ALEXANDER MCCALL SMITH
MMA RAMOTSWE I ŁZY śYRAFY
Przełożył: Tomasz Bieroń
Książkę tę dedykuję Richardowi Latchamowi
ROZDZIAŁ PIERWSZY
DOM PANA J.L.B. MATEKONIEGO
Pan J.L.B. Matekoni, właściciel warsztatu samochodowego Tlokweng Road Speedy
Motors, nie mógł uwierzyć, że mma Ramotswe, założycielka kwitnącej Kobiecej Agencji
Detektywistycznej Nr l, zgodziła się wyjść za niego. Poprosił ją o rękę po raz drugi. Za
pierwszym podejściem, które wymagało od niego ogromnej odwagi, dała mu kosza -
aczkolwiek delikatnie i nie bez żalu. Uznał wtedy, że mma Ramotswe już nigdy nie wyjdzie
ponownie za mąż, że jej krótkie i katastrofalne małżeństwo z Note Mokotim, trębaczem i
wielkim miłośnikiem jazzu, zrodziło w niej przekonanie, iż małżeństwo niesie ze sobą
wyłącznie smutek i cierpienie. Poza tym była samodzielną kobietą, prowadziła interes i miała
wygodny dom przy Zebra Drive. Po cóż taka kobieta miałaby wiązać się sakramentalnie z
mężczyzną, skoro po złożeniu ślubów i wprowadzeniu się do jej domu mężczyzna ten mógłby
się okazać trudny do okiełznania? Gdyby on był na miejscu mmy Ramotswe, przypuszczalnie
odrzuciłby oświadczyny nawet człowieka tak rozsądnego i szacownego jak pan J.L.B.
Matekoni.
Aż tu nagle, w ten po kantowsku niepochwytny zmysłami wieczór, gdy siedzieli
razem na werandzie jej domu po tym, jak on przez całe popołudnie naprawiał jej furgonetkę,
powiedziała „tak”. Odpowiedzi tej udzieliła w sposób tak prosty i serdeczny, że pan J.L.B.
Matekoni utwierdził się w przekonaniu, iż ma do czynienia z jedną z najlepszych kobiet w
Botswanie. Tego wieczoru, po powrocie do swojego domu w pobliżu starego lotniska,
rozmyślał o tym, jak bardzo mu w życiu sprzyja szczęście. Oto człowiek po czterdziestce,
który przed laty po krótkim małżeństwie został wdowcem, teraz ma się żenić z kobietą
podziwianą nad wszystkie inne. Taki bezmiar szczęścia był prawie niewyobrażalny, toteż pan
J.L.B. Matekoni zastanawiał się, czy nie czeka go nagłe przebudzenie z rozkosznego snu, do
którego najwyraźniej zawędrował.
A jednak była to najszczersza prawda. Następnego ranka, kiedy włączył stojące przy
łóżku radio i usłyszał znajomą symfonię krowich dzwonków, którą Radio Botswana
poprzedzało swoją poranną audycję, zdał sobie sprawę, że to się rzeczywiście wydarzyło i
jeśli mma Ramotswe nie zmieniła zdania, był z nią zaręczony.
Spojrzał na zegarek. Minęła szósta, pierwsze promienie słońca oświetlały akację za
oknem jego sypialni. Powietrze wkrótce wypełni piękny, zaostrzający apetyt zapach dymu
porannych ognisk, rozlegną się głosy ludzi przemierzających labirynt ścieżek wokół jego
domu, okrzyki dzieci idących do szkoły. Zaspani mężczyźni pójdą do pracy w mieście,
kobiety będą się nawzajem nawoływały. Afryka się budzi i rozpoczyna się nowy dzień.
Mieszkańcy Gaborone wstają wcześnie, ale pan J.L.B. Matekoni postanowił zaczekać około
godziny z telefonem do mmy Ramotswe, żeby miała czas wstać i wypić poranną filiżankę
herbaty Rooibos. Wiedział, że po wypiciu herbaty mma Ramotswe lubi posiedzieć pół
godzinki na zewnątrz i poobserwować urzędujące na jej trawniku ptaki. Czarno - białe dudki
dziobią owady jak nakręcane zabawki, a paradujące dumnie gołąbki czarnogardłe stale
uprawiają miłosne gruchania. Mma Ramotswe lubiła ptaki. Gdyby była zainteresowana, to
może kupiłby jej ptaszarnię. Mogliby hodować gołębie, a nawet, jak niektórzy, coś
większego, na przykład myszołowy, chociaż nie miał jasności, co zrobiliby z myszołowami,
gdyby już je odchowali. Oczywiście myszołowy polują na węże, co mogłoby być pożyteczne,
ale do przeganiania węży z podwórza równie dobrze nadaje się pies.
Kiedy pan J.L.B. Matekoni był jeszcze chłopcem w Molepolole, miał psa, który
wyrósł na legendarnego łapacza węży. Było to chude brązowe stworzenie z paroma białymi
łatami i urwanym ogonem. Znalazł je, porzucone i zagłodzone prawie na śmierć, na skraju
wioski i zabrał do domu, w którym mieszkał z babcią. Babcia nie chciała marnować jedzenia
dla zwierzęcia, z którego - jak się wydawało - nie było żadnego pożytku. Wnuk zdołał ją
jednak przekonać i pies został. W ciągu kilku tygodni dowiódł, że może się na coś przydać,
zabijając trzy węże na podwórzu i jednego w grządce melonów sąsiada. Od tej pory cieszył
się renomą pogromcy węży i jeśli ktokolwiek miał problemy z tymi gadami, sprowadzał pana
J.L.B. Matekoniego i jego psa.
Pies był nieprawdopodobnie szybki. Widząc, jak nadbiega, węże chyba wyczuwały, że
są w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Z nastroszoną sierścią i pałającym z przejęcia
wzrokiem pies zbliżał się do węża osobliwym cwałem - wyglądało to tak, jakby biegł na
czubkach łap. Znalazłszy się o kilka kroków od ofiary, warczał basowo i wąż odbierał drgania
przenoszone przez ziemię. Zdezorientowany gad zaczynał uciekać i w tym momencie pies
rzucał się na niego i wbijał kły tuż za łbem. W ten sposób przetrącał wężowi grzbiet i było po
walce.
Pan J.L.B. Matekoni miał świadomość, że psy polujące na węże nie dożywają
sędziwego wieku. W siódmym, ósmym roku życia ich reakcje ulegają spowolnieniu i szansę
przechylają się na stronę węża. Pies pana J.L.B. Matekoniego w końcu padł ofiarą kobry
paskowanej - zdechł kilka minut po ukąszeniu. śaden pies nie mógł go zastąpić, ale teraz...
To była jedna z możliwości, jakie się otwierały. Mogli kupić psa i wspólnie nadać mu imię.
Pan J.L.B. Matekoni zamierzał nawet zasugerować, żeby mma Ramotswe wybrała zarówno
psa, jak i imię, ponieważ bardzo zależało mu na tym, aby nie nabrała przekonania, że on chce
o wszystkim sam decydować. Wręcz przeciwnie - najchętniej podejmowałby jak najmniej
decyzji. Mma Ramotswe była kobietą bardzo zaradną i z całą pewnością zawiadywałaby ich
wspólnym życiem ku obopólnemu zadowoleniu, pod warunkiem że nie próbowałaby
wciągnąć pana J.L.B. Matekoniego w sprawy detektywistyczne. Nie o to mu chodziło. Ona
była detektywem, a on mechanikiem i chciał, żeby tak pozostało.
Zadzwonił parę minut przed siódmą. Mma Ramotswe sprawiała wrażenie ucieszonej i
spytała, czy dobrze spał, co w języku setswana jest tradycyjnym zwrotem grzecznościowym.
- Spałem bardzo dobrze - odparł pan J.L.B. Matekoni - i całą noc śniłem o tej mądrej i
pięknej kobiecie, która zgodziła się za mnie wyjść.
Urwał. Jeśli zamierzała go poinformować, że się rozmyśliła, to teraz był po temu
odpowiedni moment. Mma Ramotswe zaśmiała się.
- Nigdy nie pamiętam, co mi się śniło. Ale gdybym pamiętała, to na pewno byłby to
sen o tym pierwszorzędnym mechaniku, który kiedyś zostanie moim mężem.
Pan J.L.B. Matekoni uśmiechnął się z ulgą. Nie odmieniło się jej, nadal byli zaręczeni.
- Musimy iść dzisiaj na obiad do hotelu President, żeby uczcić to ważne wydarzenie -
powiedział.
Mma Ramotswe przystała na tę propozycję. Powiedziała, że będzie gotowa o
dwunastej, a później, jeśli jemu by to odpowiadało, chętnie obejrzałaby jego dom.
Dysponowali teraz dwoma domami i musieli wybrać jeden z nich. Jej dom przy Zebra Drive
miał wiele zalet, ale znajdował się dosyć blisko centrum, a wiele przemawiało za tym, żeby
mieszkać trochę dalej. Jego dom, opodal starego lotniska, miał większy ogród i stał w
spokojniejszej okolicy, ale czy w pobliżu nie było więzienia i zarośniętego cmentarza? Istotny
czynnik. Gdyby z jakiegoś powodu mma Ramotswe musiała sama spędzić w domu noc,
bliskość cmentarza by ją deprymowała. Nie była wprawdzie zabobonna, wyznawała
ortodoksyjną teologię, w której nie było miejsca na upiory i tym podobne, ale...
Mma Ramotswe uważała, że istnieje Bóg, Modimo, który mieszka gdzieś w niebie,
mniej więcej nad Afryką. Bóg jest niezmiernie wyrozumiały, zwłaszcza wobec takich ludzi
jak ona, ale lekceważenie i łamanie jego reguł, którego dopuszcza się wiele osób, oznacza
dopraszanie się o karę. Dobrych ludzi, takich jak ojciec mmy Ramotswe, Obed, po śmierci
Bóg bez wątpienia wita z otwartymi ramionami. Los innych był dla mmy Ramotswe niejasny,
ale sądziła, że są zsyłani w jakieś straszne miejsce - może trochę przypominające Nigerię - i
kiedy wyznają swoje winy, Bóg im wybacza.
Bóg był dla niej dobry. Obdarował ją szczęśliwym dzieciństwem, nawet jeśli matka ją
wcześnie odumarła. Opiekował się nią ojciec wraz z kuzynką mmy Ramotswe, kobietą
dobrego serca, i wspólnie ją nauczyli, co to znaczy dawać miłość - miłość, którą ona przez
kilka bezcennych dni otaczała swoje maleńkie dziecko. Kiedy umarło, mma Ramotswe przez
jakiś czas się zastanawiała, jak Bóg mógł coś takiego zrobić, ale potem zrozumiała. Teraz
dobroć Boga znowu się objawiła, tym razem w osobie pana J.L.B. Matekoniego, dobrego,
serdecznego człowieka. Bóg zesłał jej męża.
Po uroczystym obiedzie w hotelu President - podczas którego pan J.L.B. Matekoni
zjadł dwa duże steki, a mma Ramotswe, osoba łasa na słodycze, pochłonęła znacznie więcej
lodów, niż planowała - pojechali pikapem pana J.L.B. Matekoniego na inspekcję jego domu.
- Jest tam trochę bałaganu - powiedział stremowany. - Próbuję utrzymać porządek, ale
dla mężczyzny nie jest to łatwe. Przychodzi służąca, ale moim zdaniem tylko pogarsza
sprawę. Straszna z niej bałaganiara.
- Możemy zatrzymać kobietę, która dla mnie pracuje - odparła mma Ramotswe. -
Umie wszystko: prasować, czyścić, polerować. Ścisła czołówka w całej Botswanie. Twojej
służącej znajdziemy coś innego.
- I w niektórych pokojach są części samochodowe - dodał pospiesznie pan J.L.B.
Matekoni. - Nie starcza mi na nie miejsca w warsztacie i muszę trzymać je w domu - ciekawe
silniki, które mogą mi się kiedyś przydać.
Mma Ramotswe milczała. Teraz już wiedziała, dlaczego pan J.L.B. Matekoni nigdy
wcześniej nie zaprosił jej do siebie. Biuro Tlokweng Road Speedy Motors też nie
prezentowało się najlepiej, z całym tym smarem i kalendarzami przysyłanymi przez
dostawców części. Uważała te kalendarze za idiotyczne: te wszystkie chude jak szkielet
kobiety siedzą na oponach albo opierają się o samochody. Te dziewczyny do niczego się nie
nadawały, łącznie z rodzeniem dzieci, i nie wyglądały nawet na absolwentki szkoły
podstawowej. Mąciły tylko chłopom w głowach, a z tego nie może nic dobrego wyniknąć.
Gdyby mężczyźni wiedzieli, jakich durniów robią z nich te niedobre dziewczęta! Ale nie
wiedzą i nie ma sensu im tego uświadamiać.
Mma Ramotswe została w samochodzie, kiedy pan J.L.B. Matekoni wysiadł, żeby
otworzyć pomalowaną na srebrno bramę. Zauważyła, że psy przewróciły kubeł na śmieci, z
którego wysypały się papiery i inne odpadki. Jeśliby się tutaj przeprowadziła - jeśli - to
szybko położyłaby temu kres. W społeczeństwie botswańskim obowiązek utrzymywania
porządku na podwórzu spoczywa na kobiecie i mma Ramotswe w żadnym razie nie chciałaby
być kojarzona z takim podwórzem.
Zaparkowali przed stoep, werandą, pod wiatą, którą pan J.L.B. Matekoni zrobił z
siatki ocieniającej. Według współczesnych kryteriów dom był bardzo duży, powstał bowiem
w czasach, kiedy nie istniał jeszcze problem niedoboru gruntów budowlanych. Cała Afryka
była wtedy do dyspozycji, w większości niewykorzystana, i nikt nie myślał o tym, żeby
oszczędzać miejsce. Od tamtej epoki wszystko się zmieniło, ludzie zaczęli myśleć o tym, że
miasta pożerają coraz więcej dookolnego buszu. Dom pana J.L.B. Matekoniego, dosyć
ponury bungalow kryty falistą blachą, zbudowano dla urzędnika kolonialnego w czasach
protektoratu Beczuany. Ściany zewnętrzne były otynkowane i pobielone, a podłogi zrobiono z
dużych kwadratów czerwonego betonu. Tego rodzaju posadzki chłodzą stopy w gorących
miesiącach, ale dużo sympatyczniej mieszka się w domu z tradycyjnym klepiskiem z gliny
lub bydlęcego łajna.
Mma Ramotswe rozejrzała się wokół siebie. Byli w salonie, do którego wchodziło się
bezpośrednio drzwiami frontowymi. Stały tam ciężkie meble, które w swoim czasie musiały
sporo kosztować, ale zdążył je już nadgryźć ząb czasu. Fotele z szerokimi drewnianymi
podłokietnikami miały czerwoną tapicerkę, a na czarnym stole stała pusta szklanka i
popielniczka. Na ścianach wisiały: namalowany na ciemnym aksamicie obrazek z górą,
drewniana głowa antylopy kudu i niewielkie zdjęcie Nelsona Mandeli. Całość robiła
przyjemne wrażenie, aczkolwiek wyczuwało się tę nieco smętną atmosferę typową dla pokoju
nieżonatego mężczyzny.
- Bardzo piękny pokój - stwierdziła mma Ramotswe.
Pan J.L.B. Matekoni rozpromienił się.
- Staram się utrzymywać tu porządek. Dla ważnych gości trzeba mieć specjalny pokój.
- Miewasz ważnych gości?
Pan J.L.B. Matekoni zmarszczył brwi.
- Na razie żadnych nie było, ale zawsze mogą się zjawić.
- Tak - zgodziła się z nim mma Ramotswe. - Nigdy nic nie wiadomo.
Spojrzała przez ramię w stronę drzwi prowadzących do dalszej części domu.
- Tam się idzie do innych pokojów? - spytała uprzejmie.
Pan J.L.B. Matekoni skinął głową.
- Ale nie są już tak ładnie posprzątane. Może zajrzymy tam innym razem.
Mma Ramotswe pokręciła głową i pan J.L.B. Matekoni zdał sobie sprawę, że nie ma
odwrotu. Uznał, że na tym polega małżeństwo: żadnych tajemnic, trzeba się całkowicie
obnażyć.
- Tędy - powiedział niepewnie, otwierając drzwi. - Naprawdę muszę sobie załatwić
lepszą służącą. Ta źle się wywiązuje ze swoich obowiązków.
Mma Ramotswe poszła za nim korytarzem. Pierwsze drzwi, do których dotarli, były
uchylone. Zaglądnęła do środka. Podłoga pokoju, który kiedyś z pewnością pełnił rolę
sypialni, była wyłożona gazetami, zastępującymi dywan. Na środku królował silnik, z
cylindrami na wierzchu, a dokoła walały się wyjęte z niego części.
- To jest zupełnie wyjątkowy silnik - powiedział pan J.L.B. Matekoni, patrząc na nią
zalęknionym wzrokiem. - W całej Botswanie nie ma drugiego takiego silnika. Kiedyś
dokończę jego naprawę.
Ruszyli dalej. Następnym pomieszczeniem była łazienka, względnie czysta,
aczkolwiek nieco ascetyczna i zaniedbana. Na starym białym ręczniczku do rąk na skraju
wanny leżała duża kostka mydła karbolowego. Poza tym w łazience nie było nic.
- Mydło karbolowe jest bardzo zdrowe - powiedział pan J.L.B. Matekoni. - Codziennie
je używam.
Mma Ramotswe skinęła głową. Sama wolała mydło z oleju palmowego, dobre zresztą
na jej cerę, ale rozumiała, że mężczyźni potrzebują czegoś silniej działającego.
Z pozostałych pokojów tylko jeden nadawał się do użytku mieszkalnego: jadalnia z
dużym stołem na środku i samotnym krzesłem. Ale podłoga była brudna, a pod meblami i w
każdym kącie uzbierała się gruba warstwa kurzu. Od wielu miesięcy nikt tutaj nie zamiatał.
Czym zajmuje się gosposia? Stoi przy furtce i plotkuje ze znajomymi, jak mają w zwyczaju
gosposie, jeśli się ich nie przypilnuje? Dla mmy Ramotswe stało się oczywiste, że służąca
ordynarnie wykorzystuje dobre serce pana J.L.B. Matekoniego.
W innych pokojach stały co prawda łóżka, ale trudno się było przecisnąć pomiędzy
pudłami ze świecami zapłonowymi, piórami wycieraczek i rozmaitymi innymi częściami.
Kuchnia przypominała łazienkę: czysta, ale ascetyczna, z dwoma garnkami, kilkoma
talerzami i małą tacką na sztućce.
- Służąca mi gotuje - wyjaśnił pan J.L.B. Matekoni. - Codziennie to samo: kasza
kukurydziana i duszone mięso. Od wielkiego dzwonu ugotuje mi dynię. Ale zawsze
potrzebuje zaskakująco dużo pieniędzy na zakup żywności.
- To bardzo leniwa kobieta - oceniła mma Ramotswe. - Powinna się za siebie
wstydzić. Gdyby wszystkie botswańskie kobiety były takie, to mężczyźni dawno by wymarli.
Pan J.L.B. Matekoni uśmiechnął się. Służąca od lat się u niego szarogęsiła, a on nie
miał odwagi stanąć okoniem. Ale może teraz znalazła godną siebie przeciwniczkę w mmie
Ramotswe i będzie musiała rozglądnąć się za inną osobą, którą będzie mogła zaniedbywać.
- Gdzie jest ta kobieta? - spytała mma Ramotswe. - Chciałabym z nią porozmawiać.
Pan J.L.B. Matekoni spojrzał na zegarek.
- Powinna niedługo tutaj być. Przychodzi codziennie mniej więcej o tej porze.
Siedzieli w salonie, kiedy zjawiła się służąca, która zaanonsowała swoje przybycie,
trzaskając kuchennymi drzwiami.
- To ona - powiedział pan J.L.B. Matekoni. - Zawsze trzaska drzwiami. Odkąd u mnie
pracuje, jeszcze jej się nie zdarzyło cicho zamknąć drzwi. Zawsze bum - bum.
- Chodźmy do niej. Bardzo jestem ciekawa tej pani, która tak wspaniale się o ciebie
troszczy.
Pan J.L.B. Matekoni ruszył przodem. Koło zlewu kuchennego stała pokaźna kobieta w
wieku trzydziestu kilku lat i nalewała wodę do czajnika. Była znacznie wyższa od pana J.L.B.
Matekoniego i od mmy Ramotswe i chociaż chudsza od tej ostatniej, wyglądała na dużo
silniejszą, miała bowiem pękate bicepsy i krzepkie nogi. Głowę wieńczył duży, sfatygowany
kapelusz w kolorze czerwonym, a na sukienkę włożyła niebieski fartuch. Jej buty były uszyte
z dziwnej błyszczącej skóry, podobnej do patentowanej skóry używanej do robienia baletek.
Pan J.L.B. Matekoni odchrząknął, żeby obwieścić swoje przybycie, i służąca
odwróciła się powoli.
- Jestem zajęta... - zaczęła mówić, ale urwała na widok mmy Ramotswe.
Pan J.L.B. Matekoni pozdrowił ją uprzejmie tradycyjnym zwrotem. Potem przedstawił
gościa.
- To jest mma Ramotswe.
Służąca spojrzała na nią ze zdawkowym skinieniem głowy.
- Cieszę się, że mam okazję panią poznać, mma - powiedziała mma Ramotswe. - Pan
J.L.B. Matekoni opowiadał mi o pani.
Służąca łypnęła na swojego szefa.
- A, słyszała pani o mnie. To dobrze, że o mnie mówi. Byłoby mi smutno, gdyby nikt
o mnie nie mówił.
- Ma pani rację. Lepiej, żeby o nas mówili, niż nie mówili. Chociaż nie zawsze.
Służąca zmarszczyła brwi. Czajnik zdążył przez ten czas napełnić się wodą i wyjęła go
spod kranu.
- Jestem bardzo zajęta - powiedziała karcącym tonem. - W tym domu jest mnóstwo
roboty.
- Tak - zgodziła się z nią mma Ramotswe. - Mnóstwo roboty. W takim brudnym domu
zawsze jest dużo do zrobienia.
Wielka kobieta zesztywniała.
- Czemu pani mówi, że w tym domu jest brudno? Kto pani dał prawo tak mówić?
- To jest... - zaczął pan J.L.B. Matekoni, ale służąca zgromiła go wzrokiem i umilkł.
- Mówię tak, bo go obejrzałam - stwierdziła mma Ramotswe. - Widziałam kurz w
sypialni i śmieci w ogrodzie. Pan J.L.B. Matekoni jest tylko mężczyzną. Nie można od niego
oczekiwać, żeby utrzymywał porządek we własnym domu.
Służąca wytrzeszczyła oczy i wpatrywała się w mmę Ramotswe ze źle skrywaną
nienawiścią. Nozdrza rozszerzyły się jej ze złości, a usta wydęły się w agresji.
- Pracuję dla tego człowieka od wielu lat - syknęła. - Codziennie nic tylko tyram,
tyram i tyram. Smacznie mu gotuję i froteruję podłogę. Bardzo dobrze się nim opiekuję.
- Jestem innego zdania, mma - odparła spokojnie pani detektyw. - Skoro tak dobrze go
pani karmi, to dlaczego jest taki chudy? Jak mężczyzna jest pod dobrą opieką, to robi się
grubszy. Z nimi jest zupełnie jak z bydłem. Każdy to wie.
Służąca przeniosła spojrzenie z mmy Ramotswe na swojego chlebodawcę.
- Kim jest ta kobieta? Jakim prawem wchodzi do mojej kuchni i mówi takie rzeczy?
Niech pan jej każe wrócić do baru, w którym pan ją znalazł.
Pan J.L.B. Matekoni głośno przełknął ślinę.
- Poprosiłem ją o rękę. Zostanie moją żoną.
Służącą zupełnie to załamało.
- Aj! Aj! Nie może się pan z nią ożenić! Ona pana wykończy! To jest najgorsza rzecz,
jaką może pan zrobić!
Pan J.L.B. Matekoni podszedł bliżej i pocieszająco położył jej dłoń na ramieniu.
- Niech się pani nie martwi, Florence. To dobra kobieta, a ja załatwię pani inną pracę.
Mój kuzyn jest właścicielem tego hotelu koło dworca kolejowego. Potrzebuje pokojówek i
przyjmie panią, jeśli go o to poproszę.
Nie obłaskawiło to służącej.
- Nie chcę pracować w hotelu, bo tam wszystkich traktują jak niewolników. Nie
jestem przynieś - wynieś - pozamiataj. Jestem wykwalifikowaną gospodynią, która nadaje się
do pracy w prywatnych domach. Och, och, jestem skończona! Pan też będzie skończony, jeśli
się pan ożeni z tą grubaską. Łóżko panu pod nią pęknie. Ona szybko pana wpędzi do grobu.
Jeśli się pan z nią ożeni, to już po panu.
Pan J.L.B. Matekoni zasygnalizował mmie Ramotswe spojrzeniem, że powinni wyjść
z kuchni. Uznał, że lepiej będzie zostawić służącą samą, żeby się uspokoiła. Nie spodziewał
się, że wiadomość zostanie dobrze przyjęta, lecz absolutnie nie przewidywał, że służąca
wygłosi takie krępujące i groźne proroctwa. Pomyślał, że im szybciej porozmawia z kuzynem
o nowej pracy dla tej kobiety, tym lepiej.
Wrócili do salonu, zamknąwszy za sobą drzwi.
- Twoja służąca to trudna kobieta - powiedziała mma Ramotswe.
- Rzeczywiście nie jest łatwa. Uważam, że nie mamy innego wyboru. Musi przejść do
tego hotelu.
Mma Ramotswe skinęła głową. Miał rację. Służąca musi się wynieść, ale oni też. Nie
możemy mieszkać w tym domu, pomyślała, mimo że ma większy ogród. Wynajmą go komuś,
a sami zamieszkają przy Zebra Drive. Służąca mmy Ramotswe była nieporównywalnie
lepsza. Doskonale się nami zajmie, pomyślała pani detektyw. Pan J.L.B. Matekoni szybko
zacznie przybierać na wadze i nareszcie będzie wyglądał tak, jak powinien wyglądać dobrze
sytuowany właściciel warsztatu samochodowego. Rozejrzała się wokół siebie. Czy jest coś,
co trzeba będzie przenieść do domu przy Zebra Drive? Chyba nie. Wystarczy walizka z
ubraniami pana J.L.B. Matekoniego i kostką mydła karbolowego.
ROZDZIAŁ DRUGI
ZJAWIA SIĘ KLIENT
Oczywiście sprawa wymagała taktownego załatwienia. Mma Ramotswe nie miała
wątpliwości, że pan J.L.B. Matekoni chętnie zamieszka przy Zebra Drive, ale mężczyźni mają
swoją dumę - musiała się dobrze zastanowić, jak go poinformować o swojej decyzji. Nie
mogła przecież powiedzieć: „Masz w domu straszny bajzel, wszędzie silniki i części
samochodowe”. Ani też: „Nie chciałabym mieszkać tak blisko starego cmentarza”. Wskazana
była raczej taka strategia: „To wspaniały dom, bardzo przestronny. Silniki zupełnie mi nie
przeszkadzają, ale na pewno się zgodzisz, że wygodniej się mieszka bliżej centrum”. Tak, to
było najlepsze podejście.
Wiedziała już, jak należy zorganizować przeprowadzkę pana J.L.B. Matekoniego na
Zebra Drive. Jej dom był mniejszy, ale aż nadto duży jak na potrzeby ich obojga. Miał trzy
sypialnie. Postanowiła, że zainstalują się w największej z nich, a zarazem najcichszej, bo
położonej z tyłu domu. Pozostałe dwie sypialnie wykorzystywała jako magazyn i pokój do
szycia, ale rzeczy przechowywane w magazynie mogła przenieść do garażu. Pan J.L.B.
Matekoni miałby wtedy trochę miejsca dla siebie. Sam by zdecydował, czy chce tam trzymać
części samochodowe i stare silniki, ale dałaby mu wyraźnie do zrozumienia, że silniki nie
powinny się znajdować wewnątrz domu.
W salonie nie trzeba było nic zmieniać. Krzesła mmy Ramotswe były bez porównania
lepsze od mebli, które widziała w salonie pana J.L.B. Matekoniego, chociaż nie wykluczała
zabrania aksamitnego obrazka z górą i paru ozdóbek. Pasowałyby one do jej własnych, w
których skład wchodziło zdjęcie jej ojca, czyli taty, jak go nazywała, Obeda Ramotswe w jego
ulubionym błyszczącym garniturze - zdjęcie, przed którym jakże często się zatrzymywała i
rozmyślała o życiu ojca wraz ze wszystkim, co ono dla niej oznaczało. Była pewna, że
polubiłby pana J.L.B. Matekoniego. Ostrzegał ją przed Note Mokotim, lecz nie próbował
zapobiec małżeństwu, jak uczyniłoby na jego miejscu wielu innych rodziców. Znała jego
pogląd na tę sprawę, ale była zbyt młoda i za bardzo zakochana w pełnym uroku trębaczu,
aby brać pod uwagę zdanie ojca. A kiedy małżeństwo skończyło się katastrofą, ojciec nie
wypominał jej tego, że zlekceważyła jego przestrogi, lecz jak zawsze miał na uwadze
wyłącznie jej bezpieczeństwo i pomyślność. Poszczęściło się jej, że miała takiego ojca. W
dzisiejszych czasach tak wiele osób w ogóle nie ma ojca, są wychowywani przez matki i
babcie, często nawet nie wiedząc, kim są ich ojcowie. Nie wydają się szczególnie
nieszczęśliwi, ale w ich życiu musi ziać wielka wyrwa. Kto jednak nie wie o istnieniu tej
wyrwy, to nie może mu być smutno z jej powodu. Czy pełzająca po ziemi tshongololo,
stonoga, patrzy na ptaki i jest smutna, że nie ma skrzydeł? Chyba nie.
Mma Ramotswe miała skłonność do rozważań filozoficznych, ale tylko w pewnych
granicach. Takie pytania z pewnością stanowią wyzwanie intelektualne, ale z reguły
prowadzą do dalszych pytań, na które zwyczajnie nie da się odpowiedzieć. W takich chwilach
człowiek z reguły przyjmuje do wiadomości, że rzeczywistość jest, jaka jest, bo taką ma
naturę. Na przykład wszyscy wiedzą, że mężczyzna nie powinien przebywać zbyt blisko
miejsca, w którym kobieta rodzi. Jest to taka oczywistość, że właściwie nie trzeba tego nawet
ujmować w słowa. Tymczasem w innych krajach pojawiają się niezwykłe sugestie, że
mężczyźni powinni wręcz asystować przy narodzinach swoich dzieci. Kiedy mma Ramotswe
przeczytała o tym w jakimś czasopiśmie, kompletnie ją zatkało. Potem jednak zadała sobie
pytanie, dlaczego ojciec nie miałby patrzeć, jak przychodzi na świat jego dziecko, zgotować
mu powitania i uczestniczyć w tej radosnej chwili. Trudno jej było znaleźć rozsądne
uzasadnienie dla tego zakazu. To nie oznaczało, że zakaz jest błędny - nie ulegało dla niej
wątpliwości, że obecność mężczyzny przy porodzie jest czymś z gruntu złym - ale jak go
uzasadnić? W sumie odpowiedź brzmi chyba, że obecność mężczyzny przy porodzie jest złe
widziana, bo tak orzeka tradycyjna moralność botswańska, a jak wszyscy wiedzą, tradycyjna
moralność botswańska jest nieomylna. To się po prostu instynktownie wie.
Oczywiście w dzisiejszych czasach mnóstwo ludzi najwyraźniej odwraca się od tej
moralności. Mma Ramotswe dostrzegała to w zachowaniu młodzieży szkolnej, paradującej i
rozpychającej się bez żadnego szacunku do starszych. Kiedy ona chodziła do szkoły, dzieci
szanowały dorosłych i spuszczały wzrok, rozmawiając z nimi. Teraz dzieci patrzą dorosłym
prosto w oczy i odszczekują się. Niedawno powiedziała małemu chłopcu - w jej ocenie około
trzynastoletniemu - żeby podniósł pustą puszkę, którą rzucił na ziemię w centrum
handlowym. Szczeniak spojrzał na nią osłupiały, po czym roześmiał się i powiedział, żeby
sama podniosła, jeśli chce, bo on nie ma takiego zamiaru. Była taka zdumiona jego
bezczelnością, że nie potrafiła wymyślić stosownej riposty, a on poszedł sobie, zostawiając ją
oniemiałą. Gdyby taka sytuacja zdarzyła się w czasach jej młodości, kobieta złapałaby
chłopaka i przetrzepała mu tyłek. Dzisiaj nie wolno jednak spuścić lania cudzemu dziecku na
ulicy. Wywołałoby to wielki skandal. Mma Ramotswe była oczywiście nowoczesną kobietą i
nie aprobowała bicia dzieci, ale czasem nachodziły ją wątpliwości. Czy ten gówniarz w ogóle
rzuciłby puszkę na ziemię, gdyby wiedział, że może go za to spotkać lanie? Raczej nie.
Rozmyślania o małżeństwie, przeprowadzce i spuszczaniu chłopcom lania są bardzo
przyjemne, ale życie nie stoi w miejscu. Dla mmy Ramotswe oznaczało to, że musi w
poniedziałek rano otworzyć Kobiecą Agencję Detektywistyczną Nr 1, jak to robiła w każdy
dzień roboczy, nawet jeżeli istniało niewielkie prawdopodobieństwo, że ktoś przyjdzie lub
zadzwoni z jakąś sprawą o tak wczesnej porze. Mma Ramotswe uważała, że w życiu należy
dotrzymywać słowa, a szyld oznajmiał, że biuro jest czynne codziennie od dziewiątej do
siedemnastej. Rzadko się jednak zdarzało, żeby ktoś przychodził przed jedenastą, a większość
klientów zjawiała się dopiero późnym popołudniem. Nie miała pojęcia, dlaczego tak się
dzieje, chociaż czasami dochodziła do wniosku, że ludzie potrzebują czasu, aby zebrać się na
odwagę, której wymaga od nich przekroczenie jej progu i podzielenie się z nią swoimi
kłopotami.
Mma Ramotswe siedziała więc ze swoją sekretarką, mmą Makutsi, i z dużego kubka
piła herbatę Rooibos, którą mma Makutsi parzyła dla nich obu na inaugurację każdego dnia
pracy. Mma Ramotswe właściwie nie potrzebowała sekretarki, ale jeśli przedsiębiorca chce,
ż
eby traktowano go poważnie, to musi mieć kogoś, kto będzie odbierał telefon i notował
wiadomości pod jego nieobecność. Mma Ramotswe była wysoko wykwalifikowaną
maszynistką - na egzaminach w szkole sekretarskiej osiągnęła wynik 97 procent - i raczej
marnowała się w takiej małej firmie, ale była miła w obejściu, lojalna, a co najważniejsze,
miała dar dyskrecji.
- Nie możemy rozmawiać z innymi o tym, czego dowiadujemy się w tym biurze -
podkreśliła mma Ramotswe, kiedy ją zatrudniała, i mma Makutsi z powagą pokiwała głową.
Mma Ramotswe nie spodziewała się, że jej sekretarka zrozumie ideę poufności -
Botswańczycy lubią rozmawiać o tym, co się wokół dzieje - toteż była zaskoczona, kiedy
stwierdziła, że jej pracowniczka doskonale się orientuje, jakie obowiązki nakłada na nią to
pojęcie. Okazało się nawet, że mma Makutsi nie mówi ludziom, gdzie pracuje, ograniczając
się do ogólnikowego „w okolicy Kgale Hill”. Była to przesada, ale dowodziła, że tajemnice
klientów biura nie zostaną roztrąbione na cały świat.
Poranna herbata z mmą Makutsi była nie tylko przyjemnym rytuałem, ale i czymś
pożytecznym z zawodowego punktu widzenia. Mma Makutsi należała do ludzi niezwykle
spostrzegawczych i miała ucho wyczulone na z pozoru najbłahsze plotki, które mogły jednak
się przydać. Na przykład to od niej mma Ramotswe dowiedziała się, że urzędnik średniego
szczebla w wydziale architektury jest zaręczony z siostrą właścicielki sieci pralni
chemicznych Ready Now Dry Cleaners. Informacja ta mogła się wydawać nieistotna, ale
kiedy właściciel supermarketu polecił mmie Ramotswe ustalić, dlaczego odmówiono mu
pozwolenia na budowę pralni chemicznej obok supermarketu, mogła mu powiedzieć, że
osoba wydająca decyzję jest związana z konkurencyjnym zakładem pralniczym. To
wystarczyło do położenia kresu temu szaleństwu. Mma Ramotswe zwróciła po prostu uwagę
urzędnikowi, że po Gaborone krążą plotki - z pewnością wyssane z palca - jakoby jego
koligacje znajdowały odbicie w wydawanych przez niego decyzjach. Kiedy ktoś jej to
zasugerował, gwałtownie zaprotestowała i powiedziała, że nie może być żadnego związku
między pralniczymi interesami urzędnika a faktem, że inna osoba ma kłopoty z uzyskaniem
licencji na prowadzenie takiej działalności. Hipoteza ta urąga poczuciu przyzwoitości,
stwierdziła.
W ten poniedziałek mma Makutsi nie miała niczego istotnego do zakomunikowania.
Spędziła spokojny weekend u siostry, pielęgniarki z Princess Marina Hospital. Kupiły
wcześniej trochę materiału i zaczęły szyć sukienkę; dla córki siostry. W niedzielę poszły do
kościoła i jakaś kobieta zemdlała podczas śpiewania hymnu. Siostra mmy Makutsi pomogła ją
ocucić, a potem zrobiły jej herbatę w przykościelnej sali. Kobieta była za gruba i nie
wytrzymała upału, ale szybko doszła do siebie i wypiła cztery filiżanki herbaty. Pochodziła z
północy i miała dwanaścioro dzieci we Francistown.
- To za dużo - oceniła mma Ramotswe. - W dzisiejszych czasach nie jest dobrze mieć
dwanaścioro dzieci. Rząd powinien nakazać ludziom, żeby ograniczyli się do sześciorga.
Mma Makutsi zgodziła się z nią. Miała czterech braci i dwie siostry i uważała, że to
nie pozwoliło rodzicom odpowiednio zadbać o edukację wszystkich.
- To cud, że uzyskałam 97 procent.
- Gdyby pani miała tylko dwójkę rodzeństwa, to dostałaby pani ponad sto procent -
zasugerowała mma Ramotswe.
- To niemożliwe. W całej historii studium dla sekretarek jeszcze nikt nie dostał więcej
niż sto procent. To po prostu niemożliwe.
Tego przedpołudnia nie miały zbyt wiele do roboty. Mma Makutsi wyczyściła
maszynę do pisania i wypolerowała biurko, a mma Ramotswe przeczytała magazyn
ilustrowany i napisała list do kuzynki w Lobatse. Godziny mijały powoli. O dwunastej mma
Ramotswe chciała zamknąć biuro i pójść na obiad, ale kiedy otwierała już usta, żeby
zaproponować to mmie Makutsi, sekretarka wsunęła szufladę, wkręciła do maszyny kartkę
papieru i zaczęła energicznie stukać w klawisze. Był to sygnał, że zjawił się klient.
Zajechał duży samochód, pokryty cienką warstwą kurzu, który na wszystkim się
osiadał w porze suchej, i od strony pasażera wysiadła szczupła biała kobieta w koszuli i
spodniach khaki. Zerknęła na szyld, zdjęła okulary przeciwsłoneczne i zapukała do wpół
otwartych drzwi.
Mma Makutsi wprowadziła ją do biura, a mma Ramotswe wstała z krzesła, żeby ją
powitać.
- Przepraszam, że przychodzę nie umówiona - rzekła kobieta. - Liczyłam na to, że
panią zastanę.
- Nie trzeba się umawiać - powiedziała ciepło mma Ramotswe, podając jej rękę. - Jest
pani zawsze mile widziana.
Kobieta przywitała się w tradycyjny botswański sposób, kładąc lewą dłoń na prawym
przedramieniu na znak szacunku. Większość ludzi ściska bliźnim dłoń bardzo nieuprzejmie:
puszczają lewą rękę swobodnie i pozwalają jej na rozmaite wybryki. Ta kobieta miała
przynajmniej jakąś kindersztubę.
Mma Ramotswe poprosiła gościa, żeby spoczął na krześle dla klientów, podczas gdy
mma Makutsi zajęła się czajnikiem.
- Jestem Andrea Curtin - przedstawiła się klientka. - Słyszałam od kogoś w
ambasadzie, że jest pani detektywem i może będzie mi pani mogła pomóc.
Mma Ramotswe uniosła brew.
- W ambasadzie?
- Amerykańskiej - wyjaśniła pani Curtin. - Poprosiłam ich o podanie mi adresu agencji
detektywistycznej.
Na twarzy mmy Ramotswe wykwitł uśmiech.
- Cieszę się, że polecili akurat mnie. Ale co panią sprowadza?
Kobieta spuściła wzrok na ręce, które wcześniej splotła na kolanach. Skórę dłoni miała
cętkowaną - częsta przypadłość u białych ludzi, którzy za dużo wystawiają dłonie na słońce.
Może jest Amerykanką, która od wielu lat mieszka w Afryce, pomyślała mma Ramotswe.
Takich ludzi jest wielu. Zakochują się w Afryce i zostają tutaj, czasem już na zawsze. Mma
Ramotswe potrafiła ich zrozumieć. Nie umiała sobie wyobrazić, że ktoś mógłby chcieć
mieszkać gdzie indziej. Jak można przeżyć w zimnych północnych klimatach z tym całym
ś
niegiem, deszczem i ciemnościami?
- Mogłabym powiedzieć, że kogoś szukam - zaczęła w końcu pani Curtin, spotykając
się z mmą Ramotswe wzrokiem. - Ale to by oznaczało, że jest ktoś, kogo można znaleźć. A
chyba nie ma. Raczej więc powinnam powiedzieć, że próbuję ustalić, co się stało z pewną
osobą dawno, dawno temu. Nie sądzę, żeby ten człowiek jeszcze żył. Jestem pewna, że nie
ż
yje. Ale chcę się dowiedzieć, co się stało.
Mma Ramotswe skinęła głową.
- Czasami to jest ważne. I przykro mi, mma, że pani kogoś straciła.
Pani Curtin uśmiechnęła się.
- Bardzo pani miła. Tak, straciłam kogoś.
- Kiedy to było? - spytała mma Ramotswe.
- Dziesięć lat temu. Dziesięć lat temu straciłam syna.
Na parę chwil zapadła cisza. Mma Ramotswe zerknęła w stronę mmy Makutsi, która
stała przy zlewie. Sekretarka uważnie obserwowała panią Curtin. Zauważywszy, że szefowa
na nią patrzy, mma Makutsi zrobiła skruszoną minę i powróciła do napełniania czajnika.
- Bardzo mi przykro - przerwała milczenie mma Ramotswe. - Wiem, co to znaczy
stracić dziecko.
- Naprawdę, mma?
Nie miała pewności, czy pytanie nie zostało zadane ironicznie, ale odpowiedziała
łagodnie:
- Mój chłopczyk zmarł kilka dni po urodzeniu.
Pani Curtin spuściła wzrok.
- Czyli pani wie.
Mma Makutsi zaparzyła herbatę Rooibos i na wyszczerbionej emaliowanej tacy
przyniosła teraz dwa kubki. Pani Curtin z wdzięcznością wzięła jeden z nich i zaczęła popijać
gorący czerwony płyn.
- Powinnam opowiedzieć coś o sobie - stwierdziła pani Curtin. - Wtedy pani zrozumie,
dlaczego tu jestem i dlaczego szukam u pani pomocy. Jeśli będzie mi pani mogła pomóc, to
bardzo się ucieszę, jeśli nie, to zrozumiem.
- Będę z panią szczera. Nie wszystkim mogę pomóc. Nie będę marnowała pani czasu
ani pieniędzy. Powiem pani, czy da się coś zrobić.
Pani Curtin odstawiła kubek i wytarła dłoń o spodnie khaki.
- W takim razie wyjaśnię pani, czemu Amerykanka siedzi w pani biurze w Botswanie.
Kiedy skończę, powie pani tak albo nie. Po prostu. Bez owijania w bawełnę.
ROZDZIAŁ TRZECI
CHŁOPAK O AFRYKAŃSKIM SERCU
Przyjechałam do Afryki dwanaście lat temu. Miałam czterdzieści trzy lata i słowo
Afryka była dla mnie pustym dźwiękiem. Zapewne miałam w głowie te wszystkie stereotypy
- dzikie zwierzęta, sawanna, Kilimandżaro sterczące ponad chmurami. Myślałam też o
klęskach głodu, wojnach domowych i półnagich dzieciach z wydętymi brzuchami,
wpatrzonych w kamerę i pogrążonych w beznadziei. Wiem, że to tylko jedna strona medalu -
i to nie najważniejsza - ale właśnie taki obraz miałam w głowie.
Mój mąż był ekonomistą. Poznaliśmy się na uczelni i pobraliśmy niedługo po
ukończeniu studiów. Byliśmy bardzo młodzi, ale nasze małżeństwo przetrwało. Mąż dostał
pracę w Waszyngtonie i w końcu wylądował w Banku Światowym. Awansował tam na
całkiem wysokie stanowisko i mógłby do emerytury pracować w Waszyngtonie, pnąc się po
szczeblach kariery. Uznał jednak, że za bardzo się zasiedział, i pewnego dnia zakomunikował
mi, że bierze pod uwagę podpisanie dwuletniego kontraktu dla dyrektora regionalnego Banku
Ś
wiatowego na ten obszar Afryki. Był to dla niego awans, a poza tym jeśli wyjazd do Afryki
miał zaspokoić jego potrzebę nowych wrażeń, to wolałam to niż romans z inną kobietą. Wie
pani, jak to jest, mma, kiedy mężczyzna uświadomi sobie, że nie jest już młody. Wpada w
panikę i szuka sobie młodszej kobiety, która utwierdzi go w przekonaniu, że nadal jest
mężczyzną.
Nie zniosłabym tego, więc zgodziłam się i przyjechaliśmy tutaj z naszym synem
Michaelem, który miał wtedy osiemnaście lat. Miał zacząć studia, ale uznaliśmy, że nic się
nie stanie, jeśli spędzi z nami rok, zanim wyjedzie do Dartmouth. To jest bardzo dobry
college, mma. W Ameryce jest wiele kiepskich college’ów, ale Dartmouth należy do
najlepszych i byliśmy dumni z tego, że nasz syn się tam dostał.
Michaelowi spodobał się pomysł przyjazdu tutaj. Zaczął czytać wszystko, co wpadło
mu w ręce na temat Afryki. Kiedy tu przyjechaliśmy, wiedział znacznie więcej niż my.
Przeczytał wszystkie te sentymentalne bzdury Laurensa van der Posta, a potem przeszedł do
poważniejszych rzeczy, takich jak książki antropologów o ludzie San, a nawet dzienniki
Moffata. Myślę, że już podczas tej lektury zakochał się w Afryce, jeszcze zanim postawił
stopę na afrykańskiej ziemi.
Bank załatwił dla nas dom w Gaborone, tuż za budynkiem rządu, tam, gdzie są
wszystkie ambasady i konsulaty. Od razu mi się spodobał. Ogród był zadbany, a że tego roku
spadły obfite deszcze, bujnie kwitły całe rabaty pacioreczników i kalijek, pyszniły się
bugenwille i gęsta trawa kikuju. Był to czworokątny kawałek raju za wysokim białym murem.
Michael zachowywał się jak dziecko, które właśnie znalazło klucz do szafki ze
słodyczami. Wstawał wcześnie rano i jechał półciężarówką Jacka w stronę Molepolole. Potem
przez godzinę chodził po buszu i wracał na śniadanie. Parę razy pojechałam z nim, chociaż
nie lubiłam wcześnie wstawać, i gadaliśmy o ptakach, które latały po niebie, i o jaszczurkach,
które czołgały się w piachu. Po kilku dniach Michael znał nazwy wszystkich tych zwierząt.
Oglądaliśmy wschód słońca i chłonęliśmy jego ciepło. Wie pani, jak tam jest, mma, na skraju
Kalahari. O tej porze dnia niebo jest białe i puste, a w powietrzu unosi się ostry zapach,
którym człowiek ma ochotę do oporu napełnić płuca.
Jack miał dużo pracy i musiał się spotykać z mnóstwem ludzi - z rządu, z
amerykańskich organizacji pomocowych, z kręgów finansowych i tak dalej. Mnie to wszystko
zupełnie nie interesowało, więc ograniczyłam się do prowadzenia domu, czytania i spotykania
się na kawie z ludźmi, których lubiłam. Pomagałam też w przychodni metodystycznej.
Przywoziłam ludzi, a potem odwoziłam do wioski. Był to dobry sposób na to, żeby poznać
kraj. Bardzo dużo się wtedy dowiedziałam o pani narodzie, mma Ramotswe.
Chyba mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że to był najszczęśliwszy okres w
moim życiu. Znaleźliśmy kraj, w którym ludzie dobrze się nawzajem traktowali, z
szacunkiem, i gdzie obowiązywały inne wartości niż „jak najwięcej się nachapać” znane nam
z Ameryki. W pewnym sensie była to dla mnie lekcja pokory. W porównaniu z tym, co
zobaczyłam w Afryce, Ameryka wydawała się taka tandetna i powierzchowna. Ludzie tutaj
cierpieli i wielu prawie nic nie miało, ale odnosili się do siebie nawzajem tak ciepło. Kiedy po
raz pierwszy usłyszałam, że do zupełnie obcych ludzi mówi się siostro albo bracie,
zabrzmiało mi to dziwnie, ale po jakimś czasie zrozumiałam sens tego i zaczęłam myśleć tak
samo. Kiedy po raz pierwszy zostałam nazwana siostrą przez nieznajomą osobę, rozpłakałam
się. Kobieta, która tak do mnie powiedziała, nie mogła zrozumieć, co mnie tak wzburzyło.
Powiedziałam do niej: „Nic się nie stało. Po prostu płaczę”. Chciałam mówić do znajomych
„siostry”, ale brzmiałoby to sztucznie, więc nie robiłam tego. Zrozumiałam jednak, że
wszyscy ludzie są jedną wielką rodziną. Przyjechałam do Afryki i przyswoiłam sobie tę
lekcję.
Michael zaczął się uczyć setswana i robił szybko postępy. Cztery razy w tygodniu
przychodził do naszego domu pan Nogana, żeby udzielać Michaelowi lekcji. Był to
emerytowany nauczyciel, pod siedemdziesiątkę, bardzo dystyngowany człowiek. Nosił małe
okrągłe okulary bez jednego szkła. Sądziłam, że brakuje mu pieniędzy i zaproponowałam, że
kupię mu nowe, ale on mi odpowiedział, że widzi bardzo dobrze i dziękuje mi, ale nie ma
takiej potrzeby. Siedzieli na werandzie i pan Nogana przerabiał z nim gramatykę setswana i
podawał mu nazwy tego, co widzieli wokół siebie: roślin w ogrodzie, chmur na niebie,
ptaków.
„Pani syn szybko się uczy”, powiedział do mnie kiedyś pan Nogana. „W jego
piersiach bije afrykańskie serce. Ja tylko uczę to serce mówić”.
Michael zaczął zawierać przyjaźnie. W Gaborone było całkiem sporo Amerykanów, w
tym także rówieśników Michaela, ale on się nimi zbytnio nie interesował, nie ciągnęło go też
do młodych cudzoziemców, których rodzice pracowali w dyplomacji. Wolał towarzystwo
tubylców albo ludzi, którzy wiedzieli coś na temat Afryki. Dużo przebywał z młodym
uchodźcą z RPA i z człowiekiem, który pracował wcześniej jako ochotnik w szpitalu w
Mozambiku. Byli to poważni ludzie, i ja też ich lubiłam.
Po kilku miesiącach Michael zaczął spędzać wiele czasu z grupą ludzi, którzy
mieszkali na starej farmie za Molepolole. Była tam Afrykanerka, która kilka lut wcześniej
przyjechała z Johannesburga, bo miała w RPA kłopoty polityczne. Był Niemiec z Namibii,
patykowaty brodacz z pomysłami na usprawnienie rolnictwa, i kilku miejscowych z Mochudi,
zaangażowanych w Brigade, w ramach którego młodzi ludzie pracowali dla odbudowy kraju.
Od biedy można by to nazwać komuną, ale to mogłoby rodzić nieporozumienia. Komuna to
jest dla mnie miejsce, gdzie ściągają hipisi i palą dagga. To było coś zupełnie innego: sami
poważni ludzie, którzy marzyli o tym, żeby uprawiać warzywa w suchej glebie.
Pomysł wyszedł od Burkhardta, tego Niemca. Uważał, że w takich suchych krajach
jak Botswana czy Namibia można uprawiać rośliny pod siatkami ocieniającymi i nawadniać
je kroplami wody spływającymi po nitkach. Przypuszczam, że widziała pani taki system,
mma Ramotswe: nitka wychodzi z cienkiego węża i kropelka wody spływa po nitce do gleby
u korzeni rośliny. To naprawdę funkcjonuje, widziałam na własne oczy.
Burkhardt chciał założyć spółdzielnię z bazą w tym starym gospodarstwie. Uzbierał
skądś trochę pieniędzy, wykarczowali kawałek buszu i wywiercili studnię głębinową.
Przekonali całkiem sporo miejscowych, żeby przyłączyli się do spółdzielni. Kiedy po raz
pierwszy pojechałam tam z Michaelem, mieli już całkiem dobre plony dyń i ogórków.
Sprzedawali je hotelom i kuchniom szpitalnym w Gaborone.
Michael spędzał z tymi ludźmi coraz więcej czasu i w końcu nam powiedział, że chce
tam zamieszkać. Z początku trochę się martwiłam - która matka by się nie martwiła? - ale
oswoiliśmy się z tą myślą, kiedy sobie uświadomiliśmy, jak wiele dla niego znaczy, że robi
coś dla Afryki. Którejś niedzieli zawiozłam go tam i zostawiłam. Powiedział, że odwiedzi nas
za tydzień, i dotrzymał słowa. Sprawiał wrażenie bardzo szczęśliwego i przejętego tym, że
mieszka ze swoimi nowymi przyjaciółmi.
Często się widywaliśmy. Farma była oddalona tylko o godzinę jazdy z Gaborone i
prawie codziennie przyjeżdżali z warzywami albo po zapasy. Jeden z członków komuny,
Batswana, miał wykształcenie pielęgniarskie i założył coś w rodzaju przychodni, w której
zajmował się leczeniem mniej poważnych dolegliwości. Odrobaczał dzieci, dawał im maść
przeciwko grzybicom i tak dalej. Rząd dostarczał trochę leków, a resztę Burkhardt załatwiał
od firm, które chętnie pozbywały się przeterminowanych, ale nadal przydatnych
farmaceutyków. W Livingstone Hospital pracował wtedy doktor Merriweather, który od
czasu do czasu przyjeżdżał sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Powiedział mi raz, że
ów pielęgniarz jest nie gorszy od większości lekarzy.
Dla Michaela nadszedł czas powrotu do Ameryki. Semestr jesienny w Dartmouth
zaczynał się w trzecim tygodniu sierpnia. Pod koniec lipca Michael oznajmił nam, że nie
zamierza wyjeżdżać, że chce zostać w Botswanie jeszcze co najmniej rok. Bez naszej wiedzy
skontaktował się z uczelnią, która wyraziła zgodę na to, żeby podjął studia z rocznym
opóźnieniem. Jak łatwo sobie wyobrazić, byłam mocno zaniepokojona. W Stanach po prostu
trzeba skończyć studia, bo inaczej nie dostanie się dobrej pracy. Przeraziłam się, że Michael
zrezygnuje z dalszej nauki i spędzi resztę życia w komunie. Chyba wielu rodziców ma takie
obawy, kiedy ich dzieci postanowią zrobić coś idealistycznego.
Jack i ja rozmawialiśmy o tym godzinami i w końcu mnie przekonał, że najlepiej
będzie zgodzić się na propozycję Michaela, bo inaczej się zaprze i w ogóle nie pojedzie na
studia, a tak po roku może będzie miał do tego lepsze nastawienie. „Robi coś dobrego”,
powiedział Jack. „Większość chłopców w jego wieku jest przeraźliwie egoistyczna, a on nie”.
Musiałam przyznać mu rację. Michael robił coś bardzo pożytecznego. W Botswanie
wierzyli, że tego rodzaju praca może przynieść efekty. Poza tym chciano pokazać, że istnieje
alternatywa dla tego, co się działo w RPA. Botswana była w tym czasie wzorem dla innych
krajów.
A zatem Michael został, po czym gdy nadszedł dla nas czas powrotu, odmówił
wyjazdu. Powiedział, że nadal ma pracę do wykonania i chce jej poświęcić jeszcze kilka lat.
Farma kwitła. Wywiercili jeszcze kilka studni głębinowych i zapewniali utrzymanie
dwudziestu rodzinom. To wszystko było zbyt ważne, aby porzucić farmę.
Oboje liczyliśmy się z takim rozwojem wydarzeń. Próbowaliśmy go przekonać, ale na
nic się to zdało. Poza tym związał się teraz z kobietą z RPA, sześć albo siedem lat starszą od
siebie. Sądziłam, że to właśnie ona jest głównym powodem jego decyzji, więc
zaproponowaliśmy, że sprowadzimy ją do Ameryki, ale Michael nawet nie chciał o tym
rozmawiać. Powiedział, że trzyma go tu Afryka, a nie coś tak trywialnego jak związek z
kobietą.
Zostawiliśmy mu sporo pieniędzy. Jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że ojciec założył
dla mnie fundusz powierniczy, więc zabezpieczenie finansowe Michaela nie było dla mnie
ż
adnym obciążeniem. Zdawałam sobie sprawę z ryzyka, że Burkhardt przekona go do
przekazania pieniędzy spółdzielni albo na budowę tamy czy coś w tym rodzaju, ale to by mi
nie przeszkadzało. Czułam się lepiej ze świadomością, że jeśli Michael będzie potrzebował
pieniędzy, to podejmie je w Gaborone.
Wróciliśmy do Waszyngtonu. Dziwna sprawa, ale dopiero tu do końca zrozumiałam,
co nie pozwoliło Michaelowi wyjechać z Botswany. Tutaj wszystko wydawało się takie
nieszczere i - jakby to powiedzieć - agresywne. Tęskniłam za Botswaną i nie było dnia,
ż
ebym o niej nie myślała. Odczuwałam to prawie jak fizyczny ból. Dałabym wszystko, żeby
móc wyjść z domu i stanąć pod akacją, spojrzeć na to wielkie białe niebo albo usłyszeć
afrykańskie głosy, które nawołują się w nocy. Tęskniłam nawet za październikowym upałem.
Michael pisał do nas co tydzień. Zasypywał nas nowinami o spółdzielni. Dokładnie
wiedziałam, co z pomidorami i jakie owady zaatakowały szpinak. Jego opisy były niezwykle
barwne i bardzo dla mnie bolesne, bo marzyłam o tym, żeby podobnie jak on robić coś
sensownego. Z niczego, co w życiu robiłam, nikt nie miał większego pożytku. Trochę
pracowałam charytatywnie. Brałam udział w programie zwalczania analfabetyzmu.
Roznosiłam książki z biblioteki starym ludziom, którzy nie mogli wyjść z domu. To było
jednak nic w porównaniu z tym, co robił mój syn w dalekiej Afryce.
A potem któregoś tygodnia list nie przyszedł i dwa dni później mieliśmy telefon z
ambasady amerykańskiej w Botswanie.
Powiadomiono policję o zaginięciu mojego syna. Sprawdzali zgłoszenie i mieli mi dać
znać, jak tylko uzyskają jakieś bliższe informacje.
Natychmiast wsiadłam do samolotu do Gaborone. Na lotnisko wyszedł po mnie
znajomy pracownik ambasady i wyjaśnił, . że Burkhardt zgłosił policji, że Michael pewnego
wieczoru po prostu zniknął. Zawsze jedli razem posiłki i Michael był na kolacji, a potem
przepadł. Kobieta z RPA nie miała pojęcia, dokąd poszedł. Półciężarówka, którą kupił po
naszym wyjeździe, stała w szopie. Zupełna zagadka.
Policja przesłuchała wszystkich na farmie, ale nie natrafiła na żaden trop. Nikt go nie
widział i nikt nie miał pojęcia, co się mogło z nim stać. Jakby połknęła go noc.
Pojechałam tam jeszcze tego samego popołudnia. Burkhardt był bardzo zatroskany,
ale przekonywał mnie, że Michael wkrótce się odnajdzie. Nie umiał mi jednak wytłumaczyć,
dlaczego mój syn miałby nagle porzucić wszystko bez słowa. Od kobiety z RPA niewiele
mogłam wyciągnąć - z jakiegoś powodu nie ufała mi i prawie nic nie mówiła. Ona też nie
umiała podać powodu nagłego zniknięcia Michaela.
Zostałam w Botswanie przez cztery tygodnie. Daliśmy ogłoszenia do gazet i
wyznaczyliśmy nagrodę za wszelkie informacje o miejscu pobytu Michaela. Kursowałam
między farmą i stolicą, rozważając wszystkie możliwości. Zatrudniłam tropiciela zwierząt,
ż
eby przeszukał okoliczny busz. Przez dwa tygodnie nie znalazł absolutnie nic i dał za
wygraną.
W końcu doszli do wniosku, że stała się jedna z dwóch rzeczy. Albo na Michaela ktoś
się zasadził, przypuszczalnie w celach rabunkowych, a po zamordowaniu zabrał ciało, albo
porwały go dzikie zwierzęta, na przykład lew, który zawędrował tutaj z Kalahari. W pobliżu
Molepolole rzadko spotyka się lwy, lecz jest to całkiem możliwe. Ale gdyby tak było,
tropiciel znalazłby jakieś ślady. A tymczasem nic nie było. śadnych tropów węchowych czy
innych śladów. śadnych nietypowych odchodów. Nic.
Wróciłam miesiąc później, a potem jeszcze po kilku miesiącach. Wszyscy mi
współczuli, ale w końcu zauważyłam, że nie mają mi już nic do powiedzenia, zostawiłam
więc wyjaśnienie sprawy ambasadzie, a pracownicy co jakiś czas kontaktowali się z policją,
ż
eby sprawdzić, czy są jakieś nowe wiadomości. Nigdy nie było.
Pół roku temu zmarł Jack. Od jakiegoś czasu chorował na raka trzustki i lekarze
mówili mi, że nie ma dla niego nadziei. Po jego śmierci uznałam, że powinnam podjąć
ostatnią próbę ustalenia, co się stało z Michaelem. Może wyda się pani dziwne, mma
Ramotswe, że ktoś ciągle wraca do czegoś, co się zdarzyło przed dziesięciu laty. Ale ja po
prostu chcę wiedzieć. Chcę wiedzieć, co się stało z moim synem. Nie mam nadziei na to, że
go znajdę. Pogodziłam się z tym, że nie żyje. Jednakże chętnie zamknęłabym ten rozdział i
pożegnała się z Michaelem. Nic poza tym. Pomoże mi pani? Spróbuje się pani czegoś
dowiedzieć? Mówi pani, że straciła dziecko. Czyli wie pani, co czuję. Ten smutek ani na
chwilę nie odchodzi. Zna to pani, prawda? Ani na chwilę.
Kiedy gość skończył opowiadać swoją historię, mma Ramotswe przez jakiś czas
siedziała w milczeniu. Co mogła zrobić dla tej kobiety? Jaką miała szansę na dowiedzenie się
czegokolwiek, skoro botswańska policja i amerykańska ambasada poruszyły niebo i ziemię,
lecz nic nie znalazły? Sprawa wyglądała dosyć beznadziejnie. A jednak ta kobieta
potrzebowała pomocy. Jeśli jej nie uzyska w Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1, to
gdzie?
- Pomogę pani - powiedziała i dodała: - siostro.
ROZDZIAŁ CZWARTY
NA FARMIE DLA SIEROT
Pan J.L.B. Matekoni wyglądał zamyślony przez okno biura Tlokweng Road Speedy
Motors. Były dwa okna, z których jedno wychodziło na warsztat, gdzie dwaj pomocnicy pana
J.L.B. Matekoniego podnosili samochód na lewarku. Robili to źle, chociaż wielokrotnie ich
ostrzegał, czym to grozi. Jednemu z nich śmigło wentylatora silnika o mało nie ucięło kiedyś
palca. Mimo to nadal nie przestrzegali zasad bezpieczeństwa pracy. Problem brał się
oczywiście stąd, że obaj mieli niespełna dziewiętnaście lat. W tym wieku wszyscy ludzie
sądzą, że są nieśmiertelni. Przejrzą na oczy, pomyślał ponuro pan J.L.B. Matekoni. Niedługo
się dowiedzą, że niczym się nie różnią od reszty z nas.
Obrócił się na krześle i wyjrzał przez drugie okno. Tutaj widok był przyjemniejszy: za
tylnym podwórzem warsztatu można było zobaczyć kępę akacji sterczących spośród suchego
kolczastego buszu, a dalej, podobne do wysp na zielonoszarym morzu, pojedyncze wzgórza w
kierunku Odi. Dochodziła dziesiąta i powietrze było nieruchome. Pan J.L.B. Matekoni
wiedział, że w południe wzgórza zaczną tańczyć i migotać w rozedrganym upale, a on pójdzie
do domu na obiad, bo będzie za gorąco, żeby pracować. Usiądzie w kuchni, najchłodniejszym
pomieszczeniu w domu, zje przygotowane przez służącą duszone mięso z kukurydzą i
przeczyta „Botswana Daily News”. Potem po krótkiej drzemce wróci do warsztatu i do
popołudniowej pracy.
Pomocnicy jedli obiad w warsztacie, usadowieni na odwróconych do góry dnem
puszkach po oleju, które postawili pod akacją. Z tego stanowiska oglądali i zaczepiali
przechodzące dziewczęta, co najwyraźniej sprawiało im ogromną przyjemność. Pan J.L.B.
Matekoni słyszał, co do nich mówią, i nie miał zbyt dobrego zdania o ich talentach
konwersacyjnych.
- Ładna z ciebie dziewczyna! Masz, auto? Mógłbym ci naprawić auto. Byłabyś dużo
szybsza!
Dwie młode maszynistki z urzędu gospodarki wodnej zachichotały i przyspieszyły
kroku.
- Jesteś za chuda! Jesz za mało mięsa! Taka dziewczyna jak ty musi jeść więcej mięsa,
ż
eby mogła mieć dużo dzieci!
- Skąd wzięłaś te buty? Czy to są buty firmy Mercedes Benz? Szybkie buty dla
szybkich dziewczyn!
Na litość boską!, pomyślał pan J.L.B. Matekoni. On w ich wieku tak się nie
zachowywał. Uczył się zawodu w warsztatach Botswana Bus Company i tego rodzaju
zachowanie nie było tam tolerowane. Miał jednak świadomość, że dzisiejsza młodzież taka
jest i on tego nie zmieni. Rozmawiał z nimi o tej sprawie, podkreślając, że dobre imię
warsztatu zależy także od nich, nie tylko od niego. Wytrzeszczyli na niego oczy i musiał
przyjąć do wiadomości, że po prostu nie rozumieją, o co mu chodzi. Nikt ich nie nauczył, co
to znaczy dobre imię. Pojęcie to przekraczało ich możliwości intelektualne. Konstatacja ta
zasmuciła go. Napisał o tym do ministra szkolnictwa i zasugerował, że młodzieży
botswańskiej należy wpajać podstawowe pojęcia moralne, ale list brzmiał tak pompatycznie,
ż
e pan J.L.B. Matekoni go nie wysłał. Zdał sobie sprawę, że na tym polega trudność. W
dzisiejszych czasach, jeśli ktoś chce wygłosić jakąś uwagę na temat zachowania, uchodzi za
staroświeckiego bufona. śeby brzmieć nowocześnie, trzeba mówić, że ludzie mogą robić, co
chcą, nie zważając na to, co pomyślą inni. Taka jest współczesna mentalność.
Pan J.L.B. Matekoni przeniósł spojrzenie na biurko i na swój otwarty kalendarz.
Zanotował w nim wcześniej, że ma tego dnia pojechać na farmę dla sierot. Gdyby wyszedł od
razu, mógłby to zrobić przed obiadem i wrócić dostatecznie wcześnie, aby sprawdzić efekty
pracy swoich pomocników, zanim właściciele samochodów przyjdą je odebrać o godzinie
czwartej. Obydwa auta były sprawne, wymagały tylko regularnych przeglądów, co
pozostawało najzupełniej w zasięgu możliwości dwóch uczniów. Trzeba im było jednak
patrzyć na ręce, bo lubili za bardzo podrasowywać silniki, i pan J.L.B. Matekoni często
musiał to korygować, zanim auta opuściły warsztat.
- To nie są samochody wyścigowe - upominał ich. - Ludzie, którzy nimi jeżdżą, w
przeciwieństwie do was nie są rajdowcami.
- To dlaczego nazywamy się Speedy Motors? - spytał jeden z pomocników.
Pan J.L.B. Matekoni łypnął na niego. Zdarzały się chwile, że miał ochotę na niego
nakrzyczeć, na przykład teraz, ale zawsze udawało mu się nad sobą zapanować.
- Nazywamy się Tlokweng Road Speedy Motors - wytłumaczył cierpliwie - ponieważ
szybko pracujemy. Rozumiesz różnicę? Nie każemy klientowi czekać całymi dniami, tak jak
niektóre inne warsztaty. Wykonujemy robotę szybko, ale solidnie, o czym niestety ciągle
muszę wam przypominać.
- Niektórzy lubią szybkie samochody - wtrącił się drugi uczeń. - Są ludzie, którzy
lubią porajdować.
- Całkiem niewykluczone - odparł pan J.L.B. Matekoni. - Ale nie wszyscy są tacy.
Niektórzy wiedzą, że szybka jazda nie zawsze jest najlepszym sposobem dotarcia na miejsce.
Lepiej dojechać późno niż wcale, czyż nie?
Pomocnicy patrzyli na niego bez zrozumienia. Pan J.L.B. Matekoni westchnął. To
znowu wina ministerstwa szkolnictwa z jego nowoczesnymi ideami. Ci dwaj młodzieńcy nie
rozumieją połowy tego, co do nich mówię, pomyślał. I któregoś pięknego dnia zdarzy im się
groźny wypadek.
Pojechał na farmę dla sierot i jak zawsze zatrąbił energicznie, kiedy stanął pod bramą.
Lubił te wizyty z więcej niż jednego powodu. Oczywiście chętnie spotykał się z dziećmi i
zazwyczaj przywoził ze sobą garść cukierków, które im rozdawał, kiedy się do niego
zlatywały. Ale cieszył się również z tego, że może się zobaczyć z panią Silvią Potokwane,
kierowniczką ośrodka. Znał ją od małego, bo przyjaźniła się z jego matką. Było więc dla
niego naturalne, że naprawiał wszelkie urządzenia, które tego wymagały, jak również dbał o
zdezelowany stary mikrobus i dwie półciężarówki, które służyły farmie za środki transportu.
Nie płacono mu za to, ale nie oczekiwał pieniędzy. Wszyscy pomagali farmie dla sierot, jak
tylko mogli, więc nie przyjąłby zapłaty, nawet gdyby mu ją wciskano do ręki.
Mma Potokwane była w swoim biurze, kiedy przyjechał. Wychyliła się przez okno i
zaprosiła go do środka.
- Herbata gotowa, panie J.L.B. Matekoni! - zawołała. - Dostanie pan też ciasta, jeśli
się pan pospieszy!
Zaparkował pikap pod ulistnionymi gałęźmi baobabu. Natychmiast obskoczyło go
kilkoro dzieci, które towarzyszyły mu w drodze do biura.
- Byłyście grzeczne? - spytał, sięgając do kieszeni.
- Bardzo grzeczne - odparło najstarsze dziecko. - Przez cały tydzień byłyśmy
posłuszne. Strasznie nas to zmęczyło.
Pan J.L.B. Matekoni zaśmiał się pod nosem.
- W takim razie dostaniecie coś słodkiego.
Podał garść cukierków najstarszemu dziecku, które wzięło je uprzejmie w obie dłonie
wyciągnięte przed siebie, jak nakazuje botswański zwyczaj.
- Niech mi pan nie rozpuszcza dzieci! - krzyknęła z okna mma Potokwane. - To
nieznośne bachory!
Parsknęły śmiechem i rozbiegły się, a pan J.L.B. Matekoni wszedł do biura. Zastał w
nim mmę Potokwane, jej męża, który był emerytowanym policjantem, i dwie
wychowawczynie. Wszyscy mieli kubek herbaty i talerzyk z kawałkiem ciasta owocowego.
Pan J.L.B. Matekoni popijał herbatę, a mma Potokwane opowiadała mu o problemach
z pompą studni głębinowej. Pompa przegrzewała się po półgodzinie pracy i żywiono obawę,
ż
e wkrótce wyda ostatnie tchnienie.
- Jeśli się przegrzewa, to znaczy, że jest za mało oleju - ocenił pan J.L.B. Matekoni. -
Musi być wyciek. Pękła uszczelka albo coś takiego.
- I hamulce mikrobusu strasznie hałasują - dorzucił pan Potokwane.
- Czas wymienić klocki - stwierdził pan J.L.B. Matekoni. - Przy takiej pogodzie włazi
tyle piasku, że się niszczą. Rzucę na nie okiem, ale myślę, trzeba będzie zabrać wóz do
warsztatu.
Pokiwali głowami i rozmowa zeszła na wydarzenia z życia farmy dla sierot. Jedno z
dzieci właśnie dostało pracę we Francistown i miało się wyprowadzić. Innemu regularny
darczyńca ze Szwecji przysłał parę butów do biegania. Chłopak był najlepszym biegaczem na
farmie i teraz otwierała się przed nim szansa udziału w zawodach. Potem zapadła cisza i mma
Potokwane spojrzała na pana J.L.B. Matekoniego wyczekująco.
- Słyszałam, że ma pan nowiny do przekazania - powiedziała w końcu. - Podobno się
pan żeni.
Pan J.L.B. Matekoni spuścił wzrok na buty. O ile mu było wiadomo, z nikim się nie
podzielili tą informacją, ale w Botswanie to nie wystarczy. Pewnie jego służąca wypaplała
innej służącej, ta następnej, a potem wiadomość przedostała się do ich pracodawców. A zatem
cały kraj już wiedział.
- śenię się z mmą Ramotswe. Ona...
- To jest ta pani detektyw, prawda? - spytała mma Potokwane. - Dużo o niej
słyszałam. Będzie pan z nią miał bardzo ciekawe życie. Będzie pan stale węszył. Szpiegował
ludzi.
Pan J.L.B. Matekoni sapnął z oburzenia.
- Nic podobnego. Nie zamierzam zostać detektywem. To jest interes mmy Ramotswe.
Mma Potokwane miała zawiedzioną minę, ale potem jej twarz pojaśniała.
- Pewnie kupi jej pan pierścionek z brylantem. W dzisiejszych czasach zaręczona
kobieta musi nosić pierścionek z brylantem, żeby było wiadomo, że jest zaręczona.
Pan J.L.B. Matekoni wytrzeszczył na nią oczy.
- Czy to konieczne?
- Absolutnie niezbędne - orzekła mma Potokwane. - Jak pan weźmie do ręki pierwsze
lepsze czasopismo ilustrowane, to pan tam znajdzie reklamy pierścionków zaręczynowych z
brylantem.
- Brylanty są dosyć drogie, prawda? - spytał pan J.L.B. Matekoni po chwili milczenia.
- Bardzo drogie - stwierdziła jedna z wychowawczyń. - Tysiąc puli za jeden tyci
brylancik.
- Albo i więcej - dobiła go mma Potokwane. - Jeden brylant może kosztować nawet
dwieście tysięcy puli. Jeden brylant!
Pan J.L.B. Matekoni miał zrozpaczoną minę. Nie był sknerą i szafował prezentami
równie szczodrze jak swoim czasem, ale był przeciwnikiem wyrzucania pieniędzy w błoto, a
taki ogromny wydatek na brylant, nawet z tak szczególnej okazji, wydawał mu się czystym
marnotrawstwem.
- Porozmawiam o tym z mmą Ramotswe - powiedział stanowczym tonem, ucinając
dyskusję. - Może ona nie przepada za brylantami.
- Niemożliwe - zaprotestowała mma Potokwane. - Na pewno przepada za brylantami.
Wszystkie kobiety uwielbiają brylanty. W tej jednej kwestii panuje między nimi całkowita
zgoda.
Pan J.L.B. Matekoni kucnął i przyjrzał się pompie. Wypiwszy herbatę z mmą
Potokwane, poszedł dróżką prowadzącą do pompowni. Była to jedna z tych dziwnych
ś
cieżek, które zdają się błąkać, ale w końcu doprowadzą do celu. Leniwie okrążała pola dyń,
dawała nura do donga, głębokiego rowu powstałego na skutek erozji gleby, i docierała pod
małą szopę, która chroniła pompę. Sama pompownia stała pod parasolem akacji, które w
momencie przybycia pana J.L.B. Matekoniego rzucały mile widziany krąg cienia. Taka kryta
blachą szopa mogła się niemiłosiernie nagrzać w promieniach słońca, a to by się nie
przysłużyło stojącym w środku urządzeniom.
Pan J.L.B. Matekoni położył skrzynkę z narzędziami na ziemi i ostrożnie pchnął drzwi
pompowni. Zawsze uważał, wchodząc do szop, bo lubią się tam chować węże. Z jakiegoś
tajemniczego powodu te gady uwielbiają urządzenia mechaniczne i panu J.L.B. Matekoniemu
nieraz zdarzało się znaleźć odurzonego snem węża owiniętego wokół jakiejś części maszyny,
którą naprawiał. Nie miał pojęcia, skąd ta dziwna inklinacja. Może to ma coś wspólnego z
ciepłem i ruchem? Czy węże marzą o wężowym raju? Czy sądzą, że jest gdzieś dla węży
niebo, gdzie nie ma żadnych stworzeń, które mogłyby na nie nadepnąć?
Kiedy jego oczy oswoiły się z ciemnością, zobaczył, że w szopie nie ma nic, czego
tam być nic powinno. Wyposażona w duże koło zamachowe pompa była napędzana
przestarzałym silnikiem wysokoprężnym. Pan J.L.B. Matekoni westchnął. Stąd cały problem.
Silniki dieslowskie są generalnie niezawodne, ale w ich życiu przychodzi taki moment, że po
prostu trzeba je wysłać na emeryturę. Zasugerował to mmie Potokwane, ale ona zawsze miała
pilniejsze sprawy, na które musiała wydać pieniądze.
- Ale woda jest najważniejsza ze wszystkiego - oponował pan J.L.B. Matekoni. - Jeśli
nie będzie pani miała czym podlewać warzyw, to co będą jadły dzieci?
- Bóg się o nas zatroszczy - odparła spokojnie mma Potokwane. - Któregoś dnia ześle
nam nowy silnik.
- Może ześle, może nie. Bóg jakoś nie wydaje się zbytnio zainteresowany silnikami.
Naprawiam samochody całkiem sporej liczbie duchownych i wszyscy mają problemy. Słudzy
boży nie zawsze są najlepszymi kierowcami.
Stanąwszy przed obliczem dowodu na śmiertelność diesli, wyjął ze skrzynki klucz
francuski i zaczął zdejmować obudowę silnika. Wkrótce praca całkowicie go pochłonęła.
Niby chirurg pochylony nad pacjentem w narkozie, dogrzebywał się do twardego metalowego
serca silnika. W swoim czasie był to znakomity silnik, wyprodukowany w jakiejś
niewiarygodnie oddalonej fabryce - lojalny silnik, silnik z charakterem. Pan J.L.B. Matekoni
odnosił wrażenie, że w dzisiejszych czasach wszystkie silniki są japońskie, poskładane przez
roboty. Oczywiście bardzo rzadko się psują, bo mają niesamowicie precyzyjnie wykonane
części, ale pan J.L.B. Matekoni uważał je za mdłe jak kromka białego chleba, pozbawione
jakichkolwiek szorstkości i cech szczególnych. A ich naprawa nie była dla niego żadnym
wyzwaniem.
Często myślał o tym, jakie to smutne, że następne pokolenie mechaników być może
nigdy nie będzie musiało naprawiać tych starych silników. Są szkoleni w naprawianiu
nowoczesnych silników, gdzie znajdowaniem usterek zajmuje się komputer. Kiedy ktoś
przyjeżdżał do warsztatu nowym mercedesem, w panu J.L.B. Matekonim ściskało się serce.
Nie przyjmował takich samochodów, ponieważ nie miał odpowiednich urządzeń
diagnostycznych, a jak bez nich ustalić, że maleńka krzemowa płytka w niedostępnej części
silnika wysyła błędny sygnał? Miał w takich sytuacjach na końcu języka, żeby z prośbą o
naprawę auta kierowcy zwrócili się do komputera, a nie do mechanika, ale oczywiście nigdy
tego nie powiedział. Nawet jeżeli usterka była oczywista i potrafił się z nią uporać, nie miał
serca do błyszczących połaci stali, które tkwiły pod maskami tych samochodów.
Pan J.L.B. Matekoni zdjął głowice cylindrów silnika pompy i teraz zaglądał do
samych cylindrów. Dokładnie tak, jak się spodziewał: oba były zapieczone i należało je w
miarę szybko przeszlifować. Po zdemontowaniu tłoków zobaczył, że pierścienie są
wyszczerbione i zużyte, jakby cierpiały na artretyzm. To oczywiście oznaczało drastyczny
spadek mocy silnika, a tym samym marnotrawstwo paliwa i mniej wody do podlewania
warzyw dla sierot. Zamierzał wymienić uszczelki, żeby olej przestał wyciekać, i umówić się
na przywiezienie silnika do przeszlifowania cylindrów. Wiedział jednak, że przyjdzie czas,
kiedy takie zabiegi nic nie pomogą i trzeba będzie po prostu kupić nowy silnik.
Zza pleców dobiegł go jakiś dźwięk i pan J.L.B. Matekoni szarpnął się gwałtownie. W
pompowni panowała cisza i do tej pory słyszał tylko śpiew ptaków siedzących na akacjach.
Za tym dźwiękiem krył się człowiek. Pan J.L.B. Matekoni rozejrzał się dokoła, ale nic nie
zobaczył. Potem znowu do jego uszu doleciał zgrzyt podobny do hałasu nie nasmarowanego
koła. Może któreś z dzieci pchało taczki albo jedno z tych aut zabawek, które dzieci robią z
drutu i blachy.
Pan J.L.B. Matekoni wytarł dłonie w szmatę. Dźwięk wyraźnie się przybliżył, a potem
z buszu, który ukrywał meandry ścieżki, wyjechał wózek inwalidzki, na którym siedziała
dziewczynka. Na widok pana J.L.B. Matekoniego zatrzymała wózek, chwyciwszy za obręcze
kół. Przez moment mierzyli się wzrokiem, po czym dziewczynka uśmiechnęła się i pokonała
ostatnie kilka metrów ścieżki.
Pozdrowiła go uprzejmie, jak przystało na dobrze wychowane dziecko.
- Mam nadzieję, że czuje się pan dobrze, rra - powiedziała, podając mu prawą dłoń i
kładąc lewą na prawym przedramieniu w geście szacunku.
- Mam nadzieję, że moje ręce nic są za bardzo brudne od smaru - odparł pan J.L.B.
Matekoni. - Naprawiałem pompę.
Dziewczynka skinęła głową.
- Przywiozłam panu trochę wody, rra. Mma Potokwane powiedziała, że nie zabrał pan
ze sobą nic do picia i pewnie jest pan spragniony.
Spod siedzenia wózka wyjęła torbę, a z niej butelkę.
Pan J.L.B. Matekoni z wdzięcznością wziął od niej wodę. Rzeczywiście poczuł się
spragniony i zdążył się już skarcić za to, że nie zabrał nic do picia. Pociągnął łyk z butelki,
oddał dziewczynce i patrzył, jak ona pije. Oceniał ją na jakieś jedenaście, dwanaście lat.
Miała sympatyczną, szczerą twarz. W warkoczyki powplatała paciorki. Ubrana była w spraną
prawie do białości niebieską sukienkę, a na nogach miała parę sfatygowanych tenisówek.
- Mieszkasz na tej farmie? - spytał.
Skinęła głową.
- Jestem tu prawie od roku. Z młodszym braciszkiem. Ma tylko pięć lat.
- Skąd jesteście?
Spuściła wzrok.
- Spod Francistown. Moja matka nie żyje. Zmarła trzy lata temu, kiedy miałam
dziewięć lat. Mieszkaliśmy na podwórzu u jednej kobiety, a potem kazała nam się wynosić.
Pan J.L.B. Matekoni milczał. Mma Potokwane opowiadała mu historie niektórych
sierot i za każdym razem serce mu pękało. W tradycyjnym społeczeństwie nie ma czegoś
takiego jak niechciane dziecko. Każde jest pod czyjąś opieką. Ale świat się zmienia i teraz
mieszkają w nim sieroty. Zwłaszcza odkąd w Afryce szerzy się ta choroba. Jest teraz znacznie
więcej dzieci bez rodziców i niektórym z nich pozostaje tylko farma dla sierot. Czy tak
właśnie było z tą dziewczynką? I dlaczego jeździ na wózku?
Zarzucił ten tok myślenia. Nie ma sensu rozważać spraw, w których nie można nic
zrobić. Narzucały się pilniejsze pytania, na przykład, dlaczego wózek tak dziwnie hałasuje.
- Wózek skrzypi. Zawsze tak było?
Pokręciła głową.
- Dopiero od kilku tygodni. Myślę, że coś się zepsuło.
Pan J.L.B. Matekoni przykucnął i obejrzał koła. Jeszcze nigdy nie naprawiał wózka
inwalidzkiego, ale bez problemu zlokalizował usterkę. Łożyska były suche i zakurzone -
odrobina oleju powinna zdziałać cuda - a hamulec tarł o obręcz. Stąd hałas.
- Wysadzę cię - powiedział. - Posiedzisz pod drzewem, kiedy ja będę naprawiał
wózek.
Podniósł dziewczynkę i posadził ją delikatnie na ziemi. Potem postawił wózek do góry
nogami, zwolnił blokadę hamulca i wyregulował dźwignię, która go uruchamiała. Naoliwił
łożyska i kontrolnie zakręcił kołami. Nie natrafiały teraz na żaden opór i nie skrzypiały.
Postawił wózek na kołach i popchnął w stronę dziewczynki.
- Bardzo pan miły, rra. Muszę wracać, bo wychowawczyni pomyśli, że się zgubiłam.
Pojechała ścieżką, zostawiając pana J.L.B. Matekoniego z rozebraną pompą. Po
godzinie pracy skończył naprawę. Ucieszył się, kiedy silnik zapalił za pierwszym razem i
chodził w miarę gładko. Wiedział jednak, że to nie wystarczy na długo i trzeba będzie przyjść
tutaj znowu, aby całkowicie rozebrać silnik. Skąd warzywa będą czerpać wtedy wodę? To jest
problem, kiedy mieszka się w suchym kraju. Wszystko jest zagrożone - czy chodzi o ludzkie
ż
ycie, czy o dynie.
ROZDZIAŁ PIĄTY
JUDGMENT - DAY JEWELLERS
Mma Potokwane miała rację: brylanty nie były mmie Ramotswe obojętne.
Temat ten pojawił się kilka dni po naprawieniu przez pana J.L.B. Matekoniego pompy
na farmie dla sierot.
- Myślę, że ludzie wiedzą o naszych zaręczynach - powiedziała mma Ramotswe, pijąc
z panem J.L.B. Matekonim herbatę w biurze Tlokweng Road Speedy Motors. - Moja służąca
powiedziała, że całe miasto o tym mówi. Wszyscy wiedzą.
- Co za miasto - westchnął pan J.L.B. Matekoni. - Ciągle się dowiaduję o tajemnicach
innych ludzi.
Mma Ramotswe skinęła głową. Miał rację: w Gaborone nie było tajemnic, wszyscy
wiedzieli wszystko o wszystkich.
- Na przykład - pan J.L.B. Matekoni zapalił się do tematu - kiedy mma Sonqkwena
zniszczyła skrzynię biegów w nowym samochodzie swojego syna, próbując wrzucić wsteczny
przy prędkości trzydziestu mil na godzinę, wszyscy o tym wiedzieli. Ja nikomu nie
powiedziałem, ale i tak się rozniosło.
Mma Ramotswe parsknęła śmiechem. Znała mmę Sonqkwenę, przypuszczalnie
najstarszego kierowcę w mieście. Jej syn, który prowadził przynoszący spore zyski sklep w
centrum handlowym Broadhurst, usiłował przekonać matkę do zatrudnienia szofera albo
całkowitej rezygnacji z poruszania się samochodem, ale jego możliwości perswazyjne poległy
w starciu z jej niezłomnym poczuciem niezależności.
- Jechała do Molepolole - podjął pan J.L.B. Matekoni - i przypomniała sobie, że nie
dała jeść kurom. Postanowiła natychmiast wracać i wrzuciła wsteczny. Chyba sobie
wyobrażasz, co zostaje ze skrzyni biegów po czymś takim. I nagle całe miasto o tym mówiło.
Uznali, że to ja roztrąbiłem, ale to nieprawda. Mechanik powinien być jak ksiądz na
spowiedzi.
Mma Ramotswe zgodziła się z nim. Ceniła dyskrecję i była zadowolona, że pan J.L.B.
Matekoni podziela jej pogląd, iż na świecie pleni się gadulstwo. Miała jednak do omówienia
pilniejsze i mniej filozoficzne sprawy, więc wróciła do tematu, który dał asumpt do całej
dyskusji.
- No więc mówią o naszych zaręczynach - powiedziała. - Niektórzy nawet chcą
zobaczyć pierścionek. - Spojrzała uważnie na pana J.L.B. Matekoniego. - Mówię im, że
jeszcze mi nie kupiłeś, ale niedługo to zrobisz.
Wstrzymała oddech. Pan J.L.B. Matekoni patrzył w ziemię, jak miał w zwyczaju,
kiedy był zdeprymowany.
- Pierścionek? - spytał w końcu zduszonym głosem. - Jakiego rodzaju pierścionek?
Mma Ramotswe bacznie go obserwowała. Omawiając z mężczyznami takie sprawy,
trzeba być oględnym. Oczywiście słabo się na nich rozumieją, ale trzeba uważać, żeby nie
wpadli w panikę, co mijałoby się z celem. Postanowiła pomówić z nim otwarcie. Pan J.L.B.
Matekoni wyczułby podstęp i nic by nie osiągnęła.
- Pierścionek z brylantem - wyjaśniła. - To dzisiaj noszą zaręczone kobiety. Tak jest
nowocześnie.
Pan J.L.B. Matekoni nadal ponuro wpatrywał się w podłogę.
- Z brylantem? - spytał pan J.L.B. Matekoni słabym głosem. - Jesteś pewna, że to jest
właśnie szczyt nowoczesności?
- Absolutnie - potwierdziła mma Ramotswe stanowczym tonem. - W nowoczesnych
kręgach wszystkie panie dostają dzisiaj pierścionki z brylantem. To jest znak, że mężczyzna
je docenia.
Pan J.L.B. Matekoni raptownie podniósł wzrok. Jeśli to była prawda - a mma
Potokwane wyrażała się w bardzo podobnym duchu - to nie miał wyboru: musiał kupić
pierścionek z brylantem. Nie chciał wywoływać w mmie Ramotswe wrażenia, że on jej nie
ceni. Cenił ją ogromnie. Był jej niezmiernie wdzięczny za to, że zgodziła się za niego wyjść, i
jeśli potrzebny był brylant, aby oznajmić o tym światu, to pan J.L.B. Matekoni był więcej niż
gotów ponieść tę cenę. Zatrzymał się przy słowie „cena”, bo przypomniał sobie niepokojące
sumy, które usłyszał przy herbacie na farmie dla sierot.
- Brylanty są bardzo drogie - rzucił. - Mam nadzieję, że starczy mi pieniędzy.
- Ależ oczywiście. Można znaleźć całkiem tanie. Można też zapłacić w ratach...
Pan J.L.B. Matekoni pojaśniał.
- Sądziłem, że kosztują tysiące puli. Nawet pięćdziesiąt tysięcy.
- Ależ skąd. Takie oczywiście też są, ale można kupić bardzo ładne pierścionki z
brylantem, które tyle nie kosztują. Możemy pójść się rozejrzeć. Na przykład do Judgment -
day Jewellers. Mają tam duży wybór.
Decyzja została podjęta. Następnego dnia przed południem, kiedy mma Ramotswe
upora się z pocztą w agencji detektywistycznej, pójdą do Judgment - day Jewellers i wybiorą
pierścionek. Była to ekscytująca perspektywa i nawet pan J.L.B. Matekoni, któremu zrobiło
się dużo lżej na sercu, kiedy dowiedział się o istnieniu pierścionków, które są na jego kieszeń,
stwierdził, że cieszy się na tę wycieczkę. Doszedł do wniosku, że w brylantach jest coś bardzo
pociągającego - coś, co po gruntownym przemyśleniu sprawy potrafiłby zrozumieć nawet
mężczyzna. Istotny był również fakt, że ten przypuszczalnie najdroższy prezent, jaki pan
J.L.B. Matekoni miał komukolwiek dać w życiu, będzie pochodzić wprost z botswańskiej
ziemi. Myśl, że na palcu mmy Ramotswe zabłyśnie brylant z jednej z trzech kopalń w
Botswanie, przydawała prezentowi blasku. Pan J.L.B. Matekoni dawał swojej ukochanej i
podziwianej kobiecie maleńki fragment ziemi, po której chodzili. Oczywiście fragment
szczególny: okruch skały, która przed wielu, wielu laty wypaliła się do stanu najwyższej
przejrzystości. Potem ktoś go wykopał z ziemi w Orapie, oszlifował, przywiózł do Gaborone i
oprawił w złoto. A wszystko w tym celu, żeby mma Ramotswe mogła go włożyć na
serdeczny palec lewej dłoni i oznajmić światu, że on, pan J.L.B. Matekoni, właściciel
Tlokweng Road Speedy Motors, wkrótce zostanie jej mężem.
Zakład Judgment - day Jewellers był schowany na końcu pylistej ulicy, obok Salvation
Bookshop, księgarni z Bibliami i innymi tekstami religijnymi, oraz Mothobani Bookkeeping
Services, z hasłem reklamowym: „Odeślij poborcę podatkowego do diabła!” Był to mało
okazały sklep z pochyłą werandą wspartą na filarach z pobielonej cegły. Szyld, spłodzony
przez nie grzeszącego zbytnim talentem artystycznym malarza amatora, ukazywał głowę i
ramiona niezwykłej urody kobiety z misternym naszyjnikiem i wielkimi, dyndającymi
kolczykami. Kobieta uśmiechała się niesymetrycznie, mimo że kolczyki naciągały jej uszy, a
naszyjnik był niewygodnie ciężki.
Pan J.L.B. Matekoni i mma Ramotswe stanęli po drugiej stronie ulicy, w cieniu akacji.
Przyjechali później, niż zamierzali, i upał zaczynał już dawać się we znaki. Na tej szerokości
geograficznej w południe żadnego pojazdu zostawionego w słońcu nie da się dotknąć,
siedzenia parzą skórę, a kierownica staje się obręczą ognia. Dlatego pod każdym drzewem
tworzą się zbiorowiska samochodów, przytknięte nosami do pni niby prosięta do maciory,
aby maksymalnie skorzystać z ochrony zapewnianej przez ażurowy baldachim szarozielonego
listowia.
Drzwi były zamknięte, ale pstryknęły posłusznie, kiedy pan J.L.B. Matekoni nacisnął
guzik dzwonka elektrycznego. Po wejściu do sklepu zobaczyli za ladą chudego mężczyznę
odzianego w khaki. Miał pociągłą twarz, a nieco skośne oczy i złotawy odcień skóry
wskazywały na domieszkę krwi San, Buszmenów z Kalahari. Dlaczego w takim razie
pracował w sklepie jubilerskim? Formalnie nic nie stało, rzecz jasna, na przeszkodzie, ale z
jakiegoś powodu to nie pasowało. Sklepy jubilerskie przyciągały Indusów i Kenijczyków,
którzy lubili tego rodzaju pracę. Basarwa woleli hodowlę zwierząt - doskonale się sprawdzali
przy bydle czy strusiach.
Jubiler uśmiechnął się.
- Widziałem państwa na zewnątrz - powiedział. - Zaparkowaliście auto pod tym
drzewem.
Podejrzenia pana J.L.B. Matekoniego się potwierdziły. Człowiek za ladą poprawnie
posługiwał się językiem setswana, ale akcent zdradzał jego prawdziwe pochodzenie. Między
samogłoski wciskały się mlaski i świsty. Język ludu San jest niezwykły, bardziej przypomina
odgłosy ptaków na drzewach niż ludzką mowę.
Pan J.L.B. Matekoni przedstawił się, czyniąc zadość wymogom uprzejmości, a potem
odwrócił się do mmy Ramotswe.
- Ta pani jest ze mną zaręczona. Nazywa się mma Ramotswe i chciałbym jej kupić
pierścionek zaręczynowy. Z brylantem - dorzucił po chwili.
Jubiler spojrzał na niego spod ciężkich powiek, a następnie na mmę Ramotswe.
Odwzajemniła spojrzenie i pomyślała: „Inteligentna głowa. To jest cwany człowiek, któremu
nie wolno ufać”.
- Szczęśliwy z pana człowiek - powiedział jubiler. - Nie każdy mężczyzna znajduje
sobie taką sympatyczną grubą kobietę na żonę. Mnóstwo jest dzisiaj chudych despotycznych
bab. Ta kobieta da panu szczęście.
Pan J.L.B. Matekoni przyjął komplement.
- Tak, bardzo szczęśliwy ze mnie człowiek.
- A teraz musi pan jej kupić piękny pierścionek z wielkim kamieniem - podjął jubiler.
- Gruba kobieta nie może nosić malutkiego pierścionka.
Pan J.L.B. Matekoni spuścił wzrok na buty.
- Myślałem raczej o średnim. Nie jestem bogatym człowiekiem.
- Ja pana znam - stwierdził jubiler. - Jest pan właścicielem Tlokweng Road Speedy
Motors. Stać pana na porządny pierścionek.
Mma Ramotswe postanowiła interweniować.
- Nie chcę dużego kamienia - powiedziała stanowczo. - Nie należę do kobiet, które
noszą wielkie pierścionki. Nastawiałam się raczej na mały.
Jubiler rzucił jej zniecierpliwione spojrzenie. Jej obecność go denerwowała - to była
transakcja między mężczyznami, coś jak zakup bydła, a ona tylko przeszkadzała.
- Pokażę państwu teraz parę pierścionków - powiedział i pochylił się, żeby wysunąć
szufladę spod lady. - Mam tu kilka pięknych pierścionków z brylantami.
Położył szufladę na ladzie i wskazał na rząd pierścionków wciśniętych w aksamitne
szczeliny. Panu J.L.B. Matekoniemu zaparło dech. Brylanty tworzyły grupki: duży kamień w
ś
rodku otoczony wianuszkiem mniejszych. Nic wszystkie pierścionki były z brylantami: jak
dało się wyczytać z małych metek, niektóre miały szmaragdy i rubiny.
- Niech pan nie zwraca uwagi na to, co jest na metkach - powiedział jubiler zniżonym
głosem. - Mogę panu dać bardzo duży rabat.
Mma Ramotswe rzuciła okiem na prezentowaną biżuterię i pokręciła głową.
- Za duże. Mówiłam, że chcę mniejszy pierścionek. Chyba będziemy musieli iść do
innego sklepu.
Jubiler westchnął.
- Mam też inne. Trochę mniejsze pierścionki.
Wsunął szufladę z powrotem i wyjął następną, ze znacznie mniejszymi pierścionkami.
Mma Ramotswe pokazała pierścionek pośrodku.
- Ten mi się podoba. Chciałabym przymierzyć.
- Ten jest za mały - zaoponował jubiler. - Taki brylant łatwo przegapić. Ludzie mogą
go nie zauważyć.
- Wszystko mi jedno - odparła mma Ramotswe. - Brylant jest dla mnie, a nie dla
innych ludzi.
Pan J.L.B. Matekoni był z niej bardzo dumny, kiedy usłyszał te słowa. Ta kobieta
zasługiwała na podziw, wyznawała stare botswańskie wartości i miała w pogardzie wszelką
ostentację.
- Mnie też się ten pierścionek podoba - powiedział. - Proszę pozwolić mmie
Ramotswe go przymierzyć.
Mma Ramotswe wzięła podany jej pierścionek, wsunęła na palec i wyciągnęła rękę
przed siebie, żeby pan J.L.B. Matekoni mógł się przyjrzeć.
- Pasuje doskonale - ocenił.
Uśmiechnęła się.
- Sprawisz mi wielką radość, jeśli kupisz mi ten pierścionek.
Jubiler wziął do ręki metkę i podał ją panu J.L.B. Matekoniemu.
- Na ten pierścionek nie dam panu rabatu. Już jest bardzo tani.
Pan J.L.B. Matekoni był mile zaskoczony ceną. Właśnie wymienił chłodnicę w
furgonetce klienta i otrzymał za tę usługę dokładnie tyle, ile musiał teraz zapłacić. Pierścionek
nie był drogi. Sięgnął do kieszeni po zwitek banknotów, które podjął tego ranka w banku, i
zapłacił jubilerowi.
- Muszę pana zapytać o jeszcze jedną rzecz - powiedział pan J.L.B. Matekoni. - Czy to
jest brylant z Botswany?
Jubiler spojrzał na niego z zaciekawieniem.
- Czemu to pana interesuje? Brylant to brylant, obojętnie skąd pochodzi.
- Wiem to, ale byłoby mi przyjemniej, gdybym wiedział, że moja żona nosi nasz
rodzimy kamień.
Jubiler uśmiechnął się.
- W takim razie mogę pana uspokoić. Wszystkie te kamienie pochodzą z naszych
kopalni.
- Dziękuję panu. Miło mi to słyszeć.
Idąc od jubilera, przechodzili obok katedry anglikańskiej i Princess Marina Hospital.
Kiedy mijali katedrę, mma Ramotswe powiedziała:
- Uważam, że powinniśmy pobrać się tutaj. Może biskup Makhulu udzieliłby nam
ś
lubu.
- Znakomity pomysł - odparł pan J.L.B. Matekoni. - Biskup to dobry człowiek.
- W takim razie dobry człowiek da ślub dobremu człowiekowi. Masz złote serce,
J.L.B. Matekoni.
Pan J.L.B. Matekoni milczał. Niełatwo jest odpowiedzieć na komplement, zwłaszcza
kiedy człowiek jest zdania, że na niego nie zasłużył. Pan J.L.B. Matekoni nie uważał się za
szczególnie dobrego człowieka - miał wiele wad. Jeśli jakaś osoba zasługiwała na miano
dobrego człowieka, to na pewno była nią mma Ramotswe. Biła go na głowę. On był tylko
mechanikiem, który starał się jak najlepiej wykonywać swoją robotę. Ona była kimś znacznie
więcej.
Skręcili w Zebra Drive, wjechali na krótki podjazd i zatrzymali się przy siatce
ocieniającej z boku werandę. Rose, służąca mmy Ramotswe, wyjrzała przez okno kuchni i
pomachała im. Wieszała pranie - biel na tle czerwonobrązowej ziemi i błękitu nieba.
Pan J.L.B. Matekoni wziął mmę Ramotswe za rękę, dotykając w przelocie
rozmigotanego pierścionka. Zobaczył, że jego narzeczona ma łzy w oczach.
- Przepraszam, nie powinnam płakać, ale nie mogę się powstrzymać.
- Czemu jesteś smutna? Nie wolno ci być smutną.
Wytarła łzę i pokręciła głową.
- Nie jestem smutna. Chodzi o to, że nikt jeszcze nie podarował mi czegoś tak
pięknego jak ten pierścionek. Kiedy wychodziłam za Note, nic nie dostałam. Miałam
nadzieję, że da mi pierścionek, ale się przeliczyłam. Teraz mam pierścionek.
- Spróbuję wynagrodzić ci wszystko, co cię spotkało z Note. Postaram się być dobrym
mężem.
Mma Ramotswe skinęła głową.
- Będziesz dobrym mężem. A ja spróbuję być dla ciebie dobrą żoną.
Przez moment siedzieli w milczeniu, oboje zatopieni w myślach, których domagała się
chwila. Potem pan J.L.B. Matekoni wysiadł, obszedł samochód dokoła i otworzył mmie
Ramotswe drzwi. Mieli wejść do środka na herbatę Rooibos i pokazać Rose pierścionek z
brylantem, który jednocześnie zasmucił i uszczęśliwił mmę Ramotswe.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
SUCHE MIEJSCE
Siedząc w biurze Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr l, mma Ramotswe
rozmyślała o tym, jak łatwo jest wziąć na siebie jakieś zobowiązanie tylko dlatego, że nie ma
się odwagi odmówić. Nie miała ochoty szukać rozwiązania zagadki zadanej jej przez panią
Curtin. Clovis Andersen, autor biblii jej zawodu Zasady prowadzenia prywatnych dochodzeń,
określiłby to śledztwo mianem przedawnionego. „Przedawnione śledztwo - napisał - nie
przynosi satysfakcji żadnej ze stron. Klient robi sobie fałszywe nadzieje, ponieważ detektyw
pracuje nad sprawą, a sam detektyw czuje się zobowiązany coś znaleźć, bo jest pod presją
oczekiwań klienta. Oznacza to, że detektyw przypuszczalnie spędzi nad sprawą więcej czasu,
niż uzasadniają to okoliczności. W końcu prawdopodobnie nic się nie osiągnie i pozostanie
tylko refleksja, że przeszłości należy wyprawić godny pochówek. »Zostaw przeszłość w
spokoju« - to jest czasem najlepsza rada, jakiej można udzielić”.
Mma Ramotswe przeczytała ten fragment kilka razy i stwierdziła, że zgadza się z
wyrażonym tam poglądem. Ludzie za bardzo interesują się przeszłością, pomyślała. Stale
grzebią w wydarzeniach sprzed wielu, wielu lat. Jaki to ma sens, skoro w ten sposób
zatruwamy sobie teraźniejszość? W przeszłości stało się wiele krzywd, ale co to pomoże, jeśli
je odkopiemy i odgrzejemy? Pomyślała o ludzie Szona z jego nieustannym uskarżaniem się
na to, co im zrobili Ndebele za rządów Mzilikaziego i Lobenguli. To prawda, że Ndebele
dopuścili się wielkich okropności - w końcu są to właściwie Zulusi i zawsze gnębili swoich
sąsiadów - ale to z pewnością nie usprawiedliwia ustawicznego gadania o tym. Najlepiej
byłoby raz na zawsze zapomnieć o całej sprawie.
Pomyślała o Seretse Khamie, naczelniku ludu Bamgwato, pierwszym prezydencie
Botswany, mężu opatrznościowym. Spójrzcie, jak Brytyjczycy go potraktowali - nie uznali
jego wyboru małżonki i skazali go na wygnanie tylko dlatego, że poślubił Angielkę. Jak
mogli zrobić coś tak bezdusznego i okrutnego wobec takiego człowieka? Odseparować
człowieka od jego ojczyzny, od jego ludu, to z pewnością jedna z najokrutniejszych kar, jakie
można wymyślić. A lud pozostał bez przywódcy. Był to cios w samo serce. „Gdzie jest nasz
Khama? Gdzie jest syn kgosi Sekgomy II i mohumagadi Tebogo?” Jednak sam Seretse nie
robił z tego później wielkiej sprawy. Nie wspominał o tym i zawsze z wielką galanterią
traktował rząd brytyjski i królową. Mniejszego formatu człowiek powiedziałby: Spodziewacie
się, że po tym, coście mi zrobili, będę waszym przyjacielem?!
No i pan Mandela. Wszyscy znają historię pana Mandeli i wiedzą, że wybaczył tym,
którzy go więzili. Zabrali mu wiele lat życia tylko dlatego, że pragnął sprawiedliwości.
Zesłali go do pracy w kamieniołomach, gdzie pył nieodwracalnie uszkodził mu wzrok. Ale
kiedy pewnego dusznego, słonecznego dnia pan Mandela wyszedł na wolność, ani słowem
nie wspomniał o zemście czy nawet o odszkodowaniu. Powiedział, że są ważniejsze sprawy
do zrobienia niż użalanie się nad przeszłością, i setkami przychylnych gestów wobec swoich
dawnych ciemiężycieli udowodnił, że mówił szczerze. Postąpił prawdziwie po afrykańsku,
zgodnie z tradycją najbliższą sercu Afryki. Wszyscy jesteśmy dziećmi Afryki, nikt nie jest
lepszy ani ważniejszy od drugiego. Takie powinno być przesłanie Afryki dla świata - Afryka
powinna przypomnieć światu, co znaczy być człowiekiem.
Rozumiała to i wiedziała, że wybaczając dawne winy, Khama i Mandela udowodnili
swoją wielkość. Sprawa pani Curtin była jednak inna. Mma Ramotswe nie odnosiła wrażenia,
ż
e Amerykanka pragnie znaleźć winnego zniknięcia swojego syna, chociaż miała
ś
wiadomość, że w podobnych okolicznościach wielu ludzi obsesyjnie dążyłoby do
wymierzenia kary. A problem kary to osobne zagadnienie. Mma Ramotswe westchnęła.
Uważała, że kara jest czasem potrzebna. Byłby to wyraźny sygnał dla ludzi, że dany czyn jest
godny potępienia. Nie potrafiła jednak zrozumieć, jak można domagać się ukarania tych,
którzy pokajali się za swoje winy. Kiedy była małą dziewczynką i mieszkała w Mochudi,
widziała, jak dostał w skórę chłopak, któremu uciekła koza. Przyznał się, że zasnął pod
drzewem, a powinien był pilnować stada, i powiedział, że bardzo mu przykro z powodu tej
kozy. Jaki był sens, zastanawiała się, żeby wujek tłukł go kijem mopani tak długo, aż chłopak
zaczął błagać o litość? Taka kara niczemu nie służy, oprócz tego, że wypacza psychikę kata.
To było jednak szersze zagadnienie filozoficzne, a mma Ramotswe musiała się
zastanowić nad kwestią, od czego rozpocząć poszukiwania tego biednego chłopaka z
Ameryki. Clovis Andersen z pewnością pokręciłby głową i powiedział: „Cóż, mma
Ramotswe, wbrew moim przestrogom wzięłaś sobie przedawnioną sprawę. Ale skoro już to
zrobiłaś, moja rada brzmi tak samo jak zawsze: wróć do źródeł”. Do źródeł, czyli na farmę, na
której Burkhardt i jego przyjaciele założyli spółdzielnię. Nie spodziewała się większych
kłopotów ze znalezieniem gospodarstwa, ale nie wierzyła w to, że dokona jakichś odkryć.
Wizyta na farmie pozwoliłaby jej jednak wczuć się w sytuację, a to stanowiłoby podstawę do
dalszej pracy. Miejsca rozbrzmiewają echem i jeśli ktoś ma czułe ucho, może usłyszeć
odgłosy przeszłości, dojrzeć ślady minionych wydarzeń.
Przynajmniej wiedziała, jak znaleźć wioskę. Kuzynka jej sekretarki mmy Makutsi
pochodziła z sąsiedniej wioski i wytłumaczyła jej, jak tam dojechać. Farma leżała na zachód
od Gaborone, w kierunku Molepolole. Ten suchy region, graniczący z Kalahari, porastały
akacje i niski busz. Obszar był słabo zaludniony, ale tam, gdzie było więcej wody, powstały
niewielkie osady z grupkami chat wokół pól sorgo i melonów. Ludzie nie mieli tutaj wiele
pracy, za którą przeprowadzali się do Lobatse lub Gaborone, jeśli mieli taką możliwość.
Szczególnie tłumnie mieszkańcy takich wiosek ściągali do Gaborone. Po przyjeździe do
miasta nie zrywali jednak więzi z ziemią i pastwiskami. Ich wioski na zawsze miały pozostać
ich domem, niezależnie od tego, na jak długo wyjeżdżali. Tam w każdym razie chcieli
umrzeć, pod tym przepastnym niebem, podobnym do bezkresnego oceanu.
W sobotę przed południem wyruszyła w drogę maleńką białą furgonetką, o wczesnej
porze, jak miała w zwyczaju. Kiedy wyjeżdżała z miasta, ludzie napływali już szerokimi
strumieniami do miasta na sobotnie zakupy. Był koniec miesiąca, a zatem dzień wypłaty, co
oznaczało sklepy tłoczne od ludzi kupujących syrop i fasolę albo rujnujących się na
upragnioną nową sukienkę czy buty. Mma Ramotswe lubiła robić zakupy, ale nigdy nie
chodziła do sklepów w dzień wypłaty. Ceny gwałtownie rosły, więc czekała do połowy
miesiąca, kiedy nikt nie miał już pieniędzy, i ceny z powrotem spadały.
Drogą jechały głównie autobusy i mikrobusy wiozące ludzi do stolicy. Niektóre
zmierzały jednak w przeciwnym kierunku: ludzie pracujący w mieście wracają na weekend
do wiosek, mężczyźni do żon i dzieci, kobiety pracujące w Gaborone jako pokojówki jadą
spędzić bezcenne dni wolnego z rodzicami i dziadkami. Mma Ramotswe zwolniła. Na środku
drogi stała wymachująca rękami autostopowiczka. Była to kobieta w podobnym wieku co
mma Ramotswe, elegancko ubrana w czarną spódnicę i jasnoczerwony sweter. Mma
Ramotswe zawahała się, ale stanęła. Nie mogła tak zostawić tej kobiety. Gdzieś czekała na
nią rodzina, licząc na to, że jakiś kierowca przywiezie ich żonę i matkę do domu.
- Dokąd pani jedzie, mma? - zawołała przez okno.
- W tamtą stronę - pokazała kobieta. - Do Silokwolela. To jest kawałek za Molepolole.
Mma Ramotswe uśmiechnęła się.
- Ja też tam jadę. Mogę panią zawieźć do samej wioski.
Kobieta wydała z siebie okrzyk zachwytu.
- Ale ze mnie szczęściara! To bardzo miło z pani strony.
Podniosła z ziemi plastikową torbę i otworzyła prawe drzwi furgonetki. Kiedy dobytek
leżał już bezpiecznie u jej stóp, mma Ramotswe ruszyła w dalszą drogę. Z
detektywistycznego nawyku mma Ramotswe zerkała kątem oka na towarzyszkę podróży i
szacowała ją wzrokiem. Kobieta była dobrze ubrana - sweter był nowy i z prawdziwej wełny,
a nie z taniego sztucznego włókna, które tak wiele osób dzisiaj kupuje. Z kolei spódnica była
tandetna, a buty sfatygowane. Ta pani pracuje w sklepie, pomyślała mma Ramotswe.
Skończyła szkołę podstawową i może nawet dwie lub trzy klasy średniej. Nie ma męża, a jej
dzieci mieszkają z babcią w Silokwolela. Mma Ramotswe zauważyła Biblię leżącą na
wierzchu plastikowej torby, co pozwoliło jej wyciągnąć dalsze wnioski. Ta pani jest
członkiem jednego z kościołów i być może chodzi na kurs biblijny. Wieczorem będzie czytała
swoim dzieciom Biblię.
- Pani dzieci mieszkają w Silokwolela, mma? - spytała uprzejmie mma Ramotswe.
- Tak. Są z babcią. Ja pracuję w sklepie w Gaborone, w New Deal Furnishers. Zna
pani?
Mma Ramotswe skinęła głową, zarówno w odpowiedzi na pytanie, jak i na
potwierdzenie swoich domysłów.
- Nie mam męża - podjęła kobieta. - Pojechał do Francistown i zmarł wskutek
czkawki.
Mma Ramotswe otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.
- Czkawki? Można umrzeć z powodu czkawki?
- Tak. We Francistown zaczął tak okropnie czkać, że go wzięli do szpitala. Rozkrajali
go i znaleźli w środku jakieś paskudztwo. Właśnie od tego miał czkawkę. A potem umarł.
- Bardzo pani współczuję - powiedziała mma Ramotswe po chwili milczenia.
- Dziękuję. Było mi strasznie smutno, jak to się stało, bo to był bardzo dobry człowiek
i dobry ojciec dla moich dzieci. Ale moja matka miała jeszcze dużo siły i powiedziała, że
zajmie się nimi. Dostałam pracę w Gaborone, bo ukończyłam dwie klasy szkoły średniej.
Przyjęli mnie do sklepu z meblami i są ze mnie bardzo zadowoleni. Jestem teraz jedną z ich
najlepszych ekspedientek i zapisali mnie nawet na szkolenie w Mafikeng.
Mma Ramotswe uśmiechnęła się.
- Dużo pani osiągnęła. Kobietom nie jest łatwo. Mężczyźni zwalają na nas całą robotę,
ale najlepsze stanowiska rezerwują dla siebie. Kobiecie nie jest łatwo odnieść sukces.
- Ale pani mi wygląda na kobietę sukcesu. Widać, że jest pani bizneswoman. Widać,
ż
e się pani dobrze powodzi.
Mma Ramotswe zamyśliła się przez chwilę. Była dumna ze swojej przenikliwości w
ocenie ludzi, ale może wiele kobiet posiada ten talent, może jest to po prostu kwestia słynnej
kobiecej intuicji?
- Niech pani mi powie, czym się zajmuję. Potrafi pani zgadnąć, jaki jest mój zawód?
Kobieta odwróciła się i zlustrowała minę Ramotswe.
- Myślę, że jest pani detektywem. Zajmuje się pani sprawami innych ludzi.
Maleńką białą furgonetkę trochę zniosło na środek. Mma Ramotswe była
zaszokowana. Ta kobieta ma lepszą intuicję ode mnie, pomyślała.
- Skąd pani wiedziała? Jak pani do tego doszła?
Pasażerka odwróciła wzrok.
- To proste. Widziałam, jak pani siedzi pod swoją agencją detektywistyczną i pije
herbatę z sekretarką. Z tą panią w wielkich okularach. Siedzicie czasami w cieniu. Często
tamtędy przechodzę, dlatego wiedziałam.
Przyjemnie im się jechało w swoim towarzystwie. Rozmawiały o codziennym życiu.
Kobieta nazywała się mma Tsbago. Opowiedziała mmie Ramotswe o swojej pracy w sklepie
z meblami. Jej szef był dobrym człowiekiem, który nie szykanował pracowników i zawsze
uczciwie traktował klientów. Inna firma proponowała jej pracę za większe pieniądze, ale mma
Tsbago odrzuciła ofertę. Kiedy kierownik się o tym dowiedział, nagrodził ją awansem za
lojalność.
Oprócz pracy były jeszcze dzieci. Miała dziesięcioletnią dziewczynkę i ośmioletniego
chłopczyka. Dobrze się uczyły i liczyła na to, że uda jej się sprowadzić je do Gaborone, żeby
mogły chodzić do szkoły średniej. Chciała je posłać do Government Secondary School, bo
słyszała, że to bardzo dobre liceum. Słyszała również, że są stypendia do jeszcze lepszych
szkół, i tej możliwości też nie wykluczała.
Mma Ramotswe powiedziała mmie Tsbago, że jest zaręczona, i pokazała jej brylant na
palcu. Kobieta zachwyciła się nim i spytała, kim jest narzeczony. Pochwaliła ją za dokonany
wybór, bo słyszała, że mechanicy samochodowi to najlepsi mężowie. Najlepiej jest wyjść za
policjanta, mechanika albo duchownego, a najgorzej za polityka, barmana albo taksówkarza -
z nimi żony zawsze mają najwięcej kłopotów.
- I nie wolno wychodzić za trębacza - dorzuciła mma Ramotswe. - Ja popełniłam ten
błąd. Wyszłam za złego człowieka, który nazywał się Note Mokoti. Grał na trąbce.
- To na pewno nie są dobrzy kandydaci na mężów - zgodziła się z nią mma Tsbago. -
Dopiszę ich do mojej listy.
Ostatni etap podróży pokonały bardzo powoli. W niewyasfaltowanej drodze ziały duże
dziury i w paru miejscach mma Ramotswe musiała jechać po piaszczystym poboczu, żeby
ominąć szczególnie wielkie jamy. To było niebezpieczne, bo maleńka biała furgonetka mogła
utknąć w piasku, a wtedy być może musiałyby czekać wiele godzin, aż nadjedzie pomoc. W
końcu jednak dotarły do wioski mmy Tsbago, położonej w pobliżu farmy, której szukała mma
Ramotswe.
Spytała mmę Tsbago o tę osadę i uzyskała trochę informacji. Mma Tsbago słyszała o
tym przedsięwzięciu, ale nie znała żadnej z biorących w nim udział osób. Przypomniała sobie,
ż
e był tam biały mężczyzna i kobieta z RPA, plus jeszcze paru cudzoziemców. Trochę ludzi
pracowało dla spółdzielni i wiązało z nią wielkie nadzieje, ale po jakimś czasie wszystko się
rozsypało. Nie była tym zaskoczona. W Afryce tak się już dzieje z wszystkimi nowatorskimi
przedsięwzięciami. Trudno liczyć na jakieś zmiany w tym względzie. Ludzie tracą
zainteresowanie, wracają do tradycyjnych metod gospodarowania albo po prostu rezygnują,
bo jest to dla nich zbyt wielki wysiłek. A potem wszystko zarasta afrykańską roślinnością.
- Czy jest w wiosce ktoś, kto może mnie tam zabrać? - spytała mma Ramotswe.
Mma Tsbago zastanawiała się chwilę.
- Jest jeszcze paru ludzi, którzy tam pracowali. Na przykład znajoma mojego wuja.
Miała tam przez jakiś czas pracę. Możemy pójść do niego i zapytać o nią.
Najpierw poszły do domu mmy Tsbago. Była to tradycyjna botswańska chata,
zbudowana z ochrowych glinianych cegieł i otoczona murkiem, lomotana, wyznaczającym
granice maleńkiego obejścia. Za murkiem stały dwa kryte słomą pojemniki na zboże, na
nóżkach, oraz kurnik. Z tyłu znajdował się niebezpiecznie przechylony blaszany wychodek, z
drewnianymi drzwiami, które zamykało się za pomocą kawałka sznurka.
Z chaty wybiegły dzieci i uściskały matkę, u potem czekały onieśmielone, aż matka
przedstawi je gościowi. Potem z ciemnego wnętrza domu wyłoniła się babcia, ubrana w
wytartą białą sukienkę i uśmiechnięta bezzębnie.
Mma Tsbago zostawiła w domu plastikową torbę i wyjaśniła, że wróci najpóźniej za
godzinę. Mma Ramotswe dała dzieciom cukierki, za które z poważnymi minami
podziękowały tradycyjnym zwrotem w setswana. W odróżnieniu od części młodzieży z
Gaborone te dzieci znają dawne obyczaje, pomyślała mma Ramotswe z aprobatą.
Wsiadły z powrotem do furgonetki i pojechały dalej drogą przez wioskę. Była to
typowa wioska botswańska - rozciągnięte zbiorowisko domów z jedną lub dwiema izbami,
każdy otoczony murkiem i akacjami. Chaty były połączone ścieżkami, które wiły się tu i tam,
omijając pola uprawne i grządki warzyw. Krowy spacerowały apatycznie, skubiąc
porozrzucane kępki brązowej, zwiędłej trawy, a pastuch z wydętym brzuszkiem, zakurzony i
w fartuchu, obserwował je spod drzewa. Krowy były nieoznakowane, ale wszyscy wiedzieli,
kto jest właścicielem danej sztuki, i znali jej rodowód. Bydło jest oznaką zamożności i
wymiernym efektem znojnej pracy w kopalni diamentów w Jwaneng albo w fabryce konserw
w Lobatse.
Mma Tsbago nakazała swojemu gościowi zatrzymać się pod domem na skraju wioski.
Chata była zadbana, nieco większa od sąsiednich, i pomalowana w tradycyjnym botswańskim
stylu: czerwienie i brązy z wyrazistym białym wzorem w karo. Obejście było zamiecione do
czysta, co sugerowało, że gospodyni, która pomalowała dom, równie sumiennie posługiwała
się trzcinową miotłą. Utrzymanie i ozdabianie domów to domena kobiet i widać było, że ta
kobieta odziedziczyła po matce tradycyjne umiejętności.
Zatrzymały się przy furtce i mma Tsbago, nawołując, spytała, czy mogą wejść.
Naruszyłyby zasady dobrego wychowania, gdyby bez zaproszenia podeszły pod sam dom, nie
mówiąc o wejściu do środka.
- Ko, ko! - zawołała mma Tsbago. - Mma Potsane, przyszłam do ciebie w odwiedziny!
Nie było odpowiedzi. Mma Tsbago zawołała powtórnie. Znowu żadnego odzewu, lecz
po chwili drzwi nagle się otworzyły i wyszła z nich niska, okrągła kobieta ubrana w długą
spódnicę i białą bluzkę ze stójką.
- Kto tam? - zawołała, osłaniając oczy ręką. - Kto wy jesteście? Nie widzę was.
- Mma Tsbago! Znasz mnie. Przyprowadziłam nieznajomą.
Gospodyni roześmiała się.
- Myślałam, że to może kto inny, więc szybko się przebrałam, ale mogłam sobie
zaoszczędzić trudu!
Zaprosiła je gestem, a one ruszyły w jej stronę.
- Kiepsko ostatnio widzę - wyjaśniła mma Potsane. - Oczy mam coraz gorsze. Dlatego
cię nie poznałam.
Uścisnęły sobie dłonie, wymieniając uprzejme pozdrowienia. Potem mma Potsane
wskazała ławkę, która stała w cieniu dużego drzewa. Wytłumaczyła, że lepiej usiąść tam, bo
wewnątrz domu jest za ciemno.
Mma Tsbago wytłumaczyła, w jakiej sprawie przyszły. Mma Potsane słuchała jej
uważnie, kiwając zachęcająco głową. Oczy miała chyba podrażnione, bo od czasu do czasu
wycierała je rękawem bluzki.
- Tak, mieszkaliśmy tam - powiedziała. - Mój mąż tam pracował. Liczyliśmy na to, że
zarobimy trochę pieniędzy za wyhodowane warzywa, i przez jakiś czas wszystko szło dobrze.
A potem...
Urwała i wzruszyła z przygnębieniem ramionami.
- Coś się popsuło? - spytała mma Ramotswe. - Była susza?
Mma Potsane westchnęła.
- Tak, była susza, ale susza jest co roku, prawda? Nie, po prostu ludzie stracili wiarę w
to wszystko. Mieszkali tam dobrzy ludzie, ale wyjechali.
- Biały mężczyzna z Namibii? Niemiec? - spytała mma Ramotswe.
- Tak, ten. To dobry człowiek, ale wyjechał. Byli też inni, Batswana, ale uznali, że
mają dosyć. Też sobie poszli.
- A Amerykanin? - naciskała mina Ramotswe. - Był tam chłopak z Ameryki?
Mma Potsane potarła oczy.
- Chłopak rozpłynął się w powietrzu. Którejś nocy po prostu zniknął. Wezwali policję,
która szukała go bez końca. Przyjechała też matka, wiele razy. Przywiozła ze sobą tropiciela
ś
ladów z ludu Mosarwa, konusa, który węszył jak pies z nosem przy ziemi. Miał tłusty tyłek,
jak wszyscy Basarwa.
- I nic nie znalazł?
Mma Ramotswe znała odpowiedź na to pytanie, ale chciała, żeby kobieta mówiła
dalej. Na razie znała całą historię tylko z opowiadań pani Curtin. Nie można było wykluczyć,
ż
e inni ludzie wiedzieli coś, o czym ona nie wiedziała.
- Latał dokoła jak pies - powtórzyła mma Potsane ze śmiechem. - Zaglądał pod
kamienie, węszył i mruczał w tym ich dziwnym języku, co brzmi, jakby wiatr szumiał w
drzewach i jakby gałązki pękały. Ale nie znalazł żadnego śladu po dzikich zwierzętach, które
by porwały chłopaka.
Mma Ramotswe podała jej chusteczkę, żeby miała czym wycierać oczy.
- Jak pani myśli, co się z nim stało, mma? Jak można się tak po prostu rozpłynąć?
Mma Potsane siąknęła nosem, po czym wytarła go w chusteczkę mmy Ramotswe.
- Myślę, że wiatr porwał go do góry - powiedziała. - W gorącej porze zdarzają się tutaj
trąby powietrzne. Przychodzą z Kalahari i zasysają wszystko do góry. Myślę, że tego
chłopaka zabrała trąba powietrzna i porzuciła gdzieś bardzo daleko. Może w Ghanzi,
pośrodku Kalahari albo jeszcze gdzieś. Nic dziwnego, że go nie znaleźli.
Mma Tsbago zerkała kątem oka na mmę Ramotswe, chcąc przekazać jej coś
spojrzeniem, ale mma Ramotswe patrzyła przed siebie, prosto na mmę Potsane.
- To możliwe, mma - powiedziała. - Ciekawa myśl. - Umilkła, po czym spytała: -
Mogłaby pani ze mną pojechać i pokazać mi farmę? Mam tu furgonetkę.
Mma Potsane zastanawiała się chwilę.
- Nie lubię tam jeździć. To dla mnie smutne miejsce.
- Mam dla pani dwadzieścia puli za fatygę - powiedziała mma Ramotswe, sięgając do
kieszeni. - Liczyłam na to, że będzie pani mogła przyjąć ode mnie te pieniądze.
- Oczywiście - odparła szybko mma Potsane. - Możemy tam pojechać. W nocy nie
lubię tam być, ale w dzień to co innego.
- A mogłaby pani teraz?
- Nie mam nic do roboty. Nic się tu teraz nie dzieje.
Mma Ramotswe dała pieniądze mmie Potsane, która klasnęła w dłonie w
podziękowaniu. Przeszły przez dokładnie zamiecione obejście, pożegnały się z mmą Tsbago,
wsiadły do furgonetki i odjechały.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
DALSZE PROBLEMY Z POMPĄ NA FARMIE DLA SIEROT
W dniu wyjazdu mmy Ramotswe do Silokwolela pan J.L.B. Matekoni czuł się trochę
nieswojo. Przyzwyczajony był do tego, że spotykał się z mma Ramotswe w soboty rano, aby
pomóc jej w zakupach albo w jakiejś domowej pracy. Bez niej nie wiedział, co ze sobą zrobić.
Gaborone wydawało mu się dziwnie puste. Warsztat był nieczynny, a pan J.L.B. Matekoni nie
miał ochoty zajmować się stertą papierów, która urosła mu na biurku. Mógł oczywiście
odwiedzić znajomego i, na przykład, obejrzeć mecz, ale nie był w nastroju. Potem pomyślał o
mmie Silvii Potokwane, szefowej farmy dla sierot. Tam na pewno coś się działo, a mma
Potokwane zawsze chętnie z nim rozmawiała przy filiżance herbaty. Mógł tam pojechać i
zobaczyć, jak się sprawy mają. Reszta czasu do powrotu mmy Ramotswe jakoś by minęła.
Mma Potokwane jak zwykle go zauważyła, kiedy parkował samochód pod
jaśminowcem.
- Widzę pana! - krzyknęła z okna. - Widzę pana, panie J.L.B. Matekoni!
Pomachał jej i zamknął auto. Potem poszedł do biura, z którego okien wylewała się
pogodna muzyka. Mma Potokwane siedziała za biurkiem, z telefonem przy uchu. Nie
przerywając rozmowy, gestem zaprosiła go, żeby usiadł.
- Gdyby mi pan dał trochę oleju, sieroty bardzo by się ucieszyły. Lubią ziemniaki
smażone na oleju i jest to dla nich zdrowe.
Potem zmarszczyła brwi w reakcji na odpowiedź rozmówcy i spojrzała na pana J.L.B.
Matekoniego, jakby chciała się z nim podzielić swoją irytacją.
- Przecież nie sprzeda pan tego oleju, skoro minął termin przydatności do spożycia,
więc czemu miałabym panu za niego coś płacić? Lepiej dać go sierotom, niż wylać do kanału.
Nie mogę panu za niego zapłacić, ale nie widzę powodu, dla którego nie miałby pan nam go
dać.
Wysłuchała, co on ma do powiedzenia, i cierpliwie pokiwała głową.
- Mogę załatwić, żeby „Daily News” sfotografowało przekazanie oleju. Wszyscy
dowiedzą się, że jest pan hojnym człowiekiem. Zobaczą to w gazecie.
Po dalszej krótkiej wymianie zdań odłożyła słuchawkę.
- Niektórzy ludzie mają kłopoty z dawaniem - stwierdziła. - To się w jakiś sposób
wiąże ze sposobem, w jaki ich matki wychowały. Czytałam o tym w książce. Jest taki bardzo
znany lekarz, nazywa się doktor Freud, który napisał mnóstwo książek o takich ludziach.
- Mieszka w Johannesburgu? - spytał pan J.L.B. Matekoni.
- Nie sądzę. Książka jest z Londynu. Ale bardzo ciekawa. Doktor Freud twierdzi, że
wszyscy chłopcy są zakochani w swoich matkach.
- To normalne - odparł pan J.L.B. Matekoni. - Oczywiście, że chłopcy kochają swoje
matki. Czemu mieliby nie kochać?
Mma Potokwane wzruszyła ramionami.
- Zgadzam się z panem. Ja też nie widzę nic złego w tym, że chłopak kocha swoją
matkę.
- To czemu doktora Freuda to martwi? - podjął pan J.L.B. Matekoni. - Powód do
zmartwienia byłby chyba wtedy, gdyby nie kochali matek, prawda?
Mma Potokwane zamyśliła się.
- Tak, ale on z jakiegoś powodu martwił się o tych chłopców i chyba próbował
położyć temu kres.
- To śmieszne - ocenił pan J.L.B. Matekoni. - Nie miał nic lepszego do roboty?
- Widać nie miał. Ale mimo wysiłków doktora Freuda chłopcy dalej kochają swoje
matki i tak powinno być. - Umilkła, a potem rozweseliła się, że ma z głowy ten trudny temat.
- Bardzo jestem rada, że pan dzisiaj przyjechał. Zamierzałam do pana zadzwonić.
Pan J.L.B. Matekoni westchnął.
- Hamulce czy pompa?
- Pompa. Bardzo dziwnie hałasuje. Ciągnie wodę jak trzeba, ale tak stęka, jakby coś ją
bolało.
- Silniki naprawdę czują ból - powiedział pan J.L.B. Matekoni. - Informują nas o nim
różnymi hałasami.
- W takim razie ta pompa potrzebuje pomocy. Mógłby pan na nią rzucić okiem?
- Oczywiście.
Zajęło mu to więcej czasu, niż się spodziewał, ale w końcu zlokalizował usterkę, którą
umiał usunąć. Po złożeniu pompa działała bez zarzutu. Oczywiście wymagała generalnego
remontu i ten dzień zbliżał się wielkimi krokami, ale przynajmniej ustały te dziwne, jęczące
dźwięki.
Po powrocie do biura mmy Potokwane pan J.L.B. Matekoni odpoczął przy herbacie i
cieście porzeczkowym upieczonym tego ranka przez kucharki. Dzieci były dobrze karmione.
Rząd dbał o sieroty i co roku przychodził z hojną pomocą finansową. Byli także prywatni
dobroczyńcy - siatka ludzi, którzy wspierali farmę pieniędzmi albo w naturze. Oznaczało to,
ż
e dzieciom niczego nie brakowało i żadne nie było niedożywione, inaczej niż w wielu innych
krajach Afryki. Botswana to kraj pobłogosławiony przez Boga. Nikt tu nie głoduje i nie gnije
w więzieniu za poglądy polityczne. Jak mma Ramotswe powiedziała kiedyś do pana J.L.B.
Matekoniego: Batswana mają prawo wszędzie chodzić z podniesionym czołem.
- Bardzo dobre ciasto - powiedział pan J.L.B. Matekoni. - Dzieci na pewno je
uwielbiają.
Mma Potokwane uśmiechnęła się.
- Tak, nasze dzieci uwielbiają ciasto. Gdybyśmy je karmili wyłącznie ciastem, byłyby
przeszczęśliwe. Ale oczywiście nie robimy tego. Dzieci potrzebują także cebuli i fasoli.
Pan J.L.B. Matekoni skinął głową.
- Zrównoważona dieta - pochwalił się wiedzą. - Podobno zrównoważona dieta to klucz
do zdrowia.
Na moment zapadła cisza, bo oboje zastanawiali się nad tą kwestią.
- Niedługo będzie pan żonatym człowiekiem - powiedziała w końcu mma Potokwane.
- Pańskie życie się zmieni. Będzie się pan musiał porządnie prowadzić, panie J.L.B.
Matekoni!
Parsknął śmiechem, po czym zjadł ostatnie okruszki ciasta z talerzyka.
- Mma Ramotswe o to zadba. Przypilnuje, żebym się dobrze prowadził.
- Mhm. Będziecie mieszkali w jej domu czy w pana?
- Chyba w jej. Jest ładniejszy od mojego. Stoi przy Zebra Drive, wie pani.
- Tak, widziałam jej dom. Przejeżdżałam kiedyś tamtędy. Rzeczywiście jest bardzo
ładny.
Pan J.L.B. Matekoni miał zaskoczoną minę.
- Przejeżdżała pani tamtędy specjalnie po to, żeby się przyjrzeć?
- Yyy - odparła mma Potokwane z nieznacznym uśmiechem - pomyślałam, że
zobaczę, co to za dom. Jest całkiem duży, prawda?
- Tak, to przestronny dom. Myślę, że starczy miejsca dla nas obojga.
- Dla was będzie za dużo miejsca. Zostanie jeszcze miejsce dla dzieci.
Pan J.L.B. Matekoni zmarszczył brwi.
- Nie myślimy o tym. Jesteśmy chyba trochę za starzy na dzieci. Ja mam czterdzieści
pięć lat. Poza tym... Nie lubię o tym rozmawiać, ale mma Ramotswe powiedziała mi, że nie
może mieć dzieci. Urodziła kiedyś dziecko, ale zmarło, i lekarze mówią...
Mma Potokwane pokręciła głową.
- To bardzo smutne. Strasznie jej współczuję.
- Kiedy my jesteśmy bardzo szczęśliwi. Mimo że nie mamy dzieci.
Mma Potokwane sięgnęła po czajniczek i nalała gościowi kolejną filiżankę herbaty.
Potem ukroiła jeszcze jeden - spory - kawałek ciasta i zsunęła na jego talerzyk.
- Oczywiście zawsze pozostaje adopcja - powiedziała, patrząc na niego uważnie. -
Można też opiekować się dzieckiem, którego nie chce się adoptować. Można... - urwała, aby
podnieść filiżankę do ust. - Zawsze można przygarnąć sierotę. A nawet dwie sieroty -
dorzuciła pospiesznie.
Pan J.L.B. Matekoni spuścił wzrok na buty.
- No, nie wiem. Chyba bym nie chciał adoptować dziecka. Ale...
- Ale dziecko mogłoby u was zamieszkać. Nie ma konieczności użerać się z całą tą
biurokracją. Niech pan pomyśli, jakie by to było piękne!
- Może... Nie wiem. Dzieci to wielka odpowiedzialność.
Mma Potokwane zaśmiała się.
- Kiedy pan jest człowiekiem, któremu łatwo przychodzi branie na siebie
odpowiedzialności. Warsztat samochodowy to odpowiedzialna sprawa. Ma pan uczniów. To
też jest odpowiedzialność. Jest pan przyzwyczajony do odpowiedzialności.
Pan J.L.B. Matekoni pomyślał o swoich terminatorach. Pojawili się u niego niedawno,
wkrótce po tym, jak zadzwonił do technikum mechanicznego i powiedział, że ma dwa miejsca
dla uczniów. Wiązał z nimi wielkie nadzieje, ale właściwie od samego początku sprawiali mu
zawód. On w ich wieku był pełen ambicji, a oni zachowywali się tak, jakby wszystko im się
w życiu należało. Z początku nie mógł zrozumieć, dlaczego są tacy bierni, ale wyjaśnił mu to
pewien znajomy.
- Dzisiejsza młodzież nie okazuje entuzjazmu, bo entuzjazm nie jest cool, a człowiek
powinien być cool.
A więc na tym polegał problem z uczniami pana J.L.B. Matekoniego. Chcieli być
cool.
Pewnego razu pan J.L.B. Matekoni szczególnie się zirytował, jak zobaczył, że dwaj
młodzi ludzie bez śladu entuzjazmu siedzą na pustych beczkach po oleju ze wzrokiem
utkwionym w przestrzeń.
- Wydaje się wam, że jesteście cool, tak?! - krzyknął na nich.
Terminatorzy spojrzeli po sobie.
- Nie, nie wydaje się nam - odparł jeden z nich po dłuższej chwili.
Pan J.L.B. Matekoni poczuł, że powietrze z niego uchodzi, i zamknął za sobą drzwi
biura. Entuzjazmu nie starczało im nawet do tego, żeby zareagować na jego prowokację, co
zresztą dowodziło, że miał słuszność.
Teraz zadał sobie pytanie, czy starczyłoby mu energii, żeby zajmować się dziećmi.
Zbliżał się do wieku, w którym człowiek chce mieć spokojne i uporządkowane życie. Chciał
naprawiać silniki w ciągu dnia, a wieczory spędzać z mmą Ramotswe. To byłby istny raj! Czy
dzieci nie spowodowałyby zamieszania w ich codziennym życiu? Dzieci trzeba kąpać, wozić
do szkoły, zabierać na szczepienia. Rodzice wydają się wiecznie zmęczeni dziećmi i pan
J.L.B. Matekoni pytał siebie, czy on i mma Ramotswe naprawdę tego chcą.
- Widzę, że pan się nad tym zastanawia - powiedziała mma Potokwane. - Sądzę, że już
się pan prawie zdecydował.
- No, nie wiem...
- Powinien pan skoczyć na głęboką wodę. Mógłby pan dać mmie Ramotswe dzieci w
prezencie ślubnym. Kobiety uwielbiają dzieci. Będzie zachwycona. W tym samym dniu
dostanie męża i dzieci! Każda kobieta by tak chciała, niech mi pan wierzy.
- Ale...
- Jest dwójka dzieci, które byłyby bardzo szczęśliwe, gdyby mogły u was zamieszkać.
Weźcie je na okres próbny. Po miesiącu lub dwóch zdecydujecie, czy mogą zostać.
- Dwójka? - wyjąkał pan J.L.B. Matekoni. - Sądziłem...
- To brat i siostra - przerwała mu pospiesznie mma Potokwane. - Nie lubimy
rozdzielać rodzeństw. Dziewczynka ma dwanaście lat, a chłopczyk pięć. To bardzo miłe
dzieci.
- Nie wiem... Musiałbym...
- Zresztą chyba jedno z nich już pan poznał. - Mma Potokwane wstała. - To jest
dziewczynka, która przywiozła panu wodę. Ta, która nie może chodzić.
Pan J.L.B. Matekoni milczał. Pamiętał dziewczynkę, która była bardzo uprzejma i
wdzięczna za naprawienie wózka. Ale czy opieka nad kalekim dzieckiem nie byłaby
uciążliwa? Mma Potokwane nic o tym nie wspomniała, kiedy poruszyła ten temat. Dorzuciła
jeszcze jedno dziecko - braciszka - a teraz od niechcenia wspomniała o wózku inwalidzkim,
jakby to nie robiło żadnej różnicy. Skarcił się. On sam mógł kiedyś wylądować na wózku
inwalidzkim.
Mma Potokwane wyglądała przez okno. Teraz odwróciła się do niego.
- Chciałby pan, żebym zawołała dziewczynkę? Nie próbuję pana do niczego zmuszać,
panie J.L.B. Matekoni, ale czy chciałby pan ją znowu zobaczyć - i chłopczyka też?
W pokoju zapanowała absolutna cisza, jeśli nie liczyć skrzypienia blaszanego dachu,
który rozgrzewał się w upale. Pan J.L.B. Matekoni oglądał swoje buty i wspominał przez
chwilę, jak przed laty był dzieckiem i mieszkał w wiosce. Przypomniał sobie dobroć okazaną
mu przez miejscowego mechanika, który pozwolił mu polerować auta i pomagać w
wulkanizowaniu opon. Dzięki tej dobroci pan J.L.B. Matekoni odkrył w sobie powołanie do
zawodu. Tak łatwo jest coś zmienić w życiu innego człowieka, tak łatwo jest przemeblować
niewielki pokój, w którym ludzie mieszkają.
- Niech pani je zawoła. Chętnie je zobaczę.
Mma Potokwane uśmiechnęła się.
- Dobry z pana człowiek, panie J.L.B. Matekoni. Poślę po nie. Trzeba je sprowadzić z
pól. Ale zanim przyjdą, opowiem panu ich historię. Niech pan posłucha.
ROZDZIAŁ ÓSMY
HISTORIA DZIECI
- Musi pan zrozumieć - zaczęła mma Potokwane - że chociaż łatwo nam przychodzi
krytykowanie obyczajów Basarwa, nie należy tego robić pochopnie. Trzeba pomyśleć o tym,
jakie oni mają życie tam w Kalahari - ani krów, ani domów. Kiedy człowiek zada sobie
pytanie, jak długo on sam i inni Batswana potrafiliby tak żyć, to zrozumie, że ci Buszmeni to
wyjątkowi ludzie.
Grupa Basarwa wędrowała skrajem solnych dołków osadowych Makadikadi, drogą do
bagien Okawango. Nie znam tych stron za dobrze, chociaż byłam tam parę razy. Pamiętam
pierwsze wrażenie: rozległa biała równina pod białym niebem, kilka wysokich palm i trawa,
która nie wiadomo skąd czerpała wodę. Myślałam, że zabłądziłam i dotarłam do jakiegoś
innego państwa, taki dziwny był to krajobraz. Ale jak się pojedzie trochę dalej, to znowu robi
się swojsko.
Grupa Masarwa przyszła z Kalahari zapolować na strusie. Widać znaleźli wodę w
dołkach osadowych, a potem wędrowali dalej w stronę jednej z wiosek przy drodze do Maun.
Tamtejsi ludzie nie ufają Basarwa, bo wystarczy tylko spuścić ich z oka, a oni kradną kozy i
doją w nocy cudze krowy.
Grupa ta rozbiła się obozem parę mil od wioski. Nic oczywiście nie zbudowali, tylko
spali pod krzakami, zgodnie ze swoim zwyczajem. Mieli mnóstwo mięsa - ponieważ zabili
kilka strusi - i zamierzali zatrzymać się w tym miejscu na jakiś czas.
Przybyli z dziećmi, a jedna z kobiet dopiero co urodziła chłopczyka. Sypiała trochę
dalej od pozostałych, z chłopczykiem po jednej stronie i córką po drugiej. Pewnego razu
budząc się, poruszyła nogami, bo jej zdrętwiały. Na nieszczęście koło jej stóp był wąż,
któremu położyła piętę na łbie. Wąż ją ukąsił. Najczęściej tak się to właśnie dzieje. Ludzie
ś
pią na kocach i węże ciągną do ciepła. Potem człowiek przetacza się na węża, a ten się broni.
Dali tej kobiecie jakieś zioła. Stale wykopują korzenie i odzierają drzewa z kory, ale
nic z tego nie pomaga na ukąszenie lebolobolo, bo to musiał być lebolobolo. Córka mówi, że
matka zmarła, zanim niemowlę zdążyło się obudzić. Mosarwa nie tracą czasu i od razu
grzebią swoich zmarłych. Ale, jak panu może wiadomo, panie J.L.B. Matekoni, kiedy umrze
kobieta karmiąca, chowają niemowlę razem z nią, bo nie mają go czym wyżywić. Tak to już
jest.
Dziewczynka schowała się w buszu i patrzyła, jak zabierają jej matkę i braciszka.
Wykopali w piasku płytki grób i złożyli do niego matkę. Kobiety zawodziły, a mężczyźni
ś
piewali. Potem dziewczynka zobaczyła, że wsadzają do grobu jej maleńkiego braciszka,
zawiniętego w zwierzęcą skórę. Przysypali ich oboje piaskiem i wrócili do obozu.
Jak tylko zniknęli z pola widzenia, dziewczynka wypełzła z krzaków i zaczęła
odgarniać piasek. Po chwili trzymała brata w ramionach. Miał nos zapchany piaskiem, ale
wciąż oddychał. Obróciła się na pięcie i pobiegła przez busz do drogi, która przebiegała
opodal. Niedługo potem jechała ciężarówka służb drogowych. Kierowca zwolnił i zatrzymał
się. Na pewno zdziwił go widok kilkuletniej dziewczynki od Mosarwa z niemowlęciem w
ramionach. Oczywiście nie mógł jej zwyczajnie zostawić, chociaż nie rozumiał tego, co do
niego mówiła. Wracał do Francistown i zawiózł ją do szpitala Nyangabwe.
Zbadali dziecko, które było chude i potwornie zagrzybione. Dziewczynka miała
gruźlicę, w czym nie ma nic niezwykłego, więc położyli ją na oddziale gruźliczym, gdzie
przez dwa miesiące leczyli ją antybiotykami. Niemowlę przebywało na oddziale noworodków
do czasu, gdy stan zdrowia dziewczynki się polepszył. Potem wypuścili ich oboje. Na łóżko
na oddziale gruźliczym czekał już inny chory, a do obowiązków szpitala nie należy
opiekowanie się dziewczynką od Mosarwa z niemowlęciem. Pewnie myśleli, że dzieci wrócą
o rodziny, bo zwykle tak się dzieje.
Jedna z pielęgniarek zaniepokoiła się, kiedy zobaczyła, że dziewczynka siedzi pod
bramą szpitala, jakby nie miała dokąd pójść. Zabrała ją do siebie i pozwoliła jej zamieszkać w
szopie, której używała do przechowywania różnych rupieci, ale zrobiła trochę miejsca dla
dzieci. Pielęgniarka i jej mąż dawali dzieciom jeść, ale nie mogli ich całkiem przygarnąć, bo
mieli już dwójkę swoich dzieci i nie przelewało im się.
Dziewczynka szybko nauczyła się języka setswana. Zbierała puste butelki i zanosiła
do skupu, za co dostawała parę puli. Nosiła niemowlę w nosidełku na plecach i nigdy się z
nim nie rozstawała. Rozmawiałam o niej z pielęgniarką i wiem, że chociaż sama miała wtedy
zaledwie siedem lat, była dla chłopczyka wzorową matką. Szyła mu ubranka ze znalezionych
tu i ówdzie szmat i myła go pod kranem na podwórzu pielęgniarki. Czasem chodziła na żebry
na dworzec kolejowy i niektórzy ludzie litowali się nad nimi, i dawali pieniądze, ale wolała
zarobić, jeśli była taka możliwość.
Trwało to cztery lata. Potem, zupełnie nieoczekiwanie, dziewczynka zachorowała.
Zabrali ją do szpitala i stwierdzili, że gruźlica poważnie uszkodziła kości. Kilka z nich było
tak kruchych, że dziewczynka zaczęła mieć kłopoty z chodzeniem. Lekarze robili, co mogli,
ale nie zapobiegli kalectwu. Pielęgniarka obeszła całe miasto, poszukując wózka
inwalidzkiego, który w końcu podarował jej katolicki ksiądz. Teraz więc dziewczynka
opiekowała się swoim bratem z wózka, a on pomagał jej w lżejszych pracach domowych.
Pielęgniarka i jej mąż musieli się przeprowadzić. Mąż pracował w zakładach
mięsnych i przenoszono go do Lobatse. Pielęgniarka słyszała o farmie dla sierot, więc do
mnie napisała. Obiecałam, że je zabiorę i kilka miesięcy temu pojechałam po nie do
Francistown. Teraz są u nas, jak sam pan widział.
Taka jest ich historia, panie J.L.B. Matekoni. Takimi drogami tutaj dotarły.
Pan J.L.B. Matekoni milczał. Zerknął na mmę Potokwane, ich spojrzenia się spotkały.
Pracowała na farmie dla sierot od prawie dwudziestu lat - czyli od początku jej istnienia - i
była zahartowana na takie tragedie, a w każdym razie tak jej się wydawało. Historia, którą
właśnie opowiedziała, poruszyła ją jednak do głębi, kiedy ją po raz pierwszy usłyszała od
pielęgniarki we Francistown. Teraz widziała, że podobne wrażenie wywarła ona na panu
J.L.B. Matekonim.
- Powinny niedługo być. Mam im powiedzieć, że może je pan weźmie?
Pan J.L.B. Matekoni zamknął oczy. Nie omówił sprawy z mmą Ramotswe i byłoby nie
w porządku postawić ją przed faktem dokonanym. Czy to jest dobry początek małżeństwa?
Podejmować tak ważną decyzję bez konsultacji z małżonką? Na pewno nie.
Z drugiej jednak strony były dzieci. Dziewczynka na wózku, uśmiechająca się do
niego, i chłopczyk, który stał z taką poważną miną i wzrokiem spuszczonym na znak
szacunku.
Wziął głęboki wdech. Są w życiu chwile, kiedy trzeba działać natychmiast. Uznał, że
właśnie nadeszła jedna z tych chwil.
- Chcielibyście u mnie zamieszkać? - spytał. - Na jakiś czas. A potem zobaczymy, jak
nam się będzie układało.
Dziewczynka spojrzała na mmę Potokwane, jakby szukała u niej potwierdzenia.
- Rra Matekoni będzie się wami dobrze opiekował. Będziecie u niego szczęśliwi.
Dziewczynka odwróciła się do braciszka i powiedziała coś, czego dorośli nie
zrozumieli. Chłopczyk pomyślał chwilę i skinął głową.
- Bardzo pan dobry, rra - powiedziała. - Chętnie u pana zamieszkamy.
Mma Potokwane klasnęła w dłonie.
- Idźcie się spakować, dzieci. Powiedzcie swojej wychowawczyni, żeby wam dała
czyste ubranie.
Dziewczynka obróciła wózek o sto osiemdziesiąt stopni i wyjechała z pokoju w
asyście brata.
- Co ja zrobiłem? - mruknął pan J.L.B. Matekoni pod nosem.
Mma Potokwane udzieliła mu odpowiedzi.
- Bardzo dobry uczynek.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
WIATR MUSI SKĄDŚ PRZYLATYWAĆ
Wyjechały z wioski maleńką białą furgonetką mmy Ramotswe. Gruntowa droga była
kiepska, chwilami prawie znikała w głębokich dziurach albo falowała morzem kolein, na
które furgonetka reagowała zgrzytnięciami i stukotami protestu. Farma znajdowała się
zaledwie osiem mil od wioski, ale wlokły się jak ślimak i mma Ramotswe była zadowolona,
ż
e ma przy sobie mmę Potsane. Łatwo byłoby zabłądzić w monotonnym buszu, gdzie nie było
wzgórz, a drzewa wyglądały identycznie. Jednak dla mmy Potsane krajobraz, chociaż
widziany jak przez mgłę, obfitował w znaki szczególne. Zmrużonymi oczami rozglądała się
dokoła i pokazywała, że tutaj wiele lat wcześniej znaleźli zbłąkanego osiołka, a koło tamtego
kamienia bez widocznego powodu nagle zdechła krowa. Tego rodzaju intymne wspomnienia
ożywiają krajobraz - przywiązują ludzi do kawałka wysuszonej ziemi, który jest dla nich tak
cenny i piękny, jakby go porastała bujna trawa.
Mma Potsane pochyliła się do przodu.
- O, tam, widzi pani? Jak coś jest daleko, to lepiej widzę. Tam jest farma.
Mma Ramotswe powędrowała w ślad za jej spojrzeniem. Busz zgęstniał, rosło tutaj
dużo akacji, zza których wyzierały kształty budynków. Były wśród nich ruiny typowe dla
południowej Afryki: pobielone ściany, które skruszyły się do wysokości może metra, jakby
zostały zmiażdżone; inne budynki wciąż miały dachy, a przynajmniej więźbę dachową, bo
strzechy runęły do środka i zostały częściowo zjedzone przez mrówki albo posłużyły ptakom
do budowy gniazd.
- To jest farma?
- Tak. A tam - widzi pani? Tam mieszkaliśmy.
Jak już wcześniej powiedziała, był to dla niej smutny powrót do domu. Spędziła tutaj z
mężem spokojne lata po jego powrocie z kopalń RPA. Dzieci poszły już w świat, więc
państwo Potsane znowu byli we dwoje i pławili się w luksusie pozbawionego zgiełku życia.
- Nie mieliśmy za wiele do roboty - powiedziała. - Mój mąż codziennie szedł
pracować w polu, a ja siedziałam z innymi kobietami i szyłam ubrania. Ten Niemiec chciał,
ż
ebyśmy robiły ubrania, które on potem sprzedawał w Gaborone.
Droga się skończyła i mma Ramotswe zaparkowała furgonetkę pod drzewem.
Rozprostowała nogi i spojrzała przez drzewa na coś, co kiedyś zapewne było głównym
budynkiem. Sądząc po rozsianych dokoła ruinach, osada liczyła jedenaście albo dwanaście
domów. Jakie to smutne, pomyślała. Wszystkie te budynki pośród buszu w opłakanym stanie.
Tyle nadziei, po której zostały tylko gliniane fundamenty i sypiące się ściany.
Podeszły do głównego domu. Dach zachował się prawie w całości, bo - w
przeciwieństwie do innych zabudowań - był z blachy falistej. Zachowały się też drzwi z
siatkami przeciwko owadom i szyby w niektórych oknach.
- Tutaj mieszkał Niemiec - wyjaśniła mma Potsane. - I Amerykanin, i kobieta z RPA, i
jeszcze inni ludzie z daleka. My, Batswana, mieszkaliśmy tam.
- Chciałabym wejść do tego domu - powiedziała mma Ramotswe.
Mma Potsane pokręciła głową.
- Nic tam nie ma. Dom stoi pusty. Wszyscy się stąd wynieśli.
- Wiem o tym, ale skoro już tu przyjechałyśmy, to chciałabym zobaczyć, jak wygląda
w środku. Pani nie musi ze mną wchodzić, jeśli pani nie chce.
Mma Potsane wzdrygnęła się.
- Nie puszczę pani samej. Idę z panią.
Lekko pchnęły drzwi. Nadżarte przez termity drewno od razu ustąpiło.
- Mrówki zjedzą wszystko w tym kraju - powiedziała mma Potsane. - Któregoś dnia
zostaną tylko mrówki.
Po wejściu do domu owiał je panujący w środku chłodek. W powietrzu unosił się
zapach kurzu, mieszany kwaśny odór zniszczonych desek powały i belek, które dla ochrony
przed mrówkami zostały nasączone kreozotem.
Mma Potsane pokręciła głową.
- Widzi pani, że nic tutaj nie ma. Tylko pusty dom. Możemy już iść.
Mma Ramotswe puściła tę sugestię mimo uszu. Oglądała przybity do ściany pożółkły
kawałek papieru. Było to zdjęcie z gazety - fotografia mężczyzny stojącego przed jakimś
budynkiem. Podpisu nie dało się odczytać, bo papier przegnił. Ruchem ręki przywołała mmę
Potsane.
- Kim jest ten człowiek?
Mma Potsane przysunęła oczy do zdjęcia.
- Pamiętam go - powiedziała. - Pracował tutaj. Motswana. Zaprzyjaźnił się z
Amerykaninem. Cały czas gadali i gadali, jak dwa chłopy na kgotla.
- Był z wioski? - spytała mma Ramotswe.
Mma Potsane parsknęła śmiechem.
- Nie, on nie był od nas. Przyjechał z Francistown. Jego ojciec był dyrektorem szkoły i
bardzo mądrym człowiekiem. On też był mądry. Dużo wiedział. Dlatego Amerykanin stale z
nim gadał. Ale Niemiec go nie lubił. Ci dwaj się nie przyjaźnili.
Mma Ramotswe jeszcze chwilę studiowała zdjęcie, po czym zerwała je ze ściany i
schowała do kieszeni. Mma Potsane przeszła do sąsiedniej izby, a mma Ramotswe dołączyła
do niej chwilę później. Na podłodze leżał szkielet dużego ptaka, który nie potrafił wydostać
się z domu. Kości były ogryzione do czysta przez mrówki.
- W tej izbie mieściło się biuro - wyjaśniła mma Potsane. - Trzymali tu wszystkie
rachunki, a tam w rogu stał mały sejf. Ludzie przysyłali im pieniądze, wie pani? Za granicą
byli ludzie, którzy uważali, że tę farmę warto wspierać. Była przykładem na to, że z takich
suchych miejsc można coś zrobić. Chcieli, żebyśmy pokazali, że ludzie mogą mieszkać razem
w takim suchym miejscu i dzielić się wszystkim.
Mma Ramotswe skinęła głową. Słyszała o ludziach, którzy lubią sprawdzać
najrozmaitsze teorie na temat tego, jak ludzie mogliby żyć. Botswana ma w sobie coś, co ich
pociąga. Może chodzi o to, że w tym ogromnym, suchym kraju jest tak dużo powietrza, że
nowe idee mają czym oddychać. Tacy ludzie byli bardzo przejęci, kiedy powstał ruch
Urigade. Ale co jest w tym takiego wyjątkowego? Czy w bogatych krajach młodzież nie
pracuje? Może nie, i pewnie dlatego ci zapaleńcy z bogatych krajów tak się podniecili tym
pomysłem. Ci zazwyczaj sympatyczni ludzie traktowali Batswana z szacunkiem. Ale jednak
może być irytujące, kiedy nieustannie udzielają ci rad. Zawsze znajdzie się jakaś gorliwa
zagraniczna organizacja gotowa powiedzieć Afrykanom: zróbcie tak a tak, to jest najlepszy
sposób. Ale to, co jest dobre gdzie indziej, nie musi się sprawdzić w Afryce. Afryka
potrzebuje własnych rozwiązań.
Farma stanowiła kolejny przykład zbożnego projektu, który nie wypalił. Nie da się
uprawiać warzyw w kotlinie Kalahari. Nie ma w tym żadnej wielkiej filozofii. Wiele roślin
można tu hodować, pod warunkiem że są to rośliny rodzime, a nie pomidory i zielona sałata.
Botswana nie jest dla nich odpowiednim miejscem, a w każdym razie ten region Botswany.
Wyszły z biura i zwiedzały resztę domu. Z kilku izb widać było niebo, toteż liście i
gałęzie zasłały podłogi. Jaszczurki smyrgały do kątów, szeleszcząc liśćmi, a maleńkie różowo
- białe gekony zastygały przyczepione do ścian, bo najście zupełnie im nieznanych istot
wprawiło je w osłupienie. Jaszczurki, gekony, pył w powietrzu i na tym koniec. Słowem -
pusty dom.
Nie licząc fotografii.
Mma Potsane ucieszyła się, kiedy wreszcie wróciły na dwór. Zaproponowała, że
pokaże mmie Ramotswe, gdzie hodowano warzywa. Tutaj również natura upomniała się o
swoje i po przedsięwzięciu została tylko nieregularna sieć rowów, zerodowanych do
maleńkich kanionów. Tu i ówdzie widać było dziury w ziemi po palikach podtrzymujących
siatki ocieniające, ale samo drewno, jak wszystko inne, zjadły mrówki.
Mma Ramotswe osłoniła oczy dłonią.
- Po całej tej pracy tyle zostało - zadumała się.
Mma Potsane wzruszyła ramionami.
- Zawsze tak jest, mma. Nawet w Gaborone. Niech pani pomyśli o tych wszystkich
budynkach. Skąd wiadomo, że za pięćdziesiąt lat Gaborone będzie jeszcze stało? Czy na
Gaborone mrówki też nie mają zakusów?
Mma Ramotswe uśmiechnęła się. Tak również można spojrzeć na sprawę. Wszystkie
ludzkie wysiłki są skazane na taki los, dumała, i tylko dzięki nieświadomości albo
zapominalstwu starcza nam wiary, żeby zbudować coś, co w zamyśle ma być trwałe. Czy za
dwadzieścia lat ktoś będzie jeszcze pamiętał o Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1?
Albo o Tlokweng Road Speedy Motors? Raczej nie. Z drugiej strony, czy to jest takie istotne?
Ta melancholijna myśl sprowadziła ją z powrotem na ziemię. Nie przyjechała tutaj
rozmyślać o archeologii, tylko spróbować się dowiedzieć, co się tutaj przed laty wydarzyło.
Przyjechała, żeby wziąć farmę pod lupę, ale się okazało, że nie ma czego analizować. Jakby
przeszedł wiatr i wszystko wymiótł, porozrzucał kartki i zasypał ślady piaskiem.
Odwróciła się do mmy Potsane, która stała obok niej milcząca.
- Skąd tutaj wieje wiatr, mma Potsane?
Kobieta dotknęła swój policzek. Mma Ramotswe nie zrozumiała tego gestu. Ona ma
puste oczy, pomyślała. Jedno było zmętniałe, drugie mleczne. Powinna iść do szpitala.
- Stamtąd - odparła mma Potsane, pokazując na akacje i długą połać nieba, w stronę
Kalahari. - Stamtąd.
Mma Ramotswe milczała. Czuła, że jest bardzo bliska rozwiązania zagadki, lecz nie
potrafiła tego ująć w słowa ani nie umiała powiedzieć, skąd to wie.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
DZIECI SĄ DOBRODZIEJSTWEM BOTSWANY
Skwaszona służąca pana J.L.B. Matekoniego uwiesiła się na drzwiach kuchni, ze
sfatygowanym czerwonym kapelusikiem krzywo włożonym na głowę. Humor jeszcze jej się
pogorszył, odkąd chlebodawca przekazał jej niepomyślną nowinę. Całymi dniami rozmyślała
o tym, jak mogłaby zapobiec katastrofie. Układ z panem J.L.B. Matekonim bardzo jej
odpowiadał. Nie miała zbyt wiele do roboty. Mężczyźni nie przywiązują wagi do takich
spraw jak sprzątanie i froterowanie. Byle ich dobrze karmić, a wówczas są bardzo mało
uciążliwymi pracodawcami. A karmiła pana J.L.B. Matekoniego dobrze, wbrew temu, co
nagadała mu grubaska. Powiedziała, że jest za chudy! Może według jej kryteriów, bo według
kryteriów normalnych ludzi był całkiem dobrze zbudowany. Ciekawe, czym mma Ramotswe
go będzie karmiła - pewnie łyżkami smalcu na śniadanie i grubymi pajdami chleba, od czego
zrobi się napęczniały jak ten spasiony wódz z północy, pod którym złamało się krzesło, kiedy
odwiedził dom, w którym pracowała kuzynka służącej pana J.L.B. Matekoniego.
Jej wszakże leżała na sercu nie tyle pomyślność pana J.L.B. Matekoniego, ile jej
własna zagrożona pozycja. Gdyby musiała pracować w hotelu, nie mogłaby zapraszać do
siebie mężczyzn. W obecnym układzie mężczyźni odwiedzali ją w domu jej chlebodawcy,
kiedy ten był w pracy (oczywiście bez jego wiedzy). Korzystała z pokoju pana J.L.B.
Matekoniego, gdzie stało dwuosobowe łóżko kupione w Central Furnishers. Takie wielkie,
wygodne łóżko marnowało się u kawalera. Odwiedzający ją mężczyźni też je lubili. Dawali
jej pieniądze, przy czym prezenty te były zawsze większe, jeśli udało się skorzystać z pokoju
pana J.L.B. Matekoniego. I to wszystko miałoby się skończyć?
Służąca zmarszczyła brwi. Sytuacja wymagała podjęcia energicznych kroków, ale
trudno było wymyślić jakieś rozwiązanie. Nie było sensu próbować nakłonić pana J.L.B.
Matekoniego do zmiany decyzji. Kiedy taka kobieta uczepi się mężczyzny, to już go nie
wypuści ze swoich szponów. Mężczyźni tracą w takich okolicznościach rozum, toteż pan
J.L.B. Matekoni po prostu by jej nie słuchał, gdyby próbowała mu powiedzieć o czekających
go zagrożeniach. Nawet gdyby dowiedziała się czegoś kompromitującego na temat
przeszłości tej kobiety, to przypuszczalnie machnąłby na to ręką. Ciekawe, jak pan J.L.B.
Matekoni by zareagował na informację, że jego przyszła żona jest morderczynią? Można by
mu zasugerować, że zabiła już dwóch mężów, wsypując im truciznę do jedzenia.
On jednak tylko by się uśmiechnął. Nie wierzę pani, powiedziałby. Nawet gdyby
pomachała mu przed nosem „Botswana Daily News” z nagłówkiem: „Mma Ramotswe truje
męża. Policja bierze owsiankę do zbadania. Wynik: duża zawartość trucizny”. Nie, nawet
wtedy by nie uwierzył.
Splunęła na zakurzoną podłogę. Skoro nie ma sposobu odwieść pana J.L.B.
Matekoniego od powziętego zamiaru, to może powinna zastanowić się nad tym, jak się
pozbyć mmy Ramotswe. Gdyby grubaska zniknęła, problem sam by się rozwiązał. Gdyby...
Nie, co za straszna myśl, a poza tym chyba nie byłoby jej stać na wynajęcie czarownika.
Strasznie drogo sobie liczą za zlikwidowanie człowieka, a na dodatek byłoby to zbyt
ryzykowne. Ludzie by gadali, przyjechałaby policja, a nie wyobraża sobie gorszego losu niż
więzienie.
Więzienie! A gdyby tak mma Ramotswe poszła na kilka lat za kratki? Kobieta, która
siedzi w więzieniu, nie może wyjść za mąż. A zatem gdyby wyszło na jaw, że mma
Ramotswe popełniła przestępstwo, i wylądowałaby na kilka lat w kiciu, wszystko pozostałoby
po staremu. I nie gra roli, czy naprawdę je popełniła, byle policja tak sądziła i żeby znalazła
dowody. Służąca pana J.L.B. Matekoniego słyszała kiedyś o człowieku, , który odsiadywał
wyrok, bo jego wrogowie podrzucili mu do domu amunicję oraz granaty i zawiadomili
policję, że on je przechowuje dla partyzantów. To było podczas rajdu na Francistown w
wykonaniu partyzantów Joshuy Nkomo z Zimbabwe i mimo wysiłków policji pociski i
karabiny napływały do kraju szeroką strugą. Mężczyzna zaklinał się, że jest niewinny, ale
policja i sędzia tylko się śmiali.
Teraz pocisków i karabinów jest mało, ale może dałoby się podrzucić mmie Ramotswe
coś innego. Czego w tych czasach szuka policja? Władze bardzo się przejmują narkotykami i
w gazecie można czasem przeczytać o tej czy innej osobie aresztowanej za handel dagga. Ale
musi być tego duża ilość, żeby policja się zainteresowała, a skąd wziąć dużą ilość? Przy
wysokich cenach dagga byłoby ją zapewne stać zaledwie na kilka listków. Trzeba więc
wymyślić co innego.
Służąca zamyśliła się. Mucha wylądowała jej na czole i zeszła na nos. Normalnie
służąca strzepnęłaby natręta, ale przyszedł jej do głowy pewien pomysł, który nabierał coraz
bardziej konkretnych kształtów. Mucha bezkarnie dotarła na koniec nosa. W ogrodzie
sąsiadów zaszczekał pies. Drogą na stare lotnisko przejechała ciężarówka i ze zgrzytem
zmieniła bieg. Służąca uśmiechnęła się i odsunęła kapelusik do tyłu. Miała znajomego, który
mógł jej pomóc. Wiedziała, czym on się zajmuje i że jest to niebezpieczne. W zamian za
rozprawienie się z mma Ramotswe uraczyłaby go tym, co najwyraźniej bardzo lubił, lecz w
domu mu tego skąpiono. Wszyscy byliby zadowoleni. On miałby to, czego pragnie. Ona nie
straciłaby pracy. Pan J.L.B. Matekoni zostałby uratowany przed pazerną kobietą, a mma
Ramotswe otrzymałaby to, na co sobie zasłużyła. Bardzo klarowna sytuacja.
Służąca wróciła do kuchni i zaczęła obierać ziemniaki. Teraz, gdy zagrożenie
stwarzane przez mmę Ramotswe miało wkrótce zostać zażegnane, poczuła przypływ sympatii
do swojego szefa renegata, który był po prostu słabym człowiekiem, jak wszyscy mężczyźni.
Postanowiła ugotować mu pyszny obiad. W lodówce było mięso, które wcześniej planowała
zabrać do domu, ale teraz zdecydowała, że udusi je z cebulą i poda z tłuczonymi
ziemniakami.
Jedzenie nie było jeszcze całkiem gotowe, kiedy pan J.L.B. Matekoni wrócił do domu.
Usłyszała, jak podjeżdża pikap, stuka brama, a potem otwierają się drzwi frontowe. Z reguły
wołał od wejścia: „Już jestem!”, aby wiedziała, ze może stawiać obiad na stole. Dzisiaj jednak
nie usłyszała żadnego okrzyku, tylko obcy głos. Wstrzymała oddech. Czyżby zaprosił to
babsko na obiad? Schowałaby wtedy mięso i powiedziała, że w domu nie ma nic do jedzenia.
Nie zniosłaby tego, żeby mma Ramotswe miała jeść ugotowany przez nią obiad. Wolałaby
dać mięso psu, niż postawić przed kobietą, która zagrażała podstawom jej materialnego bytu.
Podeszła do drzwi kuchni i dyskretnie wyjrzała na korytarz. Pan J.L.B. Matekoni
przytrzymywał dla kogoś drzwi.
- Ostrożnie - powiedział. - Te drzwi nie są zbyt szerokie.
Padła odpowiedź, której służąca nie zrozumiała. Był to głos kobiecy, ale jak z ulgą
stwierdziła, nie należał do tej jędzy. Kogo on ze sobą przyprowadził? Inną kobietę? To
byłoby znakomite, bo wtedy mogłaby powiedzieć mmie Ramotswe, że jej narzeczony nie jest
jej wierny, a wtedy do małżeństwa przypuszczalnie w ogóle by nie doszło.
Ale potem przez próg wjechała dziewczynka na wózku inwalidzkim popychanym
przez jej braciszka. Po co pan J.L.B. Matekoni przyprowadził te dzieci do domu? Pewnie
rodzina, dzieci jakiegoś dalekiego krewnego. Tradycyjna moralność botswańska każe się
zaopiekować takimi dziećmi, niezależnie od stopnia pokrewieństwa.
- Jestem tutaj, rra! - zawołała. - Obiad gotowy.
Pan J.L.B. Matekoni spojrzał w jej stronę.
- A. Jest ze mną dwójka dzieci. Muszą coś zjeść.
- Starczy dla wszystkich. Jest pyszne duszone mięso.
Utłukła rozgotowane ziemniaki, wytarła dłonie w szmatę i poszła do salonu, gdzie
zastała pana J.L.B. Matekoniego siedzącego w fotelu. Dziewczynka siedziała na wózku pod
oknem i wyglądała na zewnątrz, a obok niej stał mały chłopiec, zapewne jej brat. Jeden rzut
oka i służąca zorientowała się, co to za dzieci: Basarwa. Nie sposób się pomylić.
Dziewczynka miała tę charakterystyczną jasnobrązową skórę w kolorze krowiego łajna, a
chłopiec oczy typowe dla tego ludu, trochę chińskie, i pośladki mu sterczały, tworząc jakby
półeczkę.
- Dzieci tu zamieszkają - powiedział pan J.L.B. Matekoni, spuszczając wzrok. - Są z
farmy dla sierot, ale ja się nimi zaopiekuję.
Służąca zrobiła wielkie oczy. Tego się nie spodziewała. śaden szanujący się człowiek
nie sprowadziłby do siebie dzieci Masarwa. To złodziejskie plemię - nie miała co do tego
ż
adnych wątpliwości - i nie należy wzbudzać w tych ludziach przekonania, że mogą sobie
zamieszkać w porządnym domu Batswana. Pan J.L.B. Matekoni chce pewnie zapisać na
swoim koncie dobry uczynek, ale nawet miłość bliźniego ma swoje granice.
- Zostaną tutaj? - spytała ze zdziwieniem. - Ile dni?
Nie spojrzał na nią. Za bardzo się wstydzi, pomyślała.
- Zostaną tutaj na długo. Nie planuję ich oddawać.
Milczała. To na pewno sprawka tej całej Ramotswe. Może to jest część jej planu, który
ma na celu usidlenie pana J.L.B. Matekoniego. Najpierw przysłać dwójkę dzieci Masarwa, a
potem samej się sprowadzić. A może to jest element intrygi skierowanej przeciwko niej.
Może mma Ramotswe spodziewa się, że ona tego nie zaakceptuje i zrezygnuje z pracy u pana
J.L.B. Matekoniego, jeszcze zanim grubaska się tutaj wprowadzi. Jeśli taki jest plan, to trzeba
zrobić wszystko, żeby go udaremnić. Będzie musiała udawać, że lubi dzieci i cieszy się, że
mieszkają u jej chlebodawcy. Niełatwe, ale wykonalne.
- Na pewno jesteście głodne - powiedziała z uśmiechem do dziewczynki. - Mam
pyszne duszone mięso. Dzieci bardzo to lubią.
Dziewczynka odwzajemniła uśmiech.
- Dziękuję, mma - odparła z szacunkiem. - Bardzo pani miła.
Chłopczyk nic nie powiedział, tylko patrzył na służącą swymi przenikliwymi oczami.
Ciarki ją przeszły. Wróciła do kuchni i przygotowała jedzenie do podania. Dziewczynce
nałożyła dużą porcję, panu J.L.B. Matekoniemu jeszcze większą, a chłopak dostał tylko
odrobinę mięsa z ziemniakami wyskrobanymi z dna garnka. Nie chciała, żeby chłopiec się
rozzuchwalił. Im mniej będzie jadł, tym lepiej.
Jedli w milczeniu. J.L.B. Matekoni siedział u szczytu stołu, dziewczynka po jego
prawej ręce, a chłopczyk naprzeciwko. Dziewczynka musiała się pochylać do przodu, bo
wózek nie mieścił się pod stołem. Radziła sobie jednak doskonale i szybko zjadła całą porcję.
Chłopak migiem spałaszował jedzenie, a potem usiadł z kulturalnie splecionymi dłońmi i
patrzył na pana J.L.B. Matekoniego.
Po obiedzie pan J.L.B. Matekoni przyniósł z pikapa walizkę przywiezioną z farmy dla
sierot. Wychowawczyni dała im dodatkowe ubrania, które spakowała do jednej z tych tanich
tekturowych walizek, które otrzymywały sieroty, kiedy szły w świat. Do wieka walizki
przylepiona była kartka z listą ubrań wypisaną w dwóch kolumnach: „Chłopczyk: 2 pary
chłopięcych spodni, 2 pary szortów khaki, 2 koszule khaki,” 1 sweterek, 4 skarpetki, 1 para
butów, 1 Biblia w języku setswana. Dziewczynka: 3 pary dziewczęcych spodni, 2 koszule, 1
podkoszulek, 2 spódnice, 4 skarpetki, 1 para butów, 1 Biblia w języku setswana”.
Pan J.L.B. Matekoni wniósł walizkę do mieszkania i pokazał dzieciom ich lokum -
niewielki pokój przeznaczony dla gości, którzy jakoś nie przyjeżdżali, z dwoma materacami,
stertą zakurzonych koców i krzesłem. Położył walizkę na krześle i otworzył. Dziewczynka
podjechała do krzesła i spojrzała na ubrania, które były nowe. Dotknęła ich niepewnie, jakby
nigdy wcześniej nie miała do czynienia z nowymi ubraniami.
Pan J.L.B. Matekoni zostawił dzieci same, żeby się rozpakowały. Wyszedł do ogrodu i
postał chwilę pod siatką ocieniającą koło drzwi frontowych. Dopiero teraz w pełni do niego
dotarło, na co się zdecydował. Zmienił bieg życia dwóch istnień ludzkich i od tej pory
spoczywała na nim odpowiedzialność za ich dalsze losy. Myśl ta w pierwszej chwili go
przeraziła. Nie dość, że miał teraz dwie dodatkowe gęby do wykarmienia, to trzeba było
jeszcze pomyśleć o szkołach i kobiecie, która na co dzień zajmowałaby się dziećmi.
Mężczyzna nigdy nie zadba o wszystkie potrzeby dzieci. Trzeba będzie znaleźć opiekunkę,
podobną do troskliwej wychowawczyni z farmy dla sierot. Wstrzymał oddech. O czymś
zapomniał: był człowiekiem prawie żonatym. Dzieci będą miały matkę: mmę Ramotswe.
Klapnął ciężko na odwróconej do góry dnem beczce po oleju. Zrzucił na mmę
Ramotswe odpowiedzialność za te dzieci, nie pytając jej nawet o zdanie. Dał się zbałamucić
mmie Potokwane, kobiecie o dużej sile perswazji, i właściwie w ogóle się nie zastanowił nad
konsekwencjami. Czy można jeszcze oddać dzieci? Formalnie biorąc, ich prawną opiekunką
nadal była zapewne mma Potokwane. Niczego nie podpisał. Nie było żadnego świstka
papieru, którym kierowniczka farm dla sierot mogłaby mu pomachać przed oczyma. Oddanie
dzieci nie wchodziło jednak w rachubę. Powiedział dzieciom, że się nimi zaopiekuje, a to
miało dla niego większe znaczenie niż podpis na jakimkolwiek dokumencie.
Pan J.L.B. Matekoni zawsze dotrzymywał słowa. W prowadzeniu interesów przyjął
zasadę nieskładania obietnic, z których nie mógłby się wywiązać. Czasami musiał za to słono
płacić. Jeśli powiedział klientowi, że naprawa samochodu będzie kosztowała trzysta puli, to
nigdy nie brał więcej, nawet gdy naprawa zajęła mu znacznie więcej czasu, niż się
spodziewał. A takie sytuacje nie należały do rzadkości, ponieważ leniwi uczniowie pana
J.L.B. Matekoniego potrafili godzinami ślęczeć nad najprostszą sprawą. Nie rozumiał, jak
zwykły przegląd może komuś zabrać trzy godziny. Spuścić stary olej, wlać nowy, wymienić
filtry, sprawdzić poziom płynu hamulcowego, wyregulować zapłon i nasmarować skrzynię
biegów. Cena za tę usługę wynosiła dwieście osiemdziesiąt puli i spokojnie można się było
uporać z tą robotą w półtorej godziny, ale terminatorzy potrzebowali znacznie więcej czasu.
Nie, nie mógł się już wycofać. To były teraz jego dzieci, na dobre i na złe.
Porozmawia z mmą Ramotswe i wytłumaczy jej, że dzieci są dobrodziejstwem Botswany i że
oni muszą zrobić wszystko, co w ich mocy, aby pomóc tym biednym sierotkom. Wiedział, że
mma Ramotswe ma dobre serce, i był pewien, że go zrozumie i zgodzi się z nim. Tak,
porozmawia z mmą Ramotswe, choć może nie od razu.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
SZKLANY SUFIT
Mma Makutsi, sekretarka w Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1, legitymująca
się dyplomem cum laude pomaturalnego studium dla sekretarek, siedziała za biurkiem i
wyglądała na zewnątrz przez otwarte drzwi. Wolała zostawiać drzwi otwarte, kiedy w agencji
nic się nie działo (czyli przez większość czasu), ale rozwiązanie to miało swoje wady, a
mianowicie kury właziły czasem do środka i spacerowały po pokoju, jakby znajdowały się w
kurniku. Miała słuszne powody, aby nie lubić tych kur. Abstrahując od tego, że drób w
agencji detektywistycznej znamionuje brak profesjonalizmu, to konkretne kury szczerze
irytowały mmę Makutsi. Przychodziła zawsze ta sama grupa: cztery kury i apatyczny kogut,
którego podejrzewała o impotencję, i sądziła, że kury trzymają go przy sobie wyłącznie z
litości. Kogut był kulawy i pozbawiony znacznej części piór na jednym ze skrzydeł. Wyglądał
na osobnika świadomego utraty swojej pozycji społecznej. Zawsze chodził o kilka kroków za
kurami, jak książę małżonek, którego protokół dyplomatyczny spycha na podrzędne miejsce.
Kury reagowały na mmę Makutsi z taką samą irytacją jak ona na nie. Zachowywały
się tak, jakby to sekretarka była intruzem. Uważały, że w tym maleńkim budynku z dwoma
niewielkimi oknami i skrzypiącymi drzwiami z natury rzeczy powinien mieścić się kurnik, a
nie agencja detektywistyczna. Miały nadzieję, że jeśli będą się dostatecznie długo wpatrywały
oskarżycielskim wzrokiem w sekretarkę, to pójdzie sobie, a one będą wtedy mogły
przesiadywać na krzesłach i umościć sobie gniazda w szafkach na dokumenty. Takie snuły
marzenia.
- Wynocha! - powiedziała mma Makutsi, przeganiając je zwiniętą w rulon gazetą. -
Kurom wstęp wzbroniony! Wynocha!
Największa z kur odwróciła się i spiorunowała ją wzrokiem, natomiast kogut
najwyraźniej miał pietra.
- Tak, tak, o was chodzi! - krzyknęła mma Makutsi. - To nie jest ferma kurza! Won!
Kury zagdakały z oburzeniem i zawahały się, ale kiedy mma Makutsi odsunęła krzesło
i zaczęła wstawać, ruszyły w stronę drzwi, tym razem na czele z kogutem, który kuśtykał
nieporadnie.
Rozprawiwszy się z kurami, mma Makutsi wróciła do poprzedniego zajęcia, czyli
wyglądania na zewnątrz przez drzwi. Uważała za upokarzające, że musi wypędzać z biura
drób. Ciekawe, ile spośród najlepszych absolwentek studium sekretarskiego musi to robić,
pomyślała. W dużych biurowcach w centrum sekretarki siedziały za politurowanymi biurkami
z chromowymi okuciami w klimatyzowanych pokojach z wielkimi oknami. Widziała te biura
podczas wizyt zorganizowanych przez uczelnię. Widziała, jak sekretarki siedzą uśmiechnięte
i obwieszone drogimi kolczykami, czekając na dobrze zarabiającego mężczyznę, który
wejdzie do środka i poprosi je o rękę. Pomyślała wtedy, że chciałaby mieć taką posadę,
chociaż ją samą bardziej interesowała praca niż złapanie męża. Była zresztą przekonana, że
dostanie taką posadę, ale kiedy po zakończeniu kursu wszystkie zaczęły chodzić na rozmowy
kwalifikacyjne, ona nie otrzymała żadnych propozycji. Nie mogła tego zrozumieć. Niektóre
koleżanki ze znacznie niższą średnią (nawet 51 procent, czyli minimum koniecznym do
zaliczenia kursu) miały dobre oferty, a ona, która osiągnęła niebywałe 97 procent, nie
otrzymała żadnej propozycji pracy. Jak to możliwe?
Wyjaśniła jej to jedna z dziewczyn, której również się nie powiodło. Też chodziła na
rozmowy kwalifikacyjne, ale nie udało jej się nigdzie znaleźć zatrudnienia.
- To mężczyźni decydując tym, kto dostanie pracę, prawda? - powiedziała.
- No tak. To oni są szefami, więc wybierają sobie sekretarki.
- A jak myślisz, czym kierują się mężczyźni w swoim wyborze? Sądzisz, że ocenami z
egzaminów? Naprawdę w to wierzysz?
Mma Makutsi milczała. Nie przyszło jej do głowy, że tego rodzaju decyzje mogą być
podejmowane na podstawie innych kryteriów. W szkole nieustannie wbijano im do głowy, że
kto pilnie się uczy, ten otrzyma dobrą pracę.
- Widzę, że w to wierzysz - powiedziała koleżanka z cierpkim uśmieszkiem. - Ale
jesteś w błędzie. Decyduje uroda. Mężczyźni dają pracę ładnym dziewczynom. Pozostałym
mówią: „Bardzo nam przykro, nie mamy wolnych etatów. Przepraszamy panią, ale na świecie
jest recesja, a podczas recesji starcza pracy tylko dla ładnych dziewczyn. Prawa ekonomii są
nieubłagane”.
Mma Makutsi słuchała tego zdumiona. Uprzytomniła sobie jednak, że te pełne
goryczy słowa odpowiadają rzeczywistości. Być może podświadomie zawsze o tym
wiedziała, tylko nie potrafiła spojrzeć prawdzie w oczy. Ładne kobiety mają to, czego chcą, a
dla takich jak ona, może nie tak atrakcyjnych, nic nie zostaje.
Wieczorem po rozmowie z koleżanką spojrzała do lustra. Próbowała wcześniej zrobić
coś z włosami, ale bezskutecznie. Użyła płynu rozprostowującego i wytrwale ciągnęła za
włosy, te jednak nie chciały poddać się jej zabiegom. Z kolei skóra opierała się działaniu
rozmaitych kremów, które mma Makutsi w nią wsmarowywała, skutkiem czego cerę miała
znacznie ciemniejszą od większości koleżanek ze studium. Nagle jej los wzbudził w niej
wielkie rozżalenie. Znikąd nadziei. Nawet wielkie okulary, które sobie kupiła za horrendalną
cenę, nie mogły ukryć faktu, że była ciemnoskórą dziewczyną w świecie, który leży u stóp
jasnolicych piękności grubo szminkujących usta. Taka jest bezwzględna, nieuchronna
prawda, której nie ukryje żadne idealistyczne myślenie ani drogie kremy czy balsamy.
Przyjemne życie, dobra praca i bogaty mąż to nie jest kwestia zasług i ciężkiej pracy, lecz
brutalnej, nieprzejednanej biologii.
Mma Makutsi stała przed lustrem i płakała. Tak strasznie się napracowała na swoją
ś
rednią 97 procent w studium sekretarskim, podczas gdy mogła równie dobrze poświęcić ten
czas na zabawianie się z chłopakami, bo co jej przyszło z tej całej nauki? Czy w ogóle
zdobędzie jakąś pracę, czy też skończy się na tym, że zostanie u matki, będzie jej pomagała
prać i prasować spodnie khaki młodszego brata?
Odpowiedź na to pytanie otrzymała następnego dnia, kiedy po rozmowie
kwalifikacyjnej zatrudniła ją mma Ramotswe. To było najlepsze rozwiązanie. Skoro
mężczyźni kierują się kryteriami pozamerytorycznymi, to zgłoś się do pracy u kobiety. Biuro
nie było wprawdzie zbyt szykowne, ale praca ją fascynowała. Być sekretarką prywatnego
detektywa to znacznie większy prestiż, niż być sekretarką w banku czy w biurze adwokata.
Może więc mimo wszystko jest na świecie jakaś sprawiedliwość. Może cały ten trud nie
poszedł jednak na marne.
Pozostawał wszakże problem kur.
- A więc, mma Makutsi - powiedziała mma Ramotswe, usadowiwszy się na krześle w
oczekiwaniu na herbatę, którą parzyła dla niej sekretarka - pojechałam do Molepolole i
znalazłam tę farmę. Widziałam główny budynek i pola, na których próbowali uprawiać
warzywa. Rozmawiałam z kobietą, która tam wtedy mieszkała. Widziałam wszystko, co było
do zobaczenia.
- I znalazła, pani coś? - spytała mma Makutsi, która wlała gorącą wodę do
porcelanowego czajniczka i zamieszała liście herbaty.
- Udało mi się coś uchwycić. Ogarnęło mnie uczucie, że coś wiem.
Mma Makutsi nie bardzo wiedziała, co to znaczy. Albo się coś wie, albo nie. Nie
można sobie wyobrażać, że się coś wie, skoro nie wie się nawet, co to miałoby być.
- Nie jestem pewna... - zaczęła.
- To się nazywa intuicja - przerwała jej mma Ramotswe ze śmiechem. - Można o tym
przeczytać w książce pana Andersena. Według niego intuicja to jest coś, co wiemy gdzieś w
głębi naszej istoty, ale nie umiemy na to znaleźć słów.
- I na tej farmie spłynęło na panią przeczucie - powiedziała mma Makutsi z wahaniem.
- Co pani powiedziała? Gdzie jest ten biedny Amerykanin?
- Tam - odparła spokojnie mma Ramotswe. - Chłopak jest tam.
Przez chwilę obie milczały. Mma Makutsi postawiła czajniczek na laminowanym
blacie i przykryła go.
- Do tej pory tam mieszka?
- Nie - powiedziała mma Ramotswe. - Nie żyje. Ale jest na farmie. Rozumie mnie
pani?
Mma Makutsi skinęła głową. Każdy rozsądny Afrykanin by zrozumiał, co mma
Ramotswe ma na myśli. Kiedy umieramy, nie opuszczamy miejsca, w którym żyliśmy. W
jakimś sensie wciąż tam jesteśmy. Nasz duch tam jest. Nigdy nie odchodzi. Biali po prostu
tego nie rozumieją. Nazywają to zabobonem i wiarę w takie rzeczy uważają za objaw
ciemnoty. Ale to oni są ciemni. Skoro nie rozumieją, że jesteśmy cząstką otaczającego nas
ś
wiata przyrody, to ich oczy są ślepe, a nie nasze.
Mma Makutsi nalała herbatę i podała mmie Ramotswe jej kubek.
- Powie pani o tym Amerykance? Ona na pewno spyta: „Gdzie jest ciało? Niech mi
pani wskaże miejsce, gdzie leży mój syn”. Wie pani, jacy są biali. Ona nie zrozumie, jeśli
pani jej powie, że chłopak gdzieś tam jest, ale nie potrafi jej pani dokładnie wskazać miejsca.
Mma Ramotswe podniosła kubek do ust, obserwując sekretarkę. Przenikliwa kobieta,
pomyślała. Doskonale rozumie amerykański sposób myślenia i wie, jak trudno jest przekazać
te subtelne sprawy osobie, która pojmuje świat jako całkowicie wytłumaczalny dla nauki.
Amerykanie są bardzo inteligentni. Wysyłają w kosmos rakiety i budują maszyny, które
potrafią myśleć szybciej od najbystrzejszych ludzi, ale ta inteligencja potrafi ich zaślepić. Nie
rozumieją innych narodów. Myślą, że wszyscy patrzą na świat tak samo jak oni, ale są w
błędzie. Nauka to tylko część prawdy. Jest wiele innych rzeczy, które składają się na to, jak
wygląda świat, lecz Amerykanie większości z nich nie dostrzegają, mimo że mają je pod
samym nosem.
Mma Ramotswe odstawiła kubek z herbatą i sięgnęła do kieszeni sukienki.
- Znalazłam też to.
Wyjęła złożone na pół zdjęcie z gazety i podała sekretarce. Mma Makutsi rozłożyła
fotografię i rozprostowała na blacie biurka. Obejrzała je i podniosła wzrok na mmę
Ramotswe.
- Jest bardzo stare. Leżało na ziemi?
- Nie, wisiało na ścianie. Zostało jeszcze parę wycinków z gazet przyklejonych do
ś
cian. Mrówki je przegapiły.
Mma Makutsi ponownie spojrzała na fotografię.
- Są tu nazwiska. Cephas Kalumani. Oswald Ranta. Mma Soloi. Co to za ludzie?
- Mieszkali tam. Przypuszczalnie byli tam, kiedy chłopak zniknął.
Mma Makutsi wzruszyła ramionami.
- Nawet gdybyśmy ich znalazły i porozmawiały z nimi, co by to dało? Policja na
pewno ich przesłuchała. Może nawet mma Curtin z nimi rozmawiała, kiedy pierwszy raz tam
przyjechała.
Mma Ramotswe dała znak ruchem głowy, że się z nią zgadza.
- Ma pani rację. Ale z tego zdjęcia da się coś wyczytać. Niech się pani przyjrzy
twarzom.
Mma Makutsi studiowała pożółkłą fotografię. Na pierwszym planie stali dwaj
mężczyźni i kobieta, a za nimi inny mężczyzna, z rozmazaną twarzą, i kobieta obrócona
bokiem. Nazwiska w podpisie odnosiły się do trójki z przodu. Cephas Kalumani był wysoki i
miał trochę patykowate ręce i nogi. Należał do ludzi, którzy na każdym zdjęciu wyglądaliby
niezgrabnie. Mma Soloi, która stała obok niego, promieniała radością. Była sympatyczną
kobietą - typową ciężko pracującą Motswana, kobietą, która utrzymuje dużą rodzinę i która
bez ustanku i bez narzekania coś myje albo sprząta: podwórze, dom, dzieci. Była to fotografia
cichej bohaterki.
Zupełnie inaczej miała się sprawa z trzecią postacią, Oswaldem Rantą, mężczyzną
elegancko ubranym, dandysem. Był w białej koszuli i pod krawatem, podobnie jak mma Soloi
uśmiechał się do aparatu. Był to jednak całkiem inny uśmiech.
- Niech pani spojrzy na tego człowieka - powiedziała mma Ramotswe. - Niech pani
spojrzy na Rantę.
- Nie podoba mi się - odparła mma Makutsi. - Źle mu z oczu patrzy.
- Właśnie. To jest zły człowiek.
Mma Makutsi nic na to nie powiedziała i przez jakiś czas siedziały w ciszy, sekretarka
wpatrzona w zdjęcie, a mma Ramotswe w swój kubek herbaty. W końcu mma Ramotswe
przerwała milczenie.
- Myślę, że jeśli stało się tam coś złego, to zrobił to ten człowiek. Jak pani myśli?
- Tak, ma pani rację. Spróbuje go pani znaleźć? - spytała po chwili.
- To moje następne zadanie. Rozpytam się o tego człowieka. Ale na razie mamy trochę
listów do napisania, mma. Są sprawy, którymi musimy się zająć. Ten człowiek z browaru,
który martwił się o brata. Czegoś się dowiedziałam i możemy mu odpowiedzieć. Ale najpierw
musimy napisać list o tym księgowym.
Mma Makutsi wkręciła papier do maszyny i czekała, aż mma Ramotswe zacznie
dyktować. List nie był zbyt ciekawy - dotyczył tropienia księgowego, który sprzedał
większość majątku firmy, a potem zniknął. Policja zaprzestała poszukiwań, ale firma chciała
odzyskać swoją własność.
Mma Makutsi jak automat stukała w klawisze. Nie zastanawiała się nad tym, co robi,
lecz umiała pisać bezbłędnie, nawet będąc myślami gdzie indziej. Teraz myślała o Oswaldzie
Rancie i o tym, jak można by go znaleźć. Nazwisko było nietypowe, więc najprościej byłoby
zacząć od zaglądnięcia do książki telefonicznej. Taki szykowny człowiek powinien mieć
telefon. Wystarczyło zajrzeć do książki i zapisać adres. Potem mogłaby na własną rękę
przeprowadzić wywiad środowiskowy i przedstawić mmie Ramotswe uzyskane informacje.
Podała gotowy list mmie Ramotswe do podpisu, a sama zajęła się zaadresowaniem
koperty. Potem, gdy mma Ramotswe robiła wpis do akt, sekretarka wyjęła z szuflady
botswańską książkę telefoniczną. Zgodnie z jej przewidywaniami był w niej tylko jeden
Oswald Ranta.
- Muszę wykonać szybki telefon - powiedziała. - To potrwa tylko chwilę.
Mma Ramotswe wyraziła zgodę nieartykułowanym mruknięciem. Wiedziała, że mma
Makutsi nie nadużywa zaufania swojej pracodawczyni, jeśli chodzi o telefon - w odróżnieniu
od większości sekretarek, które dzwonią z telefonu służbowego do swoich chłopaków w tak
odległych miastach jak Maun czy Orapa.
Mma Makutsi mówiła ściszonym głosem, toteż mma Ramotswe jej nie słyszała.
- Czy mogę rozmawiać z rrą Rantą?
- Jest w pracy, mma. Jestem służącą.
- Przepraszam, że zawracam głowę, mma. Muszę zadzwonić do niego do pracy. Może
mi pani powiedzieć, gdzie on jest?
- Na uniwersytecie. Codziennie tam chodzi.
- Rozumiem. Jaki ma tam numer?
Zanotowała go na kartce papieru, podziękowała służącej i odłożyła słuchawkę. Potem
wykręciła jeszcze raz i znowu coś zapisała.
- Mma Ramotswe - powiedziała z cichą dumą. - Mam dla pani informacje, których
pani potrzebuje.
Mma Ramotswe podniosła szybko wzrok.
- Jakie informacje?
- O Oswaldzie Rancie. Mieszka w Gaborone. Wykłada w Instytucie Ekonomiki Wsi
na uniwersytecie. Sekretarka mówi, że zawsze przychodzi do pracy o ósmej i można się z nim
umówić na uczelni. Nie musi pani dalej szukać.
Mma Ramotswe uśmiechnęła się.
- Bardzo pani sprytna. Jak się pani tego dowiedziała?
- Zajrzałam do książki telefonicznej, a potem zadzwoniłam.
- Rozumiem - powiedziała mma Ramotswe wciąż uśmiechnięta. - To był kawał dobrej
roboty detektywistycznej.
Mma Makutsi promieniała ze szczęścia. Robota detektywistyczna. Wykonała pracę
detektywa, chociaż była tylko sekretarką.
- Cieszę się, że jest pani zadowolona z mojej pracy. Od dawna chcę być detektywem.
Lubię pracę sekretarki, ale to nie to samo, co być detektywem.
Mma Ramotswe zmarszczyła brwi.
- Chce pani być detektywem?
- Każdego dnia o tym marzę.
Mma Ramotswe zamyśliła się. Jej sekretarka była pracowita i inteligentna. Skoro to
tak wiele dla niej znaczy, to co stoi na przeszkodzie, żeby ją awansować? Mogłaby jej
pomagać w dochodzeniach, co byłoby znacznie pożyteczniejszym wykorzystaniem czasu niż
ś
lęczenie za biurkiem i czekanie, aż zadzwoni telefon. Mogłyby kupić automatyczną
sekretarkę, którą mma Makutsi by włączała, wychodząc z biura. Czemu by nie dać jej szansy,
skoro ma to ją uszczęśliwić?
- Pani marzenie się spełni - rzekła mma Ramotswe. - Promuję panią na asystenta
detektywa. Z dniem jutrzejszym.
Mma Makutsi zerwała się na nogi i otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale emocje
odebrały jej głos. Usiadła z powrotem.
- Cieszę się, że jest pani zadowolona - powiedziała mma Ramotswe. - Rozbiła pani
szklany sufit, który nie pozwala sekretarkom zrealizować całego swojego potencjału.
Mma Ramotswe spojrzała do góry, jakby szukała sufitu, który właśnie rozbiła.
Zobaczyła tylko znajome deski, upstrzone przez muchy i wypaczone od gorąca. Jednak w tym
momencie nawet sufit Kaplicy Sykstyńskiej nie wyglądałby w jej oczach piękniej.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
NOCĄ W GABORONE
W swoim domu przy Zebra Drive mma Ramotswe obudziła się, dosyć tradycyjnie,
niedługo po północy, w porze, kiedy miasto pogrążone jest w absolutnej ciszy, w porze
największego zagrożenia dla szczurów i innych małych zwierząt, na które bezszelestnie
polują kobry i mamby. Od lat źle sypiała, ale już dawno przestała się tym przejmować. Nigdy
nie leżała obudzona dłużej niż godzinę, a ponieważ kładła się do łóżka wcześnie, zawsze
udało jej się uszczknąć co najmniej siedem godzin snu. Przeczytała gdzieś, że człowiek
potrzebuje ośmiu godzin snu i że organizm prędzej czy później upomina się o swoje. Jeśli tak,
to ona uzupełniała niedobory, ponieważ często spała parę godzin w sobotnie popołudnia i
nigdy nie wstawała zbyt wcześnie w niedzielę. A zatem stracona godzina snu o drugiej czy
trzeciej w nocy nie miała większego znaczenia.
Niedawno, kiedy czekała w salonie fryzjerskim Make Me Beautiful na splecenie
warkoczyków, wpadł jej w oko artykuł w czasopiśmie na temat snu. Sławny lekarz, przed
którym sen nie miał tajemnic, udzielił kilku rad osobom mającym kłopoty ze spaniem. Dr
Shapiro prowadził specjalną klinikę dla takich ludzi, przypinał im do głów kabelki, żeby
sprawdzić, co jest nie w porządku. Mma Ramotswe była zaintrygowana: czasopismo
zamieściło zdjęcie dr. Shapiro z odurzonym snem mężczyzną i kobietą w pogniecionych
pidżamach i z plątaniną kabelków na głowach. Współczuła tym ludziom, zwłaszcza kobiecie,
która miała nieszczęśliwą minę osoby, która jest zmuszona uczestniczyć w jakimś
niezmiernie nudnym przedsięwzięciu. A może była nieszczęśliwa z powodu szpitalnej
pidżamy, w której ją sfotografowano? Pewnie zawsze marzyła o tym, żeby jej zdjęcie ukazało
się w czasopiśmie ilustrowanym, i teraz jej marzenie miało się spełnić - w szpitalnej
pidżamie.
Czytała dalej i zezłościła się. „Ludzie otyli często mają trudności ze spaniem”,
napisano w artykule. „Cierpią na dolegliwość o nazwie bezdech, która polega na tym, że
podczas snu następują nagłe zatrzymania oddechu. Takim osobom doradza się zrzucenie
wagi”.
Doradza się zrzucenie wagi! A cóż waga ma wspólnego ze snem? Wielu otyłych ludzi
nie ma najmniejszych problemów ze spaniem. Na przykład grubas, który często siadał pod
drzewem koło domu mmy Ramotswe, nieustannie spał. Czy jemu też „doradza się zrzucenie
wagi”? Mma Ramotswe uważała, że byłaby to rada całkowicie chybiona i mogłaby tylko bez
potrzeby unieszczęśliwić tego człowieka. Z grubasa wygodnie usadowionego w cieniu drzewa
zrobiłby się chudzielec, który nie za bardzo miałby na czym usiąść, przez co przypuszczalnie
nie mógłby spać.
A ona sama? Była grubą kobietą - „tradycyjnie zbudowaną” - a mimo to per saldo
spała wymaganą liczbę godzin. Uznała artykuł za element okropnej kampanii prowadzonej
przez ludzi, którzy nie mają nic lepszego do roboty, jak tylko udzielać innym rad na wszelkie
możliwe tematy. Ludzie ci, którzy piszą do gazet i wypowiadają się w radiu, mają pełno
pomysłów na to, jak uczynić ludzi doskonalszymi. Wtykają nos w cudze sprawy, mówią
ludziom, żeby zrobili to czy tamto. Podpatrują, co jesz, i mówią, że ci to szkodzi. Patrzą, jak
wychowujesz dzieci, i mówią, że źle to robisz. Co gorsza, często grożą, że jeśli nie posłuchasz
ich przestróg, to umrzesz. Przez to wszyscy strasznie się ich boją i nie widzą innego wyjścia,
jak tylko zastosować się do porady.
Za cel wzięli sobie przede wszystkim dwie grupy ludzi, pomyślała mma Ramotswe.
Po pierwsze, grubasów, którzy zdążyli się już przyzwyczaić do nieubłaganej nagonki, jaką się
przeciwko nim prowadzi. Druga grupa to mężczyźni. Mma Ramotswe miała świadomość, że
mężczyznom daleko do doskonałości - są podli, samolubni i leniwi oraz że, generalnie biorąc,
nie najlepiej rządzą Afryką. Nie jest to jednak powód, żeby się na nich wyżywać, jak to robią
niektórzy z „doradców”. Wśród mężczyzn jest wielu dobrych ludzi - na przykład pan J.L.B.
Matekoni, Sir Seretse Khama (pierwszy prezydent Botswany, mąż opatrznościowy, naczelny
wódz Bangwalo) i świętej pamięci Obed Ramotswe, emerytowany górnik, wybitny znawca
bydła i jej ukochany tata.
Brakowało jej ojca i nie było dnia, żeby o nim nie myślała. Często gdy budziła się w
nocy i leżała w ciemnościach, szukała w pamięci wspomnienia, które jej umknęło: jakiegoś
urywka rozmowy, jakiegoś gestu, jakiegoś wspólnego przeżycia. Każde wspomnienie było
dla niej bezcennym skarbem, niemal relikwią. Obed Ramotswe, który kochał swoją córkę i
który oszczędzał każdego randa, każdego centa zarobionego w tych okrutnych kopalniach i
kupił za te pieniądze piękne stado bydła dla niej, nie żądał nic dla siebie. Nie pił, nie palił.
Myślał tylko o niej i o jej przyszłości.
Gdyby tylko mogła wymazać te dwa okropne lata spędzone z Note Mokotim!
Wiedziała wtedy, że Obed Ramotswe bardzo cierpi, mając świadomość, że jego córka jest
nieszczęśliwa ze swoim mężem. Kiedy do niego wróciła po odejściu Note, już w chwili kiedy
ją obejmował, zauważył bliznę po ostatnim pobiciu, ale nic nie powiedział i nie chciał, żeby
mu cokolwiek tłumaczyła.
- Nie musisz mi o tym mówić - powiedział. - Nie musimy o tym rozmawiać. To już
minęło.
Chciała mu powiedzieć, że żałuje - że należało spytać go o zdanie na temat Note,
zanim za niego wyszła, i pójść za jego radą - ale sprawa była dla niej zbyt bolesna, a on nie
oczekiwał tej satysfakcji.
Potem pomyślała o tym, jak leżał na łożu śmierci duszony przez chorobę, która zabiła
wielu górników: ona trzymała go za rękę, a kiedy było już po wszystkim, wyszła na zewnątrz
otumaniona, chciała skowyczeć, tak jak się godziło, ale przeżywała swoją żałobę w
milczeniu. Pomyślała o turaku, „ptaku zwiastującym śmierć”, który gapił się na nią z drzewa,
przefrunął na wyższą gałąź, znowu się trochę pogapił i całkiem odleciał. Pomyślała o
czerwonym samochodzie, który w tym momencie przejechał drogą, z dwójką dziewczynek na
tylnym siedzeniu - obie były ubrane na biało i miały wstążeczki we włosach, spojrzały na nią
i pomachały jej. Pomyślała o tym, jak wyglądało niebo - ciężkie od deszczu, spiętrzone
fioletowe chmury, a w oddali, nad Kalahari, błyskawica spinająca niebo z ziemią. Wreszcie o
kobiecie, która nie wiedziała, że dla mmy Ramotswe świat się skończył, i zawołała z werandy
szpitala: „Niech pani wejdzie do środka, mma. Niech pani tak nie stoi! Zaraz będzie burza.
Niech pani pędzi do domu!”
Mały samolot zmierzający do Gaborone przeleciał nisko nad zaporą, a potem, jeszcze
bardziej tracąc wysokość, przemknął nad dzielnicą zwaną Village, nad sklepami przy
Tlokweng Road i wreszcie, w ostatniej minucie podróży, nad domami rozsianymi pośród
buszu wokół lotniska. W oknie jednego z tych domów siedziała dziewczynka. Obudziła się
jakąś godzinę wcześniej, bo coś zakłóciło jej sen, i postanowiła wstać z łóżka i popatrzeć
przez okno. Wózek inwalidzki stał przy łóżku, toteż była w stanie przetransportować się na
niego bez niczyjej pomocy. Potem podjechała do otwartego okna i patrzyła w noc.
Usłyszała samolot, zanim zobaczyła jego światła. Co on tu robi o trzeciej nad ranem?
Jak piloci mogą latać w nocy? Jak się orientują w tych bezkresnych ciemnościach? A gdyby
ź
le skręcili i polecieli nad Kalahari, gdzie nie ma świateł, według których mogliby się
kierować, i gdzie leciałoby się jak w ciemnej jaskini?
Samolot przeleciał prawie nad domem. Zobaczyła kształt skrzydeł i stożek jasności
rzucany przez światło przy podchodzeniu do lądowania. Odgłos silnika z odległego buczenia
przeszedł w głośny, basowy warkot. Wszyscy się pobudzą, pomyślała, ale kiedy samolot siadł
na płycie lotniska i silnik zgasł, w domu nadal panowała cisza.
Dziewczynka wychyliła głowę. Gdzieś w oddali paliło się światło, może na lotnisku,
ale poza tym wszędzie królowały ciemności. Dom stał tyłem do miasta i za ogrodem były
tylko niskie zarośla, drzewa, kępy trawy i karłowate krzewy, a tu i ówdzie sterczały z ziemi
czerwone kopce termitów.
Czuła się samotna, mimo że w domu spały dwie osoby: jej młodszy brat, który nigdy
nie budził się w nocy, i ten dobry człowiek, który naprawił jej wózek inwalidzki i wziął ich do
siebie. Czuła się tutaj bezpieczna. Wierzyła, że ten człowiek się nimi zaopiekuje -
przypominał pana Jamesona, prezesa organizacji dobroczynnej, która prowadziła farmę dla
sierot. Prezes był dobrym człowiekiem, myślał tylko o sierotach i ich potrzebach. Z początku
nie mogła zrozumieć, skąd się biorą tacy ludzie. Czemu tak troszczą się o osoby, które nie
należą nawet do ich rodziny? Ona opiekowała się swoim braciszkiem, ale to był jej
obowiązek.
Wychowawczyni próbowała jej to kiedyś wyjaśnić.
- Musimy troszczyć się o innych. Ludzie są naszymi braćmi i siostrami. Jeśli są
nieszczęśliwi, my jesteśmy nieszczęśliwi. Jeśli są głodni, my jesteśmy głodni. Rozumiesz?
Dziewczynka zaakceptowała to. Odtąd czuła się w obowiązku pomagać innym
ludziom. Jeśli sama nie będzie miała dzieci, to będzie się opiekowała cudzymi. I spróbuje się
zaopiekować tym dobrym człowiekiem, panem J.L.B. Matekonim, i zadbać o to, żeby dom
zawsze był czysty i posprzątany. Takie weźmie na siebie obowiązki.
Niektórzy ludzie mają matki, a te się nimi opiekują. Jednak jej matka do takich osób
nie należała. Ale dlaczego zmarła? Dziewczynka przypominała to sobie jak przez mgłę.
Pamiętała samą śmierć i zawodzenie kobiet. Pamiętała, że zabrano jej z rąk niemowlę i
złożono do ziemi. Wydawało jej się, że je odkopała, ale nie była pewna. Może ktoś inny to
zrobił i oddał jej dziecko. Pamiętała, że potem poszła i znalazła się w nieznanym miejscu.
Może któregoś dnia znajdzie miejsce, w którym będzie mogła zostać na stałe. Byłoby
dobrze wiedzieć, że człowiek jest u siebie, tam gdzie być powinien.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
ZAGADNIENIE Z FILOZOFII MORALNEJ
Niektórzy klienci wzbudzali w mmie Ramotswe współczucie, kiedy opowiadali jej
swoją historię. Innym nie umiała współczuć, ponieważ kierował nimi egoizm, chciwość, a
czasem ewidentna paranoja. Ale przypadki autentycznych nieszczęść - te, które czynią z
zawodu prywatnego detektywa powołanie - chwytały za serce. Mma Ramotswe wiedziała, że
sprawa pana Letsenyane’a Badulego się do nich zalicza.
Przyszedł nie umówiony, dzień po powrocie mmy Ramotswe z podróży do
Molepolole. Był to zarazem pierwszy dzień służby mmy Makutsi na stanowisku asystentki
detektywa i mma Ramotswe właśnie jej wyjaśniła, że chociaż jest teraz prywatnym
detektywem, to nadal spoczywają na niej obowiązki sekretarki.
Szefowa agencji uprzytomniła sobie, że musi od razu poruszyć ten temat dla
uniknięcia nieporozumień.
- Nie stać mnie na zatrudnienie dodatkowej osoby - powiedziała. - To jest mała
agencja. Nie mam wielkich zysków. Wie pani o tym. Wysyła pani rachunki.
Mma Makutsi posmutniała. Miała na sobie swoją najelegantszą sukienkę i zrobiła coś
z włosami, które sterczały teraz do góry jak kolce kaktusa. Nie wyglądało to zbyt korzystnie.
- Czyli dalej jestem sekretarką? Dalej stukam tylko na maszynie?
Mma Ramotswe pokręciła głową.
- Nie rozmyśliłam się. Jest pani asystentką prywatnego detektywa. Ale ktoś musi pisać
na maszynie, prawda? To jest zadanie dla asystentki prywatnego detektywa. Obok innych
rzeczy.
Twarz mmy Makutsi pojaśniała.
- W porządku. Będę robiła wszystko to, co do tej pory, ale nie tylko. Będę miała
swoich klientów.
Mma Ramotswe wstrzymała oddech. Nie rozważała takiej możliwości. Zamierzała
zlecać mmie Makutsi zadania do wykonania pod swoim kierunkiem. Prowadzenie spraw
miało pozostać w jej gestii. Ale teraz powróciły wspomnienia. Przypomniała sobie, jaka była
przejęta, kiedy po raz pierwszy pozwolono jej samej zrobić remanent, kiedy jako
kilkunastoletnia dziewczyna pracowała w sklepie wielobranżowym w Mochudi.
Zatrzymywanie wszystkich klientów dla siebie byłoby egoistyczne. Jak można zrobić karierę
w sytuacji, gdy ci na topie rezerwują całą interesującą pracę dla siebie?
- Tak - powiedziała spokojnie. - Może pani mieć swoich klientów. Ale ja będę
decydowała, których pani dostanie. Bardzo dużych spraw pani nie dam... przynajmniej na
początku. Zacznie pani od mniejszych, a potem stopniowo przejdzie pani do tych
trudniejszych.
- Tak będzie w porządku. Dziękuję, mma. śeby móc biegać, trzeba najpierw nauczyć
się chodzić. Stale nam to powtarzali w studium dla sekretarek. Najpierw naucz się rzeczy
łatwiejszych, potem trudniejszych, nie na odwrót.
- Słuszna filozofia - oceniła mma Ramotswe. - Wielu młodym ludziom jej nie
wpojono. Od razu chcą być dyrektorami, zarabiać mnóstwo pieniędzy i jeździć wielkim
mercedesem.
- To nie jest mądre - skomentowała mma Makutsi. - Na wszystko przyjdzie czas.
- Mhm. Afryka źle wychodzi na tym zamiłowaniu do mercedesów. Nie wątpię, że to
bardzo dobre samochody, ale wszyscy ambitni ludzie w Afryce chcą mieć mercedesa, jeszcze
zanim sobie na niego zasłużą. To jest źródłem wielkich problemów.
- Im więcej mercedesów, tym gorzej dla kraju - poparła ją mma Makutsi. - Państwo
nawet bez jednego mercedesa to byłby raj na ziemi. Jak amen w pacierzu.
Mma Ramotswe z uznaniem spojrzała na asystentkę detektywa. Była to interesująca
teoria, ale jej bardziej wyczerpujące przedyskutowanie musiały odłożyć na inną okazję, bo
pozostało jeszcze parę spraw do omówienia.
- Nadal będzie pani parzyła herbatę - powiedziała stanowczym tonem. - Zawsze
bardzo dobrze to pani szło.
- Bardzo chętnie - zgodziła się mma Makutsi z uśmiechem. - Nie ma powodu, żeby
asystentka detektywa nie parzyła herbaty, skoro nie ma nikogo pod sobą.
Mma Ramotswe ucieszyła się, że ma już z głowy tę krępującą rozmowę. Pomyślała, że
najlepiej byłoby szybko zlecić nowej asystentce jakąś sprawę, by nie powstały jakiekolwiek
napięcia, więc kiedy przed południem tego samego dnia zjawił się pan Letsenyane Badule,
postanowiła przekazać dochodzenie w ręce mmy Makutsi.
Zajechał mercedesem, ale starym, czyli pozbawionym społecznego znaczenia - z
plamami rdzy wokół tylnych drzwi i głęboko wgniecionymi drzwiami po stronie kierowcy.
- Nie należę do osób, które zwykły korzystać z usług prywatnych detektywów - zaczął.
Siedział speszony na skraju wygodnego fotela zarezerwowanego dla klientów. Obie
kobiety uśmiechały się do niego zachęcająco. Jedna gruba - wiedział, że to szefowa, bo
natrafił kiedyś w gazecie na jej zdjęcie - a druga z dziwną fryzurą i w eleganckiej sukience,
pewnie asystentka.
- Nie ma się czego wstydzić - powiedziała mma Ramotswe. - Przychodzą do nas
najróżniejsi ludzie. To nie hańba prosić o pomoc.
- Zresztą o pomoc proszą głównie silni ludzie - wtrąciła mma Makutsi. - Słabi wstydzą
się przychodzić.
Mma Ramotswe skinęła głową. Słowa mmy Makutsi najwyraźniej uspokoiły klienta.
Był to dobry znak. Nie każdy umie sprawić, żeby klient poczuł się swobodnie, i dobrze
wróżyło, że mma Makutsi umiała go tak inteligentnie podejść.
Pan Badule przestał kurczowo ściskać kapelusz i usiadł normalnie.
- Jestem bardzo zestresowany - powiedział. - Co noc budzę się o nieludzkiej godzinie i
nie mogę z powrotem zasnąć. Leżę w łóżku, przewracam się z boku na bok i nie potrafię się
opędzić od jednej myśli. Cały czas krąży mi ona w głowie. Jest to pytanie, które raz po raz
sobie zadaję.
- I nie znajduje pan odpowiedzi? - spytała mma Makutsi. - Noc to bardzo zła pora na
pytania, na które nie ma odpowiedzi.
- Ma pani absolutną słuszność, siostro. Nie ma nic gorszego niż dręczące pytanie nocą.
Urwał i przez chwilę wszyscy milczeli.
- Może opowie nam pan coś o sobie, rra? - powiedziała w końcu mma Ramotswe. - A
potem przejdziemy do pytania, które tak pana dręczy. Ale najpierw moja asystentka zrobi
nam wszystkim herbatę.
Pan Badule skinął głową z entuzjazmem. Był z jakiegoś powodu bliski łez i mma
Ramotswe wiedziała, że rytuał picia herbaty, z gorącym kubkiem w dłoni, pozwoli opowieści
popłynąć i rozluźni tego udręczonego człowieka.
- Nie jestem wybitnym ani ważnym człowiekiem zaczął pan Badule. - Pochodzę z
Lobatse. Mój ojciec był woźnym w Sądzie Okręgowym, gdzie służył przez wiele lat.
Pracował dla Brytyjczyków, którzy przyznali mu dwa medale, z głową królowej. Nosił je
codziennie, nawet na emeryturze. Kiedy odchodził ze służby, jeden z sędziów podarował mu
motykę do uprawy ziemi. Sędzia zlecił wykonanie motyki w więziennym warsztacie i kazał
wypalić na stylisku napis: „Starszy woźny Badule przez pięćdziesiąt lat wiernie służył Jej
Wysokości, a potem Republice Botswany. Gratulacje dla wypróbowanego i oddanego sługi
od pana sędziego Macleana, asesora Sądu Okręgowego w Lobatse”.
Ten sędzia był dobrym człowiekiem i też do mnie odnosił się bardzo życzliwie.
Porozmawiał z jednym z zakonników z liceum katolickiego i zostałem do niego przyjęty.
Bardzo pilnie się uczyłem w tej szkole, a kiedy doniosłem na kolegę, który ukradł z kuchni
mięso, zrobili mnie wiceprzewodniczącym klasy.
Zdałem egzaminy do Cambridge School Certificate, a potem dostałem dobrą posadę w
Państwowych Zakładach Mięsnych. Tam też ciężko pracowałem i donosiłem na innych
pracowników, którzy kradli mięso. Nie robiłem tego dla awansu, tylko dlatego, że nie znoszę
wszelkiego rodzaju nieuczciwości. To jedna z rzeczy, które wpoił mi ojciec. Jako woźny w
Sądzie Okręgowym widywał najróżniejszych nikczemników, łącznie z mordercami. Widział,
jak stoją przed sądem i kłamią, bo mają świadomość, że przyszła pora zapłacić za swoje podłe
uczynki. Patrzył, jak sędziowie skazują ich na śmierć i jak z potężnych, silnych mężczyzn,
którzy wcześniej bili i dźgali nożami innych ludzi, stają się przerażonymi małymi chłopcami,
którzy mówią z płaczem, że żałują za swoje zbrodnie, chociaż przed chwilą mówili, że nic
złego nie zrobili.
Nic dziwnego, że mój ojciec, który stale oglądał takie widowiska, wpajał swoim
synom, żeby byli uczciwi i zawsze mówili prawdę. Bez żadnego wahania oddawałem więc
tych nieuczciwych pracowników w ręce sprawiedliwości i moi szefowie byli ze mnie bardzo
zadowoleni. „Nie dopuścił pan do tego, żeby ci nikczemnicy okradli Botswanę z jej mięsa”,
mówili. „Nasze oczy nie widzą tego, co robią nasi pracownicy. Pana oczy nam pomogły”.
Nie oczekiwałem nagrody, ale awansowano mnie. Pracowałem teraz w centrali i
okazało się, że tam też są ludzie, którzy kradną mięso, chociaż sprytniejszymi i
subtelniejszymi metodami. Napisałem więc list do dyrektora naczelnego. „Oto, w jaki sposób
tracicie mięso, dzieje się to prawie na waszych oczach tu, w centrali”. Na samym dole
podałem nazwiska, w porządku alfabetycznym, podpisałem się i wysłałem list.
Byli bardzo zadowoleni i znowu mnie awansowali. Wszyscy nieuczciwi ludzie wpadli
w taki popłoch, że odeszli z przedsiębiorstwa, toteż nie musiałem się już zajmować
tropieniem nieprawidłowości. Ale nadal dobrze mi się powodziło i zaoszczędziłem tyle
pieniędzy, że mogłem otworzyć własny sklep mięsny. Firma, której było żal, że odchodzę,
dała mi dużą odprawę, i otworzyłem masarnię pod Gaborone. Przy drodze do Lobatse, może
panie widziały. Nazywa się Honest Deal Butchery.
Moja masarnia nieźle prosperuje, ale nie odłożyłem zbyt wielu pieniędzy. Powodem
tego jest moja żona. To elegancka dama, która lubi modnie się ubierać, nie lubi za to
pracować. Nie przeszkadza mi, że nie pracuje, ale nie podoba mi się, że wydaje tyle pieniędzy
na splatanie warkoczyków i nowe sukienki zamawiane u induskiego krawca. Jak widzicie, ja
nie jestem zbyt elegancki, ale moja żona to szykowna kobieta.
Byliśmy wiele lat po ślubie i nie mieliśmy dzieci, aż w końcu moja żona zaszła w
ciążę i urodził nam się syn. Byłem bardzo dumny, jednak smuciło mnie, że mój ojciec nie
dożył tej chwili i nie może zobaczyć swego pięknego wnuka.
Mój syn nie jest zbyt bystry. Posłałem go do szkoły niedaleko naszego domu i
nauczyciele stale mi mówią, że musi bardziej się starać, że brzydko pisze i robi mnóstwo
błędów. Moja żona powiedziała, że trzeba go posłać do szkoły prywatnej, gdzie będzie miał
lepszych nauczycieli, którzy go zmuszą do ładniejszego pisania, ale ja się zmartwiłem, że nas
na to nie stać.
Kiedy to powiedziałem, bardzo się zezłościła. „Jeśli ty nie jesteś w stanie zapłacić, to
pójdę do znajomej organizacji dobroczynnej i załatwię pieniądze na czesne”. Ja jej na to, że
nie ma takich organizacji dobroczynnych, bo gdyby były, to nie wygrzebałyby się spod góry
podań. Każdy chce posłać dziecko do prywatnej szkoły. Wszyscy rodzice w Botswanie
ustawiliby się w kolejce. To niemożliwe. „Ach tak?”, mówi ona. „Jutro do nich pójdę i
zobaczysz. Przekonasz się”.
Następnego dnia pojechała do miasta, a kiedy wróciła, powiedziała, że wszystko
załatwione. „Zapłacą mu czesne w szkole w Thornhill. Może zacząć od następnego
semestru”.
Byłem zaskoczony. Jak wam wiadomo, bomma, Thornhill to bardzo dobra szkoła i
niezmiernie mnie ucieszyło, że mój syn będzie się tam uczył. Zachodziłem jednak w głowę,
jak moja żona ich przekonała, żeby płacili mojemu synowi czesne. Kiedy poprosiłem ją o
adres, żebym mógł napisać do nich list z podziękowaniami, odparła, że to jest tajna
organizacja dobroczynna. „Niektóre organizacje charytatywne nie chcą trąbić na cały kraj o
swoich dobrych uczynkach”, powiedziała. „Poprosili mnie, żebym nikomu o tym nie mówiła.
Ale jeśli chcesz im podziękować, to napisz list, a ja go doręczę w twoim imieniu”. Napisałem
list, ale nie dostałem odpowiedzi. „Mają o wiele za dużo pracy, żeby odpisywać rodzicowi
każdego dziecka, któremu pomogą”, powiedziała moja żona. „Płacą czesne czy nie? Przestań
ich molestować tymi wszystkimi listami!”
Napisałem tylko jeden list, ale moja żona zawsze przesadza, w każdym razie jeśli
chodzi o mnie. Oskarża mnie, że „zjadam setki dyń”, podczas gdy z nas dwojga to ona je
więcej dyń. Mówi, że kiedy chrapię, robię więcej hałasu niż samolot, co jest wyssane z palca.
Ponoć zasypuję pieniędzmi swojego leniwego siostrzeńca i wysyłam mu tysiące puli rocznie.
W rzeczywistości dałem mu sto puli na urodziny i sto puli na Boże Narodzenie. Nie wiem,
skąd ona wzięła sumę tysięcy puli. Nie wiem również, skąd bierze pieniądze na swój
snobistyczny styl życia. Mówi mi, że oszczędnie prowadzi dom i zostają jej pieniądze, ale
mnie się to zupełnie nie zgadza.. Jeszcze do tego wrócę.
Nie zrozumcie mnie źle, moje panie. Nie należę do mężów, którzy nie lubią swoich
ż
on. Jestem bardzo szczęśliwy z moją żoną. Nie ma dnia, żebym nie myślał o tym, jakie mam
szczęście, że jestem żonaty z elegancką kobietą, za którą ludzie oglądają się na ulicy. Wielu
masarzy ma żony, które nie prezentują się najlepiej, ale ja do nich nie należę. Jestem
masarzem, którego żona wygląda jak z żurnala, i szczycę się tym.
Jestem również dumny z mojego syna. Kiedy zaczął chodzić do Thornhill, miał
zaległości ze wszystkich przedmiotów i bałem się, że cofną go o klasę niżej. Ale kiedy
poszedłem w tej sprawie do jego wychowawczyni, powiedziała, żebym się nie martwił, bo
mój syn jest bardzo inteligentny i szybko nadgoni zaległości, byle się tylko przykładał do
nauki.
Mojemu synowi spodobała się nowa szkoła. Dostawał najlepsze oceny z matematyki,
a charakter pisma tak mu się poprawił, jakby chodziło o innego chłopaka. Napisał
wypracowanie pod tytułem „Przyczyny wietrzenia gleby w Botswanie”, które zachowałem,
pokażę kiedyś, jeśli panie zechcecie. To bardzo piękna praca i myślę, że jeśli dalej będzie się
tak rozwijał, to któregoś dnia zostanie ministrem górnictwa albo gospodarki wodnej. Ale by
było, gdyby wnuk woźnego sądowego i syn zwykłego masarza zaszedł tak daleko!
Na pewno sobie myślicie: „Na co on się właściwie uskarża? Ma elegancką żonę i
inteligentnego syna. Ma własną masarnię. Na co tu narzekać?” Rozumiem, że można tak
myśleć, ale nie czuję się dzięki temu ani odrobinę szczęśliwszy. Każdej nocy budzę się z tą
samą myślą. Każdego dnia, kiedy wracam z pracy i nie zastaję żony w domu, a na dodatek
muszę na nią czekać do dziesiątej czy jedenastej, niepokój szarpie mnie za żołądek jak
wygłodniałe zwierzę. Bo widzicie, bomma, prawda jest taka, iż myślę, że moja żona spotyka
się z innym mężczyzną. Wiem, że wielu mężów tak myśli, podczas gdy są to tylko urojenia, i
mam nadzieję, że ze mną jest tak samo - ale nie zaznam spokoju, dopóki nie będę wiedział,
czy moje podejrzenia są słuszne.
Kiedy pan Letsenyane Badule w końcu odjechał swoim raczej zdezelowanym
mercedesem, mma Ramotswe spojrzała na mmę Makutsi i uśmiechnęła się.
- Myślę, że to bardzo łatwa sprawa, mma Makutsi. Powinna pani bez problemu sobie z
nią poradzić.
Mma Makutsi wróciła za biurko, przygładziwszy materiał szykownej niebieskiej
sukienki.
- Dziękuję, mma, postaram się zrobić to jak najlepiej.
Mma Ramotswe skinęła głową.
- Tak, prosty przypadek mężczyzny ze znudzoną żoną. Historia stara jak świat.
Czytałam kiedyś w czasopiśmie, że Francuzi lubią taką lekturę. Jest taka bardzo znana
historia o kobiecie, która nazywała się mma Bovary i była dokładnie taka jak żona pana
Letsenyane’a Badulego. Mieszkała na wsi i znudziło jej się bycie żoną nudnego mężczyzny,
za którego wyszła..
- Lepiej jest być żoną nudnego mężczyzny - stwierdziła mma Makutsi. - Ta mma
Bovary była bardzo nierozsądna. Nudni mężczyźni są świetnymi mężami. Są zawsze wierni i
nie uciekają z innymi kobietami. Ma pani wielkie szczęście, że jest pani zaręczona z...
Urwała. Nie chciała tego powiedzieć, ale było już za późno. Nie uważała pana J.L.B.
Matekoniego za nudnego człowieka. Miała na myśli to, że jest godzien zaufania, że jest
mechanikiem i że będzie z niego doskonały mąż. Nie zamierzała sugerować, że jest nudny.
Mma Ramotswe wbiła w nią wzrok.
- Z kim? Mam wielkie szczęście, że jestem zaręczona z kim?
Mma Makutsi spuściła wzrok na buty. Zrobiło jej się gorąco i nie wiedziała, co robić.
Buty, jej najlepsza para z trzema mieniącymi się guziczkami przyszytymi do podbicia,
wpatrywały się w nią tępo, jak to zwykle buty.
Potem mma Ramotswe parsknęła śmiechem.
- Niech się pani nie przejmuje. Wiem, o co pani chodzi, mma Makutsi. Pan J.L.B.
Matekoni nie jest może najszykowniejszym człowiekiem w mieście, ale lepszego od niego ze
ś
wiecą szukać. Można mu we wszystkim zaufać. Nigdy nie wystawi człowieka do wiatru. I
wiem, że nigdy nie trzymałby przede mną niczego w tajemnicy. To bardzo ważne.
Wdzięczna za okazane przez szefową zrozumienie, mma Makutsi szybko się z nią
zgodziła.
- Tacy mężczyźni są zdecydowanie najlepsi. Jeśli mi się poszczęści i trafię na takiego,
to mam nadzieję, że poprosi mnie o rękę.
Znowu spuściła wzrok na buty, które odwzajemniły spojrzenie. Buty są realistami,
pomyślała. Zdawały się do niej mówić: „Bez szans. Przykro nam, ale nie masz na co liczyć”.
- Dobra - podsumowała mma Ramotswe. - Zostawmy temat mężczyzn w ogólności i
wróćmy do pana Badulego. Co pani sądzi? Pan Andersen pisze w swojej książce, że trzeba
przyjąć jakąś roboczą hipotezę. Trzeba spróbować coś uznać lub wykluczyć. Uzgodniłyśmy,
ż
e mma Badule wygląda na znudzoną, ale myśli pani, że jest w tym coś więcej?
Mma Makutsi zmarszczyła brwi.
- Myślę, że coś się dzieje. Bierze skądś pieniądze, co znaczy, że jest jakiś mężczyzna.
Ona płaci czesne z własnych pieniędzy, które zaoszczędziła.
Mma Ramotswe potwierdziła ruchem głowy.
- A zatem wystarczy, że będzie ją pani śledziła i sprawdzi, dokąd ona chodzi. Powinna
panią zaprowadzić prosto do tego drugiego mężczyzny. Zobaczy pani, jak długo u niego jest, i
porozmawia pani ze służącą. Da jej pani sto puli za przedstawienie całej historii. Służące
lubią opowiadać o tym, co się dzieje w domach, w których pracują. Wielu pracodawców
myśli, że służące nie mają uszu ani oczu. Nie zwracają na nie uwagi, a potem któregoś dnia
zdają sobie sprawę, że służąca zna wszystkie ich tajemnice i pali się do ich opowiedzenia
każdemu, kto się nawinie. Służąca wszystko pani opowie. Zobaczy pani. A pani przekaże to
panu Badulemu.
- Ten etap mi się nie podoba. Cala reszta jest w porządku, ale opowiedzieć temu
biedakowi o jego niedobrej żonie nie będzie łatwo.
- Niech się pani nie martwi - uspokajała mma Ramotswe. - Kiedy detektyw musi
przekazać coś takiego klientowi, w dziewięciu przypadkach na dziesięć klient już wie. My
tylko dostarczamy dowodu. Oni wszystko wiedzą, nie mówimy im niczego nowego.
- Mimo to - powiedziała mma Makutsi. - Biedny, biedny człowiek.
- Może, ale niech pani pamięta, że w Botswanie na jedną niewierną żonę przypada
pięćset pięćdziesiąt niewiernych mężów.
Mma Makutsi świsnęła przez zęby.
- To zdumiewająca liczba. Gdzie ją pani znalazła?
- Nigdzie - zaśmiała się mma Ramotswe. - Zmyśliłam ją. Ale to i tak jest prawda.
Dla mmy Makutsi była to wspaniała chwila, kiedy podjęła się pierwszej sprawy. Nie
miała prawa jazdy, więc musiała poprosić wujka, emerytowanego kierowcę rządowego, żeby
ją woził starym austinem. Wujek był zachwycony, że może wziąć udział w tego rodzaju misji,
i specjalnie na tę okazję włożył przyciemniane okulary.
O wczesnej porze pojechali pod dom koło masarni, w którym mieszkali państwo
Badule. Był to nieco zaniedbany parterowy dom, otoczony urodlinami, z pomalowanym na
srebrny kolor blaszanym dachem, który wymagał remontu. Podwórze było prawie puste, nie
licząc urodlinów i rzędu więdnących pacioreczników wzdłuż frontu domu. Z tyłu, pod
drucianym ogrodzeniem wyznaczającym koniec posesji, znajdował się budyneczek dla służby
z przyległym garażem.
Trudno było znaleźć odpowiednie miejsce do czekania, ale w końcu mma Makutsi
kazała wujkowi zaparkować samochód tuż za rogiem, gdzie byli częściowo zasłonięci przez
niewielką budkę, z której sprzedawano pieczone kolby kukurydzy, upstrzone przez muchy
biltongi i dla smakoszy - woreczki z pysznymi robakami mopani. Nie było żadnego powodu,
dla którego auto nie mogło tam parkować. Było to doskonałe miejsce na spotkanie
kochanków, ktoś mógł też tam czekać na krewnego ze wsi, który miał przyjechać jednym ze
zdezelowanych autobusów telepiących się drogą do Francistown.
Wujek był bardzo przejęty i zapalił papierosa.
- Tyle razy widziałem to na filmach. Nawet nie marzyłem, że sam będę robił coś
takiego, tu w Gaborone.
- Praca prywatnego detektywa nie jest zbyt widowiskowa - odparła siostrzenica. -
Musimy być cierpliwi. Znaczna część naszej pracy polega na siedzeniu i czekaniu.
- Wiem. To też widziałem w kinie. Detektywi siedzą w autach i jedzą kanapki. A
potem ktoś zaczyna strzelać.
Mma Makutsi uniosła brew.
- W Botswanie nie ma strzelanin. Jesteśmy cywilizowanym krajem.
Umilkli i obserwowali ludzi, którzy rozpoczynali poranną krzątaninę. O siódmej
otworzyły się drzwi domu państwa Badule i wyszedł z nich chłopak ubrany w
charakterystyczny mundurek Thornhill. Zatrzymał się na moment, żeby poprawić pasek
tornistra, a potem podszedł do bramy i skręcił ulicą w lewo.
- To jest ich syn - powiedziała mma Makutsi zniżonym głosem, chociaż nie było
ż
adnej możliwości, żeby ktoś ich usłyszał. - Ma stypendium w Thornhill. Inteligentny
chłopak, z bardzo ładnym charakterem pisma.
Wujek wyglądał na zainteresowanego.
- Zapisać to? - spytał. - Mógłbym protokołować wszystko, co się dzieje.
Mma Makutsi miała powiedzieć, że nie trzeba, ale zmieniła zdanie. Nich sobie
zapisuje, przynajmniej będzie miał coś do roboty. Wujek zapisał więc na wyjętym z kieszeni
skrawku papieru: „Chłopak od państwa Badule wyszedł z domu o 7. I udaje się pieszo do
szkoły”.
Pokazał jej notatkę, a ona skinęła głową.
- Byłbyś bardzo dobrym detektywem, wujku. Szkoda, że jesteś na to za stary.
Dwadzieścia minut później wyszedł z domu pan Badule i skierował kroki do masarni.
Otworzył drzwi i wpuścił dwóch pracowników, którzy czekali na niego pod drzewem. Kilka
minut później jeden z pracowników, teraz ubrany w zachlapany krwią fartuch, wyszedł z
wielką tacą ze stali nierdzewnej, którą umył pod wodą z rury z boku budynku. Potem zjawiły
się dwie klientki, jedna przyszła pieszo, druga wysiadła z mikrobusu, który zatrzymał się tuż
za punktem gastronomicznym. „Klientki wchodzą do sklepu”, zapisał wujek. „Potem
wychodzą z pakunkami. Przypuszczalnie mięso”.
Znowu pokazał notatkę siostrzenicy, która skinęła głową z aprobatą.
- Bardzo dobrze. Przyda się. Ale interesuje nas przede wszystkim pani domu. Musi się
w końcu stąd ruszyć.
Czekali jeszcze cztery godziny. Niedługo przed dwunastą, kiedy w aucie zrobiło się
niemiłosiernie gorąco, a nieustanne protokołowanie wujka zaczęło działać mmie Makutsi na
nerwy, zobaczyli, jak zza domu wyłania się pani Badule i zmierza w stronę garażu. Wsiadła
do poobijanego mercedesa i na wstecznym biegu podjechała do bramy. Był to sygnał dla
wujka, żeby zapalić silnik i w przyzwoitej odległości podążać za mercedesem do miasta.
Mma Badule jechała tak szybko, że wujek nie mógł nadążyć za nią swoim starym
austinem, ale nie stracili jej z oczu i widzieli, jak skręca na podjazd dużego domu przy
Nyerere Drive. Powoli przejechali obok i zobaczyli, że wysiada z samochodu i idzie w stronę
werandy. Potem zasłoniła ją obfita roślinność w ogrodzie, nieporównanie bujniejsza od
mizernych urodlinów przy domu koło masarni.
Ale to wystarczyło. Skręcili za róg i zatrzymali się pod rzębem.
- Co teraz? - spytał wujek. - Czekamy, aż wyjdzie.
Mma Makutsi nie była pewna.
- Nie ma sensu tutaj siedzieć. Tak naprawdę interesuje nas to, co się dzieje w tym
domu.
Przypomniała sobie poradę mmy Ramotswe. Najlepszym źródłem informacji to bez
wątpienia służące, gdyby tylko dały się nakłonić do mówienia. Była pora obiadowa, więc
teraz pracowały w kuchni, ale za jakąś godzinę powinny mieć przerwę obiadową i wrócić do
domku dla służby. Można było tam łatwo dotrzeć wąską dróżką biegnącą za posesjami. Mma
Makutsi mogłaby z nimi porozmawiać i zaproponować im szeleszczące nowe banknoty
pięćdziesięciopulowe, w które mma Ramotswe ją zaopatrzyła poprzedniego wieczoru.
Wujek koniecznie chciał jej towarzyszyć i z największym trudem mu to
wyperswadowała.
- To może być niebezpieczne - mówił. - Możesz potrzebować ochrony.
Odsunęła te obiekcje na bok.
- Niebezpieczne, wujku? Odkąd to niebezpiecznie jest rozmawiać w jasny dzień ze
służącymi w samym środku Gaborone?
Nie znalazł na to odpowiedzi, ale miał niespokojną minę, kiedy wysiadła z auta i
dróżką za domami podeszła do tylnej furtki posesji. Widział, że się zawahała, stanąwszy za
małym, pobielonym domkiem dla służby, ale w końcu obeszła go w koło i stracił ją z oczu.
Wyjął ołówek, sprawdził godzinę i zanotował: „Mma Makutsi wchodzi do domu dla
służby o 2.10”.
Były dwie, tak jak się spodziewała. Jedna, starsza, miała kurze łapki koło oczu. Była
sympatyczną kobietą z obfitymi piersiami, w zielonym uniformie służącej i sfatygowanych
butach typu pielęgniarskiego. Młodsza kobieta, na oko dwudziestokilkuletnia, czyli
rówieśniczka mmy Makutsi, była ubrana w czerwony szlafrok i miała naburmuszoną minę
rozpieszczonego dziecka. Umalowaną i w innym stroju można by ją wziąć za dziewczynę
barową. Może zresztą jest dziewczyną barową, pomyślała mma Makutsi.
Służące przypatrywały jej się, młodsza dosyć bezczelnie.
- Ko, ko - powiedziała uprzejmie mma Makutsi, posługując się pozdrowieniem, które
mogło zastąpić pukanie, jeśli nie było drzwi, do których można by zapukać. Tutaj sytuacja
była niejednoznaczna, ponieważ służące siedziały na stołkach na ciasnym ganku z przodu
domu.
Starsza kobieta uważnie obejrzała gościa, osłoniwszy oczy przed ostrym
wczesnopopołudniowym słońcem.
- Dumela, mma. Dobrze się pani miewa?
Wymieniły formalne pozdrowienia, a potem zapadła cisza. Młodsza kobieta postukała
kijem w mały poczerniały czajnik.
- Chciałam z wami porozmawiać, siostry - powiedziała mma Makutsi. - Interesuje
mnie kobieta, która przyjechała mercedesem do tego domu. Znacie ją?
Młodsza służąca upuściła patyk. Starsza skinęła głową.
- Tak, znamy tę kobietę.
- Kto to jest?
Młodsza podniosła patyk z powrotem i spojrzała na mmę Makutsi.
- O, to jest bardzo ważna pani! Przychodzi, siada i pije herbatę. Wielka dama.
Druga służąca zarechotała.
- Wielka, ale bardzo zmęczona. Biedaczka tak ciężko pracuje, że co chwila musi iść
się położyć do sypialni, żeby odzyskać siły.
Młodsza wybuchnęła śmiechem.
- O tak! W tej sypialni odchodzi strasznie dużo odpoczywania. On jej pomaga
odzyskać siły w tych zmęczonych nogach. Biedaczka.
Mma Makutsi śmiała się razem z nimi. Od razu wiedziała, że będzie znacznie łatwiej,
niż sobie wyobrażała. Mma Ramotswe jak zwykle miała słuszność. Ludzie lubią mówić,
zwłaszcza o bliźnich, którzy im z jakiegoś powodu wadzą. Wystarczy tylko odkryć, co ich
złości, a potem już samo pójdzie. Wymacała w kieszeni dwa banknoty pięćdziesięciopulowe.
Pomyślała, że może nie będzie musiała się z nimi rozstawać. Poprosiłaby wtedy mmę
Ramotswe o zgodę na ich wypłacenie wujkowi.
- Kim jest mężczyzna, który mieszka w tym domu? - spytała. - Nie ma żony?
Dla obu służących był to sygnał do tego, żeby zanieść się śmiechem.
- Ma, ma - powiedziała starsza. - Jego żona mieszka we wsi, z której oboje pochodzą,
koło Mahalaype. On jeździ tam na weekendy. Ta tutaj to jego miejska żona.
- Czy wiejska żona wie o miejskiej?
- Nie. Nie spodobałoby jej się to. To katoliczka, a do tego bardzo bogata kobieta. Jej
ojciec miał tam cztery sklepy i kupił wielką farmę. Potem na jej terenach znaleziono jakieś
złoża, założono kopalnię i firma zapłaciła jej furę pieniędzy. Kupiła za nie mężowi ten wielki
dom, ale sama nie lubi Gaborone.
- Ona jest z tych, co nie lubią wyjeżdżać ze swojej wioski - wtrąciła młodsza służąca. -
Są tacy ludzie. Pozwala mężowi tu mieszkać. Prowadzi dla niej jakiś biznes, który tu
rozkręciła. Ale musi co piątek wracać do domu, jak uczeń w szkole z pensjonatem.
Mma Makutsi zerknęła na czajnik. Dzień był gorący i zastanawiała się, czy
zaproponują jej herbatę. Na szczęście starsza służąca zauważyła jej spojrzenie i zadała
sakramentalne pytanie.
- Coś jeszcze pani powiem - rzuciła młodsza służąca, zapaliwszy kuchenkę
parafinową. - Gdybym się nie bała, że stracę robotę, to bym napisała list do jego żony i
opowiedziała jej o tej drugiej kobiecie.
- Ostrzegł nas, że jak powiemy jego żonie, to od razu wylecimy z roboty. Dobrze nam
płaci. Więcej niż inni z tej ulicy. Więc bardzo nam zależy na tym, żeby tu zostać. Trzymamy
gębę na kłódkę...
Urwała i obie służące spojrzały po sobie przerażone.
- Ajaj! - zawyła młodsza. - Co myśmy zrobiły? Czemuśmy się tak przed panią
wygadały? Pani jest z Mahalaype? Jego żona panią przysłała? Jesteśmy skończone! Ale z nas
idiotki! Ajaj!
- Nie - powiedziała szybko mma Makutsi. - Nie znam jego żony. Nawet o niej nie
słyszałam. Mąż tej drugiej kobiety poprosił mnie, żebym się dowiedziała, co porabia jego
ż
ona. To wszystko.
Służące trochę się uspokoiły, ale starsza nadal miała zatroskaną minę.
- Ale jak mu pani powie, to on przyjdzie po swoją żonę i może donieść tamtej, że jej
mąż ma inną kobietę. Wtedy też jesteśmy skończone. Dla nas to bez różnicy.
- Nie. Nie muszę zdradzać mu szczegółów. Wystarczy, jak powiem, że jego żona
spotyka się z innym mężczyzną, ale ja nie wiem, kto to jest. Dla niego to wszystko jedno.
Chce tylko wiedzieć, czy jego żona ma romans.
Młodsza służąca szepnęła coś do starszej, która zmarszczyła brwi.
- O co chodzi, mma? - spytała mma Makutsi.
- Moja siostra się zastanawia, co z chłopakiem. Widzi pani, ta szykowna kobieta ma
syna. Nie lubimy jej, ale chłopaka tak. I widzi pani, on jest synem naszego szefa, a nie jej
męża. Obaj mają wielkie nosy. Jak amen w pacierzu. Przyjrzy się pani, to sama pani zobaczy.
Nasz szef jest ojcem tego chłopaka, choć chłopak mieszka z tym drugim. Przychodzi tutaj
każdego popołudnia po szkole. Matka zabroniła mu mówić drugiemu ojcu o tych wizytach,
więc trzyma je przed nim w tajemnicy. To nie jest dobrze. Chłopców nie powinno się uczyć
kłamać. Co się stanie z Botswaną, mma, jak będziemy w ten sposób wychowywać dzieci? Co
się stanie z Botswaną, jeśli będziemy mieli taką nieuczciwą młodzież? Bóg nas za to ukarze,
jestem tego pewna. A pani?
Mma Makutsi wróciła do zaparkowanego w cieniu austina z zamyśloną miną. Wujek
się zdrzemnął i z kącika ust ciekła mu niewielka strużka śliny. Mma Makutsi dotknęła go
delikatnie w ramię i obudził się z szarpnięciem.
- A! Jesteś bezpieczna! Cieszę się, że już wróciłaś.
- Możemy jechać. Dowiedziałam się wszystkiego, co powinnam wiedzieć.
Pojechali prosto do Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1. Mmy Ramotswe nie
było, więc mma Makutsi zapłaciła wujkowi jednym z banknotów pięćdziesięciopulowych i
usiadła za biurkiem, żeby napisać raport.
„Obawy klienta zyskały potwierdzenie. Jego żona od wielu lat spotyka się z tym
samym mężczyzną. Ów człowiek ma bogatą żonę, która jest katoliczką, i o niczym nie wie.
Chłopiec jest synem tego mężczyzny, a nie klienta. Nie jestem pewna, co należy zrobić, ale
sądzę, że mamy następujące możliwości:
a) mówimy klientowi wszystko, czego się dowiedziałyśmy. O to nas poprosił. Jeśli mu
nie powiemy, to w pewnym sensie go oszukamy. Przyjmując zlecenie, obiecałyśmy wszystko
mu powiedzieć, prawda? A obietnic musimy dotrzymywać. W przeciwnym razie nie będzie
różnicy między Botswaną a pewnym innym krajem afrykańskim, którego nie chcę tu
wymieniać, ale obie wiemy, o który kraj chodzi.
b) mówimy klientowi, że jego żona ma innego mężczyznę, ale nie wiemy, kto to jest.
Ś
ciśle rzecz biorąc, odpowiada to prawdzie, ponieważ nie dowiedziałam się nazwiska tego
człowieka, chociaż wiem, w którym domu mieszka. Nie lubię kłamać, ponieważ wierzę w
Boga. Ale Bóg oczekuje od nas, byśmy się zastanowili nad skutkami, jeśli powiemy komuś
nieprzyjemną prawdę. Jeśli powiemy klientowi, że chłopak nie jest jego synem, będzie to dla
niego bardzo smutne. W pewnym sensie straci syna. Czy to go uszczęśliwi? Czy Bóg by
chciał, żeby nasz klient był nieszczęśliwy?
Poza tym jeśli powiemy klientowi całą prawdę i dojdzie do wielkiej awantury, to być
może prawdziwy ojciec przestanie płacić czesne, bo nie będzie miał z czego. śona odetnie mu
dopływ pieniędzy i chłopiec na tym ucierpi. Będzie musiał odejść ze szkoły.
Reasumując, nie wiem, co robić”.
Podpisała raport i położyła na biurku mmy Ramotswe. Potem wstała i spojrzała przez
okno na akacje i rozległe, rozpalone niebo. To świetna rzecz ukończyć studium dla sekretarek
ze średnią 97 procent, ale nie uczą tam filozofii moralnej, toteż mma Makutsi nie miała
pojęcia, jak rozstrzygnąć dylemat, przed którym postawiło ją zakończone powodzeniem
ś
ledztwo. Postanowiła pozostawić decyzję mmie Ramotswe, mądrej i znacznie bardziej
doświadczonej życiowo kobiecie, która powinna wiedzieć, co z tym fantem zrobić.
Mma Makutsi zaparzyła sobie herbatę Rooibos i usiadła wygodnie na krześle.
Spojrzała na swoje buty z trzema mieniącymi się guzikami. Czy znały odpowiedź? Może tak.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
WYPRAWA DO CENTRUM
Tego samego przedpołudnia, kiedy mma Makutsi przeprowadziła swoje niezwykle
skuteczne, ale zarazem deprymujące dochodzenie w sprawie żony pana Letsenyane’a
Badulego, pan J.L.B. Matekoni, właściciel Tlokweng Road Speedy Motors i bez żadnych
wątpliwości jeden z najlepszych mechaników samochodowych w całej Botswanie, postanowił
zawieźć swoje przybrane dzieci na zakupy do centrum. Ich pojawienie się w domu wytrąciło z
równowagi niesympatyczną służącą, która wpędziła go w stan niepokoju graniczącego z
paniką. Niecodziennie jeździ się naprawiać dieslowską pompę i wraca z dwójką dzieci - w
tym jednym na wózku inwalidzkim - oraz moralnym obowiązkiem opiekowania się nimi aż
do osiągnięcia przez nie pełnoletności, a w przypadku kalekiej dziewczynki dożywotnio. Nie
pojmował, w jaki sposób mmie Silvii Potokwane, energicznej kierowniczce farmy dla sierot,
udało się go przekonać do zabrania dzieci.. Wiedział, że odbyła się na ten temat rozmowa i że
zgodził się na to, ale jak do tego doszło? Mma Potokwane przypominała cwanego adwokata
przesłuchującego świadka: nakłonić świadka do potwierdzenia jakiegoś z pozoru niewinnego
faktu, z którego za chwilę wynika coś całkiem innego.
Ale dzieci zamieszkały w domu pana J.L.B. Matekoniego i było za późno, żeby coś w
tej sprawie zrobić. Siedząc w biurze Tlokweng Road Speedy Motors i spoglądając na stertę
papierów, podjął dwie decyzje. Po pierwsze, zatrudnić sekretarkę (od razu wiedział, że nie
wcieli tej decyzji w życie), po drugie, przestać się zastanawiać, jak doszło do tego, że wziął
dzieci do siebie, a zacząć myśleć o tym, jak zatroszczyć się o ich przyszłość. Obiektywnie
rzecz biorąc, sprawa nie przedstawiała się aż tak ponuro. Dzieci miały dobre charaktery -
wystarczyło posłuchać historii dziewczynki, aby zdać sobie sprawę z tego, jaka jest odważna -
a ich życie nagle i dramatycznie zmieniło się na lepsze. Wczoraj żyły pośród stu
pięćdziesięciorga innych dzieci na farmie dla sierot, dzisiaj mieszkają we własnym domu,
mają swoje pokoje i ojca - tak, był teraz ich ojcem! - który jest właścicielem warsztatu
samochodowego. Pieniędzy nie brakowało. Pan J.L.B. Matekoni nie był bogaczem, ale
powodziło mu się zupełnie przyzwoicie. Warsztat nie miał ani thebe długu, hipoteka domu nie
była obciążona, a na koncie w Barclays Bank było mnóstwo puli. Pan J.L.B. Matekoni mógł
spojrzeć w oczy każdemu członkowi Izby Handlowej w Gaborone i powiedzieć: „Nigdy nie
byłem panu winny ani grosza. Ani grosika”. Ilu dzisiejszych biznesmenów może coś takiego
powiedzieć? Większość z nich funkcjonuje na kredyt, podlizując się temu zadufanemu w
sobie Timonowi Mothokoliemu, który przyznaje w banku kredyty dla przedsiębiorców.
Słyszał, że po drodze ze swojego domu przy Kaunda Way do banku pan Mothokoli mija
domy co najmniej pięciu mężczyzn, którzy drżą na jego widok. Pan J.L.B. Matekoni mógł
sobie pozwolić na to, żeby minąć pana Mothokoliego bez pozdrowienia, gdyby go spotkał w
centrum handlowym, chociaż oczywiście nigdy by się nie odważył na takie grubiaństwo.
Skoro więc płynność finansowa nie jest zagrożona, to czemu by nie wydać części tych
pieniędzy na dzieci? Oczywiście zamierzał posłać je do szkoły i nie było powodu, żeby nie
chodziły do szkoły prywatnej, z dobrymi nauczycielami, którzy doskonale się znają na
Shakespearze i geometrii. Po szkole prywatnej łatwiej o dobrą pracę. Może chłopiec... Nie,
lepiej nie robić sobie takich nadziei, ale jaka piękna myśl! Może chłopiec odkryje w sobie
talent do mechaniki i przejmie po nim Tlokweng Road Speedy Motors. Przez kilka chwil pan
J.L.B. Matekoni rozkoszował się tą myślą: jego syn - syn! - stoi koło samochodu i wyciera
dłonie w lepką od smaru szmatę po naprawieniu jakiejś skomplikowanej skrzyni biegów. W
biurze pan J.L.B. Matekoni i mma Ramotswe, znacznie starsi, posiwiali, piją herbatę Rooibos.
Jego marzenie lokowało się w odległej przyszłości i trzeba było wiele zrobić, żeby się
spełniło. Na razie zabierze dzieci do miasta i kupi im nowe ubrania. Farma dla sierot jak
zwykle obeszła się z nimi bardzo hojnie i wyprawiła ich w prawie nowych rzeczach, ale to nie
to samo, co mieć własne, kupione w sklepie. Podejrzewał, że dla tych dzieci był to nieznany
luksus. Jeszcze nigdy nie rozpakowywały ubrań z fabrycznego celofanu i nie wkładały ich,
mając w nozdrzach ten szczególny, niepowtarzalny zapach nowego materiału. Pan J.L.B.
Matekoni postanowił zabrać je do centrum jeszcze tego przedpołudnia i kupić im wszystkie
potrzebne rzeczy do ubrania. Pójdą też do drogerii po kremy i szampon dla dziewczynki
tudzież inne rzeczy, których dziewczęta potrzebują. W domu było tylko mydło karbolowe, a
ona zasługiwała na coś lepszego.
Pan J.L.B. Matekoni przyjechał z warsztatu starym zielonym pikapem, na którego
pakę można było bez problemu załadować wózek inwalidzki. Dzieci siedziały na werandzie,
kiedy zajechał pod dom. Chłopiec znalazł kij, do którego w jakimś celu przywiązywał
sznurek, a dziewczynka szydełkowała przykrycie do dzbanuszka z mlekiem. Na farmie dla
sierot uczono dziewczęta szydełkowania i niektóre zdobyły nagrody za wymyślone przez
siebie wzory. Zdolne dziecko, pomyślał pan J.L.B. Matekoni. Przed tą dziewczynką świat stoi
otworem, tylko trzeba dać jej szansę.
Pozdrowiły go uprzejmie i skinęły głowami, kiedy zapytał, czy służąca dała im
ś
niadanie. Poprosił ją, żeby przyszła wcześniej i zajęła się nimi po jego wyjściu do pracy. Był
nieco zaskoczony, że się zgodziła. Z kuchni dochodziły jednak dźwięki - brzdęknięcia i
szurania, które wskazywały na to, że służąca jest w złym nastroju - potwierdzające jej
obecność.
Pod okiem służącej, która z naburmuszoną miną patrzyła, jak znikają z pola widzenia
koło starego lotniska, pan J.L.B. Matekoni i dzieci telepali się do miasta starym pikapem.
Amortyzatory wysiadły i ciężko je było wymienić, ponieważ ich producenci przeszli już do
historii inżynierii, ale silnik nadal działał i skoczna jazda sprawiała dziewczynce i chłopcu
dużą frajdę. Ku zdziwieniu pana J.L.B. Matekoniego to dziewczynka wykazała
zainteresowanie silnikiem, pytając o jego wiek i czy zużywa dużo oleju.
- Słyszałam, że stare silniki potrzebują więcej oleju. Czy to prawda, rra?
Pan J.L.B. Matekoni wyjaśniał, jak to jest ze zużytymi częściami silnika i ich
zapotrzebowaniem na olej, a ona słuchała uważnie. Z kolei chłopiec nie sprawiał wrażenia
zainteresowanego. Ale był na to czas. Pan J.L.B. Matekoni zamierzał zabrać go do warsztatu i
poprosić swoich uczniów, żeby mu pokazali, jak się odkręca śruby kół. Z takim zadaniem
może się uporać nawet tak mały chłopczyk jak on. Do zawodu mechanika najlepiej wdrażać
się od najmłodszych lat, idealnie u boku ojca. Czy Pan Jezus nie wyuczył się na stolarza w
warsztacie swego ojca?, pomyślał pan J.L.B. Matekoni. Doszedł do wniosku, że gdyby Pan
Jezus dzisiaj wrócił, to przypuszczalnie byłby mechanikiem samochodowym. Cóż to byłby za
zaszczyt dla mechaników na całym świecie! I nie ulega wątpliwości, że wybrałby Afrykę, bo
Izrael jest w dzisiejszych czasach zbyt niebezpieczny. Im dłużej pan J.L.B. Matekoni się nad
tym zastanawiał, tym większego nabierał przekonania, że Pan Jezus wybrałby Botswanę, a
konkretnie Gaborone. Byłby to wielki honor dla narodu botswańskiego. Ale nie zanosiło się
na to, więc nie było sensu o tym rozmyślać. Pan J.L.B. Matekoni wiedział, że Pan Jezus nie
wróci. Mieliśmy swoją szansę i niestety marnie ją wykorzystaliśmy.
Zaparkował samochód koło siedziby wysokiego komisarza, odnotowując, że przy
wejściu stoi range rover jego ekscelencji. Większość samochodów korpusu dyplomatycznego
naprawiano w wielkich warsztatach, z zaawansowanymi urządzeniami diagnostycznymi i
astronomicznymi rachunkami, lecz jego ekscelencja był wierny panu J.L.B. Matekoniemu.
- Widzisz ten samochód? - spytał pan J.L.B. Matekoni chłopca, kiedy stali już na
chodniku. - To bardzo ważny pojazd. Znam go bardzo dobrze.
Chłopak spuścił wzrok i nie odezwał się.
- Piękny biały samochód - powiedziała dziewczynka zza jego pleców. - Wygląda jak
chmura na kółkach.
Pan J.L.B. Matekoni odwrócił ku niej głowę.
- Bardzo dobrze opisałaś to auto - pochwalił. - Zapamiętam to sobie.
- Ile cylindrów ma taki samochód’? - spytała dziewczynka. - Sześć?
Pan J.L.B. Matekoni uśmiechnął się i ponownie skierował wzrok na chłopca.
- Jak myślisz, ile cylindrów ma silnik tego samochodu?
- Jeden? - odparł chłopiec cichutko, nie podnosząc oczu.
- Jeden! - zakpiła jego siostra. - To nie jest dwusuw!
Pan J.L.B. Matekoni zrobił wielkie oczy.
- Dwusuw? Gdzie ty słyszałaś o dwusuwach?
Dziewczynka wzruszyła ramionami.
- Od zawsze wiedziałam o dwusuwach. Strasznie hałasują. I miesza się w nich olej z
benzyną. Montuje się je głównie w małych motocyklach. Nikt nie lubi dwusuwowych
silników.
Pan J.L.B. Matekoni skinął głową.
- Tak, silniki dwusuwowe często sprawiają wiele kłopotów. - Urwał. - Ale nie
powinniśmy tracić czasu na stanie tutaj i na pogaduszki o silnikach. Musimy iść do sklepów
po ubrania i inne rzeczy, których potrzebujecie.
Ekspedientki odnosiły się do dziewczynki bardzo życzliwie i poszły z nią do
przebieralni, żeby pomóc jej przymierzyć sukienki, które sobie wybrała. Miała skromny gust i
wybierała najtańsze rzeczy, ale twierdziła, że właśnie te najbardziej jej się podobają. Chłopak
wyglądał na znacznie bardziej zainteresowanego modą. Wybrał najjaśniejsze koszule w całym
asortymencie i zakochał się w parze białych butów, które jego siostra zawetowała ze względu
na ich niepraktyczność.
- Nie możemy się na nie zgodzić, rra - powiedziała do pana J.L.B. Matekoniego. -
Zaraz się zabrudzą i on je ciśnie w kąt. To bardzo próżny chłopak.
- Rozumiem - odparł pan J.L.B. Matekoni z zamyśleniem.
Chłopak był pełen szacunku i dobrze się prezentował, ale optymistyczny obrazek,
który pieścił w głowie pan J.L.B. Matekoni - jego syn pracuje w Tlokweng Road Speedy
Motors - cokolwiek przygasł. Zastąpił go inny obrazek: chłopiec w eleganckiej białej koszuli i
garniturze... Ale to nie mogła być prawda.
Skończyli zakupy i wracali do auta przez szeroki plac koło poczty, kiedy zatrzymał ich
fotograf.
- Mogę zrobić wam zdjęcie. Tutaj. Stańcie pod tym drzewem, a ja wam strzelę fotkę.
Piękną fotografię rodzinną. Pstryk i gotowe.
- Chcielibyście? - spytał pan J.L.B. Matekoni. - Mielibyśmy pamiątkę z wyprawy na
zakupy.
Dzieci spojrzały na niego rozpromienione.
- Tak, proszę - powiedziała dziewczynka i dodała: - Jeszcze nigdy nie byłam
fotografowana.
Pan J.L.B. Matekoni zastygł w bezruchu. Ta dziewczynka, która miała już ponad
dziesięć lat, jeszcze nigdy nie była fotografowana. Nie istniały zdjęcia z jej dzieciństwa, nic,
co by jej przypominało o małej dziewczynce, którą kiedyś była, ani żaden wizerunek, o
którym mogłaby powiedzieć: „To ja”. A to oznaczało, że nie znalazł się ktoś, kto chciałby
mieć jej zdjęcie. Nikomu nie była dostatecznie droga.
Wstrzymał oddech i zalała go fala współczucia dla tych dzieci - współczucia
zmieszanego z miłością. On im to wynagrodzi, dostaną wszystko, co mają inne dzieci, nad
czym inne dzieci w ogóle się nie zastanawiają. Cała ta miłość, wszystkie lata utraconej
miłości zostaną uzupełnione, kawałek po kawałku, aż szale się wyrównają.
Na pierwszy ogień poszła dziewczynka. Pan J.L.B. Matekoni ustawił wózek
inwalidzki pod drzewem, gdzie znajdowało się plenerowe studio fotograficzne. Potem
fotograf pochylił się za swoim rozchwierutanym statywem i pomachał dłonią, żeby zwrócić
na siebie uwagę fotografowanej. Rozległo się pstryknięcie, a potem terkoczący dźwięk, i z
miną sztukmistrza, który wykonał swój numer, fotograf oderwał ochronny papier i zaczął
dmuchać w polaroid, żeby wysechł.
Dziewczynka wzięła zdjęcie i uśmiechnęła się. Potem przyszła kolej na chłopca, który
stanął z dłońmi splecionymi za plecami i szerokim uśmiechem. Znowu teatralny występ z
polaroidem i radość na twarzy chłopca.
- No, to macie teraz co powiesić w swoim pokoju - powiedział pan J.L.B. Matekoni. -
Kiedyś zrobimy sobie więcej zdjęć.
Odwrócił się, żeby chwycić wózek, ale znieruchomiał. Ramiona zwisły mu
bezwładnie, bezużytecznie.
Stała przed nim mma Ramotswe, z koszykiem pełnym listów w prawej dłoni. Szła na
pocztę, ale zobaczyła go i zatrzymała się. Co jest grane? Co robi pan J.L.B. Matekoni i co to
za dzieci?
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
POSTĘPKI NABURMUSZONEJ, NIEDOBREJ SŁUśĄCEJ
Florence Peko, zrzędliwa pomoc domowa pana J.L.B. Matekoniego, miała silne bóle
głowy, odkąd mma Ramotswe została jej przedstawiona jako przyszła małżonka jej
chlebodawcy. Stres powodował u niej migreny. Mogła je wywołać każda nieprzewidziana
okoliczność. Migren przysporzył jej na przykład proces brata, a teraz co miesiąc, kiedy szła
go odwiedzić w więzieniu koło induskiego supermarketu, dostawała bólu głowy, jeszcze
zanim zajęła miejsce w przebierającej nogami kolejce krewnych osadzonych. Jej brat był
zamieszany w kradzież samochodów i chociaż zeznawała w jego obronie, mówiąc, że była
ś
wiadkiem rozmowy, w której zgodził się zaopiekować samochodem znajomego - czysta
konfabulacja - to wiedziała, że popełnił zarzucane mu przez prokuraturę czyny. Ba,
przestępstwa, za które skazano go na pięć lat więzienia, przypuszczalnie były tylko ułamkiem
tego, co miał na swoim koncie. Ale nie o to chodzi: służąca uznała wyrok za skandaliczny, a
wyraziła to, długo krzycząc na policjantów w sądzie i wygrażając im. Sędzia, która miała już
opuścić salę rozpraw, wróciła na swoje miejsce i wezwała Florence do siebie.
- To jest sąd - powiedziała. - Musi pani zrozumieć, że w sądzie nie wolno pani
krzyczeć na funkcjonariuszy policji ani na nikogo innego. Poza tym może pani mówić o
szczęściu, że prokurator nie wniósł przeciwko pani sprawy o krzywoprzysięstwo za te
wszystkie kłamstwa, które pani dzisiaj powiedziała.
Uciszonej Florence pozwolono odejść, co tylko zwiększyło jednak jej poczucie
niesprawiedliwości. Republika Botswany popełniła wielki błąd, wsadzając jej brata do
więzienia. Jest wielu gorszych od niego - czemu ich się nie tyka? Gdzie tu jest
sprawiedliwość, skoro tacy ludzie jak... Lista była długa i osobliwym zbiegiem okoliczności
obejmowała trzech mężczyzn, których Florence znała osobiście, w tym dwóch w stopniu
zażyłym.
Do jednego z nich, pana Philemona Leannye’a, zamierzała się teraz zwrócić. Był jej
winien przysługę. Dała mu kiedyś fałszywe alibi na policji, chociaż było to już po ostrzeżeniu
pani sędzi przed krzywoprzysięstwem, toteż służąca miała świadomość, że musi sobie
ostrożnie poczynać z władzą. Poznała Philemona Leannye’a koło stoiska z jedzeniem na
wynos w centrum handlowym. Powiedział, że ma dosyć dziewczyn barowych i chciałby
poznać jakąś uczciwą dziewczynę, która nie będzie od niego wyłudzała pieniędzy i naciągała
go na alkohol.
- Kogoś takiego jak ty - powiedział ujmująco.
Pochlebiło jej to i znajomość rozkwitała. Czasami nie widywała go przez wiele
miesięcy, ale od czasu do czasu pojawiał się i przynosił jej prezenty - srebrny zegar, torebkę
(z portmonetką), butelkę Cape Brandy. Mieszkał w Old Naledi z kobietą, z którą miał trójkę
dzieci.
- Ta kobieta wciąż na mnie krzyczy - skarżył się. - Cokolwiek zrobię, jest źle. Co
miesiąc daję jej pieniądze, ale ona ciągle mówi, że dzieci są głodne i nie ma za co kupić
jedzenia. Wiecznie niezadowolona.
Florence bardzo mu współczuła.
- Powinieneś od niej odejść i ożenić się ze mną. Ja nie jestem z tych, co krzyczą na
mężczyzn. Byłabym dla ciebie dobrą żoną.
Propozycja była poważna, ale on potraktował to jako dowcip i szturchnął służącą pana
J.L.B. Matekoniego żartobliwie.
- Byłabyś nie lepsza od niej. Gdy kobieta złapie męża, to zaczyna narzekać. Znana
rzecz. Każdy żonaty mężczyzna ci to powie.
Pozostali więc w luźnym związku, ale po ryzykownym i dosyć przerażającym
przesłuchaniu na policji - która przez trzy godziny usiłowała znaleźć lukę w przedstawionym
przez Florence alibi - służąca uznała, że Philemon Leannye ma wobec niej zobowiązanie, o
które ona może się któregoś dnia upomnieć.
- Philemon - powiedziała pewnego popołudnia, leżąc obok niego na łóżku pana J.L.B.
Matekoniego. - Chcę, żebyś mi załatwił pistolet.
Roześmiał się, ale spoważniał, kiedy spojrzał na nią i zobaczył jej minę.
- Co masz zamiar zrobić? Zastrzelić pana J.L.B. Matekoniego? Jak jeszcze raz wejdzie
do kuchni i poskarży się na jedzenie, to go zabijesz? Ha, ha!
- Nie, nie planuję nikogo zastrzelić. Chcę podrzucić komuś pistolet i nasłać na niego
policję.
- Czyli nie dostanę pistoletu z powrotem?
- Nie, policja go zabierze. Ale razem z właścicielem domu. Co się dzieje, jak policja
znajdzie nielegalną broń?
Philemon zapalił papierosa i dmuchnął dymem w sufit pana J.L.B. Matekoniego.
- Oni nie lubią nielegalnej broni. Jak cię złapią z pistoletem, na który nie masz
pozwolenia, to idziesz do więzienia. Bez żadnego ale. Nie ma litości. Nie chcą, żeby tu się
zrobił drugi Johannesburg.
Twarz Florence rozjaśnił uśmiech.
- Cieszę się, że są tacy surowi. Bardzo jest mi to na rękę.
Philemon wydłubał spomiędzy dwóch przednich zębów listek tytoniu.
- Aż czego zapłacisz za ten pistolet? Minimum pięćset puli. Ktoś musi go sprowadzić
z Johannesburga. Tutaj tak łatwo się nie kupi.
- Nie mam tylu pieniędzy. Można ukraść. Masz kontakty. Każ któremuś ze swoich
chłopców, żeby to zrobił. - Zawiesiła na chwilę głos. - Pamiętaj, że ci pomogłam. To nie było
dla mnie łatwe.
Przyglądał się jej uważnie.
- Na pewno tego chcesz?
- Tak - odparła. - To dla mnie bardzo ważne.
- Dobra, załatwię ci pistolet. Ale pamiętaj, jak coś nie wyjdzie, to nie dostałaś go ode
mnie.
- Powiem, że znalazłam. Powiem, że leżał w krzakach koło więzienia. Pewnie miał coś
wspólnego z którymś z więźniów.
- Brzmi wiarygodnie. Kiedy chcesz go mieć?
- Jak najszybciej.
- Mogę ci go dostarczyć nawet dziś wieczór. Tak się składa, że mam jeden na zbyciu.
Możesz go dostać.
Usiadła i dotknęła go delikatnie w tył szyi.
- Bardzo dobry z ciebie człowiek. Możesz zawsze do mnie przyjść, wiesz? Kiedy tylko
chcesz. Zawsze się cieszę, kiedy mogę się z tobą zobaczyć i dać ci trochę szczęścia.
- Fajna z ciebie dziewczyna. Zła jak pies. I bardzo sprytna.
Zgodnie z obietnicą dostarczył pistolet, zawinięty w nawoskowany papier i włożony
na dno obszernej reklamówki OK Bazaars pod plikiem starych egzemplarzy czasopisma
„Ebony”. Odwinęła go w obecności Philemona, który zaczął jej wyjaśniać, jak działa zamek,
ale przerwała mu.
- Nie interesuje mnie to. Interesuje mnie tylko sam pistolet i pociski.
Dziewięć dużych nabojów błyszczało, jakby zostały wypolerowane specjalnie do tego
zadania. Florence stwierdziła, że przyjemnie się je trzyma w dłoni. Pomyślała, że byłby z nich
piękny naszyjnik, gdyby je przewiercić u dołu i nawlec na żyłkę albo srebrny łańcuszek.
Philemon pokazał jej, jak się ładuje kule do magazynka i jak się później wyciera
pistolet, żeby usunąć odciski palców. Potem pogładził ją po szyi, pocałował w policzek i
wyszedł. Zapach jego olejku do włosów, egzotyczny i rumopodobny, unosił się w powietrzu,
jak zawsze po odwiedzinach Philemona. Poczuła ukłucie żalu, kiedy pomyślała o leniwych
rozkoszach wspólnie spędzonego popołudnia. Ożeniłby się z nią, gdyby poszła do jego domu
i zastrzeliła jego żonę? Widziałby w niej wybawicielkę czy morderczynię matki swoich
dzieci? Trudno powiedzieć.
Poza tym nie umiałaby nikogo zabić. Jako chrześcijanka była przeciwna zabijaniu
ludzi. Uważała się za dobrego człowieka zmuszonego przez okoliczności do robienia rzeczy,
których inni nie robią - a w każdym razie nie przyznają się do tego. Florence oczywiście
wiedziała, jak jest naprawdę. Każdy ułatwia sobie życie jak może. Jeśli postanowiła
rozprawić się z mmą Ramotswe w tak niekonwencjonalny sposób, to tylko dlatego, że
konieczne było podjęcie tak drastycznych kroków przeciwko osobie, która stanowiła tak
jednoznaczne zagrożenie dla pana J.L.B. Matekoniego. Jak biedak miał się bronić przed tak
bezwzględną kobietą? Florence nie miała wątpliwości, że kilka lat więzienia nauczy mmę
Ramotswe bardziej respektować prawa innych. Ta mieszająca się do cudzych spraw pani
detektyw sama sobie zasłużyła na taki los. Mogła mieć pretensje tylko do siebie.
Zdobyłam pistolet, pomyślała Florence. Trzeba go teraz podrzucić tam, gdzie
zaplanowałam, czyli do pewnego domu przy Zebra Drive.
W tym celu należało powołać się na inny dług, tym razem dosłowny. Mężczyzna,
którego znała tylko z imienia - Paul - przychodzący do niej, by porozmawiać i po odrobinę
czułości, przed dwoma laty pożyczył od niej pieniądze. Nie była to duża suma, ale nigdy jej
nie zwrócił. Może zapomniał, ale ona - nie i zamierzała teraz odświeżyć mu pamięć. A gdyby
robił trudności, to on również miał żonę, która nic nie wiedziała o wizytach towarzyskich
składanych przez męża w domu pana J.L.B. Matekoniego. Groźba ich ujawnienia powinna go
zachęcić do współpracy.
Okazało się to jednak zbędne. Gdy wspomniała o pożyczce, wyjąkał, że nie ma z
czego oddać.
- Muszę się rozliczać z każdej puli - powiedział. - Jedno dziecko stale choruje i
musimy płacić za szpital. Nie jestem w stanie nic zaoszczędzić. Kiedyś ci zwrócę.
Skinęła głową na znak, że go rozumie.
- Zapomnę o tych pieniądzach, jeśli coś dla mnie zrobisz. - Spojrzał na nią
podejrzliwie. - Pójdziesz do pustego domu - nikogo tam nie będzie. Rozbijesz szybę w kuchni
i wejdziesz do środka.
- Nie jestem złodziejem - przerwał jej. - Nie kradnę.
- Nie każę ci niczego kraść. Człowiek, który włamuje się do domu, żeby coś tam
zostawić, nie jest złodziejem!
Wyjaśniła, że chce schować coś na dnie szafy, żeby nikt tego nie znalazł.
- Chcę coś przechować. Tam będzie bezpieczniejsze.
Nie był zachwycony tym pomysłem, ale kiedy ponownie wspomniała o pożyczce,
skapitulował. Obiecał, że pójdzie do wskazanego domu następnego dnia po południu, kiedy
wszyscy będą w pracy. Florence dobrze się przygotowała: sprawdziła, że służącej nie będzie i
ż
e mma Ramotswe nie trzyma psa.
- Nic prostszego - zapewniła go. - Piętnaście minut i po wszystkim. Wejdziesz i
wyjdziesz.
Podała mu pakunek. Pistolet został z powrotem zawinięty w nawoskowany papier i
dodatkowo zabezpieczony brązowym papierem pakunkowym. Niewidoczna zawartość była
jednak ciężka i Paul nabrał podejrzeń.
- Nie pytaj - powiedziała mu Florence. - Nie pytaj, to nie będziesz wiedział.
To jest pistolet, pomyślał. Ona chce, żebym podrzucił pistolet do tego domu przy
Zebra Drive.
- Nie chcę tego nosić przy sobie. To bardzo niebezpieczne. Wiem, że to jest pistolet, i
wiem, co się stanie, jak policja znajdzie przy kimś broń. Nie chcę iść do więzienia. Odbiorę
go od ciebie jutro w domu Matekoniego.
Zastanawiała się chwilę. Mogła zabrać pistolet ze sobą do pracy, w plastikowej torbie.
Nie miała nic przeciwko temu, żeby Paul stamtąd go odebrał, byle tylko pistolet znalazł się w
domu mmy Ramotswe, a później policja się o tym dowiedziała.
- Dobra. Włożę go do torby i zabiorę do pracy. Przyjdziesz o wpół do trzeciej. Będzie
już wtedy w warsztacie.
Paul patrzył, jak Florence wkłada pakunek z powrotem do reklamówki OK Bazaars, w
której go dostała.
- Okej - powiedziała. - Byłeś dla mnie dobry, więc chcę ci dać odrobinę szczęścia.
Pokręcił głową.
- Jestem za bardzo zdenerwowany na odrobinę szczęścia.
Następnego popołudnia, krótko po drugiej, Paul Monsopati, starszy recepcjonista w
hotelu Sun w Gaborone i człowiek przewidziany przez kierownictwo hotelu do kolejnych
awansów, poszedł do jednego z hotelowych biur i poprosił sekretarkę, żeby wyszła na
chwilkę na korytarz.
- Czekam na ważny telefon. To prywatna sprawa. Związana z pogrzebem.
Sekretarka skinęła głową i wyszła. Stale ktoś umiera, a pogrzeby, w których biorą
udział najdalsi nawet krewni i prawie wszyscy przygodni znajomi, wymagają sporej ilości
działań koordynacyjnych.
Paul podniósł słuchawkę i wykręcił numer, który zapisał sobie wcześniej na kawałku
papieru.
- Chcę rozmawiać z inspektorem. Nie z sierżantem, tylko z inspektorem.
- Kim pan jest, rra?
- To nieważne. Niech mi pan da do telefonu inspektora, bo pan pożałuje.
Cisza, a po jakimś czasie nowy głos w słuchawce.
- Proszę, niech pan mnie posłucha, rra - powiedział Paul. - Nie mogę mówić długo.
Jestem lojalnym obywatelem Botswany. Brzydzę się przestępczością.
- Dobrze - odparł inspektor. - Miło mi to słyszeć.
- Jeśli zaraz pan pójdzie do pewnego domu, to zastanie pan tam panią, która jest w
nielegalnym posiadaniu pistoletu. Handluje bronią. Niech pan szuka białej reklamówki OK
Bazaars. Broń należy do właścicielki, a nie do właściciela domu. Jest w reklamówce, a
reklamówka w kuchni. To wszystko, co mam do powiedzenia.
Podał adres domu i rozłączył się. Inspektor uśmiechnął się z satysfakcją. Czekało go
łatwe aresztowanie i gratulacje za sukces w walce z nielegalnym posiadaniem broni. Policja
uskarża się na niski poziom poczucia obowiązku wśród społeczeństwa, ale czasem zdarza się
taki sumienny człowiek, który przywraca wiarę stróżów porządku w zwykłych obywateli.
Tacy ludzie powinni dostawać odznaczenia. I nagrody pieniężne. Co najmniej pięćset puli.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
RODZINA
Pan J.L.B. Matekoni miał świadomość, że stoi dokładnie pod gałęzią akacji. Zadarł
głowę i przez moment z absolutną klarownością widział detale każdego liścia na tle bezkresu
nieba. Skulone w sobie w południowym upale, listki przypominały dłonie złożone do
modlitwy. Ptak - pospolita dzierzba, potargana i niepozorna - siedział kurczowo uczepiony
wyższej gałęzi i śmigał na wszystkie strony czarnymi oczkami. Zmysły pana J.L.B.
Matekoniego wyostrzyła rozpaczliwość jego sytuacji. Patrzył na rzeczywistość tak, jak
skazaniec w ostatni dzień swego życia patrzy ze swojej celi na znajomy, przemijający świat.
Pan J.L.B. Matekoni ponownie spojrzał przed siebie i zobaczył, że mma Ramotswe
wciąż tam jest, stoi jakieś dziesięć kroków dalej z wyrazem ubawionego zaskoczenia na
twarzy. Wiedziała, że pan J.L.B. Matekoni pomaga farmie dla sierot i zdawała sobie sprawę z
siły perswazji mmy Silvii Potokwane. Pewnie sądzi, pomyślał, że zabrałem dwie sieroty na
jeden dzień do miasta i teraz się z nimi fotografuję. Na pewno nie podejrzewa, że oto pan
J.L.B. Matekoni stoi z dwójką swoich przybranych dzieci, które wkrótce będą też jej
przybranymi dziećmi.
Milczenie przerwała mma Ramotswe.
- Co robisz? - spytała po prostu.
Było to najzupełniej rozsądne pytanie - pytanie, które może zadać znajoma
znajomemu czy nawet narzeczona narzeczonemu. Pan J.L.B. Matekoni spojrzał na dzieci.
Dziewczynka włożyła swoje zdjęcie do plastikowej torby przywiązanej do wózka. Chłopak
przyciskał swoją fotografię do piersi, jakby się bał, że mma Ramotswe mu ją zabierze.
- To jest dwójka dzieci z farmy dla sierot - wydukał pan J.L.B. Matekoni. - Ta tutaj to
dziewczynka, a ten tutaj to chłopczyk.
Mma Ramotswe parsknęła śmiechem.
- Wspaniale! No to wszystko mi wyjaśniłeś!
Dziewczynka uśmiechnęła się i uprzejmie pozdrowiła mmę Ramotswe.
- Ja mam na imię Motholeli, a mój brat Puso. Nadali nam te imiona na farmie dla
sierot.
Mma Ramotswe skinęła głową.
- Mam nadzieję, że dobrze się tam wami opiekują - powiedziała. - Mma Potokwane to
dobra kobieta.
- Bardzo dobra - potwierdziła dziewczynka.
Miała taką minę, jakby zamierzała coś jeszcze powiedzieć, toteż pan J.L.B. Matekoni
szybko wkroczył do akcji.
- Kazałem zrobić dzieciom zdjęcia - wyjaśnił i zwrócił się do dziewczynki: - Pokaż
swoje zdjęcie mmie Ramotswe, Motholeli.
Dziewczynka podjechała wózkiem i podała fotografię mmie Ramotswe.
- Bardzo ładne zdjęcie - oceniła pani detektyw. - Ja mam tylko parę fotografii z
czasów, kiedy byłam w twoim wieku. Zawsze kiedy poczuję się staro, wyjmuję je, oglądam i
myślę sobie, że może mimo wszystko nie jestem taka stara.
- Jesteś jeszcze młoda - powiedział pan J.L.B. Matekoni.
- W dzisiejszych czasach starość zaczyna się po siedemdziesiątce - albo i później.
Wszystko się zmieniło.
- Tak sobie wmawiamy - zaśmiała się mma Ramotswe, oddając zdjęcie dziewczynce. -
Czy pan J.L.B. Matekoni już was odwozi z powrotem, czy zjecie coś w mieście?
- Byliśmy na zakupach - wyjąkał pan J.L.B. Matekoni. - Mamy jeszcze parę rzeczy do
zrobienia.
- Niedługo pojedziemy do jego domu - powiedziała dziewczynka. - Mieszkamy teraz u
pana J.L.B. Matekoniego.
Pan J.L.B. Matekoni poczuł, że serce łomocze mu w piersiach. Będę miał atak serca,
pomyślał. Zaraz umrę. Ogarnął go wielki żal, że nie ożeni się z mmą Ramotswe, że pójdzie do
grobu jako kawaler, że dzieci zostaną po raz drugi osierocone, że Tlokweng Road Speedy
Motors zamknie podwoje. Serce biło jednak dalej, a mma Ramotswe i cały materialny świat
nie chciały zniknąć.
Mma Ramotswe spojrzała na pana J.L.B. Matekoniego pytającym wzrokiem.
- Mieszkają u ciebie w domu? To coś nowego. Właśnie przyjechały?
Skinął głową z nieszczęśliwą miną.
- Wczoraj.
Mma Ramotswe spojrzała na dzieci, a później przeniosła wzrok z powrotem na pana
J.L.B. Matekoniego.
- Chyba musimy porozmawiać. Zostańcie tutaj chwilkę, dzieci. My z panem J.L.B.
Matekonim idziemy na pocztę.
Nie było ucieczki. Ze zwieszoną głową, jak uczeń przyłapany na jakimś
chuligaństwie, poszedł za nią na pocztę, gdzie przed rzędem skrytek pocztowych oczekiwał
wyroku. Nie miał wątpliwości, że mma Ramotswe się z nim rozwiedzie - o ile można tak
nazwać zerwanie zaręczyn. Stracił ją, bo był nieuczciwy i głupi - a wszystko przez mmę
Silvię Potokwane. Takie kobiety wiecznie wtrącają się do cudzego życia i zmuszają ludzi do
różnych rzeczy. A potem wszystko się kiełbasi i katastrofa gotowa.
Mma Ramotswe położyła koszyk z listami na podłodze.
- Czemu mi nie powiedziałeś o tych dzieciach? Co zrobiłeś?
Nie miał odwagi spojrzeć jej w oczy.
- Zamierzałem ci powiedzieć. Byłem wczoraj na farmie dla sierot. Pompa nawalała.
Jest już bardzo stara. No i w mikrobusie trzeba wymienić hamulce. Próbowałem je naprawić,
ale ciągle są z nimi problemy. Będziemy musieli poszukać nowych części, mówiłem im to,
ale...
- Tak, tak - przerwała mu mma Ramotswe. - O hamulcach już słyszałam, ale co z
dziećmi?
Pan J.L.B. Matekoni westchnął.
- Mma Potokwane to bardzo stanowcza kobieta. Powiedziała mi, że powinienem
przygarnąć jakieś dzieci. Nie chciałem tego robić bez uzgodnienia z tobą, ale ona nie
pozwoliła mi dojść do słowa. Kazała przyprowadzić dzieci, i nie miałem wyboru. Bardzo
ciężko mi było odmówić.
Urwał. Jakiś mężczyzna podszedł do swojej skrytki pocztowej i szukał w kieszeni
kluczyka, mrucząc coś pod nosem. Mma Ramotswe zerknęła na niego i ponownie spojrzała
na pana J.L.B. Matekoniego.
- Czyli zgodziłeś się je zabrać do siebie. I one teraz myślą, że u ciebie zostaną.
- Na to wychodzi - wymamrotał.
- Na jak długo?
Pan J.L.B. Matekoni zaczerpnął głęboko tchu.
- Dopóki będą potrzebowały domu. Tak, obiecałem im to.
Zupełnie nieoczekiwanie poczuł przypływ pewności siebie.
Nie zrobił nic złego. Niczego nie ukradł, nikogo nie zabił, nie popełnił cudzołóstwa.
Zaproponował tylko, że odmieni życie dwójce biednych dzieci, które do tej pory nic nie
miały, a teraz mogły liczyć na miłość i opiekę. Jeśli mmie Ramotswe to się nie podobało, to
on nie mógł już na to nic poradzić. Postąpił bezmyślnie, ale była to impulsywność w dobrej
sprawie. Mma Ramotswe nagle wybuchnęła śmiechem.
- No, panie J.L.B. Matekoni, kto ośmieli się powiedzieć, że nie jesteś dobrym
człowiekiem? W całej Botswanie nie ma chyba takiego dobrego człowieka jak ty. Ja w
każdym razie nie znam nikogo takiego. Nikt oprócz ciebie tak by się nie zachował. Nikt.
Wytrzeszczył na nią oczy.
- Nie gniewasz się?
- Gniewałam się, ale tylko przez chwilę. Może przez minutę. Ale potem pomyślałam
sobie: Czy chcę się ożenić z najlepszym człowiekiem w kraju? Chcę. Czy potrafię być matką
dla tych dzieci? Potrafię. Tak sobie pomyślałam, panie J.L.B. Matekoni.
Patrzył na nią z niedowierzaniem.
- Z ciebie też bardzo dobra kobieta, mma. Mnie okazałaś świętą wyrozumiałość.
- Nie stójmy tak i nie gadajmy o dobroci. Dzieci czekają. Zabierzmy je na Zebra Drive
i pokażmy im, gdzie będą mieszkały. A po południu przyjadę po nie i zawiozę do siebie. Mój
dom jest...
Urwała, ale on się nie obraził.
- Wiem, że przy Zebra Drive wygodniej się mieszka. I dla dzieci będzie lepiej, jeśli ty
będziesz się nimi opiekowała.
Wrócili razem do dzieci.
- śenię się z tą panią - oznajmił pan J.L.B. Matekoni. - Niedługo będzie waszą matką.
Chłopak zrobił zaskoczoną minę, a dziewczynka spuściła z szacunkiem wzrok.
- Dziękujemy, mma - powiedziała. - Postaramy się być grzeczni.
- To świetnie - odparła mma Ramotswe. - Będziemy bardzo szczęśliwą rodziną. Już
teraz to czuję.
Mma Ramotswe poszła do maleńkiej białej furgonetki, zabierając ze sobą chłopca. Pan
J.L.B. Matekoni podtoczył wózek do starego pikapa i pojechali na Zebra Drive, gdzie mma
Ramotswe i Puso już na nich czekali. Chłopak był bardzo przejęty, wybiegł siostrze na
powitanie.
- Bardzo piękny dom! - zawołał. - Popatrz, są drzewa i melony. Ja mam pokój z tyłu.
Pan J.L.B. Matekoni został w ogrodzie, gdy mma Ramotswe pokazywała dzieciom
dom. Wszystko, co o niej myślał, teraz zyskało dobitne potwierdzenie. Obed, ojciec mmy
Ramotswe, który wychowywał ją po śmierci jej matki, doskonale się spisał. Dał Botswanie
jedną z najlepszych kobiet. Był bohaterem, choć przypuszczalnie sam o tym nie wiedział.
Kiedy mma Ramotswe przygotowywała dzieciom obiad, pan J.L.B. Matekoni
zadzwonił do warsztatu, żeby sprawdzić, jak jego pomocnicy radzą sobie z powierzonymi im
zadaniami. Słuchawkę podniósł młodszy z uczniów i pan J.L.B. Matekoni natychmiast
poznał, że coś jest nie w porządku. Młody człowiek mówił nienaturalnie podniesionym i
przejętym głosem.
- Cieszę się, że pan zadzwonił, rra. Była tu policja. Chcieli z panem porozmawiać o
pana służącej. Aresztowali ją. Miała pistolet w torbie plastikowej. Policja jest wściekła.
Uczeń nic więcej nie wiedział, więc pan J.L.B. Matekoni rozłączył się. Jego służąca
była uzbrojona! Podejrzewał ją o różne rzeczy - że jest nieuczciwa i jeszcze gorzej - ale nie o
noszenie przy sobie broni. Co ona planowała w wolnych chwilach? Morderstwo?
Poszedł do kuchni, gdzie mma Ramotswe gotowała kawałki dyni w dużym
emaliowanym garnku.
- Moją służącą aresztowali - powiedział bezbarwnym tonem. - Miała pistolet. W
plastikowej torbie.
Odłożyła łyżkę. Dynia była już prawie miękka.
- To mnie nie zaskakuje - powiedziała mma Ramotswe. - To była bardzo nieuczciwa
kobieta. Policja nareszcie ją dopadła. Twoja służąca nie była taka cwana, jak sądziła.
Po południu Pan J.L.B. Matekoni i mma Ramotswe uznali, że życie zbyt się
skomplikowało i że powinni oficjalnie przeznaczyć resztę dnia na proste zajęcia związane z
dziećmi. W tym celu pan J.L.B. Matekoni zadzwonił do swoich pomocników i powiedział im,
ż
eby zamknęli warsztat do następnego dnia rano.
- Od dawna myślałem o tym, żeby dać wam trochę czasu na naukę. Dziś po południu
możecie się trochę pouczyć. Dajcie wywieszkę, że będzie otwarte jutro od ósmej rano.
Do mmy Ramotswe powiedział:
- Nie będą się uczyli. Pójdą na dziewczyny. W głowach tych młodych ludzi nie ma
nic. Pusto.
- Młodzież w większości taka jest - odparła mma Ramotswe. - Myślą tylko o tańcach,
ciuchach i głośnej muzyce. To jest ich życie. My też tacy byliśmy, pamiętasz?
Ona z kolei zadzwoniła do Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1 i usłyszała
energiczny głos mmy Makutsi, która wyjaśniła, że zakończyła śledztwo w sprawie pani
Badule i pozostaje tylko zdecydować, co zrobić z uzyskanymi informacjami. Trzeba będzie o
tym porozmawiać, stwierdziła mma Ramotswe. Tego się właśnie obawiała: że śledztwo
wyświetli prawdę, która będzie bardzo złożona od strony moralnej. Czasami lepiej jest nie
wiedzieć, niż wiedzieć.
Dynia była już gotowa i przyszedł czas zasiąść do stołu, po raz pierwszy całą rodziną.
Mma Ramotswe zmówiła modlitwę dziękczynną.
- Dzięki składamy za tę dynię i to mięso. Są bracia i siostry, którzy nie mają na stole
dobrego jedzenia, łączymy się z nimi myślami i życzymy im na przyszłość dyni i mięsa. I
dziękujemy Panu, który sprowadził do naszego życia te dzieci, żebyśmy byli szczęśliwi, a one
miały u nas dom. I myślimy o tym, jaki to jest szczęśliwy dzień dla świętej pamięci rodziców
tych dzieci, którzy patrzą na nas z nieba.
Pan J.L.B. Matekoni nie umiał nic dodać do tej modlitwy dziękczynnej, którą uznał za
doskonałą pod każdym względem. Całkowicie wyrażała jego własne uczucia, a poza tym
serce miał zbyt przepełnione emocjami, żeby mówić.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
PRZYBYTEK NAUKI
Rano najlepiej rozwiązuje się problemy, pomyślała mma Ramotswe. Człowiek jest
najświeższy w pierwszych godzinach dnia, kiedy słońce unosi się nisko nad horyzontem, a
powietrze jest rześkie. To najlepsza pora na zasadnicze pytania, pora jasności umysłu, jeszcze
nie obciążonego brzemieniem dnia.
- Czytałam pani raport - powiedziała mma Ramotswe, gdy jej asystentka zjawiła się w
pracy. - Jest wyczerpujący i znakomicie napisany. Dobra robota!
Mma Makutsi z radością przyjęła komplement.
- Ucieszyłam się, że moja pierwsza sprawa nie była trudna. A przynajmniej nietrudno
było ustalić fakty. Ale pytania, które stawiam na końcu - i tu zaczynają się schody.
- Tak - powiedziała mma Ramotswe, patrząc na kartkę. - Kwestie moralne.
- Nie wiem, jak je rozstrzygnąć. Kiedy już mi się wydaje, że pierwsza odpowiedź jest
właściwa, dostrzegam wszystkie trudności, jakie się z nią wiążą. Wtedy rozważam drugą
odpowiedź i dostrzegam szereg innych trudności.
Spojrzała wyczekująco na mmę Ramotswe, która się skrzywiła.
- Dla mnie to też nie jest łatwe. Z tego, że jestem trochę starsza od pani, nie wynika, że
umiem rozwiązać każdy problem, który się trafi. Przeciwnie, im człowiek starszy, tym więcej
widzi różnych aspektów każdej sytuacji. W pani wieku wszystko wydaje się bardziej
jednoznaczne. - Umilkła, a po chwili dodała: - Ale niech pani nie zapomina, że nie mam
jeszcze czterdziestu lat. Nie jestem aż taka stara.
- Nie - zgodziła się z nią mma Makutsi. - Czterdzieści lat to najlepszy wiek. Ale ten
nasz problem bardzo mi ciąży. Jeśli powiemy panu Badule o tym mężczyźnie i on położy kres
wszystkiemu, wówczas czesne chłopaka przestanie być płacone. To będzie dla niego
oznaczało koniec fantastycznej życiowej szansy. Dla chłopca to nie byłoby najlepsze
rozwiązanie.
Mma Ramotswe skinęła głową.
- Zdaję sobie z tego sprawę. Z drugiej strony nie możemy okłamywać pana Badulego.
Okłamywanie klienta przez detektywa jest nieetyczne. Nie można tak postępować.
- Rozumiem, ale przecież zdarzają się sytuacje, kiedy kłamstwo jest dopuszczalne. Na
przykład gdyby przyszedł do pani domu morderca i spytał, gdzie jest pewna osoba, a pani by
to wiedziała, to czy byłoby niemoralne powiedzieć: „Nic nie wiem o tej osobie. Nie mam
pojęcia, gdzie ona jest”? A przecież to byłoby kłamstwo.
- Tak, ale nie ma pani obowiązku mówić prawdy mordercy, natomiast ma pani
obowiązek powiedzieć prawdę klientowi, małżonkowi, policji. To zupełnie inna sytuacja.
- Dlaczego? Jeśli kłamstwo jest złem, to zawsze jest złem, niezależnie od sytuacji.
Gdyby ludziom wolno było kłamać, kiedy tylko wyda im się to słuszne, to nigdy byśmy nie
wiedzieli, na czym stoimy. - Mma Ramotswe zastanowiła się chwilę, zanim podjęła: - Ludzie
mają różne wyobrażenia na temat tego, co jest słuszne. Gdyby każdy mógł wyznaczać własne
zasady...
Wzruszyła ramionami, nie obrazując konsekwencji takiego rozwiązania.
- Tak, ma pani rację. To jest właśnie problem z dzisiejszym światem. Każdy uważa, że
może sam decydować o tym, co jest dobre, a co złe. Wszystkim się wydaje, że mogą
zapomnieć o tradycyjnej botswańskiej moralności. Ale nie mogą.
- Nasz problem nie polega jednak na tym, czy skłamać, tylko czy powiedzieć
klientowi całą prawdę. Nie mogłybyśmy poinformować go tylko: „Miał pan rację, pańska
ż
ona jest niewierna” i na tym zakończyć? Czy nie spełnimy wtedy naszego obowiązku? Nie
skłamiemy, tylko nie powiemy całej prawdy.
Mma Ramotswe wytrzeszczyła oczy na mmę Makutsi. Zawsze sobie ceniła
komentarze swojej sekretarki, ale nie spodziewała się po niej, że mały problem, z którym
detektywi stale mają do czynienia w codziennej pracy, urośnie w jej oczach do kwestii nie do
rozstrzygnięcia. W tej pracy rzadko się zdarzają jednoznaczne sytuacje. Pomaga się ludziom
w ich problemach, ale nie ma konieczności znalezienia zadowalającego rozwiązania. To już
ich sprawa, co zrobią z otrzymanymi informacjami. W końcu to ich życie i sami muszą sobie
z nim radzić.
Jak tylko o tym pomyślała, zdała sobie sprawę, że w przeszłości żadną miarą się do
tego nie ograniczała. W wielu zakończonych powodzeniem śledztwach wyszła daleko poza
uzyskanie informacji. Podejmowała decyzje co do dalszych losów uwikłanych w sprawę
ludzi, nierzadko brzemienne w skutki. Na przykład w przypadku kobiety, której mąż jeździł
skradzionym mercedesem, zwróciła samochód właścicielowi. W przypadku człowieka z
trzynastoma palcami, który wyłudzał odszkodowania, postanowiła nie zgłaszać sprawy
policji. Decyzja ta zasadniczo wpłynęła na czyjeś życie. Być może mężczyzna ten wybrał
uczciwą drogę, być może nie, ale mma Ramotswe dała mu szansę. A zatem mieszała się do
cudzego życia, czyli to nieprawda, że dostarczała tylko informacji.
W tym przypadku było dla niej jasne, że najważniejszą kwestią jest przyszłość
chłopca. Dorośli mogą zadbać o siebie. Pan Badule jakoś sobie poradzi z faktem, że ma żonę
cudzołożnicę (w głębi serca już wcześniej wiedział, że nie jest mu wierna). Drugi mężczyzna
pójdzie na kolanach do swojej żony i zostanie ukarany (może będzie musiał znowu mieszkać
w tej zapadłej wiosce ze swoją katolicką małżonką). Co się zaś tyczy modnej żony, to nic jej
nie zaszkodzi, jeśli spędzi więcej czasu w masarni, zamiast odpoczywać na wielkim łóżku
przy Nyerere Drive. Chłopca nie można jednak zostawić na pastwę losu. Mma Ramotswe
zamierzała zadbać o to, żeby on nie ponosił konsekwencji postępków swojej matki.
Może znajdzie się rozwiązanie, które pozwoliłoby chłopcu pozostać w szkole. Jeśli
dokładnie się przyjrzeć obecnej sytuacji, to czy ktoś jest naprawdę nieszczęśliwy? Modna
ż
ona jest szczęśliwa, bo ma bogatego kochanka i wielkie łóżko do wylegiwania się. Bogaty
kochanek kupuje jej ubrania i inne rzeczy, które lubią modne panie. Bogaty kochanek jest
szczęśliwy, bo ma modną nałożnicę i nie musi spędzać zbyt dużo czasu ze swoją pobożną
ż
oną. Pobożna żona jest szczęśliwa, bo mieszka tam, gdzie chce mieszkać, przypuszczalnie
robi to, co lubi robić, i ma męża, który odwiedza ją regularnie, ale nie na tyle często, żeby
działać jej na nerwy. Chłopak jest szczęśliwy, bo ma dwóch ojców i chodzi do bardzo dobrej i
drogiej szkoły.
A pan Letsenyane Badule? Czy jest szczęśliwy, a jeśli nie, to czy można go
uszczęśliwić bez zmiany okoliczności? Gdyby znalazł się na to sposób, to sytuacja materialna
chłopca nie musiałyby ulec zmianie. Ale jak to osiągnąć? Mma Ramotswe nie mogła
powiedzieć panu Badulemu, że chłopak nie jest jego dzieckiem - to byłoby zbyt wstrząsające,
zbyt okrutne, a chłopak przypuszczalnie też przeżyłby szok, bo prawdopodobnie nie zdawał
sobie sprawy z tego, kto jest jego prawdziwym ojcem. Mieli wprawdzie identyczne wielkie
nochale, ale chłopcy raczej nie zwracają uwagi na takie rzeczy. Mma Ramotswe uznała, że
nie ma potrzeby cokolwiek robić w tej sprawie, że najlepiej będzie pozostawić chłopca w
niewiedzy. Kiedy czesne będzie już opłacone w całości, to wówczas niech sobie postudiuje
budowę nosów w rodzinie i sam wyciągnie wnioski.
- Chodzi o pana Badulego - orzekła mma Ramotswe. - Musimy tak zrobić, żeby go to
nie unieszczęśliwiło. Powiemy mu, co ustaliłyśmy, ale musimy sprawić, żeby to
zaakceptował. Jeśli zaakceptuje sytuację, to cały problem zniknie.
- Ale przecież nam powiedział, że bardzo go to martwi - zaoponowała mma Makutsi.
- Tak, bo uznał to za złe, że jego żona widuje się z innym mężczyzną. Przekonamy go,
ż
e to nie jest złe.
Mma Makutsi miała powątpiewającą minę, ale ucieszyła się, że mma Ramotswe na
powrót przejęła ster. Klient nie zostanie okłamany, a w każdym razie nie przez nią. Zresztą
mma Ramotswe jest osobą niezwykle pomysłową. Jeśli uważa, że potrafi przekonać pana
Badulego do tego, żeby był szczęśliwy, to istnieje spora szansa, że jej się to uda.
Były też jednak inne sprawy, którymi należało się zająć. Przyszedł list od pani Curtin,
która pytała, czy mma Ramotswe do czegoś się dokopała. „Wiem, że jeszcze na to za
wcześnie, ale od spotkania z panią wierzę, że coś pani odkryje. Nie chcę pani schlebiać, mma,
ale intuicja mi powiedziała, że pani należy do tych ludzi, którzy po prostu wiedzą. Nie musi
pani odpowiadać na ten list. Nie powinnam do pani pisać na tym etapie, ale po prostu muszę
coś ze sobą zrobić. Pani mnie zrozumie, mma Ramotswe - wiem, że pani mnie zrozumie”.
List głęboko poruszył mmę Ramotswe, jak wszystkie prośby od zatroskanych ludzi.
Zastanowiła się nad postępami, które do tej pory poczyniła. Była na farmie i intuicja jej
podpowiadała, że właśnie tam młody człowiek zakończył życie. W jakimś sensie na samym
początku wyrobiła sobie zdanie. Teraz należało ustalić, czemu Amerykanin leży w tej suchej
ziemi na skraju wielkiej kotliny Kalahari. Bo nie miała najmniejszych wątpliwości, że tak
właśnie jest. Taki samotny grób, z dala od ojczyzny, a on był taki młody. Jak do tego doszło?
Stało się coś złego i żeby się tego dowiedzieć, należy znaleźć ludzi, którzy owego zła się
dopuścili. Pierwszy kandydat: pan Oswald Ranta.
Maleńka biała furgonetka ostrożnie pokonywała spowalniacze, które miały za zadanie
uniemożliwić piracką jazdę pracownikom uniwersytetu. Mma Ramotswe była rozważnym
użytkownikiem dróg i wstydziła się za złe zwyczaje niektórych kierowców, skutkiem czego
po drogach tak niebezpiecznie się jeździło. Oczywiście Botswana była pod tym względem
znacznie bezpieczniejsza od innych krajów w tym regionie Afryki. Bardzo źle jeździło się w
RPA. Tamtejsi kierowcy byli agresywni i potrafili strzelić do człowieka, który wszedł im w
paradę, i często prowadzili po pijanemu, zwłaszcza w dzień wypłaty. Jeśli wypłata przypadała
w piątek, to tylko ludzie lekkomyślni siadali za kierownicą. Jeszcze gorsze było Suazi.
Mieszkańcy tego kraju kochali prędkość, toteż kręta droga z Manzini do Mbabane, na której
mma Ramotswe spędziła kiedyś pełne grozy trzydzieści minut, pochłaniała wiele
zmotoryzowanych istnień. Mma Ramotswe natrafiła kiedyś na przejmującą notkę w „The
Times of Swaziland”. Zdjęcie myszowatego mężczyzny, niskiego i niepozornego, opatrzone
było prostym podpisem: „Pan Richard Mavuso, śmiertelna ofiara wypadku (46)”. Pan
Mavuso, który miał maleńką głowę i starannie przystrzyżone wąsy, raczej nie przykuwał
uwagi królowych piękności, ale niestety, jak można było przeczytać w gazecie, został przez
jedną przejechany.
Z jakichś powodów notka zrobiła na mmie Ramotswe dziwne wrażenie. „Pan Richard
Mavuso (powyżej) został w piątek wieczór przejechany przez wicemiss Suazi. Znana królowa
piękności, pani Gladys Lapelala z Manzini, przejechała pana Mavuso, który przechodził przez
ulicę w Mbabane, gdzie pracował w urzędzie gospodarki wodnej”.
I na tym koniec. Mma Ramotswe sama się sobie dziwiła, że tak ją to poruszyło.
Ludzie stale giną w wypadkach i nikt z tego nie robi wielkiej sprawy. Co za różnica, że tego
człowieka zabiła królowa piękności? Czy historia ta jest smutna dlatego, że pan Mavuso był
taki mały i niepozorny, a królowa piękności jest taka duża i ważna? Może należy dostrzec w
tym wydarzeniu przejmującą metaforę niesprawiedliwości życia. Możni, pełni blasku, noszeni
na rękach często bezkarnie spychają na bok nic nieznaczących, bojaźliwych.
Wjechała maleńką białą furgonetką na parking znajdujący się za budynkiem
administracji i rozejrzała się dokoła. Mijała kampus każdego dnia i oswoiła się z widokiem
grupy białych budynków z żaluzjami, porozrzucanych na rozległych terenach koło starego
lotniska, ale nigdy wcześniej nie była w miasteczku uniwersyteckim. Pośród tego chaosu
budynków, opatrzonych imponującymi i z reguły obco brzmiącymi nazwami, czuła się nieco
zagubiona. Nie była kobietą wykształconą, nie miała nawet licencjatu. A tutaj wszyscy
napotkani ludzie mieli licencjat, magisterium albo i więcej. Wykładali tutaj niewyobrażalnie
uczeni ludzie, tacy jak profesor Tlou, autor historii Botswany i biografii Seretse Khamy, czy
doktor Bojosi Otloghile, autor książki o sądzie najwyższym w Botswanie, którą mma
Ramotswe kupiła, ale jeszcze nie przeczytała. Taka osoba mogła w każdej chwili wyjść zza
rogu i niczym by się nie odróżniała od innych. Ale w głowie miałaby więcej niż przeciętni
ludzie, u których pod sufitem przez większość czasu zieje pustką.
Mma Ramotswe spojrzała na tablicę z mapą kampusu. Wydział fizyki w tę stronę,
teologii w tamtą, Instytut Studiów Zaawansowanych pierwsza alejka w prawo. Jest:
Informacja. Mma Ramotswe poszła we wskazanym kierunku i dotarła do skromnego budynku
z prefabrykatów, wciśniętego między wydział teologii a instytut języków afrykańskich.
Zapukała do drzwi i weszła do środka.
Wychudzona kobieta siedziała za biurkiem i usiłowała odkręcić nasadkę pióra.
- Szukam pana Ranty. Zdaje się, że tutaj pracuje.
Kobieta miała znudzoną minę.
- Doktora Ranty. To nie jest jakiś tam pan Ranta, tylko doktor Ranta.
- Przepraszam, nie chciałam go urazić. Mogę zapytać, gdzie on jest?
- Tu go szukają, tam go szukają, teraz jest tutaj, a za chwilę nigdzie. Taki jest doktor
Ranta.
- Mnie interesuje teraz, a nie za chwilę.
Kobieta zmarszczyła brwi.
- Mogłaby pani sprawdzić w jego biurze. Ma biuro na uniwersytecie. Ale większość
czasu spędza w swojej sypialni.
- A. Kobieciarz, tak?
- Można tak to ująć. Któregoś pięknego dnia rada uniwersytecka go złapie i zwiąże
sznurkiem, ale na razie nikt nie śmie go ruszyć.
Mma Ramotswe była zaintrygowana. Ludzie często ułatwiają pracę prywatnemu
detektywowi - tak jak teraz ta kobieta.
- Czemu jest nie do ruszenia? - spytała mma Ramotswe.
- Dziewczyny boją się mówić, a wszyscy jego koledzy sami mają coś na sumieniu.
Wie pani, jak to jest na uczelniach.
Mma Ramotswe pokręciła głową.
- Nie studiowałam na uniwersytecie i nie wiem.
- To ja pani powiem. Na uniwersytetach jest mnóstwo takich ludzi jak doktor Ranta.
Przekona się pani. Mogę o tym mówić bez ogródek, bo jutro odchodzę. Znalazłam sobie
lepszą pracę.
Poinstruowana, jak znaleźć biuro doktora Ranty, mma Ramotswe pożegnała się z
pomocną recepcjonistką. Nie był to dobry pomysł ze strony uniwersytetu, pomyślała, żeby
dać tę kobietę do informacji. Jeśli na każde zapytanie o pracownika akademickiego reaguje
rozgłaszaniem plotek na jego temat, to goście mogą sobie wyrobić błędne wyobrażenie o tej
placówce. Ale może gadatliwość recepcjonistki wynika wyłącznie z faktu, że następnego dnia
odchodzi z pracy. W takim razie należy wykorzystać tę szansę.
- Jeszcze jedna rzecz, mma - powiedziała od drzwi. - Doktorowi Rancie trudno jest
dobrać się do skóry, bo nie zrobił nic złego. To może nie jest chwalebne, że deprawuje
studentki, ale to jeszcze nie powód, żeby go zwalniać, w każdym razie w naszych czasach.
Więc może nie da się nic zrobić.
Od razu zobaczyła, że ryba połknęła przynętę oraz że jej przypuszczenie, iż
recepcjonistka doznała krzywdy ze strony doktora Ranty, było słuszne.
- A właśnie że zrobił! - ożywiła się recepcjonistka. - Pokazał pytania egzaminacyjne
jednej studentce w nagrodę za to, że mu dogodziła. Tak! Tylko ja o tym wiem. Ta studentka
to córka mojej kuzynki. Powiedziała o tym matce, ale nie chciała na niego donieść. Kuzynka
mi wszystko przekazała.
- Ale nie ma pani dowodu i na tym polega problem, tak? - spytała mma Ramotswe
łagodnie.
- Tak, nie ma dowodu. On by się wyparł.
- A ta dziewczyna, ta Margaret - co ona zrobiła?
- Margaret? Kto to jest Margaret?
- Córka kuzynki.
- Ona nie ma na imię Margaret, tylko Angel. Nic nie zrobiła, uszło mu to na sucho.
Mężczyznom zawsze uchodzi na sucho, no nie? Zawsze.
Mma Ramotswe chciała powiedzieć: „Nie, nie zawsze”, ale miała niewiele czasu, więc
po raz drugi pożegnała się z recepcjonistką i wyruszyła w drogę do Instytutu Ekonomiki Wsi.
Drzwi były uchylone. Mma Ramotswe, zanim zapukała, spojrzała na małą wywieszkę:
„Dr Oswald Ranta, B.Sc. (ekon., UB), Ph.D. (Duke). Jeśli mnie nie ma, proszę zostawić
wiadomość u sekretarki instytutowej. Studenci, którzy chcą odebrać prace, powinni zwrócić
się do swojego opiekuna naukowego albo spytać w sekretariacie”.
Nastawiła ucha, ale ze środka nie dobiegały żadne głosy. Usłyszała natomiast stukanie
w klawiaturę komputera. Doktor Ranta był w swoim gabinecie.
Podniósł raptownie głowę, kiedy zapukała i pchnęła drzwi.
- Tak, mma? Czego pani sobie życzy? - spytał po angielsku.
- Chciałabym z panem porozmawiać, rra - odpowiedziała mma Ramotswe w setswana.
- Ma pan wolną chwilę?
Spojrzał na zegarek.
- Tak - odparł całkiem uprzejmie. - Ale nie mogę pani poświęcić zbyt wiele czasu. Jest
pani moją studentką?
Mma Ramotswe machnęła lekceważąco ręką, kiedy siadała na wskazanym przez
doktora Rantę krześle.
- Nie, nie jestem aż taka wykształcona. Zakończyłam edukację na Cambridge
Certificate. Widzi pan, pracowałam w firmie autobusowej męża kuzynki i nie miałam czasu
na dalszą naukę.
- Nigdy nie jest za późno, mma. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby się pani zapisała na
studia. Mamy tutaj całkiem wiekowych studentów. Nie chodzi mi o to, że pani jest wiekowa,
tylko o to, że każdy może studiować.
- Może kiedyś.
- Mogłaby pani u nas studiować prawie wszystko. Z wyjątkiem medycyny. Lekarzy na
razie nie kształcimy.
- Ani detektywów.
- Detektywów? - spytał z zaskoczoną miną. - Na żadnym uniwersytecie nie uczą
detektywistyki.
Uniosła brew.
- Czytałam, że na amerykańskich uniwersytetach są kursy dla prywatnych
detektywów. Mam książkę...
- A, to! - wszedł jej w słowo. - Tak, w amerykańskich college’ach można zrobić
różnorakie kursy. Także z pływania, jeśli ktoś ma ochotę. Ale tylko w niektórych. Na
prestiżowych uniwersytetach, które nazywamy Ivy League, nie ma miejsca na tego rodzaju
wymysły. Tam studiuje się poważne przedmioty.
- Na przykład logikę?
- Logikę? Tak. Jeśli ktoś robi dyplom z filozofii. Na Duke University oczywiście
uczyli logiki. W każdym razie kiedy ja tam studiowałem.
Doktor Ranta oczekiwał, że zrobi to na niej wielkie wrażenie, więc mma Ramotswe
próbowała go usatysfakcjonować pełną podziwu miną. To jest człowiek, który stale
potrzebuje utwierdzać się w poczuciu własnej wartości - stąd wszystkie te dziewczyny.
- Ale przecież na tym polega praca detektywistyczna. Logika i odrobina psychologii.
Jeśli ktoś zna się na logice, to wie, jak funkcjonuje świat; jeśli ktoś zna się na psychologii, to
wie, jak funkcjonują ludzie.
Uśmiechnął się i splótł dłonie na brzuchu, jakby zamierzał wygłosić wykład.
Jednocześnie taksował figurę mmy Ramotswe, która to wyczuła. Wybrała ten moment, aby
przyjrzeć się jemu - splecionym dłoniom i krawatowi człowieka modnego.
- Chętnie podyskutowałbym z panią o filozofii, mma, ale niedługo mam spotkanie,
więc muszę spytać, co panią do mnie sprowadza. Chyba że istotnie chciała pani porozmawiać
o filozofii.
Parsknęła śmiechem.
- Nie ośmieliłabym się marnować pańskiego czasu, rra. Pan jest mądrym człowiekiem,
który ma liczne obowiązki, a ja tylko skromnym detektywem...
Zobaczyła, że doktor Ranta tężeje. Dłonie rozplotły się i przeniosły na podłokietniki.
- Jest pani detektywem? - spytał znacznie chłodniejszym tonem.
Machnęła lekceważąco ręką.
- Mam takie maleńkie biuro. Nazywa się Kobieca Agencja Detektywistyczna Nr 1.
Koło Kgale Hill. Może widział pan szyld.
- Nie jeżdżę tamtędy. Nie słyszałem o pani.
- Nie spodziewałam się, żeby pan o mnie słyszał, rra. Nie jestem znanym człowiekiem,
w odróżnieniu od pana.
Nerwowym gestem chwycił za węzeł krawata.
- O czym chce pani ze mną rozmawiać? Ktoś panią do mnie przysłał?
- Nie, nie o to chodzi.
Zauważyła, że jej odpowiedź uspokoiła go. Wróciła wcześniejsza arogancja.
- W takim razie o co?
- Przyszłam spytać pana o coś, co się wydarzyło dawno temu. A dokładnie - dziesięć
lat temu.
Otworzył szeroko oczy. Miał nieufną minę i mma Ramotswe poczuła ten
charakterystyczny kwaśny zapaszek wydzielany przez osobę, która czuje strach.
- Dziesięć lat to szmat czasu. Ludzie nie sięgają pamięcią tak daleko.
- Ma pan rację. Zapominają. Ale są rzeczy, o których tak łatwo się nie zapomina. Na
przykład matka nie zapomni syna.
Zachowanie doktora Ranty znowu uległo zmianie. Ze śmiechem wstał z krzesła.
- A, teraz rozumiem. Ta Amerykanka, która ciągle zadaje pytania, płaci pani za to,
ż
eby pani grzebała w przeszłości. Czy ona nigdy nie da za wygraną? Czy ona nigdy nie
zrozumie?
- Czego nie zrozumie?
Stał przy oknie i patrzył na grupkę studentów w dole na chodniku.
- śe niczego więcej się nie dowie. Ten chłopak nie żyje. Pewnie zawędrował do
kotliny Kalahari i się zgubił. Poszedł na spacer i już nie wrócił. To się może zdarzyć, wie
pani. Jedna akacja niczym się nie różni od drugiej, a w Kalahari nie ma wzgórz, według
których można by się orientować. Człowiek szybko się gubi. Zwłaszcza biały, który jest
wyrwany ze swojego naturalnego środowiska. Czego innego się spodziewać?
- Nie wierzę, że się zgubił i w ten sposób stracił życie. Jestem przekonana, że
przytrafiło mu się coś innego.
Odwrócił ku niej twarz.
- Na przykład, co? - spytał napastliwie.
Wzruszyła ramionami.
- Nie mam pewności, ale skąd miałabym to wiedzieć? Nie było mnie przy tym. -
Zawiesiła na moment głos i dodała prawie szeptem: - Pan był.
Słyszała jego oddech, kiedy usiadł ponownie. Na dole jeden ze studentów krzyknął
coś na temat kurtki i reszta się zaśmiała.
- Co pani ma na myśli, mówiąc, że przy tym byłem?
Wytrzymała jego spojrzenie.
- Mam na myśli to, że mieszkał pan na farmie w tym czasie. Należał pan do ludzi,
którzy widywali go codziennie. Widział go pan w dniu jego śmierci. Musi pan coś wiedzieć.
- Już mówiłem dziesięć lat temu policji i Amerykanom, którzy nas wszystkich
maglowali, że tego dnia widziałem go przy śniadaniu i potem przy obiedzie. Powiedziałem
im, co jedliśmy na obiad. Opisałem ubranie, które ten Amerykanin miał na sobie. Wszystko
im powiedziałem.
W trakcie tej wypowiedzi mma Ramotswe doszła do wniosku, że doktor Ranta kłamie.
Gdyby mówił prawdę, to zakończyłaby spotkanie, ale teraz już miała pewność, że intuicja jej
nie zawiodła. Doktor Ranta nie mówił prawdy. To biło w oczy. Mma Ramotswe nie mogła
zresztą zrozumieć, dlaczego niektórzy nie potrafią poznać, że inna osoba kłamie. Dla niej
było to tak oczywiste, jakby nad głową doktora Ranty zapaliła się lampka z napisem „łgarz”.
- Nie wierzę panu, rra - powiedziała po prostu. - Okłamuje mnie pan.
Otworzył nieznacznie usta, a potem zamknął. Następnie ponownie splótł dłonie na
brzuchu i oparł się wygodnie.
- Nasza rozmowa dobiegła końca, mma - oznajmił. - Przykro mi, że nie mogę pani
pomóc. Może pójdzie pani do domu i postudiuje logikę. Dowie się pani, że jeśli ktoś mówi, że
pani nie pomoże, to nie uzyska pani pomocy. To chyba jest logiczne, prawda?
Mówił z szyderczą nutką w głosie, zachwycony swoją elokwencją.
- Najzupełniej logiczne, rra - odparła mma Ramotswe - ale pan mógłby mi pomóc, a
raczej nie mnie, tylko tej biednej Amerykance. Ta kobieta jest matką. Pan też miał albo ma
matkę. Mogłabym do pana powiedzieć: „Niech pan pomyśli o tym, co czuje ta matka”, ale
wiem, że takich ludzi jak pan to nie wzrusza. Nie tylko dlatego, że chodzi o białą kobietę zza
oceanu. Nie wzruszałoby pana, gdyby chodziło o kobietę z pana wioski, prawda?
Uśmiechnął się do niej szeroko.
- Jak już wzmiankowałem, nasza rozmowa dobiegła końca.
- Ale ludzi, którym los innych jest obojętny, czasem można zmusić do tego, żeby
przestał im być obojętny.
ś
achnął się.
- Za chwilę zadzwonię do administracji i powiem, że do mojego biura wtargnęła jakaś
osoba. Mógłbym powiedzieć, że złapałem panią na próbie kradzieży. Całkiem serio
rozważam takie rozwiązanie. Mieliśmy ostatnio problemy z drobnymi złodziejaszkami, więc
administracja natychmiast przysłałaby ochronę. Miałaby pani kłopoty z wytłumaczeniem się z
wszystkiego, pani Logiczko.
- Z niczego bym się nie tłumaczyła, rra. Widzi pan, wiem wszystko na temat Angel.
Skutek był natychmiastowy. Doktor Ranta zesztywniał i mma Ramotswe znowu
poczuła ów kwaśny zapaszek, mocniejszy niż przedtem.
- Tak, wiem o Angel i pytaniach egzaminacyjnych. Mam w biurze jej zeznanie. Mogę
pana zrzucić z tego stołka, wie pan? Co by pan robił w Gaborone jako bezrobotny nauczyciel
akademicki, rra? Wróciłby pan do swojej wioski? Znowu pomagałby pan przy krowach?
Jej słowa spadały na niego jak ciosy siekierą. Wymuszenie, pomyślała. Szantaż. Tak
czuje się szantażysta, którego ofiara leży u jego stóp. Całkowita władza.
- Nie może pani tego zrobić... Wszystkiego się zaprę. Nic pani nie ma...
- Mam wszystkie potrzebne dowody. Jest Angel i jest inna dziewczyna gotowa
skłamać i powiedzieć, że pan jej dał pytania egzaminacyjne. Czuje się przez pana
skrzywdzona i będzie przeciwko panu fałszywie świadczyła. Czyli będziemy mieli podobne
zeznania dwóch dziewczyn. Detektywi nazywają to potwierdzeniem materiału dowodowego,
rra. Sądy to lubią. Nazywają to dowodem z podobieństwa faktów. Koledzy z wydziału prawa
powiedzą panu wszystko na ten temat. Niech pan idzie z nimi porozmawiać. Wyjaśnią panu,
jakie to ma skutki.
Poruszył językiem między zębami, jakby chciał zwilżyć usta. Mma Ramotswe
zauważyła również plamy potu pod pachami.
Jedna sznurówka była rozwiązana, a na krawacie doktor Ranta miał plamę po kawie
albo herbacie.
- Nie robię tego chętnie, rra, ale taka jest moja praca. Czasami muszę być brutalna i
robić rzeczy, które mi się nie podobają. Teraz znajduję się w sytuacji przymusowej, ponieważ
jest pewna bardzo smutna Amerykanka, która chce się tylko pożegnać ze swoim synem.
Wiem, że jest ona panu obojętna, ale mnie nie, i myślę, że jej uczucia są ważniejsze od
pańskich. Więc proponuję panu następujący układ. Pan mi opowie, co się stało, a ja
przyrzeknę - na moim słowie można polegać - że już nigdy nie będzie mowy o Angel i jej
przyjaciółce.
Oddychał nieregularnie, krótkimi zachłyśnięciami, jak człowiek, który cierpi na
chorobę dróg oddechowych i walczy o powietrze.
- Nie zabiłem go - powiedział. - Nie zabiłem go.
- Teraz mówi pan prawdę. Widzę to po panu. Ale musi mi pan powiedzieć, co się stało
i gdzie są zwłoki. Chcę to wiedzieć.
- Pójdzie pani na policję i powie im, że zataiłem informacje? Bo w takim razie wolę
mieć sprawę o tę dziewczynę.
- Nie, nie pójdę na policję. Ta historia jest przeznaczona wyłącznie dla matki. Dla
nikogo innego.
Zamknął oczy.
- Nie mogę mówić tutaj. Niech pani przyjdzie do mnie do domu.
- Przyjdę dziś wieczór.
- Nie, jutro.
- Przyjdę dziś wieczór - powtórzyła. - Ta kobieta czekała dziesięć lat. Nie może już
dłużej czekać.
- Dobrze. Napiszę pani adres. Niech pani przyjdzie o dziewiątej.
- Przyjdę o ósmej. Nie wszystkie kobiety zrobią to, co pan im każe, rozumie pan?
Zostawiła go i w drodze do maleńkiej białej furgonetki słuchała własnego oddechu i
czuła, że serce łomocze jej jak szalone. Nie miała pojęcia, skąd znalazła w sobie odwagę, ale
była tam jak woda na dnie wyeksploatowanego kamieniołomu - niezmiernie głęboko.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
W TLOKWENG ROAD SPEEDY MOTORS
Kiedy mma Ramotswe oddawała się rozkoszom szantażu - był to bowiem szantaż,
nawet jeśli posłużyła się nim w dobrej sprawie (razem z mmą Makutsi miały kolejny problem
moralny do przedyskutowania) - pan J.L.B. Matekoni, garagiste jego ekscelencji brytyjskiego
wysokiego komisarza w Botswanie, zabrał swoje przybrane dzieci do warsztatu na całe
popołudnie. Dziewczynka, Motholeli, błagała go, żeby je wziął ze sobą, bo chciała zobaczyć,
jak pracuje, więc zgodził się nieco zafrasowany. Warsztat samochodowy - a w nim ciężkie
narzędzia i sprężone powietrze - to nie jest miejsce dla dzieci, ale pan J.L.B. Matekoni mógł
zlecić jednemu z uczniów, żeby miał na nie oko, kiedy on będzie pracował. Poza tym uznał,
ż
e to nie jest zły pomysł, aby pokazać chłopcu warsztat. Zrozumienie samochodów i silników
należy wpajać od małego, potem jest z tym coraz trudniej. Zostać mechanikiem można
oczywiście w dowolnym wieku, ale nie każdy „czuje” silniki. To nabywa się drogą osmozy,
powoli, z biegiem lat.
Zaparkował przed drzwiami swojego biura, żeby Motholeli mogła wsiąść na wózek w
cieniu. Chłopiec natychmiast pobiegł zbadać sterczący ze ściany budynku kurek i trzeba go
było przywołać z powrotem.
- Tutaj jest niebezpiecznie - przestrzegł pan J.L.B. Matekoni. - Musicie się trzymać
jednego z tych chłopaków.
Zawołał młodszego z uczniów, tego, który stale klepał go w ramię lepkimi od smaru
palcami i brudził mu kombinezon.
- Zostaw to, co w tej chwili robisz, i uważaj na dzieci, kiedy ja będę pracował.
Przypilnuj, żeby nic się im nie stało.
Pomocnik wyraźnie się ucieszył ze swoich nowych obowiązków i uraczył dzieci
szerokim uśmiechem. Leniwiec, pomyślał pan J.L.B. Matekoni. Lepiej nadaje się na niańkę
niż na mechanika.
W warsztacie dużo się działo. Mikrobus drużyny piłkarskiej wymagał generalnego
remontu. Było to duże wyzwanie. Silnik stale pracował w warunkach przeciążenia, co zresztą
dotyczyło wszystkich mikrobusów w kraju. Zawsze jeździły przeładowane, ponieważ ich
właściciele chcieli jak najwięcej zarobić. Ten mikrobus, w którym pierścienie nadawały się
do wymiany, tak potwornie buchał kwaśnym czarnym dymem, że zawodnicy się dusili.
Silnik był odkręcony, a skrzynia biegów wymontowana. Z pomocą drugiego ucznia
pan J.L.B. Matekoni obwiązał silnik liną i zaczął go podnosić na bloku. Motholeli, która
przypatrywała się temu uważnie z wózka, trąciła brata w ramię. Zerknął w stronę silnika, ale
za chwilę spuścił wzrok na dół. Rysował jakiś wzór w plamie oleju na ziemi.
Pan J.L.B. Matekoni odsłonił tłoki i cylindry. Potem oderwał się na chwilę od pracy i
spojrzał na dzieci.
- Co się teraz dzieje, rra? - spytała dziewczynka. - Wymienisz te pierścienie? Do czego
one służą? Są ważne?
Pan J.L.B. Matekoni spojrzał na chłopca.
- Widzisz, Puso? Widzisz, co robię?
Chłopiec uśmiechnął się nieznacznie.
- Rysuje coś w oleju - wyjaśnił za niego uczeń. - Rysuje dom.
- Mogę podjechać bliżej, rra? - spytała Motholeli. - Nie będę przeszkadzała.
Pan J.L.B. Matekoni skinął głową i kiedy się przybliżyła, pokazał jej, na czym polega
problem.
- Potrzymaj to - powiedział. Wzięła do ręki klucz i mocno chwyciła. - A teraz dokręć
tę śrubę. Nie za mocno. Dobrze.
Zabrał jej klucz i włożył z powrotem do skrzynki. Potem odwrócił się i spojrzał na nią.
Siedziała pochylona z roziskrzonymi oczami. Znał to spojrzenie, ten zafascynowany wyraz
twarzy kogoś, kto kocha silniki. Tego nie da się podrobić. Na przykład młodszy z uczniów nie
miał tej iskry w oku i pan J.L.B. Matekoni wiedział, że w najlepszym razie zostanie
przeciętnym mechanikiem. Ale ta dziewczynka, która zjawiła się w jego życiu, o dziwo, miała
talent i doskonałe zadatki na mechanika. Nigdy wcześniej nie widział tego u dziewczyny, ale
na pewno się nie mylił. Bo i dlaczego nie? Mma Ramotswe przekonała go, że kobiety mogą
wykonywać dowolny zawód. Bez wątpienia miała rację. Ludzie przyjmują za pewnik, że
prywatnym detektywem może być wyłącznie mężczyzna, a przecież mma Ramotswe
doskonale sobie radziła. Dzięki kobiecemu darowi obserwacji i kobiecej intuicji dostrzegała
rzeczy, które mogłyby ujść uwagi mężczyzny. Skoro zatem kobieta może aspirować do
zawodu detektywa, to czemu Motholeli zamykać drogę do zdominowanego przez mężczyzn
ś
wiata samochodów i silników?
Dziewczynka skierowała na niego pełne szacunku spojrzenie.
- Nie gniewasz się na mnie, rra? - spytała. - Nie myślisz sobie, że jestem dla ciebie
ciężarem?
Delikatnie położył dłoń na jej ramieniu.
- Oczywiście, że się nie gniewam. Jestem dumny. Jestem dumny z tego, że mam
córkę, która zostanie wybitnym mechanikiem. Chciałabyś zostać mechanikiem, prawda?
Nieśmiało skinęła głową.
- Zawsze kochałam silniki. Lubiłam na nie patrzeć. Uwielbiałam bawić się
ś
rubokrętami i kluczami. Ale nigdy nie miałam okazji, żeby coś naprawić.
- To się teraz zmieni - odparł pan J.L.B. Matekoni. - Możesz tu ze mną przychodzić w
soboty przed południem i pomagać mi. Chciałabyś? Zrobimy dla ciebie specjalny stół
roboczy, niższy, żebyś dosięgała z wózka.
- Bardzo jesteś dobry, rra.
Przez resztę dnia pozostała u jego boku, obserwowała każdą czynność, od czasu do
czasu zadawała pytanie, ale pilnowała się, żeby nie przeszkadzać. Pan J.L.B. Matekoni dłubał
w silniku mikrobusu, który po reanimacji i ponownym zamontowaniu oraz włączeniu nie pluł
kwaśnym czarnym dymem.
- Widzisz? - spytał pan J.L.B. Matekoni z dumą, pokazując na spaliny. - Olej tak się
nie pali, jeśli znajduje się tam, gdzie powinien. Dobre uszczelki. Dobre pierścienie cylindrów.
Wszystko na właściwym miejscu.
Motholeli klasnęła w dłonie.
- Ten mikrobus jest teraz szczęśliwszy - powiedziała.
Pan J.L.B. Matekoni uśmiechnął się.
- Tak, jest teraz szczęśliwszy.
Od tej chwili wiedział na pewno, że dziewczynka ma talent. Tylko ludziom, którzy
naprawdę rozumieją silniki, przyjdzie do głowy, że silnik może być szczęśliwy. Ludzie bez
talentu do mechaniki nie czują tych spraw. Dziewczynka miała ten dar, a młodszy z uczniów
nie miał. Kopał silnik, zamiast z nim porozmawiać. Pan J.L.B. Matekoni nieraz widział, jak
chłopak przymusza metal. Metalu nie wolno przymuszać, powtarzał mu raz po raz pan J.L.B.
Matekoni. Jeśli go przymuszasz, on się broni. To jedno sobie zapamiętaj, nawet jeśli miałbyś
zapomnieć wszystko inne, czego cię nauczyłem! Pomocnik nadal jednak niszczył śruby,
kręcąc w złą stronę, albo na siłę wciskał kołnierze, które nie pasowały. Maszyn nie wolno w
ten sposób traktować.
Dziewczynka była inna. Rozumiała silniki i któregoś dnia miał z niej wyrosnąć
ś
wietny mechanik - to było oczywiste.
Pan J.L.B. Matekoni spojrzał na nią z dumą, wycierając ręce w bawełnianą szmatę.
Przyszłość Tlokweng Road Speedy Motors wydawała się zabezpieczona.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
CO SIĘ STAŁO
Mma Ramotswe czuła strach. Zdarzyło się jej to tylko parę razy, odkąd zaczęła
pracować jako jedyny prywatny detektyw płci żeńskiej w Botswanie (nadal zasługiwała na
ten tytuł, ponieważ mma Makutsi, o czym nie wolno zapominać, była tylko asystentką
prywatnego detektywa). Bała się, kiedy szła na spotkanie z Charliem Gotso, bogatym
biznesmenem, który pod koniec dwudziestego wieku zadawał się z czarownikami. Właśnie
podczas tej rozmowy zadała sobie pytanie, czy wykonując swój zawód, nie narazi się
pewnego razu na poważne niebezpieczeństwo. Teraz, kiedy miała się udać do domu doktor
Ranty, znów żołądek podchodził jej do gardła. Oczywiście nie miała realnych powodów się
bać. Był to zwyczajny dom przy niczym nie wyróżniającej się ulicy blisko szkoły Maru - a -
Pula. Mma Ramotswe mogła się spodziewać sąsiadów, szczekających psów oraz świecących
reflektorów samochodowych. Nie umiała sobie wyobrazić, żeby doktor Ranta stanowił dla
niej jakiekolwiek zagrożenie. Może był wytrawnym uwodzicielem, manipulatorem i
oportunistą, ale nie mordercą.
Z drugiej strony mordercy trafiają się wśród najzwyklejszych ludzi. A większość ofiar
morderstw znała swojego zabójcę i spotkała się z nim w najzupełniej zwyczajnych
okolicznościach. Mma Ramotswe zaprenumerowała ostatnio „Journal of Criminology”
(kosztowna pomyłka, ponieważ czasopismo zawierało niewiele interesujących ją informacji),
ale w gąszczu nic jej nie mówiących tabelek i niezrozumiałej prozy natrafiła na bulwersujący
fakt: przytłaczająca większość ofiar zabójstwa znała sprawcę. Ludzie nie giną z ręki obcych,
tylko z ręki przyjaciół, członków rodziny, kolegów i koleżanek z pracy. Matki zabijają dzieci.
Mężowie mordują żony. śony uśmiercają mężów. Pracownicy pozbawiają życia szefów. Z
artykułu wynikało, że niebezpieczeństwo czyha w każdym zakamarku codziennego życia.
Czy to mogła być prawda? Nie w Johannesburgu, pomyślała mma Ramotswe, gdzie ludzie
padają ofiarą krążących nocą po mieście tsostis, złodziei samochodów gotowych użyć broni, i
aktów przypadkowej przemocy w wykonaniu młodych ludzi, dla których życie nie stanowi
ż
adnej wartości. Ale może takie miasta należą do wyjątków. Może normalnie do zabójstw
dochodzi właśnie w takich okolicznościach - spokojna rozmowa w niepozornym domu,
podczas gdy w pobliżu inni ludzie są zajęci swoimi codziennymi sprawami.
Pan J.L.B. Matekoni wyczuł, że coś jest nie w porządku. Przyszedł na kolację, aby
opowiedzieć mmie Ramotswe o tym, że odwiedził w więzieniu swoją służącą. Naturalnie
zauważył, że mmę coś gnębi. Z początku o tym nie wspominał. Uznał, że opowieść o służącej
oderwie mmę Ramotswe od trosk, które ją gryzą.
- Załatwiłem jej adwokata. Jest w mieście człowiek, który zna się na tego rodzaju
sprawach. Odwiedzi ją w celi i będzie ją reprezentował przed sądem.
Mma Ramotswe nałożyła panu J.L.B. Matekoniemu na talerz obfitą porcję fasoli.
- Wyjaśniła ci cokolwiek? - spytała mma Ramotswe. - Jej sytuacja nie wygląda
dobrze. Głupia kobieta.
Pan J.L.B. Matekoni zmarszczył brwi.
- Z początku zachowywała się histerycznie. Zaczęła krzyczeć na strażników. Byłem
dosyć zażenowany. Powiedzieli mi: „Niech pan poskromi swoją żonę i powie jej, żeby się
zamknęła!” Musiałem im dwa razy tłumaczyć, że ona nie jest moją żoną.
- Ale czemu krzyczała? Chyba nie sądzi, że jej to pomoże wyjść z więzienia.
- Myślę, że zdaje sobie z tego sprawę. Krzyczała, bo była wściekła. Powiedziała, że
ktoś inny powinien siedzieć w tej celi. Z jakiegoś powodu wymieniła ciebie.
Mma Ramotswe nałożyła sobie fasoli.
- Mnie? A cóż ja mam z tym wspólnego?
- Spytałem ją o to, ale pokręciła tylko głową i już nic na ten temat nie powiedziała.
- A pistolet? Wyjaśniła, skąd go miała?
- Powiedziała, że pistolet nie był jej, tylko znajomego, który miał po niego przyjść. A
w ogóle to nie wiedziała, co jest w tej torbie. Myślała, że mięso. Tak w każdym razie
twierdzi.
- Nie uwierzą w to. Gdyby stało się inaczej, to nie mogliby skazać żadnej osoby, u
której znaleźliby nielegalną broń.
- To samo powiedział mi przez telefon prawnik. Dodał, że w dzisiejszych czasach
bardzo trudno jest kogoś wybronić przed tym zarzutem. Sądy po prostu nie wierzą
oskarżonym, którzy twierdzą, że nie wiedzieli nic o broni w domu. Wychodzą z założenia, że
oskarżony kłamie, i skazują go na co najmniej rok więzienia. Jeśli jest notowany, co często
się zdarza, to wyrok potrafi być znacznie surowszy.
Mma Ramotswe podniosła do ust kubek z herbatą. Lubiła pić herbatę do posiłków i
miała do tego specjalny kubek. Chciała kupić taki sam panu J.L.B. Matekoniemu, ale to
mogło okazać się trudne, bo kubek pochodził z Anglii i był nietuzinkowy.
Pan J.L.B. Matekoni zerknął z ukosa na mmę Ramotswe. Widział, że jest czymś
zatroskana. Uważał, że w małżeństwie nie wolno nic ukrywać przed partnerem. Czemuż by
od razu nie wdrożyć tej zasady? Nie zapomniał, że trzymał przed mmą Ramotswe w
tajemnicy kwestię przybranych dzieci, a zatem sprawę całkiem niebłahą, ale uznał, że należy
to oddzielić grubą kreską i zainicjować nową politykę.
- Mma Ramotswe - zaryzykował - jesteś czymś dzisiaj zmartwiona. Chodzi o coś, co
powiedziałem?
Odstawiła kubek i spojrzała na zegarek.
- To nie ma nic wspólnego z tobą. Idę dziś wieczór na rozmowę dotyczącą syna pani
Curtin. Mam obawy co do osoby, z którą się spotykam.
Opowiedziała mu o swoich lękach. Wyjaśniła, że chociaż uważa za bardzo mało
prawdopodobne, aby ekonomista z University of Botswana użył wobec niej przemocy, nie ma
jednak wątpliwości, że jest to zły człowiek, i to budzi w niej niepokój.
- Na takich ludzi jest specjalne określenie. Czytałam o nich. Nazywa się ich
psychopatami. To ludzie bez sumienia.
Słuchał jej w milczeniu z zatroskaną miną. Kiedy skończyła mówić, powiedział:
- Nie powinnaś do niego iść. Nie mogę pozwolić, żeby moja przyszła żona narażała się
na takie niebezpieczeństwo.
- Bardzo się cieszę, że się o mnie martwisz, ale zawód prywatnego detektywa nie jest
dla strachliwych. Wiedziałam, na co się decyduję.
Pan J.L.B. Matekoni miał nieszczęśliwą minę.
- Nie znasz tego człowieka. Nie możesz tak po prostu iść do jego domu. Jeśli się
uprzesz, to ja też pojadę. Będę czekał pod domem. On nie musi wiedzieć, że tam jestem.
Mma Ramotswe rozważyła tę propozycję. Nie chciała, żeby pan J.L.B. Matekoni się
zamartwiał, więc skoro takie rozwiązanie by go uspokoiło, to nie było powodu mu odmawiać.
- Dobrze - powiedziała. - Zaczekasz na zewnątrz. Pojedziemy moją furgonetką i
zostaniesz w aucie, a ja pójdę z nim porozmawiać.
- W razie potrzeby krzykniesz. Usłyszę cię. Przybędę z radością.
Oboje skończyli jeść w trochę spokojniejszych nastrojach. Motholeli czytała coś bratu
w sypialni, bo dzieci zjadły kolację wcześniej. Kiedy pan J.L.B. Matekoni zanosił naczynia
do kuchni, mma Ramotswe poszła do pokoju Puso i zastała dziewczynkę na pół uśpioną, z
otwartą książką na kolanach. Puso jeszcze nie spał, ale był senny, prawą rękę miał przełożoną
przez pierś, a lewa zwisała z boku łóżka. Mma Ramotswe podniosła jego lewe ramię, a on
uraczył ją zaspanym uśmiechem.
- Pora, żebyś i ty się położyła. - powiedziała do dziewczynki. - Słyszałam od pana
J.L.B. Matekoniego, że cały dzień pilnie naprawiałaś silniki.
Przewiozła Motholeli do jej pokoju, gdzie pomogła jej zejść z wózka i usiąść na łóżku.
Motholeli chciała być jak najbardziej samodzielna, więc mma Ramotswe nie pomagała jej
przy rozbieraniu i wkładaniu nowej koszuli nocnej, którą pan J.L.B. Matekoni sprawił jej
podczas wyprawy na zakupy. Wybrał niezbyt odpowiedni kolor, ale trudno oczekiwać od
mężczyzny, żeby znał się na estetyce.
- Jesteś tutaj szczęśliwa, Motholeli?
- Bardzo szczęśliwa. Z każdym dniem coraz szczęśliwsza.
Mma Ramotswe otuliła ją prześcieradłem i ucałowała w policzek. Potem zgasiła
ś
wiatło i wyszła z pokoju. „Z każdym dniem coraz szczęśliwsza”. Mma Ramotswe zadała
sobie pytanie, czy świat, który odziedziczy ta dziewczynka i jej brat, będzie lepszy od świata,
w którym dorastała ona i pan J.L.B. Matekoni. Stali się szczęśliwsi, bo byli świadkami tego,
jak Afryka wyzwala się z niewoli i stawia pierwsze kroki w świecie. Ale cóż ten kontynent
przeszedł ze swoimi próżnymi dyktatorami i skorumpowanymi biurokracjami! I pośród
całego tego chaosu i rozczarowań mieszkańcy Afryki próbowali po prostu normalnie żyć. Czy
ludzie, którzy podejmują w świecie decyzje, możni z Waszyngtonu, Londynu i tak dalej,
wiedzą o istnieniu takich dzieci jak Motholeli i Puso? Czy są im one obojętne? Mma
Ramotswe nie miała wątpliwości, że nie byłyby obojętne możnym tego świata, gdyby ci
ostatni o nich wiedzieli. Czasami odnosiła wrażenie, że w sercach ludzi z innych kontynentów
nie ma miejsca dla Afryki, bo nikt im nie wyjaśnił, że mieszkańcy Afryki niczym się nie
różnią od nich samych. Ci ludzie po prostu nie wiedząc takich osobach jak jej tata, Obed
Ramotswe, który stał dumnie odziany w błyszczący garnitur na zdjęciu w salonie swojej
córki. Nie miałeś wnuków, powiedziała do fotografii, a teraz masz. Dwójkę. W tym domu.
Fotografia milczała. Rwałby się do poznania dzieci, pomyślała. Byłby dobrym
dziadkiem, wpoiłby im tradycyjną moralność botswańską i nauczyłby ich, co znaczy być
człowiekiem honoru. Teraz zadanie to spadało na nią. I na pana J.L.B. Matekoniego.
Wybierała się w najbliższym czasie na farmę dla sierot, żeby złożyć podziękowania mmie
Silvii Potokwane za dzieci. Chciała jej podziękować za wszystko, co zrobiła dla pozostałych
sierot, bo podejrzewała, że jeszcze nikt jej za to nie podziękował. Mma Potokwane była
apodyktyczna, ale kobieta, która ma w swojej pieczy tyle dzieci, musi być apodyktyczna, tak
samo jak detektyw musi być wścibski, a mechanik... Jaki musi być mechanik? Upaćkany
smarem? Nie, uznała, że nie ujmuje to istoty sprawy i że trzeba jeszcze się nad tym
zastanowić.
- Będę w pogotowiu - powiedział pan J.L.B. Matekoni ściszonym głosem, chociaż nie
było takiej potrzeby. - Pamiętaj, że cały czas tu jestem. śe czekam pod domem. Jeśli
krzykniesz, usłyszę cię.
W nikłym świetle latarni ulicznej oglądali dom, niczym się niewyróżniający budynek
z typowym dachem z czerwonej dachówki i zapuszczonym ogrodem.
- Widać, że nie zatrudnia ogrodnika - stwierdziła mma Ramotswe. - Spójrz, jakie
chaszcze.
Jeśli ktoś tak dobrze opłacany jak doktor Ranta nie zatrudnia ogrodnika, świadczy to o
braku wrażliwości społecznej. Jego obywatelskim obowiązkiem jest zatrudnić pomoc
domową spośród całych rzesz osób rozpaczliwie poszukujących pracy. Płace były niskie -
zdaniem mmy Ramotswe nieprzyzwoicie niskie - ale przynajmniej system ten stwarzał
miejsca pracy. Gdyby każdy, kto ma pracę, zatrudniał służącą, to kobiety i ich dzieci miałyby
co do gęby włożyć. Gdyby każdy sam zajmował się swoim domem i ogrodem, to dla
służących i ogrodników nie byłoby pracy.
Nie pielęgnując ogrodu, doktor Ranta dawał świadectwo egoizmu, co w najmniejszym
stopniu nie zaskoczyło mmy Ramotswe.
- Za duży samolub - ocenił pan J.L.B. Matekoni.
- Dokładnie to samo sobie pomyślałam.
Otworzyła drzwi furgonetki i wygramoliła się na zewnątrz. Auto było trochę za małe
dla osoby tak słusznej tuszy, ale mma Ramotswe miała do niego słabość i z lękiem w sercu
czekała dnia, kiedy pan J.L.B. Matekoni orzeknie, że nie da się go już więcej naprawić. śadna
nowoczesna furgonetka, ze wszystkimi bajerami i cudami techniki, nie mogłaby zastąpić
maleńkiej białej furgonetki. Odkąd mma Ramotswe nabyła ją przed jedenastoma laty, auto
zabierało ją dzielnie w każdą podróż, znosząc październikowe upały czy kurz, który w
pewnych porach roku napływa znad Kalahari i okrywa wszystko czerwonobrązowym kocem.
Kurz jest wrogiem silników, wyjaśniał jej niejednokrotnie pan J.L.B. Matekoni, za to
przyjacielem głodnego mechanika.
Pan J.L.B. Matekoni patrzył, jak mma Ramotswe podchodzi do drzwi frontowych i
puka. Doktor Ranta najwyraźniej czekał na nią, bo została błyskawicznie wpuszczona do
ś
rodka i drzwi się za nią zamknęły.
- Tylko pani, mma? - spytał doktor Ranta. - Pani przyjaciel z panią nie wchodzi?
- Nie, zaczeka na zewnątrz.
Doktor Ranta roześmiał się.
- Ochrona? śeby się pani czuła bezpieczna?
Nie odpowiedziała na jego pytanie.
- Ma pan ładny dom. Szczęściarz z pana.
Skinął na nią, żeby poszła za nim do salonu. Wskazał jej krzesło i sam usiadł.
- Nie mam ochoty tracić czasu na rozmowę z panią. Robię to tylko dlatego, że mi pani
groziła, a mam trochę kłopotów z pewnymi kobietami, które mnie szkalują. To jedyny powód,
dla którego z panią rozmawiam.
Uraziłam jego dumę, pomyślała. Został przyparty do muru - i to przez kobietę. Bardzo
bolesne poniżenie dla kobieciarza. Nie ma sensu wdawać się w żadne wstępy, pomyślała i
przeszła od razu do rzeczy.
- Jak umarł Michael Curtin?
Dr Ranta siedział naprzeciwko niej z zasznurowanymi ustami.
- Pracowałem tam - zaczął, jakby obok jej pytania. - Zajmowałem się ekonomiką wsi,
a oni dostali grant od Fundacji Forda na zatrudnienie osoby, która zbadałaby ekonomiczną
stronę tego małego przedsiębiorstwa rolnego. Takie było moje zadanie. Ale wiedziałem, że
sprawa jest beznadziejna. Od samego początku. To byli idealiści, którym się wydawało, że
mogą zmienić naturalny bieg rzeczy. Wiedziałem, że nic z tego nie wyjdzie.
- Ale pieniądze pan brał.
Spojrzał na nią z pogardą.
- Na tym polega moja praca. Jestem ekonomistą i badam zarówno udane, jak i
nieudane przedsięwzięcia. Może pani tego nie rozumie...
- Rozumiem.
- No więc tak. My - kierownictwo, że się tak wyrażę - mieszkaliśmy w jednym dużym
domu. Wszystkiemu szefował Niemiec, który przyjechał z Namibii - nazywał się Burkhardt
Fischer. Miał żonę Marcie. Dalej była Carla Smit z RPA, Amerykanin i ja.
Całkiem dobrze się ze sobą dogadywaliśmy, poza tym że Burkhardt mnie nie lubił.
Próbował się mnie pozbyć wkrótce po moim przyjeździe, ale miałem podpisany kontrakt z
fundacją, która odmówiła zwolnienia mnie. Opowiadał im kłamstwa na mój temat, ale mu nie
uwierzyli.
Młody Amerykanin był bardzo sympatyczny. Przyzwoicie mówił w setswana i ludzie
go lubili. Przypadł do gustu Południowoafrykance i zamieszkali w jednym pokoju. Wszystko
za niego robiła - gotowała mu, prała i ogólnie go rozpieszczała. Potem zaczęła się interesować
mną. Nie robiłem jej żadnych awansów, ale mieliśmy romans, kiedy ona nadal była z tym
chłopakiem. Powiedziała, że zamierza mu w końcu o tym powiedzieć, lecz nie chce go zranić.
Widywaliśmy się więc potajemnie, co na tej farmie było utrudnione, jednak jakoś dawaliśmy
sobie radę.
Burkhardt nabrał podejrzeń. Któregoś dnia wezwał mnie do swojego biura i zagroził,
ż
e jeśli nie przestanę się spotykać z Carlą, to poinformuje o wszystkim Amerykanina.
Powiedziałem mu, że to nie jego sprawa, i on się zdenerwował. Zapowiedział, że jeszcze raz
napisze do fundacji i powiadomi ich, że zakłócam pracę w kolektywie. Obiecałem mu, że
zerwę z Carlą.
Ale nie zerwałem. Czemu miałbym to robić? Spotykaliśmy się wieczorami.
Powiedziała Amerykaninowi, że lubi nocne spacery po buszu. On za tym nie przepadał, więc
zostawał w domu. Napominał, żeby nie odchodziła zbyt daleko i żeby uważała na drapieżniki
i węże.
Spotykaliśmy się za polami w szopie, która służyła do przechowywania kopaczek,
sznurka i tak dalej, świetnie się też nadawała na schadzki kochanków.
Tego wieczoru byliśmy razem w szopie. Na dworze było całkiem jasno, bo świecił
księżyc w pełni. Nagle zauważyłem kogoś przy szopie. Wstałem, podkradłem się do drzwi i
uchyliłem je bardzo powoli. Na zewnątrz stał Amerykanin. Miał na sobie tylko szorty i
robocze buty, bo noc była bardzo gorąca.
- Co ty tu robisz? - spytał.
Nic nie odpowiedziałem. Nagle przecisnął się obok mnie i zajrzał do szopy. Zobaczył
tam Carlę i oczywiście natychmiast się wszystkiego domyślił.
Nic nie powiedział, tylko spojrzał na nią, a po chwili na mnie. Potem zaczął biec, ale
nie w stronę domu, tylko w przeciwnym kierunku, prosto do buszu.
Carla krzyknęła, żebym za nim pobiegł, i zrobiłem to. Biegł bardzo szybko, ale
zdołałem go dogonić i złapałem za ramię. Odepchnął mnie i znowu uciekł. Goniłem go przez
kolczaste zarośla, które kaleczyły mi skórę. Z łatwością jeden z tych kolców mógł skaleczyć
mnie w oko, ale na szczęście do tego nie doszło. To było bardzo niebezpieczne.
Znowu go dopadłem, ale tym razem nie miał już siły się wyrywać. Objąłem go
ramionami, żeby się uspokoił i byśmy mogli wrócić do domu, ale odepchnął mnie i potknął
się.
Znajdowaliśmy się na skraju głębokiego na jakieś dwa metry rowu, donga, który biegł
przez busz. Amerykanin wpadł do tego rowu. Spojrzałem w dół i zobaczyłem, że leży. Nie
ruszał się i nie wydawał żadnych odgłosów. Zszedłem do rowu i obejrzałem go. Leżał
nieruchomo, a kiedy próbowałem sprawdzić, czy nie zranił się w głowę, ta osunęła się
bezwładnie. Było dla mnie jasne, że przy upadku przetrącił sobie kark i że już nie oddycha.
Wróciłem biegiem do Carli i powiedziałem jej, co się stało. Poszła ze mną do donga i
obejrzeliśmy go jeszcze raz. Nie było wątpliwości, że Amerykanin nie żyje, i Carla zaczęła
wrzeszczeć. Kiedy przestała, usiedliśmy w rowie i zastanawialiśmy się, co dalej robić.
Pomyślałem, że jeśli powiemy prawdę, to nikt nam nie uwierzy, że chłopak się potknął, że to
był wypadek. Ludzie uznają, że jak chłopak się dowiedział o moim romansie z jego
dziewczyną, to doszło między nami do bójki.
Wiedziałem też, że jeśli policja przesłucha Burkhardta, to on im powie, że
najprawdopodobniej ja zabiłem Amerykanina. Nie miałbym zbyt wielkich szans się wywinąć.
Postanowiliśmy więc zakopać ciało i udawać, że nic nie wiemy. W pobliżu były kopce
mrówek. To dobre miejsce na pozbycie się ciała, a w buszu jest ich pełno. Szybko
znaleźliśmy jeden z kopców i okazało się, że mrówkojad wykonał za nas prawie całą robotę:
wygrzebał dużą jamę u dołu kopca, którą wystarczyło tylko trochę powiększyć, żeby
zmieściło się ciało. Potem zatkałem ją kamieniami i ziemią, a na koniec zamiotłem ziemię
wokół kopca gałęzią akacji. Chyba udało mi się dobrze zatrzeć wszystkie ślady, bo wynajęty
przez policję tropiciel nic nie znalazł. Zresztą dodatkowo mieliśmy szczęście, bo następnego
dnia spadł deszcz.
Policja przez kilka dni zadawała pytania, inni ludzie też. Powiedziałem im, że tego
wieczoru w ogóle nie widziałem chłopaka, Carla zeznała to samo. Była zszokowana i
przestała się odzywać. Nie chciała się ze mną widywać i przez większość czasu płakała. A
potem odeszła z farmy. Przed wyjazdem odbyła ze mną krótką rozmowę, w której oznajmiła,
ż
e żałuje, iż wdała się w romans. Powiedziała mi też, że jest w ciąży, ale z nim, nie ze mną,
bo wyliczyła sobie, że do zapłodnienia doszło, jeszcze zanim zaczęliśmy się spotykać.
Miesiąc po jej odejściu ja też opuściłem farmę. Dostałem stypendium na Duke
University. Carla wyjechała z Botswany. Nie chciała wracać do RPA, gdzie jej się nie
podobało. Słyszałem, że pojechała do Zimbabwe, a konkretnie do Bulawajo, gdzie prowadzi
hotelik. Całkiem niedawno mój znajomy był w Bulawajo i twierdził, że widział ją z daleka.
Doktor Ranta przerwał swoją opowieść i spojrzał na mmę Ramotswe.
- Taka jest prawda, mma. Nie zabiłem go. Nie okłamałem pani.
Mma Ramotswe skinęła głową.
- Wiem. Potrafię to po panu poznać. - Umilkła na chwilę. - Nie doniosę na pana
policji. Przyrzekłam to panu, a ja dotrzymuję słowa. Ale powtórzę pana relację matce, pod
warunkiem że złoży tę samą obietnicę. Myślę, że się zgodzi. Nie widzę żadnego sensu we
wznawianiu dochodzenia przez policję.
Widać było wyraźnie, że doktorowi Rancie spadł kamień z serca, a z twarzy zniknęła
wrogość. Chciał jednak uzyskać od mmy Ramotswe dalsze gwarancje bezkarności.
- A te dziewczyny - nie narobią mi problemów?
- Nie narobią. Nie ma pan powodów się o to martwić.
- A co z tym zeznaniem drugiej dziewczyny? Zniszczy je pani?
Mma Ramotswe wstała i podeszła do drzwi.
- Zeznaniem?
- Tak, z zeznaniem tej dziewczyny, która kłamała na mój temat.
Mma Ramotswe otworzyła drzwi frontowe i wyjrzała na zewnątrz. Pan J.L.B.
Matekoni siedział w samochodzie i podniósł głowę, kiedy drzwi się otworzyły.
Wyszła na alejkę.
- Cóż, doktorze Ranta - powiedziała cicho. - Myślę, że jest pan człowiekiem, który
okłamał wielu ludzi, zwłaszcza kobiety. A teraz stało się coś, co być może jeszcze nigdy się
panu nie zdarzyło. Okłamała pana kobieta, a pan dał się nabrać jak dziecko. To się panu nie
spodoba, ale dzięki temu będzie pan wiedział, jak to jest być manipulowanym. Nie było
ż
adnej drugiej dziewczyny.
Podeszła alejką do furtki i wyszła na ulicę. Doktor Ranta stał w drzwiach i
obserwował ją, ale wiedziała, że nie ośmieli się nic zrobić, a kiedy minie go złość, to dojdzie
do wniosku, że bardzo tanio się wywinął. A jeśli została mu choć odrobina sumienia, to może
będzie również wdzięczny mmie Ramotswe za to, że ostatecznie złożyła do grobu wydarzenia
sprzed dziesięciu lat. Miała jednak wątpliwości, czy doktor Ranta posiada taki organ jak
sumienie, więc ten scenariusz uznała za mało prawdopodobny.
Co się zaś tyczy jej własnego sumienia, to okłamała doktora Rantę i uciekła się do
szantażu. Uczyniła to dla pozyskania informacji, której inaczej by nie zdobyła. Znowu zatem
pojawiło się trudne pytanie o to, czy cel uświęca środki. Czy wolno zrobić coś złego, aby
osiągnąć coś dobrego? Na pewno tak. Są przecież wojny sprawiedliwe. Afryka była
zmuszona walczyć o niepodległość i nikt nie mówił, że użycie siły dla osiągnięcia tego celu
jest złem. śycie jest popaprane i czasem nie istnieje inne rozwiązanie. Pokonała doktora
Rantę jego własną bronią, tak samo jak posłużyła się kłamstwem, aby pokonać tego
okrutnego czarownika. Takie rzeczy są godne pożałowania, ale konieczne w wysoce
niedoskonałym świecie.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
BULAWAJO
Kiedy miasto ledwo zaczynało się budzić, a niebo wciąż zasnuwały ciemności, mma
Ramotswe jechała maleńką białą furgonetką w stronę Francistown. Zanim dotarła do zjazdu
na Mochudi, gdzie droga zmierzała ku źródłom Limpopo, nad równinami pokazało się słońce
i przez kilka minut świat był skąpany w pulsującym żółtozłotym kolorze - kopjes, wysadzane
klejnotami korony drzew, sucha trawa z poprzedniego sezonu obok drogi, kurz. Wielka
czerwona bania słońca wisiała nad horyzontem, a potem oderwała się i poleciała nad Afryką.
Wróciły naturalne dzienne barwy i mma Ramotswe zobaczyła w oddali znajome od
dzieciństwa dachy, osły koło drogi i domy porozrzucane między drzewami.
Jechała przez suchą krainę, która teraz, na początku pory deszczowej, zaczynała
jednak ulegać metamorfozie. Pierwsze deszcze dobrze jej zrobiły. Na północy i na wschodzie
wypiętrzyły się wielkie fioletowe chmury i deszcz spłynął białymi kaskadami, niby ogromny
wodospad. Spieczona po miesiącach suszy ziemia połknęła roziskrzone sadzawki rozlane
przez ulewę i po paru godzinach płachta brązu zaciągnęła się zielonym odcieniem. Źdźbła
trawy, maleńkie żółte kwiaty, łapczywe macki bluszczowatych pędów przebiły się przez
rozmiękczoną skorupę ziemi, okrywając kraj bujną zielenią. Wodopoje, zagłębienia wyłożone
wypalaną gliną, nagle wypełniły się błotnistą brązową cieczą, a korytami rzecznymi, suchymi
piaszczystymi korytarzami, znowu spłynęła woda. Pora deszczowa to doroczny cud, który
pozwala życiu istnieć na tych suchych ziemiach - cud, w który trzeba wierzyć, bo deszcze
mogą nie przyjść, a bydło może zdechnąć, jak się już w przeszłości zdarzało.
Lubiła drogę do Francistown, ale tego dnia jechała trzy godziny dalej na północ, za
granicę z Zimbabwe. Pan J.L.B. Matekoni nie chciał jej puścić i namawiał ją do rezygnacji z
wyjazdu, ale ona się uparła. Podjęła się prowadzenia tego śledztwa i zamierzała je zakończyć.
- Tam jest mniej bezpiecznie niż w Botswanie - powiedział. - Zawsze są jakieś
problemy. To wojna, to buntownicy, to inni wichrzyciele. Blokady dróg. Napady. Tego
rodzaju historie. Co będzie, jak zepsuje ci się furgonetka?
Musiała wziąć na siebie to ryzyko, chociaż wyrzucała sobie, że przysparza panu J.L.B.
Matekoniemu zmartwień. Niezależnie od faktu, że podróż była konieczna, należało ustanowić
zasadę, że mma Ramotswe samodzielnie podejmuje decyzje w takich sprawach. Nie
wchodziło w rachubę, żeby mąż ingerował w funkcjonowanie Kobiecej Agencji
Detektywistycznej Nr 1. W przeciwnym razie biuro mogłoby się równie dobrze nazywać
Kobieca (Plus Mąż) Agencja Detektywistyczna Nr 1. Pan J.L.B. Matekoni był dobrym
mechanikiem, ale nie detektywem. Bycie detektywem wymaga... czego właściwie?
Subtelności? Intuicji?
Nie było więc mowy o odwołaniu wyjazdu do Bulawajo. Mma Ramotswe uważała, że
umie zadbać o swoje bezpieczeństwo. Wielu spośród ludzi, którzy narażają się na kłopoty,
może mieć pretensje tylko do siebie. Wypuszczają się tam, gdzie nie mają nic do szukania.
Zwracają się prowokacyjnie do ludzi, których prowokować nie wolno. Nie potrafią odczytać
sygnałów społecznych. Mma Ramotswe umiała wtopić się w otoczenie. Wiedziała, jak radzić
sobie z człowiekiem o rozbuchanym poczuciu własnej wartości, czyli w jej mniemaniu
najgroźniejszym zjawiskiem, jakie można napotkać w Afryce. Młody człowiek z karabinem
to mina przeciwpiechotna: jeśli mu nastąpić na jakiś psychiczny nagniotek - o co nietrudno -
konsekwencje mogą być katastrofalne. Ale jeśli traktować go odpowiednio - czyli z
respektem, którego tacy ludzie łakną jak kania dżdżu - mina zostanie rozbrojona. Jednym
słowem, osoba, która umie przeniknąć psychologiczne niuanse sytuacji, jest względnie
bezpieczna.
Godziny mijały i o dziewiątej mma Ramotswe przejeżdżała przez Mahalapye, gdzie
urodził się jej ojciec, Obed Ramotswe. Potem mieszkał na południu w Mochudi, w wiosce
swojej żony, ale tutaj pozostała jego rodzina, czyli także rodzina mmy Ramotswe. Była
przekonana, że gdyby pochodziła ulicami tego bezładnie rozplanowanego miasta i
porozmawiała ze starszymi ludźmi, to trafiłaby na kogoś, kto o niej słyszał i umiałby ją
umiejscowić na skomplikowanym drzewie genealogicznym. Miała świadomość, że w
Mahalapye mieszkają bliżsi, dalsi i całkiem dalecy kuzyni, że zasupłane węzły krwi łączą ją z
ludźmi, których nigdy w życiu nie widziała na oczy, lecz natychmiast połączyłaby ją z nimi
silna nić przywiązania. Gdyby maleńka biała furgonetka się zepsuła, to mma Ramotswe
zapukałaby do dowolnych drzwi i otrzymała pomoc, której wśród Batswana ma prawo
oczekiwać nawet bardzo daleka rodzina.
Mma Ramotswe nie umiała sobie wyobrazić, jak by to było nie mieć rodziny.
Wiedziała, że są na świecie ludzie, którzy nie mają nikogo, nie mają wujków, ciotek ani
dalszych krewnych, ludzie, którzy są w życiu zupełnie sami. Z jakichś niezgłębionych
powodów wielu takich ludzi jest wśród białych. Nie chcą mieć rodziny i taki stan ich
najzupełniej zadowala. Jacy muszą być samotni - jak astronauci w kosmosie, unoszą się w
ciemnościach, lecz nie mają nawet tej srebrnej linki, która łączy astronautów z metalowym
łonem zapewniającym tlen i ciepło. Zatrzymała się na moment przy tej metaforze i
wyobraziła sobie maleńką białą furgonetkę w przestrzeni kosmicznej - auto powoli wiruje z
gwiazdami w tle, a mma Ramotswe, właścicielka Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1,
lewituje do góry nogami, przywiązana do maleńkiej białej furgonetki cienkim sznurkiem do
wieszania prania.
Zatrzymała się we Francistown i wypiła herbatę na werandzie hotelu z widokiem na
linię kolejową. Lokomotywa spalinowa szarpnęła ciężkie wagony, zapchane pasażerami z
północy, i ruszyła z mozołem. Pociąg towarowy, załadowany miedzią z zambijskich kopalń,
stał bezczynnie, podczas gdy maszynista rozmawiał pod drzewem z urzędnikiem kolejowym.
Zmęczony upałem pies, z uschniętą jedną łapą, pokuśtykał w dole. Ciekawskie dziecko,
któremu ciekło z nosa, wystawiło głowę znad drugiej strony stołu i uciekło z chichotem,
kiedy mma Ramotswe się do niego uśmiechnęła.
Potem była granica i powoli posuwająca się kolejka do białego budyneczku, w którym
umundurowani funkcjonariusze przekładali z miejsca na miejsce oszczędnie wydrukowane
formularze, tudzież podbijali paszporty i zezwolenia na pobyt, jednocześnie znudzeni i
nadgorliwi. Mając odprawę graniczną za sobą, mma Ramotswe rozpoczęła ostatni etap
podróży. Mijała granitowe wzgórza, które zlewały się z jasnoniebieskimi horyzontami, a
samochód rozcinał powietrze, które wydawało się chłodniejsze, świeższe i bardziej rześkie od
przytłaczającego skwaru Francistown. A potem wjazd do Bulawajo, miasta z szerokimi
ulicami, rzębami i cienistymi werandami. Miała gdzie się zatrzymać: u znajomej, która
odwiedzała ją od czasu do czasu w Gaborone. Czekał na nią komfortowy pokój w domu z
zimną czerwoną podłogą i strzechą, - dzięki której powietrze w środku było nieruchome i
chłodne jak w jaskini.
- Zawsze bardzo się cieszę na twój widok - powiedziała znajoma - ale po co
przyjechałaś do Bulawajo?
- śeby kogoś odszukać. A raczej pomóc komuś innemu w odszukaniu kogoś.
- Mówisz zagadkami - zaśmiała się znajoma.
- To pozwól, że ci wyjaśnię. Jestem tu po to, żeby zamknąć pewien rozdział...
Znalazła Carlę bez trudności. Znajoma zadzwoniła w parę miejsc i podała jej nazwę i
adres hotelu. Był to stary budynek w stylu kolonialnym przy drodze do Matopos. Mma
Ramotswe nie miała jasności, jakiego rodzaju klientela tam nocuje, ale hotel sprawiał
wrażenie dobrze utrzymanego, a z baru gdzieś z tyłu dobiegał głośny gwar. Nad drzwiami
frontowymi wisiała tabliczka z wypisaną białymi literami na czarnym tle informacją: „Carla
Smit posiada koncesję na sprzedaż napojów alkoholowych”. Poszukiwania dobiegły zatem
końca, i jak to często bywa, miejsce okazało się zupełnie pospolite. Mimo to było
zaskakujące, że poszukiwana osoba rzeczywiście istnieje i można się z nią spotkać.
- Jestem Carla.
Mma Ramotswe spojrzała na kobietę, która siedziała za biurkiem, mając przed sobą
stos papierów. Na ścianie za jej plecami, nad szafką na dokumenty, wisiał plan roczny, z
blokami dni zaznaczonymi jasnymi kolorami - prezent od drukarni, która napisała ciężką
czcionką Bodoni: „Wydrukowane przez Matabeleland Printing Company (Private) Limited -
Ty jesteś od główkowania, my od drukowania”. Mmie Ramotswe przyszło do głowy, że
mogłaby dawać klientom w prezencie swój kalendarz: „Masz podejrzenia? Zadzwoń do
Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1. Ty jesteś od pytania, my od odpowiadania”. Nie,
to za mało chwytliwe. „Ty jesteś od rozpaczania, my od szpiegowania”. Nie. Nie wszyscy
klienci są w rozpaczy. „Wszystkiego się dla Ciebie dowiemy!” To brzmi lepiej. Godniej.
- Z kim mam przyjemność? - spytała kobieta uprzejmie, lecz z nutką podejrzliwości w
głosie.
Myśli, że szukam pracy, pomyślała mma Ramotswe, i zbroi się do tego, żeby wyrzucić
mnie za drzwi.
- Nazywam się Precious Ramotswe. Jestem z Gaborone. Nie przyszłam prosić o pracę.
Kobieta uśmiechnęła się.
- Tyle ludzi przychodzi w tym celu. Jest takie ogromne bezrobocie. Ludzie, którzy
mają pokończone najróżniejsze kursy, wzięliby każdą pracę. Zgodzą się robić wszystko.
Zgłasza się do mnie dziesięć, dwanaście osób tygodniowo. A po zakończeniu roku szkolnego
o wiele więcej.
- Sytuacja jest aż taka zła?
Kobieta westchnęła.
- Tak, od jakiegoś czasu. Wiele osób cierpi.
- Rozumiem. U nas w Botswanie na szczęście nie ma takich problemów.
Carla skinęła głową, wyglądała na zamyśloną.
- Wiem. Mieszkałam tam przez kilka lat. To było dawno, ale słyszałam, że niewiele
się zmieniło. Rzeczywiście macie szczęście.
- Wolała pani starą Afrykę?
Carla spojrzała na nią badawczo. To było pytanie polityczne i należało zachować
ostrożność przy odpowiedzi.
- Nie, na pewno nie wolałam kolonialnych obyczajów. Nie wszystkim białym się to
podobało, wie pani. Jestem Południowoafrykanką, ale wyjechałam z RPA, żeby uciec od
apartheidu. Dlatego przeniosłam się do Botswany.
Mma Ramotswe nie chciała jej zawstydzać. Pytanie nie było pomyślane jako
oskarżenie i teraz postanowiła uspokoić rozmówczynię.
- Źle mnie pani zrozumiała. Mnie chodziło o starą Afrykę, w której mniej było ludzi
bez pracy. Wszyscy mieli wtedy swoje miejsce na ziemi. Należeli do swojej wioski, do swojej
rodziny. Mieli swoją ziemię. Teraz to się w dużym stopniu skończyło i nie mają nic oprócz
skleconej z desek budy na skraju miasta. Nie podoba mi się ta Afryka.
Carla rozluźniła się.
- Tak. Ale nie da się zatrzymać świata w biegu, prawda? Problemy, o których pani
mówi, spadły teraz na Afrykę i musimy sobie z nimi jakoś radzić.
Zapadła cisza. Ta kobieta nie przyszła tutaj po to, żeby porozmawiać o polityce albo o
historii, pomyślała Carla. Po co przyszła?
Mma Ramotswe spojrzała na swoje dłonie i na pierścionek zaręczynowy, z
punkcikiem światła na środku.
- Dziesięć lat temu - zaczęła - mieszkała pani niedaleko Molepolole na farmie
prowadzonej przez Burkhardta Fischera. Była tam pani, kiedy Amerykanin nazwiskiem
Michael Curtin zniknął w tajemniczych okolicznościach. - Carla obrzuciła ją lodowatym
spojrzeniem. - Nie mam nic wspólnego z policją - wyjaśniła pospiesznie mma Ramotswe. -
Nie przyszłam pani przesłuchiwać.
Głos Carli był ledwie słyszalny.
- W takim razie po co chce pani o tym rozmawiać? To było dawno temu. On zaginął.
Nie mam nic więcej do powiedzenia na ten temat.
- A jednak. Nie muszę pani pytać, co się wydarzyło, ponieważ wiem to dokładnie.
Pani i Oswald Ranta byliście w szopie za polami, kiedy zjawił się Michael. Wpadł do donga i
przetrącił sobie kark. Ukryliście zwłoki, bo Oswald się bał, że policja oskarży go o
zamordowanie Michaela. Oto, co się stało.
Carla nic nie mówiła, ale widać było po niej, że jest zaszokowana. Jej reakcja
potwierdzała intuicję mmy Ramotswe: doktor Ranta powiedział prawdę.
- Nie zabiła pani Michaela. Nie ponosi pani za to odpowiedzialności. Ale ukryliście
ciało, przez co jego matka nigdy się nie dowiedziała, co się z nim stało. To było złe, ale nie w
tym rzecz. Chodzi o to, że może pani teraz zmazać swoją winę. Może pani to zrobić
bezpiecznie, bez żadnego ryzyka.
- Co niby miałabym zrobić? - spytała Carla dalekim, ledwo słyszalnym głosem. - Nie
przywrócimy go do życia.
- Może pani położyć kres poszukiwaniom matki. Ona chce się tylko pożegnać ze
swoim synem. To jest częsty stan ducha u ludzi, którzy kogoś stracili. Nie zawsze mają w
sercu chęć zemsty. Chcą tylko poznać prawdę.
Carla spuściła wzrok.
- No, nie wiem... Oswald byłby wściekły, gdybym...
- Oswald o wszystkim wie i zgadza się - weszła jej w słowo mma Ramotswe.
- W takim razie czemu on nie może jej powiedzieć? - odpaliła Carla, nagle
rozgniewana. - To on zrobił. Kłamałam tylko po to, żeby go osłaniać.
Mma Ramotswe skinęła głową ze zrozumieniem.
- Tak, to jego wina, ale to nie jest dobry człowiek. Nie może nic ofiarować tej
kobiecie, ani zresztą komukolwiek innemu. Tacy ludzie nie umieją powiedzieć bliźniemu
przepraszam. Ale pani umie. Może pani spotkać się z tą kobietą i opowiedzieć jej, co się stało.
Może pani spróbować uzyskać jej przebaczenie.
Carla pokręciła głową.
- Nie rozumiem, dlaczego miałabym to zrobić... Po tylu latach...
- Poza tym - znowu przerwała jej mma Ramotswe - jest pani matką jej wnuka,
prawda? Odmówi jej pani tej odrobiny pociechy? Straciła syna, ale jest...
- Chłopiec. Też ma na imię Michael. Niedługo skończy dziesięć lat.
Mma Ramotswe uśmiechnęła się.
- Musi pani poznać ją z tym dzieckiem, mma. Jest pani matką, rozumie pani, co by to
dla niej znaczyło. Nie ma pani powodu, żeby jej tego odmawiać. Oswald nic pani nie zrobi.
Nie stanowi żadnego zagrożenia.
Mma Ramotswe wstała i podeszła do biurka, za którym Carla siedziała skulona,
niepewna.
- Dobrze pani wie, że musi pani to zrobić - powiedziała.
Wzięła ją delikatnie za rękę. Dłoń była w plamach od zbyt intensywnego słońca i
szorstka od ciężkiej pracy.
- Zrobi pani to, prawda, mma? Amerykanka jest gotowa przylecieć do Botswany.
Będzie tutaj parę dni po tym, jak pani da jej znać. Może się pani stąd wyrwać na kilka dni?
- Mam kobietę, która mi pomaga. Może poprowadzić za mnie hotel.
- A chłopak? Michael? Nie sądzi pani, że się ucieszy, jak pozna swoją babcię?
- Tak, mma Ramotswe. Ma pani rację.
Następnego dnia ruszyła w drogę powrotną i dotarła do Gaborone późnym wieczorem.
Służąca Rose opiekowała się pod jej nieobecność dziećmi, które smacznie spały, kiedy mma
Ramotswe zjawiła się w domu. Weszła kolejno do ich pokojów, słuchała ich cichego oddechu
i wdychała rozkoszny zapach śpiących dzieci. Potem, wykończona podróżą, położyła się do
łóżka, ale w głowie wciąż jej huczało, gałki oczne poruszały się pod ciężkimi powiekami.
Następnego dnia wczesnym rankiem zostawiła dzieci z Rose i poszła do biura. Mma
Makutsi zjawiła się tam wcześniej od niej i pisała na maszynie.
- Piszę raport z dochodzenia w sprawie pana Letsenyane’a Badulego - oznajmiła.
Mma Ramotswe uniosła brew.
- Sądziłam, że chce pani, abym ja się tym zajęła.
Mma Makutsi zacisnęła usta.
- Przyznaję, że z początku zabrakło mi odwagi, ale przyszedł wczoraj i musiałam z
nim porozmawiać. Gdybym go zobaczyła odpowiednio wcześnie, to mogłabym dać
wywieszkę „Nieczynne” i zamknąć drzwi na klucz, ale wszedł do środka, zanim zdążyłam
cokolwiek zrobić.
- I?
- I powiedziałam mu, że żona go zdradza.
- Co on na to?
- Był wstrząśnięty. Miał bardzo smutną minę.
Mma Ramotswe uśmiechnęła się cierpko.
- To było do przewidzenia.
- Tak, ale potem mu powiedziałam, żeby nie podejmował w związku z tym żadnych
kroków, ponieważ jego żona nie robi tego dla siebie, tylko dla swojego syna. śe została
kochanką bogatego człowieka wyłącznie po to, by jej syn mógł chodzić do dobrej szkoły, a to
bardzo duże poświęcenie z jej strony. Powiedziałam, że będzie najlepiej, jeśli wszystko
zostanie po staremu.
- I on w to uwierzył? - spytała mma Ramotswe z osłupiałą miną.
- Tak. Nie jest człowiekiem szczególnie przenikliwym. Sprawiał wrażenie całkiem
ucieszonego.
- Jestem zaskoczona.
- No więc sytuacja jest taka: mąż zadowolony, żona zadowolona, chłopiec dalej się
uczy, kochanek żony i żona kochanka żony także zadowoleni. To bardzo dobry rezultat.
Mma Ramotswe nie była do końca przekonana. Rozwiązanie to było obarczone
poważną usterką etyczną, ale dokładne jej zdefiniowanie wymagałoby wielu dalszych
przemyśleń i dyskusji. Zamierzała odbyć z mma Makutsi dłuższą rozmowę na ten temat,
kiedy tylko będzie miała trochę więcej czasu. Szkoda, pomyślała, że w „Journal of
Criminology” nie ma rubryki, w której ktoś by omawiał takie właśnie problemy czytelników.
Mogłaby wtedy napisać i poprosić o poradę w tej delikatnej kwestii. Uznała, że może warto
byłoby napisać do redaktora naczelnego list z prośbą o uruchomienie kącika porad. Bez
wątpienia zwiększyłoby to poczytność czasopisma.
Minęło kilka spokojnych dni, kiedy znowu nie miały klientów i mogły się poświęcić
nadrobieniu spraw administracyjnych. Mma Makutsi naoliwiła maszynę do pisania i poszła
kupić nowy czajnik do gotowania wody na herbatę Rooibos. Mma Ramotswe pisała listy do
starych znajomych i przygotowywała papiery do złożenia w urzędzie skarbowym, bo zbliżał
się koniec roku rozliczeniowego. Nie zarobiła zbyt wiele, ale nie odnotowała straty, a poza
tym dobrze jej się pracowało i miała sporo zabawy. To miało dla niej większe znaczenie niż
tryskający zdrowiem bilans roczny. Pomyślała, że oprócz przychodów, kosztów i tym
podobnych w bilansie powinna być rubryka „Szczęście”. Mma Ramotswe wpisałaby do niej
bardzo dużą liczbę.
Ale to i tak było nic w porównaniu ze szczęściem Andrei Curtin, która trzy dni później
zjawiła się w Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1, gdzie poznała matkę swojego wnuka
i samego wnuka. Mma Ramotswe zostawiła ją sam na sam z Carlą, żeby ta ostatnia mogła jej
zrelacjonować wydarzenia sprzed dziesięciu lat, sama zaś zabrała chłopca na spacer. Pokazała
mu granitowe zbocza Kgale Hill i odległą smugę błękitu, wyjaśniając, że są to wody
spiętrzone przez zaporę. Michael był grzecznym, dosyć poważnym chłopcem, który stale się
zatrzymywał, żeby poskrobać jakąś skałę albo podnieść kamyk.
- To jest kwarc - powiedział, pokazując jej odłamek białej skały. - W kwarcu można
czasem znaleźć złoto.
Wzięła kamień do ręki i obejrzała go.
- Interesują cię skały?
- Chcę zostać geologiem - odparł z powagą. - W naszym hotelu czasem nocuje geolog,
który opowiada mi o skałach.
Uśmiechnęła się do niego zachęcająco.
- To byłaby ciekawa praca. Podobna do zawodu detektywa. Też szuka się różnych
rzeczy.
Oddała mu kawałek kwarcu. Biorąc go do ręki, zauważył pierścionek zaręczynowy
mmy Ramotswe. Przytrzymał jej dłoń i przyjrzał się dokładniej złotej obrączce z migoczącym
kamieniem.
- Regularny cyrkon - orzekł. - Potrafią tak zrobić, żeby wyglądał jak prawdziwy
brylant.
Kiedy wrócili ze spaceru, Carla i Amerykanka siedziały obok siebie; na twarzy
starszej kobiety gościł spokój, a nawet radość, z czego mma Ramotswe wywnioskowała, że
jako detektyw odniosła sukces.
Potem pili razem herbatę i patrzyli na siebie w milczeniu.
Chłopiec miał dla babci prezent, małą rzeźbę ze steatytu, którą sam wykonał. Wzięła
prezent i ucałowała wnuka, jak na babcię przystało.
Mma Ramotswe miała prezent dla Amerykanki - koszyk, który kupiła pod wpływem
nagłego impulsu podczas podróży powrotnej z Bulawajo od kobiety siedzącej przy drodze we
Francistown. Kobieta była w rozpaczliwej sytuacji materialnej i mma Ramotswe, która nie
potrzebowała koszyka, kupiła go, żeby ją wspomóc. Był to tradycyjny botswański koszyk z
wyplatanym wzorem.
- Te małe wypukłości to są łzy - wyjaśniła. - śyrafa ofiarowuje kobietom swoje łzy, a
one wplatają je w koszyk.
Amerykanka przyjęła koszyk po botswańsku - obiema rękami. Nie należała do tych
nieokrzesańców, którzy biorą prezent jedną ręką, jakby go wyrywali darczyńcy.
- Kochana z pani kobieta, mma. Ale dlaczego żyrafa daje swoje łzy?
Mma Ramotswe wzruszyła ramionami. Nigdy się nad tym nie zastanawiała.
- To pewnie znaczy, że każdy może coś dać - improwizowała. - śyrafa nie ma nic do
dania oprócz swoich łez.
Czy rzeczywiście o to chodzi?, pomyślała. Przez moment miała wrażenie, że widzi
ż
yrafę, która spogląda w dół spośród korony drzewa, z jej dziwnym, podpartym szczudłami
ciałem, wilgotnymi aksamitnymi policzkami i ciekłymi oczami. I pomyślała o całym pięknie,
które mieszka w Afryce, i o całym śmiechu i miłości.
Chłopak obejrzał koszyk.
- Czy to prawda, mma?
Mma Ramotswe uśmiechnęła się.
- Mam nadzieję.