
ciała, pełnych ust... Ukrywałam się za bezkształtnymi, burymi ciuchami. Włosy wiązałam w koński
ogon i wciskałam pod chustkę albo czapkę. Garbiłam się, by ukryć piersi. I... tak, muszę – nie, nie
muszę! – chcę to wyznać: karałam się.
Po raz pierwszy zrobiłam to w dniu, w którym Aleksiej z Anastazją na stałe opuścili naszą wieś.
I mnie.
Na taką rozpacz mógł pomóc jedynie większy ból.
Mała Lila patrzy ła, j ak przy j aciel odchodzi, oglądaj ąc się raz po raz. Mówił coś do Anastazj i.
Może to by ło: „Nie zostawiaj m y j ej , ciociu”, a m oże zupełnie co innego? Dziewczy nka nie m ogła
tego wiedzieć.
Machała z cały ch sił rączką, gdy ty lko chłopiec odwracał głowę i unosił dłoń w geście
pożegnania, nie czuj ąc gorzkich łez, spły waj ący ch po policzkach.
Nagle nogi poniosły j ą sam e. Po prostu ruszy ły ku furtce, a potem coraz szy bciej i szy bciej
za odchodzący m i. Aleksiej usły szał biegnące dziecko, wy rwał dłoń z ręki Anastazj i i chwy cił Lilę
w obj ęcia, gdy ty lko doń przy padła.
– Lilou, nie płacz. Ja wrócę – szeptał, pilnuj ąc, by sam em u się nie rozpłakać.
By ł wy starczaj ąco przej ęty nowy m rozdziałem we własny m ży ciu, a tu m usiał m artwić się
o dziewczy nkę zostawianą sam ą sobie...
– Nie wrócisz – łkała. – Tam , w Nadziei o m nie zapom nisz. Będziesz m iał nowy ch przy j aciół
i nie wrócisz.
– Aluś, pospiesz się, bo autobus nam ucieknie – wtrąciła się łagodnie Anastazj a. – Lila, wracaj
do dom u, bo tatuś się na ciebie zdenerwuj e.
Uj ęła m ałą za ram ię, by delikatnie j ą odciągnąć. Dziewczy nka stłum iła j ęk i wy rwała rękę.
Wczoraj oj ciec znów j ą wy szarpał za ten ty dzień w Nadziei. Teraz, gdy „ruska swołocz”
wy j eżdżała na dobre, nie m usiał obawiać się o swoj e gardło.
Lila zaś stała na drodze i ocieraj ąc łzy, odprowadzała przy j aciół pełny m rezy gnacj i wzrokiem .
Gdy by ktoś teraz spoj rzał w oczy tej sześcioletniej dziewczy nki, przeraziłby się, j ak dorosły j est
j ej ból.
Gdy Aleksiej zniknął za zakrętem , powlokła się do dom u, gdzie nie czekało j ą nic dobrego.
Próbowała powstrzy m ać płacz, wiedząc, że się oj cu nie spodoba, ale łzy nie chciały przestać
pły nąć. I nagle... krzy knęła z bólu. Palec u nogi wy staj ący z za m ały ch sandałków trafił na szkło,
które wbiło się w skórę. Lila usiadła, patrząc coraz większy m i oczam i na krew, która j uż zaczęła
skapy wać na piach drogi. Bolało. Bardzo bolało. Ale... ten ból niósł ulgę. Już m ogła płakać
bezkarnie. Miała inny powód niż tęsknota za utracony m przy j acielem . To oj ciec zrozum ie. Za to
j ej nie ukarze. Skaleczy ła się!
Zostawiaj ąc na drodze krwawy ślad pokuśty kała do dom u, a tam sprawdziły się j ej
przewidy wania. Borowy popatrzy ł na skaleczenie, rzucił przekleństwem i poszedł szukać bandaża.
Potem cisnął nim w dziewczy nkę. Ta podreptała do łazienki, by owinąć ranę, a tam przy glądała
się przez chwilę kapiącej na podłogę krwi, a potem nacisnęła skaleczony palec. Zabolało j eszcze
bardziej . Za to ból w sercu zelżał...
Teraz mówią na to „samookaleczenie”. Ja nazywam rzecz po imieniu: od szóstego roku życia się
chlastałam. Na początku oczywiście przerażona tym, co robię, ale i zafascynowana widokiem krwi,
raczej przypadkiem niż celowo, bez tej pełnej nienawiści do samej siebie, premedytacji, co parę lat
później. Będąc jednak samotną, odrzuconą przez najbliższych nastolatką, nękaną przez
rówieśników, niemal dzień w dzień czekałam z mocno walącym sercem, aż dom opustoszeje,
choćbym miała spóźnić się do szkoły, po czym zamykałam się w łazience, rękami trzęsącymi się jak
u narkomana na głodzie wyciągałam ukrytą w szczelinie pod umywalką żyletkę i z westchnieniem
ulgi przejeżdżałam po skórze. W takich miejscach, gdzie mogłam potem ukryć blizny. Pomagało.
Pomagało jak jasna cholera. Do bólu egzystencji doszło jednak poczucie winy i wstyd. Palący
wstyd, że jestem słaba, głupia i do tego pocięta.
I pragnienie, by nacisnąć żyletkę silniej...
Lilka w swoj e piętnaste urodziny tkwiła w zam kniętej na klucz łazience, beznam iętny m wzrokiem
wpatrzona w swoj e lustrzane odbicie. Jakżeż ona nienawidziła tej pięknej buźki, nam iętny ch ust,
wielkich, bły szczący ch oczu i włosów lśniący ch nawet w świetle głupiej żarówki...
A gdy by tak...? Przy łoży ła ostrze do policzka. A m oże...? I do nadgarstka.
Po czy m wy buchnęła płaczem . Zwinęła się w kłębek na zim nej podłodze i łkała, obej m uj ąc się
ram ionam i niczy m m ałe dziecko. Jak dziewięć lat wcześniej , w swoj e szóste urodziny. Ty lko
że wtedy by ł przy niej Aleksiej . Zawsze by ł, bo te parę ty godni rozciągnęło się w pam ięci Lilki
do „zawsze”. Tulił, pocieszał, stawał w j ej obronie.
Kto obroni j ą przed nowy m i „kolegam i” z liceum ?
Za parę dni zaczy nała naukę w pobliskiej szkole średniej . Aż dy gotała z przerażenia i wstrętu
na sam ą m y śl, że koszm ar, j aki przeży ła w podstawówce, powtórzy się tutaj . Że znów będzie
m usiała walczy ć, drapać i gry źć, by dali j ej spokój . Że chłopcy, owszem , odpuszczą, ale
dziewczy ny nie daruj ą Lilce tej przeklętej urody. Już wy starczy ł wzrok sąsiadek z Zagrodziny,
dokąd wrócili na początku wakacj i, gdy oj ca wy rzucono z kolej nej pracy za picie i kradzieże...
„Co za wsty d” – m y ślała Lilka, przy pom inaj ąc sobie publiczną eksm isj ę.
Milczenie trzy m aj ący ch się na boku ludzi, pogardliwe docinki policj antów wy rzucaj ący ch
na ulicę skrom ny doby tek Borowy ch, j ękliwe krzy ki Marii i histery czny płacz Elżuni. Ty lko ona,
Lilka, zdawała się by ć nieobecna. I taka by ła. By znieść kolej ne upokorzenie po prostu odpły nęła
w inny wy m iar. Do czasu i m iej sca, w który m czuła się bezpieczna i kochana.
– Alek – szepnęła żałośnie, siedząc w ciem nej łazience, w swoim stary m dom w Zagrodzinie. –
Aleksiej , obiecałeś, że wrócisz, więc wróć, bo dłużej nie wy trzy m am .
Zacisnęła palce na ży letce tak silnie, że skaleczy ła wnętrze dłoni. Rozwarła rękę
i ogrom niej ący m i oczam i patrzy ła na rosnącą plam ę krwi. A gdy by tak...?
Pukanie do drzwi zewnętrzny ch wdarło się w ciszę dom u.
Lilka poderwała głowę.
Nasłuchiwała przez chwilę, czuj ąc, że łom oczące serce za chwilę wy rwie się z piersi. Pukanie
powtórzy ło się, a ona nie czekała j uż ani chwili, wiedząc, po prostu wiedząc, kto stoi po drugiej
stronie!
Wy padła z łazienki, przekręciła klucz w zam ku, rozwarła drzwi na całą szerokość i wpadła
stoj ącem u na progu chłopakowi wprost w ram iona.
– Alek, Aleksiej ! – szeptała i krzy czała na przem ian, tuląc się m u do piersi.
On obej m ował dziewczy nę z cały ch sił, powtarzaj ąc j ej im ię.
Uniosła spoj rzenie pełne łez na twarz przy j aciela, na j ego roześm iane oczy, dotknęła policzka,
szorstkiego od zarostu, m usnęła włosy, tak czarne, j ak kiedy ś, ale teraz nieco dłuższe. Poczuła siłę
ram ion, j uż nie chłopięcy ch, a j ak naj bardziej m ęskich, obej m uj ący ch j ej talię i... chciała się
wy swobodzić, nagle zażenowana, ale on ty lko się zaśm iał m iły m , głębokim śm iechem . Owszem ,
pozwolił j ej nieco się odsunąć, ale nie m iał zam iaru wy puszczać dziewczy ny z rąk.
– Wreszcie cię odnalazłem , a ty j uż uciekasz? – zapy tał z wy rzutem , którego nie by ło j ednak
w czarny ch oczach.
– N-nie ucie-e-ekam , A-a-a... – Um ilkła, gotowa zapaść się pod ziem ię ze wsty du. Czy to
cholerne j ąkanie m usiało wrócić właśnie teraz? Gdy pragnęła pokazać się przy j acielowi z j ak
naj lepszej strony ? By nie zostawił j ej po raz drugi? – Szuka-a-ałeś m nie? – wy krztusiła wreszcie.
– Kobieto... – Pokręcił głową. – Kilka razy w roku przy j eżdżałem do tej zapadłej wsi! –
Rozej rzał się dookoła z nieskry wany m obrzy dzeniem . – Py tałem o ciebie. Nikt j ednak nie
wiedział, gdzie j esteś i kiedy wrócisz. Czy w ogóle wrócisz. Aleksiej Dragonow nie poddaj e się
j ednak tak łatwo. Przy j eżdżałby m i py tał do śm ierci! Na szczęście wróciłaś szy bciej . – Znów j ą
chwy cił w obj ęcia, przy tulił, uniósł, obrócił dookoła raz i drugi. Aż pisnęła i zaśm iała się tak j ak
on: serdecznie, radośnie, z wdzięcznością i ulgą.
Postawił j ą przed sobą na wy ciągnięcie ram ion, obrzucił uważny m spoj rzeniem od stóp
do głów, stwierdził krótko: „Urosłaś”, po czy m chwy cił za rękę i pociągnął na ty ł dom u do sadu,
dróżką, którą oboj e lata tem u przem y kali nie raz i nie drugi, potem przez dziurę w płocie, która
j akim ś cudem się skurczy ła i wreszcie na łąki, ciągnące się aż pod las.
Pobiegli, nadal trzy m aj ąc się za ręce przez rozkoły saną, złotozieloną przestrzeń, pachnącą
słońcem i wolnością.
Wreszcie wpadli w opiekuńcze obj ęcia wy sokich sosen i wy niosły ch świerków. Aleksiej
pokluczy ł j eszcze, szukaj ąc sobie ty lko znanej kry j ówki, by w końcu pociągnąć Lilkę w dół,
do wy krotu, porośniętego m iękkim , j asnozielony m m chem .
Padli ze śm iechem na wznak. Chwilę łapali oddech, patrząc na pły nące po niebie pierzaste
obłoczki i naraz, j akby pociągnięci niewidzialną nicią, zwrócili się twarzam i do siebie.
– Opowiadaj ! – powiedzieli w ty m sam y m m om encie i wy buchnęli śm iechem .
Jak dobrze, j ak wspaniale by ło się śm iać w towarzy stwie ukochanego przy j aciela! Lilce aż łzy
zakręciły się w oczach. Srebrzy sta kropla spły nęła po policzku. Starł j ą gestem nieskończenie
czuły m . Dziewczy na przy trzy m ała j ego dłoń, zam y kaj ąc oczy. Gdy by to od niej zależało,
zostałaby tak do końca swoich dni.
Aleksiej nie cofnął dłoni. Pozwolił, by Lilka tuliła j ą przez długie m inuty. Bez słowa. Bez żalów.
Bez łez. Jednak to m ilczenie m ówiło więcej niż godziny opowieści...
Cały dzień, do wieczora, spędzili w j arze, a to leżąc ram ię w ram ię, a to siedząc tak blisko,
by kolana się ze sobą sty kały, spaceruj ąc z rękam i spleciony m i tak m ocno, by nikt ich nie m ógł
rozdzielić. I opowiadali. Aleksiej o swoich przy godach i dokonaniach w przy klasztornej szkole –
zdał śpiewaj ąco do liceum i teraz uczy ł się świetnie, m arząc o dobry ch studiach. Lilka o... no
właśnie, Lilka przeważnie m ilczała, słuchaj ąc chłopaka z oczam i wy pełniony m i m iłością i żalem .
Miłością, bo nigdy wcześniej nie kochała go tak, j ak w ty m m om encie, a żalem , bo on przeży ł
wspaniałe dziewięć lat, ona zaś...
– Lilou, nie powiem j uż ani słowa, dopóki nie usły szę, j ak się tobie wiedzie. Oj ciec nadal
popij a? – Spoważniał. Uśm iech w czarny ch oczach zgasł.
Dziewczy na kiwnęła głową.
– Wy rzucili go za to z ostatniej roboty. A nas razem z nim . – Trudno przy chodziły te słowa, ale
przecież j em u m ogła powiedzieć wszy stko. Czy rzeczy wiście?
– Maria nie zostawiła tego pij usa?
– Och, odchodzi i wraca, j ak bum erang. A z nią oczy wiście Elżunia. – Tu skrzy wiła się
wieloznacznie.
– Nadal nie przepadacie za sobą? – Raczej stwierdził niż zapy tał.
– Jest podła, m ściwa i zazdrosna.
– Tej zazdrości wcale się nie dziwię. Masz pewno narzeczony ch na pęczki. Sam zaraz będę
zazdrosny !
Lilka zeszty wniała od stóp do głów. Na te wspaniałe kilka godzin zapom niała o swoim
przekleństwie, j ednak wróciło. Czy teraz Aleksiej zacznie się do niej dobierać? Jeśli tak, to czy
ona, Lilka, zdoła m u odm ówić, wiedząc, że j eśli go odepchnie, znów zostanie sam a?
– Ej , Lilou, co się stało? – Wsunął kosm y k długich j asny ch włosów dziewczy ny za j ej zgrabne,
różowe ucho. – Nie uwierzę, że nie m asz chłopaka, j esteś taka śliczna! – Uj ął j ej dłonie i chwilę
patrzy ł na nią z prawdziwy m zachwy tem .
Znosiła to przez parę uderzeń serca, by naraz krzy knąć:
– Nie rób tego!
Wy rwała dłonie, odwróciła się i chciała pobiec ku ścieżce, ale nie pozwolił na to.
– Lilka, poczekaj , stój ! – Przy trzy m ał j ą za ram ię, zwrócił ku sobie, zaj rzał w błękitne oczy,
teraz pociem niałe z przerażenia i bły szczące od łez. – Co się stało? Dlaczego nie m ogę trzy m ać
cię za ręce? Przecież się m nie nie boisz...
– Bo to się nie skończy na zwy kły m trzy m aniu! Tak się zawsze zaczy na, ale nigdy nie kończy !
Będziesz chciał więcej i więcej . Naj pierw niewinnego buziaka, potem przy tulanki, a na końcu
wsadzisz m i łapę m iędzy nogi! Jak oni! Jak ci wszy scy...!
Wy buchnęła płaczem , odpy chaj ąc go z cały ch sił.
Chłopak przez chwilę stał j ak wm urowany. Pobladł tak, j akby go uderzy ła ty m i słowam i.
W następny m m om encie chwy tał dziewczy nę za ram iona i stawiał przed sobą, nie zważaj ąc
na j ej rozpaczliwe próby uwolnienia się.
– Słuchaj m nie! Słuchaj , dziewczy no! – Potrząsnął nią raz i drugi, aż um ilkła i opadła z sił. –
Przy rzekałem , że będę cię bronić. Że do końca ży cia będę twoim przy j acielem i nigdy, nigdy !
cię nie skrzy wdzę. Przy rzekałem to, a j a nie rzucam słów na wiatr. Więcej cię nie dotknę, nie
spoj rzę na ciebie j ak na kobietę, choć Bóg m i świadkiem , że j esteś prześliczna i patrzenie
na ciebie sprawia prawdziwą przy j em ność, ale nie spoj rzę, ty lko, błagam , nie odtrącaj m nie
niczy m parszy wego psa, bo inni cię podle traktowali. Ja nie j estem taki j ak inni.
Urwał. Zacisnął palce na j ej ram ionach j eszcze m ocniej i powtórzy ł:
– Nie j estem j ak inni. I nigdy cię nie skrzy wdzę. Przy sięgam .
Skinęła głową, niezdolna wy krztusić ani słowa.
Puścił j ą.
Musiała usiąść, bo nogi odm awiały j ej posłuszeństwa. Siadł obok, pilnuj ąc, by nie dotknąć j ej
ram ieniem . Zaczęło się ściem niać, ale żadnem u nie spieszy ło się j eszcze do dom u.
– Jest aż tak źle? – zapy tał cicho, przery waj ąc ciążące m ilczenie. I sam sobie odpowiedział: –
Ja chodzę do szkoły m ęskiej , nie uświadczy sz u nas dziewczy n, ale wy obrażam sobie, co potrafią
wy rabiać napaleni gówniarze.
– A ty niby nie? – pry chnęła.
Powinien się żachnąć, zaprzeczy ć, ale zam iast tego odrzekł spokoj nie:
– Ja potrafię się kontrolować. – Wstał. – Chodź, odprowadzę cię do dom u, bo twój stary furii
dostanie i znów będę m usiał m u brzy twą grozić.
Uśm iechnął się łobuzersko. Musiała odpowiedzieć uśm iechem . Uj ęła z wahaniem wy ciągniętą
dłoń i po chwili znów ram ię w ram ię wracali do wsi.
Oj ciec spał, zam roczony alkoholem . Macocha z Elżunią gdzieś wy by ły. Ty m razem Lilce się
upiekło.
Przem knęli cicho do j ej pokoj u, weszli do środka, a dziewczy na przekręciła klucz w zam ku.
W razie czego Aleksiej m ógł uciec przez okno... Teraz j ednak rozglądał się po znaj om y m wnętrzu.
– Nic się nie zm ieniło – m ruknął zdziwiony. – Zupełnie j akby czas w ty m m iej scu się
zatrzy m ał. Ży j esz przeszłością, Lilou...
– A to źle? – Wzruszy ła ram ionam i.
– Dla piętnastoletniej dziewczy ny ? Owszem , źle. Gdy by ś zobaczy ła m oj e królestwo... –
Zaśm iał się cicho.
– Nagie laski na ścianach?
Aż zm ruży ł ze złości czarne oczy.
– My lisz się, m oj a droga przy j aciółko. Jachty. Teraz m ogę ty lko popatrzeć, ale kiedy ś będę
m iał własny i opły nę nim Ziem ię dookoła. I to nie raz!
– Zabierzesz m nie ze sobą? – W głosie dziewczy ny zabrzm iało błaganie, choć nie chciała go
o nic prosić, a ty m bardziej błagać. To on powinien prosić j ą!
– Oczy wiście! Jak m ógłby m zostawić m oj ą żonę...?
– Żonę? – podchwy ciła z niedowierzaniem .
– Przecież ożenię się z tobą. Jeszcze nie teraz, za kilka lat, ale... Chy ba, że nie chcesz –
Uśm iechnął się szelm owsko. Kochała ten j ego uśm iech. I bły szczące radością oczy. I m ęską,
pociągłą twarz ze śladem zarostu na policzkach. I czarne włosy, lekko faluj ące, które m ogłaby
głaskać i głaskać – ręka dziewczy ny sam a wy ciągnęła się ku twarzy chłopaka. W następnej chwili
na j ej nadgarstku zaciskały się silne m ęskie palce, nie pozwalaj ąc na naj m niej szy nawet ruch.
– To, że przy rzekałem trzy m ać łapy z daleka, nie znaczy, że j estem bez uczuć – rzekł cicho,
niem al groźnie.
Wy rwała dłoń.
– Za kilka lat j uż m nie tu nie będzie – rzuciła gniewnie. – Nie doczekam twoich oświadczy n.
Jeśli chcesz się ze m ną ożenić, zrób to szy bko.
Nie zabrzm iało to j ak słowa zakochanej kobiety. Jak rozkaz – owszem . Aleksiej przy glądał się
dziewczy nie uważnie chwilę, dwie, po czy m pokręcił głową:
– Masz piętnaście lat. Twój oj ciec się nie zgodzi.
– Nawet nie spróbuj esz go o to zapy tać! Prawisz słodkie słówka, rzucasz obietnice, a j ak
przy j dzie co do czego – uciekasz z podwinięty m ogonem ! A j a... j a tu zostanę! – Przy gry zła
wargi, by się nie rozpłakać.
– Nie j estem tchórzem – wy cedził. – Jeśli chcesz, m ogę go poprosić o twoj ą rękę, nigdy
więcej się j ednak nie zobaczy m y, bo weźm ie ciebie pod klucz. Chy ba, że uciekniesz, ale nie
podej rzewam cię o taki akt odwagi.
Nawet nie wspom niał, że za przestawanie z nastolatką, która prawnie by ła dzieckiem , poszedłby
pewnie siedzieć. Już i tak uważała go za tchórza.
Lilka stała pod oknem , coraz bardziej pogrążona w rozpaczy.
– Jutro wy j edziesz, znów zostawiaj ąc m nie w ty m podły m m iej scu, z podły m i ludźm i. Znów
będziesz wolny j ak ptak, wrócisz do świetnej szkoły, do swoich kum pli, a m nie będą wpy chać
do m ęskiej toalety i m acać m iędzy nogam i. Ty pój dziesz na studia, j a zostanę tutaj , by oj cu-
m oczy m ordzie prowadzić gospodarkę. Dostaniesz dobrą pracę i w końcu kupisz ten j acht, a j a...
Urwała, bo stanął przed nią tak blisko, że poczuła zapach m łodego m ęskiego ciała. I nagle
ogarnął j ą płom ień. Tam w dole, tak gorący, że aż zabolało. Podniosła na Aleksiej a oczy,
zogrom niałe zdziwieniem i pożądaniem , a on aż cofnął się na widok głodu w ciem nogranatowy ch
teraz źrenicach.
– Pój dę j uż – m ruknął i nie czekaj ąc na odpowiedź, ruszy ł do drzwi.
– Widzisz! Widzisz! Już uciekasz! – zawołała za nim piskliwy m głosem . Zatrzy m ał się w progu,
po czy m zdecy dowanie wy szedł, zam y kaj ąc za sobą drzwi.
Lilka rzuciła się na łóżko, wstrząsana łkaniem .
– Straciłaś go! Straciłaś! Ty głupia idiotko! Nienawidzę cię! Nienawidzę!!!
W j akim ś szalony m odruchu chwy ciła nóż, który m rano obierała j abłko, i wbiła go sobie
w rękę.
Tej nocy, bandażując skaleczoną dłoń, która rwała trudnym do zniesienia bólem, wściekła
i na siebie, i na niego, wpadłam na bardzo podły pomysł. I będę się za to po śmierci smażyć
w piekle – tego jestem pewna...
Maciek Kundera, sąsiad Borowy ch, m usiał się bardzo zdziwić, gdy następnego dnia
po poj awieniu się we wsi Anastazj i i „parszy wego Ruska”, za który m to Ruskiem zaczęły się
oglądać wszy stkie dziewczy ny ze wsi – tak wy przy stoj niał – Lilka, córka Stacha, zam iast włóczy ć
się z tam ty m , j ak to m iała w zwy czaj u parę lat wcześniej , zapukała do drzwi dom u obok.
Młody Kundera, który akurat świniom podrzucał, wy szedł przed chlewnię i... oniem iał.
Dziewczy na, i tak piękna, m im o dziwny ch workowaty ch ciuchów, które zwy kle nosiła, dziś
wy glądała zj awiskowo. Szorty obnażaj ące j ej długie zgrabne nogi i j ędrny ty łek, podkoszulek
podkreślaj ący szczupłą talię i takie piersi, że chłopak ty lko j ęknął w duchu, czuj ąc, j ak członek
zaraz wy rwie się m u ze spodni na wolność. Do tego rozpuszczone włosy, lśniące w prom ieniach
słońca, podm alowane oczy i usta pociągnięte szm inką... Ta właśnie Lilka uśm iechała się do niego,
Maćka Kundery, w taki sposób, że rzucił wiadro z żarciem dla świń i wy cieraj ąc nerwowo ręce
o brudne spodnie, podszedł do dziewczy ny.
Od dawna m iał na córkę Borowego oko. Prawdę m ówiąc, gdy by nie strach przed ciężką ręką
Stacha, j uż dawno zaciągnąłby dziewczy nę w krzaki i zwy obracał porządnie, j ak to się tak
nieziem skim laskom należało. Oczy wiście podniosłaby rwetes i Stach by łeb Maćkowi upierdolił,
j ak to obiecał swego czasu publicznie w knaj pie. No chy ba, że Lilka dałaby po dobroci, ale o ty m
chłopak nie m ógł nawet m arzy ć, widząc, j ak trzy m a się z dala, a na każdą j ego propozy cj ę
wy dy m a usta i obrzuca go spoj rzeniem pełny m obrzy dzenia i pogardy. Tak by ło do wczoraj .
Bo dziś m iał Lilunię u siebie w dom u, j ak widać, chętną i gotową – j uż on, Maciej Kundera, zna te
ich uśm ieszki i strzelania okiem ! Kurwy parszy we, j edna w j edną – tak o kobietach m ówił j ego
oj ciec, a Maciej to powtarzał, bo czem u nie. Jego własna m atka się puściła z nauczy cielem
i poszła w długą! To co niby, Lilka lepsza?
– No, co tam , sąsiadka? – zagadnął, m odląc się, by gówniara nie zobaczy ła nam iotu
w spodniach, bo j eszcze się spłoszy przedwcześnie. – Krowy przy szłaś wy doić czy m oże
buhaj ka? – zarechotał, ubawiony własny m dowcipem .
Lilka spłoniła się po cebulki włosów. Przy gry zła wargę, walcząc sam a ze sobą. To rozsądniej sze
j a krzy czało: „Uciekaj stąd! Wracaj do dom u albo biegnij do Anastazj i, ale nie stój tu ani chwili
dłużej !”, drugie, to zdeterm inowane, szeptało: „Ten palant j est ci potrzebny w realizacj i planu,
bierz go! Bierz!!”.
Za długo się wahała i Maciek przej ął inicj aty wę, nie zam ierzaj ąc wy puszczać okazj i z rąk, nim
Lilka zdoła się rozm y ślić.
– Słuchaj , Lilka, dziś j est dy skoteka wieczorem , poszłaby ś? Potańczy m y, poprzy tulam y się,
wy pij em y winka. A nie, ty za m łoda j esteś, ale przy tulać się lubisz?
„Lubię! Ale nie do ciebie!”.
Kiwnęła głową.
– To co, j esteśm y um ówieni? – Chłopak złapał j ą znienacka za rękę, przy ciągnął bliżej i uniósł
j ej twarz pod brodę.
Z trudem poham owała się, by nie wrzasnąć i nie uciec.
– Faj nie będzie. Przy rzekam .
To słowo rozdzwoniło się w um y śle dziewczy ny niczy m sy gnał alarm owy. Aleksiej też j ej
wczoraj przy rzekał! Ty lko zupełnie co innego....
– Ja chciałam ... żeby ś m i p-p-p-po-o-om ógł... – Gdy by m ogła, zapadłaby się teraz pod ziem ię
z ty m swoim p-p-p... – Oj ciec wy słał m nie po drzewo do leśniczówki, ale się na ty m nie z-z-znam
i j eszcze kupię nie t-t-to.
– Nie m a sprawy. Poczekasz chwilę, to się przebiorę i m ożem iść.
Znów przy taknęła bez słowa, a potem przy siadła na ławeczce koło furtki, czekaj ąc, aż chłopak
poj awi się z powrotem . Gdy się w końcu doczekała, aż j ęknęła w duchu.
Maciek Kundera by ł przy stoj ny m chłopakiem . Wy soki, barczy sty blondy n, spalony na brąz,
m iał twarz o ry sach m ęskich, choć nieco toporny ch, usta pełne niczy m u cherubina i silne dłonie
o długich wąskich palcach, który m i ponoć cuda działał – tak szeptały po kątach dziewczy ny. Ty m i
palcam i i j ęzy kiem , choć co m iało wspólnego j edno z drugim , Lilka nie wiedziała. Wiedziała
za to, że niej edna sąsiadka – i to niekoniecznie panna na wy daniu – chętnie rozłoży łaby przed nim
nogi. Te właśnie słowa usły szała od Elżuni, gdy któregoś dnia Maciek, m ij aj ąc j e na wiej skiej
drodze, chwy cił starszą córkę Borowego za ty łek, aż pisnęła z zaskoczenia. Zarechotał i poszedł
swoj ą drogą, a Elżunia, chichocząc spłoniona niczy m dziewica, choć Lilka wiedziała, że siostra
j uż te rzeczy m a za sobą, rzuciła ni to do siebie, ni do siostry :
– Przed m łodszy m Kunderą chętnie by m nogi rozłoży ła. Ale on m ną niezainteresowany.
Wiesz, na czy j widok ślina m u cieknie?
Lilka pokręciła głową, woląc sobie nie wy obrażać zaślinionego sąsiada.
– Na twój , cnotko! – Elżunia rzuciła to niem al z nienawiścią. Lilka spoj rzała na nią
z przerażeniem . – No co się tak wy trzeszczasz? Połowa facetów ze wsi chętnie wzięłaby cię
do łóżka, a drugiej połowie wy starczy ły by przy drożne krzaki! Niech no oj ciec cię z który m
przy dy bie... popam iętasz!
– Żeby ciebie nie przy dy bał z ty m szczerbulcem ! – odgry zła się Lilka, a Elżunia na taką obelgę
aż zgrzy tnęła zębam i. Młodsza siostra odskoczy ła na bezpieczną odległość. – I j ak j uż
obściskuj ecie się na ty m sianie, to ciszej nieco, bo w dom u sły chać te j ęki i stęki! – Odwróciła się
na pięcie i uciekła, z j ednej strony zła, że dała się sprowokować, z drugiej zadowolona, bo znalazła
na starszą siostrę sposób. Niech no ty lko Elżunia j ej dokuczy, zaraz Lilka wspom ni przy oj cu
o szczerbaty m sąsiedzie obściskuj ący m j ego córkę w stodole.
Teraz patrzy ła na naj przy stoj niej szego chłopaka we wsi – dopóki nie poj awił się Aleksiej –
i płakać się j ej chciało. Maciek na szczęście nie wcisnął się w garnitur, ale... założy ł dżinsy tak
obcisłe, że przy rodzenie m iał niem al na wierzchu, co napawało Lilkę obrzy dzeniem , koszula
m iała okropny różowy kolor (skąd on wy trzasnął takie cudo?!), zlał się j akim ś dezodorantem tak,
że Lilka m usiała wstrzy m ać oddech, a włosy postawił na żel, dużo żelu, bardzo dużo lśniącego,
tłustego żelu...
– No co, podobam się? – Chłopak z dum ą wy piął pierś, niczy m kogut, który nie wie,
że za chwilę zostanie kapłonem . – Nowa koszula, z Tarnowa, oj ciec m i przy wiózł.
„Ty lko dlaczego różowa?!” – zakrzy czała Lilka w duchu, a na głos odrzekła: – Szał po prostu.
Idziem y ?
„Ty lko do ostatniego dom u we wsi” – tłum aczy ła sobie w duchu, szty wno stąpaj ąc u boku tego
przebierańca. – „A j eśli nie spotkam Aleksiej a... to j eszcze raz. Tam i z powrotem . Dotąd,
aż w końcu zobaczy m nie u boku innego, poczuj e zazdrość i zabierze m nie stąd czy m prędzej .
Jeśli to nie pom oże...”.
Piętnastoletnia Lilka, która m usiała odganiać się od kolegów w szkole, nie wzięła w swoich
planach pod uwagę zdania Maćka, który m chciała się posłuży ć dla wzbudzenia zazdrości
w przy j acielu. Nie pom y ślała, że napalony dorosły facet j est po stokroć niebezpieczniej szy niż
szczeniaki z tej sam ej klasy. Że j ej „nie” zrozum ie dokładnie tak sam o j ak oni.
Tego dnia m iała otrzy m ać pierwszą bolesną lekcj ę o m ęskiej naturze i o ty m , czy m m ężczy źni
w rzeczy wistości m y ślą.
Za pierwszy m razem j eszcze się j ej udało. Maciek bez m rugnięcia okiem zawrócił, gdy ty lko
rzuciła:
– Och, czegoś zapom niałam ...
Za drugim j ednak, gdy doszli do ściany lasu, która zaczy nała się zaraz za dom em Anastazj i,
a Lilka zatrzy m ała się i otworzy ła usta, by coś powiedzieć, zacisnął palce na j ej ram ieniu tak
silnie, aż przy siadła z bólu i wy sy czał:
– Co to za gierki? Idziem y, no j uż! Bo m i spodnie pękną! – I pociągnął j ą w stronę zarośli.
Szarpnęła się, ale trzy m ał m ocno. Krzy knęła. Obrócił j ą plecam i do siebie, knebluj ąc j edną
ręką, a przy trzy m uj ąc ram iona drugą, uniósł, że zam aj tała nogam i, i warknął wprost do ucha
przerażonej dziewczy ny :
– Zam knij twarz, bo przy lej ę tak, że popam iętasz! Nie dasz po dobroci, to... będzie bolało.
Wiła się, próbowała kopać i gry źć, ale trzy m ał m ocno, niosąc dziewczy nę bez wy siłku
w naj ciem niej sze chaszcze. Wreszcie rzucił j ą na poszy cie, przy gniótł cały m ciężarem ciała
i zaczął rozpinać spodnie. Przedram ieniem m iażdży ł j ej szy j ę, odbieraj ąc oddech.
– Nie rzucaj się, kurwo, i nie wrzeszcz, to m oże będę m iły...
Lilka znieruchom iała. Ucichła. Patrzy ła na czerwoną twarz m ężczy zny, na nabiegłe krwią
oczy. Słuchała sapania, czuła zepsuty oddech i lepkie ręce na ciele. Wiedziała, że za chwilę stanie
się coś potwornego, o czy m do tej pory ty lko sły szała albo czy tała w gazetach i... leżała bez
ruchu.
To uśpiło j ego czuj ność. Uniósł się, uwolnił krtań dziewczy ny i...
Wgry zła się w j ego przedram ię, aż zawy ł z bólu.
Wrzasnęła tak, że ptaki zafurkotały nad głową. I krzy czała dotąd, aż uciszy ł j ą ciosem w twarz.
Mam rocząc przekleństwa, próbował wbić się m iędzy nogi dziewczy ny...
Aleksiej zaszedł go od ty łu cicho j ak kot. W następnej sekundzie j edny m ruchem poderwał
głowę tam tego za włosy i zacisnął palce na j ego krtani. Drugim szarpnął w bok, aż m ężczy zna
stoczy ł się z Lilki, uwalniaj ąc dziewczy nę.
Odczołgała się w bok, patrząc, j ak m łodszy, szczuplej szy i niższy chłopak bez słowa, bez
j ednego dźwięku dusi zwalistego faceta, aż ten siniej e na twarzy, bezładnie szarpiąc rękam i dłonie
kata. Aleksiej zdawał się nie zauważać paznokci oraj ący ch m u skórę na rękach i ram ionach.
Ze skupieniem na twarzy zaciskał palce coraz silniej i silniej ... Naraz puścił.
Tam ten padł na wznak, łapiąc powietrze j ak karp w sieci.
Chłopak niespiesznie siadł m u na piersi i zaczął okładać pięściam i siną twarz tam tego. Raz
po raz, m etody cznie, w takim sam y m straszny m m ilczeniu j ak doty chczas. I znów przerwał bez
uprzedzenia, bez słowa.
Wstał.
Przez chwilę patrzy ł na zbroczonego krwią niedoszłego gwałciciela, po czy m ... wy ciągnął
do niego rękę. Tam ten gapił się nań napuchnięty m i oczam i i niechętnie przy j ął tę dłoń. Stali
naprzeciw siebie, m ierząc się wzrokiem . Wreszcie Maciej uciekł spoj rzeniem . W czarny ch
oczach Aleksiej a nadal płonęła zim na, nieugięta chęć m ordu.
– Ona j est m oj a. To j asne? – Jego głos zabrzm iał j ak pom ruk dzikiego kota szy kuj ącego się
do skoku na ofiarę.
Mężczy zna skinął głową, odwrócił się i powlókł do wsi, ocieraj ąc twarz z krwi.
Przez cały ten czas ani j eden, ani drugi nie spoj rzał na skuloną pod drzewem dziewczy nę.
Dopiero gdy Maciej zniknął im z oczu, Aleksiej przeniósł na nią oczy, w który ch dzika furia
zaczęła przy gasać. Wzrok chłopaka złagodniał. Pochy lił się nad Lilką i zapy tał z troską:
– Nic ci nie j est? Zdąży łem ?
Skinęła głową, czuj ąc łzy napły waj ące do oczu.
– Chodź, Lilou. – Uniósł j ą i postawił przed sobą. Obej rzał od stóp do głów, wy gładził sukienkę,
dotknął policzka i rozciętej wargi. A potem ... zagarnął dziewczy nę ram ieniem i przy tulił z cały ch
sił. – Zabij ę, j eśli j eszcze raz ktoś podniesie na ciebie rękę – wy szeptał, słuchaj ąc j ej
rozpaczliwego szlochu. – Nie zdołam się powstrzy m ać i zabij ę...
Lilka, m aj ąc przed oczam i to, czego przed chwilą by ła świadkiem , nadal zm rożona precy zj ą
j ego ciosów, zadawany ch w kom pletny m m ilczeniu, niem al beznam iętnie, nadal przerażona
chęcią m ordu w j ego spoj rzeniu, zrozum iała, że to nie są słowa rozpaczy, przechwałki. Aleksiej
rzeczy wiście by łby w stanie zabić tego, który j ą skrzy wdzi. Uczepiła się tej m y śli.
– Zabierz m nie stąd! – poprosiła, chwy taj ąc go za rękę, którą gładził j ej splątane, uwalane
ziem ią włosy. – Tak właśnie j est! Ciągle! Nie ten, to dopadnie m nie inny ! Zabierz m nie ze sobą!
Trwał chwilę bez ruchu, po czy m pokręcił głową, czuj ąc nieznośny ciężar winy
przy gniataj ący j ego siedem nastoletnie ram iona:
– Nie m ogę, Lilou. Ścigaliby nas do skutku. Ja poszedłby m siedzieć, ty i tak wróciłaby ś do oj ca,
a przecież... m am szkołę, m am ciotkę, której serce by pękło, m am ...
– My ślałam , że m asz m nie! – krzy knęła zrozpaczona i zła. – Przy rzekałeś, że będziesz m nie
chronił, ty tchórzu! Jeśli nie, to idź precz! – Odepchnęła chłopaka resztką sił i ruszy ła drogą ku wsi,
czekaj ąc, aż on dogoni j ą, zacznie przepraszać, kaj ać się, obiecy wać złote góry, Aleksiej j ednak
nie uczy nił ani kroku. Obej rzała się raz i drugi. Tkwił tam , gdzie go zostawiła ze zwieszoną głową
i przy garbiony m i ram ionam i.
Lilka zwolniła kroku.
To nie tak m iało się skończy ć! A j eśli nie tak, to...
Zawróciła biegiem , zawisła chłopakowi na szy i, wtuliła twarz w koszulę na j ego piersi.
– Przepraszam , Aluś, przepraszam . I dziękuj ę, że... że znów m nie uratowałeś. Nie gniewaj się –
poprosiła, gdy nie uniósł rąk, nie obj ął j ej , nie przy tulił. – Już raz odszedłeś, a j a tęskniłam tak
strasznie... Nie m ogę znieść m y śli, że znów m nie zostawisz.
– Lilou... – Wreszcie się odezwał, choć ram iona, nadal ciężkie od bezsilności i poczucia winy,
dopiero po chwili zam knęły się na szczupły m ciele dziewczy ny. – Uwierz, m nie również j est
ciężko, wiedząc, że zostawiam cię na pastwę oj ca i ty ch gnoj ków, ale j eśli chcem y by ć razem ,
m uszę skończy ć studia, by nas utrzy m ać. Zasługuj esz na bezpieczny, dostatni dom , Lilou, i j a
chcę ci go dać. Ty daj m i trochę czasu.
– To tak długo – zakwiliła. – Siedem lat. Ja nie wy trzy m am !
Tulił j ą w m ilczeniu, próbuj ąc zapanować nad ciałem , które m usiało odpowiedzieć na bliskość
kochanej dziewczy ny.
Lilka wy czuła to. Wy czuła narastaj ące podniecenie chłopaka. Gdy by widział w ty m
m om encie j ej oczy, odtrąciłby dziewczy nę i odszedł czy m prędzej , ale on przy m knął powieki
i rozkoszował się zapachem j ej włosów, ciepłem ciała, doty kiem dłoni na karku...
Och, Aleks, Aleks... Jak mogłam ci to zrobić? Byłeś taki ufny. Nie podejrzewałeś podstępu. Tak
strasznie żałuję tego, co stało się później. Gdyby nie moja podłość, nie to zimne wyrachowanie –
skąd ja je w sobie znalazłam, wtedy mając zaledwie piętnaście lat? – może wszystko potoczyłoby się
inaczej? Może dostalibyśmy od losu szansę na piękne życie, pełne czystej, nieskażonej miłości?
Zaprzepaściłam tę szansę. Zbrukałam twoje uczucie. Zniszczyłam życie i tobie, i sobie. Nigdy tego
nie odpokutuję.
*
Liliana poderwała głowę, rozglądaj ąc się nieprzy tom nie dookoła. Sen by ł prawdziwszy od j awy.
Sm ak chłopięcy ch ust, doty k głodny ch dłoni, ciężar rozpalonego ciała.
Pekaes zwalniał na ostatnim zakręcie. Wj echał na końcowy przy stanek. Drzwi otworzy ły się
z sy kiem i kierowca, odwracaj ąc się do nieliczny ch pasażerów, zawołał żartobliwie:
– Kto wy siada, niech wy siada, kto m a chęć na j eszcze j edną rundkę, niech da m i zapalić
i j edziem .
Kobieta chwy ciła bagaż, przecisnęła się m iędzy siedzeniam i, by po chwili wy j ść na zewnątrz,
wprost w m roźne, zim owe popołudnie. Arom at j odeł zaparł j ej dech w piersiach. Tak! Pam iętała
go wy raźnie ze swoj ej pierwszej – i ostatniej – wizy ty w ty m m iej scu!
Świat dookoła skrzy ł się w drobinach wiruj ącego lodu. Nie śniegu, a właśnie czegoś tak
nierzeczy wistego, j ak rozsy pana na wietrze tęcza. Uniosła twarz ku słońcu i igiełkom światła,
czuj ąc, j ak całe zm ęczenie, strach i niepewność towarzy szące j ej podczas podróży znikaj ą
unoszone w górę przez tęczowe kry ształki.
Tu m iała szansę zapom nieć o przeszłości, zgubić pogoń i zacząć ży cie od nowa.
Jeśli... j eśli sen o dom u by ł ty lko snem . Jeśli Nadziej a czeka na nią nietknięta przez czas. Jeśli
czeka na nią Aleksiej .
Musi. Inaczej wszy stko, na co się zdoby ła, straci sens. Jej rozpaczliwa próba ucieczki pój dzie
na m arne. Odnaj dą j ą, zm uszą do powrotu i... zapłaci straszliwą cenę za to, na co się waży ła.
Za to, że w ogóle pom y ślała o wy rwaniu się na wolność.
Uj ęła rączkę torby i zdecy dowany m krokiem ruszy ła w górę drogi odchodzącej od głównego
traktu. Kocie łby, który m i by ła wy brukowana, wiodły na skraj j odłowej puszczy m aj aczącej
w dali. Potem przej dą w zwy kłą ubitą drogę, z której Liliana będzie m usiała skręcić w głąb lasu
i ruszy ć wzdłuż strum ienia. On doprowadzi j ą na polanę, pośrodku której stoi dom Anastazj i
i Aleksiej a. O ile stoi...
„Nie będę się teraz ty m m artwić” – m ruknęła do siebie. Nie m oże pozwolić sobie na chwilę
zwątpienia. Przed nią daleka droga w m roźny m powietrzu. Jeszcze zdąży się zm ęczy ć, wtedy
przy stanie i zacznie się m artwić, a potem ruszy dalej . Aż dotrze do celu.
By ła to winna nie sobie, a j em u – Aleksowi.
Jedy nem u m ężczy źnie na świecie, który nigdy j ej nie zawiódł i nie zdradził, za to ona j ego...
owszem .
*
To on oderwał wtedy, w lesie, j ej ręce od swoj ej twarzy i usta od swoich ust. To on nie pozwolił,
by oboj e doszli do m om entu, w który m nie będzie odwrotu. Odsunął dziewczy nę na wy ciągnięcie
ram ion, pochy lił głowę i stał tak parę chwil, uspokaj aj ąc oddech i łom ocące serce.
Jeszcze próbowała zbliży ć się do niego, ale odezwał się cicho, groźnie:
– Nie, Lilka.
Te dwa proste słowa, wy powiedziane tonem zwiastuj ący m burzę, sprawiły, że dziewczy na
skinęła głową, przy gładziła sukienkę i ruszy ła ścieżką ku wsi, oglądaj ąc się na niego. Jeszcze parę
sekund tkwił nieruchom o, j akby nie m ógł się zdecy dować: iść z nią czy zostać tu po wsze czasy,
wreszcie podszedł do Lilki, m ówiąc:
– Odprowadzę cię do dom u.
Szli obok siebie w m ilczeniu. Z każdy m krokiem em ocj e opadały. Gdy by nie siniak szpecący
policzek dziewczy ny, m ogłoby się wy dawać, że nic szczególnego się nie wy darzy ło, ot, wracaj ą
ze spaceru po lesie.
Nagle Aleksiej zwolnił kroku. Lilka również, patrząc z rosnący m przerażeniem na ty ch,
co czekali u wy lotu drogi. Jeszcze nie na otwartej przestrzeni, ale j uż nie w leśnej gęstwinie.
Maciej i j eszcze dwóch wioskowy ch osiłków stali nieruchom o, z opuszczony m i rękam i, patrząc
spode łba na zbliżaj ącą się parę.
Chłopak zaklął cicho, zatrzy m ał dziewczy nę gestem dłoni i zrobił krok w przód, zasłaniaj ąc j ą
własny m ciałem .
– Czego chcecie? – Głos m iał spokoj ny. Nienaturalnie spokoj ny.
– Spuścić ci wpierdol – odpowiedział Kundera po prostu. – Ona m oże odej ść. Dałem słowo –
dodał, nie patrząc na Lilkę. Spoj rzenie utkwił w twarzy Aleksiej a. Ten skinął głową i rzucił
do dziewczy ny półgłosem :
– Biegnij do dom u, sprowadź kogoś, nim m nie zatłuką.
– Ale j a nie m am kogo! – wy j ęczała.
Obej rzał się na nią ze zdum ieniem .
– To idź po Anastazj ę! Ją wezwij , sły szy sz?
Lilka stała j ak słup soli, patrząc na niego przerażony m i oczam i.
Tam ci ruszy li, rozprostowuj ąc i zginaj ąc palce.
– Spierdalaj , Lilka, bo i tobie się oberwie – ostrzegł Kundera. – I nie wracaj tu czasam i,
bo skończy m y z nim i zabawim y się z tobą.
Dziewczy na pierzchła j ak spłoszony szarak. Nie oglądaj ąc się na Aleksiej a, pognała okrężną
drogą do wsi.
– No, teraz inaczej pogadam y, ruska m endo. Przy trzy m aj cie m i go...
Aleksiej przy m knął oczy.
„Oby ś zdąży ła sprowadzić pom oc, nim połam ią m i żebra i wy bij ą zęby ”. – Posłał dziewczy nie
ostatnią m y śl, a potem westchnął z rezy gnacj ą i ruszy ł na tam ty ch.
Ale Lilka nie wróciła – ani z Anastazj ą, ani z kim kolwiek inny m . Zostawiła sam em u sobie tego,
który dwa kwadranse wcześniej uratował j ą przed gwałtem .
Nim wy biegła na otwartą przestrzeń, ukry ła się za drzewem i wy j rzała ostrożnie. Chłopak,
zalany krwią, zwisał m iędzy dwom a pom agieram i, a Kundera, przy trzy m uj ąc go za włosy, unosił
pięść do następnego ciosu. Lilka j ęknęła, odwróciła się na pięcie i pobiegła dalej , zaty kaj ąc uszy,
w który ch pobrzm iewał zduszony krzy k przy j aciela.
Nie wezwała ani Anastazj i, ani nikogo innego.
Dlaczego? Dlaczego zostawiłam ciebie wtedy na pastwę rozjuszonych bandziorów? Wystarczyło
pobiec do Anastazji, ona chwyciłaby chociaż za widły, ja za siekierę i razem ruszyłybyśmy ci
na pomoc. Tamci nie ważyliby się tknąć i jej, i mnie! A jednak minęłam opłotkami twój dom,
przebiegłam przez sad i zaszyłam się w swoim pokoju, pod kołdrą, udając, że mnie nie ma. I ciebie
nie ma również.
Do dziś nie mam słów pogardy dla siebie, a przecież nie to najgorsze, co się tobie z mojej ręki
przytrafiło...
Dlaczego już wtedy nie poznałeś się na mnie, nie zrozumiałeś, że twoje wyobrażenie ma się nijak
do rzeczywistości, że nie jestem warta ni jednej myśli, a na pewno nie takiej miłości, jaką mnie
darzyłeś, i nie odszedłeś w siną dal, by nigdy nie wrócić? Dlaczego, Aleks?
Wracałeś za każdym razem. Ja ciebie raniłam, zdradzałam, zawodziłam, ty odchodziłeś, leczyłeś
rany na ciele i na duchu, wybaczałeś – za każdym razem mi wybaczałeś – by wracać. Po roku,
po dwóch, po trzech, ale zawsze wracać. Niezmienny jak wschód i zachód słońca, stały jak fala
przypływu. A ja wykorzystywałam tę twoją słabość, raniąc wciąż bardziej i bardziej.
Dlaczego mi na to pozwalałeś, Aleks?
Skatowanego do nieprzy tom ności chłopaka znalazł pod wieczór leśniczy i zawiózł go prosto
do szpitala. Tam dopiero, dwa dni po zaj ściu, dziewczy na zj awiła się, cała we łzach,
by potrzy m ać swego bohatera za rękę.
Próbował się wy swobodzić, ale nie m iał sił, by z nią walczy ć.
– Przepraszam , Aluś, wy bacz m i. – Lilka każde słowo okraszała łzą i pocałunkiem . – Ja...
skręciłam nogę po drodze. Ledwo sam a doszłam do dom u.
Opuchnięte powieki uniosły się na m ilim etr. Wściekły bły sk czarny ch oczy wy starczy ł
za słowa.
– Oni powiedzieli... kazali ci powiedzieć, że j esteście kwita, że ty j esteś równy gość i m ożesz
wrócić do wsi, a m nie nie tkną, bo j estem twoj ą dziewczy ną. To dobrze, prawda, Aluś? – Zaj rzała
m u błagalnie w twarz, ale odwrócił się do okna.
Owszem , by ł równy gość, bo nie usły szeli ani słowa skargi, gdy łam ali pięścią żebra. Nie
błagał o litość, gdy kopali go w nerki, a ból odbierał zm y sły. Nie zgłosił pobicia na policj ę, nie
pisnął słowa, kto m u to zrobił, choć Anastazj a próbowała z niego wy doby ć te inform acj e,
by na własną rękę wy m ierzy ć sprawiedliwość.
Oni by li kwita, Lilka by ła bezpieczna. Czem u j ednak czuł gory cz zam iast saty sfakcj i?
Przy chodziła do niego codziennie i codziennie – na zm ianę – a to prosiła o wy baczenie, a to
um izgiwała się do chłopaka. Pozostał oboj ętny i na błagania, i na zaloty. Anastazj a, nie znaj ąc
prawdy, pocieszała dziewczy nę, że chłopcy tak m aj ą: albo nie m ożna się od nich odgonić, albo
wprost przeciwnie, uciekaj ą w głąb siebie i nikt nie m a do nich dostępu. „Aleksiej owi przej dzie,
zobaczy sz, Lila, i znów świata nie będzie poza tobą widział”.
Przeszło, owszem , dwa lata później .
Lilka wracała ze szkoły, j ak zwy kle sam a, bo koleżanki nie m ogły wy baczy ć j ej urody, a koledzy
nieprzy stępności, gdy... czekał na nią. Nonszalancko oparty o wiatę przy stanku, z rękam i
w kieszeniach, przy gry zaj ąc źdźbło trawy, flirtował z dziewczy nam i oczekuj ący m i na pekaes.
Lilce na widok Aleksiej a zaparło dech w piersi, bo j ak dwa lata wcześniej by ł ładny m
chłopakiem , tak teraz m iała przed sobą fascy nuj ącego m roczną urodą m ężczy znę. Czarne
półdługie włosy lśniły w popołudniowy m słońcu, w oczach m iał ten sam dobrze znany bły sk
dzikiego drapieżnika, ruchy zwodniczo m iękkie, a j uż naj bardziej pociągaj ący by ł leniwy
półuśm iech, który m obdarzał otaczaj ące go adoratorki. Nie by ło dziewczy ny czy kobiety, która
nie zwróciłaby uwagi na tego pięknego m łodego człowieka.
Lilka zwolniła kroku, by wreszcie zatrzy m ać się parę m etrów od przy stanku. By ła rozdarta
wewnętrznie: podej ść czy nie? Wy baczy ł j ej czy nadal nosił urazę? Jest tu dla niej czy znalazł
sobie inną m iłość i przy j echał się pożegnać?
Wszelkie wątpliwości rozwiał sam Aleksiej .
Na widok przy j aciółki z dzieciństwa kącik ust uniósł się wy żej . Mężczy zna rzucił parę słów
do dziewczy n, te obej rzały się na Lilkę z zazdrością i rozczarowaniem , a on podszedł do niej ,
zagarnął ram ieniem i – zupełnie j akby rozstali się wczoraj , zupełnie j akby dwa lata tem u nic się
nie wy darzy ło – powiódł przez park do czekaj ącego po drugiej stronie ry nku sam ochodu.
– Wy baczy łeś m i? – Musiała się upewnić, nim wsiadła do środka.
– Zawsze będę ci wy baczał. Już taki m ój los, Lilith – westchnął.
Pieszczotliwy m gestem założy ł kosm y k włosów za ucho dziewczy ny i delikatnie acz stanowczo
popchnął j ą na siedzenie pasażera.
Po chwili j echali w stronę Zagrodziny, ale tuż przed pierwszy m i zabudowaniam i Aleksiej
skręcił w las.
– Czy m y śm y się kiedy kolwiek całowali? – rzucił, zatrzy m uj ąc auto.
Posłała m u spłoszone spoj rzenie.
– T-tak. T-trochę.
– Ej , nie bój się m nie! – Uniósł bezwładną dłoń dziewczy ny do ust. – Przy rzekałem , że cię nie
tknę i dotrzy m am przy rzeczenia.
– Naprawdę? – W j ej głosie zabrzm iało m im owolne rozczarowanie, bo po raz pierwszy to nie
na nią się rzucano, a ona czuła palące pożądanie. Podbrzusze płonęło od pierwszej chwili, gdy go
zobaczy ła, serce łom otało tak głośno, że m usiał to sły szeć, traciła oddech za każdy m razem , gdy
na nią patrzy ł, a gdy doty kał j ej dłoni, tak j ak teraz... j eszcze chwila i zem dlej e!
– Lilou, nie patrz na m nie z takim głodem w oczach, bo j ednak złam ię m oj e przy rzeczenie –
zaśm iał się, chcąc ukry ć za ty m niskim , gardłowy m śm iechem własne pragnienia. – Nadal j esteś
niepełnoletnia i nadal poszedłby m siedzieć, gdy by m ciebie skosztował. – Na to słowo:
„skosztował”, Lilka poczuła ból w cały m ciele, aż m usiała przy gry źć wargę, by nie j ęknąć.
Widział to. By ł świadom , że dziewczy na j est więcej niż gotowa, m im o to wy puścił j ej dłoń
ze swej dłoni i zapatrzy ł się w drogę przed nim i, daj ąc Lilce czas na ochłonięcie.
– Jesteś j eszcze piękniej sza, niż zapam iętałem – rzekł ni to do niej , ni do siebie, a dziewczy na
po raz pierwszy poczuła wdzięczność do losu za swoj ą urodę. Ty lko to m iała, by zatrzy m ać
Aleksiej a przy sobie. Nic więcej . – Pewnie twój chłopak często ci to powtarza.
– Nie m am chłopaka – wy szeptała. – Czekam na ciebie. – Podniosła na niego pełne nadziei, ale
i obawy oczy, teraz nie błękitne, a granatowe.
Uj ął j ej twarz pod brodę, zapatrzony w te dwa j eziora nam iętności i niespiesznie, delikatnie
zaczął całować m iękkie, zapraszaj ące usta dziewczy ny.
Oderwał się na chwilę, pogładził kciukiem policzek, westchnął z głębi serca:
– Bohu moj, j ak j a tego pragnąłem ...
Przy trzy m ała rękę m ężczy zny, tak gorącą, że niem al parzy ła.
– Ja też – szepnęła, boj ąc się odezwać głośniej , by nie spłoszy ć cudownej chwili.
Wtuliła usta w zagłębienie j ego dłoni. Z trudem powstrzy m ał j ęk. Wy swobodził się, oparł czoło
na j ej czole i długie chwile odzy skiwał panowanie nad ciałem .
– Chodź, przej dźm y się, póki m nie nie poniosło – m ruknął, otwieraj ąc drzwi sam ochodu.
Lilka zam rugała j ak obudzona z sennego m arzenia.
Ona chce, by go poniosło! Chce, by zapom niał o cały m świecie, wziął j ą w ram iona, zaczął
całować tak, j ak przed chwilą, żeby stracił kontrolę, dał się porwać pożądaniu i... dopełnił planu,
który Lilka j uż dwa lata tem u dlań obm y śliła.
Teraz m usiała j ednak wy j ść z sam ochodu i ruszy ć za nim . Zrównała się z m ężczy zną. Zacisnął
palce na j ej ręce i dalej szli razem , tak, j ak powinni iść przez ży cie do tej pory i j uż zawsze.
– Przy j echałeś po m nie? Zabierzesz m nie ze sobą? – Głos dziewczy ny zadrżał. Jeśli Aleksiej
zaprzeczy, chy ba się rozpłacze...
Zaprzeczy ł.
– Wy j eżdżam na studia. Chcę się z tobą pożegnać i prosić, by ś na m nie czekała.
Stanęła j ak wry ta. Piękną buzię wy krzy wił gry m as.
– Znów m nie zostawiasz?! Znów coś j est ważniej sze niż m ój parszy wy los?! Niż m oj e
uczucia?! Mogę j echać z tobą! Przenieść się do innego liceum ! Nic m nie tutaj nie trzy m a! Ani
oj ciec degenerat, który po pij anem u zaczy na się do m nie dobierać, ani m acocha, która sam a
zaczęła popij ać, ani...
– Coś ty powiedziała? – zapy tał powoli, ściskaj ąc j ej rękę tak m ocno, że aż zabolało. – Oj ciec
zaczy na się do ciebie dobierać?
– Och, czasem m u odbij a. – Wzruszy ła ram ionam i. Nie chciała zm iany tem atu. – Ale przed
nim potrafię się obronić, natom iast przed nienawiścią ludzi ze wsi i ze szkoły j uż nie! Obiecałeś
poprzednim razem , że... – Nic nie obiecy wał. Mówił, że pój dzie na studia. Mówił, że za parę lat
się z nią ożeni, ale niczego nie obiecy wał.
– Lilou, nadal j esteś niepełnoletnia – zaczął m iękkim , przepraszaj ący m tonem . – Twój oj ciec
nie odda m i ciebie. Musisz skończy ć osiem naście lat i wtedy... wtedy m oże będziem y razem , j eśli
uda m i się zapracować na rodzinę.
– Ja m ogę pój ść do pracy ! Po co m i szkoły ! Chcę by ć z tobą, chcę uciec z tego m iej sca,
rozum iesz?!
Rozum iał, ale m ógł ty lko w m ilczeniu słuchać j ej krzy ku, a potem płaczu.
Mógł obej m ować j ej drżące plecy, gładzić dziewczy nę po włosach i... m ilczeć. Każde słowo,
które wy powie, będzie nie takie, j akie ona chce usły szeć. Każdy m słowem m oże się pogrąży ć.
Każde poprowadzi do przy rzeczeń, który ch nie m ógł dotrzy m ać. A Aleksiej Dragonow nie rzucał
słów na wiatr.
– Aluś, Aleksiej , nie chcę ciebie tracić – szeptała, tuląc się do m ężczy zny coraz rozpaczliwiej .
Znów – j ak dwa lata tem u – zarzuciła m u ręce na szy j ę, całuj ąc j ego usta zaciśnięte w wąską
kreskę. Tam ten podły pom y sł, zrodzony przed laty, znów zaświtał j ej w głowie. Przy lgnęła
do Aleksiej a, niem al zatapiaj ąc się w nim , j ednocześnie natarczy wa, zachęcaj ąca, uległa.
I czuła, j ak j ego ciało zaczy na odpowiadać na te pieszczoty.
On m ógł m ówić sobie, co chce, lędźwie go j ednak zdradzały.
Otarła się o nie podbrzuszem . Chciał j ą odepchnąć, ale nie pozwoliła na to. Całowała go coraz
nam iętniej , aż m ężczy zna nie m iał więcej siły i zagarnął dziewczy nę ram ieniem , wcisnął
plecam i w pień naj bliższego drzewa i naparł na nią cały m ciałem .
„O, taaak” – westchnęła Lilka w duchu – „O to chodziło... Teraz cię m am ”.
My liła się.
Aleksiej poruszy ł parę razy biodram i, j ęknął przeciągle i... by ło po wszy stkim .
Cofnął się gwałtownie, patrząc z niedowierzaniem w dół, gdzie na spodniach rosła zdradziecka
plam a. Pokręcił głową, unosząc na dziewczy nę niem al przerażone spoj rzenie.
– Co ty ze m ną robisz, Lilith – wy szeptał.
– Przepraszam – wy j ąkała, nic nie rozum iej ąc. To j uż? Ty lko ty le? Chwila przy tulanek, parę
ruchów i to wszy stko? A gdzie gorączkowe zdzieranie z siebie ubrań? Gdzie nagie ciała splecione
w m iłosny m uścisku? Gdzie pogoń za spełnieniem ? Cudowna podróż na szczy t rozkoszy ? Gdzie
w końcu j ej zaspokoj enie?
Drżała j ak koń, co m iał biec w wy ścigu, ale bram ka zam knęła się tuż przed j ego nosem , j ak
spragniony wody wędrowiec, który ostatkiem sił dopadł studni i widzi, że ta dawno wy schła.
Między nogam i czuła wilgoć i żar, który on, Aleksiej , m ógł zaspokoić j edny m pchnięciem ,
zam iast tego dostała...
– Poczekaj . Poczekaj , kochana m oj a. – Mężczy zna przy tulił bliską łez dziewczy nę, pocałował
wilgotne oczy. – Doprowadzę się do porządku i wrócę. Poczekaj , malieńkaja...
Zniknął w sam ochodzie, by po paru nieskończenie długich chwilach powrócić.
Uniósł półprzy tom ną z gorączkowego oczekiwania dziewczy nę, poszedł głębiej w las, by złoży ć
j ą na m iękkim m chu. Podciągnął sukienkę, pogładził nieskończenie czuły m gestem gładkie
szczupłe udo i pieszczotą doprowadził ukochaną aż na krańce rozkoszy.
Gdy opadła bez sił, szepcząc j ego im ię i leżała bez tchu, bez ruchu, pochy lił się nad nią
z m iłością w oczach i... nie rzekł nic, choć czekała na j ego słowa. Pocałował ty lko nabrzm iałe usta
dziewczy ny, ale nie rzekł nic.
*
Liliana m usiała się zatrzy m ać. Upuściła torbę, przy siadła na pniu ściętej j odły i ukry ła twarz
w dłoniach.
Wspom nienia wracały, wraz z nim i powracały łzy. Zarówno te dobre, które rozj aśniały oczy
na widok Aleksiej a – j edy nej m iłości ży cia, j ak i te gorzkie, gdy odchodził. Teraz j ednak pod
powiekam i zapiekł wsty d i żal.
– Jakaż by łam podła i głupia, Aleks – zaszeptała łam iący m się głosem .
Już m iała rozkleić się całkiem , gdy nagle... zacisnęła zęby tak, że aż chrupnęło.
– Naj wy ższy czas, by ś odpokutowała za te wszy stkie grzechy. Wstawaj , krety nko, i ruszaj
w drogę albo od razu powieś się na naj bliższy m drzewie i uwolnij wreszcie świat od swoj ej
parszy wej osoby. Nie, nie świat, a nieszczęsnego Aleksiej a...
To by ły dobre słowa. Okrutne, j ednak podziałały na kobietę j ak zim ny pry sznic. Tego by ło j ej
trzeba.
Uj ęła rączkę torby i raźno ruszy ła przed siebie. Bruk został daleko za nią. Szła teraz koleinam i,
wy j eżdżony m i przez wozy. Jeszcze paręset m etrów i... tak! To znaj om y strum ień!
Z westchnieniem ulgi skręciła w wąską dróżkę wiodącą w górę potoku. Miał doprowadzić Lilianę
do dom u.
Słońce zaszło. Ziąb owionął kobietę. Przy spieszy ła kroku. Dróżka z każdy m krokiem nikła wśród
m chów i niskich traw, aż wreszcie... pozostał ty lko skaczący z kam ienia na kam ień potok. Czy żby
nikt j uż tędy nie chadzał? Koszm ar senny o opuszczony m dom u m a się spełnić?
Liliana znów poczuła strach szarpiący serce i zwątpienie sączące się w głąb duszy.
Nadszedł czas, by wy j ąć telefon i poprosić Aleksiej a o pom oc. Jednak kom órka nie m iała
zasięgu.
Liliana uniosła wzrok. Nad głową rozpościerał się parasol z gęsty ch j odłowy ch gałęzi. Gdy
wy j dzie na polanę i uj rzy nad sobą czy ste niebo, wtedy na pewno złapie zasięg. Wtedy nie będzie
m usiała w ogóle dzwonić, bo przecież Aleksa zastanie w dom u. Musi w to wierzy ć!
Cisnęła bezuży teczny telefon do torby i poszła dalej , nadal trzy m aj ąc się potoku. By ło coraz
ciem niej , ale kobieta z uporem szła naprzód.
I nagle... j ak za pstry knięciem kontaktu, zapadły zupełne ciem ności. Jeszcze chwilę wcześniej
widziała kam ienne kory to, w który m pły nął strum y k, teraz sły szała j edy nie j ego szum . Stanęła
j ak wry ta, nie widząc nic na wy ciągnięcie ręki.
Noc by ła bezgwiezdna. Księży c w nowiu zasłaniały nie ty lko chm ury, ale i gałęzie drzew.
Liliana, tkwiąc bez ruchu w czarny m , m roźny m powietrzu, po raz pierwszy poczuła prawdziwy
strach. Dom m ógł stać na polanie tak j ak trzy dzieści lat tem u, ale ona sam a m ogła nigdy doń nie
dotrzeć. Ile czasu zaj m ie m roźnej zim owej nocy pozbawienie człowieka odzianego w kurtkę,
czapkę, buty traperki i skórkowe rękawiczki zdrowia, a nawet ży cia?
Po plecach przebiegł dreszcz.
– Rusz się, idiotko! Nie m ożesz tu tkwić, bo zam arzniesz!
Łatwo powiedzieć, j ak j ednak zrobić krok, gdy nie widać wy ciągniętej dłoni?
Jednak oczy powoli przy wy kały do m roku, a noc okazała się nie taka ciem na, j ak w pierwszy m
pełny m grozy m om encie. Nikłe światło księży ca odbij ało się w cienkiej warstewce śniegu
i Liliana m ogła zrobić pierwszy krok, potem następny, by powoli, trzy m aj ąc się strum ienia,
ruszy ć dalej . W górę, wciąż w górę. Do dom u...
Nagle aż osłabła z ulgi.
W oddali, po lewej stronie zam igotało światełko.
Kobieta bez nam y słu, choć m oże powinna zatrzy m ać się i przy j rzeć ognikowi dokładniej ,
skręciła w tam tą stronę i – poty kaj ąc się, tracąc równowagę na m chu i kam ieniach, po czy m j ą
odzy skuj ąc – pobiegła przed siebie.
Mij ała pnie wy niosły ch sosen, tak grube, że kilka osób nie zdołałoby ich obj ąć. Nisko zwisaj ąca
gałąź nie raz i nie drugi chlasnęła j ą po twarzy, j ednak Liliana nie zważała na nic.
– Do dom u, do dom u – szeptała gorączkowo, by wreszcie zatrzy m ać się, zziaj ana, zgrzana i...
skam ieniała z przerażenia. Światełko zniknęło albo w ogóle go nie by ło. Może uj rzała odbicie
księży ca w lodowy m soplu? Może ognik by ł wy tworem um y słu spragnionego odpoczy nku
w ciepły m , j asny m dom u? Tego Liliana nie wiedziała i nie chciała wiedzieć, bo oto stała wśród
m ilczącego złowrogo, ciem nego lasu. Strum ień znikł. Jego śm iech um ilkł. Nic nie m ogło j uż
doprowadzić kobiety do polany i dom u, do Nadziei.
Usiadła ciężko i po raz setny wy j ęczała im ię m ężczy zny :
– Aleksiej ... Pom óż m i!
*
– Aleksiej , pom ożesz m i?! – Lilka przechy liła się przez belkę biegnącą wzdłuż stodoły, patrząc
na m ężczy znę wchodzącego do środka. Zm ruży ł oczy, przy zwy czaj aj ąc wzrok do półm roku,
i spoj rzał w górę.
Dziewczy na, odziana w sukienkę, z chusteczką przy trzy m uj ącą włosy i drobinkam i światła
tańczący m i wokół głowy, wy glądała zj awiskowo. Aż wstrzy m ał oddech, czuj ąc żar w podbrzuszu.
Zapach siana, rozgrzane powietrze i widok ukochanej kobiety działały j ak naj lepszy afrody zj ak.
Mim o połowy września pogoda dopisy wała, słońce grzało m ocniej niż w letnie m iesiące
i oj ciec Lilki po raz kolej ny skosił łąkę za dom em . Do obowiązków dziewczy ny należało
w dzisiej szy m dniu rozładowanie wozu wy pełnionego sianem . Miał przy j ść do pom ocy Maciej
Kundera, ale że od czasu pam iętnej bij aty ki schodził Aleksiej owi z oczu, poj awił się ten ostatni.
Stał teraz z zadartą głową i patrzy ł na gołe, opalone nogi dziewczy ny. My śli m im owolnie biegły
wy żej , do rozkosznego m iej sca, gdzie te nogi się kończy ły...
– Opanuj się – m ruknął do siebie.
Chwy cił za widły stoj ące pod ścianą i w trzy sekundy by ł na górze. W następnej chwili
przerzucał snop siana z wozu na sąsiek. Lilka przechwy ciła go i ułoży ła pod ścianą.
Pracowali tak ponad godzinę, przekom arzaj ąc się i żartuj ąc. Czasem rozm owa schodziła
na poważniej sze tem aty, ale oboj e om ij ali ten doty czący wy j azdu Aleksiej a na studia. To j uż
j utro. Spakuj e ostatnie rzeczy, zabierze j e stąd, z Zagrodziny i wsiądzie do czerwonego auta,
by nie wrócić j uż nigdy, a j eśli nawet, to nie na stałe, raczej , żeby odwiedzić dawne kąty... no i j ą,
Lilkę.
Dziewczy na by ła boleśnie świadom a rozstania.
Owszem , uśm iechała się ślicznie do chłopaka i odpowiadała żartem na żart, j ednak całą sobą
czuła strach i ból przed rozstaniem .
Musi, po prostu m usi coś zrobić teraz, zaraz, póki nie j est za późno! Póki m a go j eszcze
w zasięgu ręki! Przecież to potrafi! Już raz Aleksiej a prawie uwiodła, parę dni tem u, w lesie!
Miał... m iał spełnienie, więc Lilki pragnie, ale j eśli tak...
– Nie j esteś spragniony ? – zapy tała niewinnie, posy łaj ąc m u pełne obietnic spoj rzenie i słodki
uśm iech.
– Ciebie? Zawsze! – Jedny m skokiem by ł przy dziewczy nie, zagarniał j ą ram ieniem i rzucał
na m iękkie pachnące siano. Pisnęła i zaśm iała się, próbuj ąc uwolnić się z obj ęć chłopaka, ale
trzy m ał m ocno, szukaj ąc ustam i j ej ust.
Uciekała głową, czuj ąc na sobie j ego szczupłe, um ięśnione ciało, a w sobie narastaj ące
pożądanie. Wreszcie przy trzy m ał j ej twarz dłońm i i... zaczął całować.
Od tam tego dnia w lesie Aleksiej całował j ą nie raz i wiedziała, że gdy zacznie, będzie zdana
na j ego łaskę i niełaskę, niem al m dlej ąc z rozkoszy, bo też ten m ężczy zna całował z biegłością
niepoprawnego uwodziciela. Sam j ednak swoj ą nam iętność kontrolował, nie pozwalaj ąc sobie
na nic więcej niż to całowanie.
Aż do dziś.
Może to zapach siana odurzy ł um y sł? Może bliskość ukochanej dziewczy ny, tuż obok,
na wy ciągnięcie głodny ch rąk, widok j ej piękny ch, nam iętny ch ust, pełny ch piersi, szczupły ch
ud, a przede wszy stkim błękitny ch oczu płonący ch ty m sam y m pragnieniem , które trawiło i j ego?
Usta stały się coraz bardziej natarczy we, rozpalone dłonie błądziły coraz niżej , ona garnęła się
do niego coraz m ocniej , aż – nie wiadom o właściwie j ak i kiedy – zatracili się w ty m szaleństwie
zupełnie.
Nagle ona – naga i piękna (gdzie podziała się sukienka?) – zdzierała koszulę z ram ion
m ężczy zny, on gorączkowo rozpinał spodnie i... j uż szukał tego m iej sca, gdzie m ógł dać upust
odbieraj ącem u zm y sły pożądaniu. Ona sięgnęła w dół, pom agaj ąc j ego m ęskości znaleźć drogę.
Znieruchom iał, czuj ąc doty k dłoni.
– Nie, Lilou, nie! – zaszeptał, próbuj ąc oderwać się od dziewczy ny, ale zakwiliła niczy m
um ieraj ący ptak i przy lgnęła do niego j eszcze silniej . – Lilou, tak nie wolno... Ja j uż dłużej nie
wy trzy m am ... Jeśli teraz m nie nie puścisz... Jeśli nie odej dę naty chm iast...
– Chodź, chodź do m nie. Ja tego chcę, j a... j a cię nie puszczę... Jeśli teraz odej dziesz, zabij ę
się...
Naparła lędźwiam i na j ego podbrzusze, wbiła paznokcie w j ego nagie plecy, pociągaj ąc go
na siebie i j uż wiedział, że nie zdoła się powstrzy m ać, nie cofnie się, nie zostawi ani j ej –
rozpalonej , gorącej , wilgotnej – ani siebie, chorego z m iłości i pożądania.
Jedny m silny m ruchem wbił się w j ej płeć. Krzy knęła z bólu i zaskoczenia. On zam arł,
wpatrzony w szeroko otwarte, niem al czarne oczy dziewczy ny.
– Już, j uż, malieńkaja – zaszeptał, scałowuj ąc łzy z j ej powiek. – Musiało zaboleć, ale
pozwolisz... Pozwolisz na więcej ?
Skinęła głową, nie m ogąc wy doby ć głosu.
Bolało. Wiedziała, że pierwszy raz boli, ale... pragnęła tego m ężczy zny m im o bólu, nie, nie
ona: j ej ciało pragnęło Aleksiej a rozpaczliwie. Mim owolnie wy sunęła biodra do przodu,
przy j m uj ąc go głębiej . Całuj ąc usta, oczy, szy j ę dziewczy ny, zaczął – na początku delikatnie,
czule, powoli, potem coraz szy bciej , coraz gwałtowniej i zachłanniej – brać j ej ciało
w posiadanie. Poj ękiwała z narastaj ącej rozkoszy, nie zważaj ąc j uż na ból pierwszego razu. On
zacisnął powieki, wy giął ciało w łuk i brał j ą, raz za razem , szy bko, coraz szy bciej , coraz silniej .
Palce dłoni splótł z j ej palcam i, by nikt, nikt na cały m świecie nie m ógł ty ch dwoj ga rozdzielić
i j uż m ieli oboj e pognać do końca, po kres rozkoszy i zapom nienia, gdy...
– Ty skurwy sy nu, gwałcisz m i córkę!
Na wściekły sy k Borowego Aleksiej poderwał się, dopinaj ąc pospiesznie spodnie, a Lilka
krzy knęła i zaczęła cofać się w panice, szukaj ąc po om acku sukienki.
Stach stał na szczy cie drabiny, pobladły z furii. Przekrwione oczy utkwił w chłopaku. Nagle,
szy bko niczy m atakuj ący kocur, wspiął się na sąsiek i z widłam i w rękach ruszy ł na Aleksiej a. Ten
cofnął się aż pod ścianę stodoły. Dalej nie m ógł. Ostre i zim ne zęby wbiły się m u w brzuch,
raniąc skórę.
– Stach, nie!!! – krzy knęła przerażona Maria, która przy szła tu za m ężem , przerzucać siano. –
Opanuj się! Zostaw go! Zadźgasz gnoj a, a pój dziesz siedzieć j ak za człowieka! Zostaw, m ówię,
odstąp! – Próbowała wy rwać m u narzędzie z rąk, ale nie puszczał, dy sząc ciężko, j akby sam
za chwilę m iał eksplodować.
– Dzwoń po psy – wy dusił wreszcie, po kilku niekończący ch się m inutach. – Chcę widzieć
skurwiela w pierdlu.
– Pój dę, zadzwonię – zgodziła się m iękko Maria – ale zostaw to.
– Nie! Dzwoń! Przy j adą, to oddam im gówniarza!
Kobieta zniknęła.
Zostali we troj e: łkaj ąca w kącie Lilka, znieruchom iały pod ścianą Aleksiej i Borowy, też
nieruchom y, wbij aj ący końce wideł w brzuch chłopaka. Mierzy li się takim sam y m nienawistny m
wzrokiem , ale nie padło ani j edno słowo.
Wreszcie gdzieś z podwórza dobiegł sy gnał policy j nego radiowozu i po chwili do stodoły
weszło dwóch m ężczy zn w m undurach.
– Co j est, panie Borowy ? – krzy knęli, patrząc w górę.
– Złaź! – sy knął Stach do Aleksiej a.
Chłopak ruszy ł ku drabinie.
Borowy patrzy ł za nim przez chwilę, po czy m powoli przeniósł spoj rzenie na córkę – Lilka
skuliła się j eszcze bardziej , próbuj ąc zakry ć nagość pom iętą sukienką – i równie powoli wy ciągnął
ze spodni skórzany pas. I j ak nie chlaśnie nagich ram ion dziewczy ny, z pasj ą, na odlew. Jak nie
poprawi z drugiej strony.
Zawy ła z bólu.
Aleksiej , który by ł j uż w połowie drabiny, ruszy ł z powrotem .
Borowy z furią okładał dziewczy nę ciężkim pasem .
– Ty kurwo! Ruskiem u dupy daj esz, szm ato j edna?! Zabij ę cię, suko, ubij ę, j ak Boga kocham !
Chłopak skoczy ł m u na plecy. Borowy, nieprzy tom ny z furii, strząsnął go z siebie, nawet tego
nie zauważaj ąc.
Sprzączka trafiła Lilkę w czoło, rozorała skórę, twarz dziewczy ny zalała się krwią. I w ty m
m om encie...
– To on, tatusiu! Nie bij ! To j ego wina! Ja nie chciałam ! Broniłam się! Ale on... Zgwałcił m nie,
tatuniu! Jego bij , nie m nie!!!
Aleksiej , który na widok zakrwawionej Lilki gotów by ł zam ordować Borowego goły m i rękam i,
oniem iał. Nie wierzy ł, po prostu nie wierzy ł w to, co widzi i sły szy ! Ta, która pociągnęła go
na siebie, która nie ty lko zachęcała, ale wręcz go uwiodła, teraz oskarża go o gwałt?!
Borowy zam achnął się. Uderzenie spadło na twarz chłopaka. Sprzączka przecięła ty m razem
j ego policzek i to on zaczął krwawić.
Jeden z policj antów wspiął się po drabinie. Przez chwilę patrzy ł, j ak Borowy okłada chłopaka
pasem , po czy m beznam iętnie przerwał tę j atkę:
– Złaź, gnoj u, nim Stach cię ubij e. Poj edziesz z nam i. Stachu, daruj j uż sobie, bo ci ży łka
pęknie i do piachu pój dziesz. Gówniarz dostał, co j ego. Jeszcze posadzim y go na dołku z takim i,
co nie lubią za j urny ch chłopaczków, którzy cudze córki gwałcą, i będzie m iał za swoj e. Złaź,
m ówię ci! – Szarpnął Aleksiej a za nogawkę.
Ten ocknął się ze stuporu, w j aki popadł, sły sząc oskarżenia Lilki. Jedny m susem by ł na wozie
z sianem . Już zeskakiwał po drugiej stronie. Sekunda – dwie i nie pozostał po nim ślad.
Oprócz krwi na udach dziewczy ny.
– Ubieraj się, dziwko – warknął Borowy na ten widok i przełknął głośno ślinę, czuj ąc, j ak m u
w spodniach rośnie. – Jeszcze z tobą nie skończy łem .
Posłusznie, drżący m i rękam i włoży ła sukienkę przez głowę. Oj ciec nie odwrócił wzroku.
Wtedy, gdy wkładała m aj tki, także nie. Nie m iał zam iaru dobierać się do córki, ale spoj rzenia
oderwać od m łodego, pięknego ciała nie m ógł.
Wreszcie szarpnął j ą za ram ię i pchnął w kierunku drabiny.
– Stachu, m am y zwinąć gnoj a? Twoj a córcia złoży doniesienie?
Nam y ślał się chwilę, po czy m pokręcił głową.
– Swoj e brudy wy piorę we własny m dom u – odm ruknął. – A j ak córcię j eszcze raz dorwę
z by le kundlem ... – Nie m usiał kończy ć. Krew nadal ściekała dziewczy nie po twarzy. Nie m usiał
się też obawiać tego „kundla”, bo Aleksiej zniknął.
Miała go spotkać po kilku długich, sam otny ch latach.
Jak ja strasznie za tobą tęskniłam... Jak żałowałam swojej podłości i tchórzostwa... Jakżeż sobą
gardziłam...
Znów zamykałam się w łazience, nawet gdy dom był pusty, chwytałam żyletkę i... zadawałam
sobie ból, jednocześnie karząc siebie za to, co ci zrobiłam, jak i zagłuszając ból po twojej stracie.
A potem plułam na swoje odbicie, gardząc sobą za tę słabość jeszcze bardziej.
Co było następne?
Prochy. Podkradałam z apteczki, co było pod ręką i łykałam niczym gęś tłuste kluski: garść
tabletek z krzyżykiem, pabialginę, coś przeciwkaszlowego, wreszcie – jeśli apteczka była pusta –
łapałam tubkę z butaprenem i po paru sztachnięciach odlatywałam do krainy nigdy-nigdy. Miałam
słabą głowę. Dlatego nie szukałam zapomnienia w alkoholu: parę prób skończyło się w zarzyganej
łazience, z potężnym kacem następnego dnia i dziurą w pamięci. Na kilku imprezach też urwał mi
się film i gdy raz ocknęłam się w krzakach, z udami mokrymi od spermy, przerażona postanowiłam:
nigdy więcej chlania w towarzystwie. W samotności – klej, prochy, wódka – owszem, ale żadnych
kumpli do kieliszka, którzy mogą zarazić jakąś wenerką, albo – co gorsza – posiać bachora.
Dobrze, że nie widziałeś mnie w tamtych dniach, Aleksiej. Dobrze, że nie byłeś świadkiem
mojego upadku. Nie słyszałeś, jak klęłam cię i obwiniałam za to, co sama sobie zgotowałam.
Ile lat to trwało? Do końca liceum, które z trudem udało mi się skończyć. Maturę zdałam ledwo,
ledwo, z łaski nauczycieli. Przede mną były studia, do których przymuszał mnie ojciec.
– Moja córka ma być kimś! – powtarzał, śliniąc się nad butelką taniego bimbru. – Skończy
szkoły, dostanie pracę w urzędzie i będzie wielką panią, nie to, co wy! – Tu toczył wzrokiem
po nachlanych kumplach.
Mimo że chciałam iść na turystykę i hotelarstwo – w marzeniach wciąż widziałam siebie
i Aleksieja na jachcie, przemierzających morza i oceany świata – poszłam na ekonomię. Jakim
cudem się dostałam? Nie wiem. Mogę się tylko domyślać, czemu moje zdane na tróje egzaminy
zbiegły się ze sprzedażą sporego kawałka ziemi i dziką awanturą oraz odejściem Marii.
Mnie to, co się działo w domu, nie obchodziło. Chciałam się stąd wyrwać za wszelką cenę. Nawet
jeśli miała być to utrata paru hektarów czy rozwód ojca z macochą.
Do rozwodu nie doszło – wróciła po paru miesiącach, ja już wtedy byłam studentką Akademii
Ekonomicznej w Krakowie.
Gdy ponownie pojawiłeś się w moim życiu, było za późno. Na wszystko już było za późno...
CZĘŚĆ III
Ofiara losu
Liliana roztarła zgrabiałe ręce.
Pierwsza panika m inęła. Bieg na oślep – ty m razem w stronę strum ienia – skończy ł się
potknięciem i bolesny m stłuczeniem kolan. Do potoku nie dotarła. Jego szum u też nie sły szała.
Możliwe, że kręciła się w kółko.
Przy siadła więc teraz na podróżnej torbie, rozcieraj ąc zm arznięte dłonie i zaczęła na spokoj nie
oceniać swoj ą sy tuacj ę – czy raczej – grozę sy tuacj i. By ła sam a w m roźną noc w ciem ny m ,
górskim lesie. Do strum ienia – by nim trafić ku cy wilizacj i – nie doj dzie. Nie odnaj dzie drogi.
Musi tu przenocować.
Co opowiadała ciotka Anastazj a dwoj gu m ały m piechurom całe wieki tem u? „Znaj dź
schronienie przed wiatrem , m rozem i dzikim i zwierzętam i”. No tak, o wilkach, ry siach czy
niedźwiedziach Liliana nie pom y ślała, ale co m ogła zrobić? Na żadną z j odeł nie uda j ej się
wspiąć, ostrego narzędzia nie posiada, zresztą i tak nie potrafiłaby zadać ciosu ży wej istocie.
Jedy ne, co m oże uczy nić, to znaleźć nam iastkę szałasu i... j uż widziała coś, co da się wy korzy stać:
grupę świerków rosnącą niedaleko z nisko zwisaj ący m i gęsty m i gałęziam i.
Kobieta pokuśty kała w tam ty m kierunku.
„Nie wolno siedzieć ani spać na gołej ziem i!” – to by ło kolej ne przy kazanie Anastazj i. –
„Um ość sobie posłanie z liści czy igliwia. Wszy stko lepsze od zim nego podłoża”.
Liliana nagarnęła świerkowy ch igieł pod j edną choinę, której gałęzie tworzy ły naturalny
szałas. Mim o śm iertelnego wy czerpania i przerażenia kobieta uśm iechnęła się. Radzi sobie! Aleks,
by łby ś ze m nie dum ny !
„Rozpal ognisko”. O dziwo, to by ło naj łatwiej sze do spełnienia: na czarną godzinę Liliana
ukry ła paczkę papierosów i zapalniczkę, nie m aj ąc oczy wiście poj ęcia, że będzie ich
potrzebowała do przeży cia tej nocy.
Igliwie by ło suche, od razu zaj ęło się ogniem . Znalezienie grubszy ch gałęzi też nie stanowiło
problem u. Jedy ny m , z czy m próbowała walczy ć, by ł teraz sen. Nie spała drugą dobę. Oczy
sam e się j ej zam y kały.
Zdrzem nie się przy m ile trzaskaj ący m ogniu choć na chwilę... ty lko przy m knie piekące
z niewy spania powieki.
Ocknęła się j akiś czas później .
Ogień dogasał, na szczęście nie zagrażaj ąc otoczeniu. Liliana by ła na ty le przy tom na,
rozpalaj ąc go, że wy kopała naj pierw pły tki dołek, odgarnęła wszy stko, co m ogło zaj ąć się
od płom ieni, i dopiero wtedy rozpaliła niewielkie ognisko. Teraz dorzuciła parę gałęzi, aż znów
strzeliły iskram i, owinęła się ciaśniej wszy stkim i rzeczam i, które znalazła w torbie i zapatrzy ła
w hipnoty zuj ące płom ienie.
*
Nie odm awiała żadnem u. To o niej , Lilce Borowej , m ówili w całej Akadem ii z przekąsem
i przy m rużeniem oka „studentka”.
– Masz ochotę na bara-bara? Liczy sz na szy bki num erek w ciem ny m kory tarzu? Marzy ci się
dobry seks bez zobowiązań? Zgłoś się do Lilki-studentki, ona j est zawsze chętna.
Dlaczego? Czy żby ze skrom nej , surowo wy chowanej dziewczy ny stała się nim fom anką?
Nie. Lilka rozpaczliwie chciała by ć kochana. I w swej naiwności pom y liła m iłość z seksem .
Na początku studiów, pam iętaj ąc j eszcze każdy pocałunek Aleksiej a, każde dotknięcie j ego
dłoni, spełnienie, j akie osiągała dzięki pieszczotom i ten słodki ból, który j ej zadał pewnego
wrześniowego popołudnia, ży ła ty lko ty m i wspom nieniam i. Nosiła j e w sercu, pielęgnowała
pam ięć o chłopaku, wierząc, że on któregoś dnia wróci i wtedy Lilka powie m u z dum ą: by łam ci
wierna, czekałam na ciebie.
Ale pły nęły sam otne m iesiące, m inął rok, potem drugi, a Aleksiej nie wracał.
Lilka dzwoniła do Anastazj i, py tała o niego, czasem – tego by ła pewna, on sam odbierał
telefon, ale sły sząc ciche py tanie: „To ty, Aluś?”, bez słowa odkładał słuchawkę.
Anastazj a również nie chciała z nią rozm awiać. Nie po ty m , co Lilka uczy niła j ej
przy branem u sy nowi. Nie wiadom o, czy Aleksiej zwierzy ł się ciotce ze wszy stkich wy darzeń
tam tego dnia, ale znów wrócił pobity, znów m iał ubranie w strzępach i tego Anastazj a po prostu
Lilce nie darowała.
Nie, j ednak m usiał coś ciotce powiedzieć, bo któregoś dnia warknęła do słuchawki:
– Z kim ty chcesz rozm awiać? Z gwałcicielem ? Znaj dź sobie inną ofiarę swoj ej perfidii
i kłam liwości, a nam daj spokój !
Lilka nie m ogła pogodzić się z tą stratą. Za parę ty godni znów dzwoniła, znów py tała pokornie:
„Czy m ogę rozm awiać z Aleksiej em ?”, by znów usły szeć: „Nie m a go w dom u” albo: „Nie chce
z tobą rozm awiać”.
Dziewczy na poddała się na drugim roku ekonom ii, z przerażeniem konstatuj ąc, że znów j est
sam a. Tak j ak do tej pory, j ak w dzieciństwie, j ak w podstawówce i liceum , dookoła niej toczy się
ży cie, koleżanki i koledzy kochaj ą się i rozstaj ą, śm iej ą się razem , chodzą do knaj pek czy do kina
i ty lko ona ży j e poza nawiasem społeczeństwa. Egzy stuj e zgorzkniała i sm utna gdzieś
na pery feriach studenckiego ży cia, obok naj rozm aitszy ch nieudaczników czy ty pów tak
nieprzy j em ny ch i wredny ch, że nikt nie chce m ieć z nim i do czy nienia.
A Lilka pragnęła by ć kochana! Jeśli nie przez Aleksiej a, to przez... kogokolwiek.
Przy chy lność koleżanek z akadem ika zaczęła kupować drobny m i prezentam i, które z czasem
stały się nie takie drobne. Dobre perfum y, wy pady do klubu – Lilka stawia, m arkowe ciuchy...
tego zaczęły się dom agać dziewczy ny, wiedząc, że głupia Borówka nie odm ówi. Na coraz droższe
utrzy m anie córki Stach m usiał poświęcić kolej ny kawałek gospodarki.
Koledzy by li tańsi: im wy starczy ło, że naj piękniej sza dziewczy na na roku, a m oże w całej
Akadem ii, rozłoży przed j edny m , drugim czy dziesiąty m swe śliczne, długie do szy i, zgrabne,
opalone nogi. Rzucali potem za nią sprośne uwagi, podszczy puj ąc dziewczy nę po pupie, czasem
który ś obj ął j ą gestem posiadacza czy skradł buziaka, a Lilka? Czerwieniła się, sły sząc pikantne
żarty na swój tem at, czasem wtórowała śm iechem , widząc j ednak przy chy lność kolegów, dalej
brnęła w handel własny m ciałem i własny m i uczuciam i.
Bo nie lubiła seksu.
Owszem , nauczy ła się świetnie udawać orgazm – każdy facet dawał się zwodzić i chwalił się
potem , że Borówka szczy towała pod nim pięć razy pod rząd – ale tak naprawdę Lilka nie czuła
nic. Oprócz obrzy dzenia do sam ej siebie i swoich kochanków.
„Naprawdę j esteś taki głupi, żeby nie poznać, że gram ? Taki ślepy, żeby nie widzieć nienawiści
w m oich oczach i zębów zaciśnięty ch nie z rozkoszy, a z gniewu?” – takie py tania przelaty wały
j ej przez m y śl, gdy spod przy m knięty ch powiek przy glądała się coraz to nowy m kochankom .
Wiedziała j edno: Aleksiej rozgry złby j ą w trzy sekundy. Zresztą przy nim nie m usiałaby
udawać. On wsunąłby dłoń w j ej włosy i odgiął głowę do pocałunku, a Lilka j uż w ty m
m om encie zaczęłaby odpły wać. By ła tego pewna. Wspom nienie tego j ednego razu ratowało j ą
od szaleństwa.
Gdy zostawała sam a – choć w przepełniony m akadem iku sam otność by ła rzadkim luksusem –
wy ciągała pocieszy cielkę-ży letkę.
„Gdy by ście wiedzieli, co naprawdę o was m y ślę, j ak wam i gardzę. Niem al tak bardzo, j ak
sobą”... – I patrzy ła na krew pły nącą z ranki, z przy m knięty m i oczam i chłonęła ból, który
na chwilę zagłuszał ten większy. Ból straty ukochanej osoby. Straty przez własną podłość i głupotę.
Z m iesiąca na m iesiąc Lilka pogrążała się coraz bardziej . Znów zaczęła pić, by łatwiej znosić
um izgi wiecznie niezaspokoj ony ch m łody ch sam ców. Znów sięgnęła po prochy, choć
od narkoty ków, które w akadem iku by ły łatwo dostępne, trzy m ała się z daleka. Wy starczy, że całe
sty pendium dla studentów z ubogich rodzin i wszy stkie pieniądze od oj ca wy dawała –
po opłaceniu pokoj u i wy kupieniu obiadów – na prezenty. Tego brakowało, by trwoniła j e na coś
więcej niż tabletki przeciwbólowe czy żołądkową gorzką...
Wiedziała, wprost czuła, że nadchodzi koniec. Ten obłęd m usiał się j akoś skończy ć.
I rzeczy wiście – skończy ł się j eden, a zaczął zupełnie inny.
Nie miałam pojęcia, z kim wpadłam, kto będzie tatusiem mojego dziecka. Co za wstyd... Musiało się
to przytrafić podczas zakrapianej balangi, na której złamałam żelazną zasadę: „Nie pij przy innych”
i po paru głębszych z moją słabą głową osunęłam się pod stół. Tam pewnie któryś wziął, co chciał,
zostawiając w zamian to, czego ja nie chciałam.
Gdy ujrzałam dwie kreski na teście ciążowym, wpadłam w panikę. Co robić?! Usunąć?!
Urodzić?! Ojciec mnie zabije!!! Tak, to była następna myśl, która po prostu mnie zmroziła.
Gdybym pokazała się we wsi z brzuchem i bez męża, ojciec by mnie zakatował na śmierć. Może
byłoby to wyjście z sytuacji?
Całą noc snułam się po korytarzach akademika, nieczuła na zaczepki spragnionych szybkiego
seksu facetów, ważąc decyzje. Mogłam uciec z domu. Tylko dokąd? Uciec jest łatwo, szczególnie
teraz, gdy nikt mnie nie pilnuje, ale jak potem zarobić na własne utrzymanie? A na siebie i dziecko?
Mogłam usunąć, tylko... wiedziałam, że nie jestem w stanie tego zrobić. I nie tylko wiara katolicka
mnie przed tym powstrzymywała – wizja piekła była mniej przerażająca niż wizja ojca wpadającego
w morderczy szał – ale nie potrafiłabym zabić dziecka, własnego maleńkiego, bezbronnego
dziecka. Bo przecież już teraz biło jego serduszko, już miał główkę, rączki i nóżki. Wiem to,
bo od razu pobiegłam do biblioteki i naoglądałam się zdjęć. To nie był już li tylko zbitek komórek...
Nad ranem wpadła mi do głowy szatańska myśl: muszę znaleźć dziecku tatusia. I to szybko!
Lilka m ogła wy dawać się głupią, puszczalską blondy nką, ale j eśli coś postanowiła, gdy m iała cel,
podchodziła do j ego realizacj i z iście naukową precy zj ą. Naj pierw m usi zniknąć na parę dni,
by przem iana, j aka się dokona, by ła wiary godna. Żaden poważny facet – a takiego ty lko chciała
j ako oj ca dziecka i, w konsekwencj i, swoj ego m ęża – nie zwiąże się z latawicą.
Następnego dnia wpadła więc spanikowana do pokoj u, który dzieliła z trzem a plotkaram i,
pochlipuj ąc:
– Moj a ukochana babcia um iera! – Spakowała parę rzeczy, wsiadła w pierwszy lepszy autobus
i... na dwa dni poj echała do dom u. Oj cu wcisnęła inną baj eczkę, wy słuchała kolej nej awantury
pod ty tułem : „Dlaczego tej szczeniarze daj esz więcej niż nam ?!”, po czy m wróciła cała we łzach
i czerni na uczelnię.
Od tego dnia chodziła cicha i przy gaszona. Nikt nie śm iał j ej zaczepiać. Złoży ła podanie
o urlop dziekański, który oczy wiście dostała. Za pieniądze odłożone na prezenty dla koleżanek
wy naj ęła m aleńki tani pokoik bez wy gód na krakowskim Kazim ierzu, z oknem wy chodzący m
na dachy kam ienic, a gdy uwiła w ty ch surowy ch ścianach całkiem m iłe gniazdko – m iała dry g
do stwarzania czegoś z niczego – gdy j uż m iała dokąd wracać... ruszy ła na łowy.
Gdzie szukać bogaty ch facetów, co z pieniędzy własny ch lub dofinansowania rodziców
utrzy m aj ą żonę z dzieckiem ? Oczy wiście na Uniwersy tecie Jagiellońskim , dokładniej :
na Wy dziale Prawa i Adm inistracj i. Tak, przy szły adwokat czy notariusz, to by ło to!
Do polowania przy gotowała się j ak naj staranniej : ładna, elegancka, ale seksowna sukienka,
m akij aż, kolczy ki podwędzone m acosze... Włosy rozczesała tak, że spły nęły lśniącą złotem strugą
na plecy. Jeszcze ty lko niewy sokie szpilki i j uż szła ulicą Gołębią w stronę Collegium Novum.
Stanęła przed bram ą i okiem koneserki ogarnęła im ponuj ący gm ach. Tak, w takim m iej scu m oże
pobierać nauki j ej wy branek.
Szeroko otwarte drzwi zapraszały do środka. Po chwili pantofelki Lilki stukały
na m arm urowy ch posadzkach.
Dookoła kłębił się tłum studentów. Dziewczy na nie rozglądała się, nie strzelała wzrokiem , nie
wabiła. Po prostu szła z lekko zagubiony m wy razem twarzy, czekaj ąc aż to ON j ą odnaj dzie. Pan
Właściwy.
Nagle stanęła j ak wry ta, bo oto m iała go przed sobą...
*
Liliana ocknęła się w chwili, gdy zgasł ostatni węgielek. Rozej rzała się odruchowo, ale bez
ciekawości. Właściwie to bez żadny ch uczuć. Um y sł m iała ociężały, ruchy spowolnione, ciało
niechętne do współpracy.
By ło zim no. Noc nie ustępowała. Zm ęczenie – m im o drzem ki (ile m ogła spać?) – narastało,
zam iast m ij ać.
„Jeszcze chwilę się prześpię. Muszę m ieć siły do dalszej wędrówki”. – Przez um y sł przem knęła
m y śl. Gdzieś w głębi czaszki rozdzwonił się alarm , zabrzm iały słowa cioci Anastazj i: „Nawet j eśli
j esteście bardzo zm ęczeni, na m rozie nie wolno zasnąć. Nie wolno zasnąć! Lila, powtórz.
Aleksiej , powtórz”.
Im ię m ężczy zny, który wtedy, j ako ośm ioletni chłopiec, m ówił z powagą: „Na m rozie nie
wolno zasnąć!”, podziałało na Lilianę j ak szklanka gorącej herbaty. Zam rugała, potrząsnęła
głową, by oprzy tom nieć i zm usiła się do wstania. Ręce om dlewały. Nogi się uginały. Jednak
w pam ięci wciąż brzm iał głos Aleksiej a: „Nawet j eśli j esteś bardzo zm ęczona, nie wolno ci
zasnąć”.
– To co m am robić?! – krzy knęła z rozpaczą.
Dźwięk własnego głosu w niewzruszonej ciszy lasu przeraził kobietę. Zatkała usta ręką. Przecież
tu są niebezpieczne zwierzęta! Tego brakowało, by zwabiła krzy kam i wilka albo niedźwiedzia...
Otuliła się szczelniej kożuszkiem , choć niewiele teraz ciepła dawał, dźwignęła torbę i ruszy ła
przed siebie. W górę. Na szczy t.
Tak, pam iętała, że uratować j ą m oże naj m niej szy nawet strum ień, który m zej dzie do ludzkich
siedzib, m im o to większe nadziej e pokładała w telefonie kom órkowy m , a ten złapie zasięg
w m iej scu, gdzie nie będzie drzew, położony m wy żej .
Szła i szła, z determ inacj ą nieznaną sobie stawiała krok za krokiem , poty kaj ąc się
w ciem nościach. Księży c zniknął, nie przy świecał nawet ten nędzny ogry zek, Liliana nie widziała
przed sobą nic na wy ciągnięcie dłoni, m im o to wiedziała, że kieruj e się w górę.
Nagle las otworzy ł się przed nią i po chwili stanęła na rozległej polanie czy raczej wy rębie
albo wiatrołom ie. Dookoła m aj aczy ły powalone drzewa i ścięte pnie. Przy siadła na naj bliższy m ,
zwiesiła głowę, całkowicie pozbawiona sił. Łzy spły nęły po policzkach. Chciała j e otrzeć, ale nie
m iała siły podnieść ręki. Niech pły ną. Która to godzina? Czy ona, Liliana, doczeka świtu? Czwarta
rano. Czwarta?! Dopiero czwarta?! Zacznie się rozj aśniać za trzy godziny. Nie wy trzy m a ty le!
Za odrobinę światła i ciepła oddałaby rok ży cia. Sięgnęła do torby po zapalniczkę i zm artwiała.
Zostawiła j ą przy ognisku! Jak m ogła by ć tak bezm y ślna?! Resztki sił uszły z kobiety właśnie
w ty m m om encie. Usiadła ciężko na ziem i, opieraj ąc plecy o pień drzewa i zam knęła oczy, nie
bacząc j uż na szepty podświadom ości. Dotarła do kresu wy trzy m ałości. Jeśli m a tutaj um rzeć –
trudno.
Powoli zaczęła odpły wać w nieświadom ość, gdy nagle wy szarpnął j ą z czerni j akiś dźwięk.
Otworzy ła szeroko oczy i wstrzy m ała oddech. Dźwięk powtórzy ł się. Serce Liliany zam arło.
*
Uwagę Lilki zwrócił w pierwszej chwili j ego śm iech. Głęboki, niski, zniewalaj ący. Podąży ła
wzrokiem za ty m śm iechem i... by ł tam ! Stał pod ścianą, obej m uj ąc w talii piękną dziewczy nę,
która lepiła się do niego bezwsty dnie. Lilka aż pięści zacisnęła na ten widok.
„On j est m ój !” – chciała zakrzy czeć, podbiec do gruchaj ącej parki, chwy cić tam tą za kudły
i odciągnąć od Aleksiej a. Ale Aleksiej nie należał j uż do Lilki. Zrobiła wszy stko, dosłownie
wszy stko, by go utracić. Teraz m ogła stać pośrodku kory tarza, m ij ana przez dziesiątki studentów
i bezsilnie patrzeć przez łzy, j ak m ężczy zna bierze twarz dziewczy ny w dłonie i całuj e szy bko,
ukradkiem j ej pełne karm inowe usta. Serce Lilki załkało. Poczuła, że rozsy puj e się na m ilion
bolesny ch kawałków.
– Mogę w czy m ś pom óc? Coś się stało? – Usły szała czy j ś głos. Zam rugała, strącaj ąc z rzęs łzy
i przeniosła spoj rzenie z czulącej się parki na studenta, który stał obok, doty kaj ąc py taj ąco j ej
ram ienia.
– T-tak – zaj ąknęła się. – Proszę m nie stąd zabrać.
Uczepiła się podanego ram ienia.
– Ale nie tędy ! – zaprotestowała, gdy chciał zawrócić do wy j ścia z budy nku. – Przej dźm y
okrężną drogą.
Młody m ężczy zna uśm iechnął się dom y ślnie, podążaj ąc wzrokiem za j ej spoj rzeniem .
Gdy przechodzili obok Aleksiej a i tam tej , obj ął Lilkę zaborczy m gestem .
Aleksiej w ty m m om encie uniósł oczy. Źrenice rozszerzy ł m u szok. Nim j ednak zdołał
wy powiedzieć choć słowo, wy konać naj prostszy gest, Lilka z nieznaj om y m zniknęli w tłum ie
studentów.
Oboj e j ednak wiedzieli, że się niedługo spotkaj ą. Czy Aleksiej chciał, czy nie, Lilka by ła j ego
przeznaczeniem . Albo przekleństwem .
To był pierwszy i ostatni raz, gdy ja znalazłam ciebie, a nie na odwrót. Zwykle miotałam się
od telefonu do skrzynki pocztowej, próbując nawiązać z tobą kontakt, ale ty nie odpowiadałeś,
by pojawić się, ot, tak, pewnego dnia, znikąd. Jeszcze wczoraj ciebie w moim życiu nie było –
lizałeś rany po ostatnim mną rozczarowaniu, ostatniej zdradzie – dziś czekałeś na mnie pod szkołą
czy uczelnią albo stawałeś w drzwiach mojego domu. Gdy tylko chciałeś, zawsze potrafiłeś mnie
odnaleźć, a ja często zastanawiałam się: jakim cudem?! Skąd wiedziałeś – dwa dni
po przypadkowym spotkaniu na korytarzu Collegium Novum – gdzie mieszkam, skoro nie znał tego
adresu nawet mój ojciec – o koleżankach i kolegach z roku nie wspomnę?
Miałam nadzieję zadać ci to pytanie – to i setki innych – gdy w końcu będziemy razem.
Bo będziemy prawda, Aleks?
Dzwonek do drzwi przerwał przy gotowania do wielkiego wy j ścia. Dzisiaj Lilka m iała pierwszą
randkę z Karolem , studentem prawa, poznany m na kory tarzu Collegium Novum, który m iał dwie
zalety : po pierwsze, by ł idealny m kandy datem na m ęża i oj ca nieswoj ego dziecka, po drugie...
znał Aleksiej a Dragonowa. To by ło pierwsze, o co ostrożnie wy py tała Karola tam tego dnia, gdy
wy szli z uczelni, a ona pozwoliła odprowadzić się m łodem u m ężczy źnie pod sam dom . Na więcej
się nie zgodziła, m im o że Karol sugerował kawę czy drinka w pobliskiej knaj pce. Nie. Jeśli Lilka
m iała tego studencika zdoby ć – na resztę ży cia, nie na j edną noc – m usiała grać cnotliwą
i niedostępną. Przy szło j ej to bez trudu.
Karol codziennie wy stawał pod j ej dom em dotąd, aż zgodziła się na spotkanie.
Dziś więc rozczesy wała włosy, aż lśniły j ak pły nne złoto, nakładała delikatny m akij aż, dzięki
którem u j ej oczy by ły j eszcze większe, a twarz j eszcze piękniej sza, narzucała śliczną lekką j ak
m giełka koszulkę, w której – gdy doj dzie co do czego – będzie wy glądać zj awiskowo, i j uż m iała
sięgać po sukienkę, prostą, acz bardzo seksowną, gdy zasty gła bez ruchu, sły sząc dzwonek.
Idąc do drzwi klęła pod nosem . By li um ówieni za godzinę. Lilka nie lubiła się spieszy ć.
I nienawidziła, gdy facet przy chodził za wcześnie, przery waj ąc przy gotowania do wy j ścia.
Mogła udać, że nie m a j ej w dom u, ale nie chciała zniechęcić Karola. Nim uchy liła drzwi,
odetchnęła głęboko raz i drugi, przy wołała na twarz uśm iech i... Na widok m ężczy zny, stoj ącego
po drugiej stronie, aż się cofnęła.
– Aleksiej ! – Ten cichy szept zabrzm iał j ak krzy k.
Stał, j ak to on, nonszalancko oparty j edną ręką o fram ugę drzwi, w drugiej trzy m ał żonkile.
Podał j e zszokowanej dziewczy nie j ak gdy by nigdy nic, j akby nie rozstali się lata tem u
w gniewie, j akby przy chodził tu do niej co dzień, j akby to na niego czekała w ten wieczór, j akby
dla niego wdziała tę j edwabną koszulkę więcej odsłaniaj ącą niż zakry waj ącą.
– Nie przeszkadzam ? Mogę wej ść? – zapy tał niskim , m iękkim głosem , ogarniaj ąc dziewczy nę
długim spoj rzeniem .
– Nie! Tak! Wej dź! Ja... – Rozej rzała się w popłochu dookoła, nie wiedząc, czy narzucać coś
na siebie, czy przeciwnie, pozostać w koszulce, w której wy gląda bardzo seksownie
i uwodzicielsko. – Wej dź, Aleks – powiedziała j uż spokoj niej szy m głosem , otwieraj ąc szeroko
drzwi. – Rozgość się, j a pój dę po szlafrok.
– A m oże nie? – Uśm iechnął się. – W ty m skrawku m ateriału wy glądasz prześlicznie, a j a
widziałem j uż ciebie nagą.
Zarum ieniła się, uciekła wzrokiem .
On przem ierzy ł wąski kory tarz i wszedł do pokoiku służącego j ednocześnie za sy pialnię, pokój
dzienny i m iej sce do nauki. Widząc rozrzucone na łóżku rzeczy i kosm ety ki, rzekł:
– Chy ba j ednak przy szedłem nie w porę. Masz pewnie randkę z ty m studencikiem ?
– On... To nic poważnego. Odwołam spotkanie.
Nim zdąży ł powiedzieć choć słowo, j uż biegła do stolika pod oknem , j uż sięgała po telefon.
Aleksiej słuchał w m ilczeniu, j ak tłum aczy się pokrętnie tem u po drugiej stronie bólem głowy.
Zakończy ła wreszcie rozm owę, odetchnęła j ak przed skokiem na głęboką wodę i odwróciła się
do swego gościa z nieśm iały m uśm iechem .
– Wy baczy łeś m i?
Wzruszy ł ram ionam i.
– Nie m am zby t wielkiego wy boru. Jesteśm y na siebie skazani.
Nie zabrzm iało to j ak wy znanie kochaj ącego m ężczy zny. Nie to chciała Lilka usły szeć, lecz to
m usiało j ej na razie wy starczy ć. Przy j dzie j ednak czas i to j uż niedługo – tego by ła pewna – gdy
Aleksiej będzie szeptał j ej do ucha inne słowa. Musiała ty lko otrząsnąć się z szoku i wej ść w rolę
uwodzicielki, która przez ostatnie lata stała się j ej drugą naturą.
Odrzuciła włosy na plecy, uśm iech z nieśm iałego zm ienił się w zachęcaj ący.
– Zrobię ci kawę albo herbatę – co wolisz? Mam kawałek ciasta, pewnie j esteś głodny. Usiądź,
a j a za chwilę podam ...
Gdy wróciła z ciastem na talerzy ku i filiżanką pełną arom aty cznego napoj u, Aleksiej stał pod
oknem , patrząc na dachy kam ieniczek. Stanęła za plecam i m ężczy zny, obj ęła go wpół i przy tuliła
policzek do j ego barku. Przy kry ł j ej dłoń swoj ą. Zwy kły, przy j acielski gest.
– Gdy by śm y nie spotkali się na kory tarzu, nie szukałby ś m nie? – zapy tała cicho.
– Jeszcze nie teraz – odparł zgodnie z prawdą. – Zacząłem układać sobie ży cie, wy naj ąłem
klim aty czne m ieszkanko na poddaszu, poznałem dziewczy nę... Przed ślubem m iałem j ednak
zam iar cię odnaleźć.
– Przed ślubem ?!
– Przed m oim ślubem z Olgą. Tak m a na im ię...
– Z j aką Olgą?! Przecież to j a j estem twoim przeznaczeniem ! Ja! Powtarzałeś m i to ty le razy !
Że skończy sz studia i wrócisz po m nie! Że będziem y razem ! Przy rzekałeś!
Stał nieruchom o, oparty o parapet, patrząc na rozpacz w niebieskich oczach dziewczy ny.
Zaciskała pięści w bezsilny m gniewie, próbuj ąc się nie rozpłakać w głos.
– Lilka, próbowałem ... – zaczął m iękko. – Wracałem do ciebie, ale ty za każdy m razem
wbij ałaś m i nóż w plecy. Nie zliczę, ile razy za ciebie oberwałem . Ile razy m nie zawiodłaś.
Ostatnio twój oj ciec niem al nadział m nie na widły, a ty zam iast stanąć w m oj ej obronie,
krzy czałaś, że cię zgwałciłem .
– Przepraszam , Aluś, j a nie wiem ... nie wiem dlaczego...
– Ale j a wiem , Lilou – przerwał j ej . – Jesteś urodzoną ofiarą. Potrzebuj esz faceta, który będzie
cię prał po py sku trzy razy dziennie, j ak twój oj ciec. Ja się do tego nie nadaj ę. Mógłby m cię
j edy nie kochać, rozpieszczać i nosić na rękach – ty za całą tę m iłość odpłaciłaby ś zdradą.
– Nigdy ! Nigdy by m ciebie nie zdradziła! Daj m i szansę, j eszcze j eden raz! – Zarzuciła m u
ręce na szy j ę, zaczęła całować, tuląc się do m ężczy zny. Pozwalał na to przez parę chwil,
wreszcie przy trzy m ał j ą za nadgarstki i odsunął od siebie.
– Lilou – j ej im ię zabrzm iało j ak westchnienie – to się nie uda. Ty się nigdy nie zm ienisz. Ja nie
chcę j uż więcej próbować.
– Ależ owszem , chcesz! – krzy knęła z furią. – Co innego by ś tu robił, j eśli by ś nie chciał?!
Gdzie twoj a słodka Olga, twoj a przy szła żona?! Czy wie, że obściskuj esz się teraz z m iłością
twoj ego ży cia?! – Czuj ąc, że w m ężczy źnie narasta wściekłość, naty chm iast zm ieniła takty kę: –
Aluś, Aleksiej , przepraszam ! Nie chciałam tego powiedzieć! Nie m ogę znieść, po prostu nie
m ogę, że ty, którego kocham od zawsze, odej dziesz do innej . Nie zniosę tego, rozum iesz?
Aleksiej ... – Ukry ła twarz na j ego piersi. Granie na ty ch dwóch uczuciach: m iłości i nienawiści,
zawsze przy nosiło rezultaty. Ty m razem również. Gniew m ężczy zny opadł. Zastąpiło go poczucie
winy. Bo przecież przy szedł tutaj w j edny m celu – niczy m narkom an po długoletnim odwy ku –
zaży ć j ej . Wziąć j ą. Posiąść. Zam knąć w ram ionach i nie wy puścić dotąd, aż go zaspokoi.
Przez ostatnie lata karm ił się poczuciem krzy wdy i nienawiścią za to, co m u zrobiła,
co wy krzy czała ze strachu przed biciem : „Gwałciciel! To on wziął m nie siłą!”, ale co z tego,
że nią gardził, skoro szukał Liliany w każdej innej ? Anka, Iza, teraz Olga... Te wszy stkie, cudowne,
kochaj ące go do szaleństwa wspaniałe dziewczy ny m iały j edną j edy ną wadę: nie by ły Lilką. Nie
sm akowały j ak ona, nie poruszały się j ak ona, uśm iechały się inaczej , inaczej płakały, krzy czały,
szeptały czułe słowa. Choćby nie wiem j ak pragnął zapom nieć, j ego ciało, j ego serce i dusza
pragnęły ty lko j ej . Swego dopełnienia i przekleństwa. Lilith.
Może gdy by wy j echał z kraj u, by wrócić po latach, ten głód by stępiał, powoli zniknął, ale on,
Aleksiej Dragonow, został na ty le daleko, by ży ć bez niej , na ty le j ednak blisko, by m ieć swoj e
opium pod ręką, gdy by głód stał się nie do zniesienia. I wy starczy ło j edno spoj rzenie, krótkie
spotkanie na uczelniany m kory tarzu, by wy buchł ze wzm ożoną siłą. A Aleksiej nie chciał się
przed nim bronić.
Przed nią również nie.
„Czy wiesz, co robisz?”. – Resztki rozsądku rozbrzm iewały w głowie. – „Ona się nie zm ieni”.
– Aleksiej , kocham ty lko ciebie – wy szeptała, patrząc prosto w szeroko otwarte oczy
m ężczy zny.
Jeszcze przez kilka uderzeń serca walczy ł ze sobą, ale gdy m iękko, py taj ąco dotknęła ustam i
j ego ust, porwał j ą na ręce, a potem cisnął na łóżko.
Późno w nocy leżeli wśród rozrzucony ch poduszek i zm ięty ch prześcieradeł, zm ęczeni, sy ci
siebie, szczęśliwi. Lilka wtuliła twarz w pierś m ężczy zny, słuchaj ąc powolnego oddechu i silnego
bicia j ego serca. Dziś, tej nocy, biło ono dla niej i ty lko dla niej . Ty le razy powiedział „kocham
cię”... Czy tam tej , Oldze, m ówił to sam o?
– Kochasz j ą? – zaszeptała, przery waj ąc łagodną, błogą ciszę.
Aleksiej długo nie odpowiadał, zapatrzony przed siebie. Ułoży ła się na wznak, kładąc głowę
w zagłębieniu m iędzy j ego szy j ą a oboj czy kiem . Gdy by by ł tchórzem , m aj ący m za nic słowa,
zaprzeczy łby, żeby ty lko uciszy ć Lilianę j eszcze na parę chwil, on j ednak brał odpowiedzialność
za to, co m ówi.
– Kocham – odparł wreszcie, wiedząc, że sprawia tulącej się doń dziewczy nie ból. – Nie tak
obłędnie j ak ciebie, ale kocham .
Uczepiła się ostatnich słów j ak tonący brzy twy. Przełknęła rozczarowanie. Teraz m usi
ostrożnie, bardzo rozważnie przekonać Aleksiej a do siebie. Zam iast więc wy buchnąć: „Jeśli m nie
kochasz bardziej , zostań ze m ną!”, rzekła drżący m głosem :
– Jest pewnie piękniej sza i m ądrzej sza ode m nie...
Milczał długą chwilę. Nie pragnął tej rozm owy.
Chciał leżeć z ukochaną kobietą w obj ęciach aż po kres nocy, a potem wy j ść po cichu i nigdy
nie wrócić. Do końca ży cia zachować w czuły ch wspom nieniach j ej cudowne ciało, rozkosz, j aką
go obdarowała, słowa pełne m iłości.
Bez wy znań, bez rozdrapy wania ran, bez py tań o przy szłość. Wiedział j ednak j edno: zawsze
będzie do niej wracał.
Teraz westchnął z głębi serca i odparł:
– Nie spotkałem piękniej szej dziewczy ny od ciebie.
Pogładziła koniuszkam i palców j ego pierś.
– Dobrze ci by ło ze m ną?
Ucałował w odpowiedzi j ej py taj ące usta.
– Zostań więc. Daj m i szansę raz j eszcze. Ty m razem nie zawiodę...
– Lilou – przerwał j ej łagodnie – nie m ogę. Dałem słowo Oldze.
– I żeby go dotrzy m ać, zm arnuj esz ży cie sobie, m nie i j ej ?
To by ł celny cios. Aleksiej aż uniósł się na łokciu, biorąc Lilkę pod siebie. Długo patrzy ł
w ciem ne, niem al czarne oczy dziewczy ny.
– Nie j esteśm y sobie pisani – powiedział wreszcie, bo nic innego nie przy chodziło m u na m y śl.
Nie chciał j ej ranić słowam i. Nie po ty m , j ak kochał się z nią do utraty zm y słów. Nie
powiedział więc, że nie wierzy, by Lilka kiedy kolwiek się zm ieniła, że boi się j ej zaufać, że j eśli
m a zm arnować ży cie, to u boku wiernej , stałej w uczuciach Olgi, a nie podłej , zdradliwej Lilith.
– Jesteśm y – odparła z niewzruszoną pewnością. – Sam nie raz to powtarzałeś.
– Lilou, potrzebuj ę silnej , pewnej towarzy szki ży cia, której będę m ógł zaufać, ty... Szukaj ąc cię
po krakowskich uczelniach, trafiłem do twoich kolegów i koleżanek z roku. Masz nie naj lepszą
opinię.
Lilka zacisnęła powieki. Dobrze, że panował m rok i Aleksiej nie widział rum ieńców wsty du,
które wy kwitły na j ej policzkach. „Nie naj lepsza opinia”, dobre sobie! Miała opinię łatwej ,
puszczalskiej , ty lko Aleksiej przez delikatność o ty m nie wspom niał.
– To się zm ieni. Ja się zm ienię!
– Lilou...
– Nim wy dasz wy rok, m oże zapy tasz, co m a na swoj ą obronę oskarżona?!
– Nie oskarżam cię. Jesteś dorosła. Wiesz, co robisz. Jeśli m asz chęć zaliczy ć każdego faceta
na roku czy na uczelni...
Miała ochotę go uderzy ć. Gdy by stał teraz przed nią, spoliczkowałaby go ze złości i rozpaczy,
że nie dał j ej szansy na wy tłum aczenie, ale Aleks leżał tuż obok, obej m uj ąc j ą ram ieniem
i gładząc przez cały czas kciukiem j ej policzek.
– Kupowałam ich przy j aźń – powiedziała cicho. – Dziewczy nom płaciłam prezentam i,
a facetom seksem za to, żeby nie by ć sam a. Żeby ktokolwiek się m ną interesował, żeby
rozm awiali ze m ną na przerwach i po zaj ęciach. Czy ty wiesz, Aleks, co znaczy sam otność?
Milczał.
– Wy daj e ci się j edy nie – ciągnęła dalej . – Nawet w dzieciństwie, gdy odrzuciły cię dzieciaki
ze wsi, m iałeś ciotkę, która stała za tobą m urem , kochała cię, troszczy ła się o ciebie, a gdy trzeba
by ło, broniła przed bandą wiej skich gnoj ków. Potem wy j echałeś do szkoły z internatem i twoj a
sam otność skończy ła się raz na zawsze. Z j akim bły skiem w oczach opowiadałeś o swoj ej
bandzie, o kum plach, co poszliby za tobą w ogień, o zabawach i wy głupach, wreszcie
o przy j acielu, m iał na im ię Tom ek, z który m m ogłeś konie kraść. Potem poszedłeś na studia i dam
sobie rękę uciąć, że nie cierpisz na brak zainteresowania dziewczy n, a i koledzy chętnie
przeby waj ą w twoim towarzy stwie. Skąd to wiem ? Ja też ciebie obserwowałam , choć j edy nie
parę chwil, j ak wy luzowany, na uczelniany m kory tarzu, obściskiwałeś się z piękną Olgą,
pozdrawiaj ąc przechodzący ch kum pli skinieniem ręki i uśm iechem , niczy m j akiś pieprzony
udzielny książę. Nie wiesz nic o sam otności m ałego dziecka, którego nikt nie chce, m ałej
dziewczy nki – j ąkały, z którą nikt nie chce się bawić, a którą każdy wy śm iewa, nie wiesz nic
o sam otności dorastaj ącej dziewczy ny, której każdy chłopak w prom ieniu kilom etra chce ty lko
wsadzić rękę m iędzy nogi, a j eszcze lepiej nie ty lko rękę. Do oj ca z ty m nie pój dę, bo dostanę
wciry, wy zwie m nie od kurew i zam knie na ty dzień w pokoj u, bo to m oj a wina, to j a prowokuj ę
cy ckam i na wierzchu, choćby m nie wiem j ak te cy cki ukry wała. Macocha j est na m nie wściekła,
bo odbieram konkurentów j ej córci, córcia zaś wbiłaby m i nóż w plecy, gdy by ty lko nie poszła
za to siedzieć. Faceci m nie nienawidzą, bo nie daj ę tego, co chcą, dziewczy ny m nie nienawidzą,
bo tam ci ganiaj ą ty lko za m ną. Jestem sam a, zupełnie sam a przeciwko całem u światu.
Od naj m łodszy ch lat. I z tej sam otności czasem m i odbij a. Ot, cała opowieść. Teraz m ożesz
podziękować m i za uroczy wieczór i dobre pieprzonko, ubrać się, wy j ść i j uż nigdy nie wrócić. Ja
j estem przy zwy czaj ona do takiego traktowania.
Słuchał tej spowiedzi w m ilczeniu. Ile bólu by ło w głosie Liliany. Ile prawdy kry ło się w j ej
gorzkich słowach. Czy m ógł j ą potępiać, że zam iast walczy ć, tak j ak on to robił, m aj ąc zawsze
oparcie w kim ś bliskim , kłam ała? Zawodziła? Przerzucała winę na niego? Aleksiej zawsze m ógł
uciec przed ciężką ręką Borowego. Lilka wcześniej czy później m usiała do dom u wrócić i znosić
razy pij anego sady sty...
Um ilkła, przeły kaj ąc łzy. Nic więcej nie by ło do dodania.
Aleksiej przy tulił j ą z cały ch sił, gładząc drżące plecy dziewczy ny, całuj ąc włosy... A potem
położy ł j ą na wznak i zaczął centy m etr po centy m etrze pieścić j ej ciało. Dłońm i, ustam i,
j ęzy kiem . By poczuła j ego m iłość i uwielbienie do siebie. Lilka poj ękiwała cichutko, błagaj ąc
w duchu i na głos, by nie przestawał, by ta chwila trwała...
Nagle Aleksiej znieruchom iał, pochy lony nad j ej udem . Lilka naty chm iast zgadła, czem u tak
uważnie m ężczy zna się przy gląda. Skóra, wszędzie indziej gładka, tutaj srebrzy ła się cienkim i
bliznam i. Krótsze, dłuższe, pły tsze, głębsze...
– Tniesz się – rzekł głosem wy prany m z uczuć. – Od j ak dawna?
– Od dzieciństwa – pry chnęła. Cudowna chwila uleciała wraz z ty m i dwom a słowam i „Tniesz
się”. – Zaczęłam , gdy zostawiłeś m nie po raz pierwszy. Pam iętasz? Wy j echałeś z ciotką
do Nadziei, a m i pękło serce z żalu i tęsknoty. Na ten ból pom ógł inny... – Ile gory czy by ło
i w ty ch słowach.
Aleksiej poczuł, j ak w serce wgry za m u się poczucie winy i współczucie. Czy m ógł wtedy
zrobić cokolwiek, by m ałej Lili nie zostawić własnem u losowi? A potem , gdy wrócił po latach?
A... teraz?
Ucałował wnętrze uda, poprzecinane srebrny m i bliznam i.
– Wy bacz m i, Lilou. Jeżeli nadal m nie chcesz, zostanę z tobą. I to j a ciebie powinienem prosić
o j eszcze j edną szansę, nie odwrotnie.
Lilka nie sły szała ostatnich zdań. Ty lko to j edno: „zostanę z tobą” rozbrzm iewało w j ej um y śle
niczy m naj piękniej sza m uzy ka, hy m n do m iłości. Aleksiej zostanie ze m ną! Będziem y razem !
Będzie m ój !
– O j edno, Lilou, m uszę cię prosić: nigdy więcej nie kłam , nie kręć, nie prowadź ze m ną
żadny ch gierek. Ja j estem w stosunku do ciebie szczery i uczciwy i żądam tego sam ego. Zgoda?
– Wszy stko, co chcesz – wy szeptała, patrząc z m iłością w j ego czarne oczy.
Resztę nocy spędzili na długich rozm owach i na czuły m , a czasem dzikim seksie.
Lilka zgodnie z obietnicą opowiedziała Aleksiej owi o wszy stkim , nawet o facetach, z który m i
szła do łóżka za obietnicę wieczoru we dwoj e. Przem ilczała j edy nie pewien drobny fakt:
że z j edny m z nich wpadła, że j est w ciąży, że boi się wrócić do dom u i przy znać się do tego, ale
boi się też zostać sam a z dzieckiem , bez rodziny, bez pom ocy, więc rozpaczliwie szuka kogoś, kogo
m ogłaby w oj costwo wrobić. Nie, j uż nie szuka. Znalazła. Tak, o ty m Lilka nie napom knęła ani
słowem , przy rzekaj ąc parę godzin wcześniej szczerość, prawdom ówność i wzaj em ne zaufanie.
Wierzy ła w wielkoduszność Aleksiej a, wiedziała, że j ą kocha, ale nawet j ego m iłość
i poświęcenie m iały swoj e granice. Lilka by ła pewna, że dowiedziawszy się o ciąży, po prostu
by wstał i wy szedł.
Aleksiej tej nocy opowiadał o sobie, przy znaj ąc, że sam też nie j est święty. Kobiety garnęły
się do niego – Liliana wcale się im nie dziwiła, bo by ł piękny m , fascy nuj ący m m ężczy zną – a on
nie m iał powodu, by odm awiać sobie czy im . Do czasu, gdy poznał Olgę. To ona sprawiła,
że zapragnął się ustatkować u j ej boku. Że poważnie m y ślał o założeniu rodziny. Teraz będzie
m usiał wy stawić m iłość Olgi na próbę: wraca przecież do Lilki, Olga nie zgodzi się na by cie tą
drugą, rezerwową.
Westchnął. Trudna to będzie rozm owa.
Lilka o coś py tała. O studia.
– Nie, to Olga studiuj e prawo, by łem wtedy u niej na uczelni. Ja kończę anglisty kę i dodatkowo
rom anisty kę.
Lilka spoj rzała nań z niedowierzaniem .
– Będziesz belfrem ?
– Podróżnikiem . – Uśm iechnął się, widząc rozczarowanie na twarzy dziewczy ny. – Pam iętasz
m oj e m arzenie? Jacht? Żeglowanie po m orzach i oceanach? Nadal j est aktualne. Na początku
będę m usiał zaczepić się w j akiej ś szkole, ży ć skrom nie, by uzbierać na pierwszą łaj bę, ale
potem ... Słońce w oczach, wiatr we włosach, wolność i swoboda! Popły niesz ze m ną dookoła
świata? – Pochy lił się nad dziewczy ną, zaglądaj ąc j ej w oczy. Jego twarz, j eszcze przed chwilą
ściągnięta zm artwieniem , teraz prom ieniała na sam ą m y śl o żeglowaniu.
„Oczy wiście, że popły nę!” – żachnęła się Lilka w duchu. – „Z tobą i z dzieckiem , które nie
będzie twoj e, ale o ty m nigdy się nie dowiesz”.
Na głos odpowiedziała, uśm iechaj ąc się do m ężczy zny słodko:
– Gdzie ty, Kaj us, tam j a, Kaj a.
Spił te słowa z j ej ust, a potem wy szeptał:
– Mam nadziej ę, że trochę odpoczęłaś po ostatnim szaleństwie, bo j a znów j estem gotów.
Ona też by ła. Bardziej niż gotowa.
Kochali się przez dwa dni i dwie noce, niem al nie wy chodząc z łóżka. Gdzie tam łóżka! Robili to
i w kuchni, na stole, gdzie Lilka chciała przy gotować cokolwiek do j edzenia, i w łazience pod
pry sznicem , i w kory tarzu, gdy Aleksiej m iał zej ść do sklepu po j akieś zakupy... Nie dość sy ci
siebie odry wali się na parę chwil, by wracać j eszcze bardziej spragnieni doty ku, sm aku, czułości,
seksu.
Zasy piali wtuleni j edno w drugie, budzili się w tej sam ej chwili, by znów zatracać się
w rozkoszy. Wszy stko zostało wy baczone. Przeszłość nie kładła się cieniem m iędzy nim i. Liczy ła
się ty lko j asna przy szłość we dwoj e.
Gdy by wiedzieli, że ta wspólna przy szłość potrwa do następnego rana...
Gdybym mogła kupić te dwa dni – wszystko jedno: od Boga czy szatana – oddałabym za nie resztę
życia. Chcesz, Panie Boże? Bierz. Tylko podaruj mi jeszcze jedną szansę na taką miłość, jakiej
doświadczyłam przez tamte czterdzieści osiem godzin. Aleksiej... resztę życia oddałabym
za powtórną szansę na tamte dwa dni i dwie noce z tobą.
Może skończyłyby się inaczej niż owego strasznego ranka, gdy wyszłam z łazienki, owinięta
w biały ręcznik i zobaczyłam twoje oczy, a w nich szok, niedowierzanie i... tak, nienawiść. Znów
nienawiść.
Gdy usłyszałam twój stłumiony przez wściekłość głos: „W co ty mnie wrabiasz?!”
Gdy zobaczyłam w twojej dłoni... Dlaczego?! Dlaczego zostawiłam ten nieszczęsny test w szafce
przy łóżku?! Jak mogłam być taka głupia?! Taka nierozważna?!
Łykając łzy, patrzyłam, jak ubierasz się bez słowa. Jak zaciskasz szczęki, by nie wybuchnąć.
Próbowałam coś powiedzieć, wytłumaczyć, błagać, byś został, byś mnie wysłuchał, ale ty zapytałeś
tylko z bezbrzeżną pogardą:
– Wszystko ci było jedno – ja czy Karolek – co nie, Lilith?
„To nie tak!” – chciałam krzyczeć.
– Powiedziałabym ci! Powiedziałabym...
– Kiedy? Przed ślubem czy po nim?
– Jeszcze dziś bym powiedziała, uwierz mi!
– Miałaś czas, miałaś kurewsko dużo czasu, by między opowiastkami o kochankach wspomnieć,
że któryś zrobił ci dziecko.
– Nie wybaczyłbyś mi tego! Nie zgodził się... Odszedłbyś!
– Tego nie wiesz. Ale teraz rzeczywiście ci nie wybaczę. Twoje słowa, twoje przyrzeczenia są
warte tyle co splunięcie. Niech cię szlag, Lilith. Niech cię jasny szlag!
Wyszedłeś, trzasnąwszy drzwiami. A ja zostałam znów sama. Mając za towarzyszkę
i pocieszycielkę jedynie żyletkę.
Aleksiej, oddałabym resztę mojego marnego życia, by ponownie mieć tamtą szansę. I tym razem
jej nie stracić...
Liliana chwy ciła telefon, który dał sy gnał po raz drugi, SMS rozświetlił ekran kom órki i zaraz
zgasł, ale wiedziała, kto wy słał wiadom ość. Ty lko Aleks znał ten num er. Chy ba, że to pom y łka...
Parę razy próbowała trafić w przy cisk otwieraj ący skrzy nkę odbiorczą, j ednak przez łzy nic nie
widziała.
Wreszcie!
„Spełnienia m arzeń w dniu im ienin, Lilou”. „Lilou”! To by ło pierwsze, co zobaczy ła
i zrozum iała. A więc wy baczy ł j ej ! I pam iętał! Jak co roku – czy kochał j ą, czy nienawidził –
wy sy łał ży czenia im ieninowe, ale czasem pisał „Lilith” i wtedy wiedziała, że j est j ego
przekleństwem . Dziś zaś...
Nacisnęła wy bieranie num eru, m odląc się, by odebrał.
Odebrał.
– Jeżeli cię obudziłem ... – zaczął przepraszaj ący m tonem , a Liliana m iała ochotę ucałować
telefon i tulić do piersi.
– Aleks, Aleks, j a zabłądziłam ! – wy rzuciła z siebie w następnej chwili. – Szłam do ciebie,
do Nadziei i zabłądziłam ! Aleks... – Rozpłakała się.
– Gdzie j esteś? – Z tonu m ężczy zny zniknęła senność.
– Nie wiem ! W lesie! Ale nie wiem , gdzie... Szłam wzdłuż strum ienia i... nie trafiłam . –
Zaczęła szlochać cicho, rozglądaj ąc się dookoła błędny m wzrokiem . Nie potrafiła podać
m ężczy źnie po drugiej stronie naj m niej szej wskazówki. Żaden charaktery sty czny szczegół,
po który m m ógł do niej trafić, nie przy chodził Lilianie na m y śl.
– Uspokój się. Trafię do ciebie. Sły szy sz? Znaj dę cię! – W j ego głosie zabrzm iała pewność. –
Ten telefon m a GPS. Nie odchodź od m iej sca, w który m teraz j esteś.
– Nie odej dę.
– I nie wy łączaj kom órki!
– Nie wy łączę.
– To m oże potrwać parę godzin. Bardzo zm arzłaś? Wy trzy m asz?
– Wy trzy m am , Aluś, ty lko się pospiesz.
– Nie wolno ci zasnąć, sły szy sz?
– Nie zasnę.
– Teraz się rozłączę, żeby nie wy czerpy wać baterii, ale znaj dę cię. Czekaj na m nie.
– Będę czekała.
Ostatnie słowa wy szeptała, patrząc, j ak j ego im ię na wy świetlaczu gaśnie.
Aleks, Aleksiej , Aluś... Już nigdy cię nie zawiodę, nie zdradzę, nie rozczaruj ę, ty lko... pospiesz
się.
Liliana ukry ła telefon w kieszonce na piersi, zapięła suwak, by go nie zgubić, i ponownie
rozej rzała się dookoła. Nic się nie zm ieniło. Noc nie chciała ustąpić. A j ednak... j akby poj aśniało
i nieco ciepła napły nęło do zm ęczonego, spragnionego snu ciała. Nadziej a rozgrzewała kobietę
od środka. Ale rozpacz i zwątpienie czaiły się tuż, tuż. Za ciem ny m pniem drzewa, za om szały m
głazem . W wołaniu puszczy ka, w szum ie wiatru wśród gałęzi j odeł.
Liliana wiedziała j edno, żeby nie poddać się zm ęczeniu i beznadziei, na długie godziny, j akie
dzieliły j ą od ocalenia – nie m iała wątpliwości, że poszukiwania trochę potrwaj ą – m usi znaleźć
dla rąk i um y słu zaj ęcie. Nie na ty le ciężkie, by tracić siły, ale żeby się rozgrzać i za dużo nie
m y śleć. Nie wy obrażać sobie, że Aleks nie zdąży i ona, Liliana, nigdy j uż do Nadziei nie trafi.
„Gdy by m rozpaliła ognisko...”.
Ciocia Anastazj a pokazała dwój ce dzieciaków, j ak to zrobić. Czy uda się j ednak powtórzy ć
sztuczkę z dwom a paty kam i teraz, gdy w zgrabiały ch palcach Liliana ledwo m ogła utrzy m ać
plecak? Czy uda się pocierać paty ki dotąd, aż dadzą iskrę? Tego nie wiedziała, by ła pewna
j ednego: Aleksiej nigdy by się nie poddał. Gry złby te paty ki ze złości, ale rozpaliłby ognisko. Ona
więc też tego dokona!
Nie by ło łatwo znaleźć po om acku dwa gładkie, nie za grube i nie za cienkie paty ki. Nie raz i nie
dwa pękały w dłoniach, doprowadzaj ąc kobietę do rozpaczy, lecz zawsze w końcu brała się
w garść, szukała następny ch i zaczy nała obrzęd krzesania ognia od nowa.
Jak długo to trwało? Całe wieki...
A j ednak się udało! Naj pierw Liliana poczuła słabą woń palonego drewna, m iłą, wy tęsknioną
woń, zapach dom owego ogniska, ciepłej kuchni w starej chacie, pod którą trzaska płom ień,
a na żelaznej blasze rum ienią się krom ki chleba. Chwilę później koniuszek paty ka rozżarzy ł się,
a gdy zaczęła ostrożnie nań dm uchać, przy ty kaj ąc do suchy ch liści... Ogień skoczy ł w górę.
Liliana trzęsący m i się dłońm i podrzuciła j eszcze parę listków, potem ży wiczną gałązkę, j eszcze
dwie i wreszcie siedziała otum aniona ze zm ęczenia, szczęśliwa, grzej ąc dłonie nad własny m
m aleńkim ogniskiem .
Powinna wstać i nazbierać gałęzi, ty lko trochę odpocznie, j eszcze m inutkę... Powieki opadły.
Liliana zasnęła na siedząco.
*
Suknia ślubna z podniesiony m stanem nie zdołała ukry ć zaokrąglonego brzuszka panny m łodej .
Oj ciec Lilki próbował udawać wzruszonego, ale tak naprawdę czuł wsty d za puszczalską córkę.
I ulgę, że Karolek bierze j ą j ednak za żonę.
Ten ostatni – nawet j eśli m iał j akieś podej rzenia – nie dał tego po sobie poznać. Słowem , nie
podważy ł swego oj costwa ani w chwili, gdy się o nim dowiady wał, ani gdy się oświadczał. Lilka
– naj piękniej sza dziewczy na, j aką spotkał w ży ciu – pasowała do wizerunku m atki i żony, którą dla
j edy naka wy m arzy ła sobie pani Łapska, a ty lko ze zdaniem m atki Karolek się liczy ł. Gdy by ona
powiedziała „nie”, o ślubie nie by łoby m owy.
Pani Jolanta przy j rzała się przy szłej sy nowej podczas uroczy stego obiadu – nieśm iałej ,
zahukanej dziewczy nie z głębokiej wsi, która podczas studiów nabrała j ako takiej ogłady,
wy glądała zdrowo, wy powiadała się rzadko, cicho i potulnie, a co naj ważniej sze – zapatrzona
by ła w Karola j ak w słońce. Nic dziwnego! Dobrze zapowiadaj ący się przy stoj ny, inteligentny
prawnik, który ukończy ł naj lepszą uczelnię – w Krakowie (m atka uważała, że w Warszawie m oże
studiować każdy, a j ej sy n zasługiwał na więcej !), by ł wy śm ienitą partią dla każdej dziewczy ny.
Liliana-j akaś-tam złapała pana Boga za nogi i m iała tego świadom ość. By ła wdzięczna
Karolkowi, że j ej nie odrzucił, gdy dowiedział się o ciąży, a j ego m atce – że przy j ęła j ą j ak córkę.
Trochę wsty d przed rodziną i sąsiadam i, bo to przed ślubem , ale... Karolek nie raz
przy prowadzał do dom u – oficj alnie i po kry j om u – różne lafiry ndy. Z nich wszy stkich Liliana
by ła naj m niej ... kom prom ituj ąca. Pani Jolanta wy raziła więc swoj ą zgodę.
Stała teraz na sam y m przodzie kościelnej nawy. Obok m acocha Liliany i j ej przy brana siostra
udawały, że ronią łzę. W rzeczy wistości Maria czuła taką sam ą ulgę j ak j ej m ąż, Elżunia zaś...
Elżunia wspom inała spoj rzenie, j akim parę m inut tem u, gdy ich sobie przedstawiano, ogarnął j ej
buj ne kształty pan m łody.
Jedy ną osobą, która w ty m dniu m y ślała o Lilce, by ł m ężczy zna, który przy by ł chwilę przed
rozpoczęciem uroczy stości.
Wszedł do wnętrza kościoła cicho j ak duch, stanął na sam y m końcu, niezauważony przez
nikogo z gości i czekał, by po raz ostatni uj rzeć m iłość swego ży cia j ako wolną istotę.
Weszła, wsparta na ram ieniu oj ca. Zm ruży ła oczy, przy zwy czaj aj ąc j e do m roku panuj ącego
wewnątrz, zrobiła parę kroków ku ołtarzowi i... potknęła się, napoty kaj ąc spoj rzenie Aleksiej a.
Oj ciec podtrzy m ał j ą z udaną troskliwością. Aleksiej odprowadził wzrokiem . Do Karola, który
za chwilę stanie się j ej m ężem , doszła j ak lunaty czka, przez łzy nie widząc, gdzie stawia stopy.
Przej ął j ej dłoń, uścisnął m ocno – za m ocno – i dał znak księdzu, że m oże zaczy nać.
Aleksiej stał i patrzy ł, j ak m iłość j ego ży cia składa przy sięgę m ałżeńską innem u.
W m om encie, gdy ksiądz py tał, czy j est ktoś, kto zna powód, dla którego m ałżeństwo nie m oże
by ć zawarte, chciał krzy knąć: „Tak, j ak znam ten powód!”, ale m ilczał. W chwili, gdy pan m łody
całował swą żonę – tak, teraz j uż żonę – z trudem powstrzy m ał się, by nie podbiec do ołtarza i nie
odciągnąć Karolka od Liliany, a potem wpieprzy ć m u tak, by nigdy j uż nie sięgnął po cudzą
własność.
Jednak Liliana nie należała j uż do Aleksiej a. Sam oddał j ą innem u...
Aleksiej wy szedł z kościoła, nim cerem onia dobiegła końca, przy rzekaj ąc sobie, że z panem
m łody m porozm awia sobie po m ęsku. Jeszcze dzisiaj . Zabawa dopiero się przecież zaczy na...
Obserwował j ą. Nie spuszczał z niej oczu, a ona, gdziekolwiek by się udała, czuła na swoim ciele
palące spoj rzenie j ego szary ch, teraz niem al czarny ch źrenic.
Szukała go po wy j ściu z kościoła, ale zniknął j ak senna m ara, by poj awić się w sali weselnej ,
tuż przed pierwszy m toastem .
Goście unieśli kieliszki – wszy scy oprócz j ednego. Wtedy Liliana dostrzegła Aleksiej a przy
naj dalszy m stole. Ty lko on stał nieruchom o, zaciskaj ąc palce na kieliszku, j akby by ła to krtań pana
m łodego albo szy j a panny m łodej . Napotkawszy spoj rzenie Liliany, uśm iechnął się kącikiem ust.
Odpowiedziała nieśm iały m , py taj ący m uśm iechem .
Uniósł szkło i wy chy lił szam pana do dna. I od tej chwili nie spuszczał Liliany z oka.
Na początku by ła zm ieszana j ego obecnością. Czego Aleks chce? Po co tu j est? Nikt go przecież
nie zapraszał! Czy m a zam iar j ą, Lilianę skom prom itować? Wy krzy czeć na cały świat, że nie
Karol j est oj cem dziecka, które m a się urodzić za cztery m iesiące, a nie za pięć?
A nawet j eśli, to co? Ślub został zawarty, m ałżeństwo skonsum owane parę m iesięcy tem u...
Liliana nabrała pewności siebie. Wsunęła rękę pod ram ię m ęża. Przy tuliła się doń tak,
by tam ten widział, by zazdrościł, by żałował. Aleks, patrząc na tę dem onstracj ę, uśm iechnął się
ty lko szy derczo.
„Możesz oszukać ich wszy stkich, z panem m łody m na czele. Nie oszukasz j ednak ani siebie, ani
m nie”. – To Liliana widziała w lekko zm rużony ch oczach m ężczy zny.
„Czy rzeczy wiście? Przekonam y się?” – podj ęła wy zwanie.
Na oczach wszy stkich rozkwitła. Spłoniona, z delikatny m uśm iechem błąkaj ący m się w kącikach
ust, z bły szczący m i źrenicam i, czarowała wszy stkich gości. Na zewnątrz wy dawała się szczęśliwa
i rozprom ieniona – w środku zaś cała spięta niczy m anty lopa, która wy szła na słoneczną polanę,
bezbronna, nieostrożna, czuj ąca cały m drżący m ciałem czaj ące się w zaroślach zagrożenie.
A szare oczy drapieżnika wabiły...
Wiedziała, że j est, ciągle j est tuż obok, że wodzi za nią wzrokiem , gotów w każdej chwili, by j ą
dopaść i ukarać. Za to, co m u zrobiła. Co im oboj gu uczy niła.
„Mogłaś by ć m oj a. Mogłaś teraz tańczy ć na naszy m weselu” – m ówił bez słów, a Liliana
przekornie śm iała się do swego m ęża, flirtowała z nim , drażniąc tam tego...
W pewny m m om encie Aleksiej zniknął. Zaniepokoj ona zaczęła szukać go spoj rzeniem wśród
gości. Ukradkiem – tak, by nikt nie zauważy ł ucieczki, wy m y kała się z coraz bardziej rozbawionej
grom ady. Po paru ciągnący ch się w nieskończoność m inutach znalazła się w odległej części
ogrodu...
Czekał na nią. Chwy cił za rękę znienacka, aż krzy knęła. Zatkał dłonią usta.
– Chodź – szepnął rozkazuj ąco, a ona bezwolnie poszła za nim .
Prowadził j ą w zielony gąszcz. Muzy ka, śm iechy i nawoły wania m ilkły powoli. Liliana poczuła
dreszcz strachu. Nie wiedziała, co szy kuj e dla niej Aleksiej , ale j eśli zobaczy j ą z nim Karol...
Na wspom nienie m ęża zatrzy m ała się, wy rwała rękę z uścisku tam tego.
Aleksiej wbił czarne oczy w spłoszone źrenice dziewczy ny.
– Pójdi – powtórzy ł śpiewnie, a ona, niczy m ćm a wabiona płom ieniem świecy, poszła za ty m
głosem i spoj rzeniem .
Weszli na m ałą polanę, gdzie w cieniu rododendronów stała kam ienna om szała ława. Aleksiej
zatrzy m ał się. Przy m knął na chwilę oczy, odetchnął głęboko i powoli odwrócił się do Liliany.
Odgarnął z twarzy dziewczy ny kosm y k włosów gestem tak nieskończenie czuły m , że łzy stanęły
j ej w oczach. I dopiero w tej sekundzie, gdy poczuła na policzku doty k j ego dłoni, zrozum iała,
boleśnie poj ęła, co straciła. Za czy m przez resztę ży cia będzie tęskniła.
Z piersi wy rwał się szloch. Po policzkach spły nęły łzy. Otarł j e kciukiem . Liliana przy trzy m ała
j ego dłoń, wtulaj ąc usta w ciepłe wnętrze.
– Wy bacz, że przy chodzę w dniu twoj ego ślubu – zaczął półgłosem – ale chciałem pożegnać
się bez gniewu. Za dwa m iesiące żenię się z Olgą...
Jęknęła.
Dopóki Aleksiej by ł wolny m człowiekiem , m iała szansę... m ogła... Jeśli weźm ie ślub, gdy
przy rzeknie wierność i uczciwość m ałżeńską innej ... On nie łam ał raz danego słowa. Nie Aleks!
Musi go zatrzy m ać! Musi zrobić coś, co przy pom ni m ężczy źnie, że to ona, Liliana, j est j ego
j edy ną m iłością, j ego przeznaczeniem !
Jak wiele razy wcześniej przy ciągnęła go do siebie, przy lgnęła ciałem do j ego ciała, zatopiła
usta w j ego ustach, ale nie odpowiedział ty m sam y m . Zacisnął palce na nadgarstkach
dziewczy ny, oderwał j ą od siebie i przy trzy m ał na wy ciągnięcie ram ion.
– Nie, Lilka. Nie!
Szarpnęła się. Potrząsnął nią, powtarzaj ąc:
– Nie. Już za późno. Na wszy stko za późno. Oboj e popełnialiśm y błędy, który ch nie da się
odwrócić j edny m pocałunkiem . Ty j esteś m ężatką, j a się żenię. To koniec, Lilou.
Słuchała j ego głosu, j ednak nie sły szała słów. Rozpacz walczy ła w niej z nienawiścią. Do niego.
Do siebie. Do faceta, który posiał w niej niechciane ży cie.
– Chciałem się ty lko pożegnać, by ś wiedziała, że nie czuj ę gniewu, że ci wy baczam ...
Nienawiść w tej sekundzie wzięła górę.
– Ty m i wy baczasz? Ty ?! Gdzie by łeś przez całe lata, gdy czekałam na ciebie?! Gdzie by łeś,
gdy puszczałam się z każdy m j edny m , by o tobie zapom nieć?! Gdzie by łeś, gdy Karol łaskawie
m i się oświadczał, by dziecko m iało nazwisko i oj ca?! Takiś teraz wielkoduszny ? Wy baczasz m i?
Wiesz, co j a na to?!
Wzięła zam ach i strzeliła go w twarz.
Nawet nie drgnął.
– Jesteś tchórzem , Aleks! Potrafisz ty lko uciekać, po latach wracać, łaskawie pieprzy ć m nie
przez dwa dni, a potem , pod by le pretekstem znów brać ogon pod siebie! Py tałeś, czy j a tego
chcę? Twoj ej łaski?! To wiedz, że pieprzę j ą! Za kogo ty się niby m asz? Niczy m m i, tchórzu, nie
im ponuj esz! Anglista! Belfer zakichany ! Karol przy naj m niej coś sobą reprezentuj e, a ty... nie
m asz j aj , dla m nie nie j esteś m ężczy zną!
Aleks pobladł.
– Ży czę ci szczęścia w m ałżeństwie – rzekł, z trudem ham uj ąc się od wy buchu. – Sądząc
po ty m , j ak twój m ąż kopnął na dzień dobry twoj ego psa i j ak ślini się do twoj ej siostry, to
szczęście będzie ci potrzebne.
– O m nie m ówisz?
Py tanie padło tak niespodziewanie, że oboj e drgnęli.
Karol stał tuż obok. Dzielił go od oboj ga krzew azalii. Wy szedł zza zielonej zasłony i – blady tak
sam o, j ak Aleksiej – powtórzy ł:
– O m nie m ówisz?
Aleksiej uśm iechnął się ty lko, m rużąc oczy. Tego m u by ło trzeba...
Tam ten szarpnął Lilkę za ram ię, aż się zatoczy ła i to by ł im puls, wy zwalaj ący furię, która
od rana narastała.
Jeden cios, drugi, trzeci. W twarz, w splot słoneczny, w szczękę.
Bić, walić dotąd, aż przeciwnik zalej e się krwią, padnie na kolana i będzie błagał o litość.
Gdzieś obok krzy czała Liliana. Niech krzy czy. Nie j est dla niej m ężczy zną? Udowodni, że j est.
Tam ten broni się. Nawet całkiem nieźle. On, Aleksiej , też j uż krwawi z głowy rozbitej kam ieniem
(skąd w ręku przeciwnika kam ień?), ale ten ból j est dobry. Otrzeźwia. Zaślepiaj ąca furia m ij a,
m oże uderzać na zim no, celować dokładniej ...
Odciągaj ą go czy j eś ręce. Ciskaj ą na bok. Wgniataj ą w ziem ię.
Aleksiej potrząsa głową, by widzieć cokolwiek przez zalewaj ącą oczy krew. Jego spoj rzenie
pada na klęczącą obok m ęża Lilkę. Płacze.
Niech płacze.
W tej sam ej chwili Lilka patrzy na niego. W niebieskich oczach j est ty lko bezbrzeżny żal.
Niech żałuj e.
Aleksiej podnosi się, odpy chaj ąc przy trzy m uj ące go ręce.
Odchodzi parkową alej ą, w koszuli zachlapanej krwią, przez nikogo niezatrzy m y wany.
„Nie j estem dla ciebie wy starczaj ąco m ęski?” – Ty lko to kołacze się w obitej głowie. –
„Udowodnię ci, że j estem ”.
Ślub j est zwy kle początkiem nowego ży cia. Przez pierwszy m iesiąc tak też wy dawało się Lilce.
Karol – gdy ty lko doszedł do siebie po laniu, j akie sprawił m u Aleks – starał się okazy wać swoj ej
żonie m iłość, której – tego Lilka by ła pewna – do niej nie czuł. Ona też go nie kochała, a na pewno
nie tak, j ak Aleksiej a.
Na początku obawiała się, że Karol urządzi j ej piekło o faceta, który obił m u twarz, ale... nie.
Nie padło ani j edno py tanie, ani j edno słowo wściekłości czy wy rzutu. Lilka wtedy j eszcze nie
wiedziała, że Karol lubi przeprowadzać swoj e własne śledztwa. Pod przy kry wką wolności
i zaufania będzie wiedział, z kim się j ego żona spoty ka, gdzie i w j akim celu.
Aleksiej a j ednak nie m ógł nam ierzy ć. Lilka też nie. Przepadł j ak kam ień w wodę.
Py tała w dziekanacie anglisty ki i rom anisty ki o Aleksandra Dragonowa, powiedziano j ej ty lko,
że zrezy gnował ze studiów. Niewiele więcej wiedzieli j ego koledzy z roku.
– Nie poj awił się na zaj ęciach. Dlaczego? Nie wiadom o. Może m a kłopoty rodzinne?
Chcąc, nie chcąc wróciła do Collegium Novum, by odnaleźć Olgę, ale dziewczy na nie chciała
z nią rozm awiać. Po bły szczący ch od łez oczach Lilka poznała, że Aleksiej zostawił także swoj ą
narzeczoną. Gdzie się podziewa? Może w Nadziei?
Przem ogła się i zadzwoniła do Anastazj i. Ta m usiała coś wiedzieć, j ednak gdy ty lko poznała
po głosie, kto dzwoni, rozłączy ła się.
Lilce nie pozostało nic innego, j ak poj echać do Nadziei, ubłagać Anastazj ę o inform acj e, m oże
zobaczy ć się z sam y m Aleksem ?
Dlaczego tak j ej na ty m zależało? Bo nie m ogła wy baczy ć sobie ostatnich słów, j akim i go
obrzuciła. Aleksiej nie j est dla niej m ężczy zną? Jest tchórzem bez honoru? Jak ona w ogóle m ogła
tak pom y śleć? Jak m ogła to wy krzy czeć?! Po j ej słowach coś się stało. Coś w nim pękło –
widziała to w czarny ch oczach sekundy przed ty m , nim na scenie poj awił się Karol.
Aleksiej zniknął nie z obawy przed zem stą pobitego – on nie bał się niczego i nikogo – to zarzuty
Liliany sprawiły, że odszedł ze studiów i zerwał zaręczy ny. Porzucił m arzenia o żeglowaniu,
zostawił dziewczy nę, która by łaby dobrą, kochaj ącą żoną – sto razy lepszą niż Lilka – by... No
właśnie: gdzie się Aleks podziewał i co chciał zrobić ze swoim ży ciem ?
Może nie ży j e?! Takie przy puszczenie przez parę nocy nie dawało Lilce spać. Czy m ógł przez
nią popełnić sam obój stwo?!
Nieee, nie on, nie Aleksiej Dragonow. Prędzej zaszy j e się gdzieś niczy m ranne zwierzę, a gdy
pierwsza wściekłość opadnie, obm y śli na zim no okrutny plan, wróci i zacznie się m ścić. To by ło
do niego bardziej podobne.
Liliana m usiała uprzedzić cios. Musiała odnaleźć go pierwsza! Nim zruj nuj e j ej m ałżeństwo,
a dziecko pozbawi oj ca i dom u. Do tego właśnie wniosku doszła w pewien sierpniowy ranek, gdy
Karol wy szedł na uczelnię, teściowa do fry zj era, a ona, Lilka, włóczy ła się po pustej willi
państwa Łapskich, nie m aj ąc zaj ęcia ani dla rąk, ani dla um y słu.
Jutro. Jutro wsiądzie w pekaes do Nowego Sącza, potem w autobus do Boguszy i przez las,
wzdłuż strum ienia, pój dzie prosto na polanę, gdzie stał dom Aleksiej a i Anastazj i. Nadziej a.
Spakowała podróżną torbę, wsunęła j ą pod łóżko i z bij ący m sercem zaczęła odliczać godziny :
do powrotu Karola, do wieczora, do rana...
Tuż przed świtem , gdy półprzy tom na ze zm ęczenia i zdenerwowania dowlokła się do łazienki,
zgiął j ą wpół ból tak silny, że długie chwile łapała oddech. Następny skurcz niem al odebrał j ej
przy tom ność. Krzy knęła, padaj ąc na kolana. Gdy Karol wpadł do środka, Lilka z obłędem
w oczach patrzy ła na kałużę krwi rozlewaj ącą się dookoła niej .
Godzinę później urodziła dziecko.
Tamtego dnia, gdy lekarz pochylił się nade mną i powiedział, że maleństwa nie udało się uratować,
poczułam, co tak naprawdę znaczy słowo „samotność”. Ta istotka, którą przez pięć miesięcy
nosiłam pod sercem, której na początku nie chciałam, przez którą straciłam miłość mojego życia,
a zyskałam męża, była moją nadzieją na to, że nigdy już nie będę sama. Przepadła i ona.
Następnych dni, tygodni, miesięcy nie pamiętam. Wydają mi się dzisiaj jak jedna niekończąca się
noc. Ciemny pokój, opuszczone żaluzje, puste korytarze obcego domu...
Wyrzuty teściowej, krzyki męża: „Weź się w garść! Zrób coś z sobą! Tysiące kobiet przez to
przechodzi, świat się przez jedną niedonoszoną ciążę nie kończy!”
Ale ja nie rozpaczałam li tylko za dzieckiem, opłakiwałam także moją miłość. I siebie. Nad sobą
użalałam się najbardziej. Nie miałam pojęcia, że niedługo rzeczywiście będę miała powód do łez.
Że los szykuje dla mnie niemiłą niespodziankę: powtórkę z rozrywki, której miałam nadzieję już
nigdy nie doświadczyć.
Zaczęło się od awantury o stos brudnych naczyń w zlewie – ja tego nawet nie zauważyłam,
pogrążona w depresji – skończyło zaś na solidnym laniu, które po raz pierwszy, ale bynajmniej nie
ostatni, spuścił mi mój... małżonek. Tak, tak, uciekłam od ojca, który miał ciężką rękę, trafiłam pod
dach takiego samego bydlaka, jeśli nie gorszego. Ojciec po biciu przynajmniej żałował, próbował
przepraszać, gdy wytrzeźwiał. Karol na początku całą winą obarczał mnie – to ja przecież leniłam
się, nie raczyłam sprzątnąć czy ugotować obiadu. Potem nie szukał nawet winnego...
Ile lat to znosiłam? O dziewięć za dużo. Gdybym miała choć odrobinę hartu ducha, złożyłabym
pozew o rozwód następnego dnia, gdy podniósł na mnie rękę. Ja jednak byłam tchórzem.
Od zawsze. Tchórzem, którego nie stać nawet na ucieczkę.
*
„Uciekaj , Lilou, uciekaj !”
Chce wstać, zrobić choć krok, ale nogi j ej nie słuchaj ą. Stoi j ak słup soli. Jak sarna złapana
w sidła kłusownika.
Oni nadchodzą.
Wie, że gdy zostanie, skrzy wdzą i j ą, i j ego. Musi uciekać, wezwać pom oc, ale... nie m oże
ruszy ć się z m iej sca. Patrzy j ak się zbliżaj ą. Widzi ciem ne twarze, widzi płonące chory m
blaskiem oczy. W rękach m aj ą kij e. I broń. Czarne oko karabinu m ierzy raz w nią, raz w niego.
„Uciekaj , Lilith!”
To „Lilith” dodaj e j ej nagle skrzy deł. Podnosi się i biegnie, biegnie co sił. By le dalej
od tam ty ch. Ku Nadziei. Dom przy bliża się i oddala, niczy m pusty nna fatam organa. Bo j uż nie
stoi pośrodku polany, a na żółty ch, spalony ch słońcem j ałowy ch pustkowiach.
Za plecam i sły szy strzał. Ty lko j eden. Dom znika j ak zdm uchnięta świeca.
„Aleksiej !” – Chce krzy czeć, ale z j ej ust wy doby wa się ty lko szept. Odwraca się i chce biec
z powrotem , rzucić się na tam ty ch z pazuram i, odebrać of arę, ale wie, że j est j uż za późno.
Na wszy stko za późno...
On nie ży j e. Krew rozlewa się po żółty m piasku, czarne oczy gasną, wy ciągnięta ku niej dłoń
opada bezwładnie.
– Aleksiej ! – krzy czy po raz drugi, ale odpowiada j ej m ilczenie.
Odszedł. Znów zostawił j ą sam ą. Pły ną łzy. Mieszaj ą się z j ego krwią. Pierś rwie suchy szloch.
To koniec, na wszy stko za późno.
– Już dobrze, Lilou, j esteś bezpieczna. Spokoj nie, kochana, spokoj nie, wszy stko będzie dobrze.
Unosi ciężkie powieki. Aleksiej pochy la się nad nią. Oczy m a pełne troski i m iłości. Bierze j ą
na ręce, przy tula z cały ch sił.
– Znalazłem cię. Jesteś bezpieczna – powtarza.
I Liliana m u wierzy. On przecież zawsze dotrzy m uj e słowa.
Przy tom ność wracała powoli. Pam ięć ostatnich dni także. Most na Wiśle, dworzec kolej owy,
długa podróż do Nadziei, do dom u, a potem droga przez las i błądzenie, błądzenie, błądzenie...
zim no, ciem ność, rozpacz i dzwonek telefonu.
„Czekaj na m nie, wy trzy m aj , znaj dę cię”.
Liliana otwiera oczy. Mruga przez chwilę, zdezorientowana. Biały sufi t nad głową. Wąskie
łóżko. Pachnąca szpitalem pościel. Kroplówka wbita w przedram ię. Kap, kap, kap. Obok ekran
m onitora, a na nim zielona linia skacząca to w górę, to w dół.
Po drugiej stronie ktoś porusza się na krześle, pochy la nad Lilianą. Znów widzi czarne oczy
Aleksiej a, a w nich śm iertelne zm ęczenie, lecz także ulgę. I m iłość, niezm ienną od lat.
Liliana unosi dłoń, chcąc dotknąć m ężczy zny, upewnić się, że nie j est snem . Rękę spowij aj ą
bandaże.
– Masz lekkie odm rożenia, Lilou – m ówi Aleks przy ciszony m głosem . – Ale lekarze dobrze się
nim i zaj ęli. Nie zostanie nawet ślad.
„To nie m a znaczenia” – chce opowiedzieć. – „Czy będę nosiła ślady po dzisiej szej nocy, czy
nie, to j uż nieważne. Jesteś przy m nie, odnalazłeś m nie i zabierzesz do Nadziei – ty lko to się liczy.
Chy ba, że...”.
– Nadziej a... – Ze spękany ch ust wy doby wa się szept. Sen o zniszczony m , opuszczony m dom u
powraca. Panika chwy ta za gardło. Liliana unosi się na łokciach, gotowa wstać i biec z powrotem
do lasu, wzdłuż strum ienia, szukać polany. – Nadziej a. Dom . Jest? – Błaga wzrokiem , by Aleks
potwierdził. Gdy on m ówi: „Jest, Lilou. Czeka na ciebie”, z ni to westchnieniem , ni j ękiem opada
na poduszkę. Znów łzy pły ną po policzkach, ale ty m razem są to łzy szczęścia. Dotarła do kresu
swoj ej wędrówki. Teraz ży cie m oże się kończy ć. Albo zaczy nać.
CZĘŚĆ IV
Drapieżnik
Aleksiej Dragonow wszedł do pokoj u swobodny m , spręży sty m krokiem . Jedny m rzutem oka
ogarnął pom ieszczenie: nowa wy kładzina, biurko pod ścianą, regał na książki, opuszczone żaluzj e,
włączone górne światło, cicho szum iąca klim aty zacj a. Norm alny biurowy pokój j akich ty siące
w ty m wieżowcu. To dobrze. Niczy m nie m ożna się wy różniać z otoczenia.
Podszedł do okna, uniósł żaluzj e. Naprzeciwko, po drugiej stronie Marszałkowskiej , stały
kam ienice pam iętaj ące czasy woj ny. Dołem sunęły sam ochody, autobusy, tram waj e. Zwy kłe
poniedziałkowe przedpołudnie. Dla Aleksa dzień ten by ł j ednak szczególny. Dziś zaczy nał
prawdziwą pracę. Sprawdzono go na wielu stanowiskach, przeszedł wszy stkie wery fikacj e, zdał
śpiewaj ąco wszelkie testy : i na inteligencj ę, i na wy trzy m ałość psy chiczną, także na sprawność
fizy czną. By ł gotów – co j ego przełożeni stwierdzili z saty sfakcj ą. Trzy m ali do tej pory tego
niezwy kłego m łodego człowieka niczy m asa w rękawie, czekaj ąc na wy j ątkową okazj ę – taką,
w której uży ć karty atutowej m ożna ty lko raz. Aleksiej z wrodzoną cierpliwością czekał również,
nie poganiaj ąc szefów, nie dopraszaj ąc się o akcj e. Wiedział to sam o co oni: zostanie uży ty
do rozwiązania spraw naj wy ższej wagi. I dziś właśnie nadszedł dzień, gdy m iał wej ść do gry.
Krótkie pukanie do drzwi przerwało m ężczy źnie obserwacj ę ulicy.
Sekretarka, śliczna, długonoga blondy nka, której – gdy by ktoś py tał go o zdanie – Aleksiej
nigdy by na to stanowisko nie wy brał, stanęła na progu, odruchowo poprawiaj ąc włosy.
– Panie dy rektorze, pan Karski. By ł um ówiony na czternastą.
– Proszę – odpowiedział, obdarzaj ąc dziewczy nę cieniem uśm iechu.
Ta nadal stała na progu pokoj u, gapiąc się na nowego szefa niczy m cielę na m alowane wrota.
Gdy oblizała karm inowe usta i obciągnęła bluzkę, nawet nie zdaj ąc sobie sprawy z dwuznaczności
tego gestu, Aleksiej zm arszczy ł brwi.
– Proszę wprowadzić pana Karskiego – powtórzy ł ostrzej .
Musi pogadać z kim ś o tej dziewczy nie. Ona m a j edy nie odbierać telefony, um awiać spotkania
i prowadzić korespondencj ę. Żadny ch inny ch usług m u nie potrzeba. Kochanki także nie.
Chwilę później m ars na twarzy m ężczy zny ustąpił m iej sca szczerem u uśm iechowi. Podszedł
do Andrzej a Karskiego, który właśnie zam y kał za sobą drzwi, i wy ciągnął rękę, witaj ąc gościa
krótkim , m ocny m uściskiem .
– No, no, biuro niczego sobie. – Andrzej znacząco obej rzał się na drzwi, za który m i zniknęła
piękna sekretarka.
– Daj spokój . – Aleks się skrzy wił. – Wolałem naszą kwaterę.
– U nas takich lasek nie by ło.
– By ły, by ły, ty lko m y śm y ich nie zauważali. Rozum iesz: koleżanki, partnerki, a nie kobiety.
– Aha! I m ówi to ten, który żadnej nie przepuścił! – Andrzej zaśm iał się złośliwie, wiedząc,
j aka będzie reakcj a.
– Nie pieprz! – Aleks od razu się nastroszy ł. – Nie tknąłem ani j ednej ...
– Chłopie, wy luzuj ! Coś ty się taki poważny zrobił? Biuro w centrum Warszawy i stanowisko
prezesa nieistniej ącej firm y na m ózg ci się rzuciło? Czy ty lko poczucie hum oru spadło do zera?
– Uważaj na słowa – sy knął w odpowiedzi. Andrzej by ł w porządku, ale czasem igrał z ogniem .
– Firm a j est j ak naj bardziej legalna.
– Masz racj ę. – Mężczy zna spoważniał. – Sorry. Już się cieszę na nową robotę i tak m nie to
nakręca... – Urwał, siadaj ąc w fotelu stoj ący m przy szklany m stoliku pod ścianą naprzeciw okna.
– Podniesiesz żaluzj e? Ciem no tu j ak w grobie.
Po chwili pokój rozświetliło słońce, a Aleks usiadł naprzeciw gościa. Ten przesunął w j ego
kierunku białą kopertę.
– Tu m asz pierwszego kontrahenta.
Aleks wy j ął ze środka plik zadrukowany ch kartek i zdj ęcie. Parę chwil przy glądał się twarzy
tego, kogo fotografia przedstawiała, po czy m rzucił papiery na stół.
– Odpada. Znam tego gościa.
Andrzej zm arszczy ł brwi.
– Nic nam o ty m nie wiadom o. Nie wy stawialiby śm y ci znaj om ego.
– To by ło dość... krótkie, choć intensy wne spotkanie. – Aleks m im o woli się uśm iechnął. –
Obiłem m u m ordę na j ego własny m weselu.
– Oczy wiście poszło o dziewczy nę?
– Oczy wiście.
Zaśm iali się obaj , by zaraz spoważnieć.
– Dobrze się znaliście przed ty m ... incy dentem ?
– Z nią czy z nim ?
– Aleks, nie graj głupka!
– Ją znałem od dzieciństwa, j ego w ogóle.
Andrzej zam y ślił się.
– Przedstawię sy tuacj ę szefostwu, ale m oim zdaniem nie m a problem u. Facet nie wie o tobie
nic oprócz tego, że znałeś j ego żonę, tak? Dzięki niej będziesz bardziej wiary godny. A nic tak nie
zbliża, j ak przy j acielskie m ordobicie.
– Nie by ło przy j acielskie – m ruknął Aleks, patrząc na zdj ęcie Karola. Nie m iał naj m niej szej
ochoty na ponowne spotkanie z ty m facetem , chociaż m anto, j akie m u spuścił, wspom inał z dziką
saty sfakcj ą. Gdy by powtórnie nadarzy ła się okazj a...
„Mógłby ś w końcu dorosnąć” – ofuknął siebie w m y ślach. – „Jesteś teraz poważny m
biznesm enem , prezesem firm y deweloperskiej . Gdy nadarzy się okazj a, wy ciągniesz do Karola
dłoń, pom ożesz m u wstać, podasz chusteczkę, by otarł z twarzy krew i otrzepiesz garnitur,
troskliwie niczy m naj lepszy przy j aciel. Oczy wiście nie ty uprzednio m u wlej esz...”.
Ponownie uj ął dossier, rzucaj ąc okiem na pierwszą stronę. „Od sześciu lat w związku
m ałżeńskim , żona Liliana”.
„To dlatego nie pałasz chęcią do pierwszego zadania, j akie zlecił ci szef. Ze względu na nią.
Lilianę. Musiałby ś ponownie się do niej zbliży ć, patrzeć na nią, czuć j ej bliskość i trzy m ać ręce
przy sobie – nie dlatego, że j est czy j ąś żoną, ale żoną faceta, którego przy j ej pom ocy będziesz
rozpracowy wał. Wy korzy stasz j ą, by dobrać się do niego”.
W ty m m om encie z pliku kartek wy padło zdj ęcie kobiety, a Aleksowi aż dech zaparło. By ła
taka piękna... Jeszcze piękniej sza niż osiem lat tem u. Uj ął zdj ęcie w dwa palce, zupełnie j akby
m iało zaraz rozsy pać się w py ł, i uniósł do oczu. Liliana stała na tarasie, patrząc przed siebie.
W spoj rzeniu m iała tęsknotę, na twarzy sm utek, a m oże tak się Aleksowi wy dawało? Może chciał
to widzieć?
– Ładniutka. – Andrzej m ówiąc to, patrzy ł nie na zdj ęcie, a na m ężczy znę. – Masz m inę, j akby
um arł ci ktoś z bliskich.
– Chrzanisz...
– Coś m i się wy daj e, że piękna Liliana by ła nie ty lko przy j aciółką z dzieciństwa. Może
fakty cznie nie powinno się ciebie w to m ieszać?
Aleks wsunął zdj ęcie m iędzy kartki.
– To, kim dla m nie by ła, nie m a nic do rzeczy – rzekł stanowczo. – Nie ona j est m oim celem ,
a j ej m ąż. Kiedy ś fakty cznie kochałem tę kobietę, ale to by ło wieki tem u. Wy rosłem
z dziecinnego zadurzenia.
„Akurat!” – dodał w m y ślach. – „Gdy by by ła wolna, pewnie znów by ś próbował”.
– Zdaj sprawozdanie szefom , przedstaw sy tuacj ę – powiedział na głos. – Jeśli oni nie będą
m ieli nic przeciwko, wchodzę w to.
Uścisnęli sobie dłonie, nagle poważni i – choć żaden nie przy znałby się do tego – przej ęci.
Aleks za chwilę wej dzie w rolę, do której przy gotowy wał się od lat. Jak skończy się
przedstawienie, tego nikt nie wiedział. Ży cie j est pełne niespodzianek i nawet naj lepiej
zaplanowana akcj a m oże pój ść źle, bo sam ochód złapie gum ę w decy duj ący m m om encie.
Mim o to, m im o że ry zy kował ży ciem , stanął do walki, bo j eśli nie tacy j ak on, to kto?
– Po pracy spotkam y się tam gdzie zwy kle? – zapy tał Andrzej , wy ry waj ąc Aleksiej a
z zadum y. Jaką pracę m iał na m y śli? Dzisiej szy dzień, czy... gdy będzie po wszy stkim ?
– Pewnie. Będę koło dwudziestej .
Andrzej klepnął go w ram ię.
– Owocnego polowania ci ży czę. I nie m ówię tu o pięknej sekretarce.
Puścił do przy j aciela oko i wy szedł.
Aleks patrzy ł przez chwilę na drzwi, po czy m wrócił do stolika, sięgnął po kopertę i wy ciągnął
zdj ęcie Liliany.
Miałem w ręku twoją fotografię i po raz setny albo i tysięczny, od kiedy widziałem cię ostatni raz,
zastanawiałem się, co ze mnie za frajer. Sześć lat temu mogłem w końcu cię zdobyć, zostać z tobą,
wspierać cię, chronić... Co z tego, że próbowałaś mnie wrobić w nie moje dziecko? Mniej bym
ciebie przez to kochał? A to małe? Przecież lubię dzieci, pokochałbym i je.
Ale nie. Gdy tylko wyszło na jaw, że znów kręcisz, zwodzisz, grasz, że próbujesz mnie
wykorzystać, musiałem unieść się urażoną dumą i odejść, zostawiając cię temu dupkowi.
A przecież znałem cię od dzieciństwa! Wiedziałem, że całemu twojemu życiu towarzyszył strach.
Że krzywdzono cię, bito, molestowano, a ty – mała samotna dziewczynka, którą byłaś i nadal jesteś,
mogłaś tylko uciekać, bo jak przeciwstawić się okrutnemu światu dorosłych i rówieśników, nie
mając nikogo, zupełnie nikogo, kto stanąłby po twojej stronie? Jedyny, któremu ufałaś, który
przyrzekł cię chronić, był taki sam, jak tamci: miał lepkie ręce i pusty łeb Myślał o tym, jak się
do ciebie dobrać, a nie jakie ty poniesiesz tego konsekwencje.
Gdybym był człowiekiem honoru, w dniu twoich osiemnastych urodzin zabrałbym cię z domu
i nigdy więcej byś tam nie wróciła. Nikt więcej nie podniósłby na ciebie ręki, nie patrzyłabyś
na staczającego się ojca, nie słuchała awantur Żaden gnojek nie dobierałby się do ciebie
na przerwie, nie zaszczuwałby cię po lekcjach. Poszłabyś na studia – te wymarzone – a ja cały czas
byłbym przy tobie. Nie musiałabyś się puszczać, by zdobyć przyjaźń facetów z roku. Nie byłabyś
sama. Gdyby zaś któryś choć spojrzał na ciebie, Lilou, nie tak, jak koledze ze studiów wolno,
obiłbym mu mordę dla przykładu i cała uczelnia już następnego dnia by wiedziała, że moja żona jest
nietykalna. W domu, do którego chciałoby się wracać, co wieczór zasiadalibyśmy do kolacji,
co rano budzilibyśmy się wtuleni jedno w drugie. Urodziłoby nam się dziecko, potem drugie,
trzecie...
Co mam w zamian za „honor”? Puste mieszkanie, w którym zdycha nawet paprotka, bo nie dbam
o nic. Puste serce, bo nie umiem nikogo pokochać.
Co w zamian masz ty? To się dopiero okaże. Jeśli jesteś z tym dupkiem szczęśliwa, oddam sprawę
komu innemu. Jeśli zaś nie...
Tak, to się okaże.
Jak rasowy drapieżca Aleks zaczął polowanie od dokładnego rozpracowania ofiary. O ile Karola
Łapskiego m ożna nazwać ofiarą – ten uznałby takie określenie za śm iertelną zniewagę. By ł
wzięty m adwokatem . Miał willę w prestiżowej dzielnicy Warszawy (po studiach wrócił
do rodzinnego m iasta), piękną żonę i szy bki sam ochód. Konto bankowe pękało w szwach.
Aleks na początek przy j rzał się tem u kontu.
– Możesz zrobić wy druk? – zapy tał Julka, genialnego hakera, który m aj ąc do wy boru odsiadkę
albo współpracę, od paru lat należał do grupy i teraz, śm igaj ąc palcam i po klawiszach, włam y wał
się do bazy dany ch j ednego z naj większy ch polskich banków. Biorąc pod uwagę, do czy j ej bazy
dany ch włam ał się swego czasu, dla Julka by ła to bułka z m asłem .
– Pewnie – m ruknął, poprawiaj ąc okulary. Wzrok m iał dobry, a szkła nosił ty lko po to,
by w firm ie pełnej napakowany ch facetów biegaj ący ch ze spluwam i pod pachą dodawały m u
szacunku. Nie m usiał, bo ci faceci oprócz m uskułów m ieli także m ózgi i um ieli z nich korzy stać,
wiedzieli więc, że w dobie internetu taki Julek j est czasem ważniej szy od bry gady AT. – No, bierz.
– Skinął na Aleksiej a, do którego czuł j ednocześnie podziw i niechęć. Dragonow by ł ty m , który m
Julek zawsze chciał zostać i który m nigdy nie będzie. – Coś j eszcze ci znaleźć?
– Aha. Ty ch, którzy przesy łali naj wy ższe kwoty naszem u panu m ecenasowi. O, patrz na to:
„OilCom , dwieście ty sięcy, obsługa prawna”. Znam różny ch prawników, ale żaden
za prowadzenie spraw nikom u nieznanej spółki nie bierze m iesiąc w m iesiąc dwóch stów! Dawaj
ich na lewaty wę. I ty ch z DeveloperCom też...
Stos wy druków i skanów stron rósł.
„Będę m iał co robić w długie sam otne wieczory ” – pom y ślał Aleks. – „Nim się do ciebie
zbliżę, Lilou, sporo wody w Wiśle upły nie”.
Minęło pół roku, nim Aleksiej m ógł powiedzieć, że wie wszy stko o Łapskim , j ego szem rany ch
interesach, m afij nej klienteli i skorum powany ch przy j aciołach. Cierpliwie śledził m ecenasa,
poznaj ąc j ego zwy czaj e – od ty ch niewinny ch, j ak kielonek czegoś m ocniej szego na dzień dobry,
po odrażaj ące, j ak hulanki z dziwkam i w towarzy stwie m afij no-polity czny m po blady świt.
Polity cy Aleksiej a nie interesowali. Nim i zaj m owała się inna kom órka „firm y ”. Dragonow m iał
wkręcić się przy pom ocy Łapskiego w szeregi ty ch pierwszy ch. I to nie ty le „w szeregi”, bo on
nie by ł od inwigilowania żołnierzy m afii, co po plecach Karolka m iał się wspiąć na sam szczy t.
Ale j eszcze nie teraz, nie od razu. Zwierzy na by ła nieufna, płochliwa... Zagrożona nie salwowała
się ucieczką – przeciwnie: atakowała, posy łaj ąc m y śliwego w betonowy ch butach na dno Wisły.
Czasem bez głowy, ku przestrodze inny m .
Pół roku trwało więc, nim Aleksiej zdecy dował się na następny krok.
– Zdobądź m i zaproszenie na ten raut. – Rzucił Andrzej owi wy cinek z brukowca, w który m
zapowiadano im prezę integracy j ną biznesm enów z Polski i Rosj i. Zupełnie, j akby m usieli się
integrować... – Pora dać się poznać i j ednej , i drugiej stronie – dodał.
– Jesteś gotów? – Andrzej rzucił przy j acielowi py taj ące spoj rzenie, choć nie m usiał py tać.
Dragonow nie przy stępował do akcj i, j eśli nie by ł gotów.
– Ty lko akcent podszlifuj ę – pry chnął tam ten. – Nu, Karol, pagadi!
– Przy kry wkę m asz m ocną – zgodził się Andrzej . – Robiłeś na nazwisko i swoj ą
TwelveDevelopm ent wy starczaj ąco długo – to by ła „legalna” firm a Dragonowa. – Mogą cię
sprawdzać do porzy gania, od przedszkola, niczego nie znaj dą.
– Nie chodziłem do przedszkola – sprostował Aleks.
– Serio? My ślałem , że zaczy nałeś karierę od naj m łodszy ch lat!
Zaśm iali się.
– Zaproszenie dostaniesz. Pój dziesz sam czy z którąś z dziewczy n?
– Wezm ę Jolę. W ty ch środowiskach nadziany facet bez „przy wry ” nie j est przekonuj ący.
Wiedział, by ł pewien, że na im prezie będzie Liliana. Nie chciał, by widziała go z blond laską
przez całą noc wiszącą m u u ram ienia, ale nie m iał wy boru. By ł na służbie.
Dwa dni później znalazł się na przy j ęciu.
Świeża krew w środowisku, w który m wszy scy znaj ą wszy stkich, wzbudza j ednocześnie niepokój ,
zainteresowanie i podniecenie. Dokładnie tak sam o podziałałaby na stado rekinów.
„Kim j est ten facet?” – py tano, ukradkowo wskazuj ąc na przy stoj nego bruneta z nonszalancj ą
wkraczaj ącego na salony. Piękność u j ego boku nie wzbudziła żadny ch em ocj i. Tutaj każdy bonzo
m iał pod ręką podobną, czasem parę dziesięcioleci m łodszą, dziewczy nę.
Karol Łapski – od paru lat poj awiaj ący się na podobny ch im prezach, czasem z żoną, niezłą
dupencj ą, choć niedoty kalską, czasem z dziwką – również zwrócił uwagę na nowego gościa. I...
niem al upuścił kieliszek z szam panem .
To on! Ten skurwy sy n, który... na j ego własny m , Karola, weselu...! Na oczach gości i świeżo
poślubionej żony...! Oż, ty łachudro...
Nim pom y ślał, j uż przeciskał się przez tłum , j uż stawał przed Aleksiej em .
– Pam iętasz m nie? – sy knął.
Dragonow spoj rzał na niego, m rużąc oczy, uśm iechnął się niepewnie i chciał podać m u dłoń,
przy j acielskim gestem , gdy cios w twarz cisnął nim o stolik.
Posy pało się szkło. Szm er rozm ów ucichł, j ak nożem uciął. Wszy scy patrzy li na zbieraj ącego
się z ziem i nieznaj om ego m ężczy znę i stoj ącego nad nim m ecenasa Łapskiego.
Aleksiej otarł krew z rozbitej wargi wierzchem dłoni i przez chwilę patrzy ł na Karola takim
wzrokiem , że nikt nie m iał wątpliwości, że za chwilę rozsm aruj e prawnika na ścianie, zm iażdży
m u twarz parom a ciosam i pięści, a potem skopie na dokładkę – tak, by papuga wiedział,
że bezkarnie się nań ręki nie podnosi. Ten pom y ślał to sam o, ale nie m ógł się cofnąć – straciłby
twarz przed klientam i. Czekał więc z oklapnięty m i ram ionam i na pierwsze uderzenie.
I nagle przez twarz Aleksiej a przem knął cień uśm iechu.
Ku zdum ieniu wszy stkich wy ciągnął do Karola rękę.
– Jesteśm y kwita? – zapy tał niskim , nabrzm iały m j eszcze od gniewu głosem , w który m
pobrzm iewał śpiewny, rosy j ski akcent.
Karol podał m u dłoń i uścisnął, z trudem ukry waj ąc ulgę.
– Jesteśm y. To m ój przy j aciel. Drug. Ze szczeniackich czasów. Pobiliśm y się o m oj ą piękną
żonę – powiedział. Przy słuchuj ący się tem u goście zarechotali. – Chodź, Aleksiej , wy pij m y
za stare, dobre czasy i te nowe, j eszcze lepsze. – Klepnął m ężczy znę w ram ię, ten – raz j eszcze
otarłszy usta z krwi – ruszy ł za nim w kierunku baru.
Nikt nie m ógł wiedzieć, że Aleksiej spodziewał się takiego „powitania”, a nawet m iał na nie
nadziej ę. Nic tak nie zbliża j ak rewanż na wieloletnim wrogu. Widząc unoszącą się do uderzenia
pięść, w ułam ku sekundy skalkulował, że przy j ęcie ciosu bardziej m u się opłaci niż unik. Jedy nie
nos m usi chronić, bo ze złam any m wiele nie zdziała – m iał wnikać w szeregi, a nie pętać się
po chirurgach. Cofnął więc o m ilim etry twarz, by pięść Karola zahaczy ła o wargę, widowiskowo
j ą rozkrwawiaj ąc. Nic więcej nie by ło trzeba.
Teraz przepij ali do siebie niczy m starzy znaj om i nadrabiaj ący lata niewidzenia.
Aleksiej unosił do ust drugi kieliszek, gdy w drzwiach sali poj awiła się Ona. Ręka m ężczy zny
zasty gła na m om ent bez ruchu. Jego um y sł, serce i ciało by ły j edny m wielkim krzy kiem : „TO
ONA!”. Jednak postarał się, by twarz nie wy rażała zby t wielu em ocj i.
– Czy to nie twoj a żona? – zapy tał Karola niem al oboj ętny m tonem .
Ten obej rzał się przez ram ię i m achnął ręką w stronę Liliany j ak na kelnera. Ta zrobiła krok
w kierunku baru i uj rzawszy Aleksiej a, znieruchom iała.
W pierwszy m m om encie, zszokowana j ego widokiem (Skąd?! Jak?! Po co?!) chciała uciekać,
nie zastanawiaj ąc się, j akby to wy glądało w oczach m ęża i gości, nieprzeparta siła ciągnęła j ą
j ednak ku m ężczy źnie.
Wzięła głęboki oddech i spokoj nie podeszła do baru, staj ąc m iędzy nim i.
– Witaj – rzekła z uśm iechem , choć w oczach m iała resztki paniki. – Miło m i ciebie widzieć.
On bez słowa uniósł j ej dłoń do ust i ucałował, puszczaj ąc w następnej chwili, j akby parzy ła.
Doty k skóry tej kobiety, j ej ciepło i zapach, tak m iłe, tak pożądane, by ły niem al nie do zniesienia.
– Ej , kochanie, co tak chłodno? To m ój przy j aciel! Pam iętasz go pewnie z wesela...
„Przy j aciel?!” – Panika znów rozbły sła w oczach Liliany. – „Do czego zm ierzasz?! O co ci
chodzi?! Przy szedłeś się m ścić czy wprost przeciwnie?”
– Wróciłem do kraj u, robić tu interesy – odpowiedział na niezadane py tania. – Mam firm ę
deweloperską, stawiam y apartam entowce, a Polska to obiecuj ący ry nek. Szukam y partnerów
biznesowy ch, stąd m oj a obecność na ty m przy j ęciu.
Liliana odetchnęła z ledwo skry waną ulgą. A więc to przy padek...
– Poznasz wszy stkich, m oj a w ty m głowa. – Karol zasalutował kieliszkiem wy pełniony m
czy stą wódką i wy pił do dna. Aleksiej uśm iechnął się ty lko i odpowiedział salutem . Nikt nie
zwrócił uwagi na trwaj ącą w j ego cieniu blondy nkę, która w pewny m m om encie po prostu
ulotniła się, zostawiaj ąc nie ty le kochanka, bo nie by li kochankam i, co partnera sam em u sobie,
by m ógł osaczać ofiarę bez przeszkód.
Po kilku głębszy ch, gdy Karol zaczął chwiać się na stołku, by li j uż z Aleksem zbratani
na śm ierć i ży cie. Po następny ch tego pierwszego Liliana wzięła pod ram ię i wy prowadziła z sali.
Nim j ednak Łapski zniknął w windzie, zdąży ł zaprosić Aleksiej a na party, które organizował dla
klientów kancelarii i przy j aciół.
Tak Dragonow wtargnął po raz kolej ny w ży cie Liliany i stał się j ego nierozłączny m
elem entem na następne dwa lata.
Niespiesznie zy skiwał zaufanie wierchuszki m afiosów z Polski i Rosj i. Pił z nim i, fundował
dziwki, chodził na im prezy, robił interesy, stawał się „swoim ” człowiekiem z każdy m ty godniem ,
każdy m przekrętem i każdą przehulaną stówą.
Dom Łapskich na sam y m początku tej „przy j aźni” został nafaszerowany elektroniką, założono
kam ery i podsłuchy w każdy m pom ieszczeniu. Okazały się j ednak niepotrzebne. I niebezpieczne.
Mafia strzegła swoich taj em nic. Papuga strzegł ich również. Dom sy stem aty cznie
przeczesy wano w poszukiwaniu sprzętu do inwigilacj i. Niem al doszło do wpadki, która
kosztowałaby Aleksiej a co naj m niej zdrowie, gdy by nie łut szczęścia.
Po której ś popij awie odwoził Karola do Konstancina – tam właśnie m ieszkał m ecenas Łapski –
gdy ten zaprosił go na „strzem iennego”.
– Wej dź, coś ci pokażę – bełkotał, ledwie trzy m aj ąc się na nogach. – Kupiłem dla Liluni, żeby
się nie gniewała. – Zatoczy ł się na Aleksiej a tak, że ten m usiał niem al wnieść go do salonu. –
Bo wiesz, poniosło m nie wczoraj i przy lałem j ej tak od serca. Za dużo gada, za dużo! – Aleksiej
zeszty wniał, puszczaj ąc ram ię tam tego. To dlatego Liliana nie poj awiła się na przy j ęciu! Co j ej
ten by dlak zrobił?!
Karol, zbieraj ąc się z kolan, wy ciągnął do Dragonowa rękę, Aleks szarpnął go do pionu. Gdy by
m ógł, wgniótłby sukinsy na w piękny bły szczący parkiet, ale... nie. Musiał zacisnąć zęby, słuchać
dalej i grać przy j aciela.
– Prawdziwy m ężczy zna m usi trzy m ać kobietę krótko przy py sku, j ak konia, inaczej się
znarowi. Czasem pouj eżdżać, czasem sprać szpicrutą, a czasem dać kostkę cukru – zarechotał,
dum ny ze swoj ej elokwencj i. – Zobacz, brachu, co ty m razem dostanie ta dziwka na przeprosiny.
Ty m razem ?! A więc nie pierwszy raz j ą uderzy łeś?! „Tę dziwkę”?!
Łapski dotoczy ł się do biblioteki, nacisnął zapadnię przy j ednej z półek zastawiony ch książkam i,
który ch nikt nie czy tał, a gdy regał zapadł się na pół m etra i pozwolił przesunąć, odsłaniaj ąc drzwi
do sej fu, wstukał kod, który Aleksiej oczy wiście zapam iętał, i wy j ął ze środka pudełko od j ubilera.
Bransoletka z białego złota i bry lantów.
– Jak się Liluni zrośnie ręka, będzie j ą m ogła nosić. – Łapski uśm iechnął się z zadowoleniem .
„Więc złam ałeś j ej rękę, skurwy sy nu...” – Aleks zacisnął szczęki. Dużo, bardzo dużo kosztowało
go powstrzy m anie się od wy m ierzenia sprawiedliwości. Jeszcze przy j dzie na to czas. Teraz
naj ważniej sze by ło wy konanie zadania i doprowadzenie sprawy do końca.
– Spróbuj e nie nosić – m ruknął, patrząc, j ak Karol z pij ackim zachwy tem obraca bransoletkę
w palcach, wrzuca j ą do pudełka i zam y ka sej f. – Chodź, napij em y się strzem iennego i będę
leciał.
– Mocny m asz łeb, stary – sapnął z uznaniem m ecenas.
– Ruski, to m ocny.
Łapski zaśm iał się na to.
Aleksiej podał m u wódkę, w której przed chwilą rozpuścił tabletkę rohy pnolu. Po ty m
specy fiku Karolek zaśnie snem kam ienny m , a po przebudzeniu – z potężny m kacem – nie będzie
pam iętał, że otwierał przy obcy m sej f. Aleks za to zapam ięta i kod, i to, że nim odej dzie, m usi
złam ać Łapskiem u rękę. Dla równowagi i własnej saty sfakcj i...
Starałem się bywać w twoim domu jak najczęściej, nie mogłem jednak wzbudzać choćby cienia
podejrzeń. Zawsze więc w towarzystwie twojego męża. Patrzyłem, jak się do ciebie odnosi, gdy jest
„wśród swoich” jak tobą pomiata, jak cię poniża przy gościach słowami. Czasem nie schodziłaś
na dół, zaszyta w sypialni, wtedy wiedziałem, że znów to zrobił. I miałem ochotę poderżnąć mu
gardło.
Gdy siniaki blakły na tyle, że mogłaś je ukryć pod makijażem, pojawiałaś się, jak zawsze piękna,
i jak zawsze przepraszająca za to, że żyjesz. Gdy zostawaliśmy na chwilę sami, a ja pytałem o niego
i ciebie, wynajdowałaś najprzeróżniejsze wytłumaczenia dla brutalności tego bydlaka. Tak jak
kiedyś tłumaczyłaś ojca, tak teraz wstawiałaś się za mężem. „To moja wina!” – powtarzałaś niczym
mantrę, a ja miałem ochotę potrząsnąć tobą i wykrzyczeć, że jedyną winą jest to, że w ogóle
za niego wyszłaś. Ale ciążyło to i na moim sumieniu...
Ile razy prosiłem, byś od niego odeszła... Ile razy przyrzekałem, że zaopiekuję się tobą, gdy
zdecydujesz się na ten krok. Kurwa, przecież mamy dwudziesty pierwszy wiek! Dziś nie kamienuje
się kobiet, które uciekają od męża-bydlaka! Nie piętnuje się rozwódek! Społeczeństwo bierze
stronę ofiar, nie katów! Czy rzeczywiście?
Tu ogarniał mnie pusty śmiech, bo przecież „robiłem w branży” Znałem problem przemocy
domowej od podszewki. Nawet jeśli kobieta zdecydowała się zeznawać – a niektóre historie jeżyły
włos na głowie – nawet jeśli skurwiel bywał aresztowany, prokurator wypuszczał go wcześniej czy
później, by mąż (lub co gorsza tatuś) mógł wrócić na łono rodziny i katować żonę i dzieciaki, jakby
nigdy nic, a może jeszcze bardziej, pewien bezkarności, mszcząc się na kobiecie, że na niego
doniosła. Więcej nie popełniała tego błędu, a jedyną ucieczką okazywała się śmierć. He
z samobójstw było de facto nigdy niewyjaśnionymi zabójstwami? Ilu sprawców ukarano?
Żenująco niewielu...
Nikogo nie obchodziła jakaś Kowalska, która w przypływie desperacji rzuca się z dziesiątego
piętra. A że mąż ją wypchnął? Kto to udowodni?
Bałem się o ciebie, Lilou. Musiałem mieć jednak nadzieję, że będąc blisko, zdołam cię ochronić.
Nim ten skurwiel zatłucze cię na śmierć, dorwę tych, na których poluję, i będę mógł dorwać jego.
Nie było to jednak takie proste.
System potrzebował dowodów. Twardych, mocnych dowodów. A mafia była ostrożna. I kryta
na wszystkich szczeblach władzy.
Podstawowy m zadaniem Aleksiej a by ło fotografowanie dokum entów, które Łapski składał
w sej fie. Przez całe dwa lata, od kiedy poznali się na im prezie, Karolowi nie przy szło do głowy
zm ienić kodu. By ł bardzo pewny siebie.
Kopie dokum entów dostarczały śledczy m bezcennej wiedzy o bandy tach będący ch klientam i
m ecenasa, ale równie ważne by ły inform acj e i kontakty, j akie Aleks zdoby wał „w terenie”.
Podczas popij aw i balang bonzowie m afii polskiej i rosy j skiej nie raz chlapnęli j ęzorem , uznaj ąc
Aleksiej a za swego. Czasem pij any ch do nieprzy tom ności odwoził do dom ów i po drodze
wy słuchiwał łzawy ch zwierzeń. Ciekawsze by ły j ednak pij ackie przechwałki: kto kogo sprzątnął,
za co i za ile.
Aleksiej rzadko nosił przy sobie m ikrofon i sprzęt do nagry wania, bo bez pardonu by wał
przeszukiwany : zaufanie m a granice, w przeciwieństwie do ludzkiej głupoty. Głupotą by łoby
ry zy kować ży ciem , a za zdradę by ła j edna kara. Może dlatego m afiozi by li tak pewni siebie?
Spróbowałby który ś polecieć na policj ę, poskarży ć się za przestrzelone kolano bratanka... Tu
załatwiano sprawy we własny m gronie.
Dwukrotnie by ł świadkiem krwawy ch porachunków m iędzy „trzy m aj ący m i władzę”, nie
wtrącał się j ednak, nawet oglądaj ąc odcinanie palca. Okaleczanego bandziora nie by ło Aleksowi
żal, krew lej ąca się z rany nie robiła na nim wrażenia, wrzaski również – ten bandy ta m iał
na sum ieniu tortury i zabój stwa, niech sam trochę powy j e. Aleksiej nie m iał żadnego interesu,
by powstrzy m ać oprawców, niech tną. On m iał wy starczaj ąco niebezpieczne zadanie, by nie
wy chy lać się z pom ocą, podczas gdy przy glądaj ący się tem u inni goście ze śm iechem robili
zakłady, kiedy bandzior zem dlej e.
Za drugim razem by ło trudniej , bo na przy j ęciu, w który m Aleks uczestniczy ł, podłożono
ładunek wy buchowy. Niewielki, ale gdy by siedział przy ty m , a nie inny m stoliku, nie wy kpiłby
się parom a skaleczeniam i...
Praca, przy pom inaj ąca łapanie kobry, podobała się Dragonowi. Lubił wy zwania, lubił dreszcz
em ocj i i skok adrenaliny. Gdy by nie urodził się ty m , kim się urodził, spokoj nie m ógłby wstąpić
do m afii. Siedziałby teraz po drugiej stronie bary kady i – znaj ąc swój spry t i inteligencj ę –
wodziłby za nos policj ę, zaś m acki organizacj i Aleksiej a sięgały by od granicy do granicy...
Mężczy zna uśm iechnął się pod nosem .
„Masz pom y sły, człeku” – pom y ślał. – „Ty i m afioso. Brzy dzisz się ty m i degeneratam i
bardziej , niż ci się wy daj e. A oni powoli zaczy naj ą to wy czuwać. Niedługo przy j dzie zej ść
ze sceny. Oby z tarczą, a nie na tarczy ”.
Tak rozm y ślaj ąc, rzucił nieprzy tom nego Karola na łóżko, nie troszcząc się o wy godę „zwłok”.
Wy szedł z sy pialni, ale nim zam knął za sobą drzwi, obej rzał się przez ram ię z ręką na klam ce.
Nienawidził skurwiela, który j ak gdy by nigdy nic spał snem sprawiedliwego. Gdy by Aleks dostał
przy zwolenie, usunąłby ten chwast sposobem krwawy m lub bezkrwawy m . Ale nigdy nie
otrzy m a zgody. Łapskim zaj m ie się kto inny i to nie tak prędko...
Zam knął za sobą drzwi i przeszedł na drugą stronę kory tarza. Nacisnął lekko klam kę. Ustąpiła.
Liliana spała, zwinięta w kłębek. Jak zawsze. Chy ba ty lko przy nim , przy Aleksiej u, m ogła
zapom nieć o strachu, wy ciągnąć się na całą długość i zasnąć spokoj nie. Tutaj , w dom u
Łapskiego, za każdy razem , gdy Aleksiej wchodził do j ej sy pialni, sprawiała wrażenie
bezbronnego, zastraszonego dziecka. Ty lko kciuka w buzi brakowało.
Cofnął się, nie pozwalaj ąc sobie na współczucie.
Cicho zbiegł na parter i nie zapalaj ąc światła, podszedł do regału, za który m kry ł się sej f.
Po paru m inutach, kopiuj ąc nowe, bardzo interesuj ące dokum enty (czy Karolek zbierał z własnej
inicj aty wy haki na klientów?) zapom niał o cały m świecie.
Ciche „pstry k!” i potok światła zalewaj ący pokój sprawiły, że Aleks znieruchom iał. Gdy by
m iał przy sobie broń, teraz m ierzy łby do tego, kto stał w progu pokoj u, ale broni nie m iał i sam
by ł pewnie na m uszce.
Powoli uniósł do góry ręce, nie puszczaj ąc dokum entów. Wiedział, że j eden fałszy wy ruch
i będzie m iał kulę w plecach, oby w plecach...
– To ty lko j a. – Usły szał głos Liliany i wy puścił ze świstem powietrze.
– Przestraszy łaś m nie – odparł, by coś powiedzieć.
Nie śm iał spoj rzeć j ej w oczy, ale m usiał się przecież odwrócić.
Stała pośrodku pokoj u, oplataj ąc się ram ionam i. Drżała pod cienką bawełnianą koszulą, a Aleks
nie wiedział, czy z chłodu, czy ze strachu, m oże z wściekłości? Kto j ą, Lilianę, tam wie?
– Nie poj awiłeś się w naszy m ży ciu przy padkiem , prawda? – Odezwała się głosem , w który m
brzm iała prośba: „Zaprzecz! Zapewnij , że to by ł zbieg okoliczności!”
– Nie.
– Szpieguj esz Karola?
– Tak.
– Wsadzisz go za kratki?
Py tanie by ło proste, odpowiedź też.
– Nie.
Bardzo chciał skłam ać, zapewnić Lilianę, że j est tu właśnie w ty m celu: by zapuszkować tego
sady stę bez zasad m oralny ch, ale znał scenariusz przy szły ch wy darzeń, m usiał więc odrzec tak,
j ak to zrobił.
Liliana, w której oczach j eszcze przed chwilą j aśniał m aleńki płom y czek nadziei, po ty m
krótkim „nie” przy garbiła się, zm alała, zgasła.
Tak chciałby zam knąć j ą w uścisku, przy rzec, że wy rwie z tego piekła, że właśnie po to tu j est,
j ednak nie m ógł ry zy kować.
– Jesteś w m afii. – Głosem cichy m i pełny m bólu raczej stwierdziła niż zapy tała.
Aleks zm ilczał. Ty m razem m usiałby skłam ać, że owszem , j est po tej sam ej stronie, co Karol,
a nie chciał Liliany okłam y wać nawet w tak ważnej sprawie. Zaprzeczenie zaś wiązałoby się
ze śm iertelny m ry zy kiem .
– Dokończ to, co robiłeś, i idź sobie.
Liliana posłała m u spoj rzenie, w który m by ły pogarda, żal i rozczarowanie – w równy ch
proporcj ach. Do tej pory łudziła się, że wszy scy, którzy j ą otaczaj ą, to bandy ci, z Karolem ,
adwokatem diabła na czele, i ty lko on, Aleks, j est inny. Ale on nie zaprzeczy ł...
Chciała uciec od tej gorzkiej prawdy, zaszy ć się w swoj ej sy pialni i opłakiwać ostateczną
utratę Aleksiej a i j uż m iała wy biec z pokoj u, gdy... ten sam im puls pchnął ich ku sobie w tej
sam ej sekundzie. Dopadli siebie, a Aleks, tak j ak niedawno m arzy ł, m ógł obj ąć Lilianę, przy tulić
z cały ch sił, zam knąć w ram ionach i trwać, wdy chaj ąc zapach ukochanej kobiety, pragnąc, by ta
chwila trwała, by zasnął i więcej się nie obudził.
– Lilou, przebacz m i, przebacz! – zaszeptał. Ona go j ednak uciszy ła:
– Nic nie m ów. Oboj e udaj m y, że tej rozm owy dziś wieczorem nie by ło, j a nie zadałam
py tań, ty nie odpowiedziałeś. Jutro... od j utra m ogę ży ć bez ciebie, ale dzisiaj ...
Nie dokończy ła, całuj ąc usta m ężczy zny tak łapczy wie, z j akąś rozpaczliwą desperacj ą, j akby
rzeczy wiście j utro m iało nastać bez Aleksiej a.
Kochali się cicho, co chwila wstrzy m uj ąc oddech i nasłuchuj ąc, czy na górze nie budzi się Karol.
Ale w cały m dom u oprócz nich zdawało się nie by ć ży wej duszy.
Zapragnęli więc siebie j eszcze raz... Cicho, niczy m złodziej e, kradli chwile rozkoszy, które
m iały im wy starczy ć na resztę ży cia. I znów naj pierw zachły snęła się własny m j ękiem Liliana,
potem Aleks, uciszony j ej dłonią.
Opadli na dy wan. Leżeli, wtuleni j edno w drugie, aż na niebie zasrebrzy ł się świt...
Wreszcie m ężczy zna m usiał wstać, ubrać się i pożegnać.
– Lilou, j a...
– Ciii, nic nie m ów – powtórzy ła, kładąc m u dłoń na ustach. – Tak będzie dobrze. Takiego cię
zapam iętam .
Bez słowa więc ucałował wnętrze tej dłoni, przy tulił do policzka. Jeszcze raz m usnął ustam i j ej
ciepłe, wilgotne od łez wargi i odszedł w łagodny m rok przedświtu. Gdy dom Łapskiego zniknął
za rogiem , wy ciągnął kom órkę, włączy ł i sy knąwszy przez zaciśnięte zęby : „Ja ciebie tak nie
zostawię”, wy brał num er.
Godzinę później został aresztowany pod zarzutem zabój stwa.
*
Aleksiej stał przy szpitalny m oknie, wy glądaj ąc na zaśnieżony park. Za chwilę do pokoj u wróci
Liliana z wy pisem , by zabrać swój skrom ny doby tek. Potem wsiądą do terenówki, wy j adą
z Nowego Sącza drogą do Boguszy. Skręcą w las, w wąską drogę wzdłuż strum ienia, by wreszcie
wy j echać na polanę, gdzie stoi dom . To tam , do Nadziei, próbowała się dostać Liliana w m roźną
noc. Do azy lu, o który m nikt nie wiedział, w który m m ogli się schronić oboj e: i ona, i Aleks.
Ten ostatni pilnie chronił taj em nicy, nawet przed swoim i przełożony m i z „firm y ”. O Nadziei
wiedział ty lko Andrzej , bo Aleks m iał do niego bezgraniczne zaufanie. Zresztą... to j uż nie m iało
znaczenia. „Firm a” po wy konaniu zadania została rozwiązana, Aleksiej odszedł ze służby i znalazł
zatrudnienie zupełnie gdzie indziej , nie m niej niebezpieczne, daj ące nie gorszy kop adrenaliny niż
praca taj nego agenta, policy j nej wty ki w m afii.
Za m iesiąc m usiał wy j echać na kontrakt. Już się m artwił, j ak Liliana poradzi sobie sam a
w pusty m dom u, na odludziu, w zim ie. Nie. Nie będzie teraz o ty m m y ślał. Będzie cieszy ł się j ej
obecnością każdego dnia, każdej godziny aż do wy j azdu. Potem wróci, podziękuj e pracodawcom
za dalszą współpracę, tłum acząc to względam i rodzinny m i i rozpoczną z Lilianą wszy stko
od nowa.
Nim j ednak do tego doj dzie, m usi definity wnie rozwiązać sprawę Karola. Może przy szedł j uż
czas, by go „zdj ąć”? Jeden telefon i m afia dowie się, kto j ą rozpracował i wsy pał. Łapski j uż j est
właściwie m artwy. Zasłuży ł skurwiel na bolesną śm ierć...
*
Wy szedłszy z willi pana m ecenasa po ty m , j ak kochał się z Lilianą całą noc, Aleksiej wy brał
num er swego partnera i przy j aciela. Andrzej m im o godziny czwartej nad ranem odebrał
naty chm iast.
– Jestem spalony – rzucił Aleks.
– Rozum iem . Ile m asz czasu?
– Bez ograniczeń.
– Czy li wdrażam y plan A?
– Jak naj bardziej .
Po drugiej stronie rozległo się westchnienie ulgi.
– Spotkam y się u m nie za pół godziny, okej ?
– Okej .
Aleksiej rozłączy ł się, wsiadł do sam ochodu i ruszy ł w kierunku Mokotowa,
do apartam entowca, w który m m iał m ieszkanie. Wj echał do garażu, wy łączy ł silnik i... zdębiał.
Faceci w kom iniarkach m ierzy li do niego ze wszy stkich stron. I to nie z pistolecików, j akich
uży wa policj a, a z potężny ch giwer, j akie są na wy posażeniu anty terrory stów. Aleks znał
doskonale ten rodzaj broni. Sam przecież by ł swego czasu w AT.
Uniósł ręce w górę, tak, by wszy scy widzieli, że nic nie kom binuj e – chłopcy podczas takich
akcj i by wali drażliwi i m ogli odstrzelić m u dłoń (oby dłoń!), gdy by choć palcem kiwnął – drzwi
sam ochodu wy leciały niem al z zawiasów, z taką siłą j e otwarto i w następnej sekundzie Aleksiej
został wy ciągnięty na zewnątrz, ciśnięty o betonową posadzkę i skuty.
Dopiero teraz – choć to absurdalne – m ógł odetchnąć swobodnie i włączy ć m y ślenie.
Owszem , m ieli wprowadzić plan A, ale nie tak od razu! Musiał przecież zatrzeć ślady ! Poza
ty m zdj ąć m iała Aleksa ich ekipa, a nie anty terrory ści! Nic się tu kupy nie trzy m ało, chy ba że to
zupełny przy padek.
Zaraz się tego zapewne dowie.
Po dokładny m obszukaniu, które odby ło się w kom pletny m m ilczeniu, postawiono go na nogi,
podprowadzono do nieoznakowanej furgonetki i wepchnięto do środka.
„Mam szczęście, że to nasi, a nie tam ci” – pom y ślał. Nie chciałby znaleźć się w rękach
„kum pli” z m afii. Owszem , by ł ubezpieczany, chłopcy z „firm y ” ruszy liby m u na odsiecz, to
j ednak zawsze trwa, na pewno dłużej niż strzał w głowę z przy łożenia... Wzdry gnął się. Furgonetka
ruszy ła. Pozostało m u czekać na rozwój wy padków.
Doczekał się pół godziny później .
– Aleksiej Dragonow? – zaczął szczupły starszy m ężczy zna, siadaj ąc naprzeciw przy kutego
do krzesła Aleksa.
Znaj dowali się w pokoj u bez okien za to z lustrem weneckim przez całą ścianę. Zapewne
w który m ś z warszawskich aresztów śledczy ch.
Nim odpowiedział, przy j rzał się py taj ącem u spokoj ny m , ale nie wy zy waj ący m wzrokiem .
By ł po ich stronie, o czy m nie m ieli poj ęcia; nie zam ierzał utrudniać policj i zadania, stawiać się
i py skować, j ego rola skończy ła się wraz z telefonem do Andrzej a. Gdzie j est, w m ordę, Andrzej
z ubezpieczeniem ?! Może j uż go obserwuj e? O ile wie, że Aleksa zgarnęli...
– Tak – odparł, oddalaj ąc od siebie py tania, na które nie otrzy m a na razie odpowiedzi.
– Urodzony 10 września 1980 roku w Czarnoby lu?
– Tak.
– Zna pan swoj e prawa czy m am j e panu odczy tać?
– Jeśli to oficj alne przesłuchanie, a nie sądzę, proszę m i j e odczy tać. Jeśli zaś rozm awiam y
towarzy sko...
Drugi ze śledczy ch uśm iechnął się krzy wo.
– Towarzy sko to j a ci m ogę po gębie zaraz przy lać.
Aha, czy li to będzie ten zły glina. Starszy facet zganił go wzrokiem . Dobry glina.
– Co robił pan dziś w nocy m iędzy pierwszą a trzecią nad ranem ?
Aleksiej wbił w niego ostre spoj rzenie.
„No tego to ci facet nie powiem ... Chy ba, że ty powiesz m i, na j aką okoliczność j est to
przesłuchanie”.
O to zapy tał na głos.
– Nie zgry waj durnia, Dragonow – odparł ten, co grał złego glinę. – Przecież ty j ą zabiłeś.
„Przecież ty j ą zabiłeś?!” – Aleksiej zbladł. Rany boskie, o czy m on m ówi?! Liliana!!!
Przełknął głośno ślinę, bo krtań, zaciśnięta niczy m pięść, nie chciała przepuścić słów.
– Liliana... – wy chry piał. – Liliana nie ży j e?
– Tak j ą nazy wałeś, gnido? A j ak j ą dusiłeś, m oże j eszcze „Liluś”?
– Co ty pierdolisz?! – Aleks zerwał się gwałtownie, nie zważaj ąc na skrępowane ręce. – Jeśli
nie ży j e, to na pewno nie od trzeciej nad ranem , bo pół godziny tem u się z nią rozstałem !
Śledczy wy m ienili spoj rzenia.
– Proszę usiąść, bo będziem y m usieli wezwać posiłki – odezwał się starszy. – Proszę siadać –
powtórzy ł ostrzej – a wszy stko panu wy j aśnię.
Aleks usiadł. Nogi odm ówiły m u posłuszeństwa. Strach o Lilkę ustąpił m iej sca uldze...
– W pana m ieszkaniu znaleziono m artwą kobietę. Zm arła m iędzy pierwszą a trzecią w nocy
z powodu wy krwawienia, m a ślady duszenia na szy i, podej rzewam y więc udział osób trzecich
w ty m pozorowany m sam obój stwie. Stąd pana obecność tutaj .
– Co to za kobieta? Znam j ą? – zapy tał, choć wolał nie wiedzieć. Bądź co bądź to w j ego
m ieszkaniu znaleziono trupa.
– Alina Drużba.
– Moj a sekretarka – m ruknął. – Zwolniłem j ą parę m iesięcy tem u, bo by ła... zby t natarczy wa
w okazy waniu m i uczuć. Nieodwzaj em niony ch, dodam . Nachodziła m nie potem w dom u
i w pracy, wy dzwaniała... To nie graniczy ło z obsesj ą, a nią by ło. Mówi pan, że nie ży j e
i wy gląda to na pozorowane sam obój stwo?
Mężczy zna skinął głową.
– Nim otrzy m am y wy niki sekcj i i badań m ikroskopowy ch, m usim y pana zatrzy m ać – rzekł.
Aleksiej wzruszy ł nonszalancko ram ionam i.
Przeszło m u przez m y śl, że to naprawdę niegłupio się składa...
W ty m m om encie w kieszeni „dobrego gliny ” zadźwięczała kom órka. Odebrał, słuchał przez
chwilę, po czy m rzucił:
– Jasne, niech wej dzie.
W następnej chwili drzwi pokoj u otworzy ły się i do środka wszedł kom isarz Jarski, bezpośredni
przełożony Aleksiej a w „firm ie”.
Aleks obrzucił go uważny m spoj rzeniem , j akim zapewne patrzy łby na każdego, kto
przekroczy łby ten próg. Żadny m gry m asem nie dał po sobie poznać, że łączy ich służba, a poza
nią przy j acielskie stosunki.
Kom isarz podszedł do obu śledczy ch i przy witał się uściskiem dłoni.
– Michał Jarski, CBŚ.
– Dobrze pana widzieć – m ruknął starszy m ężczy zna.
Aleks docenił fakt, że się nie przedstawił. Może by ł zwy kły m kry m inalny m , ale z bandy tam i
z m afii też m usiał m ieć do czy nienia, a ci im m niej wiedzą, ty m lepiej . Oczy wiście nie
doty czy ło to kom isarza, który Aleksa znał j ak własnego sy na...
– To on? – odezwał się teraz. – Aleksiej Dragonow?
Śledczy skinął głową.
– Jesteście nim zainteresowani?
Jarski przy taknął.
– Zatrzy m am y go na czterdzieści osiem i od razu złoży m y wniosek do sądu o przedłużenie
aresztu. Pan Dragonow pozostanie j akiś czas do naszej dy spozy cj i. – Uśm iechnął się nikle
do Aleksiej a.
Ten posłał m u ponure spoj rzenie. Znał procedury i sam postąpiłby z podej rzany m o zabój stwo
dokładnie tak sam o, wiedział j ednak, że j est niewinny i nie spieszy ło m u się do zaplutej
aresztanckiej celi. Miał ty lko nadziej ę, że „firm a” postara się o lepsze warunki dla swoj ego
człowieka, niż przy sługiwały by zwy kłem u bandy cie.
– Panu radzę wy starać się o m ocne alibi. – Śledczy zwrócił się do Aleksiej a. – O ile
oczy wiście nie przy łoży ł pan ręki do śm ierci tej dziewczy ny.
– Gdy by m przy łoży ł, by łby m ostrożniej szy – pry chnął Aleks.
Wszy scy trzej w duchu się z nim zgodzili.
– Jeśli panowie pozwolą, przy dzielę do tej sprawy j ednego z m oich ludzi, Andrzej a
Karskiego, to łebski chłopak, m oże okazać się pom ocny.
Aleks uśm iechnął się w duchu. Ciekawe, co „firm a” wy m y śli, by wy ciągnąć go i z tego
szam ba, i z właściwego... Na razie, co zakrawało na ironię, w warszawskim areszcie by ł
bezpieczny. O ile Liliana go nie wsy pie.
– Liliana Łapska potwierdzi m oj e alibi – rzekł nagle, sam zdziwiony w następnej chwili, że to
powiedział. – Tę noc spędziłem u niej w dom u.
Śledczy zanotował im ię i nazwisko.
– Sprawdzim y.
Wstał i skinąwszy zapraszaj ąco ręką na kom isarza, ruszy ł do drzwi. Po chwili wszy scy trzej
wy szli, zostawiaj ąc Aleksiej a sam na sam z m y ślam i.
Liliana zostanie wezwana na przesłuchanie. Pewnie j eszcze dzisiaj , naj później j utro. Jeśli
potwierdzi j ego alibi, Aleks wy j dzie. Jeśli nie, spędzi w areszcie parę dni albo ty godni,
w zależności od tego, kiedy śledczy otrzy m aj ą wy niki badań zm arłej . Dopiero wtedy będą m ogli
go wy puścić. To wszy stko przy założeniu, że dziewczy na popełniła sam obój stwo, a nie ktoś j e
upozorował, by wrobić Dragonowa.
Nie będzie się ty m j ednak teraz m artwił.
Trafi do celi, prześpi się parę godzin, a potem spotka pewnie z Andrzej em i kum pel m u
wy j aśni, co się tu, do kurwy nędzy, dziej e...
Nie zdąży ł j ednak przy łoży ć głowy do lichej poduszki pam iętaj ącej czasy PRL-u i setki
niedom y ty ch głów, gdy zabrano go na kolej ne przesłuchanie. Pokój by ł ten sam , szary, bez okien,
z dwom a krzesłam i i stolikiem pośrodku, j ednak towarzy stwo o wiele sy m paty czniej sze.
Andrzej Karski, przy dzielony do sprawy j ako partner Aleksiej a, a pry watnie j eden
z nieliczny ch j ego przy j aciół, prawdziwy ch przy j aciół, j uż czekał w środku.
– Jeżeli nic głupiego nie przy j dzie panu do głowy, każę zdj ąć kaj danki – zwrócił się do Aleksiej a
bez zbędny ch wstępów.
Policj ant, który przy prowadził zatrzy m anego, chciał zaprotestować, ale Andrzej uspokoił go:
– W razie gdy by j ednak, j estem uzbroj ony.
Po chwili Aleksiej odruchowo rozcierał nadgarstki. Gdy przy łapał się na ty m geście, znany m
m u nie ty lko z film ów, ale i z zatrzy m ań, który ch sam dokonał, opuścił ręce.
– Proszę zostawić nas sam y ch. – Andrzej znów m ówił do funkcj onariusza.
Ten spoj rzał py taj ąco w kierunku lustra weneckiego, a kiedy usły szał z głośnika potwierdzenie
śledczego, wy szedł, zam y kaj ąc za sobą drzwi bez klam ki.
– Proszę spocząć. – Andrzej wskazał Aleksiej owi krzesło.
Usiedli, przy glądaj ąc się sobie z udaną oboj ętnością.
– Co nieco o panu wiem y – zagaił Karski.
Aleks z trudem powstrzy m ał się od uśm iechu. Rzeczy wiście „co nieco”. Jego kum pel wiedział
nawet, kiedy on, Aleks, pierwszy raz przespał się z dziewczy ną!
– A tego, co wiem y, wy starczy, by wsadzić pana na ładny ch parę latek do j ednej celi
z nieprzy j em ny m i facetam i.
– Próbuj cie – odm ruknął Aleks. Tego, że trafi do takiej celi, zaczął się obawiać, m iał ty lko
nadziej ę, że „firm a” wy ciągnie go szy bciej , niż „nieprzy j em ni goście” zaczną podskakiwać. Aleks
um iał zabić j edny m ciosem dłoni. Nie chciał j ednak ćwiczy ć swy ch um iej ętności
na współwięźniach.
– Mam dla pana propozy cj ę – zagaił Karski.
– Zam ieniam się w słuch.
Tam ten odwrócił się w kierunku lustra i odezwał się do ludzi po drugiej stronie, choć by ło to
raczej żądanie, a nie py tanie:
– Możem y to wy łączy ć?
Nie czekaj ąc na pozwolenie, wy rwał sznur m ikrofonu z gniazdka.
– Przy pom inam , że znaj duj e się pan na naszy m terenie, a to j est własność publiczna. – Ktoś
sarknął z drugiej strony szarej ściany – nie wiadom o, czy bardziej zły, że Andrzej się rządzi, czy
z tego powodu, że nie będą sły szeć dalszej wy m iany zdań.
Karski przepraszaj ąco m achnął ręką i rzekł do Aleksiej a, nadal zachowuj ąc oboj ętny wy raz
twarzy :
– Posy pią się aresztowania. Ty sobie, gadzie, posiedzisz, dopóki j akaś prawnicza m enda cię stąd
nie wy ciągnie. Sugeruj ę Łapskiego. Przy j aciel przy j acielowi nie odm ówi.
Aleks się nie odezwał. Przekaz by ł wy raźny : zgodnie z planem A bandy ci, który ch
rozpracowy wali, zostaną zdj ęci, a Łapskiego wy stawi się m afii j ako kapusia. Nie od razu
oczy wiście, wszy stko m usi przebiegać swoim try bem , by wy glądało j ak naj bardziej
prawdopodobnie – od tego zależy ży cie Aleksiej a – ale tak właśnie obława m iała się skończy ć.
– Na razie j esteś j ednak tu i teraz. W areszcie śledczy m i od tego, czy będziesz grzeczny,
zależy, j ak m y cię będziem y traktować. Jesteś inteligentny i j est to chy ba dla ciebie j asne.
– Jak słońce. – Aleksiej m usiał zaciskać szczęki, by nie wy buchnąć. Ale będą m ieli potem
chłopaki ubaw, gdy Karski puści im nagranie z tej rozm owy. Bo to, że m iał przy sobie spry tny
m ały aparacik z m ikrofonem , by ło pewne.
– Masz j akieś ży czenia? Papierosy ? Panienki? – Andrzej zaśm iał się z własnego dowcipu i zaraz
opanował. Przecież by li obserwowani! Podsłuchiwani pewnie też!
– Jeśli się zgodzę na papierosy i panienki, policzy cie m i to in plus? Nic od was, psy, nie
potrzebuj ę. Celę m am wy godną, j edy nkę na końcu kory tarza i to m i wy starczy.
Andrzej zanotował, że j ego kum pel na razie j est zadowolony z panuj ący ch tu warunków
i lepiej niech „firm a” zadba, by nic się pod ty m względem nie zm ieniło.
– Jeszcze j edno py tanie: co robiłeś dzisiej szej nocy m iędzy pierwszą a trzecią? Rozum iesz,
że py tam o śm ierć dziewczy ny znalezionej w twoim m ieszkaniu.
O, tu trzeba by ło odpowiedzieć ostrożnie, bo Karski chce wiedzieć, czy wszy stko – do m om entu
aresztowania – poszło zgodnie z planem .
– Do północy balangowałem w swoim towarzy stwie – zaczął wolno, uważaj ąc na każde słowo.
– Potem odwiozłem m oj ego przy j aciela m ecenasa do dom u, m ożecie sprawdzić nagrania
z m onitoringu... – W ty m m om encie przerwał i zbladł. Kaseta! Czy przed wy j ściem od Łapskiego
wy m ienił kasetę, na którą przez całą dobę nagry wał się obraz z kam er, również z tej
zam ontowanej w salonie – w salonie, w który m kochał się do świtu z Lilianą! – na kasetę
przy gotowaną przez „firm ę”?! Andrzej m usi to sprawdzić, inaczej będą m ieli kłopoty ! A on,
Aleks, m usi m u to teraz przekazać. Powoli, powoli i spokoj nie. – Resztę nocy spędziłem
w towarzy stwie żony m oj ego przy j aciela. I to również m acie na taśm ie.
– Nie będzie więc problem u z alibi? – zapy tał wesoło Karski, a Aleksiej m iał ochotę przy walić
m u w łeb. Doprawdy, żadnego! Szczególnie, j ak skasuj ą nagranie z kam ery !
– Nie zabiłem tej dziewczy ny – odwarknął.
– Oczy wiście, oczy wiście. Chociaż gdy by j ednak, nie przy znałby ś się tak od razu, no nie?
Jeśli Aleks um iałby zabij ać wzrokiem , Karski padłby w ty m m om encie trupem .
– Mam przy j aciół. Wy ciągną m nie z tego – wy cedził.
Andrzej klepnął dłońm i w kolana.
– Nie m am wątpliwości, że będą próbować, ale czy zdołaj ą...
„Zabij ę cię!” – przekazał m u Aleks bez słów.
– Będę leciał – odparł tam ten, wstaj ąc. – Przekażę kry m inalny m , że skarży się pan
na sam otność. Przy dzielą panu ze trzech wesołków. – Wy szczerzy ł do Aleksa zęby w uśm iechu
i ruszy ł do drzwi. Dragonow został na m iej scu, nie posiadaj ąc się ze zdum ienia, że powierzy ł
swego czasu ży cie tem u draniowi.
Po wy j ściu Karskiego strażnik zakuł go z powrotem i poprowadził do celi.
Aleksiej m ógł się wreszcie położy ć i przespać parę godzin... Do następnego przesłuchania.
Mij ał trzeci dzień od aresztowania.
Aleksiej przy wy kł do więziennej ruty ny, podły ch posiłków, wrzasków w dzień i w nocy,
twardej pry czy, cuchnącej poduszki i cienkiego koca. Nie m ógł się skarży ć na złe traktowanie,
bo na razie śledczy nie m ieli powodów, by się nad więźniem pastwić, a i strażnikom nie
podskakiwał – by ł przecież po tej sam ej stronie bary kady co oni wszy scy, j ednak dobij ała go...
nuda.
Do tej pory prowadził ży cie pełne ruchu i wrażeń. Wspinaczka, wy ścigi sam ochodowe,
strzelnica, praca naj pierw w bry gadzie anty terrory sty cznej , potem w głęboko zakonspirowanej
kom órce do zwalczania przestępczości zorganizowanej , do której to pracy by ł przy gotowy wany
szereg lat – to wszy stko nie pozwalało się Aleksiej owi nudzić choćby przez chwilę. Teraz
natom iast, gdy dzień by ł podobny do dnia, noc do nocy i cały m i godzinam i nie działo się
kom pletnie nic, poczuł, co znaczy by ć więźniem . Przesłuchania stały się m iły m i
przery wnikam i, to sam o posiłki. Ciągnący się czas zaczął zabij ać ćwiczeniam i fizy czny m i,
na zm ianę ze studiowaniem Biblii – by ła to j edy na książka na wy posażeniu aresztu. O przesy łkach
z zewnątrz nie by ło m owy. Zadziwiaj ące, ale lektura okazała się ciekawa, a niektórzy bohaterowie
j eszcze bardziej okrutni i bezwzględni niż bandy ci, z który m i m iał do czy nienia.
Czy tał właśnie o zm aganiach doświadczanego przez Boga Hioba, gdy drzwi celi otworzy ły się
i został wezwany do pokoj u bez okien.
– Ma pan kłopoty – rzucił od progu starszy śledczy, który w końcu przedstawił się j ako kom isarz
Lity ński. – Pański świadek nie potwierdził alibi.
Aleksiej spoj rzał na m ężczy znę z m im owolny m zaskoczeniem . A więc Liliana zaprzeczy ła!
Brał pod uwagę, że to zrobi, chroniąc własną skórę, ale... rozczarowanie wgry zło m u się w serce.
– Skonfrontuj em y was oboj e, j eśli nie m a pan nic przeciwko tem u.
Zupełnie j akby zdanie Aleksiej a się liczy ło... Nie chciał j ej widzieć i nie chciał słuchać, co m a
m u do powiedzenia. Nim zdąży ł to powiedzieć, j uż wchodziła do pokoj u niepewny m krokiem .
Posłała Aleksowi spoj rzenie zbitego psa i usiadła na brzeżku krzesła po drugiej stronie stołu.
– Zostawiam państwa sam y ch. – Śledczy skierował się do drzwi.
„Sam y ch” by ło poj ęciem względny m , bo w pokoj u został funkcj onariusz. Stanął przy
drzwiach, oboj ętnie patrząc przed siebie. Wy glądał na śm iertelnie znudzonego.
– Py tano m nie o tam tą noc – zaczęła cicho. – Ja... położy łam się wcześniej . Wzięłam proszek
nasenny, bo nie m ogłam zasnąć. Nic więcej nie pam iętam .
– Nie pam iętasz?! – W głosie m ężczy zny zabrzm iało rozczarowanie. Takie sam o od lat. Znów
go zawodziła, znów zdradzała. – Może m am ci przy pom nieć, co robiliśm y na dy wanie przed
kom inkiem ? A potem na stole w j adalni? Może m am przy pom nieć, co szeptałaś, kochaj ąc się
ze m ną przez całą noc?
– Aleksiej , proszę... – W oczach kobiety rozbły sły łzy.
– Nie! To j a ciebie proszę! Powiedz choć raz prawdę! Pom y śl choć raz o m nie, nie o sobie!
Dzięki tobie m ogę stąd wy j ść choćby dzisiaj ...
– Ale on m nie zabij e! – j ęknęła. – Przecież znasz Karola! Rozum iesz m nie, prawda, Aluś?
Dragonow zerwał się z krzesła i cisnął nim przez cały pokój , aż roztrzaskało się o ścianę. Liliana
krzy knęła. Stoj ący pod drzwiam i strażnik nagle się oży wił: przy skoczy ł do więźnia i za wy gięte
do ty łu, skute kaj dankam i ręce przy cisnął go do podłogi. Do środka wpadło j eszcze dwóch,
by pom óc w obezwładnieniu aresztanta, on j ednak nie stawiał oporu.
– Zabierzcie m nie stąd – wy warczał, gdy postawili go z powrotem na nogi. – Mam dosy ć
widoku tej pani.
Wy prowadzany z pokoj u przesłuchań nie obdarzy ł kobiety błagaj ącej go szeptem
o przebaczenie nawet j edny m spoj rzeniem . Przez następne dni m iał nadziej ę, że Liliana j ednak
stanie po j ego stronie, ten j eden j edy ny raz, gdy od niej zależy j ego wolność, zdobędzie się
na odwagę i powie prawdę. Rozczarował się j ednak. Jak zawsze.
Z opałów wy ciągnęli go przy j aciele z „firm y ”, robiąc zrzutkę na niebagatelną kaucj ę. Potem
przy szły wy niki badań zm arłej dziewczy ny – to nie sam obój stwo by ło upozorowane,
a nieszczęsna próbowała upozorować m orderstwo, by j eszcze przed śm iercią zem ścić się
na ukochany m , który nie odwzaj em nił j ej obsesy j nej chorej m iłości.
Sprawę, nad którą pracował i która dla niego m iała tak zaskakuj ący przebieg, przej ęło CBŚ,
„firm ę” rozwiązano, gangsterzy zostali wy łapani i czekali na pierwsze procesy. Łapski zapewniał
każdem u ze swoich klientów naj lepszą obsługę prawną, a Aleksiej Dragonow, biznesm en
skom prom itowany podej rzeniem o zabój stwo m łodej kochanki – pewnie dobrze posm arował,
by sprawie ukręcono łeb – m ógł zniknąć z hory zontu, nim który ś z bandziorów zacznie się
zastanawiać, kto m ógł ich wszy stkich sy pnąć.
Tego dowiedzą się w swoim czasie.
Aleksiej nie m ógł pozostać w policj i. Równie dobrze m ógłby włoży ć koszulkę z napisem :
„By łem wty czką w m afii” oraz czapeczkę: „Tu celować”, a wbrew wszy stkim rozczarowaniom ,
j akie to ży cie ze sobą niosło, nauczy ł się j e cenić.
Wy starał się za to pewny m i kanałam i o polecenie do Blackwater – naj większej i naj lepszej
firm y ochroniarskiej na świecie, która działała w skraj nie niebezpieczny ch warunkach,
przeważnie na terenach obj ęty ch działaniam i woj enny m i czy po prostu woj ną.
Przeszedł m orderczy trening, zdał testy na sprawność fizy czną i odporność psy chiczną, ale
takie, przy który ch te do anty terrory stów zdawały się lekcj ą wuefu, i właśnie czekał na pierwszy
kontrakt – m iał dołączy ć do zespołu Blackwater w Iraku – gdy o czwartej rano odezwała się
kom órka, przy pom inaj ąc o im ieninach Liliany.
Czasem to przy pom nienie, dźwięk pewnej piosenki sprzed lat, by ło j edy ną pewną rzeczą
w ży ciu Aleksiej a. Gdzie by go nie dopadło – sam otnego czy w towarzy stwie – przy pom inało m u
o pewnej m ałej dziewczy nce, którą pokochał, gdy m iał osiem lat, gdy świat by ł pełen
niespodzianek i zwy kłej dziecięcej radości, gdy owa m ała dziewczy nka stała się j ego pierwszy m
prawdziwy m przy j acielem , gdy ży ła j eszcze Anastazj a, a dom w Nadziei stał się na długie lata
prawdziwy m dom em osieroconego chłopca.
O ty m przy pom inał dźwięk telefonu.
I Aleksiej , patrząc na wy świetlacz, decy dował, czy tego roku bardziej Lilianę kocha, czy
nienawidzi. Jeśli to pierwsze – wy sy łał SMS z ży czeniam i dla Lilou. Jeśli to drugie – pisał parę
słów do Lilith, wy łączał telefon i szedł do kuchni, wy pić toast czy stą wódką za swoj ą głupotę
i za czarną duszę Lilki, oby się sm aży ła w piekle.
Ty m razem wy słał ży czenia.
Wy j eżdżał na niebezpieczną m isj ę i nie chciał odchodzić bez pożegnania, choćby takiego:
zwy kły m krótkim SMS-em . Gdy oddzwoniła... gdy dowiedział się, że błądzi w m roźną noc,
szukaj ąc Nadziei...
– Gotowa? – Obj ął Lilianę wpół i pochy lił głowę, całuj ąc j ą w pachnące szam ponem włosy.
W odpowiedzi uniosła j ego dłoń i wtuliła usta w ciepłe wnętrze. Poczuł, j ak łzy napły waj ą m u
do oczu. Nie chciał wy j eżdżać...
Drzwi szpitalnego pokoj u otworzy ły się nagle.
Odsunęli się od siebie niechętnie, widząc lekarza prowadzącego.
– Mógłby m zam ienić z panem dwa słowa? – Uśm iechnął się do Aleksiej a. – Pani Liliano,
przepraszam y na m om ent, chcę wiedzieć, czy opatrunki na pani rękach będą zm ieniane tak, j ak
trzeba, to bardzo ważne w przy padku odm rożeń.
– Oczy wiście – odparła.
Aleks wy szedł za lekarzem i skierował się do j ego gabinetu. Za drzwiam i pokoj u krzepiący
uśm iech na twarzy doktora zgasł.
– Jest pan naj bliższą osobą pacj entki, j ak m niem am ? – upewnił się. – Gdy tu przy j echała,
zastanowiła m nie j ej chudość, dosy ć nienaturalna w wieku trzy dziestu j eden lat, i zasinienia
na skórze.
– Mąż się nad nią znęcał. Dlatego uciekła – odrzekł Aleks niechętnie. W oczach lekarza widział
ten sam wy rzut, który czy nił sobie: m ogłeś j ej pom óc, są narzędzia prawne, by ukrócić przem oc
w rodzinie.
– Dom y ślałem się tego, choć przy znam , że podej rzewałem pana. Pani Liliana podczas której ś
rozm owy wy prowadziła m nie z błędu. Wiem , że j est pan j ej przy j acielem , a nawet kim ś więcej .
– Kocham j ą od dwudziestu pięciu lat – odparł Aleks krótko.
Lekarz m ilczał chwilę, zastanawiaj ąc się nad następny m i słowam i i wreszcie zaczął:
– Będzie pan teraz Lilianie szczególnie potrzebny...
– Ten łachudra j uż j ej nie zagrozi – zapewnił doktora, ten j ednak pokręcił głową.
– Nie to m iałem na m y śli. Podczas przy j ęcia pacj entki, widząc tę chudość i ślady na ciele,
zleciłem dodatkowe badania... potem odnalazłem j ej lekarza w Warszawie i. – Doktorowi słowa
przy chodziły z trudem . Jak powiedzieć m ężczy źnie, który od dwudziestu paru lat kocha kobietę,
że ona.
– Liliana m a raka trzustki. Nieoperacy j nego.
Aleksiej zam rugał, nie zrozum iawszy w pierwszej chwili. A gdy doktor powtórzy ł łagodnie
i ze współczuciem „Pana ukochana um iera. Proszę by ć przy niej . Do końca”, ziem ia usunęła się
Aleksowi spod nóg.
Poczuł, że m dlej e, więc usiadł ciężko, złapany pod łokieć przez lekarza i zaczął łapać oddech,
j ak po ciosie w splot słoneczny.
– Tak m i przy kro, panie Aleksiej u, że to j a m usiałem ... Bardzo m i przy kro... – Gdzieś z oddali
dobiegał stłum iony głos lekarza, j ednak Aleks m iał w um y śle ty lko pustkę. I j ego poprzednie
słowa, w który ch prawdziwość nie m ógł wątpić: Liliana um iera na raka trzustki.
Łzy napły nęły m u do oczu.
Dlaczego?! Dlaczego teraz, gdy wreszcie m ogą by ć razem , m ogą kochać się i ży ć pod
j edny m dachem , we wspólny m dom u, dlaczego wtedy, gdy m ogą stworzy ć kochaj ącą się
rodzinę, której ani j edno, ani drugie nigdy nie m iało, los wy stawia ich oboj e do wiatru, na Lilianę
zsy łaj ąc raka, a na Aleksa strach o każdy j ej oddech, każde uderzenie serca, które dzieli j ą
od śm ierci, a potem sam otność, gdy ona odej dzie. Sam otność bez nadziei?
Dlaczego?
– Proszę napić się wody.
Poczuł wilgoć na ustach, przełknął j eden ły k i zakrztusił się własny m i łzam i.
Dlaczego?
– Jak długo...? Ile czasu...? – próbował zapy tać, słowa z trudem przechodziły przez gardło.
– Kilka m iesięcy. Może pół roku... – Lekarz wiedział, o co chce zapy tać. Każdy bez wy j ątku
py tał o to sam o: ile czasu zostało ukochanej osobie. – Może pan sprawić, by by ło to naj piękniej sze
pół roku w ży ciu Liliany.
„I to m a by ć pocieszenie?!” – chciał wy buchnąć, czuj ąc ten straszny żal i ból rozsadzaj ący
piersi, ale... m ilczał.
Wstał, pożegnał lekarza skinieniem głowy i ruszy ł, j eszcze chwiej nie, do drzwi.
Lilianie wy starczy ł rzut oka na śm iertelnie bladą twarz Aleksiej a, by zrozum iała wszy stko.
Podbiegła do niego, obj ęła ram ionam i i pozwoliła się tulić, i płakać, i szeptać słowa m iłości
do niej , Lilou, i nienawiści do losu, Boga, siebie sam ego... Może gdy by by ł przy niej , nie
zachorowałaby ?
– Aluś, Aleksiej ... – Gładziła go po włosach. – Jesteśm y razem i j uż będziem y, prawda? Nie
zostawisz m nie? Nie oddasz, gdy tam ten... tam ten m nie odnaj dzie?
Otarł łzy i spoj rzał j ej prosto w oczy.
– Nie oddam , Lilou. Nikom u – przy rzekł.
Kiwnęła głową, wreszcie spokoj na. Aleksiej dotrzy m y wał słowa.
Jechali terenówką w kierunku Boguszy. Mężczy zna prowadził szy bko, ale pewnie. Liliana oparła
głowę o zagłówek siedzenia i spoglądała przez okno sam ochodu na m ij any kraj obraz.
Wspom nienia z dzieciństwa wracały. Wtedy j echała do dom u na polanie, podekscy towana
i szczęśliwa, u boku Aleksiej a, ale on m iał lat osiem , ona sześć. Przy szłość zdawała się by ć wielką,
radosną niespodzianką. Teraz oboj e by li ćwierć wieku starsi, a naj bliższe m iesiące, które by ły
przed nim i, nie niosły ze sobą ani niespodzianek, ani ty m bardziej radosny ch.
Mim o to cieszy ł Lilianę każdy kilom etr tej podróży przy bliżaj ący j ą do Nadziei.
– Dom stoi? Jest cały ? – Py tanie wracaj ące ilekroć m y ślała o ty m m iej scu wy powiedziała
na głos.
Aleksiej spoj rzał na swoj ą towarzy szkę z czułością w szary ch oczach.
– Stoi, Lilou. Dlaczego tak się ty m m artwisz?
– Miałam sen, w który m widziałam sam e zgliszcza. A że takie sny, ży we sny, przeważnie się
spełniaj ą... Uwierzę, że to by ł ty lko senny koszm ar, gdy na własne oczy zobaczę Nadziej ę.
– Nie m artw się. Gdy dziś rano wy j eżdżałem do ciebie, j adłem śniadanie we własnej całkiem
kom pletnej kuchni.
Uśm iechnęła się.
– Jak udało ci się wy rwać z łap Karola? – zapy tał ostrożnie, nie do końca pewien, czy Liliana
chce o ty m opowiedzieć.
Chciała. By ła gotowa.
– Po twoim aresztowaniu, wtedy, gdy nie dałam ci alibi, po raz pierwszy pom y ślałam
o rozwodzie – zaczęła przepraszaj ący m tonem . – Powiedziałam Karolowi, że nie j estem z nim
szczęśliwa, że nic od niego nie chcę z wy j ątkiem tego, żeby ty lko pozwolił m i odej ść. Od razu
dom y ślił się powodu... Zrobił awanturę... – Aleksiej dom y ślił się, co Lilou m iała na m y śli,
m ówiąc „awantura”, skuliła się odruchowo, j akby ktoś chciał j ą uderzy ć, choć tutaj , u boku
kochanego m ężczy zny by ła bezpieczna. – Zagroził, że j eśli spróbuj ę go zostawić, dorwie m nie
i zabij e. Ja... przestraszy łam się i zostałam . Odczekałam parę m iesięcy i po raz pierwszy
próbowałam uciec. On okazał się czuj ny, znalazł spakowaną torbę i... wy perswadował m i ten
pom y sł z głowy. Stawał się coraz gorszy. Pił i... robił awantury, ale chy ba naj bardziej obrzy dliwe
by ło to, że zaczął do dom u sprowadzać kochanki. Wiesz, z kim go kiedy ś przy łapałam ?
Aleksiej dom y ślał się, bo Łapski nie od dziś się łaj daczy ł, a Aleks nie od dziś go
rozpracowy wał.
– Z Elżunią. Moj ą przy braną siostrą.
Liliana przy m knęła oczy, m aj ąc pod powiekam i tę upokarzaj ącą scenę.
Wróciła z biblioteki, od razu wiedząc, że Karol j est w dom u. Ty lko on potrafił sam y m swoim
poj awieniem się uczy nić z m ieszkania chlew. Buty zrzucał by le gdzie, łachy też, ciskał na podłogę
pustą paczkę papierosów czy puszkę po piwie, m aj ąc potem ubaw, kiedy Liliana na kolanach
po nim sprzątała. Lubił się znęcać nad słabszy m i, a szczególnie nad swoj ą piękną żoną.
Ty m razem ktoś m u towarzy szy ł, bo chlew, j aki zastała, wy glądał na podwój ny.
Z sy pialni na górze doleciały Lilianę m ęski głos i kobiecy chichot.
Ruszy ła po schodach na górę, uchy liła drzwi, zaj rzała do środka i... cofnęła się gwałtownie,
zaty kaj ąc usta dłonią, bo m dłości podeszły j ej do gardła. Pośrodku łóżka zabawiał się Karol
z Elżunią, a Liliana nie wiedziała, czy bardziej zbrzy dził j ą widok siostry z m ężem , czy to, w j aki
sposób go zaspokaj ała...
Jeszcze dziś, m aj ąc to wszy stko j uż za sobą, pobladła na sam o wspom nienie.
– Uprzedzałeś m nie w dniu ślubu, że tak będzie – wy szeptała. – Gdy by m cię posłuchała...
Sięgnął po j ej zim ną, szczupłą dłoń i uścisnął.
Gdy by zam iast j ą uprzedzać, po prostu zabrał wtedy sprzed ołtarza, wy wiózł i wziął za swoj ą
żonę...
– Wróciłam wtedy na górę, nie m y śl sobie, próbowałam wy rzucić tę wy włokę za drzwi, ale
ona m nie wy szy dziła, bo ponoć spoty kali się z Karolem od sam ego początku. On kazał m i się
zam knąć, a kiedy zaczęłam się pakować, po prostu wy rwał m i z rąk torbę, zabrał torebkę i zaczął
m nie pilnować. Wy trzasnął skądś osiłka, takiego tępego Lesia, ponoć z agencj i ochroniarskiej ,
którego zaprogram ował na j edno: na krok nie odstępować pani Lili, dopóki pan dom u nie wróci.
I Lesio chodził za m ną nawet do toalety. Ale zostawał pod drzwiam i – próbowała żartować,
chociaż m iała w oczach sm utek. – Tak to trwało następne pół roku... Wiesz, dzięki czem u nie
oszalałam i nie zrobiłam sobie czegoś złego?
To Aleks również wiedział, ale nie m ógł Lilianie się przy znać, że sprawdzał j ej kom puter, choć
nie śm iał czy tać pam iętnika.
– Pisałam . Opowiadania i wiersze. O Nadziei, o tobie, o nas... O naszy m dom u, rodzinie,
dzieciach... Czasem tam ta rzeczy wistość zdawała m i się prawdziwsza niż ta za ścianą czy
za oknem . Całkiem odlaty wałam . – Uśm iechnęła się ponownie, ale ty m razem uśm iech sięgnął
oczu. – A potem zaczęłam chorować. Chuda by łam od zawsze, ale nie aż tak, j ak ostatnim i czasy
Gdy lekarze postawili diagnozę, wiesz, rak trzustki, podstępny, bo długo nie dawał o sobie znać,
gdy poj awiły się pierwsze obj awy, by ło za późno na operacj ę, chy ba przy j ęłam to z ulgą.
Wiedziałam , że j eśli nie odej dę od Karola, to w j akiś sposób j ednak m u ucieknę. Pewnego dnia
wszy stko się zm ieniło...
Aleksiej pozwalał j ej m ówić, nie odzy waj ąc się ani słowem .
– Karol wpadł do dom u i zaczął pakować walizki. Krzy czał j ak obłąkany, że j ego dni są
policzone, że j est skończony i że m usim y wy j echać tam , gdzie nas nie znaj dą. Powiedziałam ,
że nigdzie nie j adę, że m oże sobie sam uciekać do Stanów czy do Chin, czy gdzie tam chce, ale j a
zostaj ę. Gdy rzucił się na m nie z pięściam i, chwy ciłam to, co m iałam pod ręką – patelnię
z gorący m tłuszczem – i j ak m u nią nie przy pieprzę! Padł j ak długi. Sprawdziłam , czy ży j e, ale
takiego gada łatwo nie ukatrupisz. Związałam go, zakneblowałam i zam knęłam w kotłowni. Potem
spakowałam się w j edną torbę. By łby ś ze m nie dum ny, gdy by ś widział, j aka by łam w tej chwili
spokoj na i opanowana, i wy szłam z dom u, zostawiaj ąc Lesiowi kartkę, gdzie m oże znaleźć pana.
Po drodze na dworzec sprzedałam sam ochód, ogołociłam konto, a na koniec utopiłam w Wiśle
laptop i telefon oraz karty kredy towe. Wszy stko, co m ogłoby naprowadzić Karola i j ego psy
na m ój trop. Na nasz trop. Bo o Nadziei nikt nie wie, prawda?
– Nikt – odrzekł Aleksiej i skręcił z szosy na leśną drogę. – Naprawdę j estem z ciebie dum ny.
Pom y ślałaś o wszy stkim , m im o że okoliczności by ły, delikatnie m ówiąc, dram aty czne.
Zaśm iała się z j ego dy plom acj i.
– Już dawno chciałam Karolowi przy pierniczy ć czy m ś ciężkim . Należało m u się. Dobrze,
że go nie zabiłam , prawda? Miałaby m kłopoty... Zacząłby m nie szukać nie ty lko Karol, ale
i policj a.
– Nie m artw się więcej ty m skurwielem – odparł Aleks. – Wiedział, co robi, usiłuj ąc zwiać, ale
się nieco spóźnił. Pewnie j uż dorwali go niedawni przy j aciele z m afii.
Liliana m ilczała przez chwilę, bij ąc się z m y ślam i.
– Wy bacz, że o to py tam – zaczęła – ale... czy ty... nadal do niej należy sz?
Aleks prowadził j eszcze chwilę w m ilczeniu, po czy m zatrzy m ał sam ochód, uj ął twarz kobiety
w dłonie i odrzekł:
– Nie należę i nigdy nie należałem . By łem policy j ną wty ką, stąd m oj a obecność w twoim
dom u, Lilou. Wy bacz m i, że skłam ałem , gdy o to py tałaś i wy bacz, że w ten sposób cię
wy korzy stałem .
Liliana przy trzy m ała j ego dłonie.
– To ty m i wy bacz, że w ciebie zwątpiłam . I wszy stko, czy m cię raniłam do tej pory...
Przepraszam .
Otarł łzy z j ej policzków, przeciągnął dłonią po oczach i rzekł:
– Chodź, Lilou, Nadziej a czeka.
Tu, na polanie okolonej wiekowy m i j odłam i czas pły nął inaczej albo w ogóle stał w m iej scu.
Dom z m odrzewiowy ch bali, o gruby ch ścianach i spadzisty m dachu charaktery sty czny m dla
terenów górskich zdawał się drzem ać w prom ieniach popołudniowego słońca, czekaj ąc
na Lilianę, j akby ona – wtedy m ała dziewczy nka, teraz kobieta – wy szła zaledwie na chwilę
i właśnie wracała.
Stary płot z drewniany ch sztachet, na który ch denkam i do góry tkwiły gliniane dzbanki, firanki
w oknach, pracowicie wy dziergane na szy dełku j eszcze przez babkę Anastazj i, ławka, na której
wy grzewał się pręgowany kot podobny do tego sprzed lat: to wszy stko wprawiło Lilianę
w osłupienie i uczucie déjà vu, które zarówno cieszy ło, j ak i niepokoiło, ale wkrótce ustąpiły one
m iej sca poczuciu głębokiej przy należności do tego dom u, tego m iej sca i m ężczy zny, który stał tuż
obok. Spokój em anował z otoczenia, spły waj ąc na roztrzęsioną kobietę. Poddała się m u, zam knęła
oczy, wdy chaj ąc rześkie, pachnące j odłą powietrze. Chłonęła całą sobą otaczaj ącą ich ciszę,
przery waną ty lko nawoły waniem ptaków.
– Jestem szczęśliwa – wy szeptała po długiej chwili, patrząc na Aleksiej a szeroko otwarty m i,
zdum iony m i oczam i.
Bez nam y słu chwy cił j ą na ręce, podrzucił w górę, aż pisnęła, po czy m przekroczy ł próg dom u
tak, j ak powinien to zrobić j uż dawno tem u, biorąc w obliczu Boga tę oto kobietę za towarzy szkę
reszty ży cia, a j eśli Bóg pozwoli, to i za żonę.
CZĘŚĆ V
Ostatni pierwszy dzień
Miesiąc, który spędzili razem w Nadziei, by ł naj szczęśliwszy m w ży ciu i Liliany, i Aleksiej a.
Ona po raz pierwszy czuła się kochana bezgranicznie i bezwarunkowo otoczona opieką
m ężczy zny, który od zawsze by ł j ej przeznaczony. Zasy piała w j ego ram ionach, bezpieczna
i spokoj na, budziła się wtulona w niego, by zacząć z uśm iechem nowy dzień, kolej ny dzień ich
wspólnego ży cia.
Aleksiej po raz pierwszy m ógł bezkarnie kochać swoj ą Lilou, rozpieszczać j ą, karm ić
własnoręcznie gotowany m i obiadam i, tulić do snu, by ć przy niej w dzień i w nocy, j ak zawsze
pragnął.
Gotowali dla siebie obiady, przy nosili sobie śniadania do łóżka, wieczorem j edli na ganku
kolacj ę... Liliana utraciła chorobliwą bladość, nabrała też nieco ciała, bo wreszcie zaczęła spać
i j eść, a przestała się bać. My śli o ty m , że j ej czas się kończy, że j est śm iertelnie chora, właściwie
um ieraj ąca, oddaliła od siebie, pragnąc cieszy ć się każdą m inutą, j aka im pozostała.
Całe dnie spędzali razem . Rozm awiali – a m ieli o czy m : od wspom nień z dzieciństwa
po wy darzenia ostatnich m iesięcy, czasem czy tali, każde zagłębione w swoj ej lekturze. Liliana
sprzątała dom , Aleksiej rąbał drewno do kom inka... Zwy kłe zaj ęcia dwoj ga ludzi m ieszkaj ący ch
pod j edny m dachem , który ch cieszy codzienność. W nocy zaś... Aleksiej nie ty le kochał się
z Lilianą, co afirm ował j ą i j ej ciało. Każdy pocałunek, m uśnięcie dłoni, nawet spoj rzenie by ło
hołdem składany m ukochanej kobiecie. Lilianę wzruszało to do łez... Kiedy ś rzucali się na siebie
zachłannie, żeby nasy cić odbieraj ące zm y sły pożądanie. Teraz cieszy ło poczucie bliskości
i przy należności do siebie i do swoj ego m iej sca we wspólny m ży ciu. Mogli godzinam i leżeć
przy tuleni, m ogli j edy nie na siebie patrzeć albo choć przeby wać w ty m sam y m pokoj u. Tak, to
wy starczało do szczęścia. Aleksiej uwielbiał spędzać wieczory przy płonący m kom inku: czy tał
książkę albo pracował przy kom puterze nad m ateriałam i szkoleniowy m i dla nowej firm y Liliana
zaś stukała pracowicie w klawisze nowego laptopa, pisząc opowiadania, a m oże i powieść. Takie
godziny, ciche, ciepłe i wspólne, by ły bezcenne i dla niego, i dla niej .
Gdy Liliana odpoczęła po ucieczce zakończonej szpitalem i nabrała sił, zaczęli wędrować
po lesie, wzdłuż strum ieni, ścieżkam i albo po prostu na przełaj . Na początku Aleksiej by ł j ej
przewodnikiem , po paru dniach poznała otoczenie na ty le, by wy ruszać sam a. Musiała się
usam odzielnić, bo czuła, że rozstanie wisi w powietrzu. On o ty m nie wspom inał, ona nie py tała.
Z wy razu twarzy ukochanego m ężczy zny, z pełnego żalu spoj rzenia, j akim patrzy ł w dal, gdy
siedzieli na ganku zam y śleni i cisi, dom y ślała się, że będzie m usiał odej ść. Ale wróci. Tego by ła
pewna.
Na razie zaczął znikać na długie godziny w lesie.
– Muszę trochę potrenować – wy j aśnił pewnego ranka, przebrany w cienki dres, m im o
że za oknem panowała ty powa dla przełom u lutego i m arca pogoda: by ło zim no, wietrznie
i deszczowo. – Ty nie wy chodź. Mogłaby ś się przeziębić.
– Ty przeziębisz się na pewno! – zaprotestowała, biorąc w dwa palce rękaw dresu.
Zaśm iał się.
– Niedługo się rozgrzej ę.
I rzeczy wiście, na obiad wrócił zlany potem .
Gdy wszedł do łazienki, by przebrać się w suche ubranie, Liliana nieśm iało wsunęła się za nim .
Na chwilę zaparło j ej dech w piersiach – j ak zawsze, gdy widziała j ego wspaniale um ięśnione
ciało, szczupłe i gibkie j ak u pantery bez gram a zbędnego tłuszczu. W podbrzuszu czuła
narastaj ące gorąco, czego Aleksiej by ł doskonale świadom . Odwrócił się, nadal nagi, przy lgnął
do niej tak, że nawet przez spodnie i bluzę czuła ciepło j ego skóry i zaczął całować, aż nogi się pod
nią ugięły.
– Poczekaj , poczekaj ! – zaszeptała.
Uj ął twarz Liliany w dłonie i zaj rzał głęboko w oczy wy czy tuj ąc w nich py tanie i niepokój .
– Za dwa ty godnie wy j eżdżam na kontrakt – zaczął, nim zdoby ła się na prośbę o wy j aśnienie.
– Muszę trochę poćwiczy ć, będę więc znikał przedpołudniam i. Nie będziesz m iała m i tego za złe,
prawda, Lilou?
– Dokąd wy j eżdżasz? – odpowiedziała py taniem na py tanie.
Przez chwilę zastanawiał się, j ak naj delikatniej przekazać j ej tę wiadom ość.
– Pracuj ę w znanej agencj i ochrony. Eskortuj ę konwoj e z pom ocą hum anitarną...
– Dokąd, Aleksiej ? – powtórzy ła, czuj ąc, że nie chce tego wiedzieć.
– Do Iraku.
Padło to słowo. Nazwa m iej sca, które by ło obecnie piekłem na ziem i. Gdzie trwała krwawa,
bezpardonowa woj na. Aleksiej odetchnął, bo taj em nica zaczęła m u ciąży ć. Nie chciał niczego
przed Lilianą zataj ać, ale wolał nie ranić j ej perspekty wą rozstania.
– Na j ak długo? – py tała dalej m artwy m głosem .
– Na dwa m iesiące. Nawet nie spostrzeżesz, że m nie nie m a, j ak j uż będę z powrotem .
– Spostrzegę.
Obj ął j ą i przy tulił m ocno.
– Wy bacz, Lilou, nie chcę cię zostawiać, ale m uszę wy wiązać się z um owy, po prostu m uszę.
Wiesz, że dotrzy m uj ę słowa.
– Mnie też dałeś słowo, że m nie nie zostawisz.
– Nie zostawiam cię! Wy j eżdżam do pracy i wrócę, j ak ty lko j ą zakończę!
– To nie j est by le praca. Tam trwa woj na.
– Jedziem y pod flagą Czerwonego Krzy ża. Nie będziem y angażować się w konflikt. Nic nam
nie zagraża.
– Poj adę więc z tobą.
Jego reakcj a by ła naty chm iastowa:
– Nigdzie nie poj edziesz – warknął tonem , j akim nigdy się do niej nie zwracał.
Liliana otworzy ła szeroko oczy ze zdum ienia, a potem odpowiedziała z łagodny m uśm iechem :
– Ależ kochanie, to m isj a Czerwonego Krzy ża... Nic nam nie zagrozi...
Chwy cił j ą za ram iona. Nadal by ł nagi, ale teraz ta nagość zam iast pożądania budziła respekt.
– Lilith, zostaniesz tutaj i będziesz na m nie czekała.
– Kocham cię i chcę by ć...
– Jeżeli m nie kochasz, tak właśnie udowodnisz swoj ą m iłość. Zostaniesz, by m nie m usiał
um ierać ze strachu o ciebie. Dobrze, Lilou? – Znów w j ego głosie brzm iała czułość.
Kiwnęła nieprzekonana głową.
– Może tak by łoby łatwiej ? – szepnęła do siebie. – Um rzeć gdzieś tam , na woj nie, szy bko,
od kuli, zam iast dogory wać m iesiącam i, zżerana przez raka?
– Póki ży cia, póty nadziei – powiedział cicho, zam y kaj ąc j ą w ram ionach.
Pokręciła nieprzekonana głową i pozwoliła się ukochać...
Ty godnie do wy j azdu Aleksiej a zm ieniły się w dni, a te nagle w godziny.
Nadszedł ranek, śnieżny i słoneczny, gdy m ężczy zna m usiał spakować parę osobisty ch
drobiazgów – resztę wy posażenia, od szczoteczki do zębów, po m undur i buty dostanie na m iej scu,
w ośrodku szkoleniowy m Blackwater, j uż w Iraku – wsiąść do pekaesu, który zawiezie go
na lotnisko, ale przedtem pożegnać się z Lilianą.
– Odwieziesz m nie ty lko na przy stanek, dobrze? Nie chcę widzieć, j ak płaczesz. Przez dwa
m iesiące będę m iał przed oczam i twoj ą uśm iechniętą buzię, żadny ch łez. – Jego ton by ł proszący,
łagodny, ale Liliana wiedziała, że wewnątrz Aleksiej zm aga się z rozpaczą. Tak sam o nie chciał
opuszczać Nadziei i ukochanej kobiety, j ak ona nie chciała pozwolić m u odej ść, nawet na dwa
m iesiące.
Mim o to teraz kiwnęła głową i powtórzy ła:
– Żadny ch łez.
Stali długie chwile obj ęci, aż czas zaczął naglić.
Musieli ruszać j uż teraz.
Terenówka, prowadzona ty m razem przez Lilianę, pom knęła przez las, by zatrzy m ać się
na przy stanku. Autobus j uż czekał.
– Żadny ch łez – szepnął Aleksiej , całuj ąc drżące usta kobiety.
– Wróć do m nie – poprosiła łam iący m się głosem .
– Przecież wiesz, że wrócę.
Pogładził j ą j eszcze po policzku, zatrzasnął drzwi sam ochodu i... ży cie Liliany znów stało się
puste. Aleks odj echał.
Chwilę patrzy ła niewidzący m wzrokiem przed siebie, po czy m zawróciła w m iej scu
i poj echała do dom u.
Nie zdej m uj ąc kurtki ani butów – m niej sza o zabłoconą podłogę, potem sprzątnie – wpadła
do pokoj u, gdzie na biurku stał j ej laptop, zalogowała się na taj ne pocztowe konto i wstrzy m ała
oddech, gdy strona ładowała się powoli. Wreszcie... j est! Jest odpowiedź! A w niej potwierdzenie:
„Fundacj a Human for Human oczekuj e pani Liliany Łapskiej dnia 25 m arca o godzinie 18
na lotnisku w Ankarze. Wszy stkie uzgodnienia pozostaj ą w m ocy. Ży czy m y przy j em nej podróży
i do zobaczenia j uż na m iej scu. Dave Richardson, koordy nator”.
Liliana m iała ochotę ucałować ekran laptopa.
Aż do tej chwili nie wierzy ła, że taj ny plan się powiedzie...
Za to, co wy m y śliła i co wkrótce zacznie się realizować, Aleksiej chy ba j ą zabij e, ale niech
tam ! By le by liby razem !
W dniu, w który m powiedział j ej o wy j eździe na kontrakt, Liliana przy rzekła sobie i j em u, choć
Aleksowi w duchu, że nie pozwoli na rozłąkę. Znalazła w Internecie fundacj ę organizuj ącą pom oc
hum anitarną dla kraj ów ogarnięty ch woj ną, także dla Iraku, i zaoferowała dwadzieścia ty sięcy
dolarów na leki, szczepionki i m leko dla irakij skich dzieci – pod warunkiem , że dowódcą eskorty
będzie niej aki Aleksiej Dragonow z Blackwater.
Dave, który zarządzał m isj ą fundacj i w Bagdadzie, powitał Lilianę ciepło i serdecznie
w im ieniu swoim oraz swoich podopieczny ch i przy rzekł, że uczy ni wszy stko, by ży czeniu Liliany
stało się zadość. Human for Human często korzy stała z ochrony Blackwater, szczególnie
w rej onach naprawdę niebezpieczny ch, kontakt z firm ą nie by ł więc problem em , a j eśli Aleksiej
Dragonow m a kwalifikacj e, by dowodzić konwoj em , a ponadto będzie do dy spozy cj i fundacj i...
Dziś otrzy m ała wiadom ość, na którą czekała od kilku dni: wszy stko gotowe, za dziesięć dni
konwój rusza, a na Lilianę oczekuj ą w Ankarze, m iej scu zbiórki.
Pieniądze, które przekazała fundacj i, pochodziły ze sprzedaży toy oty i z ogołoconego konta
Karola. Wiedziała, że ten m a sporo gotówki zakam uflowanej w inny ch bankach, dlatego bez
wy rzutów sum ienia wzięła te pieniądze j ako ekwiwalent lat poniżenia, siniaków i łez.
Miała j e przeznaczy ć na odbudowanie Nadziei, gdy by j ej koszm ar okazał się j awą.
Sen, który śniła przed ucieczką, by ł coraz bardziej realisty czny. Coraz silniej go przeży wała
i budziła się coraz bardziej przerażona...
Kolej ne dni upły nęły na gorączkowy ch przy gotowaniach do wy j azdu. Od fundacj i dostała
szczegółowy wy kaz tego, co m usi ze sobą zabrać, co m oże, a czego nie wolno j ej wwozić
do kraj u ogarniętego woj ną. Może spodziewać się częsty ch kontroli, czasem bardzo obcesowy ch
czy wręcz żenuj ący ch. Niej eden raz j ej bagaż zostanie przewrócony do góry nogam i, żołnierze,
szczególnie ci wrogo nastawieni, z upodobaniem czy wręcz okrucieństwem rozedrą na strzępy
nawet podpaskę w poszukiwaniu rzekom y ch narkoty ków. Liliana m usi by ć świadom a, że wszy stko,
co będzie chciała ukry ć, zostanie znalezione, a ona m oże trafić do więzienia za coś tak niewinnego
j ak tabletki przeciw m igrenie zawieraj ące opioidy w dawce leczniczej ...
Kom pletuj ąc bagaż ściśle według listy, po raz pierwszy poczuła strach. Właśnie dotarło do niej ,
na co się waży. To nie będzie rom anty czna wy cieczka z Aleksiej em w roli ry cerza na stalowy m
rum aku. To podróż przez tereny opanowane przez rebeliantów, uzbroj ony ch nie gorzej od eskorty
a na pewno bardziej zdecy dowany ch zabij ać. Czy w razie ataku Aleks j ą, Lilianę, obroni? Czy j ej
obecność nie wpły nie negaty wnie na j ego skuteczność?
– Ry chło w czas naszły cię wątpliwości – pry chnęła, zła na siebie.
Stanowczy m ruchem zam knęła torbę i przeszła do kuchni, by zj eść skrom ną kolacj ę.
Wy j eżdżała z sam ego rana, chciała więc wcześnie położy ć się spać, lecz gdy znalazła się
w pusty m łóżku, które j eszcze wczoraj dzieliła z Aleksiej em ... Łzy napły nęły Lilianie do oczu,
wątpliwości zniknęły, a zostało ty lko pragnienie, by j ak naj szy bciej dołączy ć do ukochanego
m ężczy zny.
Sięgnęła po tabletkę nasenną, wiedząc, że nie zaśnie i pół godziny później zapadła się w czarną
otchłań snu.
Śniła...
Leży na wznak, patrząc w intensy wny błękit nieba nad głową. Jest cicho, tak się przy naj m niej
wy daj e zszokowanem u um y słowi. Jeszcze przed chwilą sły chać by ło natarczy we „ta-tatata”
karabinu, ale teraz terkot dobiega j ak zza gęstej m gły.
Słońce wy pełza zza skał i praży bezwładne, zdane na j ego łaskę i niełaskę ciało. Ból szarpie
piersią z każdy m oddechem , każdy m coraz pły tszy m , coraz trudniej szy m oddechem . Krztusi się
raz po raz krwią pły nącą z ust. Um iera. Um iera w sam otności.
Nagle ktoś staj e tuż obok. Ciem na sy lwetka na tle słońca j est groźna, śm iertelnie groźna. Unosi
lufę karabinu, m ierzy niespiesznie m iędzy oczy ofiary. Kładzie palec na spuście i...
Krzy k:
– Nie!!!
A po nim strzał.
Liliana podry wa się zlana zim ny m potem . Maca dookoła rozdy gotany m i rękam i. Czuj ąc m iękką
i chłodną pościel, z płaczem opada na poduszkę. Szlocha z ulgi i rozpaczy j eszcze bardziej
przerażona czekaj ący m j ą zadaniem , ale też i zdeterm inowana, by j e wy pełnić. Nawet za cenę
ży cia.
Podróż m inęła bez większy ch przy gód. Z Warszawy do Ankary leciała w towarzy stwie
rozentuzj azm owany ch tury stów niem ogący ch się doczekać wczasów w Turcj i. Tu w Polsce by ła
wiosna, tam lato.
Dopiero na lotnisku w Ankarze, gdzie poznała Dave’a, który zaprowadził j ą do woj skowego
sam olotu w barwach ochronny ch, poczuła, że przy goda – a nie będą to dwum iesięczne wczasy
w tury sty czny m kurorcie – rzeczy wiście się zaczy na.
Dave, m łody człowiek, j uż na pierwszy rzut oka bardzo zaangażowany w swoj ą m isj ę,
przedstawił Lilianie zespół wolontariuszy lecący wraz z nim i, a gdy klapa potężnego
transportowca zam knęła się i zarówno oni, j ak i żołnierze U. S. Arm y, również przerzucani
do Iraku, zapięli pasy, gotowi do startu, Dave odezwał się do Liliany, która dołączy ła naj później :
– Jak widzisz, lecim y sam olotem woj skowy m , przy gotuj się więc na bardzo gwałtowne
i twarde lądowanie. Prawdę m ówiąc, poczuj esz się, j akby śm y zostali zestrzeleni, bez uprzedzenia
– tu nie m a stewardes – m aszy na zacznie pikować i pieprznie o ziem ię, aż głowy nam odskoczą.
Tak to wy gląda. Nie odpinaj pasów pod żadny m pozorem i staraj się nie krzy czeć. Chłopcy
na kobiety patrzą nieco z góry i taka panika to dla nich woda na m ły n, rozum iesz, prawda?
Liliana kiwnęła głową. Nie zam ierzała krzy czeć ani podczas lądowania, ani w ogóle.
– Na lotnisku, j eśli wszy stko pój dzie gładko, będzie nas oczekiwał dowódca eskorty, czy li twój –
tu Dave puścił oczko – Aleks Dragonow. Jedna prośba, Lilian, czy raczej przy pom nienie: to że się
znacie – nie m nie wnikać, j ak bardzo – nie znaczy, że j esteś na specj alny ch prawach. On będzie
twoim dowódcą przez cały czas trwania m isj i i m usisz słuchać j ego rozkazów. Jeśli zobaczę,
że tego nie robisz albo on traktuj e cię z pobłażaniem , poproszę o zm ianę dowódcy, bo narazicie
swoim postępowaniem nasze ży cie. A wbrew pozorom nie j esteśm y sam obój cam i i każdy z nas
chce wrócić do dom u w j edny m kawałku. Rozum iesz to, prawda?
Znów przy taknęła.
Sam olot wzbił się w ty m m om encie w górę tak gwałtownie, że żołądek stoczy ł się Lilianie
do pięt. Przełknęła głośno ślinę, z trudem opanowuj ąc przerażenie. Ukradkiem rozej rzała się
po współtowarzy szach lotu. Mieli m iny zupełnie oboj ętne, wręcz nienaturalnie oboj ętne i Liliana
odgadła, że boj ą się tak sam o j ak ona. Jedy nie żołnierze rzeczy wiście wy glądali na znudzony ch.
Dave odczekał, aż przeciążone silniki zaczną pracować równo, gdy m aszy na osiągnie pożądany
pułap i m ówił dalej . O niebezpieczeństwach, j akie m ogą ich czekać, o wrogich m ieszkańcach,
którzy by naj m niej nie będą wdzięczni za pom oc, o watażkach, którzy m ogą odebrać fundacj i
cały transport, a przy naj m niej m ogą próbować, bo przecież ludzie z Blackwater są po to,
by do tego nie dopuścić, i tak dalej , i tak dalej ... Jego słowa przerażały coraz bardziej , ale gdy
Liliana j uż zaczy nała żałować, że się na to porwała, zaczął m ówić o odwadze i poświęceniu
wolontariuszy, o wadze tej pom ocy, o lekach, które uratuj ą niej edno ży cie w szpitalu gdzieś, gdzie
pom oc nigdy nie dotarła, o szczepionkach, dzięki który m nie zachoruj e żadne dziecko i o m leku,
które niej edno uchroni od głodowej śm ierci.
To Lilianę przekonało, że uczy niła dobrze z dwóch powodów, a m oże nawet trzech: po pierwsze,
zrobi przed śm iercią dobry uczy nek, pom agaj ąc nieszczęsny m cy wilom , dla który ch ta woj na
by ła j edy nie cierpieniem . Po drugie, dołączy do Aleksiej a i nie stracą ani j ednego dnia, który
j eszcze j ej pozostał, a po trzecie...
Sam olot, który j eszcze niedawno (Czy tak niedawno? Czas zaczął m knąć do przodu j ak szalony )
wzbij ał się w górę, teraz nagle runął w dół. Dokładnie tak, j ak dwie godziny wcześniej uprzedził
Dave.
Liliana poleciała do przodu, a pasy szarpnęły j ą w ty ł tak silnie, że zabrakło j ej oddechu i ty lko
dzięki tem u nawet nie pisnęła. Zielona na twarzy, co na szczęście skry wał m rok, m odliła się
o szy bką śm ierć, bo gwałtowne lądowanie gwałtowny m lądowaniem , ale sam olot spadał, tego
by ła pewna.
Tuż nad pasem wy równał i uderzy ł kołam i o beton, aż pasażerom wy darł się z piersi
m im owolny j ęk. Niej eden przy ciął sobie j ęzy k, niej ednem u ząb chrupnął o ząb.
Liliana tkwiła bez ruchu, nie wy dawszy żadnego dźwięku dotąd, aż sam olot zatrzy m ał się, klapa
opadła, a Dave, blady w świetle reflektorów oświetlaj ący ch stanowisko klepnął j ą z uznaniem
w ram ię.
– Rzeczy wiście j esteś dzielną kobietą. Chodźm y.
Ruszy li za grupą żołnierzy, który ch na pły cie lotniska przej ęła j akaś szarża.
Na nich czekali um undurowani na czarno ludzie z eskorty.
Stoj ący na przedzie obrzucał wy chodzący ch z sam olotu wolontariuszy uważny m spoj rzeniem
i podaj ąc każdem u dłoń, m ówił krótko, bez cienia uśm iechu:
– Jestem Aleks, dowódca konwoj u, witam y w Iraku.
Liliana, sły sząc j ego głos, przy spieszy ła i wreszcie.
Oto by ł! Miała go przed sobą! Mogła go dotknąć, obj ąć, przy tulić! Czy żby...?
Aleksiej patrzy ł na Lilianę z m ieszaniną szoku i wściekłości w szary ch oczach, przy czy m szok
ustępował m iej sca tej drugiej . Nie by ło m owy o czuły m powitaniu, o silny ch ram ionach,
obej m uj ący ch ukochaną kobietę, o słowach szczerej radości z j ej przy by cia.
Musiało Lilianie wy starczy ć wy cedzone przez zęby :
– Jednak dopięłaś swego.
A po chwili:
– Dołącz do grupy.
I głośniej sze:
– Zapraszam do sam ochodów! Mój zastępca wskaże każdem u j ego m iej sce.
Wolontariusze zostali sprawnie rozlokowani w czterech opancerzony ch hum m erach, przy
czy m Liliana znalazła się w sam ochodzie z Andrzej em Karskim , j ak wy j aśnił po drodze,
przy j acielem Aleksiej a od ładny ch paru lat. By ł bardziej skłonny do rozm ów niż ten ostatni,
chętnie odpowiadał na py tania Liliany o warunki panuj ące w Iraku, ale o niebezpieczeństwach,
j akie m ogły im zagrażać, nie chciał m ówić. Żeby nie wy woły wać wilka z lasu – j ak wy j aśnił.
– Na pewno będzie pani dobrze chroniona. Jak naj lepiej . – Uspokoił Lilianę, ale ona nie bała się
o siebie...
Dotarli na kwatery j eszcze przed świtem . Mieli dwie godziny na odpoczy nek, potem cztery
na załadunek skrzy ń z lekam i, na koniec szy bki lunch i wreszcie wy j azd z bazy woj skowej w długą
drogę do punktu przeznaczenia.
Andrzej skinął na swoich podopieczny ch, a wolontariusze, posłuszni j ak stadko kurcząt, ruszy li
za nim w kierunku zabudowań. Liliana również zrobiła dwa kroki, gdy zatrzy m ała j ą ciężka dłoń
Aleksiej a na ram ieniu i ostre słowa:
– Ty pój dziesz ze m ną.
Delikatnie popchnął kobietę ku niedużem u budy nkowi stoj ącem u nieco na uboczu, do schodów
prowadzący ch na piętro, w kory tarz, od którego odchodziły dwie pary drzwi i wreszcie przez
pierwsze na prawo do pokoj u, który m u przy dzielono.
Zam knął za sobą drzwi na klucz, stoj ąc przez chwilę nieruchom o, zwrócony plecam i
do Liliany, a gdy j uż m iała zawładnąć nią rozpacz, obrócił się na pięcie, chwy cił j ą za ram iona
i przy garnął do siebie tak gwałtownie i tak m ocno, że nie m iała j uż wątpliwości, że tu, przy nim
j est j ej m iej sce.
– Przepraszam , Aluś – wy szeptała, czuj ąc wszechogarniaj ącą ulgę. – Po prostu nie m ogę bez
ciebie ży ć.
Pokręcił głową.
– I co j a m am zrobić? Powinienem zdać dowództwo i...
– Może lepiej powiedz wszy stkim , że przy leciała z dalekiej Polski twoj a żona i wy rusza z tobą?
Tak po prostu? – Uśm iechnęła się nieśm iało.
– A zgodzisz się zostać m oj ą żoną? – zapy tał poważnie.
– Gdy ty lko dostanę rozwód.
– Nie m usisz czekać na rozwód. Karol nie ży j e.
Uniosła ty lko brwi, spodziewaj ąc się takiej wiadom ości od tam tej nocy, gdy j ej m ałżonek
chciał uciekać za granicę. Igrał z ogniem , zadaj ąc się z m afią, by ł j ednak dorosły. Wiedział
co robi.
– Dopadli go?
Aleksiej skinął głową. O szczegóły Liliana nie chciała py tać. Mim o całego zła, j akie
doświadczy ła od m ęża, m im o lat poniżeń, łez, bólu i strachu, poczuła żal, bo przecież by ły i dobre
dni...
– Możem y wziąć ślub nawet dziś, stanę na głowie, załatwię j akiegoś księdza, ale widzę
po twoj ej m inie, że będziesz chciała trochę poczekać.
Liliana przy taknęła.
Nie m ogła tak zaraz, sły sząc o śm ierci Karola, wy j ść za m ąż za innego. Nawet j eśli m iałby to
by ć Aleksiej . Po prostu nie m ogła.
– Połóż się i spróbuj zdrzem nąć – powiedział chwilę później . – Przed nam i ciężki dzień. I to
niej eden. Ja m uszę pogadać ze swoim i ludźm i. Zaczniem y załadunek szy bciej , to szy bciej
ruszy m y.
Pocałował j ą raz j eszcze i wy szedł.
Liliana wzięła pry sznic i ledwie przy łoży ła głowę do poduszki, j uż spała, znów spokoj na
i bezpieczna, bo on, Aleks, by ł blisko.
Kilka godzin później konwój ruszy ł w sześciodniową podróż.
Przodem j echały dwa czarne fordy – opancerzone terenówki z kierowcą i czterem a ludźm i
z ochrony. Za fordam i zaj ęły m iej sce trzy ciężarówki, w który ch j echało dwóch wolontariuszy.
Konwój zam y kały dwa fordy. Siedem sam ochodów, siedm iu kierowców, dwudziestu czterech
uzbroj ony ch po zęby eskortantów. I Liliana, przy dzielona do towarzy stwa Andrzej owi Karskiem u,
który prowadził drugą w kolej ności terenówkę. Aleksiej j echał w przedostatniej .
Już po pierwszy ch godzinach podróży nieznośny upał, m im o chodzącej pełną parą
klim aty zacj i, i drobny, niewidoczny goły m okiem py ł, zaczęły się dawać cy wilom we znaki.
Z nieba lał się żar, tem peratura na zewnątrz dochodziła do czterdziestu dwóch stopni, i każdy
postój – a zatrzy m y wano ich do kontroli parokrotnie – stał się m ordęgą. Patrzy li, stoj ąc pod
goły m niebem , j ak żołnierze przetrząsaj ą sam ochody, bagaże, ładunek i, nie m ogąc zrobić nic
więcej , m odlili się o odrobinę cienia, wieczór, szy bkie zakończenie kontroli czy wreszcie klęli pod
nosem „Niech ich szlag!”. Czasem m ij ało kilka kwadransów, nim dowódca patrolu albo posterunku
zezwalał na dalszą podróż.
Eskortanci znosili to ze stoickim spokoj em . Zdąży li j uż przy wy knąć do m iej scowy ch warunków
i oby czaj ów. Rozsiadali się w wąskim pasku cienia rzucany m przez wozy naciągali hełm y
na oczy i zapadali w drzem kę. Na m agiczne słowa: „Clear, go!” podry wali się na równe nogi,
całkowicie przy tom ni i gotowi do dalszej podróży.
Pod wieczór, gdy doj echali do bazy woj skowej niczy m nieróżniącej się od tej , z której
wy ruszy li, Aleksiej pocieszy ł um ęczony ch wolontariuszy, że j utro wj eżdżaj ą na ziem ię niczy j ą
i kontrole się skończą. Nakazał wy spać się porządnie – choć tego nie m usiał nikom u m ówić –
a nad ranem ciepło się ubrać, bo tem peratura w nocy spadnie do kilku stopni. Rozeszli się,
sarkaj ąc pod nosem , na kwatery prowadzeni przez wszy stkowiedzącego zastępcę dowódcy,
Aleksiej zaś zagarnął ram ieniem Lilianę i szepnąwszy j ej do ucha: „Chodź, coś ci pokażę”, ruszy ł
w odwrotny m niż reszta kierunku.
Minęli labiry nt zasieków i bram ek wzm ocniony ch betonowy m i klocam i, doszli do wy j ścia
z bazy, Aleksiej zam ienił parę słów z wartownikiem , po czy m wy szli na zewnątrz.
– Tu j est bezpiecznie? – zapy tała Liliana, rozglądaj ąc się niepewnie dookoła.
Baza położona by ła z dala od m iasta, na równinie, którą daleko na hory zoncie okalały pasm a
gór. Teraz ciem nofioletowy ch w ostatnich prom ieniach słońca.
– Jankesi trzy m aj ą pod butem tę prowincj ę i j eszcze parę dookoła, m ożna więc powiedzieć,
że j est bezpiecznie, ale parę razy i tutaj m ieli gorąco.
„Gorąco” koj arzy ło się kobiecie ze wściekły m upałem za dnia, a Aleks wolał nie wy j aśniać,
że całkiem niedawno bazę ostrzelano z m oździerza. Pięć pocisków zabiło troj e ludzi, kilkunastu
by ło ranny ch. Jak to na woj nie...
– Usiądź tutaj . – Rozłoży ł na ziem i kurtkę.
Po chwili siedzieli zapatrzeni w znikaj ącą za góram i czerwoną kulę słońca. Zaraz potem ,
dosłownie kilka m inut po zachodzie, dzień zm ienił się w noc, a niebo rozbły sło m iliardem gwiazd.
Tak niesam owicie j asny ch i bliskich, j akich Liliana nie widziała w cały m swoim ży ciu.
Aż ze zdum ienia i zachwy tu otworzy ła usta, który ch Aleksiej nie om ieszkał pocałować.
– Niesam owite – wy szeptała. – Choćby dla tego widoku warto by ło tu przy j echać...
– Prawda? Mnie też on zachwy ca za każdy m razem , gdy m am siłę go podziwiać.
Położy li się ram ię w ram ię, m aj ąc gwiazdy tuż nad głową. Niebo przeciął j asny łuk m eteoru.
Oboj e pom y śleli ży czenie. Oboj e to sam o.
– Jutro będzie ciężki dzień, Lilou – odezwał się cicho Aleks. – Mam y do pokonania
niebezpieczny odcinek. – Wolał nie dodawać, że nazy waj ą go „drogą śm ierci”. – Chcę żeby ś
wiedziała... – urwał. – Cieszę się, że j esteś tu ze m ną – rzekł po chwili. – I kocham cię bardziej , niż
kiedy kolwiek. Pam iętaj o ty m , Lilou.
– Ja też cię kocham – szepnęła i wtuliła się w niego. Jasne gwiazdy przestały cieszy ć. Słowa
Aleksa zabrzm iały j ak pożegnanie.
Poderwał swoich podkom endny ch o świcie.
Wolontariusze, którzy nie dalej niż dwanaście godzin wcześniej narzekali na upał, teraz trzęśli
się z zim na, rozcieraj ąc zgrabiałe dłonie. Ciepła kurtka z kapturem – j edna z pozy cj i na liście,
która nawet tam , w Polsce, wy dawała się absurdem , a tutaj , gdy po wy lądowaniu trafi li
do piekła, by ła tem atem żartów – okazała się teraz darem niebios, by j uż dwie godziny później
powędrować na sam o dno bagaży. Z nieba znów lał się ukrop.
– Jak oni tu ży j ą – dziwiła się Liliana, patrząc na m ij ane po drodze lepianki. – W nocy m róz,
za dnia upał. Kto to wy trzy m uj e?
– „Do wszy stkiego m ożna się przy zwy czaić”, powiedział skazaniec, idąc na stry czek – odrzekł
z charaktery sty czny m dla siebie poczuciem hum oru Andrzej Karski prowadzący forda. – Przed
nam i ostatni posterunek, a potem ... wolna am ery kanka. Aleks nas pewnie przetasuj e. Będziesz
za m ną tęskniła? – Uśm iechnął się do Liliany szelm owsko.
– Za tobą zawsze. Ty lko nie m ów tego Aleksiej owi.
Tak sobie pogaduj ąc, zbliżali się do naj większego – w porównaniu z ty m i, w który ch nocowali –
obozu.
Jak zwy kle wj echali przez uforty fikowaną bram ę, Aleksiej okazał dokum enty konwoj u,
wartownicy bez przekonania zaczęli kontrolę ładunku, zaś wolontariusze chcieli się rozej ść
po obozie, by j eszcze przez chwilę poby ć wśród cy wilizacj i – a by ł tu nawet m iniaturowy dom
towarowy oraz kino. Dowódca nie pozwolił na to, zapędzaj ąc wszy stkich do stołówki.
Tam zestawili kilka stolików, zam ówili colę z lodem i szy bki lunch, po czy m Aleksiej zaczął
odprawę przed dalszą drogą:
– Wj eżdżam y na teren kontrolowany przez wroga. – Te słowa, obliczone na przy kucie uwagi
cy wilów, nie zrobiły na nich specj alnego wrażenia. Dla trzech Anglików, j ednego Holendra,
Czecha i Szweda – taki oto m iędzy narodowy skład m iała ekipa fundacj i – cały czas znaj dowali się
na tery torium dzikich Irakij czy ków. A że m niej , czy bardziej ... – Od tej pory ciężarówkam i
kierować będą m oi ludzie.
– Są lepsi czy co? – burknął Szwed, którem u upał dawał się naj bardziej we znaki.
– Po pierwsze, owszem , są lepsi, po drugie, przej adą po tobie, gdy będzie trzeba – zgasił go
Aleks brutalnie. – To podstawowa zasada w przy padku zasadzki: nie wolno się zatrzy m ać. Jeśli
konwój stanie, wy strzelaj ą nas j ak kaczki. Musicie j echać dalej . Więcej : m acie dodać gazu –
teraz nie patrzy ł na wolontariuszy, którzy z rosnący m niepokoj em słuchali j ego słów, ale na ludzi
z Blackwater, dla który ch nie by ła to pierwszy zna. Każdy z nich służy ł w j ednostkach
zm ilitary zowany ch, każdy przeszedł szkolenie tutaj na m iej scu, w Iraku, i zasadę: „Uciekaj albo
giń” znali na pam ięć. Niektórzy nawet z autopsj i. – Jeżeli będzie trzeba, taranuj cie sam ochód
przed wam i, j eżeli trzeba się będzie cofać, zróbcie to bez nam y słu. Zrozum iano?
– Tak j est – m ruknęli ludzie z eskorty.
– To znaczy, że nas zostawisz? W tej pułapce? – Chciał wiedzieć Szwed.
– Nikogo nie zostawim y – wy cedził Aleks. – Kto chce, m oże zrezy gnować z dalszej drogi.
Jesteście tu dobrowolnie, nie, nie m ówię o was – dodał, widząc pełne nadziei uśm iechy swoich
podwładny ch. Odpowiedział m u wy buch śm iechu, ale zaraz spoważnieli. – Wolontariusze m ogą
się wy cofać i poczekać tu na nas. W bazie j est kino, basen, a nawet agencj a towarzy ska, choć to
niepotwierdzona inform acj a. – Znów śm iech. – Zabierzem y was w powrotnej drodze –
dokończy ł.
Nikt się nie wy cofał. Nawet m arudny Szwed.
Popij ali w m ilczeniu colę, unikaj ąc wzroku współtowarzy szy.
Liliana nawet przez sekundę nie m y ślała o pozostaniu w bazie.
Ciężką ciszę przerwało poj awienie się podoficera z biało-czerwoną naszy wką na rękawie.
Uścisnęli sobie z Aleksem i Andrzej em dłonie.
– No, co tam na froncie? – zagadał po polsku Aleksiej .
– Spokój , cisza, nic się nie dziej e, nudy, proszę j a ciebie, nudy norm alnie – odrzekł,
przeciągaj ąc kom icznie sy laby m łody sierżant Radek Kowal ze stacj onuj ącej tutaj j ednostki
Grom u.
– Nudy, powiadasz? – Uśm iechnął się Aleks. – A to nie wam nie dalej j ak wczoraj szuszwole
wj echali niem al na plac apelowy ciężarówką wy pełnioną po brzegi troty lem ?
– Nam j ak nam , Jankee obstawiali wtedy bram kę. – Zaśm iał się tam ten. – Pełne gacie
do dzisiaj m aj ą, tak szy bko was więc nie puszczą. Swoj ą drogą niezły wy wiad m acie w ty m
Blackwater.
– Nie ty le niezły, co naj lepszy. Sły szałem , że partizany stali się dokuczliwi, szczególnie
na południe od was.
– „Dokuczliwi”? Tak, m ożna tak powiedzieć. – W głosie żołnierza rozbawienie walczy ło
z powagą, a wolontariusze przy słuchuj ący się tej rozm owie, prowadzonej teraz po angielsku,
uznawszy, że to rozm owa towarzy ska, stracili nią zainteresowanie. Eskorta wprost przeciwnie.
– Naszą ulubioną trasę patroluj em y co drugi dzień – ciągnął podoficer – ale wiesz, j acy są
szuszwole (tak określano, niezby t sy m paty cznie, irakij skich rebeliantów): szy bcy i zawzięci. Puść
przodem saperów, twoi szefowie dogadaj ą się z kom endantem , to przy naj m niej na niespodziankę
od podeszew się nie załapiesz.
„Niespodzianką od podeszew” nazy wał sierżant Kowal m inę czy inny ładunek wy buchowy
podkładany przez nieprzy j aciela na drodze przej azdu.
Aleksiej kiwnął głową. I tak m iał prosić o wsparcie. Wąwóz, który m usieli m inąć, by ł
wy m arzony m m iej scem na zasadzkę i j eśli Irakij czy cy szy bko się zorientuj ą, że w trasę
wy ruszy ł konwój z pom ocą hum anitarną...
– Nie m a czasu na pogaduchy. – Wstał i wraz z Kowalem udał się do kom endanta.
Ruszy li kwadrans później .
Kolum nę wozów otwierał MRAP – ciężki pancerny sam ochód saperów, potem j echały dwa
fordy ochrony, trzy ciężarówki fundacj i i na końcu kolej ne dwa fordy Blackwater. Wszy scy,
od wolontariuszy po eskortantów, czuli wagę sy tuacj i, czy li zwy kły ludzki strach. Liliana j echała
w szoferce pierwszej ciężarówki, którą prowadził Andrzej . Między nim i siedział napięty j ak
postronek Dave. On raz zaliczy ł „drogę śm ierci” i wiedział, co ich m oże czekać.
– W razie czego j edź, Andrew – m ruczał co j akiś czas, bardziej do siebie niż do kierowcy. –
Nie zatrzy m uj się.
– Spokoj na głowa – odpowiadał tam ten. – Nic się nie wy darzy. A j eśli, to nie zdej m ę nogi
z gazu stąd aż do bazy naszy ch soj uszników.
Ciężarówką rzucało na wertepach.
Jechali przez biedne wsie, chociaż słowo „wieś” na określenie ty ch kilku lepianek by ło
doprawdy nobilitacj ą. Gnały za nim i z krzy kiem brudne, chude dzieciaki i j eszcze chudsze psy.
Kobiety Liliana nie widziała ani j ednej . Zapewne m ieszkały tutaj i one, ale przed przej azdem
konwoj u pewnie się chowały. Irakij scy m ężczy źni odprowadzali kolum nę wozów ponury m albo
oboj ętny m spoj rzeniem .
Chciało się krzy czeć: „To dla was wieziem y pom oc! To dla was narażam y własne ży cie!”, ale
wy glądało na to, że m ieszkańcy tego kraj u m aj ą to gdzieś.
Słońce stało w zenicie, m ij ała czwarta godzina j azdy upał by ł nie do zniesienia, nawet
wewnątrz klim aty zowany ch kabin, a zarówno eskorta, j ak i wolontariusze nie pozwalali sobie
na chwilę nieuwagi.
Góry, dotąd m aj aczące na hory zoncie, zbliżały się z każdy m kilom etrem , by wreszcie wznieść
się tuż przed nim i.
Milcząca dotąd krótkofalówka zatrzeszczała i Liliana usły szała napięty głos Aleksa:
– Tu dowódca. Zgłaszać się.
Po kolei zaczęły odpowiadać wozy ochrony, potem kierowcy ciężarówek.
Skały przed nim i rozstąpiły się i ukazała się paszcza wąwozu o ścianach niem al pionowy ch,
wznoszący ch się na ładny ch parę pięter.
– Przy spieszam y, panowie i panie. Cała naprzód!
MRAP dodał gazu. Za nim ruszy ły z ry kiem silników pozostałe sam ochody.
Liliana chwy ciła się rączki, bo naprawdę zaczęło rzucać nim i po kabinie j ak karalucham i
w pudełku.
Przez długie chwile nie działo się nic, gdy nagle...
Ogłuszaj ący huk wstrząsnął ścianam i wąwozu i powrócił z echem . Pierwszy poj azd uniósł się
w górę i runął na bok. Jednocześnie z góry sy pnął się na konwój deszcz pocisków karabinowy ch.
Rozkrzy czało się radio.
– Jedź, j edź!
– Mam y ranny ch!
– Co robić, do kurwy nędzy ?!
– Jedź, kurwa!
– MRAP tarasuj e drogę, m usim y go ściągnąć!
I nagle um ilkło.
Usły szeli głos dowódcy :
– Dwój ka, trój ka na zewnątrz, osłaniać nas. Czwórka, ściągnąć j edy nkę z drogi. Siedem , osiem ,
czekać w pogotowiu.
Z pierwszy ch sam ochodów wy sy pali się m ężczy źni w czarny ch m undurach. Kry j ąc się
za sam ochodam i odpowiedzieli ogniem z całej broni, j aką m ieli w rękach.
Ciężarówka Andrzej a m inęła dwa fordy ochrony, ustawiaj ąc się za przewrócony m na bok
MRAP-em .
– Naj pierw bierz ranny ch! – krzy knął który ś.
Andrzej kiwnął głową, ale nie wy siadł, nie wy łączy ł silnika. Kuląc się pod gradem pocisków,
dwóch saperów zaczęło przenosić na pakę ranny ch kolegów.
Nagle nad ich głowam i świsnął pocisk. Huk rzucił nim i o ziem ię.
– RPG! Maj ą RPG! Rusz dupę z ty m MRAP-em !
RPG, wy rzutnia granatów przeciwpancerny ch, by ła postrachem wszy stkich konwoj ów. Pocisk
by ł w stanie zniszczy ć m niej szy wóz i uszkodzić opancerzoną ciężarówkę. Nadziej a w ty m ,
że rebelianci nie grzeszy li celnością... Jeden z nich uniósł się, wy celował i...
– Zdej m ij tego z RPG! Zdej m ij go!!!
Kolej ny świst i następny huk zagłuszy ły nawet ry k silników, chodzący ch na naj wy ższy ch
obrotach.
– Dostał! Ford dostał! Pali się!
– Ci z fundacj i spieprzaj ą! Aleks, zatrzy m aj cy wilów!
– Bierzcie forda na hol! Kurwa, co z ty m MRAP-em ?! Ruszy m y wreszcie?!
Zapanował kom pletny chaos.
Kom endy przeplatały się z przekleństwam i, szczekotem karabinów i wy ciem silników.
Wszy stkie sam ochody gotowe by ły wy rwać do przodu, gdy ty lko droga będzie wolna.
Andrzej puścił sprzęgło w m om encie, gdy ostatni ranny został ciśnięty na ty ł ciężarówki. Nie
poczekał nawet, aż podniosą klapę. Wóz skoczy ł do przodu, wbij aj ąc się w ty ł wraku. Zepchnął go
na bok i wreszcie m ogli wy prowadzić konwój z zasadzki.
Nagle do drzwi od strony pasażera podbiegł Aleks.
– Andrzej , wy prowadź ich! Ja m am ranny ch! Wy prowadź konwój ! Jedź!
Klepnął ponaglaj ąco w rozgrzaną blachę.
Zastępcy nie trzeba by ło powtarzać rozkazu. Nacisnął gaz do oporu.
Liliana patrzy ła na oddalaj ącą się sy lwetkę Aleksiej a i... to by ł odruch.
„Nie zostawię cię!” – przem knęło j ej przez m y śl, gdy naciskała klam kę drzwi i na łeb, na szy j ę
wy skakiwała z ciężarówki.
Upadła. Podniosła się. Kuląc ram iona, zaczęła biec z powrotem .
Sam ochody m ij ały j ą we wściekły m pędzie, w tum anach kurzu i dy m u, nie widząc pewnie
biegnącej kobiety. Ona nie próbowała ich zatrzy m ać.
Zdy szana dopadła ostatnich wozów. Jeden się dopalał, drugi czekał, by go om inąć. Aleks
z dwom a ludźm i przenosił do forda ranny ch.
– Co ty tu robisz?! – wrzasnął wściekle na widok kobiety. – Nie zabierzem y cię! Nie m a
m iej sca! Wracaj ! Noż kurwa... – Chwy cił za krótkofalówkę i zakrzy czał:
– Szóstka, cofaj ! Wróć po nas!
Radio zachły snęło się potokiem krzy ków i przekleństw by odpowiedzieć:
– Tu szóstka, cofam .
Liliana bez słowa chwy ciła za nogi nieprzy tom nego człowieka. Poznała j ednego
z wolontariuszy, Czecha. Aleks wziął go pod pachy i ponieśli ciężar do ostatniego forda.
– Ruszaj !
Kierowca, oglądaj ąc się na dowódcę, który został na zewnątrz, posłusznie nacisnął na gaz.
– A ty za m ną! – Aleks chwy cił kobietę i pchnął przed sobą.
Pobiegli w stronę przewróconego MRAP-a. Cisnął nią we wnękę m iędzy wrakiem a skałą, sam
podniósł karabin któregoś z ranny ch i nacisnął spust, strzelaj ąc raz po raz.
Liliana wstrzy m ała oddech. Cofaj ący się ford by ł tuż, tuż.
Nagle Aleks krzy knął i upuścił karabin. Padł na kolana. Sekundę czy dwie tkwił nieruchom o,
po czy m sięgnął po broń i uniósł j ą do strzału. Po szy i zaczęła spły wać m u struga krwi.
– Aleksiej – wy szeptała Liliana, podnosząc się na m iękkich nogach.
Zachwiał się. Próbował sięgnąć do rany. Gdy osuwał się na kolana, pochwy ciła go wpół.
Ford stanął tuż przy nich. Ktoś szarpnął kobietę na ty ł furgonetki. Dwóch inny ch złoży ło
na podłodze wy krwawiaj ącego się dowódcę.
– Wszy scy są? – rzucił kierowca, m aj ąc wzrok utkwiony w drodze przed nim i. Gdy usły szał
„wszy scy ”, warknął: – Spierdalam y stąd! – I ruszy ł z pełną m ocą.
Odgłosy strzelaniny cichły.
Sam ochód gnał wy boistą drogą, goniąc konwój .
Gdzieś w górze rozległ się warkot śm igłowców – to Am ery kanie przy słali wsparcie, ale nie to
by ło teraz potrzebne skrwawiony m ludziom tutaj , na dole.
– Mam y ranny ch. Przy ślij cie m edevaca! – To krzy czał Andrzej , który przej ął dowodzenie. –
Łączy ć w kolum nę! Wy j eżdżam y z wąwozu! – To by ło do pozostały ch ciężarówek i fordów.
Wreszcie wy padli na otwartą przestrzeń.
Sam ochody gnały j eszcze parę chwil wy boistą drogą, po czy m stanęły.
Eskorta wy sy pała się na zewnątrz z bronią gotową roznieść każdego, kto nie nosi m unduru
Blackwater albo U. S. Army.
Liliana nie ruszy ła się z m iej sca. Trzy m ała głowę Aleksiej a na kolanach, j edną ręką zaciskaj ąc
opatrunek na rozerwanej tętnicy, drugą gładząc go po włosach.
– Nie um ieraj , Aluś, nie um ieraj – prosiła go cicho.
Uniósł rękę. Przy trzy m ał j ą za nadgarstek.
– List – wy szeptał. – W kieszeni m am list. Do ciebie.
Kiwnęła głową, nie m ogąc wy krztusić nic więcej . Łzy spły wały j ej po policzkach, kapiąc
na włosy m ężczy zny.
– Dobrze j est by ć z tobą... – Jego głos rwał się, zam ierał. – Kocham cię, Lilou...
– Ciii, Aluś, nic nie m ów. Już j est pom oc. Już...
Gdzieś obok wy lądował helikopter. Drzwi forda otworzy ły się gwałtownie.
Po Aleksiej a sięgnęli sanitariusze. Liliana w pierwszej chwili nie chciała wy puścić go z obj ęć,
dopiero cichy głos j ednego z nich:
– Proszę nam go oddać, zaj m iem y się...
Urwał w pół słowa.
Głowa rannego opadła bezwładnie.
Sanitariusz na widok kałuży krwi przy tknął palce do tętnicy z drugiej strony szy i, szukaj ąc pulsu,
po czy m pokręcił głową. Liliana, nie puszczaj ąc Aleksiej a, rzuciła się w przód.
– Weźcie go! – krzy knęła. – Ratuj cie! On się wy krwawia! Sanitariusz spoj rzał na nią
ze współczuciem i odrzekł cicho:
– On nie ży j e, proszę pani.
„Naj droższa Moj a i Ukochana! Ten list j est pożegnaniem . Skoro go czy tasz, znaczy, że zostałaś
sam a, a j a nie dotrzy m ałem słowa”.
Liliana wy puściła kartkę gęsto zapisanego papieru z drżącej dłoni. I tak nie m ogła czy tać dalej .
Przez łzy nie widziała ostatnich słów Aleksiej a.
Czekała wraz z Andrzej em , aż wy dadzą j ej ciało Aleksiej a, żeby m ogła zabrać j e do dom u.
Do rozpaczy po j ego stracie dołączy ło gry zące poczucie winy za tę śm ierć. Raz po raz
wracały py tania: Dlaczego to nie j a? Dlaczego ży j ę, podczas gdy ty odszedłeś? Dlaczego tu
przy j echałam ? Dlaczego wy skoczy łam z tej ciężarówki? Gdy by nie m oj a głupota... gdy by nie
to... ży łby ś, Aluś, wróciłby ś do m nie, do Nadziei...
Ram iona zaczy nały drżeć, po chwili trzęsło się całe ciało.
Andrzej obej m ował j ą wtedy i przy tulał bez słów. On sam ledwo panował nad rozpaczą. Jem u
Aleksiej Dragonow też by ł bliski.
Liliana schy liła się po kartkę.
„Naj droższa Moj a i Ukochana”...
Zgięła się wpół i wy buchnęła bezgłośny m szlochem .
Aleksiej Dragonow został pochowany obok swoich rodziców, na Ukrainie. Taka by ła j ego ostatnia
wola, j aką wy raził w testam encie tuż przed wy j azdem do Iraku. W ty m sam y m dokum encie
oddawał Lilianie dom w Nadziei, a także wszy stko co m iał – zupełnie j akby pełne konto w banku
m ogło wy nagrodzić j ego stratę.
Na pogrzeb stawili się przy j aciele z Blackwater, podobnie j ak z dawnej „firm y ”. Lilianę
traktowano z wszelkim i honoram i j ako wdowę po poległy m .
Przy j m owała wy razy współczucia pły nące z serca, m y śląc cały czas o j edny m : j ak będę bez
ciebie ży ć, Aluś? Czy m zapełnię pustkę po tobie przez te parę m iesięcy, które m i pozostały ?
Łzy znów zaczy nały pły nąć. Tak bardzo za nim tęskniła j uż teraz...
Do dom u, do Nadziei, odwiózł j ą Andrzej Karski. Próby protestu, argum enty, że chce by ć
teraz sam a, przerwał stanowczy m :
– Aleksiej odebrał ode m nie przy rzeczenie, że się tobą zaopiekuj ę w razie, gdy by... Chcę
wiedzieć, że j esteś bezpieczna i niczego ci nie potrzeba, dopiero wtedy wy j adę.
„Jego m i potrzeba! Przy nim by łam bezpieczna!” – chciała krzy czeć, chciała wy ć!, ale
w m ilczeniu pozwoliła się zawieźć pod dom , wpuściła przy j aciela do środka, patrzy ła, j ak krząta
się w kuchni, rozpakowuj ąc zakupy, j ak gotuj e obiad, potem nakry wa do stołu.
– Jedz – powiedział szorstko, stawiaj ąc przed nią talerz gorącej zupy, chociaż Liliana nie m ogła
przełknąć ani j ednej ły żki. – Aleksiej chciałby, żeby ś j adła, żeby ś ży ła – powiedział łagodnie.
To j edy nie wy wołało nowe łzy.
Liliana nie chciała ży ć. Aż do dnia, w który m wszy stko się zm ieniło.
Śniła...
I ty m razem dom by ł w gruzach. Stała przed nim , czuj ąc, j ak serce pęka z żalu, bo wiedziała
j uż, co oznacza ten sen: odej ście Aleksiej a, j ego śm ierć. Sy m bolizował ży cie Liliany, j ej
m arzenia o dom u i rodzinie, które rozsy pały się, j ak dom ek z kart.
Przez długie chwile – j ak długie, nie wiedziała, bo we śnie czas pły nie inaczej – poddawała się
rozpaczy, ale nagle szarpnął cały m j ej j estestwem bunt. Nie pozwoli, by Nadziej a, ukochane
m iej sce Aleksiej a, odeszło w niepam ięć! Nie pozwoli na to, by niszczało pod szary m
deszczowy m niebem .
Chwy ciła pierwszą belkę, odciągnęła na bok. Potem drugą ułoży ła równo obok pierwszej .
Siłowała się z trzecią, gdy ktoś uniósł j ą z drugiego końca. To Andrzej . Podziękowała m u
spoj rzeniem .
Pracowali w m ilczeniu, ram ię w ram ię.
Sterta belek rosła, gruzowisko m alało. Zm ęczenie wzięło nad nim i górę. Ale Liliana wiedziała,
że w następny m śnie będą pracować dalej . Może j uż j utro, m oże poj utrze zaczną wznosić nowe
ściany. Odbuduj ą Nadziej ę i dla Aleksiej a, i dla siebie nawzaj em ...
Obudziła się z policzkam i m okry m i od łez.
Ponownie ogarnęła j ą beznadziej a szarego, pustego dnia. Przem ogła się, by wstać, ubrać się,
wm usić w siebie parę ły ków herbaty, a potem udawać, że nic się nie zm ieniło, że nadal ży j e,
prowadzi dom , robi zakupy.
Dziś dodatkowo m usiała j echać do lekarza na wizy tę kontrolną. Co trzy m iesiące onkolog zlecał
szereg badań, by potem kręcić nad nim i głową z m iną zafrasowaną i zdziwioną j ednocześnie.
Zupełnie j akby obecność nieuleczalnego raka m ogła dziwić kogoś takiego j ak on.
Teraz też zerknął na wy niki USG i... powoli zdj ął okulary, przetarł szkła, znów uniósł gęsto
zadrukowaną kartkę do oczu.
– Pani Liliano – wy szeptał, a ona przy gotowała się na naj gorsze, a m oże naj lepsze: um rze
j utro? Poj utrze? Naj dalej za ty dzień? – Ja nie wiem , j ak to j est m ożliwe – m ówił dalej lekarz. –
Ja... j a tego nie poj m uj ę, ale... rak się cofnął! Guzki zniknęły ! A na dodatek... pani Liliano. – Głos
m u się załam ał. – Gratuluj ę pani z całego serca. To pewnie dlatego...
Nie ucieszy ła się. Chciała j ak naj szy bciej dołączy ć do Aleksiej a. To, że poży j e dłużej ... nie,
nie chciała o ty m m y śleć. Dopiero następne słowa lekarza...
– Jest pani w ciąży, droga Liliano. To ósm y ty dzień, tak m i tu napisał lekarz, robiący USG.
Ciąża czy ni cuda i to widać j eden z nich. Bardzo się cieszę, dawno się tak nie cieszy łem .
Znów zdj ął okulary, a potem obj ął kobietę i uściskał serdecznie.
Dopiero w ty m m om encie dotarło do niej to, co powiedział. Nosi pod sercem dziecko. Dziecko
Aleksiej a!
Epilog
Urodziłeś się dziś rano, Aluś. Jesteś moim małym cudem. Patrzę na maleńkie paluszki ściskające
mój kciuk, na drgające powieczki, na usteczka pracowicie ssące pierś i kocham cię całym sercem
– tak samo, jak kochałam twojego tatę.
Nigdy go nie poznasz, nie poczujesz dotyku jego łagodnych, kochających dłoni; nie weźmie cię
na barana, nie pobiegniecie drogą przez las; nie nauczy cię wszystkich tych pożytecznych rzeczy,
jakich ojciec uczy syna, nie przekaże ci męskich tajemnic. To, że był dobrym, szlachetnym
człowiekiem, który jeśli kochał, to raz na całe życie, całym sercem, będziesz znał z opowiadań. Tak
bardzo mi żal, Aluś, tak żal...
Tutaj, zobacz, syneczku, on, twój tata, na zdjęciu. Tuż przed wyjazdem, przed rozstaniem. Stoi
przy domu w Nadziei, wyprostowany, lekko uśmiechnięty, choć w oczach ma smutek, jakby
przeczuwał, że nie wróci. Gdyby mógł cię zobaczyć, synuniu, gdyby mógł wziąć na ręce, byłby taki
dumny, taki szczęśliwy...
Masz dopiero parę godzin, mój maleńki, przed tobą całe życie, ale już teraz przyrzekam ci,
że będziesz szczęśliwszy, niż my byliśmy w dzieciństwie. Nie pozwolę cię skrzywdzić, nikt nie
podniesie na ciebie ręki, nie uderzy nawet słowem. Masz mnie, swoją mamę, masz Andrzeja, który
przyrzekł się nami opiekować, a wreszcie – czuwa nad tobą twój tatuś. Będziesz szczęśliwy, muszę
w to wierzyć. Mam tę nadzieję.
Jeszcze jedno chcę ci przysiąc, Aleksiej: nigdy cię nie opuszczę, nigdy nie zostawię, nie zdradzę,
nie rozczaruję.
Nigdy, nigdy, syneczku, nie będziesz sam.
Poziomka, 30 kwietnia 2012 r.