Lynn Erickson
TANIEC NA CIENKIM LODZIE
Rozdział 1
Niebo nad gmachem sądu okręgowego miało barwę ołowiu, w okna uderzały płatki śniegu. Ponure piątkowe
popołudnie. Idealnie, pomyślała Ellie Kramer. Uznała, że to doskonały moment, i postanowiła skorzystać z okazji; już
dawno się tego nauczyła.
- Podrzucę cię do domu - zaproponował prokurator okręgowy Ben Torres. - To prawie po drodze.
- Och, nie, dzięki. - Ellie zdjęła okulary do czytania i podniosła na niego wzrok. - Mam tu jeszcze trochę pracy.
- Jesteś pewna? Wszyscy już wyszli.
- Tak. Wrócę na piechotę albo autobusem.
- Jeśli jakiś pojedzie w tej śnieżycy.
- Dam sobie radę. Naprawdę.
Nad ramieniem Torresa widziała jedno z wąskich okien wychodzących na dziedziniec. Warstwa śniegu na zewnątrz
rosła z każdą chwilą. Przynajmniej raz sprawdziły się prognozy pogody, czym wszyscy w biurze prokuratora byli
zachwyceni. Pierwszy listopadowy śnieg. Narty. W dodatku w piątek. Nikt jednak nie cieszył się z tego bardziej niż Ellie.
Była dopiero czwarta po południu, a wszyscy już poszli do domu. Nie tylko ci z biura prokuratora; wszyscy, którzy
pracowali w tym budynku. Sale sądowe były puste, kantyna Tknięta, nawet w biurach szeryfa na drugim piętrze zostało
ledwie kilka osób i one pewnie wyjdą wcześniej, żeby uniknąć korków w godzinach szczytu.
- Powiem Nate’owi, że jeszcze jesteś. - Torres wziął teczkę i spojrzał w okno. - Ale sypie.
- Rzeczywiście - przyznała Ellie uprzejmie.
Nate. Zapomniała o ochroniarzu. Miły facet, ale czujny. Może się zastanawiać, co ona robi w archiwum, kiedy wszyscy
poszli do domu. Do diabła. Czekała całe lata na taką okazję i nie mogła pozwolić, by przeszła jej koło nosa.
- Dobranoc - powiedział prokurator.
- Dobranoc - odparła. Nerwy miała napięte jak struny.
Pracowała na komputerze, udając zaaferowanie, dopóki nie upewniła się, że Ben rzeczywiście wyszedł. W całym
budynku panowała cisza, niepokojąca na zazwyczaj gwarnych korytarzach. Ale ta cisza była jej sprzymierzeńcem. Po-
zwoli jej usłyszeć kroki, jeśli Nate pojawi się gdzieś w pobliżu.
Minęła gabinet prokuratora i wstukała numer przy drzwiach archiwum na końcu korytarza. Otworzyły się z cichym
stuknięciem. Przyciskając teczkę do piersi, Ellie ruszyła w dół po schodach. Przed nią ciągnął się długi korytarz z
mnóstwem drzwi po obu stronach.
Archiwum.
Pchnęła właściwe drzwi i natychmiast poczuła charakterystyczny zapach starego papieru i wilgoci. Znajomy i dziwnie
uspokajający. Jako niższy urzędnik spędzała wśród tych zakurzonych akt wiele czasu.
Sięgnęła do włącznika i po chwili wąchania zapaliła światło. W końcu wykonywała tylko swoją pracę - tak
przynajmniej powie, jeśli Nate ją tu nakryje. Oczywiście będzie się trzymała swojej historii.
Skręciła i weszła między półki. Wiedziała dokładnie, dokąd idzie. Wcześniej wiele razy mijała pudło, w którym leżały
interesujące ją akta. Tak. Oto one. Nietknięte ludzką ręką od ponad dziesięciu lat.
Sprawa numer 6973. Stan Kolorado przeciw Johnowi Crandallowi.
Postawiła teczkę na podłodze, wzięła głęboki oddech i wyciągnęła pudło. Nareszcie. Usiadła i położyła je obok.
Betonowa posadzka była zimna jak lód. Ellie przyciągnęła pudło bliżej i zdjęła pokrywkę. Ręce drżały jej z
podniecenia.
Już miała wyjąć pierwszą szarą teczkę z aktami, kiedy usłyszała dziwny dźwięk, coś jakby ciche, drobne kroki.
Znieruchomiała. Myszy? Nie. Nad nią, na poziomie gruntu, znajdowało się małe zakratowane okienko. To śnieg uderzał
w szybę. Oczywiście, pomyślała, kładąc teczkę na kolanach. Dokumentacja policyjna. Mnóstwo stron zapisanych
drobnym drukiem, spomiędzy których wystawało kilka czarno-białych fotografii. Wyciągnęła je, rozprostowała, a potem
długą chwilę wpatrywała się bez ruchu w pierwszą z nich.
- O Boże - szepnęła. Trzymała w ręce zdjęcie Stephanie Morris na szpitalnym łóżku. Dziewczyna miała zamknięte
oczy; była nieprzytomna. Na jej powiekach widniały ślady popękanych naczyń krwionośnych, na szyi rozległe siniaki.
Ellie gwałtownie wciągnęła powietrze. Zdjęcie musiało zostać zrobione przez któregoś z policjantów tamtej nocy wiele
lat temu.
Stephanie wyglądała młodo i spokojnie, zupełnie jakby spała. Chociaż nie, niezupełnie.
Kolejne fotografie. Znowu Stephanie. Dom Morrisów, piwnica sfotografowana z kilku miejsc. Ciemne zagracone
pomieszczenie z półką pełną butelek wina.
Ile lat miała ta dziewczyna? Szesnaście. Ellie była cztery lata starsza od Stephanie. Teraz zbliżałaby się do trzydziestki.
Ale nie będzie obchodzić swoich urodzin.
Ellie wiedziała, że nie powinna tracić czasu na przeglądanie zdjęć, ale nie potrafiła się powstrzymać. Stephanie była
ładną młodą dziewczyną o długich jasnych włosach. Czy bardzo cierpiała? Czy nadal cierpi, pogrążona w śpiączce?
Została zgwałcona, a potem sprawca ją dusił. Czy chciał ją zamordować? Czy nie zrobił tego jak należy, czy może od
początku zamierzał zostawić ją przy życiu?
Może gwałciciel chciał, by jego ofiara żyła i mogła opowiadać o tym, jak wielkie zadał jej cierpienie. Ale Stephanie
Morris nie mogła być świadkiem. Popełnił błąd, dusił ją trochę za długo.
Później albo zmienił sposób działania, albo go udoskonalił. Jego następna ofiara, zaatakowana dziesięć lat temu, zmarła.
Kolejna, sprzed siedmiu lat, także. Obie zostały zgwałcone i uduszone. Potem znowu popełnił błąd. Jego ofiara nie tylko
przeżyła, ale nawet nie doznała żadnego uszkodzenia mózgu. Ellie czytała raport z Pueblo. Ktoś mu przeszkodził. Tak, z
pewnością tę dziewczynę też miał zamiar zamordować.
Rozległ się głuchy metaliczny dźwięk i Ellie zamarła. Nagle przypomniała sobie, gdzie jest i co robi. To musi być Nate
albo dozorca sprawdza, czy drzwi są zamknięte. Spokojnie. Wszystko w porządku. Oddychaj. Miała swoją bajeczkę, a
kłamać umiała doskonale.
Przejrzała wszystkie koszmarne zdjęcia Stephanie Morris, włożyła je do teczki i zabrała się do zeznań jednego z dwóch
policjantów, którzy pierwsi pojawili się na miejscu zbrodni. Podniosła zadrukowaną kartkę papieru i spojrzała na podpis.
Michael Callas. Zgadza się. I kilka kolejnych kartek podpisanych przez Finna Rasmussena. Gliniarze. Cholerni gliniarze.
Bohaterowie.
Zacisnęła zęby i przejrzała pierwsze raporty Callasa i Rasmussena. Musiała przyznać, że odwalili kawał dobrej roboty.
Nagle łzy napłynęły jej do oczu. Dobra robota, w porządku, ale przecież oni się mylili. Za szybko aresztowali niewinnego
człowieka. Czy to się nazywa prawo? Sprawiedliwość? Do diabła, jak mogli popełnić taki błąd?
Czytała raporty, nieświadoma zimna panującego w podziemiach i ciemności, która zapadła za oknem. Wiatr z furią
szarpał gałęziami drzew, w kątach dziedzińca i na ławkach zbierał się śnieg. Ellie nie zwracała na to uwagi; cały jej świat
zawęził się do pudła wypełnionego papierem. Całe lata czekała, planowała, oszukiwała i kłamała - po to właśnie, by
znaleźć się w tym miejscu.
Drzwi na górze otworzyły się i zamknęły z trzaskiem. Ellie oprzytomniała i ogarnęła ją panika.
Nate?
A jeśli ją zobaczy i wspomni o tym Torresowi? Nie miała żadnego powodu, by siedzieć tego wieczoru w archiwum.
Nate tego nie wiedział, ale Ben Torres - owszem. Przez całą minutę wstrzymywała oddech i nasłuchiwała w napięciu.
Nic. Cisza.
Zesztywniała, ze zdrętwiałą nogą, wstała i wsadziła plik akt do swojej teczki. Musi je dokładnie przestudiować. Może w
poniedziałek uda jej się przemycić akta z powrotem do archiwum i zabrać do domu kolejne. Teraz nic jej już nie
powstrzyma.
Weszła na schody i nasłuchując, zatrzymała się pod ciężkimi metalowymi drzwiami. Potem ruszyła szybko korytarzem
w stronę biur prokuratora. Na jej górnej wardze pojawiły się kropelki potu. Ale gdyby Nate ją teraz zobaczył, nie
zauważyłby nic nadzwyczajnego. Ot, zapracowana studentka prawa. A nikt nigdy nie sprawdzał, co nosiła w teczce.
Przynajmniej nie wtedy, kiedy opuszczała budynek. Ale w poniedziałek będzie musiała przejść przez ochronę, a jej
torebka i teczka zostaną prześwietlone... No i co z tego? Każdy urzędnik ma w teczce takie czy inne dokumenty.
Zapinała właśnie teczkę, usiłując się uspokoić, kiedy drzwi biura się otworzyły.
- Jest tam kto? - rozległ się męski głos.
Kto to? Oby tylko nie Torres.
- To ja... Eleanor Kramer - rzuciła pogodnie. A potem zobaczyła Nate’a, który przechodził przez oszklone drzwi
oddzielające poczekalnię od recepcji i biur.
- Och, Ellie, dobry Boże - powiedział. - Zapomniałem, że Torres mówił, że będziesz pracowała do późna. Dobrze, że cię
nie zastrzeliłem - zażartował.
- Rzeczywiście, mam szczęście.
- Wychodzisz?
- Zaraz idę.
- Odprowadzę cię.
- Dzięki - odparła. - Pogaszę tylko światła.
Wyszła, przyciskając teczkę do czarnego płaszcza. Kuląc się w ostrych porywach wiatru, ruszyła w stronę Canyon
Boulevard. Nie czuła zimna ani śniegu padającego na jej twarz. Myślała tylko o tym, że w końcu zdołała zrealizować
swój plan.
Śnieżyca trwała całą noc. Nad ranem przestało padać i wiatr osłabł, ale wszędzie leżała gruba warstwa śniegu. Boulder i
cały region Gór Skalistych był sparaliżowany. Na drogi natychmiast wyjechały wielkie pomarańczowe pługi i główne
arterie łączące miasto z Denver oraz autostrady międzystanowe były przejezdne jeszcze przed ósmą.
Celeste Steadman, współlokatorka Ellie od sześciu lat, zbudziła ją wcześnie.
- Jedziemy na narty. Na A-Basin i Copper Mountain otwierają dzisiaj wyciągi. Chodź, Jennifer i Bonnie już się zbierają.
- Na narty? - Ellie usiadła, przecierając oczy.
- Tak. Wiesz, to taki zimowy sport... dwie długie deski i plastikowe buty.
- Nie mam nart, Celeste, przecież wiesz.
- Narty można wypożyczyć, a Jenn ma dla ciebie buty. Tylko nie zaczynaj znowu o karnecie na wyciąg. Ja stawiam. I
nie chcę słyszeć słowa protestu. - Celeste zniżyła głos. - Wiesz, że nie wytrzymam sama z Bonnie i Jenn.
Propozycja była bardzo kusząca. Pierwszy śnieg w górach. Narty, przyjaciółki, zabawa. Mężczyźni.
Ellie spojrzała na Celeste i zagryzła wargi.
- No, zgódź się. Jedź z nami.
Tak łatwo byłoby ulec. Często czuła się przy przyjaciółce jak uboga krewna, i mogłaby się jej odwdzięczyć
przynajmniej w taki sposób. Od pierwszego roku na uniwersytecie Ellie w ramach rozliczeń wykonywała większość
domowych obowiązków i przepisywała prace Celeste. Teraz obie studiowały prawo i dzieliły dom na Marine Street z
dwoma innymi studentkami prawa, Jennifer Cohen i Bonnie Brooks. Ellie wzięła wprawdzie roczny urlop i pracowała w
biurze prokuratora, gdzie zarabiała całkiem nieźle, ale ciągle brakowało jej pieniędzy na dodatkowe wydatki. Czynsz był
wysoki, a poza tym spłacała pożyczkę, którą musiała zaciągnąć na studia, chociaż otrzymała pełne stypendium.
Celeste nigdy nie brakowało pieniędzy. Ojciec, jeden z geniuszy Krzemowej Doliny, co miesiąc przysyłał jej czek na
pokaźną sumę, bez względu na to, czy tego potrzebowała, czy nie. Na urodziny dostała range rovera, a nadchodzące
święta Bożego Narodzenia miała spędzić z rodziną na prywatnym jachcie.
Ellie westchnęła i spojrzała na przyjaciółkę. Celeste była szczupła, miała wielkie ciemne oczy i ciemnorude włosy do
ramion. Ubierała się głównie na czarno. W ubiegłym roku była popielatą blondynką i nosiła kowbojki. Mawiała, że szuka
własnego stylu.
- Naprawdę nie mogę. Nie w ten weekend. - Ellie spojrzała na nią przepraszająco.
- Chodzi o pieniądze.
- Nie, naprawdę.
- Nie wierzę, że zostawisz mnie na pastwę Jenn, która będzie uganiać się za każdym, kto nosi spodnie, i wiecznie
niezadowolonej Bonnie. Och, proszę.
Ale Ellie nie mogła ulec. Spojrzała na teczką stojącą na składanym biurku - dziewczyny pojadana narty, więc będzie
miała całe dwa dni na przestudiowanie akt. Nikt nie będzie jej przeszkadzał. Nie mogła przepuścić takiej okazji.
Miała ochotę wyznać Celeste prawdę. Zrzucić z piersi ciężar, który nosiła od lat.
Ale jak mogłaby powiedzieć komukolwiek, nawet najbliższej przyjaciółce, że kiedy miała dwanaście lat, jej ojciec
został aresztowany za gwałt na szesnastolatce? Wiesz, tak naprawdę nie jestem Ellie Kramer, jestem Ellie Crandall.
Pamiętasz Johna Crandalla? To ten, który został skazany za gwałt na Stephanie Morris. To był właśnie mój tata. Mój
ojciec, którego kochałam i nadal kocham.
Jak mogłaby wyznać coś takiego?
W niedzielę niebo jaśniało czystym błękitem, ale było tak zimno, że resztka wody w szklance stojącej w pokoju Ellie na
strychu prawie zamarzła. Szczękając zębami, narzuciła sweter na piżamę i zeszła do holu, gdzie termometr wskazywał
zaledwie dwanaście stopni.
Rury.
- Och, nie - jęknęła i ruszyła do kuchni, modląc się w duchu, by nie musiała płacić rachunku za usługi hydrauliczne.
Tylko tego jej teraz brakowało.
Dom, oddalony zaledwie cztery przecznice od kampusu, był stary i drewniany. Miał pomalowane na żółto ściany, białe
okiennice i niewielki ganek. Ogródki od frontu i na tyłach były maleńkie jak znaczki pocztowe, ale przy drzwiach rosły
dwa krzewy bzu, a po obu stronach domu krzaki jałowca, który pięknie pachniał.
Ellie zajmowała pokój na strychu, przerobiony przez poprzednich lokatorów na sporą sypialnię. Dwa lata temu
pomalowała ściany na delikatny łososiowy kolor i sama odświeżyła podłogę z sosnowych desek. Na Boże Narodzenie w
zeszłym roku Celeste podarowała jej prawdziwy wełniany dywan Nawahów. Ellie była nim zachwycona. Na mosiężnym
łóżku leżała piękna narzuta w kolorze perłowym, jeden z jej najlepszych nabytków w sklepie z używanymi rzeczami.
- Kosztuje dwadzieścia pięć dolarów - powiedziała ekspedientka ze sklepu.
- Ale ja mam tylko osiem - odparła Ellie.
W końcu dostała narzutę za osiem dolarów, bo tym razem, jak nigdy, mówiła prawdę.
Temperatura w holu osiągnęła wreszcie osiemnaście stopni. Jednak na strychu prawo fizyki, zgodnie z którym ciepłe
powietrze unosi się do góry, działało tylko w miesiącach letnich. Zimą rzadko było tam więcej niż szesnaście stopni.
Na szczęście Ellie miała najlepszą kolekcję używanych swetrów w Boulder.
Włożyła dżinsy i gruby wełniany pulower i zeszła do salonu. Na stoliku, obok należącej do Jenn lampy z lawy
wulkanicznej - najbrzydszej rzeczy, jaką kiedykolwiek widziała - rozłożyła akta wyniesione z archiwum.
Poprzedniego dnia przeczytała wszystkie dokumenty dwa razy, a dziś miała zamiar przeanalizować je ponownie i zrobić
notatki. Podejrzewała policjantów, którzy pierwsi pojawili się na miejscu zbrodni, ale musiała przyznać, że wykonali
znakomitą robotę.
Jej wykładowcy na wydziale prawa często powtarzali, że policjanci na ogół sami „psują” miejsce zbrodni, bo są mało
kompetentni lub nieuważni. W rezultacie pomijają w swoich raportach różne ważne szczegóły, dając tym samym pole do
popisu adwokatom, którzy na sali sądowej bezlitośnie wykorzystują jakiekolwiek luki czy nieprawidłowości.
W przypadku znalezienia Stephanie Morris było zupełnie inaczej. Raporty Michaela Callasa i Finna Rasmussena
zostały dołączone do akt. Obaj zdawali się ściśle trzymać wszelkich zasad. Żaden z nich niczego nie dotykał. Każdy swój
krok i wszystko, co zobaczyli, starannie opisali. Czas wejścia do domu. Miejsce, w którym stał samochód Morrisów.
Zanotowali nawet, w co byli ubrani rodzice Stephanie i jaki program pokazywała akurat telewizja.
To Michael Callas pierwszy zszedł do piwnicy i znalazł Stephanie. Zostawił rozhisteryzowaną panią Morris ze swoim
partnerem Finnem w salonie i zszedł ponownie na dół z panem Morrisem, aby dokonać identyfikacji ofiary.
Potem opisał jego reakcję.
Pan Morris był zrozpaczony. Tulił córkę do siebie, kiedy czekali na karetkę. I rozpoznał niebiesko-zieloną bandanę
zawiązaną na szyi Stephanie.
- „Pan Morris dotknął bandany - przeczytała Ellie na głos - i powiedział: »Dobry Boże, to chyba Johna. Robił u nas
kuchnię. Tak, to bandana Johna Crandalla«. Była dwudziesta trzecia czterdzieści trzy. Karetka przyjechała mniej więcej
dwie minuty później. Ofierze podano tlen, a następnie przewieziono do szpitala. Do karetki wsiadła także matka ofiary,
ojciec pojechał za nimi własnym samochodem. Około północy funkcjonariusz Rasmussen i ja zabezpieczyliśmy dom dla
badań policyjnego laboratorium”.
Ellie opuściła rękę i kartka wysunęła się z jej dłoni. Ani Callas, ani Rasmus sen zapewne sobie tego wówczas nie
uświadamiali, ale sprawa była już właściwie rozwiązana.
Pozostał tylko jeden problem. Ellie wiedziała, że jej ojciec był niewinny.
A to znaczyło, że ktoś go wrobił.
Przeczytała akta ponownie, i jeszcze raz, aż w końcu rozbolała ją głowa. Zdjęła okulary i potarła palcami skronie.
Materiał dowodowy, miejsce zbrodni - wszystko było zbyt idealne. Historia prokuratury hrabstwa nie znała szyb szej
decyzji o aresztowaniu i łatwiej osiągniętego wyroku skazującego. June i Earl Morris, dobrze sytuowani ludzie, którzy
sprowadzili się do Boulder niedawno, w czasie, kiedy wydarzyła się tragedia, byli na przyjęciu sylwestrowym u sąsiadów
z tej samej ulicy - doskonałe alibi. Stephanie została w domu zamkniętym na cztery spusty i zabezpieczonym włączonym
systemem alarmowym. Około dwudziestej drugiej trzydzieści June zadzwoniła do córki, by sprawdzić, czy wszystko w
porządku. W końcu mieszkali tam od niedawna.
Nie było żadnych śladów włamania i wszystko wskazywało na to, że Stephanie wyłączyła alarm i otworzyła
gwałcicielowi drzwi. Nie zaczęła nawet chodzić do szkoły w Boulder, nie znała więc w mieście nikogo poza mężczy zną,
który przeprowadzał remont kuchni, Johnem Crandallem.
I to jego bandanę miała zaciśniętą na szyi.
Ellie usiadła na kanapie, zdjęła okulary i znowu przytknęła palce do skroni. Komu jeszcze mogła zaufać Stephanie?
Sąsiadowi, którego przypadkiem poznała? Ale wszyscy sąsiedzi byli na przyjęciu - i wszyscy zostali dokładnie
sprawdzeni przez policję. Komu więc innemu mogła zaufać - instynktownie i bez żadnych wątpliwości? Komuś w
mundurze. Komuś wyglądającemu jak policjant. Albo, być może, prawdziwemu policjantowi.
Ponownie przeczytała kilka dokumentów w nadziei, że zauważy coś nowego, coś, co przeoczył wymiar
sprawiedliwości. Co jej umknęło? Co umknęło wszystkim innym?
Wciąż wracała myślami do Callasa i Rasmussena, do roli, jaką odegrali tamtej nocy przed wielu laty. Po tej sprawie ich
kariera zawodowa nabrała tempa. Obaj otrzymali awans za udział w tej sprawie. Ale przecież nie wrobiliby jej ojca dla
awansu.
Ellie położyła okulary na stercie akt, wstała, przeciągnęła się i poszła do kuchni zrobić sobie kanapkę. Wciąż
zastanawiała się nad pytaniem, które zadawała sobie od lat. Kto wrobił jej ojca? Jej myśli wracały uporczywie do obu
policjantów. Wiedziała, że ich przełożony miał w tym czasie problemy, bo schrzanił sprawę głośnego morderstwa. Czy
Callas i Rasmussen wrobili Johna Crandalla, żeby ich szef mógł się pochwalić jakimś sukcesem? Nie, ten scenariusz
wydawał się równie absurdalny, jak wszystkie inne, które przychodziły jej do głowy.
Czego więc nie dostrzega? Czego?
O czwartej po południu pozbierała dokumenty i wsadziła z powrotem do teczki. Tej współlokatorki wkrótce wrócą do
domu, chyba że spotkały jakichś interesujących mężczyzn. W takim wypadku zobaczy je dopiero późnym wieczorem.
Zaniosła teczkę na strych i pomyślała o weekendzie, który ją ominął. A potem o swojej matce, która niedawno straciła
pracę w kopalni w Leadville.
Teraz pracowała w małym supermarkecie i niedziele miała wolne, więc pewnie będzie w domu. Ellie wybrała numer.
- Co słychać w prokuraturze? - zapytała Janice. - Pewnie zapracowujesz się tam na śmierć?
- Prawie - odparła Ellie.
- Przyjedziesz do domu na Święto Dziękczynienia?
- Nie wiem. Zbliża się ważny proces i prokurator zlecił mi kilka wstępnych prac.
- No cóż, szkoda. Miałam nadzieję, że...
- Mogę przyjechać na dzień czy dwa w któryś weekend.
- Byłoby wspaniale.
- Mamo... - zaczęła Ellie i urwała.
- Co?
- Udało mi się... udało mi się dotrzeć do policyjnych akt ze sprawy Stephanie Morris.
Po drugiej stronie zapanowała cisza. Potem Ellie usłyszała:
- Wiesz, kotku, wolałabym, żebyś się tym nie zajmowała. Przecież minęło tyle czasu. Co dobrego może z tego
wyniknąć?
- Sprawiedliwość, mamo - odparła. - Spędziłam ostatnie sześć lat, studiując prawo i myśląc o tacie. O niczym innym
właściwie nie myślę. Muszę udowodnić, że był niewinny.
- Czy to dlatego wybrałaś uniwersytet w Boulder? Czy tak naprawdę o to ci chodziło? Zawsze myślałam... chciałam
wierzyć, że pragnęłaś po prostu wrócić do domu. Och, Ellie.
- Posłuchaj, mamo. Sama nie wiem, czy zdecydowałam się studiować prawo ze względu na ojca. Chyba po części tak.
- A ta praca w prokuraturze? - ciągnęła Janice. - Wzięłaś roczny urlop, żeby grzebać w przeszłości? Nie rozumiem, jak
mogłam wcześniej się nie zorientować. Byłam chyba zbyt dumna z ciebie, z tego, co osiągnęłaś... Jest na to dobre
określenie. Wyparcie. Nie chciałam dostrzec prawdy. Och, Ellie, zostaw przeszłość w spokoju. Nic dobrego z tego nie
wyniknie. Pomyśl o swoim życiu, o swojej przyszłości. Jeśli ktoś się dowie, że jesteś Ellie Crandall, koniec z twoją
karierą. Nie łudź się, że będzie inaczej. Wierz mi, pamiętam, jak było, zanim się przeprowadziłyśmy i zmieniłyśmy
nazwisko.
- Zanim zaczęłyśmy tak dobrze kłamać?
- Zrobiłyśmy to, co musiałyśmy zrobić. I czego chciał ojciec. Pomyśl, jak by się czuł, wiedząc, że chcesz znowu
odgrzebać tę sprawę?
- Nie wiem - ucięła Ellie - ale mam nadzieję, że byłby ze mnie dumny. Nie mogę przez całe życie chować głowy w
piasek. Gdzieś na wolności żyje potwór, który to zrobił. Jeśli mogę coś zrobić, jeśli mogę...
- Zrujnujesz sobie życie. Chcesz skończyć tak jak ja, ledwie wiążąc koniec z końcem?
- Porozmawiamy o tym, jak przyjadę do domu. Spróbuję przyjechać na Święto Dziękczynienia. Naprawdę się postaram.
Dobrze?
- Dobrze, dobrze. Och, do licha, czajnik gwiżdże.
- Więc idź go wyłączyć.
- Ale nie zrobisz nic więcej, dopóki nie porozmawiamy?
- Nie zrobię, mamo.
- Na pewno?
- Na pewno - skłamała Ellie. - No to do zobaczenia wkrótce. Przed przyjazdem jeszcze zadzwonię. W porządku?
- W porządku. I pamiętaj, że cię kocham, Ellie.
- Wiem, mamo. Ja też cię kocham.
To przynajmniej było prawdą.
Ellie odłożyła słuchawkę i zajęła się praniem, ale w uszach cały czas dźwięczały jej słowa matki. Czy rzeczywiście
szukając prawdy, zrujnuje sobie życie? Miała niewielkie szanse, to fakt, a jeśli ktokolwiek odkryje jej prawdziwą
tożsamość, będzie miała kłopoty - może nawet będzie musiała kolejny raz wynieść się z miasta.
Tak, matka wiedziała, co mówi. W końcu ojciec spędził swoje najlepsze lata w więzieniu. Czyż oni wszyscy nie
wycierpieli już dość?
Rozdział 2
Ellie zwolniła i zaparkowała range rovera przed lotniskiem w Denver.
- Widzisz? - powiedziała rozpromieniona Celeste. Ciemna szminka na jej wargach kontrastowała z bardzo jasną cerą. -
Jakoś sobie poradziłaś.
- Nie cierpię prowadzić. Zwłaszcza tego twojego wielkiego samochodu.
- Och, świetnie ci poszło. Zresztą co mogło się stać, najwyżej drobna stłuczka. Mój ojciec ma jakąś firmę
ubezpieczeniową. - Celeste spojrzała na swoje odbicie w lusterku wstecznym. - Boże, cały tydzień z la familie. Koszmar.
- Fakt - mruknęła Bonnie z tylnego siedzenia, podnosząc torbę podróżną. - Ale ty przynajmniej nie spędzisz Święta
Dziękczynienia w Bumfuck w stanie Iowa.
Ellie przewróciła oczami. Bonnie Brooks - ciągle nie mogła uwierzyć, że rodzice uszczęśliwili ją takim imieniem -
mieszkała w pięknym, bogatym mieście na północ od Davenport, nad rzeką Missisipi. Powinny odwiedzić kiedyś
Leadville, pomyślała, choć wiedziała, że nigdy nie odważy się ich tam zaprosić.
- No, muszę lecieć - oznajmiła Celeste. - Samolot mam o dziewiątej. Zadzwonię, żeby ci powiedzieć, kiedy wracam.
Mniej więcej za tydzień czy coś koło tego. - Wzruszyła ramionami. - Ale jeśli będzie zadymka albo gołoledź, wezmę
taksówkę. Nie masz się czym martwić, Kramer.
Bonnie, która odlatywała dopiero za cztery godziny, otworzyła drzwiczki.
- Ja wracam za tydzień, ale z lotniska pojadę autobusem. Boże, Ellie, jaka szkoda, że musimy zostawić cię tu samą.
- Wszystko w porządku. Poza tym - Ellie się uśmiechnęła - Torres zawalił mnie robotą. Sprawa Zimmermana.
Właściwie jeszcze się nią nie zajmowała, ale...
- Zazdroszczę ci - powiedziała Celeste. - Możesz pracować przy procesie dziesięciolecia.
- Wolałabym skończyć studia.
Celeste potrząsnęła głową.
- Skończysz studia, Kramer. W przyszłym roku.
- Jasne - odparła Ellie. - A teraz idźcie już. I przywieźcie mi trochę indyka. Nie zapomnijcie o nadzieniu. I o
żurawinach.
- Nie znoszę żurawin - mruknęła Bonnie, krzywiąc się, i obie dziewczyny wmieszały się w tłum ludzi przed terminalem.
Na drodze był duży ruch, więc Ellie jechała bardzo ostrożnie. Nie lubiła prowadzić, a już zwłaszcza cudzego
samochodu, ale Celeste nalegała. Kiedy ostatnim razem zostawiła wóz pod lotniskiem, ktoś się do niego włamał i ukradł
telefon i odtwarzacz CD, mimo najnowocześniejszego alarmu.
- Nigdy więcej - przysięgła sobie wtedy Celeste.
Chcąc nie chcąc, Ellie poddała się i zawiozła je na lotnisko, a teraz musiała sama pokonać czterdziestokilometrową
trasę do Boulder, śliską i miejscami oblodzoną. Dobrze chociaż, że jasnożółty range rover świetnie wyglądał. Zauważyła,
że wiele osób zerka na nią z uznaniem, biorąc ją za właścicielkę samochodu. Pewnego dnia, pomyślała, kupię sobie taki
wóz. Ale mój będzie czerwony.
Teraz z trudem wiązała koniec z końcem. Ubrania kupowała wyłącznie w sklepach z używaną odzieżą. Rzadko jadała
na mieście - nie było jej na to stać, i jeszcze rzadziej chodziła na imprezy. W piątkowe wieczory zazwyczaj grała z
przyjaciółkami w karty, najczęściej w brydża lub kanastę. Ona najbardziej lubiła pokera. Była w tym dobra, miała
naprawdę pokerową twarz. I prawie zawsze wygrywała.
Skręciła na zachód, później na północ na drogę numer 25, na której panował jeszcze większy ruch, aż wreszcie dotarła
do Boulder Tumpike.
Nawet Jennifer wyjechała już na długi weekend do rodzinnego Cheyenne, w stanie Wyoming. W domu przy Marine
Street będzie teraz bardzo pusto, ale ona i tak będzie zbyt zajęta, by to zauważyć. Czekała ją praca nad zbliżającym się
procesem Zimmermana i przeglądanie akt ze sprawy Stephanie Morris. W wolnej chwili napisze wniosek o włączenie do
akt dodatkowych dowodów. Miała zamiar podsunąć wniosek Torresowi i poprosić go, żeby pozwolił jej pracować nad
zeznaniami policjantów. Będzie go błagać, jeśli okaże się to konieczne. Zrobi wszystko, byle osiągnąć swój cel.
Miasto rozpościerało się przed nią od porośniętego trawą płaskowyżu po podnóże Gór Skalistych. Dzień był zimny, ale
pogodny; świeży śnieg lśnił w porannym słońcu tak intensywnie, że bez ciemnych okularów nie byłaby w stanie
prowadzić. Flatirons, wysokie, strome skały, których szczyty celowały prosto w niebo, stanowiły tło wszystkich
pocztówek z budynkami uniwersytetu czy uroczą, staroświecką Pearl Street. Były znakiem rozpoznawczym Boulder.
Ellie wychowała się pod nimi i jej rodzina nadal by tu mieszkała - na ziemi z każdym rokiem zyskującej na wartości -
gdyby nie...
Daj spokój, Kramer.
Skręciła w Arapahoe Road i przecięła miasto, mijając kampus. Znała tę drogę doskonale. Przy Fleming - budynku, w
którym mieścił się Wydział Prawa - nagle ogarnął ją smutek. W przyszłym roku, spróbowała zdobyć się na optymizm,
będzie miała dość pieniędzy, by zrobić dyplom. Potem zda jeszcze egzamin stanowy i naprawdę zacznie pracować.
Zajmie się prawem kryminalnym. Jako adwokat. Zawsze chciała to robić; tylko w ten sposób można naprawdę trzymać
rękę na pulsie wymiaru sprawiedliwości.
Celeste miała zamiar pracować w sektorze prywatnym.
- Jeśli w ogóle rozpocznę praktykę - mawiała.
Bonnie interesowały nieruchomości. Jenn po prostu pieniądze.
- Fascynują mnie wpadki, rozumiecie? - tłumaczyła. - Pozywasz do sądu firmę ubezpieczeniową albo farmaceutyczną i
jako prawnik dostajesz jedną trzecią odszkodowania. Papierosy, wkładki silikonowe... Boże, chętnie oskubałabym paru
dzianych chirurgów plastycznych.
- Zwariowałaś - odpowiadała Ellie. - Nic dziwnego, że ludzie nienawidzą ławników.
Jenn tylko uśmiechała się szeroko.
Ellie zaparkowała range rovera przed domem, zostawiła kluczyki w pokoju Celeste i poszła na strych przebrać się do
pracy. Tego dnia wybrała spokojne, konserwatywne szarości: popielaty żakiet i bluzkę w odcieniu zgaszonego różu.
Spojrzała na zegarek. Cholera. Już była spóźniona półtorej godziny. Uprzedziła Torresa - poprosiła, by pozwolił jej
przyjść później - ale przed procesem Zimmermana było mnóstwo pracy. No a w teczce miała wyniesione z archiwum
akta.
Zbiegła po skrzypiących drewnianych schodach. Rok i czterech kochanków temu chłopak Jenn obiecał, że je naprawi,
ale później Jenn poznała kogoś innego i...
Gałka. Wielka, mosiężna i mocno rozchwiana. Ją także miał zreperować jeden z wielu mężczyzn, którzy przychodzili
do tego domu. Cóż, właściwie lepsze zamki nie były im potrzebne - dom był stary, a one nie posiadały niczego, co warto
by ukraść.
Ellie ruszyła szybkim krokiem w stronę Boulder Creek i Justice Center. Na chodniku nie było lodu. W Boulder
chodniki, ścieżki rowerowe i piesze trasy turystyczne odśnieżano w pierwszej kolejności.
Kochała to miasto, a jednocześnie go nienawidziła. Nazywano je Disneylandem Kolorado. Edenem i Utopią.
Krwawiącym sercem liberalizmu w tym rolniczym republikańskim stanie. Mieszkańcy żartobliwie ochrzcili je
Rzeczpospolitą Boulder. Dla jednych było mekką. Inni uważali, że zbyt wielu tu snobistycznych yuppies i studentów.
Studenci i pracownicy uniwersytetu stanowili jedną trzecią populacji, która zbliżała się do stu tysięcy.
W Boulder żyło się zdrowo. Gdy jako jedno z pierwszych miast w Stanach wprowadziło zakaz palenia w miejscach
publicznych, cały kraj był zaskoczony tą decyzją, a firmy tytoniowe przeżyły poważny wstrząs. Oczywiście w Boulder
ludzie palili i pili alkohol jak wszędzie, ale większość mieszkańców preferowała zdrowy, aktywny tryb życia, uznali
więc, że ulubioną trucizną trzeba się delektować w czterech ścianach własnego domu.
Ellie uwielbiała wspinać się na Flagstaff Mountain. Stamtąd mogła spoglądać na miasto, w którym przyszła na świat, na
równe rzędy ulic, czyste, zadbane dzielnice, staroświeckie fasady sklepów przy Pearl Street w centrum i na domki z
czerwonej cegły w rozległym kampusie.
Przecięła wijącą się ścieżkę rowerową i weszła na ogromny parking. Mimo mrozu śnieg migoczący w porannym słońcu
spadał z drzew na samochody.
Tak, wiele rzeczy podobało jej się w tym mieście; także magiczne poczucie, że wszystko jest tu możliwe jak wtedy,
kiedy Boulder przeżywało okres największej świetności. Nie mogłaby chyba zamieszkać nigdzie indziej.
A jednak w tym mieście wydarzyło się nieszczęście, które zniszczyło jej rodzinę. Musi wyjaśnić, co wtedy zaszło. Musi
odkryć prawdę.
Wpadła do Justice Center bez tchu, przyciskając teczkę do piersi. Z uśmiechem przeszła przez wykrywacz metalu, a
potem między dwoma ochroniarzami.
- Dzień dobry - pozdrowiła ich, nie zatrzymując się. Ciekawe, czy ochroniarze zastanawiają się czasem, po co urzędnicy
noszą ze sobą tyle papierów, pomyślała.
Biuro prokuratora okręgowego znajdowało się w połowie korytarza, który prowadził na dziedziniec. Ellie pchnęła
drzwi, skinęła głową dwóm kobietom w recepcji i usiadła w swoim kącie.
- Witaj, Ellie - odezwała się jedna z asystentek prokuratora.
- Cześć, Joan. Szef gdzieś tu jest?
- Jest na sali sądowej C. Mogę ci w czymś pomóc?
- Nie, nie trzeba. Muszę tylko zejść do archiwum. Wiesz, proces Zimmermana.
Joan kiwnęła głową. Wszyscy w biurze w jakiś sposób pracowali nad tą sprawą.
Ellie zdjęła płaszcz, wzięła teczkę i ruszyła do archiwum. Odłoży na miejsce dokumenty zabrane w piątek, weźmie
następne i przemyci je pod aktami, które rzeczywiście są jej potrzebne do pracy. Ben Torres jest na rozprawie.
Doskonale. Idealny moment, by dokonać zamiany.
W archiwum odetchnęła głęboko, wyciągnęła pudło opatrzone numerem 6973 i szybko dokonała wymiany. Potem
wsunęła pudło na miejsce i przeszła i do półek z dokumentami dotyczącymi Zimmermana. Usłyszała, że drzwi otwierają
się i ktoś wchodzi do archiwum, ale ktokolwiek to był, nie dostrzegł jej. Zdjęła pudło z półki, czując wilgoć pod pachami.
Boże. Jak długo zdoła wytrzymać takie napięcie?
Sprawa Zimmermana była bardzo głośna. Przed czterema laty właściciel restauracji, rozwiedziony i płacący wysokie
alimenty na dziecko, wynajął płatnego mordercę, by zabił jego byłą żonę. Zabójca wykonał zlecenie, a później po prostu
zostawił w łóżeczku kilkumiesięczne niemowlę, które zmarło po dwóch dniach z powodu odwodnienia. Aż trudno
uwierzyć, że jedynym motywem tej ohydnej zbrodni była niechęć Steve’a Zimmermana do płacenia alimentów. Wiedział,
że zlecając zabójstwo żony, skazuje biedne, niewinne dziecko na śmierć. Policja nigdy nie wpadłaby na trop sprawców,
gdyby nie fakt, że w ubiegłym roku zabójca dowiedział się, iż jest śmiertelnie chory i zostało mu tylko kilka miesięcy
życia. Dręczony wyrzutami sumienia wyznał prawdę, a zanim zmarł, złożył szczegółowe wyjaśnienia. Zostały one
nagrane i pozwoliły Benowi Torresowi oskarżyć Zimmermana o morderstwo pierwszego stopnia. Torres zamierzał
wnieść o karę śmierci, bo chociaż Zimmerman nie dokonał morderstwa sam, czasem, by uzyskać wyrok skazujący na
najwyższy wymiar kary, wystarczy dowieść współudziału w zbrodni. Wszyscy byli przekonani, że sąd podzieli opinię
prokuratora.
Torres zlecił Ellie przygotowanie odpowiedzi na kwestie, które z pewnością odniesie obrońca. Przekopała się więc
przez wszystkie precedensowe sprawy w stanie Kolorado - nudna, męcząca robota, najczęściej spychana na niższych
urzędników - i była już prawie gotowa. W policyjnych dokumentach dotyczących aresztowań w Boulder natknęła się na
coś interesującego: były to nazwiska byłych współpracowników Zimmermana przesłuchiwanych przez policję.
Skontaktowała się z jednym z nich i dowiedziała się, że Zimmerman pytał go cztery lata wcześniej, jak można wynająć
płatnego zabójcę. Mężczyzna nie wspomniał o tym policji i nie chciał oficjalnie zeznawać, jeśli nie zostanie do tego
zmuszony.
Ellie wiedziała, że gdy złoży Torresowi raport z tak cenną informacją, prokurator po prostu będzie musiał dopuścić ją
do sprawy. Pracowała więc nad ostateczną wersją tekstu do wieczora.
Wracając do domu przez Boulder Creek i centrum, wstąpiła do ulubionego sklepu z używaną odzieżą. W pobliżu
kampusu było wiele takich sklepów, ale do tego oddawali swoje ubrania naprawdę bogaci ludzie. Ellie udało się dzięki
temu skompletować bardzo elegancką garderobę. Sprzedawczynie znały ją i często odkładały dla niej różne rzeczy. Tym
razem także się nie zawiodła. Wydała zaledwie dziesięć dolarów, a wróciła do domu z parą świetnie skrojonych dżinsów i
dwurzędową wełnianą marynarką, która będzie się świetnie prezentować w sądzie.
Zrobiła jeszcze zakupy w spożywczym i ruszyła w górę Hill, w stronę Marine Street. Spacer przez piękną dzielnicę
drewnianych domów z lat trzydziestych, zadbanych ogrodów i starych drzew sprawił jej przyjemność. Za tydzień, po
Święcie Dziękczynienia, wszyscy zaczną przystrajać choinki i Boulder zmieni się w prawdziwą krainę z baśni.
Tak dobrze znała to miasto. Urodziła się w tym samym szpitalu, do którego przewieziono Stephanie Morris owej
fatalnej nocy. A dziś miała zamiar przeczytać szpitalne akta.
Ben Torres nastawił budzik na szóstą piętnaście i niemal natychmiast zasnął. W sobotę rano, kiedy budzik zadzwonił,
przewrócił się na bok, wyłączył go i poklepał Marie po ramieniu.
- Wstawaj, kochanie. Chciałbym wyjechać przed siódmą.
- Uhum - mruknęła jego żona.
- No, wstawaj, planowaliśmy ten wypad na narty od miesiąca. Zrobię kawę.
- Uhum - mruknęła znowu, ale nawet się nie poruszyła.
Życie prywatne prokuratora okręgowego mogło się wydawać idealne. Marie, jego żona od osiemnastu lat, była nadal
piękna i smukła. Czterdziestotrzyletni Ben był dobrze zbudowanym mężczyzną średniego wzrostu. Miał gęste ciemne
włosy, jasną cerę, patrycjuszowskie rysy twarzy i wyraziste czarne oczy. Wiedział, że kobiety uważają go za przystojnego
i wrażliwego na ich potrzeby. Marie była kiedyś tego samego zdania. Ale za piękną fasadą ich mał żeństwa czaiła się
pustka.
Ben i Marie poznali się na Wydziale Prawa Uniwersytetu Kolorado. Zaczęli się umawiać; później oboje dostali pracę w
prokuraturze. Kiedy Ben został prokuratorem okręgowym, Marie była dumna z awansu męża, ale sama zrezygnowała z
pracy. Ben, który ją do tego namówił, teraz często myślał, że to był błąd. Gdyby nadal zajmowała się prawem, może nie
oddaliliby się tak bardzo od siebie.
Marie miała mnóstwo zajęć. Działała w rozmaitych organizacjach charytatywnych, zbierała fundusze na wiele
szlachetnych celów i znała gubernatora Kolorado. Była bardzo, bardzo zajęta. Tak bardzo, że mąż spadł na sam koniec
listy jej priorytetów. Początkowo Ben towarzyszył jej na niekończących się przyjęciach i galach, ale zaniechał tego kilka
lat temu, bo Marie właściwie go do tego nie potrzebowała.
Ich małżeństwo stało się wygodną, pozbawioną emocji koegzystencją i Ben myślał czasami, że nie ma gorszej formy
współżycia dwojga ludzi.
Najgorsze były wieczory w pustym domu i notatki zostawiane w lodówce przy talerzach z pozbawionym smaku,
zawiniętym w folię jedzeniem.
- Marie. Wstawaj, kochanie - spróbował jeszcze raz.
W końcu zrezygnowali z wyjazdu na narty - Marie czuła się zmęczona po przyjęciu, na którym była poprzedniego
wieczoru, a poza tym obiecała, że zajmie się w tym roku bożonarodzeniowym kiermaszem książek.
- Miałam zrobić listę w zeszłą środę - powiedziała - ale zapomniałam wpisać do kalendarza wizytę u dzieci w szpitalu
i...
- A co ze mną? Co z nami? - Ben gniewnym ruchem zawiązał pasek szlafroka.
- Mówiłam ci już, że jest mi przykro. Mój Boże, Ben, czasami jesteś taki egoistyczny.
Ben nie miał ochoty na kłótnię. Nie o wpół do siódmej rano.
- Zrobię kawę - powiedział. - Pojedziemy na narty kiedy indziej.
- Cała zima przed nami.
Gdy jego żona wraz z dwiema przyjaciółkami układała w salonie listę wolontariuszy, pojechał do Justice Center, gdzie
zajął się swoją mową wstępną do sprawy Zimmermana. Pracował do drugiej, a później zadzwonił do Marie, by ją spytać,
czy ma zrobić jakieś zakupy przed powrotem do domu. Wyłączył komputer, włożył płaszcz, spojrzał przez drzwi na
stanowisko pracy Ellie Kramer i się zatrzymał. Jak zawsze, kiedy o niej myślał. Co zdarzało mu się często. Nawet bardzo
często.
Była najlepszą urzędniczką, jaką kiedykolwiek przyjął do swojego biura. Pracowała tak ciężko, że trudno było sobie
wyobrazić, że w ogóle ma jakieś życie prywatne. Wykorzystywał jej pracowitość i zrzucał na nią mnóstwo zadań, których
zawsze podejmowała się chętnie, z uśmiechem na twarzy. Pewnego dnia to zaowocuje. Tu czy w sektorze prywatnym
Ellie z pewnością odniesie sukces. Wszyscy wypełniają swoje obowiązki i spłacają swoje długi. Ale czasem wydawało
się, że Ellie płaci wyższą cenę.
Ben właśnie dał jej pracę, o którą ubiegało się wiele osób, nie tylko dlatego, że miała dobre stopnie i znakomite
referencje profesorów. Kiedy ubiegłego lata pierwszy raz weszła do jego biura i powiedziała, że wzięła roczny urlop,
natychmiast dostrzegł jej wdzięk i urodę. Miał wrażenie, że w jego gabinecie nagle zaświeciło słońce.
O pracę starało się kilka kompetentnych osób, ale dostała ją ładna dziewczyna o krótkich kręconych włosach i szeroko
rozstawionych ciemnych oczach. Ben pocieszał się myślą, że dokonał doskonałego wyboru.
Czasem patrzył na Ellie przez otwarte drzwi i zastanawiał się, jakby to było, gdyby był rozwiedziony, a ona, już po
studiach, pracowałaby tu... w końcu nie był tak dużo od niej starszy...
Zgasił światła w biurze i ruszył długim, pustym korytarzem prowadzącym na jego prywatne miejsce parkingowe. Marie
kazała mu kupić mleko, chleb i steki. Musi wstąpić po drodze do sklepu.
Ellie pracowała dla niego od trzech miesięcy. Przez ten czas nie tylko jej praca zrobiła na nim wrażenie, ale także
determinacja, upór, którego nie potrafił na razie rozszyfrować. Wiedział, że wbrew zasadom wynosiła z archiwum akta.
Miał zamiar z nią o tym porozmawiać. Delikatnie tak, żeby jej nie zrazić. Jak mógłby wezwać ją na dywanik, skoro
odwalała robotę dwóch asystentek prokuratora?
Nie, postara się przedstawić sprawę rzeczowo, niemal po przyjacielsku. I szybko, zanim ktoś inny to zauważy.
Lubi Ellie, ale zasady to zasady.
W poniedziałek, pomyślał. W poniedziałek porozmawia z nią na osobności.
- Mleko, chleb i... no tak, steki - powiedział do siebie, wsiadł do samochodu i zaczął myśleć o Marie i zepsutym
weekendzie.
W niedzielę późnym wieczorem Ellie siedziała po uszy w terminach medycznych, od których aż się roiło w raporcie ze
sprawy Stephanie Morris. Zmiażdżona chrząstka tarczowata i pierścieniowata. Przyczyna śpiączki: niedrożność naczyń
krwionośnych dostarczających krew do mózgu. Rumień w okolicy mięśni mostkowo-obojczykowo-sutkowych.
Zasinienia zgodne z rozmieszczeniem węzłów na chustce. Penetracja, rozerwane ścianki pochwy, prawdopodobna
obecność nasienia. Krwawe wybroczyny na powiekach i grzbiecie nosa. Zasinienia na ramionach i nadgarstkach powstałe
w wyniku obezwładnienia. Wstrząs mózgu spowodowany uderzeniem tępym przedmiotem.
Wszystkie te długie, obco brzmiące słowa oznaczały po prostu, że szesnastoletnia dziewczyna została pobita, zgwałcona
i prawie uduszona, a potem, nieprzytomna, zostawiona na zimnej piwnicznej podłodze.
Morrisowie niedawno sprowadzili się do Boulder. Kupili dom wart dwa miliony dolarów w modnej dzielnicy. Wszyscy,
którzy prowadzili dochodzenie wiedzieli, że muszą stanąć na głowie, by wykryć sprawcę. Ojciec Ellie został aresztowany
zaledwie dwanaście godzin po znalezieniu Stephanie.
Ellie trzymano z dala od tego wszystkiego. Nie mogła oglądać telewizji ani czytać gazet, nie mówiąc już o obecności na
rozprawach. Ale i tak wiele do niej docierało, a w szkole nie miała chwili spokoju, więc pod koniec kwietnia Janice
wysłała ją do rodziny w Nebrasce. Była tam do czasu, kiedy proces się zakończył i jej ojciec został osadzony w więzieniu
Canon City. Później obie, matka i córka, zmieniły nazwisko i przeprowadziły się do Leadville.
Ellie doskonale pamiętała słowa sędziego, który orzekł o zmianie nazwiska.
- Ja też chyba zmienię nazwisko.
Słyszała także rozmowy telefoniczne matki. Janice dzwoniła do adwokata, do szefa policji, do prokuratora i do
lokalnych gazet - do wszystkich, którzy chcieli jej słuchać - usiłując ich przekonać, że John został wrobiony. Twier dziła,
że musiał to zrobić jeden z policjantów. Że obaj próbują coś ukryć.
Ellie nigdy nie zapomniała słów matki. Wtedy nie rozumiała ich dokładnie, ale później, kiedy musiały sprzedać dom w
Boulder, by opłacić prawnika i obie z trudem wiązały koniec z końcem, zaczęła nad nimi rozmyślać. Jej oj ciec został
wrobiony.
Zapytała matkę, co to znaczy, ale Janice, zniechęcona niepowodzeniami, nie chciała o tym mówić.
- Nie możemy żyć przeszłością - tłumaczyła.
Ellie myślała więc o przyszłości, sprawiedliwości i zemście. Ilekroć wyobrażała sobie ojca - samotnego, przerażonego i
niewinnego człowieka w więziennej celi - jej determinacja rosła.
W poniedziałek rano odłożyła na miejsce dokumentację medyczną i wzięła raporty z przesłuchań członków rodziny
Morrisów i ich sąsiadów, choć wiedziała, że nie dowie się z nich wiele, bo wszyscy oni mieli żelazne alibi.
Wracając z archiwum, wpadła na Torresa i kolana się pod nią ugięły.
- Widzę, że jesteś zajęta - powiedział i łyknął kawy ze styropianowego kubka. - Sprawa Zimmermana?
Ellie przewróciła oczami.
- A cóż by innego? Ale myślę, że wszystko jest już gotowe do wglądu.
- To dobrze. Mam nadzieję, że nie spędzasz nad tym zbyt wiele czasu, nie zarywasz nocy.
- Mam jeszcze życie prywatne - odparła wymijająco.
Tak łatwo było mijać się z prawdą. Robiła to, odkąd zamieszkała w Leadville pod innym nazwiskiem. Nawet Celeste,
jej najlepsza przyjaciółka, nie miała pojęcia, że Ellie urodziła się i wychowała w Boulder. Na pierwszym roku, kiedy się
poznały, celowo często gubiła się w mieście, udając, że go nie zna i że nigdy nie była na szczycie Flagstaff Mountain.
Tak, kłamała jak z nut, choć nie cierpiała kłamać. Czasem zastanawiała się, czy nie zabrnęła w tym zbyt daleko, by móc
się kiedykolwiek wycofać.
Tej nocy napisała raport na temat współpracownika Zimmermana, a potem wyłączyła komputer i zajęła się aktami
Johna Crandalla. Wypadki związane z gwałtem na Stephanie Morris zaczynały układać się w logiczną całość. Morrisowie
wrócili z przyjęcia tuż przed jedenastą. Drzwi były zamknięte, alarm włączony. Ten, kto zaatakował Stephanie, musiał
dobrze się na tym znać. Albo dziewczyna dobrowolnie wpuściła go do domu.
Morrisowie zaczęli szukać córki. Nie znaleźli jej, wpadli w panikę i zadzwonili pod 911. Dwaj policjanci w mundurach,
Callas i Rasmussen, przyjechali o jedenastej dwadzieścia. Piętnaście minut później odnaleźli Stephanie w ciemnym kącie
piwnicy.
A ściślej mówiąc, Callas ją znalazł. Podejrzane. Mógł bez trudu wziąć bandanę Johna Crandalla ze skrzynki na
narzędzia zostawionej w składziku, owinąć ją wokół szyi dziewczyny i w ten sposób rzucić podejrzenia na ojca Ellie.
Stephanie została zgwałcona i niemal uduszona. W raporcie medycznym stwierdzono, że jedno i drugie miało miejsce w
piwnicy. Gwałciciel nie zostawił po sobie żadnych śladów z wyjątkiem spermy. A więc był sprytny i znał policyjne
procedury. Sperma została wysłana na badania, ale w owym czasie testy DNA były nowością. Nie znaleziono niczego, co
mogłoby powiązać nasienie z jakimkolwiek mężczyzną z policyjnych baz danych. Ponadto gwałciciel był tak zwanym
nonsekretorem, to znaczy należał do czterdziestu procent mężczyzn, w których spermie nie występują pewne substancje
białkowe, pozwalające na określenie grupy krwi i typu genetycznego. Niestety, John Crandall także był nonsekretorem.
Poza spermą nie było żadnych innych śladów fizycznej obecności gwałciciela, żadnych wydzielin, włosów, tkanek,
odcisków palców czy śladów stóp.
A nieszczęsna Stephanie nie mogła zeznawać, bo w wyniku niedotlenienia doznała nieodwracalnego uszkodzenia
mózgu. Od trzynastu lat znajdowała się w śpiączce, zwanej fachowo trwałym stanem wegetatywnym.
Zbadano włókna znalezione na jej ciele i w jego pobliżu, ale wszystkie, czego można się było spodziewać, pochodziły z
tkanin znajdujących się w domu. Poza włóknami z flanelowej koszuli Johna Crandalla. Miał ją na sobie, kiedy montował
szafki w kuchni.
Argument obrony, że to oczywiste, iż włókna z jego koszuli były w całej kuchni, uznano za zbyt słaby.
Ellie zrobiła sobie zupę z torebki i jadła ją, chodząc po kuchni. Callas i Rasmussen. Wszystko wskazywało na tych
dwóch policjantów. Odkryli sprawcę, aresztowali Johna - wszystko gładko jak po maśle.
Finn Rasmussen nie pracował już w policji w Boulder. Ale Michael Callas - tak.
Prowadził sprawę Zimmermana.
- Dobra robota, Ellie - powiedział Ben Torres, kiedy przejrzał przygotowane przez nią dokumenty. - Świetnie to
obmyśliłaś. Będziesz kiedyś doskonałym prawnikiem, młoda damo.
- Dziękuję - odparła.
Wstała zza zawalonego papierami biurka i wzięła głęboki oddech.
- Chciałabym, żeby rzucił pan okiem na coś jeszcze.
Torres spojrzał na teczkę, którą trzymała w ręce.
- Poszukałam trochę na własną rękę i znalazłam coś, a właściwie kogoś, powiązanego z tą sprawą. Myślę, że może to
pana zainteresować. Mógłby pan poświęcić na to kilka minut?
Torres wziął teczkę.
- Może dałby pan radę przejrzeć to dziś po południu? - Patrzyła na niego błagalnie. Wiedziała doskonale, co do niej czuł
i dlaczego dostała tę pracę. - Proszę - dodała.
Przyszedł do niej później, usiadł z uśmiechem na brzegu biurka i założył ręce na piersi.
- Przeczytał pan - stwierdziła.
- Nie tylko ja, ale wszyscy w biurze. To kolejny gwóźdź do trumny Zimmermana. Ale jak, u diabła, udało ci się skłonić
tego faceta do gadania, skoro nawet gliny nie były w stanie nic wskórać?
Ellie zastanawiała się chwilę nad odpowiedzią. Wreszcie zagryzła wargi i podniosła wzrok.
- Jeśli powiem, czy pozwoli pan, żebym to ja przygotowała tego policjanta do zeznań?
Teraz Ben musiał się chwilę zastanowić.
- Poradzę sobie - dodała szybko. - Wie pan, że sobie poradzę. No i chodzi przecież tylko o wstępne zeznania.
Torres przez chwilę patrzył na nią poważnie, a potem podniósł teczkę.
- Jak zdobyłaś te informacje?
Ellie skromnie spuściła oczy.
- Porozmawiałam z nim, to wszystko. Myślę, że chciał w końcu zrzucić ten ciężar z piersi.
- Hm.
- Będę mogła pracować z tym policjantem?
Torres zmarszczył brwi.
- Nie wątpię w twoje umiejętności, Ellie. Ten człowiek nazywa się Callas, detektyw Michael Callas. Koledzy nazywają
go Robocop. Jest dobry, ale potrafi być bardzo nieprzyjemny.
- Dam sobie z nim radę. - Ellie myślała, że wyskoczy ze skóry. Pół życia czekała na tę chwilę. Rzuciła Torresowi swoje
najbardziej zalotne spojrzenie. - Proszę - wyszeptała.
Wydawało jej się, że minęła cała wieczność, zanim powiedział:
- Nie pozwól, żeby zalazł ci za skórę.
- Nie pozwolę - odparła bez tchu. - Dam sobie radę.
Uśmiechnęła się promiennie. Callas. Nareszcie.
Rozdział 3
Callas, telefon do ciebie! - zawołał Rick Augostino z drugiego końca pokoju. - Na pierwszej linii.
Michael Callas podniósł wzrok znad taśmy, nad której transkrypcją właśnie pracował.
- Ty odbierz, Rick.
- Nie, ona chce rozmawiać z tobą. Prosiła o detektywa Michaela Callasa.
- Cholera - mruknął Michael i gniewnym ruchem podniósł słuchawkę. - Callas, słucham.
- Michael Callas? - odezwał się kobiecy głos.
- Zgadza się.
- Nazywam się Eleanor Kramer - powiedziała, jakby trochę zdyszana. A może tylko mu się wydawało? - Pracuję w
biurze Bena Torresa, który przydzielił mnie do sprawy Zimmermana. Chciałabym się z panem spotkać w sprawie zeznań.
Pracownica biura? Torresowi chyba pomieszało się w głowie.
- Detektywie Callas?
- Przepraszam, właśnie myślałem... może w poniedziałek rano?
- Cóż... - zawahała się - miałam nadzieję, że moglibyśmy spotkać się dzisiaj.
- Dzisiaj? - Spojrzał na zegarek. - Jest już kwadrans po drugiej. Czy to nie może poczekać?
- Proces zaczyna się w przyszły czwartek...
- Wiem o tym, proszę pani.
- Więc chciałabym już zacząć. Mam zamiar pracować nad tym w weekend.
0
- Chce się pani spotkać teraz? W tej chwili?
- Jeśli nie jest pan zbyt zajęty - odparła potulnie.
- Chryste. - Ale w głowie zaświtała mu pewna myśl. Nieprzyjemna i interesująca zarazem.
- Mogłabym przyjechać za pół godziny.
- Cóż...
- To nie zajmie wiele czasu - powiedziała szybko, korzystając z jego wahania. - A potem moglibyśmy się spotkać
znowu w piątek, to znaczy jeśli nie ma pan planów na długi weekend.
Owszem, miał plany na weekend. Rodzina go oczekiwała. Już dziś wieczorem, jeśli chodzi o ścisłość.
- W piątek - powtórzył.
- Cóż, naprawdę chciałabym już zacząć. Mogę przyjechać zaraz.
- No dobrze. Nie mam w tej chwili nic pilnego...
- Och, to świetnie. Naprawdę jestem panu wdzięczna. Prokurator także to docenia. Wie pan, jak wszystkim nam zależy
na wygraniu tej sprawy, detektywie.
- Tak, tak... Czy wie pani, jak mnie znaleźć?
- W budynku policji, jak sądzę.
- Tak, na górze. Wydział detektywistyczny.
- Wiem - odparła.
Michael miał wrażenie, że usłyszał nutę satysfakcji w jej głosie.
Odłożył słuchawkę, odchylił się na oparcie krzesła, założył ręce za głowę i wyciągnął przed siebie nogi. Pomyślał, że
chyba oszalał, godząc się na spotkanie z tą urzędniczką. Młodą, pełną wiary w sprawiedliwość i ambitną. Zaraz jednak na
jego usta wypłynął drwiący uśmieszek. Do diabła, doskonale wiedział, dlaczego to zrobił.
Podniósł ponownie słuchawkę i wystukał numer swojej matki, która mieszkała w Colorado Springs.
- Pewnie będziesz zawiedziona - powiedział - ale nie dam rady przyjechać na Święto Dziękczynienia. Coś mi
wyskoczyło.
- Och, nie, Michael... Tak się cieszyłam na twój przyjazd - odparła.
- Wiem, ale to ta sprawa, która wkrótce wchodzi na wokandę. Mam dziś spotkanie, jutro będę musiał popracować nad
swoimi zeznaniami, a w piątek mam kolejne spotkanie.
- Więc jutro też nie dasz rady przyjechać? Chociaż na jeden dzień? Rozmroziłam już indyka i...
- Bardzo mi przykro, ale naprawdę nie mogę. Wiesz jak to jest, taka praca. - Starał się, by zabrzmiało to szczerze.
Matka westchnęła.
- Jestem bardzo rozczarowana.
- Przyjadę niedługo, obiecuję. - Czy matka zorientowała się, że ją okłamuje? - Pozdrów ode mnie kuzynów.
- Dobrze. Uważaj na siebie. Miłego Święta Dziękczynienia.
- Dziękuję, mamo, i wzajemnie.
Matka się rozłączyła, ale on siedział przez chwilę ze słuchawką w dłoni. Potem pochylił się i oparł łokcie na blacie
biurka, jakby nadal z nią rozmawiał. Wreszcie odłożył słuchawkę i wziął głęboki oddech.
Rozmowy z matką i ojcem zawsze sprawiały mu ból. Od dwudziestu lat. Teraz jego rodzice byli po rozwodzie, a on nie
wiedział, czy to dobrze, że się w końcu rozstali, czy źle. Ten ból... Czy kiedy byli razem, mnożył się przez dwa? Czy
teraz był o połowę słabszy? Czy kiedykolwiek naprawdę osłabnie?
Ulżyło mu, że ma wymówkę, by nie jechać na zjazd rodzinny. Choć wujowie, ciotki, kuzyni i kuzynki byli bardzo mili,
pogodni i normalni, nad wszystkimi takimi spotkaniami unosił się cień smutku. Kogoś brakowało. Często myślał, że
matka powinna stawiać na stole dodatkowy talerz i kieliszek. Jak Żydzi dla proroka Eliasza, nieobecnego ciałem, ale
obecnego duchem.
Paul. Jego starszy brat Paul. Bez niego nigdy nie byli w komplecie. Pamięć o jego przedwczesnej tragicznej śmierci
była ciągle tak żywa, jakby umarł wczoraj.
Paul, choć tylko cztery lata starszy od Michaela, zdawał się pod każdym względem wyprzedzać brata o całe lata
świetlne. Był cudownym dzieckiem, wszystko przychodziło mu tak łatwo: nauka, sport, dziewczyny. Wszystko. Był
pełen czaru, przystojny, dowcipny. Dostał się na studia w Stanford..
Miał dziewiętnaście lat, kiedy umarł.
Dużo gorzej jest zawsze tym, którzy zostają. Umrzeć jest łatwo. Żyć w cieniu ideału, który nie doczekał pierwszej
porażki - znacznie trudniej.
Rodzice do tej pory opłakiwali Paula. Był ich ulubieńcem. Michael zawsze to czuł. A kiedy trumnę z ciałem Paula
wystawiono w salonie, widział w ich oczach nieme pytanie: jeśli już musieliśmy stracić syna, dlaczego właśnie tego?
Cierpienie rodziców i prawda, jaka się w nim kryła, sprawiały, że cierpiał. Boże, jak nienawistna była mu ta prawda
wypisana na ich twarzach.
Z czasem nauczył się odsuwać ją od siebie. Tylko na rodzinnych spotkaniach musiał znowu stawiać jej czoło. Dlatego
w czasie takich spotkań wolał zostawać w pracy.
Michael nigdy nie mówił o swojej przeszłości. Uważał, żeby nigdy za dużo nie wypić, co często zdarzało się jego
współpracownikom. Wypłakiwanie się w szklankę piwa nie było w jego stylu. Nie należał do facetów ery New Agę,
którzy szli do lasu, by tam walić w bębny i szlochać sobie nawzajem w rękawy. Co dobrego mogłoby mu z tego przyjść?
1
Był świetnym policjantem. I wiedział, dlaczego - dobry detektyw nikomu nie wierzy. Każdy jest podejrzany; nic nie jest
tym, czym się wydaje. Dowody najczęściej prowadzą do kolejnych pytań, kolejnych niewiadomych. Detektyw pracujący
nad sprawą nigdy nie jest spokojny, bo spokój daje tylko pewność. Tak, w pełni utożsamiał się z tą postawą.
Nie pozwolił, żeby przeszłość zatruła ten jedyny aspekt jego życia, w którym odniósł sukces. Oddzielił ją od
teraźniejszości. Od pracy.
Wiedział, że jest cyniczny i sarkastyczny. Przerażał informatorów z półświatka i policjantów, którzy z nim pracowali.
Onieśmielał ich. I był z tego zadowolony.
Wstał, podszedł do ekspresu i nalał sobie kawy do kubka. Czarnej, mocnej i gorzkiej. Takiej, jaką lubił.
Eleanor Kramer. Urzędniczka z prokuratury. Pewnie jakaś bezbarwna studentka prawa w okularach. A Torres uznał, że
to ona powinna z nim pracować.
- Wolne żarty - mruknął.
Budynek powoli pustoszał. Wszyscy, którzy mogli sobie na to pozwolić, wymknęli się wcześniej. Sam Koffey,
komendant policji w Boulder, też już wyszedł. Cóż, świąteczny weekend. Wszyscy wiali, zanim jakiś telefon móg łby ich
zatrzymać w pracy.
Tym, co Michaelowi najbardziej podobało się w Departamencie Policji w Boulder, były nieliczna załoga - zaledwie
siedemnastu detektywów - i organizacja. Poszczególni detektywi nie specjalizowali się w żadnej wąskiej dziedzinie, jak
zabójstwa, napady rabunkowe czy narkotyki. Brało się sprawę, która się akurat pojawiła, nikt nie wiedział, czym będzie
się zajmował jutro. Nie było żadnych elitarnych pododdziałów. Panowała demokratyczna równość, z której słynie
Boulder.
Michael ciągle pracował nad taśmą - koszmarna robota - kiedy ktoś podszedł do jego biurka. Podniósł głowę.
I zaskoczyła go własna reakcja. Widok tej kobiety zaparł mu dech w piersiach.
- Detektyw Callas? - spytała.
Wiedział, że gapi się na nią jak idiota, ale nie potrafił oderwać od niej wzroku.
- Tak - powiedział w końcu. Chrząknął i wstał trochę zbyt gwałtownie, uderzając kolanem w biurko. - Tak, to ja.
Wyciągnęła rękę. Ujął ją. Była szczupła i lodowato zimna. Kobieta uśmiechnęła się przepraszająco.
- Jest straszny mróz.
Zauważył, że jej wzrok ześlizgnął się na rewolwer wiszący w kaburze na oparciu krzesła.
- Zaraz... poszukam jakiegoś miejsca, w którym moglibyśmy popracować.
Zostawił ją i poszedł poszukać wolnego pokoju. Był oszołomiony. I to kobieta zrobiła na nim takie wrażenie. Nie
zdarzało się to często.
Ale też nie była to zwykła kobieta. Średniego wzrostu - w tym nie było nic niezwykłego. I ładna, ale po świecie chodzi
mnóstwo ładnych kobiet. Tym, co ją spośród nich wyróżniało, był niezwykły wdzięk i ciepło, jakby ogrzewał ją jakiś
wewnętrzny płomień, przeświecając przez skórę, rozlewając się na uśmiech i oczy aż po końce ciemnych kręconych
włosów. Była jedną z niewielu kobiet, których obecność nie drażniłaby go w pierwszym świetle poranka. A to oznaczało,
że była niebezpieczna.
Opanował się i wrócił do swojego biurka.
- Napije się pani kawy?
- Nie, dziękuję. - Miała na sobie długi wełniany płaszcz. Postawiła teczkę na podłodze i zaczęła go zdejmować.
- Pani pozwoli... - Wziął od niej płaszcz.
- Dziękuję - powiedziała z uśmiechem. Zauważył, że jeden z przednich zębów ma lekko skrzywiony. Urocza
niedoskonałość.
Stał naprzeciw niej, niezręcznie trzymając płaszcz w rękach. Czuł jego zapach, zapach zimnego powietrza, kobiecej
skóry i włosów i jeszcze delikatny, gorzkawy zapach wody toaletowej. Powiesił płaszcz na oparciu krzesła.
Potem zaprowadził ją do jednego z pokojów przesłuchań. Było to niewielkie, skromnie wyposażone pomieszczenie:
stary porysowany stół, magnetofon, lustro weneckie i kilka prostych krzeseł.
Postawiła teczkę na stole.
- Proszę mi mówić po imieniu. Ellie - powiedziała, wyciągając z teczki plik papierów. - W końcu będziemy razem
pracować.
Z powodów, których sam dobrze nie rozumiał, nie zaproponował jej tego samego.
- Ellie. W porządku. Pani, panna?
Uśmiechnęła się znowu. Michael nigdy nie przypuszczał, że krzywy ząb może być tak podniecający.
- Panna. Studiuję prawo na Uniwersytecie Kolorado.
- Nie powinnaś być teraz na zajęciach, Ellie?
- Wzięłam roczny urlop i pracuję na pełnym etacie.
Usiadła i rozłożyła papiery na blacie. Michael zajął krzesło po drugiej stronie stołu. Ellie włożyła okulary do czytania,
zerknęła na pierwszą stronę, po czym podniosła wzrok i spojrzała na niego ponad oprawkami.
- Chciałabym, żeby opowiedział mi pan wszystko tak, jak będzie pan to robił w sądzie. Zaczęło się cztery lata temu,
prawda?
- Cztery lata temu, w lipcu. Jeden z przyjaciół pani Zimmerman skontaktował się z policją, ponieważ od trzech dni nie
odbierała telefonów. Ja wziąłem tę sprawę. Detektyw Jamie Herne pojechał tam ze mną.
2
- Mówiąc o pani Zimmerman, proszę używać jej imienia.
- Danielle.
- W porządku. Proszę tak o niej mówić, żeby przysięgli widzieli, że ma pan do sprawy stosunek osobisty.
- W porządku, Danielle Zimmerman. Pojechaliśmy do jej mieszkania na Ninth Street. Musieliśmy wyważyć drzwi.
Zginęła od strzału w głowę. Nie żyła od dłuższego czasu. Lipiec. Było bardzo gorąco. Zadzwoniliśmy po ka retkę i
zabezpieczyliśmy miejsce zbrodni. Potem znaleźliśmy dziecko.
- Proszę użyć jego imienia.
- Maryanne Zimmerman. Miała sześć miesięcy. Była w swoim łóżeczku. - Jego głos lekko się załamał. Jak zawsze na
tym etapie historii. - Ona także nie żyła. Na ciele nie było żadnych śladów przemocy. Koroner powiedział nam później,
że zmarła z powodu odwodnienia organizmu. Zabójca zastrzelił matkę... to znaczy Danielle i po prostu zostawił dziecko.
- To musiało być okropne.
Michael milczał.
- Proszę mówić dalej. Czym zajął się pan najpierw? Podejrzanymi? - Miała ciemne brązowe oczy o bardzo jasnych
białkach. Patrzyły na niego nieruchomo znad okularów.
- Mężem. Steve’em Zimmermanem. Był właścicielem Panchitos, takiej restauracji na Pearl Street.
- Aha.
- Zadzwoniłem do niego i umówiłem się na następny dzień. W międzyczasie inni rozmawiali z przyjaciółmi Danielle,
jej sąsiadami, rodzicami i siostrą. Zwykła procedura. Ale ja chciałem pogadać z tym Steve’em. Zabrałem go do pokoju
takiego jak ten i włączyłem magnetofon. Miałem już pewne podejrzenia, bo dziwnie zareagował, kiedy mu
powiedziałem, że jego była żona została zamordowana. Był wstrząśnięty, a jakże, ale zapomniał zapytać, co się stało. Jak
zginęła. No i jego córka, mała Maryanne. Coś tu było nie tak. Czułem to.
- Dowody?
- Brak. Żadnych śladów, tkanek, odcisków palców czy śladów stóp. Tylko jedna kula, wyjęta z głowy Danielle.
Żadnych świadków. Żaden z sąsiadów nie widział nikogo obcego. Nic.
- A Steve Zimmerman?
- Był w restauracji. Miał żelazne alibi, widziało go tam ze dwieście osób. Rozmawiał z wieloma ludźmi, stawiał drinki,
zamówił jeden darmowy deser. Był tam cały wieczór, aż do zamknięcia.
- To było cztery lata temu.
- Pracowaliśmy nad tą sprawą przez sześć miesięcy i nic nie znaleźliśmy, więc trzeba ją było odłożyć na półkę.
- Ale stało się coś, co sprawiło, że śledztwo zostało wznowione.
- Tak, ten stuknięty sukinsyn Hugh Radway się przyznał. Miał raka, odnalazł Boga i nie chciał umierać z zabójstwem na
sumieniu. To dziecko tak go dręczyło.
- Lepiej żeby w sądzie nie nazywał go pan stukniętym sukinsynem.
- W porządku - odparł sucho. - Spróbuję zapamiętać.
- Przerwałam panu, przepraszam.
- Nie ma sprawy.
- Więc mieliście przyznanie się do winy na łożu śmierci i śledztwo zostało wznowione - ponagliła go.
- Mieliśmy trzy oddzielne nagrania wideo, na których przyznawał się do winy, wyznanie na piśmie i orzeczenia dwóch
lekarzy, że był w pełni władz umysłowych. Radway powiedział, że Steve Zimmerman zapłacił mu pięć tysięcy dolarów
za zabicie byłej żony, której nie chciał już dłużej płacić alimentów.
- Czy Hugh Radway powiedział, że Zimmerman zlecił mu też zabicie Maryanne?
- Nie, Zimmerman nie mówił nic o dziecku.
- O Maryanne.
- Tak, o Maryanne. Dlatego właśnie się przyznał. Powiedział, że dręczyło go to, ale co miał zrobić, kiedy ją tam
znalazł?
- Będziemy musieli rozważyć wszystkie pytania, które zada panu obrona. Detektywie Callas, muszę zapytać o jeszcze
jedną rzecz. Nic osobistego, ale prokurator musi o tym wiedzieć. Czy są w pana życiu jakieś drażliwe kwestie, których
lepiej byłoby nie podnosić na sali sądowej? Nie chcemy powtórki z Marka Fuhrmana.
Spojrzał na nią twardo, ale nie odwróciła wzroku, a w jej oczach na moment pojawiło się coś dziwnego... Pogarda?
Gniew? Zamrugała i jej twarz znowu przybrała normalny wyraz.
- Nic - odparł gładko. - Raz dostałem mandat za parkowanie w niedozwolonym miejscu, to wszystko.
- Nie ma żadnej byłej żony ani dziecka, które mógłby wyciągnąć adwokat Zimmermana?
- Żadnej żony ani dzieci.
Patrzyła na niego, a on miał wrażenie, że tonie w jej ciemnych oczach.
- Dlaczego nie? - spytała nagle.
- Co?
- Dlaczego nie ma pan żony ani dzieci?
- Co, do diabła? - Nerwowo przeczesał palcami włosy. - Czy o coś takiego ma mnie pytać w sądzie? To też
przygotowanie do procesu?
- Nie - odparła spokojnie. - Jestem po prostu ciekawa.
3
- Cóż, Ellie, to chyba nie twoja sprawa.
- Ma pan rację. Przepraszam. - Zdjęła okulary i ścisnęła nasadę nosa. Po czym znowu spojrzała na niego. - Mamy duże
szanse. Będzie pan bardzo wiarygodnym świadkiem. Nagrania Radwaya to kluczowe dowody, ale jak pan wie, w sądzie
niczego nie można być pewnym. Nigdy nie wiadomo, co zrobią przysięgli. Więc nie zaniedbujemy niczego. Wie pan, że
znaleźliśmy nowego świadka i mamy zamiar wciągnąć go na listę?
- Nie, nie wiedziałem.
- Cóż, właściwie to ja go znalazłam. Znajomy Zimmermana, który przyznał, że cztery lata temu Steve pytał go, czy zna
jakiegoś płatnego zabójcę.
- Chyba żartujesz.
Ellie tylko się uśmiechnęła.
- I ty znalazłaś tego faceta?
- Niezupełnie. Pan go znalazł, detektywie, cztery lata temu. Przesłuchiwał go pan, ale niczego się pan nie dowiedział.
- Naprawdę?
- Naprawdę.
- A przed tobą tak po prostu się otworzył - Michael pstryknął palcami - i wyznał, że Zimmerman pytał go, czy zna
jakiegoś płatnego zabójcę?
- Powiedzmy, że byłam bardzo uparta.
- Co zrobiłaś, postawiłaś mu kolację z winem?
Spojrzała na niego ostro, ale po chwili jej oczy złagodniały. Michael mruknął coś pod nosem, nie spuszczając z niej
wzroku. Miała krótkie ciemne włosy zaczesane za uszy, wysokie kości policzkowe, długą szyję i piękne dłonie. I
zniewalający uśmiech. Gdy się uśmiechała, miał wrażenie, że gdzieś w głębi jego duszy rozdzwoniły się dzwony.
Wstała.
- Cóż, to chyba wszystko na dziś. Naprawdę jestem wdzięczna, że poświęcił mi pan czas. Może spotkalibyśmy się
znowu w piątek, chyba że...? - pytająco przekrzywiła głowę.
- Będę tutaj - burknął.
- To dobrze, doskonale. Przygotuję pytania, jakich spodziewamy się po obronie. - Włożyła akta do podniszczonej
teczki. - Wiem, że wygramy tę sprawę. Ben Torres jest tego pewny. Wszyscy w biurze uważają, że wykonał pan kawał
dobrej roboty.
- Cztery lata bez żadnych efektów to według ciebie kawał dobrej roboty?
- Cóż, w końcu go mamy.
- Łut szczęścia, nic więcej.
Wyprostowała się.
- Zawsze wierzyłam, detektywie, że nasze szczęście zależy w dużej mierze od nas samych.
Wrócili do jego biurka, przy którym Ellie zostawiła płaszcz. Wzięła go i odwróciła się do Michaela.
- Wesołego Święta Dziękczynienia - powiedziała pogodnie.
- Dziękuję i wzajemnie - odparł.
- No to do zobaczenia w piątek.
- Do piątku.
- A teraz proszę mi powiedzieć, gdzie są schody. Całkiem się zgubiłam. O, już widzę. - Uśmiechnęła się z
zażenowaniem, pomachała ręką i już jej nie było.
Kiedy znikła, w pokoju nagle zrobiło się ciemniej.
Michael spędził Święto Dziękczynienia samotnie. Nie, żeby miał coś przeciw temu. W zasadzie wolał swoje własne
towarzystwo niż jakiekolwiek inne. Nie miał cierpliwości do ludzi i ich słabości; szybko się irytował. Pewna dziewczyna,
z którą się kiedyś spotykał, powiedziała mu, że nie nadaje się do życia w społeczeństwie. Zgodził się z nią.
Czasami zastanawiał się, czy byłby inny, gdyby Paul żył. Pewnie tak. Pewnie byłby z niego równy gość.
Trzy lata temu kupił działkę za miastem, na Canyon Boulevard, krętej górskiej drodze wiodącej w głąb Gór Skalistych.
Zbudował tam chatę z drewna i w ubiegłym roku wprowadził się do niej, choć nie była jeszcze wykończona.
Lubił pracę fizyczną i prawie wszystko zrobił samodzielnie - poza położeniem fundamentów, ustawieniem najcięższych
belek stropowych i założeniem elektryczności.
Od kilku miesięcy stawiał komin, cierpliwie ociosując skalny łupek. Wiedział dokładnie, jak ma wyglądać: płaskie
kawałki łupka ułożone warstwowo, tak żeby nie było widać zaprawy. Było to bardzo czasochłonne, ale uznał, że warto
się pomęczyć.
Wszystko w jego chacie zostało wykonane bardzo starannie, choć Michael uczył się stolarki od zera. Ściany
zewnętrzne, z grubych belek zachodzących na siebie na rogach, trzymały się na bolcach ukrytych pod drewnianymi
zaślepkami. Framugi okien i drzwi były doskonale dopasowane do otworów, i podłoga z sosnowych desek była idealnie
równa i miała gładkość satyny.
Pracując przy budowie chaty, odkrył, że jest to dla niego rodzaj terapii. Tworzył coś konkretnego, namacalnego i
widział efekty swoich działań, co rzadko nożna było powiedzieć o pracy w policji.
Było pochmurno, lecz nie tak zimno jak poprzedniego dnia. Prognozy pogody przewidywały kilkudniowe ocieplenie, a
4
potem kolejną falę mrozów. Zanosiło się na bardzo surową zimę.
Michael włożył kawałek kamienia do wypełnionej zaprawą szczeliny, wbił go głębiej drewnianym młotkiem i odsunął
się, by zobaczyć efekt. Wyglądało dobrze. Za kilka tygodni komin będzie gotowy.
Kuchnię wyposażył w najnowocześniejsze urządzenia i ciąg szafek z jasnego drewna, których fronty odcinały się od
ciemnych ścian. Na środku ustawił bufet z granitowym blatem. Szafki były właściwie puste; wiedział, że nigdy ich nie
zapełni, ale chciał, by wszystko było jak należy.
Wyrzucił resztę zaprawy i wyjął indyka z zamrażarki.
- Wesołego Święta Dziękczynienia - mruknął. Bez goryczy. Raczej sarkastycznie.
Nagle przed oczami znowu stanęła mu Ellie Kramer. Ellie w jego nowej kuchni, w fartuszku, wyciągająca pieczonego
indyka z wbudowanego w ścianę pieca.
Kompletnie mi odbiło, pomyślał. Ale dodał jeszcze kilka detali do swoich wyobrażeń: uśmiech, biały sweter, łańcuszek
ze złotym serduszkiem. Zegarek na przegubie i złote koła w uszach. Spódnica, .pończochy, wysokie obcasy. Widział, jak
pod swetrem poruszają się piersi, widział miękką linię bioder, łabędzią szyję i ciemne oczy o głębokim spojrzeniu.
- Wesołego Święta Dziękczynienia - powtórzył i przypomniał sobie, jak Ellie życzyła mu tego poprzedniego dnia. I jak
go spytała, czy ma żonę i dzieci. Nawet jej powieka nie drgnęła, kiedy powiedział, że to nie jej sprawa.
Nic dziwnego, że Ben Torres ją zatrudnił i pozwolił pracować przy sprawie Zimmermana. Była naprawdę dobra.
Ten nowy świadek, którego znalazła... Ciekawe, jak też udało jej się wyciągnąć coś takiego z tego gościa. Ale nie, nie
chciał o tym myśleć. Wolał wyobrażać sobie Ellie w kuchennym fartuszku.
Kiedy skończył jeść indyka z ziemniaczanym puree i marchewką, zadzwonił telefon.
Matka? Skulił się w sobie.
- Callas, słucham - rzucił do słuchawki.
- To ja, Stone.
Pete Stone był jednym z jego informatorów. Wiele lat temu Michael przymknął go za posiadanie narkotyków. Wtedy
Stone był jeszcze studentem. - Michael potraktował go łagodnie, bo po pierwsze, nie sprzedawał dzieciakom, a po drugie
- był urodzonym szczurem.
Stone nie mieszkał już w Boulder. Przeprowadził się do Wheat Ridge, na przedmieścia Denver. Mimo to bywał
użyteczny. Brał dwadzieścia dolców za informacje, które zwykle były warte tej ceny. I dzwonił tylko wtedy, kiedy miał
coś, co mogło Michaela zainteresować.
- Wasz facet załadował się dziś na samolot do Meksyku - powiedział Pete i czekał na reakcję.
- W porządku - odparł Michael. - Chcę wiedzieć dokładnie, dokąd.
- Spróbuję.
- Do jakiego miasta.
- Dobra, zobaczę, co da się zrobić.
- Dowiesz się, dostaniesz forsę, inaczej...
- W porządku, Callas, słyszałem.
Michael odłożył słuchawkę. Obserwował tego faceta od ponad dziesięciu lat, obserwował każdy jego krok i czekał na
potknięcie. Do diabła, miał kilka zeszytów notatek na jego temat. Facet nie był głupi i miał wpływy, trudno było dobrać
mu się do skóry. Czasami Michael budził się w środku nocy z nadzieją, że facet uderzy ponownie, w końcu popełni błąd i
on go wreszcie dorwie. Potem leżał spocony w łóżku, gardząc sobą za takie myśli. Jak może czekać na gwałt i
morderstwo niewinnej dziewczyny? Jak może być takim potworem?
A jednak nie było innego sposobu, by Finn Rasmussen w końcu trafił za kratki.
Ellie zadzwoniła w piątek po lunchu. Dopiero gdy usłyszał jej głos, zdał sople sprawę, że cały czas czekał na ten
telefon.
- Mogłabym przyjechać za godzinę - powiedziała.
- Jasne, będę tu - odparł i pomyślał, że zabrzmiało to zbyt swobodnie, fałszywie. Ale było już za późno, by zmienić to
wrażenie, więc po prostu się rozłączył.
Kiedy przyszła, miała na sobie biały sweter, dokładnie tak, jak sobie wyob rażał. Nie miała wprawdzie wisiorka w
kształcie serduszka, ale w jej zaczerwienionych od mrozu uszach połyskiwały złote kolczyki.
- Witaj - powiedziała. - Jak minęło Święto Dziękczynienia?
- Objadłem się jak świnia - skłamał.
- Ja też.
Zauważył, że jego koledzy zaczęli się jej ukradkiem przyglądać. Czy oni i także dostrzegli ten niezwykły blask, jaki z
niej emanował, czy byli po prostu ciekawi? Robocop Callas umawia się ze śliczną młodą dziewczyną. Podszedł do nich
Jim Chambliss.
- Idę właśnie po kawę - oznajmił, siląc się na nonszalancki ton. - Może nacie ochotę się napić?
Michael nie miał najmniejszego zamiaru przedstawiać mu Ellie.
- Nie, dzięki - odparł.
- Ja też dziękuję - powiedziała Ellie - ale to miło, że pan o nas pomyślał. A tak przy okazji, jestem Ellie Kramer z biura
prokuratora okręgowego. Pracuję z detektywem Callasem przy sprawie Zimmermana.
5
Cholera, pomyślał Michael.
Chambliss uśmiechnął się jak idiota.
- Jim Chambliss - przedstawił się. Wymienili uścisk dłoni. - Bardzo mi miło panią poznać.
- Chcielibyśmy popracować - warknął Michael.
- Och, przepraszam - burknął Chambliss, ale Ellie uśmiechnęła się słodko i machnęła ręką, jakby chciała pokazać, że to
bez znaczenia. Michael miał ochotę złapać ją za tę rękę i pociągnąć w dół.
Usiedli w tym samym pokoju co poprzednio. Ellie wyjęła akta, założyła okulary i zaczęła zadawać mu pytania, które
miała spisane na kartce.
- Dlaczego wezwał pan pana Zimmermana na przesłuchanie już w pierwszym dniu śledztwa?
- To standardowa procedura.
- Czy jego prawnik był przy tym obecny?
- Nie. Przedstawiliśmy mu taką możliwość, ale z niej nie skorzystał.
- Czy wiedział pan, że Hugh Radway miał kryminalną przeszłość?
- Tak.
- Fałszerstwa, włamania, napad z bronią w ręku?
- Tak, wiedziałem o tym.
- A jednak uznał pan, że jego zeznanie jest wiarygodne?
- Tak.
- Dlaczego?
- Wiedział, że umiera. Nie miał nic do stracenia.
- Czy wiedział pan, że Hugh Radway miał siostrę, do której był bardzo przywiązany, i że ta kobieta po rozwodzie
znalazła się w trudnej sytuacji finansowej?
- Nie, o tym nie wiedziałem.
- Ma na imię Thelma. Niedawno jej sytuacja finansowa uległa znacznej poprawie. Kupiła nawet nowy samochód.
- I...?
- Podejrzewamy, że jej umierający brat Hugh wziął pieniądze za swoje zeznanie na łożu śmierci i dał je siostrze.
- Bzdury - powiedział Michael.
Ellie przekrzywiła głowę.
- Słucham?
- Powiedziałem, że to bzdury.
- Nie powie pan tego w sądzie, mam nadzieję.
- Gdzie wygrzebałaś tę historię? - spytał ze złością.
Uśmiechnęła się.
- Ta historia mogłaby być prawdziwa. Radway był podejrzanym gościem.
- Tak, ale mówił prawdę.
- A czy był wiarygodny?
- Chryste. Ten człowiek nie żyje.
- Właśnie, więc nie może już mówić, a obrona z pewnością wyciągnie wszystko: jego kryminalną przeszłość,
skrzywioną osobowość, cokolwiek, by podważyć jego wiarygodność.
Michael gniewnie pokręcił głową.
- Ja tylko odgrywam rolę adwokata diabła - wyjaśniła Ellie.
- Myślałem, że jesteś po naszej stronie.
- Jestem. Chociaż w przyszłości chciałabym zajmować się obroną w procesach kryminalnych. To większe wyzwanie.
- Boże, jeszcze jedna idealistka - mruknął.
- Ale może zmienię zdanie, kto wie? Wracamy do pytań?
- Dobra. - Ta studentka znała się na rzeczy, pływała wśród rekinów.
Zaczęli znowu, pytanie za pytaniem. Ellie wkurzyła go parę razy, sama jednak ani na chwilę nie straciła panowania nad
sobą. Czuł się jak idiota. Wiedział przecież, że w sądzie będzie musiał odpowiedzieć na wiele trudnych pytań. Ellie robiła
tylko to, co do niej należało.
W końcu odłożyła notatnik i zdjęła okulary.
- Dość?
- Tak, do diabła - odparł i nagle ogarnęło go pragnienie, by położyć dłoń na tych jedwabistych ciemnych włosach. -
Późno już. - Był zaskoczony tonem swojego głosu i słowami, które wypowiedział. - Masz jakieś plany na dziś? Może
miałabyś ochotę coś zjeść?
Spojrzała na niego.
- Boże, naprawdę nie...
- Daj spokój - usłyszał znowu swój głos. - Co powiesz na kolację?
Siedziała bez ruchu tak długo, że jeszcze chwila, a ze zniecierpliwienia serce wyskoczyłoby mu z piersi. W małym
pokoju nagle zrobiło się bardzo cicho. I bardzo gorąco.
W końcu się uśmiechnęła.
6
- Czy jeśli pójdziemy na kolację, nadal będę musiała nazywać pana detektywem Callasem?
Poczuł, że się czerwieni. Cholera.
- Nie - odparł zdecydowanie.
- W takim razie przyjmuję zaproszenie.
Miał ochotę ją spytać, dlaczego się zgodziła. Czegoś tu nie rozumiał... Taka dziewczyna. Z pewnością dziesiątki
napalonych studentów prawa tylko czekają, by dobrać się do jej majtek. Czy ona naprawdę nie ma nic lepszego do roboty
niż jeść z nim kolację?
Poszli do Caffe Antica Roma przy deptaku na Pearl Street. Było dość wcześnie, więc restauracja była prawie pusta.
Zazdrościł Ellie łatwości, z jaką potrafiła się dostosować do każdej sytuacji. Wtapiała się w tło jak kameleon. Nie
wydawała się ani trochę zakłopotana faktem, że poszła na kolację z dziesięć lat starszym od siebie policjantem,
mężczyzną, którego przypadkowo poznała w pracy.
Swobodnie rozmawiała z nim o błahych sprawach; o zimie, która przyszła tak wcześnie, o korkach na ulicach Denver, o
autostradach, o rozwoju regionu.
- Jesteś z Boulder? - spytał.
- Cóż, prawie. Mieszkam tu od... no tak, już od ośmiu lat. Odkąd zdałam do college’u. Ale pochodzę z Leadville.
- Z Leadville? - Uniósł pytająco jedną brew.
- Wiem, wszyscy myślą, że ludzie z Leadville to półgłówki i ignoranci, ale to nieprawda.
- Najwyraźniej. - Leadville, małe miasteczko położone na wysokości trzech tysięcy metrów. Kiedy działały jeszcze
kopalnie złota, kwitło, ale w czasach recesji zaczęło podupadać.
- A ty skąd jesteś? - spytała i upiła z kieliszka łyk czerwonego wina.
- Z Colorado Springs.
- Masz tam rodzinę?
- Tak, część mojej rodziny tam mieszka. - Miał ochotę zmienić temat. - Powiedz, dlaczego nie pojechałaś do domu na
Święto Dziękczynienia?
Wzruszyła ramionami.
- Za dużo pracy - odparła i zręcznie odwróciła pytanie. - A ty? Dlaczego nie jesteś z rodziną w Colorado Springs?
- Za dużo pracy - odpowiedział z kamienną twarzą.
- Mam nadzieję, że nie zostałeś tu tylko po to, żeby się ze mną spotkać. - Wydawała się szczerze zaniepokojona.
- Oczywiście, że nie.
Na stole pojawiły się talerze ze spaghetti i Ellie zaczęła jeść. Zauważył, że miała zdrowy apetyt.
- Moje jest pyszne - powiedziała między jednym kęsem a drugim. - A twoje?
- Bardzo dobre. - W rzeczywistości nie zwrócił uwagi na smak swojego dania. Jadł jak automat, skupiony na siedzącej
naprzeciw niego dziewczynie. Patrzył na jej szczupłe nadgarstki i smukłe dłonie, kiedy nawijała spaghetti na widelec; na
jej usta, do których przytknęła serwetkę. Kiedy się uśmiechała, zdawało mu się, że w jej oczach widzi jej duszę. Była
niebezpieczna. - Dlaczego postanowiłaś studiować prawo? - spytał przy deserze.
- Wierzę w sprawiedliwość - odparła.
Prychnął. Sprawiedliwość, też coś.
- A dlaczego ty postanowiłeś prasować w policji?
- Wierzę w porządek - odpowiedział.
- To właściwie to samo.
- Może.
Oblizała łyżeczkę, odłożyła ją i pochyliła się ku niemu.
- Dlaczego nazywają cię Robocop?
Poczuł, że oblewa się rumieńcem. Boże, zadawała naprawdę trudne pytania.
- Skąd, do diabła, mam to wiedzieć?
- Widziałeś ten film?
- Tak - przyznał.
- Więc wiesz, że Robocop był porządnym człowiekiem.
- Był cholernym robotem.
- Niezupełnie. Czasami nachodziły go wspomnienia jego żony.
- Dziwny film - mruknął.
- Mnie się podobał. - Odchyliła się na oparcie krzesła. - Robocop był idealistą, chciał, żeby wszystko było jak należy.
Ty też taki jesteś?
- Jasne, dokładnie taki sam.
- Myślę, że takie przezwisko to komplement. I wydaje mi się, że jesteś nim zakłopotany.
- Słuchaj, Ellie, to nie jest komplement.
- Ja uważam, że jest.
Chryste, wiedziała, jak wytrącić człowieka z równowagi. Spojrzał na rachunek i zaczął grzebać w portfelu w
poszukiwaniu karty kredytowej, żeby się czymś zająć. Przez chwilę zastanawiał się, czy uda mu się włączyć kolację w
koszty.
7
Robocop. Cholera, żenujące. Miała rację, musiał jej to przyznać. I zmierzała prosto do celu. Nie udało mu się jej
onieśmielić, a przecież potrafił onieśmielać kobiety. Ale nie Ellie Kramer. Ilekroć wyrzucił ją przez drzwi, wracała ok-
nem. Zastanawiał się, dlaczego.
Nie miała samochodu, więc odwiózł ją do domu. Na Marine Street, niedaleko miasteczka uniwersyteckiego. Mieszkała
w drewnianym domu, przed którym stał lśniący range rover.
- Mam trzy współlokatorki - powiedziała, kiedy stanął przy krawężniku. - Ale wszystkie wyjechały na weekend.
Czy miał to uznać za zaproszenie?
- To może w poniedziałek? - spytała i zorientował się, że nie było to zaproszenie; po prostu mówiła to, co myślała.
- W porządku. Zadzwoń do mnie.
- W poniedziałek rano spotkam się z Benem Torresem, pewnie będzie miał jakieś sugestie.
- Nie wątpię.
- Dziękuję za kolację. Było naprawdę miło.
- Nie ma za co - odparł i znowu powiedział coś, co go zaskoczyło: - Może kiedyś to powtórzymy.
- Chętnie.
Zabrzmiało to szczerze.
- Pomogę ci wysiąść. Furgonetka jest dość wysoka.
- Zauważyłam. Dlaczego jeździsz furgonetką? Myślałam, że masz... och, sama nie wiem, może suva?
- Wyglądam na gościa, który jeździ suvem?
Uśmiechnęła się w ciemności.
- Wiesz, o co mi chodzi.
- Mam furgonetkę, bo używam jej przy budowie. Wożę różne rzeczy, drewno, łupek i takie tam.
- Co budujesz?
- Chatę.
- Dla siebie?
- Mieszkam w niej. Nie jest jeszcze gotowa, ale pomału ją wykańczam.
Patrzyła na niego przez chwilę. Czuł na sobie jej wzrok. W końcu powiedziała:
- No, no, zaskakujesz mnie.
- Po prostu lubię pracować fizycznie.
Milczała tak długo, że poczuł się niezręcznie.
- Mój ojciec też to lubił - powiedziała wreszcie niskim smutnym głosem
Michael miał wrażenie, że w końcu udało mu się zajrzeć za tę jej gładką, swobodną fasadę, ale nie miał pojęcia, co
właściwie za nią dostrzegł.
- Co robi twój ojciec? - spytał.
- To długa historia - odparła szybko. - Może opowiem ci innym razem, dobrze?
- Jasne - rzucił, ale tkwiący w nim policjant zauważył fałszywą lekkość, z jaką zostało to powiedziane. Miał ochotę
położyć jej dłoń na ramieniu, pokazując tym prostym gestem, że chciałby się z nią spotykać częściej. Ale nie starczyło
mu odwagi.
- Cóż - odezwała się Ellie pogodnie - muszę już iść.
- Zaczekaj, pomogę ci wysiąść. - Wysiadł i obszedł samochód. Czuł na twarzy lodowate powietrze. Otworzył drzwiczki
i podał jej rękę.
Wystawiła stopę, szukając stopnia. Dłoń miała zimną, ale jej uścisk był mocny. Zeskoczyła na ziemię, ciągle trzymając
go za rękę. Przez chwilę stała tak blisko, że czuł na twarzy jej oddech parujący w zimnym powietrzu.
- Boże, rzeczywiście wysoko. Łatwiej wsiąść niż wysiąść. Jeszcze raz dziękuję. I do zobaczenia w poniedziałek. -
Zatrzymała się i podniosła na niego wzrok. - Nie powiedziałeś mi właściwie, że mogę ci mówić po imieniu. Michael, tak?
Czy może Mike?
- Michael.
- Więc dziękuję ci jeszcze raz, Michael.
- Do zobaczenia w poniedziałek - powtórzył jej słowa.
Ruszyła w stronę domu, który był zupełnie ciemny, nawet nad drzwiami nie paliło się światło. Na schodkach zatrzymała
się, odwróciła i pomachała do niego. On także podniósł dłoń i pomachał do niej. Zaczekał, aż wejdzie do domu i włączy
światło, a potem wsiadł do furgonetki i włączył silnik.
Jechał przez Hill w stronę Arapahoe Avenue i Canyon Boulevard, ale później niewiele z tego pamiętał.
Ellie Kramer. Zmarszczył brwi. Dlaczego miał wrażenie, że go polubiła? Kobiety rzadko czuły do niego sympatię. Czy
Ellie czegoś od niego chce? Ale czego - pieniędzy? Ha! Dlaczego właściwie podejrzewa ją o takie rzeczy? Dlaczego jej
nie ufa? Jezu, chyba ma niskie poczucie własnej wartości.
A jednak było w niej coś... coś, co wyczuwał swoim instynktem policjanta. Nie, nie kłamała, ale też nie mówiła całej
prawdy. A on chciał o niej wiedzieć wszystko. Była pełna sprzeczności. Namiętna i opanowana. Szczera i tajemni cza.
Coś mu tu nie pasowało.
Wjechał w Canyon Boulevard, pokonał drewniany mostek nad strumieniem i zatrzymał się w swoim garażu. Garaż
mógłby pomieścić dwa samochody, ale w tej chwili wypełniały go głównie narzędzia i materiały budowlane.
8
Wszedł do domu i zauważył czerwone światełko automatycznej sekretarki. Nacisnął guzik. Po chwili rozległ się głos
Pete’a Stone’a:
- Jest w obozie wędkarskim pod miasteczkiem, które nazywa się San Jose del Cabo. Wziął
ze sobą kilku swoich pracowników. Chyba zarobiłem na swoją dolę? Rozliczymy się później.
Michael stał przy telefonie, rozmyślając o Rasmussenie. Czyżby jego byłemu partnerowi wpadła w oko jakaś młoda
Meksykanka i...
Zastanawiał się, czy powiadomić meksykańską policję, ostrzec ich. Nieoficjalnie, rzecz jasna. Za pierwszym - i
jednocześnie ostatnim - razem, kiedy bezpodstawnie oskarżył Rasmussena nieźle oberwał od przełożonych. Uznali, że to
nieprofesjonalne. Że chciał się odegrać na partnerze, za którym nie przepadał. Więc zamknął się i czekał.
Ale cały czas zbierał materiały. Wklejał do zeszytów wycinki z gazet i komputerowe wydruki, notował daty, nazwy
miast, nazwiska ofiar. Zgromadził setki informacji, lecz nadal nie miał żadnego dowodu.
Czy powinien zadzwonić do Meksykanów? Ale co miałby im właściwie powiedzieć?
Podszedł do lodówki, wyjął piwo i stał przez chwilę, patrząc na niewykończony kominek. Tak, musi wziąć się do pracy.
I nie chodziło tylko o Rasmussena. Rasmussen to była obsesja, z którą nauczył się żyć. Tym razem chodziło o Ellie
Kramer.
Odstawił piwo i poszedł do sypialni przebrać się w robocze ubranie.
W tej dziewczynie było coś dziwnego... Pod pozorną otwartością zdawała się ukrywać jakąś tajemnicę. A on, jako
policjant, nie znosił tajemnic.
Rozdział 4
W niedzielę o ósmej rano Ellie wsiadła do autobusu do Denver, który zatrzymywał się we Frisco.
Autobus był zatłoczony, jak zwykle w niedzielę. Teraz, gdy wszystkie wyciągi zostały otwarte, większość miejsc
zajmowali pełni zapału narciarze i pracownicy sezonowi. Ellie miała ochotę wyjąć notatnik i spisać swoje spostrzeżenia
dotyczące Michaela Callasa, ale gdy obok niej usiadła jakaś kobieta, zrezygnowała z tego pomysłu.
Patrzyła w okno i rozmyślała. Detektyw Callas. Michael. Spędziła w jego towarzystwie wiele godzin, a dowiedziała się
tylko, że nigdy nie był żonaty, nie miał dzieci i pochodził z Colorado Springs.
Zazwyczaj każdego potrafiła szybko przejrzeć; było to jedno z jej narzędzi przetrwania. Ale Michaela nie umiała
zgłębić.
Autobus minął zjazd do Evergreen, przejechał przez Idaho Springs i zaczął się wspinać stromą drogą prowadzącą do
Georgetown. Na zboczach gór ciągle widać było pozostałości kopalń i miasteczek, które wokół nich wyrosły. Dalej szosa
wiodła przez tunel Eisenhowera wydrążony w Continental Divide na wysokości trzech i pół tysiąca metrów. Wąską
szczelinę między prawie pionowymi zboczami gór porastały sosnowe lasy. Skaliste szczyty zdawały się sięgać błękitu
nieba.
Autobus wjechał do tunelu i przez chwilę Ellie nic nie widziała; potem jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności;
Michael, pomyślała znowu. Czego nie potrafiła dostrzec?
To on znalazł Stephanie w piwnicy. Zanim jego partner zszedł na dół, był sam z nieprzytomną dziewczyną.
Przypomniała sobie domniemany czas gwałtu. Przed dziesiątą wieczorem. Michael Callas i Finn Rasmussen zaczęli
służbę o dziesiątej. Więc jeden z nich mógł to zrobić.
Zbyt pochopny wniosek, skarciła się w duchu. Żaden z nich nie miał motywu ani kryminalnej przeszłości. Wątpliwe
też, by jeden czy drugi dopuścił się tak ohydnej zbrodni tylko po to, by zrobić karierę.
Ale myślami ciągle wracała do dwóch policjantów. Obaj mieli dostęp do skrzynki z narzędziami, w której leżała
bandana Johna Crandalla. A Stephanie prawdopodobnie sama otworzyła drzwi gwałcicielowi. Nieraz już się zdarzało, że
policjant wykorzystywał zaufanie, jakie wzbudza mundur, by popełnić przestępstwo.
Wyobrażała sobie dokładnie, jak to mogło wyglądać.
Sylwester. Mieszkańcy osiedla spotykają się na przyjęciu u jednego z sąsiadów. Państwo Morrisowie są w mieście
nowi, ale wszyscy - także policjanci - już ich znają; w końcu kupili najdroższy dom na Hill. Oni także otrzymują
zaproszenie na sylwestrową imprezę.
Czy jeden z policjantów patrolujących okolicę widział, jak się wprowadzali? Zauważył ich ładną szesnastoletnią córkę?
Zaczął o niej fantazjować?
Policjant puka do drzwi. Jest w mundurze, ale przyjechał własnym samochodem. Później, kiedy będzie jechał do pracy,
weźmie samochód służbowy.
Stephanie, widząc policjanta, wyłącza alarm i wpuszcza go do środka. Finna montująca systemy alarmowe sprawdziła
to: nie było włamania.
Mężczyzna rzuca się na dziewczynę i wlecze ją do piwnicy. Może wcześniej zdążył zabrać bandanę Johna, a może
chwycił ją teraz, bo właśnie przyszło mu do głowy, by zacząć dusić swoją ofiarę. Ale posuwa się trochę za daleko i
dziewczyna omal nie umiera. Możliwe też, że od początku chciał ją zabić, lecz mu się nie udało.
Tak czy inaczej, myślała, kiedy autobus wynurzył się z tunelu, policjant szybko pokonuje kilka kilometrów dzielących
go od komisariatu i przed dziesiątą zaczyna służbę. A potem wraz z partnerem patroluje Hill. Czeka na wezwanie. I
rzeczywiście, dwaj niefortunni gliniarze, którym przypadła służba w noc sylwestrową, odbierają telefon od
rozhisteryzowanych rodziców. Jest dziesięć po jedenastej. Tak, na to właśnie czekał. Jest tam, kiedy dziewczyna zostaje
odnaleziona. Zabezpiecza miejsce zbrodni, prowadzi dochodzenie, a w końcu rozwiązuje zagadkę.
9
To czyste szaleństwo, pomyślała Ellie. Spędziła z Michaelem tyle godzin. Gdyby był gwałcicielem czy
psychopatycznym mordercą, wyczułaby czające się w nim zło?
Przystojny. O szlachetnym profilu. Typ południowca: oliwkowa cera, brązowe oczy... Pamiętała dotyk jego dłoni, kiedy
pomagał jej wysiąść z samochodu.
- Czy to nie twój przystanek, kochanie?
Ellie wróciła do rzeczywistości.
- Słucham?
- Stałam za panią w kolejce do kasy - powiedziała siedząca obok kobieta. - Wydawało mi się, że miała się pani
przesiąść we Frisco na autobus do Leadville.
- Och... oczywiście, tak. Dziękuję. Bardzo dziękuję. - Ruszyła szybko do wyjścia.
Ostatnim etapem podróży do matki był przejazd przez Summit County. Minęła zbiornik Dillon i Copper Mountain Ski
Area. Potem autobus wjechał na kolejną przełęcz, skąd widać już było opustoszałe zabudowania kopalni, i zaczął
zjeżdżać w dół do Leadville. Kiedy Ellie była nastolatką, stały tu znaki zapraszające turystów do miasta. Teraz zniknęły;
kopalnia także należała już do przeszłości.
Patrzyła z okien autobusu na znajome widoki, ale nic nie widziała. Czy to możliwe, żeby Callas - Robocop - był
mordercą? Wydawał się cyniczny, rozgoryczony. I dlaczego nie spędzał Święta Dziękczynienia z rodziną?
Nie miał żony ani dzieci. Jak więc wygląda jego życie, jak spędza czas wolny od pracy? Szukając kolejnej ofiary? Nie,
nie, nie, pomyślała, to tylko niczym niepoparte podejrzenia. Potrzebowała czasu, żeby go poznać. Czasu, który mogłaby
spędzić tylko z nim, sam na sam. Wciąż nie miała pojęcia, co myślał. Zaprosił ją na kolację. Z uprzejmości? Wiedziała,
że zdobycie jego zaufania będzie prawdziwą próbą jej siły perswazji. Na razie udało jej się wsunąć stopę w drzwi.
W głowie miała gonitwę myśli. Nagle wszystko zaczęło się dziać tak szybko. Czekała tyle lat i wreszcie poznała
jednego z głównych aktorów tego dramatu, ale nie miała pojęcia, jaką odegrał w nim rolę.
Jednego była pewna: jej ojciec nie zgwałcił Stephanie Morris. W tym czasie Janice nie było w mieście, pojechała na
farmę do Nebraski. Ale John cały sylwestrowy wieczór spędził z córką w domu. Rodzice nie pozwolili jej zeznawać w
sądzie; uznali, że byłoby to zbyt traumatyczne przeżycie dla dwunastoletniej dziewczynki. Policja ją przesłuchała, uznano
jednak, że zeznania dziecka nie są wiarygodne. Nawet adwokat Johna sprzeciwiał się temu, by zo stała świadkiem.
Prokurator z pewnością próbowałby wmówić przysięgłym, że zasnęła, a poza tym kto uwierzyłby córce oskarżonego?
Później doszło do kilku podobnych gwałtów na Front Range; dwie ofiary - zmarły w wyniku uduszenia. Jej ojciec nie
mógł mieć z nimi nic wspólnego, bo w tym czasie był już w więzieniu. Nikt jednak nie dostrzegł żadnych podobieństw
między tymi sprawami. Bo też nikt ich nie szukał. Policja jak zwykle poszła po linii najmniejszego oporu i dokonywała
aresztowań na podstawie poszlak. Pasek, szalik, kolejna bandana - wszystkie znalezione na szyjach ofiar. Tak jak
bandana Johna Crandalla. Tak było najłatwiej. A policjanci doskonale znali statystyki: w osiemdziesięciu procentach
gwałtów na dzieciach oprawcą jest bliski krewny.
Do diabła z policją, pomyślała Ellie, patrząc na górskie szczyty przez szybę autobusu. Do diabła z nimi.
Na użytek matki przybrała pogodny wyraz twarzy. Janice i tak miała dość problemów. Ellie wiedziała też, że
zdenerwowała ją, mówiąc o aktach, które zaczęła czytać. Janice nie znosiła rozdrapywania starych ran, grzebania się w
przeszłości. Mimo że przed laty to ona zasiała w głowie córki ziarno wątpliwości.
Spacer przez znajomą okolicę z przystanku do domu matki na Fifth Street zajął Ellie tylko kilka minut. Droga
prowadziła przez centrum miasta, które zostało niedawno odnowione w stylu nawiązującym do lat osiemdziesiątych XIX
wieku, kiedy Leadville przeżywało okres największej świetności. Pastelowe fasady domów, złocenia, chodniki ułożone
pół metra nad poziomem jezdni - tak jak w czasach, gdy jeździły tędy wozy o zabłoconych szprychach. Skręciła w Fifth
Street, wąską ulicę zabudowaną starymi górniczymi domami i szopami z drewna, które teraz pokrywała warstwa śniegu.
Brudnego i szarego;
Świeciło słońce, ale tu, na wysokości trzech tysięcy metrów, temperatura była bardzo niska, a nad szczytami za
Continental Divide Ellie widziała gromadzące się chmury.
Janice czekała na nią z lunchem złożonym z zupy i naleśników.
- Wiesz - powiedziała Ellie - ilekroć tu przyjeżdżam, czuję się tak, jakbym nigdy nie wyjeżdżała. Mam wrażenie, że
jestem u siebie. Ale w Boulder czuję się tak samo. Dziwne.
- Zawsze tak jest, jeśli się gdzieś mieszkało przez dłuższy czas. Mnie też, kiedy wracam na farmę, wydaje się, że nigdy
jej nie opuściłam.
- Dziwne, że ludzka pamięć jest w stanie zachować dwa zbiory zupełnie różnych wspomnień.
- Nie byłam w Boulder, odkąd to się stało - rzekła Janice cicho.
- Wiem.
- Nie rozumiem, jak możesz tam mieszkać.
Ellie wzruszyła ramionami.
- Byłam wtedy bardzo młoda. Nie dotknęło mnie to w takim stopniu jak ciebie. - Uśmiechnęła się. - Ale przyjedziesz na
rozdanie dyplomów, kiedy skończę studia?
- Mam nadzieję.
- Mamo.
0
- Przyjadę. Na pewno.
Ellie przez chwilę przyglądała się matce. Janice była kiedyś bardzo ładna. Podobnie jak Ellie miała ciemne włosy i
oczy, ale była drobniejsza. Delikatniejsza. A teraz wydawała się taka krucha. Była inteligentna i wykształcona. Uczyła w
szkole matematyki i prowadziła księgowość męża.
Kiedy zamieszkała w Leadville, dostała pracę w kopalni, największym zakładzie w okolicy, na stanowisku księgowej.
Ale kopalnię zamknięto, a miasto zaczęło podupadać. Janice także.
- Jak twoja praca? - spytała Ellie.
- Okropnie nudna. Ciągle to samo. Gdybym wzięła nocne zmiany, zarobiłabym więcej, ale za bardzo się boję. Poza tym
do tego zawsze biorą mężczyzn.
Janice pracowała w małym supermarkecie na Harrison Avenue. Była to raczej praca dla nastolatki ze szkoły średniej.
- Na pewno wkrótce awansujesz na kierownika.
- Jasne.
Po lunchu usiadły w salonie, żeby porozmawiać. Ellie z trudem ukrywała przed matką to, o czym naprawdę myślała. W
tym domu mieszkała od trzynastego roku życia do czasu, kiedy zaczęła studia. Mieszkańcy Leadville wspierali się
nawzajem i pomagali sobie finansowo, bo wszyscy borykali się z tymi samymi problemami. Sytuacja była tak zła, że
wielu z nich dojeżdżało do pracy w Vail. Ale Vail znajdowało się wiele kilometrów od Leadville, a Janice miała stary
samochód.
Zabrała z Boulder tyle mebli, ile zdołała, ale większość z nich nie pasowała do tego małego domku. Szafki kuchenne i
podniszczone blaty, popękane linoleum, stary piecyk gazowy, obity zlewozmywak z porcelany. Wszystko w odcieniach
spłowiałego złota. W salonie o nierównych ścianach stanęły stare, ale dobrej jakości meble, które w tym niewielkim
pomieszczeniu wydawały się za duże. Przytłaczające. Wielka kanapa i fotel, obite ślicznym, kiedyś pasiastym
materiałem, teraz spłowiałym i wystrzępionym.
Sypialnia Janice, w której stłoczony został piękny zestaw z poprzedniego domu; i sypialnia Ellie, w której nie zmieniło
się nic od czasu, kiedy chodziła do szkoły średniej - na ścianach wisiały te same plakaty, na łóżku leżała różowa narzuta i
pluszowe zwierzęta. Książki, zdjęcia, bibeloty. Muzeum upamiętniające kogoś, kto już nie istniał.
Kiedyś był to jej dom.
- Mam nadzieję, że nie zajmujesz się już tymi starymi aktami, kochanie. Nie nogę znieść myśli, że grzebiesz w
przeszłości, przeżywasz to wszystko...
- Nie martw się tym, mamo.
- A jak twoja praca?
- Bardzo dobrze. Ben Torres pozwolił mi pomagać przy sprawie Zimmermana. Mówiłam ci, to ten restaurator, który
wynajął płatnego zabójcę, żeby zastrzelił jego żonę.
- A tak, pamiętam. To cudownie, kochanie. Ale naprawdę chciałabym, żebyś skończyła studia.
- Zrobię to w przyszłym roku. Praca w prokuraturze bardzo mi w tym pomoże. Po takiej praktyce studia wydadzą mi się
pewnie dużo łatwiejsze.
Ogarnął ją gniew jak zawsze, gdy myślała o sytuacji, w jakiej znalazła się jej natka. Kiedy już zrobi dyplom i dostanie
dobrą pracę, kupi jej piękny dom. Tu w Leadville, jeśli Janice będzie chciała, albo w Boulder, gdzie mieszkała przez tyle
lat. Miała tylko nadzieję, że matka nie będzie wtedy za stara, by móc się tym cieszyć.
Niech piekło pochłonie człowieka, który zrujnował im życie. Niech piekło pochłonie system prawny, który mu na to
pozwolił.
Stłumiła złość i wróciła do tematu, który najbardziej interesował matkę.
- Wydaje mi się, że Torres ma do mnie słabość - wyznała.
- Nie wątpię. Jesteś śliczną, inteligentną dziewczyną.
- Nie przesadzasz trochę, mamo?
Janice uśmiechnęła się i jej twarz zmieniła się tak bardzo, że Ellie poczuła, jak coś ściska ją w gardle.
- Oczywiście, że nie. Jestem całkiem obiektywna.
- Dobre sobie.
- Ale chyba nie masz zamiaru angażować się w coś ze swoim szefem?
- Nie, nie. Mój Boże, to człowiek żonaty, filar lokalnej społeczności.
- Ale często go widujesz.
- W biurze to naturalne.
- Wierzę w twój zdrowy rozsądek. A teraz opowiedz mi o tym procesie, do którego się przygotowujecie.
Ellie wstała, podeszła do okna i rozsunęła zasłony ze złotego syntetycznego materiału. Nigdy nie podobały jej się te
zasłony. Za oknem było szaro, nad Ciastem wisiały ciemne ciężkie chmury.
- Mamy mocne dowody - powiedziała. - Mówiłam ci o tym wyznaniu na łożu śmierci.
- Tak. To chyba wygrana sprawa.
- Żadna sprawa nie jest wygrana przed procesem, a Zimmerman ma dobrych adwokatów. Stać go na to. - Zawahała się i
umilkła. Powiedzieć matce czy nie? - Jednym ze świadków jest detektyw, który zajmował się tą sprawą cztery lata temu.
Torres zlecił mi przygotowanie go do zeznań. Na pewno dostanie się w krzyżowy ogień pytań.
- To naprawdę fascynujące. Skąd ty wiesz, co powinnaś robić?
1
Ellie uśmiechnęła się do matki.
- Na tym polega moja praca. Musiałam się wiele nauczyć. Czytam stare protokoły z różnych rozpraw, to bardzo
pomaga. - Urwała i spojrzała w okno na nagie gałęzie samotnego drzewa, które rosło koło domu. W pokoju było cicho,
słychać było tylko skrzypienie desek podłogowych. Ellie postanowiła, że powie matce prawdę. W końcu powinna zaufać
choć jednej osobie na świecie. Od tylu lat ukrywała swoją prawdziwą tożsamość, grała, oszukiwała... Chwilami miała
wrażenie, że sama nie wie, kim jest - kimś innym była dla swoich przyjaciółek, kimś innym w pracy i kimś jeszcze innym
dla Michaela Callasa. Odwróciła się do matki. - Ten detektyw, którego przygotowuję, to Michael Callas.
- Co?
- Michael Callas.
Janice spojrzała na nią zaskoczona.
- Ale przecież tak nazywał się ten policjant, który... był tam, wtedy w nocy. .. Czy to... Nie, to niemożliwe...
- Tak, mamo, to ten sam człowiek.
Janice zbladła.
- Nadal to robisz, prawda? Grzebiesz w przeszłości. O mój Boże, Ellie, przecież ci mówiłam. Zostaw to. Żyj
przyszłością, nie przeszłością.
- Pracuję z nim przy sprawie Zimmermana.
Janice wstała.
- Nie oszukasz mnie. To ty tak pokierowałaś sytuacją, żebyś mogła poznać tego Callasa.
Zdumiewające, jak dobrze matka ją znała.
- Och, Ellie, naprawdę bym chciała, żebyś zostawiła to w spokoju.
- Nie mogę. Rozumiesz, mamo? Mam zamiar odnaleźć także tego drugiego policjanta. Nazywa się Finn Rasmussen, ale
nie pracuje już w policji i nie wiem, gdzie teraz jest. Ale się dowiem.
Janice westchnęła.
- Zawsze byłaś uparta.
- Ta sprawa ma dla mnie ogromne znaczenie, mamo. Ogromne. - Chciała przytomnieć matce, że to ona zasiała w jej
głowie podejrzenia, ale zamiast tego powiedziała: - Chcę poznać ich obu i dowiedzieć się, co naprawdę zaszło tej nocy.
- Zrujnujesz sobie życie.
- Może. Ale muszę to zrobić.
- Ten Callas... jaki on teraz jest? Wie, kim jesteś?
- Dobry Boże, nie. Myśli, że jestem zwykłą urzędniczką z prokuratury. A co do tego, jaki jest... - urwała i zastanawiała
się chwilę. - To twardy sukinsyn. Cyniczny, ostry. Ale za tą fasadą kryje się ktoś zupełnie inny. Mały, zagubiony
chłopczyk. Czuję, że ma jakąś tajemnicę, i chcę ją poznać.
Janice pokręciła głową.
- Naprawdę chciałabym, żebyś dała sobie spokój. Nic nie zdziałasz, a ściągniesz na siebie jakieś nieszczęście.
- Szukam prawdy, mamo. To ważne. Najważniejsze.
- Nie, kochanie. Najważniejsze jest twoje życie.
Ellie postanowiła zmienić temat. Czuła, że matka nigdy jej nie zrozumie. Poszły na spacer, a potem do mieszkającej
kilka przecznic dalej przyjaciółki Janice, Agnes Spanner, która zawsze bardzo lubiła Ellie.
- Nasza cudowna dziewczynka - powiedziała. Była to twarda, silna kobieta urodzona i wychowana w Leadville.
Pochowała dwóch mężów i miała pięcioro dzieci. Wszystkie przyszły na świat w tym domu. - Zdejmij płaszcz. No, jak
tam, zrobiłaś już dyplom?
- Czeka mnie jeszcze rok studiów.
- Do licha, całe miasto jest z ciebie dumne. Pokażesz im wszystkim, Ellie.
Później wstąpiły na kawę do Motherlode Cafe, której właścicielem był ojciec jednego z kolegów Ellie ze szkoły
średniej.
- Co słuchać w Boulder? - pytał ją zawsze. - Czy studenci robią czasem coś innego poza piciem piwa i włóczeniem się
po ulicach?
- Nigdy. - Ellie uśmiechała się szeroko. Tu wszyscy mieli takie samo wyobrażenie o Boulder. Uważali, że to miasto
należące do złotej studenckiej młodzieży.
Obiad zjadły w Cantinie, meksykańskiej restauracji, która cieszyła się taką popularnością, że latem ludzie przyjeżdżali
do niej aż z Aspen.
Wieczorem Janice odprowadziła Ellie do autobusu. Uściskały się.
- Kocham cię, mamo. Nie martw się o mnie. Poradzę sobie.
- Będę się martwić. Od tego są matki. Zadzwonię niedługo.
- W porządku. Uważaj na siebie.
- Dobrze. Ty też, mamo.
Przyjechał autobus. Ellie wsiadła i pomachała przez okno w stronę matki - drobnej kobiety w szarym tweedowym
płaszczu i ciężkich butach. Nie przestawała machać aż do chwili, kiedy autobus wyjechał z dworca, a potem opadła na
oparcie fotela i zamknęła oczy. Jadąc wąską doliną, w której swoją podróż rozpoczyna rzeka Arkansas, zastanawiała się,
czy matka byłaby w lepszym stanie, gdyby ojciec nie rozchorował się w więzieniu trzy lata temu. Zaczęło się od
2
zwykłego przeziębienia, ale przeziębienie rozwinęło się w zapalenie płuc. Zmiażdżony przez system, który miał chronić
obywateli tego kraju, John Crandall poddał się i umarł.
Ellie zagryzła dolną wargę i westchnęła ciężko. Ani jej, ani matki nie było wtedy przy nim. Umierał sam. Boże, to
ciągle bolało. Ale już wkrótce ktoś za to zapłaci.
Rozdział 5
Na siódme urodziny Finn Rasmussen dostał od rodziców dwa prezenty: model czerwonego wozu strażackiego od matki
i siniec pod okiem od ojca. Nie płakał, nie poskarżył się matce, bo wiedział, że byłaby to strata czasu. Skulił się,
przyciskając do piersi strażacki wóz, i ukrył w pokoju, który dzielił ze starszym bratem i siostrą.
Z dzieciństwa pamiętał głównie kłótnie rodziców, krzyki, awantury i alkohol. Napięcie, które wisiało w powietrzu
nawet wtedy, kiedy ojciec był trzeźwy. Strach.
Jego siostra Ginny była lękliwa i potulna; jego brat Scott - złośliwy i głośny. On natomiast był na ogół nieprzenikniony.
Jego rodzice, Keith i Becky, należeli do z trudem wiążącej koniec z końcem klasy średniej z Milwaukee w stanie
Wisconsin. Keith prowadził wypożyczalnię samochodów przy lotnisku, a Becky była kierowniczką sklepu z zabawkami.
Bezustannie kłócili się o picie Keitha i o pieniądze.
Matka bardzo się starała, naprawdę bardzo, ale nie była w stanie poradzić sobie z pracą, dziećmi i mężem, więc skupiła
się na tym, co było dla niej najłatwiejsze, czyli na pracy.
Ona też straciła w końcu cierpliwość do swojego młodszego syna, który ciągle moczył łóżko, choć cała rodzina starała
się ukrywać ten fakt przed Keithem. Wszyscy wiedzieli, jak zareaguje ojciec, jeśli się o tym dowie.
Finn był uroczym chłopczykiem o jasnych włosach i błękitnych oczach wikinga. Nauczyciele mówili, że jest bystry i
zdolny, ale z trudem nawiązuje kontakty. Typ samotnika.
Tylko raz czuł, że jest w szkole akceptowany - kiedy rozpalił na boisku ognisko zabranymi z domu zapałkami i wraz z
innymi chłopcami siedział przy ogniu. Jego popularność nie trwała jednak długo, zaledwie do chwili, gdy jeden z
nauczycieli poczuł dym, przyszedł, zgasił ognisko, a potem zabrał Finna do dyrektora szkoły.
Tamtego wieczoru ojciec rozkwasił mu nos.
Finn zaś postanowił, że kiedy dorośnie, będzie żył inaczej niż jego rodzice. Pielęgnował w sobie nienawiść do ojca,
choć nie w pełni zdawał sobie sprawę z tego, co właściwie czuje.
Miał siedem lat. Wtedy właśnie zaczęły go nawiedzać te wizje, ta dziwna, chaotyczna mieszanka twarzy i głosów.
Finn odsunął od siebie natrętne myśli, podniósł głowę, spojrzał w czyste meksykańskie niebo i wybuchnął śmiechem.
- To chyba najbardziej świński kawał, jaki kiedykolwiek słyszałem - powiedział.
Joel Blum, najmłodszy z czwórki mężczyzn siedzących przed barem na wybrzeżu San Lucas, uśmiechnął się do
swojego szefa.
- Boże, przykro mi, jeśli cię uraziłem, Finn. Zamówię kolejkę, żeby to jakoś naprawić. - Odwrócił się na plastikowym
krześle. Koszulka kleiła mu się do spoconych pleców. - Cuatro mas, porfavor, senorita - zawołał do barmanki.
Dziewczyna spojrzała w ich stronę i pomachała opaloną ręką.
- Un momento, un momento.
Wyjazd na ryby do Baja California postawił im Finn. Każdego roku na Święto Dziękczynienia zabierał swoich
najbardziej cenionych - i samotnych - pracowników do Meksyku lub na Karaiby. Grali w golfa albo pływali na żaglów-
kach. W tym roku wędkowali, choć późny sztorm na Pacyfiku popsuł im szyki. Większość czasu spędzali, poznając bary
i kobiety w San Jose del Cabo.
Finn siedział pod palmą przy barze i myślał, że właściwie wcale się dobrze nie bawi. Jego towarzysze, Joel, Craig Seale
i Matt McLaren, bawili się natomiast doskonale. Byli tu dopiero od kilku dni, ale żadnego wieczoru nie spędzili samotnie
- wszyscy z wyjątkiem Finna. Obawiał się jednak że dziś będzie inaczej. Joel poznał cztery sekretarki z San Diego, które
przyjechały tu na urlop i umówił wszystkich na spotkanie. Mieli pójść na drinka, kolację i tańce w San Jose del Cabo.
Finn zastanawiał się, czy nie wymówić się bólem brzucha, co pozwoliłoby mu spędzić wieczór w obozie wędkarskim, w
którym mieszkali, ale korzystał z tej wymówki niemal codziennie i bał się, że mogliby mu nie uwierzyć. Poza tym
dziewczyna, z którą miał się spotkać, dostarczy mu alibi.
Męskie rozrywki nie należały do ulubionych zajęć Finna, choć sprawiał wrażenie, że jest inaczej. Wszystkie kobiety w
jego życiu były tylko rekwizytami.
Na zewnątrz był prawdziwym twardzielem. Wysoki, mocno zbudowany, o inteligentnych niebieskich oczach, lekko
skrzywionym nosie i otwartej twarzy. Był przystojny w bardzo męski sposób i miał głęboki, niski głos.
Śmiał się często i głośno i szybko zjednywał sobie ludzi. Mówili, że ma charyzmę. Mężczyźni ufali temu
trzydziestoośmioletniemu przedsiębiorcy z Denver, a kobiety zabiegały o jego względy. On także się nimi interesował,
ale kiedy tylko minął urok nowości, zawsze się wycofywał. Miał opinię prawdziwego playboya i lokalne gazety często
pisały o nim w rubrykach towarzyskich. Jego kochanki nigdy nie mówiły o swoich doświadczeniach w łóżku Finna, w
obawie że to one nie były w stanie mu sprostać. Tak więc nic nie psuło jego reputacji i mógł przebierać w kobietach jak
w ulęgałkach.
Zazwyczaj na takich wyjazdach lepiej się bawił. Tym razem z wędkowania nic nie wyszło, ale do jego kiepskiego
nastroju przyczyniło się coś jeszcze. Znowu zaczęły go nachodzić te wizje; wizje, które pojawiały się zawsze wtedy,
kiedy jego żądza stawała się nie do zniesienia. Młode dziewczyny, ich twarze wirujące w jego umyśle - oczy, nosy, usta...
3
Usta zawsze otwarte do krzyku, jak na obrazie Picassa, który kiedyś widział. Wytrzeszczone oczy, wielkie przezroczyste
łzy zamarznięte na policzkach. Kwadratowe usta, z których dźwięki wydobywały się w postaci przejrzystych sześcianów.
Ilekroć widział te sześciany, w jego głowie narastała upiorna kakofonia głosów.
Wizje pojawiały się samoistnie, bez uprzedzenia. Finn od początku wiedział, że z nikim nie będzie mógł dzielić tego
piękna i ekscytacji. Należały tylko do niego.
Na zewnątrz wydawał się zupełnie normalnym człowiekiem; wewnątrz kipiał, targany niezrozumiałą namiętnością. I
planował. Żądza przesłaniała mu wszystko i mógł ją zaspokoić tylko w jeden sposób.
- Do diabła, ale gorąco - powiedział Joel, rzucając kilka monet na tacę barmanki. - No, chłopaki. - Podniósł szklankę z
margaritą; kryształki soli na jej brzegu zalśniły w słońcu. - Na zdrowie. Żeby jutro ryby brały.
Craig stuknął swoją szklanką w szklankę Joela.
- Za ryby. Do cholery, gorzej już chyba być nie może.
Finn uśmiechnął się i spojrzał nad ramieniem Craiga na sportową łódź, która kołysała się w doku. Załoga jeszcze
sprzątała po porannej wycieczce po błękitnych wodach oceanu. Alfonso układał przy relingu białe winylowe poduszki,
żeby wyschły, a Jose spłukiwał z pokładu resztki rybich wątpi.
Właściciel łodzi i obozowiska nazywał się Juan Valero. Był to miły człowiek, którego żona, dwóch synów i córka
pracowali w obozie. Prawdziwa rodzinna firma. To właśnie jego córka wpadła Finnowi w oko.
Miała na imię Peta, szesnaście, może siedemnaście lat, chłopięcą figurę, piękne, długie ciemne włosy i skórę w kolorze
miodu. Małe piersi. Poprzedniego popołudnia, kiedy brat oblał ją wodą z węża, przylgnął do nich mokry podkoszulek.
Finn poczuł bolesny ucisk w kroczu. Nie był w stanie oderwać wzroku od tych małych, twardych piersi. Była taka
zakłopotana. Taka młoda. Taka śliczna. Wtedy właśnie przed jego oczami znowu pojawiły się te twarze. Po raz pierwszy
od dawna. Tak, ta dziewczyna została wybrana.
- Cóż - powiedział Joel - i tak wolę siedzieć tu nad wodą ze szklaneczką w ręce niż marznąć w Denver. Do diabła z
rybami. Mnie niczego nie brakuje.
- Zgadzam się - rzucił Matt.
- Jutro złapiemy taaaką rybę - wtrącił Finn.
- O tak, czuję, że czeka na mnie naprawdę wielka sztuka. - Joel uśmiechnął się szeroko i stuknął się szklanką z
Craigiem.
Dziś wieczorem, myślał Finn. Dlaczego by nie? Po kolacji i drinkach wyniknie się z zatłoczonego, głośnego klubu. Nie
zajmie mu to więcej niż pół godziny. Postara się, żeby nikt nie zauważył jego nieobecności. A nawet gdyby ktoś
zauważył, roześmieje się tylko i powie:
- Toaleta. Zemsta Montezumy.
Słyszał, jak ojciec Pety planował dzień ze swoją załogą. Matki nie było, pojechała do swojej chorej matki, która
mieszkała dalej na wybrzeżu. Peta miała zastąpić ją w recepcji, ale, jak wspomniał rano jej ojciec, nie spodziewano się
przyjazdu żadnych nowych gości.
Wszystko układało się po jego myśli. Dziewczyna będzie sama, a zresztą i tak jego nikt nie będzie podejrzewał. Winny
okaże się Alfonso, jeden z załogi. To jego kolorowy, rzucający się w oczy szalik Finn zabrał wczoraj z łodzi.
W ciągu trzynastu lat, od dnia, kiedy po raz pierwszy zobaczył Stephanie Morris i świat zawirował mu przed oczami,
Finn zgwałcił i zamordował wiele dziewcząt. Przy Stephanie okazał się nie dość zręczny, zostawił ją żywą, choć z
ciężkim uszkodzeniem mózgu. Od tego czasu nabrał wprawy: nigdy nie atakował dwa razy w tym samym mieście i
zawsze trochę zmieniał sposób działania, żeby policja nie była w stanie stworzyć profilu psychologicznego seryjnego
zabójcy. Wiedział, że FBI zdołałoby powiązać te pozornie niemające ze sobą nic wspólnego zbrodnie, policja nigdy
jednak nie uznała, że potrzebna jest pomoc ekspertów. Trudno się dziwić, skoro zawsze dostarczał im sprawcę. Pierwszy
był ten Crandall, lokalny cieśla. Finn zabrał jego bandanę przez czysty przypadek, kiedy schodził do piwnicy. Później,
gdy Crandall został aresztowany i skazany, wyciągnął wnioski. Wiedział już, że ofiarę musi udusić czymś, co należy do
znajomego lub członka rodziny. Ci dumie z policji aż się palili, żeby kogoś aresztować.
Za pierwszym razem popełnił jeszcze jeden błąd. Nie użył prezerwatywy. Postąpił bardzo głupio. Ale nawet kiedy
zbadali jego spermę, nie mieli jej z czym porównać. Mogli najwyżej ustalić jego grupę krwi, 0 Rh+. Pospolita grupa. A
poza tym może należał do nonsekretorów?
Później, na wszelki wypadek, zawsze używał prezerwatyw. Także z tą, której udało się ujść z życiem. Ciągle drażniła
go myśl o tej porażce. Ktoś mu przeszkodził. Dobrze, że miał na twarzy maskę. Jak zawsze.
- Mam ochotę się zdrzemnąć. - Joel ziewnął, spojrzał na barmankę i pokręcił głową. - Nie, przecież spotykamy się z
tymi lalami z San Diego. Ja biorę Mashę... czy może Marcy? Nieważne, tę małą rudą.
Craig westchnął.
- Kiedy w końcu weźmiemy je do domu, kogo to będzie obchodziło?
Matt uśmiechnął się i odstawił szklankę na stół.
- W takim razie ja biorę Ericę. Lubię takie wysokie, z długimi nogami. Chyba że Finn...
Finn tylko się roześmiał.
- Co tylko chcecie, chłopaki. Zresztą mój żołądek znowu się odzywa. Nie wiem, czy wytrzymam cały wieczór.
- Boże. - Joel zmarszczył brwi. - Mam nadzieję, że mnie to nie weźmie. Nienawidzę mieć sraczki.
- W takim razie nie powinieneś przyjeżdżać do Meksyku, przyjacielu - odparł Matt.
4
Finn objął nagie plecy Megan i zaczął się bawić cienkimi ramiączkami jej sukienki w kwiaty.
Megan była bardzo przystojną kobietą, mniej więcej w wieku Finna, może parę lat młodszą. I była w jego typie: ciemne
włosy, ciemne oczy, pięknie opalona skóra. Miała ostre rysy, lekko zakrzywiony nos i szerokie usta. Była wysoka i przy
kości. Lubił takie, bo były bardziej chętne i bardziej starały się go zadowolić. Mógł je łatwiej kontrolować.
- Miłe miejsce, prawda? - Musiała mówić bardzo głośno, bo kapela w klubie znowu zaczęła grać.
Przysunął się jeszcze bliżej.
- Tak, mnie też się podoba. Żałuję tylko, że tyle zjadłem. - Skrzywił się i położył rękę na brzuchu.
- Doskonale wiem, o czym mówisz - odparła porozumiewawczo.
Joel tańczył z Marcy, a Matt siedział przy barze, uwodząc Ericę historiami z branży systemów alarmowych. Mimo
hałasu Erica zdawała się spijać słowa z jego ust. Craig i Linda - czy może Lydia? - siedzieli naprzeciw przy okrąg łym
stoliku. Craig położył właśnie dłoń na nagim udzie dziewczyny.
- A więc prowadzisz firmę w Denver? - spytała Megan, przekrzykując muzykę.
Finn kiwnął głową.
- Przez parę lat pracowałem w policji, a później założyłem własny interes.
- Jak się nazywa twoja firma?
- Mountaintech Security.
- To znaczy, że instalujesz alarmy w tych wielkich rezydencjach?
Roześmiał się.
- Tak, choć w naszym żargonie nazywamy je „chałupami”.
- Ty też masz taką chałupę, Finn?
- Cóż, nie nazwałbym jej tak.
Na pewno.
- Jeszcze jedno piwo? - spytał po chwili.
- Jasne. Jutro i tak będziemy tylko leżeć na plaży, więc czemu nie?
- Zaraz wracam.
Zespół, w którego skład wchodziło kilku Latynosów w pomarańczowych koszulach i ubrana w krótką spódniczkę, botki
za kolana i skąpy top wokalistka, zaczął grać La Bombę, co wszyscy powitali okrzykami aplauzu.
Finn przepchnął się przez tłum do baru, stanął koło Matta i zamówił dwa piwa.
- Ciężkostrawna była ta kolacja - powiedział mu do ucha.
- Cholera, Finn. - Matt odwrócił się do niego. - Chcesz już wracać? - Nie, jeszcze nie, ale może na wszelki wypadek
wezmę kluczyki?
- Dobry pomysł. - Matt wyjął kluczyki od wypożyczonego auta z kieszeni szortów. - Jak chcesz, to cię odwiozę.
- Nie, to nie jest konieczne. Na pewno zaraz mi przejdzie. Wiesz, tu też jest ubikacja.
- Ale jeśli naprawdę kiepsko się czujesz, może wolisz wrócić do domu, żeby się położyć.
- Aż tak źle ze mną nie jest. - Finn skrzywił się żartobliwie. - No, lepiej wró cę do mojej panienki. - Wziął z baru
szklanki z piwem i wrócił do stolika.
W ciągu kolejnych trzydziestu minut wszystko szło zgodnie z planem. Wypił trochę piwa i dwa razy wyszedł do
toalety; przepraszał swoich towarzyszy i śmiał się ze swojej niedyspozycji. O jedenastej w klubie był taki tłok, że nie
można by wetknąć nawet szpilki. Roztańczone pary wypływały na patio, gdzie stały dodatkowe stoliki.
Finn pocałował Megan z szyję i wstał.
- To już ostatni raz, obiecuję - powiedział jej do ucha. - Już mi się to zdarzało, więc wiem, że to nic poważnego, po
prostu coś mi zaszkodziło. Wziąć dla ciebie drinka w drodze powrotnej?
- Myślę, że jeszcze jeden może być.
Pocałował ją znowu, tym razem w rozgrzany policzek, uśmiechnął się przepraszająco i ruszył w stronę toalet.
Płonął, trawiony wewnętrzną gorączką. Wraz z wizjami pojawiał się dziwny ból, w którym nurzał się z rozkoszą jak
ktoś, kto przedłuża słodką agonię seksualnego spełnienia. Ale on, by zaznać spełnienia, musiał obezwładnić inną istotę
ludzką, zadać jej ból, obudzić w niej zwierzęcy strach, by w końcu przywieść ją na granicę między życiem i śmiercią.
Później czuł się wspaniale, spokojny, rześki - aż do czasu, kiedy żądza znowu zaczynała narastać.
Nigdy nie wiedział, kiedy twarze pojawią się znowu. W przeciwieństwie do większości seryjnych morderców Finn
doświadczał tej żądzy czasami częściej, czasami rzadziej. Bardzo dogodne. Gdyby była w tym jakaś regularność, ktoś
mógłby ją dostrzec.
Pięć po jedenastej wyjechał wypożyczonym samochodem z parkingu po drugiej stronie ulicy. Tylko ta część jego planu
niosła ze sobą pewne ryzyko. Będzie musiał znaleźć miejsce blisko tego, na którym samochód stał wcześniej. W
przeciwnym razie, mimo dużych ilości wypitego alkoholu, jeden z jego kumpli mógłby coś zauważyć.
Jechał drogą wzdłuż piaszczystego wybrzeża, ani na chwilę nie przekraczając dozwolonej prędkości. Od obozu dzieliło
go sześć kilometrów. Zatrzymał samochód przed innym hotelem - na wszelki wypadek. O jedenastej czternaście prze-
szedł przez ulicę - w zasięgu wzroku nie było żadnych samochodów - i dostrzegł Pete za oknem recepcji. Siedziała za
ladą, oglądała telewizję. Była sama.
Prześlizgnął się na tył budynku, gdzie stały pojemniki na śmieci, i naciągnął na głowę maskę z pończochy, a na dłonie
5
rękawiczki z lateksu.
Był gotowy.
Uderzył pięścią w metalową pokrywę jednego z pojemników.
Minęła minuta. Znowu poruszył pokrywą, jakby jakieś dzikie zwierzę próbowało dostać się do środka. Już podnosił
rękę po raz kolejny, gdy usłyszał dźwięk otwieranych drzwi. Podbiegł do rogu budynku i czekał w ciemności.
Pięć sekund, osiem...
Rzucił się na nią błyskawicznie i ogłuszył jednym silnym ciosem w głowę, zanim zdążyła wydać jakikolwiek dźwięk.
Była jedenasta siedemnaście.
O jedenastej osiemnaście rzucił jej bezwładne ciało na piasek i zaczął zrywać z niej ubranie. O jedenastej dwadzieścia
włożył prezerwatywę i wbił się w dziewczynę. Chryste, dziewica. Omal nie skończył przedwcześnie, ale zaczęła
przytomnieć i coś mamrotać, a potem nawet stawiać opór. Ogarnął go prawdziwy szał. Tego właśnie pragnął. Walki,
błagania o litość, przerażenia.
Przytrzymując jej ręce nad głową, wyjął z kieszeni fioletowy szalik Alfonsa, który wcześniej zasupłał, i włożył pętlę na
szyję dziewczyny. Czuł, jak próbuje się uwolnić, jej biodra unosiły się i opadały, nogi wierzgały w powietrzu. Ale ciężar
jego ciała przygważdżał ją do ziemi.
- No, no, no - błagała. Na miodowobrązowych policzkach lśniły łzy. - Dios, Dios, no!
Zacisnął pętlę i wtedy zaczął się prawdziwy horror. Widział to w jej oczach, czuł w desperackich ruchach jej ciała.
Poruszał się w niej tam i z powrotem, wodząc wzrokiem od tych małych, twardych piersi do nieprzytomnych ze strachu
oczu. Z każdym ruchem rytmicznie zaciskał, a potem znowu poluzowywał pętlę. Nie umieraj jeszcze. Jeszcze nie.
Jeszcze nie.
Odrzucił głowę do tyłu i zacisnął zęby. Dziewczyna znieruchomiała. Przez jego ciało przetoczyły się fale
niewyobrażalnej ulgi. O, tak.
Była jedenasta dwadzieścia cztery.
O jedenastej dwadzieścia pięć jej serce przestało bić.
O jedenastej dwadzieścia sześć, dysząc ciężko, przekręcił kluczyk w stacyjce samochodu i ruszył, nie oglądając się na
ciało nagiej dziewczyny, która leżała martwa na piasku z szalikiem Alfonsa na szyi.
O jedenastej trzydzieści trzy przy męskiej toalecie wpadł na jedną z kelnerek. Podniósł upuszczoną tacę, przeprosił i dał
dziewczynie suty napiwek. Była bardzo miła i bardzo wdzięczna. Na pewno go zapamięta.
Minutę później usiadł przy stoliku obok Megan.
- Cholera, przy barze jest taki tłum, że dałem za wygraną. Może tym razem zawołamy kelnerkę do stolika?
Megan była trochę zaskoczona.
- Zaczynaliśmy się już niepokoić. Craig był w męskiej toalecie, ale...
Finn potrząsną głową.
- Och, przepraszam, wyszedłem na zewnątrz zaczerpnąć świeżego powietrza.
- Tak właśnie pomyśleliśmy. Czujesz się już lepiej?
- Znacznie lepiej - odparł i objął ją ramieniem. Samochód stał dwa miejsca dalej. Nylonowa maska i rękawiczki leżały
na dnie śmierdzącego kubła na śmieci po drugiej stronie ulicy, naprzeciw klubu. Pół godziny później Finn tulił do siebie
Megan na parkiecie, spocone ciała innych tancerzy podrygiwały w takt muzyki, a w oddali rozległy się policyjne syreny.
Rozdział 6
Im bardziej Ellie zagłębiała się w stare akta, protokoły z rozpraw i zeznania Callasa, tym bardziej była pewna, że to on
jest mordercą. Wszystko na to wskazywało. Każde jego słowo. Każdy rys jego osobowości.
Siedziała przy swoim biurku w poniedziałkowy poranek. Powinna przygotowywać materiały do procesu Zimmermana,
gdyby jednak ktoś coś zauważył, powiedziałaby, że czyta te stare akta, bo mogą być pomocne w sprawie.
Na kartkach zapisanych przed dwunastu laty przez sądową stenotypistkę była cała historia wskrzeszona z przeszłości.
Historia przemocy, gwałtu i cierpienia Morrisów. I gniewu całej społeczności, który skupił się na Johnie Crandallu. Na jej
ojcu.
Czytała, choć każde słowo sprawiało jej ból. Wiedziała, że musi to wytrzymać. Poradzi sobie - tak powiedziała matce.
Więc musi sobie poradzić. Musi.
Michael Callas stanął za barierką dla świadków pierwszego dnia procesu. Przesłuchiwał go Andrew Harrison, który
wtedy pełnił funkcję prokuratora okręgowego.
Harrison: Detektywie Callas, proszę opowiedzieć, co się zdarzyło w wigilię Nowego Roku w ubiegłym roku.
Szczegółowo.
Callas: Ja i mój partner, Finn Rasmussen, byliśmy tego dnia na służbie. Patrolowaliśmy okolice Hill. Nie byliśmy tym
zachwyceni, bo w sylwestrowe noce studenci często przesadzają. Tak czy inaczej, objeżdżaliśmy teren - partner
prowadził, kiedy przez radio otrzymaliśmy informację o zaginięciu na Fifteenth Street. Byliśmy najbliżej podanego adresu,
więc odpowiedziałem, że bierzemy tę sprawę i damy znać, gdybyśmy potrzebowali wsparcia.
Harrison: Pojechaliście pod wskazany adres. O której godzinie tam przybyliście?
Callas: O jedenastej dwadzieścia. Okazało się, że to dom państwa Morrisów. Zapukaliśmy i zostaliśmy wpuszczeni do
środka. Państwo Morrisowie byli bardzo zdenerwowani. Wrócili właśnie z przyjęcia u sąsiadów z tej samej ulicy i odkryli,
że ich córki Stephanie nie ma w domu. Byli pewni, że nie wyszła, ponieważ niedawno zamieszkali w Boulder i Stephanie
6
nikogo w mieście nie znała. Poza tym pani Morris rozmawiała z córką przez telefon godzinę przed powrotem do domu.
Harrison: Co wówczas zrobiliście?
Callas: Postanowiłem zastosować się do procedur i najpierw przeszukać dom. Chociaż było mało prawdopodobne, że
dziewczyna jest w domu, nie można było wykluczyć takiej ewentualności. Powiedziałem Finnowi Rasmussenowi, żeby
został z rodzicami w salonie i uzyskał od nich jak najwięcej informacji. Potem poprosiłem państwa Morrisów o pisemną
zgodę na przeszukanie domu, bo nie było czasu na uzyskanie nakazu.
Harrison: I dokładnie przeszukał pan dom?
Callas: To bardzo duży dom, trzypoziomowy: parter, piwnica złożona z kilku pomieszczeń i piętro, na którym znajdują
się sypialnie. Najpierw zszedłem do piwnicy, a potem miałem zamiar przejść na wyższe poziomy. Nie musiałem, bo
znalazłem Stephanie w piwnicy.
Harris: Czy państwo Morrisowie przeszukiwali wcześniej piwnice?
Callas: Nie, nie przyszło im to do głowy. Po co Stephanie miałaby tam schodzić? Są tam tylko pudła po przeprowadzce,
kotłownia i pomieszczenie, które, jak się później dowiedziałem, nazywali piwnicą na wina.
Harrison: I co pan zrobił po znalezieniu Stephanie?
Ellie zdjęła okulary i odłożyła protokół. Nie miała więcej czasu na jego lekturę, ale przeczytała już większą część.
Wydawało jej się niepojęte, że Michael Callas wszedł do zupełnie obcego domu i poszedł prosto do miejsca, w którym
znajdowała się nieprzytomna dziewczyna - w dodatku miejsca, które chyba nikomu nie przyszłoby do głowy. Poza kimś,
kto wiedział, gdzie była Stephanie Morris. Kimś, kto sam ją tam niedawno zostawił.
Powiedział wprawdzie, że taka jest procedura, ale fakt, że znalazł Stephanie tak szybko, musiał budzić podejrzenia.
Wsunęła protokół pod inne papiery, ale nie była w stanie przestać o nim myśleć. Młody, przystojny policjant w
mundurze. Jej ojciec na ławie oskarżonych, matka siedząca za nim na sali. Morrisowie, przepełnieni rozpaczą i nie-
nawiścią, żądni zemsty za to, co spotkało ich córkę. Oczekujący wyroku skazującego, choć przecież oskarżony został
niewinny człowiek.
Michael Callas. Ona i Ben Torres mieli spotkać się z nim tego popołudnia, by kontynuować przygotowania do procesu i
przejrzeć zeznania Hugh Radwaya.
Czy to możliwe, że Callas zgwałcił Stephanie i zostawił ją w stanie śpiączki? Pasował do tego typu zabójcy, uznała
Ellie, która przeczytała wszystko, co zostało napisane przez FBI na temat gwałtów i seryjnych morderstw.
Prawie wszyscy mordercy i gwałciciele sami cierpieli w dzieciństwie z powodu przemocy i molestowania. Jako dzieci
często moczyli się w nocy, wzniecali pożary i znęcali się nad zwierzętami. Była pewna, że pod maską twardziela Michael
skrywa traumę z dzieciństwa. Czuła, że jest w nim mnóstwo gniewu, zwłaszcza w stosunku do kobiet. Zauważyła, że był
samotnikiem. Robocop. Budował dla siebie chatę daleko od miasta. Z nikim nie łączyły go więzy prawdziwej bliskości.
Miał trzydzieści siedem lat i nigdy nie był żonaty, nie miał nawet dziewczyny. Musiał więc mieć problemy w
nawiązywaniu bliskich kontaktów. Tak, pasował do profilu. Na razie. Ale wiedziała, że musi poznać go lepiej. Musi
przedostać się za ten mur, który odgradzał go od reszty świata.
Mógł zgwałcić Stephanie - miał okazję, a także prawdopodobnie motyw. Mógł też zgwałcić trzy pozostałe dziewczyny,
jedną dziesięć lat temu w Greeley i siedem lat temu w Longmont. Trzeciej, tej z Pueblo, udało się ujść z ży ciem.
Wszystkie pochodziły z miast leżących na północ i południe od Boulder, na Front Range. Może zresztą ofiar było więcej,
ale albo zginęły, albo za bardzo się wstydziły lub bały, by pójść na policję.
A on pewnie znowu to zrobi. Kiedy narastające w nim napięcie stanie się nie do zniesienia, znajdzie kolejną ofiarę,
będzie ją śledził i w końcu dorwie ją gdzieś, kiedy będzie sama. Może najpierw pokaże odznakę. Potem zgwałci
dziewczynę i najprawdopodobniej zabije. A na miejscu zbrodni zostawi pasek albo szalik należący do kogoś z jej rodziny
lub znajomych. Sprytne. W końcu zna się na policyjnych procedurach.
- Ellie. - Usłyszała i szybko podniosła głowę.
- Przepraszam, zamyśliłam się.
- Przejrzałem twoje notatki - powiedział Ben Torres. - Callas będzie bardzo wiarygodnym świadkiem. Dobra robota.
- Dzięki.
- Bardzo cię męczył?
- Nie, jakoś wytrzymałam. Chociaż jest cyniczny.
- Ty to powiedziałaś.
- Ale to najwyraźniej dobry detektyw.
- O tak. Ma na koncie wielu skazanych. Podejrzewam, że sprawa Zimmermana doprowadzała go do szału przez te
wszystkie lata.
- Twierdzi, że od początku stawiał na Steve’a Zimmermana, że to czuł.
- Tak, ma nieomylny instynkt. Pracowałem z nim już wcześniej.
- Ale chyba nie ma żadnego życia prywatnego - ciągnęła swobodnie Ellie.
Torres wzruszył ramionami.
- Cóż, nic o tym nie wiem. Nie łączy mnie z nim nic poza czysto zawodowymi kontaktami.
- Więc spotkamy się z nim dziś po południu?
- Tak, zadzwoniłem do niego i potwierdziłem. Spotkamy się z nim o trzeciej.
- Świetnie - odparła.
Weszli do gmachu policji punkt trzecia, wspięli się po schodach na piętro i znaleźli Michaela za jego biurkiem. Był w
7
koszuli i krawacie, a na oparciu krzesła wisiała sportowa marynarka. Wstał, wymienił z Torresem uścisk dłoni, a potem
obojętnie skinął głową Ellie, jakby jej nie znał, jakby nigdy nie jadł z nią kolacji.
Zaprowadził ich do pokoju z telewizorem i zestawem wideo i poszedł po trzecie krzesło, żeby wszyscy mogli usiąść
przy stole.
Torres zaczął od komplementów pod jego adresem. Ellie natychmiast zorientowała się, ze Michael nie znosi takiego
słodzenia.
- Panna Kramer twierdzi, że będzie pan doskonałym świadkiem, a jak pan wie, tym razem szczególnie nam zależy na
uzyskaniu wyroku skazującego. Całe Boulder na nas liczy.
- Tak, wiem od czego zależy pańska kariera. Ale na szczęście nie moja.
Torres poczerwieniał.
- Myślę, że skazanie Zimmermana leży w naszym wspólnym interesie - rzekł.
Ellie z trudem ukryła uśmiech, widząc zakłopotanie prokuratora. Michael najwyraźniej nic sobie z niego nie robił.
- Cóż - ciągnął Ben - obejrzyjmy ten materiał. Zakładam, że pan już go widział, detektywie?
- Jakieś dwadzieścia razy.
- Ja także już widziałem nagranie, ale nie chcę żadnych niespodzianek w sądzie. Obrona będzie próbowała podważyć
wiarygodność tych zeznań, ale to im się nie uda. - Torres wsunął kasetę do odtwarzacza i wcisnął guzik z napisem „play”.
Ellie nie widziała dotąd żadnej z kaset z zeznaniami Radwaya i była bardzo zaciekawiona. Siedziała na skrzypiącym
krześle, wciśnięta między dwóch mężczyzn, niemal stykając się z nimi kolanami. Starszy, gładki w obejściu Ben Torres, i
szorstki, sarkastyczny Michael Callas. Czuła się spięta przez to, co o nich wiedziała. Benowi podobała się trochę za
bardzo, Michaelowi mogłaby podobać się bardziej. Co gorsza, cały czas miała przed oczami obraz Callasa gwałcącego
Stephanie Morris. Bijącego ją i duszącego bandaną Johna Crandalla. Później odebrał wiadomość i wrócił na miejsce
zbrodni, którą sam popełnił.
Mężczyzna siedzący teraz obok niej... mężczyzna, który zaprosił ją na kolację, a potem nawet odwiózł do domu, może
być niebezpiecznym przestępcą. Nie, skarciła się w duchu, teraz nie wolno jej o tym myśleć, to nie należy do tej sprawy.
Umiała oddzielać życie prywatne od zawodowego.
Na ekranie człowiek o pociągłej twarzy leżący na szpitalnym łóżku mówił prosto do kamery.
- Steve Zimmerman zadzwonił do mnie wiosną, prawie cztery lata temu. Mieszkałem wtedy w Kalifornii. Był
zadowolony, że jestem spoza stanu. Chciał pozbyć się swojej byłej żony. Powiedział, że wysysa z niego całą kasę.
Zaproponował mi pięć tysięcy, połowę w formie zaliczki, resztę po robocie. Wziąłem to zlecenie, oczywiście. Miałem
półtora dnia na to, żeby przyjechać, namierzyć ją, załatwić i wrócić do domu. Łatwizna.
Mężczyzna poruszał ustami, z których spływały słowa, ale Ellie ledwie pojmowała ich znaczenie. Co za koszmar.
Mówił o szczegółach, o wyborze broni i informacjach, które dostał od Steve’a Zimmermana. A potem o wstrząsie, ja -
kiego doznał, kiedy zobaczył dziecko. „Hej, no co wy, może nie jestem ryce rzem na białym koniu, ale nie zabijam
dzieci”.
Trudno było mu nie wierzyć. Żadna ława przysięgłych nie mogłaby zlekceważyć takiego wyznania. Ten człowiek
mówił prawdę. Oczywiście obrona będzie robiła wszystko, by umniejszyć znaczenie jego zeznania, ale najprawdo-
podobniej bez powodzenia.
Obejrzeli wszystkie trzy kasety. Michael siedział odchylony na oparcie plastikowego krzesła, z nogami wyciągniętymi
przed siebie. Ellie czuła ciepło bijące od jego ciała, zapach jego skóry. Cieszyła się, że był z nimi Torres.
Gdy skończyli, prokurator wstał i schował kasety.
- Widziałam je pierwszy raz - powiedziała Ellie.
Torres odwrócił się zaskoczony.
- I co o nich myślisz?
- Będą kluczowym dowodem.
- Miażdżącym - warknął Michael.
- Cóż, taką mamy nadzieję - odparł Torres.
- A ja mam nadzieję, że dobrze przygotujecie się do procesu. Nie chciałbym oglądać Zimmermana na wolności.
- Robimy wszystko, co w naszej mocy.
- Oby to wystarczyło.
Na moment zapadła krępująca cisza, którą przerwał Torres.
- Pracowaliśmy nad tą sprawą bardzo ciężko i myślę, że przewidzieliśmy każdą ewentualność, detektywie. Dziś rano
rozpoczęło się wybieranie składu ławy przysięgłych i z tego, co wiem, będzie to grupa przyzwoitych, pełnych empatii
obywateli.
- To świetnie.
- Cóż, dziękuję za poświęcony nam czas, detektywie Callas. Do zobaczenia w czwartek w sądzie.
- Będę tam.
Torres marzył, by znaleźć się jak najdalej od tego budynku i Michaela Callasa; Ellie widziała to bardzo wyraźnie. Źle
się czuł w towarzystwie zaczepnego policjanta. Lubił, kiedy wszyscy wokół niego byli mili i chętni do współpracy -
bardzo często używał słowa „współpraca”. Michael nie był ani miły, ani chętny do współpracy.
- Podrzucić cię do domu? - spytał ją Ben. - Jest zimno jak diabli.
8
Ellie miała na to wielką ochotę. Był mróz i robiło się ciemno, a ona miała przed sobą ponad trzy kilometry drogi na
Marine Street. Do przystanku autobusowego także było stąd daleko. Nie chodziło o to, że bała się umizgów prokuratora,
po prostu dostrzegła sposobność i postanowiła z niej skorzystać.
- Dziękuję, ale detektyw Callas ma mnie podwieźć - odparła, uśmiechając się do Torresa przepraszająco.
Ben spojrzał na Michaela, a potem znowu na nią. Starał się ukryć zdumienie, ale wyraz jego twarzy był dość wymowny.
- No tak, cóż, oczywiście. To ja... eee... już pójdę. Do zobaczenia jutro, Bilie.
Zwlekała, udając, że szuka czegoś w teczce. Michael stał przy niej w milczeniu, z twarzą zupełnie pozbawioną wyrazu.
Słyszał jej rozmowę z Torresem i musiał dojść do wniosku, że nie chciała jechać z prokuratorem w obawie, że zacznie się
do niej dostawiać. Musiał się zorientować, że chciała, by to on odwiózł ją do domu.
Ale nic nie powiedział, więc w końcu włożyła płaszcz, podniosła teczkę i wyszła z pokoju.
Michael szedł za nią, co było bardzo irytujące. Co jest z nim nie tak? Dlaczego celowo wprawił ją w zakłopotanie?
Drań.
- Dobranoc - powiedziała, kiedy dotarli do jego biurka.
- Dobranoc - odparł.
I tyle.
Ellie wyszła z budynku na mroźne powietrze. W środku cała gotowała się ze złości. Była rozczarowana i wściekła na
samą siebie za to, że tak źle go oceniła. Nie rozumiała go. Nigdy go nie zrozumie. Nigdy nie uda jej się odgadnąć, co się
dzieje w jego głowie.
Szła szybko w stronę Arapahoe Avenue, skąd odjeżdżały autobusy, pogrążona w rozmyślaniach. Czyżby wszystkie jej
plany wzięły właśnie w łeb? Czyżby tylko traciła czas?
Światła na skrzyżowaniu zmieniły się i ulicą w obie strony ruszyły sznury samochodów. Zastanawiała się, jak często
odjeżdżają stąd autobusy i jak długo będzie musiała stać na zimnie i czekać.
Nagle mijający ją samochód zwolnił i zatrzymał się przy krawężniku. Czarna furgonetka. Szyba od strony pasażera była
lekko opuszczona.
- Wsiadaj - powiedział, pochylając się nad przednim siedzeniem.
Michael.
- Wsiadaj - powtórzył. - Jest zimno.
Otworzyła ciężkie drzwiczki i wdrapała się do środka. Sama nie wiedziała, co czuje. Zaskoczenie. Triumf. Ale także
strach.
- Dziękuję - powiedziała.
Wyjechał na drogę, patrząc prosto przed siebie.
- Co, do diabła, chciałaś w ten sposób uzyskać?
Ona także patrzyła przed siebie.
- Podobam mu się. Bardzo.
- Widziałem.
- W takim razie dlaczego nie...
- Nie lubię, kiedy ktoś próbuje mnie wykorzystać.
- Nie miałam zamiaru cię wykorzystywać. Po prostu nie chciałam z nim jechać.
- Nie ściemniaj.
- Może jednak pojadę autobusem - rzuciła chłodno.
- Przestań pieprzyć, Ellie.
- Boże, ale ty jesteś wulgarny.
- Muszę jakoś podtrzymywać swoją reputację.
Skręcił w Arapahoe Avenue. Siedziała obok, zastanawiając się, jak dotrzeć do tego niemożliwego człowieka, jak z nim
postępować.
- W porządku, przepraszam, to było dziecinne zagranie - przyznała.
Milczał przez chwilę. Ellie czuła, jak na jej twarz wypływa rumieniec, jej serce zaczęło bić szybciej. Nie potrafiła go
rozgryźć - dlaczego zadał sobie trud i pojechał za nią?
Skręcił znowu i wjechał na parking pod jednym z budynków uniwersytetu, który o tej porze był prawie pusty.
Zatrzymał samochód i wyłączył silnik, a Ellie nagle zrobiło się zimno ze strachu. Głupia, głupia, myślała, sama z ob cym,
niebezpiecznym człowiekiem w ciemnościach zimowej nocy. Opanowała się siłą woli, bo niewiele brakowało, a
zaczęłaby krzyczeć.
- Co...? - zaczęła nienaturalnie wysokim głosem.
Michael odwrócił się do niej; cofnęła się odruchowo. Światło ulicznych latarni rzucało na jego twarz głębokie cienie,
oczy ginęły w ciemności.
- Chciałbym wiedzieć - powiedział wolno - dlaczego to robisz. Co ty, do diabła, możesz z tego mieć?
- Co... co robię? - wyjąkała, coraz bardziej przerażona.
- Należysz do kobiet, które kręcą faceci w mundurach? Ja nie noszę munduru.
- Ja nie...
- Bo jeśli kręcą cię gliniarze, to daj spokój tym gierkom. Masz ochotę na mały romans? Proszę bardzo.
9
Ellie aż zagotowała się w środku. Strach zniknął, a jego miejsce zajęła zimna wściekłość. On ma po prostu ochotę na
romans! Naraził ją na taki stres... I mówi, że to ona z nim pogrywa!
- Tym razem intuicja cię zawiodła, detektywie - odparła lodowatym tonem. Nacisnęła klamkę i wyskoczyła z
samochodu. - Idź do diabła! - warknęła i z całej siły zatrzasnęła drzwiczki.
Z mocno bijącym sercem .ruszyła przez parking w stronę Arapahoe Avenue. Czy Callas za nią pójdzie? Czy udało jej
się nacisnąć właściwy guzik? Dotarła do chodnika i przyspieszyła. Chciała znaleźć się jak najdalej od niego. Miała go
dość, jego obraźliwych uwag i krępującego milczenia. Nie odwróci się, żeby sprawdzić, czy za nią idzie. O nie. Zimne
powietrze przyjemnie chłodziło jej rozpalone policzki, ciemność kryła rumieniec wstydu. Drań. Drań.
Kilka przecznic dalej wsiadła do autobusu i z ulgą opadła na siedzenie. Tu, wśród ludzi, nareszcie poczuła się
bezpieczna. Byli obcy, ale nie stanowili zagrożenia. Zwykli ludzie wracający po pracy do swoich domów. Nie byli
przestępcami, mordercami.
Dopiero kiedy weszła do domu i usłyszała znajome głosy współlokatorek, zdała sobie sprawę, że osiągnęła dokładnie
to, co sobie zaplanowała. Mogła przyjąć jego propozycję, pojechać z nim do domu, poznać jego życie prywat ne. Przecież
tego właśnie chciała.
A potem wszystko zepsuła. Już miała go w garści, ale nie zacisnęła palców. Jak mogła pozwolić, by duma
pokrzyżowała jej plany?
Zepsuła wszystko, do cholery. Miała go w garści i pozwoliła, by się jej wymknął.
W czwartek rano Ben Torres, dwóch oskarżycieli posiłkowych i Ellie weszli razem do budynku sądu i ruszyli w stronę
sali B. Sędzia Lorraine Barker zajęła już swoje miejsce, przysięgli zostali zaprzysiężeni, obrona też była gotowa - choć
adwokat Steve’a Zimmermana ciągle kipiał gniewem, ponieważ sędzia zezwolił na włączenie do materiału dowodowego
zeznania Radwaya.
Ellie była zachwycona, że Ben Torres pozwolił jej usiąść przy stole prokuratora, jakby była już prawnikiem.
Nie mogła zabierać głosu, ale Ben polecił jej, by uważnie słuchała, robiła notatki i próbowała zinterpretować reakcje
przysięgłych na zeznania.
Siedziała tuż przed stojącym na podwyższeniu fotelem sędziego, za którym wisiały flaga stanu Kolorado i flaga
państwowa. Na lewo od sędziego zajęli miejsca przysięgli. Ellie była tak zdenerwowana, jakby sama była prokuratorem
okręgowym.
Torres miał na sobie elegancki czarny garnitur, dwaj pozostali prokuratorzy wyglądali podobnie. Ona ubrała się w swój
najlepszy granatowy kostium od Anny Taylor, który kupiła w sklepie z używaną odzieżą za piętnaście dolarów.
Steve Zimmerman siedział ze swoimi obrońcami parę metrów od niej. Spojrzała na niego, nie mogła się powstrzymać,
ale miała nadzieję, że jej twarz wyrażała najwyższą odrazę. Zimmerman był dość przystojnym, krótko ostrzyżonym
mężczyzną w typie Teda Bundy’ego. Jego twarz mogła wzbudzać zaufanie i sympatię. Czy przysięgli zdołają dostrzec, co
kryje się za tą miłą fasadą?
Gdy wreszcie odwróciła od niego wzrok, uświadomiła sobie, że na sali zapadła pełna wyczekiwania cisza. Przysięgli
wiercili się nerwowo na krzesłach. Ellie czuła się, jakby za chwilę miała stać się świadkiem walki na śmierć i ży cie,
okrutnego widowiska, takiego jak te, które kiedyś odbywały się w rzymskim Koloseum.
Pierwszy dzień procesu wypełniły głównie rozmaite wnioski składane przez obronę, próbującą wzmocnić swoją
pozycję. Wygłoszono też mowy wstępne. Jedynym świadkiem była przyjaciółka Danielle Zimmerman, która cztery lata
wcześniej zadzwoniła na policję i zgłosiła, że nie jest w stanie się z nią skontaktować. Miała zeznawać po południu.
Ellie wszystko dokładnie notowała i uważnie przyglądała się przysięgłym, których nazwiska miała na liście w swojej
teczce. Wśród przysięgłych było siedem kobiet, cztery z nich miały dzieci. One z pewnością nie dadzą się oma mić
pięknym oczom Zimmermana. W sprawach, w których w grę wchodzi śmierć dziecka, kobiety są niezastąpione.
Ellie widziała Michaela, gdy wchodził rano do budynku. Był za daleko, żeby mogli porozmawiać, ale wcale jej to nie
zmartwiło. Wręcz przeciwnie. . Wiele myślała o tym, co się stało w ostatni piątek, i postanowiła, że jeśli znowu nadarzy
się choć cień okazji, spróbuje podejść go jeszcze raz. Może jej się uda. Ostatnim razem działała za szybko, co mogło
wzbudzić podejrzenia człowieka pokroju Callasa.
Może uznał jej zachowanie za kobiecy kaprys czy coś w tym rodzaju. A może naprawdę nie ma w nim cienia
subtelności i uważa, że złożył jej bardzo romantyczną propozycję.
Tak czy inaczej, zachowała się jak idiotka.
Teraz siedziała w sali i cały czas miała wrażenie, że ktoś na nią patrzy, jakby Callas też tu był. Odwróciła się, ale go nie
zobaczyła. Może już wyszedł, a może tylko uległa złudzeniu.
O szesnastej sędzia Barker zarządziła przerwę do następnego ranka i wszyscy zaczęli wychodzić z sali. Ellie rozglądała
się niespokojnie po korytarzu w obawie, że będzie tam Michael. Na szczęście nie było go.
- W porządku - powiedział Torres. - Piętnaście minut przerwy, a potem spotykamy się w sali konferencyjnej. Ze
wszystkimi notatkami.
Omówili strategię i sylwetki przysięgłych, spisali pytania i przejrzeli raporty Ellie z jej spotkań z Michaelem.
- Jutro mam zamiar wezwać Callasa na świadka. Facet robi wrażenie, chociaż potrafi być bardzo nieprzyjemny, a
obrona na pewno rzuci mu się do gardła. Postaram się zgłosić jak najwięcej sprzeciwów, żeby wytrącić ich z rytmu -
powiedział Ben.
0
- Sędzia Barker nie lubi, kiedy ktoś zgłasza dużo sprzeciwów. Może się wkurzyć - ostrzegł go jeden z prokuratorów.
- Wiem, wiem. Będę ją obserwował.
Kiedy spotkanie dobiegło końca, Elllie szybko wyszła, nie chcąc, by Torres po raz kolejny zaproponował jej
podwiezienie. Wolała unikać takich komplikacji.
W domu przyjaciółki zasypały ją pytaniami. Żadna z nich jeszcze nie siedziała przy stole prokuratury podczas procesu.
- Uczysz się więcej niż ja - stwierdziła Bonnie. - A ja w dodatku muszę płacić czesne.
- Tak, to naprawdę świetna praktyka - przyznała Ellie.
- Myślisz, że Torres wygra? - spytała Celeste.
- Nie chcę zapeszyć, ale kobiety z ławy przysięgłych wyglądały na wstrząśnięte, kiedy wygłaszał mowę wstępną.
- Był dobry? - zapytała Jennifer.
- Bardzo dobry. Spokojny, logiczny i bardzo przekonujący, ale moim zdaniem mowa była trochę za długa. Zbyt
szczegółowa. Przysięgli nie zapamiętają wszystkiego.
- Rany, ale ci zazdroszczę - westchnęła Bonnie. - To musi być fantastyczne siedzieć na sali sądowej.
- Nic nie robię. - Ellie wzruszyła ramionami. - Nawet nie otwieram ust.
- Ale jesteś tam.
Na to Ellie już nie znalazła odpowiedzi.
W piątek rano Torres zarządził kolejną naradę w sali konferencyjnej, więc Ellie zobaczyła Michaela dopiero, kiedy
wszedł na salę sądową i został zaprzysiężony.
Wyglądał świetnie w dobrze skrojonym garniturze i gustownym, starannie zawiązanym krawacie. Był przystojnym
mężczyzną, wysokim, dobrze zbudowanym, o oliwkowej cerze, złotych oczach i ciemnych, krótko przystrzyżonych
włosach. Sprawiał wrażenie uczciwego i odpowiedzialnego. Ellie, choć niechętnie, musiała to przyznać.
Ten człowiek może być gwałcicielem i mordercą, przypomniała sobie. Kimś, na kogo wcale nie wygląda.
Ben Torres poprowadził go gładko przez całą historię, zręcznie akcentując najważniejsze fakty, aż do zeznań Radwaya i
aresztowania Zimmermana, które potem nastąpiło.
- To pan go aresztował, detektywie Callas?
- Tak. Otrzymałem nakaz aresztowania od sędziego Kahna. Wziąłem ze sobą dwóch funkcjonariuszy w mundurach.
Dokonaliśmy aresztowania trzeciego marca po południu w restauracji Panchito’s na Pearl Street Mall. Pan Zimmerman
nie sprawiał problemów:
- Dziękuję, detektywie. To na razie wszystko.
Miejsce Torresa zajął przedstawiciel obrony, adwokat z Denver nazwiskiem Richard Gardner. Wstał, poprawił
mankiety koszuli i podszedł do świadka.
Robił wszystko, by wytrącić detektywa z równowagi. Próbował pogróżek (wtedy Torres zgłosił sprzeciw); starał się
skłonić Michaela, by przyznał się do pomyłki lub błędnej interpretacji faktów; usiłował rzucić cień na jego reputację;
powątpiewał w jego umiejętności zawodowe.
Michael pozostał spokojny, kompetentny i rzeczowy.
- W jaki sposób dowiedział się pan o istnieniu domniemanego płatnego zabójcy, Hugh Radwaya? - Gardner oparł łokieć
na balustradzie przed przysięgłymi. Swobodnie. Jak najlepszy przyjaciel wszystkich przysięgłych.
- Radway sam się z nami skontaktował.
- Doprawdy? - rzucił Gardner z niedowierzaniem.
Michael milczał.
- Mamy więc rozumieć, że ten umierający człowiek po prostu zadzwonił z Kalifornii i powiedział: Hej, słuchajcie,
jestem płatnym zabójcą?
- Tak właśnie było.
- W takim razie domyślam się, że natychmiast wskoczył pan do samolotu, a rezultatem tej podróży są nagrane na wideo
sesje, które obejrzeliśmy dziś rano.
- Czy to jest pytanie?
- Och, nie. Przepraszam. Usiłuję po prostu ustalić porządek wydarzeń, detektywie. Ale zadam panu pytanie. Czy
zasugerował pan temu umierającemu człowiekowi, że pomoże wymiarowi sprawiedliwości poprzez swoje zeznanie?
- Nie. To on skontaktował się z nami. Powiedział, że dręczą go wyrzuty sumienia i że chce się przyznać.
- Interesujące. Oglądając te nagrania, odniosłem inne wrażenie. Nie dostrzegłem wyrzutów sumienia...
- Sprzeciw, Wysoki Sądzie. - Torres wstał i z uśmiechem pokręcił głową. - Obrona nie przesłuchuje świadka, lecz
głośno się zastanawia.
- Podtrzymuję. Proszę ująć swoje... rozważania w formę pytania, panie Gardner.
- Oczywiście, Wysoki Sądzie. - Gardner odwrócił się do Michaela. - Proszę pozwolić mi na pewną bezpośredniość,
detektywie. Czy to pan odnalazł tego umierającego człowieka, człowieka w oczywisty sposób przejętego śmiercią matki i
dziecka, i zasugerował mu, że przysłuży się sprawiedliwości, składając fałszywe zeznanie obciążające mojego klienta?
Ellie dostrzegła na twarzy Michaela cień irytacji. Wziął głęboki oddech, spojrzał Gardnerowi prosto w oczy i
odpowiedział bardzo cicho:
- Nie, jak już mówiłem, Hugh Radway sam się z nami skontaktował. Na początku sami nie bardzo chcieliśmy w to
1
uwierzyć, dopiero kiedy...
- Proszę tylko odpowiadać na pytania - przerwał mu Gardner.
Ale tym razem odezwała się sędzia.
- To pan obrał tę linię przesłuchania, mecenasie. Chciałabym usłyszeć, co detektyw Callas ma na ten temat do
powiedzenia.
Gardner kiwnął głową, podniósł ze stolika szklankę wody i upił długi łyk.
Michael odwrócił się w stronę przysięgłych. Miał szczerą, otwartą twarz.
- Policja często utrzymuje w tajemnicy pewne szczegóły z miejsca przestępstwa, żeby nie dać się później zwieść
różnym zaburzonym osobom, które dzwonią i przyznają się do każdej zbrodni. Wszystkie szczegóły zna tylko prawdziwy
sprawca. Poprosiliśmy Hugh Radwaya, żeby opisał, co Danielle Zimmerman miała na sobie w chwili, kiedy zginęła. -
Michael umilkł na chwilę. - Radway opisał jej szlafrok o kroju, który, jeśli się nie mylę, określa się jako kimono, bardzo
dokładnie. To nas upewniło, że właśnie on był zabójcą.
Gardner odchrząknął.
- Czy Hugh Radway nie mógł dowiedzieć się tego w inny sposób? Przecież od czasu popełnienia tej zbrodni minęły
cztery lata.
- Nie mógł się tego dowiedzieć.
- Tak czy inaczej, nadal utrzymuję, że policja, sfrustrowana porażką, mogła skłonić pana Radwaya do zeznań
obciążających mojego klienta...
- Sprzeciw! - wykrzyknął prokurator okręgowy, wstając. - Detektyw Callas zeznał pod przysięgą, że policja w żaden
sposób nie prowokowała Hugh Radwaya do zeznań. Wysoki Sądzie...
Sędzia Barker uniosła dłoń, przywołując Torresa i Gardnera do siebie. Po krótkiej rozmowie pozwoliła obrońcy na
jeszcze jedno pytanie z obranej przez niego linii.
- Więc twierdzi pan kategorycznie, że policja nie nakłaniała Hugh Radwaya do zeznań?
Michael spojrzał na Gardnera i uśmiechnął się lekko.
- Tak, to właśnie twierdzę. Przykro mi, że nie to chciał pan usłyszeć, ale taka jest prawda.
Gardner, widząc, że został zapędzony w kozi róg, szybko zmienił taktykę. Wrócił do dnia, kiedy Michael wszedł do
domu Danielle Zimmerman i znalazł ją martwą. Próbował zasugerować, że dziecko zmarło wskutek zespołu śmier ci
łóżeczkowej i już nie żyło, kiedy zginęła jego matka.
Tym razem Michael nie spieszył się z odpowiedzią. Mówił wolno i bardzo cicho, nie spuszczając wzroku z adwokata:
- Proszę posłuchać, panie Gardner. To dziecko cierpiało trzy dni i w końcu zmarło z pragnienia. Leżało w łóżeczku
ubrane w małe białe buciki i różową sukieneczkę. O ile wiem, zespół nagłej śmierci łóżeczkowej...
- Dziękuję, detektywie, sądzę, że już odpowiedział pan na pytanie.
- Niezupełnie - rzekł Michael.
- Wysoki Sądzie - Gardner zwrócił się do sędzi Barker - świadek...
- Pozwolę mu dokończyć - odparła. - To pan otworzył te drzwi.
- O ile wiem - ciągnął Michael - zespół nagłej śmierci łóżeczkowej może nastąpić podczas snu, a mała Maryanne miała
na sobie strój dzienny. Raporty z autopsji wskazują odwodnienie jako przyczynę śmierci. Widział pan te ra porty, prawda,
panie Gardner?
- To wystarczy, detektywie - upomniała go sędzia. - Proszę kontynuować, panie Gardner.
- Nie mam więcej pytań. Wysoki Sądzie - odparł Gardner potulnie.
Michael był naprawdę dobry, pomyślała Ellie. Zauważyła, że niektóre kobiety spośród przysięgłych nie mogły oderwać
od niego wzroku. Tak, był znakomitym świadkiem. I pokazał Gardnerowi, gdzie jest jego miejsce.
Gniew, jaki wzbudzała w nim ta zbrodnia, i pogarda dla każdego, kto pozwoliłby dziecku umrzeć, dla każdego, kto by
chciał, żeby jego dziecko nie żyło - wszystko to malowało się na jego twarzy.
A jednak, myślała Ellie, usiłując połączyć te niepasujące do siebie elementy w całość, ten człowiek sam może być
zbrodniarzem, który brutalnie gwałci i dusi kobiety. Jak to możliwe, że na miejscu dla świadków był tak przekonujący?
Po zeznaniach Michaela sędzia zarządziła przerwę w rozprawie. Ellie wyszła z sali. Ledwie znalazła się na korytarzu,
podszedł do niej Torres.
- Spotkanie za piętnaście minut - powiedział.
Skinęła głową.
- Był pan dzisiaj świetny, panie prokuratorze.
- Callas był świetny - odparł. - Ja tylko zadałem mu właściwe pytania.
- Przepraszam na chwilę - rzuciła, widząc, że Michael zmierza do wyjścia.
Złapała go już na zewnątrz, gdy szukał kluczyków do samochodu w kieszeni płaszcza.
- Michael! - zawołała. Nie miała czasu, by wziąć swój płaszcz, a było bardzo zimno. Objęła się ramionami.
Odwrócił się i spojrzał na nią obojętnie.
- Michael...
- Tak?
- Jesteś na mnie zły po tym, co zdarzyło się w piątek?
- Zdaje się, że to ty byłaś na mnie zła.
2
- Cóż... zaskoczyłeś mnie, w pewnym sensie.
- Aha.
Przekrzywiła głowę i uśmiechnęła się z przymusem. Trzęsła się z zimna.
- Dziewczyny lubią... no wiesz, trochę delikatności.
- Naprawdę?
- Tak. Ale miałeś rację. Jestem zainteresowana. Romans to nie taki zły pomysł. - Nie mogła uwierzyć, że to
powiedziała. Że ukrywa swoją odrazę i flirtuje z tym potworem.
Zmierzył ją wzrokiem, jakby ją osądzał i podejmował decyzję. Jego spojrzenie było gorące, ale wcale jej nie rozgrzało.
Drżała, choć nie tylko z powodu mrozu. To była jej ostatnia szansa. A jeśli Michael nie będzie zainteresowany?
- Dobrze - powiedział, patrząc jej w oczy. - Może przyjadę po ciebie w sobotę rano?
- W sobotę?
- Wyjedziemy na weekend - rzekł z namysłem. Jakby chciał ją wypróbować. - Moi rodzice mają mały domek niedaleko
Vail. Weź narty.
Nie miała nart. Ale to szczegół. Złapał przynętę, tym razem nie pozwoli mu się wymknąć. Żeby nie wiem co.
- Domek w górach? Narty? Brzmi świetnie. Oczywiście, chętnie z tobą pojadę - powiedziała entuzjastycznie,
przepełniona uczuciem triumfu.
Rozdział 7
Michael zredukował bieg i zwolnił. Jechali autostradą międzystanową w stronę tunelu Eisenhowera. Tu, na wysokości
ponad trzech tysięcy metrów, jezdnia była oblodzona mimo ton piasku wysypywanych na drogi każdego ranka.
- Te wielkie ciężarówki strasznie mnie denerwują na takich drogach - powiedziała Ellie.
Michael wrzucił migacz i zmienił pas.
- Domyślam się, że nie prowadzisz zbyt często.
- Jak najrzadziej. W każdym razie w zimie.
Wychowała się w Leadville, pomyślał, mieście odciętym od reszty świata, a nie prowadzi samochodu. A jednak była w
niej jakaś dojrzałość i klasa, które nie przestawały go zadziwiać.
Pragnienie, by poznać jej myśli, stawało się już jego obsesją. Mimo że bardzo się starał, nie był w stanie dociec,
dlaczego się nim zainteresowała. Do diabła, była więcej niż zainteresowana; wyraźnie mu powiedziała, że ma ocho tę na
romans.
Teraz siedziała obok niego i jechali do domku w Vail, gdzie jego rodzina często spędzała wakacje. Będą jeździć na
nartach, zjedzą kolację, napiją się wina, a potem pójdą do łóżka. I tyle. Romans. Nic wielkiego.
Problem w tym, że Michael jakoś nie mógł w to uwierzyć.
Kiedy wjechali do tunelu, Ellie włączyła magnetofon i odchyliła się na oparcie. Wydawała się całkiem swobodna w
jego towarzystwie, nie mówiła wiele. Podobało mu się to. Przyjemna cisza.
W tle Enya śpiewała jakąś tęskną celtycką pieśń. Spojrzał z ukosa na siedzącą obok dziewczynę. Miała na sobie czarne
kozaki, dżinsy i spłowiałą zieloną kamizelkę narzuconą na gruby golf w irlandzkie wzory. Krótkie ciemne włosy otulały
miękko jej twarz. Zauważył, że jej oczy, skryte za dużymi ciemnymi okularami, są lekko umalowane. Usta pociągnęła
szminką w delikatnym malinowym odcieniu. Kiedy się uśmiechała, jej zęby połyskiwały bielą, a Michael nie mógł
oderwać wzroku od tego lekko skrzywionego na samym przedzie. Ten ząb rzucił na niego urok.
- Czy ten domek jest w samym Vail? - spytała, przerywając milczenie.
- Kilka kilometrów dalej, między Vail a Mintum.
- Wiem, gdzie jest Mintum. Można się stamtąd dostać do Leadville przez Tennessee Pass.
- Zgadza się.
- Niedaleko jest Camp Hale. Czy raczej to, co z niego zostało. Wiesz, że to najpierw tam ludzie zaczęli przyjeżdżać na
narty? Podczas II wojny światowej. Dziesiąta Dywizja tam trenowała.
- Widzę, że jesteś też dobra z historii.
- Też?
- W dodatku do wielu innych zalet.
- Jakich?
- Do licha, jest ich zbyt dużo, żebym mógł wymieniać wszystkie.
Czuł na sobie jej wzrok, kiedy przejeżdżali przez Dillon, a później zaczęli się wspinać na szczyt Vail Pass. Może ona
też zastanawiała się, co się dzieje w jego głowie? Pewnie zawsze tak jest, kiedy ludzie się poznają. Przypomina to
pojedynek szermierczy. Robisz wypady, odparowujesz ciosy, a przeciwnik obserwuje każdy twój ruch i czasem atakuje, a
czasem się broni. Kiedy w ostatni piątek Ellie wysiadła z furgonetki i trzasnęła drzwiami, była w defensywie. A wczoraj
nagle przeszła do ataku. Nie miał pojęcia, o co jej chodzi. Piękna kobieta, inteligentna, otwarta i miła, ciepła jak słońce...
Dlaczego wybrała właśnie jego?
- Boże, jak bardzo Vail się rozrosło - powiedziała, gdy mknęli autostrada między górskimi zboczami z jednej strony a
osiedlami mieszkaniowymi i supermarketami z drugiej.
- Owszem - przyznał. - Kiedy moi rodzice kupowali ten dom, był daleko od wszystkiego, co interesujące. Teraz, ile razy
tam jedziemy, wszyscy są zadowoleni, że to za miastem. Przynajmniej mamy trochę prywatności.
- Twoi rodzice często tam jeżdżą?
3
- Nie.
- Dlaczego? To znaczy...
Ostatnią rzeczą, na jaką Michael miał ochotę, była rozmowa o jego rodzicach.
- To długa historia - uciął i znowu poczuł na sobie jej uważne spojrzenie.
Dom był piętrową kopią prawdziwej szwajcarskiej górskiej chaty, która zachwyciła rodziców Michaela podczas ich
podróży poślubnej. Był staroświecki i za mały, by trafiać we współczesne gusta. Miał białe ściany, od których odci nały
się ciemnobrązowe rzeźbione okiennice i drzwi. Na piętrze był balkon, który ciągnął się przez całą szerokość domu.
Można było na niego wyjść ze wszystkich trzech sypialni znajdujących się na górze.
Michael zatrzymał samochód na zaśnieżonym podjeździe obsadzonym sosnami. Nagle przypomniał sobie dzień, kiedy
na tym balkonie toczył z bratem bitwę na śnieżki. Przegrał i pobiegł się wypłakać na kolanach matki. Miał wtedy sześć
lat. A więc było to w innym życiu.
- Śliczny - powiedziała Ellie i wyskoczyła z samochodu.
Michael wzruszył ramionami i także wysiadł.
- Tak naprawdę jest po prostu stary. To rudera.
Ellie zdjęła okulary i zamrugała.
- Co?
- Rudera. Teraz ludzie kupują takie domy w cenie działki po to, żeby zaraz je wyburzyć.
Odwróciła się i spojrzała na dom.
- Chyba żartujesz. Nie wiem, co bym dała za taką chatę.
Uśmiechnął się, trochę zakłopotany, wyjął torby z bagażnika i postawił je na śniegu. Obok postawił narty i buty
narciarskie.
- Nowe narty? - zauważył.
- Pożyczone. Od przyjaciółki - odparła szybko, niemal defensywnie. Do diabła, naprawdę go intrygowała. Kim ona jest?
Wziął bagaże, otworzył drzwi i ruchem głowy zaprosił Ellie do środka.
- Brrr - mruknęła, obejmując się ramionami i rozglądając dookoła. - Jest tu termostat?
- Tak, przy kuchni. Pewnie nastawiony na dwanaście stopni. Jak już mówieni, nikt tu teraz...
- Wiem - powiedziała, odwracając się do niego. - Nikt tu teraz nie przyjeżdża.
- Właśnie. - Postawił torby na podłodze, bo nie bardzo wiedział, dokąd je zanieść. Ilekroć tu przyjeżdżał, zawsze spał na
górze w swoim dawnym pokoiku. Nigdy w pokoju rodziców. A drzwi pokoju Paula nawet nie otwierał.
Nagle uświadomił sobie, że jeszcze nigdy nie przywiózł tu żadnej kobiety. Oczywiście było ich kilka w jego życiu. Ale
zawsze bez zobowiązań.
- Kominek! - wykrzyknęła Ellie. - Mogę rozpalić ogień? Jest tu jakieś drewno?
- Tak i jeszcze raz tak - powiedział i poszedł do kuchni, żeby zajrzeć do pieca i lodówki. - Drewno jest za domem. Zaraz
przyniosę.
- Nie, pozwól mnie to zrobić. Nigdy w życiu nie miałam kominka. Proszę, Michael.
- Cóż... jasne, czemu nie.
Zajął się piecem, a potem poszedł do małej komórki pod schodami włączyć prąd. W tym czasie Ellie przyniosła
drewno.
- Szczapy? Chyba potrzebne są szczapy, prawda? Och, i jakaś gazeta. Pewnie nie ma tu gazet. Zapałki?
- Zaczekaj, zobaczę, co da się zrobić.
Znalazł zapałki i kilka gazet, a potem usiadł na zakurzonej, obitej kwiecistym materiałem kanapie, założył ręce za
głowę i patrzył, jak Ellie rozpala ogień w kominku. Nie miała pojęcia, jak się do tego zabrać, co wywołało w nim uczucie
niemal dziecinnej radości. Więc jednak było coś, na czym się nie znała. W końcu powiedział:
- Może spróbuj ułożyć drewno w taki sposób, żeby...
Wyprostowała się i otrzepała dłonie o spodnie na biodrach. Zgrabnych, pięknie zaokrąglonych biodrach.
- W porządku, więc jak to się robi?
- Zaraz ci po...
- O nie, to mój projekt.
- Jasne. Najszybciej można to zrobić, układając drewno w stożek. Wtedy on dociera do podpałki. Właśnie tak, bardzo
dobrze. Teraz zgnieć kawałek papieru...
W końcu udało jej się rozpalić ogień i w pokoju zrobiło się cieplej. Usiadła obok Michaela na kanapie, podwinęła pod
siebie nogi i spojrzała na niego z tryumfalnym uśmiechem.
- Zrobiłam to. Pierwszy raz w życiu. W życiu ciągle robi się coś po raz pierwszy, prawda?
- Hm, nigdy nie myślałem o tym w ten sposób.
Odchyliła głowę na oparcie kanapy. Promienie zimowego słońca lśniły w jej włosach i oczach, zmieniając je w płynne
złoto. Jeszcze chwila, a Michael całkiem by w nich utonął.
- Tylu rzeczy muszę się jeszcze nauczyć - powiedziała. - Nawet takich drobiazgów jak rozpalanie ognia. Boże, już w
prehistorii ludzie umieli to robić.
- Tylko dlatego, że najpierw robiły to dla nich pioruny.
Uniosła brew.
4
- Och, sceptyk. A może cynik? Pewnie jedno i drugie. Czy wszyscy w twojej rodzinie są tacy cyniczni?
- Naprawdę nie wiem.
- No tak, człowiek-zagadka. Może ty w ogóle nie masz rodziców?
- Zgadłaś, pewnego dnia po prostu wypełzłem spod jakiejś skały.
- Wątpię - rzuciła lekko.
- A ty, Ellie?
- Mówiłam ci już. Pochodzę z Leadville. Moja matka nadal tam mieszka. A ja wyjechałam do Boulder.
- A twój ojciec?
Jej twarz nagle spochmurniała.
- Zmarł kilka lat temu - powiedziała i spuściła wzrok.
- Przykro mi, Ellie, nie wiedziałem.
- Skąd miałbyś wiedzieć?
- Musiał być jeszcze młody.
- Tak, był.
- Wypadek? Choroba?
Opanowała się w końcu.
- Dobry Boże, zawsze detektyw. Porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym.
Wzruszył ramionami.
- Jasne - przyznał. - Siła przyzwyczajenia.
Co z nią było nie tak? W porządku, była kobietą, a kobiety składają się na ogół z zaskakujących sprzeczności. Ona
jednak poszła krok dalej. W jednej jest chwili miękka i promienna, w następnej twarda i czujna. Dostrzegał też w niej
ambicję i jakąś niezgłębioną pasję, która żarzyła się za tym swobodnym uśmiechem. Pragnienie, by zedrzeć tę maskę i
poznać samo jądro jej duszy, zaczynało doprowadzać go do szaleństwa. Co gorsza - nie mógł dłużej się okłamywać -
coraz bardziej jej pożądał.
Zmarszczył brwi. Nie jest lepszy od prokuratora, jedyna różnica polega na tym, że nie jest żonaty. Do diabła, pomyślał z
niesmakiem.
- Co? - spytała.
- Hm?
- Wyglądasz, jakbyś o czymś myślał.
Wstał dość gwałtownie i odwrócił wzrok.
- Tak, pomyślałem właśnie, że powinniśmy się już zbierać na narty.
- No tak, narty. - Ellie także się podniosła. - Gdzie mogę się przebrać? U ciebie czy u mnie?
Nie wahał się.
- Mój pokój jest na górze. Ostatnie drzwi po prawej. Idź, a ja sprawdzę jeszcze piec.
- Jasne - odparła i dodała: - Wydawało mi się, że już to zrobiłeś.
- Tak, ale czasem się zacina. No, idź.
Patrzył, jak wchodziła po schodach. Później przysiadł na oparciu kanapy i powoli wypuścił powietrze z płuc. Jeszcze
nigdy żadna kobieta nie zrobiła na nim takiego wrażenia. Rozpalała go sama myśl o niej. Nie chciał tego. Z dru giej
strony, pomyślał, człowiek, który łapie grypę, także tego nie chce. Po prostu nic z tym nie można zrobić.
Michael stał w kolejce po karnety na pół dnia, a Ellie czekała przy wyciągu, gdzie zostawił swój sprzęt. Wyglądała
świetnie w czerwonym kombinezonie narciarskim. Był ciekaw, czy kombinezon też od kogoś pożyczyła. Jeśli tak, to
leżał na niej tak dobrze, jakby był szyty na miarę. Interesujące, pomyślał, kolejne odkrycie. Kolejny element układanki,
którego na razie nie potrafił nigdzie dopasować. Ellie jest biedna.
- Dwa karnety na pół dnia - powiedział do dziewczyny w kasie, wsuwając kartę kredytową pod szybę.
Mógł się tego domyślić wcześniej, mówiła mu przecież, że wzięła roczny urlop, żeby pójść do pracy. Wiedział, że nie
ma samochodu. Powinien był dodać dwa do dwóch, a nie zrobił tego. Ubierała się dobrze, miała klasę, nie wyglądała na
kogoś, kto z trudem wiąże koniec z końcem.
- Dziękuję - rzucił, podpisał rachunek i wziął karnety.
Jeden wręczył Ellie, drugi przypiął do swojej kurtki.
- Gdzie chciałabyś zacząć? - zapytał.
- Och, nie znam tej góry. Ty decyduj. Mnie jest wszystko jedno - odparła pogodnie.
- Więc na początek spróbujmy na Riva Ridge. W ramach rozgrzewki.
- Jasne, jak chcesz.
Ruszyli pieszo przez miasteczko, w którym obowiązywał zakaz ruchu samochodowego. Vail od trzydziestu lat było
dość popularnym kurortem, pełnym kiczowatych domków w stylu bawarskim. Stiuki, malowane okiennice, wszystko
bardzo słodkie. Nad miastem górowała Vail Mountain, na której szczyt można było się dostać za pomocą jednego z wielu
wyciągów albo kolejek linowych.
- Jak ładnie - powiedziała Ellie.
- Byłaś tu już kiedyś?
5
- Nie, nigdy.
- Nigdy nie byłaś w Vail?
- Ani w Crested Butte, ani w Steamboat Springs. - Wzruszyła ramionami.
- Przecież wychowałaś się w Leadville. To tak blisko.
- Cóż - odparła z uśmiechem - moja mama i ja nie mamy zbyt dużych dochodów, a narciarstwo to kosztowny sport.
Michael próbował połączyć to wszystko w logiczną całość. Ubogie dzieciństwo, nigdy nie była w Vail, a jednak
wczoraj w sądzie wyglądała tak elegancko. Miała na sobie naprawdę szykowny kostium - nawet on wiedział, kiedy
kobieta jest dobrze ubrana. Same sprzeczności. Bardzo chciał znaleźć do nich klucz, jakieś wyjaśnienie, wspólny
mianownik.
- Masz dopasowane wiązania? - spytał, kiedy dotarli pod stok.
Spojrzała na niego pustym wzrokiem.
- Jezu, włóż jeden but i przymierz.
Postawiła stopę na narcie, wiązanie zatrzasnęło się natychmiast. Pasowało. Ellie uśmiechnęła się lekko.
- Jennifer powiedziała, że będzie dobrze.
- Jennifer?
- Jedna z moich współlokatorek.
- Czy ona nosi ten sam rozmiar buta co ty?
- Prawie.
- Bardzo dogodne.
Wskoczył na swoje narty, nowe salomony, które kupił tej jesieni. Trzeba być na bieżąco z nowinkami technicznymi,
jeśli traktuje się sport poważnie: lekkie jak piórko kijki, carvingi, buty sztywne i wygodne zarazem, superbezpieczne
wiązania.
Podjechali pod wyciąg Vista Bahn i po chwili porwało ich krzesełko.
- Udało mi się! - powiedziała Ellie bez tchu. Policzki miała zaczerwienione z zimna.
- Co takiego?
- Wsiąść i się nie przewrócić.
- Tak, to zazwyczaj dobrze wróży.
Wybrał na początek trasę średniej trudności. Uznał, że każdy, kto urodził się i wychował w Kolorado, poradzi sobie na
takiej trasie.
Ellie także sobie poradziła. Starała się jechać za nim, więc ilekroć się odwrócił, widział ją nieco wyżej, walczącą z
pożyczonymi nartami, i musiał czekać, aż go dogoni.
- Szybko jeździsz - wydyszała.
- Nie, nie bardzo. Ty też nie, prawda?
- Nie, ale nie jestem też zupełną nowicjuszką. W szkole mieliśmy kilka wycieczek na narty i trochę się nauczyłam.
- Tak, trochę.
- Och - posmutniała nagle. - Pewnie masz ochotę poszaleć na trudniejszych trasach.
- Daj spokój, nie o to mi chodziło.
- Cóż, będziesz musiał na mnie czekać - ostrzegła go.
- Zaprosiłem cię, więc jesteś na mnie skazana.
- Raczej ty jesteś skazany na mnie.
Zabrał Ellie na łagodniejszy stok, niemal oślą łączkę, i dał jej kilka wskazówek. Miała dobre narty i szybko się uczyła.
- W porządku, teraz przenieś ciężar ciała na zewnętrzną część narty... Zewnętrzną... Nie, nie tej, drugiej narty - mówił,
jadąc obok niej pługiem. - A teraz szybko przenieś ciężar ciała na drugą nartę. Tak, dobrze.
- Super - powiedziała, uśmiechając się szeroko. Policzki miała zaczerwienione i przyspieszony oddech. Dla niej był to
dużo większy wysiłek niż dla niego.
- Wbij prawy kijek, przenieś ciężar ciała... Patrz w dół zbocza, ale się nie pochylaj. Dobrze... Teraz znowu przenieś
ciężar na drugą nartę i skręć. Dobrze.
- To łatwe - stwierdziła - spróbujemy na innej trasie?
Przenieśli się na Mountaintop Express, gdzie było kilka tras dla początkujących. Ellie radziła sobie coraz lepiej. Powoli
nabierała pewności siebie. Michael nie mógł uwierzyć, że tak słabo jeździła na nartach. Do diabła, w Kolorado dzieciaki
uczą się jeździć na nartach, gdy tylko nauczą się chodzić, jeśli nie wcześniej. Odkrył jednak, że obserwacja postępów
Ellie sprawia mu prawdziwą przyjemność. Ona też najwyraźniej dobrze się bawiła. Niczego przed sobą nie udawali, nie
było żadnych krępujących sytuacji ani poruszania drażliwych tematów. Tylko wysiłek, sport i piękna pogoda.
I Ellie.
Uparła się, by spróbować swoich sił na trudniejszej trasie i oczywiście wpadła w tarapaty już na pierwszej muldzie. Nie
zapanowała nad nartami, które nabrały prędkości, i po chwili leżała na śniegu, bezładnie machając kijkami.
Podjechał do niej.
- Wszystko w porządku, Ellie?
Jedna narta się odpięła, spadła jej czapka i gogle.
- Ellie?
6
- O Boże - wydyszała.
- Wszystko w porządku?
- Myślałam, że już nie żyję.
- Boli cię coś? Kolana w porządku?
- Nic mi nie jest - zaśmiała się. - Szło mi tak dobrze, a potem nagle ten głupi wzgórek pojawił się na mojej drodze.
- To się nazywa mulda.
- Wiem.
Pomógł jej wstać i utrzymać narty w jednej linii, żeby mogła włożyć but w wiązanie. Potem podał jej gogle i czapkę.
- Spróbuję jeszcze raz - powiedziała, otrzepując śnieg z kombinezonu.
- Wytrwała jesteś.
- Nie. Tylko uparta.
Nie dała za wygraną i jeździła aż do zamknięcia wyciągów. Przewróciła się jeszcze kilka razy, ale nabierała wprawy.
Była twarda i odważna. I uparta jak diabli.
Wrócili do samochodu, zdjęli narty i pojechali do domu. Zapadał zmierzch, słońce chowało się za górami, rzucając na
niebo bladozłoty blask.
- Boże, naprawdę dałam sobie w kość - powiedziała Ellie, odchylając głowę na oparcie fotela.
- Powinnaś zachować trochę energii na jutro.
W odpowiedzi tylko jęknęła.
- Dobrze sobie radziłaś - pochwalił ją.
- Ciągle się przewracałam.
- Tylko tak można się nauczyć.
- Kto to powiedział?
- Wszyscy, którzy już umieją jeździć na nartach.
- Co za bzdura. - Ellie ziewnęła szeroko bez najmniejszego skrępowania. Była jak kameleon, zmieniała kolor w
zależności od otoczenia. Michael żałował, że nie wie, w jaki sposób ona to robi. - Umieram z głodu - odezwała się
znowu.
- Wytrzymasz jeszcze trochę? Weźmiemy prysznic, przebierzemy się, a potem chciałbym cię zabrać do takiej fajnej
knajpki w Vail.
- Super.
- Myślałaś, że wrobię cię w przygotowywanie kolacji?
- W ogóle się nad tym nie zastanawiałam. Ale niespecjalnie gotuję, prawdę powiać.
Milczała chwilę, a potem wyprostowała się i odwróciła do niego.
- Dziękuję ci za cudowny dzień - powiedziała miękko.
Michael nie odpowiedział, ale nagle zrobiło mu się dziwnie ciepło na sercu.
Wybrał niedawno otwartą restaurację w zachodniej części Vail, utrzymanej w stylu lat siedemdziesiątych.
- Mam ochotę na wielki kawał mięsa. I może jeszcze kraby. Albo nie, zamiast mięsa zjem łososia - oznajmiła, kiedy
wyszła spod prysznica. Potem, gdy Michael brał prysznic, golił się i przebierał, usnęła na kanapie w salonie, przy ogniu
rozpalonym na kominku.
Nie chciał jej budzić. Stał tylko i patrzył na nią, upajając się tym widokiem. Czuł się jak podglądacz, ale nie mógł
oderwać od niej wzroku.
W restauracji Ellie przejrzała menu i spojrzała na niego znad okularów.
- Pewnie pomyślisz, że jestem straszna, zamawiając najdroższe dania w karcie. Pozwól, że ja zapłacę, wtedy nie zjedzą
mnie wyrzuty sumienia.
Pokręcił głową.
- Wezmę to samo, więc się nie przejmuj.
- Ale ty kupiłeś karnety.
- Coś ci powiem - odparł w końcu. - Pozwolę, żebyś zapłaciła za śniadanie.
- No dobrze...
- Więc postanowione. Chyba wiesz, że mężczyźni nie znoszą kłótni przy spłaceniu w restauracjach? Wolimy rzucić sto
dolarów na stół i mieć to z głową.
Ellie zdjęła okulary i przekrzywiła głowę.
- W porządku. Ja zapłacę za śniadanie.
Nie jedli lunchu, więc oboje byli bardzo głodni. Ellie miała naprawdę potężny apetyt, zamówiła nawet deser, wielki
kawał ciasta czekoladowego, który zjedli razem. Potem rozparła się wygodnie, poluzowała pasek u spodni i z uśmiechem
poklepała się po brzuchu.
- Najadłam się.
- Masz ochotę na brandy?
- O nie. Ale na kawę tak. Muszę trochę posiedzieć, żeby to wszystko mogło się ładnie w środku ułożyć.
- Bardzo rozsądnie - odparł Michael i zamówił dwie kawy bezkofeinowe.
7
- Dlaczego zdecydowałeś się na pracę w policji? - zagadnęła go w końcu.
- Słucham?
- Dlaczego pracujesz w policji?
Nie chciał powiedzieć, że wybrał ten zawód z powodu pijanego kierowcy, który zabił jego brata. Uciekł się więc do
odpowiedzi, jakiej zwykle udzielał na takie pytania.
- Kiedy byłem dzieciakiem, mój kolega został zabity przez pijanego kierowcę, któremu już wcześniej odebrano prawo
jazdy za prowadzenie pod wpływem alkoholu. Wtedy właśnie postanowiłem, że zostanę policjantem.
- Zemsta?
- Owszem. Kiedyś chciałem wsadzać do więzienia nawet tych, którzy plują na chodniki.
- Nagromadziłeś w sobie dużo gniewu.
- O, tak.
- Więc poszedłeś na studia? Studiowałeś kryminologię?
- Tak, na Uniwersytecie Kolorado.
- Nie wiedziałam.
- Skąd miałabyś wiedzieć?
Wzruszyła ramionami.
- Rzeczywiście. Pewnie byłeś strasznym kujonem.
- Raczej nie - roześmiał się. - Mój zapał ostygł już po pierwszym roku. Zrobiłem dyplom, ale nie byłem w czołówce.
- A twoi rodzice? Jak przyjęli twój wybór?
- Nie bardzo ich to obchodziło. Zresztą rozwiedli się wiele lat temu i właściwie nie utrzymują ze sobą kontaktów.
- Więc miałeś trudne dzieciństwo? - spytała lekko, a jednak Michael wyczuł, że naprawdę ją to interesuje. Dlaczego?
Czego, do diabła, nie dostrzegał?
- Kiedy rodzice się rozwodzą - odparł wymijająco - nigdy nie jest łatwo.
- Hm - mruknęła, nie spuszczając z niego wzroku, a potem nagle zmieniła temat. - Uprawiałeś sport na uniwersytecie?
Wiesz, futbol, koszykówka i tak dalej?
- Koszykówkę. Ale nie miałem zbytnich sukcesów. A ty, Ellie? Dlaczego wybrałaś prawo?
Odparła, że to prawo wybrało ją. Kolejna zagadka.
Po kolacji poszli na rynek. Śnieg skrzypiał pod ich stopami, a para wydobywająca się z ust zdawała się zamarzać w
powietrzu. Noc była bardzo zimna, jak zwykle o tej porze roku, ale w centrum mimo to było mnóstwo ludzi. Krążyli po
ulicach, wchodzili i wychodzili z barów i hoteli. Michael myślał tylko o chwili, w której znajdzie się sam na sam z tą
kobietą. Płonął z pożądania i zastanawiał się, czy ona czuje to samo. W końcu przyjechała z nim do Vail. I to ona dała mu
do zrozumienia, że jest zainteresowana. Powiedziała, że ma ochotę na romans. Cóż, chyba nadeszła odpowiednia chwila.
- Wracamy do domu? - spytał, kiedy oglądali wystawy.
- Jasne. Prawdę mówiąc, bolą mnie nogi.
- No to chodźmy - powiedział. Nie był w stanie oderwać od niej wzroku.
Nie planował, jak to będzie. Po prostu się stało. Otworzył drzwi i odsunął się, żeby ją przepuścić. W ciepłym wnętrzu
poczuł nagle, że pragnie jej tu i teraz. Zamknął drzwi stopą i chwycił ją za rękę.
- Chodź tu - powiedział nienaturalnie niskim głosem i przyciągnął ją do siebie.
A potem zaczął ją całować. Z początku delikatnie, smakując jej wargi, cudownie zimne po nocnym spacerze. Rozgrzały
się jednak szybko i rozchyliły lekko. Przytulił ją mocniej, podciągnął do góry, tak że stanęła na palcach, i wsunął język
do jej ust, a potem przesunął nim po jej wargach.
Wreszcie oderwał się od niej.
- Idź na górę. Ja włączę światła.
Miał wrażenie, że się zawahała, ale po chwili kiwnęła głową, odwróciła się i ruszyła po schodach.
W pokoju, tym samym, w którym tak często bawił się z bratem, stanął za nią, podniósł jej ręce i zdjął przez głowę
zielony wełniany sweter. Oparła się o niego plecami. Przez chwilę delikatnie gładził jej ramiona, a potem pocałował ją w
szyję. Pochyliła głowę i westchnęła głęboko. Ogarnęła go fala gorąca.
Delikatnie wodząc ustami po jej ramionach i wdychając upajający zapach perfum rozpiął jej stanik i zsunął ramiączka.
Nie pamiętał, kiedy ostatnio obchodził się z kobietą tak delikatnie i czuł, że zapamięta te chwile do końca życia.
Odwróciła się do niego. Poczuł, jak mocno bije jej serce. Widział, jak jej piersi podnoszą się i opadają. Piękne piersi,
nieduże, ale doskonałe.
Spojrzał jej w oczy, ujął jedną pierś w dłoń, a drugą ręką przyciągnął Ellie do siebie. Miała gładką, jedwabistą skórę, ale
po chwili poczuł pod palcami gęsią skórkę i zdał sobie sprawę, że Ellie drży na całym ciele.
Pocałował ją delikatnie.
- Jesteś zziębnięta - szepnął. - Chodźmy do łóżka.
Odsunęła się i kiwnęła głową. Sama rozpięła spodnie, zdjęła je, a potem także białe bawełniane figi. Tak szybko
wślizgnęła się pod kołdrę, jakby się wstydziła.
Kilka minut później wyłączył światło i nago wsunął się do łóżka. Pragnął jej natychmiast, powstrzymał się jednak.
Całował ją i wodził dłońmi po jej ciele, po jej udach i piersiach. Coraz bardziej niecierpliwie, gorączkowo.
Ellie ciągle drżała.
8
Paliło go pożądanie, ale czuł, że coś jest nie w porządku.
- Ciągle jest ci zimno?
- Nie... wszystko w porządku.
- Chcesz, żebym się zabezpieczył? - wyszeptał.
- Wszystko w porządku - powtórzyła ledwo dosłyszalnie.
- Ellie, o co chodzi?
- O nic, naprawdę - odparła i przywarła wargami do jego ust. Zaskoczyła go namiętność tego pocałunku. Kiedy
przesunął dłonią po jej piersi, gwałtownie wciągnęła powietrze. Michael zapomniał o jej skrępowaniu, wahaniu,
dreszczach. Zapomniał o wszystkim. Teraz słyszał tylko oszalałe bicie własnego serca.
Kochał się z nią powoli, delikatnie. Czuł jej palce w swoich włosach, na swoich ramionach... zaciskała je rytmicznie,
coraz szybciej. Jęczała cicho, potem nieco głośniej, aż w końcu krzyknęła:
- O Boże... Boże!
Przycisnęła go do siebie gwałtownie, wstrząsana dreszczem rozkoszy. On także dał się ponieść tej słodkiej agonii
spełnienia.
Później - minutę, a może godzinę później - przewrócił się na bok, objął ją i oparł głowę o jej pierś. Zasnął, ale w ciągu
tej długiej zimowej nocy zbudził się na moment i wydawało mu się, że Ellie płacze.
O świcie otworzył oczy, czując ciepło jej ciała na swoim udzie. Poruszył się i pocałował ją w czubek głowy. Był pewny,
że jej płacz w nocy był tylko wytworem jego wyobraźni. Że mu się to przyśniło.
Ale kiedy do pokoju wpadły pierwsze promienie porannego słońca, zobaczył, że oczy miała zaczerwienione, a na
policzkach ślady łez.
Rozdział 8
Michael wstał w poniedziałek bardzo wcześnie. Ubierając się, zastanawiał się, jaką niespodziankę przygotowała dla
niego na dziś obrona Zimmermana. Włożył swój najlepszy garnitur z granatowej wełny, wykrochmaloną białą koszulę i
elegancki krawat. Potem zaparzył kawę i usmażył sobie jajka.
Myślał właśnie o Ellie - o tym, jak cudownie spędził z nią czas, i o ciepłym pocałunku, którym obdarzyła go na
pożegnanie poprzedniego wieczoru - kiedy zadzwonił telefon. Podszedł do aparatu, spoglądając po drodze na zegarek.
Był kwadrans po siódmej. Dość wcześnie.
Ale gdy podniósł słuchawkę, zapomniał o wszystkim - o wczesnej porze, o procesie, nawet o Ellie.
Dzwonił szef policji z małego meksykańskiego miasteczka, w którym Finn Rasmussen spędzał urlop. Michael
telefonował tam kilka razy. Nie udało mu się jednak zastać szefa, choć zostawiał dla niego wiadomości.
Meksykanin mówił dość dobrze po angielsku, w każdym razie lepiej niż Michael po hiszpańsku. Nie miało to zresztą
większego znaczenia; wystarczyło, że Michael zrozumiał, że w miasteczku podczas amerykańskiego Święta
Dziękczynienia została zgwałcona i uduszona młoda dziewczyna, a domniemany sprawca został już aresztowany.
- Ten mężczyzna użyć szalik, żeby udusić chica. Dlaczego pytać?
Michael nie chciał, aby jego rozmówca skontaktował się z policją w Boulder. Podziękował mu więc, powiedział, że
najwyraźniej jego podejrzenia były niesłuszne, po czym pożegnał się i odłożył słuchawkę.
Później stał przez chwilę w salonie, czując, jak ogarnia go zimna furia. Kolejna dziewczyna zgwałcona i zamordowana;
kolejny niewinny człowiek w więzieniu. Ile jeszcze takich dziewcząt zginie, zanim on zdecyduje się wziąć prawo w
swoje ręce?
Zostawił niedokończone śniadanie na stole i zapisał szczegóły w swoim notatniku. Pewnego dnia te notatki będą
ostatnim gwoździem do trumny Rasmussena.
W drodze do sądu próbował się uspokoić. Musi przezwyciężyć frustrację i skupić się na rozprawie i swoich zeznaniach.
Pomyślał o Ellie. Zobaczy ją za kilka minut. Miał nadzieję, że obdarzy go tym swoim promiennym uśmiechem.
Potrzebował tego.
Wszedł do budynku i poddał się badaniu wykrywaczem metalu, choć ochroniarz znała go od lat. Ben Torres czekał już
na niego w swoim biurze.
- Wszystko idzie dobrze - powiedział. - Nawet bardzo dobrze. Myślę, że po dzisiejszych zeznaniach Gardner nie będzie
miał do pana więcej pytań. Chcę przesłuchać kolejnych świadków. Nagrania zostawiłem na koniec, żeby przysięgli mieli
je w pamięci, kiedy obrona przejdzie do ataku.
- Tak przypuszczałem.
- Jest pan gotowy? Może kawy?
- Nie, dziękuję.
Torres spojrzał na zegarek.
- Mamy kilka minut. Muszę jeszcze coś sprawdzić. Proszę się rozgościć, detektywie.
- Poczekam na zewnątrz - odparł Michael. Wyszedł na korytarz i usiadł na krześle.
- Witam, detektywie Callas - odezwała się jedna z recepcjonistek.
- Witaj, Mary.
- Słyszałam, że wszystko idzie jak po maśle.
- Chyba tak. - Wstał, podszedł do blatu recepcji i oparł się o niego łokciem. - To chyba mój ostatni dzień tutaj.
- Słodki i szybki - uśmiechnęła się Mary.
9
- Cały ja - odparł. - Słodki i szybki.
Spodobało mu się to określenie.
Rozprawa rozpoczęła się o dziewiątej. Wszedł na salę i dopiero wtedy zauważył Ellie, która siedziała między dwoma
oskarżycielami posiłkowymi, kobietą o orientalnych rysach i czarnoskórym mężczyzną. Ich spojrzenia spotkały się na
moment i na ustach Ellie pojawił się cień uśmiechu. Przypomniał sobie jej nagie ciało, jej namiętne wargi i delikatne
dłonie. I jej płacz.
Tego dnia przesłuchiwał go czarnoskóry asystent Gardnera, który miał na sobie chyba najdroższy dwurzędowy garnitur,
jaki Michael kiedykolwiek widział. Nazywał się Louis Parks i emanował pewnością siebie.
- Dzień dobry, detektywie Callas - zaczął.
Michael skłonił się lekko.
- Mam kilka pytań, które pomogą nam wyjaśnić pewne kwestie - ciągnął prawnik.
- Aha - mruknął Michael, ale spojrzawszy na sądowy magnetofon, dodał głośniej. - Rozumiem.
- W piątek sąd wysłuchał pańskich zeznań na temat wyznania Hugh Radwaya. Chciałbym spytać o kilka szczegółów
dotyczących zmarłego pana Radwaya.
Michael zauważył, że Ben Torres zmarszczył brwi.
- Proszę.
- Czy pan bądź ktoś spośród pańskich współpracowników znał Hugh Radwaya lub wiedział cokolwiek na jego temat?
- Nie.
- Czy znał pan akta policyjne ze stanu Oregon, Kalifornia lub Arizona?
- Sprawdziliśmy go, gdy się z nami skontaktował. Wtedy poznaliśmy te akta.
- Ten człowiek był w więzieniu. - Parks podszedł do stołu obrony i podniósł kartkę papieru. - Cztery razy w ciągu
dwunastu lat. Siedem razy był aresztowany, ale nie został skazany. Cztery kradzieże, napad z bronią w ręku i fałszerstwo.
- Tak, wiem o tym.
- Z pańskich zeznań wynika, że Hugh Radway sam przyznał się do morderca.
- Tak.
- A prokurator okręgowy i policja uwierzyli w jego historię?
- Tak.
- Dlaczego, detektywie? Przecież Radway nie był uczciwym obywatelem.
- Wyznał prawdę.
Parks rozłożył ręce, wzruszył ramionami i zmarszczył brwi.
- I doświadczeni policjanci uwierzyli w jego słowa?
- Detektyw Callas odpowiedział już na to pytanie - upomniała go sędzia. - Proszę przejść do następnych, panie Parks.
- Przejdźmy zatem do dowodów rzeczowych. - Parks spojrzał na przysięgłych i się uśmiechnął. - Nie zabierze to dużo
czasu, panie i panowie, bo dowodów rzeczowych nie ma.
- Sprzeciw - powiedział Torres.
- Proszę zachować swoje opinie dla siebie, panie mecenasie, i skupić się na faktach - pouczyła Parksa sędzia.
Publiczność zaczęła szemrać.
- A więc - podjął Parks, nie tracąc rezonu - na miejscu zbrodni znaleziono ciało kobiety, która zmarła w wyniku strzału
z broni kaliber 22. Koroner wyjął z głowy ofiary kulę, której nie udało się dopasować do żadnej broni znajdującej się w
aktach policji ani FBI. Zgadza się?
- Tak.
- Żadnej blachy? To znaczy - wyjaśnił, zwracając się w stronę przysięgłych - nie znaleziono łuski?
- Nie. Radway powiedział, że zabrał łuskę ze sobą.
- Odzyskał ją pan?
- Nie, Radway ją wyrzucił.
- Czy odnaleziono broń, z której oddano strzał?
- Nie, Radway pozbył się jej kilka lat temu.
- Nie ma więc łuski ani broni. Czy istnieją jakiekolwiek inne dowody?
- Niewiele. Radway miał rękawiczki i buty na gładkich podeszwach.
- Czyli brak dowodów rzeczowych. - Parks zrobił dramatyczną przerwę. - Przejdźmy zatem do pieniędzy, które ponoć
Zimmerman zapłacił Radwayowi. Czy udało się trafić na ich ślad?
- Nie. Zimmerman zapłacił Radwayowi w gotówce, pieniędzmi wyjętymi z restauracyjnej kasy.
- Nie ma więc dowodu na to, że pan Zimmerman rzeczywiście komukolwiek za cokolwiek zapłacił.
- Jest wyznanie Radwaya.
- No tak, wyznanie.
- Tak, wyznanie - powtórzył Michael spokojnie, patrząc na obojętną twarz Steve’a Zimmermana.
- Czy ma pan jakikolwiek dowód na to, że Radway otrzymał te pieniądze? Może zasilił swoje konto bankowe większą
kwotą. Albo kupił nowy samochód?
- Nie była to kwota, jaką ktokolwiek chciałby przechowywać na rachunku bieżącym - odparł Michael sucho.
- Rozumiem. Mamy więc, proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, szanowanego członka lokalnej społeczności, który
0
dysponuje żelaznym alibi dostarczonym przez niemal sto osób, oskarżonego o zbrodnię popełnioną przez kogoś innego...
mimo braku jakichkolwiek dowodów rzeczowych?
- Jest wyznanie Radwaya - powtórzył Michael.
- Tak, całe to oskarżenie opiera się wyłącznie na wyznaniu przestępcy; przestępcy, który bez wątpienia został
naprowadzony przez policję...
- Sprzeciw! - krzyknął Torres, podrywając się z krzesła.
Parks uniósł dłoń.
- Wycofuję swoją ostatnią uwagę.
Później niewiele się już wydarzyło. Parks jeszcze raz spróbował skłonić świadka do potwierdzenia, że wyznanie
Radwaya zostało sfabrykowane. Był jednak mało przekonujący i Michael skończył zeznawać tuż przed przerwana lunch.
Torres poklepał go po plecach.
- Dobra robota, detektywie. Zje pan z nami lunch, prawda? Właśnie przysłali nam kanapki.
Michael przyjął zaproszenie tylko dlatego, że chciał spotkać się z Ellie. Gdyby nie to, nic nie zdołałoby go skłonić do
zjedzenia lunchu z prokuratorem.
Ellie siedziała obok niego przy stole konferencyjnym, gdy Torres wyjmował kanapki z dużej papierowej torby. Były
wykwintne, z pesto, oliwą z oliwek, suszonymi pomidorami i tak dalej.
- Naprawdę świetnie ci poszło - powiedziała Ellie.
Wzruszył ramionami, wyciągając ze swojej kanapki kawałki oliwek i ziarenka jakiegoś dziwnego zielonego pieprzu.
- To część mojej pracy.
- Wiem, ale...
Torres zaczął mówić o kolejnym świadku, koronerze, który przeprowadził autopsję Danielle Zimmerman. Miał go
przesłuchać Gerald Shan, jeden z oskarżycieli pomocniczych, trzeba więc było ułożyć listę pytań, jakie powinien zadać.
Ellie przysunęła się do Michaela i szepnęła mu do ucha:
- Jeszcze raz podziękuję ci za weekend. Jestem tak obolała, że ledwo się ruszam. - Uświadomiła sobie, co właśnie
powiedziała, i oblała się rumieńcem. - Po jeździe na nartach - dodała.
- Jasne. - Michael uśmiechnął się krzywo.
- Chętnie bym to powtórzyła. Chyba zaczynam łapać, o co w tym chodzi.
- Nie ma sprawy. Teraz prawie nikt nie korzysta z tego domku. - Upił łyk wody mineralnej i dodał: - Dziś wieczorem.
Przekrzywiła lekko głowę.
- Masz ochotę przyjechać do mojej chaty? - spytał. - Ugotuję coś.
Jej oczy zajaśniały jak gwiazdy.
- Naprawdę chcesz mnie wpuścić do swojego sanktuarium?
- Przecież cię zaprosiłem.
- W takim razie bardzo chętnie.
- Przyjadę po ciebie o...
- Wpół do szóstej. Do tego czasu powinniśmy już skończyć.
- W porządku.
Michael szybko dokończył kanapkę, podziękował Torresowi, pogrążonemu akurat w rozmowie z Shanem, i wyszedł.
O wpół do szóstej czekał pod budynkiem sądu w swojej furgonetce. Po drodze wstąpił do supermarketu, gdzie kupił
kilka steków, sałatę, ziemniaki i butelkę merlota poleconego przez sprzedawcę. Wino było drogie, ale przecież zaprosił
kobietę na kolację.
Ellie wyszła z sądu z teczką pod pachą. Miała na sobie długi płaszcz i czerwony szalik, które już widział, a eleganckie
czółenka zamieniła na skórzane kozaki.
Wysiadł z samochodu i otworzył przed nią drzwiczki.
- Cześć - powiedziała. - Spóźniłam się?
- Nie, w tej chwili przyjechałem.
Pomógł jej wejść do furgonetki, obszedł samochód i usiadł za kierownicą. Ellie zajrzała do leżących między nimi toreb.
- Wino - zauważyła. - Fajnie. I jakieś mięso, i sałata. Bardzo dobrze.
- Rzadko gotuję.
- Tak jak ja - odparła. - Więc gdzie jest ta twoja chata? Dokąd mnie porywasz?
- W górę Canyon Boulevard.
- Rany.
- To kilka kilometrów za miastem.
- Nie mogę się doczekać, kiedy ją zobaczę. Zbudowałeś ją całkiem sam?
- Tak.
- Masz bieżącą wodę czy trzeba chodzić do studni?
- Wodę już mam i jedna łazienka jest wykończona. Drugą też kiedyś wykończę.
- Kiedy masz czas, żeby zajmować się takimi rzeczami?
- Weekendy, wieczory, urlopy. Buduję ją od trzech lat. - Zmienił temat. - Jak wam poszło po południu?
- Bardzo dobrze. Zeznawał koroner. Obronie nie udało się zbić go z tropu ani wcisnąć tej historyjki o nagłej śmierci
1
łóżeczkowej.
- Tak, doktor Sanders zna się na swojej robocie.
- Byłeś kiedyś obecny przy sekcji?
- Tak. I to właśnie przy sekcji Danielle Zimmerman.
- O Boże... To chyba było... straszne?
- Niezbyt przyjemne, fakt.
- Żałuję, że o to zapytałam.
- Rzeczywiście, nie najlepszy temat przed kolacją. Myślisz, że Torres wykorzysta tego świadka, z którego tylko tobie
udało się coś wydusić? Wiesz, tego faceta, którego Zimmerman pytał o płatnych zabójców?
- Dobre pytanie. Facet nie chce zeznawać. To biznesmen, rozumiesz. Wyglądałoby to, jakby chciał usunąć konkurenta.
- Pewnie tak.
- Torres jest na razie zadowolony z przebiegu procesu. Boże, powinieneś widzieć twarze przysięgłych, zwłaszcza
kobiet, ile razy ktoś wspomni coś o tym dziecku. A te zdjęcia, które zaprezentował dzisiaj koroner... - Głos jej zadrżał i
urwała. Michael spojrzał na nią z ukosa. Był zły, że widziała te fotografie. Że w ogóle miała cokolwiek wspólnego z tą
ohydną sprawą. Dlaczego, do diabła, postanowiła zostać prawnikiem? I w dodatku zajmować się prawem kryminalnym?
Z drugiej strony jednak, gdyby nie to, pewnie nigdy by jej nie poznał.
Wyjechali z miasta i wkrótce znaleźli się w wąskim kanionie między górami. Na krętej drodze panował duży ruch, bo o
tej porze wszyscy wracali do domów. Ellie patrzyła w okno, ale zapadł już wczesny zimowy zmierzch, niewiele więc
widziała.
- Jesteśmy na miejscu - oznajmił Michael, wjeżdżając na drewniany mostek nad strumieniem. Mostek, który sam
zbudował. Zatrzymał się na podjeździe, nacisnął guzik otwierający garaż i po chwili ukazał się przed nimi jasno
oświetlony kwadrat drzwi.
- Super - powiedziała Ellie. - Automatyczne otwieranie.
Do chaty weszli z garażu, korytarzem prowadzącym do kuchni. Michael włączył światło i położył zakupy na blacie.
- O rany. - Ellie była pod wrażeniem. - Pięknie tu. Myślałam, że to zwykła prosta chata, taka jak na wsi.
Zaczęła chodzić po kuchni i oglądać szafki. Przesunęła dłonią po blacie, zajrzała do piecyka, a potem przeszła do
salonu. Stanęła na środku i się rozejrzała.
- Niewiele mebli - odezwał się.
- Och, Michael, tu jest pięknie. Te belki... Jak ci się udało je...
- Miałem kogoś do pomocy. Mogę wziąć twój płaszcz? Tak, oczywiście.
Stanął za nią i zaczekał, aż zdejmie okrycie. Miał ochotę pocałować ją w szyję, odetchnąć zapachem jej włosów.
Odwróciła się nagle i spojrzała mu w oczy. Natychmiast domyśliła się, co czuł.
- Dziękuję - powiedziała miękko - że mnie tu zaprosiłeś. Wiem, że to dla Glebie szczególne miejsce.
Tylko kiwnął głową.
Powiesił jej płaszcz w szafie przy drzwiach. Obok powiesił swoją kurtkę i kaburę z rewolwerem.
- Co jest tam? - spytała, wskazując drzwi w głębi korytarza.
- Moja sypialnia. Jest też druga, ale jeszcze niegotowa. Mieszkam tu sam nie mam wielkich potrzeb.
Ellie weszła do sypialni, włączyła światło i stanęła w progu. Była tam tylko jedna goła żarówka, stół z piłą do drewna i
sterta desek.
- Dekorator wnętrz przyjdzie jutro - powiedział Michael.
Spojrzała na niego z uśmiechem.
- Głodna? - zapytał.
- Jak wilk.
- To biorę się do roboty. Wrzucę ziemniaki do mikrofalówki i usmażę steki.
- Pomogę ci.
- Możesz przygotować sałatę. W lodówce na drzwiach są różne sosy. Wybierz ten, na który masz ochotę.
Czuł się dziwnie, krzątając się po kuchni z Ellie. Jego matka jeszcze nigdy nie była w tym domu. Nikt tu właściwie nie
był poza paroma kumplami, których zaprosił kiedyś na pokera, i kolegą z policji, którego żona wyrzuciła z domu. Latem
ubiegłego roku przez kilka tygodni spał na kanapie w salonie.
Ellie zadawała mnóstwo pytań, zupełnie nieskrępowana jego milczeniem. Położyła na blacie dwie podstawki pod
talerze, serwetki i kieliszki z dwóch różnych kompletów.
- Nie mam jeszcze stołu.
- Żaden problem. Założę się, że i tak zwykle jadasz na stojąco. No, przyznaj się.
- Czasami.
Wrzuciła sałatę do miski, zajrzała do szuflady i wyjęła z niej dwie duże łyżki. Potem usiadła na jednym ze stołków,
oparła podbródek na dłoni i patrzyła na Michaela.
- Kiedy wstąpiłeś do policji? - spytała ni stąd, ni zowąd.
- Zaraz po college’u. Piętnaście lat temu. Najpierw przez dwa lata byłem mundurowym, potem awansowałem.
- Mundurowym?
- Tak, patrolowałem ulice. Jeździliśmy samochodem, ja i mój partner.
2
- Podobało ci się to?
- Na początku tak, później zdałem sobie sprawę, że chciałbym robić coś, co stanowiłoby większe wyzwanie.
- A praca detektywa ci się podoba?
- Tak. Jestem w tym dobry.
- Nie dołuje cię to? Te wszystkie straszne rzeczy, które ludzie robią sobie nawzajem?
Michael sprawdził temperaturę grilla i wyjął steki.
- Czasem tak. - Wzruszył ramionami. - Zwykle jednak ludzie, którym przytrafia się coś złego, zasługują na to.
- Och, daj spokój.
- Niestety, taka jest prawda. Choć zdarzają się wyjątki.
Ellie bawiła się widelcem.
- Na pewno znasz sporo przypadków, kiedy ofiara wcale nie zasługiwała na to, co ją spotkało.
- Może dwa albo trzy.
Sprawdził ziemniaki. Jeszcze pięć minut.
- Otworzysz wino? Powinno chwilę pooddychać.
Podał jej korkociąg i wyjął z lodówki masło. Sól, pieprz, sos do steków. Cały czas czuł na sobie jej wzrok.
- Mój ojciec byłby zachwycony twoją chatą - powiedziała. - Mówiłam ci, był stolarzem?
- Tak.
- Bardzo lubił swoją pracę.
- W Leadville chyba ciężko się buduje. Te długie zimy.
- Co?... A tak, rzeczywiście.
- Jakie lubisz steki?
- Średnio wysmażone.
Jedli kolację, siedząc na stołkach przy granitowym blacie. Wino smakowało wyśmienicie i miało piękny czerwony
kolor. Steki były miękkie, ziemniaki parowały apetycznie, choć były nieco gumowate. Jak zwykle z mikrofalówki.
- Dobre - oceniła Ellie. - Nie mów mi, że jadasz tak co wieczór.
- Nie powiem.
- I słusznie.
Upiła łyk wina, odkroiła kawałek mięsa.
- Opowiedz mi coś o czasach, kiedy nosiłeś mundur. Brałeś udział w pościgu samochodowym, jakie pokazują w filmach
o policjantach?
- Nie, najczęściej zdarzały się przypadki pijanych kierowców, włamania, przemoc domowa albo rozróby w kampusie.
- Miło. - Zmarszczyła nos. - Z kim wtedy pracowałeś? Łączyła cię szczególna więź z partnerem? Wiesz, jak w tych
filmach?
- Z partnerem? - Nagle poczuł się, jakby był przesłuchiwany.
- Założę się, że to była kobieta. Twarda babka, która wiedziała, jak sobie radzić ze złymi facetami - rzuciła Ellie lekko.
- Nie, to nie była kobieta.
Przekrzywiła głowę.
- To był facet, parę lat starszy ode mnie. Nazywał się Rasmussen, Finn Rasmussen.
Nic nie powiedziała, tylko upiła trochę wina. Ale mógłby przysiąc, że dostrzegł na jej twarzy ten szczególny wyraz,
czujny i mroczny.
- On też jest teraz detektywem? - zapytała.
- Nie.
- Więc nie jesteście ze sobą blisko?
- Nigdy nie byliśmy.
- Rozumiem. - Milczała chwilę, a potem powiedziała coś na zupełnie inny temat.
Jej obecność w tym domu dziwnie go rozstrajała; nie wiedział, jak ma się zachowywać. Wydawała się swobodna, ale
ona wszędzie czuła się jak u siebie. On natomiast czuł się swobodnie tylko we własnym domu, w biurze i - musiał to
przyznać - na miejscach zbrodni.
Zastanawiał się, czy Ellie zostanie na noc. Na samą myśl o tym, że mogłaby znaleźć się w jego łóżku, serce zabiło mu
szybciej. Gdy była tuż obok, nie potrafił się skupić na czymkolwiek innym. Jakby był oszołomiony afrodyzjakiem, który
sprawiał, że krew wrzała mu w żyłach, i zmieniał jego sposób myślenia.
A przecież wiedział, że Ellie nie jest tylko tym, kim się wydawała - miłą młodą kobietą pracującą w biurze prokuratora
okręgowego. Nie, było w niej coś więcej. Chciał przytrzymać ją na odległość ramienia i dokładnie się jej przyjrzeć.
Chciał poznać jej tajemnicę.
- Ja pozmywam - powiedziała, gdy skończyli jeść.
Siedział na stołku i obserwował ją spod oka. Zdjęła żakiet, pod którym miała bluzkę o barwie bladej zieleni, która
pięknie kontrastowała z jej ciemnymi włosami i podkreślała koloryt cery.
Wiedział, że musi sama zdecydować, czy zostać z nim na noc. To musi być jej wybór, zwłaszcza po tej sobotniej nocy...
Czy naprawdę wtedy płakała?
Nie rozumiał jej, a bardzo tego chciał. Naprawdę bardzo.
3
Skończyła zmywać i odwróciła się do niego z uśmiechem.
- Gotowe.
Tak, to odpowiednia chwila.
- Czy mam... eee... odwieźć cię do domu?
Spojrzała na niego.
- Chcesz się mnie pozbyć?
- Boże, nie.
- Myślałam, że...
Serce zabiło mu gwałtownie.
- Zostaniesz?
- Chętnie, jeśli możesz mnie rano podrzucić do domu. Będę musiała się przebrać.
- Jasne.
Pochyliła się i położyła dłoń na jego ręce.
- Nie wzięłam szczoteczki do zębów. - Jej ciemne, szeroko rozstawione oczy zdawały się nie mieć dna.
- Myślę, że jakąś znajdę.
- Masz zapasowe szczoteczki na wypadek, gdyby jakaś kobieta została na noc?
- Nie, to znaczy... nigdy nie zaprosiłem tu żadnej kobiety.
- Naprawdę?
Wzruszył ramionami.
- Chcesz powiedzieć, że jestem pierwsza?
Milczał.
- Dlaczego?
- Nie wiem. Pomyślałem, że... że dobrze nam się rozmawia.
- Kiepska odpowiedź - oceniła. - Ale nie będę naciskać. - Przeciągnęła się. - Boże, jestem strasznie zmęczona. Ta
rozprawa mnie wykończyła.
- Tak, procesy są męczące - przyznał. - Masz ochotę pooglądać telewizję? Ja zwykle staram się przynajmniej obejrzeć
wiadomości.
- Nie wiem, czy nie zasnę.
- Jeśli nawet, to co?
Usiedli na kanapie, jedynym meblu w pokoju poza podniszczonym stolikiem do kawy, zarzuconym magazynami na
temat budownictwa i dekoracji wnętrz.
- Zadzwonię do moich współlokatorek - powiedziała Ellie. - Nie chcę, żeby się o mnie martwiły.
- I co im powiesz?
- Zwykle w takich wypadkach wystarcza formuła: „Zostaję na noc poza domem”. Nikt nie zadaje pytań.
- A czy tobie i twoim współlokatorkom często się to zdarza?
Uśmiechnęła się.
- Nie jestem pewna, czy to aby twoja sprawa.
- Chyba nie.
Zadzwoniła z kuchni. Słyszał, jak śmiała się z czegoś, co powiedziała osoba po drugiej stronie linii. Miała szczery,
zaraźliwy śmiech. Nagle zapragnął, żeby zaśmiała się tak z czegoś, co on powiedział, ale nie miał pojęcia, co by to mogło
być.
Gdy wróciła do pokoju, zapytał ją, jak to jest dzielić mieszkanie z kimś innym.
Ellie uniosła brwi.
- Cóż - odparła - jest to cudowne i koszmarne zarazem.
A potem opowiedziała mu o Bonnie, która ciągle na coś narzeka, o Jennifer pożeraczce męskich serc, i o swojej
najlepszej przyjaciółce Celeste. O niej miała najwięcej do powiedzenia.
- W ubiegłym roku ubierała się w stylu country. Praktycznie nie wychodziła z dżinsów i kowbojskich butów, a włosy
ufarbowała na jasny blond. - Ellie przeszła po pokoju z palcami zatkniętymi za nieistniejącą kamizelkę, naśladując
przyjaciółkę.
- A teraz jak wygląda?
- Teraz na topie jest styl gotycki. Celeste nosi tylko czarne ciuchy, włosy ma w odcieniu ciemnej czerwieni i nie
wychodzi na słońce, więc jest blada jak duch.
Nie mógł powstrzymać śmiechu. Ellie mówiła o swojej przyjaciółce z ironią, ale widział wyraźnie, że naprawdę kocha
tę zepsutą, bogatą dziewczynę. Prostą, nieskomplikowaną miłością. I zastanawiał się, czy kiedykolwiek kochała w ten
sposób jakiegoś mężczyznę.
W końcu usiadła obok niego i podwinąwszy nogi, oparła się o jego udo. Przełknął ślinę. Chciał zapytać, co czuje do
niego, ale nie był w stanie otworzyć ust, jakby słowa tkwiły w jego duszy wraz ze wszystkimi nadziejami i pragnieniami i
nikt, nawet on sam, nie mógł ich uwolnić.
W telewizji zaczął się właśnie serwis informacyjny CNN, udawał więc, że ogląda, choć nie potrafił skoncentrować się
na niczym poza dotykiem Ellie.
4
- Jak miło - powiedziała. - Spokojnie. I to drewno dookoła, zupełnie jak w lesie. Ale wiesz, na podłodze mógłbyś
położyć jakieś małe dywaniki.
- Wiem.
Wycofała się natychmiast.
- Przepraszam. Nie powinnam ci mówić, co masz zrobić we własnym domu.
- Nie, naprawdę. Przydałaby się tu kobieca ręka.
- Więc może dywan w indiańskie wzory i jakiś kilim przed kanapą.
- Hm.
Położyła głowę na oparciu kanapy i zamknęła oczy.
- Nie masz też żadnych zasłon ani żaluzji.
- Bo nie ma się tu przed kim zasłaniać.
Patrzył chwilę na jej dłoń, która spoczywała na jego udzie. W końcu wyciągnął rękę i dotknął jej palców. Nie poruszyła
się. Ujął jej dłoń i przytrzymał. Tym razem była ciepła. Drobna, miękka i ciepła.
Na ekranie jakaś ciemnowłosa kobieta mówiła coś bardzo szybko, on jednak był głuchy i ślepy na wszystko poza Ellie.
Uniósł drugą rękę i delikatnie dotknął jej policzka. Otworzyła oczy, uśmiechnęła się leniwie i przysunęła bliżej.
Mój Boże.
Objął ją i siedział bez ruchu tak długo, aż zasnęła - słyszał, jak zmienił się rytm jej oddechu.
Odsunął z jej skroni ciemny kosmyk włosów. Były miękkie i jedwabiste.
Mruknęła coś przez sen, więc cofnął dłoń.
Kobieta na ekranie paplała nieprzerwanie o służbie zdrowia, ale nie potrafił zrozumieć sensu jej słów. Nie rozumiał też,
jak to się stało, że siedzi w swojej chacie z tą obcą kobietą. Za młodą dla niego, piękną, pełną uroku i inteligentną.
Kobietą, która chciała z nim być. Dlaczego? Co takiego w nim zobaczyła?
Obudził ją o dziewiątej.
- Uprzedzałam cię, że zasnę - wymamrotała sennie.
- Chcesz już pójść na górę?
- Jasne, i tak nie ma ze mnie żadnego pożytku - odparła i ziewnęła.
- Ja też się dziś wcześniej położę.
- Rany, ale z nas ekscytująca para.
Podniósł się z kanapy, wyciągnął rękę i pomógł jej wstać.
- Och - jęknęła - po tych nartach ciągle bolą mnie nogi.
Zaprowadził Ellie do sypialni na piętrze. Na szerokim łóżku leżała puchowa kołdra, w szafie wisiały ubrania.
- Tam jest łazienka - powiedział, wskazując kierunek ruchem głowy.
- Masz może jakiś podkoszulek czy coś, w czym mogłabym spać?
- Jasne - otworzył szufladę i podał jej duży męski podkoszulek.
- Idź się umyć - powiedziała. - Ja się przebiorę.
Kiedy wrócił, miała na sobie jego szary T-shirt z napisem
VAIL
.
Podeszła do niego, bosa, z rozwichrzonymi włosami, i pocałowała go w usta.
- Ogrzej łóżko - szepnęła.
Rozebrał się i wszedł pod kołdrę. Czekając na nią, czuł, jak całe jego ciało pulsuje pożądaniem. Założył ręce za głowę,
niecierpliwy, rozpalony.
W końcu drzwi łazienki się otworzyły. Ellie weszła do pokoju, zgasiła światło i wślizgnęła się do łóżka. Przytuliła się
do niego i położyła dłoń na jego piersi.
- Tak mi przykro... właśnie zaczął mi się okres.
Michael zamknął oczy. Był rozczarowany, ale wiedział, że to przecież nie jej wina. Objął ją czułym gestem. Tak bardzo
chciał, by mu ufała.
- Nic nie szkodzi - powiedział. - Będzie wiele innych nocy.
Przysunęła się bliżej i pocałowała go w policzek.
- Nie bądź zły - szepnęła.
- Nie jestem zły - zapewnił i wtulił twarz w jej szyję. To mu wystarczy.
Rozdział 9
Ellie stała przy faksie w biurze prokuratora, obgryzając paznokcie i zastanawiając się, jak długo jeszcze będzie w stanie
prowadzić tę niebezpieczną grę, zanim ktoś ją przyłapie.
Dalej, no, dalej, myślała, wpatrując się w faks. Czekała na policyjny raport z Pueblo w stanie Kolorado.
Był czwartek. W biurze panował względny spokój - wszyscy, także Ben, siedzieli w sali sądowej B, gdzie odbywało się
kolejne posiedzenie w procesie Zimmermana. Ellie tym razem nie poszła, zasłaniając się zaległą pracą, którą chciała
nadrobić. Ale zamiast wprowadzać dane do komputera, zadzwoniła do komendanta policji w Pueblo i poprosiła go o akta
sprawy gwałtu na Holly Lance. Powiedziała, że prokurator okręgowy Ben Torres kazał jej uaktualnić bazę danych
wszystkich przestępstw seksualnych pierwszego stopnia z ostatnich dziesięciu lat.
- Facet, który zgwałcił tę Lance, już siedzi. To jej ojczym - odparł komendant. - Ale jeśli prokurator okręgowy
5
potrzebuje tych akt, prześlę je faksem.
- Mógłby pan zrobić to teraz? - spytała Ellie najuprzejmiej, jak potrafiła.
- Jasne, nie ma sprawy.
- Bardzo panu dziękuję. - Podała numer faksu. - Życzę miłego dnia.
- Jasne. Nawzajem.
Wciąż czekała na ten faks. Od ponad półgodziny. A jeśli rozprawa skończy się wcześniej? Jeśli Ben przyłapie ją przy
faksie i zapyta, czym się właściwie zajmowała?
W końcu rozległ się dzwonek faksu; serce podskoczyło jej w piersi. Ale przyszły tylko jakieś dokumenty do jednego z
prokuratorów. Ellie położyła je na biurku.
Kilka minut później faks znowu zadzwonił. Maszyna zaczęła drukować i Ellie zobaczyła na pierwszej stronie napis
D
EPARTAMENT
P
OLICJI
w P
UEBLO
. Dzięki Bogu. Kiedy wydruk się skończył, chwyciła wszystkie kartki i wcisnęła je do
swojej teczki. Twarz ją paliła, dłonie miała mokre od potu. Ja długo jeszcze to wytrzyma?
Celeste boczyła się cały wieczór.
- Nie mów mi, że znowu pracujesz, Kramer. Co z tobą, dziewczyno? Ten Torres to jakiś poganiacz niewolników z
piekła rodem. Niech mnie diabli, jeśli kiedykolwiek będę pracować dla takiego dupka.
Ellie robiła sobie w kuchni kanapkę.
- Właściwie nie przeszkadza mi to, naprawdę - odparła, smarując chleb majonezem.
- Miałyśmy zagrać w karty, jak zwykle w czwartki. Jenn i Bonnie też są wkurzone.
- Są ważniejsze rzeczy niż gra w karty.
Celeste uniosła przyczernioną brew.
- Nie, Kramer, nie ma - powiedziała.
Ellie wzięła kanapkę i schroniła się przed gniewnymi spojrzeniami współlokatorek w swoim pokoju na strychu.
Gdyby tylko wiedziały... gdyby tylko mogła wyznać im prawdę. Cóż, wstyd duma nie pozwalały jej tego zrobić. Ale
pewnego dnia będzie mogła wysoko podnieść głowę i oznajmić światu, że nazywa się Ellie Crandall.
Pogryzając kanapkę, wyjęła z teczki przefaksowane materiały, założyła okulary i usiadła na łóżku.
Sprawa numer 21694Z. Holly Lynn Lance.
Piętnastolatka zgwałcona w zarośniętym ogródku przy domu, w którym mieszkała z rodzicami. Cztery lata temu. Ellie
zaczynała wtedy studia. W mieszkaniu, które dzieliła z Celeste, był telewizor i lokalne stacje ciągle pokazywały coś na
ten temat. Ellie zawsze interesowały przestępstwa na tle seksualnym, a to szczególnie zwróciło jej uwagę. Holly została
zgwałcona i pobita, ale gwałcicielowi coś przeszkodziło i nie zdążył jej udusić. Miała szczęście.
Nie potrafiła zidentyfikować sprawcy, bo nie widziała jego twarzy. Zaatakował ją od tyłu, gdy była sama w domu,
wywlókł na zewnątrz, zgwałcił i zaczął dusić. Sąsiad usłyszał hałas i wyszedł z domu, a wtedy gwałciciel zbiegł.
Pasek znaleziony na szyi Holly należał do jej ojczyma, sierżanta stacjonującego w Fort Carson. Mężczyzna został
aresztowany, osądzony i skazany w ciągu czterech miesięcy. Wymiar sprawiedliwości zadziałał błyskawicznie.
Ellie zaczęła czytać zeznanie matki dziewczyny, złożone następnego dnia
PO
gwałcie.
Pracuję w centrum handlowym, w sklepie z obuwiem. Jestem zastępcą kierownika. Musiałam pójść do pracy, a Holly
została z małym Carlem. On ma dopiero pięć lat i właśnie były jego urodziny... To zresztą bez znaczenia. O Boże.
Jesteśmy z mężem w separacji od trzech miesięcy. Ale on taki nie jest. Kłóciliśmy się, to prawda, ale Bob Lance nigdy...
nigdy nie skrzywdziłby dziecka. Przepraszam, możemy zrobić przerwę?
Ellie wypuściła powoli powietrze z płuc i próbowała wyobrazić sobie Boba, sierżanta Roberta Lance’a, który siedzi
teraz w więzieniu, choć prawdopodobnie jest niewinny.
Wróciła do lektury.
Bob nie jest ojcem Holly, ale adoptował ją, kiedy miała dwa lata, i wychowywał ją... Kiedy sąsiad znalazł Holly... tam w
ogródku... o Boże, przepraszam. Więc sąsiad zadzwonił na policję, a zaraz potem do mnie. Bob nie mógł jej tego zrobić,
on ją bardzo kocha... Jest takim dobrym ojcem. Naprawdę. Przepraszam, nie mogę przestać płakać. No więc Bob
powiedział, że otrzymał informację z bazy o jakimś wypadku na autostradzie. Pojechał tam, ale nikogo tam nie było. Nie
rozumiem... Wiem, że Holly miała... miała na szyi pasek... Wiem, że to pasek Boba, ale... Naprawdę nie rozumiecie? Ktoś
go wrobił. Wysłał go do jakiegoś zmyślonego wypadku, żeby nie miał alibi, i wykorzystał jego pasek... Ja wiem, że Bob
nikogo by nie skrzywdził.
Potem Ellie przeczytała zeznania Boba, złożone pod przysięgą i w obecności prawnika. Powiedział to samo co jego
żona. Nie miał alibi, w jego bazie nikt nic nie wiedział ani o domniemanym wypadku, ani o telefonie do sierżan ta
Lance’a.
Perfekcyjnie opracowany plan, nie miała co do tego wątpliwości. Holly Lance została przyjęta do szpitala z obrażeniami
podobnymi do obrażeń Stephanie Morris. Wszystko wyglądało prawie tak samo, z tą tylko różnicą, że Stephanie została
uduszona bandaną Johna Crandalla, a Molly paskiem swojego ojczyma. Bob Lance twierdził, że nie widział tego paska
od wielu tygodni.
Niemal słyszała śmiech policjantów. „Jasne. Więc ktoś włamał się do twojego domu i ukradł pasek, tak?”
A potem błyskawiczne aresztowanie, proces i wyrok skazujący.
Ellie zdjęła okulary. Michael Callas. Twardy, nieprzenikniony Michael, który przeżył w dzieciństwie emocjonalną
traumę - jego rodzice się rozwiedli.
6
Nie, chce nawet rozmawiać o swojej rodzinie. Nie wiedziała, czy ma rodzeństwo, ciotki, wujów i kuzynów. Pochodził z
Colorado Springs. Czy jego rodzice nadal tam mieszkają?
Tak, Michael pasował do profilu psychopaty mordującego swoje ofiary z zimną krwią, sprytnego i zapobiegliwego.
Wrobienie Boba Lance’a nie sprawiłoby mu najmniejszej trudności. Holly mógł zauważyć gdziekolwiek. Pueblo leży
bardzo blisko Colorado Springs. Pełno tam centrów handlowych, kin, barów i restauracji. Mógł ją zobaczyć, jadąc do
rodziny. Wpadła mu w oko, więc zaczął ją śledzić. Mógł dowiedzieć się wszystkiego o jej rodzinie: o ojczymie, który
mieszkał osobno, i o matce, która pracowała w weekendy w sklepie z obuwiem. Mógł włamać się do mieszkania Boba -
wszyscy policjanci wiedzą, jak używać wytrycha - i zabrać jego pasek. Podszycie się pod któregoś z jego kole gów z bazy
w Fort Carson także byłoby stosunkowo proste.
Tak proste jak gwałt i zabójstwo Stephanie Morris i Bóg jeden wie ilu jeszcze innych dziewcząt w ciągu ostatnich
dziesięciu lat.
A ja się z nim pieprzyłam, pomyślała Ellie, i co gorsza, sprawiało mi to przyjemność.
Odsunęła od siebie tę myśl. Teraz musi się skupić na rozpoczętym zadaniu. Cel uświęca środki. To zawsze było jej
motto.
Nie potrafiła jednak przestać analizować każdego jego słowa i gestu. Gdyby Michael był naprawdę zły, czy nie
wyczułaby tego?
Jak długo jeszcze zdoła trzymać go na dystans? Ile jeszcze zdoła wymyślić wymówek, by z nim nie spać? I czy
naprawdę chce wymyślać jakieś wymówki? Znacznie łatwiej byłoby ulec, poznać go do końca. Poznać brudną prawdę o
nim.
Zadzwonił do niej tego wieczoru, kiedy czytała akta Holly Lance.
- Do ciebie, Kramer - zawołała Bonnie z dołu. Ellie wiedziała, kto dzwoni, jeszcze zanim podniosła słuchawkę. Jej
serce przyspieszyło, poczuła dziwną czczość w żołądku.
- Pracujesz w domu? - spytał.
- Tak. Praca urzędnika nie ma końca.
- Ten Torres to dupek.
- Celeste też tak twierdzi. Ale oboje się mylicie. To całkiem przyzwoity facet. Daje mi trochę wolnego czasu.
- Jasne - mruknął Michael sceptycznie.
Pewnie sądził, że Torres marzy tylko o tym, żeby się do niej dobrać. I miał rację. Ale Ellie była naprawdę dobra w
swojej pracy, i Ben o tym wiedział.
- Jesteś wolna jutro wieczorem? - spytał. - Moglibyśmy pójść do kina, jeśli masz ochotę. Od wieków nie byłem w kinie.
- Bardzo chętnie - odparła. Wyobraziła sobie Michaela, który wlecze Holly Lance do ogródka i tam ją gwałci. Nie miał
czasu, by zakończyć to tak, jak sobie zaplanował. Holly udało się uciec przeznaczeniu. Ellie wiedziała, że musi ją od-
naleźć, że musi z nią porozmawiać. O co zapyta tę młodą kobietę? Czy gwałciciel całował ją w szyję? Czy pachniał
świeżym drewnem i mydłem?
- Ellie?
- Jestem, jestem...
- Może spotkamy się w moim biurze? Powiedzmy koło piątej?
- Dobrze.
- Albo przyjdę po ciebie do sądu.
- Nie, pojadę autobusem. Tak będzie łatwiej.
- W porządku, więc do zobaczenia jutro.
- Dobrej nocy, Michael - powiedziała i szybko odłożyła słuchawkę.
Tej nocy śniła o farmie dziadków. Czuła dotyk wysokiej, miękkiej trawy na gołych nogach, ciepło słońca na ramionach
i strach, który towarzyszył jej tamtego lata, kiedy odbywał się proces jej ojca. Matka wysłała Ellie do swoich rodziców do
Nebraski, chcąc ją uchronić przed skutkami procesu, ale nie wiedziała, że to za mało. Cały świat Ellie się rozpadł i nie
miała pojęcia, jak go poskładać. Dziadek i babcia bardzo się starali, nie zdołali jednak rozproszyć mroku, jaki panował w
jej duszy. Fakt, że była daleko od domu, tylko pogorszył sytuację.
To lato było piekłem. Właśnie wtedy Ellie nauczyła się cierpieć bez słowa skargi.
Obudziła się o trzeciej nad ranem i poszła do łazienki. Potem znowu zasnęła i znowu śniła o farmie. Ale tym razem
tylko o szczęśliwych chwilach.
Ellie czuła się trochę skrępowana w budynku policji, choć nie była tu jedyną kobietą. Zauważyła młodą policjantkę,
która sprawiała wrażenie twardej i którą inni detektywi omijali z daleka. Zwracali się do niej „Rafferty”, co z pewnością
nie było jej imieniem. Mimo to Ellie czuła się zakłopotana w towarzystwie tych wszystkich mężczyzn, którzy klęli,
opowiadali sobie sprośne dowcipy i najwyraźniej domyślali się, że coś jest między nią a Michaelem - dostrzegła znaczące
uśmiechy i spojrzenia.
Poznała już kilku detektywów i postarała się zapamiętać ich nazwiska, wiedząc, że mogą się przydać, jeśli kiedyś
będzie chciała zasięgnąć informacji o Callasie. A jednak dziś, kiedy nie zastała Michaela przy jego biurku, poczu ła się
trochę zagubiona. Nie wiedziała, co robić.
- Jest na przesłuchaniu - odezwał się jakiś głos za jej plecami.
7
Odwróciła się.
- Och - mruknęła.
Stał za nią Rick Augostino, ten starszy detektyw o wydatnym brzuchu i poczciwym spojrzeniu.
- Powinien niedługo wrócić. Powiedział mi, żebym się tobą zajął. Może masz ochotę na kawę? Albo na pączka?
- Nie, dziękuję - odparła z uśmiechem. Augostino był miłym facetem o ojcowskim sposobie bycia. Cukier puder z
pączka pobrudził mu krawat. Ellie miała ochotę go strzepnąć, ale zabrakło jej śmiałości.
- Będziecie się przygotowywać do zeznań? - spytał Augostino.
- Nie, Michael nie będzie już zeznawał. Ja... my... - Poczuła, że się czerwieni. - Idziemy do kina.
- Do kina. - Policjant gwizdnął przeciągle. - Robocop idzie do kina.
- To dozwolone, prawda?
- Jasne, czemu nie. Bardzo dobrze. Wiesz, nie słyszałem, żeby jakaś ładna młoda dziewczyna umówiła się z nim na
randkę.
- Cóż, ktoś musi być pierwszy.
- I bardzo mnie to cieszy. Najwyższy czas. Chociaż nie mam pojęcia, co ty widzisz w tym starym draniu.
- Mogę powiedzieć, ale proszę o dyskrecję.
- Przysięgam, że nie pisnę ani słowa.
- Jest delikatny. I to właśnie mi się w nim podoba.
- Robocop delikatny. Niech skonam. Chryste.
- Prosiłam o dyskrecję.
- Jasne, jasne. Zresztą i tak nikt by mi nie uwierzył.
Ellie nagle zorientowała się, że to może być świetna okazja.
- A zmieniając temat - powiedziała - próbuję dowiedzieć się czegoś o pewnym policjancie, który pracował tu wiele lat
temu. Moja mama go szuka. To syn jej najlepszej przyjaciółki, mama nie może go odnaleźć.
- Pracuję tu od osiemnastu lat, więc pewnie go znałem. Jak się nazywa?
- Finn Rasmussen - odparła i wstrzymała oddech.
- Och, Finn, jasne. Pracował w patrolach przez kilka lat, awansował po sprawie Morris, ale zaraz potem odszedł z
policji. Założył własną firmę. Systemy alarmowe.
Serce Ellie podskoczyło. Systemy alarmowe. System alarmowy w domu Morrisów był nietknięty.
- Wyjechał z Boulder?
- Tak, przeniósł się do Denver. Prowadzi interes, dobrze mu się wiedzie. Zakłada alarmy w domach bogaczy. Mieszka
chyba w Cherry Creek. Jego firma nazywa się Mountaintech.
- Och, świetnie. Znajdę ich w książce telefonicznej. Moja mama będzie zachwycona.
- Łatwo go będzie namierzyć. Stał się prawdziwym playboyem.
- Dziękuję za informacje. Mountaintech, zapamiętam.
Pojawił się Michael. Spojrzał na Augostino i zmarszczył brwi.
- Przepraszam za spóźnienie - powiedział do Ellie.
- Nie ma sprawy. Porozmawiałam sobie z Rickiem.
Poszli na pizzę, potem pojechali do Denver, do kina w stylu art deco, z ga łązkami eukaliptusa wyrytymi na ścianach.
Później nie mogła sobie przypomnieć, jaki to był film, pamiętała tylko, że było to coś bardzo artystycznego i
erotycznego, z napisami. Michael przez połowę seansu trzymał ją za rękę, a ona od czasu do czasu ściskała jego place.
Ale myślała tylko o tym, czego się dowiedziała o Finnie Rasmussenie. Mieszka w Denver, przez cały ten czas miała go
prawie pod nosem. Rasmussen.
Nie pojechała na noc do Michaela. Powiedziała mu, że następnego dnia musi wcześnie wstać. Ciekawe, ile jeszcze
zdoła wymyślić wymówek, zanim on się zorientuje.
Kiedy zatrzymali się pod jej domem, Michael przytulił ją i pocałował, najpierw delikatnie, potem namiętnie. Ellie
znowu ogarnęło pożądanie.
Uciekła szybko, ale ciągle czuła na wargach jego pocałunki, ciągle go pragnęła. Zamknęła za sobą drzwi pokoju i oparła
się o nie. Jest gorsza niż dziwka. Dziwki przynajmniej niczego nie udają.
Czasem Ellie naprawdę żałowała, że nie ma samochodu. Musiała prosić i przekonywać, a Celeste zadawała mnóstwo
pytań.
- Po co chcesz tam jechać? Nie mogę tak po prostu cię tam zostawić. Lepiej powiedz mi, co knujesz, Kramer.
Ale Ellie nie mogła powiedzieć prawdy. Tyle sekretów, tyle wstrętnych, brudnych tajemnic.
Jej współlokatorki wiedziały już, że spotyka się z policjantem, i ciągle pytały, kiedy będą mogły go poznać. Kiedy więc
Ellie poprosiła Celeste, żeby zawiozła ją do Cherry Creek w Denver, ta była zdezorientowana.
- Chcesz mu zrobić jakąś niespodziankę? Ale on przecież nie mieszka w Cherry Creek, na litość boską. Co ty
wyprawiasz?
- Nie pytaj. Po prostu mnie tam zawieź. W sobotę rano. Wierz mi, to bardzo ważne.
- Jezu, kobieto, ty naprawdę jesteś... W porządku, zawiozę cię, ale pewnego dnia będziesz musiała mi to wyjaśnić.
- Wyjaśnię, obiecuję. Pewnego dnia.
8
- Ósma rano w sobotę? To za wcześnie. O tej porze wszystko jest jeszcze pozamykane - zrzędziła Celeste.
W sobotę Ellie ubrała się tak, jakby miała zamiar biegać - grube legginsy, adidasy, golf, rozpinany polar, rękawiczki,
opaska na głowie. Było zimno. Obudziła Celeste, wcisnęła jej do ręki kubek z kawą i zaprowadziła zaspaną przyjaciółkę
do samochodu. Celeste prowadziła w milczeniu, popijając kawę i spoglądając z ukosa na Ellie. Zjechała z Boulder
Turpike, skręciła na południe i wkrótce znalazły się w Cherry Creek.
- Jaki to adres? - spytała.
Ellie znała go na pamięć.
- Gaylord 132.
- Przyjemna dzielnica. A ty wyglądasz jak lump.
- Wyglądam jak osoba uprawiająca jogging.
- Jasne.
Ellie poprosiła Celeste, żeby zatrzymała samochód przecznicę dalej, i wysiadła.
- Dzięki. Do zobaczenia.
- Jesteś stuknięta, wiesz? Zamarzniesz tu na śmierć.
- Na razie. Miłego dnia.
Została sama na ulicy, wzdłuż której wznosiły się eleganckie stare domy z czerwonej cegły i rosło mnóstwo drzew,
teraz nagich i ośnieżonych. Trawniki, także pokryte śniegiem, latem na pewno są zielone i zadbane, przystrzygane przez
specjalnie w tym celu zatrudnionych ogrodników. Na krawędziach chodników leżał odgarnięty śnieg.
Ellie przez chwilę truchtała w miejscu, klaszcząc w dłonie dla rozgrzewki. Nikt pewnie nie zwróci uwagi na samotną
kobietę, która wyszła zażyć trochę ruchu. Uda jej się. Musi jej się udać.
Była bardzo zdenerwowana. Jak długo będzie musiała czekać? A jeśli on dzisiaj w ogóle nie wyjdzie z domu? Cóż,
spróbuje innym razem. Musi jakoś zwrócić na siebie jego uwagę.
Ruszyła truchtem wzdłuż chodnika, aż znalazła się pod jego domem. Ogrodzenie, za którym wznosił się jeszcze dość
wysoki murek, było zabezpieczone systemem alarmowym, podobnie jak brama. Nic dziwnego. W końcu to jego branża.
Dom, tak jak wszystkie inne wokół, był z czerwonej cegły. Na początku XX wieku w Denver wybuchł wielki pożar, po
którym rada miejska uchwaliła, że w mieście wolno budować tylko z cegły. Właściciel cegielni zbił na tej uchwale
majątek.
Dom był solidny i dobrze utrzymany. Krzewy jałowca pod ścianami. Kamienna ścieżka do frontowych drzwi. Garaż na
trzy samochody.
Czy on jest teraz w domu? Może wyjechał z miasta albo został na noc u przyjaciółki. Powinna była zadzwonić
poprzedniego dnia do jego firmy i zapytać o niego, ale nie przyszło jej to do głowy.
Stała pod wielkim drzewem i obserwowała dom. Zaczynała drżeć z zimna. Jeśli będzie się tu kręciła za długo, któryś z
jego sąsiadów w końcu ją zauważy, może nawet wezwie policję.
Playboy, powiedział Augostino. Odnoszący sukcesy biznesmen. Bogaty. Mogłaby się założyć, że jeden z samochodów
stojących w tym garażu to beemer. Na pewno. Nie wiedziała jednak, jak wygląda jego właściciel.
Michael niewiele jej o nim powiedział, tyle tylko, że jest od niego trochę starszy i że nie byli sobie bliscy.
Stała, trzęsąc się z zimna, coraz bardziej zdenerwowana. To jednak był zły pomysł, pomyślała. Głupi. Może tu sterczeć
cały dzień, podczas gdy Rasmussen będzie siedział w ciepłym domu i oglądał mecz na ekranie swojego wiel kiego
telewizora. Ze swoją przyjaciółką.
Pobiegła do końca ulicy, po czym wróciła drugą stroną, nie spuszczając wzroku z bramy. Jeśli ktoś ją teraz obserwuje,
na pewno pomyśli, że jest stuknięta. Przez chwilę truchtała w miejscu, klaszcząc w dłonie, a potem jeszcze raz po biegła
chodnikiem tam i z powrotem. Miała skostniałe z zimna stopy, zaczynało jej ciec z nosa, kłęby pary wydobywające się z
ust zamarzały w powietrzu.
Może powinna po prostu podejść do bramy, zadzwonić i powiedzieć, że musi skorzystać z telefonu. Na pewno zacząłby
się zastanawiać, dlaczego wybrała akurat jego dom. Nie, nie mogła tego zrobić.
Jak długo jeszcze tu wytrzyma, zanim da za wygraną, zadzwoni z First Avenue na komórkę Celeste i poprosi ją, żeby
po nią przyjechała?
Zaczęła biegać po ulicy, chcąc choć trochę się rozgrzać, ale cały czas bała się, że Rasmussen wymknie się z domu, a
ona tego nie zauważy. Przystanęła pod drzewem i pomyślała: jeszcze tylko pięć minut. Ale gdy pięć minut minęło,
postanowiła, że poczeka jeszcze pięć.
Truchtała w miejscu pod drzewem, kiedy usłyszała jakiś odgłos. Drzwi jego garażu zaczęły się otwierać. Wzięła
głęboki oddech i pobiegła w dół ulicy. Słyszała miarowy pomruk silnika bardzo drogiego samochodu. Odwróciła się, by
ocenić odległość. Brama się otwierała; samochód wyjeżdżał tyłem za ogrodzenie.
Nie był to beemer, lecz grand cherokee w kolorze ciemnego złota. Metalik. Oczywiście doskonały na górskie drogi.
Biegła wzdłuż chodnika w jego stronę, a kiedy była tak blisko, że nie mógł jej nie zauważyć, celowo nastąpiła na lód,
poślizgnęła się i przewróciła. Bolało ją biodro i łokieć. Leżała na twardym, pokrytym lodem asfalcie i czekała.
Samochód się zatrzymał. Wysiadł z niego wysoki mężczyzna i ruszył w jej stronę.
- Wszystko w porządku? - Miał głęboki, niski głos, teraz szczerze zatroskany.
Jęknęła, a on ukląkł tuż przy niej.
- Paskudnie się pani przewróciła. Czy coś panią boli?
9
Spojrzała na niego. Niebieskie oczy, wydatny, lekko garbaty nos, poznaczone zmarszczkami czoło. Ciemna kurtka,
sportowe spodnie.
- Upadłam - wyszeptała.
- Tak, widziałem. Dobrze się pani czuje?
- Och... Chyba zabrakło mi nagle powietrza.
- Mam wezwać karetkę? Gdzie pani mieszka? Zna pani kogoś w tej okolicy?
Potrząsnęła głową.
- Nie, karetka nie będzie potrzebna. Nic mi nie jest.
- Uderzyła się pani w głowę?
- Nie... chyba nie.
- Spróbuje pani wstać?
- Tak... jest... bardzo zimno...
Objął ją i pomógł jej wstać. Był silny. Podniósł ją bez wysiłku, jakby nic nie ważyła. Oparła się o niego i krzyknęła.
- Co się dzieje? - spytał.
- Moja kostka... Nie mogę... nie mogę stanąć na tej nodze.
- Do diabła, myśli pani, że jest złamana?
- Nie wiem. Chwileczkę... - Ostrożnie postawiła stopę na ziemi. - Nie, chyba tylko skręcona.
- Może powinienem zawieźć panią do szpitala?
- Nie. Nie cierpię szpitali.
- Mieszka pani w tej okolicy?
- Nie. Przyjaciółka wysadziła mnie tutaj, a sama pojechała załatwić jakieś sprawy. Mam się z nią później spotkać.
- Gdzie?
- W Cherry Creek Mall.
Zmarszczył brwi.
- No to utknęła tu pani, prawda?
- O Boże, to takie krępujące... Koszmar. Jak to miło, że się pan zatrzymał.
- Upadła mi pani tuż przed maską.
- Nazywam się Ellie, Ellie Kramer - powiedziała, uśmiechając się z wysiłkiem. Był wysoki, wyższy od Michaela i miał
szeroką, mocną szyję z wystającym jabłkiem Adama.
- Miło mi cię poznać, Ellie. Jestem Finn Rasmussen.
- Mnie też jest miło... Ale może się spieszysz? Nie chciałabym cię zatrzymywać.
- Nie, jechałem tylko na siłownię, żeby trochę poćwiczyć. Zdaje się, że to bezpieczniejsze niż jogging. - Odsunął się
trochę i przyjrzał jej uważnie. - Jesteś zmarznięta na kość. Wsiądź do mojego samochodu.
- Och, nie mogę...
- Nie wygłupiaj się. W samochodzie jest ciepło. No, oprzyj się o mnie; Możesz stanąć na tej stopie?
- Chyba tak.
Pomógł jej usadowić się na przednim siedzeniu, delikatnie zamknął drzwiczki i usiadł za kierownicą. Ellie zapadła się
w miękki, obity beżową skórą fotel. Czuła się, jakby wzięła udział w maratonie i wygrała. W samochodzie było ciepło i
przytulnie, ogrzewanie szumiało cicho, a z głośników sączyła się muzyka. Był to program KVOD, lokalna stacja
nadająca muzykę poważną.
- Lepiej? - zapytał. Był potężny, niemal całkowicie wypełniał swój fotel. Jego ręce, szerokie i duże, wyglądały na
bardzo silne.
- Boże, tak. Nie czułam nawet, jak bardzo było mi zimno.
- A teraz posłuchaj, Ellie. Zawiozę cię do centrum, tam, gdzie masz się spotkać z przyjaciółką.
- Och, nie, nie musisz tego robić...
- W takim razie powiedz mi, jak masz zamiar tam dotrzeć? Pieszo?
Nie odpowiedziała.
- Zawiozę cię tam i zaczekam, aż przyjdzie twoja przyjaciółka, a ja będę miał pewność, że nic ci nie grozi.
Do oczu Ellie napłynęły łzy.
- Tak mi przykro, że pokrzyżowałam ci plany. Jesteś dla mnie taki miły... Finn.
- No, daj już spokój. Lepiej opowiedz mi o sobie, Ellie.
Był miły, swobodny, czarujący. Playboy, ulubieniec kobiet. Przystojny, w typie nordyckim. Miał bardzo białe zęby, a
kiedy się uśmiechał, w kącikach jego oczu pojawiały się wesołe zmarszczki.
Powiedziała mu, że jest studentką prawa z Boulder.
- Boulder - powtórzył dziwnym tonem i umilkł. Jakby zapadł się w siebie.
Ellie, zakłopotana przedłużającą się ciszą, zaczęła mówić o sobie. Powiedziała, że wzięła roczny urlop i pracuje w
biurze prokuratora okręgowego. Gdy wspomniała o procesie Zimmermana, natychmiast wrócił do rzeczywistości.
- Zimmerman. Pamiętam, oczywiście. To było kilka lat temu, prawda? Wynajął płatnego zabójcę, żeby zabił jego żonę,
tak?
- Aha.
0
- I pracujesz przy tej sprawie? Świetnie - Urwał i spojrzał na nią z ukosa. - Mieszkałem kiedyś w Boulder.
- Naprawdę?
- Tak, przez kilka lat pracowałem w tamtejszej policji.
- Coś takiego! Teraz dość często kontaktuję się z policjantami.
Pokiwał głową.
- Ja szybko się zorientowałem, że to nie dla mnie. Było w porządku, ale lepszy jestem w tym, co teraz robię.
- To znaczy?
- Mam własną firmę. Systemy alarmowe. Mountaintech.
- Mountaintech - powtórzyła. - Chyba już gdzieś słyszałam tę nazwę.
- Policjantem trzeba się urodzić. Ale muszę przyznać, że sporo się w tej pracy nauczyłem.
Skręcił, wjechał na parking pod Cherry Creek Mall i zajął miejsce przeznaczone dla inwalidy. Ellie poczuła się winna.
- Przecież jesteś teraz niepełnosprawna - powiedział, jakby czytał w jej myślach.
Obszedł samochód i pomógł jej wysiąść. Prawdziwy dżentelmen.
- Oprzyj się o mnie - rzekł, ujmując ją pod ramię.
Kuśtykała obok niego, zastanawiając się gorączkowo, co powinna teraz zrobić. Jak go sobą zainteresować? Co na niego
podziała? Z Michaelem było łatwiej; wystarczyło, że była młoda, świeża, pogodna i okazała mu trochę ciepła. Ale Finn
był inny. Pewny siebie. Miał wszystko: pieniądze, samochody i wszystkie kobiety, jakich zapragnął. Jak usidlić kogoś
takiego?
- O której masz się spotkać z przyjaciółką?
- O wpół do dwunastej.
- Cóż, jesteś wcześniej.
- Może po prostu mnie tu zostawisz? - powiedziała, doskonale wiedząc, że tego nie zrobi. - Już i tak nadużyłam twojej
uprzejmości.
Potarł dłonią brodę i spojrzał na nią spod oka.
- Próbujesz się mnie pozbyć?
- Nie, oczywiście, że nie, ale pewnie masz dosyć niańczenia zupełnie obcej osoby.
- Nie jesteś już obca.
- Och, daj spokój, przecież prawie mnie nie znasz.
- Ty także prawie mnie nie znasz, a jednak wsiadłaś do mojego samochodu. Założę się, że mama powiedziała ci, żebyś
nigdy tego nie robiła.
Ellie uniosła brwi.
- Boże, więc byłam w niebezpieczeństwie? Jesteś gwałcicielem?
Roześmiał się tylko, odrzucając głowę do tyłu. Zatrzymali się przed wejściem do restauracji.
- Poszukam Celeste, może też przyszła wcześniej.
- Poszukamy jej razem - oznajmił, wziął ją pod ramię i wprowadził do środka.
Ellie się rozejrzała.
- Nie, jeszcze jej nie ma.
Czekali w małej kawiarence przy Foley’s. Ellie zamówiła gorącą czekoladę. Ujęła kubek w obie dłonie.
- Jeszcze ci zimno? - zapytał.
- Nie, właściwie już nie.
Rozsiadł się, jakby kawiarnia należała do niego, i położył rękę na oparciu krzesła Ellie. Nie dotykał jej jednak. Zamówił
espresso, czarne.
O jedenastej trzydzieści Celeste się nie pojawiła. Niespodzianka. O dwunastej Ellie zaczęła udawać, że jest
zdenerwowana.
- Nie wiem, co się z nią dzieje, naprawdę.
- Może ma jakiś problem z samochodem - podsunął Finn.
- Mam nadzieję, że nie.
- Poważny atak zakupów?
Uśmiechnęła się słabo.
- Może.
- Ładna mi przyjaciółka.
- Cóż, to moja najlepsza przyjaciółka.
- Z taką przyjaciółką nie potrzebujesz wrogów. - Podniósł filiżankę i dopił kawę. - Posłuchaj - powiedział, stawiając
filiżankę na stoliku - zawiozę cię do domu.
- Do Boulder?
- Nie chcę słyszeć słowa sprzeciwu. Już postanowiłem. To śmieszne, żebyś tu czekała. Powinnaś siedzieć w domu z
workiem lodu na kostce i nogą w górze.
- O Boże.
- Mówię poważnie. Oboje tylko tracimy tu czas.
- W takim razie podrzuć mnie tylko do autobusu.
1
- Nie, odwiozę cię do domu. To żaden problem.
- Och, Finn, naprawdę nie chciałabym...
- Cicho bądź. Idziemy. - Uśmiechnął się szeroko. - Podobasz mi się, Ellie. Powiedzmy, że chcę cię lepiej poznać. Chcę
wiedzieć, gdzie mieszkasz.
- Jesteś bardzo miły, naprawdę.
- Wszystkie kobiety mi to mówią. - Uśmiechnął się i wstał. - Chodź, księżniczko, twój powóz czeka.
Na drogach panował duży ruch. Przed Boulder Tumpike Finn podjechał pod McDonalda i zamówił lunch, wielką torbę
z hamburgerami, kurczakiem w panierce i frytkami, które jedli, jadąc do Boulder.
Ciekawe, pomyślała Ellie. Nie zapytał jej, na co ma ochotę, po prostu złożył zamówienie. Jakby był przyzwyczajony do
tego, że w każdej sytuacji, w jakiej się znajdzie, przejmuje pełną kontrolę.
Prowadził szybko i pewnie, z hamburgerem w jednej ręce i drugą na kierownicy. Był dowcipny, inteligentny. Nie
musiała się starać podtrzymywać rozmowę - mówił interesująco, ze swadą. Ani na chwilę nie zapadła krępująca cisza.
Pod tym względem był przeciwieństwem Michaela.
- Kiedyś, jak zacząłem prowadzić firmę, kochanek pewnej kobiety chciał wyłączyć system alarmowy, żeby wejść do jej
domu. Czekała na niego, oczywiście, ale on coś pokręcił i alarm się włączył. Pojechałem tam natychmiast. To było,
jeszcze zanim zatrudniłem ludzi, którzy teraz czuwają po nocach i robią takie rzeczy za mnie. Kiedy dotarłem na miejsce,
był tam już jej mąż. Strasznie się wszyscy troje awanturowali. - Potrząsnął głową z uśmiechem. - Przez tydzień się potem
z tego śmiałem.
Miał w zanadrzu mnóstwo historii; opowiadał o miejscach, które zwiedził, o rzeczach, które widział. Lubił podróżować.
Wakacje spędzał zawsze w różnych egzotycznych krajach.
- Jeździsz na nartach? - spytał.
Ellie pomyślała o weekendzie w Vail.
- Nie najlepiej.
- A ja świetnie - powiedział poważnie. - Muszę kiedyś zabrać cię na narty.
- Zanudzisz się mną na stoku.
- Spróbujemy, kiedy twoja kostka wydobrzeje.
Ellie była zadowolona. Na razie jej plan się sprawdzał. Spodobała mu się. I, o dziwo, on także jej się spodobał. Był
miły, zabawny. Silny, przystojny mężczyzna.
Powiedziała mu, jak ma jechać, i po chwili zatrzymali się przed domem.
- Dziękuję, Finn. Naprawdę. Bardzo mi pomogłeś.
- Nie ma sprawy, Ellie. Cała przyjemność po mojej stronie. - Sięgnął do kieszeni po portfel i coś z niego wyjął. - Proszę.
Moja wizytówka. Zawsze możesz zadzwonić do mnie na komórkę. - Podał jej drugą karteczkę. - A tu napisz mi swój
numer. - Pochylił się, otworzył schowek na rękawiczki i wygrzebał długopis. Czuła na udzie jego łokieć. Pachniał
czystością i jakąś dobrą wodą toaletową. Bardzo przyjemnie.
Napisała swój numer na odwrocie wizytówki.
- Zadzwoń do mnie - powiedział. - Naprawdę tego chcę.
Spojrzała mu w oczy.
- Wiesz, Finn, obawiam się, że jestem raczej staroświecka. Czułabym się niezręcznie, dzwoniąc do mężczyzny.
- W takim razie ja do ciebie zadzwonię.
Uśmiechnęła się.
- Dobrze.
- Panno Kramer, jest pani bardzo interesującą kobietą.
- A pan, panie Rasmussen, jest bardzo interesującym mężczyzną.
Wyszedł z samochodu i podał jej rękę.
- Pomogę ci wejść do środka.
- Nie, naprawdę. To tylko kilka stopni. Jedź już. Wybierałeś się na siłownię, pamiętasz?
- Na pewno sobie poradzisz?
- Na pewno.
Odwróciła się i pokuśtykała w stronę domu.
- Do zobaczenia, Ellie - usłyszała za plecami. Odwróciła się, uśmiechnęła i pomachała do niego. Widziała, jak wsiada
do swojego wielkiego, lśniącego samochodu i odjeżdża.
Miała nadzieję, że nie przesadziła. Wiedziała jednak, że musi działać szybko, bo na pewno wiele kobiet interesuje się
Finnem Rasmussenem.
Zadzwoni, tak powiedział. Ale równie dobrze może o niej zapomnieć, zanim jeszcze dojedzie do Denver. A jeśli jednak
źle go oceniła? Jeśli wszystko zepsuła?
Uśmiech znikł z jej twarzy. Boże, co zrobi, jeśli on naprawdę o niej zapomni?
A jeśli zadzwoni? Zamknęła na moment oczy. Jeśli Finn połknął przynętę, będzie musiała radzić sobie z dwoma
mężczyznami naraz i nie dopuścić, by dowiedzieli się o sobie nawzajem. Będzie musiała blefować. Jak w pokerze. W
końcu tylko ona wie, na czym polega ta gra.
Michael. Finn. Jeden z nich jest sadystycznym gwałcicielem. Mordercą.
2
Ale który?
Otworzyła drzwi i weszła do środka.
- Kto to był? - spytała Bonnie.
- Nie ten policjant - powiedziała Jenn.
- Dlaczego utykasz, na Boga? - zawołała Celeste.
- Nie mam pojęcia - odparła Ellie, a potem całkiem normalnym krokiem weszła do salonu i usiadła na kanapie.
Rozdział 10
Kiedy Finn był w piątej klasie, zaczął się odnajdywać w życiu. Był wyrośnięty na swój wiek, wysoki, mocno
zbudowany i wysportowany. Nie miał bliskich przyjaciół, ale rówieśnicy akceptowali go ze względu na jego siłę fizycz-
ną, a dorośli lubili go, bo był dobrze wychowany i inteligentny.
W rodzinie czuł się coraz bardziej wyobcowany. Jego brat Scott miał piętnaście lat i ciągle pakował się w jakieś
kłopoty. Uciekał ze szkoły. Siostra, Ginny, miała lat trzynaście i była spokojną, bezbarwną dziewczyną.
Ojciec ciągle pił. W końcu stracił pracę, odebrano mu prawo jazdy. Zatrudnił się w innej wypożyczalni samochodów,
ale że nie mógł jeździć, sprzątał po innych.
Matka była złamaną przez życie kobietą. Awantury w domu zdarzały się teraz rzadziej. Becky dała za wygraną.
Finn wstydził się swojej rodziny. Nauczycielki mu współczuły. Od swojego wychowawcy, pana Lundgrena, pierwszego
nauczyciela w jego życiu, nauczył się wiele na temat tego, jak zachowują się mężczyźni. Wracał do domu i ćwiczył gesty
przed łazienkowym lustrem, powtarzał słowa. Czytał też książki pożyczone od pana Lundgrena: Przygody Tomka
Sawyera, Czarnego Księcia, Tarzana. Chował je pod materacem łóżka, bo gdyby jego brat je znalazł, podarłby je na
strzępy.
Podczas tej długiej zimy Finn zaczął też pracować dorywczo, odśnieżając chodniki i podjazdy. Zarabianie pieniędzy
dawało mu dziką satysfakcję. Pieniądze także musiał chować, żeby Scott ich nie zabrał.
Ukrywał swoją odrazę do ojca, ukrywał łzy, wstyd, strach, poczucie beznadziei. I gniew. Głęboki, nigdy
niewyartykułowany gniew dziecka na niesprawiedliwość losu.
Finn czwarty wieczór z rzędu spędzał z kobietą. Trzecią z kolei. Dwa pierwsze należały do Suzanne, trzeci - do Donny,
a dziś wybrał się z Julie na otwarcie sezonu do Auditorium Theatre w Denver Performing Arts Complex na Dziadka do
orzechów Czajkowskiego.
Zbliżało się Boże Narodzenie i karnet Finna był pełny.
Złożył program na pół i wsunął do kieszeni, a potem ujął Julie pod ramię i poprowadził w stronę pierwszego rzędu.
Julie Barrow wyglądała olśniewająco. Była modelką. Miała dwadzieścia trzy lata, metr osiemdziesiąt wzrostu,
kasztanowe włosy i łabędzią szyję. Była ubrana w prostą, elegancką suknię z zielonego aksamitu, której głęboki dekolt
odsłaniał wiele z będącego nie do końca dziełem natury biustu. Z biżuterii Julie wybrała tego dnia tylko gustowny sznur
pereł i małe perłowe kolczyki. Prawie nie miała makijażu. Nie potrzebowała go.
Finn uwielbiał pokazywać się z pięknymi kobietami śmietance towarzyskiej Denver. Teraz podniósł dłoń i pozdrowił
Buckleyów i Romerów. Huntleyowie, Butlerowie i Greengardsowie także go zauważyli. David Chew spojrzał na Julie, a
potem uśmiechnął się do Finna znacząco. Nie tak dawno spędzili razem wieczór w hotelowym apartamencie w
towarzystwie trzech kobiet. Było to interesujące doświadczenie, ale Finn nie miał ochoty go powtórzyć. Miał inne
upodobania.
Światła przygasły. Podniósł smukłą dłoń Julie do ust, pocałował i położył na jej kolanie.
- Pamiętam Dziadka do orzechów z czasów, kiedy byłam małą dziewczynką - wyszeptała Julie do jego ucha. Finn
poczuł miłe mrowienie w kroczu. Podnieciło go to. Rzadko się zdarzało, by kobieta tak łatwo go podniecała. Może tej
nocy w końcu osiągnie spełnienie.
Balet był uroczy - wszystkie te słodkie małe dziewczynki tańczące na pointach. Na widok ich anielskich,
uśmiechniętych twarzyczek serce Finna miękło.
W drugim akcie na scenie pojawiła się nowa tancerka, mniej więcej dwudziestoletnia. Było w niej coś takiego... w
niezwykłej gracji jej ruchów, w jej krótkich, kręconych włosach, w sposobie, w jaki na jej obecność zareagowała
publiczność - jakby wniosła na scenę własne światło... Zabrało mu to chwilę, a potem nagle zrozumiał. Ta dziewczyna
przypominała mu Ellie.
Starał się zapomnieć o Ellie Kramer. Z wielu powodów. Przede wszystkim była z Boulder i studiowała tam prawo. A on
nie lubił nawet myśleć o tym snobistycznym mieście, w którym dał taki popis amatorszczyzny przy Stephanie Morris.
Nie cierpiał tego wspomnienia i nie cierpiał Boulder.
Zapomnij o niej, powiedział sobie. Do diabła, mógł przecież mieć każdą kobietę, jakiej zapragnął. Nie potrzebował tej
całej Kramer.
Po spektaklu zabrał Julie do lokalu na Larimer Square. Było tam wiele osób, które widział wcześniej w teatrze.
Wszyscy doskonale się bawili, panował już niemal świąteczny nastrój. Julie wyróżniała się na tle tego eleganckiego tłu-
mu; Finn zauważył, że przygląda jej się wielu mężczyzn - ku niezadowoleniu ich towarzyszek. Julie była tu gwiazdą. Był
dumny, że patrzyła z zachwytem tylko na niego.
Ale potem przed jego oczami znowu pojawiła się twarz Ellie. Zmarszczył brwi, zirytowany. Co z tego, że jest ładna i
ciepła jak ogień na kominku w zimie? Jest wiele takich kobiet, zwłaszcza wśród tych młodych, których ciała dopiero
3
rozkwitają. Nie potrzebuje jakiejś przemądrzałej studentki prawa, która mieszałaby się do jego uporządkowanego życia.
Na pewno miałby z nią same kłopoty. Poza tym nie sprawiała wrażenia szczególnie zainteresowanej. Lepiej zostawić ją w
spokoju, pomyślał i rzucił Julie uwodzicielskie spojrzenie.
- Wiesz - powiedział - wszyscy mężczyźni, którzy tu są, pragną właśnie ciebie.
- Nie bądź głupi - szepnęła.
Zaśmiał się cicho.
- Naprawdę. I nie mam pojęcia, dlaczego to właśnie ja jestem tym szczęściarzem.
- Wprawiasz mnie w zakłopotanie.
Ale nie wyglądała na zakłopotaną, przeciwnie, wydawała się bardzo zadowolona z siebie.
Poszedł z nią do łóżka w swojej sypialni przy Cherry Creek. Zgasił światło, zanim zaczął ją rozbierać, i wyobrażał
sobie, że zdziera ubranie z jednej z tych młodych dziewcząt, może z Pety. Powiększone piersi Julie stanowiły pewien
problem, więc starał się ich nie dotykać. Skoncentrował się na jej wąskich, niemal chłopięcych biodrach,
przypominających biodra nastolatki.
Wszedł w nią i przed jego oczami pojawił się wirujący ciąg twarzy. Stephanie, Naomi, Amy, Holly, Peta... Nosy, oczy,
usta... Szepnął nawet Julie do ucha, żeby udawała, że się broni.
- To tylko taka gra, kotku. Wiem, że to głupie, ale to mnie podnieca.
Julie też najwyraźniej to podniecało. Była w tym całkiem dobra. O tak, tym razem na pewno skończy jak trzeba.
Wyobraził sobie twarz Pety, którą ciągle pamiętał tak wyraźnie. Czuł pod sobą wijące się w przerażeniu ciało Pety.
Położył dłonie na szyi Julie. Tak bardzo pragnął zacisnąć palce, bał się jednak, że nie zdoła nad sobą zapanować. Ale i
tak było dobrze. Jego ruchy stawały się coraz szybsze. Tak. Tak... Już prawie dochodził...
I wtedy nagle zobaczył Ellie. Ellie pod nim... I jakby ktoś znienacka spuścił z niego powietrze. Po krótkiej chwili
zorientował się, że nie jest już połączony z ciałem leżącej pod nim kobiety.
Co, do diabła?
Odsunął się od niej. Był wściekły.
- Finn? O co chodzi?
Miał ochotę ją uderzyć, zmiażdżyć tę idealną twarz modelki.
Wiedział, że musi coś powiedzieć. Cokolwiek.
- To nie twoja wina, kochanie - wyszeptał łagodnie, czarujący jak zawsze. - Tak bardzo mi przykro...
- Ale...?
- To tylko stara kontuzja z czasów, kiedy grałem w futbol. Czasem się odzywa. Daj mi kilka minut.
Wiedział, że kilka minut nie wystarczy. Cóż, jakoś poradzi sobie z Julie. Poradził już sobie z dziesiątkami takich jak
ona.
Cholera, pomyślał, wstając i idąc do łazienki.
- Zobaczę, czy prysznic nie załatwi sprawy - powiedział przepraszająco. - Jesteś aniołem, Julie.
Wziął gorący prysznic, a potem zimny. Wiedział, że Julie czeka tam w ciemności, rozczarowana, lecz jeszcze pełna
nadziei. Ale on miał przed oczami tylko tę promienną twarz, twarz studentki prawa Eleanor Kramer. I szczerze jej
nienawidził.
Ellie podniosła wzrok znak notatnika, zdjęła okulary i uśmiechnęła się ze współczuciem do Holly Lance.
- Wiem, jakie to musi być dla ciebie trudne - powiedziała.
Holly tylko westchnęła.
- Została pani kiedyś zgwałcona, pani...?
- Ellie. Nie, nie zostałam zgwałcona. Przepraszam, to co powiedziałam, było głupie. Pewnie nie potrafię sobie nawet
wyobrazić, jakie to musi być straszne. Gdyby nie to, że te pytania są takie ważne, nie narażałabym cię na wracanie do
tego okropnego wydarzenia.
- Czy to moja mama dała ci ten adres? - spytała Holly.
- Nie, prawdę mówiąc, twoja mama nie chciała, żebym się z tobą spotykała.
- Więc jak...?
- Dowiedziałam się, że jesteś w Fort Collins, od sąsiadki twojej mamy. Zadzwoniłam do Colorado State University i
dostałam twój numer w dziekanacie.
- Zazwyczaj nie udzielają takich informacji. - Holly spojrzała na nią podejrzliwie. Nie była głupia.
- To prawda. Ale zrobili to na prośbę prokuratora okręgowego z Boulder. Mówiłam ci, że pracuję w jego biurze...
Kłamstwa, kłamstwa, kłamstwa.
- Wiem, co mówiłaś. Tylko nie rozumiem, dlaczego prokurator z Boulder miałby się mną interesować.
- Nie chodzi tylko o ciebie, Holly. Przygotowujemy nową bazę danych ofiar gwałtów. Na pewno rozumiesz, jakie to
ważne, by uaktualniać dane i porównywać je z danymi z innych miast na Front Range.
- Jasne - powiedziała Holly. - Miejmy to już za sobą.
- Oczywiście - zgodziła się Ellie. Niczego bardziej nie pragnęła. Miała dość tych kłamstw, półprawd, niedopowiedzeń.
Bała się, że pewnego dnia powie o jedno słowo za dużo i wszystkie jej plany rozsypią się jak domek z kart. Wiedziała, że
to tylko kwestia czasu. Jej szef, jej współlokatorki, Michael - on był najbardziej niebezpiecznym przeciwnikiem w tej
4
grze - a teraz jeszcze Finn. Przeceniła swoje możliwości w rozgrywce z tym ostatnim. Zagrała za ostro i przegrała. A
przecież nie mogła znowu „przypadkowo” się z nim spotkać. Powinna była udać bardziej zainteresowaną. Pozwoliła, by
kierowała nią duma. Och, jaka była głupia.
Wypuściła powietrze z płuc i skupiła się na Holly.
- Jeszcze tylko kilka pytań, dobrze?
- Dobrze.
Ellie włożyła okulary.
- Widziałaś napastnika choć przez ułamek sekundy, zanim cię zaatakował?
- Nie, mówiłam już, byłam na górze i sprawdzałam, co robi mój brat. Ojczym zaszedł mnie od tyłu. Niewiele z tego
pamiętam. Dzięki Bogu - dodała z goryczą.
Ellie kiwnęła głową.
- Muszę teraz zapytać o coś, co może wydać ci się dziwne. Wysłuchaj mnie do końca, dobrze?
Holly mruknęła coś niewyraźnie.
- Przeczytałam raporty policyjne i twoje zeznania, oczywiście. Nigdzie nie, powiedziałaś wyraźnie, że to Bob Lance cię
zaatakował.
- Jezu, o co chodzi? Do czego...
Ellie podniosła dłoń.
- Wysłuchaj mnie, proszę. Pytam, czy jesteś pewna, że to był twój ojczym.
- Oczywiście, że to był ten drań! Jak możesz...
- Proszę - powtórzyła Ellie - zastanów się. Skąd ta pewność, że to był on?
- Miałam na szyi jego pasek, na litość boską!
Ellie skinęła głową.
- Tak, wiem. Pasek. Ale czy było coś jeszcze? Jego budowa albo wzrost? Ubranie? Zapach wody po goleniu?
Cokolwiek?
- To Bob Lance mnie zgwałcił! Oszalałaś?! Co tu się dzieje?! Chcę wiedzieć...
Ellie zdjęła okulary, włożyła je do futerału i zamknęła notatnik.
- Zdenerwowałam cię - powiedziała, wstając. - Naprawdę bardzo cię przepraszam.
Holly Lance milczała, patrząc na nią gniewnie oczami pełnymi łez. Kilka minut później Ellie wyszła z akademika,
wsiadła do samochodu Celeste i ruszyła z powrotem do Boulder. Nie zatrzymała się nawet, by zatankować, choć
wcześniej miała taki zamiar. Czuła się mała i podła.
Ben Torres siedział za zasłanym papierami biurkiem z brodą opartą na dłoni i oddawał się swojemu ulubionemu od
jakiegoś czasu zajęciu - przez otwarte drzwi obserwował Ellie.
Czuł się kiepsko jak jeszcze nigdy. I nie miało to nic wspólnego z pracą. Ko chał swoją pracę. Nie chodziło też o proces
Zimmermana, który rozwijał się całkiem obiecująco z punktu widzenia prokuratury. Chodziło o jego małżeństwo.
Od trzech miesięcy - nie, właściwie już prawie czterech - nie kochał się z Marie. Wykręcała się bólami głowy,
miesiączką, nadwyrężonymi ścięgnami, telefonami, które nie mogły czekać, spotkaniami, balami charytatywnymi, a
nawet porannym nieświeżym oddechem...
- Och, Ben, kochanie, powinnam najpierw umyć zęby.
Czy ona naprawdę to powiedziała?
Teraz już nawet nie miał ochoty na seks. Chciał tylko przytulić do siebie kobietę choćby na pięć minut. Nic więcej.
Ellie wstała i podeszła do drzwi prowadzących na korytarz. Niosła jakieś akta. Ben był pewny, że szła do archiwum.
Nie rób tego. Daj sobie spokój, upomniał się w duchu.
Ellie krzyknęła cicho i upuściła akta Johna Crandalla na zimną betonową posadzkę.
- Ben... Pan Torres... - wyjąkała. - Wystraszył mnie pan na śmierć.
- Przepraszam, Ellie, nie chciałem cię przestraszyć.
Stała w rogu, schwytana jak w pułapkę. Serce waliło jej jak młotem. Sama w słabo oświetlonym kącie archiwum. A co
gorsza, przyłapana z aktami, których nie powinna nawet przeglądać, nie wspominając już o zabieraniu ich do domu.
Ben położył dłoń na betonowej ścianie i pochylił się w jej stronę.
- Co pani tam ma, panno Kramer? - spytał z uśmiechem, spoglądając na akta zawierające zeznania Finna Rasmussena
sprzed dwunastu lat. Zeznania z procesu jej ojca.
Odwzajemniła uśmiech i schowała dokumenty za plecami.
- Chciałam zrobić panu niespodziankę. To coś, co, jak mi się wydawało, może się okazać ostatnim gwoździem do
trumny Zimmermana.
- Och, naprawdę? Może mógłbym ci pomóc?
- Nie, nie - powiedziała trochę za szybko. - To znaczy, nie wygląda to tak, jak sobie wyobrażałam.
- Więc pozwól mi rzucić na to okiem. Pamiętam, jak sam pracowałem jako urzędnik, grzebałem w aktach i książkach
prawniczych. Też byłem w tym niezły. Może gdybyśmy razem...
- Och, nie. Naprawdę bardzo chcę zrobić to sama. Oczywiście doceniam pana...
5
Torres wyprostował się, a z jego twarzy znikł uśmiech.
- Posłuchaj - powiedział - nie chodzi o pracę, Ellie. Miałem nadzieję, że moglibyśmy... Chyba nie bardzo mi to
wychodzi... - Zaśmiał się z przymusem. - Nie chciałabyś pójść ze mną po pracy na drinka czy coś w tym rodzaju?
Serce Ellie na chwilę przestało bić.
- Panie Torres - zaczęła - ja... nie wiem, co powiedzieć.
- Więc powiedz „tak”.
Był tak blisko. A ona trzymała za plecami akta, przez co czuła się jeszcze bardziej bezbronna. Musi znaleźć jakieś
wyjście z tej sytuacji. I musi zrobić to tak, żeby go nie urazić. Spróbuj tylko mruknąć coś o napastowaniu seksualnym,
pomyślała ponuro i nagle zrozumiała, dlaczego tak niewiele takich spraw wychodzi na światło dzienne. Po prostu
kobietom brakuje odwagi.
Wzięła głęboki oddech.
- Będę z panem szczera, panie Torres. Jest pan bardzo atrakcyjnym mężczyzną. Naprawdę tak myślę. Ale jest pan także
żonaty. Dla mnie to ma znaczenie. Gdyby nie to... to znaczy, gdyby ta sytuacja kiedyś się zmieniła...
Ben odsunął się nieco.
- Rozumiem - powiedział.
- Naprawdę?
- Tak. - Znowu zaśmiał się krótko. - Wiesz, czuję się jak dupek. Nigdy dotąd nie zrobiłem czegoś takiego. Kiedyś nawet
zwolniłem kogoś, kto to zrobił. Jezu. - Przeczesał włosy palcami.
Nagle zrobiło jej się go żal. Nic nie mogła na to poradzić.
- Proszę posłuchać, nie zdenerwował mnie pan ani nic. Przeciwnie, pochlebiło mi to. - Naprawdę tak było. - Nie zrobił
pan nic złego. Zaprosił mnie pan tylko na drinka.
- Jesteś... jesteś pewna? To znaczy... nie pobiegniesz teraz na górę, krzycząc o napastowaniu?
- Oczywiście, że nie.
- Więc wszystko w porządku?
- W jak najlepszym. Chodźmy na górę, dobrze?
- Tak, Ellie, to doskonały pomysł.
Wiedziała, że już nigdy więcej nie odważy się zabrać do domu żadnych akt.
Zmieniła strategię i cały wolny czas zaczęła spędzać w bibliotece, przeglądając mikrofilmy z gazet i magazynów.
Szukała informacji na temat Finna Rasmussena, znanego i ogólnie szanowanego kawalera. I znalazła ich wiele.
Czarno-białe zdjęcia ukazywały Finna na różnych spotkaniach, balach charytatywnych i wernisażach.
Miał bardzo bogate życie towarzyskie. A u jego boku zawsze była jakaś piękna młoda kobieta.
Wzmianki o nim znalazła w „Denver Post”, „The Rocky Mountain News”, „Westword”, „Colorado Expression”.
Dowiedziała się, że ofiarowywał duże sumy na cele dobroczynne, lubił jeździć na nartach i żeglować. Do jego ulubionych
rozrywek należało też nurkowanie i wędkarstwo.
Siedziała przy przeglądarce i czytała artykuł o jego firmie, Mountaintech Security. O tym, jak szybko się rozrosła, jakim
wspaniałym przedsiębiorcą był jej właściciel. Przewidywano, że wkrótce firma może wejść na giełdę. Artykuł zawierał
nawet krótki życiorys Finna, w którym wspomniano o jego pracy w policji w Boulder, gdzie otrzymał odznaczenie za
rozwiązanie sprawy Stephanie Morris.
- O Boże - szepnęła Ellie, a potem odsunęła się, zdjęła okulary i przez chwilę siedziała bez ruchu.
Wiedziała, że był w domu Morrisów. Oczywiście, że wiedziała. On i Michael. A jednak trudno było jej czytać o tym w
gazecie. Siedziała w cichej sali, myślała o poranku, który spędziła w jego towarzystwie, i coraz trudniej było jej
wyobrazić sobie tego miłego, energicznego mężczyznę w charakterze mordercy.
Skarciła się w duchu. Ocenia go na podstawie pozorów, a powinna przecież wiedzieć, że pozory mogą mylić. Czyż Ted
Bundy nie był równie przyjacielski i miły? Typowy absolwent amerykańskiego college’u, brat łata.
Musi poznać Finna lepiej. Ale dni mijały, on nie dzwonił, a szanse Ellie malały.
Następnego ranka wstała ze wszystkimi objawami poważnego przeziębienia - miała katar, kaszel i bolało ją gardło.
Połknęła garść tabletek z witaminą C, wsunęła do kieszeni paczkę chusteczek higienicznych i zmusiła się do wyj ścia do
pracy.
Ben cały dzień siedział w sądzie, ale Ellie została w biurze. Kaszląc, kichając i wycierając co chwilę nos, wpisywała do
komputera dane dotyczące sprawy włamania, która miała wejść na wokandę po procesie Zimmermana. Czuła się
parszywie.
- Dlaczego nie pójdziesz do domu?- spytała ją Mary, recepcjonistka. - Bardzo źle wyglądasz.
- Pójdę. Chcę tylko najpierw coś skończyć.
Bolała ją głowa. Miała ochotę wejść do łóżka i zasnąć na wieki.
- Musisz pić dużo płynów i wypoczywać - powiedziała Mary.
- Spróbuję.
Telefon na jej biurku zadzwonił o trzeciej, kiedy drukowała ostatni dokument. Podniosła słuchawkę i odkaszlnęła, by
przeczyścić gardło, ale jej głos i tak brzmiał chrapliwie.
- Ellie? To ty?
- Tak, jestem przeziębiona. Michael?
6
- Tak. Masz strasznie zmieniony głos. Dlaczego nie jesteś w domu?
- Cóż, mam te dokumenty, które...
- Zostaw to. Podjadę po ciebie i zawiozę cię do domu. Za dwadzieścia minut?
Zawahała się - nie widziała Michaela od ponad tygodnia. On miał kilka nocnych dyżurów, ona była zajęta szukaniem
informacji na temat Finna. Później wymyśliła kilka kiepskich wymówek, żeby się z nim nie spotkać. Bała się, że znowu
coś jej się wyrwie, że znowu wszystko zepsuje. Wiedziała jednak, że jeśli będzie unikać ryzyka, nigdy nie dotrze do
prawdy o sprawie ojca.
- Ellie?
- Za dwadzieścia minut - powtórzyła. - Będę czekać przed wejściem.
Stała przed budynkiem, kiedy podjechał. Wsiadła do furgonetki i westchnęła.
- Powinnaś bardziej o siebie dbać - powiedział, wyjeżdżając z parkingu.
- To samo mówi moja matka. - Wyjęła z kieszeni chusteczkę i wydmuchała nos. - Przepraszam.
- Powinnaś nie wychodzić na dwór przez kilka dni.
- Zwariowałabym w domu. - Westchnęła ciężko i oparła głowę o zagłówek. Naprawdę źle się czuła.
Tym razem Michael nie tylko ją odwiózł pod dom, ale też uparł się, by wejść z nią do środka. Zaprowadziła go do
kuchni, gdzie zaparzyli herbatę.
- Popatrz tylko na ten bałagan - powiedziała, wskazując zlewozmywak. Usiadła przy stole i oparła głowę na dłoniach.
Michael zrobił herbatę i obficie osłodził ją miodem.
- Twoje współlokatorki są na wykładach? - spytał, stawiając przed nią parujący kubek.
- Pewnie tak.
- Powinnaś to wypić i odpocząć trochę. - Usiadł naprzeciw niej.
- Spróbuję.
- Wypij to.
Herbata była dobra, choć Ellie z powodu kataru prawie straciła smak. Chciała porozmawiać z Michaelem, pokazać mu,
że nadal się nim interesuje, ale czuła się tak fatalnie, że nie miała sił prowadzić tej gry.
- Jak idzie proces? - zapytał.
- Dobrze.
- Myślisz, że skończą przed przerwą świąteczną?
Ellie pokręciła głową.
- Wątpię.
- Przysięgli będą wkurzeni.
- Jak to?
- A ty chciałabyś wrócić tu po świętach, żeby siedzieć na sali sądowej i słuchać prawniczych tyrad?
- Chyba nie.
Drzwi frontowe otworzyły się z hukiem. Michael drgnął.
- Celeste - wyjaśniła Ellie. - Ona zawsze trzaska drzwiami.
Celeste rzuciła płaszcz na kanapę, a potem wsunęła głowę do kuchni.
- O, ty musisz być tym policjantem. Celeste, mózg tego towarzystwa.
Michael wstał i uścisnął jej dłoń.
- Callas... to znaczy Michael.
Celeste przyjrzała mu się uważnie.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odparła zalotnie.
- Nie teraz, proszę - jęknęła Ellie.
- Ojej - mruknęła Celeste. - Ciągle źle się czujesz?
- Fatalnie.
- Cóż, zostawiam was samych. Muszę się szybko przebrać. Idę na randkę.
- Miło mi było cię poznać - powiedział Michael.
- A więc musimy to kiedyś powtórzyć. - Celeste uśmiechnęła się, pomachała im i zniknęła na schodach.
- Od dawna ze sobą mieszkacie? - spytał Michael.
- Od zawsze.
- Hm - mruknął tylko. - No, dam ci teraz odpocząć. - Wstał. - Ja... zresztą nieważne.
Ellie podniosłą na niego oczy.
- Co?
Wzruszył ramionami.
- Nic.
- Powiedz.
Ale on nie chciał powiedzieć, a ona nie miała siły nalegać.
- Zadzwonię - rzucił tylko.
- Dobrze - odparła. - Będę czekać.
Mogłaby przysiąc, że mruknął coś, co zabrzmiało jak „Czyżby?” A potem wyszedł. Czy to także zepsuła? Tak jak w
7
przypadku Finna?
Kręciło jej się w głowie. Michael, Finn. Który z nich jest winny? Może żaden, a ona tylko traci czas. Może zmarnowała
tyle lat, niemal całe życie, uganiając się za cieniem.
W czwartek czuła się już znacznie lepiej. Wróciła do pracy, choć nadal miała katar i zaczerwieniony nos. Powoli jednak
wychodziła z przeziębienia.
Michael nie zadzwonił, co było bardzo zastanawiające. Wydawało jej się, że dobrze im ze sobą. Choć tego dnia, kiedy
odwiózł ją do domu, był taki oschły. Nie przestawał jej zaskakiwać. Nigdy nie wiedziała, czego ma się po nim spo -
dziewać.
Zamknęła teczkę, włożyła buty i płaszcz i wyszła z pracy. Michael nie zadzwonił, a zbliżał się już koniec tygodnia.
Sama nie wiedziała, czy jest zawiedziona, czy czuje ulgę.
Ruszyła do domu znajomą trasą, wzdłuż ścieżki rowerowej wiodącej przez Boulder Creek. I co dalej? Tak naprawdę
niczego jeszcze nie osiągnęła. A miała takie wspaniałe plany, takie śmiałe zamiary, tak jasno wytyczony cel. Teraz
musiała zdecydować, co zrobić, jak się do tego zabrać. Może jeszcze raz przejrzeć wszystkie akta?
Otworzyła stare drzwi z mosiężną gałką i po chwili znalazła się w ciepłym wnętrzu. Wymyśli coś. Musi coś wymyślić.
Jej misja nie może się tak skończyć.
- To ty, Ellie? - zawołała Bonnie.
- Tak, ja.
- Jest dla ciebie wiadomość. Zostawiłam przy telefonie. Facet ma świetny głos.
Podeszła do stolika i spojrzała na notatnik.
Zadzwonić do Finna
. Tylko tyle.
Wzięła głęboki oddech. A więc w końcu się do niej odezwał.
Rzuciła teczkę na kuchenny stół i zaimprowizowała figurę taneczną.
- Co jest? - spytała Bonnie, wchodząc do kuchni.
- Zadzwonił - powiedziała Ellie. - Tak! Tak!
Rozdział 11
Michael nalewał sobie pierwszą tego ranka filiżankę kawy, kiedy nadeszło wezwanie.
- Callas, Augostino, Goldman - rozległ się głos operatora. - Strzały na Trzydziestej Siódmej, u wylotu Baseline Road. -
Podał im dokładny adres. - Dwie jednostki są już w drodze.
- Cholera - mruknął Goldman, zdejmując marynarkę z oparcia krzesła.
- Nie zdążyłem nawet zjeść śniadania - powiedział Augostino i spojrzał tęsknie na torbę z pączkami.
Michael milczał. Postawił kubek z kawą na biurku i zdjął z krzesła kaburę z rewolwerem. Strzały, pomyślał.
Fantastycznie.
Wsiedli do dwóch nieoznakowanych samochodów, Michael do jednego, Augostino z Goldmanem do drugiego.
Skrzyżowanie Baseline z Trzydziestą Siódmą było dość blisko, Michael wiedział więc, że mundurowi dotrą tam kilka
minut przed nimi. Wszyscy słuchali radia, czekając na informacje o rozwoju sytuacji, ale najwyraźniej sąsiadka, która
wezwała policję, ukryła się w domu.
Do diabła, pomyślał Michael. Czerwone światełko na tablicy rozdzielczej błyskało, to mógł być strzał do gaźnika.
Ciągle zdarzały się takie rzeczy.
Kiedy podjechał pod wskazany adres, zobaczył samochód policyjny stojący na chodniku w dziwnej pozycji. Drzwi
domu były otwarte. Jeden z policjantów stał pochylony nad krzewem jałowca i wymiotował.
To tyle, jeśli chodzi o gaźnik.
Michael wysiadł i został natychmiast poinformowany przez drugiego policjanta, że w domu, tuż za drzwiami, leży trup,
i że otoczenie wydaje się bezpieczne.
- Sprawdzimy to - powiedział Rick Augostino, podchodząc do Michaela z rewolwerem w dłoni.
Jak się okazało, dwóch sąsiadów widziało uciekającego sprawcę. Zapamiętali nawet markę samochodu i część numeru
rejestracyjnego.
- Zobaczę, czy uda nam się dostać adres - powiedział Goldman. - Hej, Callas, chcesz obejrzeć ofiarę?
- Jasne - odparł Michael i skinął na Ricka. - Chodźmy.
Ofiara leżała tuż za drzwiami domu. Była to kobieta w szlafroku. Twarz miała całkowicie zmasakrowaną przez strzał.
- Jezu Chryste - szepnął Rick, odwracając się.
Michael się nie odezwał.
Wkrótce potem przyjechał koroner. Niespiesznie zbadał ciało, zrobił zdjęcia, poszukał ran i broni. Cały czas gadał,
pouczając Michaela i resztę policjantów, jakby mieli do czynienia z wyjątkowo skomplikowanym przypadkiem.
- Popatrzmy, co my tu mamy... pojedynczy strzał w twarz... który był przyczyną śmierci. I totalnie zmasakrował twarz,
jak sami widzicie. Zabójca zabrał broń i zwiał, jak sądzę. Może ktoś wie, kim jest ta kobieta? Ma na imię Norma, a na
nazwisko? Tam jest jej torebka. Zaczekajcie, ja sprawdzę. Żeby było zgodnie z procedurą.
Michael porozmawiał z sąsiadką, która zadzwoniła na policję i była prawie pewna, że wie, kto był zabójcą - mąż ofiary,
który od pewnego czas z nianie mieszkał. Kobieta rozpoznała jego samochód, niebieskiego blazera.
Znajdą go. Choćby drań uciekł ze stanu czy nawet z kraju. Żaden mężczyzna nie ma prawa zrobić czegoś takiego
kobiecie. Dlaczego to zawsze kobiety są ofiarami? Kończą zastrzelone, pobite, zgwałcone.
Ekipa techniczna rozpoczęła swoją ponurą pracę na miejscu zbrodni, a Michael stał na mroźnym, grudniowym
8
powietrzu i myślał o Rasmussenie - mordercy, któremu udało się wymknąć.
Podejrzewał go od lat. Odkąd tylko zostali partnerami, na długo przed sprawą Stephanie Morris, czuł, że ten facet ma
złą aurę. Nie chodziło o nic konkretnego. Po prostu wydawało mu się, że coś jest z Rasmussenem nie w porządku.
A potem, tamtej nocy trzynaście lat temu, Michael dzwonił do niego z dziesięć razy. Chciał, żeby Finn podrzucił go do
pracy. O dziesiątej mieli razem zacząć służbę. Finn nie odbierał telefonu. Ale kiedy później jechali już do domu
Morrisów i Michael spytał go, co robił wcześniej, Rasmussen skłamał bez drgnienia powieki. Powiedział, że rozmawiał
przez telefon z jakąś dziewczyną.
- Człowieku, gadałem chyba z półtorej godziny.
Michael nigdy nie wspomniał, że dzwonił do niego wiele razy i linia przez cały czas była wolna.
Były też inne aspekty tej sprawy, które go niepokoiły - w tym sam John Crandall, człowiek wykształcony, rodzinny,
uczciwy, godny zaufania, który zostawił swoją bandanę na szyi ofiary. I twarz Finna tamtej nocy - malujący się na niej
wyraz zimnego triumfu. Kilka lat zabrało Michaelowi poskładanie tego w całość. Kilka lat, kilka kolejnych ofiar. W tym
czasie nabrał doświadczenia i wreszcie wszystkie elementy zaczęły do siebie pasować. Brakowało tylko motywu.
Dlaczego Rasmussen stał się seryjnym gwałcicielem i mordercą?
Kilka miesięcy, kilka rozmów telefonicznych i Michael miał także motyw. Zgodnie z tym, co mówił pracownik
socjalny do spraw młodzieży z rodzinnego miasteczka Rasmussena w Milwaukee, Finn sam mógł być w dzieciństwie
ofiarą gwałtu. Gwałtu dokonanego przez jego wuja.
Wtedy Michael poinformował o wszystkim swoich przełożonych. I wpakował się w poważne kłopoty.
Potrzebował dowodów. Niezbitych. A ciągle ich nie miał.
Pewnego dnia, pomyślał, Rasmussen się potknie, a wtedy on w końcu go dopadnie.
Tuż przed dwunastą nadeszła informacja o adresie, który udało się ustalić na podstawie częściowo zapamiętanego przez
sąsiadów numeru rejestracyjnego. Stary błękitny chevy blazer należał do Lou Diggsa. Dwudziestosiedmioletnia kobieta,
która leżała w domu, była jego żoną. Uznali, że mają zabójcę. Teraz pozostało im tylko go odnaleźć.
Lou Diggs mieszkał w małym domku na kółkach po drugiej stronie miasta, między ulicami Varmouth i Dwudziestą
Ósmą. Rick zadzwonił po wsparcie; dwóch policjantów zostało, by zabezpieczyć miejsce zbrodni, reszta ruszyła przez
miasto. Michael nie mógł się powstrzymać od myśli, że może Diggs sam się załatwił - co oszczędziłoby wszystkim
mnóstwa zachodu, nie wspominając już o pieniądzach podatników.
Diggs jednak miał inne plany. Kiedy pod jego dom podjechały policyjne samochody, oddał kilka strzałów przez okno, a
potem schował się za zaciągniętymi zasłonami.
Michael dotąd strzelał tylko na strzelnicy, ale znał procedurę. Załadował rewolwer i odbezpieczył go. Dźwięk
odbezpieczanej broni sprawił, że natychmiast poczuł, jak podnosi się poziom adrenaliny w jego organizmie. Znają to
wszyscy policjanci. Michael był już kilka razy w podobnej sytuacji i zawsze reagował tak samo - wyostrzeniem
wszystkich zmysłów, napięciem mięśni, pełną koncentracją. Teraz pole jego widzenia zawęziło się do odrapanych drzwi
przyczepy i rozbitego okna, w którym powiewały brudne białe zasłony. Wiedział, że ta czujność i skupienie mogą
uratować mu życie.
Służby specjalne z Denver przyjechały czterdzieści minut po tym, jak Diggs oddał kilka kolejnych strzałów z okna. Za
nimi pojawiły się furgonetki kilku stacji telewizyjnych i samochody dziennikarzy. I nagle okazało się, że Michael musi
przejąć dowodzenie.
- Zaczekamy - powiedział do dowódcy służb specjalnych.
- Jak długo? - spytał komendant. On także wydawał się napięty jak struna.
- Tak długo, jak będzie trzeba - odparł Michael.
Trzeba było trzech godzin i dziesięciu minut. Było to sto dziewięćdziesiąt najdłuższych minut w życiu Michaela. Mimo
że obok niego, w samochodzie z otwartymi drzwiami, siedział Rick Augostino, któremu zazwyczaj nie zamykały się usta,
prawie się nie odzywali. Od czasu do czasu negocjator przybyły z Denver próbował skontaktować się przez tubę z
Diggsem, który jednak nie był w nastroju do negocjacji. Próby skontaktowania się z nim przez telefon także spaliły na
panewce. Nie podnosił słuchawki, słyszeli tylko przenikliwy dzwonek jego telefonu.
- Może facet nie żyje? - mruknął Rick z nadzieją.
Michael był innego zdania. Musiałby włożyć sobie lufę do ust, a wtedy z pewnością usłyszeliby strzał.
Zerwał się wiatr, porywisty i zimny, typowy dla Front Range. Po pierwszych chłodnych podmuchach rozpętała się
prawdziwa wichura. Wiatr szarpał otwartymi drzwiczkami samochodów i kurtkami policjantów, trząsł przyczepą na
kółkach, w której krył się Diggs. Musi wiać z prędkością przynajmniej stu kilometrów na godzinę, pomyślał Michael. A
potem przypomniał sobie Normę Diggs, kobietę bez twarzy, i zaczął się zastanawiać, jak wyglądała za życia. Czy jej
rodzice mieszkali gdzieś w pobliżu? Czy byli już u koronera i zidentyfikowali córkę? Pamiętał, jak jego rodzice pojechali
do szpitala, w którym zmarł Paul. Nie zabrali Michaela ze sobą, ale i tak zawsze go prześladowała wizja zmarłego brata.
Nawet teraz jeszcze budziła w nim przerażenie.
Zaczął myśleć o Ellie. Wmawiał sobie, że to tylko dla zabicia czasu, że chciał się w ten sposób oderwać od rozmyślań o
Diggsie i zapomnieć o przenikliwym zimnie. Ellie. Może rzeczywiście miał obsesję na jej punkcie i zachowywał się jak
sfrustrowany nastolatek. Nie wierzył, by zrobiła to celowo. Nie wierzył też w jej marne wymówki, po które sięgała, żeby
z nim nie sypiać. Do diabła, przecież to ona wciągnęła go w ten związek. I nie wyglądało na to, by zamie rzała go
skończyć.
9
Czegoś tu nie dostrzegał. Czuł się, jakby prowadził dochodzenie w sprawie morderstwa i nie był w stanie poskładać
poszczególnych kawałków w całość, bo brakowało najważniejszego elementu.
Pogoda ciągle się pogarszała, wiatr wył przeciągle i policjanci ledwo słyszeli własne głosy.
- Cholera - burknął Rick. - Powiedz specjalnym, żeby wchodzili.
- Jeszcze nie - odparł Michael, chuchając w zziębnięte dłonie. Rękawiczki utrudniałyby posługiwanie się bronią.
- Fatalna sytuacja - ciągnął Rick.
- Tak - zgodził się Michael.
W tej samej chwili drzwi przyczepy otworzyły się z trzaskiem i wszyscy policjanci znieruchomieli w napięciu.
- Co, do diabła...? - zaczął ktoś stojący obok samochodu i wtedy z przyczepy wysunął się powiewający na długim kiju
od szczotki biały ręcznik.
Lou Diggs się poddał.
- Możesz w to uwierzyć? - powiedział Goldman, kiedy wracali w samochodzie z ogrzewaniem włączonym na pełny
regulator. - Ten dupek załatwił żonę, a nie miał dość odwagi, żeby wpakować sobie kulę w łeb. Jezu.
- Tak - odparł Michael. - Mogę w to uwierzyć. Faceci, którzy krzywdzą kobiety, to zawsze tchórze.
Ale nie myślał o Diggsie, lecz o Finnie Rasmussenie.
Złapał Ellie, kiedy szykowała się do wyjścia z pracy. Na jego widok szeroko otworzyła oczy.
- Byłeś tam, prawda? - spytała bez tchu. - Oglądaliśmy wszystko w telewizji. Ten człowiek...
- Skończyło się lepiej, niż przypuszczaliśmy.
- Ale wtedy nie wiedziałeś, jak to się skończy.
Wzruszył ramionami.
- Och, przestań zachowywać się tak, jakby to nie było nic wielkiego - powiedziała. - To było straszne.
- Owszem. Bez żadnego powodu zginęła młoda kobieta - odparł ze złością, która samego go zaskoczyła.
Ellie położyła mu dłoń na ramieniu.
- Cieszę się, że nic ci się nie stało. Bałam się o ciebie.
- Nie byłem w niebezpieczeństwie.
- No tak, oczywiście - rzekła w zamyśleniu. - A teraz będziemy musieli oskarżyć tego biedaka.
- Biedaka?
- On na pewno cierpi.
- A jego żona nie żyje.
Przechyliła głowę i przez chwilę patrzyła na niego bez słowa.
- Słuchaj, nie przyjechałem tu, żeby o tym rozmawiać - odezwał się wreszcie. - Pozwól, że odwiozę cię do domu.
- Jasne. - Wzięła płaszcz i teczkę i ruszyli do wyjścia, mijając salę sądową B, w której odbywał się proces Zimmermana.
Przed drzwiami kłębił się tłum ludzi.
- Zostawiłem samochód po drugiej stronie - powiedział. Zapadał zmrok i ciągle wiał porywisty, lodowaty wiatr.
- Brrr. - Ellie wzdrygnęła się i otuliła płaszczem.
- Pomyślałem, że może chciałabyś pojechać gdzieś na weekend - zaproponował. - Może na narty?
- Niestety nie mogę - odparła zżąłem, który wydawał się szczery, ale w głowie Michaela zapaliło się czerwone
ostrzegawcze światełko. - Nie czuję się jeszcze zbyt dobrze, a poza tym obiecałam Celeste, że pójdę z nią na przed-
świąteczne zakupy i...
- W porządku, rozumiem.
- Naprawdę bardzo mi przykro. Chciałbym się z tobą spotkać, ale w ten weekend nie dam rady.
- Trudno.
- Wierzysz mi, prawda?
- Tak, oczywiście. A co powiesz na długi weekend po świętach? - naciskał, choć wiedział, że nie powinien. Chciał ją
sprawdzić. - Moglibyśmy pojechać do Vail.
- Nie wiem, czy nie pojadę do Leadville. - Spojrzała na niego spod zmar szczonych brwi. - Chciałabym spędzić jak
najwięcej czasu z matką. Rozumiesz.
Szedł obok Ellie, czując gorycz odrzucenia. Bawiła się nim, jak kot bawi się myszą - pozwala jej myśleć, że już jest
bezpieczna, po to tylko, by zaraz rzucić się na nią z pazurami. Nagle ogarnął go gniew. Czuł, że jeszcze chwila, a
wybuchnie.
- Michael? - spytała niepewnie.
Coś w nim pękło, jakby potężna fala zmiotła wszystkie tamy. Odwrócił się, chwycił Ellie za ramiona i przyszpilił ją do
drzwiczek furgonetki. Patrzyła na niego przerażonymi oczami.
- Co ty, do cholery, wyprawiasz? - rzucił ochryple.
- Michael, ja...
- Co się tu dzieje? W co ty grasz?
W jej oczach błysnęły łzy, wargi zaczęły drżeć. Wiedziony odruchem, pochylił się i pocałował ją namiętnie w usta,
przywierając do niej całym ciałem. Czuł, jak próbuje wyzwolić się z tego uścisku, słyszał słaby jęk protestu. Ale nie
puścił jej i przez tę jedną chwilę należała tylko do niego.
0
Pragnął jej i był gotów wziąć ją wbrew jej woli, by rozładować napięcie całego dnia. Zdał sobie sprawę z tego, co robi,
dopiero w chwili, kiedy zdołała położyć ręce dłonie na jego piersi. Odepchnęła go z zaskakującą siłą.
Błyskawicznie odzyskał panowanie nad sobą i ogarnął go wstyd, choć w głębi duszy ciągle wrzał w nim gniew. Oparł
się dłońmi o samochód i stał tak, oddychając ciężko.
- Przepraszam, nie powinienem był się tak zachować. Ale, do diabła, mam już dość tych twoich gierek, Ellie. Raz jesteś
gorąca, raz zimna jak lód. Nie mogę tego wytrzymać.
Ellie ciągle stała obok, oparta plecami o drzwi furgonetki. Uspokoiła się trochę.
- Ja też cię przepraszam. Nie chciałam... Po prostu jestem... Boże, Michael, czuję się trochę zagubiona. Nie jest... nie
jesteś łatwy.
Spojrzał na nią. Wiedział, że ma rację, ale i tak doprowadzała go do szału. Zbyt wiele sprzeczności. Zbyt wiele
tajemnic.
- Michael - powiedziała łagodnie. - Bardzo mi przykro, naprawdę. Lubię cię. Ale wszystko dzieje się za szybko. -
Objęła go za szyję i pocałowała w usta, delikatnie jak siostra.
Wiedział, że to gra. Nie mówiła prawdy. Dlaczego jednak starała się go ułagodzić? Naprawdę doprowadzała go do
szaleństwa.
- Cholera - mruknął. - Wsiadaj do samochodu.
Ellie pokręciła głową.
- Pójdę pieszo.
- Wsiadaj - powtórzył.
- Myślę, że będzie lepiej, jeśli pójdę pieszo. To niedaleko.
- Dobrze wiem, gdzie mieszkasz.
- Jedź do domu, dobrze? Porozmawiamy później.
- Kiedy?
- Później. - Podniosła teczkę i zarzuciła koniec czerwonego szalika na plecy. - Dobranoc, Michael - powiedziała i
ruszyła przed siebie. Wiatr szarpał jej płaszczem i czerwonym szalikiem.
Chciał ją zawołać, chciał ją znowu pocałować... właściwie sam nie wiedział, czego chce, więc stał na opustoszałym
parkingu i patrzył za nią tak długo, aż zniknęła mu z oczu. A nawet jeszcze dłużej.
- Martin Lester? No, no - powiedziała Bonnie. - To naprawdę coś.
- Wiem - odparła Ellie. Przeglądała swoją garderobę, wyciągając kolejne ubrania z szafy.
- Nie - oceniła Bonnie. - To też nie.
- Nie masz niczego odpowiedniego na taką okazję. - Jenn wzruszyła ramionami.
- A jak często jestem zapraszana w takie miejsca? - Ellie sama była zaskoczona tym, jak bardzo czuła się
podekscytowana.
- Zajrzyjmy do szafy Celeste. Ja mam świetną sukienkę, ale nie będzie na ciebie pasować.
W końcu Bonnie znalazła odpowiednią suknię, czarną, z długimi rękawami, wysokim stanikiem i wąską spódnicą do
kolan.
- Muszę zapytać Celeste - powiedziała Ellie.
- Nie będzie miała nic przeciwko. Przymierz.
Jennifer pożyczyła jej eleganckie sandałki na wysokich obcasach. Nosiły buty w tym samym rozmiarze.
- Nieźle - mruknęła Jenn, przyglądając się Ellie.
Celeste, która wróciła z zajęć kilka minut później, od razu weszła na górę, żeby obejrzeć przyjaciółkę w pełnym
rynsztunku.
- Idealnie - powiedziała.
- Mogę pożyczyć tę suknię?
- Jasne. Świetnie na tobie leży.
- Dziękuję wam, dziewczyny - powiedziała Ellie. Przyjaciółki były dla niej bardzo ważne, prawie jak rodzina.
- A dokąd się wybierasz? - spytała Celeste.
- Na przyjęcie bożonarodzeniowe u Martina Lestera.
- Jedzenie na pewno będzie pyszne. Idziesz tam z tym drugim?
- Z Finnem - odparła Ellie.
- Finn, no tak. Ten z ładnym głosem. - Celeste wstała i oparła dłonie na biodrach. - Co się z tobą dzieje, Kramer? Przez
lata unikałaś mężczyzn jak zarazy, a teraz nagle spotykasz się jednocześnie z policjantem i playboyem z Denver?
- Tak to bywa w życiu - powiedziała tylko Ellie. Boże, tak bardzo pragnęła zwierzyć się przyjaciółce, przedyskutować
swoje szalone plany z rozsądną, rzeczową Celeste. Nie mogła jednak tego zrobić. Nie mogła ujawnić, kim naprawdę jest.
Chociaż nienawidziła tajemnicy, która towarzyszyła jej dniem i nocą, pilnie jej strzegła i zżyła się z nią tak bardzo, że nie
była w stanie jej wyjawić.
Położyła suknię na łóżku, wzięła prysznic, umyła włosy i ogoliła nogi. Cały czas myślała o Michaelu, nie potrafiła
przestać o nim myśleć. Poznała jego drugie oblicze i była tym bardzo zaniepokojona. Jeśli zrobił coś takiego jej, to na
pewno mógł zachować się równie gwałtownie w stosunku do innej kobiety.
1
Musiała jednak przyznać, że miał rację, mówiąc o grze, jaką z nim prowadziła. Zamknęła oczy i stała pod strumieniem
gorącej wody, jakby chciała zmyć z siebie poczucie winy. Bawiła się Michaelem i on to zauważył. Nie wolno tak
pogrywać z mężczyzną niepewnym siebie, pomyślała. To niebezpieczne.
Teraz musi przestać o nim myśleć. Zadzwoni do niego za kilka dni, a może to on zadzwoni do niej? Ale jego
zachowanie... zadrżała, choć woda była bardzo ciepła.
Będzie myślała o Finnie, który przyjedzie po nią za godzinę. Usiłowała sobie wyobrazić, jak będzie wyglądał i jak
będzie na przyjęciu. Ci wszyscy bogaci ludzie z innej sfery. Ze sfery Finna.
Wyszła spod prysznica i wysuszyła włosy. Wtarła w skórę balsam do ciała, skropiła perfumami nadgarstki i szyję. Ze
zdenerwowania zaczął ją boleć żołądek.
Ubrała się: naszyjnik i kolczyki z pereł należące do Bonnie, suknia Celeste, buty Jenn. Na ramiona zarzuciła płaszcz
Celeste, długi do pół łydki, z wielbłądziej wełny, podbity futrem z norek.
- Ruszaj na podbój - powiedziała Jenn.
- Masz naszą pełną aprobatę - dodała Celeste.
- Dziękuję Bogu za was wszystkie - powiedziała Ellie szczerze.
Gdy pod domem zatrzymał się samochód, nagle ogarnął ją strach. Wzięła głęboki oddech. Usłyszała kroki i przez
chwilę modliła się, by to Michael wchodził teraz po schodkach. Nie, nie wolno jej tak myśleć. Nie może się wy cofać,
zwłaszcza teraz, kiedy jest tak blisko celu.
- Życzcie mi szczęścia - szepnęła do przyjaciółek. A potem z uśmiechem na ustach poszła otworzyć drzwi.
Rozdział 12
Uwodzicielska, czarująca, ekscytująca. I piękna. Futrzany kołnierz płaszcza Celeste lekko łaskotał ją w policzek. Ellie
siedziała w pachnącym kosztowną skórą samochodzie Finna i próbowała zebrać myśli. Było to dla niej nowe
doświadczenie, kolejny „pierwszy raz”. Czuła się, jakby ktoś dotknął ją czarodziejską różdżką.
Kopciuszek.
Finn podjechał pod jasno oświetlony dom przy Washington Park, w najbardziej prestiżowej dzielnicy Denver. Otworzył
przed nią drzwiczki i pomógł jej wysiąść.
Kamerdyner odebrał od niej płaszcz. Ellie omal nie wybuchła histerycznym śmiechem. Kamerdyner. A płaszcz nie był
nawet jej własnością, należał do przyjaciółki! Opanowała się jednak, bo Finn ujął ją pod ramię i poprowadził w stronę
gospodarzy domu, pana i pani Lester.
- Urocza suknia - powiedziała Hillary Lester, ujmując obie dłonie Ellie, i spojrzała z aprobatą na Finna. - Czyżbyś
dotychczas ukrywał przed nami pannę Kramer?
- Owszem - odparł Finn.
- Nie dziwię się - powiedział Martin Lester.
Wspaniałe maniery, gładkie słowa. Finn doskonale pasował do tego towarzystwa. Ellie spojrzała na niego z ukosa.
Swobodny, uśmiechnięty. I bardzo przystojny w czarnym smokingu. Wzięła głęboki oddech. Czy to dzieje się naprawdę?
- Życzę miłej zabawy - powiedziała Hillary Lester. - I zarezerwuj jeden taniec dla mnie, Finn.
- Z przyjemnością. Spróbuję tym razem nie nadepnąć ci na stopę.
Ellie nie przyszło do głowy nic dowcipnego, co mogłaby powiedzieć.
- Bardzo dziękuję za zaproszenie. - Tylko na tyle było ją stać.
Finn poprowadził ją przez tłum gości pijących szampana wokół pięknie przystrojonej choinki, która stała na środku
wielkiego, wyłożonego marmurem holu. Hol miał bardzo wysoki sufit, a u jego końca zaczynały się wspaniałe
wiktoriańskie schody wiodące na pierwsze i drugie piętro. Poręcze zostały przystrojone gałązkami ostrokrzewu i
czerwonymi wstążkami.
- Hillary jest słodka - powiedział Finn, kiedy szli w głąb ogromnego domu. - Ale nie daj się na to nabrać. Ma doktorat,
zdaje się z antropologii. I doktorat honoris causa uniwersytetu w Oksfordzie.
- Wydaje się bardzo miła - odparła Ellie, podnosząc głowę, by spojrzeć na choinkę. - Jeszcze nigdy nie widziałam tak
pięknie ubranej choinki.
- W stylu z końca wieku. Dziewiętnastego, oczywiście.
Cały dom był przystrojony w świąteczną zieleń i czerwień, wszędzie było też mnóstwo złotych i srebrnych ozdób oraz
starych bibelotów. Ramy luster zdobiły girlandy gałązek świerku i ostrokrzewu, a pod jednym z wysokich okien w
salonie stały czerwone sanie pełne prezentów. Z drugiej strony pokoju znajdował się barek, przy którym stał koń na
biegunach, również antyk. Barman w smokingu nalewał do szklanek poncz z ogromnej kryształowej wazy, w której
pływały wyrzeźbione w owocach sanki i inne świąteczne motywy. Ellie nie lubiła tak przeładowanych wnętrz, ale
staroświeckie ozdoby Hillary były pełne uroku i pasowały do tej wiktoriańskiej rezydencji.
- Głodna? - spytał Finn. Wziął dwie szklanki z ponczem i skinął głową w stronę jadalni. Stały tam cztery wielkie stoły
uginające się pod zgromadzonymi na nich smakołykami.
- Jak wilk - odparła - ale to wszystko wygląda zbyt ładnie, żeby to zjeść. Zaczekajmy jeszcze, dobrze?
- Jasne. Poza tym chciałbym cię przedstawić kilku osobom.
Nie miała wyboru. Finn uparł się, by poznała wszystkich. Tyle twarzy i nazwisk, których nie była w stanie zapamiętać.
Diamenty, rubiny i szafiry, bez wątpienia prawdziwe, połyskiwały na szyjach kobiet. Niektóre przyglądały się Ellie
2
niemal wrogo.
Finn Rasmussen, urodzony playboy, radził sobie ze wszystkim.
Był czarujący, choć może zbyt nawykły do wydawania poleceń. Zaprowadził Ellie do dużej oszklonej oranżerii, z której
usunięto rośliny, by zrobić miejsce dla tancerzy. Wysokie okna zabezpieczone kratami z kutego żelaza ozdobiono
lampkami, bombkami choinkowymi i gałązkami ostrokrzewu. Przy pięcioosobowej orkiestrze stała drewniana figura
Świętego Mikołaja. Mikołaj miał w ustach fajkę i zdawał się mrugać do Ellie porozumiewawczo.
Finn objął ją i pociągnął do tańca. Potem, nim zdążyła złapać oddech, zmienił partnerkę i Ellie znalazła się nagle w
ramionach Tylera Jakiegośtam, świetnego tancerza, podczas gdy Finn wirował na parkiecie z jego żoną.
Wszystko zapierało dech w piersiach. Ellie oceniła w myślach, że suma wydana na to przyjęcie pokryłaby jej roczne
czesne na uniwersytecie.
Później przeszli do jadalni, gdzie usiedli na sofie obitej zielonym aksamitem. Wokół stolika do kawy z marmurowym
blatem stało kilka podobnych sof, aż lewej strony znajdował się wielki kominek, na którym wesoło buzował ogień. Z jego
gzymsu zwisało sześć pończoch wydzierganych na drutach. Wszystkie były haftowane w świąteczne motywy i wypchane
prezentami. Nad kominkiem wisiał portret jakiegoś dystyngowanego dżentelmena, mniej więcej z lat trzydziestych,
którego rama również została przystrojona ostrokrzewem. Stary dżentelmen wyglądał na zadowolonego.
- Dobrze się bawisz? - spytał Finn.
Ellie miała usta pełne krewetek nadziewanych krabami. Przełknęła.
- Cudownie.
- Nie jest zbyt pretensjonalnie? - Jego błękitne oczy zdawały się rzucać jej wyzwanie.
- Oczywiście, że jest - odparła ze śmiechem. - Czuję się, jakbym popełniała jakiś grzech.
- Grzech?
- Tak. Jakbym kupiła sobie czekoladę, wiesz, taką największą, i zjadła całą naraz.
- Jesteś w stanie zjeść naraz całą czekoladę? - Finn z niedowierzaniem uniósł płową brew.
- Oczywiście, bez problemu. Kiedy jestem zdenerwowana, na przykład. Uważasz, że to szokujące?
- Cóż... chyba nie. Wiedziałem, że jesteś inna, od chwili, kiedy cię pierwszy raz zobaczyłem.
- Inna? - Teraz otwarcie z nim flirtowała. I podobało jej się to.
- Wszędzie doskonale pasujesz - powiedział z namysłem. - Nawet tam na ulicy, kiedy leżałaś w śniegu, mogło się
wydawać... że to twoje naturalne środowisko. Tu też sprawiasz takie wrażenie. Całe to bogactwo w ogóle cię nie
onieśmiela. Ale może urodziłaś się w takim domu. Było tak, Ellie? Pochodzisz z bogatej rodziny?
Roześmiała się.
- Nie.
- Naprawdę?
- Naprawdę. Gdyby było mnie stać na skończenie studiów, nie pracowałabym teraz w biurze prokuratora.
- Ciekawe - mruknął i oboje wrócili do jedzenia.
Ellie cały czas czuła na sobie jego wzrok. Nawet gdy z kimś rozmawiał, raz po raz zerkał na nią. Pomyślała, że może
jednak zdoła zrealizować swój plan. Finn wydawał się taki swobodny i towarzyski, ale z pewnością nie pokazywał całej
prawdy o sobie. Wszyscy mają jakieś tajemnice, on także. Ona musi je tylko odkryć. I zrobi to.
Po kolacji tańczyła z kilkoma mężczyznami. Bogatymi i interesującymi. Wiedziała, że bez względu na to, jak zakończy
się jej znajomość z Finnem, bez względu na to, kim on naprawdę jest, ona na zawsze zapamięta tę baśniową noc.
Po północy poszła do toalety i w końcu przez chwilę była sama. Oparła się plecami o ścianę i wzięła głęboki oddech.
Tak, na razie sytuacja rozwijała się pomyślnie.
Czuła, że nie powinna niczego przyspieszać. Jeśli będzie zadawać zbyt wiele pytań, może go spłoszyć. Wciąż nie
wiedziała, skąd pochodził i kim byli jego rodzice. Czy urodził się w biednej, czy w bogatej rodzinie? Przeczytała w
gazetach wszystko, co napisano na jego temat, ale nie znalazła żadnych wzmianek o jego przeszłości. Niemożliwe, żeby
był chodzącym ideałem. Z drugiej jednak strony, coraz trudniej było jej wyobrazić go sobie w roli zabójcy. Nie, to nie
mógł być on.
A może po prostu widzi tylko to, co chce zobaczyć? Może jego urok, bogaci przyjaciele, jego dom i samochód
przesłoniły jej prawdę? Czy to możliwe, by aż tak pociągał ją ten blichtr? Czy to możliwe, by była aż tak płytka?
Nagle przyszedł jej na myśl Michael - całkowite przeciwieństwo Finna. On miał swoją ciemną stronę, tajemnice, które
skrywał tak głęboko, że bała się, iż nigdy nie zdoła ich poznać.
Jak Michael Callas znalazłby się w tym bogatym, błyszczącym tłumie? Nie, on zdecydowanie tu nie pasował. A jednak
spróbowała wyobrazić go sobie w tej eleganckiej rezydencji, jako partnera. Michael w czarnej muszce, obej mujący ją w
talii, patrzący na nią tymi złotymi oczami, ocierający się policzkiem o jej policzek... Szaleństwo.
Odwróciła się do umywalki i zwilżyła twarz zimną wodą, delikatnie, by nie zmyć makijażu, lecz tylko trochę ochłonąć.
Chyba oszalała, by myśleć o nim w ten sposób. Świadomość, że przespała się z Michaelem, że uprawiała z nim seks,
budziła w niej niesmak, wiedziała jednak, że była to konieczność. Ta strategia zadziałała. Teraz mogła tylko mieć
nadzieję, że zdoła go przy sobie zatrzymać po tym, co zdarzyło się po południu na parkingu.
Wyszła z toalety uśmiechnięta, gotowa tańczyć, pić i może nawet znowu jeść. Dlaczego nie? Finn poruszał się z gracją i
naprawdę dobrze tańczył. Miał mnóstwo wdzięku, był swobodny i często się śmiał. Sprawiał, że czuła się wyjątkowa,
jakby była jedyną kobietą na przyjęciu. Nic dziwnego, że kobiety traciły dla niego głowę.
3
Opowiadał ciekawe historie. Nie przechwalał się, po prostu opowiadał o swoich przygodach i miejscach, których ona
zapewne nigdy nie zobaczy. O włoskich Alpach, gdzie jeździł na nartach na lodowcu i złamał nogę. O tym, jak pojechał
na Ukrainę zobaczyć dom swoich przodków. O rejsie po Nilu i upadku z wielbłąda. O nurkowaniu na Karaibach i
Wielkiej Rafie. O wyprawach na ryby w okolice półwyspu Baja.
- W końcu nam się udało. Niedawno, w okresie Święta Dziękczynienia. Zabrałem kilku moich pracowników na
wakacje. To był ostatni dzień. Wszyscy mieliśmy poparzenia słoneczne i kaca, a fale miały półtora metra wysokości.
- To znaczy, że były duże?
- Morze było bardzo wzburzone. A na haczyk złapał się dwustukilowy marlin. Wciągaliśmy go na pokład sześć godzin.
Myślałem, że mi ręce odpadną.
- Ale w końcu wam się udało?
- Niestety nie. - Finn roześmiał się i pokręcił głową. - Żyłka się zerwała. Pół metra od łodzi. Panna odpłynęła.
- Panna?
- Och, wiesz, żargon wędkarski.
- Musieliście być bardzo rozczarowani. Tyle godzin...
- Tak, byliśmy, ale cóż, często zdarza się źle ocenić kobietę. Już myślisz, że zaraz ulegnie, a ona...
Ktoś im przeszkodził i Finn nie dokończył zdania. Ellie nie zwróciła na jego słowa większej uwagi, dopiero później
dotarło do niej ich znaczenie.
Nie wiedziała, o której odwiózł ją do domu. Wiedziała tylko, że spędziła cudowny wieczór, a Finn nie zepsuł go
żadnymi propozycjami. Do końca zachowywał się jak dżentelmen.
- Czułam się trochę jak Kopciuszek - powiedziała w ciepłym wnętrzu samochodu.
Położył rękę na oparciu jej siedzenia.
- A czy mogę Kopciuszka pocałować? Czy to dozwolone?
Serce Ellie zaczęło bić szybciej. Nie odpowiedziała, tylko uśmiechnęła się i pochyliła w stronę Finna. Miał ciepłe,
miękkie usta. Rozchyliła wargi, więc pocałował ją namiętnie, a potem odsunął się i przez chwilę patrzył jej w oczy.
- Nie ruszaj się - szepnął.
Wysiadł, podszedł do drzwiczek od strony pasażera i otworzył je.
- Podaj mi stopę - powiedział.
Ellie roześmiała się i wyciągnęła przed siebie stopę, on zaś zsunął z niej bucik i rzucił go na podłogę.
- Teraz dobrze - mruknął.
- Co?
- Zgubiłaś pantofelek. Jutro rano twój książę przybędzie, by ci go zwrócić.
- Finn.
- Po drodze do Santa Fe.
- Jak to? - spytała.
- Muszę tam polecieć na weekend. Załatwienie sprawy zajmie najwyżej godzinę, ale nie mogę tego przełożyć. Polecimy
moim samolotem.
- Jesteś pilotem?
- Przynajmniej tak sądzę - odparł, uśmiechając się szeroko. - To tylko weekend. Mam rezerwację w La Fonda.
Ellie nie wiedziała, co powiedzieć.
- A teraz spać. - Wziął ją na ręce i zaniósł pod drzwi.
- But - przypomniała mu. Nie mogła przecież zwrócić Jenn jednego pantofla.
- Jutro rano, Kopciuszku. Czy to nie książę powinien przynieść pantofelek?
- Tak, ale...
- Jutro lecisz ze mną do Santa Fe. Teraz mam pewność, że się zgodzisz. Powiedz „tak”.
Ale nie mogła nic powiedzieć, bo w tej samej chwili znowu ją pocałował.
Dopiero gdy oderwał usta od jej warg, powiedziała:
- Tak.
- Dobrze - szepnął. - Więc o siódmej trzydzieści. Wiem, że się nie wyśpisz. Jest już...
Zgodziła się na wszystko, choć w głębi duszy jakiś głos mówił jej, że nie powinna.
Był wczesny sobotni ranek, kiedy Michael dotarł do Leadville, wjechał na Harrison Avenue, a potem skręcił w Fifth
Street i zaczął szukać domu.
Powtarzał sobie, że robi tylko to, w czym jest najlepszy - prowadzi śledztwo. Powtarzał sobie, że Ellie na to zasłużyła.
A jednak od ubiegłego wieczoru, gdy zadzwonił do Janice Kramer, czuł się podle. Powiedział jej, że będzie w okolicy,
więc chciałby przy okazji poznać matkę swojej dziewczyny. Dokładnie tak powiedział, choć z trudem przeszło mu to
przez gardło.
- Oczywiście, nie ma problemu, panie... Callas? - Janice Kramer była zaskoczona, słyszał wahanie w jej głosie.
- Po prostu Michael - odparł. - Bardzo się cieszę, pani Kramer, że będę mógł panią poznać.
- Janice.
- Świetnie, Janice. Czy dziesiąta rano to nie za wcześnie?
4
- Nie, może być dziesiąta.
- Więc do zobaczenia - rzucił swobodnie.
Nie wiedział, czego się spodziewać, uznał więc, że będzie się miło uśmiechał, a potem zobaczy.
To tutaj. Zjechał na krawężnik, zatrzymał samochód i spojrzał na stary dom obity deskami z imitacji drewna, jakich
kiedyś używano do wykańczania dachów.
Jezu, pomyślał. Ellie mówiła, że jest biedna, ale...
To bez znaczenia. Ważne jest tylko rozwiązanie zagadki, jaką stanowi Ellie Cramer. Nie odjedzie stąd, dopóki nie
pozna odpowiedzi na kilka pytań.
Wysiadł z furgonetki i ruszył w stronę domu, z przyklejonym do twarzy przyjaznym uśmiechem.
Rozdział 13
Nazwisko Callas wryło się w pamięć Janice. Kiedy zadzwonił, rozpoznała jego głos, jeszcze zanim się przedstawił.
Siedząc w sali sądowej na procesie męża, wysłuchała zeznania tego policjanta. Teraz miał taki sam głos, może tylko
trochę niższy, bardziej dojrzały, ale i tak rozpoznałaby go wszędzie.
Natychmiast zadzwoniła do Ellie, ale odezwała się tylko automatyczna sekretarka. Dzisiaj, jeszcze przed ósmą rano,
spróbowała jeszcze raz. Mogłaby udusić wszystkie te dziewczyny, czy one w ogóle odbierają telefon?
Jedno było pewne: Ellie nie wiedziała, że jej „chłopak” zamierza przyjechać do Leadville. Gdyby miała choć cień
podejrzenia co do jego planów, na pewno ostrzegłaby matkę. Gdzie, na Boga, podziewa się ta dziewczyna?
Przez całą noc Janice nie zmrużyła oka. O ósmej piętnaście była gotowa zostawić dla detektywa Callasa karteczkę w
drzwiach z informacją, że musiała w pilnej sprawie wyjechać z miasta. Nie zrobiła tego jednak. Zamiast tego ubrała się w
najlepsze wełniane spodnie i błękitny golf, zrobiła makijaż i czekała, usiłując przekonać samą siebie, że Callas jej nie
rozpozna. Nigdy ze sobą nie rozmawiali, nigdy się nawet nie poznali i mogłaby przysiąc, że on nigdy nawet nie spojrzał
w jej stronę na sali sądowej. Bez wątpienia ze wstydu. A może była to po prostu arogancja. Boże, jak ona nienawidziła
tego człowieka.
Była wściekła na Ellie. Doskonale wiedziała, dlaczego postanowił złożyć jej wizytę - przyjeżdżał na rekonesans. Bóg
jeden wie, że Ellie umiała kłamać, ale Callas z pewnością nabrał podejrzeń. W końcu jest detektywem. Musiał przej rzeć
jej kłamstwa. Choć oczywiście nie wiedział wszystkiego. Jeszcze nie.
Rozsunęła zasłony i stała przy oknie, wykręcając ze zdenerwowania palce i patrząc na cichą, pustą ulicę. Do białego
winylu, którym obszyta była lewa strona zasłon, przykleiły się zeschłe liście geranium, w rogu nad parapetem kurz
zbierał się w pajęczynie. Farba łuszczyła się lekko. Janice myślała, że powinna posprzątać pokój, ale brakowało jej
energii. Przed śmiercią Johna, kiedy w jej sercu tlił się płomyk nadziei, że w końcu prawdziwy gwałciciel i morderca trafi
za kraty, miała w sobie jeszcze trochę dumy. Teraz już nie. John zabrał ze sobą do grobu jej dumę, nadzieję i resztki sił.
Teraz miała już tylko Ellie. Jedyne dziecko. Uparte, owładnięte niebezpieczną obsesją dziecko, które igrało z ogniem.
Na ulicę wjechała furgonetka, kierowca wyraźnie szukał adresu. Zatrzymał samochód, wysiadł i spojrzał na stare domy
i sterty brudnego śniegu przy krawężniku. Janice omal nie wybuchła płaczem. Do diabła z Ellie. Do diabła z nimi
obojgiem. Przecież to właśnie ten człowiek wrobił Johna. Może nawet sam popełnił tę zbrodnię.
Rozległo się pukanie do drzwi. Janice drżała na całym ciele. Wiedziała, że musi zagrać w tej farsie, a nikt nawet nie
zaznajomił jej z zasadami gry.
Otworzyła drzwi, ale nie była w stanie zmusić się do uśmiechu.
- Pani Kramer? Janice Kramer?
- Tak, to ja - powiedziała i chrząknęła. - Michael, prawda? Proszę wejść. Jest bardzo zimno. - No, jakoś przebrnęła
przez te pierwsze, najtrudniejsze chwile. Da sobie radę. Nie ma wyjścia. - Mogę wziąć twoją kurtkę? - Wyciąg nęła drżącą
rękę po kurtkę z brązowej skóry, uszytą na wzór kurtek lotników z czasów II wojny światowej. Powiesiła ją ostrożnie na
kołku przy drzwiach. - Proszę się rozgościć.
Usiadł na starym, spłowiałym fotelu, z przetartym obiciem na poręczach i pękniętymi sprężynami, które jęknęły cicho
pod ciężarem jego ciała. Janice umierała ze wstydu.
- Więc to tutaj dorastała Ellie - powiedział, pochylając się do przodu z uśmiechem.
- Tak. Mieszkamy tu od dawna - odparła. - Czy Ellie wie, że tu jesteś? - Znała odpowiedź, ale była ciekawa, jak
zareaguje.
- Nie. W ostatniej chwili postanowiłem, że dzisiaj odwiedzę rodzinę.
- W Leadville?
- Nie, to między Vail i Mintum.
- Ach, tak. Może masz ochotę na kawę? Upiekłam też szarlotkę.
- Chętnie. Czarną, proszę.
- Nie wiedziałam, czy będziesz wolał kawę, czy herbatę, więc... ale to zajmie tylko chwilę... - mówiła, co jej ślina na
język przyniosła. Była napięta jak struna.
Poszła do kuchni, która mieściła się w oddzielnym pomieszczeniu, obok pokoju, w którym siedział teraz policjant,
rozglądając się po ubogim wnętrzu. Co jednak mogła zrobić? Straciła pracę w kopalni, a w sklepie płacili niewie le. No,
ale zawsze była to jakaś praca - wielu ludzi w Leadville nie miało nawet tego. Żyli z zasiłku lub dojeżdżali do
narciarskich kurortów w okolicy Copper Mountain albo nawet dalej, do Vail czy Breckenbridge. Zarabiali tam więcej, ale
5
po odliczeniu kosztów paliwa i opon zostawało im tyle, ile Janice dostawała w Leadville.
- Wyjątkowo zimny ranek, prawda? - zawołała, wsypując kawę do ekspresu.
- Rzeczywiście - odkrzyknął. - Szczerze mówiąc, nie wiem, czy byłbym w stanie mieszkać na takiej wysokości przez
cały rok. Zawsze mieszkaliście w Leadville?
Janice bez trudu udało się uniknąć powiedzenia całej prawdy. Zaskoczył ją ten świeżo odkryty talent.
- Och, nie - odparła. - Ja urodziłam się i wychowałam w Nebrasce, ale mój mąż pochodził z Kolorado.
Callas wstał i podszedł do drzwi kuchni.
- Ellie wspominała, że jej ojciec nie żyje. Bardzo mi przykro.
Tak, zmarł w więzieniu, ty draniu, pomyślała.
- Owszem, kilka lat temu.
Bóg jeden wie, co Ellie mu naopowiadała.
Patrzyła na kawę spływającą do dzbanka i myślała, jak bardzo ten postawny mężczyzna nie pasuje do jej małego
domku. Tak, Callas był postawny. Nie napakowany, ale wysoki i dobrze zbudowany.
- Kawa będzie za chwilę... - urwała, kiedy do głowy przyszła jej straszna myśl. Oparła się o kuchenny blat, żeby nie
stracić równowagi. Czy Ellie spała z tym mężczyzną? Czy to możliwe, by posunęła się tak daleko?
- Wszystko w porządku? - rozległ się jego niski, głęboki głos.
- Tak, to pewnie tylko ciśnienie. - Opanowała się szybko. - No, kawa gotowa. Może kawałek szarlotki?
- Chętnie - powiedział. - Mogę tu usiąść? - Wskazał głową porysowany stół pod oknem, na którym wisiały koronkowe
firanki kupione na wyprzedaży. Na parapecie stały donice z rozrośniętym geranium. Dlaczego ich w tym roku nie
podcięła?
Położyła kawałek ciasta na talerzyku, wyjęła z szuflady serwetkę i widelczyk, i postawiła to wszystko przed gościem.
Potem nalała kawę do prostego brązowego kubka, jakie można kupić w sklepach przy stacjach benzynowych.
- Czarna, tak?
- Tak, dziękuję. Ciasto wygląda wspaniale. Wie pani... to znaczy, wiesz, Janice... jestem wdzięczny, że zgodziłaś się ze
mną spotkać.
- Och, to żaden problem, naprawdę.
- Pomyślałem, że to dobra okazja, a ponieważ Ellie jest w ten weekend zajęta...
Zajęta? Czym, gdzie? Do diabła z tą dziewczyną. Cóż, jego nie może o to zapytać.
- Więc pochodzisz z Boulder, Michael?
- Nie, moja rodzina jest z Colorado Springs.
- Ach, to miło. Blisko, ale nie za blisko.
- Tak.
Tylko tyle.
- A jak się poznaliście? - spytała. Bezpieczny temat.
- Ellie pracuje w prokuraturze, więc...
- Oczywiście, powinnam była się domyślić.
- Prokurator okręgowy zlecił jej przygotowanie mnie do zeznań.
- Rozumiem. - Spojrzała na niego, a potem spuściła wzrok. Jak łatwo było jej wyobrazić go sobie na sali sądowej; mimo
upływu lat niewiele się zmienił. Wokół oczu pojawiło się kilka zmarszczek, ale ciągle był bardzo przystojnym
mężczyzną. W typie śródziemnomorskim, złotawa skóra, prawie w tym samym kolorze co oczy, ciemne włosy
połyskujące w świetle. Tak, bardzo przystojny. Ale za tą miłą fasadą kryła się czujność i wiało chłodem. Uważaj na
niego, upomniała się w duchu.
- Ellie mówiła, że pracowałaś w kopalni?
- Tak, kiedy było jeszcze zapotrzebowanie na molibden. Zanim skończyła się zimna wojna. Wiesz, molibdenu używa
się do utwardzania stali.
- Prawdę mówiąc, nie wiedziałem. - Włożył do ust kawałek szarlotki i popił kawą. - Bardzo dobre. Ellie opowiadała mi
też o swoim ojcu.
Kłamca, pomyślała Janice.
- Mówiła, że był stolarzem.
- Owszem.
- Tu, w Leadville?
Kiwnęła głową, uśmiechając się szeroko.
- To chyba ciężki kawałek chleba? Zimy są tu długie i surowe.
- Cóż, ludzie zawsze potrzebują domów. W zimie przeprowadza się zwykle remonty wnętrz. - Janice postanowiła
zmienić temat. - A ty, Michael? Zawsze pracowałeś w policji? - Jakby nie wiedziała. Jakby wszystkie gazety w Boulder
nie pisały o wspaniałym sukcesie dwóch młodych policjantów, którzy rozwiązali sprawę Stephanie Morris.
- Odkąd skończyłem college - odparł.
Janice pomyślała o tym, jak on i jego partner zrujnowali jej życie. Jej spokojne, szczęśliwe życie. Mieszkała z mężem i
córką w niewielkim domku na dwuhektarowej działce. Dzisiaj ta działka byłaby warta miliony. I jej praca w szkole... To
wszystko należało już do przeszłości. Została tylko Ellie. Tak, została jej córka.
6
Wstała, żeby dolać Michaelowi Callasowi kawy, i nagle wszystko wróciło tak wyraźnie, jakby wydarzyło się wczoraj.
John. Był taki przystojny. Niezbyt wysoki, ale smukły i silny w swoich kraciastych koszulach i wysokich butach. Nosił
okulary. Okrągłe, w drucianych oprawkach, na które opadał kosmyk jasnobrązowych włosów. Janice zawsze uważała, że
wyglądał na bardzo inteligentnego człowieka. Był bardzo inteligentny.
Kiedy przeprowadziła się z Ellie do Leadville, gdzie nikt nie wiedział, kim naprawdę są, dwa razy w miesiącu woziła
córkę do więzienia stanowego w Canon City na spotkania z Johnem. Ale mijały lata, John tracił ducha i ich wizyty - na
jego prośbę - stały się rzadsze.
- Ellie to już młoda kobieta - mówił do słuchawki, siedząc po drugiej stronie szyby. - Musi mieć własne życie, musi
zostawić to wszystko za sobą. Proszę, Janice, nie przywoź jej tu więcej. Błagam. Powiedz jej, co uznasz za stosowne. Ale
nie przywoź jej.
Nigdy się nie dowiedział, jak oddana była mu córka. Wyjechała do college’u w Boulder, a potem zaczęła studiować
prawo dla niego, z powodu niesprawiedliwości, jaka go dotknęła. A teraz wplątała się w to szaleństwo, by poznać prawdę
i objawić ją światu. Janice wiedziała, że to po części jej wina. Ileż razy Ellie słyszała, jak matka ze łzami w oczach
tłumaczyła, że John został wrobiony - prawnikom, policji, mediom, nawet prokuratorowi. Jak matka oskarżała
policjantów. Nie tylko o to, że wrobili jej męża, ale także o dokonanie tej strasznej zbrodni.
Przepełniały ją gniew, smutek i strach, które zasiała także w sercu swojej córki.
Janice usiadła, spojrzała na Michaela i znów odwróciła wzrok. To jej wina.
Nasiona zakorzeniły się i wzrosły. Wszystko, co Ellie robiła w ciągu ostatnich dwunastu lat, prowadziło do tej właśnie
chwili. Janice siedziała na sali sądowej, patrzyła, jak skazują jej męża, i winiła wszystkich w zasięgu wzroku.
A teraz... odważyła się znowu spojrzeć na Callasa. Może się myliła? Zaślepiał ją gniew, nienawiść i strach, i te same
uczucia zaszczepiła swojej córce. A może ten człowiek - albo ten drugi, Rasmussen - jest jednak winny?
- Dlaczego Ellie wybrała właśnie prawo? - spytał Michael, odsuwając pusty talerzyk.
Podniosła na niego oczy.
- Cóż... zainteresowała się tym. Właściwie nigdy nie pytałam, dlaczego.
- Może jej ojciec...? - zasugerował Michael.
- Może, ale John pracował głównie fizycznie.
- Zmarł tak młodo.
- No tak... zachorował na grypę... a potem to zapalenie płuc...
- Ellie na pewno bardzo go brakuje. Tobie oczywiście także.
- Tak, bardzo nam go brak.
To przynajmniej było prawdą.
- Ellie wspomniała o nim, kiedy się dowiedziała, jakie mam hobby. Ja też lubię pracę fizyczną.
- Budujesz coś?
- Od kilku lat buduję własną chatę. Staram się jak najwięcej robić, ale czasem muszę wzywać fachowca.
- John zawsze kiepsko radził sobie z hydrauliką - powiedziała w zamyśleniu, a potem szybko podniosła wzrok.
Dlaczego nie potrafi przestać o tym mówić?
Ale Michael się roześmiał.
- Zabawne, to tak jak ja. W swojej łazience założyłem kurki do zimnej i gorącej wody na odwrót. Zorientowałem się,
dopiero kiedy odkręciłem zimną i poparzyłem sobie ręce.
- Och.
- Niełatwo było to później naprawić. - Patrzył na nią przez chwilę uważnie, jego oczy pociemniały.
Czy Ellie nauczyła się dostrzegać takie zmiany jego nastroju? Czy wiedziała, kiedy stawał się czujny? Czy znała go już
na tyle dobrze? Czy już z nim spała?
Janice odepchnęła od siebie tę myśl. Co ten człowiek tu robi? Czego chce się dowiedzieć? A może już się dowiedział?
Nagle zrobiło jej się zimno ze strachu. Może nieświadomie powiedziała coś, co pomoże temu policjantowi odkryć
prawdę? Może naraziła Ellie na niebezpieczeństwo.. . O Boże. Co właściwie powiedziała mu Ellie?
Michael zaczął się podnosić. Znowu się uśmiechał, w jego oczach znowu pojawiły się iskierki.
- Zabrałem ci już dość czasu - powiedział.
- Och, nie ma problemu. Było mi bardzo miło.
Kłamstwa, kłamstwa. Marzyła o chwili, w której zamkną się za nim drzwi.
Poszła za nim do przedpokoju i zdjęła z wieszaka jego brązową kurtkę.
- Bezpiecznej podróży. Proszę uważać, drogi są tu w zimie bardzo śliskie - powiedziała. Czyż nie tak zachowują się
matki?
- Będę ostrożny.
- Miło mi było cię poznać, Michael. Może następnym razem przyjedziecie razem z Ellie.
- Och, na pewno. Mnie także było bardzo miło cię poznać. Teraz już wiem, po kim Ellie odziedziczyła urodę - odparł i
wyszedł.
Janice zamknęła drzwi, podeszła do okna i przez chwilę śledziła wzrokiem jego furgonetkę. Kiedy samochód odjechał,
opadła na to samo krzesło, na którym siedziała podczas wizyty Michaela.
- O Boże - wyszeptała.
7
Michael zatrzymał furgonetkę przed znakiem „stop” na rogu Piątej Wschodniej i Harrison i usiłował zebrać myśli. Tak,
teraz był już pewien, że coś się tu nie zgadzało, ale ciągle nie wiedział, co.
Na pierwszym czerwonym świetle prawie to miał. Cholera.
Przejechał kolejne trzy przecznice i nagle zobaczył to bardzo wyraźnie... Kobieta siedząca na sali sądowej. Przez
moment miał wrażenie, że jego serce przestało bić.
Janice Kramer to Janice Crandall.
Żona Johna Crandalla.
A więc Ellie jest...
Ellie Crandall?
- Jezu Chryste - wyszeptał bezgłośnie.
Wyjechał z Leadville, mijając stare, rozsypujące się domy, zaniedbane centrum i zamknięte kopalnie. Patrzył na to
wszystko, ale nie widział nic. Oprzytomniał, dopiero kiedy dotarł do autostrady międzystanowej i ruszył w stronę
Boulder, zaciskając palce na kierownicy.
Chciał jak najszybciej znaleźć się w domu, jedynym miejscu, w którym czuł się bezpiecznie. Musiał to wszystko
przemyśleć, bo na razie nie wiedział, jak się odnieść do nabytej właśnie strasznej wiedzy.
Ta dziewczyna, Eleanor Crandall... Ellie Kramer.
Okłamywała go od samego początku. Poderwała go, a potem bawiła się nim, pozwalając mu myśleć... Co właściwie?
Że jej się podoba, że chce z nim być. A on niemal zaczął już wierzyć, że wreszcie znalazł kogoś, z kim może uda mu się
stworzyć normalny związek.
Dureń, myślał ze złością. Idiota.
Kłamała od pierwszej chwili, bawiła się nim, podpuszczała go, wykorzystywała. Te wszystkie pytania...
Skręcił, przejechał mostek nad Boulder Creek, zatrzymał samochód i wziął głęboki oddech. Nie powinien wyciągać
pochopnych wniosków. Może Ellie nie wiedziała, kim on jest - podczas procesu ojca była małą dziewczynką. Chciał
wierzyć, że została wyznaczona do pracy przy procesie Zimmermana tylko w wyniku zbiegu okoliczności. Jak mogłaby
to zaaranżować? Poza tym, do diabła, doskonale rozumiał, dlaczego ona i jej matka zmieniły nazwisko. Każdy by to
zrobił w takiej sytuacji.
Wrócił do swoich spotkań z Ellie, przeanalizował jej pytania i swoje. Co mu powiedziała? Że chodziła do szkoły
średniej w Leadville, a jej ojciec zmarł kilka lat temu.
Tak, teraz przypomniał sobie wszystko dokładnie. John Crandall był stolarzem. Pracował przy montażu kuchni w domu
Morrisów.
Wszedł do domu i ze złością rzucił kurtkę na kanapę. Och, jak ona musiała się z niego śmiać. Nie obchodził jej ani
trochę, po prostu chciała go wykorzystać.
To wszystko było jednym wielkim kłamstwem. Zdradą. Ale dlaczego? Dlaczego to zrobiła?
Odpowiedź była oczywista, odsunął ją jednak od siebie. Nie chciał się nad tym zastanawiać.
Rozpalił ogień na niewykończonym kominku, a potem kucnął i patrzył, jak płomienie powoli pochłaniają drewniane
szczapy. Nawet gdyby włożył rękę w ten ogień, nie bolałoby to tak, jak to, co zrobiła Ellie.
Zaczął padać śnieg. Wstał i podszedł do okna. Białe płatki tańczyły w powietrzu, a potem osiadały na szybie i topniały.
Czego właściwie chce od niego ta dziewczyna? Dlaczego to robi? Jak go odnalazła?
No tak, dzięki swojej pracy w prokuraturze. Doskonały wybór. Inteligentna, sprytna Ellie.
Michael poszedł do kuchni i otworzył szafkę, w której trzymał alkohol. Niewiele tam było, znalazł jednak butelkę
brandy i nalał trochę do wysokiej szklanki.
„Cieszę się, że nic ci się nie stało - usłyszał w głowie jej głos. - Bałam się o ciebie”. Jej dłoń na jego ramieniu. Czy
mówiła prawdę? Czy była to tylko kolejna sztuczka?
I ta scena na parkingu. Okropna. A jednak wtedy Ellie też grała. „Nie jesteś łatwy”, powiedziała. I pocałowała go.
Wychylił palącą brandy i zaczął chodzić po domu. Ellie Kramer, Ellie Crandall, grała na nim jak na dobrze
nastrojonych skrzypcach. Okazała się taka zakłamana, fałszywa.
Przypomniał sobie weekend w Vail, swój dawny pokój, w którym się pieprzyli. Tak, trzeba to nazwać po imieniu. Do
diabła z tą dziwką. Jak mógł być takim idiotą?
Zastanawiał się, gdzie ona jest teraz. Z innym mężczyzną? Taka dziewczyna na pewno ma duże powodzenie. Była w
niej wrodzona zmysłowość, która niepokoiła i przyciągała jednocześnie. Wszyscy mężczyźni muszą to wyczuwać. On
także to czuł, choć tego nie rozumiał. I dał się na to nabrać.
Pił brandy, patrzył na padający za oknem śnieg i chodził po swoim cichym domu. Gniew zżerał go od środka. W końcu
rzucił się na sofę i oparł szklankę na piersi.
Tak wyraźnie pamiętał jej twarz, jej ciało pod sobą, uśmiech ciepły jak światło słońca. Same kłamstwa.
Leżał na kanapie, słuchał wycia wiatru i czuł ciężar swojego życia. Tyle bólu, tyle zdrad. Paul. Rodzice. A teraz to. Nic
dziwnego, że stał się odludkiem.
Dlaczego? Dlaczego ona to zrobiła?
W końcu musiał spojrzeć prawdzie w oczy. Ellie dorastała, słuchając oskarżeń matki. I była przekonana, że to on jest
gwałcicielem.
8
Co za ironia, pomyślał, uśmiechając się krzywo. Jej matka miała rację. Ellie miała rację. Tyle że wytypowały
niewłaściwego policjanta.
- Chryste - mruknął. Ellie chce, by to on zapłacił za zbrodnię Rasmussena. A co robi Rasmussen? Wydaje swoje
pieniądze na kobiety i zabawy, wolny jak ptak, szczęśliwy. Może gwałcić i mordować do woli. Inteligentny. Wyracho-
wany. Nie zostawia żadnych śladów. I zawsze udaje mu się wrobić jakiegoś niewinnego poczciwca, który płaci za jego
występek.
Podniósł głowę i upił łyk brandy. Bolała go głowa. Znowu pomyślał o Ellie, o jej gładkiej skórze i szeroko
rozstawionych oczach, w których tak szybko zatonął. Jej głos, jej zapach, jej zimne dłonie i jedwabiste włosy. Jej wdzięk,
jej błyskotliwa inteligencja.
Gdzie ona jest teraz?
Zacisnął zęby. Dobrze, że nie tutaj, bo udusiłby ją gołymi rękami. Jest jakaś granica upokorzenia, jakie może znieść
mężczyzna.
Wypił jeszcze trochę brandy i w końcu usnął na kanapie, przy wyjącym za oknami wichrze. Wiele śnił tej nocy, ale nad
ranem sny uleciały jak dym. Nie mógł sobie przypomnieć żadnego z nich, zwłaszcza tego o pogrzebie Paula. Choć kiedy
się zbudził, w głowie ciągle kołatało mu się pytanie, dlaczego, do diabła, jego najlepszy przyjaciel musiał umrzeć?.
Zanim zdążył wstać, ta myśl także uleciała i Michael zdał sobie sprawę, że potwornie boli go głowa. Podniósł się i
chwiejnie wszedł po schodach na piętro, gdzie przystanął przy drewnianej poręczy. Spojrzał w dół na salon i nagle
zobaczył ją tak wyraźnie jak wtedy, kiedy naprawdę stała w jego kuchni. Jej kręcone włosy, biały sweter, wyraz
skupienia na jej twarzy, kiedy szukała czegoś w szufladzie. A potem się uśmiechnęła. Do niego, tylko do niego.
Zacisnął palce na poręczy i zrozumiał, że nigdy, choćby żył sto lat, nie zapomni tego uśmiechu.
Rozdział 14
Kiedy matka się rozchorowała, a ojciec stracił pracę i stoczył na dno alkoholizmu, Scott był już dość duży, by sam się
sobą zająć, a Ginny i Finn zostali umieszczeni w dwóch różnych rodzinach zastępczych.
On trafił do Deeny i Briana Hoffmanów, którzy byli małżeństwem w średnim wieku, a ich dorośli synowie opuścili już
dom. W przeciwieństwie do większości rodzin zastępczych przyjmowali do siebie dzieci z potrzeby serca, a nie dla
dodatkowego dochodu.
Deeny zajmowała się garncarstwem i miała w domu pracownię. Brian był agentem ubezpieczeniowym. Traktowali
Finna jak własne dziecko. Deeny często go przytulała; Brian nie był tak wylewny, ale dużo z nim rozmawiał. Opowiadał
o własnym dzieciństwie i o wybrykach swoich synów. „Prawdziwe wrzody na tyłku”, tak nazywał obu chłopców, ale
mówił to z taką dumą i miłością, że Finn miał ochotę zrobić coś na tyle głupiego, by Brian nazwał go „wrzodem na
tyłku” z takim samym uczuciem.
Po raz pierwszy w życiu jadał trzy posiłki dziennie, spał w czystej pościeli i nosił czyste ubrania. Na początku czuł się
winny, niegodny takiego szczęścia: później zrozumiał, że takie życie zawsze było jego przeznaczeniem.
Patrzył, jak Deeny prowadziła dom. Układała listę zakupów, w skupieniu gryząc ołówek. „Cebula”, mówiła głośno i
zapisywała to na kartce.
Uwielbiał patrzeć, jak robiła swoje naczynia na kole garncarskim, a potem pokrywała je glazurą. Podnosił te, które były
już wykończone, i przesuwał palcami po ich gładkiej powierzchni. Nie mógł uwierzyć, że tak bardzo się zmieniały.
Na Święto Dziękczynienia zabrali go do Chicago. Spacerowali nad jeziorem w zimnym jesiennym wietrze. W hotelu
Finn miał własny pokój, posiłki jadali w restauracjach. Mógł sam wybierać dania z karty.
Deeny chciała zwiedzić Chicago Art Institute. Brian żartował, że zanudzą się tam na śmierć, ale poszedł. Muzeum było
dla Finna objawieniem. Obrazy, rzeźby, kolory, kształty, postacie.
Tam zobaczył po raz pierwszy obraz Picassa - Deeny opowiadała mu wcześniej o tym słynnym malarzu. I obraz
Kandinsky’ego, który zaparł mu dech w piersiach. Później przez wiele dni miał go przed oczami.
Mieszkał z Hoffmanami pół roku. Kiedy zdążył już prawie zapomnieć o własnej rodzinie, jego matka doszła do siebie
na tyle, by móc zająć się dziećmi, a ojciec poszedł na detoks.
Hoffmanowie odwieźli go do domu pewnego wiosennego dnia. Siedział na tylnym siedzeniu ich samochodu i cierpiał,
choć nie uronił ani jednej łzy. Miał dopiero jedenaście lat, ale rozumiał, że teraz, kiedy już wie, jak żyją normalni ludzie,
w domu będzie mu jeszcze gorzej.
Latem uciekł i trochę pieszo, trochę autostopem wrócił do Hoffmanów. Deeny płakała, a Brian odbył z nim poważną
rozmowę na temat odpowiedzialności i lojalności wobec rodziny. Potem odwieźli go do domu, do zdenerwowanej Becky.
Kiedy uciekł drugi raz, tym razem na rowerze, w domu Hoffmanów było już inne dziecko. Chłopiec mniej więcej w
jego wieku.
Już nigdy więcej nie uciekał, nawet później, gdy został umieszczony w innej rodzinie zastępczej. Nie był głupi.
Wystartowali z lotniska w Denver, kiedy zaczynała się burza. Ellie słyszała, jak Finn rozmawiał z wieżą kontroli lotów.
Pytał o warunki atmosferyczne, ale zanim zdążyła się zorientować, byli już wysoko nad chmurami.
Finn naciskał różne guziki i przełączniki, silnik mruczał miarowo, w dole kłębiły się ciemne chmury, ale przed nimi
ciągnął się tylko bezkresny błękit nieba. Ellie czuła się jak księżniczka.
Finn odsunął mikrofon.
9
- Leciałaś już kiedyś takim małym samolotem? - zapytał.
- Nie. Normalnymi samolotami też tylko kilka razy.
- No to trzeba to nadrobić.
Ellie milczała, ale była tak podekscytowana, że cały czas się uśmiechała. Czuła się taka niedoświadczona i naiwna,
Finnowi jednak najwyraźniej podobała się jej reakcja, więc nie próbowała ukryć faktu, że dobrze się bawi.
- Będziemy na miejscu mniej więcej za dwie godziny - powiedział. - Wygodnie ci?
- O, tak. - Spojrzała na niego z ukosa. Świetnie wyglądał w dwurzędowym garniturze, perłowoszarej koszuli i krawacie
z surowego jedwabiu dokładnie w tym samym kolorze. Kaszmirowy płaszcz przerzucił swobodnie przez oparcie fotela.
Przeprosił za swój oficjalny strój, kiedy przyjechał po nią rano. Spotkanie w interesach.
- Jeśli masz ochotę się czegoś napić, za tobą jest lodówka i termos z kawą. Poprosiłem bazę o zaopatrzenie.
- Nie, dziękuję.
Ellie patrzyła przez okna na nieprawdopodobnie błękitne niebo. Powtarzała sobie w duchu, że powinna być ostrożna,
czujna. Rozum podpowiadał jej, że Finn może być wilkiem w owczej skórze, ale serce nie chciało w to wierzyć.
Od ubiegłego wieczora żyła jak w bajce i nie chciała, by czar prysł zbyt szybko. Wiedziała, że dopóki Finn nie dowie
się, kim ona jest naprawdę, będzie bezpieczna. Może nigdy nie odkryje jej intrygi.
- No i co, Ellie, jak ci się podoba latanie?
- Bardziej niż jazda samochodem.
Roześmiał się, odrzucając głowę do tyłu. Ellie była zachwycona. To była prawdziwa przygoda.
Po wylądowaniu poszli prosto do wypożyczalni samochodów. W Santa Fe było pochmurno, ale cieplej niż w Denver, a
okolica wprawiła Ellie w zachwyt.
- Byłaś tu już kiedyś? - spytał Finn.
- Nie byłam właściwie nigdzie - odparła.
- Santa Fe to fascynujące miasto. Ma niezwykłą historię. Zostało założone w 1610 roku przez hiszpańskich
konkwistadorów. W 1680 w wyniku rewolty znalazło się w rękach Indian Pueblo, ale wkrótce znowu przejęli je
Hiszpanie. Przez jakiś czas należało nawet do Meksyku, w okresie wojny secesyjnej do konfederatów, a w końcu do
Stanów Zjednoczonych.
- Czytałeś o tym. - Ellie była pod wrażeniem. Turyści i biznesmeni rzadko zadają sobie tyle trudu, by poznać historię
miejsc, które odwiedzają.
- Interesuje mnie historia. A ciebie?
- Cóż, nie był to nigdy mój ulubiony przedmiot.
- A co nim było?
- Angielski i, wierz lub nie, matematyka.
- Wierzę.
Ellie spojrzała w okno na szary zimowy krajobraz. Niskie wzgórza przechodziły dalej w wysokie, tonące w chmurach
szczyty Sangre de Christos. Jechali doliną, mijając rozsiane z rzadka hacjendy i domy w stylu hiszpańskim, z dachami z
czerwonej dachówki. Bez trudu mogła wyobrazić sobie w tej scenerii konkwistadorów na koniach, z długimi lancami, i
ponurych zakonników w brązowych habitach i znoszonych sandałach.
- Pięknie tu - powiedziała. - Czuję się, jakbym nagle została przeniesiona na plan filmowy.
- Na razie niewiele jeszcze widziałaś. Trzymaj się mnie, Ellie, a ja otworzę ci oczy. - Finn zdjął rękę z kierownicy i
poklepał ją po udzie. Jego dłoń spoczywała tam aż do chwili, kiedy zjechali z autostrady w wąskie uliczki starego miasta.
Jestem zwykłą dziwką, pomyślała. Całkowicie otumanioną przez tego człowieka, przez jego pieniądze i styl życia.
Wiedziała, że musi być ostrożna, bez względu na to, jak Finn wydawał jej się atrakcyjny. Musi być czujna. Ale, Boże, tak
trudno było o tym nie zapominać.
Zatrzymali się w hotelu La Fonda, przy czterystuletnim placu w samym centrum miasta. Był to okazały budynek,
pięknie odnowiony, o grubych kamiennych ścianach i niskich sufitach wpieranych przez potężne bale z ciemnego
drewna. Ellie bardzo się spodobał. Elegancki, ale przytulny.
Finn zarezerwował dwa przylegające do siebie pokoje. Zameldował ich i po chwili Ellie stała z otwartymi ze zdumienia
ustami na progu swojego pokoju. Nie wiedziała właściwie, czego się spodziewała, może typowego dla hoteli
nowoczesnego wystroju. Tymczasem pokój był urządzony w stylu z końca XIX wieku. Wszystko poza łazienką
wyglądało jak scenografia z jakiegoś westernu.
Był telewizor - bo bez telewizji ludzie nie są już w stanie żyć - ale nie było telefonu, tylko gniazdko zamontowane z
myślą o tych, którzy nie mieli komórek.
- Wszystko w porządku? - spytał Finn, stając za nią.
- Oczywiście. - Odwróciła się do niego. Miała na sobie spodnie, sweter i znoszone buty, ale czuła się w tym całkiem
dobrze.
- Teraz będę musiał cię opuścić na jakiś czas. Mam to cholerne spotkanie. Zawołaj obsługę, jeśli będziesz miała na coś
ochotę. Masaż, fryzjer, manicure. Jedzenie, alkohol, cokolwiek. A w holu na dole jest świetny sklep z ubraniami. Kup
sobie, co chcesz, i powiedz, żeby dopisali to do mojego rachunku.
- Och, nie mogłabym zrobić czegoś takiego.
- Sprawisz mi w ten sposób przyjemność, Ellie. - Wszedł do pokoju i stanął tak blisko niej, że w pierwszej chwili była
0
pewna, że chce ją pocałować, i zaczęła się zastanawiać, co zrobić, jeśli tak się stanie. Ale on tylko pogłaskał ją po
policzku. - Dasz sobie radę?
- Oczywiście. Idź na spotkanie.
- Wrócę za dwie godziny i pokażę ci miasto.
- Nie mogę się doczekać.
Wyszedł, a Ellie szybko rozpakowała swoje ubrania i powiesiła je w przepastnej szafie. Tak, odpowiedni zestaw.
Elegancki granatowy żakiet, szare spodnie. Czerwony sweter, na wypadek gdyby wybrali się na wycieczkę. Spódniczka
do pół łydki, jedwabna bluzka, wysokie skórzane kozaki. Wszystko trochę znoszone, kupione głównie w jej ulubionym
sklepie zużywaną odzieżą.
Zeszła na dół i przespacerowała się po holu. Rzeczywiście był tam elegancki sklep z ubraniami, ale ceny wprawiły Ellie
w osłupienie. Z całą pewnością nie kupi niczego na koszt Finna. Zastanawiała się, czy Finn uważa ją za kobie tę, którą
można kupić, czy też przepaść, jaka dzieli ich pod względem finansowym, nic dla niego nie znaczy.
Zjadła kanapkę w restauracji na dole, choć właściwie nie miała apetytu. Była zbyt podekscytowana, by jeść.
Finn zapukał do jej pokoju dokładnie dwie godziny później. Był punktualny i zorganizowany, może nawet aż do
przesady. Skupiony, inteligentny i bystry. Zaczynała podejrzewać, że wszystko musiał mieć pod kontrolą. Może powinna
porozmawiać z jego pracownikami, sprawdzić, jakim był szefem. Ale on mógłby się o tym dowiedzieć, co miałoby
zapewne fatalne skutki.
- Cześć - powiedział. - Pójdę się przebrać, a potem ruszamy w miasto.
- Jestem gotowa.
Włożyła czarne spodnie, błękitny golf, długi płaszcz i czerwony szalik, który dostała od matki na Boże Narodzenie w
ubiegłym roku. Nie miała rękawiczek. Jak zwykle. Ciągle je gubiła.
Michael. Czy do niej dzwonił? Może. Poprosiła współlokatorki, żeby powiedziały mu, że wyjechała na weekend.
Wymyśli coś, jeśli ją o to zapyta. O ile w ogóle jeszcze się z nią skontaktuje. Po tej okropnej scenie na parkingu...
Boże. Zapomnij o tym, Kramer.
Finn zabrał ją na prostokątny brukowany plac otoczony przez zabytkowe budynki, w których pełno było sklepów z
pamiątkami. Po jednej stronie stał Palacio Regal, w którym niegdyś mieściła się siedziba gubernatorów Nowej Hiszpanii.
Był to niski budynek z podcieniami. Przy placu i odbiegających od niego uliczkach rosły wysokie drzewa, teraz bezlistne,
które latem ocieniały stare wąskie dróżki.
- Niezwykłe miejsce - powiedziała Ellie. - Wygląda, jakby nic się tu od wieków nie zmieniło.
- Bo tak jest. Bardzo dbają tu o zabytki, bo to przyciąga turystów. W lecie Indianie wystawiają tu swoje wyroby.
Biżuterię ze srebra i turkusów, paski, dywany, ceramikę i tak dalej.
- Och, chciałabym to zobaczyć.
- W porządku, więc wrócimy tu latem.
Ellie uśmiechnęła się do siebie. Latem? Na razie nie była w stanie wybiec w przyszłość dalej o godzinę.
Finn pokazał jej tabliczkę z brązu na jednym z budynków.
- Zobacz - powiedział, ujmując ją pod ramię. - Tu kończyły się tory kolei Santa Fe. Przeczytaj.
Przeczytała. Rzeczywiście, dokładnie w tym miejscu pociągi kończyły swoją długą i niebezpieczną podróż z St. Louis
w stanie Missouri.
- Jest tu wiele takich rzeczy. Przy Santa Fe miasta w Kolorado są jak małe dzieci.
Spacerowali po placu, oglądając wystawy pełne pięknych wyrobów rdzennych mieszkańców kontynentu. Obrazy,
rzeźby, ceramika. Barwnie haftowane stroje w stylu meksykańskim. Ellie bardzo się podobały.
Finn wziął ją za rękę.
- Masz lodowate dłonie - powiedział.
- Tak, zawsze są zimne.
- Nie nosisz rękawiczek. - Uniósł jej dłoń i lekko potarł.
- Ciągle je gubię. W domu mam chyba z dziesięć rękawiczek nie do pary.
- Więc zaraz kupimy nowe - oznajmił, podnosząc jej rękę do ust.
- Och, nie, naprawdę zaraz je zgubię. Nigdy nie nosiłam rękawiczek.
Spojrzał jej w oczy. Miał bardzo niebieskie tęczówki, duży nos i szerokie, zmysłowe usta.
- Nigdy też nie latałaś na weekendy, ale przecież miło jest skorzystać z okazji, jeśli się nadarza. Prawda, Ellie?
- Cóż, tak, ale...
- Chodź. - Pociągnął ją za sobą. Musiała wydłużyć krok, by za nim nadążyć. Wszedł do pierwszego sklepu, który
wyglądał, jakby sprzedawano w nim rękawiczki, i poprosił ekspedientkę, żeby je pokazała. - Siódemki? - spytał,
spoglądając na dłoń Ellie.
- Tak. - Czuła się trochę skrępowana. Nikt nie robił z nią w ten sposób zakupów, a już na pewno żaden mężczyzna. W
każdym razie od czasu, kiedy była dzieckiem i ojciec... Ale nie. To nie była, odpowiednia chwila na takie wspomnienia.
Sprzedawczyni przyniosła plastikowy pojemnik z rękawiczkami w żądanym rozmiarze. Ellie zauważyła, że Finn zrobił
na tej kobiecie duże wrażenie. Był taki przystojny i elegancki w sztruksowych spodniach, kaszmirowym swetrze i kurtce
z miękkiej brązowej skóry. I rękawiczkach. Miękkich, skórzanych rękawiczkach obszytych futrem.
- Przymierz te - powiedział, podając Ellie parę czarnych rękawiczek.
1
Przymierzyła, leżały doskonale.
- Pasują - powiedziała.
- Przymierz jeszcze te. - Uśmiechnął się do sprzedawczyni, która omal się nie przewróciła z wrażenia.
- Finn, tamte były bardzo ładne.
Spojrzał na nią, ale z jego twarzy znikł uśmiech.
- Chcę tego, co najlepsze. Zawsze. Włóż te.
Ellie posłusznie przymierzyła jeszcze trzy pary, zanim Finn został usatysfakcjonowany. Poprosił sprzedawczynię, żeby
oderwała metkę, a potem wsunął rękawiczki na dłonie Ellie.
- Teraz możemy iść na spacer.
Ellie czuła się trochę zdezorientowana. Szczęśliwa, ale zdezorientowana. Nie przywykła do tego, by ktoś decydował za
nią. Zwykle to ona kontrolowała sytuację. Finn jej na to nie pozwalał. Wszystko musiało być tak, jak on chciał, albo...
Nie wiedziała właściwie, co by się stało, gdyby mu się sprzeciwiła. Poza tym robił takie miłe rzeczy i wyraźnie sprawiało
mu to przyjemność.
Weszli w kręte uliczki zabudowane starymi domami w hiszpańskim stylu kolonialnym, wszędzie było pełno ludzi,
którzy robili świąteczne zakupy. Na ulicznych stoiskach, w sklepach i w galeriach sztuki. Finn wszedł do jednej z galerii.
- Lubię paru artystów, którzy oddają tu swoje prace. Kupiłem tu już kilka rzeczy - wyjaśnił. - Ilekroć przyjeżdżam,
staram się obejrzeć nową kolekcję.
Powiedział coś cicho do sprzedawczyni i natychmiast, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawiła się
właścicielka galerii, wysoka kobieta w kolorowej sukni, obwieszona srebrną biżuterią i mocno umalowana.
- Finn, kochanie - wykrzyknęła, wyciągając do niego ręce. Finn uśmiechnął się i musnął ustami jej uróżowane policzki.
- Marisol - powiedział - pozwól, że ci przedstawię moją nową przyjaciółkę Ellie Kramer.
Podały sobie ręce. Marisol zlustrowała Ellie od stóp do głów, a potem zabrała Finna, by mu pokazać kilka nowych
obrazów.
- To potrwa tylko chwilkę - powiedział. - Rozejrzyj się, a jeśli coś ci się spodoba, kupię ci to.
Ellie zaczęła oglądać obrazy. Niektóre były bardzo dobre, ale cóż mogłaby z nimi zrobić? I dlaczego Finn wywierał na
nią taką presję? Chciał zrobić na niej wrażenie czy naprawdę był taki hojny?
Wrócił po chwili i położył jej dłoń na plecach.
- Znalazłeś coś ciekawego? - zapytała.
- Nie tym razem. A ty?
Pokręciła głową.
- Trudno cię zadowolić, Ellie - powiedział z żartobliwą przyganą.
- Finn, naprawdę nie po to zgodziłam się tu z tobą przyjechać, żeby wrócić do domu z furą prezentów. Chcę... chcę
tylko twojego towarzystwa.
- Dobrze powiedziane - odparł z uśmiechem.
Ale zaprowadził ją do jubilera tuż obok galerii i nie zważając na jej protesty, obdarował ślicznym naszyjnikiem ze
srebra.
- Pasuje do ciebie - oznajmił. - Nie mogłem go nie kupić. Potraktuj to jako prezent na Boże Narodzenie.
Mogła przyjąć naszyjnik albo zrobić scenę. Cóż, jeśli zajdzie taka potrzeba, odeśle go do sklepu. A naszyjnik był
naprawdę piękny. Finn zapiął go na jej szyi, a potem pocałował ją w kark i wyszeptał:
- Piękny przedmiot dla pięknej kobiety.
Kiedy wrócili na plac, zaczął padać śnieg; nadciągała burza, przed którą uciekli z Kolorado. Zapadał zmierzch. W
mroku jaśniały sklepowe wystawy. Zapalono luminarias, perforowane metalowe pojemniki ze świeczkami w środku. Był
to stary meksykański zwyczaj - w okresie Bożego Narodzenia wzdłuż ulic ciągnęły się rzędy migoczących światełek.
Wygląda to jak obrazek ze świątecznej kartki, pomyślała Ellie. Zupełnie nierealny.
Finn ujął ją pod ramię.
- Ciepło ci w ręce? - zapytał.
- W ogóle jest mi ciepło - odparła. - Tu jest tak pięknie.
Kolację zjedli w hotelowej restauracji, co było najprostszym rozwiązaniem. Ellie była zachwycona panującą tam
atmosferą.
Elegancko ubrany Hiszpan grał na gitarze ogniste flamenco i romantyczne ballady. Jedzenie był wyśmienite, a ona
miała na sobie ładną białą bluzkę z jedwabiu, czarną spódnicę i nowy naszyjnik.
Zaczęli od drinków. Ellie zamówiła kieliszek wina, a Finn martini z wódką. Doskonale im się rozmawiało i Finn z
każdą chwilą wydawał się Ellie bardziej czarujący. Czuła się przy nim swobodnie, swobodniej niż kiedykolwiek czuła się
w towarzystwie Michaela. Łatwiej było jej się z nim dogadać. Nie musiała się starać, by podtrzymać rozmowę. Finn lubił
mówić.
Umiał też słuchać i Ellie otworzyła się przed nim bardziej, niż miała w zwyczaju. Starała się nie mówić o swoich
problemach finansowych, ale trudno było uniknąć tego tematu. Brak pieniędzy miał zbyt duży wpływ na jej życie.
- Uznałam więc, że będzie lepiej, jeśli poświęcę jeden rok na pracę, zaoszczędzę trochę, a potem skończę studia. I
naprawdę podoba mi się praca w biurze prokuratora. Dużo się tam uczę i jestem pewna, że bardzo mi się to przyda po
powrocie na uniwersytet.
2
- Rodzice w ogóle ci nie pomagają?
Spojrzała mu w oczy.
- Mój ojciec zmarł kilka lat temu, a matka sama ma problemy finansowe.
Finn w milczeniu przełknął kawałek wołowiny.
- Nieźle sobie radzę - dodała. - Jesienią będę mogła wrócić na studia. Później zrobię dyplom i pójdę do pracy.
- A gdzie chciałabyś pracować?
- Może zostanę w Boulder.
- Hm. - Finn zastanawiał się nad czymś przez chwilę. - A czym dokładnie chciałabyś się zająć w przyszłości?
- Obroną w sprawach karnych - odparła.
- Wszystko masz dokładnie zaplanowane.
- Owszem.
- Mogę zapytać dlaczego?
- Uważam, że trzeba chronić ludzi przed tą potężną machiną, jaką jest prawo. Zwykłych, szarych ludzi. System często
ich miażdży.
- Interesujące. Więc może chciałabyś pracować jako adwokat z urzędu?
Ellie przełknęła kawałek ziemniaka w sosie czosnkowym, który był pyszny, pochyliła się do przodu i oparła łokcie na
stole.
- Może jestem idealistką, ale nie szaloną. Obrońcy z urzędu zarabiają grosze.
Finn kiwnął głową, podniósł kieliszek z winem i upił łyk.
W tle gitarzysta grał Malaguenę. Było to cudowne, nastrojowe miejsce i Ellie wiedziała, że nigdy nie miałaby okazji się
w nim znaleźć, gdyby nie ten siedzący naprzeciw niej mężczyzna.
- No, dosyć o mnie - powiedziała. - Teraz chciałabym dowiedzieć się czegoś o tobie. Pochodzisz z Denver? Masz tam
rodzinę?
- Nie, urodziłem się w Milwaukee. Mam starszego brata i siostrę, którzy nadal tam mieszkają. Moja rodzina to typowa
klasa średnia, zupełnie zwyczajna, z jednym wyjątkiem. Ojciec, świeć Panie nad jego duszą, był strasznym pijakiem.
- Och, tak mi przykro.
Machnął tylko ręką.
- Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało. Już dawno zostawiłem to wszystko za sobą. Wyjechałem z Milwaukee, gdy
tylko skończyłem szkołę średnią. I nigdy tam nie wróciłem.
- Nigdy?
- Nigdy. Nie interesuje mnie, co się tam dzieje. Wysyłam pieniądze i kartki na święta mojej matce i na tym koniec.
Ojciec, jak już wspomniałem, zmarł kilka lat temu, ale matka ciągle mieszka w tym samym domu, a brat i siostra .kilka
przecznic dalej. - Zmarszczył brwi. - Nie wiem, jak oni mogą tak żyć.
Ellie przypomniała się Janice. Bo nie mają wyboru, pomyślała.
- A ty odniosłeś sukces - powiedziała.
- Owszem. Ale ciężko na to pracowałem. Nic nie spadło mi z nieba.
- Wiem, jak to jest.
Finn odłożył widelec i pochylił się nad stołem.
- Moja biedna matka. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego przez tyle lat go znosiła. Była słaba. Była słabą, głupią kobietą.
- Nie powinieneś...
Ale on tylko wzruszył ramionami.
- Nazywam rzeczy po imieniu. Znam prawdę o mojej matce. - I położył dłoń na policzku Ellie - znam też prawdę o
tobie.
Miała wrażenie, że jej serce przestało bić.
- Wiem na przykład, że nigdy nie byłabyś słaba jak moja matka. To jedna z rzeczy, które tak mnie w tobie pociągają.
Jesteś silna, pełna pasji i masz wizję swojej przyszłości. - Dotknął palcami jej warg, a potem przysunął się bliżej i
pocałował ją w usta. - Bardzo się cieszę, że przyleciałaś tu ze mną, a ty, Ellie?
Uśmiechnęła się do niego. Jej serce znowu zaczęło bić.
- O, tak. Jest cudownie.
- A będzie jeszcze cudowniej.
Co miał na myśli? Czy chce się z nią przespać? I co powinna zrobić, jeśli zechce? Uśmiechała się, ale czuła się
schwytana w pułapkę. Finn był czarujący, lecz ona nie była pewna, czy jest gotowa.
Pułapka. Jedzenie było wspaniałe, bar, opleciony świąteczną girlandą, migotał dziesiątkami małych światełek, jej pokój
był cudowny, ale... nie mogła stąd uciec. Chyba że Finn jej na to pozwoli.
Potrzebowała trochę więcej czasu. Wplątała go w tę nieoczekiwaną znajomość, tak jak wcześniej Michaela, ale Finn
działał znacznie szybciej. Jaka kobieta mogłaby mu odmówić?
Przez resztę wieczoru starała się zachowywać pogodnie i beztrosko, ale nie bardzo jej się to udało. Zjedli deser i wypili
kawę, a potem poszli do holu popatrzeć na wystawy. Finn otoczył ją ramieniem i raz po raz pochylał się, by pocałować ją
w policzek albo w ucho. Cały czas miała gęsią skórkę, nie wiedziała jednak, czy to z nerwów, czy z zimna.
- Musimy wcześnie się położyć - powiedział, kiedy siedzieli w barze, pijąc koniak z pękatych kieliszków. -
3
Zaplanowałem dla ciebie na jutro mnóstwo atrakcji.
- Co będziemy robić?
- Zabiorę cię do Chimayo, starej wioski na północ od Santa Fe. Jest tam fantastyczna knajpa, w której możemy zjeść
lunch.
- Brzmi świetnie.
W końcu pojechali windą na swoje piętro. Ellie gorączkowo szukała jakiejś wymówki, ale Finn tylko przyciągnął ją do
siebie, pocałował i wypuścił z objęć.
- Do jutra - powiedział.
- Do jutra - odparła.
- Słodkich snów, Ellie.
- Nawzajem, Finn.
W pokoju usiadła na łóżku, drżąc jeszcze ze zdenerwowania. Zjadła i wypiła za dużo, bo Finn nalegał, i teraz było jej
trochę niedobrze. Włożyła nocną koszulę, umyła zęby. W łazienkowym lustrze własna twarz wydała jej się obca. Kim
właściwie jest? Zimną, wyrachowaną kobietą, za jaką uważał ją Michael? Czy kobietą silną i pełną pasji, którą widział w
niej Finn?
Jest obiema naraz, a zarazem żadną z nich. Przez chwilę zastanawiała się, dlaczego dotąd nie rozpadła się na wszystkie
te, tak różne od siebie istoty, które się w niej mieściły. Może pewnego dnia tak się stanie i pojawi się kilka różnych Ellie,
obcych sobie nawzajem. Obmyła twarz zimną wodą. Jak długo jeszcze zdoła to wytrzymać?
Finn. Michael. Położyła się na łóżku, oszołomiona winem, koniakiem i nadmiarem wrażeń. Nagle przyszło jej do
głowy, że Finn może zapukać do jej drzwi. Może chciał tylko dać jej czas, żeby się przygotowała, a teraz czeka, by do
niej przyjść. Nie znała zasad, jakimi rządzą się romanse w wyższych sferach, i nie wiedziała, co powinna zrobić.
Leżała w ciemności, czekając na pukanie, pewna, że zaraz je usłyszy. A kiedy zrozumiała, że już nie nastąpi, nie była
pewna, czy czuje ulgę, czy rozczarowanie.
Następnego ranka prószył śnieg, pokrywając wszystko warstwą bieli. Finn włączył wycieraczki. Ellie siedziała obok
niego podekscytowana. Czekała na nią kolejna wspaniała przygoda.
- Wszyscy myślą, że w Nowym Meksyku jest zawsze ciepło, ale Santa Fe leży na wysokości dwóch tysięcy metrów. To
najwyżej położona stolica stanu w kraju - powiedział Finn.
- A ja myślałam, że jest nią Denver.
- Drogę, którą teraz jedziemy, nazywają Wysoką Drogą do Taos. Jest bardzo stara i kręta. Większość ludzi woli jeździć
autostradą, ale tu są ładniejsze widoki.
- Jak daleko jest do Chimayo?
- Jakieś pięćdziesiąt kilometrów.
- Pogoda nie utrudni nam lotu?
- Sprawdziłem dziś rano prognozy. Po południu ma przestać padać.
- Całe szczęście. Co by to było, gdybym zadzwoniła jutro do pracy i powiedziała, że utknęłam w Santa Fe? - roześmiała
się Ellie.
- Gdyby tak się stało, spędziłbym jeszcze jeden wieczór w twoim towarzystwie, a to duża pociecha - powiedział,
puszczając do niej oko.
Jechali w stronę gór. Przy wijącej się drodze stały tablice z egzotycznie brzmiącymi nazwami: Tesuque Pueblo, San
Ildefonse Pueblo, Pojoaque, Nambe.
- To indiańskie nazwy. Indianie nadal tu mieszkają w swoich pueblach. Stąd właśnie pochodzi najpiękniejsza ceramika.
- Finn uśmiechnął się do niej czarująco.
- Jesteś najlepszym przewodnikiem, z jakim kiedykolwiek byłam na wycieczce - powiedziała. Była spokojna i
beztroska, jakby na chwilę zostawiła wszystko gdzieś daleko - wszystkie swoje plany, intrygi, oceny. Zajmie się tym
później. Teraz siedziała w luksusowym samochodzie z przystojnym mężczyzną, który wydawał się nią szczerze
zainteresowany. Chciała trochę odpocząć i cieszyć się tym dniem. Gdyby tylko było to możliwe.
- Jesteśmy na miejscu - powiedział Finn, zjeżdżając z drogi. - Santuario de Chimayo.
Zobaczyła mały kamienny budynek wśród bezlistnych drzew. Na parkingu obok stało kilka samochodów, z których
wysiadali ludzie.
- Wiem, że wygląda niepozornie, ale nazywają to miejsce amerykańskim Lourdes. Wydarzyło się tu wiele cudów.
- Cudów?
- Tak, cudownych uzdrowień.
Przecięli pokryty śniegiem trawnik i ręka w rękę weszli do środka. Było tam ciasno i ciemno i panowała atmosfera
skupienia. Z boku znajdowało się wejście do osobnego pomieszczenia, w którym ludzie zostawiali swoje kule i wózki
inwalidzkie wraz z rysunkami i modlitwami na kartkach.
- Tutaj byłabym w stanie w to uwierzyć - powiedziała Ellie w zamyśleniu.
- Miło pomyśleć, że ludzie przybywają tu i zostają uleczeni z chorób, czyż nie?
- Owszem.
Stali przez chwilę, trzymając się za ręce i patrząc na pozostawione przez pielgrzymów relikwie.
Kiedy wyszli na zewnątrz, Ellie pokręciła głową.
4
- To nie mój świat. Szanuję go, ale... chyba do niego nie należę.
- Tak, to miejsce należy do innych czasów, czasów prostoty. Żeby działało, trzeba mieć wiarę.
- Dobrze wiedzieć, że istnieje i że ludzie, którzy go potrzebują, mogą tu przyjeżdżać.
Zjedli lunch w restauracji w pobliżu sanktuarium. Kelnerka powiedziała im, że zimą w okolicy jest zwykle spokojniej,
ruch zaczyna się w okresie Wielkiejnocy, kiedy do santuario przybywają pielgrzymi.
- Ale teraz nadchodzi Boże Narodzenie, więc będzie więcej ludzi.
- Co masz zaplanowane na później? - spytała Ellie.
- Och, sam nie wiem. Kiedy wrócimy do Santa Fe, jeszcze raz sprawdzę prognozy. Pogoda może mieć duży wpływ na
nasze plany. - Finn postukał palcami w blat stołu.
- Świetnie się bawiłam. To wszystko jest dla mnie takie nowe - zauważyła Ellie. - Powiedz prawdę. Finn, czy starasz się
zrobić na mnie wrażenie?
Spojrzał jej w oczy i uśmiechnął się z lekkim przymusem.
- Czyż mężczyźni nie starają się zawsze zrobić wrażenia na kobietach? Czy nie na tym polega ta gra?
- Na mnie to zwykle nie działa. Oceniam ludzi na podstawie tego, jacy są, a nie co posiadają.
- Zwykle? - Finn uniósł brwi. - Czyżby więc mnie się udało?
- Chyba tak.
- Powiedz mi więc, jaki jestem?
- Jesteś szarmancki, bardzo hojny, a także inteligentny.
- Naprawdę?
- Tak.
- Gdybyś posłuchała tego, co mówią inni, mogłabyś mnie uznać za playboya, który co wieczór wraca do domu z inną
kobietą.
- To prawda?
- Tak. Aż do teraz.
- Och, Finn, przecież prawie się nie znamy.
- Wiem, co czuję, Ellie - powiedział poważnie, patrząc jej prosto w oczy.
- Finn...
To wszystko działo się za szybko. Przerażająco szybko. A jeśli swoją manipulacją usidliła zupełnie niewinnego
człowieka? Jeśli on się w niej zakocha? Byłoby to nieodpowiedzialne, nieetyczne. Ta gra może okazać się fatalna w
skutkach. Michael od początku miał co do niej jakieś podejrzenia; Finn nie miał pojęcia, w co został wplątany.
Ale przecież jej się podobał. Bardzo. I gdyby mieli czas poznać się lepiej, coś mogłoby się między nimi narodzić. Coś
ważnego.
- Wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia? - spytała.
Zastanawiał się chwilę nad odpowiedzią
- Tak, chyba tak. - Ujął jej dłoń. - A ty?
- Nie wiem. Chyba nie.
- Nie zniechęca mnie to ani trochę - zapewnił.
Po południu pogoda się poprawiła. Finn zadzwonił do bazy i poprosił o przygotowanie samolotu.
- Nie chcę stąd wyjeżdżać - powiedziała Ellie z żalem, kiedy boy hotelowy ładował do bagażnika wynajętego samolotu
ich walizki: elegancki skórzany neseser Finna i jej tanią nylonową torbę podróżną.
- Wiem.
- Ale oboje musimy wracać do pracy. Do prawdziwego świata.
- Niedługo znowu możemy się gdzieś wybrać. Po świętach. Polecimy na południe, gdzieś, gdzie jest ciepło. Co ty na to?
- Cudownie. - Ellie westchnęła, spojrzała na hotel i nagle pomyślała, że chciałaby zapomnieć o wszystkim poza tym
cudownym weekendem. Świat Finna uwiódł ją; okazała się słabsza, niż przypuszczała.
Lot do Denver minął bez żadnych problemów, chmury rzedły, w miarę jak posuwali się na północ. Finn pokazywał jej
słynne miejsca, nad którymi przelatywali: wąwóz Rio Grande, Park Narodowy Sand Dunes, Pikes Peak. Potem samolot
obniżył pułap i wylądował.
Dla Ellie był to powrót do rzeczywistości. Ledwie wsiadła do samochodu Finna, w jej głowie zaroiło się od pytań, na
które nie znała odpowiedzi.
Michael, z którym musi sobie jakoś poradzić. Matka. I oczywiście Finn. Kłamstwa, uniki. Mróz, praca i obsesyjne
poszukiwanie prawdy.
- Zadowolona? - spytał, spoglądając na nią z ukosa.
- Smutna - odparła. - To już koniec.
- Nie, Ellie. To dopiero początek.
Przejechali przez Denver i ruszyli w stronę Boulder, mijając ośnieżone pola. Nie musiała podawać mu adresu ani dawać
wskazówek, jak ma jechać, mimo że zapadł już zmrok.
Dom przy Marine Street był jasno oświetlony. Dobrze, przynajmniej nie będzie sama. Może zagra z dziewczynami w
karty. Jenn opowie kilka swoich sprośnych dowcipów i wszystkie się uśmieją.
Finn zatrzymał samochód, wysiadł i otworzył przed nią drzwiczki.
5
- Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej - powiedział.
- Dziękuję. Jestem ci wdzięczna bardziej, niż potrafię wyrazić. To był naprawdę wyjątkowy weekend.
Objął ją, pocałował, uścisnął i znowu pocałował.
- Zadzwonię do ciebie - obiecał.
- Dobrze.
- Nie pracuj za dużo.
- Nie będę.
- Grzeczna dziewczynka. Do zobaczenia, Ellie.
- Do zobaczenia, Finn.
Zaczęła wchodzić na schodki, niosąc swoją nylonową torbę z zepsutym zamkiem, pełną znoszonych ubrań z drugiej
ręki. Otworzyła drzwi, weszła do ciepłego wnętrza i od razu zaczęła tęsknić za Finnem.
Nie widziała czarnej furgonetki stojącej w ciemności po drugiej stronie ulicy. I ponurych złotych oczu, które śledziły jej
każdy ruch.
Rozdział 15
W poniedziałek rano Rick Augostino odebrał telefon.
- Chodź, Callas - powiedział. - Znaleziono ciało na terenia kampusu.
W jego głosie było coś, co sprawiło, że Michael podniósł wzrok.
- Studentka. Policjanci z kampusu już zabezpieczyli miejsce zbrodni. Mówią, że to gwałt i morderstwo.
- Cholera - zaklął Michael. - Wezmę tylko kurtkę. Chcesz, żebym sam się tym zajął, Rick? Nie ma sprawy...
- Nie, nie.
Michael wiedział, dlaczego Rick tak się przejął. Jego córka była studentką, choć nie Uniwersytetu Kolorado.
Tuż przed dziesiątą wjechali na teren miasteczka uniwersyteckiego i poszli na miejsce zbrodni za jednym z policjantów
z kampusu.
- W zimie to dość odludne miejsce - powiedział im. - Znaleźliśmy ją za budynkiem Studenckiego Centrum Rekreacji,
przy ścieżce. Prawdopodobnie zginęła w niedzielę.
- Jak to? Czy koroner...?
- Koroner jest dopiero w drodze.
Michael włożył ręce do kieszeni kurtki i wcisnął głowę w ramiona. Było bardzo zimno.
- Dlaczego sądzicie, że zginęła w niedzielę? - Policjanci z kampusu, pomyślał, mniej więcej ten sam sort co
ochroniarze. Ludzie do wynajęcia. Chociaż ten facet wydawał się w porządku. Przynajmniej zrobił to, co powinien, od
razu zadzwonił na komendę i do koronera.
Policjant pokręcił głową.
- Jest już zamarznięta, więc...
- Hm - mruknął Michael.
- Ustaliliście jej tożsamość? - spytał Rick.
- Tak, morderca zostawił jej plecak. W środku była legitymacja studencka. Mamy wszystko w wozie patrolowym.
Michael zaklął pod nosem.
- Nie trzeba było niczego dotykać.
- Byłem bardzo ostrożny. Włożyłem nawet rękawiczki.
Na pierwszy rzut oka ciało wyglądało jak ciemny tobołek leżący na śniegu między dwoma niewielkimi świerkami.
Podeszli bliżej, starając się jak najmniej naruszać okolicę miejsca zbrodni.
- Boże, nie cierpię tego - mruknął Rick.
Michael zatrzymał się nagle, zabrakło mu tchu w piersiach. Dziewczyna leżała na śniegu twarzą w dół. Miała ciemne,
kręcone, krótkie włosy, zamarznięte na końcach i długi czarny płaszcz z wełny.
Był pewny, że to Ellie. Że to ona tam leży. Miał wrażenie, że żołądek zmienił mu się w kamień.
Rick pochylił się, wsuwając na dłonie lateksowe rękawiczki, i lekko poruszył głową ofiary.
Michael wstrzymał oddech i spojrzał. To nie była Ellie.
Przyjechał koroner. Wstępnie zbadał ciało, sprawdził temperaturę i zrobił kilka zdjęć. Później Michael i Rick spędzili
kilka godzin z ekipą techniczną i policyjnym fotografem. Polecili mu sfotografować wszystko, co było w zasięgu wzroku.
I zebrać próbki wszystkiego, co się tam znajdowało, nawet świerkowych igieł. Nigdy nie wiadomo, na czym można
znaleźć tkanki. Po sfotografowaniu wszystkich śladów stóp Michael kazał zebrać śnieg do plastikowych torebek, a kiedy
stopnieje, poszukać w wodzie tkanek i brudu. Może będą mieli szczęście.
Tak, zdecydowanie wyglądało to na gwałt - pod płaszczem ubranie dziewczyny było podarte. Nie została jednak
uduszona. Ze wstępnych oględzin dokonanych przez koronera wynikało, że napastnik uderzył ofiarę tępym przedmiotem
w tył głowy. Dokładną przyczynę i czas zgonu, a także czy nastąpił on przed, czy po gwałcie, będzie można ustalić
dopiero po dokładnym zbadaniu ciała.
Michael widział, że schemat postępowania gwałciciela jest zupełnie inny, mimo to pomyślał o Rasmussenie. Jak
zawsze.
Ellie - do diabła z tą zakłamaną dziewczyną - spędziła z tym człowiekiem cały weekend. A jeśli Rasmussen...?
Nie, teraz nie mógł sobie pozwolić na takie rozważania; przed nimi na śniegu leżała ta nieszczęsna dziewczyna, a jej
6
morderca pozostawał na wolności. No i rodzina ofiary. Ktoś będzie musiał poinformować tych ludzi. Czy miesz kają w
Kolorado? Może nawet tu, w Boulder... Jezu.
- Zaczniemy od znanych nam już gwałcicieli, a potem rozszerzymy dochodzenie na niektórych mieszkańców okolicy -
powiedział Rick.
- Tak. - Michael zmarszczył brwi. - Ja zajmę się jej współlokatorkami, kolegami i chłopakiem, jeśli takiego miała. Boże,
trzeba będzie powiedzieć jej przyjaciołom.
- Ciężka sprawa. Ale w tej kwestii będę ci wdzięczny za pomoc, wiesz przecież.
Michael kiwnął głową. Wiedział.
Odszukanie współlokatorek ofiary i zebranie ich zeznań zabrało prawie całe przedpołudnie. Wszystkie były studentkami
ostatniego roku college’u. Takie młode. Michael cały czas starał się odsuwać od siebie myśl o Ellie. Ellie, która tak
doskonale umiała kłamać. Ellie, najnowszej przyjaciółce Rasmussena. Wyobraźnia podsuwała mu upiorne wizje, w
głowie huczało od pytań.
Czy Rasmussena także uwiodła? Czy się z nim pieprzyła?
Odszukał chłopaka ofiary, który pracował na pół etatu w barze na Arapahoe. Usiadł z nim przy stoliku na tyłach
restauracji i nagrał jego zeznania. Czy też raczej próbował to zrobić. Dzieciak nie był w stanie powstrzymać łez na tyle,
by odpowiadać na pytania. Gdyby Michael miał wierzyć swojej intuicji, mógłby przysiąc, że chłopak nie miał pojęcia o
gwałcie i morderstwie. Była to trudna rozmowa, trudniejsze są tylko rozmowy z rodzicami ofiar. Chińczycy mają rację,
mówiąc, że najcięższy jest los tych, którzy przeżyli własne dziecko. Tak jak jego rodzice.
Wyszedł z restauracji kilka minut przed drugą i pojechał do biura, gdzie spotkał się z Rickiem i dowiedział, że pojawił
się pewien ślad. W jednej z torebek ze stopniałym śniegiem znaleziono kluczyk samochodowy. Jeśli jest na nim numer
seryjny i uda się namierzyć właściciela wozu, może wkrótce dojdzie do aresztowania.
Dla Michaela najgorszą częścią policyjnej pracy było pisanie formalnych raportów, zwłaszcza z przesłuchań świadków.
Tu ważne było każde słowo, więc zawsze starał się wszystko nagrywać. Niestety na klawiaturze komputera ciągle jeszcze
szukał liter i dziękował Bogu za autokorektę.
Zaczął pisać raporty z rozmów, jakie przeprowadził tego dnia, ale nie potrafił się skupić i w końcu jego palce
znieruchomiały na klawiaturze.
Ellie Kramer. Czy raczej Crandall. Tak, teraz rozumiał, na czym polega jej gra. Podejrzewała, że on albo Rasmussen
mieli coś wspólnego ze skazaniem jej ojca; być może sądziła, że to jeden z nich podrzucił na miejsce zbrodni ob ciążający
go dowód. Bandanę. Jej matka przez wiele miesięcy, aż do zakończenia procesu, mówiła, że John Crandall został
wrobiony przez policję.
Janice Crandall. Dziwne, że nie rozpoznał jej wcześniej.
Czego właściwie spodziewała się Ellie? Chciała udowodnić po tylu latach, że jej ojciec był niewinny, że to on albo
Rasmussen go wrobili?
A może podejrzenia Ellie sięgały dalej? Może myślała, że jeden z nich jest gwałcicielem? Ale jeśli rzeczywiście tak
myślała, to musiała być niespełna rozumu, angażując się w tę niebezpieczną grę.
Czy Ellie podejrzewała, że to on jest gwałcicielem, kiedy szła z nim do łóżka?
Siedział bez ruchu, patrząc w przestrzeń. Jeśli tak, czy mógł nie podziwiać jej odwagi i determinacji, z jaką pokonała
setki przeszkód, by dotrzeć tak daleko? Nie szanować jej za to? Zdecydowała się wejść w intymny kontakt z
gwałcicielem. Dla ojca.
Jak zdołała namierzyć Finna? Teraz widział wyraźnie, że próbowała uzyskać jakieś informacje od niego. Wypytywała o
czasy, kiedy pracował w ulicznych patrolach, pytała go o partnera. „Założę się, że to była kobieta”. Powiedziała to, bo
chciała, żeby zaprzeczył i zdradził jakieś szczegóły.
Tak, musiał jej powiedzieć coś o Finnie. A jeśli Ellie ma zamiar spotkać się z Rasmussenem? Może jeszcze dziś? Musi
ją ostrzec. Boże, co to za szalona, uparta i odważna kobieta.
O czwartej skończył raporty i poszedł z Rickiem na spotkanie z koronerem. Najmilszy aspekt tej roboty, pomyślał z
ponurą ironią, patrząc na nagie ciało młodej kobiety rozciągnięte na metalowym blacie stołu autopsyjnego. Krew z nacięć
ściekała powoli do metalowej rynienki. Michael miał nadzieję, że kiedy wybije jego godzina, wszystko strawi ogień, tak
by dla koronera nic już nie zostało.
Rick wszedł do sali, ale zatrzymał się przy drzwiach, odwracając wzrok. Na szczęście lekarz dokonujący autopsji był
prawdziwym profesjonalistą i traktował zmarłych z wielkim szacunkiem. Wiele lat temu w tym szpitalu pracował młody
półgłówek, który opowiadał niesmaczne żarty podczas sekcji. Michael nie wiedział, czy facet robił to, żeby zabawić
policjantów, czy dla własnej przyjemności. Tak czy inaczej, on nie widział w tym nic zabawnego.
W ogóle nie znosił tej części swojej pracy. Niektórzy przyzwyczajają się z czasem. On nie. W zapachu ludzkiej krwi i
odchodów było coś, co budziło w nim trudny do opanowania, pierwotny lęk.
Koroner skinął głową w jego stronę i przywitał się z Rickiem, który ciągle nie miał zamiaru się zbliżyć.
- Już kończę - powiedział.
Michael wsadził ręce do kieszeni i odwrócił oczy od stołu.
- I co my tu mamy? - spytał.
Nigdy nie lubił patrzeć na zmarłych. Nie widział Paula zaraz po wypadku. Ale przed pogrzebem pozwolono mu na kilka
minut wejść do pokoju, w którym wystawiono trumnę. Tam żegnała się z Paulem najbliższa rodzina. Dla Michaela był to
7
szok. W pierwszej chwili pomyślał, że brat po prostu śpi. Ale później, wpatrując się w jego nieruchome ciało, dostrzegł
piętno śmierci. Tak, to był koniec, przerażający, nieodwracalny koniec. Nie potrafił tego zaakceptować, więc pomyślał
znowu: Nie, nie, Paul jednak śpi, po prostu śpi. Wystarczy spojrzeć na rumieniec na jego twarzy, na ten spokojny
uśmiech. Obudź się, obudź się. Na litość boską, Paul, wstawaj...
- Śmierć nastąpiła między dziewiątą a dziesiątą wczorajszego wieczoru. W niedzielę.
Michaelowi na chwilę zabrakło tchu w piersi.
- W porządku - powiedział i zapisał to w notatniku. - Gwałt?
- Zdecydowanie tak. Jest też sperma.
- Dobrze. - Kolejna notatka. - Nie wygląda to na robotę seryjnego gwałciciela.
- Rzeczywiście. Seryjni gwałciciele zazwyczaj nie zostawiają takich śladów.
- Co jeszcze?
- Śmierć nastąpiła wskutek wyziębienia organizmu, po tym jak ofiara straciła przytomność w wyniku uderzenia tępym
przedmiotem w tył głowy. Wszystkie szczegóły techniczne znajdą się w raporcie, ale mówiąc między nami, Callas, był to
kamień, raczej gładki i nie większy od mojej pięści. W ranie nie ma kawałków drewna ani niczego w tym rodzaju, więc
jeśli nie znajdziecie tego kamienia choćby z odrobiną krwi, nie będę w stanie pomóc wam w sądzie.
- Została uderzona przed gwałtem czy po nim?
- Zdecydowanie przed. Chcecie wiedzieć, co o tym sądzę? Powiedziałbym, że facet się przestraszył. Może chciał ją
tylko uciszyć na jakiś czas, tyle, żeby zrealizować swój plan. Może nie chciał jej zabić. Prawdopodobnie nie chciał, bo w
przeciwnym razie rana byłaby głębsza albo byłoby ich kilka i z pewnością celowałby bardziej precyzyjnie.
Michael pomyślał o chłopaku tej dziewczyny, ale znowu wydało mu się to nieprawdopodobne. Mówił przecież, że
prowadzili normalne, aktywne życie seksualne, co potwierdziły jej zapłakane współlokatorki.
- No dobra, teraz muszę doprowadzić ją do porządku - powiedział koroner, spoglądając na zegarek. - Jej rodzice będą tu
za niecałą godzinę.
- Oczywiście - odparł Michael. - Całą resztę znajdziemy w raporcie.
- Macie jakichś podejrzanych?
Michael tylko potrząsnął głową, ale Rick postanowił się w końcu odezwać.
- Dostaniemy gnoja. I lepiej, żeby go ze mną nie zostawili sam na sam.
Michael wymienił spojrzenia z lekarzem i szybko wyprowadził Ricka za drzwi. Wysadził go przed budynkiem
komendy i przesiadł się do własnego samochodu. Do tej chwili nie mógł zadzwonić do Ellie. Wiedział oczywiście, że
zwlekał z tym, odkąd zobaczył ją w objęciach Rasmussena... Drań przytulał ją w taki sposób, jakby była jego własnością.
Dość tego, skarcił się w duchu. Zerknął na zegarek. Wkrótce powinna wyjść z sądu. Może Rasmussen po nią
przyjedzie. Może zabierze ją do swojego domu, pięknego, wielkiego domu, który kosztował fortunę. I tam, w tym domu,
zaciśnie palce na jej szyi...
Michael był boleśnie świadomy faktu, że Ellie musi postrzegać Rasmussena jako przyzwoitego faceta. Dlaczego nie?
Finn, przystojny i szarmancki, pełen charyzmy. I on, odludek, milczek. Robocop. To naturalne, że Ellie właśnie jego
uważa za obłąkanego gwałciciela.
Cóż, trzeba ją ostrzec. Jeśli tego nie zrobi, jeśli będzie stał z boku, zostawi ją na łasce Rasmussena. On odkrył w końcu
jej tajemnicę i Finn też z pewnością to zrobi. Rasmussen był szalony, ale nie głupi.
Wystukał numer Ellie, na poły z nadzieją, że już poszła, na poły przerażony, że może naprawdę się spóźnił. Dochodziła
piąta po południu.
Odebrała niemal natychmiast. Usłyszał jej głos i nagle przed jego oczami pojawiła się leżąca na śniegu martwa
dziewczyna o ciemnych kręconych włosach.
- Muszę się dzisiaj z tobą zobaczyć - powiedział przez ściśnięte gardło. Był bliski łez. A nie płakał od czasu, kiedy na
trumnę jego brata spadły pierwsze grudki ziemi.
- Michael?
- Muszę się z tobą zobaczyć, Ellie - powtórzył. - To ważne.
Zawahała się. Oczywiście. Przecież uważa, że to on jest winny.
- Cóż, właściwie miałam zamiar... - zaczęła.
- Słuchaj - przerwał jej. - To nie może czekać. Mówię poważnie, Ellie.
Samo wymówienie jej imienia sprawiało mu ból. Nie schrzań tego, chłopie, upomniał się w myślach.
- No cóż, dobrze, skoro to takie ważne.
- Bardzo ważne. Jestem już po pracy. Mogę po ciebie podjechać za jakieś dziesięć minut.
- Będę czekać pod sądem. A dokąd... pojedziemy?
Trochę przestraszona.
- Zjemy gdzieś kolację - powiedział tylko i się rozłączył. Czy nie byłoby wspaniale, gdyby z równą łatwością mógł
wyłączyć ją ze swojego życia?
Wyjechał z parkingu i gwałtownie skręcił kierownicą. Ellie z tym obłąkanym draniem. Jak może być tak ślepa? Jak
wszystkie kobiety Rasmussena mogą być tak ślepe?
Nie zatrzymał się przy wyjeździe i strażnik spojrzał na niego, marszcząc brwi. Skręcił w Arapahoe, nie zważając na
duży ruch, jaki panował tu zawsze w godzinach szczytu. Zjechał od razu na lewy pas, przy wtórze klaksonów zi -
8
rytowanych kierowców. Drogowa frustracja. Kiedy dotarł do Dwudziestej Ósmej i ruszył wzdłuż Boulder Creek, prawie
nad sobą panował.
Ellie. Ellie pieprząca się z Rasmussenem.
Na światłach przez chwilę zastanawiał się, czy później płakała.
Ellie stała na parkingu, szukając wzrokiem znajomej furgonetki. Była bardzo zdenerwowana. Matka zapewniła ją
wprawdzie, kiedy w końcu udało im się porozmawiać przez telefon, że Michael nic z niej nie wyciągnął, ale Ellie nie była
tego pewna. Wiedziała, że pojechał do Leadville, bo nabrał podejrzeń. Był coraz bliżej prawdy, a kiedy ją pozna...
Właśnie, co wtedy zrobi? Przecież nie udowodniła, że jest gwałcicielem. A jednak Bóg jeden wie, co się w nim kryło.
Czy będzie próbował ją uciszyć?
Wiał zimny wiatr, skuliła się więc, tuląc teczkę do piersi. Miała już ochotę znaleźć się w ciepłym wnętrzu jego
samochodu, choć jednocześnie bała się tego spotkania. Nigdy nie przypuszczała, że ci dwaj mężczyźni wzbudzą w niej
tak silne uczucia. Najwyraźniej los z niej zadrwił. Michael, Finn - jeden z nich był potworem.
Podniosła wzrok i zobaczyła czarną furgonetkę. Jej serce na moment przestało bić.
Michael zatrzymał się przy krawężniku i otworzył drzwiczki od strony pasażera. Zmierzchało już, ale Ellie dostrzegła
wyraz napięcia na jego twarzy i ponury błysk w złotych oczach.
- Cześć - powiedziała, zamykając drzwiczki. - Zimno, prawda?
- Bardzo zimno. Podkręcić ogrzewanie?
- Nie, jest w porządku. - Było w nim coś takiego... - Miałeś zły dzień?
- Aha - mruknął.
Ellie nagle sobie przypomniała; w całym biurze było o tym głośno:
GWAŁT
I
MORDERSTWO
W
KAMPUSIE
.
- Miałeś coś wspólnego z tym... - słowo „gwałt” nie chciało jej przejść przez gardło - z tym, co się stało w kampusie.
- Niestety tak.
- Straszne - szepnęła, patrząc przed siebie. Czy to możliwe, by w tej chwili rozmawiała z gwałcicielem? Z mordercą?
Och, nie z tym, który zabił tę nieszczęsną studentkę, schemat postępowania tego sprawcy był zupełnie inny. Ale czy
Michael byłby w stanie zgwałcić kobietę, dusić ją, rozedrzeć na niej ubranie, a potem ją zabić?
Wszystko w niej krzyczało, że nie. Ale przecież prawie go nie znała.
Przejechali w milczeniu kilka przecznic. Michael nie odzywał się i ta cisza bardzo źle wróżyła. Coś tu było nie tak.
Spojrzała na niego z ukosa.
- Więc dokąd jedziemy? I co jest takie ważne?
- Do mnie.
- Och.
- Boisz się, Ellie? - spytał, rzucając jej badawcze spojrzenie.
- Oczywiście, że nie. Nie bądź głupi. Może wstąpimy najpierw do sklepu? Umieram z głodu. - Mówiła cokolwiek,
usiłując zastanowić się nad sytuacją.
Zapytał ją, czy się boi, i to słowo jak kamień wpadło w ciemne wody jej podświadomości, budząc uśpione znaczenia.
Czy się bała? I dlaczego ją o to zapytał? Może powinna się bać, może miała powód? Czy Janice popełniła jednak jakiś
błąd? Może Michael zorientował się, kim ona jest?
- Wiesz - powiedziała po chwili - powinnam dać znać Celeste i dziewczynom, dokąd pojechałam. Zwykle wieczorami
gramy w karty. Mogę skorzystać z twojej komórki?
- Bateria się rozładowała.
- Och.
Kiedy podjechali w końcu pod chatę, było już zupełnie ciemno. Ellie wyszła z samochodu i znalazła się w całkowitej
ciszy i ciemności. Miała wrażenie, że ściany kanionu i czarne niebo zamykają się nad nią, jakby chciały ją zmiaż dżyć.
Wzięła głęboki oddech i powoli wypuściła powietrze z płuc. Wszystko jest w porządku. Jest bezpieczna. Powtarzała te
słowa w myślach jak mantrę.
Michael otworzył drzwi garażu, puścił Ellie przodem, wszedł za nią i włączył światło. Poczucie, że coś bardzo złego
wisi w powietrzu, narastało. Teraz rzeczywiście zaczynała się bać.
Zdjęli płaszcze i Michael powiesił je w holu. Ellie uśmiechnęła się słabo.
- Cóż...
- W kredensie jest butelka wina - powiedział. - Otworzysz ją? Ja muszę się przebrać. Ciągle śmierdzę kostnicą.
- Jasne.
Poszedł na górę. Żeby się przebrać? Nie, budował napięcie, kazał jej czekać. I się bać.
Rozejrzała się po chacie, gorączkowo szukając telefonu. To była jej ostatnia nadzieja. Znalazła w końcu aparat na
stoliku przy kanapie i wystukała numer. Jeśli nikt nie odbierze - dziewczyny na ogół odbierały dopiero wtedy, kiedy
wiedziały, kto dzwoni - albo odezwie się automatyczna sekretarka, zostawi wiadomość albo będzie udawała, że z kimś
rozmawia.
W domu przy Marina Street nikogo nie było. Ellie odetchnęła i zaczęła mówić w chwili, kiedy Michael pojawił się na
schodach, wciągając przez głowę gruby beżowy sweter.
- W porządku, niedługo wrócę - rzuciła i szybko odłożyła słuchawkę. - Ach, no tak, miałam otworzyć wino.
9
- Ja rozpalę w kominku.
- Super, jest tu trochę chłodno.
Było jej bardzo zimno, pod tuniką z czarnej dzianiny całe jej ciało pokrywała gęsia skórka.
- To? - spytała, podnosząc butelkę stołowego caberneta.
- Tak, może być.
Otworzyła wino znalezionym w szufladzie korkociągiem, nie spuszczając przy tym wzroku z pleców Michaela, który
kucnął przed paleniskiem. Był taki milczący i spokojny. Zdecydowanie zbyt spokojny. Pamiętała ten spokój z procesu
Zimmermana. Podczas zeznań też był taki opanowany. Im większy ogarniał go gniew, tym bardziej był opanowany. Ale
ten gniew zdawał się sączyć gdzieś spomiędzy spokojnie wypowiadanych słów.
- Wino gotowe - zawołała.
- Zaraz tam będę.
Rozpalił ogień, wyprostował się i wytarł dłonie o spodnie. W innych okolicznościach Ellie uznałaby, że to zabawne,
używać spodni jako ścierki. Ale nie dziś.
A jeśli on już wie, kim ona jest? Jeśli dowiedział się, gdzie spędziła ostatni weekend? I z kim?
W końcu wszedł do kuchni, wziął kieliszek z winem i pociągnął długi łyk, patrząc jej prosto w oczy. Stał po drugiej
stronie granitowego blatu. Ellie czuła, że serce wali jej jak oszalałe. Wiedział wszystko. Jak mogła być tak głupia?
Postawił kieliszek na blacie.
- No dobrze - powiedział, nie spuszczając z niej wzroku. - Masz dwie minuty, żeby mi wszystko wyjaśnić.
Rozdział 16
Wyjaśnić? - powtórzyła Ellie. Kręciło jej się w głowie, oddychała z trudem. - O czym ty mówisz?
- Nie udawaj niewiniątka - odparł bardzo spokojnie i bardzo cicho. Wolałaby, żeby krzyczał.
- Przykro mi, ale nie mam pojęcia...
- Ellie, wiem, kim jesteś.
- Oczywiście, że wiesz, kim jestem.
Machnął ręką z niesmakiem.
- Nazywasz się Crandall, nie Kramer, a twój ojciec nazywał się John Crandall.
- John Kramer - powiedziała z uporem, przerażona.
- Jezu Chryste, ta gra dobiegła już końca. Nie rozumiesz? Przegrałaś.
- Michael, nie wiem, o co...
Podszedł bliżej i zmarszczył brwi.
- John Crandall, Ellie, który zmarł w więzieniu.
- Nie! - krzyknęła. - Mówisz o kimś innym.
Ale on stał przed nią niewzruszony.
- Rozpoznałem twoją matkę. Widziałem ją przed laty na sali sądowej.
Ellie krew odpłynęła z twarzy.
- Właśnie miałam cię o to zapytać - mówiła gniewnie, krążąc po kuchni z rękami założonymi na piersi. - Uważam, że to
nie w porządku, Michael, że wybrałeś się do Leadville bez mojej wiedzy, żeby przesłuchać moją matkę.
Parsknął śmiechem.
Ellie nadal krążyła po kuchni, szukając jakiegoś wyjścia z tej sytuacji. Ale nic nie przychodziło jej do głowy.
- Wiem wszystko. Wiem nawet, co robiłaś w czasie weekendu - powiedział twardo.
Spojrzała na niego.
- Finn Rasmussen.
- Śledzisz mnie?
Wzruszył ramionami.
- Finn i ja jesteśmy... jesteśmy przyjaciółmi.
- Przyjaciółmi.
- Niedawno go poznałam. Wydaje się bardzo miły. Jak śmiesz mnie śledzić?
- Ponieważ wiem, że mnie okłamałaś. - Spokojne, wyważone słowa. Naga prawda.
Ellie zrozumiała, że nie ma wyjścia. Odwróciła się gwałtownie i podniosła dłoń, jakby chciała go powstrzymać.
- W porządku, przyznaję, zainteresowałam się sprawą Stephanie Morris. Ale dopiero kiedy cię poznałam, kiedy
zaczęliśmy razem pracować. Przedtem nie wiedziałam, że...
- Nie chrzań.
- To prawda. Poznałam ciebie i... dowiedziałam się trochę o twojej przeszłości, i...
- Mojej i Finna, tak?
- No... tak, oczywiście.
- Zbieg okoliczności, co?
- Tak, ja...
- Planowałaś to od lat, Ellie. Chciałaś pomścić ojca.
- To nie był... ten człowiek w więzieniu nie był... - urwała.
0
- To był twój ojciec, Ellie. Pracował w domu Morrisów i... - podszedł bliżej - i to ja znalazłem jego bandanę na szyi
Stephanie Morris, a później wraz z partnerem, Finnem, wsadziłem go do pudła.
- O Boże - wyszeptała.
- Musiałaś poznać nas obu, zbliżyć się do nas. To nie było trudne, co? Pójść z obydwoma do łóżka?
- To nie było tak - odparła. - Musiałam cię poznać, poznałam cię i polubiłam, Michael. Naprawdę.
- Tak, jak potem polubiłaś Finna?
- Nie, z Finnem łączy mnie tylko przyjaźń.
- Platoniczna, oczywiście - mruknął drwiąco.
- Ja... ja z nim nie spałam, przysięgam, Michael. Z tobą było inaczej... Jest inaczej. Zależy mi na tobie... naprawdę mi
zależy.
Machnął ręką ze złością.
- Przestań kłamać, Ellie. - Spojrzał na nią. - Jesteś przerażona, prawda? Stoisz tu, drżąc jak liść na wietrze, bo boisz się,
że staniesz się moją następną ofiarą. Myślisz, że mam zamiar cię zgwałcić i zamordować. A może tylko za bić, bo za dużo
wiesz.
Pokręciła głową w milczeniu. Do oczu napłynęły jej łzy. Trzęsła się jak w febrze.
Michael uśmiechnął się ironicznie.
- Postawiłaś na niewłaściwego faceta. To Finn zgwałcił Stephanie Morris.
Nagle ogarnęły ją mdłości. Finn.
- Nie - jęknęła.
- Tak. Przykro mi.
Usiadła na kanapie. Bała się, że zaraz zwymiotuje.
- Nie mogę... nie...
- Chcesz dowodu? Niestety mam tylko poszlaki, ale to on. I wiesz co, Ellie? Stephanie Morris nie była jego jedyną
ofiarą. Były też inne...
- Holly Lance? - wykrztusiła, usiłując zebrać myśli. Oskarżał Finna. Może kłamał, by ocalić siebie?
- Widzę, że bardzo dobrze odrobiłaś pracę domową. Holly w Pueblo, tak, a dziesięć lat temu Naomi Freeman w
Greeley. I Amy Blanchard w Longmont przed siedmioma laty. W ostatnie Święto Dziękczynienia zabił szesnastoletnią
dziewczynę z Meksyku. Nazywała się Peta. Aresztowano jednego z pracowników jej ojca, ponieważ, słuchaj uważnie,
wokół szyi miała okręcony jego szalik.
Ellie nie była w stanie wykrztusić słowa.
- Mam dowód, że Finn spędził Święto Dziękczynienia w Baja. O tak, sporo już zebrałem na temat mojego byłego
partnera.
Ellie w końcu zdobyła się na to, by spojrzeć mu w oczy. Kłamał? Zacierał za sobą ślady?
- Ilekroć w jakimś mieście wydarzył się gwałt i morderstwo, twój przyja ciel akurat tam był. Rusz głową, na litość
boską. Czy tobie też już zamydlił oczy, jak całej reszcie?
- Nie, ja... - Ale wiedziała, że Michael ma rację. Finn zamydlił jej oczy. - Jesteś pewien, że był wtedy w Pueblo i w
Greeley?
- I w Meksyku, zaledwie kilka tygodni temu. Chcesz pogadać z tamtejszą policją? Przecież wiesz, że mnie tam nie było.
Do diabła, ty jesteś moim alibi. Obudź się, do cholery.
Zacisnęła powieki i przez chwilę oddychała głęboko. Po co miałby kłamać, skoro tak łatwo było to sprawdzić?
Finn. Ulubieniec kobiet. Była taką idiotką. Zagryzła wargi i otworzyła oczy.
- Skoro wiedziałeś o tym wszystkim, dlaczego nie powiedziałeś swoim przełożonym czy komuś innemu? Dlaczego
pozwoliłeś, żeby nadal to robił?
- Próbowałem, wierz mi. Po procesie twojego ojca, po morderstwie w Greeley, które było tak bardzo podobne do tego,
co spotkało Stephanie Morris, zacząłem podejrzewać Finna. Ale wtedy on już nie pracował w policji, a ja nie miałem
dowodów, nie miałem niczego, czego można by się uchwycić. W końcu zwróciłem na to uwagę mojego komendanta i
dostałem po dupie.
- Nikt ci nie uwierzył?
- Nikt. W obu przypadkach był przecież gotowy podejrzany, a policjanci nie lubią szukać dowodów, które mogłyby
zachwiać ich teoriami. Niektórzy policjanci. W dodatku wszyscy wiedzieli, że nie lubiłem Rasmussena.
- Mój ojciec...
- I wielu innych mężczyzn - przerwał jej. - Sąsiad Naomi Freeman dziesięć lat temu. I przyrodni brat Amy Blanchard.
Ciągle siedzi w więzieniu. Siedem lat temu została zgwałcona i zamordowana w Longmont. Kto jeszcze... No tak, ojczym
Holly Lance.
- Boże! - Ellie zagryzła wargi.
- I Peta, z Meksyku. Nie zapominajmy o niej. Jakiś biedny facet, który pracował dla jej ojca, pokutuje teraz za zbrodnię
Finna.
- Chciałabym... chciałabym wiedzieć...
- Ile jeszcze ich jest? Dziewcząt, o których nie wiemy? Nie mam pojęcia, Ellie. A teraz powiedz, dokąd zabrał cię
Rasmussen?
1
- Do Santa Fe - powiedziała szeptem.
- Jakie to urocze. Swoim samolotem?
Pokiwała głową.
- Jezu, Ellie, czyś ty postradała rozum?
Spojrzała na niego niepewnie.
- Z tobą też pojechałam.
- Nie porównuj mnie do tego śmiecia.
- Nie wiedziałam. Skąd miałam wiedzieć?
- Czy twoja matka wie, co wyprawiasz?
- Wie... trochę.
- Nic dziwnego, że była taka nerwowa. Musi mnie nienawidzić.
Ellie znowu zagryzła wargi.
- Cóż, powiedz jej, że mi przykro. Ona też stawiała na niewłaściwego faceta.
Ellie podeszła do swojej teczki leżącej na jednym ze stołków, sięgnęła po chusteczkę i wytarła nos. Nie bała się już, ale
czuła się pusta i obnażona. Naga. I tak bardzo się wstydziła.
- Wolałabyś, żebym to był ja. No, przyznaj.
- Nie, Michael. Nie kłamałam co do ciebie...
- Ty nawet nie wiesz, co to jest prawda. Świetnie się dobraliście z Finnem.
- Przestań!
- To taki fajny facet. Bogaty, przystojny. Ale naprawdę mocno pokręcony. Ja także odrobiłem pracę domową. Udało mi
się skontaktować z pracownikiem socjalnym, który prowadził Rasmussena w Milwaukee.
- Z pracownikiem socjalnym?
- Tak, Finn przebywał jakiś czas w rodzinie zastępczej. Kiedy jego ojciec siedział, a matka nie była w stanie zajmować
się dziećmi.
- Opowiadał mi o ojcu.
- A o wuju?
- Nie.
- Cóż, przez jakiś czas on i jego siostra mieszkali z wujem. Pracownik socjalny, z którym rozmawiałem, jest
przekonany, że ten wuj coś Finnowi zrobił. Podejrzewa napastowanie seksualne.
- Och, nie.
- Nie ma dowodów, ale wie, że dzieciak miał problemy.
Finn? Przystojny, inteligentny, czarujący Finn? Nie była w stanie tego pojąć.
- No, Ellie, i co ty na to?
- Sama nie wiem... Muszę to wszystko przemyśleć... - Spojrzała na Michaela. W jego oczach ciągle płonął głęboko
skrywany gniew. - Co chcesz zrobić?
- Z Finnem?
Potrząsnęła głową w milczeniu.
- Z tobą? Nic. Ale jeśli jesteś umówiona z Rasmussenem, odwołaj spotkanie.
Spuściła wzrok.
- Chcę go dopaść.
- Co?
- Musimy go dopaść.
- My? Jezu, Ellie, daj spokój.
- Ty też chcesz go dorwać, prawda?
- Owszem. Ale dopiero kiedy będę miał niezbite dowody.
- Nie wyłączaj mnie z tego, Michael. On zabił mojego ojca. Przez niego ojciec wylądował w więzieniu i to go zabiło.
- Nie wyłączać cię? Nigdy cię w nic nie włączałem.
- Michael, proszę...
- Okłamałaś mnie. Wszystko, co mówiłaś, było jednym wielkim kłamstwem.
- Nie, nie wszystko. Nie kłamałam, kiedy mówiłam, co do ciebie czuję. Przysięgam.
- Nie uwierzyłbym ci, nawet gdybyś trzymała rękę na Biblii i miała pętlę na szyi.
Podszedł do niej. Cofnęła się odruchowo.
- Ja nie krzywdzę kobiet - powiedział chrapliwie. - A teraz weź płaszcz. Odwiozę cię do domu.
- Zaczekaj, Michael, czy nie możemy...
- Co?
- Porozmawiać... jeszcze przez chwilę?
- O czym?
- Chciałabym ci wyjaśnić... - Otarła łzy. - Naprawdę bardzo mi na tobie zależy. Michael...
- Nie.
Straciła go, a jej plan legł w gruzach. Teraz, gdy wreszcie wiedziała, który z nich jest winny, nic z tym nie będzie mogła
2
zrobić. Michael jej na to nie pozwoli.
- Nie mam zamiaru się poddać - powiedziała spokojniej.
- Włóż płaszcz. - Podał go jej szorstkim gestem. - I nie zapomnij swojej teczki.
Poszedł otworzyć drzwi garażu. Ellie zastanawiała się, jak do niego dotrzeć, ale był twardy jak lita skała, w której nie
ma się czego uchwycić. Żadnego punktu zaczepienia.
Włożyła płaszcz, wzięła teczkę i sztywno, jakby była z drewna, ruszyła za nim. Nic innego nie mogła zrobić.
W samochodzie przez całą drogę nie odezwał się ani słowem. Ellie siedziała obok, drżąc na całym ciele. Nie potrafiła
opanować tego dygotania. Czy tak wygląda prawda? - myślała. W takim razie nie chcę prawdy. Wolę żyć w kłamstwie.
Michael prowadził ostro, gwałtownie skręcając kierownicą, ulżyło jej więc, kiedy opuścili wąski kanion i wjechali w
ulice miasta.
To koniec, myślała. Wszystko skończone. Przegrała. Tak powiedział Michael, i miał rację.
Na skrzyżowaniu Canyon i Szesnastej zatrzymało ich czerwone światło. Michael niecierpliwie bębnił palcami po
kierownicy, patrząc prosto przed siebie. Jego profil odcinał się wyraźnie na tle ulicznych świateł jak profile greckich
wojowników na starożytnych freskach.
Ellie czuła, że nie zniesie ani chwili dłużej tej ciszy i wściekłości, które zdawały się wypełniać wnętrze samochodu.
Otworzyła drzwiczki i wysiadła.
- Zaczekaj - usłyszała za plecami, ale tylko zatrzasnęła drzwiczki, wbiegła na chodnik i szybkim krokiem ruszyła przed
siebie, ocierając grzbietem dłoni łzy, które ciągle płynęły jej z oczu.
Chociaż jeszcze przez jakiś czas jechał za nią, nie obejrzała się. Szła ze wzrokiem utkwionym w chodnik, oddychając
głęboko zimnym powietrzem. Co najlepszego zrobiła? Tyle lat czekała i planowała, a teraz w ciągu kilku chwil wszystko
nagle runęło.
Marine Street była zaledwie kilka przecznic od miejsca, w którym wysiadła, poszła jednak dalej, żeby się uspokoić i
oswoić ze straszną prawdą. Poza tym bała się, że Michael podjechał pod dom i tam na nią czeka. Pomyślała o Finnie i
zadrżała. Przypomniała sobie wszystko, co od początku wydawało jej się zastanawiające - potrzebę kontrolowania
sytuacji, sposób, w jaki potrafił okręcać sobie kobiety wokół małego palca. To, co mówił o rodzicach. Nawet sposób, w
jaki jej dotykał - jakby była jego własnością albo jakby się bał, że może mu się wymknąć.
Było zimno. Wsunęła dłonie do kieszeni i poczuła pod palcami rękawiczki. Czarne skórzane rękawiczki, które Finn
kupił jej w Santa Fe.
Wyjęła je. Ciepłe, wyściełane kaszmirem rękawiczki kosztowały fortunę. Tak przyjemnie ogrzewały jej ręce w drodze
do pracy tego ranka. Przez chwilę trzymała je w dłoniach i miała wrażenie, że czuje dotyk rąk Finna, jego zapach, smak
potraw, które jedli razem przy dźwiękach gitary. Potem zdecydowanym ruchem rzuciła rękawiczki na trawnik przed
jakimś domem i szybko poszła dalej.
Powinna była się domyślić, powinna była go przejrzeć. Uwiodły ją jego pieniądze, dom, samochód i odrzutowiec,
bogaci przyjaciele. Wszystko to, czego brakowało jej w życiu. Na co mogła tylko patrzeć, jak dziecko z nosem przy -
klejonym do sklepowej szyby.
Michael był inny. Naprawdę coś do niego poczuła, ale odrzuciła to, bo tak było wygodniej, a poza tym myślała, że to on
może być gwałcicielem mordercą. Otworzył przed nią drzwi swojego życia, a ona go zdradziła. Teraz był wściekły i nie
mogła mieć mu tego za złe. Zasłużyła na to.
Gdy w końcu dotarła do domu, było już późno. Otworzyła drzwi i weszła do ciepłego wnętrza.
- No, przyszła! - zawołała Celeste.
- Gdzie ty, do diabła, byłaś? - spytała Bonnie. - Dzwoniła twoja matka.
- Słuchajcie, ona jest zziębnięta na kość. Co się stało, Ellie? - zatroskała się Jennifer.
Ellie usiadła na kanapie.
- Wszystko w porządku - powiedziała. - Byłam na spacerze.
- W taki mróz? - zdziwiła się Celeste.
- Płakałaś - zauważyła Bonnie.
- Myślałam, że umówiłaś się z Michaelem - powiedziała Celeste. - Kiedy nie wróciłaś po pracy...
- Tak, spotkałam się z nim.
- Pokłóciliście się - zgadywała Jenn.
Ellie nieomal się uśmiechnęła. Kłótnia.
Celeste pobiegła na górę i przyniosła narzutę z jej pokoju.
- Zdejmij płaszcz i okryj się tym. I opowiedz nam, co się stało.
Ellie spojrzała na zatroskane twarze krzątających się wokół niej przyjaciółek. Naciągnęła narzutę na ramiona.
- Usiądźcie - poprosiła. - Muszę wam coś powiedzieć.
- Co?
- Daj spokój, Ellie...
- Zaczekajcie - odezwała się Celeste. - Niech mówi.
Usiadła na podłodze po turecku. Bonnie i Jennifer również usiadły, patrząc na Ellie wyczekująco.
Ellie przełknęła ślinę. Czy potrafi to zrobić? Wyznać im prawdę? Tyle lat... Tyle kłamstw. Czuła, jak w jej piersi
wzbiera histeryczny szloch.
3
Zamknęła na moment oczy. A potem je otworzyła.
- Ja... ja nie jestem osobą, za którą mnie uważacie - powiedziała.
- Jak to? - wykrzyknęła Bonnie.
- Ciii - uciszyła ją Jennifer.
- Przez cały czas was okłamywałam... najdłużej Celeste. - Ellie zwróciła się do przyjaciółki, która patrzyła na nią
zdezorientowana. - Naprawdę nazywam się Crandall, Eleanor Crandall, i pochodzę z Boulder.
- Crandall? - powtórzyła Celeste.
- Tak. Moja matka zmieniła nazwisko, bo... bo mój ojciec został aresztowany za straszną zbrodnię i skazany, i nie
mogłyśmy już tu mieszkać... - Teraz słowa płynęły gwałtownie, jakby wszystkie tamy zostały zerwane. - Prze-
prowadziłyśmy się do Leadville. Miałam wtedy dwanaście lat, a mój ojciec został aresztowany za gwałt na młodej
dziewczynie.
- O Boże - szepnęła Bonnie.
- Ale był niewinny. On tego nie zrobił. Jestem tego pewna, bo wtedy całą noc był ze mną w domu. Przez wszystkie te
lata szukałam prawdziwego sprawcy. - Umilkła i spojrzała na przyjaciółki. Były wstrząśnięte. Po twarzy Celeste płynęły
łzy. Ale na żadnej nie było niesmaku czy pogardy, których spodziewała się Ellie.
- Wierzę ci. - Bonnie pokiwała głową. - To znaczy wierzę, że byłaś wtedy ze swoim tatą.
Celeste wstała i objęła Ellie ramionami. Nie powiedziała ani słowa.
- Tak mi przykro - wykrztusiła Ellie. - Przepraszam was wszystkie.
- Nie bądź głupia - mruknęła Jennifer, a Bonnie poszła w ślady Celeste i objęła Ellie, która nagle znalazła się w ciepłym
gnieździe ramion i poklepujących ją dłoni.
Siedziała, chłonąc to morze miłości, i czuła wstyd, straszny wstyd. Mocno uścisnęła dziewczęta. Nie zasługiwała na ich
miłość i wybaczenie. Jak mogły jej wybaczyć, skoro ona nie potrafiła wybaczyć samej sobie?
- Już dobrze - szeptała Celeste. - Ciii... Już dobrze.
Ale Ellie wiedziała, że wcale nie jest dobrze. On ciągle jest na wolności. I ciągle może gwałcić, mordować i niszczyć.
Rozdział 17
Michael zastanawiał się, czy nie powinien był powiedzieć Ellie, że mu przykro z powodu tego, co zrobił jej ojcu. Czy to
by w czymś pomogło? Usiłował przekonać sam siebie, że wszystko należy już do przeszłości - że Ellie należy już do
przeszłości - ale wyobraźnia z uporem posuwała mu scenę, jaka rozegrała się przed dwoma dniami. Ellie wysiadająca z
jego furgonetki, uciekająca od niego. Może uciekała też od samej siebie.
Zapomnij o tym. Zapomnij o niej, powtarzał w myślach.
A potem zadzwonił do niego Pete Stone.
- Rasmussen regularnie spotyka się z tą kobietą - zaczął.
Jakbym nie wiedział, pomyślał Michael.
- Jeszcze nie wiem, jak ona się nazywa, ale facet jeździ po nią do Boulder. Na weekend zabrał ją gdzieś samolotem.
- Aha.
- Czulili się jak dwa gołąbki. Omal się nie wyrzygałem.
- Czyżby?
- Jeszcze nie widziałem, żeby ten facet tak się zachowywał. Nie potrafił utrzymać rąk przy sobie. Ale muszę przyznać,
że laska jest niezła. I młoda.
- Wiem, kim ona jest - powiedział Michael.
- I nadal chcesz, żebym miał na niego oko?
- Tak - odparł Michael. - Zostaniesz wynagrodzony jak zwykle.
- W porządku, odezwę się znowu.
- To do usłyszenia. - Michael odłożył słuchawkę i zmarszczył brwi. Dwa gołąbki. Chryste, nie potrafił o niej
zapomnieć.
On i Augostino pracowali nad zabójstwem studentki. Nazywała się Valerie Girard, miała dwadzieścia jeden lat i
pochodziła z Omaha w stanie Nebraska. Wszyscy policjanci i detektywi zasuwali po godzinach. Przeczesywali teren
kampusu, rozmawiali z przyjaciółmi Valerie, jej kolegami ze studiów i profesorami. I tak bez końca.
Ostatni raz widziano ją, kiedy ćwiczyła w Centrum Rekreacji. Wyszła stamtąd około dziesiątej, co zgadzało się z
ustalonym przez koronera czasem zgonu - między dwudziestą drugą a północą.
Napastnik zaatakował ją, kiedy wyszła z centrum, zgwałcił i uderzył w głowę; a może uderzył ją najpierw, żeby nie
krzyczała. Nie zmarła wskutek ciosu, straciła tylko przytomność, śmierć nastąpiła z powodu wyziębienia. Zabójca nie
wziął nawet jej portfela ani pieniędzy.
- To pewnie jakiś świr - powtarzał Augostino, który był odpowiedzialny za współpracę z policjantami z kampusu.
Trzeba było uświadomić studentom, że powinni zachowywać szczególną ostrożność, zwłaszcza dziewczęta. Sprawa
została nagłośniona przez władze uczelni i media.
- Przeraził się, kiedy zobaczył, co zrobił - rzekł Michael - i po prostu zwiał. Nie planował tego. Skorzystał z okazji.
Obaj po raz kolejny badali miejsce zbrodni, starając się wydedukować na podstawie śladów, z której strony nadszedł
gwałciciel, gdzie się ukrył, gdzie czekał i którędy uciekł. Ale śnieg stopniał i teraz nic nie wyglądało tu już tak, jak w noc
4
zabójstwa.
Michael zdawał sobie sprawę, że nie złapią go, drepcząc w kółko po trawniku; większe nadzieje budził znaleziony
kluczyk. Pracował nad nim Jim Chambliss.
- Masz jakieś wiadomości od Chamblissa? - spytał Rick, trącając nogą zlodowaciałą grudę śniegu.
- Jeszcze nie. Klucz wygląda na oryginalny. Jim wie już coś o producencie, ale chłopcy ciągle szukają obecnego
właściciela.
- Nie śpieszą się. Czy ktoś powiedział tym biurokratom, że chodzi o morderstwo?
- Jim siedzi im na karku.
Augostino mruknął coś pod nosem.
Minęła ich grupa studentów wychodzących z Centrum Rekreacji. Spojrzeli na policjantów, a potem na żółtą taśmę.
Może ktoś z nich znał Valerie.
Michael przypomniał sobie, jak zareagował na widok jej leżącego w śniegu ciała. Pomyślał wtedy, że to Ellie, że to
Ellie nie żyje, i przez chwilę wydawało mu się, że sam umarł. Teraz Ellie była dla niego martwa jak Valerie Girard.
Miał obsesję na jej punkcie i wiedział o tym. Chwilami był skłonny jej wybaczyć, a zaraz potem przeklinał ją za to, że
tak ohydnie go zdradziła. Przez tyle lat od śmierci Paula dusił w sobie wszystkie uczucia. Trzymał je w zamknięciu. A
gdy pojawiła się Ellie, pomyślał, że może jednak jest zdolny do miłości. Och, do diabła z tą dziewczyną.
- Niczego tu nie znajdziemy - odezwał się Augostino. - Musimy namierzyć ten samochód. Chambliss musi go odnaleźć.
- Ale na razie szukajmy. Jak zwykle. Może komuś się poszczęści i znajdzie świadka - odparł Michael.
Mundurowi sprawdzali okoliczne domy i akademiki po drugiej stronie Boulder Creek. W niedzielę o dziesiątej
wieczorem na dworze musieli być jeszcze jacyś ludzie. Może ktoś zauważył człowieka, który biegł albo wydawał się
przerażony. Kogoś, kto nie wyglądał na studenta. Biorąc pod uwagę tutejszą populację, był to pewnie młody biały
mężczyzną.
Wrócili do samochodu. Michael usiadł za kierownicą i natychmiast znowu zaczął myśleć o Ellie. Był na nią wściekły,
ale też - co było jeszcze gorsze - bał się o nią. Wiedział, że nie zostawi Rasmussena w spokoju. Zainteresowała go sobą i
nie zrezygnuje ze swoich planów tylko dlatego, że takie było życzenie Michaela. To, co on myślał i czuł, nie miało dla
niej najmniejszego znaczenia.
Uparta Ellie. Czekała i planowała od lat. A teraz nareszcie poznała prawdę. Może nie powinien jej mówić o
Rasmussenie? Ale przecież musiał to zrobić. Musiał, bo w przeciwnym razie nadal sądziłaby, że to on.
Całe popołudnie czytał raporty dotyczące sprawy „zabójcy z kampusu” - jak nazwały go gazety i telewizja - oddzielając
te, które mogły coś wnieść do śledztwa, od bezwartościowych. I wciąż myślał o Ellie.
Nie, ona nie da za wygraną. Będzie się umawiać z Rasmussenem, będzie próbowała przebić się przez jego skorupę,
nacisnąć właściwy guzik. Będzie się starała znaleźć jakiś dowód na to, że Finn jest przestępcą, a jej ojciec został
niesłusznie aresztowany i skazany.
Powinien był ją przeprosić i nie mówić jej o Rasmussenie. A przede wszystkim nie powinien był jej zaufać.
Wieczorem, w domu, odebrał telefon od matki.
- Przyjedziesz na Boże Narodzenie, prawda? Nie było cię w Święto Dziękczynienia i bardzo się za tobą stęskniłam. Za
dużo pracujesz. Możesz chyba wziąć kilka dni wolnego, na litość boską.
- Tak, tak, wiem. Na pewno przyjadę.
- W końcu nie mieszkasz daleko. Przyjechałabym do ciebie, ale wiesz, że boję się prowadzić, kiedy drogi są oblodzone.
A wszyscy bardzo chcemy cię zobaczyć.
Słyszał to już nieraz i wiedział, że będzie musiał pojechać. Ale na samą myśl o świątecznym obiedzie bez Paula robiło
mu się słabo.
Ojciec przysłał kartkę. Życzenia i pytanie, dlaczego Michael się nie odzywa.
Przypomniał sobie ostatnie spotkanie z ojcem. Kiedy to było, półtora roku temu? Ojciec, który mieszkał w górskiej
chacie w Manitou Springs, na zachód od Colorado Springs, zatrzymał się w Boulder na lunch po drodze do Cheyenne w
Wyoming.
- Jak idzie sprzedaż samochodów? - spytał Michael.
- Świetnie, naprawdę świetnie - odparł ojciec. - A co u ciebie?
- Też świetnie.
Nigdy nie mieli sobie wiele do powiedzenia. Ani przed śmiercią Paula, ani po niej.
Pomyślał, że zadzwoni do starego jeszcze przed świętami. Będzie wielkoduszny.
Wyciągnął się na kanapie, włączył telewizor i nastawił na wiadomości. Ale cały czas widział Ellie siedzącą w tym
pokoju. Jej uśmiech, gesty, ciepło, którym zdawała się ogrzewać całe wnętrze. Jej ciało przytulone do niego w łóżku. Jej
plecy, kiedy zmywała naczynia.
A potem zobaczył ją bladą, przerażoną, ze łzami w oczach, kiedy obnażył jej kłamstwa. Kiedy rzucił jej w twarz
prawdę.
Podziwiałby ją, gdyby nie fakt, że narażała się na straszliwe niebezpieczeństwo. Byli po tej samej stronie, po stronie
sprawiedliwości. Ale on zaangażował się emocjonalnie i teraz stali się wrogami.
Wiedział, że musi ją chronić, mieć ją na oku i o ile będzie to możliwe, powstrzymać przed niepotrzebnym ryzykiem.
Wyłączył telewizor i poszedł na górę. W łóżku, jak refren, wróciła stara myśl: jeśli Rasmussen znowu to zrobi, on zdoła
5
zebrać dość dowodów, by doprowadzić do rewizji sprawy Stephanie Morris - albo którejś z reszty tych dziewcząt.
Wcześniej czy później Rasmussen się potknie. Będzie nieostrożny albo zbyt pewny siebie i popełni błąd. Wcześniej czy
później.
Tej nocy miał sen. Ellie była z Rasmussenem. Miała ukryty mikrofon, a on słuchał, ale i wszystko widział. Rasmussen
rzucił się na Ellie. Krzyczała: „Nie! nie!”, lecz Finn nic sobie z tego nie robił. Zrywał z niej ubranie, nie zważając na
protesty. Michael słuchał i widział wszystko; był w dwóch miejscach jednocześnie, jak to czasem bywa w snach.
Rasmussen obezwładnił Ellie, zgwałcił ją, a potem zaczął dusić; Michael patrzył i słuchał. Tym razem miał dowód. Miał
nagranie i był naocznym świadkiem. Będzie mógł zamknąć drania. Dopadł go.
Dlaczego jednak w tym śnie nie odczuwał satysfakcji? Obudził się i zaczął się nad tym zastanawiać. W końcu
zrozumiał: dla Ellie było już za późno. Rasmussen ją zabił.
Ellie przestała płakać i użalać się nad sobą. Michael z nią skończył. Głupio zmarnowała szansę na prawdziwy związek,
ale postanowiła, że nie będzie teraz o tym myśleć.
Musi skupić się na Finnie. Nie może wypuścić go z rąk, nie teraz, kiedy wie, że jest człowiekiem, którego szukała od
lat. Do diabła z ostrzeżeniami Michaela. Policja nie złapała go trzynaście lat temu, nie złapała kiedy gwałcił i mordo wał
inne dziewczęta i teraz także go nie złapie.
Więc ona musi to zrobić.
Rozważała różne scenariusze. Jak zdobyć dowody?
Pozwoliłaby, żeby ją zgwałcił, gdyby to miało pomóc. Ale, o dziwo, Finn wcale nie próbował zaciągnąć jej do łóżka,
nie wspominając już o gwałcie.
Zadzwonił do niej tydzień przed świętami, w czwartek.
- Co u ciebie? - spytał. Zaskoczyło ją, że jego głos brzmiał tak jak zawsze. Głęboki baryton, uprzejmy, pełen
zainteresowania. Dżentelmen w każdym calu.
- Świetnie, wszystko w porządku - odparła, siląc się na neutralny ton. On nie może się domyślić, że poznała jego
tajemnicę.
- Mam bilety na Opowieść wigilijną, na sobotni wieczór. W Buell Theater. Doskonałe miejsca. Dasz radę?
- Dickens? - spytała. Nie chciała okazać przesadnego zapału.
- Tak. Dochód zostanie przeznaczony na cele dobroczynne, wiesz, biedne dzieci.
- Chętnie pójdę.
- Najpierw kolacja?
- Jasne, wspaniale.
- Podjadę po ciebie wcześniej, powiedzmy o szóstej, żebyśmy mieli więcej czasu dla siebie.
- Świetnie.
- Więc do zobaczenia.
- Już nie mogę się doczekać - wymruczała.
- Moja dziewczynka.
Odłożyła słuchawkę i zauważyła, że drżą jej ręce.
Pożyczyła inną suknię od Celeste, tym razem czerwoną. Nigdy nie ubierała się w czerwone rzeczy, ale sukienka
doskonale na niej leżała - wąska, długa do kolan, z bolerkiem z tego samego materiału.
- Wyglądasz wspaniale - orzekła Celeste.
- Obiecuję, że jeśli ją poplamię, zapłacę za czyszczenie.
Celeste tylko się roześmiała. Jej hojność kłuła Ellie jak cierń. Opowiedziała przyjaciółkom tylko część prawdy o sobie.
Nie powiedziała im, że Finn to gwałciciel i morderca. Nie mogła, bo próbowałyby ją powstrzymać. Wszyst kie te
półprawdy i tajemnice wywoływały u niej mdłości i poczucie wstydu. Pewnego dnia, obiecała sobie, to wszystko się
skończy i jej życie będzie jak otwarta księga. Koniec brudnych sekretów.
- Baw się dobrze - powiedziała Celeste.
Bawić się?
- Jasne, dziękuję.
Finn zabrał ją na kolację do przytulnej tajskiej restauracji niedaleko teatru. Złożył zamówienie, nie pytając nawet, na co
miałaby ochotę.
- Proszę pad thai i rybę gotowaną w imbirze. I curry z krewetek. Ale niezbyt pikantne.
Jedzenie było pyszne, ale Ellie miała na końcu języka uwagę, że to niezbyt uprzejme zamawiać dania, nie pytając
swojego gościa o zdanie.
- Cóż - odezwała się, nawijając makaron na widelec - opowiedz mi coś więcej o twojej działalności charytatywnej.
Finn, który jadł pałeczkami - z wielką wprawą - zanim odpowiedział, nabrał trochę ryżu.
- Poszczęściło mi się - rzekł w końcu. - Odniosłem sukces i chcę się podzielić tym, co mam, z innymi.
Ellie zrozumiała, że naprawdę tak myślał. Ten okrutny morderca szczerze wierzył w teorię, że dobroczynność zaczyna
się w domu.
- Nie mogę dawać wszystkim, rozumiesz, jest zbyt wiele organizacji, ale mam pewne priorytety. Sztuka. No - dodał z
uśmiechem - na tyle, na ile mogę. Ale najbardziej interesują mnie dzieci. Te maltretowane, z rodzin patologicznych.
6
- Uważam, że to wspaniałe.
- Naprawdę współczuję tym dzieciakom. Opowiadałem ci o moich rodzicach, więc wiesz, że nie pochodzę z bogatej
rodziny. Robię, co mogę, żeby im pomóc. - Wyciągnął rękę i pogładził jej dłoń. Ellie poczuła, jak podniosły się włoski na
jej karku. - Raz do roku - ciągnął - robię dla nich coś naprawdę wyjątkowego. Jest taka organizacja, która nazywa się
Mountain Dreams, może o niej słyszałaś? Mamy stałą bazę w okolicach Aspen. Zakładamy obozy, cho dzimy po górach,
wspinamy się. Dajemy dzieciakom niezły wycisk, ale wychodzi im to na dobre.
- Ty też jeździsz na te obozy?
- Tak, jestem opiekunem jednej z grup.
- O!
- Naprawdę to lubię. Do diabła, czasem myślę, że mam z tego więcej frajdy niż te dzieci.
Ellie uśmiechnęła się, odwróciła dłoń i uścisnęła lekko jego palce. A potem usłyszała własny głos:
- Jesteś dobrym człowiekiem.
- Robię, co mogę - powtórzył.
Prawie uwierzyła, że Finn to po prostu miły facet, szczery i hojny, który troszczy się o biedne dzieci i zabiera ją na
wycieczki swoim samolotem. Tak, wierzyłaby w to, gdyby mogła zapomnieć o jednym szczególe.
Ale nie była w stanie zapomnieć, że siedzi tu uśmiechnięta i rozmawia z mężczyzną, który w każdej chwili mógł
zmienić się w bestię.
Po kolacji ruszyli pieszo do teatru. Finn wziął ją za rękę, a chwilę potem uniósł jej dłoń i zapytał:
- Gdzie twoje rękawiczki?
Serce Ellie na moment przestało bić. Rękawiczki.
- Och, zostawiłam je w domu. Mówiłam ci, że nie jestem przyzwyczajona do noszenia rękawiczek. Pewnie są w
kieszeniach mojego czarnego płaszcza.
Pochuchał na jej dłonie, najpierw na jedną, potem na drugą.
- Niemądra dziewczynka.
- Wiem, wiem.
Zajęli miejsca pośrodku drugiego rzędu. Koło Ellie siedziała starsza, bardzo elegancko ubrana kobieta, a przy Finnie
równie elegancki mężczyzna, najwyraźniej dobrze mu znany.
- George - powiedział Finn - poznaj moją nową przyjaciółkę Ellie Kramer. George Midkiff i jego żona Marion.
Ellie pochyliła się nad kolanami Finna, uśmiechnęła i przywitała. Jacy mili ludzie, pomyślała, przyszli na sztukę, którą
widzieli już pewnie dziesięć razy, by wesprzeć dobroczynny cel.
Zaczęło się przedstawienie i na scenie pojawiły się znajome postaci: Bob Crachit, Ebenezer Scrooge, Tiny Tim. Ellie,
która siedziała obok Finna, modliła się w duchu, by nie wyczuł jej drżenia. Wzięła kilka głębokich oddechów, żeby się
uspokoić. Przecież tu nie może jej nic zrobić, nie w otoczeniu tych wszystkich ludzi.
Nie była w stanie śledzić akcji, bo wyobraźnia podsuwała jej inne sceny: dłonie Finna na ciele Stephanie Morris, Holly
Lance albo tej dziewczyny z Meksyku. Rozrywające ubranie, zaciskające na szyi szalik albo bandanę, należącą do
jakiegoś niewinnego człowieka. Twarz ukryta pod maską, rękawiczki na dłoniach, ubranie, które po gwałcie zostanie
wyrzucone. Mężczyzna obok niej - budzący grozę, zadający ból i śmierć.
Nagle ogarnęło ją pragnienie, by wybiec z teatru w zimną grudniową noc. Miała ochotę spotkać się z matką, przytulić
się do niej, ukryć się w jej małym domku w Leadville.
I bardzo, bardzo chciała zadzwonić do Michaela, zobaczyć się z nim, błagać go o wybaczenie. Albo chociaż życzyć mu
wesołych świąt.
- Czyż Scrooge nie jest doskonały? - szepnął Finn do jej ucha.
Kiwnęła głową i z trudem skoncentrowała się na sztuce. Mówił właśnie Duch Przeszłości, pokazując Scrooge’owi, jaki
był. Dydaktyczna, moralizująca sztuka, ale prawdziwa, tak bardzo prawdziwa. Ellie pomyślała o własnej przeszłości. Jej
życie było sumą strat - ojciec, matka, ona. Ból i smutek. Omal się nie rozpłakała nad Scroogiem i nad sobą samą.
A potem przyszedł Duch Przyszłości. Grób. Tiny Tim martwy. Nieszczęście i śmierć. Ellie spojrzała we własną
przyszłość, ale zobaczyła tam tylko pustkę.
Po spektaklu pojechali do domu Finna. Ellie, która widziała go już wcześniej z zewnątrz, była zdumiona bardzo
nowoczesnym wystrojem wnętrza. Szkło, chromowany metal, podłogi z jasnego drewna, halogeny. Wielkie kanapy obite
beżową skórą, stolik do kawy ze szklanym blatem. Długi stół w jadalni także miał blat z grubego przydymionego szkła.
Otaczały go krzesła z szarymi obiciami. Kuchnia cała w nierdzewnej stali. Lśniący piecyk, lodówka, zamrażarka,
zlewozmywaki. Wysepka z blatem z marmuru.
- Boże... - tylko tyle zdołała wykrztusić.
- Jest inaczej, przyznaję. Osoba, która zajmowała się dekoracją wnętrz, chciała uciec od standardu.
- Udało jej się.
- Jemu.
Ellie przesunęła palcami po miękkiej skórze kanapy. Wszędzie panował idealny porządek, nigdzie ani śladu kurzu czy
okruszków, nawet kolorowe magazyny były równo poskładane. Dom wyglądał tak, jakby nikt w nim nie mieszkał.
- Pięknie - powiedziała w końcu.
- Cieszę się, że ci się podoba.
7
Czy teraz pokaże jej swoją sypialnię? Czy będzie chciał?...
- Napijmy się wina - zaproponował Finn.
- Chętnie.
Na ścianach wisiało mnóstwo obrazów, wszystkie abstrakcyjne. Plamy bieli, czerni i czerwieni, harmonizujące z
wystrojem pokoju. Ellie uważała, że są okropne, ale może były to wartościowe dzieła sztuki. Przypomniała sobie cha tę
Michaela i omal nie parsknęła śmiechem. Kontrast był wręcz uderzający. Wolałaby być tam, a nie tu, ale to nie miało
znaczenia.
Finn podał jej kryształowy kieliszek z białym winem.
- Stare chardonnay - powiedział. - Mam nadzieję, że będzie ci smakowało.
Był dumny ze swojego domu i swojego wina. Popisywał się przed nią. Łaknął jej aprobaty, podziwu.
Podniósł kieliszek.
- Wypijmy za takie wieczory jak ten. Żeby było ich wiele.
- Żeby było ich wiele - powtórzyła Ellie. Stuknęli się kieliszkami.
- Usiądźmy. - Finn wskazał kanapę. Jak zwykle reżyserował swój spektakl.
Usiadła na miękkiej kanapie i wyciągnęła rękę, żeby postawić kieliszek na stoliku, na którym nagle, jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki, pojawiła się serwetka. Spojrzała na Finna. Uśmiechał się z zadowoleniem. Miał obsesję na
punkcie kontroli. I porządku.
- Często wychodzisz wieczorami? - spytała.
- Cóż, owszem, od czasu do czasu. Muszę. Raz w roku uczestniczę w gali Mountain Dreams, a poza tym chodzę na
różne przyjęcia służbowe.
- Sam sobie gotujesz?
- Dobry Boże, nie. Zamawiam wszystko w firmie cateringowej. Tak jest znacznie łatwiej. Dlatego właśnie mój
dekorator tak urządził kuchnię.
- Jest fantastyczna.
- Bardzo wygodna.
Sypialnia. Jego sypialnia. Czy jest na parterze?
- Chciałabym skorzystać z toalety.
Wyszedł z nią do holu i poprowadził korytarzem, przy którym było jeszcze dwoje drzwi. W jednym z pomieszczeń
błyskał monitor komputera. Więc tu miał swój domowy gabinet. Łazienka lśniła czystością. Umywalka, sedes - wszystko
było z czarnej ceramiki. Ellie skorzystała z toalety i umyła ręce, patrząc na swoje odbicie w lustrze nad umywalką. Była
zaskoczona, że wygląda jak zawsze. Finn na pewno nie dostrzegł strachu w jej oczach. Michael bez wątpienia by
zauważył.
- No, no, czarna łazienka - rzuciła lekko, gdy wróciła do salonu.
- Tak. - Wzruszył potężnymi ramionami. - Moja łazienka jest dużo bardziej tradycyjna.
Jego łazienka. Boże.
Upiła łyk wina. Było bardzo dobre, lekko musujące. Rozmawiali o wszystkim i o niczym. Finn siedział obok niej, ich
uda się stykały. Od czasu do czasu podnosił dłoń i głaskał Ellie po policzku albo po karku, wsuwając palce pod
kołnierzyk jej czerwonego bolerka.
- Późno już - powiedział w końcu. - Muszę cię odwieźć do domu.
Wbiła wzrok w podłogę, modląc się, by nie zauważył, jak bardzo jej ulżyło.
Wyszli i wsiedli do samochodu. O tej porze ruch był niewielki, więc podróż minęła szybko.
- Głupio mi, że musisz mnie tak wozić tam i z powrotem - powiedziała Ellie, gdy dotarli na Marine Street.
- Och, nie przejmuj się. Dużo jeżdżę, taka praca. Mam filie wszędzie, od Colorado Springs do Fort Collins.
- A ilu zatrudniasz pracowników?
- Osiemdziesięciu dwóch.
- Och... nie miałam pojęcia. To bardzo duża firma. Gdzie ma siedzibę?
- W Cherry Creek. Ale każda filia ma swoje biuro.
Nic dziwnego, pomyślała, że tak łatwo mu wybrać ofiarę i dowiedzieć się wszystkiego o jej zwyczajach i rodzinie, o jej
przyjaciołach i sąsiadach. Pewnie logo Mountaintech Security stoi na trawnikach przed domami, w których mieszkały
jego ofiary, albo przed domami ich sąsiadów. Finn odwiedza te domy służbowym samochodem. Kto mógłby go
podejrzewać?
Zatrzymał samochód przy bramie. Nareszcie w domu, pomyślała Ellie. Jeszcze kilka metrów i będę bezpieczna. A
przecież nie powinna tak myśleć. Powinna starać się najwięcej z nim przebywać, dobrze go poznać i odgadnąć, co należy
zrobić, by stracił panowanie nad sobą i uległ swoim instynktom.
Dlaczego Finn nie chce się z nią przespać? O co chodzi? Może udaje mu się to tylko z ofiarami, a ona należy do innej
kategorii. Odrażające.
Czuła się rozdarta; pragnęła, by odjechał, a jednocześnie chciała, by był blisko. Walczyła ze sobą, ilekroć się z nim
spotykała, zadręczała się, kiedy go nie było. To koniec, myślała przy każdym rozstaniu. Więcej nie zadzwoni.
Otworzył drzwiczki, pomógł jej wysiąść z samochodu i odprowadził do schodów.
- Dziękuję za cudowny wieczór - powiedziała.
8
- Cała przyjemność po mojej stronie. Niedługo się odezwę.
- Świetnie.
- Ale chyba dopiero po świętach.
- Ja też będę zajęta. Chcę odwiedzić matkę.
- Oczywiście. - Patrzył na jej twarz, jakby chciał zajrzeć w duszę Ellie. Objął ją i pocałował. Czuła jego dłonie na
plecach. Jęknęła i miała nadzieję, że nie domyślił się, dlaczego. - Dobranoc, Ellie - powiedział w końcu, wypuszczając ją
z objęć.
- Dobranoc, Finn.
Weszła do domu i oparła się o drzwi. Drżała na całym ciele i z trudem powstrzymywała łzy.
Nagle poczuła na plecach rytmiczne uderzenia. Ktoś pukał do drzwi.
To Finn. Ale czego chce?
Wzięła głęboki oddech, przywołała na twarz uśmiech i otworzyła.
- Szybko wróciłeś... - zaczęła, ale zaraz krew ścięła się w jej żyłach. Na progu stał Michael. Z zimną, nieprzeniknioną
twarzą.
Rozdział 18
Finn jechał Boulder Tumpike, czując na ustach smak pocałunków Ellie. Czekał, niemal z tęsknotą, na znajomy
kalejdoskop, który pojawiał się w jego głowie. Twarze, wiele twarzy, ale tym razem jedna będzie należała do Ellie.
Zarumieniona, o kusząco rozchylonych wargach...
Po chwili rzeczywiście pojawiła się wizja, lecz nie taka, do jakiej przywykł. Wszystkie twarze należały do Ellie.
Widział ją w przyćmionym świetle teatralnej widowni. Perłowobiały policzek, delikatnie wykrojone nozdrza, smukłe
palce na haftowanej torebce. Jej uśmiech, jej blask, jej uderzający do głowy zapach. Ellie. Ellie. Ellie.
Nigdy jeszcze nie pożądał tak żadnej kobiety. Ale nie była to sama żądza, jaką wzbudzały w nim jego ofiary. Nie, to
było coś niezwykłego, zdumiewającego. Ogarnęło go przerażenie. Czyżby się zakochał?
Spróbował sobie wyobrazić swoje życie z nią. Ellie w jego domu. Ellie ciężarna, z dzieckiem w łonie. Jego dzieckiem.
Nie do pomyślenia.
Stracił kontrolę. To było jak choroba. A lek na nią był tylko jeden - abstynencja. Wytrzyma. Po prostu przestanie się z
nią spotykać. To go uzdrowi.
Jak mógł do tego dopuścić?
Wrzucił migacz, skręcił na autostradę i nagle poczuł, że nienawidzi Ellie z całego serca.
Stracił kontrolę.
Ale jest silny. Całe życie był silny. Ta siła pozwoli mu przetrwać.
Czuł w głowie pulsujący ból, w uszach słyszał narastający szum. To ona mu to zrobiła, to jej wina. Jej piękny uśmiech,
emanujące z niej ciepło rzuciły go na kolana.
Dobry czy zły policjant? Tego wieczoru Michael postanowił być dobrym policjantem. To jedyna szansa, by skłonić
Ellie do uległości.
Stał na progu jej domu, starając się ukryć gniew i rozluźnić mięśnie.
- Mogę wejść? - spytał. Usiłował nie patrzeć na jej elegancki strój i zmysłowe usta, które przed chwilą całował
Rasmussen.
Co jeszcze z nią robił?
- Michael... nie spodziewałam się ciebie - powiedziała.
Wzruszył ramionami.
- Czekałeś... na zewnątrz? To znaczy...
- Tak.
Pochyliła się i zdjęła buty. Na jej policzki wypłynął ciemny rumieniec.
- Mogę wejść? - powtórzył.
- Jest późno, a ja...
- Chcę tylko porozmawiać.
Roześmiała się.
- Naprawdę myślisz, że nie poznam się na kłamstwie?
- Nie przyszedłem tu, żeby się kłócić. Usiądźmy i porozmawiajmy, to zajmie chwilę. Twoje współlokatorki są w domu?
- Spojrzał na schody za jej plecami.
- Nie wiem. Możliwe, że już śpią. A może jeszcze nie wróciły.
- W porządku, więc możemy gdzieś usiąść?
- Ja...
- Proszę. - Och, ile kosztowało go to słowo.
- No dobrze, ale jestem naprawdę zmęczona.
- Nie wątpię - wyrwało mu się, zanim zdążył ugryźć się w język.
Spojrzała na niego ostro, ale po chwili jej wzrok złagodniał.
Usiadł w starym fotelu naprzeciw kanapy; Ellie przycupnęła na jej oparciu i oparła dłonie na kolanach.
9
- Igrasz z ogniem - zaczął.
- Michael, ty nie chcesz rozmawiać. Masz zamiar odczytać mi jakieś przemówienie, ale stracisz tylko czas.
- A gdybym ci powiedział, że ja zajmę się Rasmussenem?
- Jak?
- Pracuję nad tym.
- Nie, nie pracujesz. Nie masz pojęcia, jak można go dopaść.
- Nieprawda.
- Znowu kłamiesz?
Potrząsnął głową. Do diabła, ależ twarda z niej sztuka.
- Dorwę drania, Ellie, masz to jak w banku.
- Może. Ale kiedy? Ile jeszcze dziewcząt będzie musiało zginąć?
- Wkrótce.
- Gówno prawda.
Jak ona to robi? Nawet ordynarne słowo brzmiało w jej ustach jak pochlebstwo.
To była tortura siedzieć tak blisko niej i nie móc jej dotknąć, nie móc poczuć jeszcze raz aksamitnej skóry jej ramion,
bioder i ud. Nawet z tej odległości czuł zapach jej perfum. A Rasmussen, zaledwie kilka minut wcześniej...
- Posłuchaj - pochyliła się ku niemu - poświęciłam najlepsze lata życia, pracując nad tym, by sprawiedliwości stało się
zadość, i...
- Nazwijmy rzecz po imieniu, Ellie: to po prostu zemsta.
Cofnęła się, jakby ją odepchnął.
- W porządku, nazwijmy to zemstą. To tylko słowo. Efekt będzie taki sam.
Uśmiechnął się z przymusem.
- Nie jesteś odpowiednio wyszkolona. Stanie ci się krzywda. A jak wtedy będzie się czuła twoja matka?
- To cios poniżej pasa.
- Pozwól, by Finnem zajęli się profesjonaliści. Porozmawiam jeszcze raz z przełożonymi, zobaczę, czy...
- Nie, Michael. Już zdecydowałam. Nie możesz mnie powstrzymać.
- Mogę cię aresztować - rzucił ostro.
- Czyżby?
- Oczywiście.
- Pod jakimś wymyślonym zarzutem, tak? Może za narkotyki? Albo napad?
- Myślisz, że nie zrobiłbym tego?
Patrząc mu prosto w oczy, pokręciła głową. Tak, znała go zbyt dobrze.
Wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze z płuc.
- Jest jeszcze inne wyjście. Możemy podstawić Rasmussenowi policjantkę. Znam jedną taką z Lakewood. Zna się na
rzeczy, jest bardzo sprawna i bardzo atrakcyjna. Mogłaby...
- Finn może mieć każdą kobietę, jakiej zapragnie. Ale to ja - Ellie spuściła wzrok - to ja mu się podobam. Zainteresował
się mną bardziej niż jakąkolwiek inną...
- W porządku - uciął.
- Wiem, że potrafię sprawić, by stracił panowanie nad sobą. Jeśli zajmiemy się tym razem, dorwiemy go.
Michael pokręcił głową.
- Nie mogę uwierzyć, że w ogóle bierzesz coś takiego pod uwagę. Nadepniesz mu na odcisk i on cię zabije. Na litość
boską, skoro ja odkryłem, kim naprawdę jesteś, on także może to odkryć. Musisz z tym skończyć.
- Nie.
Dobry policjant niewiele zdziałał. Sprawa zaczęła wymykać mu się z rąk.
- Masz się więcej z nim nie spotykać! Rozumiesz?
- Słyszę, co mówisz, Michael - odparła tak cicho, że z trudem rozróżniał słowa. - Ale wiesz, że nie zdołasz mnie
powstrzymać. Wiesz, że tylko ja mogę zbliżyć się do Finna. Obojgu nam chodzi o to samo i jesteśmy już blisko celu.
Potrzebuję twojego wsparcia. Twojej pomocy. Pomóż mi. Proszę.
Czy ona chce złamać mu serce?
Wstał, włożył ręce do kieszeni kurtki i zaczął chodzić po kuchni.
- Michael... - jej głos brzmiał miękko, niemal uwodzicielsko. - Wiesz, że mam rację. Przecież jesteś dość inteligentny,
by to zrozumieć.
- Przestań traktować mnie protekcjonalnie, do cholery.
- Jesteś zły.
- Nie jestem zły.
- Jesteś. Mówisz tym nienaturalnym tonem...
- Jakim znowu tonem?
- Właśnie takim. Nienaturalnie spokojnym.
Zatrzymał się i spojrzał na nią.
- Oszalałaś.
0
- Nie.
- To nie jest zabawne, Ellie.
- Chcę tylko, żebyś się uspokoił i był rozsądny.
- I pozwolił ci narazić się na niebezpieczeństwo?
- Czy przyszło ci kiedyś do głowy, że potrafię sama o siebie zadbać?
Zaśmiał się ponuro.
- Prawda jest taka, że on chce być ze mną - ciągnęła Ellie. - W tej chwili to wszystko, co mamy. Nieważne, co ja czuję...
co ty czujesz...
- Ja nic nie czuję, Ellie.
- Proszę, żebyś mi pomógł.
To była kropla przepełniająca dzban.
- Mowy nie ma - syknął i wypadł z kuchni. Czy tak traktuje cię osoba, której na tobie zależy? Bo jeśli tak, pomyślał,
otwierając drzwiczki furgonetki z takim rozmachem, że prawie wypadły z zawiasów, to ja tego nie chcę. Ni gdy. Do
diabła z Ellie. Do diabła z Rasmussenem.
Wyjął kluczyk z kieszeni i wsadził go do stacyjki. Czuł, jak nabrzmiewają żyły na jego szyi, zaciskał zęby aż do bólu.
A potem usłyszał ciche pukanie w okno.
Odwrócił głowę. Cholera.
Nacisnął guzik i opuścił szybę.
- Wracaj do domu, Ellie - warknął. - Jest mróz. Chcesz się przeziębić?
Ale ona tylko potrząsnęła głową. W mdłym świetle lampek choinki stojącej przed domem zobaczył, że po jej
policzkach płyną łzy.
- Przestań, Ellie, nie róbmy scen.
- Michael, proszę cię... nie, błagam cię o pomoc. Poza tobą nie mam się do kogo zwrócić. Nie mogę znieść myśli, że
taki straszny los spotka jeszcze jedną niewinną dziewczynę, że kolejny niewinny człowiek wyląduje w więzieniu. Wolę
umrzeć...
- Nie mów tak.
- To prawda. Obiecaj, że mi pomożesz. Wiem, że cię zraniłam, ale...
Zaklął i uderzył pięścią w kierownicę.
- Michael?
Nie był w stanie wykrztusić choćby słowa. Nie był w stanie nawet myśleć.
- Dość - powiedział w końcu. - Wracaj do domu, Ellie.
- Porozmawiaj ze mną...
- Idź już. Zadzwonię do ciebie.
- Kiedy?
- Jutro rano.
- Obiecujesz?
- Obiecuję.
- I dogadamy się, prawda? Wiem, że tak.
- Proszę, wracaj do domu. To wszystko, czego w tej chwili chcę. Zamarzniesz tu na śmierć.
- Dobrze. Ale zadzwonisz? Obiecałeś.
- Tak - powiedział, przekręcił kluczyk, wrzucił bieg i odjechał. Najgorsze w tym wszystkim było to, że Ellie miała rację.
Pomoże jej. Pomoże tej głupiej kobiecie, bo nie jest w stanie jej powstrzymać. I to go zabije.
Nie zadzwonił do niej rano. Ani w południe. Siedział przy swoim biurku i pracował nad zabójstwem Valerie Girard.
Wstukując dane do komputera, raz po raz spoglądał na telefon. Przeżuwał to wszystko. Jak to możliwe, do diabła, że
wpakował się w taką kabałę? Z córką Johna Crandalla?
Analizował właśnie zeznanie jednego ze świadków, kiedy sierżant odbierający telefony skinął na niego ręką.
- Kobieta na szóstej linii - szepnął.
Michael potrząsnął głową.
- Powiedz jej, że mnie nie ma.
Rick Augostino, siedzący trzy biurka dalej, spojrzał w jego stronę.
Cholera, pomyślał Michael.
O pierwszej do swojego gabinetu wszedł komendant. Sam Koffey, wysoki prawie łysy facet po pięćdziesiątce, był
zbudowany jak komandos, a przy tym łagodny jak jagnię. Ale nie pozwalał sobą manipulować i Michael wiedział, że
przekonanie go, by dał zgodę na nadzór Rasmussena, będzie bardzo trudne. Jeśli w ogóle możliwe. Koffey nie ufał
policyjnej intuicji. Ufał tylko dowodom. A Michael miał niewiele poza swoimi przeczuciami.
O wpół do drugiej zapukał do szklanych drzwi gabinetu Koffeya.
O drugiej zadzwonił do Ellie. Nie miał dla niej dobrych wieści.
- Przedłożyłem sprawę komendantowi - powiedział. - Dałem mu moje notatki i wydruki komputerowe. Czasy, miejsca,
nazwiska. Pokazałem mu wszystkich tych Bogu ducha winnych facetów, skazanych za zbrodnie, których nie popełnili.
1
- I?
- Mniej więcej to samo, co kiedyś. Dopiero gdy podsunąłem mu pod nos notatki z tej sprawy w Baja, w końcu się
zainteresował. - Czuł, że zamarła po drugiej stronie linii. - Poprosiłem, żeby pozwolił mi zwrócić się do sędziego z prośbą
o założenie podsłuchu. I powiedziałem mu o tobie, Ellie. Musiałem mu powiedzieć. I o to cała sprawa się rozbiła.
Obiecał, że pomyśli o podsłuchu, a nawet o tym, na kim można by go założyć, ale powiedział też, cytuję: „żadnych
cywilów”.
Michael mógł spodziewać się różnych reakcji z jej strony, ale na pewno nie tego, co usłyszał.
- Więc ty mu powiedz - odparła ostro - że będę u niego za piętnaście minut.
- Kiepski pomysł... - zaczął, ale Ellie odłożyła słuchawkę.
Kiedy później o tym myślał, zdał sobie sprawę, że powinien był wiedzieć, jak się to skończy. Nie docenił Ellie, a to był
błąd. Ten sam błąd popełnił Sam Koffey.
Ellie weszła do biura komendanta - Michael deptał jej po piętach - zdjęła płaszcz, nie usiadła, kiedy zaproponował jej
krzesło, i w ciągu dziesięciu minut przekonała Koffeya, żeby pozwolił jej wziąć udział w operacji.
Michael stał oparty o ścianę, z rękami skrzyżowanymi na piersiach i próbował zrozumieć, jak to się stało.
Była dobra, naprawdę dobra; Pełna wiary w swoje racje i swoje możliwości. Cholera, ona jest zdumiewająca, myślał.
- Spędziłam całe lata, starając się udowodnić, że mój ojciec jest niewinny - mówiła. - On już nie żyje, panie
komendancie, ale są inni mężczyźni, którzy gniją w więzieniach, a mają szansę, by z nich wyjść. Wiem, że detektyw
Callas przedstawił panu dowody, i zdaję sobie sprawę, że nie są one niezbite. Ale wiem też... - wbiła wzrok w Koffeya -
że mój ojciec spędził ze mną tamten sylwestrowy wieczór. Tej nocy, kiedy Rasmussen zmienił Stephanie Morris w
warzywo, my jedliśmy pizzę i oglądaliśmy telewizję w śmiesznych kapeluszach, które kupiła nam matka przed wyjazdem
na farmę swoich rodziców. - Ellie wzięła oddech i powiedziała: - Po drugie, jestem pierwszą kobietą, z którą Rasmussen
umówił się więcej niż raz. Nie ma nikogo innego, kogo moglibyście wykorzystać. Jeśli nie wyrazi pan zgody na mój
udział, może będzie musiał pan umrzeć ze świadomością, że mógł go pan powstrzymać, ale nie zrobił tego. Możemy
ocalić życie Bóg wie ilu niewinnych kobiet. W porównaniu z tym ryzyko, jakie podejmę, wypada dość blado, prawda?
Koffey rozparł się w fotelu i przyglądał jej się przez chwilę.
- Jeszcze jedno - dodała spokojniej. - Z waszą pomocą czy bez niej, będę spotykać się z Finnem tak długo, aż znajdę
jakiś sposób, by złapać go w pułapkę.
- Albo on odkryje, co jest grane, i panią zabije - powiedział Koffey.
- Cóż, komendancie - odparowała - kiedy znajdzie pan moje ciało, przynajmniej będzie pan wiedział, od kogo zacząć
śledztwo.
Pięć minut później Koffey westchnął i obiecał, że porozmawia z sędzią na temat pozwolenia na podsłuch.
- Dziękuję - powiedziała Ellie. - Nie będzie pan tego żałował.
Michael jednak miał wątpliwości. Może Koffey nie będzie żałował. Ellie też nie. Ale on miał przed oczami Rasmussena
zaciskającego place na jej szyi.
Omówił jeszcze z Koffeyem kwestię sprzętu do podsłuchu i nadzoru CBI.
- To coś w rodzaju uzyskania pozwolenia na wzięcie kredytu. Nie wiesz, czy rzeczywiście będziesz go potrzebować, ale
gdyby tak się stało, pieniądze będą na ciebie czekać - wyjaśnił Ellie.
- Może Ben Torres mógłby porozmawiać z sędzią - zaczęła, ale zauważyła, że Michael zmarszczył brwi. Oczywiście.
Torres nie miał pojęcia, kim ona naprawdę jest. Gdyby poznał jej tożsamość, zdałby sobie sprawę, że wykorzystała pracę
u niego do prywatnych celów. Na pewno by mu się to nie spodobało.
- My się tym zajmiemy - powiedział Koffey i Ellie kiwnęła głową.
Byli już w drzwiach, kiedy Koffey skinął na Michaela.
- Mogę zamienić z tobą kilka słów na osobności?
Ledwie Ellie wyszła z gabinetu, zaczął bez wstępów:
- Co cię z nią łączy, Callas?
Michael zrobił zdumioną minę.
- Mnie?
- Nie udawaj głupka.
Michael pokręcił głową.
- Masz mnie za idiotę, Sam?
Komendant spojrzał na niego chmurnym wzrokiem.
- A mówią, że policjanci nie umieją kłamać.
Michael uznał, że najrozsądniej będzie, jeśli szybko się pożegna.
- Czego on chciał? - spytała Ellie, gdy do niej dołączył. Jej oczy błyszczały radością z odniesionego zwycięstwa.
- Och, niczego.
- Więc powiedz mi teraz, jak działa ten podsłuch. Ja...
- Spokojnie - przerwał jej - do tego jeszcze nie doszliśmy. I gwarantuję ci, że nic się nie wydarzy przed Bożym
Narodzeniem.
Nie sprawiała wrażenia rozczarowanej.
- Ale będziemy musieli to wszystko omówić, opracować jakiś plan i tak dalej, prawda?
2
- To może poczekać - uciął.
Zmarszczyła brwi.
- No dobrze - skapitulował. - Jutro muszę pojechać do Springs, ale jak tyl ko... - urwał, i nie zastanawiając się nad tym,
co mówi, spytał: - Co robisz w święta?
- Cóż, moje współlokatorki wyjeżdżają, a ja obiecałam mamie, że spędzę z nią pierwszy dzień świąt. W przeciwnym
razie...
- Więc jedź ze mną jutro do Springs, możesz spać w pokoju gościnnym, a w pierwszy dzień świąt odwiozę cię do
pociągu albo do autobusu do Leadville.
Jej twarz zajaśniała.
- Naprawdę? Zapraszasz mnie do swojej rodziny na świąteczny obiad?
- To sprawy zawodowe - odparł bez wahania. - Zjemy obiad, oczywiście, ale chodzi mi tylko o to, że możemy tam
wszystko omówić.
Radość znikła z jej twarzy tak szybko, jak się pojawiła. Nie chciał, by zabrzmiało to tak ostro, ale uznał, że tak jest
nawet lepiej.
- W porządku - powiedziała. - Jeśli tylko zdążę na autobus. - Wzruszyła wymownie ramionami.
- Nie ma problemu. Pogadamy po drodze.
- No to jesteśmy umówieni. A teraz muszę wracać do pracy.
Już miał zaproponować, że ją podrzuci, ale zrezygnował. Im mniej czasu będzie z nią spędzał, tym lepiej. Nie
zastanawiał się, dlaczego zaprosił Ellie do swojej rodziny. Nie musiał. Zdążył już sam siebie przekonać, że wspólna
podróż będzie dobrą okazją do rozmowy o sprawie Rasmussena.
A jednak odprowadził ją wzrokiem - tak jak inni - kiedy szła wśród labiryntu biurek w stronę schodów, i czuł na sercu
ciężar. Przypomniał sobie radość na jej twarzy, kiedy zaproponował, by pojechała z nim do Springs. Cóż, ta chwila
minęła. Ellie zniknęła na schodach, a on wrócił do sprawy Valerie Girard.
Jestem idiotką, pomyślała Ellie, siedząc w furgonetce Michaela. Jestem cholerną idiotką. On znowu mnie zrani.
Jechali autostradą międzystanową z Denver w stronę Colorado Springs. Popołudnie był słoneczne, lecz zimne; na
zachodzie wznosiły się białe, otulone chmurami szczyty gór.
Wigilia.
Ellie miała w torbie podróżnej prezent dla swojej matki i duże pudełko cze koladek dla matki Michaela. Siedziała
sztywno obok niego i zastanawiała się, jak powinna się przy nim zachowywać. Oficjalnie? Przyjaźnie? Obojętnie? Co wie
o niej jego matka? Co jej powiedział?
Żałowała, że nie czuje się na tyle swobodnie, żeby go o to zapytać. Ale choć cisza zaczynała jej ciążyć, nie
przychodziło jej do głowy nic, co mogłaby powiedzieć. W końcu na szczęście odezwał się Michael.
- Wywinęłaś wczoraj niezły numer.
Powiedział to takim tonem, że nie wiedziała, co właściwie o tym sądził.
- Chodzi ci o komendanta Koffeya?
- Tak.
- Cóż, nie miałam wyboru. Musiałam go jakoś przekonać.
- No i przekonałaś.
- Jesteś pewny, że dotrzyma słowa?
- Całkowicie.
- Boże, mam nadzieję.
Zamilkli oboje i znów jechali w ciszy. Na południe od Denver ciągnęły się bogate przedmieścia, tereny należące do
klasy średniej czerpiącej zyski z kwitnącej gospodarki miasta. Górskie szczyty kryły się w chmurach, ale tu, na równinie,
świeciło słońce. Wielkie połacie pastwisk, dachy odległych domów i stodół - wszystko było szare. Śnieg stopniał, wśród
zeschłej, bezbarwnej trawy stały nagie drzewa.
Ellie rzadko czuła się tak skrępowana jak w tej chwili. Michael zaprosił ją na Wigilię do swojej rodziny, ale jak dotąd
nie powiedział ani słowa na ten temat - i zresztą na żaden inny - i Ellie zastanawiała się, dlaczego w ogóle chciał, żeby z
nim pojechała.
Spodziewała się, że sytuacja będzie niezręczna, ale przyjęła zaproszenie. Przecież kiedy już dotrą na miejsce, będzie
musiał być dla niej miły. W końcu będzie tam cała jego rodzina.
Cały czas zastanawiała się, co mogła zrobić, żeby poprawić swoje stosunki z Michaelem. Nie potrafiła przestać o tym
myśleć, przypominała sobie ich spotkania i rozmowy. Może powinna była pogodzić się z nim wcześniej. Ale przecież
uważała wtedy, że to on może okazać się mordercą. A może tamtego wieczoru na parkingu powinna była okazać mu
więcej zrozumienia, pocałować go z większym uczuciem. Albo wtedy, kiedy była w jego chacie - mogła to rozegrać
zupełnie inaczej...
Analizowała każde słowo, wymyślała scenariusze, dialogi.
Kiedy mijali Castle Rock, Michael w końcu przerwał ciszę.
- Masz jakieś konkretne plany co do Rasmussena?
- Właściwie nie - odparła. - Powiedział, że zadzwoni, ale dopiero po świętach.
3
- Aha.
- Czy są jakieś miejsca, których powinnam unikać? Albo w których łatwiej będzie nagrać nasze rozmowy?
- Najlepsze są małe budynki, na przykład domy mieszkalne. W dużych biurowcach czy centrach handlowych jest
głośno, co powoduje zakłócenia.
- Rozumiem.
- Będziesz musiała robić to na wyczucie - powiedział. - Masz już jakiś pomysł, jak... eee...
- Dobrać się do niego.
- Właśnie.
- Cóż, przede wszystkim ten człowiek ma obsesję na punkcie kontroli. Zamawia dla mnie dania w restauracjach, nigdy
nawet nie pyta, na co mam ochotę. Nigdy nie pyta mnie o zdanie, zawsze tylko przedstawia własne opinie. Jego dom...
cóż, jest dziwny. Bardzo nowoczesny i idealnie czysty. Znowu obsesja na punkcie kontroli.
- To by się zgadzało z tym, co wiemy na temat seryjnych zabójców.
- Naprawdę? - powiedziała, jakby nie przeczytała wszystkiego, co zostało opublikowane na ten temat w ciągu ostatnich
dziesięciu lat.
- Mają zaburzenia osobowości, ale z klinicznego punktu widzenia są zdrowi psychicznie. Brak im elastyczności,
potrzebują sztywnych struktur. Cechuje ich też pewna arogancja; coś, co nazywa się czasem niedowładem sumienia.
Odróżniają dobro od zła, ale w swoich wyborach nie kierują się tym, co jest dobre, lecz tym, co jest korzystne dla nich.
- Tak. - Ellie kiwnęła głową. - On właśnie taki jest. Dużo wiesz na ten temat.
- Zajmuję się tym od lat. Znam na pamięć cały ten psychologiczny bełkot. Typowy seryjny zabójca to biały mężczyzna
między dwudziestym a czterdziestym rokiem życia. Inteligencja w normie lub powyżej normy. Kompulsywny
perfekcjonista. Rasmussen ma jeszcze tę przewagę, że pracował w policji, więc wie, jak nie zostawiać po sobie śladów.
Jest sprytny i dotąd udawało mu się unikać schematów. Zmienia okolicę, wybiera różne typy kobiet. Ale ta różnorodność
jest tylko powierzchowna, przyczyna tego, co robi, jest zawsze taka sama. To jest silniejsze od niego.
- Jestem pod wrażeniem - powiedziała Ellie. - Doskonale go znasz.
- Wcale go nie znam. Na tym właśnie polega problem.
- Ale dorwiemy go. Tym razem na pewno go dorwiemy.
Nie odpowiedział, tylko zacisnął zęby. Ellie wiedziała, że nie podoba mu się, iż została w to wmieszana. Zmusiła go,
żeby się na to zgodził; zmusiła Koffeya. Ale przecież ktoś musiał to zrobić.
Michael milczał, a Ellie patrzyła w okno. Nie chciała go naciskać. Musi być ostrożna, bardzo ostrożna i delikatna. Tak
łatwo go urazić. Był twardy, a jednocześnie ogromnie wrażliwy.
- Chciałbym cię przeprosić - powiedział nagle.
- Przeprosić?
- Tamtego wieczoru... powinienem był... Słuchaj, bardzo mi przykro, że to właśnie ja aresztowałem twojego ojca i
zeznawałem przeciw niemu w sądzie. Żałuję tego od bardzo dawna.
Ellie poczuła łzy pod powiekami. Spuściła wzrok.
- Dziękuję - wyszeptała.
- I przykro mi, że zmarł w więzieniu i nie doczekał chwili, w której przygwoździmy Rasmussena.
- Mnie też jest przykro.
- Byłaś z nim w tamtą noc.
- Tak, jeszcze długo po tym, jak odnaleziono Stephanie.
- Powinni byli pozwolić ci zeznawać.
Ellie westchnęła.
- Rodzice nie chcieli mnie do tego mieszać. Poza tym kto by mi uwierzył?
- No tak - mruknął Michael, patrząc przed siebie. Zbliżali się do Colorado Springs.
- Cóż - powiedziała Ellie - to nie była wesoła rozmowa.
- Rzeczywiście.
- Ale cieszę się, że to powiedziałeś. To naprawdę wiele dla mnie znaczy. To, co myślisz... jest dla mnie ważne. Ja...
- Jeśli... kiedy to się zacznie - przerwał jej, jakby nie słyszał, co mówiła - będziesz musiała wytrącić go z równowagi;
sprawić, by stracił panowanie nad sobą.
- Wiem.
Spojrzał na nią z ukosa.
- To cienka granica. Jeśli wkurzysz go za bardzo, może zareagować agresywnie.
- Wiem - powtórzyła.
- Im bardziej... im bardziej się do niego zbliżysz... im bardziej intymna będzie sytuacja, tym lepsza sposobność.
- Tak. - Wzdrygnęła się lekko. Michael nie wypowiedział tego słowa, ale wiedziała, co miał na myśli: seks. - Cóż, on na
razie nie... to znaczy, nie zachowuje się tak, jakby miał zamiar... Właściwie mam wrażenie, że się tego trochę obawia...
- Nie czuje się pewnie w sytuacji, kiedy kobieta jest mu równa. Bo wtedy nie może spełnić swoich fantazji o dominacji i
kontroli - powiedział Michael rzeczowo.
Miał rację. Oczywiście. Nic dziwnego, że Finn nie próbował zaciągnąć jej do łóżka.
- Może nawet mieć z tym trudności - dodał.
4
- Och - jęknęła Ellie.
Przez chwilę jechali w milczeniu, a potem Ellie spytała o coś, nad czym od dawna się zastanawiała.
- Myślisz, że Finn jest w stanie dostać się do domów swoich ofiar, bo dużo wie o systemach alarmowych? To zwróciło
moją uwagę już na początku. Wiesz, w sprawie Stephanie Morris.
- Możliwe, ale nigdy się nie dowiemy, jak naprawdę było. Może Stephanie sama go wpuściła?
- A już myślałam, że jestem taka mądra.
Przed dużym domem w stylu Tudorów stało już kilka samochodów. Na drzwiach wisiał świąteczny wieniec, wszystkie
okna były udekorowane.
- Jezu - mruknął Michael. - Joy już tu jest.
- Joy?
- Jedna z moich kuzynek. Ma bardzo długi język.
- Ilu masz kuzynów i kuzynek?
- Koło dziesięciorga. Moja matka ma trzy siostry i brata.
- Wspaniale mieć taką dużą rodzinę. Masz szczęście, Michael.
- Szczęście. O, tak.
Otworzył drzwi i weszli do domu. W środku unosił się zapach szynki, ciasta i ponczu na rumie. W rogu salonu stała
choinka, pod którą piętrzyły się prezenty. W pokoju było mnóstwo ludzi; stali przy kominku, siedzieli na krzesłach i
kanapach. Na podłodze bawiło się kilkoro małych dzieci.
- Wujek Mike! Wujek Mike! - wykrzyknął mały chłopiec, podbiegł chwiejnie do Michaela i chwycił go za nogę.
- Michael przyjechał! - rozległy się głosy kilku osób naraz. - Martho, Michael już jest!
Martha, matka Michaela, wyszła z kuchni w fartuszku założonym na sweter i spódnicę.
- Michael! Nareszcie! - zawołała, otwierając ramiona.
- To jest Ellie - powiedział, delikatnie wysuwając się z objęć matki. - Ellie Kramer. Moja matka.
- Dobry wieczór, pani Callas - przywitała się Ellie. - Proszę, to dla pani. - Wręczyła Marcie pudełko opakowane w
kolorowy papier.
- Och, nie trzeba było. Bardzo dziękuję.
- To ja dziękuję pani za zaproszenie.
- Proszę, mów mi po imieniu. Jestem Martha. - Kobieta uśmiechnęła się ciepło. - Bardzo się cieszę, że Michael cię
przywiózł. Wesołych świąt.
A potem nastąpiła seria uścisków dłoni. Tylu ludzi. Ciotki, wujowie, kuzyni. I dzieci, siostrzeńcy i bratanice Michaela.
Jakie to cudowne, myślała Ellie. Taka wielka rodzina, tylu krewnych. Uśmiechała się, wymieniała uściski dłoni i
usiłowała zapamiętać wszystkie imiona: Al i Janey, Frank i Linda, i Joy o zbyt długim języku. Kuzynka Joy. Beryl i
Robert, i Richard. Mój Boże.
W salonie na długim stole nakrytym białym obrusem stała porcelana oraz zastawa, srebra i świece. Richard, nie kuzyn,
lecz mąż Beryl, przyniósł szklanki z ponczem.
- Mój specjał - powiedział ostrzegawczo.
- Rzeczywiście, ścina z nóg - potwierdził Michael. - Richard, poznałeś już Ellie?
- Niezupełnie, ale zdążyłem ją już zauważyć w tłumie. Jak ty wytrzymujesz z tym wiecznie skwaszonym...
- Daj spokój - uciął Michael. - Jesteśmy tu w pewnym sensie służbowo.
- Gdzie poznałeś tę śliczną Ellie? - spytał Richard.
- Pracujemy razem nad pewną sprawą.
- Praca, sprawa. Jasne. - Richard wrócił do swojego ponczu.
- Cholera - mruknął Michael.
Ellie poczuła, że się czerwieni.
Martha nie zadawała wielu pytań; traktowała syna bardzo delikatnie, jakby i ona obawiała się, że czymś go urazi.
Istniało między nimi pewne napięcie, które Ellie wyczuwała, choć nie rozumiała, co jest jego przyczyną. Zauważyła, że
Martha przygląda się dyskretnie synowi wzrokiem pełnym smutku.
Wiedziała, że rodzice Michaela są rozwiedzeni i obecni tu ludzie należą głownie do rodziny Marthy. Wszyscy
zachowywali się naturalnie - wszyscy poza Michaelem i jego matką.
Przed kolacją Martha podeszła do Ellie.
- Jak to miło, że przyjechałaś z Michaelem. Martwię się o niego, jak to matka. Martwię się, że jest samotny i za ciężko
pracuje.
- Jest jednym z najlepszych detektywów w departamencie - powiedziała Ellie. - Był świetny, kiedy zeznawał w sprawie
Zimmermana.
- W sprawie Zimmermana?
- Nie mówił ci o tym?
- Nie, rzadko mi się zwierza.
- Nie zwierza się chyba nikomu.
- Nie - rzekła Martha w zamyśleniu. - Pewnie nie.
Ellie musiała jej opowiedzieć o sprawie Zimmermana i roli, jaką odegrał w niej Michael. Na Marcie zrobiło to duże
5
wrażenie, słuchała i spoglądała na syna spod oka. Musiał to zauważyć, bo zostawił kuzyna, z którym rozmawiał, i
podszedł do nich.
- Ellie opowiadała mi właśnie o procesie Zimmermana. Nie miałam pojęcia...
- Taką mam pracę, to wszystko. Nic wielkiego.
- Ależ Michael, to przecież bardzo...
- Proszę, oszczędź mi tego, mamo.
- Michael...
Ale cokolwiek miała zamiar powiedzieć, on nie chciał tego usłyszeć, i na twarzy Marthy znowu pojawił się wyraz
smutku.
- Upiekłam indyka, tak jak lubisz, z nadzieniem. Jest wszystko, za czym przepadałeś jako chłopiec. - Zmieniła temat.
Tak bardzo się starała.
- To miło.
- Na pewno będzie pyszny - wtrąciła Ellie, próbując rozładować napięcie.
Martha położyła dłoń na ramieniu syna, jakby chciała choć w ten sposób nawiązać z nim kontakt. Ale Michael odsunął
się, więc w końcu dała za wygraną.
- Cóż - uśmiechnęła się z przymusem - lepiej wrócę do kuchni.
Później wszyscy usiedli za stołem, a właściwie dwoma złączonymi ze sobą stołami, na krzesłach przyniesionych z
różnych pokoi. Na stole pojawiła się szynka, paszteciki, jarzyny i mnóstwo innych specjałów.
Ellie siedziała między Michaelem a kuzynką Joy, żoną Franka, pulchną matką dwojga dzieci.
- Gdzie się poznaliście? - spytała, podając Ellie ziemniaki.
- Pracowaliśmy razem przy pewnej sprawie.
- Jesteś prawniczką?
- Jeszcze nie. Pracuję w biurze prokuratora okręgowego.
- Rozumiem. A co to była za sprawa?
- Proces Zimmermana. Słyszałaś o tym? To ten restaurator oskarżony o zlecenie zabójstwa żony.
- Ależ oczywiście! Frank! Frank! Ta dziewczyna pracuje przy procesie Zimmermana!
- To miło, kochanie - odkrzyknął Frank z drugiego końca stołu.
- Wiesz, że jesteś pierwszą dziewczyną, którą Michael przywiózł do domu? - spytała Joy, krojąc szybkę.
- Naprawdę?
- Przysięgam. On chyba nigdy nie miał dziewczyny, wiesz, tak na poważnie. W tym wieku! Boże. - Przewróciła oczami.
- Dzieci! Wyłaźcie spod stołu! Zaraz, zaraz, o czym to ja mówiłam? Ach tak, więc jesteś pierwszą dziewczyną...
- Ale ja nie jestem jego dziewczyną - sprostowała Ellie. - My tylko razem pracujemy.
- Hm, wyglądasz jak jego dziewczyna.
- Ale nią nie jestem, naprawdę.
- Ellie, mówię ci, wszyscy uważamy, że Michael potrzebuje kobiety.
- Ale ja nie...
- Daj już spokój, Joy - wtrącił Michael, który najwyraźniej słuchał ich rozmowy.
- Dobrze, już dobrze. Nie złość się.
Ellie zastanawiała się, czy ktoś przy stole zauważył, że Michael prawie się do niej nie odzywa. Rozmawiał z kuzynami,
żartował nawet z dziećmi, ale między nim a matką ciągle było to dziwne napięcie.
Na deser podano ciasto z dyni z domową bitą śmietaną. Jedna z kobiet - ciotka Michaela? - wstała, żeby zrobić kawę.
- Boże, za dużo zjadłam - powiedziała Joy. - A jestem na diecie.
- Ty zawsze jesteś na diecie - mruknął siedzący naprzeciw niej mężczyzna.
- Zamknij się, Bobby.
- Odkąd skończyłaś dwanaście lat - dodał Bobby.
Joy tylko machnęła ręką. Ellie oddałaby wszystko, by mieć taką rodzinę. By czuć, że należy do niej, bez żadnych
kłamstw i wątpliwości. Michael najwyraźniej tego nie doceniał.
Joy jadła swoje ciasto.
- Nie mogę się powstrzymać - powtarzała.
- Jest Boże Narodzenie, nie przejmuj się - powiedziała Ellie.
Joy nachyliła się do niej.
- Dobrze znasz Michaela? - spytała cicho.
- Niezbyt.
- Wiesz o Paulu?
- O Paulu?
- Jego starszym bracie.
- Nie wiedziałam, że Michael ma brata.
- Już nie ma.
Ellie zaniemówiła.
Joy przysunęła się bliżej.
6
- Nie wiesz? Paul zginął, kiedy miał dziewiętnaście lat.
Ellie gwałtownie nabrała powietrza w płuca.
- Straszna tragedia, możesz sobie wyobrazić. Straszny cios dla rodziny. Dlatego właśnie ciotka Martha i wuj Paul,
rodzice Michaela, się rozwiedli.
- Ale jak...?
- Pijany kierowca - szepnęła Joy.
- O Boże...
- Michael miał wtedy piętnaście lat. Bardzo to przeżył. Rodzice nie umieli sobie po tym z nim poradzić. Prawie nie
utrzymuje kontaktu z ojcem.
Ellie odwróciła się do Michaela; nie patrzył na nią, rozmawiał ze swoim wujem. Oczywiście, teraz wszystko stało się
zrozumiałe. Łzy napłynęły jej do oczu.
- Możesz sobie wyobrazić - ciągnęła Joy - wszyscy byliśmy przerażeni tym, jak go wtedy traktowali. To znaczy,
wiedzieliśmy, że Paul był ich oczkiem w głowie. Tak, był bardzo zdolny i wysportowany, ale przecież Michaelowi też nic
nie brakuje. Nikt jednak nie śmiał nic powiedzieć Marcie ani Paulowi seniorowi. Wszyscy byliśmy zdruzgotani,
rozumiesz?
O tak, pomyślała Ellie. Michael także był zdruzgotany.
Joy paplała dalej, ale Ellie odwróciła wzrok od jej okrągłej twarzy i patrzyła na Michaela. Gdyby tylko mogła mu
powiedzieć, że już nigdy nie musi być samotny.
Rozdział 19
Następnego ranka Ellie spóźniła się na autobus do Leadville. Przez chwilę stała z Michaelem obok jego furgonetki i
patrzyła bezradnie na puste stanowisko.
- Boże - powiedziała w końcu, podnosząc torbę - zadzwonię do mamy i powiem jej, że przyjadę dopiero tym o
pierwszej. Cholera.
- Zawiozę cię.
Spojrzała na niego.
- Nie żartuj. Rodzina czeka na ciebie z otwieraniem prezentów i tak dalej.
- Będą tam jeszcze, kiedy wrócę.
- Nie, wracaj do domu, a ja po prostu zaczekam na...
- Ellie, zamknij się, proszę, i wsiadaj do samochodu.
Oponowała jeszcze chwilę, w końcu jednak Michael postawił na swoim. Ucieszyłoby ją, że wyraźnie szukał jej
towarzystwa, ale po rozmowie z kuzynką Joy wiedziała, co się za tym kryje. Michael zrobiłby wszystko, by uniknąć
przebywania z ludźmi, którzy budzili tak przykre wspomnienia.
Usiadła obok niego w ciepłym wnętrzu samochodu, a Michael zadzwonił do matki. Nagle zdała sobie sprawę, że
chciałaby się o niego troszczyć, opiekować nim, ulżyć mu w bólu. Jakie to smutne, pomyślała, że nasze rodziny są takie
rozdarte. Była jednak między nimi wielka różnica: jej rodzice nigdy nie przestali się kochać i wierzyć w siebie nawzajem,
podczas gdy rodziców Michaela tragedia od siebie oddaliła.
Co takiego powiedziała Joy, kiedy siedzieli przy kawie? „Paul zawsze był ich ulubieńcom, ukochanym synem.
Wszystkim nam się wydawało, że gdyby Martha i Paul mogli wybrać, poświęciliby Michaela. I wierz mi, on o tym
wiedział”.
Ellie poczuła się, jakby za chwilę miało jej pęknąć serce.
Jechali przez szeroką wyżynę South Park, gdzie rosła tylko trawa, bo inne rośliny nie były w stanie przetrwać w tym
nieprzyjaznym klimacie. Autostrada numer 24, na której się znajdowali, skręcała w Arkansas River Valley na południe od
Buena Vista, a potem prowadziła krętą doliną do Leadville. Z lewej strony wznosiły się Collegiate Peaks, należące do
masywu Sawath Range: Mt. Harvard, Mt. Princeton i Mt. Yale. U ich podnóża przycupnęły Salida i Buena Vista, gdzie
panował swoisty mikroklimat, jako że łańcuch górski zatrzymywał chmury i deszcze. Leadville, usytuowane na
wysokości trzech tysięcy metrów, ciągle było narażone na opady i porywiste wiatry. I rzeczywiście, już kilkanaście
kilometrów za Buena Vista zaczął padać śnieg.
- Och, Michael - powiedziała Ellie - przeze mnie musisz prowadzić w taką pogodę.
- Nie przeszkadza mi to.
- A mnie tak.
Spojrzał na nią spod oka.
- No tak, ty nie lubisz prowadzić.
Westchnęła. Teraz nie musiała już kłamać.
- Prawda jest taka, że po wyprowadzce z Boulder mama nie miała pieniędzy, żeby przedłużyć ubezpieczenie, a jakiś
facet, także nieubezpieczony, wjechał w jej samochód. Długo musiałyśmy się obywać bez samochodu. Miałam
osiemnaście lat, kiedy nauczyłam się jeździć.
- Jezu - mruknął Michael.
- Nie wstydzę się tego. Mama wydała całe nasze skromne oszczędności na prawników.
- Apelacje?
Kiwnęła głową.
7
- Tak. Choć nie na wiele się zdały.
Ellie była zadowolona, że Michael poznał prawdę o niej. Teraz wiedział, dlaczego nie umiała jeździć na nartach, nie
miała samochodu i robiła zakupy w najtańszych sklepach. Zastanawiała się, czy podejrzewał, jak duże wrażenie zrobił na
niej styl życia Finna, jego dom, samochody i samolot, egzotyczne podróże i wystawne przyjęcia.
Cóż, pewnie tak, uznała. Ale tego także się nie wstydziła. Jej reakcja była całkiem naturalna. Ona była biedna, on
bogaty. Nie, nie czuła się winna dlatego, że cieszyło ją to wszystko. Co innego wzbudzało w niej poczucie winy - to, że
nie dostrzegła prawdy o Michaelu. Teraz ją znała i wiedziała, dlaczego bywał nieznośny. Chciałaby mu pomóc, ale gdy
nadużyła jego zaufania, mogło być już za późno.
Podjechali pod dom Janice tuż przed jedenastą. Ellie zauważyła, że w oknie poruszyła się zasłona, i nagle zdała sobie
sprawę, w jak niezręcznej znalazł się sytuacji. Nie mogła zaprosić Michaela do środka, a przecież wiedziała, że pewnego
dnia on przeprosi także jej matkę.
Michael rozwiązał problem.
- Przywitam się z twoją matką - powiedział - ale chyba będzie lepiej, jeśli zaraz pojadę.
- Rozumiem - odparła. - Cóż, dziękuję ci, że mnie tu przywiozłeś. I podziękuj ode mnie jeszcze raz wszystkim za
kolację i wszystko. Naprawdę bardzo miło spędziłam czas.
- Cieszy mnie to - rzekł. Słowa bez znaczenia.
Wysiadł, wyjął torbę Ellie z furgonetki i podał jej. Śnieg padał na ich ramiona i odkryte głowy.
- Słuchaj - powiedział - odstaw na razie Rasmussena. Do czasu, aż Koffey dostanie pozwolenie od sędziego.
- Dobrze.
- Mówię poważnie, Ellie. Żadnych gierek.
- Słyszałam za pierwszym razem.
- Nie wiem, czy mogę polegać na twoim rozsądku, kiedy w grę wchodzi Rasmussen. - Zanim Ellie zdążyła zastanowić
się nad znaczeniem tych słów, pomachał do niej i obszedł samochód. - Będziemy w kontakcie - dodał, a potem wsiadł i
przekręcił kluczyk w stacyjce.
Ellie stała na chodniku z torbą w ręce i patrzyła na odjeżdżającą furgonetkę.
Janice otworzyła drzwi.
- To był Michael Callas - powiedziała oskarżycielskim tonem.
Ellie zaniosła torbę do swojego dawnego pokoju.
- Tak - odparła. - Wszystko ci wyjaśnię, ale przede wszystkim wesołych świąt.
Objęły się i uściskały. Ellie wręczyła matce prezent, a potem Janice wyciągnęła prezent dla córki spod małej choinki
stojącej w kącie saloniku.
Odkąd John został aresztowany i skazany, święta Bożego Narodzenia zawsze były smutne. Ellie pamiętała jednak
szczęśliwsze czasy i często wracała do nich we wspomnieniach. Pamiętała, jak zostawiała mleko i ciasteczka dla
Świętego Mikołaja, jak budziła rodziców w świąteczny poranek, jak szukała prezentów pod choinką. Pamiętała pełne
słodyczy pończochy zwisające z gzymsu kominka, na którym ojciec rozpalał ogień, podczas gdy matka szykowała w
kuchni bułeczki z cynamonem i kakao.
Kiedy John trafił do więzienia, Ellie i Janice jeździły na święta na farmę w Nebrasce. Ale później dziadkowie Ellie
zmarli i farma została sprzedana, a one zaczęły spędzać święta w Leadville.
Miały tam przyjaciół - ze szkoły i z pracy - nie były to już jednak dawne, szczere przyjaźnie. Trzy lata temu John umarł
kilka dni przed świętami i od tej pory Boże Narodzenie było już tylko czasem refleksji, nie radości.
Janice zrobiła gorącą czekoladę i zaczęły otwierać prezenty. Ellie przywiozła podarki od swoich współlokatorek, a
Janice miała kilka drobiazgów od przyjaciół i znajomych, więc wkrótce cały salon był zasłany kolorowym pa pierem i
wstążkami.
- Och, Ellie! - wykrzyknęła Janice, podnosząc zielony sweter i szalik w tym samym kolorze. - Jakie piękne.
Ellie uśmiechnęła się do matki. Znała jej gust tak dobrze jak własny.
Rozpakowała swój prezent. Była to nowa skórzana teczka z jej inicjałami. Musiała kosztować kilkaset dolarów. Ellie
przycisnęła ją do piersi. Łzy napłynęły jej do oczu.
- Moja córka prawniczka musi mieć porządną aktówkę, żeby robić odpowiednie wrażenie.
- To najpiękniejszy prezent, jaki w życiu dostałam - powiedziała Ellie. Naprawdę tak myślała.
Zaczęły rozmawiać o Michaelu, dopiero gdy wszystkie kawałki ozdobnego papieru zostały upchnięte w koszu na
śmieci, a one szykowały się do wyjścia na koktajl do sąsiadki.
- Jeśli chodzi o Michaela... - zaczęła Ellie, wrzucając ostatni kawałek papieru do kosza.
Wytłumaczyła matce, jak bardzo się pomyliła - jak bardzo obie się myliły.
- To ten drugi - powiedziała, siadając na kanapie. - Rasmussen.
Opowiedziała o wszystkim, czego się dowiedziała i co zebrał na ten temat Michael. Nie przyznała się jednak, że widuje
Finna. Wspomniała tylko, że Michael ma już pewien plan.
- A jaka ma być twoja rola w tym planie? - spytała Janice.
- Och, bardzo niewielka.
- Naprawdę?
- Naprawdę.
8
- Hm - mruknęła Janice z niedowierzaniem.
Ellie szybko zmieniła temat.
- Michaelowi jest bardzo głupio, że przyjechał tu i próbował cię oszukać.
- Wątpię.
- Naprawdę, mamo.
- Więc powinien wejść tu dziś rano i sam mi o tym powiedzieć.
- On... on nie jest na tyle otwarty, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Chyba nie bardzo wie, co z tym zrobić.
- Więc nie powiedział ci tak wprost, że źle się z tym czuje.
- Przeprosił mnie.
- Zdaje się, że dobrze go znasz - powiedziała Janice
Ellie nie chciała zdradzać matce wszystkich szczegółów. Nie chciała mówić o tym, jak oszukała Michaela, poszła z nim
do łóżka, a potem zaprzepaściła swoje szanse.
- Zabrał cię do swojej rodziny na Wigilię - ciągnęła Janice.
- Tylko żeby mi powiedzieć, jak planuje dopaść Rasmussena.
- A nie mógł zrobić tego w Boulder?
U sąsiadki zjadły za dużo różnych pyszności i wypiły za dużo koktajlu z rumem, ale miło spędziły czas. Ellie nie
pamiętała, kiedy ostatnio tak dobrze się bawiła. Poza weekendem w Santa Fe, pomyślała, ale to się nie liczy. Nie pozwoli,
żeby ten weekend miał dla niej jakiekolwiek znaczenie.
Przez cały wieczór i noc padał śnieg. Następnego ranka ubrały się ciepło i poszły na spacer po mieście. Mimo że dla
Leadville nastały ostatnio ciężkie czasy, towarzystwo historyczne zdołało pięknie odnowić centrum, które wyglądało
teraz jak bajkowa kraina. Staroświeckie latarnie uliczne ozdobiono świątecznymi dekoracjami, witryny sklepowe były
oświetlone, a na chodnikach, dachach i gałęziach drzew leżała gruba warstwa świeżego śniegu.
Ellie zaczynała z nadzieją myśleć o przyszłości. Może powróci do swojego prawdziwego nazwiska? Może Janice
zamieszka z nią w Boulder? Czuła, że czeka ją coś wspaniałego, i w końcu odważyła się wypowiedzieć swoje myśli na
głos.
- To na pewno się uda, mamo. Michael dorwie tego sukinsyna. Och, mamo, pomyśl tylko. - Ścisnęła ramię Janice. -
Pomyśl, jak to będzie wspaniale. Wiem, że taty już nie ma i nie będzie dzielił z nami tej radości, ale gdziekolwiek jest,
jest mu dobrze. I będzie wiedział, co się stało.
- Tak, myślę, że tak. - Janice się zatrzymała. - Ale lepiej powiedz mi prawdę, moja panno. Wolałabym, żebyś nie
mieszała się do sprawy tego Rasmussena. To niebezpieczne.
Ellie westchnęła i pokręciła głową.
- Policja na pewno nie pozwoli mi ryzykować. Nie przejmuj się.
- Znam cię. Potrafisz być taka uparta.
Ellie lekko uszczypnęła matkę w ramię.
- Uparta może tak, ale nie głupia.
Ruszyły dalej ośnieżonym chodnikiem, a Ellie powtarzała sobie w myślach, że tym razem wcale nie kłamała - przecież
naprawdę nie ma zamiaru zrobić niczego głupiego.
Te dobre zamiary przetrwały zaledwie dwadzieścia cztery godziny. Po powrocie do domu przy Marine Street zastała
mnóstwo wiadomości na automatycznej sekretarce, ale tylko jedna z nich ją interesowała.
- Wiadomość dla Ellie. Mówi Finn. Jeśli masz czas w czwartek, zapraszam na mecz hokeja.
Zadzwoń do mnie.
Stała chwilę obok telefonu, zastanawiając się, czy zadzwonić do Michaela. Może Sam Koffey dostał już pozwolenie od
sędziego...
Ale wiedziała, że nie dostał. Gdyby dostali pozwolenie, Michael na pewno by do niej zadzwonił. A od niego nie było
żadnej wiadomości. Nie zadzwonił nawet, żeby zapytać, czy bezpiecznie wróciła do domu.
Zagryzła wargi. Pamiętała, co obiecała Michaelowi. I matce. Ale jak długo Finn będzie na nią czekał?
W końcu podeszła do telefonu. Uświadomiła sobie, że cała drży, lecz mimo to podniosła słuchawkę.
A potem wstrzymała oddech i wystukała numer.
Finn był na siebie wściekły, że zadzwonił do Ellie. Przez pewien czas udawało mu się trzymać od niej z daleka, ale
potem jego determinacja osłabła. Tak bardzo chciał się z nią zobaczyć. Było to pragnienie równie silne, jak ta inna żądza,
a zarazem całkiem inne. Przy Ellie czuł się niepewnie, nie kontrolował sytuacji. Ona nie była jedną z tych... jedną z tych
innych. Była silną, inteligentną kobietą, która potrafiłaby powiedzieć „nie”, potrafiłaby mu odmówić. Nie mógł sobie
wyobrazić, że ją... Nie, to niemożliwe. Była zbyt rzadkim zjawiskiem.
Jechał teraz po nią do Boulder. Wybierali się na mecz hokeja do nowego Pepsi Center, gdzie zarezerwował dla nich
oddzielny luksusowy boks. Odpisze to sobie od podatku, oczywiście. Koszt uzyskania przychodu.
Serce biło mu mocno w sposób, jakiego dotąd nie doświadczał. Ellie, Ellie. Czuł, że ma erekcję, ale... nie, nie mógłby
jej tego zrobić. Chciał, ale nie potrafił sobie tego wyobrazić - wizja nie chciała się pojawić. Na razie.
Zapukał do drewnianych drzwi domu przy Marine Street. Otworzyła natychmiast. Śliczna Ellie, w zielonym swetrze i
9
szarych spodniach, które tak pięknie leżały na jej biodrach.
- Cześć - powitała go z uśmiechem.
Pocałował ją w usta.
- Wesołych świąt - powiedział. - Choć to trochę spóźnione życzenia.
- Nawzajem. - Przekrzywiła głowę w ten właściwy sobie uroczy sposób. - Poczekaj chwilę, wezmę tylko płaszcz.
W samochodzie położył rękę na jej dłoni.
- Tęskniłem za tobą.
- Ja też tęskniłam.
- Lubisz hokej?
- Nie wiem, nigdy nie byłam na meczu.
- Dobry Boże, widzę, że muszę ci jeszcze wiele pokazać.
- Świetnie - odparła lekko.
Opowiedziała mu, co robiła od czasu, kiedy się ostatnio widzieli.
- Mama tak się ucieszyła z mojego przyjazdu. Myślę, że czuje się trochę samotna. Ma tam przyjaciół, ale sam wiesz.
Miło było zobaczyć się z koleżankami ze szkoły. No i oczywiście za dużo zjadłam.
- Cóż, na tym polegają święta.
- Cały czas sobie to powtarzam.
Nie powiedział jej, co robił w ciągu ubiegłego tygodnia. Był sam i tylko raz wybrał się do Limon, małego miasteczka na
prerii, gdzie obejrzał sklepy na Main Street i kino, pod którym gromadziły się nastolatki w czasie przerwy świątecznej.
Jedna z dziewcząt... Ale później będzie miał dość czasu, żeby to zaplanować.
Pepsi Center robiło wrażenie, a wynajęty przez niego boks jeszcze większe. Znajdował się dokładnie na wysokości
czerwonej linii dzielącej boisko na dwie połowy. Grała muzyka - Rock and Roll Part Two, kawałek, który zawsze
rozpoczynał mecze w Denver. Na lód wyjechali potężni mężczyźni. Tłum powitał ich okrzykami pełnymi entuzjazmu.
- Super - powiedziała Ellie, klaszcząc w rytm muzyki.
Musiał wyjaśnić jej zasady gry, opowiedzieć o strategii ataku i obrony.
- To trochę tak jak w piłce nożnej - powiedziała. - Grałam w piłkę w szkole średniej.
- Tak, ale hokej jest szybszy. No i jest też parę innych różnic. - Trzymał ją za rękę i spoglądał na nią częściej niż na
boisko. Kiedy drużyna Denver przechodziła do ataku, Ellie poruszała się niespokojnie, a na jej twarz wypływał
rumieniec. - Napijesz się czegoś? - spytał. - Mogę zamówić, co tylko chcesz.
- Tak, poproszę.
Zamówił dwa piwa; uznał, że ma meczu hokeja piwo to właściwy wybór.
- Och! - wykrzyknęła Ellie. - Patrz!
Obrońca drugiej drużyny właśnie przekroczył linię środkową.
Upiła łyk piwa, które wlał do jej szklanki z idealną, wysoką na dwa palce pianą.
- Dobre? - zapytał.
Skrzywiła się lekko.
- Przykro mi, ale prawdę mówiąc, nie przepadam za piwem. Jest gorzkie.
- Nie lubisz piwa - powiedział sztywno.
- Mógłbyś zamówić dla mnie coś innego? Przepraszam, ale...
Zamówił dla niej kieliszek wina. Wiedział, że lubi wino.
Tłum wył ekstatycznie - drużyna Avalanche zdobyła gola. Znowu rozległa się muzyka, zawodnicy zebrali się wokół
napastnika, który zdobył bramkę.
- Gol Le Toreau w dziesiątej minucie pierwszej tercji - oznajmił spiker. - Z asystą Hendersona.
Przyniesiono wino. Ellie uśmiechnęła się i upiła łyk.
- Dużo lepsze - powiedziała.
Objął ją. Była taka ciepła i uległa. Czuł, jak poruszała się lekko, kiedy na lodzie działo się coś interesującego. Pożądał
jej. Mógłby z nią spać, mógłby w nią wejść... W nią, w Ellie, bez żadnych fantazji, żadnych wizji. W praw dziwą kobietę.
Tak, czuł, że mógłby nawet osiągnąć w niej spełnienie, bez płaczu, krzyku i błagań. Bez walki. I zrobi to. Już wkrótce.
Był tego pewny.
- Umieram z głodu - powiedziała. - Możesz zamówić coś do jedzenia?
- Mogę zamówić wszystko, co zechcę - odparł - ale pomyślałem, że po meczu pójdziemy gdzieś na kolację. W jakieś
miłe miejsce.
- Och, Finn, jestem taka głodna. Nie jadłam nic od lunchu. Proszę... - popatrzyła na niego błagalnie.
- Jasne, nie ma problemu. A na co masz ochotę?
- Na hamburgera.
Nie zamówił nic dla siebie, więc siedział i patrzył, jak jadła. Był trochę wytrącony z równowagi. Zepsuła jego plan.
Teraz po meczu nie będzie już miała apetytu, a on chciał ją zabrać do jednego ze swoich ulubionych lokali, gdzie
podawali świetne żeberka z grilla.
Mniej więcej w połowie hamburgera odłożyła go nagle i powiedziała:
- Jest trochę niedosmażony. Nie dam rady go zjeść.
0
0
- Niedosmażony?
- Możesz go odesłać, Finn? Wystarczy, jeśli podsmażą go jeszcze kilka minut.
- A może wolałabyś innego? - spytał z nutką irytacji w głosie.
- Nie, ten jest w porządku. Tylko trzeba go podsmażyć.
Finn odesłał hamburger. Potraktował kelnera dość ostro. To wszystko wina Ellie. Czy zawsze jest taka wybredna? Nie
zauważył tego wcześniej. Może miała zły dzień. Kobiety miewają takie dni. Wkrótce stanie się znowu słodką, łagodną
Ellie.
Na boisko wjechała maszyna do wyrównywania lodu. Ellie wstała i przeciągnęła się lekko.
- Gdzie są toalety? - spytała.
- Na korytarzu, zaraz za naszym boksem.
- W porządku. Wrócę za minutę. .
Ale nie wróciła za minutę. Ani za piętnaście minut. Ani za dwadzieścia. Rozpoczęła się trzecia tercja, a jej ciągle nie
było. Finn wyszedł na korytarz i zaczął spacerować nerwowo przed drzwiami damskiej toalety. Zastanawiał się, czy nie
spytać którejś z wychodzących kobiet, czy jej nie widziała, ale czuł, że tylko by się wygłupił. Pewnie usłyszałby, że
powinien lepiej pilnować swojej dziewczyny.
W końcu wrócił do boksu. Był zły. Gdzie ona się podziewa, do diabła? Czy to możliwe, że po prostu wyszła?
Wystawiła go?
Pojawiła się pięć minut później. Zadowolona, uśmiechnięta.
- Przepraszam, że tak długo to trwało - powiedziała i pocałowała go w policzek, co jednak nie poprawiło mu nastroju.
Wiedział, że się nadąsał i że to dziecinne i głupie, ale nic nie mógł na to poradzić.
Ellie zdawała się nie zauważać jego irytacji. Obserwowała grę, krzycząc wraz z tłumem kibiców i podskakując z
przejęcia.
- Uwielbiam hokej - oznajmiła. - Nie wiedziałam, że to taka pyszna zabawa.
Powinien być zadowolony, że dobrze się bawiła. Starał się uspokoić, ale ziarno wątpliwości już padło na żyzną glebę
jego wyobraźni. Jeszcze bardziej zapragnął jej bezwarunkowego, bezkrytycznego zachwytu. Chciał posiąść ją całą,
kształtować jej gust, mieć ją na własność.
- Świetny mecz! - wykrzyknęła, kiedy gra dobiegła końca. - Możemy znowu tu przyjść?
- Oczywiście.
- Dziękuję, Finn. Dziękuję za to wszystko. - Rozejrzała się po luksusowym boksie. - Tak świetnie się bawiłam.
Chciał zabrać Ellie do domu i kochać się z nią przez całą noc. Powoli, zmysłowo. Ale jej zachowanie zraziło go i nie
czuł się gotowy. To nie był odpowiedni moment. Kiedy do tego dojdzie, wszystko musi być jak należy. A on sam
powinien być w pełni sił, a nie niespokojny i zirytowany.
Nie, nie był jeszcze gotowy.
- Nie masz nic przeciw temu - powiedział w samochodzie - żebym odwiózł cię dziś wcześniej? Jutro rano mam ważne
spotkanie. Chodzi o duży kontrakt.
- Myślałam, że chciałeś pójść coś zjeść.
- Ty już zjadłaś.
- Ale ty nie. Mogę dotrzymać ci towarzystwa.
- Nie, nie dziś. To spotkanie...
- Jasne, nie ma sprawy. Jak chcesz, Finn - powiedziała ciepło, kładąc dłoń na jego udzie. Tak, tak było lepiej.
Odwiózł ją i ruszył szybko do domu. Był spocony, serce waliło mu jak młotem. Nie może się z nią spotykać. Zaczynał
się od niej uzależniać jak od niebezpiecznego narkotyku. Przejmowała nad nim kontrolę, a to było przerażające. Musi
przestać ją widywać.
W weekend pojedzie do Limon. Pokręci się trochę po mieście, poszuka tej dziewczyny. Dowie się, kim ona jest, gdzie
mieszka, jakich ma kolegów. A może ma ojczyma? Oni świetnie się nadają do tego celu. Podobnie jak sąsiedzi. Próbował
wzbudzić w sobie wizje, ale podniecenie nie zaczęło narastać tak jak zwykle. Załatwienie tej małej z Limon wydało mu
się nagle zbyt absorbujące. Wcześniej nigdy coś takiego mu się nie zdarzało. Wiedział, że to wina Ellie. To ona stała
między nim a jego spełnieniem.
Musi posiąść ją, zanim zainteresuje go ktokolwiek inny.
Ellie, Ellie.
Próbował zasnąć w swojej wygodnej sypialni, na wielkim zasłanym luksusową pościelą łóżku, pod srebrnoszarą
narzutą, której jedwabisty połysk tak mu się kiedyś podobał.
Ale sen nie nadchodził, podobnie jak wizje. Bez względu na to, jak bardzo się starał, ile wspomnień przywoływał. Pod
zamkniętymi powiekami widział tylko Ellie. Zatrzymywała wirujący kalejdoskop twarzy, zawężała jego pole widzenia,
niszczyła jego fantazje i spokój ducha.
Rozdział 20
Sam Koffey przekazał Michaelowi wiadomość kilka dni przed sylwestrem.
- Mamy wreszcie zielone światło - powiedział. - Judge Worrell wydał nakaz. Nie był zachwycony, ale to zrobił. Dostanę
wóz z wyposażeniem i ekipą techniczną.
- W porządku.
0
1
- Lepiej, żeby to się nie dostało do mediów. Policja i bez tego ma dość złej prasy.
- Oczywiście.
Powinien być zadowolony. Jeśli uda mu się wsadzić Rasmussena, posypią się nagrody, może nawet dostanie awans -
nie, żeby mu na tym specjalnie zależało, ale miło byłoby awansować choć raz za dorwanie właściwego faceta.
Powinien być zadowolony, ale nie był, i dobrze wiedział dlaczego. Ellie. Narażała się na niebezpieczeństwo, a on
naprawdę się o nią bał. Rasmussen to potężny facet, inteligentny i nieobliczalny. Fatalna kombinacja.
Zadzwonił do CBI, żeby pogadać z technikiem, który miał przywieźć sprzęt z Denver. Potem odłożył słuchawkę i
zaczął myśleć. Augostino i Chambliss będą musieli pociągnąć dalej sprawę Girard, a on skupi się na Rasmussenie.
Postara się też przekonać Koffeya, żeby zwolnił paru ludzi. Będą potrzebni w wozie. Ellie nie może być pozostawiona
bez wsparcia ani na sekundę.
Wreszcie przyszedł czas na najtrudniejsze zadanie - musiał powiadomić o wszystkim Ellie. Od świąt, od chwili, kiedy
zostawił ją pod domem matki, unikał jej jak zarazy.
Po lunchu zadzwonił do niej do pracy.
- Ruszamy - powiedział.
- O Boże, naprawdę? Och, Michael...
- Dostaliśmy nakaz. Jutro rano przyjedzie ekipa z CBI ze sprzętem. Możesz wziąć parę godzin wolnego?
- Jasne.
- Czy Torres coś wie?
- Nie, nic. Nikt nic nie wie.
- W porządku, na razie niech tak zostanie. Torres może nam się przydać później.
- Dobrze.
- Jutro o dziewiątej przyjadę po ciebie pod sąd.
- Świetnie. Och, Michael, jestem taka podekscytowana. Wiem, że nam się uda, po prostu wiem.
- Podekscytowana? Powinnaś być raczej śmiertelnie przerażona.
- To też - odparła lekko. - Michael... muszę ci jeszcze coś powie...
- Jutro - uciął i zdecydowanym ruchem odłożył słuchawkę.
Przyjechał po nią następnego ranka. Był zimny, ale słoneczny dzień. Ellie, która czekała pod budynkiem, miała
zaróżowione policzki, a jej dłoń, gdy ją musnął przypadkiem; była zimna jak lód.
Spotkali się z technikiem w jednej z dużych sal przesłuchań. Nazywał się Ron Tuttle, był wysokim i szczupłym
czarnym mężczyzną. Wyglądał jak koszykarz.
- Panna Kramer - powiedział, ściskając jej dłoń. - Detektyw Callas. Miło mi. Cóż, mam tu dla was całą furę prezentów
świątecznych.
Podał Michaelowi kluczyki.
- Furgonetka stoi na parkingu. Nieoznakowana, bo jak słyszałem, będziecie pracować głównie nocą. Nie ma mowy,
żeby postawić policyjny samochód na przedmieściu, prawda? Wszystko jest jak trzeba. Wideo nie będzie, mówiliście, że
chcecie tylko audio.
- Z jakiej odległości będziemy mogli odbierać? - spytał Michael.
- Kilku przecznic, chyba że będą w dużym budynku. Ale mówiliście, że chodzi o prywatny dom. To urządzenie działa
na linii wzroku, więc jeśli nie będzie zakłóceń między odbiornikiem a osobą z przekaźnikiem, wszystko powinno być w
porządku. To jest przekaźnik. - Tuttle podniósł malutkie radio. - Wszyjemy go pod podszewkę pani nowej torebki, panno
Kramer. - Wskazał jej czarną torebkę na ramię. - Proszę trzymać ją zawsze blisko siebie, żeby odbiornik mógł
przechwycić wasze rozmowy. Jest na baterie. Włączy go pani w taki sposób i zostawi.
Ellie patrzyła na mikrofon, jakby miał ją ugryźć. Słuchała uważnie i kiwała głową.
- Jest bardzo prosty w obsłudze. Odbiornik także ma własne zasilanie. Znajduje się w furgonetce. Wszystko jest już
podłączone. Będzie przekazywał i nagrywał wasze rozmowy. Jeśli furgonetka będzie musiała stanąć dalej od prze-
kaźnika, trzeba będzie dać pani jeszcze wzmacniacz, żeby sygnał mógł być przekazywany na większe odległości, ale tym
zajmiemy się w razie potrzeby.
- Myślę, że uda nam się podjechać wystarczająco blisko - odezwał się Michael. - Nie powinno być z tym problemu.
- Rzućmy okiem na furgonetkę - powiedział Tuttle.
- Mogę pójść z wami? - spytała Ellie.
- Jasne. Powinna pani wiedzieć, jak wygląda ten samochód.
Furgonetka miała przyciemnione szyby. Pomalowana na nierzucający się w oczy jasny kolor, nie wydawała się ani zbyt
zniszczona, ani zbyt lśniąca. Zwyczajne tablice rejestracyjne z numerem z Kolorado i rysunkiem zielonych gór na białym
tle. Tuttle otworzył drzwiczki i wszedł do środka.
Były tam dwa obrotowe siedzenia i blat, na którym stał odbiornik i magnetofon. Podłoga i ściany wyłożono
dźwiękoszczelną matą. Na jednej ze ścian wisiał ekran telewizyjny. Wszystko wyglądało bardzo nowocześnie.
Michael się rozejrzał. Wiedział, że spędzi tu wiele czasu.
- Tu jest włącznik odbiornika, a tu włącza się magnetofon - wyjaśniał Tuttle. - Ma bardzo wolne obroty, żeby można
było nagrywać przez dłuższy czas. Atu jest zapas taśm.
- Możemy to sprawdzić? - spytał Michael.
0
2
- Oczywiście. Panno Kramer, proszę wziąć przekaźnik i włożyć do torebki... tak, do tego rozcięcia w podszewce. Proszę
go włączyć. O, tak. A teraz proszę podejść do... powiedzmy do wejścia, i zacząć mówić.
Ellie trzymała torebkę z przesadną ostrożnością. Wydawała się trochę onieśmielona. Michael patrzył, jak szła w stronę
wejścia do budynku.
Tuttle włączył odbiornik. Czekali.
- W porządku, mówię... - rozległ się głos Ellie, zaskakująco wyraźny, wzmocniony elektronicznie. Magnetofon zaczął
powoli przewijać taśmę.
- Włącza się na dźwięk głosu - wyjaśnił Tuttle.
- Słyszycie mnie? Raz, dwa, trzy, próba przekaźnika... Michael, czy mówię wystarczająco głośno?
Tuttle wyszedł z furgonetki i pomachał do niej.
- Słyszeliście mnie? - spytała bez tchu, idąc szybko w ich stronę.
- Bardzo wyraźnie - odparł Tuttle.
- Mówiłam wystarczająco głośno?
- Tak, bardzo głośno. Przekaźnik jest w stanie przechwycić rozmowy prowadzone znacznie ciszej. Chce pani
posłuchać? - Cofnął taśmę i włączył magnetofon.
- W porządku, mówię...- usłyszała swój głos.- Słyszycie mnie? Raz, dwa, trzy, próba przekaźnika... Michael, czy mówię
wystarczająco głośno?
- Widzi pani, wszystko w porządku - rzekł Tuttle.
Wkrótce pożegnał się i wsiadł do samochodu, który po niego przyjechał.
- Wiesz - wyznała Ellie - zaczynam się denerwować.
- To naturalne - pocieszył ją Michael.
- Ale przecież nie ma żadnego niebezpieczeństwa. On nigdy nie znajdzie przekaźnika. Dlaczego w ogóle miałby coś
podejrzewać?
- Rasmussen jest bardzo inteligentny. Nie wolno ci go nie doceniać.
- Wiem o tym, wierz mi - odparła ostro.
- Nie wolno ci też przeceniać własnych możliwości.
- Nie potrzebuję twoich pouczeń, Michael. Zdążyłam już...
- Potrzebujesz wszelkiej pomocy, jaką tylko możesz uzyskać, Ellie. Nie oszukuj się. To niebezpieczna sytuacja.
Stała w zimowym słońcu i patrzyła na niego spod zmarszczonych brwi.
Michael nie mógł znieść myśli, że naraża ją na takie ryzyko.
Poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. Nie mógł znieść myśli, że Ellie ma to zrobić sama, bez żadnej ochrony.
Ale miała rację, ktoś musiał powstrzymać tego sukinsyna.
- W porządku, rozumiem - powiedziała. - Nie chcesz, żebym to zrobiła. Ale wiesz, że w tej chwili tylko ja mogę to
zrobić. Nie kłóćmy się, nie...
- Nie kłócę się.
- To dobrze, Michael. - Patrzyła na niego przez chwilę. - Czy podziękowałam ci już za Wigilię? Do twojej mamy
napisałam liścik.
- To miło.
- Wspaniale spędziłam czas. Masz taką dużą rodzinę...
- Tak.
- Twoja kuzynka Joy... polubiłam ją.
- Widziałem, że rozmawiałyście. To cała Joy. Straszna gaduła.
- Powiedziała mi... o Paulu, twoim bracie. Chciałabym, żebyś wiedział, jak bardzo mi przykro...
Michael zesztywniał.
- Michael?
- Zostaw to, Ellie - rzucił ostro.
- Oczywiście. Przepraszam. Ale...- Wpatrywała się w niego wielkimi ciemnymi oczami, usiłując sprawić, by zaczął
czuć. Lecz on właśnie tego nie chciał.
- Chodź - burknął. - Odwiozę cię do pracy.
Przez całą drogę oboje milczeli. Dopiero gdy Michael zatrzymał się przed budynkiem, Ellie zebrała się na odwagę.
- Michael - zaczęła - muszę ci coś powiedzieć.
- Mów. - Patrzył przed siebie z rękami zaciśniętymi na kierownicy.
- Wczoraj wieczorem widziałam się z Finnem.
Odwrócił się do niej gwałtownie.
- Co takiego?
- Zadzwonił do mnie. Nie chciałam go zniechęcić. Wiedziałam, że nie masz jeszcze zezwolenia, nie byłam nawet
pewna, że cała operacja dojdzie do skutku.
- Do diabła z tym wszystkim.
- Zabrał mnie na mecz hokeja. Spróbowałam go zirytować i mi się udało. Bez większego trudu. Naprawdę łatwo
wyprowadzić go z równowagi.
0
3
- Ty idiotko.
- Przestań, Michael. Nie mogłam ryzykować, że wymknie mi się z rąk. Rozumiesz to, prawda?
- Nie, nie rozumiem. Poszłaś z nim sama, bez żadnego wsparcia.
- Przecież nic mi się nie stało. On...
- Spałaś z nim? - spytał nagle. Na samą myśl o tym ogarnęły go mdłości.
Spojrzała na niego z urazą. O dziwo, sprawiło mu to przyjemność.
- Och, Michael - szepnęła i ze smutkiem pokręciła głową.
- Tak czy nie? - nalegał.
Nie odpowiedziała, tylko wysiadła z furgonetki i zatrzasnęła za sobą drzwiczki. Patrzył, jak szła w stronę wejścia.
Czerwony szalik odcinał się od czarnego płaszcza niczym plama krwi. Na ramieniu miała nową torebkę z przekaźni kiem.
Złota klamra połyskiwała w słońcu.
Wreszcie zniknęła w budynku, a Michael wrzucił bieg i odjechał.
- Jutro wieczorem - powiedziała Ellie do słuchawki. Siedziała w biurze przy swoim biurku.
- W sylwestra?
Zorientowała się, że Michael jest wkurzony, gdy tylko usłyszała jego głos.
- Zaprosił mnie na przyjęcie.
- Doprawdy? - rzucił, siląc się na obojętny ton.
- Pewnie mieliście jakieś plany...
- To nieważne.
- Powiedział, że przyjedzie po mnie o ósmej.
- W porządku. A tak na wszelki wypadek, masz adres?
- Jak mogłam go zapytać o adres? Wiem tylko, że to przyjęcie u jego przyjaciół w Castle Rock. Powiedział, że mam się
ubrać elegancko, więc pomyślałam...
- Jestem pewny, że z tym sobie poradzisz - przerwał jej. - Nam pozostaje tylko czekać na twojej ulicy i mieć nadzieję,
że nie zgubimy was po drodze. I nie rozglądaj się za nami, na litość boską. Rozumiesz?
- Oczywiście. Ale co będzie, jeśli nas jednak zgubicie? To znaczy...
- Podjedziemy pod dom Finna.
- A jeśli po przyjęciu nie pojedziemy do niego? - Za jej plecami stanął jeden z prokuratorów, wiec zniżyła głos. - Jeśli
on mnie gdzieś zabierze?
- Mało prawdopodobne. Odwiezie cię do domu albo zaprosi do siebie. A poza tym nie zgubimy was.
- Ale przecież sam powiedziałeś...
- Wiem, co powiedziałem. Po prostu głośno myślałem, ale teraz uważam, że to niemożliwe.
- A może chciałeś mnie zdenerwować.
- Nie bądź śmieszna.
Ellie wzięła głęboki oddech.
- Posłuchaj, musisz zrozumieć... To dla mnie bardzo ważne, żebyś wiedział, że ja nigdy nie zrobiłam nic...
- Daj spokój - uciął.
- Dobrze już, dobrze. - Boże, miała ochotę krzyczeć. - Po prostu chcę, żebyś wiedział, że zrobię wszystko, co w mojej
mocy, żeby nie mógł mnie dotknąć.
- To już twoja sprawa - odparł. - Będziemy jutro na Marine Street o wpół do ósmej. Gdyby coś się zmieniło, daj mi
znać.
- Dobrze, ja...
Ale Michael już odłożył słuchawkę.
Włożyła czarną spódnicę do pół łydki, malinową bluzkę ze sztucznego jedwabiu i czarny żakiet.
Wybór odpowiedniego stroju zajął jej dwie godziny. Tym razem nie było nikogo, kto mógłby jej doradzić - dziewczęta
miały wrócić dopiero za dwa dni.
Powiedział, żeby ubrała się elegancko, gdyby jednak włożyła coś zbyt codziennego, mógłby nabrać podejrzeń.
Odrzuciła więc dżinsy i w ogóle spodnie. Ale nie była pewna, czy rzeczy, które zazwyczaj nosiła do pracy, nie okażą się
zbyt grzeczne. Z drugiej strony, nie chciała, żeby Finn wpadł we wściekłość i z nią zerwał. Miała zamiar go tylko
zirytować. Okazać nieposłuszeństwo. Była pewna, że Finn nadal się nią interesuje, może nawet pożąda jej na swój chory
sposób, i wiedziała, że nie może tego zepsuć.
Za pięć ósma zbiegła na dół i spryskała się najdroższymi perfumami Celeste. Bardzo delikatnie. Żadnej przesady.
Torebka z przekaźnikiem ukrytym pod podszewką czekała na stoliku przy drzwiach. Ellie nie chciała trzymać jej w
ręce, kiedy przyjdzie Finn. Wychodząc, przerzuci ją po prostu przez ramię, jak zwykle. Nie mogła jednak zapomnieć, co
się w niej znajduje. Bez przerwy o tym myślała.
Za dwie ósma wpadła w panikę - nie może dopuścić, by Finn od razu zobaczył jej strój.
Płaszcz.
Narzuciła go i stanęła pod drzwiami, starając się nie zerkać co chwilę w okno salonu.
0
4
Czy Michael już tam jest? Czeka, patrzy? Czy powinna włączyć przekaźnik teraz, czy może trochę później?
Usłyszała podjeżdżający samochód. Finn. Chwyciła torebkę i drżącymi palcami włączyła przekaźnik. Lepiej, żeby ta
cholerna bateria wytrzymała. Może powinna sprawdzić, czy wszystko działa, powiedzieć coś?
Pukanie do drzwi.
Serce podskoczyło jej w piersi i poczuła, że pokrywa się gęsią skórką. Otworzyła drzwi, ściskając torebkę tak mocno, że
aż rozbolały ją palce.
- Cześć. - Uśmiechnęła się promiennie. - Jestem już gotowa.
- I bardzo wesoła.
- Cóż, to w końcu sylwester. Jeden z moich ulubionych wieczorów w roku. - Było to chyba największe kłamstwo, jakie
wypowiedziała w całym swoim życiu. Nie cierpiała sylwestrów. Szampan, ból głowy następnego ranka, suchość w
ustach. I wspomnienie tamtej strasznej nocy, kiedy Stephanie Morris została zgwałcona.
Finn przyjechał swoim bmw, ponieważ drogi były suche. Wsiadła do ciepłego wnętrza, nie rozglądając się na boki. Czy
Michael zauważył, jak bardzo jest zdyscyplinowana?
Nie myśl o nim, upomniała się w duchu. Udawaj, że go tu nie ma, że nie słyszy każdego słowa...
Finn jak zwykle podtrzymywał rozmowę. Opowiadał o sztuce, którą widział w czasie świąt, a potem zapytał, jak Ellie
podobał się mecz.
- Bardzo. Świetnie się bawiłam.
- Więc to powtórzymy. Co ty na to?
- Och, cudownie.
Okazało się, że przyjęcie odbywa się w bajecznym domu usytuowanym na ogrodzonym terenie przy polach golfowych
Castle Pines. Brama i stróżówka zaniepokoiły trochę Ellie, doszła jednak do wniosku, że Michael na pewno zdoła wejść,
nie wzbudzając podejrzeń ochroniarzy. O ile, oczywiście, nie zgubił ich po drodze.
Modernistyczny budynek przypominał projekty Franka Lloyda Wrighta - białe krzywizny ścian, chromowana stal i
szkło, żadnych ostrych kątów, tylko zaokrąglone płaszczyzny wspinające się na zbocze wzgórza, z którego rozciągał się
wspaniały widok na dwa pola golfowe.
- Tu jest cudownie - powiedziała Ellie, kiedy szli w górę podjazdu.
- Podoba ci się ten dom? - spytał, kładąc dłoń na jej plecach.
- O, tak.
- Dla mnie jest zbyt nowoczesny.
- Ale twój dom także jest nowoczesny.
- W środku. Zdecydowałem się jednak na elewację z cegły i drewna, które bardziej pasują do otoczenia. Ten dom jest
zbyt kalifornijski.
- Przykro mi, ale nie zgadzam się z tobą - powiedziała, starannie dobierając słowa. - Ten dom po prostu mnie zachwycił,
a na razie widziałam go tylko z zewnątrz.
- Wewnątrz jest taki sam. Biały. Szczerze mówiąc, jestem trochę zaskoczony twoim gustem - mruknął z nutą
dezaprobaty w głosie.
Dobrze, pomyślała Ellie. Zobaczymy, co powie, kiedy zobaczy moją kreację.
Przy wielkich podwójnych drzwiach wejściowych odwróciła się na chwilę i spojrzała na ulicę ciągnącą się w dole.
Wydawało jej się, że widzi zaparkowaną na zakręcie furgonetkę. Linia wzroku. Jeśli to Michael, to ma ją dokładnie na
linii wzroku.
Finn pomógł jej zdjąć płaszcz, podał go pokojówce, a potem odwrócił się i zobaczył, co miała pod spodem.
- Jezu Chryste, Ellie, co ty sobie wyobrażasz? Przecież powiedziałem ci wyraźnie, że to oficjalne przyjęcie. - Patrzył na
nią z niesmakiem, zły i upokorzony.
- Naprawdę? - odparła spokojnie. - O jejku, Finn, nie pamiętam, żebyś mówił coś takiego. Źle wyglądam?
- Nieważne. - Machnął ręką. - Wymyślę coś, co powiemy ludziom. Ale na Boga, kobieto, mogłabyś słuchać, co się do
ciebie mówi.
Nie przeprosiła go, tylko uśmiechnęła się zalotnie. Był wściekły, musiał się jednak opanować, bo w tej chwili pojawił
się gospodarz. Wymieniono uściski dłoni, a następnie Ellie i Finn wraz z innymi gośćmi zostali wprowadzeni do
największego salonu, jaki Ellie widziała w życiu. Finn miał rację. W tym ogromnym pokoju wszystko poza obrazami
wiszącymi na zaokrąglonych ścianach było oślepiająco białe, łącznie ze szprosami na wielkich, również zaokrąglonych
oknach.
W jednym końcu salonu stał bar i stoły zjedzeniem, środek zajmowała orkiestra, ale i tak pozostało mnóstwo miejsca,
by tańczyć, siedzieć czy po prostu stanąć przy jednym z okien i podziwiać nocny widok. Ellie żałowała, że jej matka nie
może tego zobaczyć. Do diabła, żałowała, że nie może kupić dla niej tego widoku.
Finn jak zwykle okazał się czarującym towarzyszem. Jego dłoń niemal bez przerwy spoczywała na jej plecach.
Przedstawiał Ellie różnym ludziom i miał gotowe wytłumaczenie dla jej stroju.
- Moja biedna Ellie - powtórzył chyba ze dwadzieścia razy. - Porwałem ją prosto z pracy. Wkrótce będzie prawnikiem,
a na razie pracuje jako urzędniczka w biurze prokuratora okręgowego w Boulder.
Ciągle jest wkurzony, myślała, słuchając tych usprawiedliwień.
Trzymała torebkę pod pachą i zastanawiała się, czy przekaźnik działa, czy też mężczyźni w furgonetce słyszą tylko
0
5
muzykę i szum głosów. Czy Michael zorientował się, że Finn jest zły? A przecież ona dopiero zaczynała się rozkręcać.
Zatańczyli dwa razy. Utrzymała torebkę w dłoni za plecami Finna, ale była pewna, że sygnał jest zablokowany. Z
drugiej strony, na razie nie zdarzyło się nic, co warto byłoby nagrać. Ale wkrótce to się zmieni. Ellie postanowiła zaleźć
dziś temu potworowi za skórę. W końcu straci panowanie nad sobą i zrobi albo powie coś, co pozwoli im go dopaść.
Przy przekąskach, które jedli, stojąc przy oknie, Ellie zainteresowała się dzieciństwem Finna. Wydawało się, że nie jest
to dla niego drażliwy temat. Jeśli jednak zacznie dociekać... .
- Więc mówisz, że pochodzisz z Milwaukee - zaczęła. - Opowiedz mi o tym coś więcej.
- Wyrwałem się stamtąd najszybciej, jak mogłem. To okropne miejsce. Długie, mroźne zimy i wiatr wiejący od jeziora.
Nienawidzę Milwaukee.
- Kiedy wyjechałeś?
- W dniu, kiedy skończyłem szkołę średnią, I nigdy nie oglądałem się za siebie.
- Ale potem poszedłeś do college’u... - naciskała.
- Owszem. Studiowałem na Uniwersytecie Kolorado. - Uśmiechnął się szeroko. - Wtedy przydało mi się to, że
pochodziłem z ubogiej rodziny. Dostałem pełne stypendium.
- W moim przypadku było tak samo - powiedziała Ellie.
- Więc jesteśmy pokrewnymi duszami. - Finn uścisnął jej dłoń.
Uśpiła jego czujność złudnym poczuciem bezpieczeństwa, a potem nagle wbiła mu nóż w plecy.
- Wspominałeś coś o swoim wuju. Mówiłeś chyba, że mieszkałeś z nim przez jakiś czas?
Błękitne oczy Finna pociemniały, zacisnął usta i zesztywniał, jakby zapadł się w siebie. Ellie stała przed nim z
talerzykiem w ręce, nie przerywając przedłużającej się ciszy.
- Musiałaś mnie chyba z kimś pomylić - powiedział w końcu, uśmiechając się z przymusem.
- No tak, coś mi się musiało poplątać. Ale mówiłeś, że masz wuja. Na pewno. Czy on też mieszka w Milwaukee?
- Nie mam żadnego wuja, ani w Milwaukee, ani nigdzie indziej.
Czy Michael usłyszał nutę irytacji w jego głosie?
Umilkła na chwilę, ale zaraz zadała mu kolejny cios.
- To musiało być straszne dorastać przy ojcu alkoholiku. Mówiłeś coś o rodzinach zastępczych...
Wyrwał jej talerzyk z ręki.
- Skończyłaś już, prawda?
- Tak.
- Więc teraz zatańczymy. Uwielbiam tańczyć. - Oddychał trochę za szybko.
- Och, przepraszam - powiedziała słodko. - Zdenerwowałam cię.
Rozluźnił się trochę przed dwunastą. Wirował z nią na parkiecie, czarujący jak dawniej. Zaczęła się zastanawiać, co
jeszcze mogłaby wyciągnąć, kiedy nadarzyła się wspaniała okazja.
- Finn - rozległ się obok jakiś męski głos - mogę ci przeszkodzić? Trzymasz w objęciach najpiękniejszą kobietę na tym
przyjęciu, chłopie.
Finn odsunął się i Ellie zaczęła tańczyć z jego przyjacielem.
- Leo Shoemaker - przedstawił się. - A ty jesteś...
- Ellie. Ellie Kramer.
- Cóż, Ellie, wolałbym nie zaczynać od takich banałów, ale gdzie byłaś przez całe moje życie?
Ochoczo podjęła tę grę i flirtowała z zapałem aż do chwili, kiedy taniec się skończył i wymienili numery telefonów.
Finn był wtedy tuż obok i musiał to słyszeć. Michael także słyszał każde słowo, pomyślała nie bez satysfakcji.
Leo podziękował za taniec i mrugnął do niej na odchodnym, tak żeby Finn to widział. Idealnie. Nie wyszłoby lepiej,
nawet gdyby mogła to zaplanować.
Finn gotował się ze złości.
- Co to ma znaczyć, do cholery? - spytał i odciągnął ją na bok. Kilka osób znacząco uniosło brwi.
- Co? - spytała niewinnie.
- Chcesz powiedzieć, że przed chwilą nie dałaś Leo swojego numeru telefonu?
Ellie zamrugała.
- Cóż, dałam. W końcu nie jesteśmy małżeństwem - odparła i uśmiechnęła się do niego promiennie.
Finn zacisnął zęby, a na jego czole wystąpiła pulsująca żyła. Tak trzymać, pomyślała.
- Finn? Masz jakiś problem?
- Problem? - syknął. - Umawiasz się z obcym człowiekiem w domu moich przyjaciół. Na przyjęciu, na które ja cię
zaprosiłem. Zachowujesz się jak pierwsza lepsza dziwka.
- Finn. Nie...
- Wychodzimy.
- Wychodzimy? Przed pomocą? A co z...
- Pieprzyć to - warknął.
Pozwoliła, by pociągnął ją za sobą przez wielki salon. Nie miała wyboru. Potrafił ukryć złość, uśmiechał się i skinął
głową w stronę kilku osób. Ellie była jednak usatysfakcjonowana - dopiekła mu, sprawiła, że stracił panowanie nad sobą.
Teraz nie mogła się wycofać. Poza tym wszystko będzie dobrze. Michael czuwa. Może już tej nocy... Może udało jej się
0
6
pchnąć go na krawędź, za którą czai się szaleństwo.
Pożegnał się z gospodarzami i przedstawił dość przekonującą wymówkę. Ellie stała obok, uśmiechając się uprzejmie.
Panna Niewiniątko. Ale co dalej?
Szli szybko w dół podjazdu - teraz Ellie wyraźnie widziała furgonetkę. Finn trzymał ją pod ramię, zaciskając palce na
rękawie jej płaszcza. Milczał jak grób.
- Dokąd jedziemy? - spytała w końcu.
- Zabieram cię do domu - rzucił, a potem zatrzymał się nagle i przyciągnął ją tak blisko siebie, że poczuła na twarzy
jego oddech. - Nie, nie do twojego. Do mojego domu. Musimy porozmawiać o paru rzeczach, nie sądzisz?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, przycisnął wargi do jej ust, dziko, brutalnie. A potem gwałtownie wypuścił ją z objęć.
Chciała coś powiedzieć, ale ugryzła się w język. W końcu czego mogła się spodziewać?
- Wsiadaj - powiedział, szukając kluczyków w kieszeni.
Ellie z trudem opanowała strach. Boże, tak bardzo go nienawidziła. Michael, Michael, dlaczego cię nie posłuchałam?
Nie potrafię sobie z nim poradzić.
W samochodzie Finn milczał, ona także, bo nie przychodziło jej do głowy nic, co mogłaby powiedzieć. Próbowała
wziąć się w garść, przekonać samą siebie, że skoro udało jej się wytrącić Finna z równowagi, powinna jak najlepiej to
wykorzystać. Przecież o tym właśnie marzyła. Od wieków.
Nie bój się. I nie popełnij błędu.
Otworzył drzwi domu i spojrzał na nią gniewnie.
- Wejdź - powiedział.
Weszła. Ale dopiero wtedy, kiedy wydało jej się, że słyszy nadjeżdżającą furgonetkę. Nadeszła godzina próby.
- Dlaczego tu przyjechaliśmy? - spytała, odwracając się do niego w holu. - Jesteś na mnie wściekły, więc po co zadajesz
sobie tyle trudu?
Minął ją, wszedł do salonu, włączył światło nad barem i nalał sobie brandy, a potem wychylił drinka jednym haustem.
Dopiero wtedy zapytał Ellie, czy ma ochotę się napić.
- Nie, dziękuję - odparła, zaciskając palce na torebce. - Ale uważam, że należy mi się jakieś wyjaśnienie.
- Należy ci się? - prychnął drwiąco.
- Owszem - odparła śmiało. - Mam prawo widywać się z kim chcę i kiedy chcę. Naprawdę sądziłeś, że spotykam się
tylko z tobą? - O Boże. Serce waliło jej jak młotem. - No powiedz? Naprawdę tak sądziłeś?
- Ty dziwko - wykrztusił. - Mówię ci teraz... Zabraniam... zabraniam ci widywać się z kimkolwiek innym. Rozumiesz?
Tylko tak dalej. Ellie zaśmiała się z niedowierzaniem.
- Daj spokój, Finn, nie żyjemy w średniowieczu, na litość boską...
Podszedł do niej tak szybko, że nie zdążyła zareagować. Podniósł dłoń i uderzył ją w twarz. Upadła na oparcie kanapy,
a potem zsunęła się na podłogę. W ustach czuła metaliczny smak krwi.
Patrzyła na niego oczami pełnymi przerażenia i nienawiści. Ale gdzieś w jej głowie odezwał się głos, który mówił:
Masz go. Wreszcie go dopadłaś. Przypomniała sobie o Michaelu. Jeśli wpadnie tu za wcześnie...
- Nic mi nie jest - powiedziała szybko.
Finn otrzeźwiał nagle, jakby ktoś wylał mu kubeł zimnej wody na głowę. Pochylił się nad nią i zaczął przepraszać.
- O Boże, Ellie, tak mi przykro. Nie wiem... Jeszcze nigdy... Chodzi o to, że jesteś taka inna. Nigdy nie pragnąłem tak
żadnej kobiety... nie w taki sposób. Wybacz mi, proszę. Chodź, pomogę ci. Przyniosę lód. Cholera, bardzo cię
przepraszam.
Ellie omal się nie rozpłakała. Była tak blisko celu.
Finn przygotował dla niej okład z lodu. Przyłożyła go do ust i powiedziała, że chce wrócić do domu.
Usiadła obok niego w samochodzie, usiłując zebrać myśli. Gdyby nie powiedziała, że nic jej nie jest, gdyby zrobiła
jakąś aluzję, może wymieniła imię jednej z zamordowanych dziewcząt. Albo oddała mu. Powinna była lepiej wy -
korzystać tę szansę. Czyżby stchórzyła? A może chciała tylko powstrzymać Michaela?
Finn ciągle powtarzał, jak bardzo mu przykro, ale ona prawie go nie słuchała. Trzymała się myśli, że jemu nadal na niej
zależy, więc nie wszystko jeszcze stracone. On wróci po więcej. Będzie musiała tylko utrzymać go przy sobie przez jakiś
czas. Ale jak długo ona to wytrzyma? Nikt, nawet matka, nigdy jej nie uderzył. Było to nowe, upokarzające
doświadczenie. O dziwo, czuła się niemal winna. Czy to dlatego maltretowane kobiety tak często nie są w stanie porzucić
swoich oprawców?
Pozwoliła mu się dotknąć, kiedy stanęli pod jej domem. Położył dłoń na rękawie jej płaszcza, a drugą ręką ujął ją pod
brodę. Nagle przyszło jej do głowy, że tymi samymi rękami dusił inne kobiety, i żołądek podszedł jej do gardła. Nie
potrafiła wyobrazić sobie, że leży na niej, że ją gwałci, zaciskając dłonie na jej szyi.
- Ellie - powiedział. - Bardzo mi przykro. Nie wiem, jak mogłem zrobić coś takiego. Ale to dlatego, że bardzo mi na
tobie zależy, wiesz o tym, prawda?
Milczała.
- Wybacz mi.
- Nie wiem... Spróbuję.
- Nigdy bym cię nie skrzywdził, Ellie.
- Dobranoc, Finn.
0
7
Otworzyła drzwi i weszła do domu. Słyszała jego kroki na śniegu, słyszała, jak otwierał, a potem zamknął drzwiczki
samochodu. Wreszcie odjechał. Oparła się o drzwi i zamrugała, chcąc powstrzymać łzy napływające jej do oczu.
Nienawidziła go. I nienawidziła samej siebie.
Ktoś zapukał do drzwi.
Finn czy Michael? To bez znaczenia. Czuła, że więcej już nie zniesie. Nie dzisiaj.
Znowu pukanie. Głośniejsze, natarczywe.
- W porządku - powiedziała słabo. - W porządku. - Otarła łzy i niechętnie otworzyła drzwi.
Michael. O Boże.
Wszedł, nim zdołała go powstrzymać.
- Posłuchaj - zaczęła - jestem naprawdę bardzo zmęczona. Czy to nie może zaczekać?
Ale on nie zwracał uwagi na jej słowa. Położył dłonie na jej ramionach i podprowadził do światła.
- Pokaż - powiedział.
- Nic mi nie jest. Naprawdę - zapewniała, ale głos jej drżał. Odchrząknęła i spróbowała się odsunąć. - Powiedziałam, że
nic mi nie jest.
- Usiądź.
Powtórzyła jeszcze raz, że nic jej nie jest, ale on to zignorował. Włączył lampę w salonie i zmusił Ellie, by usiadła
twarzą do światła.
Nie powiedział ani słowa, tylko przez chwilę oglądał jej wargę. W oczach miał śmierć.
- Właściwie nie bolało - skłamała.
Prychnął.
- Naprawdę, Michael. Przecież o to nam właśnie chodziło. Spodziewałam się czegoś takiego. Finn prawie...
- Odwołuję akcję.
- Nie!
- To zbyt niebezpieczne.
- Nie, Michael, nawet o tym nie myśl.
Wyprostował się, wsadził ręce do kieszeni kurtki i zaczął chodzić po pokoju.
- To zbyt niebezpieczne - powtórzył.
- Prawie udało nam się go złamać - odparła spokojnie. - Nie rozumiesz? Prawie go mieliśmy. Powiedziałam, że nic mi
nie jest, bo bałam się, że zaraz tam wpadniesz...
Zatrzymał się i spojrzał na nią.
- Niewiele brakowało. Parker musiał mnie powstrzymać.
- Widzisz? - spróbowała się uśmiechnąć, ale rozcięta warga za bardzo ją bolała. - Ale następnym razem dorwiemy go.
To jeszcze nie koniec.
Jego bursztynowe oczy zdawały się przeszywać ją na wylot. Wyglądał jak drapieżnik, szykujący się do skoku.
- Wiesz, że nie przestanę się z nim spotykać bez względu na to, co zrobisz. I złamię go w końcu - powiedziała.
- Nawet gdybyś miała sama zginąć? - zapytał ze złowróżbnym spokojem.
- Nie zginę. Ty będziesz w furgonetce.
- Przesadzisz z czymś, on straci panowanie nad sobą i zabije cię, zanim do ciebie dotrę.
Potrząsnęła głową.
- Tak się nie stanie.
Patrzył na nią przez długą chwilę. Ellie miała ochotę skulić się pod tym przenikliwym spojrzeniem.
- Uparta - powiedział wreszcie, kręcąc głową.
- To nie jest twoja decyzja, tylko moja.
- Jestem za ciebie odpowiedzialny.
- Akurat.
Odwrócił się i ruszył do wyjścia.
- Michael?
Zatrzymał się i znów na nią spojrzał.
- W porządku, Ellie, wygrałaś - powiedział i zaczął iść w stronę drzwi.
- Michael, nie odchodź w ten sposób. Jakbyś... jakbyś uciekał. Mam ci tyle do powiedzenia. Zostań jeszcze chwilę -
poprosiła, zaskoczona własną śmiałością. Czuła, że dłużej tego nie zniesie. Tego poczucia winy, czekania na wybaczenie.
Gdyby tylko pozwolił jej się do siebie zbliżyć. Choć trochę...
- Zadzwonię - obiecał i wyszedł.
Usiadła na kanapie, w salonie oświetlonym jasno jak bożonarodzeniowa choinka. Cały świat skurczył się do uderzeń jej
własnego serca.
Rozdział 21
W poniedziałek rano Rick Augostino podszedł do Michaela.
- Chambliss zdobył w końcu informacje na temat tego klucza.
- Jakiego klucza? - spytał z roztargnieniem Michael.
- Jezu Chryste, klucza znalezionego przy tej Girard.
0
8
- No tak. Przepraszam. To świetna wiadomość. - Ostatnio trudno było mu się skupić na czymkolwiek poza Ellie i
Rasmussenem. Weekendy spędzał w furgonetce, jeżdżąc za nimi, a w tygodniu śledził ich prawie co wieczór. Zastanawiał
się, jak Ellie udaje się zachować spokój przy tym szaleńcu, to wyprowadzając go z równowagi, to znów starając się go
udobruchać.
Była dobra, ale na razie Rasmussen nie powiedział ani nie zrobił niczego, co mogliby wykorzystać przeciw niemu. Albo
był wyjątkowo ostrożny, albo do tego stopnia potrafił wyprzeć się swojej natury, że naprawdę wierzył, iż jest całkiem
normalnym facetem, przynajmniej przy Ellie.
Ile to jeszcze potrwa? Kiedy wreszcie Finn się złamie i powie coś, co go obciąży, albo wpadnie w pułapkę, atakując
Ellie?
Może nigdy.
Jedno bowiem było pewne: Finn był w niej zakochany. Inni policjanci w furgonetce pozwalali sobie na sprośne żarty na
ten temat. Michaela nie bawiły te dowcipy. Dobrze wiedział, jak czuje się Rasmussen. Wiedział, jak łatwo zakochać się w
Ellie.
Jeździł tą furgonetką już od dwóch tygodni i słuchał, słuchał, słuchał. Po szeleście ubrania Ellie, kiedy siadała,
zakładała nogę na nogę albo szła obok Rasmussena poznawał, czy ma na sobie dżinsy, wełniane spodnie czy spódnicę.
Słyszał czułe szepty Rasmussena, odpowiedzi Ellie, pocałunki, śmiech. I czasem gniew w głosie Rasmussena - wtedy
zawsze sztywniał i sięgał po broń.
Na razie Rasmussen panował nad sobą.
Ale w tej gładkiej fasadzie pojawiły się pęknięcia. Ellie z każdym dniem starała sieje pogłębić, a Finn wydawał się
coraz bardziej zestresowany. Można by pomyśleć, że im na więcej Ellie sobie pozwala, tym bardziej rośnie jego obsesja
na jej punkcie. Przyjechał nawet do Boulder, żeby zjeść z nią lunch.
Ellie informowała Michaela o wszystkim.
- Dzisiaj o siódmej - mówiła przez telefon - zabiera mnie do kina w centrum Arvada.
- W porządku.
- Nie będziesz mnie słyszał, kiedy będziemy w kinie.
- Nie, ale w kinie nic ci nie grozi.
- Chyba nie. Robię, co mogę. Jeśli uda mi się go rozwścieczyć, wymienię imię jednej z ofiar. Powiem, że wiem o nim
wszystko. Powiem...
- Spokojnie.
- Wiem, ale to takie trudne. Chciałabym, żeby było już po wszystkim.
- Naprawdę? - spytał.
Jego stosunki z Ellie były teraz czysto zawodowe. Podawała mu miejsca i godziny spotkań, adresy.
Nie przeprosił jej za to, że spytał, czy spała z Rasmussenem, chociaż doskonale wiedział, że nie. Rasmussen miał z tym
problem. Tak idealnie pasował do profilu seryjnego mordercy, że Michael nie mógł uwierzyć, iż nikt dotąd tego nie
zauważył.
Finn nie był w stanie uprawiać seksu z kobietą, którą kochał, bo taka sytuacja była mu zupełnie obca - nie mógł
kontrolować sytuacji, nie panował nad emocjami, nie potrafił więc doprowadzić do zbliżenia. To była właśnie dys -
funkcja, o której Michael uprzedził Ellie.
Podejrzewał jednak, że Rasmussen nad tym pracuje.
Po południu znów zadzwoniła.
- Michael?
- Jezu, znowu?
- Nie dziś. Jutro wieczorem. Zabiera mnie na kolację, którą wydaje co roku dla swoich kontrahentów. Do restauracji
The Fort w Morrison.
- Wiem, gdzie to jest.
Następnego wieczoru Michael siedział w furgonetce z Lelandem Kirknerem; Cam Parker prowadził. W restauracji było
głośno, ale wyraźnie słyszeli Ellie i Rasmussena. Musiała położyć torebkę na kolanach.
- Zamów sobie polędwicę z bizona - powiedział Rasmussen.
- Nie, Finn, naprawdę, nie zjem tyle. Wolę kurczaka.
- Bizon jest specjalnością szefa kuchni.
- A co mnie to obchodzi? Chcę kurczaka.
W głosie Finna natychmiast pojawiła się ta mroczna, złowróżbna nuta, którą Michael nauczył się już rozpoznawać.
Później nastąpiły toasty i przemówienie Rasmussena, nic ciekawego. Michael był znudzony, ale cały czas miał
świadomość, że Ellie jest sto metrów dalej przy maniaku seksualnym i próbuje wyprowadzić go z równowagi.
Pojechali za nimi do domu Rasmussena. Tym razem wziął srebrne bmw, bo drogi były suche, a do Morrison prowadziła
szeroka autostrada, na której mógł wcisnąć gaz. I popisać się przed Ellie.
Cam Parker zatrzymał furgonetkę na skrzyżowaniu Cherry Creek z Pierwszą, Aleją; dom Rasmussena stał dwie
przecznice dalej. Słyszeli ich teraz doskonale.
- Dlaczego nie włożyłaś tej czerwonej sukienki? - spytał Rasmussen.
- Mówiłam ci już, to sukienka mojej współlokatorki. Nie mogę bez przerwy jej pożyczać.
0
9
- Więc ja kupię ci jakąś sukienkę. Kupię ci dziesięć sukienek.
- Nie, Finn. Jeśli ja ci się podobam, to powinny ci się podobać także moje ubrania. Nie zmienię stylu ani nie będę
udawać kogoś, kim nie jestem. I niczego od ciebie nie przyjmę.
- Chryste, Ellie, jesteś taka uparta.
- Może.
- Chcę być z ciebie dumny.
- Przejmujesz się takimi powierzchownymi rzeczami, Finn. A teraz daj mi już spokój.
- Podobała ci się kolacja?
- Uważam, że ta restauracja jest mocno przereklamowana. To, że raz był tam prezydent Clinton...
Cisza. A potem:
- Ty niewdzięczna dziwko.
Michael zmartwiał.
- No, no, wkurzył się trochę - mruknął Kirkner.
- Przykro mi, ale ta restauracja jest warta mniej więcej tyle co ty.
Hałas. Coś spadło. Lampa? Wazon? Michael wstał.
- Finn. - Głos Ellie. - Boże, przestraszyłeś mnie. - Zaczęła krzyczeć. - Nie lubię, kiedy się tak zachowujesz! Nie podoba
mi się to! Odwieź mnie do domu. Chcę wrócić do domu, Finn.
Czy to się zaraz stanie? Czy tym razem posunęła się za daleko? Czy on coś jej zrobi? Zgwałci ją? Udusi? Zabije
kobietę, którą kocha, ale nie jest w stanie posiąść?
Pojechali za srebrnym bmw do Boulder. Rasmussen jechał za szybko i milczał. Oboje milczeli aż do chwili, kiedy
samochód zatrzymał się pod domem Ellie.
- Dobranoc, Finn. Przykro mi... przykro mi, że cię zdenerwowałam. Ciągle jeszcze jesteś zły?
- Tak.
- Pocałuj mnie, Finn. Pocałujemy się na zgodę, dobrze? Następnym razem będę w lepszym nastroju.
Michael i Kirkman usłyszeli pocałunek tak wyraźnie, jakby miał miejsce w furgonetce.
- Dobranoc, Finn.
- Dobranoc, Ellie.
Michael nie widział jej domu z miejsca, w którym zaparkowali furgonetkę. Już chciał poprosić Parkera, żeby podjechał
bliżej, ale wtedy nagle rozległ się głos Ellie:
- Wszystko w porządku, chłopcy. Pojechał, a ja zamknęłam dom na cztery spusty. Dziękuję i dobranoc.
Michael odetchnął z ulgą. Na szczęście nic jej nie jest. Tym razem.
- Jezu, ten facet to mięczak - powiedział Parker ze swojego miejsca za kierownicą. - Na dużo jej pozwala. Ja bym już
dawno ją odpuścił.
- Nic nie może na to poradzić - odparł Michael. - Jest zakochany.
Ciągle się zastanawiał, co by zrobiła, gdyby Rasmussen zebrał się na odwagę i chciał z nią pójść do łóżka. Przerażała go
myśl, że Ellie mogłaby się na to zgodzić tylko po to, by bardziej się do niego zbliżyć, zdobyć jego zaufanie, uśpić
podejrzenia. Zaszła już tak daleko. Pewnie by się zgodziła, była taka zdeterminowana. Zrobiłaby wszystko, żeby go
przygwoździć.
A co on by zrobił, gdyby do tego doszło? Gdyby był wtedy w furgonetce, musiałby słuchać. Słyszałby każdy szept,
każdy jęk, każde słowo. I przypominałby sobie, jak było, kiedy kochała się z nim.
Nauczył się w końcu wyłączać takie myśli.
Następnego dnia w biurze poszedł na spotkanie z Augostino, Chamblissem, Koffeyem i jednym z prokuratorów,
Geraldem Shanem. Poprosili go, żeby do nich dołączył, bo na początku zajmował się sprawą Girard, była to więc kwe stia
zawodowej uprzejmości. Teraz od jakiegoś czasu nie pracował przy tej sprawie.
- Co dla mnie macie? - spytał Shan.
- Wczoraj detektyw Chambliss i ja przesłuchaliśmy tego dzieciaka, na którego jest zarejestrowany samochód. To
student Uniwersytetu Kolorado, niejaki Roger Landis - odparł Augostino.
- Znaleźliście kluczyk na miejscu zbrodni i w ten sposób dowiedzieliście się, jaki jest numer seryjny wozu?
- Tak. - Augostino podniósł plastikową torebkę z kluczykiem na kółku. - Leżał w śniegu koło ciała.
- I co?
- Pogadaliśmy z tym chłopakiem. Niedawno kupił samochód i na razie oszczędza, żeby go zarejestrować, dlatego trochę
to trwało, zanim go namierzyliśmy.
- Czy on może być sprawcą?
- Wykluczone. - Chambliss pokręcił głową. - W tamten weekend był w domu w Glenwood Springs z siostrą. Wrócił
dopiero w poniedziałku rano, na zajęcia.
- No i co? - Shan uniósł brew.
- No i to - odparł Augostino - że Landis pożyczył swój samochód kumplowi.
- Aha.
- Kumpel nazywa się Alan Sorelli.
- A gdzie jest ten Sorelli?
1
0
- Tutaj, w Boulder. To taki trochę włóczęga. Mamy na niego oko. Chcielibyśmy wiedzieć, czy dostaniemy nakaz?
Myślisz, że mamy dość, by go przyskrzynić?
Shan zastanawiał się chwilę.
Powie, że nie, pomyślał Michael.
- Nie - powiedział Shan. - Jeszcze nie. Przywieźcie go tu i przesłuchajcie. Jak zwykle. Przyjrzę mu się, zobaczymy, co
zrobi.
- Nie mamy odcisków palców. Mamy natomiast raport wstępny z badania spermy. Grupa krwi 0 Rh+ - wtrącił Koffey.
- Popularna, więc niewiele znaczy - mruknął Shan.
- Za tydzień będziemy mieli markery. To powinno zawęzić możliwości.
- Przyciśnijcie tego Sorellego - rzekł Shan. - Dajcie mi znać, jak go tu przywieziecie. Chciałbym to szybko zakończyć.
Mężczyźni wstali i wymienili uściski dłoni.
- Zgarniemy go dzisiaj - powiedział Augostino. - Chcesz pojechać z nami, Callas?
- Nie, to wasza sprawa. Ja i tak mam pełne ręce roboty. Miłej pracy, panowie.
- Na pewno?
- Tak.
Wrócił do domu wcześniej i zajął się okładaniem kominka łupkiem. Wchodził na drabinę z każdym kawałkiem,
dopasowywał go przez chwilę, zdejmował, nakładał zaprawę, a na koniec delikatnie przyciskał. Tego popołudnia położył
całą warstwę łupka przy akompaniamencie głośnej muzyki nadawanej przez jakąś jazzową stację radiową. Była to dla
niego terapia, za którą niezmiennie dziękował Bogu.
O czwartej zadzwoniła Ellie.
- W sobotę wieczorem - powiedziała. - Kolacja w Morton. Potem pojedziemy do niego. Kupił nowy obraz i chce mi go
pokazać.
- Obraz.
- Tak, lubi nowoczesne malarstwo. Ja uważam, że to ohyda, ale on kolekcjonuje te obrazy.
- Hm.
- Przyjedzie po mnie o wpół do siódmej. Najpierw drinki. Wszystko ma zaplanowane.
- Będziemy tam - powiedział Michael, urwał i po chwili spytał: - Nadal chcesz to robić?
- Chyba nie sądziłeś, że się teraz wycofam?
- Chyba nie.
- Jesteśmy już naprawdę blisko, Michael. Widzę to. Jest drażliwy, poirytowany i nie sypia dobrze. Wkrótce się złamie.
- Nie wiem, czy to jest warte takiego ryzyka.
- Ale ja wiem, że jest - odparła.
Odważna kobieta. I szalona. Ale najważniejsze, czy w sobotę Rasmussen będzie chciał się z nią przespać. Ta chwila się
zbliżała, Michael nie miał co do tego wątpliwości. I przerażało go to.
Ellie czuła, jak ogarnia ją panika. Finn był tego wieczoru inny niż zwykle. Pewny siebie, uśmiechał się z zadowoleniem
i bez przerwy ja dotykał. Zamówił dwie butelki wina. Bardzo drogiego. Piła powoli, małymi łykami, ale on ciągle
dolewał do jej kieliszka.
Tak, był inny. Jakby coś przemyślał i podjął decyzję. Wiedziała, jaką.
Michael, krzyczała w duchu, nie zostawiaj mnie z nim samej.
I wiedziała, że Michael jej nie zostawi. Siedzi gdzieś niedaleko w furgonetce, a po kolacji pojedzie za nimi pod dom
Finna. Będzie wszystko słyszał.
Czy naprawdę będzie w stanie przespać się z Finnem? Z gwałcicielem, z obłąkanym seryjnym mordercą?
Tak, zrobi wszystko, co trzeba. Pójdzie z nim do łóżka. Zdobędzie jego zaufanie. A w odpowiedniej chwili doprowadzi
go do szału. Wierzyła, że będzie w stanie kontrolować sytuację. Przekonała Michaela, że da sobie radę.
Nigdy o tym nie rozmawiali; ale oboje znali stawkę. Więc dlaczego jest teraz taka przerażona?
Czarna torebka stała obok jej krzesła. Wiedziała, że ją słyszą.
- Przemyślałem wszystko - powiedział Finn. - I podjąłem pewną decyzję.
Jadł filet z soli w sosie z suszonych pomidorów i grzybów.
- Jaką decyzję?
Odłożył widelec, odsunął świecę na bok i nachylił się ku niej.
- Doszedłem do wniosku, że czujesz się niepewnie i dlatego byłaś ostatnio taka... humorzasta.
- Niepewnie?
- Tak, nie wiesz, na czym stoisz. Nie wyznałem ci dotąd, co do ciebie czuję.
- Aha - odparła. - Rozumiem.
- Mam rację?
Zastanawiała się chwilę. Do czego on zmierza?
- Możliwe.
- Wiedziałem. - Uśmiechnął się z zadowoleniem. - Więc powiem ci, co do ciebie czuję, i problem zniknie.
Ellie, która jadła mus z krewetek, także odłożyła widelec i przekrzywiła głowę.
1
1
- Więc co do mnie czujesz, Finn?
Spuścił wzrok, jakby był zakłopotany.
- Szaleję za tobą.
- Szalejesz.
- Wydaje mi się, że cię kocham.
- Wydaje ci się.
- Ellie, proszę. To dla mnie zupełnie nowe doświadczenie. Nigdy dotąd nie kochałem żadnej kobiety.
Michael tego słucha, pomyślała.
- Och, Finn.
- Tylko tyle? „Och, Finn”?
- Nie wiem... nie wiem, co powiedzieć.
- Powiedz, że też mnie kochasz.
Zawahała się.
- Chyba tak, Finn. Ja chyba też cię kocham.
Uśmiechnął się, położył dłoń na jej ręce i podniósł kieliszek.
- Za nas - wzniósł toast. - Za nasze szczęście.
Ellie sięgnęła po swój kieliszek.
- Za nas - powtórzyła, choć omal się nie udławiła przy tych słowach.
Boże, on pracuje na swój orgazm. Dziś wieczorem. Nie będzie mogła tego przełożyć na inny dzień. Co robić? Czy ma
mu na to pozwolić?
Obraz wisiał w jadalni nad długim stołem o szklanym blacie. Był okropny.
- Zobacz - powiedział Finn z dumą.
Spojrzała. Jaskrawe kolory, mocne pociągnięcia pędzlem. Klaun. Z fałszywym uśmiechem na twarzy, ukazującym ostre
białe zęby. Okrągły czerwony nos, dłonie zaciśnięte na krezie.
- Och - powiedziała Ellie. Obraz był przerażający. Ponury, mimo pozornie pogodnego tematu. Zniekształcone, rozdęte
formy. Mrok, który zdawał się wypływać z tła, jeśli patrzyło się dość długo. Znakomity obraz dla kogoś, kto lubi
koszmary senne.
- To Lassiter.
- Aha... Lassiter.
- Tak. I wierz mi, sporo mnie kosztował.
- Na pewno. Jezu, Finn, to naprawdę coś.
- Podoba ci się.
- O, tak. Jest... mocny.
Przyniósł dwa kryształowe kieliszki i napełnił je winem. Ellie usiadła na skórzanej kanapie, założyła nogę na nogę i
położyła obok torebkę. Upiła łyk wina.
- Lubię, kiedy jesteś tu ze mną - powiedział Finn. - Sprawiasz, że ten dom żyje.
- Miło mi to słyszeć.
- Chciałbym, żebyś bywała tu częściej.
- Przecież wiesz, Finn, jaka jestem zajęta. Pracuję, a w przyszłym roku wrócę na studia.
- Kupię ci samochód. Będziesz mogła dojeżdżać do pracy.
- Wiesz, że nie przyjmę od ciebie samochodu.
- Ellie, Ellie, co ja mam z tobą zrobić?
Zachowywał się inaczej, jakby postanowił, że nie da się wyprowadzić z równowagi. Nie była w stanie go zirytować.
Poluzował krawat, a potem podszedł do niej, wziął ją za rękę i pociągnął do góry.
- Tak? - spytała bez tchu. Musiał uznać to za oznakę podniecenia.
- Chodź tutaj - szepnął i pocałował ją w usta, wodząc dłońmi po jej ciele. Czuła na brzuchu jego erekcję.
Puścił ją i odgarnął kosmyk włosów z jej czoła.
- Pójdziemy do sypialni - powiedział.
O Boże.
W ostatniej chwili chwyciła torebkę leżącą na kanapie. W sypialni - meble z hebanu, wielkie łoże z baldachimem
nakryte srebrną narzutą, biały dywan - zdjął marynarkę i krawat i rozpiął górny guzik koszuli.
- Chcę, żebyś położyła się w moim łóżku - powiedział miękko. - Ze mną. Chcę cię zobaczyć bez ubrania, Ellie.
Ellie drżała na całym ciele. Miała nadzieję, że to także uzna za objaw podniecenia.
- Och, Finn - wykrztusiła.
Rozpiął jej bluzkę, powoli, delikatnie. Potem spódnicę, prostą, czarną spódnicę ze sklepu z używaną odzieżą. Dotknął
ustami jej piersi nad stanikiem. Ellie zamknęła oczy i wyobrażała sobie, że to Michael ją rozbiera, że to jego dłonie
dotykają jej nagiej skóry.
Buty, rajstopy. Dostała gęsiej skórki. Finn był już nagi, jego potężne ciało wydawało się blade w przyćmionym świetle.
Nie wiedziała, czy będzie w stanie to zrobić. Rozpaczliwie starała się zapomnieć o swoim ciele, uwolnić umysł. Ale nie
1
2
mogła. Jego ręce... Nie była w stanie tego znieść. Och, Michael.
Gładka satynowa pościel, narzuta odsunięta na bok.
- Ellie, Ellie - mówił Finn. - Tak bardzo cię pragnę. Nie masz pojęcia, jak bardzo. Czekałem tak długo. Dla ciebie
chciałem zaczekać.
Rozpiął jej stanik i pocałował piersi, jedną po drugiej. A potem zsunął jej majtki.
Leżała sztywna jak deska i oddychała spazmatycznie. To także mogło mu się wydawać pożądaniem.
Wodził dłońmi po jej biodrach i udach, dotykał ustami jej piersi. Ellie skuliła się w sobie, czuła, że krzyk więźnie jej w
gardle. Nie, nie zdołała tego wytrzymać. Musisz, myślała, nie masz wyboru.
Michael!
Ale to Finn rozchylił dłonią jej uda, to Finn ssał jej pierś, to Finn położył się na niej, gotowy...
Nagle pojęła, że nie zdoła tego zrobić, a odmawiając mu, może w końcu uzyskać to, na co czekała.
- Nie - wykrztusiła.
- Ellie - jęknął.
- Nie, Finn. - Położyła dłonie na jego piersi i pchnęła mocno.
- Co?! - krzyknął.
- Powiedziałam nie.
- Co to ma znaczyć?
- Nie mogę tego z tobą zrobić. - Leżała pod nim, dysząc. Był taki ciężki.
- Jak to? - Uniósł się na ramionach.
- Puść mnie.
- Och, Ellie, kochanie, daj spokój. To nie jest czas na...
Pchnęła go znowu.
- Zejdź ze mnie!
- O co ci chodzi? Czy ty...
- Chcę już iść.
Odsunął się od niej.
- Co się z tobą dzieje, do cholery?
- Chcę wracać do domu.
- Co ty... kokietowałaś mnie tylko? Wiesz, co właśnie zrobiłaś?! - wrzasnął, chwycił ją za ramiona i potrząsnął. - Co jest
z tobą nie tak?
- Przestań!
- Nie, nie przestanę. Ty dziwko. Jesteś szalona! - Zaciskał palce na jej ramionach.
- Puść mnie!
- Puścić cię? Puścić cię?
Próbowała mu się wyrwać, ale trzymał ją mocno, a potem nagle sięgnął dłońmi do jej szyi.
- Jesteś moja. Nie puszczę cię, ty stuknięta dziwko. - Zacisnął dłonie.
Ellie zaczęła rozpaczliwie się szarpać. W końcu chwyciła go za ręce, wbiła w nie paznokcie i próbowała oderwać je od
swojej szyi.
- Co robisz? - zdołała w końcu wykrztusić. - Chcesz mnie zgwałcić?
Zaklął, ale to było wszystko. Nie powiedział nic, co mogłoby go obciążyć.
Finn miał jedenaście lat, kiedy jego matka znowu zachorowała. Ojciec odsiadywał właśnie wyrok - dwa miesiące za
rozbój po pijanemu. Tym razem jednak Becky miała plan. Jej brat zaopiekuje się Finnem i Ginny, żeby nie mu sieli
znowu pójść do rodzin zastępczych.
Wuj Finna, stary kawaler, chętnie podjął się opieki nad dziećmi siostry. Po tygodniu zaczął przychodzić do sypialni
Finna w środku nocy. Na początku tylko go głaskał i mówił różne miłe słowa.
Ale pewnej nocy go zgwałcił. Wspomnienie to ciągle było bardzo wyraźne. Pojawiało się przed oczami Finna jak film,
bez końca.
Najpierw twarz wuja, potem jego ręce, otwarte usta i wydobywające się z nich słowa. Ale Finn nie słyszał słów, bo
zagłuszał je piekielny hałas, który powstał w jego głowie.
Z początku łudził się nadzieją, że przyjdzie matka i go uratuje. Ale matka się nie pojawiła. Nie mogła. Była zbyt słaba,
zbyt miękka. Zbyt tchórzliwa.
Czy naprawdę nie wiedziała?
Finn walczył z całych sił, ale bez skutku. Wuj bez trudu przewrócił go i...
Przerażenie, rozdzierający ból i wstyd, wstyd, który nigdy go już nie opuścił. Chciał krzyczeć, miał nadzieję, że ktoś go
usłyszy, może Ginny, ale twarz miał wciśniętą w poduszkę. Ledwo mógł oddychać. Tyle cierpienia.
Nigdy nikomu o tym nie powiedział; czuł instynktownie, że to zbyt złe, by o tym wspominać. Ale ilekroć widział
potężnego blondyna choćby trochę podobnego do wuja, w jego głowie podnosiła się wrzawa.
A potem, wiele lat później, Finn odkrył dziewczęta.
1
3
Ellie nie mogła złapać oddechu. Finn klęczał nad nią z szeroko rozstawionymi nogami i zaciskał ręce na jej szyi.
Próbowała z nim walczyć, ale on był znacznie silniejszy.
Tak właśnie zabił Stephanie Morris. Ale przecież najpierw ją zgwałcił. A jej nie miał zamiaru zgwałcić, tylko od razu
udusić.
Puścił ją nagle. Spazmatycznie wciągnęła powietrze do płuc. Leżała na łóżku, naga, słaba, dysząca. Finn wstał. Klął i
łkał na przemian, ogarnięty furią.
- Wszystko w porządku - powiedziała Ellie. - Nic mi nie jest. - Modliła się w duchu, by Michael to słyszał. Czy zdoła
go powstrzymać? Czy wpadnie tu zaraz z rewolwerem w dłoni i wszystko zepsuje? - Nic mi nie jest.
Finn jednym szarpnięciem zdarł narzutę z łóżka, a Ellie odruchowo zwinęła się w kłębek. Lampa runęła na podłogę.
- Do diabła z tobą! Do diabła z kobietami! Ty brudna, kłamliwa suko!
Nie, Michael, powtarzała Ellie w myślach. Jeszcze nie. Finn zaraz się złamie. Jest już blisko.
Oparła się o wezgłowie.
- Musisz dusić wszystkie swoje kochanki, Finn? - spytała.
- Wynoś się! - wrzasnął. - Ty dziwko, ty kurwo!
Ellie wstała i zaczęła zbierać z podłogi swoje ubrania, rozdarta między pragnieniem, by uciec od tego koszmaru, a
pokusą, żeby zostać i jeszcze raz spróbować go sprowokować.
- Wynoś się! - ryczał Finn - Nie odwiozę cię do domu. Weź taksówkę. Nigdy więcej nie chcę cię widzieć. Dziwka!
Ubrała się pospiesznie w salonie. Była przerażona, ale zaczynała też rozumieć, że to koniec. Przegrała.
Finn stanął w drzwiach, nagi, z twarzą wykrzywioną wściekłością.
- Masz na taksówkę! - Rzucił jej kilka banknotów, które opadły na podłogę, i zatrzasnął za sobą drzwi sypialni z
hukiem, od którego zadrżał cały dom.
Po chwili wyszedł znowu, tym razem w spodniach.
- Powiedziałem, wynoś się! - Chwycił ją za ramię, pociągnął do drzwi wejściowych i wypchnął na zewnątrz z taką siłą,
że omal nie upadla. Potem zatrzasnął drzwi.
Ellie stała w ciemności, po jej twarzy płynęły łzy. Łzy strachu, ulgi i zawodu.
Przegrała. To już koniec.
Rozdział 22
Proces Zimmermana dobiegł końca. Poprzedniego dnia przysięgli rozpoczęli naradę i wszyscy w biurze prokuratora
okręgowego siedzieli jak na szpilkach. Nikt nie potrafił się na niczym skupić, pracownicy dyskutowali o rozprawie, snuli
przypuszczenia co do werdyktu i analizowali mowy końcowe Bena Torresa i Richarda Gardnera.
Wszyscy byli zgodni, że prokurator zrobił wszystko, co mógł, ale nigdy nie można być do końca pewnym, co zdecydują
przysięgli. Nigdy.
Ellie siedziała przy biurku, usiłując skoncentrować się na pracy. Dostała raporty policyjne dotyczące Alana Sorellego,
głównego podejrzanego w sprawie Valerie Girard, i nagrania z jego przesłuchań. Sorelli w końcu zmiękł i przyznał się do
zabójstw, ale Torres chciał mieć pewność, że chłopak się nie wywinie, więc Ellie musiała jeszcze raz wszystko dokładnie
przeczytać i zrobić notatki dotyczące kwestii, które mogły budzić wątpliwości. Ponadto musiała napisać wniosek o
zbadanie jego DNA, żeby można było je porównać z DNA spermy pozostawionej przez gwałciciela Valerie Girard.
Rutynowe zadania, ona jednak nie potrafiła się skupić, choć to nie sprawa Zimmermana zaprzątała jej myśli, lecz Finn i
klęska, jaką w konfrontacji z nim poniosła.
Michael nie kontaktował się z nią od ponad tygodnia, czyli od tamtej feralnej nocy. Policjanci z furgonetki odwieźli ją
do domu, Michael odwołał operację i na tym się skończyło. Nie zadzwonił do niej ani nie przyjechał.
Straciła apetyt, nie mogła spać, nie mogła jasno myśleć. Współlokatorki zasypywały ją pytaniami, chciały wiedzieć, co
się stało, ale ona nie była w stanie im powiedzieć. Znowu tajemnice.
A najgorsza była ta paranoja. Próbowała przekonać samą siebie, że jest po prostu wyczerpana, że to tylko rezultat
niewyspania i depresji. Ale ciągle wydawało jej się, że widzi samochód Finna. Miała wrażenie, że Rasmussen śledzi teraz
ją, tak jak śledził swoje ofiary.
Tak bardzo chciała powiedzieć o tym Michaelowi. Tęskniła za jego towarzystwem i poczuciem bezpieczeństwa, jakie
jej dawał. Pragnęła, żeby jej wybaczył. Ale nie mogła zadzwonić do niego ze swoimi paranoidalnymi przywidzeniami.
Musiała czekać, aż on się z nią skontaktuje. A wiedziała, że tego nie zrobi.
Odłożyła akta i zaczęła pisać wniosek o badanie DNA Alana Sorellego, dwadzieścia sześć lat, zamieszkałego w...
Kliknęła „zachowaj” i siedziała z głową opartą na ręce, patrząc w ekran komputera.
- Co słychać? - odezwał się za nią jakiś głos.
Drgnęła i odwróciła się na krześle. Ben Torres.
- Niewiele - odparła.
- Wyglądasz, jakby przygniatał cię ciężar całego świata.
Westchnęła.
- Ellie, nie chcę być wścibski, ale byłaś ostatnio taka... zaabsorbowana. Czy coś się stało?
Zamierzała powiedzieć, że wszystko jest w porządku, tylko trochę boli ją głowa, ale słowa nie chciały przejść jej przez
gardło.
- Ellie?
1
4
Łzy napłynęły jej do oczu.
- Przepraszam, ja...
Nachylił się ku niej i zniżył głos.
- Myślałem, że to może przeze mnie, wiesz, z powodu tego... że zaprosiłem cię wtedy na drinka. I chcę, żebyś
wiedziała, że nadal jest mi bardzo przykro. Zachowałem się głupio.
- Och, panie Torres, naprawdę...
Podniósł dłoń.
- Przemyślałem wiele rzeczy, Ellie. Moja żona i ja, cóż, nie wiem, jak się między nami ułoży, ale ostatnio dużo ze sobą
rozmawiamy.
- To dobrze.
- Tak, dobrze. Oczyszczamy atmosferę, rozumiesz. Więc nie musisz się mną przejmować.
- Ja nie... nie chodzi o pana. Ja...
- Więc o co chodzi?
- O Boże, ja...
Troska na jego twarzy ustąpiła zawodowej obojętności.
- Zapraszam do mojego gabinetu - powiedział.
Poszła za nim. Zamknął drzwi i wskazał jej krzesło. Ellie wiedziała, że to już koniec, wybiła godzina prawdy. Nie miała
sił dłużej kłamać.
Torres usiadł. Jego twarz o arystokratycznych rysach była całkiem spokojna, tylko między brwiami pojawiła się
pionowa zmarszczka. Oparł łokcie na biurku i złączył palce.
- Słucham - powiedział.
Ellie zaczęła mówić. Po raz pierwszy zwierzyła się dobrowolnie komuś poza swoimi współlokatorkami, a nawet im nie
powiedziała wszystkiego.
- Nie jestem osobą, za jaką mnie pan uważa. Nie nazywam się Kramer. Jestem Eleanor Crandall. Moim ojcem był John
Crandall.
- John Crandall?
- Skazany za gwałt trzynaście lat temu. Pan nie był wtedy prokuratorem okręgowym, ale musi pan pamiętać...
- John Crandall? Jezu... sprawa Morris?
Kiwnęła głową i spuściła wzrok.
- To był twój ojciec?
Spojrzała mu w oczy.
- Był niewinny. Wiedziałam o tym i wiedziałam, że muszę to udowodnić. Od tego czasu robiłam wszystko, by się
dowiedzieć, kto naprawdę zgwałcił Stephanie Morris. Zaczęłam studiować prawo, żeby wiedzieć, jak postępować, a
potem postarałam się o tę pracę, żeby móc przeczytać akta. Akta, które są tu w archiwum. Raporty policyjne, zeznania,
wszystko.
- Wynosiłaś akta z archiwum?
- Tak.
- Ellie, to...
- Wiem.
Na twarzy Torresa w końcu pojawiły się emocje.
- Nie mogę uwierzyć, że robiłaś coś takiego. Przecież znasz zasady.
- Musiałam to robić dla mojego ojca. I udało mi się. Zaczęłam od dwóch policjantów, którzy pracowali przy tej sprawie,
tych, którzy ją rzekomo rozwiązali. To oni przyszli do naszego domu i aresztowali mojego ojca, a potem zeznawali
przeciw niemu.
- Jezu, Ellie.
- Kłamałam, kradłam i wykorzystywałam pana. Ale dowiedziałam się, kto wrobił mojego ojca. Wiem, kto to jest, ale nie
mogę tego udowodnić.
- No, no, powoli.
Opowiedziała mu o Michaelu i Finnie. Opowiedziała o wszystkim: o notatkach Michaela, podsłuchu, furgonetce i
innych ofiarach Rasmussena. I o tym, że nie udało jej się zdobyć obciążających go dowodów.
- Callas? Detektyw Callas? I umawiałaś się z tym Rasmussenem? Pod ochroną policji? Nie miałem o tym pojęcia. Do
głowy by mi nie przyszło... I sędzia dał zezwolenie? Dobry Boże.
- Rasmussen jest winny, nie ma innej możliwości. Ale mamy tylko poszlaki, a potrzebujemy czegoś więcej. Boże,
próbowaliśmy, ja zrobiłam wszystko, co w mojej mocy, ale nie udało mi się, a teraz to już koniec i...
- Finn Rasmussen. Oczywiście, pamiętam to nazwisko. Był dobrym policjantem, takie przynajmniej zrobił na mnie
wrażenie.
- Dobry policjant...
- Kto mógł przypuszczać?- Torres wzruszył ramionami.- Morderca? Boże.
- Cztery, nie, pięć ofiar, o których wiemy. On znowu to zrobi, a ja nie jestem w stanie go powstrzymać.
- Jeśli to prawda...
1
5
- To jest prawda.
- Porozmawiam z Samem Koffeyem, spróbujemy wszcząć dochodzenie, zajmiemy się tym. Musi być coś...
Pokręciła głową.
- Ja nie mogę zrobić już nic więcej. Dla mnie to już koniec. Kłamałam, oszukiwałam i nie zasługuję na to, by tu
pracować. Nie zasługuję na to, by zostać prawnikiem. Odchodzę.
- Nie podejmuj pochopnie tak ważnej decyzji. Jesteś zdenerwowana.
- Tak, jestem.
- Muszę przyznać, że potrzebuję trochę czasu, by przemyśleć to, co zrobiłaś.
- Wiem.
- Wrócimy do tego za kilka dni. Zastanowię się nad tym.
- Ale ja już nie mogę. Już nie.
- Ellie...
- Tyle kłamstw. Moje życie jest jednym wielkim kłamstwem. Chciałam odkryć prawdę, ale żyłam w kłamstwie.
Myślałam, że będę mogła pomagać innym, a nie jestem w stanie pomóc samej sobie.
- Daj sobie czas. Jesteś inteligentna. Byłabyś świetnym prawnikiem.
Pokręciła głową.
- Posłuchaj, porozmawiamy później - przekonywał Torres.- Muszę się przygotować do wysłuchania werdyktu w
sprawie Zimmermana.
- Nie ma już o czym rozmawiać.
- Dla prawnika zawsze jest o czym rozmawiać.
- Nie jestem prawnikiem - odparła ze smutkiem.
Przysięgli zakończyli naradę o czwartej po południu. Torres wyszedł z gabinetu i powiedział kilka słów do swoich
pracowników.
- Jakikolwiek będzie wynik tej sprawy, zrobiliśmy, co do nas należało. Jestem z was dumny.
Zapiął marynarkę i poszedł na salę sądową. Tylko on i dwóch innych prokuratorów mogło tam wejść, reszta czekała za
zamkniętymi drzwiami. Na korytarzu tłoczyli się też dziennikarze; na parkingu przed budynkiem stały telewizyjne
furgonetki i kamerzyści.
Ellie została w biurze. Spakowała wszystkie swoje rzeczy do kartonowego pudła i szykowała się, by po raz ostatni
wyjść z gmachu sądu.
Zostało w niej jednak trochę zawodowej ciekawości, postanowiła więc, że wyjdzie dopiero po ogłoszeniu werdyktu.
Potem wróci do domu i zastanowi się, co zrobić z resztą życia.
Wkrótce usłyszała radosne okrzyki na korytarzu. Wiedziała, co to znaczy - Zimmerman został uznany za winnego. W
końcu zapłaci za swoją zbrodnię. Ellie nie odczuwała jednak satysfakcji, w tej chwili wszystko wydawało jej się bez
znaczenia.
Kilka minut później do biura wszedł Torres. Uśmiechnięty, zadowolony z sukcesu.
Zostanie na stanowisku, pomyślała Ellie. Teraz na pewno wybiorą go ponownie. Ale to także nie miało dla niej
znaczenia.
Ostatni raz rozejrzała się po biurze. Nie, nie pożegna się z nikim, po prostu wyjdzie.
Ale Torres miał inne plany. Podszedł do jej biurka.
- Bardzo pomogłaś mi przy tej sprawie, Ellie. Przyczyniłaś się do skazania Zimmermana bardziej niż ktokolwiek inny.
Spuściła wzrok.
- Nie spiesz się z decyzją. Weź kilka dni wolnego. Potem zajmiemy się Rasmussenem. Dobrze?
- Pan się nim zajmie. Ja już z tym skończyłam.
- Ellie, zaczekaj...
Ale ona włożyła płaszcz, wzięła teczkę i pudło i wyszła z biura.
Finn śledził dziewczynę.
Zrobił sobie wolne tego popołudnia i niewiele myśląc, wyjechał na autostradę I-70 prowadzącą do Limony małego
miasteczka na prerii.
Przed oczami przewijał mu się kolorowy film; nie był w stanie opanować wizji. Ostatnio często go nachodziły. Dziko
wykrzywione twarze, otwarte usta, z których nie wydobywał się żaden dźwięk. Jasne barwy, zamarznięte łzy.
W ostatniej chwili skręcił z autostrady na drogę do Limon. Niewiele brakowało, a przeoczyłby zjazd.
Jedna z twarzy, które pojawiały się w jego głowie, należała do dziewczyny z Limon, uczennicy szkoły średniej. Pragnął
jej, chciał czuć pod sobą jej ciało, obezwładnione i bezbronne. Potrzebował tego, by wreszcie doznać ulgi, odzyskać
spokój ducha.
Była tam wraz z innymi uczniami. Ale nie pasowała do obrazu, który przechowywał w wyobraźni. Włosy wisiały jej w
strąkach, była niechlujnie ubrana i teraz wcale nie wydawała mu się atrakcyjna. Przyglądał jej się długo, aż w końcu jej
twarz zaczęła rozpływać się przed jego oczami, zmieniać kształt i po chwili przybrała wygląd innej twarzy, twarzy Ellie.
Ellie, Ellie.
We wszystkim mu przeszkadzała. Nie mógł przestać o niej myśleć. Kochał ją i nienawidził. Nie mógł jej wybaczyć
1
6
tego, co mu zrobiła. Ale nie umiał już bez niej żyć.
W jego głowie zaczął powstawać pewien plan. Początkowo mglisty, z każdą chwilą nabierał wyrazistości. Skoro nie
może jej posiąść, skoro nie może zaspokoić swojej żądzy, będzie musiał pozbyć się tej obsesji. Jego życie nie wróci do
normy, zanim nie wymaże jej ze swoich myśli, ze swojej duszy, ze swojej pamięci.
Jeszcze nigdy tak strasznie nie cierpiał; ani wtedy, kiedy jego ojciec wracał pijany do domu, ani kiedy matka oddawała
go do rodzin zastępczych, ani nawet kiedy wuj... Ale teraz nie jest już dzieckiem. Teraz panuje nad swoim życiem. I
osiągnie to, co jest mu potrzebne.
Jeszcze przez chwilę obserwował dziewczynę, aż w końcu doszedł do wniosku, że nie jest odpowiednia. Nikt nie był
odpowiedni, poza Ellie.
Zastanawiał się nad tym, co powinien zrobić, przez długi czas rozważał wszystko, obmyślał najdrobniejsze szczegóły.
Tak, musi się udać, musi pójść zgodnie z planem. Teraz wszystko będzie zależało od tego, czy Ellie się zgodzi. Nigdy
wcześniej mu nie odmówiła. Tym razem też nie odmówi, na pewno. Szaleje za nim. W końcu powiedziała mu, że go
kocha, prawda?
Zadzwonił do niej wieczorem. Miał doskonały pretekst: koniec procesu Zimmermana. Odebrała jedna ze
współlokatorek i zawołała Ellie. Chwilę potem usłyszał jej głos.
- Halo?
- To ja, Ellie. Finn.
Cisza.
- Wysłuchaj mnie, proszę. Bardzo mi przykro z powodu tego, co się stało tamtej nocy.
- Zraniłeś mnie.
- Wiem, wiem. Ale to dlatego, że doprowadziłaś mnie do szaleństwa. Wiesz o tym, prawda?
Cisza.
- O Boże, tak bardzo żałuję. Ale nie dlatego dzwonię. Chciałem ci pogratulować z powodu skazania Zimmermana.
Wiem, jak ciężko pracowałaś przy tym procesie.
- Dziękuję.
- Możesz być z siebie dumna. Sprawiedliwości stało się zadość, a ty się do tego przyczyniłaś.
- Mam nadzieję.
- Oczywiście, że się przyczyniłaś. Masz wspaniały prawniczy umysł.
- Och, Finn, daj spokój.
- Ellie, bardzo mi ciebie brakuje. Nie chciałem do ciebie dzwonić, ale po prostu musiałem. Spotkasz się ze mną znowu?
- Nie wiem. Przestraszyłeś mnie.
Zaśmiał się głucho.
- Sam siebie przeraziłem. - Urwał na moment. - W ten weekend wybieram się do Aspen. Byłaś tam kiedyś?
- Raz. Dawno temu.
- Zatrzymam się w hotelu Jerome, to piękny hotel, wspaniale odrestaurowany. Moglibyśmy spędzić tam kilka dni.
Narty, najlepsze restauracje, wszystko, co chcesz.
- Sama nie wiem...
- Zgódź się, proszę. Dwa pokoje - dodał szybko. - Zarezerwuję dwa pokoje i przysięgam, że nie tknę cię nawet palcem,
jeśli nie będziesz tego chciała.
- Aspen - powtórzyła z namysłem.
- W Aspen jest naprawdę pięknie. Miasto, stoki. Wiedzą tam, jak o wszystko zadbać.
- Chciałabym, ale...
- Proszę. Złamiesz mi serce.
- Dobrze - powiedziała po chwili.
Finn uśmiechnął się triumfalnie.
- Wspaniale. Będzie cudownie. Lepiej niż w Santa Fe. Idealnie.
- Mam nadzieję.
- Na pewno. Zobaczysz. Przyjadę po ciebie. Możesz wyjść z pracy wcześniej? Powiedzmy o pierwszej?
- Chyba tak, oczywiście.
- Więc do zobaczenia.
- Do zobaczenia, Finn.
Odłożył słuchawkę. Rozpierała go dzika radość, całe jego ciało drżało w oczekiwaniu na spełnienie, które tylko ona
mogła mu dać. A potem wróciły wizje, zawrotny kalejdoskop twarzy. Oczy, łzy, rumieńce. Włosy, nosy, szyje. Otwarte,
krzyczące usta.
Ale tym razem wszystkie twarzy były takie same, wszystkie należały do Ellie.
Michael rozmawiał przez telefon z ojcem Valerie Girard. Odkąd skończyła się akcja podsłuchu Rasmussena, znowu
zajmował się tą sprawą.
- Tak, panie Girard - mówił - chłopak się przyznał. Mamy jego zeznanie.
- Chcę, żeby ten bydlak dostał karę śmierci za to, co zrobił mojej córce. Czy będziecie wnosić o karę śmierci?
1
7
- To nie zależy ode mnie, lecz od prokuratora okręgowego. Ale przypuszczam, że prokurator nie wniesie o karę śmierci,
ponieważ nie było to morderstwo pierwszego stopnia.
- On zasługuje na śmierć.
- Zasługuje na karę, bez wątpienia.
- Chcę, żeby cierpiał - powiedział Girard przez zaciśnięte zęby.
- Rozumiem pana. Ale on może chcieć wykorzystać fakt, że się przyznał, a wtedy jego adwokat będzie negocjował z
prokuratorem.
- Mam wrażenie, że wszystko wymyka się nam z rąk i Valerie... moja mała dziewczynka... nie zostanie nawet
pomszczona. A temu bydlakowi... temu cholernemu bydlakowi morderstwo ujdzie na sucho.
- To się na pewno nie stanie, panie Girard. Obiecuję. Allan Sorelli zostanie osądzony z całą surowością.
- Mam nadzieję, że ma pan rację. Mam nadzieję.
Michael odłożył słuchawkę. Biedny facet. Ojciec, którego córka straciła życie w tak bezsensowny sposób. Zastanawiał
się, czy Girardowie mają więcej dzieci, a jeśli tak, jak one to przeżyły. Miał nadzieję, że rodzice będą traktować je lepiej
niż kiedyś jego traktowali ojciec i matka.
Paul. Zawsze wszystko kończyło się na Paulu.
Rozparł się na krześle, wyciągnął przed siebie nogi i założył ręce za głowę. Rick spojrzał na niego i zmarszczył brwi.
Michael wzruszył ramionami. W drzwiach stanął komendant Koffey, który wrócił właśnie z tygodniowego urlopu. Był z
rodziną na nartach.
Cholera, pomyślał Michael.
Koffey podszedł prosto do jego biurka.
- Do mojego gabinetu, Callas. Już.
Dzień, który kiepsko się zaczął, będzie jeszcze gorszy.
- Do diabła, Callas, jestem na urlopie w Breckenridge i dostaję telefon z CBI z pretensjami, że przez kilka tygodni
trzymaliśmy ich sprzęt i nic z tego nie wynikło.
Michael patrzył na niego spokojnie.
- W dodatku będę musiał wyjaśnić sędziemu, co poszło nie tak. Nie chciał wydawać tego nakazu. Wyszedłem na
głupca.
- Hm - mruknął Michael. Czy Koffey pomyślał, jak on się czuje?
- Co udało wam się zdobyć? Kilometry taśmy z kompletnie bezwartościowymi nagraniami.
- Na to wygląda.
- Chcę twoje notatki. Wszystko, co zebrałeś.
- To tylko poszlaki, panie komendancie.
- Nic mnie to nie obchodzi. Chcę mieć to wszystko w aktach. Wszystko.
- Tak jest, panie komendancie.
- I chcę to mieć na wczoraj, zrozumiano?
- Tak, panie komendancie.
- Mówisz mi, że na wolności jest morderca, a my nic z tym nie możemy zrobić. W dodatku naraziłeś na
niebezpieczeństwo cywila. Jeśli to wyjdzie na jaw, Callas, wszyscy możemy polecieć.
- Tak jest, panie komendancie.
- No, zabieraj się stąd. Muszę o tym pomyśleć.
Michael wyszedł z gabinetu Koffeya. Wszyscy podnieśli wzrok znad biurek i patrzyli na niego.
Parę minut później zadzwonił jego informator, Pete Stone.
- Rasmussen poluje - powiedział. - Dużo jeździ. Kilka razy był w Limon. Ale nie w interesach.
- W Limon.
- Dziwne, nie? Chyba mu odbiło. W Mountaintech mówią, że teraz rzadko bywa w pracy, a kiedy tam jest, dziwnie się
zachowuje.
- Interesujące.
- Ta laseczka, o której powiedziałeś, że ją znasz, od jakiegoś czasu się z nim nie spotyka.
- W porządku, Pete, dzięki. Słuchaj, mam telefon na drugiej linii. Muszę kończyć.
- Mam go dalej obserwować?
- Jasne.
Michael i Chambliss pojechali tego popołudnia na kilka interwencji. Sklep monopolowy i zakłócanie spokoju. Nic
nowego. Chambliss, dzięki Bogu, nie wspomniał nic na temat reprymendy, jakiej Koffey udzielił Michaelowi na oczach
całego wydziału.
Po drodze do monopolowego miał mu jednak coś do powiedzenia.
- Nie wiem, czy słyszałeś... - zaczął i urwał.
- Co? - Michael patrzył w okno po stronie pasażera.
- Twoja przyjaciółka, Ellie, rzuciła pracę w prokuraturze.
- Hm.
- Nie wiedziałem, czy już o tym słyszałeś.
1
8
Michael wzruszył ramionami.
- A więc Zimmerman został uznany za winnego - Chambliss zmienił temat. - Ciekawe, ile dostanie?
- Nie mam pojęcia - odparł Michael. Nie miał siły się nad tym zastanawiać.
Zatrzymali się na parkingu.
- Słuchaj, wiem, że to nie moja sprawa - powiedział Chambliss - ale rozmawiałem z Augostino i...
- I co?
- Cóż, jesteśmy kumplami, no nie? Więc, rozumiesz, uważamy, że powinieneś zadzwonić do Ellie.
Michael otworzył drzwiczki.
- Masz rację, Chambliss - odparł. - To nie twoja sprawa.
Przez godzinę wpisywał do komputera notatki na temat napadu na sklep monopolowy, a potem już tylko siedział,
gapiąc się w ekran i marszcząc brwi. Wszystko schrzanił. Miał ochotę obwinić o to Ellie - w końcu to ona przekonała go,
że zdołają przygwoździć Rasmussena - ale nie mógł. Do diabła, nie był w stanie nawet o niej myśleć, nie mówiąc już o
analizowaniu przyczyn tej porażki.
Kiedy w końcu udało mu się skupić na czymś innym przez całą minutę, usłyszał:
- Callas, ktoś do ciebie na trzeciej linii.
Podniósł słuchawkę, wcisnął migający guzik i usłyszał ten głos:
- Michael? Mówi Ellie.
Wyprostował się, jakby dostał cios w plecy.
- Michael? Jesteś tam?
- Tak. Słucham.
- Muszę z tobą porozmawiać.
Milczał.
- Możesz do mnie przyjechać?
- Słyszałem, że rzuciłaś pracę.
- Nie chcę o tym mówić - odparła. - Powiedz mi tylko, czy możesz przyjechać.
- Teraz?
- Tak, to ważne.
- Rasmussen?
- Po prostu przyjedź, Michael.
- Daj mi kilka minut.
Usłyszał, że odłożyła słuchawkę.
Pojechał do niej. W głowie kłębiły mu się dziesiątki pytań. Czego ona chce? Ani przez chwilę nie łudził się, że nagle
zapragnęła go zobaczyć. Cholera. To będzie bolało jak wszyscy diabli.
Zaparkował pod domem i ruszył do drzwi znajomym chodnikiem. Wymagało to od niego więcej odwagi niż pojmanie
uzbrojonego złoczyńcy.
Otworzyła drzwi i czekała, aż podejdzie.
- Michael.
Sprawiała wrażenie wyczerpanej. Była w starych dżinsach i rozciągniętym czarnym swetrze, a na nogach miała tylko
wełniane skarpetki. Włosy w nieładzie, bez makijażu.
- Wejdź - powiedziała.
- Jesteś sama?
- Tak, dziewczyny są na zajęciach.
Przez chwilę stali naprzeciw siebie pośrodku salonu. Napięcie zdawało się wibrować między nimi jak struna, która
zaraz pęknie.
- Usiądźmy - odezwała się w końcu Ellie.
- Po prostu powiedz mi, o co chodzi - odparł, stojąc bez ruchu.
- Boże, Michael, usiądź i poświęć mi kilka minut, dobrze?
Usiadł na jednym z podniszczonych foteli, ona zaś przycupnęła na brzegu kanapy.
- A więc? - powiedział. - Słucham.
Zauważył kilka toreb, które stały koło schodów. Czyżby miała zamiar wyjechać z Boulder?
- Finn zadzwonił do mnie wczoraj wieczorem. Zaproponował, żebym pojechała z nim na weekend do Aspen.
- Ale ty...
- Pojadę. Obiecałam mu już, że pojadę.
- To właśnie chciałaś mi powiedzieć?
- Pomyślałam, że powinieneś o tym wiedzieć. To nasza ostatnia szansa. Może tym razem...
- Czyś ty oszalała? - Michael wstał gwałtownie.
- Pojadę.
- Spakowałaś już torby na podróż do Aspen?
- Nie, prawdę mówiąc, matka miała zabrać mnie do domu, do Leadville. Ale teraz... pojadę z Finnem.
Patrzył na nią z niedowierzaniem tak długo, aż zbielały jej kostki zaciśniętych palców.
1
9
- Powiedz coś - wyszeptała w końcu.
- Mam coś powiedzieć? - odparł ledwo dosłyszalnie. - Dobrze. Po moim trupie.
Rozdział 23
Ellie nie była w Aspen od czasu, kiedy miała siedemnaście lat i pojechała tam ze szkolną wycieczką. Ale wtedy był
koniec kwietnia, czas nazywany przez miejscowych porą błotną. Pamiętała zielone pąki na drzewach, brudny, topniejący
śnieg na chodnikach i błoto na stokach góry Ajax, wznoszącej się nad miastem jak potężna fala, która zaraz się załamie.
Teraz w zimie wszystko pokrywał świeży biały śnieg, świąteczne dekoracje zdobiły domy i witryny sklepowe, a drzewa
i uliczne latarnie były oplecione girlandami migoczących lampek.
Była to kraina z baśni, mekka bogaczy. Podczas gdy Boulder było miastem wyższej klasy pracującej, studentów i
intelektualistów, Aspen należało do elit towarzyskich. Finn pokazał jej nawet dziesiątki prywatnych odrzutowców, które
stały na lotnisku.
- A to tylko połowa - powiedział. - Reszta wylądowała, zostawiła swoich pasażerów i poleciała do Grand Junction, bo tu
nie było już dla nich miejsca.
- To przekracza granice mojej wyobraźni - odparła Ellie. - Te wszystkie pieniądze.
- Niedługo ja też kupię odrzutowiec do spółki z paroma ludźmi z Denver.
- Kupicie razem samolot i będziecie się nim dzielić?
- Właśnie. Za niecały rok dostanę licencję i będę mógł pilotować małego leara.
Nie licz na to, pomyślała Ellie. Za rok będziesz siedział za kratkami, choćby miało mnie to kosztować życie.
Finn zameldował ich w hotelu Jerome. Zarezerwował dwa sąsiadujące ze sobą pokoje, tak jak obiecywał. Albo bał się,
że znowu straci kontrolę, albo czuł, że nie byłby w stanie uprawiać z nią seksu. Ellie nie potrafiła pojąć, jak mógł uważać,
że jest zakochany, a jednocześnie nie być w stanie normalnie zaspokajać swoich potrzeb seksualnych.
Ale to nie miało znaczenia. Przyjechała tu z nim z jednego tylko powodu. To była jej ostatnia szansa i nie mogła tracić
czasu na rozmyślania o problemach Finna. Musi podjąć ten ostatni wysiłek i trzymać się planu bez względu na wszystko.
Czuła się tak strasznie samotna, zdana tylko na siebie. Tym razem nie miała żadnego wsparcia. Michael mógł być równie
dobrze na drugiej półkuli.
Pokoje przypominały luksusowo urządzone wiktoriańskie buduary, bardzo eleganckie i zbytkowne. Koronkowe firany,
dywany w odcieniach złota, zieleni i burgunda, staroświeckie krzesła i toaletki z dębowego drewna, mosiężne łóżka
zarzucone koronkowymi poduszkami. W wyłożonych białymi kafelkami łazienkach stały wanny na wygiętych nóżkach i
unosił się delikatny zapach angielskiego mydła. Ellie stanęła na środku swojego pokoju i przez chwilę miała wrażenie, że
znalazła się w raju. Tyle tylko że obok, tuż za ścianą zamieszkał właśnie diabeł.
W drodze do Aspen Finn nie zachowywał się jak diabeł. Przez całe cztery godziny przepraszał ją za to, co wydarzyło się
tamtego strasznego wieczoru u niego w domu.
Ellie wysłuchała jego tłumaczeń, pokiwała głową i przyjęła przeprosiny. Wiedziała jednak, że tak naprawdę Finn chce
usprawiedliwić swoje zachowanie przed samym sobą.
- Nie mogę uwierzyć, że zrobiłem coś takiego - mówił. - To zupełnie do mnie niepodobne. Chociaż nadal nie wiem co
się stało, ani dlaczego tak nagle zmieniłaś zdanie. To naturalne, że poczułem się zraniony. Gdybym tylko znał wtedy
powód...
Ellie nie przedstawiła żadnego powodu. Co zresztą mogłaby powiedzieć? Że do ostatniej chwili nie wiedziała, że nigdy,
przenigdy nie będzie w stanie się z nim kochać? Przy Michaelu, który tego wszystkiego słuchał. Boże.
Zapukał do drzwi jej pokoju o piątej.
- Pomyślałem, że moglibyśmy pójść na spacer przed kolacją - powiedział.
Zauważyła, że jak zwykle nie zapytał jej o zdanie. Zawsze wydawał polecenia. Rozkazywał.
- Dobry pomysł. Wezmę tylko kurtkę.
Na ulicach Aspen odbywał się prawdziwy pokaz mody. Długie filtra, miękkie skórzane płaszcze i wysokie buty.
Kolorowe puchowe kurtki i kamizelki. Obszyte cekinami marynarki i kowbojskie kapelusze, lśniące wysokie obcasy,
które na podgrzewanych chodnikach nie stwarzały większych problemów. Ellie, w sportowej kurtce, dżinsach i czarnych
kozakach wyglądała jak turystka. Finn miał na sobie brązową skórzaną kurtkę i dżinsy. Przyjrzała mu się, kiedy
przechodzili przez hotelowy hol. Dobrze wyglądał w skórze, choć ani w połowie tak dobrze jak Michael. Odsunęła od
siebie tę myśl. To jej misja, koniec długiej drogi. Wszystko albo nic - i do diabła z Michaelem, pracą, karierą, do diabła
ze wszystkim. Ważne było zadanie, które musiała tu wykonać.
Tak bardzo się bała.
Uśmiechała się jednak, kiedy szli główną ulicą w stronę centrum starego miasta słynącego niegdyś z kopalń srebra. Finn
opiekuńczym gestem ujął ją pod ramię.
Uwielbiał oglądać wystawy, zwłaszcza licznych tu galerii sztuki. Jeden obraz przykuł jego uwagę; po krótkiej
rozmowie z właścicielem galerii wyjął z portfela platynową kartę kredytową, kupił modernistyczną martwą naturę
zatytułowaną Więdnące kwiaty w wazonie i polecił wysłać ją do Denver.
Ellie nie przestawała się uśmiechać.
- O tak, Finn, to wspaniały obraz.
Tak naprawdę na widok smętnie zwisających z wazonu kwiatów dostawała dreszczy. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z
2
0
planem, Finn nigdy nie zobaczy tego obrazu na swojej ścianie. Co za pech, zwłaszcza dla malarza.
Była pogodna i słodka, cała w uśmiechach, łechtała jego rozdęte, schizofreniczne ego. Wędrowali wąskimi uliczkami,
od czasu do czasu wstępując do ciepłych, jasno oświetlonych wnętrz sklepów. Przed Amden Wardy, gdzie można było
kupić gotowe udekorowane choinki za jedyne osiem tysięcy dolarów, Finn ujął jej dłonie i zaczął rozcierać.
- Znowu zapomniałaś rękawiczek.
- Jestem beznadziejna, prawda? - odparła słodko.
- Mam nadzieję, że wzięłaś rękawice narciarskie na jutro?
- Oczywiście.
Ale jutro było pojęciem abstrakcyjnym. Ellie nie potrafiła przestać myśleć o weekendzie, który spędziła z Michaelem.
O nocy w jego przytulnym domku, o jego delikatnym dotyku, o tym, jak głaskał jej włosy, jak przytulał ją do siebie w
łóżku. Tym samym, na którym kiedyś pewnie bawił się ze swoim bratem.
Na łóżku, na którym tamtej nocy płakała.
- Jesteś dziwnie milcząca - zauważył Finn.
Uśmiechnęła się tylko.
Aspen było pełne turystów, mimo że nie był to szczyt sezonu, który - po okresie świątecznym - zaczynał się na dobre
dopiero w połowie lutego.
- W tym tygodniu odbywa się tu doroczny festiwal, tak zwany Winterskol - wyjaśnił Finn. - Jutro będą zawody
narciarskie, parady i pokaz fajerwerków wieczorem. Przyjeżdżam tu w tym czasie co roku. Zazwyczaj sam. Ale chcia łem,
żebyś ty też mogła to zobaczyć.
- Nie mogę się doczekać - powiedziała.
Kolację zjedli u podnóża Aspen Mountain - zwanej przez miejscowych Ajax - w Ajax Tavern, przytulnej restauracji,
która oferowała długie menu, małe porcje i gigantyczne ceny.
Finn zamówił dania dla nich obojga i butelkę włoskiego chianti, które według Ellie miało zdecydowanie zbyt wyrazisty
smak.
- Doskonałe, nie sądzisz? - spytał i stuknął kieliszkiem w jej kieliszek.
- Wyśmienite - skłamała.
- Nie za mocne?
- Nie, naprawdę. Idealne.
Zjedli kremową zupę ogórkową, sałatkę z zielonych warzyw w malinowym sosie vinaigrette i polędwicę cielęcą w
plastrach z młodymi ziemniakami przybranymi szczypiorkiem i glazurowaną marchewką. A kiedy Ellie była pewna, że
zaraz pęknie, przyszedł czas na pudding z jeżynami.
Odchyliła się na oparcie krzesła, uśmiechnęła do Finna i pomyślała, że była to naprawdę wspaniała ostatnia wieczerza.
Po kolacji jeszcze przez jakiś czas grała na zwłokę, schlebiała mu, łechtała jego próżność. Chciała, żeby się odprężył,
żeby znowu poczuł, że ma nad nią władzę. Finn, władca absolutny swojego królestwa. Była uległa i tak słodka, że w
końcu zaczęła się obawiać, czy nie obudzi tym jego podejrzeń.
Po kolacji poszli na drinka do Bentleya. Był to pomysł Finna, ale Ellie była zadowolona z jego wyboru. Zatłoczony bar
w zabytkowym budynku Wheeler Opera House. Finn nie znosił scen w miejscach publicznych. Doskonale, po myślała,
czując, jak ze zdenerwowania zaczyna mrowić ją skóra.
Finn znowu sam złożył zamówienie.
- Dwa razy pomarańczowe grand marnier - powtórzyła kelnerka.
Ellie starała się pić jak najwolniej. Finn wychylił swój koktajl dwoma łykami i zaczął się niecierpliwić.
Spojrzał na zegarek.
- Chciałbym jutro wcześnie być na stoku - powiedział.
- Och, zaraz będę gotowa - odparła, ale upiła tylko mały łyk.
- Powinno się to pić naraz.
Ellie zmarszczyła nos.
- Jeśli będziesz tak marudzić, spędzimy tu całą noc - mruknął.
- To dopiero pierwszy drink - odparła.
- Słucham?
- To jest pyszne. Mam ochotę na jeszcze jeden taki koktajl.
- Chyba już się trochę upiłaś.
Jak na zamówienie, przy stoliku pojawiła się kelnerka.
- Jeszcze raz to samo?
- O tak, proszę - rozpromieniła się Ellie.
Finn podniósł dłoń.
- Tylko rachunek.
Ellie zmarszczyła brwi i spojrzała na kelnerkę.
- Ja proszę o jeszcze jeden koktajl.
- Nie - rzucił ostro Finn. - Proszę rachunek.
Ellie pokręciła głową. Zauważyła, że przy sąsiednich stolikach umilkły rozmowy.
2
1
- Proszę jeszcze raz to samo. Może być na osobny rachunek. Mam własne pieniądze.
Na jedną straszną chwilę Finnowi odebrało mowę. Kiedy się w końcu odezwał, jego głos drżał ze złości.
- Wychodzimy, Ellie, natychmiast. Nigdy w życiu nie byłem tak zażenowany.
Zaatakowała szybko jak wąż.
- Dobrze, że jesteśmy w miejscu publicznym, prawda? - powiedziała głośno. - Tu nie ośmielisz się mnie uderzyć.
Finn osłupiał. Wszystko, co miało dla niego znaczenie, wszystkie pragnienia, wszystko, w co wierzył, zaczęło nagle
drżeć w posadach.
- Do diabła z tobą - warknął głucho.
Ellie wstała.
- Idę do toalety. Jeśli będziesz tu, kiedy wrócę, świetnie. Jeśli nie, zobaczymy się w hotelu.
Patrzył na nią z poczerwieniałą twarzą i drżącymi ustami.
Ellie odsunęła krzesło, wzruszyła ramionami i zaczęła przeciskać się w stronę toalety.
Szła przed siebie i myślała tylko o zimnej furii w błękitnych oczach Finna. Tym razem naprawdę mu dopiekła.
W rejonie Gór Skalistych śnieg zaczął padać w sobotę i padał nieprzerwanie przez całą niedzielę. W sercu gór, przy
Continental Divide, pokrywa śnieżna miała już grubość metra, o czym z wiadomości CNN dowiedział się cały kraj. W
hotelach i pensjonatach nie było wolnych miejsc. Nie ma to jak darmowa reklama.
Sytuacja na Front Range przedstawiała się nieco inaczej. Burza śnieżna ominęła Pueblo i Colorado Springs, w Denver
śnieg miał grubość pół metra, a w Boulder zaledwie dwadzieścia centymetrów. Mimo tego w poniedziałek rano drogi
były białe, a pługi dopiero zaczynały je odśnieżać. Na Boulder Turpike w stronę Denver trzeba było jechać powoli.
- Jezu, ale ruch - powiedział Augostino siedzący na fotelu pasażera.
Michael tylko kiwnął głową, a potem zmienił pas. Szyby samochodu były zbryzgane błotem i stopniałym śniegiem.
- Cholera - narzekał Rick.
Michael nie zwracał na niego uwagi. Myślał tylko o jednym - o chwili, kiedy staną przed domem Rasmussena.
Augostino i policjant w mundurze, który siedział z tyłu, na wszelki wypadek przestali się odzywać. Nikt nie odzywał się
do Callasa, kiedy był taki milczący. Rick spuścił wzrok i spojrzał na poranne wydanie „Denver Post”. Otwarta gazeta
leżała między siedzeniami. Nagłówek krzyczał wielkimi literami:
STUDENTKA UNIWERSYTETU KOLORADO
ZAMORDOWANA W ASPEN
Rick nie musiał czytać artykułu. Czytał go już dwa razy i najważniejsze fragmenty znał na pamięć.
Studentka prawa Eleanor Kramer została znaleziona w niedzielę późnym wieczorem w jednym z pokoi zabytkowego
hotelu Jerome. Najprawdopodobniej zginęła w wyniku uduszenia, istnieje też podejrzenie gwałtu. Policja z Boulder we
współpracy z prokuraturą okręgową hrabstwa i policją z Aspen zapewniają, że wkrótce dojdzie do aresztowania, które,
być może doprowadzi do wyjaśnienia kilku innych napadów na kobiety w okolicach Front Range.
Jezu Chryste, pomyślał Rick. Mała Ellie.
Stanęli przed domem Rasmussena tuż przed dziewiątą.
- Chcesz, żebym się tym zajął? - spytał Augostino, otwierając drzwiczki.
Michael pokręcił głową.
- Nie, ja muszę to zrobić - powiedział. - Ty pójdziesz za mną - dodał, odwracając się do mundurowego.
- Oczywiście, detektywie.
Musieli skorzystać z dzwonka przy bramie. Jeśli nie zastaną Rasmussena w domu, pojadą po niego do biura.
Michaelowi było wszystko jedno, gdzie go dorwą, chciał tylko aresztować go osobiście.
Ale pora była jeszcze wczesna i Rasmussen był w domu. Brama rozsunęła się, a zaraz potem otworzyły się drzwi. Na
zasypanym śniegiem podjeździe leżała zwinięta w rulon gazeta w pomarańczowej folii. „Denver Post”. Michael podniósł
ją, otrzepał o udo i ruszył na spotkanie swojego nemezis.
- Co jest, u diabła? - spytał Rasmussen, kiedy stanął naprzeciw niego. - Callas? Nie do wiary. Ile to już lat minęło,
dziesięć? Dwanaście?
Ale Michael nie miał ochoty na pogawędki. Podał Rasmussenowi gazetę takim gestem, jakby to była piłka.
- Możesz to przeczytać w drodze na komendę - powiedział.
- Na komendę?
- Pojedziesz z nami na przesłuchanie w sprawie morderstwa Eleanor Kramer.
- Morderstwa? O czym ty...
- Idziemy, Rasmussen - uciął Michael i skinął na mundurowego. - Proszę odprowadzić tego człowieka do samochodu.
- Chwileczkę, to jakiś absurd! Morderstwo?
- Zamknij się - rzucił Michael tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Rasmussen umilkł, a policjant ujął go pod ramię i pociągnął w stronę samochodu. Michael wziął głęboki oddech,
zacisnął zęby i poszedł za nimi.
Ben Torres chodził tam i z powrotem przed drzwiami sali przesłuchań, pocierając nerwowo kark.
W końcu odwrócił się do Michaela i Koffeya.
- Chcę, żeby wszystko odbyło się zgodnie z procedurą - powiedział. - Rasmussen nie jest idiotą. Ma prawników.
2
2
Zaczekamy, aż przyjedzie jego adwokat. Tu chodzi o Ellie, na litość boską. Musimy to zrobić, jak należy.
- Pieprzyć to - odparł Michael, ale potem jego wzrok padł na Janice Kramer, która siedziała w kącie przy oknie z twarzą
białą jak ściana. Rick Augostino podawał jej właśnie kubek z kawą. Tak, są jej to winni. Muszą zrobić wszystko, jak
należy. Na litość boską, są to winni Ellie.
- W porządku - powiedział do Torresa. - Zaczekamy. Ale niedługo.
- Spokojnie - upomniał go Koffey, marszcząc brwi.
Adwokat Rasmussena przyjechał tuż przed południem. Wbiegł na korytarz z teczką w ręce i w rozwianym szarym
płaszczu z kaszmiru. Był otyły i zdyszany.
Przedstawił się i uścisnął dłonie Torresa i Koffeya. Michael stał z rękami w kieszeniach.
- Ralph Sempler - przedstawił się i spytał: - O co tu chodzi? Koffey, o co właściwie oskarżasz mojego kli...
- Możesz stać i gadać, ile chcesz - przerwał mu Michael - ale ja zamie rzam rozpocząć przesłuchanie. Mam już dość
czekania.
Sempler spojrzał na niego zaskoczony.
Michael otworzył drzwi sali przesłuchań - tej samej, w której po raz pierwszy rozmawiał z Ellie. Miał wrażenie, że jego
serce ściska stalowa obręcz. Ellie, pomyślał, to dla ciebie.
Na zewnątrz wydawał się spokojny i opanowany - sprawdził magnetofon, odsunął krzesło - w środku jednak wrzał,
obręcz zaciskała się nieubłaganie, żołądek podchodził do gardła.
- Nie masz nic przeciw temu, żeby przesłuchanie zostało nagrane? - spytał, siadając i spoglądając na Rasmussena.
- Gdzie, do cholery, jest mój adwokat? - warknął Rasmussen, ale w tej samej chwili do pokoju wszedł Sempler.
- Siedź cicho, Sempler - powiedział Michael - albo zaraz stąd wylecisz.
- Jak pan... - zaczął Sempler, ale coś w oczach Michaela kazało mu zamilknąć. Odchrząknął, spuścił wzrok i mruknął: -
Zobaczmy, o co chodzi.
Michael odwrócił się do Rasmussena.
- Możemy załatwić to szybko i bezboleśnie albo zupełnie inaczej - powiedział. - Ale nie wyjdziemy z tego pokoju,
dopóki nie przyznasz się do zamordowania Eleanor Kramer i nie poświadczysz tego swoim podpisem. O ile wiem,
kobieta ta była ci znana jako Ellie.
- Oczywiście, znam Ellie - potwierdził Finn.
Michael włączył magnetofon i przez następną godzinę zadawał pytania, na które Rasmussen odpowiadał na ogół dość
szczerze. Później zadał je ponownie, więc Rasmussen musiał się powtarzać. I tak bez końca. Michael zdawał sobie
sprawę, że wyciągnięcie z niego przyznania się do winy będzie wymagało cierpliwości i wielu długich godzin.
Rasmussen nie był durniem. Sempler, choć skupiony i uważny, nie miał wiele do powiedzenia. Przez większość czasu
notował coś na żółtych kartkach.
Przesłuchanie dostarczyło Michaelowi ponurej satysfakcji. Był pewien, że wcześniej czy później złamie drania.
Chwilami jednak miał ochotę wyjąc rewolwer i wcisnąć lufę między błękitne oczy Rasmussena.
Mijały godziny. Rasmussen wiercił się na niewygodnym plastikowym krześle, wstawał i znowu siadał. Poruszał
zesztywniałymi ramionami. Podobnie Sempler. Tylko Michael był niewzruszony jak skała.
- Muszę pojechać do biura - powiedział Finn. - Negocjuję dziś ważny kontrakt. Zrób coś, Sempler.
Adwokat wzruszył ramionami.
- Pozwól im robić swoje. A potem pozwiemy ich wszystkich do sądu.
- Mogę chociaż skorzystać z toalety?
- Proszę bardzo - odparł Michael.
Kiedy Rasmussen wyszedł, Sempler spytał:
- Czy wy w ogóle macie coś na mojego klienta, czy to zwykła pogawędka?
Michael uśmiechnął się tylko.
- Cholerni gliniarze - mruknął Sempler.
Finn wrócił, usiadł na swoim niewygodnym krześle, poluzował krawat. Podwinął rękawy koszuli. Bardzo eleganckiej i
idealnie wykrochmalonej z monogramem na kieszonce. Musiała kosztować ze dwieście dolarów, pomyślał Michael.
- W porządku - powiedział - zacznijmy jeszcze raz. Przyznajesz, że spotykałeś się z Ellie?
- Mówiłem to już dziesięć razy.
- Dobrze. Przejdźmy więc do ubiegłego piątku.
- Jasne. - Rasmussen sprawiał wrażenie zmęczonego tematem.
- Przyjechałeś po zmarłą do jej domu przy Marine Street o pierwszej po południu. Czy tak?
- Tak, tak, już to mówiłem. Widziałem nawet jedną z jej współlokatorek. Przecież nie zaprzeczam, że zabrałem Ellie do
Aspen, cholera jasna.
- Uważaj - wtrącił ostrzegawczo Sempler.
Rasmussen spojrzał na niego ostro.
- Nie mam nic do ukrycia, na litość boską. Pojechaliśmy razem do Aspen. Wynajęliśmy pokoje w hotelu. Dwa pokoje.
- Dlaczego dwa? - wtrącił się Michael.
- Nie obchodzi mnie, jakie teraz panują zwyczaje, ja szanuję kobiety. Mój Boże, miałem przecież zamiar...
- Jaki?
2
3
Rasmussen poruszył się niespokojnie.
- Myślałem o tym, żeby kupić jej pierścionek.
- Pierścionek zaręczynowy?
- Tak.
- W porządku. Więc wzięliście pokoje, dwa pokoje, a potem?
Rasmussen opowiedział przebieg wieczoru: kolacja, a następnie w Bentley’s.
- Ellie powiedziała, że idzie do toalety, ale już nie wróciła. Spytajcie kelnerkę, na litość boską, wszystkich tam pytałem,
czy jej nie widzieli.
Michael skrzyżował ręce na piersi.
- Policja z Aspen już rozmawiała z kelnerką. Wygląda na to, że urządziliście tam niezłą awanturę. Mamy wielu
świadków.
- To nie była awantura. - Rasmussen zmarszczył jasne brwi. - Ellie chciała zostać dłużej, a ja chciałem się wyspać, żeby
rano pojechać na narty.
- Rozumiem. Więc dlaczego nie skontaktowałeś się z policją, kiedy się nie pojawiła?
Rasmussen prychnął.
- Nie znacie jej. Jest strasznie uparta. W końcu wróciłem do hotelu, sądząc, że tam będzie. Ale jej nie było.
- I to cię nie zaniepokoiło?
- Nie wiem. Może trochę. Ale Aspen to imprezowe miasto, uznałem więc, że poszła do innego baru.
- Mów dalej.
- Cóż, minęła druga w nocy, a ona nadal nie wracała do pokoju.
- Wtedy także nie zadzwoniłeś na policję?
- Wiesz, że nie, Callas.
- Więc powiedz mi, co zrobiłeś.
- Poszedłem spać.
- Rozumiem. I nie martwiłeś się o nią. W pokoju zostawiła wszystkie swoje ubrania, ale to także cię nie zaniepokoiło?
- Szczerze mówiąc - błękitne oczy Rasmussena powędrowały do góry i w prawo - pomyślałem, że znalazła kogoś, kto
zawiózł ją do Denver, i uznała, że ja przywiozę jej rzeczy, albo poderwała kogoś w barze i... Cholera, nie wiem. Ale to
nie był pierwszy raz, kiedy uciekła w taki sposób.
Zrobili przerwę na lunch, żeby zmęczyć Rasmussena. Im bardziej, tym lepiej. Michael uznał, że czas działa na jego
korzyść.
Najgorsze hamburgery, jakie można było dostać w mieście, zostały dostarczone do sali przesłuchań. Michael celowo
zamówił je tego ranka, prosząc, by przygotowano je od razu i dostarczono do wydziału o drugiej po południu.
- Jezu, człowieku, będą jak guma - powiedział dzieciak po drugiej strome linii.
- Nie szkodzi - odparł Michael.
- Co to za gówno? - spytał Rasmussen ze złością, kiedy położono przed nim przesiąkniętą tłuszczem papierową torbę.
- Niestety, podatnicy z Boulder nie mogą płacić za rarytasy. - Michael wzruszył ramionami.
- Więc zamówię coś jadalnego i sam za to zapłacę.
- Niestety, to niemożliwe.
- Boże - mruknął Rasmussen.
Nawet nie tknął swojego hamburgera. Michael natomiast zjadł całego po czym niespiesznie sprzątnął ze stołu kawałki
papieru, folię i rozdarte tor beczki po ketchupie. Wyszedł z pokoju i stanął po drugiej stronie lustra weneckiego z
Torresem i Koffeyem. Przez chwilę obserwowali Rasmussena, który gorączkowo konferował ze swoim adwokatem.
- Pęknie - powiedział Michael, bardziej do siebie niż do swoich towarzyszy.
- Obyś miał rację - odparł Koffey.
Michael poszedł sprawdzić, co robi Janice. Nadal siedziała w swoim kącie z Rickiem Augostino i nerwowo wykręcała
palce. Gdy Michael powiedział jej, że Rasmussen niedługo się załamie, zaczęła cicho płakać.
Wrócił do sali przesłuchań. Rasmussen był wściekły.
- Nie możesz mnie tu przetrzymywać, Callas. Co, do cholery...
- Możemy kontynuować przesłuchanie? - spytał Michael, wcielenie spokoju. - Zdajesz sobie sprawę, że Ellie nie uciekła
tamtej nocy?
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Wróciła do hotelu, a w sobotę rano... czas nie został jeszcze dokładnie określony, wiemy jednak, że w sobotę rano
panna Kramer została zgwałcona a następnie zmarła w wyniku uduszenia. - Dobry Boże, pomyślał, zaciskając pięści.
Miał ochotę zdemolować ten pokój, miał ochotę rzucić się na Rasmussena i zabić go gołymi rękami. Wziął głęboki
oddech. - Czy to ty powiesiłeś plakietkę z napisem „Nie przeszkadzać” na drzwiach pokoju panny Kramer, gdzie wisiała
do końca weekendu?
- Nie, do diabła, po co miałbym to robić?
- Żeby pokojówka odnalazła pannę Kramer dopiero po twoim wyjeździe. Widzę to tak, Rasmussen: chciałeś uprawiać
seks ze swoją dziewczyną, ona się nie zgodziła i sprawy wymknęły ci się z rąk. Wpadłeś w panikę. Wiedziałeś, że nie uda
ci się pozbyć ciała, więc powiesiłeś plakietkę na jej drzwiach i wyjechałeś.
2
4
Rasmussen potrząsnął głową.
- Nie. To nieprawda.
Michael uderzył znowu.
- Ale przecież już ci się to zdarzało, prawda? Pierwszy raz właśnie tu, w Boulder. Pamiętasz Stephanie Morris?
- Co, do...? - Sempler zerwał się z krzesła.
Ale Michael patrzył na Rasmussena. Wymierzył kolejny cios:
- Od tego czasu sporo się nauczyłeś. Nauczyłeś się dusić tak, żeby nie przeżyły. Potem były jeszcze Holly Lance,
Naomi Freeman i Amy Blanchard. I Peta Valero.
- Ty chyba zupełnie oszalałeś! - wrzasnął Rasmussen, waląc pięściami w stół. - Co to jest! Co...?
- To koniec przesłuchania - odezwał się Sempler. - Finn...?
Ale Rasmussen siedział bez ruchu.
- Jesteś szalony - syknął do Michaela. - Nigdy mnie nie lubiłeś. A teraz próbujesz mnie wrobić w jakieś gówno.
- W porządku. - Michael podniósł dłonie, jakby się wycofywał i zaproponował kolejną przerwę.
Policjant w mundurze odprowadził Rasmussena do toalety. Potem Finn i Sempler rozmawiali przy maszynie z
napojami, popijając coś z puszek.
Przerwa między rundami. Czas na łyk wody i mobilizującą gadkę trenera. Tyle tylko, że Michael nie miał trenera i nie
potrzebował mobilizacji.
Janice Kramer siedziała na korytarzu z Augostino i patrzyła na Rasmussena takim wzrokiem, jakby zobaczyła diabła.
Zazwyczaj cywilom nie wolno było obserwować przesłuchań, ale tym razem Koffey zrobił wyjątek. Zresztą w całym
budynku nie było nikogo, kto by jej nie współczuł.
Po przerwie Sempler i Rasmussen zostali ponownie wprowadzeni do klaustrofobicznej salki. Finn wydawał się
odprężony, pewny siebie. Był to zapewne rezultat mobilizującej gadki prawnika.
Ale Michael wszystko dokładnie zaplanował. Usiadł i przez dłuższą chwilę przyglądał się Rasmussenowi bez słowa.
- Domyślam się - powiedział w końcu - że wiesz, że Ellie Kramer to naprawdę Ellie Crandall? - Urwał na chwilę. -
Córka Johna Crandalla? Człowieka, który został skazany za gwałt na Stephanie Morris?
Rasmussen odsunął się gwałtownie od stołu.
Sempler patrzył na Michaela ze zmarszczonymi brwiami, niepewny, które z praw jego klienta zostało właśnie
pogwałcone.
Michael mówił jak w transie:
- Ellie Crandall. Sądzę, że ty, a może Ellie, w każdym razie któreś z was chciało zakończyć jakąś sprawę z przeszłości.
- Nie - wyszeptał Rasmussen chrypliwie, jakby ktoś wyssał mu powietrze z pnie. - Ona... była córką Crandalla? - Nie
potrafił tego pojąć.
- Co gorsza - Michael pochylił się ku niemu - mamy świadka, który widział cię z Ellie, Ellie Crandall, w sobotę
wczesnym rankiem. Jedliście razem śniadanie. Świadek twierdzi, że kłóciliście się o coś, a potem poszliście razem do
windy. Czy to wtedy ją załatwiłeś, Rasmussen? Zaraz po śniadaniu?
- Nie, nie... nie... to niemożliwe... - Rasmussen pokręcił głową nad wytrącony z równowagi. - Nie, przysięgam, ostatni
raz widziałem ją w Bentley’s.
- A więc świadek kłamie?
- Tak. On kłamie, na pewno.
- Nie powiedziałem, że to mężczyzna.
- Kimkolwiek jest, kłamie, na litość boską.
Sempler wstał.
- Muszę poradzić mojemu klientowi, by...
- Siadaj - rzucił Michael ledwo dosłyszalnie, a potem, zanim Sempler zdołał wszystko zepsuć, spytał: - Czy zabiłeś
Ellie, a także zgwałciłeś i udusiłeś te inne dziewczyny dlatego, że twój wuj zgwałcił ciebie? Czy o to chodzi?
Rasmussen zerwał się na równe nogi i zaczął kląć. Odepchnął brutalnie Semplera, który próbował go uspokoić.
- Odpieprz się, Callas! - wrzasnął.
Michael uznał, że nadszedł czas na nokaut.
- Zresztą to i tak bez znaczenia - powiedział, wyjął z kieszeni plastikową torebkę i bez słowa rzucił ją na stół.
Rasmussen ucichł nagle, oparł dłonie na blacie i pochylił się nad torebką.
- Co to jest, do diabła?
- Krawat. Wygląda na drogi, robiony na zamówienie. I pewnie się nie domyślasz, gdzie go znaleźliśmy.
Z twarzy Rasmussena odpłynęła cała krew.
- Na szyi ofiary. Na szyi Eleanor Kramer.
W pokoju zapadła głucha cisza. Rasmussen wyglądał tak, jakby poraził go prąd. Próbował coś powiedzieć, ale nie był w
stanie wykrztusić słowa. Sempler spojrzał na torebkę, a potem podniósł wzrok na Rasmussena.
- Spokojnie, Finn. Nic nie mów. - Przeniósł wzrok na Michaela. - Nie ma dowodu, że to należy do mojego klienta. Nie
możecie...
- Nie... - Na zbielałą twarz Rasmussena wystąpił pot. - Nie. Ja...
Michael uśmiechnął się złośliwie.
2
5
- Jest tu twój monogram. To twój krawat. Tym razem kiepsko to sobie zaplanowałeś.
W ciszy, która zaległa w sali przesłuchań, słychać było tylko szum magnetofonu. Potem Rasmussen zaczął ciężko
oddychać. Jego szeroka pierś podnosiła się i opadała, jakby brakowało mu powietrza. Stał, patrząc na plastikową torebkę,
i zaciskał pięści. Żyły na jego szyi nabrzmiały.
Aż w końcu pękł.
Cofnął się pod ścianę i z jego ust popłynęły słowa.
- Myślisz, że jestem taki głupi?! Że użyłbym własnego krawata?!
Sempler wstał, usiłując go uciszyć.
- Chcę obejrzeć ten krawat, Callas - zażądał. - Nie widzę tu żadnego monogramu. Skąd wiadomo, że to rzeczywiście...
Rasmussen krzyczał i bił pięściami w ścianę. A potem odepchnął adwokata, podszedł do stołu i uderzył w niego z taką
siłą, że kostki zaczęły mu krwawić.
- Dlaczego niby tym razem miałbym to spieprzyć? Wszyscy wiedzieli, gdzie jest Ellie! Ktokolwiek ją zabił, musi być
naśladowcą. Wie, jak ja to robię. Myślicie, że popełniłbym taki głupi błąd, po tylu latach? Po tych wszystkich głupich
dziewczynach? Ja? Finn Rasmussen? Ja zbudowałem imperium, ja... - zaczął się jąkać, potem krzyczeć, aż w końcu z
jego oczu popłynęły łzy. - Ja... ja kochałem Ellie. Inne... one były tylko przedmiotami. Ale Ellie... Powinniście zobaczyć
pierścionek, który chciałem jej kupić.
- Wiemy, że zabiłeś Ellie Kramer - powiedział Michael zimno.
- Nie, nie! - krzyczał Finn. - Nie zabiłem jej!
- Więc pewnie zaprzeczysz, że zgwałciłeś Stephanie Morris. No, Finn, co powiesz na temat Stephanie?
- Tak, Stephanie, tak, ale nie Ellie!
- A Naomi Freeman?
- Tak, odpieprz się już! Tak!
- Amy Blanchard? Holly Lance, ta, której udało się ujść z życiem? Peta Valero?
- Tak! - ryknął Finn, a potem rzucił się na ścianę, zsunął w dół, skulił i za czął się kołysać w przód i w tył, obejmując
kolana ramionami.
- Dobry Boże - jęknął Sempler.
W drzwiach stanął Ben Torres. Spojrzał na Michaela i wyłączył magnetofon.
- Masz, co trzeba? - spytał Michael.
- O tak, sądzę, że to wystarczy.
W tej chwili drzwi otworzyły się znowu i do pokoju weszła Eleanor Kramer.
Rozdział 24
Nie była w stanie myśleć. Stała bez ruchu, jak pogrążona w transie, i patrzyła na Finna. Chciała mu powiedzieć, że się
cieszy, że wreszcie go dopadła, ale nie zdołała wykrztusić ani słowa.
Gdzie to wszechogarniające uczucie triumfu, którego oczekiwała od tak dawna?
W tej chwili czuła się tylko pusta.
Głosy docierały do niej jak przez mgłę. Michael kazał wyprowadzić Rasmussena. Sempler próbował dodać otuchy
swojemu klientowi.
- Wyjdziesz najdalej jutro rano, Finn. To jakaś farsa.
I głos Torresa za jej plecami:
- Zobaczymy, czy sędzia zgodzi się na kaucję. - I z satysfakcją: - Mowy nie ma!
A gdzie jej satysfakcja?
Nie będzie już więcej zgwałconych, zamordowanych dziewcząt, myślała. Nie będzie osieroconych, zrujnowanych
rodzin. Żaden niewinny mężczyzna nie pójdzie już do więzienia za czyny popełnione przez Rasmussena. A Torres
dopilnuje, żeby ci, którzy już zostali niesłusznie skazani, odzyskali wolność.
Pojawił się drugi policjant w mundurze. Minął Ellie i położył ciężką dłoń na ramieniu Finna, który mruczał coś
niewyraźnie ze spoconą twarzą i śliną w kącikach ust, złamany, zmiażdżony. Nagle wydał jej się mały i żałosny.
Napotkał jej wzrok i w jego oczach zapalił się błysk wściekłości.
- Ty dziwko... ty cholerna kurwo... - zaczął, ale Michael, który stał za nim, wymierzył mu potężny cios w plecy.
- To za to, że uderzyłeś Ellie - wycedził przez zęby.
Sempler zaczął protestować, przysięgał, że jeśli Michael jeszcze raz dotknie Rasmussena, będzie musiał pożegnać się z
odznaką.
Michael tylko uśmiechnął się szeroko.
Ellie ciągle nie mogła wydobyć z siebie głosu.
Czy to jest zwycięstwo? Udało jej się, dorwała go. Ale jakim kosztem?
Kiedy wychodzili na korytarz, Michael nawet na nianie spojrzał. Popatrzyła na matkę, która stała między Koffeyem i
Augostino. Janice uśmiechnęła się do córki i kiwnęła głową. Chyba tylko ona rozumiała, jak pusta w gruncie rze czy jest
zemsta.
Finn szedł, potykając się, zgarbiony, odarty ze wszystkiego, co dawało mu pewność siebie. Wszyscy wyszli za nim na
korytarz. Ellie dostrzegła w tłumi znajome twarze, byli tam nawet Parker i Kirkner, którzy jeździli za nią furgonetką.
2
6
Panowała atmosfera podobna do tej, jaka towarzyszyła skazaniu Zimmermana. Uśmiechy, radosne okrzyki, gratulacje,
poklepywanie po plecach. „Nieźle mu dołożyłeś, Callas”, „Facet nie wyjdzie już z pierdla”, „Widziałeś, jak mu odbiło?”,
„Myślałem, że się zesram, jak ta dziewczyna weszła do pokoju”
Podeszła do niej Janice. Objęły się i przez chwilę trwały w milczącym uścisku. Ellie tuliła się do matki, a potem
usłyszała jej głos:
- Ojciec byłby z ciebie dumny. Bardzo dumny.
Nie mogły jednak porozmawiać, bo podszedł do nich Rick Augostino.
- Chodźcie, mamy co uczcić... Wszyscy wybieramy się teraz na kilka głębszych. Jesteście zaproszone jako honorowi
goście.
Ku zaskoczeniu Ellie Janice się zgodziła.
- Czemu nie - powiedziała. - Pojedziemy za wami moim samochodem.
Ale Ellie odmówiła.
- Na pewno nie chcesz? - spytał Rick.
- Chociaż na jednego? - wtórował mu Chambliss.
- Nie, naprawdę - odparła, uśmiechając się z przymusem. - Muszę się spakować i tak dalej.
W końcu odezwał się Michael, z którym nie zamieniła ani słowa od piątku, kiedy przyjechał po nią pod Bentleya i
zabrał do Denver.
- Dajcie jej spokój, chłopcy - powiedział. A potem znikł.
Augostino pomógł Janice włożyć płaszcz.
- Do zobaczenia w domu - powiedziała Janice.
- Baw się dobrze, mamo - odparła Ellie.
Kiedy sądziła, że wszyscy już poszli, nagle ktoś poklepał ją po ramieniu. Michael? Ale to był Ben Torres.
- No, dorwaliśmy go. Boże, co za akcja. - Uśmiechnął się i wziął ją za rękę. - Powiedziałem twojej matce, że poproszę
gubernatora o rehabilitację mojego ojca. Szkoda, że pośmiertną.
- Dziękuję.
- Przynajmniej tyle mogę zrobić. - Zawahał się. - Ellie, wróć do pracy, skończ studia. Nie marnuj zdolności. Mogłabyś
pracować ze mną przy tej sprawie. Wiesz, że prawnicy Rasmussena będą próbować wszystkiego.
- Nic nie wskórają.
- Tak, ale musimy być przygotowani. To nasza praca. Skazujemy przestępców. No, Ellie...
- Pomyślę o tym - obiecała, ale wiedziała, że tego nie zrobi. Podjęła już decyzję.
- Pomyśl. Praca będzie na ciebie czekać, nie musisz się spieszyć.
Torres odszedł, podnosząc do góry oba kciuki.
Została sama na korytarzu. Ciągle czuła się przeraźliwie pusta. Teraz już nic nie miała do roboty, wszystko się
skończyło. Od aresztowania jej ojca minęło trzynaście lat. Trzynaście lat kłamstw, planów i intryg.
Miała ochotę poszukać Michaela. Chyba powinna coś mu powiedzieć? Ale co? Gratuluję? Dziękuję? Przepraszam, że
się z tobą pieprzyłam?
- Zaczekaj, Ellie - usłyszała za sobą i nagle zabrakło jej tchu w piersi.
Odwróciła się powoli.
- Dobra robota - powiedział i wyciągnął do niej rękę.
Wahała się chwilę, aż w końcu podała mu dłoń.
- Dziękuję, Michael. To wszystko twoja zasługa.
- Nie. Wiesz, że nie.
- Cóż, tak czy inaczej, do widzenia. Lepiej już pójdę.
Chciała jak najszybciej cofnąć rękę, bo dotyk jego ciepłej, silnej dłoni był torturą. Przyszło jej nagle do głowy, że oto
stoi przed nią człowiek, którego mogła prawdziwie pokochać, ale wszystko zepsuła. Znowu pomyślała, że za płaciła za
swoje zwycięstwo zbyt wysoką cenę.
- Do widzenia, Ellie.
Narzuciła płaszcz na ramiona i ruszyła w dół schodów. Za oknami padał śnieg. Sypało przez cały dzień. Podniosła
kołnierz i owinęła czerwony szalik wokół szyi. Czuła, że potrzebuje spaceru. Żeby się wypłakać. Skończone. Już po
wszystkim.
Przeszła przez hol, mijając blat recepcji z imitacji marmuru, dwie kolumny z nierdzewnej stali i czarne, obite skórą
ławki. Pchnęła drzwi i wyszła w wirujący na wietrze śnieg. Skuliła ramiona i ruszyła przed siebie. Za sobą słyszała jakiś
głos, ale w pierwszym momencie myślała, że to wiatr. Dopiero po chwili zrozumiała, że ktoś woła ją po imieniu.
Podniosła głowę, zatrzymała się i odwróciła.
Michael. Szedł w jej stronę wielkimi krokami, bez płaszcza, bez czapki, bez rękawiczek. Z rozwianymi na wietrze
włosami.
- Zaczekaj, Ellie... Zaczekaj chwilę.
- Pożegnaliśmy się już, Michael. Nie...
- Cholera, Ellie, nie pozwolę ci tak po prostu odejść. Przez całe życie patrzę tylko, jak wszyscy odchodzą, i mam już
tego dość. Tym razem mam zamiar coś z tym zrobić. Jestem tchórzem. Przez tyle lat użalałem się nad sobą z powodu
2
7
Paula i rodziców. Nigdy o nic nie zapytałem, nie próbowałem się dowiedzieć, dlaczego ani... Wszystkich tylko od siebie
odpychałem. Słuchaj, nie znam się na miłości. Brak mi doświadczenia. Ale przysięgam, Ellie, nie mogę przez resztę życia
zastanawiać się codziennie, gdzie jesteś i co się z tobą dzieje. Za kogo wyszłaś za mąż, jak wyglądają twoje dzieci. Ja...
pragnę cię, Ellie. Chcę, żeby to były moje dzieci.
Stała zaskoczona, wstrząśnięta w padającym śniegu. Wielkie płatki kleiły się do jej płaszcza, wpadały do oczu.
- Cholera... Powiedz coś!
- Nie wiem, co powiedzieć.
- Jezu... może... może tylko mi się wydawało... Myślałem, że... myślałem, że ty i ja... że...
- Że poczuliśmy coś do siebie? - dokończyła.
- Tak. Przynajmniej ja... Do diabła, zależy mi na tobie. Chcę spróbować. Chcę, żebyśmy oboje nauczyli się ufać.
- I... kochasz mnie?
- Przecież ci to powiedziałem.
- Nie, powiedziałeś, że...
- Przestań zachowywać się jak prawnik.
- Więc kochamy się, tak?
- Tak, to już chyba sobie wyjaśniliśmy. Ellie, wykończysz mnie.
- Michael...
- No? Bo stoję tu na tym mrozie jak idiota. Tak czy nie?
- To chyba nie jest takie proste, prawda? - spytała.
Pokręcił głową.
- A skąd ja mam wiedzieć? Ale chyba warto się przekonać.
- Mówisz poważnie?
- Myślisz, że sterczę na tym zimnie, bo chcę sobie trochę pożartować?
- Nie.
- Posłuchaj, wróć do prokuratury. Skończ studia. Zapomnij o Leadville. Pobierzemy się, będziesz miała blisko do pracy
i do szkoły. - Wyciągnął rękę i dotknął jej policzka. - A potem założymy rodzinę - skrzywił się lekko - i bę dę musiał
rozbudować chatę.
- Rodzinę...
- Tak. Trzydzieści siedem lat zbierałem się, żeby to wszystko z siebie wyrzucić, i minie kolejne tyle, zanim znowu to
zrobię. Więc powiedz mi, Ellie, tak czy nie?
- Tak - szepnęła, a potem powtórzyła głośniej: - Tak, tak, tak.
2
8