Cowie Vera Wspomnienia

background image

5

1

D

om pozosta³ nie zmieniony. Kiedy Ed jecha³ przez park, dom, wznie-

siony na wzgórzu, nadal górowa³ nad okolic¹. Ostre czerwcowe s³oñce nadawa³o

ciep³y odcieñ ró¿owej cegle, krzewy bukszpanu sta³y proste i równo przystrzy¿o-

ne, kwit³y ró¿e, tarasy z bia³ego kamienia lœni³y, g³adkie i czyste. Mê¿czyzna po-

szed³ za du¿ymi strza³kami, które wskazywa³y drogê na parking. Dopiero wtedy

zobaczy³ pierwsze zmiany. Tam, gdzie kiedyœ by³y zaroœla i ogród warzywny, te-

raz rozci¹ga³ siê szeroki pas asfaltu zajêty przez samochody i autokary. W staj-

niach mieœci³ siê sklep z pami¹tkami, w którym sprzedawano upominki ozdobio-

ne wizerunkiem domu, i kawiarnia, gdzie mo¿na by³o napiæ siê herbaty czy zjeœæ

lody.

Zostawi³ samochód pod opiek¹ dozorcy w mundurze, który poinformowa³ go:

– Przyjêcie odbywa siê na trawniku po wschodniej stronie domu, proszê pana.

Trzeba okr¹¿yæ budynek stajni i pójœæ na lewo.

– Chyba jeszcze pamiêtam – uœmiechn¹³ siê Ed.

Us³ysza³ gwar g³osów; rzeczywiœcie pamiêæ go nie zawiod³a. Nie widzia³

jeszcze goœci, bo ukrywa³ ich cisowy ¿ywop³ot, o wiele wy¿szy, ni¿ zapamiêta³.

Kiedy wyszed³ na ¿wirowan¹ œcie¿kê biegn¹c¹ wzd³u¿ trawników, uderzy³ go

nowy widok. Na œrodku piêknie ostrzy¿onego gazonu wznosi³ siê obszerny bia-

³y namiot. Przy jednej ze œcian ustawiono bia³e stoliki i krzes³a. Resztê rozle-

g³ego trawnika zajmowa³ t³um ludzi. Wydawa³o siê, ¿e wszyscy raczej krzycz¹

ni¿ mówi¹.

Tego dnia, trzydziestego czerwca tysi¹c dziewiêæset szeœædziesi¹tego szóste-

go roku, na terenie, na którym niegdyœ stacjonowali, odbywa³ siê osiemnasty do-

roczny zjazd Trzysta Czternastej eskadry Dziewiêædziesi¹tej Siódmej grupy bo-

jowej Si³ Powietrznych Stanów Zjednoczonych.

background image

6

Ed zatrzyma³ siê przez moment na skraju trawnika; patrzy³ i s³ucha³, oswaja-

j¹c siê z widokiem. Po chwili podszed³ do niego mê¿czyzna, który od jakiegoœ

czasu sta³ równie¿ z dala od t³umu i obserwowa³ ciekawie przybysza.

– No, no, no, Cz³owiek z ¯elaza we w³asnej osobie! Je¿eli to nie jest Ed

Hardin, to ja ju¿ nie ¿yjê i nie mam zadyszki! Nie widzia³em ciê wczeœniej na

¿adnym z tych, jak je nazwali, zjazdów. Wiêc czemu zawdziêczamy ten zaszczyt?

Mê¿czyzna mia³ szczup³¹ twarz, cyniczn¹ minê i ostry g³os. Na plastikowej pla-

kietce przypiêtej do klapy by³o napisane: „Hervey Leinert”.

Ed spojrza³ na niego.

– Jak siê masz, Hervey. Nadal wypalasz trzy paczki dziennie?

– Mam do wyboru to albo obgryzanie paznokci, a palcami w banda¿ach nie

móg³bym pisaæ na maszynie. Zgoda, potrzebujê jakiejœ podpórki psychicznej, ale

mimo wszystko jestem w lepszym stanie ni¿ siedz¹cy tam pan na tych w³oœciach.

Jak siê miewasz, Ed? Nie widzieliœmy siê od wieków.

Wymienili uœcisk d³oni. Nigdy nie byli przyjació³mi.

– Czym siê teraz zajmujesz? – Hervey zapali³ nastêpnego papierosa.

– Ci¹gle jestem w s³u¿bie.

– Tak… rzeczywiœcie. „Bull” Miller mówi³ mi na którymœ zjeŸdzie, ¿e kie-

dyœ siê na ciebie natkn¹³.

– W Sajgonie.

– A, racja! On te¿ zosta³ w wojsku… zreszt¹ krêci siê gdzieœ tutaj i oczywi-

œcie, swoim zwyczajem, wszystko organizuje. Z wiekiem sta³ siê jeszcze bardziej

uparty. Dlaczego nie spotkaliœmy ciê na ¿adnym z wczeœniejszych zlotów?

– To moja pierwsza wizyta w Anglii od czasu powrotu do Stanów w czter-

dziestym pi¹tym.

– No wiesz, skoro upar³eœ siê pozostaæ w wojsku… – Ton Herveya wskazywa³

wyraŸnie, co o tym myœli. – Ja nie przepuœci³em ¿adnej kolejki. Bardzo pouczaj¹ce

imprezy. Ach, jak ten czas zmienia nas wszystkich… i to bynajmniej nie na lep-

sze. – Hervey zrobi³ szeroki gest, sypi¹c popio³em. – Co myœlisz o rezydencji?

– Jest, jaka by³a.

– Tylko na pozór. WyobraŸ sobie, ¿e dom przesta³ byæ w³asnoœci¹ Luttrel-

lów. Oddali go pañstwu, a pañstwo przekaza³o National Trust; utrzymanie posia-

d³oœci zrobi³o siê za drogie. Znak, ¿e Stara Anglia powoli siê koñczy. Jednak

rodzina mieszka tam w dalszym ci¹gu – wiesz, zawsze liczy siê wdziêk i uprzej-

moœæ wy¿szych sfer, i ca³y ten kram. Lady Sarze nigdy nie brakowa³o takich cech.

Ale przecie¿ ty wiesz o tym lepiej ni¿ ktokolwiek z nas, prawda? – Hervey uœmie-

cha³ siê niewinnie, ale pod wp³ywem niewzruszonego, twardego spojrzenia Eda

uciek³ wzrokiem w bok, mrucz¹c: – Ona tam gdzieœ jest, w œrodku tego cyklonu,

w otoczeniu amerykañskich torysów.

– Zdaje siê, ¿e ¿ó³æ ci zalewa oczy, Hervey, jak kiedyœ. Nic siê nie zmieni³eœ.

Hervey spojrza³ na Eda myœl¹c z zazdroœci¹, ¿e niektórym wyraŸnie siê po-

szczêœci³o; to Ed wcale siê nie zmieni³. By³ starszy, tak, ale przecie¿ wszyscy byli

background image

7

starsi. Przejecha³ rêk¹ po przerzedzonych w³osach, wci¹gn¹³ brzuch. Cz³owiek

z ¯elaza sprawia³ wra¿enie równie twardego jak dawniej; ani œladu zbêdnych okr¹-

g³oœci, ani œladu siwizny. Fakt, mia³ te kilka lat mniej. Przed dwudziestu laty Her-

vey Leinert by³ seniorem w eskadrze: mia³ na karku pe³n¹ trzydziestkê. Ed teraz

ma… ile? Czterdzieœci szeœæ? Czterdzieœci siedem? Nie tak wiele mniej od Her-

veya, ale ró¿nica w ich wygl¹dzie bi³a w oczy, wiêc móg³ uchodziæ za znacznie

m³odszego.

– Nie rozpoznasz wiêkszoœci starej ferajny – powiedzia³ Hervey kwaœno. –

Znaæ po nich up³yw czasu. Za to muszê przyznaæ, ¿e ty trzymasz czas w ryzach.

– Dbam o kondycjê.

– Nadal pozbywasz siê nadmiaru energii przy pomocy kobiet? – spyta³ Her-

vey z chytr¹ min¹, ale widz¹c spojrzenie Eda dorzuci³ pospiesznie: – No to masz

szczêœcie. S³uchaj, musisz zobaczyæ Gilesa Luttrella. O ma³o siê nie upiek³.

– Kiedy siê lecia³o p³on¹cym spitfire’em, trudno by³o liczyæ na pomoc.

– Luttrell wygl¹da coraz gorzej. Obserwowa³em, jak mu siê pogarsza³o, jak

s³ab³ z roku na rok. Jego ¿onie na pewno nie by³o ³atwo.

Ed nie odezwa³ siê.

– Wiêkszoœæ kobiet nie wytrzyma³aby sta³ego przebywania z cz³owiekiem,

który wygl¹da jak kawa³ plastiku – ci¹gn¹³ Hervey. Mia³ nadziejê, ¿e trafi³ w czu-

³e miejsce.

– Sara Luttrell nie przypomina wiêkszoœci kobiet – odpar³ Ed.

– Nie masz kieliszka – zauwa¿y³ nagle Hervey. – Nie uwierzysz, ale pijemy

szampana… dziêki hojnoœci naszych gospodarzy. ChodŸ do goœci. Na pewno spot-

kasz mnóstwo osób, których nie rozpoznasz.

Ledwie weszli na trawnik, Eda otoczy³ t³um. Klepano go po plecach, œciska-

no mu d³oñ, zasypywano lawin¹ pytañ, spontanicznych okrzyków i wspomnieñ.

W gor¹cych promieniach czerwcowego s³oñca grupy ludzi przemieszcza³y siê,

formowa³y i rozsypywa³y, po czym tworzy³y nowe konfiguracje. W powietrzu

dŸwiêcza³ œmiech, panowa³a wzajemna ¿yczliwoœæ. Ed nie widzia³ wiêkszoœci

spotykanych tu ludzi od czasów wojny. Trzy lata tamtego wspólnego ¿ycia i blis-

kiego partnerstwa zaros³y chwastami, jak jedyny pozosta³y pas startowy w Little

Heddington. Jad¹c tu zatrzyma³ siê na brzegu pola; barak, w którym mieli odpra-

wy przed lotem, zajmowa³y teraz krowy. W pordzewia³ej wie¿y tkwi³y resztki

szyb. Przeszed³ siê do pasa startowego, teraz popêkanego i poprzerastanego ziel-

skiem. Pamiêæ podsunê³a mu obraz „Lataj¹cej Fortecy”, ko³uj¹cej zimnym œwi-

tem na stanowisko, i siebie samego, jak w skórzanej kurtce lotniczej, zmarzniêty,

popija gor¹c¹ kawê i marzy, by znaleŸæ siê przy Sarze. Samoloty sunê³y przed

nim jak procesja duchów, by ustawiæ siê w szyku: „High Roller”, „Busted Flush”,

„California Girl”… przeminê³y wszystkie, jak przeminêli ci, którzy siedzieli za

ich sterami.

Jednak wielu z nich ocala³o. Ocala³a te¿ pamiêæ tamtych dni; pamiêæ czasu

wype³nionego gor¹czkowym ¿yciem, które przecie¿ mog³o siê skoñczyæ w ka¿-

background image

8

dej chwili. I dlatego ci, co przetrwali, œci¹gali tutaj, by prze¿yæ to znów bodaj

przez moment; lecieli czarterowymi samolotami, jechali flotyll¹ autobusów. Te-

raz mieli ju¿ ¿ony i gromadki dzieci oraz d³ugi hipoteczne roz³o¿one na trzydzie-

œci lat, i do nich musieli wracaæ. Tego popo³udnia zebra³o siê ich tu co najmniej

trzystu. Stanowili ¿ywe œwiadectwo, ¿e tamte dni nie zatar³y siê w pamiêci ludz-

kiej. W t³umie mo¿na by³o znaleŸæ nie tylko pozosta³ych przy ¿yciu cz³onków

eskadry. By³y tak¿e ich ¿ony – niektóre z nich to panny m³ode z wojennych œlu-

bów. Ed rozpozna³ pana Sargenta, by³ego zawiadowcê stacji w Little Heddington,

¿wawego i rzeœkiego mimo ukoñczonej osiemdziesi¹tki; w³aœciciela gospody Lut-

trell Arms; kierowniczkê poczty, pani¹ Armstrong; pana Barforda, pastora z St

Giles; wreszcie wielu ludzi z miasteczka. Wszyscy oni równie¿ go poznali. Stary

sir George Luttrell umar³ w tysi¹c dziewiêæset piêædziesi¹tym dziewi¹tym roku,

powiedzia³ mu o tym „Bull” Miller, kiedy spotkali siê w Sajgonie. Wszyscy, co

prze¿yli, wracali, ¿eby uczciæ dawne czasy, wskrzesiæ przesz³oœæ, przypomnieæ

smak pe³nego lêku, a zarazem gor¹czkowego szczêœcia i poczucia kole¿eñstwa.

Wspomnienia Eda z tamtych czasów by³y najintensywniejsze i najjaskrawsze ze

wszystkich. A choæ nigdy tu potem nie wróci³, prze¿ywa³ je na nowo raz za razem,

odtwarzaj¹c w pamiêci jak stary film: wspomnienia ludzi i wydarzeñ, s³ów i u-

czuæ. By³ to szczytowy okres jego ¿ycia. Od tamtej pory droga wiod³a ju¿ wy³¹cz-

nie w dó³.

Tak wiêc rozmawia³, uœmiecha³ siê i wymienia³ uœciski d³oni; przedstawiano

go ¿onom i dzieciom, opowiadano chaotycznie dzieje minionych lat. Jednak ca³y

czas, gdy tak kr¹¿y³ w t³umie przechodz¹c od grupy do grupy, jego wzrok omiata³

pole widzenia niczym radar, a¿ w koñcu odnalaz³ to, czego szuka³.

Sta³a przed namiotem, w centrum o¿ywionej grupki ludzi, którzy œmiali siê

i mówili wszyscy na raz. Ona uœmiecha³a siê tylko lekko i s³ucha³a, z g³ow¹ lekko

przechylon¹ w bok znajomym gestem. Mia³a na sobie miêkk¹ i powiewn¹ sukien-

kê w niewyraŸny wzór o przygaszonych kolorach, z falbank¹ przy g³êbokim wy-

ciêciu i rêkawach, z szerok¹ spódnic¹. W podmuchach lekkiego wiatru cienka

tkanina przylega³a do cia³a. Kiedy na ni¹ spojrza³, wróci³o dawne uczucie – zupe³nie

jakby coœ siê w nim osunê³o i wpad³o w pustkê, tamuj¹c dech w piersi.

– Tego siê nie kupi, z tym trzeba siê urodzi栖 powiedzia³ Hervey Leinert

materializuj¹c siê przy jego boku jak z³oœliwy gnom; przygl¹da³ siê uwa¿nie Edo-

wi, zajêtemu obserwacj¹ pani domu. – Potrzeba na to kilku wieków bardzo sta-

rannego pielêgnowania rasy, choæ i wtedy nie mo¿na byæ do koñca pewnym wyni-

ków. Wiadomo, ¿e sir Giles Luttrell spêdza pó³ ¿ycia w szpitalach, ale widz¹c, do

jakiego skarbu wraca za ka¿dym razem, mo¿na mu niemal zazdroœciæ. Nie mów

tylko, ¿e nie mam racji.

– To ty siê zajmujesz s³owami, Hervey.

Hervey odszed³ kilka kroków, ale nie za daleko. Chcia³ byæ œwiadkiem tego

spotkania. Ed wpatrywa³ siê w Sarê, jakby od tego mia³o zale¿eæ jego ¿ycie. Nie

mog³a chyba nie wyczuæ si³y tego wzroku. W nastêpnej chwili Hervey zobaczy³, jak

background image

9

lekki podmuch wiatru rozrzuca w³osy Sary Luttrell zwiewaj¹c je na oczy; jak ona

podnosi rêkê, ¿eby je odgarn¹æ i obraca siê przy tym lekko, wykorzystuj¹c kierunek

wiatru; dok³adnie w tym momencie spojrza³a prosto w oczy Eda Hardina. Hervey

spogl¹da³ to na jedno, to na drugie: wpatrywali siê w siebie, jakby zosta³o im ostat-

nie szeœædziesi¹t sekund przed pogr¹¿eniem siê w wieczn¹ ciemnoœæ. Chryste! –

pomyœla³. Mo¿na by przerzuciæ to spojrzenie przez strumieñ i przejœæ po nim jak po

k³adce! Tych dwoje przenios³o siê gdzieœ – mo¿e do przesz³oœci? Dok¹dkolwiek siê

udali, miejsca by³o tam doœæ jedynie dla nich. I cokolwiek sobie powiedzieli – cho-

cia¿ nie odezwali siê do siebie ani s³owem, porozumienie miêdzy nimi by³o dosko-

nale wyczuwalne – na pewno by³a to dobra wiadomoœæ.

Do Eda podszed³ z ty³u „Bull” Miller. Klepn¹³ go w ramiê, coœ tam powie-

dzia³, zagrzmia³ po swojemu salw¹ œmiechu i uœcisn¹³ mu d³oñ, przez co oderwa³

go od Sary Luttrell. Ed popatrzy³ na niego pustym wzrokiem, ale zaraz, na oczach

Herveya, pozbiera³ siê i opanowa³. Odwróci³ siê do swojego dawnego zwierzch-

nika, jakby w³¹czy³ automatycznego pilota, nadal skupiaj¹c ca³¹ uwagê na osobie

Sary. Ona równie¿ sta³a przez chwilê jak oniemia³a, a potem odwróci³a siê znów

i popatrzy³a przed siebie niewidz¹cym wzrokiem, z przylepionym do ust uprzej-

mym uœmiechem. Kulminacja dramatu w Luttrell Park, pomyœla³ Hervey cynicz-

nie. Bohaterowie zostali œmiertelnie ranni. A teraz co? Ci¹g dalszy w nastêpnym

numerze… W³aœciwie co Ed tu robi, dlaczego wróci³? ¯eby dostaæ wiêcej? A mo-

¿e chcia³ z³o¿yæ wieniec na grobie mi³oœci…albo wyrazy szacunku? Czego pra-

gnie – poza Sar¹ Luttrell? Czy przywiód³ go tu instynkt, czy drzemi¹ca, a niewy-

gas³a nadzieja? Albo trop, który tutaj siê koñczy? Bo niew¹tpliwie kryje siê za

tym coœ wiêcej, myœla³ Hervey, absolutnie pewien, ¿e ma racjê i gotów oddaæ

wszystko, ¿eby siê dowiedzieæ, co to takiego.

Spojrza³ znów na Eda, nadal rozmawiaj¹cego z „Bullem” Millerem; i na Sarê

Luttrell, odwrócon¹ do niego plecami. Pilnowa³ ich przez resztê popo³udnia;

¿adne z nich ani na chwilê nie straci³o z oczu drugiego. Nie zamienili ze sob¹

ani s³owa, nie przebywali nawet przez moment w tej samej grupie. Poruszali siê

wœród t³umu pozornie zupe³nie przypadkowo; w rzeczywistoœci kr¹¿yli wokó³

siebie, wêdruj¹c, zdawa³oby siê, bezcelowo od grupy do grupy. Uœmiechali

siê, gawêdzili, ale œwiadomi tylko siebie, czekali wy³¹cznie na sposobnoœæ

zbli¿enia.

Widzia³, jak Eda przedstawiono Gilesowi Luttrellowi. Nic nie œwiadczy³o

o tym, by Luttrell wiedzia³, ¿e Ed Hardin jest dawnym kochankiem jego ¿ony.

Hervey pochwyci³ spojrzenie Eda, na widok którego Sara pochyli³a siê troskliwie

nad mê¿em; nie patrzy³a w kierunku Eda, ale by³a go œwiadoma ca³¹ sob¹, po

koniuszki w³osów na g³owie. Mi³osiernym zrz¹dzeniem losu, Gilesa Luttrella, cz³o-

wieka ciê¿ko chorego, absorbowa³ wy³¹cznie w³asny ból. Gdyby rozejrza³ siê

uwa¿nie, ujrza³by coœ, co przyprawi³oby go o gorsze cierpienie. Hervey by³ tak

skupiony na rozwa¿aniu powodów, przyczyn i motywów zaistnia³ej sytuacji, ¿e

straci³ z oczu Eda. Przebieg³ wzrokiem przerzedzaj¹cy siê t³um; impreza zamie-

background image

10

ra³a, goœcie wychodzili, jakby przyt³oczeni nadmiarem wspomnieñ. Hervey zaj-

rza³ do namiotu i obszed³ wszystkie trawniki: ani œladu Eda.

Nadchodzi³ czas po¿egnania. Autobus Herveya zape³nia³ siê ludŸmi. Sara

Luttrell ¿egna³a odje¿d¿aj¹cych goœci. Œciskaj¹c rêkê gospodyni, Hervey przyj-

rza³ siê jej uwa¿nie. Zauwa¿y³, ¿e jest nieobecna duchem. By³a nadal uprzejma,

nadal serdeczna, ale to œwiadczy³o jedynie o dobrym wychowaniu i nienagannych

manierach. Jej myœli odbieg³y daleko od tych machinalnych czynnoœci. Jak przy-

sta³o na dobr¹ pani¹ domu, poczeka³a, a¿ zape³ni siê ostatni autobus, a potem

macha³a na po¿egnanie stoj¹c na brzegu podjazdu. Trawnik za jej plecami usiany

by³ stolikami, na których piêtrzy³y siê brudne talerze i szklanki, oraz porozstawia-

nymi w nie³adzie krzes³ami; kelnerzy czekali niecierpliwie na chwilê, kiedy bêd¹

mogli sprz¹tn¹æ i sobie pójœæ. Hervey patrzy³ za siebie, dopóki autobus nie poko-

na³ zakrêtu alei, a wtedy straci³ Sarê z oczu.

2

K

toœ klepn¹³ Eda po plecach, wymówi³ jego imiê, wzi¹³ go za rêkê. Ed

musia³ oderwaæ siê od Sary i wróciæ do rzeczywistoœci. Obok sta³ jego dawny

zwierzchnik, genera³ brygady Otis „Bull” Miller. Wygl¹da³ dok³adnie tak, jak go

opisa³ Hervey Leinert, mo¿e tylko mia³ bardziej przerzedzon¹ czuprynê.

– Ed, ty stary draniu! Du¿o czasu ci zajê³o dotarcie na jeden z naszych zjaz-

dów! – Miller, widz¹c, jak Ed wpatruje siê w Sarê Luttrell, tr¹ci³ go ³okciem i mrug-

n¹³ otwarcie. – Widzê, ¿e wci¹¿ latasz za spódniczkami, jak tutaj mówi¹. A ona

jest nadal piekielnie atrakcyjn¹ kobiet¹. Dziewczyny zawsze ciê oblega³y, Ed. Jak

to siê sta³o, ¿e do tej pory nie jesteœ ¿onaty?

– By³em ¿onaty… kiedyœ.

– Ka¿dy ma prawo do jednej pomy³ki. Ja mam na swoim koncie dwie. Do

trzech razy sztuka, a potem pas. À propos zaobr¹czkowanych, pozna³eœ ju¿ sir

Gilesa?

– Nie.

-W takim razie musisz to nadrobiæ. Kapitalny facet. Zreszt¹ przyjaŸni³eœ siê

chyba z jego ojcem, o ile dobrze pamiêtam?

– Grywaliœmy razem w szachy.

– Wobec tego chodŸmy.

Miller zaprowadzi³ Eda do miejsca, gdzie Giles Luttrell królowa³ na wózku

inwalidzkim, stanowi¹c oœrodek sporej grupy, przez któr¹ genera³ utorowa³ sobie

energicznie drogê.

– Sir Gilesie – zagrzmia³ jowialnie. – Wróci³a do nas dzisiaj zab³¹kana owiecz-

ka. Ten facet odwiedzi³ Luttrell Park pierwszy raz od dnia, w którym go opuœci³.

background image

11

Pu³kownik… wtedy kapitan… Ed Hardin. Ed, to jest sir Giles Luttrell, gospodarz

naszych zjazdów.

Giles Luttrell pos³a³ Edowi ostre, przenikliwe spojrzenie, a potem uœmiech-

n¹³ siê i wyci¹gn¹³ rêkê.

– Hardin, Hardin… – zastanawia³ siê g³oœno. – Ale przecie¿ ja pana znam!

Pan musi byæ tym Edem, który grywa³ w szachy z moim ojcem.

– Owszem, tak – przyzna³ Ed ostro¿nie.

– Mi³o wreszcie pana poznaæ. Ojciec pisa³ do mnie o panu, naprawdê. Sara

równie¿; dostarcza³ im pan ró¿nych dóbr ¿yciowych akurat wtedy, kiedy bardzo

ich brakowa³o. Ojciec utrzymywa³, ¿e gra pan w sposób zrêczny i przemyœlany,

ale przejawia sk³onnoœæ raczej do ataku ni¿ do obrony.

– Ma pan dobr¹ pamiê栖 skomentowa³ Ed spokojnie.

– To mniej wiêcej wszystko, co mam – odpar³ Giles Luttrell pogodnie. – Resz-

ta mojej osoby trzyma siê dziêki katgutowi i drutom. Wita³ siê pan ju¿ z Sar¹?

Bêdzie zachwycona widz¹c pana po tak d³ugim czasie. Wiem wszystko o panu

i o za³odze… jak siê nazywa³ pana samolot? California Girl? Czujê, ¿e pana znam,

choæ d³ugo nam przysz³o czekaæ na osobisty kontakt.

– Nie by³em w Anglii od czterdziestego pi¹tego, kiedy z niej wyjecha³em.

– To zobaczy pan wiele zmian.

– Ju¿ widzia³em, zw³aszcza w Londynie.

– A, nasze miasto stu uciech.

– W³aœnie, podobno.

Gawêdzili sobie w otoczeniu przyjaznych, sympatycznych ludzi, a¿ w pew-

nej chwili Ed dojrza³, ¿e œwie¿a, ró¿owa tkanka przeszczepu na uformowanej od

nowa twarzy przybiera szary odcieñ. Nikt inny tego nie zauwa¿y³, ale dla Eda

sta³o siê oczywiste, ¿e siedz¹cy przed nim cz³owiek cierpi. Instynktownie rozej-

rza³ siê ponad g³owami ludzi, szukaj¹c oczami Sary. Zauwa¿y³, ¿e jest wpatrzona

w niego. Zrozumia³a natychmiast jego spojrzenie. W jednej chwili opuœci³a gru-

pê, z któr¹ sta³a, rzuci³a parê s³ów na po¿egnanie i ruszy³a w stronê mê¿a. Wy-

starczy³ jeden rzut oka na jego twarz, ¿eby bez poœpiechu czy paniki, w ca³kowi-

cie naturalny sposób wy³uska³a go z otaczaj¹cej grupy i poprowadzi³a wózek

w kierunku domu. Tam s³u¿¹cy zaj¹³ miejsce Sary przy wózku, gdy tymczasem

ona posz³a przodem, znikaj¹c w drzwiach.

„Bull” Miller odwróci³ siê do Eda.

– Ten cz³owiek jest autentycznie chory – stwierdzi³. – Bóg raczy wiedzieæ,

jak on to znosi, a jednak jakoœ daje sobie radê. Spali³ siê prawie na grzankê, mó-

wiê ci. Nie by³o ciê tu, kiedy siê rozbi³, co? Pojêcia nie mam, jak on to wytrzymu-

je. Nie umia³bym policzyæ, ile mia³ operacji. A jednak nigdy siê nie skar¿y i zaw-

sze ma pogodn¹ minê. Lady Sara równie¿. To ona wszystko organizuje, jak siê

pewnie domyœlasz. On nie mo¿e jej nawet pomóc, serce mu na to nie pozwala.

Operacje tak je os³abi³y, ¿e nie wolno mu robiæ ¿adnych wysi³ków. Od lat przygl¹-

dam siê, jak choroba opanowuje go coraz bardziej; w tym roku wygl¹da gorzej

background image

12

ni¿ kiedykolwiek przedtem – Miller westchn¹³. – Niedobrze. To wspania³y facet.

Przez te wszystkie lata staliœmy siê dobrymi przyjació³mi. Pasjonuje siê nasz¹

eskadr¹ i naprawdê ciesz¹ go te zjazdy. Bardzo liczy siê dla niego fakt, ¿e Luttrell

Park jest wa¿ny tak¿e dla nas.

– Œwietnie to rozumiem – powiedzia³ Ed spokojnie.

– Do kolacji bêdzie œwie¿y i wesó³ jak szczygie³. A wiesz, ¿e ja zawsze zo-

stajê tu na noc? Zrobi³ siê z tego rodzaj dorocznych obchodów. Moja pani chwali

siê potem przed reszt¹ ¿on, opowiadaj¹c o swojej przyjaŸni z sir Gilesem i lady

Sar¹ Luttrell. Wiesz, jakie s¹ kobiety.

Uœmiechn¹³ siê porozumiewawczo do Eda, ale nie by³o w tym z³oœliwoœci.

Impreza przeci¹gnê³a siê do póŸnego popo³udnia. Ko³o szóstej wiêkszoœæ

osób zaczê³a siê zbieraæ do odjazdu – ¿eby pobawiæ siê gdzieœ, uczciæ spotkanie,

przegadaæ pó³ nocy wspominaj¹c dawne czasy. Ed widzia³ Herveya Leinerta krê-

c¹cego siê w pobli¿u, ale zadba³ o to, ¿eby go zgubiæ. Kiedy kelnerzy zaczêli

uprz¹taæ resztki przyjêcia, uda³o mu siê przemkn¹æ za namiot i odnaleŸæ swoje

ulubione miejsce w parku: jezioro. Wygl¹da³o zupe³nie jak wtedy. Mo¿na by po-

myœleæ, ¿e czas cofn¹³ siê o dwadzieœcia lat. Brzegi ³¹czy³, jak niegdyœ, palladiañ-

ski mostek; wierzby zwiesza³y, jak niegdyœ, swoje ga³¹zki, ³abêdzie i kaczki nadal

p³ywa³y po wodzie. Jedynie pawilon w stylu greckiej œwi¹tyni by³ zamkniêty. Zaj-

rza³ przez okno. Wewn¹trz zobaczy³ posk³adane le¿aki i coœ, co wygl¹da³o na

kamizelki ratunkowe. Zapewne teraz, pomyœla³, kiedy przewijaj¹ siê tu hordy tu-

rystów, musz¹ je trzymaæ na wypadek, gdyby ktoœ wpad³ do jeziora.

Usiad³ na najwy¿szym, nagrzanym s³oñcem schodku pawilonu, kontempluj¹c

widok. Nic siê tu nie zmieni³o. Falista linia wzgórz Cotswold, pas¹ce siê krowy,

zielone pola, niewielkie farmy, miasteczka, spiczaste wie¿e koœcio³ów. Tchn¹cy spo-

kojem pejza¿, taki sam od tysi¹ca lat, nie tylko od dwudziestu. Wydawa³o mu siê, ¿e

zaledwie wczoraj lata³ nad nim z regularnoœci¹ zegarowego wahad³a, rozmyœlaj¹c

za ka¿dym startem, czy dane mu bêdzie wróciæ, by znów to wszystko zobaczyæ.

Odchyli³ siê do ty³u i opar³ o nagrzan¹ marmurow¹ œcianê pawilonu. Powró-

ci³y wspomnienia. Jesienne i zimowe s³otne dni; piknikowy kosz z jedzeniem;

whisky z zapasów, dywan na pod³odze, koj¹cy dŸwiêk deszczu siek¹cego po-

wierzchniê jeziora – i oni, ich dwoje, g³uchych na wszystko, zapamiêta³ych w so-

bie. Dwadzieœcia siedem, pomyœla³. Mia³em dwadzieœcia siedem lat. A ona dwa-

dzieœcia trzy. Zupe³nie jakby wróci³a ta scena, tak czêsto odgrywana, ¿e nadal

zna³ swoj¹ rolꠖ perfekcyjnie, ³¹cznie ze stanem nerwowego podekscytowania,

rozedrganej gotowoœci na myœl, ¿e za chwilê ona tu przyjdzie, ¿eby siê z nim

spotkaæ. Nic siê nie zmieni³o. Nawet on sam.

Zobaczy³a go siedz¹cego na schodku, kiedy wysz³a zza szczytu pagórka. Tra-

wa by³a gêsta, t³umi³a odg³os kroków; wiêc nie s³ysza³, jak nadchodzi, zw³aszcza

¿e pogr¹¿ony by³ g³êboko w myœlach, wpatrzony w pejza¿ za jeziorem, jakby szuka³

background image

13

tam niewiadomych odpowiedzi. Zanim podesz³a, przystanê³a, ¿eby na niego spoj-

rzeæ, nareszcie bez przeszkód, co chcia³a zrobiæ przez ca³e popo³udnie, na cz³o-

wieka, bez którego musia³a ¿yæ, ale którego nigdy nie zapomnia³a; tego obcego,

o którym wiedzia³a wszystko.

Niewiarygodne, jak ma³o siê zmieni³. By³ nadal Edem, chocia¿ dwadzieœcia

lat póŸniej. Wysoki, potê¿nie zbudowany – przypomnia³a sobie kszta³t szerokich

ramion pod d³oñmi. Nie wydawa³ siê ani trochê masywniejszy, ni¿ pamiêta³a; w³osy

mia³ nadal bujne, jednolicie czarne, lekko kêdzierzawe. Twarz mo¿e trochê szczu-

plejsza, ostrzejsza, jakby zamkniêta; w k¹cikach ust widnia³y cierpkie linie, któ-

rych nie narysowa³ œmiech. By³ mocno opalony, jakby przyjecha³ prosto z gor¹ce-

go klimatu – z Kalifornii? Siedzia³ w s³oñcu, pochylony lekko do przodu, z rêkoma

splecionymi luŸno miêdzy kolanami, patrz¹c na drug¹ stronê jeziora. Wiedzia³a,

gdzie b³¹dzi myœlami. Jej myœli by³y tam równie¿, przez ca³e popo³udnie. Podnio-

s³a oczy, by spojrzeæ mu w twarz i zobaczy³a, ¿e Ed te¿ na ni¹ patrzy.

Nie spuszczaj¹c z niego wzroku, potrz¹snê³a g³ow¹ bez s³owa. Podniós³ siê

i stali teraz naprzeciwko, wpatrzeni w siebie, w absolutnej ciszy. Milczenie prze-

ci¹ga³o siê, otaczaj¹c ich niewidoczn¹ sieci¹ jednoczesnego rozpoznania i pamiê-

ci, wi꿹c ich bezpowrotnie. Czu³a mocne uderzenia serca – w szyi, na wargach,

w czubkach palców. By³a go œwiadoma ka¿dym nerwem – cudowna mêka, której

nie zapomnia³a. Widzia³a zielone cêtki w orzechowych oczach, które wpatrywa³y

siê w ni¹ wabi¹c nieodparcie, i z³ociste koniuszki rzês.

– Jak siê masz, Saro. Dawno siê nie widzieliœmy – przemówi³.

Zobaczy³, jak piêkne, wyraziste oczy nape³niaj¹ siê ³zami, jak ca³a zaczyna

dr¿eæ. Zamruga³a, rozpraszaj¹c ³zy. Blada twarz jaœnia³a blaskiem. Uj¹³ jej rêce

w swoje; œcisnê³a je mocno. B³¹dzi³a wzrokiem po jego twarzy, jakby szuka³a

jakichœ znaków, potem wróci³a do oczu, a wyczytawszy w nich to, co chcia³a wie-

dzieæ, wyda³a westchnienie tak lekkie, ¿e ledwie s³yszalne, i przylgnê³a do niego

ca³a. Uwolni³a rêce, by unieœæ je i otoczyæ go ramionami, dopasowaæ siê jak naj-

œciœlej. Trzyma³a go z ca³ej si³y, napiêta, dr¿¹ca, i zaraz przylgnê³a twarz¹ do piersi.

Jemu serce wali³o równie mocno, dr¿a³ tak samo jak ona. Przytuli³ policzek do jej

w³osów i westchn¹³ g³êboko, jak gdyby zbyt d³ugo wstrzymywa³ oddech.

– Jesteœ naprawdê, Ed? To nie jest sen? Nie obudzê siê za chwilê? – szepnê³a.

– Nie. Jestem tu naprawdê. Ca³a reszta mo¿e byæ nierzeczywista, ale ja je-

stem – mówi³ ochryp³ym g³osem.

– Wiesz, czeka³am i wygl¹da³am ciê tyle razy… Co roku myœla³am: mo¿e to

bêdzie tym razem? A kiedy by³o po wszystkim, myœla³am: mo¿e w przysz³ym roku?

– Odjecha³em tak daleko, jak siê da³o. Dopiero tam odkry³em, ¿e zabra³em wszyst-

ko ze sob¹. Dlatego ostatecznie wróci³em. Nie by³em w stanie d³u¿ej uciekaæ.

– Tak siê cieszê.

– Ja te¿. – W jego g³osie by³ ukryty ¿ar.

– Kiedy zobaczy³am ciê tak blisko mnie, myœla³am, ¿e mam halucynacje.

Tak d³ugo karmi³am siê nadziej¹. Powtarza³am sobie nieraz, ¿e nie masz ¿adnego

background image

14

powodu, ¿eby wracaæ, ¿e w przeciwieñstwie do innych nie zabra³eœ z sob¹ szczê-

œliwych wspomnieñ, które by siê wi¹za³y z Luttrell Park.

– Nie masz racji. Nie przywiod³y mnie tutaj z³e wspomnienia, Saro, ale w³a-

œnie dobre. Tak wiele ich mam… Gdyby tak nie by³o, to czemu, twoim zdaniem,

ucieka³bym przez te wszystkie lata?

– ¯eby byæ jak najdalej ode mnie?

– Szuka³em drugiej takiej jak ty. I wróci³em dopiero wtedy, kiedy siê przeko-

na³em, ¿e nikogo takiego nie ma.

– Ale ja ciê tak bardzo zrani³am.

– To prawda. Jednak wiem, ¿e nie chcia³aœ tego zrobiæ.

– By³am mu potrzebna, Ed. Potrzebna do prze¿ycia. Twoja umiejêtnoœæ prze¿y-

cia jest naturalnym darem. Prze¿y³eœ Schweinfurt za pierwszym i drugim razem, prze-

¿y³eœ Regensburg, Berlin, Holandiê… Wiedzia³am, ¿e prze¿yjesz rozstanie ze mn¹.

Poruszy³a siê i zrobi³a krok do ty³u, ¿eby na niego spojrzeæ. Pozwoli³ jej na

to, ale nie puœci³ jej r¹k. Powiedzia³ spokojnie:

– Nie by³o dnia w ci¹gu tych dwudziestu lat, ¿ebym nie pomyœla³ o tobie.

– Ja te¿ nie opuœci³am ¿adnego.

Jego oczy przesunê³y siê po niej jak palce œlepca, dotykaj¹c, pieszcz¹c, czuj¹c.

– Wygl¹dasz zupe³nie tak jak dawniej. To niewiarygodne.

– Jestem starsza.

– Ale ci z tym do twarzy.

– Kiedyœ mi powiedzia³eœ, ¿ebym nigdy nie s¹ s¹dzi³a z pozorów.

– Kiedyœ mówi³em ci wiele rzeczy… zreszt¹ sk¹d wiesz, ¿e ciê os¹dzam?

– Bo inaczej czemu byœ wraca³?

– ¯eby ciê zobaczyæ.

– Po tych wszystkich latach?

– Zw³aszcza po tych wszystkich latach.

– Czy to znaczy, ¿e mi wybaczy³eœ?

– Ju¿ bardzo dawno temu. Kiedy zrozumia³em, co zrobi³aœ i dlaczego, nie

by³o nic do wybaczania. Zrobi³aœ to, co musia³aœ, Saro, a nie to, co chcia³aœ. Nie

mog³aœ post¹piæ inaczej. Zrozumienie zabra³o mi trochê czasu, ale w koñcu do

tego doszed³em. Bóg œwiadkiem, ¿e doœæ rozmyœla³em.

– I ja te¿ myœla³am… o tobie.

Uœmiechnêli siê do siebie, rozluŸnieni, swobodniejsi; bariery znik³y, lata prze-

sta³y siê liczyæ.

– Jak dobrze znów ciê widzie栖 powiedzia³a miêkko. – Och, gdybyœ tylko

wiedzia³…

– Wiem.

– Tak, jestem pewna, ¿e wiesz.

Rozejrza³a siê, i poci¹gnê³a go w stronê pawilonu. Usiad³a na schodku i sk³o-

ni³a, by usiad³ obok. Odwróci³a siê tak, ¿eby móc go widzieæ. S³oñce oblewa³o j¹

blaskiem, rysuj¹c jej sylwetkê na tle œwiat³a.

background image

15

– Czas by³ dla ciebie ³askawy, Saro – powiedzia³ Ed z nut¹ podziwu w g³o-

sie. – Nawet ciê nie musn¹³. A jak wygl¹da³o twoje ¿ycie?

Wzruszy³a ramionami, jakby chcia³a strz¹sn¹æ z nich te dwadzieœcia lat. Jej

ton by³ lekki, naturalny.

– Trochê dobrze, trochê Ÿle; zwyczajnie. A co z tob¹?

– Jak sama powiedzia³aœ, prze¿y³em – mówi³ powa¿nie, ale orzechowe oczy

uœmiecha³y siê do niej. – Prawie mnie wykoñczy³aœ. Wiesz, nigdy nie s¹dzi³em,

¿e naprawdê to zrobisz. Zawsze wiedzia³em, ¿e staæ ciê na to, ale nie przypusz-

cza³em, ¿e do tego dojdzie… – Teraz on z kolei wzruszy³ ramionami. – Potrzebo-

wa³em trochê czasu, ¿eby siê z tym uporaæ. Przede wszystkim musia³em doro-

sn¹æ.

Patrzy³a na niego z mimowoln¹ aprobat¹, uœmiech kry³ w sobie têsknotê.

– Doros³eœ po prostu wspaniale – powiedzia³a cicho.

– Na pocz¹tku by³o inaczej. Kiedy mnie zostawi³aœ, czu³em siê zdruzgotany.

Prze¿y³em piek³o próbuj¹c siê pozbieraæ. Czu³em, ¿e… do niczego siê nie nadajê.

Musia³em dorosn¹æ i dojrzeæ. Przekona³em siê boleœnie na w³asnej skórze, ¿e kie-

dy wszystko przychodzi zawsze ³atwo, tym ciê¿ej prze¿ywa siê pora¿kê. Nigdy

nie mia³em problemów z kobietami; przesta³em je traktowaæ z nabo¿nym podzi-

wem w wieku czternastu lat. Ty odegra³aœ siê za nie z nawi¹zk¹. Posun¹³em siê do

tego, ¿e poœlubi³em kobietê, która w moim pojêciu by³a do ciebie podobna. Oczy-

wiœcie w niczym ciê nie przypomina³a, w dodatku mia³a mi za z³e ci¹g³e porów-

nania. Chcia³a byæ kochana dla siebie samej. Nie potrafi³em jej tego daæ, wiêc

porzuci³a mnie dla kogoœ, kto potrafi³. Spêdzi³em lata szukaj¹c kogoœ takiego jak

ty, Saro. I dopiero kiedy zda³em sobie ostatecznie sprawê, ¿e nikt taki nie istnie-

je – ¿e jesteœ jedyna, niepowtarzalna i nieosi¹galna, wiêc nie ma co siê oszukiwaæ

i lepiej zaakceptowaæ ten fakt – dopiero wtedy poczu³em, ¿e potrafiê tu wróciæ.

Chcia³em siê przekonaæ, czy zdo³am… pozbyæ siê obsesji na twój temat. Myœla-

³em sobie: przecie¿ to dawne czasy, dawne miejsca, dawne twarze… Ktoœ powie-

dzia³ mi dzisiejszego popo³udnia, ¿e czas wszystkich nas zmienia. Nie przesz³o

mi ani na chwilê przez myœl, ¿e ty pozostaniesz nie zmieniona.

Nie spuszcza³a oczu z jego twarzy przez ca³y czas, kiedy mówi³. S³ucha³a

z nies³abn¹c¹ uwag¹, tylko rêce zaciska³y siê na jego d³oniach. Uœmiechn¹³ siê do

niej.

– Jeœli nie pozosta³o ci nic prócz wspomnieñ, siêganie w g³¹b pamiêci jest

najsmutniejsz¹ rzecz¹ pod s³oñcem – powiedzia³. – Kiedy walczy³em w Korei,

nasza baza znajdowa³a siê nad rzek¹, a mój namiot sta³ na brzegu, powy¿ej tamy.

Nieraz le¿a³em w ³ó¿ku s³uchaj¹c, jak deszcz siecze powierzchniê wody i myœla-

³em o nas, o tym miejscu nad jeziorem. Zastanawia³em siê, jak ono teraz wygl¹da.

Potrafi³em wstaæ i napisaæ do ciebie d³ugi list, mówi¹c ci, co czujê, a kiedy rano

deszcz ustawa³ i wychodzi³o s³oñce, dar³em mój list i wrzuca³em strzêpy do rze-

ki. – Uœmiechn¹³ siê smutno. – By³y chwile, kiedy myœla³em, ¿e zdo³a³em ciê z sie-

bie wyrzuciæ, ¿e wszystko skoñczone i jestem wolnym cz³owiekiem. Ale wystar-

background image

16

czy³o, ¿ebym zobaczy³ kobietê podobn¹ do ciebie, a natychmiast wraca³em na

star¹ œcie¿kê. Nie mam pojêcia, dlaczego to musia³aœ byæ akurat ty i sk¹d ta nie-

mo¿noœæ uwolnienia siê od ciebie. Mo¿e dlatego, ¿e z tob¹ wszystko stawa³o siê

o tyle g³êbsze, o tyle bardziej satysfakcjonuj¹ce, takie… takie œwiadome, w stop-

niu, jakiego nigdy przedtem nie doœwiadczy³em.

Popatrzy³ w przejrzyste oczy, lœni¹ce od niewyp³akanych ³ez.

– Nie przyszed³em tu po to, Saro, ¿eby brutalnie wtargn¹æ w twoje ¿ycie.

Zrobi³em to, poniewa¿ musia³em siê przekonaæ, czy potrafiê uporaæ siê z moim

w³asnym ¿yciem. Myœla³em, ¿e niezale¿nie od tego, jaka jesteœ teraz, czy zmieni-

³aœ siê na dobre czy na z³e, czy zosta³aœ taka sama – nadszed³ czas, ¿eby stawiæ

temu czo³o i pogodziæ siê z tym, ¿e nale¿ysz do przesz³oœci. – Urwa³, po czym

doda³ z przekonaniem: – I to by³ b³¹d. Na mi³oœæ Bosk¹, dlaczego nie wróci³em

wczeœniej? Dlaczego?

– Mo¿e tak powinno by³o siê zdarzy栖 odpar³a ³agodnie. – Mo¿e teraz…

dopiero nadszed³ w³aœciwy czas dla nas obojga.

Spojrza³ na ni¹, jakby próbowa³ zrozumieæ, o co jej chodzi, ale Sara powie-

dzia³a tylko:

– Jesteœ tutaj, Ed, to najwa¿niejsze. Tymczasem musi nam to wystarczyæ.

Tak siê cieszê, tak bardzo siê cieszê, ¿e wróci³eœ, ¿e mogê ciê widzieæ. Wydaje mi

siꠖ doda³a z lekkim wahaniem – ¿e myœl¹c nieustannie o sobie oboje s¹dzili-

œmy, ¿e to drugie zd¹¿y³o zapomnieæ.

Zatonêli w sobie wzrokiem, a oczy zasz³y im mg³¹, kiedy Ed dotkn¹³ ustami jej

ust. Przez chwilê trwali tak w bezruchu, a potem nagle znaleŸli siê w swoich objê-

ciach. Poca³unek porwa³ ich i opanowa³. Ca³owali siê rozpaczliwie, namiêtnie, za-

ch³annie, jakby nie mogli siê roz³¹czyæ. D³ugie lata samotnoœci rozwia³y siê jak

mg³a. Znajome uczucia i reakcje, dawne zwyczaje kochanków, sposób, w jaki lgnê-

³y do siebie dwa cia³a, ch³onê³y siê wargi, pieœci³y d³onie – wszystko by³o dok³adnie

tak jak kiedyœ, jak gdyby oboje rozpamiêtywali to tak d³ugo, a¿ nauczyli siê siebie

na pamiêæ. Rzeczywiœcie nic siê nie zmieni³o; uczucia, reakcje, radoœæ, wzajemna

rozkosz by³y te same. Przez d³ugi czas ca³owali siê œciœle ze sob¹ spleceni. Szeptali

coœ bez zwi¹zku, powtarzaj¹c swoje imiona, pieœcili siê i rozpoznawali na nowo, a¿

wreszcie Sara opar³a policzek o pierœ Eda i spyta³a dr¿¹cym g³osem:

– Czy to mo¿liwe, ¿eby zacz¹æ wszystko od nowa?

– Coœ siê musi skoñczyæ, ¿eby mo¿na by³o zacz¹æ od nowa, Saro; a my ni-

czego nie koñczyliœmy. Po prostu kiedyœ zosta³o to przerwane. Nie rozumiem,

dlaczego nam siê taka rzecz przytrafi³a, ale nie zamierzam zadawaæ ¿adnych py-

tañ. Przyjmê z wdziêcznoœci¹, cokolwiek przypadnie mi w udziale.

Przejêci do g³êbi, wstrz¹œniêci, jakby nie mogli w to uwierzyæ, dr¿eli o uczucie,

które odkryli na nowo – jakby siê mog³o w ka¿dej chwili rozwiaæ. By³o tak auten-

tyczne, tak niespodziewane, takie cudowne. Ile¿ razy Sara o tym œni³a; ile razy bu-

dzi³a siê z imieniem Eda na ustach, potrzebuj¹c go rozpaczliwie. By³y dni, kiedy

myœla³a o nim ustawicznie. Jak¿e czêsto przychodzi³a tutaj, w³aœnie w to miejsce,

background image

17

gdzie ka¿dy kamieñ, ka¿de ŸdŸb³o trawy o nim przypomina³o. Jak¿e czêsto siady-

wa³a samotnie ow³adniêta têsknot¹, mocn¹ jak fizyczny ból; zamyka³a ten ból w sercu,

bo wola³a ¿yæ z tym cierpieniem, ni¿ znosiæ powolne zanikanie pamiêci.

A teraz wróci³. To nie by³ sen; czu³a dotyk jego ust, jego r¹k. Przesz³oœæ

wdar³a siê gwa³townie do teraŸniejszoœci, by zaprowadziæ j¹ w nieznan¹ przy-

sz³oœæ, ca³kowicie ró¿n¹ od tej, ku której zmierza³a. Nie chcia³a teraz o tym my-

œleæ; lepiej skupiæ siê na teraŸniejszoœci, na prze¿yciu ka¿dego nowego dnia –

takiego dnia jak dzisiaj, kiedy nag³e olœnienie, jak brakuj¹cy magiczny sk³adnik

w tyglu alchemika, przeobrazi³o posêpn¹ szaroœæ codziennoœci w mieni¹ce siê z³o-

ciœcie zjawisko. Rozpiê³a guziki kurtki Eda, ¿eby móc go otoczyæ ramionami.

Zamkn¹³ Sarê w uœcisku, przytulaj¹c jej g³owê do ramienia.

Miêdzy poca³unkami szepta³ jej imiê g³osem nabrzmia³ym namiêtnoœci¹:

– Saro, Saro… tylko ty, Saro… nikt inny. B³agam ciê, nie odrzucaj mnie

znowu. Pozwól mi widywaæ ciê czasem, byæ blisko ciebie… Kocham ciê, Saro.

Zawsze ciê kocha³em… I zawsze bêdê kocha³.

P³omieñ, który rozjarzy³ siê w Sarze, wyzwoli³ w niej rozpaczliwe po¿¹da-

nie, szarpi¹cy g³ód namiêtnej natury pozbawionej mi³oœci fizycznej. By³a tak roz-

ogniona, ¿e jak nigdy przedtem nie myœla³a o tym, co to oznacza dla niego, a je-

dynie o w³asnych potrzebach, w³asnym pragnieniu. Pêdzi³a na oœlep w kierunku,

który prowadzi³ tylko do jednego – ale trawa pod drzewami nie by³a odpowied-

nim miejscem; czas równie¿ nie by³ w³aœciwy. Przepe³niona namiêtnoœci¹, nie

myœla³a o tym. Niespodziewany, choæ wytêskniony powrót Eda pozbawi³ j¹ sa-

mokontroli, a pod wp³ywem zachowania Sary on równie¿ straci³ panowanie nad

sob¹. Marzy³ o takiej chwili, wyobra¿a³ j¹ sobie, snu³ fantazje na jej temat, ale

teraz nie by³o tak jak powinno. Nie czu³, ¿e Sara robi to, czego pragnie, tylko coœ,

czemu po prostu nie mo¿e siê oprzeæ. Zala³a go fala wspó³czucia i bardziej ni¿

kiedykolwiek zapragn¹³ j¹ chroni栖 nawet przed sam¹ sob¹.

Trzyma³ j¹ wiêc blisko i tuli³ z najdelikatniejsz¹, najsubtelniejsz¹ czu³oœci¹,

z najg³êbsz¹ mi³oœci¹, staraj¹c siê j¹ uspokoiæ z ca³¹ serdecznoœci¹ i ciep³em, ja-

kie móg³ jej da栖 ale nic wiêcej. Sara, nawet po latach roz³¹ki, tak by³a wyczulo-

na i zestrojona z jego myœlami, ¿e odebra³a ten sygna³ od razu. Zauwa¿y³, ¿e stop-

niowo siê wycisza, wdziêczna, ¿e mo¿e zaufaæ jego sile i dyscyplinie, a¿ wreszcie

zupe³nie siê opanowa³a. Jeszcze chwilê siedzia³a nieruchomo w jego ramionach,

mocno przytulona; potem podnios³a g³owê i spojrza³a na niego wymownie. Zro-

zumia³a i by³a mu za to wdziêczna.

– Ed, mój najmilszy, najdro¿szy – wyszepta³a. – By³eœ i nadal jesteœ najcu-

downiejszym z ludzi.

Poca³owa³a go z niewymown¹ czu³oœci¹.

– Kocham ciê tak bardzo, Ed. To siê nigdy nie zmieni, pamiêtaj. Bêdê ciê

zawsze kochaæ, bez wzglêdu na wszystko.

– Wiem, wiem – odpar³ cicho, wstrz¹œniêty. Nie wiedzia³, dlaczego to po-

wiedzia³a, ale rozumia³, ¿e nie czas o to pytaæ.

2 – Wspomnienia

background image

18

Poczu³, ¿e poruszy³a siê i spojrza³ na ni¹. Uœmiecha³a siê.

– Grosik za twoje myœli – zaproponowa³a. – A mo¿e grosik nie wystarczy?

– Dla ciebie s¹ za darmo – oœwiadczy³. – Moje myœli, mój czas… – cokol-

wiek zechcesz, kiedykolwiek zechcesz. Wystarczy, ¿e za¿¹dasz, a bêd¹ twoje.

– Chcê twojego czasu – zdecydowa³a natychmiast, a potem spyta³a niepew-

nie: – Ile go masz?

– Co byœ powiedzia³a na dwa lata?

Otworzy³a szeroko oczy.

– Chcia³em ciê zaskoczy栖 przyzna³. – Jestem tu s³u¿bowo. – Pracujê w am-

basadzie.

– O mój Bo¿e – powiedzia³a zduszonym g³osem i ukry³a twarz na jego pier-

si. – Za du¿o tego wszystkiego. Czujê siê, jakby zalewa³y mnie kolejne fale. –

Podnios³a g³owê, ¿eby na niego spojrzeæ zdumionymi oczami. – Czym sobie za-

s³u¿y³am na tyle szczêœcia?

– ¯y³aœ, jak Pan Bóg przykaza³?

– Po prostu ¿y³am. Ale dwa lata! Ca³e dwa lata!

Wci¹¿ jeszcze nie dowierza³a, choæ bi³a z niej radoœæ.

– Najwa¿niejsze – uœmiechn¹³ siê Ed – ¿ebym móg³ ciê widywaæ, kiedy tyl-

ko bêdzie to wykonalne… oczywiœcie, bior¹c pod uwagê wszystkie okolicznoœci.

– Bêdziemy siê widywa栖 odpar³a spontanicznie. – To mogê ci obiecaæ. S¹

pewne sprawy…

– Tak?

– Bêdziemy siê spotyka栖 powiedzia³a wymijaj¹co. – Przyrzek³am ci; a to

znaczy, ¿e mogê dotrzymaæ obietnicy. Wiesz, ¿e zawsze tak postêpujê. – Piêkne

oczy pociemnia³y, jakby przebieg³ przez nie cieñ. – Tylko ten jedyny raz… zapo-

mnij o tym.

– Przecie¿ wiesz, ¿e ju¿ zapomnia³em.

Uœmiechnê³a siê do niego i znów po³o¿y³a mu g³owê na piersi.

– Czy genera³ Miller powtórzy³ ci, ¿e pyta³am o ciebie? – odezwa³a siê po

chwili.

– Tak. Miêdzy innymi dlatego podj¹³em decyzjê o powrocie. Odzyska³em

nadziejê.

– Myœla³am, ¿e to ja mam œwiatowy monopol na nadziejꠖ powiedzia³a.

– Ale ja mia³em wszystkie amerykañskie akcje.

Spojrzeli na siebie czule. Ed zauwa¿y³, ¿e Sara przygl¹da mu siê z aprobat¹.

– Czy wiesz, ¿e pierwszy raz w ¿yciu widzê ciê po cywilnemu? – zapyta³a. –

W moich wspomnieniach zawsze by³eœ w mundurze. Skoñczy³eœ, zdaje siê, z la-

taniem w wojsku?

– To ono skoñczy³o ze mn¹. Dopad³ mnie podesz³y wiek.

– Co ty opowiadasz! – oburzy³a siê z figlarnym b³yskiem w oku.

– Pamiêæ potrafi balsamowa栖 odpar³ z uœmiechem, ale w jego oczach rów-

nie¿ zapali³y siê p³omyki.

background image

19

Ich spojrzenia spotka³y siê i nie mog³y siê rozdzieliæ. Lekka bryza przynios³a

czysty ton stajennego zegara wybijaj¹cego siódm¹ wieczorem.

Sara westchnê³a.

– Muszê iœæ. Millerowie zostaj¹ na weekend, jak zwykle z okazji zjazdu. To

ju¿ przesz³o do tradycji. A ja tymczasem zaniedbujê obowi¹zki gospodyni.

Podnios³a siê z kolan Eda, wyg³adzaj¹c sukienkê. Odwróci³a siê do niego.

– Czy mogê siê z tob¹ skontaktowaæ w ambasadzie?

– Tak. Albo w mieszkaniu. Bo mam mieszkanie; obj¹³em je po moim po-

przedniku. Zapiszê ci numer telefonu.

Siêgn¹³ do kieszeni, wyj¹³ niewielki notatnik, zapisa³ dwa numery telefonu

i adres, i wrêczy³ jej kartkê. Z³o¿y³a j¹ starannie i schowa³a w kieszeni sukienki.

– Kiedy? – zapyta³.

Coœ w g³osie Eda kaza³o jej podnieœæ na niego wzrok. Odpowiedzia³a po prostu:

– Nied³ugo.

Kiedy podeszli do domu, zobaczyli Gilesa Luttrella siedz¹cego na tarasie. Ed

nie tyle zauwa¿y³, ile poczu³, ¿e Sara robi siê spiêta, ale zaraz uœmiechnê³a siê

i posz³a w kierunku mê¿a, przyspieszaj¹c kroku.

– Wiem, wiem – powiedzia³a weso³o. – Na pewno siê zastanawia³eœ, co siê

z nami sta³o. Ed i ja daliœmy siê porwaæ wspomnieniom i tak zag³êbiliœmy siê

w przesz³oœæ, ¿e straciliœmy rachubê czasu i zapomnieliœmy o teraŸniejszoœci.

Pochyli³a siê, ¿eby go poca³owaæ.

– Przepraszam, kochanie.

– Domyœla³em siê, ¿e bêdziecie wspominali dawne czasy – odpar³ Giles po-

godnie, uœmiechaj¹c siê do niej. – Ulokowa³em siê tutaj w nadziei, ¿e mo¿e uda

mi siê z³apaæ Eda przed odjazdem. Chcia³em prosiæ, ¿eby zosta³ pan na kolacji –

zwróci³ siê do Eda. – Genera³ Miller i jego ¿ona tak¿e bêd¹. Chêtnie porozma-

wia³bym o dawnych dniach… wie pan chyba, ¿e mój ojciec ogromnie pana lubi³.

– By³ dla mnie bardzo dobry – wyzna³ szczerze Ed – ale nie przyjecha³em

tutaj, ¿eby zbieraæ komplementy. To ja jestem d³u¿nikiem. Lady Sara i pañski

ojciec du¿o dla mnie zrobili.

– Podobnie jak pan dla nich. Tak czy owak czujê, ¿e jestem panu coœ winien.

A je¿eli pan chce siê zrewan¿owaæ, to móg³by pan zrobiæ przyjemnoœæ inwalidzie

zapewniaj¹c mu swoje towarzystwo na godzinê czy dwie.

Uœmiechn¹³ siê do Eda ujmuj¹co, mimo zniekszta³conej twarzy. Sara ustawi-

³a siê za wózkiem Gilesa, k³ad¹c rêkê na oparciu. Ed zauwa¿y³, ¿e jej d³oñ spo-

czywa³a miêkko i luŸno, co œwiadczy³o o braku napiêcia.

– Dziêkujꠖ odpar³. – Chêtnie zostanê.

– Œwietnie.

Giles by³ zachwycony. Zawróci³ wózek, który mia³ napêd elektryczny, i ru-

szy³ wzd³u¿ tarasu, w kierunku huœtawki ogrodowej, naprzeciwko której umiesz-

background image

20

czono barek na kó³kach. Sta³ przy nim Bates, dawny ordynans Gilesa, a teraz szef

s³u¿by i osobisty lokaj w jednej osobie. Giles poprosi³ Batesa o pokazanie Edo-

wi, gdzie mo¿e siê odœwie¿yæ.

– Kiedy pan wróci, wypijemy drinka i pogadamy przed kolacj¹.

Kiedy wróci³ po piêciu minutach, Sary ju¿ nie by³o, natomiast z góry zeszli

Millerowie.

Sara wymknê³a siê do swojej sypialni na piêtrze. Siedzia³a teraz przed toalet-

k¹, na której sta³o niewielkie otwarte pude³ko. Mieœci³ siê w nim plik listów, tro-

chê fotografii i z³ote skrzyd³a – odznaka US Air Force.

Listy by³y w wiêkszoœci krótkimi notatkami:

„Saro, o czwartej. Z³o¿ymy ofiarê Bogini. E.”

„Kochanie moje, nie dam rady. Jestem rezerwowy. Mo¿e jutro? E.”

„Saro, nie mogê jeœæ; nie mogê spaæ; nie jestem zdolny do niczego prócz

myœlenia o tobie. Co ty ze mn¹ zrobi³aœ? E.”

Jeden z listów by³ d³u¿szy, napisany o³ówkiem; papier wyblak³ i nosi³ œlady

zagiêæ od wielokrotnego sk³adania. Sara roz³o¿y³a go ostro¿nie i przeczyta³a jeszcze

raz. Potem zaczê³a ogl¹daæ fotografie. By³y to przewa¿nie amatorskie zdjêcia

Lataj¹cej Fortecy z imieniem „Sally B” namalowanym na dziobie; na jednym z nich

za³oga sta³a rzêdem na tle samolotu, uœmiechaj¹c siê od ucha do ucha. Inne zosta-

³o zrobione na stopniach tarasu jej domu. Tu równie¿ widnia³a za³oga Sally B,

a obok ona sama w uniformie VAD – Ochotniczego Towarzystwa Niesienia Po-

mocy Rannym – wpatrzona w rozeœmianego m³odego oficera z czapk¹ zsuniêt¹

na ty³ kêdzierzawej czarnej czupryny. Na jeszcze innym ten sam m³ody oficer

siedzia³ oparty plecami o pieñ potê¿nego kasztana, który górowa³ nad greckim

pawilonem w ogrodzie. Wziê³a do rêki odznakê i pog³adzi³a j¹ palcami, uœmie-

chaj¹c siê przy tym do siebie. Potem wyjê³a ostro¿nie karteczkê z adresem i nu-

merami telefonów Eda i przeczyta³a j¹ kilkakrotnie, by wszystko zapamiêtaæ.

Do³o¿y³a kartkê do zawartoœci pude³ka, zamknê³a je na kluczyk i schowa³a do

szuflady w toaletce. Nastêpnie wsta³a, podesz³a do okna i wyjrza³a na taras. Ed

sta³ ty³em do balustrady z drinkiem w rêku i s³ucha³ genera³a Millera, opowiada-

j¹cego coœ z bogat¹ gestykulacj¹ i tubalnym œmiechem. Giles odwrócony by³ do

niej plecami, wiêc nie widzia³a jego twarzy. Zmarszczy³a nagle brwi i przygryz³a

wargê, jak zawsze, kiedy coœ j¹ trapi³o. Wreszcie odwróci³a siê zdecydowanie od

okna i posz³a do ³azienki.

O wpó³ do drugiej w nocy, kiedy Ed odjecha³, Millerowie w doskona³ych

humorach udali siê do sypialni zwanej pokojem Gainsborough, poniewa¿ wisia³y

tam portrety sir Piersa i lady Georginy Luttrell pêdzla s³ynnego malarza. Sara

wróci³a do salonu, gdzie czeka³ na ni¹ Giles.

– Myœla³am, ¿e dawno poszed³eœ do ³ó¿ka – zbeszta³a go ³agodnie. – Mia³eœ

d³ugi i ciê¿ki dzieñ, a jeszcze ta impreza po po³udniu…

background image

21

– Nic mi nie jest – odpar³ Giles. – Nie rób niepotrzebnego szumu, Saro.

Uœmiechn¹³ siê, ¿eby z³agodziæ szorstkoœæ s³ów.

– Jutro jest niedziela, wyœpiê siê porz¹dnie. Jesteœ zadowolona? – Wyci¹-

gn¹³ do niej rêkê i dorzuci³: – Mam wra¿enie, ¿e wszystko siê uda³o.

– Doskonale.

– Trzysta osiemdziesi¹t siedem osób. O dwadzieœcia jeden wiêcej ni¿ w ze-

sz³ym roku. Wci¹¿ od nowa mnie zadziwiaj¹ ci wszyscy ludzie, którzy wracaj¹

tutaj do nas przez tyle lat. To miejsce naprawdê du¿o dla nich znaczy.

– Trzysta Czternastka ma mnóstwo dobrych wspomnieñ zwi¹zanych z Lutt-

rell Park i z Little Heddington – zgodzi³a siê Sara.

– I vice versa – zamilk³ na chwilê, a ona siedzia³a i czeka³a; wiedzia³a, ¿e

Giles dojdzie w koñcu do tematu, który zamierza poruszyæ.

– Wiêc to by³ on – powiedzia³ w koñcu.

– Tak, to by³ on.

– Wiesz, rozpozna³em go natychmiast. W ogóle siê nie zmieni³. W³aœnie to

sprawi³o, ¿e siê wtedy Ÿle poczu³em tam, w ogrodzie. Chyba wpad³em w panikê.

Œcisnê³a go za rêkê.

– Zupe³nie niepotrzebnie, Giles. Powinieneœ to wiedzieæ.

– Wiedzieæ a czuæ… to dwie ca³kowicie ró¿ne sprawy. On jest nietuzinko-

wym cz³owiekiem, Saro.

Przez chwilê milcza³, pogr¹¿ony w myœlach.

– Zabawne – powiedzia³ w zadumie. – ¯y³em z jego wyobra¿eniem od tak

dawna, a jednak zobaczyæ go na w³asne oczy by³o doœwiadczeniem…przyt³acza-

j¹cym. Wreszcie rozumiem, dlaczego nie potrafi³aœ o nim zapomnieæ. Musia³o ci

byæ niezwykle trudno wyrzec siê go dla mnie. On ma powa¿ny problem, Saro. Jest

w tobie zakochany, a ty jesteœ moj¹ ¿on¹. Ponadto – doda³ – jest bardzo samot-

nym cz³owiekiem… – tak¿e z twojego powodu.

– Dlaczego zaprosi³eœ go na kolacjê?

– Poniewa¿ powinno siê poznaæ w³asnego wroga, a on jest moim wrogiem,

Saro. Chocia¿ gdyby nasze losy u³o¿y³y siê inaczej, moglibyœmy, jak s¹dzê, byæ

dobrymi przyjació³mi. Oczywiœcie zawsze wiedzia³em, ¿e to, co was ³¹czy³o, jest

powa¿ne, tylko nie zdawa³em sobie sprawy, do jakiego stopnia. Musi byæ powa¿-

ne, skoro przetrwa³o tak d³ugo. A przetrwa³o, prawda?

– Tak – przyzna³a Sara cichym g³osem.

– Nie mogê rywalizowaæ z takim cz³owiekiem, Saro. Nie mam ¿adnej broni.

On jest przystojny, czaruj¹cy, jednym s³owem szalenie atrakcyjny. Nawet pani

Miller nie pozosta³a obojêtna na jego urok.

Uœmiechn¹³ siê na wspomnienie niedu¿ej, pulchnej i mieszczañskiej Cissy

Miller, która piek³a niezrównane szarlotki, uwielbia³a lawendowe myd³o, a dzi-

siaj kr¹¿y³a wokó³ Eda nie spuszczaj¹c z niego oczu.

– To silny mê¿czyzna, Saro, a jednak przy tobie staje siê bezradny i nieod-

porny na ciosy. – Giles wzruszy³ ramionami. – No có¿, ka¿dy z nas ma swoj¹

background image

22

piêtê Achillesa, a ty w oczywisty sposób jesteœ jego s³aboœci¹. Zawsze przypusz-

cza³em, ¿e on z kolei jest twoj¹… Dlatego go nienawidzi³em. Le¿a³em nie œpi¹c

po nocach i pielêgnowa³em tê moj¹ nienawiœæ. Rozumiesz, to on ciê zmieni³. Kie-

dy wróci³em, nie by³aœ ju¿ dziewczyn¹, z któr¹ siê o¿eni³em; sta³aœ siê kobiet¹,

wspania³¹ kobiet¹ – i nie by³o w tym mojej zas³ugi. A na domiar z³ego nie mo-

g³em tego wykorzystaæ.

Milcza³ przez chwilê, po czym zapyta³:

– Dlaczego on wróci³?

– Bo czu³, ¿e musi to zrobiæ.

– W jakim sensie?

– Ze wzglêdu na mnie. Dla mnie.

– Rozumiem – powiedzia³ Giles. Rzeczywiœcie rozumia³. – Tak – podj¹³ z na-

mys³em – widzê doœæ wyraŸnie, kim siê stajesz w jego obecnoœci, Saro. – W jego

g³osie zabrzmia³a zjadliwa nuta. – Nigdy w ¿yciu nie patrzy³aœ na mnie takim

wzrokiem.

Sara milcza³a. Nie mia³a nic do powiedzenia.

– Nie robiê ci wymówek ani siê nie skar¿ê, Saro – mówi³ dalej Giles sztucz-

nie spokojnym tonem. – Ani jedno, ani drugie nie by³oby usprawiedliwione. Ni-

gdy nie karmi³aœ mnie k³amstwami na jego temat, poza tym sprawa by³a skoñczo-

na i zamkniêta, kiedy do mnie wróci³aœ. Niewiele kobiet wytrzyma³oby takie

ma³¿eñstwo jak nasze – doda³ – ale ty siê nigdy nie uskar¿a³aœ. Jestem ci winien

bardzo wiele, Saro. Jeœli nawet on ciê zmieni³, ja zebra³em plon tej odmiany.

Pogr¹¿y³ siê na chwilê w milczeniu.

– ¯adne z nas nie dosta³o tego, o czym marzy³o, ale ja mia³em wiêcej szczê-

œcia. Chocia¿ niegdyœ spodziewa³em siê dostaæ znacznie wiêcej, niewiele brako-

wa³o, a otrzyma³bym o wiele mniej. I tak by³o mi lepiej, ni¿ wielu mê¿czyznom

w tak zwanych „normalnych” ma³¿eñstwach. Wiem, ¿e nie by³o to dla ciebie ³a-

twe…nie s¹dŸ nigdy, ¿e nie rozumia³em tego i nie docenia³em. Ale jednoczeœnie

nienawidzi³em, szala³em i przeklina³em. Myœla³em, ¿e przenigdy nie pogodzê siê

z tym, co mi siê przydarzy³o. Jeœli teraz prawie doszed³em do równowagi, to wy-

³¹cznie twoja zas³uga. Ilekroæ ciê potrzebowa³em, by³aœ zawsze przy mnie. A prze-

cie¿ mog³aœ by³a pozostawiæ mnie w³asnemu losowi.

Sara siedzia³a z pochylon¹ g³ow¹, ¿eby nie móg³ widzieæ jej twarzy. Giles by³

najwyraŸniej przera¿ony. Usi³owa³ zachowywaæ siê rozumnie i racjonalnie, ale

Sara go zna³a: to by³o wo³anie o pomoc. Nawet nie zdawa³ sobie sprawy, jak moc-

no œciska³ jej d³oñ; tak d³ugo pracowa³ nad odzyskaniem w³adzy w rêkach, ¿e

teraz mia³y stalowy uchwyt. Sara czu³a ból w nadgarstku.

– Wiem, jak zmieni³aœ siê pod jego wp³ywem – ci¹gn¹³ Giles. – Ja mia³em

tylko ciebie. Jeœli zmianê w tobie zawdziêcza³em jemu, tym lepiej dla mnie. Co

nie przeszkadza³o, ¿e mia³em mu to za z³e… – Przerwa³ na chwilê. – No, a poza

tym jest James.

– Dlaczego o tym wspomnia³eœ?

background image

23

– Mówienie o Jamesie jest dla mnie spraw¹ naturaln¹. Zobaczysz, bêdzie

dobrze. Uporamy siê z tym wszystkim, Saro. ¯y³em przez dwadzieœcia lat z du-

chow¹ obecnoœci¹ tego cz³owieka, a teraz zjawi³ siê we w³asnej osobie. Chyba

rozumiesz mnie dobrze? Nic ju¿ nie jest, jak by³o – nie mo¿e wygl¹daæ tak samo.

Ed wróci³. Wiem, jaki on jest. Naprawdê wiem, Saro. Bo¿e drogi, dlaczego mu-

sia³aœ byæ tak przeraŸliwie uczciwa? – zakoñczy³ tonem cz³owieka, który znosi

katusze.

Opad³ na oparcie wózka, kompletnie wyczerpany, z g³ow¹ odchylon¹ do ty³u,

przymykaj¹c zdrowe oko. Œciska³ d³oñ Sary jak obcêgami, a kiedy uchwyt zel¿a³,

Sara nie cofnê³a swojej rêki. Giles zdawa³ sobie sprawê, ¿e j¹ rani, karz¹c za

w³asnie nieszczêœcie, za to, ¿e ona go ukara³a. Zawsze z drugiej rêki, myœla³, wszyst-

ko z drugiej rêki. Mi³oœæ z drugiej rêki, syn z drugiej rêki, ¿ycie z drugiej rêki,

nawet œmieræ z drugiej rêki – nie ta, która powinna mu by³a przypaœæ w udziale

dwadzieœcia lat wczeœniej. To by wszystko rozwi¹za³o.

– Co takiego jest w Edzie? – spyta³. – Co takiego w nim znalaz³aœ, czego we

mnie nie by³o?

Sara wiedzia³a, ¿e musi odpowiedzieæ. Inaczej Giles bêdzie pyta³, bada³, dr¹-

¿y³, a¿ zmusi j¹ do wyznañ. Z w³asnej woli chcia³ zostaæ wziêty na mêki. Tylko

takie cierpienie mog³o mu zapewniæ nieco spokoju.

Sara odezwa³a siê nieg³oœno:

– Rozumia³ mnie. Od samego pocz¹tku. Mê¿czyŸni, którzy potrafi¹ napraw-

dê zrozumieæ kobietê, nale¿¹ do rzadkoœci. To jest… to jest specjalny dar. Zawsze

wiedzia³, co czujê. Zna³ moje w¹tpliwoœci, obawy, nadzieje, marzenia. Zna³ mnie

i dobrze rozumia³. Nic na to nie mog³am poradziæ. Walczy³am z tym, zreszt¹ ju¿

ci mówi³am. Nie pokocha³am Eda dlatego, ¿e tobie czegoœ brakowa³o. Pokocha-

³am go, bo dostrzeg³ i wydoby³ ze mnie to, o czym sama wczeœniej nie wiedzia-

³am. Nawet gdybyœ tu by³, nie sprawi³oby to najmniejszej ró¿nicy. I tak pokocha-

³abym Eda. Byæ mo¿e wszystko potoczy³oby siê inaczej, ale nie zmieni³oby to

moich uczuæ. Naprawdê nic nie mog³am na to poradziæ. Takie rzeczy siê zdarzaj¹,

Giles, czy sobie tego ¿yczysz, czy nie.

– Nienawidzê siebie takiego, jakim siê sta³em. Jestem impotentem, Saro –

bezsilnym zarówno cia³em, jak i duchem. Wiem, ¿e nie przestaniesz darzyæ mnie

uczuciem… na tyle, na ile potrafisz… ale ja nie tego pragnê. Chcê tego, co ofiaro-

wa³abyœ jemu. Dziœ siê o tym przekona³em.

– W mi³oœci kryje siê o wiele wiêcej ni¿ seks, Giles. Minê³o dwadzieœcia lat

od czasu, kiedy spa³am z Edem, a nadal go kocham!

– Owszem, kryje siê wiêcej, jeœli nie brak w niej seksu! Czy mo¿esz spojrzeæ

mi prosto w oczy i powiedzieæ, ¿e nie przypomina³aœ sobie setki razy, jak to jest

kochaæ siê z Edem Hardinem?

– Pokocha³am go, zanim dotkn¹³ mnie pierwszy raz!

– Naturalnie! Powiedzia³aœ, ¿e rozumie kobiety. On chcia³ mieæ ciebie, do

koñca, Saro, a nie pierwsz¹ lepsz¹ przygodê.

background image

24

– Z Edem nie ³¹czy³ mnie jedynie seks – zaprotestowa³a Sara, a Giles poczu³

siê tak, jakby przekrêci³a nó¿ tkwi¹cy mu w sercu.

– Ale to jest pierwsza rzecz, jak¹ zauwa¿a ka¿da kobieta! Dzisiejszego po-

po³udnia obserwowa³em was i dostrzeg³em bardzo wiele. Jedno nie ulega kwestii:

wra¿enie, jakie Ed robi na kobietach!

– Wobec tego jestem taka jak one! Nie mo¿na wywo³aæ w sobie uczuæ na

zawo³anie: mi³oœæ do tej osoby, sympatia do innej. Nie mam pojêcia, dlaczego

w moim przypadku to musia³ byæ akurat Ed; wiem tylko, ¿e tak by³o i zawsze

bêdzie.

Giles czu³, ¿e rozpada siê na kawa³ki i tylko w sercu zalega mu ciê¿ka bry³a,

gor¹ca jak ogieñ i twarda jak kamieñ, gro¿¹ca utrat¹ równowagi. Z rozmys³em za-

prosi³ Eda na kolacjê, ¿eby oceniæ ch³odnym okiem, choæ z rozdartym sercem, cz³o-

wieka, z którym przysz³o mu rywalizowaæ. Zawsze by³ zdania, ¿e lepiej jest znaæ

wroga, zw³aszcza jego s³aboœci; a s³aboœci¹ Eda Hardina by³a, jak odkry³, Sara.

Westchn¹³ boleœnie i natychmiast poczu³ rêkê Sary na ramieniu.

– Robisz, co mo¿esz, Saro – powiedzia³ bezbarwnym g³osem – ale to nie

wystarcza. Niestety nie mogê tego zmieniæ. Jestem znu¿ony, Saro. Znu¿ony moim

cia³em, moim ¿yciem, pragnieniem tego, czego mieæ nie mogê; nienawidzê tego,

¿e tylko biorê, a nie mogê dawaæ; ¿e wykorzystujê, a nie potrafiê byæ za to wdziêcz-

ny. Mam doœæ schodzenia na dalszy plan; chcê, dla odmiany, byæ na pierwszym

miejscu. Chcê byæ zdolny do mi³oœci, Saro, i chcê, ¿ebyœ ty by³a w stanie mnie

kochaæ.

– Kocham ciê, Giles. Nie zosta³abym z tob¹, gdybym ciê nie kocha³a.

– Wiem o tym! Ale nie o ten rodzaj mi³oœci mi chodzi. Przyjazd Eda sta³ siê

katalizatorem, Saro. Nic ju¿ nie bêdzie takie, jak by³o. Mo¿e on, jak szakal, wy-

czuwa z daleka œmieræ i zjawi³ siê, ¿eby przy niej asystowaæ.

– Mówisz obrzydliwe rzeczy! – krzyknê³a Sara w furii. – A poza tym to nie-

prawda! Okrucieñstwo nie le¿y w naturze Eda. Zreszt¹ on nic o tobie nie wie.

– Wystarczy, ¿e ma oczy, nie uwa¿asz?

– Ty te¿ masz oczy, ale odnoszê wra¿enie, ¿e w ogóle ich nie u¿ywasz!

Zrobi³a ruch, jakby chcia³a wstaæ i odejœæ od niego, ale trzyma³ jej rêkê w ¿e-

laznym uœcisku.

– Jestem w fatalnym nastroju – powiedzia³ b³agalnie. – Czujê siê zraniony,

przera¿ony i zazdrosny. Nie miej mi tego za z³e, Saro. Spróbuj zrozumieæ… jesz-

cze ten raz. Mo¿e jestem kalek¹, ale nadal czujê i cierpiê. Nie wszystko mam

sparali¿owane.

W jej oczach by³o tyle smutku, ¿e a¿ zmieni³y kolor.

– Tak mi przykro, Giles…

– Nie ¿yczê sobie twojej litoœci. To w niczym nie mo¿e mi pomóc. Nie ma

dla nas ratunku. Wszyscy jesteœmy w pu³apce, Saro. Przez te lata, wszystkie te

lata, zastanawia³em siê, jaki te¿ jest ten twój kochanek. Teraz wreszcie wiem, ale

to jeszcze bardziej boli. – Uœmiechn¹³ siê sarkastycznie. – Co to znaczy mieæ uczci-

background image

25

w¹ ¿onꠖ doda³ z gorycz¹ – tak¹, która wyzna ci wszystko… choæby nawet po

fakcie. Wola³bym, ¿ebyœ sk³ama³a, Saro. Wytrzyma³bym k³amstwo, ale prawda

jest zbyt bolesna.

– Nigdy ci nie k³ama³am, Giles.

– Bóg œwiadkiem, ¿e by³oby lepiej. A tak… Oczyœci³aœ swoje sumienie kosz-

tem mojego spokoju.

– Zna³eœ dok³adnie sytuacjê, kiedy do ciebie wróci³am.

– Zna³em j¹, to prawda. Bo wszystko, co mog³em wówczas zrobiæ, to pos³u-

¿yæ siê wyobraŸni¹. Ale dziœ okaza³o siê, ¿e jest daleko gorzej, ni¿ sobie kiedy-

kolwiek wyobra¿a³em.

– Jeœli nasze wspólne ¿ycie stanie siê dla ciebie niemo¿liwe, wystarczy, ¿e

mi o tym powiesz.

– I uwolniê ciê, ¿ebyœ posz³a z czystym sumieniem do swojego amerykañ-

skiego ogiera… o, nie, Saro!

– W takim razie czego ode mnie chcesz, Giles?

– Chcê mieæ ciebie… – ca³¹ ciebie. Wszystko, co ma Ed Hardin. Nie tylko

cia³o, ale równie¿ twoj¹ duszê, Saro, twoje serce i twoj¹ mi³oœæ. Jestem zazdro-

sny, Saro. Bo¿e – powiedzia³ zrezygnowany – nawet to, co zawsze w tobie kocha-

³em, twoja kryszta³owa uczciwoœæ, jest dla mnie nienawistna.

Spostrzeg³, ¿e Sara zblad³a; twarz mia³a napiêt¹ i bezradn¹. Nigdy nie wi-

dzia³ jej tak bardzo zmêczonej. Ju¿ nie promieniowa³a, jak przez ca³e popo³udnie;

zobaczy³ z bólem, ¿e – jak czêsto w ostatnich miesi¹cach – jest wyczerpana, znu-

¿ona, bezsilna. Nigdy jej bardziej nie kocha³. Nigdy nie czu³ do niej wiêkszej

nienawiœci.

Po³o¿y³ rêce na ramionach Sary i przyci¹gn¹³ j¹ do siebie. Dotknê³a twarz¹

jego twarzy. Czu³ ciep³¹ wilgoæ jej ³ez. Poczucie winy przeszy³o go jak ostrze

sztyletu. Chcia³ pocieszyæ ¿onê, ale wiedzia³, ¿e mu siê to nie uda. Móg³ tylko

trzymaæ j¹ w ramionach i g³adziæ po w³osach, próbuj¹c przekazaæ niewypowie-

dziane myœli. Mêczy³a go œwiadomoœæ, ¿e prawdziwym powodem emocjonalne-

go kryzysu Sary jest Ed Hardin.

3

S

potka³a go pewnego ciep³ego letniego popo³udnia w sierpniu tysi¹c dzie-

wiêæset czterdziestego trzeciego roku.

Nale¿a³a do VAD i pe³ni³a nocn¹ s³u¿bê w lokalnym szpitalu wojskowym

w Great Heddington. Mia³a akurat woln¹ niedzielê, a kiedy wróci³a do domu ko³o

po³udnia, czeka³ na ni¹ list od Gilesa. Postanowi³a, ¿e weŸmie go razem z za-

oszczêdzon¹ tabliczk¹ czekolady do swojego ulubionego miejsca w ogrodzie.

background image

26

Giles by³ pilotem i walczy³ w Afryce. Pobrali siê tu¿ przed jego wyjazdem;

nie widzia³a go od czerwca czterdziestego drugiego. Dom rodzinny Sary znajdo-

wa³ siê w Northumberland; mieszka³a teraz w posiad³oœci Gilesa, Luttrell Park,

z jego ojcem, sir George’em Luttrellem. Pracowa³a w szpitalu.

Po lunchu z sir George’em przebra³a siê w bawe³nian¹ sukienkê i wyruszy³a

w stronê jeziora, myœl¹c z przyjemnoœci¹ o d³ugim, leniwym popo³udniu z wia-

domoœciami od Gilesa i szans¹ nadrobienia zaleg³oœci w spaniu.

Jej ukochanym miejscem w parku by³ pawilon w kszta³cie greckiej œwi¹tyni,

po³o¿ony nieopodal jeziora. W tym spokojnym zak¹tku ros³y wierzby p³acz¹ce,

a po wodzie p³ywa³y kaczki i ³abêdzie. Mo¿na tu by³o po³o¿yæ siê na gêstej tra-

wie, w cieniu rzucanym przez ogromny kasztan wyrastaj¹cy ponad pawilon.

Jednak kiedy dotar³a na miejsce, okaza³o siê, ¿e ktoœ inny wpad³ wczeœniej na

ten sam pomys³. Mê¿czyzna w oliwkowym mundurze Si³ Powietrznych Stanów

Zjednoczonych le¿a³ wyci¹gniêty w cieniu wielkiego kasztana. Zdj¹³ marynarkê

i umieœci³ j¹ pod g³ow¹ w charakterze poduszki. Spod czapki nasuniêtej na twarz

widaæ by³o tylko gêste, kêdzierzawe czarne w³osy. Rêce pod³o¿y³ pod g³owê,

a z równomiernego wznoszenia siê i opadania klatki piersiowej Sara domyœli³a

siê, ¿e intruz jest pogr¹¿ony we œnie.

Poczu³a siê niedorzecznie zirytowana. Teren posiad³oœci by³ wprawdzie do-

stêpny dla oficerów, którzy korzystali z czêœci domu u¿yczonej i przerobionej przez

sir George’a na klub oficerski, ale nieczêsto ich tam spotyka³a. Kiedy nie byli na

s³u¿bie, przewa¿nie odsypiali lub wyruszali na poszukiwanie ciekawszych rozry-

wek – zazwyczaj kobiet. Zdarzy³o siê, ¿e ona te¿ musia³a odpieraæ ich zaloty, ale

sir George szepn¹³ dyskretnie s³ówko ich dowódcy, pu³kownikowi Millerowi. Oni

wszyscy mieli tylko jedno w g³owie.

Do licha, pomyœla³a rozeŸlona. Nic z tego, nie ma mowy, ¿eby ktoœ j¹ zmusi³

do rezygnacji z ulubionego zak¹tka w jej w³asnym parku. Przejdzie po prostu na

drug¹ stronê drzewa. Jest wystarczaj¹co du¿e.

Trawa ros³a gêsto i jej kroki go nie obudzi³y. Usiad³a oparta plecami o pieñ,

tak ¿e nie mogli siê widzieæ, i rozerwa³a opakowanie czekolady. W³o¿y³a kawa³ek

do ust, rozkoszuj¹c siê s³odycz¹, a potem otworzy³a list Gilesa. Nosi³ datê sprzed

trzech tygodni i liczy³ sobie pe³ne cztery strony. Nie zawiera³ zaskakuj¹cych wia-

domoœci – Giles by³ w œwietnej formie i mia³ siê dobrze, opali³ siê na br¹z i strasznie

za ni¹ têskni³. Przede wszystkim jednak prosi³ o wiadomoœci o niej, o swoim ojcu

i o Luttrell Park.

Posiad³oœæ zwana Luttrell Park by³a w ¿yciu Gilesa spraw¹ ogromnie wa¿n¹.

Jako jedynak mia³ kiedyœ zostaæ dziewi¹tym baronetem. Traktowa³ swoje obo-

wi¹zki bardzo powa¿nie, a jego listy zawiera³y przewa¿nie szczegó³owe instruk-

cje, ¿eby coœ sprawdzi³a, o czymœ innym przypomnia³a ojcu lub wreszcie dopa-

trzy³a, by czegoœ nie przeoczono. Chcia³ wiedzieæ o wszystkim, co wydarza siê na

terenie maj¹tku. Ma³o jej pisa³ o swoim ¿yciu na pustyni. Jego listy brzmia³y tak,

jakby wyjecha³ podj¹æ nudn¹ pracê i tylko czeka³, kiedy to siê skoñczy, a on po-

background image

27

wróci do tego, co jest naprawdê wa¿ne: do Luttrell Park, ¿ycia w domu rodzin-

nym, ¿ony i synów, których bêd¹ mieli, ¿eby zapewniæ kontynuacjê nazwiska.

Pisa³ podobnie jak mówi³: naturalnie, swobodnie i powa¿nie. Giles by³ bar-

dzo powa¿nym m³odym cz³owiekiem. Zawsze œwiadomy swojego dziedzictwa

i obowi¹zków, docenia³ w³asn¹ rolê, któr¹ zamierza³ wype³niaæ skrupulatnie i dro-

biazgowo, wykonuj¹c wszelkie postawione przed sob¹ zadania. Kiedy Sara czy-

ta³a jego listy, zawsze mia³a wra¿enie, ¿e Gilles jest przy niej, taki jak zwykle,

szczup³y, jasnow³osy, powa¿ny, zniecierpliwiony t¹ utrapion¹ wojn¹, która prze-

szkadza mu w planach ¿yciowych. By³ podrêcznikowym typem Anglika: ma³o

wylewny, solidny, rozs¹dny. By³ tak¿e nieustêpliwie zazdrosny, zw³aszcza o Sa-

rê. Z tego w³aœnie powodu o¿eni³ siê z ni¹, zanim wyjecha³ za granicê.

– Nie chcê, ¿ebyœ zosta³a sama i wolna. Stanowi³abyœ zbyt du¿¹ pokusê dla

zbyt wielu mê¿czyzn. Chcê wiedzieæ, ¿e jesteœ moja, ¿e do ciebie powrócê, ¿e

zadbasz o wszystko, co ci powierzê. Jesteœ rozs¹dn¹ dziewczyn¹, Saro, i wiem, ¿e

mogê polegaæ na twojej m¹droœci i poczuciu obowi¹zku. Ojciec powoli siê sta-

rzeje i bêdzie dla niego znacznie lepiej, jeœli dotrzymasz mu towarzystwa. Lut-

trell Park te¿ jest bardzo wa¿ny. Myœlê, ¿e powinniœmy postaraæ siê o syna, zanim

wyjadꠖ na wszelki wypadek, gdyby mi siê coœ przytrafi³o.

Ale Sara nie zasz³a w ci¹¿ê, a Gilesa wys³ano na pustyniê zaledwie szeœæ ty-

godni po œlubie. Skupi³a teraz na nim swoje myœli; marz¹c o mê¿u, w koñcu usnê-

³a. Gor¹ce promienie sierpniowego s³oñca przedostawa³y siê poprzez liœcie obsy-

puj¹c j¹ roztañczonymi z³otymi cêtkami, a do snu ko³ysa³o pracowite brzêczenie

pszczó³ i ³agodne gruchanie go³êbi siedz¹cych na dachu pawilonu.

Nie wiedzia³a dobrze, co j¹ obudzi³o; po prostu wybi³a siê ze snu i natych-

miast poczu³a, ¿e ktoœ j¹ obserwuje. Odwróci³a g³owê i zobaczy³a Amerykanina.

Le¿a³ z g³ow¹ opart¹ na rêce i patrzy³ jej prosto w oczy. Sam mia³ jasnobr¹zowe

oczy z zielonymi plamkami i najd³u¿sze rzêsy, jakie zdarzy³o jej siê widzieæ u mê¿-

czyzny, równie czarne jak jego czupryna, ale ze z³otymi koñcami.

Przez chwilê wpatrywali siê w siebie bez ruchu, a ona poczu³a siê nagle tak,

jakby jej dotkn¹³; odczucie zdumiewaj¹co intymne i zaskakuj¹co namacalne. A kie-

dy siê uœmiechn¹³, leciutko j¹ zamroczy³o.

– Nigdy nie wierzy³em w ten epizod z ksiêciem – powiedzia³ bez wstêpu. –

Moim zdaniem Œpi¹ca Królewna po prostu przespa³a swój przepisowy przydzia³

oœmiu tysiêcy godzin. Co pani ma na swoje usprawiedliwienie?

Rozbawi³ j¹, mimo ¿e nadal mia³a trudnoœci z oddychaniem.

– Nocn¹ s³u¿bꠖ przyzna³a, po czym doda³a kpi¹cym tonem: – A co pan ma

na swoje usprawiedliwienie?

– Dzienn¹ s³u¿bê.

Przez jego oczy przemkn¹³ cieñ, przyæmiewaj¹c ich blask, ale ju¿ w nastêp-

nej chwili uœmiecha³y siê na nowo.

– Pan jest pilotem? – zapyta³a uprzejmie.

– Kapitan Ed Hardin, do us³ug; Ósma Air Force.

background image

28

Usiad³ i wyci¹gn¹³ do niej rêkê. By³a tak zaskoczona, ¿e poda³a swoj¹ odru-

chowo. Jego d³oñ by³a mocna i ciep³a.

– Mi³o pozna栖 powiedzia³a tym samym uprzejmym tonem. – Jestem…

– Ale¿ wiem, kim pani jest. Lady Sara Luttrell, przysz³a pani tych rodowych

w³oœci, a tak¿e, jak to nazywaj¹ w okolicy, VAD w szpitalu wojskowym w Great

Heddington.

– Wie pan ca³kiem sporo – stwierdzi³a ch³odno.

– Kiedy odwiedzamy klub, wszyscy musimy schodziæ pani z drogi.

– Dlaczego?

– Znajduje siê pani, jeœli mo¿na to tak uj¹æ, na wy¿szym szczeblu. A skoro

pani teœæ pozwala nam u¿ywaæ czêœci w³asnej rezydencji w charakterze domu

z dala od domu, chyba jasne, ¿e ¿aden z nas nie chcia³by tego utraciæ.

W orzechowych oczach pojawi³ siê wyraŸny b³ysk; Sara nigdy w ¿yciu nie

widzia³a czegoœ takiego.

– Podoba siê panu u nas?

– Mam nadziejê, ¿e raj bêdzie w³aœnie tak wygl¹da³, kiedy do niego dotrê; zielo-

ny, spokojny, cichy. Za³o¿ê siê, ¿e nic siê tu nie zmieni³o przez ostatnie tysi¹c lat.

– Te¿ tak myœlê… to znaczy przynajmniej odk¹d dom zosta³ zbudowany.

– A kiedy mia³ miejsce ten fakt?

– W tysi¹c siedemset drugim roku.

– W waszym kraju mo¿na to uznaæ za okamgnienie.

– Oczywiœcie – zgodzi³a siê. – Sk¹d pan pochodzi?

– Z San Francisco. To dzisiejsze s³oñce kojarzy mi siê z domem.

– Od jak dawna pan tu jest?

– Od oœmiu miesiêcy… z których wiêkszoœæ by³a mokra.

– Dlatego wszystko jest takie zielone.

– Tak… od pleœni.

Rozeœmia³a siê.

– Podoba mi siê pani œmiech – powiedzia³ z nut¹ wyzwania.

– Podoba mi siê pañskie poczucie humoru.

Wymienili uœmiechy, zadowoleni i w doskona³ym nastroju.

– Czy ten list by³ od pani mê¿a? – spyta³ uprzejmie.

– Tak.

Pomyœla³a, ¿e ten lotnik jest doœæ bezpoœredni.

– Gdzie on teraz jest?

– W Afryce. Na pustyni.

– W jakim wojsku?

– W lotnictwie. Jest pilotem bojowym.

– Gor¹co tam jest.

– Tak, i to w obu znaczeniach.

Przez jej twarz przebieg³ cieñ; patrzy³, jak wyg³adza szorstkie kartki listu.

Przyjrza³ jej siê uwa¿nie. Takie Angielki zawsze onieœmiela³y cudzoziemców:

background image

29

ch³odna blondynka o popielatym odcieniu, o delikatnym koœæcu, jak przysta³o na

przedstawicielkê starej rasy. Otacza³a j¹ aura niewzruszonego spokoju i opano-

wania, pozbawiona ostentacji, stanowi¹ca po prostu czêœæ jej osobowoœci. Krót-

kie w³osy uk³ada³y siê w naturalne fale. Oczy mia³a du¿e, przejrzyste i szare, z ciem-

niejsz¹ obwódk¹ wokó³ têczówki, która nadawa³a spojrzeniu intensywnoœæ i blask.

Do tego typowa mleczno-ró¿ana angielska cera i usta – co za usta, pomyœla³ – jak

wyrzeŸbione czu³¹, perfekcyjn¹ d³oni¹. B³¹ka³ siê na nich w³aœnie przelotny pó³-

uœmiech, sekretny, zwodniczy i odwiecznie kobiecy. Kiedy siê œmia³a, jej oczy

robi³y siê skoœne, a g³os przywodzi³ na myœl wodê w kryszta³owej szklance: ja-

sny, ch³odny i czysty. Elegancka smuk³oœæ kszta³tów, d³ugie nogi o klasycznych

liniach zakoñczone w¹skimi stopami w sanda³ach na p³askim obcasie… Arysto-

kratka, pomyœla³, pojmuj¹c wreszcie, co to s³owo oznacza.

– Nigdy przedtem nie widzia³em prawdziwej lady – stwierdzi³.

– Zawsze kiedyœ musi byæ ten pierwszy raz – odpar³a z bladym uœmiechem.

– Miejmy nadziejê, ¿e nie bêdzie ostatni.

Drobne zielone cêtki w jego oczach zdawa³y siê tañczyæ.

– Jak pan zauwa¿y³ – powiedzia³a spokojnie – mieszkam tutaj.

– Ja tak¿e, przynajmniej na razie.

Odwróci³ siê na plecy, pod³o¿y³ rêce pod g³owê i wpatrzy³ siê w bujne liœcie

kasztana nad sob¹.

Sara milcza³a. Myœla³a o codziennym rachunku zysków i strat w bazie lotni-

czej w Little Heddington. O tym, ile jednostek wylatywa³o i ile z nich wraca³o.

Widzia³a, jak znajome twarze znikaj¹ i jak zastêpuj¹ je nowe, które wkrótce rów-

nie¿ staj¹ siê znajome, by znikn¹æ w swoim czasie, zast¹pione przez jeszcze now-

sze. Ale jego twarzy sobie nie przypomina³a, a z pewnoœci¹ by go zapamiêta³a.

Musia³ byæ mniej wiêcej w jej wieku, mo¿e rok czy dwa starszy, ale wszyscy

z jednostki byli m³odzi. Nawet kiedy le¿a³, mog³a ³atwo odgadn¹æ, ¿e jest wysoki,

a tak¿e dobrze zbudowany. Mia³ czaruj¹co niesymetryczny uœmiech i g³os jak gêsty

miód, miêkki, pozornie leniwy i pieszczotliwie g³adki. No i by³ szalenie przystoj-

ny. Ciekawa by³a, ile lataj¹cych misji ma ju¿ za sob¹. Wiedzia³a, ¿e po wykonaniu

dwudziestu piêciu m³odzi ludzie mieli teoretycznie wracaæ do kraju, ale wiadomo

by³o równie¿, ¿e wiele za³óg lata³o dalej. Z nim jest jak z Gilesem, pomyœla³a

z ciê¿kim sercem; walczy tysi¹ce mil od domu, w nieustannym zagro¿eniu. Przy-

sz³o jej do g³owy, ¿e pewnie ma rodzinê; ¿onê, rodziców, mo¿e dzieci, którzy

czekaj¹ na niego w Kalifornii, podobnie jak ona czeka tutaj na Gilesa. W tym

momencie otrz¹snê³a siê z zadumy i stwierdzi³a, ¿e on siê w ni¹ wpatruje.

– Na pewno mnie pan rozpozna nastêpnym razem – zauwa¿y³a cierpko.

To niewzruszone spojrzenie wprawi³o j¹ w zak³opotanie, choæ nie by³o w nim nic

obraŸliwego, wy³¹cznie podziw. Amerykanie, pomyœla³a. Ju¿ oni nie trac¹ czasu.

– To znaczy kiedy? – spyta³ natychmiast.

– Kiedykolwiek – odpowiedzia³a ch³odno.

– Czêsto pani tu przychodzi?

background image

30

– Kiedy tylko mogê.

Nie zdo³a³a powstrzymaæ uœmiechu. ¯eby go ukryæ, pochyli³a g³owê i spoj-

rza³a na zegarek. By³a czwarta.

– Muszê iœæ – oznajmi³a. – Sir George bêdzie chcia³ wypiæ ze mn¹ herbatê.

Porz¹dnie z³o¿y³a kartki listu i podnios³a z ziemi porzucone opakowanie od

batonu czekoladowego.

– Czy wolno mi bêdzie korzystaæ z pani drzewa?

– Teren posiad³oœci jest do dyspozycji wszystkich, którzy przychodz¹ do klu-

bu – przypomnia³a mu ³agodnie.

– Chodzi³o mi o chwile, kiedy pani tu bêdzie.

Zaskoczona ponownie jego bezpoœrednioœci¹, patrzy³a na niego w milczeniu.

Nie uœmiecha³ siê wcale. Zmieszana, odwróci³a siê i ruszy³a przed siebie.

– Jeœli bêdzie pan chcia³ tu przyjœæ, nie mogê pana powstrzyma栖 powie-

dzia³a staraj¹c siê, by zabrzmia³o to mo¿liwie najbardziej obojêtnie.

Szed³ ko³o niej.

– Przyniosê pani czekoladowy baton Hersheya jako symboliczn¹ zap³atê.

Zerknê³a na niego. Twarz mia³ ca³kiem powa¿n¹, ale jego oczy œmia³y siê do niej.

– W takim wypadku… – powiedzia³a z namys³em, jakby rozwa¿a³a powa¿-

ny problem.

– Oczywiœcie – dorzuci³ niewinnie – gdyby kiedyœ przysz³a pani ochota na

ca³e pude³ko czekoladek…

Ich spojrzenia skrzy¿owa³y siê. Sara by³a wysoka, ale Amerykanin przewy¿-

sza³ j¹ o dobre kilkanaœcie centymetrów. On jest naprawdê fantastyczny, pomy-

œla³a oszo³omiona.

– Propozycja jest absolutnie niewi¹¿¹ca – zapewni³, jakby odgad³, o czym

pomyœla³a.

– Tak czy inaczej, jestem ju¿ zwi¹zana – odpar³a zadowolona, ¿e ma okazjê

przypomnieæ mu o tym. I tak posun¹³ siê stanowczo za daleko.

– Sytuacja jest jasna – powiedzia³ spokojnie, bynajmniej nie zniechêcony,

spotykaj¹c jej spojrzenie.

Sara odwróci³a szybko oczy. To jest absurdalne, pomyœla³a niespokojna i za-

k³opotana. Przecie¿ dopiero siê poznaliœmy, nie powinnam pozwalaæ na takie za-

chowanie.

– Które dni ma pani wolne? – spyta³ tymczasem lotnik.

– Pó³ œrody i ca³¹ niedzielꠖ poinformowa³a go odruchowo i wpad³a w pop³och. –

Naturalnie wszystko zale¿y od tego, jak siê maj¹ sprawy w szpitalu – pospieszy³a

z wyjaœnieniem. – Ostatnio czêsto brak nam r¹k do pracy i jeœli mamy nag³y przyp³yw

pacjentów, nieraz nie udaje nam siê w ogóle wykorzystaæ wolnych dni.

Po czym zmieniaj¹c temat zapyta³a:

– Ile misji pan ju¿ odby³?

– Dwanaœcie. – Ich oczy spotka³y siê. Doda³ spokojnie: – Nie, nie jestem

przes¹dny. Nastêpny lot bêdzie trzynasty, nawet jeœli nazwiemy go dwanaœcie A.

background image

31

Szli dalej w milczeniu. Po chwili ich oczom ukaza³ siê dom, spokojny i bez-

pieczny w promieniach popo³udniowego s³oñca. Sara niespodziewanie dla siebie

samej spyta³a:

– Czy mia³by pan ochotê wst¹piæ do nas na herbatê i poznaæ sir George’a?

On by³ pilotem w czasie pierwszej wojny œwiatowej i ma wyraŸn¹ s³aboœæ do lot-

ników; w³aœnie dlatego odda³ wam do u¿ytku czêœæ domu. Uwielbia rozmawiaæ

o samolotach…

Jej g³os zamar³. Popatrzy³ na ni¹ trochê dziwnie.

– Owszem – powiedzia³ – bardzo chêtnie poznam sir George’a.

Sir George Luttrell by³ starszym, bardzo prosto siê trzymaj¹cym d¿entelme-

nem. Wygl¹da³ jak Anglik z karykatury, ³¹cznie z monoklem i garniturem z twee-

du. Przy tym wszystkim mia³ jednak dobre serce, du¿y zasób wyrozumia³oœci

i œwiata nie widzia³ poza Sar¹. By³ zachwycony, ¿e mo¿e poznaæ kapitana Hardi-

na i pogadaæ o samolotach oraz lataniu. Sara zostawi³a ich pogr¹¿onych w roz-

mowie i posz³a zrobiæ herbatê. Postawi³a czajnik na ogniu i przygotowa³a tacê ze

wszystkim, co potrzeba, a potem siad³a przy kuchennym stole i czeka³a, a¿ woda

siê zagotuje. Musia³a pomyœleæ w spokoju. To po prostu œmieszne, powiedzia³a

sobie. Ja chyba oszala³am. Na mi³oœæ Bosk¹, dlaczego mia³abym interesowaæ siê

Amerykaninem, który prawdopodobnie nie zabawi tu nawet dostatecznie d³ugo,

¿eby… ¿eby co? – pomyœla³a. ¯eby zrobiæ na tobie jeszcze wiêksze wra¿enie?

Albo posun¹æ siê znacznie dalej ni¿ wra¿enie, bo niew¹tpliwie do tego by dosz³o,

o czym sama doskonale wiesz. On nie szuka herbaty i sympatii. Trudno, tym go-

rzej dla niego, pomyœla³a cynicznie, poniewa¿ nic wiêcej nie dostanie. Có¿ z tego,

¿e kobiety z miasteczka postêpuj¹ tak, a nie inaczej? Doœæ musisz znosiæ, kiedy

myœlisz o Gilesie na pustyni. Niewa¿ne – trzynasta misja czy nie trzynasta, nie-

wa¿ne, ¿e codziennie maj¹ ciê¿kie straty w ludziach, ¿e ¿yj¹ jakby na kredyt – nie

mo¿esz sobie pozwoliæ na zwi¹zek z cz³owiekiem, który móg³by nie wróciæ z czter-

nastej, piêtnastej albo szesnastej misji… Co z tego, ¿e on te¿ doskonale o tym

wie? To nie jest ¿adne usprawiedliwienie. Twoje ¿ycie nale¿y do Gilesa. Nie za-

pominaj o tym i trzymaj tego faceta na odpowiedni dystans. Je¿eli potrafisz – do-

da³a w myœlach.

Woda siê zagotowa³a. Zaparzy³a herbatê i wyjê³a resztkê ciasteczek. Kiedy

wróci³a do salonu, Amerykanin wsta³ i podszed³, ¿eby wzi¹æ od niej tacê.

– To naprawdê mi³o z pana strony – powiedzia³ zwracaj¹c siê do sir Geor-

ge’a z nut¹ fa³szywej skromnoœci, czym zarobi³ sobie na wymowne spojrzenie

Sary – ¿e zlitowa³ siê pan nad samotnym Amerykaninem.

Orzechowe oczy b³ysnê³y kpi¹co, kiedy obróci³ je na Sarê, ale sir George

wzi¹³ s³owa za dobr¹ monetê.

– Nie ma za co – odpowiedzia³ zdecydowanie. – Zawsze chêtnie robimy, co

mo¿na.

– W Little Heddington nie ma ju¿ samotnych Amerykanów – oœwiadczy³a

Sara krótko. – Mieszkañcy miasteczka przyjêli ich z otwartymi ramionami… cho-

background image

32

cia¿ mo¿e nale¿a³oby raczej powiedzieæ: mieszkanki – doda³a tak cicho, ¿eby

dotar³o to jedynie do uszu kapitana.

W jego oczach pojawi³y siê iskierki œmiechu.

– To prawda – zapewni³ j¹ uroczyœcie. – Wszyscy byli szalenie uprzejmi…

i przyjacielscy.

Po³o¿y³ nacisk na ostatnim s³owie.

– To minimum tego, co mo¿emy dla was zrobi栖 oœwiadczy³ sir George.

– W takim razie chcia³bym byæ w pobli¿u, kiedy dojdzie do maksimum –

powiedzia³ pó³g³osem Amerykanin, patrz¹c na Sarê.

Odwróci³a siê i zaczê³a nalewaæ herbatê.

– Muszê przyzna栖 podj¹³ sir George skwapliwie – ¿e chêtnie rozegra³bym

z panem partyjkê szachów, kiedy tylko bêdzie pan wolny. Nie bawi¹ mnie samot-

ne rozgrywki. Sara stara siê jak mo¿e, ale nie jest powa¿nym przeciwnikiem.

– Jestem przekonany, ¿e sprawi³aby mi przyjemnoœæ ka¿da gra, w której ze-

chcia³aby uczestniczyæ lady Sara – zapewni³ cicho Amerykanin.

W najbli¿sz¹ œrodê wróci³a ze szpitala z nadziej¹, ¿e mo¿e zobaczy siê znów

z Amerykaninem; wiedzia³a, ¿e dwukrotnie odwiedzi³ sir George’a, by zagraæ z nim

w szachy. Ale w domu dowiedzia³a siê od sir George’a, ¿e wszystkie samoloty

jednostki, które by³y w stanie utrzymaæ siê w powietrzu, bior¹ udzia³ w nalocie.

Kiedy nadszed³ czas powrotu do szpitala, samoloty równie¿ zaczê³y wracaæ; nie-

które uszkodzone, inne dymi¹ce, jeden nawet p³on¹³ w powietrzu. Sta³a z sir Geor-

ge’em przy oknie i patrzyli, jak maszyny przelatuj¹ nad jeziorem i schodz¹ do

pasów w Little Heddington, które zaczyna³y siê zaraz za Luttrell Park. Sir George

potrz¹sn¹³ g³ow¹.

– Ten by³ znowu w okropnym stanie – powiedzia³. – Bardzo du¿o nie wróci³o.

Sara musia³a wróciæ do szpitala nie wiedz¹c, czy kapitan Hardin jest ¿ywy,

czy martwy. Tej nocy na dy¿urze myœla³a wy³¹cznie o nim. Co by to by³a za strata,

powtarza³a sobie. Co za strata. Nastêpnego ranka, kiedy mia³a okazjê, by dopaœæ

telefonu, zadzwoni³a do sir George’a. G³os teœcia brzmia³ bardzo powa¿nie.

– Przera¿aj¹ca liczba ofiar, straszliwe ¿niwo – stwierdzi³ przygnêbiony. –

Osiem samolotów z samego Little Heddington. Bóg jeden wie, ile ich jest razem.

Trzynasta misja, pomyœla³a Sara i ogarnê³a j¹ nagle trwoga.

– A kapitan Hardin? – zapyta³a, ca³a spiêta.

– Wróci³, choæ ma³o brakowa³o. Straci³ dwa silniki i mia³ dziurê przy ogo-

nie. Pu³kownik Miller opowiedzia³ mi o nim co nieco. Zdaje siê, ¿e ten m³ody

kapitan jest, jak to mówi¹ Amerykanie, urodzonym pilotem – nie zdarzy³o mu siê

jeszcze straciæ samolotu. Mówi¹, ¿e wróci, nawet jeœli bêdzie musia³ machaæ rê-

kami, ¿eby lecieæ. Dla swojej za³ogi jest czymœ w rodzaju talizmanu. Chocia¿, jak

zrozumia³em, ma reputacjê tak zwanego twardziela. W bazie nadali mu przezwi-

sko Cz³owiek z ¯elaza.

background image

33

Wiedzia³am, pomyœla³a Sara. On nigdy nie udawa³by czegokolwiek, czy to

przed sob¹, czy przed innymi. Wiedzia³, z czym walczy i co go czeka. Szansa,

¿e nie zd¹¿y wylataæ dwudziestu piêciu misji, by³a bardzo wysoka. Œrednia

wynosi³a piêtnaœcie, ale on oœwiadczy³, ¿e nie jest œredni ani przeciêtny, ¿e sta-

nowi wyj¹tek od wszelkich regu³… Nie do wiary, ¿e spotkali siê tylko jeden raz,

spêdzili razem nie wiêcej ni¿ kilka godzin, a jednak zd¹¿y³ utkwiæ na dobre

w jej myœlach. A przecie¿ Sara nie mia³a zamiaru dopuœciæ tam kogokolwiek

prócz Gilesa. Có¿, sta³o siꠖ zapragnê³a nagle byæ przy nim i flirtowaæ, nawet

gdyby nie by³ w nastroju do flirtów. Do licha, nie ma co udawaæ, pomyœla³a. Po

prostu chcê go znów zobaczyæ.

Powinna by³a po³o¿yæ siê i spróbowaæ przespaæ, ale nie zrobi³a tego. Po œnia-

daniu wsiad³a na rower i pojecha³a do parku. Skierowa³a siê prosto do pawilonu.

Dostrzeg³a go natychmiast, siedz¹cego na stopniach i wpatruj¹cego siê w dal. Minê

mia³ ponur¹ i zaciêt¹, znaæ po nim by³o napiêcie i zmêczenie; wygl¹da³, jakby

zgas³o w nim wewnêtrzne œwiat³o. Nie wahaj¹c siê ani chwili podesz³a i usiad³a

obok niego. Nie odwróci³ siê, by na ni¹ spojrzeæ, nie odzywa³ siê ani s³owem,

a ona równie¿ milcza³a. Siedzia³a po prostu tu¿ przy nim i czeka³a.

– Jednak trzeba by³o nazwaæ tê misjê trzynast¹ – przemówi³ w koñcu opano-

wanym g³osem.

– S³ysza³am. By³a straszna.

– Najgorsza z dotychczasowych. Czêœci samolotów, cia³a i spadochrony

lecia³y z nieba, jak potworny krwawy deszcz. Zestrzelili czterech z nas, zanim

w ogóle zd¹¿yliœmy dolecieæ do celu. Wszystkie myœliwce przeklêtej Luftwaffe

musia³y na nas czatowaæ.

Instynktownie, chc¹c go pocieszyæ, po³o¿y³a rêkê na jego luŸno splecionych

d³oniach. Palce Eda zacisnê³y siê wokó³ niej z ca³ej si³y.

– Samoloty po prostu rozpada³y siê w powietrzu. Ich czêœci spada³y na inne

samoloty, te z ni¿szej formacji. Widzia³em dwa z nich spadaj¹ce razem w dó³;

przyjaciele lec¹cy spiral¹ na spotkanie œmierci. Kilku z tych, którym uda³o siê

katapultowaæ, spada³o p³on¹c. Widzia³em ogniste kule, w które przeobrazili siê

ludzie. – W ochryp³ym g³osie, s³ychaæ by³o napiêcie i grozê. – Tyle samolotów…

i nawet nie dolecia³y do celu.

Potem zamilk³ i siedzia³ nie odzywaj¹c siê przez d³ugi czas. Sarze zdrêtwia³a

rêka w jego uœcisku, ale nic nie powiedzia³a. Z odrêtwienia wyrwa³ ich dopiero

deszcz. Pospieszny grad drobnych kropli przeszed³ w prawdziw¹ ulewê. Wtedy

Ed uwolni³ jej rêkê, wsta³ i warkn¹³:

– Piek³o i szatani! Czy w tym przemokniêtym na wskroœ kraju nigdy nie prze-

staje padaæ?

– Mo¿emy siê schroniæ w pawilonie – zaproponowa³a Sara.

Weszli do œrodka. Ed wpatrzy³ siê w widok za oknem. Stanê³a przy nim, pró-

buj¹c ukradkiem rozmasowaæ rêkê. Musia³ to jednak zauwa¿yæ, bo odwróci³ siê

do niej szybko.

3 – Wspomnienia

background image

34

– O Bo¿e! Wiêc to ja zrobi³em? Przepraszam. Proszê pozwoliæ, rozetrê pani

rêkê.

– Nie, nic siê nie sta³o. Tylko trochê zdrêtwia³a.

Niespodziewanie przestraszy³a j¹ myœl, ¿e poczuje jego dotyk.

Przygl¹da³ jej siê, czu³a na sobie jego oczy.

– Nieprzeciêtna z pani dziewczyna, lady Saro Luttrell – powiedzia³ wolno.

– Robiê, co mogꠖ odpar³a sil¹c siê na lekki ton.

– A to jest ca³kiem sporo.

Zbli¿y³a siê do okna.

– To by³a przelotna ulewa. Ju¿ przechodzi. Nie chcia³by pan wst¹piæ do nas

na fili¿ankê kawy?

– Angielskiej kawy? – zrobi³ sceptyczn¹ minê.

– Nie, amerykañskiej. S³owo dajê, potrafiê zaparzyæ zupe³nie przyzwoit¹ kawê.

Uœmiechn¹³ siê, ale oczy pozosta³y smutne.

– Wobec tego koniecznie chodŸmy siê napiæ.

Wiedzia³a, ¿e musi min¹æ trochê czasu, zanim Ed otrz¹œnie siê z przygnêbie-

nia i upora ze wspomnieniem Schweinfurtu, ale to jej nie zra¿a³o; pragnê³a mu

w tym pomóc. Podczas dy¿urów w szpitalu myœla³a o nim coraz wiêcej. Burzy³

jej spokój. By³ za m³ody – oni wszyscy byli za m³odzi – ¿eby stawiaæ czo³a takim

makabrycznym prze¿yciom, które trawi³y, znieczula³y, zabija³y w ludziach duszê.

Modli³a siê, ¿eby Giles nie musia³ przechodziæ przez podobne piek³o; dopiero

teraz, poprzez Eda Hardina, zrozumia³a, jak takie ¿ycie wygl¹da. Za jego spraw¹

pojê³a, ¿e wojna to nie tylko d³u¿sze godziny pracy i rozmaite ograniczenia, za-

ciemnienia i naloty; ¿e jest te¿ œmierci¹, destrukcj¹, ofiar¹ z³o¿on¹ z ludzi. Sara

zawsze wiod³a uprzywilejowane i ³atwe ¿ycie. Naturalnie teraz nie by³o ju¿ tak

przyjemnie – brakowa³o s³u¿by, samochodów, ubrañ od s³ynnych krawców. Od-

wieczne przywileje przesta³y byæ czymœ oczywistym. Ale to b³ahostka w porów-

naniu z okropnoœciami, jakie musieli znosiæ Ed Hardin i jemu podobni.

Giles pisa³ bardzo niewiele o tym, co robi, a przecie¿ by³ pilotem bojowym.

Bra³ udzia³ w tych wspó³czesnych pojedynkach: cz³owiek w samolocie przeciw

cz³owiekowi w samolocie, szybszym i ³atwiejszym do manewrowania ni¿ zwali-

sta Lataj¹ca Forteca, która – choæ naje¿ona dzia³kami – stanowi³a stabilny cel dla

zwrotnych myœliwców, atakuj¹cych j¹ ze wszystkich stron. Sara zda³a sobie spra-

wê, ¿e jedyne, co mog³y zrobiæ za³ogi potê¿nych samolotów, to siedzieæ w œrodku

i znosiæ te ataki. Teraz, s³ysz¹c odlatuj¹ce samoloty, by³a pe³na podziwu dla ich

odwagi i pe³na strachu o ich bezpieczeñstwo. Do tego doszed³ nowy strach. Ba³a

siê o Eda Hardina. Spêdza³o jej to sen z powiek i nie dawa³o chwili spokoju w go-

dzinach czuwania.

W nastêpn¹ niedzielê, kiedy wysz³a po skoñczonej zmianie, zasta³a go czeka-

j¹cego na ni¹ w d¿ipie pod bram¹ szpitala.

background image

35

– Pomyœla³em, ¿e upiekê dwie pieczenie przy jednym ogniu – wyjaœni³. –

Odwiedzê chorych i ofiarujê œrodek lokomocji pielêgniarkom. Proszê wsiadaæ,

zawiozê pani¹ do domu.

– Czy mogê wstawiæ do ty³u rower?

– Po co? Niech go pani tu zostawi, a ja przywiozê pani¹ z powrotem do szpi-

tala. W ten sposób bêdê móg³ zobaczyæ siê z pani¹ dwukrotnie. Nie zaprzepaœci³-

bym takiej szansy, sama pani rozumie. – Zapali³ silnik i ruszy³. – W³aœciwie przy-

jecha³em z przeprosinami – doda³ – za nadu¿ywanie pani cierpliwoœci i za

uszkodzenie rêki. W³aœnie, jak ona siê miewa?

– Absolutnie normalnie – odpar³a, zwijaj¹c j¹ instynktownie w piêœæ.

– Proszê pokazaæ.

– Nie, s³owo dajê. Nic z³ego siê nie dzieje.

Zignorowa³ te zapewnienia i chwyci³ jej d³oñ. Trzyma³ j¹ praw¹ rêk¹ i ogl¹-

da³ uwa¿nie, a lew¹ prowadzi³ d¿ipa.

– Wydaje siê w porz¹dku – oceni³. – Jest pani silniejsza ni¿ mo¿na by s¹dziæ

z wygl¹du… tak czy inaczej dziêkujê.

Zanim zd¹¿y³a cofn¹æ rêkê, podniós³ j¹ do ust i poca³owa³. Dotyk jego warg

sprawi³, ¿e zaczê³o jej szumieæ w uszach; prze³knê³a konwulsyjnie œlinê, ale nie

zdo³a³a opanowaæ dreszczu. Cofnê³a d³oñ i przykry³a j¹ drug¹ rêk¹.

– Potrafi pani s³ucha栖 stwierdzi³, skupiaj¹c ca³¹ uwagê na prowadzeniu –

a to jest bardzo rzadka cnota.

Zachowa³a milczenie. Po chwili przyzna³a szczerze:

– Po prostu chcia³am chocia¿ trochê pomóc.

Rzuci³ jej przelotne spojrzenie.

– Pomog³a pani. Proszê byæ pod rêk¹, ilekroæ wracam z podobnego pikniku.

– Zrobi³abym to, gdybym mog³a – zapewni³a.

– Ale pani nie mo¿e. Znam tê wymówkê.

– Musia³by pan urz¹dziæ to tak, ¿eby moje wolne dni przypada³y wtedy, kie-

dy pañskie – uœwiadomi³a mu.

– Niech pani sobie nie wyobra¿a, ¿e sam na to nie wpad³em – odpar³, a ona

siê rozeœmia³a.

NajwyraŸniej poczu³ siê lepiej, skoro zacz¹³ znów flirtowaæ.

Tego dnia Sara i sir George jedli lunch u przyjació³. Czas wlók³ siê powoli, a ona

bardzo chcia³a wróciæ do Luttrell Park. O wpó³ do siódmej Ed przyjecha³ po ni¹;

wypili coœ, a potem zawióz³ j¹ do szpitala. Zatrzyma³ d¿ipa przy wejœciu i zapyta³:

– Bêdzie pani mia³a znów wolne w najbli¿sz¹ niedzielê?

– Jeœli wszystko dobrze pójdzie.

– W takim razie proponujê, ¿eby posz³o jeszcze lepiej i ¿eby pani spêdzi³a

dzieñ ze mn¹.

– Myœla³am, ¿e wy, Amerykanie, zawsze ci¹gniecie do Londynu.

– O nie, dziêkujê bardzo. Wolê spêdziæ dzieñ z pani¹, jeœli to mo¿liwe. Mogliby-

œmy wybraæ siê do Oxfordu. Nigdy nie widzia³em uniwersytetu. O której pani koñczy?

background image

36

– O ósmej rano.

– Œwietnie. Zrobimy tak… – przej¹³ nad ni¹ kontrolê tak samo prosto i natu-

ralnie, jak prowadzi³ d¿ipa. – Z³apie pani kilka godzin snu, a ja przyjadê po pani¹

o pierwszej. Zgoda?

– Zgoda – przytaknê³a pos³usznie. – Tak bêdzie najlepiej.

Oprowadzi³a go po Oxfordzie.

– Giles by³ w Christchurch – uœmiechnê³a siê do wspomnieñ. – Czasem przy-

je¿d¿a³am tu na weekendy… nieraz bawiliœmy siê wspaniale.

– Przypuszczam, ¿e zna³a go pani od zawsze.

– Tak. Prawdê mówi¹c, jego matka by³a dalek¹ kuzynk¹ mojej matki. Znali-

œmy tych samych ludzi, chodziliœmy na te same przyjêcia urodzinowe jako dzieci,

nawet na te same kursy tañca. Giles by³ w Eton z moim bratem Richardem.

– Od jak dawna jesteœcie ma³¿eñstwem?

– Min¹³ rok i dwa miesi¹ce od naszego œlubu. A pan jest ¿onaty?

– Nie.

Przerazi³a j¹ ulga, jak¹ odczu³a w tym momencie.

– Ale jestem pewna, ¿e ma pan swoj¹ dziewczynê w kraju – powiedzia³a lek-

kim tonem.

– Mam mnóstwo dziewczyn w kraju.

– Nietrudno w to uwierzy栖 zapewni³a.

– Ach, ale pani nie widzia³a dziewcz¹t z Kalifornii… dziewcz¹t z Nowego

Jorku… dziewcz¹t z Florydy czy dziewcz¹t z Teksasu…

Rozleg³ siê ostrzegawczy pomruk grzmotu; Ed podniós³ g³owê i spojrza³ w górê.

– Dobrze ju¿, dobrze, angielskie dziewczêta te¿ s¹ wspania³e – zapewni³ nie-

biosa i uœmiechn¹³ siê do Sary porozumiewawczo. – Lepiej poszukajmy jakiegoœ

schronienia – zarz¹dzi³. – Boi siê pani piorunów?

– Ach nie, sk¹d¿e znowu! – odpar³a ze œmiechem.

– Szkoda. Przepad³a szansa na odegranie roli silnego mê¿czyzny-obroñcy.

Co wiêcej, za³o¿ê siê, ¿e potrafi pani biegaæ.

Mia³a k³opoty z zaczerpniêciem tchu, ale zdo³a³a potwierdziæ:

– Jak wiatr.

– Znakomicie. – No to kto pierwszy do drzwi tamtego sklepu…

Wnêka przed wejœciem by³a niedu¿a, ale wystarczy³a, by ochroniæ ich przed

deszczem. Sara zdjê³a chustkê z szyi i wytar³a ni¹ twarz.

– Przykro mi – powiedzia³a przepraszaj¹co – myœlê, ¿e deszcz rozpada³ siê

na dobre i potrwa do koñca dnia. – Popatrzy³a na niego strapiona. – Mo¿e powi-

nien by³ pan jednak pojechaæ do Londynu.

– Dlaczego powinienem by³ pojechaæ do Londynu? – spyta³ zaraz.

– ¯eby… odprê¿yæ siê, rozluŸniæ. Tam jest znacznie wiêcej atrakcji ni¿ tutaj.

– To, co teraz robiê, jest dla mnie wystarczaj¹c¹ atrakcj¹.

background image

37

– Lubi pan tkwiæ we wnêce sklepowej przy g³ównej ulicy w czasie burzy? –

spyta³a sceptycznie.

– Ach… ale ja tu tkwiê z pani¹.

– W d¿ipie bêdzie sucho.

– Wiêc biegnijmy do niego na wyœcigi. Kto przybiegnie drugi, ten naci¹ga dach.

Rzucili siê biegiem, a kiedy dopadli samochodu przemoczeni do suchej nitki,

tak siê jakoœ sta³o, ¿e trzymali siê ze œmiechem za rêce, po czym ona pomog³a mu

rozpi¹æ dach i wtedy ju¿ oboje ociekali wod¹.

Pod dachem, w œrodku, d¿ip by³ zaparowany i wilgotny. Deszcz bêbni³ po

p³ótnie i zamazywa³ okienko z pleksiglasu w p³acie drzwiowym. W ma³ej zamkniê-

tej przestrzeni Ed wydawa³ siê ogromny. By³a tego œwiadoma tak mocno, ¿e nie-

mal nie mog³a oddycha栖 jego rozmiaru, mokrej od deszczu twarzy, d³ugich nóg

w wilgotnych, be¿owych spodniach, r¹k o d³ugich palcach, które w³aœnie spraw-

dza³y, czy dach jest szczelnie zamocowany. Wyjê³a chusteczkê, ¿eby siê wytrzeæ.

– Proszꠖ powiedzia³, wrêczaj¹c jej swoj¹. – Pani chusteczka starczy naj-

wy¿ej na wytarcie czubka nosa.

Wytar³a twarz i w³osy.

– Jest pani przemokniêta na wylot – stwierdzi³. – Proszê mi pozwoliæ…

Wzi¹³ od niej chusteczkê i zacz¹³ wycieraæ skrêcaj¹ce siê w pierœcionki w³o-

sy, które mokrymi kêdziorkami okala³y jej g³owê.

– Wygl¹dam jak zmok³a kura – skomentowa³a z grymasem.

– Raczej jak mokra owieczka.

Ich spojrzenia spotka³y siê. W nastêpnej chwili odwróci³a wzrok i odsunê³a

siê od niego. By³ niepokoj¹co atrakcyjny i wiedzia³a, ¿e ona równie¿ go poci¹-

ga; ta œwiadomoœæ zaleg³a miêdzy nimi, niewygodna, mêcz¹ca. By³o to dopiero

ich czwarte spotkanie, ale ona przyjê³a od pierwszej chwili pozycjê obronn¹.

Niepokoi³a j¹ w³asna wra¿liwoœæ i podatnoœæ na tego rodzaju podniety. Uwa¿a-

³a, ¿e dziêki Gilesowi jest uodporniona na wszystkich innych mê¿czyzn. Ale ten

Amerykanin zdo³a³ jej ju¿ zaszczepiæ gor¹czkowe pragnienie: chcia³a widzieæ

go wci¹¿ na nowo. Najrozs¹dniej by³oby zatrzymaæ siê natychmiast, zanim spra-

wy wymkn¹ siê spod kontroli. Ostatnio prawie zapomnia³a o Gilesie, za to my-

œla³a ustawicznie o Edzie Hardinie. Zachowywa³a siê nie inaczej ni¿ kobiety

z miasteczka, dowodz¹c tym, ile prawdy kryje siê w starym powiedzeniu: co

z oczu, to z serca.

Gdy tak siedzia³a, zapatrzona w strugi deszczu za okienkiem samochodu, Ed

widzia³ nurtuj¹cy j¹ niepokój. Odczuwa³ przemo¿ne pragnienie dotkniêcia jej, ale

wiedzia³, ¿e nie umia³by na tym poprzestaæ. By³a mê¿atk¹; jej m¹¿ przebywa³

daleko za granic¹. W dodatku mia³a w nadmiarze coœ, co siê nazywa sumieniem.

Marzy³, by j¹ przytuliæ, mieæ j¹ blisko, ale zdawa³ sobie sprawê, ¿e to nie jest

w³aœciwy moment. Nauczy³ siê czekaæ niecierpliwie na spotkania. Têskni³ do jej

pogodnego spokoju, do g³osu o krystalicznym angielskim brzmieniu, który potra-

fi³ mroziæ lub przenikaæ ciep³em, maj¹c w sobie tyle zrozumienia, tyle uczucia –

background image

38

podobnie jak jej piêkne oczy. By³a balsamem dla wszelkich ran, szarpi¹cych my-

œli, bolesnych wspomnieñ. By³a jedyn¹ osob¹, przy której móg³ odwróciæ siê od

koszmarów przesz³oœci, zapomnieæ o okropnej teraŸniejszoœci i nie myœleæ o nie-

pewnym jutrze. Umia³a ³agodziæ, pocieszaæ, dodawaæ otuchy. Niczego siê nie

spodziewa³a, niczego nie ¿¹da³a; ogranicza³a siê do akceptowania. Ed wiedzia³,

¿e zdolna jest darzyæ swoj¹ osobowoœci¹ bez ograniczeñ, bez pytañ. Coraz gorê-

cej pragn¹³, ¿eby to jego obdarza³a. Ale Sara przez ma³¿eñstwo by³a dla niego

nieosi¹galna. Powiedzia³ sobie, ¿e na tej przeklêtej wojnie ka¿dy musi myœleæ

o w³asnych interesach; pojêcia takie, jak honor, uczciwoœæ czy normy moralne

sta³y siê równie dziurawe, jak fortece powracaj¹ce chwiejnym lotem znad Nie-

miec. Có¿, jednak dla Sary wszystkie te s³owa siê liczy³y. Ed wiedzia³, ¿e nie

powinien uzewnêtrzniaæ swoich uczuæ. Wystarczy jeden fa³szywy ruch i ona go-

towa odwróciæ siê od niego na zawsze, a taka myœl by³a nie do zniesienia. Spotka-

nie Sary, przyjaŸñ, która ich po³¹czy³a – to by³o wiêcej ni¿ kiedykolwiek oczeki-

wa³; nie powinien ¿¹daæ cudów – przynajmniej jeszcze nie teraz.

– Nie wydaje mi siê, ¿eby deszcz mia³ usta栖 powiedzia³ lekko. – Mo¿e

poszlibyœmy gdzieœ na herbatê, co pani na to? Zna pani Oxford lepiej ode mnie;

proszê mnie czymœ zaskoczyæ.

Odwróci³a g³owê i popatrzy³a na niego z namys³em.

– Zaskoczyæ pana? – uœmiechnê³a siê, a jemu nagle zabrak³o tchu. – Niewy-

kluczone, ¿e to w³aœnie zrobiê. Niech pan rusza. Poka¿ê panu, dok¹d jechaæ.

– Powiedzia³a pani, zdaje siê, ¿e college’e s¹ zamkniête – przypomnia³ sta-

raj¹c siê dojrzeæ coœ przez przedni¹ szybê; przysi¹g³by, ¿e zatrzymali siê przed

jednym z nich.

– Tak siê sk³ada, ¿e znam dziekana tego college’u, i jego dom nie jest zam-

kniêty. ChodŸmy.

Poszed³ za ni¹ na wewnêtrzny dziedziniec. Przeciêli go id¹c po mokrej trawie

i przeszli skrajem brukowanego kostk¹ dziedziñca. Zatrzymali siê przed dêbowy-

mi drzwiami, nabijanymi mosiê¿nymi æwiekami. Sara zapuka³a. Otworzy³ starszy

cz³owiek, lokaj czy s³u¿¹cy.

– Dobry wieczór, Mancroft. Zastaliœmy lorda Johna?

– Lady Sara! Dobry wieczór. Tak, jego lordowska moœæ jest w domu.

– Przyprowadzi³am ze sob¹ amerykañskiego znajomego z bazy bombowców

w Little Heddington. Nigdy przedtem nie widzia³ college’u, wiêc pomyœla³am, ¿e

mog³abym mu jakiœ pokazaæ. To jest kapitan Hardin.

– Oczywiœcie, milady. Dobry wieczór, sir. Jego lordowska moœæ jest w swo-

im gabinecie.

Wprowadzi³ ich na korytarz. Trochê dalej otworzy³ jedne z drzwi, anonsuj¹c:

– Lady Sara Luttrell i kapitan Hardin z Amerykañskich Si³ Powietrznych.

Cz³owiek siedz¹cy przy kominku podniós³ g³owê, wsta³ i powiedzia³ radoœnie:

background image

39

– Saro, moja kochana, co za mi³a niespodzianka!

Nachyli³ siê, ¿eby j¹ poca³owaæ.

– Jak siê miewasz, stryju Johnie?

– Jakoœ siê trzymam – odpar³ stryj i spojrza³ pytaj¹co na Eda.

– To jest kapitan Hardin z Air Force. Stacjonuje w Little Heddington. Chcê

mu pokazaæ Oxford. Mój stryj, lord John Brandon – zwróci³a siê do Eda.

Mê¿czyŸni wymienili uœcisk d³oni.

– Dobry wieczór panu – powiedzia³ Ed.

– Dobry wieczór. ChodŸcie tu i siadajcie przy kominku. Okropne popo³ud-

nie. Nikt by siê nie domyœli³, ¿e mamy sierpieñ. Co s³ychaæ w Luttrell Park, Saro?

Jak tam George?… Co pisze Giles?

– Sir George miewa siê bardzo dobrze. Giles równie¿. Podobno opali³ siê na

br¹zowo i jest w œwietnej formie, przynajmniej tak twierdzi.

– A ty? Nadal pracujesz jako pielêgniarka?

– Tak. Dzisiaj mam wolny dzieñ, wiêc wnoszê mój wk³ad w zacieœnianie

stosunków angielsko-amerykañskich. Czy mogê oprowadziæ kapitana Hardina po

college’u?

– Naturalnie. Wiêkszoœæ naszych skarbów zosta³a oddana na przechowanie,

rozumiesz, z powodu dzia³añ wojennych, ale twój goœæ mo¿e obejrzeæ budynki.

Jednak najpierw napijemy siê herbaty. Zdejmijcie p³aszcze, a ja zadzwoniê na

Mancrofta. Jak siê miewa twój ojciec, Saro?

– Przyczynia siê do zwyciêstwa przekopuj¹c ogród i wyg³asza oracje w Mi-

nisterstwie Rolnictwa, jak to ma w zwyczaju.

– Zawsze twierdzi³em, ¿e powinien byæ zawodowym ogrodnikiem; nawet

pustynia zakwit³aby pod rêk¹ mojego brata.

Pili herbatê przy kominku, w którym weso³o p³on¹³ ogieñ. Sara siedzia³a wy-

godnie w jego cieple i s³ucha³a, jak Ed i stryj rozmawiaj¹ o historii Ameryki, dys-

kutuj¹ na temat doktryny Monroe’a i Lend-Lease, izolacjonizmu i Nowego £adu.

Widzia³a, ¿e Ed œwietnie siê tu czuje. Radowa³a j¹ te¿ myœl, ¿e stryj tak serdecznie

go przyj¹³. Wda³ siê z goœciem w powa¿n¹ dysputê i raz czy drugi zaperzy³ siê nie

na ¿arty, kiedy dochodzi³o do ró¿nicy zdañ. Przekona³a siê, ¿e Ed potrafi doskona-

le broniæ swoich przekonañ. Lord John nalega³, ¿eby zostali na kolacji.

– Nieczêsto mam okazjê omawiaæ losy œwiata z rodowitym Amerykaninem –

oznajmi³ – w dodatku takim, który umie jasno i klarownie argumentowaæ.

Kiedy wychodzili, by³o wpó³ do dziesi¹tej; tego wieczoru Sara zaczyna³a

zmianê w szpitalu o dziesi¹tej.

– Dziêkujê za wspania³y wieczór – powiedzia³ Ed, ¿egnaj¹c siê z gospoda-

rzem.

– Ca³a przyjemnoœæ po mojej stronie – odpar³ rozpromieniony sir John. –

Niech pan wpada, ilekroæ bêdzie w Oxfordzie. Teraz wie pan ju¿, gdzie miesz-

kam. Do widzenia, Saro, moja kochana. Przeka¿ pozdrowienia ojcu i sir Geor-

ge’owi. Kiedy wybierasz siê do domu?

background image

40

– Myœlê, ¿e w paŸdzierniku. Bêdê mia³a wtedy kilka dni urlopu.

– Powiedz Jamesowi, ¿e nie odmówi³bym paru kuropatw… i przeœlij najlep-

sze ¿yczenia Gilesowi, kiedy bêdziesz do niego pisa³a.

– No tak, naturalnie – oœwiadczy³ Ed, kiedy wsiadali do d¿ipa. – Powinie-

nem siê by³ domyœliæ. Wy, Brytyjczycy, zawsze byliœcie zdolnym narodem. My-

œla³em, ¿e dzisiejsze popo³udnie po prostu siê rozmyje… dos³ownie, w tym okrop-

nym deszczu, tymczasem wysz³o coœ zgo³a przeciwnego. To by³ bardzo mi³y

wieczór. Dziêkujê.

– Dla mnie to by³a prawdziwa przyjemnoœæ – odpar³a uœwiadamiaj¹c sobie,

¿e istotnie tak uwa¿a.

Po tym dniu Ed zacz¹³ regularnie odwiedzaæ Luttrell Park, nie tylko na partie

szachów, ale równie¿ w celu dostarczania rozmaitych smako³yków z amerykañskich

dostaw. Przynosi³ mas³o, jajka, amerykañsk¹ kawê, kube³ki lodów z owocami.

– Domowej roboty – zapewnia³. – Mieszamy jedno z drugim i zabieramy ze

sob¹; po kilku godzinach na wysokoœci siedmiu tysiêcy metrów s¹ akurat odpo-

wiednio zamro¿one.

Przynosi³ tak¿e pomarañcze – wielkie, soczyste pomarañcze kalifornijskie,

które Sara zanosi³a do szpitala; puszki brzoskwiñ, pude³ka batonów czekolado-

wych Hersheya, a raz nawet pó³ tuzina steków. Prawie zawsze mia³ te¿ butelkê

whisky i karton papierosów dla sir George’a, chocia¿ sam nie pali³. Kilkakrotnie

zaprosi³ ich oboje na obiad do bazy – ¿adne z nich nie widzia³o od lat takiej obfi-

toœci jedzenia. Zabiera³ te¿ Sarê na urz¹dzane w bazie tañce.

Za³oga Eda, której przedstawi³ Sarê, uzna³a j¹ za maskotkê. Piloci pokazali

jej samolot Eda, „California Girl”, i poprosili, ¿eby zostawi³a w nim swoj¹ „pie-

cz¹tkꔠ– poca³unek z³o¿ony umalowanymi ustami na przedniej szybie, nad sie-

dzeniem pilota; œlad, pokryty bezbarwnym lakierem, sta³ siê permanentnym ca³u-

sem na szczêœcie.

Za³oga stawi³a siê kilkakrotnie w Luttrell Park na herbatê, przynosz¹c ciasta,

herbatniki i s³oiki mas³a orzechowego. Traktowali sir George’a serdecznie, ale

z respektem. Robili du¿o ha³asu, byli zaraŸliwie weseli i absolutnie rozbrajaj¹cy.

¯aden z nich nie przekroczy³ dwudziestu szeœciu lat, a œrednia wieku wynosi³a

dwadzieœcia dwa. Têsknili za krajem i Sara wys³uchiwa³a godzinami opowieœci

o domu, rodzicach, dziewczynach, ¿onach i o prowincjonalnej Ameryce. Przy-

szywa³a oberwane guziki i cerowa³a skarpety; w zamian dostawa³a paczki ¿yw-

noœciowe od wdziêcznych rodzin i listy od zachwyconych matek. Na jej protesty

amerykañscy ch³opcy otwierali szeroko oczy: jakie znaczenie mo¿e mieæ ma³a

paczka wœród przyjació³? Mówili na ni¹ „lady”. Wiedzieli, ¿e jest mê¿atk¹, po-

dziwiali portret Gilesa wisz¹cy w salonie, jednak dla nich by³a przede wszystkim

dziewczyn¹ Eda. Co najdziwniejsze, ona te¿ tak siê czu³a. Ed nie poczyni³ ¿ad-

nych kroków, nie próbowa³ jej uwieœæ. Flirtowa³ z ni¹ nieustannie, ale w lekkim,

background image

41

niepowa¿nym tonie. Sara wiedzia³a jednak, ¿e podobnie jak ona, œwiadomy jest

iskrzenia miêdzy nimi. Nie zrobi³ jednak nic, ¿eby posun¹æ siê dalej. To by³o tak,

jakby zatrzyma³ siê o parê kroków od niej mówi¹c: „W porz¹dku. Coœ miêdzy

nami istnieje. Ty o tym wiesz. Ja o tym wiem. Ale nie dojdzie do niczego, jeœli nie

zechcesz”. Dla nich obojga by³a to sprawa niezwyk³ej wagi.

Nigdy nie mia³a zapomnieæ tych tygodni. Wry³y jej siê trwale w pamiêæ,

przede wszystkim jako okres œmiechu, weso³oœci i dobrej zabawy. Wiedzieli, ¿e

ka¿de spotkanie mo¿e byæ ostatnim i nie kryli swoich uczuæ pod mask¹ obojêt-

noœci.

Ale nade wszystko liczy³ siê Ed – niepodobny do ¿adnego mê¿czyzny, jakie-

go w ¿yciu spotka³a. Wpad³a w pu³apkê w³asnych uczuæ. Poci¹ga³ j¹ nieodparcie

i wiedzia³a, ¿e jest to wzajemne. Dopiero poznawszy Eda uœwiadomi³a sobie, jak

bardzo by³a samotna. Z nim czu³a siê szczêœliwsza ni¿ kiedykolwiek przedtem.

Czeka³a na chwilê, kiedy go zobaczy i smuci³a siê, kiedy go nie by³o. Ostatnimi

czasy by³o mniej lotów. Rany, jakie Ósma Air Force odnios³a nad Schweinfurtem,

wymaga³y zaleczenia. Po jakimœ czasie Sara uzmys³owi³a sobie, ¿e ogarnia j¹

przera¿enie i rozpacz na sam¹ myœl o wznowieniu lotów. Niestety ten dzieñ sta-

wa³ siê coraz bli¿szy.

W œrody i soboty, kiedy Sara mia³a wolne, nabrali zwyczaju spotykania siê

w pawilonie, gdzie widzieli siê po raz pierwszy. Jeœli Ed nie odbywa³ akurat lotu,

szed³ tam i czeka³ na ni¹. Niekiedy zabiera³ j¹ do Oxfordu, do kina albo na kon-

cert, a czasem na herbatê ze stryjem Johnem. Jednak najczêœciej spotykali siê nad

jeziorem – tylko po to, ¿eby byæ ze sob¹. Ju¿ od dawna mówili sobie po imieniu.

Ed opowiedzia³ jej o swoich pradziadkach, którzy przyjechali do Kalifornii

poci¹giem towarowym z Pensylwanii, gdzie rodzina mieszka³a przez poprzednie

sto lat. Ze strony ojca Ed mia³ w sobie krew angielsk¹, po stronie matki francuscy

hugenoci zmieszali siê ze Szkotami. Opisa³ jej swoj¹ rodzinê. Ojciec by³ zawodo-

wym ¿o³nierzem, stacjonuj¹cym obecnie gdzieœ na Pacyfiku; matka mieszka³a

w San Francisco, a m³odsza siostra, Jennifer, by³a studentk¹ drugiego roku uni-

wersytetu na wschodzie kraju, nosz¹cego nazwê Vassar. Sara opowiedzia³a mu

o swoim ojcu – matki prawie nie pamiêta³a, bo umar³a, kiedy ona mia³a osiem lat.

Wychowywa³a j¹ niezamê¿na siostra ojca, imponuj¹ca i onieœmielaj¹ca wikto-

riañska dama, która wierzy³a w zimne k¹piele, Bibliê oraz w to, ¿e dzieci powin-

no siê widzieæ, a nie s³yszeæ. Z trzech starszych braci Sary John by³ majorem

w gwardii przybocznej, Richard komandorem-porucznikiem w marynarce, a Da-

vid kapitanem komandosów piechoty morskiej.

Opowiadali sobie o swoim dzieciñstwie. Ed opisywa³ jej San Francisco i Ka-

liforniê, ona mówi³a o Brandons, swoim domu rodzinnym w Northumberland.

Zdumia³a go wiadomoœæ, ¿e nigdy nie chodzi³a do szko³y, kszta³cona od pocz¹tku

przez guwernantki. Rozmawiali o sztuce, muzyce, literaturze i polityce, o tym, co

ka¿de z nich najbardziej lubi i co siê ka¿demu najmniej podoba we w³asnym kra-

ju. Rozmawiali o wojnie i o w³asnych nadziejach na czas pokoju. Poruszali ka¿dy

background image

42

temat, jaki przyszed³ im do g³owy, a Sara wyczekiwa³a tych spotkañ tak gor¹cz-

kowo i niecierpliwie, ¿e nabra³a zwyczaju chodzenia do parku, kiedy tylko mo-

g³a. Wiedzia³a, ¿e Ÿle robi, ale nie mog³a nic na to poradziæ. Ed zacz¹³ panowaæ

nad jej ¿yciem. Myœla³a o nim nieustannie, zastanawia³a siê, co robi, martwi³a siê

o niego, nawet o nim œni³a.

Ciekawa by³a, czy on odczuwa to samo w stosunku do niej… i co porabia,

gdy go przy niej nie ma. Czy widuje siê z innymi kobietami? Gdy by³a z Edem

na tañcach w bazie, zauwa¿y³a spojrzenia, jakie kobiety kierowa³y w jego stro-

nê: taksuj¹ce, prowokuj¹ce, kusz¹ce. Dziêki temu poczu³a siê wówczas, pierw-

szy raz w ¿yciu, kimœ wyj¹tkowym i rozkoszowa³a siê tym doznaniem. By³a upo-

jona, podekscytowana, rozjaœniona szczêœciem. Jeszcze nigdy nie czu³a tak

dojmuj¹co, ¿e ¿yje. U boku Gilesa szczêœcie odbiera³a jako spokojne zadowo-

lenie, uczucie znajome i niczym nie zm¹cone. Przebywaj¹c z Edem czu³a siê

zupe³nie inaczej. Coraz trudniej przychodzi³o im utrzymaæ lekki i neutralny ton

rozmowy. Spêdzali zbyt wiele czasu w swoim towarzystwie i zaczynali siê zbytnio

anga¿owaæ w tê znajomoœæ, zbyt wiele dla siebie znaczyæ. Na drodze, któr¹

sz³a, Sara widzia³a drogowskaz z napisem NIEBEZPIECZEÑSTWO; jednak

podniecenie i radoœæ ¿ycia, jakie odczuwa³a, by³y tak przemo¿ne, ¿e bieg³a na-

przód nie zwa¿aj¹c na nic.

Nieustannie zdumiewa³o j¹ opanowanie Eda. Nie posun¹³ siê nigdy za dale-

ko. Nie zdarzy³o siê ani razu, ¿eby spróbowa³ zmusiæ j¹ do czegokolwiek; ani

razu nie przekroczy³ granicy, któr¹ sami ustanowili. I w³aœnie ta powœci¹gli-

woœæ powodowa³a, ¿e Sara tym bardziej go pragnê³a. Myœl o kochaniu siê z Edem

wywo³ywa³a dr¿enie nóg i suchoœæ w ustach. Z³apa³a siê na tym, ¿e nie mo¿e

oderwaæ oczu od jego ust, od jego r¹k, ¿e wyobra¿a sobie ich dotyk. Próbowa³a

siê przekonywaæ, ¿e przyczyn¹ tego by³a samotnoœæ. Wszystko to musia³o byæ

spowodowane têsknot¹ za Gilesem, czysto fizycznym g³odem i bliskoœci¹ nie-

zwykle atrakcyjnego mê¿czyzny. Ale widok wysokiej sylwetki Eda, potê¿nego

cia³a w cienkiej koszuli koloru khaki i oliwkowych spodniach, szczup³ych d³oni

o d³ugich palcach, d³oni cudownie zrêcznych i pewnych – ten widok powodo-

wa³ niemal fizyczny ból, nie pozwala³ jej spaæ w nocy. Nigdy w ¿yciu nie by³a

tak bardzo œwiadoma obecnoœci mê¿czyzny, tak podniecona, tak przepe³niona

po¿¹daniem.

Raz czy dwa umyœlnie pozbawi³a siê przyjemnoœci jego towarzystwa, jednak

w rezultacie czu³a siê tak pusta, tak zrozpaczona i nieszczêœliwa, ¿e nie mog³a siê

doczekaæ, kiedy znów go zobaczy.

A potem przychodzi³ list od Gilesa i natychmiast ogarnia³o j¹ poczucie winy

i wyrzuty sumienia. Nie odsuwa³o to jednak przemo¿nej, bolesnej têsknoty za

Edem. Zabra³a siê do powtórnego czytania wszystkich starannie przechowywa-

nych listów Gilesa, ¿eby odnowiæ go w pamiêci, przypomnieæ sobie, co czu³a

bêd¹c przy nim. Przerazi³o j¹ odkrycie, ¿e ma z tym spore trudnoœci. Pisa³a do

niego d³ugie listy; opowiada³a mu o „California Girl” i jej za³odze, o Edzie i o tym,

background image

43

jak zaprzyjaŸni³ siê z sir George’em, o paczkach ¿ywnoœciowych przysy³anych

z Ameryki, o serdecznoœci Amerykanów, którzy tak siê cieszyli goœcinnoœci¹ oka-

zywan¹ im w Luttrell Park. Pisa³a mu, ¿e rozpaczliwie za nim têskni – bo przecie¿

musia³o tak byæ. Inaczej nie czu³aby siê taka samotna, nie próbowa³aby tak za-

wziêcie ukoiæ tej samotnoœci, nie by³aby tak przepe³niona niezaspokojonym pra-

gnieniem. Nie tylko Ed by³ winien temu, co prze¿ywa³a, to niemo¿liwe. Wszystko

spowodowa³a roz³¹ka z mê¿em, z którym spêdzi³a tylko szeœæ krótkich tygodni

ma³¿eñskiego ¿ycia. To Gilesowi sk³ada³a przysiêgê ma³¿eñsk¹. Powtarza³a to

sobie, ¿eby odwróciæ myœli od Eda.

Odczuwa³a teraz nieustanne napiêcie i skrêpowanie w obecnoœci Eda. By³a

go tak œwiadoma jako mê¿czyzny, ¿e zachwiany zosta³ jej wewnêtrzny spokój.

Próbowa³a rzuciæ siê w wir pracy, bior¹c dodatkowe dy¿ury, ¿eby nie starcza³o jej

czasu na spotkania z Edem. Pracowa³a do momentu, a¿ wykoñczona, zdolna by³a

wy³¹cznie do spania.

Ed zauwa¿y³ to od razu.

– Hej, zdaje siê, ¿e zamierzasz wygraæ tê wojnê samodzielnie – perswado-

wa³ ³agodnie. – Twój pacjent tutaj te¿ wymaga troskliwej opieki.

– Chodz¹cy ranni s¹ na najlepszej drodze do wyzdrowienia – odpowiedzia³a lekko.

– Tak, ale moich ran nie widaæ.

Pilnowa³a siê, ¿eby nie spojrzeæ mu w oczy.

– Nie znam siê na psychiatrii. Nie studiowa³am tej dyscypliny – stwierdzi³a.

Le¿eli pod kasztanem; by³ pocz¹tek paŸdziernika, ale ciep³e popo³udnie na-

suwa³o myœl o babim lecie. Ed opiera³ siê plecami o drzewo; Sara le¿a³a wyci¹-

gniêta o parê kroków od niego, zapatrzona w jezioro.

– Mo¿e i nie – zgodzi³ siꠖ chocia¿ na temat dyscypliny wiesz chyba wszyst-

ko. Nie mam racji?

– Zawdziêczam to staroœwieckiemu wychowaniu. Dzieci powinno siê widzieæ

a nie s³yszeæ.

– Nie jesteœ dzieckiem. – Urwa³ na chwilê. – Jesteœ kobiet¹.

– Edukacja w Anglii jest gruntowna i bardzo g³êboka.

– A wiêc to wynik edukacji?

Powoli, jakby chcia³a wyt³umaczyæ coœ zarówno sobie, jak jemu, powiedzia³a:

– Uczymy siê, ¿e istniej¹ rzeczy, których siê po prostu nie robi. Mo¿na to

nazwaæ regu³ami, jeœli chcesz. Nie s¹ nigdzie zapisane, ale obowi¹zuj¹. Ja wolê

nazywaæ je zasadami.

– Wiesz co? Wy, Brytyjczycy, wcale nie macie na nie monopolu.

– Naturalnie, ¿e nie.

Milcza³ przez chwilê, po czym zapyta³:

– I nie istniej¹ okolicznoœci, które pozwalaj¹ na… zignorowanie zasad?

– Nie. W³aœnie w takich momentach wkracza dyscyplina. Jeœli prze¿ywamy

ciê¿kie chwile, okazujemy przywi¹zanie naszym zasadom.

Zbyt póŸno zorientowa³a siê, ¿e u¿y³a niew³aœciwego s³owa.

background image

44

– Myœla³em, ¿e przywi¹zywaæ siê mo¿na tylko do ludzi. Zasady nie daj¹ nic

w zamian.

– Nic poza satysfakcj¹, ¿e siê od nich nie odst¹pi³o.

– A czy ten rodzaj satysfakcji wystarcza?

O Bo¿e, pomyœla³a, b³agam, niech on nie pyta ju¿ o nic.

– Niezmiernie du¿o od siebie wymagasz – zauwa¿y³ ³agodnie, poniewa¿ nie

odpowiedzia³a.

– Nie wiêcej ni¿ powinnam zgodnie z moim wychowaniem.

– A wiêc jesteœ mi³a dla samotnego Amerykanina wskutek wychowania? –

spyta³ bezbarwnym tonem.

– Ty jesteœ dla nas wiêcej ni¿ mi³y. Nie myœlê tu o prezentach, które nam

sprawiasz. Chodzi mi o to, ¿e tu jesteœ i ¿e robisz to, co robisz. Walczysz razem

z nami i mo¿esz zgin¹æ razem z nami.

Milcza³ przez chwilê.

– To jest niezupe³nie dzia³anie z wyboru – odrzek³ w koñcu.

– Ale nie odmówi³eœ, prawda? Robi siê to, co trzeba zrobiæ.

– Niemniej nadal ma siê w pewnym stopniu wolnoœæ wyboru.

– Nie – odpowiedzia³a stanowczo. – Ja tak¿e œlubowa³am wiernoœæ i lojalnoœæ.

– Rozumiem. „Nie móg³bym kochaæ ciê tak bardzo, najmilsza, gdybym bar-

dziej nie kocha³ honoru” – zacytowa³.

O Bo¿e, westchnê³a w myœlach, udrêczona:

– W³aœnie tak – odpowiedzia³a.

Staram siê, Giles, pomyœla³a jeszcze. Naprawdê siê staram.

¯adne z nich nie odzywa³o siê przez d³ugi czas. Ona le¿a³a na brzuchu, z twa-

rz¹ ukryt¹ w ramionach. Nie chcia³a, ¿eby Ed j¹ teraz widzia³ – i ba³a siê, co bê-

dzie, gdy ona na niego spojrzy. Gard³o mia³a œciœniête a¿ do bólu i dr¿a³a na ca-

³ym ciele od wewnêtrznej walki o zachowanie spokoju.

– Saro… – powiedzia³ wreszcie.

– Tak?

– Nie podziêkowa³em ci jeszcze za to, ¿e pozwoli³aœ mi dzieliæ ze sob¹ cz¹stkê

twojego ¿ycia.

W jej oczach wezbra³y ³zy. Przygryz³a mocno wargê, a¿ poczu³a ból i smak krwi.

– Mo¿esz mi wierzyæ albo nie, ale kiedy ciê pozna³em, goni³em resztkami si³

i zbli¿a³em siê do kresu wytrzyma³oœci. Odci¹gnê³aœ mnie od krawêdzi. Zrobi³aœ

wiele dobrego dla mnie… i dla mojej duszy.

Nie mog³a wykrztusiæ s³owa.

– Przygarnê³aœ mnie, kiedy potrzebowa³em oparcia. Jestem ci za to bezgra-

nicznie wdziêczny. By³em nieznajomym Amerykaninem, a ty sprawi³aœ, ¿e po-

czu³em siê znów cz³owiekiem, nie tylko maszyn¹ do zabijania.

– Mam nadziejê, ¿e gdyby Giles znalaz³ siê w takim stanie, ktoœ zrobi³by dla

niego to samo – powiedzia³a z trudem panuj¹c nad sob¹.

– Wszystko siê zawsze sprowadza do Gilesa, prawda? – zapyta³ Ed ponuro.

background image

45

– Tak musi byæ.

– Dlaczego?

Ma³o jej serce nie pêk³o, kiedy us³ysza³a ból w jego g³osie.

– Jestem jego ¿on¹.

– Naprawdê?

Wiedzia³a, o co mu chodzi, o co pyta.

– Tak.

– Bez ¿adnej w¹tpliwoœci?

Stara³a siê odpowiedzieæ z mo¿liwie najg³êbszym przekonaniem:

– Bez cienia w¹tpliwoœci.

Znowu milcza³ przez chwilê.

– W porz¹dku – powiedzia³ w koñcu z westchnieniem. – Nie masz mi za z³e,

¿e próbowa³em?

Brak nadziei w jego g³osie za³ama³ j¹ ostatecznie.

– Och, Ed – unios³a ku niemu twarz z desperacj¹. – Nie mam ci za z³e nicze-

go. Ale nie mogê… Zrozum, nie mogê…

Wybuchnê³a p³aczem. Narastaj¹ce emocje zwyciê¿y³y. Zerwa³a siê gwa³tow-

nie, porzuci³a swoje miejsce na trawie i porwa³a siê do ucieczki.

4

T

ego wieczoru zatelefonowa³a do ojca i zapowiedzia³a, ¿e wybiera siê na

tydzieñ do domu. Wyruszy w podró¿ w najbli¿sz¹ sobotê i przyjedzie akurat na

kolacjê.

Do chwili wyjazdu nie mog³a spaæ, nie mog³a jeœæ. Sir George martwi³ siê o ni¹.

– Potrzebujesz odpoczynku, to pewne – powiedzia³ patrz¹c na jej blad¹ twarz

i cienie pod oczami. – Wygl¹dasz bardzo marnie, wyostrzy³y ci siê rysy. Zdaje

siê, ¿e… za du¿o ci siê zwali³o na g³owê.

Pod prostoduszn¹ powierzchownoœci¹ sir George by³ bystrym obserwatorem.

Musia³by byæ doprawdy œlepy, ¿eby nie dostrzec, jak siê maj¹ sprawy miêdzy

Sar¹ a Amerykaninem. Trapi³ siê tym od jakiegoœ czasu.

– JedŸ koniecznie do domu i odprê¿ siê. Zapomnij o Luttrell Park, o szpitalu

i o wszystkim innym. I nie martw siê o mnie. Dam sobie radê.

Mam nadziejê, ¿e ty równie¿ sobie poradzisz, pomyœla³. – Nie tylko przez

wzgl¹d na mojego syna, ale tak¿e na ciebie. Sir George zna³ dobrze Sarê; wie-

dzia³, ¿e nigdy nie zdecydowa³aby siê na kochanka, chyba ¿e w grê wchodzi³oby

naprawdê wielkie uczucie. Takie uczucie, jakie ¿ywi³a do Eda Hardina.

Sara nie zobaczy³a siê z Edem przed wyjazdem; nie przyszed³ do Luttrell

Park. W zat³oczonym, sapi¹cym poci¹gu tocz¹cym siê wolno na pó³noc siedzia³a

background image

46

nieszczêœliwa i zrozpaczona, œwiadoma, ¿e ucieka. Post¹pi³a wbrew wpojonym

przez wychowanie zasadom, których powinna przestrzegaæ niewzruszenie. Nie

przypuszcza³a jednak, ¿e zagrozi im niebezpieczeñstwo w postaci Eda Hardina.

Z dala od niego – od przemo¿nego wp³ywu, jaki wywiera³a jego obecnoœæ – spró-

buje myœleæ jaœniej, odrzuciæ emocje, spróbowaæ odzyskaæ zachwian¹ równowa-

gê. Nigdy w ¿yciu nie czu³a siê tak rozdarta przez sprzeczne uczucia. Wiedzia³a,

co powinna zrobiæ, ale z drugiej strony wiedzia³a te¿, czego pragnie; to siê nieste-

ty wzajemnie wyklucza³o. Obowi¹zek i po¿¹danie. Sytuacja pasowa³a wypisz wy-

maluj do sta³ego porzekad³a jej ciotki:

– To, czego chcesz, a to, co dostajesz, to zupe³nie ró¿ne rzeczy.

Ale ciotka kierowa³a siê nieodmiennie rozs¹dkiem i wychowa³a Sarê w prze-

konaniu, ¿e ona te¿ tak powinna zawsze postêpowa栖 a¿ do chwili, kiedy Sara

zorientowa³a siê, ¿e pierwszy raz w ¿yciu zdana jest na ³askê emocji, podczas gdy

rozum jest bezsilny. Kiedy przyjecha³a do Brandons, ojciec powita³ j¹ z radoœci¹,

oœwiadczaj¹c bez ogródek, ¿e Sara wygl¹da na wykoñczon¹.

– Pewnie zawalaj¹ ciê robot¹ i zapracowujesz siê na œmieræ w tym piekiel-

nym szpitalu.

– Tak – sk³ama³a Sara – ostatnio mia³am mnóstwo pracy.

– Tutaj tak¿e jest co robiæ. Nie mo¿na powiedzieæ, ¿ebyœmy nie wykonywali

naszej czêœci wysi³ku wojennego.

Ojciec pracowa³ po czternaœcie godzin na dobê w posiad³oœci, której ka¿dy

wolny akr zosta³ przeznaczony pod uprawê. Wzi¹³ Sarê na objazd maj¹tku w dwu-

kó³ce ci¹gniêtej przez kucyka – benzyny oszczêdzano dla traktorów – i pokaza³

jej owoce swojej pracy. Jednak przez wiêkszoœæ czasu Sara pozostawiona by³a

sama sobie. Spêdza³a d³ugie godziny chodz¹c po wrzosowiskach lub siedz¹c na

przybrze¿nych ska³ach i patrz¹c na Morze Pó³nocne, nieczu³a na wiatr i deszcz,

œwiadoma jedynie bezgranicznej têsknoty za Edem. Odczuwa³a dojmuj¹cy brak

jego obecnoœci, jego ciep³a i si³y, spokoju i pewnoœci. Nigdy przedtem nie czu³a

siê taka samotna, tak dalece odarta ze wszystkiego. Mi³oœæ do Eda Hardina nie

przypomina³a w niczym spokojnej akceptacji osoby Gilesa. To uczucie by³o dzi-

kie, namiêtne, desperackie – lodowata rozpacz têsknoty i niespe³nione pragnienie

przemieszane z gorzk¹ zgryzot¹ wyrzutów sumienia. Kocha³a Eda; potrzebowa³a

go i ba³a siê o niego. Mi³oœæ Sary podobna by³a do ogniska, które nieobecnoœæ

Eda rozpali³a do rozmiarów stosu ofiarnego, który trawi³ wszystko prócz tej mi³o-

œci. Nigdy dot¹d nie skoncentrowa³a tak bez reszty uczuæ na drugim cz³owieku,

zapominaj¹c o wszystkim innym. Ed sta³ siê centrum jej œwiata. Nikt nie by³ wa¿-

ny, nic siê nie liczy³o. Sens ¿ycia polega³ na tym, ¿eby byæ czêœci¹ Eda. Zda³a

sobie sprawê, ¿e nawet gdyby wypar³a siê tego uczucia, ono zd¹¿y³o zmieniæ jej

¿ycie. Ju¿ nigdy nie bêdzie umia³a wróciæ do dawnej egzystencji, któr¹ wiod³a u bo-

ku Gilesa. Teraz wiedzia³a, ¿e staæ j¹ na du¿o wiêcej, ¿e jej ¿ycie mog³oby byæ

o wiele bogatsze. Przedtem tkwi³a w zamkniêtym pomieszczeniu – co z tego, ¿e

wygodnym i bezpiecznym, skoro ogranicza³o jej pogl¹dy i mo¿liwoœci. Nie wie-

background image

47

dz¹c, na co j¹ staæ, nie próbowa³a wydostaæ siê poza linie wytyczone od dnia, w któ-

rym siê urodzi³a. Teraz wiedzia³a, ¿e nigdy wiêcej nie pogodzi siê z podobnym

zamkniêciem. ¯ycie z Gilesem przypomina³o dreptanie w miejscu; ¿ycie z Edem

by³oby podró¿¹, pe³n¹ nowych prze¿yæ, widoków, odczuæ, mo¿liwoœci. By³aby roz-

winiêciem i wzbogaceniem jej osobowoœci, po³¹czeniem z drug¹ po³ow¹ w ca³oœæ.

Nie chodzi³o tu wy³¹cznie o fizyczne pragnienie Eda, choæ roz³¹czenie z nim

odczuwa³a jako mêkê nie do zniesienia. Chcia³aby wci¹¿ patrzeæ w uœmiechniête

orzechowe oczy, widzieæ uœmiech, który opromienia³ i zmienia³ ca³¹ jego twarz,

podziwiaæ wspania³e cia³o, którego – teraz ju¿ wiedzia³a – pragnê³a tak namiêtnie.

Giles nigdy nie sprowokowa³ takiej reakcji, nie wzbudzi³ w niej uczuæ tak silnych,

¿e a¿ siê ich ba³a. Namiêtnoœæ by³a dla niej nieznanym l¹dem; Giles nigdy jej tam

z sob¹ nie zabra³, ale wiedzia³a, ¿e mog³aby siê tam znaleŸæ z Edem.

W miarê up³ywu dni czu³a siê coraz gorzej. Nie mog³a zapanowaæ nad uczu-

ciem, nie umia³a go w sobie zdusiæ. Natomiast ono opanowa³o j¹ bez reszty.

Wiedzia³a, ¿e kiedy raz zwi¹¿e swoje losy z Edem, ma³¿eñstwo z Gilesem

bêdzie skoñczone. Nie potrafi³aby byæ ¿on¹ jednego mê¿czyzny, kochaj¹c zara-

zem drugiego. Oznacza³oby to poœwiêcenie wszystkich wartoœci, którymi ¿y³a,

a tak¿e dokonanie spustoszenia w ¿yciu innych. Sumienie mówi³o jej, ¿e nie wol-

no tego robiæ; serce przekonywa³o, ¿e powinna. Czu³a siê rozdarta, zdezoriento-

wana. I choæ prawie bez przerwy zastanawia³a siê nad sytuacj¹, nie mog³a do

niczego dojœæ. Kiedy próbowa³a jakoœ siê pozbieraæ, ka¿da myœl o Edzie rozbija-

³a j¹ na nowo. Mia³ nad ni¹ w³adzê absolutn¹. Usi³owa³a sobie przedstawiæ, jak

fatalne skutki mia³oby odejœcie od Gilesa – dla niego, dla jego ojca, dla jej rodzi-

ny – ale wtedy natychmiast bra³y górê uczucia, które kaza³y jej wyobra¿aæ sobie,

jak by to by³o, gdyby jednak nie odesz³a. Ostatecznie zrozumia³a, ¿e sprawa jest

prosta. Mia³a do wyboru: albo wyzbyæ siê egoizmu, myœleæ tylko o Gilesie i tym

samym okaleczyæ siê emocjonalnie, albo post¹piæ samolubnie i okaleczyæ emo-

cjonalnie Gilesa. Czu³a siê tak, jakby chodzi³a w kieracie; drepta³a w kó³ko, ale

prowadzi³o to donik¹d.

Wreszcie w œrodê wieczorem us³ysza³a, ¿e Ósma Air Force rozpoczê³a znów

naloty na Niemcy. Strach o Eda zwyciê¿y³ natychmiast wszelkie skrupu³y. Wie-

dzia³a, co musi zrobiæ. Posz³a prosto do telefonu i zadzwoni³a do sir George’a.

Powiedzia³ jej, ¿e nie widzia³ ostatnio Eda, ale spodziewa³ siê z nim zoba-

czyæ jeszcze tego wieczoru.

– Powiedz mu, ¿e jutro wracam – poprosi³a Sara. – Wsi¹dê do poci¹gu, któ-

ry powinien dotrzeæ do Little Heddington mniej wiêcej za kwadrans pi¹ta. Mój

rower czeka na stacji, wiêc nie potrzeba wychodziæ mi na spotkanie.

Wysiad³a z poci¹gu w czwartkowe popo³udnie, czternastego paŸdziernika, za

kwadrans pi¹ta. Pan Sargent, który ³¹czy³ funkcje tragarza, zawiadowcy stacji

i konduktora, zna³ j¹ dobrze.

background image

48

– Mi³o znów pani¹ widzieæ, milady. Mia³a pani przyjemny wypoczynek?

– Tak, dziêkujê. A co siê dzia³o tutaj?

– Zaczêli znów te naloty. W tym tygodniu latali codziennie, i to wszystkim,

co tylko uda³o im siê oderwaæ od ziemi. Powinni wracaæ tu do nas lada chwila.

¯eby dostaæ siê do Luttrell Park, musia³a po drodze min¹æ bazê. Mia³a przed

sob¹ trzy kilometry. Pan Sargent wydosta³ jej rower z szopy.

– Bêdzie ich pani mog³a zobaczyæ, jak tylko dojedzie pani do rozstajów.

Stamt¹d jest dobry widok, akurat mo¿na ich z³apaæ, kiedy przelatuj¹ nad Luttrell

Park. Niestety przez ostatni tydzieñ nieraz wracali w kawa³kach. No i mnóstwa

ch³opaków brakuje teraz w Luttrell Park.

Sara umocowa³a walizkê na baga¿niku roweru i ruszy³a w drogê. Kiedy do-

je¿d¿a³a do rozstajów, us³ysza³a w oddali pierwszy s³aby warkot silników. To wra-

ca³y samoloty. Dygota³a tak mocno, ¿e musia³a zsi¹œæ z roweru i oprzeæ siê o nie-

go. Zobaczy³a w oddali pierwszy samolot lec¹cy ponad polami i ponad jeziorem;

za nim lecia³ drugi, a jeszcze dalej trzeci. W nastêpnej chwili wskoczy³a b³yska-

wicznie na siode³ko i zaczê³a peda³owaæ z ca³ej si³y. Kiedy jej nogi pracowa³y jak

szalone, w myœlach przesuwa³y siê s³owa litanii:

– Niech to bêdzie Ed. B³agam ciê, Bo¿e, spraw, ¿eby to by³ Ed.

Nie mia³a pojêcia, ile samolotów wystartowa³o, a by³a nadal zbyt daleko od

nich, ¿eby móc odczytaæ ich nazwy, wiêc nie wiedzia³a, czy „California Girl”

by³a jednym z tych trzech, jakie przylecia³y. Jeœli pojedzie do pawilonu, zoba-

czy je z bliska i mo¿e dostrze¿e emblematy, jeœli nawet nie bêdzie mog³a odcy-

frowaæ nazw. „California Girl” mia³a wymalowan¹ na dziobie dziewczynê o d³u-

gich blond w³osach i pokaŸnym biuœcie, ubran¹ w czerwony sweter. Kiedy Sara

przeje¿d¿a³a ko³o pola, pierwszy samolot usiad³ na ziemi i min¹³ j¹ pêdem. Drugi

i trzeci wlok³y za sob¹ ogony dymu i wypuszcza³y rakiety œwietlne – znak, ¿e

maj¹ rannych na pok³adzie. Us³ysza³a syreny karetek szpitalnych, „wozów z miê-

sem”, jak nazywa³ je Ed, i dŸwiêk dzwonu stra¿y po¿arnej. W polu widzenia

pojawi³ siê czwarty samolot, tak¿e w smudze dymu i z rakietami œwietlnymi,

w oddali majaczy³ pi¹ty. Niech jeden z nich bêdzie maszyn¹ Eda. B³agam, niech

w jednym z nich bêdzie Ed.

Nie zdawa³a sobie nawet sprawy, ¿e szlocha i powtarza jego imiê raz za ra-

zem, wzywaj¹c go ca³¹ si³¹ woli, ¿eby powróci³ bezpiecznie. Musia³a na niego

czekaæ, kiedy wróci. Musia³a czekaæ, ¿eby mu to powiedzieæ.

Jeszcze jedna forteca nadlecia³a nisko ponad drzewami. Ko³a mia³a schowa-

ne i sposobi³a siê do l¹dowania na brzuchu. Wypuszcza³a rakiety i koleba³a siê ze

skrzyd³a na skrzyd³o, jak zataczaj¹cy siê pijak. Bóg jeden wiedzia³, kto znajduje

siê za jej sterami; niejednokrotnie maszyny wraca³y pilotowane przez kogokol-

wiek, kto pozosta³ przy ¿yciu – strzelców, radiotelegrafistów, bombardierów, na-

wigatorów. Ta uderzy³a o ziemiê ze szczêkiem torturowanego metalu, sypi¹c iskra-

mi, by wreszcie zwaliæ siê i zastygn¹æ w nieruchom¹ stertê martwego ¿elastwa.

A ilu w niej by³o martwych ludzi? Widzia³a pêdz¹ce karetki, d¿ipy, biegn¹cych

background image

49

ludzi. Ale nie by³a w stanie dojrzeæ nazwy samolotu. Nie mog³a stwierdziæ, czy

patrzy na „California Girl”. Szeœæ. Wróci³o szeœæ.

Przez chwilê ociera³a oczy i próbowa³a siê opanowaæ, ale Ed by³ w tym mo-

mencie zdecydowanie najwa¿niejszy, wiêc rzuci³a siê naprzód i wbieg³a do domu.

Sir George podniós³ g³owê, kiedy wpad³a przez drzwi zadyszana, z rozwianymi

w³osami, na granicy szaleñstwa.

– Powtórzy³em mu, ¿e wracasz – zd¹¿y³ tylko powiedzieæ.

Odwróci³a siê i wybieg³a znowu, kieruj¹c siê w stronê pawilonu. Stamt¹d mia³a

najlepszy widok na samoloty, które lecia³y ju¿ nisko nad ziemi¹. Je¿eli „Califor-

nia Girl” jeszcze nie wróci³a, bêdzie mog³a dojrzeæ stamt¹d namalowan¹ blon-

dynkê w czerwonym swetrze. A jeœli to Ed bêdzie j¹ pilotowa³, mo¿e dostrzec

Sarê na ziemi. Oczywiœcie pod warunkiem, ¿e uda mu siê wróciæ, zanim zrobi siê

zbyt ciemno, ¿eby coœ zobaczyæ…

Kiedy dochodzi³a do jeziora, nastêpna forteca przelecia³a z rykiem, ci¹gn¹c za

sob¹ welon dymu i rakiety. Dwa silniki nie dzia³a³y, a w prawym skrzydle zia³a wielka

dziura. Siedem. Musi ich wróciæ wiêcej. Po prostu musi. W Little Heddington sta-

cjonowa³y dwie eskadry. Ich pe³ny sk³ad wynosi³ dwadzieœcia cztery samoloty, ale

jeœli w tym tygodniu poniesiono powa¿ne straty, jak twierdzi³ pan Sargent, mog³o

wystartowaæ ich tylko osiemnaœcie. A mo¿e piêtnaœcie? Powiedzmy, ¿e piêtnaœcie;

to oznacza³o, ¿e musi wróciæ jeszcze osiem. Ledwie zd¹¿y³a sformu³owaæ tê myœl,

pojawi³a siê nastêpna maszyna, równie¿ mocno uszkodzona i sygnalizuj¹ca rakieta-

mi. Osiem. Chodzi³a tam i z powrotem wzd³u¿ brzegu jeziora jak zwierzê w klatce,

zamkniêta w wiezieniu w³asnych myœli. Spojrza³a na zegarek. Dziesiêæ po pi¹tej.

Maruderzy z zepsutymi silnikami spóŸniali siê nieraz nawet o godzinê. Bêdzie mu-

sia³a poczekaæ, nie ma rady. Mo¿e czekaæ ca³¹ noc, jeœli bêdzie trzeba. Tylko po-

zwól mu wróciæ, daj mu wyl¹dowaæ za pagórkiem. Niechby by³ zmêczony i spiêty,

powracaj¹cy z Bóg wie jakiego piek³a, byle tylko przylecia³ i by³ ¿ywy. ¯ywy.

Wiedzia³a, ¿e lataj¹ca forteca jest wyj¹tkowo mocnym samolotem. Sama wi-

dzia³a niektóre maszyny powracaj¹ce z nalotów; dziury wielkoœci drzwi w kad³u-

bie, utr¹cone w strzelaninie stateczniki na ogonie, brak koñcówek skrzyde³. Ed

opowiada³ jej, jak któraœ z fortec wróci³a o jednym silniku. On sam nieraz wraca³

na dwóch, straciwszy w dodatku panowanie nad sterem i podwoziem.

Nastêpny p³on¹cy samolot ukaza³ siê nisko ponad drzewami. On równie¿ u¿y-

wa³ czerwonych rakiet. Wszystkie, które przylecia³y dotychczas, mia³y na pok³a-

dzie rannych. Musia³o byæ naprawdê ciê¿ko. Dziewiêæ. Powinno wróciæ jeszcze

szeϾ.

Ed by³ wspania³ym pilotem. „Urodzonym”, jak to okreœli³ pu³kownik Miller.

Potrafi³ robi栖 i robi³ – z fortec¹ takie rzeczy, do jakich ta maszyna teoretycznie

nie by³a zdolna. By³ pilotem-specjalist¹ od lotów próbnych; kocha³ lataæ dla czy-

stej przyjemnoœci latania i mia³ niemal mistyczne porozumienie z samolotami. Sara

s³ucha³a oczarowana, kiedy mówi³ o lataniu. Brzmia³o to jak poezja. Podarowa³

jej tak¿e ksi¹¿kê napisan¹ przez Francuza – Antoine’a de Saint-Exupéry’ego – która,

4 – Wspomnienia

background image

50

jak twierdzi³, stanowi³a apoteozê lotnictwa. Naziemna za³oga „California Girl”

by³a przekonana, ¿e ich maszyna ma ludzk¹ naturê; mówili o niej, jakby by³a ko-

biet¹ i traktowali j¹ podobnie, zajmuj¹c siê ni¹ z mi³oœci¹ i czu³¹ trosk¹, granicz¹-

c¹ niemal ze czci¹. Maszyna wyrusza³a na ka¿dy lot we wspania³ym stanie, bo-

wiem sier¿ant Hoffman, mechanik, by³ wymagaj¹cym kochankiem. Musia³a byæ

mo¿liwie bliska idea³u, zanim zdecydowa³ siê przekazaæ j¹ w rêce Eda.

Sara kr¹¿y³a nadal tam i z powrotem, niespokojna, nerwowa, ogarniêta stra-

chem granicz¹cym z panik¹, gotowym j¹ sparali¿owaæ, jeœliby do tego dopuœci³a.

Obserwowa³a niebo przez d³ugi czas, ale wiêcej samolotów nie by³o. O szóstej

trzydzieœci ich liczba nadal wynosi³a dziewiêæ. Szeœciu – a mo¿e wiêcej – brako-

wa³o. Je¿eli Ed ju¿ wróci³, mia³ mnóstwo do zrobienia: przekazanie rannych, od-

meldowanie siê, przebranie w zwyk³y mundur. Jeœli sam zosta³ ranny – nie daj,

Bo¿e, ¿eby do tego dosz³o, ale nawet taka ewentualnoœæ by³a lepsza od œmierci –

bêd¹ musieli go opatrzyæ. No i trzeba jeszcze doliczyæ drogê z pola. Powiedzmy,

siódma trzydzieœci. To powinno mu wystarczyæ, nawet z zapasem. Je¿eli nie zja-

wi siê do tej godziny, nie przyjdzie w ogóle.

Czas zwolni³ bieg, zatrzyma³ siê. Nie pokaza³ siê ¿aden nastêpny samolot.

Zrobi³o siê zimno, ciemno i bardzo cicho. Sara nie przestawa³a kr¹¿yæ, wyczeki-

waæ, wpatrywaæ siê w niebo i natê¿aæ s³uchu. Minê³a za kwadrans ósma, a on

wci¹¿ siê nie zjawia³.

Stanê³a nieruchomo patrz¹c w nocne niebo. Nic.

Podesz³a do schodków pawilonu i usiad³a na stopniu. Teraz ju¿ siê nie ba³a.

Niczego nie odczuwa³a; by³a otêpia³a i pozbawiona czucia, ale nie z zimna. Znajdo-

wa³a siê w stanie odrêtwienia, ogarniêta beznadziejn¹ rozpacz¹. Ed zgin¹³, a ona

mu nawet nie powiedzia³a, ¿e go kocha, ¿e teraz Giles nie by³ ju¿ najwa¿niejszy, ¿e

przesta³ siê liczyæ. By³ tylko on. Tylko Ed. Nie mog³a p³akaæ. Mog³a tylko siedzieæ

i patrzeæ przed siebie têpo, apatycznie. Umar³ i nigdy siê nie dowie, ¿e ona go ko-

cha. Zmarnowa³a wszystkie minione tygodnie, kiedy mog³a mu daæ tak wiele; ca³¹

mi³oœæ, któr¹ przecie¿ on powo³a³ do ¿ycia; namiêtnoœæ, któr¹ w niej wyzwoli³.

Wszystkie te uczucia, o których nawet jej siê przedtem nie œni³o, bo Giles – drogi,

sta³y w uczuciach, powœci¹gliwy, angielski Giles – nigdy ich nie wywo³a³.

Odchyli³a siê do ty³u, opieraj¹c o zimn¹, marmurow¹ œcianê pawilonu. Nadal

niczego nie czu³a. By³a jak martwa. Ból przyjdzie dopiero, kiedy przeminie odrê-

twienie. Nie mog³a skupiæ myœli na niczym prócz rzeczywistoœci, od której niepo-

dobna uciec – ¿e nigdy wiêcej nie zobaczy Eda. Ryzyko by³o zbyt wielkie. Wie-

dzia³a przecie¿, ¿e œrednia lotów wynosi piêtnaœcie. Ale Ed w ¿adnym razie nie

by³ œredni. I to by³a jego szesnasta misja. Jedna ponad œredni¹. Czyli znów wyj¹-

tek od regu³y…

Ósma. Trzy godziny spóŸnienia. To znaczy, gdyby w ogóle mia³ siê zjawiæ. Ale

wiedzia³a, ¿e nie przyjdzie. Nigdy wiêcej. Podnios³a siê z trudem. Sir George bê-

dzie jej oczekiwa³. On wie. Odgad³a to z wyrazu twarzy, kiedy na ni¹ spojrza³. Tak,

on umia³ patrzeæ, a ona nie potrafi³a niczego ukryæ. Ale by³ przy tym dobrym wspó³-

background image

51

czuj¹cym cz³owiekiem. On to zrozumie. A co do Gilesa… Nie, nie bêdzie myœla³a

o Gilesie. Nie teraz. Mo¿e póŸniej, kiedy bêdzie zdolna pomyœleæ o czymkolwiek.

Odwróci³a siê, by ruszyæ w stronê domu. W bladym œwietle gwiazd dostrzeg³a

jak¹œ postaæ. Ktoœ schodzi³ ze wzgórza. Wytê¿y³a oczy, by zobaczyæ, kto to taki.

Mo¿e sir George postanowi³ po ni¹ przyjœæ? Nie, ten cz³owiek by³ o wiele wy¿szy.

Serce omal nie wyskoczy³o jej z piersi. Zadr¿a³a. Tak, to by³ Ed. Œwiat zawi-

rowa³ jej przed oczami, w uszach szumia³o, zêby szczêka³y. Objê³a siê ramiona-

mi, ¿eby powstrzymaæ dygotanie.

Podszed³ do niej nie mówi¹c ani s³owa. Otworzy³ tylko ramiona, a ona wtuli³a

siê w nie, obejmuj¹c go z ca³ej si³y. Dr¿a³ tak samo jak ona. Trwali tak w milczeniu.

– Ed, najdro¿szy – przemówi³a w koñcu cichym g³osem. – Najukochañszy,

najmilszy. Myœla³am, ¿e nie ¿yjesz i nie mog³am tego znieœæ, bo nie powiedzia-

³am ci, ¿e ciê kocham.

Opar³a mu g³owê na piersi.

– Jesteœ tu naprawdê? To nie z³udzenie?

– Nie. – W g³osie Eda, nagle ochryp³ym, czu³o siê napiêcie. – Jestem ¿ywy.

– Liczy³am samoloty. Nie mog³am odczytaæ ich nazw, wiêc po prostu czeka³am.

– Wiedzia³em, ¿e bêdziesz czeka³a. Sir George zawiadomi³ mnie, ¿e wracasz

dzisiaj, wiêc by³em pewien, ¿e tu przyjdziesz. Bardzo d³ugo to wszystko trwa³o.

Mieliœmy po¿ar na pok³adzie. „California Girl” jest skoñczona, ale przywioz³a

nas z powrotem; ostatecznie po prostu spad³a z nieba na ziemiê, choæ dzielnie

dolecia³a do pasów.

Podniós³ obie rêce, owiniête grub¹ warstw¹ bia³ych banda¿y.

– „California Girl” by³a wspania³¹ dam¹ – powiedzia³a Sara po prostu. – Niech

spoczywa w pokoju.

Ostro¿nie ujê³a jego d³onie i przytuli³a najdelikatniej jak umia³a do twarzy.

– Wygoj¹ siꠖ zapewni³a go. – Ja ci pomogê, Ed. Wygojê twoje rany i bêdê

wdziêczna, ¿e mog³am to zrobiæ. Myœla³am, ¿e straci³am tak¹ mo¿liwoœæ na za-

wsze.

– Przeby³bym tê drogê wp³aw, gdybym musia³, byle tu dotrzeæ. W jakimœ

momencie maszyna by³a tak nisko nad wod¹, ¿e wydawa³o siê to nawet prawdo-

podobne. Ale ona wiedzia³a, ¿e muszê do ciebie wróciæ. Och, Saro – powiedzia³

z têsknot¹ w g³osie – tak bardzo mi ciebie brakowa³o.

Wtuli³a siê znów w jego ramiona.

– Jestem tu i nigdy wiêcej nie odjadê. Od tej chwili bêdziemy razem, Ed,

kiedy tylko bêdzie to mo¿liwe. Ka¿da moja wolna minuta nale¿y do ciebie, tak

samo jak ja ca³a. Przemyœla³am to dok³adnie i wiem, co mówiê. Od tej chwili, Ed,

jestem twoja.

Westchn¹³.

– Tak bardzo chcia³em to us³yszeæ, marzy³em o tym od tak dawna. Kiedy

wyjecha³aœ, czu³em siê tak, jakbym straci³ po³owê samego siebie. Sta³aœ siê dla

mnie wszystkim, Saro. Kocham ciê, tak bardzo ciê kocham.

background image

52

Poca³owa³ j¹ wtedy po raz pierwszy. Pod naciskiem jego ust wargi Sary roz-

chyli³y siê, namiêtne, niepohamowane, czu³e i szczodre. Stali przytuleni do siebie

ciasno; ramiona Eda – bo nie móg³ u¿yæ d³oni – trzyma³y j¹ blisko, jakby nie

móg³ znieœæ myœli, ¿e bêdzie j¹ musia³ kiedyœ puœciæ.

– Saro, przejœcie z tamtego piek³a do raju tutaj jest po prostu cudem. W ja-

kimœ momencie zda³em sobie sprawê, ¿e spêdzam ¿ycie czekaj¹c na dzieñ, w któ-

rym bêdê ciê móg³ zobaczyæ; pomiêdzy jednym a drugim spotkaniem istnia³em

tylko dla tego nastêpnego razu. Ostatnie dziesiêæ dni by³y prawdziw¹ pustyni¹;

nic, tylko pustka wokó³. Ja te¿ siê ba³em, ¿e nie bêdê ju¿ mia³ okazji powiedzieæ

ci, czym dla mnie jesteœ. Ale kiedy zobaczy³em, ¿e czekasz tutaj, zrozumia³em, ¿e

wszystko bêdzie dobrze. Tyle mam ci do powiedzenia, Saro, ale jestem taki zmê-

czony… to nic, poczekamy, teraz wreszcie mamy czas. Poczekamy, a¿ siê spe³ni

to, czego pragniemy.

– Bêdê na ciebie czeka³a, kochany, a¿ ca³kiem wyzdrowiejesz. A teraz mu-

sisz odpocz¹æ i odzyskaæ si³y. Pomogê ci.

Obejmuj¹c siê ruszyli wolno pod górê. Na ¿wirowanym podjeŸdzie przed

stopniami tarasu sta³ d¿ip z wojskowym za kierownic¹.

– Do jutra – powiedzia³a Sara. – Mam ca³y dzieñ do dyspozycji. Moja zmia-

na zaczyna siê dopiero wieczorem. I niewa¿ne jeœli nie uda ci siê do mnie wpaœæ;

wiem, ¿e jesteœ bezpieczny, a tylko to siê liczy. Mamy czas, kochanie. Odpoczy-

waj i wracaj do zdrowia, a potem pomogê ci zapomnieæ.

Poca³owali siê ostatni raz; póŸniej Ed wsiad³ do d¿ipa, a Sara patrzy³a, jak

odje¿d¿a³. Dopiero wtedy wesz³a do domu.

Ed nie pojawi³ siê nastêpnego dnia. Ktoœ z bazy da³ jej znaæ telefonicznie, ¿e

zabrano go do amerykañskiego szpitala w Churchill. Mia³ poparzone nie tylko

d³onie, ale równie¿ klatkê piersiow¹, plecy i ramiona. Jad¹c do szpitala, ¿eby siê

z nim zobaczyæ, wst¹pi³a do bazy, do tamtejszego lekarza. Spotka³a go kilka razy,

przychodz¹c tu z Edem. Doktor, ziomek Eda z San Francisco, by³ sympatycznym,

³agodnym cz³owiekiem, z którym mia³a dobry kontakt. Wiedzia³a, ¿e powie jej

prawdê o Edzie.

– Poparzenia drugiego stopnia na piersiach, plecach i w górnej czêœci ramion;

poparzenia trzeciego stopnia na d³oniach. Te s¹ najgorsze i bêd¹ siê najd³u¿ej goi³y.

– Nie mia³am pojêcia, ¿e jest tak Ÿle! – Sara by³a przera¿ona i zrozpaczona.

– Ed nie chcia³, ¿ebyœ wiedzia³a. W ¿aden sposób nie mo¿na by³o go po-

wstrzymaæ wczoraj wieczorem, musia³ pójœæ siê z tob¹ spotkaæ. By³ tak zdetermi-

nowany, ¿e wyprawi³by siê sam, bez pytania. Doszed³em do wniosku, ¿e po jego

prze¿yciach podczas lotu godzina czy dwie na nogach nie zrobi¹ wielkiej ró¿nicy.

Wiêc zabanda¿owa³em go i poleci³em, ¿eby go zawieŸli na miejsce. Niestety wy-

maga bardziej specjalistycznej opieki i pielêgnacji ni¿ to, co mogê mu tutaj za-

pewniæ, wiêc pos³a³em go do szpitala. Zreszt¹ i tak trzeba mu odpoczynku. To by³

background image

53

prawdziwie czarny tydzieñ. Zbyt wielu ludzi uda³o siê na znacznie d³u¿szy odpo-

czynek.

– Co siê w³aœciwie przytrafi³o Edowi?

– Z tego, co mi mówiono, dwudziestomilimetrowy pocisk z dzia³ka uderzy³

w kabinê, zabi³ drugiego pilota i zapali³ wszystko dooko³a, ³¹cznie z Edem. Ed

ugasi³ po¿ar go³ymi rêkami… st¹d te poparzenia.

– Dziêki, ¿e mi o tym powiedzia³eœ.

– Dziêki, ¿e czeka³aœ i ¿e Ed mia³ do kogo wróci栖 uœmiechn¹³ siê do niej. –

Powinni ciê skierowaæ do produkcji masowej.

Ed nienawidzi³ szpitala. Sara odwiedza³a go, kiedy tylko mog³a, ale obci¹¿e-

nie, jakie stanowi³y nocne zmiany w po³¹czeniu ze spêdzaniem ka¿dej wolnej

chwili z Edem, wykañcza³o j¹.

– Na mi³oœæ Bosk¹, Saro, zwolnij tempo – powiedzia³ Ed z trosk¹. – Tracisz

resztkê si³. Nie chcê, ¿ebyœ siê za³ama³a, akurat kiedy jestem bliski wyjœcia ze

szpitala. Mam inne plany.

– Ja tak¿e – odpar³a tajemniczo – i moje s¹ ju¿ opracowane.

Widz¹c jego zdumione spojrzenie, wyjaœni³a:

– Mamy niewielki letni dom w Dorset, po³o¿ony nieopodal portu Poole. Na-

le¿y mi siê jeszcze tydzieñ wolnego. Kiedy wypisz¹ ciê ze szpitala, pojedziemy

tam razem. Dom jest oddalony od portu, zupe³nie odizolowany. Z dala od bomb,

karabinów, samolotów i œmierci. Pojedziesz ze mn¹?

– Czy pojadê? Poszed³bym z tob¹ do piek³a, gdybyœ tego za¿¹da³a.

– By³eœ w piekle – przypomnia³a ³agodnie. – Teraz chcê ci pokazaæ coœ prze-

ciwnego.

Eda zwolniono ze szpitala dopiero pod koniec listopada. W przeddzieñ pla-

nowanego wyjazdu Sara powiadomi³a o wszystkim sir George’a. Spodziewa³a siê

protestów czy wymówek, by³a przygotowana na konsternacjê, ból czy urazê, na-

tomiast zupe³nie nie oczekiwa³a pe³nej smutku, ale i zrozumienia akceptacji.

– Wiedzia³em, ¿e ta chwila nadchodzi – powiedzia³ jej. – Chocia¿ dziœ jestem

stary, to kiedyœ te¿ doœwiadczy³em mi³oœci, a ty i Ed ogromnie siê kochacie. Dostrze-

gam to. Rozumiem was i sympatyzujê z wami, naprawdê, wierz mi. Dla was jest to

sprawa niezwykle wa¿na; gdyby by³o inaczej, nie cierpia³abyœ tak d³ugo w rozterce.

Widzisz, zauwa¿y³em to. Oczywiœcie wojna sieje zamêt wœród ludzkich emocji. Kie-

dy ¿yje siê w takich czasach, wszystko odczuwa siê jakby ostrzej, o wiele bardziej

intensywnie i g³êboko. Moja m³odoœæ przypad³a na poprzedni¹ wojnê, wiêc wiem, jak

to jest. Nie pochwalam tego, co robisz i pragn¹³bym z ca³ego serca, ¿eby do tego nie

dosz³o – ze wzglêdu na Gilesa. Ale rozumiem, dlaczego uwa¿asz, ¿e musisz to zrobiæ.

– Tak, muszꠖ potwierdzi³a Sara. – Po prostu muszê. Spotka³am na swojej

drodze mi³oœæ, jak sam stwierdzi³eœ. Nigdy w ¿yciu nie ¿ywi³am do nikogo takich

uczuæ, jakie ¿ywiê do Eda. Nie wierzy³am, ¿e jest to w ogóle mo¿liwe. Czyta³am

background image

54

o takich rzeczach, owszem, ale dotychczas uwa¿a³am, ¿e to albo licentia poetica,

albo nazbyt wybuja³a wyobraŸnia autora. Tymczasem wcale tak nie jest, prawda?

Nie jestem osob¹, za jak¹ siê uwa¿a³am. Ed wyzwoli³ we mnie uczucia, których

istnienia nie podejrzewa³am, i podda³am siê im. Po raz pierwszy naprawdê czujê,

¿e ¿yjê. Byæ mo¿e dzieje siê tak dlatego, ¿e – jak mówi³eœ – tkwimy w œrodku

wojny i Ed mo¿e nie mieæ wiele czasu. Wiem tylko, ¿e chcê ten czas z nim dzieliæ,

daæ mu to, czego ode mnie potrzebuje i co potrafiê mu daæ.

Pochyli³a siê do sir George’a i po³o¿y³a rêkê na jego d³oni.

– Jest mi tylko przykro, ¿e robi¹c to muszê zraniæ Gilesa i ciebie. ¯a³ujê

szczerze, ¿e nie ma sposobu, ¿ebym mog³a nadal mieszkaæ tutaj, z tob¹…

Spojrza³ na ni¹ skonsternowany.

– Ale przecie¿ chyba zamierzasz tu wróciæ?

Sara drgnê³a zaskoczona.

– Kiedy, widzisz, ja opuszczam Gilesa. Wyje¿d¿am st¹d z Edem.

– Zdajê sobie z tego sprawê. Ale chyba nie zamierzasz rezygnowaæ z pracy

w szpitalu? Po powrocie z urlopu Ed bêdzie nadal stacjonowa³ w bazie w Little

Heddington i zapewne chcia³abyœ z nim zostaæ. W takim razie niew¹tpliwie po-

wrócisz do tego domu i ¿ycia, jakie tu wiedziesz. W oczach œwiata nadal jesteœ

moj¹ synow¹. By³bym wdziêczny, gdybyœ zostawi³a wszystko po staremu… oczy-

wiœcie na zewn¹trz. Jedno, o co chcia³em ciê prosiæ, to ¿ebyœ zachowa³a dyskre-

cjê, chocia¿ sam wiem, ¿e bêdziesz bardzo uwa¿aæ.

Sara po prostu os³upia³a. Duma rodowa sir George’a ujawnia³a siê niespo-

dziewanie w najdziwniejszych chwilach. Dobro rodziny by³o dla niego wartoœci¹

nadrzêdn¹. Sara nadal nale¿a³a do Luttrellów i dopóki nosi³a to nazwisko, musia-

³a wykonywaæ pewne obowi¹zki, przestrzegaæ pewnych formalnych powinnoœci.

To, co robi³a prywatnie by³o jej spraw¹, zachowanie pozorów na zewn¹trz – zu-

pe³nie inn¹. Sir George szanowa³ jej prywatnoœæ, ale nalega³, by zachowa³a j¹

w ukryciu. Poczu³a siê zarazem rozbawiona – tu dzia³a³ ju¿ wp³yw Eda, i zasmu-

cona – to znów d³ugoletni wp³yw ciotki.

– Post¹piê, jak bêdziesz sobie ¿yczy³ – zwróci³a siê do sir George’a. – Nie

chcia³abym wywo³ywaæ skandalu, wiesz o tym. Nikt poza tob¹ i doktorem z bazy

nie wie, ¿e wyje¿d¿am z Edem. – Pochyli³a siê i poca³owa³a go w policzek. – Je-

steœ dobrym, wyrozumia³ym cz³owiekiem i kocham ciê za to.

– Nie zrozum mnie opacznie – ostrzeg³ j¹. – Absolutnie nie popieram tego,

co chcesz zrobiæ; jestem przygnêbiony i bolejê nad takim obrotem spraw ze wzglê-

du na mojego syna, ale przez wzgl¹d na ciebie staram siê byæ wyrozumia³y. Wiesz

chyba, jak bardzo zranisz Gilesa.

– Wiem, oczywiœcie. Nie musisz mi t³umaczyæ, co mu wyrz¹dzam. Zamie-

rzam napisaæ do niego i wszystko mu wyjaœniæ.

– Jestem pewien, ¿e napiszesz. Bêd¹c sob¹, nie mog³abyœ post¹piæ inaczej. –

W jego s³owach nie kry³ siê ¿aden wyrzut. – Rozumiem, jak wa¿ne jest dla ciebie,

¿eby Giles o tym wiedzia³, a Ed mówi³ mi, ¿e dla niego równie¿ jest to bardzo istotne.

background image

55

– Ed z tob¹ rozmawia³? – Sara by³a zaskoczona.

– Naturalnie! Ed rozumie powagê tego kroku, b¹dŸ pewna. By³ ze mn¹ bar-

dzo bezpoœredni i szczery. Wiem, ¿e chce ciê poœlubiæ i wzi¹æ ze sob¹ do kraju,

do Kalifornii, i to mo¿liwie szybko. Rozmawialiœmy du¿o o ca³ej sprawie. Ed wie

równie dobrze jak ja, ¿e jesteœ typem dziewczyny, która nigdy nie zrobi³aby cze-

goœ podobnego, gdyby to nie by³o nieuniknione. Traktujesz powa¿nie swoje zo-

bowi¹zania. Ed o tym wie i naprawdê docenia, ¿e dla niego gotowa jesteœ od³o¿yæ

je na bok. Jesteœ dla niego kimœ ogromnie wa¿nym, Saro. W³aœnie dlatego powie-

dzia³em ci, ¿e wszystko rozumiem. Dla niego to nie jest taka sobie zwyk³a przy-

goda. Jeœli chodzi o kobiety, Ed naprawdê móg³by przebieraæ, sama wiesz, jaki

jest poci¹gaj¹cy. On jednak pragnie ciebie, Saro, i to na resztê ¿ycia. Nie ukrywa³

tego przede mn¹. Zdaje sobie sprawê z odpowiedzialnoœci, jak¹ na siebie bierze,

i wie, przez co oboje musicie przejœæ, zanim bêdziecie siê mogli pobraæ. Gdyby

tak nie by³o, gdybym podejrzewa³ choæ przez chwilê, ¿e on nie traktuje ca³ej spra-

wy powa¿nie, nie pozwoli³bym ci na krok, który w³aœnie zamierzasz zrobi栖 na-

wet gdybym musia³ trzymaæ ciê pod kluczem. Ale to jest niezwykle wa¿ny krok

dla was obojga. Mówi³em ci ju¿, ¿e od dawna wiedzia³em, co siê œwiêci. Patrzy-

³em, jak z ka¿dym dniem g³êbiej brniecie we wzajemne uczucie. Ca³y czas mia-

³em nadziejê, ¿e zdo³asz to przezwyciê¿yæ, odsun¹æ od siebie – westchn¹³ – ale to

by³y tylko pobo¿ne ¿yczenia. Widzê to teraz jasno. Mi³oœæ, choæ jest czymœ ulot-

nym, stanowi niezwyk³¹ si³ê. Wedle wytartego frazesu, to przecie¿ ona wprawia

w ruch ten œwiat.

Sara objê³a go spontanicznie, bliska ³ez.

– Jesteœ najwspanialszym teœciem, jakiego mog³aby pragn¹æ synowa!

– Jestem po prostu ³agodnym i pob³a¿liwym starym cz³owiekiem, który lubi,

kiedy ludzie wokó³ niego s¹ szczêœliwi, a jeszcze nigdy nie widzia³em ciê tak

szczêœliwej, jak od momentu poznania Eda. Powtarzam to sobie stale, inaczej

b³aga³bym ciê na kolanach o rezygnacjê z tego kroku. – Spojrza³ na ni¹ smut-

no. – Ale to by siê na nic nie zda³o, prawda? Jestem absolutnie œwiadomy, ¿e

cokolwiek powiem czy zrobiê, nie bêdzie mia³o na wasz¹ decyzjê najmniejsze-

go wp³ywu.

Sara, niezdolna przemówiæ, potrz¹snê³a tylko g³ow¹.

Sir George patrzy³ na ni¹ ze smutkiem, ale i z mi³oœci¹.

– Ty i Giles musicie dojœæ do w³asnych rozwi¹zañ – powiedzia³ z przygnê-

bieniem. – Ja proszê ciê tylko jeszcze raz, ¿ebyœ nie zrani³a go zbyt mocno. –

Zawaha³ siê chwilê. – I ¿ebyœ jeszcze do niego nie pisa³a. Poczekaj trochê i prze-

konaj siê, co bêdzie. Wiem, ¿e kochacie siê z Edem, ale niekiedy takie namiêtne

przygody mi³osne wypalaj¹ siê bardzo prêdko… nie, nie twierdzê, ¿e tak siê sta-

nie w waszym przypadku, ale proszê ciê, Saro, poczekaj jeszcze trochê. Nie rób

nic, dopóki nie wrócisz z tego wyjazdu, na który siê wybierasz z Edem. Musisz

byæ ca³kowicie pewna, zanim wykluczysz Gilesa ze swojego ¿ycia. Pamiêtaj, gdzie

on jest i co teraz robi. Tego rodzaju szok móg³by byæ… groŸny.

background image

56

Napotka³a prosz¹ce spojrzenie teœcia i wœród wype³niaj¹cego j¹ szczêœcia

pojawi³ siê œlad poczucia winy. Jednak dostrzega³a sens tego, co powiedzia³ i kiw-

nê³a g³ow¹.

– Jak sobie ¿yczysz. Kiedy wyjadê z Edem, uznam moje ma³¿eñstwo z Gile-

sem za skoñczone. Ale skoro uwa¿asz, ¿e tak bêdzie lepiej, na razie mu o tym nie

powiem. Zdajesz sobie chyba jednak sprawê, ¿e kiedyœ bêdê musia³a to zrobiæ.

Muszê zachowaæ siê uczciwie w stosunku do niego, ale chcê równie¿ byæ w po-

rz¹dku wzglêdem Eda i siebie samej. Nie jestem z tego zadowolona, ale dla cie-

bie wstrzymam siê jeszcze trochê z powiadamianiem Gilesa.

– Dziêkujê wam obojgu – odpar³ sir George formalnie. Poklepa³ Sarê po

rêce. – Dobra z ciebie dziewczyna, chocia¿ chcesz opuœciæ Gilesa. Mówiê szcze-

rze, Saro. Mimo wszystko ¿yczê ci szczêœcia i powodzenia – i niech ciê Bóg b³o-

gos³awi.

5

S

ara planowa³a wyjazd do Dorset poci¹giem, ale Ed wyczarowa³ od pu³-

kownika Millera samochód i benzynê.

– Niestety obawiam siê, ¿e ty bêdziesz musia³a prowadziæ. Nie mogê u¿y-

waæ tych piekielnych r¹k, dopóki s¹ ca³e w banda¿ach.

– ¯aden problem – odpar³a Sara z przekonaniem. – Jestem dobrym kierowc¹.

– Mogê ciê pilotowa栖 zaproponowa³ ochoczo.

– Znam drogê.

Dom sta³ samotnie na przyl¹dku zamykaj¹cym Poole Bay. Kiedy dojechali na

miejsce, by³o ju¿ ciemno, ale w kominku buzowa³ ogieñ, rozpalony przez miejscow¹

kobietê opiekuj¹c¹ siê domem; w koszu obok piêtrzy³a siê sterta polan. W spi¿arni

znaleŸli tuzin jaj i œwie¿o zabitego kurczaka oraz mleko i kosz pieczarek. Ed przy-

wióz³ pud³o ró¿nych wiktua³ów z kantyny: chleb, mas³o, szynkê, ser, konserwê wo³o-

w¹, kawê, du¿y placek, torebki ciasteczek oraz puszki owoców i kremu.

Sara usma¿y³a na kolacjê omlety z pieczarkami; jedli przy trzaskaniu szczap

z aromatycznego drewna jab³oni, wypili te¿ ca³¹ butelkê najlepszego czerwonego

wina sir George’a. Potem Ed do³o¿y³ do ognia i usiedli na pod³odze przed bucha-

j¹cymi p³omieniami, trzymaj¹c siê w objêciach. Niewiele mówili, tul¹c siê tylko,

ca³uj¹c, pieszcz¹c i szepcz¹c do siebie.

– Siedem dni pe³nych ciebie – powtarza³ radoœnie Ed. – Ca³e siedem dni,

Saro! ¯adnych samolotów, karabinów, bomb, ¿adnej œmierci i zniszczenia. Tylko

ty, moja piêkna Saro.

Ca³owa³ jej oczy, jej policzki i szyjê, przesuwaj¹c wargi nieprzerwanym szla-

kiem, który zawsze koñczy³ siê na jej chêtnych ustach.

background image

57

– Ach, Saro – powiedzia³ namiêtnie – szuka³em ciê przez ca³e moje ¿y-

cie, i pomyœleæ, ¿e znalaz³em ciê w samym œrodku wojny! Widywa³em ciê,

wiesz, na d³ugo przedtem, zanim ciê pozna³em. Zapyta³em, kim jesteœ, a kie-

dy mi powiedzieli, pomyœla³em sobie: „To nie dla ciebie, Ed. Ona jest poza

twoim zasiêgiem, poza twoim œwiatem”. Ale ju¿ nie jesteœ poza moim œwia-

tem, Saro, i na tym polega cud. Mam ciê tutaj, przy sobie, a za chwilê zabiorê

ciê na górê i bêdê ciê kocha³ mimo tych piekielnych r¹k, bêdê ciê kocha³ i ko-

cha³… bez koñca.

Zacz¹³ j¹ znów ca³owaæ; poca³unki stawa³y siê coraz g³êbsze i bardziej na-

miêtne, a dotyk d³oni bardziej intymny.

– Nie musimy iœæ na górꠖ szepnê³a tu¿ przy jego ustach. – Pozwól mi tylko

do³o¿yæ do ognia…

U³o¿y³a jeszcze wiêkszy stos polan, a¿ p³omienie zahucza³y i strzeli³y iskra-

mi, a powietrze wype³ni³o siê woni¹ p³on¹cego drewna. Zdmuchnê³a p³omyk w ku-

listej lampie parafinowej, tak ¿e tylko ogieñ oœwietla³ teraz pokój, a cienie na

œcianach tañczy³y do wtóru p³omieniom. Potem wróci³a do niego i siêgnê³a do

zapiêcia spódnicy.

– Nie – sprzeciwi³ siê, przytrzymuj¹c jej d³onie. – To jest coœ, co chcia³em

zrobiæ od bardzo dawna.

W tañcz¹cym blasku ognia rozebra³ j¹, zdejmuj¹c ka¿d¹ rzecz po kolei. Ca³o-

wa³ delikatn¹, wra¿liw¹ skórê tam, gdzie j¹ ods³ania³ – drobne, wysoko osadzone

piersi, szczup³¹ taliê, p³aski brzuch, w¹skie, choæ zaokr¹glone biodra. Wprawia³o

j¹ to w dr¿enie. Odwi¹za³a mu krawat i odpiê³a koszulê, ods³aniaj¹c œwie¿e bli-

zny na piersiach i ramionach; uca³owa³a je z czci¹, podczas gdy rêce rozpina³y

pasek. Wszystko, co robi³a, by³o naturalne i instynktowne; ogarnê³a j¹ nagle pew-

noœæ siebie i niemal zach³anna œmia³oœæ, a tak¿e ca³kowity brak wstydu, co zadzi-

wi³oby j¹ sam¹, gdyby mia³a czas o tym pomyœleæ. Wszystko, co robi³a z Edem,

by³o spontaniczne, naturalne i swobodne.

Potem le¿eli razem w blasku i cieple ognia, osi¹gn¹wszy pe³n¹ jednoœæ du-

chow¹, zanim jeszcze po³¹czy³y siê ich cia³a. Ed zdj¹³ banda¿e z r¹k pomimo

protestów Sary.

– Jeœli tego nie zrobiê, nie bêdê ciê czu³ tak, jak chcê.

Dotkn¹³ jej skóry koñcami palców, g³adz¹c smuk³e cia³o. W œlad za d³oñmi

posz³y usta. Sara wygiê³a siê, podda³a ku niemu ca³a.

– Masz takie cudowne cia³o, g³adkie jak jedwab. Wiedzia³em, ¿e takie bê-

dzie. Saro, Saro…

By³ czu³y i pe³en uniesienia, i namiêtny, i da³ jej tyle mi³oœci, ¿e gdy siê po³¹-

czyli, odpowiedzia³a mu z entuzjazmem. Po raz pierwszy w ¿yciu odda³a siê bez

reszty, zatracaj¹c w mi³oœci absolutnej, któr¹ wzajemnie dawali i brali. Obejmo-

wa³a go mocno i nie odrywa³a warg od jego ust, przyjmuj¹c go w siebie i w za-

mian daj¹c z siebie wszystko. Byli jedn¹ istot¹, z³¹czeni duchem i cia³em, skupie-

ni na dzieleniu rozkoszy i absolutnego oddania. Ka¿de z nich czu³o rozkosz

background image

58

drugiego jak w³asn¹: intensywn¹, spazmatyczn¹, namiêtn¹, jak g³os Eda, powta-

rzaj¹cego raz za razem, w rozko³ysanym rytmie: „Kocham ciê, kocham ciê, ko-

cham ciê”.

PóŸniej le¿eli nasyceni mi³oœci¹. Sara spojrza³a na Eda i wodz¹c koniusz-

kiem palca po jego twarzy wyrecytowa³a cichym g³osem:

Ka¿da mnie myœl z tob¹ jednoczy,

A dusza ³aknie wci¹¿ jednego,

By patrzeæ tylko w twoje oczy,

By pragn¹æ tylko serca twego.

– Co to jest?

– Herrick.

– A… Przewaga angielskiej edukacji. Choæby nawet odbywa³a siê w domu.

– Ty masz ró¿ne w³asne przewagi.

– Na przyk³ad?

– To – dotknê³a jego ust. – I to – ujê³a jego rêkê. – I to przesunê³a d³oni¹ po ciele.

– Wyposa¿enie standardowe.

– Z amerykañskim wyrafinowaniem.

– To mój wk³ad w Lend-Lease… z t¹ ró¿nic¹, ¿e wynaj¹³em siê na resztê

¿ycia i nale¿ê do ciebie bez reszty. Chcê z tob¹ ¿yæ, uwielbiaæ ciê i chroniæ od

z³ego, mieæ z tob¹ dzieci.

– Bêdziesz… bêdziesz mia³ to wszystko.

– Mam za sob¹ szesnaœcie misji. Zosta³o mi jeszcze tylko dziewiêæ, a potem

koniec. Ta wojna nie mo¿e trwaæ wiecznie. Musi siê kiedyœ skoñczyæ, a kiedy ten

dzieñ nast¹pi, mam zamiar byæ wœród ¿ywych. Mam teraz dla kogo ¿yæ, Saro, i to

mnie ochroni.

Zacz¹³ j¹ znów ca³owaæ, tym razem gwa³townie, z desperacj¹, jakby chcia³

w ten sposób wydrzeæ sobie prawo do ¿ycia, do kochania Sary przez przysz³e

lata – i wkrótce po³¹czyli siê znowu w nastêpnym spe³nieniu.

Sara by³a wstrz¹œniêta, niemal przestraszona bezmiarem uczucia, jakie od-

s³oni³ przed ni¹ Ed.

– Przed tob¹ nie ¿y³em, tylko egzystowa³em, Saro. To tak, jakbyœ zdjê³a ze

mnie wszystkie warstwy nieczu³oœci, jakie bezwiednie nagromadzi³em przez lata,

podobnie jak zdj¹³em banda¿e z r¹k. Teraz jestem odnowiony, jak skóra na moich

rêkach, i boli mnie to, ale Bo¿e drogi, có¿ to za uczucie!

¯aden mê¿czyzna nie przemawia³ nigdy do Sary tak otwarcie, tak wymownie

i szczerze. Giles nie ods³oni³ siê przed ni¹ nigdy do koñca; nawet w mi³oœci pozo-

stawa³ powœci¹gliwy i zamkniêty w sobie. Obca mu by³a ¿ywio³owoœæ w s³owach

i czynach, jak¹ przejawia³ Ed. Nigdy nie otworzy³ siê przed Sar¹ do koñca, ani

w chwilach wielkiej namiêtnoœci, ani poza nimi. Ed wydawa³ siê zupe³nie natural-

ny i niczym nie skrêpowany, co by³o dla niej zupe³n¹ nowoœci¹.

background image

59

– Kiedy jestem daleko od ciebie, usycham z têsknoty, jestem tylko cieniem.

Muszê mieæ ciê stale przy sobie. Potrzebujê twojego widoku, ¿eby zaistnieæ. To

dziêki tobie uœwiadomi³em sobie, co to znaczy ¿yæ pe³n¹ piersi¹; tragedia polega

na tym, ¿e odkry³em to dopiero teraz, kiedy usi³ujê wygraæ ze œmierci¹.

Zadr¿a³a i przytuli³a siê do niego mocniej. Trzyma³ j¹ w ramionach delikat-

nie, czule, z wielk¹ mi³oœci¹.

– Musimy spojrzeæ prawdzie w oczy, Saro. Nie mo¿emy siê chowaæ przed

œwiadomoœci¹ zagro¿enia, bo to nic nie pomo¿e. Ta sytuacja nadaje naszym prze-

¿yciom niezwyk³¹ intensywnoœæ. Przez ci¹g³¹ groŸbê, jaka wisi nad nami, ta mi-

³oœæ jest tym bardziej drogocenna. Kocham ciê tak absolutnie, tak g³êboko i gor¹-

co, ¿e wszystko inne schodzi na drugi plan. Ale jestem w stanie stawiæ czo³o temu,

co nas czeka, poniewa¿ czerpiê si³ê z tej mi³oœci.

Poczu³, jak dr¿y w jego ramionach. Przylgnê³a do niego tak mocno, jakby siê

chcia³a w niego wtopiæ.

– Widzisz? – powiedzia³. – Rozumiesz mnie tak ca³kowicie, ¿e na dobr¹ spra-

wê s³owa nie s¹ nam potrzebne.

– Jesteœ najbardziej zdumiewaj¹cym i cudownym cz³owiekiem, jakiego

znam – zawo³a³a Sara. – Nigdy w ¿yciu nie czu³am do kogokolwiek tego, co czu-

jê do ciebie. Nie wiedzia³am nawet, ¿e jestem zdolna do odczuwania emocji, któ-

re we mnie obudzi³eœ. Cokolwiek siê zdarzy w przysz³oœci, nigdy nie bêdê ju¿

taka, jak by³am. Zmieni³eœ mnie, Ed. Wszystko, co mam, wszystko, czym jestem,

nale¿y do ciebie, tak d³ugo, jak d³ugo bêdê ¿y³a. Niezale¿nie od tego, co siê z na-

mi stanie, Ed, kocham ciê. Zawsze bêdê ciê kocha³a.

Le¿eli objêci, a ogieñ zacz¹³ przygasaæ, a¿ pozosta³ z niego tylko czerwony ¿ar.

Polana obsunê³y siê, rozpadaj¹c w szary popió³, ale nadal bi³o z nich gor¹co, które

dochodzi³o a¿ do nich. Ed g³adzi³ jasne w³osy Sary, a ona przytuli³a twarz do ró¿o-

wej skóry blizn na jego piersi. Czerpali z siebie wzajem g³êbok¹ pociechê, si³ê i opar-

cie. Nie istnia³o nic i nie by³o nikogo poza nimi. Sara czu³a siê wspaniale.

– Niczego wiêcej w ¿yciu nie bêdê potrzebowa³a. Cokolwiek nam zgotuje

przysz³oœæ, Ed – powiedzia³a – bêdê pamiêta³a ten czas do koñca moich dni i zaw-

sze bêdê za niego wdziêczna. Oby Bóg sprawi³, ¿e bêdzie trwa³ nadal.

– Amen – dokoñczy³ ¿arliwie. Przeci¹gn¹³ siê, a¿ zatrzeszcza³o. – A teraz

chyba pójdziemy do ³ó¿ka. Jestem zmêczony i chcê zasn¹æ w twoich ramionach,

a rano obudziæ siê ko³o ciebie i znów ciê kochaæ, i spêdziæ z tob¹ ka¿d¹ minutê

mojego czasu. Ca³e siedem dni.

Objêci powêdrowali do sypialni na poddaszu, do wielkiego podwójnego ³o¿a

z puchowymi poduszkami i kwiecist¹ ko³dr¹, nagrzanego przez dwa kamionkowe

termofory, które Sara umieœci³a w nim zawczasu. Le¿eli wtuleni w siebie, bo tak

by³o cieplej i wygodniej. Tak te¿ zapadli w sen.

To by³ tydzieñ, którego ¿adne z nich nie mia³o zapomnieæ. Siedem dni kontaktu

fizycznego i duchowego, prze¿ywanego z tak¹ intensywnoœci¹, jakiej ¿adne z nich

nigdy dot¹d nie doœwiadczy³o. W ci¹gu dnia chodzili na spacery po falistych wzgó-

background image

60

rzach hrabstwa Dorset. Schodzili cichymi dró¿kami na puste pla¿e w najodleglej-

szym zak¹tku zatoki, gdzie s³ychaæ by³o tylko krzyk ptaków morskich. Nie têsknili

do towarzystwa. Poza poblisk¹ farm¹, gdzie kupowali mleko i jajka, rzadko widy-

wali ludzi, a nie potrzebowali ich wcale. Wieczorami wracali do domu, uk³adali

polana w kominku i rozpalali ogieñ; k³adli siê przed nim, rozmawiali, kochali siê

s³odko, d³ugo, dojmuj¹co i zasypiali w swoich objêciach.

Zapomnieli o wojnie. Z twarzy Eda znikn¹³ wyraz napiêcia. Jego d³onie goi³y

siê doskonale. Pod koniec tygodnia odrzuci³ banda¿e, bo ró¿owa skóra pokrywa-

j¹ca rany straci³a siny odcieñ. Kiedy zmys³ dotyku powróci³ niemal ca³kowicie,

nie móg³ po prostu oderwaæ r¹k od Sary.

– Twoje cia³o jest jak jedwab – powiedzia³, kiedy le¿eli w ³ó¿ku, a przez roz-

suniête zas³ony s¹czy³a siê do pokoju poœwiata ksiê¿ycowa. – Rozpozna³bym ciê

po dotyku, jak niewidomy. Wszystkie moje zmys³y skupiaj¹ siê w czubkach pal-

ców i w ustach.

Sara nie mia³a pojêcia, ¿e kochanie siê mo¿e byæ tak do g³êbi wstrz¹saj¹cym,

tak przejmuj¹co odczuwanym prze¿yciem. Gorliwie pod¹¿a³a w œlad za Edem

œcie¿k¹ czystej zmys³owoœci, która wiod³a j¹ na szczyty erotycznej rozkoszy. Pierw-

szy raz w ¿yciu zrozumia³a, co kryje siê pod okreœleniem „rozkosze cielesne”.

Noc po nocy wyczerpywali swoje si³y, by nastêpnie po obudzeniu czuæ œwie¿oœæ

i gotowoœæ do jeszcze jednej podró¿y w najdalsze zak¹tki odkrywania samych

siebie.

Którejœ nocy, po paroksyzmie rozkoszy, z którego wychynêli rozdygotani,

Sara powiedzia³a bez zazdroœci, ale raczej jako zwyk³e stwierdzenie faktu:

– Musia³eœ mieæ w ¿yciu mnóstwo kobiet, skoro osi¹gn¹³eœ takie mistrzo-

stwo w sztuce kochania.

– Æwiczy³em bez przerwy – przyzna³ skromnie.

– W³aœnie o to mi chodzi³o.

Schowa³a twarz w poduszkê. Patrzy³ na ni¹ przez chwilê wyrozumiale; prze-

sta³ siê uœmiechaæ i odwróci³ j¹ do siebie, tak ¿eby móc spojrzeæ jej w oczy. Spo-

gl¹da³ na ni¹ z powag¹.

– Niewa¿ne, ile kobiet by³o w moim ¿yciu… chocia¿ rzeczywiœcie niema-

³o… wszystkie stanowi³y tylko przygotowanie do ciebie.

Zobaczy³, jak w jej oczach jaœnieje coraz ¿ywszy blask. Nie potrzebowa³a nic

mówiæ. Oczy powiedzia³y za ni¹ wszystko.

– Mieliœmy masê szczêœcia – zauwa¿y³ Ed. – Od pocz¹tku wiedzia³em, ¿e

jesteœ wyj¹tkow¹ kobiet¹. Ale jak bardzo wyj¹tkow¹, odkry³em dopiero teraz.

Takie uczucie jak nasze dla wielu jest nieosi¹galne, choæby i po siedemdziesiêciu

latach monotonnego ¿ycia. Mo¿na by to nazwaæ objawieniem. Zaczê³o siê ¿arta-

mi i flirtem, a skoñczy³o odkryciem – odkryciem krainy serca, Saro. Poznawali-

œmy j¹ razem i znaleŸliœmy w niej siebie.

Sara s³ucha³a oszo³omiona i dr¿¹ca. Nikt nigdy nie mówi³ do niej w taki spo-

sób. Jego s³owa spowodowa³y, ¿e otworzy³a siê do koñca, jak nigdy dot¹d. Mi³oœæ

background image

61

wezbra³a w niej ogromn¹ fal¹, która pozostawi³a j¹ bezsiln¹ i bez tchu. Ona rów-

nie¿ uœwiadamia³a sobie, ¿e w mi³oœci osi¹gnêli kulminacjê, ¿e wspiêli siê na sam

szczyt. Ed kipia³ ¿yciem, mia³ go w sobie wiêcej ni¿ jakikolwiek znany jej cz³o-

wiek. Rozumia³a teraz, ¿e w jej ma³¿eñstwie z Gilesem brakowa³o elementu wza-

jemnej ekscytacji. Ufa³a Edowi bezgranicznie. Powierzy³a mu swoje ¿ycie bez

chwili wahania, uwalniaj¹c siê gwa³townie z wiêzów przesz³oœci. Ed poda³ jej

nó¿, którym przeciê³a krêpuj¹ce j¹ pêta. A wœród tych uniesieñ czu³a siê cudow-

nie bezpieczna. Ed strzeg³ jej i opiekowa³ siê ni¹ jak nikt. Zanim wyjechali, Ed

postawi³ sprawê jasno, oœwiadczaj¹c, ¿e bêdzie nad ni¹ czuwa³, bior¹c na siebie

odpowiedzialnoœæ nale¿¹c¹ do Gilesa. Tak wiêc by³a ¿on¹ Gilesa Luttrella w oczach

prawa; ale by³a tak¿e ¿on¹ Eda, z którym ³¹czy³a j¹ duchowa wiêŸ i wzajemne

zobowi¹zania. Teraz nale¿a³a do tego samego œwiata co Ed.

Kiedy jeszcze by³a z Gilesem, stanowi³a w pewnym sensie jego w³asnoœæ –

podobnie jak Luttrell Park czy przysz³y tytu³. Z Edem wi¹za³a j¹ wy³¹cznie mi-

³oœæ i ta œwiadomoœæ wystarcza³a, ¿eby tym mocniej pragnê³a siê z nim zwi¹zaæ.

Chcia³a urodziæ mu dzieci, nie ze wzglêdu na powinnoœæ, jak¹ w swoim pojêciu

mia³a wobec Gilesa, ale dlatego, ¿e by³yby one czêœci¹ Eda. W tej dziedzinie

zreszt¹ Ed równie¿ okaza³ siê niezast¹piony.

W najnaturalniejszy sposób, nie dopuszczaj¹c ani przez chwilê do skrêpowa-

nia czy wstydu, zabra³ j¹ do lekarza w bazie, mi³ego cz³owieka pochodz¹cego

tak¿e z San Francisco, który wiedzia³ o ich zwi¹zku. Lekarz zaopatrzy³ Sarê w naj-

nowoczeœniejszy model amerykañskiego kr¹¿ka, daj¹cy prawie stuprocentow¹

pewnoœæ unikniêcia niepo¿¹danej ci¹¿y. Traktowa³ przy tym ca³¹ sprawê zupe³nie

zwyczajnie, pochwalaj¹c przezornoœæ Eda, tak ¿e Sara nie czu³a ani za¿enowania,

ani niesmaku, a jedynie ulgê.

Nie mia³a w¹tpliwoœci, ¿e Edowi chodzi wy³¹cznie o jej dobro; powiedzia³

jej to otwarcie.

– Nie chcê zostawiæ ciê z dzieckiem, które musia³abyœ sama wychowywa栖

oœwiadczy³. – Na wypadek, gdyby coœ mi siê przydarzy³o, napisa³em testament,

który powinien ciê zabezpieczyæ finansowo. Nie jestem Rockefellerem, ale powo-

dzi mi siê nieŸle, wiêc z tej strony mo¿esz siê niczego nie obawiaæ; w ten sposób

by³abyœ finansowo niezale¿na od rodziny. Natomiast nie ¿yczê sobie, ¿ebyœ zosta³a

sama z dzieckiem na g³owie… to jest na rêku. Bardzo bym chcia³, ¿ebyœmy mieli

dzieci, Saro – ale razem, ¿ebym móg³ siê wami opiekowaæ. Kobieta wychowuj¹ca

samotnie dziecko, zw³aszcza nieœlubne, ma ciê¿kie ¿ycie, a ty dotychczas wiod³aœ

raczej beztrosk¹ egzystencjê. Wiem, co dla mnie poœwiêcasz, Saro, wiêc najmniej-

sze, co mogê zrobiæ, to nie obarczaæ ciê dodatkowym ciê¿arem.

Wrócili do Little Heddington po tygodniu. Ten okres do koñca ¿ycia mia³

pozostaæ jako niezatarte wspomnienie w pamiêci obojga.

Eda nie zakwalifikowano do dalszego latania, bo rêce mu siê dotychczas nie

zagoi³y na tyle, by móg³ usi¹œæ za sterami fortecy. Ku niezmiernej uldze Sary

skierowano go do pracy na ziemi do koñca roku.

background image

62

Jednak dosta³ nowy samolot: by³ to nowy B17-G, który nazwa³ imieniem Sary –

Sally B. Brandon by³o jej nazwiskiem panieñskim. Zupe³nie jakby Giles zosta³

wymazany z jej ¿ycia. „California Girl” wraca³a z misji wielokrotnie i zaliczano

j¹ do szczêœliwych samolotów; teraz Sara ochrzci³a „Sally B” na szczêœcie, przy

u¿yciu butelki szampana. Tej zimy pogoda by³a fatalna, zimno i deszcz, mg³y,

nawet œnieg. Kilka misji odwo³ano. Bombowce gromadzi³y siê wokó³ pomalowa-

nego jaskrawymi farbami samolotu-przewodnika tylko po to, ¿eby kierowaæ siê

z powrotem do bazy.

W te zimne, s³otne dni Sara i Ed urz¹dzili sobie w greckim pawilonie miejsce

spotkañ. Nigdy, ani razu nie skorzystali z rezydencji. Ed jakimœ sposobem zdoby³

piecyk parafinowy i zapas czegoœ, co nazywa³ paliwem. Sara dostarczy³a podu-

szek i koców, przynosi³a te¿ gor¹c¹ kawê, a Ed butelkê whisky. Zwykle czeka³ na

ni¹, kiedy wychodzi³a z pracy, po czym spêdzali razem tyle czasu, ile mogli, roz-

mawiaj¹c, kochaj¹c siê lub po prostu przebywaj¹c ze sob¹. Parê razy wyje¿d¿ali

na weekend do ma³ych, spokojnych miejscowoœci, odleg³ych od wojny, ale kiedy

Ed zacz¹³ znów lataæ, stworzyli z pawilonu swój prywatny raj. Czêsto nawet siê

nie kochali, le¿eli tylko przytuleni i rozmawiali, szczêœliwi, ¿e s¹ razem.

Snuli plany na wspólne ¿ycie po wojnie. Zastanawiali siê, gdzie bêd¹ miesz-

kaæ i ustalili, ¿e Sara przyjedzie do Eda do Kalifornii. Ed nigdy nie przynagla³

Sary, ¿eby powiadomi³a Gilesa; zostawia³ to ca³kowicie do jej uznania. Czu³ in-

stynktownie, ¿e tak bêdzie wola³a. Nie napisa³a jeszcze do Gilesa, aby wyznaæ

wszystko. Nie raz i nie dwa zabiera³a siê do tego, ale nie znajdowa³a s³ów, które

by go nie zrani³y, nie zabola³y, nie zniszczy³y. Zima mia³a siê ku koñcowi, a ona

nadal nic mu nie powiedzia³a – za to jego listy przychodzi³y jak zawsze, nieœwia-

dome zmiany, kochaj¹ce, pe³ne instrukcji i projektów.

Nadesz³o Bo¿e Narodzenie, które Ed i za³oga „Sally B” spêdzili w Luttrell

Park. Sir George by³ nienagannie uprzejmy w stosunku do Eda; nigdy nie robi³

wymówek, nigdy nie potêpia³. Sara wiedzia³a, ¿e Ed odby³ z nim rozmowê, œwia-

doma by³a tak¿e, ¿e mówili na jej temat, ale nie mia³a pojêcia, co z tego wynik³o

i nigdy o to nie zapyta³a. Dobrym znakiem wydawa³o jej siê to, ¿e teœæ nadal

traktowa³ Eda przyjaŸnie i by³a mu za to wdziêczna. Sir George urz¹dzi³ jedno

œwi¹teczne przyjêcie w klubie oficerskim, a drugie w domu dla za³ogi „Sally

B”, na które goœcie przynieœli tyle mocnego alkoholu, ¿e mog³aby w nim p³y-

waæ ca³a amerykañska marynarka. Ed zabra³ Sarê na gwiazdkowy bal w bazie,

na którym wyst¹pi³a w przedwojennej sukni Molyneux z szafirowego jedwab-

nego szyfonu, d³ugiej, zachodz¹cej z przodu pod sam¹ szyj¹, a wyciêtej g³êbo-

ko na plecach.

Ed podarowa³ Sarze odznakê-skrzyd³a Si³ Powietrznych Stanów Zjednoczo-

nych, zrobion¹ ze z³ota; ona ofiarowa³a mu zegarek od Aspreya, poniewa¿ jego

poprzedni rozbi³ niemiecki od³amek w „California Girl”. Sara poleci³a wygrawe-

rowaæ na nim imiê Eda oraz s³owa wiersza Herricka, które zacytowa³a mu w do-

mu nad zatok¹.

background image

63

Z nowym rokiem Ed zosta³ uznany za zdolnego do s³u¿by i zacz¹³ znów lataæ.

Idylla dobieg³a koñca, ale ich zwi¹zek zd¹¿y³ siê przez ten czas umocniæ i pog³ê-

biæ. Ed zawsze wiedzia³, ¿e wraca do Sary, która na niego czeka, a ona czeka³a

wiedz¹c, ¿e on do niej wraca. W przerwach miêdzy lotami pokrzepiali siê wza-

jemnie, dodaj¹c si³ i otuchy.

Któregoœ dnia na pocz¹tku maja Ed obwieœci³ jej niespodziewanie:

– Mam trzydniow¹ przepustkê. Poproœ o urlop albo weŸ go sobie sama, bo

zrobimy sobie szaleñczy wypad. Zapakuj swoj¹ niebiesk¹ szatkê i nie zadawaj

¿adnych pytañ. Zamierzam ciê zadziwiæ.

Uda³o mu siê to w pe³ni. Taksówka, do której wsiedli na dworcu Paddington,

zatrzyma³a siê przed hotelem „Dorchester”. Sara oniemia³a.

– Jakim cudem…? – zaczê³a.

– Nie s³ysza³aœ? Przejêliœmy go na czas trwania wojny. Zosta³ czterdziestym

dziewi¹tym stanem USA.

Czeka³ na nich apartament z ³azienk¹. Na ma³ym stoliku sta³ wazon wype³-

niony ró¿ami, a w kube³ku z lodem ch³odzi³a siê butelka szampana.

– Jak uda³o ci siê to wszystko zorganizowaæ? – zapyta³a Sara z podziwem.

– Mam znajomego, który jest kimœ w rodzaju organizatora przy czterogwiazd-

kowym generale. Sama wiesz, ¿e ranga poci¹ga za sob¹ pewne przywileje. U¿y-

³em ³agodnej perswazji, a poniewa¿ winien mi jest to i owo… byliœmy razem w col-

lege’u, wiesz, jak to jest wœród starych przyjació³…

– Co on ma do roboty? – zainteresowa³a siê Sara.

– Mo¿na go okreœliæ jako cz³owieka, który dba o genera³a. Za³atwia jego

wszystkie potrzeby i zachcianki nie przebieraj¹c w œrodkach i u¿ywaj¹c sposo-

bów zarówno prawych, jak i lewych.

– Jakby rodzaj adiutanta?

– Hmm… Powiedzmy, ¿e da siê to tak uproœciæ. Kimkolwiek jest, mo¿emy

czuæ siê zaszczyceni, wiêc po prostu cieszmy siê z tego, co mamy. Drugi raz mo¿e

nam siê nie poszczêœciæ. A teraz przebierz siê w jak¹œ œliczn¹ przedwojenn¹ sukien-

kê i pójdziemy na lunch. Poinformowano mnie o kilku czarnorynkowych lokalach.

Restauracja, do której poszli, mieœci³a siê w Soho. Zape³niali ja oficerowie

amerykañscy oraz ich kobiety. Zjedli tam solê i wypili wino. Potem powêdrowali

spacerkiem do Picadilly, przeszli Lower Regent Street i przecinaj¹c The Mall za-

g³êbili siê w St James Park. Londyn pachnia³ kwiatami i œwie¿oœci¹, a wiosna

obsypa³a drzewa p¹kami. W parku wojskowa orkiestra gra³a „Yours” i „Don’t

Fence Me In” oraz wi¹zankê utworów Gilberta i Sullivana. Na trawie siedzia³o

mnóstwo przytulonych par. Ed i Sara przeszli ca³y park, doszli do stawu, a nastêp-

nie doszli a¿ do Buckingham Palace.

– Jak tam jest w œrodku? – zapyta³ Ed z ciekawoœci¹.

– Och, wiesz… bia³o, z³oto i przyt³aczaj¹co.

– Czy sk³ada³aœ uk³on, jak przystoi ka¿dej dobrze u³o¿onej m³odej debiu-

tantce?

background image

64

– Oczywiœcie.

– A co takiego powiedzia³ ci król?

– Ani s³owa. Ale uœmiechn¹³ siê do mnie i królowa równie¿, a potem oboje

mi siê odk³onili.

– I w tym momencie zosta³aœ wprowadzona do tak zwanego towarzystwa?

– Po d³u¿szym oczekiwaniu. Nogi bola³y mnie niemi³osiernie. Skoro ju¿ przy

tym jesteœmy… – odwróci³a siê do niego impulsywnie. – Nie mia³byœ nic prze-

ciwko temu, Ed? Na dobr¹ sprawê powinnam rzuciæ okiem na Brandon House,

korzystaj¹c z tego, ¿e jestem w mieœcie. Dom jest zamkniêty i agenci maj¹ na

niego oko, ale ojciec by³by zadowolony, gdybym tam zajrza³a. On sam bardzo

rzadko przyje¿d¿a do Londynu. Agenci rezyduj¹ przy St James, wiêc nie zajê³oby

nam to du¿o czasu. Co ty na to?

– ProwadŸ. Jeszcze nigdy nie by³em wewn¹trz eleganckiego londyñskiego

domu i jestem ogromnie ciekaw, jak ¿yje uprzywilejowana po³owa.

Agenci okazali pe³ne szacunku zadowolenie na widok lady Sary zapewnia-

j¹c, ¿e w Brandon House wszystko jest w najlepszym porz¹dku, jeœli jednak lady

Sara chcia³aby przekonaæ siê osobiœcie… Wrêczyli jej klucze i odprowadzili uk³o-

nami do drzwi.

– Ci¹gle zapominam, ¿e jesteœ arystokratk¹ – wyzna³ Ed, jakby go to nagle

uderzy³o. – Mo¿e na twój widok powinienem k³aniaæ siê albo salutowaæ?

– Jeœli nie zamilkniesz, dostaniesz po g³owie – uprzedzi³a Sara.

– Co takiego? Na ulicy? Nigdy… nigdy nie oœmieli³abyœ siê tego zrobiæ!

– Tak uwa¿asz? Jeszcze wielu rzeczy o mnie nie wiesz, a rzucanie mi wyzwañ

jest jedn¹ z nich. Moi bracia mogliby opowiedzieæ ci coœ niecoœ na ten temat.

Coœ w jej oczach i g³osie upewni³o go, ¿e mówi serio. Wypowiedzia³ tê myœl

na g³os.

– Rzucanie wyzwañ któremuœ z Brandonów niesie ze sob¹ spore ryzyko –

przestrzeg³a go. – Lepiej uwa¿aj, Jankesie!

Potrz¹sn¹³ g³ow¹ ze smutkiem.

– Musia³aœ siê widywaæ z okropnie wulgarnymi Amerykanami – westchn¹³. –

Nie wyra¿asz siê wcale, jak przystoi dobrze wychowanej angielskiej dziewczynie.

– Zosta³am zdeprawowana i skorumpowana – przyzna³a ze skruch¹. – I to

za pomoc¹ jednego batonika Hersheya…

Wybuchn¹³ œmiechem, który nagle przeszed³ w jêk, kiedy Sara odwróci³a siê

b³yskawicznie i uszczypnê³a go z ca³ej si³y w krocze.

– Chryste! – wybuchn¹³.

Ale ona zd¹¿y³a siê ju¿ oddaliæ. Zobaczy³ tylko migaj¹ce w biegu d³ugie nogi

i us³ysza³ jej œmiech. Próbowa³ j¹ dogoniæ, mijaj¹c Ritza i przecinaj¹c Picadilly.

Jedni przechodnie patrzyli z wyrozumia³oœci¹, a inni z oburzeniem na piêkn¹, d³u-

gonog¹, jasnow³os¹ dziewczynê gonion¹ przez wysokiego amerykañskiego ofice-

ra – oboje m³odzi, oboje rozeœmiani. Przeje¿d¿aj¹ca taksówka zatrzyma³a siê z pi-

skiem opon, a kierowca wychyli³ siê wo³aj¹c:

background image

65

– Niech mnie gêœ kopnie! Wy, Jankesi, nie rozumiecie, jak wam siê mówi „nie”!

Z³apa³ j¹ wreszcie przed „Brown’s Hotel”. Chwyci³ za ramiona i przy-

gwoŸdzi³ do œciany budynku. Dysza³a rozeœmiana, zarumieniona, z b³yszcz¹-

cym oczami.

– No, no – powiedzia³, oddychaj¹c ciê¿ko. – Ale¿ z ciebie bezwstydne lada-

co! Zosta³em srodze oszukany. Mia³em ciê za jedn¹ z najbardziej subtelnych i wra¿-

liwych przedstawicielek angielskiej p³ci piêknej, uroczo nieœmia³¹ i wstydliw¹.

A tymczasem co siê okazuje? Atakujesz mnie bez ¿enady! I nie gdzie indziej,

tylko na ulicy St James! U White’a niew¹tpliwie wszyscy powypadali z okien. To

siê nazywa skandal…! – Oczy iskrzy³y mu siê od œmiechu.

– Mówi³am, ¿ebyœ mi nie rzuca³ wyzwañ – przypomnia³a mu.

– W przysz³oœci nic takiego siê nie zdarzy… w ka¿dym razie nie na ulicy.

– Ten policjant, o tam, przygl¹da nam siê doœæ podejrzliwie. Pewnie myœli,

¿e mnie napastujesz albo robisz mi niemoralne propozycje.

– Przecie¿ to ja by³em napastowany! Mog³aœ mi zrobiæ nieodwracaln¹ krzywdê!

– W takim razie mo¿e chcesz z³o¿yæ skargê? On jest akurat po drugiej stro-

nie ulicy. Mam go zawo³aæ? – Teraz ona z kolei rzuca³a mu wyzwanie.

– Tylko spróbuj! W takim wypadku zaaresztowaliby nas oboje. Nie, teraz

pójdziemy spokojnie i statecznie w kierunku Brandon House, a tam zbadamy, jak

powa¿n¹ szkodê mi wyrz¹dzi³aœ.

Patrzy³, jak jej oczy zmieniaj¹ siê, ciemniej¹, zaczynaj¹ lœniæ.

– Tak jest, kapitanie – powiedzia³a pokornie, ale takim g³osem, ¿e zapragn¹³

kochaæ siê z ni¹ natychmiast, tak jak sta³a oparta o œcianê „Brown’s Hotel” przy

Dover Street. – Wszystko, czego pan sobie ¿yczy, kapitanie.

– ¯yczê sobie oœwiadczyæ, ¿e ciê kocham – powiedzia³ pe³nym g³osem –

i mam zamiar dowieœæ tego, o ile nie pozbawi³aœ mnie takiej mo¿liwoœci.

– O tak, bardzo proszê, kapitanie – odpowiedzia³a skromnie, czemu prze-

czy³ wyraz jej oczu.

– W porz¹dku, ale idŸ spokojnie, nie biegnij.

Ruszyli ulic¹ trzymaj¹c siê za rêce.

– Dobry Bo¿e, wiêc to jest ten dom? – zdumia³ siê Ed, kiedy do niego do-

szli. – Wygl¹da raczej na siedzibê parlamentu!

Wewn¹trz wszystko spowite by³o w ciszê i otulone w pokrowce chroni¹ce

przed kurzem. Ich kroki stuka³y g³ucho na parkietach i dŸwiêcza³y na posadzkach

z marmuru, z których zdjêto dywany. ¯yrandole wisia³y w zawojach z muœlinu,

niektóre nawet zdjêto, poniewa¿ by³y bardzo cenne. Zimne powietrze pachnia³o

stêchlizn¹. Ed otworzy³ wspaniale rzeŸbione i bogato z³ocone drzwi.

– Na mi³oœæ Bosk¹! – wykrzykn¹³ – to rzeczywiœcie jest parlament!

– To by³ salon nazywany przedpo³udniowym.

– Wiedzia³em! Jedynie Anglikom przysz³oby do g³owy u¿ywaæ innego po-

koju przed po³udniem, a innego po po³udniu. Ale tak naprawdê chcia³bym zoba-

czyæ te, których u¿ywaliœcie w nocy.

5 – Wspomnienia

background image

66

– Zaraz, zaraz – oburzy³a siê Sara. – Jesteœ nienasycony. Nie minê³a jeszcze

czwarta po po³udniu.

– W porz¹dku, w takim razie skorzystamy z salonu popo³udniowego. Nie je-

stem grymaœny.

– Muszê obejrzeæ wszystkie pokoje po kolei. Opanuj siê!

– Wola³bym opanowaæ ciebie.

– Myœla³am, ¿e wola³byœ… nie, nie ma mowy! – Zrêcznie ominê³a jego rêce

i wbieg³a ¿wawo na ogromne schody, ale dogoni³ j¹ na podeœcie.

– Jest mowa – oznajmi³. – Mówi³em ci ju¿, muszê sprawdziæ, czy nie dozna-

³em uszczerbku, a ¿eby tego dokonaæ, bêdzie mi potrzebna fachowa pomoc, siostro.

– Zrobiê wszystko, co w mojej mocy – odpar³a z powag¹.

– Niech mi siostra poka¿e drogê do gabinetu lekarskiego.

– Proszê iœæ za mn¹.

– Gdziekolwiek siostra poprowadzi.

– Widzisz – westchnê³a póŸniej – wszystko funkcjonuje idealnie.

– W moim zegarku tak¿e wszystko funkcjonuje idealnie, a on tylko pokazuje

godziny. Tu chodzi o mnie, Saro. Coœ ty ze mn¹ zrobi³a? Rozebra³aœ mnie na

czêœci, a nastêpnie z³o¿y³aœ z powrotem i teraz zupe³nie siebie nie poznajê.

– Ja wiem, kim jesteœ.

– Bogu dziêki, ¿e jedno z nas wie! Nie opuœcisz mnie nigdy, prawda? Inaczej

nie znalaz³bym nikogo, kto móg³by mi wyjaœniæ, kim jestem.

– Jesteœ w bezpiecznym miejscu – odpar³a. – W moim sercu, gdzie pozosta-

niesz na zawsze, nawet gdybyœ siê znalaz³ daleko ode mnie.

– To ju¿ chyba naprawdê nied³ugo. ¯adna wojna nie mo¿e trwaæ w nieskoñ-

czonoϾ.

Zmarszczy³a brwi i twarz jej siê zachmurzy³a.

– Umrê, jeœli coœ ci siê stanie, Ed. Ju¿ przedtem by³o wystarczaj¹co strasz-

nie, ale teraz… przeklêta wojna!

– Gdyby nie ta przeklêta wojna, nie spotkalibyœmy siê wcale – przypomnia³

jej ³agodnie. – Ja ¿y³bym sobie nadal w Kalifornii, a ty zajmowa³abyœ siê dobro-

czynnoœci¹ i otwiera³a festyny parafialne. Bóg œwiadkiem, ¿e coœ podobnego nie

przesz³o mi nigdy przez myœl – ale doprawdy mam powód, ¿eby byæ wdziêcznym

czemuœ, czego nienawidzê. Nie straci³bym tego za nic i nie zamieni³ na d³ugi,

spokojny i bezpieczny ¿ywot. Warto prze¿yæ ten czas, nawet gdyby wszystko mia³o

siê skoñczyæ szybciej.

– Nie mów tak! – powiedzia³a b³agalnie.

– GroŸba nie zniknie tylko dlatego, ¿e bêdziesz j¹ ignorowa³a.

– Wiem, ale dla mnie jest zbyt koszmarna, ¿eby o niej wspominaæ.

Ramiona Eda objê³y j¹ ciaœniej. Sara wiedzia³a, co mu przebieg³o przez myœl.

On potrafi³ siê nad tym zastanawiaæ; ona po prostu nie mog³a. Im wiêcej lotów

background image

67

mia³ za sob¹, tym mocniej œruba siê zaciska³a. Z ka¿d¹ ukoñczon¹ misj¹ szanse na

nastêpny szczêœliwy powrót mala³y. W Little Heddington œmieræ wygrywa³a z ludŸ-

mi bez trudu. Spoœród tych, których Sara pozna³a, bardzo wielu ju¿ nie ¿y³o. Tyl-

ko jednej za³odze uda³o siê wykonaæ przepisowe dwadzieœcia piêæ lotów; zostali

potem odes³ani do Ameryki i obje¿d¿ali kraj sprzedaj¹c obligacje wojenne. Mo-

dli³a siê, ¿eby podobny los spotka³ Eda. Rozstanie z nim mog³aby jeszcze znieœæ,

œmierci by nie znios³a. Potrafi³aby ¿yæ i czekaæ, ale nie umia³aby ¿yæ wiedz¹c, ¿e

nie ma na co czekaæ.

Ed poruszy³ siê i spojrza³ na zegarek.

– Hej, ju¿ prawie pi¹ta – zauwa¿y³.

– Dlaczego masz tak¹ obsesjê na temat czasu? – spyta³a ze z³oœci¹. – Czy dla-

tego, ¿e odmierzasz tak sk¹po minuty, chcesz, ¿eby ka¿da trwa³a jak najd³u¿ej?

– Mamy moc czasu – sk³ama³, ³agodz¹c jej rozdra¿nienie. – Ka¿dy dzieñ,

który spêdzamy razem, jest jak podarowany. Popatrz na to od tej strony.

Westchnê³a.

– Pewnie masz racjê. Tylko tak mo¿emy patrzeæ na ka¿dy kolejny dzieñ.

– Mamy równie¿ noce. I wieczory. A dziœ wieczorem idziemy potañczyæ. Chcê

trzymaæ ciê w ramionach i obœciskiwaæ na parkiecie, i nie ¿yczê sobie, ¿eby mi

ciê odbijali jacyœ goœcie, którzy patrz¹ na mnie z wœciek³oœci¹ i zastanawiaj¹ siê,

czemu, u licha, tak mi siê poszczêœci³o.

– Ach! – westchnê³a z zachwytem. – Có¿ za cudowne plany.

– Sama jesteœ cudowna. Chcê, ¿eby im oczy wysz³y na wierzch z zachwytu!

Usiad³a raptownie.

– Ano w³aœnie. Niewykluczone, ¿e uda mi siê tego dokona栖 oznajmi³a.

Wyskakuj¹c z ³ó¿ka pobieg³a nago do szafy, zajmuj¹cej ca³¹ œcianê sypialni.

– Powinno tu jeszcze byæ trochê moich ³aszków.

Otworzy³a drzwi, za którymi ukaza³ siê rz¹d d³ugich sukien w pokrowcach

z kretonu.

– Cudownie – zachwyci³ siê Ed. Usiad³ i poprawi³ poduszki za plecami. –

Przymierz je kolejno, a ja ci powiem, która mi siê najbardziej podoba.

– To s¹ modele przedwojenne. Tu jest Patou, tu Schiaparelli…

– A ta bia³osrebrna kreacja?

Wyci¹gnê³a spoœród innych brzeg srebrzystej spódnicy.

– To jest toaleta, w której zosta³am zaprezentowana na dworze królewskim.

– Naprawdê? Chcia³bym ciê w niej zobaczyæ. Nigdy nie widzia³em prawdzi-

wej debiutantki prezentowanej na dworze w pe³nej gali.

– Bêdziesz musia³ mi z tym pomóc. Ona ma miliony haftek z ty³u.

– Jestem równie dobry w ubieraniu, co w rozbieraniu.

Zachêcona jego entuzjazmem, wyjê³a sukniê z szafy i zdjê³a pokrowiec. Bia-

³y at³as haftowany srebrn¹ nici¹ lœni³ w jej rêkach. Ed patrzy³, jak wk³ada sukniê,

po czym zapi¹³ haftki z ty³u.

– A co z piórami, rêkawiczkami i ca³¹ reszt¹? – zainteresowa³ siê.

background image

68

– Jakim cudem orientujesz siê w takich szczegó³ach? – spyta³a.

– Widzia³em zdjêcia w magazynach… wiesz, w San Francisco mamy czaso-

pisma. Poza tym – doda³ – w Luttrell Park jest twoja fotografia w paradnej sukni.

Odwróci³a siê udaj¹c, ¿e przegl¹da zawartoœæ szuflad. Tê fotografiê podaro-

wa³a niegdyœ Gilesowi.

Znalaz³a pióra zawiniête w bibu³kê, d³ugie bia³e rêkawiczki, at³asowe panto-

felki i – zupe³nie niebywa³e – parê poñczoch z czystego jedwabiu.

– Ach! – wykrzyknê³a – to jak manna z nieba! Bêdê mog³a je dziœ w³o¿yæ!

– A nylony, które ci da³em? – zapyta³ oburzony.

– No tak, ale te s¹ z czystego jedwabiu.

W³o¿y³a poñczochy i usiad³a przy toaletce, ¿eby siê uczesaæ i przypi¹æ pióra.

Ed musia³ jej w tym pomóc. Wreszcie, wyg³adzaj¹c d³ugie rêkawiczki, odwróci³a

siê do Eda, który siedzia³ znowu na ³ó¿ku oparty o poduszki, i odrzucaj¹c za sie-

bie tren jednym wprawnym ruchem stopy, obwieœci³a:

– Proszê bardzo: oto debiutantka z tysi¹c dziewiêæset trzydziestego ósmego roku.

Widz¹c wyraz jego oczu doda³a niezupe³nie pewnym g³osem:

– To wszystko wydaje siê trochê przyt³aczaj¹ce…

– Nie – powiedzia³. – To jesteœ po prostu ty. Poka¿ mi, jak wygl¹da dworski

uk³on.

Z³o¿y³a mu g³êboki rewerans, poruszaj¹c siê z niewymuszon¹ gracj¹.

Coœ w jego twarzy, w wyrazie oczu kaza³o jej podejœæ do niego i usi¹œæ obok

na ³ó¿ku.

– To tylko suknia – zauwa¿y³a, przemawiaj¹c mu do rozs¹dku. – Kreacja

pod tytu³em Kopciuszek-Idzie-Na-Bal.

– Mo¿e, ale to ja bêdê musia³ sobie poradziæ z powrotem do rzeczywistoœci

o pó³nocy.

Wzi¹³ j¹ za rêkê i zacz¹³ powoli rozpinaæ d³ugie rêkawiczki.

– Nie bêdzie ci ¿al rozstaæ siê z tym wszystkim, ¿eby wyjechaæ ze mn¹ do

Kalifornii?

– Z czym wszystkim? – spyta³a nie rozumiej¹c.

– Z tym, co przedstawia sob¹ ta suknia… z ¿yciem, jakie tu prowadzi³aœ,

pozycj¹, jak¹ zajmowa³aœ.

– Dok¹d ty, Kaju… – zacytowa³a z uœmiechem.

– Mówiê powa¿nie, Saro. – Istotnie nie ¿artowa³. Mia³ posêpn¹ minê. – Kie-

dy widzê ciê w tej sukni i s³yszê, jak ludzie zwracaj¹ siê do ciebie, u¿ywaj¹c two-

jego tytu³u… Zda³em sobie dziœ sprawê z paru nieuchronnych prawd, Saro, a jed-

na z nich, wcale niebagatelna, to fakt, ¿e pochodzimy z innych œwiatów, ca³kowicie

ró¿nych. Do tej pory prowadzi³aœ, mo¿na powiedzieæ, uprzywilejowane ¿ycie na

tak wysokim poziomie, ¿e powietrze musi tam byæ rzadsze ni¿ na szczytach wzgórz

w San Francisco. Jesteœ córk¹ lorda i ¿on¹ arystokraty, a nie pann¹ Iks czy Igrek

znik¹d; natomiast ja jestem po prostu Jankesem z Yerba Buena. W Little Hed-

dington ty pielêgnujesz chorych, ja latam. Ale wszêdzie indziej jesteœ lady Sar¹

background image

69

Luttrell, urodzon¹ Brandon. Uœwiadomi³em sobie ten fakt doœæ gwa³townie – i nie

widzê, w jaki sposób móg³bym go zignorowaæ.

– Wobec tego cofnij siê o parê kroków – powiedzia³a miêkko – i przyj-

rzyj mi siê, bo masz przed oczami jedyny sposób na to. Przede wszystkim mój

tytu³ jest tytu³em grzecznoœciowym, który umrze razem ze mn¹. Jedyny tytu³

przekazywany dalej w rodzinie nale¿y do mojego ojca. A ja nie muszê u¿y-

waæ swojego? Nie mam zamiaru byæ lady Sar¹ Hardin. Pan i pani Hardin – to

brzmi idealnie. Oczywiœcie – uœmiechnê³a siê szelmowsko – jeœli masz jakiœ

tytu³, to zawsze bêdziesz dobrze obs³u¿ony, w ka¿dym razie w tym kraju, czy¿

to nie zdumiewaj¹ce? Rozumiesz, Anglicy uwielbiaj¹ tytu³y. Tylko ¿e to jest

absolutnie nieistotne, Ed. Nauczono mnie, ¿e za przywileje siê p³aci; wiesz –

noblesse oblige. Tak czy owak, mój ojciec jest przekonany, ¿e po wojnie wy-

buchnie rewolucja i on oraz inni z tak zwanych wy¿szych sfer zostan¹ za³ado-

wani na wozy i wywiezieni na Marble Arch. Ja jednak wolê jechaæ z tob¹ do

Kalifornii.

– Myœlê, ¿e polubi³bym twojego ojca – zdecydowa³ Ed i dorzuci³: – Mam

tylko nadziejê, ¿e on tak¿e mnie polubi!

Przesta³ odpinaæ haftki i uj¹³ d³oñ Sary.

– Nastêpna sprawa, Saro. Przeze mnie prze¿yjesz wiele nieprzyjemnoœci

i ciê¿kich chwil. To ty bêdziesz musia³a znosiæ obrzucanie b³otem. Tak bym chcia³

ci tego oszczêdziæ, ale nie ma na to rady. – Zmarszczy³ brwi, rozwa¿aj¹c sytu-

acjê. – Chyba ¿e… gdybym tylko móg³ zabraæ ciê ze sob¹ do Kalifornii.

Popatrzy³ na ni¹ przenikliwie.

– Czy mia³abyœ coœ przeciwko za³atwieniu rozwodu in absentia?

– Zrobiê wszystko, ¿eby to posz³o jak najszybciej. Wiem, ¿e ani moja rodzi-

na, ani Luttrellowie nie bêd¹ sobie ¿yczyli rozg³osu.

– Ja te¿ tego nie chcê. – W ponure spojrzenie Eda wkrad³a siê niepewnoœæ. –

Uwa¿asz, ¿e jestem tego wart? Mam nadziejê, ¿e tak.

Zachowywa³ siê tak, jakby na nieskazitelnej powierzchni jego wiary w siebie

pokaza³o siê nagle drobne pêkniêcie. Pochyli³a siê nad nim i poca³owa³a go ze

s³odycz¹ i czu³oœci¹.

– Ed, najdro¿szy, wart jesteœ ka¿dej ceny, wszystkiego, przez co trzeba bê-

dzie przejœæ. Nie mam najmniejszych w¹tpliwoœci i nie zawaham siê ani na mo-

ment. – A potem dorzuci³a pogodniejszym tonem: – Jestem pewna, ¿e mój ojciec

chêtnie przyjedzie do Kalifornii, ¿eby ciê pouczyæ, jak masz uprawiaæ swoje w³a-

sne pomarañcze.

– Wcale siê tym nie przejmꠖ odpar³ Ed. – Nie uprawiam pomarañczy.

Coœ przysz³o jej do g³owy.

– Ed, co zamierzasz robiæ po wojnie?

– Mogê zawsze, jak s¹dzê, wróciæ do Lockheed. Bêdê mia³ za sob¹ o niebo

wiêcej doœwiadczenia w lataniu. Nie by³em tam zbyt d³ugo przed odkomendero-

waniem tutaj.

background image

70

– A przedtem by³eœ w Dartmouth?

– Nie. Przedtem by³ MIT. W Dartmouth by³em jeszcze wczeœniej.

Popatrzy³a na niego z ukosa.

– Stryj John twierdzi, ¿e MIT jest najlepsz¹ tego rodzaju uczelni¹ na œwie-

cie – oznajmi³a nieco protekcjonalnym tonem, jakby z trudem dopuszcza³a fakt,

¿e coœ nieangielskiego mo¿e mieæ jak¹kolwiek wartoœæ.

Ed uœmiechn¹³ siê szeroko, rozbawiony. Nie by³o mu obce niezachwiane prze-

konanie Sary, ¿e to, co brytyjskie, jest ze wszech miar najlepsze. Dyskutowali

niejednokrotnie na temat tego jej uprzedzenia.

– Owszem, to prawda. Nie macie równie dobrej tutaj, w Anglii.

Sara przygl¹da³a mu siê z namys³em.

– Nigdy bym nie przypuszcza³a, ¿e masz stopieñ doktora nauk humanistycz-

nych.

Ed uœmiechn¹³ siê, ale mówi³ powa¿nym tonem:

– Nie umrzemy z g³odu, Saro. Moja rodzina niezupe³nie dorasta klas¹ do

twojej, ale nie ¿yjemy z pomocy spo³ecznej.

– Przecie¿ mówi³eœ, ¿e twój ojciec jest zawodowym ¿o³nierzem, a oni… –

przerwa³a i spojrza³a na niego podejrzliwie. – Czy twój ojciec nie jest przypad-

kiem tym czterogwiazdkowym genera³em z Dorchester?

– Nie z Dorchester. Ale przypadkiem jest czterogwiazdkowym genera³em.

Wlepi³a w niego oburzone spojrzenie.

– Edzie Hardin, jesteœ podstêpnym nabieraczem! Rzeczywiœcie, biedny jan-

keski ch³opak z Yerba Buena! Wiedzia³am, ¿e tkwi w tobie znacznie wiêcej ni¿

tylko prosty Amerykanin, który przyjecha³ do Anglii.

– Do licha – powiedzia³ speszony – a myœla³em, ¿e mój kamufla¿ by³ sku-

teczny.

– Zawsze wiedzia³eœ, jak siê do mnie zwracaæ. Amerykanie przewa¿nie na-

zywaj¹ mnie lady Luttrell. Ty nigdy tego nie robi³eœ, nawet na samym pocz¹tku,

poza tym orientowa³eœ siê w subtelnoœciach prezentacji u dworu i tak dalej, a to

jest chiñszczyzna dla wiêkszoœci Amerykanów. Jak to siê dzieje?

– Widzisz, tak siê akurat sk³ada, ¿e mój ojciec by³ tu attaché wojskowym

przed wojn¹.

Spojrza³a na niego szeroko otwartymi oczami.

– Tu? W Londynie?

– Tak.

– Kiedy?

– Od trzydziestego drugiego do trzydziestego czwartego.

– By³am wtedy w Northumberland.

– I mia³aœ a¿ jedenaœcie lat. Za³o¿ê siê, ¿e sk³ada³aœ siê g³ównie z oczu i z nóg.

– Hmm… w tym wieku szala³am za koñmi.

– Dziêkujmy Bogu, ¿e z tego wyros³aœ… czy ja przypadkiem nie wygl¹dam

jak koñ?

background image

71

Przechyli³a g³owê na bok, zacisnê³a wargi i przyjrza³a mu siê z namys³em.

– No wiêc… niezupe³nie.

Tej nocy Ed obudzi³ siê nagle z uczuciem, ¿e Sary nie ma ko³o niego w ³ó¿ku.

Rozejrza³ siê po ciemnym pokoju i zobaczy³ j¹ siedz¹c¹ przy oknie, wpatrzon¹

w park. Odsunê³a zas³ony, tak ¿e oblewa³o j¹ œwiat³o ksiê¿ycowe; by³o doœæ ja-

sno, ¿eby dostrzeg³, jaka jest spiêta.

Tego wieczoru poszli na kolacjꠖ Sara w bladoró¿owej sukience Schiaparel-

li, która Edowi najbardziej przypad³a do gustu. Pech chcia³, ¿e natknêli siê na

grupê znajomych Sary, którzy zatrzymali siê przy ich stoliku i zapytali o Gilesa.

Jedna z kobiet zlustrowa³a Eda z aprobat¹ i powiedzia³a cedz¹c zjadliwie s³owa:

– Jak to mi³o z twojej strony, kochana Saro, ¿e wykonujesz swój odcinek

pracy i zabawiasz naszych amerykañskich przyjació³! Jestem pewna, ¿e Giles by

to pochwala³. Przeka¿ mu pozdrowienia ode mnie, kiedy bêdziesz pisa³a. Mam

nadziejꠖ co te¿ mu przeka¿ – ¿e trzyma siê dzielnie. Ty w ka¿dym razie trzy-

masz siê chyba nieŸle. Muszê powiedzieæ, ¿e pielêgnowanie chorych… chyba

tym siê zajmujesz? …znakomicie ci s³u¿y.

Po¿eglowa³a dalej, pozostawiaj¹c za sob¹ pachn¹c¹ smugê L’Heure Bleue.

Od tej chwili nastrój Sary wyraŸnie zwi¹d³. Ed us³ysza³, jak mruczy pod nosem:

– Wredna baba!

– To twoja przyjació³ka? – zapyta³ Sarê ironicznie.

– To niczyja przyjació³ka. Caro Maudesley jest obrzydliw¹, wredn¹ jêdz¹.

Utopi³aby nas w ³y¿ce wody od czasu, kiedy mój brat wymkn¹³ siê z jej szponów

i o¿eni³ z kim innym.

Nie powiedzia³a nic wiêcej, ale Ed odgad³, ¿e myœli o Gilesie Luttrellu. Spro-

wokowa³a to z bezb³êdnym wyczuciem „niczyja przyjació³ka”, która na swój spo-

sób przypiê³a Sarze i Edowi etykietkê z napisem „kochankowie wojenni”. Ed spo-

dziewa³ siê tego wczeœniej czy póŸniej i by³ nawet zadowolony, ¿e nie zdarzy³o siê

ju¿ dawno. Nic nie móg³ poradziæ, ¿e w umyœle Sary pojawi³o siê poczucie winy.

W tym, co siê zdarzy³o, nie by³o nic niezwyk³ego. Wyjazd z Little Hedding-

ton do Londynu stanowi³ oczywiste ryzyko. Sara musia³a mieæ przyjació³ w mie-

œcie, choæ spotkanie ich akurat tego wieczoru by³o zwyk³ym pechem. Sara nie

stanowi³a oczywiœcie ¿adnego wyj¹tku. Wiele kobiet maj¹cych mê¿ów na fron-

cie przyjaŸni³o siê z Amerykanami, choæ nie wszystkie mia³y z nimi romanse.

No, mo¿e wiêkszoœæ. Ale nie tylko o to chodzi³o. By³o równie¿ samo miasto,

a tak¿e wizyta w Brandon House i paradna suknia dworska, dawne miejsca spo-

tkañ, znajome twarze. Wreszcie ludzie, którzy znali j¹ jako ¿onê Gilesa Luttrel-

la, a teraz widz¹c j¹ z Amerykaninem, zaczêli natychmiast podejrzewaæ najgor-

sze – bo nie mieli pojêcia, ¿e to jest akurat najlepsze, myœla³ Ed. Wszystko to

razem przywo³a³o Gilesa z dalekiej Afryki; ulokowa³ siê pomiêdzy nimi i spê-

dzi³ tak ca³¹ noc.

background image

72

Sara wygl¹da³a przez okno pogr¹¿ona w ponurej zadumie, przygryzaj¹c dol-

n¹ wargê, jak mia³a w zwyczaju, kiedy coœ j¹ gnêbi³o. ¯a³owa³, ¿e nie mo¿e wzi¹æ

na swoje barki choæ czêœci tego poczucia winy, które j¹ przygniata³o. To prawda,

Ed nie mia³ przeczulonego sumienia, z którym musia³by walczyæ, bo zosta³ wy-

chowany w ca³kowicie ró¿nym œrodowisku. Sara jednak za tê sytuacjê obarcza³a

win¹ jedynie siebie. To ona by³a cudzo³o¿nic¹, to ona opuœci³a mê¿a i nawet nie

zdoby³a siê jeszcze, ¿eby mu to wyznaæ; to ona bêdzie musia³a siê rozwieœæ. Trak-

towa³a wszystko, co siê wydarzy³o, jako w³asne dzie³o i choæ Ed toczy³ z ni¹ na

ten temat dyskusje i choæ wiele razy stara³ siê jej przemówiæ do rozs¹dku, nie

potrafi³ sprawiæ, ¿eby spojrza³a na to innym okiem.

Powtarza³ jej ci¹gle:

– ¯eby wpaœæ w takie tarapaty, trzeba dwojga. Saro, to dla mnie porzuci³aœ Gile-

sa, ze mn¹ pope³ni³aœ cudzo³óstwo, z mojego powodu siê rozwiedziesz. Wina jest

w takim samym stopniu moja, jak twoja, i mo¿na oskar¿aæ mnie tak samo jak ciebie.

– Ale ty nie pope³niasz cudzo³óstwa, prawda? Nie móg³byœ tego zrobiæ, bo

nie jesteœ ¿onaty. To ja pope³ni³am ten grzech, ja porzuci³am mê¿a, ja jestem ko-

biet¹, z któr¹ m¹¿ siê rozwiedzie; ty bêdziesz jedynie wspó³pozwanym. Wiedzia-

³am, co robiê, kiedy siê na to zdecydowa³am, Ed. Muszê wzi¹æ na siebie odpowie-

dzialnoœæ… i zrobiê to, oczywiœcie.

Ed wiedzia³, ¿e nic jej nie powstrzyma. Teraz jednak chodzi³o o Gilesa Lut-

trella. Poczucie winy na wspomnienie tego, co zrobi³a mê¿owi, zaprawia³o gory-

cz¹ jej myœli, a on oblewa³ siê zimnym potem na myœl, ¿e mog³oby to zmieniæ jej

uczucia do niego. ¯ycie bez Sary by³o nie do pomyœlenia. Dawa³a mu tak wiele.

Teraz, kiedy to pozna³, wiedzia³, ¿e nie potrafi³by siê bez tego obyæ. Potrzebowa³

jej, ¿eby ¿yæ. Tak, obawia³ siê tej chwili i by³ pewny, ¿e musi nadejœæ. Ale co on,

u diab³a, wtedy zrobi? Teraz, kiedy nadszed³ ten moment, czu³ siê zupe³nie bez-

radny. Mia³ tylko œwiadomoœæ, ¿e siê boi. Zaakceptowa³by chêtnie ka¿d¹ decyzjê

Sary, z wyj¹tkiem powrotu do Gilesa Luttrella. Powiedzia³a wprawdzie, ¿e nawet

gdyby nie zdecydowa³a siê dzieliæ losów Eda, nie umia³aby nigdy wróciæ do Gile-

sa Luttrella i ¿yæ z nim jak dawniej. Mimo wszystko jednak zastanawia³ siê…

Czu³ siê zupe³nie bezradny, poniewa¿ nie móg³ nic zrobiæ. Jedna Sara wie-

dzia³a, co Giles Luttrell dla niej znaczy, a ¿e znaczy³ du¿o, by³o zupe³nie oczywi-

ste. Bo inaczej dlaczego nie mog³a zdobyæ siê na to, ¿eby mu powiedzieæ, ¿e go

opuœci³a? Wci¹¿ jeszcze nie napisa³a tego listu, dziêki któremu sta³aby siê wolna.

Giles Luttrell nie mia³ pojêcia, ¿e cokolwiek siê zmieni³o. Jego ojciec wiedzia³

o wszystkim, ale Ed w¹tpi³, ¿eby jakoœ zareagowa³. Angielski wstrêt do wtr¹cania

siê w prywatne sprawy innych ludzi, u sir George’a stanowi³ autentyczn¹ fobiê.

Syn czy nie syn, nie by³a to jego rzecz, tote¿ zajmowa³ ca³kowicie neutraln¹ pozy-

cjê. Z jego strony nie nale¿a³o z pewnoœci¹ oczekiwaæ ¿adnego nacisku. Nie, nie,

rzeczywisty problem stanowi³o to przeklête sumienie Sary. By³a kryszta³owo uczci-

wa, absolutnie prostolinijna. Zdrada budzi³a w niej wstrêt. Fakt, ¿e w ogóle zde-

cydowa³a siê zrobiæ to, co zrobi³a, powinien byæ wystarczaj¹cym dowodem jej

background image

73

mi³oœci. Z tego Ed zdawa³ sobie œwietnie sprawê. I wiedzia³, ¿e Sara go kocha.

Okaza³a to dziesi¹tki razy. A mimo to drêtwia³ ze strachu na myœl, ¿e ona mo¿e

tego po¿a³owaæ, dojœæ do wniosku, ¿e jednak nie jest w stanie zrobiæ ostateczne-

go kroku. Byæ mo¿e to by³o podœwiadomym powodem nienapisania do Gilesa.

Mi³oœæ wcale nie jest pewna i bezpieczna, myœla³ Ed, nawet nasza. S¹dzi³em, ¿e

zabezpieczy³em j¹ przed wszystkim – ¿adnych s³abych punktów, ¿adnych zbêd-

nych nacisków – a jednak siedzê teraz i patrzê, jak jej poczucie winy i moja za-

zdroœæ wypalaj¹ w naszej mi³oœci dziury.

Nagle poczu³, ¿e nie zniesie tego d³u¿ej. Nie móg³ tkwiæ dalej bez ruchu i cze-

kaæ, co siê zdarzy. Wsta³ z ³ó¿ka, usiad³ przy oknie i wzi¹³ j¹ na kolana, tul¹c

w ramionach jak dziecko, zapewniaj¹c bez s³ów, ¿e rozumie. Usi³owa³ kiedyœ

wyt³umaczyæ Sarze, czym jest dla niego œwiadomoœæ, ¿e powraca do niej z ka¿de-

go lotu. Wtedy ona stwierdzi³a po prostu:

– To moja rola: czekaæ i kochaæ.

Teraz nadesz³a jego kolej i pierwszy raz uœwiadomi³ sobie, jak Sara wspania-

le gra³a tê rolê, jakie to by³o trudne.

Trzyma³ j¹ wiêc w objêciach, uspakaja³ i stara³ siê sam¹ swoj¹ obecnoœci¹

rozwiaæ jej rozterki i strachy. Po raz pierwszy od czasu, kiedy j¹ pozna³, pogoda

ducha Sary zosta³a zm¹cona, pewnoœæ siebie naruszona – to idealne opanowanie,

które stanowi³o nieod³¹czn¹ czêœæ jej osobowoœci i z którego on sam czerpa³ w³a-

sn¹ odnowê duchow¹. Ale ta wra¿liwoœæ na ciosy sprawi³a jedynie, ¿e kocha³ j¹

tym mocniej i pragn¹³ tym gorêcej dbaæ o ni¹ i chroniæ za wszelk¹ cenê.

Zamkniêta w ramionach Eda Sara opar³a siê o jego tward¹ pierœ, ch³on¹c ciep³o

i pociechê, jak¹ jej ofiarowywa³. Musia³a jakoœ uœmierzyæ przejmuj¹cy ból tego

cierpienia, które j¹ opanowa³o. Giles by³ w jej myœlach przez ca³¹ tê noc – pierwszy

raz od czasu, kiedy go opuœci³a – i ta obecnoœæ zasnu³a wszystko mg³¹ winy.

Nie spowodowa³ tego sam Londyn ani wspomnienia zwi¹zane z domem, w któ-

rym ona i Giles spêdzili tyle szczêœliwych godzin i gdzie poprosi³ j¹, ¿eby zosta³a

jego ¿on¹. Nie wywo³a³a tego równie¿ kolekcja sukien, które nosi³a, kiedy wy-

chodzi³a gdzieœ z Gilesem, ani nawet spotkanie dawnych przyjació³ i wrogów,

którzy uœwiadomili tak brutalnie jej niewiernoœæ, jej zdradê. Dokona³ tego osta-

tecznie ten luksusowy hotel, gdzie Amerykanie pysznili siê du¿ymi kostkami bia-

³ego myd³a, sokiem pomarañczowym i nylonami, whisky i gor¹c¹ wod¹ na zawo-

³anie; przyjmowali za oczywiste i traktowali jako niezbêdne ró¿ne rzeczy, które

dla niej od dawna by³y zbytkiem. Przyjemnoœci podsuwane przez Eda przemieni-

³y ¿ycie Sary w piek³o w momencie, kiedy opanowa³o j¹ przemo¿ne poczucie winy.

Giles by³ o tysi¹ce mil od niej, poœród skwarnej, zapylonej pustyni, wykonuj¹c

bez s³owa ¿o³nierski obowi¹zek, podczas gdy ona wyskoczy³a sobie do hotelu

z Amerykaninem.

W minionych miesi¹cach zapomnia³a o Gilesie; tylko jego listy, przybywaj¹ce

nadal regularnie, by³y przyczyn¹ wyrzutów sumienia, jednak gor¹czkowe, nerwowe

¿ycie, jakie prowadzi³a u boku Eda, ³atwo spycha³o na dalszy plan poczucie winy…

background image

74

Giles by³ równie daleko od jej myœli, jak i od jej ¿ycia, tak przynajmniej s¹dzi³a –

do tej nocy. Teraz pokona³ tê odleg³oœæ jednym skokiem, str¹caj¹c jej z oczu ró¿o-

we okulary. Poczu³a siê winna cudzo³óstwa, niewiernoœci, zdrady. Czu³a siê szczê-

œliwa bez Gilesa – nie pamiêta³a o nim, kiedy p³awi³a siê w luksusie, gdy tymcza-

sem on cierpia³ niedostatek i niewygody. By³a winna, bo nie kocha³a jego, tylko

Eda; teraz wszystkie jej b³êdy obudzi³y wyrzuty sumienia. W Little Heddington by³a

kobiet¹ zakochan¹ w mê¿czyŸnie, który j¹ kocha³; tutaj, w Londynie, w tym kosz-

townym pokoju hotelowym z cieplarnianymi kwiatami i szampanem, by³a dziwk¹,

jak wszystkie inne dziwki ze swoimi amerykañskimi kochankami. Hotel by³ ich

pe³en. Wiedzia³a, ¿e Ed to czuje. Widzia³a to w jego oczach, w jego gestach. Choæ-

by najbardziej siê stara³a, nie potrafi³a o tym zapomnieæ. A rani¹c Eda, szarpa³a na

strzêpy w³asn¹ duszꠖ bo przecie¿ tak go kocha³a. Jednak pewnie nie dosyæ; nie

dosyæ, ¿eby dŸwigaæ ciê¿ar winy bez samozniszczenia.

¯a³owa³a teraz, ¿e nie napisa³a do Gilesa na samym pocz¹tku, nie wyt³uma-

czy³a, co siê wydarzy³o, nie wyjaœni³a, ¿e spotka³a mi³oœæ; ¿e chocia¿ dziêki nie-

mu, Gilesowi, wiedzia³a, co to jest byæ kochan¹, nie rozumia³a, co znaczy kochaæ;

¿e teraz, kiedy ju¿ wie, na czym polega ró¿nica, nie mo¿e, nie potrafi zrezygno-

waæ ze swojej mi³oœci; ¿e jest odmieniona, ¿e po prostu przesz³a metamorfozê.

Powinna by³a kierowaæ siê bardziej uczciwoœci¹, a mniej egoizmem. Stara³a siê

nie zraniæ Gilesa, a w rezultacie zrani³a Eda. Odwróci³a siê, ¿eby na niego spoj-

rzeæ. Ed wiedzia³; o tak, on wiedzia³. Czyta³ w niej jak w otwartej ksiêdze. Ale

nie móg³ jej pomóc. Nikt nie móg³ jej wydobyæ z dna upodlenia, cierpienia i roz-

paczy. Po³o¿y³a Edowi g³owê na piersi i wybuch³a gorzkim p³aczem.

– Co ze mn¹ bêdzie, Ed? – szlocha³a. – Co mam robiæ?

– Powiedz mu.

– Ale to go tak zrani. Nie mogê sobie wyobraziæ, jak siê bêdzie wtedy czu³.

– To dlatego, ¿e go kochasz. Gdybyœ go nie kocha³a, nie troszczy³abyœ siê

o to, co bêdzie czu³. Napisa³abyœ do niego bez skrupu³ów.

– Ale ja nie czujê do Gilesa niczego nawet w przybli¿eniu podobnego do

tego, co czujê do ciebie! I nigdy nie czu³am, teraz dobrze to wiem. Kocham ciê

tak rozpaczliwie, Ed, tak szaleñczo…

– Jest wiele rodzajów mi³oœci i nie mo¿na ich mierzyæ ani katalogowaæ. To,

co czujesz do Gilesa, to na pewno jakiœ rodzaj mi³oœci – w koñcu wysz³aœ za nie-

go. Mnie kochasz inn¹ mi³oœci¹, ale przecie¿ trzeba zaakceptowaæ ka¿d¹.

– Ale ja chcê byæ tylko z tob¹, na zawsze, na wiecznoœæ. Im wiêcej mam

ciebie, tym wiêcej pragnê. Nic podobnego nie prze¿ywa³am nigdy z Gilesem, a jed-

nak czujê siê taka winna, bo wybra³am twoj¹ mi³oœæ kosztem jego uczucia. Wziê-

³am, co mi dawa³, a teraz mówiê, ¿e to za ma³o. Najstraszniejsze w tym wszystkim

jest, ¿e to rzeczywiœcie nie wystarcza i nigdy nie wystarczy!

– Nie mo¿emy zawsze wygrywa栖 stwierdzi³ po prostu Ed. – W ka¿dej bi-

twie ktoœ przegrywa. Najgorsze s¹ takie, gdzie przegrany nie jest nawet œwiado-

my, ¿e walczy³.

background image

75

– Tak, to jest najstraszniejsze. Powinnam mu by³a powiedzieæ o wszystkim

na samym pocz¹tku, wiem, ale chcia³am to zrobiæ twarz¹ w twarz; list wydawa³

mi siê taki okrutny, taki… bezosobowy i ostateczny.

– Nie mo¿esz znieœæ myœli, ¿e kogoœ zranisz – powiedzia³ Ed czule. – My-

œlisz, ¿e tego nie wiem? Nie s¹dzisz, ¿e Giles tak¿e o tym wie? Musia³ to zauwa-

¿yæ, jeœli zna ciê tak dobrze jak ja. – Otar³ jej ³zy palcem. – Powiedz mu wszyst-

ko, Saro, zanim twoje poczucie winy rozbije nasze uczucie. ¯adna mi³oœæ na œwiecie

nie wytrzyma spustoszenia, jakiego potrafi dokonaæ œwiadomoœæ winy. Zrobi³bym

to za ciebie, gdybym móg³, chyba wiesz, ale to jest sprawa miêdzy tob¹ a Gile-

sem. Nie chcia³abyœ tego za³atwiæ inaczej, prawda?

Potrz¹snê³a g³ow¹.

– Wobec tego powiedz mu. Zrób to, bo inaczej zaczniesz u¿ywaæ poczucia

winy i wstydu jako usprawiedliwienia….

Odskoczy³a, jakby j¹ uderzy³.

– Usprawiedliwienia? – Wsta³a gwa³townie. – A któ¿ ty jesteœ, ¿eby wyg³a-

szaæ kazania o usprawiedliwieniach? To ja jestem wiaro³omn¹ ¿on¹! Jestem dziwk¹!

Dziwk¹, która u¿ywa z tob¹ w tym amerykañskim burdelu! Biorê od ciebie fryka-

sy i oddajê ci siê w zamian! Nie próbujê wymyœlaæ usprawiedliwieñ! Nie da siê

usprawiedliwiæ tego, co zrobi³am! Myœlisz, ¿e sama nie wiem? Zachowa³am siê

jak dziwka, bo jestem dziwk¹ – i to mi siê nie podoba! Nie podobam siê sobie, nie

podoba mi siê to, czym siê sta³am. Tak, tak, wiem, trwa wojna. Usprawiedliwienie

uniwersalne. Wszystko da siê usprawiedliwiæ, bo szaleje wojna! Porzuci³am wszyst-

ko, co nauczono mnie uwa¿aæ za przyzwoite i honorowe, ale trwa wojna – wiêc

nie ma siê co martwiæ; przesta³o siê cokolwiek liczyæ, prócz chwili obecnej – bo

przecie¿ mo¿emy nie mieæ przed sob¹ ¿adnego jutra. Po co gryŸæ siê przysz³o-

œci¹, która mo¿e nigdy nie nast¹piæ?

£zy sp³ywa³y jej po policzkach i wsi¹ka³y w szlafrok; z twarz¹ wykrzywion¹

odraz¹, gorycz¹ i furi¹, ciska³a w Eda ostrymi s³owami w mêce samooskar¿enia.

– I jeszcze coœ ci powiem: choæ wiem, ¿e robiê Ÿle, nadal bêdê to robi³a! Los

nieŸle sobie ze mnie zakpi³, nie uwa¿asz? Wiêc nie praw mi kazañ na temat uspra-

wiedliwienia. Nie zamierzam siê do niego uciekaæ. Bo nie ma usprawiedliwienia

dla tego, co zrobi³am!

Podnios³a rêce, jakby chcia³a zas³oniæ widok jego zmartwia³ej twarzy. Wstrz¹-

sn¹³ ni¹ gwa³towny szloch.

Chryste! Saro, Saro… – pomyœla³ Ed w udrêce, co ja ci zrobi³em? Tak bardzo

chcia³ jej dotkn¹æ, ale wiedzia³, ¿e ona go odepchnie. Gotowa by³a siê broniæ, nie

pozwoliæ, by ktokolwiek zbli¿y³ siê do jej bólu. Nawet Ed. Wiêc niech siê wyp³a-

cze. Mo¿e te ³zy rozpuszcz¹ w jej piersi twardy kamieñ wyrzutów sumienia. Mo¿e

dziêki temu przestanie raniæ i jego, i siebie.

Podszed³ do toaletki, wzi¹³ czyst¹ chusteczkê i poda³ Sarze w milczeniu.

Wziê³a chusteczkê i spojrza³a na ni¹ niewidz¹cym wzrokiem. Potem podnios³a

wzrok na Eda i rzuci³a siê do niego z rozpaczliwym okrzykiem:

background image

76

– Bo¿e drogi! Ed, mój najdro¿szy Ed, dlaczego ci to robiê? Przecie¿ to nie

twoja wina, nie twoja! Wybacz, ¿e zwali³am to wszystko na twoj¹ g³owê.

Trzyma³ j¹ w mocnym uœcisku.

– Postaraj siê mnie zrozumie栖 b³aga³a zdesperowana. – Jeœli powiem

o wszystkim Gilesowi, bêdzie tak, jakbym zrzuca³a swoj¹ winê na niego. Znam

Gilesa; natychmiast zacznie siê obwiniaæ i wierzyæ, ¿e mnie zawiód³ – co oczywi-

œcie jest w jakimœ sensie prawd¹, ale on nie ponosi za to winy. Winna jestem

wy³¹cznie ja sama. Nigdy go nie kocha³am i nie powinnam by³a nigdy wyjœæ za

niego za m¹¿. Post¹pi³am wtedy niew³aœciwie. Widzisz, wszystko sprowadza siê

do tego, ¿e to moja wina.

– Moje biedne kochanie – powiedzia³ Ed ochryp³ym g³osem.

– Nie mogê z ciebie zrezygnowaæ, Ed! Wiem, ¿e powinnam, ale nie mogê!

Wiem, ¿e post¹pi³am niew³aœciwie, ale nawet gdybym teraz zrezygnowa³a z cie-

bie, i tak nie mog³abym wróciæ do Gilesa. Nie kocham go dostatecznie… nie tak

jak powinnam. Nigdy nie obdarza³am go takim uczuciem, jak ciebie. Jestem

s³aba i wiaro³omna, ale bez ciebie po prostu nie mogê istnieæ. Wiem, co jest

moim obowi¹zkiem, tylko nie mam woli, ¿eby go wype³niæ. Za bardzo ciê ko-

cham.

Poca³owa³a go namiêtnie, próbuj¹c siê w nim zatraciæ, uciec przed g³osem

sumienia, który œciga³ j¹, jak wœciek³y pies z obna¿onymi k³ami. Rozwi¹za³a go-

r¹czkowo pasek od szlafroka i przylgnê³a do niego nagim cia³em, szukaj¹c po-

twierdzenia, ¿e to, co ich ³¹czy³o, warte by³o wszystkiego.

Pomog³o. Ed ukoi³ jej gor¹czkow¹, zach³ann¹ namiêtnoœæ. Rozmawiali po-

tem d³ugo o swoim zwi¹zku. Ed cierpliwie t³umaczy³ Sarze, ¿e j¹ uwielbia i cho-

cia¿ rozumie jej mêkê i obawy, to powinna zdaæ siê bez reszty na niego i na mi-

³oœæ, która ich ³¹czy. Ta mi³oœæ powinna stanowiæ sens ich ¿ycia. Os³oni³ Sarê

murem swojego oddania, a ona przyjê³a to z ulg¹ i wdziêcznoœci¹, ustêpuj¹c mu

w zamian ciê¿ar swojej winy. Wreszcie zapad³a w sen. Ed le¿a³ nadal bezsennie

trzymaj¹c j¹ z mi³oœci¹ w ramionach.

Uœwiadomi³ sobie, ¿e dotarli do nastêpnego przystanku. Od tego momentu

ich podró¿ stanie siê znacznie bardziej niebezpieczna. Jeœli nie chcia³ straciæ Sary,

nie móg³ dopuœciæ, by zniszczy³y j¹ wyrzuty sumienia i poczucie winy. Musia³

byæ czujny.

Sara sta³a siê jego gwiazd¹ przewodni¹, ukazuj¹c mu kierunek, w jakim

zd¹¿a³o jego ¿ycie. Gdyby j¹ straci³, b³¹ka³by siê bez celu. By³ od niej tak zale¿-

ny, jak „Sally B” od swoich skrzyde³. Bez nich samolot by³ jak martwy, podob-

nie jak on bez Sary. I nie polega³o to bynajmniej na nieustannym po¿¹daniu, na

sta³ym d¹¿eniu do przyjmowania i dawania. Nie wiedzia³, jak okreœliæ ³¹cz¹c¹

ich mi³oœæ. Nie wystarcza³o tu proste „kocham”. Trzeba by opowiedzieæ o dwóch

osobach po³¹czonych skomplikowanym wêz³em wzajemnych zale¿noœci, o e-

wolucji, jakiej podlega³o ich uczucie. To, co ich teraz ³¹czy³o, niepodobne by³o

do ich zwi¹zku sprzed oœmiu miesiêcy, a to co wyniknie za nastêpne osiem mie-

background image

77

siêcy, nie bêdzie ju¿ przypomina³o tego, czym jest dzisiaj. Nie mo¿e byæ ina-

czej, skoro oni sami ci¹gle siê zmieniaj¹. Ed by³ teraz inny ni¿ przed spotka-

niem Sary. Nigdy w ¿yciu nie zdarzy³o mu siê tak mocno emocjonalnie zaanga-

¿owaæ w zwi¹zek z kobiet¹.

Miewa³ dziewczyny od piêtnastego roku ¿ycia. Kobiety móg³ liczyæ na tuzi-

ny. Nigdy nie stanowi³y najmniejszego problemu w jego ¿yciu. Wykorzystywa³

je, czerpa³ z nich przyjemnoœæ, nie odczuwaj¹c ¿alu, kiedy przychodzi³o do roz-

stania. Parê razy s¹dzi³, ¿e jest zakochany, ale to by³o jedynie chwilowe zafascy-

nowanie. Poza cia³em, nic go w³aœciwie w kobietach nie interesowa³o. Dopiero

Sara… Chcia³ wiedzieæ o niej wszystko: czym i kim by³a, i dlaczego tak go urze-

k³a. Stanowi³a czêœæ jego samego do tego stopnia, ¿e bez niej nie potrafi³ funkcjo-

nowaæ. Podarowa³a mu chêæ do ¿ycia, zmieni³a jego osobowoœæ tak bardzo, ¿e

czu³ siê teraz innym, lepszym cz³owiekiem. Niekiedy mia³ jej za z³e w³adzê, jak¹

nad nim zyska³a. Straci³ wolnoœæ, ale je¿eli mia³by j¹ odzyskaæ kosztem utraty

Sary, to gotów by³ nosiæ pêta do koñca ¿ycia. Mi³oœæ, myœla³. I có¿ to, u diab³a,

takiego? Mi³oœæ ma tyle przyczyn, tyle skutków, a jak j¹, na mi³y Bóg, okreœliæ?

Brak tu wzorców, które mo¿na by zbadaæ pod mikroskopem czy rozwa¿yæ w ch³od-

nym œwietle intelektu. Niepodobna jej zanalizowaæ, bo w sterylnej pró¿ni racjo-

nalnych myœli mi³oœæ ginie, umiera. To uczucie popycha³o ludzi do czynów sza-

leñczych, do aktów wielkiej odwagi lub szlachetnoœci. Czy¿ widok k¹pi¹cej siê

kobiety nie sprowokowa³ króla Dawida do pope³nienia bezwzglêdnego morder-

stwa? Mi³oœæ rzuca³a na cz³owieka urok, m¹ci³a mu rozum, krzy¿owa³a plany;

pod jej wp³ywem, zauroczony i oczarowany, stawa³ siê œlepy na wszystko, z wy-

j¹tkiem obiektu swojej mi³oœci. Jednak pomimo ich œcis³ego zwi¹zku oraz ogrom-

nego wzajemnego zaanga¿owania, Sara ugodzi³a go do ¿ywego, kiedy cisnê³a mu

w twarz ostre s³owa, mówi¹c, ¿e u¿ywa sobie z nim w tym amerykañskim burde-

lu. Przerazi³o go, ¿e Sara mo¿e myœleæ o sobie w podobny sposób. Prawda, ¿e

hotel pe³en by³ Amerykanów i ich kochanek, ale przecie¿ on i Sara ró¿nili siê od

ca³ej tej gromady.

Doprawdy? – pomyœla³. Wszyscy kochankowie s¹ przekonani, ¿e ich zwi¹-

zek jest „inny”. W naszym przypadku wszystko zawsze wraca³o do Gilesa Lut-

trella. M¹¿ Sary. Zwi¹zany z ni¹, po³¹czony wêz³em ma³¿eñskim w oczach pra-

wa. Myœl o nim by³a jak zimny, wilgotny podmuch, pod wp³ywem którego matowia³

z³oty blask ich mi³oœci, ciemnia³ i pokrywa³ siê brudem winy. Uwaga, pomyœla³,

nie dopuœæ, ¿eby wyobraŸnia wymknê³a ci siê spod kontroli, bo to wstêp do za-

zdroœci. Zazdroœæ jest ob³êdem, ale choæ zdajesz sobie z tego sprawê, bardzo trudno

siê przed ni¹ obroniæ. To szaleñstwo, które rodzi siê z poczucia niepewnoœci i z za-

bójczego w skutkach niedoceniania siebie. Zazdroœæ to ogniem ziej¹cy smok, który

waruje u bram prowadz¹cych do raju kochanków. A ty nie jesteœ œwiêtym Jerzym.

Przecie¿ masz Sarê, jest twoja, ale spójrz no tylko na ni¹ pod k¹tem w³asnoœci

i jesteœ przegrany. I tak ju¿ daleko zaszed³eœ: od znajomoœci i wspólnych zainte-

resowañ, przez sympatiê i przyjaŸñ, a¿ po szczyty intymnoœci, by osi¹gn¹æ abso-

background image

78

lutne zespolenie. Nie patrz na tego smoka, bo wpadniesz prosto w jego otwart¹

paszczê. I nie pozwól, ¿eby zobaczy³a go Sara; ju¿ i tak musi stawiæ czo³a rozmai-

tym potworom. Nawet jeœli uda jej siê otrz¹sn¹æ z poczucia winy, ma w perspek-

tywie rozwód, a tu jest Anglia, nie Reno. Nie da siê szybko i ³atwo przeci¹æ tego

wêz³a. Tutaj bêdziemy mieli do czynienia z oskar¿eniem o cudzo³óstwo i wszyst-

kimi zwi¹zanymi z tym nieprzyjemnoœciami. Sara robi dla ciebie diabelnie du¿o,

stary. Na mi³oœæ Bosk¹, nie dorzucaj ju¿ nic do tego brzemienia, które dŸwiga.

Nastêpny drobiazg gotów j¹ z³amaæ. Przestañ mydliæ sobie oczy, Ed. Idylla skoñ-

czona. Pora spojrzeæ na fakty. I pora przygotowaæ siê do walki. Sara pomog³a ci

to robiæ w „California Girl” i w „Sally B”. Nadesz³a twoja kolej. Zrób to, Ed,

i zrób dobrze. Od tego zale¿y twoje ¿ycie.

6

P

ierwsz¹ rzecz¹, któr¹ zrobi³a Sara, kiedy wrócili do Little Heddington,

by³o napisanie listu do Gilesa. Scysja w Londynie dostarczy³a niezbêdnego bodŸ-

ca. Wyraz twarzy Eda, gdy go wówczas zaatakowa³a, popchn¹³ j¹ do szybkiego

i bezwzglêdnego dzia³ania. Okropne by³o ju¿ to, ¿e musi zraniæ Gilesa, ale za nic

nie chcia³a jeszcze raz zraniæ Eda. Zasiad³a do listu i u¿ywaj¹c krótkich, ostrych,

rzeczowych i nieuchronnych s³ów opowiedzia³a mê¿owi, co siê wydarzy³o. Nie

próbowa³a siê usprawiedliwiaæ, nie powo³ywa³a siê na okolicznoœci ³agodz¹ce,

nie zataja³a niczego. Przerazi³a j¹ w³asna bezwzglêdnoœæ: oto pozby³a siê Gilesa

ze swojego ¿ycia jednym stanowczym ciêciem.

Weekend w Londynie by³ nieudany pod ka¿dym wzglêdem, prócz jedne-

go; zbli¿y³ ich jeszcze bardziej, w stopniu, jakiego nigdy przedtem nie osi¹-

gnêli. Ed nie czyni³ jej wyrzutów, nie próbowa³ niczego zabraniaæ, a jednak

zdj¹³ z niej ciê¿ar winy i przez to samo zwi¹za³ j¹ ze sob¹ mocniej ni¿ kiedykol-

wiek. Rozumia³ jej stan ducha, g³êboko i do koñca, co wzbudza³o w Sarze po-

dziw i uwielbienie. Wiedzia³, jaki zamêt panuje w jej myœlach, umia³ ukoiæ jej

wahania i w¹tpliwoœci – nie, nie w¹tpi³a w Eda, jedynie w siebie sam¹. Myœla³a,

¿e boryka siê samotnie ze swoj¹ win¹, a jednak Ed potrafi³ dzieliæ z ni¹ cierpie-

nie, troszczyæ siê o ni¹, przejmowaæ inicjatywê, jak to zrobi³ tego pierwszego

dnia, kiedy siê poznali. Przezwyciê¿y³ opory i zwi¹za³ j¹ ze sob¹ zrozumieniem

i przenikliwoœci¹. Uwiêzi³ j¹ w swojej duszy na zawsze, a jednoczeœnie obdarzy³

wolnoœci¹ dzia³ania; nawet sobie nie wyobra¿a³a, ¿e jest zdolna postêpowaæ tak

jak teraz.

Nigdy jeszcze nie by³a nikogo tak pewna jak Eda. Wiedzia³a te¿, ¿e on jest jej

absolutnie pewien. Ten Amerykanin zburzy³ ca³e jej dotychczasowe ¿ycie, u³a-

dzone i przewidywalne. Przewróci³ jej zasady do góry nogami. Uformowa³ j¹ po

background image

79

swojemu. Jego pewnoœæ i wiara we w³asne mo¿liwoœci by³y niewzruszone. Przy

ca³ej stanowczoœci nie wykazywa³ nigdy arogancji. Zdumiewa³o j¹ to i zachwyca-

³o. Ed stanowi³ opokê. Dziêki niemu Sara nabra³a pewnoœci siebie; próbowa³a coœ

zrobiæ, przekonywa³a siê, ¿e potrafi, wiêc to robi³a.

Kochanie siê z Edem by³o dla Sary nieopisanym prze¿yciem. Nauczy³ j¹ nie

tylko mi³oœci fizycznej. Otworzy³ jej oczy, ukaza³ ró¿ne mo¿liwoœci, a ona wyci¹-

gnê³a obie rêce, by je pochwyciæ. Przyswoi³a sobie tê now¹ wiedzê z rozkosz¹

i dreszczem zachwytu. Ed mia³ wiele talentów w ró¿nych dziedzinach, ale jako

nauczyciel w dziedzinie mi³oœci by³ bezkonkurencyjny. Nigdy nie mówi³ jej, ¿e

ma robiæ to czy myœleæ tamto. Jednak dziêki niemu dostrzeg³a rzeczy, których

dot¹d nie zauwa¿y³a albo o istnieniu których nie wiedzia³a. Od tego pierwszego

popo³udnia sta³ siê centrum jej œwiata. ¯ycie bez Eda by³o nie do pomyœlenia.

Umia³ zawsze w³aœciwie zareagowaæ na jej postêpowanie. By³a mu za to tak

wdziêczna, ¿e chêtnie odda³aby dla niego ¿ycie. Czyta³ w niej jak w otwartej ksiê-

dze, nieomylnie trafiaj¹c w sedno. Wychodzi³ naprzeciw jej pragnieniom. To dziêki

niemu wyrwa³a siê ze swojego kokonu i jak zachwycaj¹cy motyl poszybowa³a

prosto ku gor¹cemu, jasnemu s³oñcu, którym by³ dla niej Ed.

Ed da³ jej wolnoœæ nie tylko seksualn¹, ale tak¿e duchow¹. Przy nim robi³a

i mówi³a rzeczy, na które przedtem nigdy by sobie nie pozwoli³a. Przyswaja³a

sobie nowe zachowania z szybkoœci¹ i bystroœci¹, która j¹ sam¹ zadziwia³a. Wie-

dzia³a teraz, ¿e choæ by³a ¿on¹ Gilesa, seksualnie pozostawa³a uœpiona. Dopiero

Ed obudzi³ j¹, pokazuj¹c, czym mo¿e byæ mi³oœæ fizyczna. Seks z Edem nie pole-

ga³ jedynie na oddawaniu siê i posiadaniu; by³o to urzeczywistnienie marzeñ i wy-

zwolenie. Oddaj¹c mu siê Sara nigdy nie czu³a siê podporz¹dkowana; czu³a, ¿e

jest darem, który przynosi. Ed t³umaczy³ na jêzyk seksu przepe³niaj¹ce ich uczu-

cia. Nigdy w ¿yciu nie czu³a tak dog³êbnie, ¿e ¿yje; nigdy nie dozna³a takiego

zaspokojenia. Jej samotnoœæ i izolacja dobieg³y koñca. Po raz pierwszy naprawdê

pokocha³a – przemo¿nie i nierozerwalnie. Nie chcia³a niczego poza Edem. Dla

niego gotowa by³a poœwiêciæ wszystko. Nawet w³asne sumienie.

Po po³udniu w przeddzieñ dwudziestej pi¹tej misji Eda spotkali siê jak zwy-

kle w pawilonie. Sara mia³a s³u¿bê, ale zatelefonowa³a do szpitala i sk³ama³a, ¿e

jest chora. Ed k³ad³ siê zawsze wczeœnie przed noc¹ poprzedzaj¹c¹ nalot, bo mu-

sia³ byæ na nogach o czwartej nad ranem albo nawet jeszcze wczeœniej. Dlatego

spotkali siê po po³udniu. Sara powiedzia³a mu, co zrobi³a. Westchn¹³ zadowolony

i przytuli³ j¹ mocno.

– Wszystko zaczyna siê uk³ada栖 stwierdzi³. – Za³atwi³aœ sprawê z Gilesem,

a mnie pozosta³o tylko odbyæ tê ostatni¹ misjê… i jesteœmy w domu.

Ed nie dzieli³ skóry na niedŸwiedziu – nigdy nie pope³nia³ tego b³êdu; rozwa-

¿a³ raczej ewentualnoœci i kalkulowa³ szanse. Fakt, ¿e dotrwa³ do dwudziestego

pi¹tego nalotu na Niemcy, dawa³ mu szansê rych³ego powrotu do kraju.

background image

80

– Czy potem odeœl¹ ciê do domu?

Marzy³a o tym, a zarazem obawia³a siê tego.

– Nie wiem. Zreszt¹ i tak bym nie pojecha³. Chyba, ¿e bêd¹ chcieli wys³aæ

mnie w objazd po Stanach… ale te¿ odmówiê, o ile bêdê mia³ jakikolwiek wybór.

Chcê byæ z tob¹ mo¿liwie jak najd³u¿ej. Przypuszczalnie wrócê do kraju, zanim

ty bêdziesz mog³a do mnie przyjechaæ, ale wierz mi, poruszê niebo i ziemiê, ¿eby

to przyspieszyæ.

Zamilk³. Sara wiedzia³a, ¿e teraz robi plany, rozwa¿aj¹c i licz¹c. Ed mia³ w so-

bie zawsze pewien ch³ód, który czasem wywo³ywa³ u niej gêsi¹ skórkê. Jedynie

z ni¹ i przy niej go zatraca³. Mia³a jednak zawsze niewzruszon¹ pewnoœæ, ¿e co-

kolwiek Ed zrobi, bêdzie to najlepszym rozwi¹zaniem, tote¿ zdawa³a siê na niego

bez reszty. Nie by³ tajemniczy, ale w niektórych rozgrywkach trzyma³ karty przy

sobie. Wystarcza³a jej œwiadomoœæ, ¿e otoczy j¹ tak¹ opiek¹ i trosk¹, jak nikt

inny; a w jaki sposób tego dokona, to jego sprawa.

Kiedy rozstawa³a siê z nim tego popo³udnia, by³a zupe³nie spokojna i przeœwiad-

czona, ¿e wszystko dobrze siê skoñczy. Ed by³ tak¿e zadowolony – pewny siebie, jej

i swoich zamiarów. Teraz Sara musi tylko poczekaæ na koniec ostatniej misji.

Nastêpnego popo³udnia wróci³a ze szpitala myœl¹c z przyjemnoœci¹ o uro-

czystej kolacji, któr¹ jej obieca³ Ed; skupi³a siê na kwestii wyboru sukienki. Mia³

j¹ gdzieœ zabraæ razem z reszt¹ za³ogi, a Sara cieszy³a siê na to z góry. Mówi³, ¿e

przyjedzie po ni¹ o siódmej. O szóstej Sara pomyœla³a, ¿e trzeba zacz¹æ siê ju¿

powoli szykowaæ. W tym momencie wszed³ sir George.

Rzuci³a jedno spojrzenie na jego twarz… i ju¿ wiedzia³a, ¿e coœ siê sta³o.

– Chodzi o Eda, prawda? – spyta³a. – Nie wróci³.

– Na dole czeka major Kelly. Chce siê z tob¹ zobaczyæ.

Spokojnie odwiesi³a do szafy sukniê, któr¹ zamierza³a w³o¿yæ i odwróci-

³a siê do lustra, ¿eby przyg³adziæ w³osy. Wyjrza³a ku niej w³asna twarz, blada

i nieruchoma. Nie czu³a nic, poza odrêtwieniem. Sir George czeka³ na ni¹.

Kiedy schodzili na dó³, wzi¹³ j¹ za rêkê, a wtedy nabra³a pewnoœci. Tak, wie-

dzia³a, ale jakby nie do koñca. Jeszcze nie zrozumia³a. Koszmar dopiero siê

zaczyna³.

Hank Kelly by³ najbli¿szym przyjacielem Eda w bazie. Niewysoki, uœmiech-

niêty, rodem z Georgii, odby³ razem z Edem szkolenie na Florydzie i od tamtej

pory zawsze byli w jednej eskadrze. Czeka³ teraz w salonie. Sta³ przed wisz¹cym

nad kominkiem portretem Gilesa w mundurze RAF-u. Kiedy wesz³a Sara, odwró-

ci³ siê. Sir George zostawi³ ich samych.

– Major Kelly… Mi³o pana widzieæ.

– Dobry wieczór pani.

– Proszê usi¹œæ. Ma pan ochotê czegoœ siê napiæ?

– Nie, dziêkujê pani.

Sara usiad³a na jednym z foteli ustawionych wokó³ kominka; major zaj¹³ dru-

gi, naprzeciw niej.

background image

81

– Chodzi o Eda, prawda? Nie wróci³ z misji.

To nie by³o pytanie, ale stwierdzenie.

– Tak. Kiedy go ostatnio widziano, mia³ k³opoty. Jeden z silników przesta³

dzia³aæ, a na drugim œmig³o pracowa³o nierówno, przynajmniej tak to wygl¹da³o.

Ostatni raz, kiedy mia³em go w polu widzenia, pikowa³ w dó³, uciekaj¹c przed

hord¹ niemieckich myœliwców. Jego radio przesta³o funkcjonowaæ, wiêc nie mo-

gliœmy siê z nim porozumieæ. – Major zamilk³ na chwilê, ale musia³ powiedzieæ

jej prawdê. – Jest na liœcie zaginionych w akcji.

Zaginiony w akcji.

– Rozumiem – powiedzia³a.

G³os mia³a spokojny, beznamiêtny. Kiedy jednak major spojrza³ na jej rêce,

zobaczy³, ¿e kostki zupe³nie jej zbiela³y. Podnios³a g³owê; jej twarz by³a tego

samego koloru.

– Dziêkujê, ¿e przyszed³ pan osobiœcie, ¿eby mi o tym powiedzieæ. Jestem

panu bardzo wdziêczna.

– Ed mnie o to prosi³ – wyjaœni³ otwarcie. – Powiedzia³, ¿e gdyby… gdyby

coœ siê wydarzy³o, mam przyjœæ tu i powiadomiæ pani¹. – Przerwa³ znowu. – Pro-

szê pos³uchaæ, Ed jest urodzonym pilotem. Najlepszym w bazie i jednym z naj-

lepszych w ca³ym lotnictwie. Umie robiæ zdumiewaj¹ce numery z fortec¹… to

jest fantastyczny samolot, proszê pani. Poleci i na dwóch silnikach, bez obaw.

Jeœli tylko „Sally B” mo¿e siê utrzymaæ w powietrzu, Ed przyprowadzi j¹ z po-

wrotem. Gotów jestem daæ za to w³asn¹ g³owê. Albo mo¿e na przyk³ad doprowa-

dziæ j¹ na jakieœ inne l¹dowisko… niewykluczone, ¿e byli zmuszeni wodowaæ

w Kanale. Radio im wysiad³o, wiêc nie mo¿na wiedzieæ na pewno. Na razie jest

tylko zaliczony do zaginionych. A to wcale nie znaczy, ¿e nie ¿yje.

Nawet nie drgnê³a. Siedzia³a bez ruchu i patrzy³a na niego kamiennymi ocza-

mi z lodowatym spokojem. Jezu! – pomyœla³ major, Ed wiedzia³ co robi, kiedy

wybra³ akurat tê kobietê. On sam zawsze czu³ siê przy niej trochê onieœmielony,

w³aœnie przez ten ch³ód. Jednak, trzeba przyznaæ, by³a prawdziw¹ dam¹. ¯adnych

szlochów, ¿adnych jêków. Jeœli nawet wszystko w niej w œrodku krzycza³o, nic

nie wydosta³o siê na zewn¹trz. Jedynie papierowa bladoœæ twarzy i r¹k zdradza³a,

¿e serce jej musi krwawiæ. Major wiedzia³, ¿e Ed szala³ za ni¹. Có¿, wpakowa³ siê

przy okazji w doœæ g³upi¹ sytuacjê, bo przecie¿ ona by³a mê¿atk¹, w dodatku z wy¿-

szych sfer. W ci¹gu dwóch i pó³ lat znajomoœci z Edem mia³ okazjê siê przyjrzeæ,

jak przyjaciel kosi kobiety jedn¹ po drugiej, niczym kombajn na polach w Kan-

sas. Dopiero ta zatrzyma³a go w pêdzie i od tej pory jej nie odstêpowa³. Ed za-

wsze traktowa³ nieosi¹galne kobiety za swoisty rodzaj wyzwania, a¿ do chwili,

gdy Sara Luttrell wziê³a siê za niego i podbi³a go bez najmniejszego trudu. Ed

poprosi³ kiedyœ Hanka, ¿eby opowiedzia³ jej dok³adnie, co siê zdarzy³o… gdyby

coœ siê zdarzy³o.

– Nie owijaj niczego w bawe³nꠖ uprzedzi³ wtedy. – Przeka¿ jej to po pro-

stu. Bêdzie chcia³a znaæ ca³¹ prawdê. Mo¿e i wygl¹da delikatnie, ale jest twarda.

6 – Wspomnienia

background image

82

Za³o¿y³bym siê… gdybym mia³ okazjê zgarn¹æ potem wygran¹… ¿e nie krzyk-

nie, nie zemdleje i nie wpadnie w histeriê. Nie ma tego w swojej naturze. Bêdzie

siê bardziej troszczy³a o ciebie ni¿ o siebie. Po prostu taka ju¿ jest.

Jakby czytaj¹c w jego myœlach, powiedzia³a:

– Jest pan bardzo dobry, majorze Kelly. To z pewnoœci¹ nie by³o dla pana

³atwe.

Chryste Panie, kobieto! – pomyœla³ z pasj¹. Niech mi pani przestanie dziê-

kowaæ! Ju¿ by chyba wola³, ¿eby p³aka³a, krzycza³a, mdla³a – cokolwiek, tylko

nie ten pozbawiony nerwów drêtwy spokój. To by³o nienormalne. Czy na tym

polega³o to s³awetne zaciskanie zêbów? Jeœli o niego chodzi, nigdy siê nie przy-

zwyczai do tego, ¿e Anglicy uwa¿aj¹ ka¿dy normalny przejaw ludzkich uczuæ

za z³e maniery. O wiele lepiej by na tym wyszli, gdyby siê rzucali, jêczeli, wrzesz-

czeli. Mo¿e to jest ha³aœliwe, ale za to naturalne – i o wiele zdrowsze. Taka

drewniana uprzejmoœæ by³a doprawdy niezdrowa… a przecie¿ w jej ¿y³ach

z pewnoœci¹ nie p³ynê³a woda. Ed Hardin nie by³ typem, który traci³by czas na

manekin z wystawy.

Najstraszniejsze w tym wszystkim by³o to, ¿e chodzi³o o ostatni¹ misjê Eda.

Maszyna Hanka, „Georgia Peach”, by³a drugim samolotem spoœród eskadr sta-

cjonuj¹cych w Little Heddington, który wykona³ pe³ne zadanie z takim samym od

pocz¹tku sk³adem za³ogi. Ed lata³ ju¿ drugim samolotem, a po³owa jego pierw-

szej za³ogi nie ¿y³a. No, teraz mo¿e nikogo ju¿ nie zosta³o. Œmieræ mog³a osta-

tecznie wygraæ na ca³ej linii. Klêska potrafi wyrwaæ ³up nawet z paszczy zwyciê-

stwa, jak zwyk³ powtarzaæ Ed. Do diab³a z tym wszystkim, pomyœla³ gniewnie

Hank. Im prêdzej wrócê do Macon, tym bêdê szczêœliwszy. Wsta³, ¿eby siê po¿e-

gnaæ, a Sara podnios³a siê razem z nim.

– Proszê pos³ucha栖 powiedzia³ bez ogródek. – Cokolwiek us³yszê… jeœli

dostanê jak¹kolwiek wiadomoœæ, dobr¹ lub z³¹, przyjdê osobiœcie, ¿eby j¹ pani

przekazaæ.

Uœmiechnê³a siê znowu, ale jakby mechanicznie.

– Dziêkujê. Jest pan bardzo dobry.

– Na razie wpisano go tylko na listê zaginionych, wiêc jest nadzieja.

– Tak. Nadzieja… – powtórzy³a. A potem doda³a sztywno: – Jestem panu

ogromnie wdziêczna, majorze Kelly.

– Ca³a przyjemnoœæ po mojej stronie – odpar³ machinalnie, a kiedy zoriento-

wa³ siê z przera¿eniem, co powiedzia³, umkn¹³ pospiesznie.

Kiedy sir George wszed³ do salonu, Sara sta³a przy oknie, nieruchomo jak

pos¹g, patrz¹c w kierunku jeziora. Podszed³ do niej. Dotkn¹³ jej rêki; by³a zimna

jak lód. Przez chwilê oboje stali w milczeniu. Potem Sara oznajmi³a g³osem bez

wyrazu:

– Pójdê na spacer.

background image

83

Odsunê³a siê od niego i przesz³a równym krokiem przez pokój. Wydawa³a siê

odleg³a jak postaæ na portrecie. Wyjrza³ przez okno. Wiedzia³, dok¹d idzie, wiêc

zaczeka³, a¿ zniknie za pagórkiem, pod¹¿aj¹c w stronê pawilonu.

Nigdy nie widzia³ jej p³acz¹cej. Zamknê³a siê po prostu w sobie, jak kwiat

stulaj¹cy p³atki, aby ukryæ w œrodku swoje ¿ycie, otoczyæ je milcz¹c¹ ciemnoœci¹.

Z Sary ulecia³a ¿ywotnoœæ. Sta³a siê jakby pusta wewn¹trz. Chodzi³a, rozmawia-

³a, funkcjonowa³a, ale jakby odizolowana pod szklan¹ kopu³¹. Nic jej nie mog³o

dotkn¹æ. Zaczê³a spêdzaæ ka¿d¹ woln¹ chwilê w pobli¿u jeziora, niezale¿nie od

pogody. Gdy wraca³a, by³a jak zamro¿ona. Nie pozosta³o w niej ani trochê ciep³a.

Straci³a na wadze, a skóra napiêta na szlachetnym koœæcu twarzy upodabnia³a j¹

do trupiej czaszki. Sir George wiedzia³, ¿e ona prawie nic nie je, by³ tak¿e pewien,

¿e nie sypia. Zacz¹³ traciæ nadziejê na jej powrót do ¿ycia. Kiedy czerwiec dobie-

ga³ koñca, Ed zosta³ oficjalnie uznany za zaginionego, przypuszczalnie zmar³ego.

Nigdy go nie wspomina³a, jakby pogrzeba³a razem z w³asnym ¿yciem. Siady-

wa³a d³ugimi godzinami w milczeniu, zapatrzona w przestrzeñ. Przesta³a cokol-

wiek czytaæ, nie s³ucha³a radia, nigdzie nie wychodzi³a. Nie przyjmowa³a ¿ad-

nych zaproszeñ. Jedynym miejscem, które odwiedza³a, by³ pawilon. Robi³a to bez

wzglêdu na pogodê. Sir George wiedzia³, ¿e mo¿e j¹ tam zawsze spotkaæ, wiêc

pewnego popo³udnia uda³ siê do pawilonu w potokach deszczu. Zasta³ Sarê prze-

moczon¹ do nitki. Siedzia³a na trawie oparta plecami o drzewo, niepomna na nic,

z wyj¹tkiem w³asnych myœli. Sir George odprowadzi³ j¹ do domu pod w³asnym

parasolem, choæ by³a ju¿ mokra na wskroœ. Sk³oni³ j¹, ¿eby wziê³a gor¹c¹ k¹piel,

potem zapakowa³ do ³ó¿ka z gor¹cym grogiem. Mimo to wywi¹za³o siê przeziê-

bienie, które wkrótce przesz³o w zapalenie p³uc; przez dziesiêæ dni Sara znajdo-

wa³a siê na granicy œmierci. Przesta³a walczyæ o ¿ycie.

Sir George by³ zrozpaczony. Czu³ siê zupe³nie bezradny, nie wiedzia³, co ro-

biæ i do kogo siê zwróciæ. A potem, w dwa tygodnie od zachorowania Sary, przy-

szed³ do niej telegram z Ministerstwa Lotnictwa. Zawiera³ informacjê, ¿e jej m¹¿,

Giles Luttrell, dowódca eskadry, zosta³ zestrzelony i spad³ w p³on¹cym samolo-

cie na Monte Cassino. Dozna³ licznych oparzeñ, a jego stan by³ powa¿ny. Mia³

zostaæ przewieziony do kraju i umieszczony na oddziale oparzeñ szpitala w East

Grinstead, gdzie poddadz¹ go leczeniu.

Sara by³a ju¿ poza bezpoœrednim zagro¿eniem. Le¿a³a wymizerowana, blada

i bardzo s³aba, jednak od chwili, kiedy sir George powiadomi³ j¹ mo¿liwie najde-

likatniej, co przydarzy³o siê Gilesowi, zaczê³a zdrowieæ. Nie minê³y dwa dni, jak

wsta³a z ³ó¿ka i nawi¹za³a kontakt telefoniczny ze szpitalem Królowej Wiktorii.

Dowódca eskadry Giles Luttrell przyby³ tam istotnie, jednak stan jego by³ kry-

tyczny i nie wolno go by³o odwiedzaæ. Sara telefonowa³a do szpitala codziennie

i codziennie odpowiadano jej to samo. Jej m¹¿ by³ nadal w bardzo z³ym stanie,

ale trzyma³ siê przy ¿yciu.

Wreszcie Sara i sir George mogli pojechaæ do szpitala, ale nie pozwolono im

odwiedziæ Gilesa, który by³ ca³y czas pod dzia³aniem silnych œrodków uœmierza-

background image

84

j¹cych. Zobaczyli siê tylko z lekarzem, który niczego nie ukrywa³ mówi¹c o za-

siêgu uszkodzeñ cia³a u Gilesa. M¹¿ Sary straci³ blisko szeœædziesi¹t procent po-

wierzchni skóry od twarzy do kolan; w³osy ocala³y dziêki he³mofonowi, a dolna

partia nóg dziêki d³ugim butom, ale skóra na udach, torsie i ramionach, zupe³nie

spalona, zesz³a z niego jak mokra bibu³a. Wymaga³ przeszczepów skóry, które

mia³y potrwaæ d³u¿szy czas, oraz uformowania na nowo twarzy. Straci³ jedno oko,

drugie, choæ uszkodzone, uda³o siê uratowaæ. Przez d³u¿szy czas bêdzie wygl¹da³

przera¿aj¹co lub wrêcz odra¿aj¹co. Wszystko to przekazano im energicznie, ka-

tegorycznie i bez sentymentów. Sara dowiedzia³a siê ze szczegó³ami, co czeka

Gilesa i jakie bêd¹ w zwi¹zku z tym jej zadania.

Doktor patrzy³ z aprobat¹ na jej reakcjê. Rzecz jasna, prze¿y³a wstrz¹s; ka¿da

kobieta s³ysz¹c, co zosta³o z jej przystojnego mê¿a, by³aby w szoku, ale ona

przyjê³a to z wielk¹ klas¹ i wykaza³a niebywa³e opanowanie, wiêc lekarz by³

z niej zadowolony. Najciê¿szy okres, przestrzeg³ ich, nast¹pi wtedy, kiedy Giles

zacznie wracaæ do ¿ycia. Kiedy uœwiadomi sobie, co siê z nim sta³o. Najgorsze

by³y zawsze konsekwencje takiego wypadku w psychice chorego. Jednego dnia

chodzi³ po œwiecie przystojny m³ody cz³owiek, nastêpnego przeistacza³ siê

w monstrum. Ponadto kolejne operacje os³abia³y coraz bardziej organizm i tym

samym skraca³y ¿ycie. Od tego momentu trzeba czuwaæ nad Gilesem i otoczyæ

go troskliw¹ opiek¹; bêdzie wymaga³ sta³ej kontroli, przywo¿enia na zabiegi,

obserwacji stanu ogólnego pod k¹tem ewentualnych oznak pogorszenia. Ale

najtroskliwszej, najzrêczniejszej, najbardziej niestrudzonej opieki bêdzie po-

trzebowa³a jego psychika.

To ostatnie zadanie Sara wziê³a na siebie. Sir George widzia³, jak przygoto-

wuje teren, by poœwiêciæ siê temu zajêciu. Dostosowa³a godziny swojej s³u¿by

szpitalnej tak, ¿eby móc spêdzaæ maksymalnie du¿o czasu z Gilesem. Poniewa¿

pracowa³a jako ochotniczka, szpital wyrazi³ zgodê, ¿eby robi³a dla Gilesa to, co

potrafi; by³a to ulga dla nich, dla Gilesa, a tak¿e dla niej samej. Nigdy, najmniej-

szym drgnieniem powieki, nie zdradzi³a siê z obrzydzeniem, które musia³o j¹ ogar-

niaæ na widok tego, co zosta³o z Gilesa. Siedzia³a przy nim, rozmawia³a, czyta³a

mu, obs³ugiwa³a go. By³a dla niego podpor¹, zachêt¹, pomoc¹. Niczym uosobie-

nie si³y, sta³a siê ostoj¹ i ucieczk¹ dla Gilesa. Jego rzeczy, które zwrócono,

przeszuka³a starannie. Znalaz³a wœród nich wszystkie swoje listy, u³o¿one porz¹dnie

datami; wszystkie, z wyj¹tkiem tego, w którym wyzna³a, ¿e od niego odesz³a. Przej-

rza³a ponownie ka¿d¹ rzecz, ale ostatniego listu nie znalaz³a. NajwyraŸniej nigdy

go nie dosta³. Tego wiêc przynajmniej los mu oszczêdzi³. Sara zdwoi³a wysi³ki,

koncentruj¹c siê zaciekle na pielêgnowaniu mê¿a. Wygl¹da³o na to, ¿e poœród

bez³adnych strzêpów pozosta³ych po jej ¿yciu znalaz³a coœ, czego siê mog³a uchwy-

ciæ. Giles jej potrzebowa³, i to by³o najwa¿niejsze. Powrót Gilesa do zdrowia sta³

siê dla niej jedynym celem w ¿yciu i d¹¿¹c do niego funkcjonowa³a w sposób

perfekcyjny. Powodowa³a to bezlitosna wola i rozum, nie uczucie. Uczucia Sary

umar³y wraz z Edem. Niemniej sir George nie móg³by jej niczego zarzuciæ, jeœli

background image

85

chodzi o opiekê nad synem. A je¿eli straci³a przy tym ludzkie cechy, staj¹c siê

automatem… Giles by³ zbyt chory, by potrzebowa³ czegoœ wiêcej poza fizyczn¹

obecnoœci¹ Sary i jej oddaniem.

Przez ca³y lipiec i sierpieñ poœwiêca³a siê bez wytchnienia pielêgnowaniu go,

a Giles robi³ niewielkie, ale sta³e postêpy. Nie przebywa³ ju¿ w k¹pieli z soli fi-

zjologicznych i oparzenia zaczyna³y siê goiæ. Lekarze mówili optymistycznie

o przyst¹pieniu do przeszczepów skóry w ci¹gu miesi¹ca czy mo¿e dwóch. Giles,

kiedy wyszed³ ze stanu krytycznego i odzyska³ œwiadomoœæ na tyle, by zrozumieæ

i oceniæ, co siê z nim sta³o, pogr¹¿y³ siê w apatii, która by³a niemal równie trudna

do przenikniêcia, jak duchowa izolacja Sary.

Po jakimœ czasie otrz¹sn¹³ siê z apatii; przeby³ kolejno stadium ponuractwa,

potem gniewu, by ostatecznie pozostaæ przy kapryœnym, wybuchowym usposo-

bieniu i zjadliwym jêzyku. Jego osobowoœæ uleg³a metamorfozie. Spokojny, ³a-

godny ch³opiec przekszta³ci³ siê w mê¿czyznê o paskudnie z³oœliwym charakte-

rze, który z upodobaniem upokarza³ otoczenie. Sir George by³ przera¿ony s³ysz¹c

jadowity ton, jakim Giles zwraca³ siê do Sary, ton nabrzmia³y czyst¹ nienawiœci¹.

Wobec Sary zachowywa³ siê zawsze ostro i uszczypliwie, a brak reakcji z jej stro-

ny prowokowa³ go tylko do dalszych zniewag. Zrobi³ z niej koz³a ofiarnego i bi-

czowa³ j¹ bezlitoœnie, kiedy z nim przebywa³a. Mia³ obsesjê na punkcie swojego

obecnego stanu i w ¿aden sposób nie potrafi³ pogodziæ siê z rzeczywistoœci¹.

Napada³ z furi¹ na lekarzy, z³orzeczy³ pielêgniarkom, ubli¿a³ wspó³towarzyszom

niedoli, wreszcie zra¿a³ do siebie ka¿dego, kto próbowa³ zbli¿yæ siê do niego

z sympati¹ czy wspó³czuciem. Zdarzy³o siê parokrotnie, ¿e zdecydowanie odmó-

wi³ wpuszczenia Sary, która mia³a za sob¹ d³ug¹ podró¿ do East Grinstead, a teraz

musia³a bezczynnie czekaæ w szpitalu na wypadek, gdyby zmieni³ zamiar. Dopro-

wadzi³o to do furii sir George’a, który zmy³ g³owê Gilesowi. To z kolei narazi³o go

na atak ze strony syna, a ca³a awantura spowodowa³a niemal ca³kowite oziêbienie

stosunków miêdzy ojcem a synem. Nawet komuœ najbardziej wyrozumia³emu, kto

uwzglêdnia³ jego cierpienia, kalectwo, zmarnowane ¿ycie, nietrudno by³o stwier-

dziæ, ¿e Giles sta³ siê innym cz³owiekiem i ¿e nie jest to zmiana na lepsze.

Sir George wstydzi³ siê za niego i oburza³ na sposób, w jaki syn odnosi siê do

¿ony. Zdumiewa³o go opanowanie Sary, któr¹ uwa¿a³ za kobietê niezwykle cier-

pliw¹, pozbawion¹ egoizmu, dopóki nie odkry³, ¿e ona nie reaguje, poniewa¿ nic

nie czuje. By³a tak odrêtwia³a, ¿e nic jej nie mog³o poruszyæ. Sir George zacz¹³

siê zastanawiaæ, czy nie dlatego Giles przejawia wobec niej takie okrucieñstwo.

Czy coœ zauwa¿y³? Coœ wiedzia³? Czy zorientowa³ siê, ¿e dzisiejsza Sara nie jest

t¹ kobiet¹, co dawniej? Sir George przeprowadzi³ dyskretne œledztwo i odkry³, ¿e

dla Gilesa Ed Hardin jest tym mi³ym Amerykaninem, który by³ taki dobry i u-

przejmy dla jego ¿ony i ojca, przynosz¹c im rozmaite dobra z amerykañskiej kan-

tyny i zapewniaj¹c ojcu whisky oraz cygara w zamian za okazjonaln¹ partyjkê

szachów. Giles wiedzia³ tak¿e o za³odze „Sally B”, o tym, ¿e jakby zaadoptowali

Luttrellów, którzy ich przedtem przygarnêli w swoim domu – ale to by³o wszyst-

background image

86

ko. Giles wykazywa³ kompletn¹ obojêtnoœæ, kiedy sir George o tym opowiada³.

Nie objawia³ ¿adnego ¿ywszego zainteresowania. Z tego wynika, myœla³ ojciec,

¿e on o niczym nie wie. Dziêki Bogu, choæ za tê drobn¹ pociechê. Gdyby coœ do

Gilesa dotar³o… To ju¿ nie by³ ten dobry i wyrozumia³y cz³owiek sprzed kata-

strofy. Tamten nie skrzywdzi³by muchy; ten zmia¿d¿y³by j¹ z satysfakcj¹.

Koniec koñców sir George poj¹³, ¿e to, co robi Sara, jest rodzajem pokuty.

Giles by³ jej krzy¿em; wziê³a jego kalectwo na ramiona i bêdzie je nios³a przez

resztê ¿ycia. Od tej chwili skupi siê wy³¹cznie na wykonywaniu swoich obowi¹z-

ków. W³asne kalwiñskie sumienie przekona³o j¹, ¿e musi teraz p³aciæ za szczê-

œcie, jakie znalaz³a u boku Eda. Wziê³a od ¿ycia to, co chcia³a, teraz nadszed³

czas zap³aty. Ale có¿ to za monstrualny rachunek, myœla³ sir George. Bêdzie siê

z nim boryka³a do koñca ¿ycia. Tylko co to za ¿ycie!

Sierpieñ przeszed³ w wrzesieñ, a Sara nadal przyje¿d¿a³a regularnie do szpi-

tala w ka¿dy weekend. Usposobienie Gilesa nie zmieni³o siê na lepsze. Raczej

sta³ siê jeszcze trudniejszy do zniesienia. Po kolejnych operacjach terroryzowa³

swoim cierpieniem wszystkich, którzy znaleŸli siê w jego zasiêgu, przede wszyst-

kim zdrowych i ca³ych. Na przyk³ad Sarê. By³ tak obsesyjnie skupiony na sobie,

¿e nie zwraca³ uwagi na nic innego, a jeœli cokolwiek zauwa¿y³, nigdy o tym nie

wspomnia³.

A potem, pewnego niedzielnego wieczoru w koñcu wrzeœnia, kiedy sir George

czeka³ na Sarê, która posz³a do szpitala sama, poniewa¿ on i Giles nadal byli na

siebie wœciekli – pojawi³ siê niespodziewanie z powtórn¹ wizyt¹ Hank Kelly. To-

warzyszy³ mu drugi mê¿czyzna, w którym zaskoczony sir George rozpozna³

z radoœci¹ Williego Moscowicza, tylnego strzelca z „Sally B”, spokojnego, solid-

nego i trochê nieœmia³ego dwudziestodwulatka z Fort Wayne w stanie Indiana,

najm³odszego cz³onka za³ogi, który lata³ jeszcze na „California Girl”. Hank Kelly

uœmiecha³ siê od ucha do ucha.

– Co ma wisieæ, nie utonie – za¿artowa³. – „Sally B” mia³a przymusowe l¹-

dowanie w Holandii, a za³oga przez ca³y ten czas ukrywa³a siê u cz³onków tam-

tejszego podziemia, a¿ w koñcu uciekli. Ed ma siê ca³kiem dobrze, ale zosta³

trochê podziurawiony, wiêc musieli go tam zostawiæ, zreszt¹ niech Willie opowie.

W koñcu on tam by³… Willie, opowiedz sir George’owi o wszystkim.

– Wiêc to by³o tak, sir… kiedy wracaliœmy do bazy, zaatakowa³a nas nagle

ca³a gromada tych focke-wulfów. Ju¿ wczeœniej nam siê dosta³o z ziemi i w jed-

nym silniku wysiad³a sprê¿arka, mieliœmy te¿ jedno urwane œmig³o. Musieliœmy

opuœciæ szyk, a te myœliwce… opad³y nas jak komary. Kapitan tylko skierowa³

„Sally” dziobem w dó³, ¿eby je strz¹sn¹æ. S³owo dajꠖ g³os Willie’ego o¿ywi³ siê

dawnym zachwytem i podnieceniem – to œmig³o, jak polecia³o, mog³o z powo-

dzeniem urwaæ prawe skrzyd³o, ale kapitan, jak wyrówna³ „Sally”, to zaraz je

ustawi³ równolegle i jak nie ruszy nad t¹ autostrad¹ – grza³ jak sam diabe³! Nie

wchodziliœmy powy¿ej trzydziestu metrów, czasem zesz³o siê i do dwudziestu,

a to dlatego, ¿e lecieliœmy tylko na dwóch silnikach. To by³o fantastyczne. Gnali-

background image

87

œmy nad drogami, jakby forteca by³a najnowszym modelem samochodu, ale ¿e

mia³a dziur tyle co sito i ciek³a potê¿nie, kapitan nie móg³ wylecieæ poza holen-

derskie wybrze¿e. Widzieliœmy morze, ale brakowa³o ju¿ paliwa i musieliœmy

gdzieœ wyl¹dowaæ, wiêc kapitan usiad³ na jednym z tamtych p³askich pól, jakby

mia³ pod sob¹ dwukilometrowy pas startowy. Wyskoczyliœmy szybko, a jacyœ

Holendrzy przyszli i ukryli nas, i wydaje mi siê, ¿e od tamtej pory uciekaliœmy

i kryliœmy siê przez ca³y czas bez przerwy, a oni tylko przekazywali nas z r¹k do

r¹k jak paczkê, a¿ wreszcie doprowadzili nas w pobli¿e naszych oddzia³ów we

Francji i przeprawili przez morze pod os³on¹ ciemnoœci. Kapitan dosta³ w udo

przez to, ¿e natknêliœmy siê na niemiecki patrol; kula z³ama³a koœæ udow¹ i nie

móg³ chodziæ. W³aœnie dlatego musieliœmy go tam zostawiæ. Ale z nim jest ca³-

kiem dobrze, sir, i jak tylko bêd¹ mogli, to go przerzuc¹. – Siêgn¹³ do górnej

kieszeni, wyj¹³ kopertê i wrêczy³ j¹ sir George’owi. – Da³ mi ten list. To dla pani.

Sir George wzi¹³ list lew¹ rêk¹, a praw¹ uœcisn¹³ serdecznie d³oñ m³odego

cz³owieka.

– Mój drogi Willie – powiedzia³. – Trudno mi wyraziæ, jak siê cieszê, ¿e ciê

znów widzê i ¿e reszta za³ogi „Sally B” jest ca³a i zdrowa. Uczcimy to, kiedy

wróci kapitan Hardin, a tymczasem wypijmy wasze zdrowie t¹ whisky, któr¹ do-

sta³em od waszego Cz³owieka z ¯elaza. Proszê za mn¹, bardzo proszê…

Wypili drinka, potem drugiego, a Willie opowiada³ o przygodach za³ogi od

chwili, kiedy „Sally B” wyl¹dowa³a niedaleko holenderskiego wybrze¿a. Kiedy

goœcie poszli, sir George usiad³ ciê¿ko w fotelu. Mija³ ju¿ rausz wywo³any przez

whisky; zast¹pi³a go panika na myœl o tym, co bêdzie, gdy wróci Ed. Sara prêdzej

czy póŸniej musi siê o tym dowiedzieæ. Nie mogê tego przed ni¹ ukryæ, myœla³ sir

George. Tylko co ona zrobi? Zd¹¿y³a siê ju¿ pogodziæ ze œmierci¹ Eda i powró-

ci栖 jeœli nie dusz¹, to przynajmniej cia³em – do Gilesa. Ed nie mia³ pojêcia, co

siê wydarzy³o podczas jego nieobecnoœci. Na pewno martwi³ siê, jak Sara reaguje

na brak wieœci od niego i dlatego do niej napisa³.

Sir George spojrza³ na list le¿¹cy na bocznym stoliku. Tania koperta w mar-

nym gatunku; z pewnoœci¹ najlepsza, jak¹ uda³o mu siê zdobyæ. Nie by³o na niej

imienia ani nazwiska. Ed post¹pi³ przezornie, pomyœla³ sir George z podziwem.

W obecnoœci Eda zawsze odnosi³ wra¿enie, ¿e ka¿dym jego posuniêciem, ka¿-

dym czynem kieruje ch³odna inteligencja, chocia¿ jego uczucia by³y ca³kowicie

i bez reszty skupione na Sarze. Sir George nie w¹tpi³ ani przez moment, ¿e Ed

kocha j¹ naprawdê g³êboko, mimo rozs¹dnego opanowania, jakie wykazywa³

w dzia³aniu. Dowodem by³ choæby ten list. ¯adnego imienia czy nazwiska na ko-

percie i prawdopodobnie równie¿ w œrodku. Gdyby Williego z³apano, a list zna-

leziono, Sara nie zosta³aby w ogóle w tê sprawê zamieszana; by³by to po prostu

list do nieznanej kobiety, nic wiêcej. Wszystko dlatego, ¿e Sara by³a tak¿e ¿on¹

Gilesa. Przez minione trzy miesi¹ce gra³a tê rolê perfekcyjnie, chocia¿ w drama-

cie jej ¿ycia zmieni³ siê g³ówny bohater. Nie dorównywa³ poprzednikowi, ale z przy-

czyn od siebie niezale¿nych. Sara, rzecz jasna, wziê³a to pod uwagê i w swojej

background image

88

nowej roli da³a z siebie wszystko. Ci, którzy j¹ ogl¹dali, orzekli zgodnie, ¿e jest

wspania³a. Jeden sir George wiedzia³, ¿e w grê wchodzi wy³¹cznie technika ak-

torska, ¿e brak tu autentycznego uczucia, które potrafi³ wywo³aæ jedynie Ed. A te-

raz mia³ powróciæ. Kto wiêc zagra g³ówn¹ rolê mêsk¹ u boku Sary?

Ed wraca. Jaki¿ jest wiêc sens poœwiêcenia, na które zdobywa³a siê Sara?

Powrót Eda do ¿ycia oznacza³ dla Sary zmartwychwstanie. Ale jak bêdzie teraz

mog³a poœwiêcaæ odzyskane ¿ycie ratowaniu Gilesa? Czy gdyby go opuœci³a po-

trafi³aby ¿yæ w zgodzie z w³asnym sumieniem? Nie po tym, co spotka³o jej mê¿a.

Giles taki, jaki by³ niegdyœ – ca³y, zdrowy, wytrzyma³by ka¿dy wymierzony przez

ni¹ cios. Giles, który cudem unikn¹³ spalenia ¿ywcem, bezradny, chory, nieszczê-

œliwy cz³owiek – na pewno by tego nie zniós³. Sir George widzia³ tylko jedno

wyjœcie: Ed bêdzie musia³ siê wycofaæ. I to Sara obwieœci mu ten wyrok. Zrobi to

na pewno, nawet wbrew swojej woli. Dawna Sara nigdy nie mia³aby doœæ si³y. Ta

nowa zdobêdzie siê na to.

I zdoby³a. Kiedy sir George powiedzia³ jej o Edzie, rozjaœni³ j¹ na mgnienie

oka p³omieñ czystej radoœci, strzeli³ wielkim, jasnym ogniem, po czym zgas³. Sir

George cierpia³, patrz¹c na ni¹. A potem niemal na jego oczach powziê³a nieod-

wracaln¹ decyzjê. Czu³ niemal jej udrêkê, której nie potrafi³a ukryæ. Pociemnia³e

oczy p³onê³y w bia³ej jak papier twarzy. Od tego czasu znik³a gdzieœ jej lodowata

obojêtnoœæ. Sta³a siê napiêta, stale poirytowana, ¿y³a nerwami. Starszy pan obser-

wowa³, jak zbiera powoli si³y, ¿eby zrobiæ to, co musi: powiedzieæ Edowi. Uzmy-

s³owi³ sobie, ¿e sam czeka z zapartym tchem i z trwog¹ na pojawienie siê Eda.

Sara, która jeszcze niedawno siadywa³a godzinami bez ruchu, patrz¹c w prze-

strzeñ, teraz by³a niespokojna, rozdra¿niona, podminowana. Wydawa³o siê, ¿e

nieustannie czegoœ nas³uchuje. Na dzwonek telefonu reagowa³a gwa³townym

wzdrygniêciem, a codzienn¹ porann¹ porcjê listów przegl¹da³a po prostu z lê-

kiem. Kiedy wyje¿d¿ali do East Grinstead, nie przychodzi³a nigdy do salonu po

kolacji. Sz³a od razu do swojego pokoju i sir George wiedzia³, ¿e siedzi przy

oknie patrz¹c i czekaj¹c.

Nocami p³aka³a. Nigdy przedtem sir George nie s³ysza³ tak gorzkiego szlo-

chu. Wydawa³o siê, ¿e ten p³acz rozdziera j¹ na strzêpy. Zbiera³a si³y, by zdobyæ

siê na pope³nienie emocjonalnego samobójstwa, a jemu, który na to patrzy³, krwa-

wi³o serce. By³ szczêœliwy ze wzglêdu na swojego syna, ale ogromnie przygnê-

biony ze wzglêdu na ni¹. Nie mówi³a mu nawet, co zamierza zrobiæ. Nie by³o

takiej potrzeby. W tych dniach pomiêdzy sir George’em a jego synow¹ istnia³o

nieme porozumienie. Od czasu, gdy nadesz³a wiadomoœæ o Edzie, potrafili komu-

nikowaæ siê spojrzeniem i gestem. Byli sobie bli¿si ni¿ dawniej. Zawsze odnosili

siê do siebie z sympati¹, ale teraz sir George kocha³ Sarê mocniej ni¿ kiedykol-

wiek. ¯ywi³ do niej g³êbok¹ wdziêcznoœæ, niejako w imieniu syna, ale tak¿e w swo-

im w³asnym. Jednak by³o mu jej bardzo ¿al. Wiedzia³, ¿e w szpitalu wszyscy maj¹

j¹ za wzorow¹ ¿onê, dok³adnie tak¹, jak¹ byæ powinna; a choæ nikt nie zna³ przy-

czyn, dla których to robi³a, sir George by³ z niej bardzo dumny i stara³ siê jej

background image

89

pomóc, na ile móg³. Wiedzia³, czego wyrzek³a siê dla Gilesa. Ed Hardin nie by³

mê¿czyzn¹, z jakiego kobieta ³atwo rezygnuje, a Giles Luttrell nawet przed wy-

padkiem nie stanowi³ dla niego ¿adnej konkurencji. Sara nigdy nie by³a taka szczê-

œliwa, tak pe³na ¿ycia, tak kobieca jak od chwili, kiedy spotka³a i pokocha³a Eda.

Teraz gotowa by³a wyrzec siê tego dla kalekiego, mœciwego cz³owieka, którym

trzeba siê bêdzie opiekowaæ jak dzieckiem do koñca ¿ycia. Przepe³nia³o to sir

George’a podziwem, uwielbieniem i œciskaj¹cym za gard³o wzruszeniem. Pragn¹³

zrobiæ coœ, ¿eby pomóc Sarze w tym ciê¿kim okresie, ale nawet nie próbowa³ jej

tego proponowaæ. Musia³a przejœæ przez to sama. Nieobcy mu by³ sposób rozu-

mowania Sary: jeœli coœ musi byæ zrobione, po prostu siê to robi; nie ma wyboru.

Skoro raz powziê³a decyzjê, wype³ni swoj¹ powinnoœæ, obojêtne ile j¹ to bêdzie

kosztowa³o. Problem polega³ na tym, ¿e aby tego dokonaæ, zmobilizowa³a wszystkie

swoje si³y. Sir George modli³ siê, ¿eby Ed wróci³, nim ona siê za³amie.

Wrzesieñ mia³ siê ku koñcowi, kiedy Ed wreszcie siê odnalaz³ i pojawi³ w ho-

telu w East Grinstead. Sara le¿a³a ju¿ w ³ó¿ku. Spêdzili ten dzieñ w szpitalu, ale

sir George – który pojedna³ siê z Gilesem, bo nie móg³ znieœæ d³u¿ej takiej zapie-

k³ej wrogoœci w rodzinie – wróci³ do hotelu wczeœniej. Potem pokaza³a siê Sara,

tak wyczerpana, ¿e odmówi³a zjedzenia kolacji i posz³a prosto na górê. W rezul-

tacie sir George zjad³ samotnie, a potem przeszed³ do salonu z ksi¹¿k¹. Szybko

siê zorientowa³, ¿e siedzi patrz¹c w przestrzeñ i rozmyœla, martwi¹c siê sytuacj¹,

w któr¹ – jak siê okaza³o – by³ uwik³any w równej mierze, co syn, synowa oraz

Ed Hardin. Mia³ coraz wiêksze wyrzuty sumienia na temat swojego udzia³u w tej

sprawie. Gdyby wykaza³ swego czasu wiêcej stanowczoœci i sprzeciwi³ siê ostro,

gdyby zasypa³ Sarê wymówkami, zagrozi³ jej lub wywar³ na ni¹ presjê, wytykaj¹c

jej b³¹d, jaki mia³a zamiar pope³niæ, gdyby zrobi³ cokolwiek – to wszystko mo¿e

by siê nigdy nie wydarzy³o. Sara mia³aby na g³owie chorego Gilesa, ale nie mar-

nia³aby w oczach ze zgryzoty; mi³oœæ nie walczy³aby w niej z poczuciem winy, co

doprowadzi³o j¹ do chorobliwego stanu nerwowego niepokoju po³¹czonego z lê-

kiem. Stary cz³owiek pomyœla³ ze wstydem, ¿e nie potrafi³ zapewniæ jej moralnej

podpory. Sir George lubi³, ¿eby ludzie wokó³ niego czuli siê szczêœliwi. Bóg œwiad-

kiem, ¿e szczêœcie nie by³o wcale ³atwe do osi¹gniêcia, a Sara znalaz³a je u boku

Eda. Nigdy w ¿yciu nie widzia³ jej tak szczêœliwej. Dlaczego dopuœci³, by sprawy

zasz³y tak daleko? Dlaczego nie przeszkodzi³ Sarze, zanim zaanga¿owa³a siê tak

g³êboko, tak nieodwo³alnie? Zdecydowa³, ¿e ma za miêkkie serce, ¿e by³ zbyt

uleg³y. Zbyt s³aby, powiedzia³ sobie bez ogródek. Za bardzo lubi³ wygody ¿ycio-

we, wiêc pozwala³, by sprawy sz³y swoim torem. By³ wreszcie za leniwy, zbyt

nieudolny, zbyt… ach, na có¿ siê zda wyliczanie, pomyœla³. Co siê sta³o, to siê nie

odstanie. Samooskar¿enia nic tu nie zmieni¹.

Sir George wstrz¹sn¹³ siê i siêgn¹³ po szklaneczkê whisky. Odstawia³ j¹ w³a-

œnie na stó³, kiedy podszed³ do niego boy hotelowy, by zawiadomiæ, ¿e w recepcji

pyta o niego niejaki kapitan Hardin z Amerykañskich Si³ Powietrznych. Sir George

omal nie upuœci³ szklaneczki. Wielki Bo¿e, pomyœla³. A wiêc sta³o siê. Ed jest tutaj.

background image

90

Ed sta³ przy ladzie recepcji i sir George mia³ okazjê przyjrzeæ mu siê niewi-

dziany. Ed by³ chudszy i bledszy ni¿ dawniej, jakby przez d³ugi czas nie ogl¹da³

s³oñca, twarz mia³ nieruchom¹ i zawziêt¹. Sir George poczu³, ¿e braknie mu od-

wagi. Ed nie by³ g³upcem. Kiedy wróci³ do Little Heddington, musia³ siê dowie-

dzieæ, co spotka³o Gilesa. W koñcu wszyscy o tym wiedzieli. Cokolwiek wyda-

rzy³o siê w rodzinie Luttrellów, stanowi³o po¿ywkê dla plotkarskiego œwiatka Little

Heddington. To z tego powodu sir George b³aga³ Sarê, ¿eby zachowa³a dyskrecjê.

Teraz odetchn¹³ g³êboko i ruszy³ naprzód.

– Ed, drogi ch³opcze.

Ed odwróci³ siê szybko i podszed³ do sir George’a, który zauwa¿y³, ¿e m³ody

oficer lekko kuleje.

– Nie masz pojêcia, jak siê cieszê, ¿e ciê znów widzê. Chyba wiesz, ¿e stra-

ciliœmy ju¿ nadziejê. Myœleliœmy… ale to nieistotne. Jesteœ tutaj, a mnie napraw-

dê trudno wyraziæ, jaka to radoœæ. ChodŸ, wypijemy drinka i opowiesz mi o wszyst-

kim.

Ed nie zareagowa³ na zaproszenie. Sta³ nadal w miejscu.

– Sara… jak siê czuje Sara?

– Teraz œpi. Spêdzi³a ca³y dzieñ w szpitalu. Giles mia³ dziœ nastêpn¹ opera-

cjê. – Sir George zamilk³, po czym podj¹³ spokojnym tonem: – Zapewne wiesz,

co siê przydarzy³o Gilesowi?

– Tak. Powiedzieli mi w bazie. O ile dobrze zrozumia³em, zosta³ bardzo po-

wa¿nie poparzony.

– Prawie œmiertelnie – oœwiadczy³ otwarcie sir George.

– Przykro mi to s³yszeæ.

Nie wiem, czy ci przykro, pomyœla³ sir George i zaraz dorzuci³ zawstydzony:

– Giles zaczyna wracaæ do zdrowia, ale oczywiœcie to bêdzie bardzo d³ugi

proces.

– A Sara? Jak ona siê miewa?

– Niezbyt dobrze – stwierdzi³ sir George krótko. – Ostatnie miesi¹ce by³y

dla niej bardzo ciê¿kie.

Twarz Eda stê¿a³a.

– Myœli pan, ¿e nie zdajê sobie z tego sprawy? – odpar³ gwa³townie.

Sir George cofn¹³ siê o krok.

– Naturalnie, naturalnie – potwierdzi³ szybko.

Popatrzy³ na Eda niepewnie i z trosk¹.

– Wiem o tym – powtórzy³ Ed, tym razem ³agodniej. – W³aœnie dlatego mu-

szê zobaczyæ siê z Sar¹.

Tak, pomyœla³ sir George. Pewnie, ¿e wiesz. Dlaczegó¿ by nie? Nie jesteœ

g³upcem.

– Czeka³a na ciebie – przyzna³ uczciwie. – Ale wola³bym, ¿ebyœ jej teraz nie

budzi³. Jest zmêczona, wyczerpana. Od jakiegoœ czasu znajduje siê w ci¹g³ym

napiêciu i prawdê powiedziawszy, to j¹ ca³kiem wykoñczy³o. Poza tym nie tak

background image

91

dawno temu przechodzi³a zapalenie p³uc. Przemok³a do suchej nitki przy pawilo-

nie… – dostrzeg³ b³ysk w oczach Eda, który zrozumia³ natychmiast – a Giles…

Giles to nie³atwe zajêcie. Okaza³ siê bardzo… oporny. Chyba nie muszê ci tego

bli¿ej wyjaœniaæ.

– Nie potrzeba – zgodzi³ siê Ed, który wiedzia³, o co chodzi.

Sir George zawaha³ siê. Chcia³ wyznaæ wiêcej, ale ba³ siê, ¿e powie nie to, co

nale¿y.

– Rozumiesz, Ed, sprawy siê… skomplikowa³y – zacz¹³ delikatnie. – Sara

myœla³a, ¿e nie ¿yjesz. Wszyscy tak myœleliœmy. Ta wiadomoœæ by³a dla niej wiel-

kim ciosem. Na swój sposób tak¿e umar³a. Po prostu… odesz³a, zamknê³a siê

w sobie, odciê³a od wszystkiego i wszystkich. Bardzo siê o ni¹ martwi³em. Ale

odk¹d Giles… Naprawdê mu siê poœwiêci³a, od kiedy go tu przywieziono. Trud-

no by³oby opowiedzieæ, jaka jest wspania³a. Gdyby nie ona…

– Nie musi pan koñczy栖 odpar³ Ed ciê¿ko; w oczach mia³ smutek.

– Wiem, ¿e Sara chcia³aby ciê zobaczy栖 oznajmi³ sir George szczerze. –

Ale wola³bym, ¿ebyœ jeszcze trochê zaczeka³. Potrzeba jej ka¿dej minuty snu.

– Ja po prostu muszê siê z ni¹ widzie栖 powiedzia³ Ed spokojnie.

By³ nieugiêty, odporny na argumenty.

– Wiêc dobrze. ChodŸ ze mn¹, zaprowadzê ciê na górê.

Sara nie poruszy³a siê, kiedy weszli do jej pokoju. Zas³ony nie by³y zaci¹-

gniête i przez okno wpada³o doœæ œwiat³a, ¿eby mogli dojrzeæ, ¿e le¿y w ³ó¿ku na

plecach, z jedn¹ rêk¹ na brzuchu, a drug¹ odrzucon¹ na poduszkê. Wygl¹da³a na

wyczerpan¹ i spa³a ciê¿kim, nieruchomym snem. Pod oczami mia³a ciemne cie-

nie, a koœci twarzy rysowa³y siê ostro pod skór¹. Sprawia³a wra¿enie kruchej,

bezbronnej, potrzebuj¹cej opieki. Sir George zosta³ przy drzwiach, a Ed podszed³

do ³ó¿ka, ¿eby na ni¹ popatrzeæ. Sta³ ty³em do sir George’a, który nie móg³ wi-

dzieæ jego twarzy, ale trwa³o to tak d³ugo, ¿e starszy pan siê zdenerwowa³. W koñ-

cu podszed³ do ³ó¿ka.

– Myœlê, ¿e powinniœmy ju¿ iœæ – wyszepta³.

W tym momencie dostrzeg³ wyraz oczu Eda i zorientowa³ siê, na co on pa-

trzy. Jego oczy nie by³y utkwione w twarzy Sary, ale w jej lewej rêce, le¿¹cej

bezwolnie na brzuchu. Sir George równie¿ na ni¹ spojrza³ i dozna³ szoku: Sara

w³o¿y³a z powrotem obr¹czkê. Popatrzy³ na Eda i zorientowa³ siê, ¿e on te¿ zro-

zumia³. Sir George po³o¿y³ mu rêkê na ramieniu.

– ChodŸ ju¿ – szepn¹³ bardzo cicho. – Dajmy jej spaæ. Mo¿esz z ni¹ poroz-

mawiaæ jutro.

Ed odwróci³ siê i wyszed³ z pokoju krokiem lunatyka. Sir George zamkn¹³ za

sob¹ cicho drzwi. Zobaczy³, ¿e twarz Eda jest pozbawiona wszelkiego wyrazu,

zastyg³a pod wp³ywem szoku. Patrzy³ na sir George’a pustym spojrzeniem, nie

widz¹c go wcale. Sir George wzi¹³ go za ramiê i zaprowadzi³ obok, do swojego

pokoju. Posadzi³ go na krzeœle, nala³ porcjê whisky z butelki podarowanej mu

kiedyœ przez Eda i w³o¿y³ mu szklaneczkê do rêki.

background image

92

– Proszꠖ powiedzia³. – Wypij to.

Ed spojrza³ na szklankê i wychyli³ jej zawartoœæ jednym haustem. Siedzia³

teraz bez ruchu, zapatrzony w przestrzeñ. Kiedy siê odezwa³, jego g³os by³ równie

pusty jak spojrzenie.

– Straci³em j¹ – stwierdzi³ bez wyrazu. – Wróci³a do Gilesa.

Sir George odchrz¹kn¹³.

– Nie zapominaj o tym, ¿e… – zacz¹³, po czym urwa³ i westchn¹³. – Ona

myœla³a, ¿e nie ¿yjesz – przypomnia³ ³agodnie.

– Nie ¿yjꠖ zgodzi³ siê Ed beznamiêtnym tonem. – W³aœnie mnie zabi³a.

Jego twarz, jego oczy zdawa³y siê mówiæ, ¿e nie wierzy. To po prostu nie

mog³o siê zdarzyæ.

Sir George nala³ mu nastêpnego drinka.

– Powiedzia³em ci, ¿e sprawa jest skomplikowana – zauwa¿y³ z nieszczêœli-

w¹ min¹.

Ed wsta³ raptownie.

– Nie potrzebujê ¿adnych wyjaœnieñ – powiedzia³ szorstkim g³osem. – Wy-

starczy mi to, co wiem.

– Giles jej potrzebuje – odpar³ sir George po prostu.

– A ja j¹ straci³em.

Sir George westchn¹³.

– Có¿ mogê ci poradziæ?

– Nic.

To jedno s³owo by³o ostrze¿eniem.

– Nie chcesz… porozmawiaæ z ni¹ póŸniej?

– Po co?

– Ona na ciebie czeka³a.

– ¯eby mi to powiedzieæ?

– Owszem – zgodzi³ siê sir George. – To i inne rzeczy.

– Nie ma ¿adnych innych rzeczy. Wróci³a do niego.

– Wiêc co mam jej przekazaæ? – spyta³ sir George. Uœwiadomi³ sobie, ¿e

mówi b³agalnym tonem.

– ¯e nie musi mi niczego mówiæ. ¯e wiem wszystko.

– Nic wiêcej?

– Nie ma niczego wiêcej.

Sir George spróbowa³ jeszcze raz.

– Ed, postaraj siê zrozumieæ. Giles jest teraz…

– Wiem, jaki jest teraz Giles – uci¹³ Ed ostro niczym skalpelem.

– W takim razie musisz równie¿ wiedzieæ, jaka jest teraz Sara – zauwa¿y³

nieg³oœno sir George.

W oczach Eda widnia³a przepojona gorycz¹ udrêka.

– Owszem. Na moje nieszczêœcie.

Wyszed³, zanim sir George zdo³a³ go powstrzymaæ i zamkn¹³ drzwi za sob¹.

background image

93

Nazajutrz rano sir George wst¹pi³ do Sary, ¿eby zabraæ j¹ na œniadanie. Sta³a

przy toaletce i szczotkowa³a w³osy. Ich spojrzenia spotka³y siê w lustrze. Rêka

trzymaj¹ca szczotkê znieruchomia³a, zesztywnia³a.

– Wróci³ – powiedzia³a.

– Tak.

Od³o¿y³a szczotkê, jakby zrobi³a siê nagle za ciê¿ka.

– Jak… jak on siê miewa?

– Jest chudszy, trochê utyka. Widzia³ ciê.

Nie odezwa³a siê, wpatrzona w niego p³on¹cymi oczami.

– On ju¿ wie – doda³ sir George. – Zauwa¿y³ twoj¹ obr¹czkê. Powiedzia³…

¿e nie trzeba mu nic mówiæ.

Sara opad³a na taboret przed toaletk¹. Przygl¹da³a siê obr¹czce, obracaj¹c j¹

wokó³ palca. Sir George widzia³, jaka ta obr¹czka jest luŸna.

– Gdzie on jest?

– Nie wiem. Po prostu… poszed³.

– Wróci tu?

Spojrza³a na sir Georga, który wreszcie przyzna³:

– Nie wydaje mi siê.

– Tak… bo i po có¿ mia³by to robiæ? – odpar³a Sara. – Nie ma przecie¿ po

co wracaæ.

Poszli do szpitala i spêdzili dzieñ z Gilesem, który by³ dziœ wyj¹tkowo dokucz-

liwy i ponury. Dogryza³ Sarze mówi¹c, ¿e wygl¹da jak œmieræ i sama powinna le¿eæ

w szpitalu, a nie przychodziæ w odwiedziny. Nie da³ siê w ¿aden sposób rozweseliæ

ani pocieszyæ. Ten dzieñ by³ bardzo ciê¿ki i sir George opuœci³ szpital z ulg¹. Sara

nie odzywa³a siê w drodze powrotnej. Siedzia³a w ciszy, spowita ni¹ jak ca³unem.

W poniedzia³ek rano przy œniadaniu Sara po³o¿y³a przed teœciem list zaadre-

sowany do Eda.

– Dopilnujesz, ¿eby go dosta³? – zapyta³a. – To znaczy, ¿eby go dosta³ do

r¹k w³asnych. Jestem mu winna wyjaœnienie.

– Oczywiœcie – przytakn¹³ sir George.

Obserwowa³ j¹, jak nalewa fili¿ankê kawy. Rêce jej nie dr¿a³y. By³a ca³kowi-

cie spokojna i opanowana. Tylko oczy zdradza³y wewnêtrzn¹ mêkê. Wezbra³a

w nim litoœæ po³¹czona z poczuciem winy.

– Saro…

Podnios³a szybko oczy.

– Nie – powiedzia³a, a po chwili powtórzy³a: – Nie.

Nagle jej rêka trzymaj¹ca fili¿ankê zaczê³a dr¿eæ tak silnie, ¿e musia³a posta-

wiæ naczynie na stole.

background image

94

– Myœlisz, ¿e nie wiem, jak¹ krzywdê mu wyrz¹dzam? – zapyta³a szep-

tem. – Myœlisz, ¿e nie wiem, jak on siê musi czuæ? Tylko co ja mam zrobiæ?

Powiedz mi! Powiedz z czystym sumieniem, co innego mogê zrobiæ?

– Nic – odpar³ po prostu sir George. – Jesteœ tym, kim jesteœ, Saro. I dlatego

nic nie mo¿esz zrobiæ.

Nagle twarz Sary, dot¹d nieruchoma, jakby rozpad³a siê na kawa³ki; wpad-

niête oczy, gor¹ce i suche, wype³ni³y siê ³zami, a usta dr¿a³y jak w febrze.

– Czemu nie zgin¹³ i nie zosta³ wœród zmar³ych? – spyta³a z rozpacz¹, g³o-

sem, w którym czu³o siê cierpienie. – Znios³abym œwiadomoœæ, ¿e nie ¿yje. Ale

dlaczego go skrzywdzi³em? Ju¿ lepiej, ¿eby umar³, ni¿ ¿ebym musia³a go tak ra-

niæ. O Bo¿e, dlaczego on tego do¿y³?

Zerwa³a siê od sto³u tak gwa³townie, ¿e krzes³o runê³o na pod³ogê i ze zdu-

szonym okrzykiem wybieg³a z pokoju.

Sir George dostarczy³ list do bazy, ale nie zasta³ tam Eda. Poinformowano go,

¿e Ed ma wolne. Sir George pojecha³ tam ponownie po tygodniu. Ed nie podlega³

ju¿ bazie w Little Heddington, zosta³ przeniesiony do innej, na wschodzie Anglii.

Sir George zdoby³ nowy adres i tam przes³a³ list. Nie ujrza³ Eda nigdy wiêcej.

Wracaj¹c teraz do Londynu, Ed czu³ siê za kierownic¹ samochodu jak w sa-

molocie. Zupe³nie jak wtedy, kiedy wyruszy³ za sterami „Sally B” w drogê po-

wrotn¹, przemierzaj¹c Niemcy nad autostrad¹; nie wy¿ej ni¿ trzydzieœci metrów

nad ziemi¹, chwilami schodz¹c jeszcze ni¿ej, grza³ g³ównymi szosami jak samo-

chód sportowy, przynaglaj¹c „Sally B” si³¹ woli, ¿eby dolecia³a z nimi do kraju

albo choæby do Kana³u. Gdyby wodowali, pomog³aby im zapewne Brytyjska Po-

wietrzna Pomoc Morska – to jest, oczywiœcie, jeœli zostaliby dostrze¿eni przez

inny samolot, jako ¿e nie mieli radia. W jakiejœ chwili zobaczy³ dwie w¹skie,

wysokie wie¿e koœcielne, które wyros³y przed nimi. Przechyli³ „Sally B”, a ona

przeœliznê³a siê miêdzy nimi na boku, wskazuj¹c czubkiem skrzyd³a w dó³, i kon-

tynuowa³a lot jakby nigdy nic, z za³og¹, która œmia³a siê z radoœci, gwizda³a i krzy-

cza³a, bo pomimo niebezpieczeñstwa wszystko to by³o cudownie radosne, jak

wtedy, kiedy pierwszy raz spróbowa³ surfingu na Hawajach.

Teraz mia³ podobne uczucie. „Sally B” nie zdo³a³a dolecieæ poza wybrze¿e

Holandii, ale dziœ czu³ tak¹ sam¹ bezgraniczn¹ pewnoœæ siebie. Odnalaz³ ten sam

stan upojenia. Co za zwariowany los, pomyœla³. Przydzieli³ ci same blotki dwadzie-

œcia lat temu, za to teraz siedzisz i patrzysz na fula, którego trzymasz w rêku, a jesz-

cze masz asa w rêkawie. Niewa¿ne, ¿e Gilesowi Luttrellowi trafi³ siê sekwens. Ty

masz Sarê. Poker nigdy nie by³ twoj¹ mocn¹ stron¹, ale tym razem dosta³eœ karty,

które ratuj¹ ci ¿ycie. Rozegraj je m¹drze i trzymaj blisko siebie. To nie szachy,

w których jesteœ o tyle lepszy. Gra³eœ ze œmierci¹ i wygra³eœ z t¹ najgroŸniejsz¹ prze-

ciwniczk¹ w grze o swoje cia³o. Ona za to zwyciê¿y³a w tej drugiej rozgrywce –

uœmierci³a w tobie ducha trafiaj¹c tam, gdzie najmocniej boli, najbardziej krwawi.

background image

95

Wróci³ pamiêci¹ do tamtych pierwszych miesiêcy bez Sary, kiedy b³¹dzi³,

potykaj¹c siê, jak cz³owiek w szponach przeraŸliwego bólu; kiedy wszystkie my-

œli wyra¿a³y siê jednym s³owem: „odesz³a”, choæ jeszcze nie móg³ uwierzyæ, ¿e

mu to zrobi³a. Nie po tym wszystkim, co mówi³a, co robi³a, co miêdzy nimi istnia-

³o. A jednak odesz³a. Do tego, co zosta³o z Gilesa Luttrella. A on od tamtego cza-

su b³¹dzi³ w ciemnoœci. Nic nie mog³o mu pomóc. Ani inne kobiety, ani alkohol,

ani gniew, niebezpieczeñstwo czy czas. Nic nie pomog³o; a przecie¿, Bóg œwiad-

kiem, ¿e siê stara³. To po prostu œmieszne, myœla³, ¿eby jedna kobieta potrafi³a

zwi¹zaæ na tak d³ugo jego uczucia. Nadaremnie próbowa³ z innymi. Szed³ przez

ich szeregi jak ogieñ przez suchy las, tylko po to, ¿eby wy³oniæ siê nietkniêtym,

nadal pragn¹c tylko jej jednej, kochaj¹c j¹ jedn¹. Serce dalej mia³ wype³nione po

brzegi gniewnym, pal¹cym ¿alem.

Zdumiewa³o go, ¿e jedna istota ludzka mo¿e sprawiæ tyle bólu drugiej. Zro-

bi³, co w jego mocy, ¿eby spojrzeæ na to ch³odno i analitycznie. Poniós³ sromotn¹

klêskê. Nie by³o ¿adnego wyt³umaczenia. Có¿ za dziecinada, myœla³, ¿eby pozo-

stawaæ tak d³ugo pod wp³ywem jednej kobiety. Œwiat by³ przecie¿ pe³en kobiet.

Wed³ug teorii prawdopodobieñstwa musia³y istnieæ jakieœ inne, zdolne wywo³aæ

tak¹ sam¹ reakcjê. Ale on nigdy na tak¹ nie trafi³, choæ bardzo siê stara³. Nigdy

wiêcej nie napotka³ tej fascynuj¹cej kombinacji po¿¹dania, fantazji i uczucia, które

sk³ada³y siê na Sarê Luttrell. Przypomnia³ sobie, jak na niego patrzy³a, kiedy mówi³

jej, ¿e móg³by umrzeæ z mi³oœci do niej.

– Mê¿czyŸni zawsze umierali, ale nie z mi³oœci – powiedzia³a.

Co ty mo¿esz wiedzieæ, myœla³. W jakimœ momencie by³em naprawdê gotów

to zrobiæ, a teraz jestem taki szczêœliwy, ¿e do tego nie dosz³o. Bo dzisiaj wszyst-

ko zosta³o wynagrodzone. Kto by pomyœla³? Kto na ca³ym bo¿ym œwiecie przy-

puœci³by coœ podobnego?

Sam, durniu, sam powinieneœ by³ siê domyœliæ, powiedzia³ sobie. Zrozumia³-

byœ to niechybnie, gdybyœ by³ w ogóle w stanie myœleæ. Chodzi³o o Sarê, nie

o pierwsz¹ lepsz¹ kobietê. Od pocz¹tku wiedzia³eœ, ¿e ona jest jedna na milion,

jedna na dziesiêæ milionów, ta jedyna przeznaczona dla ciebie. Gdybyœ tylko zdo-

by³ siê na to, ¿eby si¹œæ spokojnie i pomyœle栖 ale ty wtedy potrafi³eœ wy³¹cznie

czuæ. Chryste, co to by³ za ból!

Przeklina³ j¹ i l¿y³, ur¹ga³ jej, ale wystarczy³o, ¿e zobaczy³ kogoœ, kto j¹

przypomina³, a robi³o mu siê s³abo. Wiedzia³, ¿e nic mu to nie pomo¿e. Ka¿da

kobieta, jak¹ mia³ od chwili powrotu, wzmaga³a w nim tylko têsknotê, pra-

gnienie, samotnoœæ. Jego choroba by³a nieuleczalna, zatem nauczy³ siê z ni¹

¿yæ. Prawdê powiedziawszy, by³ w gorszym stanie ni¿ Giles Luttrell. No i oczy-

wiœcie Giles mia³ Sarê, która siê nim zajmowa³a. Dzieli³ z ni¹ ¿ycie, razem

z ni¹ siê starza³ i korzysta³ z bogactwa jej natury, która przy nim rozwija³a siê

i dojrzewa³a. To prawda, ¿e Giles nie mia³ jej mi³oœci; ale có¿ z tego? Istnia³o

tak wiele rozmaitych rodzajów tego uczucia. Sk¹d Ed Hardin mia³ wiedzieæ,

co Sara czu³a lub czego nie czu³a do cz³owieka, z którym ³¹czy³y j¹ wiêzy

background image

96

ma³¿eñskie? Wszystko, co wiesz o mi³oœci, powiedzia³ sobie, to jak sobie po-

radziæ bez niej.

Przyzwyczai³ siê tak dalece do swojej samotnoœci i cierpienia, ¿e nawet przez

chwilê nie pomyœla³ o uczuciach Sary. Wzorem wszystkich samotników, zaprz¹t-

niêty by³ ca³kowicie w³asnymi potrzebami i w³asn¹ strat¹. By³ w stanie myœleæ

wy³¹cznie o tym, co ona mu zrobi³a; nigdy o tym, co zrobi³a sobie samej. Nie zna³

jeszcze wtedy Gilesa Luttrella. Ten cz³owiek by³ dla niego abstrakcj¹, cieniem

bez twarzy, a¿ do tego popo³udnia, kiedy ujrza³ to, co zosta³o z dawnego pilota:

cz³owieka wymodelowanego na nowo, ulepionego z kawa³ków po³¹czonych kat-

gutem, pokrytego przeszczepion¹ skór¹; lœni¹ca twarz jak z wypolerowanej mo-

siê¿nej ko³atki, bezu¿yteczne nogi, cia³o, które nigdy nie jest ca³kowicie wolne od

bólu. W³aœnie to zrobi³a Sara sobie samej.

„Bull” Miller powiedzia³ mu, ¿e Giles Luttrell jest wspania³ym cz³owie-

kiem, ale to raczej Sara by³a wspania³ym cz³owiekiem. Zreszt¹ „Bull” Miller

te¿ tak uwa¿a³, a kiedy rozmawiali o tym w Sajgonie – jego s³owa sta³y siê

przys³owiowym piórkiem przewa¿aj¹cym szalê. Wtedy Ed przesta³ siê wahaæ

i podj¹³ decyzjê, by pojechaæ do Anglii. Zobaczyæ wszystko na w³asne oczy,

oblec abstrakcjê w cia³o. Bo do tej pory to on by³ tym, który goni³ za abstrak-

cj¹. To, co przyj¹³ za prawdy spisane na kamiennych tablicach, okaza³o siê

napisane na kostkach myd³a. Wystarczy³o zanurzyæ siê w g³êbinach pamiêci,

jak to zrobi³ tego popo³udnia, by te prawdy siê rozpuœci³y. Od tej chwili bê-

dzie musia³ zdaæ siê na wyczucie, pójœæ œladem Sary. O tak, pójœæ tam, dok¹d

idzie Sara. Przecie¿ zawsze wierzy³ i czeka³, ¿e to ona zaprowadzi go do Ziemi

Obiecanej. No a co siê dzia³o, kiedy go porzuci³a? Co chwila pakowa³ siê w œle-

py zau³ek. Teraz znów znalaz³ siê na boisku; ale zamiast drugiej rundy szykowa³

siê ca³kiem nowy mecz. Nie spuszczaj oczu z pi³ki, Ed, powiedzia³ sobie. Pa-

miêtaj, trzy pud³a i tracisz kolejkê.

Jedna rzecz by³a w tym wszystkim niew¹tpliwa. Zupe³nie nie doceni³ Gilesa

Luttrella. Myœla³ zawsze, ¿e jeœli Sara podjê³a decyzjê na korzyœæ Gilesa, to kiero-

wa³o ni¹ jej w³asne sumienie nieustannie karmione poczuciem winy, a tak¿e sposób,

w jaki zosta³a wychowana: tradycja fair play i obowi¹zku, starej zasady for dla s³ab-

szej strony. Tymczasem nic z tych rzeczy. Sara i Giles Luttrell byli ludŸmi tego sa-

mego pokroju. To odegra³o wielk¹ rolê wówczas, przed dwudziestu laty. Zapomnia³

o wszystkim, co opowiada³a wtedy tak beztrosko: ¿e wyroœli razem, prowadzili po-

dobne ¿ycie, znali tych samych ludzi, uznawali te same wartoœci, byli sobie bliscy –

tak bliscy, ¿e nawet m³ody, dzielny Ed z Dalekiego Zachodu nie móg³ siê zmieœciæ

miêdzy nimi. W sytuacjach kryzysowych zawsze lepiej trzymaæ siê swoich; w ten

sposób wiadomo, czego siê spodziewaæ. A kiedy ta bliskoœæ zosta³a wystawiona na

próbê, wiêzy wytrzyma³y. Sara tak¿e wytrzyma³a. Zmêczy³o j¹ to, wyczerpa³o, ale

znios³a wszystko – i nadal znosi³a – z powodzeniem. Poœwiêcenie jest równie po-

tê¿nym lekiem jak litowanie siê nad sob¹. Jedno i drugie poprawia samopoczucie,

póki dzia³anie nie zaczyna s³abn¹æ, a wtedy nale¿y za¿yæ now¹ dawkê.

background image

97

Powinieneœ by³ to wiedzieæ, skarci³ siê Ed w duchu. Powinieneœ by³ to rozu-

mieæ o ca³e niebo lepiej. Jej list ci o tym powiedzia³, a znasz ka¿de jego s³owo na

pamiêæ.

List przyszed³ po czterech tygodniach od dnia, w którym widzia³ j¹ ostatni

raz. Szed³ jego œladem i w koñcu dopad³ go w nowej bazie. Czeka³ na niego w dniu,

kiedy wróci³ z trzydziestej misji. Równie dobrze mog³a byæ trzechsetna; nie robi-

³o mu to wielkiej ró¿nicy. Przesta³o mu zale¿eæ; sta³ siê obojêtny wobec w³asnego

losu. I wtedy w³aœnie przyszed³ list. Ed rozpozna³ pismo na kopercie. Wiedzia³,

¿e nale¿y ono do sir George’a, tote¿ otworzy³ list s¹dz¹c, ¿e zawiera przyjazne

pytania o to, jak mu siê wiedzie. Ale wewn¹trz by³a druga koperta zaadresowana

rêk¹ Sary. Poczu³ siê, jakby go ktoœ zdzieli³ po g³owie. Ba³ siê j¹ otworzyæ, do³o-

¿yæ nastêpn¹ porcjê cierpienia zranionej duszy. Wypi³ prawie ca³¹ butelkê whi-

sky, zanim siê na to zdoby³; przedtem po prostu siedzia³ z wlepionymi w kopertê

oczami. Powody, myœla³. Wyjaœnienia. List po¿egnalny od Sary. Taki jak ten do

Gilesa, którego napisanie zajê³o jej d³ugie miesi¹ce. A jednak teraz zwraca³a mu

wolnoœæ po czterech krótkich tygodniach – nawet nieca³ych, jeœli odliczyæ czas na

wêdrówkê listu jego œladem. Ba³ siê, ¿e nie zniesie odpowiedzi na pytanie „dla-

czego”. Whisky zupe³nie na niego nie podzia³a³a; list okaza³ siê lodowatym prysz-

nicem, który przywróci³ go rzeczywistoœci.

W koñcu trzês¹cymi siê rêkami otworzy³ kopertê niemal j¹ rozdzieraj¹c. List

by³ krótki, bez nag³ówka, litery ciê¿kie, grube, jakby wciska³a pióro w papier z ca³ej

si³y, ¿eby opanowaæ dr¿enie rêki. Wtedy po raz pierwszy us³ysza³, poœród w³asne-

go cierpienia echo jej bólu. Przeczyta³ list szybko, ¿eby mieæ to ju¿ za sob¹, nie

wiedzia³ jeszcze, ¿e bêdzie go czyta³ wci¹¿ na nowo, setki razy.

Nie mogê siê z Tob¹ zobaczyæ, Ed. Nie mam na to doœæ si³y. Myœla³am, ¿e

nie ¿yjesz. Potem dowiedzia³am siê, ¿e Giles mo¿e umrzeæ, wiêc zawar³am

uk³ad. Przyrzek³am sobie, ¿e jeœli Giles wy¿yje, ja z nim zostanê. Przyrzek³am

solennie. I Giles bêdzie ¿y³. Nie mogê znów z³amaæ s³owa, Ed. Proszê, spró-

buj zrozumieæ. I spróbuj wybaczyæ. Zawsze Ciê bêdê kocha³a.

Sara

Wyszed³ i upi³ siê do nieprzytomnoœci. Nie trzeŸwia³ przez dwa dni. Omal nie

zosta³ za to zdegradowany, ale mia³ za sob¹ trzydzieœci misji i wszyscy wiedzieli,

¿e rzuci³a go kobieta, wiêc mu siê upiek³o. A on zanurzy³ siê po szyjê w rozczula-

niu siê nad sob¹ i o ma³y w³os siê nie utopi³.

Pos³a³a go do piek³a, ale gdzie ona sama ¿y³a przez ostatnie dwadzieœcia lat?

Uwi¹zana do cz³owieka, z którego prawie nic nie zosta³o, który potrzebowa³ pie-

lêgniarki, a nie ¿ony; którego si³y by³y prawie wyczerpane przez niezliczone ope-

racje. By³a wiêc pielêgniark¹, anio³em opiekuñczym, daj¹c mu opiekê, oparcie

i si³ê, a dostaj¹c w zamian, co? Wdziêcznoœæ? Uznanie? Mi³oœæ? Jeœli nawet, to

duchow¹, nie fizyczn¹. Sara, która poca³owa³a go tego popo³udnia, obchodzi³a

7 – Wspomnienia

background image

98

siê bez seksu od bardzo dawna. Pozna³ to po tym, jaka by³a wyg³odzona. Wróci³

we w³aœciwym czasie. Potrzebowa³a go, a on w koñcu móg³ odnaleŸæ jakiœ cel

w ¿yciu, nadaæ mu jakiœ sens. To by³o doprawdy opatrznoœciowe; trudno o w³a-

œciwsze s³owo. Zrobi, cokolwiek uda mu siê zrobiæ, da, co bêdzie móg³ daæ; a ona

mo¿e siê nim pos³u¿yæ w dowolny sposób. Oprzyj siê o mnie, Saro, myœla³. ZnajdŸ

oparcie we mnie i wykorzystaj je, jak zechcesz. Jestem ci to winien od zawsze.

Bo¿e! A gdyby tak nie przyj¹³ tego stanowiska? Zimno mu siê zrobi³o na sam¹

myœl. Ma³o brakowa³o, by z niego zrezygnowa³; zastanawia³ siê d³ugo nad ewen-

tualnoœci¹ powrotu do Anglii, bo wiedzia³, ¿e jeœli siê na to zdecyduje, nie zdo³a

siê powstrzymaæ, ¿eby nie pojechaæ do niej, by zobaczyæ, jaka jest teraz. W¹t³y

p³omyk nadziei, rozniecony przez „Bulla” Millera, rozpali³ siê jasno, kiedy posta-

wi³ znów stopê na ziemi angielskiej. Przypuszczenie, ¿e Sara mog³aby siê ucie-

szyæ na jego widok, dola³o tylko oliwy do ognia. Tak d³ugo omija³ wszelk¹ spo-

sobnoœæ powrotu, bo ba³ siê otworzyæ tê puszkê Pandory.

Od razu zobaczy³, ¿e Sara wcale siê nie zmieni³a. By³a starsza, to wszystko.

Mia³a inn¹ fryzurê, ju¿ nie krótk¹ i jedwabist¹, jak dawniej. Teraz w³osy siêga³y

do linii brody, a obciêto je tak, ¿e tworzy³y popielatoblond chmurê wokó³ g³owy;

widaæ by³o, ¿e wystarczy przeci¹gn¹æ po nich grzebieniem, ¿eby u³o¿y³y siê i wró-

ci³y na miejsce. Jeœli nawet zdarza³y siê wœród nich srebrne nitki, to nie by³o ich

widaæ. Ubiera³a siê tak¿e inaczej; mia³a na sobie sukienkê do kolan, miêkk¹

i zwiewn¹. Na delikatnej tkaninie kolory przechodzi³y jeden w drugi, tworz¹c wie-

lobarwne plamy. I jej twarz: skóra nadal jêdrna i napiêta, bez ¿adnych zwiotczeñ,

cera jasna i bez skazy, profil o liniach czystych jak antyczna kamea, oczy b³ysz-

cz¹ce po dawnemu, rzêsy gêœciejsze i ciemniejsze ni¿ zapamiêta³. Kolorytem przy-

pomina³a, jak zawsze, najprzedniejsz¹ angielsk¹ porcelanê, a twarz by³a prawie

nietkniêta makija¿em. Podkreœli³a jedynie oczy i usta – te przepiêkne usta o czy-

stym rysunku, tylko pozornie ascetycznym. Wygl¹da³a na to, czym w istocie by³a:

na piêkn¹ kobietê wkraczaj¹c¹ ze spokojem i bez lêku w wiek œredni. Nie próbo-

wa³a walczyæ z metryk¹ ani ukrywaæ swoich czterdziestu czterech lat, bo te¿ wca-

le nie potrzebowa³a tego robiæ. By³o jej we w³asnych latach do twarzy. Pozosta³a,

jak zawsze, prawdziw¹ kobiet¹, choæ wcale nie manifestowa³a swojej kobiecoœci;

pe³n¹ wewnêtrznego ciep³a, maj¹c¹ duszê, wolê i osobowoœæ; kobiet¹ obdarzon¹

indywidualnoœci¹, opanowaniem i samokontrol¹; tak¹, która nie musi uciekaæ siê

do sztuczek czy strategii, poniewa¿ to, co sob¹ reprezentuje, jest wystarczaj¹co

doskona³e.

Ogarnê³o go dawne, niemal bolesne pragnienie, by po ni¹ siêgn¹æ, by zatraciæ

siê znów w tej esencji kobiecoœci. By³a nadal wszystkim, czego poszukiwa³ w ko-

biecie, i czego nigdy nie potrafi³ znaleŸæ w ¿adnej. Wydawa³o mu siê te¿, ¿e z Sa-

r¹ by³o tak samo. Giles Luttrell nie dawa³ jej tego, czego potrzebowa³a. Kiedyœ

odkryli, ¿e s¹ dwiema po³ówkami tej samej duszy, które siê cudem odnalaz³y.

Dziœ Sara zobaczy³a Eda Hardina, zas³u¿onego pu³kownika lotnictwa, zmierzaj¹-

cego prosto w kierunku pierwszej gwiazdki; cz³owieka, na którego dowództwo

background image

99

patrzy³o przychylnym okiem, widz¹c w nim cechy niezbêdne dla genera³a lotnic-

twa. Jeszcze nie wiedzia³a, ¿e ten Ed, którego niegdyœ tak dobrze zna³a, ¿y³ emo-

cjonalnie zamro¿ony, zastyg³y jak mucha w bursztynie, niezdolny wyrwaæ siê z klat-

ki, jak¹ wokó³ siebie zbudowa³, by ochroniæ siê przed nastêpn¹ klêskê uczuciow¹.

Nie wiedzia³a, ¿e cios zadany przez ni¹ uniemo¿liwia³ mu stworzenie sta³ych wiê-

zów z inn¹ kobiet¹. Ed niekiedy przypuszcza³, ¿e jak schizofrenik prze¿ywa dwa

¿ycia – albo raczej jedno ¿ycie i jedn¹ egzystencjê; bra³ sobie kobiety, wykorzy-

stywa³ je, ale nie potrafi³ wyjœæ poza seks. Zreszt¹ wcale tego nie pragn¹³. Nigdy

siê nie anga¿owa³, straci³ zdolnoœæ czucia, delektowania siê kobiet¹, czystej rado-

œci. Po Sarze patrzy³ na œwiat jak przez szklan¹ œcianê, która otacza³a go œciœle

chroni¹c od nastêpnych ran. ¯adna z jego kobiet nie by³a zdolna stopiæ tej œciany,

by stworzyæ z nim prawdziw¹ jednoœæ. Nawet jego ¿ona – która, mia³ nadziejê,

wreszcie go od siebie uwolni – nie sprosta³a tej roli, chocia¿ mia³ tak¹ nadziejê.

Zrobi³ jej tym krzywdê, chocia¿ teraz wysz³a ponownie za m¹¿, a zwi¹zek okaza³

siê szczêœliwy.

Teraz jednak Ed Hardin mia³ byæ zwolniony z wiêzienia; Sara podpisa³a od-

powiedni dokument. Kto, na mi³y Bóg, przypuœci³by coœ podobnego? W ka¿dym

razie Ed nie spodziewa³ siê tego, co zdarzy³o siê po po³udniu. Do tej pory sam nie

bardzo móg³ w to uwierzyæ. Musia³ siê w tym kryæ jakiœ haczyk, jak w sprytnie

zredagowanej umowie notka petitem na samym dole: „Rzeczonemu pu³kowniko-

wi Si³ Powietrznych Stanów Zjednoczonych, Edwardowi Jamesowi Hardinowi,

przyznaje siê niniejszym Nowe ¯ycie…”

Edward James Hardin. Uœmiechn¹³ siê do siebie. Tak tytu³owa³a go Sara,

kiedy chcia³a sobie z niego zakpiæ. Zawsze jednak lubi³a jego imiona – imiona

angielskich królów. Nazwa³a swojego syna James Luttrell. Ciekawe, dlaczego to

zrobi³a. Z jego powodu? Nadanie dziecku imienia Edward by³oby chyba jednak

przesad¹. Jeœli rzeczywiœcie zrobi³a tak ze wzglêdu na niego… Gdyby to by³ mój

syn, pomyœla³… W tym momencie nagle go olœni³o. James Luttrell mia³ dwadzie-

œcia jeden lat. Urodzony w tysi¹c dziewiêædziesi¹t czterdziestym pi¹tym roku.

Wcisn¹³ ostro hamulec i samochód zatrzyma³ siê z przeraŸliwym piskiem opon.

Chryste Panie! pomyœla³. Urodzony w czterdziestym pi¹tym. Musia³o tak byæ. Po

prostu nie mog³o byæ inaczej. Ty idioto, pomyœla³ ze œciœniêtym sercem, przecie¿

dlatego nazwa³a go James. Bo to twój syn!

Samochody jad¹ce za nim tr¹bi³y niecierpliwie. Zjecha³ na bok, zgasi³ silnik

i siedzia³ bez ruchu. Pomyœl, nakaza³ sobie. Pomyœl. Giles Luttrell rozbi³ siê nie-

d³ugo po tobie. To by³ lipiec czterdziestego czwartego roku. Potem tygodniami

lawirowa³ miêdzy ¿yciem a œmierci¹. Miesi¹cami by³ ciê¿ko chory. Latami prze-

bywa³ w szpitalu. W ¿aden sposób… po prostu w ¿aden sposób nie mo¿e byæ

ojcem Jamesa Luttrella. Ch³opak jest twój, ty zakuta pa³o. Ty zidiocia³y pó³g³ów-

ku. On jest twój! Patrzy³ przed siebie niewidz¹cym wzrokiem i s³ysza³ znów g³os

Gilesa Luttrella, który przy kolacji powiedzia³ zupe³nie naturalnym tonem:

– Tak uwa¿a nasz syn, James.

background image

100

O czym to oni wtedy mówili? Ale¿ tak, o Beatlesach. O m³odszym pokoleniu;

o d³ugich w³osach, muzyce pop i zarzucaniu starych obyczajów. Wreszcie o tym, ¿e

m³ode pokolenie jest o tyle bardziej szczere i wyzwolone od poprzedniego.

– Tak uwa¿a nasz syn, James – oœwiadczy³ Giles Luttrell.

A on stwierdzi³ uprzejmie:

– Nie wiedzia³em, ¿e macie pañstwo syna.

Na co Giles Luttrell odpar³ swobodnie i z uœmiechem:

– Ma dwadzieœcia jeden lat i jest teraz w moim dawnym college’u. I podob-

nie jak reszta tego pokolenia zamierza zmieniæ œwiat.

Mój œwiat, pomyœla³ Ed. Bo¿e mi³osierny! Mój œwiat tak¿e! I co teraz bê-

dzie? A potem z bólem ostrym jak cios no¿em doda³ w myœli: Dlaczego mi nie

powiedzia³aœ, Saro? Dlaczego? Ach, Saro, jak mog³aœ zrobiæ mi coœ takiego? W tej

chwili przypomnia³ sobie jej s³owa, kiedy zwróci³a siê do niego:

– Musimy porozmawiaæ, Ed. S¹ pewne sprawy…

To by³o wszystko, co powiedzia³a, a on przypuszcza³, ¿e chodzi o nastêpne

wyjaœnienia ró¿nych „po co” i „dlaczego” sprzed dwudziestu lat. Zreszt¹ w pew-

nym sensie o to w³aœnie chodzi³o. Czy ona mia³a tê sprawê na myœli? Mia³ nadzie-

jê. A to spojrzenie, jakim go obrzuci³a mówi¹c, ¿e siê z nim skontaktuje… Nic

dziwnego, ¿e by³a taka powa¿na, taka skupiona. Rzeczywiœcie mia³a mu wiele

rzeczy do powiedzenia. Na przyk³ad, ¿e jej syn jest jego synem. Na mi³oœæ Bosk¹,

warkn¹³ do siebie, to jest równie jasne, jak s³oñce na niebie. Jest twój, bez w¹tpie-

nia. Niczyj inny. A ona nie powiedzia³a s³owa. Przez ca³e popo³udnie nie powie-

dzia³a ani jednego s³owa.

Dlaczego? Dlaczego Giles Luttrell wrzuci³ Jamesa jak bombê z zapalnikiem

czasowym w sam œrodek rozmowy, robi¹c to z równ¹ nonszalancj¹, z jak¹ pos³o-

dzi³ sobie kawê? Nasz syn, powiedzia³. Nie: mój syn. Nasz syn. Czy musisz szu-

kaæ nastêpnych dowodów? – zapyta³ siebie Ed. Ale mo¿esz siê zabawiæ w prze-

œledzenie ca³ej sprawy, jeœli chcesz. Ostatni raz kocha³eœ siê z Sar¹ trzeciego

czerwca czterdziestego czwartego roku. Je¿eli poczê³a w³aœnie wtedy, James Lut-

trell powinien siê by³ urodziæ w marcu czterdziestego pi¹tego. Dwadzieœcia jeden

lat. Wszystko pasowa³o. Dlaczego w takim razie nie napisa³a mu nic w tamtym

liœcie? Przecie¿ musia³a byæ ju¿ w ci¹¿y. Zamkn¹³ oczy i zobaczy³ Sarê le¿¹c¹ na

³ó¿ku w pokoju hotelowym w East Grinstead, z rêk¹ na brzuchu, na ko³drze

w kwiatki. Pamiêta³, ¿e by³y ¿ó³te i zielone. Wtedy widzia³ tylko tê rêkê z obr¹cz-

k¹ na palcu i przepe³nia³a go straszliwa pewnoœæ, ¿e sta³o siê to, czego siê zawsze

obawia³. Czy ona wiedzia³a, ¿e pod t¹ rêk¹ le¿y jej syn? Ale dlaczego sir George

nic mu nie powiedzia³? Mo¿e on tak¿e nie mia³ o tym pojêcia? Czy te¿ nie chcieli,

¿eby Ed siê dowiedzia³? Mo¿e pragnêli dziedzica dla Luttrell Park ze wzglêdu na

to, co spotka³o Gilesa Luttrella?

Bo¿e drogi, naprawdê muszê siê nad tym zastanowiæ, powiedzia³ sobie. Ale

zanim to zrobiê, powinienem zyskaæ pewnoœæ. Istnieje jeden niezawodny sposób,

¿eby siê przekonaæ. Zapali³ silnik i ruszy³. Wyjecha³ na drogê i pogna³ z maksy-

background image

101

maln¹ szybkoœci¹, bo spieszno mu by³o wróciæ i potwierdziæ swoje podejrzenia.

Jedna czêœæ jego mózgu przesy³a³a skomputeryzowane instrukcje do r¹k na kie-

rownicy i stóp na peda³ach; druga bada³a i analizowa³a to, co w³aœnie odkry³, szu-

kaj¹c potwierdzenia albo b³êdów w rozumowanie. Dotar³ do ambasady, nacisn¹³

nocny dzwonek, uda³ siê prosto do biura informacji i zdj¹³ z pó³ki herbarz De-

brett. Otworzy³ go na literze L i odnalaz³ ¿¹dan¹ informacjê: „Giles Luttrell, 9.

baronet, urodzony w 1918, poœlubi³ Sarê Emily Jane, jedyn¹ córkê 14. hrabiego

of Brancepeth; jeden syn, James Giles, urodzony 2 marca 1945”. Usiad³ na krze-

œle; otwarta ksi¹¿ka le¿a³a przed nim na biurku. I co teraz? – pomyœla³. Jakie bê-

dzie moje nastêpne posuniêcie? Mam j¹ skonfrontowaæ z faktami czy poczekaæ

i zobaczyæ, co zrobi? Przecie¿ z pewnoœci¹ zamierza mi powiedzieæ. Musi. Nie

mo¿e milczeæ. Sara wiedzia³a, jakimi drogami chodz¹ jego myœli; zdawa³a sobie

sprawê, ¿e przebiegnie pamiêci¹ wydarzenia tego dnia, przeanalizuje wszystko

i dojdzie do w³asnych wniosków.

Jednak to Giles Luttrell wymieni³ imiê Jamesa. Ed nie potrafi³ tego zrozu-

mieæ. Dlaczego? Dlaczego w³aœnie Giles? Czy by³o to umyœlne, czy te¿ bezwied-

ne? Nagle Ed nabra³ pewnoœci. On wie, pomyœla³. Wiedzia³ od pocz¹tku. Siedzia³

sobie, rozmawia³ ze mn¹ tak mi³o… i wiedzia³. To by³o zamierzone. Brawo! –

pomyœla³. Jeœli chodzi o Gilesa Luttrella, powrót na pierwsze pole. Ca³a sprawa

jest o wiele bardziej skomplikowana, ni¿ przypuszcza³eœ. Od tej chwili trzeba

bêdzie poruszaæ siê z wielk¹ ostro¿noœci¹. Za tym kryje siê znacznie wiêcej, ni¿

wydawa³oby siê na oko, nawet na wprawne oko. Ale dlaczego? – pomyœla³ zno-

wu. Dlaczego Giles to zrobi³? I dlaczego Sara nie podjê³a tematu? Bo nie ode-

zwa³a siê ani s³owem.

Mo¿e James Luttrell nie przypomina³ w najmniejszym stopniu swojego praw-

dziwego ojca; mo¿e wygl¹da³ jak jego domniemany ojciec albo by³ drugim wcie-

leniem Sary: blondynem z jasnymi oczami. Choæ to by³o raczej w¹tpliwe; zwykle

dominowa³ ciemny gen. Szanse na to, ¿e ciemnow³osy mê¿czyzna i jasnow³osa

kobieta bêd¹ mieli jasnow³osego syna, by³y naprawdê niewielkie. No wiêc jak on

w koñcu wygl¹da³? Przywo³a³ przed oczy obraz salonu w Luttrell Park. Nie wi-

dzia³ tam ¿adnej fotografii m³odego cz³owieka. W salonie wisia³o nadal zdjêcie

Sary w uroczystej kreacji, w której by³a prezentowana na dworze królewskim,

oraz, oczywiœcie, portret Gilesa, przykro kontrastuj¹cy z jego obecnym wygl¹-

dem. Ed kojarzy³ go sobie z typem groteskowego angielskiego jegomoœcia z przed-

stawienia kukie³kowego; ta sama nieruchoma b³yszcz¹ca twarz, haczykowaty nos

i wytrzeszczone oczy. Trudno by³oby wytropiæ jakiekolwiek podobieñstwo miê-

dzy nim a jego synem, poniewa¿ twarz Gilesa zosta³a uformowana ludzkimi rêka-

mi. Ale jak móg³ wygl¹daæ James? Ed uœwiadomi³ sobie, ¿e za wszelk¹ cenê chce

siê tego dowiedzieæ. Czy jest podobny do Sary? Czy te¿ przypomina jego same-

go? Przez moment igra³ z myœl¹ powrócenia do nich i natychmiastowej konfronta-

cji, ale w koñcu uœmiechn¹³ siê do siebie. W Luttrell Park wybi³a pó³noc, czyli strze-

lamy do nieproszonych goœci. Po chwili uœmiech przeszed³ w g³oœny œmiech i Ed

background image

102

zaœmiewa³ siê przez jakiœ czas. Bo¿e drogi, pomyœla³, zachowujê siê jak dumny

ojciec… dwadzieœcia jeden lat po ca³ym zajœciu. On musi byæ mój. Nie mo¿e byæ

inaczej. Zbyt dok³adnie siê wszystko zgadza. Do diab³a, pomyœla³ jeszcze sfrustro-

wany, ¿ebym tylko wiedzia³, jak on wygl¹da! Nasz syn, powiedzia³ Giles Luttrell.

Nie: mój syn. Dlaczego Sara siê nie odezwa³a?

Tylko w jaki sposób, na mi³oœæ Bosk¹, mo¿na komuœ obwieœciæ tego rodzaju

nowinê? Czemu tego nie zrobi³aœ, Saro? Nic o nim nie wiem. Nie wiem, jaki jest

i jak wygl¹da. Czy jest przystojny? M¹dry? A mo¿e têpy? Wysoki czy niski, ciem-

now³osy czy blondyn? Czy ma po tobie gracjê i wdziêk, a po mnie koloryt? Musi

byæ typowym Anglikiem; w koñcu tak zosta³ wychowany. Bez w¹tpienia mówi

jak Sara, dzia³a jak Sara, myœli jak Sara. Zd¹¿yli go umieœciæ w dawnym colle-

ge’u Gilesa. A powinien byæ w moim, pomyœla³ z uk³uciem bólu. I co takiego kom-

binuje Giles Luttrell? Co tu jest grane? Po co ta ca³a dobrotliwoœæ, zainteresowa-

nie i radoœæ ze spotkania z Edem po tak d³ugim czasie? Z powodu Jamesa? Z racji

tego, co Sara i jej m¹¿ wyrz¹dzili Edowi? „Ale¿ ja pana znam”, powiedzia³ Giles

Luttrell. Trudno siê dziwi栖 mia³ przed sob¹ ojca swojego syna. I jeszcze zapro-

si³ go na nastêpn¹ wizytê! „By³oby nam ogromnie przyjemnie goœciæ pana przez

weekend, Ed – oœwiadczy³. – Kiedy pan siê ju¿ roztasuje, Sara zatelefonuje do

pana…” Bo¿e drogi, pomyœla³ znów Ed, coœ bardzo dziwnego dzieje siê w tym

Luttrell Park. Ale co? I dlaczego? Pytania, pytania, pytania. Sara musia³a mieæ

wtedy piekielnie wa¿ny powód, powiedzia³ sobie. Na przyk³ad jaki? Przypuœæmy,

¿e nie wiedzia³a, gdzie jesteœ.

Nic z tego. Mog³a siê dowiedzieæ bez wiêkszego trudu. By³y ró¿ne sposoby

i mo¿liwoœci, a jej rodzina mia³a pewne wp³ywy i mo¿liwoœci dzia³ania – tylko

mo¿e wola³a utrzymaæ ca³¹ rzecz w tajemnicy? A jeœli ona ba³a siê, ¿e zechcesz

zabraæ dziecko? Ale dok¹d i dlaczego? Nie, to mo¿esz skreœliæ. Nie mog³a mieæ

wiêcej dzieci? W¹tpliwe. Fakt, ¿e urodzi³a jedynie Jamesa, spowodowany by³

tym, co Ed zrozumia³ tego popo³udnia: Giles Luttrell nie by³ zdolny do sp³odze-

nia dziecka. Wiêc wreszcie mo¿e Sara nie chcia³a, ¿eby Ed czu³ siê odpowie-

dzialny? Do licha, przecie¿ zawsze by³ cz³owiekiem odpowiedzialnym i ona

musia³a wiedzieæ a¿ za dobrze, ¿e nie tylko wzi¹³by na siebie taki obowi¹zek,

ale ¿e zrobi³by to z radoœci¹. Wiedzia³a, ¿e chcia³, ¿eby mu urodzi³a dzieci.

Mówili o tym wiele razy.

A mo¿e ba³a mu siê o tym powiedzieæ? Ale dlaczego? To by³o po prostu œmiesz-

ne. Bo te¿ z jakiego powodu mia³aby siê baæ? Czy dlatego, ¿e kr¹¿ek daj¹cy prawie

sto procent gwarancji nie uchroni³ jej od zajœcia w ci¹¿ê? Sk¹d¿e znowu.

A jeœli z dzieckiem by³o coœ nie w porz¹dku? G³upi pomys³. Przecie¿ studio-

wa³ w Oxfordzie, prawda? Zreszt¹ to nie mia³o przecie¿ najmniejszego znaczenia.

Nie, ¿aden z powodów nie by³ sensowny. Z wyj¹tkiem jednego. Tego, ¿e po

prostu nie chcia³a, ¿eby wiedzia³. Dlaczego? Poniewa¿ to da³oby mu pewne pra-

wa, oto dlaczego; wgl¹d w jej ¿ycie, dostêp do niej przez syna. Tak, to by³o lo-

giczne. Zw³aszcza, jeœli wzi¹æ pod uwagê, w jaki sposób zosta³ powiadomiony

background image

103

o istnieniu Jamesa. Dlaczego Giles Luttrell zaakceptowa³ dziecko tak chêtnie? Bo

wygl¹da³o na to, ¿e tak by³o. Ze wzglêdu na tytu³ baroneta? Dlatego, ¿e sam nie

by³ zdolny zapewniæ dziedzica Luttrell Park? Jednak w tej sytuacji on, Ed, nie

móg³ roœciæ w oczach prawa ¿adnych pretensji. A Ed nie lubi³ siê czuæ bezradny.

Na mi³y Bóg, dlaczego mi nie powiedzia³aœ, Saro? – myœla³ z rozgoryczeniem.

Nie zostawi³aœ mi niczego, ¿adnych praw. Trudno porzuciæ czy opuœciæ coœ, o czym

siê nie wiedzia³o. Jeœli nie zna³ w³asnego syna, nie by³a to jego wina. Ale poznam

go, powiedzia³ sobie. To jest pewne. Jaki on by³? Mêska wersja Sary, typ cz³owie-

ka, który ruszy góry, ¿eby zdobyæ kamienie na nasyp kolejowy? Mam wielk¹ na-

dziejê, ¿e taki siê oka¿e, pomyœla³. Sara musia³a go wychowaæ na swoj¹ mod³ê;

nie „robiê to, co chcê”, ale „robiê to, co muszê”. Lepiej uwa¿aj, Ed. Ona gotowa

jest zrobiæ ci to jeszcze raz, jeœli bêdzie musia³a. Ale o ile j¹ znasz, powie ci

o wszystkim. Pozostaje ci tylko cierpliwie czekaæ. Tak, tego mo¿esz byæ zupe³nie

pewien. Chyba dzisiejszy dzieñ czegoœ ciê nauczy³?

Siedzia³ nadal, pogr¹¿ony w myœlach, kiedy pojawi³ siê stra¿nik, ¿eby spraw-

dziæ, co oznacza pal¹ce siê œwiat³o.

– Pu³kownik Hardin? Przepraszam, nie wiedzia³em, ¿e to pan.

– Musia³em coœ sprawdziæ. Ale ju¿ znalaz³em. W³aœnie wychodzê.

To nieprawda, pomyœla³, schodz¹c ze schodów i kieruj¹c siê w stronê samo-

chodu. Ja w³aœnie wchodzꠖ nareszcie. Zadzwoñ do mnie, Saro. Napisz. Przeœlij

mi sygna³y dymne, byleœ tylko da³a znaæ. I zrób to jak nale¿y, tak jak zawsze

robi³aœ wszystko.

7

T

elefon zadzwoni³ w poniedzia³ek, póŸnym rankiem. Telefonowa³a Sara.

– Ed?

– Sara – powiedzia³ tylko, uœwiadamiaj¹c sobie, ¿e wstrzymuje oddech.

– Przyjecha³am na jeden dzieñ do Londynu. Mo¿e zaprosisz mnie na lunch?

– Kiedy i gdzie?

– O pierwszej. Przy pomniku Roosevelta. Dla rozpoznania bêdê trzyma³a

bia³¹ flagê.

Od³o¿y³a s³uchawkê.

Kiedy tylko wszed³ do parku, zobaczy³ j¹ siedz¹c¹ na ³awce tu¿ za pomni-

kiem amerykañskiego prezydenta. By³a szalenie wytworna w sukience z jakiegoœ

miêkkiego, jedwabistego materia³u, o szlachetnie prostym fasonie, w stonowanym

szaroniebieskim kolorze. Na g³owie mia³a obcis³y turban, który ukrywa³ jej w³o-

sy, ale wydobywa³ czystoœæ klasycznego profilu. Do tego per³owe kolczyki i poje-

dynczy, d³ugi sznur pere³ na szyi. Wygl¹da³a, jakby w³aœnie zesz³a z ok³adki „Vo-

background image

104

gue”. Lœni¹ca, luksusowa, wykoñczona w ka¿dym szczególe. Jeszcze nigdy nie

widzia³ jej w tak osza³amiaj¹cej wersji. Sara, któr¹ przechowywa³ w pamiêci jak

relikwiê, pozosta³a dwudziestotrzylatk¹ w mundurze lub w spódnicy i swetrze…

albo ca³kiem bez ubrania. Teraz patrzy³ na kobietê nieskoñczenie bardziej do-

œwiadczon¹ i œwiatow¹. Nie dotyka³a plecami oparcia ³awki, a kostki nóg skrzy-

¿owa³a, eksponuj¹c d³ugie rasowe nogi w przezroczystych nylonach. Siedzia³a

z rêkami na torebce, która le¿a³a jej na kolanach i bi³a od niej pewnoœæ siebie.

Teraz szykuje siê, ¿eby mi wszystko wyznaæ, pomyœla³ Ed. I có¿ ona mi po-

wie? Co sobie myœli? ¯e bêdê j¹ oskar¿a³? W koñcu trzeba dwojga, ¿eby popaœæ

w takie tarapaty. Popatrz, co ci przynios³a sobota. No tak, ale to by³o zupe³nie

inne spotkanie, a poza tym ta dama wcale siê nie boi. Spokojnie, Ed, udzieli³

sobie porady. Nie wyci¹gaj pochopnych wniosków, choæby siê o to prosi³y. Mo-

g³yby siê okazaæ bardzo dalekie od prawdy. Lepiej mieæ otwart¹ g³owê. No, ale

o to nietrudno; sobotnia bomba zrobi³a w niej dziurê.

Sara patrzy³a, jak siê do niej zbli¿a. Nie widzia³a go nigdy w b³êkitnym mun-

durze Si³ Powietrznych Stanów Zjednoczonych, a wygl¹da³ w nim fantastycznie.

Jaki¿ to piêkny mê¿czyzna, pomyœla³a bezstronnie. Jaki przystojny. Jak wspaniale

zbudowany. To by³ Ed, a zarazem nie Ed. Sta³ siê cz³owiekiem, którego przed laty

dostrzeg³a kilkakrotnie na mgnienie oka, kiedy ¿¹da³ odpowiedzi – i biada, jeœli

udzieli³o siê nie tych co trzeba. Twardsza, bardziej stanowcza i zahartowana wer-

sja jej m³odego kapitana w oliwkowym mundurze i skórzanej lotniczej kurtce,

którego radoœæ ¿ycia ukrywa³a wolê i nieugiête d¹¿enie do celu, ju¿ wówczas

bezwzglêdne. Radoœæ ¿ycia nie zniknê³a, ale przetar³a siê mocno; przeœwieca³

przez ni¹ teraz bezwzglêdny b³ysk ¿elaza. Nie w¹tpi³a ani przez moment, ¿e kiedy

Ed starannie rozwa¿y jej racje, nie znajdzie w nich ¿adnych braków. Po sobocie

zyska³a ca³kowit¹ pewnoœæ, ¿e relacja, któr¹ zamierza³a mu zdaæ, bêdzie prawd¹,

ca³¹ prawd¹ i tylko prawd¹, i nie pozostawi najmniejszej w¹tpliwoœci. Zosta³a ju¿

przecie¿ przes³uchana przez najskrupulatniejszego na œwiecie sêdziego – jej w³a-

sne sumienie.

Podszed³ prosto do niej, a ona podnios³a siê z ³awki. Oskar¿ony, proszê wstaæ,

pomyœla³a przelotnie; ale potem Ed uœmiechn¹³ siê do niej i na widok tego uœmie-

chu ulecia³a z niej natychmiast wszelka trzeŸwoœæ myœlenia. Poczu³a, jak ogarnia j¹

dawne podniecenie, przyspieszaj¹c têtno i pêdz¹c z ³omotem krwi. Ed musn¹³ j¹

wzrokiem niemal jak palcami, a ona wygiê³a siê jak kotka czuj¹c znów dreszcz,

który powêdrowa³ wzd³u¿ krêgos³upa pod tym niewidocznym dotkniêciem. Mimo

¿e brak³o jej tchu, nie opuœci³a oczu pod jego spojrzeniem, które zdawa³o siê zata-

piaæ w niej i unosiæ j¹, bezradn¹, a¿ pod niebo. Patrzy³ na ni¹ uwa¿nie, ale ciep³o.

– No wiêc? – spyta³a nadal bez tchu, ale pozornie spokojnie; sobotnie spo-

tkanie nie by³o przecie¿ przypadkiem.

– W porz¹dku – odpar³ swobodnie.

– Naprawdê?

– Zdecydowanie.

background image

105

– Jesteœ pewien?

– Najzupe³niej.

Popatrzy³a na niego badawczo.

– Nie wydajesz siê zbyt… rozbity – zawyrokowa³a w koñcu.

– Lepiej nie przygl¹daj mi siê z bliska. Trzymam siê tylko dziêki plastrom,

którymi jestem pozlepiany.

Przechyli³a g³owê na bok. Pod przylegaj¹cym do g³owy turbanem piêkne kon-

tury jej twarzy rysowa³y siê czystymi liniami, a szare oczy by³y równie jasne i przej-

rzyste jak niegdyœ.

– Wiêc to by³a… mi³a niespodzianka? – spyta³a niewinnie, jak gdyby nigdy nic.

– Jeœli do kogoœ przemawiaj¹ niespodzianki.

– A ta przemówi³a?

– Prosto do mózgu.

Nie spuszcza³a z niego wzroku.

-To ciê zabola³o?

– Bólu nie by³o. Raczej uczucie lekkiego oszo³omienia, ale to przejdzie.

– Oznaka szoku – zdiagnozowa³a.

– Wcale by mnie to nie dziwi³o.

Twarz mia³ nieruchom¹ niczym pokerzysta, ale orzechowe oczy siê œmia³y.

Zachichota³a jak dziewczyna.

– Nie mam pojêcia, czemu siê martwi³am – oznajmi³a. – Myœlê, ¿e to nerwy.

Ty ich nigdy nie mia³eœ. Tylko odwagê.

Jego oczy przesta³y siê uœmiechaæ.

– A jednak wsta³aœ, jakbyœ siê spodziewa³a, ¿e zaraz og³oszê wyrok. Uwa-

¿am, ¿e musimy porozmawiaæ serio, ale bez przesady, Saro. ¯adnego bicia siê

w piersi. Jeœli chcesz dostaæ rozgrzeszenie, poszukaj sobie ksiêdza.

S³ucha³a z otwartymi ustami, zastyg³a z oburzenia i zdziwienia. By³ nadal

bardzo uprzejmy, ca³kowicie swobodny, ton g³osu nie uleg³ zmianie, ale wyczu³a

w nim nieugiêtoœæ, to nieprzejednanie, które zyska³o mu przydomek w czasie

wojny. Wiedzia³, rozumia³, akceptowa³, nie przejawia³ têpego uporu, ale nie do-

puszcza³, by nim manewrowano, popychano czy ustawiano w niewygodnej sytu-

acji. Przypomina³ ¿elazny mur, zbyt potê¿ny, ¿eby go zniszczyæ, za wysoki i za

g³adki, ¿eby siê na niego wspi¹æ i o wiele za d³ugi, ¿eby go obejœæ. Nie by³o innej

rady, bêdzie musia³a poszukaæ drzwi.

– Przecie¿ nawet nie wiesz, co chcia³am ci powiedzie栖 zauwa¿y³a rozs¹d-

nie, jakby chcia³a go udobruchaæ.

– To prawda, ale znam ciê. Zawsze mia³aœ s³aboœæ do melodramatów na trzy

mokre chustki z Joan Crawford w kreacjach od Adriana, poœwiêcaj¹c¹ siê nie-

ustannie dla takiego czy innego durnia. Nigdy nie lubi³em poœwiêceñ… i nie mo-

g³em znieœæ zapachu spalonego cia³a.

Zobaczy³, jak ona sztywnieje, ale zanim zd¹¿y³a odsun¹æ siê od niego, on

przysun¹³ siê bli¿ej i nachyli³ siê do jej policzka.

background image

106

– Za to ty pachniesz o wiele ³adniej. Zawsze lubi³em twój zapach.

Patrzy³a w orzechowe oczy cz³owieka, który tak sprawnie ustawi³ j¹ na w³aœci-

wym miejscu; mog³a tylko tam pozostaæ, nie mia³a innego wyjœcia. Prze³knê³a œlinê.

– Och, Ed! – zaprotestowa³a s³abo. – Nigdy nie zdo³a³am ciê pokonaæ. – Ro-

zeœmia³a siê niepewnie i doda³a: – No i nic z mojej wielkiej sceny!

– Nigdy nie przypomina³aœ Katharine Cornell, a próbowa³aœ dramatycznego

tonu wy³¹cznie wtedy, kiedy nie by³aœ pewna mojej reakcji. Wiêc odprê¿ siê, a ja

zakoñczê twoje i swoje mêki. Przestañ siê martwiæ, Saro. Istnienie Jamesa jest dla

mnie dobr¹ wiadomoœci¹. Mo¿e trochê póŸn¹, ale lepiej póŸno ni¿ wcale. – Wzru-

szy³ ramionami. – Jak mo¿na têskniæ za czymœ, czego siê nigdy nie mia³o? Dla

mnie najwa¿niejsze jest, ¿e przysz³aœ, ¿eby mi o tym powiedzieæ, a nie sposób,

w jaki to zrobisz. Jeœli chcesz, mo¿esz paradowaæ po ulicach z transparentem,

mnie jest wszystko jedno. Nie by³oby mi wszystko jedno, gdyby nikt mi o nim nie

powiedzia³ – a ju¿ zw³aszcza ty. Przede wszystkim ty. Nigdy siê nie spodziewa-

³em, ¿e mam syna, ale jestem piekielnie zadowolony, ¿e istnieje. A teraz mo¿esz

mi wyjaœniæ wszystkie szczegó³y, wszystkie powody i nawet ubarwiæ je do woli.

Co do mnie, liczy siê tylko to, ¿e przysz³aœ i jesteœ, ¿eby mi o tym powiedzieæ.

Odzyska³a ju¿ pewnoœæ siebie i odpowiedzia³a mu spojrzeniem na spojrze-

nie, stwierdzaj¹c dobitnie:

– Nawet przez moment nie zamierza³am ukrywaæ tego faktu przed tob¹.

– Mia³em tak¹ nadziejê, ale zawsze mi³o to s³yszeæ.

– Po prostu James jest… obok ciebie… najlepsz¹ spraw¹, jaka mi siê przy-

trafi³a w ¿yciu.

– Gilesowi tak¿e?

Wcale siê nie zmiesza³a.

– Owszem, jemu tak¿e. Dlatego powiedzia³ ci o nim w taki sposób. Wie-

dzia³, podobnie jak ja, ¿e odgadniesz prawdê.

– Zastanawia³em siê nad tym.

– On wie o wszystkim.

– Tego równie¿ siê domyœli³em. – Wzruszy³ ramionami. – SpowiedŸ jest po-

dobno balsamem dla duszy. Jak siê teraz miewa twoja dusza?

Nie drgnê³a nawet.

– Zrani³am ciê, prawda?

– Tak, nie zaprzeczam. A co myœla³aœ, Saro? ¯e jestem jedn¹ z tych gumo-

wych pi³ek, co skacz¹ nawet, kiedy im wyci¹æ kawa³ek ze œrodka? Twoje kalwiñ-

skie sumienie tnie mieczem na oœlep, bez zastanowienia.

– Powiedzia³am ju¿, ¿e przepraszam.

– A ja powiedzia³em, ¿e ci wybaczam. S³owa to ³atwa sprawa, Saro. Praw-

dziwym problemem s¹ uczucia.

Odwróci³a siê od niego, ¿eby spojrzeæ na ³awkê, z której wsta³a, po czym

usiad³a na powrót. Poklepa³a miejsce przy sobie.

– Mówi³am ci, ¿e musimy porozmawiaæ.

background image

107

– Zastanawia³em siê, o co ci mo¿e chodziæ.

– No wiêc teraz ju¿ wiesz. – Otworzy³a torebkê, wyjê³a z niej ma³¹ paczusz-

kê i poda³a mu. – Dowód fotograficzny, wysoki s¹dzie.

Wzi¹³ paczuszkê, zwa¿y³ j¹ w rêkach.

– Jak¹¿ to tajemnicê utrwali³eœ dla mnie, Kodaku? – spyta³ ¿artobliwie, a po-

tem dorzuci³: – Nie bêdzie ¿adnego przemówienia do s¹du, zanim nie zaliczê tego

do dowodów? Wymienienia okolicznoœci ³agodz¹cych? ¯adnych próœb o z³ago-

dzenie kary?

– S³owa mog³yby staæ siê zas³on¹, spoza której nie dojrza³byœ dowodu. –

Potrz¹snê³a g³ow¹. – Obrona wstrzymuje siê od g³osu – doda³a spokojnie, a na jej

wargach pojawi³ siê uœmiech, którego nie powstydzi³by siê sfinks.

Zmarszczy³ brwi.

– A jednak niespodziewanie przeistoczy³aœ siê w Katharine Cornell. Co ta-

kiego jest w tym pakunku, bomba zegarowa?

– Niewykluczone.

Wzruszy³a ramionami, a w oczach pojawi³ siê b³ysk zadowolenia z siebie.

Odniós³ wra¿enie, ¿e Sara oblizuje siê ze smakiem; w nastêpnej chwili zda³ sobie

sprawê, ¿e sam uœmiecha siê mimo woli.

– W takim razie miejmy nadziejê, ¿e plastry, którymi jestem pozlepiany, wy-

trzymaj¹ – powiedzia³ lekko.

Nie odezwa³a siê, patrzy³a tylko jak przedtem, kocim, chytrym spojrzeniem.

– Ty coœ knujesz – oskar¿y³ j¹ otwarcie.

– Myœlê, ¿e to powinno ciê zaciekawiæ, zreszt¹ sam siê przekonasz – obieca-

³a tajemniczo. – Dalej, œmia³o, otwórz paczkê. Rzucam ci wyzwanie.

– Ej¿e, powinnaœ wiedzieæ, ¿e nie nale¿y tego robi栖 stwierdzi³ z wymówk¹.

Rozdar³ opakowanie, wyj¹³ kolorow¹ fotografiê w skórzanej ramce i spojrza³

na ni¹. Sara zauwa¿y³a, ¿e wygl¹da jak cz³owiek w g³êbokim szoku.

– Zdaje siê, ¿e w takich wypadkach u¿ywa siê okreœlenia „sobowtór” – pod-

sunê³a uprzejmie.

Wpatrywa³ siê nadal w zdjêcie z niedowierzaniem.

– Mój Bo¿e! – powiedzia³. – Dobrze, ¿e jeszcze pamiêtasz kurs pierwszej

pomocy. Chyba do tego wszystkiego og³uch³em. Nie przestaje dzwoniæ mi w uszach. –

Potrz¹sn¹³ g³ow¹ z powag¹. – Czy ju¿ mówi³em: „A to niespodzianka”?

– Kilkakrotnie.

– Wobec tego pozwól, ¿e powtórzê to jeszcze raz. Pewnie powinno byæ na to

jakieœ inne okreœlenie, ale akurat nie przychodzi mi na myœl… nic mi nie przychodzi

na myœl, jeœli ju¿ o tym mowa. Bo¿e œwiêty, Saro! Mog³aœ mi by³a powiedzieæ!

– W³aœnie ci powiedzia³am.

– Doprawdy? Tak byœ to okreœli³a? A ja myœla³em, ¿e niebo zwali³o mi siê na

g³owê.

Podniós³ na ni¹ oszo³omione oczy.

– Nabierasz mnie – stwierdzi³. – To jest po prostu moje stare zdjêcie.

background image

108

– Kolorowe? Z czterdziestego czwartego roku? Raczej niemo¿liwe. Zreszt¹

jeœli siê przyjrzysz uwa¿niej, zobaczysz, ¿e on ma w³osy br¹zowe, a nie czarne

i ¿e jego oczy s¹ bardziej zielone ni¿ orzechowe. No, ale muszê przyznaæ, ¿e

ró¿nice s¹ minimalne, i to w ka¿dym sensie!

– To znaczy?

Nadal bada³ uwa¿nie fotografiê.

– Szybko myœli i szybko dzia³a, jest bardzo zrêczny zarówno w mowie, jak

w ruchach, g³adki w obejœciu przy dziewczynach… prawdê mówi¹c, g³adki jak

najdro¿szy jedwab, przemi³y wobec matki i podobny jak dwie krople wody do

ojca.

Ed podniós³ na ni¹ oczy.

– Jest moj¹ radoœci¹ i dum¹, Ed. Jest wszystkim, czym powinien byæ syn,

a czêsto tak¿e tym, czym byæ nie powinien, ale za nic bym go nie zamieni³a.

– Nawet na mnie? – Raz jeszcze spojrza³ na fotografiê; fascynowa³a go. –

Co sprawi³o, ¿e czeka³aœ tak d³ugo?

Wiedzia³a, o co mu chodzi.

– Ty. Nic o tobie nie wiedzia³am: gdzie jesteœ, co robisz, jak ci siê powodzi,

czy masz ¿onê, dzieci, hipotekê na g³owie, zobowi¹zania… i nie przejawiasz naj-

mniejszej ochoty, ¿eby wzi¹æ na siebie nastêpne. Wiêc myœla³am sobie tak: „Je¿e-

li siê zjawi i kiedy siê zjawi…” Co roku. On by³ dla ciebie przygotowany.

– Jak prezent-niespodzianka?

– Takie prezenty potrafi¹ czasem sprawiæ zawód, a innym razem zachwyciæ.

– Ten jest zachwycaj¹cy. To nie ulega kwestii. – Prawie niedostrzegalnie wzru-

szy³ ramionami. – Ale sprawi³ mi równie¿ zawód. Nie, nie mówiê o Jamesie –

doda³ widz¹c, ¿e brwi Sary œci¹gnê³y siê odruchowo. – Chodzi mi o to, ¿e dowie-

dzia³em siê o nim tak póŸno. – Powtórzy³ lekki ruch ramion. – Trudno, moja w³asna

wina. W koñcu to ja siê nie pokazywa³em.

– Wina le¿y po mojej stronie, a nie po twojej. Chcia³am, ¿ebyœ siê dowie-

dzia³ o Jamesie, ale poniewa¿ nic o tobie nie wiedzia³am, to by³o… trudne. Mo-

g³am spróbowaæ zdobyæ jakieœ informacje o tobie, ale… – skrzywi³a siꠖ …dys-

krecja nade wszystko. Tak czy inaczej – podjê³a ¿ywo – jesteœ tu w koñcu i wiesz

o Jamesie. To znaczy, wiesz przynajmniej, jak wygl¹da. Mo¿e zacznijmy od tego.

– A na czym skoñczymy?

– O tym w³aœnie musimy porozmawiaæ.

Jego wzrok raz jeszcze pod¹¿y³ w kierunku fotografii.

– Mi³o, ¿e nazwa³aœ go James. Próbowa³aœ w ten sposób przekupiæ sumienie?

Tym razem poradzi³a sobie bez trudu.

– Wiesz, „Edward” móg³by siê okazaæ zbyt trudny do prze³kniêcia, nawet

dla mnie. Rozumiesz, dla ludzi, którzy ciê pamiêtali, nawet „James” wydawa³ siê

pewnie… skandaliczny.

– Skoro jesteœmy przy skandalu… jakim sposobem, na Boga, usz³o ci to na

sucho przez tyle lat? M¹dra strategia, czy po prostu ³ut szczêœcia?

background image

109

– Dobre maniery. Nadal je tu kultywujemy, a poza tym minê³o dwadzieœcia

jeden lat od czasu, kiedy by³eœ w Little Heddington.

– Zjawi³em siê tam w sobotê i mnóstwo ludzi mnie rozpozna³o. Prawdopo-

dobnie dziêki mojej wizycie Little Heddington spêdzi³o bezsennie sobotni¹ noc.

Trudno siê dziwiæ, ¿e tylu mnie jeszcze pamiêta!

– Czy to ci robi ró¿nicê?

– Nie, dlaczego? Ty tutaj mieszkasz, nie ja.

– I mieszka³am przez dwadzieœcia parê lat. – Uœmiechnê³a siê kpi¹co. –

To, co siê dzieje w Luttrell Park, jest bardzo wa¿ne dla miasteczka, Ed. Za-

wsze tak by³o i zawsze tak bêdzie. Mieszka³eœ tam blisko dwa lata, powinie-

neœ pamiêtaæ.

– Pamiêtam.

– Anglia zmieni³a siê przez minione dwadzieœcia lat, ale ¿ycie w miasteczku

toczy siê, jak toczy³o.

– Jednak Jamesa nie by³o na zjeŸdzie.

– Nie, bo jest w trakcie semestru.

– W soboty te¿?

– Spêdza³ ten weekend z jedn¹ z przyjació³ek.

– Jak to? Ju¿?

– Powiedzia³am ci. To twój syn.

Ed uœmiechn¹³ siê szeroko.

– Ale bywa³ na innych zjazdach? – dopytywa³ siê uparcie.

– Tak, w dzieciñstwie, ale przez ostatnie parê lat ju¿ nie. Najpierw by³ w szko-

le, a potem na uniwersytecie.

– Jest zdolny? Bystry?

– Co tylko zechcesz. Ma dociekliwy umys³.

– A zacz¹³ kiedykolwiek dociekaæ, dlaczego wygl¹da tak, a nie inaczej?

– Owszem. Wiêc mu powiedzia³am.

– On wie?

– Wszystko.

Ed milcza³ przez chwilê, koncentruj¹c siê na fotografii, jakby chcia³ j¹ sobie

wryæ w pamiêæ, choæ mia³ przed sob¹ po prostu w³asn¹ twarz z czasów m³odoœci.

– Nale¿y do ciebie – oznajmi³a Sara.

– To jest raczej oczywiste – odpar³ Ed z uœmiechem siê. – Dziêkujꠖ doda³,

a Sara od razu wiedzia³a, o co mu chodzi.

– Czy to oznacza, ¿e wyra¿asz aprobatê? – spyta³a spogl¹daj¹c na zega-

rek. – Zamówi³am stolik na pierwsz¹ piêtnaœcie w „Connaught”. S³usznie zro-

bi³am?

– Chyba zawsze postêpowa³aœ s³usznie.

– No, to siê dopiero oka¿e – stwierdzi³a z powag¹. – Idziemy?

Wsta³a z ³awki. Ich oczy spotka³y siê.

– Wiêc chodŸmy – doda³a bez tchu.

background image

110

Odwróci³a siê, ¿eby odejœæ, ale chwyci³ j¹ za rêkê. Spojrza³a na niego pytaj¹-

co, a on uj¹³ obie jej d³onie, odwróci³, podniós³ do ust i uca³owa³. Zacisnê³a palce

na jego rêkach, a Ed puœci³ j¹ i poszli przez ogrody w kierunku Carlos Place.

Ed zamówi³ szampana. Kelner przyniós³ butelkê, nape³ni³ kieliszki i odszed³

zostawiaj¹c butelkê w kube³ku z lodem. Ed podniós³ swój kieliszek.

– Ooo, bardzo potrzebowa³em szampana. A poza tym chcia³bym wznieœæ

toast. Wypijmy za ¿ycie – oby nas d³ugo jeszcze potrafi³o zadziwiaæ.

– I obyœmy jak najd³u¿ej zachowali zdolnoœæ dziwienia siê.

Tr¹cili siê kieliszkami i wypili. Ed zauwa¿y³ nape³niaj¹c je ponownie:

– Zdaje siê, ¿e mia³aœ mi powiedzieæ, jak to siê w ogóle sta³o.

Sara zakrztusi³a siê szampanem.

– Te pó³tora procenta ryzyka – wyjaœni³a, kiedy ju¿ mog³a przemówiæ.

Ed wzruszy³ ramionami.

– Nic nie jest idealne – stwierdzi³ z pe³n¹ powag¹.

– Nawet najlepsze amerykañskie kr¹¿ki – powiedzia³a Sara z nut¹ ironii.

– Mog³aœ zaskar¿yæ wyrób.

– Nie. Zawsze chcia³am mieæ z tob¹ dziecko, Ed. Skoro nie mog³am zatrzy-

maæ ciebie, chcia³am przynajmniej mieæ jak¹œ twoj¹ cz¹stkê. Jedyna rzecz, jaka

mnie wtedy przera¿a³a, to ¿e mogê je straciæ. Widzisz, chorowa³am na pocz¹tku

ci¹¿y. OpóŸniony szok i do³ek emocjonalny. To w³aœnie dlatego tak d³ugo nawet

nie wiedzia³am, ¿e w ogóle jestem w ci¹¿y. Normalne objawy zosta³y przyg³uszo-

ne przez inne dolegliwoœci, zreszt¹ nie by³am wtedy zdolna do zauwa¿enia czego-

kolwiek. Kiedy pisa³am do ciebie ten list, nie mia³am o niczym pojêcia.

– Zastanawia³em siê nad tym.

– Nie wiedzia³am, wtedy jeszcze nie. By³am… zagubiona, rozstrojona, zdez-

orientowana. Przez d³ugi czas nie potrafi³am myœleæ o czymkolwiek poza tym, ¿e

odszed³eœ i ja w pewnym sensie równie¿ – ka¿de z nas w inn¹ stronê. Pracowa-

³am nadal w szpitalu, odwiedza³am Gilesa, wstawa³am z ³ó¿ka rano i k³ad³am siê

do niego wieczorem. Funkcjonowa³am jak automat, a¿ pewnego ranka zemdla³am

podczas dy¿uru. Odzyska³am przytomnoœæ w karetce wioz¹cej mnie do domu;

polecono mi odpoczywaæ i uwa¿aæ na siebie, poniewa¿, jak mi obwieszczono,

jestem w pi¹tym miesi¹cu ci¹¿y. To by³o wprost niewiarygodne. Przecie¿ zamiast

przytyæ, straci³am na wadze. Ale nie mog³o byæ mowy o pomy³ce. Lekarz przyka-

za³ mi odpoczywaæ pod groŸb¹ utraty dziecka. By³am wtedy niedo¿ywiona i doœæ

s³aba. Powiedzia³, ¿e jeœli nie bêdê uwa¿a³a, poroniê. To by³o w paŸdzierniku.

Gdzie by³eœ w paŸdzierniku czterdziestego czwartego?

– We Francji.

– Pamiêtam, ¿e siê nad tym zastanawia³am. Posz³am wtedy do pawilonu. Spê-

dza³am tam mnóstwo czasu po twoim odjeŸdzie. By³o mokro i mgliœcie, a ja sie-

dzia³am i bardzo d³ugo zastanawia³am siê, co zrobiæ. Przemyœla³am wszystko –

ka¿dy aspekt po kolei – w poszukiwaniu wyjaœnieñ i odpowiedzi. Bardzo byœ mi

siê wtedy przyda³, Ed. Pamiêtam, ¿e modli³am siê o jeszcze jeden cud: ¿ebyœ

background image

111

zszed³ ze wzgórza, jak to dawniej robi³eœ. Ale ty ju¿ tak dawno odjecha³eœ. By³am

zdana wy³¹cznie na siebie. Wci¹¿ na nowo rozpatrywa³am ró¿ne wersje przysz³o-

œci, tylko nie mog³am znaleŸæ takiej, w której nikt by nie ucierpia³. Zdecydowa-

³am, ¿e jedynym wyjœciem jest postêpowaæ tak, by wyrz¹dziæ najmniej szkody.

Odszed³eœ. Trudno by³o zrobiæ ci coœ gorszego ni¿ to, co ju¿ ci wyrz¹dzi³am,

a zreszt¹ powiedzia³am sobie, ¿e nie p³acze siê po utracie czegoœ, o czym siê ni-

gdy nie wiedzia³o. Skoro tak ciê potraktowa³am, uzna³am, ¿e nie mam prawa przy-

biec do ciebie i oznajmiæ: „Przykro mi, Ed. Tobie te¿ musia³o byæ przedtem przy-

kro, ale ja jestem w ci¹¿y”.

– Mia³aœ do tego wszelkie prawo.

Przes³a³a mu czu³y, niedowierzaj¹cy uœmiech.

– Wróæ wstecz pamiêci¹, Ed. Sam mi powiedzia³eœ, jaki by³eœ wtedy rozgo-

ryczony. Pomyœla³byœ od razu, ¿e zale¿y mi wy³¹cznie na dziecku, ani trochê na

tobie. Tote¿ ciê odsunê³am. To by³ wy³¹cznie mój problem i musia³am sama go

rozwi¹zaæ. Ale mia³am równie¿ szczêœcie. Wiele straci³am, ale zosta³o mi dziec-

ko. Dziecko od ciebie, Ed. To by³o wiêcej, ni¿ siê kiedykolwiek spodziewa³am.

By³am w siódmym niebie. Pamiêtam, ¿e siedzia³am tam w deszczu przepe³niona

niewiarygodn¹ radoœci¹. S³owo dajê, uwa¿a³am, ¿e los siê do mnie uœmiechn¹³.

Trudno mi by³o skupiæ siê na czymkolwiek innym. Nieistotne siê sta³o, co zrobi-

³am i co mi mia³o jeszcze przynieœæ ¿ycie, bo spodziewa³am siê twojego dziecka.

Prócz tego nic siê nie liczy³o. Lekarz przykaza³ mi du¿o le¿eæ, wiêc pos³ucha³am.

Spêdza³am dni w ³ó¿ku. Nic wiêcej nie by³o wa¿ne. Ani Giles, ani inni ludzie, po

prostu nic. Jedynie dziecko. Sir George powiedzia³ Gilesowi, ¿e jestem chora –

wyczerpanie nerwowe – co zreszt¹ by³o szczer¹ prawd¹. Rzeczywiœcie chorowa-

³am. A potem, w grudniu, Giles dosta³ pozwolenie na spêdzenie Œwi¹t Bo¿ego

Narodzenia w domu.

Wyzna³am mu wszystko, nie pomijaj¹c niczego. Zachowa³ siê wspaniale.

Widzisz, musia³ zauwa¿yæ, ¿e mam obsesjê na punkcie tego dziecka, bo rzeczy-

wiœcie tak by³o. Zdaje siê, ¿e w ogóle przesta³am myœleæ racjonalnie. Znajdowa-

³am siê po prostu w stanie upojenia. Jednak prawdziwym zaskoczeniem okaza³a

siê reakcja Gilesa. Na pocz¹tku, po katastrofie, kiedy zorientowa³ siê, co siê z nim

sta³o, by³ po prostu nieznoœny. Ale wygl¹da³o na to, ¿e wiadomoœæ o dziecku jest

dla niego now¹ szans¹ i now¹ nadziej¹. Przyzna³ wtedy, ¿e on w ¿adnym razie nie

bêdzie móg³ mi daæ dzieci. Powiedzia³, ¿e jeœli jestem gotowa z nim zostaæ, zaak-

ceptuje dziecko i uzna je za w³asne. Ono bêdzie po³ow¹ mnie samej i jedynym

dzieckiem, jakie kiedykolwiek bêdziemy mieli. Wychowane zostanie na Luttrella

i wszystko odziedziczy. Powiedzia³ jeszcze, ¿e nadal mnie kocha i ¿e zaczniemy

¿ycie od nowa; zapewni³, ¿e potrzebujemy siê wzajemnie.

Zaakceptowa³am jego propozycjê. Nie myœla³am w³aœciwie, co robiꠖ to zna-

czy, co robiê jemu. To przysz³o póŸniej. Wtedy by³am skupiona wy³¹cznie na dziec-

ku i jego szczêœliwym przyjœciu na œwiat. By³, jak siê okaza³o, bardzo ma³y; wa¿y³

nieca³e dwa i pó³ kilograma, przy tym mia³ problemy z oddychaniem. Przez jakiœ

background image

112

czas lekarze obawiali siê, ¿e umrze. Myœla³am, ¿e oszalejê. Zastanawia³am siê, czy

siê z tob¹ nie skontaktowaæ. Posunê³am siê nawet do tego, ¿e usiad³am i napisa³am

do ciebie na adres bazy lotniczej w Bushey Park. Jakoœ wyobrazi³am sobie, ¿e mo¿e

przyjedziesz zobaczyæ Jamesa przed jego œmierci¹… ale on nie umar³, a ja nie wy-

s³a³am listu. Kiedy tylko zdoby³am pewnoœæ, ¿e James bêdzie ¿y³, odzyska³am zdol-

noœæ racjonalnego myœlenia. Przynajmniej wówczas by³am zdania, ¿e myœlê racjo-

nalnie. Wróci³am przecie¿ do Gilesa i powiadomienie ciê o dziecku otworzy³oby

jedynie stare rany, a Giles boryka³ siê z dostateczn¹ liczb¹ w³asnych problemów.

Dosz³am do wniosku, ¿e jest to dla mnie œwietna okazja, ¿eby odpokutowaæ. Znako-

mita w³osiennica. Stanowi³am chodz¹cy kompleks winy. To nie Giles, ale ja potrze-

bowa³am wtedy psychiatry. Wydawa³o mi siê, ¿e jeœli wyrzeknê siê wszelkich na-

dziei zwi¹zanych z tob¹, je¿eli skoncentrujê siê na Gilesie i Jamesie, bêdzie to

zadoœæuczynienie za wszystko, co zrobi³am. Giles by³ w bardzo niedobrym stanie –

zarówno fizycznie, jak psychicznie. Poza mn¹ i tym wszystkim, co spotka³o go z mo-

jej strony, musia³ zaakceptowaæ mnóstwo faktów, pogodziæ siê z rzeczywistoœci¹.

By³ gotów przebaczyæ mi i zapomnieæ, przyj¹æ mnie z powrotem, a wraz ze mn¹

równie¿ dziecko. Ale ¿eby to osi¹gn¹æ, potrzebowa³ mojej pomocy. Dla mnie by³a

to idealna sposobnoœæ, ¿eby odkupiæ swoje winy; w dodatku los mnie hojnie obda-

rzy³, poniewa¿ mia³am Jamesa. Wiêc zrobi³am, jak postanowi³am.

Opró¿ni³a kieliszek i wyci¹gnê³a w jego stronê, ¿eby nape³ni³ go ponownie.

– Giles by³ cudowny. Uwielbia Jamesa, który darzy go tym samym uczu-

ciem. Nadal myœlê, ¿e post¹pi³am s³usznie, ¿e nie mog³am zrobiæ inaczej. Nie

¿a³ujê niczego, poza tym, co wyrz¹dzi³am tobie. Tego zawsze bêdê ¿a³owa³a. Ale

nie mog³am wiedzieæ, jak u³o¿y ci siê ¿ycie. By³am absolutnie pewna, ¿e spotkasz

kogoœ, o¿enisz siê i bêdziesz mia³ inne dzieci. A nasze wspólne dziecko pozosta-

nie twoim darem dla mnie. Kiedy rozpoczê³y siê zjazdy, ¿y³am jednoczeœnie lê-

kiem i nadziej¹, ¿e mo¿e siê zjawisz. Pragnê³am, ¿ebyœ siê dowiedzia³ o Jamesie.

Nie chcia³am, ¿ebyœ s¹dzi³, ¿e chowam go przed tob¹, ale sprawa nie by³a prosta.

Zdecydowa³am, ¿e jeœli przyjedziesz sam, to ci powiem, a jeœli przywieziesz ze

sob¹ ¿onê, bêdê milcza³a. Ale ty siê po prostu nie pojawia³eœ. Wtedy zaczê³am

nabieraæ przekonania, ¿e nie przyjedziesz nigdy; ¿e to, co zrobi³am, zrani³o ciê

zbyt mocno i musia³eœ wykluczyæ mnie ze swojego ¿ycia równie bezwzglêdnie,

jak ja wykluczy³am ciê z mojego. A potem, kiedy genera³ Miller powiedzia³ mi,

¿e widzia³ ciê w Sajgonie i ¿e o ile siê orientuje, nie jesteœ ¿onaty…

– Czeka³ na samolot lec¹cy w jedn¹ stronê, a ja na inny, w przeciwnym kie-

runku. Nie rozmawia³em z nim d³u¿ej ni¿ piêæ minut.

– Wiem. Mówi³ mi o tym. Powiedzia³ równie¿, ¿e wiesz o zjazdach i wie-

dzia³eœ o nich od pocz¹tku.

– Tak, on mnie o tym poinformowa³. Przekaza³ mi tak¿e, ¿e o mnie pyta³aœ.

– To prawda. Ale nie umia³ mi nic o tobie powiedzieæ. Wiêc dosz³am do

wniosku, ¿e rozmyœlnie siê nie pojawiasz, ¿e nie masz ochoty przyjechaæ i odna-

leŸæ to wszystko na nowo. Widocznie ³udzi³am siê, ¿e móg³byœ mi przebaczyæ.

background image

113

To, ¿e ja nie potrafi³am o tobie zapomnieæ, nie znaczy³o wcale, ¿e z tob¹ jest tak

samo; to równie¿ sobie powiedzia³am.

– Gdybyœ tylko wiedzia³a… – zauwa¿y³ Ed z nut¹ ironii.

– Teraz wiem. Kiedy w sobotnie popo³udnie zobaczy³am ciê na œcie¿ce za

trawnikiem, poczu³am…

– Wiem, co poczu³aœ. Ja poczu³em to samo. Myœla³em, ¿e okaza³em ci to

doϾ jasno.

– O, tak.

Wyci¹gnê³a do niego rêkê; chwyci³ j¹ i uœcisn¹³.

– Tak siê cieszê, ¿e wróci³eœ, Ed. Nie tylko ze wzglêdu na Jamesa, ale rów-

nie¿ na siebie. Jak ci mówi³am, nigdy nie zamierza³am ukrywaæ go przed tob¹.

Nigdy nie przydzieli³am ci roli czarnego charakteru. Zarezerwowa³am j¹ dla sie-

bie. Wszystko, co siê zdarzy³o, zawdziêczam sobie. Ech, te moje domki z kart;

jedna karta upad³a i poci¹gnê³a za sob¹ wszystkie inne… ale chocia¿ moj¹ mi³oœæ

do ciebie przywali³y gruzy, wydoby³am j¹ ¿yw¹. Nigdy nie przesta³eœ byæ mi dro-

gi, Ed. Nigdy nie przesta³am ciê kochaæ i myœleæ o tobie. Jesteœ i zawsze bêdziesz

dla mnie wszystkim. Najlepsze, co od ¿ycia dosta³am, to w³aœnie ty, a dziêki tobie

mam równie¿ inny skarb – Jamesa. Jestem twoj¹ d³u¿niczk¹, Ed, jeœli chodzi o Ja-

mesa, a tak¿e o wszystkie te lata, kiedy by³eœ go pozbawiony… ale widzisz, zbu-

dowa³am jeszcze inny domek z kart – w Kalifornii. Ten, w którym mieszka³eœ ze

swoj¹ ¿on¹ i dzieæmi.

– Nie zapyta³aœ o moj¹ ¿onê.

– Twoje ma³¿eñstwo nie ma ze mn¹ nic wspólnego.

– Ale¿ ma, i to bardzo wiele. Przede wszystkim ty by³aœ powodem, dla które-

go siê o¿eni³em. Typowy przyk³ad na to, ¿e powód mo¿e byæ dobry, ale rezultat

okazuje siê fatalny.

– Jaka ona by³a?

– Podobna do ciebie… przynajmniej z wygl¹du.

– Amerykanka?

– Tak.

– Kiedy to by³o?

– W piêædziesi¹tym pi¹tym. Ma³¿eñstwo utrzyma³o siê trzy lata, i to tylko

dlatego, ¿e ona nad tym pracowa³a. Ona trzyma³a siê mnie, a ja trzyma³em siê

ciebie. Ten twój klej, Saro, jest niesamowity. Powinnaœ go opatentowaæ; co raz

po³¹czy, jest nie do rozerwania.

Przesun¹³ kciukiem po aksamitnie g³adkiej skórze wnêtrza jej d³oni.

– A James? Jaki rodzaj wiêzi ciê z nim ³¹czy?

– To bardzo œcis³a wiêŸ. Jesteœmy sobie tak bliscy, ¿e mog³am mu opowie-

dzieæ wszystko o tobie.

– Ca³¹ historiê?

– Wszystko. James nie jest g³upi, Ed. Od bardzo dawna wiedzia³, ¿e nie przy-

pomina Gilesa. Ani z wygl¹du, ani z temperamentu, ani z charakteru. W³aœciwie

8 – Wspomnienia

background image

114

ci dwaj nie maj¹ ze sob¹ nic wspólnego, prócz wzajemnej mi³oœci, a ze strony

Jamesa równie¿ podziwu i g³êbokiego respektu. James wzrasta³ przy Gilesie

z wszystkimi tego konsekwencjami, ale on wie o twoim istnieniu, Ed. Wie, kim

jesteœ i czym by³eœ dla mnie. Wie, ¿e nie ³¹cz¹ go z Gilesem wiêzy krwi, zreszt¹

w³aœnie w ten sposób wpad³ na trop prawdy. W ci¹gu tych wszystkich lat Giles

przeszed³ wiele operacji, a niektóre z nich wymaga³y transfuzji. James mia³ pra-

wie czternaœcie lat, kiedy przyszed³ do mnie i zapyta³ wprost, kto jest jego ojcem.

Okaza³o siê, ¿e akurat w tym czasie omawiali w szkole zagadnienia zwi¹zane

z krwi¹ – podzia³ na grupy, elementy dziedziczone i tak dalej. Dowiedziawszy

siê, jak¹ ma grupê krwi, zrozumia³, ¿e nie mo¿e byæ synem Gilesa. Giles ma grupê

krwi 0; James, podobnie jak ty AB Rh +. Pamiêtam tê grupê z twoich znaczków

to¿samoœci. Wiêc powiedzia³am mu prawdê. A on odpar³, ¿e mia³ takie podejrze-

nia od czasu, kiedy szuka³ czegoœ w mojej toaletce i natkn¹³ siê na pude³ko, w któ-

rym trzymam twoje listy, zdjêcia i odznakê lotnicz¹ od ciebie… a ¿e cechuje go

nienasycona ciekawoœæ, otworzy³ pude³ko i zajrza³ do œrodka. Potem popatrzy³

na siebie w lustrze i wiele rzeczy siê wyjaœni³o.

Uœmiechnê³a siê do tego wspomnienia uœmiechem tak pe³nym s³odyczy, ¿e

odczu³ go niczym nag³e uk³ucie bólu.

– James zachowa³ siê bardzo… elegancko w ca³ej tej sprawie. Zapewni³ mnie,

¿e rozumie, chcia³ wiedzieæ mnóstwo rzeczy o tobie, poklepa³ mnie po rêce i przy-

si¹g³ dotrzymaæ naszej tajemnicy. – Jej oczy wezbra³y ³zami, niewypowiedzianie

czu³e na wspomnienie tamtej sceny. – Odczu³ wyraŸn¹ ulgê, kiedy siê przekona³,

¿e nie gniewam siê na niego za zagl¹danie do pude³ka, natomiast nie wydawa³ siê

specjalnie przejêty tym, co mu powiedzia³am. Zawsze byliœmy sobie z Jamesem

bliscy – nie istnia³y miêdzy nami sekrety ani bariery. Mo¿emy rozmawiaæ ze sob¹

o wszystkim, ale od tamtego dnia, w jakiœ przedziwny sposób, James sta³ siê bar-

dziej… opiekuñczy, jakby bardziej mêski. A teraz, w wieku dwudziestu jeden lat,

w ¿adnym razie nie os¹dza mnie ani nie potêpia. On nale¿y do innego pokolenia,

Ed. Ci m³odzi ludzie nie patrz¹ na œwiat tak, jak my kiedyœ. James rozumie, ponie-

wa¿ mnie zna, a zna mnie równie dobrze jak ty. I mam nadziejê, ¿e zna równie¿

ciebie, Ed. Opowiedzia³am mu wszystko o tamtych czasach; o „California Girl”

i „Sally B”, o bazie, o wojnie, o tym, jak siê wtedy ¿y³o, co nosi³o i co jad³o, jakie

piosenki œpiewa³o. S³ucha³ zafascynowany, jak gdyby to by³a opowieœæ sprzed

wieków, a nie zdarzenia, które mia³y miejsce zaledwie w poprzednim pokoleniu.

Twarz Eda by³a zastyg³a, daleka, jakby to, co mu powiedzia³a, okaza³o siê

trudne do przyjêcia i jakby musia³ odsun¹æ siê dalej, ¿eby móc zobaczyæ wszyst-

ko z perspektywy. Odnios³a wra¿enie, ¿e jest z jakiejœ niewiadomej przyczyny

rozgniewany, choæ wyraz jego twarzy pozosta³ nieprzenikniony, kiedy oczy po-

wêdrowa³y raz jeszcze do fotografii. Czeka³a wiêc w niepewnoœci.

W koñcu Ed odezwa³ siê ostrym tonem:

– Jedno, na co siê z pewnoœci¹ nie zgodzê, Saro, to ¿ebyœ ofiarowa³a mi teraz

Jamesa gotowego, jak na tacy. Nie dopuszczê tak¿e, ¿ebyœ potraktowa³a go jak

background image

115

zastaw, za który móg³bym wykupiæ w³asne nadzieje. ¯adnego namawiania, Saro…

a swoje kalwiñskie sumienie wyklucz ca³kowicie ze sprawy.

By³ ch³odny i zdecydowany, twardszy, ni¿ go pamiêta³a. By³ tak¿e czujny,

mia³ siê na bacznoœci. Ale w³aœciwie dlaczego mia³by czuæ do Jamesa to, co ona,

tylko dlatego, ¿e ch³opak by³ jej – ich – synem? Jednak co do jednej kwestii mia³

niew¹tpliwie racjê. Rzeczywiœcie szuka³a rozgrzeszenia, nie mog³a temu zaprze-

czyæ. Chcia³a siê pozbyæ poczucia winy, które gnêbi³o j¹ od tylu lat na myœl o tym,

co mu wyrz¹dzi³a. Czemu wiêc mia³by przyj¹æ Jamesa jak prezent w z³oconym

papierze? „Pos³uchaj, Ed, jest mi szalenie przykro i naprawdê tego nie chcia³am –

ale spójrz, popatrz tylko, co dla ciebie mam. Prawda, jak to mi³o?” Skurczy³a siê

wewnêtrznie; dla Eda to nie by³o mi³e. Dla Eda na pewno nie.

Nie, nie… zrobi³a to, co zrobi³a, poniewa¿ pragnê³a, ¿eby James pokocha³

Eda, a Ed Jamesa. Rzecz jasna, James orientowa³ siê w sytuacji daleko wczeœniej

i daleko lepiej, ale Ed posiada³ w wysokim stopniu umiejêtnoœæ doceniania i ro-

zumienia. Gdyby tylko jakimœ sposobem mog³a doprowadziæ do ich spotkania…

Nie, pomyœla³a. Daj spokój. Nie mo¿esz tego robiæ na si³ê, to James musi podj¹æ

tak¹ decyzjê, no i oczywiœcie Ed. Zrobi³aœ, co mog³aœ, jeœli chodzi o Eda. Nama-

lowa³aœ portret – idealne podobieñstwo – na bogatym w szczegó³y tle zdarzeñ.

Edowi podoba siê obraz, ale czy gotów jest go kupiæ? I co mo¿e istotniejsze, czy

go na to staæ?

Bezwiednie gryz³a doln¹ wargê. Obserwowa³ j¹ uwa¿nie. Potrafi³ z tak¹ ³a-

twoœci¹ czytaæ w jej myœlach.

Sara rzuci³a œwiat³o na ró¿ne ciemne dotychczas zak¹tki, choæ istnia³y nadal

miejsca wymagaj¹ce oœwietlenia. Jednak wiele spraw rysowa³o siê teraz wyraŸniej.

Szacunek Eda dla Gilesa Luttrella znacznie wzrós³. „Bull” Miller, wypowiadaj¹c

swój komentarz, nie doceni³ tego cz³owieka. Giles zna³ dobrze Sarê, to oczywiste.

Wiedzia³, jak przypi¹æ j¹ do siebie stalowymi okowami. Moje okowy, myœla³ Ed,

by³y z wosku, który topnia³ w gor¹czce chwili, a kiedy chwila mija³a i mo¿na j¹

by³o zaliczyæ do przesz³oœci, one równie¿ przestawa³y istnieæ. Bzdura, zaprzeczy³

sam sobie. Wcale tak nie jest. One nadal w niej tkwi¹, zatopione g³êboko. Inaczej

nie siedzia³aby tu i nie mówi³a tego, co mówi. Wszystko, co dotychczas powiedzia-

³a, jest tego potwierdzeniem. Gdybyœ nic dla niej nie znaczy³, nie by³aby tutaj z to-

b¹. Dla niej to te¿ nie by³o ³atwe. Myœleæ o tym, to jak dosiadaæ konia na karuzeli;

niby biegnie wci¹¿ naprzód, a tak naprawdê goni w kó³ko. To nie karuzela, to pu-

³apka. Jeœli Giles Luttrell mo¿e ciê zaakceptowaæ, dlaczego ty nie mo¿esz zrobiæ

tego samego? On ma nad tob¹ dwadzieœcia jeden lat przewagi i aureolê na dodatek.

A co ty masz takiego, Ed? Mo¿e Sarê? Teoretycznie, tak. Ale co z praktyk¹? Jest tak

blisko, a zarazem tak daleko. Za daleko. I nie doœæ daleko. Dlaczego, do cholery,

wróci³em? Co tu w³aœciwie mam? Kobietê, której mieæ nie mogê, i syna, którego

nie znam. Ech, ty i te twoje wyliczenia! Powinieneœ mieæ doœæ rozs¹dku, ¿eby wy-

strzegaæ siê gier liczbowych. Twój system jest z³y i zawodzi. Giles Luttrell odkry³

ten w³aœciwy.

background image

116

Twarz Sary zmaterializowa³a mu siê przed oczami. Uœwiadomi³ sobie, ¿e

patrzy³ prosto na ni¹ zupe³nie jej nie widz¹c. Przygl¹da³a mu siê z lekko unie-

sionymi brwiami i pytaj¹cym wyrazem twarzy, a w jej spojrzeniu czai³a siê nie-

pewnoϾ.

– Tak wiêc – powiedzia³ lekkim tonem – tu koñczy siê pierwsze czytanie.

– I czego siê z niego dowiedzia³eœ?

¯e nie nale¿y mieæ zaufania do kr¹¿ków domacicznych, pomyœla³ cynicznie.

– ¯e jestem ojcem o d³ugim sta¿u teoretycznym, ale krótkim praktycznym –

odpar³.

– To da³oby siê zmieniæ.

– Jak? Proponujesz wieczorek zapoznawczy?

Nie przejê³a siê jego tonem.

– Zostaw to mnie – zaproponowa³a. – Mówi³am ci, ¿e on jest na ciebie przy-

gotowany.

– To jest twoja opinia. Ale co on na to?

– Zostaw to mnie – powtórzy³a.

– S¹dzi³em, ¿e w pewnym sensie zrobi³em to dawno temu.

– O tym ju¿ mówiliœmy – wyprostowa³a siê i opar³a z³o¿one rêce na stoli-

ku. – Czego jeszcze chcesz, Ed? Uwa¿asz, ¿e nie da³am ci dosyæ?

– A¿ za du¿o… jeœli chodzi o punkt wyjœcia.

– W takim razie zastanów siê, co robisz – poradzi³a krótko. – Popatrz na

siebie. Twoje w¹tpliwoœci s¹ wyraŸnie widoczne.

Rozeœmia³ siê.

– Jeœli mam patrzeæ, to wolê na ciebie.

– No to patrz – zachêci³a go z uœmiechem.

Opar³ brodê na zwiniêtej d³oni i wpatrzy³ siê w ni¹ bez ¿enady nieruchomym,

kontempluj¹cym wzrokiem.

– Nie w ten sposób, g³uptasie.

Pochyli³a siê ku niemu i wziê³a go znów za rêkê.

– Nie mogê zrobiæ nic innego w publicznej restauracji.

– Wiêc na razie niech nam to wystarczy.

– A co potem?

Nastêpne wzruszenie ramionami.

– Kto wie?

– Dawniej zawsze wiedzia³aœ.

– Wtedy by³am m³odsza.

– A teraz?

– Teraz po prostu najczêœciej nie wiem.

Znów to oddalenie, ta zaduma.

– Pos³uchaj, Saro, jestem w twoich rêkach. Jedyne, co mogê teraz zrobiæ, to

s³uchaæ. Mówisz mi o sprawach, na które nie mogê zareagowaæ… przynajmniej

nie teraz. Wszystko, co by³o do zrobienia, ty dawno ju¿ za³atwi³aœ. Dlatego czujê

background image

117

siê teraz… niepotrzebny. W ca³ej tej historii jestem tylko statyst¹ bez roli do za-

grania, nawet bez ¿adnych kwestii do powiedzenia. Ostatni¹ du¿¹ rolê gra³em

przed dwudziestu jeden laty. By³aœ – i nadal jesteœ – producentem i na dobr¹ sprawê

równie¿ re¿yserem, a ja nie mia³em jeszcze nawet ¿adnych prób. Nie wiem nawet,

co powinienem zrobiæ.

– Nie proszê ciê, ¿ebyœ cokolwiek robi³. Spotka³am siê dziœ z tob¹, ¿eby ci

wszystko opowiedzieæ. Nic poza tym. ¯ebyœ siê dowiedzia³; ¿ebyœ zna³ prawdê.

I doprowadzi³am do tego. Mia³eœ wszelkie prawo wiedzieæ, ¿e urodzi³ nam siê

syn. On jest twoim dzieckiem i chcia³am, ¿ebyœ mia³ pewnoœæ – nie zak³ada³am,

¿e zrobisz coœ z t¹ wiedz¹, tylko uwa¿a³am, ¿e powinieneœ j¹ posiadaæ. Ale jakoœ

teraz atmosfera kojarzy mi siê ze szczerz¹cymi siê na siebie psami – a ty zawsze

by³eœ z tych, co, jak to siê mówi, wiêcej gryz¹ ni¿ szczekaj¹.

– Mo¿e poka¿esz blizny? – spyta³ z lekk¹ drwin¹. Potem pochyli³ siê ku niej. –

Pos³uchaj, Saro. Jestem szczerze wdziêczny za to, co dosta³em. Proponujê ogra-

niczyæ siê tymczasem do tego. Da³aœ mi sporo do myœlenia. I zapewniam ciê, ¿e

chocia¿ szczerzê k³y, nie zamierzam ciê zaatakowaæ za to, ¿e nie powiedzia³aœ mi

o wszystkim wczeœniej. W porz¹dku, powiedzia³aœ teraz i jestem ci za to wdziêczny.

Daj mi siê oswoiæ z nowymi faktami, zanim posuniemy siê dalej. To, co mi po-

wiedzia³aœ, brzmi wspaniale, ale pozwól, ¿e przemyœlê to sobie jeszcze raz od

nowa i w samotnoœci. Przesta³em przyjmowaæ cokolwiek na wiarê, Saro. Ed, któ-

ry to robi³, opuœci³ dom dawno temu.

– Zawsze odczytywa³eœ tekst miêdzy wierszami, nawet jeœli by³ napisany

maczkiem.

– Teraz te¿ to potrafiê. Wszystko to wygl¹da bardzo atrakcyjnie, ale nie chcê

ot, tak przyjmowaæ roli, któr¹ mi ofiarowujesz – w ka¿dym razie jeszcze nie te-

raz. Nauczy³em siê wybieraæ role z wielk¹ rozwag¹ i jeœli jakaœ nie jest dla mnie

w³aœciwa, po prostu rezygnujê. Masz racjê, to nie jest tragedia, ale tak¿e nie farsa.

Po prostu historia stara jak œwiat…

– Tak czy inaczej opowiedzia³am ci j¹.

– A ja jej wys³ucha³em. Historia siê nie zmieni³a, za to ja …owszem – Prze-

rwa³ i opar³ siê o krzes³o. Po chwili odezwa³ siê znowu: – Rozumiesz? Proszê do

nas nie dzwoniæ, my siê do pani odezwiemy.

Siedzia³a sztywno i nieruchomo.

– Masz do tego pe³ne prawo – przyzna³a. – Czy mogê spytaæ, jak wygl¹daj¹

moje szanse?

– Zupe³nie dobrze – odpar³. – Równie dobrze, jak zawsze.

– Dziêki za te kilka s³ów pokrzepienia.

Jego oczy by³y nieustêpliwe.

– Mówi³em ci – przypomnia³. – Nie jestem ksiêdzem.

– A jednak wys³ucha³eœ mojej spowiedzi.

– I to jest wszystko, co mogê zrobiæ.

– Mogê czy chcê?

background image

118

– Tego jeszcze nie wiem. To siê dopiero oka¿e.

– To znaczy, ¿e mo¿e siê zgodzisz zobaczyæ Jamesa?

Wzruszy³ ramionami.

– W³aœnie.

– Ja równie¿ siê zmieni³am – oznajmi³a.

Znowu oddalili siê od siebie. Sara wziê³a do rêki menu, poda³a mu drugie.

– Pomyœl o tym – powiedzia³a niemal obojêtnie. – I daj mi znaæ, co zdecy-

dowa³eœ, dobrze?

Sara koñczy³a w³aœnie pisaæ adres na paczce, kiedy ktoœ pochyli³ siê nad ni¹

i poca³owa³ j¹ lekko we w³osy.

– Za wczeœnie na przygotowania do Gwiazdki, a urodziny ju¿ obchodzi³em,

wiêc kim jest szczêœliwy odbiorca tej paczuszki?

Uœmiechnê³a siê do syna, który sta³ obok z przekornym uœmiechem na ustach.

– Witaj, kochanie. Nie s³ysza³am twojego samochodu.

– Bo nie przyjecha³em swoim samochodem. Temu rzêchowi pêk³ ostatni t³ok.

Pamela mnie podrzuci³a.

– Gdzie ona jest?

– Nie mog³a zostaæ. Jej rodzice zaprosili jakichœ ludzi na weekend, wiêc ona

musi pomóc w „podejmowaniu goœci”.

Przysiad³ na krawêdzi biurka, ¿eby na ni¹ popatrzeæ.

– A w ogóle co s³ychaæ? Wydarzy³o siê coœ nowego?

– Tak, i to ca³kiem sporo. Mam z tob¹ do pomówienia.

– Naprawdê? A o co chodzi? Co przeskroba³em?

– Nic szczególnego.

– Wygl¹dasz, jakbyœ zobaczy³a coœ szokuj¹cego. Déjà vu?

– Mo¿na to tak nazwaæ.

– Wiêc nazywam. À propos, jak siê uda³ zjazd?

– Wspaniale. Szczerze mówi¹c ten by³ najlepszy ze wszystkich.

– Coœ takiego! – Przyjrza³ siê matce uwa¿niej. – Ty coœ knujesz – stwierdzi³. –

Wygl¹dasz… jakoœ inaczej. Mo¿e to sprawa uczesania… Czy to nowa sukienka?

Uniós³ jej twarz ku sobie.

– Co siê dzieje? Wygraliœmy na loterii? – Nagle oczy mu pojaœnia³y i zapyta³

pospiesznie: – Jakieœ dobre wiadomoœci o tacie?

– Owszem, to dotyczy twojego ojca – zgodzi³a siê Sara ostro¿nie.

– No? Powiedz mi – zachêci³ j¹.

Sara spuœci³a powieki patrz¹c na paczkê, po czym obróci³a j¹ zaadresowan¹

stron¹ na wierzch i popchnê³a w stronê syna. Pos³a³ jej pytaj¹ce spojrzenie spod

uniesionych brwi i dopiero wtedy opuœci³ wzrok. Twarz mu momentalnie zastyg³a.

– No, no – powiedzia³. – Wiêc to dlatego sobotni zjazd by³ najlepszy ze

wszystkich, jakie siê kiedykolwiek odby³y… mówi³aœ to powa¿nie.

background image

119

Jego g³os by³ tak samo bez wyrazu jak twarz. Spojrza³ na matkê oskar¿aj¹-

cym wzrokiem.

– Tak.

– I ju¿ mu posy³asz prezenty?

– To jest po prostu duplikat naszego du¿ego albumu fotograficznego.

– I jakoœ tak siê przypadkiem z³o¿y³o, ¿e mia³aœ to dla niego w pogotowiu.

– Zgadza siê.

– Rozumiem. Nie wystarcza opowieœæ ze wszystkimi szczegó³ami, potrzeb-

ne s¹ jeszcze ilustracje. – WyraŸnie mia³ siê na bacznoœci. – Za³o¿ê siê, ¿e by³

zdziwiony.

– To prawda.

– I jaki jeszcze?

– Niezmieniony.

– To wiêcej, ni¿ mo¿na powiedzieæ o tobie. Jesteœ po prostu podniecona do

bia³oœci. Wiedzia³em, ¿e musi byæ jakiœ powód… a to by³ on?

– O n.

– Proszê, proszꠖ skomentowa³ James lekko. – Powiedzia³bym, ¿e ten szczê-

œliwy splot wydarzeñ godny jest uwiecznienia w literaturze, na przyk³ad w pa-

miêtnikach. Mo¿e lepiej opowiedz mi dok³adnie o wszystkim.

– Mia³am taki zamiar.

– Ja myœlê! Poczekaj chwilê, chyba najpierw zrobiê sobie drinka. Ty te¿

chcesz?

– Tak. Napijê siê sherry.

Po chwili James wróci³ z kieliszkami, postawi³ przed ni¹ sherry, przysun¹³

sobie krzes³o i usiad³ naprzeciwko.

– W porz¹dku – oznajmi³. – Siedzê wygodnie. To co, zaczynamy?

Sara wybuchnê³a œmiechem.

– Uwa¿asz, ¿e ta historia jest zabawna?

– Nie, nie s¹dzê. W gruncie rzeczy rozeœmia³am siê dlatego, ¿e… widzisz,

zawsze wiedzia³am, jak bardzo jesteœ do niego podobny; ale teraz, kiedy go zno-

wu zobaczy³am, stwierdzi³am, ¿e podobieñstwo jest wprost niesamowite.

– Czyli jest to historia o duchach.

– Nie b¹dŸ taki dowcipny, James – g³os matki zabrzmia³ jak ostrzegawczy

klaps.

Mia³ zmieszan¹ minê; wzruszy³ ramionami.

– No dobrze, powiedzmy, ¿e to brzmi zachêcaj¹co. Przynajmniej jest cz³o-

wiekiem cywilizowanym.

Pod wp³ywem jej spojrzenia odwróci³ oczy.

– Jest pu³kownikiem amerykañskiego lotnictwa.

– Wielkie nieba! Wiêc on jest jednym z nich! Nie powiesz mi, ¿e lata tymi

olbrzymimi B-52, które unosz¹ siê nad nami wyposa¿one w bomby wodorowe?

– Przyjecha³ do Londynu jako pracownik ambasady.

background image

120

– Ach, wobec tego bezwzglêdnie musi byæ cywilizowany, poza innymi przy-

miotami, w których istnienie nie w¹tpiê, poniewa¿, moja droga mamo, widzê, ¿e

po prostu p³oniesz.

Ten ironiczny komplement zosta³ wypowiedziany cierpkim tonem. Tym sa-

mym tonem doda³ niecierpliwie:

– Zacznij mówiæ! Wyrzuæ to z siebie! Wiem, ¿e nie mo¿esz siê doczekaæ,

kiedy mi wszystko opowiesz.

Wiêc Sara opowiedzia³a nie pomijaj¹c niczego. S³ucha³ w milczeniu, s¹cz¹c

drinka, a kiedy dosz³a do koñca, uœmiechn¹³ siê uœmiechem Eda. Na ten widok

Sara poczu³a lekkie uk³ucie bólu.

– Nie ma co, ta historia jest jak z baœni braci Grimm – stwierdzi³ ze zdumie-

niem.

Jego uœmiech pochodzi³ z tej samej czarodziejskiej baœni.

Dostrzegaj¹c nie³atw¹ sytuacjê syna, Sara postanowi³a siê rozeœmiaæ.

– Ed powiedzia³ to samo.

– Nie w¹tpiê, ¿e powiedzia³ jeszcze wiele innych rzeczy. Widaæ to po tobie

doskonale.

– Naprawdê?

Zmarszczy³ brwi. Zorientowa³a siê, ¿e chyba go urazi³a. Ze sposobu, w jaki

na ni¹ patrzy³, odgad³a, ¿e po raz pierwszy w ¿yciu widzi j¹ jako kobietê; nie

swoj¹ matkê, ale kobietê, zdoln¹ odczuæ silny poci¹g do mê¿czyzny. Tak¿e seksu-

alny. I to mu siê nie podoba³o. Wcale mu siê nie podoba³o. Wychowa³ siê przy

kobiecie, która pochowa³a zmys³y razem ze swoj¹ mi³oœci¹, a teraz grobowiec

zosta³ nagle otwarty, ukazuj¹c nie prochy, ale doskonale zachowan¹, ¿yw¹ kobie-

tê z krwi i koœci. To go zaszokowa³o.

– A on? – To s³owo zabrzmia³o jak zniewaga. – Czy on czuje to samo?

– Tak.

– Ca³e wasze uczucie istnieje nadal? – W tonie Jamesa s³ychaæ by³o niedo-

wierzanie.

– Tak.

– Po prostu zdumiewaj¹ce – mrukn¹³.

Nie chcia³ wierzyæ, a jednak odkry³ coœ nowego, ¿ywego w oczach i twarzy

matki: œwiadomoœæ w³asnej atrakcyjnoœci, rozbudzon¹ przez kogoœ. Ktoœ, myœla³,

czyli Edward James Hardin, kapitan, a obecnie pu³kownik Si³ Powietrznych Sta-

nów Zjednoczonych, który zdoby³ s³awê jeszcze podczas drugiej wojny œwiato-

wej, pilot „California Girl” oraz „Sally B”; mê¿czyzna z fotografii, które mama

trzyma ukryte w pude³ku na górze – i nie tylko w pude³ku. Tak¿e w sobie. A on

wróci³ i j¹ otworzy³, jak niegdyœ James pude³ko.

Sara zna³a swojego syna lepiej ni¿ on sam. Z wyrazistej twarzy – twarzy m³o-

dego Eda – odczytywa³a jego myœli, choæby nie wiadomo jak je skrywa³. W tej

chwili czu³ siê w jakiœ sposób ura¿ony, a tak¿e wstrz¹œniêty i zraniony, jak gdyby

matka zrobi³a coœ kompromituj¹co ¿enuj¹cego.

background image

121

– Rozmawialiœmy na zjeŸdzie w sobotê i zjedliœmy razem lunch w poniedzia-

³ek, kiedy to opowiedzia³am mu o tobie. I to wszystko – powiedzia³a ³agodnie. –

Tylko tyle i ani trochê wiêcej.

A jednak, myœla³ James nie podnosz¹c oczu znad szklaneczki. On sam dostrze-

ga³ ró¿ne rzeczy po raz pierwszy. I wcale mu siê nie podoba³o to, co widzia³. Kiedy

matka opowiedzia³a mu tê historiê, by³ doœæ m³ody, ¿eby uznaæ j¹ za romans w hol-

lywoodzkim stylu – sentymentalny film z czasów wojny. Przystojny, odwa¿ny i pe-

³en fantazji amerykañski pilot, piêkna i czaruj¹ca angielska arystokratka, roman-

tyczna, namiêtna mi³oœæ – tylko ¿e wtedy James mia³ za ma³o lat, ¿eby rozumieæ, co

znaczy namiêtnoœæ. W filmach hollywoodzkich z tamtego okresu nie pokazywano

nigdy mê¿czyzny i kobiety w ³ó¿ku. Ale ta siedz¹ca obok kobieta nie mog³a byæ

przecie¿ jego matk¹. Na to by³a zdecydowanie zbyt seksowna. Na mi³oœæ Bosk¹,

jego w³asna matka! Wch³on¹³ w siebie historiê, któr¹ mu opowiedzia³a, podobnie

jak wch³ania³ bajki, które mu czyta³a; od³o¿y³ j¹ potem w to samo miejsce, gdzie

spoczywa³y legendy o królu Arturze i jego rycerzach, o rycerskiej œmierci Custera

nad Big Horn i bohaterskiej obronie Alamo. Mieæ za ojca pilota B-17, który odby³

dwadzieœcia piêæ lataj¹cych misji, a mo¿e nawet wiêcej, który walczy³ z messer-

schmittami i focke-wulfami, który wreszcie uratowa³ „Sally B” wracaj¹c na dwóch

silnikach prawie po szosach, jak samochodem wyœcigowym – to by³o ekscytuj¹ce,

pobudzaj¹ce wyobraŸniê o wiele mocniej ni¿ kaleka ca³y w bliznach, przykuty do

wózka inwalidzkiego. Ten prawdziwy ojciec by³ jakby tworem wyobraŸni, jak Sa-

motny Stra¿nik, o którym siê czyta³o i którego siê podziwia³o, nie bardzo przy tym

w niego wierz¹c. Rzeczywistoœci¹ by³ cz³owiek na wózku oraz piêkna, œwiêta mat-

ka, która opiekowa³a siê nim z takim oddaniem, kosztem tylu wyrzeczeñ. Ale jak

wysoki by³ to koszt, James zaczyna³ dopiero teraz sobie uœwiadamiaæ. Nigdy wczeœ-

niej nawet o tym nie pomyœla³. Za to w tej chwili odczuwa³ coœ w rodzaju zak³opo-

tania. Na litoœæ bosk¹, przecie¿ ona by³a jego matk¹! Nie mia³a prawa! By³a mê¿at-

k¹ od dwudziestu czterech lat i sama liczy³a ich sobie czterdzieœci cztery!

Chocia¿ James widzia³ istniej¹ce ró¿nice miêdzy sob¹ a Gilesem, fakt, ¿e on

nie by³ jego ojcem, nie przyczyni³ siê wcale do ich pog³êbienia; wiêzy syn-ojciec

by³y doœæ bliskie, by wytrzymaæ odkrycie tajemnicy prawdziwego ojcostwa. Nie

przysz³o mu nigdy do g³owy, ¿e jego matka mo¿e byæ cudzo³o¿nic¹. Dopiero teraz

nagle to zrozumia³. Jego matka – jego w³asna matka – posz³a do ³ó¿ka z innym

mê¿czyzn¹; le¿a³a naga w jego ramionach i pozwoli³a, ¿eby wtargn¹³ w ni¹ i j¹ za-

p³odni³; a rezultatem by³ on, James Luttrell. Pierwszy raz w ¿yciu pomyœla³ o sobie

jako o bêkarcie, nieprawym dziecku zrodzonym z zakazanego zwi¹zku. Poczu³ nie-

mal odrazê. Jak ona mog³a mi to zrobiæ? – pomyœla³. Jak mog³a? Mia³ wra¿enie, ¿e

coœ utkwi³o mu w gardle. Bo¿e kochany, powiedzia³ sobie z przera¿eniem, jeœli ona

tak wygl¹da po zwyk³ej rozmowie z tym cz³owiekiem, to kto wie, jak by wygl¹da³a,

gdyby siê z ni¹ kocha³. Kocha³? Kocha³ po dwudziestu dwóch latach?

– A co na to „on”? – zapyta³, podkreœlaj¹c niewidzialny cudzys³ów. – Czy

by³ zachwycony twoj¹ urocz¹ niespodziank¹?

background image

122

– Tak.

– Wiêc ty, rzecz jasna, te¿ jesteœ zadowolona… niepotrzebnie pytam, to oczy-

wiste. – Dopi³ resztê whisky. – A tata?

– To on powiedzia³ Edowi o tobie.

– Coœ takiego! Czy ja nie mam w ogóle prawa g³osu? Czy te¿ mo¿e ca³a spra-

wa zosta³a przez was z góry zaaran¿owana – dyskretny, wygodny zwi¹zek we troje?

– Zachowujesz siê idiotycznie i obraŸliwie – stwierdzi³a zimno matka. – Nic

nie zosta³o zaaran¿owane. Zawsze zamierza³am powiadomiæ Eda o twoim istnie-

niu. Sam o tym dobrze wiesz.

– To by³o tylko za³o¿enie, takie teoretyczne „kiedyœ”. Nigdy w to w³aœciwie

nie wierzy³em, jeœli chcesz wiedzieæ. A on nigdy nie by³ rzeczywisty. By³ tylko

histori¹, któr¹ mi opowiedzia³aœ. Nigdy nie s¹dzi³em, ¿e poznam go inaczej ni¿

z twojej opowieœci, nie mówi¹c ju¿ o ujrzeniu go na w³asne oczy! – Spojrza³ na

ni¹ z wyrzutem. – Za to ty wyraŸnie zak³ada³aœ coœ podobnego.

Nie próbowa³a zaprzeczaæ.

– Tak, zawsze.

James by³ zbity z tropu. Wlepi³ oczy w swoj¹ pust¹ szklaneczkê.

– Dlaczego on wróci³?

– Poniewa¿ poczu³, ¿e ju¿ potrafi to zrobiæ.

– Coœ takiego… czy¿by by³ nadal zadurzony?

– To kiepski dowcip, James – powiedzia³a ostro. Trzyma³a wyraŸnie stronê

tamtego.

– No, dla mnie ta ca³a sprawa jest œmiechu warta. Pomyœleæ tylko, dwadzie-

œcia lat! Na mi³oœæ Bosk¹, wiêc co twoim zdaniem powinienem zrobiæ?

– Nikt nie ka¿e ci niczego robiæ.

– A czy przypadkiem nie popychasz mnie leciuteñko w jego kierunku?

– Zawsze wiedzia³eœ, gdzie on siê znajduje.

– Tak, ¿y³ oddalony o siedem tysiêcy kilometrów i o dwadzieœcia lat, a teraz

jest tutaj i jeszcze w oczywisty sposób… – urwa³ raptownie i zmarszczy³ brwi.

– Co w oczywisty sposób?

– Rozgrzewa ciê, prawda? – powiedzia³ James brutalnie. – Chyba nie za-

przeczysz. Wiedzia³em, kiedy tylko ciê zobaczy³em.

Na widok uœmiechu matki o ma³o siê nie cofn¹³.

– Tak – potwierdzi³a.

Gotowa³ siê wewnêtrznie, doprowadzony do furii jej arogancj¹. Tak, w³aœnie

arogancj¹. Nagle nabra³a pewnoœci siebie, po prostu niebezpiecznej; pewnoœci

siebie, której nigdy wczeœniej nie mia³a. Nastêpny dowód potêgi tego cz³owieka.

– Odpowiem na pytanie, które z pewnoœci¹ ciœnie ci siê na usta – oznajmi³a

matka ze spokojem. – Tak, nadal go kocham. Zawsze go kocha³am i zawsze bêdê.

Wpatrywa³ siê w ni¹, udrêczony i sfrustrowany.

– Co on z tob¹ zrobi³? – spyta³ niemal ze strachem. – Po prostu ciê nie po-

znajê.

background image

123

– Wróci³ – wyjaœni³a matka zwiêŸle.

– A dok¹d ta sytuacja zaprowadzi nas… to znaczy twojego mê¿a i syna?

Poza obrêb twojego ¿ycia?

– Tam, gdzie zawsze byliœcie.

– Dziêki za ten drobny okruch pociechy.

– Nie mam najmniejszego zamiaru porzuciæ ani mojego mê¿a, ani syna. Ed

wcale nie po to wróci³.

– Sk¹d ta pewnoœæ? Mo¿e dowiedzia³ siê z poczty pantoflowej, ¿e tata ma

przed sob¹ niewiele ¿ycia.

Oczy matki by³y zimne jak lód.

– Doœæ tego, James. Chyba siê zapominasz.

– Ja siê zapominam! Ty siê zachowujesz, jak byœ postrada³a zmys³y, a mnie

mówisz, ¿ebym siê nie zapomina³!

– Cicho b¹dŸ! – g³os Sary przeci¹³ powietrze jak œwist bicza.

Uciszy³ siê, choæ minê mia³ nad¹san¹. Sara nakaza³a sobie spokój.

– Zaszokowa³am ciê, prawda? Okaza³o siê, ¿e jestem kobiet¹, a nie wy³¹cz-

nie twoj¹ matk¹. Jesteœ ju¿ doœæ doros³y, James, i wiesz wystarczaj¹co du¿o, ¿eby

zrozumieæ, jakie by³o i jest moje ma³¿eñstwo. To w³aœnie dlatego nie widzia³eœ

we mnie nigdy kobiety. Nie dzieli³am ³ó¿ka z twoim ojcem i to nie tylko dlatego,

¿e on musi u¿ywaæ ortopedycznego gorsetu. Nie dostrzega³eœ we mnie nigdy ko-

biety, poniewa¿ w ci¹gu ostatnich dwudziestu lat nie mia³am okazji ni¹ byæ. By-

³am pielêgniark¹, James; towarzyszk¹, pomocnic¹, przyjacielem. Jednak nie by-

³am ¿on¹ w pe³nym sensie tego s³owa.

– Ale bêd¹c razem zawsze sprawialiœcie wra¿enie dobranej pary.

– To dlatego, ¿e pracowa³am nad tym, a tak¿e dlatego, ¿e jako towarzysze

¿ycia i przyjaciele byliœmy dobrani. Giles i ja mamy do siebie zaufanie i kochamy

siê, jak dwoje ludzi, którzy przeszli razem przez ¿ycie. By³am lojalna, James.

Zrezygnowa³am z jedynego mê¿czyzny w moim ¿yciu, z którym naprawdê chcia-

³am byæ zawsze, dla Gilesa – poniewa¿ uwa¿a³am, ¿e jestem mu to winna. By³am

przy nim niezmiennie, ilekroæ mnie potrzebowa³, w nocy i we dnie, w szpitalu

i poza nim, kiedy cierpia³ i kiedy cierpienie mija³o. Zawsze przy nim by³am. – Jej

g³os by³ spokojny, ale nabrzmia³y emocj¹. – Mog³am go by³a opuœciæ lata temu

i wzi¹æ ciê ze sob¹, ale nie zrobi³am tego, bo on mnie potrzebowa³. Tylko co

z moimi potrzebami, James? Nigdy nie przesz³o ci nawet przez myœl, ¿e i ja mogê

mieæ jakieœ potrzeby, prawda? By³am jak automat; moje zadanie polega³o na tym,

¿eby wykonywaæ pewne czynnoœci, daæ z siebie to, co mogê. Mia³am przycho-

dziæ z pomoc¹, dbaæ i zajmowaæ siê, i dawaæ, nieustannie dawaæ. Potrzebowano

mnie i to mi mia³o wystarczyæ. Oczywiœcie nie wystarcza³o, ale jakoœ sobie radzi-

³am. Tylko czy pomyœla³eœ kiedykolwiek, ¿e ja równie¿ mogê mieæ potrzeby, Ja-

mes? Nie przysz³o ci nigdy do g³owy, ¿e ja te¿ mogê pragn¹æ lub czuæ siê czegoœ

pozbawiona? Nigdy?

Potrz¹sn¹³ g³ow¹ z ponur¹ min¹, jakby wbrew sobie.

background image

124

– Naturalnie nigdy ci to nie przesz³o przez myœl.

– Ale tata ciê kocha i naprawdê ciê potrzebuje! – zawo³a³ James oskar¿aj¹-

cym tonem.

– Wiem o tym. A poniewa¿ nie kocha³am go dostatecznie, opuœci³am go dla

Eda, którego kocha³am i kocham. Nie mo¿na wybieraæ cz³owieka, którego siê

pokocha. B¹dŸ tego pewien. Mi³oœæ nie respektuje ludzkich praw do uczucia. Ma

swoje w³asne regu³y i musisz siê do nich stosowaæ albo… Nie pojmujesz tego,

poniewa¿ na razie nic ci o tym nie wiadomo. Dopóki nie zdobêdziesz takiego

doœwiadczenia, nie zrozumiesz do koñca, o co mi chodzi. Ed by³ dla mnie obja-

wieniem. Marzeniem, które sta³o siê rzeczywistoœci¹. Coœ podobnego zdarza siê

niezmiernie rzadko. Wiêkszoœæ ludzi przekonuje siê, ¿e ich rzeczywistoœæ jest

tylko marzeniem.

– Na mi³y Bóg, nie karm mnie teraz now¹ wersj¹ Tristana i Izoldy – zawo³a³

James z odraz¹.

– Nic o tym nie wiesz – uciê³a krótko matka. – A dopóki siê nie dowiesz,

chowaj swoje porównania dla siebie! Powiedzia³am ci prawdê o Edzie. A jemu

powiedzia³am prawdê o tobie.

– Ach, to twoje g³oszenie prawdy za wszelk¹ cenê! – powiedzia³ James z go-

rycz¹.

– Uwa¿asz, ¿e by³oby lepiej, gdybym sk³ama³a? Gdybym ciê oszukiwa³a?

Udawa³a? Potraktowa³am ciê jak doros³ego, wiêc zachowuj siê jak doros³y.

– Jak, u licha, mam siê zachowywaæ w konfrontacji z tak¹ spraw¹?

– Jak¹ spraw¹?

– Odkryciem, ¿e moja matka jest… – zacisn¹³ mocno usta, ¿eby nie wymknê³y

mu siê s³owa, których i tak nie oœmieli³by siê wypowiedzieæ.

– ¯e twoja matka jest czym? Powiedzia³am ci, czym by³am, ju¿ wiele lat

temu… i wyjaœni³am, jak do tego dosz³o.

– To ca³kiem coœ innego! To by³a opowieœæ! A teraz chodzi o rzeczywistoœæ!

– Czy myœlisz, ¿e zawinê ciê i przewi¹¿ê jak paczkê, tak jak to zrobi³am

z albumem, i wyœlê na adres Eda? Raczej nierealne, James. Proszê ciê tylko, ¿e-

byœ go zaakceptowa³ we w³aœciwej roli. Jako twojego ojca. Nie powinieneœ o nim

myœleæ jako o moim by³ym kochanku. Pamiêtaj, ¿e to siê zdarzy³o dawno temu.

On jest twoim ojcem – by³ wtedy, jest teraz i zawsze nim bêdzie. To jest fakt,

James, a nie wymys³. By³ moim kochankiem, przyznajê. Nikt mnie nigdy nie ko-

cha³ tak jak Ed.

Gorzka, gryz¹ca zazdroœæ zala³a fal¹ serce Jamesa. Zawsze wiedzia³, ¿e sta-

nowi oœrodek ¿ycia matki; ale nie przysz³o mu do g³owy, ¿e to g³ównie ze wzglê-

du na ojca, o którym nie potrafi³a zapomnieæ. Œwiadomoœæ tego by³a bolesna.

Wiedzia³, ¿e wygl¹da jak ten nieznany ojciec. Mówiono mu o tym wielokrotnie,

poza tym ogl¹da³ fotografie. Ale twarz na fotografii zrobionej przed laty nie by³a

czymœ realnym; realna za to by³a matka, siedz¹ca obok z twarz¹ rozjaœnion¹ we-

wnêtrznym blaskiem. A powodem tego jest postaæ ze zdjêæ.

background image

125

Ciekawoœæ jeszcze bardziej rozpali³a jego gniew; ciekawoœæ pcha³a go, by

zobaczyæ tê twarz i zbadaæ, co siê za ni¹ kryje. Chcia³ dowiedzieæ siê osobiœcie,

co mianowicie opêta³o i zniewoli³o na tak d³ugo jego matkê.

– Pewnie chcia³abyœ, ¿ebym siê z nim zobaczy³. Dobrze mówiê? – spyta³

znienacka.

– Owszem, chcia³abym, ¿ebyœcie siê spotkali.

– W porz¹dku. – Podj¹³ ju¿ decyzjê i teraz dzia³a³ zgodnie z ni¹. – Zawiozê

mu ten album. Co ty na to?

Zobaczy³ nag³y b³ysk nadziei w oczach matki.

– Jesteœ pewien, ¿e chcesz to zrobiæ?

– Powiedzmy, ¿e jestem ciekawy. Chcê siê przekonaæ, co to za rodzaj cz³o-

wieka. Skoro potrafi³ pozostawiæ po sobie takie niezatarte wra¿enie, musi siê coœ

w nim kryæ. Mieszka w Londynie?

W g³osie Jamesa brzmia³a wystudiowana niedba³oœæ, ale matka od razu odga-

d³a, w czym rzecz.

– Tak. Nie jestem pewna, gdzie to jest, poniewa¿ nigdy tam nie by³am. Nato-

miast mam jego numer telefonu. Myœlê, ¿e lepiej by³oby najpierw zadzwoniæ.

Wyjê³a bia³¹ karteczkê z pojemnika na biurku i zapisa³a na niej numer. James

w³o¿y³ kartkê do portfela.

– Co powinienem mu powiedzieæ? Masz jakieœ sugestie? Mo¿e: „Czeœæ, tat-

ku! Jestem twoim synem?”.

Brzmia³o to zupe³nie tak, jakby mówi³ Ed, do tego stopnia, ¿e przeszed³ j¹ dreszcz.

James odziedziczy³ równie¿ przenikliwoœæ swojego ojca.

– Co siê sta³o? Czy on sam powiedzia³by w³aœnie coœ takiego?

– I do tego dok³adnie takim samym tonem. – Zaœmia³a siê cicho. – Och, Ja-

mes, jesteœ do niego tak bardzo podobny…

– Z wyj¹tkiem amerykañskiego akcentu? – Zmarszczy³ brwi. – A tata? Co

z nim? Gdzie jest jego miejsce poœród tego wszystkiego?

– On to rozumie. Zawsze rozumia³. Przecie¿ przyj¹³ mnie w koñcu z powrotem.

James milcza³ przez moment, potem podniós³ gwa³townie g³owê i pos³a³ jej

dziwne spojrzenie – wrogie, a zarazem b³agalne.

– Ale… nie zranisz go, prawda?

Sara obrzuci³a go takim wzrokiem, ¿e szybko spuœci³ oczy.

– By³ dla mnie dobry – mrukn¹³ pod nosem. – To najlepszy ojciec, jakiego

mog³em mieæ.

I jedyny, jakiego chcê mieæ, dopowiedzia³ jego ton.

– Wiem, ¿e go kochasz, James i nie proszê ciê, ¿ebyœ to zmieni³, ¿ebyœ pozbawi³

go swojej mi³oœci. Proszê ciê tylko, ¿ebyœ… ¿ebyœ zaakceptowa³ Eda. ¯ebyœ spróbo-

wa³ go zrozumieæ i… doceniæ. On wykazuje podobn¹ rezerwê w stosunku do ciebie,

James. Jesteœcie sobie kompletnie obcy, a Ed ma o tyle gorsz¹ pozycjê, ¿e dopiero

teraz dowiedzia³ siê o twoim istnieniu. Natomiast ty wiedzia³eœ o nim od lat.

– Tak, wiedzia³em.

background image

126

– Giles te¿ o nim wiedzia³.

– Dlaczego nazywasz go Giles? – warkn¹³ James. – Przedtem zawsze mówi-

³aœ: „twój ojciec”. A jednoczeœnie twierdzisz, ¿e nie chcesz go raniæ!

Oczy Sary patrzy³y na niego powa¿nie.

– Ed jest twoim ojcem, James.

– Tylko dlatego, ¿e…

– Dokoñcz, nie krêpuj siê.

Nie oœmieli³ siê. Jego matka zachowywa³a kamienny spokój. Nie podniós³ na

ni¹ oczu, wpatruj¹c siê z buntownicz¹ min¹ w dywan.

– Pochodzisz w po³owie od Eda, James. Kiedy na ciebie patrzê, kiedy ciê

s³ucham, wydaje mi siê, ¿e jesteœ drugim Edem. Giles jest tego równie œwiadomy

jak ja. Pozna³ Eda i polubi³ go. Mam nadziejê, ¿e z tob¹ bêdzie podobnie.

– Czy sprawi³oby to jak¹kolwiek ró¿nicê, gdybym go nie polubi³?

– Naturalnie, sam o tym wiesz.

– Czy w takim wypadku przesta³abyœ go kochaæ?

– Nie. Zawsze bêdê go kocha³a. Ale czu³abym siê zawiedziona.

– A ja? Co powiesz, jeœli ja siê poczujê zawiedziony?

– To ci nie grozi.

– Jak mo¿esz byæ tego pewna?

– Bo znam was obu.

– Ale jego trochê lepiej ni¿ mnie, prawda?

– Nie, nieprawda. Tylko widzê go w tobie… Dziêki temu, ¿e masz Eda za

ojca, dla mnie jesteœ kimœ wyj¹tkowym i specjalnym, James. Naprawdê nie potra-

fisz tego zrozumieæ?

– Ty rzeczywiœcie straci³aœ przez niego rozum, nie widzisz tego? – G³os ch³op-

ca dr¿a³ lekko pod wp³ywem gniewu i desperacji. – I zupe³nie ci nie zale¿y, kto

siê o tym dowie; nie mam racji? Og³osi³abyœ wszystko wszem i wobec… w koñcu

to prawda, a od kiedy prawda mo¿e wyrz¹dziæ coœ z³ego? Jesteœ fanatyczk¹, mamo,

i jak ka¿dy fanatyk nie dbasz, komu zrobisz krzywdê i kogo zranisz d¹¿¹c do

celu. – A twoim celem jest on, tak? Powiedz!

Twarz Sary zastyg³a, tylko oczy mocno b³yszcza³y, ale kiedy siê odezwa³a, jej

g³os by³ spokojny.

– Tak.

– Widzisz! Nawet nie usi³ujesz temu zaprzeczyæ. Dalej¿e naprzód, nieœmy

wysoko sztandar z has³em: „Prawda, ca³a prawda i tylko prawda”. A ten slogan:

„Prawda ciê wyzwoli” – ustalmy od razu, ¿e to jest k³amstwo. Prawda wyzwoli

ciê tylko pod warunkiem, ¿e zakuje wszystkich wokó³ w okowy. Za³o¿ê siê, ¿e on

te¿ jest w kajdankach.

– Bo mi³oœæ jest wiêzieniem – stwierdzi³a matka.

– Wiêc tam w³aœnie przebywa³aœ przez wszystkie minione lata? Wiêc te fa-

jerwerki szczêœcia bior¹ siê st¹d, ¿e zosta³aœ wyzwolona? Takie w³asne obchody

œwiêta Czwartego Lipca?

background image

127

– Tak – powiedzia³a Sara po prostu.

Usta Jamesa zadr¿a³y. Robi³ teraz wra¿enie bardzo m³odego i ¿a³oœnie bez-

bronnego.

– Jesteœ okrutna – powiedzia³, a jego g³os dr¿a³ podobnie jak wargi.

Sara nie odezwa³a siê.

– Nie jesteœ ju¿ moj¹ matk¹. Jesteœ…

Zacisn¹³ mocno zêby, by zdusiæ s³owa, których nie móg³ wypowiedzieæ; obrzuci³

j¹ ostatnim spojrzeniem, w którym kry³ siê wyrzut i ból, wsta³ i wyszed³ z pokoju.

Bezwiednie, nawet o tym nie myœl¹c, skierowa³ siê prosto do gabinetu. Giles

Luttrell siedzia³ za biurkiem. Spojrza³ na Jamesa z uœmiechem, ale spowa¿nia³ na

widok twarzy m³odego cz³owieka. Odchyli³ siê do ty³u i przyg³adzi³ rêk¹ w³osy

jakimœ bezradnym gestem.

– Widzê, ¿e twoja matka wszystko ci opowiedzia³a.

– Co siê z ni¹ sta³o, tato? W ogóle jej nie poznajê. Co on jej takiego zrobi³?

– Wróci³.

– Dlaczego?

Giles wzruszy³ ramionami.

– Dlatego, ¿e nie móg³ wytrzymaæ z dala od niej ani chwili d³u¿ej. James,

chcia³bym, ¿eby nie by³o nieporozumieñ: on kocha twoj¹ matkê bardzo g³êboko.

A ona jego. Nie ma co do tego najmniejszych w¹tpliwoœci. Jest taka odmieniona

od czasu zjazdu. Nie poznajesz jej, bo przedtem nigdy jej takiej nie widzia³eœ.

Wp³yw, jaki wywiera na ni¹ obecnoœæ twojego ojca, James, jest potê¿ny i nie-

zniszczalny. Widzia³em ich razem w sobotê i wiem, co mówiê.

– Ale jak ona mo¿e robiæ ci coœ podobnego? I jak ty mo¿esz do tego do-

puszczaæ?

– Nie mogê niczemu zapobiec. Zreszt¹ zawsze o tym wiedzia³em. By³em tego

œwiadomy, kiedy wróci³em do kraju po katastrofie lotniczej i zobaczy³em j¹ po

przesz³o dwuletniej roz³¹ce. Znajdowa³a siê wtedy w stanie g³êbokiego szoku i to

wcale nie z powodu tego, co mnie siê przydarzy³o. By³a taka, zanim mnie zoba-

czy³a. Jak siê póŸniej dowiedzia³em, ta reakcja spowodowana by³a przekonaniem,

¿e twój ojciec nie ¿yje. Potem, po jakimœ czasie, dostrzeg³em, ¿e siê zmieni³a…

Nie by³a ju¿ t¹ dziewczyn¹, z któr¹ siê o¿eni³em. Rozwinê³a siê i dojrza³a, ale

tylko na tym skorzysta³em, wiêc nie mam prawa siê uskar¿aæ.

James podszed³ bli¿ej i usiad³ na krzeœle przy biurku.

Giles spojrza³ na jego zbuntowan¹, ura¿on¹ minê pewnym, spokojnym wzro-

kiem.

– Myœlê, ¿e nawet nie spróbowa³eœ zrozumieæ, co twoja matka dla mnie zrobi³a.

Przypatrz mi siꠖ jesteœ przyzwyczajony, bo zawsze mnie takim widzia³eœ, ale kie-

dyœ… kiedyœ wygl¹da³em tak jak tutaj – ruchem g³owy wskaza³ swój portret. – Zanim

mi zrobili tê dzisiejsz¹ twarz, nie mia³em ¿adnej – podobnie jak wielu innych mê¿-

background image

128

czyzn z mojej sali szpitalnej. Oni te¿ byli ¿onaci i niejedna ¿ona spojrza³a raz na mê¿a,

po czym da³a drapaka. Sara tego nie zrobi³a. Dla mnie zrezygnowa³a z twojego ojca,

dos³ownie poœwiêci³a swoje w³asne szczêœcie. A tak¿e jego szczêœcie. Zrobi³a to dla

mnie, dla bezradnego, groteskowo oszpeconego, bezsilnego kaleki. Mia³a wtedy dwa-

dzieœcia trzy lata i by³a pe³na ¿ycia, które tchn¹³ w ni¹ po raz pierwszy Ed Hardin.

Wykluczy³a to wszystko i jego samego ze swojego ¿ycia i poœwiêci³a siê mnie.

– Gnêbi³y j¹ wyrzuty sumienia – wtr¹ci³ James szorstko.

– Tak, mo¿liwe, ale kierowa³o ni¹ tak¿e poczucie odpowiedzialnoœci. Wi-

dzia³a, ¿e potrzebujê jej bardziej ni¿ Ed. I rzeczywiœcie tak by³o. Nie ma co ukry-

waæ, gdyby nie by³o wówczas przy mnie Sary, Bóg jeden wie, co by siê ze mn¹

sta³o. Nie mia³bym niczego. Absolutnie niczego.

– Przecie¿ by³a twoj¹ ¿on¹ – przypomnia³ James z uporem.

– Ale porzuci³a mnie dla twojego ojca. Napisa³a do mnie, ¿eby o wszystkim

opowiedzieæ. Opuœci³a mnie, James i przesta³a siê uwa¿aæ za moja ¿onê. Ona i Ed

byli kochankami przez dziesiêæ miesiêcy. Z jej punktu widzenia nasze ma³¿eñ-

stwo ju¿ siê skoñczy³o.

– Przecie¿ mama myœla³a, ¿e on nie ¿yje, prawda?

– Decyzjê powziê³a po jego powrocie. Obieca³a wczeœniej, ¿e ze mn¹ zosta-

nie i dotrzyma³a tej obietnicy. Kiedy poznasz swojego ojca, zrozumiesz, co ozna-

cza³ taki wybór. Pozosta³a przy mnie, poniewa¿ jej potrzebowa³em – to tak¿e jest

coœ, co nie uleg³o zmianie. Nadal jej potrzebujê i zawsze tak bêdzie.

– Wiêc powiedz, jak ty to mo¿esz wytrzymaæ… jego i to, co siê z ni¹ dzieje?

Gdybym by³ na twoim miejscu, nie móg³bym tego œcierpieæ.

– Ciê¿ko to znoszê, wierz mi. Ale jednoczeœnie zmuszony jestem to zaak-

ceptowaæ. Có¿ innego mogê zrobiæ? – westchn¹³. – Jesteœ jeszcze bardzo m³ody,

James. W twoim wieku mi³oœæ jest… rodzajem gry. Raz wygrywasz, drugi raz

przegrywasz. Ale jeœli Bóg da, jeœli masz wyj¹tkowe szczêœcie, spotykasz w ¿y-

ciu autentyczne uczucie i ono ciê zmienia, modeluje ciê i kszta³tuje. B³êdem by-

³oby nie doceniaæ go, James. Kryje siê w nim nies³ychana moc. Tego w³aœnie

szuka ka¿da ludzka istota od dnia swoich narodzin. Twoja matka znalaz³a je

w Edzie Hardinie, a on znalaz³ je w niej. Oczywiœcie czasy odegra³y tu te¿ swoj¹

rolê. Mi³oœæ… i ¿ycie staj¹ siê o wiele cenniejsze, kiedy nie wiesz, jak d³ugo jesz-

cze bêdziesz móg³ siê nimi cieszyæ. Jednego jestem pewien, James. Twoja matka

nigdy nie zdecydowa³aby siê na ten krok, gdyby to nie by³o dla niej tak wa¿ne.

Zawsze o tym wiedzia³em, ale dopiero poznawszy twojego ojca uœwiadomi³em

sobie, dlaczego tak siê sta³o. Wiem, ¿e to boli, James. Nie odczuwam tego mniej

dotkliwie ni¿ ty. Ale czemu mielibyœmy siê uskar¿aæ? Byliœmy beneficjentami

wszystkiego, co twoja matka potrafi³a daæ z siebie przez ostatnie dwadzieœcia je-

den lat. A to, co dawa³a, to w du¿ej mierze zas³uga Eda, który wydoby³ z niej

najlepsze cechy. Zrozumia³em to dawno temu. Czerpa³em z tego pe³nymi garœcia-

mi, a ty, nieœwiadomie, robi³eœ to samo. Obaj mieliœmy j¹ kosztem Eda. Mog³a

by³a porzuciæ mnie lata temu i pójœæ do niego, zabieraj¹c ciê naturalnie ze sob¹,

background image

129

a ja zosta³bym bez niczego. Twój ojciec, James, jest cz³owiekiem samotnym. Przez

uczucie do twojej matki sta³ siê niezdolny do stworzenia stabilnego i trwa³ego

zwi¹zku z inn¹ kobiet¹. To ja korzysta³em z tego, co on powo³a³ do ¿ycia. Mia³em

jej obecnoœæ, jej pomoc i otuchê, jej mi³oœæ – o tak, równie¿ jej mi³oœæ – powtó-

rzy³ w odpowiedzi na pogardliwe, wrogie spojrzenie Jamesa. – Twoja matka

niew¹tpliwie mnie kocha. To nie takie uczucie, jakim darzy Eda, ale jednak

uczucie. Nie zosta³aby ze mn¹, gdyby tak nie by³o. Stanowi³a dla mnie niewy-

czerpane Ÿród³o pociechy, podpory i zachêty, a ponadto da³a mi… ciebie. Nie

os¹dzaj zbyt surowo, James. To jest naj³atwiejsze; nieraz i mnie kusi³o, by tak

zrobiæ. Sara zap³aci³a tysi¹ckrotnie za wszelk¹ nielojalnoœæ, jakiej siê mog³a

dopuœciæ. Dlaczego wiêc mia³bym odmawiaæ jej szczêœcia, jakie on jej daje?

Znam twoj¹ matkê; nie zdradzi mnie, dopóki pozostaje moj¹ ¿on¹. Kiedy ode-

sz³a z Edem, uwa¿a³a nasze ma³¿eñstwo za nieby³e. Teraz nie ma takich zamia-

rów. Nie dopuszczê, James, ¿eby ktoœ zrobi³ jej krzywdꠖ czy mia³byœ to byæ

ty, czy ktokolwiek inny.

– Nie da jej siê zrobiæ krzywdy – oœwiadczy³ zjadliwie James. – Opancerzy-

³a siê t¹ swoj¹ mi³oœci¹.

– Potrzebne jest jej poczucie bezpieczeñstwa emocjonalnego, zw³aszcza teraz.

James rzuci³ mu szybkie spojrzenie.

– Obaj wiemy, jak siê rzeczy maj¹. W pewnym sensie to szczêœliwy traf, ¿e

Ed przyjecha³ akurat teraz. Twoja matka go potrzebuje.

– Przecie¿ ma mnie. – James by³ oburzony, zraniony, a poczucie krzywdy

pali³o go jak ogieñ.

– I ciebie bêdzie tak¿e potrzebowa³a. Ale Ed… z nim to co innego. On jest

w stanie daæ twojej matce coœ, czego ty jej nie dasz.

– Nie musisz mi tego t³umaczy栖 powiedzia³ James g³osem nabrzmia³ym

gorycz¹.

– Nie jesteœ tutaj jedynym, który odczuwa zazdroœæ – odpar³ Giles spokoj-

nie – ale postaraj siê nie okazywaæ tego za bardzo.

– Wyobra¿asz sobie? Ona chce, ¿ebym go pozna³!

– Tak, uwa¿am, ¿e powinieneœ to zrobiæ.

James oniemia³.

– Jest przecie¿, b¹dŸ co b¹dŸ, twoim ojcem.

– Nic podobnego! Jest nieznajomym Amerykaninem, o którym nic nie wiem!

Co on dla mnie kiedykolwiek zrobi³ prócz tego, ¿e pomóg³ mnie stworzyæ?

– W³aœnie to – zauwa¿y³ Giles. – Jesteœ jego czêœci¹, James, a w dodatku

bardzo go przypominasz. Nie mo¿esz obarczaæ go win¹ za to, ¿e siê dotychczas

nie znacie.

– Czyj¹ ty trzymasz stronê? – spyta³ James gniewnie.

– Nie trzymam niczyjej strony. Staram siê tylko patrzeæ obiektywnie… tylko

tyle. – Zamilk³ na moment. – Ale naprawdê mam wobec niego d³ug wdziêcznoœci…

za twoj¹ matkê i za ciebie. Sam rozumiesz, ¿e mia³em was oboje jego kosztem.

9 – Wspomnienia

background image

130

– Kosztem! A có¿ on takiego dla mnie zrobi³ – i kiedy?

– Daj spokój, James – powiedzia³ Giles zniecierpliwiony. – Jak mo¿na zro-

biæ coœ dla kogoœ, czyjego istnienia siê nawet nie podejrzewa?

Ale nie mo¿na by³o przebiæ siê przez zaœlepienie Jamesa.

– Nic mu nie zawdziêczam – powtórzy³ z uporem.

– Nawet ¿ycia?

James naburmuszy³ siê.

– Jesteœ tak samo niemo¿liwy jak ona – burkn¹³ ze z³oœci¹. – Na Boga, kim

on jest, ¿e robi takie wra¿enie na was obojgu?

– O tym bêdziesz musia³ sam siê przekonaæ. A dopóki tego nie zrobisz, bê-

dziesz jak œlepiec w muzeum – oœwiadczy³ Giles z przekonaniem. – Kluczem do

tego dylematu jest osoba twojego ojca.

– Mojego ojca! – parskn¹³ James szyderczo. – To ci dopiero ojciec! „Ojcze

nasz, któryœ jest w Niebie” – wyrecytowa³ parodiuj¹c bezlitoœnie.

– On nie jest z nieba, tylko z San Francisco – poprawi³ go Giles, nie przejêty

tym wybuchem.

– I powinien by³ tam pozostaæ! Czy musia³ wracaæ i wszystko burzyæ? Nie

potrzebujê go! Ten cz³owiek nic dla mnie nie znaczy, jest po prostu abstrakcj¹.

– Jest czymœ wiêcej, znacznie wiêcej – powiedzia³ cicho Giles. – Kiedy go

poznasz, zrozumiesz, co mam na myœli.

– Oboje jesteœcie zdecydowani pchn¹æ mnie w jego kierunku, prawda?

Giles westchn¹³.

– James, problemy nie znikn¹ tylko dlatego, ¿e ca³a sprawa ci siê nie

podoba. Ed wróci³, twoja matka siê z nim widzia³a i pi³ka posz³a w ruch… nie

mogê jej zatrzymaæ, za to ty mo¿esz j¹ z³apaæ. Jeœli chcesz mojej rady, zrób to.

Wtedy, i jedynie wtedy, bêdziesz wiedzia³, o czym mówisz. – Potrz¹sn¹³ g³o-

w¹ i doda³ karc¹cym tonem: – Pomyœleæ tylko, ¿e zawsze by³eœ zupe³nie szcze-

rze przekonany o swojej przynale¿noœci do waszego prawdziwie wyzwolonego

pokolenia.

James mia³ na tyle przyzwoitoœci, ¿e policzki mu poczerwienia³y.

– Mama nie nale¿y do mojego pokolenia – pospieszy³ wyjaœniæ we w³asnej

obronie.

– A, rozumiem… to, co jest dozwolone w twoim pokoleniu, nie jest w po-

rz¹dku dla ludzi w jej wieku, tak?

– Jest moj¹ matk¹.

– I nale¿y j¹ trzymaæ pod szk³em?

James zaczerwieni³ siê ponownie.

– Wiesz, matki maj¹ swoje ¿ycie równie¿ poza niañczeniem dzieci, choæ za-

pewne wydaje ci siê to dziwne. A poniewa¿ widzisz to po raz pierwszy, reagujesz

zazdroœci¹ i lêkiem.

– A jak, twoim zdaniem, powinienem reagowa栖 szaleæ z radoœci? Przecie¿

teraz wszystko siê zmieni!

background image

131

– S¹dzisz, ¿e nie zdajê sobie z tego sprawy? – Ton g³osu Gilesa raptownie

uciszy³ m³odego cz³owieka.

Patrz¹c na sprzeczne uczucia przebiegaj¹ce po twarzy Jamesa, Giles wes-

tchn¹³ bezg³oœnie. Spodziewa³ siê, ¿e do tego dojdzie. Nie mog³o byæ inaczej,

skoro Jamesa ³¹czy³y tak bliskie wiêzy z matk¹. Oczywiœcie dla niego historia tej

mi³oœci mia³a hollywoodzko-romantyczny wymiar. Przypuszczalnie sama Sara tak

mu j¹ przedstawi³a. I nawet teraz, kiedy by³ ju¿ doœæ du¿y, by mieæ za sob¹ do-

œwiadczenia z dziedziny seksu, nadal nie kojarzy³ ich ze swoj¹ matk¹.

Siedz¹c tak i obserwuj¹c syna, Giles dos³ysza³ cichy skrzyp otwieranych drzwi.

Podniós³ wzrok i ujrza³ w nich Sarê. Napotka³ jej spojrzenie i potrz¹sn¹³ lekko g³ow¹.

Sara przenios³a oczy z niego na syna i na jej twarzy pojawi³ siê wyraz takiego wspó³-

czucia i takiej czu³oœci, ze Giles omal nie krzykn¹³. W nastêpnej chwili zamknê³a za

sob¹ drzwi równie bezszelestnie. Ach, Saro, Saro… – pomyœla³ Giles, niemal zmia¿d¿o-

ny g³êbok¹ udrêk¹. Zamkn¹³ oczy i pozwoli³ cierpieniu ow³adn¹æ sob¹.

– Dobrze siê czujesz? – James dotkn¹³ delikatnie jego rêki.

– Jestem trochê zmêczony i to wszystko – sk³ama³ Giles. – Po³o¿ê siê po

lunchu.

– Nie cierpisz z… jego powodu?

Giles zaprzeczy³ ruchem g³owy.

– Nie – sk³ama³ ponownie. – Powodem jestem ja sam. Ostatnio bardzo ³atwo

siê mêczê.

– Co z tym wszystkim zrobimy? – zapyta³ James z nieszczêœliw¹ min¹.

– Zrobiæ nic siê nie da, mo¿emy najwy¿ej postaraæ siê zrozumieæ i zaakceptowaæ.

– Nie s¹dzê, ¿eby mi siê to uda³o. – Jego g³os brzmia³ ¿a³oœnie.

– Wiem, ¿e to nie³atwe, zw³aszcza dla ciebie.

– Dla ciebie chyba równie trudne.

– Jestem starszy i moje stosunki z twoj¹ matk¹ s¹… nieco inne.

– Ale j¹ kochasz, prawda? Jak mo¿esz pozwoliæ, ¿eby tak ciê rani³a?

– Mogê, bo wiem, ¿e nie robi tego umyœlnie. Twoja matka nigdy nie zada³a-

by mi takiego ciosu; zawsze stara³a siê mnie chroniæ. Myœlê, ¿e sta³em siê dla niej

jakby nastêpnym dzieckiem. Bóg œwiadkiem, ¿e nie z wyboru. Ale przynajmniej

mia³em j¹ przy sobie i wszystko siê dobrze uk³ada³o.

– Dotychczas.

– Nawet teraz. Nie powinieneœ obnosiæ siê ostentacyjnie z obra¿on¹ min¹

tylko dlatego, ¿e zadraœniêto twoj¹ dumê, a tobie siê to nie podoba. Nie mo¿esz

¿¹daæ, ¿eby kochano ciê tak, jak byœ sobie tego ¿yczy³. Uczuæ nie zamawia siê jak

ubrañ na miarê. Nie mo¿esz tak¿e zmieniæ swojej matki tak, ¿eby pasowa³a do

wizerunku, który bardziej ci odpowiada. Jesteœ jej du¿o winien, James. Nie s¹-

dzisz, ¿e nadszed³ czas, ¿eby pomyœleæ o sp³acie d³ugów?

James rozwichrzy³ rêk¹ w³osy.

– Nie wiem – powiedzia³ udrêczonym tonem. – Nie potrafiê myœleæ spokoj-

nie. Jestem kompletnie wytr¹cony z równowagi, z³y i zdezorientowany.

background image

132

– W takim razie zaaplikuj sobie ch³odz¹c¹ dawkê zdrowego rozs¹dku. Nie

dzieje siê nic nagl¹cego. W koñcu czekali na siebie dwadzieœcia jeden lat.

We wzroku Jamesa malowa³o siê przera¿enie i niemal odraza.

– Chcesz przez to powiedzieæ, ¿e ona za niego wyjdzie po… – nie móg³ do-

koñczyæ.

– Mam nadziejê. Wiem, ile czasu mi dano i zu¿y³em go ju¿ prawie w ca³oœci.

Ale na razie… twoja matka bêdzie dzieli³a moj¹ ziemsk¹ drogê.

– Nie mogê tego znieœæ – wykrztusi³ James zd³awionym g³osem, zrywaj¹c

siê na równe nogi. – Jak mo¿esz mówiæ z takim spokojem o tym koszmarnym

zamieszaniu…

– Od dawna na to czekam. Prawdê mówi¹c, nie spodziewa³em siê nawet, ¿e

to bêdzie trwa³o tak d³ugo. Nastêpna rzecz, jak¹ zawdziêczam twojej matce. Wiêc,

jak widzisz, mia³em czas przywykn¹æ do tej myœli.

– Za to ja nie przywyk³em i nie mam najmniejszego zamiaru kiedykolwiek

siê z tym pogodziæ!

– To naturalne, skoro jesteœ m³ody, silny i zdrowy. Ja te¿ taki by³em… kie-

dyœ. – Jego wzrok powêdrowa³ w stronê portretu. – Ale to by³o dawno temu. –

Przymkn¹³ powieki. – Jestem zmêczony, James, i nie mam ochoty na lunch. B¹dŸ

tak dobry i przywo³aj Batesa; pójdê na górê odpocz¹æ.

Opad³ na oparcie wózka. Rozmowa by³a skoñczona.

8

S

ara czyta³a w ³ó¿ku, kiedy ktoœ zapuka³ do drzwi jej pokoju.

– Proszꠖ powiedzia³a odk³adaj¹c ksi¹¿kê.

Zza drzwi ukaza³a siê rêka powiewaj¹ca bia³¹ chusteczk¹. Dziêki Bogu, po-

myœla³a, mówi¹c:

– Zbli¿ siê i daj poznaæ, ktoœ zacz.

James wychyli³ g³owê zza drzwi.

– Mo¿emy porozmawiaæ?

– Wydaje mi siê, ¿e nawet powinniœmy… mi³o mi, ¿e do tego dojrza³eœ. –

Poklepa³a miejsce ko³o siebie. – ChodŸ, myœlê, ¿e przyda nam siê taka szczera

pogawêdka od serca.

James powstrzyma³ siê od komentarza.

– Przykro mi z powodu moich humorów – oœwiadczy³ tylko. – Popisa³em siê

z³ymi manierami i krótkowzrocznoœci¹. Czy mogê ciê przeprosiæ?

– Tak, o ile robisz to szczerze.

– Ale¿ naturalnie.

– W takim razie…

background image

133

James podszed³ do ³ó¿ka i przycupn¹³ w jego nogach, opieraj¹c siê plecami o je-

den z czterech bogato rzeŸbionych s³upów podtrzymuj¹cych baldachim z brokatu,

obrze¿ony okaza³ymi chwastami. Matka i syn patrzyli na siebie przez moment. James

pomyœla³, ¿e jeszcze nigdy nie widzia³ matki tak piêknej jak teraz, w ró¿owawym

œwietle nocnej lampki. Patrzê na ni¹ nowymi oczami, powiedzia³ sobie. A mo¿e po

prostu przedtem dostrzega³em jedynie to, co chcia³em? Szyfonowa nocna koszula

w delikatnym odcieniu ró¿u ods³ania³a bia³¹ szyjê i ramiona, nie kryj¹c zaokr¹glonej

linii piersi. Na twarzy nie by³o œladu makija¿u. Nie potrzebowa³a podejmowaæ prób

ukrywania spustoszeñ czynionych przez czas – on jeszcze jej nie dotkn¹³; a ta nag³a

przemiana w kobietê, która otworzy³a siê niczym p¹k i rozwinê³a w najdoskonalszy

kwiat, zbi³a Jamesa z tropu, napawaj¹c go nabo¿nym podziwem. Le¿a³a spokojnie

i pozwoli³a mu siê studiowaæ, uœmiechaj¹c siê do niego, dumna, ¿e j¹ admiruje. Nie

by³o w niej teraz arogancji, uszczypliwoœci, sarkazmu; promieniowa³a za to spokojem

i szczêœciem, jakby czu³a siê absolutnie bezpieczna.

– Bêdziesz mi musia³a pozwoliæ, ¿ebym siê oswaja³ z twoj¹ now¹ osobowo-

œci¹ kolejno, etapami – stwierdzi³ w koñcu. – By³em tak z¿yty z twoim starym

wizerunkiem, ¿e przyjmowa³em go bez zastanowienia za coœ oczywistego. I tu

pope³ni³em b³¹d; teraz to rozumiem. Myœla³em o tym, nie masz nawet pojêcia, jak

d³ugo. Nie mam czternastu lat; wiem, ¿e w waszej historii kryje siê wiêcej, ni¿

w sentymentalnym filmie z czasów wojny. Czy zechcia³abyœ opowiedzieæ mi j¹

od nowa? Ale tym razem w konwencji filmu dokumentalnego – obraz czarno-

-bia³y i fakty zamiast fikcji. Nie chcê przez to powiedzieæ, ¿e przedtem mówi³aœ

nieprawdê czy zmyœla³aœ. Tylko… wiesz, teraz mo¿esz byæ bardziej otwarta i bez-

poœrednia. Sama rozumiesz, ¿e jestem ju¿ doœæ doros³y, ¿eby wszystko zrozu-

mieæ. – Na s³owie „wszystko” po³o¿y³ lekki nacisk. – Myœlê, ¿e bardzo by mi to

pomog³o. Im wiêcej bêdê wiedzia³, tym ³atwiej mi bêdzie zrozumieæ.

– To mi siê wydaje sensowne – zgodzi³a siê Sara.

– Dziêki Bogu, ¿e tak to przyjê³aœ! Drepta³em w kó³ko bez sensu przez ca³y

dzieñ.

– Rozumiem. Chcesz, ¿eby ka¿d¹ sukienkê umieœciæ na w³aœciwym wiesza-

ku – o to ci chodzi?

James uœmiechn¹³ siê rozbawiony.

– Hmm, mo¿e nie u¿y³bym podobnego porównania, ale… tak, nie przeczê.

Chodzi mi mniej wiêcej o to, ¿eby odpowiednie rzeczy ustawiæ na w³aœciwym

miejscu.

– A istnieje takie w³aœciwe miejsce?

– To ty powinnaœ udzieliæ mi informacji na ten temat! Widzisz, nie mam

pojêcia o bardzo wielu sprawach. Wiem tylko, ¿e musia³o siê wydarzyæ coœ abso-

lutnie wyj¹tkowego, co trwa nadal i co przemieni³o moj¹ matkê w seksown¹ damê,

przed któr¹ czujê zabobonn¹ trwogê. Wcale nie ¿artujê, to prawda. Wytr¹ci³aœ

mnie ca³kowicie z równowagi, co ci siê nigdy przedtem nie zdarzy³o. I nigdy tak

nie wygl¹da³aœ… jakbyœ siê w³aœnie przebudzi³a do ¿ycia niczym Œpi¹ca Królew-

background image

134

na. – Widz¹c wyraz twarzy matki James doda³ zrezygnowanym tonem: – Co ta-

kiego znowu powiedzia³em?

– Pierwsze s³owa, jakie twój ojciec do mnie powiedzia³, by³y o Œpi¹cej Kró-

lewnie.

– No w³aœnie! Sama widzisz! Dok³adnie o to mi chodzi³o. Co sobie powiedzie-

liœcie? Co w nim by³o takiego specjalnego? Co wtedy czu³aœ? Co w³aœciwie okaza³o

siê najwa¿niejsze? Czasy, miejsce, jego osobowoœæ, twoja osobowoœæ? Tyle czyn-

ników sk³ada siê na zwi¹zek miêdzy dwojgiem ludzi, a jedyne, czego jestem zupe³-

nie pewien, to, ¿e rezultatem waszego zwi¹zku by³o powo³anie mnie do ¿ycia. Ale

dlaczego, moja droga mamo? Dlaczego? Czemu akurat on? Czemu akurat ty? Nie

bawiê siê w podgl¹dacza czy szpiega, zapewniam ciꠖ pospieszy³ z zapewnieniem. –

I nie chcê siê okazaæ wœcibski. Nie ¿¹dam te¿ od ciebie ¿adnych wyznañ, ale teraz

mo¿esz ze mn¹ rozmawiaæ na tematy, których nie mog³aœ poruszaæ kiedyœ…

– W porz¹dku – zgodzi³a siê prêdko, zanim opuœci j¹ odwaga. – Teraz s³u-

chaj. Spotka³am go tutaj, w Luttrell Park, niedaleko pawilonu, pewnego sierpnio-

wego popo³udnia tysi¹c dziewiêæset czterdziestego trzeciego roku. Chodzi³am

wówczas bardzo czêsto w okolice pawilonu.

– Ach, wiêc dlatego do tej pory uparcie odwiedzasz tamto miejsce. Zastana-

wia³em siê nad tym, pamiêtam.

– W³aœnie. On le¿a³ na trawie pogr¹¿ony we œnie, co mnie, prawdê mówi¹c,

doœæ zdenerwowa³o. Zazwyczaj nikt tam oprócz mnie nie bywa³ i przyzwyczai-

³am siê uwa¿aæ ten zak¹tek za w³asne królestwo…

Opowiedzia³a mu wszystko, maluj¹c sytuacjê ¿ywymi barwami, sporz¹dza-

j¹c mo¿liwie precyzyjny i autentyczny obraz; znalaz³y siê tam s³owa i odczucia,

emocje i lêki.

James nie odzywa³ siê wcale, po prostu siedzia³ i s³ucha³ zafascynowany. Sara

mówi³a d³ugo, a on po raz pierwszy zobaczy³ w niej kobietê, a nie swoj¹ matkê;

ujawnia³a strony swojej natury, których istnienia nawet nie podejrzewa³. Mia³ uczu-

cie, ¿e to, co by³o dotychczas pust¹, bia³¹ kart¹, wype³ni³o siê kolorami i bogac-

twem szczegó³ów, raduj¹cych oko i zachwycaj¹cych wyobraŸniê. Wezbra³a w nim

zach³anna ciekawoœæ i pragnienie, ¿eby zobaczyæ swojego ojca.

– Wiêc tak to by³o – westchn¹³, kiedy skoñczy³a mówiæ. – Ale w sumie mia-

³aœ przecie¿ szczêœcie?

– Niewiarygodne.

– Mimo, ¿e sprawy przybra³y taki a nie inny obrót.

– Tego nigdy nie przestanê ¿a³owaæ.

– Ale on, koniec koñców, zrozumia³, prawda? Przecie¿ te¿ by³ m³ody, wcale

nie tak wiele starszy ode mnie, chocia¿ szeœæ lat mo¿e stanowiæ wielk¹ ró¿nicê…

no i by³a wojna, a jego ¿ycie by³o mocno niebezpieczne… Wygl¹da na to, ¿e

jest… wspania³ym cz³owiekiem.

– Z ca³¹ pewnoœci¹.

– Mówisz to z takim absolutnym przekonaniem.

background image

135

– Bo jestem tego absolutnie pewna.

– Wiem, to widaæ. Mówi³em ci – dzisiaj po prostu oœlepiasz… to znaczy

promieniejesz. – Westchn¹³ z zazdroœci¹, wyznaj¹c: – Nie mogê siê doczekaæ,

kiedy go zobaczê. Przedtem te¿ by³em ciekaw, ale przy tym wœciek³y, a mo¿e

uzna³em to w duchu za wizytê obowi¹zkow¹… rozumiesz, chcia³em go zobaczyæ,

¿eby potwierdziæ wszystko, co sobie ju¿ na jego temat ustali³em. Tylko teraz on

wcale nie wydaje siê taki, jak myœla³em. Jest zupe³nie inny. Teraz czekam na to…

niecierpliwie. Mam wra¿enie, ¿e oka¿e siê niezwyk³y. – Spojrza³ na matkê spod

rzês dok³adnie tak, jak zwyk³ robiæ to Ed. – Wreszcie rozumiem, co mia³ na myœli

tata mówi¹c, ¿e jest ci wiele winien. À propos, czy on wie o tacie?

– Tak.

Uœmiechn¹³ siê przelotnie.

– Ta wiêŸ miêdzy wami autentycznie istnieje, prawda? Skoro wróci³ w³aœnie

teraz, skoro wybra³ akurat ten moment… nazwa³bym to szczytowym osi¹gniê-

ciem tak zwanego szóstego zmys³u.

– Ed zawsze go przejawia³ w stosunku do mnie.

James pochyli³ siê ku matce, bior¹c j¹ za rêkê.

– Wybacz, ¿e rano by³em taki z³oœliwy i uszczypliwy, ¿e pozwala³em sobie

na tanie uwagi i ton wy¿szoœci, ¿e w¹tpi³em, czy on jest cz³owiekiem cywilizo-

wanym. Gdybym zada³ sobie trud, ¿eby choæ przez chwilê pomyœleæ, wiedzia³-

bym, ¿e jeœli ktoœ zrobi³ na tobie tak piorunuj¹ce wra¿enie, musi byæ kalibru

Zeusa.

Sara wybuchnê³a œmiechem i uœcisnê³a mu d³oñ.

– Ach, James, mówisz zupe³nie jak on.

– Podniecasz moj¹ ciekawoœæ.

Wsta³ z ³ó¿ka, podszed³ i pochyli³ siê, ¿eby j¹ poca³owaæ.

– Dziêki, ¿e mi wszystko opowiedzia³aœ. Bardzo mi to pomog³o – b³ysn¹³

uœmiechem Eda. – Ja te¿ potrafiê czytaæ miêdzy wierszami.

Sta³ chwilê trzymaj¹c j¹ za rêkê i patrz¹c na ni¹ z bezwiedn¹ têsknot¹

w oczach.

– Dobrze musi byæ komuœ, kto jest tak kochany – stwierdzi³ z zazdroœci¹.

– Œwiêta prawda. Dobrze jest te¿ umieæ tak kochaæ. To, widzisz, dzia³a w obie

strony.

– A to znów brzmi jak coœ, co on by móg³ powiedzieæ.

– Bo powiedzia³.

– W³aœciwie jesteœ jakby jego dzie³em, chyba przyznasz? – Tym razem w je-

go g³osie nie by³o ani pogardy, ani goryczy, jedynie akceptacja.

– Tak.

– I vice versa?

– Tak.

Sta³ nadal patrz¹c na ni¹, ale bez uœmiechu.

– A tata? – spyta³ w koñcu.

background image

136

– W dalszym ci¹gu potrzebuje nas oboje.

– Ile ¿ycia ma jeszcze przed sob¹? Pytam powa¿nie. Mo¿esz mi powiedzieæ

prawdê.

– Ka¿dy dzieñ jest teraz wygran¹. Jest zmêczony, serce ma s³abe. Wszystkie

operacje, jakie przeszed³, wyczerpa³y serce – i jego samego. Skalpel odcina³ mu

¿ycie kawa³ek po kawa³ku. Mo¿e zosta³o mu trzy tygodnie, a mo¿e trzy miesi¹ce.

Musimy prze¿ywaæ ka¿dy dzieñ, w miarê jak przychodzi.

– To nie jest… To jest… on nie wróci³ dlatego…

– Nie. – W g³osie Sary brzmia³a absolutna pewnoœæ. – Nie wiedzia³ nawet

o tym, ¿e Giles jest… chory. Wróci³ przez wzgl¹d na mnie i tylko na mnie. Ale

cieszê siê, ¿e jest tutaj, poniewa¿ akurat teraz nikogo bardziej nie potrzebujê.

Wiem, ¿e mam ciebie, James. Jesteœ dla mnie wspania³ym oparciem i pomoc¹, ale

s¹ rzeczy, których mi daæ nie mo¿esz. Rozumiesz, co próbujê ci powiedzieæ? Ed

zawsze dawa³ mi si³ê. Sprawi³, ¿e sta³am siê silna. Doœæ silna, ¿eby przeprowa-

dziæ Gilesa przez wszystkie minione lata; a œwiadomoœæ, ¿e on jest tutaj i ¿e mogê

siê na nim oprzeæ, kiedy bêdê go potrzebowa³a – ta œwiadomoœæ daje mi dodatko-

w¹ si³ê, ¿eby poradziæ sobie z tymi ostatnimi miesi¹cami.

James kiwn¹³ g³ow¹.

– Rozumiem – poœwiadczy³.

Sara uœmiechnê³a siê do niego zachêcaj¹co.

– Wszystko siê u³o¿y – zapewni³a. – Zobaczysz. Zrozumiesz znacznie wiê-

cej, kiedy poznasz Eda.

Pochyli³ siê, ¿eby j¹ jeszcze raz poca³owaæ.

– Mam nadziejꠖ powiedzia³.

Odwróci³ siê i podszed³ do drzwi, przystaj¹c z rêk¹ na klamce, ¿eby pos³aæ

jej ostatni uœmiech.

– Przyjemnych snów – doda³.

James Luttrell sta³ przed masywnymi drzwiami z tekowego drewna. Od ja-

kiegoœ czasu próbowa³ zebraæ siê na odwagê, ¿eby nacisn¹æ dzwonek, ale rêka mu

dr¿a³a i mia³ k³opoty z jej opanowaniem. Gard³o mu siê œcisnê³o i to pewnie na

resztê dnia, a stremowany ¿o³¹dek podjecha³ w okolice tego œciœniêtego gard³a.

Wybra³ póŸne popo³udnie, bo chcia³ zyskaæ pewnoœæ, ¿e nie odbêdzie podró-

¿y na pró¿no. Nie zatelefonowa³ wczeœniej, poniewa¿ pragn¹³ wykorzystaæ przy-

najmniej element zaskoczenia. Sta³ wiêc tak pod domem w nastroju nerwowego

wyczekiwania, by wreszcie ujrzeæ du¿ego br¹zowego forda. Samochód stan¹³ i wy-

siad³ z niego mê¿czyzna w b³êkitnym mundurze oficera Si³ Powietrznych Stanów

Zjednoczonych, by w chwilê potem znikn¹æ w drzwiach bloku mieszkalnego. Ja-

mes odczeka³ dziesiêæ minut i poszed³ jego œladem.

Naprzód, pomyœla³. Do dzie³a. Dotkn¹³ palcem dzwonka, po czym nacisn¹³

go zdecydowanie. Kiedy drzwi siê otworzy³y, os³upia³ do tego stopnia, ¿e po pro-

background image

137

stu wrós³ w ziemiê. Starannie przemyœlana mowa wstêpna ulecia³a mu z pamiêci

na widok mê¿czyzny, który sta³ w progu. Wpatrywali siê w siebie, a cisza a¿ dzwo-

ni³a w uszach. Ka¿dy z nich widzia³ odbicie w³asnego wstrz¹su na identycznej

twarzy drugiego i obu na moment zatka³o z wra¿enia.

James s³ysza³ w³asne serce, które wali³o tak mocno, ¿e ca³y dr¿a³; nawet pod³o-

ga pod jego stopami pulsowa³a w tym samym szalonym rytmie. Czu³, ¿e jest w tej

chwili przeœwietlany do ostatniego krêgu i ostatniego w³osa na g³owie. Wszystko

to by³o tak niesamowite, ¿e sta³ zupe³nie bezradny. A potem zobaczy³, ¿e oczy

tego drugiego rozjaœniaj¹ siê stopniowo, w miarê nap³ywu radoœci, i ju¿ wiedzia³,

¿e wszystko bêdzie dobrze. Wreszcie od oczu rozjaœni³a siê ca³a twarz. James

czu³ to wyraŸnie, jakby go ogrzewa³y te ciep³e promienie. Nieœmia³o, bezwiednie,

jego zastyg³e miêœnie drgnê³y, choæ nie bez oporu, jak zardzewia³e zasuwy, które

wreszcie uda³o siê ruszyæ, i w koñcu on sam móg³ siê uœmiechn¹æ w odpowiedzi.

– Dzieñ dobry – powiedzia³ jego ojciec; g³os by³ trochê zdziwiony, ale ciep³y.

– Dzieñ dobry – odpar³ James bez tchu; wyci¹gn¹³ bezmyœlnie rêkê z pacz-

k¹, mówi¹c pierwsze s³owa, jakie mu przysz³y na myœl: – Przynios³em ci to.

– Dziêkujê. – Ed wzi¹³ paczkê, uniós³ brwi, spojrza³ na ni¹ i rozpoznaj¹c

pismo uœmiechn¹³ siê, a potem zrobi³ krok do ty³u. – WejdŸ, proszê.

– O tak, dziêkujê bardzo.

James przest¹pi³ próg odrobinê niepewnie, jak zwykle wchodzi siê w now¹

sytuacjê, a Ed zamkn¹³ za nim drzwi. Stali znów przez moment przygl¹daj¹c siê

sobie, niezdolni odwróciæ od siebie oczu. Nie mogli uwierzyæ w ich œwiadectwo,

choæ by³o tak oczywiste.

James zobaczy³, ¿e w b³yszcz¹cych oczach cz³owieka naprzeciwko pojawia-

j¹ siê iskierki rozbawienia, które znalaz³o oddŸwiêk w nim samym.

– Pstryk! – powiedzia³ Ed, jakby robi³ zdjêcie.

Patrzy³, jak kopia jego w³asnego uœmiechu ukazuje siê zwolna na twarzy syna,

niby na œwiat³oczu³ym papierze; poczu³ raczej ni¿ us³ysza³ powietrze wypuszcza-

ne po d³ugo wstrzymywanym oddechu, zobaczy³, jak rozluŸniaj¹ siê zaciœniête

szczêki, odprê¿a ca³a twarz i ods³aniaj¹ w uœmiechy zêby.

– W³aœnie mia³em zamiar powiedzieæ to samo – wyzna³ James lekko tylko

dr¿¹cym g³osem.

O rety! – pomyœla³ czuj¹c zawrót g³owy. Nie do wiary! Ach, moja droga mamo!

Nie przygotowa³aœ mnie na to ani w po³owie…

Ed spojrza³ znowu na trzyman¹ w rêku paczkê. James rozeœmia³ siê.

– Mama stwierdzi³a, ¿e ostatnio wys³ucha³eœ opowieœci ze wszystkimi szcze-

gó³ami. A tutaj s¹ ilustracje do niej.

– To mi³o z jej strony – stwierdzi³ Ed tonem aprobaty.

Oczy Jamesa b³ysnê³y.

– Mama zapewnia³a, ¿e jestem do ciebie podobny, ale nie wspomnia³a, ¿e

identyczny.

– Rzeczywiœcie, mo¿na by niemal s¹dziæ, ¿e patrzy siê w lustro, prawda?

background image

138

Ed odwróci³ siê i otworzy³ szafê na ubrania tu¿ obok drzwi frontowych. Mia-

³y wewn¹trz du¿¹ lustrzan¹ taflê. Ed otworzy³ je na ca³¹ szerokoœæ, tak ¿e obaj siê

w niej odbijali. James postanowi³, z przyczyn doœæ irracjonalnych, w³o¿yæ swój

najelegantszy garnitur, jakby wybiera³ siê na wa¿n¹ rozmowê kwalifikacyjn¹ –

zreszt¹ czy ta wizyta jej nie przypomina³a? Jestem kandydatem na nie obsadzone

dot¹d stanowisko syna-jedynaka… Patrz¹c w lustro przekona³ siê, ¿e jeœli chodzi

o wygl¹d, posadê ma w kieszeni.

Ed by³ nadal w mundurze, chocia¿ zd¹¿y³ zdj¹æ marynarkê i podwin¹æ rêka-

wy koszuli. Z wyj¹tkiem stroju, ich podobieñstwo nasuwa³o myœl o taœmowej pro-

dukcji. Ró¿nili siê jedynie kolorytem: w³osy Eda by³y czarne, Jamesa ciemnobr¹-

zowe; Ed mia³ b³yszcz¹ce, orzechowe oczy, James – brunatnozielone. Ed by³ mniej

wiêcej o piêæ centymetrów wy¿szy i jakieœ dziesiêæ kilogramów ciê¿szy, ale ca³a

reszta – uk³ad koœci, linia w³osów, wyraz twarzy, szczup³oœæ sylwetki, d³ugie nogi –

wszystko to by³o identyczne.

– Myœlisz, ¿e jesteœmy przyk³adem tego, co nazywaj¹ reinkarnacj¹? – spyta³

James oszo³omiony, z mieszanin¹ podziwu i lêku.

– Reinkarnacja dotyczy podobno raczej duszy ni¿ cia³a, a co do tego… bêdê

musia³ poznaæ ciê bli¿ej.

– Po to tu jestem.

Ed zamkn¹³ drzwi szafy.

– Myœlê, ¿e nale¿y nam siê po drinku, który postawi nas na nogi – oœwiadczy³.

– O tak – zgodzi³ siê skwapliwie James. – Muszê przyznaæ, ¿e czujê siê tro-

chê chwiejnie. Mo¿e powinienem by³ przyprowadziæ ze sob¹ mamê, ¿eby trzyma-

³a mnie za rêkê.

– Skorzysta³bym chêtnie z jej drugiej rêki.

James uœmiechn¹³ siê szeroko myœl¹c, ¿e Ed Hardin reprezentuje sob¹ to wszyst-

ko – i jeszcze sporo ponadto – co powiedzia³a mama, nawet jeœli wzi¹æ poprawkê

na jej wyraŸny brak obiektywizmu. By³ postaci¹ niezwyk³¹, zarówno fizycznie, jak

duchowo. Mia³ istotnie znakomit¹ prezencjê i imponuj¹c¹ osobowoœæ.

James przeszed³ za Edem do obszernego salonu i rozejrza³ siê wokó³, bada-

j¹c otoczenie. Pokój by³ nowoczesny i doœæ luksusowo urz¹dzony, ale nie agre-

sywnie: wspó³czesne meble, grube dywany, koloryt be¿owo-br¹zowo-czarny, przy-

dymione szk³o, lœni¹ca stal i du¿e okna.

– £adnie tu – pochwali³.

– Luttrell Park to nie jest, ale doskonale spe³nia swoje zadanie. Odziedziczy-

³em to po moim poprzedniku.

Ed podszed³ do stolika na kó³kach, gdzie sta³y ró¿ne butelki i kieliszki.

– Whisky?

– Bardzo proszê.

Ed wrzuci³ po garœci lodu do dwóch niskich szklanek o ciê¿kim dnie i zala³ je

whisky.

– Jaka ci siê wydaje Anglia po tak d³ugiej nieobecnoœci? – spyta³ James ciekawie.

background image

139

– WyraŸnie zmieniona, co chwila spotyka mnie jakaœ nowa niespodzianka.

– Mam nadziejê, ¿e wszystkie przyjemne.

– Wszystkie pod rz¹d trafione? To by by³a niez³a œrednia.

– Baseball – domyœli³ siê James natychmiast. – Wiesz, w niedziele rozgry-

wane s¹ mecze baseballowe w Hyde Parku.

– Chodzi o softball – poprawi³ go Ed. – Wyjaœniê ci kiedyœ, na czym polega

ró¿nica. Ale gdybyœ mia³ kiedy ochotê pójœæ na mecz baseballowy, powiedz, to

ciê zabiorê.

– Wspaniale! – odrzek³ James z entuzjazmem. – Sam te¿ grasz?

– Nie. Moj¹ specjalnoœci¹ by³a pi³ka no¿na.

– Mama mówi³a mi, ¿e gra³eœ w reprezentacji swojego college’u… Dart-

mouth?

– To prawda. A w co ty grasz?

Ed przyniós³ szklaneczki i poda³ jedn¹ z nich Jamesowi.

– W rugby. Tak¿e w krykieta, a poza tym reprezentujê mój college w wio-

œlarstwie. Jeœli mi dopisze szczêœcie, w przysz³ym roku wyst¹piê w barwach uni-

wersytetu.

– W takim razie ¿yczê, ¿eby ci to szczêœcie dopisa³o. – Ed podniós³ szkla-

neczkê i doda³: – Wypijmy równie¿ za to, ¿e patrzê na siebie samego.

James uœmiechn¹³ siê z rozbawieniem.

– Jak siê miewa twoja mama? – chcia³ wiedzieæ Ed.

– Kwitnie – odpar³ bez wahania James. – W ca³ym tego s³owa znaczeniu.

Odkry³, ¿e temu mê¿czyŸnie mo¿e powiedzieæ wszystko, maj¹c przy tym pew-

noœæ, ¿e zostanie zrozumiany. Nerwowoœæ i obawy zniknê³y. Czujê siê trochê tak,

jakbym mówi³ do siebie, pomyœla³. Znam go. Bóg raczy wiedzieæ, jakim sposo-

bem, ale go znam.

Spostrzeg³, ¿e Ed przygl¹da mu siê z uœmiechem. Te oczy wiele zauwa¿a³y

i wiele rozumia³y.

– Najdziwniejsze jest to – stwierdzi³ James z pe³nym zaufaniem – ¿e wcale

nie czujê siê dziwnie. Ani obco. Jak s¹dzisz, dlaczego tak siê dzieje? Mam wra¿e-

nie, ¿e znam ciê od lat; wcale mi siê nie wydaje, ¿e dotychczas tylko o tobie

s³ysza³em.

– To te¿ jest rodzaj poznania.

– Wiesz, mama przedstawi³a mi dok³adn¹ i szczegó³ow¹ wersjê ca³ej histo-

rii, tak samo jak tobie – z dopiskami, odsy³aczami i niewiarygodn¹ bibliografi¹ –

a mimo wszystko nie by³em na to przygotowany; chodzi o ten rodzaj…

– Synchronizacji miêdzy nami?

– Tak, dok³adnie o to. – Wypi³ ³yk whisky. – Prawdê mówi¹c, kilka dni temu

poprosi³em mamê, ¿eby opowiedzia³a mi o wszystkim jeszcze raz, tylko nie po-

mijaj¹c niczego.

– I zrobi³a to?

– Tak.

background image

140

Obrzuci³ Eda ostro¿nym spojrzeniem; w koñcu by³ to teren oznaczony wy-

raŸnie napisem: „W³asnoœæ prywatna – nie upowa¿nionym wstêp surowo wzbro-

niony”. James jednak wyczuwa³, ¿e przys³uguje mu prawo wstêpu.

– Nie masz nam tego za z³e?

– Dlaczego mia³bym mieæ za z³e? – Ed patrzy³ na to po amerykañsku. –

Masz prawo do pe³nych wyjaœnieñ, a twoja mama zawsze uwa¿a³a, ¿e nale¿y

ich udzielaæ.

– Ach, mama jest… – James urwa³ i wzruszy³ ramionami. – Ale przecie¿ ty

wiesz o mamie wszystko, prawda?

Mówi³ to zupe³nie zwyczajnie, tonem cz³owieka, który zaakceptowa³ coœ do

koñca.

– Nadal potrafi zbiæ mnie z nóg – przyzna³ Ed.

– Jakby rzuca³a za mocn¹ pi³k¹ i œcina³a?

– Mo¿na to tak uj¹æ.

– Wiêc pos³u¿ê siê tym wyra¿eniem, bo odk¹d wróci³eœ, ci¹gle posy³a mi

takie pi³ki! Kiedy tylko zobaczy³em j¹ w czasie ostatniego weekendu, wiedzia-

³em, ¿e coœ siê wydarzy³o. – Dojrza³ uœmiech uznania w oczach Eda i doda³ po

prostu: – Masz niesamowity wp³yw na mamê.

– Czy to ci przeszkadza?

James spojrza³ otwarcie w b³yszcz¹ce orzechowe oczy.

– Z pocz¹tku przeszkadza³o. By³em piekielnie zazdrosny. Nigdy nie spotka-

³em siê z czymœ podobnym… to znaczy, jeœli chodzi o ni¹. To… to mn¹ wstrz¹-

snê³o. Myœla³em, ¿e œwietnie j¹ znam i kiedy sobie uœwiadomi³em, ¿e wcale tak

nie jest, poczu³em siê, jakbym dosta³ obuchem w g³owê. By³em naprawdê zazdro-

sny – przyzna³.

– By³eœ?

– Ach, przesz³o mi to. Przecie¿ teraz wiem, jaki jesteœ, prawda? No i w koñ-

cu jesteœ moim ojcem.

Sta³o siê; wypowiedzia³ to na g³os i wcale nie zabola³o.

– Nie mam co do tego cienia w¹tpliwoœci – zapewni³ go Ed z powag¹, a Ja-

mes uœmiechn¹³ siê do niego porozumiewawczo.

– W³aœnie. Chyba tylko g³upiec by³by zazdrosny o w³asnego ojca. Czy to

jest jakaœ grecka tragedia, czy co?

– Nie… raczej komedia omy³ek.

James wybuchn¹³ œmiechem. Odczuwa³ rodzaj têsknego ¿alu na myœl, ¿e nie

zna³ tego cz³owieka od pocz¹tku ¿ycia. Có¿ to za bezsensowna strata czasu, po-

myœla³ z oburzeniem. Ed patrzy³ na trzyman¹ na kolanach paczkê z lekko zmarsz-

czonymi brwiami.

– Mo¿e mia³byœ ochotê zajrzeæ do zdjêæ? – spyta³ zachêcaj¹co James. – Mogê

wzi¹æ na siebie rolê komentatora kolejnych fotografii w miarê, jak bêdziemy je

ogl¹dali.

– Jestem pewien, ¿e znakomicie sobie z tym poradzisz – odpar³ Ed powa¿nie.

background image

141

– Mama mówi, ¿e w tej dziedzinie jestem podobny do ciebie – nigdy mi nie

brakuje s³ów.

Ed milcza³ przez chwilê.

– S³ów rzeczywiœcie nie – przyzna³ wreszcie.

James dozna³ nagle wra¿enia utraty czegoœ najdro¿szego. Mama, pomyœla³ na-

tychmiast. On j¹ naprawdê kocha. Oni siê nawzajem prawdziwie kochaj¹. Przypo-

mnia³ sobie, co powiedzia³ mu Giles – ¿e Ed Hardin jest cz³owiekiem samotnym.

Giles mia³ s³usznoœæ. James pragn¹³ wyci¹gn¹æ do niego rêkê, dotkn¹æ go i zapew-

niæ: „Ja ciê rozumiem”, ale nie mia³ doœæ pewnoœci siebie. Nie zdawa³ sobie sprawy,

¿e jego pe³ne niepokoju i troski spojrzenie doskonale obrazuje nurtuj¹ce go myœli.

Ech, Saro, powiedzia³ sobie Ed, znowu tego dokona³aœ. Ten wspania³y ch³o-

pak jest wy³¹cznie twoim dzie³em – choæ wygl¹da jak mój sobowtór. Nie ma w¹t-

pliwoœci, czyje rêce go ukszta³towa³y; jest to równie oczywiste, jak pismo na paczce.

Wiêc choæ jest taki podobny do mnie, tobie zawdziêcza, ¿e ma w sobie wspó³czu-

cie, uczciwoœæ, otwartoœæ. Brak w jego naturze chytroœci, udawania, zarozumial-

stwa czy kompleksów. Patrzy na mnie z twoj¹ krystaliczn¹ uczciwoœci¹ i odda-

niem – w takim m³odym, niewyszkolonym wydaniu, jak szczeniak, który ma

w sobie ogromn¹ radoœæ ¿ycia i ochotê na nowe przyjemnoœci.

– Obejrzyjmy fotografie – zaproponowa³, odstawi³ szklaneczkê i zabra³ siê

do otwierania paczki.

Wewn¹trz, na albumie, le¿a³a koperta. List. Wzi¹³ go do rêki, a James w tej

samej chwili podniós³ siê mówi¹c:

– Jeœli poka¿esz mi, gdzie jest ³azienka, pójdê, jak to subtelnie okreœlamy,

umyæ rêce. – I doda³ pytaj¹cym tonem: – Dlaczego nazywacie to „klop”?

Ed rozeœmia³ siê.

– No, mo¿na powiedzieæ, ¿e zabi³eœ mi klina – przyzna³. – Ale dowiem siê.

Korytarzem i trzecie drzwi na lewo.

Patrzy³, jak James szuka w³aœciwych drzwi. Potem otworzy³ kopertê.

Kochany

Zebra³am te zdjêcia z nadziej¹, ¿e pewnego dnia – kiedyœ – w koñcu je

obejrzysz. Mam równie¿ nadziejê, ¿e przyniesie Ci je James. Ma dziœ wróciæ

do domu i jeœli wszystko dobrze pójdzie, dostarczy Ci je osobiœcie. Jeœli nie

pójdzie dobrze, bêdê musia³a sobie z tym poradziæ, ale znaj¹c Jamesa myœlê,

¿e nie ma siê czego obawiaæ. To mi³y ch³opiec, Ed. Kiedy siê zobaczymy,

powiesz mi, czy dobrze zrobi³am.

Z mi³oœci¹

Sara

Mi³y ch³opiec, pomyœla³ Ed. Mi³y ch³opiec! Ty i te wasze brytyjskie niedo-

mówienia. Na Boga, w jaki sposób mogê podziêkowaæ ci za kogoœ takiego? Saro,

na mi³y Bóg…

background image

142

James wróci³ do pokoju.

– Ale bajerancka ³azienka – stwierdzi³. – Szkoda, ¿e u nas takiej nie ma.

– Korzystaj z niej, kiedy tylko zechcesz – uœmiechn¹³ siê Ed.

– Bardzo chêtnie – ucieszy³ siê James. – To co, wyprawimy siê razem do

krainy wspomnieñ?

Album stanowi³ obrazkow¹ historiê ¿ycia Jamesa Luttrella, od dnia chrztu

w at³asowej, zdobionej koronk¹ sukience, poprzez okres niemowlaka i bobaska

do póŸnego dzieciñstwa, od wózka do szko³y podstawowej – pierwsze ubrania

z szarej we³ny z krótkimi spodniami – potem do Eton ze sztywnym ko³nierzy-

kiem i cylindrem, i wreszcie do Oxfordu. Wczesne fotografie by³y czarno-bia³e,

póŸniejsze kolorowe. Na wielu z nich widnia³a Sara, a tak¿e Giles i sir George.

Wiele zosta³o zrobionych podczas poprzednich zjazdów. Na jedno z nich Ed pa-

trzy³ szczególnie d³ugo i uwa¿nie.

– Mia³em tu jakieœ siedem lat – pospieszy³ z wyjaœnieniem James. – Uwiel-

bia³em zjazdy. Wszyscy siê nade mn¹ rozp³ywali i zwykle napycha³em siê a¿ do

przesytu truskawkami ze œmietan¹. Raz zwróci³em wszystko na trawnik – uœmiech-

n¹³ siê ³obuzersko. – Mama siê na mnie gniewa³a.

Sara sta³a na trawie, trzymaj¹c za rêkê jasnow³osego ch³opca w bia³ej koszuli

i szarych szortach, a drug¹ d³oni¹ ocienia³a oczy wpatrzone gdzieœ w dal. Rozgl¹-

da³a siê za mn¹? – pomyœla³ Ed. Zauwa¿y³, jak ch³opczyk patrzy na matkꠖ jakby

udzieli³o mu siê jej napiêcie, nie dostrzegaj¹c, ¿e trzymane w drugiej rêce lody

rozpuœci³y siê i kapi¹ mu po palcach na szare spodnie o piêknie zaprasowanym

kancie.

By³o te¿ wiele zdjêæ zrobionych pod kasztanem przy brzegu jeziora.

– Spêdzaliœmy tam masê czasu – wyzna³ James. – Zauwa¿y³em, ¿e mama

upodoba³a sobie szczególnie ten zak¹tek, ale nigdy nie wiedzia³em, dlaczego.

Nastêpne zdjêcie ukazywa³o Sarê le¿¹c¹ na plecach niemal dok³adnie w tym

miejscu, gdzie pierwszy raz j¹ zobaczy³; mniej wiêcej dziesiêcioletni James ma-

cha³ d³ugim ŸdŸb³em trawy tu¿ przed jej nosem.

– Skoczy³a, ¿eby mnie z³apaæ, a ja uciek³em i wpad³em do jeziora – uœmiech-

n¹³ siê szeroko James. – Ca³e szczêœcie, ¿e umia³em p³ywaæ!

W tym momencie uderzy³o go znowu wra¿enie ¿a³oby i smutku, które odczu-

wa³ patrz¹c na Eda: okropna aura pustki i samotnoœci. Widnia³a w jego oczach

i w twarzy, w liniach cia³a i w wyrazistych d³oniach. James chcia³ coœ powiedzieæ,

ale siê zawaha³. Siedzia³ wiêc, milcza³ i czeka³, a¿ Ed znów go zauwa¿y. Po chwili

dosz³o go g³êbokie westchnienie, które odebra³ bardziej wzrokiem ni¿ s³uchem;

Ed przewróci³ nastêpn¹ kartkê, ale James zapamiêta³ zdjêcie jako temat do ewen-

tualnej przysz³ej rozmowy.

Ostatnia fotografia przedstawia³a Sarê, Gilesa i Jamesa na tarasie; Sara sie-

dzia³a z zamkniêtymi oczami i twarz¹ uniesion¹ do s³oñca, Giles by³ zag³êbiony

w niedzielnej gazecie, a James, w bia³ym stroju tenisowym, robi³ cudaczne miny

do aparatu.

background image

143

– To zdjêcie zrobi³a Pamela – wyt³umaczy³. – Dziewczyna, z któr¹ chadzam

tu i tam.

Ed uœmiechn¹³ siê.

– Ja te¿ kiedyœ mia³em zwyczaj chadzaæ tu i tam, g³ównie w kó³ko, do czasu,

kiedy spotka³em twoj¹ mamê.

– Pod kasztanem na brzegu jeziora… opowiedzia³a mi o tym. Ty oœwiadczy-

³eœ, ¿e nigdy nie wierzy³eœ w ksiêcia budz¹cego Œpi¹c¹ Królewnê poca³unkiem.

Co pewnie znaczy, ¿e mama ci siê z ni¹ skojarzy³a? – spyta³ domyœlnie.

Ed uœmiechn¹³ siê znowu.

– Tak.

– Czy by³a piêkna? To znaczy… nadal jest piêkna, ale wtedy, kiedy by³a

m³oda…

– Jej skóra przypomina³a porcelanê, a w³osy puszysty jedwab. Mia³a œlad po

czekoladzie na ustach i nie mog³em oderwaæ od niej oczu.

– Wiedzia³eœ, kim jest?

– Wiedzieliœmy wszyscy. By³a „poza zasiêgiem” dla nas, Jankesów, zbziko-

wanych na punkcie seksu.

– Ale ty zignorowa³eœ zakaz?

Ed wzruszy³ lekko ramionami.

– Nigdy nie zadowala³em siê potulnie odmow¹…

Jednak orzechowe oczy pociemnia³y znowu i James zrozumia³, ¿e Ed myœli

o tym „nie”, które Sara wypowiedzia³a przed wielu, wielu laty.

– Mój komendant nie wiadomo dlaczego nazwa³ j¹ idealn¹ angielsk¹ ró¿¹ – ci¹-

gn¹³ Ed. – Mnie wydawa³a siê osob¹, z któr¹ ze wszech miar warto siê poznaæ bli¿ej.

– I okaza³a siê… mi³a? Dobra?

Ed milcza³ d³ug¹ chwilê. Wreszcie odezwa³ siê znowu:

– By³a jak szklanka zimnej, Ÿródlanej wody dla cz³owieka umieraj¹cego z pra-

gnienia. Taka… o¿ywcza. Spróbowa³em i coraz bardziej chcia³o mi siê piæ. Wie-

dzia³em, ¿e jest mê¿atk¹ i ¿e traktuje swoje ma³¿eñstwo powa¿nie. Nawet wtedy

mia³a umys³ niczym kodeks karny i poczucie odpowiedzialnoœci granicz¹ce z fana-

tyzmem. Tylko niestety, kiedy to odkry³em, by³em ju¿ ofiar¹ na³ogu, jakim sta³a siê

dla mnie Sara Luttrell. Nie mog³em ¿yæ z ni¹, ale nie mog³em równie¿ ¿yæ bez niej.

Oczy Eda mia³y szkliste spojrzenie kogoœ, kto patrzy na niezwyk³e zjawisko.

– Kobiety nie stanowi³y dla mnie nigdy problemu. Zawsze dzia³a³em wed³ug

zasady: przysz³a, zobaczy³em, zwyciê¿y³em. – Mówi³ beznamiêtnym tonem. – Tra-

wa zawsze wydawa³a mi siê zieleñsza po drugiej stronie… póki nie spotka³em

Sary. Nigdy w ¿yciu nie mia³em do czynienia z tak¹ kobiet¹. Co ciekawsze, nie

dotkn¹³em jej nawet koñcem palca. By³a… by³a zupe³nie inna. Wiedzia³em, ¿e

niepokoi j¹ i gnêbi ta historia, która nie by³a zreszt¹ ¿adn¹ histori¹, poniewa¿

pierwszy raz w ¿yciu nie myœla³em o zwyk³ej przygodzie. Chcia³em mieæ Sarê

ca³¹, bez reszty. Dosz³o do momentu, kiedy to, co miêdzy nami by³o, musia³o siê

skoñczyæ… albo ulec zmianie. Wiêc zdecydowa³em siê zadaæ pytanie, a ona od-

background image

144

mówi³a. Nie dlatego, ¿e naprawdê chcia³a to zrobi栖 tyle wiedzia³em – ale dlate-

go, ¿e nie mog³aby post¹piæ inaczej. Po czym wyjecha³a na jakiœ czas.

Ed zamilk³, a James siedzia³ absolutnie nieruchomo, ¿eby nie zm¹ciæ nastro-

ju tej chwili.

– To by³o dziesiêæ okropnych dni. Ka¿dy z nich trwa³ rok. Zaryzykowa³em

wszystko, co mia³em, i zosta³em z du¿ym, okr¹g³ym zerem. Myœla³em nawet o prze-

niesieniu siê do innej bazy, wiedz¹c, ¿e nie bêdê w stanie pozostawaæ w pobli¿u

Sary i… nie mieæ jej dla siebie. Zaraz potem wznowiliœmy naloty na Niemcy,

a poniewa¿ nie mia³em ju¿ do kogo wracaæ, by³em niemal na dnie. Wreszcie po-

szed³em do sir George’a i zapyta³em go otwarcie, kiedy Sara wróci. To by³ dobry

cz³owiek. Oczywiœcie wiedzia³ o nas wszystko. Nie próbowa³ groziæ czy odstra-

szaæ, choæ móg³ to zrobiæ. Nigdy nie ingerowa³. Tak czy inaczej, powiedzia³, ¿e

Sara wraca i ¿e prosi³a o przekazanie mi tej wiadomoœci. – Ed westchn¹³. – Ta

misja by³a najgorsza ze wszystkich, jakie odby³em. Wokó³ panowa³ jeden wielki

horror, ale ja ba³em siê tylko, ¿e nie zdo³am do niej wróciæ i powiedzieæ jej, czym

dla mnie jest, ile dla mnie znaczy. Rzeczywiœcie ma³o brakowa³o, a nie uda³oby

siê dolecieæ. Pokiereszowali nas zdrowo, trzech zginê³o, trzech zosta³o rannych,

a w jakimœ momencie samolot pali³ siê niczym znicz olimpijski, ale „California

Girl” wytrwa³a, póki nie znaleŸliœmy siê nad naszym l¹dowiskiem. Ch³opcy twier-

dzili potem, ¿e przekona³em j¹ do powrotu metod¹ perswazji. Nie pamiêtam tego.

Natomiast pamiêtam œwietnie, ¿e kiedy lecieliœmy na wysokoœci wierzcho³ków

drzew, zobaczy³em w pó³mroku cieñ, który, jak wiedzia³em, by³ Sar¹ – w miej-

scu, gdzie zawsze siê z ni¹ spotyka³em, nieopodal pawilonu. Nastêpna rzecz, jak¹

zarejestrowa³em, to sala w szpitalu naszej bazy, zwoje banda¿y i ból. Zrobi³em

takie piek³o, ¿e pozwolili mi pojechaæ do Luttrell Park. Szczêœciem doktor by³

moim przyjacielem i poleci³, ¿eby mnie tam zawieziono. By³o ju¿ ciemno, ale

Sara czeka³a… i przysz³a prosto do mnie…

Ed pogr¹¿y³ siê kolejny raz w zadumie, a potem znowu westchn¹³.

– Jeœli zdarza³o mi siê myœleæ o Gilesie Luttrellu, robi³em to bez emocji.

Nie mogliœmy mieæ jej obaj, wiêc któryœ musia³ zwyciê¿y栖 albo on, albo ja,

a tak bardzo chcia³em, ¿ebym to by³ ja… Kiedy wyjechaliœmy, przekona³em siê,

¿e mia³em ca³kowit¹ racjê. Sara by³a wszystkim, o czym kiedykolwiek marzy-

³em… i nawet wiêcej. Ten tydzieñ sk³ada³ siê z siedmiu najpiêkniejszych dni

w moim ¿yciu. Sara da³a mi szczêœcie, jakiego nigdy przedtem nie zazna³em.

Zaprowadzi³a mnie do naszego w³asnego raju i od tamtego czasu na pró¿no

próbowa³em odnaleŸæ do niego drogê… ale tam mo¿e mnie zabraæ jedynie two-

ja mama. – Opar³ siê na fotelu. – Wszystko sobie u³o¿y³em; mia³a opuœciæ Gile-

sa i wyjœæ za mnie. Wzi¹³bym j¹ potem do Kalifornii, gdzie ¿ylibyœmy d³ugo

i szczêœliwie. Plan by³ opracowany w najdrobniejszych szczegó³ach i gotowy

do opatentowania. Ale potem zestrzelono nas w „Sally B” i zosta³em rozdzielo-

ny z Sar¹ na trzy miesi¹ce. To stanowi³o pocz¹tek ca³ego nieszczêœcia. Gdybym

by³ przy niej, kiedy Giles Luttrell mia³ wypadek, sprawy mog³yby przybraæ inny

background image

145

obrót, ale te trzy miesi¹ce ciszy i jej przekonanie, ¿e nie ¿yjê, by³y przyczyn¹

tego, co siê sta³o – przynajmniej, jeœli o ni¹ chodzi. Skoro ju¿ raz wybra³a, nie

mog³a zmieniæ decyzji. Nie mia³em najmniejszej szansy w porównaniu z tym,

co zosta³o z jej mê¿a. Znaj¹c Sarê, zastanawia³em siê potem wielokrotnie, czy

nawet gdybym wówczas przy niej by³, nie post¹pi³aby tak samo. To jej cholerne

sumienie… – wzruszy³ ramionami. – W ka¿dym razie zniszczy³a mnie. Zosta³a

ze mnie bez³adna pl¹tanina uczuæ, ¿alu i cierpienia. Nie bagatelizuj nigdy ludz-

kich uczuæ, James. Potrafi¹ zabijaæ.

Ed spojrza³ na Jamesa i uœmiechn¹³ siê.

– A jednak nadal ma moc zadziwiania mnie, czego ty jesteœ najlepszym przy-

k³adem. To nastêpna rzecz, której nie nale¿y robi栖 lekcewa¿yæ mo¿liwoœci, po-

niewa¿ istniej¹ wszelkie szanse, ¿e ta najmniej prawdopodobna trafi siê w³aœnie

tobie. Przyjecha³em jedynie po to, ¿eby przekonaæ siê, czy nie móg³bym siê z niej…

otrz¹sn¹æ. I odkry³em, ¿e wprost przeciwnie, tkwiê w tym wszystkim po uszy. Ty

okaza³eœ siê najbardziej niespodziewan¹ premi¹. Jak ci odpowiada taka rola?

– Podoba mi siꠖ odpar³ szczerze James.

– Mnie tak¿e – zgodzi³ siê Ed. – Czy spodziewa³eœ siê kiedykolwiek, ¿e pew-

nego dnia naprawdê siê spotkamy?

– Nie – wyzna³ James. – Wiedzia³em, naturalnie, o twoim istnieniu i akcep-

towa³em ciê, ale by³eœ kimœ szalenie odleg³ym, jeœli wiesz, co mam na myœli.

Choæ oczywiœcie przypuszcza³em, ¿e jestem twoj¹… kopi¹. Myœlê, ¿e gdybym

nie wiedzia³ o tobie i nagle stan¹³ z tob¹ twarz¹ w twarz, sprawa wygl¹da³aby

zupe³nie inaczej. W ka¿dym razie muszê siê przyznaæ, ¿e czu³em siê strasznie

zdenerwowany. Nie wiedzia³em, czy… czy ciê polubiê. Mimo tego wszystkiego,

co o tobie us³ysza³em, nadal mia³em pewne w¹tpliwoœci. Prawdê mówi¹c, wyda-

wa³o mi siê, ¿e ktoœ tak bliski idea³u nie mo¿e istnieæ w rzeczywistoœci… ale

mo¿e, prawda? Mama wcale nie przesadza³a.

– Tego jej nie mo¿na zarzuci栖 oœwiadczy³ Ed z powag¹. – Wiele innych

rzeczy tak, ale nie sk³onnoœæ do przesady.

James milcza³, obracaj¹c kolistym ruchem resztkê drinka na dnie szklanki.

– A co… co zamierzasz teraz zrobiæ?

– Z czym?

– Ze mn¹.

– Co byœ chcia³, ¿ebym zrobi³?

James zastanawia³ siê przez chwilê.

– Myœlê… ¿e chcia³bym ciê lepiej poznaæ, no bo przecie¿ chyba powinni-

œmy siê bli¿ej poznaæ? Ale wola³bym…

– Nie robiæ z tego wielkiej afery? – podsun¹³ Ed.

– W³aœnie to chcia³em powiedzieæ.

– Ja te¿ nie mam na to ochoty. Na razie oswajam siê powoli z rzeczywisto-

œci¹. Wydaje mi siê, ¿e to chwilowo najlepsza polityka, nie s¹dzisz?

– Tak – stwierdzi³ James z ulg¹. – Jak najbardziej.

10 – Wspomnienia

background image

146

– Dobrze, wiêc… – Ed spojrza³ na zegarek. – Czy musisz wracaæ natych-

miast do Oxfordu?

– Niekoniecznie. Mam seminarium jutro o jedenastej, ale to wszystko.

– W takim razie mo¿e zjedlibyœmy razem kolacjê? Pog³êbimy nasz¹ znajo-

moœæ, jeœli mogê siê tak wyraziæ.

– Bardzo chêtnie – James by³ zachwycony.

– W porz¹dku. Czy twoja matka nie spodziewa siê przypadkiem wiadomoœci

na temat powodzenia operacji „Poznajemy Ojca”?

James parskn¹³ œmiechem.

– Ona nawet nie wie, ¿e tu jestem.

– Wobec tego… – Ed zerkn¹³ ponownie na zegarek.

– Czy to jest ten zegarek, który od niej dosta³eœ? – spyta³ James ciekawie.

– Tak.

Ed zdj¹³ go z rêki i poda³ Jamesowi.

– Dobra marka – pochwali³ James rzucaj¹c Edowi trochê niepewne spojrze-

nie. – Mogê?

– Mo¿esz.

James otworzy³ kopertê zegarka i przeczyta³ napis.

– Lubiê Herricka – oznajmi³.

– Twoja matka zarzuca³a mnie cytatami z poezji – powiedzia³ Ed zapinaj¹c

pasek od zegarka.

– Przywileje klasycznej angielskiej edukacji? – podsun¹³ James z pó³uœmie-

chem.

– Wspomnia³a ci o tym?

– Tak, opowiedzia³a, jak jej to zarzuci³eœ.

– Od tamtej pory by³em w zdecydowanie niekorzystnej pozycji.

– Ach nie, to wykluczone – odpar³ James z przekonaniem.

– Gdzie chcia³byœ zjeœæ kolacjê?

– Gdziekolwiek, wybierz sam. Jem wszystko.

– Ale ja nie. Lubiê dobr¹ angielsk¹ kuchniê. Jak by ci odpowiada³ Simpson?

– Œwietnie – zgodzi³ siê James.

– Potrzebujê dziesiêciu minut na przebranie.

– To niepotrzebne. Twój mundur jest bardzo elegancki – zapewni³ szybko

James.

Usta Eda drgnê³y.

– W takim razie wystarczy mi piêæ minut.

– Myœlꠖ powiedzia³ James wolno – ¿e dobrze by by³o zadzwoniæ do mamy.

Mo¿na?

– Œmia³o. Telefon jest tam, na stoliku.

Na drugim koñcu linii Sara zapyta³a:

– Co jest, kochanie? Coœ siê wydarzy³o?

– Wydarzy³ siê Londyn i wszystko jest w porz¹dku – poinformowa³ j¹ James.

background image

147

Po krótkiej chwili Sara odezwa³a siê ponownie:

– To znaczy, ¿e dostarczy³eœ paczkê?

– W³aœnie to robiê.

– Jesteœ z Edem? – dos³ysza³ w jej g³osie nag³¹ radoœæ.

– Tak. Zabiera mnie na kolacjê.

Nastêpna chwila ciszy.

– Wiêc wszystko dobrze? – spyta³a matka, a jej g³os brzmia³ trochê dziwnie.

– Wiêcej ni¿ dobrze. Wspaniale. Omal nie zemdleliœmy na swój widok, ale

to… zagra³o od pierwszej chwili. – James mówi³ tonem lekkim, ale nabrzmia-

³ym dum¹.

– Cieszê siê z twojej aprobaty.

– Zapewniam ciê, ¿e jest stuprocentowa.

– Uprzedza³am ciê, ¿e tak siê stanie, prawda?

– Tak, ale ja ci nie wierzy³em. Myœla³em, ¿e twoja opinia jest mocno przesa-

dzona. Muszê powiedzieæ, ¿e teraz rozumiem, sk¹d ona siê wziê³a. Chocia¿ raz

cz³owiek okaza³ siê rzeczywiœcie ¿ywym wcieleniem swojej legendy!

– Wiedzia³am, ¿e tak bêdzie.

– Pomyœla³em sobie tylko, ¿e zadzwoniê, bo mi³o ci bêdzie to us³yszeæ.

– Bardzo – zapewni³a go. – Jestem naprawdê szczêœliwa. Dziêkujê, ¿e do

mnie zatelefonowa³eœ, kochanie.

– Czy tê sprawê uznajemy za za³atwion¹? – chcia³ wiedzieæ James.

– Tak. Ca³kowicie i do koñca.

W g³osie matki brzmia³o dalekie, nostalgiczne echo smutku, jak gdyby cu-

downa, d³ugo grana sztuka, uwieñczona wspania³ym fina³em, dobieg³a koñca, a ona

sama zmuszona by³a opuœciæ uwielbiany, nierzeczywisty œwiat, by wróciæ do rze-

czywistoœci œwiate³ rampy i g³oœno wiwatuj¹cej widowni.

– Wracam na weekend. Zdam ci wtedy szczegó³ow¹ relacjꠖ obieca³ James.

– Cieszê siê na ni¹ z góry. Czy Ed jest gdzieœ w pobli¿u?

– Tak. Chcesz z nim rozmawiaæ?

– Tylko s³ówko.

– Poczekaj, ju¿ go proszê.

Zawo³a³ Eda i znikn¹³ dyskretnie z jego pola widzenia.

– Saro?

– S³ysza³am, ¿e wszystko posz³o dobrze?

– G³adko jak po lodzie.

– A on zas³uguje na twoj¹ aprobatê?

– Ma ocenê celuj¹c¹. Widaæ, ¿e w³o¿y³aœ w niego mnóstwo pracy, Saro.

– Przygotowa³am po prostu grunt i tyle – przyzna³a.

– Musisz to opatentowaæ w ministerstwie rolnictwa. Twoja metoda czyni

cuda – stwierdzi³ Ed. – Kiedy bêdê móg³ siê z tob¹ zobaczyæ, Saro? Mam ci spo-

ro do powiedzenia, ale chcê na ciebie patrzeæ, kiedy bêdê to mówi³.

Odpowiedzia³a mu niezbyt pewnym g³osem:

background image

148

– Nied³ugo. Kiedy tylko bêdê mog³a, obiecujê.

– No to w porz¹dku – odpar³. – Tyle mogê poczekaæ.

– Postaram siê, ¿eby to by³o jak najszybciej – zapewni³a.

– Nie wiesz, jak czas siê d³u¿y.

– Ale¿ wiem doskonale. – Zmieniaj¹c ton dorzuci³a ¿ywo: – Bawcie siê dzi-

siaj dobrze. Zdzwonimy siê jeszcze.

Od³o¿y³a s³uchawkê, a Ed sta³ zdziwiony, ws³uchuj¹c siê w jednostajne bu-

czenie przy uchu. Ciekawe, co siê sta³o. Mo¿e w pokoju zjawi³ siê Giles? A mo¿e

nie mia³a zamiaru daæ siê wci¹gn¹æ w dawne sentymenty? Zmieni³a ton nadzwy-

czaj g³adko, widaæ by³o, ¿e ma wprawê. To by potwierdza³o wra¿enie, jakie od-

niós³ w rozmowie z sam¹ Sar¹ oraz z Jamesem, wnioskuj¹c bardziej z niedopo-

wiedzeñ ni¿ ze s³ów m³odego cz³owieka – wra¿enie, ¿e w Luttrell Park rz¹dzi

Sara. Dawna Sara pozostawia³a jemu wszelkie dzia³ania; ta nowa by³a zdana na

siebie od d³ugiego czasu i przyzwyczajona do radzenia sobie w pojedynkê. Nie

tylko Anglia zmieni³a siê w ci¹gu minionych dwudziestu lat; Sarê Luttrell spotka-

³o to samo. Podatna na wp³ywy, ³atwa do pokierowania, zgodna dziewczyna, któ-

r¹ kiedyœ pozna³, raczej odsuniêta od praktycznego ¿ycia, chroniona przez uprzy-

wilejowan¹ egzystencjê w uprzywilejowanej warstwie spo³ecznej, przeistoczy³a

siê w pewn¹ siebie, kompetentn¹, samowystarczaln¹ i polegaj¹c¹ wy³¹cznie na

sobie kobietê.

James wróci³ do pokoju umyty, uczesany i gotowy do wyjœcia.

– Jestem pewien, ¿e ten telefon by³ ukoronowaniem dnia dla mamy – oœwiad-

czy³ g³adko, uœmiechaj¹c siê zarazem szelmowsko.

– Hmm, w koñcu ona ukoronowa³a niema³o moich dni – zauwa¿y³ Ed z uœmie-

chem.

9

Z

aczê³o padaæ, kiedy Ed skrêci³ przy drogowskazie z napisem „Little Hed-

dington – 6”. W³¹czy³ wycieraczki, a ich rytmiczny œwist nak³adaj¹cy siê na jed-

nostajny szum opon na asfalcie i bêbnienie deszczu o dach samochodu skierowa³

jego myœli, jak zwykle, ku Sarze. Minê³y ju¿ trzy miesi¹ce, pomyœla³. Czy te¿

dopiero trzy miesi¹ce? By³a po³owa wrzeœnia! Fala czasu przetoczy³a siê nad nim

z impetem, jak nad wystaj¹cym z wody g³azem.

To mia³ byæ jego czwarty weekend w Luttrell Park w roli Eda Hardina, Przy-

jaciela Rodziny. Jak do tego dosz³o? – pomyœla³. Manipulacja, manewrowanie,

zrêczna gra Sary i Gilesa Luttrella? Tak czy inaczej da³ siê wci¹gn¹æ i gra³ w tê

ich bardzo angielska grê zwan¹ Utrzymywanie Pozorów. Polega³a ona na jego

wizytach, sk³adanych regularnie w maj¹tku Luttrell Park w drobnej rólce Przyja-

background image

149

ciela Rodziny, pu³kownika E. J. Hardina z Si³ Powietrznych Stanów Zjednoczo-

nych. I wygl¹da³o na to, ¿e zosta³ ustawiony w tej roli na d³u¿szy czas.

Giles Luttrell musia³ teraz spêdzaæ wiêkszoœæ czasu w ³ó¿ku; z³y stan jego

serca nie by³ dla nikogo tajemnic¹, ale Sara i James robili co mogli, ¿eby dalej

bi³o, otaczaj¹c Gilesa kokonem najczulszej troski. Ed musia³ te¿ byæ ogromnie

ostro¿ny, uwa¿aæ na gwa³towniejsze reakcje czy ostrzejsze riposty. To wszystko

jest doprawdy dziwne, myœla³, i piekielnie angielskie. Jednak najdziwniej zacho-

wywa³ siê sam Giles Luttrell. Ten cz³owiek by³ z pozoru po prostu œwiêtym, ale

Ed mia³ przemo¿ne wra¿enie, ¿e jemu samemu przypisano rolê wys³annika pie-

kie³. Nie w¹tpi³, ¿e Giles Luttrell to cz³owiek o naturze z³o¿onej i zawi³ej; mia³

tak¿e pewnoœæ, ¿e jest on subtelny i przebieg³y. Tote¿ Ed nie by³ zwolennikiem

koncepcji aureoli. Przynajmniej nie w pe³ni. Ka¿de z nich gra³o, rzecz jasna, swoj¹

rolê, z wyj¹tkiem Jamesa, który nie mia³ jeszcze dostatecznego doœwiadczenia,

a w dodatku niewiele z tej gry rozumia³. James zaakceptowa³ Eda bez zastrze¿eñ

i bezkrytycznie, ale nawet on zachowywa³ siê szalenie ostro¿nie we wszelkich

sytuacjach zwi¹zanych ze swoim oficjalnym ojcem.

Ed widywa³ Jamesa czêsto, znacznie czêœciej ni¿ Sarê, która rzadko przy-

je¿d¿a³a do Londynu; za to James zjawia³ siê w mieœcie regularnie i spêdza³ wiele

weekendów z Edem, który zabiera³ go na mecze baseballowe i barbecue, mecze

krykieta i regaty wioœlarskie. Ich stosunki, oparte na wzajemnym uczuciu i sza-

cunku, zacieœni³y siê w wyj¹tkow¹ wiêŸ, ró¿n¹ od tej, która ³¹czy³a Sarê i Gilesa;

czy te¿ Gilesa i Jamesa; czy wreszcie Sarê, Gilesa i Jamesa. Nie istnia³a jednak

wiêŸ, która mog³aby po³¹czyæ Gilesa, Sarê, Jamesa i Eda. Wydawa³o siê, ¿e ka¿de

z nich ma swoj¹ osobn¹ klatkê, przypominaj¹c¹ komórkê w plastrze miodu o nie-

zwykle delikatnych i kruchych œciankach. Tote¿ ka¿de porusza³o siê niezwykle

ostro¿nie, ¿eby nie uszkodziæ wosku.

Ed pochodzi³ z kraju, gdzie kobiety kierowa³y rozmaitymi przedsiêwziêcia-

mi na skalê szersz¹ ni¿ w jakimkolwiek innym miejscu na œwiecie; gdzie mia³y

wiêksz¹ w³adzê, wiêcej pieniêdzy i wiêksz¹ kontrolê nad sprawami bêd¹cymi tra-

dycyjn¹ domen¹ mê¿czyzn. Tak wiêc dla Eda nie by³o szokuj¹ce, ¿e Sara sprawu-

je rz¹dy w Luttrell Park. Maj¹c kalekiego mê¿a i bardzo jeszcze m³odego syna,

zmuszona by³a zachowywaæ siê tak, jak wiele amerykañskich kobiet – i wykony-

wa³a swoje zadanie znakomicie. Ed zawsze ceni³ kompetencjê u kobiet; nie czu³

siê zagro¿ony ich umiejêtnoœciami i zdolnoœciami. Zdziwi³ siê wiêc, kiedy zrozu-

mia³ w trakcie kolejnych wizyt w Luttrell Park, ¿e Sara wzbudza uczucie podziwu

granicz¹cego z lêkiem. Ludzie, z którymi rozmawia³ w miasteczku, admirowali

j¹ z pewnym zdumieniem, a w jednym przypadku nawet z niedowierzaniem, po-

niewa¿ okaza³a siê nadzwyczajna w dziedzinie dotychczas zastrze¿onej dla mê¿-

czyzn. Ed wydawa³ siê jedyn¹ osob¹, która uwa¿a³a ten stan rzeczy za normalny.

Sara zajmowa³a siê wszystkim, co dotyczy³o zarz¹dzania posiad³oœci¹ – sprawa-

mi ziemi, budynków, upraw, prowadzeniem ksi¹g i papierów oraz ka¿d¹ inn¹ czyn-

noœci¹, konieczn¹ w zbiurokratyzowanej, socjalistycznej Anglii – i wszystko to

background image

150

dzia³a³o idealnie g³adko. Sara dysponowa³a wiedz¹ i doœwiadczeniem, a jej agent

pe³ni³ drugoplanow¹ funkcjê zastêpcy. Nawet Giles skomentowa³ to z nutk¹ drwi-

ny mówi¹c, ¿e z Sary by³by pierwszorzêdny dowódca eskadry. W pokrêtny spo-

sób da³ do zrozumienia, ¿e œwiadomy jest udzia³u Eda w wykszta³ceniu siê tych

cech Sary.

Ed nauczy³ siê szanowaæ Gilesa jako przemyœlnego oportunistê, który wyko-

rzystywa³ ka¿d¹ szansê i ima³ siê ka¿dego œrodka, ¿eby wzmocniæ stalowe, choæ

z pozoru niewinne wiêzy ³¹cz¹ce go z Sar¹, wiêzy tak silne, a przy tym delikatne,

¿e nie zdawa³a sobie sprawy z ich mocy. Jego cierpliwoœæ, tolerancja, wyrozu-

mia³oœæ pozbawi³y j¹ praktycznie mo¿liwoœci ucieczki od poczucia winy. Przeba-

czaj¹c jej ca³kowicie, do koñca, umocni³ tylko jej potrzebê odpokutowania, a za-

akceptowaniem Jamesa zatrzasn¹³ na dobre drzwi wiêzienia.

Tak, tak, myœla³ Ed, Giles Luttrell nie by³ g³upi. Wiedzia³ doskonale, ¿e Ja-

mes stanowi fundament, na którym mo¿na bêdzie odbudowaæ rozbite ma³¿eñ-

stwo. Ed przekona³ siê sam, jak mocne wiêzy ³¹czy³y Jamesa i jego matkê. Nie

by³o miêdzy nimi nawet szczeliny, nie mówi¹c o przepaœci miêdzy pokoleniami.

Potrafili siê ze sob¹ porozumiewaæ bez masek, bez przybierania sztucznych póz.

Rozmawiali ze sob¹ tak intymnie, tak swobodnie i bez ograniczeñ, jak on sam

z Sar¹; zastanawia³ siê nieraz, czy Sara nie traktuje Jamesa jako substytutu, za-

miennika jego, Eda. Oczywiste by³o, ¿e James pozostaje pod wyraŸnym wp³y-

wem matki; rzuca³o siê tak¿e w oczy, ¿e nie tylko j¹ kocha, ale tak¿e admiruje

i szanuje. W gruncie rzeczy, uzna³ Ed, wygl¹da³o to nawet bardziej na uwielbie-

nie ni¿ na normaln¹ mi³oœæ.

Nie móg³ jednak pozbyæ siê wra¿enia, ¿e jeœli ich drogi ¿yciowe – losy Eda,

Sary i Jamesa – uk³ada³y siê i przeplata³y jak na wzorzystym gobelinie, tkaczem

by³ tu Giles. Ed nie ufa³ mu do koñca, choæ nie umia³by podaæ ¿adnej konkretnej

przyczyny, gdy¿ Giles Luttrell by³ niezmiennie przyjacielski i serdeczny. On jest

po prostu zbyt doskona³y, ¿eby byæ prawdziwy, pomyœla³. W ocenie ludzkiego

cierpienia Ed przychyla³ siê zawsze do opinii Somerseta Maughama, ¿e cokol-

wiek ono powoduje, to z pewnoœci¹ nie uszlachetnia; cierpienie potrafi³o wypa-

czaæ, skrzywiaæ, przepajaæ gorycz¹, niszczyæ. Podejrzewa³, ¿e za t¹ ca³¹ œwiêto-

œci¹ kryje siê pl¹tanina emocjonalna, tak zagmatwana, ¿e musi gryŸæ siê we w³asny

ogon. Giles Luttrell, myœla³ Ed, wyraŸnie coœ knuje. Ale co? I dlaczego?

Mija³ w³aœnie lotnisko polowe w Little Heddington. Widzia³ wie¿ê kontroln¹,

a tak¿e skupisko zardzewia³ych prêtów i cegie³ w miejscu dawnego punktu od-

praw. Niewidoczne by³y tylko duchy nawiedzaj¹ce te miejsca. Choæby moje w³a-

sne dawne ja, pomyœla³. Po có¿ bym tu wraca³, jeœli nie w celu odprawienia egzor-

cyzmów? A mo¿e przyjecha³em w poszukiwaniu azylu? Ktoœ gdzieœ powiedzia³,

¿e mi³oœæ jest najlepszym azylem. S³usznie, uzna³ Ed, wszyscy potrzebujemy ja-

kiegoœ schronienia. Mo¿e Sara jest moim schronieniem? Takim miejscem, dosko-

nale uszczelnionym, absolutnie pewnym i bezpiecznym, oparciem i os³on¹, gdzie

mo¿na przycupn¹æ i przetrwaæ tê nie koñcz¹c¹ siê burzê, jak¹ jest ¿ycie. W koñcu

background image

151

umiejêtnoœæ tworzenia zwi¹zków miêdzyludzkich œwiadczy³a o cz³owieczeñstwie;

kto nie potrafi³ ich budowaæ, mia³ w jakimœ sensie mniej tego cz³owieczeñstwa.

Zamajaczy³a przed nim brama Luttrell Park i skrêci³ w ni¹, wje¿d¿aj¹c w sze-

rok¹ alejê dojazdow¹; w g³êbi przeb³yskiwa³ dom, lœni¹cy ciep³ym blaskiem na-

wet w to szare popo³udnie, jaœniej¹cy ró¿owoczerwonymi ceg³ami. Jestem w ja-

kimœ sensie zwi¹zany z Luttrell Park, pomyœla³ Ed. Ma nade mn¹ w³adzê od dnia,

kiedy pierwszy raz ujrza³em Sarê pod kasztanem. Niewykluczone, ¿e to sprawa

przeznaczenia. Mo¿e gdzieœ tam jest ktoœ, kto poci¹ga za sznurki i patrzy, jak

wszyscy tañczymy. Kto wie? Z pewnoœci¹ dziwne jest, ¿e wróci³em akurat teraz –

w czasie, kiedy Giles Luttrell szykuje siê do odejœcia. Byæ mo¿e w tym angiel-

skim d¿entelmenie kryje siê zazdrosny demon zemsty. Z Anglikami nigdy nic nie

wiadomo. Ta ich wrodzona uprzejmoœæ nie pozwala w ¿aden sposób odgadn¹æ,

kto, na przyk³ad nienawidzi ciê, a kto d¹¿y do twojej zguby. Mówi siê o nich, ¿e

nie maj¹ uczuæ; to oczywista nieprawda – oni ich po prostu nie pokazuj¹ po sobie.

Giles Luttrell nie jest cz³owiekiem z plastiku, nawet jeœli na takiego wygl¹da.

Wystarczy siêgn¹æ do przyk³adu Jamesa. Ed mia³ uczucie, ¿e chocia¿ James

kocha i podziwia Gilesa, to z tej drugiej strony jego uczucia nie s¹ w pe³ni odwza-

jemniane. James by³ w tej grze pionkiem. Giles zaaprobowa³ go, ¿eby mocniej

przywi¹zaæ do siebie Sarê. I umia³ dzia³aæ tak subtelnie, ¿e ¿adnemu z nich po-

dobne podejrzenie nie powsta³o nawet w g³owie, tego Ed by³ ca³kowicie pewien.

Akceptowali Gilesa takiego, jakim go widzieli, bior¹c wszystko za dobr¹ monetê

prosto z mennicy: ¿adnych zadrapañ, wgiêæ czy zniekszta³ceñ. Jedynie Ed dos³y-

sza³ nieczysty dŸwiêk monety. Nie by³a ze z³ota, jak s¹dzili inni. Ed podejrzewa³,

¿e jest sfa³szowana.

Kiedy skrêca³ na ¿wirowany podjazd przed domem, przypomnia³a mu siê, nie

wiedzieæ czemu, piosenka z czasów wojny, któr¹ w tamtym czasie nadawano bez

przerwy przez radio:

Nie podziêkowa³em ci jeszcze za ten czarowny weekend,

Za dwa niebiañskie dni, które spêdzi³em dziêki tobie.

Uœmiechn¹³ siê do siebie, rozbawiony. Wiedzia³, ¿e jest zazdrosny o Gilesa

Luttrella, wiêc spróbowa³ zamkn¹æ tê zazdroœæ na dwa zamki. Weekendy dawa³y

mu mo¿noœæ widzenia siê z Sar¹, choæ oznacza³y te¿ frustracjꠖ „tak blisko, a prze-

cie¿ tak daleko”. Mia³ jednak do wyboru to albo nic. Role rozdawa³ Giles Luttrell

i na tym etapie dyskutowanie z re¿yserem nie mia³o najmniejszego sensu. Ale ja

mu nadal nie ufam, pomyœla³. Na jego miejscu nienawidzi³bym Eda Hardina. I tak

mam mu za z³e, ¿e Sara jest przy nim; bêdzie j¹ mia³ do koñca ¿ycia – a mo¿e i po

œmierci, kto wie? Sk¹d pewnoœæ, ¿e nie prowadzi z Sar¹ nieustaj¹cej wojny obli-

czonej na wyczerpanie przeciwnika, wojny, w któr¹ wda³ siê od momentu, kiedy

siê o mnie dowiedzia³? Za³o¿y³bym siê, ¿e to robi. Od razu wiedzia³, kim jestem,

i to nie tylko z nazwiska. Zna³ mnie, poniewa¿ Sara opowiedzia³a mu wszystko

background image

152

i poprzez Jamesa ¿y³ razem ze mn¹, natyka³ siê na mnie codziennie przez ostatnie

dwadzieœcia jeden lat; w ci¹gu tak d³ugiego czasu mo¿na zgromadziæ potê¿ny

zapas nienawiœci.

Zatrzyma³ samochód przed schodami i siedzia³ chwilê bez ruchu, ogarniêty

nag³ym ch³odem. Tak, tu kry³o siê sedno sprawy. Czy te przyjacielskie zaprosze-

nia by³y za ka¿dym razem wystosowane z premedytacj¹? Czy Giles, kiedy tylko

zamknê³y siê drzwi za Edem, zaczyna³ rozmyœlnie niszczyæ widoczn¹ radoœæ Sary

z jego wizyty, i jak zrêczny alchemik obraca³ tê radoœæ w poczucie winy? Ed zo-

baczy³ nagle oczami duszy postaæ Sary, która oddala siê i maleje, odchodz¹c od

niego w stronê tego zmarnowanego cia³a, tego przegranego ¿ycia. Myœli Eda sku-

pi³y siê na niej, na wyrzeczeniach i poœwiêceniach, które sama wybra³a i które

by³y jej udzia³em przez wszystkie te lata. A przecie¿ nadal chowa³a w sobie, ukry-

te pod pozornym opanowaniem i rezerw¹, wra¿liwe i czu³e serce. Wiedzia³, ¿e go

kocha. Ale gdyby nie by³o Jamesa, czy sytuacja wygl¹da³aby tak samo? W koñcu

James stanowi³ ³¹cz¹ce ich ogniwo.

W to mokre, szare popo³udnie Ed zapragn¹³ nagle znaleŸæ siê z powrotem

w San Francisco, gdzie niew¹tpliwie œwieci³o s³oñce; przez chwilê gorzko ¿a-

³owa³, ¿e nie potrafi³ zapomnieæ Sary Luttrell; buntowa³ siê przeciw w³adzy,

jak¹ nad nim mia³a. Zaraz potem drzwi frontowe otworzy³y siê i ukaza³ siê

w nich James, który podszed³ do samochodu z otwartym parasolem; na jego

widok nastrój Eda zmieni³ siê w mgnieniu oka. Jasne, w Kalifornii z pewno-

œci¹ œwieci s³oñce, ale nie ma tam Jamesa ani Sary… Chwileczkê, powiedzia³

sobie. W ten rodzaj gry, który uprawia Giles Luttrell, mog¹ graæ równie do-

brze dwie osoby.

James uœmiecha³ siê szeroko, zadowolony, ¿e widzi Eda.

– Œwietna pogoda dla kaczek – zauwa¿y³ pogodnie.

– Wydawa³oby siê, ¿e do tej pory ludziom w tym kraju powinny by³y wyro-

sn¹æ p³etwy na stopach.

Ed odwróci³ siê, siêgn¹³ na tylne siedzenie po torbê i poda³ ja Jamesowi.

– Ee, zd¹¿yliœmy siê do niej przyzwyczai栖 zapewni³ James. – Po prostu

uœmiechamy siê i znosimy j¹ dzielnie. A przy tym, widzisz, pogoda jest wspania-

³ym tematem do rozmowy.

James uœmiechn¹³ siê porozumiewawczo. Kiedy przekroczyli próg, zobaczy-

li schodz¹c¹ ze schodów Sarê. James dostrzeg³ spojrzenie, jakim obdarzy³a Eda,

gest r¹k, które Ed wzi¹³ w swoje d³onie, ca³uj¹c j¹ lekko w policzek.

– Witaj znowu – powiedzia³ lekko i swobodnie.

James dos³ysza³ jednak specjalny ton w jego g³osie i zauwa¿y³, jak matka roz-

œwietla siê pod jego wp³ywem, a orzechowe oczy ojca rozjaœniaj¹ siê uœmiechem.

– WeŸmiesz torbê Eda na górê, dobrze, kochanie? – zwróci³a siê do Jamesa

Sara, bior¹c jednoczeœnie Eda pod rêkê i prowadz¹c go w kierunku salonu.

– Giles zejdzie póŸniej – poinformowa³a go.

– Jak on siê miewa?

background image

153

Wszystko w Luttrell Park krêci³o siê wokó³ stanu zdrowia Gilesa Luttrella.

– Trzyma siꠖ odpar³a Sara.

Zamknê³a drzwi salonu, odwróci³a siê ku Edowi i objê³a go mocno, lgn¹c do

niego z westchnieniem. Ed uj¹³ j¹ za brodê i uniós³ jej twarz ku górze.

– A ty?

– Och, ja tak¿e – powiedzia³a.

Wygl¹da³a na zmêczon¹ i podminowan¹, jakby jej cierpliwoœæ i wyrozumia-

³oœæ by³y napiête do granic wytrzyma³oœci, gro¿¹c pêkniêciem.

– Od razu mi lepiej na twój widok – doda³a jeszcze.

– Cokolwiek mogê zrobiæ… zreszt¹ sama wiesz.

– Doœæ ju¿ robisz przyje¿d¿aj¹c tutaj. Naprawdê to doceniam, Ed. Wiem

doskonale, ¿e w obecnym uk³adzie nie jest to dla ciebie ³atwe. Jestem ci tym bar-

dziej wdziêczna. Wiesz, jak to du¿o dla mnie znaczy.

– Dla mnie równie¿.

– ChodŸ, usi¹dŸ przy mnie i opowiedz, co porabia³eœ przez ostatnie dwa ty-

godnie.

Kiedy James wszed³ do salonu, siedzieli na krzes³ach naprzeciwko siebie, ale

ju¿ od progu wyczuwa³o siê intensywnoœæ ³¹cz¹cego ich uczucia. Odk¹d James

widywa³ matkê i ojca razem, zrozumia³ bardzo wiele, choæby tak¹ istotn¹ prawdê,

¿e to matka jest podstaw¹ tego szczególnego trójk¹ta. Obaj mê¿czyŸni byli od

niej zale¿ni, ka¿dy na swój w³asny sposób, a gdy przebywali we troje, ona w cu-

downy, subtelny sposób obdarza³a ka¿dego tym, co mu by³o potrzebne. Otwiera³a

siê przed Edem jedynie wtedy, kiedy byli bez Gilesa, we dwoje, a James czu³, ¿e

jego uwielbienie i szacunek dla niej, ju¿ przedtem niema³e, rosn¹ bezgranicznie.

Od czasu pierwszego spotkania z Edem, James by³ nieco zaniepokojony swo-

j¹ w³asn¹ entuzjastyczn¹ reakcj¹; czu³, ¿e przekroczy³ granice rozs¹dku, anga¿u-

j¹c siê bez przemyœlenia, akceptuj¹c bez zastrze¿eñ, czerpi¹c przyjemnoœæ bez

myœli o konsekwencjach. Mia³ wra¿enie, ¿e zepchn¹³ na bok Gilesa i wstawi³ na

jego miejsce Eda, wiêc za ka¿dym razem, kiedy wraca³ do Luttrell Park i przeby-

wa³ znów z Gilesem, widz¹c jego ³agodn¹ cierpliwoœæ i bezgraniczn¹ wyrozu-

mia³oœæ, mia³ poczucie winy i w pewnym sensie wstydzi³ siê za siebie.

James zdawa³ sobie sprawê, ¿e Giles zrobi³ Edowi miejsce w ich ¿yciu, dlatego

¿e Ed by³ ojcem jego, Jamesa, a tak¿e dlatego, ¿e pragnê³a tego Sara. James zrozumia³

te¿ w koñcu to, co dotychczas tylko podejrzewa³ – ¿e z nich dwojga, matki i jego

samego, z punktu widzenia Gilesa Luttrella liczy siê matka; podobnie jak wiedzia³, ¿e

dla matki liczy siê Ed i on sam. Dla Gilesa Sara by³a wszystkim, i James docenia³ fakt,

¿e Ed niezmiennie honoruje tê zasadê, tak jak docenia³ umiejêtnoœæ absolutnego skon-

centrowania siê na jednej osobie, wykazywan¹ przez Gilesa. Nie mia³ ¿adnych preten-

sji do sposobu, w jaki by³ traktowany przez swojego oficjalnego ojca; cokolwiek kie-

rowa³o Gilesem, dostawa³ od niego zawsze wszystko, co najlepsze.

background image

154

W sumie, pomyœla³ James, ten uk³ad by³ najbardziej zagmatwan¹ pl¹tanin¹,

jak¹ zdarzy³o mu siê widzieæ, ale przypomnia³ sobie, co Ed mu powiedzia³ parê

tygodni wczeœniej:

– Kiedy w grê wchodzi narzucenie rozs¹dku uczuciom, najwy¿sza inteligen-

cja nie da sobie z tym rady.

No, skoro ktoœ z inteligencj¹ Eda nie potrafi daæ sobie z tym rady, pomyœla³

znowu, ja nie bêdê nawet próbowa³.

Teraz zbli¿y³ siê do nich wolnym krokiem, z uœmiechem na ustach.

– Deszcz usta³ – obwieœci³ – i bêdziemy mieli piêkny zachód s³oñca, co jest

dobr¹ wró¿b¹ na jutro.

– A co takiego wa¿nego odbywa siê jutro? – spyta³ Ed niewinnie.

James popatrzy³ na niego z wyrzutem.

– Mecz krykieta, rzecz jasna. Doroczna konfrontacja: Little Heddington prze-

ciwko Great Heddington. Spodziewam siê, ¿e przyjdziesz i bêdziesz mi kibico-

wa³. Mama zajmuje siê zawsze herbat¹, a tata zapisuje punkty. Wiesz, to nale¿y

do tradycji.

– W takim wypadku… – zacz¹³ Ed z powag¹.

– W ka¿dym wypadku – przerwa³ James surowo. – W koñcu serwujê jak sza-

tan, a w grze kijem te¿ jestem nie najgorszy. Rozgromimy ich.

– Nie zapomnê w³o¿yæ kasku – zapewni³ go Ed.

Siedzieli tak gawêdz¹c do szóstej, kiedy do³¹czy³ do nich Giles, poprze-

dzony ukazaniem siê Batesa z drinkami. Ed odniós³ wra¿enie, ¿e w ci¹gu ostat-

nich dwóch tygodni Giles jakby straci³ ostroœæ, niczym stary dokument zaciera-

j¹cy siê w miarê up³ywu czasu, coraz mniej wyraŸny i ¿ó³kn¹cy po brzegach.

Giles by³, jak zawsze, niezmiennie pogodny, jednak Ed odczu³, ¿e Sara jakby

zesztywnia³a i sta³a siê napiêta jak struna. Choæ stara³a siê to ukryæ, œledzi³a

ka¿dy ruch mê¿a, jak kamera na oddziale intensywnej terapii. I ona, i James

uprzedzali ka¿de ¿yczenie Gilesa i pilnowali, by nie musia³ podejmowaæ ¿ad-

nych wysi³ków, a wszystko to mia³o wydawaæ siê naturalne i odruchowe. Do-

gl¹dali go, pilnowali i pielêgnowali, wiedz¹c, ¿e s¹ dla niego dos³ownie pod-

por¹ ¿yciow¹. Gilesowi pozwolono na jednego drinka przed kolacj¹, jeden

kieliszek wina do kolacji i jedno cygaro po niej. Rozegrali z Edem partiê sza-

chów i o wpó³ do jedenastej Giles by³ ju¿ z powrotem na górze. Sara dotrzy-

ma³a mu towarzystwa, ale potem przysz³a znów do salonu i wówczas James

dyskretnie znikn¹³.

Ed siedzia³ na roz³o¿ystej kanapie pod oknem; Sara podesz³a do niego i opa-

d³a na miêkkie siedzenie tu¿ obok, przysuwaj¹c siê blisko, ¿eby móc oprzeæ siê

o jego ramiê.

– Jak dobrze – powiedzia³ pó³g³osem.

– Ty jesteœ dobry – westchnê³a. – Jesteœ dla mnie tak¹ pociech¹, Ed. Wiesz…

rozwi¹zujesz wszystkie moje sup³y i wêz³y.

– Tak mocno s¹ zaciœniête? – zapyta³ z czu³oœci¹.

background image

155

– Teraz tak. Jestem zmêczona sta³ym wstrzymywaniem oddechu. – Zamilk³a,

a po chwili dorzuci³a bezradnie: – Gdybym tak rzeczywiœcie mog³a coœ zrobiæ!

– Przecie¿ robisz.

– Tylko, widzisz, to nie wystarcza. Czujê siê bezsilna. – Westchnê³a zno-

wu. – Jedyne, co mogê, to staæ i patrzeæ, a tego po prostu nie znoszê! Bo¿e drogi,

jak ja tego nie znoszê!

S³ysz¹c nutê histerii w jej g³osie obj¹³ j¹ mocniej i poca³owa³ lekko we w³osy.

Ukry³a twarz na jego ramieniu, jakby szuka³a ucieczki od tego, co j¹ nieuchronnie

czeka³o.

– On ma taki cudowny stosunek do wszystkiego – powiedzia³a. – Nawet do

ciebie.

W g³owie Eda zapali³o siê ostrzegawcze œwiate³ko.

– Doprawdy?

– On wie, ¿e kiedy tu jesteœ, czujê siê szczêœliwa. Dlatego ciê zaprasza. Jest

szczêœliwy, bo ja jestem szczêœliwa, ale nie potrafiê pozbyæ siê przeœwiadczenia,

¿e to jest ta sama, zawsze ta sama historia. Moje szczêœcie jego kosztem.

– Pos³uchaj, Saro – zacz¹³ Ed kategorycznie, choæ spokojnie. – Nawet ten

kalwiñski organ Inkwizycji, który nazywasz sumieniem, nie mo¿e zmusiæ ciê do

obwiniania siê za coœ, za co nie ponosisz ¿adnej odpowiedzialnoœci. Giles rozbi³

siê w p³on¹cym samolocie, owszem; ale ty nie mia³aœ z tym nic wspólnego. Potem

niezliczone operacje, które przeszed³, os³abi³y mu serce, ale to te¿ nie twoja wina.

Co wiêcej mog³abyœ zrobiæ dla niego ponad to, co robi³aœ i robisz przez ca³y czas?

Milcza³a przez chwilê.

– Zapewne nic – stwierdzi³a wreszcie z desperacj¹.

– W takim razie jaki¿ to ciê¿ar winy za jakie nieodpokutowane grzechy za-

mierzasz wzi¹æ teraz na swoje barki?

Mówi³ spokojnym g³osem, ale wyczu³a w nim niezadowolenie.

– Bo… widzisz, on umrze ze œwiadomoœci¹, ¿e kiedy go zabraknie, ja bêdê

¿y³a szczêœliwie z tob¹ – wyrzuci³a z siebie gwa³townie.

Chryste Panie, pomyœla³ Ed ze zgroz¹. Nienawiœæ wezbra³a w nim gor¹c¹

fal¹. Ramiê obejmuj¹ce Sarê zacieœni³o uœcisk tak bardzo, ¿e spojrza³a na niego

wystraszona nie na ¿arty. Jego twarz by³a pozbawiona wyrazu, daleka, nieobecna.

Sara wyczu³a jego wœciek³oœæ, ale powiedzia³ tylko g³osem równie nieruchomym,

jak twarz:

– Wiêc co zamierzasz zrobiæ? Wyrzuciæ mnie znów ze swojego ¿ycia?

Wlepi³a w niego oczy, odsunê³a siê i sztywno wyprostowa³a. On równie¿ spoj-

rza³ na ni¹.

– Saro, na mi³oœæ Bosk¹ – powiedzia³ gwa³townie – czy musisz karmiæ siê

i poiæ poczuciem winy, œniæ o winie i jeszcze siê w niej k¹paæ?

Zastyg³a w pozie wyra¿aj¹cej wyrzut, niedowierzanie i ból; w nastêpnej chwili,

kiedy na ni¹ spojrza³, ta sztywnoœæ za³ama³a siê, gniewne iskry w oczach zmieni³y siê

w mokre b³yski, a lód, który siê w nich tai³, stopnia³ w pal¹cym bólu i sp³yn¹³ ³zami.

background image

156

– Och, Saro – westchn¹³ wyci¹gaj¹c po ni¹ rêce.

Wybuchnê³a p³aczem pad³a mu w ramiona, szlochaj¹c spazmatycznie. Wzi¹³

j¹ na kolana i przytuli³. Czu³ konwulsyjne ³kania i trzyma³ j¹ blisko przy sobie,

myœl¹c z ulg¹, ¿e tama runê³a i ca³a ta sztywna samokontrola, nagromadzenie obaw,

napiêæ nerwowych i zrodzonego w niej poczucia winy mo¿e z niej wreszcie wy-

p³yn¹æ.

P³aka³a d³ugo, i nawet kiedy ³zy ju¿ wysch³y, wstrz¹sa³y ni¹ nadal suche ³ka-

nia, które zdawa³y siê j¹ rozdzieraæ.

– Potrzebowa³aœ tego – powiedzia³ w koñcu.

Kiwnê³a g³ow¹, niezdolna przemówiæ.

– Nie p³aczesz czêsto, ale kiedy siê to zdarza, mo¿na siê spodziewaæ praw-

dziwego potopu. W³aœnie dlatego, ¿e przychodzi tak rzadko.

– Wszystko przez to, ¿e tu jesteœ – powiedzia³a z trudem. – Przy tobie mam

zawsze poczucie, ¿e nie muszê ukrywaæ uczuæ, bo ty przecie¿ zrozumiesz. Giles

nie lubi, kiedy p³aczê. To go rozstraja. Czuje, ¿e p³aczê z jego winy – a przecie¿

z tyloma przeciwnoœciami musi siê stale borykaæ.

– Ale ja jestem przy tobie. Oprzyj siê o mnie, Saro. Mam silne ramiona, bez

trudu udŸwign¹ twój ciê¿ar.

– Jaka to ulga, móc z tob¹ o wszystkim porozmawiaæ.

– Wiêc rozmawiaj. Nie duœ tego w sobie, bo w koñcu pêkniesz. Chcê ciê mieæ

ca³¹, a nie w kawa³kach. Najwy¿szy czas, ¿ebyœ wyrzuci³a to wszystko z siebie.

– Czas – powtórzy³a z gorycz¹. – Ty i ja, Ed, toczymy nieustann¹ walkê z cza-

sem. Najpierw by³a kwestia twojego czasu. Teraz chodzi o Gilesa, tylko ¿e jego

czas zosta³ odmierzony i niewiele go ju¿ zosta³o.

– Obojêtnie ile go zosta³o, nie mo¿esz zrobiæ dla Gilesa wiêcej ni¿ robisz,

a popatrz, ile ju¿ zdzia³a³aœ.

– Tylko ¿e to ci¹gle za ma³o! Nawet teraz, choæ zaakceptowa³ rzeczywistoœæ

i twierdzi, ¿e rozumie nas, ciebie i mnie – nie przesta³ pragn¹æ tego, czego mu nie

mogê daæ. On nam zazdroœci, Ed. Wie, ¿e bêdzie mnie mia³ tak d³ugo, jak d³ugo

bêdzie mnie potrzebowa³, ale nie w sposób, w jaki chcia³by mnie mieæ.

– Mia³ ciê przez ponad dwadzieœcia lat – przypomnia³ Ed tym odleg³ym,

ch³odnym tonem.

– Ale ca³y czas wiedzia³ o tobie.

– Podobnie jak ja wiedzia³em o nim.

Odgad³ z wyrazu twarzy, ¿e Giles Luttrell nie pozwoli³ jej nigdy spojrzeæ na

to z tego punktu widzenia.

– To w³aœnie ciebie – podj¹³ – ciebie mam do spó³ki z Gilesem… a poza tym

jeszcze wzajemn¹ zazdroœæ. Rozumiesz, ja tak¿e jestem o niego zazdrosny. On

¿yje z tob¹ pod jednym dachem, ma to, co mu codziennie dajesz i œwiadomoœæ, ¿e

przy nim jesteœ, wreszcie fakt, ¿e dzielicie razem ¿ycie, – czyli to wszystko, bez

czego musia³em siê obejœæ przez wszystkie te lata, Saro. Nie uwa¿asz, ¿e to by³o

dla mnie ciê¿kie?

background image

157

– Nigdy nie patrzy³am na to z tej strony – przyzna³a po chwili.

– Wiesz, nie by³o mnie tu, wiêc nie mog³em ci o tym przypomina栖 stwier-

dzi³ lekko. – Giles by³.

– Ale on zachowywa³ siê wobec mnie tak wspaniale… choæ oczywiœcie by³y

trudne okresy; Giles potrafi byæ szalenie trudny, czasem wrêcz okrutny i mœciwy,

ale widzisz, Ed, on tak wiele wycierpia³.

Pal¹cy gniew Eda ostyg³ przeistaczaj¹c siê w zimn¹ pasjê. Co za obmierz³y

hipokryta, co za przebieg³y, sadystyczny ³ajdak! Sara nie uwierzy ani przez chwi-

lê, ¿e ca³e swoje poczucie winy i desperacjê zawdziêcza Gilesowi, który j¹ tym

karmi³ od lat.

– Giles zawsze nienawidzi³ swoich ograniczeñ fizycznych – ci¹gnê³a tym-

czasem Sara. – Mia³ tak wielkie ambicje i nadzieje; odda³ Luttrell Park, a prze-

cie¿ nigdy by tego nie zrobi³, gdyby sprawy potoczy³y siê inaczej. Giles ma swoj¹

dumê, Ed. Nie wykorzysta³by nigdy czyjegoœ syna, ¿eby zapewniæ ci¹g³oœæ rodu;

nie by³by w stanie zdecydowaæ siê na podobny krok.

Bo te¿ nigdy nie zamierza³ go zrobiæ, pomyœla³ Ed zimno. James nie jest

wa¿ny dla Gilesa Luttrella; tylko ty siê dla niego liczysz, poniewa¿ poprzez ciebie

mo¿e dosiêgn¹æ mnie i ukaraæ nas oboje.

– Chcia³ mieæ w³asnego syna – mówi³a dalej Sara – a mimo to zaakceptowa³

Jamesa bez wahania. To ty stanowi³eœ dla niego najwiêkszy problem. To, czym

jesteœ i jaki jesteœ. Giles by³ ca³kowicie szczery na ten temat.

Nie w¹tpiê, ¿e by³ szczery, pomyœla³ Ed.

– Wiem dok³adnie, co chcesz mi powiedzie栖 stwierdzi³ zgodnie z praw-

d¹ – i naprawdê ciê rozumiem. Nawet lepiej ni¿ myœlisz. Rozumiem wszystko, co

dotyczy Gilesa, wierz mi. Myœla³em o tym wielokrotnie. Ale w koñcu poœwiêci³aœ

mu minione dwadzieœcia lat – tak, w³aœnie poœwiêci³aœ. On zdaje sobie z tego

sprawê, naprawdê… i dlatego chce, ¿ebyœ by³a szczêœliwa. – Dlatego, ¿e zas³u¿y-

³aœ na to, Saro. W ten sposób próbuje ci po prostu sp³aciæ d³ug wdziêcznoœci. To

wszystko.

– Tak s¹dzisz? – spyta³a gorliwie, z nadziej¹ chwytaj¹c siê ka¿dego wyja-

œnienia, jak deski ratunku, która pozwoli³aby jej utrzymaæ siê na powierzchni wody

poœród gro¿¹cych zatopieniem fal.

– Jestem o tym przekonany. By³by przera¿ony… tak, z pewnoœci¹ przera-

¿ony – powtórzy³ stanowczo – na myœl, ¿e mo¿esz siê czuæ winna z naszego

powodu. Zap³aci³aœ za to, co miêdzy nami by³o, Saro… i ja tak¿e, na swój spo-

sób. Rachunki zosta³y ca³kowicie wyrównane. To, co dzieje siê miêdzy nami

teraz, nie jest skryte czy podstêpne, i nie godzi w niego w ¿adnym sensie. Gdy-

by tak by³o, nie zgodzi³by siê, ¿ebym spêdzi³ tu choæ minutê. Giles ufa nam

obojgu, Saro. Chyba dostrzeg³aœ to sama; tobie ufa bezgranicznie, a mnie na

tyle, ¿eby zapraszaæ mnie tutaj i umo¿liwiaæ spotkania z tob¹ i Jamesem. Nie

musisz mnie przekonywaæ, ¿e to niezwyk³y cz³owiek, Saro. Sam o tym wiem

doskonale.

background image

158

– Ach, wiedzia³am, ¿e wszystko zrozumiesz! – wykrzyknê³a z radoœci¹. – Za-

wsze umia³eœ zrozumieæ. – Zarzuci³a mu rêce na szyjê, poca³owa³a go z impetem

i przyzna³a z ¿alem: – Powinnam by³a porozmawiaæ z tob¹ wczeœniej. Jak dobrze,

¿e mog³am ci o tym powiedzieæ.

– Mo¿esz mówiæ mi o wszystkim – zapewni³. – Wiesz sama. Mów, co ze-

chcesz, kiedy i gdzie zechcesz, Saro.

– I bêdê to robi³a. Na pewno – przyrzek³a rozpromieniona.

Poca³owa³a go znowu, a on otoczy³ j¹ ramionami poddaj¹c siê pieszczocie.

W³aœciwie dlaczego nie? – pomyœla³. Jeœli on mnie ma za podstêpnego zdrajcê,

mogê przynajmniej zas³u¿yæ na tê opiniê.

Sobota okaza³a siê tak piêkna, jak zapowiada³ pi¹tkowy zachód s³oñca. Giles

zszed³ na dó³, ¿eby zjeœæ z nimi lunch, a potem wszyscy udali siê na pole krykie-

towe, rozci¹gaj¹ce siê za koœcio³em, na samym koñcu High Street. Giles i Bates

skierowali siê do miejsca, gdzie odbywa³o siê liczenie punktów, natomiast Sara

do³¹czy³a do pañ w pawilonie, ¿eby wspólnie przygotowaæ podwieczorek, który

zapowiada³ siê na prawdziwy bankiet. Ed usadowi³ siê na le¿aku, na skraju pola,

sk¹d ogl¹da³, jak zgodnie z przepowiedni¹ Jamesa, Little Heddington rozgromi³o

Great Heddington ró¿nic¹ szeœciu bramek, przy czym James zas³u¿y³ siê wspania-

le, zdobywaj¹c szeœæ z czterdziestu oœmiu punktów.

Przyjemnie by³o wyci¹gn¹æ siê na le¿aku w promieniach wrzeœniowego s³oñ-

ca, s³uchaj¹c nieregularnych oklasków, co jakiœ czas przybieraj¹cych nagle na

sile. Ed patrzy³, jak James serwowa³ albo odbija³, potem zamyka³ oczy, a do jego

uszu dochodzi³ odg³os pi³ki odbijanej kijem, szmer wieœniaczych g³osów, dŸwiêk

koœcielnego zegara wybijaj¹cego kwadranse. Stary pan Sargent pe³ni³ funkcjê sê-

dziego, co robi³ od niepamiêtnych czasów, a dru¿yna Little Heddington sk³ada³a

siê z farmerów, ekspedientów, mechaników, pastuchów i mleczarza. To jest abso-

lutnie i niepowtarzalnie angielskie, pomyœla³ Ed, podobnie jak herbata, mocna

i gor¹ca, a do niej talerze kanapek, bu³eczki z pasztetem i ciasta przygotowane

przez panie. Po meczu wszyscy pod¹¿yli do Luttrell Park na wspólne œwiêtowa-

nie i kolacjê z³o¿on¹ z zimnych miês i pikli, któr¹ spo¿ywano komentuj¹c dzisiej-

szy mecz i wspominaj¹c inne mecze sprzed lat. Giles wypi³ jedno ma³e piwo,

siedz¹c u szczytu sto³u, otaczany wyraŸnym szacunkiem i sympati¹ przez wszyst-

kich obecnych.

Tak, myœla³ Ed tej nocy, le¿¹c bezsennie w ³ó¿ku, w tym kraju zmieni³o siê

mnóstwo rzeczy, jednak na pewno nie obyczaje ma³ych miasteczek. Ca³y ten dzieñ

by³ prawdopodobnie jedn¹ z tych tradycji, kultywowanych od zamierzch³ej prze-

sz³oœci. Jedynym nowym elementem by³a obecnoœæ eks-kochanka ¿ony dziedzi-

ca, bêd¹cego tak¿e ojcem jej syna, który zjawi³ siê tutaj i paradowa³ bez ¿enady,

nie przejmuj¹c siê niczyj¹ opini¹. Có¿, dostarczy³ im tematu do rozmów, czegoœ

do rozwa¿ania poza œmierci¹ i podatkami, przede wszystkim œmierci¹ – bo tego

background image

159

tematu tak¿e g³oœno nie poruszano. Angielskie maniery, pomyœla³, czy mo¿e bier-

na akceptacja istniej¹cego stanu rzeczy? Jeœli chodzi o pojawienie siê Eda tego

popo³udnia, jego obecnoœæ zaakceptowano z radoœci¹; zauwa¿y³, ¿e parê m³od-

szych kobiet przygl¹da mu siê i szepcze, natomiast ci, których pamiêta³ i którzy

jego pamiêtali, zachowywali siê uprzejmie i naturalnie. Zapewne tamte zdarzenia

by³y dla nich histori¹, a wybryki angielskiej arystokracji – jeœli mo¿na tak to eufe-

mistycznie okreœli栖 to coœ zbyt dobrze znanego i udokumentowanego, ¿eby mia³o

stanowiæ sensacjê. Chodzi³o w³aœnie o arystokracjê, wiêc tolerowano je z wyro-

zumia³oœci¹, zrodzon¹ g³ównie z angielskiego upodobania do tytu³u – baroneta

w tym wypadku. I dzia³a³o to nawet w rozszala³ych latach szeœædziesi¹tych, kon-

kretnie w tysi¹c dziewiêæset szeœædziesi¹tym szóstym.

Jak by siê jednak sprawy mia³y, gdyby Sara nie by³a lady Sar¹ Luttrell i pa-

ni¹ Luttrell Park? Czy wówczas, w ramach tej ma³ej, zamkniêtej spo³ecznoœci,

myœlano by o niej jako o biblijnej wszetecznicy? Wspó³czesny œwiat by³ ró¿ny

od tego, w którym on i Sara prze¿yli swój wielki romans. Dziœ ludzie wchodzili

w luŸne zwi¹zki. Gdyby nasza przygoda toczy³a siê dzisiaj, myœla³, zupe³nie

inaczej by to wygl¹da³o. Dzisiejsze pokolenie nie miewa poczucia winy z po-

wodu romansów. Nie boi siê te¿ nieuchronnych konsekwencji. Ich zwi¹zki nie

s¹ planowane jako trwa³e, nadaj¹ siê do szybkiej likwidacji, jak tymczasowy

barak z prefabrykatów do rozbiórki. Dla nas romans mia³ sens i znaczenie, dla-

tego ¿e by³ potajemny i nielegalny. Nigdy nie traktowaliœmy go niezobowi¹zu-

j¹co. Dla nich jest to udogodnienie, jak mro¿onki, które nie wymagaj¹ przygo-

towywania i s¹ dostêpne w niezliczonych odmianach; problem polega na tym,

¿e wszystkie smakuj¹ tak samo.

My nie bywaliœmy niedbali i beztroscy; oni po prostu tacy s¹. Zawsze. Dla

nas taki zwi¹zek musia³ coœ znaczyæ, mieæ swoj¹ wartoœæ. Oni nie dbaj¹ ani o jed-

no, ani o drugie.

Odwróci³ siê na wznak, podk³adaj¹c rêce pod g³owê i napotka³ taksuj¹ce

spojrzenie lady Georgiany Luttrell, osiemnastowiecznej damy, która jawnie

gorszy³a otoczenie kochankami i stylem ¿ycia; urodzi³a siedmioro dzieci i nikt,

³¹cznie z ni¹ sam¹, nie wiedzia³, kto by³ ojcem którego. Tak, tak, pomyœla³, na

dobr¹ sprawê nic siê nie zmieni³o, przynajmniej jeœli chodzi o ludzi. Nadal

wpl¹tujemy siê w bezsensowne, zagmatwane sytuacje i nie potrafimy niczego

siê nauczyæ z b³êdów przesz³oœci, psuj¹c teraŸniejszoœæ i nie troszcz¹c siê

o przysz³oœæ. Wydawa³oby siê, ¿e ju¿ wiemy, jak nie nale¿y ¿yæ, ¿eby móc

tego dzisiaj unikn¹æ z zamkniêtymi oczami. Tymczasem nic podobnego. Za-

wsze istnia³ czynnik X, ten nieznany element, zwany w braku lepszego okre-

œlenia uczuciami. Jak¿e inaczej wygl¹da³by œwiat, gdybyœmy ich nie mieli.

Nie by³oby mi³oœci, nienawiœci, strachu, zach³annoœci, zazdroœci, gniewu…

i ¿ycia, myœla³. Nic poza egzystencj¹. Nie, to nie dla mnie. By³em tam, gdzie

jest tylko pustka i wcale mi siê ta wizyta nie podoba³a. To ja³owa kraina – nic

tam nie roœnie. Nasz œwiat, nawet z tymi wszystkimi drapie¿nikami, kanibala-

background image

160

mi, ³owcami g³ów, jest nieskoñczenie lepszy od tamtego nagiego pustkowia.

Nie, dziêki za pustkê, pomyœla³ jeszcze. Ju¿ wolê, ¿eby mojemu szczêœciu

towarzyszy³o cierpienie.

Trochê dalej, po przeciwnej stronie korytarza, Sara nie mog³a zasn¹æ z tego

samego powodu, co Ed. Le¿a³a d³ugo, zatopiona w myœlach o nim, skupiona

tylko na nim, snuj¹c fantazje na jego temat, wiedz¹c, ¿e mog³aby teraz wstaæ

i pójœæ cicho korytarzem. Ale za drzwiami naprzeciwko spa³ Giles i myœl o nim

wystarcza³a, by zd³awiæ jej intencjê, zanim nabra³a realnego kszta³tu. Nie, tego

nie mog³a, nie umia³a zrobiæ. Giles by³ i tak niezwykle wyrozumia³y, pozwala-

j¹c na wizyty Eda w domu. Nie, to równa³oby siê zadaniu jeszcze jednego ciosu

Gilesowi, który naprawdê doœæ ju¿ zniós³. Na razie musia³a j¹ zadowoliæ œwia-

domoœæ, ¿e Ed jest tu i czeka. Podobnie jak ja, pomyœla³a. Czekamy na œmieræ,

¿eby zacz¹æ znów ¿yæ.

Gdyby tylko mog³o siê to staæ innym kosztem. £atwo by³o Edowi perswado-

waæ, ¿e nie powinna ju¿ nic dok³adaæ do swojego poczucia winy – ale jak mia³a

nie czuæ siê winna? Nie zg³êbia³a dalej tej myœli i pozwoli³a jej ulecieæ, koncen-

truj¹c siê na Edzie. Jest taki piêkny, pomyœla³a. Nie ma na to innego s³owa. Jest

skoñczenie piêkny. Wœród mê¿czyzn by³o to zjawiskiem tak rzadkim, ¿e na jego

widok po prostu zapiera³o dech w piersiach. Zauwa¿y³a spojrzenia, jakimi obrzu-

ca³y go kobiety tego popo³udnia, ciekawoœæ i zastanowienie w ich wzroku, choæ

nie pad³o ¿adne s³owo, przynajmniej w jej obecnoœci. S³ysza³a jednak uwagi paru

m³odszych kobiet rozmawiaj¹cych o nim. Przyjê³y naturalnie, ¿e on jest tym jej

„przyjacielem” – „ch³opakiem”, jak nazwa³a go jedna z nich. Mo¿e nie ch³opa-

kiem, pomyœla³a, ale przyjacielem na pewno. Tak, przyjacielem, i to najlepszym,

jakiego kiedykolwiek bêdê mia³a. Kocham go, ale równie¿ go lubiê; jest, jak po-

wiedzia³a jedna z komentatorek, „sza³owy”. Gdy wspomnia³a jej s³owa, poczu³a,

¿e zalewa j¹ niespodziewanie fala pal¹cej zazdroœci, jakiej jeszcze nigdy nie do-

œwiadczy³a. Nie w stosunku do rozmawiaj¹cych dziewczyn, które nie mia³y zna-

czenia, ale na myœl o kobietach, ró¿nych kobietach, które musia³ mieæ i do któ-

rych czu³a teraz nienawiœæ.

To po prostu œmieszne, pomyœla³a. Nie mam prawa byæ zazdrosna. Przecie¿

Ed nie jest ¿onaty. Tak, ale by³ – i to jest nastêpna myœl, któr¹ musisz porzuciæ,

powiedzia³a sobie, bo gotowa jesteœ zapêdziæ siê tak, ¿e wyl¹dujesz gdzieœ w szcze-

rym polu, w œrodku nocy, a wokó³ ¿ywej duszy. Powiedzia³ ci, ¿e by³ ¿onaty, a zresz-

t¹ czy sama tego zawsze nie zak³ada³aœ? Tak, przyzna³a, ale zawsze mia³am na-

dziejê, ¿e jednak siê nie o¿eni. Przewróci³a siê na drugi bok nie mog¹c sobie

znaleŸæ miejsca. Poprawia³a poduszki, które zrobi³y siê nagle gor¹ce i kanciaste.

Nic na to nie poradzê, pomyœla³a. Ed zawsze dzia³a³ na mnie jak zapalona zapa³ka

zbli¿ona do kartki papieru. Choæby tego wieczoru… pragnê³a go. I wiedzia³a, ¿e

on tak¿e jej pragnie. Czy mam zbyt wiele skrupu³ów? – zastanowi³a siê. Ale nie

background image

161

potrafi³abym zrobiæ tego Gilesowi. Wiedzia³by od razu; chocia¿ brak mu intuicji

i przenikliwoœci Eda, to jednak we wszystkim, co wi¹¿e siê ze mn¹, wykazuje

wyj¹tkowe wyczucie. By³oby to zreszt¹ coœ podstêpnego, ukradkowego i oszu-

kañczego, a tak¿e taniego i pod³ego – przynajmniej dla mnie. Nie chcê, ¿eby tak

to wygl¹da³o. Zw³aszcza z Edem.

Usiad³a, uklepa³a jeszcze raz poduszki, a potem po³o¿y³a siê i zamknê³a oczy.

Pomyœl o tym, nakaza³a sobie. Pomyœl, jak cudownie bêdzie, kiedy w koñcu tam

dotrzesz. Bêdzie Tam, gdzie bêdziesz mog³a ¿yæ ju¿ na zawsze – z Edem, bez

winy, podstêpów, k³amstw, cierpienia; z ca³kowicie czystym sumieniem, z pew-

noœci¹, ¿e post¹pi³aœ s³usznie.

Kiedy wreszcie zmorzy³ j¹ sen, mia³a uœmiech na ustach.

10

N

iedziela by³a nastêpnym piêknym dniem. Po póŸnym œniadaniu czyta-

no i przegl¹dano bez poœpiechu gazety, potem nast¹pi³ spacer i drinki na tarasie

przed lunchem, po którym James poszed³ graæ w tenisa, a Sara, wspomniawszy

coœ o kwiatach do domu, oddali³a siê uzbrojona w no¿yce ogrodowe i koszyk. Ed

i Giles zostali sami na tarasie.

I co teraz? – pomyœla³ Ed. Ciekawe, czy dostanê wreszcie wezwanie na roz-

prawê.

– Czy pokr¹¿ymy jeszcze wokó³ tematu, czy te¿ skoczymy od razu na g³êbo-

k¹ wodê? – spyta³ bez wstêpów.

Giles nie wydawa³ siê zaskoczony.

– Jesteœ lepszym p³ywakiem ode mnie – stwierdzi³ z bladym uœmiechem.

– Byæ mo¿e, ale za to ty grasz lepiej w szachy.

Giles milcza³ przez chwilê.

– To prawda – przyzna³ wreszcie. – Musimy porozmawiaæ. O Sarze.

– Czy dlatego siê tutaj znajdujê?

– Niezupe³nie. Jesteœ dobrym kompanem, Ed, i mi³o ciê mieæ w pobli¿u.

– Chcia³byœ jednak wiedzieæ, dlaczego siê tu krêcꠖ o to chodzi? I o to, czy

moje zamiary s¹ ca³kowicie uczciwe?

– Wiem, jakie s¹ twoje zamiary – odpar³ Giles niewzruszony.

– Kiedy tu przyjecha³em, nie mia³em ¿adnych zamiarów; wróci³em skulony,

ze schowanym pod siebie ogonem.

Giles uœmiechn¹³ siê.

– Byæ mo¿e. Jakiekolwiek mia³eœ powody, faktem jest, ¿e wróci³eœ.

– A ty wola³byœ, ¿eby tak siê nie sta³o?

– A ja wola³bym, ¿ebyœ nie wróci³.

11 – Wspomnienia

background image

162

– W porz¹dku, rozumiem – zgodzi³ siê Ed. – Jednak wróci³em i pozostanê

tu – niekoniecznie w Luttrell Park, ale w tym kraju. Przykro mi, nie mo¿esz cof-

n¹æ ani zegara, ani mnie.

– Jeœli chodzi o czas, jestem czymœ w rodzaju eksperta – obwieœci³ Giles ze

spokojem.

– Ja tak¿e mam za sob¹ swoje dwadzieœcia lat.

– Myœla³em raczej w kategoriach przysz³oœci ni¿ przesz³oœci – poinformo-

wa³ Giles.

– Moj¹ przysz³oœci¹ jest Sara – oznajmi³ Ed stanowczo. – Jest tak¿e moj¹

przesz³oœci¹ i moj¹ teraŸniejszoœci¹. W koñcu to ona stanowi powód, dla którego

wróci³em.

– Ten fakt nie umkn¹³ mojej uwadze – odpowiedzia³ nadal spokojnie Giles.

– Mojej uwadze, a raczej mojemu wzrokowi umknê³o mnóstwo rzeczy – za-

pewni³ go Ed.

– Ale teraz masz je przed oczami?

– W ka¿dym razie wiem, gdzie siê znajduj¹. – Ton Eda by³ ch³odny.

Tak, pomyœla³ Giles, one czekaj¹ na ciebie. Nagle dwoistoœæ jego uczuæ wzglê-

dem Eda sprawi³a, ¿e poczu³ siê rozdarty na pó³. Nie znosi³ tego cz³owieka, jego

swobody, jego w³adzy i mocy; zazdroœci³ mu wspania³ej prezencji – a jednocze-

œnie docenia³ w nim szczeroœæ, otwartoœæ, uczciwoœæ, natychmiastowe rozezna-

nie w sytuacji, brak sk³onnoœci do uników.

– W ka¿dym razie cieszê siê… to mogê przynajmniej stwierdziæ… ¿e w koñcu

siê poznaliœmy – oœwiadczy³.

– Ja równie¿ snu³em wiele domys³ów na twój temat – odpar³ nadal ch³odno

Ed. Doda³: – Ale wróci³em raczej po to, ¿eby przyjrzeæ siê sobie – uwa¿nie i kry-

tycznie. Tylko ¿e od razu wydarzy³o siê tak wiele, ¿e wci¹¿ jeszcze nie mia³em

okazji tego zrobiæ. Trafia³a mi siê jedna niespodzianka po drugiej. Nie wiem, czy

nie najwiêksz¹ spoœród nich – wyzna³ szczerze – okaza³eœ siê ty.

– Nie myœla³eœ, ¿e Sara mi o wszystkim powie?

– Nie myœla³em ani nie wiedzia³em praktycznie niczego. S¹dzi³em, ¿e wyrwa-

³a mnie raz na zawsze ze swojego ¿ycia, jak kartkê z kalendarza, któr¹ zwija siê

w kulkê i ciska do œmieci. S¹dzi³em, ¿e zaczê³a od nowej, czystej kartki – na której

nie by³o mo¿e dni zaznaczonych na czerwono, ale na pewno nie by³o tak¿e dni

skreœlonych.

– Przecie¿ musia³eœ chyba wiedzieæ, jaka jest Sara.

– Wiedzia³em doœæ, ¿eby mieæ pewnoœæ, ¿e kiedy coœ mówi, to powa¿nie.

Zerwa³a ze mn¹, wiêc by³em przekonany, ¿e pogrzeba³a mnie na dobre. No i sk¹d

mog³em wiedzieæ o Jamesie?

– Nawet bez Jamesa – powiedzia³ Giles bezbarwnym tonem, a Ed zrozumia³

dok³adnie, o co mu chodzi. – Kiedy zobaczy³em Sarê, wiedzia³em, ¿e coœ siê z ni¹

sta³o. Zmieni³a siê. Doros³a, jeœli wolisz. Wygl¹da³a jak œmieræ na chor¹gwi

i w pierwszej chwili przypisa³em to mojemu wypadkowi. Ale chodzi³o, rzecz ja-

background image

163

sna, o ciebie. Myœla³a, ¿e nie ¿yjesz. Wydaje mi siê, ¿e to, co siê sta³o ze mn¹,

ledwie do niej dotar³o. Coœ siê zdarzy³o i przyjê³a to do wiadomoœci, ale zacho-

wa³aby siê inaczej, gdybyœ nigdy nie stan¹³ na jej drodze. – Urwa³ na moment. –

Od tamtej pory ¿y³em z tob¹, z twoj¹ obecnoœci¹.

– Za to ja ¿y³em bez Sary, bez jej obecnoœci.

– Ja tak¿e – przytakn¹³ Giles.

Przez chwilê obaj mê¿czyŸni patrzyli prosto na siebie i w jedynym widz¹cym

oku Gilesa zab³ys³a czysta, zimna nienawiœæ. Trwa³o to tylko moment, ale Ed

zauwa¿y³ j¹, zidentyfikowa³ i zapisa³ w pamiêci.

– Czu³bym to samo – oœwiadczy³ równie spokojnie jak Giles. – Sara jest miê-

dzy nami wiêzi¹, ale tak¿e barier¹. £¹czy nas i zarazem dzieli. Obaj jej chcemy

i obaj j¹ mamy – choæ nie w takim sensie, w jakim byœmy pragnêli.

– Ale ty j¹ bêdziesz wkrótce mia³ równie¿ i w tym sensie – zauwa¿y³ Giles

i w jego g³osie pierwszy raz da³o siê s³yszeæ nieskrywan¹ pasjê. – To tylko kwe-

stia czasu.

– Ty u¿ywa³eœ mojego czasu przez dwadzieœcia lat – oznajmi³ Ed bez

emocji.

– No i w ten sposób – podsumowa³ Giles – dowiedzieliœmy siê wreszcie, na

czym stoimy.

– Ale gdybyœmy zrobili krok do ty³u, moglibyœmy spojrzeæ na wszystko z per-

spektywy. Chyba o to ci chodzi³o, prawda?

– Mo¿e i tak – przyzna³ Giles po chwili.

– Chcesz wiedzieæ, dlaczego wróci³em. Dobrze, powiem ci. By³em zmêczo-

ny sposobem, w jaki nie tyle ¿y³em, co egzystowa³em. Chcia³em nadaæ jakiœ sens

mojemu ¿yciu, chcia³em mieæ kogoœ, z kim móg³bym mieszkaæ, kim móg³bym siê

opiekowaæ i kogo móg³bym kochaæ; kogoœ, kto tak¿e opiekowa³by siê mn¹ i kto

by mnie kocha³. Ale ¿eby to by³o mo¿liwe, musia³em najpierw dojœæ do porozu-

mienia z Sar¹… lub pozbyæ siê jej na dobre. Zawsze stawa³a pomiêdzy mn¹ a ka¿d¹

kobiet¹, z któr¹ próbowa³em coœ sobie u³o¿yæ… myœla³em, ¿e ten powrót mnie

wyzwoli, ¿e z jego pomoc¹ zdo³am siê oswobodziæ. Tylko ¿e nie osi¹gn¹³em tego,

co zamierza³em. – Zamilk³ na chwilê. – Wiesz dobrze, co siê sta³o. Mo¿esz mi

wierzyæ, by³em równie zdziwiony, jak ty.

Giles milcza³, myœl¹c o tym, co powiedzia³ Ed. Potêga Eda, jego w³adza nad

Sar¹ rozci¹ga³a siê nad pust¹ przestrzeni¹; nic tam nigdy nie uroœnie, miejsce jest

martwe, ja³owe. Jego w³adza nie by³a wiêc absolutna. Sara stanowi³a jej s³aby

punkt. Postawi³ na ni¹ wszystko i przegra³. Jak sam stwierdzi³, ona go zniszczy³a.

Sara by³a jedyn¹ osob¹ góruj¹c¹ nad Edem Hardinem; by³a jego piêt¹ Achillesa.

Moj¹ tak¿e, doda³ w myœli Giles.

– Wszystko zaczyna siê od Sary i na niej koñczy – ci¹gn¹³ tymczasem Ed. –

Zdaje siê, ¿e obaj mamy w pewnym sensie nó¿ na gardle.

– Tak – zgodzi³ siê Giles – z jedn¹ ró¿nic¹. To ty j¹ trzymasz w ¿elaznym

uœcisku.

background image

164

– Kwestia przypadku. Wszystko zale¿y od rozdania, a mnie dosta³a siê aku-

rat dobra karta – oznajmi³ Ed bezlitoœnie. – Dwadzieœcia jeden lat temu przypa-

d³y mi same blotki.

– Co w ¿aden sposób nie wp³ynê³o na uczucia Sary do ciebie.

– Mo¿e i nie, ale zmieni³o moje ¿ycie. Odt¹d wy ¿yliœcie w waszym ma³ym

zak¹tku, a ja w moim.

– Czyli – skonstatowa³ Giles wolno – chyba nie ma wyjœcia z tej sytuacji.

Nasz los wydaje siê przes¹dzony.

Ed wsta³ raptownie, zbli¿y³ siê do balustrady i znieruchomia³ wpatrzony

w ogród.

– Los, Przeznaczenie, mo¿na to ró¿nie nazwaæ. Jesteœmy ze sob¹ zwi¹zani

wszyscy troje, a ja nie jestem Houdinim. – Odwróci³ siê do Gilesa szybkim ru-

chem, pytaj¹c prosto z mostu: – Czego ode mnie oczekujesz? Przeprosin? Doci-

œniêcia œruby? Mowy po¿egnalnej? Nie zamierzam sprezentowaæ ci ¿adnej z tych

rzeczy. Sta³o siê to, co siê sta³o. Los tak chcia³ i wci¹gn¹³ nas obu w swoj¹ grê.

Jedyne œwiat³o, jakie rozjaœnia³o mroki moich Ciemnych Lat, to p³omieñ mi³oœci

do Sary, który nios³em ze sob¹ tak d³ugo, a¿ siê poparzy³em. Obaj przeszliœmy

przez ogieñ – ty dos³ownie, fizycznie, ja psychicznie i duchowo. Mam tyle samo

blizn co ty. Wiêc zgódŸmy siê, ¿e bêdziemy siê wzajemnie nienawidziæ… i oby

ten, który przegra, umia³ znieœæ pora¿kê z uœmiechem.

– Robiê, co mogꠖ oznajmi³ Giles takim tonem, jakby przemawia³ komuœ

do rozs¹dku.

– W takim razie to nastêpna rzecz, która nas ³¹czy. – Ed sta³ z nieprzejedna-

nym wyrazem twarzy, wpatruj¹c siê w Gilesa. – Ale tobie chodzi o mnie, praw-

da? – spyta³. – Chodzi o coœ zwi¹zanego ze mn¹.

– Jak¿e by mog³o byæ inaczej? – odpar³ Giles, z³y i rozgoryczony. – Wszyst-

ko rozbija siê o to, czym jesteœ, kim jesteœ i jaki jesteœ! Nie mogê z tob¹ konku-

rowaæ, Ed! Nigdy nie mog³em, nawet przed wypadkiem. Wiêc si³¹ rzeczy mam

ci za z³e, ¿e wywierasz takie wra¿enie na Sarze, choæ sam równie¿ odczuwam

twój wp³yw.

– Jestem, jaki jestem.

– Czyli po prostu nie mam wyboru, prawda?

O nie, na to mnie nie z³apiesz, pomyœla³ Ed. Nie jestem Sar¹. Cierpiêtnicza

akceptacja wyroków losu zupe³nie na mnie nie dzia³a.

– Nie chcê od ciebie ¿adnych forów – powiedzia³ uszczypliwie. – Nie po-

trzebujê ich.

– Bo i po có¿ ci one? I tak masz to, co siê najbardziej liczy – stwierdzi³

Giles, wypuszczaj¹c strza³ê w stronê przeciwnika; zaraz jednak zmieni³ ton, do-

daj¹c z nut¹ pokory: – Wybacz mi, zala³a mnie fala litoœci do siebie samego.

– Przez mnie tak¿e siê przetoczy³a – odpar³ Ed rzeczowo. – Przez lata nie

pi³em niczego innego.

Uœmiech Gilesa nadal kry³ w sobie jad.

background image

165

– Coœ podobnego! – zauwa¿y³. – Jeœli doszukamy siê nastêpnych punktów

wspólnych, powinniœmy zwi¹zaæ siê na resztê ¿ycia… Jaka szkoda – dorzuci³ z ¿a-

lem – ¿e to jedyne, co nas ³¹czy, zarazem nas dzieli. Myœlê, ¿e w innym przypad-

ku moglibyœmy zostaæ dobrymi przyjació³mi.

– Wolê, ¿ebyœmy byli uczciwymi wrogami.

– Przez lata myœla³em o tobie w ten sposób – zapewni³ go Giles.

– Pos³uchaj – powiedzia³ wprost Ed – gdyby Sara by³a inn¹ kobiet¹, zdo-

by³bym j¹ lata temu. Tylko ¿e wówczas bym jej nie chcia³. A ¿e ona jest taka,

jaka jest, wiêc masz j¹ ty. Sara siê zmieni³a, ale nie pod tym wzglêdem. Nadal

p³aci d³ugi, a wed³ug mnie, te, które zaci¹gnê³a u ciebie, sp³aci³a tysi¹ckrot-

nie. Nasze pokolenie, jak sam wiesz, w dalszym ci¹gu wierzy, ¿e nale¿y takie

d³ugi sp³acaæ. Wierzy tak¿e w zadoœæuczynienie, w monogamiê i w to, ¿e na-

le¿y posy³aæ dzieci do szkó³ki niedzielnej. Nie dalej jak wczoraj wieczorem

myœla³em, ¿e ca³a nasza historia wygl¹da³aby zupe³nie inaczej, gdyby siê zda-

rzy³a dzisiaj.

Giles przytakn¹³.

– Bardzo s³usznie – stwierdzi³, ale jego myœli pod¹¿a³y wyraŸnie w innym

kierunku. Po chwili doda³: – Cieszê siê, ¿e dosz³o do tej rozmowy. Myœlê, ¿e

wyjaœni³a nasz¹ sytuacjê.

– Ale ¿adnych innych korzyœci nie przynios³a. Nie spiesz siê z wyci¹ganiem

jakichœ nowych wniosków.

– Te wnioski, które wyci¹gn¹³em, zaprowadz¹ mnie tylko tam, dok¹d zechcê

pójœæ – zapewni³ Giles; westchn¹³, a widz¹c, ¿e Ed patrzy na niego zagadkowo,

spyta³ takim tonem, jakby na dobr¹ sprawê nie oczekiwa³ odpowiedzi: – W³aœci-

wie nie ma ¿adnego rozwi¹zania, prawda?

– Rozwi¹zania czego? Jak brzmi twoje pytanie?

– Chodzi o nas. O tê… tê sytuacjê.

– Z ca³ym szacunkiem dla twojej osoby pozwolê sobie zauwa¿yæ, ¿e to mnie

Sara teraz potrzebuje, niemal tak samo, jak ja jej. A dla mnie ona jest t¹ osob¹,

która siê naprawdê liczy. Ponadto jest jeszcze kwestia mi³oœci Sary do ciebie i twojej

do Sary; mo¿esz tasowaæ i rozk³adaæ karty ile razy zechcesz, ten pasjans po pro-

stu nie mo¿e wyjœæ tak, ¿eby zadowoliæ wszystkich. Ale to nie teraŸniejszoœæ tak

ciê gnêbi, tylko przysz³oœæ; chyba siê nie mylê?

– Masz przypuszczalnie na myœli mój brak przysz³oœci.

– To jeszcze jedna sprawa, o której siê dowiedzia³em dopiero, kiedy wróci-

³em, i która przecie¿ nie mo¿e byæ nowin¹ dla ciebie.

– Nie, nie… tylko nie wyobra¿a³em sobie nigdy, rozumiesz, ¿e przysz³oœæ

Sary bêdzie zwi¹zana z tob¹. I to, mój drogi Edzie, jest dla mnie trudne do prze³-

kniêcia.

– Chcesz powiedzieæ, ¿e powtórne zam¹¿pójœcie Sary nie przysz³o ci nigdy

do g³owy? Ona, jak wiesz, jeszcze nie stoi nad grobem. Czy te¿ mo¿e w tym

wzglêdzie Luttrellowie s¹ jak rodzina królewska?

background image

166

– Naturalnie, ¿e nie – odpar³ Giles trzeŸwo. – Ale chyba przyznasz, ¿e ze

wszystkich mê¿czyzn akurat ty najmniej móg³byœ siê spodziewaæ z mojej strony

aprobaty jako przysz³y m¹¿ Sary.

– Niby dlaczego? Kocham j¹ i by³bym dla niej dobry w ka¿dym sensie.

W dodatku James jest moim synem. To wszystko wi¹¿e siê bezpoœrednio z wy-

padkami sprzed dwudziestu jeden lat, prawda? Wszystko, co siê teraz dzieje,

ma korzenie w tamtym czasie. – Ed wzruszy³ ramionami. – Jak powiedzia³em

Sarze, jesteœmy w³asn¹ przesz³oœci¹. To ona nas kszta³tuje i wp³ywa na to, jacy

siê stajemy. Nie mo¿emy od tego uciec, wiêc pozostaje nam tylko pogodziæ siê

z faktem.

– I tu – podchwyci³ Giles – le¿y sedno sprawy. Nie potrafiê siê z tym pogo-

dziæ. Nie dlatego, ¿ebym nie próbowa³. A co do wyjazdu, masz oczywiœcie racjê;

niczego by to nie zmieni³o. Mo¿na by mówiæ o jakiejœ ró¿nicy, gdybyœ nigdy tu

nie wróci³, a na to jest ju¿ naturalnie za póŸno.

– Jest za póŸno na wiele rzeczy – stwierdzi³ Ed i dorzuci³ stanowczo: –

To, co sobie powiedzieliœmy, nie ma znaczenia. Nasza sytuacja nie uleg³a

zmianie.

Przez chwilê ¿aden z nich siê nie odzywa³, zajêty w³asnymi myœlami. Uk³a-

dy sprzed lat s¹ dziœ dok³adnie takie same, pomyœla³ Giles i powiedzia³ rze-

czowo:

– Chyba nie mamy sobie nic wiêcej do powiedzenia?

– Mnie nic nie przychodzi na myœl – odpar³ Ed skwapliwie.

– By³eœ ze mn¹ szczery. Ceniê to sobie. W gruncie rzeczy ceniê sobie daleko

wiêcej, ni¿ zapewne przypuszczasz.

Ich spojrzenia siê skrzy¿owa³y.

– Wiem – przyzna³ Ed spokojnie.

– Robiê, co muszꠖ oœwiadczy³ Giles bez emocji.

– Podobnie jak ja robiê, co mogꠖ odpowiedzia³ Ed.

Przez d³ug¹ chwilê patrzyli sobie w oczy; potem Giles kiwn¹³ g³ow¹, jakby

potwierdza³, ¿e dotar³a do niego jakaœ informacja. Przysz³o mu do g³owy, ¿e Ed

nie zostawi³ mu ani miejsca, ani czasu na jakikolwiek manewr.

– Myœlê, ¿e pójdê teraz na górê odpocz¹æ – powiedzia³. – Zwykle robiê to

wczeœniej. Zobaczymy siê jeszcze, zanim wyjedziesz, Ed. Czy by³byœ taki dobry

zadzwoniæ na Batesa…?

Po odejœciu Gilesa, Ed sta³ przez chwilê wpatrzony w widok za oknem. Trud-

no mu siê by³o odprê¿y栖 nie ¿eby go nadal nurtowa³ niepokój, ale czu³ siê dziw-

nie niepewny, niezdecydowany. Postanowi³ siê przejœæ. K³êbi¹ce siê w jego g³o-

wie myœli nie pozwala³y mu usi¹œæ spokojnie. Nie widzia³ nigdzie Sary, co mu

nawet odpowiada³o; jej obecnoœæ wci¹¿ jeszcze m¹ci³a mu jasnoœæ widzenia. By³

z ni¹ tak rzadko, ¿e nie potrafi³ siê ni¹ nie przejmowaæ.

Trawa by³a gêsta i sprê¿ysta, popo³udnie pochmurne, ale doœæ ciep³e. Szed³

bez celu, zadowolony z ruchu, a jego myœli skupione by³y na Gilesie Luttrellu.

background image

167

Œwiêty czy diabe³? – myœla³. Jeœli to, co robi, powodowane jest pragnieniem zem-

sty, to musi byæ ona subtelna i przebieg³a; zabijanie ³agodnoœci¹ i dobroci¹? Czy

te¿ po prostu ja chcia³bym go widzieæ w takim œwietle? Bo wiem z niezachwian¹

pewnoœci¹, ¿e sam nie umia³bym byæ taki tolerancyjny i wyrozumia³y, wszech-

wybaczaj¹cy i bezinteresowny. A mo¿e to zachowanie jest raczej bezwiedne ni¿

rozmyœlne? Mimo wszystko takie gorliwe i skrupulatne podsycanie p³omieni su-

mienia Sary, by nie przestawa³y siê paliæ, zakrawa na iœcie sadystyczny wymys³.

Sk¹d mam wiedzieæ, czy nie podkopywa³ mi³oœci Sary do mnie od momentu, kie-

dy mu o niej opowiedzia³a? Jedno jest pewne: jeœli pracowa³ nad tym, ¿eby tê

mi³oœæ os³abiæ i zniweczyæ, nie uda³o mu siê to ani trochê. A osoba Jamesa ma

w tym niema³y udzia³. Przypuszczalnie w³aœnie z tego powodu powiadomi³ mnie

tak szybko o istnieniu syna. Mo¿liwe, ¿e z jego strony by³a to nie tyle szczeroœæ,

ile przekazanie pa³eczki. Szczêœciem dla mnie, a nieszczêœciem dla niego, dziêki

Jamesowi mi³oœæ Sary nie os³ab³a ani na jotê. I tutaj Giles bêdzie musia³ st¹paæ

bardzo ostro¿nie, poniewa¿ Sara jako matka jest nieustêpliwa. Niech no tylko

pojawi siê jakieœ zagro¿enie – choæby nawet ze strony Gilesa – a w ruch pójd¹

natychmiast zêby i pazury. I to wcale nie tylko dlatego, ¿e on jest mój, doda³ w myœli

Ed. Czy wszystkie g³adkie s³ówka Gilesa mia³y zapewniæ Sarze g³adkie zeœlizniê-

cie siê prosto w przepaœæ? A ta pozorna akceptacja mojej osoby – czy zrobi³ to,

bo zdaje sobie sprawê, ¿e w ten sposób mo¿e zachowaæ swoj¹ moc nad Sar¹, czy

te¿ jest to zabieg prowadz¹cy do uczynienia mnie równie bezsilnym, jak on sam?

Móg³ to sobie tak zaplanowaæ, myœl¹c: „Zrób z Eda przyjaciela rodziny; poka¿

Sarze, ¿e jej ufasz; tym sposobem zacieœniasz sznur przepasuj¹cy jej szatê pokut-

n¹ i dorzucasz jej na plecy nastêpny wór wype³niony pokorn¹ wdziêcznoœci¹”.

Czy Giles jest istotnie bezinteresowny, czy te¿ mo¿e to mistrz w opl¹tywaniu lu-

dzi sieciami, sporz¹dzonymi z nici cienkich i wiotkich jak pajêczyna, a mocnych

jak stalowe druty? Co do jednego Ed nie mia³ najmniejszych w¹tpliwoœci: jeœli

nie uratuje Sary si³¹, ona udusi siê niechybnie w gêstej chmurze tworz¹cej sku-

teczn¹ zas³onê dymn¹ „kochanego, szlachetnego, tragicznego, cierpi¹cego Gile-

sa”. Takim czy innym sposobem muszê j¹ z tego wydostaæ, myœla³. Tworzymy

wspania³¹ parê, Sara i ja; natomiast jej sumienie, które zjawia siê na trzeciego,

jest uci¹¿liwym intruzem. Czy mo¿emy sobie urz¹dziæ przysz³e ¿ycie, jeœli to

sumienie powêdruje wszêdzie za nami? Nie tylko bêdzie nas obci¹¿a³o, ale w koñcu

nas z³amie. Nie, pomyœla³. ¯adne z nas by tego nie prze¿y³o. To znaczy ja prze¿y-

jê, ale ona nie.

Spacer przywiód³ go nieuchronnie do miejsca, do którego, jak podejrzewa³,

bêdzie zawsze dochodzi³. Mo¿e, myœla³, powinienem przybiæ na tym pawilonie

tabliczkê, na wzór tych, które umieszczaj¹ na domach w Londynie. „Ed Hardin

kocha³ tu w latach 1943-1966”.

Kiedy wytropi³a go Sara, siedzia³ na stopniach, nadal zatopiony w myœlach.

Gdy wróci³a do domu, Giles zd¹¿y³ udaæ siê ju¿ na górê; zasta³a go tam czytaj¹cego.

Uœmiechn¹³ siê do niej, a na pytanie, czy wszystko jest w porz¹dku, odpowiedzia³:

background image

168

– Tak, naturalnie, czemu mia³oby byæ inaczej?

Nie wypytywa³a go wiêcej. Ale Ed z pewnoœci¹ jej powie, wiêc wybra³a siê

go poszukaæ. Wiedzia³a, gdzie go zastanie; najtrudniej pozbyæ siê starych nawy-

ków, pomyœla³a, uœmiechaj¹c siê do siebie.

Siedzia³ na schodkach prowadz¹cych do pawilonu w swojej zwyk³ej pozie,

ze z³¹czonymi d³oñmi, pochylony do przodu.

– Wiedzia³am – oznajmi³a z uœmiechem, patrz¹c na niego z góry. – Znajdzie

siê miejsce dla drugiej osoby?

– Zawsze jest miejsce dla ciebie – stwierdzi³, odpowiadaj¹c jej uœmiechem.

Otoczy³ j¹ ramieniem, a ona skuli³a siê, podci¹gaj¹c nogi pod siebie.

– W³aœnie sobie myœla³em – powiedzia³ – ¿e powinniœmy otoczyæ to miejsce

kordonem i przyczepiæ tabliczkê z napisem „Ed Hardin kocha³ tu w latach 1943-

-1966”.

– Nie uwa¿asz, ¿e powinno byæ napisane: „Ed Hardin i Sara kochali siê tu-

taj…” – zapyta³a z udanym wyrzutem.

– Tutaj i tam, i wszêdzie – odpar³, ca³uj¹c j¹ lekko we w³osy.

Czu³a ciep³o i si³ê obejmuj¹cego j¹ ramienia; pachnia³ czymœ œwie¿ym i cy-

trynowym. Opar³a siê o niego wdychaj¹c z ukontentowaniem.

– No wiêc? – spyta³a swobodnie. – Co s³ychaæ? Jest coœ nowego?

– Ja jestem nowy – odpowiedzia³. – Nie zauwa¿y³aœ? Urodzi³em siê po-

nownie.

– A poza tym? – chcia³a wiedzieæ.

– Nic wiêcej. Dlaczego pytasz?

– Przecie¿ wiesz. Czy ty i Giles… pogadaliœcie sobie?

– Owszem, rozmawialiœmy.

– Czy mogê spytaæ, o czym?

– Zgaduj. Do trzech razy sztuka – powiedzia³ z powa¿n¹ min¹.

Zmarszczy³a brwi.

– Dlaczego?

– Czy masz na myœli „dlaczego” nieangielsko brutalne i bezpoœrednie, czy

te¿ „dlaczego”, które stawia siê na pocz¹tku pytania?

– Mam na myœli zwyczajne „dlaczego” – wyjaœni³a tonem, który domaga³

siê rzeczowej odpowiedzi.

– Mo¿e Giles chcia³ wiedzieæ, czy mam uczciwe zamiary – stwierdzi³ Ed

wzruszaj¹c ramionami.

– To po prostu œmieszne – odpar³a niecierpliwie. – Giles doskonale o tym

wie.

– Nie jest to wszystko, co wie – zauwa¿y³ Ed takim tonem, ¿e spojrza³a na

niego bacznie, ale mówi³ dalej: – Tak czy owak, stan rzeczy pozostaje niezmie-

niony. Zgodziliœmy siê, ¿e siê ró¿nimy; nie potrafimy patrzeæ na œwiat pod tym

samym k¹tem, co by³o do przewidzenia. W rezultacie ka¿dy widzi jedynie to, co

chce widzieæ.

background image

169

– I có¿ to oznacza? – Zmarszczy³a brwi.

– Ja widzê siebie jako cz³owieka, który niebawem dostanie to, co jego; on

widzi we mnie cz³owieka, który niebawem dostanie to, co by³o jego; ja widzê

w nim cz³owieka, który kiedyœ pozbawi³ mnie miejsca; on widzi we mnie cz³o-

wieka, który kiedyœ zaj¹³ jego miejsce.

– Naprawdê o tym mówiliœcie? – W jej pojêciu tego rodzaju rozwa¿ania nie

mia³y ¿adnego znaczenia.

– Z pozoru rozmowa toczy³a siê wokó³ ciebie, mnie, nas – w przesz³oœci,

teraŸniejszoœci i przysz³oœci. Ale faktycznie mówiliœmy o mnie: dlaczego ja, dla-

czego wtedy, dlaczego teraz, dlaczego cokolwiek.

– Przecie¿ on wie o wszystkim – powiedzia³a Sara próbuj¹c doszukaæ siê

w tym sensu. – Sama mu powiedzia³am.

– Mo¿e chcia³ siê dowiedzieæ na w³asn¹ rêkê.

Rozwa¿a³a to przez chwilê zachmurzona, jakby niezadowolona, ¿e Giles móg³

nie zawierzyæ jej s³owom. Wreszcie spyta³a:

– Jak mogliœcie prowadziæ rozmowê na temat przysz³oœci, skoro on jej

nie ma?

– Nie ponoszê za to odpowiedzialnoœci. A mo¿e jest to nastêpna rzecz, któr¹

zamierzasz zaliczyæ do d³ugiego szeregu spraw, za jakie siê obwiniasz?

Wlepi³a w niego oczy.

– Czy nie zdarza ci siê nigdy patrzeæ na cokolwiek inaczej ni¿ z punktu wi-

dzenia Gilesa Luttrella? – zapyta³. – A co na przyk³ad z moim punktem widze-

nia? Poœród mnóstwa innych rzeczy rzuconych na stos ofiarny, który tak gorliwie

zapali³aœ, znalaz³em siê tam równie¿ ja, przypominasz sobie? Dlaczego wiêc czu-

jesz siê zawsze winna wy³¹cznie wobec Gilesa?

– To nieprawda – zaprzeczy³a natychmiast, przera¿ona. – Jedno z pierwszych

pytañ, jakie ci zada³am tamtej soboty, to czy mi wybaczy³eœ!

– A ja stwierdzi³em, ¿e tak i uznaliœmy sprawê za zakoñczon¹. Dlaczego

nie mo¿esz zrobiæ tego samego w stosunku do Gilesa? Dlaczego musisz nadal

poœwiêcaæ siê jak pokutnica za jak¹œ nieistniej¹c¹ winê? Idziesz w z³ym kierun-

ku, Saro. Za zakrêtem znajdziesz siê na najlepszej drodze do poœwiêcenia mnie.

Wiêc jeœli masz zamiar ni¹ iœæ, rozstañmy siê na zakrêcie. Ja siê tam nie wybie-

ram.

Zaszokowana, oniemia³a, niezdolna siê ruszyæ, patrzy³a na niego szeroko

otwartymi oczami, nie mog¹c uwierzyæ, ¿e odezwa³ siê do niej w podobny spo-

sób, ale on by³ niewzruszony.

– Jestem w stanie zrozumieæ, ¿e czu³aœ siê winna wtedy, ale to by³o ponad

dwadzieœcia lat temu, Saro! Jako zadoœæuczynienie dawa³aœ z siebie i dawa³aœ,

p³aci³aœ i p³aci³aœ, i absolutnie nie potrafiê poj¹æ, jak mo¿esz byæ d³u¿na coœ wiê-

cej Gilesowi Luttrellowi. Odda³aœ mu wszystko, i to z nawi¹zk¹! Wiem, ¿e wziê-

³aœ na siebie prowadzenie ksi¹g, ale trzymasz siê jakiejœ piekielnej metody: im

wiêcej p³acisz, tym wiêcej jesteœ d³u¿na. Nie ma w tym ¿adnej logiki, jakbyœ na to

background image

170

nie patrzy³a. Ten system p³acenia robi z Gilesa Luttrella najwiêkszego lichwiarza

w historii. Ta czêœæ ciebie, któr¹ mu dajesz, to nie dosyæ. On chce mieæ ka¿d¹

cz¹steczkê twojej osoby!

Zerwa³a siê b³yskawicznie i napad³a na niego gwa³townie:

– To k³amstwo!

Ale nagle ogarnê³a j¹ trwoga.

– Dobrze, przypuœæmy! Wiêc jeœli nie Giles, to kto lub co sprawia, ¿e czu-

jesz siê tak piekielnie winna? Powiedz mi, bo ja sam tego nie zrozumiem!

Nie mia³a na to odpowiedzi, wobec czego zaatakowa³a go, uznaj¹c to za jedy-

ny mo¿liwy sposób obrony:

– Giles by³ dla mnie absolutnie cudowny! Jestem mu winna wiêcej ni¿ kiedy-

kolwiek zdo³am zwróciæ.

– On ci to tylko wmawia. Prawda wygl¹da tak, ¿e zwróci³aœ mu wszystko

z odsetkami w wysokoœci tysi¹ca procent – a czêœci¹ tej sp³aty by³em ja sam!

Odskoczy³a od niego tak, by go nie dotykaæ. Widzia³, jak dr¿y, wstrz¹œniêta

i zniewa¿ona. Na moment ogarnê³a j¹ taka furia, ¿e nie mog³a wydobyæ z siebie

s³owa. Ale w jej oczach by³a te¿ dziwna trwoga i wiedzia³, ¿e to, co mówi³, dotar-

³o do jej œwiadomoœci i wry³o siê w ni¹ g³êboko.

– To k³amstwo!

Zblad³a z wœciek³oœci.

– Wcale nie. Pomyœl chwilê i zrozumiesz, ¿e to prawda.

– Prawd¹ jest jedynie to, ¿e jesteœ zazdrosny! Nie mo¿esz znieœæ myœli, ¿e

mog³abym czuæ cokolwiek do Gilesa – ¿e mog³abym go kochaæ.

– Wiem, ¿e go kochasz. Jak ofiarê.

Tym razem zatoczy³a siê, jakby j¹ uderzy³.

– A przecie¿ on przesta³ byæ ofiar¹ bardzo dawno temu, Saro. W tym samym

czasie zrobi³ ma³y zabieg odwrócenia ról. To ty jesteœ ofiar¹. Powiedzia³em ci ju¿

raz, ¿e nie przemawiaj¹ do mnie poœwiêcenia. Niedobrze mi siê robi, kiedy widzê

ciê w szacie pokutnej z g³ow¹ posypan¹ popio³em. Nie jest ci w tym stroju do

twarzy, i mnie równie¿ nie!

Chwia³a siê na nogach. Widzia³ po jej oczach, ¿e krêci jej siê w g³owie.

Jej wewnêtrzny komputer oszala³; wszystkie tak starannie u³o¿one przez Gile-

sa odpowiedzi na podchwytliwe pytania zosta³y wymazane, kiedy Ed zacz¹³

stukaæ w niew³aœciwe klawisze, po czym nast¹pi³ gwa³towny transfer szumu

informacyjnego do mózgu. Potrz¹snê³a gwa³townie g³ow¹, jakby mia³o jej to

rozjaœniæ myœli; rozpaczliwie chcia³a wyrzuciæ z pamiêci to, co powiedzia³

Ed, zastanawiaj¹c siê z desperacj¹, dlaczego nie umie tego zrobiæ. Jej pierw-

szym, instynktownym odruchem by³a ucieczka, ale ramiê Eda przytrzyma³o j¹

skutecznie, tak ¿e musia³a zostaæ i s³uchaæ. Trwa³a sztywna i nieugiêta w krê-

gu tego ramienia, niczym drewniana figura o nieruchomej twarzy i pustych

oczach pos¹gu, ale on trzyma³ mocno; nie mia³a wiêc wyboru, zmuszona sie-

dzieæ i s³uchaæ.

background image

171

– Pomyœl o tym – poleci³. – Ja to zrobi³em. Fakty mog¹ byæ trudne do prze³-

kniêcia, ale choæbyœ nie wiem ile s³odzi³a, nie poprawi im to smaku. Jeœli Giles

jest istotnie tak wielkodusznie przebaczaj¹cy i tak nieskoñczenie wyrozumia³y,

dlaczego nadal czujesz, ¿e musisz mu coœ wynagrodziæ? I co wynagrodziæ? Przez

ile czasu? Do koñca ¿ycia? Poczucie winy spêta³o ciê tak doszczêtnie, ¿e potrze-

ba by no¿a, ¿ebyœ mog³a przeci¹æ wêz³y.

– Wiêc uwa¿asz, ¿e on mnie w to uwik³a³? – spyta³a, a sarkazm w jej tonie

walczy³ o lepsze z pogard¹.

– Jestem zupe³nie pewien, ¿e robi³ to i nadal robi.

– Ciekawe, sk¹d bierzesz tê swoj¹ pewnoœæ.

– Przede wszystkim mam oczy. No i uszy; a jeœli chodzi o twoj¹ osobê, mam

równie¿ tak zwany szósty zmys³.

– I co takiego mówi ci ten szósty zmys³?

– ¯e on boi siê ciebie utraciæ, a poczucie winy jest jedynym dostêpnym na-

rzêdziem, którym mo¿e siê pos³u¿yæ, ¿eby utrzymaæ swoj¹ w³adzê nad tob¹.

– Giles wie, ¿e nigdy go nie opuszczê, nigdy! Wystarczaj¹co czêsto go o tym

zapewnia³am.

– Twoje zapewnienia nie musz¹ byæ jednoznaczne z jego przekonaniem. A co

do opuszczenia go, no có¿… zrobi³aœ to przed laty. Nie – opanowa³ jej gniewny

protest. – Kiedy porzuci³aœ go dla mnie, zrobi³aœ to myœl¹, mow¹ i uczynkiem.

Natomiast twój powrót odby³ siê wy³¹cznie w sferze uczynku. Emocjonalnie by-

³aœ nadal zwi¹zana ze mn¹. James stanowi³ swoiste przypieczêtowanie tego faktu.

Poczu³ wyraŸnie nag³y dreszcz, który ni¹ wstrz¹sn¹³. Potem ju¿ siedzia³a sztyw-

no, bez ruchu, tak d³ugo, a¿ zacz¹³ podejrzewaæ, ¿e szok pozbawi³ j¹ mowy. W koñ-

cu odezwa³a siê martwym g³osem:

– O mój Bo¿e.

Nie by³a ju¿ sztywna. Skurczy³a siê, opad³a ociê¿ale, bez ¿ycia. Powiedzia³

³agodnie:

– Nigdy nie patrzy³aœ na nic pod tym k¹tem, prawda? Bo te¿ nie le¿a³o to

w interesie Gilesa. Widzia³aœ jedynie to, co on chcia³, ¿ebyœ widzia³a, podobnie

jak czu³aœ tylko to, co sprawi³, ¿ebyœ czu³a. Nie ma ¿adnej winy, Saro. Ju¿ daw-

no. Zwróci³aœ swój d³ug tysi¹ckrotnie za pomoc¹ tego wszystkiego, co dla niego

zrobi³aœ. To on podtrzymuje iluzjê, ¿e jest inaczej; s¹dzi, ¿e gdybyœ uzna³a ten

swój d³ug za sp³acony, mog³abyœ siê nie czuæ zobowi¹zana do pozostawania

z nim.

– Ale przecie¿ zosta³abym, na pewno. Zapewnia³am go o tym tyle razy.

By³a teraz ¿a³osna, udrêczona.

– On nigdy w to do koñca nie wierzy³. Nie ma poczucia bezpieczeñstwa,

Saro. Uwa¿a, ¿e nie ma w nim niczego, co byœ chcia³a mieæ. Jest zazdrosny, a zaz-

droœæ rodzi siê, kiedy brak poczucia bezpieczeñstwa.

– O Bo¿e – powtórzy³a, a w jej g³osie by³o tyle cierpienia, ¿e obejmuj¹ce j¹

ramiê zacieœni³o uœcisk. – Nie mia³am pojêcia – doda³a.

background image

172

– Bo wcale nie mia³aœ siê w tym orientowaæ.

– Ale powinnam by³a! Powinnam by³a to dostrzec i zrozumieæ…

Przytuli³ j¹ mocniej, a ona ukry³a twarz na jego ramieniu. Jej g³os dobieg³ do

niego st³umiony.

– Wiêc to wszystko by³o na nic – powiedzia³a g³ucho.

– Nie, nieprawda. By³aœ dla niego kimœ bardzo cennym. Potrzebowa³ ciê,

a ty pozostawa³aœ przy nim. Da³aœ mu wszystko, co mog³aœ, a on korzysta³ z tego,

co mu ofiarowa³aœ. Zrobi³aœ dla niego ogromnie du¿o, Saro. Niech ci nie przyj-

dzie do g³owy, ¿e by³o inaczej.

– Wiêc co mam teraz robiæ? – spyta³a po chwili bezradnie, w rozpaczy. – Co

robiæ?

– Nic. Jedyne, co mog³abyœ zrobiæ, to coœ, czego nie potrafisz: przestaæ mnie

kochaæ.

Potrz¹snê³a g³ow¹.

– Nie. Tego nie zrobiê. Nigdy nie umia³am tego osi¹gn¹æ.

Wzruszy³ ramionami.

– Wiêc sama widzisz. – Obj¹³ j¹ i przyci¹gn¹³ blisko. – Nie mo¿emy niczego

zmieniæ, ale mo¿emy przynajmniej nazywaæ po imieniu rzeczy, z którymi mamy do

czynienia. Nie musisz dŸwigaæ tego niepotrzebnego brzemienia winy, rozumiesz? Je-

dyne wyjœcie, to postêpowaæ tak, jak postêpowa³aœ dotychczas, ale wiedz¹c dok³ad-

nie, co robisz i dlaczego. Giles nie ma przed sob¹ wiele czasu, wiemy o tym wszyscy

troje. Najlepsze, co mo¿esz zrobiæ, jest to, co zawsze zamierza³aœ – pozostaæ przy nim

i zrobiæ wszystko, co siê da. Nie wolno ci tylko uwa¿aæ, ¿e jedyn¹ metod¹, ¿eby mu

by³o ³atwiej odejœæ, jest odejœæ razem z nim. Rozumiesz, o co mi chodzi?

Kiwnê³a g³ow¹.

– W takim razie rób w dalszym ci¹gu, co mo¿esz, tak d³ugo, jak mo¿esz,

tylko ju¿ bez poczucia winy. Tak czy inaczej nie istnieje ¿adna wina. On j¹ sfabry-

kowa³ w taki sposób, ¿ebyœ myœla³a, ¿e jest twoja.

Znów siedzia³a jakiœ czas w milczeniu, a¿ w koñcu, niechêtnie, przyzna³a mu

s³usznoœæ, mówi¹c:

– Tak. Rozumiem. – W jej uœmiechu zauwa¿y³ gorycz. – Masz, jak zwykle,

racjê. M¹dry, m¹dry Ed…

– Nie, niespecjalnie… z wyj¹tkiem wszystkiego, co dotyczy ciebie.

– Ach, Ed – westchnê³a ze smutkiem – by³am taka g³upia.

– Ka¿dy siê czasem okazuje g³upcem.

– Ale zdaje siê, ¿e ja robiê g³upstwa nieustannie. Jeœli mam dwie rzeczy do

wyboru, bez wahania chwytam za tê gorsz¹.

– Czy ja wiem… w koñcu chwyci³aœ siê za mnie.

– To by³a zupe³nie inna sprawa… w tym wypadku nie mia³am w³aœciwie wy-

boru. Po prostu nic nie mog³am na to poradziæ. Teraz, kiedy to rozumiem, jest mi

naprawdê strasznie przykro za to, co ci zrobi³am. Przepraszam, Ed. By³am naj-

okropniejszym tchórzem pod s³oñcem.

background image

173

– A ja naciska³em ciê zbyt mocno… i na swój sposób te¿ by³em tchórzem.

Pamiêtasz? – Powiedzia³em ci, ¿e nawet gdyby wszystko mia³o siê skoñczyæ w tam-

tej chwili, zawsze bêdê wdziêczny za to, ¿e ciê zna³em i mia³em choæ przez mo-

ment. Tak, wspaniale by³o wyg³osiæ coœ podobnego, ale znacznie gorzej, kiedy do

tego rzeczywiœcie dosz³o. By³em taki „wdziêczny”, ¿e nienawidzi³em ciê za to, co

mi uczyni³aœ, a do tego œmiertelnie przera¿ony, bo nie wiedzia³em, co robiæ. Wi-

dzisz, na tym polega ca³y problem z mi³oœci¹: nikt nigdy nie jest stuprocentowo

pewny osoby, któr¹ kocha. Jedyne, co wiem na pewno, to ¿e ciê kocham – bar-

dziej, ni¿ kiedykolwiek kogokolwiek kocha³em; ¿e pragnê ciê i potrzebujê, a je-

¿eli bêdê móg³ ciê mieæ dla siebie, to bêdzie najwspanialsza rzecz, jaka mi siê

trafi³a od chwili, kiedy ciê straci³em.

– Ja wiem, ¿e w ci¹gu tych dziesiêciu miesiêcy, kiedy byliœmy razem, czu-

³am siê bardziej poœlubiona tobie, ni¿ kiedykolwiek Gilesowi. Z nim zwi¹zek by³

legalny, ale z tob¹ wi¹¿¹cy… i on o tym zawsze wiedzia³.

Ed westchn¹³ g³êboko i z ulg¹.

– Wreszcie zaczynasz rozumie栖 stwierdzi³.

– Tak… wiele rzeczy.

Mia³ j¹ w³aœnie poca³owaæ, kiedy pos³yszeli wo³anie. Odwrócili siê i zoba-

czyli Batesa, który zbiega³ ze wzgórza wymachuj¹c rêkami. Sara wykrzyknê³a

natychmiast:

– Giles!

Jednym ruchem uwolni³a siê z ramion Eda i rzuci³a naprzód biegiem. Bates

zatrzyma³ siê i czeka³ na ni¹ przez moment; potem oboje odwrócili siê i zaczêli

biec w stronê, z której Bates przyby³. Ed zaraz go dogoni³, ale Sara by³a ju¿ przed

nimi, pêdz¹c w kierunku domu.

Ed znalaz³ siê przy lokaju, który wysapa³:

– Atak serca… Zdo³a³ przycisn¹æ dzwonek, mia³ go zawsze pod rêk¹. Moja

¿ona daje mu tlen, ale zdaje siê, ¿e serce przesta³o biæ… karetka ju¿ jedzie…

Ed pobieg³ dalej i dogoni³ Sarê w drzwiach. Pokonali razem schody przeska-

kuj¹c po dwa stopnie i wpadli do sypialni Gilesa. Pani Bates, z rêkami opartymi

p³asko na nagiej piersi Gilesa, uciska³a j¹ równo i rytmicznie.

Sara podesz³a do niej. Pani Bates podnios³a na moment g³owê informuj¹c:

– Nie mogê wyczuæ pulsu.

Sara przycisnê³a palce do szyi Gilesa, odchylonej do ty³u, ¿eby zapewniæ

swobodny dop³yw tlenu z cylindra przez przezroczyst¹ maskê obejmuj¹c¹ twarz

chorego. Le¿a³ ca³kowicie nieruchomo, z zamkniêtymi oczami, z twarz¹ bez wy-

razu. Sara kiwnê³a g³ow¹ pani Bates i stanê³a za ni¹, k³ad¹c rêce na jej d³oniach,

¿eby przej¹æ rytm masa¿u serca; pani Bates posz³a sprawdziæ dop³yw tlenu.

Ed sta³ z boku i patrzy³. Nie mia³ tu nic do roboty. Sara i pani Bates wiedzia-

³y, jak siê zachowaæ, ratowanie Gilesa wyraŸnie by³o rutyn¹. Porusza³y siê w mil-

czeniu, ale z determinacj¹ niemal rozpaczliw¹. Sara, skupiona i powa¿na, ca³¹

uwagê koncentrowa³a na tym, co nale¿a³o zrobiæ.

background image

174

Do pokoju wszed³ Bates, dysz¹c ciê¿ko, i w tej samej chwili rozleg³ siê z od-

dali s³aby dŸwiêk sygna³u pêdz¹cej karetki.

– Ja pójdꠖ powiedzia³ Ed zadowolony, ¿e mo¿e coœ zrobiæ.

Zbieg³ na dó³; wielkie oszklone drzwi czeka³y otwarte, kiedy karetka zatrzy-

ma³a siê przed schodami. Wysypa³o siê z niej kilku mê¿czyzn, którzy pobiegli na

ty³ samochodu po nosze. Powiedzia³ im zwiêŸle, co siê sta³o i dok¹d maj¹ siê

udaæ. W nastêpnej chwili zniknêli na schodach.

Potem czeka³. Minê³o dziesiêæ minut, zanim siê ukazali; towarzyszy³a im Sara,

trzymaj¹c przenoœny cylinder z tlenem. Nadal ca³kowicie skupiona na Gilesie, nie

podnios³a nawet oczu znad jego twarzy, poruszaj¹c siê instynktownie. Wyszli ra-

zem z domu. Mê¿czyŸni umieœcili nosze w karetce, a Sara usiad³a obok nich. Po-

tem drzwi siê zamknê³y i karetka odjecha³a. Do Eda podszed³ Bates.

– Dok¹d go zabrali? – spyta³ Ed. Kiedy dosta³ odpowiedŸ, zarz¹dzi³: – ZnajdŸ

Jamesa i powiedz mu, co siê sta³o. Ja jadê za nimi moim samochodem.

– Wiem, gdzie jest James – odpar³ Bates.

W szpitalu Ed zapyta³ o lady Sarê Luttrell, której m¹¿ zosta³ niedawno

przywieziony z atakiem serca. Kiedy j¹ odszuka³, siedzia³a na ³awce w pobli-

¿u zamkniêtych podwójnych drzwi, wyprostowana, bardzo spokojna, z rêka-

mi zaciœniêtymi mocno na kolanach. Usiad³ ko³o niej i po³o¿y³ d³oñ na jej

rêkach. By³y lodowato zimne, ale zacisnê³y siê natychmiast z ca³ej si³y wokó³

jego d³oni.

– Mia³yœmy ju¿ puls, ale serce zatrzyma³o siê znowu w karetce – powiedzia-

³a z wielkim spokojem.

– Co to jest, zawa³?

Kiwnê³a g³ow¹.

– Trzeci. Ostatnim razem uprzedzano nas, ¿e trzeci bêdzie prawdopodobnie

œmiertelny. Widzisz, jego serce bardzo os³abi³y poprzednie dwa. Przy drugim jego

¿ycie wisia³o na w³osku. Podobno miêsieñ wiotczeje, rozumiesz, mêczy siê, nie

mo¿e pracowaæ jak nale¿y. Jest coraz s³abszy i s³abszy, a¿ w koñcu dochodzi do

przerwania.

Potem siedzieli i czekali w milczeniu. Ludzie przechodzili ko³o nich, drzwi

otwiera³y siê i zamyka³y, g³osy krzy¿owa³y siê nad ich g³owami, dzwoni³y telefo-

ny, a Ed siedzia³ patrz¹c, jak du¿a wskazówka œciennego zegara okr¹¿a powoli

cyferblat. Spojrza³ na Sarê. Siedzia³a z nieobecnym wyrazem twarzy jakby wy-

rzeŸbionej w kamieniu, a wyostrzone rysy podkreœla³y piêkn¹ strukturê koœci. Je-

dyn¹ oznak¹ napiêcia by³o nieustanne przygryzanie dolnej wargi. Czekanie jest

najgorsze, pomyœla³. To tak jak z kawa³kiem gumy, któr¹ siê naci¹ga, naci¹ga,

a cz³owiek czeka spiêty, skurczony, a¿ pêknie, gwa³townie odskoczy i uderzy go

prosto w twarz.

Kiedy to siê sta³o, kiedy drzwi siê otworzy³y i pojawi³ siê w nich lekarz, od-

czuli niemal ulgê, chocia¿ spojrzawszy na niego oboje wiedzieli, co im przycho-

dzi obwieœciæ.

background image

175

– Przykro mi – powiedzia³. – Serce nie zaczê³o pracowaæ. By³o zbyt os³a-

bione, drgnê³o kilkakrotnie, ale nie da³o rady ruszyæ normalnie. Bardzo mi przy-

kro – powtórzy³.

Sara kiwnê³a g³ow¹, jakby to, czego oczekiwa³a, nadesz³o we w³aœciwym

trybie.

– Dziêkujꠖ odpar³a i wsta³a. – Wiem, ¿e zrobi³ pan wszystko, co by³o mo¿-

na. Czy mogê go zobaczyæ?

– Jeœli pani sobie ¿yczy.

Doktor odwróci³ siê, otworzy³ jedne z podwójnych drzwi i przepuœci³ Sarê

przed sob¹; sam poszed³ za ni¹, a drzwi znów siê zamknê³y.

Ed usiad³ i spojrza³ na zegar. Ich oczekiwanie trwa³o zaledwie dwadzieœcia

minut.

Siedzia³ w tym samym miejscu, kiedy zjawi³ siê James. Przeby³ korytarz bie-

giem i zadyszany zatrzyma³ siê przed Edem.

– Umar³ przed chwil¹ – powiedzia³ Ed. – Jest przy nim teraz twoja mama.

– Jak to siê sta³o?

Ed mu powiedzia³.

– Byliœmy na tak¹ ewentualnoœæ przygotowani, ale teraz, kiedy to siê zdarzy-

³o… mimo wszystko prze¿ywa siê szok – zacz¹³ James przygnêbionym g³osem,

siadaj¹c obok Eda. – Choroby serca nale¿¹ do tradycji w rodzinie… to znaczy

u Luttrellów. Dziadek Luttrell umar³ na atak serca. ZnaleŸli go w ogrodzie ró¿a-

nym, na ulubionej ³awce, z rêkami opartymi na lasce i g³ow¹ opuszczon¹ na pier-

si, jakby drzema³.

– By³ bardzo mi³ym cz³owiekiem – zauwa¿y³ Ed.

– No oczywiœcie, przecie¿ ty go zna³eœ, prawda? Zapomnia³em.

Przez chwilê obaj siedzieli w milczeniu. Potem James zapyta³:

– I co teraz zrobimy?

– Trzeba wzi¹æ mamê do domu. Tu nie mamy ju¿ nic do zrobienia, ale trzeba

bêdzie za³atwiæ ró¿ne formalnoœci.

– Mówisz o pogrzebie? – James zamilk³ znów na chwilê, po czym wyzna³: –

Jeszcze nigdy nie by³em na pogrzebie. Kiedy umar³ dziadek Luttrell, by³em za

ma³y, a kiedy umar³ dziadek Brandon, mia³em jeszcze mniej lat. – Popatrzy³ na

Eda z zastanowieniem. – Ty pewnie bywa³eœ na pogrzebach.

– Owszem.

W podwójnych drzwiach pokaza³a siê Sara, której kurtuazyjnie dotrzymywa³

towarzystwa lekarz. James podszed³ do niej i wzi¹³ j¹ za rêce. Przywita³a go uœmie-

chem, nik³ym, roztargnionym, zaabsorbowana tym, co siê sta³o. Doktor przeniós³

zaciekawione spojrzenie z Jamesa na Eda, ale nie odezwa³ siê. Sara zwróci³a siê

do niego:

– Dziêkujê jeszcze raz za wszystko, co pan zrobi³ – powiedzia³a. – Jestem

panu bardzo wdziêczna.

Wyci¹gnê³a do niego rêkê. Uœcisn¹³ j¹, kiwn¹³ g³ow¹ i zostawi³ ich samych.

background image

176

James popatrzy³ na Eda niepewnie. Ed wzi¹³ Sarê za ramiê.

– Tutaj nie ma ju¿ nic wiêcej do zrobienia. Zawiozê ciê do domu. Idziesz,

James?

– Po¿yczy³em samochód od Tima Carew. Muszê go oddaæ. Tim bêdzie go

potrzebowa³, ¿eby wróciæ do siebie.

– A jak siê dostaniesz do Luttrell Park?

– Co mówisz? – James patrzy³ bacznie na matkê. – No, Pam mnie podrzuci.

Dobrze siê czujesz?

W jego g³osie brzmia³o zatroskanie, by³ wyraŸnie niespokojny. Uœmiechnê³a

siê do niego znowu, choæ jedynie ustami.

– Tak – zapewni³a, klepi¹c go po ramieniu. – Nie martw siê, kochanie. Ed

jest ze mn¹.

Odprê¿y³ siê od razu w widoczny sposób.

– Wobec tego do zobaczenia w domu – powiedzia³. Obj¹³ j¹ mocno i przez mo-

ment stali nieruchomo, ciasno przytuleni. – Przykro mi – doda³ st³umionym g³osem.

Dotknê³a jego policzka, uœmiechaj¹c siê do niego znowu ze s³odycz¹ i roztar-

gnieniem. Mia³a nieobecne spojrzenie.

Odezwa³a siê ponownie dopiero w po³owie drogi do domu.

– Wygl¹da³ tak m³odo, zupe³nie jak kiedyœ – zauwa¿y³a. – Jakby jego twarz

zrobi³a siê na powrót… ludzka.

James musia³ wczeœniej zatelefonowaæ do domu, bo kiedy tylko weszli, Ba-

tes, wstrz¹œniêty i nieszczêœliwy, zbli¿y³ siê natychmiast do Sary. Wziê³a jego rêkê

w swoje d³onie.

– Drogi Bates – powiedzia³a. – Zawsze robi³eœ dla niego, co tylko mog³eœ.

Pragnê ci podziêkowaæ.

Przez moment nie by³ w stanie przemówiæ; uda³o mu siê odezwaæ dopiero po

chwili:

– Napali³em w kominku w salonie. Proszê tam przejœæ, a ja przyniosê herbatê.

– Dobrze – zgodzi³a siê Sara z wdziêcznoœci¹ – œwietny pomys³. Dziêkujê

ci, Bates.

Ogieñ na kominku p³on¹³ jasno. Sara podesz³a i sta³a przed nim chwilê grze-

j¹c d³onie. Potem spojrza³a na portret Gilesa. Ed zbli¿y³ siê do niej, stan¹³ z ty³u

i oboje trwali w milczeniu, a¿ Sara, nadal bez s³owa, odwróci³a siê œlepo prosto

w jego ramiona. Przytuli³ j¹, trzymaj¹c w mocnym uœcisku, a obie jej d³onie uchwy-

ci³y siê go silnie, jakby szuka³a w nim oparcia. Po³o¿y³a mu g³owê na piersi, a on

opar³ policzek na jej w³osach. Stali w milczeniu, bez ruchu, objêci.

Kiedy James zajrza³ do salonu, nie us³yszeli go. Wycofa³ siê cicho zamykaj¹c

drzwi za sob¹.

Giles Luttrell zosta³ pochowany w grobie rodzinnym w krypcie koœcio³a œw.

Jana Ewangelisty w Little Heddington. W pogrzebie wziê³a udzia³ ca³a ludnoœæ

background image

177

miasteczka i okolicznych wsi. Trzysta Czternasta Eskadra Dziewiêædziesi¹tej Siód-

mej Grupy Bojowej nale¿¹cej do Si³ Powietrznych Stanów Zjednoczonych, sta-

cjonuj¹ca podczas wojny w bazie w Little Heddington, reprezentowana by³a przez

genera³a majora Otisa B. Millera (obecnie emerytowanego) oraz pu³kownika E.J.

Hardina.

Minê³o dobrych kilka tygodni, zanim Sara zdoby³a siê na posortowanie oso-

bistych rzeczy Gilesa. Bates spakowa³ i wys³a³ wszystkie ubrania do Oxfam, zgod-

nie z instrukcjami zmar³ego. Pozosta³y jedynie osobiste drobiazgi; rzeczy, które

mia³ w kieszeniach, portfel, zawartoœæ biurka. Bates zostawi³ je w sypialni Gile-

sa, gdzie wszystko na ni¹ czeka³o, ale dopiero po d³ugim czasie od pogrzebu by³a

w stanie wejœæ znowu do jego pokoju. Przedtem odciê³a siê od tego psychicznie,

podobnie zreszt¹ jak od wielu innych spraw; otwieraj¹c teraz drzwi zesztywnia³a

mimo woli, jednak jedyn¹ jej reakcj¹ by³o uczucie pustki. Pokój by³ nagi, upo-

rz¹dkowany, bezosobowy. A przecie¿ ten pokój do kogoœ nale¿a³. Teraz ju¿ ¿aden

œlad nie zdradza³, ¿e zajmowa³ go Giles. £ó¿ko by³o pos³ane, ale na tym koniec.

Minê³a sypialniê i wesz³a do garderoby. Na komodzie le¿a³y oprawione w srebro

szczotki Gilesa, które dosta³ od niej w prezencie œlubnym, obok sta³a srebrna szka-

tu³ka do kompletu, w której trzyma³ spinki do ko³nierzyka i do mankietów. Bates

po³o¿y³ tam tak¿e cienki z³oty zegarek kieszonkowy, który Giles dosta³ od sir

George’a, ten od swojego ojca, a ojciec od dziada. Teraz zegarek przejdzie na

Jamesa.

Zabra³a rzeczy z komody, zanios³a je do sypialni i po³o¿y³a k³ad¹c na ma³ym

biurku do korespondencji, stoj¹cym pod oknem. Zasiad³a przed nim, otworzy³a

szuflady i wyjê³a z nich wszystko, co tam by³o. Stare i aktualne ksi¹¿eczki czeko-

we, plik papierów dotycz¹cych podatku dochodowego, sterta pokwitowanych ra-

chunków, karty cz³onkowskie, karty biblioteczne, listy, z³ote pióro w komplecie

z o³ówkiem – od³o¿y³a je do pude³ka dla Jamesa – oraz jej w³asna fotografia, spo-

rych rozmiarów, w srebrnej ramce – oficjalny portret debiutantki. Ona sama ni-

gdy za nim nie przepada³a, natomiast Giles ogromnie go lubi³ i wzi¹³ ze sob¹ na

pustyniê. Sara uwa¿a³a, ¿e zdjêcie j¹ idealizuje, ¿e wygl¹da na nim zbyt eterycz-

nie; on twierdzi³, ¿e w³aœnie taki jej obraz ma zawsze przed oczami. Siedzia³a tak

patrz¹c na fotografiê; postawi³a j¹ przed sob¹, ale po chwili zmieni³a zdanie i po-

³o¿y³a j¹ wizerunkiem do do³u po prawej stronie biurka.

Potem zabra³a siê do sortowania papierów, uk³adaj¹c je w równe stosy. Giles

by³ porz¹dnym i metodycznym cz³owiekiem. Posegregowa³a listy, przekonuj¹c

siê, ¿e na ka¿dy wys³ano odpowiedŸ, poniewa¿ wszystkie opatrzone by³y w pra-

wym górnym rogu oznaczeniem „odp.” i dat¹. Giles by³ nies³ychanie skrupulatny

w tego rodzaju sprawach. Podar³a listy i wyrzuci³a je do kosza. Ksi¹¿eczki czeko-

we zostan¹ zabrane na dó³, do gabinetu, razem z dokumentami dotycz¹cymi po-

datku; bêdzie ich potrzebowa³a przy za³atwianiu spraw spadkowych. W portfelu

12 – Wspomnienia

background image

178

znalaz³a trochê pieniêdzy – oko³o dwudziestu funtów, które przeka¿e Jamesowi –

kilka recept, kartê z terminem wizyty u dentysty, kartê z terminem wizyty w szpi-

talu, nastêpn¹ z jego grup¹ krwi, listê ksi¹¿ek do przeczytania, amatorskie zdjêcie

jej samej, drugie Jamesa, wreszcie fotografiê domu. Znajdowa³ siê tam tak¿e cienki,

ma³y notes z adresami. Przy wyjmowaniu go z ciasnej przegródki wysunê³a siê

spod niego z³o¿ona kartka. Rozk³adaj¹c j¹, zobaczy³a wiersz, napisany drobnymi,

równymi literami – rêk¹ Gilesa.

Kocham ciê

Kocham ciê nadal za bardzo

Ale zapomnij o tej mi³oœci

Co lgnê³a do ciebie ¿a³oœnie wbrew twojej woli

Kocha³em ciê w milczeniu

Bez nadziei, a tak prawdziwie

Zazdrosny, zatrwo¿ony

Modlê siê, by ktoœ jeszcze

Móg³ ciê tak kiedyœ pokochaæ.

Kartka zadr¿a³a jej w rêkach, a fala przejmuj¹cego bólu zala³a j¹ niespodzie-

wanie wytr¹caj¹c ca³kowicie z równowagi. Opad³a na biurko, doœwiadczaj¹c cier-

pienia tak g³êbokiego, tak przemo¿nego, ¿e niemal nie od zniesienia. Pierwszy

raz od œmierci Gilesa poczu³a, ¿e lód zalegaj¹cy jej serce topnieje pod wp³ywem

gor¹cego ¿alu i bólu, i da³a siê ponieœæ przyp³ywowi dojmuj¹cego cierpienia, bez-

dennej rozpaczy. Odszed³ tak szybko, tak nagle, zanim mia³a mo¿noœæ powie-

dzieæ mu, czego siê dowiedzia³a, co zrozumia³a o sobie i o nim. Nie mia³a nawet

szansy z nim porozmawiaæ; przed chwil¹ jeszcze tu by³, w nastêpnym momencie

znikn¹³ na zawsze, pozostawiaj¹c j¹ z poczuciem niepowetowanej straty, jakby

œmieræ wydar³a jej, brutalnie i nieodwo³alnie, czêœæ jej w³asnej duszy.

Jednak wspomnienie jego osoby, jego obecnoœci nawiedza³o j¹ uporczywie,

jak smutny duch, nape³niaj¹c j¹ s³odko-gorzkim smakiem niespe³nionych nadziei,

poczuciem tego, co byæ mog³o, tak skutecznie burz¹cym jej wewnêtrzny spokój,

¿e choæ próbowa³a siê go pozbyæ, umotywowaæ jego istnienie czy wreszcie je

ukoiæ, ono nadal ci¹¿y³o jej na sercu i drêczy³o jej myœli. Nie da³o jej ani chwili

wytchnienia od dnia œmierci Gilesa. Mia³a nieodparte, mêcz¹ce wra¿enie, ¿e zo-

sta³a oszukana na samej mecie, co j¹ dra¿ni³o i bola³o. Giles umar³. Ale teraz jak

natrêtne echo, odbijaj¹ce siê od wysokich œcian jej samotnoœci, ostatnie linijki

wiersza powtarza³y siê uporczywie, stukaj¹c do jej mózgu niczym do zamkniê-

tych drzwi. Ocieraj¹c d³oni¹ oczy, przeczyta³a wiersz ponownie, wracaj¹c do ostat-

nich linii, powtarzaj¹c je sobie kilkakrotnie. „Modlê siê, by ktoœ jeszcze móg³ ciê

tak kiedyœ pokochaæ”.

Wreszcie, w koñcu, zaczê³a widzieæ Gilesa wyraŸnie. Teraz mog³a go puœciæ,

pozwoliæ mu odejœæ, znikn¹æ; by³a wolna, poniewa¿ nareszcie go zrozumia³a.

background image

179

Wykorzystali siê wzajemnie i tym sposobem rachunki zosta³y niejako wyrówna-

ne, winy wymazane. Giles wszystko wiedzia³; st¹d wiersz. Giles dostrzeg³ to, cze-

go ona, zaœlepiona swoj¹ obsesj¹, wy³¹cznoœci¹ uczucia do Eda, nie umia³a zoba-

czyæ. Zosta³aœ uwolniona, powiedzia³a sobie, wiêc dziêkuj za to na kolanach. Giles

uwolni³ ciê ostatecznie.

Wyprostowa³a siê wci¹gaj¹c w p³uca g³êboki, od¿ywczy haust powietrza.

W tej samej chwili jej ³okieæ potr¹ci³ fotografiê w srebrnej ramce, która przeœli-

znê³a siê po wypolerowanej powierzchni biurka i dalej poza jego krawêdŸ, ude-

rzaj¹c w ostry róg stoj¹cego obok krzes³a, by wreszcie ze st³uczonym szk³em

wyl¹dowaæ na pod³odze. Sara wyda³a okrzyk i uklêk³a, ¿eby j¹ podnieœæ; szk³o

by³o w kawa³kach, ale ramka nie zosta³a uszkodzona. Odetchnê³a z ulg¹. Wpra-

wienie nowego szk³a to nie problem. Usiad³a na powrót za biurkiem, po³o¿y³a

ramkê zdjêciem do do³u i zdjê³a tyln¹ œciankê. Zatrzyma fotografiê w domu,

a ramkê odda do reperacji.

W trakcie zdejmowania tylnej œcianki zorientowa³a siê, ¿e pomiêdzy ni¹ a fo-

tografi¹ znajduje siê kilka arkusików bladoniebieskiego papieru – listów lotni-

czych. Zaintrygowana, wziê³a je do rêki. Co u licha… czemu Giles mia³by trzy-

maæ listy w takim przedziwnym miejscu? Nic nie rozumiej¹c zmarszczy³a brwi

i zaczê³a je bli¿ej badaæ. By³y zaadresowane do Gilesa, do jego bazy na pustyni;

rozpozna³a ten niegdyœ dobrze znajomy adres, natomiast pismo by³o jej zupe³nie

obce. Z pewnoœci¹ nie jej w³asne, nie nale¿a³o równie¿ do jej teœcia. Jakaœ inna

kobieta? – pomyœla³a niemal rozbawiona. Listów by³o mo¿e pó³ tuzina, wszystkie

adresowane do Gilesa. Ale od kogo? Bo nie od niej. Odwróci³a je i wówczas

zobaczy³a, ¿e nie s¹ pisane zwyk³ymi literami, ale drukowanymi. Na górze nie

by³o adresu, tylko data. Wreszcie zerknê³a na podpis i uœwiadomi³a sobie z prze-

ra¿eniem, ¿e ma przed sob¹ anonimy. Dozna³a uczucia, ¿e ¿o³¹dek podje¿d¿a jej

do gard³a i prze³knê³a konwulsyjnie. Rêce dr¿a³y jej tak mocno, ¿e po³o¿y³a listy

na p³ask na biurku, jak karty, u³o¿one wed³ug dat – by³o ich razem szeœæ. Potem

zaczê³a czytaæ.

Pierwszy nosi³ datê dziesi¹tego paŸdziernika tysi¹c dziewiêæset czterdzieste-

go trzeciego roku.

NAJWY¯SZY CZAS, ¯EBY KTOŒ PANU POWIEDZIA£ O PANA ¯O-

NIE I O TYM AMERYKAÑSKIM PILOCIE, Z KTÓRYM ONA KRÊCI ZA

PANA PLECAMI. S¥ STALE RAZEM. WIDZÊ ICH BEZ PRZERWY. ON JEST

KAPITANEM LOTNICTWA I NIEZ£YM UWODZICIELEM, A ONA JEGO

NAJNOWSZ¥ DZIWK¥. MIA£ ICH TUZINY. COŒ O TYM WIEM. PODOB-

NO M¥¯ DOWIADUJE SIÊ ZAWSZE OSTATNI. CHYBA CZAS, ¯EBY SIÊ

PAN DOWIEDZIA£.

¯YCZLIWY

– O Bo¿e…

background image

180

Gorycz podesz³a jej do gard³a, na czo³o wyst¹pi³y krople potu. Pochyli³a siê

do przodu czuj¹c md³oœci. Zamknê³a na chwilê oczy, zmusi³a siê do wziêcia kilku

g³êbokich oddechów.

Potem przeczyta³a drugi list. Datowany by³ ze stycznia tysi¹c dziewiêæset

czterdziestego czwartego.

PANA ¯ONA I JEJ AMERYKAÑSKI KOCHANEK CI¥GLE ZE SOB¥

KRÊC¥. ZNAM JEGO NAZWISKO: HARDIN. PILOTUJE LATAJ¥C¥ FOR-

TECÊ, KTÓRA NAZYWA SIÊ „SALLY B” I WIDZÊ ICH RAZEM CA£Y

CZAS, ALE ONI O TYM NIE WIEDZ¥. NIE WIDZ¥ NIC POZA SOB¥. TA

BEZWSTYDNA DZIWKA I CUDZO£O¯NICA JEST ZAKA£¥ PANA RO-

DZINY. JEDEN MʯCZYZNA TEJ ZACH£ANNEJ SUCE NIE WYSTARCZA.

JESZCZE SIÊ TYM SWOIM KOCHANKIEM PYSZNI, WYSTÊPNA ZDZI-

RA. OBOJE S¥ ZEPSUCI DO SZPIKU KOŒCI. NIE OBCHODZI ICH, KOGO

ZRANI¥. TO NIESPRAWIEDLIWE.

¯YCZLIWY

– Bo¿e drogi!

Tym razem wyda³a z siebie jêk protestu. Nie mog³a uwierzyæ, ¿e ktoœ napisa³

list, który przeczyta³a. To zbyt straszne, ¿eby mog³o byæ prawdziwe. Wiêc Giles

wiedzia³, zawsze wiedzia³. Wiedzia³ od samego pocz¹tku. Te listy wszystko mu

powiedzia³y. Ogarnê³a j¹ furia, dzika, rozpalona do bia³oœci pasja, która j¹ prze-

niknê³a na wskroœ. Wiêc wiedzia³! Ca³y czas wiedzia³! I wszystko, co czu³a, co

robi³a, okaza³o siê zbêdne; jej wewnêtrzna szarpanina, prze¿ywane udrêki, wy-

rzuty sumienia i poczucie winy, cierpienie, ¿al i poœwiêcenie – siebie i Eda… O Bo-

¿e, pomyœla³a. Œwiêtoszkowaty, ob³udny, zak³amany, podstêpny ³ajdak.

Zacisnê³a mocno powieki, odgradzaj¹c siê od widoku listów, jakby w ten spo-

sób mog³a tak¿e odgrodziæ siê od rzeczywistoœci. Ale kiedy uchyli³a je, by spoj-

rzeæ przez w¹sk¹ szparê, listy nadal tam by³y. Krótkie w treœci, zjadliwe w inten-

cji, koszmarne w skutkach. Zmusi³a siê do czytania dalej, nie dotykaj¹c ich poza

odwracaniem tych, które przeczyta³a. Trzyma³a rêce mocno zaciœniête, poniewa¿

trzês³y siê tak jak ona sama, ogarniêta pal¹c¹ wœciek³oœci¹.

Pisane regularnie, w mniej wiêcej szeœciotygodniowych odstêpach, listy do-

nosi³y o pog³êbianiu siê jej romansu z Edem; w miarê up³ywu czasu stawa³y siê

coraz zjadliwsze, coraz bardziej obel¿ywe i skatologiczne, coraz bardziej roz-

sierdzone i histeryczne, jakby fakt, ¿e ich zwi¹zek trwa³ nadal, przekracza³ gra-

nice wytrzyma³oœci autora. Te listy by³y nieopanowanym rykiem szaleñczej za-

zdroœci i œlepej furii. Czy pisa³ je jakiœ zdradzony m¹¿? – zastanawia³a siê.

A mo¿e zazdrosna, porzucona kobieta? Lub taka, która zosta³a odtr¹cona i zi-

gnorowana? Ktokolwiek to by³, z papieru zia³y zawiœæ i jad, równie oczywiste

jak fakt, ¿e ich autor pochodzi³ z miasteczka, do którego spo³ecznoœci nale¿a³.

Widaæ to by³o z jego w³asnych s³ów, z rodzaju wiedzy, jak¹ posiada³. Ktoœ, kogo

background image

181

znam? – pomyœla³a. Ktoœ, z kim rozmawia³am, do kogo siê uœmiecha³am? Ktoœ,

kto zwraca³ siê i uœmiecha³ do mnie? Na sam¹ myœl o tym jej ¿o³¹dek zacz¹³ siê

znów buntowaæ.

Odwróci³a jeden z listów i przyjrza³a siê stemplowi. Oxford. Tak, to paso-

wa³o do ca³oœci obrazu. W czasie wojny funkcjê listonosza pe³ni³a w miastecz-

ku pani Samson, na³ogowa plotkarka o sokolim wzroku. Wy³apa³aby natych-

miast fakt, ¿e do Gilesa Luttrella pisuje ktoœ poza jego ¿on¹ i ojcem. Zatem

kimkolwiek by³ autor, zna³ on miasteczko na tyle dobrze, by siê w tym oriento-

waæ, co oznacza³o, ¿e w nim mieszka³. W rezultacie jeŸdzi³ do Oxfordu, ¿eby

wysy³aæ swoj¹ rynsztokow¹ korespondencjê ca³kowicie anonimowo. Ale kto?

I dlaczego? Dlaczego? Na sam¹ myœl o listach skrêci³a siê wewnêtrznie, czuj¹c

siê nieczysta, skalana.

Spojrza³a na ostatni list i nagle poczu³a siê tak, jakby j¹ ktoœ zdzieli³ kijem po

g³owie. Zrozumia³a z przera¿eniem, ¿e ma przed sob¹ w³asny list, ten, w którym

napisa³a Gilesowi, ¿e porzuca go dla Eda. Wezbra³y w niej md³oœci i podesz³y do

gard³a. Walcz¹c z nimi pobieg³a do ³azienki. Przez d³ugi czas klêcza³a na zim-

nych p³ytach posadzki, dygocz¹c, wstrz¹sana torsjami. Kiedy ju¿ by³a w stanie

podnieœæ siê na nogach jak z waty, dosz³a chwiejnie do umywalni, gdzie sp³uka³a

twarz zimn¹ wod¹ i umy³a rêce. Potem, nadal niepewnym krokiem, wróci³a do

sypialni Gilesa i opad³a znów na krzes³o przed biurkiem.

Przez krótk¹ chwilê siedzia³a z zamkniêtymi oczami. Potem znów popa-

trzy³a na listy i spoza jej odrazy wy³oni³o siê przesycone s³odycz¹ i gorycz¹

zarazem wspomnienie tamtych dni, o których listy mówi³y, które wskrzesza³y

z tak¹ wyrazistoœci¹, ¿e poczu³a siê jakby przeniesiona w czasie. Mia³a znów

dwadzieœcia trzy lata i by³a pierwszy raz w ¿yciu zakochana; codzienne spotka-

nia z Edem nadawa³y wówczas sens jej istnieniu. Pamiêæ wezbra³a i zala³a j¹

potê¿n¹ fal¹. Siedz¹c teraz za biurkiem czu³a siê tak, jak gdyby zdjêto jej z oczu

warstwy gazy, a œwiat³o pamiêci, dotychczas nik³e i rozproszone, sta³o siê nagle

ostre i silne. To, co czu³a teraz do Eda, choæ nadal g³êbokie, nadal mocne, nie

przypomina³o tego, co czu³a do niego w tamtym czasie; mi³oœæ zmieni³a siê,

podobnie jak ona sama. Nie by³a ju¿ w jej w³adaniu – to ona ni¹ w³ada³a; po-

dobnie dzia³o siê z Edem. Przedtem nie byli w stanie opanowaæ uczucia. Teraz

oboje œwiadomie go chcieli.

Wróci³a znów do drugiego listu. Tak, to by³o tutaj. „Nie widz¹ nic poza sob¹”.

To prawda, pomyœla³a. Rzeczywiœcie tak by³o. Tylko sk¹d autor listów to wie-

dzia³? Gdzie ich widywa³? Jakim sposobem ich szpiegowa³? Przeszed³ j¹ nag³y

dreszcz. Ten ktoœ zna³ nazwisko Eda, jego stopieñ, nazwê jego samolotu. Czy

zna³ go równie¿ osobiœcie? Zapomnia³a, ¿e Ed by³ dobrze znany w miasteczku –

w ka¿dym razie przez kobiety. Przypomnia³a sobie teraz te taksuj¹ce, znacz¹ce

spojrzenia, którymi go obrzuca³y podczas wieczorków tanecznych w bazie. On

kiwa³ im g³ow¹ i posy³a³ uœmiechy. Czy anonimowe listy napisa³a jedna z tych

kobiet? Kobieta, któr¹ Ed zna³ i z któr¹ przestawa³, zanim spotka³ j¹, Sarê? Czy

background image

182

Ed by³ jej kochankiem? Czy porzuci³ j¹ dla Sary? Przebywa³ w Anglii ju¿ od

oœmiu miesiêcy, kiedy siê spotkali tego sierpniowego popo³udnia. Znaj¹c Eda,

z pewnoœci¹ by³y jakieœ kobiety. Nigdy o to nie pyta³a. On nigdy nie mówi³. Jakiœ

instynkt, intuicja, przeczucie – jakkolwiek by to nazwa栖 podpowiedzia³o jej, ¿e

te listy zosta³y napisane przez kobietê.

Raz jeszcze Sara wróci³a do drugiego listu. Zosta³ napisany mniej wiêcej

w trzecim miesi¹cu ich znajomoœci; byli wówczas kochankami mo¿e od miesi¹ca.

„Pana ¿ona i jej amerykañski kochanek ci¹gle ze sob¹ krêc¹… Widzê ich razem

przez ca³y czas… Nie obchodzi ich, kogo zrani¹. To niesprawiedliwe”. O Bo¿e,

pomyœla³a Sara. W tej chwili zrozumia³a, co za uczucie dobija siê gwa³townie do

jej œwiadomoœci: w³asna zazdroœæ – wstrz¹saj¹ca sprawa, zjawisko zdumiewaj¹-

ce i przera¿aj¹ce. Myœl, ¿e Ed móg³ byæ kochankiem tej kobiety, ¿e móg³ j¹ ko-

chaæ, liczy³a siê dla Sary daleko bardziej ni¿ bezsens, tragedia i bezcelowoœæ tego

wszystkiego. Zawsze, nawet w tych najszczêœliwszych, najpiêkniejszych momen-

tach, nie by³a wolna od obaw, ¿e kiedyœ, któregoœ dnia mo¿e straciæ Eda – i ten

fakt odegra³ pewn¹ rolê w jej decyzji powrotu do Gilesa. Okaza³a siê nie lepsza

od kobiety, która napisa³a te listy. Mia³a tak¹ sam¹ obsesjê na temat Eda, jak tamta

zagubiona dusza. Nic prócz Eda nie by³o wa¿ne. To, ¿e kiedyœ j¹ rzuci³, ¿e j¹

zrani³, sta³o siê przyczyn¹ ca³ego z³a.

Ile kobiet odrzuci³o Eda Hardina? Przecie¿ powiedzia³ wyraŸnie, ¿e nigdy

przedtem ¿adna go nie rzuci³a. Wezbra³a w niej furia. Zacisnê³a mocno rêce. Ach,

gdyby tak teraz mia³a go przed sob¹, us³ysza³by niejedno! Oskar¿y³aby go, poka-

za³a, co narobi³, wyg³osi³a mowê, zaatakowa³a z pasj¹, za¿¹da³a – tak, za¿¹da-

³a! – ¿eby wyjawi³ to¿samoœæ tej kobiety. By³a wiêcej ni¿ pewna, ¿e chodzi o ko-

bietê. Nie mia³a na to ¿adnego dowodu, nic prócz w³asnej niezbitej pewnoœci, ¿e

chodzi o jedn¹ z kobiet Eda. Niech go piek³o poch³onie! To wszystko by³a jego

wina; ta ca³a smutna, ¿a³osna afera. Jego wina, ¿e by³ tym, czym by³ – zmys³o-

wym, pewnym siebie mê¿czyzn¹, który bra³, wykorzystywa³ i porzuca³. To jego

wina; wszystko, co zrobi³am, by³o na pró¿no, pomyœla³a. Na pró¿no! Uderzy³a

z wœciek³oœci¹ otwart¹ d³oni¹ w blat biurka, nie dbaj¹c, ¿e siê rani. Marzy³a, ¿eby

siê na niego rzuciæ i waliæ na oœlep, biæ, kopaæ, drapaæ i gryŸæ, raniæ go za to, ¿e j¹

zrani³. On i jego kobiety!

– Niech go diabli! – powiedzia³a. – Niech go wszyscy diabli!

Spojrza³a znów na listy. Taka ma³a rzecz, pomyœla³a. Kobieta, która jest do-

stêpna; mê¿czyzna, który korzysta z dostêpu. Krótka przygoda. Koniec czegoœ,

co by³o. To wszystko dzia³o siê w koñcu tak dawno temu, nale¿a³o do przesz³oœci.

Wiêc dobrze, jesteœmy w³asn¹ przesz³oœci¹. Ale nie rób tego, przed czym prze-

strzega³ ciê Ed. Nie zabieraj tego wszystkiego ze sob¹ w przysz³oœæ. Zapakuj z³¹

przesz³oœæ w skrzynie z napisem „Niepotrzebne w podró¿y”. Sama zabierz jedy-

nie to, co dobre. A co dobrego jest w tych listach? Wziê³a do rêki ca³y plik, wy-

równa³a i wyprostowa³a, po czym przedar³a na pó³, i jeszcze raz, i jeszcze, a¿

trzyma³a garœæ ma³ych skrawków papieru. W³o¿y³a je do du¿ej, g³êbokiej kryszta-

background image

183

³owej popielniczki, wyjê³a pude³ko zapa³ek z szuflady biurka, zapali³a zapa³kê

i przytknê³a do górnej warstwy stosu. Zaj¹³ siê od razu, strzeli³ p³omieniem; pa-

pier zbr¹zowia³, sczernia³ i rozsypa³ siê w popió³, a p³omieñ ju¿ liza³ ³apczywie

nastêpn¹ warstwê. Poruszy³a stos zapa³k¹, u³atwiaj¹c dop³yw tlenu, a¿ wszystkie

warstwy zosta³y poch³oniête przez ogieñ, a na popielniczce czerni³ siê zwêglony

kopiec. Zburzy³a go i rozkruszy³a, a potem wziê³a popielniczkê, zanios³a j¹ ostro¿-

nie do ³azienki, wysypa³a zawartoœæ do sedesu i spuœci³a wodê. Po wodzie p³ywa-

³y nadal czarne py³ki. Spuœci³a j¹ powtórnie. Tym razem woda by³a czysta.

Popatrzy³a na swoje odbicie w lustrze. Mia³a twarde spojrzenie i bezwzglêd-

n¹ minê. Wróci³a do sypialni Gilesa i schowa³a srebrn¹ ramkê z powrotem do

szuflady. Zamknê³a portfel i umieœci³a go obok fotografii. Potem zamknê³a szu-

fladê na klucz, który schowa³a do kieszeni. Gdy tego dokona³a, poczu³a siê lepiej,

jakby oczyszczona, jakby w ogniu sp³onê³a równie¿ jej uraza i ¿al. Jednak œlady

zazdroœci pozosta³y i zda³a sobie sprawê, ¿e nigdy nie znikn¹ do koñca. Bêdzie

musia³a radziæ sobie z tym najskuteczniej, jak siê da. Ed zawsze bêdzie atrakcj¹

dla kobiet, zawsze bêdzie przez nie otaczany. Pamiêtaæ jednak nale¿y, ¿e to ona

go ma, a nie one.

Sta³a tak w pokoju wygl¹daj¹c przez okno, kiedy du¿y br¹zowy ford Eda

zatoczy³ ³uk na podjeŸdzie i zatrzyma³ siê przed schodami. Bates wyszed³ mu na

spotkanie. Ed wysiad³, podniós³ g³owê, by spojrzeæ na dom, dostrzeg³ j¹ w oknie

i uœmiechn¹³ siê z rozjaœnion¹ twarz¹. Podnios³a rêkê, ¿eby do niego zamachaæ

i uœmiechnê³a siê równie¿ w odpowiedzi. Dobrze, pomyœla³a. Ruszamy naprzód

z prawej nogi. Odwracaj¹c siê od okna wziê³a do rêki szczotki, skrzynkê, pliki

dokumentów. Nie rzuciwszy nawet ostatniego spojrzenia na pokój wysz³a i zam-

knê³a zdecydowanie drzwi prowadz¹ce do przesz³oœci. A potem zesz³a na dó³ na

spotkanie przysz³oœci.

background image

184

background image

185

Epilog

N

a dŸwiêk stajennego zegara, wybijaj¹cego trzeci¹ po po³udniu, drzwi

domu otworzy³y siê i ukaza³a siê w nich ca³a rodzina. Jezu, pomyœla³ Hervey Lei-

nert, to¿ to prawie Pa³ac Buckingham!

Pierwszy wyszed³ gospodarz imprezy, James Luttrell, prowadz¹c pod rêkê

swoj¹ ¿onê w zaawansowanej ci¹¿y; za nim szli jego rodzice, genera³ porucznik

Edward J. Hardin oraz jego ¿ona, lady Sara Hardin, trzymaj¹c za rêce swoj¹ dzie-

wiêcioletni¹ córkê, „Sally”; pochód zamykali genera³ major Otis B. Miller z ma³-

¿onk¹. Brakuje tylko fanfar, pomyœla³ Hervey.

T³um zaszumia³ gwarem i ruszy³ do przodu. Ka¿dy z cz³onków rodziny obra³

w³asn¹ drogê wœród goœci. By³ dwudziesty szósty dzieñ czerwca tysi¹c dziewiêæ-

set siedemdziesi¹tego szóstego roku i dwudziesty ósmy doroczny zjazd Trzysta

Czternastej eskadry w³aœnie siê rozpocz¹³. Hervey zdecydowa³ siê najpierw coœ

wypiæ, a dopiero póŸniej pokr¹¿yæ w t³umie. Mia³ ca³kiem sporo do nadrobienia.

Straci³ poprzedni zjazd. Musia³ pójœæ do szpitala, ¿eby zoperowaæ wreszcie

wrzód ¿o³¹dka. Rok wczeœniej Hardinowie byli na po³udniowym Pacyfiku, wiêc

minê³o trzy lata od czasu, kiedy widzia³ ich po raz ostatni. Wygl¹dali tak samo

wytwornie i kwitn¹co, jak zwykle. Ed mia³ nieco wiêcej siwych w³osów, które

zreszt¹ piêknie podkreœla³y jego opaleniznê, i wydawa³ siê, jak zawsze, w szczy-

towej formie. Jego ¿ona prezentowa³a siê, jak zawsze, niezwykle elegancko, ubrana

w coœ zwiewnego i miêkko siê uk³adaj¹cego w kolorze dymnej szaroœci, bardzo

pochlebnej dla jej wieku, choæ prawdê mówi¹c, myœla³ Hervey, mog³aby œmia³o

uchodziæ za przynajmniej dziesiêæ lat m³odsz¹, ni¿ jej prawdziwe piêædziesi¹t

cztery czy piêæ lat. Nadal sprawia³a wra¿enie arcydzie³a rêcznej roboty. Dziew-

czynka by³a istnym portretem w³asnej matki z czasów m³odoœci: d³ugonoga, o wiel-

kich szarych oczach i w³osach barwy najlepszego zbo¿a z Iowy, okalaj¹cych na

background image

186

kszta³t dzwonu jej drobn¹ twarz. Ma³a posz³a prosto w stronê bufetu i w³aœnie

dokonywa³a dzie³a zniszczenia w ogromnej porcji lodów z truskawkami.

Zaopatrzywszy siê w pierwszy kieliszek szampana, Hervey postanowi³ za-

cz¹æ od lady Sary. Podszed³ spacerowym krokiem do grupy, której przewodzi³a,

i utorowa³ sobie do niej drogê. Obdarzy³a go natychmiast uœmiechem i wyci¹gnê-

³a do niego rêkê:

– Pan Leinert! Jak mi³o znów pana zobaczyæ. Mam nadziejê, ¿e wróci³ pan

w pe³ni do zdrowia.

– Tak, dziêkujê. A jak pani siê ma? Chocia¿ nie muszê o to pytaæ. Widaæ, ¿e

Kalifornia pani s³u¿y.

– Owszem. Uwielbiam j¹ – zreszt¹ nie tylko Kaliforniê. Zakocha³am siê

w Ameryce.

– Ale przyjemnie czasem wróciæ do domu, prawda?

– Naturalnie. Spêdzi³am wiele szczêœliwych lat w³aœnie tutaj, w Luttrell Park.

– Kiedy widzia³em pañstwa ostatnim razem, Ed by³ zwi¹zany z NASA, a potem

us³ysza³em, ¿e jest na Pacyfiku. Co robi teraz, kiedy zosta³ genera³em porucznikiem?

– Jest komendantem bazy w po³udniowej Kalifornii, oko³o czterystu mil na

po³udnie od San Francisco.

– I jak siê pani tam podoba?

– Ogromnie. To jest taki samowystarczalny ma³y œwiat. Baza ma wszystko:

w³asne sklepy, szko³ê, koœció³. Jednak nadal utrzymujemy dom w San Francisco

i spêdzamy tam tyle czasu, ile siê uda. W zesz³ym roku zbudowaliœmy te¿ dom na

przyl¹dku Monterey… miêdzy Monterey a Carmel… i planujemy spêdzaæ w nim

czêœæ lata, kiedy tylko to bêdzie mo¿liwe.

– W sumie brzmi to jak ca³kiem niez³e ¿ycie – stwierdzi³ Hervey.

– O tak – zgodzi³a siê spokojnie, odwzajemniaj¹c jego uœmiech.

– Czyli s¹ pañstwo szczêœliw¹ rodzin¹ – kontynuowa³ Hervey – która, jak

widzê, wkrótce siê powiêkszy.

Kiwn¹³ g³ow¹ w kierunku Anne Luttrell, stoj¹cej ko³o mê¿a.

– Mniej wiêcej za szeœæ tygodni.

– Zdaje siê, ¿e pani syn wygra³ los na loterii, tak samo jak jego ojciec –

powiedzia³ Hervey g³adko.

– Jej fortun¹ by³a twarz oraz figura – zgodzi³a siê Sara lekko.

– I znowu bêd¹?

– Nie. Anna zrezygnowa³a z zawodu modelki, kiedy wysz³a za Jamesa. Po

urodzeniu dziecka bêdzie zajêta czymœ zupe³nie nowym. – Odwróci³a siê od nie-

go i doda³a: – A teraz proszê mi wybaczyæ, powinnam zaj¹æ siê reszt¹ goœci; mamy

ich tu dziœ wiêcej ni¿ kiedykolwiek – ponad czterysta osób. To mnóstwo ludzi,

i muszê siê ze wszystkimi przywitaæ…

Uœmiechnê³a siê do niego ostatni raz i odesz³a.

Wypijê nastêpny kieliszek szampana, pomyœla³ Hervey, a potem wezmê siê

z kolei za syna, czyli Jamesa.

background image

187

– Chcia³bym panu pogratulowa栖 oznajmi³, kiedy uda³o mu siê podejœæ do-

statecznie blisko.

– Dziêkujê.

– Maj¹ pañstwo nadziejê na syna i dziedzica?

– Bêdê siê cieszy³ z dziecka, niezale¿nie od tego, czy bêdzie ch³opcem, czy

dziewczynk¹.

– Mówi³em w³aœnie pana matce, ¿e mia³ pan, podobnie jak ojciec, szczêœli-

w¹ rêkê, jeœli chodzi o ¿onê.

James spojrza³ na niego ch³odno.

– Bardzo pan uprzejmy – powiedzia³ tonem sugeruj¹cym wyraŸnie, ¿e ma na

myœli coœ zgo³a przeciwnego.

– Ze wszystkich zjazdów, odbywaj¹cych siê w kolejnych latach, opuœci³em

tylko jeden – Hervey rozgl¹da³ siê doko³a. – Chyba zaliczy³em ich wiêcej ni¿

ktokolwiek inny.

Odwróci³ siê znów do Jamesa.

– Pamiêtam pana z czasów, kiedy by³ pan jeszcze bardzo ma³y… a potem

nie pokazywa³ siê pan na zjazdach przez wiele lat.

– By³em w szkole – odpar³ James – albo na uniwersytecie.

– Pana matka œwietnie wygl¹da. Powiedzia³em jej, ¿e ¿ycie w Kalifornii musi

jej s³u¿yæ.

– Owszem – potwierdzi³ krótko James.

Podesz³a do nich Anne Luttrell.

– Kochanie, chodŸ porozmawiaæ z Mansonami… – uœmiechnê³a siê do Her-

veya. – Pan Leinert – doda³a. – Jak siê pan miewa?

Sza³owa dziewczyna, pomyœla³ Hervey.

– Moje gratulacje – zwróci³ siê do niej.

– Dziêkujê. – Spojrza³a na jego pusty kieliszek. – Proszê czêstowaæ siê szam-

panem.

Po czym odesz³a, zabieraj¹c ze sob¹ mê¿a.

Hervey powêdrowa³ z powrotem do sto³u z bufetem, gdzie Sally Hardin za-

biera³a siê w³aœnie do drugiej porcji lodów z truskawkami.

– Czeœæ – przywita³ j¹ Hervey.

Popatrzy³a na niego œwietlistymi oczami swojej matki.

– Czeœæ.

– Dobrze siê bawisz?

– Tak – odpar³a. – A pan?

– Ja siê zawsze dobrze bawiꠖ zapewni³ Hervey.

– Aha. By³ pan tutaj równie¿ w czasie wojny? – spyta³a.

– Tak. By³em w eskadrze twojego taty. – Dola³ sobie szampana. – Zna³em

go na d³ugo przed twoim urodzeniem.

Spojrza³a na niego z namys³em.

– Naprawdê? – Nie wydawa³a siê specjalnie zainteresowana.

background image

188

Mnóstwa rzeczy jeszcze nie wiem o fuzji Hardin-Luttrell, pomyœla³ Hervey.

WeŸmy choæby fakt, ¿e James Luttrell przej¹³ spokojnie funkcjê gospodarza. Na-

dal nosi nazwisko oficjalnego ojca, ale nie odziedziczy³ po nim tytu³u. Czy mo¿na

jaœniej przyznaæ, ¿e nie jest synem Gilesa Luttrella? I dlaczego nie zmieni³ nazwi-

ska na Hardin? Dlaczego nadal mieszka tutaj, w Luttrell Park, chocia¿ pracuje

w Londynie jako agent ubezpieczeniowy i porêczyciel u Lloyda? A na to, pomy-

œla³ Hervey, trzeba mieæ pieni¹dze. Ciekawe, czy du¿o. I sk¹d je ma? Od którego

ojca? £ykn¹³ szampana, sfrustrowany.

– Musi pan byæ spragniony – zauwa¿y³a Sally Hardin koñcz¹c talerz truskawek.

– To prawda – przyzna³.

Trochê dalej zauwa¿y³ „Bulla” Millera, obecnie emerytowanego genera³a ma-

jora, i podszed³ do niego.

– Jak tam, Hervey? – zagadn¹³ „Bull” jowialnie. – Wci¹¿ karmisz masy pap-

k¹ ze s³ów?

– Czy oni zjedliby coœ innego? – odpar³ Hervey sardonicznie.

„Bull” Miller wygl¹da staro, pomyœla³ beznamiêtnie. Bardzo staro. By³ teraz

ca³kowicie ³ysy i straci³ sporo na wadze, co sprawia³o wra¿enie, ¿e siê skurczy³.

W pewnym sensie okreœlenie by³o nawet trafne. Wystarczy popatrzeæ, jak wy-

przedzi³ go Ed, ju¿ genera³ porucznik i, jeœli wierzyæ pog³oskom, na najlepszej

drodze do zdobycia wszystkich piêciu gwiazdek. Jak go znam, pomyœla³ Hervey

jadowicie, pewnie zostanie szefem sztabu!

– Naszemu Cz³owiekowi z ¯elaza nieŸle siê wiedzie, nie uwa¿asz? – stwierdzi³.

Ale „Bull” Miller nie zwyk³ by³ zazdroœciæ innym.

– I na tym wcale nie koniec – oznajmi³. – Wieœæ niesie, ¿e ma obj¹æ dowódz-

two NATO.

– Czy¿by? – skomentowa³ Hervey odrobinê bardziej kwaœno. – Jeszcze tro-

chê i zechce kandydowaæ na prezydenta. Tak, wiedzie mu siê ca³kiem dobrze. I to

pod ró¿nymi wzglêdami.

Rzuci³ aprobuj¹ce spojrzenie na lady Sarê.

– Zawsze by³a piêkn¹ kobiet¹. A ta ich historia, ¿e siê w koñcu pobrali…

zupe³nie jak z powieœci – dorzuci³.

– No có¿… wtedy, w czasie wojny, coœ miêdzy nimi by³o, wiêc musia³o prze-

trwaæ.

– Zostajesz u nich na weekend, jak zwykle? – spyta³ Hervey niedba³ym to-

nem, z ukryt¹ zazdroœci¹.

– Tak. Nie opuœci³bym tego za nic. To naprawdê przemi³a rodzina. A dziew-

czynka jest niezwykle bystra. Ed mówi³ mi, ¿e bêd¹ j¹ musieli pos³aæ do specjal-

nej szko³y – takiej, która zajmuje siê wyj¹tkowo zdolnymi dzieæmi; zdaje siê, ¿e

przeskoczy³a ju¿ poziom zwyk³ej szko³y.

– To te¿ mnie wcale nie dziwi – oznajmi³ Hervey ponuro.

– Tak czasem bywa z dzieæmi… starszych matek – wyjaœni³ „Bull” taktow-

nie. – Ed martwi³ siê o to, jak pamiêtam. Obawia³ siê, czy nie wyniknie coœ od-

background image

189

wrotnego – a mog³o siê i tak zdarzyæ, wiesz? Bo lady Sara musia³a mieæ, bo ja

wiem? ze czterdzieœci piêæ lat, kiedy urodzi³a Sally. To mo¿e byæ niebezpieczne.

– I zadziwiaj¹ce – uzupe³ni³ Hervey. – Dwadzieœcia dwa lata odstêpu miê-

dzy dzieæmi, to olbrzymia ró¿nica.

– No, wiêcej dzieci nie bêd¹ mieli – zaœmia³ siê „Bull”. – Ona przekroczy³a

ju¿ ten wiek, nawet jeœli on nie. Przychodzi czas, ¿e musimy przekazaæ pa³eczkê

m³odszemu pokoleniu – „Bull” westchn¹³ i uœmiechn¹³ siê szeroko. – Oni to zreszt¹

zrobili – doda³ wskazuj¹c ruchem g³owy na Jamesa Luttrella i jego ¿onê. – Kiedy

zjawiaj¹ siê na œwiecie wnuki, zostajesz przeniesiony do tylnego rzêdu. Wiem coœ

o tym, mam ich czworo.

Sara popatrzy³a na swoj¹ córkê, któr¹ zagadnê³a w najlepszej wierze jedna

z przyby³ych pañ, przemawiaj¹c do niej jak do przeciêtnej dziewiêciolatki; Sara

zna³a ten wyraz twarzy córki oznaczaj¹cy uprzejm¹ nudê.

Có¿, Sally by³a doœæ du¿a i m¹dra, a tak¿e wystarczaj¹co dobrze wychowa-

na, ¿eby daæ sobie radê równie¿ w gorszych momentach ¿yciowych. Matka spo-

kojnie pozostawi³a j¹ w³asnemu losowi. Odwróci³a siê do Eda, który tymczasem

zosta³ wziêty w krzy¿owy ogieñ pytañ przez Herveya Leinerta i na jej widok pod-

niós³ nieznacznie brew do góry, co mia³o znaczyæ: „Uwolnij mnie od tego”. Pode-

sz³a do niego zaraz i zapyta³a:

– Kochanie, czy widzia³eœ siê ju¿ z Moscowiczami? Wiem, ¿e Willie ciê szuka³.

– Nie, jeszcze nie zd¹¿y³em – odpar³ Ed od razu – ale zrobiê to. Ju¿ do nich

idê. Przepraszam, Hervey. Baw siê dobrze, dolej sobie jeszcze szampana.

Sara podesz³a do sto³u, bior¹c sobie porcjê ³ososia ze szparagami. Hervey

poszed³ za ni¹.

– Jesteœcie tu pañstwo na d³ugo? – spyta³.

– Na jakieœ dziesiêæ dni. W przysz³ym tygodniu moja szwagierka przyjedzie

z mê¿em na kilka dni, które chcemy spêdziæ razem z nimi, zanim pojad¹ dalej, do

Pary¿a.

– Wobec tego zostaj¹ pañstwo na weekend w Luttrell Park?

– Tak.

– Ktoœ mi szepn¹³, ¿e Ed mo¿e obj¹æ dowództwo NATO.

Sara wzruszy³a ramionami.

– Pog³oski – powiedzia³a. – Niech pan czyta gazety. Ja zawsze dowiadujê

siê z nich o wszystkim.

Akurat, pomyœla³. Je¿eli ona nie wie, to nikt nie bêdzie wiedzia³. Nie usz³a

jego uwagi bliskoœæ, niemal jednoœæ tych dwojga. Nawet w ich wieku, pomy-

œla³.

– Jak by siê pani podoba³a myœl o zamieszkaniu znów w Europie?

– Bêdê szczêœliwa, gdziekolwiek zamieszkam, byle przy boku Eda – odpar³a

po prostu.

background image

190

– Mamo, spróbuj tego ciasta z owocami i bit¹ œmietan¹, jest pyszne – zachê-

ci³a Sally, która przysz³a w³aœnie po dok³adkê.

– Chyba pozostanê przy ³ososiu – odpowiedzia³a jej Sara.

W tym momencie zbli¿y³ siê do nich James.

– Co, nadal siê opychasz? – spyta³ ¿artobliwie Sally.

– A co wiêcej mo¿na robiæ? Przychodzê tu tylko po to, ¿eby jeœæ.

James siêgn¹³ po talerz.

– Anne ma wielk¹ ochotê na wêdzonego ³ososia – oœwiadczy³.

– Zaniosê jej to, jeœli chcesz – ofiarowa³a siê Sally.

– Tylko bez kosztowania po drodze – ostrzeg³ James.

– Wolê ciasto – poinformowa³a go ch³odno. – Ale podobno ryba dobrze wp³y-

wa na pracê mózgu, wiêc nie ¿a³uj sobie.

– Zuchwa³a szelma – uœmiechn¹³ siê rozbawiony James i poci¹gn¹³ j¹ za w³o-

sy. – Wygl¹da jak anio³ek, a przemawia jak Sowa Przem¹drza³a – doda³, zwraca-

j¹c siê do Herveya. – Nale¿y strzec siê uczonych kobiet.

– Jak Anne sobie radzi, kochanie? – zapyta³a Sara syna.

– Dobrze. W³aœnie na chwilê usiad³a.

– W takim razie pójdê dotrzymaæ jej towarzystwa.

– No, tego jej nie brakuje. Ka¿da obecna tu ¿ona i matka zajêta jest dawa-

niem jej dobrych rad.

Sara zasta³a swoj¹ synow¹ siedz¹c¹ przy stole w otoczeniu trzech matek, któ-

re dzieli³y siê z ni¹ swoimi doœwiadczeniami. W odpowiedzi na spojrzenie Sary

wsta³a mówi¹c:

– Dziêkujê za wszystkie dobre rady. A teraz proszê mi wybaczyæ, muszê jesz-

cze pójœæ do innych goœci.

– Widzê, ¿e masz zmêczone uszy – stwierdzi³a ze zrozumieniem Sara.

– I cierpliwoœæ na wyczerpaniu. Wys³ucha³am szczegó³owych relacji na te-

mat ka¿dego dziecka, które przysz³o na œwiat w ci¹gu ostatnich dwudziestu lat.

– Intencje maj¹ dobre.

– Tak, wiem, i do tego s¹ takie mi³e! Ciekawskie, ale mi³e. Gdzie siê podzie-

wa Ed?

– Gdzieœ w okolicy. Poszed³ na poszukiwania Willie’ego Moscowicza, który

by³ tylnym strzelcem „California Girl” i „Sally B”. Pewnie bêd¹ wspominali,

wskrzeszali na nowo Regensburg albo Schweinfurt, czy coœ w tym rodzaju.

– Popatrz, sama te¿ pamiêtasz te nazwy.

– Ach, pamiêtam mnóstwo rzeczy – powiedzia³a Sara z dziwn¹ nut¹ w g³osie.

– Jak wtedy by³o? – zapyta³a Anne.

– To by³ po prostu inny œwiat – Sara siêgnê³a do niego na moment pamiê-

ci¹. – O tak, zupe³nie inny.

– I to jest dla nich bardzo wa¿ne, prawda?

– Dla nas wszystkich, którzy prze¿ywaliœmy te dni… to by³ specjalny, wyj¹t-

kowy czas.

background image

191

– A dla ciebie szczególnie specjalny, bo przecie¿ wtedy pozna³aœ Eda – za-

uwa¿y³a Anne w zadumie. – Podobnie jak Oxford zawsze bêdzie specjalnym miej-

scem dla Jamesa i dla mnie…

– Zapewne – zgodzi³a siê Sara z tajemniczym uœmiechem i doda³a: – O Bo-

¿e, Hervey Leinert znowu tutaj idzie. Utrapienie, nie cz³owiek; a wêch ma jak

pies goñczy. Lepiej szybko zmykajmy.

Hervey widzia³, jak Sara Luttrell i jej synowa znikaj¹ gdzieœ w oddali; rozej-

rza³ siê za Edem, ale nie dostrzeg³ ani jego, ani Jamesa. Podszed³ do jednego ze

stolików, usiad³, zapali³ papierosa i trwa³ tak w markotnym milczeniu.

Sally Hardin zatrzyma³a siê przy nim i zapyta³a uprzejmie:

– Czy przynieœæ panu jeszcze jeden kieliszek szampana, panie Leinert?

– Czemu nie? Ty te¿ siê napij.

– Pozwalaj¹ mi tylko na jeden kieliszek i ju¿ go wypi³am.

– Proszê, i do tego jeszcze jesteœ w skautach – powiedzia³. Popatrzy³a na nie-

go, jakby by³ jakimœ rzadkim okazem, ogl¹danym pod mikroskopem, a¿ poczu³

siê nieswojo. Zaproponowa³: – To weŸ sobie lemoniady.

Sally przynios³a mu nowy kieliszek, ale nie usiad³a.

– S³ysza³em, ¿e jesteœ bardzo bystr¹ dziewczynk¹ – stwierdzi³ jeszcze. – Le-

piej uwa¿aj; niewielka doza wiedzy bywa niebezpieczna.

– Tak naprawdê, ten cytat brzmi: „Niewielka doza nauki bywa niebezpiecz-

na” – sprostowa³a, nadal uprzejmie.

– Co ty powiesz. Hmm, bez w¹tpienia masz racjê.

– Zwykle mam racjꠖ oznajmi³a mu i odesz³a.

To w³aœnie Sally znalaz³a go póŸniej zwiniêtego w k³êbek pod jednym ze

stolików, kompletnie pijanego. Posz³a razem z rodzicami odprowadziæ ostatnich

goœci, a nastêpnie wróci³a sprawdziæ, czy zosta³o jeszcze trochê ciasta – i wtedy

go dostrzeg³a; zapominaj¹c o celu swojej wêdrówki pobieg³a z powrotem do ro-

dziców i brata z bratow¹, którzy wracali wolno z parkingu w towarzystwie pañ-

stwa Kellych i pañstwa Moscowiczów.

– Tato, tato, pan Leinert wcale nie odjecha³. Le¿y pod stolikiem i mocno œpi.

Poszli tam ca³¹ grup¹ i obejrzeli go sobie razem.

– Biedny pan Leinert – powiedzia³a Sara. – Mam wra¿enie, ¿e on siê w tym

wszystkim trochê pogubi³.

– Tak, z nim zawsze jest ten sam problem – zgodzi³ siê Ed pochylaj¹c siê

nad le¿¹cym i bior¹c go za ramiona. – Wstawaj, Hervey. Przyjêcie siê skoñczy³o,

pora wracaæ do domu.

– Czy on przyjecha³ samochodem? – spyta³a Sara. – A mo¿e jednym z auto-

busów? Moim zdaniem nie powinien prowadziæ w takim stanie.

– Jest po prostu pijany. Powinien to odespaæ.

– Na ziemi? – W g³osie Sary brzmia³o pow¹tpiewanie.

background image

192

Pochylaj¹c siê znowu, Ed powtórzy³:

– Wstawaj, Hervey… podnieœ siê…

Postawi³ na nogi Herveya, który stan¹³ chwiej¹c siê niepewnie i mrugaj¹c jak

sowa.

– Nie zrobi³em ¿adnych zdjê栖 oznajmi³.

– Dlaczego? Zapomnia³eœ wzi¹æ aparat?

– Nie – odpar³ Hervey – przypomnia³o mi siê, ile mam lat…

– Nie masz siê co martwiæ. Absolutnie nie wygl¹dasz na wiêcej ni¿ szeœæ-

dziesi¹tkê.

– Ha, ha, ha – wyskandowa³ Hervey bez uœmiechu.

– Uszy do góry, Hervey. Impreza siê skoñczy³a i masz spokój do nastêpnego

roku. Mo¿esz bezpiecznie schowaæ swoje wspomnienia.

– SpóŸni³ siê pan na autobus, panie Leinert – oœwiadczy³a Sally z wyrzutem.

– Jakbym sam nie wiedzia³ – mrukn¹³ Hervey.

Kolana siê pod nim ugiê³y i osun¹³ siê na ziemiꠖ bezw³adna, ale solidna

masa.

– Nie ma co – stwierdzi³ Ed – bêdziemy go musieli zanieœæ. James, weŸ go

za nogi. Po³o¿ymy go gdzieœ i niech to odeœpi.

Dotar³szy do domu, zanieœli go do goœcinnej sypialni, zdjêli buty i przykryli

ko³dr¹. Hervey otworzy³ oczy i wlepi³ je w Eda.

– Szczêœciarz – powiedzia³ ochryple. – Czy ty wiesz, jaki z ciebie szczêœciarz?

Ed spojrza³ mu prosto w oczy.

– Hervey, mnóstwa rzeczy nie wiem, ale co do tego nie mam akurat ¿adnych

w¹tpliwoœci.

Patrzyli na siebie przez chwilê, po czym Herveyowi opad³y powieki.

– Taaa… – mrukn¹³ i zacz¹³ chrapaæ.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Cowie Vera Wspomnienia
Cowie Vera Marionetki
Cowie Vera Lato w Hiszpanii 2
Cowie Vera Lato w Hiszpanii
Cowie Vera Cienie miłości
Cowie Vera Ci, dla których świeci słońce
Cowie Vera Królowa śniegu 2
Cowie Vera Róże i ciernie
Cowie Vera Cienie miłości
Vera Cowie Lato w Hiszpanii
Głosy po śmierci Papieża, # Autobiografie,biografie,wspomnienia i pamiętniki
Wspomnienia i refleksje, Psychologia DDA, DDD
IV ŻC+ Wspomnienia S Bukar 7 04
Cackowski wspomnienia
Antologia Legiony w bitwach (wspomnienia)
O Romanie Dmowskim Wspomnienia narodowców z 1939 roku
Na placu boju, Rodzinne wspomnienia, Piosenki, patriotyczne
W naszym kościółku od brzóz zielono, Rodzinne wspomnienia, Wiersze

więcej podobnych podstron