ALEKSANDER McCALL SMITH
NIEDZIELNY KLUB
FILOZOFICZNY
(Przełożył: Michał Juszkiewicz)
Prószyński i s-ka
2005
1
Isabel Dalhousie widziała, jak młody mężczyzna spada z najwyższej galerii, z samej
jaskółki. Tragiczny lot trwał jedno mgnienie oka. Isabel zdążyła zauważyć tylko rozwiane włosy,
sylwetkę odwróconą do góry nogami, koszulę i poły marynarki opadłe aż na pierś oraz odsłonięty
brzuch. Potem nieszczęśnik zniknął jej z oczu; uderzywszy w locie o balustradę amfiteatru,
wpadł głową naprzód pomiędzy rzędy krzeseł na parterze.
Co ciekawe, pierwsza myśl Isabel skierowała się w stronę wiersza W.H. Audena, w
którym poeta opisał upadek Ikara. Podobne wydarzenia, twierdził Auden, zawsze mają w tle
zwyczajnych ludzi, zajętych powszednimi sprawami. Ludzie ci nie odrywają wzroku od swoich
zajęć. Nie widzą chłopca spadającego z nieba. Rozmawiałam ze znajomą, pomyślała Isabel.
Rozmawiałam ze znajomą, gdy z nieba spadł chłopiec.
Ten wieczór i tak pozostałby w jej pamięci, nawet gdyby to, co się stało, nie wydarzyło
się. Miała mieszane uczucia co do Rejkiawickiej Orkiestry Symfonicznej, o której nigdy nie
słyszała ani słowa i w żadnym wypadku nie wybrałaby się na jej koncert, gdyby nie sąsiad, który
niemalże siłą wcisnął jej bilet. Ciekawe, pomyślała wtedy, czy w Rejkiawiku naprawdę działa
zawodowa orkiestra symfoniczna, czy może to zespół amatorów? Niemniej jednak, rzecz jasna,
nawet amatorom należy się publiczność, skoro już przyjechali taki kawał drogi do Edynburga,
aby dać późnowiosenny koncert; nie po to trudzili się długą podróżą z Islandii, żeby teraz grać
dla pustej sali. Isabel poszła więc na koncert i wysiedziała do przerwy. Pierwszą część koncertu
wypełniła wiązanka kompozytorów romantycznych, niemieckich i szkockich: Mahler, Schubert
oraz Hamish McCunn.
Jak na ostatnie dni marca, wieczór był niezwykle ciepły, skutkiem czego w Usher Hall
panowała dusznawa atmosfera. Isabel na wszelki wypadek ubrała się lekko i była z tego bardzo
zadowolona, ponieważ na amfiteatrze temperatura, jak było do przewidzenia, przekroczyła
komfortowy limit. Podczas przerwy zeszła po schodach do foyer, z ulgą rozkoszując się
chłodniejszym powietrzem, wypełniającym korytarze. Wystrzegała się zatłoczonego baru, z
którego dochodziła kakofonia głosów i rozmów; była więcej niż pewna, że natknie się tam na
znajomych, jako że w Edynburgu nie sposób wybrać się dokądś i nie spotkać kogoś znajomego.
Tego wieczoru Isabel nie była jednak w nastroju do rozmów. Kiedy przyszedł czas, aby powrócić
na salę, zastanowiła się przez chwilę, czy może by tak odpuścić sobie drugą połowę koncertu,
lecz porzuciła ten zamysł; zawsze miała opory wewnętrzne, które powstrzymywały ją przed
zachowaniem mogącym sugerować brak uwagi lub, co gorsza, brak powagi. Wróciła zatem na
swoje miejsce. Na poręczy fotela, tak jak go zostawiła, leżał program; zerknęła do niego, żeby
sprawdzić, co ją czeka w drugiej części koncertu. Wzięła głęboki wdech, Stockhausen!
Isabel miała ze sobą małą lornetkę teatralną, niezwykle przydatną nawet w amfiteatrze,
który wcale nie był aż tak wysoki. Wycelowawszy ją w odległą scenę, przyjrzała się dokładnie
wszystkim muzykom po kolei. Nigdy nie mogła oprzeć się tej pokusie na koncertach. W
zwyczajnych okolicznościach nie wolno gapić się na innych przez lornetkę, ale na sali
koncertowej jest to dozwolone, a nawet jeśli raz na jakiś czas szkła odwracają się w stronę
widowni - to któż może to zauważyć? Smyczki rejkiawickiej orkiestry były takie sobie, nie było
na czym zawiesić oka, ale już w dętych drewnianych Isabel wypatrzyła klarnecistę o
niesamowitej twarzy: wysokie kości policzkowe, głęboko osadzone oczy i podbródek, rzekłabyś,
wyciosany toporem. Nie odrywając oczu od tych nadzwyczajnych rysów, Isabel myślała o
dawnych pokoleniach twardych Islandczyków oraz Duńczyków z jeszcze odleglejszej
przeszłości, których ciężka praca wydała na świat tę rasę: kobiety i mężczyzn, w pocie czoła
uprawiających nędzną wyżynną ziemię, z najwyższym trudem wiążących koniec z końcem;
rybaków polujących na dorsze w stalowoszarych wodach północnych mórz; kobiety usiłujące
wykarmić dzieci mięsem suszonych ryb i mąką owsianą. A zwieńczeniem wszystkich tych
wysiłków był klarnecista.
Odłożyła lornetkę i usiadła wygodniej w fotelu. Należało przyznać, że orkiestra grała na
całkiem przyzwoitym poziomie. Wykonanie McCunna było pełne wigoru, ale ten Stockhausen...
Kto dziś jeszcze gra Stockhausena? Być może, pomyślała Isabel, ma to być znak pewnego obycia
w kulturze: przyjechaliśmy z Rejkiawiku, to prawda, Rejkiawik to takie małe miasto, gdzie
diabeł mówi dobranoc, zgadza się, ale proszę - przynajmniej potrafimy zagrać Stockhasena
równie dobrze jak wszyscy. Zamknęła oczy. Orkiestra na gościnnych występach doprawdy nie
powinna zmuszać swoich gospodarzy do słuchania tak okropnej muzyki. Przez krótką chwilę
Isabel zastanowiła się nad koncepcją kurtuazji orkiestrowej. Z całą pewnością należy w takich
sytuacjach unikać incydentów w skali politycznej: niemieckie orkiestry, co zrozumiałe, z dużą
ostrożnością dobierały utwory Wagnera do repertuaru swoich zagranicznych tournee -
przynajmniej w niektórych krajach. Zamiast niego preferowano kompozytorów okazujących
więcej... skruchy. Isabel odpowiadał ten stan rzeczy, bo nie lubiła Wagnera.
Stockhausen zamykał program koncertu. Kiedy dyrygent w końcu zszedł z podestu, a
oklaski ucichły, Isabel wyślizgnęła się ze swojego fotela i poszła do toalety. Dosyć skąpe te
brawa, oceniła, mogło być lepiej. Może to wina Stockhausena? W łazience odkręciła kran i
przepłukała usta - w Usher Hall nie zainstalowano tak nowoczesnych urządzeń jak wodotryski z
wodą pitną - a potem obmyła twarz. Ochłodziwszy się nieco tym sposobem, wyszła z toalety i po
raz drugi tego wieczoru skierowała się w stronę schodów. W tym momencie jednakże dostrzegła
znajomą, Jennifer, która stała na pierwszym z kilku stopni, prowadzących na amfiteatr.
Isabel zawahała się. W sali koncertowej wciąż panował nieprzyjemny zaduch, ale z
drugiej strony, nie widziała Jennifer od przeszło roku; nie mogła jej minąć, nie zamieniwszy
choćby kilku słów.
Zagłębiła się w zbity tłum.
- Czekam na Davida - wyjaśniła Jennifer, wskazując ręką amfiteatr. - Wypadła mu
soczewka z oka, wyobrażasz sobie? Pożyczył latarkę od bileterki i teraz szuka zguby pod swoim
fotelem. Już raz mu się to przytrafiło, w pociągu, jak jechaliśmy do Glasgow, a teraz znów to
samo...
Postały chwilę, gawędząc. Widzowie jeden po drugim mijali je, schodząc po schodach, aż
w końcu sala opustoszała. Jennifer, atrakcyjna czterdziestka - czyli w wieku Isabel - wybrała się
na koncert w czerwonym kostiumie, a w klapę żakietu wpięła dużą złotą broszkę w kształcie
lisiej głowy. Isabel nie mogła oderwać wzroku od tego lisa, który wydawał się patrzeć na nią
swoimi rubinowymi oczami. Zezowaty lis przechera, pomyślała. Lis Witalis, jak żywy.
Minęło jeszcze kilka minut. Jennifer spojrzała nerwowo na schody.
- Lepiej tam chodźmy. Może trzeba mu pomóc - powiedziała poirytowanym głosem. - Bo
jak zgubi drugą, to dopiero będzie.
Wspięły się po kilku schodkach i spojrzawszy w dół, ujrzały Davida skulonego na
kolanach za fotelem. Pomiędzy siedzeniami pobłyskiwało elektryczne światło latarki. W tym
właśnie momencie z piętra ponad nimi spadł młody mężczyzna. Nie wydał z siebie
najmniejszego dźwięku, nie krzyknął ani słowa - leciał w absolutnej ciszy, młócąc rękami, jakby
usiłował wzbić się w powietrze albo odepchnąć pędzącą ku niemu podłogę. Nie minęła sekunda i
znikł im z oczu.
Przez krótką chwilę Isabel i Jennifer stały jak wryte, patrząc jedna na drugą z
niedowierzaniem. Potem z dołu rozległ się kobiecy krzyk, wysoki, piskliwy; następnie dał się
słyszeć podniesiony głos mężczyzny i trzask zamykanych drzwi.
Isabel chwyciła Jennifer za ramię.
- Mój Boże - szepnęła. - Mój Boże!
Mąż Jennifer wstał zza fotela, wyprostował się.
- Co to było? - zapytał. - Co się stało?
- Ktoś spadł z góry - powiedziała Jennifer, wskazując na jaskółkę, tam, gdzie kraniec
najwyższej galerii dobiegał ściany. - Stamtąd. Spadł.
Spojrzały na siebie jeszcze raz, po czym Isabel podeszła do balustrady. Wzdłuż parapetu
biegła mosiężna poręcz; chwyciła się jej i wychyliła, spoglądając w dół.
Był tam, na dole. Wpółleżał na siedzeniu jednego z foteli, z nogami na poręczach
sąsiednich. Nie miał jednego buta, zauważyła Isabel, i nosił pończochy zamiast skarpetek. Głowy
nie było widać spomiędzy siedzeń; musiała spoczywać gdzieś nisko, przy samej podłodze.
Dobrze widoczna była za to jedna ręka, wyprostowana ku górze, jakby ten nieszczęśnik chciał po
coś sięgnąć, znieruchomiała w tej pozycji. Obok stali dwaj mężczyźni w strojach wieczorowych.
Jeden z nich wyciągał właśnie rękę, aby dotknąć tego człowieka, drugi oglądał się za siebie, w
stronę drzwi.
- Szybko! - krzyknął któryś z nich. - Pośpieszcie się!
Rozległ się głos kobiety wykrzykującej coś niezrozumiale i na sali pojawił się trzeci
mężczyzna. Wbiegł pomiędzy rzędy foteli, tam gdzie leżał młody człowiek, pochylił się i zaczął
go podnosić. Teraz w polu widzenia ukazała się jego głowa, zwisająca luźno, jakby trzymała się
tylko na skórze. Isabel cofnęła się i spojrzała na Jennifer.
- Musimy tam iść - zadecydowała. - Widziałyśmy, co się stało. Trzeba komuś o tym
opowiedzieć.
Jennifer skinęła potakująco głową.
- W sumie nie widziałyśmy zbyt wiele - powiedziała. - Raz-dwa i było po wszystkim.
Wierzyć się nie chce.
Widząc, że znajoma drży na całym ciele, Isabel objęła ją za ramiona.
- To było koszmarne! - szepnęła. - Też jestem strasznie wstrząśnięta.
Jennifer zamknęła oczy.
- Tak po prostu spadł... W jednej chwili... Myślisz, że mógł przeżyć? Co zobaczyłaś?
- Obawiam się, że wyglądało to poważnie - odpowiedziała Isabel, w duchu dodając:
Naprawdę bardzo poważnie.
Zeszły po schodach. Przy wejściu na salę zgromadził się już niewielki tłumek, słychać
było gwar głosów. Gdy Isabel i Jennifer podeszły bliżej, jakaś kobieta odwróciła się i
zobaczywszy, że ktoś idzie, poinformowała je:
- Ktoś spadł z jaskółki. Tam leży.
- Wszystko widziałyśmy. - Isabel kiwnęła głową. - Byłyśmy na górze.
- Widziały panie? - zdziwiła się nieznajoma. - Naprawdę?
- Widziałyśmy, jak spadał - wyjaśniła Jennifer. - Byłyśmy na amfiteatrze. Przeleciał obok
nas.
- Okropne - powiedziała kobieta. - Taki widok...
- Zgadza się.
Nieznajoma spojrzała na Isabel, a w jej wzroku nagle pojawiła się poufałość,
dopuszczalna pomiędzy obcymi osobami, które na własne oczy widziały tragiczny wypadek.
- Nie wiem, czy powinnyśmy tak tutaj stać - mruknęła Isabel, na wpół do Jennifer, na
wpół do tej drugiej kobiety. - Będziemy tylko przeszkadzać.
Nieznajoma się cofnęła.
- Człowiek stoi, bo chciałby się na coś przydać - powiedziała potulnie. Nie przekonało to
nikogo.
- Oby tylko wyszedł z tego cało - powiedziała Jennifer. - Spadł z bardzo wysoka.
Zawadził po drodze o brzeg amfiteatru, może to go trochę przyhamowało?
Nie, pomyślała Isabel. To raczej tylko pogorszyło sprawę, bo obrażenia będą podwójne:
od uderzenia o balustradę i od upadku na podłogę. Rzuciła okiem za siebie; przy głównym
wejściu do teatru panowało poruszenie, a na ścianę padał błękitny poblask migającego sygnału
karetki.
- Trzeba ich przepuścić - powiedziała Jennifer, odsuwając się od tłumku stłoczonego przy
drzwiach. - Ratownicy będą tędy wchodzić.
Odstąpiły na bok. Dwaj mężczyźni w luźnych zielonych kombinezonach minęli je
szybkim krokiem, niosąc złożone nosze. Nie upłynęła, wydawało się, nawet minuta, kiedy
ponownie przemknęli obok, w przeciwnym kierunku. Młody mężczyzna leżał na noszach z
rękami złożonymi na piersi. Isabel cofnęła się, aby nie stać na drodze sanitariuszom, ale zanim
zdążyła odwrócić głowę, jej wzrok padł na jego twarz. Zobaczyła aureolę zmierzwionych
ciemnych włosów i delikatne rysy, których nie uszkodził tragiczny upadek. Taki piękny
człowiek, pomyślała, i tak w jednej chwili - już go nie ma. Zamknęła oczy. Poczuła w sobie ból i
wielką pustkę. Ten biedak na pewno miał gdzieś kogoś, kto go kochał; dla tego kogoś dziś, kiedy
dotrze do niego ta okrutna wiadomość, nastąpi koniec świata. Miłość, która miała wystarczyć na
całe życie, nagłe okaże się bezwartościową inwestycją, skończoną w jednej chwili razem z
życiem przeciętym upadkiem z teatralnej jaskółki.
Isabel odwróciła się do Jennifer.
- Muszę szybko iść na górę - powiedziała, zniżając głos. - Powiedz im, że wszystko
widziałyśmy. Zaraz wracam.
Jennifer skinęła głową, rozglądając się za kimś, kto tutaj wydawał polecenia. Na sali
panował niejaki zamęt. Jakaś kobieta głośno płakała - zapewne była to jedna z tych osób, które
stały na dole, kiedy doszło do tragedii. Pocieszał ją wysoki mężczyzna w wieczorowej
marynarce.
Isabel obróciła się na pięcie i ruszyła w kierunku najbliższych schodów, prowadzących na
jaskółkę. Czuła się skrępowana i kilka razy obejrzała się za siebie, ale w pobliżu nie było nikogo.
Pokonawszy ostatnich kilka schodków, przeszła pod łukowatą futryną, zagłębiając się pomiędzy
rzędy siedzeń. Podłoga loży była stroma. Panowała tutaj cisza, a przez ozdobne szklane klosze
żyrandoli wiszących pod sufitem sączyło się przyćmione światło. Isabel przyjrzała się
balustradzie, przez którą wypadł tamten chłopak. Ona i Jennifer stały niemalże w prostej linii
poniżej miejsca, z którego spadł, co pozwoliło jej zorientować się, gdzie znajdował się w
momencie, gdy się poślizgnął.
Zeszła na sam dół galerii i przemaszerowała przed pierwszym rzędem siedzeń. Wzdłuż
balustrady biegła mosiężna poręcz, o którą ten młody człowiek na pewno się przedtem opierał.
Na podłodze leżał program. Isabel schyliła się i podniosła go; okładka, zauważyła, była naddarta
- i nic poza tym. Wychyliła się, wyglądając ponad krawędzią balustrady. Musiał siedzieć właśnie
tutaj, na ostatnim fotelu w rzędzie, gdzie galeria dobiegała już do ściany. Gdyby miał inne
miejsce, bliżej środka rzędu, spadłby na amfiteatr; tylko przy samej ścianie nic nie zagradzało
drogi na sam dół, pomiędzy krzesła na parterze.
Nagle Isabel poczuła zawroty głowy i zamknęła oczy. Trwało to tylko przez chwilę, a
kiedy z powrotem je otworzyła, pozwoliła spojrzeniu opaść dobre piętnaście metrów w dół, aż na
parter. Na dole, tuż obok miejsca, gdzie spadł ów nieszczęśliwy młody człowiek, zauważyła
mężczyznę w niebieskiej wiatrówce. Zadarłszy głowę, nieznajomy spojrzał jej prosto w oczy. Po
minie Isabel poznała, że jej widok na górze zaskoczył go tak samo, jak ją zaskoczyło jego
nieoczekiwane spojrzenie; szarpnęła się w tył, jakby się nagle przestraszyła.
Odeszła od balustrady i zaczęła wchodzić z powrotem po schodach pomiędzy rzędami
siedzeń. Nie potrafiła odpowiedzieć sobie na pytanie, co spodziewała się tutaj znaleźć - o ile w
ogóle miała nadzieję na jakieś odkrycie - i czuła się zakłopotana, że zobaczył ją z dołu ten
nieznajomy. Co sobie o niej pomyślał? Bez wątpienia wziął ją za bezwstydnego gapia, który
wlazł na jaskółkę, żeby zobaczyć to, co widział tamten nieszczęśnik w ostatnich chwilach
swojego życia. A przecież Isabel chodziło zupełnie o coś innego.
Doszła do schodów i zaczęła schodzić na parter, trzymając się poręczy. Stopnie były
kamienne, a schody kręte, spiralne - na takich łatwo można się poślizgnąć. Isabel uznała, że to
właśnie spotkało tamtego biedaka: poślizgnął się. Wyjrzał, bo chciał zobaczyć kogoś na dole -
może tam był jakiś jego znajomy? - stracił równowagę i przeleciał nad balustradą. Była niska, co
tylko ułatwiło całą sprawę.
W połowie schodów zatrzymała się. W pobliżu nie było żywej duszy, a mimo to
wydawało jej się, że coś słyszała. A może to tylko wyobraźnia? Wytężyła słuch, ale na próżno.
Odetchnęła głęboko. Tamten chłopak z pewnością był ostatnią osobą, która została na jaskółce,
wszyscy zdążyli wyjść, a dziewczyna obsługująca bar na piętrze zaczęła już zamykać. Był tam
całkiem sam, wyjrzał i spadł, w zupełnej ciszy, być może nawet zobaczył, spadając, Jennifer i
Isabel - w takim wypadku byłyby one ostatnimi osobami, które widział w życiu.
Na dole, u stóp schodów, Isabel znów zobaczyła nieznajomego mężczyznę w niebieskiej
wiatrówce. Stał zaledwie kilka metrów od wyjścia z klatki schodowej. Spojrzał na nią surowym
wzrokiem.
Isabel podeszła do niego.
- Widziałam, jak to się stało - poinformowała go. - Stałam z przyjaciółką na amfiteatrze.
Widziałyśmy, jak ten człowiek spadł.
Mężczyzna spojrzał na nią.
- Będziemy musieli z panią porozmawiać - odparł. - Potrzebne nam zeznania.
Isabel skinęła głową.
- Widziałam bardzo niewiele - przyznała się. - W mgnieniu oka było po wszystkim.
Nieznajomy zmarszczył brwi.
- A po co poszła pani teraz na górę? - zapytał. Isabel spuściła głowę.
- Chciałam zobaczyć, jak to mogło się stać - odrzekła. - I teraz już rozumiem.
- Hm?
- Wyjrzał przez balustradę - wyjaśniła - i stracił równowagę. Tutaj o to nietrudno.
Mężczyzna zacisnął wargi w wąską kreskę.
- Wyświetlimy to. Nic nam po spekulacjach.
Miała to być przygana, nie zabrzmiała jednak zbyt ostro, bo nieznajomy zauważył, że
Isabel jest bardzo zdenerwowana. Trzęsła się jak w febrze. Widział to już nieraz. W obliczu
jakiejś okropnej tragedii ludzie zawsze dostają drgawek. Ze strachu. Boją się, ponieważ to, co
zaszło, uświadamia im, że człowiek zawsze żyje na krawędzi. Każda chwila jego życia może być
ostatnią.
2
Grace, gosposia Isabel, zjawiła się w jej domu rankiem następnego dnia, o godzinie
dziewiątej. Otworzyła drzwi własnym kluczem, zebrała poranną pocztę z podłogi w przedpokoju
i skierowała się do kuchni. Isabel zeszła już na dół z sypialni na piętrze i siedziała przy
kuchennym stole nad rozłożoną gazetą. Obok stała do połowy opróżniona filiżanka kawy.
Grace położyła listy na stole i zdjęła płaszcz. Była wysoka i dobiegała pięćdziesiątki,
starsza od Isabel o sześć lat, a ten płaszcz w jodełkę, który przed chwilą zdjęła, był staromodny w
kroju. Ciemnorude włosy nosiła ściągnięte w kok.
- Godzinę czekałam na autobus - oznajmiła. - Nic nie przyjechało.
Isabel wstała od stołu, wzięła czystą filiżankę i podeszła do ekspresu.
- To ci pomoże - powiedziała, napełniając filiżankę świeżą kawą, Grace upiła łyk. -
„Scotsman” pisze o tragicznym wypadku. - Isabel wskazała gazetę leżącą na stole. - Wczoraj, w
Usher Hall. Widziałam to na własne oczy. Młody mężczyzna spadł z najwyższej galerii na sam
parter.
Grace wstrzymała oddech.
- Biedaczysko - westchnęła po chwili. - I co...
- Zmarł - przerwała jej Isabel. - Zabrali go do Infirmary* [The Royal Infirmary of
Edinburgh - szpital miejski, jeden z największych państwowych szpitali w Wielkiej Brytanii
(przyp. tłum.).], ale zanim zdążyli dojechać, lekarz stwierdził zgon.
Grace spojrzała znad krawędzi filiżanki na swoją pracodawczynię.
- Skoczył?
Isabel pokiwała głową.
- Nikt nie chce w to wierzyć - powiedziała i nagle umilkła. Prawdę mówiąc, taka myśl w
ogóle nie przyszła jej do głowy. Sala koncertowa to nie miejsce do samobójczych skoków;
desperaci wybierali się raczej na Forth Bridge, most nad szerokim ujściem rzeki Forth, zaś ci
preferujący upadek na ziemię - na most Dean Bridge. Dean Bridge: Ruthven Todd napisał o nim
kiedyś wiersz, czyż nie? Żelazne kolce zamontowane na tym moście poeta nazwał „kuriozalnym
straszakiem na samobójców”, kuriozalnym, ponieważ myśl o zwykłym, niezbyt silnym bólu
powinna być niczym w obliczu absolutnej zagłady. Ruthven Todd, pomyślała Isabel, nigdy
nieuznany pomimo zachwycającej poezji, którą stworzył. Jeden wers spod jego pióra, jak sama
kiedyś powiedziała, jest wart tyle, co pięćdziesiąt linijek nadętego McDiarmida. Ale w
dzisiejszych czasach nikt już nie pamięta, kim był i co napisał Ruthven Todd.
Isabel zobaczyła raz Hugh McDiarmida na własne oczy. Chodziła wtedy jeszcze do
szkoły. Ojciec zabrał ją na spacer; przechadzali się po Hanover Street, a mijając bar „Milnes”,
natknęli się na słynnego poetę, który właśnie stamtąd wychodził w towarzystwie wysokiego
mężczyzny o dystyngowanym wyglądzie. To właśnie ten człowiek zauważył jej ojca i się z nim
przywitał. Ojciec przedstawił Isabel obu mężczyznom: wysoki uprzejmie uścisnął jej rękę, zaś
McDiarmid uśmiechnął się i skinął głową. Isabel uderzyło to, że oczy poety wydawały się
promieniować oślepiającym błękitnym światłem. Nosił kilt, a w rękach trzymał niewielką,
wysłużoną skórzaną walizkę, którą przyciskał do piersi, jakby dla ochrony przed zimnem.
Potem jej ojciec skomentował to spotkanie następującymi słowami:
- Najlepszy poeta w całej Szkocji pod rękę z najbardziej wygadanym.
- A który był który? - spytała Isabel. W szkole czytała Burnsa i kilka utworów Ramsaya i
Henrysona, ale nic nowoczesnego.
- McDiarmid, czyli Christopher Grieve, bo takie jest jego prawdziwe nazwisko, to ten
najbardziej wygadany. A ten wysoki, Norman McCaig, jest najlepszy. Ale nie doczeka się nigdy
pełnego uznania, bo w dzisiejszych czasach szkocka literatura to same jęki, kwęki i rany na
duszy. - Tu przerwał, a po chwili zapytał: - Czy ty rozumiesz, o czym ja mówię?
A Isabel odpowiedziała:
- Nie.
Grace spytała jeszcze raz:
- Ale sądzisz, że mógł skoczyć?
- Nie widziałyśmy samego momentu, kiedy wypadł. - Isabel złożyła gazetę tak, żeby
strona z krzyżówką, była na wierzchu. - Zobaczyłyśmy, jak spada, już po tym, jak się poślizgnął
czy co tam się stało. Tyle powiedziałam policji. Złożyłam zeznanie jeszcze wczoraj wieczorem.
- Nie tak łatwo się poślizgnąć - zauważyła Grace.
- A właśnie, że łatwo - sprzeciwiła się Isabel. - Nic prostszego. Kiedyś czytałam o
młodym małżeństwie, które pojechało w podróż poślubną do Ameryki Południowej. Wybrali się
nad jakiś wodospad i tani pan młody poślizgnął się i spadł.
Grace uniosła brew.
- Tutaj u nas w Edynburgu też była taka jedna, co spadła - powiedziała. - W przepaść. W
górach. I też była w podróży poślubnej.
- Sama widzisz - zakonkludowała Isabel - do czego może dojść, jak się człowiek
poślizgnie.
- Z tym tylko, że niektórzy podejrzewali, że została zepchnięta - zripostowała Grace. -
Kilka tygodni wcześniej jej mąż wykupił dla niej polisę ubezpieczeniową na wypadek nagłej
śmierci. Wystąpił o wypłatę odszkodowania, ale towarzystwo odmówiło.
- Cóż, zdarza się i tak. Jednych ktoś zepchnie, inni spadają sami, bo się poślizgnęli. -
Isabel urwała, bo nagle wyobraziła sobie tych dwoje nowożeńców w Ameryce Południowej,
wodną mgiełkę, unoszącą się nad wodospadem i spienioną białą kipiel, w której zniknął pan
młody. Zobaczyła jego świeżo poślubioną żonę, jak co sił w nogach biegnie z powrotem ścieżką,
i poczuła tę wielką, nagłą pustkę, która pewnie ją wtedy ogarnęła. Miłość do drugiej osoby czyni
człowieka niezwykle bezbronnym: wystarczy podejść odrobinę zbyt blisko krawędzi i cały nasz
świat może stanąć na głowie.
Isabel zabrała filiżankę z kawą i wyszła z kuchni. Miała krzyżówkę do rozwiązania, a
poza tym Grace nie lubiła, żeby przy pracy patrzeć jej na ręce. Nad krzyżówką Isabel siadała
zwykle w saloniku porannym, który miał okna wychodzące na ogród. Praktykowała ten zwyczaj
już od wielu lat, od czasu, kiedy wróciła do Edynburga i zamieszkała w tym domu. Krzyżówka
na początek dnia, potem reszta porannej gazety, czyli wiadomości. Isabel robiła, co tylko mogła,
żeby nie czytać sprawozdań z obrzydliwych spraw sądowych, które, zdawało jej się, zabierały
coraz więcej miejsca na łamach codziennej prasy, jakby każdy czytelnik musiał być, zdaniem
wydawcy, owładnięty obsesją na punkcie ludzkich słabości, życiowych tragedii i niepowodzeń
oraz błahych miłostek ludzi show-biznesu. Słabość drugiego człowieka należy dostrzegać,
choćby tylko z tej racji, że człowiek jest słaby z natury, ale upajać się nią - to już, zdaniem Isabel,
było zwykłe podglądactwo, a kto wie może nawet swojego rodzaju moralizatorskie plotkarstwo?
Z drugiej strony, pomyślała, czy ja sama tego nie czytam? Czytam, a jakże. Nie jestem w niczym
lepsza od całej rzeszy innych ludzi, którzy gonią za skandalem. Na widok nagłówka PASTOR
HAŃBĄ SWOJEJ PARAFII uśmiechnęła się smutno, nie mając najmniejszych wątpliwości, że
przeczyta ten artykuł tak jak wszyscy, chociaż zdawała sobie doskonale sprawę z osobistej
tragedii, która się za nim kryje, i ze wstydu, który zawsze towarzyszy takim sytuacjom.
Weszła do saloniku porannego i przesunęła fotel pod okno. Dzień był pogodny, kwiaty
jabłoni rosnących rzędem wzdłuż muru otaczającego ogród wygrzewały się w promieniach
porannego słońca. Jabłonie zakwitły w tym roku dosyć późno; ciekawe, czy doczekam się jabłek
w lecie, pomyślała Isabel. Co jakiś czas zdarzał się taki jałowy, bezowocny sezon, po którym
następowało lato obfitości, kiedy gałęzie uginały się pod ciężarem małych czerwonych jabłuszek.
Isabel zbierała je skrzętnie. Robiła z nich chutney i różne inne sosy według przepisów, które
zostawiła jej matka.
Matka, z pochodzenia Amerykanka, kobieta anielskiej dobroci, umarła, kiedy Isabel miała
jedenaście lat. Wspomnienia o niej już dawno zaczęły się zacierać w pamięci córki, miesiące i
lata zlały się w jeden ciąg, a twarz osoby, która pochylała się nad Isabel, żeby otulić ją kołdrą do
snu, była już prawie nie do odtworzenia. Jeszcze tylko matczyny głos brzmiał wyraźnym echem
w jej głowie, łagodny głos z akcentem z południa Stanów, o którym ojciec wyraził się kiedyś, że
przywodzi mu na myśl omszałe pnie drzew i postacie z dramatów Tennessee Williamsa.
Usiadłszy w saloniku z filiżanką kawy (drugą tego dnia), Isabel rozłożyła gazetę na
stoliku ze szklanym blatem i zabrała się do krzyżówki. I utknęła, prawie na samym początku.
Pierwsze hasło, jeden poziomo, było banalne, obraźliwie wręcz proste: Na monety w kasynie (9,
7). Jednoręki bandyta. Następne też nie sprawiło jej kłopotu: Dżerży stery (S). Menedżer, nie ma
się nad czym zastanawiać. Kilka kolejnych haseł było na podobnym poziomie, ale kiedy natrafiła
na Przed Francją (9), a potem na O lataniu w starym wydaniu (7), utknęła na dobre i nie mogła
już dokończyć krzyżówki. Niepowodzenie wyprowadziło ją z równowagi. Była zła na siebie. Nie
pomogło powtarzanie sobie, że jeszcze tego dnia odpowiedzi same przyjdą jej do głowy - na
razie poniosła klęskę.
Rzecz jasna, Isabel wiedziała doskonale, co jest nie tak. To przez ten wczorajszy
wypadek. Wciąż jeszcze była roztrzęsiona, i to być może bardziej, niż sama chciała przyznać. W
nocy długo nie mogła zasnąć, a gdy już się jej udało, obudziła się bladym świtem, wstała z łóżka
i zeszła do kuchni, bo zachciało się jej napić mleka. Próbowała trochę poczytać, ale nie mogła
skupić uwagi, zgasiła więc światło i leżąc po ciemku z otwartymi oczami, myślała o tym
nieszczęśliwym chłopcu. Przypomniawszy sobie jego piękną, pełną spokoju twarz, zaczęła się
zastanawiać, czy jej odczucia byłyby inne, gdyby to był ktoś starszy. Czy przejęłaby się tym
wypadkiem tak samo, gdyby tamta bezwładna głowa była siwa, a spokojna twarz - pomarszczona
wiekiem, nie tak młodzieńcza?
Silny wstrząs emocjonalny, niespokojna, niemal bezsenna noc - nic dziwnego, że nie
mogła sobie poradzić z najprostszymi hasłami. Cisnęła gazetę na stół i zerwała się z fotela.
Zapragnęła z kimś porozmawiać, obgadać to, co zaszło wczorajszego wieczoru. Z Grace
wyczerpała już ten temat - jej gosposia, zamiast poważnej rozmowy, zaczęłaby snuć
nieprawdopodobne domysły, okraszone niekończącymi się opowieściami o tragicznych
wydarzeniach, o których zasłyszała od znajomych, Isabel, która nieraz zastanawiała się, kto
wymyśla krążące po mieście anegdoty, była coraz bardziej skłonna uwierzyć, że tym kimś jest
właśnie Grace. W tej sytuacji postanowiła wybrać się do Bruntsfield i odwiedzić Cat. Cat, jej
bratanica, prowadziła delikatesy na rogu ruchliwej ulicy w okolicy znanej z dużej ilości sklepów.
Jeśli tylko nie miała zbyt wielkiego ruchu w interesie, bez problemu dawała się namówić na
kawę z ciotką.
Cat była osobą życzliwą, nieocenioną, kiedy zachodziła potrzeba trzeźwego spojrzenia na
jakąś sprawę. W takich sytuacjach Isabel najpierw zawsze zwracała się właśnie do swojej
bratanicy, która zresztą rewanżowała się jej tym samym. Kiedy miała problemy z facetami - a
zdawało się to nieodłącznym elementem jej życia - rozmowy z ciotką krążyły wyłącznie wokół
tego tematu.
- Domyślasz się, oczywiście, mojego zdania w tej kwestii - powiedziała jej Isabel przed
sześcioma miesiącami, na krótko przed tym, jak pojawił się Toby.
- Oczywiście. A ty domyślasz się, co ja o tym sądzę.
- Domyślam się - przytaknęła Isabel. - A przynajmniej tak mi się wydaje. I wiem, że nie
powinnam mówić tego na głos, bo nie wolno pouczać innych, jak mają postępować, ale...
- Ale uważasz, że powinnam wrócić do Jamiego?
- Otóż to - zgodziła się Isabel, której w tej chwili przed oczyma stanął Jamie, cudny
chłopak o czarującym uśmiechu, władający wspaniałym szkolonym tenorem.
- No tak. Ale przecież ty wiesz, że ja go nie kocham. Po prostu go nie kocham.
Na takie dictum nie ma odpowiedzi. Rozmowa była skończona, zapadła cisza.
Isabel wzięła płaszcz i zawołała do Grace, że wychodzi i nie wróci na obiad. Nie była
pewna, czy Grace ją usłyszała, bo z głębi domu dochodziło buczenie odkurzacza, więc zawołała
ponownie. Tym razem odkurzacz ucichł, a Grace odpowiedziała na wołanie.
- Nie rób dziś obiadu - poleciła jej Isabel. - Nie jestem bardzo głodna.
Kiedy przybyła do delikatesów bratanicy, Cat miała pełne ręce roboty. W sklepie było
kilkoro klientów. Dwójka buszowała pomiędzy półkami z winem, pokazując palcami etykiety na
butelkach i głośno dyskutując, dlaczego brunello jest lepsze niż chianti. Cat osobiście
obsługiwała trzecią klientkę, częstując ją plasterkiem włoskiego sera pecorino, odkrojonym z
wielkiego kręgu, leżącego na marmurowej płycie. Uśmiechnęła się, napotkawszy wzrokiem oczy
Isabel, i poruszyła ustami, bezgłośnie witając się z ciotką. Isabel gestem wskazała jeden ze
stolików, przy których Cat częstowała swoich klientów kawą do degustacji, dając bratanicy do
zrozumienia, że usiądzie i poczeka, aż wszyscy sobie pójdą.
Na skraju stołu leżał równy stosik gazet i czasopism z kontynentalnej Europy. Isabel
wzięła do ręki „Corriere della Serra”, numer sprzed dwóch dni. Czytała po włosku bez trudności,
tak samo jak Cat. Przerzuciwszy strony zawierające wiadomości z włoskiej sceny politycznej -
która dla niej była fenomenem absolutnie nieprzeniknionym w swej zawiłości - dotarła do
informacji kulturalnych. Natrafiła tam na przydługi artykuł, dokonujący rewizji dokonań Calvina,
oraz na krótką zapowiedź nadchodzącego sezonu w La Scali. Ani jedno, ani drugie nie przykuło
jej uwagi: nazwiska śpiewaków w nagłówku artykułu o La Scali nic Isabel nie mówiły, zaś
Calvino, w jej opinii, nie potrzebował kolejnej oceny swoich osiągnięć. Pozostał zatem tylko
artykuł o albańskim reżyserze, który osiadłszy w Rzymie, zamierzał kręcić filmy o swojej
ojczyźnie. Lektura dala Isabel do myślenia: jak się okazało, w Albanii Envera Hodży aparatów
fotograficznych było jak na lekarstwo - wszystkie istniejące egzemplarze znajdowały się w
rękach służb bezpieczeństwa i służyły do fotografowania podejrzanych. Reżyser zwierzał się, że
dopiero w wieku trzydziestu lat po raz pierwszy miał w rękach sprzęt fotograficzny. „Cały aż
dygotałem z przejęcia - mówił. - Bałem się, że go upuszczę”.
Isabel skończyła artykuł i odłożyła gazetę. Biedny człowiek. Tyle zmarnowanych lat. Ilu
ludziom reżimy takie jak ten złamały życie, nie dały żadnych szans, żadnych możliwości. Nawet
jeśli ludzie wiedzieli lub też tylko podejrzewali rychły koniec rządów Hodży, wielu z nich na
pewno było zdania, że już za późno na cokolwiek. Czy świadomość, że własne dzieci skosztują
tego, czego samemu nigdy się nie miało, może przynieść jakiekolwiek pocieszenie? Isabel rzuciła
okiem na Cat, dwudziestoczterolatkę, która nie miała właściwie żadnego pojęcia o tym, jak to jest
żyć w świecie podzielonym na dwie części, niezdolne, wydawałoby się, do dialogu. Kiedy runął
mur berliński, była małą dziewczynką. Stalin. Hitler i pozostali tyrani totalitaryzmu to dla niej
postacie z książek historycznych, relikty przeszłości prawie tak odległej, jak epoka Borgiów.
Ciekawe, jakie były upiory jej dzieciństwa, zastanowiła się Isabel. Czy pokolenie Cat w ogóle
wie, co to strach? Nie dalej jak przed kilkoma dniami Isabel usłyszała w radiu, że dzieciom
należy od małego wpajać, że na świecie nie ma złych ludzi, a złe uczynki to normalne ludzkie
zachowanie. Zmartwiała, słysząc te słowa; zamarła tak, jak stała, na środku kuchni, ze wzrokiem
utkwionym w korony drzew na tle wiosennego nieba. Nie ma złych ludzi. Czy ten człowiek
naprawdę tak się wyraził? Nigdy nie brakowało takich, którzy byli gotowi powiedzieć wszystko,
byle tylko pokazać, że idą z duchem czasu. Cóż, pomyślała Isabel. Z całą pewnością nikt nie
usłyszy niczego w podobnym tonie od tamtego Albańczyka, który żył otoczony złem niczym
murami wiezienia.
Jej uwagę przykuła butelka oliwy z oliwek, którą Cat ustawiła w dobrze widocznym
miejscu, na półce w pobliżu stolików. Na etykiecie wymalowany był wiejski obrazek w
dziewiętnastowiecznym stylu, z rodzaju tych, które służą włoskim producentom żywności do
reklamowania stuprocentowo naturalnych produktów rolniczych. Ta oliwa nie pochodzi z
fabryki, krzyczał ten obrazek, ale z prawdziwego gospodarstwa, a wytłoczyły ją, z własnoręcznie
uprawianych oliwek, kobiety kubek w kubek takie same, jak na naszej etykiecie, i pracowały tam
też wielkie białe wory, zwierzęta roztaczające przenajsłodszą woń, a w tle wąsaty chłop kopał
ziemię motyką. To byli porządni ludzie, który wierzą, że zło istnieje, i wierzą też w Niepokalaną
Dziewicę i w całą gromadkę świętych Pańskich. Niestety, nie ma już po nich ani śladu, a oliwa
pochodzi zapewne z północnej Afryki, przyjechała do Włoch w baryłkach i została
zabutelkowana w rozlewniach, będących własnością cynicznych neapolitańskich biznesmenów,
którzy oddają cześć Niepokalanej tylko wtedy, kiedy czują na sobie wzrok swoich matek.
- Widzę, że myślisz - oznajmiła Cat, przysiadając się do stolika. - Zawsze potrafię
powiedzieć, kiedy snujesz głębokie rozmyślania. Masz wtedy taką rozmarzoną minę.
Isabel uśmiechnęła się.
- Rozmyślałam o dalekiej Italii, o naturze zła i takich tam różnych.
- A ja rozmyślałam o serze - wyznała Cat, wycierając ręce w ściereczkę. - Tamta kobieta
spróbowała ośmiu gatunków włoskich serów, a potem kupiła mały krążek wiejskiego cheddara.
- Ma prosty smak - ujęła się Isabel za nieznajomą. - Nie możesz jej za to winić.
- Doszłam do wniosku, że nie odpowiada mi taka pospolita klientela - oświadczyła Cat. -
Chciałabym mieć mały, przytulny sklepik. Obsługiwałabym tylko stałych klientów, zapisanych
na listę, inni nie mieliby do mnie wstępu. Wybierałabym ich sama, każdy musiałby uzyskać moją
aprobatę. Jak w tym twoim klubie filozofów. Klubie, dobrze mówię?
- Niedzielny Klub Filozoficzny nie działa zbyt prężnie - powiedziała Isabel. - Ale
niedługo będziemy mieć spotkanie.
- O, fajnie - ucieszyła się Cat. - Też bym przyszła, ale niedziela to dla mnie fatalny dzień.
Nie mogę się wtedy absolutnie do niczego zabrać. Wiesz, jak to jest. Wiesz czy nie wiesz?
Isabel wiedziała. Podobny problem, jak należało przypuszczać, nękał także członków jej
klubu. Cat przyjrzała się jej uważnie.
- Wszystko gra? Coś mi wyglądasz na przybitą. Zawsze to po tobie poznam.
Isabel milczała. Opuściwszy głowę, zaczęła studiować wzór obrusa, ale po chwili
spojrzała z powrotem na bratanicę.
- Nie wszystko gra. Marnie się dziś czuję. Widziałam wczoraj coś strasznego.
Cat zmarszczyła czoło. Wyciągnęła rękę i położyła dłoń na ramieniu Isabel.
- Co się stało?
- Czytałaś poranną gazetę?
- Tak.
- A tę notkę o wypadku w Usher Hall widziałaś?
- Widziałam - odparła Cat.
- Byłam tam - powiedziała Isabel krótko. - Widziałam na własne oczy, jak ten człowiek
spadł z jaskółki.
Cat ścisnęła delikatnie jej ramię.
- Współczuję ci - powiedziała. - To na pewno było okropne przeżycie. - Zawiesiła na
chwilę głos. - A skoro już o tym mowa, to ja wiem, kto to był. Dziś rano wpadła tu jedna
znajoma i o wszystkim mi opowiedziała. Znałam tego człowieka, przelotnie, ale zawsze.
Przez chwilę Isabel milczała jak zaklęta. Wybierając się tutaj, zamierzała tylko
opowiedzieć Cat o tym, co się stało; wszystkiego mogła się spodziewać, ale nie tego, że jej
bratanica znała biednego chłopaka, który tak tragicznie skończył.
- Mieszkał niedaleko stąd - rozwinęła temat Cat. - W Marchmont. W jednym z tych
domów zaraz na skraju The Meadows, jak mi się zdaje. Zaglądał do mnie od czasu do czasu, ale
częściej widywałam tutaj jego współlokatorów.
- Jak się nazywał? - zapytała Isabel.
- Mark coś tam - odpowiedziała Cat. - Ktoś mi mówił, jak miał na nazwisko, ale nie mogę
sobie w tej chwili przypomnieć. Ta znajoma, która dzisiaj tu była, znała ich lepiej. To od niej
wiem o wszystkim. Byłam w szoku, tak samo jak ty.
- Ich? - zdziwiła się Isabel. - To on miał żonę? A może... - Urwała. Przypomniało jej się,
że w dzisiejszych czasach ludzie nader często nie mają ochoty zawracać sobie głowy ślubem,
chociaż w wielu wypadkach od ślubnej pary nie różni ich właściwie nic. Ale jak zapytać o coś
takiego? Czy miał... partnerkę? Partnerką może być równie dobrze najnowsza dziewczyna,
przelotna miłostka, jak i żona po złotych godach. Może lepiej zapytać, czy miał kogoś? To z
kolei jest sformułowanie tak nieprecyzyjne, że może oznaczać dosłownie wszystko.
Cat pokręciła głową.
- Nie wydaje mi się. Wynajmowali mieszkanie we trójkę, z dziewczyną i jeszcze jednym
chłopakiem. Dziewczyna jest z zachodu, z Glasgow czy skądś tam, i to ona głównie do mnie
zagląda. A ten drugi facet nazywa się chyba Neil, ale możliwe, że go z kimś pomyliłam.
Na ich stoliku pojawiły się filiżanki z gorącą kawą pół na pół z mlekiem. Przyniósł ją
Eddie, pomocnik Cat, jak zawsze cichy i milczący. Był z tych, co to nigdy nie spojrzeli nikomu w
oczy. Isabel podziękowała mu z uśmiechem, ale on odwrócił wzrok i czmychnął na swoje
miejsce za ladą.
- Co mu jest? - zapytała Isabel. - Nigdy na mnie nawet nie spojrzy. Nie jestem chyba aż
taka okropna, co?
Cat uśmiechnęła się.
- Jest pracowity - odparła. - I uczciwy.
- Ale nigdy na nikogo nie patrzy.
- Być może ma ku temu powód - powiedziała Cat. - Jednego wieczoru znalazłam go na
zapleczu. Siedział z nogami na biurku, a twarz trzymał w dłoniach. Płakał. Z początku wcale tego
nie zauważyłam.
- Dlaczego płakał? - zapytała Isabel. - Powiedział ci?
Cat wahała się przez chwilę.
- Trochę mi powiedział. Niezbyt wiele.
Isabel nie doczekała się dalszego ciągu; Cat najwidoczniej nie miała ochoty wyjawić jej
tego, co usłyszała od Eddiego. Powróciła więc do poprzedniego tematu, czyli do wczorajszego
wypadku. Zaczęły wspólnie dochodzić, jakim sposobem można było wypaść z balkonu, skoro
zainstalowano na nim poręcz, która miała chronić ludzi właśnie przed wypadnięciem. A może to
było samobójstwo? Ale kto się rzuca z galerii w sali koncertowej? Byłoby to bardzo egoistyczne
zagranie, stwierdziły obie zgodnie. Przecież można zrobić krzywdę komuś na dole, można kogoś
nawet zabić.
- To nie było samobójstwo - zaprzeczyła stanowczo Isabel. - Z całą pewnością.
- Skąd wiesz? - zapytała Cat. - Sama powiedziałaś, że nie widziałaś go na górze, tylko
dopiero kiedy leciał. Skąd więc ta pewność?
- Bo spadł na głowę - odparła Isabel, mając przed oczami koszulę zadartą siłą ciężkości
wraz z połami marynarki aż na samą pierś oraz piaski, odsłonięty brzuch nieszczęśnika. -
Wyglądał jak chłopiec skaczący ze skały do morza. Do wody, której nie było.
- I co z tego? Obrócił się w powietrzu. Nie widzę w tym nic dziwnego.
Isabel potrząsnęła głową.
- Nie miałby czasu, żeby się obrócić. Pamiętaj, że był tuż nad nami. Poza tym samobójcy
nie skaczą na głowę, tylko na nogi.
Cat rozważyła jej słowa. Zapewne Isabel miała rację. W gazetach od czasu do czasu
publikowano zdjęcia samobójców skaczących z okien albo z mostów. Faktycznie, zazwyczaj
spadali nogami do przodu. Ale to, że ktoś mógłby przypadkowo wypaść przez balustradę na
jaskółce w Usher Hall, wydawało jej się kompletnie nieprawdopodobne - chyba że balustrada
była niższa, niż Cat pamiętała. Postanowiła przyjrzeć się jej dokładnie przy okazji następnej
wizyty w sali koncertowej.
W milczeniu popijały kawę. Wreszcie Cat przerwała ciszę.
- Na pewno strasznie teraz przeżywasz. Znam to. Widziałam kiedyś wypadek na George
Street i też czułam się fatalnie. Wystarczy, że człowiek jest świadkiem czegoś takiego i już
trauma gotowa.
- Nie przyszłam do ciebie, żeby się użalać - zaprotestowała Isabel. - Nie chciałam, żebyś
przeze mnie też złapała dół. Przepraszam.
- Nie musisz przepraszać. - Cat wzięła Isabel za rękę. - Siedź sobie u mnie, ile tylko
chcesz. Za jakiś czas wybierzemy się na lunch, a po południu wezmę sobie wolne i razem
spędzimy czas, co ty na to?
Isabel była wdzięczna bratanicy za tę propozycję, ale czuła się senna i po południu miała
zamiar się zdrzemnąć. A stolika także nie powinna zajmować zbyt długo, bo nie jest dla gości,
tylko dla klientów.
- Może lepiej wpadnij do mnie wieczorem na kolację? - zaproponowała. - Upichcę coś na
szybko.
- Z dziką rozkoszą - powiedziała Cat po chwili milczenia - ale umówiłam się już z
Tobym. Mamy się spotkać w pubie.
- Jasne - odrzekła Isabel pośpiesznie. - Innym razem.
- Chyba, że Toby mógłby przyjść ze mną - dodała Cat. - Na pewno bardzo by chciał.
Zrobię jakąś zakąskę i przyniosę, może być?
Isabel już chciała powiedzieć nie, bo nagle wydało jej się, że dwoje młodych ludzi
niekoniecznie musi mieć ochotę na kolację w jej towarzystwie, ale Cat tak zapaliła się do tego
pomysłu, że ostatecznie się zgodziła. Umówiły się, że Cat i Toby przyjdą około ósmej. Isabel
opuściła sklep bratanicy i ruszyła pieszo w stronę swojego domu. Myślała o Tobym, który
pojawił się w życiu Cat kilka miesięcy temu i podobnie jak jego poprzednik, Andrew, wzbudził
złe przeczucia ciotki. Isabel nie potrafiła sprecyzować, co konkretnie budzi jej zastrzeżenia, ale
mimo to była przekonana, że się nie myli.
3
Popołudnie przespała. Obudziła się kilka minut przed piątą, czując się znacznie lepiej.
Grace już poszła, ale zostawiła dla niej wiadomość na kuchennym stole: Dzwonił jakiś
mężczyzna. Nie raczył się przedstawić. Powiedziałam, że śpisz. Ma oddzwonić. Z głosu wcale mi
się nie podobał. Isabel zdążyła się już przyzwyczaić do takiej korespondencji z Grace:
wiadomość zawsze zawierała krotki opis charakteru osoby, o której była mowa. Na przykład:
Dzwonił ten hydraulik, który zawsze mi się wydawał podejrzany. Zapowiedział się na jutro. Nie
chciał zdradzić, o której będzie. Albo: Kiedy cię nie było, wpadła tamta kobieta i zwróciła tę
pożyczoną książkę. Nareszcie.
Zazwyczaj Isabel peszyła się, czytając komentarze Grace. Lata znajomości wykazały
jednak, że spostrzeżenia gosposi są całkiem pożyteczne. Grace rzadko myliła się w ocenie
charakteru, a jej sądy były miażdżące. Często ograniczały się do jednego zwięzłego epitetu:
„krętacz”, mówiła na przykład, „oszust” albo „pijak”. Jeżeli miała o kimś dobre zdanie,
charakterystyka mogła się nieco wydłużyć - „bardzo szlachetny” albo „doprawdy niezwykle
uprzejmy”. Na taki wyraz uznania z jej strony trzeba jednak było porządnie zasłużyć. Isabel
spróbowała kiedyś wycisnąć z niej szczegóły tej techniki oceniania ludzi, ale Grace szybko
nabrała wody w usta.
- Widzę to i już - powiedziała tylko. - W człowieku można czytać jak w książce. I to jest
cały sekret.
- Ale bardzo często w ludziach kryje się o wiele więcej, niż widać na pierwszy rzut oka -
upierała się Isabel. - Zalety, które widać dopiero po bliższym poznaniu.
Grace wzruszyła ramionami,
- Znam kilku takich, których nie mam życzenia poznawać bliżej.
I to był koniec dyskusji. Isabel zdawała sobie sprawę, że w żaden sposób nie uda jej się
nakłonić Grace do zmiany zdania. Świat tej kobiety był bardzo prosty i przejrzysty: dzielił się na
Edynburg wraz z edynburskim zestawem wartości oraz na resztę świata. To, że Edynburg ma
zawsze rację, było aksjomatem, zaś najlepsza rzecz na świecie, jaka mogła spotkać tych, którzy
mieli przekonania niezgodne z obowiązującymi w Edynburgu, to nawrócenie na właściwe tory
myślenia. Kiedy Grace po raz pierwszy przyszła do niej do pracy, a było to niedługo po tym, jak
ojciec Isabel zachorował, Isabel wprost nie posiadała się ze zdziwienia, że poznała osobę tak
mocno zakorzenioną w świecie, o którym sądziła, że należy już w dużej mierze do przeszłości, w
świecie „obyczajnego” Edynburga, wzniesionym na fundamencie sztywnej hierarchii i
nienaruszalnych poglądów szkockiego prezbiterianizmu. Grace pokazała Isabel, jak bardzo się
myliła.
Z tego świata pochodził ojciec Isabel, ale on pragnął uwolnić się od balastu swojego
pochodzenia. Był prawnikiem z dziada pradziada. Mógł wybrać życie w ciasnym środowisku, w
którym żyli jego ojciec i dziad, a którego granice wyznaczały umowy powiernicze oraz akty
własności. Na studiach zetknął się jednak z prawem międzynarodowym, co otwarło mu oczy na
świat większych możliwości. Podjął na Harvardzie studia magisterskie w dziedzinie prawa
traktatów. Najstarszy amerykański uniwersytet mógł dopomóc mu w ucieczce, lecz ostatecznie
tak się nie stało. Użyto argumentów natury moralnej, aby ściągnąć go z powrotem do Szkocji,
niewiele jednak brakowało, a osiadłby na stałe w Ameryce; zdecydował się wrócić dosłownie w
ostatniej chwili. Przywiózł ze sobą nową żonę, którą poznał i poślubił w Bostonie. Kiedy już
stanął w Edynburgu, natychmiast wessała go rodzinna firma prawnicza. Pracował w niej, lecz
nigdy nie był szczęśliwy. Kiedyś, w chwili słabości, wyznał swojej córce, że cała jego prawnicza
kariera to wyrok, który on uważa za swój obowiązek odbyć do końca. Jego słowa zbulwersowały
Isabel do głębi. Z tego właśnie powodu, kiedy nadszedł czas wyboru studiów, odłożyła na bok
wszelkie myśli o karierze i zdecydowała się na dziedzinę, która naprawdę ją pociągała. Filozofię.
Było ich dwoje rodzeństwa: Isabel, starsza, i jej brat. Ona uczyła się w Edynburgu, ale
brata, kiedy skończył dwanaście lat, rodzice posłali do angielskiej szkoły z internatem. Szkoła,
którą dla niego wybrali, dala mu staranne wykształcenie i unieszczęśliwiła go na całe życie. Czy
można było spodziewać się czegoś innego? Pięciuset chłopców, stłoczonych w jednym miejscu,
odciętych od świata - idealne warunki, aby mogły w nich kwitnąć okrucieństwo i nikczemność. I
kwitły, wyjątkowo bujnie. Brat Isabel chodził wiecznie przygnębiony, a w odruchu
samoobronnym zawsze gotów był bronić swojego zdania do upadłego. Isabel dostrzegała u niego
atrybuty „zbroi charakteru” o której pisał Wilhelm Reich. Opisane przez amerykańskiego
psychoanalityka zmiany w osobowości produkowały ludzi sztywnych, nieszczęśliwych,
wyrażających się powściągliwie, urywanym głosem. Brat Isabel skończył studia bez dyplomu i
osiadł w Londynie. Znalazł pracę w banku kupieckim, mającym siedzibę w londyńskim City i
wiódł ciche, poprawne życie pracownika banku kupieckiego. Jeśli chodzi o siostrę, to nigdy nie
byli sobie zbyt bliscy; kiedy oboje dorośli, kontaktowali się sporadycznie. Można powiedzieć, że
to dla mnie obcy człowiek, myślała o nim Isabel, miły nieznajomy, z którym tak naprawdę
niewiele mnie łączy. Jedyną jego pasją, jak udało jej się zauważyć, było kolekcjonowanie
starych, kolorowych certyfikatów i obligacji. Pochłaniało go to bez reszty:
południowoamerykańskie spółki kolejowe, długoterminowe obligacje z czasów rosyjskiego
caratu - cały różnobarwny świat kapitalizmu. Pewnego razu jednak Isabel zapytała go, co się
kryje za tymi pięknie drukowanymi aktami własności. Praca na plantacji, czternaście godzin na
dobę? Ludzie harujący za nędzne grosze, aby w końcu powaliły ich krzemica albo zatrucie
toksynami? (Krzywdy przeszłości, pomyślała wtedy, ciekawe zagadnienie dla etyka. Czy zło
wyrządzone w przeszłości wydaje się nam mniej złe, tylko dlatego, że pamięć o nim jest mniej
żywa?).
Isabel udała się do spiżarni i przyniosła stamtąd składniki do risotta, które postanowiła
przyrządzić dla Cat i Toby’ego. W przepisie były prawdziwki, a tych miała pod dostatkiem;
przechowywała je w muślinowym worku. Nabrawszy pełną garść suszonych grzybowych
kapeluszy, zbliżyła je do twarzy, delektując się ich niezwykłym aromatem, ostrym i słonawym,
wymykającym się próbom jednoznacznego określenia. Do czego można by go porównać? Może
do ekstraktu z drożdży? Według przepisu, grzyby należało moczyć przez pół godziny i w wodzie
po nich ugotować ryż. Isabel wiedziała, że Cat przepada za risottem, zaś Toby, nie będąc, w jej
przekonaniu, wybredny, zje wszystko, co mu się poda. Cat przyprowadziła go kiedyś na kolację -
tego wieczoru wątpliwości Isabel co do jego osoby po raz pierwszy dały o sobie znać. Należało
jednak zachować ostrożność, żeby nie wpaść w pułapkę formułowania opinii w typie Grace.
Niewierny. No, proszę. Łatwo mi to przyszło, pomyślała.
Isabel wróciła do kuchni. Włączyła radio. Program informacyjny właśnie dobiegał końca.
Na świecie, jak zwykle, panował chaos. Wojny i wojenne plotki. Jakiś polityk, minister i członek
rządu, uparcie nagabywany w pewnej kwestii, równie uparcie odmawiał odpowiedzi. Nie ma
żadnego kryzysu, powtarzał. Do tych spraw należy podchodzić z dystansem.
Ale przecież to jasne, że mamy kryzys, upierał się dziennikarz prowadzący wywiad.
Mamy kryzys i kropka.
To jest sprawa dyskusyjna; osobiście nie popieram szerzenia niepotrzebnych niepokojów
wśród obywateli.
Zażenowane wymówki polityka przerwał dzwonek do drzwi. Isabel włożyła grzyby do
miski z wodą i poszła do przedpokoju otworzyć. Grace nieraz radziła jej założyć w drzwiach
wizjer, żeby wiedziała, komu otwiera, ale Isabel nigdy jej nie posłuchała. Gdyby ktoś zadzwonił
do drzwi późnym wieczorem, zawsze mogła wyjrzeć przez szparę na listy; najczęściej jednak
ufnie otwierała przybyłemu, ponieważ była zdania, że gdyby każdy zamykał się w swoich
czterech ścianach, ludzie straciliby ze sobą wszelki kontakt.
Mężczyzna stał w progu, tyłem do drzwi. Przyglądał się ogródkowi przed frontem domu.
Kiedy Isabel otworzyła, odwrócił się z uśmiechem winowajcy.
- Pani Isabel Dalhousie?
Isabel skinęła głową.
- Tak, to ja. - Obrzuciła go wzrokiem. Miał około trzydziestu pięciu lat. Czarne, lekko
zmierzwione gęste włosy. Ubrany dość elegancko, w ciemną marynarkę i spodnie grafitowego
koloru. Nosił niewielkie okrągłe okulary i ciemnoczerwony krawat. Z kieszeni na piersi
wystawała obsadka wiecznego pióra i jakiś elektroniczny notatnik. Blagier, zabrzmiał w uszach
Isabel głos Grace.
- Jestem dziennikarzem - powiedział nieznajomy, prezentując Isabel firmową wizytówkę
z tytułem gazety. - Nazywam się Geoffrey McManus.
Isabel skinęła uprzejmie głową. Tej gazety nie wzięłaby do ręki za nic w świecie.
- Czy zechce pani zamienić ze mną kilka słów? - zapytał. - Jak rozumiem, była pani
wczoraj świadkiem tego nieszczęśliwego zdarzenia w Usher Hall. Czy moglibyśmy o tym
porozmawiać?
Po chwili wahania Isabel odstąpiła na bok i zaprosiła dziennikarza do środka. McManus
szybko przestąpił próg, jakby bał się, że ona może nagle zmienić zdanie.
- Przykra sprawa - rzucił, udając się za nią do salonu, którego okna wychodziły na ulicę. -
Naprawdę straszny wypadek.
Isabel wskazała mu krzesło, sama zaś usiadła na sofie w pobliżu kominka. Rzuciło się jej
w oczy, że siadając na krześle, dziennikarz rozejrzał się po ścianach, jakby chciał oszacować
wartość wiszących dookoła obrazów. Isabel skrzywiła się z niesmakiem. Nie lubiła chełpić się
swoim majątkiem i czuła się zakłopotana, gdy przyciągał on czyjś badawczy wzrok. Ale być
może ten człowiek nie wiedział, na co patrzy. Na przykład obraz wiszący niedaleko drzwi to
Peploe z wczesnego okresu swojej twórczości. Niewielki zaś olej obok kominka wyszedł spod
pędzla Stanleya Spencera - był to szkic fragmentu „Przebudzenia umarłych”.
- Ładne ma pani obrazy - powiedział McManus wesoło. - Lubimy sztukę?
Isabel podniosła na niego wzrok. Skąd ten poufały ton?
- W rzeczy samej. Lubię sztukę.
Dziennikarz jeszcze raz rozejrzał się po pokoju.
- A ja robiłem kiedyś wywiad z Robinem Philipsonem - pochwalił się. - U niego w
pracowni.
- Z pewnością bardzo się tam panu podobało.
- Nie bardzo - zaprzeczył obojętnym tonem. - Nie przepadam za zapachem farby. Boli
mnie potem głowa.
Przez cały czas bawił się mechanicznym ołówkiem, wysuwał grafit i wpychał go z
powrotem.
- Mogę zapytać, czyni się pani zajmuje? To znaczy, o ile pani pracuje.
- Jestem redaktorem naczelnym pisma filozoficznego - odrzekła Isabel. - Nosi tytuł
„Przegląd Etyki Stosowanej”.
McManus uniósł brew.
- Widzę, że pracujemy w tym samym fachu - powiedział.
Isabel uśmiechnęła się. Już miała na końcu języka cierpkie: „Nie wydaje mi się”, ale po
namyśle nie powiedziała nic. Bo w pewnym sensie ten człowiek miał rację. Isabel zajmowała się
„Przeglądem” właściwie dorywczo, a jej obowiązki polegały na recenzowaniu i redagowaniu
nadsyłanych prac naukowych, ale ostatecznie wszystko kręciło się wokół przelewania słów na
papier, i to właśnie McManus miał na myśli.
Skierowała rozmowę z powrotem na kwestie związane z wypadkiem.
- Czy wiadomo już coś więcej w sprawie tej tragedii w Usher Hall?
McManus wyjął notes z kieszeni marynarki, otworzył go.
- Niezbyt wiele - odpowiedział. - Wiemy, kim był ten młody człowiek i czym się
zajmował. Rozmawiałem z jego współlokatorami, a teraz staram się dotrzeć do rodziców.
Wybiorę się do nich pewnie dziś wieczorem. Mieszkają w Perth.
Isabel wbiła w niego zdziwiony wzrok. Ten człowiek „wybierał się dziś wieczorem”, aby
przepytywać ludzi, którzy stracili syna.
- Dlaczego? - zapytała. - Dlaczego koniecznie chce pan z nimi rozmawiać?
McManus przesunął palcami po spiralce na grzbiecie notatnika.
- Bo będę o tym pisał - odparł. - Muszę zebrać jak najwięcej informacji. Nawet od
rodziców.
- Zastanie pan dwoje zrozpaczonych ludzi - powiedziała Isabel. - Co spodziewa się pan
usłyszeć? Że bardzo im przykro?
McManus spojrzał na nią surowym wzrokiem.
- Ta sprawa wzbudza uzasadnione zainteresowanie publiczne - przypomniał jej. - I choć
zdążyłem zauważyć, że jest pani odmiennego zdania, czytelnik ma prawo do informacji. Czy
może jest pani innego zdania na ten temat?
Isabel już miała na końcu języka własną opinię na temat prawa do informacji, ale
powstrzymała się. Ten człowiek był jej gościem, a z gośćmi nie wypada się kłócić. Mogła
godzinami potępiać wścibskich dziennikarzy, a nie zmieniłoby to ani na jotę pojęcia Geoffreya
McManusa o tym, jak ma wykonywać swój zawód. Skrupuły moralne, o ile miał takowe, chował
pod korcem, aby nie przeszkadzały mu wypytywać rodzin niedawno zmarłych osób. Tego Isabel
była pewna.
- Czego chce się pan ode mnie dowiedzieć, panie McManus? - zapytała, zerkając na
zegarek. Postanowiła, że nie zaproponuje mu kawy.
- Racja, do rzeczy - powiedział dziennikarz. - Jeśli można prosić, chciałbym usłyszeć, co
pani widziała. Wszystko, ze szczegółami.
- Widziałam bardzo niewiele - odparta Isabel. - Zobaczyłam, jak ten biedak spada, a
potem, jak ratownicy wynoszą go z sali. Nic więcej.
McManus skinął głową.
- Tak, tak. Ale proszę coś o tym opowiedzieć. Jak wyglądał, kiedy spadał? Widziała pani
jego twarz?
Isabel przyjrzała się swoim dłoniom, złożonym na kolanach. Widziała twarz tego
człowieka i wydawało jej się, że on musiał widzieć ją. Pamiętała oczy, rozwarte szeroko ze
zdziwienia albo z przerażenia. Widziała jego oczy.
- Dlaczego chce pan wiedzieć, czy widziałam jego twarz? - zapytała.
- Być może to nam coś powie. Rozumie mnie pani? Co wtedy czuł. Co tak naprawdę się
stało.
Isabel mierzyła go przez chwilę wzrokiem, tocząc wewnętrzną walkę z niesmakiem, który
budził u niej jego brak wrażliwości.
- Nie widziałam jego twarzy, przykro mi.
- Ale głowę chyba pani widziała? Był odwrócony do pani twarzą czy plecami?
Isabel westchnęła.
- Panie McManus, to trwało bardzo krótko, nie więcej niż sekundę. Nie miałam czasu się
przyglądać. Zobaczyłam człowieka spadającego z balkonu, a w następnej chwili było już po
wszystkim.
- Ale coś na pewno wpadło pani w oko - upierał się McManus. - Tak kompletnie nic pani
nie zauważyła? Człowiek składa się z twarzy, rąk, nóg i tak dalej. Patrząc na niego, widzi się
całość, ale poszczególne części także.
Isabel zastanowiła się, czy wypada wyprosić go z domu. Zdecydowała, że jeszcze chwila,
a i tak się to skończy. Lecz nagle dziennikarz zmienił taktykę przesłuchania.
- A co było później? - zapytał. - Co pani zrobiła?
- Zeszłam na dół - odparta Isabel. - W foyer stała grupa ludzi. Wszyscy byli nieźle
wstrząśnięci.
- To wtedy pani widziała, jak go wynoszą?
- Tak.
- I wtedy też widziała pani jego twarz?
- Chyba tak. Patrzyłam, jak zabierają go do karetki.
- I co potem pani robiła?
- Wróciłam do domu - oznajmiła Isabel opryskliwie. - Złożyłam policjantom zeznanie i
wróciłam do domu.
McManus zakręcił ołówkiem w palcach.
- I to wszystko?
- To wszystko - odparta Isabel.
Dziennikarz zapisał coś w notesie.
- Jak on wyglądał na tych noszach?
Isabel poczuła, że serce zaczyna jej walić jak młotem. Nie mam żadnego obowiązku
znosić takiego zachowania, pomyślała. Ten człowiek był jej gościem - w pewnym sensie - i jeżeli
rozmowa z nim przestała ją interesować, wystarczyło go poprosić, żeby opuścił dom. Wzięła
głęboki oddech.
- Panie McManus - zaczęła - nie widzę sensu w dalszym roztrząsaniu tej sprawy. Nie
rozumiem, co to może mieć wspólnego z reportażem, który pan napisze. Młody człowiek spadł i
zabił się. To chyba wystarczy, jak sądzę. Czy pański czytelnik naprawdę musi wiedzieć, jak
wyglądał, lecąc w dół? A może uważa pan, że ludzie woleliby przeczytać, że ten nieszczęśnik,
spadając, śmiał się w głos? Że leżąc na noszach, uśmiechał się radośnie? A co chcieliby
przeczytać o jego rodzicach? Że są zdruzgotani? Faktycznie, niecodzienna wiadomość!
McManus zaśmiał się.
- Nie ucz mnie mojego zawodu, Isabel.
- Pani Dalhousie, jeśli pan tak łaskaw.
- Ach, racja. Pani Dalhousie. Brakuje tylko pana Dalhousie. - Zawiesił głos. - Trochę to
dziwne. Urody można pani pozazdrościć. Powiedziałbym nawet, że cieszy pani męskie oko, jeśli
mogę być szczery.
Pod gniewnym, piorunującym spojrzeniem Isabel wbił wzrok w notes.
- Mam pilne obowiązki - oznajmiła, wstając. - Jeśli pan pozwoli...
McManus zamknął notes, ale nie ruszył się z miejsca.
- Uraczyła mnie pani wykładem na temat dziennikarskiego savoir-vivre’u - powiedział. -
Mogę przyznać, jeśli pani sobie życzy, że miała pani do tego pełne prawo. Szkoda tylko, że sama
nie pielęgnuje pani cnót moralnych, które rada by widzieć u innych.
Isabel spojrzała na niego w osłupieniu. Nie mogła zgadnąć, jak ma rozumieć tę uwagę.
- Otóż okłamała mnie pani - kontynuował McManus - mówiąc, że od razu wróciła do
domu. Tak się akurat składa, że dowiedziałem się od policjantów, którzy tam byli, choć nie tylko
od nich, że poszła pani na górę. Widziano panią, jak wyglądała z balkonu jaskółki, stojąc
dokładnie w tym samym miejscu, skąd spadł tamten człowiek. Ten szczegół jednak raczyła pani
przede mną zataić, mówiąc, że wróciła prosto do domu. Zastanawiam się, dlaczego mnie pani
okłamała.
Isabel nie zwlekała z odpowiedzią.
- Nie widziałam powodu, dla którego miałabym panu o tym opowiadać. To nie miało nic
wspólnego z tym, co zaszło.
- Doprawdy? - McManus wykrzywił się szyderczo. - A jeśli powiem, że moim skromnym
zdaniem, wie pani więcej o tym, co tam zaszło, niż jest pani skłonna przyznać? Czy nie sądzi
pani, że na podstawie naszej rozmowy mógłbym wysnuć taki wniosek?
Isabel podeszła do drzwi i otworzyła je wymownym gestem.
- Nie zamierzam wysłuchiwać podobnych rzeczy w moim własnym domu - oznajmiła. -
Zechce pan się pożegnać.
McManus niespiesznie podniósł się z krzesła.
- Nie ma - sprawy - powiedział. - Jest pani u siebie. A ja przecież nie chciałbym
nadużywać pani gościnności.
Isabel wyszła do przedpokoju i otworzyła drzwi wejściowe. McManus, który podążał jej
śladem, nagle przystanął na chwilę i zgarbiwszy się, obejrzał z bliska obraz wiszący na ścianie.
- Ma tu pani sporo ładnych rzeczy - rzucił. - Na brak grosza nie narzekamy?
4
Roztrzęsiona kucharka musi uważać z pieprzem; w przypływie złości bardzo łatwo
przedobrzyć i zepsuć całe risotto. Po spotkaniu z McManusem Isabel czuła się brudna, co było u
niej regułą zawsze, kiedy tylko zdarzyło jej się rozmawiać z kimś, kto miał kompletnie amoralne
podejście do życia. Zauważyła, że takich osób jest zadziwiająco wiele, a podobna postawa
zaczyna robić się coraz bardziej powszechna. Przybywa ludzi, pomyślała Isabel, którym obca jest
wszelka moralność. W osobie Geoffreya McManusa najbardziej zbulwersowało ją to, że wybierał
się na spotkanie z rodzicami tamtego nieszczęśnika, że ich rozpacz liczyła się dla niego mniej niż
to, że czytelnicy gazet mają ochotę dowiedzieć się, jak inni cierpią. Przeszedł ją dreszcz. Nie
przychodził jej do głowy nikt, kto mógłby coś zrobić w tej sytuacji, nikt, kto miałby na tyle
autorytetu, aby powiedzieć tamtemu typowi: „Zostaw tych biednych ludzi w spokoju”.
Zamieszała risotto i nabrała małą łyżeczkę, żeby spróbować, czy jest odpowiednio
przyprawione. Doskonale. Ryż przeszedł jak należy smakiem moczonych prawdziwków, Danie
wyszło jej na medal. Jeszcze chwila i będzie gotowe, żeby przełożyć je do piekarnika; tam
poczeka, aż Cat i Toby zasiądą razem z Isabel do stołu, a tymczasem trzeba przygotować sałatkę
i otworzyć butelkę wina.
Kiedy dzwonek do drzwi odezwał się, oznajmiając przybycie gości, Isabel zdążyła już
ochłonąć i uspokoić się. Wieczór był chłodny i Cat przyszła w długim brązowym płaszczu, który
Isabel kupiła jej kilka lat temu na urodziny. Zdjęła go i położyła na krześle w przedpokoju; pod
spodem miała czerwoną sukienkę do kostek. Toby, wysoki młody mężczyzna, rok lub dwa lata
starszy od Cat, był w ciemnobrązowej tweedowej marynarce i koszuli. Oko Isabel przykuły jego
spodnie, sztruksy w kolorze rozgniecionych truskawek; dokładnie tego się po nim spodziewała.
Pod tym względem Toby nigdy jeszcze jej nie zaskoczył. Muszę spróbować, skarciła się. Muszę
spróbować go polubić.
Cat przyniosła półmisek wędzonego łososia, który zabrała prosto do kuchni. Isabel poszła
razem z nią, a Toby został w salonie na parterze.
- I jak, lepiej się czujesz? - zapytała Cat. - Rano byłaś okropnie zdołowana.
Isabel wzięła z rak bratanicy półmisek z rybą i zdjęła folię, którą był owinięty.
- Tak - powiedziała. - Czuję się już znacznie lepiej.
Nie wspomniała ani słowem o wizycie dziennikarza, częściowo dlatego, że nie chciała, by
wyglądało, że wałkuje wciąż temat wypadku. Poza tym postanowiła wyrzucić to nieprzyjemne
zajście z pamięci.
Przełożywszy łososia na talerz, wróciły do salonu. Toby stał przy oknie z rękami
założonymi na plecach. Isabel zaproponowała gościom drinki. Napełniła kieliszki przy barku, a
kiedy im je podała, Toby zasalutował jej swoim.
- Slainte - wzniósł toast w języku gaelickim.
Isabel z trudem uniosła własny kieliszek. Była całkowicie pewna, że slainte to jedyne
gaelickie słowo, znane Toby’emu. Oprócz tego nie lubiła ozdabiania mowy ojczystej wtrętami w
obcych językach; pas du tout*. [Pas du tout (fr.) - w żadnym razie.] Toast Toby’ego skwitowała
więc cichym brindisi.
- Brin... co? - zapytał Toby.
- Brindisi - wyjaśniła Isabel. - Tak mówią Włosi przy toastach.
Cat rzuciła jej spojrzenie z ukosa. Miała cichą nadzieję, że ciotka powstrzyma się od
złośliwości. Przy jej temperamencie mogła z łatwością spłoszyć Toby’ego.
- Isabel nieźle mówi po włosku - poinformowała go.
- To się przydaje. - Toby skinął głową. - Ja tam zupełnie nie mam głowy do języków. Z
czasów szkolnych zostało mi kilka francuskich słówek i co nieco niemieckiego. To wszystko.
Sięgnął po kromkę razowego chleba i nałożył sobie porcję wędzonego łososia.
- Jestem pies na tę rybę - oznajmił. - Cat kupuje ją u takiego faceta w Argyll, jak on się
nazywa, Cat? Na imię ma Archie, dobrze pamiętam?
- Archie MacKinnon - powiedziała Cat. - Sam wędzi tego łososia u siebie w ogrodzie. Ma
tam taką starą wędzarnię, specjalnie do ryb. Moczy je w rumie i wiesza nad żarem z dębowych
drzazg. Ten niesamowity smak to właśnie od rumu.
Toby nałożył sobie jeszcze jeden kawałek, z tych największych. Cat szybko usunęła talerz
z zasięgu jego rąk, by poczęstować rybą Isabel.
- Odwiedzam Archiego, kiedy wybieram się do Campbelltown - wyjaśniła, stawiając
talerz przed ciotką. - Cudowny staruszek. Dziewiąty krzyżyk na karku, a wciąż jeszcze wypływa
na morze. Ma dwa psy. Nazwał je Max i Morris.
- Jak ci chłopcy - zauważyła Isabel.
- Tak - powiedziała Cat.
Toby zerknął na talerz z łososiem.
- Jacy chłopcy? - zapytał.
- Max i Morris - powtórzyła Isabel. - Dwaj mali Niemcy, bohaterowie pierwszego
komiksu na świecie. Zawsze tylko patrzyli, co by tu zbroić, i w końcu trafili do piekarza, który
posiekał ich na kawałki i zrobił z nich kruche ciasteczka.
Rzuciła Toby’emu spojrzenie. Max i Morris wpadli w piekarni do pojemnika z mąką i
wraz z nią dostali się do mieszarki. Ciasteczka, które z nich upieczono, zjadły kaczki. Typowy,
czysto germański wymysł, pomyślała Isabel, której przez chwilę mignęło w głowie, że to samo
mogłoby spotkać Toby’ego. Wystarczyłoby, żeby wpadł do takiej maszyny, i już byłyby z niego
kruche ciasteczka.
- Uśmiechasz się - zauważyła Cat.
- To niespecjalnie - powiedziała Isabel szybko. Czy uśmiechać się trzeba specjalnie?
Zanim podała risotto, na rozmowie zeszło im około pół godziny. Toby był niedawno z
grupą przyjaciół na nartach i zaczął opowiadać o przygodach z dzikich zjazdów nieoznaczonymi
trasami. Raz podobno było niewesoło, kiedy spowodowali osunięcie się małej, na szczęście
niezbyt gorliwej lawinki, przed którą jednak udało im się uciec.
- O mały włos nas nie porwała - przyznał Toby. - Wiecie, jaki odgłos wydaje lawina?
- Szumi jak fala? - spróbowała zgadnąć Isabel.
Toby pokręcił głową.
- Huczy jak grom - powiedział. - Jak grom z jasnego nieba. Coraz głośniej i głośniej.
Isabel wyobraziła sobie tę scenę: Toby w kombinezonie narciarskim koloru
truskawkowego, na niego pędzi wezbrana śnieżna fala, białe szczyty gór lśnią w słońcu. A
potem, przez jedną krótką chwilę, ujrzała oczyma duszy, jak czoło lawiny dogania Toby’ego, jak
jego dziko młócące kończyny znikają w skłębionej bieli i zapada wielka cisza, a spod zwałów
śniegu wystaje tylko czubeczek kija narciarskiego. Nie! - skarciła się, nie wolno tak myśleć, to
równie niegodziwe, jak wyobrażanie sobie Toby’ego w mieszarce do mąki, a potem w kruchych
ciasteczkach. Odpędziła od siebie te myśli. Dlaczego jednak, zastanowiło ją, Cat nie pojechała
razem z nim? Przecież bardzo lubi narty i dobrze jeździ. Może Toby wcale jej nie zaproponował,
żeby się z nim wybrała?
- A ty, Cat? - zapytała. - Nie chciałaś pojechać na narty? - Zdawała sobie sprawę, że to
pytanie brzmi nieco dziwnie, ale zadufanie młodego człowieka wprawiło ją w złośliwy nastrój.
Cat westchnęła.
- Wiesz, co ja mam w tym sklepie - powiedziała. - Nigdy nie mogę się wyrwać. Bardzo
chciałam pojechać, ale to było wykluczone.
- A Eddie? - spytał Toby. - Ma już swoje lata i poradziłby sobie sam przez tydzień czy
dwa. Nie ufasz mu?
- Ufam, oczywiście, że mu ufam - odrzekła Cat - ale Eddie jest taki... bezbronny.
Toby zerknął na nią z ukosa. Siedzieli oboje na kanapie w pobliżu okna; Isabel wydało
się, że w głosie Toby’ego wychwyciła pierwsze nutki szyderstwa. Ciekawe.
- Bezbronny? - powtórzył Toby za Cat. - Tak to się u ciebie nazywa?
Cat wbiła wzrok w swoją szklankę. Isabel obserwowała Toby’ego, W jego minie
dostrzegła coś w rodzaju okrucieństwa, blisko, pod samą powierzchnią, pod tą ugładzoną, lekko
zniewieściałą twarzą, która, pomyślała nagle, jest całkiem pulchna, a za dziesięć lat nos zacznie
się wyciągać... Przywołała się do porządku. Nie poczuła dotąd do Toby’ego wielkiej sympatii,
ale miłość bliźniego, o której nigdy nie należy zapominać, dyskretnie dawała o sobie znać.
- Eddie to miły chłopak - wymamrotała Cat. - I ma ciężkie życie. Ale mogę na nim
całkowicie polegać. To naprawdę przemiły człowiek.
- Jasne, jasne - zgodził się Toby. - Tylko jakiś taki miękki, nie sądzisz? Tak trochę
jakby... No, wiesz.
Isabel, która do tej pory obserwowała tę scenę ze skrywaną fascynacją, teraz poczuła, że
należy interweniować. Nie mogła pozwolić, żeby ktoś zawstydzał jej bratanicę w ten sposób,
nawet jeśli - co by jej bardzo odpowiadało - cena za to miało być to, że Cat nareszcie
przejrzałaby na oczy. Co też ona w nim widzi, zachodziła w głowę Isabel. Co on ma sobie
takiego, oprócz tego, że jest idealnym okazem swoistego rodzaju bezmyślnej męskości? Język,
którym posługiwali się rówieśnicy Cat, posiadał wyrażenia dosadniejsze, lecz także na swój
sposób bardziej zwięzłe i trafne niż język pokolenia Isabel; w tej mowie człowiek w typie
Toby’ego nazywał się „byczkiem”. Ale po co komu byczek, nie mogła pojąć Isabel, skoro
niebyczek, a właściwie jego całkowite przeciwieństwo, jest daleko bardziej interesujące?
John Liamor, na przykład. Potrafił gadać godzinami, a każde jego słowo było intrygujące.
Ludzie siedzieli, czasem całkiem dosłownie, u jego stóp i słuchali. Co kogo obchodziło, że był
chudy jak szczapa, a skórę miał bladą, niemalże przejrzystą, jak to się często zdarza u Celtów?
Był pięknym człowiekiem; aktualnie w posiadaniu innej kobiety, której Isabel nigdy w życiu nie
widziała na oczy, i to gdzieś w dalekiej Kalifornii czy na jakimś innym krańcu świata.
Poznali się w Cambridge. Isabel studiowała filozofię na Newnham College, była już na
ostatnim roku. On, wykładowca, prowadził prace naukowe. Był od niej o kilka lat starszy,
ciemnowłosy Irlandczyk, absolwent dublińskiego University College. Otrzymał podoktoranckie
stypendium naukowo-badawcze w Clare College i pisał książkę o dramaturgu Johnie
Millingtonie Synge’u. Zajmował mieszkanie służbowe na tyłach budynku uczelni, z oknami
wychodzącymi na rzekę i Fellows’ Garden, ogródek akademicki na drugim jej brzegu. Isabel
bywała tam gościem: zapraszał ją, a potem siedział, palił i przyglądał się jej. Jego spojrzenie
kompletnie ją dekoncentrowało; wiele też by dała, by się dowiedzieć, czy na jej temat
wypowiada się równie protekcjonalnym - i dowcipnym - tonem, jak w rozmowach z nią, gdy
opowiadał o innych ludziach.
John Liamor uważał, że większość ludzi w Cambridge to „głęboka prowincja”. Sam
pochodził z Cork, które doprawdy trudno nazwać prowincjonalnym miastem. Miał w głębokiej
pogardzie wychowanków drogich, elitarnych szkół angielskich - nazywał ich „małymi lordami”,
jak w książce Francesa Hodgsona Burnetta - i otwarcie szydził z duchownych, których wciąż
było pełno na uczelni. Wielu wykładowców akademickich nadal używało jeszcze tytułu
„wielebny”, który John z upodobaniem przekręcał na „wybredny”. Isabel i inni jego znajomi
śmiali się z tego do rozpuku, chociaż żadne z nich nie umiałoby powiedzieć, co ich właściwie tak
bawi. Nawet rektor uczelni Johna, łagodny historyk ekonomii, który niczego nigdy nie żałował
swojemu gościowi z Irlandii, nawet on zasłużył sobie u niego na miano „króla obskurantów”.
John Liamor zgromadził wokół siebie salon akolitów, studentów, których przyciągnęła
zarówno jego bezsprzeczna błyskotliwość, jak i to, że poglądy, które wygłaszał, z daleka czuć
było piekielną siarką. Były lata siedemdziesiąte, a banalna gadanina, której w poprzedniej
dekadzie nie brakło, zdążyła już ucichnąć. Czy pozostało jeszcze; coś, w co można było wierzyć,
albo chociaż wykpić? Ambicja i własna korzyść, te dwa wszechwładne bożki nadchodzącego
dziesięciolecia, czekały na swoją kolej za kulisami, nie ważąc się jeszcze pokazać na środku
sceny, dzięki czemu wiecznie zamyślony Irlandczyk, obrazoburca z powołania, mógł fascynować
i budzić podziw. John Liamor nie wymagał, żeby ludzie skupieni wokół niego w coś wierzyli;
wystarczyło mieć talent prześmiewczy. I to właśnie tak ich pociągało: on mógł wyśmiewać
samych prześmiewców, bo był Irlandczykiem, a oni Anglikami, pomimo całego radykalizmu,
który prezentowali. Zaś w oczach Johna Liamora każdy Anglik był bezpowrotnie stracony jako
część aparatu ucisku.
Isabel trudno było odnaleźć się w tych kręgach. Znajomi nie chcieli wierzyć, że związek,
który powstawał na ich oczach, ma jakiekolwiek szansę. Najbardziej wydziwiali nad nimi ci,
którzy nie sprzyjali Johnowi Liamorowi - a trzeba powiedzieć, że nie był on osobą popularną ani
w swojej uczelni, ani na wydziale filozoficznym. Wytykali mu intelektualną protekcjonalność i
zagrożenia, które niesie ze sobą takie zachowanie; John czytał francuskich filozofów, a w swoich
wypowiedziach nawiązywał do idei Foucaulta. Było jeszcze coś innego: co najmniej jeden albo
dwóch jego przeciwników, tych najbardziej zagorzałych, miało mu za złe, że nie jest Anglikiem.
- Nasz irlandzki przyjaciel i jego przyjaciółka ze Szkocji - wyraził się o nich kiedyś jeden
z tych właśnie ludzi. - Niebywale interesująca para. Ona taka życzliwa, rozsądna, uprzejma, a on
zgrywa się na Brendana Behana*. [Brendan Behan - irlandzki dramaturg i powieściopisarz
(przyp. tłum.).] Jeszcze tylko brakuje, żeby zaczął wywodzić słodkie trele, co pewnie niedługo
nastąpi. Ten typ tak ma. „Płyną z dumą łez potoki, gdy o śmierci jego myślę”, i tak dalej, i tak
dalej. Znacie takich, co to do tej pory nie mogą nam wybaczyć jakichś tam domniemanych
zaszłości.
Czasami Isabel sama zadawała sobie pytanie, co ją właściwie tak pociąga w Johnie
Liamorze. Wydawało jej się, że dla nich dwojga nie ma po prostu innej opcji; wyobrażała sobie,
że ona i John są jak dwoje ludzi w podróży, dzielący ten sam przedział, skazani na swoje
towarzystwo. Inni ludzie tłumaczyli to w bardziej prozaiczny sposób.
- Seks - powiedział krótko jeden ze znajomych Isabel. - Seks łączy ludzi wszelkiej maści.
Nie jest tak? Prosta sprawa. Wzajemna sympatia nie jest wymagana.
- Pireneje - powiedziała nagle Isabel.
Toby i Cat spojrzeli na nią z jednakowym zdziwieniem.
- Otóż to - beztrosko ciągnęła dalej Isabel. - Pireneje. Wiecie, że nigdy nie byłam w
Pirenejach? Ani razu.
- A ja byłem - pochwalił się Toby.
- A ja nie - powiedziała Cat. - Ale bardzo bym chciała tam pojechać.
- Możemy wybrać się razem - rozwinęła Isabel myśl. - I Toby też, gdyby tylko zechciał.
Co ty na to, Toby? Wspinalibyśmy się po skałkach, Toby szedłby pierwszy, a my za nim,
przywiązane do niego liną. Stuprocentowe bezpieczeństwo.
Cat się zaśmiała.
- Na pewno by się poślizgnął i jeszcze pociągnął nas za sobą. Wszyscy byśmy się
pozabijali... - Urwała w pół słowa, kiedy dotarło do niej, że nie pomyślała o tym, co mówi.
Posłała Isabel przepraszające spojrzenie. Przecież cała ta kolacja miała jeden cel: żeby ciotka
przestała myśleć o tym, co się zdarzyło w Usher Hall.
- Andy - powiedziała Isabel radośnie. - Byłam tam raz. Niesamowite góry, ale tak
strasznie wysokie, że ciężko oddychać.
- Też kiedyś byłem w Andach - wtrącił się Toby. - Z moim klubem wspinaczkowym.
Jeden z naszych chłopaków poślizgnął się i spadł. Ze sto pięćdziesiąt metrów w dół, jak nie
więcej.
Zapadła głucha cisza. Toby, przypomniawszy sobie, jaka jest sytuacja, wbił wzrok w swój
kieliszek. Cat uniosła oczy do sufitu, wędrując po nim spojrzeniem.
Goście pożegnali się nieco wcześniej, niż planowali. Isabel została sama w kuchni,
wpatrzona w stos brudnych naczyń, piętrzący się na zmywarce. Wieczoru żadną miarą nie można
było zaliczyć do szczególnie udanych. Przy kolacji rozmowa zaczęła się trochę kleić, ale w
końcu, dzięki Toby’emu, zeszła jednotorowo na temat wina; jego ojciec był uznanym importerem
win, zaś syn pracował w rodzinnej firmie. Isabel widziała, jak Toby wącha wino, którego mu
nalała. Myślał pewnie, że ona tego nie zauważy; mylił się. Trunkowi nie sposób zresztą było
cokolwiek zarzucić, był to australijski cabernet sauvignon, wcale nie pierwszy lepszy i
bynajmniej nie najtańszy. Z drugiej strony, koneserzy nieufnie podchodzą do win z Nowego
Świata. Wbrew wszelkim zapewnieniom i zaprzeczeniom, które można by usłyszeć od winiarzy,
jest to środowisko niereformowalnych snobów, a prym wśród nich wiodą Francuzi. Isabel była
pewna, że Toby uważa ją za osobę zdolną podać do kolacji sikacza z supermarketu. Prawda zaś
była taka, że znała się na winach, i to lepiej niż większość ludzi. Trunek, którym poczęstowała
swoich gości, był jak najbardziej na miejscu.
- Australia - skomentował Toby krótko. - Południowa Australia.
- Bardzo dobre - powiedziała Cat.
Toby nie zwrócił na nią uwagi.
- Wyraźnie czuć owoce.
Isabel uśmiechnęła się do niego uprzejmie.
- Jak się spodziewam, masz podniebienie przyzwyczajone do lepszych trunków.
- Dobry Boże - odkaszlnął Toby - mówisz, jakbym był nie wiadomo jakim snobem. To
jest zupełnie... zupełnie dobre wino. Nie mam zastrzeżeń.
Odstawił kieliszek.
- Próbowaliśmy niedawno w biurze wybornego clareta, ze starych krzewów. Coś
niesamowitego. Ojciec wytrzasnął skądś jedną butelkę, całą obrośniętą kurzem. Szybko się
otwierało* [W żargonie winiarskim wino się „otwiera”, czyli zaczyna wydzielać aromat po
nalaniu do kieliszka (przyp. tłum,).], ale jeśli się go skosztowało w porę, ach!
Isabel słuchała z grzeczności. W sumie cieszyła ją ta prezentacja dobrych manier w
wykonaniu Toby’ego, ponieważ liczyła na to, że Cat znudzi się gadaniną i samym gadaczem przy
okazji. Nuda zresztą musiała wkraść się do tego związku, i to prędzej niż później, kryjąc w
głębokim cieniu wszelkie możliwe zalety, jakie Cat dostrzegała u Toby’ego. Czy możliwe, żeby
to była miłość? Isabel w zasadzie wykluczała taki stan rzeczy, ponieważ dostrzegła, że Cat jest
wyczulona na wady tego człowieka - kiedy tylko zdarzało się, że Toby powiedział coś, co
wprawiało ją w zażenowanie, Cat dawała nieomylny znak tego wyczulenia, na przykład
wywracała nieznacznie oczami. Osoby, które kochamy, nigdy nie narażają nas na zawstydzenie;
może się zdarzyć, że sprawią nam przelotną przykrość, ale nigdy nie poczujemy się naprawdę
głęboko zażenowani ich zachowaniem. Wybaczamy im potknięcia i wady albo też w ogóle ich
nie zauważamy. Tak samo było z Isabel, która przebaczyła Johnowi Liamorowi wszystko, nawet
to, że pewnej nocy, w jego służbowym mieszkaniu na uczelni, nakryła go w łóżku z młodą
studentką, która na jej widok zachichotała i owinęła się jego własną koszulą, którą z siebie
zrzucił. Zaś John popatrzył tylko w okno i powiedział:
- Masz marne wyczucie czasu, Liamor.
Być może, rozmyślała Isabel, prościej byłoby nigdy nikogo nie kochać, nigdy nie
pozwolić sobie na miłość. Być sobą, tak po prostu, nieczułą na ból, który zadają nam inni.
Mnóstwo ludzi tak żyje i nie skarży się - ale czy tacy ludzie są naprawdę zadowoleni ze swojego
życia? Ciekawe, pomyślała Isabel, ilu z nich świadomie wybrało samotność, a ilu znosi ją tylko
dlatego, że w ich życiu nigdy nie pojawił się ktoś, kto mógłby ich od niej uwolnić. Rezygnacja,
pogodzenie się z faktem bycia samotnym to jedno, a całkiem inną rzeczą jest wybór życia w
pojedynkę.
Podstawowym pytaniem, oczywiście, było, dlaczego człowiek odczuwa potrzebę bycia
zakochanym. Filozof redukcjonista odpowiedziałby, że wszystko jest kwestią procesów
biologicznych, a miłość dostarcza motywacji, aby łączyć się w pary i wychowywać razem
potomstwo. Wywód prosty i oczywisty, jak zresztą wszystkie argumenty zakorzenione w
psychologii ewolucyjnej. Skoro jednak natura człowieka ma być czysto biologiczna, czym
wytłumaczyć fakt, że można pokochać ideę, rzecz, miejsce? Dobrze uchwycił tę ludzką zdolność
W. H. Auden, kiedy wyznał, że jako mały chłopiec zakochał się w motopompie, która, jak
napisał, była „idealnie tak samo piękna jak ty”. Przeniesienie, powiedziałby socjobiolog,
poparłszy swoją tezę starym freudowskim dowcipem, że tenis jest substytutem seksu. Tak
postawiony argument można było zripostować tylko w jeden sposób: że seks równie dobrze może
służyć jako substytut tenisa. Isabel kiedyś podzieliła się tymi przemyśleniami z bratanicą.
- Zabawne, przyznaję - skomentowała Cat - ale stuprocentowo prawdziwe. Emocje mają
jedną funkcje: strzec nas, żeby się nam nie działa krzywda. Jak u zwierząt, można by rzec. Strach
powoduje ucieczkę. O pożywienie trzeba walczyć. Nienawiść i zazdrość. Reakcje cielesne,
mające na celu przetrwanie.
- Ale przecież równie prawdziwe jest stwierdzenie, że emocje grają rolę w kształtowaniu
uczuć wyższych - zareplikowała Isabel. - To dzięki emocjom jesteśmy zdolni do empatii. Kiedy
kogoś kocham, wiem, co czuje ta druga osoba, znam ją jak siebie samą. Żal - było nie było,
bardzo ważna emocja - umożliwia mi zrozumienie cierpienia innych ludzi. Zatem dzięki
emocjom kształtuje się nasza moralność. Wyrabia się w nas moralna wyobraźnia.
- Być może - przyznała wtedy Cat, ale nie patrzyła na Isabel, tylko na słoik marynowanej
cebuli, jako że ta rozmowa odbyła się w jej delikatesach; ze względu na otoczenie Cat miała
trudności z właściwą koncentracją. Marynowana cebula, choć nie ma absolutnie nic wspólnego z
moralną wyobraźnią, pomyślała wtedy Isabel, z pewnością kryje jednak w sobie jakieś utajone
znaczenie; być może nadaje sens goryczy.
Po pożegnaniu Cat i Toby’ego Isabel wyszła do ogrodu. Noc była chłodna. Olbrzymi
ogród na tyłach jej domu, odgrodzony od ulicy murem, był pogrążony w ciemności. Na czystym
niebie migotały gwiazdy, rzadki widok w mieście, gdzie światło produkowane przez ludzką
populację zazwyczaj wymazuje ich blask z nieba. Isabel wyszła na trawnik, kierując się w stronę
małej drewnianej oranżerii, pod którą niedawno odkryła lisią norę. Niespodziewany lokator,
który od czasu do czasu raczył nasunąć się jej na oczy, otrzymał przydomek Lis Witalis. Witalis
był stworzeniem smukłym i wdzięcznym; Isabel widywała go po zmierzchu, jak zwinnie
przemykał się po szczycie ogrodowego muru albo pędem przecinał na skos ulicę, podążając
własnymi ścieżkami i załatwiając swoje sekretne, nieznane nikomu sprawy. Z przyjemnością
widziała go u siebie, a pewnego wieczoru wystawiła mu w ogrodzie pieczonego kurczaka w
charakterze ofiary. Rankiem po ptaku nie zostało ani śladu; dopiero później Isabel znalazła w
jednym z kwietnych klombów kostkę obgryzioną do czysta; cały szpik został dokładnie wyssany.
Czego Isabel życzyła swojej bratanicy? Odpowiedź była prosta: życzyła jej, aby była
szczęśliwa. Stary, wyświechtany frazes, niemniej jednak prawdziwy. W wypadku Cat szczęście
konkretnie sprowadzało się do znalezienia właściwego mężczyzny, ponieważ mężczyźni
najwidoczniej byli dla niej niezwykle ważni. Nie chodziło o to, że partnerzy Cat nie podobali się
Isabel z zasady. Gdyby tak było, powód jej antypatii byłby jasny i oczywisty: zazdrość. Ale to
było coś innego. Isabel przyjęła do wiadomości, że dla jej bratanicy właśnie to jest ważne, i miała
tylko nadzieję, że Cat odnajdzie to, czego szuka, to, czego naprawdę pragnie. Zdaniem Isabel,
tym czymś - kimś - był Jamie. A ja? - zapytała samą siebie. Czego ja pragnę?
Ja pragnę, żeby w drzwiach stanął John Liamor i powiedział: „Przepraszam. Przepraszam
za te wszystkie stracone lata. Wybacz mi”.
5
Wypadek w Usher Hall przeszedł bez większego echa w gazetach, które Isabel zaliczała
do „podlejszej prasy” (a jak inaczej je nazwać, broniłaby się przed ewentualnymi zarzutami,
przecież właśnie tym są, wystarczy je przejrzeć i zobaczyć, o czym piszą). Także „Scotsman” i
„Herald”, czyli „pisma o właściwym poczuciu moralnym”, jak je nazywała, milczały na ten
temat. Z tego, co Isabel było wiadomo, McManus nie zdołał dowiedzieć się zbyt wiele, a jeśli
nawet udało mu się sklecić jakiś tekst ze strzępków informacji, wydawca najprawdopodobniej go
odrzucił, bo był niespójny i banalny. Prosta tragedia, nawet gdy rozegra się w tak niezwykłych
okolicznościach, to nie jest temat-rzeka. Isabel spodziewała się, że teraz zostanie wdrożone
śledztwo, badające przyczyny tragicznego wypadku, co jest rutynowym postępowaniem, gdy
śmierć następuje nagle lub w nieoczekiwany sposób. Bywało, że prasa informowała czytelników
o rezultatach śledztwa, także przesłuchania świadków przed sędzią okręgowym mogły być
prowadzone przy drzwiach otwartych. Działania te wykonywano fachowo i sprawa szybko
znajdowała rozstrzygnięcie. Tak było, kiedy badano wypadki w fabrykach, do których, jak
ustalono, doszło, ponieważ ktoś zapomniał, że jeden z kabli jest pod napięciem; tragiczne zajścia,
których przyczyną był wadliwie podłączony wyciąg tlenku węgla, lub strzelba, która miała być
nienaładowana. Rozwikłanie zagadki nigdy nie trwało zbyt długo. Sędzia okręgowy, który
prowadził sprawę, cierpliwie gromadził wykaz stwierdzonych usterek, wymagających naprawy;
czasem upominał odpowiednie osoby, lecz najczęściej powstrzymywał się od komentarzy. Po
zbadaniu okoliczności następowało orzeczenie i sąd zabierał się do następnej tragedii w porządku
dziennym, zaś krewni ofiary opuszczali salę sądową małymi grupkami, od których wiało
przygnębieniem i żalem. Śmierć młodego człowieka w Usher Hall miała wszelkie widoki, żeby
zostać uznaną za wypadek; ponieważ do nieszczęścia doszło w miejscu publicznym, mogła
wywiązać się dyskusja na temat bezpieczeństwa, zakończona wydaniem przez sędziego
oficjalnego zalecenia, nakazującego podwyższenie poręczy na jaskółce. Rozpatrzenie sprawy nie
musiało być jednak błyskawiczne, a wydanie ostatecznego orzeczenia mogło sądowi zabrać
nawet kilka miesięcy; do tego czasu Isabel miała nadzieję o wszystkim zapomnieć.
Mogłaby omówić wszystko od początku z Grace, ale jej gosposia miała głowę zajętą
czymś innym: udzielała moralnego wsparcia przyjaciółce, która przechodziła akurat ciężki okres
w życiu. Chodzi o to, wyjaśniła Grace Isabel, że mężczyźni nie potrafią się zachować; męża
przyjaciółki dopadł kryzys wieku średniego, a ona, biedaczka, odchodziła już od zmysłów.
- Kupił sobie całą szafę nowych ubrań - opowiadała Grace, przewracając oczami.
- Może potrzebuje odmiany - podsunęła Isabel. - Ja też tak kiedyś zrobiłam, chyba nawet
dwa razy.
Grace pokręciła głową.
- Ale on nakupował sobie młodzieżowych ciuchów - zazgrzytała. - Obcisłe dżinsy,
pulowerki z dużymi literami na przedzie, takie rzeczy. Zaczął słuchać rocka. I chodzić do
klubów.
- Aha - powiedziała Isabel. Faktycznie, kluby nie wróżyły nic dobrego. - A ile on ma lat?
- Czterdzieści pięć. Podobno to najgorszy wiek dla mężczyzny.
Isabel zastanowiła się przez chwilę. Co tu robić w takiej sytuacji?
Grace wyręczyła ją w odpowiedzi.
- Ja tam go wyśmiałam - przyznała się. - Powiedziałam mu szczerze, co o tym myślę: że
wygląda jak kretyn i że nie ma po co się stroić w ubrania dla młodego chłopaka.
Isabel potrafiła sobie wyobrazić, jak musiała wyglądać ta scena.
- I co on na to?
- Że mam pilnować własnego nosa. - Grace była wyraźnie oburzona. - Powiedział, że ja
tam sobie mogę myśleć, że wszystko już mam za sobą, ale on wcale nie musi. Co to znaczy
„wszystko”, zapytałam go, a on nie odpowiedział.
- Ale typ - zgodziła się Isabel.
- Biedna Maggie - opowiadała dalej Grace. - On chodzi po tych klubach, ale jej nigdy ze
sobą nie zabiera. Zresztą i tak wcale jej tam nie ciągnie. Biedaczka siedzi w domu i zamartwia
się, gdzie też on się podziewa i co wyprawia. I jak ja mogę jej pomóc? Ale wiesz, dałam mu
książkę.
- Jaką?
- Taką starą książeczkę, sfatygowaną, z oślimi uszami. Znalazłam ją w księgarni w West
Port: „W co się bawić? Sto rozrywek dla nastolatka”. Ale jakoś wcale nie było mu do śmiechu.
Isabel za to wybuchnęła śmiechem. Grace potrafiła być szczera aż do bólu. Był to
prawdopodobnie skutek tego, że wychowała się w mikroskopijnym mieszkanku niedaleko ulicy
Cowgate, wśród ludzi, którzy poza pracą właściwie nie mieli własnego życia i zawsze bez
ogródek mówili to, co myślą. Isabel zdawała sobie sprawę, że życie Grace potoczyło się
całkowicie innym torem niż jej własne. Ona cieszyła się wszelkimi przywilejami i mogła
wybierać sobie szkoły, tymczasem Grace musiała się zadowolić przepełnionym
powszechniakiem, gdzie ucznia traktowano jak zło konieczne. Czasami Isabel wydawało się, że
jej zwątpienie i niepewność to skutek właśnie starannego wykształcenia, które otrzymała, zaś
Grace ze swoich szkół wyniosła niezachwianą wiarę w słuszność tradycyjnych edynburskich
wartości. Nie było tutaj nawet odrobiny miejsca na zwątpienie, przez co Isabel nieraz zadawała
sobie pytanie: kto jest szczęśliwszy, czy ten, kto wie dużo i wątpi, czy ten, który święcie wierzy
w słuszność swoich przekonań i nigdy nie próbuje ich kwestionować? Po długich przemyśleniach
doszła do wniosku, że odpowiedź na to pytanie nie ma nic wspólnego ze szczęściem, które jest
jak pogoda: raz jest, a raz go nie ma. Wyglądało na to, że wszystko zależy od charakteru danej
osoby.
- Maggie, ta moja przyjaciółka - oznajmiła Grace - mówi, że bez mężczyzny nie można
być szczęśliwą. Dlatego tak się przejmuje, że ten jej Bilo stroi się jak dzieciak. Jeśli znajdzie
sobie teraz jakąś młodszą, to Maggie zostanie sama jak palec. Nie będzie miała nic.
- Powiedz jej - zaczęła Isabel - że twoim zdaniem, mężczyzna wcale nie jest kobiecie
niezbędny.
Wygłosiła to zdanie bez zastanowienia i nagle dotarło do niej, że Grace może ją źle
zrozumieć. Isabel wcale nie chciała powiedzieć, że uważa Grace za zaprzysięgłą starą pannę,
która nie potrafiła nikogo sobie znaleźć.
- Chciałam powiedzieć - dodała szybko - że mężczyzna ogólnie nie jest...
- Nieważne - przerwała jej Grace. - Wiem, o co ci chodziło.
Isabel zerknęła na nią ukradkiem i podjęła:
- Zresztą ja nie mam co się wypowiadać o mężczyznach. Nie odnotowałam na tym polu
żadnych znaczących sukcesów,
A właściwie dlaczego? - zadała sobie pytanie. Skąd ten brak sukcesów? Nie ta osoba, nie
ten czas? A może i jedno, i drugie? Grace spojrzała na nią z lekkim zdziwieniem.
- Co on ci zrobił, ten twój Irlandczyk? Jak mu tam było? John i jak dalej? Nigdy mi o tym
nie mówiłaś.
- Zdradzał mnie - powiedziała krótko Isabel. - Przez cały czas, gdy byliśmy w Cambridge.
A potem, kiedy dostałam stypendium podyplomowe na uniwersytecie w Cornell i wyjechaliśmy
razem do Stanów, on nagle oświadczył, że znalazł sobie inną kobietę - tak naprawdę to była
jeszcze dziewczyna - i wyjeżdża z nią do Kalifornii. I następnego dnia już go nie było.
- Tak po prostu?
- Tak po prostu. Ameryka uderzyła mu do głowy, chociaż twierdził, że ten kraj go
wyzwolił. Słyszałam, że nawet normalni, rozważni ludzie potrafią tam zwariować, kiedy poczują
się wolni od różnych ograniczeń, które narzucano im we własnym kraju. Z nim właśnie tak było.
Rozpił się, podrywał jeszcze więcej dziewczyn i zrobił się bardziej porywczy.
Grace przez chwilę milczała, przetrawiając te nowe informacje. Potem spytała:
- Rozumiem, że nadal tam mieszka?
Isabel wzruszyła ramionami.
- Pewnie tak. Chociaż pewnie znów znalazł sobie nową kobietę. Nie wiem.
- Ale chciałabyś się dowiedzieć?
I na to pytanie odpowiedź brzmiała: tak, oczywiście. A to dlatego, że Isabel, wbrew
rozsądkowi, wbrew własnym poglądom, wybaczyłaby mu, gdyby wrócił do niej i poprosił o
wybaczenie. Rzecz jasna, nigdy by tego nie zrobił, dzięki czemu nie była wystawiona na
niebezpieczeństwo z powodu słabości swojego charakteru. Już nigdy więcej nie groziło jej, że
ulegnie niebezpiecznemu urokowi Johna Liamora.
Była na najlepszej drodze, żeby zapomnieć o wypadku w Usher Hall, lecz nagle, dwa
tygodnie później, otrzymała z pewnej galerii sztuki zaproszenie na party z okazji otwarcia
wystawy. Isabel kupowała obrazy w galeriach, dlatego regularnie dostawała zaproszenia na
przyjęcia tego rodzaju. Na ogół starała się unikać inauguracji wystaw, bo nieodmiennie panowały
tam tłok i hałas, a ogólna pretensjonalność aż biła po oczach. Jednak kiedy wystawiane obrazy
budziły powszechne zainteresowanie, wybierała się na otwarcie, i to możliwie jak najwcześniej,
aby zdążyć obejrzeć eksponaty, zanim na tabliczkach z tytułem dzieła zdążą się pojawić
czerwone kropki ewentualnej konkurencji. Lekcją w tym względzie była dla niej niegdysiejsza
retrospektywna wystawa dzieł Cowiego; Isabel spóźniła się na uroczyste otwarcie, a kiedy
przyszła, okazało się, że tych kilka obrazów, które były na sprzedaż, wykupiono w ciągu
pierwszego kwadransa. Darzyła Cowiego sympatią; lubiła jego niepokojące portrety ludzi jakby
zatopionych w staroświeckim bezruchu, uczennic o smutnych twarzach, zajętych rysowaniem lub
haftem wśród czterech ścian cichego pokoju, jego pejzaże szkockiej wsi, gdzie drogi i ścieżki
zdawały się prowadzić tylko z ciszy w ciszę, oraz martwe natury - sute fałdy tkaniny
udrapowanej na stojaku w pracowni malarskiej. Miała w swojej kolekcji dwa nieduże oleje
Cowiego i z miłą chęcią dokupiłaby jeszcze trzeci, ale spóźnienie pokrzyżowało jej plany.
Dostała nauczkę i wzięła ją sobie do serca.
Tego wieczoru miało się odbyć otwarcie wystawy prac Elizabeth Blackadder. Jedna duża
akwarela wpadła Isabel w oko. Obiecała sobie, że ją kupi, ale najpierw postanowiła obejrzeć
resztę ekspozycji. Żaden inny obraz nie przemówił do niej jednak, a kiedy wróciła do akwareli,
na tabliczce widniała już czerwona kropka. Przed malowidłem stał młody człowiek, na oko
dobiegający trzydziestki, w garniturze w kredowobiałe prążki, z kieliszkiem w ręce. Isabel
rzuciła okiem na obraz, który nagle zaczął jej się podobać o niebo bardziej, a potem na
mężczyznę w garniturze, pilnując się, aby najmniejszym nawet gestem nie zdradzić
rozdrażnienia.
- Piękna rzecz, prawda? - zagadnął nieznajomy. - Kiedy patrzę na jej obrazy, zawsze mi
się wydaje, że to chińska malarka. Ta lekkość. Te kwiaty.
- I koty - zauważyła Isabel kwaśno. - Koty też maluje.
- Tak - zgodził się mężczyzna w garniturze. - Koty w ogrodach. Taki przyjemny temat.
Nie to co socrealizm.
- Koty istnieją naprawdę - sprzeciwiła się Isabel. - Dla nich jej obrazy to czysty
socrealizm. - Spojrzała jeszcze raz na płótno. - Kupił pan tę akwarelę?
Nieznajomy skinął głową.
- Dla narzeczonej. Prezent zaręczynowy.
Powiedział to z dumą - a widać było, że jest dumny z zaręczyn, nie z tego, że kupił obraz
- i Isabel momentalnie zmiękła.
- Będzie zachwycona - zapewniła go. - Sama miałam kupić to płótno, ale cieszę się, że
pan mnie uprzedził.
Na twarzy nieznajomego pojawiło się zakłopotanie.
- Najmocniej przepraszam - powiedział, - Mówiono mi, że obraz jest na sprzedaż. Nie
zauważyłem żadnego...
Isabel przerwała jego tłumaczenia.
- Nie było żadnego znaku. Kto pierwszy, ten lepszy. Ubiegł mnie pan. Wystawa w galerii
sztuki to arena walki na śmierć i życie.
- Są jeszcze inne. - Mężczyzna wskazał gestem drugą ścianę. - Na pewno znajdzie pani
jeszcze coś równie dobrego. Może nawet lepszego.
Isabel uśmiechnęła się.
- Bez wątpienia. Poza tym i tak nie mam już gdzie wieszać obrazów. Musiałabym coś
zdjąć ze ściany. Po co mi jeszcze jedno malowidło?
Nieznajomy zaśmiał się na te słowa, a potem, zauważywszy, że Isabel trzyma pusty
kieliszek, zaofiarował się, że go napełni. Zgodziła się. Kiedy wrócił, przedstawił się jej. Nazywał
się Paul Hogg. Mieszkał o jedną przecznicę od galerii, na Great King Street. Utrzymywał, że z
całą pewnością widział już Isabel na jakiejś wystawie, właśnie tutaj, ale przecież, jak mówią,
Edynburg to mała wieś, gdzie codziennie wpada się na ludzi, których już się kiedyś widziało.
Czy i ona tak sądzi?
Isabel sądziła. Ma to, rzecz jasna, swoje minusy, dodała. A gdyby ktoś chciał prowadzić
podwójne życie? W Edynburgu to rzecz nie do pomyślenia, czyż nie? Trzeba by się chyba
przeprowadzić do Glasgow.
Paul nie podzielał jej opinii. Jak się okazało, znał kilkoro ludzi, którzy z pełnym
powodzeniem prowadzili podwójne życie.
- Ale skąd właściwie wiesz o tym ich drugim życiu? - zapytała Isabel, przechodząc
odruchowo na „ty”. - Sami ci o nim powiedzieli?
Paul zastanowił się przez chwilę.
- Nie - odrzekł wreszcie. - Podwójne życie prowadzi się w konspiracji i nikomu się o nim
nie mówi.
- Czyli odkryłeś ich sekret - wywnioskowała Isabel. - I kto miał rację?
Musiał przyznać, że ona. Roześmiali się oboje.
- Ale muszę ci powiedzieć - dodał Paul - że nie wyobrażam sobie, po co miałbym wieść
podwójne życie. Czy w dzisiejszych czasach jest jeszcze coś takiego, z czym trzeba się kryć
przed ludźmi? Nic już nikogo nie szokuje, nie dziwi. A skazani mordercy piszą książki.
- To prawda - przyznała Isabel. - Ale czy to są faktycznie dobre książki? Czego można się
z nich dowiedzieć? Tylko ludzie wyjątkowo niedojrzali albo bardzo głupi podziwiają
degeneratów. - Umilkła na moment, po czym dodała: - Wydaje mi się jednak, że czegoś ludzie
muszą się wstydzić, że pozostało jeszcze coś, co wolą robić tak, żeby nikt nie widział.
- Młodzi chłopcy - powiedział Paul. - Znam osobę, która chodzi na chłopców. W zasadzie
wszystko jest zgodne z prawem, bo wybiera sobie siedemnasto-, osiemnastolatków. Ale z drugiej
strony, to są jeszcze dzieciaki.
Isabel spojrzała na akwarelę, na kwiaty i na koty. Ten świat był daleki od świata Elizabeth
Blackadder.
- Chłopcy - mruknęła. - Potrafię zrozumieć, że są takie osoby, dla których młodzi chłopcy
są... Jak to nazwać? Interesujący. I że takie... zainteresowanie można chcieć ukryć. Nie każdy jest
Katullusem i musi pisać o tym wiersze. Katullus przyznawał się do tego bez cienia skrępowania.
Tematykę miłości do młodych chłopców uznaje się za odrębny gatunek w literaturze klasycznej,
prawda?
- Ta osoba, którą znam, najczęściej jeździ chyba w okolice Calton Hill - powiedział Paul.
- Wybiera się tam samotnie, w pustyni samochodzie, a wraca z chłopcem. Oczywiście, wszystko
w tajemnicy.
Isabel uniosła brew.
- No cóż. Różne rzeczy ludzie robią.
W Edynburgu było tak, że jego jeden kraniec nie miał pojęcia o tym, co dzieje się na
drugim, lecz przecież w końcu było to miasto, jak mówiono, zbudowane na hipokryzji. To
prawda, że wydało ono Hume’a i było kolebką szkockiego Oświecenia, ale co się stało potem? W
dziewiętnastym wieku nastał małostkowy kalwinizm i światło opuściło Edynburg, odeszło w inne
strony: z powrotem do Paryża, do Berlina albo za morze, do Ameryki, na Uniwersytet Harvarda i
do innych podobnych miejsc, gdzie teraz już wszystko było możliwe. A Edynburg zyskał miano
miasta poważanego, gdzie wszystko robi się dokładnie tak, jak robiło się zawsze. Ta opinia
ciążyła edynburczykom niczym kamień u szyi; mnożyły się bary i kluby, gdzie ludzie mogli
zachowywać się tak, jak naprawdę chcieli, ale nigdy nie mieli odwagi zrobić tego publicznie.
Doktor Jekyll i Mr Hyde narodzili się w Edynburgu, jakżeby inaczej, i w tym mieście opowieść o
nich miała najwięcej sensu.
- Niemniej jednak - ciągnął dalej Paul - osobiście nie prowadzę podwójnego życia. Jestem
konwencjonalny aż do bólu. Zarządzam funduszem inwestycyjnym, zatem praca nie dostarcza mi
szczególnych emocji. A moja narzeczona pracuje na Charlotte Square*. [Charlotte Square - ulica
w Edynburgu, gdzie mieszczą się siedziby wielu firm finansowych, z których słynie stolica
Szkocji (przyp. tłum.)]. Ostatnie określenie, które do nas pasuje, to... No właśnie, co?
- Cyganeria? - podsunęła Isabel z uśmiechem.
- Otóż to - zgodził się Paul. - Jesteśmy bardziej w stylu...
- Elizabeth Blackadder? Kwiaty i koty?
Rozmowa płynęła dalej. Po około piętnastu minutach Paul odstawił swój kieliszek na
parapet.
- A może pójdziemy gdzieś usiąść? - zaproponował. - Niedaleko jest pub „Vincent”,
Umówiłem się z Minty o dziewiątej, a mam średnią ochotę drałować teraz do domu. Napijemy
się czegoś, pogadamy. To znaczy, jeśli się zgodzisz. Możesz przecież mieć inne plany.
Isabel chętnie przystała na jego propozycję. Galeria zapełniła się już ludźmi i zaczynało
być gorąco. Gwar rozmów takie przybrał na sile i goście musieli się nawzajem przekrzykiwać.
Gdyby zostali tutaj dłużej, zdarłaby sobie gardło na amen. Zabrała płaszcz z szatni, pożegnała się
z właścicielami galerii i wyszła w towarzystwie Paula. Skierowali się do małego pubu „Vincent”,
który mieścił się na końcu ulicy. Było to miejsce tradycyjne i nietknięte snobizmem.
Lokal świecił pustkami. Usiedli przy stoliku w pobliżu drzwi, gdzie było więcej świeżego
powietrza.
- Nieczęsto bywam w pubie - powiedział Paul. - Ale lubię sobie posiedzieć w takim
miejscu.
- Ja już nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłam w pubie - przyznała się Isabel. -
Może w poprzednim życiu. - Nie było to prawdą, bo pamiętała wszystkie wieczory spędzone w
knajpach z Johnem Liamorem. Wspomnienia bolały.
- Ja w poprzednim życiu zarządzałem funduszem inwestycyjnym - rzekł Paul. - I w
przyszłym wcieleniu czeka mnie pewnie to samo.
Isabel parsknęła.
- Na pewno miewasz w pracy dobre momenty, przyznaj się - powiedziała. - Bacznie
obserwujesz rynki. Wyczekujesz, jak rozwinie się sytuacja. Tym się zajmują tacy ludzie jak ty,
prawda?
- Och, pewnie, że zdarzają się niezłe momenty - odrzekł. - Trzeba sporo czytać.
Wysiaduję przy biurku, przeglądam prasę finansową i raporty o stanie spółek. Tak naprawdę to
można powiedzieć, że jestem czymś w rodzaju szpiega. Zajmuję się wywiadem.
- A jak ci się pracuje w twojej firmie? - zapytała Isabel. - Miłych masz kolegów?
Paul zwlekał z odpowiedzią. Wziął ze stołu szklankę i pociągnął długi łyk piwa. W końcu
przemówił, ale nie podniósł wzroku, siedział z oczami wbitymi w blat stołu.
- W sumie są mili. W sumie.
- Czyli że nie są - powiedziała Isabel.
- Nie, tego nie mogę powiedzieć. Chodzi o to, że... No cóż. Straciłem współpracownika.
Kilka tygodni temu. Miałem pod sobą bezpośrednio dwóch ludzi, on był jednym z nich.
- Rzucił pracę i zmienił firmę? - domyśliła się Isabel. - Przekabacili go? Z tego, co wiem,
nie ma takiego człowieka, którego headhunterzy nie mieliby na oku. Mam rację? Tak to jest w tej
branży?
Paul pokręcił głową przecząco.
- Umarł - odrzekł. - A raczej zginął. Spadł i się zabił.
Mógł to być na przykład wypadek w górach; nie było praktycznie tygodnia, żeby nie
trąbiono o śmierci jakiegoś skałkowca w szkockich Highlands. Ale Isabel wiedziała od razu, że
nie o tym mowa.
- Chyba wiem, o kogo chodzi - zaczęła. - Czy to było...
- W Usher Hall - przerwał Paul. - Tak. To był on. Mark Fraser. - Umilkł na chwilę. -
Znałaś go?
- Nie - zaprzeczyła Isabel. - Ale widziałam, jak to się stało. Stałam na amfiteatrze i
rozmawiałam z przyjaciółką, a on przeleciał tuż obok nas jak... jak...
Urwała i położyła dłoń na ręce Paula, który siedział ze wzrokiem wbitym w blat stołu,
ściskając w dłoni swoją szklankę, zaszokowany tym, co od niej usłyszał.
6
Przebywanie w jednym pomieszczeniu z palaczami zawsze ma taki sam koniec. Isabel
czytała kiedyś, że dzieje się tak, ponieważ ubrania osób niepalących są pokryte warstwą jonów o
znaku ujemnym, a dym tytoniowy zawiera jony naładowane dodatnio. Kiedy więc dym znajdzie
się w powietrzu, natychmiast ciągnie do powierzchni o przeciwnym znaku i przez to właśnie
ubrania nieprzyjemnie pachną. Z tego też powodu Isabel, podniósłszy z krzesła w sypialni żakiet,
który miała na sobie poprzedniego wieczoru, aż się skrzywiła, gdy w jej nozdrza uderzył ostry
fetor zastałego papierosowego dymu. W pubach zawsze znajdą się palacze, pod tym względem
„Vincent” nie był wyjątkiem. Nie pomogło to, że siedzieli niedaleko drzwi. Ubranie czuć było
papierosami.
Isabel zrobiła coś, co zawsze pomagało: zanim schowała żakiet do szafy, kilka razy
mocno strzepnęła go przed otwartym oknem. Zamknąwszy szafę, wróciła do okna, z którego
roztaczał się widok na ogród. Jej wzrok zatrzymał się na drzewach rosnących tuż obok
ogrodowego muru: wysokim jaworze i parze bliźniaczych brzóz, które z chętną uległością
poddawały się podmuchom wiatru. Paul Hogg. Nazwisko ewidentnie wskazywało na
pochodzenie z południowo-wschodnich regionów Szkocji i zawsze kojarzyło się Isabel z
pisarzem Jamesem Hoggiem, znanym pod przydomkiem „pasterza z Ettrick”, najsłynniejszym ze
słynnych Hoggów. A było ich niemało. W gronie tym znaleźli się nawet Anglicy, przykładem
Quintin Hogg, lord Hailsham, arystokrata pełniący urząd Lorda Kanclerza (mąż stanu o aparycji
wieprza, pomyślała Isabel i natychmiast skarciła się w myśli; nie należy dworować sobie z panów
Hoggów) oraz jego syn, Douglas Hogg. I tak dalej. Była tych Hoggów cała paczka.
Poprzedniego wieczoru nie siedzieli w barze zbyt długo. Było widać, że wspomnienie o
śmierci Marka Frasera wprawiło Paula w przygnębienie. Natychmiast zmienił temat, ale tragedia
w Usher Hall położyła się cieniem na całej dalszej rozmowie. Zanim jednak dopili do końca
swoje drinki i rozeszli się każde w swoją stronę, Paul powiedział coś, co sprawiło, że Isabel
zdrętwiała, jakby poraził ją prąd:
- On nie mógł spaść. Miał dobrą głowę do wysokości, to akurat wiem. Uprawiał sporty
wysokogórskie. Kiedyś wszedłem z nim na Buchaille Etive Mhor*. [Buchaille Etive Mhor -
skalisty szczyt (ponad 900 m n.p.m.) w paśmie gór Cairngorm w północnej Szkocji, trudna trasa
wspinaczkowa (przyp. tłum.).] Zasuwał do góry jak po drabinie. Fantastyczny zmysł
wspinaczkowy.
Przerwała mu wtedy, pytając, co chce przez to powiedzieć. Skoro tamten nie mógł spaść,
czy to ma znaczyć, że rozmyślnie skoczył?
Paul potrząsnął głową,
- Wątpię. To prawda, że ludzie każdego dnia nas zaskakują, ale jednak nie potrafię sobie
wyobrazić, dlaczego akurat on miałby zrobić coś podobnego. Większą część tamtego dnia
spędziliśmy razem i nie zauważyłem, żeby był w najmniejszym stopniu przygnębiony. Wprost
przeciwnie: jedna ze spółek, które on osobiście wyszukał i polecił naszej uwadze, nadzwyczaj
obiecująco poradziła sobie na analizie wyników tymczasowych, a sporo w nią zainwestowaliśmy.
Prezes przesłał mu notatkę służbową z wyrazami uznania, gratulując przenikliwości. Mark
bardzo się z tego ucieszył. Był taki wesoły, jakby go kto na sto koni wsadził. Czy miał powód,
żeby ze sobą skończyć?
W odpowiedzi na własne pytanie Paul znów pokręcił przecząco głową. Następnie zmienił
temat, a Isabel pozostała sam na sam ze swoimi domysłami. Tego poranka, schodząc do kuchni
na śniadanie, zaczęła snuć je na nowo. Grace przyszła nieco wcześniej i zdążyła już ugotować dla
niej jajko. W gazetach pojawiły się komentarze; minister, który poprzednio w rozmowie z
dziennikarzami uchylał się od komentarzy, teraz podczas interpelacji poselskich w parlamencie
odpowiadał wymijająco i odmówił udzielenia informacji, których żądali przedstawiciele
opozycji. Grace wystarczyło wtedy jedno spojrzenie na jego zdjęcie w gazecie, żeby od razu
przypiąć mu łatkę: „kłamca”. A teraz miała na to dowód, czarno na białym. Spojrzała na Isabel
wymownie, oczekując, że spróbuje jej zaprzeczyć, ale Isabel tylko skinęła głową.
- Wstrząsające - powiedziała. - Już nawet nie pamiętam, kiedy zaczęło się tolerować
kłamstwo w życiu publicznym. A ty pamiętasz?
Grace pamiętała, a jakże.
- Zaczęło się od prezydenta Nixona, który kłamał jak najęty. Potem zza Atlantyku to
przyszło do nas i nasi zaczęli tak samo kłamać. Taki był początek. Teraz kłamstwo jest na
porządku dziennym.
Isabel nie mogła się z tym nie zgodzić. Był to tylko kolejny dowód na to, że ludzie utracili
swą moralną busolę. Grace, rzecz jasna, nie kłamała nigdy. Była wzorem uczciwości, zarówno w
sprawach poważnych, jak i błahostkach, a Isabel ufała jej bezgranicznie. Z drugiej strony, Grace
nie była przecież politykiem i nigdy nie mogłaby nim zostać; Isabel przypuszczała, że w tym
zawodzie zaczyna się kłamać już przed komisją kwalifikacyjną dla kandydatów.
Oczywiście nie każde kłamstwo jest złe; także w tym względzie, pomyślała Isabel, Kant
nie miał racji. Jednym z najbardziej niedorzecznych zdań, jakie kiedykolwiek wypowiedział
filozof z Królewca, było stwierdzenie, że człowiek ma obowiązek powiedzieć prawdę mordercy
poszukującemu swojej ofiary. Gdyby taki morderca zapukał do drzwi i zapytał: „Zastałem go?”,
według Kanta bezwzględnie należy odpowiedzieć zgodnie z prawdą, choćby w konsekwencji
miało to oznaczać śmierć niewinnej osoby. Co za bzdura! Isabel mogła sobie nawet dokładnie
przypomnieć ten absurdalny passus: „Prawdomówność w sytuacjach, kiedy nie można uchylić się
od odpowiedzi, stanowi formalny obowiązek każdego w stosunku do wszystkich, bez względu na
szkody, które powiedzenie prawdy przyniesie temu, kto ją powiedział bądź też komuś innemu”.
Nic dziwnego, że Beniamin Constant poczuł się urażony tym stwierdzeniem i nie pomogło
tłumaczenie Kanta - mało przekonujące, trzeba przyznać - że mordercę można by aresztować,
zanim wykorzystałby informację zdobytą w wyniku udzielenia mu tamtej zgodnej z prawdą
odpowiedzi.
Rozwiązanie tego dylematu było proste i oczywiste: kłamstwo, ogólnie rzecz biorąc, jest
złą rzeczą, ale istnieją takie przypadki (które należy szczegółowo wypunktować jako listę
wyjątków), kiedy celowe rozminiecie się z prawdą jest dopuszczalne. Z tego względu kłamstwa
można podzielić na dobre i na złe, a przyczyny tych pierwszych dopatrywać się w życzliwości
względem drugiej osoby (na przykład kiedy człowiek nie chce ranić uczuć innego człowieka).
Gdyby ktoś, dajmy na to, nas zapytał, co sądzimy o jego najnowszym - mało gustownym -
zakupie, a my odpowiedzielibyśmy szczerze, nie tając prawdy, moglibyśmy sprawić temu komuś
przykrość i zepsuć mu radość posiadania nowej rzeczy. W takich sytuacjach ludzie zwykli
kłamać, a nawet chwalić to sobie, i z całą pewnością tak właśnie należało robić. Z całą
pewnością? Być może nie było to aż takie proste. Gdy człowiek raz przywykł, że się kłamie,
nawet w tak specjalnych okolicznościach, granica pomiędzy prawdą i fałszem mogła ulec
zatarciu.
Isabel przyszło do głowy, że pewnego dnia powinna przeanalizować szczegółowo to
zagadnienie i napisać artykuł oparty na swoich przemyśleniach. Mogłaby go zatytułować
„Pochwała hipokryzji”, a pierwsze zdanie brzmiałoby: „U osoby, którą określamy mianem
hipokryty, zazwyczaj stwierdzamy jakąś moralną ułomność. Czy jednak hipokryzja jest czymś
nieodwracalnie złym? Niektórzy hipokryci zasługują na bliższą uwagę...”.
Możliwości było więcej. Hipokryzja to nie tylko kłamstwo; jest nią także mówienie
jednego, a robienie czegoś odwrotnego. Ludzie, którzy tak postępują, spotykają się na ogół ze
stanowczym potępieniem, lecz ta sytuacja nie musi być wcale aż tak prosta, jak niektórzy byliby
skłonni twierdzić. Czy alkoholik przestrzegający kogoś przed skutkami picia jest hipokrytą? Czy
jest nim żarłok, który poleca diety odchudzające? Ci, do których te rady byłyby skierowane,
mogliby z łatwością oskarżyć tych ludzi o obłudę, lecz wyłącznie wtedy, gdy żarłok twierdziłby,
że wcale nie je za dużo, a pijak nie chciałby się przyznać, że pije. Natomiast w razie gdyby
doszło tylko do przemilczenia własnych słabości, nadal można by uznawać ich za hipokrytów,
ale w tym wypadku hipokryzja nie musiałaby wcale być złą rzeczą. Nikt by przez nią nie
ucierpiał, a nawet mogłaby przynieść jakiś pożytek (o ile tylko nikt by jej nie odkrył). Idealny
temat na spotkanie Niedzielnego Klubu Filozoficznego. Być może warto by zebrać się specjalnie
po to, aby go omówić. Kto oparłby się zaproszeniu na dyskusję o hipokryzji? Chyba tylko
członkowie takiego klubu jak nasz, pomyślała Isabel.
Postawiła kieliszek z jajkiem na stole, nalała sobie filiżankę świeżo parzonej kawy i
zasiadła do śniadania, kładąc przed sobą poranne wydanie „Scotsmana”. Grace zostawiła ją w
kuchni i poszła robić pranie. W gazecie nie było nic ciekawego - a do czytania sprawozdań z
obrad szkockiego parlamentu Isabel nie potrafiła się zmusić - więc przejście do krzyżówki nie
zabrało dużo czasu. Cztery poziomo: Niepokonany zdobywca, jak Malta i Ren. Jasna sprawa:
akronim słów „Malta” i „Ren” dawał słowo Tamerlan - imię człowieka, który trafił nawet do
finału jednego z wierszy Audena. WHA, jak w myślach nazywała go Isabel, lubił krzyżówki i
specjalnie dla nich zamawiał prenumeratę „Timesa” do austriackiego Kirchstetten, gdzie
mieszkał. W jego domu panował bałagan, legendarny zresztą; wszędzie walały się rękopisy,
książki i przepełnione popielniczki, a pośród tego codziennie zasiadał on, ze sfatygowanym
egzemplarzem wielkiego słownika oksfordzkiego, rozłożonym na krześle obok, i zabierał się do
krzyżówki z „Timesa”. Isabel marzyła o tym, żeby go spotkać i porozmawiać z nim, a chociażby
tylko podziękować mu za to, co napisał (z wyjątkiem ostatnich dwóch powieści), ale
przeczuwała, że potraktowałby ją jako jeszcze jedną ze swoich wielbicielek-erudytek, których
imię jest legion. Sześć pionowo: Domorosły poeta, wieprz i młoda owca* [W języku angielskim
słowo hog znaczy „wieprz”, ale jednocześnie może też oznaczać młodą, ani razu jeszcze
niestrzyżoną owcę. W tym drugim znaczeniu wyraz ma także oboczną pisownię: hog/hogg, stąd
zastosowanie w krzyżówce (przyp. tłum.).] (4). Hogg, naturalnie. Jednak pojawienie się akurat
dziś tego nazwiska w krzyżówce należało uznać za przypadek.
Siedziała w saloniku porannym, dopóki nie skończyła, a tymczasem druga filiżanka kawy
ostygła i nie nadawała się już do picia. Isabel nie czuła się najlepiej, była na granicy mdłości; być
może poprzedniego wieczoru za dużo wypiła. Odtworzyła w myśli wczorajsze wydarzenia i
uznała, że to raczej nie wchodzi w grę: dwie nieduże lampki wina na otwarciu wystawy, a potem
jeszcze jedna, nieco większa, w pubie. To było za mało, żeby zaszkodzić jej na żołądek, za mało
nawet, żeby wywołać ból głowy. Mdłości, które ją ogarnęły, to nie była dolegliwość fizyczna, ale
po prostu skutek zdenerwowania. Do wczoraj Isabel żywiła przekonanie, że otrząsnęła się już z
szoku, którego doznała po tym, jak na własne oczy ujrzała tamten straszny wypadek, ale myliła
się najwidoczniej, bo wciąż odczuwała jego psychiczne następstwa. Odłożywszy gazetę,
zapatrzyła się w sufit, rozmyślając, czy to właśnie jest to, co lekarze nazywają nerwicą
pourazową. Żołnierze pierwszej wojny światowej cierpieli na podobne schorzenie, z tym, że
wtedy mówiono o tym „nerwica frontowa”. A chorych rozstrzeliwano za tchórzostwo.
Zaplanowała sobie w myślach dzisiejszy poranek, który zapowiadał się pracowicie: co
najmniej trzy artykuły nadesłane do „Przeglądu” trzeba było wysłać do recenzji, i to już dziś,
przed południem. Wydawca czekał też na indeks do numeru specjalnego, który miał się ukazać
jeszcze w tym roku. Isabel, która nie lubiła sporządzać indeksów, odkładała tę pracę, jak długo
się dało, ale do końca tego tygodnia musiała wysłać gotowy skorowidz do akceptacji, co
oznaczało, że trzeba będzie przysiąść nad nim dziś, jutro albo pojutrze. Zerknęła na zegarek.
Dochodziła dziewiąta trzydzieści. Trzy godziny pracy i indeks będzie prawie gotowy, a może
nawet uda się go skończyć. Zatem o dwunastej trzydzieści lub, powiedzmy, o pierwszej będzie
można wyjść na obiad z bratanicą, o ile, oczywiście, nie okaże się, że Cat jest zajęta. Ta myśl
poprawiła nastrój Isabel. Trochę porządnej pracy, a potem luźna pogawędka z Cat - to właśnie
było jej potrzebne, aby pozbyć się chandry, która spadła jej na głowę. Idealne lekarstwo na
nerwicę pourazową.
Cat miała czas, ale dopiero o wpół do drugiej, ponieważ Eddie poprosił dziś o nieco
wcześniejszą przerwę obiadową. Umówiły się w małym bistro naprzeciwko delikatesów, bo Cat
wolała wyjść dokądś na lunch niż jeść przy którymś z własnych stolików. Poza tym denerwowało
ją, że Eddie zawsze przysłuchuje się, o czym szefowa rozmawia z gośćmi.
Isabel szybko uporała się z indeksem i zakończyła pracę kilka minut po dwunastej.
Wydrukowała gotowy skorowidz i włożyła go do koperty, zamierzając wysłać po drodze do
Bruntsfield. Powodzenie w pracy bardzo podniosło ją na duchu, ale nie wymazało z pamięci
rozmowy z Paulem. Wciąż ją to gnębiło; wyobrażała ich sobie, jak wspinają się razem na
Buchaille Etive Mhor, być może nawet spięci jedną liną; widziała, jak Mark spogląda za siebie,
tam, którędy idzie Paul, a promienie słońca rozświetlają jego twarz. Isabel widziała w gazecie
zdjęcie chłopaka; był zabójczo przystojny, co czyniło całą sprawę jeszcze smutniejszą, chociaż,
oczywiście, nie powinno tak być. Śmierć ludzi pięknych znaczy dokładnie tyle samo, ile śmierć
tych mniej obdarzonych przez naturę; to nie ulega kwestii. Dlaczego wiec śmierć, na przykład,
Ruperta Brooke’a lub lorda Byrona zdawała się bardziej tragiczna niż śmierć innych młodych
ludzi? Być może powód był taki, że piękni ludzie cieszą się u innych większą miłością; a może to
sama śmierć stawała się straszniejsza, kiedy zabierała właśnie takie jednostki, zaś jej pozorne
zwycięstwo zyskiwało na znaczeniu. Nikt, wydawała się mówić z uśmiechem, nikt nie jest na
tyle piękny, abym nie mogła go zabrać.
Isabel przyszła do restauracji naprzeciwko delikatesów Cat o wpół do drugiej. Klientów
nie było już zbyt wielu. W głębi sali zajęte były tylko dwa stoliki. Przy jednym siedziała grupka
kobiet obłożonych wypchanymi torbami na zakupy, drugi zajmowała trójka studentów, którzy
nachylając się głowami do siebie, przysłuchiwali się historii opowiadanej przez jednego z nich.
Isabel wybrała stolik i usiadła, żeby poczekać na Cat. Kobiety z zakupami jadły w milczeniu
sporadycznie tylko przerywanym, nawijając na widelce długie wstążki makaronu. Studenci
rozmawiali w najlepsze, a do Isabel, choć nie chciała słuchać, docierały strzępy zdań.
Szczególnie wyraźnie dawał się słyszeć podniesiony głos chłopaka w czerwonej dżinsowej
kurtce:
- ...a ona na to, że jak nie pojadę z nią do Grecji, to mam sobie szukać innego pokoju do
wynajęcia. A przecież wiecie, jak mało tam płacę. Co miałem robić? No, powiedzcie, co wy
byście zrobili na moim miejscu?
Na chwilę zapadła cisza, a potem ktoś z ich trójki, dziewczyna, powiedziała coś, czego
Isabel nie dosłyszała. Wszyscy troje wybuchnęli śmiechem.
Isabel rzuciła wzrokiem w stronę studentów, po czym wróciła do przeglądania jadłospisu.
Młody człowiek w czerwonej kurtce wynajmował, można się było domyślić, pokój w
mieszkaniu, którego właścicielką była owa bezimienna „ona”. „Ona” zażyczyła sobie, żeby
lokator - akurat właśnie ten - pojechał z nią na wycieczkę do Grecji, i była gotowa na wszystko,
byle tylko dopiąć swego. Ale jeśli wybrałby się z nią, nawet gdyby udało się jej zmusić go do
wyjazdu, nie mogła oczekiwać, że będzie idealnym towarzyszem podróży,
- Powiedziałem jej, że... - Isabel nie dosłyszała, jaką odpowiedź otrzymała szantażystka,
ale dalszy ciąg był taki: - Powiedziałem, że mogę jechać, ale ma się odczepić ode mnie. Prosto w
oczy jej to powiedziałem i jeszcze dodałem, że dobrze wiem, o co jej chodzi...
- Pochlebiasz sobie - przerwała mu dziewczyna.
- Wcale nie - sprzeciwił się trzeci ze studentów, młody mężczyzna. - Nie znasz jej. To
modliszka. Zapytaj Toma, on coś o tym wie.
I jak to się skończyło, chciała zapytać Isabel, pojechałeś z nią do tej Grecji czy nie? Z
oczywistych względów nie mogła jednak zadać tego pytania. Chłopak był tak samo odpychający,
jak tamta kobieta, która go nagabywała. Cała trójka przy stoliku była odpychająca: siedzieli i
plotkowali w najlepsze, śmiejąc się drwiąco. Nie powinno się gadać o tym, kto komu składa
erotyczne propozycje, pomyślała. „Z sypialni nic się nie wynosi” - stare powiedzenie miało tutaj
bardzo trafne zastosowanie. Ale ta studencka trójka najwidoczniej nie miała o tym pojęcia.
Brakowało im też choćby odrobiny wyczucia.
Powróciła do karty dań, z całych sił starając się skupić na niej uwagę, żeby już nie słyszeć
ani słowa z tamtej rozmowy. Na szczęście w tej chwili zjawiła się Cat; Isabel mogła odłożyć
menu i całą uwagę ofiarować bratanicy.
- Spóźniłam się - powiedziała Cat, z trudem łapiąc oddech - bo mieliśmy w sklepie
nieprzyjemny incydent. Jacyś ludzie przyszli z reklamacją, przynieśli łososia, który już dawno
przekroczył datę ważności. Podobno kupili go u nas i zapewne nie kłamali. Nie wiem, jak to się
mogło stać. Potem zaczęli się odgrażać, że doniosą sanepidowi, a wiesz, czym to się kończy.
Sanepid zawsze rozdmucha sprawę do niemożliwości.
Isabel uśmiechnęła się współczująco; wiedziała, że Cat nigdy celowo nie podejmuje
ryzyka.
- Problem zażegnany? - zapytała.
- Butelka szampana w prezencie od firmy nie poszła na marne - odrzekła Cat. - No i
oczywiście przeprosiny.
Wzięła do ręki menu, przekartkowała je i odłożyła. Zazwyczaj w porze lunchu miała
średni apetyt i rzadko zamawiała coś więcej niż skromną sałatkę. Isabel była skłonna
przypuszczać, że są to skutki pracy w sklepie spożywczym.
Wymieniły się wiadomościami. Toby wyjechał z ojcem na zakup nowych win, ale
poprzedniego wieczoru dzwonił do Cat z Bordeaux, zamierzał wrócić za kilka dni, a wtedy oboje
planowali wspólny weekendowy wyjazd do Perth, gdzie Toby miał znajomych. Isabel słuchała z
grzeczności, ale nie mogła się zmusić, żeby okazać radość. Zastanawiała się, co można robić w
Perth przez weekend - a może to było naiwne pytanie? Niełatwo cofnąć się w czasie i znaleźć
znowu w skórze dwudziestolatki. Cat obserwowała ją uważnie.
- Daj mu szansę - poprosiła cicho. - To bardzo miły człowiek. Naprawdę.
- Racja - odrzekła szybko Isabel. - Absolutnie. Nic do niego nie mam.
Cat uśmiechnęła się.
- Nie potrafisz przekonująco kłamać - powiedziała. - Widać jak na dłoni, że go nie lubisz.
Nie umiesz tego ukryć.
Isabel poczuła się jak w potrzasku. Jako hipokrytka jestem zupełnie nieprzekonująca,
pomyślała. Przy stoliku studentów panowała teraz cisza; do Isabel nagle dotarło, że przysłuchują
się jej rozmowie z Cat. Odwróciła głowę w ich stronę, zauważając, że jeden z młodych mężczyzn
nosi mały kolczyk w uchu. Ludzie, którzy noszą metalowe ozdoby na głowie, dopraszają się o
jakieś nieszczęście, powiedziała kiedyś Grace. Dlaczego, zdziwiła się Isabel, słysząc ten
kategoryczny sąd, przecież ludzie od wieków noszą kolczyki i jakoś uchodzi im to na sucho? Na
to Grace odparła, że metal przyciąga pioruny i że czytała kiedyś o człowieku, który miał dużo
kolczyków i piorun strzelił prosto w niego. Zginął na miejscu, a wszyscy, którzy byli przy tym,
przeżyli.
Studenci popatrzyli po sobie, a Isabel odwróciła wzrok.
- To nie jest dobre miejsce, żeby o tym rozmawiać, Cat - powiedziała, zniżając głos.
- Być może, ale mnie to naprawdę martwi. Chcę, żebyś spróbowała go polubić. Nie
pozwól sobie na uprzedzenie z powodu pierwszego wrażenia.
- Moje pierwsze wrażenie wcale nie było tak do końca negatywne - szepnęła Isabel. - Nie
przypadł mi zbytnio do gustu, ale to dlatego, że nie jest w moim typie. To wszystko.
- Dlaczego nie jest w twoim typie? - Cat odrobinę podniosła głos. Zaczynała się bronić. -
Czego mu brakuje?
Isabel zerknęła na trójkę studentów, którzy teraz uśmiechali się szeroko. Przyszło jej na
myśl, że w pełni zasłużyła sobie na to, żeby ją podsłuchiwali; „za wszystkie wasze uczynki
będzie wam odpłacone”.
- Nie twierdzę, że coś z nim jest nie tak - wyjaśniła. - Chodzi mi tylko o to, że... Czy
naprawdę uważasz, że on... dorównuje ci intelektem? Bo wiesz, to może być bardzo istotna
sprawa.
Na widok marszczących się brwi bratanicy Isabel zaczęła się zastanawiać, czy
przypadkiem nie posunęła się odrobinę za daleko.
- Toby nie jest głupi - oznajmiła Cat oburzonym tonem. - Skończył St. Andrews, nie
zapominaj o tym. A poza tym widział trochę świata.
St. Andrews! Isabel już miała na końcu języka zjadliwe „no właśnie”, ale po namyśle
zmilczała. Uniwersytet St. Andrews znany był z tego, że przyciąga młodych, atrakcyjnych ludzi z
wyższych warstw społecznych, którzy mają fantazję spędzić kilka lat w sympatycznym miejscu,
gdzie można dobrze się zabawić. Amerykanie nazywają takie instytucje party schools, uczelniami
towarzyskimi. W wypadku St. Andrews ta opinia nie była do końca zasłużona (jak to zresztą z
opiniami bywa), ale na pewno kryło się w niej przynajmniej ziarno prawdy. Toby pasował
doskonale do towarzyskiego wizerunku St. Andrews, wytykać mu to jednak nie było grzecznie, a
poza tym Isabel chciała już zakończyć tę rozmowę. Nie zamierzała wdawać się w dyskusję na
temat Toby’ego; uważała, że nie ma prawa się wtrącać i że powinna za wszelką cenę uniknąć
konfrontacji z Cat, ponieważ mogło to wpłynąć na pogorszenie ich stosunków w przyszłości.
Poza tym Toby z pewnością w krótkim czasie znajdzie sobie inną, rzuci Cat i będzie po
wszystkim. Chyba że - to było kolejne straszliwe podejrzenie Isabel - Toby spotyka się z Cat, bo
chce położyć rękę na jej pieniądzach.
Isabel nie poświęcała pieniądzom zbytniej uwagi, ale zdawała sobie doskonale sprawę z
tego, że brak trosk w tej kwestii to niemały przywilej. Ona i jej brat odziedziczyli po połowie
udziałów, które ich matka posiadała w Louisiana and Gulf Land Company, spółce obracającej
gruntami w Luizjanie i nad Zatoką Meksykańską. Dzięki spadkowi po mamie byli zabezpieczeni
finansowo. Isabel nie miała w zwyczaju chwalić się tym na prawo i lewo, a swoich pieniędzy
używała z rozwagą, jeśli chodziło o własne potrzeby, i z gestem, kiedy w grę wchodziły potrzeby
innych. Wszelkie swoje dobre uczynki trzymała jednak w tajemnicy.
Na dwudzieste pierwsze urodziny Cat otrzymała od brata Isabel przelew bankowy, dzięki
któremu mogła kupić sobie mieszkanie, zaś rok, a może dwa lata później, otworzyła swoje
delikatesy. Niewiele zostało z tych pieniędzy, kiedy sklep już ruszył - co Isabel, nawiasem
mówiąc, uważała za mądre posunięcie ze strony brata - jednak wśród przedstawicieli swojej
grupy wiekowej Cat i tak była wyjątkowo dobrze ustawiona pod względem finansowym;
większość jej rówieśników w pocie czoła odkładała każdy grosz na zaliczkę mieszkaniową.
Edynburg jest drogim miastem i nie każdego stać na życie tutaj. Poklepała Cat pocieszająco po
dłoni, jednocześnie zmieniając temat.
- Toby jest w porządku - powiedziała. - Postaram się specjalnie i na pewno uda mi się
dostrzec jego dobre strony. To moja wina, nie niełatwo... zmieniam poglądy. Przepraszam,
Ponieważ Cat wyglądała na udobruchaną, Isabel skierowała rozmowę na inny tor:
opowiedziała bratanicy o swoim spotkaniu z Paulem Hoggiem. W drodze do restauracji zdążyła
się namyślić i zdecydowała się, jak teraz postąpi. Wyjaśniła to Cat szczegółowo.
- Próbowałam zapomnieć o tym, co widziałam - zaczęła. - Nie udało się. Wciąż o tym
myślę, a ta rozmowa z Paulem Hoggiem naprawdę wyprowadziła mnie z równowagi. To zajście
w Usher Hall miało w sobie coś dziwnego. Nie mogę uwierzyć, że to był wypadek. Uwierz mi, że
nie mogę.
Cat spojrzała na nią z powątpiewaniem.
- Mam nadzieję, że nie zamierzasz mieszać się do tego - powiedziała. - Już kiedyś to
zrobiłaś. Zawsze wtykasz nos w nie swoje sprawy. Naprawdę uważam, że nie powinnaś
powtarzać tego błędu.
Cat świetnie zdawała sobie sprawę, że wszelkie słowne nagany nie odniosą skutku, a
Isabel nigdy się nie zmieni. Nie istniały powody, dla których miałaby wtrącać się do spraw
innych ludzi, ale zawsze coś nieodparcie ciągnęło ją do tego, aby się do nich wmieszać. Za
każdym razem Isabel dochodziła do wniosku, że jest to jej moralny obowiązek. Taką właśnie
miała wizję świata - był on dla niej nieskończonym zbiorem potencjalnych obowiązków
moralnych, co przekładało się na to, że do Isabel mogła zgłosić się dowolna osoba z dowolnym
problemem i nie odeszłaby z kwitkiem. Powód był prosty: spełnić moralny obowiązek, który
nakłada fizyczna bliskość z drugim człowiekiem.
Cat kiedyś pokłóciła się z Isabel, zarzucając jej, że nie potrafi odmawiać, co, jej zdaniem,
stanowiło źródło problemu.
- Nie możesz tak łatwo pozwalać się wplątać w cudze sprawy - przekonywała, kiedy
Isabel zabrała się do rozwiązywania kłopotów pewnej rodziny hotelarskiej, której członkowie nie
mogli dojść między sobą do porozumienia, co zrobić z interesem. Isabel w dzieciństwie co
niedziela jadła z rodzicami obiad w tym hotelu, więc naturalnie uznała, że obchodzi ją to, co się z
nim stanie; w ten sposób dała się wciągnąć w nieprzyjemne przepychanki na szczeblu
kierowniczym.
W sprawie nieszczęśnika, który zabił się w Usher Hall, Cat zgłosiła te same zastrzeżenia.
- Ale to nie jest cudza sprawa - sprzeciwiła się Isabel. - Byłam świadkiem wszystkiego
lub też prawie wszystkiego, co się stało. To ja jestem ostatnią osobą, którą on widział w życiu.
Ostatnią! Nie uważasz, że człowiek ma prawo czegoś oczekiwać od ostatniej osoby, którą widzi
na tym świecie?
- Nie uważam - odparła Cat. - I nie rozumiem, do czego zmierzasz.
Isabel odchyliła się na oparcie krzesła.
- Zmierzam do wniosku, że nie można obejmować moralnym obowiązkiem wszystkich,
każdego człowieka. Mamy jednak taki obowiązek wobec tych, z którymi się stykamy, którzy
wkraczają w naszą, nazwijmy to, przestrzeń moralną. Czyli naszych bliźnich, ludzi, z którymi
utrzymujemy kontakty i tak dalej.
„Kto zatem jest naszym bliźnim?”. Takie pytanie postawiłaby członkom Niedzielnego
Klubu Filozoficznego, a oni wzięliby problem pod staranną rozwagę i po długich namysłach
doszliby zapewne do wniosku (jak podejrzewała Isabel), że jedynym prawdziwym
wyznacznikiem w tym wypadku może być bliskość. Bliźni moralny to osoba nam bliska - pod
względem czysto fizycznego położenia w przestrzeni bądź też w dowolnym przyjętym sensie.
Obowiązek moralny na odległość nie ma już tej siły oddziaływania. Sytuacje, które rozgrywają
się na naszych oczach, mają żywsze barwy, przez co są prawdziwsze.
- Rozsądnie powiedziane - zgodziła się Cat - ale w tym rozumieniu nie nawiązałaś z nim
kontaktu. Można by rzec, że po prostu... przepraszam, że tak mówię... że się po prostu minęliście.
- Na pewno mnie widział - upierała się Isabel. - A ja widziałam jego, i to w momencie
skrajnej bezradności. Wybacz filozoficzny ton, ale w moim przekonaniu to, co zaszło, połączyło
nas więzią moralną. Pod względem moralnym nie jesteśmy już sobie obcy.
- Jakbym czytała twój „Przegląd Etyki Stosowanej” - skomentowała Cat oschle.
- „Przegląd Etyki Stosowanej” to ja - odparła Isabel.
Ta ostatnia uwaga rozbawiła je do łez, rozpraszając napięcie, które zaczęło pomiędzy
nimi narastać.
- No cóż - powiedziała Cat. - Widzę, że nie dam rady odwieść cię od tego pomysłu,
równie dobrze mogę ci zatem pomóc. Czego potrzebujesz?
- Adresu, pod którym mieszkał - odrzekła Isabel. - Niczego więcej.
- Chcesz porozmawiać z jego współlokatorami?
- Tak.
Cat wzruszyła ramionami.
- Nie spodziewam się, że dużo się od nich dowiesz. Nie było ich przy wypadku. Skąd
mają wiedzieć, co się stało?
- Muszę mieć jakieś podstawy - wyjaśniła Isabel. - Trochę informacji na jego temat.
- Dobrze - obiecała Cat. - Dowiem się, gdzie mieszkał. Nie będzie z tym kłopotu.
Pożegnały się po lunchu i Isabel ruszyła w stronę domu, rozmyślając na temat dzisiejszej
dyskusji. Cat miała święte prawo dopytywać się, dlaczego Isabel miesza się w nie swoje sprawy;
to pytanie sama Isabel powinna zadawać sobie częściej, czego nie robiła. Kwestia moralnego
obowiązku wobec innych, rzecz jasna, nie ulegała wątpliwości, ale tak naprawdę chodziło o coś
innego. Isabel musiała odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego w takich sytuacjach zachowuje
się tak, a nie inaczej. I gdyby miała być ze sobą szczera, to musiałaby przyznać, że jednym z
powodów jej zachowania było to, że udział w takich sprawach dostarczał jej przyjemności
intelektualnej. Chciała wiedzieć, dlaczego ludzie postępują tak, jak postępują. Była ciekawa. I co
w tym złego? - zapytała samą siebie.
Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, przemknęło jej przez głowę. Natychmiast
pożałowała tej myśli. Jeżeli tak, to jej ciekawość mogła potencjalnie narazić Cat na
niebezpieczeństwo, a bratanica była dla Isabel tak naprawdę wszystkim: córką, której nigdy nie
urodziła, szansą na nieśmiertelność. Ale pożal się Boże, cóż to była za szansa, odziedziczona po
kimś innym!
7
Isabel spodziewała się, że ten wieczór spędzi samotnie. Powodzenie w pracy nad
indeksem zachęciło ją do zabrania się do jeszcze jednej długo odkładanej rzeczy, mianowicie do
szczegółowej redakcji artykułu, który wrócił od recenzenta wraz z długą listą uwag i poprawek,
nagryzmolonych na marginesach. Każdy z tych bazgrołów należało odcyfrować i znaleźć
konkretne miejsce w tekście, do którego komentarz się odnosił. Było to o tyle trudne, że
recenzent miał irytujący zwyczaj stosowania własnych skrótów, a pisał ledwie czytelnym
maczkiem. Może sobie być znakomitością w swojej dziedzinie, ale to ostatni raz, kiedy
korzystamy z jego usług, postanowiła Isabel.
Lecz tego wieczoru już nie pracowała, ponieważ zjawił się u niej Jamie. Dochodziła
szósta, kiedy zadzwonił do drzwi; Isabel przywitała go serdecznie i od razu zaproponowała, żeby
został na kolację - oczywiście, jeśli nie ma innych planów na ten wieczór. Wiedziała z góry, że
się zgodzi, i faktycznie nie odmówił, udawał tylko przez chwilę, że się waha, dla zachowania
form. Chodziło również o dumę własną: Jamie, rówieśnik Cat, miał dwadzieścia cztery lata, a był
piątek, kiedy każdy ma jakieś plany na wieczór. Jamie nie chciał, żeby Isabel pomyślała, że tylko
on nie prowadzi żadnego życia towarzyskiego.
- Skoro już pytasz - powiedział - to właściwie miałem się umówić z taką jedną osobą, ale
jeśli mnie zapraszasz... Czemu nie?
Isabel uśmiechnęła się.
- Jak zwykle w kuchni zdamy się na los szczęścia, ale wiem, że nie będziesz grymasił.
Jamie zdjął marynarkę i zostawił ją razem z torbą w przedpokoju.
- Przyniosłem trochę nut - oznajmił. - Możemy sobie coś zagrać. To znaczy później, po
kolacji.
Isabel skinęła głową. Grała na fortepianie w miarę dobrze i zazwyczaj nie najgorzej jej
wychodziło akompaniowanie Jamiemu, który śpiewał szkolonym tenorem. Występował w
znanym chórze, co stanowiło kolejną zaletę, którą Cat, zdaniem ciotki, powinna była wziąć pod
uwagę. Isabel nie miała pojęcia, czy Toby potrafi śpiewać, ale zdziwiłaby się, gdyby okazało się,
że tak. Równie mało prawdopodobne było, żeby umiał grać na jakimkolwiek instrumencie (z
wyjątkiem, być może, szkockich dud, a w ostateczności perkusji), tymczasem Jamie grat na
fagocie. Cat miała dobry słuch i również całkiem dobrze radziła sobie przy fortepianie. Przez ten
krótki czas, kiedy byli razem, zwykli też wspólnie muzykować. Cat przepięknie akompaniowała
Jamiemu do śpiewu i sprawiła, że przechodził samego siebie jako wykonawca. Isabel pamiętała
doskonale, jak naturalnie brzmiała muzyka, kiedy grali ją w dwójkę. Gdyby tylko Cat zechciała
to dostrzec! Gdyby tylko zrozumiała, co traci, czego sama się wyrzeka. Lecz Isabel wiedziała,
oczywiście, że w tych sprawach nie ma miejsca na obiektywizm. Istnieją dwa kryteria, żeby
sprawdzić, czy dany człowiek nam odpowiada: miernik własnej korzyści i probierz wzajemnych
oddziaływań. Związek z Jamiem byłby dla Cat bardzo korzystny, tego Isabel była pewna.
Niestety, test wzajemnej chemii polegał na czymś zupełnie innym.
Isabel rzuciła okiem na swojego gościa. Musiał mieć w sobie coś, co zwróciło na niego
uwagę Cat; przyglądając mu się teraz, Isabel widziała dobrze, co to takiego. Cat podobali się
wysocy mężczyźni, a Jamie co najmniej dorównywał wzrostem Toby’emu, był może nawet
odrobinę wyższy. Przystojny, bez dwóch zdań: wydatne kości policzkowe, ciemne włosy, które
zwykle strzygł krótko, na jeża, naturalnie ogorzała twarz. Mógłby uchodzić za Portugalczyka -
prawie - albo może za Włocha, chociaż był Szkotem tak po matce, jak i po ojcu. Czego ta Cat
może chcieć więcej, pomyślała Isabel. Doprawdy! Czy można wymarzyć sobie kogoś lepszego
dla dziewczyny niż Szkot, który wygląda jak południowiec i do tego jeszcze umie śpiewać?
Odpowiedź na to pytanie zaświtała jej w głowie mimo woli, jak trudna do przyjęcia
prawda, która staje przed oczami w najgorszym momencie: Jamie to był kochany człowiek - i to
aż za bardzo. Bezgranicznie oddany Cat, wręcz łasił się do niej, a ją w końcu zaczęło to męczyć.
Jak można lubić człowieka, który jest na każde zawołanie, który oddaje się ciałem i duszą w
nasze ręce? W takim towarzystwie czujemy się osaczeni, zagrożeni.
Tak, o to właśnie chodziło. Gdyby Jamie zachował minimalny dystans, gdyby był choć
odrobinę niedostępny, z pewnością zyskałby na atrakcyjności w oczach Cat. Z tego samego
powodu bratanica Isabel była tak szczęśliwa w obecnym związku: nie mogła posiadać Toby’ego
na własność, bo on zawsze sprawiał wrażenie, jakby trochę się od niej odcinał, miał jakieś własne
plany, które jej nie dotyczyły (a miał takowe, w to Isabel nie wątpiła). Ci, którzy twierdzą, że
drapieżników należy szukać tylko i wyłącznie wśród mężczyzn, mylą się; kobiety wykazują
identyczne skłonności, chociaż zazwyczaj manifestują je w bardziej dyskretny sposób. Toby był
zdobyczą wartą polowania. Jamie, który całym swoim zachowaniem dawał do zrozumienia, że
Cat może liczyć na niego o każdej porze dnia i nocy, przestał być interesujący. Taki właśnie
niewesoły wniosek wysnuła Isabel.
- Byłeś dla niej za dobry - rzuciła pod nosem, ni to do niego, ni do siebie.
Jamie spojrzał na nią zdezorientowany.
- Za dobry?
Isabel uśmiechnęła się.
- Myślę na głos - wyjaśniła. - Moim zdaniem, byłeś dla Cat zbyt dobry. Dlatego wam nie
wyszło. Zabrakło ci... dystansu. Trzeba było raz czy drugi sprawić jej jakąś przykrość. Obejrzeć
się za inną.
Jamie nie odpowiedział. Na ten temat rozmawiali już nieraz; Jamie wciąż żywił nadzieję,
że Isabel pomoże mu odzyskać uczucie Cat. Przynajmniej takie wrażenie odnosiła Isabel. Ale ta
nowa koncepcja, którą dziś wygłosiła, zaskoczyła go, było to po nim widać. Dlaczego miałby
sprawiać Cat przykrość?
Isabel westchnęła.
- Przepraszam - powiedziała. - Pewnie nie chcesz przerabiać tego wszystkiego od
początku.
Jamie uniósł ręce.
- Nie mam nic przeciwko temu. Lubię o niej rozmawiać. Lubię i chcę.
- Wiem o tym - odrzekła Isabel i zamilkła. Zaplanowała sobie, że powie Jamiemu coś,
czego nigdy wcześniej mu nie mówiła, i próbowała ocenić, czy ten moment jest właściwy. -
Nadal ją kochasz, prawda? Wciąż jesteś zakochany.
Jamie wbił wzrok w dywan. Minę miał zakłopotaną.
- Tak samo jak ja - powiedziała Isabel cicho. - To nas łączy. We mnie też kołacze się
jeszcze odrobina uczucia do kogoś, kogo znałam kiedyś bardzo dawno, całe lata temu. A ty jesteś
zakochany w kimś bez wzajemności. Dobrana z nas para, nie ma co. Dlaczego tak nas to gryzie?
Jamie przez chwilę się nie odzywał. W końcu zapytał:
- Jak on się nazywa? Ten twój... Ten człowiek, którego znałaś.
- John Liamor - odpowiedziała.
- Co się z nim stało?
- Zostawił mnie - odrzekła Isabel. - Mieszka teraz w Kalifornii. Z inną kobietą.
- Domyślam się, że bardzo ci z tym ciężko - powiedział Jamie.
- Bardzo - przyznała Isabel. - Ale w końcu to przecież moja wina. Trzeba było znaleźć
sobie innego faceta, a nie myśleć wciąż o tamtym. I zdaje mi się, że taką radę powinnam dać i
tobie. - Rada nie była całkiem szczera, lecz mówiąc te słowa, Isabel zrozumiała, że nie mogłaby
doradzić Jamiemu nic lepszego. Gdyby znalazł sobie inną dziewczynę, możliwe, że Cat
zwróciłaby na niego uwagę - to znaczy, już po załatwieniu się z Tobym. Załatwieniu się! To
zabrzmiało złowieszczo, jakby miały we dwie upozorować wypadek. Śmierć pod lawiną, na
przykład.
- Czy można celowo spowodować lawinę? - zapytała.
Jamie otworzył szeroko oczy.
- Dziwne pytanie - oświadczył. - Ale jeśli naprawdę chcesz wiedzieć, to owszem, jak
najbardziej. Jeżeli śnieg odpowiednio się uleży, wystarczy wybrać odrobinę, albo tylko nadepnąć,
i już wszystko rusza. Czasami wystarczy zawołać albo coś głośno powiedzieć. Glos powoduje
wibracje, które mogą poruszyć lawinę.
Isabel uśmiechnęła się. Znów oczyma duszy ujrzała Toby’ego na górskim zboczu,
wystrojonego w kombinezon narciarski koloru rozgniecionych truskawek, perorującego na cały
głos o winie:
- A wiecie, ostatnio trafiła mi się butelka doskonałego chablis. Mówię wam, bajka.
Mineralne, suche*... [Winogrona, z których wytwarza się chablis, rosną w Burgundii, na glebach
kredowo-wapiennych, stąd określenie „mineralne”. Znawcy win słowa „suche” używają zaś w
odniesieniu do „kredowego”, pyłowego posmaku, który chablis pozostawia w ustach (przyp.
tłum.).]
Tu nastąpiłaby chwila ciszy rozbrzmiewającej echem słów „mineralne, suche”,
wypowiedzianych akurat na tyle głośno, żeby śnieg ruszył w dół.
Isabel przywołała się do porządku. Już trzeci raz, pomyślała, wyobrażam sobie tragiczną
śmierć Toby’ego. Najwyższy czas z tym skończyć. Takie zachowanie jest dziecinne, bezduszne i
niekulturalne. Trzeba panować nad tym, co się myśli. Człowiek jest odpowiedzialny za swój stan
psychiczny - Isabel naczytała się wystarczająco dużo o filozofii moralności, żeby zdawać sobie z
tego sprawę. Nieproszona myśl może się pojawić - jest to kwestia moralnej obojętności - ale nie
powinno się jej podsycać, jeśli jest dla kogoś krzywdząca. To psuje charakter, a nawet może
doprowadzić do tego, że człowiek zechce sprawić, żeby tak się stało naprawdę. Jak by powiedział
Kant, wobec siebie samych też mamy pewne obowiązki; niezależnie od tego, co sądziła o nim
Isabel, Toby nie zasługiwał ani na śmierć pod lawiną, ani na to, żeby ktoś zrobił z niego kruche
ciasteczka. Nikt nie zasługiwał na taki los, nawet wyjątkowy nikczemnik lub skończony egoista,
czyli przedstawiciele dwóch kast notorycznie narażających się bogini Nemezis.
Zamyśliła się. Kogo można by zaliczyć w poczet tych wyznawców megalomanii? W
głowie od razu ułożyła jej się krótka lista osób, którym przydałoby się ostrzeżenie o tym, jak
mało im brakuje, by wkroczyć w dziedzinę bogini nieubłaganej sprawiedliwości; listę tę otwierał
pewien mieszkający w okolicy dorobkiewicz, którego bezczelność przechodziła wszelkie pojęcie.
Lawina mogłaby ukrócić jego zapatrzenie w siebie, tęcz takie myślenie było nieżyczliwe: ten
człowiek z pewnością ma swoje dobre strony, zatem nie wolno tak o nim myśleć. Poza tym
podobne myśli są niegodne redaktora naczelnego „Przeglądu Etyki Stosowanej”.
- Najpierw muzyka, potem kolacja - zarządziła Isabel dziarskim tonem. - Co dziś
przyniosłeś? Pozwól mi spojrzeć.
Przeszli do salonu muzycznego, niewielkiego pokoiku na tyłach domu, gdzie zamiast
mebli stał odrestaurowany pulpit do nut z czasów edwardiańskich oraz fortepian buduarowy,
który należał kiedyś do matki Isabel. Jamie otworzył teczkę na nuty i wyjął cienki plik kart
pełnych muzyki, który podał jej do przejrzenia. Isabel przerzuciła kilka stron i uśmiechnęła się.
Zestaw był typowy dla Jamiego: kilka pieśni do wierszy Roberta Burnsa, wybrane utwory
Gilberta i Sullivana, oraz, jakżeby inaczej, „O mio bambino caro”, aria z „Gianniego Schichi”
Pucciniego.
- W sam raz pod twój głos - skomentowała. - Jak zwykle.
Jamie zarumienił się.
- Nie za bardzo mi wychodzą te nowsze rzeczy - powiedział. - Pamiętasz, jak
próbowaliśmy zrobić coś Brittena? Nie dałem rady.
- Bardzo dobrze wybrałeś - natychmiast go uspokoiła Isabel. - Britten jest o wiele
trudniejszy do zagrania.
Przejrzała nuty jeszcze raz, wyciągając z pliku pierwszy utwór.
- „Take a pair of sparkling eyes” - może być?
- Świetnie - odparł Jamie.
Stanął w pozie śpiewaczej, lekko pochylając głowę do przodu, aby krtań pracowała
swobodniej, a po odegranym przez Isabel wstępie rozpoczął pieśń. Isabel grała mocno,
zdecydowanie; była zdania, że Gilberta i Sullivana nie sposób grać inaczej. Zakończyli utwór
ozdobną frazą, której nie było w nutach, lecz mogłaby się tam znaleźć, gdyby tylko Sullivan
zechciał się o to postarać. Po tej arii zagrali pieśń do wiersza Burnsa - „Mój drogi Johnie
Andersen”.
John Anderson, pomyślała Isabel. Tak. Refleksja nad upływem lat i nad miłością, która
trwa wiecznie. „Bądź zdrów, choć skroń twą szkli już szron, mój drogi Johnie Anderson”. Isabel
zawsze słyszała w tych słowach jakiś nieopisany smutek, który aż zapierał dech w piersi. To był
Burns przemawiający łagodniejszym tonem, rozmyślający o wierności, której nie dochował w
żadnym ze swoich związków; tak sam pisał we wspomnieniach, a potwierdzali to jego
przyjaciele. Co za hipokryta! Lecz czy aby na pewno, zastanowiła się Isabel, zasłużył na to
miano? Co złego w tym, że człowiek wysławia przymioty charakteru, których mu brak?
Absolutnie nic. Ludzie cierpiący na akrazję* [Akrazja (gr.) - chorobliwa słabość woli, zwłaszcza
w kwestiach moralnych (przyp. tłum.).] (o której filozofowie wiedzieli wszystko i nad którą
dyskutowali szczególnie chętnie i obszernie) mogą pomimo swojej ułomności twierdzić wszem i
wobec, że lepiej jest robić to, do czego oni sami nie są zdolni. Można mówić, że niedobrze jest
jeść za dużo czekolady, pić zbyt wiele wina czy też nadużywać dowolnej rzeczy z tych, których
ludzie z upodobaniem nadużywają - i samemu tak postępować. Ważne jest natomiast, żeby się z
tym nie kryć.
Melodia do „Johna Andersona” została napisana na głos kobiecy, ale nic nie stało na
przeszkodzie, aby śpiewali ją także mężczyźni. W pewien sposób w męskim wykonaniu pieśń ta
była nawet bardziej wzruszająca, ponieważ tekst mógł równie dobrze traktować o męskiej
przyjaźni. Nie oznaczało to bynajmniej, że mężczyźni chętnie rozmawiali - nie wspominając już
o śpiewaniu - na takie tematy. Isabel nieraz łamała sobie nad tym głowę. Przyjaźń pomiędzy
kobietami była o wiele prostsza, a przyjaciółki w naturalny sposób wyznawały sobie, jak
rozumieją więź, która je łączy. Mężczyźni postępowali całkowicie odwrotnie: trzymali przyjaciół
na dystans i nigdy nie wyjawiali swoich uczuć względem nich. Jakże jałowe musi być życie
mężczyzny, jakże sztuczne; pozbawione tej przebogatej palety emocji, tego skarbu wzajemnego
zrozumienia, wydaje się przypominać wegetację na pustyni. Z drugiej strony, jak wielu jest
mężczyzn wyjątkowych, takich jak na przykład Jamie, obdarzony urodą tak przedziwną, że jego
twarzy, przepełnionej uczuciem, nie wahałby się uwiecznić na swoim obrazie żaden florencki
malarz doby Renesansu. Życie Jamiego, zdecydowała Isabel, musi być cudowne.
- John Anderson - powiedziała na głos, kiedy wybrzmiał już ostatni fortepianowy akord. -
Myślałam o tobie i o Johnie Andersonie. O twoim przyjacielu.
- Nie znam nikogo takiego - odparł Jamie. - Nigdy nie miałem takiego przyjaciela.
Isabel oderwała wzrok od pięciolinii i wyjrzała przez okno. Nadchodził zmierzch, konary
drzew odcinały się ostrym konturem na tle bladego wieczornego nieba.
- Nigdy? Nawet kiedy byłeś mały? Wydawało mi się, że chłopcy potrafią nawiązywać
płomienne przyjaźnie. Dawid i Jonatan, na przykład.
Jamie wzruszył ramionami.
- Żadna z tych znajomości nie przetrwała próby czasu. Wśród tych ludzi nie było nikogo,
o kim mógłbym tak zaśpiewać.
- Smutne - rzekła Isabel. - Nie żal ci tego?
Jamie zastanowił się przez chwilę.
- Chyba mi żal - odpowiedział. - Chciałbym mieć wielu przyjaciół.
- Nic nie stoi na przeszkodzie - zauważyła Isabel. - W twoim wieku ludzie nawiązują
znajomości bez problemu.
- Mnie to nie przychodzi aż tak łatwo - odparł Jamie. - Chciałbym tylko...
- Oczywiście - powiedziała Isabel, opuszczając wieko fortepianu i wstając ze stołka. -
Zabieramy się do kolacji - oznajmiła. - Ale za chwilę. Bo najpierw...
Pochyliła się z powrotem nad klawiaturą i zaczęła grać, a Jamie uśmiechnął się szeroko.
Soave sia il vento, łagodnych wiatrów, które niosą wasz statek na morze; oby fale były spokojne.
Boska aria, wspanialsza niż jakakolwiek inna, myślała Isabel. I jaka piękna jest jej treść, to
uniwersalne życzenie - dla bliźniego, ale też dla samego siebie; wbrew wszystkiemu, pomimo że
czasami bywa zupełnie inaczej.
Kolację zjedli w kuchni, przy dużym sosnowym stole, który służył Isabel do
nieoficjalnych posiłków, przygotowywanych naprędce; kuchnia była najcieplejszym miejscem w
całym domu. Kiedy już kończyli jeść, Jamie odezwał się:
- Opowiedziałaś mi dziś o tym człowieku, jak on się nazywał? John.
- Liamor. John Liamor.
- Liamor. - Jamie powtórzył dla wprawy. - Niełatwo wymówić. Najpierw na li język idzie
do góry, potem przy a musi opaść z powrotem, a na końcu jeszcze trzeba poruszyć ustami.
Dalhousie - to jest proste. Zresztą nieważne. To nie nazwisko mnie zastanowiło, ale to, co
powiedziałaś.
Isabel sięgnęła po filiżankę z kawą.
- Milo mi słyszeć, że moje słowa dały ci do myślenia.
- Właśnie - ciągnął dalej Jamie. - Jak to jest, że człowiek angażuje się w związek z kimś,
kto nie może dać mu szczęścia? Bo ty nie byłaś z nim szczęśliwa, prawda?
Isabel opuściła głowę, wbijając wzrok w podkładkę pod nakrycie, która leżała przed nią
na stole. Obrazek przedstawiał ujście rzeki Forth, ale ze złej strony, od północy, od Fife.
- Prawda - odrzekła. - Byłam bardzo nieszczęśliwa.
- Ale czy nie było tego od razu widać? - zapytał Jamie. - Nie chcę być wścibski, ale
ciekawi mnie to. Nie mogłaś przewidzieć, jak to się skończy?
Isabel podniosła na niego oczy. Z reguły unikała rozmów na ten temat, jeśli nie liczyć
tamtej krótkiej dyskusji z Grace. Bo i o czym tu mówić? Jedyny wniosek, jaki można było
postawić, to ten, że zakochała się w niewłaściwym człowieku i nie przestała go kochać, mając
wciąż nadzieję, że może coś się zmieni.
- Przyznaję, że kompletnie straciłam dla niego głowę - powiedziała cicho. - Bardzo go
kochałam. Tylko z nim chciałam się spotykać. Był jedyną osobą, z którą chciałam być. A jeśli
chodzi o całą resztę, to nie miała ona większego znaczenia, bo wiedziałam, że jeśli się z nim
rozstanę, ból będzie nie do zniesienia. Więc ciągnęłam to dalej, tak jak ludzie robią.
- I...
- I pewnego dnia - mieszkaliśmy wtedy w Cambridge - poprosił, żebym pojechała z nim
do Irlandii, w jego rodzinne strony. Wybierał się na kilka tygodni do rodziców, którzy mieszkali
w Cork. Zgodziłam się i to był chyba mój najgorszy błąd.
Zamilkła. Nigdy nie przypuszczała, że kiedyś opowie Jamiemu o tym wszystkim;
wolałaby raczej, żeby nie wiedział o tej sprawie. Ale ponieważ Jamie siedział naprzeciwko i
spoglądał na nią wyczekująco, zdecydowała się mówić dalej.
- Nie znasz Irlandczyków, prawda? Powiem ci jedno: są to ludzie, którzy mają świetne
poczucie własnej tożsamości i doskonale wiedzą, co ich odróżnia od reszty świata. W Cambridge
John był wielkim prześmiewcą - kpił sobie z całej klasy średniej, którą widział dookoła, wyrzucał
jej małostkowość i zacofanie. A w Cork jego rodzice mieszkali w typowym parterowym domku
dla klasy średniej, gdzie na ścianie w kuchni wisiał obrazek Najświętszego Serca Jezusowego.
Jego matka robiła wszystko, żeby mnie do siebie zrazić. To było okropne. W końcu pokłóciłam
się z nią nie na żarty. Zapytałam szczerze, czy nie znosi mnie dlatego, że nie jestem katoliczką,
czy dlatego, że nie jestem Irlandką.
Jamie uśmiechnął się.
- I co ci odpowiedziała?
Isabel zawahała się na chwilę.
- Że... To cholerne babsko powiedziało, że nie może ścierpieć w swoim domu takiej
szmaty jak ja.
Podniosła wzrok na Jamiego, który gapił się na nią wytrzeszczonymi oczami. A potem się
uśmiechnął.
- Co za... - Reszta komentarza była niezrozumiała.
- Otóż to - zgodziła się Isabel. - Uparłam się, żebyśmy stamtąd wyjechali, i dopięłam
swego. Pojechaliśmy do Kerry i zatrzymaliśmy się w hotelu. I tam John poprosił mnie o rękę.
Powiedział, ze gdybyśmy się pobrali, to po powrocie do Cambridge moglibyśmy postarać się na
uczelni o przydział służbowego domu. A ja się zgodziłam. On chciał, żeby ślubu udzielił nam
ksiądz, prawdziwy „wybredny” irlandzki ksiądz, jak na nich mówił. Zwróciłam mu wtedy uwagę,
że przecież nie jest wierzący, więc po co nam ksiądz? Odpowiedział, że ksiądz też będzie
niewierzący.
Przerwała. Jamie składał w palcach serwetkę, którą podniósł ze stołu.
- Przepraszam - powiedział krótko. - Za wszystko. Niepotrzebnie się dopytywałem. Źle
zrobiłem, prawda?
- Nie szkodzi - odpowiedziała Isabel. - Ale teraz widzisz na moim przykładzie, że
poważne decyzje zapadają same, właściwie bez naszego udziału, w raczej głupi sposób. I że nie
ma takiej rzeczy, co do której nie można się pomylić. Nie myl się w życiu, Jamie. Nie popsuj
sobie wszystkiego.
8
Wiadomość przyszła następnego dnia rano. Isabel była w ogrodzie, więc odebrała ją
Grace. Poszukiwany adres był następujący: szeregowiec przy Warrender Park, pod numerem 48,
ostatnia klatka po prawej stronie, czwarte piętro. Drzwi do mieszkania miały być opatrzone
tabliczką z nazwiskiem Duffus. Tak nazywała się dziewczyna, która dzieliła mieszkanie z
Markiem Fraserem: Henrietta Duffus, ale wszyscy mówili na nią Hen, co znaczy „kura”. Trzeci z
trójki współlokatorów nazywał się Neil Macfarlane. Cat nie zdołała dowiedzieć się niczego
więcej, ale też Isabel o nic więcej jej nie prosiła.
Grace patrzyła na Isabel ze zdziwieniem, przekazując jej wiadomość od Cat, ale Isabel
postanowiła nie wprowadzać gosposi w całą sprawę. Grace miała ustalone poglądy, jeśli chodzi o
wtykanie nosa w nie swoje sprawy i, co było do przewidzenia, zawsze zachowywała pełną
dyskrecję we wszystkim, co robiła. Gdyby się dowiedziała, że Isabel planuje przeprowadzenie
prywatnego dochodzenia, z całą pewnością uznałaby jej dociekliwość za nieuzasadnioną i nie
omieszkałaby jej o tym poinformować. Wziąwszy to pod uwagę, Isabel konsekwentnie milczała.
Postanowiła złożyć wizytę współlokatorom Marka Frasera wieczorem, jako że wcześniej
nie było sensu nawet tam dzwonić, bo na pewno byli w pracy. Dzień upłynął jej na przeglądaniu
materiałów nadesłanych do „Przeglądu”, które otrzymała razem z poranną pocztą. Nadeszło kilka
nowych artykułów, należało je więc przeczytać. Selekcja była bardzo istotną rzeczą. Wszystkie
periodyki, nawet te najbardziej akademickie, otrzymywały do publikacji takie materiały, które
już po pobieżnym przejrzeniu okazywały się zupełnie do niczego; nie trzeba ich było nawet
odsyłać do recenzenta specjalisty. Tego ranka nadeszło jednak pięć artykułów poważnych,
zasługujących na wnikliwą lekturę. Na początek Isabel wybrała starannie uargumentowany
wywód na temat utylitaryzmu zasad w procesie legislacyjnym. Pikantniejszy tekst pod nieźle
zapowiadającym się tytułem „Prawdomówność w relacjach seksualnych: polemika z Kantem”
zostawiła sobie na później. Po kawie, zdecydowała. Isabel lubiła delektować się krytyką Kanta.
Dzień mijał szybko. Artykuł na temat utylitaryzmu zasad, jak się okazało, poruszał ważką
problematykę, lecz w dużej mierze nie nadawał się do czytania ze względu na styl autora. Na
pierwszy rzut oka tekst został napisany po angielsku, ale była to taka odmiana angielszczyzny,
która Isabel kojarzyła się wyłącznie z pewnymi kręgami akademickimi, gdzie wielce sobie
ceniono ubarwianie wypowiedzi quasi-podniosłym tonem. Czytało się to jak tłumaczenie z
niemieckiego - nie chodziło o to, że wszystkie czasowniki nagle powędrowały na sam koniec
zdania, ale o to, że każdy akapit brzmiał ciężko, aż do bólu poważnie, nieznośnie serio.
Isabel korciło, żeby z miejsca odrzucić ten niezrozumiały tekst, w uzasadnieniu podając
brak klarowności stylistycznej, a potem napisać do autora artykułu i wyjaśnić mu - w prostych
słowach - dlaczego tak się stało. Ale kiedy rzuciła okiem na stronę tytułową i przeczytała
nazwisko autora oraz nazwę jego uczelni, od razu wiedziała, że jeśli tak postąpi, może się
spodziewać reperkusji jak w banku. Harvard!
Artykuł „Prawdomówność w relacjach seksualnych” był napisany czytelniejszym stylem,
ale nie zawierał ani jednej oryginalnej myśli. Prawdę należy mówić, dowodziła autorka, ale nie
zawsze. Zdarzają się sytuacje, gdy trzeba się uciec do hipokryzji, aby nie zranić uczuć drugiego
człowieka. Nawiasem mówiąc, cały wywód brzmiał tak, jakby jego autorka zapisywała na gorąco
własne wnioski na ten temat. Zatem: jeśli nasz kochanek nie sprawdza się w roli kochanka, nie
należy mu o tym mówić - o ile faktycznie tak jest. To chyba jasne, pomyślała Isabel, że gdyby tak
nie było, można by mu o tym powiedzieć. W tej konkretnej dziedzinie ograniczenia względem
uczciwości były szczególnie surowe - i słusznie.
Isabel przeczytała artykuł z niejakim rozbawieniem. Jej zdaniem, ten tekst nadawał się w
sam raz na wesołą lekturę dla prenumeratorów „Przeglądu”, którym być może przydałoby się coś
w rodzaju zachęty. Filozofia seksu była tematyką rzadko poruszaną na polu etyki stosowanej,
posiadała jednakowoż swoich propagatorów. Jak Isabel było wiadomo, spotykali się oni na
dorocznej konferencji w Stanach Zjednoczonych. „Przegląd” od czasu do czasu publikował
zapowiedzi i programy owych spotkań, ale czy tych kilka bezbarwnych zdań mogło oddać
sprawiedliwość temu, co się tam naprawdę działo - tego nie wiedziała. Bo co też one mówiły?
Sesja poranna: „Semiotyka seksu a przestrzeń osobista” - kawa - „Perwerya i niezależność” -
lunch (jako że inne apetyty także domagały się zaspokojenia). I tak dalej, aż do popołudnia.
Streszczenia prezentowanych tam referatów były zapewne dosyć wierną ale co działo się po
zakończeniu wszystkich sesji, przewidzianych na dany dzień? Wśród tych ludzi próżno by szukać
świętoszków, podejrzewała Isabel, a poza tym każdy z nich był przecież specjalistą od etyki.
Stosowanej.
Isabel daleko było do pruderii, ale w sprawach seksu przywiązywała ogromną wagę do
dyskrecji. Konkretnie rzecz biorąc, na przykład nie mogła się zdecydować, co myśleć o
publikacji własnych wspomnień erotycznych. Czy jest to rzecz właściwa czy nie? Czy eks-
partner zgodziłby się na to, gdyby zapytać go o zdanie? Zapewne nie, a w takim wypadku
oznaczało to, że pisząc o prywatnych sprawach dwojga ludzi, jedno z nich wyrządza drugiemu
krzywdę. Niewiele jest takich osób, którym można powierzyć prawie każdy sekret; dwa wyjątki
to nasi lekarze i nasi kochankowie. Człowiek powinien móc powiedzieć lekarzowi absolutnie
wszystko, spokojny o to, że jego słowa nie wyjdą poza cztery ściany, w których zostały
wypowiedziane. To samo dotyczy kochanków. Lecz w obecnych czasach poufność została
wystawiona na próbę: instytucje państwowe żądały od lekarzy informacji na temat obywateli (ich
genów, nawyków seksualnych, chorób przebytych w wieku dziecięcym), a lekarze musieli się
bronić. Z drugiej strony, kłębiły się niepoliczone zastępy prostackiej, wścibskiej tłuszczy,
spragnionej informacji o tym, co ta czy inna mniej lub bardziej sławna osoba robi w łóżku - i
gotowej hojnie zapłacić za tę wiedzę. A ludzie mieli prawo do tajemnic, do życia prywatnego, do
intymności przynajmniej w niektórych jego sferach, bo pozbawienie prywatności musiało w
końcu doprowadzić do zaniku jakiejś części ich osobowości. Pozwólmy ludziom mieć własne
tajemnice, pomyślała Isabel, zdając sobie sprawę, że to hasło prawdopodobnie nie było zgodne z
duchem czasu.
Jak na złość, to właśnie filozofowie byli znani z tego, że z upodobaniem ujawniają
szczegóły życia prywatnego. Dopuścił się tego Bertrand Russell, wydając drukiem swoje
dzienniki, podobnie A.J. Ayer. Jak mogło im strzelić do głowy, że czytelników będzie ciekawić,
z kim się przespali, a z kim nie, i ile razy? Może czuli, że muszą coś komuś udowodnić? A czy
ona, Isabel, oparłaby się Bertrandowi Russellowi? Ledwie w jej myślach błysnęło to pytanie, a
już miała gotową odpowiedź. Tak. A.J. Ayer też nie miałby na co liczyć.
Dochodziła szósta. Stos zaległych materiałów zniknął z biurka, gotowe były również listy
do recenzentów w sprawie wybranych artykułów, które miały zostać przesłane dalej. Isabel
uznała, że szósta trzydzieści będzie idealną godziną na złożenie wizyty mieszkańcom lokalu przy
Warrender Park Terrace numer 48. O tej porze zdążą już na pewno wrócić z pracy (czymkolwiek
by się zajmowali), a niespodziewana wizyta nie popsuje im planów dotyczących wieczornego
posiłku. Isabel opuściła bibliotekę i poszła do kuchni, żeby przed wyjściem zaparzyć sobie kawy.
Wybrała się tam na piechotę; zajęło to kilka minut. Wskazany szeregowiec znajdował się
zaraz za trójkątnym parkiem, na który wychodziła Bruntsfield Avenue. Isabel nie śpieszyła się,
przystawała przed witrynami sklepowymi, aż wreszcie ruszyła w stronę pierwszej z brzegu
klatki, przecinając trawnik na skos. Chociaż wiosenny wieczór był pogodny i ciepły, zerwał się
silny wiatr, który gonił po niebie chmury, spędzając je na wschód, w stronę Norwegii. W kłębach
obłoków odbijało się światło miasta północy, miasta, które należało w równym stopniu do
rozkołysanych stalowoszarych równin Morza Północnego, jak do łagodnych wzgórz śródlądowej
Szkocji. Zupełnie inne były światła Glasgow, miękki blask miasta zachodu, skąd jest równie
blisko do Irlandii, jak i na skaliste wyżyny gaelickich Highlands. Oblicze Edynburga wyrzeźbiły
zimne, kąsające wiatry ze wschodu. Było to miasto krętych brukowanych ulic i wyniosłych
filarów, miasto czarnych nocy i płonących świec, miasto intelektu.
Isabel doszła do węgła szeregowca i ruszyła wzdłuż frontu budynku, który biegł po
łagodnym łuku. Gmach był okazały, zajmował całą stronę ulicy. Z jego okien roztaczał się widok
na The Meadows oraz odległe dachy, pinakle i iglicowe hełmy wież starego Infirmary.
Była to wysoka kamienica w stylu wiktoriańskim, sześciopiętrowa, z gładzonego
kamienia; dach kryty łupkiem, wysoki, o stromym spadzie. Ma krawędzi dachu, jak we
francuskich chateaux, tu i ówdzie wyrastała wieżyczka zwieńczona kutym żelaznym
ornamentem. Dach kończył się krenelażem zdobnym kamieniarką w kształcie rzeźbionych łodyg
i kwiatów ostu, wśród których gdzieniegdzie szczerzył zęby gargulec. Kiedy wznoszono ten dom,
owe dekoracje miały zapewne dawać ówczesnym lokatorom poczucie, że mieszkają w stylowej
kamienicy, która od dworu szlacheckiego różni się tylko i wyłącznie rozmiarami. Jednak pomimo
tych wszystkich fanaberii mieszkania były tam porządne, a konstrukcja solidna. Kamienica
powstała na użytek warstwy drobnomieszczańskiej, ale obecnie stanowiła siedzibę studentów i
młodych ludzi u progu kariery. Lokal, do którego wybierała się Isabel, był zapewne typowym
mieszkaniem, wynajmowanym wspólnie przez troje lub czworo ludzi, na tyle obszernym, żeby
każdy miał w nim własny pokój, a miejsca starczyło jeszcze na spory salon i jadalnię. Warunki
mieszkaniowe były więc wygodne i niekrępujące - dopóki na horyzoncie nie pojawił się jakiś
mąż, żona bądź też konkubent lub konkubina. No i, oczywiście, w takich wspólnych
mieszkaniach rodziły się przyjaźnie na cale życie. Nieprzyjaźnie pewnie też, pomyślała Isabel. I
też na całe życie.
Centrum każdego segmentu stanowiła kamienna klatka schodowa, z której wchodziło się
do poszczególnych mieszkań. Wiodły na nią drzwi wejściowe przytłaczających rozmiarów.
Zazwyczaj były one zamknięte, ale na dole zainstalowano domofon. Isabel przyjrzała się
opisanym dzwonkom, znalazła nazwisko Duffus, wcisnęła guzik i zaczęła czekać. Po mniej
więcej minucie w malutkim głośniczku odezwał się czyjś głos, pytający, o co chodzi.
Isabel nachyliła się do mikroskopijnego mikrofonu i przedstawiła się, wyjaśniając, że
przyszła porozmawiać z panną Duffus. W sprawie wypadku, dodała.
Przez chwilę nie było odpowiedzi, a potem nagle zahuczał brzęczyk. Isabel pchnęła drzwi
i weszła na schody. Zauważyła, że w powietrzu wisi lekki zapach kurzu oraz ta sama zastała woń,
która stanowi chyba cechę wspólną wszystkich klatek schodowych: zapach niedawno wyschłych
kamieni, zmieszany z ulotnym aromatem potraw gotujących się w mieszkaniach dookoła. Ten
zapach kojarzył się Isabel z latami dzieciństwa, kiedy co tydzień wchodziła po takich właśnie
schodach do mieszkania panny Marilyn McGibbon, nauczycielki fortepianu. Panna McGibbon,
przypomniało jej się, zawsze mówiła, że muzyka ją „wyrusza”, co miało oznaczać, że słuchając
muzyki, czuje się wzruszona. Isabel do tej pory w myślach używała określenia „wyruszająca
muzyka”.
Zatrzymała się na schodach i przez chwilę stała bez ruchu, wspominając pannę
McGibbon. W dzieciństwie lubiła swoją nauczycielkę, ale przejęła od niej, już wtedy, jako mała
dziewczynka, pewien rodzaj melancholii, przytłaczające poczucie jakichś nierozwiązanych
spraw. Jednego razu, kiedy przyszła na lekcję, panna McGibbon miała czerwone oczy, a puder,
który zawsze starannie nakładała na policzki, był pożłobiony łzami. Mała Isabel stała i patrzyła
na nią w milczeniu, aż w końcu panna McGibbon odwróciła się od niej, mamrocząc niewyraźnie:
- Nie jestem dziś sobą. Zechciej mi wybaczyć. Nie jestem dzisiaj sobą.
- Czy coś się stało? - zapytała Isabel.
Panna McGibbon skinęła głową i już prawie powiedziała „tak”, ale potem zdecydowała
się na „nie” i pokręciła głową przecząco. Zabrały się do lekcji, do gam, które Isabel miała zadane
do domu, i do Mozarta; nie mówiły o tym więcej. Wiele lat później Isabel, już jako młoda
kobieta, dowiedziała się, zupełnie przypadkiem, że panna McGibbon straciła wtedy przyjaciółkę i
wieloletnią towarzyszkę nazwiskiem Lalla Gordon. Była ona córką sędziego Court of Session*
[Court of Session - najwyższy sąd cywilny w Szkocji (przyp. tłum.).] i została zmuszona do
wyboru pomiędzy przyjaciółką a rodziną, która odnosiła się do panny McGibbon z dezaprobatą.
Wybrała to drugie.
Mieszkanie znajdowało się na czwartym piętrze i kiedy Isabel tam dotarła, zobaczyła, że
drzwi są już lekko uchylone. Za drzwiami, w przedpokoju, stała młoda kobieta; zobaczywszy
Isabel, otworzyła je na oścież. Isabel uśmiechnęła się do niej, jednym spojrzeniem ogarniając
całą sylwetkę Hen Duffus: wysoka i smukła jak wierzba, duże oczy jak u łani, o tym błagalnym
spojrzeniu, które zawsze kojarzyło się Isabel z dziewczętami z zachodniego wybrzeża Szkocji,
chociaż przypuszczalnie nie było tutaj absolutnie żadnego związku. Hen odwzajemniła uśmiech i
zaprosiła Isabel do środka. Tak, pomyślała Isabel, słysząc jej akcent, zachód, ale nie Glasgow,
jak twierdziła Cat - jakieś małe, wytworne miasteczko, Dunbarton, dajmy na to, ostatecznie
Helensburgh. Natomiast imię Henrietta w żaden sposób nie pasowało do tej osoby. Kurzy skrót -
jak najbardziej. Jak ulał.
- Przepraszam, że przychodzę bez zapowiedzi. Chciałam sprawdzić, czy państwa zastanę.
Panią i pana...
- Neila. Chyba jeszcze nie wrócił, ale spodziewam się go niedługo.
Hen zamknęła drzwi za Isabel i wskazała drzwi do jednego z pokojów.
- Możemy usiąść tam - zaproponowała. - Niestety, mamy bałagan, jak zwykle.
- Nic nie szkodzi - powiedziała Isabel. - Wszyscy żyjemy w bałaganie, bo tak jest
wygodniej.
- Ale ja bym akurat chciała mieć w domu porządek - westchnęła Hen. - Staram się, tyle że
to chyba po prostu nie leży w mojej naturze.
Isabel uśmiechnęła się, ale nie powiedziała ani słowa. Wyczuwała w tej kobiecie
zmysłowość, jakąś aurę... cóż, trzeba powiedzieć wprost, aurę energii seksualnej. Nie mogło być
w tym względzie wątpliwości, bywa to widoczne równie dobrze jak to, czy ktoś jest muzykalny
albo czy wyznaje ascetyzm. Naturalnym środowiskiem tej kobiety były nieposprzątane pokoje z
niepościelonymi łóżkami.
Okna salonu, do którego Hen zaprowadziła Isabel, wychodziły na północ; roztaczał się z
nich widok ponad wierzchołkami drzew porastających południowy skraj The Meadows. Okna
były olbrzymie, wedle najlepszej wiktoriańskiej tradycji. Za dnia ten pokój musiał wręcz tonąć w
świetle słonecznym. Nawet o tej porze, wczesnym wieczorem, sztuczne oświetlenie było tutaj
zbędne. Isabel przeszła przez pokój i stanęła przy jednym z okien. Wyjrzała na ulicę. Cztery
piętra niżej jakiś chłopak ciągnął na smyczy brukowaną jezdnią opierającego się psa. W końcu,
zniecierpliwiony, pochylił się i zdzielił go pięścią po grzbiecie. Zwierzak zwinął się w odruchu
obronnym; wtedy chłopak kopnął go w żebra i pociągnął dalej.
Hen stanęła obok Isabel, podążając wzrokiem za jej spojrzeniem.
- A, to on. Mały łobuz, Soutar Mydlarz, tak na niego mówię. Mieszka na parterze z matką
i jej gachem. Coś mi mówi, że ten psiak nie darzy nikogo z tej trójki szczególną sympatią.
Isabel roześmiała się. Bardzo jej się spodobało porównanie do Soutara Mydlarza; za jej
czasów każde szkockie dziecko na pamięć znało komiksy, których bohaterem był Nasz Maty
Wullie i jego dwaj koleżkowie, Soutar Mydlarz i Gruby Boab, ale czy teraz ktoś to jeszcze
pamiętał? Jakie obrazy pobudzają dziś wyobraźnię młodych Szkotów? Na pewno nie są to
pejzaże miasta Dundee, te legendarne, pełne ciepła ulice, które „Sunday Post” zaludniał
postaciami wyszczekanych niewiniątek.
Odeszły od okna. Hen spojrzała na Isabel.
- Przyszła pani zobaczyć się z nami? - zapytała. - Nie jest pani chyba, nie daj Boże,
dziennikarką?
Isabel potrząsnęła energicznie głową.
- W żadnym razie. Byłam świadkiem całego zdarzenia. Widziałam, jak to się stało.
Hen wytrzeszczyła na nią oczy.
- Była pani w Usher Hall? Widziała pani, jak Mark spadł?
- Niestety.
Hen rozejrzała się, zobaczyła za sobą sofę, usiadła. Wbiła wzrok w podłogę i przez chwilę
milczała. Potem podniosła głowę.
- Niechętnie w ogóle o tym myślę. Rozumie mnie pani? Upłynęło dopiero kilka tygodni,
ale ja już staram się zapomnieć o wszystkim. Tylko że to nie jest takie proste, kiedy się straci w
ten sposób znajomego, i to jeszcze współlokatora.
- Oczywiście. Rozumiem to.
- Była już u nas policja. Wypytywała o Marka. Potem przyjechali jego rodzice, zabrać
rzeczy po nim. Może pani sobie wyobrazić, jak to wyglądało.
- Tak.
- I jeszcze trochę innych ludzi - opowiadała dalej Hen. - Znajomi Marka, ktoś od niego z
biura. Cały czas mieliśmy wizyty.
Isabel usiadła na sofie, obok Hen.
- A teraz jeszcze ja do kompletu. Bardzo mi przykro, że państwa nachodzę. Potrafię sobie
wyobrazić, co przeszliście.
- Po co pani przyszła? - zapytała Hen. W jej głosie nie było wrogości, ale dało się w nim
słyszeć napięcie, które Isabel natychmiast wychwyciła. Był to prawdopodobnie skutek
wyczerpania, które opadło Hen z wyprzedzeniem w obliczu kolejnego przesłuchania.
- Bez konkretnego powodu - przyznała się cicho Isabel. - Wydaje mi się, że
zdecydowałam się na to dlatego, że niejako wzięłam w tym udział, a nie mam z kim
porozmawiać, to znaczy nie znam nikogo, kto miałby z tą sprawą jakiś związek. Rozumie pani, o
co mi chodzi? Widziałam, jak to się stało - na własne oczy widziałam tę straszną tragedię - a nie
znam nikogo, kto mógłby mi coś powiedzieć o nim, o Marku.
Zamilkła. Hen nie spuszczała z niej spojrzenia swoich olbrzymich oczu kształtu
migdałów. Isabel wierzyła, że to, co w tej chwili powiedziała, to prawda. Ale czy cała? Przecież
nie mogła przyznać się tym ludziom, że przywiodła ją tutaj zwyczajna ciekawość; była po prostu
ciekawa całego wydarzenia. No i jeszcze żywiła podejrzenie, że stało za nim coś więcej niż tylko
czysty przypadek.
Hen zamknęła oczy. I skinęła głową.
- Rozumiem - powiedziała. - Niech będzie. Właściwie to chętnie się dowiem, jak to
naprawdę wyglądało. I tak cały czas to sobie wyobrażam.
- Więc zgadza się pani?
- Zgadzam się. Jeżeli ma to pani pomóc, to proszę bardzo. - Wyciągnęła rękę i położyła
dłoń na ramieniu Isabel.
Ten gest, symbolizujący współczucie i zrozumienie, byt tak nieoczekiwany, że Isabel
wydał się aż dziwny u osoby w typie Hen. Zganiła się za tę myśl, która być może była dla
dziewczyny krzywdząca.
- Zaparzę kawę - zaproponowała Hen, wstając - i porozmawiamy.
Wyszła z pokoju, a Isabel usiadła wygodniej na sofie i rozejrzała się dookoła. Pokój był
elegancko umeblowany, co nieczęsto się zdarza w wynajmowanych mieszkaniach, które w
krótkim czasie zaczynają wyglądać tak, jakby nie mogły się doczekać remontu. Na jednej ze
ścian wisiały reprodukcje obrazów, wyraz gustów właściciela. Jak można było przypuszczać,
jego wybór został urozmaicony preferencjami lokatorów, tak więc ścianę zapełniały: panorama
wodospadów na rzece Clyde (właściciel), obok „Większy plusk” Davida Hockneya oraz
„Filozofowie amatorzy” Jacka Vettriana (lokatorzy), a dalej Peploe i jego „łona” (znów
właściciel). Isabel uśmiechnęła się do obrazu Vettriana artysta ten, pomimo głębokiej
dezaprobaty, którą darzyło go edynburskie środowisko twórcze, trzymał się dobrze i nie tracił ani
trochę na popularności. Dlaczego? Wyjaśnienie było proste: ponieważ jego figuratywne
malarstwo dawało jakieś pojęcie o życiu (w każdym razie o życiu ludzi, którzy zwykli zabawiać
się na plaży tańcami w wieczorowych strojach). Obrazy Vettriana zawsze opowiadały jakąś
historię, podobnie jak dzieła Edwarda Hoppera. Dlatego właśnie Hopper zainspirował tylu
poetów; wszystko, co wyszło spod jego pędzla, było niezwykle czytelne: skąd pochodzą ludzie
na obrazie? O czym myślą? Co będą robić? Hockney, rzecz jasna, żadnego pytania nie
pozostawiał bez odpowiedzi. Bohaterowie jego obrazów byli zawsze podani jak na patelni: mieli
w głowie pływanie, seks i własny narcyzm. Czy Hockney sportretował kiedyś WHA? Isabel
pamiętała, że tak; nawet nieźle sobie poradził z twarzą Audena, która przypominała gołoborze.
„Mam facjatę jak mapa Islandii”. Czy to sam WHA tak powiedział o sobie? Raczej nie,
pomyślała Isabel, ale to by do niego pasowało. Przyszło jej do głowy, żeby kiedyś napisać
książkę z powiedzeniami, które tak naprawdę nigdy nie padły, lecz mogłyby stanowić
autentyczne bon moty różnych znanych ludzi, „Przez całe popołudnie byłam królową, a teraz
pada śnieg”. Królowa Wiktoria.
Isabel oderwała wzrok od obrazu Vettriana i wyjrzała przez drzwi na korytarz. Wisiało
tam wysokie lustro z rodzaju tych, które najczęściej można zobaczyć w drzwiach szafy. Z
miejsca, gdzie siedziała, Isabel widziała je w całej okazałości. Dokładnie w tym samym
momencie, kiedy jej wzrok spoczął na lustrze, zobaczyła w nim młodego mężczyznę, który
wypadł z jednego pokoju, przebiegł przez korytarz i zniknął za drzwiami po drugiej stronie. Nie
zauważył jej, chociaż zachowywał się tak, jakby wiedział o jej obecności. Sprawiał również
wrażenie, że nie życzy sobie, żeby Isabel go zobaczyła - i dopiąłby swego, gdyby nie to lustro w
strategicznym punkcie korytarza - gdyż trzeba dodać, że ten młody mężczyzna nie miał na sobie
absolutnie nic.
Hen wróciła po kilku minutach, niosąc dwie filiżanki. Postawiła je na stoliku obok sofy i
usiadła obok Isabel, na tym samym miejscu, co przedtem.
- Znała pani Marka wcześniej? - zapytała.
Isabel nagle ni stąd, ni zowąd wydało się, że faktycznie go kiedyś spotkała. Już miała
przytaknąć, ale pokręciła głową.
- Nie. Tego wieczoru widziałam go po raz pierwszy.
- To był naprawdę dobry człowiek - powiedziała Hen. - Świetny facet. Wszyscy go lubili.
- Wierzę - zgodziła się Isabel.
- Z początku miałam pewne wątpliwości, jak to będzie mieszkać z dwoma obcymi
ludźmi, wie pani. Ale wynajęłam pokój tutaj mniej więcej w tym samym czasie co oni, więc
zaczynaliśmy razem, można powiedzieć.
- I układało się państwu?
- Tak, jak najbardziej. Czasami trochę się sprzeczaliśmy, czego można się było
spodziewać, ale ani razu nie doszło do poważniejszej kłótni. Wszystko szło bardzo dobrze. - Hen
wzięła do ręki filiżankę i upiła łyczek kawy. - Brakuje mi go.
- A Neil, drugi współlokator? Przyjaźnił się z Markiem?
- Jasne - odrzekła Hen. - Czasami grywali razem w golfa, ale Mark nie miał większych
szans. Neil to wymiatacz. Mógłby grać zawodowo. Robi staż prawniczy w kancelarii na West
Endzie. Firma sztywniaków, ale one wszystkie są takie same. Było nie było, żyjemy w
Edynburgu.
Isabel też sięgnęła po kawę i wypiła jeden łyk. Rozpuszczalna. No, ale odstawić ją
nietkniętą byłoby niegrzecznie.
- Jak pani myśli - zagadnęła ściszonym głosem - jak to się mogło stać?
Hen wzruszyła ramionami.
- Po prostu wypadł. Nie mogło być inaczej. Wypadki chodzą po ludziach, nawet takie
dziwaczne. Wychylił się, żeby coś tam zobaczyć, i spadł. Jak inaczej można to wytłumaczyć?
- A może był nieszczęśliwy? - podsunęła Isabel ostrożnie, obawiając się gwałtownej
reakcji na taką sugestię. Jednak nic takiego nie nastąpiło.
- Pyta pani, czy to mogło być samobójstwo?
- Tak. Właśnie.
Hen potrząsnęła głową.
- W żadnym wypadku. Czegoś bym się domyśliła. Na pewno. Mark nie był nieszczęśliwy.
Isabel zastanowiła się nad słowami „czegoś bym się domyśliła”. Skąd ta pewność? Stąd,
że mieszkali razem - to było oczywiste. Człowiek wyczuwa nastroje ludzi, którzy żyją najbliżej
niego, i przejmuje je.
- Zatem nic na to nie wskazywało?
- Nic. - Hen zamilkła na chwilę. - On nie był taki. Samobójstwo to podanie tyłów. A on
był człowiekiem, który przed niczym nie ucieka. Można... Człowiek mógł na niego liczyć.
Polegać na nim. Mark miał sumienie. Rozumie mnie pani?
Obserwując Hen podczas tej przemowy, Isabel skonstatowała, że słowo „sumienie”
pojawia się coraz rzadziej na ludzkich ustach. Było to zjawisko dziwne i głęboko niepokojące,
ponieważ wskazywało na zanik wyrzutów sumienia w dzisiejszych czasach. Patrząc z drugiej
strony, ma to pewne zalety, jako że wyrzuty sumienia przytłaczają ludzką duszę i są
odpowiedzialne za wiele niepotrzebnych nieszczęść. Pozostaje jednak kwestia moralności i
moralnego postępowania, w którym poczucie winy odgrywa niezastąpioną rolę czynnika
zniechęcającego. Wyrzuty sumienia pomagają nam odróżnić złe uczynki; to dzięki nim możemy
żyć według norm moralnych. Poza tym słowa Hen miały także inny wymiar. Brzmiało w nich
absolutne przekonanie, lecz mogła je wypowiedzieć tylko osoba, która nigdy w życiu nie zaznała
rozpaczy ani nie zwątpiła w siebie.
- Niektórzy ludzie nie pokazują po sobie tego, co naprawdę w nich siedzi... Mogą być
bardzo nieszczęśliwi, ale niczego nie zdradzą. Zdarza się, że... - Isabel umilkła. Było widać, że
Hen nie ma ochoty wysłuchiwać takiego wykładu. - Przepraszam - powiedziała. - Nie chciałam
pani pouczać...
Hen uśmiechnęła się.
- Nie szkodzi. W ogólnym zarysie, jak sądzę, to wszystko racja, ale nie w tym wypadku.
Naprawdę wątpię, żeby to mogło być samobójstwo.
- Niewątpliwie ma pani słuszność - powiedziała Isabel. - Widzę, że znała go pani bardzo
dobrze.
Na chwilę zapadła cisza. Hen popijała małymi łyczkami swoją kawę, a Isabel wpatrywała
się w obraz Vettriana, zastanawiając się, o czym dalej mówić. Rozmowa przestawała mieć sens.
Hen powiedziała już prawdopodobnie wszystko, co zamierzała powiedzieć, i Isabel nie mogła
raczej liczyć z jej strony na nic więcej. Poza tym ta dziewczyna i tak nie była szczególnie
rozgarniętą osobą.
Hen odstawiła filiżankę na stolik. Isabel oderwała wzrok od obrazu, który w dziwny
sposób ją niepokoił. Do pokoju wszedł młody mężczyzna, którego widziała w korytarzu, teraz
już ubrany i zapięty pod szyję.
- To jest Neil - przedstawiła Hen.
Isabel wstała z sofy i podała mu rękę. Dłoń młodzieńca była rozgrzana i lekko wilgotna.
Był pod prysznicem, pomyślała Isabel. Dlatego biegał goły po korytarzu. Cóż, być może w
dzisiejszych czasach nie było niczym niezwykłym, że współlokatorzy, dobrzy przyjaciele, chodzą
sobie nago po mieszkaniu, niewinni jak dzieci w rajskim ogrodzie.
Neil zajął fotel naprzeciwko sofy, a Hen wyjaśniła mu powód wizyty Isabel.
- Nie zamierzałam się państwu narzucać - pośpieszyła Isabel z wyjaśnieniem. - Chciałam
tylko porozmawiać o tym, co się stało. Mam nadzieję, że nie mają mi państwo tego za złe.
- Ależ skąd - powiedział Neil. - Mnie to nie przeszkadza. Mogę z panią o tym
porozmawiać, jeśli pani sobie życzy.
Isabel rzuciła na niego okiem. Mówił zupełnie inaczej niż Hen, miał, na jej ucho, akcent z
drugiego końca kraju. Wysławiał się w sposób zdradzający staranne, kosztowne wykształcenie.
Isabel oceniła, że jest rówieśnikiem swojej koleżanki, co najwyżej trochę tylko od niej starszym;
tak jak i ona, sprawiał wrażenie człowieka, który dużo czasu spędza na świeżym powietrzu. Ach,
przecież grywa w golfa, przypomniała sobie1 Isabel, więc to musi być ślad po wichrowych
przestrzeniach szkockich pól golfowych.
- Nie będę dłużej zabierać państwu czasu - powiedziała. - Spotkaliśmy się,
porozmawialiśmy o tym, co zaszło. Życie toczy się dalej. Nie chcę państwu przeszkadzać.
- Pomogła pani ta rozmowa? - zapytała Hen, a Isabel zauważyła w tym momencie, że
wymieniła szybkie spojrzenie z Neilem.
Znaczenie tego spojrzenia było oczywiste; Isabel była pewna, że kiedy już sobie pójdzie,
Hen zapyta Neila: „Po co ona tu przyszła? Po co jej było to wszystko?”. Powie tak dlatego, że
ona, Isabel, nic dla niej nie znaczy; jest starszą kobietą, po czterdziestce, poza nawiasem, nie
liczy się, jakby w ogóle jej nie było.
- Zabiorę pani filiżankę. - Hen nagle wstała z sofy. - Muszę coś zrobić w kuchni.
Przepraszam na chwilę.
- Pójdę już - powiedziała Isabel, ale nie podniosła się, a tymczasem Hen zdążyła wyjść z
pokoju. Isabel spojrzała na Neila, który obserwował ją, swobodnie opierając łokcie na poręczach
fotela.
- Uważa pan, że on mógł skoczyć? - zapytała.
Pomimo obojętności, jaka malowała się na twarzy Neila, w jego zachowaniu było coś
niepokojącego, jakiś lęk.
- Skoczyć?
- Popełnić samobójstwo.
Neil otworzył usta, ale nic nie powiedział i zamknął je z powrotem. Nie odrywał wzroku
od Isabel.
- Przepraszam, że zadaję panu takie pytanie - mówiła dalej. - Widzę, że raczej pan w to
wątpi. Cóż, zapewne ma pan rację.
- Zapewne tak - powiedział szybko.
- Mogę jeszcze o coś zapytać? - Nie czekając na odpowiedź, przeszła do rzeczy; - Hen
mówiła, że Mark był bardzo lubiany. Czy przychodzi panu na myśl ktoś, kto za nim nie
przepadał?
Pytanie padło; teraz Isabel skupiła się na obserwacji. Wzrok Neila powędrował w dół, w
kierunku podłogi, a potem znów do góry. Odpowiadając na pytanie Isabel, nie patrzył na nią, ale
na drzwi, jakby chciał wzrokiem przywołać Hen, żeby go wyręczyła,
- Raczej nie. Nie. Raczej nie.
Isabel skinęła głową.
- Zatem w jego życiu nie zdarzyło się nic niezwykłego?
- Nie. Nic niezwykłego.
Tym razem spojrzał prosto na nią; w jego oczach dostrzegła niechęć. Zapewne sądził -
najzupełniej słusznie - że Isabel nie ma prawa wtykać nosa w sprawy jego przyjaciela. Hen także
dała jej jasno do zrozumienia, że zaczęła już nadużywać ich gościnności. Przyszedł czas się
pożegnać. Isabel wstała, a Neil podążył za jej przykładem.
- Chciałabym pożegnać się z Hen - oznajmiła, wychodząc z pokoju. Neil ruszył za nią. Na
korytarzu Isabel rozejrzała się szybko. Te drzwi po prawej, pomyślała, to na pewno będą te, z
których wybiegł nago, kiedy akurat przypadkowo zerknęłam w lustro.
- Hen jest w kuchni, tak? - zapytała, skręcając w prawo i otwierając upatrzone drzwi.
- Kuchnia to nie tutaj! - zawołał Neil za nią. - To jest jej pokój.
Ale Isabel była już jedną nogą w środku i zdążyła zobaczyć obszerną sypialnię. Okno
było zasłonięte, a obok niepościelonego łóżka stała lampka nocna.
- Och - powiedziała. - Przepraszam.
- Kuchnia jest tam - zabrzmiał jego ostry głos. - Tamte drzwi - wskazał, zerkając na nią z
ukosa.
Denerwuje się, pomyślała Isabel. Denerwuje się i traktuje mnie jak wroga.
Wycofała się z pokoju i poszła w stronę wskazanych drzwi. Znalazła za nimi Hen, która
na jej widok zrobiła zakłopotaną minę, bo zamiast coś robić, tak jak powiedziała, siedziała na
stołku i czytała jakieś czasopismo. Mimo to Isabel podziękowała jej wylewnie, pożegnała się i
wyszła, słysząc jeszcze na odchodnym, jak Neil obraca ze szczękiem klucz w zamku. Zostawiła
im swoją wizytówkę, mówiąc, że mogą do niej zadzwonić, kiedy tylko przyjdzie im ochota, ale
wystarczyło, że Hen i Neil przyjrzeli się bez przekonania kartonikowi, a już wiedziała, że nie
skorzystają z zaproszenia. Czuła się dziwnie i głupio, a po chwili dotarło do niej, że całkowicie
zasłużyła sobie na to, żeby się tak czuć. No, ale przynajmniej coś się wyjaśniło.
Hen i Neil byli kochankami. Dlatego właśnie Neil był w jej pokoju, kiedy Isabel
zadzwoniła domofonem do ich mieszkania. Hen, co prawda, mówiła, że Neil nie wrócił jeszcze
do domu, ale trudno było od niej wymagać, żeby tłumaczyła obcej osobie, widzianej pierwszy raz
w życiu, co współlokator robi w jej własnym łóżku o tej godzinie. Oczywiście, dzięki temu
potwierdziło się pierwsze wrażenie Isabel na temat Hen, ale bynajmniej nie dowiedziała się, jak
układało im się wspólne życie we trójkę, Mark, rzecz jasna, mógł czuć się pominięty. Hen
twierdziła, że nie znała ani jego, ani Neila przed sprowadzeniem się tutaj, co oznaczało, że w
pewnym momencie, już po zamieszkaniu razem, jeden z nich musiał stać się jej bliższy. Mogło to
zachwiać równowagę ich wspólnego bytowania, co nie dziwi w sytuacji, gdy z trójki przyjaciół
nagle robi się jedna para plus jeden przyjaciel. Z drugiej strony równie prawdopodobne było, że
to właśnie śmierć Marka popchnęła Hen w ramiona Neila i vice versa; być może oboje szukali
pociechy, lekarstwa na swój wspólny smutek? Isabel potrafiła wyobrazić sobie taki przebieg
wypadków, ale to również nie przybliżyło jej ani na krok do zrozumienia myśli przelatujących
przez głowę Marka tamtego wieczoru w Usher Hall. O ile przed wizytą w szeregowcu przy parku
Warrender znała go bardzo słabo, o tyle po wizycie nie mogła powiedzieć, że zna go choćby
odrobinę lepiej. Był to miły młody człowiek, lubiany w towarzystwie; obce mu było zwątpienie
we własne siły, czemu akurat trudno się dziwić, ponieważ zwątpienie w siebie jest
charakterystyczne dla wieku nastoletniego i jesieni życia, a nie dla młodych mężczyzn przed
trzydziestką. Jeśli Mark miał jakieś zmartwienia, to ukrywał je starannie przed osobami, z
którymi na co dzień był najbliżej.
Szła, nie śpiesząc się, w kierunku domu. Wieczór był ciepły jak na tę porę roku, w
powietrzu czuło się już ulotną, najdelikatniejszą zapowiedź lata. Mijali ją ludzie, tak jak ona
wracający do siebie. Na większość z nich zapewne ktoś czekał, mąż, żona, kochanek, rodzice. Na
Isabel czekał jej dom, przestronny i pusty, co, jak dobrze wiedziała, było skutkiem wyborów,
których dokonała w życiu, lecz zdawała sobie również sprawę, że nie była tak do końca
odpowiedzialna za każdą z tych decyzji. To nie było jej rozmyślne działanie, że zakochała się w
jednym mężczyźnie tak zupełnie i bez reszty, że żaden inny już nigdy nie wchodził w grę. To był
przypadek, a na przypadki człowiek nie ma wielkiego wpływu. Isabel przytrafił się przypadek o
nazwisku John Liamor, co oznaczało, że od tej pory żyła z wyrokiem. Nie rozmyślała o tym zbyt
wiele i nie rozmawiała o tej sprawie z innymi (chociaż wczoraj, przypomniała sobie,
opowiedziała wszystko Jamiemu; być może postąpiła nierozsądnie). Tak już ten świat był
urządzony, a Isabel starała się maksymalnie wykorzystać sytuację, w której się znalazła. Była
zdania, że każdy człowiek ma moralny obowiązek tak właśnie postępować, w każdym razie jeśli
wierzy w to, że istnieją obowiązki względem siebie samego. A Isabel wierzyła. Jeżeli x, to y. Ale
dlaczego y?
9
Kolejny tydzień upłynął spokojnie. Nic się nie działo. Znalazło się trochę pracy nad
kolejnym wydaniem „Przeglądu”, ale trudno powiedzieć, żeby Isabel była zawalona
obowiązkami, tym bardziej że korekty artykułów do nowego numeru poszły do drukarni, a
dwóch członków zespołu redakcyjnego wyjechało za granicę. Isabel przeważnie spędzała czas na
czytaniu, pomogła też Grace zrobić zaległe już od bardzo dawna porządki na strychu. Mimo tych
zajęć miała dość czasu na myślenie i nie mogła się powstrzymać od rozpamiętywania zajścia,
które na własny użytek zaczęła określać słowem „tamto”. Szok i sensacje, które odczuwała
bezpośrednio po „tamtym”, zaczęły już wyraźnie tracić na sile, lecz zastąpiło je poczucie
pozostawienia nierozwiązanej sprawy. Spotkanie z Hen i Neilem było bezowocne, uznała, a co
gorsza, nie pozostało już nic innego, co mogłaby w tej sprawie zrobić. W wydziale śledczym
postanowiono przeprowadzić dochodzenie badające przyczyny tragicznego wypadku.
Oskarżyciel publiczny zawiadomił Isabel, że jako naoczny świadek, który widział najwięcej,
zostanie tego i tego dnia wezwana do złożenia zeznań, dał jej jednak jednocześnie do
zrozumienia, że sprawę uważa za jasną i oczywistą.
- Przypadek jest dość ewidentny - oznajmił podczas rozmowy z Isabel. - Zebraliśmy
zeznania, z których jasno wynika, że poręcz jest zamontowana na odpowiedniej wysokości i że z
balkonu można wypaść tylko w jeden sposób: trzeba się mocno wychylić ponad balustradą. Ten
młody człowiek tak właśnie postąpił. Z jakiego powodu, nie wiemy. Może chciał się przyjrzeć
komuś na parterze. I to by było mniej więcej wszystko.
- Więc po co w ogóle rozpoczynać dochodzenie? - zdziwiła się Isabel, siadając na krześle
naprzeciwko biurka, które było jednym z bardziej okazałych mebli w tym skąpo urządzonym
gabinecie. Przyszła tutaj, ponieważ oskarżyciel zaprosił ją na rozmowę. Znalazła go w gabinecie
oznaczonym tabliczką z napisem „Zgony”. Byt to wysoki mężczyzna o wychudłej, smutnej
twarzy. Na ścianie za jego plecami wisiała fotografia oprawiona w ramki: dwóch mężczyzn i
dwie kobiety, wszyscy młodzi, siedzący sztywno na krzesłach pod kamiennym łukiem.
„Uniwersytet Edynburski, Komitet Izby Adwokackiej”, głosił drukowany podpis. Jednym z
mężczyzn był sam oskarżyciel; można go było poznać, bo za młodych lat też wyglądał jak
tyczka. Czy mierzył wtedy wyżej? Czy miał nadzieję, że zdobędzie lepsze stanowisko niż to?
Oskarżyciel zerknął na Isabel, a potem odwrócił wzrok. Był teraz urzędnikiem miasta
Edynburga, oficjalnie zajmującym się zgonami. Zgony. Dzień w dzień zgony. Zgony drobne i
zgony ważne. Będzie pełnił ten urząd przez rok, a potem wróci do wydziału kryminalnego gdzieś
w jakimś Airdrie czy Bathgate. I tak co dnia, zbrodnia i przemoc, przemoc i zbrodnia, aż do
emerytury.
- Jak to się teraz mówi? - odpowiedział pytaniem, usiłując ukryć zmęczenie. - Zamknąć
sprawę. Trzeba zamknąć sprawę.
Więc tak to miało się skończyć. Doszło do absolutnie przypadkowej tragedii, za którą nikt
nie ponosił winy. Isabel przypadkowo zobaczyła wszystko na własne oczy i zrobiła, co tylko w
jej mocy, żeby wyjaśnić to, co tam zaszło, dla siebie, na własny użytek. Ostatecznie jednak
sprawa nie znalazła rozwiązania, a jej nie pozostało nic innego jak pogodzić się z tą sytuacją.
Spróbowała zatem skupić się na lekturze, która przez zbieg okoliczności miała wiele
wspólnego z trapiącym ją dylematem. Na rynek wydawniczy trafiła niedawno nowa książka,
dotykająca problematyki zobowiązań moralnych oraz ich granic. Temat był znajomy, zaś grupa
filozofów, która się nim zajęła, postanowiła bronić tezy, że sedno koncepcji moralności powinno
leżeć nie w tym, co człowiek robi, lecz w tym, czego nie robi. Był to trudny punkt widzenia,
kłopotliwy dla tych, którzy szukają spokoju w życiu, ponieważ stwarzał potrzebę ciągłej
czujności i ogromnego wyczulenia na potrzeby innych ludzi. Isabel, w swoim własnym
mniemaniu, nie posiadała tej cechy aż tak doskonale rozwiniętej. Taka postawa życiowa była
niewłaściwa również dla osób, które pragną o czymś zapomnieć. Człowiek, który wymazał coś
raz na zawsze z pamięci, był z tego punktu widzenia winny karygodnego, umyślnego
zaniedbania.
Każda z pięciuset siedemdziesięciu stron tej książki stanowiła frustrującą i ciężką lekturę.
Isabel korciło, żeby odłożyć tomisko na jakiś czas albo w ogóle je sobie darować, ale
zorientowała się, że gdyby tak postąpiła, wyszłoby na to, że autorzy mieli rację. Szlag by ich
trafił, pomyślała. Przyparli mnie do muru.
Kiedy nareszcie dobrnęła do końca, odłożyła książkę na półkę, czując przy tym dreszczyk
ekscytacji pomieszanej z wyrzutami sumienia, jako że wybrała dla niej jakiś ciemny kąt pod
samym sufitem. Było to w sobotę po południu. Isabel uznała, że wytrwałością podczas lektury
zasłużyła sobie na nagrodę. Postanowiła wybrać się na spacer po mieście i zajrzeć do jednej albo
dwóch galerii, a potem wpaść do kawiarni na Dundas Street na kawę i ciastko.
Pojechała do miasta autobusem. Dojeżdżając już na przystanek zaraz za Queen Street,
gdzie miała wysiąść, spostrzegła nagle Toby’ego, który maszerował w dół ulicy, niosąc w ręce
torbę z zakupami. Uwagę Isabel przyciągnęły sztruksy w kolorze rozgniecionych truskawek;
uśmiechnęła się, pomyślawszy, że taki kolor łatwo wpada w oko. Wysiadła, wciąż z tym samym
uśmiechem na twarzy. Toby był w tej chwili jakieś dwadzieścia, trzydzieści metrów przed nią.
Nie zauważył, że Isabel obserwuje go z autobusu. Odetchnęła z ulgą, bo nie była w nastroju, żeby
z nim rozmawiać. Ruszyła tą samą drogą co on, w bezpiecznej odległości, mimo wszystko
zastanawiając się, co Toby tutaj robi. Wybrał się na zakupy, to nie ulegało kwestii, ale dokąd
teraz idzie? Mieszkał w okolicy Manor Place, na drugim końcu Nowego Miasta, nie zmierzał
zatem do domu.
Jakież to płaskie, pomyślała Isabel. Jakież trywialne, że ciekawi mnie ten w sumie mało
zajmujący młody człowiek. Czy istnieje choćby jeden powód, dla którego miałoby mnie
interesować, jak on spędza sobotnie popołudnia? Nie. Ale ta odpowiedź tylko podsyciła jej
ciekawość. Dobrze byłoby dowiedzieć się czegoś o nim, przynajmniej kilku szczegółów, na
przykład, że makaron najchętniej kupuje w Valvona & Crolla. Albo że lubi buszować po
sklepach z antykami (choć to akurat było mało prawdopodobne). Gdybym wiedziała o nim trochę
więcej, pomyślała Isabel, być może udałoby mi się do niego przekonać. Cat wspominała, że Toby
posiada głębię charakteru, z której istnienia Isabel nie zdaje sobie sprawy. Być może trzeba dać
mu szansę, aby dotarł do niej z tą głębią. (Czyżby podjęcie dodatkowego wysiłku w celu
pokonania własnych uprzedzeń miało być jej moralnym obowiązkiem? Nie. Pięćset
siedemdziesiąt kilka stron trafiło na wysoką półkę. Na tej wycieczce nie poruszamy tego tematu).
Toby szedł dość szybko i Isabel musiała przyśpieszyć kroku, żeby jej nie uciekł.
Widziała, jak przecina jezdnię na Heriot Row i zagłębia się w Dundas Street. Nazywając rzeczy
po imieniu, Isabel śledziła Toby’ego, mgliście zdając sobie sprawę, że to, co robi, to czysty
idiotyzm. A jednak miała z tego niezłą frajdę. Wykluczyła możliwość, żeby miał wejść do
któregoś ze sklepów z antykami, nie spodziewała się też, że zainteresują go książki. Czego mógł
więc tutaj szukać? Pozostało jeszcze biuro podróży na rogu Great King Street (czyżby narty na
sam koniec sezonu?).
Nagle Toby zatrzymał się, a Isabel, zatopiona w swoich niegodziwych myślach,
zauważyła to dopiero, gdy dystans pomiędzy nimi zmniejszył się niebezpiecznie, W jednej chwili
zamarła w miejscu. Toby stał przed witryną sklepową, przewiercając wzrokiem szybę, jakby
przypatrywał się jakiemuś szczegółowi na wystawie albo chciał odczytać cenę na metce. Isabel
spojrzała w lewo. Traf chciał, że przystanęła akurat nie przed sklepem, ale przed prywatnym
domem; mogła co najwyżej zajrzeć do czyjegoś salonu. I zajrzała, żeby Toby nie zauważył, że
Isabel go obserwuje, gdyby przypadkiem się odwrócił.
Salon był elegancki, pełen drogich mebli - wystrój typowy dla georgiańskiego domu w tej
części Nowego Miasta. Isabel stała mniej więcej pięć metrów od parapetu, gapiąc się w najlepsze
przez okno, kiedy nagle za szybą ukazała się czyjaś zdumiona twarz. Jakaś kobieta siedziała na
fotelu pod oknem, niewidoczna z zewnątrz, a teraz wyjrzała na ulicę i nagle zobaczyła przed
samym nosem inną kobietę, patrzącą na nią.
Przez chwilę spoglądały sobie prosto w oczy. Isabel wrosła w chodnik z zażenowania.
Kobieta w oknie wydawała się jakby znajoma, ale za nic nie potrafiła jej skojarzyć. Wreszcie,
kiedy wyraz twarzy pani domu zaczął się zmieniać, a zdumienie stopniowo ustąpiło miejsca
irytacji, Isabel oderwała wzrok od okna, uniosła rękę i spojrzała na zegarek. Postanowiła
odstawić szopkę i udać roztargnienie; oto spaceruje sobie właśnie Dundas Street i nagle: stop.
Coś wyleciało jej z głowy. Stoi i gapi się jak cielę na malowane wrota (czyli w czyjeś okno, choć
przecież, rzecz jasna, absolutnie przypadkowo), ale wystarczy jedno spojrzenie na zegarek i już
tryby zaskakują.
Udało się. Kobieta odwróciła się od okna, a Isabel ruszyła dalej; ulica biegła w dół po
zboczu wzgórza. Toby, jak zauważyła, też był już w ruchu. Rozglądał się, żeby przejść przez
jezdnię i skręcić w Northumberland Street. Isabel znów przystanęła; tym razem nikt nie mógłby
jej absolutnie nic zarzucić, bo zatrzymała się przed samą witryną sklepową i patrzyła przez szybę
tak długo, dopóki Toby nie znalazł się po drugiej stronie ulicy.
W tej chwili musiała zapaść decyzja. Opcja pierwsza: zrezygnować z tego idiotycznego
pościgu. Na razie Isabel wciąż jeszcze była tam, dokąd i tak się dziś wybierała, mogła to przysiąc
z ręką na sercu. Opcja druga: dalej śledzić Toby’ego. Po chwili wahania rozejrzała się, czy nic
nie jedzie, po czym spacerowym krokiem przeszła przez ulicę. Na środku jezdni zaczęło do niej
docierać, że to, co robi, to jeden wielki wygłup. Ona, redaktor naczelny „Przeglądu Etyki
Stosowanej”, w biały dzień przemyka się chyłkiem ulicami Edynburga, podążając tropem
jakiegoś młodego człowieka. Ona, apologetka prawa do prywatności, kontestatorka wścibskich,
natrętnych czasów, w których przyszło jej żyć, zachowuje się wypisz wymaluj jak zakochany,
napalony uczniak. Jak to się dzieje, że co chwila wtyka nos w nie swoje sprawy, jakby była
jakimś nędznym tajniaczyną (czy takie słowo w ogóle istnieje?).
Northumberland Street to jedna z najwęższych ulic Nowego Miasta, coś w rodzaju
pomniejszonej kopii swoich sąsiadek, biegnących na północ i na południe od niej. Ma ona swoich
zagorzałych wielbicieli, wychwalających „intymny”, jak go nazywają, klimat, który ma ponoć
tam panować. Isabel natomiast, zapytana o zdanie, odrzekłaby, że jest tutaj ciemno - co to za
ulica bez przyzwoitej perspektywy, pozbawiona aury dostojeństwa, dzięki której życie w Nowym
Mieście nabiera tak wyjątkowego kolorytu. Isabel, rzecz jasna, nie miała najmniejszej ochoty
tutaj zamieszkać; ponad wielkomiejskie splendory przedkładała ciszę Merchiston i Morningside
oraz niezliczone przyjemności, płynące z posiadania przydomowego ogrodu. Podniosła głowę,
przyglądając się budynkowi po prawej stronie. W tym domu, jak było jej wiadomo, mieszkał
niegdyś John Pinkerton, adwokat, znawca architektury Edynburga; mało kto wiedział o jej
historii więcej niż on. Dom, który zbudował, stanowił w każdym calu perłę stylu georgiańskiego.
John Pinkerton był przezabawnym człowiekiem o kuriozalnym brzmieniu głosu; kiedy
odchrząkał, wydawał z siebie gulgot, którego nie powstydziłby się indor. Lecz był to także
człowiek wielkiego serca, żyjący według rodzinnej dewizy, krótkiej i prostej: „Być dobrym dla
ludzi”. Nikt nie przemierzył tego miasta wzdłuż i wszerz tyle razy co on, nikt inny nie mógłby
powiedzieć, że zna w nim każdy uliczny kamień. Zaś na łożu śmierci, gdzie spoczął
przedwcześnie, John był dzielny jak mało kto: śpiewał nabożne hymny, jeden po drugim, słowo
za słowem. Ani jedna zwrotka nie uleciała z jego pamięci, bo on zawsze pamiętał wszystko. Łoże
śmierci: na myśl o tym Isabel przypomniała sobie wiersz, który Douglas Young napisał ku
pamięci poety Williego Soutara: Dwadzieścia lat na łożu boleści, a teraz / Śmiertelny całun, /
Czy warto było tak żyć? Ay* [Ay (szk. ang.) - tak.], /Odpowiem, warto, / Bo pracował z oddaniem
i radosną ochotą, / Wierny szkockiej sprawie. Tak samo jak John. Wierny szkockiej sprawie:
„Być dobrym dla ludzi”.
Toby zwolnił niemalże do tempa spacerowego. Isabel zaczęła się martwić, że w każdej
chwili może się odwrócić, a na tej ulicy, o tyle węższej od poprzedniej, musiałby ją zauważyć.
Rzecz jasna, nie było powodu okazywać zakłopotania: każdy może chodzić po ulicy, a Isabel w
to sobotnie popołudnie przypadkiem wybrała się akurat w to samo miejsce co on. Różni nas tylko
jedno, pomyślała. On wie, dokąd zmierza, a ja nie mam bladego pojęcia, gdzie się skończy ten
mój spacer.
U wschodniego krańca Northumberland Street kończyła się ostrym zakrętem w lewo,
przechodząc w Nelson Street, która, zdaniem Isabel, jako ulica była o niebo bardziej obiecująca.
Mieszkał tam kiedyś pewien jej znajomy, malarz. Zajmował poddasze ze świetlikami od strony
północnej. Wpadało przez nie czyste światło, którym przesycone były wszystkie jego obrazy.
Isabel znała dobrze jego i jego żonę; często wybierali się razem na kolację. Potem oni wyjechali
do Francji i tam zamieszkali, a on podobno przestał malować i zajął się uprawą winorośli. Zmarł
nagle i niespodziewanie, a jego żona wyszła ponownie za mąż, za Francuza. Przeprowadzili się
do Lyonu, bo jej nowy mąż był sędzią w lokalnym trybunale. Isabel utrzymywała z nią
sporadyczny kontakt, ale po kilku latach listy przestały przychodzić. Mąż sędzia, dowiedziała się
od innych znajomych, był zaplątany w aferę korupcyjną i trafił do więzienia w Marsylii. Wdowa
po malarzu zamieszkała na południu Francji, żeby móc odwiedzać swojego drugiego małżonka w
więzieniu, ale było jej wstyd informować starych znajomych o tym, co się stało. Z tych właśnie
powodów Nelson Street budziła w Isabel mieszane uczucia.
Toby przeszedł na drugą stronę jezdni, wymachując plastikową torbą na zakupy. Isabel
dyskretnie nie spuszczała go z oka, demonstracyjnie udając, że się przechadza. Toby stanął przed
kamienicą, zadzierając głowę, a potem rzucił okiem na zegarek. Przed sobą miał kilka schodków
prowadzących do drzwi jednego z mieszkań na parterze. Postał tak przez chwilę, a potem
przesadził schodki trzema susami i nacisnął guzik dzwonka obok drzwi. Isabel trzymała dystans,
kryjąc się za samochodem dostawczym zaparkowanym nieopodal rogu ulicy. Po chwili drzwi się
otworzyły i zobaczyła w nich młodą kobietę, ubraną, jak jej się zdawało, w koszulkę i dżinsy.
Nieznajoma wynurzyła się z mroku korytarza i w jednej chwili zalało ją światło; Isabel doskonale
widziała, jak dziewczyna zarzuca Toby’emu ręce na szyję i go całuje.
A on, rzecz jasna, wcale się nie opierał. Pochylił się, z jej ramionami wciąż dookoła szyi,
postawił torbę na podłodze korytarza, a potem objął dziewczynę i łagodnie popchnął w głąb.
Isabel stała jak skamieniała. Tego się nie spodziewała zobaczyć. Generalnie nie spodziewała się
niczego. Jak mogła przypuszczać, że kaprys, który pięć minut temu przywiódł ją tutaj, będzie
miał tak poważne konsekwencje, że zdoła potwierdzić jej przeczucia na temat Toby’ego?
Niewierny.
Stała w tym samym miejscu jeszcze przez kilka minut, wbijając oczy w prostokąt
zamkniętych drzwi. Potem odwróciła się na pięcie i ruszyła z powrotem, w górę Northumberland
Street. Czuła się zbrukana zarówno tym, co widziała, jak i tym, co zrobiła. Tak samo muszą czuć
się ludzie chyłkiem wymykający się z burdelu albo z miejsca sekretnej schadzki: „śmiertelni,
winą naznaczeni”, jak napisał WHA w tym poważnym wierszu, gdzie odmalował ciszę po burzy
zmysłów, w której to ciszy uśpiona głowa spoczywa, niewinna, na niewiernym ramieniu.
10
- Stałam na przystanku i czekałam na autobus - zaczęła Grace swoje opowiadanie. -
Według rozkładu mają jeździć co dwanaście minut. Śmiechu warte. Nie wiem, po co wieszają te
rozkłady. Na jezdni była kałuża. Wjechał w nią jakiś łepek w czapce z daszkiem tyłem na przód i
ochlapał kobietę, która stała tuż obok mnie. Przemoczył ją do suchej nitki. Biedaczka ociekała
wodą, a on wszystko widział. Uważasz, że zatrzymał się i przeprosił? Gdzie tam. Jak sądzisz, co
zrobił?
- Nic nie sądzę - odpowiedziała Isabel, grzejąc dłonie o kubek z kawą. - W obecnych
czasach jesteśmy świadkami zaniku dobrych manier. A może nawet zanik już się dokonał i jest to
obecnie brak dobrych manier.
- Zanik czy brak, wszystko jedno - mruknęła Grace.
- Niezupełnie - sprzeciwiła się Isabel. - Zanik to ubytek jakiejś części, rozłożony w czasie.
Brak oznacza, że czegoś nie ma. Albo nigdy nie było.
- Chcesz może powiedzieć, że kiedyś też nikt by nie przeprosił, gdyby ochlapał kogoś na
ulicy? - Przez słowa Grace przebiło się oburzenie. Jej pracodawczyni, uznała, prezentuje daleko
zbyt liberalny punkt widzenia na pewne sprawy - włączając w to młodych ludzi w czapkach z
daszkiem.
- Byli tacy, którzy by przeprosili - odparła Isabel pojednawczym tonem - i tacy, którzy by
nie przeprosili. Nie sposób stwierdzić, czy dziś tych pierwszych jest mniej niż kiedyś. To tak
samo jak z tym, że policjanci wyglądają teraz młodziej. Dzisiejsi policjanci są w tym samym
wieku co kiedyś. To tylko niektórym z nas się wydaje, że wyglądają młodziej.
Grace nie dała się zbić z tropu.
- Ja tam wiem swoje. Policjanci wyglądają dziś o wiele młodziej, a dobrych manier
choćby ze świecą szukaj. Wystarczy wyjść na ulicę, żeby przekonać się o tym na własnej skórze.
Chyba tylko ślepy by nie zauważył. Żeby się nauczyć właściwego zachowania, chłopak musi
mieć ojca.
Niniejsza wymiana zdań odbyła się w kuchni i nie różniła się niczym od innych tego
rodzaju dyskusji. Grace twardo i nieustępliwie broniła własnych poglądów, co zwykle kończyło
się tym, że Isabel godziła się, że ogólnie rzecz biorąc, sprawa jest bardzo złożona i trzeba ją
przemyśleć, ale Grace z całą pewnością ma rację. Do pewnego stopnia.
Isabel wstała z krzesła. Było już prawie dziesięć po dziewiątej, czas najwyższy na
poranną krzyżówkę. Wzięła gazetę ze stołu i udała się do saloniku, zostawiając w kuchni Grace,
która wkładała naczynia do zmywarki. Co jest dobre, a co złe? Chłopakowi potrzebny jest ojciec,
który wyjaśni mu, na czym polega różnica; to prawda, ale tylko połowiczna. Grace często
wygłaszała takie sądy. Przecież matka sprawdziłaby się w tej roli równie dobrze jak ojciec. Isabel
znała osobiście kilka kobiet, które same wychowały synów na porządnych ludzi. Jedną z jej
przyjaciółek mąż porzucił sześć tygodni po narodzinach syna; pomimo wszelkich trudności, z
którymi musi się zmagać samotna matka, mały otrzymał idealne wychowanie i wyrósł na
dobrego chłopca. Nie on pierwszy i nie ostatni. „Chłopak musi mieć przynajmniej jednego
rodzica” - tak powinna była wyrazić się Grace. Toby miał ojca i co z tego, skoro teraz puszczał
Cat kantem? Czy jego ojciec pouczył go choćby raz w życiu, jak należy postępować z kobietami?
Dobre pytanie. Isabel nie miała najmniejszego pojęcia, czy ojcowie rozmawiają z synami na takie
tematy. Jak by to miało wyglądać? Ojciec bierze syna na stronę i mówi: „Synu, pamiętaj, że
kobiety należy szanować”? Czy może to byłoby już zbyt staromodne? Isabel przyszło do głowy,
że mogłaby zapytać o to Jamiego, który wiedział doskonale, jak okazać kobiecie szacunek. W
przeciwieństwie do Toby’ego.
Isabel domyślała się, że zachowanie mężczyzn względem kobiet jest uwarunkowane o
wiele bardziej złożonymi czynnikami natury psychologicznej. Nie ma na nie wpływu wiedza o
moralności; jest to raczej kwestia pewności siebie i konsekwencji zachowań seksualnych.
Mężczyzna posiadający chwiejne ego, któremu brak pewności, kim naprawdę jest, będzie
traktował kobietę jak narzędzie do zapewnienia sobie poczucia bezpieczeństwa. Mężczyzna,
który wie, kim jest, i który jest pewien własnej seksualności, wykaże się wrażliwością na uczucia
kobiety, bo nie będzie musiał nikomu niczego udowadniać.
A jednak Toby’emu nie brakowało pewności siebie. Jej aura biła od niego na kilometr. To
wskazywało, że - przynajmniej w jego wypadku - chodziło o coś innego. Być może tym czymś
był brak wyobraźni moralnej. Moralność opiera się przecież na umiejętności zrozumienia uczuć
innych ludzi. Ktoś, kto nie posiada wyobraźni moralnej - a zdarzają się tacy - jest niezdolny do
empatii. Ból, cierpienie, troski innych nie przemówią mu do przekonania, bo po prostu nie jest w
stanie ich zauważyć. Takie myślenie nie było, rzecz jasna, niczym nowym; już Hume wysuwał
podobną koncepcję, omawiając kwestię współczucia oraz znaczenie umiejętności odczuwania
emocji, których doświadczają inni. Ciekawe, pomyślała Isabel, czy można byłoby dzisiaj
wytłumaczyć spostrzeżenia Hume’a za pomocą pojęcia wibracji, będącego dzieckiem filozofii
New Age. Niewykluczone, że mówiąc o wibracjach i polach energii, udałoby się dziś wyłożyć
Hume’a ludziom, którzy w przeciwnym razie nie mieliby pojęcia o jego nauce. Był to ciekawy
pomysł, ale jak większość ciekawych pomysłów, niemożliwy do zrealizowania ze względu na
brak czasu. Tyle książek czekało na napisanie - tyle pomysłów na opracowanie - a Isabel nie
miała czasu, żeby zająć się choćby jednym z nich.
Jej znajomi byli przekonani, całkowicie niesłusznie zresztą, że Isabel ma czas na
wszystko. Widzieli, jak żyje kobieta posiadająca niezależne źródła dochodu, duży dom oraz
codzienną pomoc pełnoetatowej gosposi, pracująca dorywczo jako redaktor naczelny jakiegoś
mało znanego pisma, gdzie prawdopodobnie nikt nie gonił z terminami. Żaden z nich nie potrafił
sobie wyobrazić, że taka osoba może nie mieć czasu. Co innego oni, obarczani w pracy coraz to
nowymi obowiązkami.
Rzecz jasna, żadna z powyższych refleksji, choć wszystkie były trafne w odniesieniu do
kwestii moralnych, wokół których obracało się życie Isabel, nie miała zastosowania do dylematu,
przed jakim w tej chwili stała. Uległszy niskiej pokusie ciekawości, Isabel dowiedziała się o
Tobym czegoś, o czym Cat nie miała zapewne zielonego pojęcia. Musiała odpowiedzieć sobie
teraz na pytanie, które brzmiało do bólu banalnie, jak kalka żywcem wyjęta z jakiegoś kącika
porad: Moja najlepsza przyjaciółka ma chłopaka. On ją zdradza. Ja o tym wiem, ona nie. Czy
powinnam jej powiedzieć?
Problem nie był nowy, lecz bynajmniej nie stawał się przez to prostszy. Isabel znalazła się
już kiedyś, przed laty, w podobnej sytuacji i wcale nie była pewna, czy decyzja, którą wtedy
podjęła, była właściwa. W grę nie wchodziła niewierność, ale choroba. Człowiek, z którym przez
wiele lat współpracowała i zdążyła się dość blisko zaprzyjaźnić, zapadł na schizofrenię. Nie mógł
już pracować, ale poddał się leczeniu, które przyniosło pomyślne rezultaty. Po jego zakończeniu
poznał pewną kobietę i oświadczył się jej, a ona przyjęła oświadczyny. Z tego, co Isabel
wywnioskowała, ta kobieta bardzo chciała wyjść za mąż, ale nikt nigdy nie poprosił jej o rękę.
Nie wiedziała jednak nic o chorobie narzeczonego. Isabel biła się z myślami: powiedzieć jej czy
nie? Ostatecznie nic nie powiedziała, a tamta kobieta, teraz już żona jej przyjaciela, była w szoku,
kiedy w końcu odkryła, na co cierpi mąż. Mimo wszystko zniosła to nad podziw dobrze;
przeprowadzili się we dwójkę do domu na skraju Blairgowrie, gdzie wiedli ciche życie pod stałą
opieką lekarzy. Kobieta nigdy nie uroniła ani słowa skargi na swojego męża, ale gdyby Isabel
powiedziała jej o wszystkim, jej wybór byłby bardziej świadomy. Mogłaby odrzucić
oświadczyny i żyć samotnie, być może szczęśliwsza. Z drugiej strony, znajomy Isabel zostałby
wtedy pozbawiony szczęścia i poczucia bezpieczeństwa, które daje małżeństwo.
Isabel często nad tym rozmyślała i doszła do wniosku, że nieinterwencja była w tamtym
wypadku właściwym wyjściem z sytuacji. Problem leżał w tym, że ani skutków interwencji, ani
nieinterwencji nie sposób było uprzednio przewidzieć. Prawidłowym rozwiązaniem było zatem
trzymanie się z daleka od spraw, które nie dotyczyły jej bezpośrednio. Ale w tej sytuacji takie
myślenie wiodło na manowce. Cat nie była przecież dla Isabel osobą obcą, a ciotka, bądź co
bądź, bliska krewna, ma chyba prawo ją ostrzec? Gdyby zaś na przykład okazało się, że Toby to
wcale nie Toby, tylko jakiś oszust, dożywotni skazaniec, na przepustce, który nawet w takim
położeniu knuje nową zbrodnię? Odmówić Isabel prawa do ostrzeżenia bratanicy byłoby w takim
wypadku absurdem. Miałaby nie tylko prawo przemówić - miałaby obowiązek to uczynić.
Zasiadła w saloniku porannym. Nietknięta krzyżówka spoglądała na nią czystymi
kratkami, z filiżanki, w chłodniejszym powietrzu przeszklonego pokoju, unosił się obłoczek pary.
Zaczęła się zastanawiać, jakimi słowami ma powiedzieć Cat, co widziała. Jedna rzecz nie ulegała
wątpliwości: Isabel nie mogła zdradzić, ze śledziła Toby’ego. Przyznanie się do tego byłoby
równoznaczne z oskarżeniem jej o nieusprawiedliwione wtykanie nosa w jego sprawy - i w
sprawy Cat. Zatem całą te demistyfikację należało rozpocząć od kłamstwa, a w najlepszym
przypadku od półprawdy.
„Szłam sobie Nelson Street i przypadkiem zobaczyłam...” Jak zareaguje Cat? Będzie to
dla niej szok; typowa reakcja na wieść o zdradzie. Pierwszy wstrząs szybko przerodzi się w
gniew, wymierzony nie przeciwko tej drugiej, kimkolwiek by ona była, ale przeciwko Toby’emu.
Isabel czytała kiedyś, że po wykryciu zdrady kobiety zwykle całą winą obarczają swojego
partnera, tymczasem mężczyźni w identycznej sytuacji prowokują starcie z tym trzecim,
intruzem. Popuściła wodze fantazji i przez chwilę wyobrażała sobie tę scenę: Toby, niczego
niepodejrzewający, staje przed Cat, ciętą jak wszyscy diabli. Zwykła pewność siebie znika z jego
twarzy niczym zdarta drucianą szczotką, jaskrawy rumieniec bije na policzki; winowajca
uświadamia sobie, że prawda wyszła na jaw. Isabel spodziewała się, że w następnej chwili Cat
wpadnie w szał i to będzie koniec Toby’ego. A kilka tygodni później - kiedy rany nie zdążą się
jeszcze zabliźnić, ale minie już potrzeba cierpienia w samotności - do delikatesów może zajrzeć
Jamie i zaprosić Cat na obiad. Okaże jej należyte współczucie, ale za radą Isabel, zachowa
właściwy dystans i nie będzie się śpieszył z wypełnianiem emocjonalnej pustki po rozstaniu. A
potem się zobaczy. Jeżeli Cat ma choć trochę oleju w głowie, zrozumie, że Jamie nigdy,
przenigdy by jej nie zdradził, zaś Toby należy do tego gatunku facetów, których najlepiej unikać.
I tu właśnie zaczynały się schody: wbrew wszelkim pobożnym życzeniom, Cat prawdopodobnie
wpakuje się znów w identyczną kabałę, i to nie raz ani nie dwa. Tak to już jest z ludźmi. Na
miejscu niewłaściwego faceta pojawia się następny, wcale nie właściwszy. Wydawało się to
nieuniknione. Powtarzamy własne błędy, ponieważ wyborem partnera rządzą mechanizmy
niepodległe naszej woli. Isabel naczytała się wystarczająco dużo Freuda - oraz Kleina, który
byłby tutaj bardziej na miejscu do zacytowania - aby wiedzieć, że w kwestii emocji kości zostają
rzucone w bardzo wczesnym wieku, a wszystko sprowadza się do psychodynamiki relacji
dziecko-rodzice. Żadne racjonalne kalkulacje nie mają tutaj zastosowania; zachowanie człowieka
jest uwarunkowane najwcześniejszymi wspomnieniami, już ze żłobka. Nie każdy, rzecz jasna,
był oddawany do żłobka, ale nie chodziło tutaj o instytucję, lecz o miejsce - w przestrzeni bądź
też w czasie - gdzie kształtowały się wspomnienia.
11
Tego wieczoru, kiedy Isabel zdążyła już uznać miniony dzień za bezpowrotnie stracony,
do jej drzwi zadzwonił Neil, młodzieniec, którego poznała podczas wizyty w mieszkaniu przy
Warrender Park i z którym odbyła wtedy niewdzięczną, bezprzedmiotową rozmowę. Zjawił się
bez zapowiedzi; czysty przypadek zrządził, że kiedy stanął w furtce, Isabel akurat wyglądała
przez okno w swoim gabinecie i zobaczyła, jak idzie ścieżką do frontowych drzwi, zadzierając
głowę, żeby objąć wzrokiem cały dom. Wydawało jej się, że w pewnym momencie zwolnił i
jakby się nieco zawahał, ale w końcu dotarł na próg. Kiedy rozległ się dzwonek, Isabel poszła
otworzyć.
Neil miał na sobie garnitur i był pod krawatem. Jego buty, lśniące, wypastowane czarne
oksfordy, od razu przyciągnęły wzrok Isabel. Z rozmowy z Hen wiedziała, że Neil pracuje w
sztywniackiej firmie - i ten strój to potwierdzał.
- Panna Dalhousie? - zapytał Neil, całkiem bez potrzeby, kiedy Isabel otworzyła drzwi. -
Pamięta mnie pani, nam nadzieję. Poznaliśmy się niedawno u nas...
- Pamiętam, oczywiście. Pan Neil, prawda?
- Tak.
Zaprosiła gościa do środka. Z przedpokoju przeszli do salonu. Neil podziękował
grzecznie, gdy Isabel zaproponowała mu drinka lub herbatę. Nalała więc sobie szklaneczkę
sherry i usiadła naprzeciwko niego.
- Hen mówiła, że jest pan prawnikiem.
- Praktykantem - poprawił. - Zgadza się. Pracuję w firmie prawniczej.
- Jak połowa ludzi w tym mieście. - Isabel uśmiechnęła się.
- Faktycznie, czasami można odnieść takie wrażenie.
Na chwilę zapadła cisza. Isabel zauważyła, że Neil siedzi z dłońmi ułożonymi na
kolanach i kurczowo zaciśniętymi; taką pozycję trudno uznać za swobodną i rozluźnioną. Jej
rozmówca był spięty i podenerwowany, tak samo jak podczas ich pierwszego spotkania. Może to
taki charakter, pomyślała. Zdarzają się ludzie żyjący w ciągłym napięciu, chodzące sprężyny, z
natury podejrzliwi wobec wszystkiego, co ich otacza.
- Chciałem się z panią zobaczyć... - zaczął Neil i umilkł.
- Chciał pan - odparła wesoło Isabel. - Tego się już domyśliłam.
Neil spróbował przywołać na twarz uśmiech, co niezupełnie mu się udało.
- Chciałem się z panią zobaczyć w tej... w tej sprawie, o której wtedy rozmawialiśmy.
Obawiam się, że nie powiedziałem pani całej prawdy. Nie daje mi to spokoju.
Isabel spojrzała na niego uważnie. Mięśnie twarzy utrzymywane w ciągłym napięciu
postarzały go, żłobiąc bruzdy wokół kącików jego ust. Dłonie na pewno ma wilgotne, pomyślała.
Milczała, czekając, co powie dalej.
- Pytała mnie pani... Chciała pani wiedzieć konkretnie, czy w jego życiu zdarzyło się coś
niezwykłego. Pamięta pani?
Isabel skinęła głową. Zerknęła na trzymaną w dłoni szklaneczkę sherry i upiła mały
łyczek. Trunek był bardzo wytrawny, zdaniem Toby’ego, przesadnie wytrawny. Isabel kiedyś
poczęstowała go i usłyszała, że jej sherry jest zbyt wytrawna i w końcu zgorzknieje.
- Odpowiedziałem, że nic - kontynuował Neil - a to nie była prawda. Zdarzyło się coś
takiego.
- I teraz chce mi pan o tym opowiedzieć?
Neil skinął głową.
- Miałem wyrzuty sumienia, że wprowadziłem panią w błąd. Nie wiem, dlaczego to
zrobiłem. Chyba po prostu byłem zdenerwowany, że przyszła pani do nas i chciała o tym
rozmawiać. Pomyślałem sobie, że nic pani do tego.
Bo to prawda, pomyślała Isabel, ale nie odezwała się ani słowem.
- Widzi pani - powiedział Neil - coś się stało. Mark powiedział mi o tym. Był
wystraszony.
Isabel poczuła, że jej serce zaczyna walić jak młotem. Miała rację! Coś się stało. Śmierć
Marka nie była taka, jak wszyscy sądzili. Coś za nią stało.
Neil rozplótł zaciśnięte kurczowo palce. Teraz, kiedy już zaczął mówić, opadła z niego
odrobina napięcia, chociaż wciąż nie można było powiedzieć, że wygląda na odprężonego.
- Mark pracował w firmie zarządzającej funduszami inwestycyjnymi, wie pani o tym? -
zapytał. - Firma nazywa się McDowell’s. Ostatnio mocno się rozrosła. Obsługuje całe mnóstwo
dużych funduszy emerytalnych plus jeden albo dwa mniejsze. Jest bardzo znana.
- Wiedziałam, że tam pracował - odpowiedziała Isabel.
- W takiej pracy człowiek widzi codziennie dużo pieniędzy w ruchu. Trzeba być bardzo
ostrożnym.
- Wierzę.
- A szczególnie trzeba uważać, co się samemu robi. Istnieje tak zwany handel informacją
służbową. Wie pani, co to takiego?
Isabel odparła, że wyrażenie obiło jej się o uszy, ale nie jest do końca pewna, czy dobrze
je rozumie. Czy chodzi może o skupowanie akcji na podstawie poufnych, służbowych
informacji?
Neil przytaknął.
- Mniej więcej tak to wygląda. We własnej firmie można wejść w posiadanie informacji,
które pozwolą przewidzieć kształtowanie się cen akcji. Jeśli na przykład wie się, że jakaś firma
niedługo zostanie przejęta, można się spodziewać, że jej akcje pójdą w górę. Wtedy wystarczy je
kupić, zanim wiadomość się rozejdzie, i zysk murowany. Prosta sprawa.
- Wyobrażam to sobie - powiedziała Isabel. - I wyobrażam sobie tę pokusę.
- Właśnie - przytaknął Neil. - Pokusa jest ogromna. Sam kiedyś znalazłem się w takiej
sytuacji. Uczestniczyłem w sporządzaniu oferty, która miałaby wpływ na wartość akcji firmy w
niej wymienionej. Wiedziałem o tym. Nic prostszego niż zlecić komuś kupno akcji w moim
imieniu. Zarobiłbym grube tysiące.
- Ale nie zrobił pan tego?
- Za coś takiego idzie się do więzienia - powiedział Neil. - Nie ma żartów. Chodzi o to, że
postępując w ten sposób, zyskuje się niesprawiedliwą przewagę nad ludźmi, od których kupuje
się akcje. Wie się coś, czego oni nie wiedzą. To podważa zasady rynkowe.
- Chce pan powiedzieć, że Mark był świadkiem czegoś takiego?
- Tak - odrzekł Neil. - Poszliśmy kiedyś do pubu i tam mi powiedział, że odkrył w firmie
handel informacją służbową. Przysięgał, że jest absolutnie pewny swojej racji i że jest w stanie
przedstawić dowody. Ale potem powiedział mi coś jeszcze.
Isabel odstawiła swoją sherry. Było oczywiste, czym to wszystko się zakończy. Poczuła
się nieswojo.
- Mark bał się, bo ludzie, którzy prowadzili ten proceder, dowiedzieli się, że on ich
nakrył. Nagle zaczęto odnosić się do niego dziwnie, jakby nawet podejrzliwie. Musiał
wysłuchiwać drętwych gadek na temat, że lojalność wobec firmy to obowiązek każdego
pracownika i tak dalej. Odebrał to jako zamaskowaną groźbę.
Neil spojrzał na Isabel. Jego spojrzenie coś mówiło. Co? Czy to miała być prośba o
pomoc? A może w tych oczach odbiła się jakaś osobista udręka, smutek, którego Neil nie umiał
wyrazić słowami?
- To wszystko? - zapytała. - Nie powiedział panu, kto z nim rozmawiał, od kogo wyszło
to ostrzeżenie?
Neil pokręcił głową.
- Nie. Mówił, że nie może tego rozpowiadać. Ale ja widziałem, że był wystraszony.
Isabel wstała i podeszła do okna, żeby zaciągnąć zasłony. Poły tkaniny zsunęły się z
cichym szelestem, przywodzącym na myśl szept łagodnej fali, uderzającej o piaszczysty brzeg.
Neil przyglądał się jej z miejsca, gdzie siedział. Po chwili Isabel wróciła na fotel.
- Nie wiem, czego pan ode mnie oczekuje - powiedziała. - Czy nie myślał pan o tym, żeby
pójść z tym na policję?
Gdy tylko padło to pytanie, Neil natychmiast spiął się cały, tak jak przedtem.
- Tego nie mogę zrobić - uciął krótko. - Policjanci już kilka razy ze mną rozmawiali.
Wszystko przemilczałem, powiedziałem im tylko to, co pani przy naszym pierwszym spotkaniu.
Jeśli teraz się z tego wycofam, będzie to wyglądało dziwnie. Praktycznie rzecz biorąc, przyznam
się, że ich okłamałem.
- A oni nie będą zachwyceni. - Isabel pokiwała głową w zadumie. - Mogą zacząć
podejrzewać, że coś pan przed nimi ukrywa, prawda?
Neil zerknął na nią, z tym samym dziwnym wyrazem oczu co poprzednio.
- Nie mam nic do ukrycia.
- Ależ oczywiście, że nie - powiedziała Isabel szybko, chociaż dobrze wiedziała, że to
nieprawda, że ten człowiek coś przed nią tai. - Chodzi tylko o to, że kiedy raz nie powie się
prawdy, ludzie zaczynają myśleć, że coś się za tym może kryć.
- Nic się za tym nie kryje - zaprotestował Neil, tym razem podnosząc głos o ton. -
Milczałem, bo o całej tej sprawie wiedziałem bardzo mało. Moim zdaniem, to nie miało nic
wspólnego z... tym, co się stało. Nie śpieszyło mi się do wielogodzinnych przesłuchań na policji.
Chciałem, żeby już było po wszystkim. Łatwiej mi było to znieść, kiedy trzymałem buzię na
kłódkę.
- Czasami tak faktycznie jest łatwiej - zgodziła się Isabel - a czasami nie. - Spojrzała na
Neila, a on spuścił wzrok. Nagle zrobiło się jej żal tego przeciętnego młodzieńca, który nie
odznaczał się ani nadmierną wrażliwością, ani przesadnym wyczuciem. Mimo wszystko był to
człowiek, który stracił przyjaciela, kogoś, z kim dzielił mieszkanie; z całą pewnością dla niego
było to silniejsze przeżycie niż dla niej, która stała się tylko świadkiem wypadku.
Przyjrzała mu się. Wyglądał jak ktoś kompletnie bezbronny. Coś w jego wyglądzie
podpowiedziało Isabel jeszcze inną hipotezę, inną możliwość. Być może pomiędzy nim a
Markiem było coś, czego nie dostrzegła na pierwszy rzut oka. Przecież mogli nawet być
kochankami. Kogo to dzisiaj dziwi, pomyślała Isabel, że istnieją ludzie zdolni do współżycia z
obiema płciami? To, że widziała Neila, jak wymykał się z pokoju Hen, nie musiało oznaczać, że
w mieszkaniu przy Warrender Park nigdy nie dochodziło do kombinacji innego rodzaju.
- Brakuje go panu, prawda? - zapytała cicho, obserwując, jaki efekt wywrą na nim jej
słowa.
Neil odwrócił wzrok, jakby nagle zainteresował go jeden z obrazów wiszących na ścianie.
Przez jakiś czas milczał, aż wreszcie odpowiedział:
- Bardzo. Codziennie na nowo to do mnie dociera. Myślę o nim cały czas. Cały czas.
Odpowiedział na jej pytanie. Teraz nie miała już wątpliwości.
- Niech pan nie stara się o nim zapomnieć - poradziła. - Czasami ludzie mówią, że tak
trzeba. Że lepiej zapomnieć o tych, których się straciło. Ale tak naprawdę to nie warto.
Neil skinął głową i przez chwilę patrzył jej w oczy, a potem znów uciekł spojrzeniem.
Isabel wydało się, że dostrzegła w nim cierpienie.
- Dobrze pan zrobił, przychodząc do mnie - powiedziała łagodnie. - Przyznać się przed
kimś, że coś się zataiło, nigdy nie jest łatwo. Dziękuję panu, Neil.
Nie chciała, żeby to zabrzmiało jak sygnał, żeby już sobie poszedł, ale on tak właśnie to
odebrał. Zerwał się, wyciągając rękę na pożegnanie. Isabel wstała i uścisnęła jego dłoń. Drżącą
dłoń, jak zauważyła.
Po wyjściu Neila wróciła do saloniku, usiadła nad szklanką, w której nie została już ani
kropla sherry, i zaczęła rozmyślać nad tym, co usłyszała od swojego gościa. To niespodziewane
spotkanie wzbudziło w niej niepokój z kilku stron naraz. Po pierwsze, dopiero teraz zrozumiała,
jak bardzo Neil przejął się śmiercią Marka; był kompletnie rozbity i nie potrafił dojść do ładu z
własnymi uczuciami. Na to nie mogła nic poradzić, bo sam Neil, widziała to wyraźnie, nie był
jeszcze w stanie rozmawiać o tym, co go gnębi. Tylko czas mógł uleczyć jego rany. O wiele
bardziej niepokojące były rewelacje Neila o handlu informacjami służbowymi, którego
dopuszczali się pracownicy firmy McDowell’s. Serce Isabel mówiło jej, że teraz, kiedy już się o
wszystkim dowiedziała, nie może zachować neutralności, pomimo że osobiście nic jej nie łączy z
nieuczciwą (a może po prostu pazerną?) firmą. Musiała zainteresować się tą sprawą, ponieważ
mogła ona mieć związek ze śmiercią Marka. „Związek ze śmiercią Marka”. Co to właściwie
miało znaczyć? Że został zamordowany? Po raz pierwszy Isabel pozwoliła sobie na jednoznaczne
dopuszczenie takiej możliwości. Teraz tego pytania nie można już było uniknąć.
Czy Mark został wyrzucony z balkonu, ponieważ zagroził ujawnieniem obciążających
informacji na temat jakiejś osoby ze swojej firmy? Sama myśl o tym była zbyt straszna, by w
ogóle dopuścić ją do siebie. Świat szkockiej finansjery uchodził przecież za monolit słynący z
uczciwości zawodowej. Tworzyli go ludzie, którzy grali razem w golfa, bywali w New Club.
Niektórzy z nich należeli do starszyzny prezbiteriańskiego kościoła szkockiego. Isabel pomyślała
o Paulu Hoggu, który w jej oczach był wzorcowym pracownikiem takiej firmy: absolutnie
bezpośredni, konwencjonalny (jak sam o sobie mówił) człowiek, typ bywalca prywatnych
wystaw w galeriach sztuki. I lubił Etizabeth Blackadder. Tacy ludzie nie brali udziału w
operacjach będących, jak zwykło się mawiać, domeną niektórych banków włoskich czy nawet
bardziej luzackich przedstawicieli londyńskiego City. I nie posuwali się do zbrodni.
Jeśli jednak dopuścić na chwilę możliwość, że każdy finansista, nawet najbardziej na
pozór uczciwy, wie, co to chciwość, i jest w stanie naginać branżowe reguły (w końcu mowa nie
o kradzieży, lecz zaledwie o niewłaściwym posłużeniu się informacją) - to czy taka osoba,
zagrożona zdemaskowaniem, nie byłaby skłonna uciec się do drastycznych środków, aby za
wszelką cenę chronić własną reputację? W innych kręgach, gdzie panowały łagodniejsze
obyczaje, ujawnienie, że ktoś maczał palce w jakichś machlojkach, byłoby zapewne mniej
kompromitujące, z prostej przyczyny: dookoła przekręt goni przekręt, prawie każdego w którymś
momencie życia czeka udział w jakimś przekręcie, Isabel czytała kiedyś, że na południu Włoch,
w niektórych częściach Neapolu na przykład, oszustwo jest czymś najzupełniej normalnym, a na
ludzi uczciwych patrzy się jak na dewiantów. Ale tutaj, w Edynburgu, perspektywa wyroku
skazującego na więzienie wydawała się nie do pomyślenia. O ileż bardziej kuszącą perspektywą
było dla winowajcy zatarcie za sobą wszelkich śladów, nawet jeżeli w grę wchodziła eliminacja
młodego człowieka, który zbyt blisko otarł się o prawdę?
Isabel spojrzała na aparat telefoniczny. Wiedziała, że wystarczy tylko wykręcić numer i
Jamie zjawi się u niej. Nieraz ją przecież zapewniał: dzwoń, kiedy tylko zechcesz, o każdej porze
dnia i nocy. Lubię bywać u ciebie. Naprawdę bardzo lubię.
Wstała z fotela i podeszła do stolika z telefonem. Jamie mieszkał w okolicy Stockbridge,
na Saxe-Coburg Street. Dzielił mieszkanie z trzema innymi osobami. Isabel odwiedziła go
kiedyś, jeden raz, kiedy Jamie był jeszcze z Cat; podjął je wtedy obiadem. Mieszkanie było duże
i pełne zakamarków, wysokie, z kamienną podłogą w przedpokoju i w kuchni. Należało do
Jamiego; rodzice kupili mu je jeszcze w jego czasach studenckich. Współmieszkańcy byli zatem
jednocześnie jego lokatorami. Jako właściciel Jamie zajmował dwa pokoje: sypialnię i pokój do
muzyki, gdzie udzielał lekcji, albowiem po ukończeniu akademii muzycznej zarabiał na życie,
ucząc gry na fagocie. Uczniów mu nie brakowało, dorabiał zaś sobie koncertami z zespołem
muzyki kameralnej oraz okazjonalnymi występami jako fagocista orkiestry Szkockiej Opery
Narodowej. Zdaniem Isabel, Jamie prowadził idealne życie, a Cat, myślała, idealnie
wpasowałaby się w ten obraz. Oczywiście Cat zapatrywała się na tę sprawę zupełnie inaczej, a w
dodatku Isabel żywiła poważne obawy, że opinia bratanicy pozostanie niewzruszona.
Kiedy zadzwoniła, Jamie akurat miał lekcję; obiecał oddzwonić w ciągu pół godziny.
Czekając na jego telefon, Isabel poszła do kuchni i zrobiła sobie kanapkę; nie miała jakoś apetytu
na konkretny posiłek. Skończywszy jeść, wróciła do salonu i zasiadła przy telefonie.
Tak, Jamie miał czas. Jego ostatni dzisiejszy uczeń, ogromnie utalentowany
piętnastolatek, grał na lekcji przepięknie, a teraz, kiedy chłopiec pożegnał się już i poszedł do
domu, Jamie nie mógłby wymarzyć sobie lepszej rozrywki niż spacer po mieście i odwiedziny u
Isabel. Tak, z chęcią wypije z nią drinka, a potem może trochę muzyki?
- Nie tym razem - powiedziała Isabel. - Przykro mi. Nie mam nastroju. Chcę z tobą
porozmawiać.
Jamie wyczuł jej niepokój i planowany spacer natychmiast został zastąpiony autobusem
jako szybszym środkiem lokomocji.
- Wszystko w porządku? - zapytał.
- Tak - odrzekła Isabel - ale muszę się z tobą naradzić nad pewną sprawą. Opowiem ci
wszystko, kiedy przyjdziesz.
Autobusy, na które Grace narzekała, jak tylko mogła, przyjechały punktualnie. Nie
minęło dwadzieścia minut i Jamie siedział już w kuchni, a Isabel zabierała się do przyrządzania
omletu, którym zamierzała go poczęstować. Przyniosła też butelkę wina z piwnicy i nalała po
kieliszku dla niego i dla siebie. Następnie zaczęła opowiadać o swojej wizycie w mieszkaniu
Marka i o rozmowie z Hen i Neilem. Jamie słuchał z kamiennym wyrazem twarzy, a kiedy Isabel
przeszła do dzisiejszej wizyty Neila, w jego oczach dostrzegła niepokój i troskę.
- Isabel - powiedział, kiedy umilkła. - Wiesz, co teraz powiem, prawda?
- Że nie powinnam wtykać nosa w nie swoje sprawy?
- Otóż to. - Zawiesił głos. - Ale znam cię nie od dziś - podjął - I wiem, że mnie nie
posłuchasz. Wiec może tego nie powiem.
- To dobrze.
- Chociaż tak właśnie uważam.
- Jasne.
Jamie skrzywił się.
- Co w takim razie robimy?
- Po to właśnie cię zaprosiłam - oświadczyła Isabel, dolewając mu wina. - Muszę to
wszystko z kimś obgadać.
Opowiadając Jamiemu, co zaszło, smażyła jednocześnie omlet. Teraz był już gotowy.
Isabel zsunęła go z patelni na talerz, który postawiła uprzednio na skraju kuchenki, żeby się
ogrzał.
- Kurki - oznajmiła. - Z ich dodatkiem omlet przestaje być zwykłym omletem.
Jamie spojrzał z wdzięcznością na solidnych rozmiarów krąg ciasta i sałatkę.
- Zawsze robisz dla mnie jedzenie - zauważył. - A ja dla ciebie nigdy. Ani razu.
- Jesteś mężczyzną - powiedziała Isabel rzeczowym, obojętnym tonem. - Nie myślisz o
takich rzeczach.
Ledwie skończyła to mówić, dotarło do niej, że zachowała się nieuprzejmie i
niewłaściwie. Mogłaby się tak odezwać do Toby’ego, zresztą niebezpodstawnie, bo nie chciało
jej się, wierzyć, żeby Toby zrobił kiedyś dla kogoś choćby kanapkę, ale w stosunku do Jamiego
takie słowa były krzywdzące.
- Przepraszam - dodała szybko Isabel. - Tak mi się tylko powiedziało. Wcale tak nie
myślę.
Jamie odłożył nóż i widelec. Wbił wzrok w omlet. Z oczu trysnęły mu łzy.
12
- Och, Jamie. Strasznie cię przepraszam. Jak mogłam palnąć coś takiego! Nie miałam
pojęcia, że ty...
Jamie potrząsnął energicznie głową. Nie szlochał na głos, ale łzy wciąż mu leciały.
- Nie, nie - powiedział, wycierając oczy chusteczką. - To wcale nie to, co myślisz. To nie
przez to, co powiedziałaś. W ogóle nie o to chodzi.
Isabel westchnęła z ulgą. Udało się jej nie obrazić Jamiego, ale co w takim razie
spowodowało ten niespodziewany wybuch emocji?
Jamie wziął do ręki nóż i widelec, zabierając się do krojenia omletu, ale po chwili odłożył
sztućce z powrotem.
- To ta sałatka - powiedział. - Z surową cebulą. Moje oczy są bardzo wrażliwe na cebulę.
Nie mogę się nawet do niej zbliżać.
Isabel wybuchnęła śmiechem.
- Dzięki Bogu. Już myślałam, że naprawdę się rozpłakałeś i że to wszystko moja wina, bo
cię bezmyślnie uraziłam. - Zabrała mu talerz sprzed nosa i sprzątnęła z niego całą sałatkę, po
czym postawiła go z powrotem na stole. - Proszę. Sam omlet. Tak jak chciała natura. Bez
żadnych dodatków.
- Idealnie - kiwnął głową Jamie. - Przepraszam za moje zachowanie. To chyba u nas
dziedziczne. Moja mama miała dokładnie to samo i jej kuzynka też. Jesteśmy uczuleni na surową
cebulę.
- A ja przez chwilę myślałam, że przypomniała ci się Cat... i ten obiad, który ugotowałeś
dla nas, kiedy byłyśmy u ciebie, na Saxe-Coburg Street.
Z twarzy Jamiego znikł uśmiech.
- Pamiętam - powiedział melancholijnym głosem.
Isabel wcale nie chciała wspominać o Cat, ale było już za późno. Wiedziała, jakie pytanie
teraz padnie. Jamie zawsze pytał ją o to, kiedy tylko się widzieli.
- A jak się miewa Cat? - zagadnął, tak jak się spodziewała. - Co tam u niej?
Isabel sięgnęła po kieliszek i dolała sobie wina. Po sherry, którą wypiła podczas spotkania
z Neilem, nie zamierzała już pić niczego więcej tego wieczoru, ale kameralna kuchenna
atmosfera w połączeniu z drożdżowym aromatem grzybów, który drażnił jej nozdrza, zrobiły
swoje: kolejny objaw akrazji, słabości woli. Isabel wiedziała, że siedząc w kuchni z Jamiem i
popijając wino, poczuje się bezpieczna. Była pewna, że poprawi jej to nastrój.
- Cat - odparła - miewa się tak, jak zwykle. Urwanie głowy w sklepie. Życie, które toczy
się dalej. - Urwała, kiedy dotarło do niej, jakie banały plecie. Ale z drugiej strony, co miała
powiedzieć? Już samo pytanie Jamiego było jak zagadnięcie przyjaciela, co u niego słychać. W
takim wypadku pytający spodziewa się usłyszeć tylko jedno: uspokajające zapewnienie, że
wszystko jest w najlepszym porządku. O tym, jak jest naprawdę (o ile stan faktyczny odbiega od
zapewnień o najlepszym porządku), być może przyjdzie czas wspomnieć później, w dalszym
ciągu rozmowy. Stoicki spokój najpierw, prawda potem - tak można by wyrazić tę zasadę.
- A ten facet, z którym się spotyka? - zapytał Jamie cicho. - Ten Toby. Poznałaś go? Cat
przyprowadza go do ciebie?
- Widziałam go niedawno - odparła Isabel. - Ale nie tutaj.
Jamie sięgnął po szklankę, marszcząc brwi, jakby szukał właściwych stów, żeby
sformułować pytanie, które chciał zadać.
- A gdzie?
- Na mieście - odrzekła Isabel szybko, mając nadzieję położyć kres temu przesłuchaniu.
Nie udało się.
- Był... Byli razem?
- Nie - odparła Isabel. - Szedł sam. - Sam, ale do kogoś, dodała w myślach.
Jamie wytrzeszczył na nią oczy.
- I co robił?
Isabel uśmiechnęła się.
- Widzę, że bardzo cię ciekawi ten człowiek - powiedziała. - Obawiam się jednak, że nie
ma w nim absolutnie nic interesującego. - Spodziewała się, że usłyszawszy takie oświadczenie,
Jamie porzuci wszelkie wątpliwości co do tego, czyją stronę trzyma Isabel, a rozmowa ruszy z
martwego punktu. Niestety, jej słowa miały wprost przeciwny skutek; Jamie potraktował je jako
wstęp do dalszej dyskusji na temat Toby’ego.
- W takim razie opowiedz, co robił.
- Szedł sobie. I tyle. Spacerował po ulicy... w tych swoich sztruksach koloru
rozgniecionych truskawek. - Ten ostatni fragment opisu był zgoła niepotrzebny. Isabel
natychmiast pożałowała swojego sarkazmu. To już druga nieprzyjemna uwaga tego wieczoru,
pomyślała. Najpierw niezasłużona ironia, że niby mężczyźni nigdy nie robią jedzenia, a teraz ten
żałosny komentarz na temat spodni Toby’ego. Jakie to łatwe, przerażająco łatwe, osiągnąwszy
wiek średni, zamienić się w starą pannę o niewyparzonym języku. Trzeba się przed tym bronić. Z
tą właśnie myślą Isabel dodała: - Takie truskawkowe sztruksy to w sumie fajna rzecz. A Cat
pewnie ...
I znów ugryzła się w język. Chciała powiedzieć, że Cat podobają się sztruksy w kolorze
rozgniecionych truskawek, ale to by było nietaktowne. Bo czy taka uwaga nie sugerowałaby, że
Jamie i jego spodnie nie wytrzymują porównania z Tobym i jego garderobą? Pozwoliła sobie
zerknąć ukradkiem na spodnie Jamiego. Nie zwróciła na nie dotąd uwagi, głównie dlatego, że w
postaci ich właściciela interesowały ją raczej jego twarz i głos, a właściwie cała jego osoba. I to
właśnie stanowiło różnicę pomiędzy Tobym a Jamiem. Toby nie mógł podobać się w całości,
jako osoba (chyba że ludziom reprezentującym ten sam niewłaściwy typ osobowości); można go
było lubić wyłącznie za wygląd. No właśnie, pomyślała Isabel, w tym rzecz. Toby to rekwizyt
seksualny w truskawkowych sztruksach, nic więcej. Natomiast Jamie, jego całkowite
przeciwieństwo, był... piękny, trzeba przyznać. Miał wydatne kości policzkowe, idealnie gładką
skórę, a jego głos, ten cudowny głos, na którego dźwięk serce topnieje jak wosk... Isabel zaczęła
się także zastanawiać, jakim kochankiem byłby każdy z nich. Toby - prężny i energiczny,
natomiast Jamie - spokojny, czuły, delikatny, zupełnie jak kobieta, co mogło stanowić pewien
problem, ale z rodzaju tych, na które nie można w zasadzie nic poradzić. Przez jedną chwilę w
głowie Isabel błysnęła absolutnie niedozwolona myśl: „Mogłabym go wszystkiego nauczyć”.
Natychmiast jednak przywołała się do porządku. Takie myśli były równie naganne, jak
wyobrażanie sobie ludzi ginących pod lawiną. Lawina. Huk. Szalony kołowrót koloru
rozgniecionych truskawek. Pędząca ściana śnieżnej bieli, a potem cisza, pierwotna,
nadprzyrodzona cisza.
- Rozmawiałaś z nim? - chciał wiedzieć Jamie.
Isabel otrząsnęła się ze swoich myśli.
- Z kim?
- Z... Tobym. - Wymówienie tego imienia kosztowało go sporo wysiłku, to było widać.
- Nie. - Isabel potrząsnęła głową. - Tylko go widziałam. - To, rzecz jasna, była półprawda,
a pomiędzy półprawdą a kłamstwem jest pewna różnica, lecz znowu nie aż tak wielka. Isabel
osobiście napisała kiedyś na ten temat krótki esej, jako komentarz do świeżo wydanej monografii
Sisseli Bok zatytułowanej „Kłamanie”. Z początku zamierzała obstawać przy szerokim ujęciu
problemu: że człowiek ma obowiązek odpowiadać na każde pytanie zgodnie z prawdą, nie tając
faktów, które mogłyby ukazać całą sprawę w innym świetle. Po namyśle zajęła jednak nieco
odmienne stanowisko: nie porzucając opinii, że na pytania należy odpowiadać zgodnie z prawdą,
uznała, że obowiązek gruntownego przedstawienia wszystkich faktów istnieje tylko wtedy, gdy z
jakichś rozsądnych powodów nie można postąpić inaczej. Ktoś, kto zadaje nam mimochodem
jakieś pytanie, a w dodatku nie ma żadnych praw do tego, byśmy udzielili mu informacji, nie
może się spodziewać, że ujawnimy mu wszystko, co wiemy.
- Rumienisz się - zauważył Jamie. - Coś przede mną ukrywasz.
No to koniec, pomyślała Isabel. Potężny gmach filozoficznej debaty, roztrząsającej
subtelne niuanse prawdomówności, legł w gruzach, wysadzony przez prostą organiczną reakcję.
„Kto się rumieni, ma coś na sumieniu”, Sissela Bok używała sformułowań bardziej
wyrafinowanych, lecz wcale nie bardziej przez to prawdziwych. Wielkie sprawy, wszystkie co do
jednej, sprowadzały się ostatecznie do prostych faktów życia codziennego oraz do banalnych
metafor-aksjomatów ludzkiego życia. Podstawowe założenie, na którym opiera się
międzynarodowy system ekonomiczny: „Znalezione- niekradzione”. Niepewność przyszłości:
„Postaw nogę na szczelinie, a już pech cię nie ominie” - Isabel w dzieciństwie wierzyła w to
świecie i kiedy wychodziła ze swoją nianią, Persie McPherson, na spacer, zawsze starannie
omijała wszystkie szczeliny pomiędzy płytami chodnikowymi.
- Rumienię się - oznajmiła - bo nie powiedziałam ci całej prawdy. Przepraszam za to. Nie
chciałam mówić o tym, co tam wtedy robiłam, bo było mi wstyd, a poza tym... - Urwała,
zawahawszy się nagle. Był jeszcze inny powód, żeby nie wtajemniczać Jamiego w jej odkrycie,
ale Isabel czuła już, że wkroczyła na ścieżkę wiodącą do ujawnienia prawdy; będzie musiała
powiedzieć Jamiemu wszystko. Jeżeli teraz coś przemilczy, on z pewnością to wyczuje i dojdzie
do wniosku, że Isabel mu nie ufa. A tego sobie nie życzyła. Czy ufała Jamiemu? Tak.
Oczywiście, że tak. Ktoś taki jak on, młody, schludnie ostrzyżony na jeża i obdarzony takim
głosem, musi być godny zaufania. Ludziom w typie Jamiego można ufać. Ludziom pokroju
Toby’ego - nie.
Po chwili znów zaczęła mówić. Jamie obserwował ją bacznie.
- ...a poza tym jest pewna rzecz, o której nie chcę, żebyś wiedział. Nie dlatego, że ci nie
ufam. Ufam ci. Po prostu chodzi o to, że to nie nasza sprawa. Widziałam coś, na co ani ja, ani ty
nie możemy nic poradzić, pomyślałam więc, że nie ma potrzeby mówić ci o tym.
- Co widziałaś? - ożywił się Jamie. - Teraz już musisz mi powiedzieć. Nie możesz tego
tak zostawić.
Isabel skinęła głową. Co racja, to racja. Nie mogła zamilknąć teraz, w samym środku
sprawy.
- Zobaczyłam Toby’ego z autobusu - zaczęła - na Dundas Street. Postanowiłam iść za
nim. Proszę cię, nie pytaj tylko, dlaczego to zrobiłam, bo nie wiem, czy jestem w stanie ci to w
przekonujący sposób wyjaśnić. Czasami człowiek robi coś głupiego i nie wie dlaczego. Było tak,
jak mówię: postanowiłam iść za nim.
Skręcił w Northumberland Street, a potem doszliśmy do Nelson Street. Tam przeszedł na
drugą stronę ulicy i zadzwonił do drzwi jednego z mieszkań na parterze. Otworzyła mu jakaś
dziewczyna. Objął ją na powitanie - ich uścisk wydał mi się czuły - a potem zamknęli drzwi. I to
by było na tyle.
Jamie spojrzał na nią. Milczał przez chwilę, a potem, bardzo powoli, podniósł swój
kieliszek i pociągnął łyk wina. Isabel obserwowała jego smukłe dłonie; widziała, jak przez jeden
krótki moment w oczach Jamiego odbija się refleks światła w szkle kieliszka.
- Siostra - powiedział cicho. - Na Nelson Street mieszka siostra Toby’ego. Nawet ją
kiedyś poznałem. Znajoma znajomego.
Isabel zamarła, jakby przyrosła do krzesła. Tego się nie spodziewała.
- Aha - odezwała się wreszcie. A potem dodała: - Aha.
13
- Tak - powiedział Jamie. - Na Nelson Street mieszka siostra Toby’ego. Pracuje razem z
moim znajomym w firmie obrotu nieruchomościami, nawet na takim samym stanowisku, oboje
zajmują się pomiarami. Nie, to nie tacy, co uganiają się po polach z teodolitem. Pracują jako
taksatorzy. - Jamie roześmiał się nagle. - A tobie się zdawało, że wyszpiegowałaś, jak Toby
zdradza swoją dziewczynę! Ha! Żałuję, że ci się nie udało, ale niestety. Będziesz miała nauczkę,
żeby nie szpiegować ludzi.
Isabel otrząsnęła się już z pierwszego szoku i odzyskała panowanie nad sobą na tyle, żeby
pozwolić sobie na autoironię.
- Żałuj, że mnie nie widziałeś - parsknęła - jak się czaiłam za samochodem dostawczym.
Jamie się uśmiechnął.
- To musiał być widok! Szkoda tylko, że w sumie cała akcja poszła na marne.
- Ale w każdym razie miałam niezły ubaw - powiedziała Isabel. - I dostałam nauczkę.
Wiem już teraz, co to znaczy być wścibską, podejrzliwą jędzą.
- Nie myśl tak o sobie - zaprotestował Jamie. - Wcale nie jesteś podejrzliwa. Absolutnie
nie odbiegasz w tym względzie od przeciętnej.
- Miło mi, że tak mówisz - powiedziała Isabel - ale mam tony wad, tak jak wszyscy. Całe
tony.
Jamie znów wziął do ręki kieliszek.
- Ta jego siostra to całkiem miła osoba - poinformował Isabel. - Poznałem ją kilka
miesięcy temu na imprezie u Rodericka, to ten mój znajomy mierniczy. Towarzystwo raczej nie z
mojej parafii, ale zabawa była przednia. A ta dziewczyna - bardzo fajna. Nieziemsko atrakcyjna.
Bardzo wysoka, blondynka. Typ modelki.
Isabel nie skomentowała. Zamknęła oczy i wróciła myślą na Nelson Street. Zobaczyła
siebie chowającą się za samochodem dostawczym na rogu, obserwującą Toby’ego u drzwi, które
po chwili stanęły otworem. Widziała to wszystko całkiem wyraźnie, bo pamięć wzrokową
zawsze miała dobrą i potrafiła odtworzyć w głowie wiele szczegółów. Tę scenkę także pamiętała
dokładnie: na progu stanęła dziewczyna. Nie mogła być wysoka, bo żeby ją objąć, Toby musiał
się przygarbić i nie była też blondynką. Jej włosy były ciemne, co do tego Isabel nie miała
wątpliwości. Czarne albo brązowe. Nie blond.
Otworzyła oczy.
- To nie była jego siostra - oznajmiła. - To był ktoś inny.
Jamie nie powiedział ani słowa. Isabel wiedziała, że on bije się w tej chwili z myślami: z
jednej strony wzburzenie albo nawet gniew, że Cat została oszukana, z drugiej - zadowolenie, że
nadarza się szansa na zdemaskowanie rywala. Na pewno myślał także, bo Isabel myślała to samo,
że skoro już zdarzyło się to, co się zdarzyło, to teraz on będzie mógł zająć miejsce Toby’ego u
boku Cat. Ale z ich dwojga przynajmniej ona zdawała sobie sprawę, że to nie będzie takie proste;
Jamie raczej uważał, że wprost przeciwnie, i patrzył w przyszłość z optymizmem. Isabel
zdecydowała się przejąć inicjatywę.
- Ona nie może dowiedzieć się o tym od ciebie - powiedziała. - Gdybyś to ty ją
poinformował, co się dzieje, jej gniew obróciłby się przeciwko tobie. Nawet gdyby ci uwierzyła,
co wcale nie jest takie pewne, zadziała stara zasada: zabić posłańca, który przyniósł złe wieści.
Gwarantuję ci, że pożałowałbyś tego.
- Ale Cat powinna się dowiedzieć - zaprotestował Jamie. - To... to oburzające, że ten
człowiek ma kogoś na boku. Ona powinna o tym wiedzieć. Musimy to dla niej zrobić.
- Są takie rzeczy, które człowiek musi odkryć sam - oświadczyła Isabel. - Ludziom trzeba
pozwolić popełniać błędy na własną rękę.
- Jeśli chodzi o mnie, to nie zgadzam się z tym - odparował Jamie. - Sprawa jest prosta:
ten facet to skończone bydlę. My o tym wiemy, a ona nie. Musimy jej powiedzieć.
- Ale chodzi właśnie o to, że jeśli tak postąpimy, to osiągniemy tylko tyle, że ona wpadnie
w szał. Nie rozumiesz tego? Nawet jeżeli osobiście się przekona, że powiedzieliśmy jej prawdę,
to i tak będzie na nas zła, że jej to zrobiliśmy. Nie chcę, żeby ona... Żeby skreśliła cię raz na
zawsze. A tak się stanie, jeżeli zrobisz to, co chcesz zrobić.
Jamie rozważył jej słowa. Dowiedział się właśnie, że Isabel chciała, żeby wrócił do Cat.
Nigdy nie przyznała mu się do tego tak otwarcie, ale teraz sprawa wyszła na jaw. Cały czas miał
nadzieję, że Isabel mu sprzyja, i proszę - nie zawiódł się.
- Dzięki - powiedział. - Rozumiem, co masz na myśli. - Urwał i zamyślił się. - Ale
dlaczego sądzisz - podjął - że on ją zdradza? Jeżeli podoba mu się tamta dziewczyna - to pewnie
jest współlokatorka jego siostry - to przecież nic nie stoi na przeszkodzie, żeby do niej odszedł.
Dlaczego miałby traktować Cat w taki sposób?
- Nie domyślasz się, o co mu chodzi? - zapytała Isabel.
- Nie. Może po prostu nie ogarniam tej sytuacji.
- Cat to bogata dziewczyna - wyjaśniła Isabel. - Ma własny interes, i nie tylko. Posiada
oprócz tego całkiem sporo, jak ci być może wiadomo. Gdyby tobie zależało na pieniądzach - a
Toby’emu zależy, mam wrażenie - chętnie byś położył łapę przynajmniej na części jej majątku.
Jamie osłupiał.
- Chcesz powiedzieć, że on jest z nią dla pieniędzy?
Isabel skinęła głową.
- Znałam kilka takich przypadków. Widziałam, jak ludzie biorą ślub dla pieniędzy, a
potem im się zdaje, że mogą szaleć, jak im w duszy gra. Siedzą na forsie i czują się bezpieczni, a
za plecami męża czy żony i tak robią swoje. To wcale nie należy do rzadkości. Pomyśl o tych
dziewczynach, które wychodzą za bogatych starszych facetów. Uważasz, że one żyją jak w
klasztorze?
- Raczej nie - przyznał Jamie.
- Sani widzisz. Rzecz jasna, to tylko jedna możliwość. Równie dobrze Toby może być po
prostu amatorem skakania z kwiatka na kwiatek. Możliwe, że szczerze lubi Cat, ale inne kobiety
też mu się podobają. Nie byłoby w tym nic dziwnego.
Isabel dolała Jamiemu wina. Butelka opróżniała się w dosyć szybkim tempie, ale to ze
względu na emocje dzisiejszego wieczoru. Wino było wielce pomocnym rekwizytem. W lodówce
na wszelki wypadek chłodziła się jeszcze jedna butelka, na później, gdyby zaszła potrzeba. Mogę
pić, dopóki będę nad sobą panować, powiedziała sobie Isabel. Dopóki będę na tyle trzeźwa, żeby
nie wypaplać Jamiemu, że prawdę mówiąc, to sama już się prawie w nim zakochałam i marzę
tylko o tym, żeby ucałować to jego pięknie sklepione czoło, zanurzyć palce w jego bujnych,
gęstych włosach i przytulić go do siebie.
Rankiem następnego dnia Grace przyszła trochę wcześniej. Rozejrzała się i pomyślała
tak: dwa kieliszki, jedna pusta flaszeczka. Zajrzawszy do lodówki, zobaczyła do połowy
opróżnioną, zakorkowaną butelkę. Półtorej, poprawiła się w myśli. Otworzyła zmywarkę do
naczyń i znalazła w niej talerz po omlecie, nóż i widelec; to jej powiedziało, że w domu był
Jamie. Isabel zawsze robiła dla niego omlet na kolację. Grace była zadowolona z tego odkrycia.
Lubiła Jamiego i orientowała się, co zaszło pomiędzy nim a Cat. Przejrzała także zamysły Isabel i
domyśliła się, że jej pracodawczyni kombinuje, jak by tu doprowadzić do ponownego zejścia się
bratanicy z jej ulubieńcem. Nic z tego. Rzadko kiedy udaje się w ten sposób na nowo połączyć
rozbitą parę. Kiedy już się kogoś zostawiło, to nie po to, żeby wracać. Tak przynajmniej
wynikało z życiowych doświadczeń Grace. Nieczęsto zdarzało jej się przywrócić do łask osobę,
którą już raz spisała na straty.
Nastawiła ekspres do kawy, spodziewając się, że pani domu niedługo zejdzie do kuchni.
Grace wiedziała, że Isabel lubi, kiedy poranna kawa już na nią czeka. Roznosiciel gazet przyniósł
„Scotsmana”. Grace podniosła go z mozaikowej podłogi w przedpokoju, gdzie leżał pod szparą
na listy, i zabrała do kuchni. Położyła gazetę na stole, pierwszą stroną do góry. Sypiąc kawę do
ekspresu, zerknęła na nagłówki. Polityk z Glasgow, podejrzany o oszustwo, został wezwany do
złożenia rezygnacji (i nic dziwnego, pomyślała Grace, doprawdy nic dziwnego). Zaś poniżej
widniało zdjęcie pewnego znanego człowieka, o którym Isabel wyrażała się per „krzykacz”.
Pisano, że upadł nagle na przejściu ulicznym na Princes Street i odwieziono go na sygnale do
Infirmary. Grace zaczęła czytać artykuł: początkowo podejrzewano zawał, ale serce było w
porządku, najdziwniejsze zaś okazało się to, że cały bok pacjenta był pęknięty, jakby rozerwany.
Na szczęście wprawny chirurg zszył ranę w tempie ekspresowym. Chory powrócił do zdrowia,
ale do wiadomości publicznej przedostała się postawiona w szpitalu diagnoza: „Pękł, bo wciąż
chodził nadęty”.
Grace aż odłożyła łyżkę do kawy. Co to, to nie. Niemożliwe. Wzięła gazetę, obejrzała ją
dokładnie, aż w końcu dostrzegła datę. Pierwszy kwietnia. Uśmiechnęła się. „Scotsman” też lubi
pożartować - ale trafia celnie, celnie...
14
Pomimo że wypił trzy kieliszki wina, a Isabel widziała już dno w swoim drugim. Jamie z
początku wcale nie był przekonany co do propozycji, którą mu złożyła. Urobiła go sobie jednak,
powtarzając kusząco, że warto choćby spróbować.
Ale czego spróbować? Porozmawiać z Paulem Hoggiem, rzecz jasna. Rozmowa z nim
była pierwszym krokiem do wyjaśnienia sprawy Marka Frasera: co odkrył w swojej firmie i kogo
na tym czymś nakrył. Siedząc w kuchni nad pustym talerzem po omlecie z kurkami, Jamie
uważnie słuchał relacji Isabel z jej rozmowy z Neilem oraz wyjaśnień, że teraz, w obliczu takich
rewelacji, nie może pozostać obojętna. Chciała zabrać się do tej sprawy, ale nie w pojedynkę. We
dwoje, powiedziała, będzie bezpieczniej; nad naturą niebezpieczeństwa nie uznała za celowe się
rozwodzić.
Wreszcie Jamie uległ.
- Skoro nalegasz - powiedział - skoro naprawdę nalegasz, to pójdę tam z tobą. Ale zrobię
to tylko dlatego, że nie chcę, żebyś porywała się na to sama. Bynajmniej nie dlatego, że podoba
mi się ten pomysł.
Przed nocą Jamie wrócił do siebie. Przy pożegnaniu umówili się, że Isabel zadzwoni do
niego w ciągu najbliższych kilku dni, żeby ustalić, w jaki sposób umówią się z Paulem Hoggiem
na spotkanie. Tyle dobrego, że Isabel poznała go osobiście; wydawało się uzasadnione, że może
chcieć się z nim spotkać. Lecz szczegóły przedsięwzięcia i konkretny pretekst do spotkania
pozostały na razie do ustalenia.
Ledwie za Jamiem zamknęły się drzwi, w głowie Isabel nagle zaświtał pomysł. Był on tak
doskonały, że miała ochotę wybiec, dogonić Jamiego i wszystko mu opowiedzieć. Powstrzymała
się jednak. Nie było jeszcze wcale tak późno; o tej porze wielu jej sąsiadów zwykło wychodzić z
psami na wieczorny spacer. Isabel nie miała najmniejszej ochoty, żeby ktoś zobaczył ją, jak
biegnie po ulicy za młodym mężczyzną (bo, nie daj Boże, mógłby jeszcze pomyśleć - w sensie
metaforycznym - że Isabel na co dzień ugania się po ulicach za młodymi mężczyznami). Nikt by
nie chciał, żeby widziano go w takiej sytuacji - to chyba Dorothy Parker* [Dorothy Parker (1893-
1967)- amerykańska pisarka, poetka i krytyk, znana z ciętego pióra (przyp. tłum,).] kiedyś
powiedziała, że nie życzyłaby sobie, żeby przyłapano ją na włażeniu oknem do cudzego pokoju,
wiszącą na parapecie. Isabel uśmiechnęła się na myśl o tym. Co ją tak śmieszyło w tym zdaniu?
Niełatwo to wyjaśnić, po prostu było zabawne i już. Może chodziło o to, że ktoś, kto nigdy w
życiu nie wszedłby oknem do czyjegoś pokoju, dopuszcza taką możliwość. No dobrze, ale
dlaczego to ma być takie śmieszne? Isabel skłonna była sądzić, że odpowiedź na to pytanie nie
istnieje, tak samo jak nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego tak bardzo ją kiedyś rozbawiła pewna
wypowiedź profesor Domeniki Legge, wielkiej specjalistki w dziedzinie historii okresu
anglonormandzkiego. Na jednym z wykładów profesor Legge powiedziała tak: „Musimy
pamiętać, że jeżeli chodzi o wydmuchiwanie nosa, to ówczesna arystokracja miała w tym
względzie zupełnie inne obyczaje niż my obecnie, z tej prostej przyczyny, że nie było
chusteczek”. Na te słowa cała aula jak jeden mąż ryknęła śmiechem; Isabel po dziś dzień bawiło
to do łez. A jednak po zastanowieniu się nie było w tym naprawdę nic śmiesznego. Konieczność
obywania się bez chusteczek do nosa to poważna sprawa, przyziemna, ale mimo wszystko
poważna. Jak w takim razie radzili sobie ci arystokraci? Wszystko wskazywało na to, że
używali... słomy. Ohyda! Wstrętna, drapiąca ohyda! No, ale skoro nobilowie musieli ratować się
słomą, to co pozostawało niższym warstwom społeczeństwa? Odpowiedź była równie prosta, co
obrazowa: otóż ci biedni ludzie dmuchali w palce. Do tej pory jeszcze wielu tak robi. Isabel sama
widziała kiedyś podobną scenkę rodzajową - ale, oczywiście, nie w Edynburgu.
Pomysł, który przyszedł jej do głowy, nie dotyczył jednakże chusteczek do nosa ani też
ich braku, ale malarstwa Elizabeth Blackadder. Paul Hogg zakupił obraz Blackadder, który Isabel
miała na oku. Wystawa, na której go nabył, była krótkoterminowa i nowi właściciele malowideł z
pewnością poodbierali już swoje nabytki. A to oznaczało, że jeśli ktoś chciał ponownie rzucić
okiem na tamten obraz, musiał pofatygować się do mieszkania pana Hogga na Great King Street.
Taką hipotetyczną osobą mogła być Isabel. Wystarczyło zadzwonić do Paula i poprosić, żeby
pozwolił jej jeszcze raz obejrzeć swój obraz, tłumacząc się zamiarem zamówienia u samej
Elizabeth Blackadder podobnego malowidła; artystka nadal mieszkała w Edynburgu i miała
pracownię w okolicy The Grange. Doskonale uzasadnienie. Malarz, nawet jeśli nie da się
namówić na wykonanie zwykłej kopii już istniejącego dzieła, może być skłonny stworzyć coś o
podobnym temacie.
Kłamstwo, pomyślała, ale do czasu; kłamstwo może stać się prawdą. Teraz, na wstępnym
etapie realizacji planu, istotnie było to kłamstwo, ale Isabel autentycznie planowała kupno obrazu
Blackadder do swojej kolekcji. Dlaczego zatem nie miałaby go osobiście zamówić? Postanowiła,
że tak właśnie postąpi - a zatem mogła wybrać się do Paula Hogga z kryształowo czystym
sumieniem. Nawet Sissela Bok, autorka „Kłaniania”, nie miałaby jej nic do zarzucenia. A
później, po obejrzeniu obrazu Elizabeth Blackadder, który zapewne będzie wisiał w jakimś
eksponowanym miejscu, Isabel dyskretnie napomknie podczas rozmowy, że Mark Fraser, kiedy
pracował w McDowell’s, wpadł jakoby na trop pewnej dziwnej sprawy. Czy Paul przypadkiem
nie domyśla się, o co mogło chodzić? A gdyby się nie domyślał, Isabel była przygotowana i na
to: już bardziej konkretnym tonem zasugerowałaby mu, żeby zasięgnął tu i ówdzie języka, aby
potwierdzić lub obalić tę ponurą teorię, na którą wszystko zdaje się wskazywać. Bo skoro był
przywiązany do tego młodego człowieka, a z jego rozemocjonowanych wypowiedzi w pubie
„Vincent” wyraźnie wynikało, że darzył go sympatią... Sprawa była z natury delikatna i należało
ją załatwić po cichu, ale tu akurat nie widziała problemu. Paul mógłby się zgodzić na coś takiego,
A podczas rozmowy z nim Isabel cały czas miałaby obok siebie Jamiego, który siedziałby razem
z nią na pseudoszykownej sofie; Paul Hogg na pewno ma taką w mieszkaniu. „Uważamy, że...”,
mówiłaby. „Zastanawiamy się, czy...” - liczba mnoga brzmiała w takiej sytuacji o wiele bardziej
przekonująco niż pojedyncza.
Następnego dnia zadzwoniła do Jamiego z samego rana, najwcześniej jak jej pozwalały
zasady dobrego wychowania, czyli o dziewiątej. Isabel przestrzegała niepisanej etykiety
telefonicznej: przed ósmą rano dzwoni się tylko w nagłych wypadkach, telefon między ósmą a
dziewiątą jest równoznaczny z niespodziewanym najściem, zaś po dziewiątej można dzwonić
swobodnie aż do dziesiątej wieczorem, choć po godzinie dziewiątej trzydzieści wypada już
przeprosić i zapytać, czy się nie przeszkadza. Po dziesiątej znów można dzwonić tylko w nagłych
wypadkach. Odbierając telefon, wypada się przedstawić - ale zacząć trzeba koniecznie od „dzień
dobry” albo „dobry wieczór”. Nie można jednak powiedzieć, żeby ludzie przejmowali się zbytnio
takimi konwenansami; nawet Jamie, Isabel miała niejedną sposobność zauważyć, odbierając
telefon, zbywał rozmówcę krótkim, szorstkim „Tak?”. Nie inaczej było i teraz.
- Średnio serdeczne powitanie - skomentowała Isabel z dezaprobatą. - Skąd mam
wiedzieć, kto odebrał? Po jednym „tak” cię nie poznam. A gdybyś był zajęty i nie mógł
rozmawiać, to czy powiedziałbyś „nie”?
- Isabel? - zapytał Jamie.
- Gdybyś mi się przedstawił, zwróciłabym ci grzeczność i nie musiałbyś o to pytać.
Jamie roześmiał się.
- Jak długo jeszcze potrwa ta rozmowa? - zapytał. - O dziesiątej mam pociąg do Glasgow.
Jadę na próbę orkiestry. Gramy „Parsifala”.
- Współczuję - westchnęła Isabel. - Tobie i śpiewakom. Będziecie mieli sprawdzian
wytrzymałości.
- Zgadza się - przytaknął Jamie. - Od Wagnera boli mnie głowa. Ale naprawdę muszę się
już zbierać.
Isabel szybko przedstawiła mu swój pomysł i zamilkła, czekając, co powie.
- Skoro nalegasz - rzekł Jamie. - To się może udać. Skoro naprawdę nalegasz, to pójdę z
tobą.
Mógłby wykazać więcej dobrych chęci, pomyślała Isabel, gdy już odłożyła słuchawkę.
No, ale przynajmniej się zgodził. Teraz pozostało tylko zadzwonić do firmy McDowell’s, znaleźć
tam Paula Hogga i zapytać go, kiedy można wpaść do niego z wizytą. Isabel była pewna, że Paul
z miłą chęcią zgodzi się na spotkanie. Rozmawiało im się, dobrze, a wieczór, który spędzili
razem, należało zaliczyć do udanych, jeśli pominąć ten moment, kiedy Isabel nieumyślnie
przypomniała mu o tamtym bolesnym wydarzeniu. No i przecież Paul sam powiedział, że Isabel
powinna poznać jego narzeczoną - zapomniała jej nazwiska, ale na razie może o niej mówić po
prostu „narzeczona”.
Zadzwoniła o dziesiątej czterdzieści pięć - o tej porze, jak jej się wydawało, istniała
największa szansa, że ktoś, kto pracuje w jakimkolwiek biurze, będzie właśnie pił poranną kawę.
I rzeczywiście, złapała Paula przy kawie; przyznał się, kiedy go zapytała.
- Tak, siedzę w gabinecie, na biurku leży „Financial Times”, powinienem go teraz czytać,
ale chwilowo tego nie robię. Wyglądam przez okno i popijam sobie kawkę.
- Ale za chwilę na pewno zabierzesz się do podejmowania jakichś ważnych i poważnych
decyzji - powiedziała Isabel. - A jedną z nich może być odpowiedź na pytanie, czy pozwolisz mi
rzucić okiem na tamten obraz Elizabeth Blackadder, który kupiłeś. Chciałabym zamówić u niej
coś dla siebie i pomyślałam, że może warto by jeszcze raz przyjrzeć się twojemu skarbowi.
- Nie widzę przeszkód - odparł Paul. - Każdy może go obejrzeć. Wciąż wisi na wystawie.
Odbieram go dopiero za tydzień.
Isabel była tak zaskoczona, że przez chwilę nie wiedziała, co powiedzieć. To było
oczywiste, że najpierw trzeba było zadzwonić do galerii i dowiedzieć się, czy wystawa jeszcze
trwa, a jeśli tak, to należało poczekać z telefonem, aż Paul odbierze swój obraz.
- Ale i tak chętnie bym się z tobą spotkał - zabrzmiał w słuchawce jego uprzejmy głos. -
Mam jeszcze jeden obraz Blackadder. Pewnie też chciałabyś go zobaczyć.
Umówili się na wieczór następnego dnia. Isabel miała przyjść o szóstej na drinka. Paul
Hogg zgodził się chętnie, aby przyprowadziła ze sobą znajomego, młodego miłośnika sztuki,
którego bardzo chciała mu przedstawić. Oczywiście, to żaden problem, będzie mu bardzo miło.
Łatwo poszło, pomyślała. Tak właśnie załatwia się sprawy z dobrze wychowanymi
ludźmi, pokroju Paula Hogga. Tacy ludzie wiedzą, jak wymieniać wzajemne grzeczności, dzięki
którym życie biegnie gładko i bez zgrzytów. Bo przecież dobre maniery wymyślono po to
właśnie, aby ludzie w kontaktach między sobą unikali niepotrzebnych tarć; konwenanse
umożliwiają wygładzenie wszelkich kantów w relacjach międzyludzkich. Jeżeli każda ze stron
wie dokładnie, co ma robić, to nie może dojść do konfliktu. Ta sama zasada obowiązywała na
wszystkich poziomach życia społecznego, od prywatnych transakcji z udziałem dwojga ludzi aż
po kontakty pomiędzy mocarstwami. Bo czymże jest prawo międzynarodowe, jeśli nie kodeksem
savoir-vivre’u, odtworzonym w wielkiej skali?
Jamie był dobrze wychowany. Paul Hogg też był dobrze wychowany. Mechanik,
właściciel małego podwórkowego warsztatu, do którego Isabel zawsze jeździła na przeglądy
(miała samochód, ale rzadko go używała), miał nienaganne maniery. Toby, w odróżnieniu od
nich, był źle wychowany. Na pierwszy rzut oka robił dobre wrażenie, ponieważ żywił błędne
przekonanie, że to pozory są najważniejsze; gorzej było z tym, jak się odnosił do innych. Sedno
dobrych manier to moralna świadomość ludzi dookoła, poszanowanie tego, że należy ich
traktować z całkowitą powagą moralną, rozumieć ich uczucia i potrzeby. Niektóre jednostki,
egoiści, nie mają w tym kierunku najmniejszych skłonności, co zawsze widać. W rozmowie z
ludźmi starymi, mającymi problem z wysłowieniem się, ułomnymi bądź upośledzonymi, słowem:
takimi, których uważa za nic niewartych, egoista zawsze się niecierpliwi, denerwuje, popędza.
Natomiast człowiek dobrze wychowany wysłucha takiej osoby z szacunkiem.
Jakże wielka była nasza krótkowzroczność, pomyślała Isabel, gdy posłuchaliśmy tych,
którzy twierdzili, że dobre maniery to drobnomieszczańska afektacja, błaha i nieistotna, bez
najmniejszej wartości w dzisiejszym świecie. A następstwem tego była moralna katastrofa, bo
przecież grzeczność jest fundamentem harmonijnie funkcjonującego społeczeństwa. W ten
sposób młodsze pokolenie utraciło arcyważny fragment moralnej układanki, a skutki tego
właśnie dawały o sobie znać: na naszych oczach kształtowało się społeczeństwo, w którym
człowiek człowiekowi za nic nie poda pomocnej ręki, gdzie agresywny język i brak wrażliwości
są na porządku dziennym.
Dość! Ta gonitwa myśli, choć absolutnie zgodnych z prawdą, sprawiła, że Isabel nagle
poczuła się stara, tak stara jak Cyceron wygłaszający swoje: O tempora! O mores! A sam fakt, że
tak się poczuła, ukazywał drążącą, destrukcyjną moc relatywizmu. Filozofom relatywistom udało
się tak głęboko zaleźć za naszą moralną skórę, że przyswoiliśmy sobie ich koncepcje jak swoje
własne - nawet Isabel Dalhousie, moralistka i gorąca przeciwniczka relatywizmu, czuła
skrępowanie z powodu wniosków, do których doprowadziły ją jej przemyślenia.
Postanowiła na jakiś czas dać sobie spokój z rozważaniem kwestii wyobraźni moralnej i
skoncentrować się na rzeczach, które pilnie domagały się załatwienia, czyli na przykład na
porannej poczcie i artykułach nadesłanych dziś do „Przeglądu” oraz na sprawie tragicznej śmierci
Marka Frasera. Zdawała sobie jednak sprawę, że nigdy nie porzuci tamtych ważkich zagadnień;
taki już jej los, z którym należy się pogodzić. Jej odbiornik był nastawiony na stację, której
większość ludzi nie odbierała. A pokrętło strojenia ktoś urwał.
Zadzwoniła do Jamiego, zapomniawszy, że wyszedł na pociąg i mniej więcej o tej porze
dojeżdża już do Glasgow, na Queen Street Station. Odczekała, aż skończy się nagranie w
automatycznej sekretarce, i zostawiła wiadomość.
Jamie, tak, zadzwoniłam do niego, do Paula Hogga. Było mu bardzo miło i chętnie się
zgodził, żebyśmy przyszli do niego jutro o szóstej wieczorem. Spotkajmy się pół godziny wcześniej
w pubie „Vincent”. Aha, Jamie, dziękuję za wszystko. Jestem ci naprawdę bardzo zobowiązana.
Wielkie dzięki.
15
W pubie, czekając na Jamiego, Isabel siedziała jak na szpilkach. To było miejsce dla
mężczyzn, przynajmniej o tej porze. Czuła się nieswojo. Rzecz jasna, kobiety chodziły same do
pubów, niemniej Isabel wydawało się, że jej obecność jest tutaj nie na miejscu. Barman, który
podał jej zamówiony napój cytrynowy, uśmiechnął się przyjaźnie i powiedział, że ładny wieczór
dziś mamy. Faktycznie, było pogodnie, a że przed kilkoma dniami nastąpiła zmiana czasu, słońce
zachodziło teraz dopiero po siódmej.
Isabel przytaknęła, ale nie przyszło jej do głowy żadne rozwiniecie tego tematu, więc
powiedziała tylko:
- W końcu mamy wiosnę.
- Wiosnę, no tak - zgodził się barman. - Ale nigdy nic nie wiadomo.
Isabel wróciła do swojego stolika. „Nigdy nic nie wiadomo”. No pewnie, że nic i nigdy.
Na tym świecie wszystko może się zdarzyć. Proszę, oto ona sama, redaktor naczelny „Przeglądu
Etyki Stosowanej”, wybiera się właśnie tropić... mordercę, tak, wszystko na to wskazuje. A w
misji tej ma jej towarzyszyć, choć bez wielkiego entuzjazmu, piękny młodzieniec, w którym
prawie się zakochała, ale on kochał się w jej bratanicy, której z kolei nie on był w głowie, lecz
ktoś zupełnie inny, kto puszczał ją kantem, romansując ze współlokatorką swojej siostry. Nie,
barman nie mógł mieć najmniejszego pojęcia, że „nie wiadomo” mu faktycznie „nic” - a gdyby
nawet Isabel mu o wszystkim powiedziała, nigdy by w to nie uwierzył.
Jamie spóźnił się dziesięć minut. Przyszedł wreszcie, tłumacząc się, że ćwiczył na
instrumencie i kiedy spojrzał na zegarek, było już prawie wpół do szóstej.
- Ważne, że przyszedłeś - uspokoiła go Isabel. - Mamy mniej więcej dwadzieścia minut -
powiedziała, sprawdzając godzinę. - Objaśnię ci, jak zamierzam to przeprowadzić.
Jamie słuchał, od czasu do czasu rzucając jej spojrzenia znad krawędzi swojej szklanki z
piwem. W dalszym ciągu nie był przekonany co do całego przedsięwzięcia, ale musiał się
zgodzić, że plan jest dokładnie przemyślany. Isabel zamierzała poruszyć kwestię w sposób
delikatny, mając na uwadze zwłaszcza fakt, że dla Paula Hogga to wciąż bolesna sprawa,
wyjaśniwszy uprzednio, że nie chce - że ona i Jamie nie chcą - się do niczego wtrącać ani też w
jakikolwiek sposób narażać na szwank reputacji firmy McDowell’s. Jednak, przez wzgląd na
Marka oraz na Neila, który opowiedział jej o wszystkim, ona, Isabel - wraz z Jamiem - czuje się
w obowiązku przynajmniej spróbować coś zrobić w tej sprawie. Osobiście, rzecz jasna, jest
przekonana, że nic się nie stało, lecz aby mieć czyste sumienie, postanowiła - ona i Jamie
postanowili - dowiedzieć się czegoś więcej.
- Niezły scenariusz - skomentował Jamie, gdy Isabel skończyła. - Szczegółowy i
wyczerpujący.
- Nie ma w tym chyba nic, co mogłoby go urazić? - zastanowiła się Isabel na głos.
- Nie ma - powiedział Jamie - o ile to nie on.
- Co nie on?
- O ile to nie on handlował informacjami służbowymi.
Isabel wytrzeszczyła oczy.
- Dlaczego tak uważasz?
- A dlaczegóż by nie? Mark w pracy był najbliżej niego. Paul jest kierownikiem wydziału
czy jak to tam zwą, w którym pracował. Cokolwiek Mark odkrył, musiało to dotyczyć tego, czym
się osobiście zajmował.
Isabel rozważyła to, co powiedział Jamie. Cóż, to możliwe, jakkolwiek jej zdaniem
wysoce nieprawdopodobne. Wzruszenie, które okazał Paul podczas ich pierwszej rozmowy,
kiedy nagle pojawiła się sprawa śmierci Marka Frasera, musiało być autentyczne, co do tego nie
miała żadnych wątpliwości. Paul Hogg był naprawdę głęboko wstrząśnięty, A skoro tak, to nie
mógł być tą osobą, która zleciła uciszenie Marka, czyli, w konsekwencji, to nie on bał się
zdemaskowania.
- Rozumiesz? - zwróciła się do Jamiego.
Jamie rozumiał, ale uznał, że mądrzej będzie zachować umysł otwarty na wszelkie
możliwości.
- Możemy się mylić - powiedział. - Mordercy miewają wyrzuty sumienia. Zdarza się, że
opłakują swoje ofiary. Paul Hogg może być właśnie z tych.
- Ale nie jest - sprzeciwiła się Isabel. - Nie poznałeś go jeszcze. Nie, na pewno szukamy
kogoś innego.
Jamie wzruszył ramionami.
- Możliwe, że tak. I równie możliwe, że nie. Przynajmniej postaraj się zachować otwarty
umysł.
Paul Hogg mieszkał na pierwszym piętrze georgiańskiej rezydencji na Great King Street,
jednej z najpiękniejszych ulic Nowego Miasta. Okna apartamentu wychodziły na południe. Od tej
strony, z najwyższych pięter, roztaczał się widok na ujście rzeki Forth oraz błękitny skrawek
morza za nadbrzeżami Leith; na samym horyzoncie majaczyły wzgórza Fife. Mieszkania na
pierwszym piętrze, choć z okien widać tam było co najwyżej drugą stronę ulicy, uważano jednak
za szczególnie atrakcyjne z innego powodu. Gdzieniegdzie nazywano je apartamentami
salonowymi, ponieważ na pierwszych piętrach dawnych kamienic urządzano niegdyś salony. Z
tego powodu pomieszczenia były tam szczególnie wysokie, a przez okna, olbrzymie tafle szkła,
rozciągające się od sufitu aż do podłogi, wlewało się światło słoneczne.
Isabel i Jamie weszli na klatkę schodową, szeroki ciąg kamiennych stopni. W powietrzu
unosił się delikatny zapaszek kota. Stanęli wreszcie przed drzwiami opatrzonymi kwadratową
mosiężną tabliczką z nazwiskiem. HOGG. Isabel zerknęła na Jamiego, a on mrugnął w
odpowiedzi. Widać było, że dał się porwać przygodzie, a jego początkowy sceptycyzm ulotnił się
bez śladu; to Isabel zaczęły teraz nękać wątpliwości.
Gdy zadzwonili, Paul Hogg szybko otworzył drzwi. Gdy weszli, wziął od nich płaszcze.
Isabel przedstawiła mu Jamiego, Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.
- Ja pana chyba już gdzieś widziałem - powiedział Paul Hogg. - Tylko nie wiem gdzie.
- A ja wiem - odparł Jamie. - W Edynburgu.
Zaśmiali się wszyscy. Paul poprosił ich dalej. Przeszli do salonu, okazałego, elegancko
umeblowanego pomieszczenia, gdzie główny element wystroju stanowił imponujących
rozmiarów biały kominek, na którego gzymsie Isabel dostrzegła karty z zaproszeniami, co
najmniej cztery, ustawione rządkiem. Korzystając z okazji, że jeszcze nie usiedli, a Paul Hogg
wyszedł przygotować drinki, podkradła się do kominka i szybko je przejrzała.
Pan Humphrey Holmes wraz z szanowną małżonką zapraszają we czwartek szesnastego
bm. na przyjęcie u nich w domu, widniało na pierwszym zaproszeniu (Isabel też tam była).
Następnie: George Maxtone ma przyjemność zaprosić panią Minty Auchterlonie na przyjęcie,
które odbędzie się w Lothian Gallery we wtorek osiemnastego maja. Początek o godz. 18.00. Na
trzeciej karcie tekst głosił: Minty: Peter i Jeremy zapraszają na drinki w ogrodzie (o ile aura
dopisze, na co się nie zanosi) w piątek dwudziestego pierwszego maja o wpół do siódmej
wieczorem. I ostatnie, Paul i Minty: zapraszamy serdecznie na nasze wesele, Prestonfield House,
sobota piętnastego maja. Ceilidh* [Gaelickie słowo ceilidh (czyt. „keili”) oznacza nieformalne
przyjęcie, zabawę, zazwyczaj uatrakcyjnioną tradycyjną muzyką i tańcami (przyp. tłum.).]
zaczyna się o dwudziestej. Angus i Tattl Strój: wieczorowy/barwy klanowe.
Isabel uśmiechnęła się pomimo karcących spojrzeń Jamiego, który piorunował ją
wzrokiem, jakby czytała prywatną korespondencję. Wreszcie stanął obok niej i rzucił przelotnie
okiem na zaproszenia.
- Nie wolno czytać cudzych listów - szepnął. - To niegrzeczne.
- Phi! - syknęła Isabel. - Właśnie po to ktoś je tutaj postawił: żeby ludzie je czytali.
Widywałam już na różnych kominkach zaproszenia, które miały trzy lata, rozumiesz? Trzy lata!
Na garden party w Holyroodhouse, na przykład. Od lat nieaktualne, ale wciąż wystawiane na
pokaz.
Odciągnęła Jamiego od kominka i stanęli przed dużych rozmiarów akwarelą,
przedstawiającą ogród pełen maków.
- To ona - powiedziała Isabel. - Elizabeth Blackadder. Maki. Ogród otoczony murem, na
murze kot. Ale pomimo tematyki doskonała robota.
A w myślach dodała: ja nie mam w domu maków na obrazie; nikt mnie nigdy nie
przyłapał na włażeniu oknem do cudzego pokoju, wiszącą na parapecie.
I tak zastał ich Paul Hogg, który wrócił, niosąc dwie szklanki z drinkami.
- Proszę - powiedział wesołym głosem. - Oto właśnie cel i powód waszej wizyty.
- Świetny obraz - skinęła głową Isabel. - Znów te maki. Bardzo istotny motyw.
- Tak - zgodził się Paul. - Lubię maki. Zawsze bardzo żałowałem, że po zerwaniu opadają
im płatki.
- Pomysłowy mechanizm obronny - zauważyła, zerkając na Jamiego. - Róże też powinny
się tego nauczyć. Gołe kolos to za mało. Idealne piękno należy pozostawić nietknięte.
Jamie odwzajemnił spojrzenie i powiedział:
- Aha.
Potem umilkł. Paul Hogg spojrzał na niego, potem na Isabel. Isabel, której uwadze to nie
umknęło, pomyślała: teraz próbuje zgadnąć, kim on jest dla mnie. Młodym kochasiem, tak mu się
pewnie wydaje. Ale nawet gdyby tak było, to czemu tu się dziwić? W dzisiejszych czasach to
przecież zwykła rzecz.
Paul Hogg wyszedł jeszcze na chwilę, po swój własny kieliszek, a Isabel uśmiechnęła się
do Jamiego, porozumiewawczym gestem unosząc palec do ust.
- Przecież jeszcze nic nie powiedziałem - zaprotestował Jamie. - Tylko jedno „aha”.
- To wcale nie jest mało - mruknęła Isabel. - Bardzo wymowna monosylaba.
Jamie pokręcił głową.
- I po co ja dałem się na to namówić? - szepnął. - Zachowujesz się, jakby ci odbiło.
- Dziękuję serdecznie - powiedziała cicho. - Ale oto już nadchodzi nasz gospodarz.
Paul Hogg wrócił i cała trójka zasalutowała sobie nawzajem kieliszkami.
- Kupiłem ten obraz na aukcji kilka lat temu - powiedział Paul. - Za pierwszą premię od
firmy. Zrobiłem sobie prezent z tej okazji.
- Bardzo rozsądnie - przyznała Isabel. - Tyle się czyta o tym, jak świętują brokerzy albo
inni finansiści, o tych koszmarnych lunchach, gdzie samo wino nabija rachunek na dziesięć
tysięcy funtów. Spodziewam się, że w Edynburgu nie ma takiego zwyczaju.
- Bez obaw - uspokoił ją Paul Hogg. - Może tak się robi w Nowym Jorku albo w
Londynie. Edynburg to nie miejsce na podobne rzeczy.
Isabel odwróciła się w stronę kominka. Wisiał nad nim olbrzymi obraz w pozłacanych
ramach, który rozpoznała od pierwszego spojrzenia.
- Piękny Peploe - powiedziała. - Wręcz cudowny.
- Tak. - Paul Hogg kiwnął głową. - Bardzo ładny. To zachodnie wybrzeże wyspy Mull,
jak mi się wydaje.
- A może Iona? - zasugerowała Isabel.
- Może - zgodził się obojętnym tonem. - Gdzieś w tamtych okolicach.
Isabel zbliżyła się o kilka kroków do obrazu, żeby lepiej mu się przyjrzeć.
- A nie martwiły cię - zagadnęła - te afery z falsyfikatami kilka lat temu? Dałeś swoje
zbiory do weryfikacji?
Paul Hogg wyglądał na szczerze zdziwionego.
- To pojawiły się jakieś podróbki?
- Podobno - potwierdziła Isabel. - Peploe, Cadell, kilku innych malarzy. Sprawa trafiła do
sądu. Ludzie zaczęli się niepokoić. Znałam pewną osobę, która miała w rękach jeden taki obraz -
prześliczny, tylko że namalowany mniej więcej tydzień wcześniej. Fałszerz, jak to często z nimi
bywa, wykazał się naprawdę dużym talentem.
Paul Hogg wzruszył ramionami.
- Zawsze chyba istnieje takie ryzyko.
Isabel spojrzała jeszcze raz na płótno.
- Kiedy Peploe to namalował? - zapytała.
Paul Hogg machnął ręką na znak, że nie posiada takich informacji.
- Nie mam pojęcia. Pewnie podczas swojego pobytu na Mull.
Isabel obserwowała go bacznie. Ta odpowiedź, choć dowodziła kompletnej niewiedzy,
zdawała się potwierdzać podejrzenie, które zaczynało kiełkować w jej głowie. Paul Hogg słabo
znał się na malarstwie, a co więcej, średnio go ono interesowało. Jak inaczej mógłby mieć w
domu obraz pędzla samego Peploe - a Isabel była więcej niż pewna, że to autentyk - i nie znać
podstawowych faktów na jego temat?
W salonie wisiało jeszcze co najmniej dziesięć innych obrazów. Wszystkie były
interesujące, choć już nie tak dramatyczne, jak płótno Peploe. Był tu, na przykład, i krajobraz
Gilliesa, i bardzo elegancki McTaggart, a w przeciwległym krańcu pomieszczenia wisiało
malowidło charakterystycznym stylem zdradzające Bellamy’ego. Ktokolwiek zgromadził tę
kolekcję, był albo pierwszorzędnym znawcą szkockiego malarstwa, albo przypadkowo trafiła mu
się idealnie dobrana minigaleria, w sam raz do celów reprezentacyjnych.
Isabel przeszła do kolejnego obrazu. Paul zaprosił ją na obejrzenie obrazu Elizabeth
Blackadder, dopuszczalne więc było, żeby okazała trochę wścibskiego zainteresowania -
przynajmniej jeśli chodziło o jego kolekcję.
- To jest Cowie, prawda? - zapytała.
Paul Hogg rzucił okiem.
- Chyba tak.
A to nie był Cowie, tylko Crosbie, pierwszy lepszy mógłby to stwierdzić. Ta kolekcja nie
była własnością Paula Hogga, co oznaczało, że obrazy zgromadzone w salonie należały do Minty
Auchterlonie, kobiety, którą należało uważać za jego narzeczoną i której nazwisko dwukrotnie
pojawiło się osobno na zaproszeniach wystawionych na kominku. Co znamienne, oba te
zaproszenia pochodziły od właścicieli galerii sztuki. George Maxtone był dyrektorem Lothian
Gallery i pierwszą osobą, u której należało szukać dzieł najważniejszych szkockich malarzy
dwudziestego wieku. Peter Thom i Jeremy Lambert prowadzili niewielką galerię w wiosce pod
Edynburgiem, często jednak realizowali indywidualne zamówienia osób zainteresowanych
konkretnymi obrazami. Obaj mieli niesamowity zmysł do wyszukiwania właścicieli, którzy byli
skłonni sprzedać jakiś eksponat ze swojej kolekcji, ale tak, żeby to się nie rozeszło. Na obu
przyjęciach wymienionych w zaproszeniach bawiło się prawdopodobnie grono złożone z
przyjaciół i klientów - bądź też osób będących jednocześnie i tym, i tym.
- Minty... - zaczęła Isabel, zamierzając zapytać Paula Hogga o jego narzeczoną, ale nie
dokończyła, bo jej przerwał.
- Moja narzeczona - powiedział. - Spodziewam się jej w każdej chwili. Zasiedziała się
dziś trochę w pracy, chociaż według jej standardów, to jeszcze wcale nie jest późno. Zdarza jej
się wracać do domu o jedenastej albo o dwunastej.
- Aha - zastanowiła się Isabel. - Niech zgadnę. Twoja narzeczona jest... chirurgiem, tak, to
musi być to. Chirurgiem albo... strażakiem?
Paul Hogg zaśmiał się.
- Daleko jej do tego. Więcej pożarów pewnie wywołuje, niż gasi.
- Cóż za cudowne słowa w ustach narzeczonego! - wykrzyknęła Isabel. - Jakże płomienny
wyraz uczucia! Mam nadzieję, Jamie, że o własnej narzeczonej będziesz mówił tak samo.
Paul Hogg rzucił okiem na Jamiego, który wykrzywił się do Isabel, ale po chwili
przypomniał sobie, w jakiej roli jest tutaj, i wykrzywił się ponownie, tym razem w uśmiechu.
- Ba! - powiedział.
Isabel zwróciła się do Paula:
- Czym zatem zajmuje się twoja narzeczona, skoro musi siedzieć w pracy do późnej
nocy?
Znała odpowiedź, zanim jeszcze skończyła zadawać pytanie.
- Doradztwem inwestycyjnym - odparł Paul Hogg.
W jego głosie Isabel pochwyciła nutę rezygnacji, a nawet coś jakby westchnienie, i
domyśliła się, że na tym polu pomiędzy Paulem a jego narzeczoną dochodzi do zgrzytów. Minty
Auchterlonie, którą niebawem mieli poznać, to nie była kobieta-bluszcz ani grzeczna,
udomowiona żoneczka, ale twarda, ostro grająca zawodniczka. Z tej dwójki to ona robiła
pieniądze i to ona kolekcjonowała drogie obrazy. Co więcej, Isabel była przekonana, że
bynajmniej nie gromadzi ich z umiłowania sztuki; to była starannie zaplanowana inwestycja.
Wciąż stali obok tamtego obrazu Cowiego pędzla Crosbiego, przy jednym z dwóch
olbrzymich okien wychodzących na ulice. Paul wyjrzał na zewnątrz i nagle lekko stuknął w
szybę.
- Jest - wskazał palcem. - Minty przyjechała. - W jego głosie brzmiała duma.
Isabel wraz z Jamiem wyjrzeli przez okno. Poniżej, dokładnie przed wejściem na klatkę
schodową, parkował właśnie nieduży, szpanerski sportowy samochód. Lakier na karoserii był w
odcieniu angielskiej zieleni, takiej jak barwy stajni wyścigowych, a z przodu kłuła oczy
charakterystyczna chromowana kratownica. Isabel, która o samochodach miała takie sobie
pojęcie, nie rozpoznała marki, ale zdawało się jej, że to jakiś włoski wóz; może alfa romeo, może
starszy model spidera? Spider, zdaniem Isabel, to był jedyny porządny samochód, który wyjechał
z włoskiej fabryki.
Kilka minut później drzwi do salonu otworzyły się i weszła Minty. Isabel zauważyła, że
na jej widok Paul Hogg wyprężył się na baczność, jak żołnierz przed oficerem. Mimo to
uśmiechał się i widać było, jak bardzo się cieszy z jej przybycia. To zawsze widać, pomyślała
Isabel; ludzie cali promienieją, gdy pojawi się ktoś, kogo szczerze lubią. To nieomylny znak.
Paul Hogg ruszył na powitanie narzeczonej, a Isabel, korzystając z okazji, przyjrzała się
jej uważnie. Minty Auchterlonie była wysoka i nieco koścista. Dobiegała trzydziestki, czy może
raczej dobiegła jej na tyle blisko, by zacząć dbać o staranny makijaż; miała go na twarzy sporo,
ale został nałożony bardzo umiejętnie. Ubierała się również niezwykle starannie, w stroje drogie
(to było jasne już na pierwszy rzut oka) i doskonale dobrane. Musnęła symbolicznie ustami
policzki Paula, a następnie skierowała się w stronę gości. Obojgu podała rękę, przy czym jej
wzrok ledwie omiótł Isabel („Nic ciekawego”, tak mnie podsumowała, pomyślała Isabel) i
skoncentrował się na Jamiem („Interesujący...”, odczytała z kolei Isabel w tym spojrzeniu).
Isabel z miejsca poczuła do niej nieufność.
16
- Ani słowem nie zapytałaś o Marka - zauważył z przejęciem Jamie, kiedy tylko zamknęły
się za nimi drzwi klatki schodowej i stanęli na chodniku spowitym mrokiem wieczoru. - W ogóle
nawet o nim nie wspomniałaś! To po co nam było tam iść?
Isabel wsunęła dłoń pod jego ramię i pociągnęła go delikatnie w stronę skrzyżowania z
Dundas Street.
- Nie denerwuj się - powiedziała. - Jest dopiero ósma, możemy spokojnie iść na kolację.
Dzisiaj ja stawiam. Za rogiem jest świetna włoska restauracja. Chodźmy tam, pogadamy i
wszystko ci wyjaśnię.
- Ja po prostu nie rozumiem, o co tutaj chodzi - poskarżył się Jamie. - Przez cały czas
rozmawialiśmy z Paulem Hoggiem i tą jego upiorną narzeczoną wyłącznie o sztuce. Trudno
nawet powiedzieć, że rozmawialiśmy, bo mówiłaś tylko ty i ona, ta Minty. Paul siedział i gapił
się w sufit. Widziałem, że się nudzi.
- Ona też była znudzona - odparła Isabel. - To z kolei ja zauważyłam.
Jamie umilkł. Isabel ścisnęła jego ramie.
- Nie przejmuj się - powiedziała. - Wyjaśnię ci wszystko przy kolacji. Teraz pozwól mi
chwilę pomyśleć.
Przeszli jeszcze kawałek Dundas Street i skręcili w Queen Street, kierując się w stronę
skrzyżowania z Thistle Street, gdzie miała znajdować się zachwalana przez Isabel restauracja. Na
ulicach nie było wielkiego ruchu, a na samej Thistle Street nie zobaczyli ani jednego samochodu,
więc wyszli prosto na jezdnię. Ich kroki odbijały się echem od ścian. Niebawem po prawej
stronie ukazały się dyskretnie oświetlone drzwi włoskiej restauracji.
Lokal nie był duży, wszystkiego osiem stolików. Zastali tam tylko dwójkę gości. Isabel
rozpoznała znajomych i skinęła im głową. Uśmiechnęli się, po czym wbili wzrok w obrus;
ciekawość ciekawością, ale dyskrecja przede wszystkim.
- A więc? - zagadnął Jamie, kiedy tylko usiedli. - Słucham.
Isabel ułożyła serwetkę na kolanach i wzięła do ręki kartę dań.
- Część zasługi - powiedziała - możesz przypisać sam sobie.
- Jak to: sam sobie?
- Tak to. Zanim tam poszliśmy, radziłeś mi być gotową, w razie gdyby się okazało, że
osobą, której szukamy, jest sam Paul Hogg. Tak powiedziałeś, a ja zaczęłam się zastanawiać.
- I doszłaś do wniosku, że to on - domyślił się Jamie.
- Nie. - Isabel pokręciła głową przecząco. - Że to ona. Minty Auchterlonie.
- Zimna krowa - mruknął.
Isabel uśmiechnęła się.
- Pasuje to do niej. Ja może dobrałabym nieco inne słowa, ale w ogólnych zarysach masz
rację.
- Gdy tylko weszła do pokoju, już wiedziałem, że jej nie lubię - oświadczył Jamie.
- A to dziwne, bo mnie się zdawało, że ona zapałała do ciebie sympatią. Właściwie nawet
mogłabym przysiąc, że... jak to ująć? Że cię zauważyła.
Jamie stropił się z lekka, słysząc tę uwagę, i wbił oczy w menu, które kelner przed nim
położył.
- Nie zorientowałem się... - zaczął.
- I nic dziwnego - powiedziała Isabel. - To mogła dostrzec tylko kobieta. Ale faktem jest,
że wpadłeś jej w oko. Co zresztą nie miało wpływu na to, że po kilku minutach rozmowa z nami
zaczęła ją nudzić.
- Sam już nie wiem - rzekł z westchnieniem Jamie. - To jest ten typ osoby, którego nie
znoszę. Nie cierpię takich ludzi.
Isabel zamyśliła się.
- Ciekawe, dlaczego oboje poczuliśmy do niej taką antypatię.
Na określenie antypatii Isabel użyła starego szkockiego słowa „bizz”, które, jak wiele
szkockich pojęć, nie dawało się jednoznacznie przełożyć. „Bizz” generalnie oznaczało uczucie
niechęci, ale miało swoje subtelne odcienie. Osobą, która poczuła do kogoś „bizz”, wcale nie
musiały kierować żadne racjonalne ani uzasadnione pobudki.
- Chodzi o to, co ona sobą reprezentuje - podsunął Jamie. - Wiesz, taką mieszaninę
ambicji, i bezwzględności, i materializmu, i...
- Tak - przerwała mu Isabel. - Mniej więcej o to. Może trudno to skonkretyzować, ale
oboje dokładnie wiemy, na czym to polega. Zastanawia mnie też, że ona to miała, ale on - ani
trochę. Zgodzisz się ze mną?
Jamie skinął głową.
- Paul to sympatyczny facet. Nie zaprzyjaźniłbym się z nim na śmierć i życie, ale jako
kumpel mógłby być.
- Otóż to - zgodziła się Isabel. - Cichy, spokojny, nie wadzi nikomu.
- I nie jest to bezwzględny typ, który bez mrugnięcia okiem usunąłby kogoś, kto zagroził,
że go zdemaskuje.
Isabel potrząsnęła głową.
- Z całą pewnością nie.
- Tymczasem ona...
- Lady Makbet - oświadczyła twardo Isabel. - Tak powinien nazywać się syndrom
zaburzeń morderczych. Może nawet jest taki, Skoro istnieje syndrom Otella...
- A co to takiego? - zapytał Jamie.
Isabel wzięła bułkę i przełamała ją nad talerzykiem na pieczywo. Rzecz jasna, nie
przekroiłaby jej nożem, chociaż Jamie tak właśnie robił. W Niemczech, jak wiedziała, niegdyś w
złym tonie było krojenie ziemniaków nożem, osobliwy zakaz, którego nigdy nie potrafiła
zrozumieć. Zapytawszy o to raz swojego znajomego z Niemiec, otrzymała odpowiedź tak
dziwaczną, że nie miała innego wyjścia, jak uznać ją za żart.
- Ten obyczaj pochodzi z dziewiętnastego wieku - wyjaśnił jej znajomy. - Mogło zacząć
się od tego, że cesarz miał twarz jak kartofel i z tego powodu używanie noży do kartofli było
jednoznaczne z obrazą majestatu.
Isabel skwitowała to śmiechem, ale potem, gdy zobaczyła portret cesarza, pomyślała, że
w zasadzie to może być prawda. Monarcha faktycznie miał twarz jak kartofel, podobnie jak
Quintin Hogg, lord Hailsham, miał powierzchowność poniekąd wieprzowatą. Isabel wy- obraziła
go sobie przy śniadaniu: lokaj kładzie mu bekon na talerz, jego lordowska mość bierze do ręki
sztućce, mierzy wzrokiem przerośnięte tłuszczykiem plasterki i wzdycha żałośnie: „Nie mogę,
nie dam rady...”.
- Syndrom Otella oznacza patologiczną zazdrość - powiedziała Isabel, sięgając po
szklankę gazowanej wody mineralnej, którą troskliwy kelner dla niej napełnił. - To schorzenie
zazwyczaj dotyka mężczyzn, którzy zaczynają wierzyć, że ich żona bądź aktualna partnerka jest
niewierna. Ogarnia ich obsesja na tym punkcie i nic, absolutnie nic nie jest w stanie ich
przekonać, że jest inaczej. W konsekwencji może dojść nawet do aktów agresji.
Jamie, zauważyła, słuchał jej niezwykle uważnie. On to odnosi do siebie, pomyślała.
Czyżby był zazdrosny o Cat? No tak, to oczywiste. Przecież Cat faktycznie miała romans z
innym mężczyzną - przynajmniej z punktu widzenia Jamiego.
- Nie martw się. - powiedziała pocieszająco. - Nie masz predyspozycji do patologicznej
zazdrości.
- No pewnie, że nie - odparł, jak jej się wydało, zbyt skwapliwie. Po chwili dodał: -
Można gdzieś o tym przeczytać? Skąd o tym wiesz?
- Mam taką książkę u siebie - odpowiedziała Isabel. - Nosi tytuł „Niezwykłe syndromy
psychiczne”. Jest w niej kilka pięknych przypadków. Kult cargo, dla przykładu: ludzie grupowo
wierzą w to, że ktoś zrzuci im dary prosto pod nogi. Jak mannę. Na morzach południowych są
wyspy, na których dochodziło do rzeczy niezwykłych. Krajowcy wierzyli, że Amerykanie
przylecą i zrzucą im z nieba skrzynki pełne jedzenia, wystarczy tylko trochę cierpliwości i na
pewno się doczekają.
- A inne historie?
- Opisano taki syndrom, kiedy wydaje ci się, że kogoś gdzieś już widziałeś, że znasz
ludzi, których pierwszy raz widzisz na oczy. To fenomen neurologiczny. Weź choćby tę parę,
tam, przy tamtym stoliku. Jestem pewna, że ich znam, ale najprawdopodobniej się mylę. Może to
te objawy. - Zaśmiała się.
- Paul Hogg też na to cierpi - zauważył Jamie, - Powiedział, że skądś mnie zna. Od razu,
kiedy tylko weszliśmy.
- Mógł cię kiedyś widzieć. To bardzo możliwe. Ludzie cię zauważają.
- Co ty opowiadasz. Niby z jakiej racji?
Isabel spojrzała na niego. Jakie to urocze, że on z niczego nie zdaje sobie sprawy.
Chociaż z drugiej strony, tak chyba jest najlepiej. To mogłoby go zepsuć. Zasznurowała więc
usta i zamiast coś powiedzieć, uśmiechnęła się tylko. Cat naprawdę nie wie, co straciła!
- No, a co ma z tym wszystkim wspólnego Lady Makbet? - zapytał Jamie.
Isabel pochyliła się ku niemu,
- Morderczyni - wyszeptała. - Przebiegła, podstępna morderczyni.
Jamie nie odpowiedział ani słowa. Lekka, doprawiona szczyptą ironii rozmowa nagle się
skończyła. Poczuł, jak ogarnia go zimno.
- Ona?
Twarz Isabel była jak z kamienia, a ton głosu poważny.
- Dosyć szybko się zorientowałam, że obrazy w salonie nie należą do niego, lecz są jej
własnością. Zaproszenia przysyłane z galerii były adresowane do niej. On nie ma bladego pojęcia
o malarstwie. To ona wydaje fortunę na bohomazy.
- I co z tego? Jest przy forsie, to kupuje.
- Zgadza się. To jest kobieta przy forsie. Nie rozumiesz? Kiedy ktoś ma dużo pieniędzy i
nie chce, żeby leżały odłogiem na koncie w banku, wtedy kolekcjonowanie obrazów to świetna
inwestycja. Możesz płacić gotówką, wedle uznania, a przedmiot, który nabywasz, jest elegancki,
cenny i bardzo poręczny. O ile kupujesz z głową. Właśnie tak jak ona.
- Ale ja dalej nie rozumiem, co to ma wspólnego z Markiem Fraserem. To Paul Hogg z
nim pracował, a nie Minty.
- Minty Auchterlonie, ta zimna krowa, jak ją bardzo trafnie ochrzciłeś, pracuje w banku
inwestycyjnym i doradza firmom, na co mają wydawać pieniądze. Paul Hogg wraca z pracy do
domu, a ona pyta: „Co dziś porabiałeś w biurze, Paul?”. On wtedy odpowiada: to i tamto, mówi
jej, co robił, bo ona przecież pracuje w tej samej branży. Niektóre z tych informacji są w sumie
całkiem poufne, ale jak wiesz, łóżkowa gadka ma to do siebie, że musi być absolutnie szczera,
inaczej robi się nudna jak flaki z olejem. No więc ona zbiera informacje, idzie i kupuje akcje,
nawet osobiście, we własnym imieniu - choć raczej pewnie używa podstawionych osób - i oto
nagle stan jej konta rośnie o niebagatelną sumkę. Zdobytą dzięki poufnym, służbowym
informacjom. Ona cały zysk lokuje w obrazach, bo to zostawia mniej śladów. Innym sposobem
jest cicha umowa z handlarzem dziełami sztuki: ona dostarcza mu informacji, on zawiera
transakcje. Nie ma żadnych śladów łączących go z nią. Płaci jej obrazami, potrącając zapewne
swoją należność, ale obrazy nie są oficjalnie sprzedane, więc w jego rejestrach nie ma żadnych
zapisów zysku, z którego można by ściągnąć podatek.
Jamie gapił się na nią z opadniętą szczęką.
- Wymyśliłaś to wszystko teraz, przy mnie? Po drodze do tej restauracji?
Isabel roześmiała się.
- To żadna filozofia. Kiedy już zorientowałam się, że to nie on, a potem na dodatek
poznałam ją, wszystko ułożyło się samo. Rzecz jasna, to tylko hipoteza, ale wydaje mi się, że
może się sprawdzić.
Jamie być może nadążał dotąd za tokiem rozumowania Isabel, ale dlaczego Minty
miałaby chcieć pozbyć się Marka - tego już nie potrafił rozgryźć. Isabel natychmiast wyjaśniła,
jak sprawa według niej wygląda. Minty to kobieta ambitna, zaś małżeństwo z Paulem Hoggiem,
który piął się ostro w firmie McDowell’s, idealnie odpowiadało jej celom. Paul był
sympatycznym, uległym człowiekiem - Minty zapewne zdawała sobie sprawę, że taki narzeczony
to rzadki skarb. Mężczyźnie silniejszemu, dążącemu do dominacji, nie układałoby się z Minty; w
takim związku istniałaby zbyt wielka rywalizacja. Paul Hogg zatem pasował do niej doskonale.
Gdyby jednak wyszło na jaw, że przekazywał jej informacje, choćby nawet nieumyślnie, od razu
poleciałby ze stanowiska. Niemniej to nie on zostałby oskarżony o handel informacją służbową,
ale ona; gdyby udowodniono jej, że dopuściła się takiego przestępstwa, kosztowałoby ją to nie
tylko posadę - straciłaby wszelką możliwość zatrudnienia w swojej dotychczasowej branży.
Byłby to dla niej koniec wszystkiego. Jeżeli więc jedynym sposobem, aby tego uniknąć, była
czyjaś nagła, tragiczna, śmierć - trudno. Niech tak będzie. Ludzie pokroju Minty Auchterlonie nie
posiadają szczególnie wrażliwego sumienia. Nie myślą o tym, co się z nimi stanie po śmierci, o
rozliczeniu za życie doczesne, a ludzi, którym brak takich hamulców, nic już nie powstrzyma od
morderstwa - nic oprócz własnego, wewnętrznego rozeznania pomiędzy dobrem i złem. Zaś w
przypadku Minty Auchterlonie, zawyrokowała Isabel, na pierwszy rzut oka widać, że to
rozeznanie szwankuje.
- Nasza przyjaciółka Minty - Isabel dotarta wreszcie do ostatecznego wniosku - cierpi na
zaburzenie osobowości. Jest ono niedostrzegalne dla większości ludzi, niemniej jednak
ewidentne.
- I ma nim być ten twój syndrom Lady Makbet? - zapytał Jamie,
- On być może także - odparła Isabel - o ile w ogóle istnieje. Miałam teraz raczej na myśli
coś o wiele bardziej pospolitego. Psychopatię bądź też socjopatię, jak wolisz. Minty jest
socjopatką. Robi tylko to, co jej odpowiada, i nie cofnie się przed niczym.
- Łącznie z wypchnięciem człowieka z najwyższego balkonu w Usher Hall?
- Rozumie się - odrzekła. - Jak najbardziej.
Jamie zamyślił się na chwilę. Wywód Isabel brzmiał przekonująco; nie widział powodu,
dla którego nie miałby przyznać jej racji. Chodziło mu teraz o coś innego, mianowicie, czy Isabel
ma już może jakieś propozycje, co teraz? Na razie przedstawiła mu wyłącznie swoje domysły.
Jeżeli zechcą posunąć sprawę choćby o krok dalej, potrzebne będą dowody. A dowodów nie
mieli żadnych - tylko teorię tłumaczącą motywy hipotetycznego morderstwa.
- A więc co robimy? - zapytał.
Isabel uśmiechnęła się.
- Nie mam zielonego pojęcia.
Jej niefrasobliwość zirytowała Jamiego tak, że nie zdołał tego ukryć.
- Jak możemy to teraz zostawić? Zaszliśmy już tak daleko. Nie można się wycofać w
takim momencie.
- Nie powiedziałam, że mamy wszystko zostawić ani że trzeba się wycofać - powiedziała
Isabel uspokajającym tonem. - I nie przejmuj się, że teraz, w tej chwili, nie mam pojęcia, co
robić, bo właśnie w tym momencie potrzebna jest przerwa w działaniach.
Widząc, że kompletnie zbiła Jamiego z tropu, wyjaśniła:
- Wydaje mi się, że ona czegoś się domyśla. Że wie, po co dziś przyszliśmy.
- Zdradziła się czymś?
- Tak. Kiedy z nią rozmawiałam - ty w tym czasie gawędziłeś z Paulem - zagadnęła mnie,
mówiąc, że słyszała od narzeczonego, jakoby interesowała mnie sprawa Marka Frasera.
Dokładnie tak powiedziała: „interesuje panią sprawa Marka Frasera”. Czekała, aż coś odpowiem,
ale ja skinęłam tylko głową. Niedługo później powróciła do tego tematu i spytała, czy dobrze go
znałam. Znów wykręciłam się czymś od odpowiedzi i to ją wyraźnie zaniepokoiło. Zresztą nic
dziwnego.
- Uważasz zatem, że ona wie o naszych podejrzeniach względem niej?
Isabel upiła łyk wina. Z kuchni dolatywał zapach czosnku i oliwy z oliwek.
- Czujesz? - Pociągnęła nosem. - Pyszności. Czy ona się domyśla, że o wszystkim
wiemy? Być może. Niezależnie jednak od tego, co ona myśli, jestem przekonana, że wcześniej
czy później będziemy mieli z nią jeszcze do czynienia. Będzie chciała się dowiedzieć o naszych
poczynaniach i planach. Sama do nas przyjdzie. Wystarczy dać jej na to kilka dni.
Jamie wyglądał na nieprzekonanego.
- A ci socjopaci - zaciekawił się nagle - co oni czują?
Isabel uśmiechnęła się.
- Obojętność - odparła. - Nic ich nie obchodzi. Przyjrzyj się kotu, który coś przeskrobał.
Wszystko ma w nosie. Koty to też socjopaci. Taką mają naturę.
- Czy można je za to winić?
- Nie można winić kotów za to, że są kotami - powiedziała Isabel - ani za to, że
wyprawiają różne rzeczy, które wyprawiają koty. Ani za to, że polują na domowe ptaki, ani za to,
że bawią się swoją zdobyczą. Kot nie potrafi zachowywać się inaczej.
- A człowiek o podobnym charakterze potrafi zmienić swoje zachowanie? - zapytał Jamie.
- I tutaj powstaje problem - odpowiedziała Isabel. - Czy takich ludzi można winić za
czyny, które popełnili? Literatura opisująca to zagadnienie jest niezwykle ciekawa. Chorzy mogą
się bronić, argumentując, że ich zachowanie jest wynikiem zaburzenia psychicznego. Postępują
tak, a nie inaczej, ponieważ taką, a nie inną, mają osobowość, ale oczywiście nigdy nie dano im
możliwości wyboru własnej osobowości. Jak zatem mogą za coś odpowiadać, skoro nie mieli
żadnego wyboru?
Jamie zerknął w stronę kuchni. Dostrzegł, jak mistrz kucharski zanurza palec w misce, po
czym oblizuje go, a na jego twarzy maluje się wyraz zamyślenia, Socjopata szefujący w
restauracyjnej kuchni - koszmar nie z tej ziemi!
- Ten temat nadaje się akurat na spotkanie z twoimi przyjaciółmi - oznajmił. - Z tego
Niedzielnego Klubu Filozoficznego, Moglibyście dyskutować nad moralną odpowiedzialnością
ludzi o takim charakterze.
Isabel uśmiechnęła się z żalem.
- Gdyby tylko udało mi się zebrać klub na spotkaniu - powiedziała - to istotnie ten temat
pasowałby jak ulał.
- Niedziela to nie jest najlepszy dzień na takie rzeczy - powiedział Jamie.
- Nie jest - zgodziła się Isabel. - To samo mówi Cat.
Urwała. Miała wyrzuty sumienia, kiedy zbyt często wspominała Cat w jego obecności, bo
na dźwięk jej imienia Jamie zawsze reagował tęsknym, niemalże zagubionym spojrzeniem.
17
Kilka dni wolnych od intrygi, pomyślała Isabel, właśnie tego mi teraz potrzeba. Powrócić
do pracy nad „Przeglądem”, do porannych krzyżówek, rozwiązywanych w ciszy i spokoju, a od
czasu do czasu przejść się spacerkiem do Bruntsfield i uciąć sobie banalną pogawędkę z Cat.
Żeby tylko nie musieć konspirować z Jamiem po pubach i restauracjach, knując przeciwko
intrygantkom z banków inwestycyjnych, hołdującym kosztownemu zamiłowaniu do dzieł sztuki.
Poprzedniej nocy Isabel nie spała najlepiej. Po skończonym posiłku w restauracji
pożegnała się z Jamiem, a kiedy wróciła do domu, było już dobrze po jedenastej. Położyła się do
łóżka i zgasiła światło. Blask księżyca rzucał na podłogę i ściany pokoju cień drzewa rosnącego
tuż za oknem. Isabel leżała z otwartymi oczami, rozmyślając intensywnie. Obawiała się, że
sprawa znalazła się w impasie. I choć kolejny ruch należał teraz do Minty Auchterlonie, to i tak
należało podjąć kilka trudnych decyzji. No i cała ta historia z Cat i z Tobym... Isabel żałowała, że
w ogóle przyszło jej do głowy chodzić za chłopakiem bratanicy; wiedza, którą w ten sposób
zdobyła, nieznośnie ciążyła jej na sumieniu. Postanowiła na jakiś czas zawiesić sprawę na kołku,
miała jednak świadomość, że jest to jedynie tymczasowe rozwiązanie problemu, do którego
trzeba będzie kiedyś powrócić. Nie potrafiła wyobrazić sobie, jak zareaguje na widok Toby’ego,
kiedy spotka się z nim przy najbliższej okazji. Czy będzie umiała odnosić się do niego tak jak
zawsze, z należytą uprzejmością, która choć nie mogła się równać ze szczerą, serdeczną
sympatią, była przynajmniej na miejscu?
W końcu zasnęła, ale spała niespokojnie, skutkiem czego Grace rankiem zastała ją jeszcze
w łóżku, zmorzoną twardym snem (od czasu do czasu Grace osobiście przynosiła Isabel poranną
herbatę).
- Źle się spało? - zapytała z troską, stawiając filiżankę na stoliku obok łóżka.
Isabel usiadła w pościeli, przecierając oczy.
- Usnęłam chyba dopiero koło drugiej w nocy - oznajmiła.
- Coś cię gryzie? - Grace przyjrzała się jej uważnie.
- Tak - potwierdziła Isabel. - Mam kilka zmartwień i trochę wątpliwości. Takie tam różne
sprawy.
- Wiem, jak to jest - pocieszyła ją Grace. - Mnie tez to dopada. Zaczynam się martwić o
cały ten świat, dokąd zdąża, jak to wszystko się skończy...
- Nie hukiem, ale skomleniem - mruknęła Isabel w zamyśleniu. - T.S. Eliot raz tak napisał
i od tej pory wszyscy go cytują. A tak naprawdę to jest to w sumie dość głupie powiedzenie.
Pożałował tego, jestem przekonana.
- To był jakiś półgłówek - oświadczyła Grace. - Twój przyjaciel pan Auden nigdy by
czegoś takiego nie powiedział, prawda?
- O, na pewno nie. - Isabel obróciła się na łóżku, wykręcając ciało tak, żeby dosięgnąć
filiżanki. - Chociaż za młodu zdarzało mu się czasem palnąć jakąś głupotę. - Łyk herbaty, jak
zwykle, momentalnie rozjaśnił jej w głowie. - No, a kiedy już był stary, też parę niemądrych
rzeczy powiedział. Ale w latach pomiędzy młodością a starością zazwyczaj miał umysł jak
brzytwa.
- Jak brzydka? Jaka brzydka?
- Nie brzydka, tylko brzytwa. - Isabel opuściła nogi na podłogę, macając stopami dywanik
przed łóżkiem w poszukiwaniu rannych pantofli. - Jeśli napisał coś, co było złe albo mogło
zwieść ludzi na manowce, wracał do tego i jeśli tylko mógł, starał się poprawić. Kilka własnych
wierszy potopił i wyrzucił ze swojej twórczości, tak jak na przykład „Pierwszy września 1939
roku”.
Uchyliła zasłony. Był jasny wiosenny poranek, a słońce wyraźnie dawało już pierwsze
zapowiedzi letnich upałów.
- Oświadczył, że ten wiersz jest nieuczciwy, chociaż, moim zdaniem, można w nim
znaleźć kilka przepięknych wersów. A potem w „Podróży do Islandii” umieścił zdanie, które nie
znaczy absolutnie nic, ale za to jak wspaniale brzmi! „Każdy port morze zwie po swojemu”.
Cudowne, prawda? Cudowne, ale nic nie znaczy. Jak sądzisz, Grace?
- Absolutnie nic - zawyrokowała Grace. - Jak to możliwe, żeby porty nadawały morzu
jakieś nazwy? Coś mi się to nie widzi.
Isabel znów potarła powieki.
- Grace, dzisiejszy dzień chcę spędzić możliwie bez zakłóceń. Pomożesz mi?
- Oczywiście.
- Bardzo cię proszę, odbieraj telefony i mów wszystkim, że jestem zajęta, pracuję. Zresztą
to właśnie mam zamiar robić. Każdemu, kto zadzwoni, przekaż, że odezwę się jutro.
- Każdemu?
- Z wyjątkiem Cat. I Jamiego. Z nimi porozmawiam, chociaż mam szczerą nadzieję, że
nie zadzwonią akurat dzisiaj. Wszyscy inni będą musieli poczekać.
Grace pochwaliła ten plan. Lubiła czuć się panią domu, a polecenie odprawiania ludzi z
kwitkiem było najmilszym, jakie Isabel mogła jej wydać.
- Pora już na to najwyższa - oznajmiła. - Dla każdego jesteś na zawołanie. To kompletna
głupota. Należy ci się trochę czasu dla siebie.
Isabel uśmiechnęła się. Grace była jej największą sojuszniczką. Mogły się ze sobą nie
zgadzać, mogły się sprzeczać, ale ostatecznie Isabel wiedziała, że Grace wszelkie jej sprawy ma
głęboko na sercu. Taka wierność była rzadkością w dzisiejszych czasach, które cechował
powszechny egoizm i brak umiaru, staroświecką cnotą, wychwalaną pod niebiosa przez kolegów
filozofów, której jednak żaden z nich nie potrafił sam kultywować. Zaś Grace, pomimo swojej
tendencji do patrzenia z góry na niektórych ludzi, posiadała jeszcze wiele innych cnót. Wierzyła
w Boga, który odda ostateczną sprawiedliwość tym, którzy cierpią za przyczyną
niesprawiedliwości. Wierzyła w pracę i w to, że podstawa to nigdy się nie spóźniać ani nie brać
dnia wolnego z powodu „tak zwanej choroby”. Wierzyła w to, że nikomu nie godzi się odmówić
pomocy, kimkolwiek by był, w jakimkolwiek położeniu by się znajdował i bez względu na to,
czym ściągnął sobie na głowę ów ciężki los. Grace odznaczała się najprawdziwszą
wielkodusznością, a jej czasami szorstka powierzchowność była tylko przykrywką.
- Jesteś cudowna. Grace - oświadczyła Isabel. - Co my byśmy bez ciebie zrobili?
Isabel przepracowała całe przedpołudnie. Poranną pocztą przyszła nowa paczka
artykułów nadesłanych do „Przeglądu”. Pani redaktor naczelna szczegółowo wynotowała każdy
esej w specjalnie do tego celu założonym zeszycie. Podejrzewała, że kilka z nich odpadnie już na
pierwszym etapie selekcji, lecz jedna z prac, zatytułowana „Hazard: analiza etyczna”, na
pierwszy rzut oka wydawała się obiecująca. Jakież to problemy natury etycznej wiązały się z
hazardem? Zdaniem Isabel, na tak postawioną tezę można było odpowiedzieć choćby prostym
kontrargumentem utylitarystycznym: ktoś, kto dorobił się szóstki dzieci, a hazardziści często byli
wielodzietni (ciekawe, czy to także wynika z ich zamiłowania do loterii, zastanowiła się Isabel),
ma obowiązek tak zarządzać swoim majątkiem, aby niczego im nie brakowało, jednak jeżeli
człowiek jest zamożny i nie ma nikogo na utrzymaniu, to czy można powiedzieć, że postępuje
źle, stawiając w zakład, no, może nie ostatnią koszulę, ale na przykład jakąś zapasową? Isabel
zastanowiła się nad tym przez chwilę. Kantysta miałby gotowe jednoznaczne rozwiązanie takiego
dylematu, lecz to właśnie był problem z kaniowską moralnością: była ona do końca
przewidywalna i nie pozostawiała ani odrobiny miejsca na subtelności. Zupełnie jak sam Kant,
pomyślała Isabel. Ciężki jest los filozofa - w sensie czysto zawodowym - kiedy się jest Niemcem.
O wiele lepiej być Francuzem (nieodpowiedzialnym swawolnikiem) albo Grekiem (myślicielem
z natury poważnym, lecz skłonnym również do lżejszej problematyki). Rzecz jasna, pomyślała
Isabel, jej własne, osobiste dziedzictwo kulturowe również było jak najbardziej godne
pozazdroszczenia: z jednej strony, zdroworozsądkowa szkocka filozofia, a z drugiej, amerykański
pragmatyzm. Kombinacja doskonała. Nie należy oczywiście zapominać o latach spędzonych w
Cambridge, gdzie Isabel wpajano Wittgensteina plus nieco filozofii języka - ale ani jedno, ani
drugie jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziło, jeśli tylko człowiek dopilnował, żeby wyrzucić to
wszystko z pamięci, kiedy osiągnął dojrzałość. A ja jestem dojrzała, nie ma sensu zaprzeczać,
pomyślała Isabel, wyglądając przez okno, z którego roztaczał się piękny widok na bujne krzewy,
ozdobę jej ogrodu; na gałązkach magnolii pojawiły się już pierwsze białe kwiaty.
Na dziś do przeczytania wybrała sobie jeden z bardziej obiecujących artykułów. Gdyby
okazał się wart zachodu, jeszcze tego popołudnia mogła go wysiać do recenzenta i tym samym
zyskałaby poczucie satysfakcji, które tak bardzo było jej potrzebne. Jej uwagę przyciągnął tytuł
eseju (głównie ze względu na to, że genetyka, która stanowiła podłoże przedstawionego
problemu, była obecnie niezwykle aktualnym tematem), jak również samo zagadnienie - już po
raz kolejny była to kwestia prawdomówności. Poczuła się ze wszech stron otoczona przez
problemy związane z mówieniem prawdy. Kilka dni temu czytała artykuł na temat
prawdomówności w relacjach seksualnych, ten, który dostarczył jej tyle rozrywki i zdążył już
także uzyskać pozytywną ocenę jednego z recenzentów „Przeglądu”. Nie mogła też zapomnieć o
sprawie Toby’ego; to zdarzenie postawiło dylemat prawdomówności dokładnie w centrum jej
moralnej egzystencji. Isabel miała wrażenie, że cały świat stoi na fundamencie takich czy innych
kłamstw i półprawd, a moralność istnieje po to, aby człowiek był zdolny wybrać pomiędzy nimi i
usprawiedliwić przed samym sobą swój wybór; taka przynajmniej, zdawało się, była jedna z jej
funkcji. Lecz choć na świecie faktycznie było wiele kłamstwa, nie miało ono dostatecznej siły,
aby w jakikolwiek sposób przyćmić czystą potęgę prawdy. Jak powiedział Aleksander
Sołżenicyn, odbierając Nagrodę Nobla: „Jedno słowo prawdy cały świat za sobą pociągnie”. Czy
było to jedynie pobożne życzenie człowieka, który żył w orwellowskim świecie kłamstwa z
urzędu, czy może uzasadniona wiara w to, że prawda to światło, które rozprasza mrok? Z całą
pewnością to drugie; gdyby tak nie było, czysta beznadzieja życia stanowiłaby ciężar ponad siły
każdego człowieka. Pod tym względem Camus miał rację: samobójstwo to jedyne prawdziwie
poważne pytanie filozofii. Jeżeli prawda nie istnieje, nie istnieje też sens, zatem życie ludzkie to
próżny, syzyfowy trud. A skoro tak, to po co się męczyć? W tym momencie myśl Isabel odbiegła
w bok, tworząc listę przymiotników wyrażających przygnębienie i depresję. Orwellowski,
syzyfowy, kafkowski. Czy znalazłyby się jeszcze inne? Dla filozofa, czy też pisarza, był to wielki
zaszczyt wejść własnym nazwiskiem do potocznego języka jako przymiotnik. Isabel natknęła się
kiedyś na określenie „hemingwayowski”, które miało zapewne oddawać klimat życia
upływającego na łowieniu ryb i oglądaniu walk byków, dotąd jednak nie spotkała się z
przymiotnikiem symbolizującym świat pełen niepowodzeń i podupadłych miejscowości, w
którym osadzał swoje dramaty moralne Graham Greene. Może „greenowy”? Nie, paskudnie to
brzmi. Prędzej „greenowski”. Rzecz jasna, istniało słowo „Greenelandia”, termin ukuty przez
krytyków, oznaczający świat wyobraźni Grahama G.
A teraz znów przed Isabel leżał problem dotyczący prawdomówności, tym razem w
postaci artykułu autorstwa filozofa z Uniwersytetu Państwowego w Singapurze, niejakiego
doktora Chao. Praca nosiła tytuł „Niepewność ojcostwa”, a jej podtytuł brzmiał: „Paternalizm a
prawdomówność w genetyce”. Isabel przysunęła do okna ulubiony fotel, na którym najczęściej
zasiadała do czytania nadesłanych artykułów. W trakcie przesuwania fotela rozległ się dzwonek
telefonu w przedpokoju. Sygnał zabrzmiał trzykrotnie, a potem ucichł, kiedy Grace podniosła
słuchawkę. Isabel czekała, nasłuchując, ale Grace nie zawołała, więc zagłębiła się w lekturze
„Niepewności ojcostwa”.
Esej napisany był jasno i klarownie, a zaczynał się relacją z pewnego zdarzenia. Genetyka
kliniczna, jak twierdził doktor Chao, często stawała wobec problemu błędnego ustalenia
ojcostwa; w związku z tym nasuwało się bardzo trudne pytanie, w jaki sposób należy ujawniać
owe błędy i czy w ogóle należy je ujawniać. Oto przypadek, pisał doktor Chao, kiedy doszło
właśnie do takiego dylematu.
Państwo B. zostali rodzicami. U ich nowo narodzonego dziecka stwierdzono chorobę
genetyczną. Maleństwo miało szansę na przeżycie, ale mimo to sprawa była na tyle poważna,
żeby lekarze zaczęli się zastanawiać, czy pani B., będąc w kolejnej ciąży, powinna poddać się
odpowiednim badaniom. Niektóre płody mogły być dotknięte tą chorobą, choć nie wszystkie.
Można to było stwierdzić jedynie w badaniach prenatalnych.
Dotąd wszystko w porządku, pomyślała Isabel. Rzecz jasna, problem badań prenatalnych
był o wiele szerszy - obejmował na przykład arcyważne pytania, dotyczące eugeniki - lecz doktor
Chao postanowił najwidoczniej nie poruszać żadnych innych kwestii, co było całkiem słuszne,
pisał bowiem o prawdomówności i paternalizmie. Kontynuując: pani i pan B. mieli poddać się
testowi genetycznemu w celu stwierdzenia, czy są nosicielami genu odpowiedzialnego za
chorobę, na którą zapadło ich dziecko. Aby doszło do wystąpienia objawów tej choroby, oboje
rodzice musieli posiadać gen, o którym była mowa. Kiedy jednak lekarz otrzymał wyniki testu,
okazało się, że pani B. była nosicielką tego genu, ale pan B. - nie. Dziecko, które przyszło na
świat obciążone chorobą genetyczną... spłodził inny mężczyzna. Pani B. (B. to pewnie od
Bovary, pomyślała Isabel), nieopisana bliżej w eseju doktora Chao, miała kochanka.
Jednym wyjściem z sytuacji było porozmawiać z panią B, w cztery oczy i poinformować
ją o wynikach testów, pozostawiając do jej własnego uznania, czy wyznać prawdę mężowi, czy
nie. Na pierwszy rzut oka taka opcja wydawała się kusząca, ponieważ w ten sposób można było
uniknąć odpowiedzialności za ewentualne rozbicie małżeństwa. Przeciwko takiemu rozwiązaniu
przemawiał zaś argument, że jeżeli pan B. o niczym się nie dowie, przez całe życie będzie
myślał, że jest nosicielem genu, którego w istocie nie posiada. Czy miał on prawo do tego, aby
wiedzę tę przekazał mu specjalista, którego łączyła z nim zawodowa relacja lekarz-pacjent?
Lekarz, naturalnie, ma względem pacjenta pewne obowiązki, ale gdzie są ich granice?
Isabel dotarta do ostatniej strony eseju. Zajmowała ją bibliografia, sporządzona jak
najbardziej prawidłowo, brak jednak było końcowych wniosków. Doktor Chao nie potrafił
znaleźć odpowiedzi na pytanie, które sam zadał. Nie można było odmówić sensu takiemu
zakończeniu, jako że człowiek ma prawo zadawać pytania, na które sam nie potrafi bądź nie ma
ochoty odpowiadać. Ale ogólnie rzecz biorąc, Isabel wolała jednak czytać prace autorów, którzy
zajmowali konkretne stanowisko.
Przyszło jej do głowy, żeby zapytać Grace o zdanie w tej sprawie, W każdym razie była
już pora na poranną kawę; można było skorzystać z tej wymówki, żeby zajrzeć do kuchni. Tam
Isabel zastała Grace, wyjmującą naczynia ze zmywarki.
- Opowiem ci pewną historię, z gatunku niejednoznacznych - oznajmiła Isabel gosposi - a
potem poproszę, żebyś powiedziała mi, co byś zrobiła w opisanej sytuacji. Nie będziesz musiała
podawać motywów, wystarczy, że powiesz mi, jak byś postąpiła.
I przedstawiła jej historię państwa B. Grace słuchała, nie przerywając opróżniania
zmywarki, ale kiedy opowieść dobiegła końca, zostawiła niewyjęte talerze w środku i
wyprostowała się.
- Napisałabym list do pana B. - odrzekła zdecydowanym głosem - i ostrzegłabym go,
żeby nie ufał swojej żonie.
- Rozumiem - powiedziała Isabel.
- Ale nie podpisałabym się własnym nazwiskiem - dodała Grace,
- List byłby anonimowy.
Isabel nie udało się ukryć zdziwienia.
- Anonim? Dlaczego?
- Nie wiem - odparła Grace. - Powiedziałaś, że nie muszę się tłumaczyć, tylko
powiedzieć, co bym zrobiła. Więc mówię.
Isabel zamilkła. Była przyzwyczajona do tego, że Grace wygłasza najdziwniejsze sądy,
ale ta osobliwa chęć zachowania incognito wprawiła ją w osłupienie. Chciała wypytać Grace
jeszcze trochę, gosposia jednak w tym momencie zmieniła temat.
- Dzwoniła Cat - poinformowała. - Nie chciała odrywać cię od pracy, ale powiedziała, że
chętnie by wpadła na herbatę dziś po południu. Obiecałam, że damy jej znać.
- Świetnie - ucieszyła się Isabel. - Z przyjemnością się z nią spotkam,
Prawdomówność. Paternalizm. Nie zbliżyła się do rozwiązania ani na jotę, ale nagle
podjęła decyzję. Postanowiła zapytać Grace o zdanie.
- Jeszcze jedno, Grace - powiedziała. - Wyobraź sobie taką sytuację: odkryłaś, że Toby
spotyka się z inną dziewczyną, a Cat o niczym nie wie. Co byś zrobiła?
Grace zmarszczyła brwi.
- Ciężka sprawa - mruknęła. - Cat chyba nic bym nie powiedziała.
Isabel odetchnęła w duchu. Przynajmniej w tej kwestii obie były zgodne.
- Ale wydaje mi się - ciągnęła dalej Grace - że wybrałabym się do Toby’ego i powiedziała
mu tak; albo rozstanie się z Cat, albo pójdę do tamtej drugiej dziewczyny i o wszystkim jej
powiem. W ten sposób pozbyłabym się go, i dobrze, bo nie chciałabym, żeby Cat wyszła za mąż
za takiego typa. Tak właśnie bym zrobiła.
Isabel skinęła głową,
- Rozumiem. A nie nachodziłyby cię wątpliwości, czy aby na pewno postępujesz
słusznie? Choćby przez chwilę?
- Ani przez moment - odrzekła Grace. - Nawet by mi to do głowy nie przyszło. - Po
chwili dodała: - Ale tak nie jest, prawda?
Isabel zawahała się, dostrzegając kolejną okazję do nieumyślnego, odruchowego
kłamstwa. I ta jedna chwila niezdecydowania wystarczyła.
- O mój Boże! - wykrzyknęła Grace. - Biedna Cat! Biedna dziewczyna! A wiesz, że ja
nigdy nie przepadałam za tym chłopakiem? Nigdy. Wstyd mi to mówić, ale już trudno. Te jego
truskawkowe sztruksy, kojarzysz, te, co je tak lubi? Od razu wiedziałam, co z tego będzie.
Widzisz? Od razu wiedziałam.
18
Cat przyszła na herbatę o wpół do czwartej. W sklepie pozostał Eddie, żeby pilnować
interesu. Do domu wpuściła ją Grace. Cat wydało się, że gosposia Isabel spojrzała na nią jakoś
dziwnie; z drugiej strony jednak, Grace, jak długo ją znała, zawsze była dziwną osobą.
Praktycznie o wszystkim miała własne zdanie oraz osobistą teorię; człowiek nigdy nie wiedział,
co się dzieje w jej głowie. Jak Isabel znosiła te ich kuchenne rozmowy - tego Cat nie mogła
pojąć. Być może puszczała większą ich część mimo uszu.
Isabel siedziała w ogrodowej altanie, zajęta sczytywaniem korekt artykułów do
„Przeglądu”. Altana była niewielkim drewnianym budyneczkiem o ośmiu ścianach,
pomalowanym na ciemnozielony kolor, wzniesionym na tyłach ogrodu, pod wysokim
kamiennym murem. Tutaj ojciec Isabel, kiedy choroba postępowała, spędzał całe dnie.
Przypatrywał się trawnikowi, rozmyślał i czytał, chociaż ciężko mu już było przewracać kartki i
zazwyczaj czekał, aż córka zrobi to za niego. Przez ładnych kilka lat po jego śmierci Isabel,
dręczona wspomnieniami, nie mogła się zmusić, aby wejść do altany, ale stopniowo zaczęła tam
chodzić z pracą, nawet w zimie; w rogu stał żelazny norweski piecyk na drewno, którym można
było ogrzać pomieszczenie. Oprócz trzech oprawionych fotografii na tylnej ścianie nie wisiały
tam żadne dekoracje. Na pierwszej z nich widać było ojca Isabel w mundurze Cameronians*
[Cameronians - potoczna nazwa 9 batalionu 15 szkockiej dywizji piechoty, formacji wchodzącej
w skład armii brytyjskiej podczas II wojny światowej (przyp. tłum.).], na Sycylii, w palących
promieniach słońca, stojącego przed wiejską rezydencją, zajętą przez wojsko; tyle męstwa, tyle
poświęcenia, tyle lat temu, a wszystko to za sprawę, która była absolutnie, jednoznacznie słuszna.
Na drugiej matka Isabel - jej matka Amerykanka, kobieta anioł, czy też, jak raz w przejęzyczeniu
nazwała ją Grace, „kobieta anion” - siedziała wraz z jej ojcem w weneckiej kawiarni. Na trzeciej
- mała Isabel z rodzicami, chyba na pikniku; Isabel nie była pewna. Fotografie miały pozginane
rogi i postrzępione brzegi; przydałaby im się renowacja, ale na razie nikt ich nie ruszał.
Dzień, jak na tę porę roku, był bardzo ciepły - prawdę mówiąc, raczej letni niż wiosenny -
i Isabel, zasiadając w altanie, otworzyła podwójnie szklone drzwi na oścież. A teraz zobaczyła
Cat, przecinającą trawnik. W ręku bratanicy Isabel dostrzegła niewielką torebkę z brązowego
papieru, zawierającą zapewne jakiś drobiazg z delikatesów. Cat nigdy nie zjawiała się z pustymi
rękami, zawsze miała dla ciotki słoiczek oliwek albo pasztet z trufli - pierwszą lepszą rzecz, jaka
nawinęła jej się pod rękę, kiedy sięgnęła na sklepową półkę.
- Czekoladowe myszki. Z Belgii - powiedziała Cat, kładąc paczuszkę na stole.
- Kot* [Cat (ang.) - kot.] przynosi myszy w ofierze - zauważyła Isabel, odkładając
korekty na bok. - Moja ciotka, czyli twoja cioteczna babka, miała kiedyś kota, który złapane
myszy nosił jej do łóżka, troskliwe bydlątko.
Cat usiadła na wiklinowym krześle obok Isabel.
- Grace powiedziała, że odcięłaś się od świata - zagadnęła. - Podobno nikt oprócz mnie
nie ma prawa naruszać twojego spokoju.
Grace popisała się taktem, pomyślała Isabel. Przypominanie raz po raz Cat o Jamiem w
niczym nie mogło pomóc.
- Ostatnio moje życie dość mocno się skomplikowało - odpowiedziała. - Chciałam mieć
dzień albo dwa spokoju, żeby trochę popracować i odmotać poplątane wątki. Wiesz, jak to jest,
na pewno.
- Wiem - przyznała Cat. - Też mam takie dni, że tylko się gdzieś zaszyć i uciec od
wszystkiego i przed wszystkim.
- Grace przyniesie nam kawę. Pogawędzimy sobie - zaproponowała Isabel. - Dość już
zrobiłam, jak na jeden dzień.
Cat uśmiechnęła się.
- To ja też na dziś skapituluję - postanowiła. - Eddie sam dopilnuje wszystkiego, a potem
zamknie. Ja pójdę prosto do domu i przebiorę się, bo wieczorem... wychodzimy.
- O, to miło - powiedziała Isabel. - My. To znaczy ty i, oczywiście, Toby.
- Mamy dzisiaj takie małe święto. - Cat zerknęła z ukosa na ciotkę. - Idziemy na kolację,
a potem do klubu.
Isabel wstrzymała oddech. Była zaskoczona, ale obawiała się czegoś takiego nie od dziś.
A teraz ten moment nadszedł.
- Święto?
Cat skinęła głową. Nadal nie patrzyła na Isabel, tylko błądziła wzrokiem po trawniku.
Kiedy się odezwała, jej ton był powściągliwy i ostrożny.
- Zaręczyliśmy się - oznajmiła. - Wczoraj wieczorem. W przyszłym tygodniu podpiszemy
dokumenty. Chciałam, żebyś dowiedziała się pierwsza. - Urwała. - Toby pewnie zdążył już
powiedzieć rodzicom, ale oprócz nich nikt inny jeszcze nie wie. Tylko ty.
Isabel odwróciła się do bratanicy i wzięła ją za rękę.
- Świetnie, moja droga. Gratulacje.
Włożyła w tych kilka słów maksymalny wysiłek, jak śpiewak ze wszystkich sił próbujący
sięgnąć wysokich rejestrów, ale pomimo wszelkich starań efekt był marny. Jej głos zabrzmiał
bezbarwnie i oschle.
Cat spojrzała na nią.
- Mówisz to szczerze?
- Chcę, żebyś była szczęśliwa, nic więcej - powiedziała Isabel. - Jeżeli to cię uszczęśliwi,
to oczywiście, że mówię szczerze.
Cat rozważała przez chwilę słowa ciotki.
- Gratulacje kobiety filozofa - skrzywiła się, - Nie możesz powiedzieć czegoś od serca? - I
nie czekając na odpowiedź (choć Isabel i tak nie wiedziała, co na to odpowiedzieć, i musiałaby
toczyć ze sobą długą walkę, aby znaleźć odpowiednie słowa), wypaliła: - Nie lubisz Toby’ego,
prawda? Nawet nie chcesz mu dać szansy - choćby przez wzgląd na mnie.
Isabel opuściła wzrok. Takie kłamstwo nie przeszłoby jej przez gardło.
- Jak dotąd, nie przekonałam się do niego, przyznaję. Ale obiecuję ci dołożyć wszelkich
starań, choćby miało być ciężko.
- Choćby miało być ciężko?! - Cat złapała Isabel za słowo, jej podniesiony głos dźwięczał
teraz oburzeniem. - A dlaczego ma ci być tak ciężko? Dlaczego musiałaś tak powiedzieć?
Emocje wzięły górę, Isabel czuła to wyraźnie. Nie potrafiła się opanować. Wieść o
zaręczynach była najgorszą rzeczą, jaką mogła usłyszeć. Zapomniała, że postanowiła nie mówić
Cat o tym, co widziała. Słowa same wymknęły jej się z ust.
- Wydaje mi się, że Toby cię zdradza - oświadczyła. - Widziałam go z kimś. Chciałaś
wiedzieć dlaczego. Dlatego.
Umilkła, przerażona tym, co powiedziała. Nie chciała tego mówić, wiedziała, że źle robi,
a jednak stało się. Zupełnie jakby to nie ona, jakby to ktoś inny powiedział. Natychmiast
pożałowała swoich słów, myśląc: Tak właśnie krzywdzi się ludzi, mimochodem, nie zwracając
nawet na to uwagi. Człowieka łatwo skrzywdzić, jeśli się to uprzednio starannie obmyśli; od
niechcenia robi się to z największą łatwością. Czy to nie Hannah Arendt zwróciła na to uwagę?
Zło jest do bólu banalne. Tylko dobro stać na heroizm.
Cat nie odpowiedziała ani słowem. Po chwili strząsnęła z ramienia dłoń Isabel.
- Postawmy sprawę jasno - zażądała. - Chcesz mi powiedzieć, że widziałaś go z inną
kobietą. Zgadza się?
Isabel skinęła głową. Nie mogła już niczego odwołać, więc nie miała wyboru - musiała
być uczciwa do końca.
- Tak. Bardzo mi przykro. Nie chciałam ci o tym mówić, bo naprawdę nie uważam,
żebym miała prawo wtrącać się w wasze osobiste sprawy. Ale faktem jest, że go widziałam.
Widziałam, jak obejmuje jakąś dziewczynę. Przyszedł do niej z wizytą. Stali na progu jej
mieszkania, a ja... akurat przechodziłam. Widziałam wszystko.
- Gdzie to było? - zapytała Cat cichym głosem. - Gdzie dokładnie to wszystko widziałaś?
- Na Nelson Street - odpowiedziała Isabel.
Cat przez chwilę siedziała bez słowa, a potem zaczęła się śmiać. Opadło z niej całe
napięcie.
- Na Nelson Street mieszka Fiona, jego siostra. Biedna Isabel! Wszystko poplątałaś. Toby
często odwiedza swoją siostrę, i to chyba jasne, że daje jej buziaka na dzień dobry. Naprawdę
bardzo się lubią. A cała ich rodzina to jedno w drugie same przylepy. Są bardzo wylewni.
Nie, pomyślała Isabel. To nie była bratersko-siostrzana serdeczność, a rodzina Toby’ego
to nie są „same przylepy”. W każdym razie ja to słowo rozumiem inaczej.
- To nie była jego siostra - powiedziała. - To była jej współlokatorka.
- Lizzie?
- A skąd mam wiedzieć, jak ona ma na imię?
Cat prychnęła.
- Bzdura - oznajmiła twardo. - Robisz z igły widły. On ją cmoknął w policzek, a ty od
razu... I nawet nie chcesz przyznać się do błędu. Wszystko byłoby inaczej, gdybyś tylko
zechciała. Ale ty nie chcesz. Aż tak bardzo go nienawidzisz.
Isabel podjęła rękawicę.
- To nieprawda. Nie masz prawa tak mówić.
Wiedziała jednak dobrze, że Cat ma do tego pełne prawo, ponieważ w tej samej chwili,
kiedy zaprzeczała bratanicy, w jej głowie błysnął obraz schodzącej z gór lawiny. Poczuła palący
wstyd.
Cat wstała.
- Bardzo żałuję, że do tego doszło. Rozumiem, co chciałaś osiągnąć, mówiąc mi o tym,
ale wiedz, że krzywdzisz Toby’ego, wygadując o nim takie rzeczy. Kocham go. Bierzemy ślub. I
to by było tyle. - Wyszła z altany.
Isabel zerwała się z krzesła, rozrzucając korekty po podłodze.
- Cat, zaczekaj. Wiesz, że jesteś mi bardzo bliska. Przecież dobrze o tym wiesz. Zaczekaj,
proszę... - Umilkła. Cat ruszyła biegiem w stronę domu. W kuchennych drzwiach stała Grace z
tacą w ręce. Odstąpiła na bok, żeby przepuścić Cat. Taca wypadła jej z rąk i runęła na ziemię.
Ten dzień był już stracony. Po odejściu Cat Isabel przegadała godzinę albo więcej z
Grace, omawiając zaistniałą sytuację. Gosposia na wszelkie sposoby starała się ją pocieszyć.
- Przez jakiś czas pewnie będzie tak jak teraz - powiedziała. - W tym momencie Cat nie
chce nawet przyjąć do wiadomości, że tak mogło się stać. Ale w końcu zacznie o tym myśleć i
zastanawiać się, czy przypadkiem, tylko przypadkiem, to nie może być prawda. A kiedy już
dopuści taką możliwość, spadną jej łuski z oczu.
Dla Isabel ta perspektywa i tak była niewesoła, ale musiała przyznać, że w tym, co mówi
Grace, faktycznie coś jest.
- Z tym, że póki co będzie na mnie obrażona.
- Raczej tak - zgodziła się Grace rzeczowym tonem. - Być może jednak powinnaś wysłać
do niej list z przeprosinami. A nuż to coś pomoże. Złość na ciebie przejdzie jej i tak w swoim
czasie, ale zawsze lepiej zostawić otwarte drzwi.
Isabel posłuchała sugestii Grace i napisała krótki list do bratanicy. Przeprosiła w nim za
to, że sprawiła jej przykrość, dodając, iż ma nadzieję, że Cat będzie umiała jej wybaczyć. Jednak
kiedy pisała „Wybacz mi, proszę”, przypomniały się jej nagle własne słowa sprzed kilku tygodni,
kiedy to w rozmowie z Cat zauważyła, że istnieje coś takiego jak przedwczesne przebaczenie.
Powiedziała to dlatego, że zewsząd słyszało się bezsensowną gadaninę o konieczności
przebaczania. Mówili o tym ludzie, którzy nie umieli pojąć (albo też po prostu nigdy w życiu nie
mieli okazji przeczytać) tego, co profesor Strawson napisał w „Wolności i urazie” o tym, jak
ważne są zachowania reaktywne. (Isabel nagle przyplątała się myśl, że nazwisko Peter Strawson
można zapisać jako anagram i wyjdzie z tego seter na wprost; odpędziła tę myśl, bo była ona
krzywdząca zarówno dla człowieka, jak i dla jego nazwiska.) Ludziom potrzebne jest uczucie
urazy, dowodził profesor, z tego powodu, że to właśnie pretensje innych wobec nas i nasze
wobec innych pozwalają określić, co jest złe. Pobawieni tych wzorców reakcji, ryzykujemy utratę
zdolności odróżniania dobra od zła, ponieważ może dojść do tego, że będzie nam wszystko
jedno. Zatem nie należy przebaczać przedwcześnie - i dlatego zapewne papież Jan Paweł II
czekał tyle lat, zanim odwiedził w więziennej celi zamachowca, który do niego strzelił. Ciekawe,
pomyślała Isabel, co papież powiedział swojemu napastnikowi. „Przebaczam ci”? A może coś
zupełnie innego, ani trochę wielkodusznego? Uśmiechnęła się na myśl o takiej możliwości;
papież to w końcu też człowiek, myśli i zachowuje się jak człowiek, co oznacza, że od czasu do
czasu musi spoglądać w lustro i zadawać sobie pytanie: czy to naprawdę ja, w tym trochę
śmiesznym wdzianku? Czy naprawdę chcę teraz wyjść na balkon, żeby pomachać ludziom,
którzy przynieśli tutaj te flagi i proporce, i swoje nadzieje, i swoje łzy?
Teoria sklecona w restauracji, po wypiciu kilku kieliszków włoskiego wina w
towarzystwie atrakcyjnego młodego mężczyzny, to jedno; zaś hipoteza, która obroni się przed
krytyką - to już zupełnie coś innego. Isabel jasno zdawała sobie sprawę, że w sprawie Minty
Auchterlonie dysponuje tylko i wyłącznie domysłami. Nawet jeżeli w firmie McDowell’s
faktycznie doszło do nadużyć i nawet jeśli Mark Fraser przypadkowo odkrył, co się święci - nie
musiało to od razu oznaczać, że Paul Hogg był zamieszany. Teoria Isabel wyjaśniająca, jaki
udział Paul mógł mieć w tej sprawie, była prawdopodobna - i nic poza tym. Firma McDowell’s
jest przecież olbrzymia. Z jakiej racji odkrycie Marka miało się odnosić akurat do Paula Hogga?
Isabel była świadoma tego, że jeśli jej hipoteza ma zyskać jakieś solidniejsze podstawy,
jeśli w ogóle ma stać się choć mgliście wiarygodna, należy zdobyć informacje na temat
McDowell’s, a to nie będzie łatwe. Isabel musiała nawiązać kontakty z ludźmi ze świata
finansjery, choć niekoniecznie z pracownikami McDowell’s. Gdziekolwiek by byli zatrudnieni,
na pewno będą coś wiedzieć. Edynburskie środowisko finansowe pod wieloma względami
przypominało wioskę, podobnie jak edynburska palestra; musiały krążyć jakieś plotki. Lecz dla
Isabel plotki to było za mało. Musiała się dowiedzieć, w jaki sposób można wyśledzić kogoś, kto
dopuścił się nielegalnego obrotu poufnymi informacjami. Czy w tym celu nadzoruje się
transakcje na rynku akcji? Ależ, na litość, jak można dojść, kto kupił co i kiedy, skoro każdego
roku na giełdach odbywają się miliony transakcji, a winowajca, rzecz jasna, będzie się starał
zatrzeć ślady, używając podstawionych kupców i zagranicznych agentów. Oskarżeń o handel
informacją służbową było bardzo niewiele, a wyroków skazujących jeszcze mniej - i na pewno
nie bez powodu. Rzecz była nie do udowodnienia. A skoro tak, to wyśledzenie transakcji, które
Minty przeprowadziła z wykorzystaniem informacji uzyskanych od swojego narzeczonego,
stawało się niemożliwością. Minty musiała pozostać bezkarna, chyba że - a było to olbrzymie
„chyba że” - komuś z wewnątrz firmy, komuś takiemu jak Mark Fraser, udałoby się wykazać
związek transakcji przeprowadzonych przez Minty z informacjami służbowymi, w których
posiadaniu był Paul Hogg. Ale Mark umarł. A to oznaczało, że Isabel czekało spotkanie z
Peterem Stevensonem, finansistą, utajonym filantropem i dyrektorem Orkiestry Prawdziwie
Straszliwej.
19
West Grange House to potężny kwadratowy dom, zbudowany u schyłku osiemnastego
stulecia. Jest pomalowany na biało i otacza go rozległy teren prywatny. Stoi w The Grange,
zamożnej okolicy na przedmieściach Edynburga. The Grange przylega do Morningside i do
Bruntsfield; od domu Isabel dzieli ją krótki spacer, od delikatesów Cat - jeszcze krótszy. Peter
Stevenson pragnął mieć West Grange House, od kiedy tylko sięgał pamięcią; gdy posiadłość
niespodziewanie pojawiła się na rynku nieruchomości, rzucił się na nią jak wilk na zdobycz.
Peter zrobił błyskotliwą karierę bankierską w banku kupieckim, a kiedy dobiegł
trzydziestego piątego roku życia, postanowił się uniezależnić, przebranżowił się i założył własną
firmę doradczą, zajmującą się przygotowywaniem programów naprawczych. Kto miał problemy
finansowe, mógł zadzwonić do niego z prośbą o pomoc w ratowaniu firmy, zapraszały go też
rady nadzorcze, rozrywane wewnętrznymi konfliktami, aby podjął się mediacji pomiędzy
skłóconymi członkami zarządu. A Peter, zawsze cichy i spokojny, wnosił spokój do burzliwego
życia ludzi biznesu, nakłaniając swoich klientów, aby usiedli i punkt po punkcie przeanalizowali
swoje sprawy.
- Każdy problem ma swoje rozwiązanie - brzmiała jego odpowiedź, kiedy Isabel po
przyjściu zagadnęła go o pracę. Usiedli w saloniku. - Każdy. Trzeba tylko dotrzeć do źródła
problemu i tam zacząć działać. Wystarczy spisać sobie listę kroków i kierować się zdrowym
rozsądkiem.
- To drugie często ludziom nie wychodzi - zauważyła Isabel.
Peter uśmiechnął się.
- Nad tym można pracować. Większości ludzi udaje się wpoić rozsądek, nawet jeśli z
początku im na nim zbywa.
- Ale są też wyjątki - twierdziła Isabel z uporem. - Jednostki z natury nierozsądne. A
takich nie brakuje, ani po tej, ani po tamtej stronie Styksu. Idi Amin, Poi Pot, proszę - dwa
pierwsze nazwiska z brzegu.
Peter zastanowił się przez chwilę nad wyrażeniem, którego użyła. Styks? Kto jeszcze w
dzisiejszych czasach odnosi się do mitów? Niewielu było ludzi, którzy na dźwięk nazwy „Styks”
nie zrobiliby wielkich oczu. To była cała Isabel - ogrodniczka pielęgnująca rzadkie, zagrożone
wymarciem słowa. Brawo dla tej pani.
- Jednostki nieodwracalnie nierozsądne z reguły nigdy nie prowadzą własnego biznesu -
odpowiedział - chociaż zdarza się, że próbują stawać na czele narodów. Polityk to zupełnie inna
kategoria niż biznesmen czy członek rady nadzorczej. Polityka zawsze przyciąga niewłaściwe
osoby.
Isabel zgodziła się z nim.
- Masz całkowitą rację. Tam jest pełno ludzi cierpiących na przerost ego. Właśnie to każe
im robić karierę w polityce. Chcą rządzić innymi ludźmi. Pociąga ich władza i cała jej otoczka,
splendor. Niewielu polityków chce zmieniać świat na lepsze. Zdarzają się takie przypadki, ale nie
są one częste.
Peter zamyślił się i po chwili odparł:
- Czasem pojawia się ktoś taki jak Gandhi albo Mandela. Albo jak prezydent Carter.
- Prezydent Carter?
Peter skinął głową.
- To był dobry człowiek. Za miękki do polityki, o wiele zbyt łagodny. Moim zdaniem,
trafił do Białego Domu przez własną pomyłkę. W dodatku uczciwy do przesady. Coraz to dawał
się ponieść żenującej szczerości i przyznawał się do pokus, które spotyka na każdym kroku...
Prasa miała używanie! Tymczasem każdy z tych ludzi, którzy karcili go za te wypowiedzi, na
jego miejscu czułby dokładnie to samo. Wszyscy jesteśmy ludźmi.
- Ja o fantazjach wiem wszystko - oznajmiła Isabel. - Rozumiem, co on czuł... - Urwała,
bo Peter zerknął na nią z lekkim zdziwieniem. Szybko dodała: - Nie o takich fantazjach mówię.
Nachodziły mnie obrazy lawin...
- No, cóż. Chacun a son reve*. [Chacun a son reve (fr.) - każdemu wolno marzyć.]
Isabel wyjrzała przez okno, z którego roztaczał się widok na ogród, większy niż jej
własny i mniej zarośnięty. Być może gdyby ścięła u siebie któreś z drzew, jej ogród zyskałby na
przestrzeni, ale Isabel za nic w świecie by tego nie zrobiła; jej drzewa miały przeżyć swoją panią.
Szczególnie patrząc na dęby, człowiek uświadamiał sobie z przeraźliwą jasnością, że drzewa
będą stać tam, gdzie stoją, jeszcze długo po jego śmierci.
Isabel zerknęła na Petera. Ten człowiek ma w sobie coś z dębu, pomyślała. Rzecz jasna,
nie chodziło o wygląd - bo z wyglądu, jeśli już o tym mowa, przypominał bardziej wistarię - ale o
to, że był to człowiek niewzruszony, godny zaufania. Ponadto odznaczał się dyskrecją. Można
było z nim rozmawiać bez obawy, że wszystko się rozejdzie. Pytając go o McDowell’s, Isabel
miała zatem pewność, że nikt się nie dowie o jej nagłym zainteresowaniu tą firmą.
Peter zastanowił się przez chwilę nad jej pytaniem.
- Znam tam kilkoro ludzi - odrzekł. - Z tego co wiem, są lojalni firmie. - Zawiesił głos. -
Ale wiem też o kimś, kto z kolei mógłby opowiedzieć ci o nich. Wydaje mi się, że niedawno
stamtąd odszedł, w dość niemiłych okolicznościach. Może będzie chciał mówić.
Isabel nie namyślała się długo. To było właśnie to, na co liczyła; Peter znał wszystkich i
mógł podać kontakt do dowolnej osoby.
- Wspaniale - ucieszyła się i dodała: - Dziękuję.
- Niemniej jednak doradzam ostrożność - ciągnął dalej Peter. - Po pierwsze, nie znam
człowieka osobiście, więc nie mogę za niego ręczyć. A po drugie, nie wolno zapominać, że on
może żywić do nich jakąś urazę. Nigdy nic nie wiadomo. Ale jeśli chcesz go poznać, to przyjdź
na koncert naszej orkiestry. On czasami wpada, bo jego siostra gra u nas. Dopilnuję, żebyś miała
okazję z nim porozmawiać na przyjęciu po występie.
Isabel roześmiała się szczerze.
- Jego siostra gra z wami? W Orkiestrze Prawdziwie Straszliwej?
- Zgadza się - przytaknął Peter. - Dziwne, że do tej pory jeszcze nas nie słyszałaś. Jestem
pewien, że kiedyś już zapraszałem cię na koncert.
- Zapraszałeś - odrzekła Isabel - ale nie było mnie wtedy w Edynburgu. Żałuję, że go
przegapiłam. Z pewnością daliście...
- ...straszliwy koncert - dokończył za nią Peter. - Jako orkiestra jesteśmy do niczego, ale
mamy z grania wielką frajdę. A ludzie przeważnie i tak przychodzą się pośmiać, więc możemy
sobie fałszować do woli.
- Dopóki tylko dajecie z siebie wszystko?
- Otóż to. Choć nasze wszystko, obawiam się, to niezbyt wiele. No, ale cóż.
Isabel wyjrzała przez okno. To ciekawe, że są ludzie, którym jedne rzeczy wychodzą
wyśmienicie, ale kiedy biorą się do czegoś innego, za nic nie potrafią tego opanować. Peter jako
finansista zrobił świetną karierę, klarnecistą zaś był miernym. Bez wątpienia sukces osładzał
smak porażki - tylko czy aby na pewno? A może człowiek przyzwyczaja się do tego, że to, co
robi, robi porządnie, i potem frustruje go wszystko, co wychodzi mu gorzej? Lecz Isabel
wiedziała, że Peter nie jest taką osobą; jemu wystarczyło, że, jak zwykł mówić, „radzi sobie na
klarnecie”.
Isabel słuchała z zamkniętymi oczami. Muzyka rozbrzmiewająca w audytorium Żeńskiej
Szkoły św. Jerzego, placówki, która z niebiańską cierpliwością gościła w swoich progach
Orkiestrę Prawdziwie Straszliwą, była jaskrawym dowodem na to, że zespól porwał się na
kompozycję daleko przekraczającą jego umiejętności. Henry Purcell nigdy nie skomponował nic
podobnego i zapewne nie zgadłby, że to jego własne dzieło. W uszach Isabel utwór brzmiał
znajomo - przynajmniej niektóre jego fragmenty - ale wydawało jej się, że każda sekcja
instrumentów gra co innego, w dodatku w innym rytmie. Szczególnie nierówno grały smyczki,
które oprócz tego brzmiały o kilka tonów za nisko; z kolei puzony, zamiast grać na sześć
ósmych, tak jak reszta orkiestry, ciągnęły równo na cztery. Isabel otworzyła oczy i spojrzała na
puzonistów, którzy marszcząc brwi, wpatrywali się zatroskanym wzrokiem w swoje nuty; gdyby
patrzyli na dyrygenta, mieliby szansę zgrać się w prawidłowym rytmie, ale najwidoczniej nie
mogli robić dwóch rzeczy naraz - albo czytamy nuty, albo patrzymy na dyrygenta. Isabel
zerknęła na swojego sąsiada. Wymienili uśmiechy. Publiczność bawiła się doskonale, co zresztą
było regułą na koncertach Orkiestry Prawdziwie Straszliwej.
Utwór Purcella doślizgał się wreszcie do końca. Słychać było niemalże, jak orkiestra
jedną piersią wydała westchnienie ulgi; wielu jej członków opuściło instrumenty, biorąc głęboki
oddech jak biegacze po wyścigu. Na widowni rozległy się stłumione chichoty i szelest
kartkowanych programów. Następny miał być Mozart, a po nim, ciekawa rzecz, beatlesowska
„Żółta łódź podwodna”. I nie będzie żadnego Stockhausena, zauważyła Isabel z ulgą, lecz po
chwili ogarnął ją smutek, bo na myśl o Stockhausenie przypomniał jej się tamten wieczór w
Usher Hall, wieczór, który był powodem, dla którego przyszła posłuchać, jak Orkiestra
Prawdziwie Straszliwa na oczach speszonej, lecz wiernej publiczności w pocie czoła brnie przez
kolejne punkty swojego repertuaru.
Koniec koncertu został nagrodzony gromkimi, entuzjastycznymi brawami, a dyrygent,
wystrojony w szamerowaną złotem kamizelkę, kłaniał się kilka razy. Następnie słuchacze wraz z
zespołem udali się do kuluarów, gdzie czekał poczęstunek złożony z wina i kanapek; tak
orkiestra odwdzięczała się tym, którzy zechcieli przyjść na jej koncert.
- Przynajmniej tyle możemy dla państwa zrobić - wyjaśnił dyrygent w krótkiej mowie,
którą wygłosił po koncercie. - Doprawdy, dali państwo popis tolerancji.
Isabel znała kilka osób z orkiestry, jak również wielu spośród słuchaczy. W krótkim
czasie dookoła jednego z talerzy, pełnego kanapek z wędzonym łososiem, zebrał się wianuszek
znajomych.
- A już myślałem, że robią postępy - rzucił ktoś - ale po dzisiejszym nie byłbym tego taki
pewien. Ten Mozart...
- Ach, to był ten Mozart?
- To jest kuracja - oznajmił ktoś inny. - Patrzcie, jakie mają zadowolone miny. Gdyby nie
te występy, żadne z nich nie miałoby szans zagrać z orkiestrą. To terapia grupowa, mówię wam.
Genialna sprawa.
- Mogłabyś z nami grać - zagadnął Isabel wysoki oboista. - Bo ty grasz na flecie, mam
rację? Mogłabyś do nas dołączyć.
- Mogłabym - zgodziła się Isabel - Pomyślę nad tym.
W tej chwili jednak myślała tylko o Johnnym Sandersonie, bo to właśnie jego domyślała
się w mężczyźnie, który akurat zmierzał w jej stronę, prowadzony przez Petera Stevensona.
- Chciałem, żebyście się poznali - oświadczył Peter, przedstawiając ich sobie. - Wiesz,
Johnny, może uda nam się namówić Isabel do współpracy. Nie jesteśmy, co prawda, na jej
poziomie, ale przydałaby się nam jeszcze jedna flecistka.
- Wszystko by się wam przydało - odparł Johnny. - A na początek kilka lekcji muzyki.
Isabel roześmiała się.
- Wcale nie poszło im aż tak źle. „Żółta łódź podwodna” była całkiem niezła.
- To ich numer popisowy - mruknął Johnny, sięgając po kromkę razowego chleba z
wędzonym łososiem.
Przez kilka minut rozmowa toczyła się wokół orkiestry, po czym Isabel zmieniła temat.
Podobno Johnny pracował w McDowell’s - jak mu się podobało w tej firmie? Całkiem, całkiem;
ale kiedy już przyznał się do tego, zerknął na Isabel z ukosa, robiąc specjalnie podejrzliwą minę.
- To dlatego chciałaś mnie poznać? - zapytał i zawiesił na chwilę głos. - Czy może raczej:
Peter chciał, żebyśmy się poznali?
Isabel wytrzymała jego wzrok. Nie ma co udawać i kręcić, pomyślała. Johnny Sanderson,
zauważyła to od razu, byt człowiekiem przenikliwym.
- Tak - odrzekła po prostu. - Chcę dowiedzieć się kilku rzeczy o tej firmie.
Johnny skinął głową.
- Niewiele o nich można powiedzieć - podsumował krótko. - Najzwyklejsza, typowa
struktura. Ludzie są tam przeważnie mało ciekawi. Z jednym czy drugim mieliśmy jakieś
towarzyskie kontakty, ale w sumie ich towarzystwo było nieco... nużące. Wybacz mi ten
arogancki ton, ale oni tacy są, naprawdę. W głowie mają liczby i tylko liczby. Kółko
matematyczne.
- A Paul Hogg?
Johnny wzruszył ramionami.
- Może być. Porządny facet. Jak na mój gust, za bardzo się wszystkim przejmuje, ale zna
się na swojej robocie. Kiedyś pracowali tam wyłącznie tacy. Teraz firma zatrudniła kilka osób
nieco odbiegających od schematu. Paul to stara szkoła edynburskiej finansjery. Robi swoje i
niczym się nie wyróżnia.
Wziął talerz wędzonego łososia, który podała mu Isabel i poczęstował się jeszcze jedną
kanapką. Isabel upiła łyczek wina ze swojego kieliszka, zauważając, że trunek jest znacznie
lepszy niż ten, którego można zwykle skosztować na tego typu imprezach. Peter, pomyślała. To
jego sprawka.
W wypowiedzi Johnny’ego zaciekawiła ją jedna rzecz. Skoro w McDowell’s do niedawna
zatrudniano wyłącznie takich pracowników jak Paul Hogg, ludzi, którzy robią swoje i niczym się
nie wyróżniają - jak wyraził się jej rozmówca - to jakie w takim razie były nowe twarze w
firmie?
- Mówisz, że McDowell’s się zmienia? - zapytała.
- Jasne - odparł Johnny. - Cały świat się zmienia. Wszystko. Banki, finanse,
nieruchomości, brokerzy - każdy. Teraz trzeba być twardym. Rezerwy przygotowane do ostrej
gry. Wszędzie jest tak samo, nie mam racji?
- Zapewne - odparła Isabel. Oczywiście, Johnny miał rację w stu procentach: to, co
niegdyś wydawało się moralnym pewnikiem, powoli odchodziło w przeszłość, wypierane przez
bezwzględne zasady, nakazujące za wszelką cenę bronić własnej korzyści.
Johnny przełknął ostatni kęs razowca z łososiem i oblizał czubek palca.
- Paul Hogg... - zamyślił się. - Paul Hogg. Hm. Szczerze mówiąc, zawsze mi wyglądał
trochę na maminsynka. Aż do momentu, kiedy zaręczył się z tym Terminatorem w spódnicy, z tą
Minty jak jej tam...? Auchtermuchty* [Auchtermuchty - wieś w okolicy miasta Fife, na
północnym brzegu ujścia rzeki Forth (przyp. tłum.).]? Auchendinny* [Auchendinny -
miejscowość na południe od Edynburga (przyp. tłum.).]?
- Auchterlonie - podpowiedziała Isabel.
- To nie jest twoja krewna, mam nadzieję? - zapytał Johnny. - Nie chciałbym nadepnąć ci
na odcisk.
Isabel uśmiechnęła się.
- Mam o niej podobne zdanie jak ty. Co najwyżej mogłabym wyrazić je w nieco bardziej
powściągliwych słowach.
- Cóż, widzę, że się rozumiemy. Babka jest twarda jak diament. Pracuje w tym banku na
North Charlotte Street, Ecosse Bank, tak się nazywa ta firma. Jeśli mam być szczery, to ta cała
Minty jest normalnie puszczalska. Prowadza się z paroma młodziakami, którzy pracują w tym
samym biurze co Paul. Przyuważyłem ich kiedyś, a akurat wiedziałem, że Paul wyjechał z
miasta. Widziałem ją też raz w Londynie, w barze w City. Myślała pewnie, że nie może się tam
zaplątać nikt z Edynburga. A ja akurat byłem i wszystko widziałem. Wisiała na takim jednym
facecie z Aberdeen, co w McDowell’s robi za wschodzącą gwiazdę. Wcisnął się do zarządu, bo
dobrze liczy, a jak ryzykuje, to zawsze jest z tego zysk. Ian Cameron, tak się nazywa. Gra w
rugby w jakiejś drużynie. Z wyglądu mięśniak, ale mózg też ma na miejscu.
- Wisiała na nim?
Johnny pokazał jak.
- Tak to wyglądało. Mowa ciała, dialekt nieplatoniczny.
- Ale przecież jest zaręczona z Paulem Hoggiem.
- No właśnie.
- A Paul wie o tym?
Johnny potrząsnął głową.
- Paul jest niewinny jak dziecko. Kłopot w tym, że trafił na kobietę jak dla niego chyba
raczej nieco zbyt ambitną. Zdarza się.
Isabel upiła jeszcze łyczek wina.
- Ale co ona widzi w Paulu? Dlaczego zawraca sobie nim głowę?
- Paul to jej klucz do poważania - oznajmił twardo Johnny. - Wymarzona przepustka do
świata edynburskiej finansjery. Jego ojciec był partnerem założycielem Scottish Montreal i
Fundacji Gullane. Gdybyś była, że tak powiem, nikim i chciała stać się kimś - nie znajdziesz
nikogo lepszego niż biedny Paul. Idealny kandydat. Ma w ręku wszystkie koneksje, które trzeba
mieć. Dostaje zaproszenia na te drętwe przyjęcia w Fettes College. Służbowe miejsca w Festival
Theatre, z zaproszeniem na kolację po przedstawieniu. Idealny kandydat!
- Drabina do własnej kariery?
- Nie inaczej. Minty to taka kobieta, którą interesują pieniądze i, moim zdaniem, nic poza
tym. Przepraszam, muszę się poprawić. Są jeszcze mężczyźni - właśnie pakerzy typu Ian
Cameron.
Isabel nie odpowiedziała nic. Wyglądało na to, że niewierność przestała być czymś
niecodziennym; odkrywszy postępek Toby’ego, była zdziwiona, to fakt, ale teraz, kiedy
dowiedziała się o Minty Auchterlonie, pomyślała, że być może tego właśnie należało się
spodziewać. Może to właśnie stałość w związkach jest nienaturalna, jak nie od dziś sugerują
socjobiolodzy. Teoria była taka, że mężczyźni mają potrzebę obcowania z jak największą liczbą
partnerek, aby zapewnić przetrwanie swojego materiału genetycznego. Ale co z kobietami? Być
może jest tak, że podświadomie przyciągają je mężczyźni, którzy - również podświadomie
chwytają się każdej szansy na przekazanie swoich genów. W takim razie Minty i Ian byli dwójką
doskonale dobranych partnerów.
Isabel poczuła mętlik w głowie, lecz mimo to udało jej się zadać kolejne pytanie w taki
sposób, aby zabrzmiało absolutnie niewinnie:
- I pewnie Ian z Minty w łóżku gawędzą sobie o pieniądzach, transakcjach i innych tam
takich? Nie sądzisz, że to możliwe?
- Nie sądzę - zgrzytnął Johnny - bo to się nazywa nadużycie informacji służbowej i jest
karalne. Sam z wielką przyjemnością udowodniłbym im takie postępowanie i osobiście przybił
ich za uszy do drzwi New Club.
Isabel wyobraziła sobie powyższą scenę. Obrazek był niezły, prawie tak samo dobry jak
Toby pod tą jego lawiną. Odpędziła jednak te myśli i oznajmiła Johnny’emu:
- Uważam, że do tego właśnie doszło.
Johnny skamieniał z kieliszkiem w połowie drogi do ust, gapiąc się na Isabel szeroko
otwartymi oczyma,
- Mówisz poważnie?
Skinęła głową.
- Nie mogę ci zdradzić konkretnych powodów, które każą mi tak sądzić, ale zapewniam,
że to nie jest głupi wymysł. Czy możesz pomóc mi to udowodnić? Wyśledzić transakcje?
Potrafiłbyś to zrobić?
Johnny odstawił kieliszek.
- Potrafiłbym. A w każdym razie mógłbym spróbować. Nieuczciwości w kręgach
finansjery należy natychmiast przeciwdziałać, bo to zabija rynek, podkopuje wszystkich razem i
każdego z osobna, i to nie na żarty. Tacy ludzie są jak zaraza.
- Świetnie - powiedziała Isabel. - Bardzo się cieszę.
- Ale ostrzegam, cokolwiek robisz, rób to po cichu - upomniał ją Johnny. - Jeżeli się
pomyliłaś, napytamy sobie niezłej biedy. W takich sprawach niepotwierdzone, oszczercze
zarzuty są niedopuszczalne. Natychmiast nas zaskarżą, a ja wyjdę na durnia. Rozumiesz?
Isabel rozumiała.
20
Wieczorem tego dnia, kiedy Isabel, na dobre wieści, które przyniosła jej bratanica,
zareagowała wypowiedzianymi na głos najgorszymi obawami, Cat i Toby wybrali się do
restauracji wcześniej, niż planowali, ponieważ o późniejszej godzinie nie można już było dostać
stolika. W mieście odbywał się właśnie zjazd Francusko-Brytyjskiego Zrzeszenia Prawników,
organizowany przez Szkocką Izbę Adwokacką, i wielu uczestników zarezerwowało sobie tutaj
stoliki na kolację. Było to świetne miejsce do dyskusji na temat jurysprudencji Trybunału Stanu -
choć, oczywiście, inne tematy również były dozwolone.
Cat wybiegła od Isabel cała we łzach. Grace próbowała ją zagadnąć, kiedy weszła do
kuchni, ale Cat nie była w stanie jej słuchać. W tym momencie jedyną emocją, którą czuła, był
dziki gniew. Isabel nie mogła wyraźniej dać jej do zrozumienia, co sądzi o Tobym. Od samego
początku trzymała go na dystans. Cat widziała doskonale, że ciotka patrzy na jej mężczyznę z
takim obrzydzeniem, że doprawdy nie zdziwiłaby się, gdyby sam Toby coś zauważył. Nigdy
jednak nie mówił, że daje się to odczuć. Cat rozumiała, rzecz jasna, że między nim a Isabel
istnieją różnice poglądów, ale z całą pewnością nie było powodu, żeby traktować go z góry, i to
aż tak. Nie był intelektualistą na miarę Isabel, ale co z tego? I bez tego z łatwością potrafiliby
znaleźć wspólny język; Toby to nie żaden niedouk, Cat osobiście przekonywała o tym ciotkę, i to
niejeden raz.
Mimo to Isabel wciąż traktowała mężczyznę bratanicy z dystansem, na każdym kroku
porównując go z Jamiem - stronniczo, trzeba powiedzieć, bo Jamie zawsze wygrywał w tym
zestawieniu. To irytowało Cat najbardziej. Nie można porównywać czyichś związków. Cat
dobrze wiedziała, czego oczekuje od swojego partnera: trochę rozrywki plus szczyptę
namiętności. Toby zaspokajał tę drugą potrzebę. Pragnął jej, niecierpliwie i zachłannie, i to
właśnie ją podniecało. Jamie taki nie był. Zawsze za dużo mówił i starał się jej we wszystkim
dogodzić. A jego własne uczucia, potrzeby? Gdzie one były? Czyżby nie liczył się, z nimi ani
trochę? Być może Isabel nie potrafiła tego zrozumieć, lecz w sumie trudno się ciotce dziwić. Jej
własne małżeństwo, absolutna katastrofa, legło w gruzach już bardzo dawno temu, a od tego
czasu, o ile Cat było wiadomo, nie zdarzył się ani jeden kochanek. Nie, Isabel w żadnym razie
nie mogła jej zrozumieć - a już żadną miarą nie powinna wygłaszać komentarzy na temat czegoś,
o czym miała doprawdy blade pojęcie.
Zanim Cat dotarła do swoich delikatesów, pierwszy gniew zdążył już opaść. Przyszło jej
nawet do głowy, że może warto byłoby wrócić do domu ciotki i spróbować jakoś się pogodzić,
ale przypomniała sobie, że umówiła się z Tobym na szóstą, więc niedługo będzie musiała iść do
siebie. W sklepie panował umiarkowany ruch, a Eddie, jak się wydawało, radził sobie wcale
dobrze. Od kilku dni jej pomocnik wydawał się jakby nieco weselszy; Cat wiele sobie po tym
obiecywała, ale mimo to nie chciała polegać na nim za bardzo. Czuła, że tutaj potrzeba więcej
czasu, który być może będzie się mierzyć w latach.
Porozmawiała chwilę z Eddiem, a potem wróciła do domu. Głowę wciąż miała zajętą
rozpamiętywaniem rozmowy z Isabel, ale teraz postanowiła stanowczo, że zmusi się, aby
przestać o tym myśleć. Dziś miało być wspólne zaręczynowe święto jej i Toby’ego; Cat nie
chciała, żeby coś zepsuło jej ten dzień jeszcze bardziej. A Isabel po prostu nie miała racji.
Punktualnie o umówionej godzinie Cat usłyszała, jak Toby tupocze na schodach; na
powitanie wręczył jej olbrzymi bukiet goździków, w drugiej zaś ręce trzymał butelkę szampana,
zawiniętą w bibułkę, ale jeszcze chłodną. Poszli do kuchni, gdzie Cat znalazła odpowiedni wazon
na kwiaty, a Toby zajął się otwieraniem wina. Kiedy biegł po schodach, szampan wytrząsł się
mocno, więc teraz korek wystrzelił z głośnym hukiem, a piana spłynęła kaskadą po ściance
butelki. Toby skomentował to żartem, który przyprawił Cat o rumieniec.
Toast wypili w kuchni, jeszcze zanim przeszli do salonu, a potem, kiedy już lada chwila
miała przyjechać zamówiona taksówka, wymknęli się do sypialni i padli sobie w objęcia. Toby
twierdził, że uwielbia zapach sypialni Cat. Zmiął jej sukienkę, aż z trudem się opanowała. Nigdy
przedtem nie czułam tak mocno, pomyślała; nigdy przedtem.
Przy kolacji rozmawiali o przyziemnych sprawach: jakie ogłoszenie zamieszczą w
„Scotsmanie” i o tym, jak zareagowali rodzice Toby’ego na radosną nowinę.
- Pan starszy jakby odetchnął z ulgą - opowiadał Toby. - Rzucił coś w rodzaju:
„Najwyższy czas, do diabla”, czy jakoś tak. Ale potem, kiedy go poinformowałem, że w związku
z tym będę potrzebował podwyżki, radość od razu mu przeszła.
- A twoja mama? - zapytała Cat.
- Mama zaczęła się rozwodzić nad tym, jaka to z ciebie przemiła dziewczyna - odrzekł
Toby. - I też chyba jej ulżyło. Coś mi się wydaje, że ona cały czas miała stracha, że zwiążę się z
jakąś szmatą. Nie wiem tylko czemu, nigdy nie dawałem jej powodów do takich obaw.
- Jasne, że nie - przytaknęła Cat żartobliwym tonem.
Toby uśmiechnął się do niej.
- Cieszę się, że się zgodziłaś - powiedział, biorąc ją za rękę. - Byłbym bardzo
nieszczęśliwy, gdybyś mi odmówiła.
- I co byś wtedy zrobił? - zapytała. - Znalazłbyś sobie inną?
Niespodziewane pytanie zawisło na chwilę pomiędzy nimi. Cat wcale nie zamierzała go
zadawać, ale teraz, kiedy już padło, nagle poczuła, że dłoń Toby’ego drgnęła nieznacznie, jakby
przez ciało przebiegł lekki wstrząs elektryczny; takie małe spięcie. Spojrzała na niego i
zauważyła, że przez jego twarz przesuwa się cień, na chwilę albo dwie tłumiąc blask oczu.
Zmiana była ledwo uchwytna, ale Cat ją dostrzegła.
Spłoszona, wypuściła z rąk jego dłoń i zaczęła zgarniać palcem okruszki chleba,
rozsypane dookoła talerza,
- Dlaczego miałbym to zrobić? - zapytał Toby. - Ja? Nigdy w życiu.
Cat poczuła, jak jej serce zaczyna walić opętańczym rytmem. Ostrzeżenie Isabel, do tej
pory wypierane i odpychane, teraz wróciło z całą mocą.
- Pewnie, że nie - rzuciła beztroskim tonem. - Pewnie, że nie. - Ale w tej chwili przed jej
oczyma stanął Toby i ta druga, współlokatorka Fiony. Toby stał nago przy oknie, wyglądając na
ulicę; często tak robił po wyjściu z łóżka. A ona, ta druga, przyglądała mu się... Cat zamknęła
oczy, aby odpędzić tę upiorną wizję, lecz obraz nie znikał.
- No i co teraz? - zapytała nagle.
- Jak to: co teraz?
Spróbowała przywołać na twarz uśmiech.
- Co teraz z naszym wieczorem? Wracamy do domu? A może wpadniemy do kogoś?
Chętnie bym się z kimś zobaczyła.
- O ile zastaniemy kogoś w domu - zauważył Toby. - Mam! Może by tak skoczyć do
Richarda i Emmy? Oni zawsze są u siebie. Kupimy butelkę szampana i oznajmimy im radosną
nowinę.
Cat zastanowiła się szybko. Nieufność, jak ogromny, błyskawicznie rosnący ciężar,
ciągnęła ją coraz głębiej, coraz dalej.
- Nie, Do Leith jest kawał drogi. Nie chce mi się tam jechać. A co powiesz na wizytę u
Fiony? Było nie było, to twoja siostra. Ma prawo świętować razem z nami. Chodźmy do niej, na
Nelson Street.
Obserwując go bacznie, dostrzegła, jak już otwiera usta, jakby chciał jej przerwać w pół
słowa; powstrzymał się jednak i pozwolił jej dokończyć.
- To nie ma sensu - zawyrokował wreszcie. - Zobaczymy się z Fioną jutro u rodziców. Po
co jechać do niej teraz?
- Nie - oznajmiła Cat - musimy iść do Fiony. Musimy i już. Bardzo chcę tam pójść.
Toby nie sprzeciwiał się dłużej, ale dało się zauważyć, że ogarnął go niepokój. W
taksówce nie odezwał się ani słowem i cały czas wyglądał przez okno. Zjechali w dół ulicy The
Mound, a potem pojazd wspiął się na wzniesienie, po którym biegła George Street. Toby wciąż
milczał; odezwał się tylko raz, kiedy poprosił taksówkarza, żeby zatrzymał się przy otwartym do
późna sklepie z winami. Wysiadł bez słowa, kupił butelkę szampana i wrócił do taksówki. Rzucił
jakąś uwagę na temat sprzedawcy w sklepie, a potem dodał coś zupełnie bez związku o wizycie u
jego rodziców, którą mieli odbyć następnego dnia. Cat skinęła głową, ale nie dotarło do niej ani
jedno słowo z tego, co mówił.
Taksówka zatrzymała się na Nelson Street, przed wejściem do mieszkania siostry
Toby’ego. Cat wysiadła i czekała na stopniach wiodących do drzwi, aż Toby zapłaci
taksówkarzowi. W oknie paliło się światło; Fiona była w domu. Cat zadzwoniła do drzwi,
zerkając na Toby’ego: stał, mnąc w palcach papier, w który zawinięto mu w sklepie butelkę
szampana.
- Podrzesz to - zwróciła mu uwagę.
- Co?
- Podrzesz ten papier.
Drzwi otworzyły się, ale nie stanęła w nich Fiona, tylko jakaś inna kobieta. Obrzuciła Cat
obojętnym wzrokiem, a potem zobaczyła Toby’ego.
- Czy Fiona... - zaczęła Cat.
- Nie ma. - Nieznajoma nie dała jej dokończyć. Podeszła do Toby’ego. Toby drgnął,
jakby chciał się od niej odsunąć, ale ona szybko wzięła go za rękę. - Co to za dziewczyna? -
zapytała. - Toby? Kto...
- Narzeczona - odpowiedziała jej Cat. - Nazywam się Cat.
21
List z przeprosinami Isabel wysłała do Cat dzień przed występem Orkiestry Prawdziwie
Straszliwej. Cat odpowiedziała kilka dni później, pisząc do ciotki na pocztówce z reprodukcją
obrazu Henry’ego Raeburna „Wielebny Robert Walker ślizgający się po jeziorze Duddingston”.
Obraz ten, na swój - lokalnie ograniczony - sposób miał identyczną siłę wyrazu i był tak samo
rozpoznawalny jak „Narodziny Wenus”. Isabel była zdania, że wielka sztuka działa kojąco na
tego, kto ją podziwia, że przed nią człowiek staje w miejscu niby rażony piorunem. Tej
właściwości brakowało dziełom Damiena Hirsta i Andy’ego Warhola; na ich widok nikt nie
przystawał jak rażony piorunem. Te obrazy być może zatrzymywały ludzi w pół kroku, ale to już
nie było to samo, co nabożny podziw.
Isabel odwróciła portret osiemnastowiecznego duchownego i zabrała się do czytania. Cat
napisała tak: Wybaczam Ci, nie musisz się martwić. Zawsze wszystko Ci wybaczę. Poza tym
wydarzyło się coś, co potwierdziło, że miałaś rację. No i proszę! Myślałam, że nie przejdzie mi to
przez gardło. Nie znaczy to bynajmniej, że mówię o tym jak o pogodzie. Z ledwością udaje mi się
zmusić pióro do pisania. W każdym razie, chętnie Cię zobaczę w moim sklepie. Wpadnij na kawę.
Poczęstuję Cię tym nowym serem, który przyszedł niedawno. Portugalski, pachnie oliwkami. Cat.
Jakie ta dziewczyna ma dobre serce, pomyślała Isabel. Była wdzięczna bratanicy za to jej
dobre serce, nawet jeśli konsekwencją jego posiadania była łatwowierność w stosunku do
mężczyzn. Wiele młodych kobiet nie umiałoby tak łatwo przebaczyć wejścia z butami w ich
życie. Rzecz jasna, jeszcze więcej było takich, które za nic w świecie nie przyznałyby, że w
takiej sprawie ciotka miała rację. Jakkolwiek jednak rzecz się przedstawiała, wiadomość była ze
wszech miar pożądana; Isabel nie mogła się już doczekać poznania szczegółów demaskacji
Toby’ego. Może Cat śledziła go, tak jak ona sama, i uwierzyła dopiero wtedy, gdy zobaczyła
wszystko na własne oczy gdy otrzymała najbardziej nieodparty dowód z możliwych?
Do Bruntsueld poszła pieszo, rozkoszując się słońcem, które zaczynało już delikatnie
przygrzewać. Na Merchiston Crescent trwała budowa - na małej parceli na samym rogu stawiano
nowy dom, który wyglądał jak dolepiony tam na siłę. Na zabłoconym chodniku leżała torba
cementu. Kilka kroków dalej Isabel ujrzała stadko mew krążących ponad dachami w
poszukiwaniu miejsca na założenie gniazda. W okolicy mewy traktowano jak szkodniki - bo cóż
innego można sądzić o dużych, głośno krzyczących ptaszyskach, rzucających się na ludzi, którzy
nieopatrznie zbliżyli się do miejsc ich gniazdowania? - ale przecież ludzie także budowali swoje
domy, zostawiali po sobie gruz, cement, śmieci i bronili własnego terytorium tak samo
agresywnie jak mewy. Redakcja „Przeglądu” planowała w przyszłym roku wydanie numeru
poświęconego zagadnieniom etycznym, związanym z ekologią. Isabel już zaczęła rozsyłać
prośby o zgłaszanie artykułów. Niewykluczone, że ktoś zechce napisać o etycznych aspektach
śmiecenia. Z drugiej strony, ten temat dawał skromne pole do popisu: śmieci to bez dwóch zdań
zła rzecz i z całą pewnością nikt nie próbowałby udowadniać, że coś może przemawiać na ich
korzyść. Lecz właściwie czemu śmiecenie miałoby być czymś tak nagannym? Czy dyktują taką
ocenę wyłącznie względy estetyczne, wedle których zanieczyszczanie środowiska odpadkami jest
niemiłe dla oka? Czy może argument natury estetycznej łączył się z faktem, że u niektórych ludzi
śmieci wywołują głęboko negatywne uczucia? Gdyby powyższa teza znalazła poparcie, można
by nawet dopuścić twierdzenie, że człowiek ma obowiązek wyglądać atrakcyjnie w oczach
innych, aby możliwie zminimalizować ich przykre wrażenia. Taki tok myślenia miał całkiem
interesujące implikacje.
Jedna z owych implikacji przyszła Isabel do głowy zaledwie pięćdziesiąt kroków dalej,
kiedy mijała pocztę. Z drzwi wejściowych wyłonił się młody człowiek w wieku około
dwudziestu pięciu lat - mógł być rówieśnikiem Jamiego - który w dolnej wardze i w podbródku
nosił kilka ostrych metalowych kolców, sterczących sobie radośnie niczym maleńkie igłowate
fallusy. Ten widok zmusił Isabel do refleksji, że musi być strasznie niewygodnie całować się z
kimś, kto ma coś takiego na twarzy. Broda to jedno; zdarzały się kobiety, które nie mogły znieść
dotyku bujnego zarostu, ale czym to było w porównaniu z metalowymi szpikulcami, kłującymi
wargi i policzki? Na pewno były one zimne i musiały być ostre; jednak z drugiej strony,
pomijając już samą kwestię tych ćwieków, kto by chciał się całować z tym konkretnym
chłopakiem, demonstrującym wszem i wobec grymas niezadowolenia oraz ogólnie odstręczającą
powierzchowność? Isabel zadała sobie to pytanie i natychmiast sama sobie na nie odpowiedziała:
bez wątpienia znalazłoby się mnóstwo dziewczyn chętnych do całowania się z tym facetem. Bez
wątpienia i bez problemu. Dziewczyn noszących kolczyki w pępku i nosie, a na szyi ćwiekowane
obroże. Ćwiek i kolczyk są do pary, bądź co bądź. Ten młodzieniec musiałby tylko rozejrzeć się
za dziewczyną upierzoną podobnie jak on sam.
Isabel skręciła w stronę delikatesów Cat. Kiedy przechodziła na drugą stronę ulicy,
zauważyła, że kolczasty chłopak przebiega przez jezdnię kilka kroków dalej. Na samym
krawężniku potknął się nagle i runął na jedno kolano, tłukąc nim o betonową płytę chodnika.
Isabel przyśpieszyła kroku i chwyciła go pod ramię, pomagając się podnieść. Młodzieniec stanął
na nogach. Jego sprane, wyblakłe dżinsy były rozdarte na kolanie. Przyjrzał się dziurze, a potem
podniósł głowę i uśmiechnął się do Isabel.
- Dziękuję. - Głos miał cichy, a w jego akcencie słychać było Belfast.
- Trzeba uważać, bo potknąć się nietrudno - powiedziała Isabel. - Nic panu nie jest?
- Nie, raczej nie. Tylko ta dziura na kolanie. No, ale w dzisiejszych czasach ludzie płacą
za podarte dżinsy. A ja mam je za darmo.
Isabel uśmiechnęła się i nagle wymknęło jej się to pytanie, nieproszone, nieoczekiwane:
- Dlaczego pan nosi ćwieki na twarzy?
Młodzieniec nie wyglądał na urażonego.
- Ćwieki? Ten piercing, znaczy się? - Dotknął palcami ostrego stożka, który sterczał mu z
dolnej wargi. - Dla mnie to jest jak biżuteria.
- Biżuteria? - zdziwiła się Isabel, zauważając maleńkie złote kółeczko, wpięte w łuk
brwiowy chłopaka.
- Właśnie - potwierdził. - Pani nosi biżuterię. Ja też noszę. Takie rzeczy mi się podobają.
A oprócz tego pokazują, że mi wisi.
- Co panu wisi?
- Co ludzie pomyślą. Od razu widać, że mam własny styl. Jestem, jaki jestem. Nie noszę
tego, co wszyscy, mój strój to nie mundur.
Isabel uśmiechnęła się do niego. Podobała jej się bezpośredniość tego młodego człowieka
i z przyjemnością słuchała jego głosu o wyraźnych, zdecydowanych kadencjach.
- Gratuluję - powiedziała. - Strojenie ludzi w mundury to kiepski pomysł. - Urwała. Na
górnej wardze jej rozmówcy drżała maleńka plamka światła odbitego od jednego z błyszczących
ćwieków. - Rzecz jasna, pod warunkiem, że w zapale swej ucieczki przed mundurem nie
przywdział pan innego uniformu. Istnieje taka opcja, czyż nie?
Młody człowiek odrzucił głowę w tył.
- No dobra - zaśmiał się. - Jestem taki sam jak każdy inny człowiek z piercingiem na
twarzy. I co z tego?
Isabel spojrzała na niego. Z chęcią przedłużyłaby tę dziwną rozmowę, ale przypomniała
sobie, że musi zobaczyć się z Cat, co znaczy, że nie może stać całe przedpołudnie na ulicy,
gawędząc z tym chłopakiem na temat kolczykowania twarzy. Pożegnali się zatem i Isabel udała
się prosto do delikatesów. Powitało ją tam spojrzenie Eddiego, który właśnie układał na półce
portugalskie sardynki w puszkach. Rzuciwszy okiem na Isabel, Eddie powrócił wzrokiem do
sardynek, wpatrując się w puszki z niejakim przejęciem.
Isabel zastała Cat w biurze. Bratanica kończyła właśnie rozmowę telefoniczną. Po chwili
odłożyła słuchawkę i spojrzała na ciotkę. W jej oczach Isabel nie dostrzegła żadnych śladów
urazy. Odetchnęła z ulgą. Tych kilka zdań na pocztówce szczerze oddawało to, co Cat naprawdę
czuła. To dobrze.
- Dostałaś kartkę ode mnie?
- Dostałam. I nadal bardzo mi przykro, że cię zdenerwowałam. A twoja wiadomość wcale
mnie nie ucieszyła. - Wiedziała jednak dobrze, że nie mówi prawdy i zająknęła się przy ostatnich
słowach.
Cat uśmiechnęła się.
- Może nie. A może tak. Ale nie mówmy o tym, jeśli pozwolisz.
Wypiły wspólnie kawę, po czym Isabel wróciła do domu. Czekało na nią trochę pracy -
trzeba było przejrzeć nowe artykuły nadesłane do „Przeglądu” - ale nie mogła się jakoś do tego
zabrać. Cały czas rozmyślała nad tym, co powie jej Johnny Sanderson, o ile w ogóle zadzwoni.
Zadzwonił, tak jak obiecywał, kilka dni po koncercie Orkiestry Prawdziwie Straszliwej.
Był piątek; Johnny zaproponował spotkanie o szóstej w siedzibie Scotch Malt Whisky Society w
Leith. Miała się tam odbyć degustacja - Isabel mogła spróbować whisky, o ile tylko jej żołądek
na to pozwalał. No i Johnny miał dla niej informacje. W takim miejscu wygodnie było je
przekazać, a okazji do rozmowy nie powinno zabraknąć.
O whisky Isabel wiedziała bardzo niewiele, a pijała ją z rzadka. Orientowała się jednak,
że degustacja tego trunku przebiega w podobny sposób co degustacja wina, choć fachowy żargon
był w tym wypadku kompletnie inny. Smakosze whisky - bo tak sami siebie nazywali -
wystrzegali się jak ognia tego, co określali mianem „pretensjonalności słownictwa winiarskiego”.
Enolodzy na potrzeby swojej profesji budowali zawiłe konstrukcje z abstrakcyjnych
przymiotników, tymczasem smakosze whisky mówili językiem potocznym, doszukując się w
degustowanych próbkach takich nut, jak „zeschnięte wodorosty” czy nawet „olej napędowy”.
Isabel dostrzegała zalety takiej praktyki. Zapach wyspiarskiej słodowej whisky, którą z wielkimi
oporami brała do ust (chociaż ojciec był zagorzałym wielbicielem tego trunku), kojarzył jej się ze
szpitalnymi środkami odkażającymi oraz z wodą w szkolnym basenie. Jeśli zaś chodziło o smak,
określenie „olej napędowy” oddawało doskonale całą prawdę o nim. Rzecz jasna, Isabel nigdy
nie wyraziłaby głośno takich poglądów w siedzibie Scotch Malt Whisky Society; nie zwierzyłaby
się z nich nawet Johnny’emu Sandersonowi. O Johnnym niektórzy mówili, że we krwi ma
whisky, którą do żył wtłoczyły mu cztery pokolenia przodków gorzelników ze szkockich
Highlands, poczynając, co z kolei on sam z dumą podkreślał, od prapradziadka, skromnego
zagrodnika, który na tyłach swojej owczarni ukrywał nielegalny destylator. Jak powszechnie
wiadomo, producenci alkoholi zakładają całe dynastie; podobnie sprawa się miała z pewnym
politykiem, którego dziadek Isabel poznał na krótko przed wybuchem drugiej wojny światowej.
Pradziadek, człowiek pryncypialny, przejrzał owego polityka na wylot i odrzucił kuszącą
propozycję, którą ów złożył jego spółce. Od tej pory, za każdym razem, kiedy słyszał tamto
nazwisko, wzdrygał się tylko. Był to dostatecznie wymowny komentarz - wyrażał on więcej, niż
można by powiedzieć słowami.
Isabel zawsze śmieszyło stwierdzenie, że wypowiedź należy podkreślać gestykulacją.
Intrygował ją widok pobożnych katolików, żegnających się znakiem krzyża, gdy była mowa o
NMP. Jednak akronim NMP jako taki bardzo jej się podobał; dzięki jego zastosowaniu
Najświętsza Maria Panna jawiła się jako osoba nowoczesna i kompetentna, na której można
polegać. O to właśnie chodzi w akronimach: na tej samej zasadzie działają takie skróty, jak MSZ
czy BMW. Inny przykład: Sycylijczycy spluwają, gdy ktoś wymawia przy nich nazwisko ich
wroga. Grecy czasami czynią podobnie, kiedy słyszą o Turcji albo nawet o jakimś pierwszym
lepszym Turku. Isabel znała kiedyś pewnego człowieka, który miał w rodzinie wujka Greka;
wszyscy jej członkowie dokładali wszelkich starań, aby wujek nigdy nie usłyszał nawet słowa o
Turcji, gdyż groziło mu to zawałem. Innym razem, kiedy była w Grecji, zatrzymała się w hotelu
na małej wysepce. Jego właściciel za nic w świecie nie chciał przyjąć do wiadomości, że z tarasu
widać w oddali tureckie wybrzeże; twardo powtarzał, że tego lądu nie widać, skutkiem czego go
nie widział. W ten sposób mogli wymazać Turcję z istnienia ci, którzy tego sobie życzyli.
Wszystkich tych zachowań można było jednak uniknąć, o czym Isabel dobrze wiedziała. Nigdy
w życiu nie zdarzyło jej się splunąć ani nawet przewrócić oczami na dźwięk czyjegoś nazwiska -
no, może to drugie przytrafiło się jej raz czy dwa, kiedy ktoś znienacka wspomniał jakąś znaną
figurę z artystycznego światka. Lecz takie zachowanie było, jej zdaniem, w pełni uzasadnione,
czego nie dawało się powiedzieć o poglądach Greków na temat Turków - i vice versa, jak
podejrzewała.
Kiedy Isabel przybyła na miejsce, Johnny Sanderson już czekał. Zaprowadził ją do stolika
w zacisznym kącie sali.
- Na początek jedno pytanie - oznajmił - Whisky: pijesz czy plujesz? Bo jeśli to drugie,
zamówię dla ciebie wino.
- Niektóre gatunki mi smakują - przyznała Isabel. - Niektóre - podkreśliła.
- Na przykład?
- Te ze Speyside. Łagodne. Żeby nie paliło w gardle.
Johnny kiwnął głową.
- Rozsądnie - powiedział. - W takim razie polecam macallana. Wyborna piętnastoletnia
Speyside. Dogodzi każdemu podniebieniu.
Johnny poszedł do baru zamówić whisky, a Isabel rozsiadła się wygodnie. Podobało się
jej tutaj, w tej wysokiej, przestronnej świątyni whisky. Podobali się jej również ludzie,
bezpośredni, o szczerych twarzach, ludzie, którzy wierzyli w wartość koleżeństwa i silę dobrego
humoru. Tacy ludzie, pomyślała Isabel, nie odnoszą się z dezaprobatą do bliźniego, w
przeciwieństwie do strażników dobrych obyczajów. W ten sam sposób smakosze - generalizując -
są ludźmi tolerancyjnymi i serdecznymi. To ci, którzy są opętani przez demona dietetyki, chodzą
smutni i wszystkich podejrzewają.
Do „Przeglądu” przysłano kiedyś esej, którego autorka dowodziła, że człowiek ma
obowiązek zachować szczupłą sylwetkę. Tytuł eseju brzmiał „Otyłość a moralność” i właśnie ten
tytuł zaintrygował Isabel. Niestety, wywód był mierny, do końca przewidywalny i niemożliwie
wręcz przygnębiający. Teza autorki była taka: dopóki istnieją ludzie potrzebujący, szczupłość
obowiązuje wszystkich bez wyjątku. Nikt nie powinien mieć nadwagi, dopóki każdy nie będzie
mógł otrzymywać nadmiaru kalorii. Ludzie otyli nie mieli wiec prawa być tacy, jacy byli;
decydowała o tym zasada sprawiedliwego podziału dóbr, czyli „wszystkim po równo”.
W miarę czytania tego eseju Isabel czuła rosnącą irytację. A jednak, kiedy go już
skończyła, odłożyła i poszła do kuchni ukroić sobie kawałek ciasta, zatrzymała się nad talerzem,
na którym ciasto leżało, pogrążona w głębokim zamyśleniu. Autorka artykułu „Otyłość a
moralność”, pomimo świętoszkowatego tonu wypowiedzi, miała rację; potrzebujący mają prawo
do pożywienia. Jest to szczególne prawo natury moralnej, którego nie można zlekceważyć ani
obejść - pomimo że kiedy ktoś w imieniu głodujących domaga się poszanowania tego prawa,
brzmi to jak jakieś nudziarskie smęty. W tym, zdaje się, leżał cały problem: Isabel zdenerwował
właśnie ten oskarżycielski ton, którym autorka eseju wyłożyła swoje racje, ta moralizatorska
protekcjonalność, która przyprawiła ją, czytelniczkę, o wyrzuty sumienia z powodu zachłanności
i braku umiaru. Jednakże praca zawierała jedną fundamentalną prawdę, której nie wolno było
puścić mimo uszu: człowiek nie może być głuchy, kiedy głodni błagają, aby ich nakarmić. Jeżeli
więc w tym celu zachodziła potrzeba rewizji zjawiska nadmiernej konsumpcji, pozbawiającej
innych pożywienia - należało to zrobić. Dotarłszy do tego wniosku, Isabel spojrzała na ciasto i
odstawiła talerz do kredensu, nie odwijając go nawet z folii.
Johnny zasalutował jej szklanką do whisky.
- Wyśmienita - powiedział. - Piętnaście lat w beczce. Niech pomyślę... Piętnaście lat temu
ile miałem lat ? Trzydzieści, właśnie urodziło się nam pierwsze dziecko, myślałem, że jest ze
mnie cwaniak Kuty na cztery nogi i że przed czterdziestką dorobię się miliona.
- I dorobiłeś się?
- Nie. Nigdy tyle nie miałem. Ale dożyłem czterdziestych urodzin, co poniekąd stanowi
większe osiągnięcie.
- Faktycznie - zgodziła się Isabel. - Są tacy ludzie, którzy oddaliby milion za jeden rok
życia, a co dopiero za czterdzieści.
Johnny zajrzał do swojej szklanki.
- Chciwość - mruknął. - Można ją spotkać pod każdą postacią. Ugrzecznioną albo nagą,
jawną. A jednak w głębi serca zawsze jest jednakowa. Weźmy dla przykładu naszą znajomą
Minty...
- Dowiedziałeś się czegoś?
Johnny odwrócił się, spoglądając za siebie. W przeciwległym końcu sali zgromadziła się
grupka ludzi, otaczając stolik zastawiony rzędami szklaneczek do whisky i czarek na wodę ze
rżniętego szkła.
- Charlie już zaczyna - powiedział. - Będzie wąchał bukiet.
Isabel spojrzała we wskazanym kierunku. Stał tam smakosz whisky, mężczyzna
słusznego wzrostu i słusznej budowy, z bujnym wąsem, ubrany w wygodny tweedowy garnitur.
Patrzyła, jak nalewa whisky do szklanki i unosi naczynie pod światło.
- Znam go - powiedziała.
- A kto go nie zna? - odparł Johnny. - To Charlie Maclean. Wywęszy whisky z pół setki
metrów. Niesamowity nos.
Isabel zerknęła na własną szklaneczkę, w której migotało bursztynowo kilka kropel
słodowego trunku, i upiła malutki łyczek.
- Powiedz mi, czego dowiedziałeś się na temat Minty.
Johnny pokręcił głową.
- Na temat Minty - niczego. Kiedy rozmawialiśmy, powiedziałem tylko, że jest chciwa,
bo to prawda, bez dwóch zdań. Dowiedziałem się natomiast czegoś znacznie ciekawszego.
Odkryłem, czym zajmował się jej młody przyjaciel Ian Cameron. Niektóre z tych faktów znałem
już wcześniej, rzecz jasna, ale wśród tych, którym nie podoba się w McDowell’s, mam kilku
znajomych. Od nich dowiedziałem się nieco więcej.
Isabel milczała, czekając, aż Johnny podejmie temat. Po drugiej stronie sali Charlie
Maclean omawiał przed słuchającym go w skupieniu zgromadzeniem jakąś właściwość
degustowanej whisky; kilka osób z otaczającej eksperta grupki kiwało z zapałem głowami.
- Ale najpierw należy ci się parę słów wprowadzenia - powiedział Johnny. - McDowell’s
to wcale nie jest stara firma. Zdaje mi się, że dopiero niedawno obchodzili dwudzieste urodziny.
W dodatku na początku wcale nie dysponowali jakimś olbrzymim kapitałem - dwaj partnerzy-
założyciele wnieśli do spółki łącznie zaledwie pięćdziesiąt tysięcy. Dziś pięćdziesiąt kawałków
to dla firmy kieszonkowe drobniaki.
Isabel obserwowała Johnny’ego podczas tej opowieści. Nie odrywał wzroku od trzymanej
w ręce szklanki, kołysząc nią łagodnie, aby rozprowadzić po ściance cienką warstewkę płynu -
robił to dokładnie takim samym ruchem, jakim Charlie Maclean po drugiej stronie sali
demonstrował właśnie trunek swojej publiczności.
- Firma urosła bardzo szybko - kontynuował Johnny. - Przejęliśmy fundusze emerytalne,
a pieniądze z nich ostrożnie zainwestowaliśmy w akcje trwałe. Rynek, rzecz jasna, był nieźle
ustawiony, i wszystko wyglądało pięknie. W końcu lat osiemdziesiątych zarządzaliśmy kapitałem
wartym ponad dwa miliardy i chociaż nasze honorarium wynosiło nieco mniej niż pół procent,
które na początku pobieraliśmy za usługi, to chyba możesz sobie wyobrazić, o jakich zyskach
tutaj mowa.
Zatrudniliśmy wielu bystrych ludzi. Obserwowaliśmy, co się dzieje na Dalekim
Wschodzie i w krajach rozwijających się. Kupowaliśmy i sprzedawaliśmy bez większych
niepowodzeń, chociaż tak jak wszyscy albo prawie wszyscy sparzyliśmy się na dotcomach.
Wtedy chyba po raz pierwszy dotarło do, nas, co to jest strach. Pracowałem wówczas w firmie i
pamiętam tę nagłą zmianę klimatu. Do tej pory mam przed oczami Gordona McDowella na
którejś naradzie, białego jak kreda, jakby zobaczył ducha.
Ale to nas nie rozłożyło na łopatki. Zrozumieliśmy, że trzeba mieć lepszy refleks. No i
trochę bardziej dbać o klientów, żeby utrzymać ich przy sobie, bo niektórzy zaczynali się
niepokoić, co się wyrabia z ich składkami, i zastanawiać się, czy przypadkiem w City ich
pieniądze nie będą bezpieczniejsze. W końcu po Edynburgu oczekuje się przede wszystkim
solidności i niezawodności. Jeżeli Edynburg utraci swoją niewzruszoną wiarygodność, to równie
dobrze można oddać los w ręce londyńskich maklerów, którzy z definicji są mniej pewni.
Mniej więcej wtedy zaczęliśmy się rozglądać za nowymi twarzami i w firmie pojawił się
ten cały Cameron i kilku innych z tej samej parafii co on. Cameron zaczął obserwować nowo
wydawane akcje, bo wyglądało na to, że tylko na nich można przyzwoicie zarobić. Ale
oczywiście nowe emisje są z góry obstalowane przez duże firmy w Londynie i Nowym Jorku.
Jak się siedzi w Edynburgu, rzadko kiedy ma się szansę, żeby coś z tego dostać w swoje ręce.
Niedobrze się człowiekowi robiło, kiedy ledwie trzy miesiące po emisji kursy tych akcji szły do
góry o dwieście-trzysta procent. No, a cały dochód zgarniali kolesie, którzy mieli kumoterskie
układy z bankami inwestycyjnymi w Londynie, bo to oni dostali najlepszy przydział.
Cameron zaczął dobierać się do niektórych spośród tych emisji. Do jego obowiązków
należał też nadzór nad paroma innymi sprawami. Powoli wycofywał fundusze z akcji, które nie
radziły sobie najlepiej. „Nasz przyjaciel Cameron jest niezły w te klocki. Ładnych kilka razy
zdarzyło się, że sprzedał posiadane przez nas akcje nie więcej niż miesiąc przed ostrzeżeniem o
zyskach. Nie rzucało się to w oczy, niemniej jednak tak właśnie było. Ja pracowałem w innym
wydziale, więc o niczym nie wiedziałem. Dopiero znajomi, którzy pracowali z Cameronem,
powiedzieli mi o tym. Od nich też wiem o dwóch dużych wyprzedażach akcji, które miały
miejsce w ciągu ostatnich sześciu miesięcy, obie tuż przed ostrzeżeniem o zyskach.
Isabel słuchała z uwagą. To właśnie było paliwo do napędu jej teorii.
- Czy można udowodnić, że przy tych dwóch transakcjach posłużono się informacją,
służbową? - zapytała. - Może jest jakiś szczegół, o który można by się było zaczepić?
Johnny się uśmiechnął.
- No właśnie. Idealnie trafione pytanie. Obawiam się jednak, że odpowiedź nie
przypadnie ci do gustu. Fakty są takie: w obu tych transakcjach sprzedano akcje spółek, które
korzystały z usług doradczych banku Minty Auchterloide. Mogło zatem zdarzyć się tak, że Minty
przekazała Cameronowi informacje służbowe, ale z drugiej strony, wcale nie musiało. A mnie nie
przychodzi do głowy, w jaki sposób moglibyśmy udowodnić, że do takiej wymiany rzeczywiście
doszło. W każdym razie, jeżeli dobrze rozumiem, istnieje protokół z narady, na której Cameron
zasugerował sprzedaż tamtych akcji. W obu wypadkach podał jak najbardziej przekonujący
argument, przemawiający za jego propozycją.
- Tymczasem prawdziwym powodem mogły być informacje, które uzyskał od Minty?
- Tak.
- I nie ma możliwości, żeby udowodnić, że Minty dostawała pieniądze od Camerona?
Johnny spojrzał na Isabel ze zdziwieniem.
- Nie wydaje mi się, żeby to tak wyglądało. Chyba że Cameron dzielił się z nią swoją
własną górką. Bardziej prawdopodobne, że każde z nich miało ku temu własne powody. Minty
przecież z nim sypiała i chciała go zatrzymać przy sobie. To całkiem możliwe. Ludzie dają
swoim kochankom prezenty, ponieważ kochankom daje się prezenty. Tak już jest.
- A inna możliwość? - dopytywała się Isabel.
- Inna możliwość jest taka, że Minty obawiała się, że wydział, w którym pracował Paul
Hogg, brnie prosto w ślepą uliczkę, i chciała wyciągnąć go z kłopotów, bo Paul był jej kluczem
do samego serca edynburskiego establishmentu. Skoro szykowała się do zostania panią Hogg, nie
mogła dopuścić, żeby jej wybranek stoczył się na dno.
Isabel rozważyła to, co do tej pory usłyszała.
- Chcesz więc powiedzieć, że mogło dojść do handlu informacją służbową, ale w żaden
sposób nie uda nam się tego udowodnić? O to ci chodzi?
Johnny skinął głową.
- Przykro mi - powiedział - ale tak to mniej więcej wygląda. Mogłabyś prześledzić
operacje na koncie Minty i sprawdzić, czy nie było jakichś nagłych i niewyjaśnionych
przypływów gotówki, ale nie mam zielonego pojęcia, w jaki sposób mogłabyś zdobyć takie
informacje. Domyślam się, że ona ma konto w banku Adam & Company, a dla nich dyskrecja to
świętość. Nie podjedziesz też żadnego z ich pracowników - oni nie odstępują od swoich procedur
nawet na krok. I co teraz zrobisz?
- Dam sobie spokój z tym wszystkim?
Johnny westchnął.
- Wydaje mi się, że tylko to nam pozostało. Nie podoba mi się takie zakończenie, ale
niczego więcej już nie dokonamy w tej sprawie.
Isabel uniosła szklankę do ust i upiła kolejny łyczek whisky. Nie chciała mówić
Johnny’emu o swoich prawdziwych podejrzeniach, ale była mu wdzięczna, że zdobył dla niej
informacje, a poza tym chciała się zwierzyć komuś innemu niż Jamie. Jeżeli Johnny uzna, że jej
teoria na temat tragedii w Usher Hall jest naciągana, to być może należy o wszystkim zapomnieć.
Odstawiła szklankę na stół.
- Chciałabym ci o czymś opowiedzieć. Mogę?
Johnny machnął niefrasobliwie dłonią.
- Co tylko uważasz. Wiem, co to znaczy dyskrecja.
- Jakiś czas temu - zaczęła Isabel - w Usher Hall zdarzył się wypadek. Młody mężczyzna
spadł z najwyższego balkonu i zabił się. Pewnie o tym czytałeś.
Johnny pomyślał chwile.
- Coś sobie chyba przypominam - powiedział wreszcie. - Straszna sprawa.
- Zgadza się - ciągnęła dalej Isabel. - Bardzo przygnębiająca. Tak się złożyło, że wtedy
tam byłam, ale to akurat nie ma teraz znaczenia. Ciekawe jest natomiast to, że ten człowiek
pracował w McDowell’s. Zapewne przyszedł do firmy już po twoim odejściu. Pracował w
wydziale Paula Hogga.
Johnny uniósł szklankę do ust, obserwując Isabel sponad krawędzi naczynia.
- Rozumiem.
Jego to wcale nie obchodzi, pomyślała Isabel.
- Wciągnęła mnie ta sprawa - opowiadała dalej. - Dowiedziałam się przypadkiem, od
kogoś, kto dobrze znał tego chłopaka, że odkrył on coś bardzo niepokojącego, w co zamieszany
był ktoś z firmy.
Zawiesiła głos. Johnny, zamiast patrzeć na nią, obserwował Charliego Macleana.
- I dlatego ktoś go wypchnął z tego balkonu - zakończyła cicho. - Wypchnął, rozumiesz?
Johnny odwrócił się. Isabel nie mogła określić, co kryje się za jego spojrzeniem. Było w
nim zaciekawienie, ale zabarwione odcieniem niedowierzania.
- Mało prawdopodobne - zawyrokował wreszcie po chwili. - Tak się nie robi. To się po
prostu nie zdarza.
Isabel westchnęła.
- Uznałam, że jednak mogło się tak zdarzyć - odrzekła. - Dlatego właśnie chciałam
dowiedzieć się czegoś o Minty i o tym handlu informacjami służbowymi. A gdyby okazało się,
że wszystko pasuje?
Johnny pokręcił głową.
- Nie - oświadczył twardo. - Sądzę, że możesz spokojnie o tym zapomnieć. Naprawdę,
wydaje mi się, że takie rozumowanie prowadzi donikąd.
- Zastanowię się jeszcze. Ale i tak jestem ci bardzo wdzięczna.
Johnny przyjął jej podziękowanie, opuszczając wzrok.
- Gdybyś chciała się ze mną skontaktować, tutaj masz numer mojej komórki. Dzwoń o
dowolnej porze. Nie kładę się przed północą.
Podał jej wizytówkę z nagryzmolonym ręcznie numerem telefonu. Isabel wzięła ją i
wetknęła do torebki.
- Chodźmy posłuchać werdyktu Charliego Macleana - zaproponował Johnny, wstając od
stolika. Przeszli razem na drugi koniec sali.
- Mokra słoma - orzekł Charlie, zbliżając nos do szklanki. - Wąchamy, proszę państwa!
Mokra słoma, czyli mamy do czynienia z produktem gorzelni z południowo-wschodniego
pogranicza. Mokra słoma.
22
Rzecz jasna, Isabel przyznała Johnny’emu rację, i to już nazajutrz rano. To był koniec tej
sprawy; w żaden sposób nie uda się dowieść, że Minty Auchterlonie brała udział w handlu
informacją służbową, a nawet gdyby to było możliwe, trzeba by jeszcze wykazać związek tego
przestępstwa ze śmiercią Marka Frasera. Poza tym Johnny znał ludzi z tej branży o wiele lepiej
niż Isabel, więc skoro jej teoria nie trafiła mu do przekonania, należało przyjąć to do wiadomości
i zapomnieć o całej sprawie.
Doszła do tego wniosku w nocy, po powrocie do domu z degustacji whisky. Położyła się
spać, ale obudziła się jeszcze przed świtem. Przez kilka chwil wpatrywała się w cienie na suficie,
aż w końcu podjęła decyzję, po czym momentalnie zasnęła. Rano - a był to przepiękny poranek u
samego progu lata - wstała przepełniona poczuciem nadzwyczajnej wolności. Podobnie czuje się
uczeń albo student pod koniec egzaminu, kiedy odkłada pióro i ołówek, wiedząc, że zrobił już
wszystko, co miał zrobić. Isabel znów była panią własnego czasu, który mogła poświecić
„Przeglądowi” oraz książkom czekającym na nią w gabinecie, ułożonym w kuszący stosik.
Mogła iść do Jennersa* [Jenners - „szkocki Harrods”, duże centrum handlowe w Edynburgu
(przyp. tłum.).] na poranną kawę i przypatrywać się forsiastym edynburskim damulkom,
wymieniającym ploteczki - obserwować świat, w który bardzo łatwo sama mogła się zapaść,
czego jednak świadomie starała się uniknąć, za wszelką cenę dążąc do niezawisłości. Dzięki
Bogu! Lecz czy naprawdę była szczęśliwsza niż one, te żony bezpiecznych mężów, matki
dzieciom, którym przeznaczone było upodobnić się bliźniaczo do własnych rodziców, aby
przedłużyć istnienie tej zadufanej w sobie, bogatej edynburskiej burżuazji? Raczej nie; tamte
kobiety były szczęśliwe na swój sposób (muszę wystrzegać się protekcjonalności, pomyślała), a
ona na swój. A Grace też była szczęśliwa na swój sposób, a Jamie na swój, a Minty
Auchterlonie... Powstrzymała bieg myśli i zastanowiła się. Nie obchodzi mnie, co sądzi i jak się
czuje Minty Auchterlonie, uznała. Zrezygnowała z porannej kawy u Jennersa i postanowiła
wybrać się do Bruntsfield na kawę u Cat, po drodze odwiedzając Mellis’s, sklep z serami, żeby
zakupić kawałek czegoś pysznie aromatycznego. Zaś wieczorem zamierzała pójść na wykład w
Królewskim Muzeum Szkocji. Prelegentem miał być profesor Lance Butler z uniwersytetu w
Pau, a tematem jego odczytu, jak zwykle, Beckett. Isabel słyszała Butlera już przedtem i
wiedziała, że jego wykłady są nieodmiennie zajmujące i prowadzone z humorem. Wizyta u
bratanicy i odczyt o Becketcie - dość rozrywki jak na jeden dzień.
No i jeszcze, rzecz jasna, krzyżówki. Isabel zeszła na dół i podniosła poranne gazety ze
słomianki w przedpokoju. Rzuciła okiem na nagłówki. NOWE OBAWY O ZASOBY DORSZA,
przeczytała na pierwszej stronie „Scotsmana”, a zdjęcia ukazywały kutry rybackie, stojące
bezczynnie przy nabrzeżu w Peterhead - kolejny przykry widok dla Szkota darzącego
sentymentem tradycyjny styl życia, który wydał na świat tak silną i płodną kulturę. To rybacy
stworzyli pieśni tego ludu; jakąż spuściznę mogło pozostawić pokolenie komputerowców? Isabel
sama odpowiedziała sobie na to pytanie: ich spuścizna może okazać się zaskakująco bogata, cała
ta elektroniczna kultura przekazywana za pomocą e-mailów i obrazów tworzonych na
komputerze. Ulotna i naśladowcza, lecz mimo wszystko - kultura.
Zaczęła rozwiązywać krzyżówkę, bez trudu odgadując kilka pierwszych haseł. Dużo
wody: ni Aga, ni Ra ni raz, a nie dwa (7) - to zabrało jej jedną chwilę. Niagara. Stary, oklepany
motyw w świecie łamigłówek. Zirytowało to Isabel, która w krzyżówkach lubiła nowości, choćby
najniższych lotów. Następne hasło tylko dolało oliwy (5) do ognia (też 5): Koncentracja, lotna,
dekla, stała (9). Isabel zawsze mocno koncentrowała się przy swoich krzyżówkach i dzięki temu
bez trudu odgadła, że chodzi o skupienie, ale przy następnym haśle utknęła na chwilę: Grecki
bóg bogów urwany przed połową całki (6). Tutaj pasowało tylko jedno słowo, mianowicie
zeugma: Zeu(s)+(si)gma. Ale Isabel nie wiedziała dokładnie, co to oznacza, musiała więc
skorzystać z pomocy słownika nowoczesnej angielszczyzny. Był to słownik Fowlera, którego
językoznawczy autorytet potwierdził jej podejrzenie. Isabel lubiła Fowlera (skrzydlatego łowcę
słów* [Fowl (ang.) - ptak.], pomyślała odruchowo) za komentarze, jasne, zrozumiałe i
pouczające; z definicji w jego słowniku wynikało, że zeugma to nieprawidłowa konstrukcja
składniowa - w odróżnieniu od syllepsis, z którą często bywa mylona. Tak więc zdanie: „Panna
Bolo wróciła do domu w lektyce i w rozpaczy” stanowiło przykład syllepsis niewymagającej
niczego więcej, jak zrozumienia jednego słowa w podwójnym sensie, natomiast „Patrz, oto stada
są Pana, w koronie kwietnej Pomona” była to niezręczna zeugma, domagająca się wstawienia
jeszcze jednego „oto”, którego zabrakło w oryginalnym zdaniu.
Isabel zdążyła zjeść śniadanie i przejrzeć poranną pocztę jeszcze przed przyjazdem Grace,
która tego dnia się spóźniła. W końcu Isabel zobaczyła, jak przed domem zatrzymuje się
taksówka, z której wysiada jej zdenerwowana gosposia. Grace surowo przestrzegała
punktualności i była bardzo niezadowolona, spóźniwszy się choćby o kilka minut. Stąd jej nerwy
i kosztowna jazda taksówką.
- Bateria w budziku - wyjaśniła w pierwszych słowach, stając w drzwiach kuchni. - Nigdy
nie pomyślisz, że warto by ją zmienić, aż w końcu umiera na twoich rękach.
Isabel już wcześniej zaparzyła kawę. Nalała teraz gosposi filiżankę, tymczasem Grace
powiesiła małe lusterko na ścianie naprzeciwko drzwi do spiżarni i poprawiła włosy.
- Byłam niedawno na seansie - powiedziała po pierwszym łyku kawy. - Przyszło więcej
osób niż zwykle. Mieliśmy też doskonałe medium, jedną kobietę, która przyjechała z Inverness.
Niezwykła osoba. Potrafiła dotrzeć do sedna każdej sprawy. Niesamowite.
W pierwszą środę każdego miesiąca Grace chodziła na seanse spirytystyczne, które
odbywały się w domu niedaleko Queensferry Place. Raz albo dwa proponowała Isabel, żeby
wybrała się razem z nią, ale Isabel musiała odmówić, bo bała się, że ryknie śmiechem przy
wszystkich. Grace nie nalegała. Isabel z dezaprobatą odnosiła się do mediów, ponieważ, jej
zdaniem, większość z nich to byli zwykli szarlatani. Poza tym wydawało jej się, że ludzie, którzy
uczęszczają na seanse spirytystyczne, z reguły (Grace była wyjątkiem) szukają pozagrobowego
kontaktu z kimś, kogo utracili, a media, zamiast dopomóc w pogodzeniu się ze stratą, wmawiają
im, że do zmarłych można dotrzeć. Coś takiego w opinii Isabel było okrutnym żerowaniem na
ludzkiej łatwowierności.
- Ta kobieta z Inverness - opowiadała Grace - nazywa się Annie McAllum. Na pierwszy
rzut oka widać, że to medium, po tej gaelickiej kolorystyce - wiesz, czarne włosy i przejrzysta
skóra. Plus zielone oczy. Poznasz od razu, że ta kobieta ma dar. Wystarczy raz spojrzeć.
- A ja myślałam, że medium może zostać każdy - powiedziała Isabel. - Że nie trzeba być
do tego obłąkanym góralem z Highlands.
- To prawda, a jakże - odparła Grace. - Raz nawet była u nas kobieta z Birmingham. W
takim miejscu, kto by pomyślał? Dar może przyjąć każdy.
Isabel powstrzymała uśmiech.
- I co ta Annie McAllum miała do powiedzenia?
Grace wyjrzała przez okno.
- Już prawie lato - rzekła.
Isabel spojrzała na nią ze zdumieniem.
- Tak wam powiedziała? No, jestem pod wrażeniem. Bez daru tego nie rozpracujesz,
nigdy w życiu!
- Nie, nie. - Grace roześmiała się. - Wpadły mi w oko te magnolie. To ja powiedziałam,
że już prawie lato. Ona mówiła o innych rzeczach. Sporo tego było.
- Na przykład?
- No, cóż... - westchnęła Grace. - Przychodzi do nas taka jedna pani, zwracają się do niej
lady Strathmartin. Ma już dobrze po siedemdziesiątce i uczęszcza na nasze seanse od lat, o wiele
dłużej niż ja. Mąż ją odumarł, dawno temu - był sędzią - i ona teraz chce skontaktować się z nim
po drugiej stronie.
Isabel nie skomentowała. Grace mówiła dalej:
- Lady Strathmartin mieszka przy Ainslie Place, na północnym brzegu*. [Chodzi o
północny brzeg ujścia rzeki Forth (przyp. tłum.).] Jej sąsiadka z dołu jest konsulem włoskim.
Bywają w różnych miejscach, ale nigdy jeszcze nie przyszły razem na nasz seans. Wczoraj był
pierwszy raz. No więc ta Włoszka siedzi z nami w kręgu, a Annie McAllum nagle odwraca się do
niej i mówi: „Widzę Rzym. Tak jest, widzę Rzym”. Aż mi dech zaparło. To było niezwykłe. A
potem jeszcze powiedziała: „Tak, uważam, że jest pani w stałym kontakcie z Rzymem”.
Zapadła cisza. Grace patrzyła wyczekująco na Isabel, a Isabel bez słowa gapiła się na
Grace. Aż w końcu to Isabel odezwała się pierwsza.
- Cóż - zaczęła oględnie - być może nie ma w tym nic aż do tego stopnia zaskakującego.
W końcu to była konsul z włoskiej ambasady, a konsul włoskiej ambasady z zasady utrzymuje
kontakt z Rzymem, nie mam racji?
Grace potrząsnęła głową, co wcale nie miało oznaczać zaprzeczenia dla faktu, że
pracownicy włoskich konsulatów pozostają w ścisłym kontakcie z Rzymem; był to gest
wyrażający cierpliwość kogoś, kto musi tłumaczyć dziecinnie prostą rzecz, która jakimś
sposobem nie dotarła do jego rozmówcy.
- Przecież ona nie wiedziała, że ta kobieta jest konsulem włoskim - powiedziała. - Skąd
osoba, która przyjechała z Inverness, może znać konsula włoskiego w Edynburgu? W jaki sposób
mogła się tego dowiedzieć?
- A jak ona była ubrana? - zapytała Isabel.
- W białą togę - odpowiedziała Grace. - Chociaż właściwie to jest tylko białe
prześcieradło, upięte jak toga.
- Konsul włoski? W białej todze?
- Nie - wyjaśniła Grace, znów tym samym cierpliwym tonem. - To media tak się ubierają.
Jak włożą togę, to łatwiej im wejść w kontakt. Pani konsul, o ile pamiętam, miała na sobie bardzo
elegancką sukienkę. Elegancką sukienkę i eleganckie włoskie buty.
- No i masz - powiedziała Isabel.
- Nie rozumiem, co to może mieć do rzeczy - odrzekła Grace.
Gdyby Grace miała dar, mogłaby uprzedzić Isabel: „Spodziewaj się telefonu od
mężczyzny, który mieszka przy Great King Street”. Bo tak się właśnie stało. Telefon zadzwonił o
jedenastej. Isabel siedziała w swoim gabinecie; postanowiła, że do Bruntsfield wybierze się
dopiero w południe, tak ją pochłonął rękopis nadesłany do „Przeglądu”. Tekst dotyczył tego, jak
etyka stosuje się do pamiętania. Niechętnie odłożyła rękopis i odebrała telefon. Nie spodziewała
się usłyszeć w słuchawce głosu Paula Hogga, a tym bardziej zaskoczyło ją zaproszenie na drinka.
Dziś, wczesnym wieczorem - małe improwizowane party, urządzone z zaskoczenia.
- Minty bardzo zależy, żebyś przyszła - powiedział Paul. - Razem z tym twoim młodym
kolegą. Ma nadzieję, że uda ci się pojawić.
Isabel namyśliła się szybko. Przestała już się interesować Minty Auchterlonie, ponieważ
podjęła decyzję, że nie będzie się dłużej zajmować śmiercią Marka i handlem informacją
służbową. Teraz więc nie była pewna, czy powinna przyjąć zaproszenie na przyjęcie, gdzie znów
spotka nie kogo innego, jak tych właśnie ludzi, którzy po podjęciu powyższej decyzji przestali ją
obchodzić. A jednak perspektywa spotkania z Minty oko w oko była fascynująca, tak jak
oglądanie jakiegoś rzadkiego okazu dzikiej przyrody. Minty to okropna kobieta - co do tego nie
mogło być wątpliwości - ale okropność ma tę osobliwą właściwość, że jest przyciągająca.
Przykładem może być śmiertelnie jadowity wąż: człowiek chętnie na niego popatrzy, spojrzy w
gadzie oczy. Tak więc Isabel przyjęła zaproszenie, zastrzegając się, że nie wie, czy Jamie
dysponuje dziś czasem. Obiecała jednak, że go zapyta. Paul Hogg był zadowolony. Umówili się
na dokładną godzinę. Na party, oprócz nich, miały być jeszcze tylko najwyżej dwie osoby, a
całość powinna się skończyć na tyle wcześnie, żeby Isabel zdążyła do muzeum na wykład
profesora Butlera.
Powróciła do eseju o etyce pamiętania, rezygnując ze spaceru do Bruntsfield. Autor pracy
rozważał następujący problem: do jakiego stopnia zapominanie osobistych danych na temat
innych ludzi może być uznane za karygodne zaniedbanie ze strony tego, kto powinien je
pamiętać. „Istnieje obowiązek, aby przynajmniej spróbować zatrzymać w pamięci - pisał autor -
to, co dla innych jest ważne. Ludzie, którzy darzą się sympatią lub pozostają w relacji wzajemnej
zależności, powinni poznać przynajmniej swoje imiona. Mogą ich nie zapamiętać, lecz nie z
własnej woli, a słaba pamięć nie jest umyślnym przewinieniem. Jeżeli jednak nie uczynią
najmniejszego wysiłku, aby zatrzymać w pamięci swoje imiona, nie spełnią wobec siebie tego,
do czego każdy z nich ma prawo, nie uszanują wzajemnie ważnej cząstki tożsamości drugiej
osoby”. To była bez wątpienia prawda. Imię to ważna rzecz. Imię wyraża istotę nas samych i jest
przedmiotem naszej troski. Nie lubimy, kiedy ktoś przekręca nasze imiona: nie każdy Karol jest
zadowolony, kiedy mówią na niego Lolek, a Małgorzata niekoniecznie musi przepadać za
zdrobnieniem Gośka. Ten, kto zwraca się do Karola per Lolek bądź do Małgorzaty per Gośka,
chociaż wie, że tego nie znoszą, wyrządza im bardzo osobistą krzywdę; dokonuje jednostronnej,
pozostawiającej ślad ingerencji w ich osobowość.
Isabel zatrzymała się nad tą myślą i zadała sobie pytanie: Jak nazywa się autor tego eseju,
który właśnie czytam? Okazało się, że nie wie, a wyjąwszy rękopis z koperty, nie zwróciła nawet
uwagi na nazwisko autora. Czyżby to miało oznaczać, że nie dopełniła swojego obowiązku
względem tego człowieka? Czy on oczekiwał od niej, że czytając jego pracę, będzie miała w
pamięci jego nazwisko? Zapewne.
Rozmyślała o tym przez kilka minut. Potem wstała. Nie mogła się skoncentrować, a autor
tego eseju z całą pewnością miał prawo do tego, aby poświęciła mu całą swoją uwagę. Zamiast
skupić się na lekturze, zaczęła myśleć o tym, co czeka ją wieczorem: o party u Paula Hogga, o
przyjęciu, które w oczywisty sposób wyreżyserowała Minty Auchterlonie. Minty poczuła ogień
za plecami, przynajmniej tyle było jasne dla Isabel. Mniej jasności natomiast miała co do tego,
jak powinna teraz postąpić. Instynkt podpowiadał jej, aby dotrzymać swojego postanowienia i nie
brnąć już dalej w tę sprawę. Muszę o tym zapomnieć, pomyślała, celowo i z rozmysłem usunąć to
wszystko z pamięci - o ile taka rzecz w ogóle jest możliwa. Jako dojrzała moralnie jednostka
muszę uznać, że moralne obowiązki względem innych także mają swoje granice... Ciekawe, co
Minty włoży na tę okazję? Isabel wybuchnęła śmiechem, przyłapawszy się na tym, że myśli o
czymś takim. Jestem filozofem, powiedziała sobie, ale jestem też kobietą, a kobiety, to wiedzą
nawet mężczyźni, interesują się tym, jak inni się ubierają. Nie jest to dla kobiet powód do
wstydu, bynajmniej; to mężczyźni mają gorszy wzrok, który nie pozwala im dostrzec kolorowych
piór ptaków, fantastycznych kształtów chmur na niebie... Albo pięknego rudego futra lisa,
pomyślała Isabel, patrząc na zwierzę przemykające po ogrodowym murze tuż za oknem. Lis
Witalis.
23
Spotkała się z Jamiem u wylotu Great King Street. Dostrzegła go już z daleka, na Howe
Street, idącego pod górę po śliskich brukowcach.
- Bardzo się cieszę, że znalazłeś czas - powiedziała. - Nie wiem, czy zniosłabym
spotkanie z tymi ludźmi sam na sam.
Jamie uniósł brew.
- Czujesz się, jakbyś szła w paszczę lwa?
- Lwicy - poprawiła. - Mniej więcej tak to wygląda. Ale w każdym razie nie chcę już
prowadzić żadnego śledztwa. Postanowiłam, że nie będę się dłużej zajmowała tą sprawą.
Jamie był zdumiony.
- Rezygnujesz?
- Tak - odrzekła Isabel. - Odbyłam wczoraj długą rozmowę z człowiekiem nazwiskiem
Johnny Sanderson, który pracował w McDowell’s i zna dobrze tych ludzi. Powiedział mi, że nie
uda się niczego udowodnić, i ostudził mój zapał co do hipotezy, jakoby Minty miała coś
wspólnego ze śmiercią Marka. Długo nad tym rozmyślałam. Johnny chyba przemówił mi do
rozsądku.
- Nigdy nie przestaniesz mnie zadziwiać - oświadczył Jamie. - Ale muszę przyznać, że
czuję sporą ulgę. Nigdy nie podobało mi się, że wtykasz nos w cudze sprawy. Widzę, że
przybywa ci rozsądku, i to z godziny na godzinę.
Isabel pacnęła go po nadgarstku.
- Niejednym cię jeszcze zaskoczę - powiedziała. - A dzisiejsze zaproszenie przyjęłam,
ponieważ nie mogłam się oprzeć niesamowitej fascynacji. Ta kobieta jest jak wąż. Chcę jeszcze
raz przyjrzeć się jej z bliska.
Jamie skrzywił się.
- Trudno mi znieść jej obecność - rzekł z westchnieniem. - Poza tym to ty nazwałaś ją
socjopatką. Będę teraz musiał uważać, żeby nie wypchnęła mnie przez okno.
- Oczywiście zdajesz sobie sprawę z tego, że się jej podobasz? - rzuciła Isabel jakby
mimochodem.
- Nie chcę nawet o tym słyszeć. I w ogóle nie chcę wiedzieć, jak do tego doszłaś.
- Wystarczy obserwować ludzi - odrzekła Isabel. Byli już na miejscu, stali przed drzwiami
prowadzącymi na klatkę schodową. Isabel sięgnęła do przycisku z napisem HOGG. - W każdej
sekundzie człowiek czymś się zdradza. Trzeba obserwować oczy. Ruchy oczu powiedzą ci
absolutnie wszystko, co musisz wiedzieć.
W drodze na górę Jamie milczał, a wyraz zamyślenia nie zniknął z jego twarzy nawet
wtedy, gdy doszli już na właściwe piętro, zaś w drzwiach do mieszkania stanął Paul Hogg. Isabel
ogarnęły nagle wątpliwości, czy aby na pewno dobrze zrobiła, mówiąc Jamiemu o tym
wszystkim; wbrew powszechnemu przekonaniu, mężczyźni na ogól wcale nie lubią słyszeć o
tym, że podobają się jakiejś kobiecie, jeżeli nie są skłonni odwzajemnić jej uczucia. W
przeciwnym wypadku to dla nich utrapienie, ciężar i kłopot. Z tego właśnie powodu mężczyźni
starają się unikać kobiet, które jawnie robią do nich słodkie oczy - i tak samo Jamie, wiedząc już
o wszystkim, postara się za wszelką cenę schodzić z drogi Minty Auchterlonie. Isabel ani trochę
nie było szkoda, że będzie ją teraz trzymał na dystans. To byłoby okropne, pomyślała nagle:
Jamie usidlony przez Minty, kolejna pozycja na jej liście zdobyczy - odrażająca ewentualność!
Isabel nie chciała nawet dopuścić myśli, że mogłoby tak się stać naprawdę. Ale właściwie
dlaczego, zadała sobie pytanie. Bo czuję się za niego odpowiedzialna, chcę go chronić - i nie
zniosę, żeby miał go ktoś inny. Nawet Cat? To był kolejny krok w tym rozumowaniu: czy Isabel
naprawdę chciała, żeby Jamie wrócił do Cat, czy może bawiła się tylko myślą o tym, bezpieczna
w swojej pewności, że nigdy do tego nie dojdzie?
Na takie rozważania nie było jednak czasu. Paul Hogg przywitał ich serdecznie i
zaprowadził do salonu, tego samego salonu, gdzie wisiał Crosbie pomylony z Cowiem oraz
jaskrawy, pełen życia Peploe. Zastali tam już dwójkę gości; przy prezentacji Isabel skojarzyła,
kim są ci ludzie. Mężczyzna był prawnikiem, adwokatem z ambicjami do kariery politycznej, zaś
kobieta - felietonistką jednej z edynburskich gazet. Isabel od czasu do czasu czytywała jej teksty,
lecz generalnie uważała je za nużące. Mało ją ciekawiły przyziemne szczegóły życia publicystki,
które wydawały się stanowić główną treść tych felietonów. Zastanawiając się, czy rozmowa też
będzie się toczyła w tym samym tonie, spojrzała na tę kobietę i zobaczyła miły, zachęcający
uśmiech. Natychmiast się zreflektowała, uznając, że być może warto zrobić wysiłek. Prawnik,
uśmiechnięty równie szeroko, serdecznie uścisnął prawicę Jamiego. Dziennikarka także
przyjrzała się Jamiemu, a potem zerknęła przelotnie na Isabel, która pochwyciła to błyskawicznie
spojrzenie i momentalnie zorientowała się, że zostali uznali za parę, parę „w tym sensie”. Teraz
nastąpi rewizja opinii na mój temat, pomyślała, i nie pomyliła się, bo publicystka opuściła oczy,
mierząc wzrokiem jej sylwetkę i figurę. Jakież to oczywiste, westchnęła w myślach Isabel; a
jednak odczuła osobliwą przyjemność - ktoś pomyślał, że ten mężczyzna, dużo młodszy od niej i
do tego taki przystojny, jest jej partnerem. Tamta druga kobieta na pewno zazdrości, bo jej
własny mężczyzna, po całej nocy spędzonej nad książkami w Bibliotece Adwokackiej, jest
zmęczony i wygląda niezbyt korzystnie, a poza tym nie chce mówić o niczym innym, jak tylko o
polityce; w rozmowie z politykiem najwidoczniej tego tematu nie sposób uniknąć. A więc
dziennikarka myśli sobie teraz: ta cała Isabel ma świetnego faceta - patrzcie tylko na niego - ja
też bym tak chciała, jeśli mam być stuprocentowo szczera... Isabel przerwała ten bieg myśli,
zadając sobie pytanie, czy to jest właściwe, w sprawach tak istotnych jak ta pozwalać ludziom
wyciągać mylne wnioski? Czy może należy wyprowadzać ich z błędnego przeświadczenia?
Zdarzały się chwile, kiedy bycie redaktorem naczelnym „Przeglądu Etyki Stosowanej” potrafiło
być uciążliwe; niezwykle trudno było wyjść z pracy. I ciężko zapomnieć, jak powiedziałby
profesor... no, profesor... pan profesor.
Nadszedł czas na entree Minty, która do tej pory była w kuchni, a teraz zjawiła się w
salonie, niosąc srebrną tacę z kanapkami. Postawiła ją na stole i przywitała się z prawnikiem,
całując go w oba policzki. Rob, od czasu naszego ostatniego spotkania głosowałam na ciebie
dwa razy. Dwa razy! Do dziennikarki: Kirsty, jak milo, że udało ci się przyjść. Tak nagle to
wszystko wymyśliliśmy... I wreszcie do Isabel: Isabel! Tylko tyle, lecz jej oczy błysnęły nagle
zupełnie innym światłem; zmiana była subtelna, ale zauważalna. Jamie, prawda? Dobrze
zapamiętałam? Język ciała zmienił się w jednej chwili: po powitaniu Minty stanęła bliżej
Jamiego, a Isabel zauważyła z satysfakcją, że Jamie nieznacznie się odsunął, jak magnes zbliżony
do jednoimiennego bieguna innego magnesu.
Do grupy dołączył Paul, który przedtem był zajęty przygotowywaniem drinków. Każdy
wziął swój kieliszek i zaczęło się. Konwersacja nie była trudna - przeciwnie, nadspodziewanie
łatwa, tak przynajmniej wydawało się Isabel. Paul zagadnął Roba o toczącą się właśnie kampanię
i otrzymał niezwykle szczegółowy opis walki o wyborców. Nazwiska protagonistów były
powszechnie znane: chorobliwy egocentryk oraz niepoprawny kobieciarz toczyli słowną walkę o
jakiś mało istotny stołek. Potem Minty rzuciła nazwiskiem innego polityka, które Rob skwitował
prychnięciem, Kirsty zaś znacząco pokiwała głową. Jamie nie mówił nic; nie znał się na
politykach.
Niedługą chwilę później zajął się rozmową z Kirsty; Isabel zauważyła, że wymieniają
uwagi na temat pewnego zajścia, które kiedyś miało miejsce w kręgach orkiestry Szkockiej
Opery Narodowej. Nagle zorientowała się, że obok niej stoi Minty i poczuła na ramieniu
delikatny uścisk jej dłoni. Minty zaprowadziła ją w pobliże kominka, na którym stało jeszcze
więcej zaproszeń niż poprzednio, ale tym razem Isabel nie mogła ich przeczytać (z wyjątkiem
jednego, które było wydrukowane dużą czcionką - zapewne po to, żeby ułatwić czytanie
późniejszym gościom adresata).
- Jestem bardzo zadowolona, że znalazłaś czas, żeby nas odwiedzić - powiedziała Minty,
zniżając glos.
Isabel zrozumiała, że to, o czym będzie teraz mowa, nie może dotrzeć do postronnych
uszu, więc odpowiedziała takim samym półszeptem:
- Wyczułam, że chcesz ze mną porozmawiać.
Minty uciekła nieco wzrokiem w bok.
- Faktycznie, mam do ciebie pytanie - przyznała. - Jak rozumiem, interesujesz się firmą
McDowell’s: Słyszałam, że rozmawiałaś z Johnnym Sandersonem.
Tego Isabel się nie spodziewała. Czyżby ktoś doniósł Minty o jej naradzie z Johnnym na
wczorajszej degustacji whisky?
- Tak, rozmawiałam z nim. Znamy się trochę.
- A on z kolei rozmawiał z ludźmi z McDowell’s. Niby nic dziwnego, w końcu tam
pracował.
Isabel skinęła głową.
- Wiem o tym.
Minty wypiła łyczek wina.
- Pozwól zatem, że cię spytam: dlaczego interesujesz się tą firmą? Najpierw pytasz o nią
Paula, potem zaczynasz rozmowy z Johnnym Sandersonem i tak dalej, i tak dalej. Dziwi mnie to
twoje nagłe zainteresowanie. Nie pracujesz w finansach, mam rację? Więc po co chcesz tyle
wiedzieć o naszych sprawach?
- Waszych? O ile mi wiadomo, nie pracujesz w McDowell’s.
Minty błysnęła zębami w uśmiechu, który miał wyrażać wyrozumiałość.
- Moje sprawy są blisko związane ze wszystkim, co dotyczy Paula. Było nie było, jestem
jego narzeczoną.
Isabel zastanawiała się przez chwilę. Obejrzała się na Jamiego stojącego po drugiej
stronie pokoju. Wymienili spojrzenia. Nie potrafiła się zdecydować, jak ma teraz postąpić. W
żaden sposób nie mogła zaprzeczyć, że interesowała się firmą - dlaczego wiec nie powiedzieć
prawdy?
- Byłam zainteresowana tą firmą - zaczęła. - Byłam, ale już nie jestem. - Zawiesiła głos.
Minty obserwowała ją bacznie, łowiąc każde słowo. - Przestałam się zajmować tą sprawą, ale
leżała mi ona na sercu, przyznaję. Trzeba ci wiedzieć, że niedawno widziałam na własne oczy,
jak młody człowiek spadł z wysokiego balkonu i zabił się. Byłam ostatnią osobą, którą on widział
na tym świecie, i czułam się w obowiązku zbadać, jak do tego doszło. Jak ci wiadomo, ten
człowiek pracował w McDowell’s. Wiedział, że w firmie coś jest nie w porządku. Chciałam
sprawdzić, czy między tymi dwoma faktami nie ma jakiegoś związku. To wszystko.
Isabel patrzyła uważnie, jakie wrażenie jej słowa zrobią na Minty. Jeśli ta kobieta była
morderczynią, wtedy to, co ona jej powiedziała, było równoznaczne z postawionym wprost
oskarżeniem. Ale Minty nawet nie zbladła. Stała zupełnie spokojna, bez żadnych oznak szoku ani
paniki, a kiedy się odezwała, jej głos był całkiem spokojny:
- Doszłaś wiec do wniosku, że ktoś postanowił pozbyć się tego człowieka. Trafnie się
domyślam?
Isabel skinęła głową.
- Miałam taką hipotezę i czułam, że muszę to sprawdzić. Ale dowiedziałam się różnych
rzeczy i nie znalazłam żadnych dowodów na to, że w firmie było coś nie tak.
- A mogę zapytać, kto miałby to zrobić?
Isabel poczuła, jak serce mocno wali jej w piersi. To był świetny moment, żeby
powiedzieć: ty. Zamiast tego jednak odrzekła:
- Ktoś, kto bał się zdemaskowania, rzecz jasna.
Minty odstawiła swój kieliszek i przyłożyła palce do skroni, masując ją delikatnie, jakby
to miało jej pomóc zebrać myśli.
- Widzę, że masz bujną wyobraźnię. Szczerze jednak wątpię, żeby tak to mogło wyglądać
- powiedziała. - A w każdym razie powinnaś mieć dość rozsądku, żeby nie słuchać tego, co mówi
Johnny Sanderson. Wiedziałaś o tym, że poproszono go, aby złożył wymówienie?
- Wiedziałam, że odszedł z firmy, ale nikt nie mówił mi, w jakich okolicznościach.
Minty ożywiła się nagle.
- Cóż, być może należało się tego dowiedzieć. Stracił wspólny język z resztą ludzi w
firmie, bo nie potrafił przystosować się do nowych warunków. Wiele rzeczy się zmieniło. Ale nie
chodziło tylko o to. Johnny był podejrzewany o nadużycie informacji służbowej. Wiesz, co to
znaczy? Że manipulował rynkiem, wykorzystując poufne dane. Jak sądzisz, za co on żyje na
takim poziomie?
Isabel nie odpowiedziała, bo nie miała pojęcia, na jakim poziomie żyje Johnny Sanderson.
- Ma mieszkanie w Perthshire - poinformowała ją Minty - I cały dom na Heriot Row.
Oprócz tego drugi dom w Portugalii i tak dalej, i tak dalej. Tu i tam, posiadłość na posiadłości, a
co jedna, to większa.
- Przecież nigdy nie wiadomo, skąd ludzie biorą pieniądze - zaprotestowała Isabel. -
Istnieją na tym świecie takie rzeczy jak spadek. Johnny mógł odziedziczyć fortunę.
- Ojciec Johnny’ego Sandersona był pijakiem. Jego biznes dwa razy znalazł się pod
sekwestrem sądowym. Wiele po sobie nie zostawił.
Minty wzięła kieliszek z powrotem do ręki.
- Nie wolno wierzyć w ani jedno słowo Johnny’ego Sandersona - powiedziała. - Ten
człowiek nienawidzi firmy McDowell’s i wszystkiego, co się z nią wiąże. Posłuchaj mojej rady i
trzymaj się od niego z daleka.
Tym razem w jej spojrzeniu było ostrzeżenie. Cóż, Minty ostrzegła ją, aby nie zadawała
się z Johnnym. I to był już koniec rozmowy: Minty zostawiła Isabel i powróciła do Paula. Isabel
przez chwilę nie ruszyła się z miejsca, przyglądając się obrazowi wiszącemu w pobliżu kominka.
Czas się pożegnać, pomyślała. Gospodyni wyraźnie dała mi do zrozumienia, że moja obecność
przestała już być pożądana w tym towarzystwie. Poza tym niedługo w muzeum ma się zacząć
odczyt o Becketcie.
24
Odczyt w muzeum udał się znakomicie. Frekwencja dopisała, a profesor Butler był w
świetnej formie. Beckett wyszedł cało z profesorskich wywodów; Isabel odetchnęła ze sporą
ulgą. Po wykładzie słuchaczy zaproszono na przyjęcie, gdzie spotkała kilku starych znajomych,
którzy także przyszli na wykład profesora Butlera. Humor zdążył jej się już poprawić, co
zawdzięczała w równym stopniu temu, że Beckett ocalał, jak też spotkaniu ze znajomymi.
Rozmowa z Minty była nieprzyjemna, lecz Isabel doskonale zdawała sobie sprawę, że mogło być
gorzej. Nie spodziewała się, że Minty zacznie obrzucać błotem Johnny’ego Sandersona, ale z
drugiej strony, nie mogła też przewidzieć, że narzeczona Paula dowie się o jego spotkaniu z
Isabel. Pewnie nie było w tym nic dziwnego; w końcu w Edynburgu wszystko zawsze musi się
rozejść, przykładem choćby romans Minty z Ianem Cameronem. Sama Minty zapewne nie miała
zielonego pojęcia, że ludzie wiedzą doskonale, co się święci.
Isabel była ciekawa, co dała Minty ich dzisiejsza rozmowa. Być może dziewczyna
przestała się bać, że Isabel może jej czymś zagrozić - bardzo wyraźnie wszak oświadczyła, że nie
zamierza się dłużej interesować wewnętrznymi sprawami firmy McDowell’s. A nawet jeśli
Minty maczała palce w tragicznym wypadku Marka Frasera (a Isabel była już całkiem pewna, że
to niemożliwe, sądząc po tym, jak Minty zareagowała, słysząc jej opowieść), to musiała dojść do
wniosku, że Isabel nie udało się ustalić, jak się sprawy miały. Nie zanosiło się więc na to, żeby
jeszcze kiedyś spotkała się z Minty Auchterlonie albo z tym nieszczęsnym pechowcem Paulem
Hoggiem. Poczuła, że w jakiś dziwny sposób będzie jej brakować tych ludzi, przedstawicieli
świata całkowicie odmiennego niż jej własny.
Pozostała na przyjęciu aż do chwili, kiedy ludzie zaczęli się rozchodzić, i zamieniła kilka
słów z profesorem Butlerem.
- Ogromnie się cieszę, że moje wywody przypadły ci do gustu, moja droga. Nie wątpię, że
pewnego dnia będę miał więcej do powiedzenia na ten temat, ale na pewno nie przyjdzie mi do
głowy zmuszać cię do słuchania. W żadnym wypadku.
Isabel była mu wdzięczna za jego nienaganne maniery, towar coraz bardziej deficytowy w
nowoczesnych kręgach akademickich, gdzie eksperci wąskich specjalizacji, kompletnie
niezorientowani w szerokiej kulturze, nie dawali dojść do głosu tym, którzy mieli jakiekolwiek
pojęcie o grzeczności. Jakże często spotyka się takich filozofów na uczelniach, westchnęła w
myślach Isabel, którzy zawsze mówią tylko sami do siebie, ponieważ nie wiedzą, co to jest
uprzejma, taktowna dyskusja, a zasób ich wiedzy na temat świata poza ich własnym wydziałem
jest mocno ograniczony. Rzecz jasna, nie wszyscy są tacy. Isabel miała w głowie listę wyjątków,
która jednakowoż wydawała się z dnia na dzień coraz krótsza.
Kilka minut po dziesiątej wyszła z muzeum i skierowała się w górę Chambers Street, na
przystanek autobusowy na moście Jerzego IV. Stanęła w krótkiej kolejce oczekujących. Ulicą
coraz to przejeżdżała niespiesznie taksówka z zapalonym żółtym światłem na znak, że jest wolna,
ale Isabel postanowiła, że dziś pojedzie autobusem, który zawiezie ją do Bruntsfield; tam
wysiądzie prawie przed samymi drzwiami delikatesów Cat i pozostanie jej jeszcze miły
dziesięciominutowy spacer wzdłuż Merchiston Crescent, a potem własną ulicą.
Nadjechał autobus, punktualnie o czasie, jak Isabel przeczytała na rozkładzie jazdy
wiszącym na przystanku. Mogłaby poinformować o tym Grace, chociaż może lepiej nie, bo
zacznie się wygadywanie na zarząd transportu miejskiego: rzeczywiście, to bardzo pięknie, że
autobusy chodzą według rozkładu w nocy, kiedy nikt nimi nie jeździ. Nam punktualne autobusy
potrzebne są za dnia, kiedy mamy w mieście sprawy do załatwienia! Isabel wsiadła, kupiła bilet u
kierowcy i przeszła na tył pojazdu, na upatrzone siedzenie. Razem z nią jechało autobusem kilka
osób: mężczyzna w długim płaszczu, siedzący z głową zwieszoną na piersi, jedna obściskująca
się parka, ślepa i głucha na to, co się dookoła dzieje i wreszcie nastolatek z szyją owiniętą czarną
chustą, dzięki czemu wyglądał jak Zorro. Isabel uśmiechnęła się do siebie: oto nasza
rzeczywistość w skali mikro, pomyślała. Rozpaczliwa samotność, ślepa miłość oraz szesnasty rok
życia, który sam w sobie jest stanem ducha.
Chłopak wysiadł na tym samym przystanku co ona, ale poszedł w przeciwną stronę.
Isabel przecięła ulicę, wkraczając na Merchiston Crescent. Minęła wylot East Castle Road, a
potem West Castle Road. Od czasu do czasu mijał ją jadący ulicą samochód albo rowerzysta z
pulsującym czerwonym światełkiem na plecach, ale poza tym była całkiem sama.
Tak doszła do zakrętu w prawo, gdzie zaczynała się jej ulica, cicha aleja, gęsto porośnięta
drzewami. Jakiś kot przebiegł jej pod nogami, wskoczył na mur otaczający czyjś ogród i zniknął
z oczu; w domu na rogu ulicy zabłysło światło, a po chwili trzasnęły tam drzwi. Isabel ruszyła
chodnikiem w kierunku własnego domu, mijając po drodze szeroką drewnianą bramę posesji na
rogu, a potem starannie wypielęgnowany ogród swojego sąsiada. Kiedy doszła już do drzewa
rosnącego pod murem na skraju jej własnego ogrodu, zatrzymała się nagle. Około pięćdziesięciu
metrów dalej przy chodniku stały dwa samochody. Jeden rozpoznała, był to wóz syna sąsiadów.
Drugi, stylowy jaguar o szlachetnej linii, miał włączone światła postojowe. Isabel podeszła bliżej,
zajrzała do środka - zauważyła, że drzwi są zamknięte na zamek - po czym odwróciła się i
spojrzała na dom, przed którym wóz parkował. W oknach było ciemno, co mogło oznaczać, że to
nie tam bawi aktualnie właściciel jaguara. Isabel nie potrafiła wymyślić, w jaki sposób mogłaby
dać mu znać. Akumulator wytrzyma kilka godzin, ale potem samochód sam nie ruszy.
Cofnęła się do własnego domu i już chciała wejść, ale nie wiedzieć czemu przystanęła z
ręką na klamce od furtki. Przyjrzała się cieniom pod drzewem rosnącym za siatką i dostrzegła, że
coś się tam porusza. Poznała pręgowanego kota sąsiadów; zwierzak lubił czaić się pod drzewami.
Żałowała, że nie może go ostrzec przed Witalisem, który z całym prawdopodobieństwem mógłby
zapolować na kota, gdyby naszła go ochota na małe co nieco. Ponieważ jednak nie znała kociej
mowy, poprzestała na wysłaniu ostrzeżenia myślą.
Otworzyła furtkę i ruszyła ścieżką do głównych drzwi, pogrążonych w cieniu rzucanym
przez świerk i małą kępę brzózek rosnących na początku podjazdu; drzewa tłumiły światło
ulicznych latarni.
I w tym właśnie momencie poczuła dotyk strachu, irracjonalnego, lecz nie mniej przez to
lodowatego. Czy nie rozmawiała dziś z kobietą, która zdolna była z zimnym wyrachowaniem
wyreżyserować czyjąś śmierć? I czy nie usłyszała od niej słów ostrzeżenia?
Poszperała w kieszeni i wyciągnęła klucz, ale zanim wsunęła go do zamka, najpierw
pchnęła delikatnie drzwi. Ani drgnęły, były zamknięte. Włożyła klucz i przekręciła go w zamku,
słysząc szczęk mechanizmu i przesuwających się rygli. Ostrożnie otworzyła drzwi, weszła do
przedpokoju i po omacku zaczęła szukać kontaktu.
Isabel miała w domu alarm, ale z biegiem czasu zaczęła zaniedbywać środki ostrożności i
włączała go tylko wtedy, gdy wychodziła na całą noc. Gdyby alarm był ustawiony, byłaby teraz
spokojniejsza, a tak nie mogła mieć pewności, że nikt nie wszedł do jej domu. Rzecz jasna,
absurdem byłoby przypuszczać, że ktoś zakradł się tutaj pod jej nieobecność, sama myśl o tym
była niedorzeczna. Fakt, że Isabel odbyła szczerą rozmowę z Minty Auchterlonie, nie musiał
koniecznie oznaczać, że Minty za nią chodzi. Isabel wysiłkiem woli odsunęła od siebie tę myśl,
tak jak powinno się robić ze wszystkimi lękami. Kiedy się mieszka samemu, opanowanie jest
ważną rzeczą; nie można dać się przestraszyć byle czym, inaczej najmniejszy hałas, najcichsze
skrzypnięcie - a tych nie brakuje nocą w wiktoriańskim domu - powoduje paniczną trwogę. A
jednak Isabel nie potrafiła zapanować nad lękiem, który kazał jej zapalić wszystkie światła w
kuchni, a potem kolejno w każdym pokoju na parterze. Oczywiście, nie spostrzegła nic
podejrzanego i udała się na górę, gotowa za chwilę pogasić lampy. Lecz kiedy weszła do swojego
gabinetu, żeby sprawdzić automatyczną sekretarkę, powitało ją mruganie czerwonej diody; ktoś
zostawił dla niej wiadomość. Zawahała się przez moment, a potem postanowiła ją odsłuchać. Na
taśmie było tylko jedno nagranie.
Isabel, mówi Minty Auchterlonie. Chciałabym spotkać się z tobą jeszcze raz. Mam
nadzieję, że nie uraziłam cię moim dzisiejszym zachowaniem. Podam ci mój numer. Zadzwoń,
umówimy się na kawę, lunch albo coś w tym rodzaju. Dziękuję.
Wiadomość, choć niespodziewana, uspokoiła Isabel. Zapisała numer na jakimś świstku,
który wsunęła do kieszeni, po czym wyszła z gabinetu, gasząc za sobą światło. Przestała się bać;
czuła już tylko lekki niepokój i zachodziła w głowę, czego też Minty może jeszcze od niej chcieć.
Weszła do sypialni, dużego pokoju z oknami od frontu. Jedno z okien miało wykusz, w
którym pod ścianą stała wyściełana ława. Wychodząc, Isabel zostawiła zaciągnięte zasłony, i
teraz w sypialni było ciemno choć oko wykol. Zapaliła lampkę na nocnym stoliku. Lampka była
niewielka, w sam raz do czytania; jej światło rozlało się małą kałużą w ciemności wypełniającej
obszerny pokój. Dużego światła Isabel nie włączała; miała ochotę położyć się na chwilę,
najwyżej kwadransik, na zasłanym łóżku i poczytać, a dopiero potem zacząć przygotowywać się
do snu. Jej umysł wciąż pracował, to jeszcze nie była pora na dobranoc.
Zsunęła z nóg buty, wzięła książkę leżącą na toaletce i wyciągnęła się na łóżku. Czytała
opowieść o podróży do Ekwadoru, zabawną historię, pełną nieporozumień i niebezpieczeństw.
Książka była wciągająca, ale dziś jej myśli krążyły uparcie nad rozmową z Johnnym
Sandersonem, który był taki uczynny, pocieszał ją, jak umiał i powiedział, że może dzwonić do
niego, kiedy tylko będzie chciała. Byle przed północą, przypomniała sobie. Dla Isabel było
oczywiste, co Minty chciała osiągnąć, rzucając na Johnny’ego cień podejrzenia o handlowanie
informacją służbową; zamierzała odwieść ją na dobre od badania spraw firmy McDowell’s. No,
to już jest skandal. Isabel postanowiła nawet nie wspominać Johnny’emu o tym zajściu. A może
właśnie powinna? Gdyby o tym usłyszał, czy zmieniłby zdanie na temat całej tej sytuacji?
Możliwe, że mógłby przemyśleć wszystko jeszcze raz, gdyby dowiedział się, że Minty tak usilnie
starała się zniechęcić Isabel. Przyszło jej na myśl, żeby zadzwonić do Johnny’ego, teraz, zaraz, i
obgadać z nim tę sprawę; w przeciwnym razie groziła jej nieprzespana noc, spędzona na
samotnych rozmyślaniach.
Telefon stał obok łóżka; Isabel sięgnęła po niego. Wizytówka Johnny’ego tkwiła
pomiędzy stronicami jej kieszonkowego notesika. Wyjęła ją i odcyfrowała nagryzmolony numer
w słabym świetle nocnej lampki, po czym podniosła słuchawkę i wystukała ciąg cyfr na
klawiaturze.
Przez chwilę nic nie było słychać. A potem, tuż za drzwiami jej sypialni, rozległ się
niemożliwy do pomylenia, wysoki dźwięk komórkowego dzwonka.
25
Isabel zdrętwiała niby tknięta nagłym paraliżem i leżała tak na łóżku, ze słuchawką w
dłoni. Jej obszerna sypialnia była pogrążona w półmroku; poza małym kręgiem światła,
rzucanym przez nocną lampkę, wszystko spowijały cienie: szafki, zasłony w oknach, jej
niewielką garderobę. Kiedy już odzyskała władzę w kończynach, nie rzuciła się w pierwszym
odruchu do włącznika dużego światła, ale na pół zeskoczyła, na pół stoczyła się z łóżka, strącając
telefon na podłogę i najwyżej w dwóch susach była już przy drzwiach. Dla równowagi chwyciła
się grubej drewnianej poręczy i rzuciła się w dół po schodach, skacząc po dwa stopnie naraz.
Mogła się potknąć i spaść na łeb na szyję, ale jakoś udało się jej tego uniknąć, podobnie jak na
dole, w korytarzu, udało jej się nie poślizgnąć, biegnąc pędem do drzwi oddzielających korytarz
od przedpokoju. Wpadła na nie, a one odskoczyły, waląc z całej siły o ścianę. Pękł z hukiem
witraż, który je wypełniał. Isabel wrzasnęła odruchowo, słysząc hurgot tłukącego się szklą; w tej
samej chwili poczuła na ramieniu czyjąś dłoń.
- Isabel?
Zawirowała dookoła własnej osi, sięgając do kontaktu w kuchni. Światło wydobyło z
mrocznego korytarza postać Johnny’ego Sandersona. Stał tuż obok niej.
- Isabel. Przestraszyłem cię? Najmocniej przepraszam.
Isabel wytrzeszczyła na niego oczy. Uścisk jego dłoni był mocny, nieledwie sprawiał jej
ból.
- Co ty tu robisz? - Słysząc skrzeczący dźwięk własnego głosu, odruchowo odchrząknęła.
- Uspokój się - powiedział Johnny. - Naprawdę mi przykro, że cię wystraszyłem.
Przyszedłem się z tobą zobaczyć. Drzwi były otwarte. Zaniepokoiłem się trochę, bo w całym
domu było ciemno, więc pozwoliłem sobie wejść i sprawdzić, czy wszystko w porządku. Potem
wyszedłem do ogrodu, tak tylko, żeby się rozejrzeć. Bałem się, że ktoś mógł się włamać.
Isabel szybko przemyślała jego słowa. Brzmiało to prawdopodobnie. Ktoś, kto zastał
otwarty dom, pusty, bez właściciela, faktycznie miał powód do niepokoju i mógł wejść do
środka, żeby sprawdzić, czy nic się nie stało. Ale skąd w takim razie jego komórka wzięła się na
górze?
- Twój telefon - powiedziała, podchodząc do kolejnego kontaktu i zapalając światło. -
Zadzwoniłam do ciebie i usłyszałam sygnał.
Johnny spojrzał na nią dziwnie.
- Przecież mam telefon przy sobie - odparł. - Zobacz. - Sięgnął do kieszeni marynarki i
nagle zamarł. - A przynajmniej miałem.
Isabel wzięła głęboki wdech.
- Pewnie ci wypadł.
- Na to wygląda - zgodził się Johnny z uśmiechem. - Musiałaś się okropnie wystraszyć.
- Tak było.
- Cóż, w sumie nie dziwię się. Przepraszam cię jeszcze raz.
Isabel wykręciła rękę z jego uścisku; Johnny puścił ją wreszcie. Spojrzała na szczątki
witraża, leżące na podłodze. Jeszcze przed chwilą był na nim widok portu w Kirkcudbright; teraz
z kadłuba łodzi rybackiej zostały już tylko maleńkie szklane okruchy. I wtedy błysnęła jej w
głowie myśl, która wywróciła do góry nogami wszystkie dotychczasowe hipotezy: Minty miała
rację. To nie ją należało podejrzewać i sprawdzać, ale jego. Johnny’ego. Zbieg okoliczności
doprowadził Isabel do tej konkretnej osoby, która stała za tym, co odkrył Mark Fraser.
Isabel doznała olśnienia, nagłego i nieodparcie słusznego. Nie musiała się nawet nad tym
zastanawiać, kiedy tak stała w przedpokoju własnego domu, oko w oko z Johnnym Sandersonem.
Dobro stało się złem, jasność przeszła w mrok, w jednej chwili, płynnie, gładko. Ścieżka
wybrana w dobrej wierze okazała się ścieżką donikąd, która, urywając się ni stąd, ni zowąd,
kończyła bieg znakiem opatrzonym jednoznacznym napisem: Nie tędy droga. A ludzki umysł,
wybity z hipotez, które sobie stworzył, miał w tej sytuacji tylko dwa wyjścia: odrzucić tę nową
rzeczywistość albo przestawić się na jej tory. Minty mogła być faktycznie ambitną, bezwzględną,
rozwiązłą intrygantką (komplet grzeszków podany w eleganckim opakowaniu), ale nie
morderczynią, która wypycha młodych mężczyzn z wysokich balkonów. Zaś Johnny Sanderson,
wcielenie życzliwości, bywalec obyty w kręgach edynburskiej śmietanki towarzyskiej, był
jednocześnie chciwcem, a pieniądze skuszą każdego. A w sytuacji zagrożenia, kiedy cała sprawa
może wyjść na jaw, jakże łatwa staje się decyzja o usunięciu zawalidrogi. Isabel spojrzała na
Johnny’ego.
- Dlaczego do mnie przyszedłeś?
- Chciałem o czymś z tobą porozmawiać.
- O czym mianowicie?
Johnny uśmiechnął się.
- To chyba zły moment na rozmowę, teraz, po tym całym... zamieszaniu.
Isabel wytrzeszczyła na niego oczy, porażona niesamowitym tupetem tego człowieka.
- Sam jesteś winien całego tego zamieszania - zauważyła.
Johnny westchnął, jakby chciał dać do zrozumienia, że doprawdy, Isabel szuka dziury w
całym.
- Miałem zamiar tylko omówić z tobą pewną sprawę, którą ostatnio poruszyliśmy. To
wszystko.
Isabel milczała. Po dłuższej chwili Johnny podjął:
- Ale wrócimy do tego kiedy indziej. Wybacz mi, że cię wystraszyłem. - Odwrócił się i
spojrzał w kierunku schodów. - Czy mogę pójść po mój telefon? Mówiłaś, że jest w twojej
sypialni, jeśli się nie mylę. Pozwolisz?
Po odejściu Johnny’ego Isabel przyniosła z kuchni zmiotkę i śmietniczkę. Starannie
pozbierała co większe kawałki stłuczonego witraża i zawinęła je w gazetę. Resztę szklanej kaszy
zamiotła i wyniosła do kuchni na śmietniczce. Potem usiadła przy kuchennym telefonie i
wykręciła numer Jamiego.
Odebrał dopiero po kilku dzwonkach, co znaczyło, że już spał, a ona go obudziła.
- Bardzo cię przepraszam - powiedziała. - Musiałam się z tobą skontaktować.
- Nie ma sprawy - odrzekł Jamie zaspanym głosem.
- Czy mógłbyś do mnie przyjść? Jeszcze dziś?
- Dziś?
- Tak. Wyjaśnię ci wszystko, kiedy przyjdziesz. Proszę cię. I czy zgodzisz się zostać na
noc? Tylko dziś.
Kiedy odpowiedział, głos miał już całkowicie rozbudzony.
- Będę za pół godziny, w porządku?
Usłyszawszy taksówkę na ulicy, Isabel poszła do drzwi, żeby przywitać Jamiego.
Zobaczyła, że narzucił na siebie zieloną wiatrówkę, a w ręce niósł małą czarną podręczną torbę.
- Jesteś aniołem. Naprawdę.
Jamie pokręcił głową, jakby z cieniem niedowierzania.
- Nie pojmuję, o czym chcesz ze mną rozmawiać. No, ale w końcu od czego człowiek ma
przyjaciół?
Isabel zaprowadziła go do kuchni, gdzie czekała już zaparzona herbata. Posadziła
Jamiego na krześle i nalała mu filiżankę gorącego płynu.
- Nie uwierzysz, jaki miałam dziś pełen wrażeń wieczór.
Zaczęła mówić. W miarę rozwoju opowieści oczy Jamiego otwierały się coraz szerzej, ale
widać było, że nie wątpi w ani jedno słowo.
- Jak mogłaś mu uwierzyć? Nikt nie włazi do cudzego domu ot tak, tylko dlatego, że
drzwi były otwarte... O ile naprawdę były otwarte.
- Wątpię.
- No więc co on tutaj robił, do diabła? I po co przyszedł? Chciał cię załatwić?
Isabel wzruszyła ramionami.
- Podejrzewam, że mogło go ciekawić, co zamierzam robić dalej. Jeżeli to faktycznie on
jest tym, kogo przez cały ten czas szukaliśmy, to zapewne martwił się, że mogę mieć jakiś
dowód, na przykład dokumenty, które wskazywałyby na jego udział w handlu poufnymi
informacjami.
- Uważasz, że o to mu chodziło?
- Tak przypuszczam. Chyba że planował coś innego, ale na tym etapie to raczej mało
prawdopodobne.
- Więc co teraz?
Isabel wbiła wzrok w podłogę.
- Nie mam pojęcia. To znaczy: w tej chwili. Chyba powinnam już położyć się do łóżka.
Możemy obgadać to wszystko jutro. - Urwała na chwilę. - Czy to na pewno nie kłopot, żebyś
został na noc? Ja po prostu nie wytrzymam dziś sama w domu.
- Ależ oczywiście. To żaden kłopot - zapewnił ją Jamie. - Nie pozwolę, żebyś została dziś
sama, po tym wszystkim, co się wydarzyło.
- Grace zawsze trzyma jeden pokój gościnny gotowy, na wszelki wypadek -
poinformowała go Isabel. - Ma okna od tyłu. Możesz się tam położyć.
Zaprowadziła Jamiego na górę i pokazała pokój, a potem powiedziała mu dobranoc i
zostawiła go stojącego jeszcze w progu. Uśmiechnął się do niej i posłał jej całusa.
- Wiesz, gdzie jestem - powiedział. - Gdyby Johnny naszedł cię we śnie, wystarczy, że
wrzaśniesz.
- Dziś już raczej nie będziemy mieli z nim do czynienia - odparła Isabel. Czuła się teraz
bezpieczniej, ale mimo to pozostała jej świadomość, że sprawa Johnny’ego Sandersona jest
wciąż nierozwiązana i że to od niej zależy, czy i jak się ona zakończy. Dzisiejszej nocy miała
przy sobie Jamiego, ale co będzie jutro, co będzie pojutrze, kiedy zostanie sama?
26
Jeżeli nawet Grace zdziwiła się, zastawszy rano Jamiego w domu Isabel, to nie dała po
sobie niczego poznać. Siedział w kuchni, sam; kiedy stanęła w drzwiach, przez kilka chwil miał
taką minę, jakby usilnie szukał odpowiednich stów. Kłopotliwą ciszę przerwała sama Grace,
kładąc na stole poranną pocztę, którą podniosła z podłogi w przedpokoju.
- Cztery nowe artykuły - oznajmiła. - Wszystko etyka stosowana. Tego tu nigdy nie
brakuje.
Jamie spojrzał na stosik kopert.
- Zauważyła pani rozbite drzwi?
- Tak.
- W domu był nieproszony gość.
Grace zamarła.
- Tak też myślałam. A tyle lat jej powtarzam: włączaj alarm, po to go masz. Gdzie tam,
nigdy nie włączy. W ogóle mnie nie słucha. - Odetchnęła głęboko. - Ale tak naprawdę to nie
wiedziałam, co mam o tym myśleć. Przyszło mi do głowy, że może urządziliście sobie tu wczoraj
wieczór we dwoje.
Jamie wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Nie. Zadzwoniła po mnie i przyjechałem. Zostałem na noc... w pokoju gościnnym.
Opowiedział jej, co się wydarzyło, a Grace wysłuchała go w poważnym skupieniu. Kiedy
Jamie już zbliżał się do końca, do kuchni weszła Isabel. Zasiedli we trójkę przy stole i rozpoczęła
się dyskusja.
- Trzeba przyznać, że sytuacja zrobiła się całkiem poważna - powiedział Jamie. - To już
nie twoja liga. Musisz przekazać sprawę komu innemu.
Isabel spojrzała na niego skonsternowana.
- To znaczy komu?
- Policji.
- Ale czy my ustaliliśmy coś takiego, co można by przekazać policji? - zapytała Isabel. -
Nie mamy żadnych dowodów, nic. Wszystko, czym dysponujemy, to podejrzenie, że Johnny
Sanderson jest zamieszany w handel informacją służbową i że ten fakt może się w jakiś sposób
łączyć ze śmiercią Marka Frasera.
- Zastanawia mnie jedna rzecz - zauważył Jamie. - W McDowell’s też na pewno Johnny
był podejrzany. Wiesz od Minty, że to właśnie dlatego poproszono go o złożenie wymówienia.
Zatem skoro oni o wszystkim wiedzieli, to co mu za różnica, czy ty coś odkryjesz, czy nie?
Isabel zamyśliła się. Powód może się znaleźć.
- Może oni chcieli całą sprawę zatuszować, co Johnny’emu, rzecz jasna, bardzo
odpowiadało. Nie byłoby po jego myśli, gdyby ktoś z zewnątrz - czyli w tym wypadku my, ty i ja
- dowiedział się czegoś i zrobił aferę. Ręka rękę myje, to prawo rządzi w Edynburgu nie od dziś.
W zasadzie nie powinno nas to dziwić.
- A wczorajszy wieczór? - zapytał Jamie. - Teraz przynajmniej mamy na niego
konkretnego haka.
Isabel potrząsnęła głową.
- Nic na niego nie mamy - powiedziała. - Wczorajszy wieczór to żaden dowód. Opowie
policji tę swoją historyjkę, dlaczego to niby wszedł do mnie, a oni najprawdopodobniej uznają to
za wiarygodną wersję wydarzeń. Ani im postanie w głowie mieszać się do jakichś prywatnych
zatargów.
- Przecież możemy im opowiedzieć o naszych hipotezach na temat handlu informacjami
służbowymi - upierał się Jamie. - I o tym. czego dowiedziałaś się od Neila, i o tych obrazach.
Czy to nie wystarczy do wzbudzenia uzasadnionych podejrzeń z ich strony?
Isabel nie była przekonana.
- Nie wydaje mi się. Policja nie może zażądać wyjaśnień, skąd ktoś ma pieniądze. Nie na
tym polegają ich obowiązki,
- A Neil? - Jamie wciąż nie dawał za wygraną. - Neil powiedział ci, że Mark bał się
czegoś.
- Neil już przy mnie oświadczył, że nie pójdzie na policję i nie złoży zeznania w tej
sprawie - przypomniała mu Isabel. - W razie czego zapewne wyprze się, że w ogóle ze mną
rozmawiał. Gdyby teraz powiedział policji co innego niż za pierwszym razem, postawiliby mu
zarzut utrudniania śledztwa. Neil będzie siedział cicho, jeśli chcesz znać moje zdanie.
Jamie odwrócił wzrok w stronę Grace, chcąc się zorientować, czy uzyska poparcie z jej
strony.
- A pani jak sądzi? - zapytał. - Zgadza się pani ze mną?
- Nie - padła odpowiedź. - Nie zgadzam się.
Jamie spojrzał na Isabel, a Isabel uniosła brew. Zaczynało jej coś świtać w głowie.
- Złodziej złapie złodzieja - mruknęła. - Tak, jak powiedziałeś, Jamie, to już nie nasza
liga. Nie damy rady udowodnić żadnych finansowych machlojek, a w żadnym wypadku nie uda
nam się wykazać, że miały one jakikolwiek związek ze śmiercią. Marka Frasera. Prawdę mówiąc,
tutaj nie ma żadnego związku i zaczynam wątpić, czy słusznie robimy, doszukując się go.
Rozsądnie zatem byłoby, żeby Johnny Sanderson dowiedział się, że ta cała sprawa już nas nie
interesuje, że się wycofujemy. Dzięki temu będzie się trzymał ode mnie z daleka.
- Naprawdę uważasz, że on... mógłby zrobić ci coś złego? - zapytał Jamie.
- W nocy wystraszyłam się nie na żarty - odparła Isabel. - Sądzę, że mógłby. I chyba
właśnie znalazłam na to sposób: możemy powiedzieć Minty o tym, że on tutaj był, a potem
dopilnować, żeby ona przekazała mu, że wie o wszystkim. Mając świadomość tego, że Minty
orientuje się, jak zachowywał się względem mnie, Johnny przestraszy się i nie będzie próbował
żadnych dalszych kroków. Gdyby coś mi się stało, będzie się musiał liczyć z tym, że jeden z jego
największych wrogów natychmiast oskarży go wielkim głosem.
Jamie upewnił się:
- Chcesz powiedzieć, że mamy wybrać się na rozmowę z Minty?
Isabel skinęła głową.
- Z tym, że, szczerze powiedziawszy, mnie osobiście to przerasta. Nie wiem, jak ty...
Grace wstała od stołu.
- Nie - oznajmiła twardo. - Ja to zrobię. Powiecie mi, gdzie znajdę tę waszą Minty, a ja
tam pójdę i powiem jej wszystko, co trzeba. A potem, żeby każdy miał jasność w temacie,
poproszę na słówko pana Sandersona. Jak mu przemówię do rozsądku, to od razu zrozumie, że w
tym domu nie ma czego szukać.
Isabel zerknęła na Jamiego, a on skinął głową.
- Pani Grace potrafi być bardzo stanowcza - przytaknął, dodając szybko: - Rzecz jasna, z
zachowaniem nienagannej grzeczności.
- Rzecz jasna - potwierdziła z uśmiechem Isabel. Przez chwilę milczała, aż wreszcie
podjęła na nowo: - Wiecie, chyba jestem rażącym przykładem tchórzostwa moralnego. Ledwie
się otarłam o to mocno nieprzyjemne środowisko, a już wycofuję się w popłochu. Pełna,
bezwarunkowa kapitulacja.
- A czy możesz zrobić coś innego? - zapytał Jamie rozdrażnionym głosem. - Wmieszałaś
się w to z własnej woli i uczyniłaś wszystko, co było możliwe. Masz pełne prawo bronić własnej
skóry. Wykaż się rozsądkiem. Chociaż ten jeden raz.
- Zachowuję się jak tchórz - powiedziała cicho Isabel. - Wycofuję się, bo ktoś mnie
przestraszył. I o to mu właśnie chodziło.
- Niech ci będzie - niechętnie rzekł Jamie, a jego głos wibrował frustracją. - Powiedz
nam, jakie masz inne wyjście. Powiedz, co teraz zrobimy. Nie wiesz, co powiedzieć? To dlatego,
że nic ci już nie pozostało.
- Otóż to - przytaknęła Grace. - Pan Jamie ma rację, ty za to się mylisz. Nie jesteś
moralnym tchórzem. Jesteś ostatnią osobą, której zarzuciłabym tchórzostwo.
- Zgadzam się - rzekł Jamie. - Jesteś odważna Isabel. I za to cię kochamy. Jesteś
odważnym i dobrym człowiekiem i nawet o tym nie wiesz.
Kiedy Isabel poszła do swojego gabinetu, żeby przejrzeć poranną pocztę, Jamie i Grace
zostali sami w kuchni. Kilka minut po jej wyjściu Jamie spojrzał na zegarek.
- O jedenastej przychodzi do mnie uczeń - powiedział - ale mógłbym wpaść wieczorem i
zostać.
Grace zgodziła się, że to dobry pomysł, i przyjęła propozycję w imieniu swojej
chlebodawczyni.
- Jeszcze kilka dni, nie dłużej - poprosiła. - Jeśli to nie kłopot...
- Absolutnie nie. - Jamie pokręcił głową. - Nie zostawiłbym jej teraz samej z tym
wszystkim na głowie.
Grace dogoniła go jeszcze na ścieżce, przed domem, kiedy już wyszedł. Chwyciwszy go
za łokieć, obejrzała się przez ramię i zniżonym głosem powiedziała:
- Jest pan wspaniałym człowiekiem. Mówię poważnie. Większość młodych ludzi miałaby
to wszystko w nosie. Ale pan jest inny.
Jamie odwrócił wzrok, zmieszany.
- To żaden kłopot, naprawdę.
- Być może. Ale chciałam panu powiedzieć coś jeszcze. Cat dała kosza temu chłoptasiowi
w czerwonych portkach. Napisała o tym Isabel.
Jamie milczał, ale zamrugał kilka razy oczami.
Grace ścisnęła mocniej jego ramię.
- Isabel o wszystkim jej powiedziała - szepnęła. - Opowiedziała jej, jak to ten Toby
znalazł sobie dziewczynę na boku.
- Opowiedziała jej o tym?
- Tak. Cat strasznie się tym przejęła. Wybiegła od nas cała zapłakana. Chciałam z nią
porozmawiać, ale to jak grochem o ścianę.
Jamie zaczął się śmiać, ale szybko się opanował.
- Przepraszam. Wcale mnie nie cieszy, że ktoś sprawił Cat przykrość. Po prostu jestem
zadowolony, że teraz może dotarto do niej, co z tego Toby’ego za człowiek. Bo ja...
Grace skinęła głową.
- Gdyby Cat miała choć trochę rozumu, wróciłaby do pana.
- Dziękuję. Bardzo bym sobie tego życzył, ale nie wiem, czy to w ogóle możliwe.
Grace spojrzała mu głęboko w oczy.
- Mogę powiedzieć panu coś od serca? Nie obrazi się pan?
- Ależ skąd. Proszę walić śmiało. - Rewelacje, które przekazała mu Grace, podniosły go
na duchu i teraz był już w stanie wysłuchać wszystkiego.
- Te pana spodnie... - szepnęła Grace. - Są takie byle jakie. Jest pan idealnie zbudowany...
Przepraszam, że tak prosto z mostu. Zazwyczaj nie rozmawiam w ten sposób z mężczyznami. A
twarz ma pan po prostu posągową. Mówię panu: posągową. Ale musi się pan nosić... trochę
bardziej seksownie. Ta dziewczyna... Cóż, ona po prostu zwraca uwagę na takie rzeczy.
Jamie gapił się w nią jak sroka w gnat. Jeszcze nigdy w życiu od nikogo nie usłyszał nic
takiego. Grace z pewnością miała jak najlepsze chęci, ale szczerze mówiąc, Jamie nie bardzo
rozumiał, co jest nie tak z jego spodniami. Opuścił głowę, obejrzał swoje nogi i spodnie, a potem
podniósł wzrok na Grace.
I zobaczył, że gosposia kręci głową; nie z dezaprobatą, ale z żalem, jak za utraconą
szansą, za niewykorzystaną możliwością.
Jamie zjawił się u Isabel około siódmej, niosąc w ręku podręczną walizeczkę. Na
popołudnie Isabel zamówiła szklarzy; w miejscu stłuczonego witraża widniała teraz duża,
zwyczajna szyba. Kiedy przyszedł Jamie, Isabel była akurat w swoim gabinecie i pisała na
brudno jakiś list. Poprosiła go, aby poczekał chwilę w salonie, aż skończy. W pierwszej chwili,
kiedy otwierała mu drzwi, Jamiemu wydało się, że Isabel jest już w lepszym nastroju, ale gdy
skończyła list i zeszła na dół, do salonu, miała ponurą minę.
- Minty dzwoniła dziś dwa razy - oznajmiła. - Chcesz usłyszeć, co powiedziała?
- Oczywiście. Przez cały dzień nie myślę o niczym innym.
- Zdenerwowała się nie na żarty, kiedy Grace opowiedziała jej o tym, co się stało wczoraj
wieczorem. Obiecała, że ona i Paul natychmiast skontaktują się z Johnnym Sandersonem, i
wszystko wskazuje na to, że dotrzymała słowa. Potem zadzwoniła jeszcze raz i powiedziała, że
nic mi już z jego strony nie grozi. Podobno otrzymał jasne i wyraźne ostrzeżenie. Wydaje się, że
mieli na niego jakiegoś haka, o którym nie wiedzieliśmy. W każdym razie Johnny dał za
wygraną. I to tyle na ten temat.
- A Mark Fraser? Czy była mowa o tym, jak zginął?
- Nie - odrzekła Isabel. - Ani słowa. Ale jeśli chcesz znać moje zdanie, to nie wyklucza
możliwości, że to jednak Johnny Sanderson albo ktoś działający na jego polecenie wypchnął
Marka z balkonu, z tym, że nigdy nie uda nam się tego udowodnić. I Johnny dobrze o tym wie.
Tak więc wszystko wraca do normy. Finansjera pozamiatała swoje brudy pod dywan, wraz z
tragiczną śmiercią młodego człowieka. Dzień jak co dzień.
Jamie wbił wzrok w podłogę.
- Marni z nas detektywi, co?
Isabel uśmiechnęła się.
- Trudno zaprzeczyć - powiedziała. - Bardziej do nas pasuje miano beznadziejnych
amatorów. Fagocista i filozofka. - Zawiesiła głos na chwilę. - Ale chociaż ponieśliśmy tak
spektakularną moralną porażkę, jest w tym całym mętliku jedna rzecz, z której warto się
ucieszyć.
- Mianowicie? - zaciekawił się Jamie.
Isabel wstała.
- Wydaje mi się, że możemy za to wypić po szklaneczce sherry - oświadczyła. - Szampan
byłby tu raczej nie na miejscu. - Otworzyła barek i wyjęła dwie szklanki.
- A co konkretnie będziemy opijać? - chciał wiedzieć Jamie.
- Cat zerwała zaręczyny - oznajmiła Isabel. - Przez chwilę istniało poważne
niebezpieczeństwo, że moja bratanica zostanie żoną Toby’ego, ale przyszła tu dziś po południu,
popłakałyśmy sobie zdrowo i wszystko dobrze się skończyło. Toby to już historia, jak to się u
was mówi. Bardzo obrazowe określenie.
Jamie w duchu zgadzał się z Isabel: nieładnie jest oblewać czyjeś rozstanie szampanem.
Ale na kolację iść można, jak najbardziej. Isabel przyjęła jego zaproszenie.
27
Isabel nie lubiła niedokończonych spraw. Zaczęła badać okoliczności tragicznej śmierci
Marka Frasera, ponieważ żywiła przekonanie, że dotyczy jej to osobiście, czy jej się to podoba,
czy nie. Żeby zaś mieć poczucie, że do końca wypełniła swój moralny obowiązek, postanowiła
jeszcze raz zobaczyć się z Neilem i zrelacjonować mu, jakie rezultaty przyniosło jej dochodzenie.
To przecież on poprosił ją, aby zajęła się tą sprawą; czuła, że jest mu winna wyjaśnienie, jak
wszystko się potoczyło. Jeżeli cierpiał wyrzuty sumienia z powodu tego, że sam nic nie zrobił,
wiadomość o tym, że obawy Marka nie miały nic wspólnego z jego upadkiem z balkonu, mogła
przynieść mu pocieszenie.
Był jeszcze jeden powód, który kazał Isabel spotkać się z Neilem. Od czasu ich
pierwszego spotkania, wtedy, gdy zobaczyła, jak biega nago po mieszkaniu, Neil intrygował ją;
za nic nie mogła go rozgryźć. Rzecz jasna, poznali się w mało sprzyjających okolicznościach:
Isabel przeszkodziła mu w łóżku z Hen, co samo w sobie mogło wprawić go w zakłopotanie, ale
tutaj chodziło o coś więcej. Podczas tamtego pierwszego spotkania traktował ją bardzo
podejrzliwie, a na jej pytania odpowiadał z niezwykłą powściągliwością. Z drugiej strony, Isabel
nie miała postaw spodziewać się serdecznego przyjęcia - było jasne i zrozumiałe, że Neil ma
pełne prawo odnosić się z dystansem do każdego, kto wypytuje o Marka. A jednak coś jej
mówiło, że to jeszcze nie wszystko.
Postanowiła odwiedzić go nazajutrz po kolacji z Jamiem. Próbowała zapowiedzieć się
telefonicznie, ale w mieszkaniu nikt nie podnosił słuchawki. Neila nie sposób też było złapać w
biurze. W takich okolicznościach zdecydowała się na podjęcie ryzyka kolejnej niezapowiedzianej
wizyty.
Wchodząc po schodach, dokonała przeglądu wydarzeń, które zaszły od czasu, kiedy
ostatni raz była w tym domu. Minęło zaledwie kilka tygodni, a ona miała wrażenie, że
przepuszczono ją przez uniwersalną i stuprocentowo wydajną moralną wyżymaczkę. Jednak
mimo to nadal tkwiła w tym samym punkcie, z którego zaczęła. Nacisnęła przycisk dzwonka.
Drzwi otworzyła Hen, tak jak poprzednio. Tym razem przywitała ją serdeczniej i od razu
zapytała, czy Isabel ma ochotę napić się wina. Isabel odparła, że owszem, ma,
- Prawdę mówiąc, przyszłam zobaczyć się z Neilem - wyjaśniła. - Chciałabym jeszcze raz
z nim porozmawiać. Oby tylko się zgodził.
- Zgodzi się, proszę się nie martwić - zapewniła ją Hen. - Co prawda, jeszcze nie wrócił,
ale spodziewam się go lada chwila.
Isabel nagle przypomniała sobie, jak podczas jej poprzedniej wizyty Hen okłamała ją, że
Neila nie ma w domu, a ona potem zobaczyła go, jak przebiega nago przez korytarz do swojego
pokoju. Już miała się uśmiechnąć, ale nie zrobiła tego.
- Wyprowadzam się - rzuciła Hen jakby mimochodem. - Wyfruwam stąd. Dostałam pracę
w Londynie i tam będę mieszkać. Wie pani: nowe wyzwania, nowe możliwości.
- Oczywiście - przytaknęła Isabel. - Na pewno już się pani nie może doczekać.
- Ale będzie mi brakowało tego mieszkania - powiedziała Hen. - A do Szkocji na pewno
kiedyś wrócę. Wszyscy zawsze wracają.
- Ja w każdym razie wróciłam - oświadczyła Isabel. - Przez kilka lat mieszkałam w
Cambridge, następnie przez jakiś czas w Stanach, a potem wróciłam. Wszystko wskazuje na to,
że na dobre.
- No, najpierw tych kilka lat musi upłynąć. - Hen uśmiechnęła się. - A potem się zobaczy.
Ciekawe, co z Neilem, pomyślała Isabel. Zostanie tutaj, czy też może Hen zabierze go ze
sobą? Coś jej mówiło, że raczej to pierwsze. Zapytała.
- Neil zostaje - odpowiedziała Hen. - Tutaj ma pracę.
- Nie wyprowadzi się z tego mieszkania?
- Wydaje mi się, że nie. - Zamilkła na chwilę. - On się z tym trochę szarpie, ale w końcu
wszystko sobie ułoży. Bardzo przeżył śmierć Marka. Dla nas wszystkich to był ciężki cios, ale
dla niego szczególnie.
- Przyjaźnili się?
Hen skinęła głową.
- Na ogół dobrze im się układało. Chyba mówiłam już pani o tym poprzednim razem.
- Tak, tak - potwierdziła Isabel. - Oczywiście.
Hen sięgnęła po butelkę z winem, którą postawiła na stole, i dolała sobie.
- Wie pani - zaczęła - do tej pory staje mi przed oczami tamten wieczór. Ten, kiedy Mark
miał wypadek. Nie mogę przestać o tym myśleć. Nachodzi mnie to o najróżniejszych porach.
Myślę o tym, jak siedział tutaj, ostatni raz, w ostatnich godzinach swojego życia. Potem, jak
siedział na koncercie i słuchał utworów McCunna. Znam tę muzykę. Mama grywała to u nas w
domu. Myślę o tym, jak słuchał jej Mark.
- Bardzo pani współczuję - powiedziała Isabel. - Wyobrażam sobie, jak pani z tym ciężko.
- McCunn, pomyślała, „Kraina Góry i Wysokiej Wody”. Taki romantyczny utwór. I wtedy nagle
w głowie Isabel zaświtała myśl, która sprawiła, że na jedną chwilę jej serce przestało bić.
- Znała pani program tamtego koncertu? - zapytała głosem tak cichym, że Hen aż rzuciła
jej zaskoczone spojrzenie.
- Znałam. Nie przypomnę sobie już teraz innych utworów, ale pamiętam, że widziałam
McCunna.
- Widziała pani?
- Przeglądałam program - wyjaśniła Hen, spoglądając zdziwionym wzrokiem na Isabel. -
Tam zauważyłam nazwisko. Czy to takie ważne?
- Ale skąd miała pani program? Ktoś go pani dał?
Hen ponownie obdarzyła Isabel spojrzeniem mówiącym wiele o sensowności zadawanych
przez nią pytań.
- Wydaje mi się, że znalazłam go tutaj, w mieszkaniu. Chyba nawet teraz wiem, gdzie on
leży. Chce go pani zobaczyć?
Isabel skinęła głową. Hen wstała i zaczęła przerzucać papiery zalegające na jednej z
półek.
- Proszę bardzo. Jest. Widzi pani? Tutaj jest ten McCunn i cała reszta.
Isabel wzięła program. Jej ręce drżały.
- Czyj to program?
- Nie wiem. - Hen wzruszyła ramionami. - Pewnie Neila. Wszystkie rzeczy w tym
mieszkaniu są albo moje, albo Neila, albo... Marka.
- To raczej program Neila - powiedziała Isabel cicho. - Mark nie wrócił z koncertu.
- Nie rozumiem, dlaczego nagle ten program zrobił się taki ważny. - Hen skrzywiła się,
sprawiała wrażenie lekko poirytowanej.
Isabel wykorzystała tę okazję, żeby skończyć rozmowę i wymknąć się.
- Poczekam na Neila na dole - powiedziała. - Nie chcę pani dłużej przeszkadzać.
- Chciałam właśnie się wykąpać - poinformowała ją Hen.
- Oczywiście, oczywiście - przytaknęła szybko Isabel. - Proszę sobie nie przeszkadzać.
Czy Neil wraca z pracy pieszo?
- Tak. - Hen wstała. - Będzie szedł od strony Tollcross. Chodzi tamtędy, bo tam są pola
golfowe.
- Wyjdę mu naprzeciw - postanowiła Isabel. - Jest piękny, ciepły wieczór. Mam ochotę na
spacer.
Wyszła na ulicę. Ze wszystkich sił starała się opanować i oddychać równomiernie.
Zobaczyła, że Soutar Mydlarz, jak Hen nazywała chłopca mieszkającego na dole, ciągnie
swojego psa na smyczy w kierunku małego trawnika na skraju jezdni. Zrównawszy się z nim,
przystanęła, żeby zamienić kilka słów.
- Ładny piesek.
Soutar Mydlarz zadarł głowę, patrząc na Isabel.
- Wogle mie nie lubi ten pies. I nic, tyko by żar.
- Psy zawsze są głodne - powiedziała Isabel. - Tak to już z nimi jest.
- Aha, no właśnie, ten to głodomór jes jakiś, tak moja mama mówi. Żre jak najenty, a na
spacer mu się nie chce.
- Ale i tak cię lubi, na pewno.
- Wogle mie ten pies nie lubi.
Dłużej rozmowy nie sposób było ciągnąć. Isabel rozejrzała się, spoglądając w stronę pól
golfowych. Dostrzegła dwie postacie, podążające ścieżką ukośnie przecinającą murawę. Jedną z
nich był wysoki mężczyzna w lekkim płaszczu przeciwdeszczowym koloru khaki. Mógł to być
Neil. Isabel ruszyła mu naprzeciw.
To istotnie był Neil. Przez chwilę Isabel wydawało się, że jej nie poznał, ale potem
uśmiechnął się i przywitał się z nią uprzejmie.
- Przyszłam się z panem zobaczyć - powiedziała. - Hen mówiła, że będzie pan tędy wracał
do domu, więc postanowiłam wyjść panu na spotkanie. Piękny mamy dziś wieczór.
- W rzeczy samej, bardzo przyjemny.
Neil spojrzał na nią, czekając, co powie dalej. Wyglądał na zaniepokojonego, ale w
zasadzie trudno było mu się dziwić.
Isabel zrobiła głęboki wdech.
- Dlaczego pan wtedy mnie odwiedził? - zapytała. - Dlaczego przyszedł pan porozmawiać
o tym, że Mark się czegoś bał?
Odpowiedź padła natychmiast, ledwie Isabel zdążyła skończyć swoje pytanie.
- Ponieważ gryzło mnie, że nie powiedziałem pani całej prawdy.
- I nadal ukrywają pan przede mną.
Neil podniósł wzrok na Isabel, a ona zauważyła, że kostki dłoni ściskającej rączkę
nesesera pobielały.
- Nie dowiedziałam się od pana, że pan też był na tym koncercie. Bo był pan tego
wieczoru w Usher Hall, prawda?
Przytrzymała wzrokiem jego spojrzenie, obserwując emocje, które odbijały się w jego
oczach, jedna za drugą, szybko, jak w kalejdoskopie. Najpierw błysnął w nich gniew, ale prawie
natychmiast wyparł go strach.
- Wiem, że pan tam był - powiedziała Isabel. - A teraz mam na to dowód. - Nie była to do
końca prawda, ale wydawało jej się, że nawet taka półprawda wystarczy, przynajmniej w tej
chwili.
Neil otworzył usta.
- Ja...
- Czy miałeś coś wspólnego z jego śmiercią, Neil? Powiedz: tak czy nie? Zostaliście w
loży sami, wszyscy inni już wyszli. Tak było, prawda?
Spuścił wzrok; nie mógł dłużej znieść jej spojrzenia.
- To prawda. Byłem tam.
- Rozumiem - powiedziała Isabel. - Co zaszło?
- Posprzeczaliśmy się - odparł. - Ja zacząłem. Byłem zazdrosny, że Mark kręci z Hen. Nie
mogłem tego znieść. Zaczęliśmy się kłócić i w pewnym momencie pchnąłem go w ramię.
Chciałem w ten sposób podkreślić, że mówię poważnie. Tylko tyle. Ale on stracił równowagę,
zatoczył się i przeleciał przez balustradę.
- A czy teraz mówisz mi prawdę? - Kiedy Neil podniósł wzrok, żeby odpowiedzieć,
Isabel zajrzała mu głęboko w oczy i już wiedziała. Rzecz jasna, pozostawała jeszcze jedna
kwestia, mianowicie dlaczego Neil był zazdrosny, że Mark romansuje z Hen - czy to jednak
naprawdę było aż tak ważne? Isabel uznała, że nie; wiele jest źródeł miłości i zazdrości, ale
każde z nich bije jednakowo mocno i obficie.
- Mówię prawdę - odparł Neil powoli. - Ale przecież rozumie pani, że nie mogłem
nikomu o tym powiedzieć. Oskarżyliby mnie, że wypchnąłem go z balkonu, a ja przecież nie
mogę udowodnić, że nie miałem takiego zamiaru. Nie było żadnych świadków tego, co zaszło. A
nawet gdyby się znaleźli, to i tak skończyłoby się w sądzie. W świetle prawa byłbym winny
zabójstwa, bo zaatakowałem człowieka, a on na skutek mojego zachowania stracił życie, i
nieważne, że nie zrobiłem tego celowo, że to miało być tylko lekkie popchnięcie. Bo tak miało
być, naprawdę. Ja nie chciałem, naprawdę nie chciałem... - Umilkł na chwilę. - A dlaczego potem
nikomu nie powiedziałem? Ze strachu. Zwyczajnie ze strachu. Wiedziałem, jak będę się czuł,
kiedy nikt nie będzie chciał mi uwierzyć.
- Ja ci wierzę - powiedziała Isabel.
Obok przeszedł jakiś mężczyzna, który żeby ich ominąć, musiał zejść ze ścieżki na trawę.
Pewnie zastanawia się, pomyślała Isabel, jakież to istotne kwestie dwoje ludzi omawia tak
zawzięcie pod wieczornym niebem. I odpowiedziała mu w myślach: Porządkujemy jedno ludzkie
życie. Żegnamy zmarłego, odchodzącego na wieczny spoczynek. Próbujemy doprowadzić do
tego, aby człowiek potrafił sobie wybaczyć, a czas zaczął leczyć rany.
Z kwestiami tego rodzaju mocuje się niejeden filozof, pomyślała Isabel. Przebaczenie to
popularny temat studiów filozoficznych, podobnie jak kara. Istnieje potrzeba karania, nie dlatego,
że karząc winnych, czujemy się lepiej - w ostatecznym rozrachunku okazuje się, że wcale tak nie
jest - ale dlatego, że kara doprowadza do powstania równowagi moralnej. Kara określa winę;
dzięki niej mamy poczucie, że na tym świecie istnieje sprawiedliwość. A jednak w świecie, gdzie
rządzi sprawiedliwość, karze się tylko tych, którzy mają złe zamiary, którzy rozmyślnie czynią
zło. Zaś ten młody człowiek, którego Isabel dopiero teraz zaczęła rozumieć, nie działał z
rozmysłem. Nie chciał skrzywdzić Marka - ani mu to przez myśl nie przeszło - zatem nie było
absolutnie żadnego uzasadnienia ku temu, aby obarczyć go odpowiedzialnością za tragiczny
wypadek, będący konsekwencją jego zachowania, które miało być przecież niczym innym, jak
tylko gestem wyrażającym irytację. Jeżeli szkockie prawo karne przewiduje odmienną
klasyfikację tego czynu, należy powiedzieć wprost, że w sensie moralnym to prawodawstwo jest
po prostu niesłuszne. I już.
Neil był kompletnie zdezorientowany. Wyszło na to, że u podstaw całej sprawy legł seks
oraz jego własny brak zdecydowania i niedojrzałość. Co by to dało, gdyby teraz poniósł karę za
coś, czego nigdy nie chciał zrobić? Jedynym tego skutkiem byłoby kolejne zmarnowane życie, bo
świat, jeżeli o to chodzi, wcale nie stałby się przez to sprawiedliwszy.
- Tak, wierzę ci - powtórzyła Isabel i umilkła. Decyzja była w istocie całkiem prosta. Aby
ją podjąć, wcale nie trzeba być filozofką moralistką. - I na tym, jak sądzę, zakończymy tę sprawę.
To był wypadek. Żałujesz tego, co się stało. I to wystarczy.
Spojrzawszy na Neila, zobaczyła, że oczy ma pełne łez, więc wzięła go za rękę i trzymała
ją długo, aż w końcu mogli ruszyć z miejsca.