Żeromski Stefan Doktor Piotr 2

background image
background image

Konwersja wykonana przez firmę Netpress Digital Sp. z o. o.

background image

DOKTOR PIOTR


Stefan Żeromski

W pokoju pana Dominika Cedzyny ciemno i cicho, choć stary jegomość nie śpi.
Oparłszy się plecami o poduszki, wpółleżąc na łóżku, zatopiony jest w
dziwacznych myślach, do niebywałego ogromu podniesionych przez ciszę
nocną. A noc jest cicha śmiertelnie. Światło księżycowe, przestrzeliwszy grubą
warstwę szronu, co zabielił szyby niby wapno, stoi na powierzchniach starych
gratów, dwu ścian, części sufitu i podłogi, bez ruchu, jakby z zimna skostniało,
takie samo zapewne, jakie oświetlać musi tej nocy kłody gnijące na dnie wód
przywalonych lodem. W szparze szerokiego zapiecka odzywa się czasami
świerszcz, w kącie pokoju kołace głucho stary zegar szafkowy, ostatni zabytek
świetności minionej. Śpiew świerszcza i tępy szczęk wahadła sprawiają panu
Dominikowi niejaką, trudną do określenia, ulgę. Gdyby nie te dwa litościwe
szmery, rozszarpałyby mu chyba serce tłok i burza uczuć i odebrała rozum
nawałnica ponurych myśli. Gdy z mrocznych kątów izby wychylać się poczną
zmory bojaźni, gdy w sercu żarzyć się poczyna żal bezsilny i łzy okrutnego bólu
palą powieki — świerszcz szepce głośniej, zupełnie jak gdyby wyraźnymi
słowami, sylaba za sylabą, mówił:

„Wzywaj Go w dzień utrapienia, a wyrwie Cię i czcić Go będziesz”.

To dziwne zdanie, ta rada czy modlitwa utajona w szmerze robaczka nocy, jest
jedynym i ostatnim punktem podparcia dla wytrąconych ze zwyczajnej kolei
myśli samotnika.

Kilkakrotnie zapalał świecę sadząc, że go światło uspokoi. Daremnie. Skoro
zatlił zapałkę, rzucał mu się w oczy list syna i przypominał, jakie i gdzie ta
męka ma źródło. Teraz ogarnęła go chęć zajrzenia raz jeszcze nieszczęściu w
same ślepie, dźwignęła z niemocy ducha biedna odwaga smutnych aż do
śmierci: zapuścić sondę w głąb rany, do cna ją wymacać, przekonać się
naocznie i nieomylnie, że jest niewyleczalną — no, i niech tam wszystko jasne
pioruny spalą!

Nałożył okulary, odsunął list za płomień i powoli, półgłosem czytać zaczął:

„Mój drogi Ojcze!

Ze wszystkich moich złotych marzeń diabeł sobie fidybus skręcił i zapalił
cygaro. Chełpiłem się niegdyś z moich zdolności do matematyki, oczy mi na

background image

wierzch wyłaziły z pychy, gdy koleżkowie kpinkowali, że ja już w łonie matki, w
randze sześciomiesięcznego embriona, oczekując chwili wydostania się na ten
padół rachunku różniczkowego, rozwiązywałem z nudów algebraiczne zadanie
o gońcach. Teraz przeklinam i te niby zdolności, i te głupie rachunki. Gdybym
był pasał krowy na wygonie albo i same wieprzki...

Ale co to pomoże w bawełnę obwijać! Awantura ma taki deseń: mniej więcej
przed trzema tygodniami prosi mnie do siebie profesor i daje do czytania list
niejakiego Jonatana Mundsleya, chemika, byłego profesora w jednym z
uniwersytetów angiel skich. Ten pan porzuciwszy katedrę, urządził sobie
laboratorium prywatne i prosi naszego starego o wskazanie mu
najzdolniejszego spomiędzy asystentów naszej politechniki, chce bowiem
takiemu facetowi powierzyć kierownictwo owej budy. Obiecuje płacić dwieście
franków miesięcznie, dać mieszkanie, wszelkie materiały, jakich chemiczna
dusza za pragnie, opał i inne przyjemności — no, i prawie zupełną swobodę w
pracy. Gdym list przesylabizował. profesor odebrał go z rąk moich, złożył
starannie, schował do szuflady, skrzywił się swoim zwyczajem i podawszy mi
flegmatycznie kończynę usiadł przy biurku i wetknął nos w papiery. Patrzyłem z
podziwieniem na jego łysy czerep, gdy ten stary niedojda mruknął:

— Tam już napisałem... Należy wziąć ciepłe spodnie i wełniane skarpetki.
Wiadoma rzecz... mgły.. Miasto Hull nad morzom. Jeżeli brak panu pieniędzy,
mogę pożyczyć trzysta franków bez procentu na trzy miesiące. Tak... Tylko na
trzy miesiące.

Zrobiło mi się haniebnie głupio. Azaliż ja — myślałem—wziąwszy na się postać
najzdolniejszego między chemiki, pojadę w wełnianych skarpetkach nad morze
aż do miasta Hull? Czemu nie kogo innego spotyka takie zaszczytne
wyróżnienie, taki los szczęśliwy” Bo to los! W pracowni Mundsleya, bez troski o
jutrzejszy obiad i dzisiejsze przyszczypki u butów, można pracować nie tylko
nad zdobyciem nowych windomości, ale i zaspokajać hipotezy wydłubane ze
swego własnego mózgu.

Ta chemia ma swoje psie figle... Skoro człowiek raz w to błoto wlezie, jeżeli
jeszcze powącha spraw nie zbadanych a wiecznie nęcących, porywa go taka
przecież szewska pasja odnajdywania nowych »prądzeń«, że gotów i o
wełnianych skarpetkach mniej dokładnie pamiętać. A zresztą, mój Tatku,
zobaczyć Anglię, jej prawdziwie wielki przemysł, te cuda cywilizacji, te
kolosalne skoki ludzkiego geniuszu! Zabrałem się i wyszedłem. Posiedziałem
na Stapferwego, a stamtąd, gnany niepokojeni, ruszyłem na miasto. Zamiast
wszakże zwołać publikę do Kropfa, gdzie tradycja surowo nakazuje oblewać
wyjątkowe zdarzenia, puściłem się nad jezioro. Nie pamiętam, kiedy znalazłem
się na drodze prowadzącej do Westmünster. Ciemna mgła kąpała się we
wzburzonych falach: rude, obdarte, poszczerbione zbocza i upłazy gór

background image

wynurzały się z niej kiedy niekiedy niby fantastyczne wyspy; żałośnie krakały
mewy szybując nad samą wodą.

A więc jadę — myślałem — do ziemi Angielczyków ziemnowodnych, jadę nad
morze, nad dalekie i nieznane morze... Nadaremnie tak długo łudziłem się
nadzieją, że pojadę w inne strony, że po ośmiu latach inny zobaczę krajobraz.
Nadaremnie w ciągu ostatnich trzech lat wysłałem tyle strzeliście
rekomendowanych afektów do Lodzi, Zgierza i tym podobnych Pabianic,
upraszając o posadę z płacą czterdzieści, trzydzieści — niech tam zresztą
wszyscy diabli! — dwadzieścia pięć rubli miesięcznie. Na próżno wynosiłem pod
niebiosa moje talenty chemiczne, cytowałem moje patenty, obiecywałem
wynaleźć nowe środki drukowania perkalików. Skom promitowałem się tylko w
oczach własnych i świętej nauki. Tam Żydkowie i Niemczykowie wszystko już
wynaleźli, zatkali wszystkie miejsca i popychają wielki przemysł. Rozwiały się
marzenia o tym, że Cię, mój Staruszku, mit Pompe und Parade zabiorę do
siebie, że posprawiamy sobie nowe przyodziewki (samych butów kozłowych z
cholewami po dwie pary na chłopa), że naznosimy tytuniu, cukru, herbaty,
kiełbas — licho wie zresztą czego, że się będziemy wieczorami jak ostatnie
szewcy zgrywać w domino i świętej pamięci Kozików wspominać...

Kozików!... Czy też Ojciec pamięta ten wydmuch piaszczysty za naszym
ogrodem, obrośnięty krzywymi sosnami i niską, szorstką trawą? Sam nie wiem,
czemu tak lubię myśleć o tej dziurze.

Pamiętam raz... Po długich i tęgich mrozach, po ciężkiej zimie, nastał pierwszy
dzień ciepły, prawie upalny. Był to jeden z pierwszych dni marca. Około
południa obnażył się niespodziewanie ze śniegu szczyt owego wzgórza, wylazł
ze skorupy i zaczerniał nad białym widnokręgiem jak garb potworny. Stałem
wtedy w oknie i wydawałem lekcję korepetytorowi— pamięta go Tatko?
Kudłatemu Kawicy. Coś mię kolnęło. Nie wiem, jakim sposobem wykręciłem się
z lekcji, wypadłem na dwór, zwołałem psy folwarczne i »co koń skoczy« przez
zagony, przez pastwisko, bez czapki!... Do dziś dnia mam w sercu tę chwilę, te
uczucia, jakby to było wczoraj. Po igłach, gałęziach, po korze odziemków
sosnowych spływały ogromne, brudne krople, ciężko kapały na zaspy i
dziurawiły je na wskróś, każdy skostniały badyl, każdy pniak, kamień, każde
drzewo, każdy przedmiot wciągał w siebie, połykał wszystkimi porami
promienie słońca i stawał się w mgnieniu oka ogniskiem ciepła. Dokoła drzew,
krzaków, suchych łodyg chwastu, dookoła kamieni i kołków drążyły się w
oczach ogromne jamy i ukazywał w nich jasny, wiotki piasek. Każde jego
ziarenko, nasycone ciepłem, zdawało się żarzyć i płonąć, szerzyło na
zmarzniętych towarzyszów radosny ogień. Ziarnka piasku parzyły śnieg ze
spodu, drzewa i krzaki chlustały nań ciepłymi kroplami, przykopy i zagony
zdawały się dźwigać zdławione grzbiety. Z dalekich pól szedł gęsty opar niby
dym ciepły, magał się i przewalał nad równinami, a trząsł i połyskiwał nad

background image

wzgórzem.

Stado wróbli wygrzewało się na gałęziach suchej wierzby i ćwierkało jak na
trwogę. Rozpuszczone jak u indyków ich skrzydła strzepywały z gałązek lód i
osiędzieliznę, dzioby kuły niecierpliwie w próchno obwieszone soplami.
Zdawało mi się wtedy, że całe to stadko śpiewa jedną pieśń dziwną i nigdy nie
słyszaną, przejmującą do szpiku kości. I popłynęły nareszcie pierwsze wody
wiosenne, bujne, nagłe, gwałtowne, jak łzy niespodziewanego szczęścia.
Sączyły się bruzdami, żłobiły sobie głębokie łożyska w posiniałych kolejach
wyrzniętych przez sanice, lały się po wierzchu śniegowej skorupy, z cicha,
radośnie szemrząc. W naszym strumieniu woda wezbrała, powstawały wiry
huczące, odsłaniały się brzegi i spływała po nich, jak ropa, żółta, rzadka,
rozmoczona glina. Pnie brzóz nadwodnych zanurzały się w rzekę i ssały
korzeniami tę wodę żywą...

Wpadłem w szał: spuszczałem strumyki, ułatwiałem spadek wodospadom,
kopałem kanały, stawiałem tamy... Cieszyłem się, w głębi serca, że skostniałym
badylom ciepło, że już żaden wróbel nie zmarznie, i wyciągałem po raz
pierwszy w życiu dziecięce ramiona do tej wielkiej niewiadomej...

Czyż też to miejsce jest tam jeszcze? Pytanie godne głowy i pióra doktora Piotra
Cedzyny. — Nieprawdaż? Ach tak!... Człowiek, któremu odejmą strzaskaną
rękę, czuje ciągły ból w próżni równającej się długości ręki. Często budzę się po
twardym śnie z tym nieujętym bólem w próżni. Oto przyjdzie nowa wiosna...
Zobaczę ją w mgłach przydymionych sadzą fabryczną — a zarówno tam, jak
tutaj będę niósł w sobie kły upiora, głęboko zapuszczone w duszę... I tak
zawsze, bez końca.

Zapomniałem, o czym właściwie chciałem Ci pisać, mój Stary, mój Drogi Stary...
Jestem sam na świecie i Ciebie mam tylko jak drugą połowę siebie, jak oddartą i
niezmiernie daleko uwięzioną połowę duszy. Nie gniewaj się, że piszę rzeczy
nieciekawe — piszę jakby do siebie... Gdym tedy stał nad brzegiem jeziora, było
mi strasznie podle. Wielkie przezroczyste, jasnozielone fale biegły z jakiegoś
nieznanego miejsca schowanego we mgle, trzepały się u brzegu, pękały
rozpłatane przez ostrza kamieni, a każda ześlizgując się w głębinę, zdało się
wzdychała: »Jesteś jak mrówka wychowana w lesie, gdy ją na środek stawu
wiatr zaniesie...”

Pan Dominik odrzuca list ze złością i podparłszy brodę pięściami siedzi
nasrożony jak kania. Nie męczą go już teraz fantastyczne, bezprzedmiotowe
rojenia, ale za to skupiają się i kojarzą logiczne, nie mniej przeto bolesne myśli.
Czemu taki koniec wzięło życie? Gdzie przyczyna tych wszystkich wypadków?
Dlaczego jedyny syn nic słucha ani próśb, ani zaklęć, ani przedstawień, ani
rozkazów i zamiast się uniewinniać, pisze rzeczy sentymentalne i

background image

niezrozumiałe? Dlaczego nie powraca? Gdyby się tylko zjawił, przy protekcji,
podeptawszy nieco, znalazłoby się dla niego doskonałe miejsce, posażną
pannę... Dlaczego?

To rzecz jasna. Człowiek nie może żyć i pracować — odpowiada sobie pan
Cedzyna — jeśli ktoś nie żył przed nim i nie pracował dla niego. Ten ktoś — któż
to jest? — Ojciec. Przez urodzenie ojciec nie daje jeszcze synowi życia — daje
tylko obietnicę życia, wychowanie poczyna je, a dziedzictwo dopiero zapewnia i
uzupełnia. Tu jest źródło konieczności dziedziczenia w rodzie ludzkim. Ono jest
węzłem, co spaja pokolenia umierające z rodzącymi się, wypływa z tego, co jest
niezbędne we względzie potrzeby ciała, tworzy i uwiecznia rodzinę. Rodzina
bez dziedzictwa jest stosunkiem niedorzecznym, bolesnym, jest męczarnią
narzuconą człowiekowi przez Opatrzność... Taką klątwę my na sobie dźwigamy
z Piotrusiem! Dzieciństwo dopiero jest znamieniem człowieczeństwa; przez nie,
razem z owocami pracy, pozostawia synowi ojciec owoc swych wrażeń, pojęć,
rozwagi, odkryć i domysłów, wszystkiego, słowem, co mógł nabyć długoletnim
doświadczeniem. Syn od punktu, w którym się ojciec zatrzymał, postępuje i
sięga dalej na drodze bogactwa oraz inteligencji — a tym porządkiem praca
przechodzi z rąk do rąk, gromadzi się, rozwija, opiera jedna na drugiej i formuje
piedestał, na którym wznosi się coraz wyżej... cywilizacja. W rosnącym postępie
społeczeństwa, jeżeli kto raz utraci wątek, już go niepodobna pochwycić — i
jeżeli ojciec był niedołężnym w pracy, syn cierpi za winy nie popełnione, a
nieszczęście z krwią się przekazuje. Dziedzictwo trzyma dzieci w obrębie
progów domowych i zaspokaja ostatnią i dlatego może tak wielką i gwałtowną
namiętność starości, namiętność obcowania z potomkami...

— Ja to wszystko straciłem — szepce pan Dominik ściskając sobie skronie — i
straciłem na zawsze! Głos starości woła na mnie o ducha i krew, a ja jestem jak
rzeźbiarz, od którego żądają w terminie skończonego posągu, podczas gdy on,
prócz idealnego w duszy obrazu, nie ma ani garści gliny. Osiemnastoletniego
wyrostka puściłem bez grosza, samopas za granicę... cóż dziwnego, że wyrósł
na obcego mym wyobrażeniom, na nowożytnego człowieka? Czymże ja go
przyciągnę? Miłością, śmiertelną tęsknotą?... Co nas łączy? Nazwisko chyba,
które on po nowomodnemu lekceważy sobie. To nowoczesny człowiek: uczyni z
sobą, co chce i jak chce.

Za moich czasów syn był w ręku ojca, słuchał go i czcił, nie miał prawa opuścić
pod groźbą surowego wyroku naszych ludzi, nie zasmucił ojca, bo wisiało nad
nim twarde i mocne, niepisane prawo. Teraz ono rozwiązane leży, odkąd
zniknął nasz obyczaj szlachecki. Synowie nasi odeszli w świat... Szukają nowej
prawdy. Śpieszą po twardym gościńcu, w skwarze i znużeniu — zdaje im się
bowiem, że na najbliższym wzgórzu tej drogi leży nie tylko ten skarb, ale i
szczęście ducha. Nas wstrzymywała w biegu mądrość rodzicielska, pokazując,
że ta nadzieja czczym jest mamidłem. Ich nic nie wstrzyma, toteż w duszach

background image

ich nie ma „miękkich włókien” czułości. Słabych i nikczemnych mieli ojców.
Ach! wielka nasza wina!... ale czyż nasza tylko?

My, członkowie szeroko rozpostartej rodziny szlacheckiej, stanowiliśmy odrębną
społeczność, byliśmy cennym zbożem, rosnącym na pocie tłumu jak na
nawozie. Czy nie tworzyliśmy postępu, nie piastowali cywilizacji, nie rozwijali
prawidłowo naszej myśli? Duch czasu wsiał nas w gminy, jakby ktoś ćwierć
dorodnego żyta wsiał w pole nędznej wyki. Rozbiliśmy się na jednostki,
zwyrodnieli i zgoła znikli. Cóż z tego, że ja przystosowałem się, że poszedłem
na służbę do pierwszego lepszego bękarta losu, do syna jakiegoś przekupnia,
do parweniusza, który rozmaitymi protekcjami, stypen diami z lewej ręki,
pokornym całowaniem mankietów doszedł do dyplomu inżyniera i możności
zgarniania pieniędzy na torach kolejowych? Co z tego, że wyłamałem ze
stawów moje harde myślenie z takim trudem, jak bym wyłamywał kości, że
nauczyłem się zginać kark i pracować jak ostatni z moich niegdyś parobków?
Co z tego, że zdławiwszy w sobie obrzydzenie wsiadłem na karuzelę pojęć
nowoczesnych? Nie przestałem być sobą i nie zostałem mieszczuchem.

Co stokroć gorsza, nie rozumiem mego syna, nigdy nie będę jego przyjacielem,
nigdy nie będę godnym jego współczucia, jego, co jest jedyną na całym
szerokim świecie istotą z mojej krwi. I nic się już nie zdarzy w tym plugawym
życiu, oprócz jednego wypadku godnego uwagi, oprócz śmierci. Piotruś
pojedzie do Anglii. To znaczy, że gdy ja będę umierał, gdy ktoś litościwy wezwie
go telegraficznie, on, przy największym pośpiechu, może przyjechać nazajutrz
po moim pogrzebie. Po mojej nędznej śmierci... Nigdy już nie pomacam rękami
jego włosów ani nie usłyszę głosu. Zapomniałem, jak on mówi, i nie mogę
przypomnieć tego dźwięku. Ciągle się w czyjejś mowie odzywa, krąży mi koło
uszu i ciągłe zawodzi. Nigdy nie obejmę oczami jego postaci, jego męskich,
szerokich ramion. Taki był wtedy chuderlawy, mizerny tego wieczora, kiedym
go odprowadzał nie przeczuwając, że na zawsze. Do końca będę nasłuchiwał,
wyczekiwał jak głupi, do ostatniej minuty życia — nadaremnie.

W tej chwili stary szlachcic czuje znowu w sobie mroźne powiewy obawy.

— On zupełnie o mnie zapomni — szepce zbielałymi wargami. — Ani razu o
mnie nie pomyśli... Ale co... nie pomyśli! On dobrowolnie, umyślnie zerwie,
przestanie pisywać, zaprze się. Ogarną mu umysł jakieś wyobrażenia. Co to jest
ojcostwo? — zada sobie pytanie jakiś filozof nowoczesny. Nagromadzi dowodów
i wykaże z oczywistością nieodpartą, że ojcostwo to złudzenie uczuć, to pewien
nawyk moralny, który dla takich a takich przyczyn wytrzebić by z dusz warto.
Może nawet... o rozpaczy!... będzie miał słuszność! Nie będzie wcale podły ani
głupi, tylko wykształcony. Nikt go za to nie skarze, nikt nawet nie obwini. Jakież
jest na to prawo?

background image

— Trzeba się ratować — mówi starzec załamując ręce.

Zimny pot spływa mu z czoła, serce uderza twardym, głośnym, powolnym
tętnem. Za pomocą siły ducha, mocnej a cienkiej, jakiejś jaźni nagle skupionej i
wyłamanej z głębi istoty moralnej, stara się zbadać swój rozum, podnieść go,
wyćwiczyć i wyostrzyć do walki z sofizmatami syna.

— Ja cię nauczę, błaźnie ja ci wytłumaczę, ja cię przekonam, że łżesz — mówi
głuchym i twardym głosem.

Bolesny, natężony, bezowocny paroksyzm poznania podpowiada mu zdania
cudaczne i plugawe. Starzec chwyta je i pomija, szuka innych i znowu tropi
coraz nikczemniejsze myśli synowskie, zupełnie tak, jak ogar tropi ślady sarny
podczas zamieci śniegowej, gdy wicher je zwiewa.

— Chemia ma swoje psie figle... Dlatego leci na koniec świata. Cóż znaczy stary
jakiś dziad, któremu los odbierał po kolei wszystko, aż do ostatniej szmaty
odzieży i ostatniego złudzenia.

Wszystkimi potęgami ojcowskiego serca klnie tę naukę. Jakaś umiejętność, coś,
czego nie można ani zniweczyć, ani nawet nienawidzieć — porwało chłopca jak
śmierć.

— Oddaj mi go! — skamle — wypożycz na jeden dzień cały. Więcej nie chcę.

Gdzieś nieskończenie daleko, w zaspach śniegu rozlega się świst
przelatującego pociągu, nagły, przeszywający jak wołanie na pomoc. Potem
nastaje znowu cisza głęboka. Blask księżycowego; światła z wolna się przysuwa
do łóżka starca, który zwinąwszy się w kłębek miota się, płacze w tym ciemnym
kącie i mruczy monotonną, żałosną swoją skargę.

Pan Teodor Bijakowski (vel Bijak) ukończył Instytut Komunikacji w tym samym
okresie, kiedy nieuniknione warunki ekonomiczne roztworzyły pugilares
szepcząc: zagrabiaj, o piękny posągu!... Nie tylko tendencja pisarstwa śpiewała
kantatę na cześć inżyniera i oświetlała jego postać ogniami bengalskimi, ale
jeszcze, na domiar szczęścia, panny mądre, które, jak wiadomo, najsprytniej
umieją zwąchać ducha czasu, zapaliły znienacka lampy swe, odsłoniły łona
łabędzie i czuwając oczekiwały na kołatanie pozytywnego oblubieńca. Pan
Teodor zrozumiał jeszcze dokładniej niż panny ducha czasu i postanowił ożenić
się odpowiednio. Bywał tedy w domu bogatego warszawskiego powroźnika,
którego urocza córka pielęgnowała w pamięci swej kilka pierwszych stronic z
dzieła Buckle'a.

Pan Teodor urodził się w mieście Warszawie, bodaj że na Krochmalnej ulicy,
gdzie ojciec jego skromny, ubogi, ale chędogi szynczek narożny utrzymywał. W

background image

latach pacholęcych bawił się mały Teoś wraz z czeredą młodszego i starszego
rodzeństwa, że tak powiem, w rynsztoku, wybijał szyby sąsiadom
starozakonnym i byłby był pozostał na zawsze w stanie barbarzyństwa, gdyby
nie jedna szczęśliwa okoliczność. Oto właścicielka domostwa, gdzie mieścił się
instytut starego Bijaka, dama draśnięta zrębem czasu i przedziwnie uczuciowa,
dostała pewnego pięknego poranku celny strzał z procy naciągniętej ręką
małego urwipołcia. Kamień utkwił w samym koku i przyprawił podstarzałą
pannę o kilka dni płaczu i cierpień moralnych.

Rozkazała przywołać do siebie Teosia, patrzała nań długo, a wreszcie rzekła:

— Pójdź, dziecię, ja cię uczyć każę.

Chłopiec był nadspodziewanie zdolny, w lot naukę w sztubie pochłonął i w
sekrecie nawet przed zapijającym wszelkie sprawy Bijakiem-seniorem zdał do
gimnazjum. I tam szedł z nagrodami z klasy do klasy, cicho a skromnie.
Opiekunce na imieniny pisał laurki, całował kolana i ręce, a po jej śmierci
musiał, sierotka, wiele nacałować mankietów, nim wreszcie zdał do Szkoły
Głównej, ukończył wydział matematyczny i przy pomocy tych i tamtych dostał
się do Instytutu.

Wszystko to gładko mu poszło. Nie będę opiewał wszystkich jego promocyj,
przygód, zachodów, zmian sposobów myślenia i miejsc pobytu — dość będzie,
gdy powiem, że budował wiele pięknych mostów, dużych dworców, wielką ilość
dystansów i że, nim upłynęło lat dziesięć od ukończenia studiów, posąg nasz
miał już kilkadziesiąt tysięcy rubli ulokowanych bezpiecznie i świetnie. Do
posad przy eksploatacji nie kwapił się, wolał zawsze trzymać z grubymi rybami
i asystować przy budowie dróg nowych. Pieniądze płynęły do jego kieszeni
szerokim łożyskiem: drobna niejednokrotnie usługa, słówko zgrabnie
pochlebne, dzielna, niewinna na pozór operacyjka, co więcej, szczęśliwy dowcip
warszawski — napełniały na nowo pugilares, po jakiejś inżynierskiej
bachanalijce chwilowo opróżniony. Nie mówię o rezultatach głęboko i
systematycznie obmyślanych planów działania.

...Wśród uśmiechów losu inżynier nasz, wyznać trzeba, nie zapomniał o ubogiej
familii z Krochmalnej ulicy. Prowadzał za sobą kohortę nie tylko braci, ale
bliższych i dalszych kuzynów, z których każdy już po tygodniu operowania pod
okiem dobroczyńcy chadzał przy zegarku i rujnował się na modne haweloki. Na
południowym wybrzeżu Krymu pan Teodor posiadał wytworną willę, gdzie
królowała pięknie rozkwitła małżonka jego, czytelniczka niegdyś Buckle’ów i
Millów. Cudownie tam było: w oddali falował morze, dokoła rozścielał się las
podzwrotnikowych krzewów. Zdawało się, że pan Teodor do końca życia będzie
sobie w wolnych chwilach odczytywał to tę, to inną stronicę Dekamerona
(mądre bowiem księgi rozdał na pamiątkę niewyspanym telegrafistom), gdy oto

background image

niespodziewanie zjawił się demon niepokoju...

...Wówczas właśnie poczęto w kraju budować drogę żelazną. — Pan Teodor
zjawił się i wziął nowy dystans.

Zaraz po objęciu robót przyplątał się do niego zrujnowany do szczętu obywatel
ziemski, Dominik Cedzyna. Początkowo pełnił na budującej się plancie
obowiązki zwyczajnego dozorcy, poganiacza ludzkiego stada, później zaskarbił
sobie względy naszego przedsiębiorcy i do innych celów użytym został. Dziwnie
wyglądał ten elegancki, wyprostowany starzec z mina pana, zawsze wytwornie i
czysto ubrany, gładko uczesany i wygolony starannie, kiedy stał w pobliżu drzwi
wobec Bijakowskiego rozwalonego niedbale na krześle. Inżynier doświadczał
demokratycznej rozkoszy trzymając przy drzwiach byłego panka i mówiąc do
niego: „pójdziesz mi, mój panie Cedzyna...” albo: „tyle już razy mówiłem panu
Cedzynie...”, „trzeba być mazgajem, panie ten... panie Cedzyna”.

Twarz starego szlachcica nie zdradzała nigdy ani Siadu gniewu, ani cienia
obrazy, ani pozoru zdziwienia. Czasami tylko po zaciętych jego wargach
przemykał się tęskny, dziecięcy niemal uśmiech, czasami wypłowiałe oczy
zachodziły mgłą jeszcze bardziej i zdawały się nic nie widzieć. Nigdy wszak że
żrące go upokorzenie nie wynurzało się na zewnątrz w dźwięku mowy lub treści
słów.

„To także honor, to punkt honoru — myślał. — Ja i tak pan, a tyś i tak cham!...”

Miał ten człowiek jedną tylko pociechę i nadzieję. Skoro nadchodził wieczór,
gdy robotnicy, zlani do suchej nitki potem, rzucali łopaty i zjadłszy strawę
padali w sen kamienny, gdy panowie inżynierowie zasiadali do winta —
Cedzyna szedł wzdłuż plantu do sąsiedniego miasteczka.

Głowa jego podnosiła się wtedy dumnie, oczy nabierały blasku, usta szeptały:
„Piotruś... och, Piotruś”.

Pukał do okna poczmistrza i ugrzecznionym, bojaźliwym głosem pytał, czy nie
ma listu do Dominika Cedzyny. Jeżeli ten list upragniony otrzymał, oddalał się
szybko, pieszcząc kopertę palcami i do warg ją przytulając. Potem w swej
nędznej izdebce stawiał świecę przy łóżku i zaczynał czytać. Czytał powoli, w
sposób dziwaczny: nie przebiegał oczyma od razu całego listu, lecz wykradał
jedno, dwa zdania, kilka słów — i składał pismo. Czasami koniec listu
odczytywał dopiero trzeciego dnia po otrzymaniu. Gdy mu dokuczano, gdy go
obrażana, gdy czuł, że mu klatkę piersiową coś gnieść zaczyna niby obręcz
żelazna i krew uderza do głowy — macał boczną kieszeń surduta, gdzie nosił
paczkę listów od syna — i odzyskiwał spokój. W każdej chwili wytchnienia,
podczas obiadu czy chwilowej przerwy w robocie, wydobywał arkusik i wmyślał

background image

się w jakieś zwyczajne zdanie. Wtedy uśmiech łagodny jak promyk słońca
wypogadzal jego twarz drewnianą i skrzepłą na niej troskę niweczył.

W odległości wiorsty od dźwigającego się nasypu, stanowiącego część dystansu
pana Teodora, sterczało pośród pół wyniosłe wzgórze, porośnięte ja łowcem i
uwieńczone szarym zębatym grzbietem skał wapiennych. Góra należała do
folwarku Zapłocie, a folwark do niejakiego pana Juliusza Polichnowicza. Inżynier
zwrócił uwagę na owo wzgórze zaraz po rozpoczęciu robót, zbadał skały,
znalazł w nich obfitość węglanu wapna i niewielką ilość obcych przymieszek,
dostrzegł, że zbocza i osypiska wykazują piękne pokłady wyborowej gliny —
toteż w kilka dni po przyjeździe zabrał ze sobą pana Cedzynę i pojechał do
folwarku Polichnowicza.

Zmierzch zapadł, kiedy furmanka zbliżała się do Zapłocia. Folwark stał u
samego podnóża góry. Zabudowania otaczał szeroki czworobok usychających
topól. Budynki były w stanie opłakanym: waliła się w gruzy stara gorzelnia i
wyciągała ku niebu obdarte z poszycia krokwie jak kościotrupie piszczele,
nachylały się ku ziemi dachy stodół, tu i ówdzie sterczały żerdzie rozwalonych
płotów. Kamienista droga, urozmaicona zatrważającymi wyrwami, mijała
pewien rodzaj bramy i prowadziła przez dwór. Ogromny czarny dach domostwa
zjeżdżał ze ścian w tył i jednym swoim krańcem dosięgał prawie ziemi.

Kiedy wasąg naszych przedsiębiorców zatrzymał się przed gankiem, w dwu
oknach błyszczało światło. Jakaś figura zjawiła się we drzwiach.

— Czy to ty, Szulim? — zapytał głośno stojący na progu.

— Nie, to nie Szulim — odpowiedział Bijakowski. — Czy dziedzic jest w domu?

— Któż tam, u diabła?

— Czy dziedzic tutejszy jest w domu?

— Dziedzic?

— Można się z nim widzieć?

Osoba znikła i jednocześnie prawie światło w oknach zgasło. Wędrowcy nasi
wstąpili na ganek, lecz znaleźli drzwi zamknięte. Bijakowski zastukał. Żadnej
odpowiedzi.

— Dziwna rzecz — zauważył pan Dominik.

Inżynier zszedł z ganku i zajrzał za węgieł dworu szukając innego wejścia.
Musiały tam być jakieś drzwi, biegano bowiem tamtędy, białe postacie wsuwały

background image

się do dworu i wymykały do ogrodu, dźwigając jakieś ciężkie przedmioty, coś w
rodzaju szaf, luster, kanap, stołów, łóżek, obrazów.

— Nadzwyczajny dom — mówił do siebie zaciekawiony do żywego bourgeois.
Ten obywatel wyprowadza się widocznie, czy co u licha?... o tej porze... panie
Cedzyna...

Pan Dominik pokiwał melancholijnie głową i cicho westchnął.

Spomiędzy pokrzyw i kęp bzu wysunęła się wreszcie jakaś babina, podeszła do
Bijakowskiego i bezczelnie zaglądała mu w oczy.

— Coście to za jedni, ludzie? Skądeście?

— Jesteśmy z kolei, chcemy rozmówić się z tutejszym panem — mówił do niej
pan Cedzyna. — Mamy do pana interes. Chcemy od niego kupić kamień...
Słyszysz? Jest ten wasz pan? Można go widzieć?

— Pana niby? — namyślała się baba.

— Naturalnie, że nie ciebie...

W tej chwili wynurzył się z mroku cień inny.

— Panowie kolejarze... acha... Proszę, bardzo proszę... Maryna, rypaj zapalić
lampę. Każ wnosić na powrót. Proszę panów... Jestem Polichnowicz.

Drzwi prowadzące z ganku do sieni otwarły się znowu i przybysze wprowadzeni
zostali do obszernego pokoju o bardzo niskiej powale. Stało tam mnóstwo
mebli i sprzętów w szczególniejszym ugru powaniu: komoda wysunięta była na
środek pokoju, na niej leżało kilka obrazów w grubych, złoconych ramach i
lustro, stół zarzucony był stosem rzemieni, uzd, batów, szpicrut, popręgów, torb
myśliwskich z przyborami do polowania; roztwarty kufer odsłaniał wnętrze
pełne brudnej bielizny i zniszczonej odzieży. Na łóżku okrytym podartą kołdrą
spoczywało olbrzymie psisko z familii dogów, a na wygniecionej kanapie spał
malutki kudłaty piesek. Gospodarz usiłował za pomocą forsownego wykręcania
knota wydobyć z zakopconej lampki większy płomień. Był to młody człowiek,
lat około trzydziestu, nieco przygarbiony, o twarzy wywiędłej i zużytej.

— Siadajcie, panowie — mówił rzucając z krzesełek na ziemię porozmiatane
części męskiego odzienia i przysuwając gościom kulawe krzesła. — U mnie to
cokolwiek po kawalersku, ale bo to z tymi sekwestratorami... Fintik! won,
podlecu!...

Kudłaty piesek podniósł łeb niechętnie i machając ogonem zsunął się na

background image

podłogę.

— Proszę pana — zaczął Bijakowski — taki jest nasz interes: Do pana należy
góra w pobliżu której prowadzimy plant kolejowy?

— Góra? „Świńska krzywda”? No, do mnie należy... i cóż z tego?

— Pan z niej żadnego zysku nie ciągnie?

— Jakiż ja zysk mogę ciągnąć z takiej góry Kpisz pan czy co?

— Pastwisko pewne — wtrącił pan Cedzyna nieśmiało

— Jakie pastwisko! — oburzył się Polichnowicz. — Kamień na kamieniu i trochę
jałowcu. Miejsce ustępowe dla trznadli... chciałeś pan chyba powiedzieć. Ale co
panom znowu do tej góry?. Fintik! won, podlecu! — Piesek zeskoczył znowu z
kanapy, na którą się był wdrapał.

— Krótko mówiąc — ciągnął inżynier — ja bym kupił od pana kamień z tej góry i
prawo wybierania gliny. Czy zgadza się pan?

— Kamień? A prawda... Owszem, panie dobrodzieju, z największą
przyjemnością.

— I co by też pan żądał?

Polichnowicz zaczął kręcić w palcach papierosa, założywszy nogę na nogę w
taki sposób, że końcem śpiczastego buta dotykał prawie swego nosa. Milczał.
Dopiero gdy załatwił proces umieszczania papierosa w cygarnicy i otoczył się
kłębami dymu. wypalił śmiało:

— Odstąpię panu za osiemset rubli. Bijakowski zaśmiał się krzykliwie:

Siedemset rubli!... bagatela! I to za miejsce ustępowe dla trznadli... Cha!...
cha!... wie pan, co...

— Nie siedemset, lecz osiemset rubli! Mów pan, co dajesz! Nie lubię, gdy mi się
ktoś w nos śmieje! Fintik! wyrzucę cię za drzwi, kpie jeden, i tyle u mnie
zarobisz...

Piesek znowu zlazł z kanapy. Bijakowski spoważniał i nadął się.

— Pan sądzisz, że masz z frajerem do czynienia — mówił młody obywatel
przymrużając lewe oko. — Ja, panie, jestem dublańczyk i wiem, co jest warta
taka glinka zmieszana z pewną ilością piasku, bynajmniej nie tłusta... Znajdź
pan tu w okolicy taką glinkę i taki kamień.

background image

— Kto wie?... może i znajdę — powiedział inżynier wstając i zabierając się do
wyjścia.

— No... cóż pan dajesz? Niech słyszę.

— W każdym razie nie więcej jak sto rubli.

Pan Polichnowicz wpadł w głęboką zadumę.

— Dawaj pan na rękę dwieście rubli... i niech tam diabli!...

— Nie, panie — rzekł zimno Bijakowski.

— No, to trudno... Dajesz pan sto pięćdziesiąt? Inżynier śmiał się pod wąsem
ironicznie.

— Spiszemy kontrakcik... co tam!... Może herbaty?

— Ajno, herbaty! — odezwał się niespodziewanie głos z sąsiedniego pokoju. —
Pan będzie częstował, a ja nie wiem, skąd panu wezmę tej herbaty. Widzicie!

— Milczeć, małpo jedna! — rzekł Polichnowicz wcale nie odwracając głowy. —
Może panowie kwaśnego mleka z kartoflami?...

— Nie, dziękujemy. Sto rubelków płacę, piszemy umowę na dwie ręce... jest
świadek, pan Cedzyna...

— Pan Cedzyna! — zawołał młody człowiek obrzucając gościa ognistym
spojrzeniem — pan Cedzyna z Kozikowa?

— Tak, niegdyś...

— Cóż znowu? Już pana wyleli? Cha, cha!... To dopiero pogrom na ziemiaństwo.
Koleje pan dobrodziej teraz budujesz?...

— Pracuję — odpowiedział skromnie pan Dominik.

— Phy!... A no, cóż robić!... Piszemy ten kontrakt. Będzie przynajmniej co
wsadzić jutro w zęby panom starozakonnym.

Spisano kontrakt — i późno w noc przedsiębiorcy opuścili folwark.

Po upływie kilkunastu dni u podnóża góry funkcjonowała maszyna do
wyrabiania cegły, a na skałach roiły się ludzkie postacie. Inżynier zjawiał się na
szczycie góry i rozciągający się u stóp jej obszar ciekawym i zamyślonym
obejmował okiem.

background image

Był koniec sierpnia, czas orki. Na polach Polichnowicza panował zupełny spokój.
Bijakowski nie znał się na gospodarce rolnej, z mozołem odróżniał pszenicę od
jęczmienia w kłosie, zastanawiała go wszakże szczególna predylekcja dziedzica
Zapłocia do ugorów. Te długie, szare smugi gruntu, pokarbowanego niegdyś
przez równe zagony, sprawiały wrażenie smutne jak cmentarz. Gdzieniegdzie
jednostajną barwę odłogu przerywało pólko ścierniska albo kartofli — za nimi
ukazywał się on znowu i ginął aż w oddali, jednocząc się z nieużytkami i
pastwiskiem.

Młody dziedzic przychodził codziennie na górę, siadał na kamieniu, ćmił
papierosa za papierosem i gawędził.

— Pański folwark — mówił do niego Bijakowski pewnego razu — widziany z tej
góry, podobny jest do trupa.

— Dobrze, dobrze... Do trupa! Wziąłem po ojcu folwark źle prowadzony,
musiałem zaprowadzić płodozmian umiejętny...

— Płodozmian? Gdzież tu i jakie płody pan zmieniasz? Tu żadnych płodów
wcale nie ma.

— Jak to nie ma?

— Nie znam się na tym, ale nie widzę ani żyta...

— A bobik?

— Co za bobik?

— No i bierzesz się pan do krytykowania! Widzisz pan ten pas zielony?

— Cóż panu przyjdzie z pasa zielonego albo i z samego tam bobiku? Żyta nie
widzę.

— A tamto ściernisko to po czymże... po kapuście z baraniną?

— Ależ to chłop przecie dwa razy więcej żyta wysiewa!

— Bo chłop niszczy glebę, sieje żyto po życie...

Chłopu pan pozwól tylko, to panu na placu Teatralnym „zimioków” nasadzi, ale
wcale 7. tego nie wynika, abyśmy mieli, idąc za jego przykładem, wyniszczać
grunta. Tu rzeczywiście trzeba trochę mieć kapitału...

Nie pamiętam dokładnie, jak się to stało, dość że nadeszła ta chwila. Gdy
pierwsze lokomotywy świstać poczęły na nowej drodze żelaznej, Jules

background image

Polichnowicz wyjeżdżał z Zapłocia, unosząc w podróżnym saku kilka setek
rubli. Folwark z ugorami, pustymi stodołami i litanią długów stał się własnością
inżyniera Bijakowskiego. Nowy dziedzic przez czas pewien spoglądał z rozkoszą
na pochylone pola, zapadający się w ziemię dwór staroszlachecki i wysokie
topole z uschniętymi szczytami. „Własny majątek!Stare domostwo — marzył —
przeznaczy się dla rządcy; na wzgórzu, frontem do plantu, wzniesie skromny,
ale stylowy pałacyk”. Zbyt długo wszakże inżynier nasz był człowiekiem
praktycznym, aby idealne marzenie o pałacyku usunąć mogło na plan drugi
myśl o ugorach.

Co począć z tymi ugorami? Czyliż doprawdy osiąść w takim Zapłociu i zacząć
uzbierane pieniądze „wkładać” w bruzdy, stodoły, owczarnie? Jeździć co
niedziela z rodziną do wiejskiego kościółka, zasługiwać się Panu Bogu, aby żyta
gradem nie wybijał i strzegł od podpalacza?

Przyjechać na lato do siedziby wiejskiej, obserwować z małżonką zachody
słońca, uganiać się (wraz z tąż małżonką) po pachnących łąkach za
różnobarwnymi motylami, czytać Giovanni Boccaccia w cieniu lip
odwiecznych, nawet kiełbie łowić na wędkę w strumieniu — słodkie to są
przyjemności, ani słowa; ale siedzieć tu zimą i łypać oczami na przebiegające
pociągi — to co najmniej nierozsądek.

Zupełnie inne uczucia miotały duszą pana Dominika Cedzyny. Nabycie przez
inżyniera folwarku dało mu nadzieję otrzymania posady rządcy, powrotu na
wieś, do roli, rozporządzania się, jak tego dusza pragnie, mieszkania pod
strzechą starego dworu. Toteż zasługiwanie się jego Bijakowskiemu,
posłuszeństwo i niemiłosierna pilność przechodziły wszelkie granice.

„Ten pan inżynier wie dobrze — myślał stary szlachcic — co wart jest pan
Cedzyna. Wie, że to nie dorobkiewicz goniący za zyskiem; wie, że taki Cedzyna
zdechnie z głodu, a nic ruszy tego, co należy do dziedzica; że wypruje ze siebie
żyły dla tego, komu służy, bo to jest człowiek posiadający nie znany dzisiejszym
ludziom przymiot, śmieszny maleńki przymiot staroszlachecki — honor”.

Nie spełniły się nadzieje pana Dominika.

Zjawili się „indywidualiści” i zaproponowali inżynierowi rozparcelowanie
folwarku. Po głębokim namyśle, po spłaceniu długów — Bijakowski rozsprzedał
ugory pozostawiając sobie zabudowania, skalistą górę i mały skraweczek
ornego gruntu poza ogrodem.

Do niepoznania zmieniła się postać tego kawałka ziemi. Kudłaci indywidualiści
zwlekli się wkrótce na pola folwarku wraz z żonami, dziećmi, sprzężajem i
dobytkiem. Chude szkapy osadników ciągnęły z lasu belki i gonty, koła wozów

background image

żłobiły nowe drogi wzdłuż dzikich miedz; wybierano studnie, grodzono płoty i
na gwałt wznoszono domostwa. Po całych dniach słychać było łoskot siekier.
Kwaśne pastwiska, porośnięte nędzną, kędzierzawą trawką, które, historycznie
rzecz biorąc, od czasów kołodzieja Piasta aż do dublańczyka Polichnowicza
służyły tylko za miejsce igrzysk i spacerów dla bystronogich zajęcy, pustki
podleśne i obumarłe ugory nabrały teraz tak wielkiej wartości, że się stały
częścią składową wielu istnień ludzkich. Liczne oczy wpatrywały się w te
kawałki ziemi z niepokojem i serca osnuwały na nich nadzieje.

Gdy nadeszła wiosna, wyszły na ugory pługi i odwróciły skiby przerośnięte
murawą...

Gdy nadeszła wiosna, u podnóża góry, noszącej w mowie gminu nazwę
„Świńskiej krzywdy”, buchały wielkie kłęby dymu. Przyparty do zbocza góry
olbrzymi cylinder szachtowego wapiennika wyrzucał w mokre mgły snopy
iskier. Długa, nad przepaścią zawieszona ława łączyła okopcony szczyt komina
z podnóżem białych turniczek. O kilkaset kroków dalej, bliżej dworu, wznosił się
wysmukły, czerwony komin cegielni.

Smugi dymu, płynącego po przestworzu niebieskim, wywabiły z dalekich
wiosek, w lasach ukrytych, gromadę bezspodniowców z zapadniętymi
brzuchami i wydłużonym przewodem pokarmowym wskutek bezwstydnego
przeładowania go samymi kartoflami. Przyszli i stanęli przed obliczem twórcy
cywilizacji. Inżynier wejrzał okiem mędrca na ich wywiędłe kadłuby, na brudem
obrosłe ich dzieci, na znikome resztki spódnic ich żon, córek, kochanek — i
miłosiernie wyznaczył im miejsce w postępie ludzkości.

Ze zrzynów od belek pobudowano lokale mieszkalne w miejscach przez
inżyniera wskazanych i poumieszczano tam przybyłych. Zwierzchnictwo nad
całą produkcją objął pan Dominik Cedzyna, osadzony w dwu mieszkalnych
izbach dworu. Inżynier opuścił dziedzictwo i udał się tam, dokąd powoływały go
nieuniknione warunki ekonomiczne. Przed wyjazdem nauczył starego
szlachcica, jak się ma zapatrywać na sprawy społeczne, gdzie zakładać
kopalnie gliny, jak zsypywać do pieca bryły kamienia i formować z nich
sklepienie, jak poznawać po mocnym świetle wapna, że kwas węglany
wypędzony z tych brył został, jak uniknąć tworzenia się wilków jak normować
płomienie wchodzące do pieca z oddzielnych ognisk — itd.

I popłynęły jednostajne, równe i bardzo długie dni rzetelnej pracy. Nadzorca
wstawał o świcie, budził i prowadził do roboty czeladkę, a późna noc
przypędzała go dopiero do starej rudery.

Odwieczne kamienie jęczały pod młotami, waliły się całe urwiska
niestrudzonymi uderzeniami podkopywane, zlatywały ze szczytów i kruszyły się

background image

na drobne cząstki ogromne bryły, podważone wysiłkiem ramion. Głębokie
miejsca wszczepiania i oparcia żelaznych drągów, żłoby i garby, wykute
dziobem ciężkiego kilofa, pozostały na zawsze, świadcząc, ile tam człowiek
włożył siły mięśniowej. Za pomocą dwu dźwigni — drąga i oskarda —
zepchnięto z posad całe skały, zdruzgotano kolosalne formacje. Braki narzędzia
zastąpił prostacki „sposób” na przyrodę, wymysł nie mózgu, ale raczej mięśni.
Codziennie o świcie zaczynało się to spotkanie siepaczy z kamiennymi masami,
które, nim uległy zuchwałej napaści człowieka, mściły się na nim, czyhały na
każdą chwilę jego nieuwagi, na każdy moment omdlenia. Nawisłe złomy, gdy
rozpętano nieopatrznie ich utajoną energię, zlatywały niespodziewanie jak
uderzenie pioruna, zabijając i kalecząc; każdy głaz, zanim wtrącony został w
czeluść pieca, do ostatka ranił, gniótł, karał ciężarem, twardością, ostrą
powierzchnią, parzył ogniem i dusił dymem, jak wróg śmiertelny wyżerający
życie.

Bezkształtne obnażenia warstw głębokich i ułamane wierzchołki stoją na tym
pobojowisku jak płyty grobowe i jak sarkofagi. Szarugi jesienne i wichry zimowe
wyżłabiają na ich powierzchniach tajemnicze znaki — może imiona „rycerzy
kultury”, co tam polegli w boju z przyrodą.

Pan Dominik zasnął dopiero nad ranom. Nie był to posilny odpoczynek, lecz
starcze półczuwanie. Zjadliwa, błędna boleść nie usunęła się, nie ukoiła, lecz
jak topór kata, ciężka i nieujęta, wisiała w postaci snu nad znękaną jego duszą.
Śniło mu się, że stoi na rozmiękłej grobli, u brzegu zamarzniętego stawu. Lód
na nim był siny, kruchy i nasiąkły wodą. Nagle zobaczył idącą ku niemu z
przeciwnego końca stawu postać omgloną. Widmo szło, lekko się kołysząc,
zgrabne zataczało koła, ledwo-ledwo dotykając stopami gładkiej powierzchni. I
oto — w mgnieniu oka — zobaczył tuż przy brzegu, prawie u stóp swoich, falę
zwijającą się ogromnym kłębem, lód popękany na drobną krę, a na wodzie
rozmoczone, jasne jak len włosy. Cudne kędziory młodzieńcze to rozbiegały się
na wodzie, tworząc jakby koronę, to lgnęły kosmykami do czoła, do jasnego
czoła Piotrusia. Starzec usiłuje krzyczeć, ale gardło ma ściśnięte i zatkane jakby
skrzepami zsiadłej krwi; chce rzucić się w wodę, lecz, nie wiedzieć czemu, nie
może jej dosięgnąć. Zanurza wreszcie ręce po łokcie i czu je zimno, ścinające,
okropne, śmiertelne zimno w żyłach, w piersiach i w sercu. Gdyby mógł wydać
jęk, jeden tylko jęk, jeden okrzyk... Gdyby chociaż mógł westchnąć...

Brzask zimowego świtu ubielił zamarznięte szyby. Dał się słyszeć łoskot drzwi
roztwieranych w czworakach, odgłosy skrzypiącego stąpania po zamarzniętym
śniegu i rozmów ludzkich. Pan Cedzyna ocknął się i ciężkim wzrokiem powiódł
po swej izbie. Maleńka miara pociechy spłynęła do jego duszy, gdy się
uświadomił, że to, co widział przed chwilą, snem tylko było. Niestety! to, co czuł
przed chwilą, ciągle trwało. Przedsenne zgryzoty rzuciły się nań znowu i jak
mściwe, rozzłoszczone pszczoły ciąć poczęły jego serce. Obejmowała go

background image

złowieszcza niechęć do tej izby, do nadchodzącego dnia, może do siebie
wreszcie.

Na pół rozebrany usiadł na łóżku i tępym, bezsilnym wzrokiem patrzył w kąt
pokoju. Niedosłyszalnie dla samego siebie, zaledwie ruchem warg — wymówił:

— Żeby to już raz, do cholery... umrzeć— Rozległo się stukanie w szybę, jakim
jeden z ro-

botników pełniący obowiązki stróża dawał znać nadzorcy, że idzie z naręczem
drew palić w piecu. Pan Dominik nie poruszył się. Dziki wstręt i bezmyślne
nienawiść zaciskały jego pięści. Wszystka jego inteligencja osiadła na jednej
trzeźwej myśli:

— Żeby to już raz...

Stukanie w szybę powtórzyło się ł nieznany głos zawołał:

— Czy pan Dominik Cedzyna jest w domu? Stary zerwał się na równe nogi.
Wszystko jedno kto to stuka — byleby ktoś obcy, jakiś człowiek nieznany,
byleby nie ten parobek w cuchnącym kożuchu.

— Panie Cedzyna! — zawołał ktoś zza okna. Wszystka krew spłynęła nagle do
serca starowiny.

Pośpiesznie wciągnął długie buty, zarzucił na ramiona lisiurę i pobiegłszy na
palcach do okna zaczął chuchać na szybę i wycierać w szronie otwór okrągły.
Naraz przerwał tę czynność i raptownie odwrócił się do ściany. Zgiął się w
pałąk, oczy mu zaszły bielmem, twarz skurczyła się boleśnie, ręce zacisnęły
spazmatycznie — i mówił, nie wiedzieć do kogo, cichym równym głosem:

— Jeżeli tam, za oknem, jest Piotruś, to ja oddam... — ty wiesz, że ja nie
skłamię... ja ci oddam...

Raz jeszcze mocno, mocno ścisnął sobie ręce i spokojnie poszedł ku drzwiom.
Odrzucił haczyk i wyszedł do sieni, szeroko otworzył drzwi na ganek i stanął w
progu. Na ścieżce stał miody człowiek w krótkim palcie, z walizką podróżną w
ręku. W niebieskim mroku przedświtu stary nie mógł rozpoznać rysów jego
twarzy, ale tamten posunął się o krok naprzód i wymówił cicho, z
niewypowiedzianą słodyczą:

— To chyba ojciec.

Stary Cedzyna głucho szlochając wyciągnął ramiona i ogarnął przychodnia
długą, czulą i nienasyconą pieszczotą ojcowską.

background image

Potem zaczął go forsownie ciągnąć do pokoju, bełkocząc pojedyncze sylaby
wyrazów urywanych i połkniętych razem ze łzami. Wydarł mu z rąk walizkę,
rozpiął palto, wystawił ze szafy na stół wszystkie butelki z octem, z naftą, z
terpentyną i gorzałką, szukał kieliszka w stosie rzemieni i żelastwa leżącego w
kącie izby i ciągle dygocącymi ustami mruczał:

— Pisał... do Anglii... do miasta...

Doktor Piotr wodził za starcem załzawionymi oczyma i nie mógł przyjść do
słowa. Nareszcie pan Dominik oprzytomniał.

— Zziąbłeś... co? — zapytał nakrywając oczy dłonią, jakby patrzał pod słońce.

— Nie...

— Ale! gadanie! Zaraz ja w piecu napalę.

Skoczył ku zapieckowi i począł wyrzucać suche drwa na środek pokoju.
Zaczerwieniony i zziajany kładł je później do pieca.

— Niech ojciec da spokój — przerwał mu młody doktor — tu ciepło. Ja bym się,
szczerze mówiąc, przespał trochę.

— Święta prawda! Niespodziewany cymbał ze mnie starego! Malec jechał tyli
świat. Chodź, przyniesiemy sofę... mam jeszcze naszą zieloną sofę... wiesz...
zieloną...

Weszli do sąsiedniej, zimnej izby, zawalonej przeróżnymi statkami i rupieciami,
i przydźwigali do pierwszej starożytną, familijną sofę z wierzchem ruchomym.

Pan Dominik rozpostarł na niej swoją pościel, i ułożył syna do snu. Sam,
zabawnie wykręcając nogi, aby stąpać na palcach, wyniósł się z mieszkania.

Zaledwie doktor Piotr przyłożył głowę do poduszki, zapadł w senne marzenie,
jakie jest skutkiem zmęczenia się długotrwałą jazdą w wagonie. Powieki mu się
kleiły, ale nie dawał mu zasnąć mocno jakby nieustający trzask dzwonków
elektrycznych, utajony w nerwach. Na niezliczonej ilości stacji kolejowych
dzwoneczki te biły za szybami wagonu głosem cichym, przeszywającym,
natarczywym i okrutnym, aż zaczęły dzwonić w uchu bez przerwy. Zdawało mu
się, że wciąż trwa jeszcze ostatnia, a trzecia z rzędu noc spędzona w wagonie.
Drzemie nie pod strzechą ojcowską, lecz w wąskim przedziale, z głową opartą o
drżącą drewnianą ścianę. Słyszy jeszcze łoskot kół bijących w końce szyn,
skróconych od mrozu, gdy pociąg gnał na północ od Oderberga i to ponure
dudnienie skostniałej ziemi, co głucho stęka pod szynami: — to ja, to ja, to ja...
Widzi do tej chwili pod przymkniętymi powiekami nagi, rozłożysty, nieobeszły

background image

krajobraz, jak go zobaczył wtedy, przycisnąwszy twarz do szyby — tę pustynię
przywaloną zaspami. Daleko, w wielkim świetle księżyca słabo czernieją
chłopskie chałupy. Długim szeregiem stoją na widnokręgu — het — het... W
piersi wędrowca bije nie jego własne męskie serce, co już złudzeń przebolało
tyle, ale serce dziecka, dostępne dla dawno minionych trwóg i boleści. Jak kolka
tarniny przebija je dziecięcy żal czy wielka skrucha, i wylękłe usta szepcą:

— Panie, nie jestem godzien...

Pan Dominik powrócił na paluszkach, niosąc wiązkę suchych szczap, i począł
palić w piecu. Doktor jak przez mgłę widział jego zgarbione plecy i siwą. krótko
przystrzyżoną czuprynę. Chwilami wydawało mu się, że ta droga głowa usuwa
się i niknie, pozostawiając po sobie tylko duży cień przełamany na ścianie i
suficie. Morzył go przerywający się, płochliwy sen... Kiedy się na pół przebudził,
przed piecem siedział, jak poprzednio, starzec twarzą zwrócony do ognia. W
pobliżu drzwiczek tliła się już zaledwie kupka węgli. Wiotka, jasnofioletowa
perzyna powlekała ją z wolna, a po niej migały się raz za razem różowe,
pełzające iskierki. Pan Dominik przypatrywał się iskrom i ruszał wąsami, jakby
tym błędnym światełkom opowiadał tajemnicze historie. Co pewien czas
wyciągał rękę i odgarniał kożuch śmietanki w garnuszku przystawionym do
węgli.

U wezgłowia doktorowego posłania stał stary zegar. Wahadło kołysało się nad
samą jego głową Kiedy pomykało na lewo, w cień, na upstrzonej przez muchy
jego powierzchni błyskał klinik światła. Wydawało się, że stary perpendykuł
rozdziawia usta i pęka z radosnego śmiechu. Wewnątrz pudła przysypanego
wieloletnim kurzem, stuka nieustający chrzęst trybów, niby bicie serca
zestarzałego gruchota. Melodia jego szeptu unosi się nad rozmarzona. głową
śpiącego, jak śpiew znajomy, rozkochany, tęskny i niewysłowienie słodki.

— Ty nie wiesz — śpiewa — ty nie wiesz, dziecko, co to jest tęsknota... Spojrzyj
tylko raz, spojrzyj tylko, śpiochu, dźwignij powieką. Widzisz tę łzę, co
wytoczywszy się z oka starszego pana Cedzyny, jak łódź na końcu katapulty
zawisła na końcu najdłuższego włosa w jego lewym wąsie? Co to za ciężar. co
to za ogromna łza, jaka monstrualnie wielka łza Pac! — zleciała z łoskotem na
przyszwę lewego buta. Co to? co to? — Wysuwa się druga, jeszcze
ogromniejsza, jeszcze cięższa... Kap! — już wisi na wąsie. Starowina boi się
bardzo, aby nie upadła na pogrzebacz i głośnym upadkiem snu twego nie
spłoszył Patrz, jak ją paradnie, jak śmiesznie i niezgrabnie zdejmuje z wąsa
dwoma palcami... Te łzy — gada stary zegar — były cieńszymi niż nitka pajęcza
włókenkami w sercu, w tym miejscu, gdzie jest nigdy nie schnąca ranka
tęsknoty. Było ich mnóstwo, a każda miała brzeżki ostre jak żądło komara.
Siedziały jedna obok drugiej komunikiem i nosiły szumny tytuł lasecznika
tęsknoty. Niejednemu te figlarne istoty wyssały duszę, niejednemu odgryzały

background image

rozum... tak, tak, czcigodny organizmie... A ty, mo carzu, zadałeś im truciznę
jednym jedynym synowskim uściskiem.

Każda skonała i rozpłynęła się w wielką łzę szczęścia. Ach, tylko pomyśl... gdyby
choć jedna z tych łez upadła na twoją duszę!... Ach, tylko pomyśl — wszak ona
strąciłaby cię z oblicza ziemi — ach, tylko pomyśl...

W pochodzie kółek i walców gadatliwego klekota nastąpił raptem jakiś
kataklizm, jakby stary zegar przeciął sobie język własnymi zębami. Rozległ się
tępy szczęk, zamieszanie, łoskot — i powoli, z majestatem, niedołężnie
naśladując głos kukułki, wybiła dziesiąta. Młody człowiek oczami na pół
rozwartymi wpatrywał się w okno odtajałe w promieniach wesołego słońca.
Widział skrawek równiny iskrzącej się od kryształów śniegu, smugę oddalonego
lasu i kawałek przeczystego, bladego nieba. Ogarnęła go jakaś boska fantazja.
Czuł wyraźnie, że ta chwila, co przemija, ten ułamek czasu, co trwa między
jednym a drugim poruszeniem wahadła — to najwyższy i najszczytniejszy,
kulminacyjny moment, że to jedyny na całe życie zenit młodości! Cóż mogło
być przedtem i co może być potem? Jakież uczucia można przyrównać do tego
ostrego widzenia całej drogi życia, do tej twardej pewności: — To, co w tej
chwili postanowię, będzie nie tylko mądre i godziwe, ale i dobre...

„Nie, nie pojadę do żadnej Anglii — myślał pan Piotr. — Nie nas brać na kawał!
Odeślę belfrowi trzysta franków... przecie zarobię, choćbym miał gnój
wyrzucać...”

Po upływie kilku dni i nocy siarczyście mroźnych nastała odwilż. Znikła cudna
przejrzystość przestrzeni; opadły delikatne pyłki mrozu kołysząc się nad
twardymi jak kamień pokładami śniegu; zginął szron, różowy w promieniach
słońca, co stroił suche szkielety topól, cienkie pręty porzeczek i obumarłe
badyle wystające spod śniegu. Od rana kapały z dachów wielkie brudne krople;
w powietrzu zawisły bałwany szarożółtej pary przytłaczając sobą dym tułający
się po dachach. Na krańcach widnokręgu uwaliły się mgły nieprzejrzane na
podobieństwo niezmiernych ciężarów, co zdołały wgnieść w ziemię — i
wzgórza, i lasy, i wsie odległe.

O godzinie pierwszej z południa pan Dominik powracał z powiatowego
miasteczka wynajętą furmanką.

Chude chłopskie szkapięta brnęły w roztajałym śniegu; bose sanice docierały do
gruntu i sunęły po grudzie, jak po maglownicy albo zataczały się w wyboje i
zatoki. Stary jegomość otulał się zrudziałymi szopami, nasuwał kaszkiet na oczy
i ćmiąc niekosztowne cygaro ,,myślał sobie”. Jeździł niegdyś czwórką wałachów
i wspaniałymi saniami, z furmanem w złotawej liberii, otulał się niegdyś kiereją,
srogimi niedźwiedziami podbitą... Boże drogi! — ziemia drżała, janczary

background image

słychać było o pół mili, konie parskały, chłopy i Żydy stały bez czapek... Phi...
czy tam teraz jest gorzej — któż to wie? Nigdy przecie jazda saniami przez
puste pola nie sprawiała mu takiej przyjemności jak dziś, kiedy jedzie
chłopskim wasągiem... W domu czeka pan doktor Piotr Cedzyna! Cha, cha!...
Nuże, szkapy! bierzcie się w kupę! Jeszcze tylko jeden lasek, tylko mały
wąwozik pod Zapłociem.

„Ciekawa historia — myśli pan Dominik — czy Piotrek zrobił i przepisał
rachunki? Myślał, huncwot, że mu dam łazić całymi dniami po chałupach (pew
nie dziewuchy niemieckiego uczy...) i bąki zbijać. Aha... posiedź no, waćpan,
mość chemiku, nad prowentowym kałkułem, pododawaj cyferki, napisz ładnym
charakterem wykazy dla pana inżyniera, wyręcz starego ojca. Za darmo ci będę
zwoził tytoń i tracił fortunę na sardynki?”

Konie wbiegły na podwórze i zatrzymały się przed gankiem dworu. Pan
Cedzyna wylazł ze sanek i wszedł do sieni, z hałasem otrzepując buty ze
śniegu. W drzwiach pokoju stał doktor Piotr.

— Co to? Ciebie, widzę, głowa boli! — zakrzyknął pan Dominik.

— Ale gdzie tam! — odpowiedział syn z przymusem.

— A cóżeś taki blady i skrzywiony?

Młody człowiek miał w rzeczy samej minę niewesołą.

Spojrzenie oczu jego dziwnie wyziębło i przyćmiło się smutkiem. Chodził z kąta
w kąt, nerwowo paląc papierosa.

— Każę ja Jagnie podać barszcz, to ty mi zaraz nabierzesz rezonu. Bez barszczu,
mówię ci, człowiek zawsze kiepsko się czuje.

— Ja nie będę mógł jeść, a zresztą... mało mam czasu.

— Mało masz czasu?

— Tak — powiedział doktor Piotr szorstko; — ja... widzi ojciec... ja muszę jechać.
Trudna rada... muszę jechać dla objęcia tego miejsca w Hull.

Pan Dominik nic nie rzekł. Nie zdejmując futra ani czapki usiadł na stoliku i
zwiesił głowę. Nie zważał na to, co syn robi — nic nie widział. Czuł tylko, że mu
duszno, ciasno we własnych piersiach. Rad by był wyjść na świeże powietrze,
ochłonąć i zebrać myśli, ale nie mógł jakoś dźwignąć się z miejsca. Młody
człowiek porządkował papiery i książki rachunkowe rozrzucone na stole. Wziął
w rękę niewielki, stary, zatłuszczony notes, obwiązany brudną tasiemką, i

background image

przewracał w nim kartkę za kartką.

— Proszę ojca — rzekł z żalem i smutkiem w głosie — w tym notesie
wyczytałem, że ciąży na mnie dług, który muszę zapłacić bez zwłoki.

— Daj ty mi spokój, daj mi spokój! — odpowiedział stary Cedzyna opierając
głowę na ręce.

— Zanim wyjadę, muszę ojcu wytłumaczyć, dlaczego powziąłem decyzję
wyjazdu.

— Co ty wytłumaczysz, głuptasie, co? — porwał się starzec. — Jedź, jeśli taka
twoja wola. Tylko mi już, przez litość, nie każ podziwiać twojej mądrości.

— Chcę pomówić szczerze i otwarcie o interesie doniosłego dla mnie znaczenia.
Przed czterema laty przysłał mi tatko ratami dwieście rubli. W roku następnym
dwieście rubli. Potem dwieście pięćdziesiąt rubli i zeszłego roku znowu
dwieście. Razem osiemset pięćdziesiąt. Pensja, jaką ojciec pobiera, wynosi
trzysta rubli na rok. Skądże?...

— Synku kochany... nie chciej mnie aby robić złodziejem. Jeżeli uważnie
przejrzałeś rachunki, to musiałeś dostrzec, że nie przywłaszczyłem sobie ani
kopiejki Bijakowskiego. Wszystko jest w wykazach. Że nie sprzedałem
potajemnie ani wapna, ani cegły, możesz także przekonać się z rachunków.
Daję ci zresztą słowo honoru... nie mam na sumieniu ani jednej kopiejki
Bijakowskiego! Tak mi Boże dopomóż!

— Tak, to zupełna prawda.

— Skoro występujesz w roli oskarżyciela, to powinieneś znać się trochę na
interesach. Cały sekret polega na tym, że Bijakowski dał mi upoważnienie do
pobierania oryginalnej wprawdzie tantiemy. Od sprzedaży nigdy mi jej
przyznać nie chciał, a natarczywe moje żądania zbywał zawsze jedną śpiewką:
„Produkuj pan taniej... a co na tym osiągniesz, to twoje”. Obiecał ludziom
początkowo po trzydzieści kopiejek. Ja im dałem później po dwadzieścia, no i,
rozumie się, przystali, bo nigdzie więcej nie zarobią, a tu mają zarobek pewny.
Tym sposobem uzbierało się trochę grosza dla ciebie.

— Tak, to właśnie dostrzegłem w rachunkach...

— I to jest cały sekret, oskarżycielu! Złodziejem nie byłem, i, da Bóg, nie będę!

— I ja nim być nie chcę, mój ojcze. Toteż osiemset pięćdziesiąt rubli muszę
zwrócić.

background image

— Komu masz zwracać? Ja tych pieniędzy nie przyjmę... wiedz o tym... nie
przyjmę! Nie mogłem ci dawać na utrzymanie i edukację więcej, Bóg widzi...
ale co mogłem... Starałem się trochę wywiązać z powinności ojcowskiej...

— To nie ojciec dawał mi na edukację i nie ojcu mam zwrócić ten dług gorzki i
straszny...

Dominik Cedzyna wysoko podniósł brwi i ze zdumieniem patrzał na syna.

— Ty chyba masz bzika, mój Piotrusiu. Cóż ty pleciesz?

Doktor Piotr usiadł przy stoliku, przysunął arkusz czystego papieru i zaczął
mówić powoli:

— Wartość każdego towaru po ukończeniu produkcji składa się z kapitału
stałego (oznaczamy go literą c), z kapitału zmiennego, czyli płacy najemników
(dajmy na to v), i z tak zwanej wartości dodatkowej, czyli zysku, co oznaczam
literą p. Stosunek wartości dodatkowej do kapitału zmiennego, czyli zysku do
płacy najemnika, p:v, pokazuje stopę wartości dodatkowej, czyli normę
wyzysku. Obliczmy, proszę ojca, skrupulatnie przychód i rozchód.

Nad wieczorem dopiero skończył się zajadły spór między ojcem i synem.
Obydwaj zamilkli pod wpływem tej zaciętości, co zdaje się zamykać serce tak
szczelnie, jak się zamyka wieko trumny nad drogimi zwłokami.

Stary obojętnie i z pogardą patrzał na krzątanie się doktora Piotra dokoła
walizki. Od czasu do czasu szyderczy uśmiech przemykał się po jego wargach i
oczy błyskały gniewem. Po długim milczeniu wyniośle i obojętnie rzekł:

— Czy tutaj nie mógłbyś stanowczo zarobić, aby uczynić zadość głupim
sentymentom?

— Nie mógłbym, proszę ojca, tak prędko, jak tego pragnę. Tam mam miejsce i
płacę stosunkowo niezłą.

— Można by i tu znaleźć posadę. Bijakowski...

— Ja nigdy i nic wspólnego mieć nie będę z panami Bijakowskimi. Nikt mnie
nigdy nie protegował, oprócz moich wiadomości i pracy.

— Pisałeś mi, że cię protegował jakiś profesor — rzekł stary oschle. — Jesteś w
niezgodzie z samym sobą, znakomity filozofie.

— Nie. Profesor podał moje nazwisko, ponieważ stosownie do żądania miał
wskazać czyjekolwiek nazwisko. Wskazał moje, bo uważał to za słuszne ze

background image

względu na moją porządną pracę i usposobienie do samodzielnych
doświadczeń.

— Rzeczywiście, racja fizyka! Bijakowski również uważałby za słuszne ze
względu... i tak dalej...

— Nikt dobrowolnie nie zaraża się parchami... Toteż i mnie dobrze, pókim
czysty...

Stary roześmiał się. Znowu nastało milczenie aż do chwili, kiedy młody
człowiek zdjął palto z kołka i począł leniwie naciągać je na ramiona.

— Czyż ty naprawdę?... — zapytał pan Dominik.

— Tak, ojcze.

— Oby cię Bóg nie skarał ciężko, moje dziecko!

— Pierwszą ratę mam nadzieję przysłać w maju.

W tym notesie wyliczyłem należytość każdego za cztery lata. Niechże ojciec
raczy sumiennie...

— Precz, durniu! — krzyknął grubiańsko pan Dominik w przystępie wściekłego
gniewu.

Ręce mu się trzęsły, w oczach migotał zły ogień.

Doktor Piotr, blady jak papier, zbliżył się do niego ze łzami w oczach i schylił
mu się do nóg. Starzec odepchnął go, usunął się w kąt pokoju i odwrócił
plecami. Słyszał, jak drzwi z cicha skrzypnęły i zawarły się za wychodzącym,
słyszał suchy szczęk klamki, ale nie odwrócił głowy. Zapadał powoli w stan
gnuśnego spokoju, obojętności tak zupełnej, że graniczyła prawie z
zadowoleniem.

„Dobrze, że powiedziałem «durniu»! — pomyślał — to mu pójdzie w pięty...”

Po upływie kilkunastu minut wyjrzał przez okno. Na podwórzu nie było nikogo.
Pod zachód słońca widać było przedmioty wyraźnie. Na każdej szybie rysowały
się i rosły w oczach, idąc z dołu do góry, fantastyczne gałązki mrozu. Starzec
przypatrywał im się z zajęciem i myślał o czymś dawnym, ogromnie dawnym.
Doznawał przez chwilę uczuć małego chłopca, który w pięknym dworze siedzi
obok matki, pięknej, dobrej, kochanej matki, i patrzy na gałązeczki
przymrozka... Nudzi mu się, płakałby i kaprysił, gdyby nie to, że pełzające
odnóżki, pręty i zębate liście tak go zaciekawiają, tak bawią...

background image

Z zadumy obudził go dopiero daleki świst lokomotywy. Ten dźwięk sprawił mu
taki ból jak uderzenie młotkiem w czaszkę. Wziął czapkę i wyszedł z pokoju.

Ku stacji kolejowej z wolna zbliżał się pociąg, kopiąc się i nurzając w zaspach,
jakby je żelaznym kadłubem roztrącał i przewiercał. Pan Dominik począł iść ku
dworcowi wielkimi krokami. Zmrok padał żywo i w miarę zwiększania się
ciemności coraz wyraźniej błyskały latarnie na linii drogi żelaznej, niby duchy
dobroczynne dające znać o wielkim niebezpieczeństwie. Gdy pan Cedzyna był
na połowie drogi, ujrzał z daleka sylwetkę człowieka idącego od stacji.
Odetchnął głęboko w nadziei, że doktor Piotr wraca. Wkrótce zrównał się z tym
człowiekiem: był to strycharz z cegielni, młody i wesoły parobczak.

— Ty, gdzieś chodził? — zapytał go rządca ponuro.

— Na stację.

— Po co?

— Zaniosłem zawiniątko za młodym panem...

— Za jakim młodym panem?

— Ady za panem Pietrem.

— Pojechał? — zapytał starzec obojętnie.

— Pojechał, proszę łaski pana,

— Widziałeś?

— A no, nie widziałbym? Jeszczem mu tobół zaniósł do maszyny.

— Mówił co do ciebie?

— E... mówić to ta nie mówił dużo.

— Wracaj do domu.

Chłopak oddalił się szybko brzegiem drogi. Potem przeskoczył przez rów i
poszedł ku górze na przełaj przez pole.

Pan Dominik patrzył za nim ciągle, wtedy nawet kiedy tamten skrył się w
ciężkim cieniu góry. Twarz starca stuliła się i zmalała, nos się wygiął i wyciągnął
ku brodzie, oczy nakryły dolnymi powiekami. Stał na miejscu i sięgał co chwila
ręką jakby z zamiarem przywołania strycharza. Następnie poszedł wolno, nie
mając żadnego już zamiaru ani wiadomości o kierunku, w jakim postępuje.

background image

Schylał się ku ziemi i przy świetle ostatniego brzasku zorzy wie‧czornej
rozpoznawał głębokie ślady stóp syna wyci‧śnięte w miękkim śniegu, które
teraz mróz miłosier‧ny utrwalał dla niego na tej okrutnej drodze. Na każdym z
tych śladów zatrzymywał się, macał go laską... Na każdym z piersi jego
wydzierał się cichy, nieprzerwany jęk, podobny do żałosnego skomlenia wiatru
nad mogiłami cmentarza.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Żeromski Stefan Doktor Piotr
Żeromski Stefan Doktór Piotr
LP VII IX Żeromski Stefan Doktor Piotr
Doktor Piotr Stefan Żeromski 3
Stefan Zeromski Doktor Piotr
Doktor Piotr Stefan Żeromski
Stefan Żeromski Doktor Piotr
Stefan Żeromski Doktor Piotr
Stefan Zeromski Doktor Piotr
Stefan Żeromski Doktor Piotr streszczenie opracowanie klp
Stefan Żeromski Doktor Piotr
stefan zeromski doktor piotr
MlodaPolska 9, Bohaterowie Żeromskiego (Doktor Piotr, Siłaczka, Judym) - charakterystyka i ocena
S Żeromski, Doktor Piotr
ZEROMSKI DOKTOR PIOTR SILACZKA
doktor piotr, zeromski
s. żeromski, Stefan Żeromski - życie i twórczoć
Zeromski Stefan Sen o szpadzie Pomy³ki (m76)

więcej podobnych podstron