doktor piotr, zeromski

background image

Tego e-booka otrzymujesz dzieki:

www.ksiazkidosluchania.tnb.pl

Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl/). Partnerem projektu
jest Prokom Software SA. Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Bibliotek

ę Narodową z egzemplarza

pochodz

ącego ze zbiorów BN. Ten utwór nie jest chroniony prawem autorskim i znajduje się w domenie

publicznej, co oznacza,

że możesz go swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać.

Źródło: http://wiki.wolnepodreczniki.pl/Lektury:%C5%BBeromski/Doktor_Piotr.

STEFAN ŻEROMSKI

DOKTOR PIOTR

background image

W pokoju pana Dominika Cedzyny ciemno i cicho, cho

ć stary jegomość nie śpi.

Opar

łszy się plecami o poduszki, wpół leżąc na łóżku, zatopiony jest w

dziwacznych my

ślach, do niebywałego ogromu podniesionych przez ciszę nocną.

A noc jest cicha

śmiertelnie. Światło księżycowe, przestrzeliwszy grubą warstwę

szronu, co zabieli

ł szyby niby wapno, stoi na powierzchniach starych gratów, dwu

ścian, części sufitu i podłogi, bez ruchu, jakby z zimna skostniało, takie samo
zapewne, jakie o

świetlać musi tej nocy kłody gnijące na dnie wód przywalonych

lodem. W szparze szerokiego zapiecka odzywa si

ę czasami świerszcz, w kącie

pokoju ko

łace głucho stary zegar szafkowy, ostatni zabytek świetności minionej.

Śpiew świerszcza i tępy szczęk wahadła sprawiają panu Dominikowi niejaką,
trudn

ą do określenia ulgę. Gdyby nie te dwa litościwe szmery, rozszarpałyby mu

chyba serce t

łok i burza uczuć i odebrała rozum nawałnica ponurych myśli. Gdy z

mrocznych k

ątów izby wychylać się poczną zmory bojaźni, gdy w sercu żarzyć się

poczyna

żal bezsilny i łzy okrutnego bólu palą powieki — świerszcz szepce

głośniej, zupełnie jak gdyby wyraźnymi słowami, sylaba za sylabą, mówił:
„Wzywaj go w dzie

ń utrapienia, a wyrwie cię i czcić Go będziesz”.

To dziwne zdanie, ta rada czy modlitwa utajona w szmerze robaczka nocy, jest
jedynym i ostatnim punktem podparcia dla wytr

ąconych ze zwyczajnej kolei myśli

samotnika.
Kilkakrotnie zapala

ł świecę, sądząc, że go światło uspokoi. Daremnie. Skoro

zatli

ł zapałkę, rzucał mu się w oczy list syna i przypominał, jakie i gdzie ta męka

ma

źródło. Teraz ogarnęła go chęć zajrzenia raz jeszcze nieszczęściu w same

ślepie, dźwignęła z niemocy ducha biedna odwaga smutnych aż do śmierci:
zapu

ścić sondę w głąb rany, do cna ją wymacać, przekonać się naocznie

i nieomylnie,

że jest niewyleczalną — no, i niech tam wszystko jasne pioruny

spal

ą!

Na

łożył okulary, odsunął list za płomień i powoli, półgłosem czytać zaczął:

Mój drogi ojcze!
Ze wszystkich moich z

łotych marzeń diabeł sobie

fidybus skr

ęcił i zapalił cygaro. Chełpiłem się niegdyś z

moich zdolno

ści do matematyki, oczy mi na wierzch

wy

łaziły z pychy, gdy koleżkowie kpinkowali, że ja już w

łonie matki, w randze sześciomiesięcznego embriona,

oczekuj

ąc chwili wydostania się na ten padół rachunku

żniczkowego, rozwiązywałem z nudów algebraiczne

zadanie o go

ńcach. Teraz przeklinam i te niby zdolności,

i te g

łupie rachunki. Gdybym był pasał krowy na

wygonie albo i same wieprzki…

background image

Ale co to pomo

że w bawełnę obwijać! Awantura ma

taki dese

ń: Mniej więcej przed trzema tygodniami prosi

mnie do siebie profesor i daje do czytania list niejakiego
Jonatana Mundsleya, chemika, by

łego profesora w

jednym z uniwersytetów angielskich. Ten pan
porzuciwszy katedr

ę urządził sobie laboratorium

prywatne i prosi naszego starego o wskazanie mu
najzdolniejszego
spomi

ędzy

asystentów
naszej
politechniki, cho

ć bowiem takiemu facetowi powierzyć

kierownictwo owej budy. Obiecuje p

łacić dwieście

ranków miesi

ęcznie, dać mieszkanie, wszelkie majdały,

jakich chemiczna dusza zapragnie, opa

ł i inne

przyjemno

ści — no, i prawie zupełną swobodę w pracy.

Gdym list przesylabizowa

ł, profesor odebrał go z rąk

moich, z

łożył starannie, schował do szuflady, skrzywił

si

ę swoim zwyczajem i podawszy mi flegmatycznie

ko

ńczynę usiadł przy biurku i wetknął nos w papiery.

Patrza

łem z podziwieniem na jego łysy czerep, gdy ten

stary niedojda mrukn

ął:

— Tam ju

ż napisałem… Należy wziąć ciepłe spodnie

i we

łniane skarpetki. Wiadoma rzecz… mgły… Miasto

Hull nad morzem. Je

żeli brak panu pieniędzy, mogę

po

życzyć trzysta franków bez procentu na trzy miesiące.

Tak… Tylko na trzy miesi

ące.

Zrobi

ło mi się haniebnie głupio. Azaliż ja — myślałem

— wzi

ąwszy na się postać najzdolniejszego między

chemiki, pojad

ę w wełnianych skarpetkach nad morze aż

do miasta Hull? Czemu nie kogo innego spotyka takie
zaszczytne wyró

żnienie, taki los szczęśliwy? Bo to los!

W pracowni Mundsleya, bez troski o jutrzejszy obiad i
dzisiejsze przyszczypki u butów, i mo

żna pracować nie

tylko nad zdobyciem nowych wiadomo

ści, ale i

zaspakaja

ć hipotezy wydłubane z swego własnego

mózgu.

background image

Ta chemia ma swoje psie figle… Skoro cz

łowiek raz w

to b

łoto wlezie, jeżeli jeszcze powącha spraw nie

zbadanych a wiecznie n

ęcących, porywa go taka przecież

szewska pasja odnajdywania nowych „pr

ądzeń”, że

gotów i o we

łnianych skarpetkach mniej dokładnie

pami

ętać. A zresztą, mój Tatku, zobaczyć Anglię, jej

prawdziwie wielki przemys

ł, te cuda cywilizacji, te

kolosalne skoki ludzkiego geniuszu! Zabra

łem się i

wyszed

łem. Posiedziałem na Stapferwegu, a stamtąd,

gnany niepokojem, ruszy

łem na miasto. Zamiast wszakże

zwo

łać publikę do Kropfa, gdzie tradycja surowo

nakazuje oblewa

ć wyjątkowe zdarzenia, puściłem się nad

jezioro. Nie pami

ętam, kiedy znalazłem się na drodze

prowadz

ącej do Westmünster. Ciemna mgła kąpała się we

wzburzonych falach: rude, obdarte, poszczerbione zbocza
i up

łazy gór wynurzały się z niej kiedy niekiedy niby

fantastyczne wyspy;

żałośnie krakały mewy szybując nad

sam

ą wodą.

A wi

ęc jadę — myślałem — do ziemi Angielczyków

ziemnowodnych, jad

ę nad morze, nad dalekie i nieznane

morze… Nadaremnie tak d

ługo łudziłem się nadzieją, że

pojad

ę w inne strony, że po ośmiu latach inny zobaczę

krajobraz. Nadaremnie w ci

ągu ostatnich trzech lat

wys

łałem tyle strzeliście rekomendowanych afektów do

Łodzi, Zgierza i tym podobnych Pabianic, upraszając o
posad

ę, z płacą czterdzieści, trzydzieści, niech tam

zreszt

ą wszyscy diabli! — dwadzieścia pięć rubli

miesi

ęcznie. Na próżno wynosiłem pod niebiosa moje

talenty
chemiczne,
cytowa

łem

moje
patenty,
obiecywa

łem wynaleźć nowe środki drukowania

perkalików. Skompromitowa

łem się tylko w oczach

własnych i świętej nauki. Tam żydkowie i niemczykowie
wszystko ju

ż wynaleźli, zatkali wszystkie miejsca i

popychaj

ą wielki przemysł. Rozwiały się marzenia o

tym,

że cię, mój Staruszku, mit Pompe und Parade

zabior

ę do siebie, że posprawiamy sobie nowe

przyodziewki (samych butów koz

łowych z cholewami po

dwie pary na ch

łopa), że naznosimy tytoniu, cukru,

herbaty, kie

łbas — licho wie zresztą czego, że się

będziemy wieczorami jak ostatnie szewcy zgrywać w
domino i

świętej pamięci Kozików wspominać…

Kozików! … Czy te

ż ojciec pamięta ten wydmuch

piaszczysty za naszym ogrodem, obro

śnięty krzywymi

sosnami i nisk

ą, szorstką trawą? Sam nie wiem, czemu

tak lubi

ę myśleć o tej dziurze.

background image

Pami

ętam raz… Po długich i tęgich mrozach, po

ci

ężkiej zimie, nastał pierwszy dzień ciepły, prawie

upalny. By

ł to jeden z pierwszych dni marca. Około

po

łudnia obnażył się niespodziewanie ze śniegu szczyt

owego wzgórza, wylaz

ł ze skorupy i zaczerniał nad

bia

łym widnokręgiem jak garb potworny. Stałem wtedy

w oknie i wydawa

łem lekcję korepetytorowi — pamięta

go Tatko? Kud

łatemu Kawicy. Coś mnie kolnęło. Nie

wiem, jakim sposobem wykr

ęciłem się z lekcji,

wypad

łem na dwór, zwołałem psy folwarczne i „co koń

skoczy” przez zagony, przez pastwisko, bez czapki! …
Do dzi

ś dnia mam w sercu tę chwilę, te uczucia, jakby to

by

ło wczoraj. Po igłach, gałęziach, po korze odziemków

sosnowych sp

ływały ogromne, brudne krople, ciężko

kapa

ły na zaspy i dziurawiły je na wskroś; każdy

skostnia

ły badyl, każdy pniak, i kamień, każde drzewo,

ka

żdy przedmiot wciągał w siebie, połykał wszystkimi

porami promienie s

łońca i stawał się w mgnieniu oka

ogniskiem ciep

ła. Dokoła drzew, krzaków, suchych łodyg

chwastu, dooko

ła kamieni i kołków drążyły się w oczach

ogromne jamy i ukazywa

ł w nich jasny, wiotki piasek.

Ka

żde jego ziarenko, nasycone ciepłem, zdawało się

żarzyć i płonąć, szerzyło na zamarzniętych towarzyszów
radosny ogie

ń. Ziarnka piasku parzyły śnieg ze spodu,

drzewa i krzaki chlusta

ły nań ciepłymi kroplami,

przykopy i zagony zdawa

ły się dźwigać zdławione

grzbiety. Z dalekich pól szed

ł gęsty opar niby dym ciepły,

maga

ł się i przewalał nad równinami, a trząsł i

po

łyskiwał nad wzgórzem.

Stado wróbli wygrzewa

ło się na gałęziach suchej

wierzby i

ćwierkało jak na trwogę. Rozpuszczone, jak u

indyków, ich skrzyd

ła strzepywały z gałązek lód i

os

ędzieliznę, dzioby kuły niecierpliwie w próchno

obwieszone soplami. Zdawa

ło mi się wtedy, że całe to

stadko

śpiewa jedną pieśń dziwną i nigdy nie słyszaną,

przejmuj

ącą do szpiku kości. I popłynęły nareszcie

pierwsze wody wiosenne, bujne, nag

łe, gwałtowne, jak

łzy niespodziewanego szczęścia. Sączyły się bruzdami,
żłobiły sobie głębokie łożyska w posiniałych kolejach
wyr

żniętych przez sanice, lały się po wierzchu śniegowej

skorupy, z cicha, rado

śnie szemrząc. W naszym

strumieniu woda wezbra

ła, powstawały wiry huczące,

ods

łaniały się brzegi i spływała po nich, jak ropa, żółta,

rzadka, rozmoczona glina. Pnie brzóz nadwodnych
zanurzy

ły się w rzekę i ssały korzeniami tę wodę żywą…

background image

Wpad

łem w szał: spuszczałem strumyki, ułatwiałem

spadek wodospadom, kopa

łem kanały, stawiałem tamy…

Cieszy

łem się w głębi serca, że skostniałym badylom

ciep

ło, że już żaden wróbel nie zamarznie, i wyciągałem

po raz pierwszy w

życiu dziecięce ramiona do tej

wielkiej niewiadomej…
Czy te

ż to miejsce jest tam jeszcze? Pytanie godne

głowy i pióra doktora Piotra Cedzyny. — Nieprawdaż?
Ach tak! … Cz

łowiek, któremu odejmą strzaskaną rękę,

czuje ci

ągły ból w próżni równającej się długości ręki.

Cz

ęsto budzę się po twardym śnie z tym nieujętym bólem

w pró

żni. Oto przyjdzie nowa wiosna… Zobaczę ją w

mg

łach przydymionych sadzą fabryczną — a zarówno

tam jak tutaj b

ędę niósł w sobie kły upiora, głęboko

zapuszczone w dusz

ę… I tak zawsze, bez końca…

Zapomnia

łem, o czym właściwie chciałem ci pisać,

mój Stary, mój Drogi Stary… Jestem sam na

świecie i

ciebie mam tylko jak drug

ą połowę siebie, jak oddartą i

niezmiernie daleko uwi

ęzioną połowę duszy. Nie gniewaj

si

ę, że piszę rzeczy nieciekawe — piszę jakby do

siebie… Gdym tedy sta

ł nad brzegiem jeziora, było mi

strasznie podle. Wielkie, przezroczyste, jasnozielone fale
bieg

ły z jakiegoś nieznanego miejsca schowanego we

mgle, trzepa

ły się u brzegu, pękały rozpłatane przez

ostrza kamieni, a ka

żda ześlizgując się w głębinę, zdało

si

ę, wzdychała: „Jesteś jak mrówka wychowana w lesie,

gdy j

ą na środek stawu wiatr zaniesie…”.

Pan Dominik odrzuca list ze z

łością i podparłszy brodę pięściami siedzi

nasro

żony jak kania. Nie męczą go już teraz fantastyczne, bezprzedmiotowe

rojenia, ale za to skupiaj

ą się i kojarzą logiczne, nie mniej przeto bolesne myśli.

Czemu taki koniec wzi

ęło życie? Gdzie przyczyna tych wszystkich wypadków?

Dlaczego jedyny syn nie s

łucha ani próśb, ani zaklęć, ani przedstawień, ani

rozkazów i zamiast si

ę uniewinniać, pisze rzeczy sentymentalne i niezrozumiałe?

Dlaczego nie powraca? Gdyby si

ę tylko zjawił, przy protekcji, podeptawszy nieco,

znalaz

łoby się dla niego doskonałe miejsce, posażną pannę… Dlaczego?

background image

To rzecz jasna. Cz

łowiek nie może żyć i pracować — odpowiada sobie pan

Cedzyna — je

śli ktoś nie żył przed nim i nie pracował dla niego. Ten ktoś — któż

to jest? — Ojciec. Przez urodzenie ojciec nie daje jeszcze synowi

życia — daje

tylko obietnic

ę życia, wychowanie poczyna je, a dziedzictwo dopiero zapewnia i

uzupe

łnia. Tu jest źródło konieczności dziedziczenia w rodzie ludzkim. Ono jest

węzłem, co spaja pokolenia umierające z rodzącymi się, wypływa z tego, co jest
niezb

ędne we względzie potrzeby ciała, tworzy i uwiecznia rodzinę. Rodzina bez

dziedzictwa jest stosunkiem niedorzecznym, bolesnym, jest m

ęczarnią narzuconą

cz

łowiekowi przez Opatrzność… Taką klątwę my na sobie dźwigamy z

Piotrusiem! Dziedzictwo dopiero jest znamieniem cz

łowieczeństwa przez nie,

razem z owocami pracy, pozostawia synowi ojciec owoc swych wra

żeń, pojęć,

rozwagi, odkry

ć i domysłów, wszystkiego, słowem, co mógł nabyć długoletnim

do

świadczeniem. Syn do punktu, w którym się ojciec zatrzymał, postępuje i sięga

dalej na drodze bogactwa oraz inteligencji — a tym porz

ądkiem praca przechodzi z

rąk do rąk, gromadzi się, rozwija, opiera jedna na drugiej i formuje piedestał, na
którym wznosi si

ę coraz wyżej… cywilizacja. W rosnącym postępie

spo

łeczeństwa, jeżeli kto raz utraci wątek, już go nie podobna pochwycić — i

je

żeli ojciec był niedołężnym w pracy, syn cierpi za winy nie popełnione, a

nieszcz

ęście z krwią się przekazuje. Dziedzictwo trzyma dzieci w obrębie progów

domowych i zaspakaja ostatni

ą i dlatego może tak wielką i gwałtowną namiętność

staro

ści, namiętność obcowania z potomkami…

— Ja to wszystko straci

łem — szepce pan Dominik ściskając sobie skronie — i

straci

łem na zawsze! Głos starości woła na mnie o ducha i krew, a ja jestem jak

rze

źbiarz, od którego żądają w terminie skończonego posągu, podczas gdy on,

prócz idealnego w duszy obrazu, nie ma ani gar

ści gliny. Osiemnastoletniego

wyrostka pu

ściłem bez grosza, samopas za granicę… cóż dziwnego, że wyrósł na

obcego mym wyobra

żeniom, na nowożytnego człowieka? Czymże ja go

przyci

ągnę? Miłością, śmiertelną tęsknotą?… Co nas łączy? Nazwisko chyba,

które on po nowomodnemu lekcewa

ży sobie. To nowoczesny człowiek: uczyni ze

sob

ą, co chce i jak chce.

Za moich czasów syn by

ł w ręku ojca, słuchał go i czcił, nie miał prawa opuścić

pod gro

źbą surowego wyroku naszych ludzi, nie zasmucił ojca, bo wisiało nad nim

twarde i mocne, niepisane prawo. Teraz ono rozwi

ązane leży, odkąd zniknął nasz

obyczaj szlachecki. Synowie nasi odeszli w

świat… Szukają nowej prawdy.

Spiesz

ą po twardym gościńcu, w skwarze i znużeniu — zdaje im się bowiem, że na

najbli

ższym wzgórzu tej drogi leży nie tylko ten skarb, ale i szczęście ducha. Nas

wstrzymywa

ła w biegu mądrość rodzicielska, pokazując, że ta nadzieja czczym jest

mamid

łem. Ich nic nie wstrzyma, toteż w duszach ich nie ma „miękkich włókien”

czu

łości. Słabych i nikczemnych mieli ojców. Ach! wielka nasza wina! … ale czyż

nasza tylko?

background image

My, cz

łonkowie szeroko rozpostartej rodziny szlacheckiej, stanowiliśmy odrębną

spo

łeczność, byliśmy cennym zbożem, rosnącym na pocie tłumu jak na nawozie.

Czy nie tworzyli

śmy postępu, nie piastowali cywilizacji, nie rozwijali prawidłowo

naszej my

śli? Duch czasu wsiał nas w gminy, jakby ktoś ćwierć dorodnego żyta

wsia

ł w pole nędznej wyki. Rozbiliśmy się na jednostki, zwyrodnieli i zgoła znikli.

ż z tego, że ja przystosowałem się, że poszedłem na służbę do pierwszego

lepszego b

ękarta losu, do syna jakiegoś przekupnia, do parweniusza, który

rozmaitymi protekcjami, stypendiami z lewej r

ęki, pokornym całowaniem

mankietów doszed

ł do dyplomu inżyniera i możności zgarniania pieniędzy na

torach kolejowych? Co z tego,

że wyłamałem ze stawów moje harde myślenie z

takim trudem, jakbym wy

łamywał kości, że nauczyłem się zginać kark i pracować

jak ostatni z moich niegdy

ś parobków? Co z tego, że zdławiwszy w sobie

obrzydzenie wsiad

łem na karuzelę pojęć nowoczesnych? Nie przestałem być sobą i

nie zosta

łem mieszczuchem.

Co stokro

ć gorsza, nie rozumiem mego syna, nigdy nie będę jego przyjacielem,

nigdy nie b

ędę godnym jego współczucia, jego, co jest jedyną na całym szerokim

świecie istotą z mojej krwi. I nic się już nie zdarzy w tym plugawym życiu oprócz
jednego wypadku godnego uwagi, oprócz

śmierci. Piotruś pojedzie do Anglii. To

znaczy,

że gdy ja będę umierał, gdy ktoś litościwy wezwie go telegraficznie, on,

przy najwi

ększym pośpiechu, może przyjechać nazajutrz po moim pogrzebie. Po

mojej n

ędznej śmierci… Nigdy już nie pomacam rękami jego włosów ani nie

us

łyszę głosu. Zapomniałem, jak on mówi, i nie mogę sobie przypomnieć tego

dźwięku. Ciągle się w czyjejś mowie odzywa, krąży mi koło uszu i ciągle zawodzi.
Nigdy nie obejm

ę oczami jego postaci, jego męskich, szerokich ramion. Taki był

wtedy chuderlawy, mizerny tego wieczora, kiedym go odprowadza

ł nie

przeczuwaj

ąc, że na zawsze. Do końca będę nasłuchiwał, wyczekiwał jak głupi do

ostatniej minuty

życia — nadaremnie.

W tej chwili stary szlachcic czuje znowu w sobie mro

źne powiewy obawy.

— On zupe

łnie o mnie zapomni — szepce zbielałymi wargami. — Ani razu o

mnie nie pomy

śli… Ale co… nie pomyśli! On dobrowolnie, umyślnie zerwie,

przestanie pisywa

ć, zaprze się. Ogarną mu umysł jakieś wyobrażenia. Co to jest

ojcostwo? — zada sobie pytanie jaki

ś filozof nowoczesny. Nagromadzi dowodów i

wyka

że z oczywistością nieodpartą, że ojcostwo to złudzenie uczuć, to pewien

nawyk moralny, który dla takich a takich przyczyn wytrzebi

ć by z dusz warto.

Mo

że nawet… o, rozpaczy! … będzie miał słuszność! Nie będzie wcale podły ani

głupi, tylko wykształcony. Nikt go za to nie skarze, nikt nawet nie obwini. Jakież
jest na to prawo?
— Trzeba si

ę ratować — mówi starzec załamując ręce.

Zimny pot sp

ływa mu z czoła, serce uderza twardym, głośnym, powolnym

tętnem. Za pomocą siły ducha, mocnej a cienkiej, jakiejś jaźni nagle skupionej i
wy

łamanej z głębi istoty moralnej, stara się zbadać swój rozum, podniecić go,

wy

ćwiczyć i wyostrzyć do walki z sofizmatami syna.

— Ja ci

ę nauczę, błaźnie, ja ci wytłumaczę, ja cię przekonam, że łżesz — mówi

głuchym i twardym głosem.
Bolesny, nat

ężony, bezowocny paroksyzm poznania podpowiada mu zdania

cudaczne i plugawe. Starzec chwyta je i pomija, szuka innych i znowu tropi coraz
nikczemniejsze my

śli synowskie, zupełnie tak, jak ogar tropi ślady sarny podczas

zamieci

śniegowej, gdy wicher je zwiewa.

background image

— Chemia ma swoje psie figle… Dlatego leci na koniec

świata. Cóż znaczy

stary jaki

ś dziad, któremu los odbierał po kolei wszystko, aż do ostatniej szmaty

odzie

ży i ostatniego złudzenia!

Wszystkimi pot

ęgami ojcowskiego serca klnie tę naukę. Jakaś umiejętność, coś,

czego nie mo

żna ani zniweczyć, ani nawet nienawidzić — porwało chłopca jak

śmierć.
— Oddaj mi go! — skamle — wypo

życz na jeden dzień cały. Więcej nie chcę.

Gdzie

ś nieskończenie daleko, w zaspach śniegu rozlega się świst przelatującego

poci

ągu, nagły, przeszywający jak wołanie na pomoc. Potem nastaje znowu cisza

głęboka. Blask księżycowego światła z wolna się przysuwa do łóżka starca, który
zwin

ąwszy się w kłębek miota się, płacze w tym ciemnym kącie i mruczy

monotonn

ą, żałosną swoją skargę.

Pan Teodor Bijakowski (vel Bijak) uko

ńczył Instytut Komunikacji w tym

samym okresie, kiedy nieuniknione warunki ekonomiczne roztworzy

ły pugilares

szepcz

ąc: zagrabiaj, o piękny posągu! … Nie tylko tendencja pisarstwa śpiewała

kantat

ę na cześć inżyniera i oświetlała jego postać ogniami bengalskimi, ale

jeszcze, na domiar szcz

ęścia, panny mądre, które, jak wiadomo, najsprytniej

umiej

ą zwąchać ducha czasu, zapaliły znienacka lampy swe, odsłoniły łona

łabędzie i czuwając oczekiwały na kołatanie pozytywnego oblubieńca. Pan Teodor
zrozumia

ł jeszcze dokładniej niż panny ducha czasu i postanowił ożenić się

odpowiednio. Bywa

ł tedy w domu bogatego warszawskiego powroźnika, którego

urocza córka piel

ęgnowała w pamięci swej kilka pierwszych stronic z dzieła

Buckle’a.
Pan Teodor urodzi

ł się w mieście Warszawie, bodaj że na Krochmalnej ulicy,

gdzie ojciec jego skromny, ubogi, ale ch

ędogi szynczek narożny utrzymywał. W

latach pachol

ęcych bawił się mały Teoś wraz z czeredą młodszego i starszego

rodze

ństwa, że tak powiem, w rynsztoku, wybijał szyby sąsiadom starozakonnym i

by

łby był pozostał na zawsze w stanie barbarzyństwa, gdyby nie jedna szczęśliwa

okoliczno

ść. Oto właścicielka domostwa, gdzie mieścił się instytut starego Bijaka,

dama dra

śnięta zębem czasu i przedziwnie uczuciowa, dostała pewnego pięknego

poranku celny strza

ł z procy naciągniętej ręką małego urwipołcia. Kamień utkwił

w samym koku i przyprawi

ł podstarzałą pannę o kilka dni płaczu i cierpień

moralnych.
Rozkaza

ła przywołać do siebie Teosia, patrzała nań długo, a wreszcie rzekła:

— Pójd

ź, dziecię, ja cię uczyć każę.

Ch

łopiec był nadspodziewanie zdolny, w lot naukę w sztubie pochłonął i w

sekrecie nawet przed zapijaj

ącym wszelkie sprawy Bijakiem-seniorem zdał do

gimnazjum. I tam szed

ł z nagrodami z klasy do klasy, cicho a skromnie. Opiekunce

na imieniny pisa

ł laurki, całował kolana i ręce, a po jej śmierci musiał, sierotka,

wiele naca

łować się mankietów, nim wreszcie zdał do Szkoły Głównej, ukończył

wydzia

ł matematyczny i przy pomocy tych i tamtych dostał się do Instytutu.

background image

Wszystko to g

ładko mu poszło. Nie będę opiewał wszystkich jego promocji,

przygód, zachodów, zmian sposobów my

ślenia i miejsc pobytu — dość będzie, gdy

powiem,

że budował wiele pięknych mostów, dużych dworców, wielką ilość

dystansów i

że, nim upłynęło lat dziesięć od ukończenia studiów, posąg nasz miał

ju

ż kilkadziesiąt tysięcy rubli ulokowanych bezpiecznie i świetnie. Do posad przy

eksploatacji nie kwapi

ł się, wolał zawsze trzymać z grubymi rybami i asystować

przy budowie dróg nowych. Pieni

ądze płynęły do jego kieszeni szerokim

łożyskiem, drobna niejednokrotnie usługa, słówko zgrabnie pochlebne, dzielna,
niewinna na pozór operacyjka, co wi

ęcej, szczęśliwy dowcip warszawski —

nape

łniały na nowo pugilares, po jakiejś inżynierskiej bachanalijce chwilowo

opró

żniony. Nie mówię o rezultatach głęboko i systematycznie obmyślanych

planów dzia

łania…

…W

śród uśmiechów losu inżynier nasz, wyznać trzeba, nie zapomniał o ubogiej

familii z Krochmalnej ulicy. Prowadza

ł za sobą kohortę nie tylko braci, ale

bli

ższych i dalszych kuzynów, z których każdy już po tygodniu operowania pod

okiem dobroczy

ńcy chadzał przy zegarku i rujnował się na modne haweloki. Na

po

łudniowym wybrzeżu Krymu pan Teodor posiadał wytworną willę, gdzie

królowa

ła pięknie rozkwitła małżonka jego, czytelniczka niegdyś Buckle’ów i

Millów. Cudownie tam by

ło: w oddali falowało morze, dokoła rozścielał się las

podzwrotnikowych krzewów. Zdawa

ło się, że pan Teodor do końca życia będzie

sobie w wolnych chwilach odczytywa

ł to tę, to inna stronicę Dekameronu (mądre

bowiem ksi

ęgi rozdał na pamiątka niewyspanym telegrafistom), gdy oto

niespodziewanie zjawi

ł się demon niepokoju…

…Wówczas w

łaśnie poczęto w kraju budować drogę żelazną. — Pan Teodor

zjawi

ł się i wziął nowy dystans.

Zaraz po obj

ęciu robót przyplątał się do niego zrujnowany do szczętu obywatel

ziemski, Dominik Cedzyna. Pocz

ątkowo pełnił na budującym się plancie

obowi

ązki zwyczajnego dozorcy, poganiacza ludzkiego stada, później zaskarbił

sobie wzgl

ędy naszego przedsiębiorcy i do innych celów użytym został. Dziwnie

wygl

ądał ten elegancki, wyprostowany starzec z miną pana, zawsze wytwornie i

czysto ubrany, g

ładko uczesany i wygolony starannie, kiedy stał w pobliżu drzwi

wobec Bijakowskiego rozwalonego niedbale na krze

śle. Inżynier doświadczał

demokratycznej rozkoszy, trzymaj

ąc przy drzwiach byłego panka i mówiąc do

niego: „pójdziesz mi, mój panie Cedzyna”… albo: „tyle ju

ż razy mówiłem panu

Cedzynie”… albo „trzeba by

ć mazgajem, panie ten… panie Cedzyna”.

Twarz starego szlachcica nie zdradza

ła nigdy ani śladu gniewu, ani cienia

obrazy, ani pozoru zdziwienia. Czasami tylko po zaci

ętych jego wargach

przemyka

ł się tęskny, dziecięcy niemal uśmiech, czasami wypłowiałe oczy

zachodzi

ły mgłą jeszcze bardziej i zdawały się nic nie widzieć. Nigdy wszakże

żrące go upokorzenie nie wynurzało się na zewnątrz w dźwięku mowy lub treści
słów.
„To tak

że honor, to punkt honoru — myślał. — Ja i tak pan, a tyś i tak cham…”.

Mia

ł ten człowiek jedną tylko pociechę i nadzieję. Skoro nadchodził wieczór,

gdy robotnicy, zlani do suchej nitki potem, rzucali

łopaty i zjadłszy strawę padali w

sen kamienny, gdy panowie in

żynierowie zasiadali do winta — Cedzyna szedł

wzd

łuż plantu do sąsiedniego miasteczka.

G

łowa jego podnosiła się wtedy dumnie, oczy nabierały blasku, usta szeptały:

„Piotru

ś… och, Piotruś”.

background image

Puka

ł do okna poczmistrza i ugrzecznionym, bojaźliwym głosem pytał, czy nie

ma listu do Dominika Cedzyny. Je

żeli ten list upragniony otrzymał, oddalał się

szybko, pieszcz

ąc kopertę palcami i do warg ją przytulając. Potem w swej nędznej

izdebce stawia

ł świecę przy łóżku i zaczynał czytać. Czytał powoli, w sposób

dziwaczny: nie przebiega

ł oczyma od razu całego listu, lecz wykradał jedno, dwa

zdania, kilka s

łów — i składał pismo. Czasami koniec listu odczytywał dopiero

trzeciego dnia po otrzymaniu. Gdy mu dokuczono, gdy go obra

żono, gdy czuł, że

mu klatk

ę piersiową coś gnieść zaczyna niby obręcz żelazna i krew uderza do

głowy — macał boczną kieszeń surduta, gdzie nosił paczkę listów od syna — i
odzyskiwa

ł spokój. W każdej chwili wytchnienia, podczas obiadu czy chwilowej

przerwy w robocie, wydobywa

ł arkusik i wmyślał się w jakieś zwyczajne zdanie.

Wtedy u

śmiech łagodny jak promyk słońca wypogadzał jego twarz drewnianą i

skrzep

łą na niej troskę niweczył.

W odleg

łości wiorsty od dźwigającego się nasypu, stanowiącego część dystansu

pana Teodora, stercza

ło pośród pól wyniosłe wzgórze porośnięte jałowcem i

uwie

ńczone szarym, zębatym grzbietem skał wapiennych. Góra należała do

folwarku Zap

łocie, a folwark do niejakiego pana Juliusza Polichnowicza. Inżynier

zwróci

ł uwagę na owo wzgórze zaraz po rozpoczęciu robót, zbadał skały, znalazł w

nich obfito

ść węglanu wapna i niewielką ilość obcych przymieszek, dostrzegł, że

zbocza i osypiska wykazuj

ą piękne pokłady wyborowej gliny — toteż w kilka dni

po przyje

ździe zabrał ze sobą pana Cedzynę i pojechał do folwarku Polichnowicza.

Zmierzch zapada

ł, kiedy furmanka zbliżała się do Zapłocia. Folwark stał u

samego podnó

ża góry. Zabudowania otaczał szeroki czworobok usychających

topól. Budynki by

ły w stanie opłakanym: waliła się w gruzy stara gorzelnia i

wyci

ągała ku niebu obdarte z poszycia krokwie jak kościotrupie piszczele,

nachyla

ły się ku ziemi dachy stodół, tu i owdzie sterczały żerdzie rozwalonych

płotów. Kamienista droga, urozmaicona zatrważającymi wyrwami, mijała pewien
rodzaj bramy i prowadzi

ła przez dwór. Ogromny, czarny dach domostwa zjeżdżał

ze

ścian w tył i jednym swoim krańcem dosięgał prawie ziemi.

Kiedy was

ąg naszych przedsiębiorców zatrzymał się przed gankiem, w dwu

oknach b

łyszczało światło. Jakaś figura zjawiła się we drzwiach.

— Czy to ty, Szulim? — zapyta

ł głośno stojący na progu.

— Nie, to nie Szulim — odpowiedzia

ł Bijakowski. — Czy dziedzic jest w

domu?
— Któ

ż tam, u diabła?

— Czy dziedzic tutejszy jest w domu?
— Dziedzic?
— Mo

żna się z nim widzieć?

Osoba znik

ła i jednocześnie prawie światło w oknach zgasło. Wędrowcy nasi

wst

ąpili na ganek, lecz znaleźli drzwi zamknięte. Bijakowski zastukał.

Żadnej odpowiedzi.

— Dziwna rzecz! — zauwa

żył pan Dominik.

In

żynier zeszedł z ganku i zajrzał za węgieł dworu szukając innego wejścia.

Musia

ły tam być jakieś drzwi, biegano bowiem tamtędy, białe postacie wsuwały

si

ę do dworu i wymykały do ogrodu, dźwigając jakieś ciężkie przedmioty, coś w

rodzaju szaf, luster, kanap, sto

łów, łóżek, obrazów.

— Nadzwyczajny dom — mówi

ł do siebie zaciekawiony do żywego bourgeois.

— Ten obywatel wyprowadza si

ę widocznie, czy co u licha?… o tej porze… panie

Cedzyna…
Pan Dominik pokiwa

ł melancholijnie głową i cicho westchnął.

background image

Spomi

ędzy pokrzyw i kęp bzu wysunęła się wreszcie jakaś babina, podeszła do

Bijakowskiego i bezczelnie zagl

ądała mu w oczy.

— Co

ście to za jedni, ludzie? Skądeście?

— Jeste

śmy z kolei, chcemy rozmówić się z tutejszym panem — mówił do niej

pan Cedzyna. — Mamy do pana interes. Chcemy od niego kupi

ć kamień…

Słyszysz? Jest ten wasz pan? można go widzieć?
— Pana niby? — namy

ślała się baba.

— Naturalnie,

że nie ciebie.

W tej chwili wynurzy

ł się z mroku cień inny.

— Panowie kolejarze… aha… Prosz

ę, bardzo proszę… Maryna, rypaj zapalić

lamp

ę. Każ wnosić na powrót. Proszę panów… Jestem Polichnowicz.

Drzwi prowadz

ące z ganku do sieni otwarły się znowu i przybysze wprowadzeni

zostali do obszernego pokoju o bardzo niskiej powale. Sta

ło tam mnóstwo mebli i

sprz

ętów w szczególniejszym ugrupowaniu: komoda wysunięta była na środek

pokoju, na niej le

żało kilka obrazów w grubych, złoconych ramach i lustro, stół

zarzucony by

ł stosem rzemieni, uzd, batów, szpicrut, popręgów, torb myśliwskich z

przyborami do polowania; roztwarty kufer ods

łaniał wnętrze pełne brudnej bielizny

i zniszczonej odzie

ży. Na łóżku okrytym podartą kołdrą spoczywało olbrzymie

psisko z familii dogów, a na wygniecionej kanapie spa

ł maleńki kudłaty piesek.

Gospodarz usi

łował za pomocą forsownego wykręcania knota wydobyć z

zakopconej lampki wi

ększy płomień. Był to młody człowiek, lat około trzydziestu,

nieco przygarbiony, o twarzy wywi

ędłej i zużytej.

— Siadajcie, panowie — mówi

ł rzucając z krzesełek ma ziemię porozmiatane

cz

ęści męskiego odzienia i przysuwając gościom kulawe krzesła. — U mnie tu

cokolwiek po kawalersku, ale bo to z tymi sekwestratorami… Fintik! won,
podlecu! …
Kud

łaty piesek podniósł łeb niechętnie i machając ogonem zsunął się na

pod

łogę.

— Prosz

ę pana — zaczął Bijakowski — taki jest nasz interes: Do pana należy

góra, w pobli

żu której prowadzimy plant kolejowy?

— Góra? „

Świńska krzywda”? No, do mnie należy… i cóż z tego?

— Pan z niej

żadnego zysku nie ciągnie?

— Jaki

ż ja zysk mogę ciągnąć z takiej góry? Kpisz pan czy co?

— Pastwisko pewne — wtr

ącił pan Cedzyna nieśmiało.

— Jakie pastwisko! — oburzy

ł się Polichnowicz. — Kamień ma kamieniu i

trocha ja

łowcu. Miejsce ustępowe dla trznadli… chciałeś pan chyba powiedzieć.

Ale co panom znowu do tej góry?… Fintik! won, podlecu! …
Piesek zeskoczy

ł znowu z kanapy, na którą się był wdrapał.

— Krótko mówi

ąc — ciągnął inżynier — ja bym kupił od pana kamień z tej

góry i prawo wybierania gliny. Czy zgadza si

ę pan?

— Kamie

ń? A prawda… Owszem, panie dobrodzieju, z największą

przyjemno

ścią.

— I co by te

ż pan żądał?

Polichnowicz zacz

ął kręcić w palcach papierosa, założywszy nogę na nogę w

taki sposób,

że końcem spiczastego buta dotykał prawie swego nosa. Milczał.

Dopiero gdy za

łatwił proces umieszczania papierosa w cygarnicy i otoczył się

kłębami dymu, wypalił śmiało:
— Odst

ąpię panu za osiemset rubli.

Bijakowski zacz

ął się śmiać krzykliwie:

background image

— Siedemset rubli! … bagatela! I to za miejsce ust

ępowe dla trznadli… Cha!

… cha! … wie pan, co…
— Nie siedemset, lecz osiemset rubli! Mów pan, co dajesz! Nie lubi

ę, gdy mi

si

ę kto w nos śmieje! Fintik! wyrzucę cię za drzwi, kpie jeden, i tyle u mnie

zarobisz…
Piesek znowu zlaz

ł z kanapy. Bijakowski spoważniał i nadął się.

— Pan s

ądzisz, że masz z frajerem do czynienia — mówił młody obywatel

przymru

żając lewe oko. — Ja, panie, jestem dublańczyk i wiem, co jest warta taka

glinka zmieszana z pewn

ą ilością piasku, bynajmniej nie tłusta… Znajdź pan tu w

okolicy tak

ą glinkę i taki kamień.

— Kto wie?… mo

że i znajdę — powiedział inżynier, wstając i zabierając się do

wyj

ścia.

— No… có

ż pan dajesz? Niech słyszę.

— W ka

żdym razie nie więcej jak sto rubli.

Pan Polichnowicz wpad

ł w głęboką zadumę.

— Dawaj pan na r

ękę dwieście rubli… i niech tam diabli! …

— Nie, panie — rzek

ł zimno Bijakowski.

— No, to trudno… Dajesz pan sto pi

ęćdziesiąt?… Inżynier śmiał się pod wąsem

ironicznie.
— Spiszemy kontrakcik… co tam! … Mo

że herbaty?

— Ajno, herbaty! — odezwa

ł się niespodziewanie głos z sąsiedniego pokoju. —

Pan b

ędzie częstował, a ja nie wiem, skąd panu wezmę tej herbaty. Widzicie!

— Milcze

ć, małpo jedna! — rzekł Polichnowicz wcale nie odwracając głowy.

— Mo

że panowie kwaśnego mleka z kartoflami?…

— Nie, dzi

ękujemy. Sto rubelków płacę, piszemy umowę na dwie ręce, jest

świadek, pan Cedzyna…
— Pan Cedzyna! — zawo

łał młody człowiek obrzucając gościa ognistym

spojrzeniem — pan Cedzyna z Kozikowa?
— Tak, niegdy

ś…

— Có

ż znowu? Już pana wyleli! Cha! cha! … To dopiero pogrom na

ziemia

ństwo! Koleje pan dobrodziej teraz budujesz?…

— Pracuj

ę — odpowiedział skromnie pan Dominik.

— Phy! A no, có

ż robić! … Piszmy ten kontrakt. Będzie przynajmniej co

wsadzi

ć jutro w zęby panom starozakonnym.

Spisano kontrakt — i pó

źno w noc przedsiębiorcy opuścili folwark.

Po up

ływie kilkunastu dni u podnóża góry funkcjonowała maszyna do

wyrabiania ceg

ły, a na skałach roiły się ludzkie postacie. Inżynier zjawiał się na

szczycie góry i rozci

ągający się u stóp jej obszar ciekawym i zamyślonym

obejmowa

ł okiem.

By

ł koniec sierpnia, czas orki. Na polach Polichnowicza panował zupełny

spokój. Bijakowski nie zna

ł się na gospodarce rolnej, a mozołem odróżniał

pszenic

ę od jęczmienia w kłosie, zastanawiała go wszakże szczególna predylekcja

dziedzica Zap

łocia do ugorów. Te długie, szare smugi gruntu, pokarbowanego

niegdy

ś przez równe zagony, sprawiały wrażenie smutne jak cmentarz.

Gdzieniegdzie jednostajn

ą barwę odłogu przerywało pólko ścierniska albo kartofli

— za nimi ukazywa

ł się on znowu i ginął aż w oddali, jednocząc się z nieużytkami

i pastwiskiem.
M

łody dziedzic przychodził codziennie na górę, siadał na kamieniu, ćmił

papierosa za papierosem i gaw

ędził.

background image

— Pa

ński folwark — mówił do niego Bijakowski pewnego razu — widziany z

tej góry, podobny jest do trupa.
— Dobrze, dobrze… Do trupa! Wzi

ąłem po ojcu folwark źle prowadzony,

musia

łem zaprowadzić płodozmian umiejętny…

— P

łodozmian? Gdzież tu i jakie płody pan zmieniasz? Tu żadnych płodów

wcale nie ma.
— Jak to nie ma?
— Nie znam si

ę na tym, ale nie widzę ani żyta…

— A bobik?
— Co za bobik?
— No i bierzesz si

ę pan do krytykowania! Widzisz pan ten pas zielony?

— Có

ż panu przyjdzie z pasa zielonego albo i z samego tam bobiku? Żyta nie

widz

ę.

— A tamto

ściernisko to po czymże?… po kapuście z baraniną?

— Ale

ż to chłop przecie dwa razy więcej żyta wysiewa!

— Bo ch

łop niszczy glebę, sieje żyto i po życie. Chłopu pan pozwól tylko, to

panu na placu Teatralnym „zimioków” nasadzi, ale wcale z tego nie wynika,
aby

śmy mieli, idąc za jego przykładem, wyniszczać grunta. Tu rzeczywiście trzeba

troch

ę mieć kapitału…

Nie pami

ętam dokładnie, jak się to stało, dość że nadeszła ta chwila. Gdy

pierwsze lokomotywy

świstać poczęły na nowej drodze żelaznej, Jules

Polichnowicz wyje

żdżał z Zapłocia, unosząc w podróżnym saku kilka setek rubli.

Folwark z ugorami, pustymi stodo

łami i litanią długów stał się własnością

in

żyniera Bijakowskiego. Nowy dziedzic przez czas pewien spoglądał z rozkoszą

na pochylone pola, zapadaj

ący się w ziemię dwór staroszlachecki i wysokie topole

z uschni

ętymi szczytami. Własny majątek! Stare domostwo — marzył —

przeznaczy si

ę dla rządcy; na wzgórzu, frontem do plantu, wzniesie skromny, ale

stylowy pa

łacyk. Zbyt długo wszakże inżynier nasz był człowiekiem praktycznym,

aby idealne marzenie o pa

łacyku usunąć mogło na plan drugi myśl o ugorach.

Co pocz

ąć z tymi ugorami? Czyliż doprawdy osiąść w takim Zapłociu i zacząć

uzbierane pieni

ądze „wkładać” w bruzdy, stodoły, owczarnie? Jeździć co niedziela

z rodzin

ą do wiejskiego kościółka, zasługiwać się Panu Bogu, aby żyta gradem nie

wybija

ł i strzegł od podpalacza?

Przyjecha

ć na lato do siedziby wiejskiej, obserwować z małżonką zachody

słońca, uganiać się (wraz z tąż małżonką) po pachnących łąkach za różnobarwnymi
motylami, czyta

ć Giovanni Boccaccia w cieniu lip odwiecznych, nawet kiełbie

łowić na wędkę w strumieniu — słodkie to są przyjemności, ani słowa; ale siedzieć
tu zim

ą i łypać oczami na przebiegające pociągi — to co najmniej nierozsądek.

Zupe

łnie inne uczucia miotały duszą pana Dominika Cedzyny. Nabycie przez

in

żyniera folwarku dało mu nadzieję otrzymania posady rządcy, powrotu na wieś,

do roli, rozporz

ądzania się, jak tego dusza pragnie, mieszkania pod strzechą starego

dworu. Tote

ż zasługiwanie się jego Bijakowskiemu, posłuszeństwo i niemiłosierna

pilno

ść przechodziły wszelkie granice.

„Ten pan in

żynier wie dobrze — myślał stary szlachcic — co wart jest pan

Cedzyna. Wie,

że to nie dorobkiewicz goniący za zyskiem; wie, że taki Cedzyna

zdechnie z g

łodu, a nie ruszy tego, co należy do dziedzica; że wypruje ze siebie

żyły dla tego, komu służy, bo to jest człowiek posiadający nie znany dzisiejszym
ludziom przymiot,

śmieszny maleńki przymiot staroszlachecki — honor”.

Nie spe

łniły się nadzieje pana Dominika.

background image

Zjawili si

ę „indywidualiści” i zaproponowali inżynierowi rozparcelowanie

folwarku. Po g

łębokim namyśle, po spłaceniu długów — Bijakowski rozsprzedał

ugory pozostawiaj

ąc sobie zabudowania, skalistą górę i mały skraweczek ornego

gruntu poza ogrodem.
Do niepoznania zmieni

ła się postać tego kawałka ziemi. Kudłaci indywidualiści

zwlekli si

ę wkrótce na pola folwarku wraz z żonami, dziećmi, sprzężajem i

dobytkiem. Chude szkapy osadników ci

ągnęły z lasu belki i gonty, koła wozów

żłobiły nowe drogi wzdłuż dzikich miedz; wybierano studnie, grodzono płoty i na
gwa

łt wznoszono domostwa. Po całych dniach słychać było łoskot siekier. Kwaśne

pastwiska, poro

śnięte nędzną, kędzierzawą trawką, które historycznie rzecz biorąc,

od czasów ko

łodzieja Piasta aż do dublańczyka Polichnowicza służyły tylko za

miejsce igrzysk i spacerów dla bystronogich zaj

ęcy, pustki podleśne i obumarłe

ugory nabra

ły teraz tak wielkiej wartości, że się stały częścią składową wielu

istnie

ń ludzkich. Liczne oczy wpatrywały się w te kawałki ziemi z niepokojem i

serca osnuwa

ły na nich nadzieje.

Gdy nadesz

ła wiosna, wyszły na ugory pługi i odwróciły skiby przerośnięte

muraw

ą…

Gdy nadesz

ła wiosna, u podnóża góry, noszącej w mowie gminu nazwę

„Świńskiej krzywdy”, buchały wielkie kłęby dymu. Przyparty do zbocza góry
olbrzymi cylinder szachtowego wapiennika wyrzuca

ł w mokre mgły snopy iskier.

Długa, nad przepaścią zawieszona ława łączyła okopcony szczyt komina z
podnó

żem białych turniczek. O kilkaset kroków dalej, bliżej dworu, wznosił się

wysmuk

ły, czerwony komin cegielni.

Smugi dymu, p

łynące po przestworzu niebieskim, wywabiły z dalekich wiosek,

w lasach ukrytych, gromad

ę bezspodniowców z zapadniętymi brzuchami i

wyd

łużonym przewodem pokarmowym wskutek bezwstydnego przeładowywania

go samymi kartoflami. Przyszli i stan

ęli przed obliczem twórcy cywilizacji.

In

żynier wejrzał okiem mędrca na ich wywiędłe kadłuby, na brudem obrosłe ich

dzieci, na znikome resztki spódnic ich

żon, córek, kochanek — i miłosiernie

wyznaczy

ł im miejsce w postępie ludzkości.

Ze zrzynów od belek pobudowano lokale mieszkalne w miejscach przez
in

żyniera wskazanych i poumieszczano tam przybyłych. Zwierzchnictwo nad całą

produkcj

ą objął pan Dominik Cedzyna, osadzony w dwu mieszkalnych izbach

dworu. In

żynier opuścił dziedzictwo i udał się tam, dokąd powoływały go

nieuniknione warunki ekonomiczne. Przed wyjazdem nauczy

ł starego szlachcica,

jak si

ę ma zapatrywać na sprawy społeczne, gdzie zakładać kopalnie gliny, jak

zsypywa

ć do pieca bryły kamienia i formować z nich sklepienie, jak poznawać po

mocnym

świetle wapna, że kwas węglany wypędzony z tych brył został, jak unikać

tworzenia si

ę wilków, jak normować płomienie wchodzące do pieca z oddzielnych

ognisk — itd.
I pop

łynęły jednostajne, równe i bardzo długie dni rzetelnej pracy. Nadzorca

wstawa

ł o świcie, budził i prowadził do roboty czeladkę, a późna noc przypędzała

go dopiero do starej rudery.

background image

Odwieczne kamienie j

ęczały pod młotami, waliły się całe urwiska

niestrudzonymi uderzeniami podkopywane, zlatywa

ły ze szczytów i kruszyły się

na drobne cz

ąstki ogromne bryły, podważone wysiłkiem ramion. Głębokie miejsca

wszczepiania i oparcia

żelaznych drągów, żłoby i garby wykute dziobem ciężkiego

kilofa, pozosta

ły na zawsze, świadcząc, ile tam człowiek włożył siły mięśniowej.

Za pomoc

ą dźwigni — drąga i oskarda — zepchnięto z posad całe skały,

zdruzgotano kolosalne formacje. Braki narz

ędzia zastąpił prostacki „sposób” na

przyrod

ę, wymysł nie mózgu, ale raczej mięśni. Codziennie o świcie zaczynało się

to spotkanie siepaczy z kamiennymi masami, które, nim uleg

ły zuchwałej napaści

cz

łowieka, mściły się na nim, czyhały na każdą chwilę jego nieuwagi, na każdy

moment omdlenia. Nawis

łe złomy, gdy rozpętano nieopatrznie ich utajoną energię,

zlatywa

ły niespodziewanie jak uderzenie piorunu, zabijając i kalecząc; każdy głaz,

zanim wtr

ącony został w czeluść pieca, do ostatka ranił, gniótł, karał ciężarem,

twardo

ścią, ostrą powierzchnią, parzył ogniem i dusił dymem, jak wróg śmiertelny

wy

żerając życie.

Bezkszta

łtne obnażenia warstw głębokich i ułamane wierzchołki stoją na tym

pobojowisku jak p

łyty grobowe i jak sarkofagi. Szarugi jesienne i wichry zimowe

wy

żłabiają na ich powierzchniach tajemnicze znaki — może imiona „rycerzy

kultury”, co tam polegli w boju z przyrod

ą.

Pan Dominik zasn

ął dopiero nad ranem. Nie był to posilny odpoczynek, lecz

starcze pó

łczuwanie. Zjadliwa, błędna boleść nie usunęła się, nie ukoiła, lecz jak

topór kata, ci

ężka i nieujęta, wisiała w postaci snu nad znękaną jego duszą. Śniło

mu si

ę, że stoi na rozmiękłej grobli, u brzegu zamarzniętego stawu. Lód na nim był

siny, kruchy i nasi

ąkły wodą. Nagle zobaczył idącą ku niemu z przeciwnego końca

stawu posta

ć omgloną. Widmo szło, lekko się kołysząc, zgrabnie zataczało koła,

ledwo-ledwo dotykaj

ąc stopami gładkiej powierzchni. I oto — w mgnieniu oka —

zobaczy

ł tuż przy brzegu, prawie u stóp swoich, falę zwijającą się ogromnym

kłębem, lód popękany na drobną krę, a na wodzie rozmoczone, jasne jak len włosy.
Cudne k

ędziory młodzieńcze to rozbiegały się na wodzie, tworząc jakby koronę, to

lgn

ęły kosmykami do czoła, do jasnego czoła Piotrusia. Starzec usiłuje krzyczeć,

ale gard

ło ma ściśnięte i zatkane jakby skrzepami zsiadłej krwi; chce rzucić się w

wod

ę, lecz nie wiedzieć czemu, nie może jej dosięgnąć. Zanurza wreszcie ręce po

łokcie i czuje zimno, ścinające, okropne, śmiertelne zimno w żyłach, w piersiach i
w sercu. Gdyby móg

ł wydać jęk, jeden tylko jęk, jeden okrzyk… gdyby chociaż

móg

ł westchnąć…

background image

Brzask zimowego

świtu ubielił zamarznięte szyby. Dał się słyszeć łoskot drzwi

roztwieranych w czworakach, odg

łos skrzypiącego stąpania po zamarzniętym

śniegu i rozmów ludzkich. Pan Cedzyna ocknął się i ciężkim wzrokiem powiódł po
swej izbie. Male

ńka miara pociechy spłynęła do jego duszy, gdy się uświadomił, że

to, co widzia

ł przed chwilą, snem tylko było. Niestety! to, co czuł przed chwilą,

ci

ągle trwało. Przedsenne zgryzoty rzuciły się nań znowu i jak mściwe,

rozz

łoszczone pszczoły ciąć poczęły jego serce. Obejmowała go złowieszcza

niech

ęć do tej izby, do nadchodzącego dnia, może do siebie wreszcie.

Na pó

ł rozebrany usiadł na łóżku i tępym, bezsilnym wzrokiem patrzał w kąt

pokoju. Niedos

łyszalnie dla samego siebie, zaledwie ruchem warg — wymówił:

Żeby to już raz, do cholery… umrzeć…

Rozleg

ło się stukanie w szybę, jakim jeden z robotników pełniący obowiązki

stró

ża dawał znać nadzorcy, że idzie z naręczem drew palić w piecu. Pan Dominik

nie poruszy

ł się. Dziki wstręt i bezmyślna nienawiść zaciskały jego pięści. Wszystka

jego inteligencja osiad

ła na jednej trzeźwej myśli:

Żeby to już raz…”

Stukanie w szyb

ę powtórzyło się i nieznany głos zawołał:

— Czy pan Dominik Cedzyna jest w domu?
Stary zerwa

ł się na równe nogi. Wszystko jedno, kto to stuka — byleby ktoś

obcy, jaki

ś człowiek nieznany, byleby nie ten parobek w cuchnącym kożuchu.

— Panie Cedzyna! — zawo

łał ktoś zza okna.

Wszystka krew sp

łynęła nagle do serca starowiny. Pośpiesznie wciągał długie

buty, zarzuci

ł na ramiona lisiurę i pobiegłszy na palcach do okna zaczął chuchać na

szyb

ę i wycierać w szronie otwór okrągły. Naraz przerwał tę czynność i raptownie

odwróci

ł się do ściany. Zgiął się w pałąk, oczy mu zaszły bielmem, twarz skurczyła

si

ę boleśnie, ręce zacisnęły spazmatycznie — i mówił, nie wiedzieć do kogo,

cichym, równym g

łosem:

— Je

żeli tam, za oknem, jest Piotruś, to ja oddam… ty wiesz, że ja nie skłamię…

ja ci oddam…
Raz jeszcze mocno, mocno

ścisnął sobie ręce i spokojnie poszedł ku drzwiom.

Odrzuci

ł haczyk i wyszedł do sieni, szeroko otworzył drzwi na ganek i stanął w

progu. Na

ścieżce stał młody człowiek w krótkim paltocie, z walizką podróżną w

ręku. W niebieskim mroku przedświtu stary nie mógł rozpoznać rysów jego twarzy,
ale tamten posun

ął się o krok naprzód i wymówił cicho, z niewypowiedzianą

słodyczą:
— To chyba ojciec.
Stary Cedzyna g

łucho szlochając, wyciągnął ramiona i ogarnął przychodnia

długą, czułą i nienasyconą pieszczotą ojcowską.
Potem zacz

ął go forsownie ciągnąć do pokoju, bełkocząc pojedyncze sylaby

wyrazów urwanych i po

łkniętych razem ze łzami. Wydarł mu z rąk walizkę, rozpiął

palto, wystawi

ł ze szafy na stół wszystkie butelki z octem, z naftą, z terpentyną i

gorza

łką, szukał kieliszka w stosie rzemieni i żelastwa leżącym w kącie izby i

ci

ągle dygocącymi usty mruczał:

— Pisa

ł… do Anglii… do miasta…

Doktor Piotr wodzi

ł za starcem załzawionymi oczyma i nie mógł przyjść do

słowa. Nareszcie pan Dominik oprzytomniał.
— Zzi

ąbłeś… co? — zapytał nakrywając oczy dłonią, jakby patrzał pod słońce.

— Nie…
— Ale! gadanie! Zaraz ja w piecu napal

ę.

background image

Skoczy

ł ku zapieckowi i począł wyrzucać suche drwa na środek pokoju.

Zaczerwieniony i zziajany k

ładł je później do pieca.

— Niech ojciec da pokój — przerwa

ł mu młody doktor — tu ciepło. Ja bym się,

szczerze mówi

ąc, przespał trochę.

Święta prawda! Niespodziewany cymbał ze mnie starego! Malec jechał tyli

świat. Chodź, przyniesiemy sofę… mam jeszcze naszą zieloną sofę… wiesz…
zielon

ą…

Weszli do s

ąsiedniej, zimnej izby, zawalonej przeróżnymi statkami i rupieciami,

i przyd

źwigali do pierwszej starożytną, familijną sofę z wierzchem ruchomym.

Pan Dominik rozpostar

ł na niej swoją pościel i ułożył syna do snu. Sam,

zabawnie wykr

ęcając nogi, aby stąpać na palcach, wyniósł się z mieszkania.

Zaledwie doktor Piotr przy

łożył głowę do poduszki, zapadł w senne marzenie,

jakie jest skutkiem zm

ęczenia się długotrwałą jazdą w wagonie. Powieki mu się

klei

ły, ale nie dawał mu zasnąć mocno jakby nieustający trzask dzwonków

elektrycznych, utajony w nerwach. Na niezliczonej ilo

ści stacji kolejowych

dzwoneczki te bi

ły za szybami wagonu głosem cichym, przeszywającym,

natarczywym i okrutnym, a

ż zaczęły dzwonić w uchu bez przerwy. Zdawało mu

si

ę, że wciąż trwa jeszcze ostatnia, a trzecia z rzędu noc spędzona w wagonie.

Drzemie nie pod strzech

ą ojcowską, lecz w wąskim przedziale, z głową opartą o

dr

żącą drewnianą ścianę. Słyszy jeszcze łoskot kół bijących w końce szyn,

skróconych od mrozu, gdy poci

ąg gnał na północ od Oderberga — i to ponure

dudnienie skostnia

łej ziemi, co głucho stęka pod szynami: — to ja, ot ja, to ja…

Widzi do tej chwili pod przymkni

ętymi powiekami nagi, rozłożysty, nieobeszły

krajobraz, jak go zobaczy

ł wtedy, przycisnąwszy twarz do szyby — tę pustynię

.przywalon

ą zaspami. Daleko, w wielkim świetle księżyca słabo czernieją

ch

łopskie chałupy. Długim szeregiem stoją na widnokręgu — het — het… W piersi

wędrowca bije nie jego własne męskie serce, co już złudzeń przebolało tyle, ale
serce dziecka, dost

ępne dla dawno minionych trwóg i boleści. Jak kolka tarniny

przebija je dzieci

ęcy żal czy wielka skrucha, i wylękłe usta szepczą:

— Panie, nie jestem godzien…
Pan Dominik powróci

ł na paluszkach, niosąc wiązkę suchych szczap, i począł

pali

ć w piecu. Doktor jak przez mgłę widział jego zgarbione plecy i siwą, krótko

przystrzy

żoną czuprynę. Chwilami wydawało mu się, że ta droga głowa usuwa się i

niknie, pozostawiaj

ąc po sobie tylko duży cień przełamany na ścianie i suficie.

Morzy

ł go przerywający się, płochliwy sen… Kiedy się na pół przebudził, przed

piecem siedzia

ł, jak poprzednio, starzec twarzą zwrócony do ognia. W pobliżu

drzwiczek tli

ła się już zaledwie kupka węgli. Wiotka, jasnofioletowa perzyna

powleka

ła ją z wolna, a po niej migały się raz za razem różowe, pełzające iskierki.

Pan Dominik przypatrywa

ł się iskrom i ruszał wąsami, jakby tym błędnym

światełkom opowiadał tajemnicze historie. Co pewien czas wyciągał rękę i
odgarnia

ł kożuch śmietanki w garnuszku przystawionym do węgli.

U wezg

łowia doktorowego posłania stał stary zegar. Wahadło kołysało się nad

sam

ą jego głową. Kiedy pomykało na lewo, w cień, na upstrzonej przez muchy

jego powierzchni b

łyskał klinik światła. Wydawało się, że stary perpendykuł

rozdziawia usta i p

ęka z radosnego śmiechu. Wewnątrz pudła, przysypanego

wieloletnim kurzem, stuka nieustaj

ący chrzęst trybów, niby bicie serca zestarzałego

gruchota. Melodia jego szeptu unosi si

ę nad rozmarzoną głową śpiącego, jak śpiew

znajomy, rozkochany, t

ęskny i niewysłowienie słodki.

background image

— Ty nie wiesz —

śpiewa — ty nie wiesz, dziecko, co to jest tęsknota…

Spojrzyj tylko raz, spojrzyj tylko,

śpiochu, dźwignij powiekę. Widzisz tę łzę, co

wytoczywszy si

ę z oka starszego pana Cedzyny, jak łódź na końcu katapulty,

zawis

ła na końcu najdłuższego włosa w jego lewym wąsie? Co to za ciężar, co to

za ogromna

łza, jaka monstrualnie wielka łza! Pac! — zleciała z łoskotem na

przyszw

ę lewego buta. Co to? co to? — Wysuwa się druga, jeszcze ogromniejsza,

jeszcze ci

ęższa… Kap! — już wisi na wąsie. Starowina boi się bardzo, aby nie

upad

ła na pogrzebacz i głośnym upadkiem snu twego nie spłoszyła. Patrz, jak ją

paradnie, jak

śmiesznie i niezgrabnie zdejmuje z wąsa dwoma palcami… Te łzy —

gada stary zegar — by

ły cieńszymi niż nitka pajęcza włókienkami w sercu, w tym

miejscu, gdzie jest nigdy nie schn

ąca ranka tęsknoty. Było ich mnóstwo, a każda

mia

ła brzeżki ostre jak żądło komara. Siedziały jedna obok drugiej komunikiem i

nosi

ły szumny tytuł lasecznika tęsknoty. Niejednemu te figlarne istoty wyssały

dusz

ę, niejednemu odgryzały rozum… tak, tak, czcigodny organizmie… A ty,

mocarzu, zada

łeś im truciznę jednym jedynym synowskim uściskiem.

— Ka

żda skonała i rozpłynęła się w wielką łzę szczęścia. Ach, tylko pomyśl…

gdyby cho

ć jedna z tych łez upadła na twoją duszę! … Ach, tylko pomyśl —

wszak ona str

ąciłaby cię z oblicza ziemi — ach, tylko pomyśl…

W pochodzie kó

łek i walców gadatliwego klekota nastąpił raptem jakiś

kataklizm, jakby stary zegar przeci

ął sobie język własnymi zębami. Rozległ się

tępy szczęk, zamieszanie, łoskot — i powoli, z majestatem, niedołężnie naśladując
głos kukułki wybiła dziesiąta. Młody człowiek oczami na pół rozwartymi
wpatrywa

ł się w okno, odtajałe w promieniach wesołego słońca. Widział skrawek

równiny iskrz

ącej się od kryształów śniegu, smugę oddalonego lasu i kawałek

przeczystego, bladego nieba. Ogarn

ęła go jakaś boska fantazja. Czuł wyraźnie, że

ta chwila, co przemija, ten u

łamek czasu, co trwa między jednym a drugim

poruszeniem wahad

ła — to najwyższy i najszczytniejszy, kulminacyjny moment,

że to jedyny na całe życie zenit młodości! Cóż to mogło być przedtem i co może
by

ć potem? Jakież uczucie można przyrównać do tego ostrego widzenia całej drogi

życia, do tej twardej pewności: — „To, co w tej chwili postanowię, będzie nie
tylko m

ądre i godziwe, ale i dobre…”.

„Nie, nie pojad

ę do żadnej Anglii — myślał pan Piotr. — Nie nas brać na kawał!

Ode

ślę belfrowi trzysta franków… przecie zarobię, choćbym miał gnój

wyrzuca

ć…”.

background image

Po up

ływie kilku dni i nocy siarczyście mroźnych nastała odwilż. Znikła cudna

przejrzysto

ść przestrzeni; opadły delikatne pyłki mrozu, kołysząc się nad twardymi

jak kamie

ń pokładami śniegu, zginął szron, różowy w promieniach słońca, co stroił

suche szkielety topól, cienkie pr

ęty poprzeczek i obumarłe badyle wystające spod

śniegu. Od rana kapały z dachów wielkie, brudne krople; w powietrzu zawisły
ba

łwany szarożółtej pary przytłaczając sobą dym tułający się po dachach. Na

kra

ńcach widnokręgu uwaliły się mgły nieprzejrzane na podobieństwo

niezmiernych ci

ężarów, co zdołały wgnieść w ziemię — i wzgórza, i lasy, i wsie

odlegle.
O godzinie pierwszej z po

łudnia pan Dominik powracał z powiatowego

miasteczka wynaj

ętą furmanką.

Chude ch

łopskie szkapięta brnęły w roztajałym śniegu; bose sanice docierały do

gruntu i sun

ęły po grudzie jak po maglownicy albo zataczały się w wyboje i zatoki.

Stary jegomo

ść otulał się zrudziałymi szopami, nasuwał kaszkiet na oczy i ćmiąc

niekosztowne cygaro, „my

ślał sobie”. Jeździł niegdyś czwórką wałachów i

wspania

łymi saniami, z furmanem w złotawej liberii, otulał się niegdyś kiereją,

srogimi nied

źwiedziami podbitą… Boże drogi! — ziemia drżała, janczary słychać

by

ło o pół mili, konie parskały, chłopy i Żydy stały bez czapek… Phi… czy tam

teraz jest gorzej — któ

ż to wie? Nigdy przecie jazda saniami przez puste pola nie

sprawia

ła mu takiej przyjemności jak dziś, kiedy jedzie chłopskim wasągiem… W

domu czeka pan doktor Piotr Cedzyna! Cha, cha! … Nu

że, szkapy! bierzcie się w

kup

ę! Jeszcze tylko jeden lasek, tylko mały wąwozik pod Zapłociem…

„Ciekawa historia — my

śli pan Dominik — czy Piotrek zrobił i przepisał

rachunki? My

ślał, huncwot, że mu dam łazić całymi dniami po chałupach (pewnie

dziewuchy niemieckiego uczy…) i b

ąki zbijać. Aha… posiedź no waćpan, mości

chemiku, nad prowentowym ka

łkułem, pododawaj cyferki, napisz ładnym

charakterem wykazy dla pana in

żyniera, wyręcz starego ojca. Za darmo ci będę

zwozi

ł tytoń i tracił fortunę na sardynki?”

Konie wbieg

ły na podwórze i zatrzymały się przed gankiem dworu. Pan

Cedzyna wylaz

ł ze sanek i wszedł do sieni, z hałasem otrzepując buty ze śniegu.

We drzwiach pokoju sta

ł doktor Piotr.

— Co to? Ciebie, widz

ę, głowa boli! — zakrzyknął pan Dominik.

— Ale gdzie tam! — odpowiedzia

ł syn z przymusem.

— A có

żeś taki blady i skrzywiony!

M

łody człowiek miał w rzeczy samej minę niewesołą.

Spojrzenie oczu jego dziwnie wyzi

ębło i przyćmiło się smutkiem. Chodził z kąta

w k

ąt, nerwowo paląc papierosa.

— Ka

żę ja Jagnie podać barszcz, to ty mi zaraz nabierzesz rezonu. Bez

barszczu, mówi

ę ci, człowiek zawsze kiepsko się czuje.

— Ja nie b

ędę mógł jeść, a zresztą… mało mam czasu.

— Ma

ło masz czasu?

— Tak — powiedzia

ł doktor Piotr szorstko; — ja… widzi ojciec… ja muszę

jecha

ć. Trudna rada… muszę jechać dla objęcia tego miejsca w Hull.

Pan Dominik nic nie rzek

ł. Nie zdejmując futra ani czapki usiadł na stoliku i

zwiesi

ł głowę. Nie zważał na to, co syn robi — nic nie widział. Czuł tylko, że mu

duszno, ciasno we w

łasnych piersiach. Rad by był wyjść na świeże powietrze,

och

łonąć i zebrać myśli, ale nie mógł jakoś dźwignąć się z miejsca. Młody

cz

łowiek porządkował papiery i książki rachunkowe, rozrzucone na stole. Wziął w

rękę niewielki, stary, zatłuszczony notes, obwiązany brudną tasiemką, i przewracał
w nim kartk

ę za kartką.

background image

— Prosz

ę ojca — rzekł z żalem i smutkiem w głosie — w tym notesie

wyczyta

łem, że cięży na mnie dług, który muszę zapłacić bez zwłoki.

— Daj ty mi spokój, daj mi spokój! — odpowiedzia

ł stary Cedzyna opierając

głowę na ręce.
— Zanim wyjad

ę, muszę ojcu wytłumaczyć, dlaczego powziąłem decyzję

wyjazdu.
— Co ty wyt

łumaczysz, głuptasie, co? — porwał się starzec. — Jedź, jeśli taka

twoja wola. Tylko mi ju

ż, przez litość, nie każ podziwiać twojej mądrości.

— Chc

ę pomówić szczerze i otwarcie o interesie doniosłego dla mnie

znaczenia. Przed czterema laty przys

łał mi tatko ratami dwieście rubli. W roku

nast

ępnym dwieście rubli. Potem dwieście pięćdziesiąt rubli i zeszłego roku znowu

dwie

ście. Razem osiemset pięćdziesiąt. Pensja, jaką ojciec pobiera, wynosi trzysta

rubli na rok. Sk

ądże?…

— Synku kochany… nie chciej mnie aby robi

ć złodziejem. Jeżeli uważnie

przejrza

łeś rachunki, to musiałeś dostrzec, że nie przywłaszczyłem sobie ani

kopiejki Bijakowskiego. Wszystko jest w wykazach. Ze nie sprzeda

łem potajemnie

ani wapna, ani ceg

ły, możesz także przekonać się z rachunków. Daję ci zresztą

słowo honoru… nie mam na sumieniu ani jednej kopiejki Bijakowskiego! Tak mi
Bo

że dopomóż!

— Tak, to zupe

łna prawda.

— Skoro wyst

ępujesz w roli oskarżyciela, to powinieneś znać się trochę na

interesach. Ca

ły sekret polega na tym, że Bijakowski dał mi upoważnienie do

pobierania oryginalnej wprawdzie tantiemy. Od sprzeda

ży nigdy mi jej przyznać

nie chcia

ł, a natarczywe moje żądania zbywał zawsze jedną śpiewką: „Produkuj

pan taniej… a co na tym osi

ągniesz, to twoje”. Obiecał ludziom początkowo po

trzydzie

ści kopiejek. Ja im dałem później po dwadzieścia, no i, rozumie się,

przystali, bo nigdzie wi

ęcej nie zarobią, a tu mają zarobek pewny. Tym sposobem

uzbiera

ło się trochę grosza dla ciebie.

— Tak, to w

łaśnie dostrzegłem w rachunkach…

— I to jest ca

ły sekret, oskarżycielu! Złodziejem nie byłem i, da Bóg, nie będę!

— I ja nim by

ć nie chcę, mój ojcze. Toteż osiemset pięćdziesiąt rubli muszę

zwróci

ć.

— Komu masz zwraca

ć? Ja tych pieniędzy nie przyjmę… wiedz o tym… nie

przyjm

ę. Nie mogłem ci dawać na utrzymanie i edukację więcej, Bóg widzi… Ale

co mog

łem… Starałem się choć trochę wywiązać z powinności ojcowskiej.

— To nie ojciec dawa

ł mi na edukację i nie ojcu mam zwrócić ten dług gorzki i

straszny…
Dominik Cedzyna wysoko podniós

ł brwi i ze zdumieniem patrzał na syna.

— Ty chyba masz bzika, mój Piotrusiu. Có

ż ty pleciesz?

Doktor Piotr usiad

ł przy stoliku, przysunął arkusz czystego papieru i zaczął

mówi

ć powoli:

— Warto

ść każdego towaru po ukończeniu produkcji składa się z kapitału

sta

łego (oznaczamy go literą c), z kapitału zmiennego, czyli płacy najemników

(dajmy na to v), i z tak zwanej warto

ści dodatkowej, czyli zysku, co oznaczam

liter

ą p. Stosunek wartości dodatkowej do kapitału zmiennego czyli zysku do płacy

najemnika, p:v, pokazuje stop

ę wartości dodatkowej, czyli normę wyzysku.

Obliczmy, prosz

ę ojca, skrupulatnie przychód i rozchód…

Nad wieczorem dopiero sko

ńczył się zajadły spór między ojcem i synem.

Obydwaj zamilkli pod wp

ływem tej zaciętości, co zdaje się zamykać serce jak

zamyka wieko trumny nad drogimi zw

łokami.

background image

Stary oboj

ętnie i z pogardą patrzał na krzątanie się doktora Piotra dokoła

walizki. Od czasu do czasu szyderczy u

śmiech przemykał się po jego wargach i

oczy b

łyskały gniewem. Po długim milczeniu wyniośle i obojętnie rzekł:

— Czy tutaj nie móg

łbyś stanowczo zarobić, aby uczynić głupim sentymentom?

— Nie móg

łbym, proszę ojca, tak prędko, jak tego pragnę. Tam mam miejsce i

płacę stosunkowo niezłą.
— Mo

żna by i tu znaleźć posadę. Bijakowski…

— Ja nigdy i nic wspólnego mie

ć nie będę z panami Bijakowakimi, Nikt mnie

nigdy nie protegowa

ł, oprócz moich wiadomości i pracy.

— Pisa

łeś mi, że cię protegował jakiś profesor — rzekł stary oschle. — Jesteś w

niezgodzie z samym sob

ą, znakomity filozofie.

— Nie. Profesor poda

ł moje nazwisko, ponieważ stosownie do żądania miał

wskaza

ć czyjekolwiek nazwisko. Wskazał moje, bo uważał to za słuszne ze

wzgl

ędu na moją porządna pracę i usposobienie do samodzielnych doświadczeń.

— Rzeczywi

ście, racja fizyka! Bijakowski również, uważałby za słuszne ze

wzgl

ędu… i tak dalej…

— Nikt dobrowolnie nie zara

ża się parchami… Toteż i mnie dobrze, pókim

czysty…
Stary roze

śmiał się. Znowu nastało milczenie aż do chwili, kiedy miody

cz

łowiek zdjął palto z kołka i począł leniwie naciągać je na ramiona.

— Czy

ż ty naprawdę?… — zapytał pan Dominik.

— Tak, ojcze.
— Oby ci

ę Bóg nie skarał ciężko, moje dziecko!

— Pierwsz

ą ratę mam nadzieję przysłać w maju. W tym notesie wyliczyłem

nale

żytość każdego za cztery lata. Niechże ojciec raczy sumiennie…

— Precz, durniu! — krzykn

ął grubiańsko pan Dominik w przystępie wściekłego

gniewu.
R

ęce mu się trzęsły, w oczach migotał zły ogień.

Doktor Piotr, blady jak papier, zbli

żył się do niego ze łzami w oczach i schylił

mu si

ę do nóg. Starzec odepchnął go, usunął się w kąt pokoju i odwrócił plecami.

Słyszał, jak drzwi z cicha skrzypnęły i zawarły się za wychodzącym, słyszał suchy
szcz

ęk klamki, ale nie odwrócił głowy. Zapadał powoli w stan gnuśnego spokoju,

oboj

ętności tak zupełnej, że graniczyła prawie z zadowoleniem.

„Dobrze,

że powiedziałem „durniu”! — pomyślał — to mu pójdzie w pięty…”.

Po up

ływie kilkunastu minut wyjrzał przez okno. Na podwórzu nie było nikogo.

Pod zachód s

łońca widać było przedmioty wyraźnie. Na każdej szybie rysowały się

i ros

ły w oczach, idąc z dołu do góry, fantastyczne gałązki mrozu. Starzec

przypatrywa

ł im się z zajęciem i myślał o czymś dawnym, ogromnie dawnym.

Doznawa

ł przez chwilę uczuć małego chłopca, który w pięknym dworze siedzi

obok matki, pi

ęknej, dobrej, kochanej matki, i patrzy na gałązeczki przymrozka…

Nudzi mu si

ę, płakałby i kaprysił, gdyby nie to, że pełzające odnóżki, pręty i zębate

li

ście tak go zaciekawiają, tak bawią…

Z zadumy obudzi

ł go dopiero daleki świst lokomotywy. Ten dźwięk sprawił mu

taki ból jak uderzenie m

łotkiem w czaszkę. Wziął czapkę i wyszedł z pokoju.

background image

Ku stacji kolejowej z wolna zbli

żał się pociąg, kopiąc się i nurzając w zaspach,

jakby je

żelaznym kadłubem roztrącał i przewiercał. Pan Dominik począł iść ku

dworcowi wielkimi krokami. Zmrok pada

ł żywo i w miarę zwiększania się

ciemno

ści coraz wyraźniej błyskały latarnie na linii drogi żelaznej, niby duchy

dobroczynne daj

ące znać o wielkim niebezpieczeństwie. Gdy pan Cedzyna był na

po

łowie drogi, ujrzał z daleka sylwetkę człowieka idącego od stacji. Odetchnął

głęboko w nadziei, że doktor Piotr wraca. Wkrótce zrównał się z tym człowiekiem:
by

ł to strycharz z cegielni, młody i wesoły parobczak.

— Ty, gdzie

ś chodził? — zapytał go rządca ponuro.

— Na stacj

ę.

— Po co?
— Zanios

łem zawiniątko za młodym panem…

— Za jakim m

łodym panem?

— Ady za panem Pietrem.
— Pojecha

ł? — zapytał starzec obojętnie.

— Pojecha

ł, proszę łaski pana.

— Widzia

łeś?

— A no, i nie widzia

łbym? Jeszczem mu tobół zaniósł do maszyny.

— Mówi

ł co do ciebie?

— E… mówi

ć to ta nie mówił dużo.

— Wracaj do domu.
Ch

łopak oddalił się szybko brzegiem drogi. Potem przeskoczył przez rów i

poszed

ł ku górze na przełaj przez pole.

Pan Dominik patrzy

ł za nim ciągle, wtedy nawet, kiedy tamten skrył się w

ci

ężkim cieniu góry. Twarz starca stuliła się i zmalała, nos się wygiął i wyciągnął

ku brodzie, oczy nakry

ły dolnymi powiekami. Stał na miejscu i sięgał co chwila

ręką, jakby z zamiarem przywołania strycharza. Następnie poszedł wolno, nie
maj

ąc żadnego już zamiaru ani wiadomości o kierunku, w jakim postępuje. Schylał

si

ę ku ziemi i przy świetle ostatniego brzasku zorzy wieczornej rozpoznawał

głębokie ślady stóp syna wyciśnięte w miękkim śniegu, które mróz miłosierny
utrwala

ł dla niego na tej okrutnej drodze. Nad każdym z tych śladów zatrzymywał

si

ę, macał go laską… Nad każdym z piersi jego wydzierał się cichy, nieprzerwany

jęk, podobny do żałosnego skomlenia wiatru nad mogiłami cmentarza.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
MlodaPolska 9, Bohaterowie Żeromskiego (Doktor Piotr, Siłaczka, Judym) - charakterystyka i ocena
Doktor Piotr Stefan Żeromski 3
S Żeromski, Doktor Piotr
Stefan Zeromski Doktor Piotr
ZEROMSKI DOKTOR PIOTR SILACZKA
Żeromski Stefan Doktor Piotr
Żeromski Stefan Doktór Piotr
Doktor Piotr Stefan Żeromski
Stefan Żeromski Doktor Piotr
LP VII IX Żeromski Stefan Doktor Piotr
Stefan Żeromski Doktor Piotr
Żeromski Stefan Doktor Piotr 2
Stefan Zeromski Doktor Piotr
Stefan Żeromski Doktor Piotr streszczenie opracowanie klp
Stefan Żeromski Doktor Piotr
stefan zeromski doktor piotr
doktor piotr
doktor piotr

więcej podobnych podstron