Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
Tytuł oryginału:
WARLOCK
Copyright © Wilbur Smith 2001
All rights reserved
First published in 2001 by Macmillan, a di-
vision of Pan Macmillan Publishers Ltd.,
London
Polish edition copyright © Wydawnictwo Al-
batros A. Kuryłowicz 2001
Polish translation copyright © Władysław
Masiulanis 2012
Redakcja: Barbara Nowak
Redakcja egiptologiczna: dr Janusz
Karkowski
Ilustracje na okładce: De Agostini/Getty
Images/Flash Press Media
Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej
Kuryłowicz
Skład: Laguna
ISBN 978-83-7659-440-8
Wydawca
WYDAWNICTWO ALBATROS A.
KURYŁOWICZ
Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa
2012. Wydanie elektroniczne
4/230
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa
autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia
wyłącznie do prywatnego użytku osobę,
która wykupiła prawo dostępu. Wydawca in-
formuje, że publiczne udostępnianie osobom
trzecim, nieokreślonym adresatom lub
w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie,
kopiowanie oraz przetwarzanie w tech-
nikach cyfrowych lub podobnych – jest
nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp.
z o.o.
5/230
Dla mojej nowej miłości
MOKHINISO
Duchów Dżingis-chana i Omara Chajjama
odrodzonych w księżycu świetlistym
niczym perła bez skazy
Czarownik
Szereg
bojowych
rydwanów
niczym
pełznący wąż sunął żywo krętym dnem
doliny. Uczepiony burty wiodącego wozu
chłopiec uniósł wzrok ku górującym nad nimi
zboczom. Lita skała na podobieństwo plastra
miodu usiana była wylotami starożytnych
grobowców. Ciemne otwory wpatrywały się
weń z góry jak nieubłagane oczy zastępu
dżinów. Książę Nefer Memnon zadrżał
i odwrócił wzrok, lewą ręką czyniąc ukrad-
kiem znak odpędzający zły urok.
Spojrzał
za
siebie
wzdłuż
kolumny
i spostrzegł Taitę, który przyglądał mu się
7/230
z następnego rydwanu poprzez kłęby pyłu
jasną powłoką okrywające starca i jego po-
jazd.
Pojedynczy
promień
słońca,
przeniknąwszy w głąb doliny, zamigotał na
drobinach miki. Zdawało się, że Taita
jaśnieje niczym wcielenie któregoś z bogów.
Nefer z poczuciem winy pochylił głowę, za-
wstydzony, że starzec był świadkiem jego
przesądnego lęku. Książę z królewskiego ro-
du Tamose nie powinien okazywać takiej
słabości, zwłaszcza teraz, stojąc u progu
dorosłości. Taita znał go jednak jak nikt na
świecie, jako że był mu opiekunem od
dzieciństwa, bliższym nawet niż rodzice czy
krewni. Wyraz twarzy Taity jak zwykle po-
zostawał nieporuszony, ale nawet z tej
odległości starcze oczy wwiercały się w sam
rdzeń duszy chłopca. Oczy wszystkowidzące,
wszystko rozumiejące.
8/230
Nefer odwrócił się i wyprostował u boku
ojca, który potrząsnął lejcami i strzelił
z długiego bata, popędzając konie. Dolina
przed nimi otworzyła się nagle na rozległą,
okoloną wzgórzami równinę kryjącą ruiny
miasta Gallala. Na widok słynnego pola
bitwy Nefer zadrżał z podniecenia. To tutaj
jako młody człowiek walczył Taita, kiedy pół-
boski Tanus, książę Harrab, unicestwił
mroczne siły zagrażające istnieniu Egiptu.
Działo się to ponad sześćdziesiąt lat temu,
ale Taita opowiedział mu o bitwie z najdrob-
niejszymi szczegółami. Jego opowieść była
tak sugestywna, że Nefer miał wrażenie, iż
sam znajdował się w tym miejscu owego
rozstrzygającego dnia.
Ojciec Nefera, boski faraon Tamose,
skierował pojazd ku zrujnowanej kamiennej
bramie i ściągnął lejce. Setka jadących za ni-
mi wozów zgrabnie powtórzyła ten manewr.
9/230
Woźnice
jęli
zeskakiwać
z platform
i niebawem przystąpili do pojenia zwierząt.
Kiedy faraon otworzył usta, aby przemówić,
kurz osypał mu się z policzków na pierś.
– Mój Panie! – pozdrowił Wielkiego Lwa
Egiptu, księcia Naję, głównodowodzącego
armii i ukochanego towarzysza.
– Musimy znów wyruszyć, nim słońce
dotknie
szczytów
wzgórz.
Chcę
nocą
przeprawić się przez wydmy do El Gabar.
Na niebieskiej wojennej koronie na głowie
Tamose połyskiwały drobiny miki. Spojrzał
na Nefera oczami zaczerwienionymi w ką-
cikach od zwilżonego łzami pyłu.
– Tutaj się rozstaniemy. Dalej pojedziesz
z Taitą.
Nefer otworzył usta, by zaprotestować,
choć wiedział, że to daremne. Oddział
zmierzał na spotkanie wroga. Plan faraona
Tamose przewidywał okrężny marsz na
10/230
południe, przez Wielkie Wydmy, przemknię-
cie między gorzkimi, sodowymi jeziorami
i zajście wroga od tyłu. Utworzenie wyrwy
w centrum jego szyków miało umożliwić atak
głównym siłom egipskim skoncentrowanym
nad
Nilem
powyżej
Abnub.
Następnie
Tamose zamierzał połączyć obydwie armie
i nim przeciwnik będzie zdolny do marszu,
minąć Tell el-Daba i zająć jego twierdzę
Awaris.
Był to śmiały i błyskotliwy plan, który w ra-
zie powodzenia jednym uderzeniem za-
kończyłby szalejącą od dwóch pokoleń wojnę
z Hyksosami. Nefera uczono, że chwała wo-
jenna stanowi rację jego ziemskiego bytowa-
nia. Mimo iż osiągnął już wiek czternastu
lat, jak dotąd ten zaszczyt go omijał. Z całej
duszy pragnął wyruszyć u boku ojca na
spotkanie zwycięstwa i nieśmiertelności.
11/230
Uprzedzając słowa protestu rodzące się na
ustach syna, faraon zapytał:
– Co jest pierwszą powinnością żołnierza?
– Posłuszeństwo, Najjaśniejszy Panie –
niechętnie odparł Nefer.
– Nigdy o tym nie zapominaj. – Faraon
skinął głową i odszedł.
Nefer czuł się wzgardzony i odtrącony.
Oczy go piekły, górna warga zadrżała,
opanował się jednak, poczuwszy na sobie
wzrok Taity. Zamrugał, aby usunąć z oczu
łzy, i pociągnął łyk wody z bukłaka zawies-
zonego u burty rydwanu. Następnie za-
maszystym ruchem, który wzburzył jego bu-
jne, okryte kurzem kędziory, zwrócił się ku
staremu Magowi.
– Pokaż mi pomnik, Tata – zażądał.
Niedobrana para przeciskała się przez
gmatwaninę rydwanów, ludzi i koni tłoczą-
cych się na wąskiej ulicy zburzonego miasta.
12/230
Rozebrawszy się do naga z powodu gorąca,
dwudziestu
żołnierzy
zeszło
w głąb
wiekowych studni i podając sobie z rąk do
rąk wiadra, wydobywało na powierzchnię
gorzką wodę. Nie było jej wiele, a przecież
kiedyś te studnie zaopatrywały bogate
i ludne miasto, usadowione na handlowym
szlaku wiodącym od brzegów Nilu do Morza
Czerwonego. Potem, przed wiekami, trzęsie-
nie ziemi naruszyło warstwę wodonośną
i zablokowało podziemny przepływ. Gallala
umarła z pragnienia. Teraz, nim studnie
pokazały dno, z trudem udało się napoić
dwie setki koni i napełnić bukłaki.
Taita prowadził Nefera wąskimi alejkami
zrujnowanego
miasta.
Mijali
świątynie
i pałace, teraz zamieszkane tylko przez
jaszczurki i skorpiony, aż dotarli do central-
nego placu. Pośrodku wznosił się pomnik na
cześć księcia Tanusa i jego zwycięstwa nad
13/230
armiami zbójców, którzy omal nie do-
prowadzili do zagłady najbogatszego i na-
jpotężniejszego narodu na świecie. Pomnik
tworzyła niezwykła piramida połączonych
gliną ludzkich czaszek, podparta kapliczką
z czerwonych bloków skalnych. Tysiąc albo
i więcej czaszek szczerzyło zęby na chłopca,
kiedy czytał na głos inskrypcję umieszczoną
na kamiennym portyku: „Nasze odrąbane
głowy są świadectwem stoczonej tu bitwy,
w której zginęliśmy od miecza Tanusa, księ-
cia Harrab. Niech z czynów tego możnego
pana przyszłe pokolenia czerpią naukę
o chwale bogów i potędze sprawiedliwych.
Nakazano czternastego roku panowania
faraona-boga Mamose”.
Przykucnąwszy w cieniu pomnika, Taita
obserwował księcia, który obchodził pi-
ramidę czaszek, przystając co kilka kroków,
aby z dłońmi na biodrach przyjrzeć się jej
14/230
pod
innym
kątem.
Mimo
nieobecnego
wyrazu twarzy w oczach starca kryła się
czułość.
Jego miłość do tego chłopaka miała swe
źródło w miłości do dwojga innych ludzi.
Pierwszą z tych osób była Lostris, królowa
Egiptu. Taita był eunuchem, ale został
wykastrowany po osiągnięciu dojrzałości pł-
ciowej i zdarzyło mu się pokochać kobietę.
Z powodu fizycznej ułomności miłość Taity
była miłością czystą, a darzył nią właśnie
królową Lostris, babkę Nefera. Ta miłość,
jakże bezgraniczna, nawet teraz, dwadzieś-
cia lat po śmierci królowej, stanowiła istotę
jego egzystencji.
Drugim człowiekiem, z miłości do którego
zrodziła się miłość Taity do Nefera, był
Tanus, książę Harrab. To ku jego chwale
wzniesiono ten pomnik. Był Taicie droższy
niż rodzony brat. Teraz oboje odeszli, Lostris
15/230
i Tanus, ale ich krew mieszała się w żyłach
chłopca. Owocem ich nielegalnego związku
było urodzone przed laty dziecko, z którego
wyrósł faraon Tamose, obecnie dowodzący
oddziałem rydwanów, z którym tu przybyli.
Ojciec Nefera.
– Tata, pokaż mi, gdzie pojmałeś wodza
zbój ców. – Z powodu mutacji i podniecenia
Nefer mówił łamiącym się głosem. – Czy to
było tutaj? – Podbiegł do zwalonego muru na
południowym krańcu placu. – Opowiedz mi
jeszcze raz.
– Nie, tu. Z tej strony. – Taita podniósł się
i na swoich długich, bocianich nogach pod-
szedł do wschodniego muru. Spojrzał w górę
na wyszczerbioną krawędź. – Ten łotr nazy-
wał się Szufti, był jednooki i brzydki jak Set.
Próbował umknąć z pola bitwy, wspinając się
w tym miejscu na mur. – Taita schylił się,
podniósł z rumowiska połówkę cegły z sus-
16/230
zonego mułu i niespodziewanie cisnął nią
tak, że poszybowała ponad krawędzią muru.
– Jednym rzutem rozbiłem mu czaszkę i zrzu-
ciłem na ziemię.
Nefer był zdumiony tym rzutem, chociaż
z doświadczenia znał siłę starego i jego leg-
endarną wytrzymałość. Jest stary jak góry,
starszy od mojej babki, bo niańczył ją, tak
jak później mnie, myślał z podziwem. Ludzie
powiadają,
że
był
świadkiem
dwustu
wylewów Nilu i że własnymi rękami budował
piramidy. Na głos zaś spytał:
– Tata, czy odrąbałeś mu głowę i złożyłeś
na tym tam stosie?
– Wskazał na makabryczny pomnik.
– Dobrze znasz tę historię, opowiadałem
ci ją sto razy. – Taita udał, że powodowany
skromnością nie pali się do wysławiania
własnych czynów.
17/230
– Opowiedz mi jeszcze raz! – rozkazał Ne-
fer.
Taita przysiadł na kamiennym bloku, a Ne-
fer w błogim oczekiwaniu na opowieść us-
adowił się u jego stóp. Słuchał chciwie aż
do chwili, gdy w powietrze buchnął ryk
baranich rogów, wzywający żołnierzy do
powrotu, i cichnącym echem poniósł się
między czarne stoki wzgórz.
– Faraon nas wzywa – powiedział Taita. Ws-
tał i ruszył w stronę bramy.
Za murami panowała pospieszna krzątani-
na – oddział gotował się do przeprawy przez
wydmy. Bukłaki były znów pełne, żołnierze
sprawdzali uprząż, podciągali rzemienie i za-
jmowali miejsca na platformach.
Faraon spojrzał nad głowami swoich
dowódców na wyłaniającą się z bramy
dwójkę i ruchem dłoni przywołał Taitę.
Razem odeszli poza zasięg słuchu oficerów
18/230
oddziału. Książę Naja najwyraźniej za-
mierzał się do nich przyłączyć. Taita szepnął
coś do faraona, a ten odwrócił się i jednym
krótkim słowem odprawił Naję. Zraniony
w swej dumie i upokorzony książę poczer-
wieniał i rzucił Taicie wściekłe spojrzenie,
ostre jak grot strzały.
– Obraziłeś Naję. Któregoś dnia może mnie
nie być w pobliżu, by cię ochronić – ostrze-
gawczym tonem rzucił faraon.
– Nikomu nie możemy ufać – odrzekł Taita.
– Nie, dopóki nie zmiażdżymy łba wężowi
zdrady, który zaciska zwoje wokół kolumn
twego
pałacu.
Do
twojego
powrotu
z wyprawy na północ tylko my dwaj możemy
wiedzieć, dokąd zabieram księcia.
– Przecież Naja to Naja! – Faraon zaśmiał
się lekceważąco. Traktował Naję jak brata.
Razem przebyli Czerwoną Drogę.
19/230
– Nawet Nai. – To było wszystko, co Taita
mógł w tej chwili powiedzieć. Jego pode-
jrzenia zmieniły się ostatnio w pewność, ale
nie
zebrał
jeszcze
dość
dowodów,
by
przekonać faraona.
– Czy książę wie, dlaczego zaszywacie się
na pustyni? – spytał faraon.
– Wie tylko, że otrzyma wyższy stopień
wtajemniczenia, że spróbujemy schwytać
jego totemicznego ptaka.
– Dobrze, Taito. – Faraon skinął głową. –
Zawsze byłeś skryty, ale szczery. Nie ma już
nic do powiedzenia, jako że wszystko zostało
powiedziane. Teraz jedźcie i niech Horus os-
łoni swymi skrzydłami ciebie i Nefera.
– Miej oczy z tyłu głowy, Wasza Królewska
Mość, bo teraz wrogowie znajdują się
zarówno przed tobą, jak i za tobą.
Faraon ujął przedramię Maga i ścisnął je
mocno. Ręka pod jego palcami była chuda,
20/230
ale twarda niczym sucha gałąź akacji. Potem
zbliżył się do Nefera czekającego nań przy
królewskim rydwanie z miną szczeniaka,
któremu rozkazano wracać do budy.
– Boski Majestacie, w oddziale sąmłodsi
ode mnie. – Książę podjął ostatnią desper-
acką próbę przekonania ojca, że powinien
jechać z oddziałem. Faraon wiedział, że chło-
piec ma rację. Meren, wnuk sławnego gen-
erała Kratasa, był odeń młodszy o trzy dni
i jechał z ojcem jako włócznik na jednym
z rydwanów straży tylnej. – Kiedy pozwolisz
mi walczyć u twego boku, ojcze?
– Może kiedy pokonasz Czerwoną Drogę.
Wtedy nawet ja ci się nie sprzeciwię.
Była to pusta obietnica i obaj o tym
wiedzieli. Czerwona Droga to sprawdzian
kunsztu jeździeckiego i umiejętności włada-
nia bronią tak trudny, że niewielu mu
sprostało. Podczas tej próby padali z wycz-
21/230
erpania, a nawet ginęli, silni mężczyźni
w kwiecie
wieku,
niemal
perfekcyjnie
wyszkoleni.
Neferowi
dużo
do
tego
brakowało.
Lecz oto surowe oblicze faraona złagodni-
ało. Uścisnął ramię syna, bo tylko na taką
manifestację swych uczuć mógł sobie poz-
wolić na oczach żołnierzy.
– Jest moim życzeniem, byś udał się z Taitą
na pustynię, aby schwytać swego boga pta-
ka. W ten sposób dowiedziesz swej przy-
należności do królewskiego rodu i prawa do
podwójnej korony.
Nefer i stary Mag stali pośród ruin Gallali,
obserwując mijającą ich kolumnę rydwanów.
Na
prowadzącym
wozie
jechał
faraon.
Owinąwszy lejce wokół nadgarstków, odchy-
lał się nieco do tyłu, powściągając konie. Lni-
ane spódniczki trzepotały wokół jego musku-
22/230
larnych nóg, a niebieska wojenna korona na
głowie przydawała mu wzrostu, zaiste up-
odobniając go do boga.
Za nim jechał Naja, niemal równie wysoki,
niemal równie urodziwy. Minę miał wyniosłą
i dumną, przez ramię przewiesił wielki łuk
refleksyjny. Naja był jednym z najświet-
niejszych wojowników w Egipcie, o czym
świadczyło jego imię nadane mu w dowód
uznania: na ja to święta kobra, ureus
z królewskiej korony. Faraon Tamose nadał
mu je w dniu, gdy razem zwycięsko przeszli
próbę Czerwonej Drogi.
Naja nie raczył nawet spojrzeć w kierunku
Nefera. Rydwan faraona zniknął już w ciem-
nej paszczy wąwozu, kiedy ostatni pojazd mi-
jał miejsce, gdzie stał Nefer. Meren, jego
przyjaciel i towarzysz wielu dziecięcych
psikusów, roześmiał mu się w twarz, uczynił
23/230
nieprzyzwoity
gest
i przekrzykując
pisk
i turkot kół, zawołał drwiąco:
– Przywiozę ci do zabawy głowę Apepiego.
Nefer popatrzył za nim z nienawistną zaz-
drością. Apepi był królem Hyksosów; a Ne-
fer nie potrzebował zabawek, był już
mężczyzną, nawet jeśli ojciec nie chciał tego
przyznać.
Milczeli jeszcze długo po tym, jak zniknął
wóz Merena i opadł kurz. Taita bez słowa
skierował się ku ich spętanym koniom. Pod-
ciągnął popręg swojego wierzchowca i pod-
winąwszy spódniczkę, wskoczył nań ze
zręcznością młodzieńca. Znalazłszy się na
gołym grzbiecie rumaka, stanowił z nim jed-
ną całość. Nefer pamiętał krążące tu
i ówdzie opowieści, jakoby Taita jako pier-
wszy Egipcjanin opanował sztukę jazdy kon-
nej. Wciąż nosił tytuł Mistrza Dziesięciu
Tysięcy Rydwanów nadany mu wraz ze
24/230
Złotem
Chwały
kolejno
przez
dwóch
faraonów.
Niewątpliwie należał do tych nielicznych
Egipcjan, którzy odważyli się dosiadać
wierzchowca okrakiem. Większość brzydziła
się tym stylem jazdy, uważając go za
nieprzyzwoity i odbierający godność, a pon-
adto ryzykowny. Nefer nie miał tego rodzaju
skrupułów i kiedy wskoczył na grzbiet ulu-
bionego źrebca Marzyciela, jego ponury nas-
trój zaczął się poprawiać. Zanim dotarli do
szczytów
wzgórz
górujących
nad
zru-
jnowanym miastem, był już niemal jak za-
wsze pogodny i beztroski. Rzucił ostatnie
tęskne spojrzenie na północ, gdzie na ho-
ryzoncie
unosił
się
pióropusz
kurzu
wznieconego
przez
rydwany
oddziału,
a potem zdecydowanym ruchem odwrócił się
doń plecami.
25/230
– Dokąd jedziemy, Tata? – zapytał. –
Obiecałeś powiedzieć, jak tylko wyruszymy.
Taita zawsze był małomówny i skryty, a już
szczególnie gdy chodziło o cel ich podróży.
– Jedziemy do Gebel Nagara – odrzekł.
Nefer nigdy przedtem nie słyszał tej
nazwy, ale powtórzył ją półgłosem. Brzmiała
kusząco i romantycznie. Po karku przebiegł
mu dreszcz niecierpliwego podniecenia.
Ogarnął wzrokiem rozciągającą się przed ni-
mi wielką pustynię. Ocean kamienistych,
jałowych wzgórz ciągnął się po horyzont,
z powodu upału i odległości przesłonięty
błękitną mgiełką. Nagie skały zaskakiwały
kolorami: były sine niczym chmury burzowe,
żółte jak pióra tkacza, czerwone jak świeża
rana
i połyskliwe
jak
kryształ.
W poruszanym upałem powietrzu drżały
i falowały.
26/230
Taita witał to przerażające miejsce spojrze-
niem pełnym nostalgii. W pewnym sensie
wrócił do domu, bo to na tym pustkowiu,
niemal
pełznąc
jak
zranione
zwierzę,
schronił się po śmierci królowej Lostris.
Z upływem lat ból słabł, a on oddawał się
zgłębianiu tajemnic istoty wielkiego boga
Horusa. Odchodził na pustynię jako lekarz
i chirurg, mistrz ziemskich nauk. W samotni
tej dziczy odkrył klucz do drzwi umysłu
i ducha, przez które przeszli tylko nieliczni.
Wyjeżdżał jako człowiek, wrócił zaś jako blis-
ki wielkiego boga Horusa, przepełniony
wiedzą tajemną o czymś niewyobrażalnym
dla zwykłych ludzi.
Wrócił do świata dopiero po tym, jak
w pustelniczej
jaskini
w Gebel
Nagara
odwiedziła go we śnie królowa Lostris. Znów
była piętnastoletnią dziewczyną, świeżą,
emanującą kobiecością niczym pierwszy raz
27/230
zakwitła pustynna róża o okrytych rosą
płatkach. Spał, ale jego serce wezbrało
miłością, która niemal rozsadzała mu pierś.
– Kochany Taito – szepnęła Lostris, dotyka-
jąc jego policzka i budząc ze snu – jesteś
jednym z dwu mężczyzn, których kiedykol-
wiek kochałam. Tanus jest teraz ze mną, ale
nim i ty do mnie dołączysz, mam dla ciebie
jeszcze jedno zadanie. Nigdy mnie nie za-
wiodłeś. Wiem, że i teraz mnie nie zaw-
iedziesz. Prawda, Taito?
– Jestem na twoje rozkazy, pani. – Własny
głos dziwnie zabrzmiał mu w uszach.
– Tej nocy w Tebach, moim mieście stu
bram, narodzi się dziecko. To syn mojego
syna. Otrzyma imię Nefer, co znaczy czysty
i doskonały ciałem i duchem. Jest moim
pragnieniem, by ten chłopiec z krwi mojej
i krwi Tanusa zasiadł na tronie Górnego
Egiptu. Ale wokół niego gromadzą się różno-
28/230
rakie wielkie niebezpieczeństwa. Nie po-
radzi sobie bez twojej pomocy. Tylko ty po-
trafisz go ochronić i wskazać mu drogę. Te-
mu
właśnie
mają
służyć
umiejętności
i wiedza nabyte przez lata samotności na
pustyni. Udaj się do Nefera, nie zwlekaj,
zostań z nim, aż twoja misja się wypełni. Wt-
edy, kochany Taito, przyjdź do mnie. Będę na
ciebie czekała, a twoja biedna, okaleczona
męskość zostanie ci przywrócona. Gdy znów
się spotkamy, gdy złączą się nasze dłonie,
będziesz cały jak w chwili narodzin. Nie zaw-
iedź mnie, Taito.
– Nigdy! – zawołał przez sen. – Nie zaw-
iodłem cię za życia, nie zawiodę po śmierci.
– Wiem. – Lostris uśmiechnęła się słodko
i tęsknie, a jej obraz rozpłynął się w mroku
pustynnej nocy.
Taita obudził się z twarzą mokrą od łez i jął
pakować swój skromny dobytek. Przystanął
29/230
w wejściu do jaskini, ale tylko po to, by na
podstawie układu gwiazd ustalić kierunek
marszu. Odruchowo poszukał wzrokiem
szczególnie
jasnej
gwiazdy
bogini.
Siedemdziesiątego dnia po śmierci królowej,
tej nocy, kiedy dobiegł końca rytuał bal-
samowania, owa gwiazda niespodziewanie
ukazała się na nieboskłonie – wielka czer-
wona gwiazda w miejscu, gdzie dotąd nic nie
było. Taita odnalazł ją i nisko jej się pokłonił.
A potem ruszył przez pustynię ku zachodowi,
w stronę Nilu i Teb, pięknych Teb, miasta
o stu bramach.
Wszystko to działo się ponad czternaście
lat temu i teraz tęsknił za ciszą swojej pustel-
ni, bo tylko tu mógł odzyskać całą moc
niezbędną do wypełnienia zleconej mu przez
Lostris misji. I tylko tu część owej mocy mógł
przekazać księciu. Wiedział bowiem, że już
30/230
gromadzą się wokół niego ciemne siły, przed
którymi ostrzegała go królowa.
– Chodź! – rzekł do chłopca. – Zejdźmy stąd
i schwytajmy twojego ptaka.
Trzeciej nocy po opuszczeniu Gallali, kiedy
gwiazdozbiór Dzikich Osłów znajdował się
w zenicie, faraon zarządził postój oddziału.
Napojono
konie,
żołnierze
posilili
się
spiesznie suszonym na słońcu mięsem, dak-
tylami i zimnymi plackami z durry. Padł
rozkaz wymarszu. Baranie rogi tym razem
milczały, jako że znaleźli się na terytorium
patrolowanym przez hyksoskie rydwany.
Kolumna kłusem ruszyła w dalszą drogę.
Krajobraz
wokół
nich
całkowicie
się
odmienił. W końcu zostawili za sobą jałowe
ziemie, wracając do podnóża wzgórz ponad
doliną rzeki. Poniżej widzieli pas bujnej
roślinności,
odległy
i ciemny
w świetle
31/230
księżyca,
sygnalizujący
kierunek
biegu
wielkiej Matki Nilu. Okrążyli z daleka Abnub
i znaleźli się na tyłach głównych sił hyksos-
kich
stacjonujących
nad
rzeką.
Choć
w porównaniu z siłami Apepiego było ich
niewielu, to oddział składał się z najlepszych
żołnierzy w armii Tamose, czyli najlepszych
na świecie. Co więcej, sprzyjał im element
zaskoczenia.
Kiedy faraon po raz pierwszy zapro-
ponował tę strategię i oświadczył, że osobiś-
cie poprowadzi wyprawę, rada wojenna
sprzeciwiła się z całą gwałtownością do-
puszczalną w sporze z bogiem. Nawet stary
Kratas,
ongiś
najzuchwalszy
wojownik
w całej armii Egiptu, targając swą bujną si-
wą brodę, ryknął:
– Na zaropiały napletek Seta, nie po to
zmieniałem ci zafajdane pieluchy, żebyś ter-
az rzucił się prosto w kochające ramiona
32/230
Apepiego. – Był chyba jedynym człowiekiem,
który mógł się poważyć wypowiedzieć takie
słowa do króla-boga. – Poślij kogoś innego,
żeby odwalił czarną robotę. Poprowadź odd-
ział szturmowy, jeśli cię to bawi, ale nie idź
na pustynię, wydając się na łup ghulom i dżi-
nom. To ty jesteś Egiptem. Jeśli Apepi cię
dopadnie, będzie po nas wszystkich.
Z całej rady poparł go jedynie Naja, ale
on zawsze był wobec niego lojalny i szczery.
I oto pokonali pustynię i znaleźli się na
tyłach wroga. Jutro o świcie rzuci oddział do
desperackiej
szarży,
która
powinna
rozdzielić armię Apepiego, otwierając drogę
pięciu innym oddziałom faraona w sile tysią-
ca rydwanów. Już teraz czuł słodki smak
zwycięstwa. Przed następną pełnią będzie
ucztował w komnatach Apepiego w Awaris.
Od niemal dwu stuleci królestwa Dolnego
i Górnego Egiptu były rozdzielone. W tym
33/230
czasie północnym królestwem władali albo
uzurpatorzy, albo najeźdźcy. Przeznaczeniem
Tamose było wygnać Hyksosów i na powrót
zjednoczyć Egipt. Tylko wtedy zgodnie
z prawem i za aprobatą wszystkich starożyt-
nych bogów będzie mógł nosić podwójną ko-
ronę.
Nocne powietrze owiewało mu twarz,
policzki drętwiały z chłodu. Jego włócznik
kulił się przy burcie rydwanu, szukając
ochrony przed wiatrem. Słychać było tylko
zgrzyt
kół
na
żwirze,
stukot
włóczni
w pokrowcach i od czasu do czasu biegnący
wzdłuż kolumny przyciszony, ostrzegawczy
okrzyk: „Uwaga, dziura!”.
Przed nimi otworzyło się nagle szerokie
wadi Gebel Wadun i faraon Tamose zatrzy-
mał zaprzęg. Wadi tworzyło gładką drogę
w dół, ku płaskiej równinie aluwialnej nad
rzeką. Faraon rzucił lejce włócznikowi
34/230
i zeskoczył na ziemię. Rozprostował zeszty-
wniałe, bolące członki i nie odwracając się,
nasłuchiwał odgłosów zbliżającego się pojaz-
du Nai. Rozległ się rzucony przyciszonym
głosem rozkaz i skrzypienie kół ustało. Naja
podszedł pewnym krokiem i stanął u boku
faraona.
– Od tego miejsca ryzyko odkrycia naszej
obecności będzie większe – powiedział. –
Spójrz w dół. – Wskazał długą, muskularną
ręką nad ramieniem faraona. Tam gdzie wadi
łączyło się z równiną, widać było łagodne,
żółte światełko lampy oliwnej.
– To wioska El Wadun. Tam mają czekać
nasi szpiedzy, żeby przeprowadzić nas przez
hyksoskie pikiety. Pojadę przodem, spotkam
się z nimi i upewnię się, czy droga jest bez-
pieczna. Zostań tutaj, panie, zaraz wrócę.
– Pojadę z tobą.
35/230
– Błagam. Może dojść do zdrady, Mem. –
Naja użył dziecięcego imienia króla. – Egipt
to ty. Jesteś zbyt cenny, aby ryzykować.
Faraon odwrócił się, by spojrzeć w twarz
umiłowanego druha, szczupłą i urodziwą.
Zęby Nai zabłysły w świetle gwiazd, kiedy
się
uśmiechnął.
Faraon
dotknął
jego
ramienia – lekko, ale gestem wyrażającym
czułość i zaufanie.
– Jedź szybko i równie szybko wracaj –
rzekł.
Naja przyłożył dłoń do serca i pobiegł ku
rydwanowi.
Przejeżdżając
obok
króla,
jeszcze raz oddał mu honory, a Tamose
odsalutował z uśmiechem i przez chwilę
odprowadzał
wzrokiem
zjeżdżający
po
zboczu rydwan. Dotarłszy do płaskiego, wyś-
cielonego zbitym piachem dna wyschniętej
rzeki, Naja zaciął batem konie i popędził
w kierunku wioski El Wadun. Na sre-
36/230
brzystym piasku rysowały się ciemne ślady
kół rydwanu, potem pojazd zniknął za pier-
wszym zakolem suchego koryta.
Faraon ruszył wzdłuż oczekującej kolumny.
Rozmawiał cicho z żołnierzami, do wielu
zwracając się po imieniu, żartował z nimi,
dodając otuchy i budząc bojowego ducha.
Trudno się dziwić, że kochali go i poszliby za
nim, gdziekolwiek by ich poprowadził.
Książę Naja jechał ostrożnie, trzymając się
południowego brzegu wyschniętej rzeki. Co
pewien czas spoglądał w górę, ku grzbietom
wzgórz, aż wreszcie dostrzegł zerodowaną
skutkiem działania wiatru kamienną wieżę
rysującą się nieco ukośnie na tle nieba
i chrząknął zadowolony. Po chwili dotarł do
odchodzącej od wadi ledwo widocznej krętej
ścieżki wiodącej do podnóża starożytnej
wieży strażniczej.
37/230
Rzucił kilka słów swemu włócznikowi
i zeskoczył z wozu. Poprawił przewieszony
przez ramię krótki kawaleryjski łuk, odczepił
od burty pojazdu gliniane naczynie z węgla-
mi i ruszył ścieżką pod górę. Była tak dobrze
ukryta, że gdyby nie pamiętał wszystkich jej
zakrętów, przed osiągnięciem celu z tuzin
razy zgubiłby drogę.
Na koniec wszedł na górny parapet muru
wieży. Zbudowana przed wiekami znaj-
dowała się w opłakanym stanie. Naja nie
zbliżał się do krawędzi muru, bo groziło to
upadkiem w otchłań doliny. Z wgłębienia
w murze
wydostał
pozostawioną
tam
wcześniej wiązkę chrustu. Szybko ułożył
patyki w małą piramidkę i rozdmuchał żar
w naczyniu, a kiedy węgle zaczęły się moc-
niej żarzyć, rzucił na nie garść suchej trawy.
Buchnął płomień, od którego zapalił swój
mały stos sygnałowy. Nie próbował się ukry-
38/230
wać, lecz stał w świetle płomieni, dobrze
widoczny dla kogoś patrzącego z dołu.
Chrust się wypalił, ogień przygasł. Naja
siedział w ciemności i czekał.
Chwilę później usłyszał grzechot kamyka
na
skalnej
ścieżce
w dole
i gwizdnął
przenikliwie. Wstał, słysząc w odpowiedzi
podobny sygnał. Poluzował zakrzywiony, brą-
zowy miecz w pochwie i założył strzałę na
cięciwę, gotów w jednej chwili napiąć łuk.
Niebawem z ciemności dobiegł go chrapliwy
okrzyk; ktoś wołał go po hyksosku. Od-
powiedział płynnie i, rzecz jasna, w tym
samym języku. Na kamiennym podeście
rozbrzmiewały kroki co najmniej dwóch
mężczyzn.
Nawet faraon nie wiedział, że matka Nai
była Hyksoską. Podczas trwającej całe
dziesięciolecia okupacji najeźdźcy przejęli
wiele
egipskich
zwyczajów.
Wobec
39/230
niedostatku własnych kobiet Hyksosi brali
sobie egipskie żony i tak z pokolenia na
pokolenie krew obu narodów mieszała się
coraz bardziej.
Na parapet wkroczył wysoki mężczyzna
w brązowym
hełmie,
z kolorowanymi
wstążkami wplecionymi w bujną brodę. Hyk-
sosi uwielbiali jaskrawe barwy.
Szeroko rozłożył ramiona i zamykając Naję
w objęciach, mruknął:
– Niech Sutech cię błogosławi, kuzynie.
– Niech i do ciebie się uśmiechnie, kuzynie
Troku, ale czasu mamy niewiele. – Naja
wskazał na blade palce przedświtu miłośnie
muskające niebo na wschodzie.
– Masz rację, kuzynie. – Hyksoski generał
wypuścił Naję z uścisku, odwrócił się i od
stojącego tuż za nim adiutanta odebrał płó-
cienne zawiniątko, które wręczył Nai. Ten
rozwinął je, jednocześnie kopnięciem przy-
40/230
wracając
do
życia
ognisko.
W świetle
płomieni uważnie oglądał zawartość zaw-
iniątka – kołczan pełen strzał. Wykonany
z lekkiego drewna obszytego kunsztownie
tłoczoną
skórą.
Prawdziwe
arcydzieło
rzemiosła,
ani
chybi
część
ekwipunku
wyższego oficera. Naja odkręcił pokrywę
i wyjął jedną ze strzał. Obejrzał ją pobieżnie,
obrócił między palcami, badając wyważenie
i symetrię.
Hyksosi używali bardzo charakterysty-
cznych strzał. Pióra lotek były jaskrawo ufar-
bowane w barwy regimentu łucznika, na
brzechwie nosiły jego osobisty znak. Nawet
jeśli
zranienie
taką
strzałą
nie
było
śmiertelne, krzemienny, ząbkowany grot
przymocowany był tak, że przy próbie
wydobycia pocisku odpadał od brzechwy, po-
zostając głęboko w kanale rany, powodując
zgorzel i ostatecznie długą, bolesną śmierć.
41/230
Krzemień był znacznie twardszy od brązu,
nie giął się i nie rozpłaszczał przy uderzeniu
w kość.
Naja
wsunął
strzałę
z powrotem
do
kołczanu, nałożył pokrywę. Nie zamierzał za-
bierać tak charakterystycznych strzał do
swojego rydwanu. Gdyby znalazł je stajenny
albo włócznik, zapamiętałby ten trudny do
wytłumaczenia fakt.
– Mamy jeszcze wiele do omówienia. – Na-
ja przykucnął i dał znak Trokowi, by poszedł
w jego ślady. Rozmawiali po cichu, wreszcie
Naja wstał. – Wystarczy. Teraz obaj wiemy,
co czynić. W końcu nadszedł czas działania.
– Oby bogowie łaskawym wzrokiem spo-
jrzeli na nasze przedsięwzięcie. – Trok i Naja
ponownie się uściskali i Naja odszedł bez
słowa. Zbiegł z wieży i wąską ścieżką jął
schodzić ze wzgórza.
42/230
Przed dotarciem do dna doliny znalazł
kryjówkę dla kołczanu. Była to szczelina
powstała w miejscu, gdzie korzenie kolcza-
stego
drzewa
rozsadziły
skałę.
Nad
kołczanem umieścił kamień z grubsza przy-
pominający kształtem końską głowę. Poskrę-
cane górne gałęzie drzewa tworzyły na tle
nocnego nieba charakterystyczny krzyż. Bez
trudu odnajdzie kiedyś to miejsce.
Ruszył dalej ścieżką, zmierzając do wadi,
gdzie stał jego rydwan.
Faraon Tamose dostrzegł powracający ryd-
wan i po gwałtowności, z jaką powoził Naja,
poznał, że zbliżają się kłopoty. Półgłosem
rzucił rozkaz zajmowania miejsc w ryd-
wanach i dobycia broni, by być gotowym na
każdą ewentualność.
43/230
Rydwan Nai z turkotem wspinał się po
zboczu.
W chwili
gdy
zrównał
się
z faraonem, książę zeskoczył z platformy.
– Co się dzieje? – zapytał Tamose.
– Błogosławieństwo bogów – odparł Naja
drżącym z podniecenia głosem. – Oddali
bezbronnego Apepiego w nasze ręce.
– Jak to możliwe?
– Moi szpiedzy zaprowadzili mnie do miejs-
ca, gdzie obozuje król wrogów, całkiem
niedaleko stąd. Jego namioty stoją tuż za
pierwszą linią wzgórz, tam. – Wskazał
kierunek obnażonym mieczem.
– Jesteś pewien, że to Apepi? – Tamose
także z trudem powściągnął podniecenie.
– Widziałem go doskonale w świetle obo-
zowych ognisk. Każdy szczegół jego wyglą-
du: wielki zakrzywiony nos, przetykana sre-
brem broda lśniąca w świetle ogniska. Nie
da się pomylić go z kimś innym. Góruje
44/230
wzrostem
nad
wszystkimi
ze
swego
otoczenia, a na głowie nosi sępią koronę.
– Jakimi dysponuje siłami?
– Zadufany w sobie jak zawsze zabrał tylko
niespełna pięćdziesięciu ludzi ze straży przy-
bocznej. Policzyłem ich; połowa spała,
włócznie ustawiwszy w kozły. Apepi niczego
nie podejrzewa, strażnicy palą ogniska. Wy-
padamy galopem z ciemności i już mamy go
w garści.
Naja poprowadził ich w dół wadi. Miękki,
srebrzysty piasek tłumił turkot kół, tak że os-
tatni zakręt oddział pokonał w upiornej ciszy.
Naja podniósł zaciśniętą dłoń, nakazując się
zatrzymać. Faraon podjechał do jego ryd-
wanu i przez burtę pojazdu nachylił się ku
księciu.
– Gdzie jest obóz Apepiego?
– Za tym wzgórzem. Moi szpiedzy go ob-
serwują. – Naja wskazał ścieżkę wiodącą do
45/230
wieży strażniczej na grzbiecie wzniesienia.
– Z tamtej strony jest ukryta oaza. Ujęcie
słodkiej wody i palmy daktylowe. Namioty są
rozbite między drzewami.
– Przeprowadzimy mały zwiad. Tylko kilku
ludzi. Dopiero wtedy będziemy mogli za-
planować atak.
Naja przewidział ten rozkaz, więc rzuci-
wszy ledwie kilka poleceń, skompletował
pięcioosobowy oddział zwiadowczy. Tworzyli
go żołnierze związani z nim przysięgą krwi.
To byli jego ludzie, ciałem i duszą.
– Pochwy mieczy owińcie płótnem. Żad-
nego hałasu – rozkazał Naja i po chwili
z łukiem
refleksyjnym
w lewej
dłoni
wkroczył na ścieżkę.
Faraon postępował tuż za nim. Wspinali się
szybko, wreszcie Naja dostrzegł na tle roz-
jaśnionego przedświtem nieba skrzyżowane
gałęzie kolczastego drzewa. Zatrzymał się
46/230
gwałtownie, wyrzucił do góry prawą rękę,
nakazując ciszę. Nasłuchiwał.
– Co tam? – szepnął mu do ucha faraon.
– Zdaje mi się, że słyszałem jakieś głosy na
szczycie – odparł Naja. – I hyksoską mowę.
Zaczekaj tu, panie, oczyszczę drogę przed
nami.
Faraon i pięciu zwiadowców przykucnęli
obok ścieżki, a Naja, skradając się, ruszył
dalej. Po chwili jego niewyraźna w półmroku
sylwetka zniknęła za wielkim głazem. Powoli
mijały minuty i faraon zaczął się niecierpli-
wić. Szybkimi krokami zbliżał się świt. Król
Hyksosów niebawem zwinie obóz i odjedzie,
wymykając się z pułapki. Wtem z góry do-
biegł cichy gwizd i faraon zerwał się na nogi.
Gwiżdżący
udatnie
naśladował
poranny
śpiew słowika.
Faraon
wydobył
z pochwy
legendarny
błękitny miecz.
47/230
– Droga wolna – mruknął. – Za mną.
Ruszyli pod górę i po chwili faraon dotarł
do wysokiego złomu skalnego blokującego
ścieżkę. Obszedł go i stanął jak wryty.
Dwadzieścia kroków przed nim stał książę
Naja. Byli sami, skała skrywała ich przed
wzrokiem idących z tyłu zwiadowców. Naja
dzierżył w rękach napięty łuk, grot strzały
wskazywał nagą pierś faraona. Jeszcze zan-
im odzyskał zdolność poruszania się, faraon
z przeraźliwą jasnością zrozumiał, z czym
ma do czynienia. Było to coś plugawego
i odrażającego, co Taita dzięki swej mocy jas-
nowidzenia wyczuł w powietrzu.
Zrobiło się na tyle jasno, że faraon widział
każdy szczegół sylwetki wroga, którego
kochał jako przyjaciela. Cięciwa łuku przy-
ciśnięta do ust Nai wykrzywiała je, układając
w straszliwy uśmiech. Patrzył na faraona
dzikimi miodowozłotymi oczami polującego
48/230
lamparta. Lotki strzały były purpurowo-
żółto-zielone, grot zaś hyksoskim zwyczajem
wykonany z ostrego jak brzytwa krzemienia,
żeby przebijał brązowe hełmy i zbroje.
– Obyś żył wiecznie! – bezgłośnie, samym
ruchem warg powiedział Naja, tak jakby te
słowa były przekleństwem. Potem zwolnił
cięciwę.
Brzęknęła
i strzała
z szumem
pomknęła do celu. Zdawało się, że nadlatuje
całkiem wolno, jak jakiś jadowity owad. Lotki
wprawiły ją w ruch obrotowy, toteż zanim
przebyła dystans dwudziestu kroków, wykon-
ała pełny obrót.
Śmiertelne niebezpieczeństwo wyostrzyło
zmysły faraona, ale poruszał się zbyt wolno,
by uniknąć pocisku. Strzała ugodziła go
w środek piersi, tam gdzie między żebrami
biło królewskie serce. Impet uderzenia obró-
cił go i rzucił na głaz za plecami. Na chwilę
wczepił
zakrzywione
palce
w szorstką
49/230
powierzchnię. Krzemienny grot przeszył go
na wylot i zakrwawiony wystawał z napię-
tych mięśni z prawej strony kręgosłupa.
Błękitny miecz wypadł z dłoni faraona,
a z jego ust wyrwał się cichy jęk stłumiony
przez strumień jasnej krwi z płuc. Nogi się
pod nim ugięły, zaczął się osuwać na kolana,
paznokcie zostawiały płytkie rysy na kamie-
niu.
Naja
skoczył
do
przodu
z dzikim
okrzykiem:
– Uwaga! Zasadzka! –Objął faraona wpół
poniżej wystającej z piersi strzały. Podtrzy-
mując umierającego króla, ponownie za-
wołał: – Straż, do mnie!
Niemal natychmiast spoza skały wybiegło
dwóch rosłych żołnierzy. Rzut oka wystar-
czył, żeby się zorientowali, jak został trafiony
faraon, i dostrzegli jaskrawe pióra u nasady
strzały.
50/230
– Hyksosi! – ryknął któryś, gdy przej-
mowali faraona z rąk Nai, by powlec go za
osłonę głazu.
– Zanieście faraona do rydwanu, ja pow-
strzymam wroga – rozkazał Naja. Odwrócił
się w miejscu i wydobywszy kolejną strzałę
z kołczanu,
posłał
ją
wzdłuż
ścieżki
w kierunku
pustego
grzbietu
wzgórza.
Ryknął wyzywająco i sam sobie odpowiedział
stłumionym wyzwaniem w języku Hyksosów.
Podniósł z ziemi upuszczony przez Tamose
błękitny miecz i pognał ścieżką w dół, by po
chwili dogonić grupkę zwiadowców znoszą-
cych króla ku czekającym na dnie wadi ryd-
wanom.
– To była pułapka–wyjaśniał pospiesznie. –
Szczyt wzgórza roi się od wrogów. Musimy
zabrać faraona w bezpieczne miejsce.
– Widział jednak, że głowa rannego
bezwładnie kołysze się z ramienia na ramię
51/230
i że na jakikolwiek ratunek jest już za późno.
Pierś
przepełniło
mu
uczucie
triumfu.
Niebieska wojenna korona zsunęła się
z czoła faraona i potoczyła w dół ścieżki. Na-
ja pochwycił ją w biegu i przez chwilę wal-
czył z pokusą umieszczenia jej na własnej
głowie.
Cierpliwości. Jeszcze na to nie pora, stro-
fował się w duchu. Ale Egipt jest już mój,
ze wszystkimi koronami, splendorami i całą
swą potęgą. Stałem się Egiptem. Stałem się
nosicielem
cząstki
boskości.
Troskliwie
ściskając pod pachą ciężką koronę, zawołał:
– Pospieszcie się, nieprzyjaciel jest na
ścieżce tuż za nami!
Czekający w dole żołnierze usłyszeli dob-
iegające z góry dzikie krzyki, toteż pułkowy
lekarz czekał już przy rydwanie faraona.
Wyszkolony przez Taitę mimo braku jego
magicznych
mocy
był
doświadczonym
52/230
chirurgiem, być może zdolnym opatrzyć ranę
nawet tak straszną jak rana w piersi faraona.
Książę Naja nie zamierzał jednak ryzykować,
że jego ofiara powróci doń z zaświatów. Bez
ceregieli odprawił lekarza.
– Wróg jest tuż za nami. Nie ma teraz cza-
su na twoje znachorskie sztuczki. Musimy go
zawieźć w bezpieczne miejsce na tyłach, nim
nas dopadną.
Delikatnie
dźwignął
niesionego
dotąd
przez żołnierzy króla i złożył na platformie
własnego rydwanu. Ułamał sterczącą z pier-
si faraona część promienia strzały i uniósł
nad głowę, tak by wszyscy mogli ją zobaczyć.
– To krwawe narzędzie powaliło naszego
faraona. Naszego boga i króla. Oby Set
przeklął hyksoską świnię, która wystrzeliła
tę strzałę. Niech płonie w wiecznym ogniu
przez tysiąc lat.
53/230
Wzdłuż szyku poniósł się szmer żołniers-
kich głosów wyrażający aprobatę i gotowość
do walki. Naja starannie owinął ułomek
strzały w lnianą szmatkę i umieścił w koszu
u burty rydwanu. Przedstawi go radzie w Te-
bach
na
poparcie
swego
raportu
o okolicznościach śmierci faraona.
– Niech wystąpi ktoś do trzymania faraona
– rozkazał.
– Tylko ma to robić delikatnie!
Gdy zbliżył się doń królewski włócznik, Na-
ja odpiął królowi pas, błękitny miecz schował
do pochwy i wszystko pieczołowicie umieścił
we własnym pojemniku na broń.
Włócznik wskoczył na platformę, głowę
króla położył sobie na kolanach. Pęcherzyki
świeżej, jasnej krwi pojawiły się w kącikach
ust faraona, gdy rydwan zawrócił i popędził
w górę suchego wadi. Reszta oddziału z tru-
dem
nadążała
za
prowadzącym.
Ciało
54/230
faraona,
choć
przytrzymywane
silnymi
ramionami
włócznika,
trzęsło
się
niemiłosiernie.
Patrząc przed siebie, aby nikt nie mógł
zobaczyć wyrazu jego twarzy, Naja zaśmiał
się cicho. Odgłos śmiechu utonął w chrzęście
kół
i dudnieniu
podwozia
o kamienie,
których nie starał się omijać. Opuścili wadi
i teraz
pędzili
ku
wydmom
i gorzkim
jeziorom.
Dopiero kiedy oślepiająco białe słońce
znalazło się w połowie drogi do zenitu, Naja
zezwolił na postój, a lekarzowi na zbadanie
króla. Stwierdzenie, że dusza faraona już
dawno opuściła ciało i rozpoczęła podróż
w zaświaty, nie wymagało już specjalnej
biegłości.
– Faraon nie żyje – oznajmił cicho, z dłońmi
po przeguby umazanymi królewską krwią.
55/230
Przeraźliwy, żałobny lament przebiegł
wzdłuż kolumny. Naja pozwolił żołnierzom
wyrazić swój żal, a potem wezwał do siebie
dowódców pododdziałów.
– Głowa państwa nie żyje – oświadczył. –
Egipt znalazł się w śmiertelnym niebez-
pieczeństwie. Dziesięć najszybszych ryd-
wanów ma czym prędzej zawieźć ciało
faraona do Teb. Sam je poprowadzę, bo być
może rada zechce mi powierzyć obowiązki
regenta księcia Nefera. – Wysiał pierwsze
nasiona i z pełnego lękliwej uległości wyrazu
twarzy dowódców wyczytał, że te nasiona
już wypuszczają korzenie. Mówił więc dalej,
rzeczowo i beznamiętnie, stosownie do tych
tragicznych okoliczności.
– Lekarz musi obandażować królewskie
zwłoki, nim powiozę je do świątyni pogrze-
bowej. Ale jednocześnie musimy znaleźć
księcia
Nefera.
Trzeba
go zawiadomić
56/230
o śmierci ojca i o tym, że teraz on jest wład-
cą Egiptu. To sprawa najwyższej wagi, doty-
cząca państwa i mojej regencji. – Bez za-
jąknięcia posłużył się tytułem regenta, i nikt
nie próbował tego kwestionować ani nawet
nie spojrzał nań krzywo. Rozwinął zwój pa-
pirusu,
mapę
obszaru
między
Tebami
a Memfis. Rozpostarł ją na burcie rydwanu
i przez chwilę wpatrywał się w nią uważnie.
– Musicie
rozproszyć swoich żołnierzy
i przetrząsnąć całą okolicę. Uważam, że
faraon
posłał
księcia
z eunuchem
na
pustynię, by poddał się rytuałowi przejścia,
tak więc skoncentrujmy nasze poszukiwania
tutaj: na południe i wschód od Gallali, gdzie
go po raz ostatni widzieliśmy.
Będąc doświadczonym dowódcą, Naja
sprawnie
wyznaczył
obszar
poszukiwań
i rozkazał pokryć go siecią rydwanów.
57/230
Oddział wrócił do Gallali z księciem Nająna
czele. Jako drugi w szeregu jechał pojazd
wiozący częściowo zabalsamowane zwłoki
faraona. Na brzegu sodowego jeziora Waifra
lekarz ułożył na wznak królewskie zwłoki
i wykonał
tradycyjne
nacięcie
w lewym
boku. Przez nie usunął wnętrzności; żołądek
i jelita oczyszczono, płucząc w lepkiej od
sody
wodzie
jeziora.
Potem
wszystkie
narządy wewnętrzne wypełnione zostały bi-
ałymi kryształkami odparowanego natrytu,
zebranymi na brzegu jeziora i umieszczony-
mi w glinianych dzbanach na wino. Jama
brzuszna króla również została wypełniona
natrytem, a potem całe ciało owinięto ban-
dażem namoczonym w solance. Kiedy dojadą
do Teb, faraon trafi do królewskiej świątyni
pogrzebowej,
w ręce
kapłanów
i bal-
samistów, którzy przez siedemdziesiąt dni
58/230
odprawiać będą rytuał przygotowania do
pochówku.
Naję drażniła każda minuta zwłoki, gdyż
rozpaczliwie pragnął znaleźć się w Tebach,
nim dotrą tam wieści o zgonie króla. Niem-
niej pod murami zrujnowanego miasta
poświęcił nieco cennego czasu na wydanie
instrukcji kapitanom, którzy mieli prowadzić
poszukiwania księcia.
–
Przeszukajcie
wszystkie
drogi
na
wschód. Ten eunuch to szczwany lis i będzie
zacierał za sobą wszystkie ślady, ale macie
go wywęszyć – rozkazał. – Na wschodzie zna-
jdują się wioski w oazach Satam i Lakara.
Wypytajcie wieśniaków. Możecie użyć bata
i rozpalonego żelaza, by się upewnić, że
niczego nie ukrywają. Przeszukajcie wszys-
tkie miejsca na pustyni nadające się na
kryjówkę. Znajdźcie księcia i eunucha. Nie
zawiedźcie mnie.
59/230
Kapitanowie
polecili
napełnić
bukłaki
i kiedy
ich
oddziały
były
gotowe
do
wymarszu,
Naja
wydał
ostatni
rozkaz
i z tonu jego głosu i groźnych żółtych oczu
oficerowie wyczytali, że to najważniejszy
rozkaz i że jego niewykonanie oznaczałoby
śmierć.
–
Kiedy
znajdziecie
księcia
Nefera,
prowadźcie go prosto do mnie. Nikomu inne-
mu przekazać go wam nie wolno.
W oddziałach poszukiwawczych znaleźli
się nubijscy zwiadowcy, czarni niewolnicy
z dzikich południowych krain, biegli w sz-
tuce tropienia ludzi i zwierząt. Posuwali się
przed rydwanami, kiedy te rozproszyły się,
wyruszając na pustynię. Książę Naja poświę-
cił kilka cennych minut na obserwowanie
odjeżdżających. Odczuwał zarazem radość
i niepokój. Wiedział, że wiekowy eunuch Tai-
ta jest adeptem wiedzy tajemnej, że włada
60/230
dziwnymi, cudownymi mocami. Jeśli ktoś
może mnie teraz powstrzymać, to tylko on,
myślał. Wolałbym sam wytropić eunucha
i tego szczeniaka, niż wystawiać podwład-
nych na sztuczki Czarownika. Ale przez-
naczenie wzywa mnie do Teb i nie odważę
się zwlekać.
Biegiem wrócił do rydwanu, pochwycił
lejce.
– Naprzód! – Podniósł zaciśniętą pięść,
sygnalizując wymarsz. – Naprzód, do Teb.
Nie oszczędzali koni i gdy zjeżdżali ze
stoków wschodnich wzgórz na rozległą
równinę nadrzeczną, falujące ciężko boki
zwierząt pokrywała zaschnięta piana, a oczy
miały przekrwione, dzikie.
Naja wcześniej wycofał cały legion gwardii
Phat z armii obozującej pod Abnub. Wyjaśnił
faraonowi, że będzie to strategiczny odwód,
który
w razie
niepowodzenia
ofensywy
61/230
zamknie wyłom i uniemożliwi Hyksosom
przebicie się przez egipskie szyki. Jednakże
gwardia Phat był to szczególny regiment,
poniekąd jego własny. Dowódcy byli związani
z nim przysięgą. Zgodnie z jego tajnym
rozkazem wycofali się spod Abnub i teraz
czekali nań w oazie Boss, ledwie dwie mile
od Teb.
Gwardyjskie pikiety spostrzegły chmurę
kurzu unoszącą się spod kół nadjeżdżających
rydwanów i legion stanął w gotowości bo-
jowej. Pułkownik Asmor i jego oficerowie
w pełnym uzbrojeniu ruszyli na spotkanie
księcia Nai. Za nimi w szyku bojowym stanął
cały legion.
– Pułkowniku Asmor! – zawołał Naja, nie
schodząc z rydwanu. – Wiozę radzie w Te-
bach straszne wieści. Faraon zginął od hyk-
soskiej strzały.
– Czekam na twoje rozkazy, książę.
62/230
– Egipt jest teraz jak dziecko pozbawione
ojca. – Naja zatrzymał rydwan przed szykiem
gwardzistów; ich zbroje lśniły, powiewały
pióropusze na hełmach. Podniósł głos, by
wyraźnie słyszano go w tylnych szeregach. –
Książę Nefer jest jeszcze chłopcem niezdol-
nym do sprawowania władzy. Egipt rozpac-
zliwie potrzebuje regenta, który stanie na
czele państwa, inaczej Hyksosi wykorzystają
panujące u nas zamieszanie. – Naja przerwał
i spojrzał znacząco na pułkownika Asmora.
Ten uniósł lekko brodę na znak, że docenia
okazane mu zaufanie. Obiecano mu nagrody,
o jakich nigdy nie mógł nawet marzyć. Naja
podniósł głos do krzyku: – Jeśli faraon ginie
na polu bitwy, armia ma prawo na miejs-
cu wyznaczyć przez aklamację regenta. –
Zamilkł i stał nieruchomo z dłonią zaciśniętą
w pięść
na
piersi;
w drugiej
dzierżył
włócznię.
63/230
Asmor postąpił krok naprzód i odwrócił
się, stając naprzeciw szeregów ciężkozbro-
jnych gwardzistów. Teatralnym gestem zdjął
hełm; twarz miał śniadą o grubo ciosanych
rysach. Blada blizna od miecza wykrzywiała
mu nos, wygoloną czaszkę okrywała peruka
z plecionego
końskiego
włosia.
Dobył
miecza, wzniósł go ku niebu i głosem
wyćwiczonym
w przekrzykiwaniu
zgiełku
bitwy zawołał:
– KsiążęNaja! Chwała regentowi Egiptu!
Chwała księciu Nai!
Po tych słowach na długą chwilę zapadło
zdumione milczenie, a potem w niebo buch-
nął ryk z gardzieli tysięcy gwardzistów,
niczym ryk stada polujących lwów.
– Niech żyje książę Naja, regent Egiptu.
Wrzawa trwała aż do chwili, gdy Naja
ponownie uniósł zaciśniętą dłoń i w ciszy, ja-
ka zapadła, rzekł:
64/230
– Czynicie mi wielki zaszczyt. Przyjmuję
godność, którą mnie obdarzyliście.
– Bak-her! – zakrzyknęli i jęli bić w tarcze
mieczami i włóczniami, budząc echo, które
niby odległy grzmot poniosło się wśród
wzgórz.
Korzystając z zamieszania, Naja przywołał
Asmora.
– Rozstaw pikiety na wszystkich drogach.
Nikt nie może stąd wyjechać przede mną.
Ani słowa o tym, co się tu stało, nie może
dotrzeć do Teb przed moim przyjazdem.
Podróż z Gallali zajęła trzy dni ostrej jazdy.
Konie były zmęczone, nawet Naja odczuwał
wyczerpanie. Pozwolił sobie jednak tylko na
godzinę odpoczynku, zmył z siebie kurz dro-
gi, zmienił szaty. Następnie ogolony, z naoli-
wionymi i uczesanymi włosami wsiadł do
ceremonialnego rydwanu, który Asmor kazał
65/230
podstawić przed wejściem do namiotu. Złote
listki zdobiące burty pojazdu połyskiwały
w słońcu.
Naja miał na sobie białą lnianą spódniczkę,
na nagiej muskularnej piersi błyszczał złoty
pektorał
wysadzany
półszlachetnymi
kamieniami. U pasa zawiesił sławny błękitny
miecz w złotej pochwie, zabrany martwemu
faraonowi. Jego klingę wykuto z nieznanego,
cudownego metalu, cięższego, twardszego
i lepiej nadającego się do ostrzenia niż na-
jlepszy brąz. Podobnego miecza nie uświad-
czyłby w całym Egipcie. Kiedyś należał do
Tanusa, księcia Harrab, potem zgodnie z tes-
tamentem księcia trafił do rąk Tamose.
Jednakże najważniejsze z insygniów najm-
niej rzucało się w oczy. Na prawym ramieniu
Nai
powyżej
łokcia
widniała
niebieska
pieczęć
z podobizną
sokoła
umocowana
prostą, złotą obręczą. Podobnie jak miecz
66/230
zabrał ją martwemu faraonowi. Jako regent
Egiptu miał teraz prawo do noszenia tego
potężnego godła imperialnej władzy.
Ruszyli. Naja w otoczeniu straży przy-
bocznej, za nim cały legion. Z pięcioma tysią-
cami ludzi pod rozkazami nowy regent Egip-
tu rozpoczął marsz na Teby.
Asmor jechał z nim jako jego włócznik. Jak
na dowódcę legionu był dość młody, ale
sprawdził się w kampanii przeciw Hyksosom
i został bliskim towarzyszem Nai. W jego
żyłach także płynęła hyksoska krew. Kiedyś
Asmor uważał, że dowodzenie legionem to
szczyt jego ambicji. Teraz wspiął się nań
i oto wyrosły przed nim o niebo wspanialsze
szczyty najwyższych urzędów i nieogranic-
zonej władzy, a wraz z nimi – ledwo śmiał
o tym myśleć – wyniesienie do rzędu szla-
chetnie urodzonych. Zrobiłby wszystko, bez
wahania przystałby na najbardziej zuchwały
67/230
czy
niegodziwy
postępek,
byle
tylko
przyspieszyć chwilę, gdy książę Naja za-
siądzie na tronie Egiptu.
– Jak więc oceniasz naszą sytuację, stary
druhu? – odezwał się Naja. Jakby czytał
w jego myślach.
– Choroba żółtych kwiatów usunęła z two-
jej drogi wszystkich książąt Domu Tamose
oprócz jednego – odrzekł Asmor, wskazując
włócznią ponad szarymi od niesionego mułu
wodami Nilu odległe wzgórza na zachodzie.
– Spoczywają w swoich grobowcach w Dolin-
ie Dostojników.
Przed trzema laty zaraza żółtych kwiatów
przetoczyła się przez obydwa królestwa. Wz-
ięła nazwę od okropnych, żółtych wyrzutów
skórnych, które pokrywały twarze i ciała
zarażonych, nim ulegli śmiertelnej gorączce.
Nie szczędziła nikogo, wybierając swoje ofi-
ary ze wszystkich szczebli i klas społeczeńst-
68/230
wa, tak Egipcjan, jak i Hyksosów, mężczyzn,
kobiety i dzieci, wieśniaków i książąt z rodu
Tamose. Padali niczym źdźbła durry pod sier-
pem żniwiarza.
Umarło osiem księżniczek i sześciu książąt
rodu Tamose. Ze wszystkich dzieci faraona
przeżyły tylko dwie dziewczynki i książę Ne-
fer Memnon. Jakby bogowie umyślili sobie
oczyścić Nai drogę do tronu.
Powszechnie uważano, że Nefer i jego
siostry także by umarli, gdyby stary Mag Tai-
ta nie ocalił ich swymi czarami. Dzieci nosiły
na lewym ramieniu małe blizny, w miejscu,
gdzie przez rozciętą skórę Taita wprowadził
do ich krwi czar przeciw chorobie żółtych
kwiatów.
Naja zmarszczył czoło. Nawet w chwili
swojego triumfu nie mógł przestać myśleć
o dziwnych mocach pozostających we włada-
niu Maga. Nikt nie mógł zaprzeczyć, że posi-
69/230
adł on tajemnicę życia. Żył tak długo, iż nikt
już nie znał jego wieku; jedni mówili, że ma
sto lat, inni że dwieście. Wciąż jednak chodz-
ił, biegał i powoził rydwanem jak mężczyzna
w kwiecie wieku. Nikt nie mógł mu dotrzy-
mać kroku w dyskusji ani dorównać uczonoś-
cią. Jak nic bogowie go sobie umiłowali i ob-
darzyli tajemnicą życia wiecznego.
Tego jednego będzie Nai brakowało do
pełni szczęścia, gdy już zostanie faraonem.
Czy zdoła wydrzeć tę tajemnicę Czarown-
ikowi Taicie? Przede wszystkim trzeba go
ująć i przywieźć do Teb, jego i księcia Ne-
fera, i włos mu przy tym nie może spaść
z głowy. Był zbyt cenny. Rydwany przeczesu-
jące wschodnią pustynię winny przywieźć
mu tron pod postacią księcia Nefera i życie
wieczne pod przebraniem eunucha Taity.
Asmor przerwał rozmyślania Nai.
70/230
– My, twoi wierni gwardziści z pułku Phat,
jesteśmy jedynym większym oddziałem na
południe od Abnub. Reszta armii stacjonuje
na północy, na granicy z Hyksosami. Tebom
została do obrony garść chłopców, kalek
i starców. Nic nie stoi ci na drodze, regencie.
Wszelkie obawy, że legionowi pod bronią
odmówiona zostanie zgoda na wjazd do mi-
asta, okazały się bezpodstawne. Jak tylko
wartownicy rozpoznali błękitną chorągiew,
otwarto główne bramy. Mieszkańcy wybiegli
przywitać przybyłych. Nieśli palmowe liście
i girlandy lilii wodnych, bo po mieście
krążyła pogłoska, że książę Naja przywozi
wieść o wielkim zwycięstwie nad Hyksosami
Apepiego.
Śmiech
jednak
i powitalne
okrzyki
niebawem ustąpiły miejsca żałobnym lamen-
tom, bo oczom mieszkańców ukazał się
widok
obandażowanych
zwłok
króla
71/230
wiezionych na platformie drugiego rydwanu,
a do ich uszu dobiegł okrzyk woźniców
czołowych zaprzęgów.
– Faraon nie żyje! Zginął z rąk Hyksosów.
Oby żył wiecznie.
Zawodzące tłumy, blokując ulice, podążały
za rydwanem wiozącym królewskie zwłoki
do świątyni pogrzebowej. W tym zamiesza-
niu jakoś nikt nie zauważył, że gwardziści
Asmora przejęli straż przy głównych bra-
mach, a na wszystkich rogach ulic i placach
stanęły ich posterunki.
Rydwan wiozący zwłoki Tamose pociągnął
za sobą tłum mieszkańców Teb. Reszta zwyk-
le ruchliwych ulic była wręcz wyludniona
i grupa rydwanów Nai przemierzała je ga-
lopem, kierując się ku pałacowi nad rzeką.
Książę wiedział, że wszyscy członkowie rady
pospieszą do sali zgromadzeń, jak tylko
dotrą do nich straszne nowiny. Zostawili ry-
72/230
dwany
przed
wejściem
do
ogrodów,
a pięćdziesięciu gwardzistów z Asmorem na
czele uformowało wokół Nai ochronny krąg.
W zwartym
szyku
maszerowali
przez
wewnętrzny dziedziniec, mijając pełne hia-
cyntów stawy wodnego ogrodu. Pod ich
nieruchomą
powierzchnią
przeniesione
z rzeki ryby połyskiwały niczym klejnoty.
Pojawienie się tak licznej grupy zbrojnych
całkowicie zaskoczyło radę. Drzwi do sali
zgromadzeń były niestrzeżone, wewnątrz
przebywało tylko czterech członków rady.
Naja zatrzymał się w wejściu i obrzucił ich
taksującym spojrzeniem. Menset i Talla są
starzy, już dawno utracili swe ongiś wielkie
wpływy; Sinka zawsze był słaby i chwiejny.
Tylko jeden z obecnych był prawdziwym
człowiekiem władzy i z nim musiał się liczyć.
Kratas – najstarszy z nich wszystkich, był
stary
starością
wulkanu.
Szaty
miał
73/230
w nieładzie – najwidoczniej złe wieści zastały
go w łożu, choć nie we śnie. Mówiono, że
wciąż jest w stanie dogodzić swym dwóm
młodym żonom i pięciu konkubinom, w co
Naja nie wątpił, bo nieraz słyszał o wojen-
nych i łóżkowych wyczynach Kratasa. Nawet
z miejsca, gdzie stał, Naja widział świeże
plamy wilgoci na białej spódniczce starego
i czuł spowijającą go naturalną słodką woń
kobiecej chuci. Blizny na ramionach i piersi
były świadectwem setek stoczonych przez la-
ta bitew, zwykle zwycięskich. Stary nie dbał
już o to, by do wyjścia zdobić szyję łańcucha-
mi Złota Męstwa i Złota Chwały – zresztą
taka masa cennego metalu nawet wołu
przygniotłaby do ziemi.
– Szlachetni panowie! – pozdrowił Naja
członków rady.
– Przynoszę straszne wieści. – Książę
wszedł do sali. Menset i Talla cofnęli się
74/230
odruchowo, wpatrując się weń wzrokiem
królika patrzącego na zbliżającą się kobrę.
– Faraon nie żyje. Nić jego żywota przecięła
hyksoska strzała. Stało się to podczas sztur-
mu na twierdzę wroga powyżej El Wadun.
Członkowie rady gapili się nań w milcze-
niu. Pierwszy otrząsnął się z szoku Kratas.
Jego smutek był równie wielki jak gniew.
Zerwał się na równe nogi i niczym byk za-
skoczony w błotnej kąpieli przez stado
młodych lwów utkwił płonące spojrzenie
w Nai i jego gwardzistach.
– Jakaż to zdradziecka zuchwałość kazała
ci założyć na ramię sokolą pieczęć! Najo,
synu Timleta, pomiocie hyksoskiej dziwki,
nie jesteś godzien lizać pyłu spod stóp
człowieka,
któremu
ukradłeś
talizman.
Miecz u twego pasa trzymały dłonie po
tysiąckroć godniejsze niż twoje miękkie łapy.
– Czubek łysej czaszki Kratasa poczerwieni-
75/230
ał, surowe rysy twarzy wykrzywiała wś-
ciekłość.
Na chwilę Naja stracił rezon. Skąd ten
stary knur wiedział, że jego matka była Hyk-
soską? To był pieczołowicie strzeżony sekret.
Naja uświadomił sobie nagle, że Kratas był
jedynym obok Taity człowiekiem, który dzię-
ki swym wpływom mógł go pozbawić korony.
Mimowolnie cofnął się o krok.
– Jestem regentem księcia Nefera. Mam
prawo nosić niebieską sokolą pieczęć.
– Nie! – huknął Kratas. – Nie masz prawa.
Tylko wielcy, szlachetni mężowie mają prawo
nosić sokolą pieczęć. Faraon Tamose miał
prawo, Tanus książę Harrab miał prawo,
podobnie jak wielu potężnych królów przed
nimi. Ty, szczwany kundlu, nie masz tego
prawa.
76/230
– Zostałem obwołany przez moje legiony
na polu bitwy. Jestem regentem księcia Ne-
fera.
Kratas szedł ku niemu przez salę, mówiąc:
– Żaden z ciebie żołnierz. Pod Lastrą i Siwą
dostałeś baty od swoich szakalich hyksos-
kich ziomków. Żaden z ciebie mąż stanu,
żaden filozof. Jeśli cokolwiek znaczysz, to
tylko wskutek mylnego osądu faraona.
Ostrzegałem go przed tobą sto razy.
– Cofnij się, stary durniu! – krzyknął Naja.
–
Zastępuję
faraona.
Jeśli
choć
mnie
dotkniesz,
znieważysz
koronę
i godność
Egiptu.
– Zamierzam zedrzeć z ciebie tę pieczęć
i ten miecz. – Kratas nie zwolnił kroku. –
A potem może sprawię sobie frajdę i wyba-
tożę cię po tyłku.
Stojący u boku Nai Asmor szepnął:
77/230
– Karą za znieważenie majestatu jest
śmierć.
W jednej chwili Naja dostrzegł nadarza-
jącą się sposobność. Zadarł podbródek i spo-
jrzał w płonące oczy starca.
– Jesteś starym workiem smrodliwych wia-
trów i gnoju – rzucił wyzywająco. – Twój czas
przeminął, Kratasie, ty stary, niedołężny
durniu. Nie odważysz się nawet tknąć pal-
cem regenta Egiptu.
Jak przypuszczał, tej zniewagi Kratas
znieść nie był w stanie.
Z rykiem pokonał ostatnie kilka kroków
dzielących go od Nai. Poruszał się zaskaku-
jąco szybko jak na człowieka w jego wieku
i tuszy. Pochwycił księcia i próbował zerwać
sokolą pieczęć z jego ramienia.
– Nie jesteś godzien…
78/230
Nie oglądając się w stronę Asmora, który
stał krok za nim z obnażonym, zakrzywionym
mieczem w dłoni, Naja powiedział cicho:
– Uderzaj! I tnij głęboko!
Asmor przesunął się, szykując się do ciosu
w plecy Kratasa, nisko, poniżej pasa spód-
niczki, w nerki. Pchnięcie zadane jego
wprawną dłonią było celne i silne. Brązowe
ostrze bezgłośnie, niczym igła przeszywają-
ca jedwab, wniknęło w ciało aż po rękojeść.
Wtedy Asmor obrócił je, powiększając ranę.
Kratas zesztywniał, szeroko otworzył oczy.
Rozluźnił uchwyt, pozwalając Nai opaść na
posadzkę. Asmor wyrwał miecz z pleców
starca, nie bez trudu pokonując lepkość ży-
wego ciała. Brązowa klinga umazana była
ciemną krwią, która powoli sączyła się
z rany, spływając na spódniczkę. Asmor pch-
nął ponownie, tym razem wyżej, pod ostatnie
żebro, kierując cios ku górze. Kratas
79/230
zmarszczył brwi i potrząsnął wielką, lwią
głową, jakby zirytowany jakimiś dziecinnymi
wygłupami.
Odwrócił
się
i ruszył
ku
drzwiom. Asmor dogonił go i jeszcze raz pch-
nął w plecy. Kratas kroczył dalej.
– Panie, pomóż mi zabić tego psa – wysapał
Asmar.
Naja z błękitnym mieczem w dłoni pod-
biegł do niego. Ostrze miecza Nai cięło
znacznie skuteczniej niż brązowa klinga.
Kratas wytoczył się na dziedziniec, krew pul-
sującym strumieniem lała się z tuzina ran.
W tyle rozległ się krzyk któregoś z po-
zostałych członków rady.
– Morderstwo! Oszczędźcie szlachetnego
Kratasa.
Asmor równie głośno odkrzyknął:
– To zdrajca! Podniósł rękę na regenta
Egiptu!
80/230
Uderzył ponownie, celując w serce, ale
Kratas potknął się o murek otaczający staw
rybny, zachwiał się, próbował odzyskać
równowagę, lecz dłonie miał śliskie od włas-
nej krwi i wypolerowany marmur nie dał mu
żadnego oparcia. Przewalił się przez niskie
ocembrowanie stawu, z głośnym pluśnię-
ciem runął do wody i zniknął pod jej
powierzchnią.
Jego
prześladowcy
zatrzymali
się,
przechylili przez obmurowanie i oddychając
ciężko, wpatrywali się w wodę zabarwioną
na różowo krwią starca. Nagle na powierzch-
nię wychynęła jego łysa głowa i Kratas
odetchnął głośno.
– Na wszystkich bogów, czy ten stary
sukinsyn nigdy nie umrze? – W głosie Asmo-
ra brzmiało niedowierzanie i frustracja.
Naja przeskoczył murek i zanurzony po
pas stanął nad wielkim, miotającym się
81/230
w wodzie ciałem. Postawił stopę na gardle
Kratasa
i wepchnął
jego
głowę
pod
powierzchnię. Starzec szarpał się i rzucał,
woda zmętniała od krwi i mułu. Naja napier-
ał całym ciężarem ciała, nie pozwalając mu
się wynurzyć.
– Jakbym ujeżdżał hipopotama. –Naja za-
śmiał się zdyszany, a Asmor i jego gwardziści
natychmiast
zbiegli
się
wokół
stawu,
zanosząc się śmiechem i wykrzykując:
– Wypij swój ostatni kielich, Kratasie, stary
pijusie.
– Staniesz przed Setem wykąpany i pach-
nący jak niemowlę. Nawet bóg cię nie pozna.
Ruchy starca spowolniały, aż wreszcie
z bulgotem wydobył się z jego płuc ostatni
potężny wydech i Kratas znieruchomiał. Na-
ja wyszedł ze stawu, a ciało Kratasa powoli
wynurzyło się na powierzchnię twarzą do
dołu.
82/230
– Wyciągnijcie go – rozkazał Naja. – Żad-
nego balsamowania. Poćwiartujcie ciało
i pogrzebcie w Dolinie Szakali, tam gdzie
leżą inni bandyci, gwałciciele i zdrajcy. Nie
oznaczajcie grobu.
I tak Kratasa pozbawiono szansy dotarcia
do raju. Skazany został na wieczne błąkanie
się w ciemnościach. Mokry do pasa i ocieka-
jący wodą Naja powrócił do sali zgromadzeń.
Stawili się już wszyscy członkowie rady. Byli
świadkami tego, co spotkało Kratasa, i teraz
kulili się na ławach, bladzi i rozdygotani.
Gdy Naja stanął przed nimi z zakrwawionym
mieczem w dłoni, wlepili weń przerażony
wzrok.
– Szlachetni panowie, karą za zdradę była
zawsze śmierć. Czy ktoś spośród was chciał-
by zakwestionować słuszność tej egzekucji?
– Spuszczali oczy, kiedy przyglądał im się
kolejno. Pod ścianami ramię przy ramieniu
83/230
stali gwardziści pułku Phat. Gdy zabrakło
Kratasa, członkami rady nie miał kto pok-
ierować. – Książę Menset
–
Naja
wyłowił
wzrokiem
przewod-
niczącego rady – czy aprobujesz moje dzi-
ałanie w kwestii egzekucji zdrajcy Kratasa?
Przez długą chwilę wydawało się, że
Menset mu się przeciwstawi, w końcu jed-
nak westchnął i spuścił wzrok na splecione
na brzuchu dłonie.
– Kara była sprawiedliwa – wyszeptał. – Ra-
da wyraża aprobatę dla działań księcia Nai.
– A czy rada zatwierdza także wybór księ-
cia Nai na regenta Egiptu? – spytał
półgłosem Naja, lecz w trwożnej ciszy sali
słowa brzmiały szczególnie dobitnie.
Menset podniósł oczy i rozejrzał się po to-
warzyszach, ale wszyscy umykali wzrokiem.
84/230
– Przewodniczący i wszyscy zgromadzeni
tu członkowie rady uznają nowego regenta
Egiptu.
Dopiero teraz Menset spojrzał prosto na
Naję, ale jego zwykle pogodną, dobroduszną
twarz wykrzywiał tak ponury, zjadliwy gry-
mas, że jeszcze przed najbliższą pełnią mi-
ano go znaleźć martwego w łóżku. Na razie
Naja tylko skinął głową.
– Przyjmuję tę godność i związane z nią
obowiązki oraz wielką odpowiedzialność. –
Schował miecz do pochwy i wszedł na podest
tronu. – W moim pierwszym oficjalnym wys-
tąpieniu w roli regenta pragnę opisać wam
okoliczności bohaterskiej śmierci boskiego
faraona Tamose. – Tu uczynił znaczącą
pauzę, a następnie przedstawił ze szczegóła-
mi własną wersję fatalnej kampanii i ataku
na wzgórza El Wadun. Zajęło mu to godzinę.
85/230
– Tak oto zginął jeden z najwaleczniejszych
królów
Egiptu.
Jego
ostatnie
słowa
wypowiedziane do mnie, gdym znosił go ze
wzgórza, brzmiały: „Zaopiekuj się moim je-
dynym synem. Strzeż go, dopóki nie osiągnie
wieku męskiego i nie stanie się zdolnym do
noszenia podwójnej korony. Weź pod swoje
skrzydła moje dwie małe córki i dopilnuj, by
nie stała im się krzywda”. – Książę Naja nie
próbował nawet skrywać straszliwego żalu,
zapanowanie nad emocjami zajęło mu kilka
dobrych chwil. Już spokojnym twardym
tonem kontynuował przemowę: – Nie zaw-
iodę boga, który był moim przyjacielem
i moim faraonem. Posłałem już rydwany na
pustynię, polecając odszukać księcia Nefera
i przywieźć go do Teb. Gdy tylko powróci,
osadzimy go na tronie, a w dłonie włożymy
mu berło i bicz. – Po raz pierwszy rozległ
się szmer aprobaty. Naja zaś mówił dalej: –
86/230
A teraz poślijcie po księżniczki. Natychmiast
chcę je widzieć w tej sali.
Wkrótce dziewczynki niepewnie weszły
przez
główne
drzwi.
Starsza
Heseret
prowadziła za rękę małą Merykarę, która
przed chwilą grała w piłkę z przyjaciółkami
i była
jeszcze
spocona
i zarumieniona
z wysiłku. Dopiero za kilka lat miała stać się
kobietą, toteż jej nogi były długie i chude jak
u źrebaka, a naga pierś płaska jak u chłop-
ca. Miała długie czarne włosy splecione
w warkocz
spływający
na
lewe
ramię,
a dziecięcą przepaskę biodrową tak skąpą,
że odsłaniała dolne partie jej małych,
krągłych
pośladków.
Z nieśmiałym
uśmiechem powiodła spojrzeniem po tak
niecodziennym
zgromadzeniu
sławnych
mężów i mocniej ścisnęła dłoń starszej
siostry.
87/230
Heseret widziała już swój pierwszy czer-
wony księżyc i miała na sobie lniane spód-
niczki i perukę kobiety zdatnej do zamęścia.
Nawet starcy patrzyli na nią łakomym wzrok-
iem,
jako
że
odziedziczyła
wszystkie
przymioty sławnej z urody babki, królowej
Lostris. Skórę miała mlecznobiałą, członki
kształtne i gładkie, a obnażone piersi były
niczym niebiańskie księżyce. Wyraz jej
twarzy zdawał się pogodny, ale kąciki ust un-
osił tajemniczy, figlarny uśmieszek, a w wiel-
kich ciemnozielonych oczach tliły się in-
trygujące ogniki.
– Zbliżcie się, moje śliczności! – zawołał
Naja. Dopiero teraz dziewczynki rozpoznały
mężczyznę, który był ukochanym przyja-
cielem ich ojca. Z ufnym uśmiechem zbliżyły
się do tronu, on zaś wstał, zszedł z podestu,
i położył im dłonie na ramionach. W jego
głosie pobrzmiewała rozpacz, ta sama, która
88/230
rysowała się na twarzy. – Musicie być teraz
dzielne i pamiętać, że jesteście księżniczka-
mi, ponieważ mam dla was bolesną wiado-
mość. Faraon, wasz ojciec, nie żyje.
Przez chwilę wyglądały tak, jakby nie rozu-
miały jego słów, potem Heseret wydała
z siebie wysoki, przeraźliwy żałobny lament;
Merykara natychmiast poszła w jej ślady.
Naja delikatnie otoczył je ramionami i pod-
prowadził do stóp tronu, gdzie osunęły się na
kolana i przytulone do siebie rozpłakały się
nieutulone w żalu.
– Rozpacz księżniczek jest oczywista dla
całego świata – zwrócił się Naja do zgromad-
zonych. – Równie oczywiste jest zaufanie,
jakim obdarzył mnie faraon, nakładając na
mnie obowiązek. Tak jak wziąłem pod opiekę
księcia Nefera Memnona, tak teraz biorę
pod ochronę księżniczki Heseret i Merykarę.
89/230
– Teraz ma w garści królewskie potomstwo
– szepnął Talla do sąsiada. – I coś mi się
wydaje, że książę Nefer jest już śmiertelnie
chory, i nieważne, gdzie zaszył się na pustyni
i jakie jest jego zdrowie. Nie ma chyba wąt-
pliwości, jaki będzie styl rządzenia regenta
Egiptu.
Nefer siedział w cieniu urwiska górującego
nad Gebel Nagara. Nie ruszył się od chwili,
gdy słońce wyłoniło się spoza szczytów gór
po drugiej stronie doliny. Przymusowy
bezruch początkowo drażnił zakończenia
nerwów, wywołując swędzenie skóry; jakby
oblazły go jakieś jadowite insekty. Wiedział
jednak, że Taita go obserwuje, więc stop-
niowo podporządkował krnąbrne ciało swo-
jej woli, wznosząc się ponad zachcianki.
W końcu
osiągnął
stan
podwyższonej
90/230
świadomości, zmysłowej harmonii z otacza-
jącą go pustynią.
Czuł zapach wody tryskającej z ukrytego
źródła w rozpadlinie urwiska. Wypływała
kropla po kropli i skapywała do zagłębienia
w skale nie większego niż jego złożone
dłonie, a potem przelewała się, spływając do
następnego
zbiornika,
pełnego
śliskich,
zielonych alg. Stamtąd płynęła w dół, by
zniknąć
w czerwonawych
piaskach
dna
doliny. Niemniej ten wątły strumyczek
utrzymywał przy życiu wiele stworzeń:
motyle i żuki, węże i jaszczurki, małe wdz-
ięczne gazele, tańczące na drżących w roz-
grzanym powietrzu płaskich fragmentach
dna doliny niczym kłęby szafranowego pyłu,
pstrokate gołębie z krawatkami z piór o bar-
wie wina, gnieżdżące się wysoko na skalnych
występach – wszystkie te żywe istoty gasiły
pragnienie właśnie tutaj. I właśnie ze wzglę-
91/230
du
na
te
drogocenne
źródła
Taita
przyprowadził go tu, aby czekał na swojego
totemicznego ptaka.
W dniu przybycia do Gebel Nagara zaczęli
pleść sieć. Jedwab kupił Taita u jakiegoś kup-
ca w Tebach. Motek nici kosztował tyle co
dobry ogier, gdyż sprowadzano je z kraju
leżącego daleko na wschód za rzeką Indus;
podróż tam i z powrotem trwała kilka lat.
Taita pokazał Neferowi, jak plecie się sieć
z delikatnych nici. Siatka była mocniejsza niż
gruby lniany sznurek czy skórzany rzemień,
przy tym niemal niewidzialna dla oka.
W końcu siatka była gotowa. Taita uparł
się, aby chłopiec osobiście złapał przynętę.
– To twój ptak. Sam musisz go złowić –
wyjaśnił. – Tym sposobem twoje prawo do
korony stanie się w oczach wielkiego boga
Horusa znacznie pewniejsze.
92/230
Stojąc w upale na dnie doliny, zbadali
ścianę urwiska, wypatrując drogi na szczyt.
Kiedy zapadła noc, Taita usiadł u podnóża
stoku przy małym ognisku i jął z cicha
wyśpiewywać swoje inkantacje, co pewien
czas wrzucając do ognia garść ziół. Gdy sierp
księżyca rozjaśnił północny mrok, Nefer
rozpoczął ryzykowną wspinaczkę ku skalnej
półce, na której gnieździły się gołębie. Złapał
dwa duże ptaki trzepoczące skrzydłami, zde-
zorientowane
w ciemności
i oszołomione
czarem Taity. Zniósł je na dół uwięzione
w skórzanej sakwie, którą miał na plecach.
Zgodnie z instrukcją Taity wyrwał pióra
z jednego skrzydła każdego gołębia, tak że
nie mogły już latać. Następnie wybrał
stosowne miejsce blisko źródła i podstawy
urwiska, ale dobrze widoczne z góry. W tym
miejscu sznurkami z końskiego włosia przy-
wiązali gołębie za łapy do wbitych w ziemię
93/230
kołków. Nad nimi rozciągnęli cienką jak pa-
jęczyna sieć, wspierając ją na wysuszonych
źdźbłach słoniowej trawy – miały złamać się
pod ciężarem atakującego boskiego ptaka.
– Delikatnie naciągnijmy sieć – instruował
Taita – nie za mocno, ale i nie za luźno.
Muszą się w nią zaplątać szpony ptaka i jego
dziób. Unieruchomiony nie będzie się mógł
wyrwać i nie zrobi sobie krzywdy, zanim go
uwolnimy.
W końcu Taita uznał, że wszystko jest przy-
gotowane jak należy, i rozpoczęło się długie
czekanie. Gołębie szybko przyzwyczaiły się
do niewoli i łakomie dziobały ziarna durry
rzucone im przez Nefera. Zadowolone
wygrzewały się na słońcu i kąpały w piasku
pod
jedwabną
siecią.
Jeden
rozpalony
słońcem dzień ustąpił miejsca kolejnemu,
a oni wciąż czekali.
94/230
Chłodnym wieczorem zabierali ptaki, zwi-
jali sieć i udawali się na poszukiwanie poży-
wienia. Taita wspinał się na szczyt urwiska
i stamtąd, siedząc ze skrzyżowanymi noga-
mi, obserwował dolinę. Nefer czekał w za-
sadzce na dole, nigdy dwa razy w tym
samym miejscu, by zaskoczyć zwierzynę
przychodzącą do wodopoju. Ze swego punk-
tu obserwacyjnego Taita słał nęcący urok,
który zwykle zwabiał jakąś zgrabną gazelę
na odległość celnego strzału z łuku ze
stanowiska Nefera. Co wieczór jedli więc
steki z gazeli pieczone na ognisku u wylotu
jaskini.
To w tej jaskini chronił się Taita przez
wszystkie lata pustelniczego żywota po
śmierci królowej Lostris. Stąd czerpał swą
moc. Jako nowicjusz Nefer nie do końca
rozumiał istotę mistycznego kunsztu starca,
95/230
ale nie mógł weń wątpić, bo codziennie
widział jego przejawy.
Dopiero po wielu dniach pobytu w Gebel
Nagara Nefer zaczął pojmować, że przybyli
tu nie tylko po to, by złowić tajemniczego
ptaka: pobyt tutaj stanowił kontynuację
szkolenia i nauk, jakich nie szczędził mu Tai-
ta, odkąd chłopiec sięgał pamięcią. Uczył go
panowania nad własnym ciałem i duchem,
uczył,
jak
otwierać
wewnętrzne
drzwi
umysłu, jak patrzeć w głąb siebie, słuchać
ciszy i słyszeć szepty, na które inni byli głusi.
Przywykłszy do milczenia, Nefer stał się
bardziej wrażliwy na głębsze treści i bardziej
podatny na nauki, którymi dzielił się z nim
Taita. Siadywali na pogrążonej w nocnym
mroku pustyni, pod wirującymi konstelacja-
mi gwiazd, wiecznych, lecz efemerycznych
jak
wiatr
albo
prądy
oceanu,
i Taita
opowiadał mu o cudach, z pozoru niewytłu-
96/230
maczalnych, ale dostrzegalnych otwartym
i wrażliwym umysłem. Nefer czuł, że znalazł
się ledwie na dalekich peryferiach misty-
cznej wiedzy, lecz czuł też narastający w nim
jej głód.
Pewnego ranka, kiedy Nefer opuścił jask-
inię, wychodząc w szare światło przedświtu,
ujrzał
gromadkę
ciemnych,
milczących
postaci siedzących na pustyni nieopodal
źródła Gebel Nagara. Powiedział o tym
Taicie, a ten skinął głową, mówiąc:
– Czekali całą noc.
Narzucił na ramiona wełniany płaszcz
i wyszedł do obcych.
Rozpoznali szczupłą sylwetkę i wybuchnęli
błagalnym lamentem. Byli to członkowie
pustynnych plemion, przywiedli ze sobą
dzieci zarażone chorobą żółtych kwiatów,
rozpalone
gorączką,
o skórze
pokrytej
okropnymi wyrzutami.
97/230
Rozbili
obóz
w pobliżu
źródła
i Taita
opiekował się nimi. Żadne z dzieci nie
zmarło i po dziesięciu dniach koczownicy
złożyli u wejścia do jaskini dary w postaci
prosa, soli i garbowanych skór. Potem odes-
zli na pustynię. Przychodzili i inni znękani
chorobami, cierpiący od ran zadanych im
przez ludzi i zwierzęta. Taita wychodził do
nich wszystkich, nikogo nie odsyłał bez po-
mocy. Nefer pracował u jego boku, a z tego,
co słyszał i zobaczył, wiele się nauczył. Bez
względu na to, czy trzeba było zająć się
chorym, cierpiącym Beduinem, zdobyć poży-
wienie, czy odbyć kolejną lekcję, co rano
umieszczali przynętę pod siecią i czekali
w pobliżu.
Być może pod kojącym wpływem Taity
gołębie niegdyś dzikie zrobiły się łagodne
i spokojne jak kurczaki. Bez śladu strachu
pozwalały się dotykać i cicho gruchały, kiedy
98/230
ich łapy przywiązywano do kołków. Potem
siedziały nieruchomo, nastroszywszy tylko
pióra.
Dwudziestego ranka ich pobytu u źródła
Nefer zajął swoje stanowisko koło przynęt.
Nawet nie patrząc wprost na Taitę, był
głęboko świadom jego obecności. Starzec
zamknął oczy, zdawał się drzemać w słońcu
jak gołębie. Skórę miał pobrużdżoną niezlic-
zonymi zmarszczkami i upstrzoną starczymi
plamami. Wydawała się tak krucha, jakby
można ją było rozedrzeć równie łatwo jak na-
jcieńszy papirus. Twarz miał bezwłosą, bez
śladu zarostu i brwi, tylko cienkie rzęsy
bezbarwne jak szkło otaczały jego oczy. Ne-
fer słyszał z ust ojca, że to kastracja pozbaw-
iła Taitę zarostu i uczyniła jego twarz
nieczułą na upływ czasu, był jednak pewien,
że przyczyny długowieczności, siły i wital-
ności starca są bardziej ezoteryczne. Włosy
99/230
Taity pozostawały w żywym kontraście z in-
nymi szczegółami jego wyglądu – były gęste
i mocne jak u zdrowej młodej kobiety, tyle że
przyprószone siwizną. Taita był z nich dum-
ny: mył je często i zaplatał w gruby, opada-
jący na plecy warkocz. Mimo swej uczoności
i wieku stary Mag nie był całkiem pozbaw-
iony próżności.
Ten drobny ludzki rys osobowości Taity
tylko wzmógł miłość Nefera do starca, która
chwilami przeszywała jego pierś z niemal
bolesną siłą. Chciałby ją jakoś wyrazić, ale
domyślał się, że Taita już wie, bo Taita
wiedział wszystko.
Ukradkiem wyciągnął rękę, by dotknąć
ramienia starca, gdy ten nagle otworzył oczy,
skupione i przytomne. Nefer zrozumiał, że
Taita wcale nie spał, że wszystkie swoje
moce skupił na sprowadzaniu boskiego pta-
ka do przynęty. Zrozumiał też, że jego
100/230
błądzące myśli, a potem poruszenie się
w jakiś sposób wpłynęły na efekt wysiłków
starca, wyczuwał bowiem dezaprobatę Taity
tak wyraźnie, jakby ten wyraził ją słowem.
Skarcony zebrał się w sobie, by na powrót
zapanować nad ciałem i umysłem, tak jak
nauczył go Taita. Przypominało to przejście
przez ukryte drzwi do źródła mocy. Czas mi-
jał szybko, niepostrzeżenie. Słońce wspięło
się do zenitu i jakby zawisło tam na długą
chwilę. Nagle na Nefera spłynęło błogosław-
ieństwo cudownego uczucia prekognicji. Jak-
by on także, unosząc się nad światem, widzi-
ał wszystko, co dzieje się w dole. Ujrzał
siebie i Taitę siedzących przy źródle Gebel
Nagara i rozciągającą się wokół pustynię.
Ujrzał rzekę zamykającą pustynię potężną
zaporą
i wyznaczającą
granicę
Egiptu.
Widział
miasta
i królestwa,
podzielone
101/230
ziemie pod podwójną koroną, wielkie armie
w bojowym szyku, machinacje złych ludzi
oraz starania i poświęcenie sprawiedliwych
i dobrych. W tej chwili stał się świadom
swego
przeznaczenia
z intensywnością,
która niemal go obezwładniła i pozbawiła
odwagi.
Jednocześnie uświadomił sobie, że jego
ptak dziś przyleci, bo w końcu był gotowy na
jego przyjęcie.
– Ptak jest tutaj!
Słowa zabrzmiały tak wyraźnie, że Nefer
pomyślał, iż wypowiedział je Taita, ale usta
starca
się
nie
poruszyły.
Tajemniczym
sposobem Taita umieścił myśl w umyśle Ne-
fera. Ani przez chwilę Nefer w to nie wątpił
i niebawem
doczekał
się
potwierdzenia
w postaci
dzikiego
trzepotania
skrzydeł
gołębi, które wyczuły nadciągające z nieba
zagrożenie.
102/230
Nefer najmniejszym ruchem nie zdradził,
że słyszy i rozumie. Nie odwrócił głowy i nie
uniósł oczu ku niebu. Nie odważył się spo-
jrzeć w górę, obawiając się, że spłoszy ptaka
i ściągnie na siebie gniew Taity. Lecz każdym
nerwem czuł jego obecność.
Królewski sokół był tak rzadkim okazem,
że niewielu widziało go na wolności. Od
tysięcy lat ptasznicy kolejnych faraonów
poszukiwali tych ptaków i łapali je; żeby
wypełnić
klatki
królewskich
ptaszarni,
wybierali nawet nieopierzone pisklęta z gni-
azd. Zdobyczny sokół dowodził aprobaty bo-
ga Horusa dla władzy faraona nad całym
Egiptem.
Sokół stanowił alter ego boga: posągi
i freski przedstawiały go z sokolą głową.
Faraon sam był bogiem, mógł zatem polować
na
sokoły,
chwytać
je
i przechowywać
103/230
w klatkach, ale innym było to zabronione
pod groźbą kary śmierci.
I oto ptak znalazł się tutaj. Jego własny
ptak. Zdawać by się mogło, że wyczarował
go z samego nieba. Nefer czuł, jak serce
ściska
mu się
z podniecenia,
a oddech
niemal rozsadza pierś. Wciąż jednak nie śmi-
ał unieść głowy ku niebu.
I wtedy usłyszał sokoła. Jego krzyk przy-
pominał słabe, żałosne zawodzenie, ale
wstrząsnął Neferem do głębi, jak gdyby to
sam bóg przemówił do niego. Kilka sekund
później sokół zawołał ponownie, prosto nad
ich głowami, tym razem ostrzejszym, dzik-
szym głosem.
Gołębie szalały z trwogi, szarpały sznurki,
którymi przywiązano je do kołków, bijąc
skrzydłami tak mocno, że gubiły pióra
i wzniecały kłęby bladego pyłu.
104/230
Wysoko nad głową Nefer usłyszał naras-
tający śpiew wiatru na skrzydłach sokoła,
który oto zaczął spadać ku przynęcie. Mógł
już spokojnie podnieść głowę, bo cała uwaga
ptaka skupiona była na zdobyczy.
Spojrzał
w górę
i na
tle
boleśnie
niebieskiego pustynnego nieba dostrzegł
nurkującego ptaka. Był nieziemsko piękny.
Skrzydła złożone z tyłu jak na pół wysunięte
z pochew ostrza mieczy, głowa podana do
przodu. Siła i moc tego stworzenia zapierały
dech w piersiach. Nefer widział sokoły tego
gatunku w ojcowskiej ptaszarni, ale nigdy
jak tutaj, w całym ich dzikim wdzięku i ma-
jestacie. Zbliżając się, sokół jakby cudownym
sposobem rósł, jego barwy przybierały na in-
tensywności.
Piękna, głęboka żółć zakrzywionego dzio-
ba o czubku ostrym i czarnym jak obsydian;
złote, dzikie oczy z przypominającymi łzy
105/230
plamkami w wewnętrznych kącikach; kre-
mowe, nakrapiane jak u gronostaja podgar-
dle i brunatnoczarne skrzydła – całe to
stworzenie było tak doskonałe w każdym
calu, że Nefer nie wątpił, iż stanowi wciele-
nie boga. Zapragnął, by stało się jego włas-
nością, z niewyobrażalną dlań dotąd mocą.
Przygotował się wewnętrznie na chwilę
ataku, kiedy sokół uderzy w jedwabną sieć
i zaplącze się w jej fałdach. Czuł, że Taita ro-
bi to samo. Razem podbiegną do pułapki.
A potem zdarzyło się coś zgoła niemożli-
wego. Sokół spadał z taką prędkością, że za-
trzymać
go
mogło
tylko
uderzenie
w miękkie, pierzaste ciało gołębia. Tymcza-
sem wbrew wszelkiemu prawdopodobieńst-
wu ptak wyszedł z lotu nurkowego. Jego
skrzydła zmieniły ułożenie i na chwilę zaist-
niała obawa, że pęd powietrza oderwie je od
ciała. Pośród szumu powietrza ciętego pióra-
106/230
mi sokół zmienił kierunek lotu i wykorzystu-
jąc własny pęd dla nabrania wysokości, wzbił
się łukiem w niebo, by po kilku sekundach
stać się tylko czarną plamką na tle błękitu.
Raz jeszcze rozległ się jego odległy, żałosny
krzyk; potem zniknął.
– Odmówił! – szepnął Nefer. – Dlaczego,
Taito, dlaczego?
– Nie nam zgłębiać postępki bogów. – Choć
od wielu godzin trwał w bezruchu, Taita pod-
niósł się z lekkością wyćwiczonego atlety.
– Nie wróci? – dopytywał się Nefer. – To był
mój ptak. Czułem to w sercu. Mój ptak. Musi
wrócić.
– Jest elementem boskości – cicho odrzekł
Taita. – Nie należy do naturalnego porządku
rzeczy.
– Ale czemu nie skorzystał z okazji? Musi
być jakiś powód – nalegał Nefer.
107/230
Taita nie odpowiedział od razu, najpierw
poszedł wypuścić gołębie. Pióra już im
odrosły, ale kiedy uwolnił ich nogi z więzów
z końskiego włosia, nie próbowały nawet
uciekać. Jeden poderwał się z ziemi i przysi-
adł mu na ramieniu. Taita delikatnie ujął go
w dłonie i wyrzucił w powietrze. Dopiero wt-
edy odleciał w stronę urwiska, ku gniazdu na
skalnym występie.
Starzec obserwował go przez chwilę,
a potem ruszył do wejścia jaskini. Nefer
szedł
za
nim
wolno,
z bólem
serca
wywołanym zawodem i ciężkimi nogami.
W półmroku jaskini Taita usadowił się na
kamiennej półce pod ścianą i nachylił się nad
paleniskiem, rozpalając silnie dymiące og-
nisko z kolczastych gałęzi i końskiego na-
wozu. Kiedy buchnęły płomienie, pełen złych
przeczuć Nefer zajął swe zwykłe miejsce
naprzeciw starca.
108/230
Milczeli przez długą chwilę; Nefer z wolna
odzyskiwał panowanie nad sobą, choć uczu-
cie zawodu z powodu straty ptaka było tak
silne, że odczuwał ból, jakby wsadził dłoń
w ogień.
Wiedział,
że
Taita
przemówi
dopiero, gdy będzie do tego gotowy. W końcu
starzec westchnął i cicho, niemal smutno
powiedział:
– Muszę zajrzeć do Labiryntów Amona-Re.
Nefer był wstrząśnięty i przerażony. Tego
się nie spodziewał. Odkąd sięgał pamięcią,
tylko dwukrotnie widział Taitę przemierza-
jącego Labirynty. Wiedział, że wprowadzenie
się w wieszczy trans powodowało stan bliski
śmierci,
wyczerpujący
siły
starego
człowieka. Nie zdecydowałby się na niebez-
pieczną podróż w nadprzyrodzoność, gdyby
miał inne wyjście.
Nefer z nabożnym lękiem przyglądał się,
jak Taita przystępuje do rytuału przygotowa-
109/230
nia Labiryntów. Najpierw pokruszył zioła
w alabastrowym moździerzu, odmierzoną ich
porcję przesypał do glinianego naczynia i za-
lał
wrzątkiem
z miedzianego
kociołka.
Unosząca się z naczynia para była tak gryzą-
ca, że oczy Nefera wypełniły się łzami.
Wywar stygł, a tymczasem Taita wydobył
ukrytą w głębi jaskini skórzaną torbę zawier-
ającą Labirynty. Siedząc przy ognisku, wysy-
pał krążki z kości słoniowej na dłoń i pieścił
delikatnie między palcami, jednocześnie
nucąc inkantację do Amona-Re.
Labirynty tworzyło dziesięć krążków z koś-
ci słoniowej, własnoręcznie wyrzeźbionych
przez Taitę. Dziesięć to magiczna liczba oz-
naczająca najwyższą moc. Każdy krążek zdo-
bił jeden z dziesięciu symboli mocy i był
miniaturowym dziełem sztuki. Śpiewając,
Taita bawił się krążkami, aż stukały w jego
dłoni. Między kolejnymi wersami zaklęcia
110/230
dmuchał na nie, przekazując im swoją siłę
życiową. Gdy ogrzały się w cieple jego ciała,
wręczył je Neferowi.
– Trzymaj krążki, oddychaj na nie – polecił.
Nefer wykonał polecenie, a tymczasem
Taita jął się kołysać w rytm recytowanych
przez siebie magicznych wersów. Z wolna,
w miarę jak wycofywał się w sekretne zaka-
marki umysłu, jego oczy robiły się szkliste.
Był już w transie, gdy Nefer w dwóch
stosikach złożył przed nim Labirynty.
Tak jak nauczył go T aita, jednym palcem
sprawdzał temperaturę wywaru, a gdy os-
tygł na tyle, by nie parzyć ust, klęknął przed
starcem i wręczył mu trzymane oburącz
gliniane naczynie.
Taita opróżnił je do ostatniej kropli, a jego
oświetlona blaskiem ogniska twarz zrobiła
się
biała
jak
kreda
z kamieniołomów
w Asuanie. Przez chwilę jeszcze śpiewał, ale
111/230
zaraz jego głos przeszedł w szept i w końcu
ucichł zupełnie. Słychać było tylko chrapliwy
oddech; trans i narkotyk zawładnęły nim bez
reszty. Osunął się na dno jaskini i leżał
zwinięty w kłębek niczym śpiący przy ogniu
kot.
Nefer okrył go wełnianym szalem i usiadł
obok niego. Po pewnym czasie Mag począł
rzucać się i jęczeć, po twarzy płynęły mu
strugi potu. Otwarte oczy, wywrócone tak, że
widać było jedynie ich białka, niewidzącym
wzrokiem wpatrywały się w półmrok jaskini.
Nefer wiedział, że teraz nic nie może dla
niego zrobić, jako że starzec przemierzał re-
jony dlań niedostępne. Nie mógł już znieść
widoku
straszliwych
cierpień,
o jakie
przyprawiały Maga Labirynty, więc wstał ci-
cho
i wyszedł
z jaskini,
zabierając
łuk
i kołczan. Słońce zniżyło się nad grzbiety
wzgórz,
żółte
w zapylonym
powietrzu.
112/230
Ruszył na zachód, w stronę wydm, a gdy
dotarł na ich szczyt i spojrzał ku dolinom,
poczuł tak silny przypływ rozczarowania
z powodu utraty ptaka, troski o Taitę udręc-
zonego wieszczym transem i przeczucia
tego, co starzec odkryje w Labiryntach, że
zapragnął nagle biec, uciekać jak przed
jakimś strasznym drapieżcą. Rzucił się w dół
stoku wydmy, piach z sykiem osypywał mu
się spod stóp. Łzy przerażenia spływały po
policzkach, wysychając na wietrze. Biegł,
ociekając potem, dopóki nie zabrakło mu
tchu, a słońce nie stanęło na horyzoncie.
Dopiero wtedy skierował się z powrotem ku
Gebel Nagara. Ostatnią milę przebył w ciem-
nościach.
Taita w dalszym ciągu leżał skulony pod
szalem obok ogniska, ale spał już w miarę
normalnym snem. Nefer położył się przy nim
113/230
i po chwili on także zapadł w niespokojny
pełen koszmarów sen.
Gdy się obudził, w wejściu jaskini jaśniało
światło brzasku. Taita siedział przy ognisku,
piekąc na węglach kotlety z gazeli. Wciąż był
blady i wyglądał na chorego, niemniej nabił
kawałek mięsa na brązowy sztylet i podał
Neferowi. Chłopiec poczuł się nagle głodny
niczym wilk, usiadł i jął żarłocznie ogryzać
kości. Po raz pierwszy odezwał się, zajadając
się trzecią porcją pysznego, delikatnego
mięsa.
– Co widziałeś, Tata? – zapytał. – Dlaczego
ptak odleciał?
– Nie widziałem wyraźnie – odparł starzec
i Nefer
domyślił
się,
że
wróżba
była
niepomyślna i że Mag chroni go przed nią.
Przez chwilę jedli w milczeniu, ale teraz
Nefer niemal nie czuł smaku pożywienia.
W końcu zapytał cicho:
114/230
– Wypuściłeś gołębie. Jak jutro ustawimy
sieć?
– Boski ptak nie przyfrunie więcej do Gebel
Nagara – odparł Taita.
– A więc nigdy nie będę faraonem jak mój
ojciec? – zapytał Nefer.
W jego głosie było tyle bólu, że Taita
poczuł się zmuszony dać mu oględną
odpowiedź.
– Będziemy musieli wybrać twojego ptaka
z gniazda.
– Nie wiemy, gdzie szukać. –Neferprzestał
jeść i wpatrywał się w Taitę żałośnie błagal-
nym wzrokiem.
– Wiem, gdzie jest gniazdo. Objawiły mi to
Labirynty. Ale ty musisz jeść, żeby zachować
siły. Wyruszamy jutro przed brzaskiem. Cze-
ka nas długa podróż.
– Czy w gnieździe będą pisklęta?
115/230
– Tak – rzekł Taita. – Sokoły mają młode
niemal gotowe do pierwszego lotu. Tam zna-
jdziemy twojego ptaka. – W duchu zaś
dopowiedział: albo bóg objawi nam inne
tajemnice.
Było jeszcze ciemno, kiedy załadowali na
konie juki i bukłaki z wodą, a potem sami
dosiedli ich na oklep. Taita prowadził. Prze-
jechali wzdłuż urwiska i znaleźli wygodny
szlak ku szczytom wzgórz. Zanim słońce
ukazało się nad horyzontem, zostawili Geber
Nagara daleko za sobą. Nefer spojrzał przed
siebie i aż drgnął z zaskoczenia: w oddali na
błękicie nieba rysował się niewyraźny,
równie błękitny zarys góry. Z tej odległości
wydawała
się
niematerialna,
eteryczna,
raczej z mgły i powietrza niż z ziemi i skał.
Neferem zawładnęło uczucie, że już ją widzi-
ał wcześniej, ale zrazu nie umiał sobie tego
116/230
wyjaśnić. Potem coś sobie przypomniał
i powiedział:
– Ta góra – wskazał przed siebie – tam
jedziemy, prawda, Tata? – Mówił z taką
pewnością, że Taita obejrzał się na niego.
– Skąd wiesz?
– Śniłem o tym minionej nocy – odparł Ne-
fer.
Taita odwrócił się, żeby ukryć przed
chłopcem wyraz swojej twarzy. Oczy umysłu
tego młodzika otwierają się w końcu niczym
pustynny kwiat o świcie. Uczy się przenikać
wzrokiem przez ciemną zasłonę skrywającą
przed nami przyszłość. Maga ogarnęło
głębokie poczucie spełnienia. Chwała stu
imionom Horusa, jego trud nie poszedł na
marne.
– To tam jedziemy, wiem o tym – z niezach-
wianą pewnością powtórzył Nefer.
117/230
– Tak – przyznał w końcu Taita. – Jedziemy
do Bir Umm Masara.
Nim
nastał
południowy
żar,
Taita
poprowadził ich do głębokiego parowu,
w którym rosła kępa wynędzniałych akacji
czerpiących wodę z jakiegoś podziemnego
źródła. Gdy rozjuczyli i napoili konie, Nefer
rozejrzał się po zaroślach i w kilka minut od-
krył ślady pobytu innych przejeżdżających
tędy podróżnych. Podniecony zawołał Taitę
i pokazał mu odciski kół niewielkiego odd-
ziału rydwanów, na jego oko dziesięciu po-
jazdów,
popioły
ogniska
i ubitą
ziemię
w miejscu, gdzie ludzie ułożyli się do snu,
uwiązawszy konie do gałęzi akacji.
– Hyksosi? – zapytał niespokojnie, gdyż
koński nawóz był całkiem świeży, miał nie
więcej niż kilka dni… obeschnięty na
zewnątrz, po rozkruszeniu miał sporo wilgo-
ci w środku.
118/230
– Nasi. – Taita rozpoznał ślady rydwanów.
W końcu to on wiele dziesięcioleci temu jako
pierwszy zaprojektował koła ze szprychami.
Nagle schylił się i podniósł na wpół zagrze-
baną w ziemi małą ozdobną rozetkę z brązu,
która odpadła od burty rydwanu. – Jeden
z naszych oddziałów lekkiej jazdy, praw-
dopodobnie z pułku Phat. Część sił księcia
Nai.
– Co tutaj robią, tak daleko od swoich
stanowisk? – zdziwił się Nefer, ale Taita
wzruszył tylko ramionami i odwrócił się,
skrywając niepokój.
Skrócił
czas
odpoczynku,
toteż
gdy
wyruszyli, słońce wisiało jeszcze wysoko na
niebie. Z wolna kontur Bir Umm Masara na-
bierał wyrazistości, zdawało się, że przesła-
niał połowę nieba przed nimi. Mogli już
dostrzec rozpadliny i zagłębienia wąwozów,
urwisk i skalnych ścian. Kiedy dotarli na
119/230
szczyt pierwszej linii wzniesień przedgórza,
Taita zatrzymał konia i obejrzał się. Osłonił
dłonią oczy, bo jakiś odległy ruch przyciągnął
jego uwagę. W odległości wielu mil dostrzegł
na pustyni maleńki pióropusz kurzu. Przyglą-
dał mu się przez chwilę i ustalił, że porusza
się na wschód, w kierunku Morza Czer-
wonego. Mogło go wzniecić stado wędrują-
cych oryksów, ale mogła też kolumna bo-
jowych rydwanów. Nie wspomniał o tym Ne-
ferowi, który zresztą miał w głowie tylko
polowanie na królewskiego sokoła i nie mógł
oderwać oczu od góry przed nimi. Taita trącił
piętami boki konia i zrównał się z chłopcem.
Wieczorem, kiedy rozbijali obóz w połowie
drogi na szczyt Bir Umm Masara, Taita
powiedział półgłosem:
– Tej nocy nie rozpalamy ogniska.
– Ale jest tak zimno – zaprotestował Nefer.
120/230
– Jesteśmy tak odsłonięci, że ogień będzie
widać z pustyni z odległości dziesięciu mil.
– Są tam jacyś wrogowie? – Wyraz twarzy
Nefera zmienił się, z obawą spojrzał w dół na
mroczniejący krajobraz. – Bandyci? Beduińs-
cy łupieżcy?
– Zawsze znajdą się jacyś wrogowie –
odpowiedział Taita.
– Lepiej zmarznąć, niż umrzeć.
Po północy zbudził Nefera lodowaty wiatr.
Jego źrebak tupał i rżał z cicha, toteż
wyturlał się spod służącej mu za okrycie ow-
czej skóry i poszedł go uspokoić. Wtedy się
zorientował, że Taita już nie śpi i siedzi
nieopodal.
– Patrz! – rozkazał Czarownik, wskazując
w dół na równinę. W oddali migotało światło.
– Ogień obozowy.
– To może być jeden z naszych oddziałów.
Ten, którego ślady widzieliśmy wczoraj.
121/230
– Istotnie, może – zgodził się Taita. – Ale
może też być ktoś inny.
Po długiej, wypełnionej namysłem chwili
Nefer oznajmił:
– Dość już spałem. Zresztą jest zbyt zimno.
Powinniśmy dosiąść koni i ruszać. Lepiej, że-
by świt nie złapał nas tutaj, na gołym zboczu
góry.
Objuczyli
konie,
w świetle
księżyca
odszukali kamienistą ścieżkę wydeptaną
przez dzikie kozy, która wiodła wokół
wschodniego zbocza Bir Umm Masara, tak
że kiedy zrobiło się jasno, byli już ukryci
przed wzrokiem obserwatorów z odległego
obozu. Rydwan Amona-Re, boga słońca,
wyłonił się gwałtownie na wschodzie i górę
zalało złote światło, sprawiając, że cieniste
wąwozy wydawały się jeszcze bardziej
ponure. Daleko w dole rozciągała się pusta,
ogromna pustynia.
122/230
Nefer zadarł głowę i zawołał radośnie:
– Patrz! Och, spójrz, tam! – Wskazał w górę
poza wierzchołek. Taita podążył za jego
wzrokiem i spostrzegł dwie ciemne plamki
kołujące
w przestworzach.
Nagle
jedna
z nich
zaświeciła
w promieniach
słońca
niczym spadająca gwiazda.
– Królewskie sokoły – uśmiechnął się Taita.
– Para w tańcu godowym.
Rozjuczyli
konie
i poszukali
miejsca,
z którego mogli obserwować krążące ptaki.
Nawet z tej odległości miały nad wyraz
piękny,
iście
królewski
wygląd.
Niespodziewanie mniejszy z ptaków, sam-
czyk, zmienił kierunek lotu, ustawiając się
pod wiatr. Leniwe dotąd ruchy skrzydeł
zmieniły się w dzikie trzepotanie.
– Spostrzegł zdobycz – zawołał Nefer z za-
pałem i radością prawdziwego sokolnika. –
Patrz teraz.
123/230
Ptak już pikował, i to tak szybko, że spuś-
ciwszy go z oczu choćby na sekundę, prze-
gapiłoby się moment ataku. Spadał z nieba
jak ciśnięty w górę oszczep. Wzdłuż podnóża
zbocza leciał niczego niepodejrzewający po-
jedynczy gołąb. Nefer rozpoznał chwilę,
w której tłusty ptak uświadomił sobie niebez-
pieczeństwo i podjął próbę ucieczki. Tak
gwałtownie skręcił w kierunku obiecującej
bezpieczeństwo skalnej ściany, że w panice
przekręcił się na grzbiet, na chwilę odsłania-
jąc brzuch. Sokół wbił się weń szponami obu
łap i duży ptak jakby rozpłynął się w gejz-
erze brunatno-niebieskiego pyłu. Jego pióra
odfrunęły z porannym wiatrem, sokół zaś
poderwał się ze szponami wbitymi głęboko
w brzuch zdobyczy i niosąc ją, rzucił się
w głąb doliny. Zabójca i jego ofiara uderzyli
w skalisty piarg nieopodal miejsca, gdzie stał
Nefer. Głuchy odgłos ich upadku odbił się
124/230
echem od zbocza i poniósł wzdłuż doliny.
Teraz Nefer już wręcz podskakiwał z pod-
niecenia i nawet Taita, który zawsze był
miłośnikiem polowania z sokołami, głośno
dał wyraz swemu ukontentowaniu.
– Bak-her! – zawołał, podczas gdy sokół
kończył rytuał polowania, rozpościerając ws-
paniale wzorzyste skrzydła nad martwym
gołębiem, osłaniając go i ogłaszając wszem
wobec i każdemu z osobna swoje prawo do
zdobyczy.
Samica dołączyła do niego i spłynąwszy
w dół w kilku wdzięcznych spiralach, wylą-
dowała na kamieniu obok towarzysza. Złożył
skrzydła, by umożliwić jej dostęp do zdoby-
czy, i oba ptaki jęły się posilać, ostrymi jak
brzytwa dziobami drąc na części martwego
gołębia. Pomiędzy kolejnymi uderzeniami
podnosiły głowy i dzikimi, żółtymi oczami
wpatrywały
się
w Nefera,
jednocześnie
125/230
przełykając umazane krwią kawałki mięsa,
kości i pióra. Były w pełni świadome obec-
ności ludzi i koni, ale tolerowały ją, dopóki
trzymali się na dystans. Kiedy z gołębia
została już tylko krwawa plama na skale i kil-
ka
unoszonych
wiatrem
piór,
a zwykle
szczupłe brzuchy sokołów napęczniały od
jedzenia, para na powrót wzbiła się w powi-
etrze.
Ciężko
bijąc
skrzydłami,
ptaki
wznosiły się równolegle do skalnego zbocza.
– Za nimi! – Taita podciągnął spódniczkę
i popędził po niepewnym gruncie piargu. –
Nie zgub ich.
Szybszy i bardziej zwinny Nefer biegł po
zboczu, ani na chwilę nie tracąc z oczu
wznoszących się ptaków. Poniżej szczytu
góra rozdzielała się na dwie iglice, olbrzymie
wieże z czarnego kamienia, przerażające
nawet z dołu. Przyglądali się, jak ptaki
wzlatują coraz wyżej wzdłuż ściany tego
126/230
potężnego, naturalnego pomnika, aż wresz-
cie Nefer zorientował się, dokąd zmierzają.
W skalnym nawisie, w połowie wysokości
wschodniej iglicy, znajdowała się rozpadlina
w kształcie litery V, z wciśniętą w nią platfor-
mą z suchych gałęzi i drobnego chrustu.
– Gniazdo! – wrzasnął Nefer. – Tam jest
gniazdo!
Z zadartymi głowami przyglądali się, jak
ptaki siadają kolejno na krawędzi gniazda
i zaczynają się przeciągać, aby zwrócić za-
legające w wolach gołębie mięso. Do uszu
Nefera dobiegł z wiatrem szumiącym wśród
skał urwiska nowy dźwięk, chór natrętnych
krzyków młodych ptaków domagających się
pożywienia. Z miejsca, gdzie stali, nie mogli
zobaczyć piskląt. Nefer aż podskakiwał z iry-
tacji.
127/230
– Jeśli wejdziemy na zachodni wierzchołek,
tam – wskazał – powinniśmy w dole zobaczyć
gniazdo.
– Najpierw pomóż mi przy koniach –
zarządził Taita.
Spętali wierzchowce i pozwolili im się paść
na górskiej łące porośniętej nielicznymi kę-
pami trawy czerpiącej wodę z rosy przynos-
zonej przez bryzę znad odległego Morza Cz-
erwonego.
Wspinaczka na zachodni wierzchołek za-
jęła im resztę popołudnia. Chociaż Taita
bezbłędnie
wybrał
najłatwiejszą
drogę
wiodącą wokół przeciwległej ściany iglicy,
miejscami
rozwierająca
się
pod
nimi
przepaść zapierała Neferowi dech w piersi-
ach. Z całych sił starał się nie patrzeć w dół.
W końcu weszli na wąską półkę tuż poniżej
wierzchołka. Przykucnęli, zbierając siły, za-
patrzeni w majestatyczny krajobraz pustyni
128/230
i odległego morza. Czuli się tak, jakby cały
świat rozpościerał się u ich stóp. Wiatr za-
wodził wokół nich, szarpiąc spódniczkę Ne-
fera i wichrząc mu włosy.
– Gdzie jest gniazdo? – zapytał. Nawet
w tym
niebezpiecznym,
tak
wysoko
położonym miejscu jego umysł zaprzątało
tylko jedno.
– Chodź! – Taita podniósł się i przesunął
bokiem wzdłuż półki, czubki jego sandałów
wystawały poza jej krawędź. Obeszli występ
ściany iglicy i ich oczom ukazał się wschodni
wierzchołek. Przyglądali się odległej o led-
wie sto łokci pionowej skalnej ścianie, odd-
zielonej jednak od nich taką czeluścią, że Ne-
ferowi zakręciło się w głowie.
Znajdowali się teraz nieco powyżej gniaz-
da i mogli do niego zajrzeć. Samica siedziała
na krawędzi, zasłaniając jego wnętrze. Od-
wróciła głowę i wlepiła w nich uporczywe
129/230
spojrzenie, gdy tylko wyłonili się zza wys-
tępu. W niemej groźbie napuszyła pióra na
grzbiecie jak rozzłoszczony lew stroszący
grzywę. Poderwała się z dzikim okrzykiem
i niemal nieruchomo zawisła na wietrze, czu-
jnie obserwując intruzów. Znalazła się tak
blisko, że widać było każde pióro w jej skrzy-
dłach.
Odlatując, odsłoniła wnętrze rozpadliny
kryjące gniazdo. W czymś na kształt kosza
z gałęzi
i chrustu
wyścielonego
piórami
i sierścią dzikich kóz przycupnęły dwa młode
ptaki. Były już w pełni upierzone i niemal tak
duże jak ich matka. Nefer wpatrywał się
w nie zdjęty nabożnym lękiem i wtedy jeden
z ptaków rozłożył skrzydła i zatrzepotał nimi
gwałtownie.
– Jest taki piękny–jęknął tęsknie Nefer. –
To najpiękniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek
widziałem.
130/230
–
Ćwiczy
przed
pierwszym
lotem
–
przestrzegł Taita.
– Zobacz, jaki jest już silny. W najbliższych
dniach odleci.
– Jeszcze dziś wejdę tam po nie – oświad-
czył Nefer i wykonał taki ruch, jakby chciał
wracać, ale Taita powstrzymał go, kładąc mu
rękę na ramieniu.
– W tych okolicznościach nie można sobie
pozwolić na lekkomyślność. Musimy poświę-
cić trochę cennego czasu i dokładnie wszys-
tko zaplanować. Chodź, usiądź przy mnie.
Usiedli na półce oparci o siebie ramiona-
mi. Taita wskazał iglicę po drugiej stronie
przepaści.
– Poniżej gniazda skała jest gładka jak
szkło. Na przestrzeni pięćdziesięciu łokci nie
ma żadnego uchwytu dla dłoni ani żadnego
występu, na którym można by oprzeć stopę.
131/230
Nefer oderwał oczy od młodego ptaka
i zerknął w dół. Poczuł, jak lęk ściska mu
żołądek, ale starał się nie zwracać na to uwa-
gi. Tak jak powiedział Taita: nawet kosmaty
góralek, to podobne do królika niezwykle
zwinne zwierzątko, które najwyższe partie
gór uczyniło swoim domem, nie zdołałby się
wgramolić po pionowej ścianie.
– Jak mam się dostać do gniazda, Tata?
Chcę mieć te pisklęta, bardzo chcę.
– Spójrz ponad gniazdo. Popatrz, jak
szczelina ciągnie się w górę, do samego
szczytu ściany.
Nefer skinął głową – zaniemówił na chwilę
i wlepił
wzrok
w pokazaną
przez
Taitę
niebezpieczną drogę ewentualnej wspinacz-
ki.
– Znajdziemy jakiś sposób na dotarcie do
wierzchołka ponad gniazdem. Zabierzemy
liny z uprzęży. Opuszczę cię z góry w głąb
132/230
szczeliny. Jeśli weprzesz gołe stopy i pięści
w ściany rozpadliny, powinieneś się na nich
utrzymać. Ja będę cię podtrzymywał za po-
mocą liny.
Nefer nie był w stanie wydobyć z siebie
głosu. To, co proponował Taita, przyprawiało
go o mdłości. Z pewnością żaden człowiek
nie podjąłby się takiej wspinaczki, jeśliby
chciał przeżyć. Taita domyślał się, co chło-
piec czuje, toteż nie domagał się szybkiej
odpowiedzi.
– Myślę, że… – z wahaniem zaczął Nefer
zdecydowany odmówić, ale umilkł i zagapił
się na parę młodych ptaków w gnieździe.
Wiedział, że to przeznaczenie. Jeden z tych
ptaków był jego totemem i tylko schwytanie
go mogło mu otworzyć drogę do korony
ojców. Wycofując się teraz, wyrzekłby się
wszystkiego, do czego wybrali go bogowie.
133/230
Taita wyczuł chwilę, w której siedzący
obok niego chłopiec postanowił stanąć na
wysokości zadania, rozstrzygając sprawę po
męsku. Radość zalała mu serce, jako że szło
tu także o przeznaczenie.
– Spróbuję – rzekł po prostu Nefer i pod-
niósł się z półki.
– Zejdźmy na dół i przygotujmy się.
Następnego ranka jeszcze w ciemnościach
opuścili prowizoryczny obóz i ruszyli w górę
zbocza.
Niewiadomym
sposobem
Taita
znalazł ścieżkę, której nie były w stanie
wypatrzyć młode oczy Nefera. Każdy z nich
niósł ciężki zwój liny uplecionej z lnu
i końskiego włosia, zwykle używanej do
wiązania koni. Zabrali także jeden z małych
bukłaków: Taita ostrzegał, że gdy słońce
stanie w zenicie, na wierzchołku będzie
gorąco.
134/230
Zanim obeszli wschodnią iglicę, zrobiło się
na tyle jasno, że widzieli wiszącą nad nimi
ścianę. Taita przez bitą godzinę wytyczał
drogę wspinaczki. W końcu był zadowolony.
–
W imię
wszechmocnego
wielkiego
Horusa, zaczynajmy – rzekł i uczynił w powi-
etrzu znak zranionego oka boga. Następnie
poprowadził Nefera do miejsca, które wybrał
na rozpoczęcie wspinaczki.
– Będę prowadził – powiedział, wiążąc
koniec sznura wokół pasa. – Popuszczaj stop-
niowo linę i patrz, co robię, a kiedy cię za-
wołam, przywiąż się do niej i idź za mną.
Jeśli się ześlizgniesz, utrzymam cię.
Początkowo Nefer wspinał się bardzo os-
trożnie, idąc szlakiem wybranym przez Taitę
– skupiony, z kostkami palców zbielałymi od
naprężenia przy każdym kolejnym uchwycie.
Taita słał mu z góry słowa otuchy, a pewność
siebie chłopca rosła z każdym krokiem staw-
135/230
ianym wyżej. Zrównał się z Taitą i uśmiech-
nął szeroko.
– To było łatwe.
– Będzie gorzej – zapewnił go sucho Taita
i przystąpił do pokonywania kolejnego odcin-
ka ściany. Tym razem Nefer gramolił się za
nim jak małpa, rozgadany z podniecenia
i radości. Niebawem stanęli u podstawy
komina w skalnej ścianie, który niedaleko
wierzchołka
zwężał
się
do
niewielkiej
szczeliny.
– To będzie podobne do tego, co cię czeka
przy schodzeniu z wierzchołka do gniazda.
Przyjrzyj się, jak wpieram ręce i stopy.
Taita wszedł do skalnego komina i ruszył
w górę
powoli,
ale
bez
przystanków.
Niebawem komin się zwężał i odtąd wspinał
się w równym tempie jak ktoś wchodzący po
drabinie. Spódniczki trzepotały wokół jego
chudych, starczych nóg, spojrzawszy zaś
136/230
w górę,
Nefer
widział
pod
tkaniną
groteskową bliznę w miejscu, gdzie obcięto
mu męskość. Widział to wcześniej i na tyle
przywykł do widoku tego straszliwego
okaleczenia, że nie robiło już na nim wraże-
nia.
Taita zawołał go z góry i tym razem
młodziak niemal tańczył w kominie, w natu-
ralny sposób wpadając w rytm wspinaczki.
A może to dlatego, że… Taita starał się
utrzymać swoją dumę w rozsądnych grani-
cach. W żyłach chłopca płynie krew wojown-
ików i sławnych atletów. Tu uśmiechnął się,
a jego oczy zalśniły, jakby znów był młody.
I ma mnie, to ja go uczę – nic dziwnego, że
jest taki świetny.
Słońce znajdowało się dopiero w połowie
drogi, kiedy stanęli na wierzchołku wschod-
niej iglicy.
137/230
– Odpoczniemy tu chwilę. – Taita zdjął
z ramienia bukłak i usiadł.
– Nie jestem zmęczony, Tata.
– Tak czy inaczej odpoczniemy. – Taita po-
dał chłopcu bukłak i przyglądał się, gdy ten
pociągnął kilka łyków. – Zejście do gniazda
będzie trudniejsze – powiedział, kiedy Nefer
przerwał dla nabrania oddechu. – Nikt nie
wskaże ci drogi, a w miejscu, gdzie szczelina
się rozszerza, nie będziesz widział swoich
stóp.
– Dam sobie radę, Tata.
– Jeśli bogowie pozwolą – rzekł Taita
i odwrócił się, niby to podziwiając splendor
góry, morza i rozpościerającej się w dole
pustyni, a w rzeczywistości po to, by chło-
piec nie widział jego ust poruszających się
w modlitwie. „Osłoń go swymi skrzydłami,
potężny Horusie, albowiem jest jednym
z twoich wybrańców. Opiekuj się nim, pani
138/230
moja Lostris, która stałaś się boginią, jest
bowiem owocem twego łona i krwią z twojej
krwi. Zabierz od niego ręce, plugawy Secie,
i nie dotykaj go, jako że nie zmożesz tych,
którzy chronią to dziecko”. Westchnął i jął
się zastanawiać, czy rzucenie wyzwania bo-
gowi ciemności i chaosu nie było niemądre.
Ostatecznie
złagodził
swoją
admonicję
niewielką łapówką: „Przepuść go, dobry Se-
cie, a ja złożę ci w ofierze wołu w twojej
świątyni w Abydos, kiedy następnym razem
będę tamtędy przejeżdżać”.
Taita wstał.
– A zatem popróbujmy. Już czas.
Podszedł do przeciwległego krańca płask-
iego wierzchołka i spojrzał w dół na obo-
zowisko i pasące się konie, które z tej
wysokości były nie większe niż nowo narod-
zone myszy. Samica sokoła wciąż krążyła nad
wąwozem. Taita pomyślał, że w jej zachowa-
139/230
niu jest coś niezwykłego, zwłaszcza kiedy
wydała z siebie dziwny, żałobny krzyk,
jakiego
nigdy
wcześniej
nie
słyszał
u królewskiego sokoła. Samczyk zniknął bez
śladu, chociaż Taita przez długą chwilę
rozglądał się za nim po niebie.
Opuścił wzrok i ponad przepaścią spojrzał
na główny wierzchołek góry i półkę, na
której stali poprzedniego dnia. Mógł w ten
sposób określić ich pozycję, gdyż wybrzusze-
nie skalnej ściany poniżej niego zasłaniało
gniazdo. Przesuwając wzrok wolno wzdłuż
krawędzi
wierzchołka,
znalazł
początek
szczeliny, która biegła w dół, przechodząc
w rozpadlinę kryjącą gniazdo sokołów.
Podniósł kamyk i rzucił go poza krawędź.
Zagrzechotał na ścianie. Taita liczył na to,
że kamień wypłoszy samca z gniazda, co poz-
woli potwierdzić jego lokalizację, ale ptak
wciąż nie dawał znaku życia. Tylko samica
140/230
bez celu krążyła samotnie, wydając swoje
dziwne okrzyki.
Taita przywołał Nefera i obwiązał go
w pasie końcem liny. Starannie sprawdził
węzeł, a potem cal po calu przesunął całą
linę między palcami, szukając przetartych
lub osłabionych miejsc.
– Weźmiesz torbę z juków. na pisklęta –
powiedział,
sprawdzając,
czy
rzemień,
którym Nefer przytroczył sobie torbę do
ramienia, nie będzie mu krępował ruchów
podczas wspinaczki.
– Przestań się tak przejmować, Tata. Ojciec
mówi, że czasem zachowujesz się jak stara
baba.
– Twój ojciec powinien okazywać mi więcej
szacunku.
Kiedy
był
wrzeszczącym
niemowlakiem,
podcierałem
mu
tyłek,
podobnie zresztą jak tobie – prychnął Taita
i raz jeszcze sprawdził węzeł liny, odwleka-
141/230
jąc rozstrzygający moment. Nefer jednak bez
śladu wahania podszedł do krawędzi wierz-
chołka i wyprostowany stanął nad przepaś-
cią.
– Gotów? – Obejrzał się przez ramię
i uśmiechnął się, błyskając białymi zębami,
a jego ciemnozielone oczy błyszczały pod-
nieceniem. Jakże te oczy przypominały Taicie
królową Lostris. Z nagłym bólem serca
pomyślał, że Nefer jest chyba nawet bardziej
urodziwy niż jego ojciec, kiedy był w tym
samym wieku.
– Nie możemy tu zmitrężyć całego dnia
– pańskim tonem wypowiedział Nefer jedno
z ulubionych powiedzeń ojca, udatnie małpu-
jąc sposób mówienia króla.
Taita usiadł na ziemi w takiej pozycji, by
zaparłszy się obcasami o szczelinę w skale
i odchyliwszy do tyłu, móc napiąć przerzu-
coną
przez
ramię
linę.
Skinął
głową
142/230
i spostrzegł,
że
zuchowaty
uśmieszek
zniknął z twarzy chłopca, kiedy zsuwał się
poza krawędź skały. W miarę jak Nefer
podążał w dół, starzec stopniowo popuszczał
linę.
Chłopiec dotarł do wybrzuszenia ściany
i zawisł na rękach kurczowo uczepiony uch-
wytów. Macał stopami poniżej załomu,
poszukując dla nich oparcia. Czubkami pal-
ców natrafił na pęknięcie w skale i wsunął
w nie bosą stopę, wykręcając kostkę tak, by
zablokować staw. Zsuwając się w dół, po raz
ostatni spojrzał na Taitę, a na jego twarzy
pojawił się tylko jakiś niewyraźny grymas.
Pokonał wybrzuszenie, jednakże zanim udało
mu się znaleźć kolejny uchwyt, poczuł, że
stopa wyślizguje mu się ze szczeliny, i zaczął
się obracać na linie. Gdyby całkowicie stracił
podparcie, zawisłby bezradnie, kołysząc się
i wirując. Wątpił, czy starzec miałby dość
143/230
siły, by wciągnąć go z powrotem. Rozpaczli-
wie rzucił się ku pęknięciu w skale i zahaczył
o nie palce. Nie obracał się już i wyrzuciwszy
drugą rękę, złapał następny uchwyt. Był
poza załomem, ale serce biło mu jak młotem,
oddech miał ciężki, świszczący.
– Wszystko w porządku? – dobiegł z góry
głos Taity.
– W porządku! – wysapał.
Spojrzał
w dół
między
kolanami
i spostrzegł, że szczelina w skale rozszerza
się, przechodząc w rozpadlinę kryjącą gniaz-
do. Zmęczone ręce zaczęły się trząść. Wy-
ciągnął w dół prawą nogę i znalazł kolejne
podparcie.
Taita miał rację: schodzenie było dużo
trudniejsze
niż
wspinaczka.
Przenosząc
w dół prawą rękę, Nefer zauważył, że kostki
palców ma otarte i pozostawia krwawe ślady
na ścianie. Cal po calu zsuwał się, by na
144/230
koniec dotrzeć do miejsca, w którym szczeli-
na przechodziła w znacznie szerszą roz-
padlinę. Znów musiał sięgnąć poza załom
i odszukać ukryty punkt podparcia.
Wczoraj, kiedy rozmawiali z Taitą siedząc
po drugiej stronie przepaści, to przejście
przez załom wydawało się całkiem łatwe, ale
teraz jego stopy wisiały w powietrzu nad
krawędzią
rozpadliny,
a otchłań
w dole
wsysała go niczym jakaś potworna paszcza.
Jęknął i wisząc na obydwu rękach, przylgnął
do skały. Teraz już się bał, a ostatków odwagi
pozbawił go gorący wiatr, który szarpał nim,
grożąc oderwaniem od ściany. Przepaść
wabiła go, wyciągała ku niemu szpony
mdlącego przerażenia.
– Ruszaj się! – dopłynął do niego głos Taity,
słaby, lecz naglący. – Nie zatrzymuj się.
Z najwyższym wysiłkiem Nefer zmusił się
do kolejnego ruchu. Macając stopą, odnalazł
145/230
półkę, która wydawała się dość szeroka, że-
by dać mu podparcie. Opuścił się na bolą-
cych, rozdygotanych rękach. Nagle stopa
ześlizgnęła się z półki, a zmęczone ramiona
nie zdołały utrzymać ciężaru ciała. Z wrzask-
iem runął w dół.
Opadł tylko na odległość równą rozpiętości
jego ramion, bo wtedy lina wpiła mu się
boleśnie w ciało, zaciskając się poniżej żeber
i wyduszając zeń dech. Zawisł w powietrzu
przytrzymywany tylko przez linę w rękach
starca na górze.
– Nefer, słyszysz mnie?! – zawołał chrapli-
wym z wysiłku głosem Taita. W odpowiedzi
chłopiec zapiszczał tylko jak szczeniak. –
Musisz znaleźć uchwyt. Nie możesz tam tak
wisieć.
– Głos Taity działał uspokajająco. Nefer
zamrugał, aby pozbyć się łez, i przed sobą,
ledwie na wyciągnięcie ręki, spostrzegł
146/230
płaszczyznę ściany. – Chwyć się! – ponaglał
Taita.
Chłopiec dostrzegł, że wisi na wprost
szczeliny na tyle głębokiej, żeby mogła go
pomieścić. Jej ukośna dolna płaszczyzna
tworzyła półkę dość szeroką, by mógł na niej
stanąć, jeśli tylko zdoła jej sięgnąć. Wy-
ciągnął drżącą rękę i dotknął ściany czubka-
mi palców.
Miał wrażenie, że trwało to wieki całe, wie-
ki zmagań i niesamowitego wysiłku, ale
w końcu wcisnął się w szczelinę i zdołał
umieścić bose stopy na półce. Zgięty wpół
kulił się w zagłębieniu rozpadliny, dyszał,
z trudem łapiąc oddech.
Taita poczuł, że naprężenie liny zmalało,
i aby dodać chłopcu otuchy, krzyknął w dół:
– Bak-her, Nefer. Bak-her! Gdzie jesteś?
– W rozpadlinie powyżej gniazda.
147/230
– Co widzisz? – Taita chciał czymkolwiek
zająć umysł chłopca, aby ten zapomniał
o czyhającej nań w dole otchłani.
Nefer wierzchem dłoni otarł pot z twarzy
i spojrzał w dół.
– Widzę skraj gniazda.
– Jak daleko?
– Blisko.
– Dosięgniesz go?
– Spróbuję.
Nefer wparł się plecami w górną ścianę
wąskiej w tym miejscu szczeliny i wolno
sunął skosem w dół. Poniżej widział już
suche patyki wystające z gniazda. W miarę
jak schodził coraz niżej cal po calu, odsłaniał
się przed nim widok siedliska sokołów.
Zawołał
już
silniejszym,
podnieconym
głosem:
– Widzę samca! Ciągle jest w gnieździe!
– Co robi?! – odkrzyknął Taita.
148/230
– Siedzi skulony. Wydaje się, że śpi. –
W głosie Nefera słychać było zdziwienie. –
Widzę tylko jego grzbiet.
Samiec leżał bez ruchu w wyższej części
pełnego odpadków gniazda. Ale czy to możli-
we, że był nieświadom zamieszania nad nim?
– zastanawiał się Nefer. Podniecony bliskoś-
cią sokoła zapomniał o strachu. Gniazdo miał
przecież niemal na wyciągnięcie ręki.
Poruszał się teraz szybciej, pewniej, bo
szczelina biegła tu prawie poziomo i miał
nad głową dość miejsca, żeby się wypros-
tować.
– Widzę jego głowę. – Samiec leżał
z rozłożonymi skrzydłami, jak gdyby osłaniał
zdobycz. Jest piękny, myślał Nefer, jestem
tak blisko, że mógłbym go prawie dotknąć,
a mimo to nie okazuje strachu.
Nagle
uzmysłowił
sobie,
że
mógłby
schwytać śpiącego ptaka. Zebrał się w sobie,
149/230
zaklinował
bark
w szczelinie,
szeroko
rozstawił bose stopy, przybierając możliwie
najbardziej stabilną pozycję. Powoli wychylił
się w kierunku sokoła i nagle znieruchomiał
z ręką nad gniazdem.
Na rdzawych piórach grzbietu sokoła wid-
niały kropelki krwi. Połyskiwały w słońcu
niczym oszlifowane rubiny. Nefer poczuł
ucisk w dole brzucha. Owładnęło nim stras-
zliwe poczucie straty, jakby na zawsze
pozbawiono go czegoś, co miało dla niego
nieoszacowaną wartość. I nie chodziło je-
dynie o śmierć sokoła. Królewski ptak był
czymś więcej: symbolem boga i króla. Wpa-
trywał się w zwłoki sokoła, które w jego
oczach zaczęły się przeistaczać w martwe
ciało faraona. Dławiący szloch wyrwał mu się
z piersi. Gwałtownie cofnął rękę.
Zrobił to w ostatnim momencie, bo oto
usłyszał suchy, zgrzytliwy dźwięk i syk powi-
150/230
etrza. W miejscu, gdzie przed chwilą znaj-
dowała się jego ręka, błyskawicznie pojawił
się jakiś wielki, połyskujący czernią kształt,
by uderzyć w warstwę suchych patyków
z taką siłą, że zatrzęsło się całe gniazdo.
Nefer cofnął się o tyle, o ile pozwalała
szczupła przestrzeń szczeliny. Wlepił wzrok
w dziwaczne
stworzenie,
które
teraz
kołysało się i wiło przed jego twarzą. Wzrok
Nefera wyostrzał się, widział wszystko jakby
w powiększeniu. Czas mijał z powolnością
sennego
koszmaru.
Chłopiec
dostrzegł
martwe pisklęta skulone na dnie gniazda za
trupem sokoła i owinięte wokół nich, grube
połyskliwe
zwoje
cielska
gigantycznej
czarnej kobry. Głowa węża była uniesiona,
rozłożony kaptur zdobił wyraźny czarno-bi-
ały wzór.
Śliski czarny język trzepotał między wąski-
mi, skrzywionymi jakby w uśmiechu warga-
151/230
mi. Bezdenne czarne oczy, każde z gwiazdką
odbitego światła pośrodku, niemal hipnoty-
zowały Nefera.
Chciał krzyknąć, ostrzec Taitę, ale z jego
krtani nie dobył się żaden dźwięk. Nie mógł
oderwać wzroku od przerażających oczu ko-
bry. Jej głowa kołysała się łagodnie, ale zwoje
cielska wypełniające po brzegi sokole gniaz-
do kurczyły się i pulsowały. Gładkie, jakby
wypolerowane łuski płonęły niczym drogie
kamienie, ocierając się o gałęzie. Każdy zwój
gruby był jak ramię Nefera; powolnym
ruchem wiły się wokół nieistniejącej wspól-
nej osi.
Gad odchylił głowę do tyłu, szeroko
rozwarł paszczę, tak że widać było jej bladą
wyściółkę. Niemal przezroczyste zęby tkwiły
wyprostowane w fałdach miękkiego pod-
niebienia: u końca każdego z nich wisiała
kropelka bezbarwnego jadu.
152/230
Ohydny łeb strzelił nagle w kierunku
twarzy Nefera. Ten wrzasnął, rzucił się
w bok, lecz stracił równowagę i wypadł ze
szczeliny.
Wprawdzie Taita przygotowany był na
nagły wzrost naprężenia liny, ale ciężar Ne-
fera omal nie ściągnął go ze stanowiska na
wierzchołku iglicy. Lina z końskiego włosia
ślizgała mu się między palcami, paląc skórę,
ale trzymał ją z całych sił. Słyszał dobiega-
jące z dołu nieskładne wrzaski Nefera, czuł,
że chłopiec kołysze się na końcu liny.
Wypadłszy
ze
szczeliny,
Nefer
wa-
hadłowym ruchem zbliżył się znów do gni-
azda. Kobra szybko doszła do siebie po chy-
bionym ataku i ponownie podniosła łeb go-
towa uderzyć. Odwróciła głowę w jego
stronę, wodząc za nim wzrokiem. Z jej pyska
dobywało się ostre syczenie.
153/230
Nefer ponownie wrzasnął i lecąc wprost na
węża, wierzgnął dziko w jego kierunku. Taita
słyszał brzmiącą w krzyku chłopca trwogę
i odchylony do tyłu, niemal leżąc, ciągnął
linę, czując, że jego stare mięśnie trzeszczą
z wysiłku.
Kobra uderzyła, instynktownie mierząc
w oczy Nefera, gdy tylko znalazł się w jej
zasięgu, ale w tym samym momencie Taita
pociągnął za linę, usuwając chłopca z linii
ataku. Rozwarta paszcza o szerokości palca
minęła jego ucho, a potem ciężkie ciało gada
niczym zaprzęgowy bat chlasnęło go po
ramieniu. Nefer po raz kolejny wrzasnął,
przekonany, że został śmiertelnie ukąszony.
Kiedy znowu wahnął się ponad przepaść,
spojrzał
na
ramię,
szukając
śladów
ukąszenia; na grubej, skórzanej klapie torby
dostrzegł żółtą plamę jadu. Z uczuciem
niewypowiedzianej
ulgi
zerwał
torbę
154/230
z ramienia i na powrót zbliżając się do gotu-
jącego się do kolejnego ataku gada, osłonił
się nią jak tarczą.
Kobra zaatakowała w chwili, gdy tylko
znowu znalazł się w jej zasięgu, ale Nefer
przyjął uderzenie zębów na torbę; wpiły się
w nią i tkwiły głęboko. Cofając się, Nefer
pociągnął węża za sobą. Wyciągnął go z gni-
azda – wijącą się, kotłującą bryłę ciężkich
zwojów i polerowanych łusek. Ogon węża
chlasnął chłopca po nogach, gad syczał prz-
erażająco, pluł jadem, który spływał po tor-
bie. Był tak ciężki, że wprawiał w drżenie
całe ciało Nefera.
Prawie bez zastanowienia chłopiec odrzu-
cił od siebie torbę z kobrą zaczepioną zęba-
mi o skórę. Torba i wąż runęli w przepaść,
ciało gada wciąż wiło się i miotało. Przenikli-
wy syk cichł, w miarę jak kobra spadała
coraz niżej. Leciała i leciała bez końca,
155/230
wreszcie uderzyła o skały u podnóża iglicy.
Impet uderzenia nie zabił jej ani nie os-
zołomił. Toczyła się w dół stoku zwietrzeliny,
podskakując niczym wielka czarna piłka, aż
zniknęła Neferowi z oczu między szarymi
głazami.
Poprzez mgłę przerażenia zaciemniającą
mu umysł Nefer usłyszał głos Taity, ochrypły
z wysiłku i niepokoju.
– Odezwij się. Słyszysz mnie?
– Tu jestem, Tata – odpowiedział słabym,
drżącym głosem.
– Wyciągnę cię.
Z każdym pociągnięciem liny Nefer z wol-
na sunął do góry. Nawet w tak fatalnym
stanie nie mógł nie podziwiać siły starca.
Niebawem zdołał dosięgnąć skały, odciążyć
nieco linę i posuwać się szybciej. Na koniec
uczepiwszy się krawędzi szczeliny, pod-
ciągnął się i z niewypowiedzianą ulgą ujrzał
156/230
Taitę patrzącego nań z wierzchołka. Jego
wiekowa sfinksowa twarz pobrużdżona była
z wysiłku głębokimi zmarszczkami.
Nefer podciągnął się po raz ostatni
i wturlał
się
na
wierzchołek
prosto
w ramiona starca. Taita przycisnął go do
piersi, a on dyszał ciężko, Łkał, niezdolny
wymówić słowa. Starzec także drżał z wycz-
erpania i wzruszenia. Stopniowo uspokajali
się, ich oddechy się wyrównały. Taita przy-
sunął wylot bukłaka do ust chłopca, ten
pociągnął łyk, zakrztusił się, pociągnął
jeszcze jeden. Potem tak żałośnie spojrzał
Taicie w twarz, że ten przytulił go mocniej.
– To było straszne – wybełkotał chłopiec.
– Było w gnieździe. Zabiło sokoły, wszystkie.
Och, Taito.
– Co to było, Nefer? – łagodnie pytał Taita.
– Zabiło mojego ptaka i samca.
157/230
– Spokojnie, chłopcze. Masz, napij się
jeszcze.
Nefer znów się zakrztusił, przez chwilę
kaszlał gwałtownie. Gdy tylko mógł mówić,
wyjęczał:
– Mnie też próbowała zabić. Była wielka
i czarna.
– Co to było, chłopcze? Mów jaśniej.
– Kobra, wielka czarna kobra. Czekała na
mnie w gnieździe. Zabiła pisklęta i sokoła.
Rzuciła się na mnie, jak tylko się pokazałem.
Nie miałem pojęcia, że kobra może tak
urosnąć.
– Ukąsiła cię? – ze strachem zapytał Taita.
Dźwignął chłopca na nogi, aby go zbadać.
– Nie, Tata. Zasłoniłem się torbą. Nawet
mnie nie zadrasnęła.
Nie zważając na protesty chłopca, Taita
zdarł z niego spódniczkę i dokładnie obejrzał
całe ciało w poszukiwaniu śladu kłów węża.
158/230
Nefer miał otarte knykcie i kolana, ale poza
tym jego silne, młode ciało naznaczone było
jedynie
królewskim
kartuszem
na
wewnętrznej stronie uda. Taita osobiście za-
projektował i wykonał tatuaż. To miniatur-
owe dzieło sztuki miało już zawsze świadczyć
o prawie Nefera do podwójnej korony.
– Dzięki niech będą wielkiemu bogu, który
cię ochronił – mruknął starzec. – Zsyłając
tę kobrę, Horus przekazał ci zapowiedź
strasznych
i groźnych
wydarzeń.
–
Na
ponurej teraz twarzy Taity rysował się wyraz
żałobnego smutku. – To nie był zwykły wąż.
– Był, Tata. Widziałem go z bliska. Był
ogromny, ale zupełnie normalny.
– Jak więc dostał się do gniazda? Kobry nie
umieją latać, a w górę ściany nie ma innej
drogi.
Nefer wpatrywał się w starca osłupiały.
– Zabiła mojego ptaka – wyszeptał.
159/230
– I zabiła królewskiego sokoła, drugie „ja”
faraona – ze smutkiem w oczach dodał
ponuro Taita. – Objawiły się tutaj wielkie
tajemnice. Ich cienie widziałem w swojej
wizji, ale dopiero to, co ci się dzisiaj przy-
darzyło, stanowi ich potwierdzenie. Chodzi
o coś, co wykracza poza naturalny porządek
rzeczy.
– Wyjaśnij mi to, Tata – zażądał Nefer.
Taita podał mu spódniczkę.
– Najpierw musimy zejść z tej góry
i spróbować uciec przed wiszącymi nad nami
wielkimi niebezpieczeństwami. Potem zas-
tanowię się nad sensem tych wszystkich
znaków. – Umilkł i zapatrzył się w niebo
w głębokim zamyśleniu, po czym opuścił
wzrok na twarz Nefera. – Ubierz się –
powiedział tylko.
Po chwili znaleźli się na przeciwległej
krawędzi wierzchołka i zaczęli schodzić. Po-
160/230
suwali się szybko, gdyż znali już drogę,
a pośpiech widoczny w każdym ruchu Taity
okazał się zaraźliwy. Konie znaleźli tam,
gdzie je zostawili, lecz nim ich dosiedli, Ne-
fer rzekł:
– Tu niedaleko jest miejsce, gdzie kobra
uderzyła o skały.
– Wskazał piarg u podnóża urwiska, na
którym widoczne było sokole gniazdo. –
Poszukajmy jej padła. Jeśli je znajdziemy,
może będziesz mógł odprawić nad nimi
jakieś czary, które zniszczą jej moc.
– To byłoby marnowanie cennego czasu.
Nie ma żadnego padła. – Taita wskoczył na
grzbiet swojej klaczy. – Na koń, Nefer. Kobra
wróciła do tych mrocznych krain, z których
się wyłoniła.
Nefer wzdrygnął się, zdjęty przesądną tr-
wogą, i wgramolił się na grzbiet Marzyciela.
161/230
Milczeli, dopóki nie pokonali dolnego
stoku masywu Bir Umm Masara i nie
wjechali między skaliste pagórki u podnóża.
Nefer doskonale wiedział, że gdy Taitę ogar-
nia taki nastrój, odzywanie się doń to próżny
wysiłek. Popędził jednak konia i zrównawszy
się ze starcem, zauważył nie bez szacunku
w głosie:
– Tata, to nie jest droga do Gebel Nagara.
– Nie wracamy tam.
– Dlaczego?
–
Beduini
wiedzą,
że
obozowaliśmy
u źródła. Powiedzą o tym ludziom, którzy nas
szukają – wyjaśnił Taita.
– A kto nas szuka? – zdumiał się Nefer.
Taita odwrócił się i spojrzał na chłopca
z takim współczuciem w oczach, że Neferowi
na chwilę odjęło mowę.
162/230
– Wytłumaczę ci wszystko, jak już oddalimy
się od tej przeklętej góry i znajdziemy w bez-
piecznym miejscu.
Taita unikał grzbietów wzgórz, gdzie mogli
być z daleka widziani na tle nieba, toteż
jechali krętym szlakiem wiodącym dnem wą-
wozów i dolin. Nieprzerwanie kierowali się
ku wschodowi, ku morzu, oddalając się od
Egiptu i Nilu.
Słońce zniżało się już ku zachodowi, kiedy
Taita ściągnął wodze klaczy i rzekł:
– Za następną linią wzgórz biegnie główny
szlak karawan. Musimy go przeciąć, ale nasi
wrogowie mogli się tam na nas zaczaić.
Spętali konie i ukryli w głębokim wadi,
dosypawszy do worków na obrok po kilka
garści mielonej durry, żeby były spokojne.
Następnie ostrożnie wspięli się na wzgórze
i ustanowili swój punkt obserwacyjny za ław-
163/230
icą czerwonego łupku, skąd mieli dobry
widok na trakt karawan w dole.
– Poleżymy tu do zmroku – powiedział Taita
– potem przekroczymy szlak.
– Nie rozumiem, do czego zmierzasz, Tata.
Dlaczego jedziemy na wschód? Dlaczego nie
wracamy do Teb, pod ochronę faraona, mo-
jego ojca?
Taita westchnął cicho i zamknął oczy. Jak
mu to powiedzieć? Nie mogę tego dłużej
ukrywać. Niemniej jest jeszcze dzieckiem
i powinienem go osłaniać.
Nefer jakby czytał w jego myślach, bo
położył mu dłoń na ramieniu i rzekł cicho:
– Dziś na górze dowiodłem, że jestem
mężczyzną. Traktuj mnie jak mężczyznę.
Taita skinął głową.
– Istotnie, dowiodłeś. – Nie zdążył jednak
nic dodać, bo powiódłszy wzrokiem po
wyjeżdżonej drodze w dole, natychmiast
164/230
schował głowę. – Ktoś nadjeżdża! – rzucił os-
trzegawczo.
Nefer także rozpłaszczył się za łupkową
ławicą i obaj wpatrzyli się w kolumnę kurzu
szybko zbliżającą się wzdłuż szlaku karawan
od zachodu. Dolina pogrążona już była
w głębokim cieniu, niebo zdobiły barwy za-
chodu.
– Szybko jadą, to nie kupcy, to bojowe ry-
dwany – powiedział Nefer. – Tak, teraz już
widzę. – Jego bystre młode oczy dostrzegły
kształt
prowadzącego
pojazdu,
konie
w kłusie i woźnicę na wysokiej platformie. –
To nie Hyksosi – ciągnął, a rydwany na
drodze w miarę zbliżania rysowały się coraz
wyraźniej. – To nasi. Dziesięć rydwanów.
Tak! Spójrz na proporzec na wiodącym
wozie. – Zawieszony na długim bambusowym
kiju proporzec powiewał wysoko ponad
165/230
kłębami kurzu. – Oddział gwardii Phat!
Jesteśmy bezpieczni, Tata!
Nefer zerwał się na równe nogi i machając
nad głową rękami, wrzasnął:
– Tutaj! Tutaj, Niebiescy! Jestem tutaj! To
ja, książę Nefer!
Taita wyciągnął kościstą rękę i gwałtownie
pociągnął go na ziemię.
– Leżeć, mały głupku. To słudzy kobry.
Rzucił szybkie spojrzenie ponad ławicą
i ujrzał, że woźnica pierwszego rydwanu mu-
siał dostrzec sylwetkę Nefera na tle nieba,
bo uderzeniem bata zmusił konie do cwału
i teraz pędził drogą w ich kierunku.
– Chodź! – rzucił. – Szybko! Nie mogą nas
złapać.
Ściągnął
chłopca
z grzbietu
wzgórza
i ruszył w dół zbocza.
Początkowo ociągający się Nefer, widząc
pośpiech Taity, przyspieszył i gnał ile sił,
166/230
przeskakując z kamienia na kamień. Nie
mógł jednak doścignąć starego, który tak
przebierał długimi, chudymi nogami, że
zdawał się unosić w powietrzu, a siwa grzy-
wa włosów powiewała za nim na wietrze.
Pierwszy dopadł koni i jednym susem usad-
owił się na grzbiecie klaczy.
– Nie rozumiem, dlaczego uciekamy przed
naszymi ludźmi – wysapał Nefer. – Co się
dzieje, Tata?
– Wskakuj! Nie czas teraz na rozmowy.
Musimy ich zgubić.
Wypadli galopem z wadi na otwarty teren.
Nefer obejrzał się przez ramię i rzucił za
siebie tęskne spojrzenie. Czołowy rydwan
wjechał już na szczyt wzgórza, woźnica
krzyknął coś, ale odległość i turkot kół za-
głuszyły jego głos.
Wcześniej Taita prowadził ich przez ru-
mowisko wulkanicznych skał, między który-
167/230
mi nie przejechałby żaden rydwan. Teraz
jechali w tamtym kierunku, konie biegły bok
w bok, krok w krok.
– Jeśli uda nam się dopaść skał, zgubimy
ich w nocy. Zostało już niewiele dnia. – Taita
spojrzał w kierunku słońca, które właśnie
ginęło za wzgórzami na zachodzie.
– Pojedynczy jeździec zawsze wyprzedzi ry-
dwan – oznajmił Nefer z pewnością siebie,
której wcale nie czuł. Obejrzawszy się jed-
nak, stwierdził, że miał rację: oddalali się od
kolumny podskakujących na kamieniach po-
jazdów.
Zanim dotarli do skalnego rumowiska, ryd-
wany zostały daleko w tyle i niemal zniknęły
w chmurze kurzu i gęstniejącym mroku.
Między skałami musieli powściągnąć konie
do ostrożnego kłusa, ale teren był tak
niebezpieczny,
a światło
tak
słabe,
że
niebawem posuwali się stępa. Taita obejrzał
168/230
się
i w gasnącym
świetle
zmierzchu
dostrzegł ciemny kształt prowadzącego ry-
dwanu zatrzymującego się na skraju ru-
mowiska. Mimo oddalenia rozpoznał głos
woźnicy, który wołał za nimi:
– Książę Nefer, czemu uciekasz? Nie mu-
sisz się nas obawiać. Jesteśmy gwardzistami
z pułku Phat, przybyliśmy, aby eskortować
cię do Teb.
– To Hilto. – Nefer uczynił taki ruch, jakby
chciał zawrócić konia. – Doskonale znam
jego głos. To dobry człowiek. Woła mnie.
Hilto
był
sławnym
wojownikiem
uhonorowanym Złotem Męstwa, ale Taita
surowym tonem rozkazał Neferowi jechać
dalej.
– Nie pozwól się omamić. Nie ufaj nikomu.
Tak więc Nefer posłusznie jechał przez
skalne rumowisko. Wołania w tyle ucichły
w oddali, aż wchłonęło je wieczne milczenie
169/230
pustyni. Nie ujechali daleko, z powodu ciem-
ności musieli zsiąść z koni i trudniejsze
miejsca trasy pokonywać pieszo, gdyż kręta
ścieżka robiła się coraz węższa, a ostre słupy
z czarnego bazaltu groziły zranieniem koni
i strzaskaniem kół każdego pojazdu, jaki za-
puścił się tu za nimi. Na koniec zmuszeni
byli zatrzymać się, napoić konie i pozwolić
im odpocząć. Usiedli obok siebie, Taita
pokroił sztyletem bochenek chleba z durry
i żując, rozmawiali półgłosem.
– Opowiedz mi o swojej wizji, Tata. Co
naprawdę widziałeś, przemierzając Labiryn-
ty Amona-Re?
– Już ci powiedziałem. Obrazy były
niewyraźne.
– Wiem, że to nieprawda. – Nefer pokręcił
głową.
– Powiedziałeś tak, by mnie chronić. –
Zadrżał od nocnego chłodu i w przypływie
170/230
poczucia zagrożenia, które towarzyszyło mu
stale
od
chwili
spotkania
w sokolim
gnieździe wcielonego zła.
– Ujrzałeś zapowiedź czegoś strasznego,
wiem o tym. Dlatego teraz uciekamy. Musisz
opowiedzieć mi całą wizję. Bo ja muszę rozu-
mieć, co się z nami dzieje.
– Tak, masz rację – przyznał w końcu Taita.
– Czas, byś się dowiedział. – Wyciągnął
chude ramię i przygarnął chłopca do siebie,
pod wełniany szal. Nefer był zdumiony
ciepłem chudego ciała starca. Taita przez
chwilę zbierał myśli, aż wreszcie przemówił:
– W moim widzeniu ujrzałem wielkie drze-
wo rosnące na brzegu Matki Nilu. Było
potężne, a kwiaty miało niebieskie jak hia-
cynty. Nad nim unosiła się podwójna korona
królestw Górnego i Dolnego Egiptu. W cie-
niu drzewa uwijało się mrowie mieszkańców
Egiptu, mężczyzn, kobiet, dzieci i siwo-
171/230
brodych starców, kupców, chłopów, skrybów,
kapłanów i wojowników. Wszystkim dawało
ochronę; powodziło im się i byli zadowoleni.
– To dobra wizja – skwapliwie jął tłumaczyć
Nefer zgodnie z tym, czego uczył go Taita. –
Drzewem musiał być faraon, mój ojciec. Bar-
wą rodu Tamose jest kolor niebieski, a mój
ojciec nosi podwójną koronę.
– Taki jest sens wizji, tak ją też odczytałem.
– Co zobaczyłeś potem, Tata?
– W mulistych wodach rzeki ujrzałem węża
płynącego w kierunku miejsca, gdzie stało
drzewo. To był potężny wąż.
– Kobra? – domyślił się Nefer. Mówił przy-
gaszonym, przestraszonym tonem.
– Tak – potwierdził Taita – to była wielka
kobra. Wypełzła z wód Nilu i wspięła się na
drzewo, owijając się wokół jego pnia i gałęzi,
aż wydawała się jego częścią, wspierającą go
i dającą mu siłę.
172/230
– Tego już nie rozumiem – wyszeptał Nefer.
– A potem kobra uniosła łeb ponad na-
jwyższe gałęzie drzewa, uderzyła i zatopiła
kły w pniu.
– Słodki Horusie. – Nefer zadrżał. – Jak
myślisz, czy to był ten sam wąż, który mnie
próbował
ukąsić?
–
Nie
czekając
na
odpowiedź, dodał pospiesznie: – Co było
dalej, Tata?
– Ujrzałem, jak drzewo usycha, przewraca
się i roztrzaskuje. Kobra w dalszym ciągu tri-
umfalnie unosiła głowę, ale teraz na jej dia-
belskiej skroni spoczywała podwójna korona.
Martwe drzewo zaczęło wypuszczać zielone
pędy, lecz wąż atakował je po kolei i one też
obumierały otrute.
Nefer milczał. Znaczenie wizji wydawało
się oczywiste, ale nie czuł się na siłach ubrać
go we własne słowa.
173/230
– Czy wszystkie zielone pędy zostały
unicestwione? – spytał wreszcie.
– Jeden rósł ukryty, nabierał siły pod
powierzchnią ziemi, aż wystrzelił niczym mo-
carny pęd winorośli i zwarł się w morder-
czym uścisku z kobrą. Chociaż zaatakowała
go z całą swoją siłą i nie szczędząc jadu, pęd
przeżył i już samodzielnie rósł dalej.
– Jak zakończyła się ta walka, Tata? Kto
zwyciężył? Kto w końcu włożył podwójną ko-
ronę?
– Nie widziałem końca starcia, wszystko
przesłonił pył bitewny.
Nefer milczał tak długo, że Taita sądził, iż
zasnął, ale potem zaczął się trząść i starzec
zrozumiał, że chłopiec płacze. W końcu Ne-
fer przemówił ze straszliwą pewnością
w głosie:
– Faraon, mój ociec nie żyje. Takie było
przesłanie twojej wizji. Zatrute drzewo oz-
174/230
naczało faraona. To, co się stało w sokolim
gnieździe, miało tę samą wymowę. Zabity
samiec to faraon. Mój ojciec nie żyje uśmier-
cony przez kobrę.
Taita nie był w stanie mu odpowiedzieć.
Mógł jedynie mocniej objąć ramiona chłopca
i w ten sposób przekazać mu pocieszenie,
podzielić się swą siłą.
– Jestem zielonym pędem wyrosłym z drze-
wa – ciągnął Nefer. – Sam widziałeś. Wiesz,
że kobra tylko czeka, by zniszczyć mnie tak
jak
ojca.
Dlatego
nie
pozwalasz,
aby
żołnierze zabrali mnie do Teb. Wiesz, że ko-
bra czeka na mnie właśnie tam.
– Masz rację. Nie możemy wrócić do Teb,
dopóki nie będziesz dość silny, by się
obronić. Musimy uciekać z Egiptu. Na
wschodzie istnieją różne kraje, panują
potężni królowie. Moim celem jest dotrzeć
175/230
tam i znaleźć sojusznika, który pomoże nam
unicestwić kobrę.
– A kim jest kobra? Czy w swojej wizji nie
widziałeś jej twarzy?
– Wiemy, że znajduje się blisko tronu two-
jego ojca, bo w wizji oplatała drzewo i pod-
pierała je. – Taita przerwał, lecz zaraz, jakby
podjąwszy jakąś decyzję, dodał: – Imię kobry
brzmi Naja.
Nefer utkwił w starcu zdumione spojrze-
nie.
– Naja! –wyszeptał. –Naja! Teraz rozu-
miem, dlaczego nie możemy wrócić do Teb.
Decydując się na tułaczkę po wschodnich
krainach, staniemy się parą banitów, że-
braków.
– Wizja pokazała, że z czasem nabierzesz
siły. Musimy pokładać ufność w Labiryntach
Amona-Re.
176/230
Choć pogrążony w żalu po stracie ojca, Ne-
fer zasnął w końcu. Taita zbudził go przed
świtem, dosiedli koni i znów ruszyli na
wschód. Niebawem daleko w tyle zostawili
skalne rumowisko, a Neferowi wydawało się,
że poranny wiatr niesie ze sobą słony zapach
morza.
– W porcie Seged znajdziemy statek, który
zawiezie nas do kraju Hurytów. – Taita jak
zwykle zdawał się czytać w myślach chłopca.
– Sargon, król Babilonii i Asyrii, potężnych
królestw
leżących
między
Tygrysem
i Eufratem, jest namiestnikiem twojego ojca.
Związał się traktatem przeciw Hyksosom
i wszystkim innym wrogom. Myślę, że Sar-
gon dotrzyma umowy, bo jest człowiekiem
honoru. Trzeba mieć nadzieję, że przyjmie
nas i poprze twoje roszczenia do tronu
całego Egiptu.
177/230
Przed nimi zza linii horyzontu wyłoniło się
rozżarzone
słońce,
kiedy
zaś
pokonali
następne wzniesienie, daleko w dole ujrzeli
morze, lśniące niczym świeżo wypolerowana
brązowa tarcza. Taita ocenił odległość.
– Przed wieczorem dotrzemy do wybrzeża.
– Potem, zmrużywszy oczy, spojrzał w tył,
ponad zadem konia. Zesztywniał, bo na
równinie za nimi dostrzegł nie jeden, ale aż
cztery oddzielne pióropusze pyłu. – To znów
Hilto! – wykrzyknął. – Powinienem był
przewidzieć, że stary szelma nie zrezygnuje
z pościgu.
– Poderwał ciało i sposobem znanym
każdemu wytrawnemu kawalerzyście stanął
wyprostowany na grzbiecie konia, chcąc
zyskać lepszy widok. – Nocą musiał objechać
złomiska skalne. Teraz rozciągnął szyk ry-
dwanów w długą linię; szukają naszych
178/230
śladów. Nie potrzebuje nekromanty, by
odgadnąć, że kierujemy się ku morzu.
Szybko rozejrzał się w poszukiwaniu os-
łony. Znajdowali się na kamienistej, otwartej
równinie, na pozór pozbawionej wszelkich
nierówności, ale Taicie udało się wypatrzyć
niewielkie zagłębienie, gdzie mogli się
schronić, jeśli w porę by doń dotarli.
– Z konia! – rozkazał starzec. – Musimy się
trzymać blisko ziemi i nie wzniecać kurzu,
inaczej nas zauważą – wyjaśnił. W duchu
sklął się za to, że nocą nie pomyślał o dokład-
niejszym zatarciu śladów. Zmienili kierunek
i poprowadzili konie w stronę zagłębienia
i teraz
Taita
starannie
omijał
skrawki
miękkiego gruntu, trzymając się skalistego
podłoża, na którym nie zostawiali odcisków.
Dotarłszy do zagłębienia, stwierdzili, że jest
zbyt płytkie, by ukryć stojącego konia.
179/230
Nefer obejrzał się z niepokojem. Najbliższy
pióropusz kurzu znajdował się niespełna pół
mili za nimi i szybko się zbliżał. Pozostałe
rozsypały się w szerokie półkole.
– Tutaj się nie ukryjemy, a na ucieczkę jest
za późno. Już nas otoczyli. – Taita zsunął
się z grzbietu klaczy i przemawiając do niej
łagodnie, głaskał jej przednie nogi. Klacz tu-
pała i parskała, ale gdy nie ustępował,
klęknęła niechętnie i położyła się na boku,
wciąż parskając w cichym proteście. Taita
zdjął spódniczkę i zasłonił jej oczy, aby nie
wstawała. Tę samą sztuczkę powtórzył ze
źrebakiem Nefera. Kiedy obydwa konie legły
na ziemi, ostrym tonem przykazał chłopcu: –
Połóż się przy łbie Marzyciela i przytrzymuj
go, gdyby próbował wstać.
Nefer zaśmiał się po raz pierwszy, od kiedy
dowiedział się o śmierci ojca. Taity ob-
180/230
chodzenie się ze zwierzętami niezmiernie go
zachwycało.
– Jak je do tego zmusiłeś, Tata?
– Jeśli przemawiasz do nich tak, żeby rozu-
miały, zrobią, co im każesz. Teraz kładź się
i pilnuj, aby Marzyciel nie hałasował.
Leżeli przy koniach i patrzyli, jak osacza-
jące pióropusze kurzu suną przez równinę
w ich kierunku.
– Na kamienistym gruncie chyba nie zna-
jdą naszych śladów, prawda, Tata? – spytał
Nefer z nadzieją.
Taita mruknął coś niezrozumiale. Obser-
wował najbliższy rydwan; w rozedrganym
powietrzu wydawał się niematerialny, zniek-
ształcony, jakby odbity w lustrze wody.
Jechał dość wolno, zygzakiem, jak tropiciel
idący za zwierzyną. Nagle ruszył szybciej,
bardziej zdecydowanie, i Taita domyślił się,
że woźnica podjął trop.
181/230
Po chwili wóz zbliżył się na tyle, że całkiem
wyraźnie widzieli ludzi na platformie. Wy-
chylali się poza burty pojazdu, przepatrując
grunt pod kołami. Nagle Taita mruknął za-
troskany:
– Na cuchnący oddech Seta, mają ze sobą
nubijskiego tropiciela.
Wysoki czarny mężczyzna wydawał się
jeszcze wyższy, a to za sprawą pióropusza
z czaplich piór na głowie. W odległości pię-
ciuset
łokci
od
miejsca,
gdzie
leżeli,
zeskoczył
z jadącego
rydwanu
i pobiegł
przed końmi.
– Są tam, gdzie skręciliśmy – szepnął Taita.
– Horusie, ukryj nasz trop przed tym
czarnym dzikusem! – Mówiło się, że nubijscy
tropiciele potrafią wytropić frunącą jaskółkę.
Rozkazującym gestem Nubijczyk polecił
zatrzymać rydwan. Najwyraźniej w miejscu,
gdzie skręcili na kamieniste podłoże, zgubił
182/230
trop, bo zgięty wpół kręcił się w kółko wpa-
trzony w ziemię. Z daleka wyglądał jak ptak
sekretarz polujący na węże i gryzonie.
– Nie mógłbyś nas ukryć, rzucając czar? –
szepnął niespokojnie Nefer.
Taita nieraz uciekał się do czaru, gdy w od-
krytym terenie polowali na gazele, i zwykle
udawało mu się nieświadome ich obecności
zwierzęta zwabić na odległość strzału z łuku.
Teraz nie odpowiedział, ale spojrzawszy ku
niemu, Nefer spostrzegł, że starzec trzyma
już
w dłoni
najpotężniejszy
ze
swych
amuletów: złotą pięcioramienną gwiazdę
kunsztownej
roboty,
Talizman
Lostris.
Chłopak wiedział, że w jego wnętrzu znaj-
dował się kosmyk włosów, który Taita obciął
z głowy królowej Lostris, gdy przed deifikacj
ą spoczywała na stole balsamisty. Taita
przytknął
talizman
do
ust,
zarazem
183/230
bezgłośnie
powtarzając
słowa
kantyku
Ukrycie przed Wzrokiem Wrogów.
Nubijski
tropiciel
wyprostował
się
znamionującym pewność ruchem i spojrzał
prosto w ich kierunku.
– Znowu odnalazł nasz trop – szepnął Ne-
fer.
Rydwan ruszył za idącym w ich stronę Nu-
bijczykiem.
– Dobrze znam tego czarta – powiedział ci-
cho Taita. – To Bay, szaman plemienia Usbak.
Nefer
patrzył
z lękiem,
jak
rydwan
i poprzedzający go tropiciel zbliżają się krok
za krokiem. Stojący na wysokiej platformie
woźnica z pewnością widział dno zagłębi-
enia, ale jak dotąd nic nie świadczyło o tym,
że ich dostrzegł. Jeszcze kilka kroków i Ne-
fer rozpoznał w woźnicy Hilta, widział już
nawet białą bitewną bliznę na prawym
policzku. Przez chwilę miał wrażenie, że
184/230
swymi jastrzębimi oczami żołnierz patrzy
wprost na niego, ale zaraz przeniósł spojrze-
nie gdzieś dalej.
– Nie ruszaj się. – Głos Taity wydawał się
cichszy niż poranny wietrzyk.
Tropiciel był już tak blisko, że Nefer widzi-
ał wszystkie amulety pokrywające szeroką
nagą pierś. Nubijczyk zatrzymał się gwał-
townie, zmarszczył pokryte bliznami czoło
i kręcąc głową, jął badać wzrokiem okolicę
niczym pies wietrzący zwierzynę.
– Sza! – szepnął Taita. – Czuje nas.
Bay postąpił kilka kroków, znów się zatrzy-
mał i podniósł rękę. Rydwan za nim znieru-
chomiał. Konie niespokojnie kręciły się
w miejscu. Hilto dotknął burty pojazdu
drzewcem trzymanej w dłoni włóczni i ten ci-
chy zgrzyt zabrzmiał w natężonej ciszy jak
huk.
185/230
Nubijczyk patrzył teraz prosto w twarz Ne-
fera. Ten starał się bez mrugnięcia wytrzy-
mać to mroczne, nieustępliwe spojrzenie,
lecz tylko oczy zaszły mu z wysiłku łzami.
Nubijski tropiciel ujął jeden ze swoich
amuletów, w którym Nefer rozpoznał kość
lwa ludojada. Taita też miał taką w swoim ar-
senale talizmanów i amuletów.
Bay
zaczął
nucić
cicho
głębokim,
melodyjnym basem Afrykanina. Nagle tupnął
bosą stopą i splunął w stronę Nefera.
– Przebija moją zasłonę – rzekł beznamięt-
nie Taita. Niespodziewanie Bay uśmiechnął
się szeroko i ściskając w garści lwi amulet,
wskazał na nich. Hilto aż krzyknął zdumiony
i z otwartymi ustami wgapił się w miejsce,
gdzie ni stąd, ni zowąd pojawili się Taita
i Nefer, leżący na odkrytym terenie ledwie
sto łokci od niego.
186/230
– Książę Nefer! Szukamy cię od trzydziestu
dni. Dzięki niech będą wielkiemu Horusowi
i Ozyrysowi, nareszcie cię znaleźliśmy.
Nefer westchnął i podniósł się niezgrab-
nie. Hilto podjechał bliżej, zeskoczył z ryd-
wanu i przyklęknąwszy na jedno kolano, za-
krzyknął głosem nawykłym do wydawania
rozkazów na polu bitwy:
–
Faraon
Tamose
nie
żyje!
Chwała
faraonowi Neferowi Setiemu. Obyś żył
wiecznie.
Seti było to boskie imię księcia, jedno
z pięciu imion mocy nadanych mu po nar-
odzeniu, na długo przed tym, gdy stało się
pewne, że będzie następcą tronu. Boskiego
imienia nie wolno było używać do chwili ob-
wołania faraonem.
– Faraonie! Potężny Byku! Przybywamy,
aby zawieźć cię do Świętego Miasta, byś
187/230
w Tebach mógł się narodzić w swej boskiej
postaci jako Złoty Horus.
– A co, jeśli zdecyduję nie jechać z tobą,
pułkowniku Hilto? – zapytał Nefer.
Hilto zrobił zaambarasowaną minę.
– Z całą mą miłością i oddaniem, faraonie,
ale od regenta Egiptu otrzymałem wyraźny
rozkaz sprowadzenia cię do Teb. Muszę go
wykonać, choćbym nawet miał się narazić na
twój gniew.
Nefer zerknął na Taitę i spytał kącikiem
ust:
– Co mam zrobić?
– Musimy pojechać z nimi.
Rozpoczęli
powrót
do
Teb.
Eskortą
pięćdziesięciu rydwanów dowodził Hilto,
który zgodnie z otrzymanymi rozkazami na-
jpierw poprowadził kolumnę do oazy Boss.
Do Teb pchnięto konnych posłańców i książę
188/230
Naja, regent Egiptu, wyjechał z miasta, uda-
jąc się do oazy, aby powitać młodego faraona
Nefera Setiego.
Piątego dnia podróży oddział rydwanów,
zakurzonych i poobijanych po miesiącach na
pustyni, dotarł do oazy. Wjechali w cień pod
baldachimem liści palmowego gaju. Pułk
gwardii Phat w pełnym składzie stanął
w paradnym szyku, aby ich powitać. Zamiast
broni żołnierze trzymali palmowe liście
i powiewając nimi, śpiewali hymn ku czci
swego monarchy.
Seti, potężny byk.
Ukochany, przez prawdę.
Nad którym pieczę mają dwie panie,
Nechbet i Wadżet.
Płomienny wąż, wielkiej siły.
Złoty Horus, który sprawia, że serca żyją.
Który jest z trzciny i pszczoły.
189/230
Seti, syn Re, boga słońca, na zawsze
i wiecznie żywy.
Nefer stał na platformie wiodącego rydwanu
między Hiltem a Taitą. Odzienie miał po-
darte i brudne, gęste kręcone włosy zma-
towiałe od kurzu. Opalenizna nadała jego
ramionom
i twarzy
kolor
dojrzałych
migdałów. Hilto prowadził rydwan szpalerem
żołnierzy i Nefer uśmiechał się nieśmiało do
tych, których rozpoznawał, oni zaś witali go
spontanicznymi wiwatami. Kochali jego ojca,
a teraz kochali i jego.
Pośrodku oazy, przy studni, stanęło mi-
asteczko wielobarwnych namiotów. Przed
królewskim namiotem oczekiwał na przyby-
cie króla książę Naja w otoczeniu dworzan,
arystokratów i kapłanów. Potężny władzą re-
gencji, syty zaszczytów, urodziwy i lśniący od
190/230
złota i klejnotów, pachnący słodkimi mazidła-
mi i wonnymi olejkami.
Po
obu
jego
bokach
stały
Heseret
i Merykara, księżniczki królewskiego Domu
Tamose. Twarze miały perłowe od makijażu,
oczy wielkie, o powiekach uczernionych an-
tymonowym proszkiem. Nawet brodawki
nagich piersi pomalowano na czerwono, tak
że przypominały dojrzałe wiśnie. Peruki
z końskiego włosia były za duże jak na ich
dziecięce główki, a spódniczki tak ciężkie od
pereł i złotych nici, że księżniczki stały szty-
wno niczym drewniane lalki.
Hilto zatrzymał rydwan przed namiotem,
a wtedy Naja wystąpił do przodu i postawił
brudnego chłopca na ziemię. Nefer nie miał
sposobności
wzięcia
kąpieli
od
dnia
opuszczenia Gebel Nagara i cuchnął jak cap.
– Jako twój regent pozdrawiam cię,
faraonie. Jestem twym oddanym sługą i lo-
191/230
jalnym towarzyszem. Obyś żył tysiąc lat. –
Naja wygłosił tę orację na tyle głośno, żeby
stojący w pobliżu słyszeli każde jego słowo.
Następnie poprowadził chłopca za rękę na
podium
z cennego
czarnego
drewna
sprowadzanego
z serca
Afryki,
inkrus-
towanego kością słoniową i masą perłową.
Usadowił go na nim, po czym klęknął
i ucałował brudne i podrapane stopy Nefera
bez śladu obrzydzenia. Paznokcie palców
stóp chłopca były połamane i pokryte bru-
dem. Naja wstał, podniósł Nefera i zer-
wawszy wystrzępioną spódniczkę, odsłonił
królewski tatuaż. Powoli obrócił chłopcem
tak, by wszyscy mogli go wyraźnie zobaczyć.
– Bądź pozdrowiony, faraonie Seti, boże
i synu boga. Oto twój znak. Niech wszystkie
narody ziemi zobaczą ten stygmat i zadrżą
przed potęgą króla. Ukorzcie się przed mocą
faraona.
192/230
Z gardeł żołnierzy i dworaków stłoczonych
wokół podium buchnął w niebo gromki
okrzyk:
– Bądź pozdrowiony, faraonie! Obyś żył
wiecznie w swej potędze i majestacie.
Teraz Naja poprowadził księżniczki, które
klęknęły przed bratem, by złożyć przysięgę
wierności. Mówiły tak cicho, że Nefer ich
właściwie nie słyszał. Wreszcie Merykara,
młodsza z sióstr, nie wytrzymała i przy
wtórze
grzechotu
klejnotów
zdobiących
spódniczki wskoczyła na podium. Podbiegła
do Nefera i zapiszczała:
– Neferze, tak bardzo za tobą tęskniłam.
Myślałam, że nie żyjesz. – Nefer, nieco za-
kłopotany, odwzajemnił uścisk siostry, ale ta
odsunęła się zaraz i szepnęła z chichotem: –
Strasznie śmierdzisz.
Naja przywołał gestem jedną z królews-
kich opiekunek, aby zabrała dziewczynkę,
193/230
a potem jeden po drugim możni egipscy
panowie z członkami rady na czele pod-
chodzili do Nefera, by złożyć mu wiernopod-
dańczy hołd. Zdarzył się tylko jeden nieprzy-
jemny
incydent.
W pewnym
momencie
faraon rozejrzał się po zgromadzonych
i czystym, donośnym głosem zapytał:
– Gdzie jest mój dobry wuj Kratas? Ze
wszystkich moich poddanych on pierwszy
powinien mnie tu powitać.
– Książę Kratas nie mógł przybyć –
wymamrotał uspokajająco Talla. – Później
Wasza Królewska Mość uzyska stosowne wy-
jaśnienie. – Talla, stary i słaby, był teraz prze-
wodniczącym rady stanu, a zarazem pa-
chołkiem i narzędziem Nai.
Książę
Naja
zaklaskał
w dłonie,
ob-
wieszczając zakończenie ceremonii.
194/230
–
Faraon
odbył
długą
podróż.
Nim
poprowadzi
procesję
do
miasta,
musi
odpocząć.
Bez ceregieli chwycił Nefera za rękę
i z miną
posiadacza
poprowadził
do
królewskiego
namiotu,
którego rozległe
wnętrze mogłoby pomieścić pułk gwardii.
Tam mieli się chłopcem zająć znawcy won-
ności i fryzjerzy, królewski garderobiany
i strażnik królewskich klejnotów, lokaje,
manikiurzystki, masażyści i łaziebne.
Taita zdecydowany był pozostać przy
chłopcu,
żeby
go
chronić,
i próbował
niepostrzeżenie wmieszać się w tłum służby,
ale jego chuda sylwetka i grzywa siwych
włosów za bardzo rzucały się w oczy. Przy
tym otaczająca go sława i reputacja pozbaw-
iały go anonimowości, gdziekolwiek się po-
jawił. Niemal natychmiast stanął przed nim
królewski woźny.
195/230
– Bądź pozdrowiony, wielmożny Taito. Oby
bogowie zawsze się do ciebie uśmiechali.
Choć faraon Tamose wyniósł go do stanu
szlacheckiego w dniu podpisania aktu wyz-
wolenia, Taita w dalszym ciągu czuł się
niezręcznie, gdy zwracano się doń w ten
sposób.
– Posyła po ciebie regent Egiptu – oznajmił
woźny, zerkając na brudne odzienie i stare
zakurzone sandały Maga. – I radziłbym nie
stawać przed nim w takim stanie, jeśli
chodzi o ubiór. Księcia Naję mierżą prostack-
ie wonie i brudny przyodziewek.
Namiot księcia Nai był obszerniejszy i urząd-
zony z większym przepychem niż ten przez-
naczony dla faraona. On sam siedział na
tronie z rzeźbionego hebanu i kości sło-
niowej, zdobionego wyobrażeniami wszyst-
kich głównych bogów egipskich wykonanymi
196/230
ze złota oraz jeszcze rzadszego i cen-
niejszego srebra. Pod stopami miał wełniane
kobierce, tkane w kraju Hurytów, cudownie
kolorowe, z przewagą jasnej zieleni symbol-
izującej żyzne pola nad Nilem. Od czasu
wyniesienia
do godności regenta Naja
przyjął zieleń za barwę rodową.
Regent wierzył, że przyjemne wonie wabią
bogów, toteż w srebrnych naczyniach zaw-
ieszonych na łańcuchach u bambusowej
kalenicy namiotu paliło się kadzidło. Przed
tronem stały na niskim stoliku otwarte szk-
lane czarki z wonnościami. Regent zdjął pe-
rukę,
a wówczas
jeden
z niewolników
przytrzymał mu na wygolonej czaszce stożek
perfumowanego miodu pszczelego, który
spływał
po
policzkach
i karku,
kojąc
i chłodząc.
Wnętrze namiotu pachniało niczym ogród.
Nawet dworzanie, ambasadorzy i wszelkiego
197/230
rodzaju petenci siedzący rzędami naprzeciw
tronu wiedzieli, że zanim staną przed
obliczem
regenta,
muszą
się
wykąpać
i wyperfumować. Podobnie Taita skorzystał
z rady woźnego. Wymyte i uczesane włosy
srebrzystymi kaskadami spływały mu na
ramiona. Lniana spódniczka została wyprana
i doskonale wybielona. Po wejściu do namio-
tu
starzec
przyklęknął,
składając
hołd
tronowi. Kiedy wstawał, przez namiot prze-
biegł
szmer
rozmów
–
komentarzy
i domysłów.
Posłowie
obcych
państw
przyglądali mu się ciekawie; słyszał wymaw-
iane szeptem swoje imię. Nawet wojownicy
i kapłani kiwali głowami, szepcząc jeden
drugiemu do ucha:
– To Mag.
– Święty Taita, adept Labiryntów.
– Taita, Zranione Oko Horusa.
198/230
Książę Naja podniósł wzrok znad papirusu,
który właśnie przeglądał, i przez całą dłu-
gość namiotu posłał Taicie uśmiech. Był
mężem
prawdziwie
urodziwym,
o wyrazistych rysach i delikatnych ustach.
Nos miał prosty, wąski, oczy barwy złocis-
tego agatu, o żywym, inteligentnym wyrazie.
Ani śladu tłuszczu na nagiej piersi, ramiona
zaś miał szczupłe, choć muskularne.
Taita przebiegł wzrokiem po twarzach
ludzi siedzących najbliżej tronu. Mimo że od
śmierci faraona upłynęło tak niewiele czasu,
dały się zauważyć znaczne przetasowania
w kwestii władzy i zaszczytów w szeregach
dworzan i arystokratów. Wielu znajomych
twarzy brakowało, wiele innych wyłoniło się
nie wiedzieć skąd, by teraz pławić się
w blasku przychylności regenta. Wśród tych
ostatnich niepoślednie miejsce przypadło As-
morowi z gwardii Phat.
199/230
– Zbliż się, szlachetny Taito. – Naja mówił
przyjemnym, niskim głosem. Taita ruszył
w stronę tronu; dworzanie rozstępowali się
przed nim. – Wiedz, że darzymy cię wielką
życzliwością.
Wykonałeś zadanie, które postawił przed
tobą faraon Tamose. Przekazałeś księciu Ne-
ferowi
Memnonowi
bezcenną
wiedzę
i umiejętności. – Mag był zdumiony tak
ciepłym powitaniem, ale nie dał tego po so-
bie poznać. – Jako że teraz książę stał się
faraonem Setim, tym bardziej będzie potrze-
bował twej pomocnej dłoni.
– Oby żył wiecznie – odrzekł Taita, a ze-
brani jak echo powtórzyli jego słowa.
– Oby żył wiecznie.
Książę Naja wskazał miejsce u stóp tronu.
– Usiądź tu, w cieniu mojego tronu. Nawet-
jabędę potrzebował twojego doświadczenia
200/230
i mądrości, gdy przyjdzie mi zająć się
sprawami faraona.
– Królewski regent wyświadcza mi za-
szczyt ponad miarę moich zasług. – Taita
przybrał uprzejmy, łagodny wyraz twarzy.
Rozwaga nakazywała nie zdradzać się przed
ukrytym wrogiem ze swoją niechęcią. Usiadł
we wskazanym mu miejscu, ale odmówił
przyjęcia jedwabnej poduszki. Usadowił się
bezpośrednio
na
wełnianym
kobiercu.
Siedział wyprostowany, z ramionami ściąg-
niętymi do tyłu.
Rozpoczęło się rozpatrywanie spraw urzę-
dowych. Dzielono majątek generała Kratasa.
Ponieważ był on ewidentnym zdrajcą, wszys-
tkie jego dobra przechodziły na własność ko-
rony.
– Po zdrajcy Kratasie na rzecz świątyni bo-
ga Hapi i kapłanów misteriów – czytał Naja
z papirusu – wszystkie należące doń ziemie
201/230
i zabudowania na wschodnim brzegu rzeki
między Denderą a Abnub.
Taita słuchał z sercem pełnym żalu po stra-
cie najstarszego przyjaciela, ale na jego
twarzy nie pojawił się nawet cień smutku.
Podczas długiej jazdy przez pustynię Hilto
opisał mu okoliczności śmierci Kratasa, do-
dając:
– Wszyscy, nawet ci szlachetni i porządni,
w obecności regenta chodzą na paluszkach.
Menset, przewodniczący rady stanu, nie ży-
je. Umarł we śnie, ale niektórzy mówią, że
ktoś mu trochę pomógł wyruszyć w ostatnią
podróż. Sinkę stracono za zdradę, chociaż
nie miał już nawet tyle ikry, żeby zdradzić
swoją wiekową żonę. Jego majątek skon-
fiskowano
na
rzecz
regencji.
Jeszcze
pięćdziesięciu powędrowało w zaświaty za
szlachetnym Kratasem. Wszyscy członkowie
rady to teraz pieski Nai.
202/230
Kratas był dla Taity ostatnią nicią łączącą
go z tym pięknym czasem, kiedy Tanus,
Lostris i on sam byli młodzi. Taita bardzo go
kochał.
– Po zdrajcy Kratasie na rzecz regenta
Egiptu całe zapasy zboża przechowywane
przezeń w spichrzach Athribis – czytał Naja.
Pięćdziesiąt barek, liczył w pamięci Taita.
Wiedział, że Kratas był zręcznym inwest-
orem na rynku zbożowym. Księciu Nai
opłacił się trud zabójstwa.
– Zapasy te będą spożytkowane dla dobra
ogółu.
–
Konfiskatę
obwarowano
więc
pewnymi zastrzeżeniami. Taita zastanawiał
się w duchu, kto zdecyduje, co to jest „dobro
ogółu”.
Kapłani i skrybowie pilnie zapisywali prze-
bieg podziału na glinianych tabliczkach. Mi-
ały trafić do świątynnych archiwów. Taita pa-
203/230
trzył i słuchał, swój gniew i smutek kryjąc na
dnie serca.
– Teraz przejdziemy do innego ważnego
zagadnienia dotyczącego królestwa – ozna-
jmił książę Naja, kiedy potomstwo Kratasa
pozbawiono dziedzictwa, a trzosik regenta
wydatnie napęczniał. – Chodzi o rozważenie
kwestii zabezpieczenia dobrobytu i pozycji
księżniczek
Heseret
i Merykary.
Zasięgnąłem opinii członków rady stanu
i wszyscy byli zgodni co do tego, że dla dobra
księżniczek powinienem pojąć je za żony.
Jako małżonkom zapewnię im pełne bez-
pieczeństwo. Patronką obydwu królewien
jest Izyda. Rozkazałem więc kapłankom
bogini, aby zasięgnęły rady wróżbitów, a ci
orzekli, że te małżeństwa są miłe Izydzie.
Ceremonia zaślubin odbędzie się zatem
w świątyni Izydy w Luksorze w dniu pier-
wszej pełni Księżyca po pogrzebie faraona
204/230
Tamose i koronacji jego następcy, księcia Ne-
fera Setiego.
Taita siedział bez ruchu z twarzą pozbaw-
ioną jakiegokolwiek wyrazu, ale oświadcze-
nie Nai wywołało wśród zgromadzonych
znaczne poruszenie. Polityczne konsekwenc-
je takiego podwójnego małżeństwa byłyby
ogromne. Wszyscy obecni zdawali sobie
sprawę z tego, że książę Naja zamierzał tą
drogą wejść do królewskiego rodu Tamose
i tym
samym
zostać
następnym
w linii
sukcesji.
Taita poczuł chłód przenikający go do
szpiku kości. Zupełnie jakby usłyszał wyrok
śmierci na faraona Nefera Setiego ogłoszony
z Białej
Wieży
w centrum
Teb.
Z siedemdziesięciu
dni
wymaganych
do
przeprowadzenia ceremonii balsamowania
zwłok faraona pozostało ledwie dwanaście.
Natychmiast po złożeniu Tamose w jego
205/230
grobowcu w Dolinie Królów na zachodnim
brzegu odbędzie się koronacja jego następcy
i zaślubiny jedynych pozostałych przy życiu
córek.
Potem kobra uderzy jeszcze raz. Taita był
tego pewien. Z zadumy nad niepewnym
losem
wyrwało
go
dopiero
panujące
w namiocie zamieszanie. Nie zauważył, że
regent właśnie ogłosił koniec posłuchania
i zmierza do ukrytego za tronem wyjścia. Tai-
ta podniósł się, by razem z innymi opuścić
namiot.
Zatrzymał go pułkownik Asmor. Ukłonił się
dwornie, uśmiechnął miło.
– Książę Naja, regent Egiptu, prosi, byś
został. Zaprasza cię na prywatną audiencję.
Asmor był teraz dowódcą straży przy-
bocznej regenta w randze dowódcy dziesię-
ciu tysięcy. W krótkim czasie zyskał władzę
i wpływy. Odrzucenie zaproszenia nie miało
206/230
sensu, a i nie bardzo było możliwe, toteż Tai-
ta skinął głową.
– Jestem sługą faraona i jego regenta. Oby
żyli tysiąc lat.
Asmor poprowadził go do tylnej części
namiotu i przytrzymał zasłonę. Taita znalazł
się nagle w palmowym gaju; Asmor wiódł go
między drzewami aż do miejsca, gdzie nieco
na uboczu stał mniejszy namiot. Pilnowało
go kilkunastu strażników, jako że było to
miejsce tajnych narad, do którego bez za-
proszenia regenta nikomu nie wolno było się
zbliżać.
Na
rozkaz
Asmora
strażnicy
rozstąpili się i pułkownik wprowadził Taitę
do cienistego wnętrza.
Naja podniósł wzrok znad brązowej misy,
w której mył dłonie.
– Witaj, Magu. – Uśmiechnął się ciepło
i wskazał stos poduszek pośrodku zasłanej
dywanami podłogi. Taita jął się sadowić na
207/230
jednej z nich, a tymczasem Naja ruchem
głowy dał znak Asmorowi, na co ten dobył
miecza i stanął przy wejściu. W namiocie byli
tylko oni trzej, nikt nie mógłby podsłuchać
rozmowy.
Naja zdjął ozdoby i insygnia znamionujące
jego urząd. Usiadł na poduszce naprzeciw
Taity, ciągle uprzejmy i przyjazny. Wskazał
tacę ze słodyczami i złote puchary z sor-
betem stojące między nimi.
– Częstuj się, proszę.
Instynkt nakazywał Taicie odmówić, ale to
byłby wyraźny przejaw wrogości, dla Nai zaś
równie wyraźne ostrzeżenie.
Jak dotąd książę Naja nie miał powodu
przypuszczać, że Taita był świadom jego za-
miarów wobec nowego faraona, jego zbrodni
i ambitnych planów na przyszłość. Mag
skinął w podzięce głową i sięgnął po czarę
stojącą najdalej od niego.
208/230
Zaczekał, aż Naja weźmie drugi puchar.
Ten podniósł go, pociągnął łyk i przełknął
bez śladu wahania.
Taita uniósł swoją czarę do ust i wypił mały
łyk napoju. Przytrzymał go na języku. Znał
ludzi, którzy przechwalali się wiedzą o tru-
ciznach pozbawionych smaku i niewykrywal-
nych, ale Taita swego czasu badał różne
zjadliwe substancje i nawet owocowe ciastko
nie byłoby w stanie ukryć przed nim ich
smaku. Napój był czysty, toteż przełknął go
nie bez przyjemności.
– Dziękuję za zaufanie – powiedział
z powagą Naja. Taita nie miał wątpliwości,
że chodzi mu o coś więcej niż tylko przyjęcie
poczęstunku.
– Jestem sługą króla, a zatem i jego regen-
ta.
– Jesteś dla korony człowiekiem o nieosza-
cowanej wartości – oznajmił Naja. – Wiernie
209/230
służyłeś trzem faraonom i wszyscy bez zas-
trzeżeń ufali twoim radom.
– Przeceniasz mnie, książę regencie.
Jestem tylko starym, słabym człowiekiem.
– Starym? – Naja się uśmiechnął. –
Owszem, jesteś stary. Słyszałem, że podobno
masz ponad dwieście lat. – Taita pochylił
głowę, nie potwierdzając ani nie zaprzecza-
jąc. – Ale słaby? Nie! Jesteś stary i mocarny
jak góra. Wszyscy wiedzą, że twoja mądrość
nie ma granic. Znasz nawet tajemnicę
wiecznego życia.
Jawne, bezwstydne pochlebstwo. Taita
szukał w myśli ukrytych za tym motywów
i znaczeń.
Naja
milczał,
patrząc
nań
wyczekująco. Co spodziewał się usłyszeć?
Taita zajrzał mu w oczy, dostroił umysł tak,
by móc przechwytywać jego myśli. Były
przelotne i efemeryczne jak cienie nietop-
erzy wylatujących z jaskini w ciemne niebo
210/230
o zmierzchu. Pochwycił jedną z nich i nagle
zrozumiał, czego Naja chce od niego. Ta
wiedza dała mu moc i przyszłość otworzyła
się przed nim jak bramy zdobytego miasta.
– Od tysiąca lat wszyscy królowie i uczeni
poszukują tajemnicy wiecznego życia –
powiedział cicho.
– Może jeden z nich ją odkrył. – Naja
pochylił się, opierając łokcie na kolanach.
Widać było, że ożywia go iście niepowstrzy-
mane pragnienie.
– Panie, twoje pytania są zbyt głębokie jak
na starca takiego jak ja. Dwieście lat to nie
wieczność. – Taita rozłożył ręce w geście
rezygnacji i zawodu, ale zarazem spuścił
wzrok, chcąc, by Naja zrozumiał jego
wymuszone zaprzeczenie tak, jak pragnął
zrozumieć. Podwójna korona Egiptu i życie
wieczne, pomyślał i zaśmiał się w duchu,
choć na jego twarzy malował się wyraz
211/230
głębokiej powagi. Ot, takie sobie dwa małe
życzenia.
Naja się wyprostował.
– Porozmawiamy o tych trudnych kwesti-
ach innym razem.
– Poczucie triumfu błyszczało w jego żół-
tych oczach. – Teraz chcę cię prosić o coś in-
nego. Będziesz miał okazję dowieść, że mo-
je dobre mniemanie o tobie jest w pełni za-
sadne. I przekonasz się, że moja wdz-
ięczność może nie mieć granic.
Wije się jak węgorz, pomyślał Taita, a ja
kiedyś uważałem go za tępego żołdaka.
Wszystkich nas zdołał wyprowadzić w pole.
Głośno zaś rzekł:
– Jeśli będzie to w mojej mocy, regentowi
faraona nie odmówię niczego.
– Jesteś mistrzem Labiryntów Amona-Re –
rzekł Naja tonem niedopuszczającym sprze-
ciwu.
212/230
Po raz kolejny Taita zajrzał w mroczną
otchłań ambicji tego człowieka. Nie tylko ko-
rona i życie wieczne! On chciał jeszcze znać
przyszłość! Starzec nie okazał jednak zdzi-
wienia,
tylko
skromnie
skinął
głową
i odrzekł:
– Książę, przez całe życie zgłębiałem
tajemnice Labiryntów i być może czegoś się
dowiedziałem.
– Przez całe bardzo długie życie – odparł
Naja z naciskiem na „bardzo długie”. –
I dowiedziałeś się bardzo, bardzo wiele.
Taita milczał, skłoniwszy głowę na piersi.
Skąd ta myśl, że zechce mnie zabić? Przeci-
wnie, będzie mnie strzec jak własnego życia.
Z powodu tego, co jego zdaniem znajduje się
w moich rękach – klucza do nieśmiertelnoś-
ci.
213/230
– Taito, umiłowany przez królów i bogów,
chcę byś otwarł dla mnie Labirynty Amona-
Re.
– Panie, nigdy tego nie uczyniłem dla ko-
goś, kto nie był faraonem lub królową, lub
komu nie było przeznaczone zasiąść na tron-
ie Egiptu.
– I może właśnie prosi cię o to taka osoba –
rzekł książę Naja znacząco.
Wielki Horus oddał go w moje ręce,
pomyślał Taita. Głośno zaś rzekł:
– Spełnię życzenie królewskiego regenta.
– Czy jeszcze dziś zbadasz Labirynty?
Bardzo mi zależy na poznaniu woli bogów.
– Twarz Nai tchnęła podnieceniem i swego
rodzaju pożądliwością.
– Nie wolno wchodzić do Labiryntów bez
przygotowania – zaprotestował Taita. – To
niebezpieczne nie tylko dla mnie, ale i dla
214/230
mego zleceniodawcy. Przygotowania do po-
dróży w przyszłość zajmą trochę czasu.
– A więc kiedy? – Naja nie był w stanie
ukryć zawodu.
Taita teatralnym gestem przyłożył dłonie
do czoła, odgrywając scenę głębokiego za-
myślenia. Niech powącha przynętę, myślał.
Wtedy chętniej połknie haczyk. W końcu
podniósł wzrok.
– Pierwszego dnia obchodów święta byka
Apisa.
Następnego ranka faraon Seti wyszedł
z królewskiego namiotu odmieniony nie do
poznania.
Nic
nie
zostało
z brudnego,
śmierdzącego łazęgi, który wjechał poprzed-
niego dnia do oazy Boss. Oparł się próbom
ogolenia głowy, dając przy tym przerażający
pokaz temperamentu i królewskiej furii. Jego
ciemne kędziory, wymyte i uczesane, lśniły
215/230
w porannym słońcu rdzawym blaskiem. Na
głowie miał ureus, złotą obręcz z podobizna-
mi Nechbet, sępiej bogini, i kobry Nai. Ich
figurki splatały mu się nad czołem, połysku-
jąc czerwonymi i niebieskimi oczkami ze szk-
lanych paciorków. Do podbródka przytwierd-
zono sztywną królewską brodę. Zręczny
makijaż uwydatnił urodę młodzieńca, toteż
czekający przed namiotem tłum z westchnie-
niem zachwytu i nabożnego uwielbienia padł
na kolana. Sztuczne paznokcie faraona
wykonano ze złotych blaszek, złote także
były sandały. Pierś zdobił najcenniejszy z kle-
jnotów koronnych Egiptu: medalion Tamose,
pektorał z drogich kamieni przedstawiający
Horusa Sokoła. Nefer kroczył z godnością,
dość niezwykłą u kogoś tak młodego, niosąc
na piersiach berło i bicz. Z niewzruszoną
powagą patrzył prosto przed siebie, dopóki
kątem oka nie dostrzegł Taity. Wówczas
216/230
wywrócił oczami i wydymając wargi, zrobił
zrezygnowaną minę.
Tuż za nim w chmurze perfum szedł książę
Naja, cały w klejnotach, otoczony aurą
władzy. U biodra miał błękitny miecz, na
prawym ramieniu sokolą pieczęć.
Dalej dreptały księżniczki ze złotymi pióra-
mi Izydy we włosach i złotymi pierścionkami
na palcach dłoni i stóp. Nie miały na sobie
sztywnych od zdobień szat z dnia poprzed-
niego. Od szyi po stopy spowite były w długie
suknie z płótna tak delikatnego i przejrzys-
tego, że słońce przeświecało przez nie jak
przez rzeczną mgłę o świcie. Merykara miała
szczupłą postać i pierś chłopięcą, ale zarys
ciała Heseret tworzyły zmysłowe krzywizny.
Na lekkiej tkaninie odznaczały się różane
czubki jej piersi, a w rozwidleniu ud gnieźdz-
ił się ciemny trójkąt kobiecości.
217/230
Faraon wsiadł do procesjonalnego wozu
i zajął miejsce na wysoko ustawionym tronie.
Po jego prawicy stanął Naja, księżniczki
przysiadły u stóp.
Na czele procesji szli kapłani ze wszys-
tkich pięćdziesięciu świątyń Teb. Grali na
lirach, bili w bębny, potrząsali sistrum i dęli
w rogi.
Wyśpiewywali
jękliwie
błagalne
pieśni na chwałę bogów.
Za nimi maszerowała straż Asmora z odd-
ziałem rydwanów Hilta za plecami. Rydwany
zostały wcześniej wypolerowane i ozdobione
kwiatami
i proporcami.
Sierść
koni
wyczesano tak starannie, że lśniła jak cenny
metal, a w grzywy wpleciono wstążki. Woły
w zaprzęgu
królewskiego
wozu
były
nieskazitelnie białe, ich rozłożyste rogi zdo-
biły bukiety lilii i hiacyntów.
Powozili nadzy nubijscy niewolnicy. Ich
ciała
włosek
po
włosku
pozbawiono
218/230
owłosienia, co podkreślało rozmiar genital-
iów. Namaszczeni olejkami lśnili w słońcu,
czarni jak oko Seta, wspaniale kontrastując
ze śnieżnobiałą sierścią wołów. Popędzili
zwierzęta i te poczłapały ciężko, brodząc
w pyle
drogi.
Za
wozem
szło
tysiąc
gwardzistów z pułku Phat, jednym głosem
śpiewając hymn na chwałę bogów. Mieszkań-
cy Teb na powitanie procesji otworzyli bramy
i wylegli na mury. Na milę od miasta droga
zasłana była liśćmi, słomą i kwiatami.
Mury, wieże i domy Teb zbudowano z sus-
zonych na słońcu cegieł z mułu – kamień rez-
erwowano na grobowce i świątynie. W dolin-
ie Nilu deszcz jest rzadkością, toteż kon-
strukcje z cegły były wystarczająco trwałe.
Teraz wszystkie budynki pobielono i obwies-
zono błękitnymi flagami Domu Tamose. Pro-
cesja minęła już bramy miasta, a tłum
tebańczyków
tańczył,
śpiewał
i płakał
219/230
z radości. Wąskie uliczki były tak zatłoczone,
że królewski wóz posuwał się w żółwim tem-
pie. Zatrzymywał się przy każdej napotkanej
świątyni, a wtedy faraon z godnością wysi-
adał z pojazdu i składał ofiarę zamieszku-
jącemu ją bogu.
Późnym popołudniem dotarli do nabrzeża,
gdzie czekała królewska barka, która miała
przewieźć faraona i jego świtę na zachodni
brzeg Nilu, do pałacu Memnona. Weszli na
pokład i dwustu wioślarzy chwyciło za
wiosła. W rytm uderzeń bębna unosili je
i opuszczali
zgodnymi
ruchami,
mokre
i lśniące jak skrzydła gigantycznej czapli.
W asyście floty galer, feluk i innych małych
łodzi
płynęli
w poprzek
nurtu
rzeki
w promieniach gasnącego słońca. Niebawem
osiągnęli zachodni brzeg, ale dla Nefera nie
oznaczało to końca pierwszego dnia panowa-
nia. Czekały go jeszcze rozliczne obowiązki.
220/230
Kolejny wóz powiózł go poprzez tłum do
pogrzebowej świątyni jego ojca, faraona
Tamose.
Było już ciemno, gdy wjechali na drogę do-
jazdową do świątyni, z obu stron oświetloną
ogniskami. Tłum zgromadzony wokół przez
cały dzień raczył się piwem i winem na koszt
korony, toteż gdy faraon wysiadł z wozu
i ruszył w kierunku schodów, rozległ się
ogłuszający ryk. Nefer wspinał się w sz-
palerze granitowych posągów swego ojca
i jego opiekuńczego boga Horusa we wszys-
tkich stu postaciach – Horus jako dziecko
o imieniu
Harpakrates,
z warkoczykiem
i palcem w buzi, Horus ssący pierś Izydy al-
bo przycupnięty na kwiecie lotosu, Horus
z głową sokoła czy też jako skrzydlata
słoneczna tarcza. Zdawałoby się, że oto król
i bóg stali się jednym.
221/230
Przez wysokie drewniane wrota książę Na-
ja i kapłani zaprowadzili młodego faraona do
Sali Smutku, świętego miejsca, w którym na
płycie czarnego diorytu służącej do bal-
samowania
spoczywała
mumia
Tamose.
W bocznym pomieszczeniu strzeżonym przez
czarny posąg Anubisa, boga cmentarzysk,
stały urny kanopskie z perłowego alabastru
mieszczące serce, płuca i trzewia króla.
W kolejnej komorze świątyni, po przeci-
wnej stronie, stał pokryty złotem sarkofag
gotów na przyjęcie królewskich zwłok. Jego
wieko stanowił wykonany w złocie portret
faraona tak wierny, że Neferowi ból ścisnął
serce i łzy zakręciły się w oczach. Zamrugał
i pospieszył za kapłanami do miejsca pośrod-
ku sali, gdzie spoczywało ciało jego ojca.
Książę Naja stanął naprzeciw niego, przy
drugim końcu płyty diorytu. Najwyższy
kapłan zajął miejsce u wezgłowia sarkofagu.
222/230
Wszystko było gotowe do rozpoczęcia cer-
emonii Otwarcia Ust zmarłego króla. Dwaj
kapłani usunęli lniany całun, którym zakryte
były zwłoki. Nefer wzdrygnął się, mimowol-
nie opuszczając wzrok na ojca.
Przez wszystkie te miesiące, które up-
łynęły od śmierci faraona, także w tym cza-
sie, kiedy Nefer i Taita przebywali na
pustyni, balsamiści zajmowali się królewski
zwłokami. Na początek wsunęli przez nos
długą, srebrną łyżkę i nie kalecząc czaszki,
usunęli miękką galaretę mózgu. Wyjęli też
gałki oczne, które szybko uległyby rozkład-
owi, a oczodoły i samą czaszkę wypełnili na-
trytem i wonnymi ziołami. Następnie za-
nurzyli ciało w silnie stężonym roztworze
sody,
jedynie
głowę
pozostawiając
na
powierzchni. Moczyło się tak przez trzy-
dzieści dni, w codziennie wymienianym żrą-
cym alkalicznym płynie. Tłuszcz został wyłu-
223/230
gowany ze zwłok, skóra uległa złuszczeniu.
Tylko włosy i skóra głowy pozostały ni-
etknięte.
Na koniec wydobyte z natrytowej kąpieli
zwłoki spoczęły na diorytowej płycie, gdzie
namaszczono je olejkami i wywarami z ziół.
Jamę brzuszną wypełniono zwitkami lnianej
tkaniny
nasączonymi
żywicą
i woskiem.
Ranę w piersi zaszyto i przykryto amuletami
ze złota i drogocennych kamieni. Fragment
strzały, która zabiła faraona, usunięto z ciała
w trakcie balsamowania. Po zbadaniu przez
radę
stanu
pocisk
zamknięto
w złotej
szkatułce. Miał trafić do grobowca faraona
jako potężny amulet przeciw wszelkiemu złu,
które mogło nań czyhać w czasie podróży
przez podziemny świat.
Podczas ostatnich czterdziestu dni bal-
samowania gorący pustynny wiatr wpadają-
cy przez otwarte wrota dokładnie wysuszył
224/230
zwłoki. Kiedy zrobiły się suche jak chrust na
opał, można było rozpocząć obwiązywanie.
Lniane bandaże nakładano według zawiłego
wzoru, wszystko przy wtórze inkantacji do
bogów zanoszonych przez chór kapłanów.
Pod bandaże włożono kolejne cenne taliz-
many i amulety, a każdą ich warstwę pokry-
wano żywicą, która wysychając, nabierała
twardości i połysku metalu. Wolna od ban-
daży pozostała jedynie głowa. Na siedem dni
przed ceremonią Otwarcia Ust czterech naj-
bieglejszych w sztuce makijażu balsamistów
za pomocą wosku i kosmetyków przywróciło
twarzy króla urodę, jaką miał za życia.
W miejsce usuniętych oczu włożyli doskon-
ałe repliki z kryształu górskiego i obsydianu.
Białka miały przezroczyste, tęczówki zaś
i źrenice takie jak naturalne oczy króla.
Kryształowe gałki oczne zdawały się obdar-
zone życiem, emanowały inteligencją. Nefer
225/230
patrzył w nie z lękiem, niemal oczekując, że
ojciec zamruga, że jego źrenice rozszerzą
się na znak rozpoznania. Usta pokryto różem
i ułożono tak, jakby zmarły miał się za chwilę
uśmiechnąć. Umalowana skóra robiła wraże-
nie gładkiej i ciepłej, jak gdyby pod nią wciąż
płynęła krew. Umyte włosy ufryzowano
w ciemne loki, które Nefer tak dobrze
pamiętał.
Książę Naja, arcykapłan i chór zaczęli
śpiewać
inkantację
przeciw
powtórnej
śmierci, ale Nefer nie mógł oderwać oczu od
twarzy ojca.
On jest odbiciem, a nie lustrem.
On jest muzyką, a nie lirą.
On jest kamieniem, a nie dłutem.
On żyć będzie wiecznie.
Najwyższy kapłan podszedł do Nefera i po-
dał mu złotą łyżkę. Nefer przećwiczył
226/230
wcześniej ten rytuał, lecz ręka mu drżała,
kiedy kładąc łyżkę na ustach ojca, recytował:
„Otwieram twe usta, abyś raz jeszcze miał
możność przemówić”. Następnie dotknął
łyżką nosa ojca. „Otwieram twe nozdrza, byś
znów mógł oddychać”. Na koniec dotknął
kolejno dwojga wspaniałych oczu. „Otwier-
am twe oczy, abyś raz jeszcze zobaczył
chwałę tego świata i widział chwałę świata
przyszłego”.
Ceremonia
dobiegła
końca,
jednakże
wszyscy czekali, aż balsamiści zawiną głowę
i pokryją wonną żywicą. Potem na ślepą
twarz nałożyli złotą maskę, tak że znów za-
jaśniała życiem. Wbrew tradycji i zwyczajowi
faraona Tamose chowano tylko w jednym
złotym sarkofagu i z jedną złotą maską na
twarzy. Jego ojca złożono do grobu w sied-
miu maskach i siedmiu złotych sarkofagach,
227/230
jeden w drugim, każdy większy i bardziej
zdobny od poprzedniego.
Nefer czuwał przy sarkofagu do rana, mod-
ląc się i paląc kadzidło, błagając bogów, aby
przyjęli ojca do swego grona. O świcie w to-
warzystwie kapłanów wyszedł na świątynny
taras, gdzie czekał już pierwszy sokolnik
jego ojca z królewskim sokołem na okrytej
rękawicą dłoni.
– Nefertem – wyszeptał Nefer imię ptaka. –
Kwiat Lotosu.
– Odebrał wspaniałego ptaka od sokolnika
i uniósł wysoko już na własnej dłoni, aby
wszyscy zgromadzeni poniżej tarasu dobrze
go
widzieli.
Do
prawej
nogi
sokoła
przytwierdzona była złotym łańcuszkiem
maleńka złota płytka z wyrytym na niej
królewskim kartuszem jego ojca. – Oto jest
ptak totemiczny faraona Tamose Mamose.
Oto duch mego ojca – przerwał, chcąc
228/230
odzyskać panowanie nad sobą, bo czuł, że
jest bliski łez. Po chwili podjął:
– Daję wolność ptakowi mojego ojca. –
Zsunął skórzany kaptur z głowy sokoła, a ten
zamrugał, jakby światło poranka raziło jego
dzikie oczy, i nastroszył pióra. Nefer zdjął pę-
ta z jego nogi, a ptak rozłożył skrzydła. – Leć
boski duchu! – zawołał Nefer. – Leć wysoko,
dla mnie i mojego ojca!
Wyrzucił ptaka w powietrze. Sokół szybko
złapał poranny wiatr i wzbił się w niebo.
– Leci na zachód! – zawołał arcykapłan.
Wszyscy zgromadzeni na schodach do świą-
tyni wiedzieli, że był to skrajnie niepomyślny
znak.
Nefer był tak wyczerpany emocjonalnie
i fizycznie, że obserwując lot ptaka na
zachód, zachwiał się i byłby upadł, gdyby
Taita go nie podtrzymał. Zeszli z tarasu.
229/230
Spis treści
Dedykacja
Mapa
Czarownik
OD AUTORA
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie