SANDRA FIELD
Mężczyzna
nie do zdobycia
Tytuł oryginału:
Beyond Reach
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Lucy Barnes wpatrywała się zahipnotyzowanym wzro-
kiem w wiszącą na tablicy kartkę. Nie wierzyła własnym
oczom. Bo oto ktoś zwracał się do niej z ofertą, o jakiej od
dawna marzyła.
Biały papierowy prostokąt, a na nim skreślone wyraźnym,
zdecydowanym męskim pismem cztery cudowne szeregi
słów. Przeczytała ogłoszenie po raz kolejny.
Od zaraz poszukuje się kucharza na miesięczny rejs
jachtem dwumasztowym balastowym długości dwunastu
metrów. Oprócz załogi -najwyżej czterech gości. Zaintere-
sowani proszeni są o zgłaszanie się na Morski Wiatr".
Przeniosła wzrok na oblane słońcem cementowe nabrze-
że, z przycumowanymi doń burta w burtę smukłymi jach-
tami. Który z nich był „Morskim Wiatrem"? Jakby w od-
powiedzi na to pytanie, dmuchnęło od morza rześką strugą,
która uniosła i rozrzuciła jej długie włosy o mahoniowym
połysku. Pasaty, pomyślała z podnieceniem. Sławne pasaty
Indii Zachodnich, o których słyszała na lekcjach geografii,
kiedy była małą dziewczynką i głęboko wierzyła, że cały
świat stoi przed nią otworem. Ale realna obietnica wielkiej
przygody pojawiła się dopiero dzisiaj, ujęta w formę ogło-
szenia. Wejdzie na pokład, a one, te cudowne pasaty, wy-
R
S
brzuszą żagle i wypchną jacht z portu na otwarte morze,
pomiędzy tonące w zieleni wulkaniczne wyspy...
Uniósłszy dumnie głowę, poszła w kierunku doku. Po
kilkunastu krokach zatrzymała się.
Myśl, Lucy, rusz tą swoją łepetyną, upomniała siebie
w duchu. Już raz wpakowałaś się w kłopoty, bo nie potra-
fisz chłodno podejmować decyzji. I teraz znowu chcesz
impulsywnie wykonać drugi skok w nieznane. Pomyśl
o konsekwencjach. Rozważ wszystkie za i przeciw. Jesz-
cze godzinę temu chciałaś kupować bilet na samolot i wra-
cać do domu, gdzie znasz wszystkie reguły gry zwanej
życiem, obojętnie, jak bardzo byś ich nie lubiła.
Zagryzła dolną wargę. Czuła się jak na rozdrożu. Słońce
ogrzewało jej twarz i ramiona. Kwiecista spódnica łopotała
wokół jej nóg niczym bezan szarpany wiatrem.
Jak usilnie pragnęła dostać się na tę łódź! Cztery tygodnie
żeglowania w bajkowym labiryncie Wysp Dziewiczych. Całe
cztery tygodnie.
Ogarnęła wzrokiem najbliższe otoczenie. Ile kolorów,
jakże piękny był ten świat! Stojące obok drzewo pyszniło
się przepychem pomarańczowych kwiatostanów. Dalej ży-
wopłot z oleandrów obsypanych łososioworóżowym kwie-
ciem. Usiadła na ławce w pobliżu purpurowego rododen-
dronu. Mogła z tego miejsca obserwować tablicę z ogło-
szeniem i ewentualnie zareagować, gdyby ktoś zaintereso-
wał się propozycją pracy na „Morskim Wietrze".
Wąskie deszczułki ławki wpijały się jej w uda. Świetli-
ste krople przenikały przez listowie drzewa i rozbryzgiwa-
ły się na jej kwiecistej spódnicy. Głaszcząc wilgotną dłonią
chłodny jedwab, pomyślała o skromności róż. Same w so-
bie tak piękne, nie mogły się równać, podobnie jak inne
kwiaty północy, z tą erupcją kwitnienia, jaką widziała wo-
R
S
kół siebie w Road Town, stolicy Tortoli, największej z Bry-
tyjskich Wysp Dziewiczych. Bo tutaj właśnie przywiodło
ją umiłowanie przygody, ją, Lucille Elizabeth Barnes.
Paszport oraz pieniądze miała w saszetce przymocowanej
do paska spódnicy. I to było w zasadzie wszystko, co posiadała.
Rzecz jasna, przyjechała tu z bagażem. Znajdował się on jednak
chwilowo w pokoju gościnnym w willi Raymonda Blogdena,
który przez krótki czas był jej pracodawcą. Ale ona tam wróci i
zażąda zwrotu walizek. Nie wróci jednak sama, o, nie! Zrobi to,
gdy już zorganizuje sobie męskie wsparcie.
Jej dwie siostry nazwały ją po prostu wariatką, kiedy złoży-
ła swoją ofertę w odpowiedzi na zamieszczone w ottawskiej
prasie ogłoszenie, matka zaś, uosobienie zdrowego rozsądku,
powiedziała;
- A co z twoją klientelą, Lucy, którą wreszcie udało ci
się zdobyć? Teraz wyjeżdżasz na miesiąc, dodaj do tego
trzy tygodnie choroby, zanim wrócisz, twoi klienci zdążą
już sobie znaleźć kogoś innego. Czy pomyślałaś o tym?
Ale tamto ogłoszenie wywarło na nią równie magnety-
czny wpływ, jak to przeczytane przed kwadransem. Ideal-
nie trafiało w jej najskrytsze pragnienia.
Rodzina spędzająca urlop we własnej willi na Wyspach
Dziewiczych zatrudni na miesiąc kwiecień masażystkę -te-
rapeutkę. Wysokie wynagrodzenie.
Ogłoszenie ukazało się w marcu, kiedy zima w Ottawie
ukazuje swoje szczególnie brzydkie oblicze. Zaspy brudnego
śniegu, ołowiane niebo, mróz przeplatany siąpaniną, przenikli-
we wiatry. Z barwniejszych plam tylko monotonna zieleń sosen
R
S
i świerków. Nic więc dziwnego, że uchwyciła się szansy prze-
niesienia się w krainę słońca i kolorów.
Na domiar złego w marcu zachorowała na jakąś wyjątkowo
złośliwą odmianę grypy. Skok na słoneczne antypody wy-
dawał się w tej sytuacji prawdziwym wybawieniem.
Oczekiwała porywających przeżyć, podniecającej egzo-
tyki i, zaiste, podniecenia doświadczyła aż nadto. Wspo-
mniała tę okropną scenę, jaka wydarzyła się w przestron-
nym holu luksusowej willi, lecz zaraz odepchnęła od siebie
to wspomnienie. Zacisnęła usta, starając się myśleć w spo-
sób, który zaakceptowałaby jej siostra Marcia.
Mogła się udać na policję i przyznać się do swojej głupoty,
licząc, że uzyska pomoc w odzyskaniu bagażu. A potem za-
pewne w ramach najzwyczajniejszej kurtuazji odstawiono by
ją na lotnisko. Wykupiłaby bilet, wsiadła do samolotu i wró-
ciła do Ottawy. I byłoby to racjonalne posunięcie. Pracowała
bowiem zbyt ciężko przez ostatnie cztery lata, by lekkomy-
ślnie trwonić owoce tej pracy. Ugruntowała swoją pozycję,
zdobyła wiernych klientów, cieszyła się ich szacunkiem i za-
ufaniem. Roztropność nakazywała pójść za radą matki.
Wstała. Komisariat znajdował się zaledwie kilkadziesiąt
metrów od nabrzeża. Najgorszą stroną przesłuchania bę-
dzie udzielenie odpowiedzi na pytanie, dlaczego uciekła
z willi Blogdena. Ale gdy przez to przejdzie, wszystko inne
będzie już tylko próbą szybkiego powrotu do domu.
Powinna wrócić. Chociażby dlatego, że miała na oku
niewielki domek na wsi w pobliżu Ottawy. Jeżeli więc
chciała go kupić, musiała zaciągnąć w banku dość znaczną
pożyczkę. Spłacić ją bez posiadania stałych dochodów by-
łoby niepodobieństwem.
R
S
Nie zamierzała mieszkać w mieście do końca życia. Sally,
jej bliska przyjaciółka, twierdziła, że miasto stwarza więcej
możliwości poznania odpowiedniego mężczyzny i wyjścia za
mąż. Jej zdaniem, wieś była pod tym względem istną pusty-
nią. Ale Lucy skończyła z mężczyznami. Miała już dość tych
wszystkich postawnych blondynów, którzy nigdy nie byli
w pobliżu, kiedy ich potrzebowała.
Uniosła wzrok. Nad zacumowanymi jachtami na tle błę-
kitnego nieba unosiło się stado mew. Ich białe skrzydła
rzucały świetliste błyski, a piskliwe krzyki przypominały
szyderczy chichot wiecujących czarownic, naigrawających
się z jej rozterek i wahań. „Bądź z nami", pisały na niebie
mewy swoimi świetlistymi skrzydłami.
Odpowiedzialność, roztropność, racjonalność decyzji,
dbałość o przyszłość, życiowa mądrość - wszystko to skła-
dało się na zbiór nakazów, którym podporządkowywała
dotąd swoje życie. Nie było w nim miejsca na fantazję
i przygodę. Otarła dłonią czoło. Poczuła, że serce wali jej
w piersi jak młotem. W jednej chwili dokonała się w niej
gruntowna przemiana. Nie wróci do Ottawy, choćby prze-
mawiały za tym wszystkie względy. Odszuka „Morski
Wiatr" i zrobi wszystko, by zostać wpisaną na listę załogi.
Ponownie spojrzała na mewy. To one patronowały tej
przemianie i one będą odtąd jej talizmanem.
Wstała, podeszła do tablicy i raz jeszcze przeczytała
ogłoszenie. Ktokolwiek je pisał, musiał być przyparty do
muru. Tym lepiej. Zwiększało to jej szanse. Cztery tygod-
nie pod żaglami nabrały nagle realności. Wystarczający
czas, by odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego zawsze
pociągali ją mężczyźni, jakich właściwie powinna była
unikać - przystojni, jasnowłosi, seksowni, niezależni.
R
S
Ale ten miesiąc mógł ofiarować jej ponadto przygodę,
masę cudownych przeżyć.Uśmiechnęła się. Chwyciła głę-
boki oddech i ruszyła ku przystani.
Minęła „Lady Jane", „Wędrowca", „Trójząb Neptuna"
i „Okruszynę". Nagle stanęła jak wryta, a jej serce przy-
śpieszyło swój rytm. Przed nią na przybojowej fali kołysał
się „Morski Wiatr". Pomalowany był na biało z ciemnozie-
lonymi obrzeżami. Pokład lśnił czystością, a wykończenie
każdego detalu w osprzęcie świadczyło o ogromnej staran-
ności bosmana. Płynna linia kadłuba biegła od dumnego
dzioba do mocnej, budzącej zaufanie rufy. „Morski Wiatr"
był naprawdę piękny.
- W czym mogę pani pomóc?
Wzdrygnęła się i odwróciła. Przed nią stał mężczyzna,
który najwidoczniej zmaterializował się dopiero w tej se-
kundzie. Miał na sobie niebieskie szorty i bawełnianą błę-
kitną koszulkę typu T-shirt. Był chyba tworem jej wy-
obraźni, gdyż dokładnie pasował do tego wzorca męskiej
urody, który przed chwilą zaprzątał jej umysł. Przystojny,
wysoki blondyn, oczywiście niesłychanie seksowny. Ta-
kich mężczyzn, działających na nią jak magnes, postano-
wiła właśnie unikać jak ognia.
- Och, nic ważnego. Szukam kapitana tego pięknego
jachtu. - Wskazała na „Morski Wiatr".
- Czy w związku z pracą?
- Tak. - Nagle chwycił ją strach. - Czy to ogłoszenie
jest jeszcze aktualne?
- Tak. Ma pani odpowiednie kwalifikacje?
Uśmiechnęła się promiennie.
- Ten temat wypłynie z pewnością w mojej rozmowie
z kapitanem.
R
S
- Właśnie rozmawia pani z nim..
Mógłbyś, przystojniaczku, przedstawić się od razu, po-
myślała Lucy. Wyciągnęła rękę.
- Lucy Barnes.
O mało nie zgruchotał jej palców.
- Troy Donovan, Pomówmy od razu o pani kwalifika-
cjach. No więc?
Miał pełne prawo przypierania jej w tej sprawie do mu-
ru. Ostatecznie jako kapitan ponosił za wszystko odpowiedzial-
ność.
- Czy moglibyśmy schować się pod daszek ocieniający
pokład pańskiego jachtu? Inaczej roztopię się w tymi słońcu.
Wahał się tylko przez sekundę.
- Proszę za mną.
Weszli po wąskim trapie zjedna poręczą. Zdjęła sanda-
ły. Poczuła pod stopami idealną gładź nagrzanych desek.
Jacht kołysał się, żył, nie mieścił się w definicji przedmio-
tu. Gdzieś w środku biło jego serce. Musiała dostać tę-
prace. Już pokochała ,,Mórski Wiatr".
Nie czekając, aż Troy Donovan powtórzy swoje pytanie,
sama nawiązała do rozpoczętego już wątku rozmowy.
- Zaczęłam żeglować jako szesnastolatka. Z początku
pływałam w roli balastu, a później już z patentem żeglarza.
Mierzyłam w patent sternika, ale nauka i praca pokrzyżo-
wały moje plany. W sumie moja żeglarska przygoda trwała
cztery lata. Oczywiście, jachty, na których pływałam, były
trzy razy mniejsze od tego. Były to bez wyjątku jachty
mieczowe, przeznaczone do żeglugi śródlądowej.
- Czy mogłaby pani zdjąć okulary przeciwsłoneczne?
Lubię widzieć osobę, z którą rozmawiam.
Przesunęła szkła na czubek głowy. Odsłoniła twarz. Sta-
R
S
ła się widzialna w dosłownym tego słowa znaczeniu. Ocie-
nione gęstymi firankami rzęs szarobłękitne oczy spogląda-
ły spod ciemnych łuków brwi. Lekko zaostrzona broda
i raczej niewielki nos. Usta ciepłe, namiętne, wyraziście
wykrojone. W sumie więc twarz nie mieszcząca się w kon-
wencjonalnym schemacie urody, a przecież bardzo ładna.
Troy Donovan spytał obcesowo:
- Ile ma pani lat?
- Dwadzieścia pięć.
- Pływała pani od tamtego czasu?
Pytaniem tym trafił w jej najsłabszy punkt.
- Nie. Zdaję sobie sprawę, że pięcioletnia przerwa
w pływaniu to dużo. Niczego jednak nie zapomniałam.
- A skąd pani w ogóle pochodzi?
- Z Kanady.
- Więc nie zna pani tych wód?
Uniosła podbródek.
- Potrafię odczytywać mapy morskie, znam komendy
i szybko się uczę.
- A czy potrafi pani gotować?
Czekała na to pytanie, tak jak żeglarze czekają na ude-
rzenie wiatru po usłyszeniu komunikatu o zbliżającej się
burzy. Prawda była taka, że stołowała się w różnych knajp-
kachi barach i kafeteriach. Równocześnie wyznawała po-
gląd, że jeśli ktoś umie czytać, potrafi też gotować. Nie
uważała jednak, by tą teorią mogła zainteresować Troya
Donovana.
- Przyznaję, że nigdy dotąd nie kucharzyłam na łodzi.
Wątpię jednak, by jajecznicę na morzu robiło się inaczej niż
tę na lądzie. To samo dotyczy ziemniaków i innych potraw.
- Posiada pani jakieś referencje?
R
S
Miał również szare oczy. Lecz w odróżnieniu od jej
oczu, błękitniejących momentami i rozjaśnionych burszty-
nowymi punkcikami, ich szarość kojarzyła się z marco-
wym niebem nad Ottawą, jeśli nie wręcz z ołowiem.
- Nie jestem nigdzie zatrudniona, pracuję na własny
rachunek. Mogę jednak podać panu namiary banku, gdzie
mam swoje konto i gdzie przeprowadzam wszystkie finan-
sowe transakcje. Udzielą tam panu kilku niezbędnych in-
formacji.
Na jego twarzy wciąż nie drgnął ani jeden mięsień.
- Proszę zajść tutaj jutro, panno Barnes. Jeśli nie znajdę
do tego czasu nikogo, rozważę pani propozycję.
Zatem chciał ją spławić. Nie był zainteresowany. Jej go-
rące pragnienie morskiej żeglugi miało się okazać mrzonką.
- Chyba nie do końca pan zrozumiał, co mnie tu przy-
wiodło. Kocham morze! Dałabym wszystko, żeby tylko móc
spędzić te cztery tygodnie pod pełnymi żaglami. Proszę...
Nerwowo przeczesał włosy palcami.
- Wybaczy pani, ale mam i tak już dość kłopotów na
głowie, żebym brał jeszcze na pokład osobę, która pływała
dotąd wyłącznie na wodach śródlądowych.
- Nie chcę zapłaty - wybuchnęła. - Zadowolę się sa-
mym wiktem i koją.
- Czy weszła pani w kolizję z prawem? - spytał i spo-
jrzał na nią podejrzliwie.
- Nie! - Szukała gorączkowo argumentów zdolnych
przełamać jego opór. - Czy w swoim życiu pragnął już pan
czegoś tak rozpaczliwie, że nawet zaprzedanie duszy diabłu
gotów był pan uwzględnić w rachunku, byleby tylko pra-
gnienie się spełniło? Wtedy człowiek nie pyta siebie „dla-
czego", tylko stwierdza, że musi to mieć.
R
S
Chyba wreszcie tchnęła w ten głaz jakieś życie, gdyż po
twarzy Donovana przemknął jakby cień zrozumienia.
- Wnioskuję, że znalazła się pani w trudnym położeniu.
Jak do tego doszło?
- Nie mogę tego panu powiedzieć. Obiecuję jednak, że
zedrę ręce do łokci, byleby tylko wykazać się i zadowolić
pana gości. Sił mi nie brakuje. Jestem zdrowa i pełna energii.
Wciąż spoglądał na nią z tą swoją przerażającą obojęt-
nością.
- A ja myślałem, że dwa dni temu opuściła pani szpital.
Co za cholerny facet! Dostrzegał każdą szparę w jej
zbroi. Poza tym, mówiąc mu, jak bardzo pragnie tej pracy,
niejako sama się tej zbroi pozbyła. Wiedział o niej więcej,
niż pracodawca musi wiedzieć o swoim pracowniku.
- Chorowałam dość długo na grypę - poinformowała go
bez zagłębiania się w sprawę. - Gdyby zdecydował
się pan przetestować mnie w próbnym rejsie, potrafiłabym
udowodnić, że jestem taką osobą, jakiej właśnie pan po-
szukuje.
- Dlaczego miałbym bawić się w jakieś próbne rejsy?
Nie miała nic do stracenia, a wszystko do zyskania. Zacis-
nęła dłonie. Nadszedł czas nazywania rzeczy po imieniu.
- W ogłoszeniu jest napisane, że kucharz potrzebny jest
od zaraz. - Powiodła wzrokiem po nabrzeżu. - Nie widzę
żadnego tłumu chętnych.
Zacisnął szczęki. Był to znak, że wreszcie odniosła
drobne zwycięstwo.
- Rzecz w tym - odrzekł całkiem spokojnym głosem
- że na studentów jest jeszcze za wcześnie, a wszystkich
innych potencjalnych chętnych wyłapały wielkie towarzystwa
żeglugowe. - Spoglądał na nią chłodno, zimną szaro^
R
S
ścią swych oczu. - Powiedzmy sobie szczerze, panno Bar-
nes. Jestem kapitanem, pani członkiem załogi. Ja wydaję
rozkazy, pani je wypełnia. Czy to jasne?
Wytrzymała jego spojrzenie.
- Takie reguły obowiązują na każdej pływającej łajbie,
wiem o tym.
- Nie ma pani nawet szortów - rzekł z przekąsem.
Zarumieniła się.
- Zgadza się. Mam tylko to, co na sobie.
- Proszę więc iść i poszukać w forpiku. Bakista pod
materacem koi na lewej burcie. Moje szorty powinny na
panią pasować.
Poczuła gorący dreszcz.
- Czy to oznacza, że jednak da mi pan szansę?
- Cenię sobie domyślność.
Najpierw spojrzała z wdzięcznością na mewy, wciąż
rozkrzyczane i trzepoczące w słońcu białymi skrzydłami,
a potem spuściła wzrok i obdarzyła go olśniewającym
uśmiechem. Uśmiechem, który uczynił ją piękną.
- Dziękuję, bardzo dziękuję. Nie pożałuje pan tego.
- Lecz najpierw proszę włożyć sandały. Absolutnie nie
polecam chodzenia boso po jachcie, mimo iż istnieje wielu
zwolenników takiego bosego biegania.
Posłusznie wypełniła rozkaz, wyrażony w formie przy-
jacielskiej rady. Zresztą Donovan miał rację. Nawet na
najpiękniej sklarowanym jachcie, nie mówiąc już o jach-
cie w morzu, może znaleźć się coś, o co można skaleczyć
stopę.
Po chwili była już na fordeku. Luk był otwarty, sekun-
dę trwało zejście po schodkach. Znalazła się w kabinie,
wygodnej, lecz niezbyt dużej. Dwie koje stały naprzeciwko
R
S
siebie, lecz tylko ta po lewej zdawała się być używa-
na. W powietrzu dawał się wyczuć zapach mężczyzny
- mieszanina potu, dezodorantów i czegoś jeszcze. Uniosła
materac i zajrzała do bakisty. Przez chwilę grzebała
w bieliźnie i ubraniach, nim odnalazła szorty. Zrzuciła
spódnicę. Szorty, ma się rozumieć, okazały się za duże.
Sięgały jej do kolan i musiała mocno ścisnąć się paskiem^
żeby nie zgubić ich w drodze powrotnej na pokład.
Doszła do wniosku, że wygląda śmiesznie, lecz wcale
się tym nie przejęła.
Gdy wychyliła głowę z zejściówki, cumy zostały już
oddane. Troy Donovan trzymał w dłoni coś w rodzaju te-
lefonu komórkowego.
- Odejdziemy od nabrzeża na silniku - powiedział na
jej widok, nie racząc nawet spojrzeć na jej szorty. - Żagle
postawimy później. Ale najpierw trzeba wybrać kotwicę.
Doskoczyła do kołowrotka i nałożyła leżące tam ręka-
wice. Aż cała dygotała z przejęcia, lecz kiedy zaskoczył
silnik windy kotwicznej i rozkoszna wibracja przeniosła
się z łodzi na jej ciało, opanował ją nastrój uniesienia.
Spojrzała na kapitana. Dał jej znak.
Rozległ się zgrzyt kołowrotu i terkot nawijanego na bę-
ben łańcucha. „Morski Wiatr" drgnął, zwrócił się dziobem
ku morzu i ruszył. Nabrzeże zaczęło się oddalać. Prowa-
dziły ich czerwone i zielone boje.
W pewnym momencie padła komenda:
- Przygotować żagle do stawiania!
- Grot do stawiania klar! - odkrzyknęła.
Pamiętała, że żagle stawia się od tyłu, a zrzuca od przo-
du, czyli że najpierw będzie musiała postawić grota, a po-
tem dopiero zająć się fokiem.
R
S
- Grot staw!
- Jest, grot staw!
Zaczęła wybierać fał grota, a czyniła to w autentycznym
natchnieniu. Bo oto za jej sprawą, jak gdyby w jej rękach
rozkwitała ogromna biała lilia. Po dojściu rogu falowego
do topu masztu rozejrzała się za knagą, a znalazłszy ją we
właściwym miejscu, zaknagowała fał. Następnie sprawdzi-
ła naciąg szotów. Maksymalnie wyluzowała je, aby w razie
niespodziewanego podmuchu jacht nie uległ przechyleniu
z powodu sztywno przytrzymywanego grota.
- Fok staw! - dobiegła jej uszu następna komenda.
- Jest, fok staw! - odpowiedziała zgodnie z regulami-
nem, wybierając fał foka aż do oporu i knagując koniec na
właściwej knadze.
O ile jednak fał grota starała się wybierać „z czuciem",
by materiał żagla był zupełnie gładki w okolicy masztu,
o tyle fał foka wybierała na siłę, pamiętając, że tutaj cały
naciąg polega tylko na zdecydowanym wybraniu foka.
Spojrzała na masę łopoczącej bieli nad sobą. Od żagli
w łopocie piękniejsze były tylko żagle pełne wiatru. Wi-
dok był wzniosły, porywający, na granicy jawy i marzenia
sennego.
- Cudowne! - krzyknęła do Troya Donovana, przesy-
łając mu najbardziej słoneczny ze swoich uwodzicielskich
uśmiechów.
Kapitan patrzył prosto przed siebie, jego ręce spo-
czywały na kole sterowym, ą twarz nie wyrażała żadnej
radości. Była to właściwie twarz człowieka, który raczej
nienawidzi morza, żeglowania, a nawet swego własnego
jachtu.
- Wybrać szoty grota. Przygotować się do halsowania.
R
S
- Jest, wybrać szoty grota.
Wykonała komendę, po czym wyprzedzając niejako na-
stępną, skoczyła do foka.
- Lewy foka szot luz.
- Jest, lewy foka szot luz.
- Prawy foka szot wybierz.
- Jest, prawy foka szot wybierz.
„Morski Wiatr" z gracją zmienił kierunek. Szedł teraz
bajdewindem lewego halsu. Płynęli tak z pięć minut, by
następnie po wykonaniu zwrotu przejść na prawy hals.
Troy przywołał Lucy i zadał jej kilka podstawowych
pytań z przepisów prawa drogowego. Przy trzecim pytaniu
skompromitowała się. Powiedziała bowiem, niezgodnie
z prawdą, że jacht zawietrzny ustępuje nawietrznemu.
W sumie jednak egzamin nie wypadł dla niej najgorzej.
Wrócili do portu przy wietrze dociskającym do nabrze^
ża. Trudne i niewygodne podejście, ale silnik ułatwił im
zadanie. Rzucili cumę dziobową w tym samym miejscu,
z którego wypłynęli.
Lucy podeszła do Donbvana.
- Nadaję się? - spytała chrapliwym z napięcia głosem.
Milczał przez chwilę, po czym zapytał:
- Czy ma pani męża lub jest z kimś związana na stałe?
Jak śmiał!
- Dwa razy odpowiadam „nie". A pan?
- To ja przeprowadzam z panią wywiad, a nie odwrot-
nie. Więc jeśli jest pani osobą całkowicie wolną i najwido-
czniej kocha morze, to skąd ta wieloletnia przerwa w że-
glowaniu? Praca i studia niczego tu nie tłumaczą.
- Panie Donovan - powiedziała najzimniejszym głosem,
na jaki było ją stać - rozstrzygnijmy pewną kwestię.
R
S
Występuje pan tutaj w roli mojego przyszłego pracodawcy
czy sędziego śledczego?
- Mam na imię Troy. Proszę odpowiedzieć na moje
pytanie.
- A jednak nie odpowiem! - wybuchnęła. - Nie widzę
powodu. Ja nie wiercę panu dziury w brzuchu, dlaczego
nigdy się pan nie uśmiecha i wygląda na faceta, który nie
lubi swojej pracy. A nie zadaję takich pytań, bo to nie mój
interes. - Nagle uspokoiła się i złagodniała. - Więc jak?
Zatrudni mnie pan? Proszę...
- Prawdę mówiąc, nie mam wielkiego wyboru. Goście
przyjeżdżają pojutrze, a mamy tu do odwalenia kawał ro-
boty. Moim zdaniem jednak, ludzie nie powinni pracować
za darmo. - Wymienił sumę, która wydała się jej wręcz
astronomiczna. - I przypominam, członkowie załogi mó-
wią do siebie po imieniu.
Wydała radosny okrzyk, wyrzuciła ręce do góry i zaczę-
łatańczyć.
- Jestem przyjęta! Jestem przyjęta! Słyszycie, moje me-
wy? Będę pracowała na jachcie!
Troy, widząc ten wybuch dziecięcej radości, tym razem
pozwolił sobie na uśmiech.
- O! Więc jednak potrafisz się śmiać - powiedziała ze
śmiałą drwiną. - Kiedy się uśmiechasz, stajesz się nawet
całkiem przystojny. - Włożyła do ust dwa zagięte palce
i rozciągnęła nimi wargi. - Powinieneś codziennie rano
wykonywać serię takich ćwiczeń przed lustrem.
- Lucy, cieszę się, że jesteś w dobrym humorze, ale
jedna uwaga. Przez najbliższe cztery tygodnie będziemy
żyli bardzo blisko siebie. Zapomnij jednak, że jesteś kobie-
tą, jak i ja o tym zapomnę. Ty i ja na ten miesiąc po pro-
R
S
stu tracimy płeć. Będziemy wyłącznie załogantami jachtu
o nazwie „Morski Wiatr".
W jednej chwili z rozbrykanej dziewczynki zmieniła się
w rozgniewaną kobietę pełną obrażonej dumy.
- Obawiasz się, że mogłabym próbować cię uwieść?
- Oczywiście, że nie obawiam się tego - odparł zdecy-
dowanie, - Próbuję ci powiedzieć, że wygoda i bezpie-
czeństwo moich gości powinny być naszą jedyną troską
w ciągu tych czterech tygodni. Mamy współpracować ze
sobą i to wszystko.
Miała do wyboru: iść z nim na noże albo obrócić wszy-
stko w żart. Wybrała to drugie.
- Nie ma sprawy. Gdybyś był karłowatym grubym
łysolem, mógłbyś się obawiać. Ale na wysokich przy-
stojnych blondynów jestem uodporniona. Uwielbiam ły-
soli. Jesteś, kapitanie, całkiem bezpieczny. Możesz spać
spokojnie.
- Ci wysocy przystojni blondyni musieli porządnie zajść
ci za skórę - powiedział z nutką współczucia w głosie.
Drgnęła. Chciała wyjść za Phila, który miał złote sfalo-
wane włosy i który oświadczył się jej w pełnym kwitną-
cych tulipanów parku. Miała wtedy dwadzieścia trzy lata.
I kiedy do ich ślubu pozostały już tylko dwa miesiące, Phil
poznał Sarah, zgrabniutką kruchą Sarah, i wyjechał z nią
do Paryża.
- Gdyby wszystko w moim życiu było cacy, nie miał-
byś mnie teraz do pichcenia i stawiania żagli - odparła
z niezaprzeczalną logiką.
Przez chwilę spoglądał na nią w milczeniu.
- Nawiasem mówiąc, całkiem nieźle sobie radziłaś przy
grocie i foku.
R
S
Pomimo przysięgi, jaką sobie złożyła w związku z wy-
sokimi przystojnymi blondynami, Lucy pomyślała, że roz-
sądniej i bezpieczniej byłoby, gdyby nie lubiła Troya.
- Jestem głodna.
- W takim razie weźmiesz mojego dżipa i zrobisz za-
kupy. A potem kolejna próba - kolacja. Przygotujesz też
menu na cały tydzień, przy czym ja muszę je zaakcepto-
wać. Pierwszymi naszymi gośćmi będą Craig i Heather
Merrittowie z Nowego Jorku. Przyjadą pojutrze. Ale do
tego czasu ma tu wszystko lśnić, włącznie z kluzami. Ja
zadbam o lód, pitną wodę i dobry stan silnika. Są jakieś
pytania?
Umknęła wzrokiem w bok.
- Nie. Ale chciałabym zabrać moją walizkę.
- Powiedziałem, że daję ci dżipa - rzekł z nutką nie-
cierpliwości w głosie.
Nie lubił jej, to było widać. Pozostawało więc tylko
utwierdzić go w tej niechęci.
- Prócz dżipa potrzebuję ciebie.
- W roli tragarza? To aż tyle masz ciuchów?
- Przyjechałam do Tortoli dziś rano. Miałam pracować
u pewnej rodziny spędzającej tu urlop we własnej willi.
Lecz kiedy zadzwoniłam i przekroczyłam próg domu, stało
się jasne, że rodzina, o której była mowa w ogłoszeniu, jest
tylko mitem i że ja oraz mężczyzna, który otworzył mi
drzwi, krańcowo różnie pojmujemy warunki umowy.
- Próbował dobrać się do ciebie?
Skrzywiła się z niesmakiem na wspomnienie tamtego
incydentu.
- Tak. Udało mi się uciec, ale walizka została. - Przy-
siadła na relingu. - Boję się tam wrócić sama. Jeśli odmo-
R
S
wisz, udam się na policję. Ostatecznie to nie twoja sprawa
i nie musisz się angażować.
- Pojadę z tobą. - Uśmiechnął się. - Krótka przejażdż-
ka nawet dobrze mi zrobi. - Zacisnął pięści i napiął bice-
psy. - Mam nadzieję, że ten specjalista od kłamliwych
ogłoszeń będzie stawiał opór.
Lucy jak zahipnotyzowana wpatrywała się w grę mięśni
pod opaloną skórą jego ramion. Troy był bez wątpienia
silnym mężczyzną. Silni mężczyźni zawsze ją fascynowali,
ale też budzili lęk.
- Już sama nie wiem, kogo bardziej się bać... ciebie
czy tego Blogdena? Właściwie nic o tobie nie wiem, a ma-
my spędzić ze sobą na tej łodzi cały miesiąc. Być może
powinnam poprosić cię o referencje?
- Uzyskasz je w moim banku - odparł z ironicznym
uśmieszkiem. - A co do twoich obaw, to wysłuchaj mojej
rady: Zdaj się na pomyślne wiatry, jak przystało na żeglarza.
Tak, przez cztery tygodnie będzie na łasce wiatrów i fal.
Nikt jej nie przyrzekał wiatrów równych, ustalonych, ani
za silnych, ani za słabych.
- Więc jedziemy?
- Jedziemy.
R
S
ROZDZIAŁ DRUGI
Lucy zbiegła do kajuty, szybko zmieniła szorty na spód-
nicę i już po pięciu minutach wyjeżdżali z Road Town,
kierując się na wschód ku zielonym wzgórzom. Troy pro-
wadził dżipa z taką samą wprawą, z jaką sterował jachtem.
W pewnym momencie musieli ostro hamować, gdyż za-
grodziło Im drogę stado kóz.
- Za tamtą kępą drzew skręć w prawo - powiedziała
Lucy* czując, jak w miarę zbliżania się do domu Blogdena
wzrasta jej napięcie i zdenerwowanie.
Żwirowa boczna droga pięła się w górę serpentynami.
Niedawno biegła tędy na złamanie karku, co chwila oglą-
dając się przez ramię, czy nikt jej nie ściga. A przecież ta
jej ucieczka należała już jak gdyby do innego życia, dó
innej epoki, bo tyle rzeczy wydarzyło się przez te kilka
"godzin. Lecz oto znów widziała białą willę w oprawie
z krzewów bugenwilli, których purpurowe kiście pięknie
kontrastowały z nieskalaną bjelą ścian. Budynek i ogród
tonęły w ciszy upalnego popołudnia.
Troy zatrzymał wóz na podjeździe.
- Piękny dom - powiedział.
- Tak - mruknęła niechętnie, wysiadając z samochodu.
Podeszli do frontowych drzwi. Troy nacisnął dzwonek,
który odezwał się echem w milczącym wnętrzu, odgrodzo-
nym od słonecznego skwaru stylowymi okiennicami.
R
S
Z sennym bzykiem przeleciała pszczoła. Zagruchał
gołąb.
Drzwi otworzyły się i stanął w nich potężny mężczyzna.
Lucy ujrzała śniadą, nalaną twarz, której wspomnienie prze-
śladowało ją nawet w momencie stawiania grota.
Troy, nie czekając na reakcję gospodarza, wtargnął do
środka. Lucy wślizgnęła się za nim, pragnąc być blisko
swego kapitana.
- Co to znaczy? Kim pan jest, do diabła?! - wybuchnął
Raymond Blogden. - Proszę natychmiast opuścić mój dom!
- Nagle się opanował i wykrzywił usta w szyderczym uśmie-
szku. - Cieszę się, że wróciła pani, panno Bames. Bo właśnie
miałem dzwonić na policję. Tutaj surowo karzą za złamanie
umowy oraz zniszczenie cudzej własności.
Jego czarne, zaczesane do tyłu włosy ciasno przylega-
ły do czaszki, jakby przed chwilą wysmarował je żelem.
Ubrany był w biały lniany garnitur, trochę zgnieciony, ale
w najlepszym guście, jeśli chodzi o krój. Tłuste upierście-
nione palce trzymał zaciśnięte na klapach marynarki. Bu-
dziły one w Lucy dreszcz obrzydzenia i grozy.
Troy z flegmą wpatrywał się w gospodarza.
- Nie radziłbym tego, panie Blogden. To raczej pan-
na Barnes powinna oskarżyć pana o usiłowanie gwałtu.
Nie uczyniła tego i powinien być pan jej za to bardzo
wdzięczny... Idź po walizkę, Lucy. Tym razem jesteś bez-
pieczna.
Dom był oazą półmroku, chłodu i ciszy. Lucy udała się
do sypialni. Walizka znajdowała się w tym samym miejscu,
w którym ją postawiła dziś rano. Kiedy wróciła do holu,
mężczyźni wciąż mierzyli się wzrokiem. Dostrzegła na
twarzy Blogdena wyraz zimnej wrogości.
R
S
- Wciąż nie znam pana nazwiska - powiedział Blogden
do Troya, a jego prawa ręka wsunęła się do kieszeni ma-
rynarki.
- Troy, uważaj! On sięga po broń! - krzyknęła Lucy.
Troy zareagował natychmiast. Skoczył i zręcznym
chwytem wykręcił tłuściochowi rękę.
- Obszukaj go, Lucy.
Zanurzyła dłoń do kieszeni marynarki Błogdena z taki-
mi wewnętrznymi oporami, jakby spodziewała się tam sa-
mych tarantul i karaluchów. Znalazła nóż sprężynowy o rę-
kojeści wykładanej macicą perłową.
- Pożyczymy sobie od pana tę zabawkę - powiedział
Troy.- A co do moich danych personalnych, to pozwoli
pan, że zachowam je dla siebie. Po prostu nie budzi pan
we mnie zaufania.
- Ta kobieta to szlaja - wysapał Blogden.- Stroi się
w piękne słówka, ale to zwykła szlaja.
- Zamknij się - syknął Troy - albo obiję sobie twoją
skórą siedzenia w samochodzie. I jeszcze słówko. Gdybyś
zobaczył kiedyś przypadkowo pannę Barnes na ulicy, omiń
ją, radzę, z daleka. Inaczej dopadnę cię i, jak powiedziałem,
obedrę ze skóry. A teraz opuszczamy twój piękny dom,
panie Blogden.
Wyszli z chłodnego wnętrza na zalany słońcem podjazd.
Kiedy zjeżdżali ze wzgórza, Troy pogwizdywał pod nosem.
- Coś taki wesoły? - spytała Lucy.
- Dobrze się ubawiłem - odparł, biorąc na pełnym ga-
zie ostry wiraż. - Fajnego wybrałaś sobie pracodawcę, nie
maco.
- Zobaczyłam go dopiero tu na miejscu. Wszystko za-
łatwiał pośrednik.
R
S
- Dlaczego nazwał cię dziwką? Dałaś mu jakiś powód?
Żachnęła się,
- Jestem masażystką terapeutką. Niestety, różni głupcy
sądzą, że masaże zawsze muszą się łączyć z seksem, a ni-
gdy ze zdrowiem. Nie zliczę tych wszystkich nieprzyzwoi-
tych żartów i obraźliwych aluzji, jakich musiałam od tych
głupców nie raz, i nie dwa wysłuchać.
- Nie przejmuj się. Wykonujesz bardzo pożyteczny
zawód.
Zmierzyła go podejrzliwym spojrzeniem.
- Naprawdę tak sądzisz?
- Byłbym wdzięczny, gdybyś nie porównywała mnie
z tą nędzną kreaturą, z którą przed chwilą się rozstaliśmy.
Lucy spojrzała na nóż, który wciąż zaciskała w dłoni.
- Co mam z tym zrobić?
- Zatrzymaj go sobie. Niech stanowi przestrogę, że gdy
się ma dwadzieścia pięć lat i wykonuje zawód masażystki,
naiwność jest niewybaczalnym błędem - powiedział z nu-
tą pogardy w głosie.
Skuliła się, jakby smagnął ją biczem. Łzy napłynęły
jej do oczu. Poczuła się sama, opuszczona, atakowana ze
wszystkich stron. Blogden próbował ją seksualnie wyko-
rzystać, a Troy krytykuje ją i uważa za idiotkę. Zawiesiła
wzrok na ciągnącym się wzdłuż drogi szpalerze krzaków
chińskiej róży o czerwonych, przepięknych kwiatach.
- Spójrz na mnie, Lucy. - Dotknął jej ramienia.
- Nie!
- Lucy…
Odtrąciła jego dłoń.
- Przestań mi rozkazywać. Mogę wykonywać twoje
komendy, ale tylko na łodzi. Tutaj daj mi święty spokój.
R
S
Na czole Troya pojawiła się pionowa zmarszczka.
- Uraziłem cię, więc przepraszam. Wybacz mi, Lucy,
ale człowiek już odwykł od obcowania z kobietami i tam,
gdzie powinien być delikatny, jest brutalny. Dobrze zrobi-
łaś, uciekając od tego gada w białym garniturze.
Łzy spłynęły jej po policzkach.
- Byłam taka przestraszona.
- Wcale się nie dziwię. - Pogładził ją po ramieniu.
- Jak udało ci się wyrwać z jego łapsk?
- On ma w holu drogocenną kolekcję starożytnej cera-
miki. Chwyciłam dwa dzbanki, ostrzegając go, że roztrza-
skam je o podłogę, jeśli postąpi ku mnie choć jeden krok.
Nie uwierzył mi, co go kosztowało utratę jednego dzbanka.
Czułam się okropnie, bo to naprawdę było cudeńko. Żebyś
widział wyraz jego twarzy. Wychrypiał, że właśnie znisz-
czyłam rzecz wartą dziesięć tysięcy dolarów. Tak był tym
wstrząśnięty, że znieruchomiał, jakby wrósł w ziemię ze
zdumienia, a ja dzięki temu zdołałam wyskoczyć przez
okno i zostawiwszy drugi dzbanek na trawniku, puściłam
się biegiem w kierunku szosy.
Spojrzała na Troya. Na twarzy kapitana malowało się
rozbawienie pomieszane z podziwem dla jej wyczynu.
- Właśnie pomyślałem sobie - powiedział - że nasza
wizyta w supermarkecie będzie dobrą odtrutką na perype-
tie z panem Raymondem Blogdenem.
- Muszę wytrzeć nos - wymamrotała, trochę przerażo-
na tym, że jednak nie minie jej gotowanie.
Wyjął z kieszeni szortów paczuszkę papierowych chu-
steczek.
- Służą mi do wycierania rąk podczas pracy przy silni-
ku- wyjaśnił.
R
S
Tak, z całą pewnością byłoby lepiej, a przede wszy-
stkim bezpieczniej, nie lubić Troya Donovana, pomyślała
Lucy, po czym wytarła mokre policzki i energicznie wy-
dmuchała nos. On zaś, widząc te wszystkie zabiegi higie-
niczne, uśmiechnął się zupełnie nowym uśmiechem, który
uczynił go podobnym do Roberta Redforda.
- Dziękuję, że pojechałeś ze mną, Troy. Bardzo trudno
byłoby mi wyjaśnić moją sytuację policjantom.
- Cała przyjemność po mojej stronie. Miałem wreszcie
po dłuższej przerwie chwilę rozrywki.
- Całkiem nieźle zagrałeś rolę bandziora. Pociąga cię
przemoc?
- Daj spokój, Lucy. Scena była jakby żywcem wyjęta
z filmu Walta Disneya. Blogden odegrał rolę czarnego cha-
rakteru, ja zaś rycerza bez skazy, który przybył uwolnić
piękną dziewicę. I oczywiście, jak przystało na obrońcę
słabszych i uciśnionych, okazałem się być w lepszej kon-
dycji i wyszedłem z pojedynku zwycięsko. W naszych
czasach moralnego relatywizmu rzadko trafia się nam szan-
sa uczestniczenia w czymś tak klarownym, jeśli chodzi
o rozpoznanie dobra i zła.
- Nie odpowiedziałeś jeszcze na moje pytanie. I nie
próbuj wykręcać się żadnymi uśmieszkami.
- Niczego nie próbuję. Są sprawy, które nie powinny
cię obchodzić.
A więc znowu bariera i tama. Niestety, nie dowie się,
czy Troy lubi zadawać gwałt, nie dowie się też, dlaczego
ostatnio nie przeżywał radosnych chwil. Odtrącił ją tonem
swojej odpowiedzi równie brutalnie, jak gdyby użył w sto-
sunku do niej siły.
Pojawiały się zresztą coraz to inne pytania. Na przykład,
R
S
czy Troy jest żonaty? Nie miała jednak żadnej nadziei na
uzyskanie odpowiedzi.
Musiał się podobać kobietom. Czuła to po sobie, chociaż
ona miała zupełnie wyjątkową słabość do wysokich blondy-
nów. Ale tym razem nie może pójść za pierwszym odruchem,
ponieważ, wiedziała to, wpadnie w kolejną pułapkę.
Rycerz-wybawca i zboczony łajdak. A między nimi
ona, piękna księżniczka. Wyświechtany schemat. A jednak
coś jej szeptało do ucha, że w tym schemacie wciąż jeszcze
kryją się pokłady nie odkrytej prawdy.
Zamiast teoretyzować, powinna raczej skupić się na dzi-
siejszej kolacji i tygodniowym menu. Musi wykorzystać
daną jej szansę. Praca żeglarza na „Morskim Wietrze" nie
powinna jej sprawić większych trudności. Gorzej z ku-
charzeniem. To była jej pięta achillesowa. Aż ściskało ją
w gardle na myśl, że będzie gotowała pod bacznym okiem
Troya Donovana. Jego stalowe oczy potrafiły ranie i prze-
bijać na wskroś.
Godzinę później byli już po zakupach i Lucy schodzi-
ła po schodkach do kuchni niczym do izby tortur. Zabiera-
ła ze sobą obraz Troya Donovana, to jest dopiero co utrwa-
lone wspomnienie dołeczka w jego brodzie, szerokich
muskularnych ramion, owłosionej klatki piersiowej, zwi-
chrzonej na wietrze złocistej czupryny. To nie fair, po-
myślała. Żaden mężczyzna nie powinien wyglądać tak
wspaniale.
A w dodatku Troy zdawał się być całkiem nieświadomy
tych wszystkich wspaniałości, jakimi obdarzyła go natura.
Dysponował całą gamą możliwości uwodzenia, czarowa-
nia, zwalania z nóg, a tymczasem nie skorzystał z żadnej
R
S
z nich i, jak dotąd, traktował ją jak kumpla z tej samej
drużyny piłkarskiej.
Minęła już szósta i musiała się śpieszyć. Postanowiła
podać makrele w śmietanie, kurczaka a la Wellington, bro-
kuły z sosem holenderskim, przysmażane ziemniaki pokra-
jane w talarki, a na deser - melbę z truskawkami. Gały ten
zestaw pochodził z wypróbowanego repertuaru kulinarne-
go matki, co niewątpliwie dodawało jej śmiałości.
Miotała się po kuchni już dobrą godzinę, gdy pojawił
się Troy.
- Jak leci? Umieram z głodu.
Ogarnęła zrozpaczonym spojrzeniem garnki, patelnie
i sosjerki. Wiedziała już, że między teorią a praktyką za-
chodzi niejaki rozdźwięk.
- Robi się - odparła z miną osoby kompetentnej, która
wydała już co najmniej pięć książek kucharskich.
- A może powiesz mi, jak mam nazwać panujący tu
bałagan? Artystycznym?
- Dlaczegóż by nie? Bałagan jest nieodłączną cechą
aktu twórczego. A poza tym mam za sobą ciężki dzień
i musiałam zapoznać się z kuchnią.
Zareagował bardzo gwałtownie.
- Bałagan może być również oznaką dezorganizacji.
Chyba nie zaprzeczysz?
Miała naprawdę ciężki dzień i ostra kłótnia cudownie
rozładowałaby jej napięcie. Po wybuchu złości zawsze
szybko uspokajała się. Zdobyła się jednak na jeszcze jeden
wysiłek, byle tylko nie dać ponieść się nerwom.
- Trochę cierpliwości. Obiad będzie gotowy za piętna-
ście minut.
- Mówię serio, Lucy. Obecny wygląd kuchni jest nie
R
S
do przyjęcia. Takiego rozgardiaszu na łodzi żaden kapitan
nie może tolerować.
Powinna policzyć do dziesięciu. Powinna z uśmiechem
zapytać go, czy nie napiłby się drinka. Zamiast tego wal-
nęła durszlakową łyżką w blat szafki.
- Możesz być sobie kapitanem, ale to ja jestem kuchar-
ką! - wykrzyknęła. - Kuchnia to moje terytorium. Zapa-
miętaj to sobie!
Pochylił się do przodu, jakby mówił do głuchej, i rzekł
głosem zimnym jak stal:
- Nie sądź, że jestem w sytuacji bez wyjścia i nie mogę
cię wylać.
- Bardzo proszę! Dalej! Nie żałuj sobie tej satysfakcji!
Jej oczy ciskały błyskawice gniewu, a ich kolor przypo-
minał niebo pokryte burzowymi chmurami. W jednej dłoni
ściskała łyżkę, w drugiej zaś nóż, którym przed chwilą krajała
cebulę. Z całej jej postaci biły bunt i ochota do walki.
- Zachowujesz się jak smarkata - zauważył ze zjadli-
wym sarkazmem.
- Przynajmniej nie jestem taką mumią jak ty.
- Co masz na myśli?
- To tylko, że są ludzie zdolni do wyrażania swoich
nastrojów i emocji, są też i tacy, których można pomylić
z lodówką.
- Ahoj! Jest tam kto - dobiegł ich z pokładu męski
głos,
Troy szpetnie zaklął pod nosem.
- Nie myśl, że skończyliśmy ten temat. Wrócimy jesz-
cze do tej rozmowy. Na razie zakonotuj sobie w pamięci,
że na tej łodzi to ja jestem szefem.
Powiedziawszy to, odwrócił się i wyszedł z kuchni. Po
R
S
chwili do uszu Lucy dobiegły z pokładu strzępy rozmowy
dwóch mężczyzn.
Wyczerpana osunęła się na taboret.
Powinna właściwie zdjąć fartuch, machnąć na wszystko
ręką i zejść na ląd. Niech sobie Troy szuka innego członka
załogi! Bo o co tak naprawdę w tym wszystkim jej chodzi-
ło? O obronę własnej niezależności. To właśnie dlatego, iż
zieleniała na myśl, że może trafić na apodyktycznego szefa,
wybrała wolny zawód. A Troy okazał się nie tylko apody-
ktyczny. Był arogancki i despotyczny. Miała za szefa pra-
wdziwego tyrana.
Z postawionych na ogniu garnków zaczęły dolatywać
do niej coraz bardziej intensywne zapachy. Podniosła się
więc i skosztowała kolejno wszystkie potrawy. Dawały się
zjeść, i była to w gruncie rzeczy miła niespodzianka.
Despota czy anioł, Troy ofiarowywał jej szansę wielkiej
przygody. Tak bardzo pragnęła popłynąć na tej łodzi. Słu-
chać łopotu żagli i szumu fal. Sycić spojrzenie turkusową
wodą i zachodami słońca.
Otworzyła szafkę i sięgnęła po czyste półmiski i talerze.
Pięć minut później wyłoniła się z luku z zastawioną tacą.
- Cześć! - rzuciła w kierunku obcego mężczyzny, któ-
ry gawędził z Troyem.
- Jack Nevil - przedstawił się tamten, podrywając się
z płóciennego, składanego krzesła. - Kapitan „Lady Jane".
Czy to dla nas te smakołyki? Ty to zawsze potrafisz się
urządzić, Troy.
- Jasne - odparł Troy z nieporuszoną miną. - Może
piwa, Jack? Lub coś mocniejszego?
- Chętnie napiję się piwa z tą panią.
- Mam na imię Lucy - powiedziała śpiewnym głosem.
R
S
- Będę wdzięczna za chłodne piwo. W kuchni panuje nie-
ludzki upał.
Spojrzała na Troya z niewinnym wyrazem twarzy. Jej
spojrzenie mówiło: zobacz, jacy grzeczni i uprzejmi bywa-
ją niektórzy mężczyźni.
- Jack, jak się nazywał ten chemik, który ostatnio zdo-
był Nagrodę Nobla? Prigogine? Ogłosił teorię, że w sta-
nie krańcowego braku równowagi cząsteczki spontanicz-
nie wytwarzają własny porządek. Tak też mniej więcej
można byłoby streścić teorię uprawiania sztuki kulinarnej,
pod którą podpisuje się Lucy.
- Jeżeli to, co widzimy na tych talerzach, posiada smaki
właściwe danym potrawom, to niczego tej teorii nie można
zarzucić - powiedział Jack, uśmiechając się od ucha do
ucha. - Usiądź z nami, Lucy.
- Och, nie - odparła ze słodyczą torturowanej świętej.
- Muszę wracać do pracy. Troy to wymagający szef.
Kapitan „Morskiego Wiatru" cokolwiek się zmieszał
i było to widoczne na jego twarzy.
- Swoje wymagania ograniczam wyłącznie do tego,
żeby ostatni posiłek skończyć przed północą - rzekł ugo-
dowym tonem. - Dziękuję, Lucy.
I kto wygrał tę rundę? - spytała siebie w duchu, scho-
dząc do dusznej, nagrzanej kuchni. Chcąc być optymistką,
musiałaby stwierdzić, że runda zakończyła się remisem.
Ale chyba tylko dzięki pośredniej pomocy matki i Jacka
Nevila uratowała swoją pracę.
Jack Nevil nie został do deseru, więc Lucy i Troy raczyli
się melbą i winem tylko we dwoje. W którymś momencie
zauważyli, że nagle się ściemniło.
R
S
- Co za piękna noc - westchnęła.
Widziała nad sobą gwiaździstą kopułę z lekko spłasz-
czoną z jednej strony broszą księżyca, a w dole czarną
płaszczyznę wód. Nieco chłodniejszy niż za dnia wiatr
przynosił rozkoszną ulgę.
- Twoją kuchnię można tylko pochwalić - powiedział
Troy nieco opryskliwym tonem. - Lecz trudno mi pochwa-
lić, by tak rzec, kulisy tej kuchni. Za dużo włożyłaś pracy
w każde danie. Potrzebuję cię tyleż przy garach, co tu na
pokładzie.
Pociągnęła spory łyk wina. Aż dziw, że nie czuła się
jeszcze pijana.
- Słowem, skacz, sikoreczko, z gałęzi na gałąź, a może
powiedzą ci „dziękuję".
Spochmurniał.
- Możemy walczyć ze sobą jak dwa kocury, ale tylko
do jutrzejszego wieczoru. Z chwilą przyjazdu Merrittów
następuje zawieszenie broni. Nawet gdybyśmy mieli ocho-
tę się pozabijać, musimy wydawać się im wzorowymi kum-
plami.
- Więc tylko dlatego będziesz dla mnie Panem Milu-
sińskim? - zapytała i zaraz pożałowała tego pytania.
Uderzył pięścią w stół, tak iż o mało co nie zgruchotał
blatu.
- W życiu nie spotkałem tak przekornej i kłótliwej ko-
biety! Czy ty nigdy nie rezygnujesz?
- Nie byłabym taką jędzą, gdybyś zachowywał się wo-
bec mnie bardziej po ludzku - odparowała. - Jesteś taki...
taki niedostępny.
- Trafnie dobrane słowo. I mam zamiar niedostępnym
pozostać! - oświadczył z zaciętym wyrazem twarzy. - Po-
R
S
wiedziałem: żadnych gierek męsko-damskich, I jeśli cenisz
sobie życie, nie pytaj, dlaczego.
W głosie Troya zabrzmiał tak autentyczny ból, że po-
wstrzymała się z ciętą ripostą, która już cisnęła się jej na
usta. Blade światło księżyca nadawało jego twarzy rys ta-
jemniczości. Co spowodowało, że stał się taki tajemniczy,
zamknięty w sobie i nieprzystępny?
Pytała o sekret, a o sekrety nie należy pytać. Sekret to
sekret, tabu, świętość, tajemnica drugiej osoby.
Rzecz dziwna, ale właściwie Troy we wszystkim miał
rację. Faktycznie zbyt dużo pracy i czasu włożyła w ten
obiad. I rzeczywiście ludzie nie po to płacą słone sumy za
rejs jachtem po. Morzu Karaibskim, by wysłuchiwać kłótni
członków załogi.
- Będę się starała przygotowywać prostsze potrawy -
powiedziała tonem szczerej obietnicy. -1 zrobię wszystko,
co w mojej mocy, by nie tracić panowania nad sobą. -
Uśmiechnęła się. - Przynajmniej nie częściej niż raz na
dzień.
- Dobry pomysł. - Głos i wyraz twarzy Troya nabrały
miękkości i delikatności.
Lucy poczuła się wzruszona. Jednak jej kapitan posiadał
ludzkie cechy. A poza tym był tak obłędnie przystojny.
- Jutro z samego rana biorę się za gruntowne sprzątanie
kuchni. Zacznę od wypolerowania mosiężnych lamp, a po-
tem...
- W porządku, Lucy... Przynajmniej jednego do-
wiedziałem się dzisiaj o tobie. Jesteś bardzo, ale to bar-
dzo pracowita. Długi, spokojny sen dobrze ci zrobi.
Gdybyś więc była moją córką, powiedziałbym: marsz do
łóżka.
R
S
- Muszę najpierw pozmywać naczynia. Do jutra wszy-
stko pozasycha i nie doskrobię tych garnków i talerzy.
Wstał z krzesła.
- Pomogę ci.
Leniwie przeciągnął się, a ona ujrzała pomiędzy koszula
ką a szortami kawałek jego brzucha. Odwróciła wzrok.
- Nie musisz.
- Dwa przyjemne spotkanka z Raymondem Blogde-
nem oraz szermierczy pojedynek ze mną, to chyba dość
jak na jeden dzień... i na jedną kobietę. Idziemy.
- Potrafisz być taki cholernie miły, kiedy się nie wście-
kasz. Wiem, że nie powinnam tego mówić. Moje siostry
ciągle mnie pouczają, że zanim coś powiem, powinnam
wpierw pomyśleć. Mają rację w tej, jak również w innych
sprawach. Myślę jednak, że jeśli masz zamiar być już za-
wsze taki miły, to ja zanudzę się na śmierć.
- Tylko nie umrzyj mi z tych nudów przed końcem
rejsu - powiedział, puszczając do niej perskie oko, po
czym zajął się zbieraniem talerzy ze stołu.
- Postaram się- odparła z żałosnym westchnieniem.
Było jej lekko i miło. Stanowczo przesadziła z tym wi-
nem. Pośpieszyła za Trpyem do kuchni.
R
S
ROZDZIAŁ TRZECI
Gdy Lucy się obudziła, słońce stało już wysoko. Nim
otworzyła na dobre oczy, wiedziała, gdzie się znajduje. Na
łodzi o pięknej nazwie „Morski Wiatf', przycumowanej do
nabrzeża portowego miasta Road Town na Wyspach Dzie-
wiczych. Czekały ją cztery tygodnie żeglowania w tym
rejonie Morza Karaibskiego.
Wyskoczyła z łóżka w nastroju, który znała z lat dzie-
cięcych, kiedy to jako dziesięcioletnia dziewczynka biegła
szukać pod choinką śladów wizyty Świętego Mikołaja.
Tym razem jednak miała obdarować ^amą siebie. Wręczy
sobie najwspanialszy prezent, jaki kiedykolwiek otrzymała
i być może otrzyma - czas spędzony na żeglowaniu. Spo-
jrzała na morze. Mieniło się łuską słonecznych połysków.
Postanowiła, że podczas robienia zakupów w mieście
zadzwoni do matki i zawiadomi1 ją o'zmianie planów. Oj-
ciec umarł, gdy miała trzy latka. Nie zatarł się jednak
całkowicie w jej pamięci i teraz właśnie pomyślała o nim.
Pomyślała też o Troyu Donovanie. Musi nauczyć się
z nim współżyć - takie było jej najważniejsze przykazanie.
Tak więc rozpoczęła dzień i to rozpoczęła szczęśliwie.
Choć wczoraj wszystko szło jak po grudzie, dzisiaj dobry los
sprzyjał jej. Wysprzątała kuchnię do ostatniego pyłku, ostat-
niej okruszyny, po czym zadowolona z siebie wybrała się do
miasta. Matki nie zastała w domu, więc nagrała wiadomość
R
S
na sekretarce. Zrobiła zakupy podstawowych produktów,
ponadto kupiła książkę kucharską oraz kilka słoików mie-
szanek korzennych. Ugasiła pragnienie butelką lemoniady
w małej kawiarence i już trzeba było wracać na jacht.
Szybko uwinęła się ze śniadaniem, na które podała owo-
ce, tosty z miodem i owsiankę. Troy jadł zamyślony, ma-
łomówny, ale pogodny. Od rana szorował pokład i zdążył
już nielicho zgłodnieć.
Po śniadaniu zmyła naczynia i wzięła się za sprzątanie
kajut. Pojawił się Troy.
- Zróbmy sobie przerwę - zaproponował.
Odgarnęła włosy, które przy zmywaniu podłogi opadły
jej na twarz.
- Jak ci się podoba? - Ogarnęła spojrzeniem kajutę....
- Jesteś czarodziejką, ale i czarodziejki potrzebują
chwili odpoczynku. Każdego dnia muszę na jakieś dwie
godziny zapuszczać silnik, by lodówka i zamrażarka dzia-
łały należycie. Pomyślałem więc, że moglibyśmy wziąć
kurs na Peter Island i trochę tam popływać.
- Powiedziałeś „popływać"? - Przechyliła głowę na
jedno ramię. - Hmm, rzecz jest godna rozważenia.
Spojrzał na kubeł z brudną wodą i gąbkę, którą trzymała
w ręku. Uśmiechnął się.
- Nie chciałbym odrywać cię od czegoś, co najwidocz-
niej sprawia ci wielką przyjemność.
- Dla ciebie, kapitanie Troy, gotowa jestem się poświę-
cić. - Uniosła się klęczek. - A nauczysz mnie nurkowania?
Spojrzał zdumiony.
- Nie potrafisz nurkować?
- Troy, ja nigdy dotąd nie zapuszczałam się dalej na
południe niż do Bostonu.
R
S
Na jej czole perliły się krople potu, na brodzie widniała
brudna plama, ale z jej oczu bił blask radości.
- A zatem nadrabiasz stracony czas?
Nie spodziewała się z jego strony takiej przenikliwości.
Było to miłe, gdyż świadczyło o zainteresowaniu jej osobą.
- Chyba tak. Te cztery tygodnie wydają mi się jak da-
rowane. Kiedy miną, powiem sobie, że przez miesiąc ży-
łam w innej czasoprzestrzeni. Bo zawsze chodzi o kieru-
nek, w jakim się podąża, ja zaś w pewnym momencie za-
częłam jakby błądzić.
- Nie tylko ty czujesz się zagubiona - powiedział w za-
myśleniu, po czym przeczesał włosy palcami. - Podnośmy
kotwicę i wypływajmy.
- Tylko wyleję z kubła te brudy.
Patrzyła, jak odchodzi. Miał muskularne, jakby rzeź-
bione nogi biegacza. Skąd i dokąd biegł? I jak zboczył ze
swojej drogi?
Kiedy zakotwiczyli w pobliżu piaszczystego brzegu Peter
Island, Lucy poszła się przebrać w kostium kąpielowy. Kupiła
go pod wpływem jednego ze swoich dziwacznych impulsów,
pewnego marcowego popołudnia, ;gdy nad Ottawą szalała
burza gradowa. Był więcej niż wyzywający, zwracał uwagę
agresywną czerwienią dwóch skąpych skrawków materiału
- majteczek i stanika. Gdyby wiedziała wówczas o istnieniu
Troya Donovana, zdecydowałaby się na jednoczęściowy ko-
stium kąpielowy w możliwie najniewinniejszym odcieniu be-
żu. Niestety, wyglądała teraz jak dziewczyna z małego mia-
steczka, która za wszelką cenę chce ustrzelić na plażach Ka-
lifornii milionera po sześćdziesiątce.
Włożyła na kostium białą sportową koszulę i wyszła na
R
S
pokład. Ale wiatr natychmiast odsłonił to, co chciała zakryć,
i Troy, który właśnie się odwrócił, żeby coś powiedzieć, ura-
czony został widokiem jej bezwstydnej nagości. Otworzył
usta i już ich nie zamknął. Wyglądał jak rażony piorunem.
Już jako bardzo młoda dziewczyna nienawidziła swoje-
go ciała. Wystrzeliła w górę w wieku trzynastu lat, przera-
stając chłopaków z klasy i ciągle była zmuszona znosić ich
zaszyfrowane, lecz często też głośno wypowiadane komen-
tarze na temat jej dużych piersi. A przecież zawsze pragnę-
ła być wiotką, kruchą i delikatną dziewczyną, taką jak
Tanya Holliday.
W następnych latach jakoś się pogodziła ze swoim ciałem.
Ale teraz znowu wróciło to absurdalne poczucie skrępowania,
wręcz zawstydzenia własną cielesnością. Jak gdyby ktoś od-
słonił jej nagość, która domagała się zakrycia. Szarpana wia-
trem koszula okazała się zawodną zasłoną.
- Gdzie ekwipunek do nurkowania? - spytała słabym
głosem, starając się za wszelką cenę uniknąć wzroku Troya,
ale też uciekając spojrzeniem od jego ciemnozielonych
kąpielówek i lekko owłosionego brzucha.
Podniósł wieko przytwierdzonej do pokładu skrzyni
i wyciągnął z niej płetwy i maski. Miał tam schowanych
chyba kilka kompletów, pewnie z myślą o gościach, któ-
rych zapraszał na jacht.
Pierwsza maska, po którą sięgnęła, okazała się za duża.
Dopiero trzecia dokładnie przylegała do twarzy.
Troy udzielił jej wszystkich niezbędnych wskazówek.
- Będziemy nurkować po tej stronie rafy - dodał. - Za-
nurzę się pierwszy, by sprawdzić, czy kotwicą na pewno
dobrze trzyma.
Założył płetwy, zsunął się z pokładu do wody i natych-
R
S
miast znikł pod jej powierzchnią. Lucy próbowała naśla-
dować wszystkie jego ruchy, ale czyniła to z dużo mniejszą
gracją, jeśli w ogóle o gracji można było tu mówić. Kro:
czyła w gumowych płetwach, szeroko rozstawiając nogi, i
z pewnością musiała się kojarzyć wszędobylskim mewom
z osobliwą krzyżówką kaczki z żabą. Poza tym bała się, że
o coś zawadzi i pacnie jak długa w tym swoim okropnym
czerwonym bikini, wystawiając na śmiech skąpo odziane
pośladki. W końcu jednak bez tego rodzaju przygód udało
się jej znaleźć w wodzie. Tutaj odkryła, że płetwy, tak
kłopotliwe dotąd i niewygodne, posiadają jednak podczas
nurkowania swoje racjonalne zastosowanie. Są jak gdyby
turboładowarką dla nóg.
Otworzyła oczy, spojrzała i zobaczyła najprawdziwszy
ogród. W turkusowej wodzie na tle żółciutkiego piasku
falowały strusie pióra korali w najprzeróżniejszych odcie-
niach czerwieni. Ławice małych i trochę większych ryb
wyglądały niczym rozsypane szlachetne kamienie drogo-
cennych naszyjników. Świetlne emanacje, falujący ruch
szafirowych i purpurowych punkcików, wszystko to przy-
pominało pyszne mozaiki starożytnych arabskich budowli.
Otworzyła usta, by wyrazić wobec Troya swój zachwyt
tym podwodnym przepychem, i natychmiast zachłysnęła
się słono-gorzką wodą. Na szczęście powierzchnia była
tuż-tuż. Wystawiła głowę i zaczęła kaszleć i pluć.
Troy podpłynął kilkoma ruchami ramion.
- Wszystko w porządku?
W ostatniej chwili udało się jej uregulować oddech.
- Te rybki... Wyglądają jak szlachetne kamienie.
- Tak. Musisz jednak pamiętać, że gdy znajdujesz się
pod wodą, nie wolno otwierać ust.
R
S
- Tak jest, kapitanie.
- I nie dotykaj korali. Niektóre z nich parzą mocniej od
pokrzyw, są zupełnie jak ogień.
Kiwnęła głową. Ten cudowny podwodny świat krył
w sobie, okazało się, mnóstwo niebezpieczeństw.
Zanurkowali. Wszędzie było pełno ryb: czarnych; żółtych,
srebrzystych, czerwonych i niebieskich. Małych i dużych.
Prążkowanych poprzecznie i podłużnie. Cętkowanych i jed-
nolicie ubarwionych. A pośród nich spłaszczone mątwy,
o oczach wielkich niczym srebrne monety, przezroczyste me-
duzy, jakieś stwory przypominające wodne pająki i cudowne
morskie koniki. Cały ogromny świat żywych organizmów,
którego istnienia nigdy dotąd nawet nie podejrzewała.
Wynurzyła się na powierzchnię. Rozsadzał ją radosny
entuzjazm.
- Dziękuję, Troy! - wykrzyknęła. - To jest wręcz nie-
wyobrażalnie piękne! Otworzyłeś mi furtkę jakby do inne-
go świata. -Nagle jej głos się załamał. -Troy, co ty robisz?
Poczuła jego dłonie na swoich plecach. Ich ciała przy-
warły do siebie.
- To ty jesteś wręcz niewyobrażalnie piękna.
Pochylił głowę i nagle pocałował ją w usta. Zderzyli się
maskami.
Początkowy strach minął, serce Lucy zalała wielka ra-
dość. Już nie tylko pod sobą miała bajeczny ogród, miała
go w sobie, w każdej cząsteczce ciała. Ale stan ten nie
trwał długo. Bo nagle Troy odepchnął ją od siebie, a jego
oczy za plastikową szybką maski patrzyły na nią prawie
z nienawiścią.
- Lepiej już wracajmy - powiedział ostrym tonem. -
Mamy wciąż jeszcze dużo do zrobienia.
R
S
Lucy znajdowała się w stanie krańcowej dezorientacji.
Czyżby Troy nienawidził jej? Więc dlaczego ją pocałował?
A może nienawidził jej właśnie dlatego, że ją pocałował?
Na żadne z tych pytań nie potrafiła znaleźć sensownej
odpowiedzi. Patrzyła na Troya, który wspinał się po dra-
bince od strony rufy, i myślała o tym, jak mało wie o tym
człowieku. Jak bardzo mało...
Po minucie i ona była już na pokładzie. Zdjęła maskę
i płetwy, obmyła ciało strumieniem słodkiej wody z gumo-
wego węża, po czym poszła się przebrać. Kiedy znalazła
się przy kołowrocie kotwicy, gotowa do wykonania kapi-
tańskiej komendy, Troy zbliżył się do niej.
- Możesz sobie wytłumaczyć ten pocałunek moim
chwilowym obłędem albo wybuchem nienasyconej mę-
skiej żądzy, lub wreszcie moim zwykłym dziwactwem -
powiedział. - Tak czy inaczej, zapewniam cię, że już wię-
cej nic takiego się nie powtórzy.
Nawet nań nie spojrzała. Odczekała chwilę ze wzro-
kiem utkwionym w miejscu, gdzie nurkowali, a kiedy pad-
ła wreszcie komenda, wybrała kotwicę.
Wracali na silniku, więc mogła dokończyć mycia pod-
łogi w saloniku. Po zacumowaniu-w porcie zajęła się ob-
lekaniem poduszek i koców. Czysta pościel przyjemnie pa-
chniała, miło było dotykać jej dłonią.
Czas płynął i musiała pomyśleć o przygotowaniu posił-
ku. Przeszła więc do kuchni i zajrzała do lodówki. Prędko
ją jednak zamknęła, gdyż za nią stanął Troy. Bardziej wy-
czuła, niż usłyszała jego nadejście. Odwracając się, miała
nadzieję, że pokaże mu pogodną twarz.
- Niebawem podam lunch.
R
S
- Co to za znaki masz na ramionach?
Odruchowo spojrzała tam, gdzie i on patrzył.
- Czy o tym mówisz? - Dotknęła palcem brzydkiej si-
nej plamy na lewym ramieniu.
- To mi wygląda na jakieś sińce - powiedział, marsz-
cząc czoło.
- Blogden - odparła. - Chwycił mnie, a jego upierście-
nione palce wpiły się w moje ramiona.
Troy szpetnie zaklął. Spojrzała mu w oczy z ironicznym
uśmiechem i powiedziała z sarkazmem w głosie:
- Zastanawiam się, czym się kierował. Chwilowym obłę-
dem, nienasyconą męską żądzą czy skłonnością do dziwactw.
Troy patrzył gdzieś w kąt pomiędzy zlewozmywakiem
a lodówką.
- Porównujesz mnie z nim?
Koniecznie musiała go zranić. Troy jako przyjaciel zbyt
szybko mógł się przemienić w obiekt jej uwielbienia.
- Owszem, porównuję. I muszę przyznać, że rzucając się
na mnie był trochę bardziej zmieniony na twarzy niż ty...
- Nie dręcz mnie, Lucy.
- Dlaczego pocałowałeś mnie, Troy?
- Podałem ci aż trzy przyczyny.
- Podaj mi jedną, ale prawdziwą.
- Nienasycona męska żądza - odparł, obnażając zęby
w uśmiechu jak wilk, który rzuca się na swoją ofiarę.
Lucy zadrżała. Zacisnęła dłonie.
- Czy to nie ty powiedziałeś, że między nami nie może
być żadnych sytuacji męsko-damskich?
- Czy jeszcze nigdy nie pożądałaś czegoś, a raczej ko-
goś, tak bardzo, że to twoje ciało dyktowało ci, co masz
uczynić?
R
S
Lucy zbladła.
- Wiesz, co w tym wszystkim jest najstraszniejsze? To,
że spodobał mi się twój pocałunek. Pragnęłam, by trwał
bez końca. - Wytarła wierzchem dłoni łzę, która już zaczy-
nała spływać jej po policzku. - Co za kompletna idiotka
ze mnie! A ty jesteś po prostu zimnym manipulatorem
cudzych uczuć.
- Co z twoją odpornością, Lucy, skoro byle pocałunek
potrafi wprowadzić cię w stan ekstazy? Być może powin-
niśmy spać ze sobą, byś potem mogła wpisać mnie na listę
swoich podbojów. Kolejny wysoki blondyn, którego zdo-
byłaś i prowadziłaś na pasku.
Odrzuciła do tyłu głowę.
- Dziękuję, ale nie skorzystam z sugestii spędzenia
z tobą nocy. Jestem na to zbyt mądra.
- Jakoś nie odniosłem dotąd takiego wrażenia.
I jak ona mogła zacząć dzisiejszy dzień, czując się tak,
jakby to była wigilia Bożego Narodzenia? Troy nie szano-
wał jej, być może nawet gardził nią. Wytrzymać ż nim
przez następne cztery tygodnie wydawało się niepo-
dobieństwem.
- Troy, czy mógłbyś łaskawie wyjść z kuchni: Tu jest
naprawdę bardzo mało miejsca. Jeżeli mam zrobić coś do
zjedzenia, muszę mieć swobodę ruchów.
Ale Troy nie ruszył się nawet na krok. Nadal baryka-
dował sobą wąskie przejście pomiędzy lodówką a zlewo-
zmywakiem.
- Powiedziałaś, że mój pocałunek sprawił ci przyje-
mność. Ale to nie dlatego, że ja, Troy, cię całowałem, tylko
dlatego, że całował cię facet o określonych cechach fizy-
cznych. Przyznaj się, Lucy, że już w chwili, kiedy mnie
R
S
zobaczyłaś, umieściłaś mnie w pewnym stereotypie atra-
kcyjnego mężczyzny.
Zalała ją fala niepokoju. Czy w gruncie rzeczy Troy nie
miał racji? Czyż nie był kolejnym w szeregu jasnowłosych
dryblasów, którym oddawała dotąd swoje serce? I to, nie-
stety, bez wzajemności. Zresztą postępowała na zasadzie
jakiegoś dziwnego przymusu. To było silniejsze od niej
i stanowiło najgorszą stronę jej osobowości. Nigdy nie
miała wyboru.
Zdobyła się na odwagę i skrzyżowała swoje spojrzenie
ze spojrzeniem Troya,
- Chciałabym, żebyś nie miał racji. Spróbuję przezwy-
ciężyć ten schemat.
- Obawiam się, że długa jeszcze droga przed tobą - po-
wiedział chrapliwym głosem.
Spuściła wzrok. Czuła się całkiem wyczerpana.
- Prosiłam, Troy, żebyś wyszedł i wreszcie zostawił
mnie w spokoju.
- Wypędzasz mnie, ponieważ nie masz odwagi spojrzeć
prawdzie w oczy.
Zagryzła wargi.
- Nie przeciągaj struny! Wiesz, że w każdej chwili mogę
się stąd wynieść. I kto będzie gotował twoim gościom?
- Ani ty nie możesz odejść, ani ja nie mogę cię zwolnić.
Klamka zapadła. Najbliższy miesiąc, chciał nie chciał, mu-
simy spędzić ze sobą. - Cofnął się dwa kroki. - Dzisiaj
odpoczywaj i wyśpij się. Nie jest to zbyt dobra reklama dla
jachtu, jeżeli członek załogi wygląda na osobę kwalifiku-
jącą się do leczenia szpitalnego.
Nie chodzi mu o mnie, pomyślała z goryczą. Chodzi mu
o jacht i klientów. I w tych klientach była cała nadzieja.
R
S
Ich obecność, siłą rzeczy, równoznaczna będzie z zawie-
szeniem broni.
Nie miała pojęcia, jacy będą ci pierwsi goście; Nie wy-
kluczała pary intelektualistów w modnych strojach żeglar-
skich. Albo mogło to być małżeństwo dziarskich emerytów
z fantazją. Albo też ludzie, którym pogoń za pieniędzmi
zszarpała nieco nerwy i którzy chcą pod żaglami zaczerp-
nąć oddechu do dalszej walki.
Jednak myliła się, bo para pierwszych gości zaskoczyła
ją. Heather Merritt okazała się ładną i miłą blondynką
z lekką nadwagą. Mogła mieć około trzydziestki. Nie kryła
swojego zachwytu „Morskim Wiatrem". Jej mąż, równie
pulchny jak żona, był od niej starszy, tak na oko, chyba
o dziesięć lat. Ot, zwykły, szary człowiek z tłumu. I wy-
glądał tak, ale tylko dopóty, dopóki nie spojrzał na żo-
nę. Wówczas jego twarz przeobrażała się, nabierając wy-
razu takiej czułej miłości, że Lucy nie mogła się oprzeć
wzruszeniu.
Państwo Merrittowie, prowadzeni przez Troya, zeszli
pod pokład, gdzie im zaproponował, by wybrali sobie ka-
jutę spośród trzech, które były do ich dyspozycji.
- Jakie tu wszystko urocze! - wykrzyknęła Heather,
ogarniając zachwyconym wzrokiem koszyk pełen świe-
żych owoców, półkę nad koją, na której stało mnóstwo
książek oraz wypolerowany do połysku mahoniowy stolik.
- Fantastyczne - potwierdził jej mąż, obejmując ręką
talię Heather.
Zarumieniła się.
- Wybierzemy chyba jedną z tych dwóch kajut na dzio-
bie jachtu. Prawda, kochanie?
R
S
- Doskonale.
- Kajuta na rufie ma trochę szersze łóżko-powiedziała
Lucy.
Rumieńce Heather nabrały intensywności.
- Och, my lubimy, gdy możemy spać przytuleni do
siebie - wyznała ze szczerością dziecka. - To nasz miesiąc
miodowy.
- Pobraliśmy się tydzień temu - uściślił Craig, całując
żonę w kark. - Weźmy tę kajutę po prawej. Kiedy po raz
pierwszy ujrzałem cię w bibliotece, stałaś po prawej stronie
stołu.
Heather zarzuciła mu ręce na szyję,
- Nie wiedziałam, że pamiętasz.
- Nie zapominam o niczym, co wiąże się z tobą - oświad-
czył, całując żonę z taką żarliwością, że purytanski cenzor na
pewno skorzystałby w tym miejscu ze swoich nożyczek.
Troy poruszył się niespokojnie.
- Będę na pokładzie - mruknął i opuścił towarzystwo.
Jego odejście wyglądało raczej na ucieczkę.
Heather uwolniła się w końcu z uścisku męża i mogła
w miarę przytomnie wysłuchać objaśnień Lucy, która prze-
de wszystkim powiedziała, jak należy korzystać z łazienki,
a następnie wyjaśniła resztę spraw.
Nowożeńcy zostali sami, lecz po dwudziestu minutach
zjawili się na pokładzie, Policzki Heather przypominały
pąsowe róże, zaś Craig wydawał się bardzo z siebie zado-
wolony. Lucy mogłaby pójść o zakład, że nie spędzili tych
minut na rozpakowywaniu się.
- Zwracamy się do siebie po imieniu - oświadczył Troy.
- Taki po prostu zwyczaj panuje na jachtach. A teraz in-
formuję, że wszystko zostało ułożone z myślą o was. Noc-
R
S
ne rozrywki, posiłki w lokalach, kąpiele wodne i słonecz-
ne, wycieczki... Wszystko, co oferują Wyspy Dziewicze.
- Chciałabym zatańczyć przy dźwiękach bębnów - po-
wiedziała Heather.
- Dobrze, jutro wieczorem w Virgin Gorda.
- A ja z ochotą ponurkowałbym - dodał Craig.
- Zaraz po lunchu. Zrobię wszystko, żeby udało się
wam popływać z morskimi żółwiami.
- Zamiast w lokalach, wolałabym posiłki tu, na jachcie.
A ty, kochanie? - Heather spojrzała na Craiga.
- Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, króliczku.
- Czy już nurkowaliście? - zapytał Troy.
- Ja tak, ale żona nie miała jeszcze okazji.
- Mam nadzieję, że nauczysz mnie nurkowania - po-
wiedziała Heather.
Spojrzeli na siebie z takim pożądaniem w oczach, że
tym razem to Lucy poczuła ogień na twarzy. Równocześnie
ogarnął ją niepokój. Morze było spokojne, ale na „Morskim
Wietrze" szalała burza. Seksualne apetyty Craiga i Heather
zdawały się wzrastać z każdą minutą. Co będzie, gdy
w którymś momencie burza przemieni się w tajfun?
- Poznaliście się w Nowym Jorku? - zapytała Merrittów,
wystawiając rozpalone policzki na podmuch chłodnej bryzy.
Odpowiedź nowożeńców trwała blisko kwadrans. Opo-
wiedzieli jej ze wszystkimi szczegółami swój romans.
Spotkanie w bibliotece, wspólne spacery i rozmowy, kilka
wizyt w nowojorskich restauracjach, ślub i miesiąc miodo-
wy. Tu, na Tortoli, przebywali już od tygodnia, tyle że na
zachodnim brzegu wyspy.
- Basen otoczony palmami, błękitne niebo, szaleństwo
kwitnienia, a tam gdzieś zadeszczony Nowy Jork... W No-
R
S
wym Jorku spadło tej zimy więcej śniegu niż przez ostat-
nie pięć lat. - Heather dziwiła się światu jak mała dziew-
czynka.
- A pamiętasz tę śnieżycę, która uwięziła mnie w two-
im mieszkaniu na całe dwa dni? - zapytał Craig.
Heather zachichotała i zmysłowo, jak kotka, otarła się
o męża.
Lucy nie mogła już tego dłużej wytrzymać.
- Lunch za dziesięć minut - powiedziała i zeszła pod
pokład.
Zachwycając się wszystkim, Merrittowie, rzecz jasna,
rozkoszowali się również jedzeniem. Ich całkowita akcep-
tacja tego, co pojawiło się na stole, przyniosła Lucy ogro-
mną ulgę.
Po lunchu Troy zapuścił silnik i skierował łódź do miej-
sca, gdzie wczoraj on i Lucy nurkowali. Znów pojawiła się
Peter Island ze swoją piaszczystą plażą i dalekimi zielony-
mi wzgórzami.
Gdy goście założyli już płetwy i maski, Troy zapytał
Lucy, czy dołączy do nich. Wymówiła się obowiązkami,
które czekały ją w kuchni.
- W takim razie zostawiam „Morski Wiatr" pod twoją
opieką.
Została sama na łodzi. Potrzebowała tej samotności.
Musiała choć przez chwilę skupić się na sobie i na tym, co
się wydarzyło. Ale im dłużej myślała o Troyu, im szczegół
łowiej analizowała jego słowa, w tym większe popadała
zakłopotanie.
Wiedziała tylko jedno. Bez względu na rozwój wypad-
ków - nie była już w stanie opuścić „Morskiego Wiatru".
Lecz cóż to oznaczało?
R
S
ROZDZIAŁ CZWARTY
Następne dwadzieścia cztery godziny okazały się wyjąt-
kowo ciężką próbą. Na nic się zdało całe duchowe męstwo
Lucy. O ile polubiła Merrittów, odnajdując u obojga natu-
ralne ciepło i życzliwość dla świata, o tyle ich seksualne
nieopanowanie udręczało ją do granic wytrzymałości. Nie
oddalali się od siebie na krok, spleceni ze sobą jak dwa
powoje, i Lucy była pewna, że gdyby nie obecność jej
i Troya, uprawialiby miłość w każdym miejscu i zakątku
jachtu, bodaj nawet na kole sterowym.
Ściany kajut, niestety, nie były dźwiękoszczelne, to zaś
oznaczało dla Lucy praktycznie bezsenną noc. Jęki Heather,
charakterystyczny rytm sprężyn łóżka, pomruki i sapanie
Craiga - wszystkie te dźwięki rozchodziły się po całej łodzi.
W rezultacie Lucy, a zapewne i Troy, czuła się jak ktoś,-kto
podgląda seks przez dziurkę od klucza, a w dodatku jest do
tego zmuszany. Mękę zwiększała jej własna pobudliwość
erotyczna oraz pamięć osobistych doświadczeń seksualnych.
Właściwie było to tylko jedno doświadczenie, gdyż, jak dotąd,
spała tylko z jednym mężczyzną. Był nim Phil, a poszli do
łóżka zaraz po zaręczynach. Z pewną przyjemnością wspo-
minała tamtą noc, lecz w żaden sposób nie mogła wyłowić
z pamięci takich jak te dźwięków, przypominających ciągle
niezaspokojone chucie.
Gdyby kochankiem był Troy, to wówczas, kto wie...
R
S
Stop! Potrząsnęła głową. Nie chciała myśleć o Troyu. Było
to zbyt niebezpieczne.
Kiedy pół godziny później pojawiła się na pokładzie,
wszyscy już tam na nią czekali. Craig skomentował entu-
zjastycznym gwizdnięciem jej sięgającą połowy łydek po-
wiewną, a równocześnie agresywną w kolorze sukienkę,
złote kolczyki i makijaż, który nadawał jej oczom tajemni-
czą głębię, a policzkom ciepły blask.
Z kolei Heather zdobyła się na niewymyślny, lecz pły-
nący z głębi serca komplement:
- Jak pięknie wyglądasz, Lucy! Nie uważasz, Troy?
- I owszem - odparł Troy z obojętną miną.-Więc jak?
Możemy już iść?
Całe radosne podniecenie Lucy, jakie czerpała z faktu
przeobrażenia się z kucharki w kobietę elegancką i zadba-
ną, gdzieś się ulotniło. Troy pewnie uważał, że ubrała się
zbyt szykownie, a może nawet zbyt krzykliwie. Kto wie,
może nie cierpiał koloru pomarańczowego. I, czuła to, ani
myślał z nią zatańczyć.
Noc już zapadła, kiedy zasiedli przy stoliku w jachtklubie.
Rzęsiście oświetlony lokal rozbrzmiewał rytmami egzotycz-
nego kwintetu. Muzyka niosła się po wodzie, hen, daleko, ku
brzegom innych tropikalnych wysp. Pyzaty księżyc wisiał na
granatowym niebie i przypominał niedojrzałą pomarańczę.
Wiatr w ciepłych porywach burzył fryzury pań. Błękitna ko-
szula Troyą to rozpłaszczała się na jego szerokiej piersi, to
marszczyła się drobnymi falami niczym oczko wodne.
Lucy spojrzała na Heather, próbując skupie się na jej
wesołej, nieskładnej paplaninie. Miała nadzieję, że Craiga
stać będzie na akt wielkoduszności i prędzej czy później
R
S
poprosi ją do tańca. Tak bardzo chciała zatańczyć. Kochała
taniec, a szansa zatańczenia z Troyem praktycznie równała
się zeru.
Parkiet osłonięty był z góry czymś w rodzaju baldachi-
mu w biało-zielone pasy. Wokół stały stoliki, nad który-
mi falowały wdzięczne pióropusze palm. Poprzez listowie
prześwitywało rozgwieżdżone niebo. W powietrzu unosi-
ła się intensywna woń jaśminu. Troy zamówił drinki, zaś,
Craig poprosił Heather do tańca. Trzy rytmiczne kawałki,
które tamci przetańczyli, Lucy i Troy przesiedzieli w zu-
pełnym milczeniu.
Romantyczne otoczenie nie gwarantuje bynajmniej ro-
mansu, pomyślała Lucy. Patrzyła na świetnie bawiących się
Merrittów i poczuła zazdrość. Troy nie odrywał oczu od
młodej gibkiej dziewczyny o prostych pszenicznych wło-
sach, wirującej z tęgim rudzielcem.
Pięcioosobowy zespół, złożony z muzyków najwy-
ższej klasy, grał utwory utrzymane w stylu jazzu murzyń-
skiego. Lucy przypomniała sobie dawne czasy, kiedy jako
trzynastoletnia dziewczyna siedziała na zabawach szkol-
nych pod ścianą, gdyż żaden z jej kolegów nie miał dość
odwagi, by zatańczyć ź dziewczyną wyższą od niego o pół
głowy.
Spojrzała na Troya.
- Widzę, że nie masz ochoty na taniec ze mną. Dlacze-
go więc jej nie poprosisz?
Troy jakby się ocknął z głębokiego zamyślenia. Ode-
rwał wzrok od gibkiej blondynki.
- O kim mówisz?
- O tej tańczącej dziewczynie o urodzie Szwedki, na
którą gapisz się już od dziesięciu minut.
R
S
O ile dotąd mogła się skarżyć, że zapomniał o jej istnie-
niu, o tyle teraz mogła się obawiać, że zabije ją tym swoim
przepełnionym zimną furią wzrokiem.
- Mylisz się, Lucy. Nie zamierzam tańczyć ani z nią,
ani z tobą. Jasne?
Jeżeli liczył na to, że Lucy po tych słowach potulnie
zamilknie, to, doprawdy, mało ją znał.
- Więc możesz całować mnie, gdy tylko przyjdzie ci
na to ochota, ale nie jestem dość reprezentacyjna, by po-
kazywać się ze mną publicznie, czy tak?
- Nie bądź...
- Craig i Heather wracają - przerwała mu, przyobleka-
jąc na twarz fałszywy uśmiech.
- Czy zrobisz mi tę uprzejmość i zatańczysz ze mną?
- zapytał Craig, pochylając się nad Lucy w szarmanckim
ukłonie.
Z kolei Heather zaatakowała Troya. Chwyciła go za rękę
i postawiła na nogi.
- Dość tego siedzenia, Troy. Coś mi mówi, że jesteś
wspaniałym tancerzem.
Heather nie omyliła się. Troy rzeczywiście wiedział, jak
wieść partnerkę po parkiecie, a czynił to tak dobrze, że aż
skupił na sobie powszechną uwagę. Lucy patrzyła nań ponad
ramieniem Craiga i czuła się dumna ze swojego kapitana.
Gibka blondynka i rudowłosy grubas gdzieś zniknęli.
Kiedy taniec się skończył i zamilkły oklaski, który-
mi tańczący nagrodzili orkiestrę, Heather pchnęła Troya
w stronę Lucy.
- A teraz, Troy, powinieneś zatańczyć ze swoim uro-
czym bosmanem. Ja i Craig nie rozstajemy się na dłużej
niż pięć minut. Prawda, misiaczku?
R
S
Craig, oczywiście, skwapliwie potwierdził, Troy zaś,
przyparty dosłownie do muru, chcąc nie chcąc, podał ramię
Lucy. Wolałaby, żeby uczynił to z własnej woli, a nie na
skutek interwencji Heather, ale dobiegła jej uszu tak słodka
melodia, że nie była w stanie mu odmówić.
Objął ją, a ona pozwoliła się poprowadzić. Od razu
też dostrzegła, że Troy zachowuje nienaturalnie du-
ży dystans, jakby wzdragał się przytulić ją do siebie. I nie
wiadomo, co było gorsze: siedzenie z nim w milcze-
niu przy stoliku czy ten taniec, który zdawał się być z je-
go strony jedynie uprzejmością zrobioną Heather. Lucy
wiedziała sporo o znaczeniu i roli dotyku, gdyż był to
jej zawód, tym mocniej więc odczuwała chłodną bez-
osobowość zachowania Troya. Na dodatek milczał jak za-
klęty,
Powiedziała polubownym tonem:
- Nie podoba ci się moja sukienka, prawda?
Spojrzał na nią z wysokości swego odosobnienia.
- Dlaczego tak sądzisz?
- I oczywiście mówiłeś prawdę^ kiedy stwierdziłeś, że
nie chcesz ze mną tańczyć. Ale wierz mi, ja naprawdę nie
choruję na żadną zaraźliwą chorobę, Troy.
- Widzę, że cenisz sobie szczerość. Więc będę szczery!
-Nabrał w płuca powietrza. - Łatwo nie wpadam w po-
płoch, Lucy Barnes. Jednak zląkłem się nie na żarty na
myśl, że będę musiał zatańczyć z tobą na tym parkiecie.
W tej sukience bowiem wyglądasz porywająco, nieodpar-
cie uwodzicielsko, nieskończenie pięknie.
- A więc nie masz najgorszego zdania o mojej sukien-
ce? - zapiszczała jak myszka.
- Moje zdanie przed chwilą usłyszałaś.
R
S
Ważyła w tej chwili doprawdy niewiele. Właściwie nic
nie Ważyła. Unosiła się w powietrzu.
- Jednym słowem, obawiałeś się, że ponieważ jestem
tąk „nieodparcie uwodzicielska", to na pewno podczas tań-
ca zerwę z ciebie koszulę?
- Przeciwnie. Obawiałem się, że właśnie tego nie zrobisz.
- Nie cierpię przyszywania guzików,
- Ale twoja sukienka nie ma guzików. Chcąc ją zdjąć,
musiałbym tylko ściągnąć ci ją przez głowę.
Zatrzepotała rzęsami jak madame Butterfly wachlarzem.
- Zdaje się, że moglibyśmy nauczyć Craiga i Heather
kilku rzeczy. Nie uważasz?
Troy odrzucił do tyłu głowę i wybuchnął śmiechem. Już
nie tańczyli, tylko wręcz pokładali się ze śmiechu. Śmie-
jący się Troy różnił się od Troya ponurego, jak dzień różni
się od noey. Śmiech przemieniał go całkowicie. Czynił go
mężczyzną sto razy bardziej seksownym od Roberta Red-
forda. Gdyby Troyowi towarzyszyło szczęście, pomyślała
Lucy, biłby wszystkich innych mężczyzn na głowę. Ale
jego coś gryzło i to coś pozbawiało go beztroski, niefra-
sobliwości i pogody ducha.
- Zdaje się, że jesteśmy w centrum powszechnej uwagi
- powiedział, opanowując śmiech. - Chyba więc zrezyg-
nujemy ze zdzierania z siebie koszul i sukienek i będziemy
tańczyć spokojnie.
Zrobiłaby wszystko, żeby Troy był zawsze w takim
szampańskim humorze. A to już było dla niej pewną no-
wością. Ani Phil, ani Wayne nie budzili w niej tego rodzaju
pragnień. Szczególnie zaś nastrój Wayne'a, który wręcz
stawał na głowie, by zaciągnąć ją do łóżka, był jej obojętny.
Przytulili się do siebie i popłynęli w takt melodii. Świe-
R
S
cił księżyc. Była noc. Ciepła bryza szeleściła w pióropu-
szach palm. Lucy cała oddała się muzyce. Chłonęła jej
erotyczny rytm w ten tropikalny wieczór na Wyspach Dzie-
wiczych.
Nagle muzyka zamilkła. Zawirowali po raz ostatni i za-
trzymali się w miejscu. Lucy czuła, że Troy trzyma ją
w geście nieświadomego posiadania, Usłyszała jego gorą-
cy szept:
- Jeśli jeszcze raz zdarzy mi się powiedzieć, że nie wy-
obrażam sobie między nami żadnych spraw męsko-damskich,
to będziesz mogła nazwać mnie kłamcą.
Przerażała ją myśl, że za chwilę będą musieli się rozłączyć.
Pragnęła, by uścisk Troya trwał jak najdłużej. Była świadoma
własnego podniecenia. Pulsujące gdzieś z. głębi ciepło roz-
chodziło się po całym jej ciele. Phil kochał się z nią. Wayne
przetańczył z nią niejedną noc. Ale w ramionach tamtych
mężczyzn nie czuła tej przyprawiającej o zawrót głowy mie-
szaniny bezpieczeństwa i jednocześnie zagrożenia, kojącego
spokoju i niepewności graniczącej z lękiem.
Uniosła głowę i spojrzała mu w twarz.
- Nazywać kapitana kłamcą? Mógłbyś jeszcze wysa-
dzić mnie na jakiejś bezludnej wysepce jedynie z beczułką
rumu.
- Ty, ja, beczułka rumu i bezludna wysepka, to nawet
całkiem dobrze brzmi.
Zamknęła oczy. Targnęło nią niezwykle silne, niemal
bolesne pragnienie. Oddzielić się wraz z Troyem od Hea-
ther i Craiga, zaszyć się w jakimś tropikalnym azylu, być
z dala od wszystkich hałasów i szumów tego świata, a na-
wet od tej słodkiej muzyki, w rytm której przed chwilą
tańczyli. Być tylko z nim, w jego ramionach...
R
S
Rzeczywistość jednak kpiła sobie z jej pragnień. Bo oto
Troy spojrzał w głąb sali,
- Do diaska, kogóż my tu widzimy! - wykrzyknął ura-
dowany. - Pamiętasz Jacka? To ten, który tak chwalił twój
debiutancki obiad na „Morskim Wietrze". Macha do nas,
więc wypada podejść i przywitać się. Siedzi w towarzy-
stwie, zapewne ze swoimi gośćmi. Uprzedzał mnie zresztą,
że będzie miał zajęte wszystkie kajuty.
I zanim Lucy się spostrzegła, znalazła się w towa-
rzystwie Jacka, gdzie wszyscy wszystkim zaczęli się przed-
stawiać. Młody mężczyzna, z którym wymieniła właśnie
uścisk dłoni, poprosił ją do tańca. Troy zdążył już zająć
miejsce przy stoliku. Siedział, mając po prawej ręce Jacka,
po lewej zaś dość atrakcyjną brunetkę, której imię brzmiało
Darlene lub Charlene, Lucy nie była tego pewna. Aktyw-
ność wydawała się czymś stokrotnie lepszym od biernej
obserwacji, jak Troy czaruje inną kobietę, więc Lucy przy-
jęła zaproszenie.
Młody człowiek okazał się świetnym tancerzem, lecz
z nią działo się coś niedobrego. Nogi miała jakby drewnia-
ne, zresztą o całym jej ciele można było mniej więcej to
samo powiedzieć. Musiała bardzo uważać, by nie zrobić
z siebie kompromitującego widowiska. Wymagało to peł-
nej koncentracji i było bardzo męczące.
Po młodzieńcu zaprosił ją do tańca małżonek Darlene
czy Charlene, a następnie Jack, który cierpiał na klasyczną
ułomność posiadania dwóch lewych nóg. Troy nie poszedł
w ich ślady. Wolał sączyć whisky i rozmawiać z uroczą
brunetką oraz Merrittami, którzy dołączyli do towarzystwa
siedzącego przy stoliku Jacka.
W którymś momencie Heather rozkosznie ziewnęła.
R
S
- Czas do łóżka, przynajmniej jeśli o mnie chodzi.
Craig pocałował ją w ucho i szepnął:
- Oczywiście, najzłotsza.
Stosując się do życzenia swych gości, Troy również
wstał od stolika. Pożegnali się ż Jackiem i jego towarzy-
stwem i po kilkunastu minutach wchodzili już na pokład
„Morskiego Wiatru".
Troy, spojrzawszy uprzednio na barometr, życzył wszy-
stkim dobrej nocy i znikł w swojej kajucie. To samo uczy-
nili Merrittowie. Lucy została sama w kokpicie.
I, doprawdy, nie wiedziała, co począć ze sobą. Czuła się
zarazem śmiertelnie znużona i rozbudzona aż do bolesnej
trzeźwości. Przepełniała ją wściekłość, której towarzyszył
czarny smutek. Jak mógł, jak śmiał potraktować ją w ten
sposób! Spojrzał na barometr i powiedział po prostu ,,do-
branoc" jakby zapomniał, że jeszcze godzinę temu trzymał
ją w objęciach i przytulał w tańcu na parkiecie tak mocno,
jakby była jego jedynym pożądaniem.
I cóż znaczyły w jego ustach sprawy męsko-damskie? To
samo, co w ustach każdego mężczyzny. Seksualne igraszki.
Pytań przybywało i w końcu wpadła w głęboką depre-
sję. A na pogodnym niebie spokojnie żeglował obojętny
księżyc. Odwróciła ku niemu twarz. Przeszyło ją dojmują-
cezimno.
Kiedy się obudziła i otworzyła oczy, wciąż było ciem-
no. I z tej ciemności dobiegły jej uszu charakterystyczne
dźwięki miłosnej szamotaniny. Zapaliła nocną lampkę. Ze-
garek wskazywał trzecią. Dochodzące zza przepierzenia
odgłosy stawały się wręcz nie do zniesienia. Poczuła złość.
Craig i Heather to chyba jacyś seksualni maniacy; nie po-
R
S
trafiła ich w tej chwili inaczej nazwać. Kochali się, nie
licząc się z niczym i z nikim. A przecież ona, Lucy, nie
miała u swego boku mężczyzny, który mógłby zaspokoić,
jej pożądanie. Była tylko kucharką na tej łajbie, najniższym
w hierarchii członkiem załogi, który musi wstać wcześniej
od innych, by zaserwować im na śniadanie ciepłe bułeczki
z ananasem. A tymczasem ci maniacy seksualni nie dawali
jej się wyspać.
Zgasiła lampkę i wetknęła głowę pod poduszkę. Nic
z tego! Urozmaicany na przemian jękami lub okrzykami
rytm miłosnych igraszek wciąż był słyszalny. Charaktery-
styczne dźwięki pobudzały wyobraźnię, ta zaś kompono-
wała plastyczne obrazy rodem z pornograficznych filmów.
Chcąc przed nimi uciec, Lucy wyskoczyła z łóżka, zgar-
nęła koc i poduszkę i wybiegła na pokład.
Zaimprowizowała spanie z trzech kamizelek ratunko-
wych, które rozpostarła na ławce, i owinąwszy się kocem
próbowała zasnąć. Tu jednak pojawiły się nowe komplika-
cje. Otóż teraz świeciła jej prosto w twarz lampa księżyca.
Nie mogła jej zgasić, tak jak tam na dole nie mogła od-
dzielić się od zwariowanych na punkcie seksu Merrittów.
Tajemnicze światło księżyca nastrajało refleksyjnie. Lucy
poczuła się rozpaczliwie samotna. Miała dwadzieścia pięć
lat. Znajdowała się setki kilometrów od rodziny, która
oczywiście kochała ją, lecz niezbyt dobrze rozumiała. Nó
i miała za sobą kilka romansów z mężczyznami, z których
każdy z czasem okazał się tym niewłaściwym.
Wielu jej rówieśników zdążyło już założyć rodziny. Dla-
czego ona była nadal samotna? Czy było z nią coś nie
w porządku?
Mogła wściekać się na Heather i Craiga za ich nienasy-
R
S
cony erotyzm, ale nie mogła nie zauważyć, jak bardzo się
kochali, jak lgnęli do siebie również w sensie duchowym.
Chciałaby doświadczać teraz czegoś podobnego.
Łódź kołysała się na spokojnej fali. Oczy Lucy zwilgot-
niały i natychmiast po jej policzkach potoczyły się łzy.
Naciągnęła koc na głowę, świadoma wszystkich niebezpie-
czeństw użalania się nad sobą.
Nagle jakiś ciężar przygniótł jej lewe ramię. Przeraź-
liwie krzyknęła. Ktoś głośno zaklął. Odrzuciła koc i już po
raz dragi tej nocy poderwała się na równe nogi. Dygotała
ze strachu. Ale strach zaraz minął, gdyż w ciemnej postaci
stojącej przed nią rozpoznała Troya.
Któż inny zresztą mógł o tej porze włóczyć się po pokła-
dzie, skoro Heather i Craig byli bez przerwy zajęci sobą?
- Przepraszam. Nie zauważyłem cię. Przestraszyłaś
mnie.
- Kto tu kogo bardziej przestraszył?
Przeczesał włosy palcami. Miał na sobie tylko krótkie
szorty.
- Nie wiedziałem, że masz zwyczaj spania na pokładzie
pod gołym niebem.
Doszła już do siebie.
- Zwyczaj ten zrodził się z powodu naszych gości, któ-
rzy uprawiają miłość od zmierzchu do świtu.
Usiedli na ławce. Lucy otuliła się kocem.
- Jeśli mam być szczery, to mnie również wybiły ze
snu ich kawałki jazzowe.
- Są nienasyceni.
- Cóż, to ich miesiąc miodowy.
- Pijąc miód, nie trzeba od razu skazywać innych na
picie... octu.
R
S
- Faktycznie, czuję się po trosze jak w burdelu.
Nagle w Lucy otwarła się jakaś tama.
- Czego mi w tej chwili potrzeba, to rozległej prze-
strzeni, łaskawych wiatrów i autentycznej bliskości z dru-
gim człowiekiem.
- Zauważam, że siedzimy raczej dość blisko siebie, a to
już jest pewien postęp.
Spojrzała nań ze smutkiem w oczach.
- O postępie zwykło się mówić wówczas* gdy coś za-
czyna się w jednym miejscu, a kończy w innym, lepszym.
Natomiast ty i ja, przynajmniej takie jest moje zdanie, ni-
gdzie nie zdążamy. A poza tym nic nas nie łączy ze sobą
prócz tak zwanego stosunku pracy.
- Mylisz się. Łączy nas coś, co chyba jednak trzeba
nazwać seksualnym pożądaniem. Odczuwam je u siebie
i u ciebie. Tyle że nie możemy mu się poddać.
Był rozbrajająco szczery. Wdzięczna mu jednak była za
taką szczerość.
- Słowem, znowu wracamy do spraw męsko-damskich.
Kiwnął głową.
- Nie będę ukrywał, jak bardzo chciałbym pójść z tobą
do łóżka - powiedział znów z tą swoją rozbrajającą szcze-
rością. - A ty poszłabyś ze mną?
Zanim zdążyła powiedzieć choć słowo, odpowiedzi
na jego pytanie udzieliło jej serce, którego rytm przeszedł
w szaloną galopadę. Troy proponował jej rozkosz, a więc
coś, co aż samo się narzucało w tę tropikalną noc.
- Chyba tak, mimo że niedawno zabroniłeś mi jakiej-
kolwiek nawet myśli o układach męsko-damskich.
- Zrobiłem to jako kapitan, a nie jako mężczyzna.
A propos mężczyzn. Konkretnie zaś mam na myśli tych
R
S
wszystkich wysokich przystojnych blondynów, których
spotkałaś w swoim życiu. Spałaś z nimi?
- Tylko z Philem. Byliśmy zaręczeni.
- Tylko z jednym? Masz dwadzieścia pięć lat, Lucy!
- Nie obraź się, ale tylko głupcy sądzą, że kobieta
w moim wieku nie powinna już być dziewicą. Powtarzam:
spałam tylko z jednym.
- Dlaczego? - zapytał ze zdumieniem w głosie.
Podciągnęła kolana niemal pod samą brodę.
- Moja matka wyznaje dość surowy kodeks moralny.
Wpływ na mnie miały też pewne względy psychologiczne.
Bardzo łatwo zakochiwałam się i odkochiwałam i w rezul-
tacie przestałam ufać własnym uczuciom. Jest pewna sym-
boliczna sprawiedliwość w fakcie, że porzucił mnie męż-
czyzna, z którym wyjątkowo próbowałam związać się na
całe życie. Uciekł do kobiety będącej moim przeciwień-
stwem - kruchej, delikatnej, filigranowej.
- Lubię cię taką, jaka jesteś. Phil, moim zdaniem, oka-
zał się durniem.
- Myślę, że właśnie usłyszałam najwspanialszy kom-
plement w swoim życiu. - Przez chwilę ważyła coś w my-
ślach. - A czy ty, Troy, byłeś kiedyś zaręczony lub żonaty?
- Zaręczony... raz. Żonaty... nigdy!
Zapadła cisza. Lucy uczyniła niecierpliwy gest ręką.
- To stanowczo zbyt lakoniczna odpowiedź. Nie mo-
żesz na niej poprzestać.
- Jesteś ciekawską pannicą, Lucy Barnes.
- Załoga powinna wiedzieć kilka najważniejszych rze-
czy o swoim kapitanie - odparła buńczucznie, próbując
zarazem zwalczyć coś, co bez wątpienia było zazdrością
o tę nieznajomą kobietę, z którą zaręczył się Troy.
R
S
Wyciągnął przed siebie na całą długość swoje gołe nogi.
- Żeby zrozumieć kulisy moich nieudanych zaręczyn,
musisz wpierw poznać moich rodziców - zaczął, kierując
wzrok w stronę ciemnego nabrzeża. Widziała jego wyrazi-
sty, jakby rzeźbiony profil i starała się nie uronić ani słowa.
- Spędzili całe życie w małym miasteczku w Zachodniej
Victorii. Zacni, lojalni, zdyscyplinowani obywatele o wy-
sokich wymaganiach etycznych względem siebie i innych.
Ich zdaniem człowiek był tym więcej wart, im bardziej
panował nad swymi uczuciami. W ogóle wyrażanie uczuć
uważali za rzecz naganną, więcej, niemoralną. Kiedy więc
jako dziewiętnastolatek uciekłem na uniwersytet w Toron-
to, wyzwalając się z rodzicielskiego jarzma, zacząłem sza-
leć, nie mając żadnej miary. Na szczęście trwało to tylko
niecałe trzy lata. Udało mi się wziąć w garść i poważnie
podejść do studiów. W tym też mniej więcej czasie do
Toronto przyjechała Rosamunda. Była córką najbliższych
przyjaciół moich rodziców i matka nigdy nie kryła przede
mną swojego pragnienia zobaczenia nas na ślubnym ko-
biercu. Rosamunda była cichą, wrażliwą i godną kocha-
nia istotą. Znajdowałem się wówczas na etapie powrotu
do świata ludzi przyzwoitych i potrzebowałem pieszczoty
i wsparcia. Zaczęliśmy się umawiać. Krok po kroku i wy-
szło na to, że ogłosiliśmy nasze zaręczyny. - Odchrząknął,
jakby zaschło mu w gardle. - Ale to nie było to, czego
oczekiwałem. Zorientowałem się w popełnionym błędzie
już w pierwszych tygodniach. Nie chciałem jednak zranić
Rosamundy. Po prostu chwytałem się nadziei, że sprawy
same się rozwiążą. Pragnąłem czegoś więcej niż stabilizacji
i spokoju. - Skrzywił się. - Prawdopodobnie domyślasz
się dalszego biegu wypadków. Żyłem w poczuciu uwięzie-
R
S
nia, schwytania w pułapkę, jakkolwiek nigdy nie winiłem
za to mojej narzeczonej. W końcu zerwałem zaręczyny.
I chociaż czułem się jak ostatni podlec, wiedziałem, że
postąpiłem słusznie. Zraniłem Rosamundę, lecz w rezulta-
cie uratowałem ją przed czymś o wiele gorszym. Matka,
rzecz jasna, nigdy tego nie mogła zrozumieć. Żądałabym
określił winę córki jej przyjaciół, a przecież wszystko roze-
grało się bez czyjejkolwiek winy.
Na Lucy ta opowieść podziałała niczym podmuch wia-
tru znad Alaski. Pomimo koca czułą, że cała skostniała.
- Wyjaśnij, proszę, bliżej, co stanowiło tę zasadniczą
przeszkodę na drodze do waszego małżeństwa.
Wybuchnął śmiechem pozbawionym wesołości,
- Stajesz się zbyt ciekawska, Lucy.
Sapnęła i poruszyła się niespokojnie.
- Skoro jedną ręką otwierasz przede mną drzwi do two-
ich osobistych przeżyć, drugą nie próbuj ich zamykać.
- Przykro mi, ale to wszystko, co możesz w tej chwili
ode mnie usłyszeć. I, na miłość boską, nie pytaj, dlaczego.
- Wstał z ławki. - Nad ranem nawet na Wyspach Dziewi-
czych robi się chłodno. Wracajmy lepiej do naszych kabin.
Posłusznie wstała za jego przykładem, lecz zaraz bun-
towniczo odrzuciła koc, jakby chcąc pokazać, że nie boi
się żadnego zimna. Stała teraz tylko w cienkiej batystowej
nocnej koszulce, sięgającej połowy ud. Trzy ciemne pun-
kty, niczym trzy ogromne jagody, prześwitywały przez bia-
ły materiał. Brodawki i łono tworzyły coś w rodzaju ma-
gicznego trójkąta, pełnego tajemniczych grawitacji.
Gdybyż nie spojrzał! Ale on właśnie patrzył i pojął
w jednej chwili, że tym grawitacjom nie będzie mógł się
oprzeć, że nie mógłby się im oprzeć żaden normalny męż-
R
S
czyzna. Więc, jakby poza swoją wolą, chwycił ją w ramio-
na i zaczął namiętnie całować. A potem sięgnął do jej pier-
si. Były niczym wygrzane w południowym słońcu dwie
pomarańcze. Gniótł je tak mocno, jakby chciał, by puściły
sok.
Pozwalała mu na wszystko, gdyż z wszystkiego czerpa-
ła niewypowiedzianą rozkosz. Miażdżone wargi bolały,
lecz doznanie bólu natychmiast zmieniało się w jej subie-
ktywnym przeżyciu w cudowną pieszczotę. Czuła się pusta
w środku i tylko on mógł ją napełnić. Otwierała się zatem
coraz bardziej i bardziej na jego przyjęcie, aż wreszcie,
wymawiając z jękiem jego imię, mocno przylgnęła do nie-
go całym swoim ciałem.
Zadrżał, znieruchomiał i odsunął ją na długość swych
ramion.
- To czyste szaleństwo, Lucy. Nie możemy tego zrobić!
Zwróciła ku niemu twarz, na której malowało się pożądanie
pomieszane z zawstydzeniem.
- Ale ja cię pragnę, Troy - wydyszała jak po długim
biegu.
- Ja również cię pragnę. - Kilka razy głęboko ode-
tchnął. - Lecz lepiej zapomnijmy o tym, Lucy. Spałaś do-
tąd tylko z jednym mężczyzną, a ja przestałem przeskaki-
wać z łóżka na łóżko, gdy skończyłem dwadzieścia jeden
lat. Poza tym nie kochamy się. Nie ma sensu wplątywać
się w krótką, by tak rzec, wakacyjną przygodę.
- Jaki z ciebie cholernie logiczny facet!
- Zaraz na początku naszej rozmowy widziałem w two-
ich oczach łzy.
Znów owinęła się kocem.
- Czułam się bardzo samotna.
R
S
- Kolejny powód, żebyśmy jednak nie szli ze sobą do
łóżka.
- Mów wyłącznie za siebie.
- Na Boga, jak ty lubisz się sprzeczać!
Poczuła przypływ furii.
- A ty nić kreuj się na faceta, który widzi we mnie
wyłącznie członka załogi. Jest coś w twoim stosunku do
mnie, co powinieneś przemyśleć.....
- Sugerujesz, że zakochałem się w tobie? Nie bądź
śmieszna. Znamy się dopiero od czterech dni i były to dni
poświęcone raczej walce niż miłości. ,
Lucy przełknęła ślinę. Prawda była taka, że to ona bała
się zakochać w Troyu, mężczyźnie, którego dopiero co
poznała. Ale cóż, zawsze była niemożliwie kochliwa.
- Dobrej nocy, Troy. Zobaczymy się rano - powiedziała
z zimną uprzejmością.
- W porządku, różnisz się od Rosamundy, i co z tego?
- Pokręcił głową. -1 nie mów do mnie takim tonem, jak-
bym był chłopcem od szorowania pokładów.
Lucy poczuła, że najwyraźniej polepsza się jej humor.
- Proszę mi wybaczyć, kapitanie Donovan.
Spoglądał teraz na nią z takim natężeniem, jakby wciąż
jeszcze ważył w myślach ostateczną decyzję. W końcu jed-
nak tylko kiwnął głową i życząc jej przyjemnych snów,
zniknął w ciemnym otworze zejściówki.
Została sama, ale nie czuła już samotności. Piekły ją
wargi i nadal pamiętała jego dotyk na swoich piersiach
i łonie.
R
S
ROZDZIAŁ PIĄTY
Ktoś uporczywie dobijał się do drzwi. Czyjś głos wdzie-
rał się do jej marzeń sennych.
- Lucy, czas wstawać.
Podeszłą do drzwi, słaniając się na nogach. Czuła się jak
kret, zmuszony do opuszczenia swej nory.
- Co się dzieje?
- Nic szczególnego. - Troy ogarnął rozbawionym spo-
jrzeniem jej potargane włosy. - Jest już ósma. Heather
i Craig wzięli łódkę i wybrali się do zatoczki ponurkować.
Wyobrażam sobie, jak będą głodni, kiedy wrócą.
- Ósma? - zapytała z przerażoną miną. - Niemożliwe!
Wyszczerzył zęby.
- Miałaś przyjemne sny? - Spoglądał teraz w kierunku
jej rozkopanego łóżka.
Lucy oblała się rumieńcem. Sny były nie tylko przyjem-
ne. Były zdecydowanie erotyczne, a właściwie wręcz nie-
cenzuralne. Stanowiły zastępcze spełnienie nie spełnionej
rzeczywistości.
- Wynoś się!
- Widzę, że zaczynasz dzień od boksu i zapasów.
- Droczenie się z nią najwyraźniej sprawiało mu przy-
jemność.
Zawrzała.
- Troy, muszę zrobić dla naszych gości sałatkę owoco-
R
S
wą i upiec bułeczki. I muszę zrobić tego sporo, bowiem
pewnie są wyczerpani dzisiejszą nocą, zaś nurkowanie do-
datkowo zaostrzy im apetyty. Lepiej więc nastaw czajnik
i zagotuj wodę na kawę, zamiast sterczeć tutaj i bawić się
w mówienie aluzjami.
- Kawa już zrobiona - powiedział, pochylając się i ca-
łując ją w usta.
Pachniał pastą miętową i ziołowym dezodorantem. Mo-
głaby wąchać te jego wonie bez końca.
- Tylko tak dalej, Troy - powiedziała, gdy oderwał usta
- a sam będziesz musiał ubrać się w fartuch i stanąć przy
kuchni. Poza tym zamierzam wziąć prysznic.
- Prysznicem nie zmyjesz tego, co pojawiło się między
nami - oświadczył z miną psotnego chłopaka. - Merritto-
wie dopiero co wyruszyli; masz mnóstwo czasu na przy-
gotowanie śniadania.
Lucy mruknęła, robiąc minę męczennicy:
- Pewnie teraz właśnie uprawiają miłość pod kilem.
Troy nie uśmiechnął się, czego oczekiwała, lecz wręcz
przeciwnie - sposępniał. Nie była nawet pewna, czy usły-
szał jej sarkastyczną uwagę.
- Wrócę do dzisiejszej nocy - powiedział, marszcząc
czoło. - Myślę, że powinniśmy potraktować ten incydent
jako coś w rodzaju wypadku przy pracy. Nie bez wpływu
była tu atmosfera tej dzisiejszej nocy. Nastrojowe światło
księżyca, nasze sugestywnie odsłonięte ciała i te odgłosy
dochodzące z kabiny nowożeńców. Lecz najwyższy czas,
by wylać sobie na głowę kubeł zimnej wody. No i powin-
niśmy strzec się powtórzenia czegoś takiego.
- I właśnie mając to wszystko na względzie, pocałowa-
łeś mnie przed chwilą - wycedziła ze zgryźliwą ironią.
R
S
- Pocałowałem cię, ponieważ kiedy jesteś w pobliżu,
przestaję kierować się rozsądkiem.
- Cudownie!
- Lucy, mówię poważnie.
- Więc i ja coś ci powiem z całą powagą. Zrobiłeś mi
wykład na temat tego, co powinnam zrobić. A ja nie cierpię
słowa „powinnaś". Przeżyłam dwadzieścia pięć lat i za-
wsze ktoś mi mówił „powinnaś to", „powinnaś tamto". Gdy
słyszę to słowo, dostaję wręcz wysypki.
- Mimo wszystko radziłbym polubić to słowo, gdyż
inaczej zapłaczemy się w miłostkę, która sprawi nam wię-
cej kłopotu niż przyjemności.
- Ależ z ciebie sztywniak! - wybuchnęła. - Czy ty już
nie potrafisz spoglądać na sprawy ż pogodą ducha i z wię-
kszym optymizmem?
- Idź do diabła! - warknął, po czym dosłownie zatrzas-
nął jej drzwi przed nosem.
Cóż, nie było czasu na czcze medytacje. Musiała podjąć
wyrwania, jakie stawiał przed nią ten dzień.
Faktem wszakże było, że chociaż kochała się w całej
kompanii facetów, niewiele wiedziała o mężczyznach.
O Troyu nie wiedziała właściwie nic.
Jedna rzecz nie ulegała jednak wątpliwości. Jej stosunki
z Troyem, czuła to, miały nieco inny charakter niż dotych-
czasowe stosunki z innymi facetami. Czyżby wypływał
stąd wniosek, że nie była w nim zakochana? Pytanie to,
zamiast przynieść pewną pociechę i ulgę, zaniepokoiło ją.
Wzięła prysznic, rozczesała splątane włosy i zaczęła się
ubierać. Włożyła zielone szorty i bluzkę w zielono-różowo-
żółte ciapki i esy-floresy. Ten ekstrawagancki wzór
harmonizował doskonale z jej nastrojem. Posunęła się na-
R
S
wet dalej. Umalowała usta na tak zwanego namiętnego
wampa. I oto była gotowa. Mogła stanąć przy kuchni.
Kiedy wrócili Merrittowie, śniadanie było już gotowe.
Craig i Heather rzucili się na jedzenie, jakby nie mieli nic
w ustach od tygodnia. Jedli, zachwycali się sałatką i bułecz-
kami, znów jedli i znów się zachwycali. A kiedy zaspokoili
głód, stwierdzili, że jeszcze nie mają dość nurkowania. Prze-
siedli się z „Morskiego Wiatru" na łódkę i odpłynęli.
Lucy zaczęła zbierać talerze.
- Masz za długie włosy - zauważył Troy, który nie
ruszył się dotąd od stołu. Wyczuła w jego głosie irytację.
- Jako kucharka, powinnaś nosić zdecydowanie krótsze.
Wyprostowała się. Miała szczerą ochotę roztrzaskać mu
na głowie półmisek z resztką sałatki.
- Wciąż słyszę „powinnaś". Czy to twoje ulubione słowo?
- Jestem na tej łajbie kapitanem, co mnie upoważnia
do wydawania komend i poleceń. Kiedy więc będziesz
w Road Town, złożysz wizytę fryzjerowi.
Wzięła się pod boki.
- A jeśli nie złożę?
- Nie sądź, że jesteś niezastąpiona.
Straszył ją czy mówił poważnie? Najprawdopodobniej
to pierwsze, niemniej zreflektowała się. Nie chciała opu-
szczać „Morskiego Wiatru", nie chciała na zawsze rozsta-
wać się z Troyem. Poczuła, że znalazła się w pułapce bez
wyjścia. Ogarnęła ją rozpacz, która nagle zmieniła się
w desperację. Pobiegła do kuchni, poszukała nożyczek
i nie namyślając się wiele, ciachnęła powyżej lewego ra-
mienia grube pasmo włosów, po czym to, co zostało jej
w dłoni, zaniosła do saloniku niczym całopalną ofiarę.
- Hodowałam je blisko rok - rzekła drżącym z emocji
R
S
głosem. - Szczotkowałam dwa razy dziennie, stosowa-
łam odżywki, myłam najdelikatniejszymi szamponami,
ale rozkaz to rozkaz. Rozkaz wykonany, kapitanie Do-
novan.
Poderwał się na równe nogi. Na jego twarzy malowało
się zmieszanie.
- Jesteś nieobliczalna, Lucy. Przypominasz wulkan,
dziś uśpiony, jutro tryskający ogniem i lawą. Nie sposób
przewidzieć, co za chwilę zrobisz.
Dumnie uniosła głowę. .
- Czy teraz wylejesz mnie?
- Nie gadaj głupstw. Ktoś przecież musi dbać o nasze
żołądki.
Spojrzała na trzymane w dłoni pasmo włosów i zapytała
ze zdumieniem i rozpaczą w głosie:
- Więc zrobiłam to całkiem niepotrzebnie?
- Nie należę do szefów, o których zwykło się mówić
„do rany
go przyłóż". Sądziłem, że już masz mnie dość
i nawet ucieszysz się z wymówienia.
- A więc źle sądziłeś.
- Widzę, że gotowa jesteś zaakceptować nawet nie-
znośnego kapitana, byleby tylko był wysokim blondynem.
Spojrzała mu prosto w oczy.
- Bynajmniej. Rzecz jest bardziej skomplikowana. Po-
wiedz lepiej, co mam zrobić z moimi włosami?
- Doprowadzasz mnie do wściekłości, nie dajesz spać
po nocach, a ja nawet nie mogę cię wylać. Czy ktoś łaska-
wie wytłumaczy mi sens tego wszystkiego?
Smutny uśmiech zagościł na jej twarzy.
- Może zwrócimy się z tym pytaniem do naszych eks-
pertów: Heather i Craiga.
R
S
- Wolałbym nie. - Jak gdyby trochę się rozpogodził.
Spojrzał na pasmo obciętych włosów. - Mam klej stolarski.
Może uda się nam je przykleić.
- Niezbyt mi się podoba ten pomysł. Raczej będę mu-
siała skrócić je również z prawej strony.
- Siadaj. Ja to zrobię - zaproponował z czarującym
uśmiechem.
W tych rzadkich chwilach, kiedy się uśmiechał, zawsze
ulegała czarowi jego uśmiechu.
- A czy w ogóle skracałeś już komuś włosy?
Na twarzy Troya odbiło się wahanie i jeszcze coś, coś
bardzo dziwnego, co miała przypomnieć sobie później.
- Niezupełnie. Lecz jestem pewien, że zrobię to lepiej
od ciebie.
Musiała przyznać mu rację. Poszła po ręcznik, nożycz-
ki i grzebień i po chwili przytulny salonik przemienił się
w zakład fryzjerski.
Zaczęła się trudna i odpowiedzialna sztuka skracania
włosów. Nożyczki bez przerwy szczękały. Troy posługiwał
się nimi z zadziwiającą zręcznością i szybkością.
- Czy zanim zostałeś kapitanem, praktykowałeś u ja-
kiegoś fryzjera? - spytała, zafascynowana jego sprawno-
ścią w tym fachu.
- Nie. Nie ruszaj się.
Zamknęła oczy. Dla większości kobiet wizyta w zakła-
dzie fryzjerskim zawsze łączy się z doznawaniem pewnej
zmysłowej przyjemności. Tym razem przyjemność była
podwójna, gdyż fryzjerem był Troy.
- Twoje włosy lśnią w słońcu niczym czysty brąz - po-
wiedział w pewnej chwili nieco zachrypniętym głosem.
- A twoje jak najczystsze złoto - zrewanżowała się.
R
S
- Ahoj! - dał się słyszeć na pokładzie głos Heather.
- Gdzie jesteście?
Lucy podskoczyła. Troy jeszcze dwa razy szczęknął
nożyczkami, zanim odkrzyknął:
- Na dole!
Heather wpadła do saloniku.
- Zgadnijcie, co widzieliśmy? Trzy morskie żółwie...
Ale co to? Zmiana fryzury? Pięknie wyglądasz, Lucy. Troy,
jesteś prawdziwym mistrzem nożyczek.
Troy nisko się skłonił, przyjmując ze skromną miną tę
pochwałę, po czym zdjął ręcznik z ramion Lucy.
- Płaci pani jednego dolara... I gdzie widzieliście te
żółwie?
- Po drugiej stronie zatoczki. Poruszały się tak majestaty-
cznie i z takim wdziękiem, że Craig wypstrykał prawie cały
film. Lucy, one wciąż tam są. Koniecznie musisz je zobaczyć.
- A kto zrobi lunch?
- Do diabła z lunchem! Zadowolimy się tym, co zostało
ze śniadania. Żółwie są ważniejsze. Prawda, Troy?
Zmarszczył czoło, jakby dostał do rozwiązania trudną
łamigłówkę.
- Skłonny jestem przyznać ci rację - odparł po chwili
namysłu.
Kwadrans później Lucy unosiła się ponad podwodnymi
rozfalowanymi łanami morskich traw, w których znaczyły
się kręte piaszczyste ścieżki, jakby wydeptane przez mię-
czaki i jeżowce. Nagle przykuł jej spojrzenie jakiś sporych
rozmiarów kształt. W trawie brodził żółw, przedzierając się
ku głębszej wodzie. Jego odnóża i śmieszny, bardzo sym-
patyczny łebek były prawie czarne. Za to pancerz mienił
się wszystkimi odcieniami zieleni, od turkusu po seledyn.
R
S
Ograniczając ruchy ciała do niezbędnego minimum, Lu-
cy płynęła w pewnej odległości od żółwia. Dzięki Heather
mogła teraz doświadczać prawdziwie niepowtarzalnych
przeżyć. Obserwowała stworzenie w jego naturalnym śro-
dowisku, uczestnicząc tym samym - co prawda biernie, ale
całą duszą - w misterium życia odrębnego świata, niedo-
stępnego na co dzień dla człowieka. W miarę jak dno mo-
rza obniżało się i coraz grubsza warstwa wody dzieliła
pancerz żółwia od światła, jego zielenie mętniały i ciemnia-
ły. Aż w końcu żółw całkowicie zniknął. Roztopił się w fa-
scynującej, tajemniczej morskiej głębinie.
Wciąż pełna uniesienia i zachwytu, Lucy wynurzyła
głowę i rozejrzała się wokół siebie. Heather płynęła tuż
obok. Uśmiechnęły się do siebie.
- Był i nie ma go - powiedziała Heather, nie kryjąc
swego żalu.
- Ale darował nam chwile, o których długo będzie-
my pamiętały - powiedziała Lucy, przesuwając maskę na
czoło.
- Był cudowny, a w ogóle to cudowny jest ten nasz
miesiąc miodowy. O takich dniach nawet nie marzyłam.
Jestem szczęśliwa. Ty i Troy też możecie być szczęśliwi.
Heather była gościem. Lucy nie mogła jej po prostu
powiedzieć, by pilnowała własnego nosa.
- Poza pracą, mnie i Troya nic nie łączy! - wykrzyk-
nęła, zachłystując się morską wodą.
- Uważaj, bo ci uwierzę. To, że się macie ku sobie, ślepy
by zauważył... Ale patrz, Craig macha do nas. Wracamy?
Popłynęły w kierunku łódki. Lucy musiała przyznać, że
Heather dotknęła jej najczulszej struny. Kim dla niej był
Troy? Pytanie to dręczyło ją już od kilku dni. Wiedziała
R
S
tylko, że był dawcą wielu przyjemnością Obojętnie; co
robili - sprzeczali się, całowali, żeglowali, tańczyli ze sobą
- czuła się związana z nim więzami, których ani nie umiała
nazwać, ani nie potrafiła zerwać: I we wszystkim, co robi-
ła razem z Troyem, odnajdywała bezpośrednią lub ukrytą
gdzieś na dnie jej duszy przyjemność.
Nie wolno jej było zakochać się w Troyu.
Już dawno postanowiła, że kolejną miłość rozegra zu-
pełnie inaczej, odpowiadając co najwyżej wzajemnym
uczuciem na miłość mężczyzny. Nie chciała do kolekcji
sercowych wpadek dodać następnej.
Nazajutrz około południa przybili do maleńkiego portu
na Copper Island. Zjedli lunch i Craig natychmiast opuścił
towarzystwo. Gdy dotknął stopą lądu, Heather, machając
ręką mężowi, zwróciła się do Lucy:
- Niby niczego się nie domyślam, ale wiem, że poszedł
kupić mi prezent - powiedziała z czułością w głosie. - Jest
taki kochany. - Napiła się soku pomarańczowego. - Chcia-
łabym prosić cię, Lucy, o pewną uprzejmość.
Był to przedostatni dzień pobytu Merrittów na „Mor-
skim Wietrze". Zapewne kochali się minionej nocy, lecz
Lucy wyjątkowo niczego nie słyszała.
- Mów - odparła z rozleniwioną miną.
- Troy powiedział mi, że jesteś specjalistką od masażu.
Czy mogłabyś pokazać mi, jak powinnam pomasować
Craigowi ramiona i plecy? Niebawem wróci do tej swojej
strasznej pracy przy komputerze, więc bardzo martwię się
o niego.
- Jasne, że ci pokażę. Kiedy tylko Craig się pojawi,
ostro weźmiemy się za niego.
R
S
Heather odchrząknęła.
- Wiesz, Craig jest taki nieśmiały. Nie chciałabym sta-
wiać go w kłopotliwej dla niego sytuacji. Może mogłabyś
zademonstrować mi taki fachowy masaż na Troyu? Chyba
nie obrazisz się, Troy, że użyjemy cię w roli zwierzątka
doświadczalnego?
Lucy zacisnęła zęby. Rzecz była z góry ukartowana.
Z wielką ochotą wyrzuciłaby Heather za burtę.
- Nie widzę w tym...-mruknęła.
- To nie takie... -zaczął Troy, zgniatając w dłoni pu-
szkę po coli, ale Heather przerwała mu ze zwycięskim
uśmiechem na twarzy.
- Odwagi, dzieciaki! - wykrzyknęła, jakby zagrzewa-
jąc ich do skoku ponad przepaścią. - To nie będzie bolało,
Troy. Poza tym tylko pomyśl. Dostaniesz coś fajnego cał-
kiem za darmo. Inni muszą za coś takiego słono płacić.
Było jasne, że Heather uwzięła się i nie popuści. Sta-
nowczym sprzeciwem mogli tylko ją obrazić, a przynaj-
mniej sprawić jej przykrość. Nie ulegało też wątpliwości,
że odmawiając wzięcia udziału w tej zabawie, naraziliby
się po prostu na śmieszność, czego żadne z nich bynajmniej
me życzyło sobie.
Rozpoczęło się więc to przedstawienie, którego konwencje
i dramaturgiczne chwyty znali na pamięć wszyscy, choć kon-
sekwentnie udawali, że cała rzecz dzieje się naprawdę. Troy,
zdjąwszy koszulę, wyciągnął się na brzuchu na materacu
rozłożonym na deskach pokładu, zaś Lucy, klęknąwszy przy
nim, prześlizgnęła się wzrokiem po jego opalonych plecach,
po czym zwróciła się do Heather:
- Najlepiej to robić, gdy pacjent leży na specjalnym
stole, ale my musimy dostosować się do warunków, jakie
R
S
mamy. Zaleca się też do masowania specjalne kremy, my
jednak zadowolimy się zwykłym kremem do opalania.
Sięgnęła po przygotowaną uprzednio tubkę, wycisnęła
z niej na każdą z dłoni po białej spirali, po czym dotknęła
dłońmi pleców Troya tuż poniżej łopatek.
Doznał wrażenia, jakby usiadły na jego plecach dwa
motyle. Przebiegł go miły dreszcz.
A potem zaczęło się coś, czego jeszcze nigdy dotąd nie
doświadczył. To nie był żaden zwykły masaż, tylko jakaś
cudowna sonata grana na samych koniuszkach, niczym na
klawiszach, jego nerwów. Stało się coś dziwnego: kręgosłup,
obojczyki, łopatki i żebra, słowem, cały układ kostny
przemienił się w rzekę, płynącą ku morzu zapomnienia.
Czuł, że roztapia się i rozpływa, zatraca swoją odrębność
i oddaje się rozkoszy zespolenia z wodą. Słyszał gdzieś nad
sobą daleki głos Lucy:
- Widzisz, do masowania używam całego mojego ciała,
a nie tylko rąk. Gdybyś masowała wyłącznie rękami, pręd-
ko rozbolałyby cię nadgarstki. Dlatego trzeba umieć prze-
kazywać rękom siłę płynącą z całego ciała, aby twoje dłonie nie
tyle były twoimi dłońmi, co całą tobą. Nadrzędnym celem jest
zdobycie zaufania masowanej osoby. Jeśli istnieje między wami
jakiegokolwiek rodzaju napięcie, musisz je zlikwidować. Abso-
lutnej bierności pacjenta musi odpowiadać z twej strony roz-
ważna aktywność. Osiągasz cel, jeśli pacjent zapomni o twoim
istnieniu i zatraci się w samym sobie. Ty tylko stymulujesz to
samozatracenie i nadajesz mu formę. Jak widzisz, masaż, wbrew
opinii ogółu, ma niewiele wspólnego z aktem seksualnym.
Już raczej bliższy jest hipnozie, przypomina wprowadzanie
w letarg czy też w stany mistyczne.
R
S
Heather, niczym pilna studentka, chłonęła każde słowo
swojej nauczycielki. Świadomie doprowadziła do tej za-
bawnej sytuacji, bo, sama zakochana, odkryła w sobie po-
wołanie do kojarzenia par, ale teraz wszystko nagle nabrało
powagi. Zrozumiała nagle, że naprawdę może się czegoś
nauczyć.
Lucy również się uczyła. Poznawała ciało Troya. Jak nie
ma dwóch identycznych odcisków linii papilarnych, tak nie
ma dwóch identycznych ciał. Anatomiczny atlas człowieka
jest' oczywiście prawdziwy w odniesieniu do wszystkich
ludzi, ale tylko jako idealny wzór i schemat. Rzeczywista
anatomia człowieka w każdym indywidualnym przypad-
ku jest inna. U Troya była to skondensowana siła w splo-
tach poszczególnych mięśni, cudowna faktura skóry, ta-
jemna materializacja wyczuwanych pod palcami chrząstek
i kości.
Zwyciężył profesjonalizm Lucy. Nie odczuwała podnie-
cenia, choć niewątpliwie leżał przed nią mężczyzna pięk-
nie zbudowany, w rozkwicie swej męskiej urody. Odczy-
tywała jego ciało, tak jak niewidomy odczytuje księgę na-
pisaną alfabetem brajla, i wiedziała, iż zapamiętuje je na
zawsze.
A kiedy pokaz dobiegł końca Heather, wyraziwszy swój
entuzjazm, pobiegła do kabiny, by wszystko zanotować.
- Zanim zapomnę! - krzyknęła, znikając w zejściówce.
Lucy szepnęła do ucha Troya:
- Jeżeli chcesz sobie pospać, mogę przynieść ci po-
duszkę.
Poruszył się, jakby się budził z omdlenia. Musiał zebrać
wszystkie swoje siły i przywołać całą swoją wolę, by uczy-
R
S
nić rzecz tak pozornie nieskomplikowaną, jak podniesienie
się na łokciach.
Rzucił w kierunku Lucy podejrzliwe spojrzenie.
- Czy całą tę komedię z masażem obmyśliłyście pod-
czas nurkowania za żółwiami?
- Mylisz się, Troy - zaprzeczyła z oburzeniem. - Au-
torką pomysłu jest wyłącznie Heather. Ona uważa, że je-
steśmy sobie przeznaczeni.
- I chyba nie może bardziej się mylić - powiedział
z brutalną szczerością, która ją zaskoczyła. - Nie sądzisz?
- Nie wiem, Troy - odparła głosem zbliżonym do szep-
tu. - W ogóle niewiele wiem, kiedy jesteś w pobliżu.
Uśmiechnął się, próbując tym uśmiechem załagodzić
uprzednią brutalność.
- No to urządziłaś mnie na cacy. Chciałbym teraz tylko
spać, opalać się i popijać, zimne piwo. A tymczasem kiedy
tylko Craig wróci, musimy podnieść kotwicę i skierować
się do Great Camanoe, by dopłynąć tam jeszcze przed
północą.
On był kapitanem, a ona tylko członkiem załogi. On
wydawał rozkazy, ona je wypełniała. Skoro więc kapitan
ogłaszał stan gotowości, musiała czym prędzej porzucić,
wszelkie mrzonki o miłości i stanąć na wyznaczonym jej
stanowisku.
Nazajutrz punktualnie o dwunastej w południe Craig
wyniósł na pokład ostatnią walizkę. „Morski Wiatr" zako-
twiczony był przy nabrzeżu Road Town. Lucy na prośbę
Heather zrobiła jej i Craigowi zdjęcie przy kole sterowym.
Aparat wrócił do rąk Heather.
- A teraz na was kolej - powiedziała radosnym głosem
R
S
ta wczorajsza adeptka sztuki masażu, spoglądając na Troya
i Lucy. - Stańcie blisko siebie, bo inaczej nie zmieszczę
was w kadrze. Troy, czy mógłbyś zachować się jak męż-
czyzna i objąć Lucy swym opiekuńczym ramieniem? O,
tak. Uśmiechnijcie się.
Lucy wykrzywiła twarz w wymuszonym uśmiechu.
Troy wyszczerzył zęby. Pstryk i było już po wszystkim.
A potem zaczął się cały ten rozgardiasz, który niezmien-
nie towarzyszy wszystkim serdecznym rozstaniom i po-
żegnaniom. Uściski, obietnice napisania listu, poklepywa-
nie po ramieniu, jakiś żart, czyjeś westchnienie, a wszystko
po to, by zagłuszyć świadomość, iż szans na ponowne
zobaczenie się nie ma właściwie żadnych.
Na koniec Heather udało się szepnąć Lucy do ucha:
- Ufaj i nie trać nadziei. I zaproś nas na wasz ślub.
Jeszcze jedna wymiana uśmiechów i wreszcie Merritto-
wie zeszli na ląd, gdzie już czekała na nich taksówka. Lucy
machała im ręką z mieszanymi uczuciami. Jasne, że przez
te kilka dni dali się jej we znaki swoim nieopanowanym
apetytem na seks i jedzenie. Pomimo to udało się jej jakoś
ich polubić. Odczuła żal. Czy jeszcze kiedykolwiek ich
zobaczy?
Przypuszczenie, że ona i Troy mogą wziąć kiedyś ślub
mogło przyjść do głowy tylko Heather.
Odwróciła się i spojrzała na Troya. Stał oparty o koło
sterowe.
- I co teraz?- zapytała.
- Jutro w południe przyjeżdża rodzina Dillonów. Ro-
dzice, Victor i Leona, oraz ich nastoletnie pociechy, Kim
i Brad. Umarł król, niech żyje król! Ale najpierw musimy
tu wysprzątać i zaopatrzyć naszą łajbę w niezbędne produ-
R
S
kty. Czeka nas sześciodniowy rejs. - Zabawnie wykrzywił
usta. - Na pewno nie chcesz, żebym cię wylał?
- Nie chcę, bo wiem, że dam sobie radę. A ty? - spytała
z nutką wyzwania w głosie,
- Nastąpi pewna zasadnicza zmiana - powiedział, pa-
trząc jej bacznie w twarz. - Będziemy dzielić ze sobą dzio-
bową kabinę.
Zmieszała się.
- Co masz na myśli?
- Dysponujemy, jak wiesz, czterema kabinami. Roz-
dzielmy więc je pomiędzy naszych gości. Jedna dla Victora
i Leony. Jedna dla Kim, która jest dziewczyną i nie chce,
by jej brat podglądał jej poranne czy wieczorne ablucje.
Jedna dla Brada, który z kolei nie chce oglądać zabiegów
higienicznych siostry. Dodając i odejmując, dochodzimy
do wniosku, że dla nas pozostaje jedna. Moja.
Pięknie to jej wyłożył. Wynikało z rachunku, że przez
pięć kolejnych nocy będzie leżała na koi, słuchając jego
oddechu, torturowana jego bliskością, od której tym razem
nie będzie mogła uciec. Doprawdy, będzie teraz na łasce
i niełasce tego mężczyzny, swojego kapitana, który, kiedy
się uśmiechał, przewyższał wdziękiem nawet samego Ro-
berta Redforda.
- Nie wydajesz się uszczęśliwiona tą perspektywą - za-
uważył. - Pamiętaj jednak, że w mojej kabinie są dwie koje.
Wydała z siebie coś w rodzaju chrapliwego śmiechu.
- Przyznasz jednak, że i tak będzie w tym pewna doza
perwersji.
Zesztywniał i spojrzał na nią chłodnym wzrokiem.
- Jeżeli boisz się zaryzykować, wolna droga. Możesz
się spakować i opuścić „Morski Wiatr".
R
S
Wolno pokiwała głową.
- Oczywiście, że mogę. Interesuje mnie jednak, jak ty
byś przyjął moje odejście?
Spojrzał gdzieś w bok i zmarszczył czoło. Zdawał się
szukać precyzyjnej odpowiedzi na jej pytanie.
- Nieobce ci jest żeglowanie, Lucy, więc na pewno
potrafisz wyobrazić sobie taką sytuację. Jesteś na łódce,
przypływ spycha cieku brzegowi, wiatry pchają na otwarte
morze. Działanie dwóch przeciwstawnych sił, z których
żadna nie może uzyskać wyraźnej przewagi.
- Bzdura. Przecież łódź nie stoi w miejscu. Każdy do-
bry żeglarz... .
- A więc koniecznie chcesz wiedzieć, czy chcę, czy też
nie chcę twojego odejścia?
Kiwnęła głową.
- I nie bój się powiedzieć „tak", jeżeli sądzisz; że tyl-
ko taką odpowiedzią nie złamałbyś norm szczerości. A ja
wówczas faktycznie spakuję się i pójdę sobie. Kiedy Phil
oświadczył mi, że odchodzi z Sarah, błagałam go, żeby
tego nie robił i nie zrywał naszych zaręczyn. Nauczyłam
się wówczas jednego. Błagania są bezużyteczne. Błagania-
mi nie można zmienić wyroków losu. Więc wyjadę z Tor-
toli, Troy. Uwolnię cię od siebie. Zniknę i już więcej się nie
pojawię. Jeśli naprawdę tego chcesz.
Głośno przełknął ślinę. I chyba spotniały mu dłonie,
gdyż tarł je w tej chwili o swoje postrzępione na noga-
wkach szorty.
- Jesteś w porządku, Lucy - powiedział zdławionym
głosem. - Nie mogę ci niczego zarzucić.
Nie był to żaden z tych klasycznych komplementów,
którymi mężczyźni ciągle raczą kobiety. Ale oczy Troya
R
S
się śmiały, słońce tańczyło na rozhuśtanej wodzie, a niebo
było błękitne. Lucy poczuła się jak wędrowiec, który wy-
chodzi z ciemnego lasu na rozsłonecznioną polanę. Świat
w jednej chwili stał się piękny.
- Jeżeli do jutra w południe zrobimy wszystko, co ma-
my do zrobienia, to oboje będziemy w porządku - powie-
działa.
Odsłonił w uśmiechu swoje piękne białe zęby.
- Wracamy więc na twardy grunt naszych obowiązków.
W tej sytuacji, jeżeli mam być dowódcą godnym tego mia-
na, muszę wydać kilka rozkazów.
- Słucham, kapitanie. - Wyprężyła się jak struna.
- Wizytę w pralni i kupienie napojów biorę na siebie.
Ty zaś wypucujesz kuchnię i obmyślisz tygodniowe menu.
Ambicje odłóż na bok. Możesz powtórzyć to, co serwowa-
łaś Merrittom.
- Czyżbyś nie miał już dość moich sałatek i słodkich
bułeczek?
- Wyobraź sobie, że chętnie bym je widział na stole
przez następne kilkanaście tygodni.
Lucy uwielbiała, gdy droczył się z nią w ten sposób.
Odwróciła twarz ku słońcu, które świeciło dzisiaj wyjątko-
wo jasno. Kątem oka dojrzała mewę. Biały ptak unosił
się w złocistobłękitnym powietrzu z jakąś anielską gracją
i zdawał się odbijać skondensowane światło nieba:
- Przydałoby się uzupełnić zapasy lodu - powiedziała
z taką radością w głosie, że w zestawieniu z treścią stów
dało to niemal komiczny efekt. -1 gdybyś był kapitanem,
który dba o swoich gości, kupiłbyś mi drugi tom z serii
„Jak zostać dobrą kucharką".
- Czy ty gotowałaś kiedykolwiek przedtem?
R
S
- Przez pewien czas masowałam Włoszkę, która była
właścicielką pizzerii, oraz starego Chińczyka, w którego
restauracji można było zamówić każdą potrawę, jaką wy-
myśliła Azja. Uważam, że można nauczyć się gotowania,
masując komuś plecy. Oczywiście, jeśli ten ktoś nie jest
górnikiem lub zawodowym wojskowym.
- Wynika stąd, że tamtego dnia, kiedy zgłosiłaś się do
mnie, straszliwie blefowałaś - powiedział, udając mocno
urażonego. - Na szczęście Merrittowie uznali cię za ku-
charkę z dyplomem.
- Merrittowie mieli w głowie tylko seks, a w jedzeniu
widzieli wyłącznie kalorie potrzebne do jego uprawiania.
Dillonowie jednak, jak się wydaje, to całkiem inna para
kaloszy. Raczej dwie pary, gdyż nie zapominajmy o ich
dzieciach. Dlatego kup mi, proszę, ten drugi tom.
Lustrował z bezczelnym uśmiechem całą jej figurę. Wy-
glądał teraz na małego chłopca, któremu zachciewa się
słodkich gruszek. Uwielbiała go takim.
- Nie zapomnę. A teraz czas na mnie. Po powrocie
pomogę ci przy sprzątaniu kabin.
Nim jednak odjechał swym dżipem, wręczył jej listę pre-
ferowanych przez Dillonów potraw. Okazało się, że Kim
i Brad przepadają za hamburgerami, hot dogami i smażonymi
kurczakami. Ich rodzice natomiast stanowczo woleli ryby
i skorupiaki morskie, warzywne sałatki i świeże owoce.
Westchnęła. Zanosiło się na to, że wobec tak różnych
gustów będzie musiała urzędować w kuchni od rana do
wieczora.
Zaczęła porządki od rozmrożenia i wymycia lodówki.
Właśnie skończyła z nią, kiedy wrócił Troy. Dotrzymał
obietnicy.
R
S
- Tom drugi - powiedział, kładąc książkę na blacie szafki.
- Powinnam właściwie poprosić cię o całą serię. Mło-
dzi Dillonowie tarzają się w cholesterolu, starsi zaś unikają
go jak ognia. I bądź tu mądrym, człowieku. Obmyśl potrawę,
która smakowałaby całej czwórce.
Nie słuchał jej.
- Wiesz, lubię cię z tymi krótszymi włosami - powie-
dział. - Wyglądasz jakby bardziej... świetliście.
Kocham cię, Troy.
Zaczerwieniła się. Za gardło chwycił ją strach. Bo to
mogły być słowa wypowiedziane, a nie tylko pomyśla-
ne w głębi duszy. A jednak w jakimś sensie wypowiedzia-
ła je, gdyż inaczej nie słyszałaby ich cudownego brzmienia
w swych uszach. I nie poczułaby się tak gruntownie od-
mieniona.
Troy musiał zauważyć tę dziwną przemianę, jaka się
w niej dokonała, gdyż mruknął ponuro:
- Wstawię piwo do lodówki.
To nie piwo potrzebowało na gwałt schłodzenia.
To jej, Lucy, przydałby się okład z lodu.
R
S
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Troy opuścił kuchnię i wybiegł na pokład, ona zaś, cią-
gle zdumiona i przerażona sobą, próbowała podjąć mono-
tonny rytuał porządków.
A zatem stało się to, czego się od samego początku
obawiała. Zakochała się po raz kolejny i podobnie jak we
wszystkich wcześniejszych przypadkach, doprowadził ją
do tego stanu przystojny, jasnowłosy wielkolud. Zauważała
wprawdzie pewne różnice, które nadawały tej miłości cał-
kiem wyjątkowy charakter, jednak były one zbyt subtelne,
by mogła w tej chwili przeanalizować je i nazwać. Potrzeb-
ny był do tego pewien spokój duchowy, podczas gdy ona
znajdowała się w stanie krańcowego wzburzenia i pode-
nerwowania.
I w tym swoim zamyśleniu, a raczej nerwowo prowa-
dzonym dialogu z samą sobą, uczyniła sobie krzywdę.
Wkładała właśnie do zamrażarki niektóre zakupione przez
Troya produkty, gdy podtrzymywana prawą ręką klapa wy-
sunęła się z jej zdrętwiałych palców i opadła całym cięża-
rem na lewą rękę.
Zabolało. Krzyk sam wydobył się z jej ust. Klapa, wy-
dawało się, odcięła jej dłoń. Zanim zdążyła ją podnieść, by
sprawdzić prawdziwy stan rzeczy - jeśli w ogóle udałoby
się jej zmobilizować na to dość sił i energii - do kuchni
R
S
wpadł Troy. Podniósł klapę i uwolnił jej dłoń. A raczej nie
tyle dłoń, co obcy, obumarły kawałek ciała.
W miejscu przecięcia pojawiła się krew, która natych-
miast zaczęła cieknąc wartką strużką.
- Nie wygląda to ładnie- mruknął Troy, wyjmując z szaf-
ki pudełko z lekami pierwszej pomocy. Następnie obmył ranę
zimną wodą i założył prowizoryczny opatrunek z plastra.
- Chodź - powiedział, prowadząc ją ku leżance w sa-
loniku.
- Krew kapie na podłogę! - wykrzyknęła dramatycz-
nym głosem. Chyba była na granicy histerii.
- Do diabła z podłogą!
- To nie ty będziesz ją zmywał i woskował! -Czuła się
bardzo nieszczęśliwa.
- Te wyspy były niegdyś azylem korsarzy i awanturni-
ków wszelkiej maści. Trochę krwi na podłodze nada tylko
właściwą atmosferę naszej łajbie..- Ułożył ją na leżance.
- A teraz pozwól, że dokładnie obejrzę twoją śliczną rącz-
kę. Uprzedzam, że może boleć.
Patrzyła jak zahipnotyzowana na jego ruchliwe palce,
które delikatnie obmacywały jej nadgarstek,
- Nie ma złamania - orzekł z wyraźną ulgą w głosie.
- Nie zachodzi też konieczność zakładania szwów. Ale
przez najbliższe dwa dni trochę sobie pocierpisz. Posma-
ruję skaleczone miejsce antybiotykiem w maści i zabanda-
żuję rączkę. Ranni zabierani są z pola walki lub przynaj-
mniej tak być powinno, więc porządki biorę na siebie. Ty
tymczasem leż i odpoczywaj.
- Rozkaz, kapitanie - pisnęła jak myszka. - Na szczę-
ście jest to lewa ręka. Podobno można nawet żyć bez lewej
ręki.
R
S
Próbowała się uśmiechnąć. Spojrzał na jej twarz. Lucy,
którą zobaczył, przypominała wystraszoną, nieszczęśliwą
dziewczynkę.
- Wiesz - powiedział - koniec potyczek między nami.
My przecież chyba nawet trochę się lubimy, więc po jaką
cholerę mamy ciągle walczyć ze sobą.
- Jasne, po jaką cholerę? - powtórzyła szeptem, a ma-
lujący się w jej oczach ból jakby złagodniał.
- A zatem pokój, zgoda i przyjaźń, co nie oznacza by-
najmniejj byś miała prawo pytać o moje osobiste sprawy
- zastrzegł się Troy. - Jeszcze nie jestem gotów, by o nich
mówić, chociaż nie traktuj tego jako czegoś, co dotyczy
tylko ciebie. Z nikim nie rozmawiałbym na ten temat.
Westchnęła.
- A może mogłabym ci w czymś pomóc?
- Nie sądzę - powiedział z wyrazem napięcia na twa-
rzy i raczej opryskliwym głosem.
Ujęła zdrową ręką jego dłoń.
- Jeżeli będziesz już gotów, to natychmiast wyrzuć to
z siebie. Kto wie, może przypadek sprawi, że to ja będę
twoją pierwszą powierniczką?
Gwałtownie wyrwał rękę.
- Jeżeli już miałbym to komuś powiedzieć, to tylko
tobie. Nie mam pojęcia, jak ty to robisz, niemniej faktem
pozostaje, że osłabiasz mnie w mojej woli zachowania ta-
jemnicy, powoli kruszysz mury, którymi się otaczam.
- Nie wiń mnie za to, proszę.
- Problem winy zostawmy na później. - Uśmiechnął
się, choć tylko samymi kącikami ust, po czym zabrał się
do opatrywania ręki. - Gdy przyjmowałem cię do pracy,
wiedziałem, że pakuję się w kłopoty. Wiedziałem to już
R
S
wówczas, gdy spytałaś mnie na nabrzeżu o „Morski
Wiatr". - Rozdarł koniec bandaża i uczynił zgrabny węzeł.
- A teraz leż sobie grzecznie.
Leżała grzecznie przez blisko godzinę, popijając z małej
pękatej buteleczki sok ananasowy, podczas gdy Troy mio-
tał się z odkurzaczem i wilgotną ścierką. W końcu jednak
nie wytrzymała tego przymusowego leniuchowania i uzy-
skawszy przyzwolenie Troya, wróciła do swoich zajęć. Siłą
rzeczy, wykonywała każdą czynność powoli i ostrożnie,
a jednak robota posuwała się naprzód. Skończyli, gdy słoń-
ce dotknęło linii horyzontu.
- Co chciałbyś na kolację? - zapytała.
- Kolację zjemy na mieście. - Rozprostował się, odgar-
nął z czoła włosy i omiótł krótkim spojrzeniem lśniące
podłogi. - Po tym wszystkim należy się nam chwila przy-
jemności i odprężenia.
Wypad do miasta łączył się, rzecz jasna, z koniecznością
odświeżenia się i przebrania. Lucy wzięła prysznic, co
z uwagi na zabandażowaną rękę okazało się czynnością
dość skomplikowaną, po czym ubrała się w eleganckie ciu-
szki i spojrzała w lustro, Troy miał rację - z krótszymi
włosami było jej bardziej do twarzy.
Niby drobnostka, lecz poczuła przypływ optymizmu.
Musi tylko uzbroić się w cierpliwość. Prędzej czy później
Troy otworzy się przed nią, a ona przyjmie go wówczas
z otwartymi ramionami, przygarnie i utuli.
Restauracja, którą wybrał Troy, okazała się miejscem
wyjątkowo uroczym. Usytuowana tuż nad morzem, tonąca
w kwiatach, ofiarowywała komfort intymności i całą masę
subtelnych zmysłowych doznań. Złożyli zamówienie, po
R
S
czym, rozkoszując się egzotycznymi potrawami, patrzyli
na wędrujący po niebie księżyc i słuchali dochodzącej
z oddali rzewnej skargi hawajskiej gitary. Lucy właściwie
nie mogła się skarżyć. Na pełnię szczęścia nie pozwalał jej
tylko uporczywy ból lewej ręki.
Troy poprosił o rachunek, zanim jeszcze skończyli
deser.
- Zjemy te lody, zapłacimy i wracamy do domu - po-
wiedział.
Ich domem był „Morski Wiatr". Natomiast dla Lucy
dom był tam, gdzie w danej chwili znajdował się Troy.
- Przykro mi, że tak szybko znudziłeś się moim towa-
rzystwem.
- Bzdura. Po prostu wiem, że nie czujesz się najlepiej.
Zapłacił rachunek, podał jej rękę i zaprowadził do dżipa,
niczym ojciec córkę, którą odebrał właśnie ze szkoły.
- Jutro rano zafundujemy sobie przyjemność robienia
szalonych zakupów.
Wiedziała już cokolwiek o Troyu. Nie należał do męż-
czyzn, którzy czarują kobiety słodkimi słówkami, a raczej
do tych, na których można polegać. W jego obecności
czuła się bezpieczna i spokojna. Pełnił na „Morskim Wie-
trze" obowiązki kapitana, ale był nim również z charakteru
i osobowości. Można pozazdrościć załodze, która ma po-
wody, by bezgranicznie ufać swojemu kapitanowi.
Toteż kiedy uruchomił silnik i włączył się w potok po-
jazdów, ufnie złożyła głowę na jego ramieniu. Podziękował
jej za to pocałunkiem w usta. Nie był to żaden namiętny
pocałunek, niemniej sprawił Lucy ogromną radość. Oto
krok po kroku zbliżała się do swojego kapitana -'dzielący
ich mur pękał i kruszył się.
R
S
Wkroczyli na pokład „Morskiego Wiatru" przy akom-
paniamencie cykania świerszczy, szumu palm i pluskania
wody, rozpryskującej się o betonowe nabrzeże.
Z uwagi na to, że jej dotychczasowa kabina przygoto-
wana już była na przyjęcie gości, Lucy postanowiła spędzić
tę noc w saloniku.
- Nic z tego - sprzeciwił się Troy. - Od razu przenosisz
się do mojej kabiny. Kiedy będziesz już w łóżku, zawołaj
mnie, a dam ci proszek przeciwbólowy.
- Ale....
- Żadnych protestów. Nie musisz się niczego obawiać
z mojej strony. Przez cały tydzień będę kładł się spać do-
piero po twoim zaśnięciu. A jeśli kiedykolwiek zdecydu-
jemy, że pójście ze sobą do łóżka nie byłoby znowu takim
strasznym grzechem, uczynimy to w miejscu bardziej do
tego celu się nadającym niż ta łajba, na której słychać nawet
kichnięcie pająka.
„Jeśli..." -jedno z najokropniejszych słów w słowni-
ku. Lecz to jeśli wzbudzało również pewną nadzieję. Oz-
naczało bowiem, że Troy w ogóle pomyślał o takiej możli-
wości, a zatem w jakimś sensie uwzględniał ją w rachun-
ku. Na razie jednak mogła być całkowicie pewna, że Troy
jej nie dotknie. Wręcz przeciwnie, Gwarantował jej, że
w maleńkiej przestrzeni, którą mieli dzielić ze sobą, zacho-
wa maksimum prywatności.
- To dziwne - powiedziała - ale kiedy jesteś na mnie
wściekły, wówczas mobilizuję się i radzę sobie z tobą cał-
kiem nieźle. Lecz kiedy jesteś taki jak teraz, czuję, że
jestem na granicy płaczu, w nastroju ckliwym i mazgajo-
watym, by nie rzec, papkowatym. I tylko nie śmiej się ze
mnie. Mówię to ze śmiertelną powagą.
R
S
- Papkowate to były te lody, które dziś jedliśmy - za-
uważył.
- Takie lody należy zjadać możliwie najszybciej, ina-
czej całkiem się roztopią.
W jego oczach zapaliły się figlarne iskierki.
- Zamiast mówić ,,jeśli zdecydujemy się...", powinie-
nem był powiedzieć „kiedy zdecydujemy się...".
- Użycie słowa „powinienem" w tym kontekście goto-
wa jestem zaakceptować.
Zmrużył oczy, próbując choć częściowo przesłonić to,
co zdradzały.
- Ale to ,,kiedy" nie nastąpi ani dzisiaj, ani w ciągu
najbliższego tygodnia.
- Doprawdy, czuję się podniesiona na duchu.
Wybuchnął chłopięcym śmiechem.
- Pomogę ci w przeprowadzce do mojej kabiny. I jak
najszybciej wskakuj do łóżka.
Gdy już leżała pod kocem, spojrzała na koję Troya.
Znajdowała się niemal na wyciągnięcie ręki. Zapowiadał
się trudny tydzień.
- Możesz już wejść! - zawołała.
Przyniósł proszek przeciwbólowy i szklankę wody.
Udało się jej połknąć pigułkę dopiero za drugim razem.
- Jutro stawiamy żagle i płyniemy do miejsca, skąd
wzięliśmy na pokład Merrittów. Tym razem będziesz przy
sterze. Musimy oszczędzać twoją rączkę. - Uśmiechnął
się. W łagodnym świetle nocnej lampki jego oczy wyda-
wały się niemal błękitne. - W ciągu jutrzejszego dnia ból
powinien minąć.
Kocham cię, Troy, pomyślała. Ja po prostu nie miałam
wyboru. Od tej miłości nie sposób było uciec.
R
S
- Dobranoc, Troy. Czuję się taka zmęczona. - Patrzyła
w tej chwili na jego cień na ścianie.
- Do zobaczenia jutro rano - powiedział, po czym zga-
sił lampkę i wyszedł z kabiny.
Zamknęła oczy. Ujrzała ciemność. A potem z tej cie-
mności wyłoniła się twarz Troya.
Droga jej sercu, szlachetna twarz kapitana.
Od strony otwartego morza doleciał żałosny jęk syreny.
To pewnie jakiś dalekomorski statek zapowiadał swoje we-
jście do portu.
Obudziło ją natarczywe dzwonienie budzika. Zerwała
się niczym żołnierz na sygnał pobudki. Nie była u siebie.
Była w kabinie Troya.
Poczuła ćmiący ból w lewej ręce.
Zaczął się nowy dzień.
Spotkali się z Dillonami w cichej zatoczce na południo-
wym wybrzeżu Norman Island. Powitali ich wzorowo skla-
rowanym jachtem oraz lunchem, którego przygotowanie za-
jęło Lucy trochę czasu i kosztowało sporo nerwów i wysiłku.
Brad okazał się trzynastoletnim wyrostkiem, namiętnie
przywiązanym do swojego walkmana i przybierającym po-
zy zblazowanego światowca. O rok starsza od niego sio-
stra, dziewczyna ładna, choć ubrana niezbyt gustownie, już
w pierwszej minucie swego pobytu na jachcie dała niedwu-
znacznie do zrozumienia, że znalazła się tutaj wbrew włas-
nej woli i chęciom. Mimo to pałaszowała lunch z wilczym
apetytem, a jej ciemne oczka świdrowały Troya z taką cie-
kawą natarczywością, jakby podejrzewała, że to sam Ro-
bert Redford obsługuje ją podczas wakacji na Wyspach
Dziewiczych.
R
S
Leona była czarującą kobietą, która opuściła właś-
nie gabinet kosmetyczny. Sam czar! Czarowała wszy-
stkich i wszystko. Zdolna była oczarować nawet wiatr, że-
by wiał w pożądanym przez nią kierunku. Jej poskręca-
ne w loczki włosy, długie paznokcie wampa oraz prosta
lniana bluzka, której pozorna skromność skrywała tajemni-
cę zawrotnej ceny - wszystko to niewątpliwie mogło się
podobać, Sugerowało jednak, jak bardzo kosztowną była
istotą.
Jednej tylko osoby nie mogła oczarować, bo ta oso-
ba nie widziała po prostu jej czaru. Tą osobą był Victor,
jej mąż. Victor był kardiologiem i chyba jego zawód
pochłaniał go całkowicie. Pięć minut po tym, jak wszedł
na pokład, zagłębił się w lekturze jakiegoś fachowego pe-
riodyku i niemal siłą trzeba było go od niej odrywać,
gdy Lucy poprosiła gości do messy na lunch. Lucy mogła-
by iść o zakład, że u siebie w domu czyta przy jedze-
niu. Charakteryzował go bardziej upór niż siła woli. I już
na wstępie uparł się, że resztę dnia oraz noc spędzą na
cumie przy Norman Island i mimo protestów rodziny nie
ustąpił.
Po deserze Leona drapieżnym gestem położyła dłoń na
nagim ramieniu Troya.
- Powiedziałeś, że zabierzesz nas jutro do jachtklubu.
- Zgadza się, Można się tam świetnie zabawić. Bo tutaj
na Norman Island są tylko dzikie kozy i pelikany.
Z ust Leony wypłynął gardłowy śmiech.
- No i my w roli Robinsonów.
Do rozmowy matki z kapitanem wtrąciła się córka.
- A może zabierzesz nas do dyskoteki, Troy?- zapyta-
ła, świdrując go pełnym obietnic wzrokiem.
R
S
- Jest zbyt mądry, żeby świadomie narażać się na ogłu-
chnięcie, moja droga - powiedział jej ojciec.
- Dbam o to, żeby wszyscy moi goście czuli się zado-
woleni - powiedział Troy. - To jest moja praca.
- A więc przyjemnej zabawy - bąknął Victor. - Przy-
najmniej będę mógł sobie spokojnie poczytać.
Leona spiorunowała męża wzrokiem pełnym oburzenia,
lecz ku Troyowi obróciła promienną twarz.
- Jestem pewna, że jesteś cudownym tancerzem. -Pro-
wokująco wydęła wargi w uśmiechu. - Z reguły wysocy
mężczyźni świetnie tańczą.
- Zapytaj Lucy, może potwierdzi.
Zaskoczona Lucy zdobyła się tylko na kiwnięcie głową.
Victor wstał od stołu.
- Ja już sobie pójdę. Lunch był naprawdę wspaniały.
- Podkreślił pochwałę szarmanckim ukłonem.
- Dziękuję. - Lucy zrobiło się ciepło na sercu.
- Tęsknię za moim chłopakiem - powiedziała Kim, gdy
za jej ojcem zamknęły się drzwi. - Jest napastnikiem
w szkolnej drużynie. Ale nie jest taki seksowny jak ty,
Troy.
- Kochanie! - zaprotestowała Leona, bliska omdlenia.
- W gruncie rzeczy podobają mi się starsi mężczyźni.
- Tyle że starszym mężczyznom nie podobają się głupie
gęsi -zauważył jej braciszek, ładując do walkmana kolejną
kasetę.
Kim spojrzała na Brada, jakby był muchą spacerującą
po ścianie.
- Dzieci i ryby głosu nie mają. - Westchnęła. - Wszy-
stko na to wskazuje, że te pięć dni będą najdłuższymi
w całym moim życiu - oświadczyła z miną zawodowej tra-
R
S
giczki, po czym poderwała się zza stołu i zniknęła w swojej
kabinie.
- Kim potrzebuje męskiej ręki - powiedziała Leona,
ciężko wzdychając. - Victora praktycznie nigdy nie ma
w domu.
- Ona potrzebuje przedawkowania - poprawił matkę
Brad.
Leona załamała ręce.
- Bradley, na miłość boską! - Nieśmiało spojrzała na
Troya i Lucy. - Cóż może sama matka? - spytała patety-
cznie. - Victor powiedział, że to będą wczasy rodzinne.
I gdzie jest teraz? Siedzi z nosem utkwionym w tym swo-
im czasopiśmie.
- Kim to piękna dziewczyna - powiedziała dyplomaty-
cznie Lucy.
- Urodziłam ją, kiedy byłam jeszcze bardzo młoda -
odparła Leona z rozmarzeniem w oczach.
Coś tu się nie zgadza, pomyślała Lucy. Leona musiała
mieć co najmniej czterdziestkę. Czterdzieści odjąć czter-
naście równa się dwadzieścia sześć. O dwudziestosześcio-
letniej kobiecie trudno, doprawdy, powiedzieć, że jest bardzo
młoda. Najwidoczniej więc powiedziane to zostało
na użytek Troya.
Lucy uśmiechnęła się w duchu. Czy ona też będzie taka,
kiedy osiągnie wiek Leony?
Popołudnie dorośli, z wyjątkiem Victora, który wolał
oddawać się swej pasji czytania, spędzili na grze w karty.
Dzieciaki snuły się bez celu, staczając ze sobą słowne
pojedynki.
Kolację zjedzono na pokładzie, gdyż piękno wieczoru
warte było kilku chwil kontemplacji.
R
S
Victor zdecydował się opuścić towarzystwo punktualnie
o dziesiątej. Na pożegnanie pocałował żonę w policzek.
- Lubię wcześnie wstawać, a osiem godzin snu na ur-
lopie to niezbędne minimum. Dobranoc wszystkim.
- I pomyśleć - westchnęła Leona, kiedy znikł w ze-
jściówce - że wyszłam za niego za mąż, ponieważ wy-
dawał mi się pełen fantazji. Ranny ptaszek! Otóż jeżeli
o mnie chodzi, to obudźcie mnie jak najpóźniej.
Lucy i Troy zostali sami.
- Przynajmniej jedno jest pewne - powiedział Troy ści-
szonym głosem. - Żadne ekscesy seksualne typowe dla mio-
dowego miesiąca nie powtórzą się w najbliższych dniach.
Lucy stłumiła śmiech.
- Ona czuje się bardzo nieszczęśliwa.
- To jest łódź czarterowa, a nie, „Statek Miłości".
- Trochę wyrozumiałości dla bliźnich, kapitanie.
- Jasne. Gdyby mi głębiej wbiła w ramię te swoje kar-
minowe szpony, wykrwawiłbym się na śmierć.
- Jestem pewna, że ona wchodzi w rolę kokietki i cza-
rusi wyłącznie z myślą o tym, żeby zwrócić na siebie uwa-
gę Victora.
- Zatem życzę jej, by w końcu udało się jej uwieść
własnego męża. - Ziewnął jak mops. - Uważam, Lucy, że
musimy wyjątkowo troskliwie zająć się Dillonami.
Tak też zrobili i już niebawem mogli pochwalić się pew-
nymi sukcesami. Troyowi, który zastosował skomplikowa-
ną grę przynęt, udało się przemienić Brada w członka za-
łogi. Postawił go od razu przy kole sterowym i chłopak aż
piał z radości, kiedy szedł na fale. I prawdziwy cud - za-
pomniał, że pierwszą zasadą trzynastolatka jest nie rozsta-
wać się z walkmanem.
R
S
Lucy z kolei zajęła się Kim. Wyciągała ją na długie
rozmowy, dawała sobie pomagać w kuchni, kiedy dziew-
czyna miała na to ochotę, zwiedzała z nią wszystkie butiki
w portach, do których zawijali.
Victor czytał. Leona opalała się.
Trzeciego dnia minęli się na morzu z jachtem dowodzo-
nym przez Jacka. Natomiast czwartego dnia rano o mało
co nie zderzyli się z jednostką, której kapitan nie miał
zielonego pojęcia o przepisach prawa drogowego i swój
lewy hals uznał za mający pierwszeństwo. Na szczęście
Troy zrobił błyskawiczny unik, po czym posłał koledze po
fachu kilka soczystych przekleństw. Brad był w siódmym
niebie. Całkowicie już porzucił pozę zblazowanego świa-
towca i przybrał bardziej malowniczą - wilka morskiego.
Zapalił się do żeglowania i zadręczał Troya pytaniami, pie-
szczotliwie gładził liny, drzewce i okucia. Gdyby w tej
chwili zjawił się na „Morskim Wietrze" spec od tatuażu
i zaoferował swoje usługi, tak jak to robi prawdziwym
marynarzom, to Brad na pewno kazałby mu wytatuować
całe swoje ciało.
W programie rozrywek i atrakcji było nurkowanie i
w końcu Victor dał się namówić Troyowi; wzięli ze sobą
Kim i Brada.
Leona panicznie bała się wody. Lucy zaproponowała jej
masaż i... trafiła w dziesiątkę,
- I jak samopoczucie? - zapytała, odrywając dłonie od
ciała Leohy, które wciąż było jędrne i młode.
Leona uniosła głowę i Lucy zdumiała się. Jej twarz była
cała mokra od łez.
- To dlatego, że było to takie przyjemne. Każda kobieta
chce być dotykana i pieszczona, inaczej jej ciało schnie.
R
S
Victor już całkiem o mnie zapomniał. Zdolna byłabym ry-
walizować z inną kobietą w jego życiu, ale nie z arteriami,
przedsionkami i zastawkami. Więc flirtuję z każdym męż-
czyzną, jaki pojawi się na horyzoncie, bo inaczej zapomniała-
bym, że jestem kobietą. A potem piję, żeby się oszołomić, a
wiadomo, że każde picie kończy się kacem. - Wytarła łzy chus-
teczką.
Przypomniawszy sobie Heather i Craiga, Lucy rzuciła
impulsywnie:
- A może nauczyłabym Victora podstaw masażu?
- Jest to równie prawdopodobne jak to, że tej łodzi
wyrosną skrzydła.
- A jednak spróbuję. Mamy jeszcze do dyspozycji cały
jutrzejszy dzień.
- Kochanie, zdążyłam go już poznać przez te szesnaście lat
małżeństwa. Dwadzieścia cztery godziny nie wystarczą ci. Za-
rezerwuj lepiej dwa lata.
Kto wie, może Leona miała rację.
- Muszę już iść i przygotować kolację.
Leona chwyciła ją za rękę.
- Dziękuję, Lucy. Jesteś kochana.
Przy kolacji Victor powiedział:
- Wiesz, Troy, gdy zobaczyłem cię cztery dni temu,
odniosłem wrażenie, że już gdzieś się spotkaliśmy. Myśl
o tym wciąż mnie dręczy. Dziwne, ale jakimś sposobem
kojarzysz mi się z Tennessee. Jakbym stamtąd pamiętał
twoją twarz i twój głos.
Troy uśmiechnął się.
- Dwa lata temu wygłosiłem referat na zjeździe lekarzy
w Tennessee.
R
S
Victor aż na sekundę poderwał się z krzesła. Palnął się
otwartą dłonią w czoło.
- Ależ oczywiście! Jak mogłem o tym zapomnieć!
Przecież wygłosiłeś tam przemówienie programowe. Pa-
miętam, na temat przeszczepów skóry.
Podczas gdy Lucy zupełnie odebrało mowę, Leona spy-
tała z niepewną miną:
- Jesteś lekarzem, Troy?
Odpowiedź padła z ust Victora:
- Siedzi przed tobą, moja droga, światowej sławy spe-
cjalista z dziedziny chirurgii plastycznej. Troy, poznanie
ciebie to, doprawdy, najlepsza rzecz, jaka wydarzyła mi się
na tym urlopie. Jaka szkoda, że zgadaliśmy się dopiero
teraz. Straciliśmy w ten sposób mnóstwo czasu, który mo-
gliśmy poświęcić na dyskusje.
- W takim razie, co tutaj robisz, Troy? - spytała Leona,
zataczając ręką krąg wokół siebie.
- Zastępuję przyjaciela, który prowadzi ten interes.
Miał, biedak, operację wyrostka robaczkowego. Zresztą
i tak przyjechałem spędzić tu urlop i właśnie spędzam go
w sposób aktywny, taki jak lubię.
- To bardzo ekscytujące - powiedziała Leona, nie kry-
jąc swego podniecenia.
O ile Leona była podniecona, o tyle Lucy była wściekła.
I miała ku temu powody.
Oto Troy zdradza przed obcymi swój prawdziwy zawód,
a przed nią do dzisiaj kreował się na wilka morskiego,
żeglarza, kapitana, ale słowem nie zdradził, kim naprawdę
jest. Nic nie powiedział o sobie kobiecie, którą całował i
z którą miał wielką ochotę iść do łóżka. Drań, drań i jesz-
cze raz drań!
R
S
Nic dziwnego, że z taką zręcznością obcinał jej włosy.
A ona, głupia, myślała, że terminował u fryzjera!
Mogła przynajmniej zacząć coś podejrzewać, kiedy ba-
dał i opatrywał jej zranioną rękę. Ale i tu zachowała się
z naiwnością prowincjonalnej gęsi.
Winiła siebie, ale winnym był także Troy. Zachował się
wobec niej bardzo nieszczerze. Nieszczerość człowieka,
którego się kocha, boli podwójnie.
R
S
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Troy rozpinał guziki koszuli.
- Co się stało, Lucy? - spytał ze zdziwieniem w głosie.
- Nie możesz zasnąć?
- Proszę o receptę na środki nasenne, doktorze Dono-
van - powiedziała, a każde jej słowo było pełne sarkazmu.
- Dlaczego mi się nie przyznałeś, że jesteś lekarzem?
- Nie pytałaś.
- A niby dlaczego miałam pytać? Byłam święcie prze-
konana, że czartery żeglarskie to jedyna twoja praca.
- Ale o co ci chodzi? Jestem lekarzem i co z tego?
- A może skrywasz w zanadrzu jeszcze jakieś niespo-
dzianki? - parsknęła.
- Zachowujesz się, jakbyś co najmniej dowiedziała się,
że rozprowadzam w szkołach narkotyki.
Lucy gwałtownym ruchem usiadła na koi. Przez prze-
zroczysty materiał nocnej koszuli prześwitywało jej ciało.
- Pozwól mi sobie coś powiedzieć. Moja matka jest
lekarzem sądowym. Mój ojciec, który zmarł, gdy miałam
trzy latka, również zajmował się medycyną sądową. Mo-
ja starsza siostra jest immunopatologiem, młodsza zaś on-
kologiem; na jej badania naukowe różne instytucje łożą
ogromne sumy. Wokół mnie, jak widzisz, sami lekarze.
Czyż można przez całe życie żywić się wyłącznie, powie-
dzmy, fasolką szparagową?
R
S
Rzucił koszulę na oparcie krzesła.
- Znów mnie zamykasz w pewnym stereotypie.
- Bynajmniej!
- Właśnie, że tak. Najpierw jestem wysokim przystoj-
nym blondynem, a teraz lekarzem. Kiedy wreszcie zoba-
czysz we mnie po prostu człowieka?
Dotknął bardzo ważnej kwestii, nie mogła mu tego nie
przyznać.
- Wśród moich bliskich niezupełnie czuję się jak w ro-
dzinie. U nas życie domowe zdominowane jest sprawami
zawodowymi. Myślę, że tak naprawdę to jestem uprzedzo-
na do lekarzy.
Troy usiadł na swojej koi.
- W specjalnościach, które wymieniłaś, kontakt z pa-
cjentem jest ograniczony albo w ogóle go nie ma.
Cokolwiek powiedział Troy, zahaczało o jej „przeklęte
problemy". Niewątpliwie miał wspaniałą intuicję.
- Nie sądzę, aby moje siostry przepadały za kontaktami
z ludźmi.
- Ale ty jesteś otwarta na innych. Powinnaś być leka-
rzem rodzinnym. Dlaczego nie wybrałaś tego zawodu?
- Przede wszystkim dlatego, że przez trzy lata pod rząd,
ku bolesnemu rozczarowaniu matki, oblewałam egzaminy
na medycynę. Chemia, fizyka, biologia - nauki te jakoś nie
chciały wejść mi do głowy. Jestem na bakier ze ścisłym
myśleniem.
- Czy twoja matka cię kocha?
Poruszyła się nerwowo.
- Jesteś chirurgiem plastycznym, a nie psychologiem
- odparła z irytacją w głosie.
- A więc nie kocha cię. No cóż, twoje siostry odziedzi-
R
S
czyły po rodzicach zamiłowanie do nauk ścisłych, ty zaś
zawłaszczyłaś dla siebie całą uczuciowość i ciepło.
Poczuła się autentycznie wzruszona.
- Naprawdę tak myślisz?
Troy wyciągnął rękę i poklepał ją po dłoni.
- Czy twoja matka dumna jest z tego, co robisz?
Spuściła głowę.
- Raczej nie. Moj zawód nie cieszy się takim społecz-
nym prestiżem, jak zawód lekarza. I nie zarabiam tyle, co
moje siostry.
- Ale lubisz swoją pracę?
- Uwielbiam ją! Moje ręce przynoszą ludziom ulgę.
Ileż cudotwórczych mocy kryje się w zwykłym dotyku!
W naszych czasach dotyk jest lekceważony lub redukowa-
ny do seksu. Wpływ masażu na duchowość człowieka jest
niepodważalny.
Ona zachwalała cudowną moc masażu, a on delikatnie,
hipnotycznymi ruchami masował jej dłoń.
- Już dawno zauważyłem, że kochasz ludzi, Lucy.
Masz w sobie nieprzebrane pokłady dobroci.
Roześmiała się.
- A ty zadatki na świetnego masażystę. - Nagle targnął
nią nieokreślony niepokój. - Musisz znać wiele ponętnych
kobiet, Troy.
Spojrzał zdumiony.
- Mógłbym policzyć je na palcach jednej ręki.
Tym razem ona z kolei zareagowała zdumieniem.
- Przecież jesteś chirurgiem plastycznym.
- Mylisz się, sądząc, że usuwam zmarszczki, zmniej-
szam nosy i likwiduję tłuste podbródki. Zlituj się, Lu-
cy. Operuję prawie wyłącznie dzieci. Moja dziedzina to
R
S
wrodzone wady, przeróżne urazy, oparzenia i tym po-
dobne.
- Przepraszam, Troy, że zakwalifikowałam cię jako spe-
ca od przywracania urody. A swoją drogą, to musisz cie-
szyć się w swoim środowisku sporą popularnością, skoro
wygłosiłeś na tej konferencji przemówienie programowe
- dodała naiwnie.
Wzruszył ramionami.
- No cóż, odkąd zacząłem pracować w swoim zawo-
dzie, odniosłem kilka spektakularnych sukcesów. - Nagle
ścisnął mocniej jej dłoń. - W ostatnich dniach, gdy przy-
chodziłem do naszej kabiny, ty zazwyczaj już spałaś. I to
był zasadniczy powód, dla którego nie tknąłem cię.- Po-
ruszył się niespokojnie. -Lecz lepiej porzućmy ten temat,
bo inaczej możemy wpędzić się w kłopoty.
- Chyba masz rację.
Chwycił ją w ramiona. Jego głos drżał od tłumionej
namiętności:
- Kiedy zaszedłem tu wczoraj, twoją uśpioną twarz
oblewało światło księżyca. Musiałem stoczyć ze sobą pra-
wdziwą walkę, żeby nie wziąć cię siłą. Tyle wiem o ciele
człowieka i jego seksualności, a przecież żaden z przeczy-
tanych podręczników nie przygotował mnie na tego rodza-
ju doznania.
Tak bardzo chciała mu powiedzieć, że go kocha, lecz
posłuchała wewnętrznego głosu, który kazał jej czekać
i być cierpliwą.
- To dla mnie również nowe doświadczenie.
Jego głos tym razem zabrzmiał szorstko:
- Mam dom na Virgin Gorda. Jeżdżę tam w lutym i
w kwietniu. Tym razem też tam byłbym, gdyby Gavina nie
R
S
złożył atak wyrostka robaczkowego. Mamy dwa dni po-
między Dillonami a następnymi gośćmi. Pojedź ze mną do
mojego domu, Lucy.
Łóżko z dala od ludzi. Czy to właśnie chciał powie-
dzieć?
- Pojadę - odparła prawie szeptem.
Wyrażona przez nią zgoda jakby otwarła w nim wszy-
stkie zamknięte dotąd tamy.
- Będziemy mieć dla siebie tylko dobę, ale za to cał-
kiem sami. Można tam dotrzeć tylko wodą, więc nikt nam
nie przeszkodzi. Zaszywam się w mojej samotni, kiedy nie
potrafię pomóc moim małym pacjentom tak, jak bym sobie
tego życzył, i nie mogę już dłużej znieść łez ich rodziców.
Jeśli nie liczyć dwóch dni na początku tego miesiąca, nie
byłem tam już blisko rok.
A więc taka to była ta jego praca: ciężka, wyczerpująca,
odpowiedzialna, połączona z wielkim napięciem nerwo-
wym. Był ostatecznie tylko człowiekiem, a któż jest w peł-
ni zadowolony z wyników swej pracy?
Odgarnęła z czoła włosy i uśmiechnęła się.
- Naprawdę cieszę się na ten wyjazd z tobą.
Uniósł jej dłoń i ucałował po kolei każdy palec.
- To moja przystań. Nigdy jeszcze nie byłem tam z
kobietą.
Lucy natychmiast mu uwierzyła. Ogarnęła ją radość.
Ujęła jego twarz w obie dłonie i pocałowała go w usta.
Nie pozwolił, by pocałunek ten trwał tylko sekundę, tak
jak zamierzała. A kiedy już oderwali się od siebie i mogli
spojrzeć sobie w oczy, Lucy stwierdziła, że jego oczy przy-
brały ciemnoniebieski kolor oceanu.
- Pokochałaś „Morski Wiatr". Lubisz, jak wiatr napina
R
S
żagle. Lubisz sterować wprost na falę... Boże, jak bardzo
cię pożądam.
- I będziesz mnie miał - wyszeptała, - Całą i bez reszty.
- Jesteś hojna, Lucy. - Pocałował ją z taką dziką na-
miętnością, że poczuła zawrót głowy. - Dobranoc, najdroższa.
Kocham cię, Troy... Kocham cię. Słowa te, mimo że
tylko pomyślane, a może dlatego właśnie, że pomyślane,
rozświetliły jej twafz i uczyniły ją bardzo piękną.
- A gdyby tak kucharka zastrajkowała? Gzy nie sądzisz,
że wówczas Dillonowie pożegnaliby nas jutro, a nie po-
jutrze?
Uśmiechnął się, lecz pokręcił głową.
- Wątpię. Victorowi zostały do przeczytania jeszcze
cztery czasopisma.
- A Brad chce na gwałt nauczyć się nawigacji. - Skrzy-
wiła się. - No cóż, śniadanie będzie o zwykłej porze. Bez
względu na okoliczności.
Zwinęła się w kłębek, a on zgasił światło.
Zasypiając, czuła się tym razem bardzo szczęśliwa.
Nazajutrz rano Lucy poprosiła Troya o pomoc w prze-
konaniu Victora, że powinien wziąć od niej lekcję masażu.
- Jako rzecznik tej sprawy, odniesiesz z pewnością wię-
ksze sukcesy niż ja - tłumaczyła. - Dla Victora jesteś międzyna-
rodowym autorytetem w każdej dziedzinie.
Troy zrobił sceptyczną minę.
- Gdybyś go nawet uczyniła prawdziwym artystą ma-
sażu, wątpię, czy zmieniłoby go to we wzorowego męża.
- Spróbować nie zawadzi. Walczymy o Leone.
Zbliżył się do niej i wziął ją w ramiona.
R
S
- Jesteś miłą osóbką, Lucy Barnes. Zasługujesz co naj-
mniej na dwa pocałunki.
Dlaczego właśnie dwa, nie wiedziała, chociaż i tak te
dwa zlały się w jeden długi i namiętny. Toteż rozpoczęła
poranną krzątaninę w kuchni z rozpalonymi policzkami.
A na dodatek mało brakowało, a przypaliłaby grzanki. Sło-
wem, nie tylko kochała, ale nawet żywiła nieśmiałą na-
dzieję, że jest kochana.
Po śniadaniu Troy zaciągnął Victora na fordek i prze-
prowadził tam z nim poważną rozmowę. Następnie przy-
wołał do siebie dzieciaki i obiecując Bradowi barrakudę,
Kim zaś rekina („wierz mi, nie będzie to ludojad"), zabrał
je do zatoczki na harce nurkowania.
Natomiast Victor, jak należało oczekiwać, sam poprosił
Lucy, by udzieliła mu lekcji masażu. Jej entuzjazm zmienił
się jednak na koniec w przykre rozczarowanie. Gdy opu-
szczała Dillonów, wracając do swoich zwykłych obowiąz-
ków, siedzieli spięci i skrępowani zaistniałą sytuacją. Je-
dyną pociechą był fakt, że zaczęli ze sobą normalnie roz-
mawiać.
Kiedy wrócił Troy z dzieciakami, od razu zaciekawił
się, jak jej poszło z Victorem.
- Jak na kardiologa - odparła sucho Lucy - niewiele
rozumie się na sprawach sercowych.
- Kolejny lekarz z grona tych, którzy stracili kontakt,
z tym, co najbardziej ludzkie.
Lucy zastanowiła gorycz, jaką usłyszała w słowach
Troya, Jakby praca lekarza była dla niego źródłem cierpień.
- Jutro druga i zarazem ostatnia lekcja, zanim zawinie-
my do portu.
- A potem kierunek na wyspę i mój dom.
R
S
Oblała się rumieńcem. Nie wstydziła się swojego zaże-
nowania. Przeciwnie, była z niego dumna.
Tego dnia Brad wyżywał się przy sterze, zaś Kim i Leo-
na udały się po zakupy do Spanish Town i wróciły bar-
dzo zadowolone. Victor też nie narzekał. Przeczytał od
deski do deski w spokoju i ciszy dwa periodyki. Wszy-
scy więc wydawali się zadowoleni, a nawet szczęśliwi, je-
dynie Lucy dziwiła się, dlaczego godziny wloką się tak
straszliwie.
Późnym popołudniem zorientowała się, że jest sama.
Brad i Kim pływali, i to bynajmniej nie sami, lecz w to-
warzystwie rówieśników, których poznali na jachcie Jacka,
zakotwiczonym w pobliżu. Victor poszedł się zdrzemnąć
do swojej kabiny, zaś Leona opalała się na pokładzie. Troy
wziął łódkę i wybrał się do Spanish Town w jemu tylko
znanym celu. Panowała cisza. Lucy wdychała zapach ziół,
którymi przesypywała ryz.
Skrzypnęły stopnie zejściówki. Lucy uniosła głowę i zo-
baczyła Leone. Przeciwsłoneczne okulary zasłaniały jej
niemal połowę twarzy.
- Nie wiem, jak ci się udało namówić Victora, by zszedł
z piedestału i zrobił użytek ze swoich rąk - powiedziała pani
Dillon. - Tak czy inaczej, dziękuję za poświęcony
nam czas.
Lucy wolała pominąć milczeniem decydującą rolę Troya
w całej tej sprawie.
- Jutro powtórka - rzuciła znad talerzy i garnków.
Leona rozejrzała się po kuchni.
- Odniosłam dzisiaj wrażenie, że ty i Troy macie się ku
sobie.
R
S
Ręka Lucy, w której trzymała solniczkę, znieruchomiała
w powietrzu.
- Wrażenia bywają złudne.
- Oboje jesteście młodzi, ładni i wolnego stanu, więc
dlaczego by nie?
Lucy poczuła, że pękają w niej wszystkie tamy i wybu-
chnęła:
- Dlaczego? Dlatego, że moje miłości, a zawsze jakby
na skutek fatum zakochiwałam się w wysokich przystoj-
nych blondynach, niezmiennie kończyły się fiaskiem. Raz
nawet zaręczyłam się, ale mój narzeczony uciekł ode mnie
na drugi kontynent z inną kobietą. Słowem, lista moich
zwycięstw nie istnieje, natomiast lista moich sercowych
porażek jest bardzo długa.
- Troy nie wygląda na faceta, który nie wie, co to
zwykła lojalność.
- Być może. Ale za dużo we mnie strachu, bym mogła
bezgranicznie mu zaufać i uwierzyć w jakąś wspólną przy-
szłość z Troyem.
I nagle rozczuliła się nad sobą. Wymamrotała jakieś
niewyraźne słowo i pobiegła do swojej kabiny. Rzuciła się
na koję. Dławił ją płacz.
Tutaj też po jakichś dwóch kwadransach odnalazł ją
Troy.
- Lucy, co się stało? - Delikatnie dotknął jej ramienia.
Mogła powiedzieć, że boli ją głowa. Mogła powiedzieć
cokolwiek. Lecz ona przede wszystkim chciała się upewnić.
- Czy nadal chcesz mnie zabrać do tej swojej willi?
- Ależ oczywiście. Przecież od naszej wieczornej roz-
mowy nic się nie zmieniło.
Wytarła nos chusteczką. Głęboko odetchnęła.
R
S
- Dziś obiad będzie nieco później.
- Nie szkodzi. Po obiedzie pójdziemy wszyscy do klu-
bu. Będzie tam też Jack ze swoimi gośćmi.
Wolałaby, co prawda, przespać te godziny, dzielące ją
od jutrzejszego wypadu z Troyem, zamiast pląsać na par-
kiecie, ale skoro mus, to mus.
Zanim jednak wróciła do kuchni, poszła przeprosić Leo-
nę za swoją absurdalną ucieczkę.
Odnalazła ją w zwykłym miejscu, opalającą się w słoń-
cu Wysp Dziewiczych. Leona sączyła coś z wysokiej
szklanki. Wyglądało to na rum z colą.
- Przepraszam, Leona, że tak nagle uciekłam, ale akurat
miałam moment kryzysowy.
Leona odstawiła szklankę.
- Ja takie momenty miewam niemal co godzinę. - Na-
gle ożywiła się. - Chociaż... wiesz, zapowiada się jakby
zmiana na lepsze. Po tym masażu Victor rozmawiał ze mną
całe pół godziny. Była to pierwsza nasza normalna rozmo-
wa od kilku miesięcy. Prawdziwy ewenement!
- Więc jeśli z obiadem będzie coś nie tak, mam nadzie-
ję, że mi wybaczycie?
- Możesz być tego absolutnie pewna. Zresztą mogę ci
pomóc w kuchni. To ciągłe smażenie się na słońcu działa
mi już na nerwy.
- No to chodźmy.
Po obiedzie, zgodnie z uprzednio podjętą decyzją, wybrali
się do klubu. Spokojna (i bardzo kosztowna) elegancja Leony
kontrastowała z krzykliwymi (ale za to bardzo modnymi)
ciuszkami Kim. Brad oczywiście ubrał się tak, żeby nikt nie
mógł mieć wątpliwości, z kim ma do czynienia. Miał na sobie
koszulkę typu T-shirt z wydrukowanymi na piersiach i ple-
R
S
each sylwetkami dawnych żaglowców, zaś głowę przewią-
zał piracką chustą. Gdyby miał przekłute ucho, pożyczyłby
z pewnością od matki jeden z jej kolczyków.
Ustawione między palmami latarnie wyglądały jak
ogromne błyszczące pomarańcze.
W klubie panował ścisk i gwar. Zabawa już się rozkrę-
ciła. Mnóstwo ładnych kobiet i opalonych na brąz męż-
czyzn, spora grupa młodzieży, zatłoczony parkiet, spoceni
kelnerzy i zespół muzyczny naprawdę wysokiej klasy.
Zanim Lucy zdążyła przywyknąć do panującej tu atmo-
sfery, już odtańczyła trzy tańce - z Jackiem, Victorem i ja-
kimś przygodnym partnerem. Nagle zachciało się jej pić.
Odmówiła uprzejmie jakiemuś starszemu panu, który rów-
nie uprzejmie odprowadził ją do stolika, i nalała sobie całą
szklankę toniku.
Pijąc, zastanawiała się, gdzie podział się Troy. Nie było
go na parkiecie, nie siedział też przy żadnym ze stolików.
Bez Troya czuła się bardzo samotna, właściwie niepotrzeb-
na. Opuściła więc lokal i wąską ścieżką pomiędzy palmami
skierowała się ku plaży. Tam zdjęła sandały i brodząc po
kostki w piasku, poszła przed siebie.
Plażę od strony lądu odgradzał pas drzew i krze-
wów tropikalnych. Szum morza mieszał się z wrzaskami
nocnych ptaków. Na wprost w oddali świeciło ruchome
oko latarni morskiej, a nad głową zastygłe oko księżyca.
Gwiazdy przypominały rój pszczół, który dopiero co wy-
dostał się z ula. Wokół ani jednej żywej duszy, tylko cienie
drzew i skał.
W pewnym momencie ta nocna harmonia została czymś
zakłócona. Dotarł jej uszu jakby odgłos kamienia, który
uderza o inny kamień.
R
S
Lucy wzdrygnęła się i szybko się rozejrzała wokół sie-
bie. To zapewne kozy, uspokajała się w duchu. Na tych
wyspach roiło się od dzikich kóz. A także dzikich osłów.
Kopyto osła lub racica kozy w zetknięciu z kamiennym
podłożem mogły wydać taki dźwięk.
Siłą rozpędu szła wciąż przed siebie, ale właściwie mia-
ła ochotę zawrócić. Tym bardziej że dźwięk ten powtórzył
się i brzmiało to tym razem jak miażdżenie skały. Mogła
też już ustalić, skąd dolatuje. Dobiegał od strony morza.
Zbliżyła się więc do linii drzew, żeby być mniej widoczną.
Ujrzała mężczyznę. Stał pomiędzy białymi skałkami,
które tworzyły jakby ostrokół, dzielący piaszczystą i pła-
ską plażę na dwie części. Mężczyzna co chwila schylał się,
podnosił duży kamień, unosił go nad głowę i obiema ręka-
mi ciskał nim o skaliste poszarpane stożki. Ubrany był
w białe spodnie i nieco ciemniejszą koszulę. Ta koszula
mogła być seledynowa, różowa lub błękitna. Ale była błę-
kitną. Bo tym mężczyzną był Troy.
Przebiegł ją dreszcz. Właściwie wolałaby ujrzeć mor-
dercę i gwałciciela niż swego kapitana, który z gniewem,
wściekłością i jakąś nieludzką furią miotał w samotności
pod nocnym niebem ciężkimi głazami.
Co go przywiodło do tego odludnego miejsca i zmusiło
do tej zaciekłej walki ze skałami? Bo rzeczywiście wyglą-
dało to na walkę z czymś twardym, co przytłaczało Troya
i miażdżyło mu duszę. Dlatego on miażdżył teraz skały.
Co to mogło być? Czym była dla niego ta skała, w którą ci-
skał kamieniami? Pracą? Nie, był przecież uznanym autoryte-
tem w swojej dziedzinie, specjalistą zapraszanym na różne
konferencje, człowiekiem ogólnie szanowanym. Może więc
zdrowiem? Też nie. Stanowił przecież okaz zdrowia i tężyzny
R
S
fizycznej. Kobietą? Tak, to musiała być kobieta. Skrzyw-
dziła go, a on teraz wyładowywał na Bogu ducha winnych
skałach swój gniew, swoje upokorzenie i swój ból.
Lucy nagle poczuła, że musi stąd iść, musi uciekać.
Inaczej zazdrość przemieni ją w garstkę popiołu. Ale prócz
zazdrości czuła też współczucie. Boże, jak ona pragnęła
podbiec do Troya i chwycić go w ramiona, aby ułagodzić
ten jego gniew, tę jego zaciekłość. Wiedziała jednak, że
tego nie zrobi, gdyż nie powinna zakłócać mu samotności.
Nigdy by jej nie wybaczył, że widziała go w takiej sytuacji.
Dlatego to, co zobaczyła, musi zostać zapomniane, jakby
tego nigdy nie widziała.
Odwróciła się i cichutko, wolno udała się w drogę po-
wrotną.
Kiedy wróciła do klubu i zbliżyła się do stolika, stwier-
dziła, że. krzesło Troya wciąż jest puste. Chciała usiąść
i trochę odpocząć, ale nie pozwolił jej na to Victor, prosząc
ją do tańca. Hawajska koszula, jaką miał na sobie, a którą
kupiła mu wczoraj Leona, nadawała mu wygląd turysty
z folderów reklamujących Wyspy Dziewicze, ale też przy-
dawała mu odrobinę dobroduszności.
- Dobrze się bawisz? - spytała go Lucy, a kiedy bez
namysłu potwierdził, wypaliła z grubej rury: -Wiesz, Vic-
tor, masz żonę, która naprawdę cię kocha. Nie zmarnuj tego
uczucia.
Zesztywniał i aż pomylił krok.
- Słucham?
- Troy wylałby mnie ż miejsca, gdyby dowiedział się,
że rozmawiam z tobą tak bezceremonialnie, ale w życiu są
ważniejsze rzeczy od czytania artykułów o najnowszych
osiągnięciach światowej kardiologii.
R
S
- Wybacz - odparł Victor, wciąż oszołomiony tą inge-
rencją obcej osoby w jego życie prywatne - ale na ich
lekturę mam czas jedynie podczas urlopu.
- Problemy z sercem nie kończą się na dobrym fun-
kcjonowaniu zastawek.
Victor, o dziwo, roześmiał się.
- Jest to stwierdzenie wręcz nienaganne pod względem
naukowym.
Ośmielona, kontynuowała swoją przemowę:
- Leona, jak każda zresztą kobieta, jest spragniona mi-
łości i jej dowodów. Kiedy ostatnio powiedziałeś jej, że ją
kochasz? O, rany! Nareszcie wrócił Troy. Chyba muszę się
zamknąć.
- Jesteś wyjątkową młodą kobietą - powiedział Victor
i w tym momencie muzyka umilkła.
Wrócili do stolika.
Lucy natychmiast zauważyła zmianę, jaka zaszła
w Troyu, a która najwyraźniej umknęła uwagi Victora
i Leony. Po prostu zbyt intensywnie nim żyła i chłonęła
go, by nie dostrzec głębokich cieni pod oczami i brzydkich
otarć na knykciach. Dostrzegłaby to wszystko, nawet gdy-
by nie widziała tego, co zobaczyła.
Powiedziała lekkim tonem:
- Zatańczysz ze mną, Troy?
A kiedy znaleźli się na parkiecie, zarzuciła mu ręce na
szyję i przylgnęła doń całym ciałem.
On również przytulił się do niej i w tej chwili jedynym
pragnieniem Lucy było, ażeby ta muzyka trwała wiecznie.
R
S
ROZDZIAŁ ÓSMY
Nazajutrz w południe Dillonowie zeszli z pokładu
„Morskiego Wiatru". Rankiem Troy zdążył jeszcze wytłu-
maczyć Bradowi podstawy nawigacji, a na pożegnanie
wręczył mu kartkę z adresami szkół, w których można zdo-
być stopień żeglarza.
Jeżeli więc Brad przenosił się na ląd bogatszy o do-
świadczenia żeglarskie, to jego ojciec schodził z bagażem
pewnej wiedzy o tajnikach masażu. Odrębną kwestią było,
czy kiedykolwiek ją wykorzysta.
Kim obdarowała Lucy swoją ulubioną kasetą, jej matka
natomiast uściskała ją.
- Patrząc na ciebie, pomyślałam właśnie, że najlepiej
byłoby ci w kremowej ślubnej sukni - powiedziała na po-
żegnanie i jak na gust Lucy, powiedziała to zbyt głośno.
Rzecz dziwna, żegnając się z Merrittami, usłyszała z ust
Heather podobne słowa. Lucy była przesądna i wiedziała,
Że na przykład szczęśliwe sny często wróżą nieszczęście.
Dlatego też odczuła niepokój i spojrzała na Troya.
Powiedział rzeczowym tonem:
- Uciekajmy stąd, zanim coś nas zatrzyma. Wielkie
sprzątanie zrobimy jutro.
Oddali cumę, odbili na silniku od nabrzeża, postawili
żagle i skierowali się ku otwartemu morzu. „Morski Wiatr"
pruł fale, robiąc dziewięć do dziesięciu węzłów na godzinę.
R
S
W dali zarysował się kontur Virgin Gorda. W pewnym mo-
mencie Troy wskazał ręką ku górze. Na tle błękitnego nieba
szybowały dwa tropikalne ptaki. Jaskrawa czerwień ich
dziobów i biel upierzenia tworzyły wyjątkowo piękne
kolorystyczne zestawienie.
- Gnieżdżą się na przybrzeżnych skałach - objaśnił
z chłopięcym uśmiechem, zaś ona widok ptaków i ten jego
uśmiech potraktowała jako dobry omen.
Zakotwiczyli w pobliżu piaszczystego brzegu, a dzielą-
cy ich od lądu pas turkusowej wody przebyli łódką. Z miej-
sca, gdzie się teraz znajdowali, biegła po łagodnej po-
chyłości kamienista ścieżka, obrzeżona kokosowymi pal-
mami. Za pierwszym zakrętem przy źródełku przechodziła
w trawiastą alejkę. Lucy rozejrzała się. Była w tonącym
w kwiatach ogrodzie.
W upajającym oparze zapachów fruwały ogromne mor
tyle, niczym zresztą nie różniące się od kwiatów.
- Boże, jak tu pięknie! - wykrzyknęła z zachwytem.
- Ale kto opiekuje się ogrodem podczas twojej nieobec-
ności?
Maleńki złoty koliber, przypominający jubilerskie cacu-
szko, przefrunął tuż przed jej nosem.
Troy nie odpowiedział. Szedł milczący, ale pogodny, i
w równym stopniu zdawał się zachwycać swoim własnym
ogrodem, jak Lucy, która widziała go po raz pierwszy.
Stanęli przed domem. Zbudowany był prawie wyłącznie
z ciosanego kamienia. Biegnąca na całej długości frontu
drewniana galeryjka ocieniona była powojnikami, a wła-
ściwie samym ich kwieciem, pod którym ginęło listowie.
Lucy spojrzała przez szczelinę prześwitu. Jej wzrok po-
R
S
szybował ponad spienionymi gejzerami kwitnących kwia-
tów i zagubił się gdzieś w turkusie morza.
Nie wyobrażała sobie dotąd, że istnieją tak cudowne
miejsca na świecie.
- Teraz rozumiem, dlaczego tak kochasz ten zakątek.
- Wejdźmy do środka.
Przekroczyła próg. Miły chłód spłynął na jej ramio-
na. W lekkim półmroku, który koił oczy porażone pod-
zwrotnikowym słońcem, dostrzegła na pastelowych ścia-
nach kilka akwarel o rodzajowej tematyce: gitarzysta,
a przed nim grupka dzieci; rybacy ciągnący sieć; targ
na rynku przed białym kościołem. Przeniosła wzrok na
plecione meble, które kokietowały swoją lekkością, a po-
tem na wyfroterowaną posadzkę, w której można było się
przejrzeć. Skromność, wygoda, spokojne piękno - w tych
trzech określeniach można było zamknąć opis wnętrza te-
go domu.
- Masz ochotę popływać? - zagadnął ją Troy.
Mogła pływać, mogła zrywać kwiaty do wazonu, mogła
naśladować śpiew ptaków - była tu tylko z Troyem i'to
wydawało się najważniejsze.
Kąpali się w towarzystwie dwóch pelikanów. Ptaki były
cokolwiek zdumione ich wyglądem i zachowaniem, ale
wykazały dużo cierpliwości i tolerancji.
Wrócili do domu, trzymając się za ręce. Lucy zmieniła
kostium na bawełnianą sukienkę, a kiedy weszła do salonu,
Troy zaproponował jej drinka. Wówczas to po raz pierwszy
pomyślała, że ta odrobina czasu, który mieli wyłącznie dla
siebie, nieubłaganie przesypuje się jak piasek w kle-
psydrze.
A potem, kiedy słońce zaczęło się już chylić ku zacho-
R
S
dowi, a oni wciąż tylko rozmawiali, słuchali muzyki z płyt
i popijali drinki, Lucy wpadła w panikę. Może całkiem źle
zrozumiała Troya, a może stracił zainteresowanie jej oso-
bą? Może wciąż stanowili dwuosobową obsadę jachtu,
wbrew jej złudzeniom, że przybyli tu, aby się kochać.
I wówczas wzięła u Lucy górę najzwyklejsza determi-
nacja. Rzuciła na szalę swój dziewczęcy wstyd i swoje
dobre wychowanie.
- Troy, czy my czasami nie odgrywamy jakiejś kome-
dii? Zdecydowaliśmy się na tę wyprawę, bo pragnęliśmy,
zdaje się, czegoś więcej niż tylko wspólnej kąpieli w morzu
i rozmowy przy muzyce.
Spojrzał na nią swoimi cudownie błyszczącymi oczami.
Odstawił drinka. Wbił ręce w kieszenie spodni.
- Jesteś bardzo dzielna - powiedział z łobuzerskim
uśmiechem.
- Lub bezwstydna.
- Nie musisz się obawiać...
- A jednak boję się - szepnęła i wyznanie to jeszcze
bardziej wzmogło jej strach.
Troy wciąż trzymał ręce w kieszeniach. Wolałaby, żeby
te ręce dotykały w tej chwili jej ciała.
- Wiem, że nie wszystko jest tak, jak być powinno, czy
też jak to sobie obiecywaliśmy - powiedział z pewną iry-
tacją w głosie. - Ten dom był dotąd dla mnie wyłącznie
azylem. Wyzwalałem się tutaj od wszystkich trosk i kłopo-
tów związanych z pracą. .Bo nie zawsze udawało mi się
zrobić z moich rąk i wiedzy najlepszy użytek. Nie można
przejść do porządku nad cierpieniem dziecka. Więc tutaj
leczyłem swoje rany, by z nowym zapasem sił i optymi-
zmu znów stanąć przy stole operacyjnym. - Wyrwał ręce
R
S
z kieszeni z taką gwałtownością, że aż podskoczył na krze-
śle. - Cholera! Ależ ze mnie mężczyzna. Użalam się nad
sobą jak jakaś stara panna. Pewnie masz mnie już dość.
- Troy, o czym ty mówisz? Nie miałabym ciebie dość,
nawet gdybyś się zamknął w swoim pokoju, by oglądać
telewizję.
Wybuchnął krótkim śmiechem, w którym jednak nie
było radości.
- Pragnę cię, Lucy, bardziej niż kiedykolwiek. Pragnę
być z tobą, w tobie... Być może wówczas znów odnalazł-
bym siebie. Równocześnie zdaję sobie sprawę, że rola te-
rapeutki wcale nie musi ci odpowiadać.
Lucy poczuła, że odpływa z niej wszelki strach związa-
ny z niepewnością. Troy otworzył przed nią swe wnętrze,
a wiedziała, że nie należał do mężczyzn skorych do tego
rodzaju wyznań.
- Możesz poprosić mnie o wszystko, czego pragniesz.
- Nie zasługuję na ciebie, Lucy.
- To samo mogłabym powiedzieć o sobie. Płynąc
tu, myślałam, że będziemy się kochać. Tak przynaj-
mniej cię zrozumiałam. Ale jeżeli chcesz czegoś innego,
powiedz mi. Wolę prawdę, choćby najgorszą, niż niedopo-
wiedzenia.
- Och, Lucy, moja piękna Lucy. - Wstał i ona wstała.
Podszedł i położył dłonie na jej nagich ramionach. - Pra-
wda jest taka, że w tej chwili nie ma dla mnie ważniejszej
od ciebie osoby.
Czy oznaczało to, że ją kocha? Mogło oznaczać, ale
wcale nie musiało. Zresztą nie było to znowu takie najważ-
niejsze. Pożądała go i już dłużej nie zamierzała czekać.
Musiała zaryzykować.
R
S
Sięgnęła dłońmi pod jego koszulę. Dotknęła gorącego
ciała.
- Na co czekasz, Troy? - szepnęła mu do ucha. - Tu
nikt nas nie usłyszy ani nie będzie podglądał. Nie wstydź
się popatrzyć na moją nagość.
- Nie wstydzę się, tylko po prostu się boję. Twoja na-
gość na pewno oślepi mnie.
- Czuję się taka podniecona - powiedziała ze szczero-
ścią dziecka.
Ujął ją za rękę i poprowadził ku drzwiom sypialni.
- A możesz mi powiedzieć, co cię podnieca, Lucy Barnes?
- Ty mnie podniecasz, kapitanie. Samym swoim wido-
kiem. Nie musisz nic robić.
Kiedy stanęli przy łóżku, wolno rozebrał ją z sukienki
i uwolnił jej piersi z biustonosza. Pieścił je, obserwując jej
twarz.
- A kiedy mimo wszystko coś robię, czy odczuwasz
jakąś różnicę?
- Wycofuję się z tamtego stwierdzenia - powiedziała
słabnącym głosem. - Kiedy coś robisz, czuję się jak mewa
zawieszona nad rozlanym błękitem wód.
Zwarli się w pocałunku, długim i namiętnym.
- To niesprawiedliwe - powiedziała szeptem, gdy ode-
rwali usta, by zaczerpnąć tchu. - Ja jestem naga, a ty wciąż
ubrany.
- Czy aby nie za szybko zaczynasz się skarżyć?
- To nie skarga, tylko sugestia, jak poprawić niedosko-
nałą rzeczywistość.
- Więc poprawiaj ją, Lucy.
Podniósł ręce ku górze, by mogła bez przeszkód ściąg-
nąć mu koszulę. A potem pozwolił zdjąć sobie szorty i sli-
R
S
py. Przez nieuwagę trąciła dłonią jego nabrzmiałą męskość.
Nie miała śmiałości ani też dostatecznej rutyny, aby sięg-
nąć tam ręką wprost.
Była rozkosznie zarumieniona, rozkosznie gorąca i roz-
kosznie oszołomiona tym, co się działo.
- Czy rzeczywistość została już poprawiona? - zapytał.
- Nigdy dość poprawiania - szepnęła.
Opadli na łóżko. Teraz zaczął całować jej ciało. Urocze
wzgórki piersi, zachwycający płaskowyż brzucha, cienistą
dolinę ud, przełęcze bioder, pachnące niecki pach, lodowce
pośladków. Bo faktycznie, o ile jej brzuch i uda buchały
gorącem, o tyle pośladki miała zimne. Jakby całe jej ciepło
skoncentrowało się z przodu, żeby go godnie przyjąć.
Poszukał jej wrażliwego miejsca i 'na nim się skupił.
Przypominał teraz muzyka, który wydobywa ze swoje-
go instrumentu wszystkie zamierzone tony i dźwięki. Wy-
krzykiwała swoją rozkosz, jej ciało drżało i okrywało się
wilgocią.
Wszedł w nią w momencie, gdy dłuższa zwłoka była-
by okrucieństwem. Zamarł na sekundę, by następnie cały
przemienić się w nieprzerwany rytm. Owinęła go ramiona-
mi i nogami, czuła się niczym ośmiornica. Biodrami pod-
rywała się w górę, coraz bliższa i bliższa spotkaniu. Spot-
kali się na jakimś niebosiężnym szczycie, gdzie jej krzyk
już nie posiadał echa. Spoceni, długo spoglądali w dal
z zamkniętymi oczami.
Opadł na plecy. Przez chwilę tylko dyszał.
- Wciąż czujesz się jak ta mewa? - zapytał.
- O, nie. W ogóle się nie czuję. Nie ma mnie, Troy. Cała
zagubiłam się w tobie.
- I ja zagubiłem się w tobie, Lucy.
R
S
- Czy możesz mnie jeszcze popieścić? - zapytała z nie-
śmiałym wdziękiem.
Nie tylko mógł, ale wręcz pragnął tego, i już wkrótce
musiał przejść od początku już raz przebytą drogę.
Do kolacji zasiedli zaledwie przyodziani, ot, żeby nie
zgrzeszyć nieprzyzwoitością.
W pewnym momencie Lucy powiedziała:
- Wiesz, w ciągu tych dwóch ostatnich tygodni coś zro-
zumiałam. Kocham moją pracę, ale zabrakło mi rozsądku
w podstawowej kwestii. Pracowałam od świtu do nocy,
masaż po masażu, zaharowywałam się na śmierć. Nic dziw-
nego, że zapłaciłam za to długą chorobą.
- Dlaczego tak szarżowałaś swoim zdrowiem?
- Ponieważ chciałam zyskać akceptację matki i sióstr.
Praca szesnaście godzin na dobę, wyrobienie sobie pozy-
cji, stopniowy wzrost dochodów. - Wykrzywiła się. - Istna
głupota.
- Może nie tyle głupota, co niewolnicze powielanie
amerykańskiego wzorca odniesienia za wszelką cenę su-
kcesu.
- Niech i tak będzie. Otóż, po powrocie, mam zamiar
wprowadzić do tego wzorca pewne zmiany.
Troy chwycił ją mocno za rękę.
- To wszystko stało się tak szybko, zbyt szybko. Oboje
wracamy, Lucy. Ja do Vancouver, ty do Ottawy.
Oboje znali odległość dzielącą te dwa miasta. Liczyła
się w tysiącach kilometrów.
- Nie chcę teraz o tym rozmawiać. Pomówmy o czymś
innym. Na przykład o moim żeglowaniu. Chyba już wiem,
dlaczego żeglowanie tak wiele dla mnie znaczyło, gdy
R
S
byłam dziewczyną. Wyobraź sobie moją matkę i siostry
- trzy drobne, eleganckie osóbki. Przerosłam je, zanim
skończyłam trzynaście lat. Przerosłam też wszystkich chło-
paków w klasie. Porównywałam swoje ciało do żywiołu,
nad którym nie sposób zapanować. Rosłam i rosłam, i nie
było temu końca. Ale kiedy wsiadałam na łódkę, wszy-
stko nagle odzyskiwało sens. Wiatr i woda działały na
mnie jak jakaś magia. Kłopoty, które miałam, będąc na
lądzie, nie liczyły się, gdy słuchało się trzepotu żagli.
Ty miałeś swój azyl i ja też miałam swój. Był nim jacht.
Zwykła czteroosobowa łódka z wiecznie zalewanym wodą
kokpitem.
- A czy twoja matka orientowała się w twoich proble-
mach?
- Nigdy z nią na ten temat nie rozmawiałam. Była za-
wsze tak bardzo zajęta. Praca, przyjęcia, wieczory w fil-
harmonii. Jesteś pierwszą i jedyną osobą, której o tym po-
wiedziałam.
- Musiałaś czuć się bardzo samotna.
- Zgadza się. - Nie pamiętała, by komuś wcześniej
przyznała się do tego.
- Dzięki za okazane mi zaufanie.
Czyż to nie był właśnie jeden z wymiarów miłości?
- pomyślała Lucy. Rozmowa w środku nocy o najbardziej
dręczących cię sprawach z drugim człowiekiem, który cię
słucha, rozumie i przejmuje się. Troy bowiem naprawdę się
przejmował, była co do tego absolutnie pewna. Pojęła coś
jeszcze. Lata żeglowania były najszczęśliwszymi latami
w jej życiu, gdyż na łódce stawała sie jednością-jednością
duszy i ciała. To samo, choć trochę w innym sensie, wyda-
rzyło się dzisiaj. Każdy skrawek jej ciała i wszystkie poru-
R
S
szenia jej duszy zlały się w jedno z Troyem. A to przecież
oznaczało miłość.
Nie mogła mu jeszcze tego powiedzieć. Jeszcze nie
teraz.
- Przebyłaś długą drogę, Lucy.
- To wszystko dla mnie takie nowe... ty i ja razem.
Jestem tym trochę przestraszona.
- Tak - powiedział. - Znam to uczucie. - Spojrzał na
swój talerz. - Zjesz jeszcze coś? A może kawy?
Odłożyła widelec;
- Weź mnie do łóżka, Troy.
Nie musiała powtarzać tego dwa razy. Zdmuchnął świecę i
w ciemności, jaka zapadła, poprowadził ją do sypialni.
Tam zaś jej przeszłość i przyszłość, przeżycia bolesne
i dręczące, lęki i niepokoje przesłonięte zostały cudownością
chwili obecnej i
Obudziła się po godzinie, może po dwóch. Wciąż trwała
noc. Widoczny w oknie skrawek nieba usiany był gwiaz-
dami. Nagle Troy zajęczał przez sen, a brzmiało to jak
skarga. Zobaczyła, że ma kurczowo zaciśnięte dłonie i na-
pięte mięśnie ramion. Nawet we śnie zdawał się moco-
wać z własnym losem, który dla Lucy był ciągle zagadką.
Uklękła i przystawiła do rozluźniającego masażu.
Otworzył oczy, przeciągnął dłonią po twarzy.
- Lucy, czy ja śniłem?
- Myślę, że tak.
Przygarnął ją do siebie w spazmie jakiejś niemej rozpaczy.
- Przytul się do mnie i nie odchodź... Och, Lucy, jesteś
samym ciepłem, życiem, pulsowaniem. Tak bardzo cię po-
trzebuję.
R
S
Przywarła do niego całym swoim ciałem. Nie mogła mu
pomóc, ponieważ, aby przepisać lekarstwo, trzeba znać
chorobę. Absolutnie niczego nie wiedziała o dręczących
Troya kłopotach.
Zasnął, a ona wciąż leżała z otwartymi oczami. Tak,
jego kłopoty były dla niej nadal tajemnicą, ale przecież to,
co wiedziała o nim jako o człowieku, stanowiło esencję
jego osobowości. Był szlachetny i namiętny. I potrafił się
śmiać. I potrzebował jej.
To musiało wystarczyć. Czuła się i tak szczodrze obda-
rowana przez los.
W końcu udało się jej zasnąć, a gdy się obudziła, zegar
wskazywał wpół do dziesiątej. Leżała sama w łóżku, ale
usłyszała Troya w łazience. Widocznie wstał dopiero przed
chwilą i teraz brał prysznic. Rzecz raczej niezwykła, choć
pokrzepiająca - śpiewał. Nie rozumiała słów, lecz sądząc
po melodii, musiała to być jedna z tych żeglarskich ballad,
które opowiadają o żeglowaniu jak o legendzie.
Wyskoczyła z łóżka i pobiegła do drugiej łazienki.
Umyła zęby i też wzięła prysznic. Spieszyła się. Zaspała
i trzeba było nadrobić stracony czas. Ubrała się i wyszła
na galeryjkę. W kącie dostrzegła cudownie ubarwioną ja-
szczurkę, która na nią patrzyła. Tutaj wszystko, począwszy
od płazów i gadów, poprzez owady i rośliny, a skończy-
wszy na ptakach, mieniło się kolorami. Jakby właśnie
w tym miejscu na ziemi Bóg-malarz rozlał swoje farby.
Podszedł do niej Troy. Pachniał mydłem i dobrą wodą
kolońską.
- Spójrz na tamtą jaszczurkę - powiedziała. - Od dzie-
cka brzydziłam się węży, jaszczurek, ślimaków i dżdżow-
nic, a więc wszystkiego, co oślizgłe. Teraz zaś myślę, że
R
S
z tamtą jaszczurką mogłabym się nawet pobawić. Jest taka
piękna.
Roześmiał się.
- Złapać ją dla ciebie?
- Może innym razem. Marzę o śniadaniu.
- Jak możesz, Lucy! - wykrzyknął z wyrzutem. - Wo-
lisz jajko na szynce od wspaniałego Troya?
Porwał ją na ręce i znów się kochali.
R
S
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Zasiedli do śniadania dopiero godzinę później. Słońce
stało już wysoko na niebie. I to słońce tym razem wydało
się Lucy jakąś wrogą siłą. Przypominało bowiem o szyb-
kim przemijaniu czasu.
- Zdaje się, że niebawem będę musiała z królewny
przemienić się znowu w kopciuszka - powiedziała popija-
jąc kawę.
- Ja również nie chcę opuszczać tego miejsca, ale musimy.
- Musimy, musimy... Gdzie spojrzeć, same tylko koniecz-
ności, a przecież ludzie powinni być wolni.
- Kolejna rodzina będzie z nami przez okrągły tydzień.
Musimy... - uśmiechnął się - otóż musimy przygotować jacht na
ich przybycie.
- Co to za jedni?
- Nazywają się deVries. Valerie, Charles i ich dziewięt-
nastoletnia córka Shannon. O ile pamiętam, są z Montrealu. -
Dopił kawę. - Ja tu posprzątam, a ty tymczasem pohuśtaj się na
hamaku.
Właściwie nie miała nic przeciwko temu. Skoro wciąż
jeszcze była królewną, mogła zachowywać się jak kró-
lewna.
Wyszła na galeryjkę i rozkosznie wyciągnęła się na. ha-
maku. Zamknęła i zaraz otworzyła oczy. Stwierdziła, że to
nie ona się huśta, tylko niebo nad nią i kwiaty powojni-
R
S
ków. Wszystko zależało od punktu widzenia. Spojrzała
w kąt, gdzie dwie godziny wcześniej widziała jaszczur-
kę. Wciąż tam jeszcze była i patrzyła na nią. Z punktu
widzenia jaszczurki nie istniał ktoś taki jak przepełniona
szczęściem Lucy Barnes. Był tylko trudny do pojęcia dzi-
wotwór.
Kiedy zjawił się Troy, powiedziała do niego ze skargą
w głosie:
- Nie chcę opuszczać tego miejsca.
- A sądzisz, że ja chcę? - zapytał szorstko, choć ta
szorstkość nie do niej była adresowana. - Kiedy tu jestem,
zawsze najgorsze są odjazdy.
- A więc jutro będziesz tęsknił raczej za tym miejscem,
a nie za mną w tym miejscu, czy tak? - spytała, mrużąc
oczy.
- Zdaje się, że znowu próbujesz droczyć się ze mną.
Pragnę usłyszeć z twoich ust słowo „kocham", pomyślała. Po-
wiedziała jednak całkiem co innego:
- Nie wypada droczyć się w raju.
- Wiedziałaś, że będziemy mieć dla siebie tylko jeden
dzień - rzekł, coraz bardziej podenerwowany.
- Przestań być takim pedantycznym matematykiem.
- Na miłość boską! - wykrzyknął, odwrócił się i znik-
nął we wnętrzu domu.
Lucy długo patrzyła w ciemny prostokąt drzwi. Coś
się popsuło. A może nie tyle popsuło, co rzeczywistość
pokazała swoje prawdziwe oblicze. To był tylko seks,
pomyślała. Oszukiwała siebie i zwodziła, oczekując od
Troya oznak czegoś, co świadczyłoby o tym, że jest
to coś więcej niż czysta zmysłowość. Jej starsza siostra,
Marcia, nie miała złudzeń co do mężczyzn. „Im chodzi
R
S
tylko o to, co mamy między nogami" - powtarzała często
swoim chłodnym, pięknie modulowanym głosem. Szko-
da, że ona, Lucy, zawsze puszczała to ostrzeżenie mimo
uszu.
Albowiem Troy nie powiedział jej, że ją kocha. W ogóle
nic nie wspomniał o miłości.
Stwierdziła, że drży. Zlękła się najbliższego tygodnia.
Kiedy wrócili na „Morski Wiatr", nie zamieniając ze
sobą ani jednego słowa, odkryła, że widok jachtu nie spra-
wił jej tym razem żadnej radości.
„Morski Wiatr" nie zmienił się. To ona się zmieniła.
Troy uruchomił silnik. Uprzedził ją, że będzie płynął na
silniku do samego Road Town. Tym lepiej, pomyślała.
Drażniło ją słońce, irytował wiatr, denerwowały fale. Ze-
szłą pod pokład. Było tam mnóstwo rzeczy do zrobie-
nia. Kiedy wpływali do portu, kończyła dopiero sprzątanie
kuchni,
Troy rzucił cumę Jackowi, który akurat stał na nabrzeżu.
- Mam dla was wiadomość - krzyknął tamten, wyjmu-
jąc z kieszeni mały karteluszek. - Od tej rodzinki, która
miała jutro zwalić się wam na głowę. Przyjadą trochę
wcześniej. Macie oczekiwać ich dziś wieczorem.
- Coś tu chyba zabałaganił agent biura podróży - zwró-
cił się Troy do Lucy. — Myślę jednak, że w ciągu tych
sześciu, siedmiu godzin powinniśmy się wyrobić.
A więc tylko sześć godzin bez świadków, pomyślała
Lucy ze smutkiem w sercu.
- Wątpię, czy zdążymy zapiąć wszystko na ostatni guzik -
powiedziała, żeby tylko coś powiedzieć.
R
S
- Nie wątp, tylko zakasuj rękawy - mruknął Troy opry-
skliwym tonem.
Na twarzy Jacka odbiło się zdumienie. Odszedł, gwiżdżąc
coś pod nosem.
- Troy, ja tego nie wytrzymam. - Zabrzmiało to jak
skarga dziecka.
- Jeśli rozpaczasz z tego powodu, że wróciliśmy do
pracy, to przypominam, że taki był układ. Dwadzieścia
cztery godziny na Virgin Gorda i ani sekundy dłużej. Po-
winnaś pogodzić się z tym.
- Czy ty nic do mnie nie czujesz? - wykrzyknęła.
- Jasne, że czuję... Zaczarowałaś mnie.
Nie bardzo przypadło jej do gustu to określenie.
- Gdyby faktycznie tak było, nie zwracałbyś się do
mnie w ten sposób przy Jacku.
- Coś mnie opętało. Wierzysz w diabły?
- To nie diabeł cię opętał, tylko seks. - Uniosła wyzy-
wająco brodę.
Spojrzał na nią z ironią w oczach.
- Kto tu kogo namawiał do uprawiania seksu?
- Jak śmiesz!
- A ty jak śmiesz sugerować mi, co czuję! - ryknął.
- Krzycz, wydzieraj się na całe gardło, a cały port bę-
dzie wiedział, jakiego mam kapitana.
- Dość już tego gadania o seksie i uczuciach. Daj mi
teraz listę zakupów i bieliznę do prania. I ostrzegam cię,
Lucy: nie zakochuj się we mnie, bo będziesz tego gorzko
żałowała.
- Przemyślę to, a myślę bardzo wolno. Nie jestem tak
inteligentna, jak ty, kapitanie.
To była najprawdziwsza kłótnia. Już nie droczyli się,
R
S
tylko walczyli na noże. A kiedy Troy odjechał z bielizną
do prania, był naprawdę zagniewany.
Wróciła do sprzątania. Dziwne, jak dalece ciało czło-
wieka jest sprzężone z jego psychiką. Zupełnie opadła
z sił. Ścierając kurze, ledwie mogła podnieść rękę ze
szmatką.
Nowych gości powinien był powitać kapitan Troy Do-
novan, należało to do jego obowiązków, ale ponieważ
w chwili ich przybycia właśnie się przebierał. Lucy musia-
ła wyjść im na spotkanie. Czekała ją miła niespodzianka.
Goście mieli mnóstwo osobistego ciepła i czaru. Lucy zdą-
żyła ich polubić już w pierwszych kilku sekundach.
Charles, jak się okazało, grał na wiolonczeli w kwartecie
smyczkowym, który cieszył się w środowisku miłośników
muzyki poważnej dużą renomą. Z tonsury przypominał
mnicha, a ze starannie przystrzyżonej czarnej bródki - hi- .
szpańskiego arystokratę, zwanego hidalgo. Jego żona, Va-
lerie, miała uduchowione ciemne oczy, subtelne rysy twa-
rzy i sądząc po sukience i dodatkach, wyrafinowany gust.
Ich córka, Shannon, oszałamiała dosłownie wszystkim:
gładkimi jak jedwab jasnymi włosami, które sięgały jej do
pasa, oczami niczym chabry i obyciem towarzyskim doro-
słej osoby. Stanowiła dokładne przeciwieństwo Lucy: ma-
ła, delikatna, szczupła, o prawie chłopięcej sylwetce. Jesz-
cze kilka dni temu Lucy pozazdrościłaby Shannon tej de-
likatności, leoz pobyt na Virgin Gorda, jakkolwiek skoń-
czył się nie tak, jak to sobie wymarzyła, przywrócił jej
zdolność pełnej akceptacji swojego ciała, bujnego i strze-
listego, które nagle przestało być dla niej problemem.
Tymczasem musiała pełnić honory gospodyni. Zapro-
R
S
wadziła gości do saloniku i pokazała im kabiny. Shannon
wybrała swoją natychmiast, tę, którą zajmował Brad,
i właśnie mówiła coś ze śmiechem do ojca, gdy pojawił się
Troy. Zobaczył młodziutką, filigranową dziewczynę okrytą
peleryną jedwabistych włosów i dosłownie zamarł w pół
kroku. Wręcz przestał oddychać. Jakby otrzymał precyzyj-
ny cios w splot słoneczny, pomyślała Lucy.
Charles, który usłyszał kroki, odwrócił się ku drzwiom.
- Domyślam się, że mamy przyjemność z kapitanem
Donovanem? - zapytał z uśmiechem. - Jestem Charles
deVries, a to moja żona, Valerie, i nasza córka, Shannon.
Troy zdołał już nieco przyjść do siebie, choć w jego
oczach wciąż malowała się śmiertelna udręka. Wyciągnął
rękę i wymienił trzy uściski dłoni. Dłoni Shannon zaledwie
dotknął, jakby obawiał się, że może złapać go prąd. Jego
kanciaste ruchy i zdawkowy, wymuszony uśmiech, były
dla Lucy zupełną nowością.
- Witam na pokładzie „Morskiego Wiatru" i na wstępie
uprzedzam, że na jachcie zawsze panuje taki zwyczaj,
że wszyscy zwracają się do siebie po imieniu - wygłosił
uświęconą formułkę. - Lucy, która w ciągu najbliższego
tygodnia będzie dbała o wasze podniebienie, zaprasza na
gorącą czekoladę i ciasteczka. Najpierw jednak proszę się
rozpakować i zapoznać z trasą podróży, której graficzny
schemat znajdziecie nad swoimi kojami.
Mówił z wysiłkiem, dziwnie chrapliwym głosem. W ogóle
nie był to ten sam kapitan, który witał Merrittów i Dillonów
- sympatyczny, uśmiechnięty od ucha do ucha, zniewalający
swoim męskim wdziękiem. Lucy zachodziła w głowę, co też
mogło spowodować to przeobrażenie. Przecież nie znał Shan-
non, a właśnie jej widok wyprowadził go z równowagi. Wy-
R
S
nikało stąd, że Shannon, swoim wyglądem lub jakimś
szczegółem swojej postaci, przywołała wspomnienie innej
kobiety, kobiety, w której niewątpliwie się kochał, a która...
Niestety, Lucy nic o niej nie wiedziała, ale czuła intuicyjnie,
że to właśnie ona była przyczyną tej walki Troya
ze skałami, tam nad brzegiem morza.
Rosamunda, z którą zaręczył się jeszcze na studiach,
raczej nie wchodziła w rachubę. Lucy pamiętała przyjazny
sentyment, z jakim Troy o niej wspomniał. To musiała być
inna kobieta.
Lucy posłusznie wycofała się do kuchni, by zrobić ostat-
nie przygotowania do późnej i właściwie wręcz symboli-
cznej kolacji. A kiedy już zasiedli wszyscy przy stoliku na
pokładzie, Valerie odchyliła głowę i spojrzała na rozgwież-
dżone niebo.
- Cudowne zakończenie bardzo wyczerpującego dnia
- powiedziała. - Od rana prześladowały nas męczące prze-
siadki, a hotelarze w San Juan też nie poprawili nam hu-
morów, mając dla nas tylko jedną odpowiedź: „Nie ma
wolnych miejsc". To bardzo uprzejmie z waszej strony, że
przyjęliście nas już dzisiaj na pokład-
- Zyskaliśmy w ten sposób pół dnia i jutro z samego
rana będziemy mogli wyruszyć - powiedziała Lucy.
- Tylko, błagam, nie za wcześnie... Jestem na urlopie,
a przez wszystkie dni w roku zaczynam pracę o siódmej.
Taki już los dyrektorki administracyjnej szpitala.
Lucy poczuła się zaskoczona tą informacją. Administro-
wanie szpitalem należało bez wątpienia do zajęć prozaicz-
nych i raczej mało romantycznych. Szykowna i pełną szla-
chetnej dystynkcji Valerie w niczym nie przypominała oso-
by zajmującej się administracją czegokolwiek.
R
S
Spojrzała na Troya, chcąc sprawdzić jego reakcję. Ale
Troy, wszystko na to wskazywało, nawet nie słyszał słów
Valerie. Cały był pochłonięty jej córką.
Tymczasem Shannon przekomarzała się przyjaźnie z oj-
cem - rozstrzygali kwestię, kto ma zjeść ostatnie ciasteczko.
- Pamiętaj o swoim smokingu... Jest bardzo obcisły.
- I tak, kiedy gram, nie zapinam guzików marynarki.
Ty zaś pamiętaj, ze słodycze fatalnie działają na cerę.
- Możecie podzielić się ciasteczkiem - z uśmiechem
wtrąciła się Valerie.
- Ależ nie ma najmniejszej potrzeby - zaoponowała
Lucy. - Mogę przynieść z kuchni cały półmisek ciastek.
Kto ma jeszcze ochotę na czekoladę?
Rękę uniósł tylko Charles. Wszystko wskazywało na to,
że był hedonistą, ceniącym sobie drobne przyjemnostki.
- A ty, Troy? - zapytała.
Troy wciąż nie odrywał oczu od Shannon, a jego zapa-
trzenie było tak całkowite, że nie usłyszał jej pytania. I na-
gle Lucy ogarnęło przerażenie. To bynajmniej nie prze-
szłość kształtowała takie jego zachowanie, tylko teraźnie-
jszość. Troy zakochał się w Shannon od pierwszego wej-
rzenia, takie rzeczy przecież się zdarzają, wiedziała coś
o tym. To nie ona, Lucy, tylko ta śliczna dziewczyna za-
uroczyła go i zaczarowała. Boże, i stało się to zaledwie
w kilkanaście godzin po ich miłosnej nocy, kiedy całował
ją, pieścił i tulił do siebie!
Straciła w jednej sekundzie wszelką ochotę do życia.
Miała poczucie, że coś w niej gaśnie i obumiera. Przyniosła
jak lunatyczka czekoladę i ciasteczka, usiadła i nawet brała
udział w rozmowie, lecz miała w sobie j edynie pustkę wy-
pełnioną śmiertelnym chłodem.
R
S
W końcu Valerie, ku niewypowiedzianej uldze Lucy,
pierwsza dała sygnał do rozejścia się.
- Jestem taka śpiąca - oznajmiła wstając.
Charles poszedł za przykładem żony i również wstał od
stolika.
- Zdaje się, że wyraziłaś i moje pragnienie.
Shannon pożegnała Troya łobuzerskim uśmiechem.
- Jeżeli mam jutro uczyć się nurkowania, to chyba roz-
sądną rzeczą będzie trochę się przespać. - Przeniosła wzrok
na Lucy. - Dzięki za cudowne ciasteczka. Dobranoc.
W chwili gdy goście zniknęli w zejściówce, w Troya
wstąpił prawdziwy demon energii. Poderwał się i zamaszy-
stym krokiem zaczął chodzić po pokładzie. Przypominał
tygrysa w klatce. Wiedziała, że nie ma teraz szans ha jakąś
sensowną z nim rozmowę. Zebrała więc ze stołu filiżanki
i talerzyki i zeszła do kuchni pozmywać po kolacji, jak
również poczynić pewne przygotowania do jutrzejszego
dnia. Uporawszy się z tym, z ciężkim sercem udała się do
kabiny Troya, która w ostatnich dniachbyła przecież i jej
kabiną.
Troy czekał na nią w drzwiach. Na podłodze w koryta-
rzyku leżała jej błękitna torba.
- Dzisiejszej nocy chcę być sam - powiedział zdławio-
nym szeptem. - Wybacz, Lucy.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że nawet nie czuła
się zaskoczona. Podświadomie oczekiwała czegoś takiego.
- Błagam, Troy... Powiedz mi, co się stało?
- Nie mogę. - Miał świszczący oddech suchotnika.
Ponowiła próbę.
- Powiedz mi tylko, czy kochałeś się kiedyś w kobiecie
podobnej do Shannon?
R
S
- Nie dotykaj tego! Zostaw to! Daj mi święty spokój!
Przez wzgląd na akustyczność korytarzyka rozmawiali
stłumionym szeptem, ale okazywało się, że i szeptem też
można krzyczeć.
- Nie krzycz na mnie!
- To po co zadręczasz mnie pytaniami?
- Zadałam ci tylko jedno pytanie.
- I o to jedno za dużo.
- Dobrej nocy, Troy. Śpij sobie smacznie.
Wzięła torbę i powlokła się do swojej dawnej kabiny.
Znała już odpowiedź na to najważniejsze pytanie. Troy
zakochał się w Shannon. Tylko tym mogła wytłumaczyć
sobie jego zachowanie.
Shannon, nie wiedząc o tym, zabrała jej Troya, ona zaś
nawet nie mogła się zdobyć na łzy.
Popłynęły dni, a każdy przynosił tę samą udrękę. Naj-
trudniej było jej pogodzić się z wszechobecnym kłam-
stwem. Pozornie wszystko układało się, jak należy. Goto-
wała smaczne posiłki, za które zbierała entuzjastyczne po-
chwały. Uczestniczyła aktywnie w wieczornych rozmo-
wach. Penetrowała wraz z gośćmi podwodny morski świat.
Tańczyła i grała w karty. Ale pod powierzchnią tego wszy-
stkiego, tej sztucznej, zafałszowanej normalności, rozgry-
wał się autentyczny dramat jej serca. Kochała mężczyznę,
który zadurzył się w innej kobiecie, a właściwie młodej
dziewczynie, pięknej jak marzenie i jak marzenie nieosią-
galnej dla niego.
Bo Troy nie szukał jej towarzystwa, nie uwodził jej i nie
zdobywał, a przeciwnie, zdawał się jej unikać. Jakby z gó-
ry sobie powiedział, że ze względu na sporą różnicę wieku
R
S
nie ma u niej żadnych szans. Ale Shannon i tak w jakiś
sposób na niego działała. Wystarczyło, by spojrzała na
Troya swymi chabrowymi oczami lub powiedziała do nie-
go coś ze śmiechem, a natychmiast bladł, kulił się w sobie
i tracił oddech. Gdyby nie było to dla Lucy tak bolesne,
byłoby najzwyczajniej śmieszne. Troy zachowywał się jak
zakochany po uszy nastolatek.
Szóstego dnia przed południem deVries wybrali się po
zakupy. Poszła razem z nimi w roli przewodniczki, ale po-
nieważ radzili sobie wyśmienicie w labiryncie uliczek Spa-
nish Town, uznała, że jest im całkowicie zbędna. Postano-
wiła więc szybko wrócić na jacht, żeby po raz ostatni
rozmówić się z Troyem. Obawiała się, że postrada zmysły,
jeśli nie zamieni z nim natychmiast choćby kilku słów.
Wchodząc na pokład, usłyszała muzykę. Dochodziła
z wnętrza łodzi, najpewniej z saloniku, gdzie stał odtwa-
rzacz płyt kompaktowych. A zatem Troy słuchał koncertu.
Doprawdy, niezwykły to był koncert. Jakby z leśnego po-
szumu wyodrębniał się śpiew czarodziejskiego ptaka. Solo
na flet chwytało za serce. Tchnęło magią najgłębszych
duchowych przeżyć, ofiarowywało przeczucie nieskończo-
ności. Muzyka brzmiała wielkim smutkiem, a mimo wszy-
stko budziła nadzieję, nie rozpacz.
Lucy zareagowała spontanicznie.
- Troy... - szepnęła, podbiegając do niego.
Podniósł głowę gwałtownym ruchem. Dostrzegła, że
jego policzki są mokre od łez. Poczuła, że ogarnia ją współ-
czucie. Nim jednak zdążyła w jakikolwiek sposób mu je
okazać, w jego oczach pojawiła się wściekłość. Poderwał
się na równe nogi.
- Idź stąd!
R
S
- Ale...
- Czy jesteś głucha? Wynoś się stąd natychmiast!
Zlękła się tego rozwścieczonego mężczyzny, ale w je-
szcze większym stopniu bała się osaczającej ją ciemności.
- Jeżeli zakochałeś się w Shannon, to powinieneś mi
o tym powiedzieć choćby przez samą przyzwoitość.
Na jego twarzy odmalowało się pełne zdumienia niedo-
wierzanie.
- Co za idiotyzm! Oczywiście, że nie zakochałem się
w Shannon.
- Więc o co w tym wszystkim chodzi?
- Chodzi o to, że chcę być sam, a ty zakłócasz moją
samotność! Czy ty to rozumiesz?
Zacisnęła dłonie.
- Kiedy kochałeś się ze mną, powiedziałeś, że mnie po-
trzebujesz. A teraz traktujesz mnie tak, jakbym była śmieciem
i ciągle wpadasz w gniew, kiedy tylko cię o to zapytam...
- Nie jesteś śmieciem, żaden człowiek nie jest śmie-
ciem. A do swojego gniewu mam pełne prawo...
- Skąd to dziwaczne przeświadczenie?
- Skąd? - Głębokie bruzdy na jego twarzy czyniły go
o dwadzieścia lat starszym. - Powiem ci, skąd, a wtedy
być może dasz mi spokój. Słyszysz tę muzykę? To gra
moja siostra, Lydia. Studiowała w konserwatorium nowo-
jorskim, nauczyciele wróżyli jej wspaniałą przyszłość. Był
październikowy dzień. Wybrała się do najbliższego sklepi-
ku po chleb i mleko. Bandzior, który właśnie obrabiał kasę,
wpakował jej kulę prosto w serce. Dotąd go nie złapali,
choć minęło już ponad pół roku.
Flet ptasimi trelami zawodził rzewliwą skargę. Lucy
głęboko westchnęła.
R
S
- Była podobna do Shannon, prawda?
- Domyślna jesteś - rzekł z gryzącą ironią. - Tego ban-
dytę, który ją zabił, pokroiłbym swoim skalpelem, bez
znieczulenia.
Flet nagle popadł w melancholię i głęboką zadumę.
- Tak mi przykro, Troy - szepnęła i wyciągnęła ku nie-
mu ręce.
- Nie dotykaj mnie!
- Dobrze, nie dotknę cię. Masz prawo płakać, słuchając
tej muzyki. Twoja siostra zasługuje na twoje łzy. Ona po-
winna żyć i uszczęśliwiać innych swoją muzyką. Ale dla-
czego ja mam brać cięgi od ciebie za całą niegodziwość
tego świata?
- Skończyłaś? Więc teraz zabieraj się stąd. Duszę się,
gdy jesteś w pobliżu.
Wyrzucił to z siebie wcale nie w gniewnym uniesieniu,
tylko z głębokim przekonaniem. Mówił szczerze i mogła
mu wierzyć. Nie chciał jej, odrzucał ją, nie była mu po-
trzebna. Powiedział jej kiedyś, że on jest nie do zdobycia.
Teraz, tym swoim zachowaniem, jak gdyby to potwierdzał.
Mogła walić głową o mur, klęska i tak była jej pisana.
- Nienawidzę cię! - wykrzyknęła. - I obym nigdy cię
nie spotkała!
Wybiegła na pokład i natychmiast skierowała się do
łódki. Spuściła ją na wodę i szarpnęła za sznurek przy
motorze. Motor zaskoczył; Popłynęła ku otwartemu morzu.
Woda opryskiwała i studziła jej policzki. Lucy powoli
uspokajała się. Drżenie rąk minęło. Ustąpiło też suche łka-
nie, które dotąd rozrywało jej płuca. Jedynie wciąż brzmia-
ło jej w uszach zawodzenie fletu.
Skończyło się. Było i skończyło się. Kiedy wrócą jutro
R
S
do Road Town, Lucy spakuje się i na zawsze opuści „Mor-
ski Wiatr". Bo nie zamierza o nic prosić Troya, ani myśli
czołgać się przed nim. Nie pomogą tu zresztą żadne błaga-
nia. Coś się stało i nie odstanie się.
I nigdy już więcej nie zakocha się w żadnym mężczy-
źnie. Nigdy. Miłość po prostu zbyt boli.
Rozłąka też boli, ale czas podobno zabliźnia rany. Może
uda sięjej zapomnieć o Troyu i wyrzucić z pamięci nawet
jego twarz. Jej serce zahartuje się i stanie się sercem roz-
sądnej, chłodno patrzącej na świat kobiety.
Gdy po godzinie wstępowała na pokład „Morskiego
Wiatru", była już w jakiejś mierze pogodzona z losem, jak-
kolwiek ta jej zgoda posiadała wszelkie cechy rezygnacji
i poddania się. Lucy nie rościła sobie pretensji do miana
siłaczki. Była zwykłą kobietą, zbyt słabą na to, by kruszyć
i obalać mury.
Rodzina deVries powróciła już z zakupów, lecz zanim
Lucy zdążyła zamienić z nimi choć jedno słowo, pojawił
się Troy z wiadomością, że dzwoni jej matka.
Rzuciła się w dół po schodkach zejściówki. Matka mo-
gła dzwonić jedynie w bardzo ważnej sprawie.
Połączenie nie było najlepsze, a właściwie całkiem fa-
talne. Jednak poprzez szumy i trzaski dawało się wychwy-
cić poszczególne słowa. Młodsza siostra Lucy, Catherine,
została wczoraj poważnie ranna w wypadku samochodo-
wym. Przeszła dwie operacje i leżała teraz na intensywnej
terapii.
- Jestem pewna, że z tego wyjdzie - dodała matka za-
łamującym się głosem - ale chciałabym cię mieć przy so-
bie. Tylko przy tobie, Lucy, mogę się wyżalić i wypłakać.
Marcia nigdy nie wybaczyłaby mi moich łez.
R
S
- Mamo, przylecę najbliższym możliwym samolotem.
Czekaj na mnie.
- Będę czekała, córeczko. Dziękuję.
- Kocham cię, mamusiu.
Rozłączyły się i Lucy odłożyła słuchawkę. Drżały jej
nogi, musiała usiąść. To wszystko było ponad jej wytrzy-
małość. Catherine walczyła ze śmiercią, a ona tak zawsze
opanowana i trzymająca siebie w ryzach, teraz była na gra-
nicy nerwowego załamania.
Z odrętwienia, w jakie wpadła, wyrwał ją Troy. Nie
słyszała jego kroków. Pojawił się przed nią nagle, jak za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Poruszał ustami. Jego
słowa docierały do jej uszu z dużym opóźnieniem.
- Co się stało, Lucy?
Mechanicznie zrelacjonowała mu rozmowę z matką.
Podjął decyzję w jednej sekundzie.
- Ruszamy do Road Town. Płynę na silniku. Ty tym-
czasem się pakuj. Trzeba zarezerwować bilet na samo-
lot i zamówić taksówkę. Biorę to na siebie. O nic się nie
martw.
- A kto będzie ci gotował?
- Skontaktuję się z Lise, kobietą, która gotowała Gavi-
nowi. Być może jej syn nie wymaga już takiej opieki jak
kilka tygodni temu. Zresztą jakoś to będzie. - Podszedł do
aparatu, by wykręcić numer lotniska.
Dopłynęli do Road Town w ciągu dwóch godzin. Lucy
serdecznie pożegnała się z Valerie, Shannon i Charlesem,
który serdecznie pocałował ją w policzek. Na nabrzeżu
czekała już na nią taksówka. Troy przeniósł do auta jej
bagaż. Na koniec wręczył jej czek. Były to pieniądze, które
R
S
zarobiła, gotując, sprzątając i stawiając żagle. Zarobiła
uczciwie. Schowała czek do portfela.
- Skontaktuję się z tobą, gdy tylko będę mógł się stąd
wyrwać - powiedział.
Widziała go na tle morza, nieba i zacumowanych w por-
cie jachtów.
A potem dała znak taksówkarzowi.
Nie, nie skontaktujesz się ze mną, Troy. Nigdy już wię-
cej nie zobaczymy się. To koniec, koniec, koniec...
R
S
ROZDZIAL DZIESIĄTY
Tego samego dnia późnym wieczorem Lucy nacisnęła
dzwonek u frontowych drzwi domu matki. Spojrzała na
mosiężną kołatkę i skrzynkę na listy. Lśniły niczym okucia
na jej ukochanym jachcie, „Morskim Wietrze", z którym
rozstała się przed kilkunastoma godzinami w dalekim por-
cie na Wyspach Dziewiczych.
Drzwi otworzyły się i stanęła w nich matka. Rzuciły się
sobie w ramiona i obie się rozpłakały.
- Kochanie, jak to dobrze, że przyjechałaś - powiedzia-
ła Evelyn Barnes, wycierając wierzchem dłoni łzy. - Weź
kąpiel, a ja zakrzątnę się wokół kolacji.
- Przecież to ja mam się tobą opiekować. Jak czuje się
Catherine?
- Lepiej. Poskładali ją, nie stwierdzając poważniej-
szych wewnętrznych obrażeń. Miała pękniętą miednicę
i zmiażdżony jeden z kręgów lędźwiowych. Poleży więc
jakiś czas w szpitalu, ale wszystko na to wskazuje, że wy-
padek ten nie odbije się na ogólnym stanie jej zdrowia i nie
obniży sprawności fizycznej. A teraz marsz do łazienki.
Porozmawiamy później.
- Tak jest, pani doktor.
W ostatniej chwili Lucy zrezygnowała z prysznicu
i urządziła sobie prawdziwą godzinną kąpiel z maseczką,
manikiurem i pedikiurem. Następnie ubrała się w nocną
R
S
koszulę i szlafrok i zeszła do salonu. Opadła na swój ulu-
biony fotel z wysokim oparciem.
- Czuję się znowu jak osoba cywilizowana - rzuciła
z uśmiechem. - Co to? Bułeczki z żurawinami? Jesteś pra-
wdziwym aniołem, mamo.
Evelyn Barnes, kobietą prawie już sześćdziesięcioletnia
i o siwiejących włosach, okalających jej surową twarz,
smutno westchnęła.
- Jaki tam ze mnie anioł, raczej wyrodna matka, przy-
najmniej dla ciebie. Wypadek Catherine coś mi uświado-
mił. Zawsze faworyzowałam ją i Marcie, krzywdząc tym
ciebie. Ceniłam bowiem ich zdolności i upór w realizowa-
niu wytyczonych celów. Byłam ślepa na twoją wrażliwość
i uczuciowość. Teraz widzę, że istnieje jeszcze innego typu
mądrość i tą mądrością przewyższasz mnie i twoje siostry.
Potrafisz realizować się w ciepłych kontaktach z innymi
ludźmi, czego nam, żyjącym wyłącznie dla pracy i kariery,
nie udało się niestety osiągnąć.
Lucy czuła się naprawdę bardzo wzruszona.
- Mamusiu, jeżeli ty odkrywasz córkę, to ja odkrywam
matkę. Zawsze byłaś wspaniałą matką, a jeżeli niekiedy
zdarzało ci się być chłodną wobec mnie, to ja starałam się
to zrozumieć. Po prostu, stawiając sobie bardzo wysokie
wymagania, nie mogłaś nie stawiać ich swoim własnym
córkom.
I tak rozmawiały do późna w nocy, płacząc, ściskając
się, śmiejąc i żartując. A kiedy pogasiły światła i udały się
do swoich sypialni, długo o sobie myślały, szczęśliwe, że
są ze sobą i że miały odwagę wszystko to sobie powiedzieć.
Jednak następnego dnia, kiedy Lucy otworzyła oczy,
przede wszystkim pomyślała o Troyu. Gdzie teraz był? Co
R
S
robił? Czy wciąż wpatrywał się w Shannon niczym w wid-
mo swej zmarłej siostry?
Na szczęście jej siostra, Catherine, żyła, choć tylko cu-
dem uszła śmierci. Lucy postanowiła natychmiast ją od-
wiedzić.
Ale kiedy znalazła się w szpitalu i weszła do niewielkiej
separatki, Catherine powitała ją uśmiechem, który wyda-
wał się bardziej ironiczny niż radosny. Wskazała ręką na
kosz przepysznych pąsowych róż, stojący przy jej łóżku.
- Spójrz na te kwiaty. Wydawałoby się, że powinny być
dla mnie, gdyż to ja jestem tą biedną dziewczyną, doświad-
czoną przez okrutny los. Ale kto by tak sądził, bardzo by się
pomylił. Bo te róże są dla ciebie, moja droga. Doprawdy,
Lucy, mogłabyś mieć więcej taktu i nie zamieniać mojego
szpitalnego pokoiku w dyspozycyjne centrum swoich miłos-
nych przygód. Jest tu również kartka dla ciebie.
Lucy spłonęła rumieńcem tak intensywnym, że jej po-
liczki całkiem upodobniły się do róż w bukiecie. Wzięła
od siostry kartkę.
Najdroższa Lucy!
Wiem, że pąsowe róże trącą banałem. I cóż z tego, skoro
w tak doskonałym stopniu wyrażają moją miłość.
Troy
Jak śmiał? Jak śmiał po tym wszystkim mydlić jej oczy
różami i pięknymi słówkami? O, nie! Ona już po raż drugi
nie da się oszukać.
- Nienawidzę go! - wykrzyknęła, w pośpiechu wyjmu-
jąc z torebki chusteczkę. -1 nie chcę go już nigdy więcej
widzieć.
R
S
- Więc dlaczego płaczesz? - spytała siostra, i nie spo-
sób było pytaniu temu odmówić pewnej logiki.
- Och, Catherine, zamknij się!
- Nie powinnaś w ten sposób zwracać się do siostry,
która tylko cudem uszła śmierci.
Catherine miała rację. Nie powinna. Alę nie była panią
samej siebie. W jej głowie panowało całkowite pomieszanie.
- Wiesz, co te róże przysłane tu oznaczają? Że wyśle-
dził, gdzie leżysz. Pewnie wydzwaniał do wszystkich szpi-
tali w Ottawie i w ten sposób wpadł na twój trop. I jeśli
w ogóle będzie próbował skontaktować się ze mną, to prze-
de wszystkim przyjedzie tu, do ciebie. I co, na Boga, mam
począć w tej sytuacji?
- Kochasz go, to widać - powiedziała Catherine z ta-
kim niesmakiem w głosie, jakby właśnie odkryła u siostry
jakąś wstydliwą chorobę.
- Och, Cąt, sama nie wiem. Wściekam się na niego
i nienawidzę go, i naprawdę nie chcę go widzieć, i czuję
się z jego powodu bardzo nieszczęśliwa, a równocześnie
faktycznie zachowuję się tak, jakbym go nadal kochała.
Utraciłam resztki rozsądku, wpadam z jednej skrajności
w drugą.
Catherine zdobyła się na współczujący uśmiech.
- Wiesz, myślę teraz sobie, że kogo ominęła miłość, nie
powinien właściwie narzekać. To tak, jakby ominęła go
jakaś ciężka choroba. W sumie więc nie zazdroszczę ci,
Lucy. Lecz powiedz mi choć dwa słowa o tym facecie
od róż.
- Dowodził jachtem, na którym pracowałam jako ku-
charka. Jest przystojny i bardzo seksowny. Niestety, pamię-
tam go wciąż zbyt dobrze.
R
S
- Nie lubię słowa „seksowny". Dość modne słowo, lecz
w bardzo złym stylu.
Lucy puściła tę uwagę mimo uszu.
- Cat, obiecaj mi, że jeśli się tu zjawi, nie powiesz mu,
gdzie mieszkam.
Catherine położyła dłoń na sercu i uniosła oczy ku górze.
Wyglądała teraz co najmniej jak święta Teresa.
- Przysięgam.
- Jesteś kochana. A teraz zabieram te róże i przenoszę je
na dół do kaplicy. Niech przynajmniej kogoś ucieszą. - Pocało-
wała siostrę w policzek. - Dbaj o siebie. Wpadnę do ciebie jutro
po południu. I pamiętaj o swojej przysiędze.
Dopiero na korytarzu Lucy uświadomiła sobie, że nawet
nie zapytała siostry o samopoczucie. Uznała więc, że miłość
jest nie tylko pewnego rodzaju chorobą, ale wyzwala w lu-
dziach ślepy egoizm i nieczułość na nieszczęścia innych.
Róże ożywiły surowe wnętrze kaplicy, przydając mu
ciepła i piękna. Lucy targnęły wyrzuty sumienia. Mimo to
odwróciła się i wyszła na ulicę.
Znowu padało. Ołowiane niebo zdawało się wisieć tuż nad
głową. Trzytygodniowy pobyt na Wyspach Dziewiczych po-
woli zmieniał się w nierealny sen. Stawał się mirażem.
Nazajutrz całe przedpołudnie masowała ciała swoich
klientów. W porze lunchu poczuła się głodna. Po krótkim
namyśle postanowiła przekąsić coś w domu matki. Wie-
działa, że jej tam nie będzie, ale do domu, w którym się
wychowała, zawsze miała wstęp wolny. Zatem zrobi sobie
jakieś kanapki, odpocznie pół godzinki, odwiedzi chorą
siostrę w szpitalu i wróci do pracy.
R
S
Dziś dla odmiany świeciło słońce - po raz pierwszy od
jej powrotu. Ale to blade słońce nie dawało ciepła. Darzyło
tylko światłem.
Otwierając furtkę, dostrzegła siedzącego na stopniach
ganku mężczyznę. Przede wszystkim zdumiała się, że ten
mężczyzna jest ubrany w marynarkę i długie spodnie. Naj-
częściej bowiem widywała go w szortach i samej koszuli.
I nagle uświadomiła sobie z całą jasnością, że to jest przecież
Troy!
Wstał i podszedł do niej. Wyglądał dość żałośnie. Na
jego policzkach znaczył się dwudniowy zarost, a koszula
nie zachwycała świeżością.
- Jak się tu znalazłeś? - spytała.
- Catherine dała mi ten adres.
- Złamała obietnicę!
- Obiecała ci tylko, że nie zdradzi adresu twojego mie-
szkania. Ona sądzi, że mnie kochasz.
- Jasne, że cię kocham. Kocham cię tak bardzo, że
.zaniosłam twoje róże do przyszpitalnej kaplicy. Rozważałam
też ewentualność, czy czasami nie wyrzucić ich na
śmietnik.
Zbliżył się o krok.
- Lucy...
- Nie dotykaj mnie! - wykrzyknęła. - Nie chcę cię wi-
dzieć, nie chcę z tobą rozmawiać, chcę, żebyś zniknął
z mojego życia raz na zawsze.
- Nie mów tak, Lucy. Byłem głupcem, nie wspomina-
jąc ci ani jednym słowem o Lydii. Bałem się, że wówczas
całkowicie się rozkleję i zamiast opiekować się jachtem,
sam będę potrzebował opieki.
- Kim ja właściwie dla ciebie byłam? Jedynie kobietą
R
S
dobrą do łóżka? Twoja nieszczerość i skrytość była dla
mnie gorsza od policzka To dowód twojej pogardy.
- Możemy wejść do środka? - zapytał, ona zaś zamiast
pokazać mu ręką furtkę, kiwnęła głową na znak zgody.
Otworzyła kluczem frontowe drzwi i zaprowadziła go
do salonu.
- Zjesz coś? - spytała, gdy usiedli.
Jakby nie usłyszał tego pytania.
- Zdaję sobie sprawę, że popełniłem mnóstwo niedopu-
szczalnych błędów, z których muszę się wytłumaczyć. Ale
najpierw chcę wiedzieć jedno... - Chwycił głęboki oddech.
- Kochasz mnie, Lucy? Czy Catherine mówiła prawdę?
To nie był czas na gniew i rewanż. Ta chwila wymagała
szczerości.
- Tak, kocham cię, Troy. Ale to za mało, byśmy byli
razem. Musisz najpierw otworzyć drzwi, które przede mną
zamknąłeś, których właściwie nigdy nie otworzyłeś, mimo
mojego pukania.
Widać było, jak opuszcza go straszliwe napięcie, które
dotąd trzymało go w swych kleszczach.
- Ja również kocham cię, Lucy. Bardziej, niż potrafię
to wyrazić.
Tak długo czekała na te słowa, a kiedy wreszcie padły
z jego ust, poczuła, że w gruncie rzeczy, gdzieś na samym
dnie swojej świadomości od dawna wiedziała, że na swoje
miłosne wyznanie otrzyma taką właśnie odpowiedź.
- Więc dlaczego trzymałeś mnie na dystans, kazałeś mi
żyć w niepewności, stwarzałeś wrażenie mężczyzny, któ-
rego żadną miarą nie można zdobyć?
- Śmierć Lydii niemal zabiła moich rodziców. W żaden
sposób nie mogli się pogodzić z faktem utraty ukochanej
R
S
córki, z którą wiązali tyle nadziei. W ciągu ostatnich kilku
miesięcy dzieliłem więc swój czas na pracę w szpitalu i na
opiekę nad nimi. Musiałem podtrzymywać ich na duchu,
pocieszać, odwodzić od różnych strasznych myśli. Ja i oni
żyliśmy przez pół roku niczym potępieńcy w cieniu tej
absurdalnej, niepotrzebnej, okrutnej śmierci. Pojawiłaś się,
można by rzec, w najmniej odpowiednim momencie. Ży-
łem wciąż śmiercią Lydii, w mojej duszy nie było miejsca
na żadne inne głębsze doznania. Ale ty, Lucy, wtargnęłaś
do mojego serca przebojem. Wtedy właśnie zaczęły się
moje zmagania. Byłem wewnętrznie wypalony, cały odda-
ny rozpamiętywaniu przeszłości, ty zaś symbolizowałaś
przyszłość. To co obserwowałaś, Lucy, co w ogóle docie-
rało do ciebie z moich niezbornych komunikatów, to były
tylko drobne odpryski tych moich wewnętrznych zmagań.
Raz zwyciężałaś ty, innym razem Lydia. Pojawienie się
Shannon, niemal doskonałej repliki mojej ślicznej siostrzy-
czki, zepchnęło cię na przegraną pozycję. Miłość bladła
wobec śmierci, bo tak naprawdę tylko śmierć wydawała mi
się ważna i wieczna. Musiałem się wówczas oddalić od
ciebie i oddzielić murem, bo inaczej rozpadłbym się na
kawałki. Jasne, że mógłbym też postąpić zupełnie ina-
czej, wtajemniczyć cię we wszystko, a ty próbowałabyś
mi pomóc. Ale nie myślmy schematami. By się otwo-
rzyć, człowiek musi być najpierw gotowy na to otwarcie.
I tylko dlatego jestem teraz tu, bo udało mi się wreszcie
odsunąć kamień, który zagradzał ci wejście do mojego
serca.
- Rozumiem cię, Troy,
Spoglądał na nią z ogromną powagą w oczach.
- Naprawdę bardzo mi przykro, że byłem dla ciebie
R
S
tamtego ostatniego dnia taki nieprzyjemny i szorstki. Po
prostu wróciłaś zbyt wcześnie. Zastałaś mnie w fazie prze-
miany, która jednakże jeszcze się nie dokonała. Puściłem
ten koncert i słuchałem cudownej gry Lydii, żeby się we-
wnętrznie oczyścić i przygotować na twoje przyjęcie. Gdy-
byś wróciła godzinę później, odnalazłabyś, być może, cał-
kiem innego człowieka.
Wyciągnęła ku niemu rękę.
- Chodź, Troy. Rozbierzmy się, połóżmy i kochajmy.
Na jego stężałej twarzy nie drgnął ani jeden mięsień.
- Tym razem nie chcę kochać się z tobą. Chcę się z tobą
ożenić.
Serce skoczyło jej w piersi;
- A jeśli wspomnienia o Lydii wrócą?
- Lydia nigdy nie odeszła i nie odejdzie. Ale już
umiem żyć ze wspomnieniem o niej. Oswoiłem w sobie jej
śmierć. Udało mi się także sprawić, że moi rodzice, mimo
że już nigdy nie będą tymi samymi ludźmi co dawniej,
odnaleźli sens życia. Żyją dla siebie, bo naprawdę bardzo
się kochają.
Ogarnęła miłosnym spojrzeniem całą jego postać;
- Kocham cię, Troy.
- Wyjdź za mnie, Lucy.
- Oczywiście, że wyjdę i będę dobrą żoną.
Troya jak gdyby przytłoczyła ta jej wielkoduszność.
- Szedłem tu w strachu, że wyrzucisz mnie za drzwi.
Zresztą na nic lepszego nie zasłużyłem sobie.
- Powtarzam, zostanę twoją żoną. Jeśli nie wyszłabym
za ciebie, wybrałabym życie starej panny.
Po raz pierwszy podczas tej rozmowy na jego twarzy
pojawił się uśmiech.
R
S
- Byłoby to raczej trudne z twoją urodą. - Wciąż nie
pozwalał sobie na żaden gest, zmierzający do fizycznego
zbliżenia. - Musimy jeszcze ustalić, które z nas się prze-
prowadza. Czy ty do Vancouver, czy też ja do Ottawy?
Optowałbym za drugim rozwiązaniem. Wyrobiłaś sobie
tutaj już stałą klientelę i szkoda byłoby ją stracić. Tymcza-
sem ja...
- Dzięki, Troy, ale chcę zacząć wszystko od początku.
Pragnę uwolnić się spod wpływu matki i sióstr, chociaż
naprawdę je kocham. Dlatego zaraz po ślubie wyjedziemy
do Vancouver, a pobierzemy się, gdy tylko Catherine wy-
dobrzeje.
- Kocham cię, Lucy - powiedział po raz kolejny i chy-
ba nie ostatni tego dnia.
- Pragnę, żeby mój ślubny bukiet był z pąsowych róż.
- Byłby to odważny wybór, może zbyt odważny.
Roześmieli się.
- A czy nie uważasz, że powinniśmy zaprosić na nasz
ślub Merrittów i Dillónów? Oni od początku przeczuwali,
że się pobierzemy.
- Nie mam nic przeciwko Merrittom i Dillonom. Zgo-
da na nich i na tysiące innych ludzi, dostatecznie wrażli-
wych, by domyślić się miłości tam, gdzie była starannie
ukrywana.
I znów połączyli się w pogodnym i swobodnym
śmiechu.
- Powiedz mi jeszcze, co z „Morskim Wiatrem"? - za-
pytała. - Komu przekazałeś naszą śliczną łódź?
- Oczywiście, Gavinowi. Chłop wreszcie wykaraskał
się z choroby i na widok swojego jachtu o mało co się nie
rozpłakał. Czy są jeszcze jakieś pytania?
R
S
- Owszem, ale odłożę je na później, bo teraz musisz
mnie pocałować.
Wstali obydwoje równocześnie. Spotkali się w pół dro-
gi. W pośpiechu zrzucili z siebie ubrania. Długo patrzyli
na swoje nagie ciała. Odkrywali się od nowa. I obojgu
przyniosło to szczęście.
R
S