Eagle Kathleen
Namaluj mi pieśń
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Connor Ryan poczuł, że ogarnia go nagły niepo
kój. Za przednią szybą samochodu majaczył pogrą
żony w mętnym świetle październikowego wieczoru
dom - typowy, duży dom w stylu Nowej Anglii. Biała
fasada budynku, niczym surowa twarz purytanina,
przeświecała przez gałęzie sykomorów. Connor wziął
głęboki oddech, ciężko westchnął i wysunął długie
nogi w kowbojskich butach przez niski próg wynaję
tego samochodu. Przyjechał tu, żeby zakończyć całą
sprawę. Nieświadomie dotknął kieszeni koszuli,
gdzie tkwił twardy prostokąt fotografii przedstawia
jącej kobietę z dzieckiem. Przekonywał siebie, że
przybył tu wyłącznie dla Kevina.
To właśnie ta fotografia, a nie list, do którego zo
stała dołączona, sprawiła, że się tu pojawił. Otrzy
mywał przecież setki listów z najróżniejszymi, nie
prawdopodobnymi wręcz propozycjami i żądaniami.
Nie sprowadziła go tu też twarz dziecka o jasnych
włosach i rysach, które przypominały mu jego włas
ną twarz. Nie! Przywiódł go wizerunek kobiety - jej
piękne, porcelanowe oblicze, jakby żywcem przenie
sione z płócien dawnych mistrzów. Prawdziwość tre
ści listu mógł przecież sprawdzić nie ruszając się
z domu. Mógł wszystko zorganizować, nie przyjeż
dżając tutaj. I tak by z pewnością zrobił, gdyby cho
dziło wyłącznie o dziecko. Ale chciał ujrzeć na własne
oczy kobietę, do której należała ta twarz.
6
We frontowym oknie pojawiło się światło i zama
jaczyła czyjaś głowa, ale mężczyzna zdążył już wspiąć
się na schodki i wiedział, że gospodyni nie może go
widzieć. Spoglądała chwilę przez przezroczyste firan
ki i dostrzegła na podjeździe samochód. Connor za
stukał mosiężną kołatką. Drzwi otworzyły się i otu
leni wieczornym mrokiem stanęli twarzą w twarz.
- Sara Benedict? To pani?
Na dźwięk jego głosu drgnęła i zaskoczona zrobiła
krok do tyłu. Gość przestąpił próg i stanął przed ko
bietą. Ta puściła klamkę i znów cofnęła się o krok.
Widok zdumienia, malującego się w jej szeroko roz
wartych, ciemnych oczach, sprawił Connorowi przy
jemność. Wejście miał znakomite. Był święcie prze
konany, że wzięła go za upiora. Sama zresztą swoją
kredowobiałą twarzą bardziej przypominała ducha,
niż człowieka z krwi i kości.
Sara ponownie odstąpiła o krok i oparła się ple
cami o balustradę schodów.
- Boże jedyny - powiedziała słabym głosem.
Twarz, którą miała przed sobą, była może bardziej
surowa, bardziej opalona, włosy koloru słomy dłuż
sze i staranniej uczesane, ale podobieństwo było
uderzające. Potrząsnęła głową, starając się zapano
wać nad gonitwą myśli.
- Przypomina pan... Zdumiewająco przypomina
pan...
Na widok szoku, który malował się w niewinnych
oczach tej pięknej kobiety, Connora ogarnęła litość.
- Kevina Ryana - podpowiedział. - Tak, wiem.
Ale nie jestem duchem. Nazywam się Connor Ryan.
Kevin był moim bratem.
Sara popatrzyła na wyciągniętą dłoń, której nigdy
jeszcze wprawdzie nie dotknęła, ale która tak przy-
7
pominała tamtą... Kiedy podała mu rękę, poczuła, że
palce gościa są ciepłe i delikatne.
- Brat? - Znów popatrzyła mu w twarz i postano
wiła wziąć się w garść; nie może przecież zachowy
wać się jak ktoś niespełna rozumu. -Tak, pamiętam.
Kevin wspominał coś, że ma brata. Ale nic nie mówił,
że to bliźniak. Pan musi bardzo... Musiał bardzo...
Connor spostrzegł, że dziewczyna ma brązowe
oczy, usta o klasycznym kroju i lśniące, ciemne wło
sy opadające miękką falą na ramiona. Kiedy cofnęła
wreszcie rękę, uświadomił sobie, że trzymał ją dłużej,
niż wymagała tego konieczność. Odruchowo wsadził
dłonie do kieszeni dżinsów.
- Nie, nie byliśmy bliźniakami. Kevin był o rok
młodszy, ale kiedy zrównaliśmy się wzrostem, zaczę
to nas z sobą mylić. Ma pani rację, byliśmy bardzo
do siebie podobni.
- Tak, z pewnością - powiedziała cicho Sara.
- Trochę mi głupio. Powinienem był najpierw za
dzwonić, ale przyjechałem... przyjechałem pod wpły
wem impulsu.
- A skąd w ogóle pan się o mnie dowiedział?
Skrzywił usta w lekkim uśmiechu.
- Z pani listu. A może z listu pani brata?
- Jerry napisał do pana? On... - na twarzy ko
biety pojawił się wyraz zrozumienia i zażenowania.
- Jest pan piosenkarzem, prawda? Kevin mówił, że
jego brat śpiewa.
- To prawda, w urzędzie podatkowym figuruję ja
ko muzyk...
- ...a Jerry pomyślał, że być może występuje pan
w jakimś znanym zespole - wpadła mu w słowo
Sara.
- No cóż, nasz zespół jest bardzo znany.
8
-
Ale on nic... Jerry nic... - ze zdenerwowania nie
mogła znaleźć właściwego słowa. - Mam nadzieję, że
nie próbował przekonywać pana, że ja...
Connor popatrzył w głąb mieszkania.
- Proszę pani, może wejdziemy dalej. To ułatwi
rozmowę.
- Naturalnie, proszę...
Sara odebrała od niego kurtkę z miękkiego za
mszu i powiesiła ją na wieszaku przy drzwiach. Za
czekała chwilę, aż wyjmie z kurtki paczkę papiero
sów i schowa ją do kieszeni koszuli. Następnie za
prowadziła go do salonu pełnego wyściełanych ma
teriałem mebli. Ściany pokrywała niebiesko-biała ta
peta w różowe wzorki. Stoliki i krzesła były stare
i każde z innej parafii. Na kominku płonął ogień, do
dając wnętrzu przytulności i ciepła. Sara wskazała
gościowi krzesło, ale ten zajął miejsce obok niej, na
kanapie. Chciał z bliska obserwować niewiarygodnie
piękną twarz kobiety.
- Zakładam, że Jerry powiedział panu o Dannie
- westchnęła Sara.
- Wspomniał o dziecku, o dziewczynce. - Connor
wyjął z kieszeni fotografię. - Czy to córka mojego
brata?
Sara popatrzyła na zdjęcie, która zrobiła u Searsa
w Dzień Matki. Niech szlag trafi Jerry'ego! - pomy
ślała.
- Tak, to córka Kevina.
- Czy Kevin o niej wiedział?
Sara potrząsnęła przecząco głową.
- J a k to? - burknął Connor.
- Gdy widzieliśmy się po raz ostatni, nie byłam
jeszcze niczego pewna. Potem wysłano go w jedną
z tych misji. Miałam wrażenie...
9
Doskonale wszystko pamiętała; zupełnie jakby
działo się to wczoraj. Była w Paryżu. Zadzwonił do
niej. Oświadczył, że telefonuje z klubu oficerskiego.
Natychmiast poznała, że trochę wypił. Przygotowy
wał się do jakiejś akcji. Powiedział, że musi na jakiś
czas wyjechać i nie może się z nią spotkać podczas
weekendu. Nie wiedział, kiedy wróci. Nie mógł po
wiedzieć, dokąd jedzie. Obiecał, że jak tylko będzie
mógł, zadzwoni. Odparła, że ma mu do przekazania
ważną wiadomość, ale nie przez telefon. Oświadczył,
że w takim razie musi to poczekać. I poczekało... na
zawsze.
- Też miałem wrażenie - powiedział Connor gło
sem tak podobnym do głosu Kevina, iż Sara odniosła
wrażenie, że nadal prowadzi tamtą rozmowę telefo
niczną. - Miałem wrażenie, że wpakował się w kie
pski interes. - Wyciągnął z kieszeni kolejne zdjęcie.
Przedstawiało ono mężczyznę i kobietę, do złudzenia
przypominających parę siedzącą teraz na kanapie.
- Widziałem już panią - oświadczył, wręczając jej
zdjęcie. - Kevin mi to przysłał. To pani, prawda?
- Tak. Zrobiliśmy to zdjęcie w Paryżu... tamtego
lata. - Uśmiechnęła się na wspomnienie cudownych,
minionych bezpowrotnie chwil.
Connor poczuł, że zaczyna mu mocniej bić serce.
Sara do dziś nie otrząsnęła się po stracie Kevina; mi
mo upływu tak długiego czasu, ciągle nie potrafiła
pogodzić się ze śmiercią swego chłopaka-żołnierza.
- Poznaję wieżę Eiffla. Pani nawet nie domyśla
się, jaki jestem spostrzegawczy. Jak długo znała pani
mojego brata?
Pod wpływem przenikliwego wzroku gościa poczu
ła się nieswojo. Przypomniała sobie, że spojrzenie Ke-
vina zawsze działało na nią kojąco.
10
- Prawie rok. Poznaliśmy się w Wiesbaden, gdzie
uczyłam w szkole dla dorosłych. Kiedy skończył się
kurs, wróciłam do Paryża, ale... ale jeszcze tego lata
zwiedziliśmy prawie całą Europę.
- Wierzę pani. Kevin uwielbiał podróże. Skończyła
pani z nauczaniem? - Wysunął do połowy papierosa
z paczki i S a r a popatrzyła na niego z wyraźną nie
chęcią. - Czy mogę zapalić?
- Nie m a m popielniczki - odparła sucho.
Mężczyzna zawahał się, po czym schował papie
rosa.
- Widzę, że nie mogę zapalić.
- Raczej nie.
Miała już dosyć gościa i zakłopotania, w jakie ją
wprawiał.
Wsadził kolorowe pudełko do kieszeni i rozparł się
wygodnie na kanapie.
- Więc j a k się nazywa?
- Kto j a k się nazywa?
- Ta dziewczynka. Córeczka mojego brata.
Przesłała mu badawcze spojrzenie.
- Danielle. Takie samo imię nosiła moja gospody
ni w Paryżu. Okazała mi tyle serca po tym, jak...
- I t a m dziecko przyszło na świat?
- Nie. Wróciłam do kraju i urodziłam ją tutaj -
odparła z lekkim uśmiechem, jakby wyrażając dez
aprobatę dla samej siebie. - Narodziny córeczki oz
naczały koniec mojego pobytu w Paryżu. Być w Pa
ryżu w charakterze głodującej artystki to przygoda,
lecz głodująca m a t k a z dzieckiem to już całkiem inna
sprawa.
- Artystka, no, no. - J a k o ś nie potrafił sobie wy
obrazić r o m a n s u Kevina z artystką. - Ile lat ma Da
nielle?
11
To akurat wiedział dokładnie, ale chciał polwier
dzenia z ust Sary.
- W marcu skończy pięć.
Zgadza się.
- To już minęło pięć lat - mruknął zdumiony. Jak
ten czas leci!
- Tak. Pięć lat. Czy pan wie... czy dowództwo
poinformowało pana, co się właściwie wydarzyło?
Co się wydarzyło! Kevin zginął; to się wydarzyło.
Kevin wrócił ze swej wspaniałej, chwalebnej misji
w regulaminowej, wojskowej trumnie. Connor po
trząsnął głową i ponad ramieniem Sary zapatrzył się
w ogień, którego odblaski tańczyły na ścianach po
koju. Powiedziano mu, że ciało było tak zwęglone, że
nie sposób było nawet pokazać go najbliższym.
- Nawet nie wiem, gdzie to się stało - wyjaśniła
Sara. - Chuck, przyjaciel Kevina, powiedział, że jego
helikopter spadł, a zwłoki pilota odesłano rodzinie.
Oczywiście nie mogłam sobie rościć do niego prawa,
ale bardzo pomogłoby mi... być na pogrzebie. Sam
pan rozumie...
Connor skrzywił się i wzruszył ramionami.
- Mnie tam nic nie pomogło. Chciałem, żeby ciało
sprowadzono do nas do domu, do Kalifornii, ale oj
ciec uparł się, że pogrzeb odbędzie się w Arlington
z całą wojskową pompą. No więc pojechałem tam, za
kopaliśmy trumnę, ale gdzie był Kevin? Kiedy widzia
łem go po raz ostatni, żył.
W spojrzeniu gościa wyczytała, że on też nie po
trafi pogodzić się ze śmiercią brata.
- Tragedia wydarzyła się gdzieś na Bliskim
Wschodzie. Tak w każdym razie nas poinformowano.
Tajna operacja. Nie mamy zielonego pojęcia, co się
stało; czy został zestrzelony, czy popełnił błąd? Te
12
olbrzymie helikoptery, którymi latał... no cóż, na do
brą sprawę mogą one służyć do wszystkiego.
Po raz pierwszy od chwili pojawienia się w jej do
mu Connora, Sara. podzielała jego uczucia. Oboje
drążyło to samo nieznośne uczucie pustki.
- Nieważne, jak to się stało - zauważyła. - On nie
żyje, prawda? I do tego się wszystko sprowadza.
- Tak, do tego się wszystko sprowadza - powtó
rzył jak echo Connor.
- Czy chciałby pan ją zobaczyć? - odezwała się
Sara, wyrywając go z zadumy.
- Kogo zobaczyć?
- Dannie. Cały dzień spędziłyśmy poza domem
i bardzo się zmęczyła. Zaraz po kolacji poszła spać.
- Nie chciałbym jej budzić, ale jeśli pani pozwoli,
chętnie na nią spojrzę.
Nie mógł wprost uwierzyć, że to on wypowiedział
te słowa. Przecież przyjechał tutaj tylko po to, żeby
dowiedzieć się, czego ta kobieta żąda. Potem zamie
rzał natychmiast wynieść się i nigdy już tu nie wra
cać. A jednak szedł posłusznie po schodach na górę,
do pokoju małej dziewczynki.
Niewielka lampka o podstawce w kształcie kucy
ka rozświetlała zalegający w pomieszczeniu mrok.
Idąc niezdarnie na palcach przez lilipuci pokój, Con
nor czuł się jak goryl w budzie pudla. W sypialni
'wszystko było różowe, białe i miniaturowe. Leżący
przy łóżku dywan tłumił dźwięk jego kroków i męż
czyzna z ulgą oparł ponownie ciężar ciała na całych
stopach. Spoglądając na Dannie, na jej jasne włosy
spadające w nieładzie na twarz, ujrzał Kevina. Jedy
ną cechą, jaką dziecko odziedziczyło po matce, był
piękny rysunek ust.
Tak, niewątpliwie była to córka jego brata.
Namaluj mi pieśń
13
Connor bez namysłu klęknął przy łóżku na jed-
no kolano. Zapominając o stojącej za plecami ko
biecie wyciągnął rękę i, przesuwając na bok plu
szowego misia o szklanych oczach, dotknął jedwa
bistych włosów dziewczynki. Uśmiechnął się i wstał.
Bał się, że obudzi Dannie, że dziecko przestraszy
się i zacznie płakać. Wstrzymując oddech ruszył do
drzwi.
Kiedy przeszedł korytarzem kilka kroków, wyczuł
raczej niż usłyszał idącą za nim Sarę.
- To... śliczne dziecko, Saro - powiedział miękko.
- Wykapany Kevin.
Który wyglądał jak ty, dodała w myślach Sara. Fa
ktycznie, musiało to być dla niego dziwaczne przeży
cie ujrzeć po raz pierwszy dziecko nieżyjącego już
brata.
- A ty masz dzieci, Connor? - spytała, również
przechodząc na ty.
- Ja? O nie, żadnych dzieci. Nie mam nawet żony.
Kevin też nie miał żony!
Przystanęła na chwilę u góry schodów i obserwo
wała schodzącego energicznie na parter mężczyznę.
Jego obcasy hałaśliwie stukały o stopnie. Kiedy był
już na dole, odetchnął z wyraźną ulgą i natychmiast
skierował się do salonu. Towarzysząca mu Sara zo
baczyła, że odruchowo wyjął z kieszeni papierosy.
Natychmiast podsunęła mu kolorowy talerzyk, który
kupiła kiedyś na wyprzedaży.
- To nie popielniczka - zauważył Connor.
- Wiem, ale łatwo się myje.
Mężczyzna z rozkoszą zaciągnął się dymem.
- Chcesz kawy? - spytała. - Poczęstowałabym cię
czymś mocniejszym, ale nie trzymam w domu alko
holu.
14
Nieważne - powiedział puszczając dym w prawą
stronę by nie dmuchać gospodyni w twarz. - Może
być kawa.
Kiedy Sara poszła do kuchni, zaczął z ciekawością
rozglądać się po pokoju. Salon był przytulny i wy
godny, ale meble sprawiały wrażenie starych i zuży
tych. Przez chwilę zastanawiał się, czy ten dom nie
należał kiedyś do jej rodziców, a nawet i do dziad
ków. Może nadal w nim mieszkają?
Obrazy na ścianach, w przeciwieństwie do mebli,
nie były ani zniszczone, ani odnawiane; oryginały
o bardzo specyficznej stylistyce. Connor niezbyt znał
się na sztuce, ale odniósł wrażenie, że malowidła te
przypadłyby do gustu najwytrawniejszym konese
rom, a już na pewno były dużo, dużo lepsze od ogro
mnych bohomazów, które na ścianach w jego salonie
w Santa Cruz umieściła dekoratorka wnętrz. Zaczął
z uwagą studiować nie oprawione płótno przedsta
wiające martwą naturę: ścięte purpurowe i białe
kwiaty. W rogu widniał podpis Sary.
- I co o nim sądzisz?
Na dźwięk głosu pani domu Connor odwrócił się
gwałtownie. Poczuł występujące mu na twarz ru
mieńce, zupełnie jakby nakryła go na zaglądaniu do
jej szafy.
- Bardzo ładne. - Wzruszył lekko ramionami
i uśmiechnął się z zakłopotaniem. - Nie znam się
na malarstwie, ale ten obraz powiesiłbym u siebie
w domu.
- To już coś. Jeśli możesz z przyjemnością pa
trzeć na jakieś dzieło sztuki codziennie, znaczy to, że
jest dobre.
Postawiła na stoliku tacę z dwiema kamionkowy
mi filiżankami z kawą, dzbanuszek ze śmietanką
15
i cukiernicę. Connor, który lubił kawę czarną i lxv.
cukru, wziął swoje naczynie i przeniósł się na kana-
pę. Sara wlała do kawy śmietankę i wsypała cukier.
Burza brązowych, lśniących włosów, które przy tej
czynności opadły jej na twarz, stanowiła egzotyczny
kontrast z delikatnymi rysami twarzy. Trudno jed
nak było określić, jaką Sara ma figurę. Ubrana bo
wiem była w podkoszulek, na który narzuciła obszer
ną, pochlapaną farbami męską koszulę wypuszczoną
na luźne dżinsy. Zapewne jej strój roboczy, pomyślał
Connor mając nadzieję, że nie zawsze tak się ubiera.
- Mówisz zatem, że gdy chcesz trochę pogłodo-
wać, jedziesz do Paryża? - przerwał milczenie. -
A kiedy nudzi ci się głodowanie?
- Wracam do krainy nieprzebranych możliwości,
gdzie mogę znaleźć stałą pracę lub coś pokombinować.
- Pokombinować?
- Kiedy masz na wychowaniu dziecko, musisz wy
najdywać takie prace, żebyś mógł zabierać ze sobą
dzieciaka.
- I?
- I... to oczywiste. Pomoc domowa. Wynajmuję się
jako pomoc domowa.
- Pomoc domowa? - Popatrzył na nią przez smu
gę papierosowego dymu. - Jesteś sprzątaczką?
Nie spodobał się jej ton, jakim wypowiedział to
ostatnie słowo.
- Mam wielu klientów. Sama ustalam godziny,
które mi odpowiadają, i zabieram ze sobą Dannic.
Zarobki są bardzo wysokie, no i dzięki temu mogę
poświęcić sporo czasu malarstwu.
- Nie możesz utrzymywać się tylko z malowania?
- spytał. - Sądząc po tych obrazach, pucując innym
domy marnujesz czas i talent.
18
Sara wybuchnęła śmiechem i potrząsnęła głową.
- Może po mojej śmierci ktoś to doceni. Ale na
razie dochody z malowania nie wystarczają. Galeria
sprzedaje czasem jakiś mój obraz, ale na tych zarob
kach nie możemy z Dannie polegać. Mogę polegać je
dynie na bałaganie w domach moich pracodawców.
- Popatrzyła na Connora znad filiżanki. Nie wiadomo
dlaczego sprawiał wrażenie, że jej odpowiedź bardzo
go rozczarowała. A kimże on jest, do cholery, że oce
nia mój styl życia, pomyślała ze złością. - Jaki rodzaj
muzyki gracie?
- Jestem z grupy Georgia Nights. Słyszałaś
o nas?
Powiedz, że nie, a będę musiał się roześmiać, po
myślał Connor.
- Jerry wymienił kiedyś tę nazwę, ale nie skoja
rzyłam jej z tobą. Nie pochodzisz z Georgii.
- Po prawdzie mieszkałem w tylu miejscach, że
pochodzę zewsząd. Kiedy Mike, to znaczy Mike Tan-
ner, nasz lider, przedstawia mnie, wymienia miaste
czko najbliższe miejsca, gdzie występujemy, i ogła
sza, że stamtąd właśnie pochodzę. Daje to znakomite
rezultaty. Kiedy gram swoje solówki, ludzie puchną
z dumy, że to gra ich rodak.
- A może puchną dlatego, że tak dobrze grasz?
- rzuciła. Słowa te zaskoczyły go, ale skwitował je
milczeniem. - Wasz ojciec też był wojskowym, pra
wda? To dlatego ciągle się przeprowadzaliście?
- Limit przeprowadzek wykorzystałem już do
końca życia.
- A jednak obecny zawód dalej cię do nich
zmusza.
Uniósł lewą rękę w geście protestu.
- Muszę podróżować, ale nie muszę się przepro-
17
wadzać. Mam już swój dom, ciągłe w tym samym
miejscu, do którego zawsze wracam. Może mi nie
uwierzysz, ale spędzam w nim wiele czasu. Żadnych
tłumów, żadnych harmonogramów; po prostu ja
i moja muzyka.
- Gracie muzykę country?
Najwyraźniej cały czas stara się przekonać go,
że nie wie, kim jest. Rozparł się jeszcze wygodniej
na kanapie i po raz ostatni zaciągnął się papiero
sem, o którym dopiero teraz sobie przypomniał.
Dumał chwilę, dlaczego Sara zdecydowała się odgry
wać tak naiwną komedię. Wystarczył przecież jeden
rzut oka na dziecko. Z całą pewnością spostrzegła,
jakie wrażenie wywarł na nim widok dziewczynki.
A Connor Ryan, jak nikt inny, mógł zapewnić dziec
ku Kevina niezły byt materialny. No i co z tego? - po
myślał ze złością. Mam dużo pieniędzy i czasami sam
nie wiem, co z nimi robić. A ona zdążyła już mnie
poinformować, że pracuje jako sprzątaczka. Jezu
Chryste! Teraz trzepocze niewinnie rzęsami, jakby
mówiła: Nic a nic nie znam się na muzyce rozryw
kowej.
- Gramy country rock - wyjaśnił lakonicznie,
zgniatając niedopałek papierosa na różowym tale
rzyku.
- I śpiewasz? - spytała.
- Nie jestem głównym wokalistą. Ale... śpiewam.
Gram na gitarze prowadzącej, na banjo i skrzypcach.
Trochę też dla nas komponuję.
To wzbudziło jej ciekawość.
- Tworzysz muzykę? Co napisałeś?
Skrzywił usta w lekkim uśmiechu. Po chwili spo
ważniał. Teraz już jestem twórcą, artystą takim sa
mym jak ona, pomyślał z przekąsem.
18
-
Pamiętasz „Gentle On My Mind" i „Me and Bob-
by McGee"?
- Oczywiście - odparła pogodnie.
- To żadnej z nich nie napisałem.
- Aha.
Zachichotał.
- Napisałem natomiast „Dressed For Dancing"
i „Your Soft Voice". - Kiedy przecząco pokręciła gło
wą, dodał: - A słyszałaś „Misty River Morning"?
- O, tak. „Mglisty poranek nad rzeką". To bardzo
ładna piosenka. Ty ją skomponowałeś?
Skinął głową zaskoczony tym, że fakt, iż zna tę
piosenkę, sprawił mu przyjemność.
- Znam ją z radia. Przykro mi, ale nigdy nie przy
kładałam wagi do nazw zespołów. Tę piosenkę jed
nak bardzo dobrze zapamiętałam.
- A więc obojgii nam się podoba - przyznał. - A ty
jaką muzykę lubisz? Poważną?
Sara lekko wzruszyła ramionami.
- To zależy od nastroju. Raz taką, raz inną.
No, nie przepadam za hard rockiem, czy... czy za
jakimiś popłuczynami muzyki country. Ale kiedy
słyszę coś, co mi się podoba, pamiętani to i chętnie
słucham.
- Czyli masz do muzyki taki sam stosunek jak ja
do malarstwa - zauważył.
- Dokładnie. Widzisz, nie kupuję płyt i trudno mi
spamiętać... nazwiska artystów.
Uśmiechnęła się wymawiając słowo, które ich łą
czyło.
- No cóż, kupiłem wprawdzie kilka obrazów, które
poleciła mi dekoratorka, ale twoje płótna podobają
mi się tysiąc razy bardziej. Myślę, że wyrzucę tamte
śmieci i zacznę urządzać dom od nowa.
19
Wyrzuci! Dlaczego od razu marnotrawić pieniądze
na kaprysy? - pomyślała z niechęcią Sara.
- Czy wasza grupa jest rzeczywiście tak popular
na, jak twierdzi Jeny?
Connor najwyraźniej zesztywniał. Jesteśmy w do
mu, Saro, powiedział sobie w duchu. Zaraz wylezie
szydło z worka.
- Wydaliśmy najlepiej sprzedający się w zeszłym
roku album muzyki country. Naprawdę świetnie po
szedł.
- Ciekawe. Kevin wspominał, że jesteś piosenka
rzem, ale nie mówił, że należysz...
- Bo wtedy jeszcze nie należałem. - Jedną z naj
większych niesprawiedliwości losu jest to, że Kevin
nie doczekał mego sukcesu, pomyślał. Podniósł fi
liżankę i dopił letnią już kawę. - Teraz naturalnie
mogę zrobić wrażenie w... jak się nazywa to mias
teczko?
- Amherst.
- Mogę wywrzeć wrażenie na kilku osobistościach
w Amherst w stanie Massachusetts. Zobaczymy,
może uda się coś zrobić. Czego potrzebujesz, Saro?
- Nie rozumiem.
-- Czego potrzebujesz dla Dannie? I dla siebie. Do
licha, ostatecznie Kevin jest wam to dłużny. Czy
chcesz udziały w funduszu inwestycyjnym plus mie
sięczne alimenty? Na dłuższą metę to najlepszy spo
sób, aczkolwiek...
- Co ty w ogóle wygadujesz? - wycedziła Sara,
wymawiając kolejne słowa coraz twardziej.
- Posłuchaj, wiem, że nie zastąpię wam Kevina
w takim stopniu, w jakim bym pragnął. - Obrzucił
ją szybkim, lecz badawczym spojrzeniem. - Ale mogę
grać rolę bogatego wujka. Kevin był moim bratem.
2 0
Z tego, co wiem, jest to jego jedyne dziecko. Chciał
bym czasami je widywać, jeśli naturalnie...
- Przekroczył pan pewne granice, panie Ryan -
powiedziała cicho. Gdyby Connor znał Sarę, wie
działby, że ogarnia ją szewska pasja. Im bardziej była
wściekła, tym ciszej mówiła i dokładniej dobierała
słowa. - Nie interesuje mnie ani kim pan jest, ani
w jaki sposób zarabia na życie. Ja osobiście nie po
trzebuję żadnych pańskich pieniędzy.
- Co masz na myśli mówiąc „żadnych moich pie
niędzy"? Czego zatem chcesz?
- Panie Ryan, to pan przyszedł do mojego domu.
To pan przyszedł zobaczyć moją córeczkę, a ja panu
pozwoliłam.
- Zgadza się. Teraz nie mam już żadnych wątpli
wości. To moja bratanica. Pragnę spłacić...
- Nie będzie żadnego płacenia, panie Ryan. Jest
pan, jak sarn stwierdził, jej wujem. Nie pozwolę, by
wchodził pan w jej życie za pieniądze. Może pan od
wiedzać Dannie, ale pod moim nadzorem. Dannie ma
swoją malutką rodzinę i jeśli chce pan do niej nale
żeć, proszę bardzo. Ale ani nie potrzebujemy, ani nie
chcemy pańskich pieniędzy.
Connor nie wierzył własnym uszom. Sara rzeczy
wiście nie próbowała go na nic naciągać. Przeciwnie,
jego propozycja rozgniewała ją. Ale musiał też przy
znać, że postąpił bardzo nietaktownie.
- Posłuchaj, Saro, wcale nie twierdzę, że sobie nie
radzisz. Harujesz jak wół i należy ci się odpoczynek.
Naprawdę chcę pomóc dziecku Kevina. Posłuchaj,
nie uwierzyłabyś, z jakimi historyjkami ludzie do
mnie przychodzą. Nie raz i nie dwa próbowano wro
bić mnie w ojcostwo. Dostałem listy od co najmniej
stu koleżanek z czasów szkolnych. Po latach zapra-
2 1
gnęły wyznać mi, jaki wspaniały był ze mnie chłopak.
- Potrząsnął głową z pełnym ironii niedowierzaniem.
- Musiałem być ogierem pierwsza klasa!
Sara wybuchnęła śmiechem i Connor wyraźnie się
odprężył. Dopiero teraz dotarło do niego, jak bardzo
był spięty i zdenerwowany. W nadziei, że Sara odzy
ska dobry humor, ciągnął beztrosko:
- Za grosz nie wierzę tym, które przypominają mi,
jaki byłem łebski i czarujący. Koń by się uśmiał.
Chyba pomyliły mnie z Kevinem.
Sara też się rozluźniła. Wyobrażała sobie, że na
świecie jest wielu takich Jerrych, a ludzie pokroju
Connora muszą niestety mieć z nimi nieustannie do
czynienia. Jej brat, na nieszczęście, należał do takich
farbowanych lisków i z tego listu będzie się musiał
jej wytłumaczyć.
- Ale nie wszystkie listy wyrzucasz do kosza, pra
wda? I zawsze jesteś gotów podarować k o m u ś trochę
pieniędzy? - domyśliła się Sara. - Zwłaszcza, jeśli te
mu k o m u ś to się należy.
- Jeśli prośba mieści się w granicach zdrowego
rozsądku i jest uzasadniona z prawnego p u n k t u wi
dzenia, czemu nie.
- A kto ustala te warunki?
- Zazwyczaj „granice zdrowego rozsądku" określa
mój księgowy, a „prawny p u n k t widzenia" ustala mój
adwokat.
- Więc o co dokładnie prosił mój brat? - spytała
cicho.
- Tak naprawdę, to o nic nie prosił. Napisał tylko,
że wie o moim koncercie w Springfield i sądzi, że
przy okazji może zechcę poznać córeczkę mojego bra
ta. Podał szczegóły i załączył zdjęcie, by wzmóc swoją
wiarygodność i moje zainteresowanie.
22
-
Rozumiem.
Może Jerry wcale nie jest takim bufonem i niedo
rajdą, pomyślała. Z tego, co mówi Connor, wynika
jasno, że zabrał się do rzeczy bardzo chytrze.
- To ładne zdjęcie - zauważył mężczyzna pochy
liwszy się w stronę gospodyni, która mówiła bardzo
cicho.
- Dannie jest fotogeniczna.
- Mówię o twoim zdjęciu. - Patrzył na nią długo
i w milczeniu, po czym dokończył:
- A zatem nikt o nic nie prosił, ale ja mimo to
chcę coś dać.
- Dziękuję za propozycję.
- Wiesz, że możesz dostać rentę wojskową na wy
chowanie dziecka? W tych okolicznościach...
- Wiem - odparła krótko, sięgając po jego filiżan
kę. - Napijesz się jeszcze kawy?
- Nie, dziękuję. I nie miałabyś wtedy uczucia, że
to jakaś jałmużna. Mogłabyś myśleć, że to Kevin po
maga ci w wychowaniu dziecka. Wiesz, że był zawo
dowym oficerem. Jak ojciec.
- Przecież nie byłam żoną Kevina - przypomniała
cicho Sara. - Danielle nosi moje nazwisko.
Po twarzy Connora przebiegła chmura.
- Ale gdyby Kevin żył, wyszłabyś za niego.
- Nie wiem, co by się stało, gdyby Kevin żył. - Było
to bardzo uczciwe postawienie sprawy, ponieważ od
śmierci Kevina nieustannie prześladował ją problem
„gdyby-żeby". - Stanowiliśmy odmienne typy osobowo
ści, ale wtedy... Oboje mieszkaliśmy w obcym kraju,
oboje byliśmy Amerykanami, to nas siłą rzeczy zbliżało.
Ale tutaj wszystko mogłoby potoczyć się inaczej.
- To znaczy... nie kochałaś go? - spytał, czując
z jakichś niezrozumiałych względów ucisk w dołku.
23
- Ależ nie, kochałam. Bardzo kochałam. Jak moż
na było nie kochać Kevina? - Sara uśmiechnęła się
wiedząc, że Connor ją rozumie. - Był przyjacielem
całego świata. Zawsze uśmiechnięty, pełen optymi
zmu, zawsze gotów coś ciekawego i śmiesznego opo
wiedzieć. Ale należał do armii. Zwiedziliśmy razem
kawał Europy - Paryż, Nicea, Wenecja, Florencja -
najbardziej romantyczne miasta świata. Pod tym
względem spełniły się wszystkie moje romantyczne
fantazje. Ale z drugiej strony cieszę się, że nigdy nie
miałam okazji poznać tych klubów oficerskich. Ta
część życia Kevina była i jest dla mnie nie zapisaną
kartą. Kochałam go, ale nie wiem, czy moglibyśmy
razem żyć.
- Ale miałaś z nim dziecko.
Sara wyczuła w jego głosie nutkę oburzenia i uz
nała, że w obecnej sytuacji jest to całkiem zrozu
miałe.
- Tak, miałam. Ale co powiesz o dziecku, które
urodziło się wprawdzie zupełnie nie w porę, ale stało
się największą radością mojego życia? Czy to był
błąd? Teraz już wiem, że postępowałam wtedy bardzo
lekkomyślnie, ale kierowały mną wyłącznie uczucia.
Nie myślałam o tym, co będzie. I wcale nie miałam
zamiaru zachodzić w ciążę.
I Kevin też nie miał zamiaru robić ci dziecka, dodał
w myślach Connor.
- Mogłaś ją przerwać - powiedział bezbarwnym
głosem.
- Och, łaska boska, że tego nie zrobiłam. Nie wy
obrażam sobie życia bez Dannie. Jest tak podobna
do Kevina, wiesz... taka radosna, miła...
Mężczyzna wyprostował się, przesunął na brzeg
kanapy i położył dłonie na kolanach.
24
- No tak - mruknął. - Panno Benedict, czy przyj
mie pani ode mnie pieniądze lub jakąś inną pomoc?
- Nie, panie Ryan. Nie zamierzam brać od p a n a
żadnych pieniędzy.
Kiedy wypowiadała słowa „panie Ryan", przesłała
mu ciepły uśmiech.
- W takim razie sprzedaj mi obraz.
- J a k i znów obraz?
- Którykolwiek. Mnie podobają się wszystkie.
- Nie potrzebujesz przecież obrazu - zaprotesto
wała.
- Przeciwnie, bardzo potrzebuję. Gdybyś widziała
te paskudztwa, które zdobią mój salon, udławiłabyś
się własnymi słowami.
Spoglądał na nią bacznie i Sara skonstatowała ze
zdziwieniem, że w jego oczach maluje się więcej cie
pła, uczucia i radości niż u Kevina.
- Wybierz sobie.
- Ten z purpurowymi kwiatami - odparł odwra
cając się i wskazując głową na nie oprawione płótno.
- J e s t twój. Daję ci go w imię przyjaźni.
- Dajesz mi go w imię przyjaźni? Też coś! - wy
krzyknął, ale natychmiast ściszył głos, gdyż Sara po
łożyła palec na u s t a c h dając mu znak, aby mówił ci
szej. - Powiedziałem, że chcę go kupić.
- Nie odbieraj mi przyjemności złożenia pierwszej
darowizny na rzecz podniesienia estetyki pozbawio
nego dobrego s m a k u salonu.
Rozmowę przerwało głośne skrzypnięcie podłogi
w przedpokoju, a następnie dźwięk zatrzaskiwanych
drzwi wejściowych.
- Nie słyszałam żadnego samochodu - mruknęła
zdziwiona Sara, zrywając się z miejsca.
- Mam nadzieję, że Danielle mocno sypia - od-
25
parł Connor idąc w ślady gospodyni i też wstając
z kanapy.
- Siostrzyczko, potrzebuję łóżka na dzisiejszą
noc. Pieprzyk znów mnie wygoniła.
Był to Jerry, i to pijany.
- To mój brat - powiedziała szeptem Sara. - Po
słuchaj, wiem, że jesteś na niego zły, ale proszę, nie
dzisiaj. Obawiam się, że jest...
Connor uniósł uspokajająco ramię.
- Na nikogo nie jestem zły. Pojawiłem się z włas
nej, nieprzymuszonej woli. A kto to jest Pieprzyk?
Sara zdusiła śmiech.
- Powinnam odpowiedzieć wierszem, ale mi się
nie chce. Pieprzyk to jego dziewczyna.
Jerry marudził dłuższą chwilę przy wieszaku,
a następnie po obu stronach futryny pojawiły się za
ciśnięte na nich dłonie. Na koniec w drzwiach stanął
ich właściciel i z ciekawością popatrywał na gościa
siostry. Stopniowo, przez spowijające jego umysi
opary alkoholu, zaczęła docierać doń prawda.
- To ty... to naprawdę... Connor Ryan?
- Panie Ryan, to mój brat.
- Jerry Bendict - wybełkotał Jerry, opuszczając
w nazwisku jedną literę. Z kręconymi, brązowymi
włosami, ciemnymi oczami i z niedowagą, brat Sa
ry sprawiał wrażenie dwudziestopięcioletniego na
stolatka.
- Connor Ryan.
- Connor Ryan! Wielki Boże! - Mimo zamroczenia
i trzęsących się rąk, Jerry zdobył się na ogromny wy
czyn i wykonał na jednej nodze bezbłędny piruet, ob
racając się o trzysta sześćdziesiąt stopni. - Nie mogę
w to uwierzyć. Connor Ryan. Człowieku, jesteś naj
lepszy! Gdybym potrafił grać na gitarze jak ty...
26
-
Jerry - odezwała się z pogróżką w głosie Sara.
- Jestem ci wdzięczny za ten list, Jerry. Nie wie
dzieliśmy, że Kevin ma...
- Tak też i myślałem, Connor. Kiedy odkryłem, że
jesteś wujem małej Dannie, wiedziałem, że muszę się
z tobą skontaktować. Jasne, że już wcześniej coś po
dejrzewałem, ale chciałem być pewny na sto procent.
Próbowałem rozmawiać o tym z Sarą, ale ona się nie
zna na muzyce, a poza tym nie zgodziłaby się na na
pisanie listu. No to... cholera, człowieku, wiedziałem,
że będziesz chciał...
- Jerry... - znów odezwała się ostrzegawczo Sara.
- Dobrze zrobiłeś, Jerry - pochwalił chłopaka
Connor.
- A widzisz, Saro? Dobrze zrobiłem. Przynajmniej
raz w życiu coś zrobiłem dobrze. No i proszę, ni z te
go, ni z owego na środku twojego pokoju stoi sam
Connor Ryan. - Jerry chciał po przyjacielsku kle
pnąć gościa w ramię, ale zachwiał się, stracił równo
wagę i wylądował prosto w ramionach znanego pio
senkarza.
Sara skamieniała ze zgrozy, lecz Connor ze śmie
chem posadził Jerry'ego na najbliższym krześle.
- I co powiesz, siostrzyczko? - wyrecytował, wy
ciągając w jej stronę palec. - Siedzę sobie wygodnie
i po raz pierwszy w życiu zrobiłem coś dobrze.
Obawiając się kolejnych małpich wyskoków brata,
Sara odwróciła się w stronę Connora.
- Może lepiej będzie, jak już sobie pójdziesz. Kiedy
jest pijany, czasami lubi się nad sobą rozczulić.
- Może więc pomogę położyć go do łóżka.
- Obawiam się, że dopóki tu jesteś, żadna siła nie
zmusi go do pójścia do łóżka. Prędzej zaśnie na krze
śle, na co zresztą w pełni zasługuje.
27
- Nie masz litości, siostrzyczko - oświadczył Jer-
ry, lecz Connor najwyraźniej współczuł nie jemu, lecz
siostrze.
- Connor, bracie, wiesz, że na wasz koncert sprze-
dałi już wszystkie bilety. - Jerry z trudem utrzymy
wał na krześle pionową pozycję. - I wiesz, mnie się
już nie udało kupić.
Upokorzona Sara zamknęła oczy pragnąc, by Con
nor nie słyszał tych tak dobrze jej znanych skowytów
Jerry'ego. Chwyciła gościa pod rękę i zaprowadziła
do drzwi.
- Nie chcę być niegrzeczna, ale naprawdę już idź
- powiedziała zdecydowanie.
Ujął jej dłoń w swoją, dużą i ciepłą, i lekko uścis
nął.
- Zadzwonię - obiecał.
I już go nie było, ale Sara jeszcze przez chwilę czu
ła ciepło jego ręki. Odwróciła się w stronę brata
i przesłała mu miażdżące spojrzenie.
Jerry jednak odpowiedział jej tym swoim dopro
wadzającym do furii, łobuzerskim uśmiechem.
-- Ale jesteś na mnie wściekła, co?
ROZDZIAŁ DRUGI
Sara była rzeczywiście wściekła. Była wściekła je
szcze następnego dnia rano, kiedy udręczony kacem
Jerry powlókł się z powrotem do Pieprzyka.
Dwie godziny później zadzwonił Connor. Deja vu.
Kevin. Nie, ku swemu zdumieniu, przed oczami cią
gle miała obraz Connora. Spytał, czy Dannie już
wstała i czy nie mógłby jej zobaczyć. Wszak tylko po
to przyleciał tutaj wcześniej, a ponieważ reszta ze
społu pojawi się dopiero następnego dnia, może bez
reszty poświęcić dziecku czas aż do wieczora. Jeśli
Sara ma jakieś plany, czy mogłaby uwzględnić
w nich również jego? Tak? Cudownie!
Obiecał stawić się za godzinę.
- Mamusiu, zobacz co znalazłam w szafie! Dużą
kopertę obwiązaną tasiemką. To wygląda jak pre
zent.
Sara odłożyła słuchawkę i popatrzyła na córeczkę,
która wniosła właśnie pakunek do kuchni i położyła
go na podłodze obok stołu.
- Wiem, schowałam to kiedyś do szafy. A czego ty
w niej właściwie szukałaś?
- Spodenek w różowe słonie. Chcę je nałożyć.
Sara westchnęła i usiadła po turecku obok dzie
cka, które pracowicie rozwiązywało tasiemkę.
- Ależ kochanie, one są już za małe. Należy je
oddać jakiemuś innemu dziecku, na które będą
dobre.
2 9
Dannie popatrzyła na matkę błękitnymi oczami,
w których malował się wyraz oburzenia i żalu.
- Nie oddawaj moich spodenek w różowe słonic.
Wcale nie są za małe. Chcę dzisiaj w nich chodzić.
- Dannie, właśnie dzisiaj nie powinnaś chodzić
w ubranku, które jest dla ciebie za ciasne. Włóż te
nowe spodnie, ze sztruksu.
Twarz Dannie rozjaśnił szeroki uśmiech, zwłasz
cza że udało się jej rozwiązać do końca tasiemkę
i otworzyć kopertę.
- Nowe spodnie? Nie muszę ich już oszczędzać?
- Nie, dzisiaj nie musisz - odparła z uśmiechem
Sara, biorąc w dłonie twarzyczkę córki. - Dzisiaj po
znasz nowego wujka, Dannie.
Twarz dziewczynki zmarszczyła się i dziecko prze
słało matce pytające spojrzenie.
- Nie, nie mówię o wujku Jerrym, to mój brat.
Ten drugi wujek... wujek Connor... - Słowa te dziw
nie brzmiały jej w uszach i wolała dla wprawy kilka
razy je powtórzyć. - Wujek Connor jest bratem two
jego ojca. Przyjechał aż z Kalifornii, żeby cię zoba
czyć. Pójdziemy razem...
- A ja myślałam, że pójdziemy w góry - jęknęła
Dannie.
- Pójdziemy. Wujek Connor pójdzie z nami.
- Och, to dobrze - zgodziła się i zaczęła badać za
wartość koperty. - Popatrz mamusiu, rysunki. -
Dannie wyjęła plik szkiców wykonanych węglem
i pastelami, które kiedyś, przed laty, Sara pokryła
sprayem, żeby utrwalić ich kolory. - Czy to ty je ma
lowałaś, mamusiu?
Sara wyjęła z rąk dziecka plik kartek i zaczęła je
kolejno oglądać. Od dawna już nie wracała myślą do
czasów spędzonych w Paryżu i dopiero wieczorna
30
wizyta Connora poruszyła jej wspomnienia. Po upły
wie tylu lat rysunki wydały się jej obce. Zrobiła je
dawno, dawno temu jakaś wielkooka, naiwna pan
nica, która marzyła o jednym: wejść w świat wielkiej
sztuki i stać się jednym z artystów z Montmartre'u.
Pragnąc jak najlepiej poznać język francuski, malo
wała na ulicach portrety. Była bardziej utalentowana
od większości jej kolegów, ale amerykańscy turyści
woleli być portretowani przez „prawdziwych" arty
stów, to znaczy Francuzów. Tam nauczyła się, jak
zbywać śmiechem i żartem umizgi innych malarzy i,
od czasu do czasu, dużo mniej sympatycznych Ame
rykanów - swoich rodaków. Kevin twierdził wpraw
dzie, że dziewczyna malująca na rogach ulic dekla
suje się, ale Sara dzięki temu poznała życie od pod
szewki.
- A to kto? - zainteresowała się Dannie, wskazu
jąc na uśmiechniętą twarz mężczyzny, namalowaną
na kartce papieru.
- Bardziej przypomina wujka Connora, niż twoje
go tatę.
Czyż to nie śmieszne? - pomyślała Sara. Słabości,
twe imię kobieta.
- To tak wygląda wujek Connor? - spytała Dan
nie, studiując z uwagą wykonany pastelami szkic.
- Nie, kochanie, to twój tata. Ale wujek Connor
jest bardzo do niego podobny.
- Mój tata, który zginął na wojnie?
Dannie uniosła głowę i pytająco patrzyła na mat
kę, jakby zastanawiając się nad sensem tych słów;
niedawno w jakimś filmie bohaterowie mówili „zginął
na służbie". Tak subtelna różnica w doborze słów
niewiele znaczy dla czteroipółletniej dziewczynki, Sa
ra postanowiła więc nie wchodzić w szczegóły.
31
- Zgadza się, to twój tata, który zginął. Kiedy zo
baczysz wujka Connora, to tak, jakbyś ujrzała swo
jego ojca.
Dannie przez chwilę jeszcze w skupieniu i ciszy
oglądała rysunek. Następnie wyprostowała nogi
i poderwała się z podłogi.
- Idę włożyć nowe spodnie - oświadczyła i po
biegła na górę.
W świetle dnia dom prezentował się dużo lepiej.
Może wpływ na to miał blask słońca i urocza gra
świateł i cieni. A może wspaniały widok drzew, które
w październiku w Nowej Anglii stroją się w przepy
szne barwy czerwieni i złota. Grube podeszwy butów
Connora zachrzęściły na żwirze podjazdu niczym
opony ciężarówki. Głośno trzasnął drzwiczkami sa
mochodu, jakby chciał oznajmić swe przybycie i po
konał trzy stopnie werandy. Zastukał kołatką.
Kiedy drzwi się otworzyły, nie ujrzał na wysokości
swych oczu pięknej twarzy gospodyni. Musiał mocno
pochylić głowę, żeby dostrzec osóbkę, która witała
go w progu. Czuprynkę miała o kilka odcieni jaśniej
szą od jego włosów, ale oczy tak samo błękitne. Mru
żąc powieki w jaskrawym słońcu, osóbka ta spytała
rezolutnie:
- Czy jesteś wujkiem Connorem?
- Tak, młoda damo. To ja.
- W takim razie wejdź, proszę.
Connor zamknął za sobą drzwi i przysiadł na pię
tach, żeby lepiej przyjrzeć się swej bratanicy.
- Ty jesteś bratem mojego taty -- drążyła dalej.
- Zgadza się.
- I jesteś do niego podobny.
- Też się zgadza.
32
-
Ale on nie żyje, a ty żyjesz.
Poruszony Connor potrząsnął głową. Tylko dzieci
potrafią w kilku tak lapidarnych słowach ująć cały
skomplikowany problem.
Nie znalazł żadnej gładkiej odpowiedzi.
- Cieszę się, że żyjesz, bo to znaczy, że wybierzesz
się z nami w góry. A kiedy się zmęczę, będziesz mnie
niósł. - Dannie zmierzyła wzrokiem jego ramiona,
jakby zastanawiając się, czy zdoła ją wziąć na bara-
na. - Myślisz, że poradzisz sobie?
- Najpierw sprawdźmy, czy cię w ogóle podniosę. -
Chwycił ją pod pachy i uniósł wysoko, tak, jak to dzieci
lubią najbardziej. - No proszę, jesteś bardzo dużą
dziewczynką, ale ja jestem bardzo silnym chłopcem.
- Myślisz, że wejdziemy na sam czubek góry?
- A czy ta góra jest duża?
- Bardzo duża! - wykrzyknęła Dannie i zademon
strowała jej wielkość, unosząc ręce nad głową.
- No cóż, jestem naprawdę bardzo silny - uspo
koił ją Connor.
Kiedy na schodach pojawiła się Sara, oboje odwró
cili głowy w jej stronę. Connorowi na widok dziew
czyny zaparło dech. Cienka, fioletowa bluzka z gol
fem, wystającym spod grubego swetra w kolorze śli
wki, wspaniale kontrastowała z obcisłymi dżinsami.
Duży postęp w porównaniu z artystyczno-roboczym
strojem, w którym paradowała poprzedniego wieczo
ru. Włosy miała zaplecione w zgrabny francuski war
kocz. Twarz pokrywał subtelny makijaż: błyszczące
usta, odrobina różu na policzkach i tuszu na rzę
sach. Wyglądała zupełnie inaczej niż poprzedniego
dnia: delikatnie i naturalnie.
Na widok zbaraniałej miny gościa, Sara uśmiech
nęła się.
33
- Widzę, że już się poznaliście - rzekła.
Connor natychmiast odzyskał poczucie rzeczywi
stości.
- No właśnie, zawarliśmy znajomość. Wiem też,
że do moich obowiązków należeć będzie noszenie ma
łych dziewczynek, kiedy się zmęczą. Będzie musztra?
Dannie popatrzyła ze zgrozą na Connora, zupełnie
jakby nieoczekiwanie przemienił się w jakiegoś dzi-
wostwora.
- Mama zrobiła kanapki z majonezem. Do kur
czaka nie daje się musztardy. No wiesz!
Connor ze śmiechem postawił małą na ziemi.
Czuł, że dziewczynka podbiła mu serce.
- Idę po moją kurtkę - oświadczyło dziecko,
mknąc na górę niczym tańczący derwisz.
Sara wyniosła przed dom spakowany już plecak
i ulokowała go, razem z Dannie, na tylnym siedzeniu
wynajętego samochodu Connora. Potem, podczas
jazdy, wskazywała Connorowi kręte drogi, którymi
przez „Przełączkę" dotarli do South Hadley. Pojazd
zostawili na parkingu przed restauracyjką przytu
loną do górskiego zbocza i ruszyli lekko pnącą się
pod górę ścieżką przez las. Dannie cały czas wesoło
paplała, nieustannie wybiegała do przodu, piszcząc
na widok wiewiórek i upychając po kieszeniach żo
łędzie.
Connor niósł plecak i podziwiał naturalną lek
kość, z jaką poruszała się idąca przed nim Sara, nie
spuszczająca oka z myszkującej po krzakach córecz
ki. W pewnej chwili dziewczyna odwróciła się do nie
go i z uśmiechem dała znak, żeby się pospieszył.
Connor wydłużył nieco krok, ale wolał się trzymać
się za jej plecami, skąd mógł ją swobodnie obser
wować.
34
Na usilne nalegania Dannie zeszli ze ścieżki, ale
Sara najwyraźniej dobrze wiedziała, dokąd zmierza
dziecko. Connor zanurkował pod zwieszoną nisko
gałęzią i zaczął brodzić w grubej warstwie zeschłych,
brązowych liści.
- Hej, dziewczynki, może mi powiecie, czy to jest
ta właśnie góra, o której mówiłyście? - zawołał na
śladując teksański akcent. - Przecież to nie jest żad
na góra. W moich stronach na takie coś wołają
„pryszcz na plecach starego Atlasa".
- Daj spokój z kowbojskimi zagrywkami i nie na
zywaj tak uroczego miejsca pryszczem! - odkrzyknę
ła Sara. - To góra Holyoke, księżniczka o pięknych,
delikatnych rysach. Daleko do niej waszym wielkim,
postrzępionym wierzchołkom.
Dannie znalazła wreszcie miejsce, którego szuka
ła. Tam przystanęli, a dziecko natychmiast zaczęło
bobrować w piargu zalegającym pod skalnym usko
kiem, zbudowanym z szarych łupków.
Connor zerwał z drzewa pożyłkowany liść i chwilę
studiował delikatne czerwone, żółte i zielone wzorki.
- Nazywasz górę księżniczką? - mruknął spoglą
dając na Sarę. - Tak, jest naprawdę piękna, nie prze
czę. Ale nazwałbym ją księżniczką jedynie wzgórz.
Jeśli chcesz poznać Króla Gór, musisz pojechać dalej
na zachód, moja miła damo.
- Ależ ja lubię również i postrzępione masywy
górskie - powiedziała cicho Sara, patrząc mu prosto
w oczy.
- A ja delikatne rysy - nie pozostał jej dłużny.
Na głos Dannie oderwali od siebie wzrok.
- Nie mogę nic znaleźć, mamusiu - poskarżyło się
dziecko.
Connor pochylił się nad Dannie, która przykucnę-
35
ła z brodą między kolanami tak, jak to potrafią robić
wyłącznie czteroletnie szkraby.
- Czegóż to szukasz, Księżniczko?
Dziewczynka popatrzyła na niego ze słonecznym
uśmiechem. Bardzo podobało się jej zostać księż
niczką.
- Raz znalazłam tu trylobita - oświadczyła z dumą.
- Tak? - Connor zaczął grzebać między kamienia
mi. - A co to takiego, ten trylobit?
- Robal. Ma pewnie milion lat.
- A jesteś pewna, że nie ryba? - zdziwił się, do
kładnie oglądając kawałek łupka.
- Może i ryba-robal - poszła na kompromis Dan-
nie.
- A co myślisz o stawonogach? - spytał, odrzuca
jąc łupek i sięgając po następny.
- A co to stawonóg?
- To taki rodzaj... taka ryba-robal - zgodził się
Connor, podsuwając jej pod nos kawałek łupka. - Co
myślisz o tym?
- O czym? - dziewczynka zerknęła na rozwartą
dłoń. Zaintrygowana Sara przyklęknęła obok.
- To też skamielina - oświadczył Connor.
Dannie wzięła skałę, przez chwilę ją oglądała, po
czym schowała do kieszeni.
- To paproć - powiedziała lekceważąco. - Tego tu
pełno. Chcę znaleźć trylobita.
- Kiedyś z Kevinem zbieraliśmy stare groty od
strzał. Miałem ich całe pudełko - oświadczył Connor
wstając i podając dłoń Sarze. - Ale Kevin nie miał
cierpliwości do takich zabaw. Raz tylko udało mu się
znaleźć skorupy po jakichś starych garnkach.
- Kevin - powtórzyła jak echo Dannie. - Mój tata
nazywał się Kevin, prawda?
36
Connor i Sara wymienili spojrzenia i jak na ko
mendę opuścili ręce. Mężczyzna zastanawiał się
chwilę, czy Sara często jeszcze wymienia imię jego
brata. Uświadomił sobie bowiem, że w rozmowach
z córką zawsze używa zwrotu „twój ojciec", a nie „Ke-
vin". Ale prawda była taka, że w miarę upływu czasu
oba te określenia padały coraz rzadziej.
- Zgadza się, Księżniczko - potwierdził Connor. -
Nazywał się Kevin. No, a teraz czekam, aż pokażesz
mi wierzchołek tej tak zwanej góry.
Zanim dotarli na szczyt, Connor zdążył się potęż
nie zasapać. Od papierosów miał wyraźnie krótszy
oddech, co go trochę niepokoiło. Zdawał sobie bo
wiem sprawę, że ogranicza to również jego możliwo
ści wokalne. A jednak, kiedy stanął już w miejscu,
z którego roztaczał się wspaniały widok na okolicę,
zapalił kolejnego papierosa. Sara bez zwłoki zajęła
się zawartością plecaka, w któiym, jak Connor miał
nadzieję, znajdowała się głównie żywność. Niech bę
dzie choćby kurczak z musztardą! Był głodny jak
wilk.
W kraciastej koszuli i obcisłych, błękitnych dżin
sach, Connor rzeczywiście sprawiał wrażenie tak sil
nego, jak zapewniał Dannie. Sara zastanawiała się
chwilę, jak porusza się na scenie. Każdy muzyk roc
kowy posiada charakterystyczny dla siebie styl za
chowania się na estradzie. Zastanawiała się nawet,
czy dziewczęta z widowni rzeczywiście mdleją na jego
widok. Na włosach igrały mu w tej chwili białe i złote
cienie, malowane promieniami południowego słońca,
a lekki wiatr burzył jasne kosmyki opadające na
opalone czoło. Sara doszła do wniosku, że na widok
szalejącego z elektryczną gitarą Connora mdlałaby
zapewne jak wszystkie dziewczyny na widowni.
37
- Wujku Connorze, możesz zabrać mnie na wie
żę? - spytała Dannie takim tonem, jakby prośbę tę
wyrażała już po raz nie wiadomo który. - Mama nie
pozwala mi tam iść z wujkiem Jerrym. Mówi, że on
ma na to za mało oleju w głowie. Ale ty możesz ze
mną pójść, prawda?
Connor, który zabierał się właśnie do drugiej ka
napki, uniósł głowę i popatrzył spod przymrużonych
powiek na dwudziestoparometrową stalową konstru
kcję, stojącą za nimi na polanie.
- Mamo, nie chcę już jeść - powiedziała Dannie
i Sara schowała resztę jedzenia.
- Dannie, wieża jest za wysoka - oświadczyła.
- Ale z wujkiem Connorem mogłabym tam wejść,
prawda, wujku?
- Pewnie. Chcesz zobaczyć, jak tam jest na górze,
Księżniczko?
- Och, tak! - klasnęło w dłonie dziecko.
- Och, nie! - jęknęła matka. - To tak wysoko.
- Ale zupełnie bezpiecznie, Saro. Popatrz, wokół
schodów i tarasu jest solidna balustrada. Skoro już
tu jesteśmy, to chodźmy.
Jerry często starał się namówić siostrę, by weszła
na wieżę obserwacyjną, ale Sara za każdym razem
zdecydowanie odrzucała jego propozycję. Teraz jed
nak z jakiegoś powodu nie chciała, żeby Connor po
myślał, że się boi. Uznał jej milczenie za zgodę i Dan
nie ponownie zaklaskała w dłonie czekając, aż matka
zawinie resztę kanapek i powrzuca do woreczka na
śmieci ogryzki jabłek.
- Idź pierwsza. Ja i Dannie będziemy szli za to
bą - rzekł Connor stając przy schodach. Jedną
ręką trzymał dziewczynkę, drugą zacisnął na balu
stradzie.
38
- Och... sama nie wiem...
- Spokojnie, dasz sobie radę. Będę tuż za tobą.
Po prostu nie patrz w dół.
- O Jezu! -jęknęła cicho i najwyższym wysiłkiem
woli zmusiła się do postawienia stopy na pierwszym
stopniu. Kiedy była dzieckiem, potrafiła wspiąć się
na każde drzewo, podobnie jak brat. Później jednak
zaczęła odczuwać coraz większy lęk wysokości. Teraz
więc, mocno zaciskając palce na barierce, weszła na
kolejny schodek. Skierowała wzrok ku górze i przez
chwilę szło jej bardzo dobrze. Kiedy jednak popatrzy
ła pod nogi, żołądek natychmiast podszedł jej do
gardła i lekko się zachwiała.
Connor usłyszał jej cichy okrzyk.
-- Nie patrz pod nogi - przypomniał. - Spisujesz
się znakomicie.
Nie patrz pod nogi! Łatwo powiedzieć. Choć kolana
miała jak z waty, dzielnie uniosła głowę i nie spusz
czała już wzroku z majaczącego w górze podestu.
- Zuch dziewczyna - dobiegł ją głos Connora. -
Teraz prościutko do góry.
Kiedy wreszcie skończyły się schody, natychmiast
zajęła pozycję na środku podestu, a gdy dołączyli do
niej Connor i Dannie, kurczowo chwyciła się ramienia
mężczyzny i patrzyła tylko przed siebie - ani w górę,
ani w dół. Serce zamarło jej ze strachu. Zastanawiała
się, kiedy nogi odmówią jej posłuszeństwa. Connor
spokojnie podziwiał zakole rzeki Connecticut, która
formowała w tym miejscu prawie idealną podkowę,
a skąpana w słońcu dolina płonęła oślepiającym bla
skiem, niczym krzak Mojżesza. Dalej...
- Saro, nic ci nie jest? - spytał nagle widząc, że
twarz dziewczyny robi się kredowobiała. Nie był to
dobry znak.
39
- Gdybyśmy już mogli wracać - wyjąkała łamią
cym się, ledwo słyszalnym głosem.
- Pewnie. Widzieliśmy już dosyć, prawda, Księż
niczko? - spytał i dziewczynka entuzjastycznie poki
wała głową. - Pójdziemy przodem.
Po przejściu trzech kroków, Sara stanęła jak za
mroczona. Connor uwolnił z jej uścisku łokieć i objął
ją w pasie, przytulając mocno do siebie. Przylgnęła
do niego całym ciałem, obejmując jednyni ramieniem
z przodu, a drugim z tyłu.
- To nie jest dobry pomysł - mruknął Connor.
Przez koszulę czuł, jak Sara drży.
- W porządku - oświadczył. - Zrobimy to w kilku
etapach. Ty poczekasz tutaj, ja sprowadzę Dannie
i wrócę po ciebie.
- Nie, nie - szepnęła. - Proszę, nie zostawiaj mnie
tu samej. Umrę...
- Mamusiu, naprawdę chcesz...
- Nie, mamusia nie umrze. Saro, nie strasz dzie
cka. Powiedz, że nic ci nie będzie.
- Dannie, czuję się bardzo dobrze - odparła sła
bym głosem.
- W porządku - powtórzył Connor. - Chwilowo
usiądziemy sobie, dobrze? No jak, lepiej? - Wyswo
bodził się z objęć Sary i spostrzegł, że potrząsa gło
wą. Oczy miała okrągłe z przerażenia, a policzki bia
łe jak płótno. Wziął Dannie za rękę, wstał i ruszył
w stronę schodów.
- Saro, patrz tylko przed siebie - poradził na od
chodnym. - Nie będzie mnie tylko przez minutę.
Później zajmę się tobą.
- Pilnuj Dannie! - krzyknęła, jakby miały to być
ostatnie słowa w jej życiu i Connor prowadząc dziec
ko za rękę zniknął w czeluści schodów.
40
- Wrócimy tak, jak tu weszliśmy - oświadczył,
kiedy był już z powrotem. - Ty patrzysz wyłącznie
w górę, a ja idę obok ciebie. - Sara kiwnęła jedynie
głową, gdyż od dawna nie mogła wymówić słowa.
- Tak, właśnie tak zrobimy. I nic się nie bój. Wiem,
co mówię. Kiedyś pracowałem przy konstrukcjach
stalowych.
Odwrócił Sarę w kierunku schodów. Posuwając
się pół kroku za nią, jedną ręką przytrzymywał ją
w pasie, a drugą trzymał się bariery.
- Jestem Człowiekiem Pająkiem, dziecinko. Na
prawdę! Patrz w górę. Tylko w górę. Nie dam ci
spaść.
Metalowe stopnie zgrzytały pod ich stopami, scho
dzili w ślimaczym tempie, ale kiedy byli już blisko
ziemi, Sarę ogarnął nieopanowany dygot. W końcu
wybuchnęła płaczem.
Przystanęli i Connor objął ją obiema rękami.
- Saro, uwierz mi, naprawdę nie spadniesz - tłu
maczył jej jak dziecku. - Sprowadzę cię bezpiecznie
na dół.
Jego ciche, spokojne słowa dodały jej otuchy i kie
dy zapytał, czy jest gotowa iść dalej, skinęła potaku
jąco głową.
Kiedy dotknęli stopami ziemi, Connor oparł się
plecami o stalową podporę wieży i wziął Sarę w ra
miona. Trzęsła się jak galareta, oczy miała zamglone
i półprzytomne. Connor poczuł na nodze dotyk drob
nych rąk. Oderwał od Sary jedno ramię i pogłaskał
Dannie po głowie.
Kiedy wreszcie Sara odzyskała głos, powiedziała:
- Och, Connor. Jeszcze nigdy w życiu tak się nie
bałam. Wybacz mi, że tak głupio się zachowałam.
Mogłam nas oboje...
41
- Ach, nie opowiadaj głupstw - przerwał jej szyb
ko, by nie kończyła tego zdania przy dziecku.
- N-nic nie mogłam na to poradzić - chlipała,
wtulając mu twarz w koszulę.
- Wiem. Powinienem bardziej serio potraktować
twoje słowa, gdy mówiłaś, że się boisz. To ja się upar
łem wciągnąć was na samą górę.
Nie wiedział dlaczego, ale zdawał sobie sprawę, że
tak właśnie było.
- Ale ja chciałam tam wejść. Nie chcę być taką
cia-ciamajdą... - Uniosła twarz i zaczęła gorączkowo
wycierać z policzków łzy. - Nie wiem, co mi się stało.
Nigdy jeszcze nie zachowywałam się tak idiotycznie,
nigdy...
- Hej, ostrożnie! - wykrzyknął Connor i chwycił
jej dłoń, zanim zdążyła rozmazać sobie tusz. - Już
wszystko w porządku. Od tej chwili możesz sobie
mieć lęk wysokości, a ja przyłożę po pysku każdemu,
kto powie, że jesteś ciamajdą.
Uśmiechnęła się przez łzy, oczy jej lekko rozbłysły.
- Dziękuję - powiedziała cichutko.
Kiedy późnym popołudniem wracali do samocho
du, Connorowi wydawało się rzeczą całkiem natural
ną, że w jednej ręce trzyma dłoń Dannie, a drugą
obejmuje Sarę.
- Czy jest gdzieś w okolicy dobra restauracja, do
której wpuszczą nas w takich strojach? - spytał, gdy
posadził już Dannie na tylnym siedzeniu.
- Ja mam na sobie nowe ubranie - oświadczyła
z dumą dziewczynka. - Włożyłam je, bo mamusia po
wiedziała, że spodenki w różowe słonie są już za małe.
A spodenki w różowe słonie są cudowne. Mają różowe
słonie, o, tutaj... - wskazała małymi rączkami kolana.
Następnie przesunęła dłoń jeszcze niżej i dodała:
42
- A ich ogony ciągną się aż do ziemi.
- Mówisz, różowe słonie? - Connor zapiął ją pa
sem i poklepał małą po kolanie. - Kiedy zacznę wi
dywać na kolanach dziewczynki różowe słonie, zna
czy, że coś ze mną nie tak. A co wujek Jerry mówił
o tych różowych słoniach?
- To właśnie od niego dostałam te spodnie. Mówił,
że są bardzo śmieszne. Ale teraz - zakończyła dra
matycznie - są już za małe.
- Nie martw się, dziecko - powiedział, drapiąc ją
delikatnie w podbródek. - Wujek Connor wymyśli
coś lepszego.
- Wujek Connor ma ważniejsze sprawy na głowie
- dobiegło z przedniego fotela.
Connor roześmiał się.
- Wujek Connor ma cały wieczór wolny. No więc
co z tą restauracją?
- Możemy zjeść w domu - zasugerowała Sara.
- Wy, dziewczyny, przygotowałyście lunch, więc
ja zajmę się kolacją.
Po trzech kwadransach jazdy pod światłym kie
rownictwem Sary, która bez przerwy myliła drogi mó
wiąc „Och, tam powinniśmy skręcić", zatrzymali się
przed lokalem.
- Przychodzi tu często dzieciarnia ze szkoły - wy
jaśniła Sara siadając w fotelu pokrytym popękanym
winylem.
- Przypomina bardzo knajpki, w jakich grywałem
jako głodujący adept gitary - zauważył Connor się
gając po plastikowe menu stojące za podstawką
z serwetkami.
- Byłeś kiedyś głodującym muzykiem? - zaintere
sowała się Sara.
- Zgadza się. Ale myślę, że głodowanie w mansar-
43
dzie artysty jest bardziej stylowe niż w nędznych mo
telach.
- Musimy kiedyś porównać nasze doświadczenia.
A jak się przebiłeś?
Wzruszył ramionami i długą chwilę przeglądał
kartę.
- Miałem szczęście. Spotkałem kogoś, komu spo
dobała się moja gra. Ten ktoś skierował mnie do in
nej osoby, która z kolei miała kontakty.
Dziewczynie coś zamajaczyło w pamięci.
- A ta pierwsza osoba, kim była?
- Bardzo szykowną damą. Z rodzaju tych, które
w sklepie z ubraniami nie patrzą na metkę z ceną,
lecz kupują to, co im się podoba.
- Ale jak się nazywała?
Popatrzył na nią znad karty z rozbawieniem.
- Zupełnie wypadło mi to z pamięci. Co tutaj
można bezpiecznie zjeść?
- Wszystko. Dziesięć tysięcy uczniaków nie może
mylić się w tak ważnej sprawie jak jedzenie.
- My lubimy małże - poinformowała Dannie. -
Podawane jak kurczaki.
- Pieczone małże?
- Robione na parze - uściśliła Sara. - W skoru
pach.
Twarz Connora ściągnęła się.
- Oślizłe, pełne śluzu, gotowane na parze mięczaki?
Sara i Dannie z entuzjazmem skinęły głowami.
- O, nie! Ja zamówię sobie stek po szwajcarsku
i będę prosił Boga, by pozwolił mu przejść mi przez
gardło, gdy będę patrzył, jak wy wcinacie to obrzyd-
listwo.
Starał się nie patrzeć, ale apetyt, z jakim Sara
i Dannie pałaszowały skorupiaki sprawił, że i on
44
spróbował. Otworzył muszlę i wsunął do ust przy
smak, ale w tej właśnie chwili Dannie ostrzegła:
- Nie żuj za mocno, bo piasek wlezie ci między
zęby.
Connor natychmiast wypluł wszystko na serwetkę.
- Smakuje to paskudnie - mruknął i sięgnął po
kufel z piwem. - Mam nadzieję, że zobaczę was jutro
na koncercie?
- Nie mamy przecież...
- Ja mam. - Poklepał się po kieszeni koszuli. -
Nawet tu, przy sobie. Dla ciebie, dla Dannie, dla Jer-
ry'ego i tej, jak-jej-tam... W pierwszym rzędzie.
- No wiesz, Connor, nie wiem. Dannie jest za ma
ła, żeby...
- To tylko muzyka, Saro. Nie opowiadamy świń
skich dowcipów i nie robimy striptizu. Po prostu
gramy.
- Ale tam będzie bardzo głośno.
- Głośniki są zawieszone pod sufitem. Więc tym
razem po prostu nie będziesz patrzeć do góry.
- Straszny tłok...
- Żaden problem. Macie miejsca w pierwszym
rzędzie, razem z prasą, prezenterami muzyki i bur
mistrzem. Bardzo zacne grono. - Zwrócił się do Dan
nie, po której spodziewał się bardziej przychylnego
stanowiska. - Czy chcesz zobaczyć, jak wujek Con
nor zarabia na życie, Księżniczko?
Kiedy dziewczynka skinęła głową, uniósł brwi
i wskazał głową Sarę.
- Twoja matka sądzi, że zapraszam was na czarną
mszę.
- Wcale tak nie uważam - sprzeciwiła się. - Nie
chcę tylko, żeby moja córka była potem do końca ży
cia głucha.
45
Connor sięgnął przez stół i zakrył dłońmi uszy
Dannie.
- Myślisz, że chciałbym jej uszkodzić bębenki?
- No cóż... myślę... chciałabym pójść... no i Jerry
nigdy by mi nie darował, gdybym...
Postanowił wykorzystać zwycięstwo do końca.
- Świetnie, a Jerry po występie w dowód wdzięcz
ności odwiezie małą do domu i się nią zajmie. My
pójdziemy na bankiet. To koniec naszych występów.
- O nie, Connor. Nie znam tych ludzi i nie...
- Wystarczy, że mnie znasz. Reszta to tylko deko
racja - oświadczył, czując nagle zadowolenie z tego,
że mówi prawdę.
W drodze powrotnej w samochodzie panowała ta
ka cisza, że Connor w pewnej chwili pomyślał, że
obie jego dziewczyny zasnęły. Jego dziewczyny! No,
może faktycznie trochę przesadził. Dannie należała
do Sary, Sara należała kiedyś do Kevina, a Connor
nigdy nie przejawiał inklinacji, żeby do kogokolwiek
należeć. Tak zatem jego myśl była zupełnie bez sen
su. Niemniej, kiedy parkował samochód na podjeź
dzie, bliskość Dannie i jej matki sprawiała mu wielką
radość.
Cieszył się również, kiedy niósł Dannie do jej po
koju. Sara ze swej strony widząc, jak mężczyzna, któ
ry okazał im tyle serca, niesie na górę jej córeczkę,
poczuła ulgę, a serce niebezpiecznie jej załopotało.
Widok Connora złagodził nieco ból, który towarzyszył
jej od tak dawna, że już się prawie do niego przyzwy
czaiła. Zawsze czuła ból i teraz zachowanie się Con
nora i jego stosunek do Dannie stanowiły balsam na
jej duszę. Zdecydowała, że jeśli Connor ma zamiar
pokochać Dannie, to ze strony jej matki nie napotka
oporów.
46
Szybko wyszła do kuchni, żeby przygotować kawę,
a Connor, nie prosząc o pozwolenie, rozpalił w ko
minku ogień. Kiedy wróciła z parującymi filiżanka
mi, na widok trzaskających wesoło płomieni twarz jej
się rozjaśniła.
Usiadł obok niej na kanapie, tym razem dużo bli
żej niż poprzedniego wieczora.
Wypił łyk kawy i pomyślał o papierosie. Tak sobie
iylko o nim pomyślał, bo wcale go nie potrzebował.
Przechylił głowę i popatrzył na warkocz Sary. Tak,
nie potrzebuje papierosa! Jego ręce pragnęły zająć
się czymś zupełnie innym. Pociągnął z filiżanki ko
lejny łyk. Oczy Connora i dziewczyny spotkały się
i mężczyzna skrzywił usta w lekkim uśmiechu. Jego
usta również chciały zająć się czymś innym.
Sara poczuła, że po krzyżu przebiega jej dreszcz
i ogarniają dziwny niepokój. Pragnęła jedynie posie
dzieć w ciszy i spokoju w towarzystwie Connora.
Wszelkie inne porywy niech zostawi swoim małolet
nim wielbicielkom. Im by to z pewnością odpowiada
ło. Jej nie. Sara była indywidualistką, która... no
właśnie, która czuła biegnący po krzyżu dreszcz, czu
ła oblewające ją na przemian fale ciepła i zimna.
Connor zsunął jej z warkocza elastyczną opaskę.
Broń się przez atak, pomyślała desperacko dziew
czyna.
- Tylko bez żadnych staromodnych frazesów w sty
lu „Marzyłem o tej chwili cały dzień" - ostrzegła.
- Nie mam zamiaru nic mówić - obiecał i przystą
pił do rozplatania warkocza. - Po prostu pragnę do
tykać rzeczy, które podziwiam. Jestem jak dziecko
- wszystko muszę wziąć do ręki.
Pil kawę i rozplatał warkocz. Kiedy już się z nim
uporał, zagłębił dłoń w jej włosy i niczym grzebie-
47
niem zaczął przesiewać przez palce jej loki. Rzucił
okiem na filiżankę Sary; ledwie ją napoczęła. Doszedł
zatem do wniosku, że Sara nie ma ochoty na kawę
i odstawił oba naczynia na bok.
Ujął w dłonie jej twarz, przybliżył ją do siebie
i usłyszał, że Sara westchnęła. Złożył delikatny po
całunek w kąciku jej ust.
- Chcę cię całować, Saro.
Kolejny pocałunek był bardziej natarczywy i Con
nor wyszeptał jej do ucha:
- Tak, masz rację. Marzyłem o tej chwili cały dzień.
Delikatnie ją całował, pytał, czego pragnie, czego
chce. Odpowiadała niemo drżącymi wargami, jakby
mówiła „Pragnę bliskości. Pragnę delikatności". Zro
zumiał ją i jego usta starały się spełnić oczekiwania
Sary. Potem gwałtowny wdech, cichy jęk, coraz wię
ksza niecierpliwość. Connor zanurzył całe dłonie we
włosach dziewczyny. Sara zarzuciła mu ręce na szy
ję, przytulając go mocniej do siebie. Jego pocałunek
był już chciwy, namiętny. Ich języki spotkały się.
Sara uniosła lekko głowę i jego usta przesunęły
się jej na szyję. Zdawała sobie sprawę, że gdyby wy
znała to, co naprawdę w tej chwili czuje, wyraziłaby
zgodę na grę, którą rozpoczął Connor. Ale jak dobrze
było czuć jego bliskość, chłonąć ją każdym nerwem,
każdą komórką ciała. Jak dobrze jest mieć kogoś
przy sobie, więc... Connor, przytulaj mnie! Connor,
dotykaj mnie! Connor, nie pozwól na chwilę refleksji,
gdyż...
- Posłuchaj, to może doprowadzić do prawdzi
wych... komplikacji.
Pocałował ją w ucho. Komplikacje. To eufemizm,
słowo zastępcze dla zaangażowania się bez zobowią
zań. Czyż można ją za to winić? - zastanowił się.
48
- Tylko cię całuję, Saro. Pocałunki nie stanowią
żadnych komplikacji.
- Twoje tak - szepnęła.
- Nie, wcale nie - odparł, odgarniając jej z czoła
na skroń kosmyk włosów. - To bardzo proste. Wie
czór, ty i ja, i nasze pocałunki...
- Twoje pocałunki są takie... lepkie.
Przesunęła dłońmi po jego bawełnianej koszuli
i zatrzymała je na jego biodrach.
Roześmiał się cicho.
- Lepkie są pocałunki Dannie. Moje są jedynie
trochę wilgotne.
- I przez to podwójnie niebezpieczne.
Odsunął się nieco i uśmiechnął. Wyplątał palce
z jej włosów i przeciągnął po nich dłonią.
- Obejmij mnie - poprosił.
- Boję się, że...
- Czego się boisz? - Dotknął delikatnie jej poli
czka i potrząsnął głową. - Nie bój się. Jeszcze dobrze
nie wiesz, kim jestem. Chciałem zrobić dziś wiele rze
czy, Saro, ale wolę poczekać, aż lepiej zrozumiesz;
kim naprawdę jestem.
- Zbyt wiele osób wie, kim jesteś, Connor. To
mnie przeraża.
Objął ją i mocno przytulił. Wcale to jej nie przera
ziło.
- Nie tak wiele, jak sądzisz. Jeśli nawet gra się
w popularnym zespole, można chodzić po ulicach
jak zwykły człowiek, chyba że jest się w jakimś mie
ście i daje tam koncert. Wtedy stajesz się osobą pub
liczną.
- Wysoko mierzysz, Connor. Czemu więc przesta
łeś budować wieże?
- Wieże?
4 9
Pochyliła się i zajrzała mu w twarz.
- Mówiłeś, że pracowałeś przy konstrukcjach sta
lowych. Zmyślałeś?
Wyszczerzył zęby.
- Koteczku, robiłem wiele rzeczy, ale aż takim wa
riatem nigdy nie byłem.
ROZDZIAŁ TRZECI
W głębi szafy znalazła spódnicę, której nie nosiła od
dawna. Zaprojektował ją dla niej pewien bliski przyja
ciel, krawiec szyjący ze skóry, by wycyganić w zamian
obraz. Sara posiadała zresztą wiele innych cennych,
ręcznie robionych przedmiotów, które zdobyła w taki
właśnie sposób. Spódnica wykonana została z delikat
nej koźlej skóry. Sara zamierzała włożyć do niej skó
rzane buty, które kupiła kiedyś we Włoszech, oraz jas-
nożółtą jedwabną bluzkę, też włoską.
Dannie nie orientowała się wprawdzie do końca,
skąd całe to zamieszanie, ale zdawała sobie sprawę, że
wiele wspólnego ma z tym nowy wujek, którego zresztą
zaczęła traktować już jak bohatera. Dziewczynka ko
niecznie chciała nałożyć perkalową sukienkę i biały
fartuszek. Uważała, że to piękny strój, a księżniczki
przecież zawsze ubierają się pięknie. Skrzyczała wujka
Jerry'ego, że nie ubrał się odświętnie, ale ten oświad
czył, że ma tylko podkoszulki i dżinsy.
- Wszyscy w ekipie tak się ubierają - doda! na
koniec.
Sara, która wyjmowała właśnie płaszcz z szafy
przy schodach, spytała machinalnie:
- W ekipie?
- Ekipa to ludzie, którzy towarzyszą zespołowi
w trasie koncertowej; pilnują i dbają o sprzęt, sprze
dają pamiątki, robią zakupy i tak dalej - wyjaśnił
Jerry. - Czyż nie nadawałbym się do takiej ekipy?
51
Oczy Sary zwęziły się.
- Jerry, jeśli jeszcze raz będziesz o cokolwiek
dziadował u tego człowieka, nie zapomnę ci tego do
końca życia. Narobiłeś już i tak...
- Co narobiłem? - Objął siostrę, ale w jego geście
nie było nic protekcjonalnego. - Doprowadziłem do
spotkania kilku osób. Cóż w tym złego? W końcu za
sługiwał na to, żeby poznać córkę swojego nieżyjące
go brata.
Ona jest moją córką, zaskowyczało coś w Sarze.
Ale dziewczynka siedziała właśnie na schodach
i pracowicie sznurowała buty, któremu to zajęciu po
święciła tyle uwagi, że nie zainteresowała się zupeł
nie problemem, czyim jest dzieckiem.
- No cóż, poinformowałeś go o istnieniu Dannie.
Ale nie życzę sobie, żebyś o cokolwiek go prosił.
O cokolwiek!
Jerry uśmiechnął się krzywo.
- O nic nie będę prosił. Ale czy nie byłoby fanta
styczne podróżować z takim zespołem jak jego? Cu
downe życie!
Sara szybko włożyła płaszcz. Jerry wykonał typo
wy dla siebie gest, jakby chciał jej w tym pomóc; gest
jak zwykle spóźniony. Wyciągnęła spod kołnierza
włosy i odrzuciła je na plecy. Otaksowała brata kry
tycznym spojrzeniem.
- Mając dwadzieścia pięć lat zdecydowałeś wresz
cie, co będziesz robić, kiedy dorośniesz?
Jerry wybuchnął śmiechem.
- Wiem, co chcę robić. Chcę być sławny i bogaty.
Ale szczegółów jeszcze nie ustaliłem.
Nie było sensu spierać się, gdyż Jerry zawsze żywił
najgłębsze przekonanie, że dogranie szczegółów jest
już sprawą drugo- lub trzeciorzędną.
52
- Bierzemy po drodze Pieprzyka?
- Pieprzyk z nami nie jedzie - odparł Jerry i spu
ścił głowę w poczuciu winy.
- Dlaczego? Przecież dałam ci dla niej bilet.
- Wiem. Sprzedałem go po dobrej cenie.
- Sprzedałeś... Jerry, ty zupełnie nie masz... nie
masz sumienia - wybąkała zdumiona Sara.
- No no, wczoraj w nocy wykopała mnie z domu.
Musiałem szukać przytuliska u ciebie. Nie lubię wra
cać z podwiniętą kitą i na dwóch łapkach, kiedy dam
sobie trochę w pałkę. Nie potrzeba mi takich afer.
- Może nie - zgodziła się, wzięła Dannie za rękę
i ruszyła w stronę drzwi. W progu rzuciła przez ra
mię:
- Ale musisz gdzieś mieszkać, prawda?
Uwaga ta wyraźnie rozbawiła Jerry'ego.
- Pewnie. Więc jeśli nie chcesz, żebym się znów
wprowadził do ciebie, nie wspominaj Pieprzykowi
o bilecie.
Connor zza kurtyny obserwował ich wejście. Sara
była po prostu piękna. Wokół niego aż roiło się od
ubranych w dżinsy wielbicieli - dżinsy i podkoszul
ki, dżinsy i wymyślne bluzki, ale zawsze te wszech
obecne dżinsy. Założył kciuki za kowbojski pas, który
miał na biodrach. On też był w dżinsach. Stanowiło
to część jego artystycznego wizerunku - ot, zwykły,
niczym się nie wyróżniający, ubrany na sportowo
człowiek; jak inni, jak widzowie.
Uśmiechając się w stronę Sary, która jednak
w żaden sposób nie mogła go dostrzec, wymówił
w myślach kilkakrotnie jej imię. Ona nie była jak
wszyscy, nie była nawet fanką. Przyszła tu jako jego
dobra znajoma, przyszła, żeby go zobaczyć. Tak sa-
53
mo przychodzili jego rodzice i przychodziłby Kevin,
gdyby los nie zrządził inaczej. Teraz jednak było ina
czej. Przyszła tu Sara.
Patrzył, jak zajmuje miejsce, jak poprawia włosy
Dannie, a następnie odpowiada na jakieś pytanie,
kiedy dziecko pokazało program. Sara, o ile rzeczy
wiście nie zgrywała przed nim kobiety niezależnej,
nie przykładała wagi do jego scenicznego wizerunku.
Przyszła, bo chciała go zobaczyć, posłuchać, jak śpie
wa. Znakomicie, udowodni jej, że w tym, co robi, jest
dobry. Sara polubi jego muzykę. Tego wieczora po
stanowił dać z siebie wszystko.
- Na co tak patrzysz, Connor? - Na ramieniu mu
zyka spoczęła dłoń Scotcha Hagana, potężnie zbudo
wanego, rudowłosego i brodatego perkusisty zespołu
Georgia Nights. - Jakieś fajne panienki w pierwszym
rzędzie?
- Jedna - odparł Connor i po chwili poprawił się:
- Dwie. Ale ta druga nosi śliniaczek i podkolanówki.
- A co ma na sobie ta pierwsza?
Sara gwałtownie odwróciła głowę, kiedy tuż za jej
plecami jakiś fan przywitał wrzaskiem drugiego.
- Na sobie jak na sobie, ale na twarzy ma nerwo
wy uśmiech - zachichotał Connor.
Światła w sali koncertowej przygasły, a po chwili
zapadły kompletne ciemności. Tłum ucichł, wszy
stkie twarze skierowały się w stronę pogrążonej
w mroku estrady. Kiedy na scenie wszczął się jakiś
ruch, z prawej strony widowni dobiegł głośny krzyk.
Odpowiedział mu inny - z lewej strony, w dużo wy
ższej tonacji. I nagle estradę zalało jaskrawe, białe
światło, rozległy się pierwsze ostre i drapieżne tony
hard rocka. Muzyce towarzyszył dobiegający z wi
downi wrzask. Kontakt został nawiązany. Cztery mi-
5 4
krofony, cztery głosy, cztery instrumenty, jeden
wspólny ryk widzów - całkowite zespolenie.
Salwom gitary rytmicznej głównego wokalisty to
warzyszył niesamowity łoskot perkusji, a gitara pro
wadząca, na której grał Connor, podkreślała zmysło
wy, męski głos Mike'a Tannera. Sara odchyliła nieco
głowę i obserwowała dłonie Ryana, które wydobywa
ły z gitary melodię, słuchała jego głosu w chórku, po
dziwiała śmigające po gryfie gitary palce. Próbowała
przywołać z pamięci obraz człowieka, który tak nie
dawno przyklęknął przy łóżku Dannie i nieśmiało
dotykał jej włosów. Obecnie w jego palcach nie było
żadnej nieśmiałości.
Pierwsza piosenka rozgrzała publiczność do biało
ści, poderwała ją z miejsc. Nad głowami fanów
grzmiącą falą przewalała się muzyka - wznosiła się
niczym ptak szybujący nad wzgórzami, by po chwili
opaść w dolinę i ponownie wzbić się pod niebo. Po
tem pochodzący z Waycross w Georgii Mike Tanner
dokonał prezentacji zespołu. Wywołało to żywy od
zew widzów. Posypały się żarciki o rudobrodym Scot-
chu Haganie i niskim, grubym głosie basisty, Ken-
ny'ego Rasmussena. Następnie...
- My trzej pochodzimy z południa, ale mamy też
u siebie prawdziwego Jankesa. - Z sali dobiegł stłu
miony chichot. - To nasz kumpel Connor, można go
nazwać wędrownym bardem. Gra na gitarze solowej,
na banjo, na skrzypcach i na każdym instrumencie,
jaki tylko wpadnie mu w ręce... - Pisk jakiejś dziew
czyny. - ...Lepiej kotku, żebyś nie wpadła mu w te
ręce, bo... - Histeryczny wrzask dziewcząt. Zakłopo
tany nieco Ryan szurnął nogami. - Ale Connor uro
dził się i wychował w tych stronach. Connor, dobrze
znasz tutejsze pagórki, co?
55
Zapytany odczekał, aż ucichną śmiechy i pochylił
się nad mikrofonem.
- Czy ktoś z was wszedł ostatnio na wieżę obser
wacyjną na górze Holyoke? Straszne przeżycie, nie?
Z widowni dobiegł szmer aprobaty. Muzyk, rozba
wiony swoim prywatnym żartem, popatrzył w stronę
Sary, dając jej w ten sposób do zrozumienia, że za
uważył jej obecność.
Poczuła występujące na policzki rumieńce, ale gdy
z widowni zaczęły padać gromkie okrzyki, roześmiała
się.
-- Większość naszych piosenek skomponował
właśnie Connor - ciągnął Mike. - Na przykład „Mgli
sty poranek nad rzeką".
Ogłuszający ryk widowni przywitał pierwsze tony
znanej melodii. Śpiewał kompozytor. Jego głos, ciąg
nący słowa wolnej ballady lał się niczym ciepły, zło
cisty miód. Sarze mocniej zabiło serce przy ostatnich
słowach: „Nad rzeką ty i ja kochamy się we mgle".
Kiedy ucichły ostatnie tony, na sekundę zapadła
ogłuszająca cisza, po czym widownia oszalała.
Był to wieczór Connora Ryana. Jego gitara
o dwóch gryfach prowadziła rozmowę z samą sobą,
niczym dwugłowy stwór, prowokowany palcami nie
należącymi do żadnej ludzkiej istoty. Kompozycję
opartą na tradycyjnej melodii z Kentucky zagrał na
skrzypcach. Przenikliwe, żywiołowe tony instrumen
tu wirowały w powietrzu niczym wybijający hołubce
Kozak. Mike Tanner odłożył gitarę i wykonał opętań
czy taniec, a Scotch i Kenny wraz z widownią kla
skali do wtóru w dłonie. Sara siedziała wystarczająco
blisko estrady, by widzieć grube krople potu na twa
rzy Connora i czuć jego uniesienie. Dał z siebie rze
czywiście wszystko. Widownia należała do niego.
56
Zaśpiewał jeszcze dwie piosenki oznajmiając z ra
dością widzom, że „wszystko co posiadam i tak miłej
dam", oraz poruszył serca wspominając „lepkie echa
dawnych kłamstw, cichy jęk, cichy płacz". Muzyka,
którą grał, zdawała się być emanacją zarówno jego
duszy, jak i jego instrumentu. Nawet w utworach
śpiewanych przez głównego wokalistę czuło się bez
reszty ducha Ryana. Gdyby nie on, gdyby nie dźwięk
jego instrumentu, Sara nie zapamiętałaby, co śpie
wał Mike Tanner.
- Słuchajcie, mam pomysł - zawołał do mikrofo
nu Mike.
- Tak? - odkrzyknęli zgodnie chłopcy z zespołu.
- A może by tak... zakupić piwa...
- No, no - na twarzach muzyków pojawiły się sze
rokie uśmiechy.
- Trochę kanapek...
-- Ooo!
- Zaprosić chłopaków i dziewczyny ze Spring-
field...
- Noo? - Na widowni rozległy się gwizdy.
- To mi się podoba! - zagrzmiał Scotch.
- I zobaczyć, czy w Springfield wiedzą...
- Co wiedzą? - spytał Scotch przy wtórze coraz
większego wrzasku widzów.
- Co to bankiet!
W burzy wrzasków, jaka rozpętała się na widowni
na wieść o szykującym się „rockowym bankiecie",
trudno było zrozumieć tekst kolejnej piosenki. Con
nor z resztą chłopców z zespołu szalał na estradzie
i wydawało się, że impreza już się zaczęła. Sara wsta
ła wraz z resztą widzów, a Jerry uniósł wysoko Dan-
nie i śpiewał razem ze wszystkimi, entuzjastycznie
tupiąc jak inni w deski podłogi. Sara czuła, że ogar-
57
nia ją panika. Umundurowani policjanci starali się
nie dopuścić fanów na scenę, a Connor, jakby nie
świadom panującego na widowni zamieszania, wkła
dał w piosenkę całą swą duszę. Sara miała już wizję
zespołu tratowanego tysiącem nóg rozgorączkowa
nych wielbicieli, którzy wedrą się na estradę.
Nic takiego się jednak nie stało. Zespół, na żąda
nie publiczności, dwukrotnie zabisował, lecz gdy po
gasły światła, tłum zaczął cichnąć; rozlegały się już
tylko pojedyncze gwizdy i wrzaski.
Na ulice Springfiełd zaczęły wyjeżdżać setki samo
chodów.
- Panna Benedict? - Sara odwróciła się i ujrzała
młodego człowieka w czarnym podkoszulku z napi
sem „Georgia Nights", który nosił z dumą, jakby to
był mundur generalski. - Proszę pójść ze mną.
- Pójść? Dokąd?
- Za sceną czeka na panią przyjaciel. - Słowo
„przyjaciel" zabrzmiało w jego ustach nieco dwuzna
cznie.
Sara bez słowa ruszyła za nim. Natychmiast też
dołączył do nich Jerry z Dannie na ręku. Młodzieniec
przesłał mu niechętne spojrzenie.
- Jestem z tą panią. - wyjaśnił Jerry.
- Tak, to prawda - potwierdziła Sara, biorąc
dziecko na ręce.
Młody człowiek, najwyraźniej przejęty swoją rolą
i uprzywilejowanym stanowiskiem, prowadził ich ko
rytarzem, przepychając się łokciami przez tłum wi
dzów i strażników. Jerry trącił siostrę w ramię
i przekazał jej wspaniałą wiadomość, że prowadzący
ich młodzian należy właśnie do ekipy. Sara obojętnie
skinęła głową na znak, że przyjmuje rewelację brata
bez zastrzeżeń.
58
Ich przewodnik zastukał do drzwi garderoby
i w progu pojawił się szeroko uśmiechnięty Connor.
- Czy to ta pani, Connor?
- To te panie. Dzięki, Rob.
Chłopak wyszedł, a Dannie natychmiast rzuciła
się w ramiona Connora.
-- I co o tym wszystkim myślisz, Księżniczko?
- To byłeś ty, wujku! Śpiewałeś bardzo głośno.
Chciałabym umieć tak głośno śpiewać.
- Głośno, mówisz? - roześmiał się Connor. - Nie
wiem, jak mam to potraktować.- Podobałem, ci się?
- Och, tak! Bardzo. I tak bardzo głośno śpiewa
łeś. Czy byłeś w tym ubraniu pod prysznicem, wujku
Connorze?
- Nie, nie brałem jeszcze prysznica, ale to bardzo
dobry pomysł. Posłuchaj... - posadził małą na obro
towym krześle. - Jeszcze chwila, a kompletnie zmo
czę ci twoje śliczne ubranko. Dzisiaj jupitery bardzo
mocno grzały.
Podekscytowany Jerry wspiął się na palce stóp
i rozjaśnił twarz szerokim uśmiechem.
- To zdrowy pot ciężko pracującego człowieka,
Connor. Ty naprawdę wiesz, jak grać na skrzypcach
i dwugryfowej gitarze... Nigdy jeszcze czegoś podo
bnego nie słyszałem.
Komplementy były niczym miód na jego duszę, ale
nie padły jeszcze z najbardziej oczekiwanej strony.
Connor czuł na sobie wzrok Sary. Pragnął koniecznie
usłyszeć jej zdanie. Popatrzył na dziewczynę. W jej
oczach lśnił niekłamany zachwyt i podziw.
Ogarnął ją nagły lęk i skrępowanie. Odwróciła gło
wę. Jego prosta, biała kowbojska koszula z zawinię
tymi do łokci rękawami była mokra od potu. Miał też
mokre włosy, co nadawało im ciemniejszy niż zazwy-
59
czaj odcień i potworzyły się na nich fale i loczki.
Choć na twarzy malowało mu się zmęczenie, oczy
lśniły wesoło.
- Podobał ci się koncert, Saro? ~ zapytał.
Dziewczyna podeszła niego, ignorując zupełnie
obecność Jerry'ego i prawie nie dostrzegając Dannie.
Pojęła, że bardzo zależy mu na jej opinii.
- Koncert był trochę przytłaczający, Connor, ale
ty... ty byłeś wprost niesamowity. Zupełnie... zupeł
nie zatonęłam w twojej muzyce.
- Czyżbyś chciała kupić płytę? - spytał i kiedy
skinęła głową, dodał: - Coś niebywałego! Skoro Sara
Benedict stała się wielbicielką naszej grupy, musimy
zadbać o resztę. Postaram się o komplet płyt z auto
grafami - obiecał. - I coś, na czym mogłabyś ich słu
chać.
- Och, nie... Zamierzam sama sobie kupić ste
reo... Może na Boże Narodzenie.
- Myślę, że to konieczne. - Odwrócił się i popa
trzył z uśmiechem na Dannie. - Czy wiesz, że Święty
Mikołaj ma renifera, który nazywa się tak samo, jak
ja, Księżniczko? - Dannie odwzajemniła mu się
uśmiechem, skinęła głową, a muzyk ciągnął dalej.
- No właśnie. Ma cztery renifery: Kometę, Kupidyna,
Connora i Blitzena. To wielkie bestie. Zaprzęga je,
kiedy ma sanie wyładowane po brzegi aparaturą
stereo.
- Ale ja chcę na gwiazdkę domek dla lalek -
oświadczyła Dannie.
- Ma również domki dla lalek. - Connor trącił
dziecko lekko w podbródek. •- Ale musisz mu zosta
wić trochę placka z mąki owsianej. On to uwielbia.
- Connor...
Popatrzył na Sarę i uniósł brwi.
60
- Placek z mąki owsianej - podkreślił. - Musi
w nim być dużo rodzynek. - Odwrócił się do Jer-
ry'ego i zrobił czarującą minę. - Posłuchaj, kolego,
dziękuję, że zostaniesz z Darmie, bo ja z jej matką
idziemy na przyjęcie. Obiecuję, że nie wrócimy
późno.
- Byłem pewien, że idziecie na jakiś bankiet - po
wiedział smętnie Jerry. - Sara rzadko bywa na przy
jęciach. Nie wiem, jak to się dzieje, ale stanowi moje
przeciwieństwo.
- No cóż, też nie bywam zbyt często - odparł Con
nor - ale obecnie idę do przyjaciół, którym chcę
przedstawić Sarę.
Connor poklepał Jerry'ego po plecach, przez co
chłopak urósł w swoich oczach podwójnie.
- Dziękuję, chłopie. Wiedziałem, że mogę na cie
bie liczyć - zakończył Connor.
Limuzyna o przyciemnionych szybach zawiozła
Sarę, Connora i Scotcha Hagana do hotelu. Widok
takiego luksusu sprawi, że dziewczyna poczuła się
nieswojo i lękała się nawet wygodniej rozsiąść w wy
bitym pluszem fotelu. Zapewniła Scotcha, że koncert
bardzo się jej podobał. Perkusista z kolei odwzaje
mnił się komplementem, że Sara wygląda wspaniale.
Ton, jakim to powiedział, wyraźnie wskazywał, że na
prawdę tak uważa.
Przez całą drogę jednak Sara siedziała spięta, trzy
mała kurczowo torebkę na kolanach i, obserwując
mijane za oknem znajome ulice, z dreszczem emocji
oczekiwała dalszego ciągu wydarzeń.
- Sara jest artystką - poinformował Scotcha Con
nor. - Powinieneś zobaczyć jej obrazy. Coś wspania
łego. Chciałem nawet jeden kupić, ale ona nie uważa
mnie za prawdziwego konesera.
61
- Bo i nie jesteś - skinął Sarze głową Scotch.
- Kiedyś podarowałem mu wazę ręcznej roboty,
i wiesz, co z nią zrobił? Wsypał do niej sieczkę dla
konia.
- A co innego miałem zrobić z takim olbrzymim
naczyniem?
Sara natychmiast zrozumiała.
- Jesteś ceramikiem, Scotch? - spytała.
- Coś w tym rodzaju - odparł, wzruszając trochę
nieśmiało ramionami. - Mam nawet koło garncar
skie i piec. Lubię czasami popaprać się w glinie.
- Znaczy się, sam to zrobiłeś? - spytał zdumiony
Connor. - Nic mi o tym nie mówiłeś...
- Już na pewno nie po tym, jak wsypałeś do niego
obrok - Scotch zrobił oburzoną minę, a następnie
wybuchnął śmiechem. - Znawca sztuki! Gdybyś nie
grał na gitarze, termin „artysta" byłby dla ciebie pu
stym słowem. Nie dotyczy to naturalnie pięknych
dziewcząt. Tu rzeczywiście jesteś koneserem.
Przesłał Sarze perskie oko.
Gdy dotarli na miejsce, Connor zaprowadził Sarę
do swojego apartamentu, włączył radio, a sam po
szedł wziąć prysznic i zmienić ubranie.
Lokalna stacja muzyczna, z okazji pobytu w mie
ście zespołu Georgia Nights, nadawała dużo jego mu
zyki. Sara ciągle miała w pamięci sposób, w jaki
Connor poruszał się po scenie, pamiętała ruchy jego
bioder, ramion i rąk. Nie mogłaby słuchać tego ro
dzaju muzyki, gdyby nie widziała z bliska jego ra
dosnej twarzy i błyszczących podnieceniem oczu;
podnieceniem, które jeszcze teraz wprawiało ją w ra
dosne drżenie.
Connor nie chciał, żeby czekała zbyt długo, uwinął
się więc ze wszystkim w mgnieniu oka. Sara nato-
62
miast sądziła, że po prostu spieszno mu na przyjęcie
i siedziała nieco sztywna, na krześle.
- Czy mówiłem ci, że przepysznie wyglądasz? -
spytał. - Ta spódnica jest fantastyczna.
- Dziękuję - mruknęła, przeciągając dłonią po
gładkiej skórze. -- Uszył mi ją przyjaciel. Ty...
hmmm... tobie też nic nie brakuje.
Maskując śmiechem niepewność i zakłopotanie,
Connor podał Sarze dłoń i pomógł wstać. Zdawała
sobie sprawę, że określenie „tobie też nic nie brakuje"
nie było zwrotem w pełni adekwatnym i zastanawia
ła się, czy Connor o tym wie. Sprawiał wrażenie ko
goś, kto jest kompletnie nieświadomy swojego wyglą
du, kto nie wie, że we wszystkim, co na siebie włoży,
wygląda oszałamiająco. Perłowoszary pulower ze sty
lowymi, atłasowymi lamówkami na ramionach i roz
pięta pod szyją koszula uwydatniały jego szerokie ra
miona i smukłą sylwetkę. Szare dżinsy i buty nie na
dawały mu specjalnie wyglądu Kalifornyczyka. Nie
był zresztą Kalifornijczykiem, a jednocześnie był nim
w stu procentach. Stanowił po prostu wzorzec typo
wego Amerykanina.
- Connor, większość ludzi, w tym również mój
niemożliwy braciszek, dałaby sobie rękę uciąć, żeby
tylko znaleźć się na tym przyjęciu. Ale ja... obawiam
się, że ja jestem trochę niewydarzona. Nie będę tam
dla ciebie dobrą partnerką.
- Nie masz większych zmartwień? Rób tylko do
bre wrażenie, podkreślaj, że jesteś ze mną, a wszy
stko ułoży się dobrze.
Sarze jednak trudno było zastosować się do jego
rad.
Przyjęcie odbywało się w dużym apartamencie
i najwyraźniej trwało już od dłuższego czasu. Zor-
63
ganizowano tam prywatny bar i, najwyraźniej, pewną
liczbę miejscowych dziewcząt. Sara przedstawiona
została Mike'owi Tannerowi - przystojnemu mło
dzieńcowi z długimi do ramion włosami i schludnie
przyciętą brodą. Nawet spod rozpiętej koszuli wysta
wały porastające mu tors włosy, co sprawiało wraże
nie, że cały jest pokryty zarostem. Wydawało się, że
Sara wywarła na nim wielkie wrażenie, podobnie jak
na Kennym Rasmussenie, którego basowy głos o sil
nym, południowym akcencie zaskakująco kontrasto
wał z jego chłopięcym wyglądem.
Pomijając Connora, Sarze najbardziej spodobał
się Scotch. Pozostali sprawiali wrażenie beztroskich
wesołków. Mike spytał ją, skąd pochodzi, ale zanim
zdążyła otworzyć usta, przesłał ponad jej ramieniem
komuś znak. Potem ze zdziwieniem uniósł brwi, za
mrugał długimi rzęsami, odmownie pokręcił głową
i -wrócił do przerwanej rozmowy.
- Powiedziałaś, że skąd jesteś? - spytał i wlał
w siebie łyk piwa.
- Nic nie mówiłam.
- Ach, tajemnicza dama. To mi się podoba. Ona
jest zimna, Connor. Widzę w tym styl Nowej Anglii.
- Poklepał przyjaźnie kumpla po ramieniu, ale cały
czas wodził oczami po sali. - Ciekaw jestem, czy uda
mi się znaleźć kogoś w rodzaju twojej Sary.
- Życzę powodzenia, mój drogi - odparł Connor.
- Nie będzie miał szczęścia. - Ktoś położył dłoń
na ramieniu Sary i zaskoczona odwróciła głowę.
Na widok uśmiechniętej twarzy Scotcha natych
miast się rozluźniła. Nie zdejmując dłoni z jej bar
ku, brodacz objął drugą ręką Connora. - Nie ma
tu drugiej takiej jak nasza Sara. Sprawdziłem do
kładnie.
6 4
- Nasza Sara! J a k o ś nie przypominam sobie, że
byś mówił „nasza Maggie" - zauważył Connor.
- Raz na miesiąc pozwalam jej ciebie nakarmić
- przypomniał Scotch i wyjaśnił: - Connor chce ci
w ten sposób podać do wiadomości, że jedynym
w naszym zespole człowiekiem odpowiedzialnym,
szczęśliwym małżonkiem i osobnikiem zupełnie nie
szkodliwym jestem ja.
Connor żartobliwie pociągnął Scotcha za brodę.
- Wierny j a k rudy seter - oświadczył złośliwie.
- Pewnie. Powinnaś poznać moją staruszkę. J e s t
wielka j a k cała Luizjana i jadowita j a k kłębowisko
żmij. Jej stary był chyba aligatorem, a ona odziedzi
czyła po nim zęby.
Scotch natychmiast spostrzegł, j a k bardzo Sara
jest spięta i zdenerwowana - każdy mógł to zresztą
z łatwością zauważyć.
- Saro, Connor nie wie, co to dobre maniery. Bóg
jeden wie, ile włożyliśmy starań, żeby nauczyć go na
szej południowej gościnności. Ale dla niego nasze
słowa znaczą tyle, co brzęczenie muchy. Napijesz się
czegoś?
- Nie, dziękuję.
- Założę się, że trochę wina ci nie zaszkodzi.
A może szprycerka?
- Może?
Scotch ruszył do b a r u z miną dżentelmena, który
ma do spełnienia ważną misję dziejową.
- Zaproponowałbym ci to już wcześniej, Saro, ale
Scotch lubi grać rolę gospodarza. Trzeba go bez prze
rwy czymś zajmować.
- I założę się, że jego żona nie jest ani taką ol-
brzymką, jak opowiada, ani jadowitą gadziną - do
dała Sara.
65
Błysk w oczach Connora uświadomił jej, że
w gruncie rzeczy Maggie jest dla niego kimś szcze
gólnym. Potrząsnął głową i uśmiechnął się.
- Maggie to skarb. Scotch miałby się z pyszna,
gdyby usłyszała, że nazywa ją staruszką, olbrzymką
lub żmiją. Mają dwójkę rudych gałganów. Jeden jest
w wieku Dannie. I mają też... - w jego oczach poja
wił się tęskny wyraz - ...mają też uroczy dom w Na-
słwille.
- I co miesiąc do nich wpadasz?
- W Nasłwille nagrywamy płyty. Mam tam rów
nież mieszkanie. Kiedy jestem w mieście, zawsze
wpadam do Haganów.
Pojawił się Scotch z piwem dla Connora i kielisz
kiem wina dla Sary.
- Dziękuję ci, dobry człowieku - powiedział Con
nor. - Ona jest skarbem. Mówimy o twojej żonie,
Scotch.
- No cóż, jest - zgodził się perkusista. - A nasza
Sara jest damą. Sądzę, że nie powinieneś jej zbyt dłu
go tu trzymać. Nos mi mówi, że znów przyjdzie nam
płacić za szkody.
Connor obrzucił spojrzeniem salę i choć smętnie
przytaknął, wydawał się być raczej rozbawiony całą
sytuacją. Sarze jednak perspektywa rozróby wcale
nie przypadła do gustu.
Goście składali się głównie z chłopców z ekipy
techników, miejscowych prezenterów muzyki, lu
dzi znających właściwych ludzi oraz tychże właś
ciwych ludzi, których pozycję społeczną nie zawsze
dało się jasno określić. Pomiędzy nimi kręciło się kil
kanaście atrakcyjnych kobiet, które zdawały sobie
sprawę, że trafiły na bankiet wyłącznie ze względu
na urodę.
66
Jedna z nich, szczególnie uparta brunetka, pró
bowała się włączyć do rozmowy. Przesłała Sarze sztu
czny uśmiech, wionęła zapachem perfum i natych
miast zajęła się Connorem.
- Byłeś dzisiaj wspaniały, Connor - oświadczyła.
- Czułam wprost, jak twoja energia przenika mnie
do szpiku kości. Lew, pomyślałam. Musisz być spod
znaku Lwa. Lwy szalenie na mnie działają. Poznaję
je natychmiast. A czy wiesz, spod jakiego ja jestem
znaku?
Popatrzył na nią niewinnym, wypranym z wszel
kich emocji wzrokiem.
- Spod znaku Pająka, prawda?
- Skoro tak twierdzisz...
Connor pochylił się w jej stronę i kobiecie rozbły
sły oczy. W lekkim uśmiechu muzyka dopatrzyła się
widocznie wielkich obietnic. Ale on tylko powiedział:
- Spróbuj z Mikiem. Mike urodził się pod zna
kiem Muchy.
Powiodła spojrzeniem za wzrokiem Connora.
Zainteresowanie kobiet Connorem niekoniecznie
musiało wynikać z jego męskości; pewną rolę odgry
wał tu niewątpliwie oportunizm. Niektórzy ludzie
okazywali mu względy dlatego, że uosabiał sobą wiel
kie pieniądze. W pewnej chwili Sarę przedstawiono
dziewczynie imieniem Sally, której zadaniem było wi
docznie dopilnować, by wszyscy członkowie zespołu
poznali wszystkich właściwych ludzi. Connor uśmie
chał się, kiwał głową, odpowiadał uprzejmie na ich
pytania, przyjmował hołdy. Sarze przemknęło przez
myśl, że za taką właśnie umiejętność rozmawiania
z ludźmi niebywale ceniono Kevina. Ale Connor nie
posiadał daru Kevina i Sara była ciekawa, czy czuje
się równie niezręcznie, jak ona.
6 7
W miarę upływu czasu wzrok gości stawał się co
raz bardziej szklisty, ich uśmiechy się rozmywały
i Sarę zaczął ogarniać niepokój. Nie chciała nawet
myśleć, od czego mają takie rybie oczy.
- Możemy już iść? - spytał Connor, który ku jej
ogromnej radości był zupełnie trzeźwy.
Z ulgą i wdzięcznością skinęła głową.
- Hej, Connor, chodź do nas.
Mężczyzna westchnął i twarz mu się nachmurzy
ła. Na każdym przyjęciu Mike podłączał gitarę Con
nora i lubił się puszyć swoim gitarzystą. Sam Mike
posiadał ogromny talent, ale trochę nie dorósł do su
kcesu, jaki odniósł. Coraz trudniej przychodziło chło
pcom z zespołu przekonywać go, by nie pił przed
koncertami, a gdy był już dobrze pijany, stawał się
nieznośny.
- No, chodźże! Potrzebujemy twoich czarodziej
skich palców. Sheila chce lepiej poznać muzykę co
untry - nalegał Mike, nie zwracając zupełnie uwagi
na niechęć Connora. - Chodź, damy jej krótki wy
kład. Dziesięć minut.
Dziesięć minut. Ostatecznie tyle czasu mógł Mi-
ke'owi poświęcić. Popatrzył na zegarek. Było jeszcze
dosyć wcześnie.
- Ale tylko dziesięć - zastrzegł.
Sara spojrzała na niego z rozpaczą. Wiedziała, co
muzyka potrafi zrobić z Connorem. Po dziesięciu mi
nutach dopiero się rozgrzeje.
Po dwudziestu był już rozpalony.
Wcześniej wydawało się, że Connor tak naprawdę
przyjaźni się tylko ze Scotchem, wspólne granie jed
nak łączyło całą czwórkę nierozerwalnym węzłem.
Obecnie grali na gitarach akustycznych, a Scotch
wybijał rytm na okładce teczki z nutami. Siedząc na
6 8
stoikach i rozkładanych krzesłach grali wszystko, od
rhythm and bluesa począwszy, na rockabilly koń
cząc. Z czterech młodych mężczyzn emanowała w tej
chwili cała serdeczna przyjaźń, jaka ich w gruncie
rzeczy łączyła.
Dla Sary jednak było w tym coś więcej, niż sama
tylko muzyka. Dostrzegła dystans, jaki w rzeczywi
stości dzielił ją od mężczyzny, który zabrał ją na
przyjęcie. Czuła się nie na miejscu wśród spoconego,
pstrego tłumu gości. Kiedy zatem większość z nich
skupiła się już przy grających, ona podeszła do baru.
Otaczające ją twarze wydawały się jej obce, zdefor
mowane, nieludzkie - j a k w jarmarcznym gabinecie
luster. Wytworny apartament okazał się nagle jakimś
surrealistycznym, wręcz makabrycznym miejscem.
Zdecydowała, że najwyższy czas wezwać taksówkę.
- On jest cudowny, prawda?
Obok Sary nieoczekiwanie pojawiła się brunetka.
Do hotelowej szklanki wlała wódkę i uniosła na
czynie.
- Oby okazał się tak dobry, jak na to wygląda -
powiedziała, zaciskając na szklance palce zakończo
ne długimi, pomalowanymi na kolor wina paznokcia
mi. Widząc pochmurny wzrok Sary doszła najwy
raźniej do wniosku, że najlepiej będzie, jak zajmie
się wódką. - Nie zamierzasz spędzić z nim nocy,
prawda?
Sara pominęła te słowa milczeniem. Jeśli pająki
rzeczywiście uśmiechają się jak ta brunetka, Sara
głęboko współczuła muchom.
- Nie jesteś przygodną znajomą - powiedziała ko-
bieta-pająk, przymykając powieki o długich rzęsach
i postukując w szkło czerwonym paznokciem. - Od
wiezie cię do domu. A kiedy wróci, ja tu będę na niego
69
czekać. Mężczyzna taki jak on potrzebuje różnych
kobiet do różnych celów.
Sara nie miała nic do powiedzenia. Za wszelką ce
nę starała się uniknąć pajęczyny.
- Jesteś ładniutka i słodka. Też mogłabyś zrobić
z tego użytek.
Sara nie poczuła nawet, że na spódnicę i buty
kapie jej wódka. Zauważyła to dopiero wtedy, gdy do
tarł do niej ostry zapach alkoholu. Popatrzyła w dół
i z przerażeniem skonstatowała, że delikatna skóra,
z której zrobiona była spódnica, przybiera żółtobrą-
zowy kolor. Nie dając nic po sobie poznać, obrzuciła
płonącym wzrokiem czarnowłose, obrzydliwe stwo
rzenie i odwracając się bez słowa plecami do tak ni
skiej formy życia, ruszyła do wyjścia.
Przyjęcie opuściła po angielsku. Znalazła swój
płaszcz na wieszaku, nałożyła go i cicho zamknęła za
sobą drzwi apartamentu. W recepcji zamówiła taksów
kę. Mogłoby to wprawdzie stanowić katastrofę dla jej
portmonetki, ale przecież przyszła tu z własnej, nie
przymuszonej woli i musiała jakoś stąd wyjść.
Rzeczywistość okazała się jeszcze bardziej brutal
na. Pieniędzy, które „pożyczyła" z lodówki, gdzie trzy
mała gotówkę na czarną godzinę, nie wystarczyło na
wet na połowę kursu, a taksówkarz nie chciał przy
jąć czeku.
- Proszę pani, nikt nie bierze taksówki ze Spring-
field do Amherst, jeśli nie jest naprany. A ja czuję,
że pani jest fest naprana. Jedzie od pani jak z go
rzelni.
- Nie jestem naprana - syknęła ze złością Sara.
- Nie wzywałabym pana, gdybym nie miała pienię
dzy... no, gdybym sądziła, że mam ich za mało. Ale
zapłacę panu.
70
- Kiedy?
Na podjazd skręcił jakiś samochód i Sara zmru
żyła oczy, gdy omiotły ją jaskrawe światła reflekto
rów. Pojazd przystanął po drugiej stronie drogi, rów
nolegle do taksówki. Silnik ucichł i trzasnęły drzwi
czki.
- Saro, wszystko w porządku? - rozległ się do
brze jej znany, melodyjny głos.
- Tak, w porządku.
W mroku jego twarz wydawała się podwójnie zna
joma i przyjazna, co sprawiło, że dziewczynie na
chwilę zaparło dech. Teraz nie była to już twarz pub
liczna. Mężczyzna najwyraźniej nie rozumiał, co
sprawiło, że Sara opuściła przyjęcie i wróciła do do
mu taksówką.
- Saro, powinnaś przynajmniej powiedzieć, że wy
chodzisz. Co w ciebie wstąpiło? Co wyprawiasz? Czy
coś...
- Mówi, że nie ma dość pieniędzy, żeby zapłacić
za kurs, oto co wyprawia - dobiegł z taksówki nie
przyjazny głos szofera.
Connor bez słowa wyciągnął portfel i wsunął przez
okno kilka banknotów.
- Dziękuję, że pan czekał. Myślę, że tyle wy
starczy.
- Pewnie. - Szczerząc zęby do Connora, taków-
karz schował pieniądze do kieszeni. - Cieszę się, że
przynajmniej jeden jest tu nadziany. Dobranoc.
Stali w kompletnych prawie ciemnościach i słu
chali najpierw warkotu silnika oddalającej się ta
ksówki, potem dźwięczącej w uszach ciszy. Oboje by
li radzi, że gęsty mrok kryje prawdziwe uczucia, jakie
malowały się na ich twarzach. Prawie się rozminęli!
Niewiele brakowało, a nie pojechałby do Amherst,
71
gdyż nie wiedział, czemu Sara opuściła bankiet. Pra
wie się obraził. Ona prawie go rzuciła, wychodząc bez
słowa. Koniec ich znajomości był tak bliski. Lecz te
raz ją odnalazł i w gruncie rzeczy oboje byli z tego
zadowoleni.
- Chciałem cię odwieźć do domu - rzekł cicho.
- Powinnaś mi była powiedzieć, że...
- Powiedziałam.
- Ależ to ja pierwszy proponowałem powrót. Zgo
dziłaś się, ale nie wiedziałem, że aż tak ci pilno.
- Connor, mówiłam ci, że nie nadaję się na takie
przyjęcia. Chciałeś jeszcze chwilę zostać. Nie musia
łeś...
- Musiałem - odparł kładąc jej dłonie na ramio
nach. - Postanowiłem się o ciebie zatroszczyć...
- Od jakiegoś czasu sama się o siebie troszczę
i doskonale mi to wychodzi - odparła cicho z nutą
irytacji w głosie. - Wiem, jak trafić do domu, a gdyby
Jerry nie oczyścił mojej lodówki, miałabym czym za
płacić za taksówkę. Nie bój się, zwrócę ci te pienią
dze, ale za hojny napiwek nie jestem ci nic winna.
Connor zrozumiał, że tak naprawdę wcale nie jest
na niego zła za to, że zaniedbał ją na przyjęciu, ani
wściekła, że wybawił ją od kłopotów z taksówkarzem.
Objął ją więc ramieniem i skierował w stronę domu.
- Naturalnie, że nie. Ale za to przez ciebie boli
mnie głowa. Musisz mi dać aspirynę i kawę. A przy
okazji porozmawiamy.
- Porozmawiamy? Zastanawiam się, skąd w tobie
tyle tupetu, żeby jeszcze mędrkować.
Dotarli do drzwi i Connor wyjął jej z ręki klucze.
- Który? Ten? - Pasował. - Po koncercie zawsze
musi minąć trochę czasu, nim ochłonę. Będę tak
długo gadać, aż zaśniesz. Dopiero wtedy wymknę się
7 2
po cichu z twojego domu. Chcę wszystko wiedzieć:
o Jerrym, o lodówce, czy zamykasz okna i dlaczego
bez słowa wyszłaś z przyjęcia.
- A może powinnam jeszcze przygotować ci śnia
danie? - spytała szeptem, wieszając płaszcz obok je
go kurtki.
- Byłoby cudownie. Ale broń Boże nie zapomnij
o aspirynie.
Sara zapaliła w kuchni małą lampę i wyjęła
z szafki buteleczkę z proszkami.
- Myślę, że faktycznie masz migrenę. Sądząc po
szklistym wzroku waszych gości, ich również jutro
będzie bolała głowa. Czy to... czy w przemyśle rozry
wkowym należy to do etykiety?
Patrząc w jej błyszczące oczy Connor uświadomił
sobie, że tak naprawdę zadała mu bardzo osobiste
pytanie.
- Wypiłem dwa piwa; to należy do mojej etykiety.
Reszta mnie nie interesuje - odparł. - Nie chcę nisz
czyć sobie szarych komórek bardziej, niż muszę.
- Sara popatrzyła nań pytająco i Connor szybko do
dał: - Nieważne. To taki wcale nieśmieszny żarcik.
- Wzruszył ramionami, zatarł energicznie dłonie
i puszczając w niepamięć „nieśmieszny żarcik", skie
rował rozmowę na tematy kulinarne. - Więc co robi
my? Umiem smażyć przepyszne omlety. Masz pie
czarki?
Nie dopuścił jej do patelni, zajęła się więc przyrzą
dzeniem kawy i owoców na deser. Kiedy wszystko by
ło gotowe, zdjęła fartuch i Connor dostrzegł plamę
na jej spódnicy.
- Skąd to się wzięło?
Zupełnie zapomniała o wydarzeniu przy barze.
- To? Ach, pajęczycy trochę trzęsły się ręce.
73
Przypomniał sobie, że tuż po zniknięciu Sary pa-
jęczyca przystąpiła do drugiego ataku, tym razem
ostrzejszego. Poczuł się, jakby trafił do pokoju pełne
go pajęczyn, przez które nie był w stanie przebrnąć
do drzwi.
- Zniszczona? - spytał.
- Chyba tak.
Usiadła przy stole.
- Cholera, a tak mi się ta spódnica podobała. Ku
pię ci nową.
Sara ze zniecierpliwieniem skrzywiła usta.
- Nie możesz kupić mi nowej, Connor. Uszył mi
ją mój przyjaciel. Drugiej takiej na świecie nie ma.
Wzruszył ramionami.
- Zamówię więc inną. Co ty na to?
Westchnęła przeżuwając gorący ser, grzyby i jajka.
- Chyba nie zrozumiałeś.
- To ty nie zrozumiałaś. Co powiesz o omlecie?
- Pycha. A poza tym nie chcę stać się przedmio
tem twojej szczególnej troski. Tej spódnicy nic mi nie
zastąpi. A w ogóle to nie twoja wina, więc się nie
przejmuj.
- Mylisz się. To moja bardzo wielka wina. Stało
się to przecież na moim przyjęciu. Czy to z powodu
tej spódnicy opuściłaś tak nagle bankiet?
- Tak... nie... niezupełnie. Czasami potrzebny mi
jest taki kubeł zimnej wody.
Jedli w głuchym milczeniu. Kiedy skończyli i Sara
nalała do filiżanek kawę, Connor spytał:
- Czy za każdym razem, gdy zechcę zrobić coś dla
ciebie i dla Dannie, będziesz mi stawać okoniem?
- Za każdym razem? - spytała mrużąc oczy. -
A ile tych razy będzie? Sprawisz kilka ekstrawaganc
kich prezentów i co dalej?
74
-
Proponowałem pieniądze - przypomniał cicho. -
To nadal aktualne.
- A ja zaproponowałam ci spotkania z Dannie
i jeśli jeszcze nie sprzykrzyła ci się ta nowość, do
trzymam słowa.
Connor ujął filiżankę w obie dłonie i dłuższą chwi
lę wpatrywał się w jej zawartość.
- To naprawdę wszystko, co masz mi do zapro
ponowania?
- Dannie ma jednego bardzo egoistycznego wujka
i raczej ekscentryczną mamusię. Dla dziecka to bar
dzo mała rodzina. Powiedziałeś jej, że jesteś wujkiem
Connorem, i tylko tego od ciebie chce.
- A czego ty chcesz?
- Chcę, żebyś nie składał obietnic, których nie je
steś w stanie dotrzymać, żebyś nie olśniewał dziecka
drogimi prezentami i nie psuł go. - Zbyt dużo rzeczy
negatywnych, Saro, upomniała się w duchu. Wymyśl
jakieś pozytywy. - Nie chcemy twoich pieniędzy, ale
gdybyś mógł poświęcić trochę czasu... - ciągnęła
z uśmiechem.
- Masz takie swoje małe imperium, Saro? - wy
szczerzył zęby.
- Connor, uważaj, też potrafię być impertynencka.
Obserwowała, jak sarkastyczny wyraz jego twarzy
zamienia się nagle w ciepły, serdeczny uśmiech, jak
mężczyzna pochyla się do przodu, opiera łokcie o stół
i spogląda na nią znad brzegu filiżanki.
- Mam bardzo dużo czasu. Kiedy mnie odwie
dzisz... kiedy obie mnie odwiedzicie?
Sara uniosła brwi w kpiącym uśmieszku.
- W Kalifornii? Odwiedzę cię, kiedy benzyna sta
nieje do czterdziestu centów za galon. A w Nashville
pojawię się, gdy zejdzie do sześćdziesięciu.
75
- Przecież mogę wam przysłać bilety lotnicze. -
Sara pokręciła głową. - Są tanie. Rozumiesz, przelot
z wybrzeża na wybrzeże. - Sara znów pokręciła gło
wą. - No, co ci jest? Nie zawsze miałem tyle pieniędzy
co teraz, więc nie musisz unosić się honorem. Wiesz,
jaką ja mam rodzinę? - Odstawił ostrożnie filiżankę.
Zauważył, że Sara przestała kręcić głową i słucha
uważnie jego słów. - Rodziców widuję bardzo rzadko,
bo niewiele mamy sobie do powiedzenia. Mam też ja
kieś ciotki, dalekich krewnych, ale przez te ciągłe
przeprowadzki straciliśmy z nimi kontakt. Tak więc
rodzina Dannie ze strony Ryanów jest również bar
dzo nieliczna. Saro, mam czas, pieniądze i dobre
chęci. Pozwól, bym część tego poświęcił córce mego
brata.
Och, Boże! Człowiek ten posiadał tak zniewalający
urok i ponownie odwiedził jej dom. Wyobrażenie
gwiazdora na oświetlonej scenie szybko blakło, kiedy
Sara słuchała jego zwierzeń rodzinnych. Siłą woli
przywołała w pamięci przyjęcie i ludzi o szklistych,
rybich oczach. Wyobraziła sobie styl życia, jakie pro
wadził. Wiedziała, że urok tego mężczyzny zagraża
bardziej jej spokojowi, niż spokojowijej córeczki... jej
córeczki.
- Nasz dom zawsze stoi otworem dla... wujka
Dannie - oświadczyła cicho.
Connor zrozumiał, że go odrzucono. Spojrzał na
zegarek. Doszedł do wniosku, że stanowczo powinien
już opuścić ten dom. Pomógł Sarze posprzątać ze sto
łu, ale nie czynił dalszych propozycji. Był gotów do
wyjścia - nałożył kurtkę, położył dłoń na klamce. Ży
wił rozpaczliwą nadzieję, że Sara coś powie, da mu
jakąś szansę. Nie chciał opuszczać jej domu... bez
żadnego znaku...
7 6
Odchodził, a ona nie miała pojęcia, czy jeszcze
kiedykolwiek go zobaczy. W głowie miała kompletny
zamęt, pod czaszką kłębiły się jej tysiące chaotycz
nych myśli; jedne zupełnie śmieszne, inne całkowicie
nie do przyjęcia. Zdawała sobie sprawę, że koniecznie
musi coś powiedzieć, zanim Connor odejdzie, że za
chwilę będzie za późno na wszystko.
- Connor, jeśli nie masz zobowiązań rodzinnych,
może spędzisz z nami Boże Narodzenie? - spytała
szybko ochrypłym głosem.
W jego oczach zapaliły się ogniki, które natych
miast zgasły.
- Mam... mamy koncert w Austin... Na cele do
broczynne. Będzie transmitowany w telewizji.
Uśmiechnęła się smutno czując, że oboje są za
wiedzeni.
- W takim razie obejrzę cię w telewizji... - urwała
i poprawiła się: - Obejrzymy.
Zdjął rękę z klamki i poważnie spojrzał jej w oczy.
- Cieszę się, że tu przyjechałem. Wmawiałem so
bie, że jadę negocjować warunki, ale gdyby naprawdę
tak było, przysłałbym po prostu prawnika. Pra
gnąłem znaleźć tu jakąś cząstkę Kevina, która prze
trwała jego śmierć. Dlatego tu przyjechałem. Różni
liśmy się jak woda i ogień, ale był moim bratem, mo
im przyjacielem i tęsknię za nim.
Sara nie pamiętała, żeby Kevin był kiedykolwiek
poruszony tak, jak w tej chwili Connor. Kevin nigdy
nie uzewnętrzniał swych uczuć. Czasami nawet za
stanawiała się, czy jej ukochany wie, co to wątpliwo
ści, gniew czy ból. A oczy Connora mówiły, że on
przez to wszystko przeszedł. I Sara, która znała te
stany aż nadto dobrze, zapragnęła nagle wyciągnąć
do Connora rękę, porozmawiać o nim i o sobie. Ale
77
zabrakło jej słów. Zdecydowała, że na razie wystarczy
potwierdzić to, co naprawdę ich łączy.
- Ja też za nim tęsknię - szepnęła. Ale chciała po
wiedzieć „Będę za tobą tęsknić".
Connor zaś to właśnie pragnął usłyszeć.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Nie mam chwili do stracenia, wszystko jedno mi
Nie obchodzą mnie podatki i bez pracy dni.
Ale ona nie dba wcale, ile forsy mam,
Wie, że wszystko, co posiadam i tak miłej dam.
- Dannie, mówiłam, żebyś nie ruszała stereo.
Sara westchnęła i wyłączyła z kontaktu odku
rzacz. Warkot silnika ucichł i pokój bez reszty wypeł
nił płynący z radia znajomy głos. Sara z rozmysłem
odepchnęła wszelkie cieplejsze myśli i dodała po
nuro:
- Nie jesteś u siebie w domu.
- Ale to śpiewa wujek Connor, mamusiu.
Sięgając po lalkę i pudełko z jej maleńkimi ubran
kami, Dannie obserwowała, jak puszczony wolno ka
bel odkurzacza sam znika wewnątrz urządzenia, zu
pełnie jakby maszyna połykała spaghetti. Pochylona
nad odkurzaczem matka najwyraźniej nie dosłyszała
ostatnich słów dziecka. Kiedy skończyła się piosen
ka, Sara wyłączyła odbiornik i dokładnie zamknęła
wykonaną z drewna wiśni elegancką szafkę na apa
raturę stereo.
- Pamiętam tę piosenkę z koncertu - oświadczyła
Dannie mając nadzieję, że jej matka również ją za
pamiętała.
- To fajnie, że możemy włączyć radio i usłyszeć
jego głos, prawda? - spytała z uśmiechem Sara. -
79
Nie każda mała dziewczynka może usłyszeć głos swo
jego wujka za jednym naciśnięciem guziczka.
- Czy to naprawdę on? - Dannie rozglądała się po
pokoju. - Czy na drugim końcu tego radia naprawdę
śpiewa wujek Connor?
- Głuptasku, oni tylko odtwarzają jego głos z pły
ty. Ale na płycie nagrany jest prawdziwy głos twojego
wujka. - Nie było nic nadzwyczajnego w fakcie, że
malutka Dannie tak bardzo się dziwiła słysząc
w głośnikach Connora. Ostatecznie nie miała jeszcze
pięciu łat. Sara natomiast czuła do siebie złość za to,
że płynący z radioodbiornika głos Ryana wywarł na
niej tak dojmujące wrażenie. Stanowczo była już za
stara, by grać rolę wielbicielki.
- Dannie, schowaj zabawki do plecaczka. Myślę,
że dom pani Lavinii jest gotów na przyjęcie gości. -
Starając się zapomnieć głos Connora, bacznie zlu
strowała wzrokiem salon Lavinii Porter. Jutro rano
zapewne będzie tu panował straszliwy bałagan.
Brudny dywan, porozstawiane wszędzie niedopite
szklanki, talerze z resztkami jedzenia, popielniczki
pełne niedopałków - i Sara znowu dostanie pienią
dze za doprowadzenie pokoju do stanu, w jakim
znajduje się on obecnie. Do sprzątnięcia pozostały
jedynie leżące na bocznym stoliczku kredki, którymi
dziecko rysowało.
Matka wzięła ze stołu malunek Dannie. Dziew
czynka bardzo wcześnie zaczęła przejawiać zaintere
sowania rysunkiem i dlatego już teraz przenoszone
przez nią na papier postacie były rozpoznawalne.
Ponadto mała wykazywała duże wyczucie barw
i kompozycji.
Dannie położyła czerwony plecaczek z ubrankami
dla lalek u stóp matki.
80
-
Lubię, kochanie, twoje rysunki - powiedziała
Sara i Dannie pokazała w uśmiechu lśniące białe
ząbki. - Ostatnio bardzo lubisz kolor purpurowy,
prawda?
- Bo to są takie same kwiaty, jak ty namalowałaś.
Dam ten obrazek wujkowi Connorowi, gdy znów do
nas przyjedzie. - Dannie zaczęła układać ołówki
w pudełku. - Mamusiu, jemu podobają się twoje ob
razy -- dodała, wciskając do pudełka żółtą kredkę. -
Jak myślisz, czy spodobają mu się moje rysunki?
- Jestem tego pewna... A skąd wiesz, że jemu
podobają się moje obrazy? - spytała po sekundzie
zastanowienia Sara.
- Powiedział mi. Tam, na górze, powiedział mi, że
widok jest tak piękny, jak na twoich rysunkach.
Potem powiedział, że jesteś ładna, i że ja też jestem
ładna.
Żółta kredka znalazła wreszcie swoje miejsce
i Dannie zajęła się pomarańczową. Nie bardzo sobie
z tym radziła i kiedy Sara wyjęła z jej dłoni pudełko,
na twarzy dziecka pojawił się wyraz ulgi. Czarodziej
skie dłonie matki szybko ułożyły w równych rzędach
kredki, zostawiając miejsce na ostatnią, którą Dan
nie z triumfującą miną włożyła osobiście.
- Powiedział, że nigdy nie miał małej dziewczynki
i bardzo się cieszy, że znalazł mnie.
Niewinny uśmiech rozjaśnił błękitne oczy Dannie.
Matce ścisnęło się serce.
- Dannie, musisz zrozumieć, że wujek Connor nie
zamierza... nie może...
Oczy dziecka rozszerzyły się.
- Nie może co, mamusiu?
Sara ujęła w palce niesforny kosmyk jasnych wło
sów córki i poprawiła jej koński ogon. Kilka rozcza-
81
rowań, zawód pierwszy i drugi, i całe to cudowne
dzieciństwo przeminie jak sen.
- Wujek Connor mieszka daleko, kochanie. Za
pewne nie będziesz go widywać... zbyt często.
Dannie uśmiechnęła się z wyższością.
- Mieszka w Kalifornii. Ma konia, który nazywa
się Ginger i obiecał, że nauczy mnie na nim jeździć.
Obiecanki cacanki, pomyślała z bezbrzeżną gory
czą Sara. Czyż nie dociera do niego, że dziecko mu
ufa?
- Jestem pewna, że ma dobre chęci, ale pamiętaj,
że Kalifornia jest... bardzo daleko.
Daleko pod każdym względem. Oddalona o całe
lata świetlne.
- Wiem. Ale są samoloty.
Rozbrajająca naiwność.
Przez wypełniające całą ścianę okno swego domu
Connor obserwował błękitnoszare, pieniące się grzy
wacze, obmywające piasek jego prywatnej plaży. Su
nące po niebie chmury były stalowosine i posępne.
Czuł chłód bijący od zbudowanej z kamieni ściany,
o którą opierał się plecami. Po przeciwległej stronie
pomieszczenia mieścił się kominek, który dawał pew
ne złudzenie ciepła domowego ogniska, a ściana ze
szkła - wrażenie wolności.
Zacisnął mocno dłonie na końcach zarzuconego
na szyję ręcznika. Ściana była twarda i uwierała go
w kark, ale przynajmniej rozkosznie chłodziła. Spocił
się podczas treningu ze sztangą, potem siedział dłu
go w saunie, wziął prysznic i teraz kontakt z zimną
ścianą sprawiał mu nie lada przyjemność.
Odchylił do tyłu głowę opierając ją o kamienie.
Zaciągnął się papierosem i wypuścił kłąb szarego
82
dymu. Dlaczego zamęcza się ćwiczeniami dla utrzy
mania kondycji, a zaraz potem niweczy cały efekt ni
kotyną? Coś gryzło go od środka, jak korniki, które
obserwował w korze drzewa rosnącego koło jego do
mu, kiedy był jeszcze dzieckiem. Wtedy po prostu je
zabijał wiedząc, że niszczą drzewo, na które tak lubił
się wspinać. Teraz zabijał drążącego go robaka pa
pierosowym dymem.
Z ukrytych w ścianach głośników dobiegały tony
kastylijskiej melodii, wykonywanej na gitarach kla
sycznych. Connor poczuł nagle niepokój, oderwał się
od ściany, zaciągnął po raz ostatni papierosem
i wrzucił niedopałek w zimną czeluść kominka. Nie
cierpliwym ruchem nogi odsunął podnóżek i opadł
w pluszowy fotel, obracając się twarzą w stronę
oceanu.
Wybrał ten dom ze względu na jego urok i odo
sobnienie, teraz jednak, kiedy na ziemię kładły się
pierwsze cienie 'Wieczoru, dotarło doń, że piękno to
jest przeraźliwie puste, a samotność doskwierająca.
Choć zawsze był samotnikiem, niczego nie bał się
tak jak właśnie samotności. Kevin wiedział o tym
bardzo dobrze. Scotch to rozumiał. Maggie też. Ba
sista, i jego żona, najbliżsi przyjaciele Ryana, żywili
głęboką nadzieję, że i on w końcu odnajdzie w życiu
to, co znaleźli oni. W przeciwieństwie do Mike'a,
szybko znudziły go korowody kobiet, które przewijały
się przez jego sypialnię i takie jak teraz chwile samo
tności, kiedy nie wyjeżdżał na koncerty, stały się bar
dziej regułą niż wyjątkiem. Przyjaciele zaakceptowali
jego filozofię, traktując ją jako wyraz jego twórczej
natury, Ale ci, którzy byli z nim naprawdę blisko,
wiedzieli, że czuje się bardzo samotny.
Tak, samotny, ale nie nieszczęśliwy. Tym razem
83
jednak było inaczej. Od chwili powrotu czuł w duszy
ciągły, nieutulony ból. Dom wydawał się jakiś wię
kszy, bardziej pusty, zimniejszy. Otaczały go gołe,
białe ściany, a ocean szumiał żałośnie i monotonnie.
Wiszący nad kominkiem obraz w jaskrawych bar
wach wyrzucił, a pozostałe płótna zawieszone na
przeciwległej ścianie wydawały mu się bez wyrazu.
Irytowały go. Koniecznie musi zdobyć jakieś dzieło,
które wyszło spod pędzla Sary. Sięgnął do telefonu,
ale ręka zamarła mu na słuchawce, nie po raz pier
wszy zresztą w minionym tygodniu.
Potrzebował obrazu Sary.
Chłodny poranek nad rzeką, gdy wiruje mgła.
Słońce przeziera złotem przez sploty gałęzi.
Senne zakole rzeki lśni jak. srebrna łuska.
Przez zasłonę bezgłośnie wpływa mętny blask.,
Telefon dzwonił i dzwonił, aż wyprowadzona
z równowagi Sara odłożyła pędzel i paletę, przetarła
dłonie gałgankiern, po czym chwyciła słuchawkę.
- Sara Benedict, słuchani ~ powiedziała ściszając
radio.
- Saro, ty zwariowana artystko! Tu Barbara z Ta
te Gallery. Czyżbyś ogłuchła? Dzwonię od. rana,
a przecież znam twój rozkład zajęć. W środy jesteś
w domu.
~ Jestem, ale pracuję. Co się stało, Barbaro?
- Co się stało? Lepiej usiądź. Mam wiadomość.
Wielką wiadomość.
Barbara Tate powinna raczej być właścicielką dru
żyny piłkarskie], niż galerii sztuki. Rozmawiając
przez telefon bombardowała swoich słuchaczy ty
siącami nieistotnych słów, zanim wyłuszczyła meri-
84
tum sprawy. Sara czekała zatem cierpliwie, aż jej
agentka przejdzie do rzeczy.
- Wczoraj sprzedaliśmy na pniu twoje trzy obra
zy. Saro, nie uwierzysz! Poszły po niesamowitej ce
nie. No i, naturalnie, mój zarobek jest również nie
słychany. Nareszcie sukces.
Sprzedano od razu trzy płótna? Sara musiała od
czekać chwilę, aż wiadomość ta w pełni dotrze do jej
świadomości.
- Jaka. jest ta niesamowita cena?
- Trzy tysiące patyków! - dobiegł ją pełen entu
zjazmu głos z drugiej strony drutu. - Uwierzyłabyś
w to? Trzy tysiące!
- Które? - Zdumienie przeszło w ogromną ra
dość. - Kto je kupił?
- Poczekaj... „Zbieracze jabłek", „Dziewczyna nad
stawem" i „Przeznaczenie". Wspaniałe płótna, Saro.
Cudowna robota. Nabywca prosił o obrazy w tonacji
brązu, sjeny i złota, z delikatnymi akcentami innych
barw.
- Jaki nabywca? Znasz go?
- Pośrednik z Kalifornii. Powinnam była dokładniej
go wypytać. Działał w imieniu jakiejś gwiazdy rocka.
Connor!
- I zażądałaś aż trzech tysięcy dolarów, Barbaro?
- Nie, Saro, zapłacił po trzy tysiące dolarów za
każde płótno. Zaproponował dwa, a kiedy mi opadła
szczęka, oświadczył, że jego ostatnia cena to trzy ty
siące za obraz. I koniecznie chciał Sarę Benedict, ni
kogo innego. Wieść o tobie musiała już dotrzeć aż do
Kalifornii. Nie wiedziałam, że wystawiałaś swoje pra
ce na zachodnim wybrzeżu.
- Nie wystawiałam. Myślę, że kupił je ktoś, kogo...
znam...
85
- Znasz pośrednika?
- Nie... hmmm... tego muzyka. - Sara nie chciała
dłużej rozwijać tego tematu, zwłaszcza w rozmowie
z Barbarą.
- Gwiazdę rocka? Ty?
- To taki znajomy znajomego. Powiedzmy, krew
ny mojego przyjaciela. Posłuchaj, Barbaro, to nie
może być prawda. On... on jest bardzo ekscentryczny
i z całą pewnością nie zamierza...
- Ale pieniądze są prawdziwe. Zapłacił gotówką.
- To czysty przypadek. Łut szczęścia, daję ci na
to moje słowo.
- A może ten facet powie swoim innym ekscen
trycznym przyjaciołom, jaki to zrobił świetny interes?
Miejmy nadzieję. Czek już ci wysłałam. Myślę, że się
ucieszysz. Tak czy inaczej, podnoszę ceny twoich ob
razów. Cześć.
Ty i ja nad rzeką
Kochamy się we mgle.
-
Saro, tu Connor.
- Connor? - bąknęła z lekkim zdziwieniem.
- Obrazy są cudowne.
- Z pewnością, skoro tak hojnie za nie zapłaciłeś.
- Ale i tak za mało. Stanowczo za mało. Kolory są
bajeczne - pełne ciepła i stonowane. Zawsze miałem
bzika na punkcie barw; operujesz nimi fantastycznie.
- Miło mi to słyszeć, ale wolałabym, żebyś zapłacił
za nie tyle, ile są warte. Gotowa jestem pomyśleć, że
chcesz zostać moim sponsorem.
Zjeżyła się słysząc jego śmiech.
- Saro, wszyscy wielcy artyści mieli mecenasów.
Sądzisz, że Michał Anioł ich nie miał? Nie powinnaś
8 6
szorować podłóg w cudzych domach, skoro potrafisz
malować tak cudowne rzeczy.
- A może właśnie lubię szorować podłogi.
Wiedziała, że brzmi to infantylnie, ale sposób,
w jaki układa sobie życie, to w końcu nie jego in
teres.
- Ba! A ja, na przykład, lubię pracować na stacji
benzynowej i sprzątać ze stołów w knajpie! Dziecko,
rozmawiasz z kimś, kto to wszystko już robił. Lubię
tworzyć muzykę, a ty malować; i to cudowna rzecz,
kiedy za pracę, którą lubisz, dostajesz pieniądze. Co
słychać u Dannie?
- Wszystko w porządku. J e s t d u m n a z nowego
wujka. Poznaje twoje piosenld w radio. Kupiłam jej
płytę waszego zespołu. Słucha jej na okrągło.
- Na czym słucha?
- Ma taki mały adapter.
- Wyobrażam sobie, jak na dziecinnym adapterku
brzmi nasza muzyka. Dannie potrzebuje porządnego
stereo. Rozejrzę się...
- Nie, Connor; proszę. Nie chcemy żadnych spe
cjalnych względów. Kiedy chodziłam z twoim bratem,
nie podpierał się twoją osobą.
- Nie podpierał się'? Ach tak, rozumiem. - Przy
pominał sobie ludzi, którzy roili się wokół niego, li
cząc na resztki z pańskiego stołu. - No cóż, już daw
no przekonałaś mnie, że niczego ode mnie nie
chcesz. Tak naprawdę zaczynam zastanawiać się,
czy w ogóle mogę u ciebie liczyć na jakieś względy.
Chciałbym..., - Nie dokończył. S a m jeszcze nie był do
końca pewien. Wiedział jedynie, że chciałby teraz być
z nią w jednym pokoju, a nie siedzieć po drugiej
stronie przewodów telefonicznych, oddalony o ty
siące kilometrów. - Chcę wam jedynie pomóc.
87
- Pomagasz. Prawie mnie przekonałeś, że jeden
mój obraz może być wart trzy tysiące dolarów.
Parsknęła stłumionym, pogodnym śmiechem
i Connor poczuł, że serce topnieje mu niczym wosk.
- Już je powiesiłem na ścianie i nie potrafię
wprost oderwać od nich wzroku. Doceniłem wreszcie
wartość swoich pieniędzy. Mój dom wreszcie wygląda
zupełnie inaczej.
- Cieszę się. Bardzo lubię „Zbieraczy jabłek" i mi
ło mi, że ten obraz trafi! w ręce kogoś, koniu tak się
podoba. Zapewniam cię, że nadejdzie dzień, kiedy bę
dzie wart dużo więcej, niż dzisiaj.
- Niemniej mam pewien problem.
- Jaki?
- Przy twoich płótnach obrazy, które kupiłem
wcześniej, wyglądają jak jarmarczna tandeta.
Zdjąłem to coś, co wisiało nad kominkiem. Nie mo
głem już na to patrzeć. Masz może coś o wymiarach
metr na półtora?
- Stół w kuchni.
Wybuchnął śmiechem i Sara poczuła dreszcz pod
niecenia.
- No nie, Saro. Naprawdę mam kłopot. Robię
wszystko sarn i muszę to zrobić dobrze. Jak już
wszystko urządzę, zaproszę tę moją dekoratorkę
i pokażę jej, na czym polega naprawdę dobry smak.
Sara postanowiła nie zaprzątać sobie głowy „de-
koratorką".
- Poważnie, Connor, naprawdę nie mam nic tak
dużego. Nigdy nawet nie próbowałam pracować nad
płótnem o takich rozmiarach.
- Ale mogłabyś spróbować.
- Mogłabym, ale nie mam takich planów. Może
twój pośrednik...
88
-
To przynajmniej przyjedź do mnie i rzuć na to
wszystko fachowym okiem. Może przyjdą ci do głowy
jakieś pomysły.
- Mam przyjechać do Kalifornii?
Pomysł był idiotyczny!
- No właśnie. I zabierz ze sobą Dannie. Spodoba
jej się tutaj. Mam nadzieję, że jeszcze nie umie pły
wać, gdyż mam zamiar sam ją tego nauczyć. Mogła
by też...
- Ach, daj spokój, nie wygłupiaj się. - Sara prze
łknęła ślinę. Za chińskiego boga nie da mu poznać,
jak mile ją ta propozycja połechtała. - Nie możemy
przyjechać - powiedziała zdecydowanie.
- Dlaczego? Tylko nie powtarzaj tych nonsensów
0 benzynie. Przyślę bilety na samolot.
- Nie mogę ot tak sobie wyjechać. Mam zobowią
zania, Connor.
- Możesz, jeżeli zechcesz - ciągnął niezrażony. -
1 nie próbuj mi wmawiać, że bardzo chciałabyś, ale
mieszkańcy Arnherst pod twoją nieobecność zarosną
brudem.
- Chodzi mi o to - uściśliła - że mam zwyczaj
planować wakacje na długo wcześniej, że odldadam
na nie pieniądze i sama kupuję bilety. A wobec eks
centrycznych muzyków, którzy wydają pieniądze na
prawo i lewo, panie Ryan, wolę zachować ostroż
ność.
- Boże drogi, aleś ty zasadnicza. A co z ekscen
trycznymi artystkami?
- Uczą się na przykładzie Michała Anioła. Mece
nasi zawsze występowali z niemożliwymi do wykona
nia żądaniami - wyjaśniła.
- I uważasz, że skoro proszę cię, żebyś przez pe
wien czas poleżała sobie brzuchem do góry, to wcale
89
nie po to, żebyś pomalowała sufit jakiejś kaplicy? -
spytał znużonym głosem.
- Wcale tak nie myślę - odparła czując, że czer
wienieją jej policzki.
- Ja też nie. Po prostu podobają mi się twoje pra
ce i chcę mieć ich więcej. Myślę... - wziął głęboki
oddech. - Mówię serio. Bardzo chciałbym znów zo
baczyć ciebie i Dannie, ale skoro odmawiasz... no
cóż, powinnaś to wszystko jeszcze raz przemyśleć.
Nie żądam od ciebie żadnych względów, podobnie jak
ty nie żądasz niczego ode mnie. Zostawmy te uroje
nia i zobaczmy, co zostanie. Zastanów się nad tym,
co mówię.
Sara powoli i z namysłem odłożyła na widełki słu
chawkę. Connor powodował w jej myślach taki za
męt, jak żaden mężczyzna. Prowadził wspaniałe, buj
ne, pełne zmian życie. A tacy mężczyźni interesują
się wspaniałymi, energicznymi kobietami, a nie mat
kami z dziećmi.
Od śmierci Kevina, Sara ze względu na Dannie
rzadko umawiała się na randld. Czasami, Medy
czuła, że sytuacja ją przerasta, kiedy była zmęczo
na i załamana, myślała z rozpaczą o tym, że dziec
ko rośnie bez ojca i że ciężar wychowywania Dannie
powinien spoczywać na barkach dwóch osób. Do
chodziła wręcz do wniosku, że jakiś trwalszy zwią
zek z godnym zaufania mężczyzną nie byłby rzeczą
złą.
Lecz ostatnio myśli Sary biegły zupełnie innymi
torami. Bywały chwile, kiedy czuła się przeraźliwie
samotna, kiedy potrzebowała kogoś bliskiego, kiedy
zawodził ją zdrowy rozsądek i logika. Trawiła ją jakaś
nieopanowana tęsknota i nie opuszczało wspomnie
nie twarzy Connora.
90
Mężczyzna ten miał na nią jakiś hipnotyczny
wpływ.
Na świecie nie było chyba bardziej irytującego
człowieka niż brat Sary. Tkwił w jej domu już od
trzech dni i najwyraźniej nie zamierza! się wynieść.
Początkowo chciała ukryć przed nim fakt sprzedaży
obrazów, ale kiedy Jerry przypadkowo odebrał kolej
ny telefon od Barbary, prawda wyszła na jaw. Wia
domość ta stanowiła dla Jerry'ego jakby nowy za
strzyk energii, którą ze wszystkich sił starał się wy
korzystać dla zapewnienia Sarze szczęścia.
- Wiesz - powiedział - zawsze czułem wyrzuty su
mienia, że wyprowadziłem się i zostawiłem was sa
me. Potrzebujesz w domu mężczyzny, Saro.
Dziewczyna, popatrzyła na Jerry'ego, który nie
zdarnie obierał marchew.
- Wnioskuję z tego, że Pieprzyk jeszcze ci nie wy
baczyła.
- W duszy na pewno wybaczyła, nie miała tylko
czasu mi tego powiedzieć. - W zamyśleniu odchylił
do tyłu głowę, pozwalając sobie na chwilę zadumy.
Wyraz jego twarzy świadczył, że chłopak podjął jakąś
istotną decyzję.
- Saro, myślę, że powinienem już wrócić do domu
- oświadczył. - Uważam, że zaniedbywałem obowiąz
ki wobec ciebie i Dannie. Pieprzyk to już pieśń prze
szłości. - Wzruszył ramionami, jakby cała sprawa
przestała mieć jakiekolwiek znaczenie. - Moja rodzi
na to ty i Dannie.
Boże, za co? - pomyślała Sara. Za to, że sprzeda
łam kilka obrazów? Że gotuję mu takie obiady, jakie
lubi?
- Należysz do rodziny, Jerry. Kochamy cię. Więc
91
możesz tu pozostać jeszcze całą jedną noc. Jutro za
dzwonisz do Pieprzyka i ułatwisz jej przebaczenie.
- Saro, nie!
- Ależ tak, Jerry! I wynajmiesz sobie jakieś mie
szkanie - przesłała mu słodziutki uśmiech.
- Kiedyś byłaś dużo, dużo milsza. Staropanień
stwo zrobiło z ciebie jędzę. Niedługo zaczniesz się śli
nić, powypadają ci wszystkie zęby i dostaniesz bro
dawek na nosie. - Końcem marchwi wskazał miejsce
ewentualnej brodawki na jej nosie. - Zrób sobie fraj
dę i jedź do tej Kalifornii.
- Nie powinnam ci była w ogóle o tym mówić. Nie
mam zielonego pojęcia, co Connorowi strzeliło do
głowy.
- Zwariował chłop na twoim punkcie. To wszy
stko. Bo niby czemu zapłacił dziewięć tysięcy dola
rów za trzy małe obrazki?
- Bo zna się na sztuce... Pokrój tę marchewkę
w kostkę.
Wyjęła z piekarnika patelnię, wdychając wspania
ły aromat pieczonej szynki.
- Cholera, zaciąłem się. Widzisz, krew. Dokoń
czysz za mnie?
Popatrzyła współczująco na brata. Zawsze był ocz
kiem w głowie ich zmarłej przed trzema laty matki.
Później troszczyły się o niego kobiety, które miały po
trzebę zajęcia się jakimś słabym i bezradnym stwo
rzonkiem. Ojciec ich zostawił, wybierając błyskotliwe
życie aktora. Od do czasu grywał w jakichś te
lewizyjnych operach mydlanych.
- Jestem do niczego, prawda? - spytał Jerry prze
kazując jej deskę do krojenia i nóż. Dziewczyna
uniosła brwi, ale nie odezwała się słowem. - Nie, Sa
ro, nie odejdę jutro. Zawsze byłem w niewłaściwym
92
miejscu o niewłaściwym czasie i miałem poronione
pomysły. - Uśmiechnął się. - A jednak pomysł z li
stem był znakomity. To miły chłop. - Braterskim ge
stem położył Sarze dłoń na ramieniu. - Jedź. Nie za
stanawiaj się, po prostu jedź.
Miłość pełna melancholii
Pełen wspomnień stary dom.
Lepkie echa dawnych kłamstw,
Cichy jęk, cichy płacz,
Pokój, w którym jestem sam.
Pomysł przyszedł mu do głowy nagle, podczas ko
lejnej obowiązkowej wizyty u rodziców. Był ciekaw ich
reakcji na wieść, że mają wnuczkę - córeczkę Kevina.
Starsi państwo wpadli w zachwyt. Koniecznie chcieli
poznać Dannie. Connor zdawał sobie sprawę, że pra
gną w ten sposób odzyskać namiastkę Kevina; i to było
całkiem naturalne. On też chciał; już w to nie wątpił.
A jednocześnie będzie miał przy sobie Sarę...
- Saro, tu Connor.
- Cześć, Connor. - Przestała już wierzyć, że po
nownie zadzwoni.
- Mam dla ciebie propozycję.
- Rozumiem, że nie do odrzucenia.
- Znając ciebie, każdą ofertę jesteś w stanie od
rzucić. W każdym razie chcę ci powiedzieć, że dziad
kowie Dannie bardzo chcieliby zobaczyć wnuczkę.
Mieszkają w San Francisco. Nie wiem, czy ci mówi
łem, że Kevina kochali nad życie. Powiedziałem im
o Dannie, gdyż... no cóż, uważałem, że powinni wie
dzieć.
Kochali Kevina nad życie? - zastanowiła się. A ja
kie miejsce zajmował Connor?
93
- Naturalnie, że powinni wiedzieć. Bardzo nimi ta
wiadomość wstrząsnęła?
Connor chwilę milczał.
- Myślę, że przeszli całą huśtawkę nastrojów.
Najbardziej zasmucił ich fakt, że Kevin umarł nie
wiedząc, że ma dziecko i że nie zdążył cię poślubić.
Ale z wnuczki strasznie się cieszą. Uważają, że mnie
nie stać na dzieci.
- Naturalnie, człowiek w twojej sytuacji musi
bardzo uważać.
- Oczywiście. - Czyżby się ze mną drażniła, prze
mknęło mu przez myśl. - Oni naprawdę chcą ją po
znać, Saro. Chyba im się to należy, jak myślisz? Po
zwól mi przysłać bilety.
- Do San Francisco?
- Tak.
- Kiedy?
- To zależy od ciebie.
Sara chwilę zastanawiała się, po czym westchnęła.
- Dobrze. Dannie również się to należy.
Connor uśmiechnął się do wiszącego na ścianie
obrazu.
Jesteś genialny, Ryan, pochwalił siebie w duchu.
I kto tu mówi, że nie jesteś bystry i rozgarnięty?
ROZDZIAŁ PIĄTY
Sara z niepokojem rozglądała się po hali lotniska,
szukając wzrokiem Connora. A może po prostu wy
słał po nią kogoś innego? Czy pamiętał godzinę przy
lotu, numer rejsu? Zapewne zatrudnia sekretarkę.
To ona troszczy się o drobiazgi, które tak skutecznie
potrafią zatruć życie. Z całą pewnością ta obca ko
bieta dokonała rezerwacji, kupiła...
- Mamusiu, wujek Connor! Widzisz?
Na twarzy Sary pojawił się szeroki uśmiech i nagle
cała idiotyczna sytuacja przestała być idiotyczna.
Connor, w ciemnych okularach zasłaniających oczy,
również przesłał jej uśmiech. Choć dzieliła ich spora
przestrzeń wypełniona tłumem ludzi, barierkami,
wózkami pełnymi bagażu, jakaś tajemna moc pozwo
liła Sarze natychmiast, znaleźć się obok Connora. Za
trzymała się w odległości jednego metra i wciągnęła
głęboko powietrze. Z jej twarzy nie schodził uśmiech.
Już miała mu rzucić się w objęcia, ale w ostatniej
chwili powstrzymała się od tak niewczesnej za
chcianki.
Stała i patrzyła na opaloną twarz mężczyzny, na.
jego jasne, potargane włosy. Czyżby spieszył się na
to spotkanie?
Connor z całego serca pragnął wziąć Sarę w ra
miona, ale stał bez ruchu ze spuszczonymi rękami
i mocno zakłopotany. Zdawał sobie sprawę, że
uśmiecha się głupkowato jak kot z Cłieshire, ale nic
95
na to nie mógł poradzić. Kiedy przez megafony ogło
szono lądowanie jej samolotu, postanowił zachowy
wać się dystyngowanie i z rezerwą, mówić okrągłymi
zdaniami w stylu „Och, już jesteś?".
Wszystko to w jednej chwili diabli wzięli. Sara by
ła tak piękna, jak w jego wspomnieniach. Początko
wo chciał ją zabrać na plażę, teraz jednak uznał, że
nie jest to dobry pomysł. Cerę miała delikatną jak
chińska porcelana i należało ją chronić przed dotkli
wymi promieniami słońca. Jej włosy były puszyste
i rozpuszczone, a w brązowych oczach igrały wesołe
iskierki. Ztipełnie nie sprawiała wrażenia kobiety,
którą z takim trudem przekonał przez telefon, że po
winna przyjechać do Kalifornii.
- Saro, tak się cieszę! - wykrzyknął i natychmiast
pożałował szczerych słów i pełnego radości tonu.
Sara uśmiechnęła się jeszcze szerzej, wyciągnęła
rękę i zdjęła mu z nosa przeciwsłoneczne okulary.
Nie cofnął głowy.
- Też się cieszę, Connor - odpowiedziała jak echo,
nie poznając własnego głosu. Wsunęła mu okulary
do kieszonki błękitnego swetra.
- A więc wpadłaś nareszcie w moje ręce - powie
dział.
- W twoje ręce? - zadumała się na chwilę. - Tak,
nie da się tego ukryć. Ale ofiara cieszy się, że zdecy
dowała się przyjechać.
- Ofiara? - uśmiechnął się po wielkopańsku. -
Zapraszałem cię najuprzejmiej, jak umiałem. A tyś
to zaproszenie przyjęła.
- Tak, przyjęłam. I nawet nie musiałeś wspomi
nać o tym, że w samolocie serwują szampana.
- Zaczęłaś beze mnie?
- Co zaczęłam bez ciebie?
96
Twarz mu spoważniała.
- Fetę, Saro! - wyciągnęli do siebie ramiona. - Fe
tę! - powtórzył.
Dannie nie była pewna, co o tym wszystkim są
dzić. Odnosiła wrażenie, że cały świat o niej zapo
mniał, ale od matki i wujka emanowało tyle ciepła
i serdeczności, że nawet ona to odczuła. Wcale jej
więc nie zdziwiło, że przestali się uśmiechać i paplać
i w końcu się pocałowali. Niemniej Dannie doszła do
wniosku, że trwa to stanowczo za długo i zaczęła się
zastanawiać, czy też dostanie od wujka buziaka.
- Wujku?
Cienki głosik Dannie z trudem dotarł do świado
mości Connora, który upojony był smakiem szampa
na. Z wysiłkiem oderwał usta od warg Sary.
- Tak? - spytał półprzytomnie.
- Chcę, żebyś i mnie pocałował.
Anielski uśmiech malujący się na twarzy Dannie
ściągnął go na ziemię. Nie wypuszczając z objęć Sary,
pochylił się i podniósł dziecko drugą ręką. Trzy twa
rze przytuliły się do siebie. Ucałował dziecko mocno
i tak głośno, że Dannie zmieszała się i zmarszczyła
brwi.
- Czemu mamę pocałowałeś bardziej niż mnie? -
spytała.
Roześmiał się i pocałował ją w drugi policzek.
- Ponieważ tak musi być, Księżniczko. Dużą
dziewczynkę, taką jak twoja mama, trzeba całować
bardziej. - Jeszcze mocniej objął Sarę w pasie i po
całował z kolei małą w nos. - Małe dziewczynki po
trzebują słabszych pocałunków, ale za to więcej... -
Znów ją pocałował i Dannie zachichotała z radości.
- Dostaniesz wszystko, co ci się należy - dodał
zdecydowanym głosem, całując ją w czoło. - Tylko
97
powiedz, kiedy. Wiesz, jak bardzo się cieszę, że cię
widzę?
Sara patrzyła, jak się do siebie uśmiechają. Con
nor i jej córka byli zdumiewająco do siebie podobni.
Jest dobry dla Dannie, pomyślała. Dobrze zrobiłam,
że wzięłam ją. z sobą.
-- Myślę, że wujek Jerry wcale nie zna się na po
całunkach - oświadczyło nieoczekiwanie dziecko. -
Mnie i mamę całuje tak samo.
Connor obrzucił Sarę przeciągłym spojrzeniem
i spytał:
- Naprawdę?
- On nam daje tylko małe buziaki - wyjaśniła Sa
ra. - Obu po równo.
- Aha - mruknął Connor, taksując wzrokiem to
Sarę, to jej córkę. - Pewnie dlatego, że nie zna kode
ksu honorowego. On nie jest prawdziwym rycerzem.
- A ty jesteś rycerzem, wujku Connorze?
- Ja jestem Georgia Nights - zwierzył się w taje
mnicy. - Ale prawdziwe księżniczki poznaję natych
miast. No jak, jesteś gotowa, żeby spotkać się
z dziadkami?
-- A czy oni rozpoznają w niej prawdziwą księżni
czkę? - zainteresowała się Sara.
- Oczywiście. I nie mogą się już jej doczekać. Po
wiedziałem im, że bardzo ci zależy na tym, żeby nie
rozpuszczać dziecka. Wątpię jednak, czy przyjęli to
do wiadomości. Oni już szaleją za wnuczką. -
W oczach Connora pojawił się jakiś tęskny wyraz,
którego Sara nie potrafiła rozszyfrować. - Saro, dzię
kuję ci za to, że zgodziłaś się to dla nich zrobić.
- I nagle, jakby sądząc, że uderza w ton zbyt patety
czny, uśmiechnął się łagodnie. - Zrobiłaś to ty, ale
duchem sprawczym byłem ja, prawda?
98
Sara przesłała mu ciepły uśmiech uważając, że
Connor w pełni na niego zasłużył,
- Jest pan prawdziwym rycerzem, Ryan.
Rodzice Connora zajmowali stylowe mieszkanie,
z którego okien rozciągał się przepyszny widok na
San Francisco. Obserwując ojca Connora, Sara na
tychmiast dostrzegła ogromne podobieństwo do sy
nów; była przekonana, że nawet nie znając starszego
pana, rozpoznałaby go na ulicy. Gdyby nie strzygł
włosów prawie do gołej skóiy, miałby gęstą, bujną,
siwą czuprynę, która kiedyś miała równie złotą bar
wę, jak u jego potomków. Mimo że dawno już prze
szedł na emeryturę, na pierwszy rzut oka rozpozna
wało się w nim wojskowego. Jego postawa, ubranie,
wyraz twarzy - wszystko to mówiło, że człowiek ten
przez całe lata pełnił funkcję dowódcy.
Serdecznie uścisnął dłoń Sary.
- Connor opowiedział nam całą historię. Jeste
śmy zachwyceni, panno Benedict. Naprawdę za
chwyceni.
Głos matki Connora był melodyjny, o południo
wym akcencie. Objęła Sarę typowym gestem teś
ciowej .
-- Gdyby Kevin żył, byłabyś, moja droga, panią
Ryan... - odsunęła Sarę na odległość ramienia
i obrzuciła ją badawczym spojrzeniem błękitnych
oczu - ...gdyby Kevin żył... tak, tak na pewno by się
stało.
Sara pojęła, że tym razem nie należy wyrażać swo
ich wątpliwości.
- Wiem. Ale nadal pozostałabym Sarą - zapewni
ła z rozbrajającym uśmiechem.
Roberta Ryan skinęła głową, jeszcze raz przytuliła
99
Sarę i odwróciła się do syna, który trzymał na ręku
główną nagrodę.
- Gdzie jest moja mała... och, Dwight, popatrz,
toż to wykapany Kevin. - Wyciągnęła chciwie ramio
na do małej. Dannie jeszcze mocniej przytuliła się do
wujka. - Nie chcesz przywitać się z babcią, Danielle?
Tak długo czekałam, żeby móc cię przytulić.
Dannie popatrzyła najpierw na matkę, a nastę
pnie na Connora, który śpiesznie wyjaśnił:
- Dannie, to twoja babcia. Pamiętasz, mówiłem ci,
że to mama twojego taty i moja. Dlatego jest twoją
babcią.
Dziewczynka znów popatrzyła na starszą panią.
Nigdy nie miała babci, ta zaś zupełnie nie przypomi
nała babć, które w telewizji opowiadały o tym, jak się
gotuje.
- Twój tata był moim synkiem, kochanie.
- I jesteś mamą wujka Connora?
Kobieta skinęła głową i pokryła, zakłopotanie ser
decznym uśmiechem. Miała siwe włosy, jak każda
babcia, ale twarz gładką, prawie bez zmarszczek, nie
nosiła okularów, a figurą dorównywała Sarze. Dziew
czynce bardzo spodobała się ta nowa babcia, zmar
szczyła się jednak na widok jej długich, czerwonych
paznokci. Z tego też względu postanowiła zostać
tam, gdzie była - na rękach wujka Connora.
- Mamo, ona potrzebuje trochę czasu, musi się
oswoić - powiedział Connor i poklepał Dannie po
plecach. - Jak już będzie gotowa pójść do ciebie na
ręce, sarna ci to powie. Prawda, Księżniczko?
Dannie skinęła głową i Roberta odwróciła się do
męża.
- To niesamowite, jak ona jest podobna do Kevi-
na. Prawda, że jest podobna?
100
-
Bardzo - przyznał Dwight Ryan i czując na so
bie zdziwiony wzrok Dannie, dodał: - Jestem twoim
dziadkiem, panienko.
- I nie jest wcale taki srogi, na jakiego wygląda
- wtrąciła Roberta ujmując w rękę dłoń Sary. -- Za
wsze już zostanie wypucowanym na wysoki połysk
żołnierzem. Sama najlepiej wiesz, Saro, jacy oni są.
Myślę, że kolację zjemy nieco wcześniej, bo wy ciągle
funkcjonujecie według czasu wschodniego. Connor
zaniesie ci bagaże do pokoju. Czuj się jak u siebie
w domu i dajmy czas Dannie na oswojenie się ze
wszystkim.
Roberta zaprowadziła Sarę do salonu i posadziła
ją na kanapie. Obok niej zajął miejsce Connor i Dan
nie natychmiast przemieściła się na kolana matki.
- Napijesz się czegoś, Saro? - spytał Dwight, któ
rego głos stracił już oficjalny ton. Kiedy Sara odmow
nie potrząsnęła głową, spytał o to samo Connora.
- Jeśli masz piwo, tato, to chętnie.
- Kiedy wreszcie nauczysz się pić męskie trunki?
Męskim trunkiem jest whisky z wodą sodową.
- A kiedy ty nauczysz się wkładać do lodówki pi
wo na przyjazd własnego syna?
- Postaram się już o tym nigdy więcej nie zapo
minać. Bobbie - zwrócił się do żony - umieść na li
ście zakupów piwo.
Trochę sztywną atmosferę rozładowała w końcu
Dannie, kiedy bardziej już ośmielona ruszyła się
z kanapy i zaczęła zwiedzać pokój. Salon urządzony
był w stylu orientalnym i Dannie znalazła w nim
wiele interesujących rzeczy. A ponieważ często by
wała z matką w salonach klientów, doskonale wie
działa, że z przedmiotami należącymi do obcych lu
dzi należy postępować bardzo ostrożnie. Jej uwagę
101
przykuła japońska pozytywka z laki i Roberta Ryan
natychmiast pokazała dziecku, jak to działa. I Dan-
nie i stajsza kobieta śmiały się, kiedy z pudełka za
częły dobiegać dźwięki „China Nights". Z tą chwilą
przystojna, siwa pani z modnie obciętymi włosami
i jasnoniebieskimi oczami stała się babcią dziew
czynki.
Większość wieczoru wypełniła rozmowa o wojsku.
Był to ulubiony temat Dwighta Ryaria. Roberta na
tomiast snuła wspomnienia o odległych miejscach,
opowiadała o ludziach, z którymi zetknęli się przez
wszystkie lata ich jakże bogatego w podróże życia.
Sara słuchała, wtrącając od czasu do czasu kilka
słów o Kevinie i ich pobycie w Wiesbaden. O wojsku
wiedziała dokładnie tyle, ile opowiedział jej Kevin.
Connor przyjął swoją zwykłą, od dawna praktyko
waną taktykę. Wyłączył się i czasami tylko odrucho
wo kiwał głową lub rzucał jakąś uwagę, Ale główna
rozmowa dotyczyła armii, Kevina, starszego pana,
a przede wszystkim dziecka Kevina i kobiety, którą
kochał.
A czegóż innego mogłeś się spodziewać, pomyślał ze
złością Connor. Ostatecznie tylko je tu przywiozłeś.
Kiedy skończyła się kolacja 1 D.3L stół wjechała
szarlotka i kawa, Dwight spytał Sarę, czy widziała
kiedyś z bliska helikopter, na którym latał Kevin.
- Tak, raz - odparła dziewczyna. - Było to
w dzień wojskowego święta, kiedy bazę lotniczą udo
stępniono dla zwiedzających.
- I jak ci się podobał? - spytał Dwight.
- Uwielbiam parady. Orkiestra, mundury, wymu-
sztrowani żołnierze.
- Ale ja pytam o helikopter - uściślił stary Ryan..
- Co o nim powiesz?
102
S a r a poczuła ucisk w żołądku. Czemu niby miała
rozmyślać o maszynie, w której zginął Kevin?
- Był... bardzo duży. Dużo większy, niż myślałam.
Było to wszystko, co wiedziała o helikopterach, na
jakich latał Kevin.
Dwight nieoczekiwanie zachichotał.
- Duży? Wielki j a k cholera! Zazwyczaj żartowałem
sobie z Kevina, że zrobiono z niego chłopca do lata
nia, a nie prawdziwego żołnierza. Ale obaj wiedzieli
śmy, że jest żołnierzem z krwi i kości. I poległ śmier
cią żołnierza. Saro, nie wiedziałaś nic o jego ostatnim
zadaniu, prawda?
- Nie - powiedziała cicho.
- Oczywiście, że nie. Był żołnierzem.
Connor, jak rozbudzony ze snu, rozejrzał się po
twarzach osób zebranych przy stole. Zacisnął zęby
zdając sobie sprawę, że rozmowa sprawia Sarze przy
krość.
- Nam też nic nie powiedziano, tato - stwierdził.
-- Zestrzelił go nieprzyjaciel - rzekł Dwight.
- Tego nie wierny.
- Ja wiem. Kevin był żołnierzem. - Jego oczy
napotkały wzrok syna. - Podobnie j a k jego ojciec.
Był mężczyzną, stuprocentowym mężczyzną. Żoł
nierzem.
Słowo to powtarzano w tym d o m u tak często, że
zostało ono jakby wyprane z wszelkiego znaczenia.
Ale rzecz cała sprowadzała się do jednego: dla
Dwighta Ryana armia przysłała z pełnymi honorami
zwłoki jego bohaterskiego syna. Dla Connora był to
martwy brat.
- Mój tata nazywał się Kevin i zginął na wojnie.
Dźwięczny głos dziecka sprawił, że oczy ojca i sy
na skupiły się na Dannie.
103
- Widzisz? Dziecko wie. Instynktownie, ale wie -
odezwał się z uporem Dwight.
- Wie, że go nie ma - powiedział miękko Connor.
- Wie, że go nigdy...
Dannie uśmiechnęła się do Sary.
- Mamusia namalowała go i wygląda tam tak sa
mo, jak wujek Connor. I ja też wyglądam jak wujek
Connor. Wujek Connor śpiewa w radio. Włączam ra
dio, a on po chwili już śpiewa.
Connor poczuł, że serce zaczyna mu walić jak
młotem.
- I byliśmy na jego koncercie - oznajmiła Dannie
odwracając się do matki, jakby szukając u niej po
twierdzenia. - Prawda, mamusiu?
- Tak, kochanie, prawda - odparła matka, czując
dumę z dyplomatycznych talentów córeczki. - Sie
działyśmy w pierwszym rzędzie. - Popatrzyła na Ro
bertę. - To musi być niesamowite widzieć swojego
syna przed tak olbrzymim audytorium.
- Tak naprawdę, to nie chodzimy na jego koncer
ty... głośna muzyka i dziki tłum są okropne,
a Dwight nie znosi...
- Nastolatki - burknął pogardliwie starszy pan. -
Rozwrzeszczana hołota...
- Byliśmy na jednym koncercie - szybko wtrąciła
Roberta. - Ale tylko zszarpaliśmy sobie nerwy. Ba
łam się, że jeszcze przed końcem koncertu zerwą
z niego ubranie. Ale, naturalnie, mamy wszystkie
płyty-
- Nie znam się na muzyce, ani popularnej, ani
klasycznej - wyznała Sara. - A w tłumie czuję się pa
skudnie. Ale rozumiem młodych, którzy na koncer
tach Georgia Nights wpadają w amok. - Sara popa
trzyła na Connora dając tym znak, że choć zwraca
104
się do jego matki, w rzeczywistości mówi do niego.
- Słuchałam ich muzyki zwracając uwagę na to, jak
ją przekazują oraz na jej przesłanie. Forma jest mi
trochę obca, ale treść... tak, treść jest mi bliska.
Connor uśmiechnął się do Sary przez szerokość
stołu.
- Nie zgadzam się. Forma również nie powinna
być ci obca. Twoja sztuka jest po prostu łagod
niejsza.
- Ale w twojej jest dużo więcej emocji. Twoje bar
wy są bardziej wyraziste.
- Twoje malarstwo jest również bardzo wyraziste,
Saro. U ciebie łagodność woła o... łagodność. - Uwa
gę Connora zwrócił dźwięk pozytywki wygrywającej
melodyjkę. Chwilę słuchał, po czym pogodnie uśmie
chnął się do matki. - Zapewne moja muzyka, mamo,
nie jest w twoim guście, ale malarstwo Sary polu
bisz. Tego jestem pewien. Przekonasz się sama, kiedy
odwiedzisz mnie w Santa Cruz. Do tego czasu zgro
madzę dużo większą kolekcję.
- Wiele wskazuje na to, że bardzo wzrósł popyt
na moje obrazy. Ceny strasznie poszły w górę.
- Właśnie, Sara Benedict zaczyna zdobywać nazwi
sko, a ja zamówię kilka jej następnych płócien. Tak
więc, mamo, wiesz już, co dostaniesz na gwiazdkę?
- Wspaniale. Wiem, że mi się spodobają...
- Daję ci na to słowo honoru. Prace Sary są spo
kojne, aluzyjne, trochę jak ta twoja japońszczyzna,
z tym tylko, że... - Connor przechylił się w stronę
matki. Tak, wiedział już, że spodoba się jej prezent.
- Saro, naprawdę masz portret Kevina? - spytała
Roberta.
- Mam. Kiedyś go namalowałam. W gruncie rze
czy nie jest to...
105
- Nie sądzę, żebyś zgodziła się rozstawać z tym
obrazem. Ale gdybyś mogła namalować drugi, kopię
tamtego. Bardzo chciałabym mieć kopię portretu
Kevina.
Connor przesiadł się na kanapę i wyłączył się
z rozmowy. Popatrzył w kąt pokoju, w którym mała
Dannie bawiła się japońską pozytywką. Zobaczył, że
dziewczynka wyciągnęła się na podłodze i usnęła.
Podszedł do dziecka, wziął je na ręce i zaniósł do go
ścinnego pokoju.
Po kilku minutach dołączyła do niego Sara. Wzru
szyła ją czułość, z jaką Connor odnosił się do Dan
nie. Bez żadnych zbędnych ceregieli zajął się dziec
kiem. Tutaj, w rodzinnym domu, Kevln ciągle był ży
wy. Ale Dannie go nie pamiętała; Dannie potrzebo
wała kogoś, kto położyłby ją do łóżka. A Connor był
na miejscu.
Connor, odwiedzając rodziców w San Francisco,
nigdy nie zatrzymywał się u nich w domu. Wola! wy
najmować pokój w hotelu, Tak więc teraz matka zdu
miała się, kiedy syn oświadczył, że prześpi się na ka
napce w małym pokoju.
Sara stała w progu pokoju gościnnego i obserwo
wała, jak Connor zdejmuje małej buty i skarpetki.
Potem, bez słowa, wręczyła mu małą, różową koszul
kę. Mężczyzna rozebrał dziecko i nie budząc go, prze
brał w nocny strój. Zrobił to tak sprawnie, jakby
przez ostatnie cztery i pół roku nic innego nie robił.
Sara wiedziała, czemu tym razem postanowił za
trzymać się u rodziców. Myśl o tym, jak delikatnie
ułożył małą w łóżku, jak całował ją w czoło, a potem
na palcach wyszedł z pokoju, towarzyszyła Sarze je
szcze bardzo długo; wszyscy już poszli spać, a ona
ciągle roztrząsała ten problem.
106
Spod drzwi małego pokoju wybiegała srebrzysta
smuga światła i Sara dwukrotnie zapukała cicho do
drzwi.
- Proszę - dobiegł ją głos Connora.
Sara nadal miała na sobie tweedową spódnicę
i cienką, czerwoną bluzkę, ale była boso. On z kolei
zdjął krawat i podwinął rękawy koszuli. Palił papie
rosa.
- I jak znajdujesz swój pokój? - spytał. - Jeśli
chcesz, mogę ci przynieść drugi koc.
- Nie, jeden mi wystarczy. - Powoli zbliżyła się do
Connora. Na dobrą sprawę nie wiedziała, po co tu przy
szła. Usiadła na kanapie i podwinęła nogi. - Chyba jest
dla ciebie za krótka - stwierdziła, obrzucając mebel
krytycznym wzrokiem. - Zajęłam ci łóżko.
- Nigdy się tutaj nie zatrzymuję, ale dzisiaj nie
chce mi się już szukać hotelu. Powinienem był to zro
bić wcześniej.
Zaciągnął się po raz ostatni papierosem i zdusił
niedopałek w popielniczce.
- Czemu więc nie zająłeś łóżka w pokoju gościn
nym? Na tej kanapie ja mogę spać. Jestem niższa.
Dostrzegł jej zakłopotanie i przyszło mu do głowy,
że zrobił źle, że w zasadzie powinien był po prostu
przedstawić ją swoim rodzicom i wynieść się. Teraz
Sara robi sobie wyrzuty, że przez nią będzie rnu nie
wygodnie.
- Potrafię spać wszędzie - zapewnił ją. - Na lotni
skach, w autobusach, na podłodze hotelowych po
koi. Kiedy podróżuje się z zespołem, człowiek szybko
uczy się spać w każdym miejscu i w każdej sytuacji.
Sara wygładziła na kolanach spódnicę.
- Nie pogodzili się ze śmiercią Kevina, prawda?
- spytała.
107
Connor westchnął.
- Nie. W dniu, kiedy zginął Kevin, czas się dla
nich zatrzymał. Od tamtej chwili nic się nie zmieniło.
Nawet po pięciu latach dobrze nie wiedzą, kim ja
jestem.
Na regale, który zajmował całą ścianę, Sara do
strzegła szereg fotografii. Connor i Kevin. We wczes
nym dzieciństwie byli podobni do siebie jak dwie kro
ple wody. Dopiero z biegiem lat zaczęły występować
różnice. Kevin miał radosną, pogodną twarz, włosy
krótko i schludnie przycięte. Connor natomiast
sprawiał wrażenie, jakby przed obiektyw zawleczono
go siłą, a długie włosy buntowniczo opadały mu na
plecy.
W jednym miejscu stały obok siebie fotografie Kc
ynia i młodego jeszcze Dwighta. Obaj byli w mundu
rach. Zdjęcia te miały jednoznaczny wydźwięk.
- Twój ojciec popierał ambicje Kevina, nie twoje?
- spytała cicho Sara.
- Było w tym dużo więcej. Kevin stanowił most łą
czący mnie z ojcem. - Obrzucił wzrokiem fotografię
i lekko się uśmiechnął. - Ale wojsko zniszczyło ten
most, zostawiając cały bałagan.
- I pomyślałeś, że mostem tym może stać się Dan-
nie? - spytała łagodnie. - Chciałbyś go odbudować?
- Nie. - Connor lekko się nachmurzył i potrząs
nął głową. - Nie zamierzałem do niczego wykorzysty
wać Dannie. Chciałem po prostu poznać ją z dziad
kami.
- O to właśnie chodziło Jerry'emu, kiedy pisał do
ciebie ten list. Też chciał, żeby się poznali.
- Nie widzę w tym nic złego. Cieszę się, że to zro
bił. Saro... - ujął jej dłoń; była chłodna, - Naprawdę
cieszę się, że to zrobił.
1 0 8
-
Ja również - odparła z uśmiechem.
Zapragnął nagle wziąć ją w ramiona, ale nie mógł
tego uczynić w tym miejscu. Za dużo tu było Kevina.
Sara wracała do swego pokoju zastanawiając się,
dlaczego Connor jej nie pocałował. Przecież wyraźnie
widziała w jego oczach, że tego właśnie pragnie.
Następny dzień cała piątka spędziła na zwiedza
niu miasta i jego okolic. Dannie straszliwie spodoba
ły się tramwaje linowe i aż piszczała z radości, kiedy
pojazd pokonywał kolejne wzniesienia. Connor rado
wał się w duchu widząc, ile serca okazują Dannie je
go rodzice, zwłaszcza surowy zazwyczaj ojciec. Czuł
się jak ktoś, kto po wykonaniu trudnej pracy podzi
wia jej efekty. Miary szczęścia dopełniał fakt, że przez
cały czas miał przy sobie Sarę. Wszystko to sprawiło,
że potrafił okazywać rodzicom więcej cierpliwości
i zrozumienia niż zazwyczaj.
Trzeciego dnia pobytu w San Francisco dziew
czynka definitywnie wpisała na listę swojej rodziny
dziadka i babcię. Nie denerwowały jej już czerwone
paznokcie pani Ryan. Ponadto dziecko jakimś szós
tym zmysłem pojęło, że potrafi wywołać pogodny
uśmiech nawet na posępnej twarzy dziadka. Babcia
spełniała każdą zachciankę wnuczki; była nawet go
towa robić na śniadanie to, o co dziewczynka prosiła,
lecz Dannie wolała czekać, aż przy stole pojawi się
wujek Connor.
- Będę jadła to, co wujek Connor - mówiła wdra
pując się na krzesło stojące obok miejsca, które za
zwyczaj zajmował Connor.
Tego dnia Sara rozkładała na stole talerze, serwet
ki i sztućce. Kładąc widelce, nie patrząc nawet na
drzwi, poczuła, że pojawił się w nich Connor.
109
Czekała na niego równie niecierpliwie jak Dannie.
- Witam, moje panie! - zawołał Connor.
- Dzień dobry.
~ Wujku Connorze, babcia przygotuje nam na
śniadanie to, na co mam ochotę. Na co mamy ocho
tę? Na grzanki po francusku?
- Myślę, że to dobry pomysł - zgodził się Connor
i przeszedł do kuchni. - Dzień dobry, mamo. Chcie
libyśmy dzisiaj zjeść grzanki po francusku.
- Dawno tego nie robiłam, ale chyba sobie poradzę.
Wracając do stołu, Connor zabrał z kuchni dzba
nek z kawą.
- Nalać ci, Saro?
- Tak, proszę.
Napełnił dwie filiżanki i zajął miejsce obok Dan
nie.
- Co chcecie dziś robić? Możemy wybrać się na
zakupy, albo...
- Możemy jeszcze pojeździć tramwajem? - spytała
Dannie.
- Znowu? - wykrzyknęli jednocześnie Sara i Con
nor.
- Tak! Uwielbiam tak jeździć w górę i w dół. - Sa
ra wzniosła oczy do nieba i widok ten rozśmieszył
Connora. - Zupełnie jak w tym wierszyku o ma
lutkiej lokomotywie, która myślała, że może, więc
spróbowała i zrobiła. Znasz ten wierszyk, wujku
Connorze?
- Znam go, znam go, znam go. - Dziewczynka za
chichotała słysząc, jak Connor naśladuje sapanie lo-
komotywki. - Jest wiele innych ciekawych rzeczy,
które chcę ci pokazać, Księżniczko - powiedział od
garniając jej z czoła kosmyk włosów. - Przy tak pięk
nej pogodzie możemy pomyszkować po plaży.
110
- Pomyszkować - zdumiała się dziewczynka. -
Macie tu na plaży myszy?
Do pokoju weszła Roberta z gazetą i tacą ze
szklankami soku. Słysząc ostatnie pytanie Darmie
wybuchnęła śmiechem, po czym zwróciła się do
syna:
- Znów o tobie piszą, Connor. Co to za dziewczy
na tym razem?
Sara trochę zbyt gwałtownie uniosła głowę. Zoba
czyła, że Roberta wręcza synowi gazetę. Ten popa
trzył na pierwszą stronę pisma i wskazał tytuł jed
nego z artykułów.
- Czemu, mamo, czytasz takie rzeczy? Przecież to
napisze ci i małpa, jeśli przy wiążesz jej do ogona dłu
gopis.
- Czytam, żeby dowiedzieć się, co nowego wymy
ślił mój syn. - Sięgnęła po gazetę, rozłożyła ją i wska
zała na zdjęcie. - Co to za Marlena? - spytała.
Connor rzucił okiem na fotografię, wzruszył ra
mionami i wziął z tacy szklankę z sokiem pomarań
czowym.
- Tu jest napisane, że zdjęcie zostało zrobione na
koncercie w Buffalo, miesiąc temu. Więc musi to być
jakaś Marlena z Buffalo - odparł beztrosko.
- Ale ty ją na tym zdjęciu obejmujesz. Czytałeś,
co dalej piszą? - Roberta zbliżyła gazetę do oczu. -
„Zatwardziały kawaler ze słynnego zespołu Georgia
Nights, Connor Ryan, był bardziej niż uprzedzająco
grzeczny dla Miss Buffalo, panny Marleny..."
Connor gwałtownie wstał z krzesła i wyrwał matce
gazetę.
- Mamo, umiem czytać - powiedział cicho. - Jeśli
będę ciekaw tego artykułu, sam go sobie przeczytam.
Nigdy więcej nie podtykaj rni pod nos tych bzdur.
111
- Przepraszam, Connor - starsza pani spuściła
wzrok.
Connor rozluźnił się i oddał matce gazetę.
- To ja przepraszam. Zwłaszcza że coś się przy
pala.
- Grzanki - wykrzyknęła Roberta Ryan i jak
strzała pomknęła do kuchni.
Connor sięgnął po filiżankę z kawą, a kiedy Ro
berta wniosła na stół grzanki, pomógł Dannie je po
kroić.
Zdarzenie to wywarło na Sarze większe wrażenie,
niż byłaby gotowa przyznać. Nieistotne, kim jest ta
Marlena. Sary zupełnie to nie obchodzi.
Zgniotła z całych sił serwetkę papierową. Miss
Buffalo, też coś!
ROZDZAŁ SZÓSTY
-
Chciałbym zabrać was na kilka dni do Santa
Cruz, do mojego domu.
Sara uniosła głowę i przestała na chwilę zaplatać
córce warkoczyk. Connor stał w drzwiach oparty ra
mieniem o framugę, ręce włożył w kieszenie dżinsów.
Sprawiał wrażenie śmiertelnie znudzonego.
- A pójdziemy tam na plażę poszukać myszy, wuj
ku?
Mężczyzna szczerząc zęby przykucnął przy dziec
ku, które stało się naraz jego naturalnym sojusz
nikiem.
- Możemy pomyszkować po plaży, możemy pojeź
dzić konno, co tylko zechcesz, Księżniczko.
- Pojeździć na prawdziwym koniu? - Z wrażenia
dziecko wstało tak gwałtownie, że w palcach matki
zostało trochę włosów. - Ojej, prawdziwe konie!
- Konie mogą poczekać. Na razie muszę ją ucze
sać - wtrąciła Sara.
Connor popatrzył na nią.
- Możemy też udać się na wyprawę do lasu. Wszę
dzie, gdzie tylko twoja mama zechce. Wszędzie.
- Przecież Dannie przyjechała tu do dziadków -
przypomniała Sara naciągając gumkę do włosów, że
by zrobić ną niej drugą pętelkę.
Connor powoli się wyprostował.
- Chcesz powiedzieć, że nie jestem wam już dłu
żej potrzebny? - domyślił się. - Uprzejmie chcesz
113
dać mi do zrozumienia, że nie chcesz zabierać mi
więcej czasu?
- Wcale nie. Wręcz przeciwnie. Jestem ci niewy
mownie wdzięczna, że z nami zostałeś. Bardzo nam
to ułatwiło tę wizytę. - Jej wzrok powiedział mu, iż
Sara dobrze wie, że pobyt u rodziców kosztował go
wiele cierpliwości. - Nie wyjeżdżaj bez nas.
- A więc przyjedziecie?
- A będą tam sekwoje? - spytała z rozmarzeniem
Sara.
- Ile zechcesz.
- A prawdziwe konie? - dopytywała się Dannie.
- Z prawdziwymi ogonami - odparł i pociągnął ją
lekko za warkoczyk.
- Musisz więc tylko taktownie załatwić z rodzica
mi sprawę naszego wyjazdu.
Sara w głębi duszy była przekonana, że Dwight
i Roberta Ryan, jakkolwiek nigdy by się do tego nie
przyznali, pragnęli już tylko odpocząć po wizycie bar
dzo żywotnej wnuczki.
- Załatwianie takich spraw to moja specjalność.
Zrobię to w wielkim stylu.
Pogłaskał dla żartu Sarę pod brodą i dodał:
- Spodoba ci się u mnie. Zrozumiesz, że całe ży
cie marzyłaś skrycie o podobnym miejscu. Jest ci
che i spokojne. A koloryt tam taki, jaki lubisz naj
bardziej.
„Wielki styl" Connora to była kolacja na Fisher-
man's Wharf, nabrzeżu z widokiem na Zatokę San
Francisco, gdzie roiło się od knajpek serwujących
owoce morza.
Zaraz na wstępie Connor skrzywił się na widok
ostryg a la Rockefeller, które zamówiła Sara. Sam za
dowolił się krewetkami i pomógł Dannie rozbijać
114
skorupy krabów. Kiedy oznajmiał rodzicom, że za
mierza z Sarą i jej dzieckiem wyjechać, zapadło nie
zręczne milczenie.
- Ale... ale gdzie one będą mieszkać?
- U mnie, mamo. Mam aż za dużo miejsca dla go
ści - wyjaśnił z uspokajającym uśmiechem. - Nie
martw się. Będą mieszkały po królewsku.
- Mam nadzieję. Sara jest inna niż te twoje...
Dziewczyna wyprostowała się sztywno na krześle.
- Wujek Connor nauczy mnie jeździć na prawdzi
wym koniu - poinformowała Dannie i Sara ponow
nie podziękowała jej w duchu za talenty dyplomaty
czne. - I będziemy szukać myszy na plaży.
- Connor, nie pozwalaj dziecku zbliżać się do wo
dy. Fale mogą...
- Już moja w tym głowa, żeby Dannie nie stała
się żadna krzywda - z bezgraniczną cierpliwością za
pewnił matkę.
Dwight wyciągnął nad stołem dłoń i pogłaskał
dziecko po głowie.
- Będzie wyśmienitym jeźdźcem. Takim, jakim
był jej dziadek.
- Jakim jest jej dziadek - poprawił Connor. Tak
właśnie trzeba rozmawiać, dodał w duchu. Mów rze
czy, które chcą usłyszeć. Jego rywalizacja z ojcem
należała już do odległej przeszłości. - Pamiętasz, ta
to, jak mieszkaliśmy w Teksasie? Były to piękne cza
sy, prawda?
- Wy, chłopcy, zjechaliście na swoich szetlandach
cały stan.
- A kto potrafi okiełznać szetlanda, nie groźny mu
żaden koń. - Connor nabił na widelec kawałek mięsa
kraba i włożył go Dannie do ust. - Ale dla ciebie,
Księżniczko, mam coś dużo lepszego.
115
- Wujek Connor naprawdę jest rycerzem.
- To jesteś ty? Connor Ryan? - Pięć zgromadzo
nych przy stole osób jak na komendę odwróciło się
w stronę jasnookiej blondynki, która nieoczekiwanie
pojawiła się przy krześle Connora. Oczy jej lśniły, na
twarzy miała wypieki. - Connor Ryan z Georgia
Nights? To jesteś ty, prawda?
- No cóż, to ja - odparł z uśmiechem.
- Och, uwielbiam waszą muzykę. Byłam na two
im koncercie w Los Angeles. Przeszedłeś tam samego
siebie. Wprost nie mogę uwierzyć, że stoję obok cie
bie. Czy mógłbyś mi coś podpisać?
Zaczęła grzebać w dużej płóciennej torbie z frędz
lami, którą miała zawieszoną na ramieniu.
- Wszystko, skarbie, z wyjątkiem rachunku -
roześmiał się Connor.
Dziewczyna popatrzyła na trzymany w ręku ra
chunek z restauracji i zachichotała.
- Och, nie! Oczywiście, że nie to. Tutaj!
Wręczyła mu mały notatnik i pióro.
- A czy ty mogłabyś wyświadczyć mi w zamian
pewną uprzejmość? - spytał z uśmiechem.
- Pewnie. Wszystko, o co poprosisz.
Connor skończył wpisywać dedykację i oddał
dziewczynie notes i pióro.
- Nie obnoś się zanadto z moim autografem. Rzu
cą się na mnie wszyscy turyści, choćby nawet nic
o Georgia Nights nie słyszeli.
- Och, przepraszam. - Dziewczyna oblała się ru
mieńcem i przycisnęła zeszycik do piersi. - Rozu
miem. Jecie kolację... nie pomyślałam...
- Nie ma problemu. Miło było cię poznać - roze
śmiał się Connor i dziewczyna odeszła.
- Zgrabnie to załatwiłeś - zauważyła Sara.
116
- To nie zdarza się często. Kiedy należysz do czte
roosobowej kapeli, ludzie rzadko cię rozpoznają...
- Connor Ryan? Ta dziewczyna mówiła...
Kiedy opuszczali restaurację, Dwight mamrotał
pod nosem coś niepochlebnego o nastolatkach, ale
błysk w oczach Connora potwierdził przypuszczenia
Sary, że incydent z dziewczyną sprawił mu dużą
uciechę, zwłaszcza że zirytował niebywale ojca.
Connor był w paskudnym nastroju. Prowadząc
samochód po zatłoczonej szosie spowitej poranną
mgłą wspominał słowa matki, jakie rzuciła na pożeg
nanie. To naturalne, że traktowała Dannie jak córkę
Kevina. Dziewczynka rzeczywiście była córką Kevina,
choć Connor od pewnego czasu traktował dziecko
zupełnie inaczej.
Gnębił go inny problem - problem stosunku jego
matki do Sary. Nieodwołalnie uznała ją za wdowę po
Kevinie i choć dziewczyna wcale nią nie była, Rober
ta Ryan uważała, że Sara już do końca życia powinna
wdową pozostać.
- Odwiedzajcie nas jak najczęściej. Chcemy, żeby
twoja córeczka dowiedziała się wszystkiego o swoim
ojcu. Poza tym chcemy z tobą wspominać Kevina.
Skoro już muszą tak rozczulać się nad jego losem,
mogą to równie dobrze robić beze mnie, myślał Con
nor. On też wspominał brata, ale na swój sposób.
- Jak to dobrze, że nie jesteś człowiekiem obcią
żonym rodziną - wyrwał go z zadumy głos Sary.
- Dlaczego?
- Bo ta corvetta wprawdzie do ciebie pasuje, ale...
- Sara wskazała tył samochodu, gdzie było trochę za
mało miejsca i na bagaż i na Dannie. -Ale ten model
samochodu nie był zbudowany z myślą o dzieciach.
117
- Podoba ci się mój samochód, Księżniczko?
- Bardzo - odpowiedziała Dannie.
- Gdybyś miał jakiegoś starego grata, na przykład
mercury'ego z pięćdziesiątego szóstego roku, też by
się jej podobał - zareplikowała Sara.
- Na miejscu uruchomimy jeepa. To bardzo pra
ktyczny pojazd. Jedyna rzecz, którą ojciec u mnie
akceptuje.
- Dziwię się więc, że sam nie ma jeepa. - Sara od
wróciła się w jego stronę i dobierając ostrożnie słowa
powiedziała: - Dziwne jest to wszystko. Istnieją ludzie,
których trzeba kochać i szanować, ale żyć się z nimi
nie daje. Wykazałeś wiele cierpliwości, Connor.
Connor pomyślał o fajtłapie Jerrym i uśmiechnął
się pod nosem. W jednej chwili wrócił mu dobry na
strój.
- Pochwała od kogoś, kto sam powinien nosić imię
Cierpliwość, to wielka rzecz. Ale mój tata nie jest jesz
cze najgorszy. Po prostu zbyt różne mamy charaktery.
Nigdy nie potrafiliśmy dojść do porozumienia. - Wzru
szył ramionami. - Z Kevinem było inaczej.
- Ty i Kevin też byliście różni - zauważyła. - Każ
dy z was dawał się na swój sposób lubić.
- Ale Kevin dawał się kochać. A ja?
Sara uniosła do góry brwi.
- To podchwytliwe pytanie.
Connor nacisnął mocniej pedał gazu i wyszczerzył
zęby.
- Nie oczekiwałem odpowiedzi... Jeszcze nie teraz.
Najpierw chciałbym ustalić dokładne znaczenie słów
„dać się lubić" i „dać się kochać".
- Zawsze tak stawiasz sprawy?
- Ta-ak, do-okła-adnie ta-ak - zanucił i wykonał
ręką typowy estradowy gest. Sara roześmiała się.
1 1 8
Mgła podniosła się. Jechali teraz w jasnych pro
mieniach porannego słońca. Dannie kleiły się oczy
i nawet widok oceanu, wzdłuż którego wiodła auto
strada, nie potrafił przykuć jej uwagi. W końcu
zasnęła. Sara wyciągnęła się w fotelu i z zainte
resowaniem obserwowała przez okno krajobraz. By
ło tu wszystko - ocean, góry, sady, łąki, niebotycz
ne drzewa. Pamiętając, że obiecał Sarze pokazać se
kwoje, Connor skręcił w wąską, górską drogę i wje
chał w las. Olbrzymie drzewa pięły się majestatycz
nie w górę, a między ich mamucimi pniami pomyka
ła maleńka, srebrzysta corvetta. Posuwali się terena
mi należącymi do stanowego parku Big Basin.
Connor zaparkował samochód obok niewielkiego
okrągłego budynku, w którym stacjonowali strażnicy
przyrody, i potrząsnął Dannie. Kiedy dziewczynka
ujrzała wielkie drzewa, roześmiała się. W jednej
chwili odeszła ją senność.
- Gdzie my jesteśmy? Czy tu mieszka jakiś ol
brzym?
- Nie. Olbrzym jest w innym parku - odparł Con
nor wyciągając z samochodu zamszową kurtkę. Za
trzasnął drzwiczki. - Tutaj mieszka Ojciec Lasów
i Matka Drzew. Obejrzymy je?
Dannie popatrzyła na niego z figlarnym błyskiem
w oku. Wszystko wokół było takie wielkie.
- Czy drzewa mają imiona? - spytała.
- To są specjalne drzewa i dlatego mają specjalne
imiona.
Connor objął Sarę, kładąc dłoń na podniesionym
kołnierzyku jej cienkiej kurtki.
- Ciepło wam? - spytał. - W lesie może być bar
dzo zimno.
Sara skinęła głową. Może i nie było jej ciepło, ale
119
obejmujące ją czule ramię Connora dawało kojące
poczucie bezpieczeństwa i nie chciała, aby zabierał
rękę. Przez chwilę wydawało jej się, że należą do sie
bie, a drepcząca przed nimi dziewczynka jest ich
wspólnym dzieckiem.
- Toż to pierwotna puszcza - rzekła Sara. W oto
czeniu olbrzymów jej głos wydawał się cichy i wątły.
- Przypomina mi się bajka o Jasiu i Małgosi. Czy
możemy zabłądzić?
- Pewnie, jeśli tylko chcesz - odparł Connor
z żartobliwym uśmieszkiem.
- Pytam poważnie.
- Szlaki są oznakowane - wyjaśnił. - A ja znam
je nie gorzej, niż miejscowi strażnicy. Nie wierzysz?
- Wierzę - odparła z uśmiechem. - Ale nie masz
tutaj żadnej chatki z piernika?
- Mam same pyszności, moja słodka - przyciąg
nął ją bliżej do siebie. - Cukier, przyprawy i wszy
stko, co trzeba.
- Z tego właśnie są zrobione dziewczyny.
- Wiem, i dlatego lubię je zjadać na kolację.
- Wujku Connorze, czy chcesz nas przestraszyć?
- spytała Dannie.
- Oczywiście, że nie. Przyjemność zostawię sobie
na później. Widzisz to, Księżniczko? - Puścił do Sary
perskie oko wskazując dziewczynce olbrzymią, krą
głą narośl wyrastającą z potężnego pnia drzewa. -
Co ci to przypomina?
Dannie podniosła głowę.
- To wygląda, jakby drzewo odbijało wielką piłkę.
Zachwyt Dannie był zaraźliwy i Sara co chwila za
dzierała ze zdumieniem głowę. Connor długo rozwo
dził się na temat przemysłu drzewnego, który przed
stu laty ogołocił z drzew całe hektary tutejszych la-
120
sów. Później ponownie zalesiono te tereny ratując to,
co pozostało z pradawnych puszcz. I rzeczywiście,
wydawało się, że czas stanął tu w miejscu. Długo tak
wędrowali w ciszy i samotności tych lasów, z rzadka
naruszanej wtargnięciem turystów.
Droga do domu Connora wiodła przez porośnięte
sekwojami pasmo górskie Santa Cruz. Jechali
wzdłuż rzeki San Lorenzo, płynącej przez obszar ko
lejnego rezerwatu. W końcu okrążyli Santa Cruz
i przejechali kilkanaście kilometrów wąską, boczną
drogą, która doprowadziła ich do malowniczego, sto
jącego samotnie nad oceanem domu. Wybudowany
został w stylu rancza i przytulał się do zbocza wzgó
rza. Jego fasada barwy piasku zlewała się kolorysty
cznie z otoczeniem.
Choć budynek w niczym jej nie przypominał do
mu, od pierwszej chwili, kiedy tylko przekroczyła je
go próg i stanęła na wyłożonej czerwonymi, kamien
nymi kafelkami posadzce holu, polubiła to domo
stwo. Wokół panował nieopisany spokój i Sara otwie
rała właśnie usta, żeby powiedzieć Connorowi, jak
bardzo się jej tu podoba, gdy ujrzała w jego oczach
dziwny, łagodny blask. Pojęła, że Connor jest wresz
cie w domu.
Był w domu, miał przy sobie Sarę i Dannie i choć
za kilka dni będzie musiał pojechać do Nasłwille, na
razie nie zaprzątał sobie tym głowy i pragnął zatrzy
mać je tu jak najdłużej. Chciał się przekonać, dla
czego czuje się z nimi tak dobrze.
- Najpierw pokażę wam pokój Dannie - oświad
czył i trzymając w obu rękach walizki poprowadził je
przez rozległe pomieszczenie ze wspaniałym wido
kiem na ocean. Sara cały czas oglądała się przez ra
mię chłonąc krajobraz i przestała kręcić głową dopie-
121
ro wtedy, gdy znaleźli się w długim, mrocznym kory
tarzu.
- Niezłe, co? - spytał Connor. - To przez to okno,
i jeszcze dwa inne, kupiłem ten dom.
- Connor, chciałabym być z Dannie w jednym po
koju. Odnoszę wrażenie, że... sprawiamy ci wielki
kłopot... O Boże! - Zawołała, gdy Connor otworzył
drzwi.
Ściany pokoju wyłożono białą tapetą, ale wszystko
inne było w nim różowe - włochata narzuta na ogro
mnym, mosiężnym łożu, zasłony na oknach, pluszo
wa pantera.
- To typowy pokój małej dziewczynki - zmarsz
czyła brwi Sara. - Nie w twoim stylu.
- To samo powiedziała plastyczka. Jestem pe
wien, że pomyślała sobie, że na stare lata bzikuję.
Sara otworzyła usta ze zdumienia.
- Wynająłeś dekoratorkę? Przecież nawet nie wie
działeś, czy zgodzę się przyjechać.
- To ty nie wiedziałaś, że zgodzisz się przyjechać
- poprawił ją z nieśmiałym uśmiechem.
Sara rozglądała się po pomieszczeniu i kręciła
głową. Pokój był słodki, śliczny, czyściutki, ale prze
cież nie mieszkała w nim jeszcze żadna mała dziew
czynka.
- Wynająłeś dekoratorkę tylko po to, żeby gościć
nas dwa, najwyżej trzy dni? - kręciła cały czas głową.
- Myślę, że nie raz się jeszcze przyda. - Położył
Sarze dłonie na ramionach i spojrzał jej w twarz. -
Zależy mi na Dannie. Bardzo... bardzo chciałbym,
żeby tu przyjeżdżała.
- Wujku, czy to mój pokój?
- Nie chcesz mieć dwóch pokojów w dwóch czę
ściach kraju?
122
- J a k wujek, który też ma dwa domy - mruknęła
Sara.
- W Nashville mam tylko mieszkanie. Mój dom
jest tutaj. - Obrzucił Sarę poważnym spojrzeniem. -
Tutaj dopiero jestem sobą i u siebie. Zapraszam nie
wiele osób. Na ogół jestem sam, jak ty, Saro.
Dziewczyna zastanawiała się chwilę, co miał na
myśli mówiąc „na ogół", i jak może być samotny ktoś,
kogo podczas kolacji obcy ludzie proszą o autografy.
- A dla mamusi masz pokój?
- Nie powiedziałaś mi jeszcze, co myślisz o swo
im, Księżniczko.
- Bardzo mi się podoba! Ale nie ma lampki
nocnej.
Connor przykucnął i dziecko pociągnęło go za
włosy.
- Czy dałbym ci pokój bez nocnej lampki? Jest
w podstawie tej dużej lampy. - Wskazał wielki klosz
w kształcie szklanej kuli z różowego szkła. - A dla
twojej mamy również mam pokój. Odetchnie z ulgą,
kiedy się dowie, jak niewiele wysiłku kosztowało
mnie przygotowanie jej sypialni. - Podniósł głowę
i spojrzał na Sarę. - Zmieniłem tylko pościel.
- Ty zmieniłeś pościel? - zdziwiła się Sara. W ką
cikach jej ust pojawił się cień uśmiechu.
- No cóż, ktoś zmienił pościel.
Wyprostował się i sięgnął po sakwojaż z rzeczami
Sary.
- Chodźmy - powiedział. - To dwa pokoje dalej.
Twoja marna dostanie moją sypialnię, Księżniczko.
- Gdy mijali pierwsze drzwi, rzekł: - A to jest mój po
kój, Dannie, tuż obok twojego. Masz własną łazienkę,
ale jak będziesz potrzebowała czegoś jeszcze, to mi
powiedz.
123
- Może potrzebować matki - odezwała się cicho
Sara.
- W razie czego wiem, gdzie ją znaleźć.
Pchnął drzwi i wszedł do środka. Nacisnął jakiś
guzik i rozchyliły się Jasnobłękitne zasłony, ukazując
okno z widokiem na ocean. Cały pokój utrzymany
był w tonacji chłodnego błękitu, a na ścianie Sara
dostrzegła swój obraz „Dziewczyna przy stawie".
- Nie chcę pozbawiać cię tak pięknej sypialni. Wy
starczy mi w zupełności pokój gościnny.
- Przygotowałem sobie inną i przeniosłem już tam
swoje rzeczy. - Rozejrzał się i wskazał palcem okno,
za którym kłębił się ocean, którego fale obmywały
piasek plaży. - Ja ten widok mam na co dzień. Teraz
ty się będziesz nim cieszyć przez kilka dni. A jak
przyjdzie sztorm i morze zacznie huczeć... no cóż...
wtedy coś wymyślimy - dorzucił z leniwym uśmie
chem. - A teraz pozwól, że pokażę wam resztę domu.
Co chcecie na kolację?
- Robisz pyszne omlety.
- Steki też robię pyszne.
Środkowa partia domu dzieliła się na trzy czę
ści, gdzie każdy poziom oddzielał od pozostałych je
den schodek. Salon, choć swymi rozmiarami spra
wiał imponujące wrażenie, okazał się jednak nie taki
wielki, żeby stracić na przytulności. Urządzony zo
stał nowocześnie, a piaskowego koloru ściany har
monizowały ze sprzętami o barwie zgaszonej czerwie
ni i brązu. Kuchnia była o schodek wyżej, a kolejny
stopień oddzielał ją od jadalni ze świetlikami w sufi
cie. Naprzeciwko sypialni znajdował się „teren rekre
acyjny" Connora: bar, siłownia, sauna i basen z wi
rami wodnymi. W pokoju muzycznym okno również
wychodziło na ocean. W pomieszczeniu tym wisiał
1 2 4
kolejny obraz Sary. Trzecie płótno znajdowało się
w salonie.
- Uwiłeś sobie piękne gniazdeczko - powiedziała
Sara, idąc za Connorem do kuchni. - Często tu by
wasz?
- Kiedy nie wyjeżdżam na koncerty albo na na
grania, można mnie tu znaleźć. - Zaczął bobrować
w lodówce i po chwili wyjął karton z mlekiem. -
Dannie pewnie zgłodniała. Co lubi najbardziej?
- Masło orzechowe - bez namysłu odpowiedziała
Sara, przekonana, że tego nie znajdzie w lodówce.
Connor uniósł palec, jakby chciał zapamiętać dys
pozycję Sary i wyjął z kredensu słoik z barwną ety
kietą.
- A ty? To samo?
- Dziękuję, nie jestem głodna. Więc tutaj przyjeż
dżasz, żeby tworzyć muzykę?
Connor odwrócił się i popatrzył na Sarę przenikli
wym wzrokiem.
- Ja tutaj mieszkam, Saro. Nie jestem Cyganem.
J a k każdy zwykły człowiek robię tu wszystko, co się
robi we własnym domu, a więc również piszę tu pio
senki. To nie jest hotel. To mój dom.
Znów chwilę zastanawiała się nad tą definicją.
Connor przebywa tu zaledwie kilka miesięcy w roku,
ale to wystarcza, żeby miejsce to nazywał swoim
domem.
- Cudownie się urządziłeś, Connor. Prywatny raj,
idealne miejsce dla artysty.
Uśmiechnął się zastanawiając, czy mówiąc „arty
sta" miała też na myśli siebie.
- Jestem przekonany, że ciebie masło orzechowe
nie zainteresuje.
Odwzajemniła mu się uśmiechem.
125
- Zostawię sobie miejsce na stek.
- Mamusiu, u mnie w pokoju jest telewizor
i adapter i... - Dannie stanęła po środku kuchni
wpatrzona w barwny słoiczek w dłoni Connora.
Uśmiechnęła się szeroko na widok ulubionego przy
smaku. - Wujku Connorze, przygotujesz mi kanapkę
z masłem orzechowym?
- Już się robi - powiedział podrzucając w górę
słoik.
- Wrócę do domu z zupełnie rozpuszczonym ba
chorem - mruknęła Sara.
Connor roześmiał się myśląc, że wcale nie zamie
rza ich stąd wypuszczać, a poza tym chętnie zająłby
się rozpuszczeniem samej Sary.
Przed kolacją pokazał im konie - dwie siwe klacze
wyścigowe z czarnymi grzywami i ogonami. Konie
trzymane były w niewielkiej stajni za kępą sosen.
Connor zapewnił Dannie, że zwierzęta mają tu wspa
niałą opiekę, nawet wtedy, kiedy nie ma go w domu.
O zmierzchu udali się na spacer należącą do Con
nora plażą. Ponieważ od morza szła chłodna bryza,
Sara pieczołowicie opatuliła Dannie i cała trójka ru
szyła kamienistą ścieżką w dół wzgórza.
Zaprowadził ich do osłoniętego zboczem miejsca,
gdzie stało kilka solidnych, wykonanych z drewna le
żaków. Connor usiadł, wziął Dannie na kolana i za
proponował Sarze, by się do nich przyłączyła. Przy
tuleni, obserwowali fale rozbijające się o długą skal
ną ostrogę i liżące piasek pobliskiej plaży. Niestety,
bardzo szybko zapadł zmrok, ale Connor obiecał im
jeszcze niejeden dzień nad oceanem.
Potem na dworze Connor piekł na grillu steki,
a Sara i Dannie przygotowywały w kuchni sałatę.
Ponadto postanowiły zrobić mu niespodziankę
126
i przyrządziły tartę. Kiedy jednak deser wjechał na
stół, Dannie zaczęła ziewać. Zanim Connor zdążył
rozpalić ogień w kominku, dziewczynka spała na
krześle jak kamień. Connor zgodnie ze swoim zwy
czajem zaniósł małą do jej pokoju, zostawiając Sarze
trochę czasu dla siebie. Gdy ułożył Dannie, wrócił do
kuchni i dalej pełnił rolę gospodarza.
Kiedy Sara weszła do salonu, siedział przed ko
minkiem. Ubrany był w dżinsy i miękki, niebieski
sweter. Jego jasne włosy lśniły w migotliwym blasku
płomieni. Wyglądał jak student, który w romantycz
nym otoczeniu czeka na pojawienie się ukochanej.
Na wielkim kamieniu wmurowanym obok kominka
stała butelka wina i dwa kieliszki na smukłych nóż
kach.
- Nie robiłam steków, więc może pozmywam? -
zaofiarowała się wiedząc, że Connor ma dla niej cał
kiem inne propozycje.
- Sam pozmywałem. Chyba nie sądzisz, że zapro
siłbym cię na wakacje po to, żebyś spędzała czas
w kuchni?
Roześmiała się niskim, gardłowym śmiechem
i usiadła na kanapie.
- Myślę, że ukartowałeś jakiś spisek i powinnam
być na ciebie zła, ale czuję się zbyt rozleniwiona,
a poza tym wszystko jest tu takie ładne...
- No więc skoro tak ci się u mnie podoba, to przy
znaję się bez bicia, że wszystko ukartowałem. - Na
pełnił kieliszki winem i powiedział głosem czarowni
cy: - Oto wino z morwy. Będziesz po nim świetnie
spała.
- Wino z morwy? - powtórzyła biorąc kieliszek.
- Tak, różowe wino kalifornijskie. - Wzruszył ra
mionami. - Co to zresztą za różnica?
127
- Widzę, że twój spisek robi się coraz bardziej
skomplikowany - powiedziała unosząc kieliszek
w górę.
- Małej też się tu podoba - zaczął z innej beczki
zastanawiając się, czy nie powinien być jednak bar
dziej subtelny.
- Pewnie, że się podoba. Słońce, morze, drzewa,
konie...
- I ja...
- Tak, zwłaszcza ty. Nie spodziewałam się czegoś
takiego po... po kimś takim jak ty.
- Co to znaczy „po kimś takim jak ja"? - zaprote
stował śpiewnym południowym akcentem. - Jestem,
skarbie, prostym chłopcem z prowincji. Tyle że tro
chę śpiewam i udało mi się zrobić karierę.
Wzniosła oczy do góry i jęknęła, ale gestem ręki
uciszył jej protesty.
- Czy to takie dziwne, że spotkałaś kogoś, kto jest
znany? Teraz przynajmniej wiesz, że jestem także
człowiekiem.
- Takim sobie przeciętnym człowiekiem. - Obrzu
ciła go pełnym wątpliwości spojrzeniem. - Kimś, ko
go nastolatki w poszukiwaniu autografów ścigają po
restauracjach.
- Po prostu podoba się im to, co robię.
- Ty im się podobasz, to, jak.,.
Wzruszył ramionami.
- Wiele rzeczy im się podoba. Wielbiciele nie mnie
lubią, bo mnie nie znają. Lubią we mnie to, co wy
czytają w gazetach, a są to przeważnie głupie bajki.
Odstawiła kieliszek i pochyliła głowę w jego
stronę.
- Znają twoją muzykę, która stanowi poważną
część ciebie. Zawsze myślałam, że teksty do popular-
128
nych piosenek stanowią wyłącznie jeden z elemen
tów widowiska. Jednak, odkąd cię znam, zaczęłam
ich uważniej słuchać. To więcej niż teksty, to...
- Element widowiska? A czy twoje obrazy są rów
nież częścią widowiska?
- Nie. Są częścią mojego widzenia świata, podob
nie jak twoje teksty. Twoje kompozycje to integralna
część ciebie. Ludzie, którzy słuchają twojej muzyki,
sporo o tobie wiedzą.
Położyła mu delikatnie dłoń na ramieniu chcąc
podkreślić wagę swych słów, lecz to dotknięcie prze
niknęło oboje do głębi.
- To znaczy - odezwał się czując, że nagle zaschło
mu w gardle - to znaczy, że ktoś, komu podobają się
twoje obrazy, podoba się i tobie?
W tej samej chwili znalazła się w jego objęciach,
na ustach czuła jego wargi, za którymi tak tęskniła.
Pragnęła, żeby całował ją w pasji i zapomnieniu,
a jednocześnie zdawała sobie sprawę, że łagodna na
tura tego mężczyzny powstrzyma go od jakichś gwał
towniejszych czynów. Wiedziała, że nie musi się ni
czego bać... chyba tylko swojej miłości.
Całował jej usta, powieki i skronie. Stanowiła dla
niego uosobienie czułości i spokoju, których tak bar
dzo mu było brak. I chciał się bez reszty zanurzyć
w Sarze, zatonąć, zatracić bez pamięci. Wodził czub
kiem języka po jej uchu. Drżenie, które przebiegło po
jej ciele, udzieliło się i jemu. Pragnął więcej. Chciał
więcej.
Delikatnie położył ją na kanapie i uniósł sweter.
Całował każdy centymetr jej skóry. Rozpiął przedni
zamek stanika i napawał się widokiem piersi Sary.
Były drobne, jędrne i piękne; różowe sutki naprężo
ne z podniecenia. Zaciśnięte kurczowo na jego ra-
129
mionach dłonie dziewczyny mówiły: „Tak, Connorze,
całuj mnie". Wyszeptała w uniesieniu jego imię i za
plotła mu ręce na karku, przytulając go mocniej do
siebie.
- Saro, powiedz, czego chcesz - szeptał wodząc
ustami po jej piersiach.
- Och, Connor...
- Nie chcę cię skrzywdzić - szeptał. - Dam ci
wszystko, czego zapragniesz. Powiedz tylko...
- Nie mogę. - Zamarł i uniósł głowę, żeby spoj
rzeć jej prosto w oczy. W źrenicach Sary palił się wy
raz zarówno ogromnej radości, jak i lęku. Connor po
czuł, że coś ściska go w gardle. - Jeszcze nie. - Ujęła
jego twarz i uniosła tak, że ich wzrok się spotkał. -
Nie jestem już taka spontaniczna, Connor.
Westchnął głęboko i opuścił twarz na jej piersi.
- Wybacz mi - szepnęła.
W głowie miał zamęt, pragnął jak szalony kochać
się z nią tutaj i teraz. Ale wiedział też, że nie wolno
mu lekceważyć jej życzeń. Zanadto ją kochał.
- Chciałem cię o to spytać, Saro - powiedział. -
Ale nie pomyślałem... Chciałem się po prostu z tobą
kochać.
- Ja też chciałam.
Obejmując się, długo milczeli. Czuli straszny za
wód, a jednocześnie byli pełni nadziei na przyszłość.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Connor nie spał całą noc, bijąc się z myślami. Gdy
wreszcie spojrzał na zegarek, stwierdził, że jest jesz
cze za wcześnie, by wstawać, ale za późno, aby za
sypiać. Ponadto dzień zapowiadał się pracowicie
i powinien zacząć się wcześniej. Connor włożył dżin
sy, gruby rybacki sweter i poszedł do pokoju Dannie.
Wyglądała zbyt ślicznie, żeby ją budzić, ale Connor
zdawał sobie sprawę, że jeśli zacznie od Sary, będzie
miał ochotę jedynie położyć się obok niej.
Kiedy usiadł na brzeżku dziecinnego łóżka, Dan
nie odwróciła się w jego stronę i przez sen wsunęła
do ust kciuk. Potem otworzyła oczy i popatrzyła na
Connora.
- Wujku, pojeździmy dziś na koniach? - spytała.
Jej ziewnięcie, jak wszystko u niej, było zaraźliwe.
- Na koniach też. Mam plany, dziecko. Wielkie
plany! Nie możemy tracić ani chwili.
Przejrzał walizkę dziewczynki i wyciągnął małą
wersję stroju, który miał na sobie.
Kiedy podawał jej ubranie, Dannie, która zdążyła
już zdjąć górną część piżamy, zasłoniła nią płaskie
piersi. Zacisnęła usta, jej błękitne oczy rozbłysły, za
powiadając damę, którą w przyszłości miała zostać.
- Odwróć się, wujku. Ubiorę się sama.
- Przepraszam - mruknął, poważnie kiwnął gło
wą i odwrócił się skrywając uśmiech. Stojąc do niej
plecami opowiadał, co zaplanował na nadchodzący
131
dzień. Mieli zwiedzić park narodowy, pójść na plażę,
odbyć spacer po deptaku w mieście, obejrzeć sklepy
w Santa Cruz no i, naturalnie, pojeździć konno.
- Czy dzisiaj jest sobota? - spytała Dannie.
- Zgadza się, sobota.
- No to przepadną mi w telewizji filmy rysunko
we. - Dannie przez chwilę rozważała jakąś myśl. -
Ale co tam! Możesz już się odwrócić i zasznurować
rni buty.
Connor polecił Dannie obudzić matkę, a sam ru
szył do kuchni, żeby przygotować śniadanie i zapa
rzyć kawę. Kiedy dziecko stwierdziło, że matka już
wstaje, natychmiast pognało do kuchni, gdzie działy
się rzeczy najważniejsze. Sara, poruszając się cichut
ko w pantoflach na gumowej podeszwie, zajrzała do
kuchni. Poczuła, że coś ściska ją za serce. Dannie,
pod kierownictwem Connora, nakrywała do stołu,
a on nalewał kawę.
Dziecko wyczuło obecność matki i odwróciło w jej
stronę roześmianą twarz.
- Popatrz, mamusiu, zrobiliśmy śniadanie. Wujek
Connor mówi, że musimy się solidnie najeść.
- Naprawdę? - spytała Sara, biorąc z rąk Conno
ra kubek parującej kawy. - Czyżby czekał nas aż tak
męczący dzień?
- Będziemy robić dużo rzeczy - oświadczyła
Dannie, najwyraźniej przejęta rolą pomocnika
Connora.
- Czeka nas ciężki dzień, moje panie. Jedzcie
więc, ile wlezie... Ale, ale, zapomniałem chyba powie
dzieć „dzień dobry".
Przechylił się przez krzesło, na którym siedziała
Dannie, objął Sarę za szyję i szybko ją pocałował.
- Mam nadzieję, że dobrze spałaś.
132
Jej spojrzenie powiedziało mu, że noc miała taką
jak on. Uśmiechnął się z satysfakcją.
- Wujku Connorze, tak samo i mnie dziś pocało
wałeś. Mamusię musisz pocałować tak, jak całuje się
duże dziewczynki.
- Ona ma rację - mruknął Connor, ostentacyjnie
składając na wargach Sary pocałunek gorący niczym
słońce południa. - Dzień dobry - powtórzył cicho.
- Dzień dobry - odparła, czując mocniejsze bicie
serca. - Dzięki za kawę. Czy mam jeszcze coś zrobić?
- Tylko jeść.
Sara pociągnęła nosem.
- O, bardzo chętnie. Sądząc po zapachu, oboje je
steście wyśmienitymi kucharzami.
- Stanowimy zgrany zespół - odrzekł Connor, pu
szczając do Dannie perskie oko.
Jednym z ulubionych miejsc Connora był rezerwat
Natural Bridges. Droga wiła się między potężnymi łu
kami utworzonymi ze zwietrzałej skały, od których
park brał swoją nazwę. Na życzenie Sary zatrzymali się
i Sara zrobiła kilka szkiców mew i kormoranów, które
gnieździły się na wyniosłych skałach. Potem Connor
zawiózł je na kamienistą plażę. Tam Sara zajęła się ko
lejnymi rysunkami, a Connor z dzieckiem włóczyli się
od jednego jeziorka powstałego po morskim przypły
wie do drugiego. Mężczyzna był równie niezmordowa
ny i pełen entuzjazmu jak dziecko.
W jasnym świetle poranka Sara obserwowała ich
dłuższą chwilę. To była cała Dannie. Sarę często iry
tował zwyczaj córki, która pochylała się nad każdą
mrówką, biegała za każdym motylem. Connor jednak
z ochotą włączył się do zabawy dziecka. Matka po
chyliła się nad rysunkiem.
Kiedy ponownie uniosła głowę, Dannie i Connor
133
klęczeli właśnie obok siebie i podziwiali jakieś kolej
ne cudo. W ich włosach wesoło lśniło słońce. Nie
oczekiwanie uświadomiła sobie, że Dannie ani razu
nie przybiegła do niej z kolejnym odkryciem. Energi
cznie zamknęła blok rysunkowy, wsadziła go pod pa
chę i pomaszerowała zobaczyć, co tak zainteresowało
Connora i Dannie.
- Popatrz, mamusiu, takie same małże, jak jemy.
- Dziecko pokazało kolonię przyczepionych do skały
skorupiaków. Wzięła matkę za rękę i pociągnęła ją
kilka kroków dalej. - A tutaj masz ślimaki... Wujku
Connorze, znów wyłazi ze skorupy... Ojej, schował
się. Przestraszyliśmy go.
Sięgnęła do kieszeni, po czym podetknęła matce
pod nos rozwartą dłoń.
- W tej muszli jest krab samotnik. Wujek Connor
powiedział, że mogę go trochę potrzymać, ale potem
muszę wypuścić. Powiedział, że z tej plaży nie może
my zabierać nawet pustych muszli, bo potrzebują ich
kraby samotniki.
Oczy Dannie błyszczały podnieceniem, a oczy
Connora były jeszcze jaśniejsze niż zwykle. Przeska
kując zgrabnie ze skałki na skałkę, zatrzymał się
w pewnym miejscu i zamachał do nich ręką.
- Chodźcie. Znalazłem dużego kraba.
Podał Sarze rękę i pomógł jej wejść na wąską pół
kę skalną. Dannie wdrapała się tam o własnych si
łach. Connor odchylił płaski kamień, pod którym
kryło się uzbrojone stworzenie, które wymachując na
intruzów szczypcami cofało się wyraźnie rozzłoszczo
ne. Connor poinformował, że ten gatunek nosi nazwę
krabów przybrzeżnych. Znał zresztą również nazwy
wszystkich wodorostów - morskie palmy, morska
sałata, wodna trawa...
134
- Chcesz przystroić sobie tym buduar? - zawołał
do Sary, wymachując długą, mokrą roślinką. - Na
zywa się to pierzasty boa.
- Może gdybym była rusałką - odkrzyknęła, wy
konując ramionami ruch podkreślający kształt syre
ny. - Jadłabym wtedy morską sałatę, wylegiwałabym
się na wodnej trawie, a dla okrasy zawieszałabym so
bie na szyi girlandy z pierzastych boa!
- Gdybyś była syreną, ja zostałbym żeglarzem al
bo rybakiem!
- A gdybyś próbował się do mnie dobierać, nasła
łabym na ciebie kraby przybrzeżne - ostrzegła i ro
biąc z palców kleszcze uszczypnęła go w udo.
Connor roześmiał się dźwięcznie, oczy pojaśniały
mu jeszcze bardziej i chwyciwszy Sarę za nadgar
stek, unieruchomił jej rękę.
- A ja lubię kraby przybrzeżne - szepnął jej do
ucha. - Chcesz spróbować raz jeszcze?
Sara zachichotała i potrząsnęła głową.
- I cóż mam z nią zrobić, Księżniczko? Wystraszy
nam wszystkie morskie zwierzęta.
Dannie lubiła, kiedy wujek Connor bawił się z ma
mą. Gdy śmiali się, dziecko również miało ochotę się
śmiać, choć rzadko rozumiało ich żarty.
- Może poślemy ją spać bez kolacji? - zapropono
wała.
- A co myślisz o laniu?
Dannie potrząsnęła głową.
- Nie, chyba że będzie bardzo niegrzeczna.
- A więc zrobimy tak! - zawołał i szepnął do ucha
Sary: - Puszczę cię, jeśli obiecasz mi, że będziesz
bardzo niegrzeczna.
- Aaa! - pisnęła, gdy mocniej ścisnął jej rękę.
Wspaniała to była zabawa, ale wiedziała, że ma bar-
135
dzo wrażliwą skórę i natychmiast robią się jej sinia
ki. - Obiecuję! Obiecuję!
Cudowna pogoda ściągnęła na deptak w Santa
Cruz tłumy ludzi. Promenada poza sezonem otwar
ta była tylko w weekendy. Sara zgodziła się pojeź
dzić elektrycznymi samochodzikami, a staroświecka
karuzela z drewnianymi konikami pomalowanymi
w jaskrawe barwy i hałaśliwa muzyka wręcz ją ocza
rowały. Jednak nie odważyła się wsiąść na karuzelę
i z lekką obawą patrzyła, jak Dannie i Connor uno
szą się wysoko nad tłumem w chybotliwej gondolce
diabelskiego koła.
Obiad zjedli w restauracji z widokiem na przy
stań, a potem ruszyli do centrum, na Pacific Avenue
Garden Mail. Po zakupie kilku niezbędnych dro
biazgów, Sara zaczęła buszować po małych, eksklu
zywnych sklepikach. Dannie odkryła tam spodenki
z delfinami, które natychmiast przypomniały jej te
w różowe słonie i Connor stwierdził, że skoro wujek
Jerry mógł kupić dziecku spodnie w słonie, to wujek
Connor kupi jej spodnie w delfiny. Podarował też
Dannie przepiękną muszlę, do której dziewczynce
śmiały się oczy, szklanego konika i wypchanego kra
ba. Przy czwartym prezencie Sara skonstatowała, że
wszelkie protesty z jej strony będą i tak bezcelowe.
W pewnej chwili Connor wskazał Sarze duży
sklep-galerię z wyrobami artystycznymi i rękodziel
niczymi.
- Tu będzie ci się podobać - oświadczył.
- Myślałam, że nie pozwolisz mi na wakacjach
zajmować się sprawami zawodowymi.
- Więc nie chcesz wejść do środka?
- Pewnie, że chcę - roześmiała się Sara.
Wystawiono tam na sprzedaż wiele oryginalnych
1 3 6
przedmiotów. Sara zachwycała się wyrobami ze szkła
i ceramiką. Szczególnie pobudziła jej wyobraźnię nie
wielka rzeźba w drewnie przedstawiająca dziecko
z kaczką. Przypomniało się jej Monachium, gdzie wi
działa podobne arcydzieło. Connor stał obok i pilno
wał Dannie, która nie wykazywała szczególnego
zainteresowania podziwianymi przez matkę rzecza
mi. Connor zaś słuchał chciwie każdego słowa Sary
i w milczeniu przyglądał się wszystkim przedmiotom,
które brała do ręki. Patrzył, jak za namową tkacza
Sara przymierza poncho ręcznej roboty, utrzymane
w tonacji białej i szmaragdowej, znakomicie pasują
ce do jej karnacji. Strój wzbudził jej zachwyt, lecz
cena naturalnie była za wysoka.
Podwieczorek zjedli w małej kafejce. Kiedy Sara
z Dannie pałaszowały z apetytem krewetki, przysłu
chując się muzyce granej przez niewielki zespół jaz
zowy, Connor przeprosił je na chwilę. Wrócił niosąc
pod pachą jakiś pakunek.
- Gdzie byłeś? - zainteresowała się Sara, patrząc
podejrzliwie na paczkę.
Connor opadł na krzesło i wypił duży łyk piwa.
- W galerii. Postanowiłem kupić wszystkie przed
mioty, które ci się podobały. Przyśląje nam do domu.
- Wszystkie przedmioty, które mi się podobały?
- Tak, wszystkie. Naczynia, szklaną mewę, rzeźbę
w drewnie... wszystko, co dla mnie wybrałaś.
Sara patrzyła nań oszołomiona.
- Wszystko, co ... wybrałam? Connor! Niczego...
te rzeczy były...
- Byry przepiękne. Co do jednej. - Pochylił się ku
niej z konspiracyjnym uśmiechem. - Moja dekora-
torka jest wprawdzie wytworną damą, ale doprowa
dziła do tego, że we własnym domu czuję się obco.
137
Meble są w porządku, ale... dzieła sztuki, jak to okre
śliła, wybrała okropne. Ty natomiast pokazałaś mi,
co jest naprawdę piękne.
- Ależ wcale nie mówiłam, żebyś to od razu ku
pował - broniła się Sara, spoglądając na niego z nie
dowierzaniem.
- Ale skoro to takie piękne i wartościowe... bar
dzo piękne, prawda?
- Prawda.
Nieoczekiwanie pocałował ją w policzek.
- Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć.
- Skoro ci odpowiadają, mogłeś je wybrać sam.
- Tak, ale tyle tam tego jest... Ty masz oko i ana
lityczny umysł. Za każdym razem, gdy brałaś coś do
ręki, mówiłem sobie: „Chłopie, to jest właśnie to..."
- roześmiał się i skubnął zimną krewetkę. - Pamię
tasz, mówiłem ci, że kiedyś w arcydziele garncarstwa
trzymałem owies dla konia. Ale ostatnio włożyłem do
dzbana Scotcha olbrzymi bukiet roślinności z ba
gien. Wygląda fajnie.
- Zauważyłam - odparła Sara. - Scotch ma ta
lent.
Connor poczuł ukłucie zazdrości i dał sobie uro
czyste słowo honoru, że przy najbliższej okazji po
chwali się własnym talentem. Uśmiechnął się na
myśl, że po mistrzowsku opanował klawiaturę, syn
tezatory, sztukę tworzenia piosenek... a więc nie tyl
ko sztukę wyciągania rąk do kogoś, za kim od dawna
tęskni.
- Z czego się śmiejesz? - zapytała Sara.
Connor zachichotał.
- Ze Scotcha. Aż zgrzytnął zębami na widok ob
roku w tym dzbanie. Ale wcale mu się nie dziwię.
Aha, mam coś i dla ciebie... - sięgnął po pakunek,
138
jakby dopiero w tej chwili sobie o nim przypomniał.
Z niepokojem podał go Sarze. - Powinnaś to nosić
jedynie ty.
Sara ostrożnie rozpakowała paczkę. Dobrze wie
działa, co znajdzie w środku, ale nie była pewna,
czy wypada jej zbyt jawnie okazywać radość. Dobie
gły jej uszu słowa Dannie, która cieszyła się, że ma
ma dostała prezent, i odpowiedź Connora, że skoro
dziewczynka dostała ich tyle, jej matce należy się
chociaż jeden.
Sara wyjęła ponczo.
- Connor...
- Wiem, że sprzedawca nie jest takim twoim przy
jacielem, jak ten, co uszył ci spódnicę, ale... będzie
ci w tym do twarzy.
Przyłożyła kolorową materię do piersi i wybuchnę
ła dźwięcznym śmiechem. Nie widziała sensu w po
dejmowaniu dyskusji na temat ceny podarunku.
Ponczo bardzo jej się podobało i wiedziała, że Connor
świetnie sobie zdaje z tego sprawę.
- Teraz również i ten sprzedawca jest moim przy
jacielem. Tak samo, jak ty, Connor. Dziękuję.
Zdziwił się trochę, że Sara zaakceptowała prezent
bez protestów. Odezwał się lekko schrypniętym gło
sem:
- Te... te barwy, zobacz sama. Pasują idealnie do
koloru twoich oczu i włosów.
- A skąd wiedziałeś, że osoba, od której dostałam
spódnicę, to facet? - zainteresowała się nagle.
- Domyśliłem się - odparł wzruszając ramionami.
- To po prostu mój dobry kumpel - odparła. - Też
artysta.
- Jak ja?
- Nie. Nie jak ty.
139
Wyraz jej oczu powiedział mu, że nie ma na świe
cie nikogo takiego jak on.
Po powrocie do domu natychmiast zaczęli rozsta
wiać zakupione przez Connora przedmioty. Ustawia
jąc na wysokiej półce jeden z dzbanków, Sara spo
strzegła grubą warstwę kurzu i poinformowała Con
nora, że stanowczo za dużo płaci gosposi.
Wyobraził sobie, co powiedziałaby ognistooka Car
men na takie dictum.
- Mam od razu wypowiedzieć i dekoratorce i go
sposi? Czyżbyś szukała pracy? - odparł, chwytając
ją w pasie i zdejmując z drabinki. - Mogę cię tutaj
sprowadzać, powiedzmy, dwa razy w miesiącu.
Przeniosła dłonie z jego ramion na pierś i czekała
cierpliwie, aż ją wypuści z objęć.
- Stanowczo za rzadko. Co zrobisz w międzyczasie?
- Będę tkwił w stertach śmieci i usychał z tęsk
noty.
Stali chwilę dotykając się jedynie dłońmi. Było to
jak napawanie się zapachem gorącej jeszcze szarlot
ki. Było to jak pełne podniecenia oczekiwanie.
- Twoja bratanica chce koniecznie pojeździć kon
no - przypomniała Sara. - Jeśli nie dotrzymasz sło
wa, zobaczysz, jak wygląda rozkapryszone dziecko
i natychmiast zmienisz o niej zdanie.
- Dotrzymam wszystkiego, co obiecałem. - Ob
rzucił ją bacznym spojrzeniem. - No to co, ruszajmy
do stajni, póki jeszcze jest słońce.
- Czuję, że jutro będzie mnie boleć każdy mięsień.
- Zatem jutrzejszy dzień spędzimy w domu - sze
pnął, dotykając wargami jej włosów. - Spełnię wszy
stkie wasze zachcianki.
Sara poczuła przenikający jej ciało dreszcz i miała,
nadzieję, że Connor niczego się nie domyślił. Nie była
140
wprawdzie płoniącą się co chwila ze wstydu panien
ką, ale dręczyło ją kilka problemów naraz. Nie
patrząc mu w oczy, wyswobodziła się z jego objęć
pod pozorem, że musi przygotować Dannie do konnej
jazdy.
Czysto romantyczne względy skłoniły ją do nało
żenia nowego ponczo. Roześmiała się na myśl, że po
galopuje bez butów poprzez wzgórza, niczym posła
niec niosący wieści dla Zapaty. Barwna tkanina opi
nać będzie jej gołe nogi, wiatr rozwieje jej włosy. No,
no, Saro, upomniała się w duchu. Dosyć fantazji. Ty
le w tobie odwagi, co u myszy. Nałożyła więc wygod
ne buty, ale nie związała włosów.
Connor obserwował ukradkiem, jak wsiada na ła
godniejszą z klaczy i sadowi się w typowo kowbojskim
siodle. Widząc, że dobrze sobie radzi, posadził Dannie
na siodle swego konia, a sam wskoczył za nią. Kiedy
konie gotowe były do drogi, ruszyli. Connor nadawał
tempo. Dannie chichotała głośno unosząc się i opada
jąc w siodle. Koń Sary był dużo łagodniejszy i dziew
czyna spokojnie wytrzymywała kłus. Na białej plaży
przeszli w galop. Connor puścił Sarę przodem i posu
wając się za nią nieco z boku, podziwiał jej kształtne
nogi pod furkoczącym ponczo oraz burzę rozwianych,
ciemnych włosów. Marzył o jednym: trzymać w ramio
nach tę cudowną istotę do końca życia.
- Czy zauważyłeś, jak Dannie chodziła, kiedy ze
szła z siodła? - przerwała ciszę Sara, gdy po ułożeniu
małej spać zasiedli na kanapie przed płonącym ko
minkiem.
- Udawała zucha - roześmiał się Connor i znowu
w pokoju zapadła cisza. - Może coś ci jeszcze przy
nieść? Kieliszek wina?
141
- Nie, dziękuję. Jest mi bardzo dobrze i niczego
więcej nie potrzebuję - potrząsnęła głową Sara.
Akurat, pomyślał Connor. Jesteś tak samo spięta
jak ja.
- Powiedz mi coś o swoich rodzicach - poprosił
i widząc jej pełne wahania spojrzenie, szybko dodał:
-Albo... albo coś, co byś sama chciała mi powiedzieć.
Ich wzrok spotkał się i równocześnie wybuchnęłi
śmiechem. Connor zapragnął nagle ująć ją za rękę.
Kiedy się na to odważył, oboje odetchnęli z wyraźną
ulgą.
- Moja matka harowała jak wół w nadziei, że jej
syn wyrośnie na wielkiego biznesmena, a córka znaj
dzie dobrego męża. Zawiedliśmy ją haniebnie, ale
nigdy nie poskarżyła się słowem. Umarła niecałe trzy
lata temu. Dannie jej nie pamięta.
- Ale ty ciągle za nią tęsknisz, prawda? - odparł
cicho Connor i Sara skinęła głową. - A ojciec?
- Opuścił matkę i poszedł w świat, gnany marze
niami o teatrze. Jest jakimś tam podrzędnym akto
rem telewizyjnym.
Mimo że powiedziała to cicho i spokojnie, w jej
głosie brzmiała gorycz.
- Podrzędnym?
- No cóż, grywa w mydlanych operach. One po
trafią zabić każdy talent. Czasami też występuje
w reklamach telewizyjnych... - urwała i szybko uzu
pełniła: - Ja nie oglądam tych programów.
- Nie masz czasu - odparł przesyłając jej spojrze
nie, które mówiło, że wszystko doskonale rozumie.
- No cóż... od czasu do czasu...
- Od czasu do czasu, kiedy zechcesz zobaczyć
swojego tatę. Od chwili porzucenia matki nie odezwał
się do was?
142
- Nie, i bardzo się z tego cieszę. Mogłoby to mieć
fatalny wpływ na Jerry'ego.
- Jest jednym z tych pomyleńców, którzy mają
fioła na punkcie teatru? - spytał i Sara nie patrząc
mu w oczy skinęła głową. - Jednym z tych wagabun-
dów, którzy pragną całkowitej wolności? Kompletnie
nieodpowiedzialny?
- Jestem przekonana, że nie wszyscy są... - Pod
niosła głowę i Connor dostrzegł w jej źrenicach lęk,
który starała się ukryć pod maską dorosłego, pełnego
wyrozumiałości uśmiechu. - Jestem pewna, że nie
wszyscy są tacy. Po prostu moja matka wyszła za
niewłaściwego człowieka. Sama tak zresztą mówiła.
- Myślisz, że wymyślą kiedyś inne rozwody? - za
stanowił się Connor. - Wyobraź sobie, że dziecko
stwierdza, że coś jest nie tak, i mówi „Mam złego oj
ca. Wezmę z nim rozwód i poszukam dobrego".
- A ty byś porzucił ojca?
Chwilę milczał, a potem potrząsnął głową i powie
dział:
- Nie. - Uświadamiając sobie tę nową dla siebie
rzecz, roześmiał się. - Czekałbym w nadziei, że coś
się zmieni. A ty?
Pomyślała, że gdyby wyrozumiałość miała jakąś
barwę, byłby nią kolor niebieski - jak oczy Connora
Ryana.
- Ja chyba też - powiedziała cicho.
- Oczywiście. Jesteś bardzo lojalna, Saro. On dał
ci wyłącznie nazwisko, ale ty darzyłaś go ogromną
miłością, pełną jednak goryczy i rozczarowania. -
Niemal błagalnym gestem położył jej dłoń na ramie
niu. - Ja umiałbym docenić taką lojalność, Saro. Czy
wystarczy ci jej dla następnego aktorzyny?
Zamknęła oczy, zbierając w sobie siły. Czy stać
143
mnie na to, by wydzielać uczucia w małych porcyj
kach? - pomyślała. Czy jestem w stanie ofiarować
Connorowi lojalność na jedną lub dwie noce, jedynie
okruch serca? Od tak dawna nikomu nic nie dała.
Temu mężczyźnie gotowa była dać ją bez wahania.
Jej milczenie wziął za odmowę.
- Muszę jeszcze zrobić parę rzeczy - oświadczył
chłodnym tonem i cofnął dłoń. - A ty pewnie jesteś
zmęczona.
Kiedy otworzyła oczy, Connora nie było.
Muzyk rzeczywiście przystąpił do pracy. Musiał
wszak zasłużyć na zaufanie kobiety. Wypalił dwa
papierosy i zaczął mozolić się nad tekstem kolejnej
piosenki, która od pewnego już czasu chodziła mu
po głowie. Potem opracował podkład muzyczny
i stworzył gitarowy akompaniament. W pewnej chwi
li poczuł ogromne zmęczenie. Powinienem iść spać,
pomyślał. Wypiję jeszcze kieliszek wina. Postanowił,
że upije tkwiącego w nim kobieciarza, zwariowane
go aktorzynę i tę trzecią, nową osobę - zakochane
go idiotę. Odurzy alkoholem całą trójkę i położy do
łóżka.
Po wypiciu połowy kieliszka byl już pewien, że
doszedł z sobą do ładu. Wszystko znalazło się na
swoim miejscu. Gdy jednak szedł korytarzem, pojął,
że tkwi w nim jeszcze czwarty osobnik - niepopraw
ny buntownik. I on to właśnie, gnany przekorą, kazał
mu podejść do drzwi własnej sypialni i zapukać. Kie
dy w progu pojawiła się biała postać, buntownik nie
miał już nic do powiedzenia. Po prostu stał w mil
czeniu i czekał.
Sara daremnie próbowała opanować przyspieszo
ne bicie serca. Bez słowa ujęła go za rękę, dając tym
znak, że jej milczenie wcale nie oznaczało odrzucę-
1 4 4
nia. Connor zamknął za sobą drzwi i wziął ją w ramio
na. Ich usta spotkały się. Przesunął rękami po plecach
Sary i zacisnął dłonie na jej pośladkach. Przytulił ją do
siebie tak mocno, że nie miała wątpliwości, czego pra
gnie. Czul, że za chwilę serce rozsadzi mu klatkę pier
siową. Obejmował Sarę mocniej i mocniej, ocierał się
o nią, niemal pozbawiając ją tchu.
Zaprowadził ją do łóżka i położył w chłodnej po
ścieli. Błękitny pokój zalewało światło księżyca
i twarz Sary majaczyła w mroku niczym białonie-
bieska gwiazda. Oparł się nad nią na wyprostowa
nych ramionach, obrzucił ją zamglonym spojrzeniem
i przylgnął do jej warg.
- Saro, potrzebuję cię - szepnął.
- Tak chciałam, żebyś przyszedł, Connor. Tak
bardzo chciałam...
- Przyszedłem, bo nie mogłem nie przyjść. Chcia
łem ci dać więcej czasu... dać wszystko, czego
chcesz... ale nie wiedziałem, ile ty mi dasz czasu...
Zarzuciła mu ręce na szyję i przytuliwszy jego
ucho do swoich ust, szepnęła:
- To, co chcę ci dać, nie ma nic wspólnego
z czasem.
Connor drżał w ekstazie, gdy wodziła czubkiem ję
zyka po jego uchu. Kiedy wsunęła mu dłonie pod
sweter i wyciągnęła ze spodni koszulę, nieprzytom
nie całował dekolt jej nocnej koszuli docierając war
gami aż do piersi. Pomógł jej ściągnąć sobie przez
głowę sweter i rozpiąć guziki koszuli. Na piersi po
czuł gorący oddech Sary.
Ustami pieścił przez jedwab jej drobne, twarde
piersi. Kiedy zsunął ramiączka zwiewnej koszuli, za
czął napawać się smakiem jej ciała. Sara prężyła się
pod nim, wyginając plecy w łuk.
145
- To tylko początek, Saro - wyszeptał nie odrywa
jąc twarzy od jej piersi. - To jedynie początek.
Szybko zrzucił z siebie resztę ubrania, lecz Sarę
rozbierał powoli. Chciał ucałować, dotknąć, posma
kować każdego skrawka jej wynurzającego się spod
koszuli ciała. Skóra Sary stała się jędrna, rozedrgały
się w niej wszystkie nerwy.
- Connor, ależ ty masz ręce...
- Muszę cię poznać. A najlepiej uczę się przez do
tyk. - Delikatnie musnął jej biodro. - Chcę przez dło
nie wchłonąć cię całą. Przez dłonie, przez palce, przez
całego siebie. - Zanurzył czubek języka w pępku Sa
ry i poczuł jej drżenie. -- Zapamiętam wszystko po
przez smak, dotyk, zapach. Widzisz, widzisz, jaki je
stem prymitywny...
- Czy zawsze... -jęknęła - czy zawsze... uczysz
się tak... powoli?
- Tak - wymamrotał. Jego dłoń trafiła w ciepłe,
wilgotne miejsce. - Wolno się uczę. - Poczuł, jak pal
ce Sary wplątują się w jego włosy. Przesunął głowę
w stronę jej piersi. Jego dłonie były niczym czaro
dziejskie dłonie magika. Kiedy Sara wstrząsnęła się,
uspokoił ją przytulając mocniej do siebie i szepnął:
- Ale kiedy już się czegoś nauczę, pamiętam do koń
ca życia. Chłonę to wszystkimi zmysłami. Czy zga
dzasz się, Saro?
Sięgnęła drżącą ręką i znalazła to, czego szukała.
- Chodź, chodź - szepnęła. - Chcę, żebyś należał
do mnie.
Connor posłuchał jej rozkazu i pojął, że spotkał
kogoś, na kogo czekał od dawna, na kogo czekał
przez całe życie.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Cały następny poranek Connor spędził z Dannie.
Miał wspaniałą zabawę, kiedy wyciągając z szafy co
raz to nowe zabawki udawał, że nic o nich wcześniej
nie wiedział. Potem Sara z córeczką udały się do ku
chni, żeby przygotować obiad, a Connor zamknął się
w sali gimnastycznej. Zaraz po posiłku, kiedy złożył
Dannie obietnicę, że pod wieczór pojeździ z nią kon
no, dziewczynka grzecznie poszła się zdrzemnąć.
- Potrzebuję natchnienia, Saro - oświadczył Con
nor i biorąc ją pod rękę zaprowadził do pracowni mu
zycznej.
- Cudownie! - wykrzyknęła Sara. - Dasz mi pry
watny koncert?
- Dużo gorzej. Będziesz musiała, niestety, pocier
pieć i wysłuchać kilku moich nowych pomysłów mu
zycznych.
Słowo „pocierpieć" okazałoby się określeniem bar
dzo trafnym, gdyby Sara sama musiała obsługiwać ca
łą tę skomplikowaną aparaturę. Zajęła więc miejsce na
kanapie, a Connor zasiadł do zgrabnego, niewielkiego
pianina i zagrał kilka melodii. Nie używał nut, choć
niektóre piosenki z pewnością stanowiły jego kompo
zycje. Potem włączył magnetofon i zaczął pracę nad ko
lejnym utworem, który najwyraźniej był dopiero w sta
dium tworzenia. Wskazywało na to wiele rzeczy: liczne
falstarty, subtelne zmiany tonacji, powtórki. Po kilku
nastu minutach odwrócił się do Sary.
147
- I co o tym sądzisz?
- Podoba mi się.
- Och, daj spokój. - Położył dłonie na kolanach
i wyprostował się. - Pytam, z czym ta muzyka ci się
kojarzy?
- Chyba z letnią, nocną bryzą, białymi grzywa
czami, delikatnym pluskiem wody, srebrzystym
światłem księżyca ślizgającym się po toni.
Connor uniósł brwi, zacisnął lekko usta i pokiwał
głową.
- Masz rację. Tak to właśnie miało brzmieć. - Po
kazał jej uniesiony kciuk. - Z twoich słów zacząłem
już nawet układać piosenkę.
- Naprawdę? - rozpromieniła się. - Z moich słów?
Więc szybko je zapisz, żebyś nie zapomniał.
- Nigdy niczego nie zapominam - odparł dotyka
jąc skroni. - Poza tym wszystko mam już na taśmie.
Ale coś mi się tu nie podoba. - Włączył magnetofon
i z głośników popłynęło kilkanaście tonów. - Coś jest
nie tak.
- Plusk wody oddałeś znakomicie - stwierdziła
zamyślonym tonem. - Może powinien być tylko bar
dziej dźwięczny?
Connor wyszczerzył zęby i odtworzył ponownie
kompozycję, wprowadzając kilka innowacji. W koń
cu oświadczył:
- To jest to! Miałaś rację, powinno to brzmieć bar
dziej soczyście.
- Korzystasz też z wyobraźni, prawda?
Wzruszył ramionami i odwrócił się na krześle w jej
stronę.
- Chyba tak. Trudno mi dokładnie powiedzieć.
Często ludzie zadają mi takie pytania, a kiedy nie po
trafię na nie odpowiedzieć zwykłymi słowami, nie-
1 4 8
cierpliwią się i zadają łatwiejsze pytania, na przykład
jakie jest moje życie prywatne. A ja tylko mogę po
kazać im efekt. I albo zrozumieją, albo nie. - Przesłał
jej ciepły uśmiech. - My, Saro, jesteśmy ulepieni
z innej gliny. Mamy pokrewne dusze.
- W końcu też jestem artystką.
Pochlebiło mu to. Sara nie była wprawdzie tak
znaną artystką jak on, ale swoją twórczość trakto
wała poważnie i reprezentowała wysoką klasę - kla
sę prawdziwego twórcy.
Ze stojącego za pianinem stojaka zdjął dwunasto-
strunową gitarę.
- Chcę zaśpiewać ci coś, nad czym teraz też pra
cuję - powiedział, biorąc kilka wstępnych akordów.
- Posłuchaj.
Dziewczyno z paletą i pędzlem
Dziewczyno z ciepłymi oczyma
Jaki kolor swej muzyce dasz?
Dziewczyno, namaluj mi pieśń
A twe usta zapłonąjak kwiat.
Może muśniesz mnie błękitem
Jak ocean swym dotykiem
Dziewczyno, namaluj mi pieśń.
Jeśli dasz mi czerwień, stworzę ogień ci
Jeśli złoto, jeśli srebro, miłość będziesz mieć.
Więc namaluj swoją duszę, a ja ci obiecam
Że wyśpiewani ci obraz - a ty namalujesz mi
pieśń.
Kiedy przebrzmiały ostatnie tony, Connor siedział
jakiś czas bez ruchu i ze spuszczoną głową. Żadnych
oklasków? W końcu wciągnął w płuca powietrze
i spojrzał na Sarę. Na jej policzkach błyszczały łzy.
149
- Aż tak źle? - spytał cicho.
Gwałtownie potrząsnęła głową.
- To bardzo piękna ballada. Czyżbym naprawdę
była twoją muzą?
- Oczywiście. - Odstawił gitarę na stojak, pod
szedł do Sary i przyklęknął' na jednym kolanie. Pal
cami lewej dłoni otarł z jej twarzy łzy. Poczuła
stwardniałe od gitary opuszki palców. - Powiedz pra
wdę. Rzeczywiście podobała ci się ta piosenka?
- Bardzo - szepnęła.
Pochylił się do przodu i pocałował ją najpierw
w jedną powiekę, potem w dragą.
- Saro, kochana - powiedział czule. - Myślałem,
że będziesz się z niej cieszyć, nie płakać.
Roześmiała się przez łzy. Tak właśnie zamierzała
uczynić: rzucić kilka zdawkowych pochwal, po czym
w dyskretny sposób opuścić pokój. A tymczasem
rozpłakała się! Z całą pewnością muzyka Connora
nie powinna na mnie tak działać, skarciła się w du
chu. Szybko otarła łzy i wskazała instrument po dru
giej stronie pokoju.
- Co to jest? - zapytała z wymuszonym zaintere
sowaniem.
- Co? - odwrócił się na jednym kolanie. - Aha,
syntezator. Pokażę ci, jak to działa.
Zasiadł za instrumentem i zaczął demonstrować
Sarze pełną gamę możliwości urządzenia niczym
dzieciak chwalący się swą nową kolejką.
- Zainstalowano tutaj cały system komputerowy
- 'wyjaśniał, - Podłączony jest do urządzenia reje
strującego muzykę, odtwarzają, a nawet nanosi na
papier nutowy. Niektórzy lubią mieć wszystko napi
sane, czarno na białym. Zapewne trochę potrwa, za
nim opanuję ten instrument, ale kobieta, która mi
150
go sprzedała, przyrzekła, że osobiście udzieli mi kilku
lekcji.
Przed oczyma wyobraźni Sary stanęła naraz owa
„pani sprzedająca instrument" - zmysłowy świst
komputera, kalifornijska blondynka, opalenizna.
Dołączyła w umyśle Saiy do „dekoratorki", gospody
ni oraz ślicznej Miss Buffalo.
- Popatrz, popatrz, jak to ładnie z jej strony - za
kpiła. - Ilu lekcji będziesz potrzebował?
Connor zamrugał powiekami.
- Powiedziała, że poświęci tyle czasu, ile bę
dzie trzeba. Zupełnie nie potrafię posługiwać się in
strukcją.
- I wszystko ze szczerego serca? -- ciągnęła Sara.
Uśmiechnął się ironicznie, podszedł do Sary i ba
cznie się jej przyjrzał.
- Saro, chyba zmienił ci się kolor oczu na zielony.
Tak, na pewno... i... sama zobacz. Twoja skóra jest
też jakaś zielonkawa. Wielki Boże, kobieto, czegoś ty
się najadła?
Sara zacisnęła usta i przesłała mu złośliwy
uśmiech.
- Wypiłam czarci napar.
- Z oka traszki i nogi ropuchy? Tak, to silny śro
dek. A znasz przynajmniej na niego antidotum?
- Ty?
- Jasne. - Objął Sarę w pasie, na twarzy pojawił
się mu wyraz zadowolenia. - I prawdziwy pocałunek
miłości. - Wargi miał jędrne, lekko wilgotne. - Praw
dziwa miłość nie wie, co to zazdrość, kochanie. I jest
ślepa.
- Bardzo wygodne. To też sobie zanotuję w pamięci.
Connor zaczął delikatnie wodzić palcem po pod
bródku Sary. Chwilę ważył jakąś myśl.
151
- Posłuchaj, wyślijmy Dannie do dziadków. Niech
trochę ją porozpaskudząją, a my skoczymy na kilka
dni do Nashville.
- Do Nashville?
- Bardzo krótka sesja nagraniowa. Poza tym
chciałbym, żebyś poznała kilka osób, pokażę ci też
kilka wspaniałych miejsc...
- Nie, Connor. To nie ma sensu.
- Dlaczego?
Położyła mu dłonie na piersi chcąc wyswobodzić
się z jego objęć, ale jej nie puścił.
- Po pierwsze, Dannie jeszcze dobrze nie zna two
ich rodziców, a ja poważnie wątpię, czy są już gotowi
znowu ją gościć.
- A po drugie?
- Po drugie... - Potrząsnęła głową, energicznie
wymknęła się z jego objęć i ruszyła przez pokój
w stronę okna. - A po drugie, to mi nie odpowiada.
Źle się czułam w hotelu w Springfield i to samo bę
dzie w Nashville. To nie dla mnie, Connor.
- To była trasa koncertowa, Saro. Nie mam do
ciebie żalu, że opuściłaś przyjęcie. Mnie też takie rze
czy nie bawią.
- Opowiadasz głupstwa. Jak może kamień węgiel
ny nie pasować do budowli? To twoje życie, Connor,
twój zawód, część ciebie. - Skupiając wzrok na roz
ciągającym się za oknem oceanie, starała się mówić
rzeczowym tonem. - Nasz związek to tylko interlu
dium. Może i miłe, ale bądźmy realistami i nazywaj
my rzeczy po imieniu.
- Interludium? - powtórzył wolno, wymawiając to
słowo z obrzydzeniem.
Odwróciła się w jego stronę. Oddzielało ich od sie
bie pianino.
152
-
Interludium z kimś, kogo twój brat... twój nie
żyjący brat... - Nie było sensu kończyć. - Nieważne,
co mówi Biblia. Nie masz żadnych zobowiązań wobec
mnie i dziecka. Nie należymy do twojego świata,
Connor.
Ruszył w jej stronę i Sara cofnęła się, opierając
plecami o stojak z gitarą. W ostatniej chwili złapała
go, żeby nie upadł, Connor zaś wykorzystał okazję,
chwycił ją za ramiona i popatrzył głęboko w oczy.
- Sara, ostatnią noc spędziliśmy razem. W moim
domu i w moim łóżku. Nie masz już nic wspólnego
z Kevinem.
Zaczerwieniła się i odwróciła głowę.
- Urodziłam i wychowuję jego dziecko - przypo
mniała.
- Nawet nie wiedział, że ma dziecko. Nigdy go nie
kochał. A ja kocham. - Sarze rozbłysły oczy. - Tak,
kocham Dannie. Ona nigdy nie miała ojca. Ale chce
mieć. Potrzebuje go. Potrzebuje mnie.
- A ty... czy naprawdę potrzebujesz Dannie?
W jego oczach pojawił się lodowaty błysk.
- Jak możesz o to pytać? - Zdjął ręce z jej ramion
i Sara przygarbiła się. - Choć pewnie możesz, skoro
potrafiłaś wymyśleć to „interludium"... - zawiesił
głos.
- Connor... ty należysz do wielu ludzi, a ja jestem
osobą bardzo prywatną i raczej samotną. Posłuchaj,
ty to nie tylko koncerty, bankiety, światła reflekto
rów. Do twojego świata należą też... kobieta-pająk,
dekoratorka, Marlena.
Popatrzył na nią ze zmarszczonym czołem.
- Jaka znów Marlena?
- Dziewczyna z gazety, którą pokazała twoja
matka.
153
- Nie pamiętam żadnej Marleny - machnął lekce
ważąco ręką.
~ Ale rozumiesz, o co mi chodzi?
- Nie, nie rozumiem. A wiesz, dlaczego? Bo sama
nie wiesz, o co ci chodzi. - Wziął ją w ramiona, tym
razem dużo delikatniej. - Nie jestem typem, który
wikła się w takie „interludia", Saro. I bardzo dobrze
o tym wiesz. Wstydzisz mi się spojrzeć w oczy, bo do
skonałe o tym wiesz.
Jej westchnienie powiedziało mu, że przyznaje mu
rację.
- Wcale nie jestem zazdrosna, Connor. Po prostu
znani te wszystkie piękne kobiety, które rzucają ci
się codziennie pod nogi. Nie, ja po prostu jestem re
alistką.
Przytulił ją mocniej i zaczął gładzić po włosach.
- Myślę, że wiem, czego się boisz. Wcale nie ko-
biety-pająka. A już na pewno nie Marleny. Proszę,
pozwól mi pobyć ze sobą trochę dłużej. Daj mi szan
sę, żebym pokazał ci, że nie masz powodów do obaw.
- Ja się niczego nie boję. Jestem po prostu nie
zwykle praktyczna.
Ujął jej twarz i uniósł ku swojej. Lekko się uśmie
chnął.
-- Wiem, że kłamiesz, moja słodka Saro. Wiem, co
to strach, a ty jesteś przestraszona śmiertelnie. Jeśli
nie pojedziesz do Nashville, to zaczekasz tu na mnie?
Wyjadę tylko na kilka dni. Najwyżej trzy.
- W domu czeka na mnie praca - przypomniała.
-- Możesz pracować u mnie. Santa Cruz to raj
dla artystów. Znajdziesz tu wszystko, czego potrze
bujesz.
-- Ale ja przecież sprzątam domy. Stracę klientów,
jeśli...
154
- Och, dajże spokój - zdenerwował się i ścisnął
jej ramiona palcami. - Twoją prawdziwą pracą jest.
malowanie. Marnujesz tylko czas i talent czyszcząc
obcym ludziom dywany. - Widząc zimny błysk w jej
oczach pojął, że nie powinien był tego mówić. - Po
słuchaj, Saro, podziwiam twoją samodzielność, ale
podziwiam także twój talent i... czy zaczekasz na
mnie?
- Nie mogę zostać tak długo...
- Załatwię wszystko w dwa dni, obiecuję. - Poca
łował ją mocno w usta, jakby pieczętował umowę.
- Musisz mi dać trochę więcej czasu. Chcę ci poka
zać, jak to naprawdę będzie wyglądało.
Pocałował ją znowu i tym razem skoncentrowała
się już tylko na pocałunku.
Sara czuła, jak spowija ją ciężkie, gęste powie
trze kalifornijskiej nocy. Connor stał przy oknie sy
pialni.
- Podejdź tu do mnie - dobiegł ją z ciemności głos
mężczyzny. - Chcę ci coś pokazać.
Sara nałożyła przezroczysty szlafrok i zbliżyła się
do Connora. Stanął za jej plecami, ujął ją za ramiona
i wskazał na północ, gdzie za rzęsistymi światłami
Santa Cruz palił się w oddali nikły ognik.
- Nie zawsze ją stąd widać - powiedział. - Tylko
w pogodne noce.
- Latarnia morska?
- Tak. Stoi u wejścia do Zatoki Monterey. Czasa
mi patrzę na nią całymi godzinami, szczególnie wte
dy, kiedy ogarnia mnie melancholia, kiedy jest mi
siebie żal.
- Jest ci siebie żal? Dlaczego?
Otulił Sarę ramionami niczym szalem.
155
- Kiedy czuję się samotny, co usprawiedliwia roz
czulanie się nad sobą.
- To błyskające w oddali światło... - zaczęła. - To
symbol samotności?
- Jeśli je sobie tak zinterpretujesz. Tę latarnię wy
budowali pewni zrozpaczeni rodzice, po stracie syna,
który utonął.
- Żeby jej światło ostrzegało innych?
- Przypatrz mu się uważnie. Jak myślisz, przed
czym ostrzega?
Zanim odpowiedziała, latarnia wysłała kilka syg
nałów.
- Bądź ostrożny! Uważaj na siebie!
- Och, Saro. - W głosie Connora zabrzmiał wyrzut.
- Tak właśnie myślą ludzie samotni... i pozostaną sa
motni, jeśli tak będą myśleć. Kiedy ja wpadam w po
nury nastrój, latarnia drwi sobie ze mnie. Mówi „Tarzaj
się więc w rym błocie, Ryan. Myślisz, że toniesz
w smutku po uszy? Wstawaj, chłopie! Pogrążyłeś się
dopiero po kolana. Wstawaj! Przecież wcale mnie nie
potrzebujesz". I wtedy światełko znika.
- Znika?
- Tak, następnej nocy już go nie ma. Zapewne to
tylko sprawka mgły, ale ja uważam inaczej.
- Popatrz! - odezwała się nagle Sara, wskazując
inne światełko. - Łódź.
- Chyba straż przybrzeżna.
- Zupełnie jakby te światła prowadziły ze sobą
rozmowę.
- Bo tak jest. Jestem pewien, że światło morskiej
latarni jest w nocy dla każdego żeglarza najwspanial
szym widokiem.
Sara pochyliła głowę i potarła policzkiem o ramię
Connora. Zapragnęła nagle aż do bólu, żeby był że-
156
glarzem lub latarnikiem, obojętne kim, byle nie ar
tystą estradowym, byle nie wagabundą.
- Więc co tak naprawdę mówi latarnia morska?
- spytała.
- Przypomina - odparł Connor. - To świetlny dro
gowskaz, który poprzez najgłębszy mrok dociera do
krainy żywych. Ona wcale nie mówi „Uważaj". Ona
mówi „Zatroszcz się". - Obrócił Sarę twarzą ku sobie.
- Zatroszcz się o mnie, Saro. - Pochylił się i wyszep
ta! jej prosto w usta.: - Pozwól, żebym i ja zatroszczył
się o ciebie.
Zaniósł ją do łóżka, a ona złączyła się z nim tak
całkowicie, że przeszło to jej wszelkie oczekiwania.
Nikt nigdy nie poruszył Saiy tak dogłębnie jak Con
nor. Trzymała swe uczucia i swą kobiecość w magi
cznej skrzyni zamkniętej na siedem spustów. Ale
Connor odnalazł tę skrzynię, otworzył ją i całował jej
wnętrze najintymniejszą częścią siebie. Sara pojęła,
że bez niego nigdy nie będzie w pełni sobą.
Gdy następnego dnia wyjeżdżał do Nashville, wie
działa, że jeśli zaczeka na jego powrót, nigdy już nie
będzie w stanie go opuścić.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Opuściwszy świat Connora, Sara popadła w przy
gnębienie. Pocieszała się jedynie myślą, że jest to na
turalna konsekwencja tego, iż złamała swą kardynal
ną zasadę obracania się wyłącznie wśród ludzi ze
swojej sfery. Zwykli ludzie nie powinni bratać się
z osobami bogatymi i sławnymi. Spostrzegła nawet,
że rozmawia na głos sama ze sobą, pragnąc w ten
sposób wymazać z pamięci wytworną sypialnię, któ
rej okna wychodzą na ocean. Nie jest przecież dziew
czyną z Kalifornii i nigdy nią nie zostanie. Potrzebo
wała, dobrego, solidnego spokoju... Nowej Anglii. Tak,
właśnie Nowej Anglii, jak również solidności dobrego,
starego Massachusetts oraz pełnej, jankeskiej nieza
leżności. W Amherst przynajmniej czuła się u siebie.
Tu był jej świat - sprawdzony i w miarę bezpieczny.
Ale kiedy dokładnie dziewięćdziesiąt sześć godzin
po tym, jak postawiła, nogę na rodzinnej ziemi za
dzwonił telefon, wiedziała, czyj głos usłyszy. Jest
wprawdzie niemożliwe, by po ustaniu akcji serca
wzrastał puls, lecz w przypadku Sary tak właśnie się
stało.
- Sara? Tu Connor. Zostawiłaś spodenki Dannie,
te w delfiny.
- Och! - Głęboki oddech. - Tak, już o nie pytała.
Czy mógłbyś...
- Wiedziałem, że cię już w Santa Cruz nie zasta
nę. Dzwoniłem z Nashville, ale nikt nie odbierał.
158
- Wybacz, uważałam, że tak będzie najlepiej...
Próbowałam ci wyjaśnić wszystko przed twoim wy
jazdem, ale... To były piękne dni. Chcę, żebyś o tym
wiedział.
- Piękne dni! Brzmi to jak tekst z widokówki.
Sara zacięła usta i zacisnęła powieki. Zrozumiała,
że zachowuje się nieelegancko.
- Cokolwiek bym wtedy nie powiedziała, za
brzmiałoby źle i fałszywie. Dlatego wolałam wyjechać
bez pożegnania.
- Przysięgałem sobie, że nie zadzwonię, lecz było
by to chowanie głowy w piasek. Poza tym, jedna stro
na nie może decydować o wszystkim.
- Dlaczego tak nieuczciwie stawiasz sprawę? Mó
wiłam, że nie mogę zostać. Tyś tego nie zaakcepto
wał, a ja... no cóż, ja nie chciałam się z tobą spierać.
Usłyszała w słuchawce pełne zniecierpliwienia
parsknięcie i pomyślała, że Connor pali papierosa.
- Wydaje mi się, że źle cię zrozumiałem - odezwał
się po chwili twardym i wypranym z wszelkich emo
cji głosem. - Kiedy mówiłaś o tym „interludium", są
dziłem, że rzucasz mi oskarżenie, a nie usprawiedli
wiasz się.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała ostro.
- Chcę powiedzieć, że to właśnie przez twój wy
jazd zrobiło się z tego interludium. Ja zrobiłem wszy
stko, żeby było inaczej.
- Jak inaczej?
- Skoro umiałaś wszystko popsuć, to znasz też
odpowiedź.
- Wybacz, Connor, ale jakoś nie potrafię jej sfor
mułować. Zapewne mam zbyt ubogie słownictwo. Nie
znam określenia na przedłużone interludium. Może
nazwałbyś to romansem?
159
- Romansem? - powtórzył z niesmakiem.
- Jak byśmy tego nie nazwali, twoje plany były
nierealne. Mam czteroletnią córkę. Dla większości
mężczyzn to tylko balast.
- Oboje wiemy, że nie jestem większością mężczyzn.
Westchnęła.
- No tak. Byłeś dla Dannie bardzo dobry i gdybyś
mógł... poświęcać jej więcej czasu, to, sądzę...
- Poświęcać więcej czasu! Na Boga, przecież o to
właśnie cały czas proszę. Prosiłem cię też, żebyś zna
lazła więcej czasu dla mnie... dla nas. Nie interesuje
mnie romans. Gdybym chciał romansu, już dawno
zadzwoniłbym do Maureen, czy jak jej tam. - Mówił
podniesionym głosem, o co sam do siebie miał pre
tensje. Zamilkł na chwilę, starając się opanować.
- Myślałem, że nasz układ mogliśmy nazwać „mał
żeństwem". Czy to słowo rozumiesz?
Wyjść za Connora Ryana. Jezu Chryste! Mężczy
zna, którego kocha, proponuje jej małżeństwo. Prę
dzej spodziewałaby się gromu z jasnego nieba. Ale
jego propozycja zupełnie nie przystawała do jego za
wodu. Tak, jego zawód wyklucza małżeństwo.
- Najwyraźniej się wygłupiłem - mruknął po
chwili. - Przepraszam, nie musisz odpowiadać.
- Nie... nie, to niemożliwe, Connor - wykrztusiła
przez ściśnięte gardło.
- Raz już to powiedziałaś. Zastanawiałem się,
skąd przychodzą ci do głowy takie pomysły. Masz
może kryształową kulę. Albo czytasz z fusów. No to
mi powiedz, dlaczego nasze małżeństwo jest niemo
żliwe?
- Ponieważ jesteś Connorem Ryanem.
- A ty nie chcesz wyjść za Connora Ryana - domy
ślił się czując w głębi serca, że Sara nie mówi prawdy.
160
~
Nie chcę wyjść za stył życia, który mnie prze
raża.
- Nie proszę cię, żebyś poślubiała mój styl życia.
Chcę, żebyś poślubiła mnie. Na razie jestem kawale
rem i żyję jak żyję. Po ślubie będę żył inaczej. Ty też.
Zaczniemy nowe życie, takie, jakie będzie odpowia
dało i mnie, i tobie.
Sara potarła dłonią czoło. Czuła napływające do
oczu łzy, w skroniach boleśnie pulsowała jej krew.
Pod powiekami miała obraz mężczyzny, z którym tak
bardzo pragnęła być, który śpiewa dla niej zarówno
w zatłoczonej sali koncertowej, jak i w prywatnej
pracowni, który jednemu dzieciakowi daje muszlę,
a drugiemu autograf. A potem nagle ujrzała mężczy
znę reklamującego w telewizji proszek do prania,
człowieka, którego kochała i który jednocześnie
wzbudzał jej gniew, choć też chciałaby go mieć przy
sobie.
- To nie tylko twój styl życia, Connor. Chodzi
o to, że dopóki jesteś, kim jesteś, nic się nie da zmie
nić. '
- Posłuchaj, Saro, moje prywatne życie jest moją
prywatną sprawą. Nie jestem przywiązany do mojego
zawodu jak... jak Kevin do wojska. Moja muzyka to
nie styl życia. Ja tylko dzięki niej żyję, i to od dzie
cka. To część mnie, część tego, czym jestem i czym
bytem na długo, zanim przyłączyłem się do Georgia
Nights. Jestem przekonany, że to rozumiesz. Tylko
ty to rozumiesz.
- To prawda - szepnęła. - Rozumiem.
- Więc czemu mnie nie akceptujesz?
- Czemu nie akceptuję? Ależ ja cię kocham, i to
takim, jakim jesteś.
- Więc wyjdź za mnie - odparł krótko.
161
- Nie mogę, Connor. Jesteś gwiazdą. Gwiazdy nie
schodzą na ziemię, a ja boję się wysokości.
- Saro, to czyste szaleństwo. Nie, nigdy nie przy
znam ci racji. Ale na razie dajmy spokój. Będziemy
w kontakcie.
Odwiesił słuchawkę z myślą, że zadzwoni, ale du
żo, dużo później. Na razie postanowił dać jej trochę
czasu. Sara należy do niego, ale potrzebuje kilku
miesięcy, żeby to sobie uświadomić. Zatęskni za nim!
Już za cztery tygodnie będzie chciała z nim miesz
kać, choćby na dworcu, lecz on da jej dodatkowy
miesiąc lub dwa. Niech doświadczy na własnej skó
rze piekła, przez które on teraz przechodzi. Niemniej
będą to cholernie ciężkie miesiące.
Miał rację. Były to cholernie ciężkie miesiące.
W tym czasie nie było pod słońcem stworzenia bar
dziej nieszczęśliwego od Sary, oprócz oczywiście Con
nora. Mieszkań do sprzątania miała aż nadto; czę
ściowo dlatego, że zbliżały się święta, a częściowo
dlatego, że wzięła się do pracy z pełną rozpaczy de
terminacją. Zupełnie inaczej było z malowaniem.
Marnowała płótno za płótnem. Jedno z kolejnych
bezsensownych popołudni skończyło się wielkimi
plamami błękitu i żółci na ścianie; po prostu ogar
nięta furią malarka cisnęła w nią paletą. Inne płótno,
zmarnowane wcześniej, leżało na podłodze. Ramy
miało połamane od uderzenia w kaloryfer.
Cały ten dobry, solidny spokój Nowej Anglii diabli
wzięli.
Connor natomiast, również pogrążony w roz
paczy, skomponował kilka znakomitych utworów.
Smutek i rozpacz zawsze wyzwalały w nim nowy ro
dzaj inwencji twórczej. Z muzyką tworzoną w takich
162
właśnie chwilach identyfikowali się jego wielbiciele.
A ponieważ Connor był pełen współczucia dla same
go siebie, latarnia morska nie chciała z nirn rozma
wiać. Zaszył się więc w swojej pracowni, całe godziny
spędzał przy pianinie i hołubił samotność, która za
owocowała kilkoma wspaniałymi, melancholijnymi
utworami.
Kiedy Connor pogrążył się bez reszty w swoim nie
szczęściu, Sara nieustannie zajmowała się dziec
kiem. Dannie wróciła z Kalifornii przeziębiona i choć
Sara otulała małą kocami, szpikowała witaminą C
i aspiryną, choroba nie mijała. W końcu pojawiły się
ataki suchego kaszlu. Wydawało się, że Kalifornia
zdziera zarówno z matki, jak i z dziecka swój słone
czny haracz.
Connor zadzwonił tego dnia, kiedy ujrzał na wy
stawie wielkiego magazynu ubraną choinkę, a pod
nią lalkę. Długo stał przed witryną. Później kupił bu
telkę whisky. Co prawda nigdy tego trunku nie pijał,
ale tym razem widok lalki wprawił go w dziwny stan.
Whisky z wodą to jedyny męski trunek, przekonywał
go zawsze ojciec. Connor wybuchnął niewesołym
śmiechem i wzniósł toast pod adresem nieobecnego
rodzica. Oczyma wyobraźni ujrzał go, jak stoi, bacz
nie mu się przygląda i aprobująco kiwa głową.
Czy dałem Sarze dość czasu? - zastanowił się
Connor. Czy mój głos wywrze na niej wrażenie? Do
licha, nie będę przecież posypywał sobie głowy po
piołem. Po prostu mam ochotę na rozmowę z Sarą.
- Sara? Tu Connor. Jak leci?
- Connor? Tak... tak strasznie się cieszę, że słyszę
twój głos.
Zadrżał i wypił dla kurażu kolejny łyk. Rozmawiaj
obojętnie, napomniał się.
1 6 3
- Naprawdę? Ja też. Więc jak leci? Przygotowałaś
już święta?
- Święta? - W jego głosie usłyszała coś niepoko
jącego.
- Boże Narodzenie. Masz już choinkę?
- Nie. Jeszcze nie kupiłam... Connor, ty coś piłeś?
- Kropelkę. Miałem... miałem niewielkie spotka
nie z przyjaciółmi - skłamał. Chciał pokazać, że
znajduje się w doskonałej kondycji psychicznej. Za
skarby świata nie przyznałby się przed Sarą, że to
przez nią pije.
- Rozumiem. W Kalifornii wcześniej zaczyna się
święta?
- Coś musimy robić. Nie mamy tu śniegu. - Ko
lejny łyk i odstawił szklankę. Alkohol smakował j a k
pomyje. - Zadzwoniłem, żeby zapytać... Co masz na
sobie?
- Co mam... no, podkoszulek i dżinsy.
- I tę o pięć numerów za dużą flanelową koszulę
upaćkaną farbami?
Popatrzyła po sobie i zachichotała.
- Zgadza się.
Wybuchnął wesołym, dźwięcznym śmiechem.
- T a k myślałem. Chciałem się tylko upewnić.
- Po co? - spytała radośnie, zbyt podniecona
dźwiękiem jego głosu, by zauważyć, że Connor gada
od rzeczy.
- Ponieważ ją właśnie miałaś na sobie, kiedy uj
rzałem cię po raz pierwszy. Pamiętam, jakie wywarła
na mnie wrażenie. Wiesz, nie pamiętam, w co u b r a n a
była Miss Buffalo, kiedy nakładano jej koronę, ale
na tobie ta obszerna koszula wyglądała wspaniale.
- A j a k się miewa... Marlena?
Parsknął śmiechem.
164
-
Chyba jej zimno, skoro mieszka w Buffalo.
Ostatnio spadły tam wielkie śniegi. U was też podo
bno ma dzisiaj mocno sypać. Saro... czy nie jest ci
zimno?
- Zimno - odparła cicho.
- Mnie też. - Zamilkł na chwilę i w końcu zapytał:
- A jak tam moja Księżniczka?
- Leży w łóżku... Nie czuje się najlepiej.
- Nie czuje się najlepiej - powtórzył jak echo Con
nor. - Co jej jest?
Jakby na zawołanie, Dannie zaczęła wzywać matkę.
- Jest przeziębiona. Connor, muszę do niej iść.
Ona...
- Daj ją do telefonu. Chcę jej powiedzieć cześć.
- Naprawdę nie wiem... nie chcę jej wyciągać
spod kołdry.
Connor nagle wytrzeźwiał.
- Saro, co się stało?
- Nic, nic. Woła mnie chore dziecko, więc muszę
do niego pójść i...
- No to leć. Poczekam przy telefonie.
- Ale to może...
- Powiedziałem, że poczekam.
Równie dobrze mógł zadzwonić po jakimś czasie,
ale nie mógł się zmusić do przerwania połączenia.
Kiedy Sara wróciła do telefonu, w jej głosie
brzmiał niepokój.
- Chciała pić - poinformowała. - Rozumiem, że
takie przeziębienie potrafi się długo ciągnąć, ale bar
dzo martwi mnie jej kaszel.
- Był u niej lekarz? - spytał Connor.
- Ma przyjść jutro rano. - Z góry dobiegł dźwięk
kaszlu dziecka. - Och, Connor, znów ma atak. Na
prawdę muszę kończyć.
165
- Zadzwonię jutro - obiecał.
Odłożył słuchawkę, zapalił papierosa, ale zakrztu-
sił się dymem. Sięgnął do stojącej obok niedopitego
drinka popielniczki i zgniótł papierosa.
Kiedy mam zadzwonić? - pomyślał. Późnym ran
kiem? W południe? O której godzinie ma przyjść ten
lekarz? Wprawdzie późny ranek w Nowej Angli to tu
taj właściwie świt, ale nie mogę przecież tak długo
czekać.
Wykręcił numer, rzucił w słuchawkę kilka słów,
ciężko podniósł się z fotela i ruszył do sypialni.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Kiedy Connor wysiadał z samochodu, wchodził na
ganek i stukał kołatką w drzwi, wspominał wrażenie,
jakie wywarł na nim ten dom, kiedy pojawił się tu
po raz pierwszy.
- Connor! Cześć! Sara nic nie mówiła o twoim
przyjeździe. Ale wchodź, wchodź. - Rozpromieniony
Jerry stał w progu i szerokim gestem zapraszał go
ścia do środka. - Fajnie, że jesteś. Dannie bez przer
wy papla o Kalifornii, a Sara też chyba świetnie się
tam bawiła. Chciałeś jej zrobić niespodziankę, czy też
moja siostra zapomniała mnie powiadomić, że się po
jawisz?
Connor zdjął skórzane rękawiczki i uścisnął Jer-
ry'emu dłoń.
- Chciałem zrobić jej niespodziankę. Co z Dan
nie?
Na twarzy chłopaka pojawił się wyraz troski,
- Sam dokładnie nie wiem. Sara właśnie dzwoni
ła. Podobno podejrzewają zapalenie płuc. Chyba
Dannie zostanie w szpitalu.
- W którym szpitalu?
- O Jezu, zapomniałem spytać. Ale Sara powinna
jeszcze zadzwonić, jak już będzie coś wiedziała. Bied
na Dannie. - Nieoczekiwanie z twarzy chłopaka
zniknęła powaga. Uśmiechnął się. -A może napijesz
się piwa? Sara powiedziała, że może jej nie być przez
167
kilka dni. Ja tu siedzę i pilnuję domu, zrobiłem więc
sobie zapasik.
- Nie, dziękuję - niecierpliwie machnął ręką Con
nor. - Od kiedy Dannie choruje?
- No cóż, najpierw się przeziębiła. Wiesz, jak to
w zimie jest z dziećmi. Bez przerwy biegają z czerwo
nymi nosami, kaszlą, smarkają. - Jerry wsadził ręce
do kieszeni i ruszył do salonu. Najwyraźniej doszedł
do wniosku, że skoro Connor nie chce piwa, to i je
mu nie wypada pić. - Tak czy siak, ciągnie się to od
jakiegoś czasu. Przez całą ostatnią noc Sara nie od
stępowała od łóżka malej.
- Jak się nazywa lekarz?
Jerry zmarszczył czoło i przez chwilę intensywnie
myślał.
- Nie sądzę, żeby moja siostra miała domowego
lekarza. Dannie rzadko choruje. Sara dba o małą...
- Wszystkie dzieci chodzą od czasu do czasu do
lekarza - burknął Connor. Zdjął szalik i powiesił go
na poręczy krzesła. - I to bez względu na to, czy są
chore, czy zdrowe. Gdzie Sara trzyma notes z telefo
nami?
- Nie wiem. Chyba... - Connor podszedł do nie
wielkiego stolika, na którym stał telefon, i zaczął
grzebać w szufladzie. - No właśnie, tam gdzie szu
kasz - zakończył Jerry wzruszając ramionami.
Connor znalazł notesik schowany w książce tele
fonicznej i zadzwonił do miejscowej przychodni dzie
cięcej . Tam podano mu nazwę i adres szpitala.
- Pokażesz mi, jak tam dojechać, Jerry. Jedziemy
razem. - Connor energicznie zamknął szufladę.
- Pewnie. To tylko kilka kilometrów. - Jerry prze
szedł do przedpokoju i zdjął z wieszaka puchową
kurtkę z kapturem. - Wynająłeś samochód?
168
- Wynająłem... Posłuchaj, Jerry. - Connor po
łożył przyjacielsko dłoń na ramieniu chłopaka.
Ten aż poczerwieniał z emocji. - Chcę, żebyś poje
chał ze mną do szpitala i poczekał, aż się czegoś do
wiemy.
- Jasne. Poczekam.
- Sara jest pewnie śmiertelnie zmęczona, więc po
staram się namówić ją, żeby wróciła z tobą do domu.
Ja posiedzę przy Dannie, a Sara wypocznie. Zrobisz
to dla mnie?
Jerry skinął głową. Oczyma duszy widział się już
w roli doradcy albo osobistego goryla. Connora
Ryana.
- Niestety, zajmie nam to trochę czasu - ostrzegł
Connor. - Początkowo twoja siostra będzie się wzbra
niać, popieraj więc gorąco moje rady, dobrze?
Jerry znów skinął głową i wyszczerzył zęby.
- Pewnie uprze się, że wróci sama.
Ale nikt nie powie, że nie chciałem jej odwieźć, do
dał w duchu chłopiec. Odwożenie siostry do domu
nie miało wprawdzie nic wspólnego z rolą osobistej
ochrony Connora Ryana, ale ten najwyraźniej liczył
na pomoc i dobrą wolę Jerry'ego.
- Na pewno. Przekonamy Sarę, że nie może dźwi
gać na swych wątłych ramionach całego świata.
I znów Jerry skinął potakująco głową. Słowa
Connora wbiły go w dumę. Brzmiały męsko. Jerry
zatem uprze się, żeby osobiście odwieźć siostrę do
domu. A potem osobiście dopilnuje, żeby poszła do
łóżka.
Szpital Northampton znajdował się niedaleko Am-
herst. Connor przeleciał wzrokiem wiszącą w holu
tablicę informacyjną, po czym skierował się do rece
pcji. Pielęgniarka przesunęła palcem po liście i po-
169
kręciła głową. Dannie najwyraźniej nie została jesz
cze przyjęta.
Sarę odnalazł w poczekalni izby przyjęć. Tuliła do
siebie owiniętą różowo-błękitnym kocem Dannie.
Wyglądały tak, jakby obie potrzebowały troskliwej
opieki lekarskiej. Na widok nadchodzącego Connora
twarz Sary wyraźnie pojaśniała. Szepnęła coś do
dziecka, po czym z zapartym tchem obserwowała
Ryana.
Wyglądał jak z żurnala. Miał na sobie rozpięty
płaszcz z wielbłądziej wełny, a pod nim z takiego
samego materiału marynarkę i spodnie koloru
rdzy. Sara tylko raz widziała Connora w krawacie.
Sądziła wówczas, że zrobił to wyłącznie dla swoich
rodziców.
Na czoło spadały mu kosmyki włosów barwy doj
rzałej pszenicy. Kiedy kucał obok Sary, przeciągnął
po nich palcami i szeroko się uśmiechnął.
- Przyleciałem pierwszym samolotem. Przywio
złem też spodnie Dannie - powiedział i dziecko ob
darzyło go najradośniejszym uśmiechem, na jaki by
ło je stać.
Widząc, jak Connor dotyka potarganych włosów
małej, Sara przypomniała sobie, z jaką czułością zro
bił to, gdy ujrzał dziecko po raz pierwszy. Ujął w dłoń
brodę Dannie, pocałował ją w czoło, a następnie ser
decznie uścisnął Sarę. Kiedy popatrzył jej w oczy, ze
wzruszenia nie mogła wykrztusić słowa. „Dzięki Bo
gu, że przyjechałeś", chciała powiedzieć, ale tylko
wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami.
Connor zrozumiał.
- Musisz być nieludzko zmordowana - stwierdził
łagodnie.
Zamknęła oczy i skinęła głową.
170
- Jestem chora, wujku Connorze. Ale p a n doktor
powiedział, że jeśli zostanę tu na dłużej, to wyzdro
wieję.
Connor popatrzył z uśmiechem na Dannie.
- Tutaj mają najlepsze lekarstwa, Księżniczko.
Pielęgniarki są bardzo miłe. Szybko wyzdrowiejesz.
- Mamusia też daje mi lekarstwa - pokręciła gło
wą Dannie. Miała nienaturalnie bladą twarz i spie
rzchnięte usta.
- Wiem, że m a m a troskliwie się tobą opiekuje, ale
pielęgniarką nie jest. A w szpitalu mądrzy lekarze
mówią ślicznym pielęgniarkom, jakie mają podawać
ci lekarstwa. Oni się na tym znają.
- Czy ta pani to pielęgniarka? - zainteresowała
się Dannie, wskazując palcem na u b r a n ą na biało
kobietę siedzącą za biurkiem. Ponieważ nosiła cze
pek pielęgniarski, Connor skinął głową. - Ależ ona
wcale nie jest śliczna - zawyrokowała Dannie.
- Nie jest - zgodził się Connor. - Ale na pewno ją
polubisz.
- Nie polubię. Ona nie chce mnie tam wpuścić.
Connor popatrzył na Sarę i lekko zmarszczył brwi.
- S a m a nie wiem, czemu to tyle trwa. Chyba
kontaktują się z moim bankiem. Powiedziałam
wprawdzie, że m a m pieniądze, ale wolą to sprawdzić
- wyjaśniła Sara, starając się jak najbardziej
zbagatelizować sprawę. Ta „drobna sprawa" kazała
jej tu siedzieć z chorym dzieckiem na ręku blisko
godzinę.
- Nie masz ubezpieczenia?
- Nie. Wiem, że powinnam mieć i już nawet... no
wiesz, ciągle to odkładałam na później...
- Czy lekarz wypisał skierowanie?
- Tak... Poinformowano mnie, że to wyłącznie
171
kwestia... kwestia dopełnienia kilku dodatkowych
formalności... Nie mieli jakichś dokumentów i bra
kowało czyjegoś podpisu.
- Nie chcę tu zostawać, wujku Connorze -
oświadczyła Dannie. - Chcę wracać do domu.
Connor pogłaskał ją po głowie i wyprostował się.
- Twoja mama i ja zostaniemy tu z tobą. Pójdę zo
baczyć, czy nie da się czegoś...
- Connor - zaczęła Sara. - Nie trzeba...
Przesłał jej uspokajający uśmiech.
- A gdzie miałbym zostać? Przyjechałem do cie
bie, a ty jesteś tutaj. Ponadto uwielbiam szpitale. Są
takie... schludne. Jak myślisz, kto tutaj sprząta? -
Nie mógł powstrzymać się, żeby nie unieść jej twarzy
i pocałować jej przelotnie, lecz czule. - Zamierzam
wziąć za rogi tę srogą damę zza biurka.
Pojawił się Jerry, który zaparkowawszy ze szcze
gólnym pietyzmem samochód Connora, wręczył mu
teraz kluczyki. Chłopak na powitanie poklepał po
ramieniu Dannie i siostrę, rozsiadł się na krześle
i zaczął kartkować mocno zaczytany numer „Road
and Track".
Connor już dawno nauczył się grać na ludzkich
słabostkach i namiętnościach, dzięki czemu potrafił
szybko załatwić wiele spraw. Uprzejmie przedstawił
się pielęgniarce za biurkiem., okazał karty kredytowe
i złożył pisemne zobowiązanie, że pokryje wszystkie
koszty. Z zadowoleniem skonstatował, że kobiety,
które wieczorami na koncertach jego zespołu za
mieniały się w rozhisteryzowane wielbicielki, w cią
gu dnia pełnią odpowiedzialne funkcje w służbie
zdrowia.
Sara i Dannie natychmiast otrzymały separatkę
na oddziale dziecięcym. Sekundę wcześniej siedzia-
1 7 2
ły jeszcze w poczekalni, a teraz asystowały im już
trzy pielęgniarki i dwóch pomocników. J e d e n
z nich posadził chorą dziewczynkę w fotelu na
kółkach, a drugi w tym czasie wymieniał z pielęg
niarką uwagi o Connorze Ryanie i zespole Georgia
Nights.
- Umiesz gospodarować własnym nazwiskiem -
m r u k n ę ł a Sara, kiedy wraz z Connorem odsunęła się
na bok, robiąc miejsce pielęgniarkom, które kłębiąc
się wokół Dannie ubierały ją w szpitalną koszulę, za
kładały na przegub plastikową opaskę identyfikacyj
ną, mierzyły temperaturę i tętno.
- A czyim m a m gospodarować? Cudzym? - od
parł szeptem Connor. - Mogę je wykorzystywać, kie
dy chcę i jak chcę.
- A czym jeszcze pogospodarowałeś? Kopertą?
Connor potrząsnął głową.
- Próbowałem, ale pani Morgan nie chciała na
wet o tym słuchać. Kazała mi tylko złożyć ozdobny
podpis.
- Po co?
- Dla potomności - wzruszył ramionami Connor.
- Connor, nie waż się płacić ani centa...
- Nie kłóć się przy dziecku. Ono ma dosyć swoich
kłopotów.
- W porządku - westchnęła Sara. - Porozmawia
my później.
Zbliżyła się jedna z pielęgniarek i obrzuciła Sarę
pełnym współczucia spojrzeniem. Sarę podniosło to
nieco na duchu, bo zaczynała już sądzić, że cały ich
pobyt w szpitalu zamieni się w piknik i spotkanie
miłośników Georgia Nights.
- Doktor Rochard zalecił kilka dodatkowych ba
d a ń i jeszcze jedno prześwietlenie, p a n n o Benedict
173
- rzekła pielęgniarka. - Zaraz to zrobimy, a potem
położymy Dannie do łóżka. Musi wreszcie odpocząć.
- Zamierzam tu zostać i...
- Będziemy się zmieniać - wtrącił Connor i popa
trzył na Sarę. - Przecież lecisz już z nóg.
- To rozsądny pomysł - oświadczyła pielęgniarka.
-Tam jest bufet, gdyby chcieli państwo coś zjeść. My
się wszystkim zajmiemy. Dannie jest naprawdę wy
czerpana, ale pani też musi odpocząć.
Sara nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo jest bla
da i jak bardzo zapadnięte ma oczy. Wiedziała jedynie,
że czuje się jak zegarek z przekręconą sprężyną.
Zgodziła się pójść do bufetu dopiero wtedy, gdy
Dannie zasnęła. Zastali tam kilka osób, głównie
ubranych na biało pracowników szpitala, którzy przy
filiżankach z kawą czytali popołudniowe gazety. Mi
mo protestów Sary, Connor zamówił zupę i kanapki.
Kiedy zajmowali miejsce w kąciku sali, Sara dalej
protestowała, ale kiedy Connor postawił przed nią ta
lerze, zaczęła jeść jak automat. Wyglądała, jakby
przez dwa tygodnie pościła.
- Słyszałam, jak jeden z wózkowych powiedział
„dziewczynka Ryana" - rzuciła po chwili zaczepnie.
- Nie wiem, co im powiedziałeś, ale wcale mi się to
nie podoba.
- Myślą, że to moje dziecko - wyjaśnił Connor
i szybko dodał: - Nikomu nie mówiłem, że jestem oj
cem Dannie. Po prostu nie wyjaśniłem, że nim nie
jestem.
Sara wzniosła oczy do nieba.
- A ona mówi do ciebie „wujku". Pewnie myślą,
że to dziecko ma wielu takich „wujków".
Connor popatrzył na Sarę z przepraszającym
uśmiechem.
1 7 4
~
Raczej myślą, że jestem jednym z tych holly
woodzkich łobuzów, którzy nie żenią się z matkami
swoich dzieci.
- Ale oni są chyba twoimi wielbicielami i specjal
nie im to nie przeszkadza. Chyba nie zaczną... Con
nor, czy nie boisz się, że zaczną rozpuszczać plotki,
które dotrą do prasy?
Potrząsnął głową.
- Dokumenty szpitalne są tajne.
- Ale pogłoski...
- Saro, uspokój się. - Ujął jej dłoń. - Nikt nie wie,
że tu jestem. Jeśli prasa wtrąci swoje trzy grosze,
zrobię takie piekło, że potoczy się kilka głów. Pracow
nicy szpitala są na ogół dyskretni i niewiele mówią
dziennikarzom. Nie przyjechałem tutaj z koncertem,
nikt mnie więc tutaj nie będzie szukać.
S a r a wbiła wzrok w czarną tarczę zegarka, który
wystawał spod mankietu jego koszuli.
- W zeszłym tygodniu czytałam w którejś gazecie,
że bardzo brutalnie potraktowałeś kelnera, ale uszło
ci to na sucho, bo podobno rzucałeś właśnie palenie.
A dwa dni później autor tego artykułu zobaczył cię
na przyjęciu z papierosem w ręku.
Connor ścisnął lekko dłoń Sary, a potem zaczął
głaskać wnętrze jej dłoni.
- Czyżbyś czytywała te bzdury z tych samych po
wodów, co moja m a t k a ? Jeśli chcesz wiedzieć, co ro
biłem, spytaj o to mnie. Byłem na kilku przyjęciach
po twoim wyjeździe. Ale spotykałem się z przyjaciół
mi. Nie z kobietami - zapewnił ją.
- Nic mnie to nie obchodzi.
- To nie szukaj informacji w brukowcach.
A najlepiej wcale ich nie czytaj. To zasada n u m e r
jeden.
175
Wyrwała dłoń z jego ręki.
- W tym właśnie tkwi cały problem, Connor. Mnie
obowiązują zasady, a ciebie?
- Owszem, Saro. Czyżbyś jeszcze nie zauważyła,
że jestem z tobą zupełnie szczery? Jak myślisz, dla
czego piszą, że próbuję rzucić palenie? - Sara pyta
jąco uniosła brwi. - Bo nie daję im wielu tematów do
pisania. Zdjęcia z Miss Buffalo nie mogłem uniknąć.
Dziewczyna potrzebowała reklamy, więc pozwoliłem
się z nią sfotografować. Cóż w tym złego?
- Naprawdę chcesz rzucić palenie? - spytała. Nie
miała ochoty rozmyślać nad problemami Miss Buf
falo.
- A kto by nie chciał? - Znów ujął ją za rękę. Na
twarzy zagościł mu lekki uśmiech. - Uwierz mi, nie
pozwolę nikomu skrzywdzić Dannie... ani ciebie.
Stanowicie część mojego prywatnego życia i wara im
od was.
W jego spojrzeniu było tyle ciepła, że postanowiła
dać temu spokój.
- Przepraszam, Connor. Sama nie wiem, czemu
cię tak dręczę. Powinnam być wdzięczna za to, że wy
prowadziłeś nas z tej upiornej poczekalni. Powinnam
ci podziękować, że przyjechałeś. Ale... ale tak nagle
wziąłeś wszystko w swoje ręce, a ja nie jestem pew
na, czy tego chcę.
- Niczego nie wziąłem w swoje ręce. Po prostu
wsunęłem je pod twoje, żeby troszeczkę ci ulżyć.
Kiedy poczuła na dłoni jego usta, nie potrafiła dłu
żej powstrzymać łez. Usłyszała skrzypnięcie krzesła
i odgadła, że Connor się do niej przysuwa. Bez chwili
namysłu wtuliła twarz w jego ramię. Nagle przestało
być ważne, gdzie są i kto ich może obserwować. Con
nor chronił ją i mogła swobodnie się wypłakać. W tej
176
chwili naprawdę wierzyła, że ten mężczyzna nie po
zwoli nikomu jej skrzywdzić.
Potem uniosła głowę i Connor wręczył jej chus
teczkę. Pochlipując i pociągając nosem spostrzegła,
że tuszem do rzęs zabrudziła mu kołnierzyk koszuli.
- No i widzisz, co narobiłam? Przepraszam - po
wiedziała pociągając nosem i prostując się w krześle.
Zamknęła oczy. - Jestem po prostu wykończona.
- Wyobrażam sobie.
- Jestem wykończona tym swoim ciągłym zmę
czeniem. Czasami nienawidzę Kevina za to, że zosta
wił mnie z tym wszystkim samą. To powinno być...
- Sara otworzyła ze zdumieniem oczy, słysząc własne
słowa. - Naturalnie, to ja za wszystko odpowiadam
i Kevin nie ma tu nic do rzeczy. Za cóż można go
winić?
- Oczywiście, że można. Nie miał prawa robić ci
dziecka.
Sara popatrzyła nań sądząc, że się przesłyszała.
Oboje zaczynali już wygadywać bzdury.
- Ale wtedy nie byłoby Dannie - odparła. - Wcale
nie miał zamiaru umierać.
- Nie miał też zamiaru zostać ojcem. Zastana
wiam, się, czy zbluźniłbym twierdząc, że nienawidzę
kogoś tylko za to, że ten ktoś umarł. Wydaje mi się
jednak, że jest to normalne uczucie. Ja też go nie
nawidziłem za tę śmierć.
Trzymał ramię na oparciu krzesła Sary i wodził
kciukiem po jej ramieniu.
- Tak naprawdę to bardzo go kochałam - od
parła. - Jestem mu wdzięczna za to, że zostawił mi
Dannie.
- Za Dannie i ja jestem wdzięczny, ale na pewno
nie za rolę, jaką w tym wszystkim odegrał.
177
Sara zmarszczyła brwi i przechyliła lekko głowę,
zupełnie jakby zaczęła patrzeć na całą tę sprawę z in
nej perspektywy.
- Chyba nie jesteś o niego zazdrosny?
Connor westchnął i uniósł bezradnie ramiona.
- Sam nie wiem. Przez długie lata mu zazdroś
ciłem. I wiedziałem, że będę mu zazdrościł do dnia,
kiedy udowodnię, że jestem wart tyle sarno, co on.
- Uśmiechnął się z zakłopotaniem. - Było to trud
ne, bo Kevin naprawdę był we wszystkim dobry. A ja
stałem dopiero na progu sukcesu. - Jego oczy sta
ły się nagle odległe, nieobecne, jakby wrócił myśla
mi w przeszłość. - Już prawie osiągnąłem swój cel.
Chciałem, żeby Kevin był tego świadkiem, żeby zro
zumiał, że istnieje coś, w czym i ja jestem dobry, że
wszystko inne się nie liczy, ponieważ umiem tworzyć
dobrą muzykę.
- Co miało się nie liczyć?
Popatrzył na nią, po czym odwrócił wzrok i po
nownie wzruszył ramionami.
- Nieważne. Nigdy nie byłem dobrym uczniem.
Kevin za to był prymusem. Zginął, kiedy mój zespół
zaczynał dopiero zdobywać sławę.
Sara położyła mu dłoń na udzie.
- Kevin mi mówił, że jego brat jest muzycznym
geniuszem. Że na każdym instrumencie gra jak ar
tysta, choćby trzymał go pierwszy raz w życiu. Twier
dził, że nie potrzebujesz nawet nut.
Connor odchylił się do tyłu i wybuchnął sarkasty
cznym śmiechem.
- Nie potrzebuję nut! To cały Kevin!
- Connor, ja nie żartuję. Kevin powiedział... kie
dyś, kiedy chwalił mój szkic... powiedział, że podzi
wia każdego, kto ma jakiś talent. Jak jego brat. Po-
178
wiedział, że wiele by dał, żeby grać na pianinie tak
jak ty.
Connor spoważniał i uniósł brew.
- Naprawdę tak powiedział? - Pokiwał głową, jak
by sam sobie przytaknął. - Rzeczywiście, mógł tak
powiedzieć. Szkoda tylko, że nie był na żadnym kon
cercie. Wystarczyłby mi jeden koncert, żeby mu to
wszystko oddać.
- Co, wszystko? - spytała.
- Owoce jego pracy. - Wziął nie dojedzoną ka
napkę z talerza Sary i zrozumiała, że nie powie nic
więcej.
- Nie będę nalegał, żebyś kończyła zupę - oświad
czył - bo już wystygła. Ale kanapkę musisz zjeść.
Później pojedziesz do domu i dobrze się wyśpisz.
Sara wzięła w palce kanapkę, ugryzła i potrząsnę
ła głową.
- Zostanę tutaj. Dannie będzie miała następną
ciężką noc i muszę być przy niej. Inaczej będzie się
bała.
- Ja zostanę. Kiedy zapyta o ciebie, wytłumaczę
jej, gdzie jesteś. Nie będzie się bała.
Sara wiedziała, że Connor ma rację. Jego obe
cność ukoi lęk dziecka. Jak szybko stał się prawie...
Och, nie, Saro! - pomyślała. Bajdurzysz.
- Możesz tu wrócić z rana, Connor. Jak się...
- ...porządnie wyśpię? - wpadł jej w słowo. - Otóż
to ty potrzebujesz snu. Od wczoraj jesteś na nogach.
Poza tym... - potrząsnął głową. - Cholera, na śmierć
zapomniałem o Jerrym. Prosiłem go, żeby zaczekał
i odwiózł cię do domu. Myślę, że wystawiłem go na
niezłą próbę.
- Sama mogę pojechać - zaprotestowała Sara. -
To znaczy mogłabym, gdyby...
179
Connor uśmiechnął się. Sara najwyraźniej podda
wała się. Odsunął krzesło i wręczył jej torebkę.
- Dlaczego ty masz prowadzić samochód, ko
chanie? Zawiezie cię kochający braciszek. A dobry
wujaszek Connor będzie czuwał przy łóżku Dannie.
- Chciałbyś przejąć na siebie wszystkie obowiąz
ki, ale ja się na to nie zgadzam.
Connor ujął ją energicznie w pasie i skierował ku
wyjściu.
- Jesteś trochę wytrącona z równowagi, moja
droga - oświadczył. - Ale kiedy wyśpisz się i odpo
czniesz, ujrzysz świat w jaśniejszych barwach. Jutro
ty zajmiesz miejsce przy łóżku Dannie, a ja pójdę
spać.
Sara, mrucząc coś pod nosem, dała się wyprowadzić
do poczekalni, gdzie posłusznie czekał na nią Jerry.
Connor wynajął w pobliskim hotelu pokój i kiedy
następnego ranka pojawiła się Sara, zjadł śniadanie
i poszedł spać. Po zbadaniu Dannie doktor Rochard
wyjaśnił, że dziewczynka ma ciężkie zapalenie płuc,
ale na razie nie wiadomo, co je wywołało. Przez trzy
kolejne doby Sara czuwała przy dziecku w dzień,
a Connor w nocy. Spotykali się jedynie wieczorem
i razem jedli kolację.
- Nie wyobrażasz sobie, ile znaczy dla mnie twoja
pomoc - zwierzyła się Sara w szpitalnym bufecie, po
chylając się nad filiżanką z kawą.
- Miło mi to słyszeć.
- Oczywiście, gdybym musiała zajmować się tym
sama, też bym sobie jakoś poradziła - dodała szybko.
- Ale dobrze jest mieć przy sobie bratnią duszę. Ko
goś, kto troszczy się o Dannie tak jak ja. Prawie tak
samo jak ja.
180
Connor gładko przełknął tę ostatnią uwagę.
- Tak, prawie. Natura obdarzyła matkę szczegól
nymi przywilejami, zwłaszcza wtedy, gdy dziecko jest
głodne, zmęczone lub chore.
- Ale kiedy się boi, potrzebuje kogoś silniejszego
- odparła Sara nie odrywając wzroku od filiżanki. -
Dannie mówiła, że w nocy miała straszny sen i ucie
szyła się, kiedy zobaczyła ciebie. Umiesz przepędzać
zmory.
- Potrzymałem ją chwilę za rękę i zaraz zasnęła.
Troszeczkę jej pośpiewałem...
- Tak, o tym też wspominała. No cóż, śpiewasz le
piej ode mnie.
- Nigdy nie słyszałem, jak śpiewasz. - Uśmiech
nął się na tę myśl.
- I lepiej, żebyś nigdy nie usłyszał.
- Dlaczego? Może właśnie chcę. Chcę słuchać, jak
śpiewasz pod prysznicem i pogwizdujesz przy pracy.
- Spojrzała mu prosto w oczy. - Chcę słuchać, jak
nucisz kołysanki usypiając Dannie. Dannie... czy in
ne dziecko. - Przygryzła dolną wargę, ale nie odwró
ciła twarzy. - To przecież sama natura sprawiła, że
dziecko potrzebuje dwóch opiekunów. Samemu jest
trudno.
- Wiem.
Ale lepiej już samemu się o to dziecko troszczyć,
niż polegać na kimś, kogo nigdy nie ma w domu, po
myślała. Ależ on tu jest, podpowiedział jej w myślach
cichy, przekorny głosik. Ale jutro odejdzie, upierała
się Sara. Jutro, pojutrze, albo któregoś innego dnia.
A wtedy będzie dużo, dużo trudniej.
- Nie będę cię męczył - powiedział Connor. - Nie
teraz. Chcę tylko, żebyś wiedziała, o czym myślę.
181
Kiedy zidentyfikowano bakterie, które zaatakowa
ły organizm Dannie, i podano jej antybiotyki, dziew
czynka szybko zaczęła wracać do zdrowia. Connor
sadzał ją na wózek na kółkach i zabierał na przejaż
dżki, uczył gry w warcaby, oglądał z nią telewizję.
Oboje byli ogromnie podnieceni.
- Nie chcę jeszcze iść spać, wujku Connorze. Nie
jestem zmęczona.
- Panna Mackie powiedziała: gasimy światła -
przypomniał jej i pomógł wejść do łóżka.
- Panna Mackie, panna Mackie - Dannie usiadła
w pościeli i wyciągnęła przed siebie ręce. - Niech to
zrobi panna Mackie, panna Mackie, Mack, Mack,
Mack.
Connor roześmiał się słysząc dziecięcą wyliczankę
i popchnął lekko dziewczynkę, która znów opadła na
poduszkę.
- Tej piosenki nie znałem.
- A mogę namalować jeszcze jeden rysunek?
- Jutro.
- Więc musisz mi poczytać bajkę. Mama zawsze
czyta mi przed snem bajki. A ty nigdy.
Connor przełknął ślinę.
- A mogę tę bajeczkę zaśpiewać?
Dannie znów usiadła i uśmiechnęła się.
- Och tak, pośpiewaj.
Dzięki Bogu, pomyślał z ulgą Connor. Przysunął
krzesło do łóżka, rozsiadł się na nim i zaczął piosen
kę „O staruszce, która połknęła muszkę". Pod koniec
dziecko tak się śmiało, że Connor, chcąc je uspokoić,
musiał zaśpiewać spokojną balladę. W tym czasie do
separatki trzykrotnie zajrzała panna Mackie. Za dru
gim razem ociągała się trochę z wyjściem, a za trze
cim przystanęła w drzwiach i z uśmiechem słuchała.
182
Obok niej pojawił się pielęgniarz pchający wózek,
na którym siedział chłopiec. Connor dał im znak,
żeby weszli do środka. Przy trzeciej balladzie widow
nia składała się już z siedmiu osób i niezwykle
ożywionej Dannie. Connor zastanawiał się przez
chwilę, co na to wszystko powie panna Mackie, ale
ta naturalnie nie protestowała. Kiedy wreszcie zjawi
ła się pani Morgan, Connorowi przemknęło przez
myśl, że to już koniec, ale surowa pielęgniarka nie
śmiało poprosiła, żeby zaśpiewał „Mglisty poranek
nad rzeką".
Skończyło się tym, że panna Mackie musiała
w końcu przerwać przedstawienie. Nie z powodu pio
senek, lecz zbyt głośnych oklasków.
- To było ładne - oświadczyła, gdy wszyscy opu
ścili pokój Dannie. Poprawiła pościel na łóżku dzie
cka i odłożyła na półkę książki i zabawki. - Jak na
czteroletnią dziewczynkę, ślicznie malujesz - powie
działa oglądając rysunek, który wypadł spomiędzy
kartek.
- Mam cztery i pół roku, prawie pięć - popra
wiła ją Dannie. - Widzisz? To ten sam sklep z zaba
wkami, co w tej książce. Widzisz zabawki na wys
tawach?
Siwowłosa siostra zaczęła porównywać rysunek
Dannie z obrazkiem w książce. Dziecko naprawdę
miało talent.
- Widzę. Ale u ciebie drzwi są tutaj, a łódka tu,
a... - Kobieta uśmiechnęła się i wręczyła rysunek
Connorowi. - To prawie lustrzane odbicie. Czyż to
nie pomysłowe? Dobranoc, panie Ryan. Śpij dobrze,
Dannie.
Connor przesunął palcami po szorstkim bristolu
i przez chwilę spoglądał w drzwi, za którymi zniknęła
183
pielęgniarka. Lustrzane odbicie. Popatrzył na trzy
maną w dłoni kartkę.
- Zrobiłam to dla ciebie, wujku Connorze. Podoba
ci się?
Odniósł wrażenie, że oczy zachodzą mu mgłą.
- Tak, Księżniczko. Bardzo pięknie rysujesz.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Kiedy Dannie wypisano ze szpitala i wraz z Sarą
i Connorem wracała do Amherst, na dachach domów
zalegały olbrzymie czapy śniegu.
Dannie głośno protestowała, kiedy matka owijała
ją dodatkowym kocem. Skarżyła się, że nie może od
dychać, ale Sara zdecydowanie narzuciła na twarz
córki róg koca, ucinając w ten sposób dyskusję. Wrę
czyła pakunek Connorowi.
- Nie wiem, co tu zapakowałaś, ale chyba nie ko
lację - zażartował, przepuszczając ją przodem. -Ten
tłumok stawia opór.
- Zaraz się uspokoi. - Sara przekroczyła próg
swego domu i dodała pod adresem dziecka: - Idziesz
prosto do łóżka.
- Nie chcę! - dobiegło ze środka pakunku i Con
nor odchylił brzeg koca, spod którego wychyliła się
rozzłoszczona twarz Dannie. - Nie chcę już nigdy
więcej leżeć w łóżku! Chcę chodzić.
- Młoda damo, doktor chciał cię na jeszcze jeden
dzień zatrzymać w szpitalu. Obiecałem mu, że po
powrocie do domu udasz się natychmiast do łóżka
i że nawet nie dotkniesz nogą ziemi. Daję ci uroczy
ste słowo honoru, że tak właśnie się stanie - oświad
czył Connor.
Usiadł na schodach i zdejmował spowijający
dziecko koc.
185
- Ale możemy pójść na kompromis i przygotować
ci łóżko w salonie.
- Czuję w tym wszystkim jakiś spisek - odezwa
ła się Sara wieszając płaszcz i obrzucając Connora
podejrzliwym spojrzeniem. Wygładziła bluzkę, we
pchnęła ją w spódnicę i pociągnęła nosem jak królik.
- Cóż to za dziwny zapach... Sosna?
Kiedy Sara pognała do salonu, Connor puścił do
Dannie oko.
- Do licha, a cóż to takiego? - dobiegło z sa
lonu.
- Twoja matka jakoś nie może stamtąd wyjść -
powiedział głośno Connor. Wziął dziecko na ręce,
podniósł koc i ruszył śladem Sary. - Ma przed nosem
choinkę, a nie wie, co to jest. A przecież była z nami
w Santa Cruz. Czyżby nie zauważyła tam wielkich,
zielonych iglaków?
- Choinka! - pisnęła Dannie, kiedy Connor prze
kroczył próg salonu. - O Boże!
- Tylko spokojnie, Księżniczko - ostrzegł mężczy
zna. - Jeśli będziesz zanadto się ekscytować, na
tychmiast powędrujesz na górę.
- Ubierzemy ją? Chcę to zrobić z wami. Mogę za
wiesić na czubku anioła?
- A czy macie zabawki na choinkę? - zapytał,
spoglądając na Sarę.
Dziewczynie rozbłysły oczy.
- Naturalnie.
- Ręcznej roboty? Same artystyczne cacka?
- W większości. Ale na ubieranie choinki mamy
jeszcze czas. Miałam ją kupić dopiero w przyszłym
tygodniu.
- Ale ja jestem bardzo niecierpliwym chłopcem --
wyjaśnił z łobuzerskim uśmiechem Connor. - Skoro
186
ty miałaś inne sprawy na głowie, ja zająłem się cho
inką. A do choinek mam dobre oko.
Sara obróciła się i z podziwem spojrzała na drze
wko.
- Piękna - przyznała. - A to co? - wskazała ol
brzymi wieniec, łańcuch upleciony z sosnowych ga
łązek i wawrzynu, szyszki, świece, pudełka z lamp
kami i Bóg jeden wie co jeszcze.
- Przecież musimy udekorować również korytarz
- wyjaśnił Connor.
- I wszystko to zamówiłeś? - wytrzeszczyła oczy
Sara. A więc, zanim przyjechał do szpitala, musiał
urzędować w jej domu. Na kanapie poduszki i koce
czekały na Dannie.
Dziewczynka aż pisnęła z radości i nie protestując
pozwoliła się ułożyć pod kocami, które Connor na
ciągnął jej aż pod brodę.
- Tak, zamówiłem, ale poinformowałem, że mamy
tradycyjne gusta i dom udekorujemy sami. W zeszłym
roku, jak zamówiłem dekoracje do mojego domu
w Santa Cruz, wystroiły mi wszystko w biało-zielone
figury z papieru. Twierdziły, że to bardzo modne.
- Twierdziły? Kto? - spytała Sara otwierając pu
dełko ze świecami, chłonąc jednocześnie zapach
wawrzynu bijący od wieńca.
- Dekoratorki.
- To już jedna ci nie wystarczyła?
- Och, im bliżej świąt, tym ich więcej. Ale tym ra
zem nie kupowałem żadnych fabrycznych świństw.
Saro, to są ręcznie robione, tradycyjne ozdoby w sty
lu Nowej Anglii. - Odwrócił się w jej stronę i dodał:
- Początkowo nawet drzewko chciałem zdobyć sam.
Zabrałem ze sobą siekierę, ale przegonili mnie z pól
golfowych.
187
Sara wybuchnęła śmiechem i przycisnęła pudełko
ze świecami do piersi.
- Uwielbiam zapach wawrzynu.
Popatrzyła na Connora przez długość pokoju. Jej
wzrok wyrażał wdzięczność za to, co zrobił - za wszy
stko, co robił. Sweter, który miał na sobie, harmoni
zował z błękitną barwą jego źrenic, lśniących w tej
chwili takim samym radosnym blaskiem, jak oczy
Sary. Przystanął obok kominka i włożył ręce do kie
szeni. Darczyńca oczekujący aprobaty.
Sara w pierwszym odruchu chciała podejść do
niego, powiedzieć, jak jest mu za wszystko wdzięcz
na, tymczasem jednak mocniej przycisnęła do piersi
pudełko ze świecami i odezwała się obojętnie:
- Czy... czy zostaniesz z nami na święta?
Potrząsnął głową.
- Nie mogę. Wyjeżdżam do Austin. Dwudziestego
siódmego grudnia mamy koncert na cele dobroczyn
ne, transmitowany na żywo przez telewizję.
- Ach tak, rozumiem. Coś o tym mówiłeś. - Spu
ściła głowę i utkwiła wzrok w trzymanym pudełku.
Tak to już z Connorem jest, pomyślała. Wujek, który
będzie wpadał między jednym koncertem a drugim.
Inaczej być nie może. - No cóż, obejrzymy cię w te
lewizji.
- Albo... obejrzysz mnie na scenie... jeśli zechcesz.
Położyła pudełko obok innych paczek i zrobiła
krok do tyłu.
- Nie. Święta spędzimy w domu. Może w przy
szłym roku...
Uniósł bezradnie brwi.
- Boże Narodzenie to jedyna okazja...
- Więc zróbmy Boże Narodzenie teraz - odezwała
się Dannie. Dorośli jednocześnie spojrzeli w jej stronę.
188
- Do świąt jeszcze daleko - pokręciła głową Sara.
- Dwa tygodnie. Potem będziesz chciała wyprawiać
je po raz drugi.
- No tak, bo Święty Mikołaj nie może wcześniej
opuścić Bieguna Północnego - w lot pojęła Dannie.
- Ale zanim wujek Connor wyjedzie, możemy zrobić
sobie takie malutkie święta. Możemy zrobić świąte
czny obiad i...
- A już na pewno ubrać choinkę i udekorować
dom - dokończył Connor. - A jeśli otworzymy pudło
stojące za kanapą, posłuchamy również muzyki... -
Dannie stanęła z emocji na łóżku. - Dannie - rzekł
ostrzegawczym głosem Connor. - Nie waż się nawet
podnosić głowy z poduszki.
Przeniósł na środek pokoju kilka wielkich karto
nów owiniętych w czerwono-czarny papier, po czym
zaczął rozpalać ogień w kominku.
Sara ostrożnie otwierała kartony wiedząc, że
z aparaturą stereo trzeba obchodzić się jak z jaj
kiem. Kiedy na kominku zapłonął już ogień, Connor
pomógł jej rozpakować resztę.
- Za kilka dni pojawi się tu ktoś z firmy i zain
staluje to na stałe. Musimy się tylko zastanowić,
gdzie mają stać głośniki.
Złożony sprzęt ustawił w kącie.
- A teraz, Saro, otwórz tamto zielone pudełko. Na
stawimy płytę i zobaczymy, jak to działa.
W zielonym pudełku znajdował się zestaw płyt,
w tym również nagrania zespołu Georgia Nights.
- Wy nie śpiewacie kolęd, prawda? - spytała Sa
ra, przeglądając barwne okładki.
- Latem mamy zrobić nagrania. Poroniony po
mysł, ale obawiam się, że nie do uniknięcia. Album
ma się nazywać „Cicha noc w Georgii", wyobrażasz
189
sobie? - Sara wykonała teatralny gest i przesłała mu
współczujące spojrzenie. - Ale tutaj znajdziesz kolę
dy w wykonaniu Barbry Streisand.
Kiedy Sara wręczała mu płytę, Connor nieoczeki
wanie pocałował ją w usta. Gdy patrzyła, jak pod
chodzi do adapteru, wmawiała sobie, że to tylko
przez ten płonący na kominku ogień w pokoju stało
się tak nieznośnie gorąco.
Po chwili rozległy się pierwsze, ciche tony muzyki
i Connor pod dyktando Sary i Dannie zaczął insta
lować na choince lampki, a w korytarzu pachnącą
lasem i górami girlandę. Niebawem cała jadalnia,
przedpokój i salon stanęły w glorii choinkowych
bombek, kolorowych lampek i wonnej zieleni. Przed
kolacją, na którą złożyły się kanapki, popcorn i de
ser, Connor podniósł pod sufit Dannie i dziewczynka
zawiesiła na czubku choinki utkanego ręcznie, bia
łego anioła. Był to koniec, który uwieńczył dzieło.
Kiedy Dannie wreszcie zasnęła w swoim pokoju
na górze, Connor i Sara wrócili do salonu na kieli
szek czerwonego wina. Connor rozłożył na podłodze
przed kominkiem stos poduszek, rozsiadł się na nich
i poklepał dłonią miejsce obok siebie, dając Sarze
znak, żeby do niego dołączyła.
Sara nie ruszyła się z miejsca.
- Cóż, sądzę, panie Ryan, że atmosfera stała się
trochę niezręczna. Jeśli trafnie odczytuję pana myśli,
uważa mnie pan za łatwy cel.
Connor zachichotał.
- Mogę stwierdzić tylko jedno: pani nigdy nie była
łatwym celem. Mam jedynie ochotę porozmawiać. -
Sara uniosła lekko brwi i Connor szybko dodał: -
Zgoda, mam ochotę na kilka rzeczy. Ale najpierw po
rozmawiajmy.
190
Wyciągnął do niej rękę i Sara zajęła miejsce na po
duszkach.
- Czy będzie to przyjacielska pogawędka? - spy
tała pogodnie.
- Nie, bardzo poważna rozmowa. Czas, żebyś
mnie lepiej poznała.
- Ależ ja cię znam całkiem dobrze. Jak to trafnie
ująłeś...
Connor lekceważąco machnął ręką.
- Znasz mnie dobrze, Saro, ale chciałbym, żebyś
poznała mnie lepiej, lepiej niż ktokolwiek na świecie.
A wtedy... - Wtedy mnie pokochasz, dodał w my
ślach. - ...wtedy, zobaczymy. - Sięgnął do tylnej kie
szeni spodni i wyciągnął złożoną kartkę. - Chcę po
rozmawiać z tobą o tym.
Sara odstawiła kieliszek, rozłożyła kartkę i chwilę
się jej przyglądała.
- Czy to rysunek Dannie? - zapytała w końcu.
Connor skinął głową.
- Przerysowała to z jednej ze swoich książek. Czy
coś cię w nim nie uderza?
Sara ze zdziwieniem zmarszczyła czoło.
- Wygląda na typowy rysunek Dannie. Ona na
swoich malunkach zawsze umieszcza tysiące dro
biazgów, całą przestrzeń wypełnia śmiesznymi, ma
leńkimi figurkami. Chociaż... to narysowała ołów
kiem. A przeważnie używa łaredek. Potrafi świetnie
operować kolorem - dodała wzruszając ramionami.
- Czasami wmawiam sobie, że posiada ogromny ta
lent, choć wiem, że jest to tylko nieobiektywne spoj
rzenie matki.
Nieobiektywne spojrzenie matki, pomyślał Con
nor. Sentymenty i pobożne życzenia. Ambicje, któ
rym trudno dziecku sprostać. Jak mam wyznać pra-
191
wdę, żeby nie urazić jej uczuć macierzyńskich? Żad
nych wstępów, Connor, zadecydował. Nie owijaj ni
czego w bawełnę.
- Czy Dannie często rysuje przedmioty w lustrza
nym odbiciu, albo odwraca je do góry nogami, prze-
nicowuje na drugą stronę, przekręca?
Sara uważniej popatrzyła na rysunek. Na jej czole
pojawiła się głęboka, pionowa bruzda.
- Ona nie ma jeszcze pięciu lat, Connor. Jeśli za
mierzasz zawiesić sobie na ścianie jakieś jej prace,
musisz poczekać dobrych parę lat.
- Nie odpowiedziałaś na pytanie. Czy jest to typo
wy dla Dannie sposób przedstawiania świata?
- No cóż, tak. Dannie często przedstawia rzeczy
wistość w stanie kompletnego chaosu, ale... O co ci
chodzi, Connor? Nie rozumiem, do czego zmierzasz.
Masz jakiś problem? Czyżbyś doszukiwał się w ry
sunkach Dannie jakichś ukrytych, freudowskich
symboli?
- Nie znam się na freudyzmie, ale wydaje mi się,
że jest pewien problem. - Oparł na podciągniętych
pod brodę kolanach dłoń, w której trzymał kieliszek
i lekko nim kręcąc badał pod światło kolor wina. Po
chwili milczenia spytał: - Czy wiesz, co to jest dys-
leksja?
- Coś... związanego z mózgiem?
- Dokładnie tak. Dysleksja to niezdolność do ucze
nia się. Osoby dotknięte tą wadą często wykazują
skłonność do widzenia pewnych rzeczy odwrotnie.
- Nie mówisz chyba... czy myślisz, że Dannie ma
jakieś opóźnienia w rozwoju? - W Sarze w pełni już
zagrały instynkty macierzyńskie. - Connor, sam wi
dzisz, jaka ona jest bystra. Czemu więc sądzisz, że
z jej umysłem jest coś nie tak?
192
-
Wcale nie twierdzę, że jest coś nie tak. Mówiłem
tylko o niezdolności do przyswajania wiedzy. I w tym
właśnie może tkwić cały problem.
- Doszedłeś do takich wniosków na podstawie
jednego, małego rysunku? - spytała Sara pod tykając
mu pod nos papier. - Na tym bazujesz? Kim jesteś,
żeby twierdzić, że moje dziecko...
- Jestem wujkiem Dannie. I sam cierpię na dys-
leksję.
Sara powoli opuściła rękę z rysunkiem.
- Przecież nie masz żadnych...
- Nie, nie mam. - Przesłał jej wyrozumiały
uśmiech. - Przeciwnie, należę do ludzi bardzo roz
garniętych i z głową na karku.
- Nie to miałam na myśli... to znaczy, wcale nie
chciałam powiedzieć...
Czego nie chciałaś powiedzieć? - spytał w myślach
Connor. Że mam uszkodzony mózg'?
- Myślałaś „tępy", ale nie wymówiłaś tego słowa
głośno, bo byłoby to nieuprzejme. - Uśmiechnął się
łagodnie. - W dniu, w którym zrozumiałem, że nie
jestem matołem, chciałem rozgłosić to całemu świa
tu. Chciałem krzyczeć: „Z radością zawiadamiamy,
że Connor Ryan wcale nie jest takim tępakiem..."
A w głowie miałem już listę adresatów.
- Na Boga, człowieku, przecież... przecież tyjesteś
cholernym geniuszem.
Uśmiechnął się smutno.
- Nazywano mnie już „cudownym dzieckiem",
„uzdolnionym muzykiem", ale nigdy „cholernym ge
niuszem". To brzmi nieco bombastycznie. - Upił ko
lejny lyk wina. - Ale nie umiem dobrze czytać. Nie
potrafię czytać jak normalny, dorosły człowiek. Przy
czytaniu... dukam. Kiedy byłem dzieckiem, w ogóle
193
nie mogłem nauczyć się czytać, no i byłem najgor
szym uczniem.
- Ale skąd się to bierze? - spytała Sara. Jej nie
pokój brał się z lęku o córkę.
- Tak naprawdę to nikt nie wie. Nazwali to dys
funkcją, gdyż pewne połączenie mózgowe, tak zwane
synapsy, nie pracują normalnie. Przypomina to nieco
uszkodzone uzwojenie. W moim przypadku niektóre
bodźce przesyłane z oka do mózgu ulegają odwróce
niu i rejestratory w mózgu odtwarzają odwrócony
obraz. Na zadrukowanej stronicy widzę coś zupełnie
innego niż na przykład ty.
- Przecież umiesz czytać!
- Teraz już tak, ale niezbyt biegle. Po prostu na
uczyłem się brać pewne poprawki. Jak to robię, nie
wiem, ale muszę ci wyznać, że to właśnie Kevin naj
bardziej mi pomógł. Kevin nauczył mnie czytać.
Sara ponownie rzuciła okiem na rysunek i poczu
ła, że dławi ją coś w gardle, a oczy zachodzą mgłą.
Nie potrafiłaby pogodzić się z myślą, że umysł jej có
reczki nie jest do końca sprawny.
- Ale Kevin nie miał żadnych problemów, pra
wda?
- Kevin miał jeden problem. Cały czas musiał sta
wać w obronie brata. - Sara popatrzyła na niego bły
szczącymi oczami i Connor poczuł, że mocniej bije
mu serce. - Tak, Kevin był zupełnie normalny. Dan~
nie zapewne również nie będzie miała problemów.
Dysleksję mają przede wszystkim chłopcy i o ile wia
domo, nie jest dziedziczna.
- Co twoim zdaniem powinniśmy zrobić?
Connor do tego „my" chętnie włączył swoją oso
bę. Nie wątpił, że to właśnie jego miała na myśli
Sara.
194
-
Poszukamy najlepszego psychologa, który zba
da Dannie. Jeśli będzie potrzebowała pomocy, zor
ganizujemy ją. Kiedy ja byłem dzieckiem, niewiele
o dysleksji wiedziano. Później jednak medycyna po
szła ogromnie do przodu. Poza rym mamy po swojej
stronie prawo. Szkoły zobowiązane są otaczać szcze
gólną troską dzieci dyslektyczne.
- A twoi rodzice... czy oni coś próbowali robić?
Connor, wracając myślami do dni dzieciństwa, za
patrzył się w płonące na kominku szczapy.
- Nic nie robili - odezwał się w końcu. - A ja
wszystko zrozumiałem dopiero po fakcie. Nieustanne
przeprowadzki i zmiany szkół też mi nie pomogły.
Kevin robił w nauce ogromne postępy, a ja coraz
bardziej zostawałem w tyle. Wylądowaliśmy w końcu
w tej samej klasie, choć byłem od niego starszy. Naj
gorzej wspominam wywiadówki. Na twarzy matki po
jawiał się wtedy taki smętny wyraz, jakbym napra
wdę sprawił jej największy zawód, a ojciec krzywił się
z obrzydzeniem. Ileż to razy słyszałem: „Czemu nie
bierzesz przykładu z Kevina?". Doszedłem w końcu
do wniosku, że jestem za głupi, żeby równać się
z bratem i pragnąłem jednego: aby wszyscy to za
akceptowali i dali mi święty spokój. I tak się w koń
cu stało. Tylko Kevin nie dał mi spokoju.
- Kiedy odkryłeś muzykę?
- Miałem ze dwanaście lat. Już trochę lepiej
radziłem sobie z czytaniem i nabrałem większej
pewności siebie. Nauczycielki muzyki zawsze mnie
lubiły, ponieważ miałem dobry głos, a jedna... -
uśmiechnął się miękko. - Miała długie, ciemne
włosy i ciepłe, brązowe oczy. Zastała mnie kiedyś
w pracowni muzycznej... Grałem melodię piosenki,
którą przerabialiśmy w klasie. Kiedy powiedziałem,
195
że nigdy nie uczyłem się grać na pianinie, myślałem,
że dostanie zawału. - Connor spojrzał na Sarę
i zaśmiał się cicho. - Potem usiadła przy mnie
i z kolei ja o mało nie dostałem zawału. Robiłem
wszystko, co mi pokazywała. Zagrałbym nawet Szo
pena, żeby tylko panna Raymond dłużej przy mnie
posiedziała.
- Widzę, że masz długą praktykę w oczarowywa-
niu dam swoim graniem.
Wyobraziła sobie ślicznego chłopca spotykającego
nauczycielkę, która okazała mu coś więcej, niż tylko
pogardę czy litość. Taki chłopiec musiał ujrzeć w niej
dobrą wróżkę z bajki.
- Ale nie miałem szczęścia. W czerwcu wyszła za
mąż, czym złamała mi serce. Udało się jej jednak
przekonać rnoją matkę, że powinienem zacząć naukę
gry na pianinie. Ojciec uważał to naturalnie za stratę
czasu, ale matka postawiła na swoim. Zająłem się
również gitarą. Rozpierała mnie duma i radość, że
wreszcie w czymś jestem dobry. Dawałem z siebie
wszystko. W szkole średniej opanowałem grę na per
kusji, trąbce i saksofonie. Robiłem tyle hałasu, że ta
ta gotów był wyrzucić mnie z domu.
- Później jednak nasze drogi z Kevinem rozeszły
się. On nałożył męską marynarkę ze skóry, a ja spra
ny dżins. On zaczął trenować kulturystykę, a ja pa
lić. Ja grałem w kapeli rockowej, a on tańczył w takt
mojej muzyki. Tata wystawiał w domu na widocz
nych miejscach zdobyte przez mojego brata dyplomy
i puchary, a mnie traktował jak powietrze.
- A kiedy zacząłeś pisać muzykę? - chciała wie
dzieć Sara.
- Właśnie wtedy. - Dokończył wino i popatrzył na
Sarę. Z ulgą spostrzegł, że oczy dziewczyny przesta-
196
ły podejrzanie błyszczeć. Sądził, że ujrzy w nich
współczucie i teraz z radością skonstatował, że Sara
patrzy na niego wyłącznie ze zrozumieniem i z ogro
mną sympatią.
- Nie piszę muzyki. J a j a komponuję, nagrywam
i jak diabeł święconej wody unikam ołówka i papieru
nutowego. Bazgrzę jak kura pazurem. Znam natu
ralnie litery, ale mam trudności z przenoszeniem ich
na papier. Stosuję różne metody zastępcze. Tyle jest
podobno rodzajów dysleksji, ilu dyslektyków. Jeśli
okaże się, że Dannie rna problemy, ona też wypracuje
sobie własne sposoby.
Connor oparł się na łokciu.
- Nie chciałem cię straszyć, Saro. Nie opowiadał
bym ci tyle o sobie, gdybym nie sądził, że powinnaś
o wszystkim wiedzieć.
- Uważasz, że straciłbyś w moich oczach?
Popatrzyli na siebie.
- Nie, wcale tak nie uważam.
- Jeśli okaże się, że... że z Dannie są jednak pro
blemy... czy jeśli poproszę cię o pomoc...
Po raz pierwszy o coś go poprosiła.
- Pomogę.
- I proszę cię o to nie w imieniu Kevina - dodała.
- Nie chcę, żebyś go zastępował.
Poczuł, jak sztywnieje mu kręgosłup.
- Saro, Dannie bardziej należy do mnie niż do Ke-
vina. Czy jeszcze tego nie rozumiesz?
Sara z całego serca pragnęła w to wierzyć. Przy
pomniała sobie, jak Connor z Dannie myszkowali po
plaży w poszukiwaniu otoczaków i muszli, jak robili
wspólnie śniadanie i jak Connor kładł małą do łóżka.
Czasami odnosiła wrażenie, że Dannie bardziej na
leży do Connora niż do niej. Ale wiedziała też, że mu-
197
si bronić córeczki przed tym mężczyzną. Praktycznie
bowiem nigdy nie będzie...
- Kevin też by ją kochał - oświadczyła.
- Ale Kevina nie ma, Saro. A ja jestem. - Wes
tchnął i lekko przygarbił się. - Nie musimy rumienić
się za każdym razem, gdy wspominamy imię mojego
brata. - Położył dłoń na aksamitnej skórze łydki Sa
ry. - Jesteś bardziej moja niż kiedykolwiek byłaś Ke-
vina - rzekł cicho. - Czy dlatego czujesz się winna?
- Czuję się głupio - szepnęła, czując przyjemny
dreszcz. - Prędzej mogłabym poślubić księcia Walii
niż ciebie.
- Nie bądź śmieszna. On jest żonaty.
- A cała królewska gwardia konna i służba pała
cowa nie potrafią dać sobie rady z dziennikarzami,
którzy gnieżdżą się w szafach jego żony.
- Taki już jest ich świat - mruknął Connor. Jego
dłoń zabłądziła pod jej spódniczkę i spoczęła na cie
płym udzie.
- Ale nie mój.
- Mój też nie. W mojej szafie nikogo nie znaj
dziesz, a dom w Santa Cruz od twojego wyjazdu jest
pusty. - Sara zamknęła oczy, napawając się ciepłem
jego palców. - Wróć do mnie, Saro. Nie jestem księ
ciem, ale i nie jestem żebrakiem. Nie jestem też „cho
lernym geniuszem". Jestem po prostu mężczyzną. To
właśnie najbardziej mnie cieszy i trwoży zarazem.
Po prostu mężczyzną, powtórzyła Sara w myślach.
To właśnie najbardziej mnie cieszy i trwoży.
- Muszę się gdzieś przespać - oświadczył Connor,
dotykając palcami jej bioder. - Wyprowadziłem się
z hotelu i... - Przytulił policzek do jej brzucha -
I muszę przecież gdzieś złożyć swoją skołataną gło
wę... Jezu, jeśli szybko czegoś ze mną nie zrobisz...
1 9 8
S a r a głęboko westchnęła, podciągnęła nogi, po
chyliła twarz i wtuliła ją we włosy Connora. Rozpa
czliwy gest kochanków, którzy mają dla siebie tylko
tę chwilę.
Wyswobodził się na chwilę z jej objęć, przekręcił
na plecy i znów wziął ją w ramiona. Sara przeciąg
nęła się niczym kotka i oparła wyprostowane ręce po
obu stronach głowy Connora. Burza kasztanowych
włosów opadła jej z jednej strony na szyję, zasłania
jąc ich twarze niczym k u r t y n a skrywająca najbar
dziej intymne sceny. S a r a pochyliła głowę i pocało
wała go. Jej wargi miały smak czerwonego wina.
Connor poczuł zawrót głowy.
Chwycił ją za biodra, przeniósł palce na jej poślad
ki i kołysał się pod nią tak długo, aż oderwała się od
niego, wygięła plecy i wyszeptała niewyraźnie jego
imię. Wtedy zupełnie stracił panowanie nad sobą.
J a k w nierealnym śnie, w rytm bicia swego serca,
całował delikatną skórę na szyi Sary.
- Tu... tu tak twardo - wyszeptał.
- Wiem. Chcę... p o s t a r a m się, żeby ci było dobrze.
- H m m m - odparł z cieniem uśmiechu. - Miałem
na myśli podłogę, ale wcale się nie skarżę.
- Powiedziałeś, że szukasz miejsca do spania.
Wydaje mi się, że chodziło ci o łóżko - drażniła go,
pocierając podbródkiem o jego ucho. Chciała się
z nim drażnić, zdobywać n a d nim władzę, a na ko
niec dać mu rozkosz. Niech zapamięta na całe życie.
- Potrzebuję wielu rzeczy, ale najważniejszą
z nich jest Sara - wyszeptał jej w ucho. Z tej od
ległości jej imię zabrzmiało tak egzotycznie, tak
dziwnie.
- Najbliżej jest pokój gościnny.
- A dlaczego nie twój?
199
Podciągnęła się w górę, opierając ciężar ciała na
łokciach i biodrami tuląc się do jego bioder. Uśmie
chnął się i przymknął oczy. Sara odpowiedziała mu
uśmiechem i rzekła:
- Z mojego pokoju nie ma widoku na ocean.
- Daj mi pół minuty, kochanie, a zrobię ci tam
taki widok...
- No wiesz! Tyle trudu zadałam sobie, żeby przy
gotować ci pokój gościnny.
- Co? Czyżbyś wyłożyła go lustrami?
- Nie, zmieniłam pościel.
Nie przyznała się, że włożyła całą duszę w przygo
towanie swojej sypialni. Na toaletce stał wazon pełen
słodko pachnących goździków, a nad łóżkiem wisiał
nie oprawiony obraz - martwa natura przedstawia
jąca różne drobne przedmioty: muszle i kamienie,
skamieliny, wodorosty, wyrzucone przez fale morskie
na brzeg kawałki drzewa. Wszystko to w pastelowej,
przygaszonej jak południowe morza tonacji. Connor
był poruszony.
- To naturalnie dla ciebie. Namalowałam go z my
ślą o tobie... I to też dla ciebie - powiedziała łamią
cym się głosem i wyciągnęła do niego ramiona. Nie
była w stanie się bronić. Wiedziała, że ilekroć Connor
się do niej zbliży, ilekroć jej dotknie, ona bez względu
na wszystko przyjmie go z radością.
- Masz piękne ciało, Saro. Należy do ciebie. Ale
podziel się nim. - Connor ujął jej twarz w dłonie i ob
sypał delikatnymi pocałunkami. - Podziel się, daj mi
radość.
- Chcę doprowadzić cię do szaleństwa.
Uśmiechnął się. Dotknął jej piersi i zaczął rozpi
nać guziki bluzki.
- Do szaleństwa? - spytał.
200
- A
jak bardzo potrafisz być szalony?
- To zależy - odparł zsuwając jej z ramion bluzkę.
- To zależy od tego, j a k długo będziesz trzymać mnie
w niepewności.
Odrzuciła włosy do tyłu i wybuchając dźwięcznym
śmiechem, zaczęła łaskotać go po żebrach.
- Prowokujesz mnie - powiedziała niskim głosem.
- Lubię to.
Kiedy zdjęła mu sweter, zaczęła rozpinać guziki
jego koszuli. Na pokrytej złocistymi włosami skó
rze Connora widniały ślady kalifornijskiej opaleni
zny, ciało Sary natomiast było białe jak śniegi Nowej
Anglii. Gładziła opuszkami palców jego sutki. Jęknął
cicho i opadł na plecy na łóżko, pociągając Sarę za
sobą.
- Światło - szepnęła.
- Niech się pali. Chcę na ciebie patrzeć.
- A ja j e d n a k zgaszę - postanowiła.
Potem, w r a m a c h kompromisu, zostawiła zapalo
ną lampkę nocną.
Connor obrócił Sarę na plecy i zaczął wodzić usta
mi po jej ramionach. Następnie zsunął ramiączka
stanika i rozpiął zatrzask. Jego język zatańczył na jej
delikatnych j a k aksamit piersiach. Rozwartymi dłoń
mi zsunął z niej resztę ubrania i całował centymetr
po centymetrze jej miękką skórę. Kiedy przesunął
palcami po wzgórku Wenery, poczuł, że Sara się
pręży.
- Saro, kochana, rozluźnij się - szepnął niskim
głosem. - Chcę ci pokazać, jak bardzo cię kocham.
Jego głos docierał do niej niczym z dalekiej, mgli
stej dali. Ustami krążył po jej u d a c h i brzuchu, aż
wreszcie zanurzył się w naj intymniej szych częściach
jej kobiecości. Poczuła oblewające ją fale rozkoszy.
201
Wykrzyczała jego imię, a on wsparł się na ramio
nach, pochylił głowę i szepnął jej prosto w ucho:
- Jestem, Saro.
- Bądź, bądź jeszcze bardziej - jęknęła. - Teraz.
Bądź częścią mnie.
Oszołomiony, skinął głową i Sara uniosła biodra
zapraszając go w siebie, lecz on opadł tylko na łokcie
i muskał brzuchem jej biodra.
- Już zawsze będę częścią ciebie - powiedział
spokojnie. - Nawet wtedy, kiedy mnie przy tobie nie
będzie.
- Wiem.
- I ty będziesz ze mną.
- Chcę cię, Connor - szepnęła rozpaczliwie.
- A ja chcę, żebyś mnie kochała - upierał się przy
swoim.
- Przecież wiesz!
- Więc powiedz to. Teraz. Teraz, kiedy już nie mo
żesz wytrzymać.
- Kocham cię, Connor. Kocham.
Wszedł w nią, a ona powtarzała słowa, które tak
bardzo chciał usłyszeć, w rytm jego ruchów. Mocny
mi dłońmi przyciągnął jej biodra do swoich, starając
się wniknąć w nią jak najgłębiej. Jej słowa przeszły
w cichy, urywany krzyk. Potem przyszedł dreszcz
spełnienia.
Connor przewrócił się na plecy. Ogrom uczucia,
jaki nim zawładnął, przeraził go. Sara obiecała, że
doprowadzi go do szaleństwa, i prawie udało się jej
dotrzymać słowa. Oddała mu się całkowicie. Jeśli
wierzyła w jego miłość, to pewnego dnia będzie mu
siała mu też powierzyć swoje życie - swoje i Dannie.
Poruszyła się w jego ramionach i potarła policz
kiem o jego bark.
2 0 2
- Wciąż ze mną jesteś? - spytał cicho.
- Jestem. Nie chcę zasypiać, nie dziś. Chcę nasy
cić się tym uczuciem.
- A co czujesz?
- Całkowity spokój. Coś ty mi zrobił?
- Nic. To prawdziwa miłość.
- Hmmm. Gdybyś mógł ją butelkować i sprzeda
wać, zbiłbyś majątek.
Odgarnął jej z czoła kosmyk włosów i pocałował
w usta.
- „Wszystko co posiadam i tak miłej dam" - sze
pnął słowami własnej piosenki.
- Chciałam na tobie wypróbować swoje czary -
odezwała się wodząc dłonią po jego piersi. Jej palce
wplątały się w złociste włosy. - Chciałam, żebyś za
tracił się bez reszty w żądzy i namiętności, ale
w pewnej chwili... sama się zatraciłam.
Wybuchnął głębokim, dźwięcznym śmiechem.
- Wysoko postawiłaś poprzeczkę. Oczarowujesz
mnie za każdym razem, kiedy patrzysz na mnie tymi
swoimi zamyślonymi, brązowymi oczami.
- Powinnam mieć na sobie coś czarnego i prze
zroczystego.
- Poplamiona farbami, obszerna flanelowa koszu
la doprowadza mnie do szaleństwa - zwierzył się ci
cho. - Zwłaszcza, jeśli nakładasz do niej te sprane
dżinsy. Uuuuch...!
Pociągnęła go mocno za włosy na piersiach.
- Nigdy nie zamierzałam być olśniewająca.
- A ja nigdy nie szukałem wampa. Pragnąłem
Sary.
- Kocham cię, Connor. Jeśli wykażesz trochę cier
pliwości, będę się kochać z tobą tak, jak ty ze mną.
Tego, naturalnie, również pragnął. Ale choć tęsk-
203
nił za tym całym sercem, potrząsnął ze smutkiem
głową.
- Przede wszystkim musisz mnie pokochać tak,
jak ja ciebie. Musisz zaryzykować, Saro.
Jej dłoń znieruchomiała.
- Nie wierzysz, że cię kocham?
- To jeszcze za mało - odparł bezbarwnym tonem.
- Za mało...
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Sara zasnęła w końcu w ramionach Connora, ale
on długo jeszcze leżał z otwartymi oczami. Kochał
chwile, kiedy przytulona do niego Sara spała cichym,
spokojnym snem; pragnął dzielić z nią każdą sekun
dę. Ta kobieta szybko stawała się jego namiętnością,
obsesją.
Zaczynał pojmować, że w tym związku to on jest
stroną słabszą. Od dawna wiedział, że coś takiego
zbyt drogo kosztuje. Otoczył się więc szczelnym, wy
sokim murem, skutecznie chroniącym przed świa
tem zewnętrznym. Nauczył się postępować z ludźmi
- z rodzicami, przyjaciółmi, potrafił sterować emo
cjami fanów bez względu na to, czy było ich pięciu
czy pięć tysięcy. A jednak w obecności kobiety spo
czywającej teraz w jego ramionach czuł się bezbron
ny i podatny na ciosy jak dziecko. Zadziwiające, że
tak delikatne stworzenie jak Sara potrafiło bez reszty
zdominować silnego, milczącego i zamkniętego w so
bie mężczyznę. Gdyby istniał sport zwany emocjonal
nym futbolem, Sara z całą pewnością grałaby jako
środkowy napastnik.
Poczuł ochotę na papierosa. Bezszelestnie wstał
z łóżka, włożył spodnie i delikatnie zamykając za so
bą drzwi, opuścił na palcach pokój.
Salon jaśniał widmowym światłem odbitym od
zalegającego za oknami śniegu. Ciszę nocy zmącił je
dynie trzask zapalniczki. Connor podszedł do okna.
205
Lubił ciepło tego domu, nie cierpiał jednak zasłon.
Należał do tych, którzy muszą wzrokiem wybiegać
w przestrzeń. Rozsunął więc przezroczyste firanki,
oparł się gołym ramieniem o framugę, uniósł głowę
i dmuchnął w sufit smugę dymu.
Na trawniku leżała gruba warstwa świeżego pu
chu, a zaciągnięte chmurami niebo zapowiadało dal
sze opady. Noc była cicha i jasna. Była to jedna
z tych nocy, kiedy zima spowija ziemię szczelnym ko
konem i świat śpi niczym zaklęty w białej muszli. Ta
kich właśnie kojących nocy brakowało mu w Kalifor
nii, gdzie zim nie było. Brakowało mu cichego kąta
przy trzaskającym ogniu kominka, kiedy za oknem
jest zima.
Ale tak naprawdę owo ciepłe, przytulne schro
nienie tworzy kobieta, pomyślał Connor. To ona
sprawia, że mężczyzna nie potrafi wyrwać się z ma
gicznego kręgu jej domu. To Sara stworzyła ów nie
powtarzalny klimat, na który składają się poduszki,
koce, wiklinowy kosz na listy, obrazy, które mógł
oglądać godzinami. Zawodowa dekoratorka nie po
trafiła nadać jego domowi atmosfery domowego og
niska, ale Sarze się to udało. Sama jej obecność
sprawiała, że na Connora spływał jakiś niewysłowio-
ny spokój.
Była niczym jasny, gładki staw w japońskim ogro
dzie. Była cichą przystanią, w której pragnął znaleźć
azyl i ucieczkę przed światem. Ona się jednak go ba
ła. Bała się, że wniesie do jej sanktuarium gwar i ba
łagan, jaskrawe światła wielkiej sceny i nieprzytom
ne, oszalałe tempo życia, że zniszczy świat, który
z takim mozołem i tak długo sobie budowała. Con
nor zdawał sobie również sprawę z tego, że Sara mu
nie ufa, obawia się, że on w każdej chwili może ją
206
opuścić. Dlatego postanowiła żyć wyłącznie chwilą
obecną.
Teraz Sara cichutko weszła do salonu. Miała na
sobie koszulę Connora, a biodra owinęła afgańskim
szalem. Kiedy obudziła się i ujrzała puste łóżko, po
prostu zaczęła go szukać. Na widok stojącego w ok
nie mężczyzny stanęła jak wryta. Zachwyciły ją jego
szerokie ramiona, szczupłe biodra i smukłe, musku
larne nogi rysujące się pod obcisłymi spodniami. Je
go postać skąpana w białej poświacie bijącej zza ok
na przywodziła na myśl klasyczny posąg majaczący
w delikatnym, drżącym mroku prastarej rzymskiej
świątyni.
Wiedziała, że następnego dnia Connor wyjedzie
i cieszyła się, że nie śpi. Tęskniła za nim nawet przez
sen i obudziła się, kiedy jej ciało instynktownie wy
czuło, że nie ma go przy niej. Nie chciała utracić go
nawet na sekundę. Pragnęła zapamiętać każdy jego
gest, każde słowo, każdą wspólnie spędzoną minutę.
Później, w chwilach straszliwej tęsknoty i samotno
ści, sięgać będzie pod poduszkę, wyciągać wszystkie
te wspomnienia i koić nimi ból. Po jego wyjeździe nie
będzie zastanawiać się, gdzie on jest, co robi, czy
w ogóle pamięta o niej pod światłami scenicznych ju
piterów, w grzmiącym dźwięku kolumn głośniko
wych. Zachowa go w pamięci takim, jakim widzi go
teraz, tej nocy, w ciszy i spokoju jej domu w Nowej
Anglii.
Connor wyczuł jej obecność i powoli odwrócił się
w jej stronę. Podniósł rękę i w ciemności zamigotał
czerwony ognik.
- Przyłapałaś mnie - odezwał się niskim, ochry
płym głosem. - Ale nie mów o tym dziennikarzom.
Powiedzą, że to ty namawiasz mnie do palenia.
207
- Nie. Powiedzą, że palisz mi za złość, bo wiesz,
że nie mam popielniczek. Wybuchnie wielki skandal.
Wrzucił końcówkę papierosa do kominka i po
chwili niedopałek stał się jeszcze jednym dogorywa
jącym okruchem żaru.
- Znów zaczyna sypać. Chodź tu. Popatrzymy ra
zem - powiedział.
Kiedy Sara zbliżyła się, objął ją ramieniem i od
wrócił w stronę okna, za którym padał drobny, su
chy śnieg, zapowiadający zbliżanie się świąt Bożego
Narodzenia.
- Jak skontaktujesz się już z psychologiem
i ustalisz termin badań, natychmiast do mnie za
dzwoń - powiedział. - Chcę przy nich być. W Massa
chusetts jest wiele dobrych ośrodków i bez trudu ko
goś znajdziesz. Przyjadę natychmiast po twoim tele
fonie. I trzymaj wszystkie rachunki.
- Kiedy mówisz o pieniądzach, stajesz się ma
rudny.
- Wiem. I będę marudny, więc daj sobie spokój.
Sara obserwowała spadające bezszelestnie z nieba
białe płatki, lecz pod powiekami miała jedynie obraz
zapłakanej twarzy dziecka.
- Connor, a jeśli twoje obawy okażą się słuszne?
Jeśli Dannie naprawdę ma dysleksję? Ona nie jest
taka twarda jak ty. Ją łatwo zranić, skrzywdzić. Jeśli
pójdzie do szkoły i okaże się, że nie jest w stanie się
uczyć...
Connor nieświadomie ścisnął Sarę boleśnie za ra
miona. Jego pogrążona w półmroku twarz przybrała
surowy wyraz.
- Nigdy więcej tak nie mów - odparł cedząc mia
rowo słowa.
- Chciałam powiedzieć... jak inne normalne dzieci.
208
Wciągnął głośno powietrze przez nos.
- Co to znaczy normalne dzieci? Co, do diabła,
w ogóle znaczy słowo „normalny"? Czy twój brat, Jer-
ry, jest normalny? A twoi rodzice? Albo moi? Czy
w mojej rodzinie jedynym normalnym człowiekiem
był Kevin, a w twojej ty? - zamilkł i popatrzył na nią
spod przymrużonych powiek.
Sara ujęła go za łokcie i zajrzała mu w twarz.
- Connor, chodziło mi tylko...
- Saro, nie ma czegoś takiego jak normalność.
Patrzyłem w lewo, patrzyłem w prawo, patrzyłem do
góry i w dół, ale nic nie znalazłem. Wszyscy są nor
malni, a zarazem na swój sposób nienormalni. Na
szczęście odkryłem tę prawdę dostatecznie wcześnie,
żeby nie zwariować.
- Chyba źle się wyraziłam. Miałam na myśli...
zwykłe przeciętne dzieci. Sama jestem przeciętną ko
bietą, przeciętną artystką i byłam przygotowana na
zwykłe, przeciętne dziecko.
- Saro, wybacz, ale opowiadasz głupstwa. -W je
go oczach nadal płonął dziwny blask, ale głos miał
już łagodny i spokojny. Mówił wolno, starannie do
bierając słowa. - Jesteś piękną kobietą. Jesteś uta
lentowaną artystką. Oczywiście wyrażam jedynie
moje prywatne opinie oparte na bliskich mi warto
ściach. Być może inny mężczyzna... - Urwał i po
trząsnął głową. - Inny mężczyzna mógłby być na tyle
szalony, żeby się ze mną nie zgodzić, ale to już jego
sprawa. Ja jestem zakochany. Natomiast jeśli chodzi
o Dannie, to nadal jest tą samą rozsądną i nad wiek
rozwiniętą dziewczynką. Nic się nie zmieniło.
Naturalnie, że nic się nie zmieniło, pomyślała
Sara. Dannie to Dannie, a my niczego jeszcze nie
jesteśmy pewni. Jeśli nawet dziecko ma jakieś pro-
209
blemy, nie powinno to... Oczy Sary wypełniły się
łzami.
- Connor, pomóż mi. To wszystko mnie przerasta.
Powiedziałeś, że Dannie jest bardziej twoja niż Kevi~
na. To prawda. Obawiam się, że jest bardziej twoja
niż...
- Nie, Saro. - Wziął ją w ramiona i przytulił do
siebie. Na skórze poczuł jej łzy. - Cii... Jesteś jej mat
ką i nic tego nie zmieni.
- Ale ty rozumiesz... Wszystko...
- Naturalnie, że rozumiem. Żyłem z tym bardzo
długo.
- Nie chodzi mi o to. Chodzi o sposób, w jaki wi
dzisz świat... Tak samo widzi go Dannie. Obserwo
wałam was. Jesteście bardzo do siebie podobni. Mo
głabym przysiąc...
- Ja też. Czyżbyś wątpiła, że Dannie cię kocha?
- spytał cicho.
- N-nie.
- Więc czemu wątpisz we mnie? Czemu boisz się
pokochać mnie tak, jak kochasz ją? Dostosowujesz
się do niej, godzisz się z tym, że wyrośnie, że pójdzie
swoją drogą. Czemu więc tak boisz się zaakceptować
mnie?
Zwlekała z odpowiedzią, starając się ze wszystkich
sił zapanować nad głosem.
- Pogodziłam się z twoją obecnością. Bardziej niż
ci się wydaje - powiedziała cicho.
- Wiem, pozwoliłaś, żebym ci pomagał, żebym stał
się twoim ogierem. Ale mnie chodziło o coś innego.
Skoro jednak mogę dostać tylko tyle, trudno, niech
będzie.
Uniosła gwałtownie głowę i popatrzyła na niego ze
zdumieniem.
210
-
Ogierem?
Uśmiechnął się półgębkiem.
- Czyżbym cię uraził? A może nie odpowiada ci
nasz układ? Ale to przecież ty właśnie go ustaliłaś,
to ty nie chcesz za mnie wyjść.
- Jesteś jedynym...
- Powiem ci, kim nie jestem. Nie jestem twoim oj
cem, który opuścił twoją matkę dla większej chwały
telewizji. Nie jestem Kevinem Ryanem, który spadł
z helikopterem i spłonął w słupie ognia. Nie jestem
typem profesora, który wraca codziennie do domu
o siedemnastej tak regularnie, że można według tego
nastawiać zegarek. - Spuściła głowę. - Popatrz na
mnie, Saro. Nie jestem żadnym dziwolągiem. Zgoda,
jestem piosenkarzem, ale nie jakimś doktorem Je-
kyllem i panem Hyde'em, który w trasach koncerto
wych wyprawia z panienkami brewerie, a potem
wraca na kilka tygodni do swojej ukochanej. Jak
każdy normalny człowiek chcę mieć dom, rodzinę.
Chcę ciebie i Dannie, Saro. I chcę, żebyś została mo
ją żoną, a nie kochanką.
- Connor, przecież nie możesz nawet zostać z na
mi na święta - wypomniała mu z goryczą.
- Żaden mężczyzna nie obieca ci, że spędzi z tobą
każde Boże Narodzenie. Mężczyzna może obiecać je
dynie, że zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby tak
właśnie się stało. Ty też nie możesz mi niczego obie
cać na zawsze, ale możesz mi dać swoją miłość, i to
od zaraz.
- Och, Connor. Kocham cię, ale nie mogę...
Jęknął i znów wziął ją w ramiona.
- Przestań wreszcie mówić „Kocham cię, ale..."
- Connor, kocham cię - szepnęła tuląc się do
niego.
2 1 1
- Więc wyjdziesz za mnie?
Czekał dłuższą chwilę, ale Sara milczała. Wes
tchnął ciężko. Musi pogodzić się z tym, że Sara nie
może jeszcze dać mu odpowiedzi.
- Chodź do mnie - powiedział zajmując miejsce
na kanapie. - Usiądź tu i zostań przy mnie aż do ra
na. Jutro wyjeżdżam. - Poczuł, że Sarę przeszedł
dreszcz. -Ale proszę cię o jedno. Zanim wyjadę, zrób
taki tradycyjny obiad świąteczny w stylu Nowej
Anglii.
- Sama chciałam ci to zaproponować - powie
działa drżącym głosem i przytuliła się do Connora.
- I nie martw się o Dannie. Wszystko będzie do
brze. Pokażemy jej jeszcze wiele miejsc i nauczymy
wielu rzeczy. Pozwolimy jej samej poznawać świat,
tak jak lubi najbardziej. To dobry sposób. Wiem, co
mówię, bo sam przez to przeszedłem.
Poczuła jego dłonie jednocześnie na twarzy i na
piersiach.
- Connor, mógłbyś... mógłbyś zapalić kilka
świec? Uwielbiam ich blask.
Sięgnął po leżącą na stoliku zapalniczkę i przeło
żył ją do drugiej ręki. Na stole za nimi stało kilkana
ście świec. Connor zapalał jedną po drugiej.
- Saro - odezwał się z wahaniem. - Zostawiłem ci
pod choinką pewien drobiazg. W kopercie. To jest
właściwie prezent dla mnie. Chcę, żebyś przyjechała
do Austin. Chcę, żebyś była na koncercie.
- Connor...
- Wiem, w same święta nie opuścisz domu, ale
koncert jest dopiero dwudziestego siódmego. Chciał
bym patrzeć na pierwszy rząd i widzieć, że tam je
steś. - Milczała, ale odgadł, że mu nie odmówi. Zro
zum, ile to dla mnie znaczy, powtarza! w myślach.
212
Zrozum, o co cię proszę. - Jeśli nie będziesz mogła
przyjechać, obejrzyj ten koncert w telewizji. To dla
mnie bardzo ważne.
Odłożył zapalniczkę i w tańczącym blasku świec
popatrzył na Sarę. Pochylili ku sobie twarze.
Ich włosy pachniały wawrzynem.
W pierwszy dzień Bożego Narodzenia dostarczono
do domu Sary ogromny bukiet pąsowych róż. Zasta
nawiała się, skąd Connor wytrzasnął kogoś, kto
w same święta zgodził się dostarczyć kwiaty. Do bu
kietu dołączył kartkę z wyrazami miłości. Na chwilę
ogarnęło ją poczucie świątecznej radości, szybko jed
nak posmutniała i odłożyła list na stół.
Dwudziestego szóstego grudnia wysprzątała dom
Lavinii Porter od strychu po piwnice. Nie ruszyła jedy
nie stojących na stole w jadalni pudełek z prezentami
świątecznymi, ale taka była dyspozycja pani dornu.
Gdy wróciła do siebie, sięgnęła po leżącą pod cho
inką kopertę. Bilety lotnicze były drogie i pomyślała,
że właściwie należałoby je zwrócić. Najpierw posta
nowiła uprzedzić o tym Connora.
W kopercie znalazła dwa bilety, oba z datą dwu
dziestego siódmego grudnia. Jeden na samolot, drugi
na koncert. Tylko bilety, nic więcej. Zadzwoniła do
organizatorów koncertu, ale naturalnie poinformo
wano ją, że Connor Ryan jest nieuchwytny. Nie było
sposobu, żeby się z nim skontaktować. On również
nie dzwonił, zostawiając jej tylko jedną możliwość
kontaktu ze sobą. Wybór należał do niej.
Dannie oglądała telewizję, a pełna rozterek Sara
siedziała przy telefonie. W pewnej chwili, zanim je
szcze zaświtała jej w głowie klarowna myśl, sięgnęła
po słuchawkę i wykręciła numer.
213.
- Jerry, potrzebuję twojej pomocy. Muszę na dwa
dni wyjechać.
Z lotniska udała się wprost do sali koncertowej.
Miała na sobie elegancką dżersejową sukienkę w ko
lorze szmaragdowym, do której umiejętnie dobrała
makijaż, a włosy upięła artystycznie we francuski
warkocz. Zabrała ze sobą tylko torebkę. W jakiś ir
racjonalny sposób czuła, że jest to najwspanialsza
wyprawa, jaką kiedykolwiek podjęła.
Początkowo bała się, że na. tle eleganckiej publi
czności wypadnie blado i pospolicie. Spotkało ją miłe
rozczarowanie. Większość widzów ubrana była
w dżinsy i kowbojskie koszule. Miejsce wskazał jej
mężczyzna w kapeluszu z szerokim rondem. Tak na
prawdę to wokół widać było masę podobnych kow
bojskich kapeluszy. Większość z nich wyglądała, jak
by przegalopował po nich tabun koni. Pod sceną stał
rząd stolików, a dalej, półkolem, ciągnęły się rzędy
ławek. Publiczność piła piwo z tekturowych kubków
i najwyraźniej nastawiała się na dobrą zabawę, jaką
zapewniał zespół Georgia Nights.
Na stoliku ustawionym najbliżej sceny leżała róża
na długiej łodyżce. Sara wzięła ją w palce, przytuliła
do twarzy i chłonęła jej woń. Błysnęła jej nieco dzi
waczna myśl, że róży byłoby smutno leżeć samotnie
przez cały wieczór na pustym stoliku. Ze zdumieniem
skonstatowała, że Connor musiał być pewny jej przy
jazdu.
Connor zza kurtyny obserwował, jak Sara wygła
dza sukienkę i siada przy stoliku. Serce waliło mu
jak młotem. Kiedy Sara powąchała różę, Connor rów
nież poczuł w wyobraźni zapach kwiatu. Wszystkimi
zmysłami poczuł, że Sara tu naprawdę jest.
214
-
Jakieś ładne buzie w pierwszym rzędzie? - spy
tał Scotch Hagan, kładąc mu dłoń na ramieniu.
Connor nic wprawdzie nie wspominał Scotchowi
o przyjeździe Sary, ale nie było takiej potrzeby. Per
kusista dobrze wiedział, kogo wypatruje jego kolega.
Nie spuszczając wzroku z dziewczyny, Connor po
wiedział:
- Tylko jedna, ale za to właściwa.
- O, cholera - mruknął Scotch klepiąc Connora
po plecach. - Dzisiaj, chłopie, musisz dać z siebie
wszystko.
- Nie zamówiła pani piwa?
Siedzący przy sąsiednim stoliku starszy mężczyzna
w trzyczęściowym garniturze pochylił się w stronę
Sary. Miał autentyczny południowy akcent i szczery,
serdeczny uśmiech. Towarzyszyła mu przystojna bru
netka o sympatycznej, przyjaznej buzi.
- Nie.
- Może jednak pani się zdecyduje? Przyniosę - za
ofiarował się mężczyzna.
- Nie, dziękuję.
- Z daleka pani przyjechała? - zainteresowała się
kobieta. Niewątpliwie akcent i ubiór Sary zdradzały,
że nie pochodzi z Austin.
- Och, przebyłam całe lata świetlne - odparła
i dodała z uśmiechem: - Aż z Massachusetts.
- Czy zna tu pani kogoś? - dopytywała się bru
netka.
Sara z dumą pokiwała głową.
- Connora Ryana?
- Skąd pani wie? - zdumiała się Sara.
- Jestem Maggie Hagan, żona Scotcha. A to jego
ojciec.
2 1 5
Mężczyzna z uśmiechem skinął głową.
- Wilbur Hagan - przedstawił się.
- Przysiądź się do nas, Saro - zaprosiła Maggie.
- Scotch mówił nam o tobie. Gdyby Connor uprze
dził nas o twoim przyjeździe, nie siedziałabyś samo
tnie przy stoliku. Jak tylko ciebie zobaczyłam, domy
śliłam się, kim jesteś.
- Connor sam nie był pewien, czy przyjadę.
W oczach Maggie zapaliły się ogniki. Najwyraźniej
cieszyła się na myśl, jaką radość sprawi Connorowi
widok Sary.
Na początek wystąpił duet sióstr. Dwie dziewczyny
o wspaniale zgranych głosach, z włosami koloru ba
wełny, ubrane w identyczne czarne stroje z naszyty
mi cekinami, wprowadziły widownię w odpowiedni
nastrój. Teraz nastąpić miał gwóźdź programu - ze
spół Georgia Nights. Przygotowano estradę i Sara na
myśl, że niebawem ujrzy Connora, poczuła mocniej
sze bicie serca.
- Panie i panowie... Georgia Nights!
Kiedy na estradę gęsiego weszło czterech chło
pców, tłum oszalał. Scotch zasiadł za bębnami, Ken-
ny Rasmussen oddalił się w głąb sceny, żeby podłą
czyć gitarę basową do wzmacniacza, Connor zajął
miejsce na podium w pobliżu stolika Sary, a Mike
Tanner stanął pośrodku estrady.
Podczas „Letnich nocy w Georgii", utworu, którym
zespół zazwyczaj rozpoczynał koncerty, Connor sto
pniowo przyzwyczajał wzrok do oślepiających świateł
jupiterów. Tempo utworu było żywiołowe i Connor
czuł, jak muzyka przenika go do szpiku kości. Potem,
kiedy już przyzwyczaił się do świateł, spojrzał na wi
downię i poszukał stolika Sary. Był pusty, ale róża
zniknęła. Jak gdyby nic się nie stało, Connor popa-
2 1 6
trzył na lewą dłoń, której palce ślizgały się w obłęd
nym tempie po gryfie gitary. Przecież powinna tam
być. Może znów ktoś ją obraził? Wylał jej na sukienkę
piwo? Popchnął? Zerknął w bok i popatrzył na stolik
Maggie...
Sara dobrze wiedziała, w którym momencie Con
nor ją dostrzegł. Me zgubił rytmu, ale oczy zalśniły
mu jak brylanty. Poczuła, że pod wpływem jego wzro
ku twarz oblewa jej żar. Myślała, że serce wyskoczy
jej z piersi. Connor przechodził samego siebie!
Był zawodowcem i umiał grać dla wielkiej widow
ni, grając jednocześnie tylko dla Sary. W piosence
z Kentucky zaczął akompaniować sobie na banjo, ale
szybko zamienił je znów na swoją niezawodną gitarę.
Dźwięki jego skrzypiec w jednej chwili przeniosły
Smoky Mountains prosto do Austin w Teksasie i wi
downia, tupiąc w rytm melodii, po prostu oszalała ze
szczęścia. Tak żywiołowa reakcja wywarła wrażenie
nawet na Mike'u Tannerze.
- Lubicie skrzypki, prawda? - zawołał w mikro
fon. Odpowiedział mu entuzjastyczny ryk tłumu.
- Connor, jak długo każesz im tak tupać?
- Aż zawali się dach tej budy! - odkrzyknął Con
nor i zaczął bisować partię skrzypek.
Sara stała się częścią widowni. Klaskała, tupała,
a nawet raz czy dwa piskliwie krzyknęła. Connor, ile
kroć napotykała jego wzrok, przesyłał jej promienny
uśmiech. Był w siódmym niebie.
- Panie i panowie - powiedział do mikrofonu Mike,
ocierając rękawem pot z czoła. - Georgia Nights
ma zaszczyt zaprezentować państwu premierową
piosenkę, która znajdzie się na naszej najnowszej
płycie. Słowa i muzykę napisał Connor Ryan i tylko
on może ją zaśpiewać. I pokaże, dlaczego...
217
Jaskrawe światła sceny zgasły i po chwili mrok
rozjaśnił jeden tylko reflektor punktowy, skierowany
na siedzącego na stołku Connora z dwunastostruno-
wą gitarą. Artysta popatrzył w ciemność w stronę,
gdzie siedziała Sara.
- To jest „Pieśń Sary" - zaanonsował.
Przy akompaniamencie zespołu zaczął śpiewać:
Gdy mi w głowie huczał jeszcze tłumów ryk,
Przyszłaś do mnie niczym cichy cień.
Dałaś spokój w jasny dzień,
Nauczyłaś kochać.
Ze światłem księżyca spłynęłaś w mój sen,
Słonecznego żaru miałem dość,
Byłaś niczym miły gość
Pokochałaś mnie.
Pojawiłaś się na rozkaz mojego marzenia
Zeszłaś lekko niczym barwa
Z palety malarza.
Wzięłaś w palce mnie -jak muszlę
I zabrałaś mnie -jak muszlę
Pokochałaś mnie.
Saro, jeden dotyk dłoni
Jeden pocałunek,
Nie pozwolę ci odejść
Saro, nawet o tym nie myśl
Nie pozwolę odejść cl
Na scenie zapadła ciemność i oszołomiona widow
nia umilkła. Sara zamknęła oczy. Po jej policzkach
spłynęły dwie łzy. Po chwili sala aż zadrżała w po
sadach od huraganowego ryku publiczności, ale
218
dzięki ciemności Sara mogła jeszcze chwilę pobyć sa
ma. Była to piosenka dla niej, prezent ze szczerego
serca od Connora. Bardziej czując niż widząc, że po
nownie zapłonęły światła, szybko otarła łzy trzęsący
mi się dłońmi.
Connor skorzystał z ciemności i zeskoczył ze sce
ny. Minął linię porządkowych i dotarł do Sary jeszcze
po ciemku. Porwał dziewczynę z krzesła i na widok
malującego się w jej oczach wzruszenia ucałował ją
szybko i radośnie. Za plecami ciągle ryczał tłum, ale
do świadomości Sary docierało niewiele.
- To było piękne - szepnęła.
- Bo ty jesteś piękna.
Znów ją pocałował, tym razem delikatnie, jakby
składał hołd jej urodzie.
- Dalej, kowboju! - wrzasnął ktoś za ich plecami.
Oczy Sary rozszerzyły się ze zdumienia.
- Connor, ci ludzie...
Connor wyszczerzył zęby i wyjaśnił:
- Dzisiaj oficjalnie pochodzę z Waco, więc po pro
stu dodają odwagi swojemu ziomkowi.
Zaprowadził Sarę za kurtynę, a porządkowy, pu
ściwszy do nich oko, ruszył w stronę grupy rozen
tuzjazmowanych fanów. Sara znalazła się nagle
w ciemnym kącie. Za plecami miała ścianę, a z boku
fałdy niebieskiej kurtyny.
- Masz przerwę? - spytała.
Nie przestawał się uśmiechać.
- Tak, i umieram z pragnienia.
Objął ją i mocno do siebie przytulił. Odrzuciła do
tyłu głowę. Kiedy poczuła na twarzy jego usta, wspię
ła się na palce i zarzuciła mu ramiona na szyję. Przez
cienki materiał sukienki czuła wilgoć przepoconej
koszuli.
2 1 9
Unosząc na chwilę głowę, westchnął z wyraźną
ulgą.
- Boże, ale ty masz usta.
Znów pochylił głowę, żeby ją pocałować.
Sara ze śmiechem uchyliła się.
- Connor, koncert się jeszcze nie skończył.
- Mam kwadrans - mruknął, dotykając ustami jej
szyi. - Sally Bridger zaśpiewa jedną piosenkę solo,
a drugą z Mikiem.
- A cóż to znów za Sally Bridger?
- Wschodząca gwiazda muzyki country. - Objął
Sarę w pasie i przytulił do siebie. Jego oczy jaśniały
radością. - Zupełnie jak ja.
Sara udała zdziwienie.
- I na dodatek pokazują was w telewizji, panie
Ryan?
- Tam gitary najlepiej brzmią. - Sara roześmiała
się, a Connor popatrzył jej głęboko w oczy, potrząsnął
głową i uśmiechnął się z niedowierzaniem, zupełnie
jakby jej przyjazd do Austin graniczył z cudem. - Je
steś tu, Saro. Nie mogę wprost w to uwierzyć.
- Wiedziałeś, że przyjadę.
- Nigdy jeszcze nie żyłem w takiej niepewności,
nigdy się tak żarliwie nie modliłem. Bałem się, że
za mocno przyparłem cię do muru i utraciłem na
zawsze.
Rozejrzała się najpierw w lewo, potem w prawo,
wreszcie zerknęła za siebie.
- Faktycznie, przyparłeś mnie do muru. Odciąłeś
mi drogę ucieczki. - Mocniej splotła mu dłonie na
szyi. - Chcę zaryzykować, Connor. Kocham cię.
Znów ją pocałował, mocno i zaborczo. Chce być
moja, cieszył się w duchu. Chce stanowić część mego
życia, chce być ze mną na dobre i na złe. Jego pocą-
220
łunek upewnił ją, że Connor jest wart. ryzyka. Kiedy
cofnęła głowę, usłyszała burzę oklasków. Spotkali się
wzrokiem i roześmieli się.
- Jedźmy do hotelu - powiedział niskim głosem.
- Przecież trwa koncert.
Connor wzniósł oczy do nieba.
- Widzę już, jak stajesz się jedną z tych żon, co
to zawsze wypychają mężów na scenę. Posłuchaj,
wrócę na estradę, zaśpiewam „Mglisty poranek nad
rzeką" i musi im to wystarczyć.
Sara potrząsnęła głową.
- Mnie by nie wystarczyło. Zażądałabym zwrotu
pieniędzy za bilet.
- W takim razie bis będzie tylko dla ciebie.
Jeszcze mocniej ją przytulił.
- Naprawdę?
- Zabieram cię do hotelu - mruknął, całując Sarę
w ucho.
- Mmmm-mmm?
- Jak tylko się to skończy...
Ugryzł ją lekko w koniuszek ucha i Sara
zachichotała.
- To co?
- Udowodnię ci, że naprawdę „wszystko co posia
dam i tak miłej dam".
Sara uśmiechnęła się i szepnęła:
- Pośpiesz się. I nie licz na to, że wykręcisz się
tylko jednym bisem.