Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
BRUNO JASIEÑSKI
[WIKTOR BRUNO ZYSMAN]
WIERSZE
PIEŒÑ O G£ODZIE
PRZEK£ADY
MANIFESTY
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdañsk 2000
3
BUT W BUTONIERCE
[1921]
4
RZYGAJ¥CE POS¥GI
Pani Sztuce
Na klawiszach usiad³y pokrzywione bemole,
PrzeraŸliwie siê nudz¹ i ziewaj¹ Uaaaa...
Rozebrana Gioconda stoi w majtkach na stole
I napiera siê g³oœno cacao-choix.
Za oknami przeœwieca ¿ó³tych alej jesiennoœæ,
Jak wêdrowne pochody biczuj¹cych siê sekt,
Tylko bia³e pos¹gi, strojne w swoj¹ kamiennoœæ,
Stoj¹ zawsze „na miejscu”, niewzruszenie correct.
Pani dzisiaj, doprawdy, jest klasycznie... niedba³a...
Pani, która tak zimno gra sercami w cerceau,
Taka sztywna i dumna... tak cudownie umia³a
Nawet puœciæ siê z szykiem po 3 szk³ach curacao.
I przedziwne, jak Pani nie przestaje byæ w tonie,
Bêd¹c zreszt¹ obecnie najzupe³niej moderne. -
Co œrody i pi¹tki w Pani bia³ym salonie
Swoje wiersze czytaj¹ Iwaszkiewicz i Stern.
5
A ja - wróg zasadniczy urzêdowych kuluar,
Gdzie siê myœli, i kocha, i rozprawia, i je,
Mam otwarty wieczorem popielaty buduar
Platonicznie podziwiaæ Pani déshabillé...
Ale teraz, jednak¿e, niech siê Pani oszali, —
Nawet lokaj drewniany ju¿ oœmiela siê œmieæ...
Dziœ bêdziemy po parku na wyœcigi biegali
I na ³awki padali, zadyszani na œmieræ.
A, wpatruj¹c siê w gwiazdy ca³uj¹ce siê z nami,
W pewnym dzikim momencie po dziesi¹tym Clicôt,
Zobaczymy raptownie œwiat do góry nogami,
Jak na filmie odwrotnym firmy Pathé & Co.
I zatañcz¹ nonsensy po ulicach, jak ongi,
Jednej nocy pijanej od szampana i warg.
Kiedy w krzakach widzia³em RZYGAJ¥CE POS¥GI
Przez dwunastu lokajów niesiony przez park.
IPECACUANA
Na pierwszym moim koncercie,
(A mo¿e mi tylko œni siê...)
Siedzia³a w trzecim rzêdzie
Pani w niebieskim lisie.
6
Mia³a oczy wklês³e,
Takie ogromnie dalekie.
I d³ugie b³êkitne rzêsy.
I bia³e, zamszowe powieki.
Czyta³em strofy rytmiczne.
Po myœlach t³uk³ siê Skriabin.
Siedzia³y w krzes³ach damy
Z welwetu i z jedwabiu.
Siedzieli w krzes³ach panowie,
Patrzyli wzrokiem ¿abim...
Czyta³em rytmiczne strofy.
Po myœlach t³uk³ siê Skriabin...
I by³o wszystko, jak wszêdzie.
I by³o wszystko, jak dzisiaj.
I by³a w trzecim rzêdzie
Pani w niebieskim lisie.
Pluskali miarowo w rêce.
Rozeszli siê wolno po domach.
Zosta³a kremowa Nuda,
Jak du¿a, œliska sarkoma...
A potem ksiê¿yc st³uk³em
I ga¿ê chcia³em we frankach,
I noc mia³a piersi wypuk³e,
Jak pierwsza moja kochanka...
7
A wieczór by³em maleñki...
P³aka³em w k¹ciku do rana
O smutnej niebieskiej Pani
Z oczami jak ipecacuana...
MORGA
Przyjechali czarn¹, zamkniêt¹ karetk¹.
(By³ wieczór... jesienny wieczór...
B³oto — spleen — zapatrzenie...)
Wynieœli coœ ciê¿kiego, nakrytego p³acht¹.
Postawili nosze na kamienie.
Robili rzecz zwinnie.
Lampa oœwietla³a ich jasno, bia³o.
By³o cicho... Deszcz œpiewa³ w rynnie...
Konie c³apa³y kopytami...
(... Coœ siê sta³o... Coœ siê sta³o...)
Przystanê³o kilku ciekawych.
Patrzyli. Pytali.
Dolatywa³y pojedyncze s³owa.
Jakaœ rozmowa urywana, krótka,
Prowadzona œciszonym staccatem...
... 25 lat ... Prostytutka...
... sublimatem ...
Podnieœli nosze. Weszli do sieni.
(Deszcz pada³... krople t³uk³y o dach...)
8
Jeden œwieci³ im z przodu latarni¹.
(... Taniec cieni ...)
Ponieœli w dó³ po lepkich, wyœlizganych schodach
Do ogromnej, sklepionej piwnicy.
Nosze sta³y rzêdem.
Coœ czarnego mignê³o... przepad³o...
Mo¿e szczur?... Mo¿e cieñ z ulicy?...
Jeden œwieci³ latarni¹.
Przystan¹³.
Postawili pod œcian¹.
Wytarli g³oœno nosy.
Wyszli.
Klucz zgrzytn¹³ w zamku...
Jeszcze ciche oddalone g³osy...
Jeszcze kroki cichn¹ce na górê...
(... Jak myœli ... jak myœli ...)
Potem turkot po bruku za bram¹...
I nic...
Cisza...
Ciemno...
Zostawili SAM¥, zupe³nie SAM¥ ...
Sam¹ jedn¹ na uboczu.
Nosze sta³y szeregiem nieruchome, nakryte.
Noga przy nodze.
Z k¹ta b³ysnê³a para zielonkawych oczu ...
Jedna ... Druga ...
Wpatrywa³y siê d³ugo, badawczo ...
9
Coœ szeleœci³o po mokrej kamiennej pod³odze ...
.............................................................................
Na górze pali³y siê lampy.
Chodnikiem wlók³ siê jakiœ pijany robotnik,
Wieczny po oceanach ulic argonauta.
Ulic¹ z œwistem syren œciga³y siê auta.
Jerzemu, je¿eli chce
PANIENKI W LESIE
Zalistowia³ cichosennie w cichop³aczu cicholas,
Jak chodzi³y nim panienki, pierwioœnianki, ekstazerki,
Ko³ysa³y siê, schyla³y, rwa³y grzyby w bombonierki,
At³asowe, ¿ó³te grzyby, te, co rosn¹ tylko raz.
Opada³y pierwsze liœcie na sukienki crêpe de chine,
Ko³ysa³y siê rytmicznie u falbanek walansjenki,
Zap³aka³y bia³e brzozy, podkr¹¿one demimondainki
I z³e buki, stare mruki, pogr¹¿one w wieczny spleen.
Zalistowia³, zako³owia³, zaechowia³ w cichoœnie,
Posypa³y siê kropelki na pluszowe pantofelki,
Zostawi³y ¿al maleñki, zostawi³y ¿al niewielki...
Pójd¹ dalej cieniem alej. Bêdzie p³acz... a mo¿e nie...
10
MI£OŒÆ NA AUCIE
By³o z³ote, letnie rano w szumie kolnych heksametrów.
Auto sz³o po równej szosie, zostawiaj¹c w tyle kurz.
Zbity licznik pokazywa³ 160 kilometrów.
Ko³o nas lecia³y pola rozpluskanych, ¿ó³tych zbó¿.
Ko³o nas lecia³y lasy, i zagaja, i mokrad³a,
Jakaœ ³¹ka, jakaœ rzeka, jakaœ w drzewach skryta wieœ.
Ja obj¹³em Pani¹ rêk¹, ¿eby Pani nie wypad³a.
Wicher zdar³ mi czapkê z g³owy i po polach poniós³ gdzieœ.
Pani œmia³a siê radoœnie b³yskawicznym tremolando,
Obryzgany pani œmiechem œmia³ siê z³oty, letni dzieñ
I w dyskretnym cieniu ronda z ¿ytnich k³osów ogiriand¹
Nasze usta siê spotka³y jeszcze pe³ne œwie¿ych drgnieñ...
Mo¿e pani chcia³a krzyczeæ? Œwiat oszala³ jak od wina...
Wiatr gwa³towny bi³ w policzki, wiatr zapiera³ w piersiach dech.
Auto sz³o wariackim tempem 160 wiorst godzina.
Ko³o nas lecia³y pola, kêpy drzew i czuby strzech.
11
DESZCZ
Motto:
„Oh, le bruits de la pluie...”
Verlain
Pada deszcz. Pada deszcz.
Tañcz¹ cienie na firance...
Bia³y Pierrot, nocny wieszcz,
Deklamuje lilii stance.
Noc¹... Cœœœcho... Wszystko œpi...
Jacyœ... w kryzach... Mrok... rozp³ywa...
Wynosili coœ przez drzwi...
Miêkkie kroki wchodz¹ w dywan...
Krzywy pajac, biedny klown,
G³upi rycerz Beatryczy
Twarz wykrzywi³ z³o, jak faun,
Na pod³odze siad³ i KRZYCZY...
Jak chcesz wrzeszczeæ — ciszej wrzeszcz!
Przyjd¹ ludzie!... Œwiat³o wnios¹!...
.........................................................
Pada deszcz. Pada deszcz.
Monotonnie. Capricioso.
Tobie, Reniu
12
TRUPY Z KAWIOREM
p. Jance Grudziñskiej
Pani palce s¹ ch³odne i pachn¹, jak opium,
Takie ma³e pó³trupki anemiczne i blond,
Marz¹ o kimœ, co by ich w poca³unkach utopi³,
Jak w odymce b³êkitnej papierosa „Piedmont”.
Na nietkniêt¹ serwetê coœ bezg³oœnie opadnie...
(Bia³e astry w flakonach umieraj¹ przez sen...)
Pani milczy tak cicho, melodyjnie i ³adnie,
Jak w najlepszych preludiach lunatyczny Verlain.
Mo¿e smutek zielony z twarz¹ negra z Zambezi
Owachlarzy³ dziœ Pani¹, otulon¹ w pó³-zmrok...
Pani s³uchaæ chce moich egzokwintnych syntezji
Tak, jak pije siê z kaw¹ jakiœ cordial-medoc.
Jednak Pani nie lubi przecie¿ rzeczy zbyt ostrych
A czy¿ zawsze byæ mo¿na gentlemanem par force?...
Za minutê przyniesie nam szampana i ostryg
Lokaj z twarz¹ wyblak³¹ i pomiêt¹, jak gors.
Zreszt¹ staæ mnie daæ nawet w³asne serce na ro¿en,
Jeœli z niego przyrz¹dz¹ apetyczne filet...
Pani pachnie dziœ ca³a ostrygami i morzem,
A ja kocham tak morze, zap³akane we mgle...
13
Za szybami ponurych, zieleni¹cych siê okien
Pierwszy brzask siê przeczo³ga³, znieruchomia³ i leg³...
Pani dzisiaj jest chora... Pani p³akaæ chce... Shocking!
Wyp³owia³e kotary s³ysz¹ wszystko... jak szpieg...
Pani widzi w drobnostkach zaraz ton psychodramy...
Chwile ¿ycia s¹ kruche i s³odkie, jak chrust.
Czy dlatego, ¿e my siê, par exemple, nie kochamy,
Nie mo¿emy ca³owaæ swoich oczu i ust?
A ja chcê dzisiaj pieœciæ Pani piersi bez bluzki,
Chcê byæ dziko bezczelny i mocny, jak tur.
Pani du¿o ma w sobie z rozpalonej Zuluski,
Pani usta siê œmiej¹ i mówi¹: toujours!
Pani dzisiaj siê marzy... jakiœ sen o wikingu...
Purpurowe ekscesy niewyspanej Ninon...
Takie, jak Pani, bierze siê w pêdz¹cym sleepingu
Na poduszkach pluszowych rozebran¹ i md³¹.
I, wsysaj¹c siê w piersi Pani ostro-md³y zapach
W koñcach palców poznaje siê budz¹cy siê wstrêt
Do tych kobiet, co daj¹ siê na brudnych kanapach
Karmelkowo-lubie¿ne i pokorne, jak sprzêt.
W Pani spazmach byæ musi coœ z sapi¹cych ekspresów.
Pani nogi faluj¹ tak lubie¿nie i z³o.
W Pani mieszka ksiê¿niczka ksiê¿ycowych ekscesów
I cz³onkini zrzeszenia dla pañ comme il faut.
14
A chce Pani? Zerwiemy raz z t¹ wszystk¹ ho³ot¹!
Polecimy na oœlep w samochodzie, jak w œnie.
U podjazdu na dole niecierpliwi ju¿ motor
Ofutrzony mój szofer w swoim czarnym pince-nez.
Zeskoczymy po stopniach i zatrzasn¹ siê drzwiczki.
Wszystko zmiesza siê razem — to co przed i co po...
Z poca³unków na rêkach bêdziesz mieæ rêkawiczki
I z mussonu rajera na swoim chapeau!
Zatwostepi¹ latarnie w oszala³ym rozpêdzie,
Zamigoc¹ siê domy i osun¹ siê w dó³.
Pójd¹ s³upy i s³upy i kosmate ga³êzie,
Samym lotem z ³oskotem rozcinane przez pó³.
A w ustronnym salonie kiedyœ póŸno wieczorem,
Kiedy bêdzie znów jasno i weso³o i Ÿle...
Blady lokaj we fraku nasze trupy z kawiorem
Poda sennie na tacy wytwornemu milieu...
PRZEJECHALI
— Kinematograf —
Piegowata s³u¿¹ca w bia³ej bluzce w groszki.
Ktoœ wysmuk³y, z rajerem.
— Przyjedziesz?... — „Nie mogê...”
Hooop!!
Samochody. Platformy. Doro¿ki.
15
Kinematograf szprych
Z kó³³omotem gruchota³ po wysch³ym asfalcie.
— Poczekaj... — „Nie, nie, nie proœ, bo mog³abym
ulec...”
Dzyn! Dzyn!!
Tramwaj czerwony wytoczy³ siê z alej.
Jeden. Dwa.
Minê³y siê w przelocie, dystansuj¹c drogê.
Z³owieszczy œpiew szlifowanych szyn...
Ma³y cz³owiek w burym palcie...
Trrrrrach!!!
Stoppp!!
Hamulec!
Aaaaaaaaaa!!
Przejechali! Przejechali!!
ŒNIEG
Bia³e kwiaty gdzieœ na korsie... mo¿e w Nizzy...
Ko³owieje — Cichopada — Bia³oœnie¿y.
Chodz¹ ludzie miêkkostopi po ulicy,
Koñca nosa im nie widaæ zza ko³nierzy.
Uœmiechnê³y siê panienki w bia³ych lisach
I podnios³y w¹skie palce a¿ ku ustom...
By³ ktoœ bia³y, co niebieskie listy pisa³...
By³o cicho. By³o dobrze. By³o pusto...
16
Z okna domu ponurego, jak „Titanic”,
Zaechowia³ i wys¹czy³ siê, jak trylik,
P³acz zmêczonej prostytutki, której stanik
Zafarbowa³ ogniokrwisty hemofilik.
Ktoœ siê nagle chcia³ rozeœmiaæ, ale nie móg³...
(Oczy cichych czasem ch³odne s¹ jak marmur)
Czyjeœ rêce pochyli³y siê ku niemu
Z ³y¿k¹ ciep³a, kochanoœci i pokarmu.
A ulic¹ chodzi siwa Matka Boska,
Szuka ¯alu, Zrozumienia i Pokuty...
Po witrynach, po parkanach i po kioskach
Jaskrawiej¹ rozrzucone moje „Buty”.
Chcesz? — bêdziemy dziœ przy gwiazdach tañczyæ nago...
Daj mi dotkn¹æ swoich miêkkich ust-at³asów...
... Polecimy, na Bleriocie do Chicago
Jeœæ o zmierzchu s³odki kompot z ananasów...
SPACER
Œpiew propellera do s³ów Heredii,
Kiedyœ zgubionych w smaltowej mgle...
Gra³em jej jedn¹ z moich komedii
W ekstrapowietrznym tylko-en-deux.
17
S³oñce do g³owy bi³o ekstaz¹.
S³owa sp³ywa³y w jeden refrain.
Obserwowa³a mnie bezwyrazo
Spod tangoszalu przez face-á-main.
Nie wiem, czy bra³a, com mówi³, serio.
(Dwie lekkie linie w k¹cikach warg...)
Pod nami warcza³ rytmiczny Bleriot
I wiatr ca³owa³ b³êkitny kark.
PODRÓ¯NICZKI
Towarzyszkom podró¿y na wszystkich
kolejach œwiata — poœwiêcam.
O podró¿e jednostajne na strzy¿onym miêkkim pluszu...
Wczoraj Marna, dzisiaj Wo³ga, jutro mo¿e Jan-Tse-Kiang...
Patrzê w oczy smutnej pani w fio³kowym kapeluszu
I ju¿ kocham siê, jak sztubak, taki du¿y, s³awny pan.
O wytarty plusz poduszki dosyæ szorstkie wsprzeæ policzki,
Turkot ciszê uko³ysze, wszystko bêdzie, jak przez mg³ê.
I znów przyœni¹ mi siê usta d³ugorzêsej podró¿niczki
Ca³owane gdzieœ wieczorem ko³o Moskwy czy Louvain...
Przyjd¹ myœli wyp³owia³e, jak dalekie sny o damach.
Tych, co kiedyœ mnie kocha³y, zapomnia³y... mo¿e czas?...
Panieneczki z³otog³ówki zmys³owiej¹ w oknoramach,
Ostrym wiatrom siê oddaj¹ z ca³ej si³y, pierwszy raz.
18
Mo¿e œni¹ im siê w wiatrakach baœniej¹ce z³otozamki...
Poci¹g czha³ przez pola wê¿em z si³¹ 400 HP...
Panieneczki z³otog³ówki obudzi³y w sobie samki,
Z przymkniêtymi powiekami le¿¹ wparte w k¹t coupé.
Znowu zacznie siê sonata, tylko nie ta nasza, Jana.
Moja biedna, moja cudza, bia³a matuœ ma³ej Li...
Coœ podkradnie siê do okna, jakaœ bajka Kellermana,
Bêdzie patrzyæ niewidziana w tañcu spermy, cia³ i krwi...
Mo¿e jestem trochê senny?... Mo¿e jestem trochê chory?...
Niestrawiony, pieprzny obiad wywo³uje refleks, ¿al...
W rozdziawion¹ paszczê nocy depeszuj¹ semafory:
Jadê, król, do Polinezji, na swój autorecital!
MARSZ
Siostrom od œw. Samki
Tra-ta-ta-ta-tam. Tra-ta-ta-ta-tam.
Tutaj. I tu. I tu. I tam.
Jeden. Siedm. Czterysta-cztery.
Panie. Na g³owach. Maj¹. Rajery.
Damy. Damy. Tyle tych. Dam.
Tam. Ta. To tu. To tu. To tam.
W willi. Nad morzem. P³acze. Skriabin.
Obcas. Karabin. Obcas. Karabin.
Ludzie. Ludzie. Ludzie. Do bram.
Tra-ta-ta-ta-tam. Tra-ta-ta-ta-tam.
19
Tam. Tam. Dalej. Za kantem.
Pani. Bia³a. Z pêkiem. Chryzantem.
Pani. Bia³a. Czeka³a. W oknie.
Kwiat. Spad³. Kapnie. Na stopnie.
Szli. Szli. Rzêdem. Po rzêdzie.
Tam. I tam. I dalej. I wszêdzie.
M³odzi. Zdrowi. Silni. Jak byki.
Wozy. Wioz³y. W koz³y. Koszyki.
W t³umie. Dziewczyna. Uliczna. Sta³a.
Szybko. Podbieg³a. Poca³owa³a.
Ach! Krzyk. Tylko. To jedno.
Kwiaty. W pêku. Na rêku. Wiêdn¹.
Wolno. Cicho. Padaj¹. P³atki.
W dó³. Na bruk. Na konfederatki.
Eh! Pani. Pani. Bia³a.
Kurwa. Prosta. Przelicytowa³a!
Nam. Nam. Dajcie. I nam!
Tra-ta-ta-ta-tam. Tra-ta-ta-ta-tam.
Panie. Panny. Panowie. Konie.
Jedzie. Dzwoni. Auto. W melonie.
Praczki. Szwaczki. Okrzyki. Kwiatki.
— ChodŸmy. Panna. Do. Seperatki. —
Panna. P³acze: — Id¹. Na wojnê.
Takie. M³ode. Takie. Przystojne. —
Rzêdem. Za rzêdem. Z rzêdem. Rz¹d.
Wszyscy. Wszyscy. Wszyscy. Na, front.
Eh by. By³o. M³odych. Mam!
Tra-ta-ta-ta-tam. Tra-ta-ta-ta-tam.
20
Ktoœ siê. Rozp³aka³. Ktoœ. Bez czapki.
Liœcie. Kapi¹. Jak gêsie. £apki.
W parku. ¯ó³knie. Gliniany. Heros.
Ch³opak. Z redakcji. Pali. Papieros.
Ktoœ. Ktoœ. Upad³. Nag³y. Krwotok.
Ludzie. Ludzie. Sk³êbienie. Potok.
Co?... Co?... Le¿y... Krew...
£api¹... Kapi¹. Liœcie. Z drzew.
— Puœæcie! Puœæcie! Puœæcie! Ja nieechcê!
Kurz. K³êbem. W zêbach. £echce.
Krzyk. Pop³och. W³osy. Dr¿¹.
Krew... W krwi... Pachnie. Krwi¹...
Tam. Tam. Poszli. Pobieg³y.
Duszno. Pusto. Usta. O ceg³y.
Tu. I tu. I na rêkach. Krew.
Byd³o! Dranie! Œcierwy! Psia krew!
Eh tam! Gdzie ju¿. Nam!
Tra-ta-ta-ta-tam. Tra-ta-ta-ta-tam.
Poszli. Przeszli. Ile tu. Kobiet.
Panie. Id¹. Gotowaæ. Obiad.
Ktoœ. W ¿a³obie. Nie wie. Gdzie. Iœæ.
Stan¹³. Stoi. Ogl¹da. Liœæ.
Podniós³. Z drogi. Pomiêty. Kwiatek.
Tyle. Panien. Tyle. Mê¿atek.
Tyle. Przesz³o. Tyle ich. Sz³o...
S³oñce. Œwieci. ¯ó³to. I md³o.
Zaraz... Zaraz... Zaraz wam... Zagram...
Panie. W kawiarni. Pij¹. Mazagran.
21
Wieczorem. W domach. U œw. Samki.
Przed. Matk¹ Bosk¹. Pali³y siê. Lampki.
TANGO JESIENNE
Z.K.
Jest ch³odny dzieñ p¹sowy i olive.
Po r¿yskach wêszy wiatr i ry¿y seter.
Alej¹ brzóz przez klonów leitmotiv
Przechodzisz ty, ubrana w bury sweter.
Od œciernisk ci¹gnie ostry, ch³odny wiatr.
Jest jesieñ, szara, smutna polska jesieñ...
Po drogach liœcie tañcz¹ pas-de-quatre
I po ka³u¿ach zimny ci¹g ich niesie.
Dziœ upad³ deszcz i drobny by³, jak mg³a.
W zagonach b³yszczy woda mêtno-szklista.
Wyskoczy³ zaj¹c z mchów i siad³ w pó³ pas.
S³oñcempijany ma³y futurysta.
Po polach strasz¹ widma suchych iw,
A ka¿da iwa, jak ogromna wiecha...
Alej¹ brzóz przez klonów leitmotiv
Przechodzisz ty samotna, bezuœmiecha...
22
I tyle dumy ma twój ka¿dy ruch
I tyle cichej, smutnej katastrofy.
Gdy, id¹c drog¹ tak po latach dwóch
Ty z cicha nucisz moje œpiewne strofy...
BUT W BUTONIERCE
Zmarnowa³em podeszwy w ca³odziennych spieszeniach,
Teraz jestem s³oneczny, siebiepewny i rad.
Idê m³ody, genialny, trzymam rêce w kieszeniach,
Stawiam kroki milowe, zamaszyste, jak œwiat.
Nie zatrzymam siê nigdzie na rozstajach, na wiorstach,
Bo mnie niesie coœ wiecznie, motorycznie i przed.
Mijam strachy na wróble w eleganckich windhorstach,
Wszystkim k³aniam siê grzecznie i poprawiam im pled.
W parkocieniu krokietni — jakiœ meeting panieñski.
Dyskutuj¹ o sztuce, objawiaj¹c swój traf.
One jeszcze nie wiedz¹, ¿e gdy nasta³ Jasieñski,
Bezpowrotnie umarli i Tetmajer i Staff.
One jeszcze nie wiedz¹, one jeszcze nie wierz¹.
Poezyjnoœæ, futuryzm — niewiadoma i X.
ChodŸmy biegaæ, panienki, niech siê g³ówki oœwie¿¹ —
Bêdzie lepiej smakowaæ poobiedni jour-fixe.
23
Przelecia³o gdzieœ auto w bia³ych k³êbach benzyny,
Zafurkota³ na wietrze trzepoc¹cy siê szal.
Pojecha³a mi bajka poza góry doliny
nic jakoœ mi nie ¿al, a powinno byæ ¿al...
Tak mi dobrze, tak mojo, a¿ rechoce siê serce.
Same nogi mnie nios¹ gdzieœ — i po co mi, gdzie?
Idê m³ody, genialny, niosê BUT W BUTONIERCE,
Tym co za mn¹ nie zd¹¿¹ echopowiem: — Adieu! —
24
ZIEMIA NA LEWO
1924
25
MARSYLIANKA
nie bêdê wiêcej s³awi³ ¿adnej z dam
ani jej imiê w œpiewnych strofach pieœci³
odk¹d ujrza³em ciê raz pierwszy tam
w tym dziwnym nigdy nie widzianym mieœcie
pamiêtam wieczór jak wytarty gwasz
i w bramach domów przykucniêty przeraz
gdym nagle w t³umie ujrza³ twoj¹ twarz
i zrozumia³em ¿e to w³aœnie teraz
ulica drga³a wij¹c siê jak w¹¿
migota³ witryn kolorowy miszmasz
i wiatr d¹³ s³odszy ni¿li ust twych mi¹¿sz
na których prêg¹ wyciœniêty krzy¿ masz
i nagle t³umu obola³y guz
rozora³ ob³êd jak p³omiennym zêbem
i ktoœ olbrzymi rêce w górê wzniós³
i w blachê s³oñca d³ugo bi³ jak w bêben
26
a potem nagi poplamiony bruk
i bladych ludzi pierzchaj¹ce garstki - -
unios³em w oczach tylko chust twych róg
i twój niebieski ko³nierz marynarski
nie wiem czy znajdê gdzie o tobie wieœæ
czy mi siê tylko ca³a wœnisz w legendê -
wiem ¿e ciê zawsze muszê w sobie nieœæ
i w ka¿dej twarzy ju¿ ciê szukaæ bêdê
œni mi siê gorzki morskiej wody smak
gdzie przep³yw w portach li¿e barki barek
i mam pod czaszk¹ wieczny trzepot flag
i serce w piersi skacze jak zegarek
wiem to siê stanie w jeden duszny zmierzch
bêdê szed³ t³umem i jak lampa miga³
a¿ raz przeleje siê mój krzyk przez wierzch
i miastem wstrz¹œnie jak olbrzymi dŸwigar
z rozpêdu trzaœnie w moj¹ g³owê mur
i nagle przejdzie mój ochryp³y bas w alt
ujrzê pod sob¹ bia³y chodnik chmur
a pod g³owami nieba twardy asfalt
wtedy o wtedy - - czujê szat twych wiew
i zapach r¹k twych poznam ka¿d¹ tkank¹
klêkniesz i z twarzy mi obetrzesz krew -
kochanko moja smuk³a marsylianko!
27
PSALM POWOJENNY
ju¿ dawno Panie duch mój gotów
i przysz³oœæ czeka uœmiechniêta
w rytmicznym chrzêœcie kulomiotów
id¹ czerwone moje œwiêta
do pulsuj¹cych têtnic ulic
gdzie t³um przewala swoje twarze
przypad³em ucho swe przytuliæ
i s³yszê g³uchy huk wydarzeñ
ju¿ siê zakoñczy³ wielki raut
na którym by³y ludów scysje
w ubranych w kwiaty kebach aut
ju¿ odjecha³y wszystkie misje
nie bêdzie wiêcej huku dzia³
œwistu szrapnelów i mitraliez
niech tañczy ten kto dot¹d dr¿a³
na niebie dzisiaj wielki bal jest
wszyscy jak byli - mieli racjê
dowieœæ im tego spory trud by³
pan bóg pojecha³ na wakacje
i œwiêci w raju graj¹ w football
28
nikt ci nie plunie kul¹ w twarz
nikt ci ju¿ ¿eber nie po³amie - -
có¿ tak¹ g³upi¹ minê masz
mój nieodrodny bracie-chamie?
napracowa³eœ siê jak koñ
na brzuchu miast stêpi³eœ bagnet
mo¿ecie z³o¿yæ w koz³y broñ -
wiêcej was bracia nie zapragnê
w kipi¹cych t³umach rojnych œwi¹t
pod zgrzebnym p³ótnem bluz roboczych
po nocach we œnie nie wiem sk¹d
widzê p³omienne wasze oczy
od pociskami zrytych ³¹k
po progach mogi³ przesz³a kolej
mo¿e wam plamy krwawe z r¹k
obmyje cjank lub witriolej
coœ siê tu stanie coœ siê stanie
nad miastem zawis³ strachu tuman
s³yszê dalekich burz b³yskanie
co w ¿y³ach krew spiêtrzaj¹ t³umom
na placu sklepikarze pospieszni i dziwni
spuszczaj¹ z ciê¿kim hukiem ¿elazne ¿aluzje
ci sami co przed rokiem zza wêg³ów sztywni
patrzyli jak armaty wali³y im w gruz je
29
po asfalcie spieczonym i rudym jak krew
gromady bladych ludzi biegn¹cych przez bulwar
chowaj¹ siê za kêpy suchotniczych drzew
które zesz³¹ jesieni¹ op³uka³ kul war
na opuszczonym placu mür & merilis
tysi¹cem witryn w przera¿eniu szczêka³
kobiety wciskaj¹c siê z powrotem w dekolty kryz
uderza³y jak w febrze o szczêkê szczêka
z trotuarów jak z ¿yznej podlanej grzêdy
podnosi³y siê bia³e i fioletowe kwiatki
ludzie padaj¹c na twarz krzyczeli: nie bêdê!
i p³akali nie wiadomo nad kim
na zielonych karuzelach bladzi policjanci
gonili z³odziejów na drewnianych koniach
panowie! zatrzymajcie siê! przestañcie!
panowie! zapomnijcie o nich!
towarzysze tramwajarze nie trzeba p³akaæ
wstydŸcie siê macie ³zy na w¹sach
dziœ bêdziemy jak pi³ki pod niebo skakaæ
poprowadzê was wszystkich w czerwonych pl¹sach
Chrystus zgin¹³ nie przyjdzie grzechów wam odpuœciæ
kiedy od ciê¿kich haubic pójdziecie za p³ugiem
odpuszczamy swoje nieprawoœci!
ca³ujmy usta jedni drugim!
30
patrzcie! patrzcie jaki dziwny cud
jaka ogromna szalona nowina
przed lustrem tañczê w ty³ i w przód
na prawo i na lewo siê krêcê
to jest naprawdê nagle pierwszy raz:
ja mam rêce! my wszyscy mamy rêce!
para cudownych kiszek u ramion nam dynda
mo¿emy je zginaæ rozginaæ
podnosiæ opuszczaæ ile kto chce
powiedzcie! powiedzcie sami!
jaka wspania³a winda!
a ja mam tak¿e palce
którymi chwytam i jem
i nogi na których tañczê!
nie bêdziemy nikomu wiêcej
obrywali r¹k ani nóg
chcemy ¿eby ludzi by³o jak najwiêcej
i ¿eby ka¿dy tañczyæ móg³
na skraju zielonej drogi
pogodni si¹dziemy beztroscy w cudzie - -
anio³owie ju¿ id¹ umywaæ wam nogi
o dziwni niezg³êbieni cudowni ludzie!
31
PROLOG
DO „FOOTBALLU WSZYSTKICH
ŒWIÊTYCH”
domy skacz¹ w konwulsjach sklepieñ
krew bulgoce ustami rynien
rêce moje wyci¹gam œlepe:
oddaj oddaj có¿eœ nam winien!
gwiazdy z nieba lec¹ jak wiœnie
ostre dreszcze wstrz¹saj¹ œwiatem
znowu przyjdzie zgwa³ci i ciœnie
noc-megiera w kolczykach œwiate³
puœæ nas! puœæ nas! dosyæ ju¿ czekam!
otwórz wszystkim nieznane dró¿ki!
daj nam tak¿e do dzbanka z mlekiem
z chmur ³y¿eczk¹ zbieraæ ko¿uszki
s³yszysz dzieci co ciê wo³aj¹?
przyjdŸ ju¿! przyjdŸ ju¿! weŸ nas i prowadŸ!
po alejach twojego raju
daj nam raz siê przespacerowaæ
czemu czemu karcisz nas gniewem?
z³oœæ otrz¹sam jak drzewa z szyszek
przed twym tronem stojê i œpiewam
otom panie œwiêty franciszek!
32
przyjm nas! przyjm nas! wszyscyœmy œwiêci
dobrzy ludzie proœci i cisi
po có¿ twarz twa jak kula rtêci
s³oñcem czarnym nad nami wisi?
jako¿ brama twoja zamkniêta?
otwórz! otwórz s³yszysz ko³atam!
przysz³y lata naszego œwiêta
wszystkich ludzi z ca³ego œwiata.
zejdŸ ju¿! zejdŸ ju¿! nie ka¿ siê prosiæ!
dok¹d ka¿esz daremnie grzmieæ mi?
krwi twej ofiar mamy ju¿ dosyæ!
ciesz siê z nami twoimi dzieæmi!
po có¿ po có¿ na krzy¿u poœcisz
³aski swojej sk¹pisz wybrañcom?
dobrzy ludzie cisi i proœci
dawny œwiat ten zbawili tañcem
d³ugo by³eœ ze swoich s³ug rad
p³acz nad nami œwiêtymi w z³oœci
o twe racje któreœ nam ukrad³,
z anio³ami rzucamy koœci!
33
BAJKA O KELNERZE
kawiarnia by³a nabita szczelnie
kiwa³ siê rajer nad ka¿dym stolikiem
na palcach chodzi³ po sali kelner
roznosi³ na tacy likier
i gdy do taktu orkiestry pstrej
stawia³ przed goœciem kotlet
ujrza³ we fraku œwiñski ryj
zmiesza³ siê nagle i poblad³
dziwny mu w myœlach zrodzi³ siê zamêt
w noc roziskrzon¹ po drutach bieg³
cicho pod skrzypiec akompaniament
na dworze pada³ œnieg
i patrzy³ w o³tarz sk¹d schodzi³ anio³
i wiatr go ch³odzi³ na strandzie
gdy kapa³ sosem na bia³¹ pani¹
w czarnym olbrzymim rembrancie
œni³ mu siê pomost rozkwit³ych warg
i nie móg³ po nim przeleŸæ
i widzia³ tylko spas³y kark
i szczêk ruchom¹ czeluœæ
34
cichutko w k¹cie stan¹³ i wklês³
jak dzieci noc¹ przy szybach
a bia³ej pani trzepota³ rzês
bezg³oœnie krzycza³: „wybaw”!
przez ca³y wieczór chodzi³ jak we œnie
wyrazy cedzi³ sk¹po
i tylko jeden raz siê rozeœmia³
kiedy przynosi³ im kompot
i widzia³ halle o z³otych sto³ach
jasne jak nigdy przedtem
kiedy go cicho ktoœ z nich zawo³a³
wolno na palcach wszed³ tam
i poblad³ tapet wiœniowy pastel
nim krzyk kobiecy je po¿ar³
gdy gard³a goœcia obwis³y plaster
otwiera³ kelner NO¯EM!
35
WIERSZE Z CZASOPISM
36
POGRZEB RENI
Tobie Malutka, wszystko co dobrego
napisa³em i napiszê kiedykolwiek
Motto:
„Jak chcesz wrzeszczeæ - ciszej wrzeszcz!...
Przyjd¹ ludzie!.... œwiat³a wnios¹!...”
Jasieñski
1. Zielone nosz¹ suknie z muœlinu i trawy
Bez Ÿrenic maj¹ oczy jak ludzie w ob³êdzie.
Noc¹ raz je widzieli schodz¹ce nad stawy,
Gdzie poœród czarnych lilii œpi¹ ¿ó³te ³abêdzie.
Kiedy palce drapie¿ne jak wœciek³e paj¹ki
Na klawisze rozpuszcz¹ i ka¿¹ siê prê¿yæ -
Krowy rycz¹ w oborach spêdzane na ³¹ki
I szczury z nor wy³a¿¹ zezowaæ na ksiê¿yc.
Ranki teraz s¹ ch³odne i mieni¹ siê strachem.
W pokojach szepc¹ szafy i tañcuj¹ sto³ki.
Noc¹ d³ugo ktoœ chodzi³ ko³o moich sztachet,
A na progu znalaz³em czerwone fio³ki...
2. Przyjechali wieczorem, o zmierzchu.
Nikt nie wyszed³ otwieraæ im bramy.
Zatrzymali siê z dala od mieszkañ.
Poszli w górê tylnymi schodami
37
Nikt nie widzia³ ich przedtem i potem,
Mieli w rêkach narcyzy i ró¿e.
Gdy nad ranem wracali z powrotem,
Cichy p³acz by³o s³ychaæ na górze.
3. Chodzi³ pajac po pokoju,
Na nogach siê huœta³.
Ktoœ siê d³ugo w sali stroi³,
Nie pozwala³ pójœæ tam.
Aa aa
Moja ma³a bêdzie spa³a.
Nie wpuszczê tu ¿adnych ludzi,
Jeszcze mi j¹ kto obudzi.
Chodzi³ wiatr, wpad³ do sali
Tam i drzwiami stuknie.
Aa aa
Moja ma³a bêdzie spa³a
Powróci³a dzisiaj z balu
W wieczorowej sukni.
4. Ubierali j¹ po cichu, zatrzymali zegar.
Dwóch wk³ada³o pantofelki, jeden znosi³ kwiatki
Tulipanów nie móg³ znaleŸæ, po ogrodach biega³.
Bia³e kwiatki, kwiatki w ratki Panabogamatki.
Kto znów chce siê ze mn¹ widzieæ?
Teraz ju¿ jest noc.
Powiedzcie im, ¿e mnie nie ma.
Niech id¹ na lewo.
38
62-622 to nie mój telefon...
Chodzi³ pajac po pokoju
Do samego rana.
Ktoœ j¹ d³ugo w sali stroi³.
Jeszcze nie ubrana.
Takie g³upie bywa ¿ycie...
Chodzi³ paj¹k po suficie.
Aa aa
Patrz, patrz, jak ³adnie!
Jak on nie upadnie!
Chodzi³, chodzi³, drogê maca³, huœta³ siê jak œlepy...
Niech ju¿ oni sobie id¹.
Po co oni znów
Graj¹ one-stepa.
Renia nie chce tañczyæ...
Renia jest zmêczona...
Powiedzcie im niech przestan¹.
Ju¿ jest póŸno przecie¿
Zaraz bêdzie rano...
5. Teraz noc gdacz¹c jak kura
Znios³a okr¹g³e ksiê¿ycowe jajko.
... Widzisz, on p³acze, ¿e nic nie wskóra³.
ChodŸ, to ci zaraz opowiem bajkê...
39
By³ raz sobie taki pajac,
Co siê œmiaæ nie umia³.
Raz siê pajac cjanku najad³,
Chorowa³ i umar³.
Aa aa
Spad³¹ z nieba jedna gwiazdka.
Taka ma³a opowiastka.
Co to komu po tem.
Kto by siê k³opota³.
6. Jak chodzili naoko³o, coœ szeptali przy tem.
Mieli twarze bardzo blade, popl¹tali nici.
Ktoœ przychodzi³ nieznajomy o rêce siê pyta³.
Pokazali mu na ksiê¿yc, skurczy³ siê i przycich³.
Ta tak tak tak
Taka ma³a figurynka
Wyd³u¿a³a siê, s³ucha³a,
S³ania³a siê, blad³a.
Ksiê¿yc wszed³ za chmury –
Z eta¿erki spad³a!...
Aaaaa!!
7. Posz³y ko³a po wodzie
Du¿e – ma³e – du¿e
Ktoœ ich widzia³ jak uciekli.
Podeptali ró¿e.
Kraków, noc 24 V 21
40
WIOSENNO
genialnej recytatorce tego wiersza
p. Irenie Solskiej-Grosserowej
TARAS koTARA S TARA raZ
biA³e pAnny
poezjAnny
poezOwi¹ poezAwi¹
poezYjne poezOSny
MAKI na haMAKI na sOSny
rOŒnym pe³nowOSnym rAnem
poezAwi¹ poezOwi¹
pierwsze
szesnastoLEtnie LEtnie
naIWne dzIWne wiersze
k³OSy na w³OSy bOSo na rOSy
z brUZDy na brUZDy jAZDy bez UZDy
s³Oñce uLEwa zaLEwa na LEwo
na LEwo na LEwo na LEwo prOSTo
OSTy na mOSTy krOST wodorOSTy
tuPOTY koPYT z ³oPOTem oPAD³
oPAD³ i ³oPOT i ³oPOT i POT.
41
NA RZECE
na rzece rzec ce na cerze mrze
pluski na bluzki wizgi
w dalekie lekkie dale ¿e
ponios³o wios³obryzgi
o trafy tarów ¿yrafy raf
ren cerê chore o rêce
na stawie ta wie na pawie staw
o tr¹ce tren terence
na fale fal len na leny lin
nieczu³em czo³em czu³em
od doli dolin do Lido lin
zanios³o wios³a mu³em
ZemBY
- Rapsodia -
Zimne. Sztywne. Obrzêk³e.
Z oczami powleczonymi szkliwem,
Co w nocy œwieci,
Kiedy zaraz za œcian¹ ktoœ odchodzi chory.
Dziwne.
Jak bajka
Dla ma³ych, grzecznych dzieci
42
W d³ugie zimowe wieczory,
Kiedy za oknem
Œnieg
Pada i pada, zasnuwaj¹c teren
Swoj¹ dziwaczn¹, bia³¹ monotoni¹.
A z pó³otwartych drzwi kipi¹cych barów
Buchaj¹ k³êby -
Ze wszystkich k¹tów.
Z czarnych lupanarów,
Z suteren
Niejednostajnie,
Urywanie
Dzwoni¹
Zemby...
I te,
Co maj¹ w sobie jakiœ smêt malutki,
Ostre - przeci¹g³e - zgrzytliwe
Zemby brzydkiej ospowatej prostytutki,
Co wraca do domu nad ranem
Zmarz³a i nietkniêta
Jak pies,
Z natrêctwem takiej, co nie znalaz³a klienta,
Gdzieœ pod parkanem,
Czekaæ na cudzych wracaj¹cych goœci,
Na ich zjadliwe zaczepki...
A wiatr szczypie za ³ydki
Obleœny i lepki.
A sk¹dœ g³êboko, z wnêtrznoœci,
43
Idzie suchy, nieprzyjemny stuk
Siekanych koœci.
Wy¿ej i ni¿ej.
Do - Re - Mi - Fa - Sol...
Jak dziwne, upiorne gamy
Z jednym powracaj¹cym refrenem,
Które œpiewa w salonie konaj¹cej damy
Stary pó³ob³¹kany profesor solfeggia,
Przelewaj¹ siê d³ugim pow³óczystym trenem
w Szybkie, nierówne,
Rozklekotane arpeggia.
I te,
Jak drobne maleñkie pralinki,
Naiwnie chrupkie,
Md³o niedokrwiste
Zemby chudej, nierozwiniêtej dziewczynki,
Któr¹ w parku
Zgwa³ci³ szesnastoletni onanista
I zaraz, przera¿ony, uciek³ po kryjomu...
A teraz siedzi sama, mocno zacisn¹wszy nogi,
I trawi w sobie ogieñ, co j¹ pali jeszcze,
I nie œmie wracaæ do domu,
Nieruchoma jak drewno, wpatrzona w przestrzeñ,
I tylko w ciszy, jak szept z³owrogi,
Melodyjnie, urywanie d³ugi,
Zemby wydzwaniaj¹ swoje bachofugi...
I te,
£oskotnie, rozpaczliwie, dziko.
44
Rozlegaj¹ce siê d³ugo po nocy
(Mo¿e do rana...)
Zemby ma³ego powalanego ch³opczyka,
Który wpad³, bawi¹c siê w rynsztoku, w kana³
I d³ugo krzycza³ pomocy,
I wzywa³ siostry,
Zaczem,
Zmêczony p³aczem
Wtuli³ siê w czarny, oblepiony k¹t
I boi s i ê ca³¹ powierzchni¹ skóry,
A naoko³o z skrzep³ej, brudnej cieczy,
Sk¹d idzie zaduch i sw¹d,
Wysuwaj¹ ³by
Czarne, obœlizgniête szczury.
£by wielkie, p³askie...
Tu - i tu - i tam...
I tylko w ciszy od lepkich œcian,
Rosn¹cych w straszne, ow³osione zrêby,
Miarowym, suchym, twardostajnym trzaskiem
£oskoc¹ zemby.
I te
Nerwowe, nierówne,
Przechodz¹ce w przyœpieszone pasa¿e
Zemby podnieconego kochanka
W fio³kowym buduarze
Mê¿atki,
Kiedy dr¿¹cymi rêkami
Zdziera z niej ostatnie szmatki,
45
A ona czeka pokorna i ma³a...
I przez dessous
Dotkn¹³ siê rozpalonego cia³a,
I czuje nag³y przyp³yw faluj¹cej chuci,
A stara siê byæ spokojny,
Rozsznurowuj¹c ostatni bucik,
Kiedy pot mu kroplami wyst¹pi³ na czole,
A zemby t³uk¹ siê i œpiewaj¹
Jakieœ dziwaczne barkarole...
Na koncercie w nat³oczonej sali
Blady, zdenerwowany muzyk
Tañczy palcami po klawiaturze
Dzikie gawoty Szopenowskich walców
I s³yszy wszêdzie ten rytm
I stukot - i stukot - i stukot,
Co mu wychodzi spod palców,
Co mu siê w palcach przeplata, .
Równy, monotonny, z³owrogi,
Jakby dzwoni³y naraz
Wszystkie zemby ca³ego œwiata...
I w paroksyzmie trwogi
Zatrzaskuje straszn¹ klawiaturê,
Która ma te¿ stukaj¹ce
Rozklekotane zemby ...
I widzi nagle w t³umie, piêtrz¹cym siê w górê,
W d³ugie, pó³kolem; biegn¹ce kru¿ganki
Poprzez lorgnony, egrety, rajery
Z niszy parterowej lo¿y
46
W uœmiechu wydekoltowanej kochanki
B³yszcz¹ce zemby PANTERY.
[ZMÊCZY£ MNIE JÊZYK...]
Zmêczy³ mnie jêzyk jak twardy zlepek.
Jestem jak cz³owiek, co lampy przeros³.
Na skrzy¿owaniu dwóch wrogich epok
stojê, cynicznie gryz¹c papieros.
Nudz¹ mnie wiersze najszczersze, bo
pozna³em wszystkich mów Niagary.
Z jednych s³ów umiem tak jak Rimbaud
stawiaæ katedry i lupanary.
Znam s³owa œmig³e jak uda sarn.
u Znam s³owa równe biblijnym psalmom,
Nad ³ó¿kiem moim œpiewa³ Verhaeren
i d³ugie fugi zawodzi³ Balmont.
Tañcz¹ mi w wœciek³y porwane trans
twarze i domy, ludzie i rzeczy.
Umiem byæ ch³odny jak Huysmans,
umiem byæ dziki jak Palazzeschi.
47
Ha³as szantanów i ciszê mórg
zakl¹³em w strofy pijane rytmem.
Dzieckiem mi bajki mówi³ Laforgue
i zimne hymny skandowa³ Whitman.
Móg³bym na nerwach dojrza³ych panien
graæ jak na strunach, cienkich jak w³oski.
Mogê tak pisaæ jak Siewierianin,
Mogê tak pisaæ jak Majakowski.
Mogê tak pisaæ jak Apollinaire.
Mogê tak pisaæ jak Marinetti. -
Tamte drapie¿ne, lubie¿ne kobiety
rozdar³yby mnie na ¿er.
O bracia w³oscy, rosyjscy, francuscy,
tacy ogromni w swoim patosie!
O ukochani, najdro¿si, bliscy -
mam ju¿ was. wszystkich po dziurki w nosie!
Noc¹ mi w ³ó¿ku nie daj¹ spaæ
olbrzymie stosy wrzeszcz¹cych poezji.
Chcê biec, uciekaæ, nie s³yszeæ, gnaæ!
Precz, z Europy do Polinezji!
O t³umie panien, czytaj¹cych Ewersa,
Zachwycaj¹cych siê Romain Rollandem!
Ucieknê od was aerolandem!
Jak ³atwo serca chwytaæ zamiast sersa!
48
Puœæcie, bo bêdê krzycza³ jak cham!
I walê piêœci¹ w twardy parapet.
W mieszkaniu moim nie takie mam
tapety z wierszy i wiersze z tapet!
Poezjo! Utrzymanko eleganckich panów!
Anemiczni, nerwowi, bladzi masturbanci!
Precz! Chcê dziœ s³awiæ czarnych, ordynarnych chamów,
co nie potrafi¹ France’a odró¿niæ od francy!
O ekstatyczny t³umie ¿arty przez syfilis!
Zaropia³e, cuchn¹ce, owrzodzone byd³o!
Kiedy w czarnym pochodzie nade mn¹ siê schylisz?
Wszystko mnie ju¿ zmêczy³o i wszystko obrzyd³o!
Rêce wasze potworne, pokrêcone palce,
Gigantyczne, czerwone, obroœniête macki,
którym wszystko podatne jest, jak chleb z zakalcem,
wiêcej mówi¹ mi jedne, ni¿ ca³y S³owacki!
Stworzê wam sztukê now¹, sztukê czarnych miast.
Bêdzie mocna jak wódka i dobra jak piernik.
Zdziwicie siê, ¿e tyle jest na niebie gwiazd,
których ¿aden wam przedtem me odkry³ Kopernik.
W waszych stêch³ych zau³kach, gdzie króluje wci¹¿
pokraczny ma³y Chrystus oprawiony w ramki,
t³um czarny siê przewala jak olbrzymi w¹¿,
zap³adniaj¹c brzuchate, t³ustopierœne samki.
49
Bêd¹ rodziæ pod p³otem, pod próg, byle gdzie
malutkich czarnych ludzi sine od boleœci
i ju¿ krztusz¹ siê wami przedmieœcia i wsie
i ju¿ was wiêcej ¿adne miasto nie pomieœci.
Wylejecie zatorem za rogatki bram
olbrzymia czarna masa, straszna i wspania³a,
i sto tysiêcy piêknych, wypieszczonych dam
odda wam swoje bia³e i pachn¹ce cia³a.
Rozsypiecie siê morzem wielobarwnym, pstrym,
na wszystko spadnie z góry wasz mia¿d¿¹cy m³otek
i poci¹gnie za wami popielaty dym
z tysi¹cletnich wszechnic i czarnych bibliotek.
ChodŸcie! ChodŸcie tu wszyscy! P¹sowi! We krwi!
O T³umie! O Mot³ochu! Tytanie! Narodzie!
Ods³oñcie g³owy z czapek i zamknijcie drzwi!
Zaœpiewamy dziœ razem wielk¹ „Pieœñ o g³odzie”.
Kraków, w kwietniu 1921
DO FUTURYSTÓW
Ju¿ nas znudzili Platon i Plotyn,
i Czarlie Chaplin, i czary czapel -
rytmicznym szczêkiem wszystkich gilotyn
piszê ten apel.
50
Dziwy po mieœcie skacz¹ ju¿ pierwsze,
zza kraty parków rzeŸby wy³a¿¹,
kobiety w ³ó¿kach skanduj¹ wiersze
i chodz¹ z niebiesk¹ twarz¹.
Po cztery g³owy ma ka¿dy z nas.
Przestrach nad miastem zawisn¹³ niemy.
Poezja
z rur siê wydziela
jak; gaz.
Wszyscy zginiemy.
Dzieñ siê nad nami zatrzyma³ z³oty
i pola nasze pobi³ grad,
jakby wytoczy³a przeciw nam kulomioty
Niebieska Republika Rad.
Krzycza³y w gazetach telefony i Paty,
¿e w zimie nie starczy nam chleba -
Nikt z nas nie do¿yje do zimy.
Przyszed³ czas ostatniej krucjaty.
T³umie,
coœ mnie okr¹¿y³ i chcia³ biæ laskami,
czemu¿ stoimy.
Niech poeci id¹ do nieba.
Jestem z wami.
Nie bêdzie wiêcej ¿aden,
któremu do ust swój dzban dasz,
pieœciæ nam oczu jadem
gêstym jak banda¿.
51
Przyjacielu Anatolu,
po³ó¿, po³ó¿ tu siê
i gdy ci spadnie na czaszkê mój m³otek
i szczury siê na ni¹ wgramol¹,
nie krzycz z teatralnym gestem:
„I ty, Brutusie”.
To ja jestem.
I wyci¹gnê ci z g³owy,
jak magik,
domy,
okrêty,
ksiê¿yce
i dragi,
kobietê z dzieckiem,
flagi wszystkich nacji,
bezcenne s³owa po dolarze karat.
Dzisiaj sprzedajê hurtem
z licytacji
ca³y aparat.
Pró¿no siê wdziêczy chmurek rokoko,
na plafon nieba rzucone bazie.
Nikogo wiêcej ksiê¿yc - gonokok
têsknot¹ nocy nie zarazi.
Znów bêdzie wiosna raz tylko na rok
i jedno s³oñce w niebo siê wkroœci.
Jak tynk
obleci ze œwiata
barok
poetycznoœci.
52
Nie bêdzie kobiet brzuch
jak dynamo
milionem wolt im w g³êbinie wrz¹ca
bêd¹ po prostu dr¿a³y,
gdy nam
o
cia³a ich miêkkie
pluœnie ¿¹dza.
Znów bêdzie ogród,
jak ogród
i ró¿ chwiej¹ce siê metry.
Œwiat rozprostuje siê nagle na powrót
w nowej, s³onecznej geometrii.
Znikn¹,
jak wrzody,
które ktoœ przegniót³,
sznury tych,
miejsca nie by³o przed kim -
z wiaderkiem w rêku
ka¿dy przedmiot
pooklejali w etykietki.
O zamknij oczu swoich semafor.
Snów yokohamy k¹pi¹ siê w kwiatach.
Idziemy
wydrzeæ z lawy metafor
twarz
rysuj¹c¹ siê
Œwiata.
53
MORSE
W³aœciwie
to jest mo¿e najdziwaczniejsza z naszych wszystkich maskarad,
kiedy w obcis³ych paltach
przesadnie correct
wychodzimy na wiosnê defilowaæ korsem
a nikt nie wie, ¿e ka¿dy z nas, papie¿y sekt,
to po prostu ubrany w miêkki pless
aparat
systemu Morse.
We dnie poœpieszny urywany takt
stukot m³oteczków przychodz¹cych depesz
z g³êbi koszuli przez fa³d, madapolam
tak tak taktak tak
stuk - symbol s³owa, które zaraz spaœæ ma
w ciszy jak w kruchcie gdzie szmer lada kolan
rozwija siê w¹ziutka nieskoñczona taœma.
W noc, zanim pó³mrok myœl ostatni¹ wygna³,
przez ciê¿kie, popl¹tane sigilarie snu
odszuka mnie, dogoni pulsuj¹cy sygna³
wedrze siê, zatrzepoce w przedœmiertelnej drgawce
stuk stuk stuk stu: nóg z tóg
I - A - O - 71
dzwoni¹cy krzyk nieznanego nadawcy
Tokio. Chicago. Wiedeñ.
54
Na drutach s³owa dr¿¹ i trzepoc¹
Kwas bezsennoœci oczy nam wy¿ar³.
Po mieœcie sami b³¹dzimy noc¹,
skazani na wieczny dy¿ur.
Wpl¹tany w rozkrzyczany, kolorowy t³um,
w olbrzymim czarnym mieœcie ma³y, blady cz³owiek,
s³yszy s³ów ró¿nogwarych nieustanny szum,
szyk skrzy¿owanych krzywo krzyków - kling i klangor
Ma³y cz³owiek, jad¹cy tramwajem,
prowadz¹cy na dansingu tango
jest centraln¹ rozœpiewan¹ stacj¹
s³ów szybuj¹cych z œwistem w powietrzu, jak pi³ki,
które gdzieœ odrzucaj¹ sobie kraje krajom,
nacje - nacjom!
Œwiat jaki b¹bel nam wezbra³ i pêk³,
dni za dniami swe kroki przyœpiesz¹,
s³ów spl¹tanych przeszywa nas milion,
a po piêtach nam depce lêk,
jak po nocy dzwoni¹cy pocztylion,
lêk przed jedn¹ maleñk¹ depesz¹
Chodzimy w œmiertelnej trwodze,
zakl¹³ nas kaprys czyjœ
w gestach t¹ myœl¹ otrutych -
Wiemy, ¿e jest ju¿ gdzieœ w drodze,
p³ynie szybko po jakichœ niewidzialnych drutach,
aby raz
przyjϾ.
55
Przyjdzie kiedyœ wieczorem znienacka,
obudzi mnie jej cichy metaliczny trzask,
rozpoznam j¹ po stuku bezdŸwiêcznym, jak kamieñ,
Zeskoczê nagle boso na ch³odn¹ posadzkê.
Jak stuk stu nóg wystuka tak takt ten do taktu
bêdê lataj¹cymi ze strachu rêkami
d³ugo, na pró¿no szukaæ po œcianach kontaktu.
A rano, kiedy przyjd¹ i wywa¿¹ drzwi,
bêdê le¿a³ na ziemi spokojny i siny,
wys¹czy mi siê z nosa
krwi
cieniutki wê¿yk.
I wtedy ujrz¹ przedmiot, co mi z ust siê zwiesza:
mój siny, napêcznia³y, przegryziony jêzyk,
jak w¹ska
nie odcyfrowana
depesza.
ZAK£ADNICY
Œwiat
zawisn¹³
na liczbie
jak na belce dŸwigara!
W ka¿dej linie - krzyk prê¿y siê czyjœ!
Tylko nas
tylko nas
jak bezcenne cygara
56
zatrzasnêli
w szkatu³kach bez wyjœæ!
Tylko nas
tylko nas
kr¹g³og³owych i bia³ych
jak ¿yj¹ce odsetki ich rent
zatrzasnêli
jak w sejfach swoich kas ogniotrwa³ych
w czarnych domach
t³uc g³ow¹
o prêt!
Dzieñ
przysy³a nam co dzieñ
noc
przem¹dr¹ znachorkê
Z w¹skich palców tchnie s³odycz i ch³ód - -
Gdzieœ
za œcian¹
æmi¹ miasta czarnych t³umów machorkê
w fajkach fabryk
warsztatów
i hut
D³ugo cz³owiek na popió³ w nich siê zwêgla³
i b³yszcza³
Skarg¹ dymu
do nieba siê pi¹³ - -
Suchym kaszlem
gwa³townym
57
i chrapliwym
jak wystrza³
przyjdzie kiedyœ
wykas³aæ go
z krwi¹!
We snach
skacz¹
jak szczury
rêce chwytne i krewkie
w deszczu weksli
banknotów
i kart
Wszystkie rzeczy na œwiecie
maj¹ szorstk¹ podszewkê
z naszej krzywdy
rapatej
jak part
Armia, mrówek nam wszechœwiat na atomy rozkrad³a
poznaczy³a je:
który i czyj - -
W naszych skrzêtnych mrowiskach
nasze domy-widziad³a
bêd¹ sterczeæ ju¿ zawsze
jak kij
Za oknami nam huczy wieczny odp³yw
i przyp³yw
szumem kropel
namolnym
58
i z³ym
¯mudny kadryl bezmyœlny
lat przestêpnych i zwyk³ych
by³ ³añcuchem jesieni i zim
Kiedy¿ wreszcie
na syren zachrypniêtych skowronkach
sfrunie wiosna dla wszystkich na œwiat?
Na Pawiakach
w Brygidkach
po £ukiszkach
na Wronkach
my czekamy
czekamy
od lat!
Przyjdzie dzieñ twój -
o t³umie!
i przegródki dni martwych
run¹
dane na twardy ¿er ³bom
Wyp³yniemy
na falach twoich ramion
i bar twych -
szeœæ tysiêcy Alainów Gerbault!
Bêdzie w górze
nad nami
migot Ÿrenic
jak w lustrze - -
trzask ³ami¹cych siê lodów i form
59
Po cieœninach
zatokach
z najludniejszych w najpustsze
bêdzie ciska³
i huœta³ nas
sztorm
Przyjdzie czas
przyjdzie czas
szale wagi siê chybn¹
Jeszcze rok
jeszcze dzieñ
jeszcze pó³ - -
Mo¿e nam w³aœnie
nam
byæ t¹ kropl¹ niechybn¹
co ciê¿arem
przewa¿y j¹
w dó³ - -
W wrzawie obcych protestów
w zgie³ku s³ów byle o czem
zag³uszaj¹c ich nicoœæ i czczoœæ
skrwawionymi rêkami
w czarne œciany ³omocem:
O - otwórzcie!
Otwórzcie!
Ju¿ doœæ!
60
Z TRZECH POEMATÓW
61
PIEŒÑ O G£ODZIE
RENI
W ROCZNICÊ ŒMIERCI
7 - V - 1922
ZAMIAST KWIATÓW
libres de tous liens
donnons-nous lamain
apollinaire
PROLOG
w wielotysiêcznych, stuulicych miastach
wychodz¹ codziennie tysi¹ce gazet,
d³ugie, czarne kolumny s³ów,
wykrzykiwane g³oœno po wszystkich bulwarach.
pisz¹ je mali, starsi ludzie w okularach.
nieprawda,
pisze je Miasto
stenografi¹ tysi¹ca wypadków.
rytmem, têtnem, krwi¹.
d³ugie czterdziestoszpaltowe poematy.
wystukuj¹ je stutysiêczne aparaty,
które s³ysz¹ puls œwiata za miliony mil,
62
agencje reutera, havasa, paty,
d³ugie, kilometrowe papierowe zwitki.
komunikaty.
miasto s³yszy wszystko.
wie za kogo wychodzi ksiê¿niczka hiszpañska
i co spiskuj¹ w gdañsku niemcy wci¹¿ niesforni,
o budowie w himalajach nowego wiaduktu,
radiodepesze z kaliforni
i stan pogody w timbuktu.
o wszystkim pisze miasto w swoich 40-szpaltowych poematach:
strajki w elektrowniach. przejechania. samobójstwa.
oto jest prawdziwa gigantyczna poezja.
jedyna.dwudziestoczterogodzinna wiecznie nowa.
która dzia³a na mnie, jak silny elektryczny pr¹d
jak œmieszne s¹ wobec niej wszystkie poezje.
poeci, jeseœcie niepotrzebni!
ja nie czytam strinberga, ani norwida
nie przyznajê siê do ¿adnego spadku.
czytam œwie¿e, pachn¹ce farb¹ dzienniki,
bij¹cym sercem przegl¹dam rubryki wypadków,
które mnie k³uj¹, jak ostre pilniki.
o, nadzwyczajne wypadki.
samobójstwa, podrzucenia, katastrofy.
krótkie spiêcia, tajemnicze po¿ary.
czarne strajki, rozstrzelania, napady.
jaka ogromna kryje siê w was tajemnica.
nieprzet³umaczalna.
tajemnica pulsuj¹cych miast.
63
krzyczy w was ukrzy¿owana ulica.
¿ywe, odpreparowane od naskórka miêso.
ja,
który œpiê,
kiedy otello morduje desdemonê,
czujê, jak mi siê nogi przera¿one trzês¹,
gdy na rogu, otoczony gawiedzi¹,
zdycha œlepy, zaje¿d¿ony koñ.
oto jest prawdziwy niemalowany teatr.
wielobarwne, heraklitowskie wszystko,
wal¹ce konkretnoœci¹, jak obuchem, z nóg.
wie o tym dobrze i mot³och,
kiedy gapi siê na bezp³atne widowisko.
nie wiedz¹ tego panie i panowie
z taktem
przechodz¹cy na drug¹ stronê, gdy na p³ytach
wœród grobowej, naprê¿onej ciszy
idzie ciê¿ki, przedœmiertelny balet. -
panowie nie mog¹ pogodziæ siê z faktem,
w ¿e teatr ten ma wiele niew¹tpliwych zalet
pisz¹ o tym wszystkie gazety,
pisz¹ wiêcej.
w rubryce nadzwyczajnych wypadków
s¹ ma³e, niewyraŸne wzmianki,
o œmierciach
jakichœ niewiadomych ludzi,
które siê koñcz¹ s³owami:
„...zawezwany lekarz pogotowia skonstatowa³ œmieræ g³odow¹...”
64
o niewiadomi, bezimienni ludzie,
zag³odzeni w Saharach milionowych miast,
którym nie mia³ kto podaæ nawet bu³ki z mas³em.
o wasze sine, popuchniête trupy,
jak o w³asne,
upomni siê ¿ar³oczne, wszystko¿erne Miasto.
czarne, nat³oczone prosektoria
wyeksploatuj¹ wasze zw³oki,
rozd³ubi¹ resztki waszych cia³ od koœci.
wy jesteœcie przedziwnym nawo¿¹cym sokiem
wielkiej, nieobliczalnej, wspania³ej Ludzkoœci!
I
daj twarz do kolan swoich przytuliæ.
krew z twoich palców zli¿em.
z odrzuconymi bezw³adnie
rêkami
ulic
le¿a³o Miasto krzy¿em.
przybili go do ziemi æwiekami lamp,
jarz¹ce bia³e gwoŸdzie w¿ar³y siê,
jak krzyki.
przysz³a noc
i przylgnê³a do krwawych ramp
pal¹c¹ chust¹ weroniki.
65
okropna,
lepiej deszczem po twarzy t³uc,
jak tych
ukrzy¿owanych na bramach rajów.
krople czarne,
maleñkie,
natrêtne,
wyrzucone z krwi¹ razem z powrotem
z p³uc
po czarnej pooranej szynami twarzy
sp³ynê³y ³zami tramwajów.
jeszcze i jeszcze,
bezkszta³tne, wypuk³e
domy czarne, obœlizg³e, karmione deszczem
napêcznia³y, jak g¹bki,
napuch³y,
rozla³y siê, rozpe³z³y rozdête, stulice
wyst¹pi³y na chodniki z ciemnoœci,
zsunê³y siê,
przeciê³y krzycz¹c¹ ulicê
- ludzie!
- pomó¿cie!
- rozgniot¹!
wyp³ynê³y w uœcisku skrwawione wnêtrznoœci
i bez jêku wyla³y siê w b³oto.
66
a czarne œciany rosn¹,
ci¹gn¹ siê do góry.
zas³oni³y ca³e niebo,
w zakry³y szczyty,
jakby ogromne o³owiane chmury
na ziemi urz¹dzi³y meeting.
nie bêdê ¿y³, jak kato, ni walczy³, jak samson
g³ód, który roœnie we mnie, ciska mn¹ w gor¹czce.
by³ cz³owiek, który nie jad³, nazywa³ siê hamsun
i zrobi³ na tym póŸniej s³awê i pieni¹dze.
na wytartej kanapie, skrêcony w szeœæ
le¿ê pr꿹c do góry zsinia³y profil.
dzieñ odchodz¹c wy³ d³ugo zje¿ywszy szerœæ,
a teraz noc mi œpiewa swe dziwne strofy...
zaraz sufit bez szmeru zsunie siê w pokoju.
przygniecie pomaleñku
cicho i jasno.
wolno tynk siê na œcianach rozdwoi³,
jakby pokój wargami mlasn¹³.
œcian rozmokniêtych bezzêbne dzi¹s³a
poruszy³y siê wolno.
¿uj¹ cmokaj¹c.
nagle stó³ po pod³odze zapl¹sa³
i piec podskoczy³, jak pajac.
coraz bli¿ej i bli¿ej zsunê³y siê œciany.
nie odepchn¹æ rêkami pe³zn¹cych tapet.
cicho...
na palcach...
67
jak pies œcigany...
ju¿ tylko za parapet...
T E R A Z !!
a ku ku!
g³ow¹ w dó³.
cztery okna
i
trrrach!
o miêkki asfaltowy materac.
polecia³o.
zatañczy³o.
upad³o.
i jeszcze
odbity, jak od gutaperkowej posadzki
lecê.
odskakujê od gzymsów, jak pi³ka,
z deszczem
i w górê wystrzelam œwiece.
gumow¹ czaszk¹ o bruk
i wy¿ej
hop!
odbijam siê z powrotem.
do góry i na dó³.
z rozpostartymi rêkami lecê pod strop
i znowu na ziemiê spadam.
ju¿ myœli, jak kobiety, wal¹ siê z nóg,
ociê¿a³e,
jak k³êby w zburzonym ruszcie.
jeszcze chwila i czaszka trzaœnie o bruk
68
- pomó¿cie!
- pomó¿cie!!
- pomó¿cie!!!
przybiegli wystraszeni.
otoczyli ko³em.
w rozpostartego wparli przera¿one oczy.
- nie bójcie siê.
- nie krzyczcie.
- nic nie zwichn¹³em.
- przyciœnijcie mnie.
- mocniej!
- odskoczê!!
pochylili siê.
przygnietli.
zagrali na tr¹bce.
bliskie zmieszane twarze, przestraszone trochê.
dwóch wysiad³o z karetki i wsadziæ mnie w g³¹b chce!
na sko³atan¹ g³owê wci¹gn¹ mi poñczochê!!
po³o¿yli na miêkkie.
.... daleko.
... przysz³oœæ.
... d³ugie zielone palmy ko³ysz¹ siê w czaszce.
Reniu!
to ty?
jak dobrze ¿e przysz³aœ.
aksamitnymi rêkami po twarzy mnie g³aszczesz.
pamiêtasz wtedy wieczór...
deszcz za oknem œpiewa³.
s³ucha³em, czy choæ jeden nerw Twój jeszcze dr¿y mn¹
69
na zielonym cmentarzu teraz skoml¹ drzewa
i jest tak bezlitoœnie, przejmuj¹co zimno.
teraz sam, jak podrzutek przez pusty przytu³ek,
pójdê pomiêdzy ludzi daleki i obcy.
w maleñkim gniazdku serca nie ma ju¿ jaskó³ek,
zabili mi ostatni¹ Ÿli, niegrzeczni ch³opcy.
chlipi¹cy skowyt z krtani na wierzch siê wyspina³.
czepia siê Twojej sukni, pe³znie ku d³oniom.
uciekaæ nie mam si³y.
nadchodzi fina³.
zajadli mali ludzie z psami mnie goni¹.
ogromny t³um
z laskami,
czarny,
jak powódŸ
roœnie,
wije siê za mn¹
d³ugi,
jak ogon.
zamknêli drzwi!
za póŸno!
nie mam gdzie siê schowaæ!
malutk i prosty cz³owiek podstawi³ mi nogê!!
ju¿.
ju¿.
dopadli.
stratowali.
zmiêli.
podeptanego trupa podnieœli, jak sztandar
70
wysoko
i na przedzie,
nad t³umem
obok kapeli,
ponieœli.
œnieg pada³ gruby i w oczach narasta³.
szli ludzie niezliczenie, bez³adnie i t³umnie,
kiedy zakropionymi ulicami miasta
ponieœli mnie w ogromnej o³owianej trumnie.
szli ksiê¿a z kadzid³ami, jeden d³ugi gest r¹k,
i zwi¹zek literatów w cylindrach i krepie,
i cechy z chor¹gwiami,
w tu¿urkach,
z orkiestr¹,
a potem t³um siê czarny na rogach doczepia³.
na placu teatralnym t³um rozla³ siê w mrowie.
dzwony dzwoni³y w dzwony i w dzwonach ich krzyk nik³,
gdy nagle
straszny,
obanda¿owany
cz³owiek
podnios³em siê ogromny,
groŸny,
jak wykrzyknik!
panowie!
jestem wzruszony.
widzicie, zblad³em.
¿egnacie mnie tak piêknie i tyle tu kobiet,
ale zapominacie, ¿e nic dziœ nie jad³em
71
i muszê iœæ zaraz na obiad.
o!
cisza.
i ryk jeden!
krzyki. spazmy. p³acze.
ha³as powsta³ i tumult.
krzyczeli: „zmartwychwsta³”!
jakby na przedstawieniu opery w teatrze
nagle zaœpiewa³ statysta.
panowie!
nie klêkajcie.
nie p³aczcie.
nie krzyczcie.
widzicie, stojê zdrowy, cudowny i prosty!
ach, skurcz siê w sobie,
wykrztuœ na bruk swoje ¿ycie
i idŸcie z nim pod rêce tañcowaæ na mosty.
nie bêdziemy ju¿ odt¹d umieraæ wiêcej,
któ¿ by nas takich piêknych i olbrzymich grzeba³.
rozeœmiejcie siê wszyscy,
weŸcie siê za rêce
i prosto marsza³kowsk¹ pójdziemy do nieba.
jak mo¿e ka¿dy z nas,
co dzisiaj tañcz¹,
staæ siê martwym,
œmierdz¹cym,
po którym siê skrupulatnie wykadza zakrystiê,
nas
z których ka¿dy sam jest ¿yj¹c¹ monstrancj¹
72
na serca swego bia³¹ eucharystiê.
pozdejmujcie ich z krzy¿ów!
niech ziemi¹ krocz¹
ci,
co chcieli przez wieki umieraæ za nas.
¿ycie cudownym sokiem trysnê³o nam w oczy,
jak pod no¿em dojrza³y ananas!
... z przyczajonych zau³ków w noc ku spelunkom
czarna zmowa wype³z³a,
wije siê, jak skorek.
pochwycili mnie z ty³u!
wi¹¿¹!
ratunku!!
na g³owê mi wci¹gaj¹ straszny czarny worek!
przysz³a noc g³uchoniema i w g³owach siad³a,
ma³e kaszl¹ce serce przycisnê³a rêk¹.
s³yszê!
ziemia ju¿ dudni od stóp, jak kowad³a.
trzymajcie!
têtna mi pêkn¹!
z daleka jeszcze.
s³oñce g³owê mi parzy.
olbrzymi g³odni ludzie, czarni od maszyn!
idziecie,
wiem.
nie patrzcie!
nie trzeba twarzy!
ka¿dy z was bêdzie mesjaszem!
o wykrztuœ siê z twych piwnic,
73
wywal siê na wierzch,
jak krew buchnij przez okna i wszystko zalej
t³umie chamów,
co niebo g³owami dziurawisz!
jakie ogromne morze wyobra¿eñ!
jakie cudowne dale!
serce olbrzymie w krtani stanê³o i skacze.
wyplujê pod nogi, w piach wam.
idziecie!
krzyczeæ nie mogê!
ogromni w zorzy po¿odze.
trup mój
krwawy,
stratowany,
czerwony,
jak ³achman,
z którego mo¿e szmatê na swój sztandar udr¹,
w œmiertelnym zapatrzeniu le¿y wam na drodze,
po której przechodzicie
w J U T R O!
II
w maju,
w zazielenionej s³onecznej stolicy
spacerowa³y po trotuarach kobiety dzieci i ¿o³nierze,
gdy nagle
z buchaj¹cej aorty przecznicy
bêben uderzy³.
szli kolumnami,.
za rogiem ginêli
74
szereg za szeregiem rytmiczny i twardy
na piersiach szarych, ¿o³nierskich szyneli,
jak kwiaty,
czerwienia³y czerwone kokardy.
za szeregami ulicznicy
z krzykiem i œwistem
gonili tañcz¹cy,
wyrzucali czapki,
ulice siê k³ania³y bia³e i czyste.
w wypiekach s³oñca opada³y kwiatki.
przechodzi³y kompanie równo, jak na mustrze,
bez komendy trzyma³y swój cudowny krok,
wszyscy porwani jednym
milionowym
spazmem.
i w t³umie b³ysk bagnetów odbi³ siê,
jak w lustrze
i zach³ysn¹³ siê ca³y dzikim entuzjazmem.
na ulice t³umy jasnych rozeœmianych ludzi
wyrzyga³y na s³oñce obdrapane domy.
panny. s³u¿¹ce. prostytutki
uœmiechaj¹ siê do siebie,
jak znajome,
i serca pod bluzkami t³uk¹ im,
jak gongi.
na gmachu poczty i telegrafu
rozwiniêta
olbrzymia czerwona chor¹giew
na wszystkich piêtrach stukaj¹ce aparaty
75
wyrzucaj¹ pod³u¿ne papierowe œwistki:
wieœæ na cztery koñce œwiata
wszystkim. wszystkim . wszystkim.
w tokio zdenerwowany japoñski mikado
odbiera rozedrgane, dzwoni¹ce depesze
i rozmawia iskrami z londynem,
¿e wyros³y ju¿, zagra¿aj¹c zag³ad¹
œwiatu,
czerwone rêce proletariatu.
a wieczorem
z czarnego oszala³ego miasta,
z katedry,
ciemnymi zau³kami wœród œpiewów i œwistu
w pole p³aszcza kryj¹c twarz
ucieka³ Chrystus;
gdy nagle t³um go na placu
dopad³.
pochwycili za rêce.
zawlekli.
czarni obdarci ludzie od kielni i ³opat.
zaci¹gnêli krzycz¹cego,
boso,
na róg,
na miejscu samos¹d.
kucharki zachrypniête podnosi³y piêœci:
- za nasz¹ krzywdê!
- za nasze córki, co siê posz³y po hotelach ³ajdaczyæ!
- za nasze stare, zharowane matki!
- za nasz¹ hañbê przep³akanych m¹k,
76
- któr¹œ dzwonkiem zag³usza³ i karmi³ op³atkiem!
ku³akami, laskami zabili, zat³ukli.
poturbowane, umêczone cia³o
upad³o pod razami spracowanych r¹k.
w tym samym czasie,
kiedy dusza moja w kaloszach „treugolnik”
w warszawie,
w nat³oczonym kinie,
œciœniêta
pró¿no czeka³a zbawienia.
w œrodku detektywicznego w³oskiego dramatu
od niechcenia zerwa³a siê lenta
i na p³ótnie wœród œmiertelnej ciszy
ukaza³a siê ta sama scena.
krzyk powsta³ na sali i panika.
rzucili siê w pop³ochu do drzwi.
mê¿czyŸni tratowali kobiety.
pró¿no ciska³ siê przy aparacie mechanik,
a gdy wreszcie zapalono kinkiety,
na ekranie zosta³y czarne plamy krwi.
po ulicach snuj¹ jacyœ ludzie,
cienie prawie,
i gin¹ zanim s³owo siê g³oœno wymówi,
a w oœwietlonej sali tow. higienicznego
histeryczne studentki i gawiedŸ
oklaskuj¹ ziewaj¹c¹ estradê,
z której k³ania³ siê glink¹ i kocha³ siê tuwim,
twarze krwi¹ im zachwytu nabieg³y
nalane.
77
czekajcie, twarze te sk¹dœ znam!
to t³um ten sam,
który we mnie w zakopanem
rozjuszony w bezbronnego ciska³ jajka i ceg³y.
i kiedy ¿egnany oklaskami schodzi³ ostatni b³azen,
wszed³em wolno na estradê
i powiedzia³em prawie ze smutkiem.
- panowie,
- nic nie wiecie.
- dosta³em depeszê.
- dzisiaj wyje¿d¿am.
zdaje siê, ¿e nikt siê nie rozp³aka³.
by³o cicho.
ktoœ zacz¹³ biæ brawo.
wyszed³em wolno na ulicê.
doro¿ka odwioz³a mnie na dworzec.
k³ania³y siê latarnie nie wiadomo po co,
gdy poci¹g szyby okien chustk¹ dymu czyœci³.
schyleni pod piecami
majow¹ noc¹
œpiewali na zwrotnicach czarni maszyniœci.
ŒPIEW MASZYNISTÓW
s³oñce przygniót³szy kolanem, skóry dymi¹ce siê po³cie
d³ugo do miêsa obdziera³ nasz okrwawiony scyzoryk.
w noce begwiezdne majtkom na œwiata p³on¹cym drednoucie
twarz wyliza³y do krwi nam zorzy czerwone ozory.
nam-li wyros³ym w trudzie pod wœciek³¹ zdarzeñ ulew¹
b³¹dziæ po morzach uniesieñ w gwiezdne ws³uchanym kapele?
zgodnym wysi³kiem twardych r¹k rozhuœtany w lewo
78
czarni maleñcy ludzie ziemi olbrzymi propeller.
patrzy³ na wszystko z góry nasz bezpartyjny pan bóg.
p³aka³ nad nami deszczem, a¿ wreszcie krwi¹ siê wysmarka³.
gdy walec wieków gniót³ nas, krwi nasze] twardych jambów
s³ucha³o stare s³oñce ³yse, jak ³eb bismarka.
d³ugo œwieci³o w œlepia nam, purpurowym murzynom,
w mordy zwêglone w hutach, do których przyrós³ kopeæ.
gdy go, zwleczone na ziemiê, nó¿ robotniczy zarzyna³,
t³um siê na trupa rzuci³ krew buchaj¹c¹ ¿³opaæ.
z ¿yciem rozgranym pod rêce na œwiata szerokie trakty
wyszliœmy rano, œpiewaj¹c, z p³acht¹ koloru flamingo.
paszcz wytoczonych mitraliez suche rytmiczne antrakty
w krtañ zabijemy z powrotem kul¹ wyplut¹ z brauninga.
kto nam, kto nam teraz drogê zagrodzi samym?
wszystko zmia¿d¿ymy butami piêkni, ogromni i ludzcy.
miejsca! gromada idzie, proletariacki samum!
czapkami drogê, wymoœci³ taneczny krok rewolucji.
œwiat postawiony pod œcianê, jak ma³y, blady cz³owieczek,
mruga³ bezradnie oczkami, gdy kolbyœmy wznieœli do ramion.
p³aka³ zmartwiony Chrystus o dusze swoich owieczek,
gdy salw¹ gruchnê³y lufy i œnieg siê krwi¹ poplami³.
nam-li dziœ skomleæ nad trupem, gdy hymnem têtni nerw,
czaszk¹ o ziemiê grzmociæ i krzyczeæ: nie przeklinaj?!
do wszystkich okien i drzwi ju¿ wali kolbami mauzerów
w ³unach wschodz¹cej zorzy wielka œwietlana NOWINA!
robotnikom warszawy i ³odzi, czyje
uœmiechy zawsze oœlepiaj¹
79
III
a potem przysz³y dni,
dni dziwne,
pe³ne purpurowej grozy
i krótkie, blade, przera¿one noce.
ulicami pêdzi³y ciê¿kie autowozy
na³adowane ludŸmi, od bagnetów ostre
i pe³no by³o wszêdzie lepkiej, skrzep³ej krwi,
jakby kto rozdar³ wielk¹, zaropia³¹ krostê.
chodnikami wa³êsali siê bladzi, dziwni ludzie
z b³yszcz¹cymi niesamowicie, wklês³ymi oczyma
i wszystko by³o dziwnie mêtne,
jak w gor¹czce.
czas siê zatrzyma³.
dni przychodzi³y œpi¹ce
i noce koloru khaki.
nad pustymi ulicami ¿arzy³y siê lampy,
rzucaj¹c d³ugie cienie bia³e i czerwone.
po nocach, pod eskort¹, zawsze w jedn¹ stronê
wywozili ¿o³nierze d³ugie, czarne paki.
jednego rana rzeki wyg³odnia³ych ludzi
korytami zau³ków sp³ynê³y na plac
i krzyk miasto obudzi³:
te œcierwy!
oszukuj¹ nas w³adz¹, której nie chc¹ daæ.
mamy ich w³adzê gdzieœ!
80
nam praw nie potrzeba!
niech nam dadz¹ chleba!
my - chcemy - jeϾ!!
- - - - - -
na morzu bia³ym cicho z do³u,
gdy przyp³yw okrêt mój ko³ysze,
przyk³adam rêce tub¹ do ust
i krzyczê:
S£YSZÊ!!
coœ siê wyrwa³o z prêtów tam,
krzyk zbuntowanej czarnej za³ogi.
czekajcie, sprute mam wy³ogi.
powiodê wszystkich dzisiaj sam!
na cztery strony cztery drogi,
rozk³adam rêce, wszystkie taml
chodŸcie tu,
wo³am was, jak gustaw,
których zapad³e w g³¹b policzki
pozwol¹ jasno mi policzyæ,
ileœcie dni nie mieli w ustach.
czarni, br¹zowi, biali bracia!
zgrajo obdarta i wychud³a!
gdy noc¹ ksiê¿yc wyjrzy z chmur,
jak szczury wy³azicie z nor.
pe³zniecie,
81
wlok¹c nóg swych szczud³a,
pod okna, gdzie przy sto³ach ¿r¹
za szyb¹ nat³oczonych barów
sterty kompotów i homarów
dranie spasione wasz¹ krwi¹
i dziwnie oczy wam siê lœni¹,
a¿ was nie sp³oszy krzyk zegarów.
gdy wiatr pó³nocny drzewa czesze,
przez taœmy gór po nocy widnej
od œnie¿nych tundr do portu w sidney
widzê rozlane wasze rzesze.
gdy w polach czarne cienie tañcz¹,
spl¹tane w jeden d³ugi ³añcuch,
do miast spe³zacie siê szarañcz¹,
siadacie cicho w progach drzwi
czuwaæ nad zdrowymi snem mieszkañców,
którym siê wtedy w snach
majacz¹
ka³u¿e czarnej, t³ustej krwi.
o bracia moi wszystkich ras
z europy, azji i ameryk,
ilu was jeszcze jest gdzie wiêcej,
armie zg³odnia³e!
nowe stany!
nast¹pi³ czas
i œwiat, jak kleryk
82
przyjmuje chrzest czerwonych œwiêceñ.
pójdziecie ze mn¹ dzisiaj tam,
gdzie ¿r¹ zamorskie mangustany!
- - - - - - - - - - -
opada³a na miasto mg³a jesiennej s³oty.
by³ dzieñ ch³odny, bezbarwny, wilgotny, jak kana³.
w mokrej mgle po zau³kach do rana
kas³a³y kulomioty.
- - - - - - - - - - - - - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - - -
brzuchy nasze zielone, granatowe, sine,
takie lekkie przedziwnie, ci꿹 nam, jak wiêzy.
w dzieñ ¿ujemy niesmaczn¹ s³odkockliw¹ œlinê,
a w nocy ssiemy w³asny zskorupia³y jêzyk.
w g³owie hucz¹ nam ci¹gle jakieœ dziwne szmery
i straszna czczoœæ w ¿o³¹dku okropnie nas nudzi,
widzimy tylko w górze przez okna suteren
nogi szybko ulic¹ przechodz¹cych ludzi.
83
a noc¹ gdy zaœniemy strawieni bezruchem,
poskrêcawszy wychud³e, popuchniête cz³onki,
œni nam siê taki s³odki prawdziwy baumkuchen
na dziedziñcu s³onecznym s¹siedniej ochronki.
wyci¹gamy do niego rêce przez sztachety,
wêsz¹c palcami pró¿niê, jak ssawkami macek,
a ma³e, czyste dzieci i bia³e kobiety
k³ad¹ nam w nie pachn¹cy ukrajany placek.
po¿eramy krztusz¹c siê, kawa³ami, gwa³tem
dobre, s³odkie, przedziwne, wypieczone ciasto...
gdzieœ blisko s³ychaæ tr¹bki...
...to miêciutkie auta
przysy³a po nas wielkie, dobroczynne MIASTO.
FINA£
na miêkkiej trawie twarz¹ do chmur
le¿ê ogromny chiñski bogdychan.
nie tkn¹³ mnie ¿aden piorun ni mór,
a jednak czujê, ¿e zdycham.
i kiedy z estrad p³on¹cych jaœniej
ciskam swoje och³apy brutalny i wielki,
œmieræ moja mo¿e dogryza ju¿ w³aœnie
moje ostatnie cukierki.
84
nie bêdê pisa³ wierszy, - jak pusty k³os S¥,
lecz wiem, ¿e ci, co raz s³yszeli je,
jak zarazê za sob¹ wszêdzie ponios¹
kaprysów moich ewangelie.
85
PRZEK£ADY
86
SERGIUSZ JESIENIN
PRZEMIENIENIE
l.
Chmury migoc¹,
Niebo topi w z³ocie wsie...
Œpiewam i krzyczê:
Panie, ociel siê!
Przed tw¹ bram¹ na nowiu
G³uchy mój g³os je:
Gwiazdami spowij
Ja³owicê Rosjê.
Zza chmur ciê rêka moja wywleka,
Durz¹ pieœni skrzy siê,
Niebieskiego mleka
Daj nam dzisiaj.
GroŸnie grzmi twój grom.
Plusk skrzyde³ mnogi.
Now¹ Sodomê
Spopiela ogieñ.
87
Lecz twardo po niwie wód
Pod pañski grzmot
Nowy z czerwonych wrót
Wychodzi Lot.
2.
Dlatego to tak g³oœno
Œwierszcz œpiewa skryty w mchu,
O tym, jak tworz¹ rosn¹
Okapa³ zbo¿a wschód;
O tym, jak Matka Œwiêta
Na chmur wybieg³szy skraj,
Zwo³uje z ³¹k cielêta
W zielony, jasny raj.
Od rana nad ulew¹
Ju¿ s³yszê tr¹by g³os.
Zwiastuje rann¹ mew¹
On ziemi kres i los.
„O, wierzcie, mrok siê spieni,
Jak skowyt przyjdzie sen,
Nad lasem siê oszczeni
Pó³ksiê¿yc z³otym psem.
88
Zieleni¹ innej ³¹ki
Poroœnie ziemi mi¹¿sz.
Trzepoc¹cym siê skowronkiem
Upadnie gwiazda w g¹szcz.
I powype³za z k³osów
Pszenicznych ziaren rój,
A¿eby pszczelim g³osem
Oz³otoniwiæ znój...”
3.
Hej, Rosyanie!
£owcy wszechœwiata,
Sieci¹ zorzy czerpi¹cy niebo -
Tr¹bcie w tr¹by.
Pod p³ugiem burzy
Ryczy l¹d.
Wali ska³y z³otozêby
Orkan.
Nowy siewca
Idzie przez pola
Nowe ziarna
Rzuca w skiby.
89
Jasny goϾ do was w kolasie
Jedzie.
Po chmurach st¹pa
•rebica.
Uprz¹¿ na kobyle -
B³êkit.
Dzwonki na uprzê¿y -
Gwiazdy.
4.
Œcichnij, ty wietrze, przestañ grzmieæ,
Nie szczekaj, szklana rzeko,
Z nieba przez rzadk¹ czerwon¹ sieæ
Jak deszcz kapie mleko.
Od m¹droœci puchnie s³owo,
T³uste wyk³osz¹ siê zbo¿a. «
Nad chmurami jak krowa
Ogon zadar³a zorza.
Widzê ciê st¹d,
Szafarzu szczodry,
Nad ziemi¹ czapk¹
Zwiesi³eœ niebiosa.
90
Dzisiaj
S³oñce jak kot
Z niebieskiej jod³y
Z³ocist¹ ³apk¹
Tr¹ca mi w³osy.
5.
Przyjdzie on, nasz goœæ niebiañski,
Dojrza³ czas i pust nasz dom.
Z poczernia³ej mêki pañskiej
Wypad³ gwóŸdŸ zjedzony rdz¹.
Od po³udnia, a¿ po wsze dni,
U niebieskich stoj¹c bram,
Jako wiadra dzieñ powszedni
On nape³ni mlekiem nam.
I od nowa, i od nowa,
S³awi¹c kraj nieziemskich stron,
Bêdzie ruchem gwiazd zwiastowa³
Srebrnoziarny polom plon.
A gdy znów nad Wo³g¹ ksiê¿yc .
Sk³oni twarz za p³otem chat -
W z³otej ³odzi zacznie tê¿eæ
I odp³ynie w jasny sad.
91
I jak ³ona swego owoc
Na niebiañskiej ³aski znak
Zrzuci z nieba jajko-s³owo,
W którym ¿ywy wschodzi ptak.
W£ODZIMIERZ MAJAKOWSKI
DZIWACZNY POGRZEB
Mroczni i czarni wyszli ludzie,
na mieœcie ustawili siê ciê¿ko i cicho,
jakby w dziwnym pochodzie mia³ przyj¹æ udzia³
posêpny zakon czarnych mnichów.
Nieba pomalowany na burzê namiot.
Rêka grozy twarz mnie.
Wszystko tak dziwnie ktoœ podmiót³ i zamiót³,
¿e mimo woli stawa³o siê strasznie.
Wtedy rozwar³a siê jasna na dnie choæ
zakurzonego powietrza œciana szarawa,
wylaz³ z powietrza i zacz¹³ jechaæ
dziwacznego pogrzebu cichy karawan.
Uros³y oczy gór¹ nad gzyms,
runê³y wylêk³e w trumnê z ³oskotem.
nagle z trumny prysn¹³ grymas.
92
Potem,
krzyk: „chowaj¹ umar³y œmiech!”
z tysi¹ca piersi hucza³, jak z miecha,
grzmia³ omiliokrotniony tysi¹cem ech
za katafalkiem, który jecha³.
I zaraz no¿e p³aczu skrycie
wgryz³y siê, skowyt gard³o zatka³.
Oto za trumn¹ starucha ¯ycie,
umar³ego œmiechu siwa matka.
Do kogó¿ wróciæ jej obdartej i bosej?
Patrzcie: ten z czaszk¹ ³ysaw¹,
za trumn¹, wielki, z du¿ym nosem
p³acze ormiañski kawa³.
Jeszcze p³acz krztusi³ siê tu i owdzie,
a za nim œrodkiem ulic
piszcz¹c i skoml¹c bieg³ dowcip:
dok¹d teraz g³owê przytuliæ?
Ju¿ do nieba stos p³aczów, - jeszcze na wierzchu dzwoni¹
czyichœ malutkich p³aczyków zaduszki
to ca³e pu³ki uœmiechów i uœmieszków
³ama³y w rozpaczy kruche paluszki.
93
I oto przez szereg ich prosto przed zaprz¹g,
wy¿êty z ³ez, jak Garszyn,
w wyszed³ strach i szed³ naprzód
ca³y w pogrzebowym marszu.
Rozmiêk³a twarz od p³aczu w transie,
zrobi³a siê pomarszczona, obleœna, kwargiel.
I jeœli ktoœ siê œmiejê, - zdaje siê,
¿e mu rozerwali wargi.
W£ODZIMIERZ MAJAKOWSKI
HYMN DO OBIADU
S³awa wam, id¹ce na obiad miliony,
jak stado byd³a puszczone na potraw!
którzyœcie wymyœlili beafsteaki; buliony
i ró¿nego jedzenia tysi¹ce potraw,
Choæby pocisków m³otem twardym
tysi¹ce Reimsów uda³o siê rozbiæ -
tak samo bêd¹ nó¿ki mia³y pulardy,
i oddychaæ tak samo bêdzie rostbeaf.
¯o³¹dka nie zarazi wiecznoœci taniec
wielkoœci¹ œmierci dla nowej ery!
¯o³¹dek nie mo¿e chorowaæ na nic,
oprócz appendycytu i cholery!
94
Niech w sadle z oczek zostan¹ szpary,
i tak ci je na pró¿no ojciec poznaczy³.
Na œlep¹ kiszkê, choæ w³ó¿ okulary,
kiszka i tak nic nie zobaczy.
Tak, ci nie gorzej. Mo¿esz mu miêæ za z³e:
Gdybyœ mia³ same usta bez czaszki i wypchn¹³
od razu do ust by ci wlaz³a
ca³a faszerowana tykwa.
Le¿¿e spokojnie bezoki, bezuchy,
z pierogiem w garœci zamiast bukietu,
a dzieci twoje na twoim brzuchu ,
bêd¹ ci gra³y w krokieta. .
Œpij, niech nie wm¹c¹ siê w sen twój zdrowy
eksplozje jakieœ, co œwiatem trzês¹.
Du¿o jeszcze mleka maj¹ krowy
i moc na œwiecie wo³owego miêsa.
Gdy ostatniemu wo³u poder¿n¹ gard³o
i k³os ostatni na bu³ki zerw¹,
ty, ¿eby z g³odu ci siê nie zmar³o, -
z gwiazd sfabrykujesz konserwy.
A jeœli umrzesz od kotletów i bulionów,
na pomniku wypisaæ ka¿emy ci wdziêczni:
„Na tyle to i tyle kotletów milionów,
twoich czterysta tysiêcy”.
95
W£ODZIMIERZ MAJAKOWSKI
CIEP£E S£OWO POD ADRESEM
NIEKTÓRYCH WAD
(PRAWIE -HYMN)
Do ciebie, który pracujesz, czy buty czyœcisz,
buchalterze czy biuralistko œlêcz¹ca w banku,
do ciebie, którego twarz od trosk i zawiœci
zmiê³a siê i pozielenia³a jak banknot.
Krawiec na przyk³ad. Po coœ, ty zbóju,
te spodnie przyniós³, jeœli byæ szczery chcesz?
Ty przecie¿ zupe³nie nie masz wujów,
a jeœli masz, to niebogatego, nie umiera i nie w Ameryce.
Mówiê ci ja oczytany i m¹dry:
Puszkin, czy Szczepkin, czy te¿ jakiœ Wrubel,
ani w prozê, ani w farbê, ani w Bóg wie sk¹d-rym
nie wierzyli, a wierzyli w rubel.
¯yj, pracuj, nau¿eraj siê, nadrêcz.
Ju¿ siwizna ci w brodzie siê krzewi,
a widzia³eœ ty kiedy, jak pomarañcz
roœnie sobie. i roœnie na drzewie? -
96
Pocisz siê i pracujesz, pracujesz i pocisz,
naciê³a siê i namno¿¹ jakieœ tam dzieci,
ch³opcy - buchalterowie, dziewczynki - i te chocia¿
bêd¹ siê pociæ, jak pocili siê ci.
A ja tymczasem wczoraj - nikt mnie jeszcze nie urzek³ -
ledwo wyszed³em na miasto,
zgarn¹³em w chemin-de-fera na szóstej turze
trzy tysi¹ce dwieœcie - za sto.
Nic nie szkodzi, je¿eli ktoœ setny raz
szczerzy zêby, jakby pragn¹³ zgnieœæ w proch ciê,
jeœliœ sobie w talii taki to a taki as
miêkko naznaczy³ paznokciem.
Pró¿no gracza spojrzeniem mnie b³agasz,
mru¿¹c oczy b³yszcz¹ce i mokre.
Ja karty wy³o¿ê, jak uparty tragarz
wy³adowuje nape³niony okrêt.
S³awa temu, kto pierwszy wynalaz³,
jak bez pracy, metod¹ najp³ytsz¹,
dok³adnie sumiennie i zaraz
kieszenie bliŸniemu wywróciæ i wytrz¹œæ.
I kiedy mówi¹ mi, ¿e praca itd., ukazuj¹c na mnie,
jakby na starej tarce tar³ kto chrzanu szcz¹tki,
ja dobrodusznie pytam, uj¹wszy za ramiê:
„a pan dokupuje do pi¹tki?...”
97
W£ODZIMIERZ MAJAKOWSKI
ODA DO REWOLUCJI
Tobie,
wyœmiana
ujadaniem baterii,
jêzykami bagnetów
pok¹sana pstro, -
jak ³achman postrzêpiony
czerwonej materii
ody tryumfalne
„O”!
O zwierzêca!
O dziecinna!
O groszowa!
O straszna!
Jakim imieniem ciê jeszcze nazwali?
Jak¹ uka¿esz jutro sw¹ twarz nam?
Smuk³ej budowli, .
czy kupy zwalisk?
Maszyniœcie
zakutemu w ¿elazo,
górnikowi rw¹cemu pok³ady rud
kadzisz,
kadzisz w niemej ekstazie,
wys³awiasz ludzki trud.
A jutro
œwiêty
z swych kopu³ hydry
98
otrz¹sa dymu gryz¹cy krem luf -
twoich szeœciocalówek têpodziobe œwidry
druzgoc¹ tysi¹clecia Kremlów.
S³awa!
Gdy w morzu zab³¹dzi sternik,
(gwizd syren ostry krwi¹ trwogi ociek³)
ty œlesz marynarzy
na ton¹cy pancernik,
gdzie
zapomniany
miaucza³ kociak.
A potem
noc¹ wychodz¹c na ³ów, -
czub zawadiacki na smag³ym torsie,-
kolbami siwych gnasz admira³ów
g³ow¹ w dó³
z mostu w Helsingforsie.
Wczorajsze rany nim zd¹¿ysz przykryæ,
ju¿ znowu tryska z nich krew czerwona.
Tobie -
mieszczañskie:
- b¹dŸ przeklêta po trzykroæ! -
i moje,
w poety,
- o b¹dŸ po trzykroæ b³ogos³awiona! -
99
W£ODZIMIERZ MAJAKOWSKI
WSTRZ¥SAJ¥CE FAKTY
Dziwaczniejszego nie pamiêta historia ranka:
wczoraj
przez drutów
linie
dzwoni¹cy jak marsylianka
Smolny run¹³
ku robotnikom w Berlinie.
I nagle
polismeni
zmieceni œciskiem
ujrzeli
zanim zd¹¿y³ kto stawiæ opór -
trzypiêtrowe
widmo
od strony rosyjskiej.
Podnios³o siê.
Kroczy wzd³u¿ Europy.
Obiadowicze odskoczyli od sto³ów z wyciem,
a w miejscu
gdzie przed chwil¹ t³um t³usty jad³,
stan¹³
nad Alej¹ Zwyciêstw
sztandar
„W³adza Rad”.
Na pró¿no pulchne r¹czki w trwodze bezwolnej
b³aga³y obliczaj¹c gro¿¹ce szkody.
100
Zmia¿d¿y³
i dalej run¹³ Smolny
republik i królestw bior¹c przeszkody.
I dalej
wzmaga³ swój pêd
tak, ¿e ju¿
z mgie³
brukselskich trotuarów i wystaw
ros³a legenda
o „Lataj¹cym Holendrze”,
Holendrze rewolucjonistów.
A on
nad polem
od krwi ry¿em,
gdzie
dwóch aliantów na ka¿dej ¯annie,
run¹³.
Czerwony wsta³ nad Pary¿em.
Umilkli pary¿anie.
Stoi jak widmo ze starych plansz.
I oto
starta jego samym wygl¹dem
runê³a republika,
a on za La Manche.
Na place wyprowadza podziemny Londyn.
A potem
okrêtom
w pancerny pysk ich
nad oceanem Atlantyckim nisko -
101
mówiono -
szybuj¹c,
do górników kalifornijskich
podobno
ogieñ z pyska wyzion¹³.
W pogl¹dach na te fakty wielka rozterka.
Wielu nie dowierza³o.
Zbywa³o drwinami.
A w pi¹tek
rano
wybuch³a Ameryka
wydaj¹ca siê ziemi¹, nie ziemia - dynamit.
I je¿eli nam
skomlê
jaki mól namolny:
nie unoœcie siê nad Rosj¹ jakby Bóg wie nad kim
ja
wskazujê im
na tê historiê ze Smolnym.
A tego
jam
Majakowski
Œwiadkiem.
102
MANIFESTY
103
DO NARODU POLSKIEGO.
MANIFEST
W SPRAWIE NATYCHMIASTOWEJ
FUTURYZACJI ¯YCIA
Rozumiej¹c jasno, ¿e sporadyczna i izolowana reforma sztuki w oderwaniu jej od samego
¿ycia, którego, têtnem i funkcj¹ organiczn¹ jest sztuka ka¿da, musi siê okazaæ z gruntu czcz¹,
bezowocn¹ i ja³ow¹, nie maj¹c jednoczeœnie czasu na ¿adne kroki przedwstêpne i przygoto-
wawcze w tym kierunku - ¿ycie i sztuka polska gro¿¹ zaduszeniem, a jedynym mo¿liwym i
skutecznym w takim wypadku œrodkiem jest niezw³oczna tracheotomia - my, futuryœci pol-
scy, przystêpujemy z dniem dzisiejszym do wielkiej radykalnej przebudowy i reorganizacji
¿ycia polskiego i wzywamy wszystkich obywateli wolnej Rzeczypospolitej Polskiej do zor-
ganizowanego wspó³dzia³ania i pomocy.
Wojna wszechœwiatowa wraz z olbrzymim przesuniêciem siê ca³ych pañstw, warstw i naro-
dów poci¹gnê³a za sob¹ wielkie przesuniêcie wartoœci. Rezultatem tego jest kryzys kultural-
ny; którego widowni¹ jest dzisiaj ca³a Europa Wschodnia i Zachodnia. U nas ten kryzys ob-
jawia siê w szczególnie ostrej i specyficznej formie. Pó³tora wieku niewoli politycznej wyci-
snê³o na ca³ej naszej fizjonomii, psychice i produkcji twardy, niezatarty œcieg. Œwiadomoœæ
kulturalna nasza nie mog³a siê rozwijaæ tak swobodnie, jak w pañstwach zachodnich. Z ko-
niecznoœci ca³a nasza energia narodowa wy³adowywa³a siê w kierunku najwiêkszego naporu,
w kierunku ¿mudnej i mozolnej walki o jêzyk, ¿ycie i organizacje w³asne. W tym samym
kierunku walki o w³asne narodowe „ja” i budowania twardej, nieprze³amanej, odpornej na
wszystko i ¿yciowo zdolnej narodowej psychiki wy³adowywa³a siê i sztuka polska.
My, futuryœci polscy, sk³adamy w tym miejscu polskiej poezji romantycznej okresu niewoli,
której widma dzisiaj bez litoœci szczuæ i dobijaæ bêdziemy - ho³d za to, ¿e w czasach wielkie-
go skupienia siê i powolnego dojrzewania Narodu Polskiego nie by³a sztuk¹ „czyst¹”, a w³a-
œnie g³êboko narodow¹, ¿e pisana by³a sokiem i krwi¹ samego przewalaj¹cego siê. ¿ycia, ¿e
by³a têtnem i krzykiem swojego dnia, jak¹ w ogóle i jedynie mo¿e i musi byæ ka¿da sztuka.
Dla tych samych przyczyn dzisiaj, kiedy wraz z odzyskaniem samodzielnego bytu politycz-
nego ¿ycie polskie wst¹pi³o w zupe³nie sow¹ fazê i ocknê³o siê wobec miliona czyhaj¹cych u
drzwi, zagadnieñ, o których wczoraj jeszcze nie by³o po prostu czasu myœleæ, a na które dziœ
ju¿ trzeba daæ niezw³oczn¹ i kategoryczn¹ odpowiedŸ, je¿eli nie chcemy, aby fale nabiegaj¹-
ce znów nas zala³y, wo³amy do was:
Dosyæ d³ugo byliœmy ju¿ narodem-panopticum, dukaj¹cym tylko mumie i relikwie. Szalone,
niepowstrzymane dziœ wali do wszystkich naszych drzwi i okien, krzyczy, dopomina siê,
104
wymaga. Je¿eli nie staæ nas na stworzenie nowych kategorii, w których by siê mog³o pomie-
œciæ, nowej sztuki, w której by siê mog³o wyœpiewaæ - nie ostoimy siê.
Trzeba otworzyæ na oœcie¿ wszystkie drzwi i okna, niech wywieje ten sw¹d piwnic i koœciel-
nego kadzid³a którym od dziecka uczyli was oddychaæ. Zaopatrzeni w gigantyczne respirato-
ry, idziemy wam na spotkanie.
Og³aszamy za St. Brzozowskim wielk¹ wyprzeda¿ starych rupieci. Sprzedaje siê za pó³ dar-
mo stare tradycja, kategorie, przyzwyczajenia, malowanki i fetysze.
Wielkie ogólnonarodowe panopticum na Wawelu.
Bêdziemy zwoziæ taczkami z placów, skwerów i ulic nieœwie¿e mumie mickiewiczów i s³o-
wackich. Czas opró¿ni³ postumenty, oczyœciæ place, przygotowaæ miejsca tym, którzy id¹.
My, ludzie o szerokich p³ucach i rozroœniêtych barach, kichamy od md³ych zapachów wasze-
go wczorajszego mesjanizmu, a proponujemy wam mesjanizm nowy, jedyny, wspó³czesny i
szalony. Je¿eli nie chcecie byæ narodem ostatnim w Europie, a przeciwnie, narodem pierw-
szym, przestañcie raz karmiæ siê starymi och³apami z kuchni Zachodu (staæ nas na swoje
w³asne menu), a w wielkim wyœcigu cywilizacji o rekord krótkimi, syntetycznymi krokami
zd¹¿ajcie do mety.
Przystêpujemy do budowania nowego domu dla rozszerzonego Narodu Polskiego, który w
starym ju¿ siê pomieœciæ nie mo¿e. Sami nie podo³amy. Wzywamy wszystkich ¿ywych, nie
mieszcz¹cych siê i chc¹cych do pomocy.
Og³aszamy:
Wielkie przesuniêcie siê warstw na Wschodzie i Zachodzie trwa. Do g³osu dochodzi nowa
si³a - uœwiadomiony proletariat. Zaczyna siê wielkie przewartoœciowanie wartoœci. Mierz¹ siê
wszystkie prawoœci i nieprawoœci 1000-wiekowej za jego plecami, jego kosztem wytworzo-
nej kultury. Mierz¹ siê jedynym sprawdzianem bojuj¹cego ¿ycia - tward¹, ¿elazn¹, organiczn¹
prac¹. Nastêpuje wielki przegl¹d legitymacji. Kto nie potrafi wylegitymowaæ swojego udzia-
³u w ¿yciu t¹ jedyn¹ monet¹ - nie ostoi siê.
Podkreœlamy trzy zasadnicze momenty ¿ycia wspó³czesnego: maszynê, demokracjê i t³um.
¯ycie warstw intelektualnych przechodzi powolny okres wyradzania siê i neurastenii. Dawne
kategorie prze¿y³y siê ju¿ i strawi³y - nowych jeszcze nie ma. Moment ogólnego przesilenia.
¯ycie samo, zamiast byæ w swoim za³o¿eniu radoœci¹ i dytyrambem , przybiera coraz wyra-
Ÿaniej formy twardego, narzuconego z zewn¹trz obowi¹zku. Cz³owiek nowoczesny nie po-
trafi ju¿ organicznie cieszy siê ¿ydem. Epidemia samobójstw, wykolejeñ, za³amañ i przetra-
gedyzowañ jest tylko konsekwentnym domyœleniem do koñca tego zjawiska. Ten stan rzeczy
d³u¿ej pozostawaæ bez zmiany nie mo¿e. Nale¿y przedsiêwzi¹æ natychmiastow¹ i energiczn¹
akcjê lecznicz¹. Jako jeden z zasadniczych czynników proponujemy:
Wiêcej s³oñca.
Przys³owie m¹droœci starochiñskiej: „Noœ parasol i przy pogodzie”, sta³o siê u nas czymœ or-
ganicznie ukonstytuowanym.
Odrzucamy parasole, kapelusze, meloniki, bêdziemy chodziæ z odkryt¹ g³ow¹. Szyje go³e.
Trzeba, aby ka¿dy jak najbardziej siê opali³. Domy budowaæ nale¿y ze œcianami szklanymi
od po³udnia. Wiêcej œwiat³a, powietrza i przestrzeni. Gdyby Sejm polski obradowa³ na po-
wietrzu, na pewno mielibyœmy o wiele s³oneczniejsz¹ konstytucjê.
Cz³owiek nowoczesny, 3/4 energii którego poch³ania praca fachowa, potrzebuje mocnego i
zdrowego pokarmu, nowych, ostrych, syntetycznych wra¿eñ. Tych wra¿eñ mo¿e mu obecnie
105
dostarczyæ jedynie sztuka. Sztuka winna byæ sokiem i radoœci¹ ¿ycia, a nie jego p³aczk¹ ani
pocieszycielk¹. Zrywamy raz na zawsze z fikcjami tzw. „czystej sztuki”, „sztuki dla sztuki”,
„sztuki dla absolutu”. Sztuka musi byæ jedynie i przede wszystkim ludzk¹, tj. dla ludzi, ma-
sow¹, demokratyczn¹ i powszechn¹.
Rozumiej¹c zadanie sztuki wobec dnia dzisiejszego i jego zagadnieñ, wo³amy:
Artyœci na ulicê!
Sztuka gnie¿d¿¹ca siê w kilkuset, a nawet kilkutysiêcznoosobowych salach koncertowych, wysta-
wach, pa³acach sztuki itp. jest œmiesznym anemicznym dziwol¹giem, poniewa¿ korzysta z niej 1/
100 000 000 wszystkich ludzi. Cz³owiek wspó³czesny nie ma czasu na chodzenie na koncerty i
wystawy, 3/4 ludzi nie ma po temu mo¿noœci. Dla tego sztukê musz¹ znajdowaæ wszêdzie:
Lataj¹ce poezokoncerty i koncerty w poci¹gach, tramwajach, jad³odajniach, fabrykach, ka-
wiarniach, na placach, dworcach, w hallach, pasa¿ach, parkach, z balkonów domów, itd. itd.
itd. o ka¿dej porze dnia i nocy.
Sztuka musi byæ niespodzian¹, wszechprzenikaj¹c¹ i z nóg wal¹c¹.
Cz³owiek wspó³czesny przesta³ siê ju¿ od dawna wzruszaæ i spodziewaæ. Kodeksy prawne
unormowa³y i poklasyfikowa³y raz na zawsze wszystkie niespodzianki. ¯ycie, które tym ró¿-
ni siê od nowoczesnej maszyny, ¿e dopuszcza bajeczne nieprzewidzialnoœci, coraz mniej po-
czyna siê od niej ró¿niæ. Odwieczne kategorie logiczne, zgodnie z którymi po pojêciu A za-
wsze nast¹piæ musi pojêcie B, a one oba w sumie nieuniknienie dadz¹ C - staj¹ siê nie do
wytrzymania. Matematyczne 2X2=4 rozrasta siê do rozmiarów upiornego polipa, który nad
wszystkim rozpostar³ swoje macki. Wszelkie logiczne mo¿liwoœci wyczerpa³y siê do ostat-
niej. Nastêpuje moment wiecznego prze¿uwania w kó³ko a¿ do utraty przytomnoœci. ¯ycie
sta³o siê w swojej logice upiorne i nielogiczne.
My, futuryœci, chcemy wskazaæ wam furtkê z tego getta logicznoœci. Cz³owiek przesta³ siê
cieszyæ, poniewa¿ przesta³ siê spodziewaæ. Jedynie ¿ycie, pojête jako balet mo¿liwoœci i nie-
spodzianek, mo¿e mu jego radoœæ powróciæ.
W diabelskim kole rzeczy, które siê same przez siê rozumiej¹, zrozumieliœmy, ¿e nic siê przez
siê nie rozumie i ¿e poza t¹ jedyn¹ logik¹ istnieje jeszcze ca³e morze nielogicznoœci, z której
ka¿da mo¿e tworzyæ swoj¹ odrêbn¹ logikê, gdzie A+B=F, a 2X2 daje 777.
Potop cudownoœci i niespodzianek. Nonsensy tañcz¹ce po ulicach. Sztuka - t³umem.
Ka¿dy mo¿e byæ artyst¹.
Teatry, cyrki, przedstawienia na ulicach, grane przez sam¹ publicznoœæ.
Wzywamy wszystkich poetów, malarzy, rzeŸbiarzy, architektów, muzyków, aktorów, aby wy-
szli na ulicê.
Scena siê przekrêca. Trzeba zmieniæ dekoracje.
Obrazy jako œciany poszczególnych gmachów. Domy wieloœcienne, kuliste i sto¿kowate. Or-
kiestra gra marsza. Ludzie chc¹ chodziæ do taktu.
Wzywamy wszystkich rzemieœlników, krawców, szewców, kuœnierzy, fryzjerów do tworzenia
nowych, nigdy nie widzianych strojów, fryzur i kostiumów.
Wzywamy techników, in¿ynierów, chemików do odkrywania nowych, niebywa³ych wynalazków.
Technika jest tak samo sztuk¹ jak malarstwo, rzeŸba i architektura.
Dobra maszyna jest wzorem i szczytem dzie³a sztuki przez doskona³e po³¹czenie ekonomicz-
noœci, celowoœci i dynamiki. Aparat telegraficzny Morsego jest 1000 razy wiêkszym arcydzie-
³em sztuki ni¿ „Don Juan” Byrona.
106
Rozró¿niamy spomiêdzy dzie³ sztuki architektonicznej, plastycznej i technicznej - KOBIETÊ
- jako doskona³¹ maszynê rozrodcz¹.
Kobieta jest si³¹ nieobliczaln¹ i nie wyzyskan¹ przez swój wp³yw niebywa³y. Domagamy siê
bezwzglêdnego równouprawnienia kobiet we wszystkich dziedzinach ¿ycia prywatnego i pu-
blicznego. Przede wszystkim równouprawnienia w stosunkach erotycznych i rodzinnyh.
Liczba ma³¿eñstw nie ¿yj¹cych .ze sob¹, rozchodz¹cyh siê oficjalnie lub nieoficjalnie, dosiê-
ga rozmiarów zatrwa¿aj¹cych dla porz¹dku spo³ecznego. Jako jedyny sposób zapobie¿enia i
powstrzymania tego procesu uwa¿amy niezw³oczne wprowadzenie rozwodów.
Podkreœlamy moment erotyczny jako jedn¹ z najbardziej zasadniczych funkcji ¿ycia w ogóle.
Jest on jednym z elementarnych i nadzwyczaj wa¿nych Ÿróde³ radoœci ¿ycia, pod warunkiem,
¿e stosunek do niego jest prosty, jasny i s³oneczny.
Tragedie seksualne à la Przybyszewski s¹ niesmaczne i dowodz¹ tylko zupe³nej bezpacierzo-
woœci i impotencji mê¿czyzn wspó³czesnych. Wzywamy kobiety, jako zdrowsze i silniejsze
fizycznie, do ujêcia inicjatywy w tej p³aszczyŸnie.
W celach wy¿ej wymienionych spo³eczeñstwo polskie musi samo wzi¹æ w swoje rêce nadzór i
kontrolê nad ca³okszta³tem dotychczasowego ¿ycia spo³ecznego i wszelk¹ produkcj¹, nie do-
puszczaj¹c nadal do produkowania rzeczy z tym celem niezgodnych, zbêdnych lub szkodliwych.
Jako pierwszy i konieczny krok - kontrola nad wszelk¹ produkcj¹ artystyczn¹. Nie pozwalaj-
cie zalewaæ siê codziennie kub³ami stêch³ej, starczej i snobistycznej literatury, która nie jest
ju¿ nawet w stanie pobudziæ waszych instynktów p³ciowych. Publicznoœæ zorganizowana jest
si³¹, przeciwko której nic siê nie ostoi. ¯adna niepotrzebna ksi¹¿ka nie bêdzie mog³a byæ
og³oszon¹ drukiem, skoro nikt jej nie zapotrzebuje.
Wzywamy wszystkich obywateli Pañstwa Polskiego do zorganizowanej akcji samoobrony.
Publicznoœæ polska przeros³a swoich twórców. Dzisiejszy widz ziewa ju¿ otwarcie na Mak-
becie i czuje nieokreœlony ból w okolicach œlepej kiszki przygl¹daj¹c siê umieraj¹cym Orl¹t-
kom. Twórczoœæ polsk¹ zaœ nie staæ na stworzenie dla niego nowego, ¿ywotnego pokarmu.
Jako jedyna skuteczna walka z beztwórczosci¹ - zgodny, zorganizowany sabota¿ starczej lite-
ratury i sztuki. Niechodzenie do teatrów, niekupowanie ksi¹¿ek, nieczytanie czasopism itd.
itd. itd.
Dla zorganizowania spo³eczeñstwa polskiego do wspólnego owocnego wysi³ku w kierunku
natychmiastowej, g³êbokiej, do korzeni siêgaj¹cej, zasadniczej i trwa³ej futuryzacji ¿ycia za-
k³adamy na ca³¹ Rzplit¹ Polsk¹ gigantyczne stronnictwo futurystyczne. Cz³onkiem czynnym
stronnictwa mo¿e staæ siê ka¿dy obywatel pracuj¹cy, prze¿ywaj¹cy instynktownie moment
obecnego przesilenia ogólnokulturalnego i szukaj¹cy z niego wyjœcia. Takich neurasteników
i mêczenników ¿ycia wspó³czesnego jest dziœ ca³e spo³eczeñstwo. Tym podaæ chcemy rêkê.
Zwracamy siê do tzw. ludzi nowych, tj. nie zaka¿onych jeszcze leusem cywilizacji, których
wojna wszechœwiatowa wyrzuci³a na powierzchniê i do których spo³eczeñstwo stare odnosi
siê ci¹gle jeszcze nies³usznie jak do bêkartów. My, futuryœci, pierwsi wyci¹gamy rêkê brater-
stwa do „ludzi nowych”. Oni bêd¹ tym zdrowym, od¿ywczym sokiem, który odœwie¿y star¹,
wyradzaj¹c¹ siê rasê ludzi wczorajszych, t¹ bolesn¹ konieczn¹ szczepionk¹, któr¹ wielki ka-
taklizm dziejowy zaszczepi³ ca³ej rozk³adaj¹cej siê i zaczynaj¹cej ju¿ cuchn¹æ Europie
przedwojennej.
Stronnictwo nasze, ludzi wdzieraj¹cych siê w jutro bêdzie niebywa³e, wszechogarniaj¹ce i
szalone. Ka¿dy mo¿e byæ wodzem i nikt nie mo¿e byæ wodzem. Decentralizacja jak najszer-
107
sza. Nie znamy leaderów ani szeregowców, ka¿dy jest równym pracownikiem bojuj¹cego
¿ycia; Podkreœlamy wielki moment w dziejach ludzkoœci.
Los prze¿y³ siê i umar³. Ka¿dy odt¹d mo¿e, staæ siê twórc¹ w³asnego ¿ycia i ¿ycia ogólnego.
My, futuryœci, idziemy spo³eczeñstwu polskiemu w tej akcji z pomoc¹. Poszczególnymi ode-
zwami bêdziemy dawaæ konkretne wskazówki i instrukcje we wszystkich dziedzinach w myœl
niniejszego manifestu. Na wezwanie nasze ka¿dy bezimienny cz³onek stronnictwa Futury-
stycznego (nazwisk nie potrzebujemy - istniej¹ tylko równi, œwiadomi i powszechni) - wi-
nien odezwaæ siê na swojej placówce.
Aby jakakolwiek akcja z naszej strony okaza³a siê mo¿liw¹, domagamy siê od Sejmu konsty-
tucyjnej Rzpltej Polskiej niezw³ocznego uchwalenia nietykalnoœci artysty na równi z pos³em
na sejm. Artysta jest takim samym przedstawicielem Narodu jak pose³, posiadaj¹cym jedynie
inny zakres dzia³ania i inne kompetencje.
W chwili wielkiej i prze³omowej my, futuryœci, zapominamy dawnych uraz, nie pamiêtamy
tego, ¿e dotychczasowe wszystkie nasze poczynania, zmierzaj¹ce w jednym wytkniêtym kie-
runku, spotykane by³y przez spo³eczeñstwo polskie wrogo, bezmyœlnie i œmiesznie. Wiemy
dobrze, ¿e by³o to nieporozumienie wywo³ane przez fa³szywych informatorów i komentato-
rów, jak równie¿ i przez brak jednolitego frontu i jasnego, fizycznego wiary wyznania nas
samych. Teraz wszystkie te nieporozumienia odpadaj¹ same przez siê. Z purpurow¹ wiar¹ w
jutro i jego niewyczerpane mo¿liwoœci jednym mocnym rzutem przekreœlamy wszystko, co
by³o poza nami i w nas samych z³e, zbêdne i starcze, i wyci¹gamy rêkê do spo³eczeñstwa
polskiego. Je¿eli, jesteœcie ¿ywym narodem, a nie narodzikiem, je¿eli pó³torawiekowa nie-
wola nie wy¿ar³a wam mlecza pacierzowego, je¿eli jesteœmy rzeczywiœcie narodem jutra, a
nie narodem-prze¿ytkiem - pójdŸcie za nami.
Wzywa siê wszystkich do rozpoczêcia zgodnej, masowej akcji futurystycznej niezw³ocznie z
chwil¹ og³oszenia tego manifestu.
W Krakowie, 20 kwietnia 1921 r.
108
MANIFEST
W SPRAWIE POEZJI FUTURYSTYCZNEJ
1. Kubizm, ekspresjonizm, prymitywizm, dadaizm przelicytowa³y wszystkie izmy. Pozosta³
jeszcze nie wyzyskany jako pr¹d w sztuce jedynie onanizm. Proponujemy go na zbiorow¹
nazwê dla wszystkich naszych przeciwników. Jako uzasadnienie podkreœlamy podstawowe
momenty sztuki antyfuturystycznej: bezp³ciowoœæ; niemoc zap³odnienia swoj¹ sztuk¹ t³umów;
spokojny, paseistyczny samogwa³t w cieniu melancholijnych pracowni.
2. W chwili olbrzymich realizacji wprowadzenie nowych nazw uwa¿amy za zbyteczne i z
chwil¹ niezgodne. Podnosimy zamiast god³a imiê tej garstki, która pó³tora dziesi¹tka lat temu
pierwsza rzuci³a has³a tej walki, któr¹ my dziœ koñczymy, i powtórnie nazywamy siebie futu-
rystami.
3. Nie mamy zamiaru w roku 1921 powtarzaæ tego, co oni czynili ju¿ w roku 1908. Wiemy,
¿e o tyle lat starsi od nich jesteœmy. To, co u nich by³o tylko przeczuwaniem, poœpiesznym
rzucaniem nowych perspektyw - musi u nas staæ siê twardym, œwiadomym siebie i twórczym
wysi³kiem.
Jako spadkobiercy ogromnego mocarstwa formy og³aszamy wielkie ujednostajnienie waluty.
Bêdziemy wymieniaæ wszystkie kubistyczne, ekspresjonistyczne, dadaistyczne, prymitywi-
styczne bilety kredytowe na jedynie od czasów greckich niepodrabialne talenty.
W tym celu postanawiamy:
4. Nie wolno w r. 1921 nikomu tworzyæ i konstruowaæ tak, jak to czyni³o siê ju¿ kiedyœ przed
nim. ¯ycie p³ynie naprzód i nie powtarza siê. Twórcê ka¿dego obowi¹zuje to wszystko, co
zasta³ + ten cudowny nowy skok, który artysta ka¿dy uczyniæ musi w pró¿niê wszechœwiata.
Sztuka jest tworzeniem rzeczy nowych.
Artysta, który nie tworzy rzeczy nowych i niebywa³ych, a prze¿uwa jedynie to, co by³o przed
nim zrobione, po parêset razy - nie jest artyst¹ i powinien za u¿ywanie tego tytu³u odpowia-
daæ s¹downie, jak za u¿ywanie ka¿dego innego bez odpowiednich kwalifikacji. Wzywamy
spo³eczeñstwo do zorganizowanego bojkotu podobnych jednostek.
5. Ka¿dy artysta obowi¹zany jest stworzyæ zupe³nie now¹, niebywa³¹ dot¹d sztukê, któr¹ ma
prawo nazwaæ swoim imieniem.
6. Dzie³o sztuki uwa¿amy za rzecz dokonan¹, konkretn¹ i fizyczn¹. Kszta³t jego uwarunko-
wany jest œciœle wewnêtrzn¹ potrzeb¹. Jako takie odpowiada ono za siebie ca³ym komplek-
sem si³ go sk³adaj¹cych, zawdziêczaj¹c którym tak a nie inaczej - tj. z wewnêtrznym przy-
musem skoordynowane s¹ jego poszczególne czêœci w stosunku do siebie i do ca³oœci. Ten
wzajemny stosunek nazywamy kompozycj¹. Kompozycj¹ doskona³¹ tj. ekonomiczn¹ i ¿elazn¹
- minimum materia³u przy maksimum osi¹gniêtej dynamiki - nazywamy kompozycj¹ futury-
109
styczn¹. W ten sposób wolno jedynie odt¹d komponowaæ. Jako motywy decyduj¹ce podaje-
my przede wszystkim: Dro¿yzna ogólna: a) œrodków drukarskich, która czyni og³aszanie dru-
kiem rzeczy zbêdnych niewskazanym i dla po³o¿enia ekonomicznego pañstwa wrêcz szko-
dliwym; b) dro¿yzna czasu. Cz³owiek wspó³czesny, zajêty jest przez 8 godzin prac¹ fachow¹.
Pozosta³e 4 godziny ma na jedzenie, za³atwianie interesów ¿yciowych, sport, rozrywki, utrzy-
mywanie stosunków towarzyskich, mi³oœæ i sztukê. Na sam¹ sztukê przypada u przeciêtnego
cz³owieka wspó³czesnego od 5 do 15 minut dziennie. Dlatego sztukê otrzymywaæ musi w
specjalnie spreparowanych przez artystów kapsu³kach, zawczasu oczyszczon¹ z wszelkich
zbytecznoœci i podan¹ mu w formie zupe³nie gotowej, syntetycznej.
Dzie³o sztuki jest ekstraktem. Rozpuszczone w szklance dnia powszedniego, powinno j¹ ca³¹
zabarwiæ na swój kolor.
Przed og³oszeniem dzie³a sztuki drukiem artysta obowi¹zany jest wycisn¹æ z niego przedtem
wszystkie pozosta³e resztki wody. Artyœci wykraczaj¹cy przeciw temu postanowieniu odpo-
wiedzialni bêd¹ przed spo³eczeñstwem na równi ze zwyk³ymi z³odziejami pod zarzutem kra-
dzie¿y czasu.
7. Przekreœlamy logikê jako mieszczañsko-bur¿uazyjn¹ formê umys³u. Ka¿dy artysta ma pra-
wo i jest obowi¹zany stworzyæ swoj¹ w³asn¹ autologikê. Za zasadnicze cechy ka¿dej poszcze-
gólnej ³ogiki uwa¿amy:
b³yskawiczne kojarzenie rzeczy pozornie dla logiki mieszczañskiej od siebie odleg³ych; dla
skrótu drogi pomiêdzy dwoma szczytami - skok przez pró¿niê i salto mortale.
8. Poezja operuje w p³aszczyŸnie s³owa, tak jak plastyka w p³aszczyŸnie kszta³tów, muzyka -
dŸwiêków. S³owo jest materia³em z³o¿onym. Oprócz treœci dŸwiêkowej ma jeszcze inn¹ treœæ
symboliczn¹, któr¹ reprezentuje, a której nie trzeba zabijaæ pod groŸb¹ stworzenia trzeciej
sztuki, która nie jest ju¿ poezj¹, a nie jest jeszcze muzyk¹ (dadaizm).
Poezja jest tak¹ kompozycj¹ s³ów, aby nie zabijaj¹c tej drugiej konkretnej duszy s³owa wy-
dobyæ z niego maksimum rezonansu.
Zrywamy raz na zawsze z wszelkim opisywaniem (malarstwo), ale z drugiej strony i z wszel-
kim onomatopeizowaniem, naœladowaniem g³osów przyrody itp. niesmacznymi rekwizytami
pseudofuturyzuj¹cego neorealizmu.
Przekreœlamy zdanie jako antypoezyjny dziwol¹g.
Zdanie jest kompozycj¹ przypadkow¹, spojon¹ jedynie s³abym klejem drobnomieszczañskiej
logiki. Na jego miejsce - skondensowane, ostre i konsekwentne kompozycje s³ów, nie skrê-
powanych ¿adnymi prawid³ami sk³adni, logiki, czy gramatycznoœci, jedynie tward¹ we-
wnêtrzn¹ koniecznoœci¹, która po tonie A domaga siê tonu C, po tonie C tonu F itd.
9. Przekreœlamy ksi¹¿kê jako formê dalszego dostarczania poezji odbiorcom. Poezja, jako
sztuka operuj¹ca wartoœciami akustycznymi, mo¿e byæ oddawana jedynie s³owem. Ksi¹¿ka
odgrywaæ mo¿e co najwy¿ej rolê nut, na podstawie których pewna kategoria ludzi wyj¹tko-
wo uzdolnionych (wirtuozów) mo¿e odbudowywaæ ca³oœæ pierwotn¹. Z chwil¹ wynalezienia
telefonografu, tj. po³¹czenia fonografu z telefonem, ksi¹¿ka jako pomost pomiêdzy twórc¹ a
publicznoœci¹ oka¿e siê do reszty nieu¿yteczna i zbêdn¹.
10. Sztuka nasza nie jest ani odzwierciedleniem i anatomi¹ duszy (psychologia), ani wyra-
zem naszych d¹¿eñ ku zaœwiatom Boga (religia), ani roztrz¹saniem odwiecznych problema-
tów (filozofia). Przeciw takim zarzutom odpowiadaæ dziœ chyba nie potrzebujemy. Sztuka nie
jest równie¿ pamiêtnikiem sk¹din¹d mo¿e ciekawych prze¿yæ i perypetii wewnêtrznych arty-
110
sty. Dziadkowie nasi dosyæ namêczyli cierpliwych wspó³czesnych swymi têsknotami, cierpie-
niami i erotomani¹. Prze¿ycia artysty s¹ jego w³asnoœci¹ prywatn¹, zajmuj¹c¹ niew¹tpliwie
dla najbli¿szej rodziny i wielbicielek, ale dla nikogo wiêcej. Poleca siê artystom dla odpro-
wadzenia i wy³adowania prze¿yæ swoich w odpowiednim kierunku zajmowaæ siê wiêcej spor-
tem, mi³oœci¹ p³ciow¹ i naukami œcis³ymi.
11. Odrywamy od organizmu ¿ycia przyczepionych do niego jak pijawki zarozumia³ych pa-
so¿ytów, nazywaj¹cych siebie poetami, karmi¹cych siê cudz¹ prac¹ i nie produkuj¹cych w
zamian nic, poniewa¿ ¿ycie takie, jakim jest, nie wytrzymuje miary ich prometejskich psy-
che.
Pochwalamy ¿ycie, które jest wiecznym mozolnym zmienianiem siê - ruch, mot³och, ka-
nalizacjê i Miasto.
Poezja musi byæ codzienn¹, g³êboko aktualn¹ i powszechn¹.
Romantyczny smêt ró¿ i s³owików dawno przesta³ ju¿ na nas dzia³aæ.
Egzaltuje nas t³um, pojêty jako gigantyczna fala obracaj¹cej siê turbiny. W wiecznej pracy i
walce ¿ycia o wytworzenie dnia jutrzejszego chcemy byæ w swoim zakresie uczciwymi i
œwiadomymi pracownikami.
12. Zrywamy raz na zawsze z patosem wiecznoœci w stosunku do dzie³ sztuki.
Bezwzglêdna wartoœæ dzie³a sztuki waha siê pomiêdzy 24 godzinami a miesi¹cem.
W kraju, gdzie wszystko prze¿ywa siê tak powoli - u nas - przed³u¿amy ten termin do 1 roku.
Po up³ywie tego czasu wszystkie nie wysprzedane ksi¹¿ki maj¹ byæ wycofane z handlu ksiê-
garskiego. Wszelkich drugich i trzecich wydañ zabrania siê. Nie poddaj¹cy siê temu postano-
wieniu poci¹gniêci bêd¹ do odpowiedzialnoœci przed spo³eczeñstwem, które samo rozstrzy-
gaæ bêdzie poszczególne wypadki w drodze plebiscytu.
W Krakowie, 3 kwietnia 1921
111
MANIFEST
W SPRAWIE KRYTYKI ARTYSTYCZNEJ
Poniewa¿ fakt, ¿e Polska nie posiada zupe³nie krytyków, tj. ludzi, którzy by j¹ mniej lub wiê-
cej uczciwie informowali i przygotowywali do przyjêcia nowych pojawiaj¹cych siê ksi¹¿ek i
nowych powstaj¹cych zagadnieñ, jest rzecz¹ ogólnie wiadom¹ i uznan¹. Posiadamy za to ca³¹
galeriê p.p. Pieñkowskich, ¯yznowskich, Rabskich, S³onimskich i Pierzyñskich, których w
takiej iloœci pozazdroœciæ nam mo¿e ca³a Europa;
Poniewa¿, z drugiej strony, publicznoœæ nie jest na tyle wyrobion¹, a¿eby obejœæ siê bez tzw.
recenzji i samej oceniæ i przetrawiæ ka¿d¹ choæby trochê spod ogólnych szablonów wy³amu-
j¹c¹ siê rzecz.
uwa¿aj¹c biadanie nad tym faktem w nieskoñczonoœæ za bezowocne i daremne, pragn¹c jed-
noczeœnie przyjœæ z pomoc¹ pokrzywdzonej publicznoœci - wyzywamy wszystkich autorów,
aby z dniem dzisiejszym sami zaczêli jedynie pisaæ o sobie recenzje.
Jako najbli¿ej rzeczy stoj¹cy i najbardziej, b¹dŸ co b¹dŸ kompetentni - mog¹ powiedzieæ na
ten temat parê ciekawych s³ów, co w porównaniu z bezp³ciow¹ miamlanin¹ tzw. „krytyków
zawodowych” bêdzie ju¿ skarbem nie do obliczenia. Publicznoœæ bêdzie mia³a recenzje, o
które jej chodzi, i to z najpierwszego Ÿród³a, zecerzy zaœ nie bêd¹ nadal zmuszani do sk³ada-
nia d³ugich kolumn bzdur i niepotrzebnoœci, co w zwi¹zku z ich uœwiadomieniem klasowym
stanowczo nie powinno byæ dopuszczalne.
Je¿eli chodzi o tzw. „stronniczoœæ autorsk¹”, tj. przes¹d, ¿e ka¿dy autor pisa³ o swojej ksi¹¿-
ce rzeczy jedynie pochlebne to stronniczoœæ ta w porównaniu ze stronniczoœci¹ tzw. „kryty-
ków zawodowych” jest oczywiœcie zupe³nie nieszkodliw¹.
Zreszt¹ w czasach przedwojennych, kiedy kolacje by³y jeszcze stosunkowo tanie, ka¿dy prze-
ciêtnie zamo¿ny autor móg³ sobie pozwoliæ na pochlebn¹ recenzjê. Obecnie jednak stanow-
czo uczciwa kolacja nie op³aca nieuczciwej krytyki.
Wychodz¹c z tych za³o¿eñ, wzywa siê wszystkich autorów do zorganizowanego sabota¿u. Ani
jednej kolacji, ani jednego obiadu wiêcej! Nie potrzeba nam dla naszej sztuki poœredników.
Sami potrafimy byæ jednoczeœnie jej twórcami, szerzycielami i wyznawcami.
Odczytaæ we wszystkich zwi¹zkach artystycznych, klubach, zjazdach i organizacjach futury-
stycznych.
W Warszawie, 1 marca 1921 roku
112
FUTURYZM POLSKI
(BILANS)
Futuryzm jest form¹ œwiadomoœci zbiorowej, któr¹ nale¿y przezwyciê¿yæ. Ja futuryst¹ ju¿ nie
jestem, podczas gdy wy wszyscy jesteœcie futurystami. Manifest - zapora, któr¹ trzeba prze-
kroczyæ. Maszyna nie jest produktem cz³owieka, jest jego nadbudow¹. Przedmiotowe formy
cywilizacji jako piêkno cia³a cz³owieka wspó³czesnego. Historia mojego futuryzmu. Przeciw-
ko futuryzmowi.
W³aœciwie historia futuryzmu zosta³a ju¿ przeze mnie napisana. Publicznoœæ i krytyka prze-
oczy³y j¹, poniewa¿ nosi na sobie etykietkê „powieœæ” i niesamowity tytu³ Nogi Izoldy Mor-
gan. Dziœ napisa³bym j¹ niew¹tpliwie trochê inaczej. Górnikom, œwidruj¹cym tunele w ska-
³ach zbiorowej œwiadomoœci wspó³czesnej, trudno jest samym ogarn¹æ wzrokiem piêkno per-
spektywy, jak¹ odkryje dr¹¿ony przez nich tunel. Zrobi¹ to za nas bezczynni turyœci historii.
Futuryzm jest pewn¹ form¹ œwiadomoœci zbiorowej. Aby móc o nim mówiæ, trzeba naprzód
przezwyciê¿yæ go w sobie samym. Ale walka, jak¹ z koniecznoœci staje siê ka¿de przezwy-
ciê¿enie, ma swoje w³asne krótkie i oœlepiaj¹ce perspektywy, i rzeczy znajduj¹ce siê w jej
polu widzenia otrzymuj¹ jej szczególne oœwietlenie. Dlatego ile razy mówi siê o futuryzmie,
mam zawsze wra¿enie, ¿e poruszam sprawê bardzo prywatn¹ i osobist¹.
U nas w Polsce nazwa futurysty nabra³a jakiegoœ specyficznie lokalnego, obraŸliwego zna-
czenia, zaciemniaj¹cego jego treœæ pierwotn¹. Sta³a siê wyzwiskiem. Doszukiwanie siê przy-
czyny tego zjawiska zajê³oby zbyt wiele czasu.
Ca³a nasza wina polega³a na tym, ¿e pewien moment œwiadomoœci wspó³czesnej, wszystkim
nam wspólny, podjêliœmy, nie wyparliœmy siê go i usi³owaliœmy go uj¹æ w pewne nowe for-
my artystyczne. Z chwil¹, kiedy formy te zostan¹ stworzone, mo¿na bêdzie dopiero mówiæ o
przezwyciê¿eniu samego momentu. Przez przemilczanie go nie posuwamy siê ani o centy-
metr naprzód, wiêcej - wykluczamy mo¿noœæ wszelkiego posuwania siê. Jest ono w konse-
kwencjach Ÿród³em mnóstwa bardzo zabawnych odwróceñ. Sytuacja obecna np. przedstawia
siê zupe³nie odwrotnie, ni¿ o tym s¹dzi publicznoœæ. Ja ju¿ „futuryst¹” nie jestem, podczas
gdy pañstwo wszyscy jesteœcie futurystami. Wygl¹da to na paradoks, a jednak tak jest.
Kiedy w r. 1918, po powrocie do Polski, zetkn¹³em siê po raz pierwszy z Tytusem Czy¿ew-
skim - wiedzieliœmy: jasno jedno:
Bujne, kot³uj¹ce siê ¿ycie wspó³czesne zerwa³o stawid³a okopów i drutów kolczastych i wdar-
³o siê w morze psychiki polskiej z nies³ychan¹ si³¹. ¯ycie to nie ma ¿adnego odpowiednika w
œwiadomoœci polskiej.
Œwiadomoœci¹ spo³eczeñstwa jest jego sztuka, pojêta jako ¿ycie organizowane. Ka¿da nowa
faza wymaga dla siebie nowych form w sztuce. Dopiero przez stworzenie tych form moment
113
wspó³czesny zostaje wprowadzony do œwiadomoœci zbiorowej, staje siê jej momentem orga-
nicznym, a wiêc twórczym. Spo³eczeñstwo, które nie wytworzy na czas nowych form organi-
zowania, zostaje, przeciwnie, przezwyciê¿one, pokonane, osiod³ane przez moment ¿ycia
wspó³czesnego, którym nie jest w stanie kierowaæ.
Gigantyczny i szybki rozrost form techniki i industrii jest niew¹tpliwie najbardziej istotn¹
podstaw¹ i krêgos³upem momentu wspó³czesnego. Wytworzy³ on now¹ etykê, now¹ estetykê
i now¹ realnoœæ. Wprowadzenie maszyny w ¿ycie cz³owieka jako elementu nieodzownego,
dope³niaj¹cego, musia³o poci¹gn¹æ za sob¹ przebudowanie gruntowne jego psychiki, wytwo-
rzenie w³asnych równowa¿ników, podobnie jak wprowadzenie do organizmu ¿ywego - obce-
go cia³a zmusza organizm do wydzielania
specjalnych przeciwcia³, które zmieniaj¹ dopiero antygeny w cia³a zdolne do przyswajania
lub mo¿liwe do wydalenia. Je¿eli organizm ludzki czy. spo³eczny energii tej w dostatecznej
iloœci nie wytworzy, nastêpuje intoksykacja, zaka¿enie cia³em obcym.
Wytworzyæ te przeciwcia³a psychiczne, inaczej, stworzyæ formy, które by podporz¹dkowa³y
cz³owiekowi maszynê - oto najbli¿sze zadanie sztuki wspó³czesnej.
W momencie uœwiadomienia sobie tej prawdy narodzi³ siê futuryzm.
Odpowiedzia³ na ni¹ na d³ugo przed wojn¹ futuryzm w³oski, na krótko po niej - futuryzm
rosyjski, oba w sposób biegunowo odmienny.
OdpowiedŸ futuryzmu w³oskiego by³a prosta i da siê zamkn¹æ w zdaniu:
Sztuka winna podnieœæ maszynê do poziomu idea³u erotycznego ludzkoœci.
(Stanowisko, którego u nas przez d³u¿szy czas mozolnie i konsekwentnie broni³ du¿y artysta
Tytus Czy¿ewski).
Uwielbienie jednak nie jest przezwyciê¿eniem, przeciwnie, podporz¹dkowaniem siê przedmio-
towi uwielbianemu. Wystêpuje ono zazwyczaj jako forma œwiadomoœci na ni¿szym stopniu roz-
woju i jest jedn¹ z najbardziej pierwotnych form reagowania jej na zjawiska zewnêtrzne.
Cz³owiek pierwotny ubóstwia³ ¿ywio³, poniewa¿ uczuwa³ wobec niego sw¹ ca³kowit¹ bez-
bronnoœæ. Na dalszym szczeblu stosunek ten zamieni³ siê na stosunek buntu do zdetronizo-
wanego niewiadomego, aby wraz z przezwyciê¿eniem go u³o¿yæ siê w ramy pewnego swej
potêgi spokoju.
OdpowiedŸ futuryzmu rosyjskiego by³a od pocz¹tku dwulicowa:
Rzeczy to wróg -
zrozumcie to choæ.
Rzeczy siê r¹baæ powinno!
A mo¿e w³aœnie rzeczy trzeba kochaæ?
A mo¿e rzeczy maj¹ duszê inn¹?...
Ca³y futuryzm rosyjski z lat 1913-1919 jest w³aœciwie oscylowaniem dooko³a tych dwóch
praw z przechylaniem siê to na jedn¹, to na drug¹ stronê. Dopiero w r. 1919 Misterium-buffo
tego¿ Majakowskiego przynosi ostateczn¹ odpowiedŸ futuryzmu rosyjskiego:
Towarzysze rzeczy
wiecie co -
przestañmy jedni na drugich siê krzywiæ.
114
Spróbujmy: my was bêdziemy robiæ,
a wy nas - ¿ywiæ.
OdpowiedŸ ta, zaczerpniêta od socjalizmu, wyznacza maszynie w œwiadomoœci wspó³czesne
miejsce, jakie robotnikowi wyznacza w swym obrêbie spo³eczeñstwo kapitalistyczne.
Sztuka polska budz¹ca siê po wojnie z narodowo-patriotycznego letargu mia³a w futuryzmie
w³oskim gotow¹ odpowiedŸ, odpowiedŸ fa³szyw¹. Nale¿a³o poddaæ j¹ krytyce, przyj¹æ lub
odrzuciæ, a je¿eli odrzuciæ, to postawiæ na jej miejsce odpowiedŸ w³asn¹.
W momencie skrzy¿owania siê ostrza powojennej myœli polskiej z ostrzem myœli europejskiej
narodzi³ siê futuryzm polski.
Narodzi³ siê w chwili dziwnej i jedynej.
Przed wyk¹pan¹ w wannie mordu czteroletniego myœl¹ polsk¹ otwar³y siê nagle na oœcie¿ wro-
ta Zachodu. Zagadnienie nowoczesnej kultury europejskiej, w którym nie bra³a dot¹d bezpo-
œredniego udzia³u, zajêta w³asnymi zagadnieniami narodowymi, czeka³o od niej rozwi¹zania.
Na nie przygotowany szczepionk¹ ochronn¹ organizm polski upad³ bakcyl nowoczesnoœci.
Rozpoczê³a siê walk¹ organizmu z bakcylem, walka o œmieræ lub ¿ycie, pospieszne, gor¹cz-
kowe wytwarzanie w³asnych antytoksyn. Organizm polski przechodzi³ kryzys i miota³ siê w
gor¹czce. Ta gor¹czka wywo³ana w organizmie polskim przez bakcyla nowoczesnoœci, ten
okres walki i bolesnego przetwarzania siê organizmu przejdzie do historii nowoczesnej kul-
tury pod nazw¹ futuryzmu polskiego.
Na zewn¹trz przedstawia³o siê to po prostu jako walka, któr¹ grupa artystów wypowiedzia³a
swemu spo³eczeñstwu. „Spo³eczeñstwo” zamknê³o siê w bastionach koœcio³ów i redakcji,
sk¹d wylewa³o na partyzantów kub³y brudnej, gryz¹cej wody, krzycza³o na wieczorach po-
etyckich, obrzuca³o jajami i kamieniami. Nikt nie zdawa³ sobie jasno sprawy, w imiê czego
prowadzi siê walka i jakie jest jej w³aœciwe znaczenie. Psychika polska poczu³a siê zagro-
¿on¹ w swoich tradycjonalnych przyzwyczajeniach i na³ogach i broni³a siê z energi¹, jakiej
trudno siê by³o u niej, spodziewaæ.
Pocz¹tkowo opinia, upostaciowana w prasie, usi³owa³a sam proces zbagatelizowaæ, przedsta-
wiæ go po prostu jako „kierunek” przeniesiony do nas z zagranicy. Wy³oni³a nawet z siebie
ca³¹ generacjê rybaków, którzy wêdk¹ akademizmu wy³awiali z wzburzonej fali kie³bie ech i
urojonych plagiatów i z triumfem obnosili je przed publicznoœci¹ na dowód, ¿e proces, który
j¹ niepokoi, nie jest bynajmniej jej wewnêtrznym procesem, a jedynie usi³owaniem narzuce-
nia jej jakichœ obcych „zagranicznych” idei.
Publicznoœæ nie uwierzy³a.
Wtedy opinia zmieni³a metodê. Uderzy³a na alarm. Zaczêto wywo³ywaæ z lasu wilka bolsze-
wizmu i anonimowego mocarstwa. Rozpoczê³y siê represje administracyjne.
Konfiskaty ksi¹¿ek i czasopism, policyjne utrudnianie i zrywanie wieczorów poetyckich, ad-
ministracyjne wydalanie artystów z powiatów - wszystkie te fakta zupe³nie niezrozumia³e dla
artysty zagranicznego i rozsiewaj¹ce wieœæ o „polskim barbarzyñstwie” za granic¹ - to tylko
dalsze etapy jednej i tej samej walki.
Pamiêtam jeden z pierwszych naszych wielkich wieczorów w Filharmonii Warszawskiej 9
lutego 1921 r., który zgromadzi³ przesz³o 2000 osób. Ludzie t³oczyli siê w przejœciach i ota-
czali estradê. Ktoœ z publicznoœci przyniós³ wê¿a, jakaœ kobieta przysz³a z ma³p¹. Warszawa
okazywa³a w ten sposób, ¿e siê futuryzuje. Czytaliœmy jakieœ wiersze. Ludzie stali na krze-
115
s³ach i krzykiem usi³owali nam przerwaæ. Wiersze by³y z³e, ale publicznoœci zale¿a³o na tym
najmniej. Pamiêtam p. Irenê Solsk¹, artystkê o wyj¹tkowej odwadze i genialnej intuicji, jak
bez echa rzuca³a w salê swoje najpiêkniejsze koncepcje recytatorskie, otoczona wrogim po-
mrukiem ba³wanów.
Innym razem, na wieczorze w Zakopanem, ta sama publicznoœæ chcia³a zlinczowaæ poetê
Aleksandra Wata, czytaj¹cego przed ni¹ swe namopaniki - poematy s³ów wyzwolonych z jarz-
ma treœci logicznej.
Dziœ, kiedy na wieczorach moich krzyczy siê ju¿ coraz rzadziej (jedynie policja, jako instytu-
cja w za³o¿eniach swych konserwatywna, d³ugo jeszcze zapewne nie potrafi siê wyrzec swych
wypróbowanych metod), kiedy ksi¹¿ki nasze rozchodz¹ siê w coraz wiêkszej iloœci egzem-
plarzy i nawet (!) znajduj¹ ju¿ nak³adców, kiedy dobytek nasz artystyczny staje siê powoli
torb¹, w której maczaj¹ rêce nawet artyœci wypieraj¹cy siê gorliwie jakiegokolwiek z nami
stosunku, dziœ, kiedy kryzys mo¿na ju¿ uwa¿aæ za za¿egnany, chocia¿ sam proces bynajmniej
siê jeszcze nie skoñczy³, mo¿na spokojnym okiem rzuciæ wstecz na ubieg³e piêciolecie i spo-
rz¹dziæ sumaryczny bilans.
Napisaliœmy du¿o z³ych wierszy, namalowali du¿o z³ych obrazów - historia nam to wybaczy.
By³ to czas dziwny i piêkny, czas, w którym ka¿da strofa by³a pchniêciem, ka¿dy wiersz -
obron¹, czas, gdzie poezje preparowa³o siê jak dynamit, a s³owo stawa³o siê kapsl¹, czas
wiecznej czujnoœci i ustawicznego czuwania, wytê¿ania wzroku i wypatrywania miejsca, w
które najskuteczniej mo¿na by uderzyæ.
I dziœ, kiedy z³ych wierszy pisujê ju¿ coraz mniej, z prawdziwym ¿alem ogl¹dam siê wstecz
na te lata gor¹czkowe, pe³ne przeczuæ i s³ów niewypowiedzianych, dziewicze lata kie³kuj¹-
cych wartoœci.
Dla „amatorów jubileuszów” - kilka dat.
Zaczyna³o siê to powoli, od czasu do czasu zwiastowane jakimœ echem dziwnym i niesamo-
witym, jak grzmot przed burz¹.
Jeszcze niezad³ugo przed wojn¹, w r. 1914, tragiczny zwiastun i Jan Chrzciciel futuryzmu
polskiego, Jerzy Jankowski (autor Tramu wpoprzek ulicy), straszy³ publicznoœæ polsk¹ wier-
szami rozrzuconymi po czasopismach - pierwszy polski futurysta w, znaczeniu w³oskim.
Wiersze zaginê³y bez echa. Ksi¹¿ka przysz³a za póŸno. Choroba wyrwa³a go z szeregu szer-
mierzy, zanim zdo³a³ do niego wst¹piæ. I pomimo ¿e Jankowski dzie³em swym na szali ruchu
nie zawa¿y³, pozostanie on na zawsze w literaturze naszej symbolem nowej, odradzaj¹cej siê
psychiki polskiej jako pierwszy zwiastun nowych dni, kiedy
zwyciê¿y³ wodê odblask krwawy
salw karabinów suchy trzask
wywiód³ w œwi¹tyni starej nawy
futuryzmu brzask.
Równoczeœnie z nim w drugiej stolicy Polski - Krakowie wielki Samotny artysta Tytus Czy-
¿ewski, zamkniêty w ustronnej pracowni, wygotowywa³ w tyglu swojej intuicji formy coraz
dziwniejsze i coraz bardziej zagadkowe.
Kiedy powróci³em do Polski po d³ugiej w niej nieobecnoœci, zgrupowa³a siê dooko³a niego
garstka malarzy znanych na zewn¹trz Krakowowi pod nazw¹ formistów, rozpoczynaj¹c wte-
116
dy wydawaæ pod tym tytu³em maleñkie pisemko redagowane przez Czy¿ewskiego i Leona
Chwistka. Formiœci zrobili na mnie wra¿enie œredniowiecznego cechu poszukiwaczy nowej
formy. Odgrodzeni od ulicy szklan¹ tafl¹ swoich pracowni, rozwi¹zywali jeden po drugim
narzucaj¹ce siê problematy malarskie, jak rozwi¹zuje siê równania matematyczne, z kamien-
nym uporem i pewnoœci¹ swej prawdy. A za szyb¹ przewala³o siê ¿ycie polskie, miota³o siê
w powojennej gor¹czce, t³uk³o g³ow¹ w mur zagnane w labirynty œlepych uliczek, ¿ycie po-
pl¹tane, pstre, bezjêzykie. Na pracê przygotowawcz¹ by³o za póŸno. Chwila domaga³a siê
radykalnego czynu.
Zetkn¹³em siê wtedy te¿ po raz pierwszy ze Stanis³awem M³odo¿eñcem, œwie¿ym, rokuj¹-
cym artyst¹, od którego wszyscy spodziewaliœmy siê bardzo wiele (nie znam przyczyn, dla
których zamilk³ ostatnio).
Tak powsta³a pierwsza polska organizacja futurystyczna, tzw. „Katarynka”. Nazwa nie by³a
ani tak zabawn¹, ani tak przypadkow¹, jak siê to mo¿e powierzchownie wydawaæ. Obrazo-
wa³a ona moment dla futuryzmu polskiego decyduj¹cy, moment wyst¹pienia nowej sztuki
polskiej na ulicê, pierwszy akt rozpoczynaj¹cej siê walki.
Posypa³y siê plakaty, za plakatami - wieczory. To, ¿e kryzys futuryzmu pierwszy przeszed³
Kraków - miasto-mauzoleum, Kraków, w którym ka¿da cegie³ka jest wawelsk¹, a ka¿dy
mieszkaniec - kustoszem, Kraków - polska Florencja, panopticum narodowych mumii, by³o
objawem zupe³nie zdrowym i œwiadcz¹cym o ¿ywotnoœci organizmu polskiego.
Pozostawa³o zaatakowaæ polskiego bur¿uja w jego legowisku - w Warszawie. Cztery nastê-
puj¹ce bezpoœrednio po sobie wielkie wieczory, poprzedzone monstr-wieczorem w Filharmo-
nii, spe³ni³y to zadanie.
W lutym r. 1921 zachorowa³a, Warszawa.
W Warszawie zetkn¹³em siê po raz pierwszy z Anatolem Sternem i Aleksandrem Watem.
Pierwsza podpisana przez nich odezwa pt. Tak, jaka wpad³a mi w rêce, owiana jeszcze du-
chem niemieckiego ekspresjonizmu, zwiastuj¹c kogoœ, który nachodzi - by³a mi ca³kowicie
obc¹. Wydany w okresie wieczorów warszawskich almanach Gga, propaguj¹cy prymitywizm
jako odpowiedŸ futuryzmu polskiego, by³ anachronizmem. Na szczêœcie wiersze nic nie mia-
³y wspólnego z „prymitywistycznym” manifestem.
Po d³u¿szych dyskusjach zosta³ w Warszawie ustalony jednolity front futuryzmu polskiego.
Pierwszym dokumentem tego by³y wieczory ³ódzkie w marcu 1921. Rezultatem - 1-a jednod-
niówka futurystów, manifesty futuryzmu polskiego, Kraków, czerwiec 1921, rozrzucona w
tysi¹cach egzemplarzy po wszystkich miastach Polski.
W Manifestach futuryzmu polskiego zogniskowa³em szereg poruszaj¹cych nami wówczas i
szczególnie aktualnych idei. Manifesty nie stanowi³y ¿adnego przedyskutowanego programu,
uchwalonego przez kongres futurystów polskich. Akcja by³a rozpoczêta. Publicznoœæ doma-
ga³a siê od nas jakiegoœ ideowego paszportu, do czego mia³a zreszt¹ pe³ne prawo. Naszkico-
wa³em w nich tê najogólniejsz¹ p³aszczyznê, na jakiej mogliœmy siê wszyscy pomieœciæ bez
uciekania siê do indywidualnych amputacji.
W Manifestach zarysowa³a siê po raz pierwszy zupe³nie wyraŸnie twarz futuryzmu polskie-
go, odcinaj¹ca go lini¹ a¿ nazbyt widoczn¹ od futuryzmów w³oskiego i rosyjskiego, pomimo
pewnych niew¹tpliwych równoleg³oœci. Zbadanie i wykazanie tych elementów bêdzie zada-
niem przysz³ego historyka futuryzmu. Do roli tej nie posiadam najprymitywniejszych warun-
ków. Jak mówi³em, sprawa futuryzmu jest dla mnie spraw¹ osobist¹. Ka¿dy dzieñ prze¿yty
117
œwiadomie staje siê martwym materia³em, do którego nie czujê nic oprócz nienawiœci. Jestem
ca³y dniem, który jest. Nie rozumiem przesz³oœci. Jest ona zawsze za ma³¹ o jedno „teraz”.
Ka¿de „wczoraj”, rozpatrywane odrêbnie, traci sens. Nadaje mu go dopiero ka¿de nowe „dzi-
siaj”. Wiedzia³y o tym Manifesty, kiedy walczy³y o aktualnoœæ dzie³a sztuki i jego wartoœæ
24-godzinn¹.
Manifesty futuryzmu polskiego s¹ sformu³owaniem tego, co w za³o¿eniu swoim by³o jedynie
organicznym fermentem.
W³aœciwie ka¿dy ruch koñczy siê wraz ze swym manifestem. Jest to proces zupe³nie odwrot-
ny temu, jakim go sobie wyobra¿a publicznoœæ. Nic nie szkodzi, ¿e niekiedy przez przeci¹g
d³ugiego nawet szeregu lat po og³oszeniu swego wyznania wiary pewna grupa ludzi postêpu-
je tak, jak gdyby spe³nia³a zawarte w nim zapowiedzi. Jest to pospolitym z³udzeniem. Ruch,
ujêty w ramy formu³y, jest ju¿ ruchem martwym, zapor¹, któr¹ trzeba przeskoczyæ. ¯ywymi
s¹ ludzie, i to ci, którzy nie tworz¹ wed³ug swego manifestu. Nie ma to zreszt¹ nic wspólne-
go z tak popularn¹ w Polsce bezprogramowoœci¹ (uwa¿am j¹ za synonim bezmyœlnoœci) i
odrzekaniem siê, zw³aszcza w dziedzinie sztuki, od wszelkich „programów”. Kto nigdy nie
mia³ swojego manifestu, kto nic nie porzuca³, nie ma nic w ¿yciu do powiedzenia.
Manifesty futuryzmu polskiego s¹ jego fina³em. Pieœni¹ ³abêdzi¹ by³ Nó¿ w brzuchu, najpiêk-
niejsza publikacja brukowa futuryzmu europejskiego.
Zbiorowa odpowiedŸ futuryzmu polskiego zosta³a wynaleziona. W tym momencie zakoñczy³
siê on sam.
Wszystko, co idzie potem, jest ju¿ drog¹ i poszukiwaniem odpowiedzi indywidualnych.
Jak¹ by³a odpowiedŸ futuryzmu polskiego?
Przed na wskroœ romantyczn¹ psychik¹ polsk¹ wyros³o ca³e morze nowych przedmiotowych
form cywilizacji, w wytwarzaniu których nie bra³a bezpoœredniego czynnego udzia³u. Z for-
mami tymi zaczyna³a ona wchodziæ w pewien stosunek. Nale¿a³o niezw³ocznie samej wy-
tworzyæ formy, które pozwoli³yby jej przyj¹æ spadek cywilizacji maszynowej nie jako mar-
twy baga¿, lecz jako w³asny wytwór wewnêtrzny, inaczej, stworzyæ formy, które by podpo-
rz¹dkowa³y jej maszynê.
Futuryzm w³oski uczy³ j¹ widzieæ w maszynie wzór i idea³ organizmu. Przez nieustanne apo-
teozowanie maszyny mia³ on nadziejê wprowadziæ j¹ do œwiadomoœci powszechnej jako je-
den z momentów erotycznych.
Futuryzm rosyjski ujmowa³ maszynê jako produkt i s³ugê cz³owieka. Stosunek jej do cz³o-
wieka sprowadza³ do czysto ekonomicznego stosunku robotnika do swego pracodawcy.
OdpowiedŸ futuryzmu polskiego by³a z gruntu odmienn¹:
Cz³owiek w nieustannej swojej ekspansji na zewn¹trz musi wytwarzaæ coraz to nowe formy
percypowania, tzn. przebudowywaæ nieustannie samego siebie, stosownie do nowych, wyra-
staj¹cych przed nim zagadnieñ, którym ma siê przeciwstawiæ. Jedn¹ z takich form jest w³a-
œnie maszyna. Maszyna nie jest produktem cz³owieka - jest Jego nadbudow¹, jego nowym
organem, niezbêdnym mu na obecnym szczeblu rozwoju. Stosunek cz³owieka do maszyny jest
stosunkiem organizmu do swego nowego organu. Jest ona niewolnikiem cz³owieka o tyle tyl-
ko, o ile niewolnikiem jego jest jego w³asna rêka, podlegaj¹ca rozkazom jednej i tej samej
centrali mózgowej. Pozbawienie tak jednej, jak i drugiej przyprawi³oby cz³owieka wspó³cze-
snego o kalectwo.
118
Zadaniem sztuki wspó³czesnej jest wprowadziæ ten moment najbardziej podstawowy dla no-
woczesnego pojmowania kultury do œwiadomoœci zbiorowej, uczyniæ go jej krwi¹ i poczu-
ciem niewyrozumowanym. Uczyniæ zaœ to mo¿e sztuka nie przez opiewanie piêknoœci ma-
szyny (jest to temat co do wartoœci równy tysi¹cu innych) ani nie przez wprowadzenie do
sztuki maszyny realnej (co mo¿e zreszt¹ stanowiæ jedn¹ z jej wielu metod), ale przez kon-
struowanie w³asnych, nowych organizmów na podstawie praw maszynowych: ekonomii, ce-
lowoœci i dynamiki. Dla tego, pomimo i¿ futuryzm polski w porównaniu z w³oskim maszyn¹
jako tematem zajmowa³ siê bardzo ma³o (Czy¿ewski, Jasieñski), zdzia³a³ on na tej drodze bez
porównania wiêcej.
Zas³ug¹ futuryzmu polskiego jest, ¿e nauczy³ ujmowaæ cz³owieka wspó³czesnego na tej w³a-
œnie g³êbokoœci i dlatego cz³owieka tworzy³ sztukê. I na tym polega paralela, jak¹ da siê prze-
prowadziæ pomiêdzy nim a renesansem, paralela narzucaj¹ca siê, wyraŸna i naturalna.
Renesans pierwszy nauczy³ cz³owieka widzieæ piêkno swego w³asnego cia³a. Podniós³ cia³o
ludzkie z roli „materii”, futera³u dla niematerialnego „ducha”, do roli wspó³rzêdnego organu.
Od tego czasu cz³owiek w nieustannej walce o byt swój wychowa³ w sobie i wytworzy³ nie-
zliczony kompleks nowych organów, którymi, jak polip mackami, obj¹³ œwiat.
Futuryzm polski nauczy³ cz³owieka wspó³czesnego widzieæ w przedmiotowych formach cy-
wilizacji piêkno swego w³asnego wzbogaconego cia³a. Uleczy³ go z fetyszyzmu, jakim opa-
nowana jest ca³a futuryzuj¹ca myœl wspó³czesna.
Na tym polega jego nieprzemijaj¹ce znaczenie.
Mo¿e ktoœ zarzuci mi, ¿e usi³ujê nagi¹æ futuryzm polski do w³asnej teorii i ¿e twórczoœæ
moich towarzyszy nie potwierdza zarysowanej tutaj przeze mnie linii. By³oby to nieporozu-
mieniem. Futuryzm nie jest szko³¹, jest pewn¹ form¹ œwiadomoœci, stanem psychicznym, któ-
ry ka¿da œwiadoma jednostka musi dzisiaj przejœæ, zanim go nie przezwyciê¿y. Walka jest
jedna, drogi jej i rezultaty - ró¿ne. Nie pisa³em historii futuryzmu, pisa³em historiê mojego
futuryzmu. ¯e zaœ przypadkowo sta³em przez czas jakiœ na czele ruchu nazywaj¹cego siê fu-
turyzmem polskim - to nadaje moim s³owom pewnego obiektywnego znaczenia.
Zreszt¹ linia, któr¹ tu wytkn¹³em, przewija siê mniej lub wiêcej wyraŸnie przez twórczoœæ
wszystkich futurystów polskich, i jest do pewnego stopnia niewyrozumowanym powietrzem
tych poezji.
Prób¹ „przecz³owieczenia” wspó³czesnego miasta jest Pieœñ o g³odzie i za pewnymi wyj¹tka-
mi ca³a moja twórczoœæ dotychczasowa.
Na tym samym ogniu bolesnej, nieograniczonej samowiedzy zapala³y siê stalowo-betonowe
konstrukcje Tytusa Czy¿ewskiego (Zielone oko, Noc - dzieñ).
Echem tej samej walki z przedmiotem, przeniesionej w dziedzinê s³owa, walki o odebranie
przedmiotowi jego treœci samodzielnej, s¹ namopaniki Aleksandra Wata - poezje roz³o¿onych
na pierwiastki s³ów.
O niej mówi¹ zdeformowane s³owa poezji M³odo¿eñca.
Pod jej gor¹cym tchnieniem kszta³towa³a siê wreszcie teoria nonsensu Anatola Sterna. Zaci-
skaj¹ca siê obrêcz, jak¹ tworz¹ dooko³a cz³owieka w swym narastaniu formy przedmiotowe
cywilizacji wspó³czesnej, prowadz¹ca nieuchronnie do ca³kowitego zmechanizowania ¿ycia
jednostki, która nie widzi w nich jedynie swych w³asnych udoskonalonych organów, zmusza
j¹ do poszukiwania z niej furtki. T¹ furtk¹ dla Sterna jest sztuka. Sztuka, oparta na nonsen-
sie, mo¿e staæ siê dla zaka¿onego maszyn¹ .cz³owieka wspó³czesnego sztucznym powietrzem,
119
pozwalaj¹cym wyrwaæ mu siê na chwilê z getta logicznoœci i konstrukcji i znaleŸæ w nim
swoje ujœcie i odpoczynek. Stanowiska tego nie podzielam. Nonsens jest dynamitem. Móg³-
by staæ siê materia³em zanarchizowania mas (anarchizm intelektualny). W dobie dopiero
naradzaj¹cego siê kolektywu nie ma na niego miejsca. Stern-teoretyk reprezentuje w Polsce
powa¿ny od³am myœli futurystycznej (od Apollinaire’a do Dada), którego w historii futury-
zmu niepodobna pomin¹æ.
Dziœ, kiedy okres zbiorowej walki o now¹ formê mo¿na ju¿ uwa¿aæ za skoñczony, ró¿nice
pomiêdzy poszczególnymi twórcami zarysowuj¹ siê tak wyraŸnie, ¿e ogl¹daj¹cemu siê wstecz
przychodzi mimo woli pytanie, czy istnia³ rzeczywiœcie polski futuryzm jako jednoœæ, czy nie
by³ po prostu grup¹ ludzi z³¹czonych wspólnoœci¹ ekspansji i dziœ odnajduj¹cych sw¹ w³a-
œciw¹ drogê. Wra¿enie to jest pospolitym z³udzeniem, jakie wywo³uje brak perspektywy hi-
storycznej.
By³o miasto œwiadomoœci polskiej i by³a garstk¹ partyzantów, co go chcieli zdobyæ.
Byli jak ludzie, co zebrali siê na placu policzyæ swoje si³y, uzbroiæ siê i obmyœleæ plan.
I plac nazwali: futuryzm polski.
A teraz rozchodz¹ siê w miasto - ka¿dy swoj¹ ulic¹.
Dla jednej idei - dla zwyciêstwa.
Ka¿dy swoj¹ ulic¹.
Czarne i nieprzystêpne jest miasto œwiadomoœci polskiej. Wiele w nim bocznic, zau³ków i
œlepych uliczek.
Którzy niedobrze drogê znaj¹ - zab³¹dz¹.
Zamknê³o siê za nimi miasto.
Nie œwieci³y im ¿adne lampy.
Poszli w noc.
Ka¿dy swoj¹ ulic¹.
Kraków, 3 IX 1923