background image

Eagle Kathleen 

Namaluj mi pieśń 

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

Connor Ryan poczuł, że ogarnia go nagły niepo­

kój. Za przednią szybą samochodu majaczył pogrą­

żony w mętnym świetle październikowego wieczoru 

dom - typowy, duży dom w stylu Nowej Anglii. Biała 

fasada budynku, niczym surowa twarz purytanina, 

przeświecała przez gałęzie sykomorów. Connor wziął 

głęboki oddech, ciężko westchnął i wysunął długie 

nogi w kowbojskich butach przez niski próg wynaję­

tego samochodu. Przyjechał tu, żeby zakończyć całą 

sprawę. Nieświadomie dotknął kieszeni koszuli, 

gdzie tkwił twardy prostokąt fotografii przedstawia­

jącej kobietę z dzieckiem. Przekonywał siebie, że 

przybył tu wyłącznie dla Kevina. 

To właśnie ta fotografia, a nie list, do którego zo­

stała dołączona, sprawiła, że się tu pojawił. Otrzy­

mywał przecież setki listów z najróżniejszymi, nie­

prawdopodobnymi wręcz propozycjami i żądaniami. 

Nie sprowadziła go tu też twarz dziecka o jasnych 

włosach i rysach, które przypominały mu jego włas­

ną twarz. Nie! Przywiódł go wizerunek kobiety - jej 

piękne, porcelanowe oblicze, jakby żywcem przenie­

sione z płócien dawnych mistrzów. Prawdziwość tre­

ści listu mógł przecież sprawdzić nie ruszając się 

z domu. Mógł wszystko zorganizować, nie przyjeż­

dżając tutaj. I tak by z pewnością zrobił, gdyby cho­

dziło wyłącznie o dziecko. Ale chciał ujrzeć na własne 

oczy kobietę, do której należała ta twarz. 

background image

We frontowym oknie pojawiło się światło i zama­

jaczyła czyjaś głowa, ale mężczyzna zdążył już wspiąć 

się na schodki i wiedział, że gospodyni nie może go 

widzieć. Spoglądała chwilę przez przezroczyste firan­

ki i dostrzegła na podjeździe samochód. Connor za­

stukał mosiężną kołatką. Drzwi otworzyły się i otu­

leni wieczornym mrokiem stanęli twarzą w twarz. 

- Sara Benedict? To pani? 

Na dźwięk jego głosu drgnęła i zaskoczona zrobiła 

krok do tyłu. Gość przestąpił próg i stanął przed ko­

bietą. Ta puściła klamkę i znów cofnęła się o krok. 

Widok zdumienia, malującego się w jej szeroko roz­

wartych, ciemnych oczach, sprawił Connorowi przy­

jemność. Wejście miał znakomite. Był święcie prze­

konany, że wzięła go za upiora. Sama zresztą swoją 

kredowobiałą twarzą bardziej przypominała ducha, 

niż człowieka z krwi i kości. 

Sara ponownie odstąpiła o krok i oparła się ple­

cami o balustradę schodów. 

- Boże jedyny - powiedziała słabym głosem. 

Twarz, którą miała przed sobą, była może bardziej 

surowa, bardziej opalona, włosy koloru słomy dłuż­

sze i staranniej uczesane, ale podobieństwo było 

uderzające. Potrząsnęła głową, starając się zapano­

wać nad gonitwą myśli. 

- Przypomina pan... Zdumiewająco przypomina 

pan... 

Na widok szoku, który malował się w niewinnych 

oczach tej pięknej kobiety, Connora ogarnęła litość. 

- Kevina Ryana - podpowiedział. - Tak, wiem. 

Ale nie jestem duchem. Nazywam się Connor Ryan. 

Kevin był moim bratem. 

Sara popatrzyła na wyciągniętą dłoń, której nigdy 

jeszcze wprawdzie nie dotknęła, ale która tak przy-

background image

pominała tamtą... Kiedy podała mu rękę, poczuła, że 

palce gościa są ciepłe i delikatne. 

- Brat? - Znów popatrzyła mu w twarz i postano­

wiła wziąć się w garść; nie może przecież zachowy­

wać się jak ktoś niespełna rozumu. -Tak, pamiętam. 

Kevin wspominał coś, że ma brata. Ale nic nie mówił, 

że to bliźniak. Pan musi bardzo... Musiał bardzo... 

Connor spostrzegł, że dziewczyna ma brązowe 

oczy, usta o klasycznym kroju i lśniące, ciemne wło­

sy opadające miękką falą na ramiona. Kiedy cofnęła 

wreszcie rękę, uświadomił sobie, że trzymał ją dłużej, 

niż wymagała tego konieczność. Odruchowo wsadził 

dłonie do kieszeni dżinsów. 

- Nie, nie byliśmy bliźniakami. Kevin był o rok 

młodszy, ale kiedy zrównaliśmy się wzrostem, zaczę­

to nas z sobą mylić. Ma pani rację, byliśmy bardzo 

do siebie podobni. 

- Tak, z pewnością - powiedziała cicho Sara. 

- Trochę mi głupio. Powinienem był najpierw za­

dzwonić, ale przyjechałem... przyjechałem pod wpły­

wem impulsu. 

- A skąd w ogóle pan się o mnie dowiedział? 

Skrzywił usta w lekkim uśmiechu. 

- Z pani listu. A może z listu pani brata? 
- Jerry napisał do pana? On... - na twarzy ko­

biety pojawił się wyraz zrozumienia i zażenowania. 

- Jest pan piosenkarzem, prawda? Kevin mówił, że 

jego brat śpiewa. 

- To prawda, w urzędzie podatkowym figuruję ja­

ko muzyk... 

- ...a Jerry pomyślał, że być może występuje pan 

w jakimś znanym zespole - wpadła mu w słowo 

Sara. 

- No cóż, nasz zespół jest bardzo znany. 

background image

-

 Ale on nic... Jerry nic... - ze zdenerwowania nie 

mogła znaleźć właściwego słowa. - Mam nadzieję, że 

nie próbował przekonywać pana, że ja... 

Connor popatrzył w głąb mieszkania. 

- Proszę pani, może wejdziemy dalej. To ułatwi 

rozmowę. 

- Naturalnie, proszę... 

Sara odebrała od niego kurtkę z miękkiego za­

mszu i powiesiła ją na wieszaku przy drzwiach. Za­

czekała chwilę, aż wyjmie z kurtki paczkę papiero­

sów i schowa ją do kieszeni koszuli. Następnie za­

prowadziła go do salonu pełnego wyściełanych ma­

teriałem mebli. Ściany pokrywała niebiesko-biała ta­

peta w różowe wzorki. Stoliki i krzesła były stare 

i każde z innej parafii. Na kominku płonął ogień, do­

dając wnętrzu przytulności i ciepła. Sara wskazała 

gościowi krzesło, ale ten zajął miejsce obok niej, na 

kanapie. Chciał z bliska obserwować niewiarygodnie 

piękną twarz kobiety. 

- Zakładam, że Jerry powiedział panu o Dannie 

- westchnęła Sara. 

- Wspomniał o dziecku, o dziewczynce. - Connor 

wyjął z kieszeni fotografię. - Czy to córka mojego 

brata? 

Sara popatrzyła na zdjęcie, która zrobiła u Searsa 

w Dzień Matki. Niech szlag trafi Jerry'ego! - pomy­

ślała. 

- Tak, to córka Kevina. 

- Czy Kevin o niej wiedział? 

Sara potrząsnęła przecząco głową. 
-  J a k to? - burknął Connor. 

- Gdy widzieliśmy się po raz ostatni, nie byłam 

jeszcze niczego pewna. Potem wysłano go w jedną 

z tych misji. Miałam wrażenie... 

background image

Doskonale wszystko pamiętała; zupełnie jakby 

działo się to wczoraj. Była w Paryżu. Zadzwonił do 

niej. Oświadczył, że telefonuje z klubu oficerskiego. 

Natychmiast poznała, że trochę wypił. Przygotowy­

wał się do jakiejś akcji. Powiedział, że musi na jakiś 

czas wyjechać i nie może się z nią spotkać podczas 

weekendu. Nie wiedział, kiedy wróci. Nie mógł po­

wiedzieć, dokąd jedzie. Obiecał, że jak tylko będzie 

mógł, zadzwoni. Odparła, że ma mu do przekazania 

ważną wiadomość, ale nie przez telefon. Oświadczył, 

że w takim razie musi to poczekać. I poczekało... na 

zawsze. 

- Też miałem wrażenie - powiedział Connor gło­

sem tak podobnym do głosu Kevina, iż Sara odniosła 

wrażenie, że nadal prowadzi tamtą rozmowę telefo­

niczną. - Miałem wrażenie, że wpakował się w kie­

pski interes. - Wyciągnął z kieszeni kolejne zdjęcie. 

Przedstawiało ono mężczyznę i kobietę, do złudzenia 

przypominających parę siedzącą teraz na kanapie. 

- Widziałem już panią - oświadczył, wręczając jej 

zdjęcie. - Kevin mi to przysłał. To pani, prawda? 

- Tak. Zrobiliśmy to zdjęcie w Paryżu... tamtego 

lata. - Uśmiechnęła się na wspomnienie cudownych, 

minionych bezpowrotnie chwil. 

Connor poczuł, że zaczyna mu mocniej bić serce. 

Sara do dziś nie otrząsnęła się po stracie Kevina; mi­

mo upływu tak długiego czasu, ciągle nie potrafiła 

pogodzić się ze śmiercią swego chłopaka-żołnierza. 

- Poznaję wieżę Eiffla. Pani nawet nie domyśla 

się, jaki jestem spostrzegawczy. Jak długo znała pani 

mojego brata? 

Pod wpływem przenikliwego wzroku gościa poczu­

ła się nieswojo. Przypomniała sobie, że spojrzenie Ke-

vina zawsze działało na nią kojąco. 

background image

10 

- Prawie rok. Poznaliśmy się w Wiesbaden, gdzie 

uczyłam w szkole dla dorosłych. Kiedy skończył się 
kurs, wróciłam do Paryża, ale... ale jeszcze tego lata 
zwiedziliśmy prawie całą Europę. 

- Wierzę pani. Kevin uwielbiał podróże. Skończyła 

pani z nauczaniem? - Wysunął do połowy papierosa 
z paczki i  S a r a popatrzyła na niego z wyraźną nie­
chęcią. - Czy mogę zapalić? 

- Nie  m a m popielniczki - odparła sucho. 
Mężczyzna zawahał się, po czym schował papie­

rosa. 

- Widzę, że nie mogę zapalić. 
- Raczej nie. 

Miała już dosyć gościa i zakłopotania, w jakie ją 

wprawiał. 

Wsadził kolorowe pudełko do kieszeni i rozparł się 

wygodnie na kanapie. 

- Więc  j a k się nazywa? 
- Kto  j a k się nazywa? 
- Ta dziewczynka. Córeczka mojego brata. 

Przesłała mu badawcze spojrzenie. 
- Danielle. Takie samo imię nosiła moja gospody­

ni w Paryżu. Okazała mi tyle serca po tym, jak... 

- I  t a m dziecko przyszło na świat? 
- Nie. Wróciłam do kraju i urodziłam ją tutaj -

odparła z lekkim uśmiechem, jakby wyrażając dez­
aprobatę dla samej siebie. - Narodziny córeczki oz­
naczały koniec mojego pobytu w Paryżu. Być w Pa­
ryżu w charakterze głodującej artystki to przygoda, 
lecz głodująca  m a t k a z dzieckiem to już całkiem inna 
sprawa. 

- Artystka, no, no. -  J a k o ś nie potrafił sobie wy­

obrazić  r o m a n s u Kevina z artystką. - Ile lat ma Da­
nielle? 

background image

11 

To akurat wiedział dokładnie, ale chciał polwier 

dzenia z ust Sary. 

- W marcu skończy pięć. 

Zgadza się. 

- To już minęło pięć lat - mruknął zdumiony. Jak 

ten czas leci! 

- Tak. Pięć lat. Czy pan wie... czy dowództwo 

poinformowało pana, co się właściwie wydarzyło? 

Co się wydarzyło! Kevin zginął; to się wydarzyło. 

Kevin wrócił ze swej wspaniałej, chwalebnej misji 

w regulaminowej, wojskowej trumnie. Connor po­

trząsnął głową i ponad ramieniem Sary zapatrzył się 

w ogień, którego odblaski tańczyły na ścianach po­

koju. Powiedziano mu, że ciało było tak zwęglone, że 

nie sposób było nawet pokazać go najbliższym. 

- Nawet nie wiem, gdzie to się stało - wyjaśniła 

Sara. - Chuck, przyjaciel Kevina, powiedział, że jego 

helikopter spadł, a zwłoki pilota odesłano rodzinie. 

Oczywiście nie mogłam sobie rościć do niego prawa, 

ale bardzo pomogłoby mi... być na pogrzebie. Sam 

pan rozumie... 

Connor skrzywił się i wzruszył ramionami. 

- Mnie tam nic nie pomogło. Chciałem, żeby ciało 

sprowadzono do nas do domu, do Kalifornii, ale oj­

ciec uparł się, że pogrzeb odbędzie się w Arlington 

z całą wojskową pompą. No więc pojechałem tam, za­

kopaliśmy trumnę, ale gdzie był Kevin? Kiedy widzia­

łem go po raz ostatni, żył. 

W spojrzeniu gościa wyczytała, że on też nie po­

trafi pogodzić się ze śmiercią brata. 

- Tragedia wydarzyła się gdzieś na Bliskim 

Wschodzie. Tak w każdym razie nas poinformowano. 

Tajna operacja. Nie mamy zielonego pojęcia, co się 

stało; czy został zestrzelony, czy popełnił błąd? Te 

background image

12 

olbrzymie helikoptery, którymi latał... no cóż, na do­

brą sprawę mogą one służyć do wszystkiego. 

Po raz pierwszy od chwili pojawienia się w jej do­

mu Connora, Sara. podzielała jego uczucia. Oboje 

drążyło to samo nieznośne uczucie pustki. 

- Nieważne, jak to się stało - zauważyła. - On nie 

żyje, prawda? I do tego się wszystko sprowadza. 

- Tak, do tego się wszystko sprowadza - powtó­

rzył jak echo Connor. 

- Czy chciałby pan ją zobaczyć? - odezwała się 

Sara, wyrywając go z zadumy. 

- Kogo zobaczyć? 
- Dannie. Cały dzień spędziłyśmy poza domem 

i bardzo się zmęczyła. Zaraz po kolacji poszła spać. 

- Nie chciałbym jej budzić, ale jeśli pani pozwoli, 

chętnie na nią spojrzę. 

Nie mógł wprost uwierzyć, że to on wypowiedział 

te słowa. Przecież przyjechał tutaj tylko po to, żeby 

dowiedzieć się, czego ta kobieta żąda. Potem zamie­

rzał natychmiast wynieść się i nigdy już tu nie wra­

cać. A jednak szedł posłusznie po schodach na górę, 

do pokoju małej dziewczynki. 

Niewielka lampka o podstawce w kształcie kucy­

ka rozświetlała zalegający w pomieszczeniu mrok. 

Idąc niezdarnie na palcach przez lilipuci pokój, Con­

nor czuł się jak goryl w budzie pudla. W sypialni 

'wszystko było różowe, białe i miniaturowe. Leżący 

przy łóżku dywan tłumił dźwięk jego kroków i męż­

czyzna z ulgą oparł ponownie ciężar ciała na całych 

stopach. Spoglądając na Dannie, na jej jasne włosy 

spadające w nieładzie na twarz, ujrzał Kevina. Jedy­

ną cechą, jaką dziecko odziedziczyło po matce, był 

piękny rysunek ust. 

Tak, niewątpliwie była to córka jego brata. 

background image

Namaluj mi pieśń 

13 

Connor bez namysłu klęknął przy łóżku na jed-

no kolano. Zapominając o stojącej za plecami ko 

biecie wyciągnął rękę i, przesuwając na bok plu­

szowego misia o szklanych oczach, dotknął jedwa­

bistych włosów dziewczynki. Uśmiechnął się i wstał. 

Bał się, że obudzi Dannie, że dziecko przestraszy 

się i zacznie płakać. Wstrzymując oddech ruszył do 

drzwi. 

Kiedy przeszedł korytarzem kilka kroków, wyczuł 

raczej niż usłyszał idącą za nim Sarę. 

- To... śliczne dziecko, Saro - powiedział miękko. 

- Wykapany Kevin. 

Który wyglądał jak ty, dodała w myślach Sara. Fa­

ktycznie, musiało to być dla niego dziwaczne przeży­

cie ujrzeć po raz pierwszy dziecko nieżyjącego już 

brata. 

- A ty masz dzieci, Connor? - spytała, również 

przechodząc na ty. 

- Ja? O nie, żadnych dzieci. Nie mam nawet żony. 

Kevin też nie miał żony! 

Przystanęła na chwilę u góry schodów i obserwo­

wała schodzącego energicznie na parter mężczyznę. 

Jego obcasy hałaśliwie stukały o stopnie. Kiedy był 

już na dole, odetchnął z wyraźną ulgą i natychmiast 

skierował się do salonu. Towarzysząca mu Sara zo­

baczyła, że odruchowo wyjął z kieszeni papierosy. 

Natychmiast podsunęła mu kolorowy talerzyk, który 

kupiła kiedyś na wyprzedaży. 

- To nie popielniczka - zauważył Connor. 
- Wiem, ale łatwo się myje. 
Mężczyzna z rozkoszą zaciągnął się dymem. 

- Chcesz kawy? - spytała. - Poczęstowałabym cię 

czymś mocniejszym, ale nie trzymam w domu alko­

holu. 

background image

14 

Nieważne - powiedział puszczając dym w prawą 

stronę by nie dmuchać gospodyni w twarz. - Może 

być kawa. 

Kiedy Sara poszła do kuchni, zaczął z ciekawością 

rozglądać się po pokoju. Salon był przytulny i wy­

godny, ale meble sprawiały wrażenie starych i zuży­

tych. Przez chwilę zastanawiał się, czy ten dom nie 

należał kiedyś do jej rodziców, a nawet i do dziad­

ków. Może nadal w nim mieszkają? 

Obrazy na ścianach, w przeciwieństwie do mebli, 

nie były ani zniszczone, ani odnawiane; oryginały 

o bardzo specyficznej stylistyce. Connor niezbyt znał 

się na sztuce, ale odniósł wrażenie, że malowidła te 

przypadłyby do gustu najwytrawniejszym konese­

rom, a już na pewno były dużo, dużo lepsze od ogro­

mnych bohomazów, które na ścianach w jego salonie 

w Santa Cruz umieściła dekoratorka wnętrz. Zaczął 

z uwagą studiować nie oprawione płótno przedsta­

wiające martwą naturę: ścięte purpurowe i białe 

kwiaty. W rogu widniał podpis Sary. 

- I co o nim sądzisz? 

Na dźwięk głosu pani domu Connor odwrócił się 

gwałtownie. Poczuł występujące mu na twarz ru­

mieńce, zupełnie jakby nakryła go na zaglądaniu do 

jej szafy. 

- Bardzo ładne. - Wzruszył lekko ramionami 

i uśmiechnął się z zakłopotaniem. - Nie znam się 

na malarstwie, ale ten obraz powiesiłbym u siebie 

w domu. 

- To już coś. Jeśli możesz z przyjemnością pa­

trzeć na jakieś dzieło sztuki codziennie, znaczy to, że 

jest dobre. 

Postawiła na stoliku tacę z dwiema kamionkowy­

mi filiżankami z kawą, dzbanuszek ze śmietanką 

background image

15 

i cukiernicę. Connor, który lubił kawę czarną i lxv. 

cukru, wziął swoje naczynie i przeniósł się na kana-

pę. Sara wlała do kawy śmietankę i wsypała cukier. 

Burza brązowych, lśniących włosów, które przy tej 

czynności opadły jej na twarz, stanowiła egzotyczny 

kontrast z delikatnymi rysami twarzy. Trudno jed­

nak było określić, jaką Sara ma figurę. Ubrana bo­

wiem była w podkoszulek, na który narzuciła obszer­

ną, pochlapaną farbami męską koszulę wypuszczoną 

na luźne dżinsy. Zapewne jej strój roboczy, pomyślał 

Connor mając nadzieję, że nie zawsze tak się ubiera. 

- Mówisz zatem, że gdy chcesz trochę pogłodo-

wać, jedziesz do Paryża? - przerwał milczenie. -

A kiedy nudzi ci się głodowanie? 

- Wracam do krainy nieprzebranych możliwości, 

gdzie mogę znaleźć stałą pracę lub coś pokombinować. 

- Pokombinować? 
- Kiedy masz na wychowaniu dziecko, musisz wy­

najdywać takie prace, żebyś mógł zabierać ze sobą 

dzieciaka. 

- I? 

- I... to oczywiste. Pomoc domowa. Wynajmuję się 

jako pomoc domowa. 

- Pomoc domowa? - Popatrzył na nią przez smu­

gę papierosowego dymu. - Jesteś sprzątaczką? 

Nie spodobał się jej ton, jakim wypowiedział to 

ostatnie słowo. 

- Mam wielu klientów. Sama ustalam godziny, 

które mi odpowiadają, i zabieram ze sobą Dannic. 

Zarobki są bardzo wysokie, no i dzięki temu mogę 

poświęcić sporo czasu malarstwu. 

- Nie możesz utrzymywać się tylko z malowania? 

- spytał. - Sądząc po tych obrazach, pucując innym 

domy marnujesz czas i talent. 

background image

18 

Sara wybuchnęła śmiechem i potrząsnęła głową. 

- Może po mojej śmierci ktoś to doceni. Ale na 

razie dochody z malowania nie wystarczają. Galeria 

sprzedaje czasem jakiś mój obraz, ale na tych zarob­

kach nie możemy z Dannie polegać. Mogę polegać je­

dynie na bałaganie w domach moich pracodawców. 

- Popatrzyła na Connora znad filiżanki. Nie wiadomo 

dlaczego sprawiał wrażenie, że jej odpowiedź bardzo 

go rozczarowała. A kimże on jest, do cholery, że oce­

nia mój styl życia, pomyślała ze złością. - Jaki rodzaj 

muzyki gracie? 

- Jestem z grupy Georgia Nights. Słyszałaś 

o nas? 

Powiedz, że nie, a będę musiał się roześmiać, po­

myślał Connor. 

- Jerry wymienił kiedyś tę nazwę, ale nie skoja­

rzyłam jej z tobą. Nie pochodzisz z Georgii. 

- Po prawdzie mieszkałem w tylu miejscach, że 

pochodzę zewsząd. Kiedy Mike, to znaczy Mike Tan-

ner, nasz lider, przedstawia mnie, wymienia miaste­

czko najbliższe miejsca, gdzie występujemy, i ogła­

sza, że stamtąd właśnie pochodzę. Daje to znakomite 

rezultaty. Kiedy gram swoje solówki, ludzie puchną 

z dumy, że to gra ich rodak. 

- A może puchną dlatego, że tak dobrze grasz? 

- rzuciła. Słowa te zaskoczyły go, ale skwitował je 

milczeniem. - Wasz ojciec też był wojskowym, pra­

wda? To dlatego ciągle się przeprowadzaliście? 

- Limit przeprowadzek wykorzystałem już do 

końca życia. 

- A jednak obecny zawód dalej cię do nich 

zmusza. 

Uniósł lewą rękę w geście protestu. 

- Muszę podróżować, ale nie muszę się przepro-

background image

17 

wadzać. Mam już swój dom, ciągłe w tym samym 

miejscu, do którego zawsze wracam. Może mi nie 

uwierzysz, ale spędzam w nim wiele czasu. Żadnych 

tłumów, żadnych harmonogramów; po prostu ja 

i moja muzyka. 

- Gracie muzykę country? 

Najwyraźniej cały czas stara się przekonać go, 

że nie wie, kim jest. Rozparł się jeszcze wygodniej 

na kanapie i po raz ostatni zaciągnął się papiero­

sem, o którym dopiero teraz sobie przypomniał. 

Dumał chwilę, dlaczego Sara zdecydowała się odgry­

wać tak naiwną komedię. Wystarczył przecież jeden 

rzut oka na dziecko. Z całą pewnością spostrzegła, 

jakie wrażenie wywarł na nim widok dziewczynki. 

A Connor Ryan, jak nikt inny, mógł zapewnić dziec­

ku Kevina niezły byt materialny. No i co z tego? - po­

myślał ze złością. Mam dużo pieniędzy i czasami sam 

nie wiem, co z nimi robić. A ona zdążyła już mnie 

poinformować, że pracuje jako sprzątaczka. Jezu 

Chryste! Teraz trzepocze niewinnie rzęsami, jakby 

mówiła: Nic a nic nie znam się na muzyce rozryw­

kowej. 

- Gramy country rock - wyjaśnił lakonicznie, 

zgniatając niedopałek papierosa na różowym tale­

rzyku. 

- I śpiewasz? - spytała. 

- Nie jestem głównym wokalistą. Ale... śpiewam. 

Gram na gitarze prowadzącej, na banjo i skrzypcach. 

Trochę też dla nas komponuję. 

To wzbudziło jej ciekawość. 

- Tworzysz muzykę? Co napisałeś? 
Skrzywił usta w lekkim uśmiechu. Po chwili spo­

ważniał. Teraz już jestem twórcą, artystą takim sa­

mym jak ona, pomyślał z przekąsem. 

background image

18 

-

 Pamiętasz „Gentle On My Mind" i „Me and Bob-

by McGee"? 

- Oczywiście - odparła pogodnie. 

- To żadnej z nich nie napisałem. 

- Aha. 

Zachichotał. 

- Napisałem natomiast „Dressed For Dancing" 

i „Your Soft Voice". - Kiedy przecząco pokręciła gło­

wą, dodał: - A słyszałaś „Misty River Morning"? 

- O, tak. „Mglisty poranek nad rzeką". To bardzo 

ładna piosenka. Ty ją skomponowałeś? 

Skinął głową zaskoczony tym, że fakt, iż zna tę 

piosenkę, sprawił mu przyjemność. 

- Znam ją z radia. Przykro mi, ale nigdy nie przy­

kładałam wagi do nazw zespołów. Tę piosenkę jed­

nak bardzo dobrze zapamiętałam. 

- A więc obojgii nam się podoba - przyznał. - A ty 

jaką muzykę lubisz? Poważną? 

Sara lekko wzruszyła ramionami. 

- To zależy od nastroju. Raz taką, raz inną. 

No, nie przepadam za hard rockiem, czy... czy za 

jakimiś popłuczynami muzyki country. Ale kiedy 

słyszę coś, co mi się podoba, pamiętani to i chętnie 

słucham. 

- Czyli masz do muzyki taki sam stosunek jak ja 

do malarstwa - zauważył. 

- Dokładnie. Widzisz, nie kupuję płyt i trudno mi 

spamiętać... nazwiska artystów. 

Uśmiechnęła się wymawiając słowo, które ich łą­

czyło. 

- No cóż, kupiłem wprawdzie kilka obrazów, które 

poleciła mi dekoratorka, ale twoje płótna podobają 

mi się tysiąc razy bardziej. Myślę, że wyrzucę tamte 

śmieci i zacznę urządzać dom od nowa. 

background image

19 

Wyrzuci! Dlaczego od razu marnotrawić pieniądze 

na kaprysy? - pomyślała z niechęcią Sara. 

- Czy wasza grupa jest rzeczywiście tak popular­

na, jak twierdzi Jeny? 

Connor najwyraźniej zesztywniał. Jesteśmy w do­

mu, Saro, powiedział sobie w duchu. Zaraz wylezie 

szydło z worka. 

- Wydaliśmy najlepiej sprzedający się w zeszłym 

roku album muzyki country. Naprawdę świetnie po­

szedł. 

- Ciekawe. Kevin wspominał, że jesteś piosenka­

rzem, ale nie mówił, że należysz... 

- Bo wtedy jeszcze nie należałem. - Jedną z naj­

większych niesprawiedliwości losu jest to, że Kevin 

nie doczekał mego sukcesu, pomyślał. Podniósł fi­

liżankę i dopił letnią już kawę. - Teraz naturalnie 

mogę zrobić wrażenie w... jak się nazywa to mias­

teczko? 

- Amherst. 

- Mogę wywrzeć wrażenie na kilku osobistościach 

w Amherst w stanie Massachusetts. Zobaczymy, 

może uda się coś zrobić. Czego potrzebujesz, Saro? 

- Nie rozumiem. 

-- Czego potrzebujesz dla Dannie? I dla siebie. Do 

licha, ostatecznie Kevin jest wam to dłużny. Czy 

chcesz udziały w funduszu inwestycyjnym plus mie­

sięczne alimenty? Na dłuższą metę to najlepszy spo­

sób, aczkolwiek... 

- Co ty w ogóle wygadujesz? - wycedziła Sara, 

wymawiając kolejne słowa coraz twardziej. 

- Posłuchaj, wiem, że nie zastąpię wam Kevina 

w takim stopniu, w jakim bym pragnął. - Obrzucił 

ją szybkim, lecz badawczym spojrzeniem. - Ale mogę 

grać rolę bogatego wujka. Kevin był moim bratem. 

background image

2 0 

Z tego, co wiem, jest to jego jedyne dziecko. Chciał­

bym czasami je widywać, jeśli naturalnie... 

- Przekroczył pan pewne granice, panie Ryan -

powiedziała cicho. Gdyby Connor znał Sarę, wie­

działby, że ogarnia ją szewska pasja. Im bardziej była 

wściekła, tym ciszej mówiła i dokładniej dobierała 

słowa. - Nie interesuje mnie ani kim pan jest, ani 

w jaki sposób zarabia na życie. Ja osobiście nie po­

trzebuję żadnych pańskich pieniędzy. 

- Co masz na myśli mówiąc „żadnych moich pie­

niędzy"? Czego zatem chcesz? 

- Panie Ryan, to pan przyszedł do mojego domu. 

To pan przyszedł zobaczyć moją córeczkę, a ja panu 

pozwoliłam. 

- Zgadza się. Teraz nie mam już żadnych wątpli­

wości. To moja bratanica. Pragnę spłacić... 

- Nie będzie żadnego płacenia, panie Ryan. Jest 

pan, jak sarn stwierdził, jej wujem. Nie pozwolę, by 

wchodził pan w jej życie za pieniądze. Może pan od­

wiedzać Dannie, ale pod moim nadzorem. Dannie ma 

swoją malutką rodzinę i jeśli chce pan do niej nale­

żeć, proszę bardzo. Ale ani nie potrzebujemy, ani nie 

chcemy pańskich pieniędzy. 

Connor nie wierzył własnym uszom. Sara rzeczy­

wiście nie próbowała go na nic naciągać. Przeciwnie, 

jego propozycja rozgniewała ją. Ale musiał też przy­

znać, że postąpił bardzo nietaktownie. 

- Posłuchaj, Saro, wcale nie twierdzę, że sobie nie 

radzisz. Harujesz jak wół i należy ci się odpoczynek. 

Naprawdę chcę pomóc dziecku Kevina. Posłuchaj, 

nie uwierzyłabyś, z jakimi historyjkami ludzie do 

mnie przychodzą. Nie raz i nie dwa próbowano wro­

bić mnie w ojcostwo. Dostałem listy od co najmniej 

stu koleżanek z czasów szkolnych. Po latach zapra-

background image

2 1 

gnęły wyznać mi, jaki wspaniały był ze mnie chłopak. 

- Potrząsnął głową z pełnym ironii niedowierzaniem. 
- Musiałem być ogierem pierwsza klasa! 

Sara wybuchnęła śmiechem i Connor wyraźnie się 

odprężył. Dopiero teraz dotarło do niego, jak bardzo 

był spięty i zdenerwowany. W nadziei, że Sara odzy­

ska dobry humor, ciągnął beztrosko: 

- Za grosz nie wierzę tym, które przypominają mi, 

jaki byłem łebski i czarujący. Koń by się uśmiał. 

Chyba pomyliły mnie z Kevinem. 

Sara też się rozluźniła. Wyobrażała sobie, że na 

świecie jest wielu takich Jerrych, a ludzie pokroju 
Connora muszą niestety mieć z nimi nieustannie do 
czynienia. Jej brat, na nieszczęście, należał do takich 
farbowanych lisków i z tego listu będzie się musiał 

jej wytłumaczyć. 

- Ale nie wszystkie listy wyrzucasz do kosza, pra­

wda? I zawsze jesteś gotów podarować  k o m u ś trochę 

pieniędzy? - domyśliła się Sara. - Zwłaszcza, jeśli te­
mu  k o m u ś to się należy. 

- Jeśli prośba mieści się w granicach zdrowego 

rozsądku i jest uzasadniona z prawnego  p u n k t u wi­
dzenia, czemu nie. 

- A kto ustala te warunki? 
- Zazwyczaj „granice zdrowego rozsądku" określa 

mój księgowy, a „prawny  p u n k t widzenia" ustala mój 
adwokat. 

- Więc o co dokładnie prosił mój brat? - spytała 

cicho. 

- Tak naprawdę, to o nic nie prosił. Napisał tylko, 

że wie o moim koncercie w Springfield i sądzi, że 
przy okazji może zechcę poznać córeczkę mojego bra­
ta. Podał szczegóły i załączył zdjęcie, by wzmóc swoją 
wiarygodność i moje zainteresowanie. 

background image

22 

-

 Rozumiem. 

Może Jerry wcale nie jest takim bufonem i niedo­

rajdą, pomyślała. Z tego, co mówi Connor, wynika 

jasno, że zabrał się do rzeczy bardzo chytrze. 

- To ładne zdjęcie - zauważył mężczyzna pochy­

liwszy się w stronę gospodyni, która mówiła bardzo 

cicho. 

- Dannie jest fotogeniczna. 

- Mówię o twoim zdjęciu. - Patrzył na nią długo 

i w milczeniu, po czym dokończył: 

- A zatem nikt o nic nie prosił, ale ja mimo to 

chcę coś dać. 

- Dziękuję za propozycję. 

- Wiesz, że możesz dostać rentę wojskową na wy­

chowanie dziecka? W tych okolicznościach... 

- Wiem - odparła krótko, sięgając po jego filiżan­

kę. - Napijesz się jeszcze kawy? 

- Nie, dziękuję. I nie miałabyś wtedy uczucia, że 

to jakaś jałmużna. Mogłabyś myśleć, że to Kevin po­

maga ci w wychowaniu dziecka. Wiesz, że był zawo­

dowym oficerem. Jak ojciec. 

- Przecież nie byłam żoną Kevina - przypomniała 

cicho Sara. - Danielle nosi moje nazwisko. 

Po twarzy Connora przebiegła chmura. 

- Ale gdyby Kevin żył, wyszłabyś za niego. 

- Nie wiem, co by się stało, gdyby Kevin żył. - Było 

to bardzo uczciwe postawienie sprawy, ponieważ od 

śmierci Kevina nieustannie prześladował ją problem 

„gdyby-żeby". - Stanowiliśmy odmienne typy osobowo­

ści, ale wtedy... Oboje mieszkaliśmy w obcym kraju, 

oboje byliśmy Amerykanami, to nas siłą rzeczy zbliżało. 

Ale tutaj wszystko mogłoby potoczyć się inaczej. 

- To znaczy... nie kochałaś go? - spytał, czując 

z jakichś niezrozumiałych względów ucisk w dołku. 

background image

23 

- Ależ nie, kochałam. Bardzo kochałam. Jak moż­

na było nie kochać Kevina? - Sara uśmiechnęła się 

wiedząc, że Connor ją rozumie. - Był przyjacielem 

całego świata. Zawsze uśmiechnięty, pełen optymi­

zmu, zawsze gotów coś ciekawego i śmiesznego opo­

wiedzieć. Ale należał do armii. Zwiedziliśmy razem 

kawał Europy - Paryż, Nicea, Wenecja, Florencja -

najbardziej romantyczne miasta świata. Pod tym 

względem spełniły się wszystkie moje romantyczne 

fantazje. Ale z drugiej strony cieszę się, że nigdy nie 

miałam okazji poznać tych klubów oficerskich. Ta 

część życia Kevina była i jest dla mnie nie zapisaną 

kartą. Kochałam go, ale nie wiem, czy moglibyśmy 

razem żyć. 

- Ale miałaś z nim dziecko. 

Sara wyczuła w jego głosie nutkę oburzenia i uz­

nała, że w obecnej sytuacji jest to całkiem zrozu­

miałe. 

- Tak, miałam. Ale co powiesz o dziecku, które 

urodziło się wprawdzie zupełnie nie w porę, ale stało 

się największą radością mojego życia? Czy to był 

błąd? Teraz już wiem, że postępowałam wtedy bardzo 

lekkomyślnie, ale kierowały mną wyłącznie uczucia. 

Nie myślałam o tym, co będzie. I wcale nie miałam 

zamiaru zachodzić w ciążę. 

I Kevin też nie miał zamiaru robić ci dziecka, dodał 

w myślach Connor. 

- Mogłaś ją przerwać - powiedział bezbarwnym 

głosem. 

- Och, łaska boska, że tego nie zrobiłam. Nie wy­

obrażam sobie życia bez Dannie. Jest tak podobna 

do Kevina, wiesz... taka radosna, miła... 

Mężczyzna wyprostował się, przesunął na brzeg 

kanapy i położył dłonie na kolanach. 

background image

24 

- No tak - mruknął. - Panno Benedict, czy przyj­

mie pani ode mnie pieniądze lub jakąś inną pomoc? 

- Nie, panie Ryan. Nie zamierzam brać od  p a n a 

żadnych pieniędzy. 

Kiedy wypowiadała słowa „panie Ryan", przesłała 

mu ciepły uśmiech. 

- W takim razie sprzedaj mi obraz. 
-  J a k i znów obraz? 
- Którykolwiek. Mnie podobają się wszystkie. 
- Nie potrzebujesz przecież obrazu - zaprotesto­

wała. 

- Przeciwnie, bardzo potrzebuję. Gdybyś widziała 

te paskudztwa, które zdobią mój salon, udławiłabyś 
się własnymi słowami. 

Spoglądał na nią bacznie i Sara skonstatowała ze 

zdziwieniem, że w jego oczach maluje się więcej cie­
pła, uczucia i radości niż u Kevina. 

- Wybierz sobie. 
- Ten z purpurowymi kwiatami - odparł odwra­

cając się i wskazując głową na nie oprawione płótno. 

-  J e s t twój. Daję ci go w imię przyjaźni. 
- Dajesz mi go w imię przyjaźni? Też coś! - wy­

krzyknął, ale natychmiast ściszył głos, gdyż Sara po­
łożyła palec na  u s t a c h dając mu znak, aby mówił ci­
szej. - Powiedziałem, że chcę go kupić. 

- Nie odbieraj mi przyjemności złożenia pierwszej 

darowizny na rzecz podniesienia estetyki pozbawio­

nego dobrego  s m a k u salonu. 

Rozmowę przerwało głośne skrzypnięcie podłogi 

w przedpokoju, a następnie dźwięk zatrzaskiwanych 

drzwi wejściowych. 

- Nie słyszałam żadnego samochodu - mruknęła 

zdziwiona Sara, zrywając się z miejsca. 

- Mam nadzieję, że Danielle mocno sypia - od-

background image

25 

parł Connor idąc w ślady gospodyni i też wstając 

z kanapy. 

- Siostrzyczko, potrzebuję łóżka na dzisiejszą 

noc. Pieprzyk znów mnie wygoniła. 

Był to Jerry, i to pijany. 

- To mój brat - powiedziała szeptem Sara. - Po­

słuchaj, wiem, że jesteś na niego zły, ale proszę, nie 

dzisiaj. Obawiam się, że jest... 

Connor uniósł uspokajająco ramię. 

- Na nikogo nie jestem zły. Pojawiłem się z włas­

nej, nieprzymuszonej woli. A kto to jest Pieprzyk? 

Sara zdusiła śmiech. 

- Powinnam odpowiedzieć wierszem, ale mi się 

nie chce. Pieprzyk to jego dziewczyna. 

Jerry marudził dłuższą chwilę przy wieszaku, 

a następnie po obu stronach futryny pojawiły się za­

ciśnięte na nich dłonie. Na koniec w drzwiach stanął 

ich właściciel i z ciekawością popatrywał na gościa 

siostry. Stopniowo, przez spowijające jego umysi 

opary alkoholu, zaczęła docierać doń prawda. 

- To ty... to naprawdę... Connor Ryan? 

- Panie Ryan, to mój brat. 

- Jerry Bendict - wybełkotał Jerry, opuszczając 

w nazwisku jedną literę. Z kręconymi, brązowymi 

włosami, ciemnymi oczami i z niedowagą, brat Sa­

ry sprawiał wrażenie dwudziestopięcioletniego na­

stolatka. 

- Connor Ryan. 

- Connor Ryan! Wielki Boże! - Mimo zamroczenia 

i trzęsących się rąk, Jerry zdobył się na ogromny wy­

czyn i wykonał na jednej nodze bezbłędny piruet, ob­

racając się o trzysta sześćdziesiąt stopni. - Nie mogę 

w to uwierzyć. Connor Ryan. Człowieku, jesteś naj­

lepszy! Gdybym potrafił grać na gitarze jak ty... 

background image

26 

-

 Jerry - odezwała się z pogróżką w głosie Sara. 

- Jestem ci wdzięczny za ten list, Jerry. Nie wie­

dzieliśmy, że Kevin ma... 

- Tak też i myślałem, Connor. Kiedy odkryłem, że 

jesteś wujem małej Dannie, wiedziałem, że muszę się 

z tobą skontaktować. Jasne, że już wcześniej coś po­

dejrzewałem, ale chciałem być pewny na sto procent. 

Próbowałem rozmawiać o tym z Sarą, ale ona się nie 

zna na muzyce, a poza tym nie zgodziłaby się na na­

pisanie listu. No to... cholera, człowieku, wiedziałem, 

że będziesz chciał... 

- Jerry... - znów odezwała się ostrzegawczo Sara. 

- Dobrze zrobiłeś, Jerry - pochwalił chłopaka 

Connor. 

- A widzisz, Saro? Dobrze zrobiłem. Przynajmniej 

raz w życiu coś zrobiłem dobrze. No i proszę, ni z te­

go, ni z owego na środku twojego pokoju stoi sam 

Connor Ryan. - Jerry chciał po przyjacielsku kle­

pnąć gościa w ramię, ale zachwiał się, stracił równo­

wagę i wylądował prosto w ramionach znanego pio­

senkarza. 

Sara skamieniała ze zgrozy, lecz Connor ze śmie­

chem posadził Jerry'ego na najbliższym krześle. 

- I co powiesz, siostrzyczko? - wyrecytował, wy­

ciągając w jej stronę palec. - Siedzę sobie wygodnie 

i po raz pierwszy w życiu zrobiłem coś dobrze. 

Obawiając się kolejnych małpich wyskoków brata, 

Sara odwróciła się w stronę Connora. 

- Może lepiej będzie, jak już sobie pójdziesz. Kiedy 

jest pijany, czasami lubi się nad sobą rozczulić. 

- Może więc pomogę położyć go do łóżka. 
- Obawiam się, że dopóki tu jesteś, żadna siła nie 

zmusi go do pójścia do łóżka. Prędzej zaśnie na krze­

śle, na co zresztą w pełni zasługuje. 

background image

27 

- Nie masz litości, siostrzyczko - oświadczył Jer-

ry, lecz Connor najwyraźniej współczuł nie jemu, lecz 

siostrze. 

- Connor, bracie, wiesz, że na wasz koncert sprze-

dałi już wszystkie bilety. - Jerry z trudem utrzymy­

wał na krześle pionową pozycję. - I wiesz, mnie się 

już nie udało kupić. 

Upokorzona Sara zamknęła oczy pragnąc, by Con­

nor nie słyszał tych tak dobrze jej znanych skowytów 

Jerry'ego. Chwyciła gościa pod rękę i zaprowadziła 

do drzwi. 

- Nie chcę być niegrzeczna, ale naprawdę już idź 

- powiedziała zdecydowanie. 

Ujął jej dłoń w swoją, dużą i ciepłą, i lekko uścis­

nął. 

- Zadzwonię - obiecał. 

I już go nie było, ale Sara jeszcze przez chwilę czu­

ła ciepło jego ręki. Odwróciła się w stronę brata 

i przesłała mu miażdżące spojrzenie. 

Jerry jednak odpowiedział jej tym swoim dopro­

wadzającym do furii, łobuzerskim uśmiechem. 

-- Ale jesteś na mnie wściekła, co? 

background image

ROZDZIAŁ DRUGI 

Sara była rzeczywiście wściekła. Była wściekła je­

szcze następnego dnia rano, kiedy udręczony kacem 

Jerry powlókł się z powrotem do Pieprzyka. 

Dwie godziny później zadzwonił Connor. Deja vu. 

Kevin. Nie, ku swemu zdumieniu, przed oczami cią­

gle miała obraz Connora. Spytał, czy Dannie już 

wstała i czy nie mógłby jej zobaczyć. Wszak tylko po 

to przyleciał tutaj wcześniej, a ponieważ reszta ze­

społu pojawi się dopiero następnego dnia, może bez 

reszty poświęcić dziecku czas aż do wieczora. Jeśli 

Sara ma jakieś plany, czy mogłaby uwzględnić 

w nich również jego? Tak? Cudownie! 

Obiecał stawić się za godzinę. 

- Mamusiu, zobacz co znalazłam w szafie! Dużą 

kopertę obwiązaną tasiemką. To wygląda jak pre­

zent. 

Sara odłożyła słuchawkę i popatrzyła na córeczkę, 

która wniosła właśnie pakunek do kuchni i położyła 

go na podłodze obok stołu. 

- Wiem, schowałam to kiedyś do szafy. A czego ty 

w niej właściwie szukałaś? 

- Spodenek w różowe słonie. Chcę je nałożyć. 

Sara westchnęła i usiadła po turecku obok dzie­

cka, które pracowicie rozwiązywało tasiemkę. 

- Ależ kochanie, one są już za małe. Należy je 

oddać jakiemuś innemu dziecku, na które będą 

dobre. 

background image

2 9 

Dannie popatrzyła na matkę błękitnymi oczami, 

w których malował się wyraz oburzenia i żalu. 

- Nie oddawaj moich spodenek w różowe słonic. 

Wcale nie są za małe. Chcę dzisiaj w nich chodzić. 

- Dannie, właśnie dzisiaj nie powinnaś chodzić 

w ubranku, które jest dla ciebie za ciasne. Włóż te 

nowe spodnie, ze sztruksu. 

Twarz Dannie rozjaśnił szeroki uśmiech, zwłasz­

cza że udało się jej rozwiązać do końca tasiemkę 

i otworzyć kopertę. 

- Nowe spodnie? Nie muszę ich już oszczędzać? 

- Nie, dzisiaj nie musisz - odparła z uśmiechem 

Sara, biorąc w dłonie twarzyczkę córki. - Dzisiaj po­

znasz nowego wujka, Dannie. 

Twarz dziewczynki zmarszczyła się i dziecko prze­

słało matce pytające spojrzenie. 

- Nie, nie mówię o wujku Jerrym, to mój brat. 

Ten drugi wujek... wujek Connor... - Słowa te dziw­

nie brzmiały jej w uszach i wolała dla wprawy kilka 

razy je powtórzyć. - Wujek Connor jest bratem two­

jego ojca. Przyjechał aż z Kalifornii, żeby cię zoba­

czyć. Pójdziemy razem... 

- A ja myślałam, że pójdziemy w góry - jęknęła 

Dannie. 

- Pójdziemy. Wujek Connor pójdzie z nami. 

- Och, to dobrze - zgodziła się i zaczęła badać za­

wartość koperty. - Popatrz mamusiu, rysunki. -

Dannie wyjęła plik szkiców wykonanych węglem 

i pastelami, które kiedyś, przed laty, Sara pokryła 

sprayem, żeby utrwalić ich kolory. - Czy to ty je ma­

lowałaś, mamusiu? 

Sara wyjęła z rąk dziecka plik kartek i zaczęła je 

kolejno oglądać. Od dawna już nie wracała myślą do 

czasów spędzonych w Paryżu i dopiero wieczorna 

background image

30 

wizyta Connora poruszyła jej wspomnienia. Po upły­

wie tylu lat rysunki wydały się jej obce. Zrobiła je 

dawno, dawno temu jakaś wielkooka, naiwna pan­

nica, która marzyła o jednym: wejść w świat wielkiej 

sztuki i stać się jednym z artystów z Montmartre'u. 

Pragnąc jak najlepiej poznać język francuski, malo­

wała na ulicach portrety. Była bardziej utalentowana 

od większości jej kolegów, ale amerykańscy turyści 

woleli być portretowani przez „prawdziwych" arty­

stów, to znaczy Francuzów. Tam nauczyła się, jak 

zbywać śmiechem i żartem umizgi innych malarzy i, 

od czasu do czasu, dużo mniej sympatycznych Ame­

rykanów - swoich rodaków. Kevin twierdził wpraw­

dzie, że dziewczyna malująca na rogach ulic dekla­

suje się, ale Sara dzięki temu poznała życie od pod­

szewki. 

- A to kto? - zainteresowała się Dannie, wskazu­

jąc na uśmiechniętą twarz mężczyzny, namalowaną 

na kartce papieru. 

- Bardziej przypomina wujka Connora, niż twoje­

go tatę. 

Czyż to nie śmieszne? - pomyślała Sara. Słabości, 

twe imię kobieta. 

- To tak wygląda wujek Connor? - spytała Dan­

nie, studiując z uwagą wykonany pastelami szkic. 

- Nie, kochanie, to twój tata. Ale wujek Connor 

jest bardzo do niego podobny. 

- Mój tata, który zginął na wojnie? 

Dannie uniosła głowę i pytająco patrzyła na mat­

kę, jakby zastanawiając się nad sensem tych słów; 

niedawno w jakimś filmie bohaterowie mówili „zginął 

na służbie". Tak subtelna różnica w doborze słów 

niewiele znaczy dla czteroipółletniej dziewczynki, Sa­

ra postanowiła więc nie wchodzić w szczegóły. 

background image

31 

- Zgadza się, to twój tata, który zginął. Kiedy zo­

baczysz wujka Connora, to tak, jakbyś ujrzała swo­

jego ojca. 

Dannie przez chwilę jeszcze w skupieniu i ciszy 

oglądała rysunek. Następnie wyprostowała nogi 

i poderwała się z podłogi. 

- Idę włożyć nowe spodnie - oświadczyła i po­

biegła na górę. 

W świetle dnia dom prezentował się dużo lepiej. 

Może wpływ na to miał blask słońca i urocza gra 

świateł i cieni. A może wspaniały widok drzew, które 

w październiku w Nowej Anglii stroją się w przepy­

szne barwy czerwieni i złota. Grube podeszwy butów 

Connora zachrzęściły na żwirze podjazdu niczym 

opony ciężarówki. Głośno trzasnął drzwiczkami sa­

mochodu, jakby chciał oznajmić swe przybycie i po­

konał trzy stopnie werandy. Zastukał kołatką. 

Kiedy drzwi się otworzyły, nie ujrzał na wysokości 

swych oczu pięknej twarzy gospodyni. Musiał mocno 

pochylić głowę, żeby dostrzec osóbkę, która witała 

go w progu. Czuprynkę miała o kilka odcieni jaśniej­

szą od jego włosów, ale oczy tak samo błękitne. Mru­

żąc powieki w jaskrawym słońcu, osóbka ta spytała 

rezolutnie: 

- Czy jesteś wujkiem Connorem? 

- Tak, młoda damo. To ja. 

- W takim razie wejdź, proszę. 

Connor zamknął za sobą drzwi i przysiadł na pię­

tach, żeby lepiej przyjrzeć się swej bratanicy. 

- Ty jesteś bratem mojego taty -- drążyła dalej. 

- Zgadza się. 
- I jesteś do niego podobny. 

- Też się zgadza. 

background image

32 

-

 Ale on nie żyje, a ty żyjesz. 

Poruszony Connor potrząsnął głową. Tylko dzieci 

potrafią w kilku tak lapidarnych słowach ująć cały 

skomplikowany problem. 

Nie znalazł żadnej gładkiej odpowiedzi. 

- Cieszę się, że żyjesz, bo to znaczy, że wybierzesz 

się z nami w góry. A kiedy się zmęczę, będziesz mnie 

niósł. - Dannie zmierzyła wzrokiem jego ramiona, 

jakby zastanawiając się, czy zdoła ją wziąć na bara-

na. - Myślisz, że poradzisz sobie? 

- Najpierw sprawdźmy, czy cię w ogóle podniosę. -

Chwycił ją pod pachy i uniósł wysoko, tak, jak to dzieci 

lubią najbardziej. - No proszę, jesteś bardzo dużą 

dziewczynką, ale ja jestem bardzo silnym chłopcem. 

- Myślisz, że wejdziemy na sam czubek góry? 

- A czy ta góra jest duża? 

- Bardzo duża! - wykrzyknęła Dannie i zademon­

strowała jej wielkość, unosząc ręce nad głową. 

- No cóż, jestem naprawdę bardzo silny - uspo­

koił ją Connor. 

Kiedy na schodach pojawiła się Sara, oboje odwró­

cili głowy w jej stronę. Connorowi na widok dziew­

czyny zaparło dech. Cienka, fioletowa bluzka z gol­

fem, wystającym spod grubego swetra w kolorze śli­

wki, wspaniale kontrastowała z obcisłymi dżinsami. 

Duży postęp w porównaniu z artystyczno-roboczym 

strojem, w którym paradowała poprzedniego wieczo­

ru. Włosy miała zaplecione w zgrabny francuski war­

kocz. Twarz pokrywał subtelny makijaż: błyszczące 

usta, odrobina różu na policzkach i tuszu na rzę­

sach. Wyglądała zupełnie inaczej niż poprzedniego 

dnia: delikatnie i naturalnie. 

Na widok zbaraniałej miny gościa, Sara uśmiech­

nęła się. 

background image

33 

- Widzę, że już się poznaliście - rzekła. 

Connor natychmiast odzyskał poczucie rzeczywi­

stości. 

- No właśnie, zawarliśmy znajomość. Wiem też, 

że do moich obowiązków należeć będzie noszenie ma­

łych dziewczynek, kiedy się zmęczą. Będzie musztra? 

Dannie popatrzyła ze zgrozą na Connora, zupełnie 

jakby nieoczekiwanie przemienił się w jakiegoś dzi-

wostwora. 

- Mama zrobiła kanapki z majonezem. Do kur­

czaka nie daje się musztardy. No wiesz! 

Connor ze śmiechem postawił małą na ziemi. 

Czuł, że dziewczynka podbiła mu serce. 

- Idę po moją kurtkę - oświadczyło dziecko, 

mknąc na górę niczym tańczący derwisz. 

Sara wyniosła przed dom spakowany już plecak 

i ulokowała go, razem z Dannie, na tylnym siedzeniu 

wynajętego samochodu Connora. Potem, podczas 

jazdy, wskazywała Connorowi kręte drogi, którymi 

przez „Przełączkę" dotarli do South Hadley. Pojazd 

zostawili na parkingu przed restauracyjką przytu­

loną do górskiego zbocza i ruszyli lekko pnącą się 

pod górę ścieżką przez las. Dannie cały czas wesoło 

paplała, nieustannie wybiegała do przodu, piszcząc 

na widok wiewiórek i upychając po kieszeniach żo­

łędzie. 

Connor niósł plecak i podziwiał naturalną lek­

kość, z jaką poruszała się idąca przed nim Sara, nie 

spuszczająca oka z myszkującej po krzakach córecz­

ki. W pewnej chwili dziewczyna odwróciła się do nie­

go i z uśmiechem dała znak, żeby się pospieszył. 

Connor wydłużył nieco krok, ale wolał się trzymać 

się za jej plecami, skąd mógł ją swobodnie obser­

wować. 

background image

34 

Na usilne nalegania Dannie zeszli ze ścieżki, ale 

Sara najwyraźniej dobrze wiedziała, dokąd zmierza 

dziecko. Connor zanurkował pod zwieszoną nisko 

gałęzią i zaczął brodzić w grubej warstwie zeschłych, 

brązowych liści. 

- Hej, dziewczynki, może mi powiecie, czy to jest 

ta właśnie góra, o której mówiłyście? - zawołał na­

śladując teksański akcent. - Przecież to nie jest żad­

na góra. W moich stronach na takie coś wołają 

„pryszcz na plecach starego Atlasa". 

- Daj spokój z kowbojskimi zagrywkami i nie na­

zywaj tak uroczego miejsca pryszczem! - odkrzyknę­

ła Sara. - To góra Holyoke, księżniczka o pięknych, 

delikatnych rysach. Daleko do niej waszym wielkim, 

postrzępionym wierzchołkom. 

Dannie znalazła wreszcie miejsce, którego szuka­

ła. Tam przystanęli, a dziecko natychmiast zaczęło 

bobrować w piargu zalegającym pod skalnym usko­

kiem, zbudowanym z szarych łupków. 

Connor zerwał z drzewa pożyłkowany liść i chwilę 

studiował delikatne czerwone, żółte i zielone wzorki. 

- Nazywasz górę księżniczką? - mruknął spoglą­

dając na Sarę. - Tak, jest naprawdę piękna, nie prze­

czę. Ale nazwałbym ją księżniczką jedynie wzgórz. 

Jeśli chcesz poznać Króla Gór, musisz pojechać dalej 

na zachód, moja miła damo. 

- Ależ ja lubię również i postrzępione masywy 

górskie - powiedziała cicho Sara, patrząc mu prosto 

w oczy. 

- A ja delikatne rysy - nie pozostał jej dłużny. 

Na głos Dannie oderwali od siebie wzrok. 

- Nie mogę nic znaleźć, mamusiu - poskarżyło się 

dziecko. 

Connor pochylił się nad Dannie, która przykucnę-

background image

35 

ła z brodą między kolanami tak, jak to potrafią robić 

wyłącznie czteroletnie szkraby. 

- Czegóż to szukasz, Księżniczko? 

Dziewczynka popatrzyła na niego ze słonecznym 

uśmiechem. Bardzo podobało się jej zostać księż­

niczką. 

- Raz znalazłam tu trylobita - oświadczyła z dumą. 

- Tak? - Connor zaczął grzebać między kamienia­

mi. - A co to takiego, ten trylobit? 

- Robal. Ma pewnie milion lat. 

- A jesteś pewna, że nie ryba? - zdziwił się, do­

kładnie oglądając kawałek łupka. 

- Może i ryba-robal - poszła na kompromis Dan-

nie. 

- A co myślisz o stawonogach? - spytał, odrzuca­

jąc łupek i sięgając po następny. 

- A co to stawonóg? 
- To taki rodzaj... taka ryba-robal - zgodził się 

Connor, podsuwając jej pod nos kawałek łupka. - Co 

myślisz o tym? 

- O czym? - dziewczynka zerknęła na rozwartą 

dłoń. Zaintrygowana Sara przyklęknęła obok. 

- To też skamielina - oświadczył Connor. 

Dannie wzięła skałę, przez chwilę ją oglądała, po 

czym schowała do kieszeni. 

- To paproć - powiedziała lekceważąco. - Tego tu 

pełno. Chcę znaleźć trylobita. 

- Kiedyś z Kevinem zbieraliśmy stare groty od 

strzał. Miałem ich całe pudełko - oświadczył Connor 

wstając i podając dłoń Sarze. - Ale Kevin nie miał 

cierpliwości do takich zabaw. Raz tylko udało mu się 

znaleźć skorupy po jakichś starych garnkach. 

- Kevin - powtórzyła jak echo Dannie. - Mój tata 

nazywał się Kevin, prawda? 

background image

36 

Connor i Sara wymienili spojrzenia i jak na ko­

mendę opuścili ręce. Mężczyzna zastanawiał się 

chwilę, czy Sara często jeszcze wymienia imię jego 

brata. Uświadomił sobie bowiem, że w rozmowach 

z córką zawsze używa zwrotu „twój ojciec", a nie „Ke-

vin". Ale prawda była taka, że w miarę upływu czasu 

oba te określenia padały coraz rzadziej. 

- Zgadza się, Księżniczko - potwierdził Connor. -

Nazywał się Kevin. No, a teraz czekam, aż pokażesz 

mi wierzchołek tej tak zwanej góry. 

Zanim dotarli na szczyt, Connor zdążył się potęż­

nie zasapać. Od papierosów miał wyraźnie krótszy 

oddech, co go trochę niepokoiło. Zdawał sobie bo­

wiem sprawę, że ogranicza to również jego możliwo­

ści wokalne. A jednak, kiedy stanął już w miejscu, 

z którego roztaczał się wspaniały widok na okolicę, 

zapalił kolejnego papierosa. Sara bez zwłoki zajęła 

się zawartością plecaka, w któiym, jak Connor miał 

nadzieję, znajdowała się głównie żywność. Niech bę­

dzie choćby kurczak z musztardą! Był głodny jak 

wilk. 

W kraciastej koszuli i obcisłych, błękitnych dżin­

sach, Connor rzeczywiście sprawiał wrażenie tak sil­

nego, jak zapewniał Dannie. Sara zastanawiała się 

chwilę, jak porusza się na scenie. Każdy muzyk roc­

kowy posiada charakterystyczny dla siebie styl za­

chowania się na estradzie. Zastanawiała się nawet, 

czy dziewczęta z widowni rzeczywiście mdleją na jego 

widok. Na włosach igrały mu w tej chwili białe i złote 

cienie, malowane promieniami południowego słońca, 

a lekki wiatr burzył jasne kosmyki opadające na 

opalone czoło. Sara doszła do wniosku, że na widok 

szalejącego z elektryczną gitarą Connora mdlałaby 

zapewne jak wszystkie dziewczyny na widowni. 

background image

37 

- Wujku Connorze, możesz zabrać mnie na wie­

żę? - spytała Dannie takim tonem, jakby prośbę tę 

wyrażała już po raz nie wiadomo który. - Mama nie 

pozwala mi tam iść z wujkiem Jerrym. Mówi, że on 

ma na to za mało oleju w głowie. Ale ty możesz ze 

mną pójść, prawda? 

Connor, który zabierał się właśnie do drugiej ka­

napki, uniósł głowę i popatrzył spod przymrużonych 

powiek na dwudziestoparometrową stalową konstru­

kcję, stojącą za nimi na polanie. 

- Mamo, nie chcę już jeść - powiedziała Dannie 

i Sara schowała resztę jedzenia. 

- Dannie, wieża jest za wysoka - oświadczyła. 

- Ale z wujkiem Connorem mogłabym tam wejść, 

prawda, wujku? 

- Pewnie. Chcesz zobaczyć, jak tam jest na górze, 

Księżniczko? 

- Och, tak! - klasnęło w dłonie dziecko. 

- Och, nie! - jęknęła matka. - To tak wysoko. 

- Ale zupełnie bezpiecznie, Saro. Popatrz, wokół 

schodów i tarasu jest solidna balustrada. Skoro już 

tu jesteśmy, to chodźmy. 

Jerry często starał się namówić siostrę, by weszła 

na wieżę obserwacyjną, ale Sara za każdym razem 

zdecydowanie odrzucała jego propozycję. Teraz jed­

nak z jakiegoś powodu nie chciała, żeby Connor po­

myślał, że się boi. Uznał jej milczenie za zgodę i Dan­

nie ponownie zaklaskała w dłonie czekając, aż matka 

zawinie resztę kanapek i powrzuca do woreczka na 

śmieci ogryzki jabłek. 

- Idź pierwsza. Ja i Dannie będziemy szli za to­

bą - rzekł Connor stając przy schodach. Jedną 

ręką trzymał dziewczynkę, drugą zacisnął na balu­

stradzie. 

background image

38 

- Och... sama nie wiem... 

- Spokojnie, dasz sobie radę. Będę tuż za tobą. 

Po prostu nie patrz w dół. 

- O Jezu! -jęknęła cicho i najwyższym wysiłkiem 

woli zmusiła się do postawienia stopy na pierwszym 

stopniu. Kiedy była dzieckiem, potrafiła wspiąć się 

na każde drzewo, podobnie jak brat. Później jednak 

zaczęła odczuwać coraz większy lęk wysokości. Teraz 

więc, mocno zaciskając palce na barierce, weszła na 

kolejny schodek. Skierowała wzrok ku górze i przez 

chwilę szło jej bardzo dobrze. Kiedy jednak popatrzy­

ła pod nogi, żołądek natychmiast podszedł jej do 

gardła i lekko się zachwiała. 

Connor usłyszał jej cichy okrzyk. 

-- Nie patrz pod nogi - przypomniał. - Spisujesz 

się znakomicie. 

Nie patrz pod nogi! Łatwo powiedzieć. Choć kolana 

miała jak z waty, dzielnie uniosła głowę i nie spusz­

czała już wzroku z majaczącego w górze podestu. 

- Zuch dziewczyna - dobiegł ją głos Connora. -

Teraz prościutko do góry. 

Kiedy wreszcie skończyły się schody, natychmiast 

zajęła pozycję na środku podestu, a gdy dołączyli do 

niej Connor i Dannie, kurczowo chwyciła się ramienia 

mężczyzny i patrzyła tylko przed siebie - ani w górę, 

ani w dół. Serce zamarło jej ze strachu. Zastanawiała 

się, kiedy nogi odmówią jej posłuszeństwa. Connor 

spokojnie podziwiał zakole rzeki Connecticut, która 

formowała w tym miejscu prawie idealną podkowę, 

a skąpana w słońcu dolina płonęła oślepiającym bla­

skiem, niczym krzak Mojżesza. Dalej... 

- Saro, nic ci nie jest? - spytał nagle widząc, że 

twarz dziewczyny robi się kredowobiała. Nie był to 

dobry znak. 

background image

39 

- Gdybyśmy już mogli wracać - wyjąkała łamią­

cym się, ledwo słyszalnym głosem. 

- Pewnie. Widzieliśmy już dosyć, prawda, Księż­

niczko? - spytał i dziewczynka entuzjastycznie poki­

wała głową. - Pójdziemy przodem. 

Po przejściu trzech kroków, Sara stanęła jak za­

mroczona. Connor uwolnił z jej uścisku łokieć i objął 

ją w pasie, przytulając mocno do siebie. Przylgnęła 

do niego całym ciałem, obejmując jednyni ramieniem 

z przodu, a drugim z tyłu. 

- To nie jest dobry pomysł - mruknął Connor. 

Przez koszulę czuł, jak Sara drży. 

- W porządku - oświadczył. - Zrobimy to w kilku 

etapach. Ty poczekasz tutaj, ja sprowadzę Dannie 

i wrócę po ciebie. 

- Nie, nie - szepnęła. - Proszę, nie zostawiaj mnie 

tu samej. Umrę... 

- Mamusiu, naprawdę chcesz... 

- Nie, mamusia nie umrze. Saro, nie strasz dzie­

cka. Powiedz, że nic ci nie będzie. 

- Dannie, czuję się bardzo dobrze - odparła sła­

bym głosem. 

- W porządku - powtórzył Connor. - Chwilowo 

usiądziemy sobie, dobrze? No jak, lepiej? - Wyswo­

bodził się z objęć Sary i spostrzegł, że potrząsa gło­

wą. Oczy miała okrągłe z przerażenia, a policzki bia­

łe jak płótno. Wziął Dannie za rękę, wstał i ruszył 

w stronę schodów. 

- Saro, patrz tylko przed siebie - poradził na od­

chodnym. - Nie będzie mnie tylko przez minutę. 

Później zajmę się tobą. 

- Pilnuj Dannie! - krzyknęła, jakby miały to być 

ostatnie słowa w jej życiu i Connor prowadząc dziec­

ko za rękę zniknął w czeluści schodów. 

background image

40 

- Wrócimy tak, jak tu weszliśmy - oświadczył, 

kiedy był już z powrotem. - Ty patrzysz wyłącznie 

w górę, a ja idę obok ciebie. - Sara kiwnęła jedynie 

głową, gdyż od dawna nie mogła wymówić słowa. 

- Tak, właśnie tak zrobimy. I nic się nie bój. Wiem, 

co mówię. Kiedyś pracowałem przy konstrukcjach 

stalowych. 

Odwrócił Sarę w kierunku schodów. Posuwając 

się pół kroku za nią, jedną ręką przytrzymywał ją 

w pasie, a drugą trzymał się bariery. 

- Jestem Człowiekiem Pająkiem, dziecinko. Na­

prawdę! Patrz w górę. Tylko w górę. Nie dam ci 

spaść. 

Metalowe stopnie zgrzytały pod ich stopami, scho­

dzili w ślimaczym tempie, ale kiedy byli już blisko 

ziemi, Sarę ogarnął nieopanowany dygot. W końcu 

wybuchnęła płaczem. 

Przystanęli i Connor objął ją obiema rękami. 

- Saro, uwierz mi, naprawdę nie spadniesz - tłu­

maczył jej jak dziecku. - Sprowadzę cię bezpiecznie 

na dół. 

Jego ciche, spokojne słowa dodały jej otuchy i kie­

dy zapytał, czy jest gotowa iść dalej, skinęła potaku­

jąco głową. 

Kiedy dotknęli stopami ziemi, Connor oparł się 

plecami o stalową podporę wieży i wziął Sarę w ra­

miona. Trzęsła się jak galareta, oczy miała zamglone 

i półprzytomne. Connor poczuł na nodze dotyk drob­

nych rąk. Oderwał od Sary jedno ramię i pogłaskał 

Dannie po głowie. 

Kiedy wreszcie Sara odzyskała głos, powiedziała: 

- Och, Connor. Jeszcze nigdy w życiu tak się nie 

bałam. Wybacz mi, że tak głupio się zachowałam. 

Mogłam nas oboje... 

background image

41 

- Ach, nie opowiadaj głupstw - przerwał jej szyb­

ko, by nie kończyła tego zdania przy dziecku. 

- N-nic nie mogłam na to poradzić - chlipała, 

wtulając mu twarz w koszulę. 

- Wiem. Powinienem bardziej serio potraktować 

twoje słowa, gdy mówiłaś, że się boisz. To ja się upar­

łem wciągnąć was na samą górę. 

Nie wiedział dlaczego, ale zdawał sobie sprawę, że 

tak właśnie było. 

- Ale ja chciałam tam wejść. Nie chcę być taką 

cia-ciamajdą... - Uniosła twarz i zaczęła gorączkowo 

wycierać z policzków łzy. - Nie wiem, co mi się stało. 

Nigdy jeszcze nie zachowywałam się tak idiotycznie, 

nigdy... 

- Hej, ostrożnie! - wykrzyknął Connor i chwycił 

jej dłoń, zanim zdążyła rozmazać sobie tusz. - Już 

wszystko w porządku. Od tej chwili możesz sobie 

mieć lęk wysokości, a ja przyłożę po pysku każdemu, 

kto powie, że jesteś ciamajdą. 

Uśmiechnęła się przez łzy, oczy jej lekko rozbłysły. 

- Dziękuję - powiedziała cichutko. 

Kiedy późnym popołudniem wracali do samocho­

du, Connorowi wydawało się rzeczą całkiem natural­

ną, że w jednej ręce trzyma dłoń Dannie, a drugą 

obejmuje Sarę. 

- Czy jest gdzieś w okolicy dobra restauracja, do 

której wpuszczą nas w takich strojach? - spytał, gdy 

posadził już Dannie na tylnym siedzeniu. 

- Ja mam na sobie nowe ubranie - oświadczyła 

z dumą dziewczynka. - Włożyłam je, bo mamusia po­

wiedziała, że spodenki w różowe słonie są już za małe. 

A spodenki w różowe słonie są cudowne. Mają różowe 

słonie, o, tutaj... - wskazała małymi rączkami kolana. 

Następnie przesunęła dłoń jeszcze niżej i dodała: 

background image

42 

- A ich ogony ciągną się aż do ziemi. 

- Mówisz, różowe słonie? - Connor zapiął ją pa­

sem i poklepał małą po kolanie. - Kiedy zacznę wi­

dywać na kolanach dziewczynki różowe słonie, zna­

czy, że coś ze mną nie tak. A co wujek Jerry mówił 

o tych różowych słoniach? 

- To właśnie od niego dostałam te spodnie. Mówił, 

że są bardzo śmieszne. Ale teraz - zakończyła dra­

matycznie - są już za małe. 

- Nie martw się, dziecko - powiedział, drapiąc ją 

delikatnie w podbródek. - Wujek Connor wymyśli 

coś lepszego. 

- Wujek Connor ma ważniejsze sprawy na głowie 

- dobiegło z przedniego fotela. 

Connor roześmiał się. 

- Wujek Connor ma cały wieczór wolny. No więc 

co z tą restauracją? 

- Możemy zjeść w domu - zasugerowała Sara. 

- Wy, dziewczyny, przygotowałyście lunch, więc 

ja zajmę się kolacją. 

Po trzech kwadransach jazdy pod światłym kie­

rownictwem Sary, która bez przerwy myliła drogi mó­

wiąc „Och, tam powinniśmy skręcić", zatrzymali się 

przed lokalem. 

- Przychodzi tu często dzieciarnia ze szkoły - wy­

jaśniła Sara siadając w fotelu pokrytym popękanym 

winylem. 

- Przypomina bardzo knajpki, w jakich grywałem 

jako głodujący adept gitary - zauważył Connor się­

gając po plastikowe menu stojące za podstawką 

z serwetkami. 

- Byłeś kiedyś głodującym muzykiem? - zaintere­

sowała się Sara. 

- Zgadza się. Ale myślę, że głodowanie w mansar-

background image

43 

dzie artysty jest bardziej stylowe niż w nędznych mo­

telach. 

- Musimy kiedyś porównać nasze doświadczenia. 

A jak się przebiłeś? 

Wzruszył ramionami i długą chwilę przeglądał 

kartę. 

- Miałem szczęście. Spotkałem kogoś, komu spo­

dobała się moja gra. Ten ktoś skierował mnie do in­

nej osoby, która z kolei miała kontakty. 

Dziewczynie coś zamajaczyło w pamięci. 

- A ta pierwsza osoba, kim była? 
- Bardzo szykowną damą. Z rodzaju tych, które 

w sklepie z ubraniami nie patrzą na metkę z ceną, 

lecz kupują to, co im się podoba. 

- Ale jak się nazywała? 

Popatrzył na nią znad karty z rozbawieniem. 

- Zupełnie wypadło mi to z pamięci. Co tutaj 

można bezpiecznie zjeść? 

- Wszystko. Dziesięć tysięcy uczniaków nie może 

mylić się w tak ważnej sprawie jak jedzenie. 

- My lubimy małże - poinformowała Dannie. -

Podawane jak kurczaki. 

- Pieczone małże? 

- Robione na parze - uściśliła Sara. - W skoru­

pach. 

Twarz Connora ściągnęła się. 

- Oślizłe, pełne śluzu, gotowane na parze mięczaki? 

Sara i Dannie z entuzjazmem skinęły głowami. 

- O, nie! Ja zamówię sobie stek po szwajcarsku 

i będę prosił Boga, by pozwolił mu przejść mi przez 

gardło, gdy będę patrzył, jak wy wcinacie to obrzyd-

listwo. 

Starał się nie patrzeć, ale apetyt, z jakim Sara 

i Dannie pałaszowały skorupiaki sprawił, że i on 

background image

44 

spróbował. Otworzył muszlę i wsunął do ust przy­

smak, ale w tej właśnie chwili Dannie ostrzegła: 

- Nie żuj za mocno, bo piasek wlezie ci między 

zęby. 

Connor natychmiast wypluł wszystko na serwetkę. 

- Smakuje to paskudnie - mruknął i sięgnął po 

kufel z piwem. - Mam nadzieję, że zobaczę was jutro 

na koncercie? 

- Nie mamy przecież... 

- Ja mam. - Poklepał się po kieszeni koszuli. -

Nawet tu, przy sobie. Dla ciebie, dla Dannie, dla Jer-

ry'ego i tej, jak-jej-tam... W pierwszym rzędzie. 

- No wiesz, Connor, nie wiem. Dannie jest za ma­

ła, żeby... 

- To tylko muzyka, Saro. Nie opowiadamy świń­

skich dowcipów i nie robimy striptizu. Po prostu 

gramy. 

- Ale tam będzie bardzo głośno. 

- Głośniki są zawieszone pod sufitem. Więc tym 

razem po prostu nie będziesz patrzeć do góry. 

- Straszny tłok... 

- Żaden problem. Macie miejsca w pierwszym 

rzędzie, razem z prasą, prezenterami muzyki i bur­

mistrzem. Bardzo zacne grono. - Zwrócił się do Dan­

nie, po której spodziewał się bardziej przychylnego 

stanowiska. - Czy chcesz zobaczyć, jak wujek Con­

nor zarabia na życie, Księżniczko? 

Kiedy dziewczynka skinęła głową, uniósł brwi 

i wskazał głową Sarę. 

- Twoja matka sądzi, że zapraszam was na czarną 

mszę. 

- Wcale tak nie uważam - sprzeciwiła się. - Nie 

chcę tylko, żeby moja córka była potem do końca ży­

cia głucha. 

background image

45 

Connor sięgnął przez stół i zakrył dłońmi uszy 

Dannie. 

- Myślisz, że chciałbym jej uszkodzić bębenki? 

- No cóż... myślę... chciałabym pójść... no i Jerry 

nigdy by mi nie darował, gdybym... 

Postanowił wykorzystać zwycięstwo do końca. 

- Świetnie, a Jerry po występie w dowód wdzięcz­

ności odwiezie małą do domu i się nią zajmie. My 

pójdziemy na bankiet. To koniec naszych występów. 

- O nie, Connor. Nie znam tych ludzi i nie... 

- Wystarczy, że mnie znasz. Reszta to tylko deko­

racja - oświadczył, czując nagle zadowolenie z tego, 

że mówi prawdę. 

W drodze powrotnej w samochodzie panowała ta­

ka cisza, że Connor w pewnej chwili pomyślał, że 

obie jego dziewczyny zasnęły. Jego dziewczyny! No, 

może faktycznie trochę przesadził. Dannie należała 

do Sary, Sara należała kiedyś do Kevina, a Connor 

nigdy nie przejawiał inklinacji, żeby do kogokolwiek 

należeć. Tak zatem jego myśl była zupełnie bez sen­

su. Niemniej, kiedy parkował samochód na podjeź­

dzie, bliskość Dannie i jej matki sprawiała mu wielką 

radość. 

Cieszył się również, kiedy niósł Dannie do jej po­

koju. Sara ze swej strony widząc, jak mężczyzna, któ­

ry okazał im tyle serca, niesie na górę jej córeczkę, 

poczuła ulgę, a serce niebezpiecznie jej załopotało. 

Widok Connora złagodził nieco ból, który towarzyszył 

jej od tak dawna, że już się prawie do niego przyzwy­

czaiła. Zawsze czuła ból i teraz zachowanie się Con­

nora i jego stosunek do Dannie stanowiły balsam na 

jej duszę. Zdecydowała, że jeśli Connor ma zamiar 

pokochać Dannie, to ze strony jej matki nie napotka 

oporów. 

background image

46 

Szybko wyszła do kuchni, żeby przygotować kawę, 

a Connor, nie prosząc o pozwolenie, rozpalił w ko­

minku ogień. Kiedy wróciła z parującymi filiżanka­

mi, na widok trzaskających wesoło płomieni twarz jej 

się rozjaśniła. 

Usiadł obok niej na kanapie, tym razem dużo bli­

żej niż poprzedniego wieczora. 

Wypił łyk kawy i pomyślał o papierosie. Tak sobie 

iylko o nim pomyślał, bo wcale go nie potrzebował. 

Przechylił głowę i popatrzył na warkocz Sary. Tak, 

nie potrzebuje papierosa! Jego ręce pragnęły zająć 

się czymś zupełnie innym. Pociągnął z filiżanki ko­

lejny łyk. Oczy Connora i dziewczyny spotkały się 

i mężczyzna skrzywił usta w lekkim uśmiechu. Jego 

usta również chciały zająć się czymś innym. 

Sara poczuła, że po krzyżu przebiega jej dreszcz 

i ogarniają dziwny niepokój. Pragnęła jedynie posie­

dzieć w ciszy i spokoju w towarzystwie Connora. 

Wszelkie inne porywy niech zostawi swoim małolet­

nim wielbicielkom. Im by to z pewnością odpowiada­

ło. Jej nie. Sara była indywidualistką, która... no 

właśnie, która czuła biegnący po krzyżu dreszcz, czu­

ła oblewające ją na przemian fale ciepła i zimna. 

Connor zsunął jej z warkocza elastyczną opaskę. 

Broń się przez atak, pomyślała desperacko dziew­

czyna. 

- Tylko bez żadnych staromodnych frazesów w sty­

lu „Marzyłem o tej chwili cały dzień" - ostrzegła. 

- Nie mam zamiaru nic mówić - obiecał i przystą­

pił do rozplatania warkocza. - Po prostu pragnę do­

tykać rzeczy, które podziwiam. Jestem jak dziecko 

- wszystko muszę wziąć do ręki. 

Pil kawę i rozplatał warkocz. Kiedy już się z nim 

uporał, zagłębił dłoń w jej włosy i niczym grzebie-

background image

47 

niem zaczął przesiewać przez palce jej loki. Rzucił 

okiem na filiżankę Sary; ledwie ją napoczęła. Doszedł 

zatem do wniosku, że Sara nie ma ochoty na kawę 

i odstawił oba naczynia na bok. 

Ujął w dłonie jej twarz, przybliżył ją do siebie 

i usłyszał, że Sara westchnęła. Złożył delikatny po­

całunek w kąciku jej ust. 

- Chcę cię całować, Saro. 

Kolejny pocałunek był bardziej natarczywy i Con­

nor wyszeptał jej do ucha: 

- Tak, masz rację. Marzyłem o tej chwili cały dzień. 

Delikatnie ją całował, pytał, czego pragnie, czego 

chce. Odpowiadała niemo drżącymi wargami, jakby 

mówiła „Pragnę bliskości. Pragnę delikatności". Zro­

zumiał ją i jego usta starały się spełnić oczekiwania 

Sary. Potem gwałtowny wdech, cichy jęk, coraz wię­

ksza niecierpliwość. Connor zanurzył całe dłonie we 

włosach dziewczyny. Sara zarzuciła mu ręce na szy­

ję, przytulając go mocniej do siebie. Jego pocałunek 

był już chciwy, namiętny. Ich języki spotkały się. 

Sara uniosła lekko głowę i jego usta przesunęły 

się jej na szyję. Zdawała sobie sprawę, że gdyby wy­

znała to, co naprawdę w tej chwili czuje, wyraziłaby 

zgodę na grę, którą rozpoczął Connor. Ale jak dobrze 

było czuć jego bliskość, chłonąć ją każdym nerwem, 

każdą komórką ciała. Jak dobrze jest mieć kogoś 

przy sobie, więc... Connor, przytulaj mnie! Connor, 

dotykaj mnie! Connor, nie pozwól na chwilę refleksji, 

gdyż... 

- Posłuchaj, to może doprowadzić do prawdzi­

wych... komplikacji. 

Pocałował ją w ucho. Komplikacje. To eufemizm, 

słowo zastępcze dla zaangażowania się bez zobowią­

zań. Czyż można ją za to winić? - zastanowił się. 

background image

48 

- Tylko cię całuję, Saro. Pocałunki nie stanowią 

żadnych komplikacji. 

- Twoje tak - szepnęła. 

- Nie, wcale nie - odparł, odgarniając jej z czoła 

na skroń kosmyk włosów. - To bardzo proste. Wie­

czór, ty i ja, i nasze pocałunki... 

- Twoje pocałunki są takie... lepkie. 

Przesunęła dłońmi po jego bawełnianej koszuli 

i zatrzymała je na jego biodrach. 

Roześmiał się cicho. 

- Lepkie są pocałunki Dannie. Moje są jedynie 

trochę wilgotne. 

- I przez to podwójnie niebezpieczne. 

Odsunął się nieco i uśmiechnął. Wyplątał palce 

z jej włosów i przeciągnął po nich dłonią. 

- Obejmij mnie - poprosił. 

- Boję się, że... 

- Czego się boisz? - Dotknął delikatnie jej poli­

czka i potrząsnął głową. - Nie bój się. Jeszcze dobrze 

nie wiesz, kim jestem. Chciałem zrobić dziś wiele rze­

czy, Saro, ale wolę poczekać, aż lepiej zrozumiesz; 

kim naprawdę jestem. 

- Zbyt wiele osób wie, kim jesteś, Connor. To 

mnie przeraża. 

Objął ją i mocno przytulił. Wcale to jej nie przera­

ziło. 

- Nie tak wiele, jak sądzisz. Jeśli nawet gra się 

w popularnym zespole, można chodzić po ulicach 

jak zwykły człowiek, chyba że jest się w jakimś mie­

ście i daje tam koncert. Wtedy stajesz się osobą pub­

liczną. 

- Wysoko mierzysz, Connor. Czemu więc przesta­

łeś budować wieże? 

- Wieże? 

background image

4 9 

Pochyliła się i zajrzała mu w twarz. 

- Mówiłeś, że pracowałeś przy konstrukcjach sta­

lowych. Zmyślałeś? 

Wyszczerzył zęby. 
- Koteczku, robiłem wiele rzeczy, ale aż takim wa­

riatem nigdy nie byłem. 

background image

ROZDZIAŁ TRZECI 

W głębi szafy znalazła spódnicę, której nie nosiła od 

dawna. Zaprojektował ją dla niej pewien bliski przyja­

ciel, krawiec szyjący ze skóry, by wycyganić w zamian 

obraz. Sara posiadała zresztą wiele innych cennych, 

ręcznie robionych przedmiotów, które zdobyła w taki 

właśnie sposób. Spódnica wykonana została z delikat­

nej koźlej skóry. Sara zamierzała włożyć do niej skó­

rzane buty, które kupiła kiedyś we Włoszech, oraz jas-

nożółtą jedwabną bluzkę, też włoską. 

Dannie nie orientowała się wprawdzie do końca, 

skąd całe to zamieszanie, ale zdawała sobie sprawę, że 

wiele wspólnego ma z tym nowy wujek, którego zresztą 

zaczęła traktować już jak bohatera. Dziewczynka ko­

niecznie chciała nałożyć perkalową sukienkę i biały 

fartuszek. Uważała, że to piękny strój, a księżniczki 

przecież zawsze ubierają się pięknie. Skrzyczała wujka 

Jerry'ego, że nie ubrał się odświętnie, ale ten oświad­

czył, że ma tylko podkoszulki i dżinsy. 

- Wszyscy w ekipie tak się ubierają - doda! na 

koniec. 

Sara, która wyjmowała właśnie płaszcz z szafy 

przy schodach, spytała machinalnie: 

- W ekipie? 

- Ekipa to ludzie, którzy towarzyszą zespołowi 

w trasie koncertowej; pilnują i dbają o sprzęt, sprze­

dają pamiątki, robią zakupy i tak dalej - wyjaśnił 

Jerry. - Czyż nie nadawałbym się do takiej ekipy? 

background image

51 

Oczy Sary zwęziły się. 

- Jerry, jeśli jeszcze raz będziesz o cokolwiek 

dziadował u tego człowieka, nie zapomnę ci tego do 

końca życia. Narobiłeś już i tak... 

- Co narobiłem? - Objął siostrę, ale w jego geście 

nie było nic protekcjonalnego. - Doprowadziłem do 

spotkania kilku osób. Cóż w tym złego? W końcu za­

sługiwał na to, żeby poznać córkę swojego nieżyjące­

go brata. 

Ona jest moją córką, zaskowyczało coś w Sarze. 

Ale dziewczynka siedziała właśnie na schodach 

i pracowicie sznurowała buty, któremu to zajęciu po­

święciła tyle uwagi, że nie zainteresowała się zupeł­

nie problemem, czyim jest dzieckiem. 

- No cóż, poinformowałeś go o istnieniu Dannie. 

Ale nie życzę sobie, żebyś o cokolwiek go prosił. 

O cokolwiek! 

Jerry uśmiechnął się krzywo. 

- O nic nie będę prosił. Ale czy nie byłoby fanta­

styczne podróżować z takim zespołem jak jego? Cu­

downe życie! 

Sara szybko włożyła płaszcz. Jerry wykonał typo­

wy dla siebie gest, jakby chciał jej w tym pomóc; gest 

jak zwykle spóźniony. Wyciągnęła spod kołnierza 

włosy i odrzuciła je na plecy. Otaksowała brata kry­

tycznym spojrzeniem. 

- Mając dwadzieścia pięć lat zdecydowałeś wresz­

cie, co będziesz robić, kiedy dorośniesz? 

Jerry wybuchnął śmiechem. 

- Wiem, co chcę robić. Chcę być sławny i bogaty. 

Ale szczegółów jeszcze nie ustaliłem. 

Nie było sensu spierać się, gdyż Jerry zawsze żywił 

najgłębsze przekonanie, że dogranie szczegółów jest 

już sprawą drugo- lub trzeciorzędną. 

background image

52 

- Bierzemy po drodze Pieprzyka? 

- Pieprzyk z nami nie jedzie - odparł Jerry i spu­

ścił głowę w poczuciu winy. 

- Dlaczego? Przecież dałam ci dla niej bilet. 

- Wiem. Sprzedałem go po dobrej cenie. 

- Sprzedałeś... Jerry, ty zupełnie nie masz... nie 

masz sumienia - wybąkała zdumiona Sara. 

- No no, wczoraj w nocy wykopała mnie z domu. 

Musiałem szukać przytuliska u ciebie. Nie lubię wra­

cać z podwiniętą kitą i na dwóch łapkach, kiedy dam 

sobie trochę w pałkę. Nie potrzeba mi takich afer. 

- Może nie - zgodziła się, wzięła Dannie za rękę 

i ruszyła w stronę drzwi. W progu rzuciła przez ra­

mię: 

- Ale musisz gdzieś mieszkać, prawda? 

Uwaga ta wyraźnie rozbawiła Jerry'ego. 

- Pewnie. Więc jeśli nie chcesz, żebym się znów 

wprowadził do ciebie, nie wspominaj Pieprzykowi 

o bilecie. 

Connor zza kurtyny obserwował ich wejście. Sara 

była po prostu piękna. Wokół niego aż roiło się od 

ubranych w dżinsy wielbicieli - dżinsy i podkoszul­

ki, dżinsy i wymyślne bluzki, ale zawsze te wszech­

obecne dżinsy. Założył kciuki za kowbojski pas, który 

miał na biodrach. On też był w dżinsach. Stanowiło 

to część jego artystycznego wizerunku - ot, zwykły, 

niczym się nie wyróżniający, ubrany na sportowo 

człowiek; jak inni, jak widzowie. 

Uśmiechając się w stronę Sary, która jednak 

w żaden sposób nie mogła go dostrzec, wymówił 

w myślach kilkakrotnie jej imię. Ona nie była jak 

wszyscy, nie była nawet fanką. Przyszła tu jako jego 

dobra znajoma, przyszła, żeby go zobaczyć. Tak sa-

background image

53 

mo przychodzili jego rodzice i przychodziłby Kevin, 

gdyby los nie zrządził inaczej. Teraz jednak było ina­

czej. Przyszła tu Sara. 

Patrzył, jak zajmuje miejsce, jak poprawia włosy 

Dannie, a następnie odpowiada na jakieś pytanie, 

kiedy dziecko pokazało program. Sara, o ile rzeczy­

wiście nie zgrywała przed nim kobiety niezależnej, 

nie przykładała wagi do jego scenicznego wizerunku. 

Przyszła, bo chciała go zobaczyć, posłuchać, jak śpie­

wa. Znakomicie, udowodni jej, że w tym, co robi, jest 

dobry. Sara polubi jego muzykę. Tego wieczora po­

stanowił dać z siebie wszystko. 

- Na co tak patrzysz, Connor? - Na ramieniu mu­

zyka spoczęła dłoń Scotcha Hagana, potężnie zbudo­

wanego, rudowłosego i brodatego perkusisty zespołu 

Georgia Nights. - Jakieś fajne panienki w pierwszym 

rzędzie? 

- Jedna - odparł Connor i po chwili poprawił się: 

- Dwie. Ale ta druga nosi śliniaczek i podkolanówki. 

- A co ma na sobie ta pierwsza? 

Sara gwałtownie odwróciła głowę, kiedy tuż za jej 

plecami jakiś fan przywitał wrzaskiem drugiego. 

- Na sobie jak na sobie, ale na twarzy ma nerwo­

wy uśmiech - zachichotał Connor. 

Światła w sali koncertowej przygasły, a po chwili 

zapadły kompletne ciemności. Tłum ucichł, wszy­

stkie twarze skierowały się w stronę pogrążonej 

w mroku estrady. Kiedy na scenie wszczął się jakiś 

ruch, z prawej strony widowni dobiegł głośny krzyk. 

Odpowiedział mu inny - z lewej strony, w dużo wy­

ższej tonacji. I nagle estradę zalało jaskrawe, białe 

światło, rozległy się pierwsze ostre i drapieżne tony 

hard rocka. Muzyce towarzyszył dobiegający z wi­

downi wrzask. Kontakt został nawiązany. Cztery mi-

background image

5 4 

krofony, cztery głosy, cztery instrumenty, jeden 

wspólny ryk widzów - całkowite zespolenie. 

Salwom gitary rytmicznej głównego wokalisty to­

warzyszył niesamowity łoskot perkusji, a gitara pro­

wadząca, na której grał Connor, podkreślała zmysło­

wy, męski głos Mike'a Tannera. Sara odchyliła nieco 

głowę i obserwowała dłonie Ryana, które wydobywa­

ły z gitary melodię, słuchała jego głosu w chórku, po­

dziwiała śmigające po gryfie gitary palce. Próbowała 

przywołać z pamięci obraz człowieka, który tak nie­

dawno przyklęknął przy łóżku Dannie i nieśmiało 

dotykał jej włosów. Obecnie w jego palcach nie było 

żadnej nieśmiałości. 

Pierwsza piosenka rozgrzała publiczność do biało­

ści, poderwała ją z miejsc. Nad głowami fanów 

grzmiącą falą przewalała się muzyka - wznosiła się 

niczym ptak szybujący nad wzgórzami, by po chwili 

opaść w dolinę i ponownie wzbić się pod niebo. Po­

tem pochodzący z Waycross w Georgii Mike Tanner 

dokonał prezentacji zespołu. Wywołało to żywy od­

zew widzów. Posypały się żarciki o rudobrodym Scot-

chu Haganie i niskim, grubym głosie basisty, Ken-

ny'ego Rasmussena. Następnie... 

- My trzej pochodzimy z południa, ale mamy też 

u siebie prawdziwego Jankesa. - Z sali dobiegł stłu­

miony chichot. - To nasz kumpel Connor, można go 

nazwać wędrownym bardem. Gra na gitarze solowej, 

na banjo, na skrzypcach i na każdym instrumencie, 

jaki tylko wpadnie mu w ręce... - Pisk jakiejś dziew­

czyny. - ...Lepiej kotku, żebyś nie wpadła mu w te 

ręce, bo... - Histeryczny wrzask dziewcząt. Zakłopo­

tany nieco Ryan szurnął nogami. - Ale Connor uro­

dził się i wychował w tych stronach. Connor, dobrze 

znasz tutejsze pagórki, co? 

background image

55 

Zapytany odczekał, aż ucichną śmiechy i pochylił 

się nad mikrofonem. 

- Czy ktoś z was wszedł ostatnio na wieżę obser­

wacyjną na górze Holyoke? Straszne przeżycie, nie? 

Z widowni dobiegł szmer aprobaty. Muzyk, rozba­

wiony swoim prywatnym żartem, popatrzył w stronę 

Sary, dając jej w ten sposób do zrozumienia, że za­

uważył jej obecność. 

Poczuła występujące na policzki rumieńce, ale gdy 

z widowni zaczęły padać gromkie okrzyki, roześmiała 

się. 

-- Większość naszych piosenek skomponował 

właśnie Connor - ciągnął Mike. - Na przykład „Mgli­

sty poranek nad rzeką". 

Ogłuszający ryk widowni przywitał pierwsze tony 

znanej melodii. Śpiewał kompozytor. Jego głos, ciąg­

nący słowa wolnej ballady lał się niczym ciepły, zło­

cisty miód. Sarze mocniej zabiło serce przy ostatnich 

słowach: „Nad rzeką ty i ja kochamy się we mgle". 

Kiedy ucichły ostatnie tony, na sekundę zapadła 

ogłuszająca cisza, po czym widownia oszalała. 

Był to wieczór Connora Ryana. Jego gitara 

o dwóch gryfach prowadziła rozmowę z samą sobą, 

niczym dwugłowy stwór, prowokowany palcami nie 

należącymi do żadnej ludzkiej istoty. Kompozycję 

opartą na tradycyjnej melodii z Kentucky zagrał na 

skrzypcach. Przenikliwe, żywiołowe tony instrumen­

tu wirowały w powietrzu niczym wybijający hołubce 

Kozak. Mike Tanner odłożył gitarę i wykonał opętań­

czy taniec, a Scotch i Kenny wraz z widownią kla­

skali do wtóru w dłonie. Sara siedziała wystarczająco 

blisko estrady, by widzieć grube krople potu na twa­

rzy Connora i czuć jego uniesienie. Dał z siebie rze­

czywiście wszystko. Widownia należała do niego. 

background image

56 

Zaśpiewał jeszcze dwie piosenki oznajmiając z ra­

dością widzom, że „wszystko co posiadam i tak miłej 

dam", oraz poruszył serca wspominając „lepkie echa 

dawnych kłamstw, cichy jęk, cichy płacz". Muzyka, 

którą grał, zdawała się być emanacją zarówno jego 

duszy, jak i jego instrumentu. Nawet w utworach 

śpiewanych przez głównego wokalistę czuło się bez 

reszty ducha Ryana. Gdyby nie on, gdyby nie dźwięk 

jego instrumentu, Sara nie zapamiętałaby, co śpie­

wał Mike Tanner. 

- Słuchajcie, mam pomysł - zawołał do mikrofo­

nu Mike. 

- Tak? - odkrzyknęli zgodnie chłopcy z zespołu. 

- A może by tak... zakupić piwa... 

- No, no - na twarzach muzyków pojawiły się sze­

rokie uśmiechy. 

- Trochę kanapek... 

-- Ooo! 

- Zaprosić chłopaków i dziewczyny ze Spring-

field... 

- Noo? - Na widowni rozległy się gwizdy. 

- To mi się podoba! - zagrzmiał Scotch. 

- I zobaczyć, czy w Springfield wiedzą... 

- Co wiedzą? - spytał Scotch przy wtórze coraz 

większego wrzasku widzów. 

- Co to bankiet! 

W burzy wrzasków, jaka rozpętała się na widowni 

na wieść o szykującym się „rockowym bankiecie", 

trudno było zrozumieć tekst kolejnej piosenki. Con­

nor z resztą chłopców z zespołu szalał na estradzie 

i wydawało się, że impreza już się zaczęła. Sara wsta­

ła wraz z resztą widzów, a Jerry uniósł wysoko Dan-

nie i śpiewał razem ze wszystkimi, entuzjastycznie 

tupiąc jak inni w deski podłogi. Sara czuła, że ogar-

background image

57 

nia ją panika. Umundurowani policjanci starali się 

nie dopuścić fanów na scenę, a Connor, jakby nie­

świadom panującego na widowni zamieszania, wkła­

dał w piosenkę całą swą duszę. Sara miała już wizję 

zespołu tratowanego tysiącem nóg rozgorączkowa­

nych wielbicieli, którzy wedrą się na estradę. 

Nic takiego się jednak nie stało. Zespół, na żąda­

nie publiczności, dwukrotnie zabisował, lecz gdy po­

gasły światła, tłum zaczął cichnąć; rozlegały się już 

tylko pojedyncze gwizdy i wrzaski. 

Na ulice Springfiełd zaczęły wyjeżdżać setki samo­

chodów. 

- Panna Benedict? - Sara odwróciła się i ujrzała 

młodego człowieka w czarnym podkoszulku z napi­

sem „Georgia Nights", który nosił z dumą, jakby to 

był mundur generalski. - Proszę pójść ze mną. 

- Pójść? Dokąd? 

- Za sceną czeka na panią przyjaciel. - Słowo 

„przyjaciel" zabrzmiało w jego ustach nieco dwuzna­

cznie. 

Sara bez słowa ruszyła za nim. Natychmiast też 

dołączył do nich Jerry z Dannie na ręku. Młodzieniec 

przesłał mu niechętne spojrzenie. 

- Jestem z tą panią. - wyjaśnił Jerry. 

- Tak, to prawda - potwierdziła Sara, biorąc 

dziecko na ręce. 

Młody człowiek, najwyraźniej przejęty swoją rolą 

i uprzywilejowanym stanowiskiem, prowadził ich ko­

rytarzem, przepychając się łokciami przez tłum wi­

dzów i strażników. Jerry trącił siostrę w ramię 

i przekazał jej wspaniałą wiadomość, że prowadzący 

ich młodzian należy właśnie do ekipy. Sara obojętnie 

skinęła głową na znak, że przyjmuje rewelację brata 

bez zastrzeżeń. 

background image

58 

Ich przewodnik zastukał do drzwi garderoby 

i w progu pojawił się szeroko uśmiechnięty Connor. 

- Czy to ta pani, Connor? 

- To te panie. Dzięki, Rob. 

Chłopak wyszedł, a Dannie natychmiast rzuciła 

się w ramiona Connora. 

-- I co o tym wszystkim myślisz, Księżniczko? 

- To byłeś ty, wujku! Śpiewałeś bardzo głośno. 

Chciałabym umieć tak głośno śpiewać. 

- Głośno, mówisz? - roześmiał się Connor. - Nie 

wiem, jak mam to potraktować.- Podobałem, ci się? 

- Och, tak! Bardzo. I tak bardzo głośno śpiewa­

łeś. Czy byłeś w tym ubraniu pod prysznicem, wujku 

Connorze? 

- Nie, nie brałem jeszcze prysznica, ale to bardzo 

dobry pomysł. Posłuchaj... - posadził małą na obro­

towym krześle. - Jeszcze chwila, a kompletnie zmo­

czę ci twoje śliczne ubranko. Dzisiaj jupitery bardzo 

mocno grzały. 

Podekscytowany Jerry wspiął się na palce stóp 

i rozjaśnił twarz szerokim uśmiechem. 

- To zdrowy pot ciężko pracującego człowieka, 

Connor. Ty naprawdę wiesz, jak grać na skrzypcach 

i dwugryfowej gitarze... Nigdy jeszcze czegoś podo­

bnego nie słyszałem. 

Komplementy były niczym miód na jego duszę, ale 

nie padły jeszcze z najbardziej oczekiwanej strony. 

Connor czuł na sobie wzrok Sary. Pragnął koniecznie 

usłyszeć jej zdanie. Popatrzył na dziewczynę. W jej 

oczach lśnił niekłamany zachwyt i podziw. 

Ogarnął ją nagły lęk i skrępowanie. Odwróciła gło­

wę. Jego prosta, biała kowbojska koszula z zawinię­

tymi do łokci rękawami była mokra od potu. Miał też 

mokre włosy, co nadawało im ciemniejszy niż zazwy-

background image

59 

czaj odcień i potworzyły się na nich fale i loczki. 

Choć na twarzy malowało mu się zmęczenie, oczy 

lśniły wesoło. 

- Podobał ci się koncert, Saro? ~ zapytał. 

Dziewczyna podeszła niego, ignorując zupełnie 

obecność Jerry'ego i prawie nie dostrzegając Dannie. 

Pojęła, że bardzo zależy mu na jej opinii. 

- Koncert był trochę przytłaczający, Connor, ale 

ty... ty byłeś wprost niesamowity. Zupełnie... zupeł­

nie zatonęłam w twojej muzyce. 

- Czyżbyś chciała kupić płytę? - spytał i kiedy 

skinęła głową, dodał: - Coś niebywałego! Skoro Sara 

Benedict stała się wielbicielką naszej grupy, musimy 

zadbać o resztę. Postaram się o komplet płyt z auto­

grafami - obiecał. - I coś, na czym mogłabyś ich słu­

chać. 

- Och, nie... Zamierzam sama sobie kupić ste­

reo... Może na Boże Narodzenie. 

- Myślę, że to konieczne. - Odwrócił się i popa­

trzył z uśmiechem na Dannie. - Czy wiesz, że Święty 

Mikołaj ma renifera, który nazywa się tak samo, jak 

ja, Księżniczko? - Dannie odwzajemniła mu się 

uśmiechem, skinęła głową, a muzyk ciągnął dalej. 

- No właśnie. Ma cztery renifery: Kometę, Kupidyna, 

Connora i Blitzena. To wielkie bestie. Zaprzęga je, 

kiedy ma sanie wyładowane po brzegi aparaturą 

stereo. 

- Ale ja chcę na gwiazdkę domek dla lalek -

oświadczyła Dannie. 

- Ma również domki dla lalek. - Connor trącił 

dziecko lekko w podbródek. •- Ale musisz mu zosta­

wić trochę placka z mąki owsianej. On to uwielbia. 

- Connor... 

Popatrzył na Sarę i uniósł brwi. 

background image

60 

- Placek z mąki owsianej - podkreślił. - Musi 

w nim być dużo rodzynek. - Odwrócił się do Jer-

ry'ego i zrobił czarującą minę. - Posłuchaj, kolego, 

dziękuję, że zostaniesz z Darmie, bo ja z jej matką 

idziemy na przyjęcie. Obiecuję, że nie wrócimy 

późno. 

- Byłem pewien, że idziecie na jakiś bankiet - po­

wiedział smętnie Jerry. - Sara rzadko bywa na przy­

jęciach. Nie wiem, jak to się dzieje, ale stanowi moje 

przeciwieństwo. 

- No cóż, też nie bywam zbyt często - odparł Con­

nor - ale obecnie idę do przyjaciół, którym chcę 

przedstawić Sarę. 

Connor poklepał Jerry'ego po plecach, przez co 

chłopak urósł w swoich oczach podwójnie. 

- Dziękuję, chłopie. Wiedziałem, że mogę na cie­

bie liczyć - zakończył Connor. 

Limuzyna o przyciemnionych szybach zawiozła 

Sarę, Connora i Scotcha Hagana do hotelu. Widok 

takiego luksusu sprawi, że dziewczyna poczuła się 

nieswojo i lękała się nawet wygodniej rozsiąść w wy­

bitym pluszem fotelu. Zapewniła Scotcha, że koncert 

bardzo się jej podobał. Perkusista z kolei odwzaje­

mnił się komplementem, że Sara wygląda wspaniale. 

Ton, jakim to powiedział, wyraźnie wskazywał, że na­

prawdę tak uważa. 

Przez całą drogę jednak Sara siedziała spięta, trzy­

mała kurczowo torebkę na kolanach i, obserwując 

mijane za oknem znajome ulice, z dreszczem emocji 

oczekiwała dalszego ciągu wydarzeń. 

- Sara jest artystką - poinformował Scotcha Con­

nor. - Powinieneś zobaczyć jej obrazy. Coś wspania­

łego. Chciałem nawet jeden kupić, ale ona nie uważa 

mnie za prawdziwego konesera. 

background image

61 

- Bo i nie jesteś - skinął Sarze głową Scotch. 

- Kiedyś podarowałem mu wazę ręcznej roboty, 

i wiesz, co z nią zrobił? Wsypał do niej sieczkę dla 

konia. 

- A co innego miałem zrobić z takim olbrzymim 

naczyniem? 

Sara natychmiast zrozumiała. 

- Jesteś ceramikiem, Scotch? - spytała. 

- Coś w tym rodzaju - odparł, wzruszając trochę 

nieśmiało ramionami. - Mam nawet koło garncar­

skie i piec. Lubię czasami popaprać się w glinie. 

- Znaczy się, sam to zrobiłeś? - spytał zdumiony 

Connor. - Nic mi o tym nie mówiłeś... 

- Już na pewno nie po tym, jak wsypałeś do niego 

obrok - Scotch zrobił oburzoną minę, a następnie 

wybuchnął śmiechem. - Znawca sztuki! Gdybyś nie 

grał na gitarze, termin „artysta" byłby dla ciebie pu­

stym słowem. Nie dotyczy to naturalnie pięknych 

dziewcząt. Tu rzeczywiście jesteś koneserem. 

Przesłał Sarze perskie oko. 

Gdy dotarli na miejsce, Connor zaprowadził Sarę 

do swojego apartamentu, włączył radio, a sam po­

szedł wziąć prysznic i zmienić ubranie. 

Lokalna stacja muzyczna, z okazji pobytu w mie­

ście zespołu Georgia Nights, nadawała dużo jego mu­

zyki. Sara ciągle miała w pamięci sposób, w jaki 

Connor poruszał się po scenie, pamiętała ruchy jego 

bioder, ramion i rąk. Nie mogłaby słuchać tego ro­

dzaju muzyki, gdyby nie widziała z bliska jego ra­

dosnej twarzy i błyszczących podnieceniem oczu; 

podnieceniem, które jeszcze teraz wprawiało ją w ra­

dosne drżenie. 

Connor nie chciał, żeby czekała zbyt długo, uwinął 

się więc ze wszystkim w mgnieniu oka. Sara nato-

background image

62 

miast sądziła, że po prostu spieszno mu na przyjęcie 

i siedziała nieco sztywna, na krześle. 

- Czy mówiłem ci, że przepysznie wyglądasz? -

spytał. - Ta spódnica jest fantastyczna. 

- Dziękuję - mruknęła, przeciągając dłonią po 

gładkiej skórze. -- Uszył mi ją przyjaciel. Ty... 

hmmm... tobie też nic nie brakuje. 

Maskując śmiechem niepewność i zakłopotanie, 

Connor podał Sarze dłoń i pomógł wstać. Zdawała 

sobie sprawę, że określenie „tobie też nic nie brakuje" 

nie było zwrotem w pełni adekwatnym i zastanawia­

ła się, czy Connor o tym wie. Sprawiał wrażenie ko­

goś, kto jest kompletnie nieświadomy swojego wyglą­

du, kto nie wie, że we wszystkim, co na siebie włoży, 

wygląda oszałamiająco. Perłowoszary pulower ze sty­

lowymi, atłasowymi lamówkami na ramionach i roz­

pięta pod szyją koszula uwydatniały jego szerokie ra­

miona i smukłą sylwetkę. Szare dżinsy i buty nie na­

dawały mu specjalnie wyglądu Kalifornyczyka. Nie 

był zresztą Kalifornijczykiem, a jednocześnie był nim 

w stu procentach. Stanowił po prostu wzorzec typo­

wego Amerykanina. 

- Connor, większość ludzi, w tym również mój 

niemożliwy braciszek, dałaby sobie rękę uciąć, żeby 

tylko znaleźć się na tym przyjęciu. Ale ja... obawiam 

się, że ja jestem trochę niewydarzona. Nie będę tam 

dla ciebie dobrą partnerką. 

- Nie masz większych zmartwień? Rób tylko do­

bre wrażenie, podkreślaj, że jesteś ze mną, a wszy­

stko ułoży się dobrze. 

Sarze jednak trudno było zastosować się do jego 

rad. 

Przyjęcie odbywało się w dużym apartamencie 

i najwyraźniej trwało już od dłuższego czasu. Zor-

background image

63 

ganizowano tam prywatny bar i, najwyraźniej, pewną 

liczbę miejscowych dziewcząt. Sara przedstawiona 

została Mike'owi Tannerowi - przystojnemu mło­

dzieńcowi z długimi do ramion włosami i schludnie 

przyciętą brodą. Nawet spod rozpiętej koszuli wysta­

wały porastające mu tors włosy, co sprawiało wraże­

nie, że cały jest pokryty zarostem. Wydawało się, że 

Sara wywarła na nim wielkie wrażenie, podobnie jak 

na Kennym Rasmussenie, którego basowy głos o sil­

nym, południowym akcencie zaskakująco kontrasto­

wał z jego chłopięcym wyglądem. 

Pomijając Connora, Sarze najbardziej spodobał 

się Scotch. Pozostali sprawiali wrażenie beztroskich 

wesołków. Mike spytał ją, skąd pochodzi, ale zanim 

zdążyła otworzyć usta, przesłał ponad jej ramieniem 

komuś znak. Potem ze zdziwieniem uniósł brwi, za­

mrugał długimi rzęsami, odmownie pokręcił głową 

i -wrócił do przerwanej rozmowy. 

- Powiedziałaś, że skąd jesteś? - spytał i wlał 

w siebie łyk piwa. 

- Nic nie mówiłam. 

- Ach, tajemnicza dama. To mi się podoba. Ona 

jest zimna, Connor. Widzę w tym styl Nowej Anglii. 

- Poklepał przyjaźnie kumpla po ramieniu, ale cały 

czas wodził oczami po sali. - Ciekaw jestem, czy uda 

mi się znaleźć kogoś w rodzaju twojej Sary. 

- Życzę powodzenia, mój drogi - odparł Connor. 

- Nie będzie miał szczęścia. - Ktoś położył dłoń 

na ramieniu Sary i zaskoczona odwróciła głowę. 

Na widok uśmiechniętej twarzy Scotcha natych­

miast się rozluźniła. Nie zdejmując dłoni z jej bar­

ku, brodacz objął drugą ręką Connora. - Nie ma 

tu drugiej takiej jak nasza Sara. Sprawdziłem do­

kładnie. 

background image

6 4 

- Nasza Sara!  J a k o ś nie przypominam sobie, że­

byś mówił „nasza Maggie" - zauważył Connor. 

- Raz na miesiąc pozwalam jej ciebie nakarmić 

- przypomniał Scotch i wyjaśnił: - Connor chce ci 
w ten sposób podać do wiadomości, że jedynym 
w naszym zespole człowiekiem odpowiedzialnym, 

szczęśliwym małżonkiem i osobnikiem zupełnie nie­
szkodliwym jestem ja. 

Connor żartobliwie pociągnął Scotcha za brodę. 
- Wierny  j a k rudy seter - oświadczył złośliwie. 
- Pewnie. Powinnaś poznać moją staruszkę.  J e s t 

wielka  j a k cała Luizjana i jadowita  j a k kłębowisko 

żmij. Jej stary był chyba aligatorem, a ona odziedzi­
czyła po nim zęby. 

Scotch natychmiast spostrzegł,  j a k bardzo Sara 

jest spięta i zdenerwowana - każdy mógł to zresztą 

z łatwością zauważyć. 

- Saro, Connor nie wie, co to dobre maniery. Bóg 

jeden wie, ile włożyliśmy starań, żeby nauczyć go na­

szej południowej gościnności. Ale dla niego nasze 
słowa znaczą tyle, co brzęczenie muchy. Napijesz się 
czegoś? 

- Nie, dziękuję. 
- Założę się, że trochę wina ci nie zaszkodzi. 

A może szprycerka? 

- Może? 

Scotch ruszył do  b a r u z miną dżentelmena, który 

ma do spełnienia ważną misję dziejową. 

- Zaproponowałbym ci to już wcześniej, Saro, ale 

Scotch lubi grać rolę gospodarza. Trzeba go bez prze­
rwy czymś zajmować. 

- I założę się, że jego żona nie jest ani taką ol-

brzymką, jak opowiada, ani jadowitą gadziną - do­

dała Sara. 

background image

65 

Błysk w oczach Connora uświadomił jej, że 

w gruncie rzeczy Maggie jest dla niego kimś szcze­

gólnym. Potrząsnął głową i uśmiechnął się. 

- Maggie to skarb. Scotch miałby się z pyszna, 

gdyby usłyszała, że nazywa ją staruszką, olbrzymką 

lub żmiją. Mają dwójkę rudych gałganów. Jeden jest 

w wieku Dannie. I mają też... - w jego oczach poja­

wił się tęskny wyraz - ...mają też uroczy dom w Na-

słwille. 

- I co miesiąc do nich wpadasz? 

- W Nasłwille nagrywamy płyty. Mam tam rów­

nież mieszkanie. Kiedy jestem w mieście, zawsze 

wpadam do Haganów. 

Pojawił się Scotch z piwem dla Connora i kielisz­

kiem wina dla Sary. 

- Dziękuję ci, dobry człowieku - powiedział Con­

nor. - Ona jest skarbem. Mówimy o twojej żonie, 

Scotch. 

- No cóż, jest - zgodził się perkusista. - A nasza 

Sara jest damą. Sądzę, że nie powinieneś jej zbyt dłu­

go tu trzymać. Nos mi mówi, że znów przyjdzie nam 

płacić za szkody. 

Connor obrzucił spojrzeniem salę i choć smętnie 

przytaknął, wydawał się być raczej rozbawiony całą 

sytuacją. Sarze jednak perspektywa rozróby wcale 

nie przypadła do gustu. 

Goście składali się głównie z chłopców z ekipy 

techników, miejscowych prezenterów muzyki, lu­

dzi znających właściwych ludzi oraz tychże właś­

ciwych ludzi, których pozycję społeczną nie zawsze 

dało się jasno określić. Pomiędzy nimi kręciło się kil­

kanaście atrakcyjnych kobiet, które zdawały sobie 

sprawę, że trafiły na bankiet wyłącznie ze względu 

na urodę. 

background image

66 

Jedna z nich, szczególnie uparta brunetka, pró­

bowała się włączyć do rozmowy. Przesłała Sarze sztu­

czny uśmiech, wionęła zapachem perfum i natych­

miast zajęła się Connorem. 

- Byłeś dzisiaj wspaniały, Connor - oświadczyła. 

- Czułam wprost, jak twoja energia przenika mnie 

do szpiku kości. Lew, pomyślałam. Musisz być spod 

znaku Lwa. Lwy szalenie na mnie działają. Poznaję 

je natychmiast. A czy wiesz, spod jakiego ja jestem 

znaku? 

Popatrzył na nią niewinnym, wypranym z wszel­

kich emocji wzrokiem. 

- Spod znaku Pająka, prawda? 

- Skoro tak twierdzisz... 

Connor pochylił się w jej stronę i kobiecie rozbły­

sły oczy. W lekkim uśmiechu muzyka dopatrzyła się 

widocznie wielkich obietnic. Ale on tylko powiedział: 

- Spróbuj z Mikiem. Mike urodził się pod zna­

kiem Muchy. 

Powiodła spojrzeniem za wzrokiem Connora. 

Zainteresowanie kobiet Connorem niekoniecznie 

musiało wynikać z jego męskości; pewną rolę odgry­

wał tu niewątpliwie oportunizm. Niektórzy ludzie 

okazywali mu względy dlatego, że uosabiał sobą wiel­

kie pieniądze. W pewnej chwili Sarę przedstawiono 

dziewczynie imieniem Sally, której zadaniem było wi­

docznie dopilnować, by wszyscy członkowie zespołu 

poznali wszystkich właściwych ludzi. Connor uśmie­

chał się, kiwał głową, odpowiadał uprzejmie na ich 

pytania, przyjmował hołdy. Sarze przemknęło przez 

myśl, że za taką właśnie umiejętność rozmawiania 

z ludźmi niebywale ceniono Kevina. Ale Connor nie 

posiadał daru Kevina i Sara była ciekawa, czy czuje 

się równie niezręcznie, jak ona. 

background image

6 7 

W miarę upływu czasu wzrok gości stawał się co­

raz bardziej szklisty, ich uśmiechy się rozmywały 

i Sarę zaczął ogarniać niepokój. Nie chciała nawet 

myśleć, od czego mają takie rybie oczy. 

- Możemy już iść? - spytał Connor, który ku jej 

ogromnej radości był zupełnie trzeźwy. 

Z ulgą i wdzięcznością skinęła głową. 

- Hej, Connor, chodź do nas. 

Mężczyzna westchnął i twarz mu się nachmurzy­

ła. Na każdym przyjęciu Mike podłączał gitarę Con­

nora i lubił się puszyć swoim gitarzystą. Sam Mike 

posiadał ogromny talent, ale trochę nie dorósł do su­

kcesu, jaki odniósł. Coraz trudniej przychodziło chło­

pcom z zespołu przekonywać go, by nie pił przed 

koncertami, a gdy był już dobrze pijany, stawał się 

nieznośny. 

- No, chodźże! Potrzebujemy twoich czarodziej­

skich palców. Sheila chce lepiej poznać muzykę co­

untry - nalegał Mike, nie zwracając zupełnie uwagi 

na niechęć Connora. - Chodź, damy jej krótki wy­

kład. Dziesięć minut. 

Dziesięć minut. Ostatecznie tyle czasu mógł Mi-

ke'owi poświęcić. Popatrzył na zegarek. Było jeszcze 

dosyć wcześnie. 

- Ale tylko dziesięć - zastrzegł. 

Sara spojrzała na niego z rozpaczą. Wiedziała, co 

muzyka potrafi zrobić z Connorem. Po dziesięciu mi­

nutach dopiero się rozgrzeje. 

Po dwudziestu był już rozpalony. 

Wcześniej wydawało się, że Connor tak naprawdę 

przyjaźni się tylko ze Scotchem, wspólne granie jed­

nak łączyło całą czwórkę nierozerwalnym węzłem. 

Obecnie grali na gitarach akustycznych, a Scotch 

wybijał rytm na okładce teczki z nutami. Siedząc na 

background image

6 8 

stoikach i rozkładanych krzesłach grali wszystko, od 

rhythm and bluesa począwszy, na rockabilly koń­

cząc. Z czterech młodych mężczyzn emanowała w tej 

chwili cała serdeczna przyjaźń, jaka ich w gruncie 

rzeczy łączyła. 

Dla Sary jednak było w tym coś więcej, niż sama 

tylko muzyka. Dostrzegła dystans, jaki w rzeczywi­

stości dzielił ją od mężczyzny, który zabrał ją na 

przyjęcie. Czuła się nie na miejscu wśród spoconego, 

pstrego tłumu gości. Kiedy zatem większość z nich 

skupiła się już przy grających, ona podeszła do baru. 

Otaczające ją twarze wydawały się jej obce, zdefor­

mowane, nieludzkie  - j a k w jarmarcznym gabinecie 

luster. Wytworny apartament okazał się nagle jakimś 

surrealistycznym, wręcz makabrycznym miejscem. 

Zdecydowała, że najwyższy czas wezwać taksówkę. 

- On jest cudowny, prawda? 

Obok Sary nieoczekiwanie pojawiła się brunetka. 

Do hotelowej szklanki wlała wódkę i uniosła na­

czynie. 

- Oby okazał się tak dobry, jak na to wygląda -

powiedziała, zaciskając na szklance palce zakończo­

ne długimi, pomalowanymi na kolor wina paznokcia­

mi. Widząc pochmurny wzrok Sary doszła najwy­

raźniej do wniosku, że najlepiej będzie, jak zajmie 

się wódką. - Nie zamierzasz spędzić z nim nocy, 

prawda? 

Sara pominęła te słowa milczeniem. Jeśli pająki 

rzeczywiście uśmiechają się jak ta brunetka, Sara 

głęboko współczuła muchom. 

- Nie jesteś przygodną znajomą - powiedziała ko-

bieta-pająk, przymykając powieki o długich rzęsach 

i postukując w szkło czerwonym paznokciem. - Od­

wiezie cię do domu. A kiedy wróci, ja tu będę na niego 

background image

69 

czekać. Mężczyzna taki jak on potrzebuje różnych 

kobiet do różnych celów. 

Sara nie miała nic do powiedzenia. Za wszelką ce­

nę starała się uniknąć pajęczyny. 

- Jesteś ładniutka i słodka. Też mogłabyś zrobić 

z tego użytek. 

Sara nie poczuła nawet, że na spódnicę i buty 

kapie jej wódka. Zauważyła to dopiero wtedy, gdy do­

tarł do niej ostry zapach alkoholu. Popatrzyła w dół 

i z przerażeniem skonstatowała, że delikatna skóra, 

z której zrobiona była spódnica, przybiera żółtobrą-

zowy kolor. Nie dając nic po sobie poznać, obrzuciła 

płonącym wzrokiem czarnowłose, obrzydliwe stwo­

rzenie i odwracając się bez słowa plecami do tak ni­

skiej formy życia, ruszyła do wyjścia. 

Przyjęcie opuściła po angielsku. Znalazła swój 

płaszcz na wieszaku, nałożyła go i cicho zamknęła za 

sobą drzwi apartamentu. W recepcji zamówiła taksów­

kę. Mogłoby to wprawdzie stanowić katastrofę dla jej 

portmonetki, ale przecież przyszła tu z własnej, nie­

przymuszonej woli i musiała jakoś stąd wyjść. 

Rzeczywistość okazała się jeszcze bardziej brutal­

na. Pieniędzy, które „pożyczyła" z lodówki, gdzie trzy­

mała gotówkę na czarną godzinę, nie wystarczyło na­

wet na połowę kursu, a taksówkarz nie chciał przy­

jąć czeku. 

- Proszę pani, nikt nie bierze taksówki ze Spring-

field do Amherst, jeśli nie jest naprany. A ja czuję, 

że pani jest fest naprana. Jedzie od pani jak z go­

rzelni. 

- Nie jestem naprana - syknęła ze złością Sara. 

- Nie wzywałabym pana, gdybym nie miała pienię­

dzy... no, gdybym sądziła, że mam ich za mało. Ale 

zapłacę panu. 

background image

70 

- Kiedy? 

Na podjazd skręcił jakiś samochód i Sara zmru­

żyła oczy, gdy omiotły ją jaskrawe światła reflekto­

rów. Pojazd przystanął po drugiej stronie drogi, rów­

nolegle do taksówki. Silnik ucichł i trzasnęły drzwi­

czki. 

- Saro, wszystko w porządku? - rozległ się do­

brze jej znany, melodyjny głos. 

- Tak, w porządku. 

W mroku jego twarz wydawała się podwójnie zna­

joma i przyjazna, co sprawiło, że dziewczynie na 

chwilę zaparło dech. Teraz nie była to już twarz pub­

liczna. Mężczyzna najwyraźniej nie rozumiał, co 

sprawiło, że Sara opuściła przyjęcie i wróciła do do­

mu taksówką. 

- Saro, powinnaś przynajmniej powiedzieć, że wy­

chodzisz. Co w ciebie wstąpiło? Co wyprawiasz? Czy 

coś... 

- Mówi, że nie ma dość pieniędzy, żeby zapłacić 

za kurs, oto co wyprawia - dobiegł z taksówki nie­

przyjazny głos szofera. 

Connor bez słowa wyciągnął portfel i wsunął przez 

okno kilka banknotów. 

- Dziękuję, że pan czekał. Myślę, że tyle wy­

starczy. 

- Pewnie. - Szczerząc zęby do Connora, taków-

karz schował pieniądze do kieszeni. - Cieszę się, że 

przynajmniej jeden jest tu nadziany. Dobranoc. 

Stali w kompletnych prawie ciemnościach i słu­

chali najpierw warkotu silnika oddalającej się ta­

ksówki, potem dźwięczącej w uszach ciszy. Oboje by­

li radzi, że gęsty mrok kryje prawdziwe uczucia, jakie 

malowały się na ich twarzach. Prawie się rozminęli! 

Niewiele brakowało, a nie pojechałby do Amherst, 

background image

71 

gdyż nie wiedział, czemu Sara opuściła bankiet. Pra­

wie się obraził. Ona prawie go rzuciła, wychodząc bez 

słowa. Koniec ich znajomości był tak bliski. Lecz te­

raz ją odnalazł i w gruncie rzeczy oboje byli z tego 

zadowoleni. 

- Chciałem cię odwieźć do domu - rzekł cicho. 

- Powinnaś mi była powiedzieć, że... 

- Powiedziałam. 

- Ależ to ja pierwszy proponowałem powrót. Zgo­

dziłaś się, ale nie wiedziałem, że aż tak ci pilno. 

- Connor, mówiłam ci, że nie nadaję się na takie 

przyjęcia. Chciałeś jeszcze chwilę zostać. Nie musia­

łeś... 

- Musiałem - odparł kładąc jej dłonie na ramio­

nach. - Postanowiłem się o ciebie zatroszczyć... 

- Od jakiegoś czasu sama się o siebie troszczę 

i doskonale mi to wychodzi - odparła cicho z nutą 

irytacji w głosie. - Wiem, jak trafić do domu, a gdyby 

Jerry nie oczyścił mojej lodówki, miałabym czym za­

płacić za taksówkę. Nie bój się, zwrócę ci te pienią­

dze, ale za hojny napiwek nie jestem ci nic winna. 

Connor zrozumiał, że tak naprawdę wcale nie jest 

na niego zła za to, że zaniedbał ją na przyjęciu, ani 

wściekła, że wybawił ją od kłopotów z taksówkarzem. 

Objął ją więc ramieniem i skierował w stronę domu. 

- Naturalnie, że nie. Ale za to przez ciebie boli 

mnie głowa. Musisz mi dać aspirynę i kawę. A przy 

okazji porozmawiamy. 

- Porozmawiamy? Zastanawiam się, skąd w tobie 

tyle tupetu, żeby jeszcze mędrkować. 

Dotarli do drzwi i Connor wyjął jej z ręki klucze. 

- Który? Ten? - Pasował. - Po koncercie zawsze 

musi minąć trochę czasu, nim ochłonę. Będę tak 

długo gadać, aż zaśniesz. Dopiero wtedy wymknę się 

background image

7 2 

po cichu z twojego domu. Chcę wszystko wiedzieć: 

o Jerrym, o lodówce, czy zamykasz okna i dlaczego 

bez słowa wyszłaś z przyjęcia. 

- A może powinnam jeszcze przygotować ci śnia­

danie? - spytała szeptem, wieszając płaszcz obok je­

go kurtki. 

- Byłoby cudownie. Ale broń Boże nie zapomnij 

o aspirynie. 

Sara zapaliła w kuchni małą lampę i wyjęła 

z szafki buteleczkę z proszkami. 

- Myślę, że faktycznie masz migrenę. Sądząc po 

szklistym wzroku waszych gości, ich również jutro 

będzie bolała głowa. Czy to... czy w przemyśle rozry­

wkowym należy to do etykiety? 

Patrząc w jej błyszczące oczy Connor uświadomił 

sobie, że tak naprawdę zadała mu bardzo osobiste 

pytanie. 

- Wypiłem dwa piwa; to należy do mojej etykiety. 

Reszta mnie nie interesuje - odparł. - Nie chcę nisz­

czyć sobie szarych komórek bardziej, niż muszę. 

- Sara popatrzyła nań pytająco i Connor szybko do­

dał: - Nieważne. To taki wcale nieśmieszny żarcik. 

- Wzruszył ramionami, zatarł energicznie dłonie 

i puszczając w niepamięć „nieśmieszny żarcik", skie­

rował rozmowę na tematy kulinarne. - Więc co robi­

my? Umiem smażyć przepyszne omlety. Masz pie­

czarki? 

Nie dopuścił jej do patelni, zajęła się więc przyrzą­

dzeniem kawy i owoców na deser. Kiedy wszystko by­

ło gotowe, zdjęła fartuch i Connor dostrzegł plamę 

na jej spódnicy. 

- Skąd to się wzięło? 
Zupełnie zapomniała o wydarzeniu przy barze. 

- To? Ach, pajęczycy trochę trzęsły się ręce. 

background image

73 

Przypomniał sobie, że tuż po zniknięciu Sary pa-

jęczyca przystąpiła do drugiego ataku, tym razem 

ostrzejszego. Poczuł się, jakby trafił do pokoju pełne­

go pajęczyn, przez które nie był w stanie przebrnąć 

do drzwi. 

- Zniszczona? - spytał. 

- Chyba tak. 

Usiadła przy stole. 

- Cholera, a tak mi się ta spódnica podobała. Ku­

pię ci nową. 

Sara ze zniecierpliwieniem skrzywiła usta. 

- Nie możesz kupić mi nowej, Connor. Uszył mi 

ją mój przyjaciel. Drugiej takiej na świecie nie ma. 

Wzruszył ramionami. 

- Zamówię więc inną. Co ty na to? 

Westchnęła przeżuwając gorący ser, grzyby i jajka. 

- Chyba nie zrozumiałeś. 

- To ty nie zrozumiałaś. Co powiesz o omlecie? 

- Pycha. A poza tym nie chcę stać się przedmio­

tem twojej szczególnej troski. Tej spódnicy nic mi nie 

zastąpi. A w ogóle to nie twoja wina, więc się nie 

przejmuj. 

- Mylisz się. To moja bardzo wielka wina. Stało 

się to przecież na moim przyjęciu. Czy to z powodu 

tej spódnicy opuściłaś tak nagle bankiet? 

- Tak... nie... niezupełnie. Czasami potrzebny mi 

jest taki kubeł zimnej wody. 

Jedli w głuchym milczeniu. Kiedy skończyli i Sara 

nalała do filiżanek kawę, Connor spytał: 

- Czy za każdym razem, gdy zechcę zrobić coś dla 

ciebie i dla Dannie, będziesz mi stawać okoniem? 

- Za każdym razem? - spytała mrużąc oczy. -

A ile tych razy będzie? Sprawisz kilka ekstrawaganc­

kich prezentów i co dalej? 

background image

74 

-

 Proponowałem pieniądze - przypomniał cicho. -

To nadal aktualne. 

- A ja zaproponowałam ci spotkania z Dannie 

i jeśli jeszcze nie sprzykrzyła ci się ta nowość, do­

trzymam słowa. 

Connor ujął filiżankę w obie dłonie i dłuższą chwi­

lę wpatrywał się w jej zawartość. 

- To naprawdę wszystko, co masz mi do zapro­

ponowania? 

- Dannie ma jednego bardzo egoistycznego wujka 

i raczej ekscentryczną mamusię. Dla dziecka to bar­

dzo mała rodzina. Powiedziałeś jej, że jesteś wujkiem 

Connorem, i tylko tego od ciebie chce. 

- A czego ty chcesz? 

- Chcę, żebyś nie składał obietnic, których nie je­

steś w stanie dotrzymać, żebyś nie olśniewał dziecka 

drogimi prezentami i nie psuł go. - Zbyt dużo rzeczy 

negatywnych, Saro, upomniała się w duchu. Wymyśl 

jakieś pozytywy. - Nie chcemy twoich pieniędzy, ale 

gdybyś mógł poświęcić trochę czasu... - ciągnęła 

z uśmiechem. 

- Masz takie swoje małe imperium, Saro? - wy­

szczerzył zęby. 

- Connor, uważaj, też potrafię być impertynencka. 

Obserwowała, jak sarkastyczny wyraz jego twarzy 

zamienia się nagle w ciepły, serdeczny uśmiech, jak 

mężczyzna pochyla się do przodu, opiera łokcie o stół 

i spogląda na nią znad brzegu filiżanki. 

- Mam bardzo dużo czasu. Kiedy mnie odwie­

dzisz... kiedy obie mnie odwiedzicie? 

Sara uniosła brwi w kpiącym uśmieszku. 

- W Kalifornii? Odwiedzę cię, kiedy benzyna sta­

nieje do czterdziestu centów za galon. A w Nashville 

pojawię się, gdy zejdzie do sześćdziesięciu. 

background image

75 

- Przecież mogę wam przysłać bilety lotnicze. -

Sara pokręciła głową. - Są tanie. Rozumiesz, przelot 

z wybrzeża na wybrzeże. - Sara znów pokręciła gło­

wą. - No, co ci jest? Nie zawsze miałem tyle pieniędzy 

co teraz, więc nie musisz unosić się honorem. Wiesz, 

jaką ja mam rodzinę? - Odstawił ostrożnie filiżankę. 

Zauważył, że Sara przestała kręcić głową i słucha 

uważnie jego słów. - Rodziców widuję bardzo rzadko, 

bo niewiele mamy sobie do powiedzenia. Mam też ja­

kieś ciotki, dalekich krewnych, ale przez te ciągłe 

przeprowadzki straciliśmy z nimi kontakt. Tak więc 

rodzina Dannie ze strony Ryanów jest również bar­

dzo nieliczna. Saro, mam czas, pieniądze i dobre 

chęci. Pozwól, bym część tego poświęcił córce mego 

brata. 

Och, Boże! Człowiek ten posiadał tak zniewalający 

urok i ponownie odwiedził jej dom. Wyobrażenie 

gwiazdora na oświetlonej scenie szybko blakło, kiedy 

Sara słuchała jego zwierzeń rodzinnych. Siłą woli 

przywołała w pamięci przyjęcie i ludzi o szklistych, 

rybich oczach. Wyobraziła sobie styl życia, jakie pro­

wadził. Wiedziała, że urok tego mężczyzny zagraża 

bardziej jej spokojowi, niż spokojowijej córeczki... jej 

córeczki. 

- Nasz dom zawsze stoi otworem dla... wujka 

Dannie - oświadczyła cicho. 

Connor zrozumiał, że go odrzucono. Spojrzał na 

zegarek. Doszedł do wniosku, że stanowczo powinien 

już opuścić ten dom. Pomógł Sarze posprzątać ze sto­

łu, ale nie czynił dalszych propozycji. Był gotów do 

wyjścia - nałożył kurtkę, położył dłoń na klamce. Ży­

wił rozpaczliwą nadzieję, że Sara coś powie, da mu 

jakąś szansę. Nie chciał opuszczać jej domu... bez 

żadnego znaku... 

background image

7 6 

Odchodził, a ona nie miała pojęcia, czy jeszcze 

kiedykolwiek go zobaczy. W głowie miała kompletny 

zamęt, pod czaszką kłębiły się jej tysiące chaotycz­

nych myśli; jedne zupełnie śmieszne, inne całkowicie 

nie do przyjęcia. Zdawała sobie sprawę, że koniecznie 

musi coś powiedzieć, zanim Connor odejdzie, że za 

chwilę będzie za późno na wszystko. 

- Connor, jeśli nie masz zobowiązań rodzinnych, 

może spędzisz z nami Boże Narodzenie? - spytała 

szybko ochrypłym głosem. 

W jego oczach zapaliły się ogniki, które natych­

miast zgasły. 

- Mam... mamy koncert w Austin... Na cele do­

broczynne. Będzie transmitowany w telewizji. 

Uśmiechnęła się smutno czując, że oboje są za­

wiedzeni. 

- W takim razie obejrzę cię w telewizji... - urwała 

i poprawiła się: - Obejrzymy. 

Zdjął rękę z klamki i poważnie spojrzał jej w oczy. 

- Cieszę się, że tu przyjechałem. Wmawiałem so­

bie, że jadę negocjować warunki, ale gdyby naprawdę 

tak było, przysłałbym po prostu prawnika. Pra­

gnąłem znaleźć tu jakąś cząstkę Kevina, która prze­

trwała jego śmierć. Dlatego tu przyjechałem. Różni­

liśmy się jak woda i ogień, ale był moim bratem, mo­

im przyjacielem i tęsknię za nim. 

Sara nie pamiętała, żeby Kevin był kiedykolwiek 

poruszony tak, jak w tej chwili Connor. Kevin nigdy 

nie uzewnętrzniał swych uczuć. Czasami nawet za­

stanawiała się, czy jej ukochany wie, co to wątpliwo­

ści, gniew czy ból. A oczy Connora mówiły, że on 

przez to wszystko przeszedł. I Sara, która znała te 

stany aż nadto dobrze, zapragnęła nagle wyciągnąć 

do Connora rękę, porozmawiać o nim i o sobie. Ale 

background image

77 

zabrakło jej słów. Zdecydowała, że na razie wystarczy 

potwierdzić to, co naprawdę ich łączy. 

- Ja też za nim tęsknię - szepnęła. Ale chciała po­

wiedzieć „Będę za tobą tęsknić". 

Connor zaś to właśnie pragnął usłyszeć. 

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY 

Nie mam chwili do stracenia, wszystko jedno mi 
Nie obchodzą mnie podatki i bez pracy dni. 

Ale ona nie dba wcale, ile forsy mam, 

Wie, że wszystko, co posiadam i tak miłej dam. 

- Dannie, mówiłam, żebyś nie ruszała stereo. 

Sara westchnęła i wyłączyła z kontaktu odku­

rzacz. Warkot silnika ucichł i pokój bez reszty wypeł­

nił płynący z radia znajomy głos. Sara z rozmysłem 

odepchnęła wszelkie cieplejsze myśli i dodała po­

nuro: 

- Nie jesteś u siebie w domu. 

- Ale to śpiewa wujek Connor, mamusiu. 

Sięgając po lalkę i pudełko z jej maleńkimi ubran­

kami, Dannie obserwowała, jak puszczony wolno ka­

bel odkurzacza sam znika wewnątrz urządzenia, zu­

pełnie jakby maszyna połykała spaghetti. Pochylona 

nad odkurzaczem matka najwyraźniej nie dosłyszała 

ostatnich słów dziecka. Kiedy skończyła się piosen­

ka, Sara wyłączyła odbiornik i dokładnie zamknęła 

wykonaną z drewna wiśni elegancką szafkę na apa­

raturę stereo. 

- Pamiętam tę piosenkę z koncertu - oświadczyła 

Dannie mając nadzieję, że jej matka również ją za­

pamiętała. 

- To fajnie, że możemy włączyć radio i usłyszeć 

jego głos, prawda? - spytała z uśmiechem Sara. -

background image

79 

Nie każda mała dziewczynka może usłyszeć głos swo­

jego wujka za jednym naciśnięciem guziczka. 

- Czy to naprawdę on? - Dannie rozglądała się po 

pokoju. - Czy na drugim końcu tego radia naprawdę 

śpiewa wujek Connor? 

- Głuptasku, oni tylko odtwarzają jego głos z pły­

ty. Ale na płycie nagrany jest prawdziwy głos twojego 

wujka. - Nie było nic nadzwyczajnego w fakcie, że 

malutka Dannie tak bardzo się dziwiła słysząc 

w głośnikach Connora. Ostatecznie nie miała jeszcze 

pięciu łat. Sara natomiast czuła do siebie złość za to, 

że płynący z radioodbiornika głos Ryana wywarł na 

niej tak dojmujące wrażenie. Stanowczo była już za 

stara, by grać rolę wielbicielki. 

- Dannie, schowaj zabawki do plecaczka. Myślę, 

że dom pani Lavinii jest gotów na przyjęcie gości. -

Starając się zapomnieć głos Connora, bacznie zlu­

strowała wzrokiem salon Lavinii Porter. Jutro rano 

zapewne będzie tu panował straszliwy bałagan. 

Brudny dywan, porozstawiane wszędzie niedopite 

szklanki, talerze z resztkami jedzenia, popielniczki 

pełne niedopałków - i Sara znowu dostanie pienią­

dze za doprowadzenie pokoju do stanu, w jakim 

znajduje się on obecnie. Do sprzątnięcia pozostały 

jedynie leżące na bocznym stoliczku kredki, którymi 

dziecko rysowało. 

Matka wzięła ze stołu malunek Dannie. Dziew­

czynka bardzo wcześnie zaczęła przejawiać zaintere­

sowania rysunkiem i dlatego już teraz przenoszone 

przez nią na papier postacie były rozpoznawalne. 

Ponadto mała wykazywała duże wyczucie barw 

i kompozycji. 

Dannie położyła czerwony plecaczek z ubrankami 

dla lalek u stóp matki. 

background image

80 

-

 Lubię, kochanie, twoje rysunki - powiedziała 

Sara i Dannie pokazała w uśmiechu lśniące białe 

ząbki. - Ostatnio bardzo lubisz kolor purpurowy, 

prawda? 

- Bo to są takie same kwiaty, jak ty namalowałaś. 

Dam ten obrazek wujkowi Connorowi, gdy znów do 

nas przyjedzie. - Dannie zaczęła układać ołówki 

w pudełku. - Mamusiu, jemu podobają się twoje ob­

razy -- dodała, wciskając do pudełka żółtą kredkę. -

Jak myślisz, czy spodobają mu się moje rysunki? 

- Jestem tego pewna... A skąd wiesz, że jemu 

podobają się moje obrazy? - spytała po sekundzie 

zastanowienia Sara. 

- Powiedział mi. Tam, na górze, powiedział mi, że 

widok jest tak piękny, jak na twoich rysunkach. 

Potem powiedział, że jesteś ładna, i że ja też jestem 

ładna. 

Żółta kredka znalazła wreszcie swoje miejsce 

i Dannie zajęła się pomarańczową. Nie bardzo sobie 

z tym radziła i kiedy Sara wyjęła z jej dłoni pudełko, 

na twarzy dziecka pojawił się wyraz ulgi. Czarodziej­

skie dłonie matki szybko ułożyły w równych rzędach 

kredki, zostawiając miejsce na ostatnią, którą Dan­

nie z triumfującą miną włożyła osobiście. 

- Powiedział, że nigdy nie miał małej dziewczynki 

i bardzo się cieszy, że znalazł mnie. 

Niewinny uśmiech rozjaśnił błękitne oczy Dannie. 

Matce ścisnęło się serce. 

- Dannie, musisz zrozumieć, że wujek Connor nie 

zamierza... nie może... 

Oczy dziecka rozszerzyły się. 
- Nie może co, mamusiu? 

Sara ujęła w palce niesforny kosmyk jasnych wło­

sów córki i poprawiła jej koński ogon. Kilka rozcza-

background image

81 

rowań, zawód pierwszy i drugi, i całe to cudowne 

dzieciństwo przeminie jak sen. 

- Wujek Connor mieszka daleko, kochanie. Za­

pewne nie będziesz go widywać... zbyt często. 

Dannie uśmiechnęła się z wyższością. 

- Mieszka w Kalifornii. Ma konia, który nazywa 

się Ginger i obiecał, że nauczy mnie na nim jeździć. 

Obiecanki cacanki, pomyślała z bezbrzeżną gory­

czą Sara. Czyż nie dociera do niego, że dziecko mu 

ufa? 

- Jestem pewna, że ma dobre chęci, ale pamiętaj, 

że Kalifornia jest... bardzo daleko. 

Daleko pod każdym względem. Oddalona o całe 

lata świetlne. 

- Wiem. Ale są samoloty. 

Rozbrajająca naiwność. 

Przez wypełniające całą ścianę okno swego domu 

Connor obserwował błękitnoszare, pieniące się grzy­

wacze, obmywające piasek jego prywatnej plaży. Su­

nące po niebie chmury były stalowosine i posępne. 

Czuł chłód bijący od zbudowanej z kamieni ściany, 

o którą opierał się plecami. Po przeciwległej stronie 

pomieszczenia mieścił się kominek, który dawał pew­

ne złudzenie ciepła domowego ogniska, a ściana ze 

szkła - wrażenie wolności. 

Zacisnął mocno dłonie na końcach zarzuconego 

na szyję ręcznika. Ściana była twarda i uwierała go 

w kark, ale przynajmniej rozkosznie chłodziła. Spocił 

się podczas treningu ze sztangą, potem siedział dłu­

go w saunie, wziął prysznic i teraz kontakt z zimną 

ścianą sprawiał mu nie lada przyjemność. 

Odchylił do tyłu głowę opierając ją o kamienie. 

Zaciągnął się papierosem i wypuścił kłąb szarego 

background image

82 

dymu. Dlaczego zamęcza się ćwiczeniami dla utrzy­

mania kondycji, a zaraz potem niweczy cały efekt ni­

kotyną? Coś gryzło go od środka, jak korniki, które 

obserwował w korze drzewa rosnącego koło jego do­

mu, kiedy był jeszcze dzieckiem. Wtedy po prostu je 

zabijał wiedząc, że niszczą drzewo, na które tak lubił 

się wspinać. Teraz zabijał drążącego go robaka pa­

pierosowym dymem. 

Z ukrytych w ścianach głośników dobiegały tony 

kastylijskiej melodii, wykonywanej na gitarach kla­

sycznych. Connor poczuł nagle niepokój, oderwał się 

od ściany, zaciągnął po raz ostatni papierosem 

i wrzucił niedopałek w zimną czeluść kominka. Nie­

cierpliwym ruchem nogi odsunął podnóżek i opadł 

w pluszowy fotel, obracając się twarzą w stronę 

oceanu. 

Wybrał ten dom ze względu na jego urok i odo­

sobnienie, teraz jednak, kiedy na ziemię kładły się 

pierwsze cienie 'Wieczoru, dotarło doń, że piękno to 

jest przeraźliwie puste, a samotność doskwierająca. 

Choć zawsze był samotnikiem, niczego nie bał się 

tak jak właśnie samotności. Kevin wiedział o tym 

bardzo dobrze. Scotch to rozumiał. Maggie też. Ba­

sista, i jego żona, najbliżsi przyjaciele Ryana, żywili 

głęboką nadzieję, że i on w końcu odnajdzie w życiu 

to, co znaleźli oni. W przeciwieństwie do Mike'a, 

szybko znudziły go korowody kobiet, które przewijały 

się przez jego sypialnię i takie jak teraz chwile samo­

tności, kiedy nie wyjeżdżał na koncerty, stały się bar­

dziej regułą niż wyjątkiem. Przyjaciele zaakceptowali 

jego filozofię, traktując ją jako wyraz jego twórczej 

natury, Ale ci, którzy byli z nim naprawdę blisko, 

wiedzieli, że czuje się bardzo samotny. 

Tak, samotny, ale nie nieszczęśliwy. Tym razem 

background image

83 

jednak było inaczej. Od chwili powrotu czuł w duszy 

ciągły, nieutulony ból. Dom wydawał się jakiś wię­

kszy, bardziej pusty, zimniejszy. Otaczały go gołe, 

białe ściany, a ocean szumiał żałośnie i monotonnie. 

Wiszący nad kominkiem obraz w jaskrawych bar­

wach wyrzucił, a pozostałe płótna zawieszone na 

przeciwległej ścianie wydawały mu się bez wyrazu. 

Irytowały go. Koniecznie musi zdobyć jakieś dzieło, 

które wyszło spod pędzla Sary. Sięgnął do telefonu, 

ale ręka zamarła mu na słuchawce, nie po raz pier­

wszy zresztą w minionym tygodniu. 

Potrzebował obrazu Sary. 

Chłodny poranek nad rzeką, gdy wiruje mgła. 

Słońce przeziera złotem przez sploty gałęzi. 
Senne zakole rzeki lśni jak. srebrna łuska. 
Przez zasłonę bezgłośnie wpływa mętny blask., 

Telefon dzwonił i dzwonił, aż wyprowadzona 

z równowagi Sara odłożyła pędzel i paletę, przetarła 

dłonie gałgankiern, po czym chwyciła słuchawkę. 

- Sara Benedict, słuchani ~ powiedziała ściszając 

radio. 

- Saro, ty zwariowana artystko! Tu Barbara z Ta­

te Gallery. Czyżbyś ogłuchła? Dzwonię od. rana, 

a przecież znam twój rozkład zajęć. W środy jesteś 

w domu. 

~ Jestem, ale pracuję. Co się stało, Barbaro? 

- Co się stało? Lepiej usiądź. Mam wiadomość

Wielką wiadomość. 

Barbara Tate powinna raczej być właścicielką dru­

żyny piłkarskie], niż galerii sztuki. Rozmawiając 

przez telefon bombardowała swoich słuchaczy ty­

siącami nieistotnych słów, zanim wyłuszczyła meri-

background image

84 

tum sprawy. Sara czekała zatem cierpliwie, aż jej 

agentka przejdzie do rzeczy. 

- Wczoraj sprzedaliśmy na pniu twoje trzy obra­

zy. Saro, nie uwierzysz! Poszły po niesamowitej ce­

nie. No i, naturalnie, mój zarobek jest również nie­

słychany. Nareszcie sukces. 

Sprzedano od razu trzy płótna? Sara musiała od­

czekać chwilę, aż wiadomość ta w pełni dotrze do jej 

świadomości. 

- Jaka. jest ta niesamowita cena? 

- Trzy tysiące patyków! - dobiegł ją pełen entu­

zjazmu głos z drugiej strony drutu. - Uwierzyłabyś 

w to? Trzy tysiące! 

- Które? - Zdumienie przeszło w ogromną ra­

dość. - Kto je kupił? 

- Poczekaj... „Zbieracze jabłek", „Dziewczyna nad 

stawem" i „Przeznaczenie". Wspaniałe płótna, Saro. 

Cudowna robota. Nabywca prosił o obrazy w tonacji 

brązu, sjeny i złota, z delikatnymi akcentami innych 

barw. 

- Jaki nabywca? Znasz go? 

- Pośrednik z Kalifornii. Powinnam była dokładniej 

go wypytać. Działał w imieniu jakiejś gwiazdy rocka. 

Connor! 

- I zażądałaś aż trzech tysięcy dolarów, Barbaro? 
- Nie, Saro, zapłacił po trzy tysiące dolarów za 

każde płótno. Zaproponował dwa, a kiedy mi opadła 

szczęka, oświadczył, że jego ostatnia cena to trzy ty­

siące za obraz. I koniecznie chciał Sarę Benedict, ni­

kogo innego. Wieść o tobie musiała już dotrzeć aż do 

Kalifornii. Nie wiedziałam, że wystawiałaś swoje pra­

ce na zachodnim wybrzeżu. 

- Nie wystawiałam. Myślę, że kupił je ktoś, kogo... 

znam... 

background image

85 

- Znasz pośrednika? 

- Nie... hmmm... tego muzyka. - Sara nie chciała 

dłużej rozwijać tego tematu, zwłaszcza w rozmowie 

z Barbarą. 

- Gwiazdę rocka? Ty? 

- To taki znajomy znajomego. Powiedzmy, krew­

ny mojego przyjaciela. Posłuchaj, Barbaro, to nie 

może być prawda. On... on jest bardzo ekscentryczny 

i z całą pewnością nie zamierza... 

- Ale pieniądze są prawdziwe. Zapłacił gotówką. 
- To czysty przypadek. Łut szczęścia, daję ci na 

to moje słowo. 

- A może ten facet powie swoim innym ekscen­

trycznym przyjaciołom, jaki to zrobił świetny interes? 

Miejmy nadzieję. Czek już ci wysłałam. Myślę, że się 

ucieszysz. Tak czy inaczej, podnoszę ceny twoich ob­

razów. Cześć. 

Ty i ja nad rzeką 

Kochamy się we mgle. 

-

 Saro, tu Connor. 

- Connor? - bąknęła z lekkim zdziwieniem. 
- Obrazy są cudowne. 

- Z pewnością, skoro tak hojnie za nie zapłaciłeś. 

- Ale i tak za mało. Stanowczo za mało. Kolory są 

bajeczne - pełne ciepła i stonowane. Zawsze miałem 

bzika na punkcie barw; operujesz nimi fantastycznie. 

- Miło mi to słyszeć, ale wolałabym, żebyś zapłacił 

za nie tyle, ile są warte. Gotowa jestem pomyśleć, że 

chcesz zostać moim sponsorem. 

Zjeżyła się słysząc jego śmiech. 

- Saro, wszyscy wielcy artyści mieli mecenasów. 

Sądzisz, że Michał Anioł ich nie miał? Nie powinnaś 

background image

8 6 

szorować podłóg w cudzych domach, skoro potrafisz 
malować tak cudowne rzeczy. 

- A może właśnie lubię szorować podłogi. 
Wiedziała, że brzmi to infantylnie, ale sposób, 

w jaki układa sobie życie, to w końcu nie jego in­

teres. 

- Ba! A ja, na przykład, lubię pracować na stacji 

benzynowej i sprzątać ze stołów w knajpie! Dziecko, 

rozmawiasz z kimś, kto to wszystko już robił. Lubię 
tworzyć muzykę, a ty malować; i to cudowna rzecz, 
kiedy za pracę, którą lubisz, dostajesz pieniądze. Co 
słychać u Dannie? 

- Wszystko w porządku.  J e s t  d u m n a z nowego 

wujka. Poznaje twoje piosenld w radio. Kupiłam jej 

płytę waszego zespołu. Słucha jej na okrągło. 

- Na czym słucha? 
- Ma taki mały adapter. 
- Wyobrażam sobie, jak na dziecinnym adapterku 

brzmi nasza muzyka. Dannie potrzebuje porządnego 

stereo. Rozejrzę się... 

- Nie, Connor; proszę. Nie chcemy żadnych spe­

cjalnych względów. Kiedy chodziłam z twoim bratem, 
nie podpierał się twoją osobą. 

- Nie podpierał się'? Ach tak, rozumiem. - Przy­

pominał sobie ludzi, którzy roili się wokół niego, li­
cząc na resztki z pańskiego stołu. - No cóż, już daw­
no przekonałaś mnie, że niczego ode mnie nie 
chcesz. Tak naprawdę zaczynam zastanawiać się, 
czy w ogóle mogę u ciebie liczyć na jakieś względy. 

Chciałbym..., - Nie dokończył.  S a m jeszcze nie był do 

końca pewien. Wiedział jedynie, że chciałby teraz być 
z nią w jednym pokoju, a nie siedzieć po drugiej 
stronie przewodów telefonicznych, oddalony o ty­

siące kilometrów. - Chcę wam jedynie pomóc. 

background image

87 

- Pomagasz. Prawie mnie przekonałeś, że jeden 

mój obraz może być wart trzy tysiące dolarów. 

Parsknęła stłumionym, pogodnym śmiechem 

i Connor poczuł, że serce topnieje mu niczym wosk. 

- Już je powiesiłem na ścianie i nie potrafię 

wprost oderwać od nich wzroku. Doceniłem wreszcie 

wartość swoich pieniędzy. Mój dom wreszcie wygląda 

zupełnie inaczej. 

- Cieszę się. Bardzo lubię „Zbieraczy jabłek" i mi­

ło mi, że ten obraz trafi! w ręce kogoś, koniu tak się 

podoba. Zapewniam cię, że nadejdzie dzień, kiedy bę­

dzie wart dużo więcej, niż dzisiaj. 

- Niemniej mam pewien problem. 

- Jaki? 

- Przy twoich płótnach obrazy, które kupiłem 

wcześniej, wyglądają jak jarmarczna tandeta. 

Zdjąłem to coś, co wisiało nad kominkiem. Nie mo­

głem już na to patrzeć. Masz może coś o wymiarach 

metr na półtora? 

- Stół w kuchni. 

Wybuchnął śmiechem i Sara poczuła dreszcz pod­

niecenia. 

- No nie, Saro. Naprawdę mam kłopot. Robię 

wszystko sarn i muszę to zrobić dobrze. Jak już 

wszystko urządzę, zaproszę tę moją dekoratorkę 

i pokażę jej, na czym polega naprawdę dobry smak. 

Sara postanowiła nie zaprzątać sobie głowy „de-

koratorką". 

- Poważnie, Connor, naprawdę nie mam nic tak 

dużego. Nigdy nawet nie próbowałam pracować nad 

płótnem o takich rozmiarach

- Ale mogłabyś spróbować

- Mogłabym, ale nie mam takich planów. Może 

twój pośrednik... 

background image

88 

-

 To przynajmniej przyjedź do mnie i rzuć na to 

wszystko fachowym okiem. Może przyjdą ci do głowy 

jakieś pomysły. 

- Mam przyjechać do Kalifornii? 

Pomysł był idiotyczny! 

- No właśnie. I zabierz ze sobą Dannie. Spodoba 

jej się tutaj. Mam nadzieję, że jeszcze nie umie pły­

wać, gdyż mam zamiar sam ją tego nauczyć. Mogła­

by też... 

- Ach, daj spokój, nie wygłupiaj się. - Sara prze­

łknęła ślinę. Za chińskiego boga nie da mu poznać, 

jak mile ją ta propozycja połechtała. - Nie możemy 

przyjechać - powiedziała zdecydowanie. 

- Dlaczego? Tylko nie powtarzaj tych nonsensów 

0 benzynie. Przyślę bilety na samolot. 

- Nie mogę ot tak sobie wyjechać. Mam zobowią­

zania, Connor. 

- Możesz, jeżeli zechcesz - ciągnął niezrażony. -

1 nie próbuj mi wmawiać, że bardzo chciałabyś, ale 

mieszkańcy Arnherst pod twoją nieobecność zarosną 

brudem. 

- Chodzi mi o to - uściśliła - że mam zwyczaj 

planować wakacje na długo wcześniej, że odldadam 

na nie pieniądze i sama kupuję bilety. A wobec eks­

centrycznych muzyków, którzy wydają pieniądze na 

prawo i lewo, panie Ryan, wolę zachować ostroż­

ność. 

- Boże drogi, aleś ty zasadnicza. A co z ekscen­

trycznymi artystkami? 

- Uczą się na przykładzie Michała Anioła. Mece­

nasi zawsze występowali z niemożliwymi do wykona­

nia żądaniami - wyjaśniła. 

- I uważasz, że skoro proszę cię, żebyś przez pe­

wien czas poleżała sobie brzuchem do góry, to wcale 

background image

89 

nie po to, żebyś pomalowała sufit jakiejś kaplicy? -

spytał znużonym głosem. 

- Wcale tak nie myślę - odparła czując, że czer­

wienieją jej policzki. 

- Ja też nie. Po prostu podobają mi się twoje pra­

ce i chcę mieć ich więcej. Myślę... - wziął głęboki 

oddech. - Mówię serio. Bardzo chciałbym znów zo­

baczyć ciebie i Dannie, ale skoro odmawiasz... no 

cóż, powinnaś to wszystko jeszcze raz przemyśleć. 

Nie żądam od ciebie żadnych względów, podobnie jak 

ty nie żądasz niczego ode mnie. Zostawmy te uroje­

nia i zobaczmy, co zostanie. Zastanów się nad tym, 

co mówię. 

Sara powoli i z namysłem odłożyła na widełki słu­

chawkę. Connor powodował w jej myślach taki za­

męt, jak żaden mężczyzna. Prowadził wspaniałe, buj­

ne, pełne zmian życie. A tacy mężczyźni interesują 

się wspaniałymi, energicznymi kobietami, a nie mat­

kami z dziećmi. 

Od śmierci Kevina, Sara ze względu na Dannie 

rzadko umawiała się na randld. Czasami, Medy 

czuła, że sytuacja ją przerasta, kiedy była zmęczo­

na i załamana, myślała z rozpaczą o tym, że dziec­

ko rośnie bez ojca i że ciężar wychowywania Dannie 

powinien spoczywać na barkach dwóch osób. Do­

chodziła wręcz do wniosku, że jakiś trwalszy zwią­

zek z godnym zaufania mężczyzną nie byłby rzeczą 

złą. 

Lecz ostatnio myśli Sary biegły zupełnie innymi 

torami. Bywały chwile, kiedy czuła się przeraźliwie 

samotna, kiedy potrzebowała kogoś bliskiego, kiedy 

zawodził ją zdrowy rozsądek i logika. Trawiła ją jakaś 

nieopanowana tęsknota i nie opuszczało wspomnie­

nie twarzy Connora. 

background image

90 

Mężczyzna ten miał na nią jakiś hipnotyczny 

wpływ. 

Na świecie nie było chyba bardziej irytującego 

człowieka niż brat Sary. Tkwił w jej domu już od 

trzech dni i najwyraźniej nie zamierza! się wynieść. 

Początkowo chciała ukryć przed nim fakt sprzedaży 

obrazów, ale kiedy Jerry przypadkowo odebrał kolej­

ny telefon od Barbary, prawda wyszła na jaw. Wia­

domość ta stanowiła dla Jerry'ego jakby nowy za­

strzyk energii, którą ze wszystkich sił starał się wy­

korzystać dla zapewnienia Sarze szczęścia. 

- Wiesz - powiedział - zawsze czułem wyrzuty su­

mienia, że wyprowadziłem się i zostawiłem was sa­

me. Potrzebujesz w domu mężczyzny, Saro. 

Dziewczyna, popatrzyła na Jerry'ego, który nie­

zdarnie obierał marchew. 

- Wnioskuję z tego, że Pieprzyk jeszcze ci nie wy­

baczyła. 

- W duszy na pewno wybaczyła, nie miała tylko 

czasu mi tego powiedzieć. - W zamyśleniu odchylił 

do tyłu głowę, pozwalając sobie na chwilę zadumy. 

Wyraz jego twarzy świadczył, że chłopak podjął jakąś 

istotną decyzję. 

- Saro, myślę, że powinienem już wrócić do domu 

- oświadczył. - Uważam, że zaniedbywałem obowiąz­

ki wobec ciebie i Dannie. Pieprzyk to już pieśń prze­

szłości. - Wzruszył ramionami, jakby cała sprawa 

przestała mieć jakiekolwiek znaczenie. - Moja rodzi­

na to ty i Dannie. 

Boże, za co? - pomyślała Sara. Za to, że sprzeda­

łam kilka obrazów? Że gotuję mu takie obiady, jakie 

lubi? 

- Należysz do rodziny, Jerry. Kochamy cię. Więc 

background image

91 

możesz tu pozostać jeszcze całą jedną noc. Jutro za­

dzwonisz do Pieprzyka i ułatwisz jej przebaczenie. 

- Saro, nie! 

- Ależ tak, Jerry! I wynajmiesz sobie jakieś mie­

szkanie - przesłała mu słodziutki uśmiech. 

- Kiedyś byłaś dużo, dużo milsza. Staropanień­

stwo zrobiło z ciebie jędzę. Niedługo zaczniesz się śli­

nić, powypadają ci wszystkie zęby i dostaniesz bro­

dawek na nosie. - Końcem marchwi wskazał miejsce 

ewentualnej brodawki na jej nosie. - Zrób sobie fraj­

dę i jedź do tej Kalifornii. 

- Nie powinnam ci była w ogóle o tym mówić. Nie 

mam zielonego pojęcia, co Connorowi strzeliło do 

głowy. 

- Zwariował chłop na twoim punkcie. To wszy­

stko. Bo niby czemu zapłacił dziewięć tysięcy dola­

rów za trzy małe obrazki? 

- Bo zna się na sztuce... Pokrój tę marchewkę 

w kostkę. 

Wyjęła z piekarnika patelnię, wdychając wspania­

ły aromat pieczonej szynki. 

- Cholera, zaciąłem się. Widzisz, krew. Dokoń­

czysz za mnie? 

Popatrzyła współczująco na brata. Zawsze był ocz­

kiem w głowie ich zmarłej przed trzema laty matki. 

Później troszczyły się o niego kobiety, które miały po­

trzebę zajęcia się jakimś słabym i bezradnym stwo­

rzonkiem. Ojciec ich zostawił, wybierając błyskotliwe 

życie aktora. Od do czasu grywał w jakichś te­
lewizyjnych operach mydlanych. 

- Jestem do niczego, prawda? - spytał Jerry prze­

kazując jej deskę do krojenia i nóż. Dziewczyna 

uniosła brwi, ale nie odezwała się słowem. - Nie, Sa­

ro, nie odejdę jutro. Zawsze byłem w niewłaściwym 

background image

92 

miejscu o niewłaściwym czasie i miałem poronione 

pomysły. - Uśmiechnął się. - A jednak pomysł z li­

stem był znakomity. To miły chłop. - Braterskim ge­

stem położył Sarze dłoń na ramieniu. - Jedź. Nie za­

stanawiaj się, po prostu jedź. 

Miłość pełna melancholii 
Pełen wspomnień stary dom. 
Lepkie echa dawnych kłamstw, 

Cichy jęk, cichy płacz, 

Pokój, w którym jestem sam. 

Pomysł przyszedł mu do głowy nagle, podczas ko­

lejnej obowiązkowej wizyty u rodziców. Był ciekaw ich 

reakcji na wieść, że mają wnuczkę - córeczkę Kevina. 

Starsi państwo wpadli w zachwyt. Koniecznie chcieli 

poznać Dannie. Connor zdawał sobie sprawę, że pra­

gną w ten sposób odzyskać namiastkę Kevina; i to było 

całkiem naturalne. On też chciał; już w to nie wątpił. 

A jednocześnie będzie miał przy sobie Sarę... 

- Saro, tu Connor. 

- Cześć, Connor. - Przestała już wierzyć, że po­

nownie zadzwoni. 

- Mam dla ciebie propozycję. 

- Rozumiem, że nie do odrzucenia. 
- Znając ciebie, każdą ofertę jesteś w stanie od­

rzucić. W każdym razie chcę ci powiedzieć, że dziad­

kowie Dannie bardzo chcieliby zobaczyć wnuczkę. 

Mieszkają w San Francisco. Nie wiem, czy ci mówi­

łem, że Kevina kochali nad życie. Powiedziałem im 

o Dannie, gdyż... no cóż, uważałem, że powinni wie­

dzieć. 

Kochali Kevina nad życie? - zastanowiła się. A ja­

kie miejsce zajmował Connor? 

background image

93 

- Naturalnie, że powinni wiedzieć. Bardzo nimi ta 

wiadomość wstrząsnęła? 

Connor chwilę milczał. 

- Myślę, że przeszli całą huśtawkę nastrojów. 

Najbardziej zasmucił ich fakt, że Kevin umarł nie 

wiedząc, że ma dziecko i że nie zdążył cię poślubić. 

Ale z wnuczki strasznie się cieszą. Uważają, że mnie 

nie stać na dzieci. 

- Naturalnie, człowiek w twojej sytuacji musi 

bardzo uważać. 

- Oczywiście. - Czyżby się ze mną drażniła, prze­

mknęło mu przez myśl. - Oni naprawdę chcą ją po­

znać, Saro. Chyba im się to należy, jak myślisz? Po­

zwól mi przysłać bilety. 

- Do San Francisco? 

- Tak. 

- Kiedy? 
- To zależy od ciebie. 

Sara chwilę zastanawiała się, po czym westchnęła. 

- Dobrze. Dannie również się to należy. 

Connor uśmiechnął się do wiszącego na ścianie 

obrazu. 

Jesteś genialny, Ryan, pochwalił siebie w duchu. 

I kto tu mówi, że nie jesteś bystry i rozgarnięty? 

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY 

Sara z niepokojem rozglądała się po hali lotniska, 

szukając wzrokiem Connora. A może po prostu wy­

słał po nią kogoś innego? Czy pamiętał godzinę przy­

lotu, numer rejsu? Zapewne zatrudnia sekretarkę. 

To ona troszczy się o drobiazgi, które tak skutecznie 

potrafią zatruć życie. Z całą pewnością ta obca ko­

bieta dokonała rezerwacji, kupiła... 

- Mamusiu, wujek Connor! Widzisz? 

Na twarzy Sary pojawił się szeroki uśmiech i nagle 

cała idiotyczna sytuacja przestała być idiotyczna. 

Connor, w ciemnych okularach zasłaniających oczy, 

również przesłał jej uśmiech. Choć dzieliła ich spora 

przestrzeń wypełniona tłumem ludzi, barierkami, 

wózkami pełnymi bagażu, jakaś tajemna moc pozwo­

liła Sarze natychmiast, znaleźć się obok Connora. Za­

trzymała się w odległości jednego metra i wciągnęła 

głęboko powietrze. Z jej twarzy nie schodził uśmiech. 

Już miała mu rzucić się w objęcia, ale w ostatniej 

chwili powstrzymała się od tak niewczesnej za­

chcianki. 

Stała i patrzyła na opaloną twarz mężczyzny, na. 

jego jasne, potargane włosy. Czyżby spieszył się na 

to spotkanie? 

Connor z całego serca pragnął wziąć Sarę w ra­

miona, ale stał bez ruchu ze spuszczonymi rękami 

i mocno zakłopotany. Zdawał sobie sprawę, że 

uśmiecha się głupkowato jak kot z Cłieshire, ale nic 

background image

95 

na to nie mógł poradzić. Kiedy przez megafony ogło­

szono lądowanie jej samolotu, postanowił zachowy­

wać się dystyngowanie i z rezerwą, mówić okrągłymi 

zdaniami w stylu „Och, już jesteś?". 

Wszystko to w jednej chwili diabli wzięli. Sara by­

ła tak piękna, jak w jego wspomnieniach. Początko­

wo chciał ją zabrać na plażę, teraz jednak uznał, że 

nie jest to dobry pomysł. Cerę miała delikatną jak 

chińska porcelana i należało ją chronić przed dotkli­

wymi promieniami słońca. Jej włosy były puszyste 

i rozpuszczone, a w brązowych oczach igrały wesołe 

iskierki. Ztipełnie nie sprawiała wrażenia kobiety, 

którą z takim trudem przekonał przez telefon, że po­

winna przyjechać do Kalifornii. 

- Saro, tak się cieszę! - wykrzyknął i natychmiast 

pożałował szczerych słów i pełnego radości tonu. 

Sara uśmiechnęła się jeszcze szerzej, wyciągnęła 

rękę i zdjęła mu z nosa przeciwsłoneczne okulary. 

Nie cofnął głowy. 

- Też się cieszę, Connor - odpowiedziała jak echo, 

nie poznając własnego głosu. Wsunęła mu okulary 

do kieszonki błękitnego swetra. 

- A więc wpadłaś nareszcie w moje ręce - powie­

dział. 

- W twoje ręce? - zadumała się na chwilę. - Tak, 

nie da się tego ukryć. Ale ofiara cieszy się, że zdecy­

dowała się przyjechać. 

- Ofiara? - uśmiechnął się po wielkopańsku. -

Zapraszałem cię najuprzejmiej, jak umiałem. A tyś 

to zaproszenie przyjęła. 

- Tak, przyjęłam. I nawet nie musiałeś wspomi­

nać o tym, że w samolocie serwują szampana. 

- Zaczęłaś beze mnie? 

- Co zaczęłam bez ciebie? 

background image

96 

Twarz mu spoważniała. 

- Fetę, Saro! - wyciągnęli do siebie ramiona. - Fe­

tę! - powtórzył. 

Dannie nie była pewna, co o tym wszystkim są­

dzić. Odnosiła wrażenie, że cały świat o niej zapo­

mniał, ale od matki i wujka emanowało tyle ciepła 

i serdeczności, że nawet ona to odczuła. Wcale jej 

więc nie zdziwiło, że przestali się uśmiechać i paplać 

i w końcu się pocałowali. Niemniej Dannie doszła do 

wniosku, że trwa to stanowczo za długo i zaczęła się 

zastanawiać, czy też dostanie od wujka buziaka. 

- Wujku? 

Cienki głosik Dannie z trudem dotarł do świado­

mości Connora, który upojony był smakiem szampa­

na. Z wysiłkiem oderwał usta od warg Sary. 

- Tak? - spytał półprzytomnie. 

- Chcę, żebyś i mnie pocałował. 

Anielski uśmiech malujący się na twarzy Dannie 

ściągnął go na ziemię. Nie wypuszczając z objęć Sary, 

pochylił się i podniósł dziecko drugą ręką. Trzy twa­

rze przytuliły się do siebie. Ucałował dziecko mocno 

i tak głośno, że Dannie zmieszała się i zmarszczyła 

brwi. 

- Czemu mamę pocałowałeś bardziej niż mnie? -

spytała. 

Roześmiał się i pocałował ją w drugi policzek. 

- Ponieważ tak musi być, Księżniczko. Dużą 

dziewczynkę, taką jak twoja mama, trzeba całować 

bardziej. - Jeszcze mocniej objął Sarę w pasie i po­

całował z kolei małą w nos. - Małe dziewczynki po­

trzebują słabszych pocałunków, ale za to więcej... -

Znów ją pocałował i Dannie zachichotała z radości. 

- Dostaniesz wszystko, co ci się należy - dodał 

zdecydowanym głosem, całując ją w czoło. - Tylko 

background image

97 

powiedz, kiedy. Wiesz, jak bardzo się cieszę, że cię 

widzę? 

Sara patrzyła, jak się do siebie uśmiechają. Con­

nor i jej córka byli zdumiewająco do siebie podobni. 

Jest dobry dla Dannie, pomyślała. Dobrze zrobiłam, 

że wzięłam ją. z sobą. 

-- Myślę, że wujek Jerry wcale nie zna się na po­

całunkach - oświadczyło nieoczekiwanie dziecko. -

Mnie i mamę całuje tak samo. 

Connor obrzucił Sarę przeciągłym spojrzeniem 

i spytał: 

- Naprawdę? 

- On nam daje tylko małe buziaki - wyjaśniła Sa­

ra. - Obu po równo. 

- Aha - mruknął Connor, taksując wzrokiem to 

Sarę, to jej córkę. - Pewnie dlatego, że nie zna kode­

ksu honorowego. On nie jest prawdziwym rycerzem. 

- A ty jesteś rycerzem, wujku Connorze? 

- Ja jestem Georgia Nights - zwierzył się w taje­

mnicy. - Ale prawdziwe księżniczki poznaję natych­

miast. No jak, jesteś gotowa, żeby spotkać się 

z dziadkami? 

-- A czy oni rozpoznają w niej prawdziwą księżni­

czkę? - zainteresowała się Sara. 

- Oczywiście. I nie mogą się już jej doczekać. Po­

wiedziałem im, że bardzo ci zależy na tym, żeby nie 

rozpuszczać dziecka. Wątpię jednak, czy przyjęli to 

do wiadomości. Oni już szaleją za wnuczką. -

W oczach Connora pojawił się jakiś tęskny wyraz, 

którego Sara nie potrafiła rozszyfrować. - Saro, dzię­

kuję ci za to, że zgodziłaś się to dla nich zrobić. 

- I nagle, jakby sądząc, że uderza w ton zbyt patety­

czny, uśmiechnął się łagodnie. - Zrobiłaś to ty, ale 

duchem sprawczym byłem ja, prawda? 

background image

98 

Sara przesłała mu ciepły uśmiech uważając, że 

Connor w pełni na niego zasłużył, 

- Jest pan prawdziwym rycerzem, Ryan. 

Rodzice Connora zajmowali stylowe mieszkanie, 

z którego okien rozciągał się przepyszny widok na 

San Francisco. Obserwując ojca Connora, Sara na­

tychmiast dostrzegła ogromne podobieństwo do sy­

nów; była przekonana, że nawet nie znając starszego 

pana, rozpoznałaby go na ulicy. Gdyby nie strzygł 

włosów prawie do gołej skóiy, miałby gęstą, bujną, 

siwą czuprynę, która kiedyś miała równie złotą bar­

wę, jak u jego potomków. Mimo że dawno już prze­

szedł na emeryturę, na pierwszy rzut oka rozpozna­

wało się w nim wojskowego. Jego postawa, ubranie, 

wyraz twarzy - wszystko to mówiło, że człowiek ten 

przez całe lata pełnił funkcję dowódcy. 

Serdecznie uścisnął dłoń Sary. 

- Connor opowiedział nam całą historię. Jeste­

śmy zachwyceni, panno Benedict. Naprawdę za­

chwyceni. 

Głos matki Connora był melodyjny, o południo­

wym akcencie. Objęła Sarę typowym gestem teś­

ciowej . 

-- Gdyby Kevin żył, byłabyś, moja droga, panią 

Ryan... - odsunęła Sarę na odległość ramienia 

i obrzuciła ją badawczym spojrzeniem błękitnych 

oczu - ...gdyby Kevin żył... tak, tak na pewno by się 

stało. 

Sara pojęła, że tym razem nie należy wyrażać swo­

ich wątpliwości. 

- Wiem. Ale nadal pozostałabym Sarą - zapewni­

ła z rozbrajającym uśmiechem. 

Roberta Ryan skinęła głową, jeszcze raz przytuliła 

background image

99 

Sarę i odwróciła się do syna, który trzymał na ręku 

główną nagrodę. 

- Gdzie jest moja mała... och, Dwight, popatrz, 

toż to wykapany Kevin. - Wyciągnęła chciwie ramio­

na do małej. Dannie jeszcze mocniej przytuliła się do 

wujka. - Nie chcesz przywitać się z babcią, Danielle? 

Tak długo czekałam, żeby móc cię przytulić. 

Dannie popatrzyła najpierw na matkę, a nastę­

pnie na Connora, który śpiesznie wyjaśnił: 

- Dannie, to twoja babcia. Pamiętasz, mówiłem ci, 

że to mama twojego taty i moja. Dlatego jest twoją 

babcią. 

Dziewczynka znów popatrzyła na starszą panią. 

Nigdy nie miała babci, ta zaś zupełnie nie przypomi­

nała babć, które w telewizji opowiadały o tym, jak się 

gotuje. 

- Twój tata był moim synkiem, kochanie. 
- I jesteś mamą wujka Connora? 

Kobieta skinęła głową i pokryła, zakłopotanie ser­

decznym uśmiechem. Miała siwe włosy, jak każda 

babcia, ale twarz gładką, prawie bez zmarszczek, nie 

nosiła okularów, a figurą dorównywała Sarze. Dziew­

czynce bardzo spodobała się ta nowa babcia, zmar­

szczyła się jednak na widok jej długich, czerwonych 

paznokci. Z tego też względu postanowiła zostać 

tam, gdzie była - na rękach wujka Connora. 

- Mamo, ona potrzebuje trochę czasu, musi się 

oswoić - powiedział Connor i poklepał Dannie po 

plecach. - Jak już będzie gotowa pójść do ciebie na 

ręce, sarna ci to powie. Prawda, Księżniczko? 

Dannie skinęła głową i Roberta odwróciła się do 

męża. 

- To niesamowite, jak ona jest podobna do Kevi-

na. Prawda, że jest podobna? 

background image

100 

-

 Bardzo - przyznał Dwight Ryan i czując na so­

bie zdziwiony wzrok Dannie, dodał: - Jestem twoim 

dziadkiem, panienko. 

- I nie jest wcale taki srogi, na jakiego wygląda 

- wtrąciła Roberta ujmując w rękę dłoń Sary. -- Za­

wsze już zostanie wypucowanym na wysoki połysk 

żołnierzem. Sama najlepiej wiesz, Saro, jacy oni są. 

Myślę, że kolację zjemy nieco wcześniej, bo wy ciągle 

funkcjonujecie według czasu wschodniego. Connor 

zaniesie ci bagaże do pokoju. Czuj się jak u siebie 

w domu i dajmy czas Dannie na oswojenie się ze 

wszystkim. 

Roberta zaprowadziła Sarę do salonu i posadziła 

ją na kanapie. Obok niej zajął miejsce Connor i Dan­

nie natychmiast przemieściła się na kolana matki. 

- Napijesz się czegoś, Saro? - spytał Dwight, któ­

rego głos stracił już oficjalny ton. Kiedy Sara odmow­

nie potrząsnęła głową, spytał o to samo Connora. 

- Jeśli masz piwo, tato, to chętnie. 
- Kiedy wreszcie nauczysz się pić męskie trunki? 

Męskim trunkiem jest whisky z wodą sodową. 

- A kiedy ty nauczysz się wkładać do lodówki pi­

wo na przyjazd własnego syna? 

- Postaram się już o tym nigdy więcej nie zapo­

minać. Bobbie - zwrócił się do żony - umieść na li­

ście zakupów piwo. 

Trochę sztywną atmosferę rozładowała w końcu 

Dannie, kiedy bardziej już ośmielona ruszyła się 

z kanapy i zaczęła zwiedzać pokój. Salon urządzony 

był w stylu orientalnym i Dannie znalazła w nim 

wiele interesujących rzeczy. A ponieważ często by­

wała z matką w salonach klientów, doskonale wie­

działa, że z przedmiotami należącymi do obcych lu­

dzi należy postępować bardzo ostrożnie. Jej uwagę 

background image

101 

przykuła japońska pozytywka z laki i Roberta Ryan 

natychmiast pokazała dziecku, jak to działa. I Dan-

nie i stajsza kobieta śmiały się, kiedy z pudełka za­

częły dobiegać dźwięki „China Nights". Z tą chwilą 

przystojna, siwa pani z modnie obciętymi włosami 

i jasnoniebieskimi oczami stała się babcią dziew­

czynki. 

Większość wieczoru wypełniła rozmowa o wojsku. 

Był to ulubiony temat Dwighta Ryaria. Roberta na­

tomiast snuła wspomnienia o odległych miejscach, 

opowiadała o ludziach, z którymi zetknęli się przez 

wszystkie lata ich jakże bogatego w podróże życia. 

Sara słuchała, wtrącając od czasu do czasu kilka 

słów o Kevinie i ich pobycie w Wiesbaden. O wojsku 

wiedziała dokładnie tyle, ile opowiedział jej Kevin. 

Connor przyjął swoją zwykłą, od dawna praktyko­

waną taktykę. Wyłączył się i czasami tylko odrucho­

wo kiwał głową lub rzucał jakąś uwagę, Ale główna 

rozmowa dotyczyła armii, Kevina, starszego pana, 

a przede wszystkim dziecka Kevina i kobiety, którą 

kochał. 

A czegóż innego mogłeś się spodziewać, pomyślał ze 

złością Connor. Ostatecznie tylko je tu przywiozłeś. 

Kiedy skończyła się kolacja 1 D.3L stół wjechała 

szarlotka i kawa, Dwight spytał Sarę, czy widziała 

kiedyś z bliska helikopter, na którym latał Kevin. 

- Tak, raz - odparła dziewczyna. - Było to 

w dzień wojskowego święta, kiedy bazę lotniczą udo­

stępniono dla zwiedzających. 

- I jak ci się podobał? - spytał Dwight. 
- Uwielbiam parady. Orkiestra, mundury, wymu-

sztrowani żołnierze. 

- Ale ja pytam o helikopter - uściślił stary Ryan.. 

- Co o nim powiesz? 

background image

102 

S a r a poczuła ucisk w żołądku. Czemu niby miała 

rozmyślać o maszynie, w której zginął Kevin? 

- Był... bardzo duży. Dużo większy, niż myślałam. 

Było to wszystko, co wiedziała o helikopterach, na 

jakich latał Kevin. 

Dwight nieoczekiwanie zachichotał. 

- Duży? Wielki  j a k cholera! Zazwyczaj żartowałem 

sobie z Kevina, że zrobiono z niego chłopca do lata­
nia, a nie prawdziwego żołnierza. Ale obaj wiedzieli­
śmy, że jest żołnierzem z krwi i kości. I poległ śmier­
cią żołnierza. Saro, nie wiedziałaś nic o jego ostatnim 

zadaniu, prawda? 

- Nie - powiedziała cicho. 
- Oczywiście, że nie. Był żołnierzem. 

Connor, jak rozbudzony ze snu, rozejrzał się po 

twarzach osób zebranych przy stole. Zacisnął zęby 
zdając sobie sprawę, że rozmowa sprawia Sarze przy­
krość. 

- Nam też nic nie powiedziano, tato - stwierdził. 
-- Zestrzelił go nieprzyjaciel - rzekł Dwight. 
- Tego nie wierny. 

- Ja wiem. Kevin był żołnierzem. - Jego oczy 

napotkały wzrok syna. - Podobnie  j a k jego ojciec. 
Był mężczyzną, stuprocentowym mężczyzną. Żoł­
nierzem. 

Słowo to powtarzano w tym  d o m u tak często, że 

zostało ono jakby wyprane z wszelkiego znaczenia. 

Ale rzecz cała sprowadzała się do jednego: dla 

Dwighta Ryana armia przysłała z pełnymi honorami 
zwłoki jego bohaterskiego syna. Dla Connora był to 
martwy brat. 

- Mój tata nazywał się Kevin i zginął na wojnie. 

Dźwięczny głos dziecka sprawił, że oczy ojca i sy­

na skupiły się na Dannie. 

background image

103 

- Widzisz? Dziecko wie. Instynktownie, ale wie -

odezwał się z uporem Dwight. 

- Wie, że go nie ma - powiedział miękko Connor. 

- Wie, że go nigdy... 

Dannie uśmiechnęła się do Sary. 

- Mamusia namalowała go i wygląda tam tak sa­

mo, jak wujek Connor. I ja też wyglądam jak wujek 

Connor. Wujek Connor śpiewa w radio. Włączam ra­

dio, a on po chwili już śpiewa. 

Connor poczuł, że serce zaczyna mu walić jak 

młotem. 

- I byliśmy na jego koncercie - oznajmiła Dannie 

odwracając się do matki, jakby szukając u niej po­

twierdzenia. - Prawda, mamusiu? 

- Tak, kochanie, prawda - odparła matka, czując 

dumę z dyplomatycznych talentów córeczki. - Sie­

działyśmy w pierwszym rzędzie. - Popatrzyła na Ro­

bertę. - To musi być niesamowite widzieć swojego 

syna przed tak olbrzymim audytorium. 

- Tak naprawdę, to nie chodzimy na jego koncer­

ty... głośna muzyka i dziki tłum są okropne, 

a Dwight nie znosi... 

- Nastolatki - burknął pogardliwie starszy pan. -

Rozwrzeszczana hołota... 

- Byliśmy na jednym koncercie - szybko wtrąciła 

Roberta. - Ale tylko zszarpaliśmy sobie nerwy. Ba­

łam się, że jeszcze przed końcem koncertu zerwą 

z niego ubranie. Ale, naturalnie, mamy wszystkie 

płyty-

- Nie znam się na muzyce, ani popularnej, ani 

klasycznej - wyznała Sara. - A w tłumie czuję się pa­

skudnie. Ale rozumiem młodych, którzy na koncer­

tach Georgia Nights wpadają w amok. - Sara popa­

trzyła na Connora dając tym znak, że choć zwraca 

background image

104 

się do jego matki, w rzeczywistości mówi do niego. 

- Słuchałam ich muzyki zwracając uwagę na to, jak 

ją przekazują oraz na jej przesłanie. Forma jest mi 

trochę obca, ale treść... tak, treść jest mi bliska. 

Connor uśmiechnął się do Sary przez szerokość 

stołu. 

- Nie zgadzam się. Forma również nie powinna 

być ci obca. Twoja sztuka jest po prostu łagod­

niejsza. 

- Ale w twojej jest dużo więcej emocji. Twoje bar­

wy są bardziej wyraziste. 

- Twoje malarstwo jest również bardzo wyraziste, 

Saro. U ciebie łagodność woła o... łagodność. - Uwa­

gę Connora zwrócił dźwięk pozytywki wygrywającej 

melodyjkę. Chwilę słuchał, po czym pogodnie uśmie­

chnął się do matki. - Zapewne moja muzyka, mamo, 

nie jest w twoim guście, ale malarstwo Sary polu­

bisz. Tego jestem pewien. Przekonasz się sama, kiedy 

odwiedzisz mnie w Santa Cruz. Do tego czasu zgro­

madzę dużo większą kolekcję. 

- Wiele wskazuje na to, że bardzo wzrósł popyt 

na moje obrazy. Ceny strasznie poszły w górę. 

- Właśnie, Sara Benedict zaczyna zdobywać nazwi­

sko, a ja zamówię kilka jej następnych płócien. Tak 

więc, mamo, wiesz już, co dostaniesz na gwiazdkę? 

- Wspaniale. Wiem, że mi się spodobają... 
- Daję ci na to słowo honoru. Prace Sary są spo­

kojne, aluzyjne, trochę jak ta twoja japońszczyzna, 

z tym tylko, że... - Connor przechylił się w stronę 

matki. Tak, wiedział już, że spodoba się jej prezent. 

- Saro, naprawdę masz portret Kevina? - spytała 

Roberta. 

- Mam. Kiedyś go namalowałam. W gruncie rze­

czy nie jest to... 

background image

105 

- Nie sądzę, żebyś zgodziła się rozstawać z tym 

obrazem. Ale gdybyś mogła namalować drugi, kopię 

tamtego. Bardzo chciałabym mieć kopię portretu 

Kevina. 

Connor przesiadł się na kanapę i wyłączył się 

z rozmowy. Popatrzył w kąt pokoju, w którym mała 

Dannie bawiła się japońską pozytywką. Zobaczył, że 

dziewczynka wyciągnęła się na podłodze i usnęła. 

Podszedł do dziecka, wziął je na ręce i zaniósł do go­

ścinnego pokoju. 

Po kilku minutach dołączyła do niego Sara. Wzru­

szyła ją czułość, z jaką Connor odnosił się do Dan­

nie. Bez żadnych zbędnych ceregieli zajął się dziec­

kiem. Tutaj, w rodzinnym domu, Kevln ciągle był ży­

wy. Ale Dannie go nie pamiętała; Dannie potrzebo­

wała kogoś, kto położyłby ją do łóżka. A Connor był 

na miejscu. 

Connor, odwiedzając rodziców w San Francisco, 

nigdy nie zatrzymywał się u nich w domu. Wola! wy­

najmować pokój w hotelu, Tak więc teraz matka zdu­

miała się, kiedy syn oświadczył, że prześpi się na ka­

napce w małym pokoju. 

Sara stała w progu pokoju gościnnego i obserwo­

wała, jak Connor zdejmuje małej buty i skarpetki. 

Potem, bez słowa, wręczyła mu małą, różową koszul­

kę. Mężczyzna rozebrał dziecko i nie budząc go, prze­

brał w nocny strój. Zrobił to tak sprawnie, jakby 

przez ostatnie cztery i pół roku nic innego nie robił. 

Sara wiedziała, czemu tym razem postanowił za­

trzymać się u rodziców. Myśl o tym, jak delikatnie 

ułożył małą w łóżku, jak całował ją w czoło, a potem 

na palcach wyszedł z pokoju, towarzyszyła Sarze je­

szcze bardzo długo; wszyscy już poszli spać, a ona 

ciągle roztrząsała ten problem. 

background image

106 

Spod drzwi małego pokoju wybiegała srebrzysta 

smuga światła i Sara dwukrotnie zapukała cicho do 

drzwi. 

- Proszę - dobiegł ją głos Connora. 

Sara nadal miała na sobie tweedową spódnicę 

i cienką, czerwoną bluzkę, ale była boso. On z kolei 

zdjął krawat i podwinął rękawy koszuli. Palił papie­

rosa. 

- I jak znajdujesz swój pokój? - spytał. - Jeśli 

chcesz, mogę ci przynieść drugi koc. 

- Nie, jeden mi wystarczy. - Powoli zbliżyła się do 

Connora. Na dobrą sprawę nie wiedziała, po co tu przy­

szła. Usiadła na kanapie i podwinęła nogi. - Chyba jest 

dla ciebie za krótka - stwierdziła, obrzucając mebel 

krytycznym wzrokiem. - Zajęłam ci łóżko. 

- Nigdy się tutaj nie zatrzymuję, ale dzisiaj nie 

chce mi się już szukać hotelu. Powinienem był to zro­

bić wcześniej. 

Zaciągnął się po raz ostatni papierosem i zdusił 

niedopałek w popielniczce. 

- Czemu więc nie zająłeś łóżka w pokoju gościn­

nym? Na tej kanapie ja mogę spać. Jestem niższa. 

Dostrzegł jej zakłopotanie i przyszło mu do głowy, 

że zrobił źle, że w zasadzie powinien był po prostu 

przedstawić ją swoim rodzicom i wynieść się. Teraz 

Sara robi sobie wyrzuty, że przez nią będzie rnu nie­

wygodnie. 

- Potrafię spać wszędzie - zapewnił ją. - Na lotni­

skach, w autobusach, na podłodze hotelowych po­

koi. Kiedy podróżuje się z zespołem, człowiek szybko 

uczy się spać w każdym miejscu i w każdej sytuacji. 

Sara wygładziła na kolanach spódnicę. 

- Nie pogodzili się ze śmiercią Kevina, prawda? 

- spytała. 

background image

107 

Connor westchnął. 

- Nie. W dniu, kiedy zginął Kevin, czas się dla 

nich zatrzymał. Od tamtej chwili nic się nie zmieniło. 

Nawet po pięciu latach dobrze nie wiedzą, kim ja 

jestem. 

Na regale, który zajmował całą ścianę, Sara do­

strzegła szereg fotografii. Connor i Kevin. We wczes­

nym dzieciństwie byli podobni do siebie jak dwie kro­

ple wody. Dopiero z biegiem lat zaczęły występować 

różnice. Kevin miał radosną, pogodną twarz, włosy 

krótko i schludnie przycięte. Connor natomiast 

sprawiał wrażenie, jakby przed obiektyw zawleczono 

go siłą, a długie włosy buntowniczo opadały mu na 

plecy. 

W jednym miejscu stały obok siebie fotografie Kc­

ynia i młodego jeszcze Dwighta. Obaj byli w mundu­

rach. Zdjęcia te miały jednoznaczny wydźwięk. 

- Twój ojciec popierał ambicje Kevina, nie twoje? 

- spytała cicho Sara. 

- Było w tym dużo więcej. Kevin stanowił most łą­

czący mnie z ojcem. - Obrzucił wzrokiem fotografię 

i lekko się uśmiechnął. - Ale wojsko zniszczyło ten 

most, zostawiając cały bałagan. 

- I pomyślałeś, że mostem tym może stać się Dan-

nie? - spytała łagodnie. - Chciałbyś go odbudować? 

- Nie. - Connor lekko się nachmurzył i potrząs­

nął głową. - Nie zamierzałem do niczego wykorzysty­

wać Dannie. Chciałem po prostu poznać ją z dziad­

kami. 

- O to właśnie chodziło Jerry'emu, kiedy pisał do 

ciebie ten list. Też chciał, żeby się poznali. 

- Nie widzę w tym nic złego. Cieszę się, że to zro­

bił. Saro... - ujął jej dłoń; była chłodna, - Naprawdę 

cieszę się, że to zrobił. 

background image

1 0 8 

-

 Ja również - odparła z uśmiechem. 

Zapragnął nagle wziąć ją w ramiona, ale nie mógł 

tego uczynić w tym miejscu. Za dużo tu było Kevina. 

Sara wracała do swego pokoju zastanawiając się, 

dlaczego Connor jej nie pocałował. Przecież wyraźnie 

widziała w jego oczach, że tego właśnie pragnie. 

Następny dzień cała piątka spędziła na zwiedza­

niu miasta i jego okolic. Dannie straszliwie spodoba­

ły się tramwaje linowe i aż piszczała z radości, kiedy 

pojazd pokonywał kolejne wzniesienia. Connor rado­

wał się w duchu widząc, ile serca okazują Dannie je­

go rodzice, zwłaszcza surowy zazwyczaj ojciec. Czuł 

się jak ktoś, kto po wykonaniu trudnej pracy podzi­

wia jej efekty. Miary szczęścia dopełniał fakt, że przez 

cały czas miał przy sobie Sarę. Wszystko to sprawiło, 

że potrafił okazywać rodzicom więcej cierpliwości 

i zrozumienia niż zazwyczaj. 

Trzeciego dnia pobytu w San Francisco dziew­

czynka definitywnie wpisała na listę swojej rodziny 

dziadka i babcię. Nie denerwowały jej już czerwone 

paznokcie pani Ryan. Ponadto dziecko jakimś szós­

tym zmysłem pojęło, że potrafi wywołać pogodny 

uśmiech nawet na posępnej twarzy dziadka. Babcia 

spełniała każdą zachciankę wnuczki; była nawet go­

towa robić na śniadanie to, o co dziewczynka prosiła, 

lecz Dannie wolała czekać, aż przy stole pojawi się 

wujek Connor. 

- Będę jadła to, co wujek Connor - mówiła wdra­

pując się na krzesło stojące obok miejsca, które za­

zwyczaj zajmował Connor. 

Tego dnia Sara rozkładała na stole talerze, serwet­

ki i sztućce. Kładąc widelce, nie patrząc nawet na 

drzwi, poczuła, że pojawił się w nich Connor. 

background image

109 

Czekała na niego równie niecierpliwie jak Dannie. 

- Witam, moje panie! - zawołał Connor. 

- Dzień dobry. 

~ Wujku Connorze, babcia przygotuje nam na 

śniadanie to, na co mam ochotę. Na co mamy ocho­

tę? Na grzanki po francusku? 

- Myślę, że to dobry pomysł - zgodził się Connor 

i przeszedł do kuchni. - Dzień dobry, mamo. Chcie­

libyśmy dzisiaj zjeść grzanki po francusku. 

- Dawno tego nie robiłam, ale chyba sobie poradzę. 

Wracając do stołu, Connor zabrał z kuchni dzba­

nek z kawą. 

- Nalać ci, Saro? 

- Tak, proszę. 

Napełnił dwie filiżanki i zajął miejsce obok Dan­

nie. 

- Co chcecie dziś robić? Możemy wybrać się na 

zakupy, albo... 

- Możemy jeszcze pojeździć tramwajem? - spytała 

Dannie. 

- Znowu? - wykrzyknęli jednocześnie Sara i Con­

nor. 

- Tak! Uwielbiam tak jeździć w górę i w dół. - Sa­

ra wzniosła oczy do nieba i widok ten rozśmieszył 

Connora. - Zupełnie jak w tym wierszyku o ma­

lutkiej lokomotywie, która myślała, że może, więc 

spróbowała i zrobiła. Znasz ten wierszyk, wujku 

Connorze? 

- Znam go, znam go, znam go. - Dziewczynka za­

chichotała słysząc, jak Connor naśladuje sapanie lo-

komotywki. - Jest wiele innych ciekawych rzeczy, 

które chcę ci pokazać, Księżniczko - powiedział od­

garniając jej z czoła kosmyk włosów. - Przy tak pięk­

nej pogodzie możemy pomyszkować po plaży. 

background image

110 

- Pomyszkować - zdumiała się dziewczynka. -

Macie tu na plaży myszy? 

Do pokoju weszła Roberta z gazetą i tacą ze 

szklankami soku. Słysząc ostatnie pytanie Darmie 

wybuchnęła śmiechem, po czym zwróciła się do 

syna: 

- Znów o tobie piszą, Connor. Co to za dziewczy­

na tym razem? 

Sara trochę zbyt gwałtownie uniosła głowę. Zoba­

czyła, że Roberta wręcza synowi gazetę. Ten popa­

trzył na pierwszą stronę pisma i wskazał tytuł jed­

nego z artykułów. 

- Czemu, mamo, czytasz takie rzeczy? Przecież to 

napisze ci i małpa, jeśli przy wiążesz jej do ogona dłu­

gopis. 

- Czytam, żeby dowiedzieć się, co nowego wymy­

ślił mój syn. - Sięgnęła po gazetę, rozłożyła ją i wska­

zała na zdjęcie. - Co to za Marlena? - spytała. 

Connor rzucił okiem na fotografię, wzruszył ra­

mionami i wziął z tacy szklankę z sokiem pomarań­

czowym. 

- Tu jest napisane, że zdjęcie zostało zrobione na 

koncercie w Buffalo, miesiąc temu. Więc musi to być 

jakaś Marlena z Buffalo - odparł beztrosko. 

- Ale ty ją na tym zdjęciu obejmujesz. Czytałeś, 

co dalej piszą? - Roberta zbliżyła gazetę do oczu. -

„Zatwardziały kawaler ze słynnego zespołu Georgia 

Nights, Connor Ryan, był bardziej niż uprzedzająco 

grzeczny dla Miss Buffalo, panny Marleny..." 

Connor gwałtownie wstał z krzesła i wyrwał matce 

gazetę. 

- Mamo, umiem czytać - powiedział cicho. - Jeśli 

będę ciekaw tego artykułu, sam go sobie przeczytam. 

Nigdy więcej nie podtykaj rni pod nos tych bzdur. 

background image

111 

- Przepraszam, Connor - starsza pani spuściła 

wzrok. 

Connor rozluźnił się i oddał matce gazetę. 

- To ja przepraszam. Zwłaszcza że coś się przy­

pala. 

- Grzanki - wykrzyknęła Roberta Ryan i jak 

strzała pomknęła do kuchni. 

Connor sięgnął po filiżankę z kawą, a kiedy Ro­

berta wniosła na stół grzanki, pomógł Dannie je po­

kroić. 

Zdarzenie to wywarło na Sarze większe wrażenie, 

niż byłaby gotowa przyznać. Nieistotne, kim jest ta 

Marlena. Sary zupełnie to nie obchodzi. 

Zgniotła z całych sił serwetkę papierową. Miss 

Buffalo, też coś! 

background image

ROZDZAŁ SZÓSTY 

-

 Chciałbym zabrać was na kilka dni do Santa 

Cruz, do mojego domu. 

Sara uniosła głowę i przestała na chwilę zaplatać 

córce warkoczyk. Connor stał w drzwiach oparty ra­

mieniem o framugę, ręce włożył w kieszenie dżinsów. 

Sprawiał wrażenie śmiertelnie znudzonego. 

- A pójdziemy tam na plażę poszukać myszy, wuj­

ku? 

Mężczyzna szczerząc zęby przykucnął przy dziec­

ku, które stało się naraz jego naturalnym sojusz­

nikiem. 

- Możemy pomyszkować po plaży, możemy pojeź­

dzić konno, co tylko zechcesz, Księżniczko. 

- Pojeździć na prawdziwym koniu? - Z wrażenia 

dziecko wstało tak gwałtownie, że w palcach matki 

zostało trochę włosów. - Ojej, prawdziwe konie! 

- Konie mogą poczekać. Na razie muszę ją ucze­

sać - wtrąciła Sara. 

Connor popatrzył na nią. 

- Możemy też udać się na wyprawę do lasu. Wszę­

dzie, gdzie tylko twoja mama zechce. Wszędzie. 

- Przecież Dannie przyjechała tu do dziadków -

przypomniała Sara naciągając gumkę do włosów, że­

by zrobić ną niej drugą pętelkę. 

Connor powoli się wyprostował. 

- Chcesz powiedzieć, że nie jestem wam już dłu­

żej potrzebny? - domyślił się. - Uprzejmie chcesz 

background image

113 

dać mi do zrozumienia, że nie chcesz zabierać mi 

więcej czasu? 

- Wcale nie. Wręcz przeciwnie. Jestem ci niewy­

mownie wdzięczna, że z nami zostałeś. Bardzo nam 

to ułatwiło tę wizytę. - Jej wzrok powiedział mu, iż 

Sara dobrze wie, że pobyt u rodziców kosztował go 

wiele cierpliwości. - Nie wyjeżdżaj bez nas. 

- A więc przyjedziecie? 

- A będą tam sekwoje? - spytała z rozmarzeniem 

Sara. 

- Ile zechcesz. 
- A prawdziwe konie? - dopytywała się Dannie. 

- Z prawdziwymi ogonami - odparł i pociągnął ją 

lekko za warkoczyk. 

- Musisz więc tylko taktownie załatwić z rodzica­

mi sprawę naszego wyjazdu. 

Sara w głębi duszy była przekonana, że Dwight 

i Roberta Ryan, jakkolwiek nigdy by się do tego nie 

przyznali, pragnęli już tylko odpocząć po wizycie bar­

dzo żywotnej wnuczki. 

- Załatwianie takich spraw to moja specjalność. 

Zrobię to w wielkim stylu. 

Pogłaskał dla żartu Sarę pod brodą i dodał: 

- Spodoba ci się u mnie. Zrozumiesz, że całe ży­

cie marzyłaś skrycie o podobnym miejscu. Jest ci­

che i spokojne. A koloryt tam taki, jaki lubisz naj­

bardziej. 

„Wielki styl" Connora to była kolacja na Fisher-

man's Wharf, nabrzeżu z widokiem na Zatokę San 

Francisco, gdzie roiło się od knajpek serwujących 

owoce morza. 

Zaraz na wstępie Connor skrzywił się na widok 

ostryg a la Rockefeller, które zamówiła Sara. Sam za­

dowolił się krewetkami i pomógł Dannie rozbijać 

background image

114 

skorupy krabów. Kiedy oznajmiał rodzicom, że za­

mierza z Sarą i jej dzieckiem wyjechać, zapadło nie­

zręczne milczenie. 

- Ale... ale gdzie one będą mieszkać? 

- U mnie, mamo. Mam aż za dużo miejsca dla go­

ści - wyjaśnił z uspokajającym uśmiechem. - Nie 

martw się. Będą mieszkały po królewsku. 

- Mam nadzieję. Sara jest inna niż te twoje... 

Dziewczyna wyprostowała się sztywno na krześle. 

- Wujek Connor nauczy mnie jeździć na prawdzi­

wym koniu - poinformowała Dannie i Sara ponow­

nie podziękowała jej w duchu za talenty dyplomaty­

czne. - I będziemy szukać myszy na plaży. 

- Connor, nie pozwalaj dziecku zbliżać się do wo­

dy. Fale mogą... 

- Już moja w tym głowa, żeby Dannie nie stała 

się żadna krzywda - z bezgraniczną cierpliwością za­

pewnił matkę. 

Dwight wyciągnął nad stołem dłoń i pogłaskał 

dziecko po głowie. 

- Będzie wyśmienitym jeźdźcem. Takim, jakim 

był jej dziadek. 

- Jakim jest jej dziadek - poprawił Connor. Tak 

właśnie trzeba rozmawiać, dodał w duchu. Mów rze­

czy, które chcą usłyszeć. Jego rywalizacja z ojcem 

należała już do odległej przeszłości. - Pamiętasz, ta­

to, jak mieszkaliśmy w Teksasie? Były to piękne cza­

sy, prawda? 

- Wy, chłopcy, zjechaliście na swoich szetlandach 

cały stan. 

- A kto potrafi okiełznać szetlanda, nie groźny mu 

żaden koń. - Connor nabił na widelec kawałek mięsa 

kraba i włożył go Dannie do ust. - Ale dla ciebie, 

Księżniczko, mam coś dużo lepszego. 

background image

115 

- Wujek Connor naprawdę jest rycerzem. 

- To jesteś ty? Connor Ryan? - Pięć zgromadzo­

nych przy stole osób jak na komendę odwróciło się 

w stronę jasnookiej blondynki, która nieoczekiwanie 

pojawiła się przy krześle Connora. Oczy jej lśniły, na 

twarzy miała wypieki. - Connor Ryan z Georgia 

Nights? To jesteś ty, prawda? 

- No cóż, to ja - odparł z uśmiechem. 

- Och, uwielbiam waszą muzykę. Byłam na two­

im koncercie w Los Angeles. Przeszedłeś tam samego 

siebie. Wprost nie mogę uwierzyć, że stoję obok cie­

bie. Czy mógłbyś mi coś podpisać? 

Zaczęła grzebać w dużej płóciennej torbie z frędz­

lami, którą miała zawieszoną na ramieniu. 

- Wszystko, skarbie, z wyjątkiem rachunku -

roześmiał się Connor. 

Dziewczyna popatrzyła na trzymany w ręku ra­

chunek z restauracji i zachichotała. 

- Och, nie! Oczywiście, że nie to. Tutaj! 

Wręczyła mu mały notatnik i pióro. 

- A czy ty mogłabyś wyświadczyć mi w zamian 

pewną uprzejmość? - spytał z uśmiechem. 

- Pewnie. Wszystko, o co poprosisz. 

Connor skończył wpisywać dedykację i oddał 

dziewczynie notes i pióro. 

- Nie obnoś się zanadto z moim autografem. Rzu­

cą się na mnie wszyscy turyści, choćby nawet nic 

o Georgia Nights nie słyszeli. 

- Och, przepraszam. - Dziewczyna oblała się ru­

mieńcem i przycisnęła zeszycik do piersi. - Rozu­

miem. Jecie kolację... nie pomyślałam... 

- Nie ma problemu. Miło było cię poznać - roze­

śmiał się Connor i dziewczyna odeszła. 

- Zgrabnie to załatwiłeś - zauważyła Sara. 

background image

116 

- To nie zdarza się często. Kiedy należysz do czte­

roosobowej kapeli, ludzie rzadko cię rozpoznają... 

- Connor Ryan? Ta dziewczyna mówiła... 

Kiedy opuszczali restaurację, Dwight mamrotał 

pod nosem coś niepochlebnego o nastolatkach, ale 
błysk w oczach Connora potwierdził przypuszczenia 
Sary, że incydent z dziewczyną sprawił mu dużą 
uciechę, zwłaszcza że zirytował niebywale ojca. 

Connor był w paskudnym nastroju. Prowadząc 

samochód po zatłoczonej szosie spowitej poranną 

mgłą wspominał słowa matki, jakie rzuciła na pożeg­

nanie. To naturalne, że traktowała Dannie jak córkę 

Kevina. Dziewczynka rzeczywiście była córką Kevina, 

choć Connor od pewnego czasu traktował dziecko 

zupełnie inaczej. 

Gnębił go inny problem - problem stosunku jego 

matki do Sary. Nieodwołalnie uznała ją za wdowę po 

Kevinie i choć dziewczyna wcale nią nie była, Rober­

ta Ryan uważała, że Sara już do końca życia powinna 

wdową pozostać. 

- Odwiedzajcie nas jak najczęściej. Chcemy, żeby 

twoja córeczka dowiedziała się wszystkiego o swoim 

ojcu. Poza tym chcemy z tobą wspominać Kevina. 

Skoro już muszą tak rozczulać się nad jego losem, 

mogą to równie dobrze robić beze mnie, myślał Con­

nor. On też wspominał brata, ale na swój sposób. 

- Jak to dobrze, że nie jesteś człowiekiem obcią­

żonym rodziną - wyrwał go z zadumy głos Sary. 

- Dlaczego? 

- Bo ta corvetta wprawdzie do ciebie pasuje, ale... 

- Sara wskazała tył samochodu, gdzie było trochę za 

mało miejsca i na bagaż i na Dannie. -Ale ten model 

samochodu nie był zbudowany z myślą o dzieciach. 

background image

117 

- Podoba ci się mój samochód, Księżniczko? 

- Bardzo - odpowiedziała Dannie. 

- Gdybyś miał jakiegoś starego grata, na przykład 

mercury'ego z pięćdziesiątego szóstego roku, też by 

się jej podobał - zareplikowała Sara. 

- Na miejscu uruchomimy jeepa. To bardzo pra­

ktyczny pojazd. Jedyna rzecz, którą ojciec u mnie 

akceptuje. 

- Dziwię się więc, że sam nie ma jeepa. - Sara od­

wróciła się w jego stronę i dobierając ostrożnie słowa 

powiedziała: - Dziwne jest to wszystko. Istnieją ludzie, 

których trzeba kochać i szanować, ale żyć się z nimi 

nie daje. Wykazałeś wiele cierpliwości, Connor. 

Connor pomyślał o fajtłapie Jerrym i uśmiechnął 

się pod nosem. W jednej chwili wrócił mu dobry na­

strój. 

- Pochwała od kogoś, kto sam powinien nosić imię 

Cierpliwość, to wielka rzecz. Ale mój tata nie jest jesz­

cze najgorszy. Po prostu zbyt różne mamy charaktery. 

Nigdy nie potrafiliśmy dojść do porozumienia. - Wzru­

szył ramionami. - Z Kevinem było inaczej. 

- Ty i Kevin też byliście różni - zauważyła. - Każ­

dy z was dawał się na swój sposób lubić. 

- Ale Kevin dawał się kochać. A ja? 

Sara uniosła do góry brwi. 

- To podchwytliwe pytanie. 

Connor nacisnął mocniej pedał gazu i wyszczerzył 

zęby. 

- Nie oczekiwałem odpowiedzi... Jeszcze nie teraz. 

Najpierw chciałbym ustalić dokładne znaczenie słów 

„dać się lubić" i „dać się kochać". 

- Zawsze tak stawiasz sprawy? 
- Ta-ak, do-okła-adnie ta-ak - zanucił i wykonał 

ręką typowy estradowy gest. Sara roześmiała się. 

background image

1 1 8 

Mgła podniosła się. Jechali teraz w jasnych pro­

mieniach porannego słońca. Dannie kleiły się oczy 

i nawet widok oceanu, wzdłuż którego wiodła auto­

strada, nie potrafił przykuć jej uwagi. W końcu 

zasnęła. Sara wyciągnęła się w fotelu i z zainte­

resowaniem obserwowała przez okno krajobraz. By­

ło tu wszystko - ocean, góry, sady, łąki, niebotycz­

ne drzewa. Pamiętając, że obiecał Sarze pokazać se­

kwoje, Connor skręcił w wąską, górską drogę i wje­

chał w las. Olbrzymie drzewa pięły się majestatycz­

nie w górę, a między ich mamucimi pniami pomyka­

ła maleńka, srebrzysta corvetta. Posuwali się terena­

mi należącymi do stanowego parku Big Basin. 

Connor zaparkował samochód obok niewielkiego 

okrągłego budynku, w którym stacjonowali strażnicy 

przyrody, i potrząsnął Dannie. Kiedy dziewczynka 

ujrzała wielkie drzewa, roześmiała się. W jednej 

chwili odeszła ją senność. 

- Gdzie my jesteśmy? Czy tu mieszka jakiś ol­

brzym? 

- Nie. Olbrzym jest w innym parku - odparł Con­

nor wyciągając z samochodu zamszową kurtkę. Za­

trzasnął drzwiczki. - Tutaj mieszka Ojciec Lasów 

i Matka Drzew. Obejrzymy je? 

Dannie popatrzyła na niego z figlarnym błyskiem 

w oku. Wszystko wokół było takie wielkie. 

- Czy drzewa mają imiona? - spytała. 

- To są specjalne drzewa i dlatego mają specjalne 

imiona. 

Connor objął Sarę, kładąc dłoń na podniesionym 

kołnierzyku jej cienkiej kurtki. 

- Ciepło wam? - spytał. - W lesie może być bar­

dzo zimno. 

Sara skinęła głową. Może i nie było jej ciepło, ale 

background image

119 

obejmujące ją czule ramię Connora dawało kojące 

poczucie bezpieczeństwa i nie chciała, aby zabierał 

rękę. Przez chwilę wydawało jej się, że należą do sie­

bie, a drepcząca przed nimi dziewczynka jest ich 

wspólnym dzieckiem. 

- Toż to pierwotna puszcza - rzekła Sara. W oto­

czeniu olbrzymów jej głos wydawał się cichy i wątły. 

- Przypomina mi się bajka o Jasiu i Małgosi. Czy 

możemy zabłądzić? 

- Pewnie, jeśli tylko chcesz - odparł Connor 

z żartobliwym uśmieszkiem. 

- Pytam poważnie. 

- Szlaki są oznakowane - wyjaśnił. - A ja znam 

je nie gorzej, niż miejscowi strażnicy. Nie wierzysz? 

- Wierzę - odparła z uśmiechem. - Ale nie masz 

tutaj żadnej chatki z piernika? 

- Mam same pyszności, moja słodka - przyciąg­

nął ją bliżej do siebie. - Cukier, przyprawy i wszy­

stko, co trzeba. 

- Z tego właśnie są zrobione dziewczyny. 

- Wiem, i dlatego lubię je zjadać na kolację. 

- Wujku Connorze, czy chcesz nas przestraszyć? 

- spytała Dannie. 

- Oczywiście, że nie. Przyjemność zostawię sobie 

na później. Widzisz to, Księżniczko? - Puścił do Sary 

perskie oko wskazując dziewczynce olbrzymią, krą­

głą narośl wyrastającą z potężnego pnia drzewa. -

Co ci to przypomina? 

Dannie podniosła głowę. 

- To wygląda, jakby drzewo odbijało wielką piłkę. 
Zachwyt Dannie był zaraźliwy i Sara co chwila za­

dzierała ze zdumieniem głowę. Connor długo rozwo­

dził się na temat przemysłu drzewnego, który przed 

stu laty ogołocił z drzew całe hektary tutejszych la-

background image

120 

sów. Później ponownie zalesiono te tereny ratując to, 

co pozostało z pradawnych puszcz. I rzeczywiście, 

wydawało się, że czas stanął tu w miejscu. Długo tak 

wędrowali w ciszy i samotności tych lasów, z rzadka 

naruszanej wtargnięciem turystów. 

Droga do domu Connora wiodła przez porośnięte 

sekwojami pasmo górskie Santa Cruz. Jechali 

wzdłuż rzeki San Lorenzo, płynącej przez obszar ko­

lejnego rezerwatu. W końcu okrążyli Santa Cruz 

i przejechali kilkanaście kilometrów wąską, boczną 

drogą, która doprowadziła ich do malowniczego, sto­

jącego samotnie nad oceanem domu. Wybudowany 

został w stylu rancza i przytulał się do zbocza wzgó­

rza. Jego fasada barwy piasku zlewała się kolorysty­

cznie z otoczeniem. 

Choć budynek w niczym jej nie przypominał do­

mu, od pierwszej chwili, kiedy tylko przekroczyła je­

go próg i stanęła na wyłożonej czerwonymi, kamien­

nymi kafelkami posadzce holu, polubiła to domo­

stwo. Wokół panował nieopisany spokój i Sara otwie­

rała właśnie usta, żeby powiedzieć Connorowi, jak 

bardzo się jej tu podoba, gdy ujrzała w jego oczach 

dziwny, łagodny blask. Pojęła, że Connor jest wresz­

cie w domu. 

Był w domu, miał przy sobie Sarę i Dannie i choć 

za kilka dni będzie musiał pojechać do Nasłwille, na 

razie nie zaprzątał sobie tym głowy i pragnął zatrzy­

mać je tu jak najdłużej. Chciał się przekonać, dla­

czego czuje się z nimi tak dobrze. 

- Najpierw pokażę wam pokój Dannie - oświad­

czył i trzymając w obu rękach walizki poprowadził je 

przez rozległe pomieszczenie ze wspaniałym wido­

kiem na ocean. Sara cały czas oglądała się przez ra­

mię chłonąc krajobraz i przestała kręcić głową dopie-

background image

121 

ro wtedy, gdy znaleźli się w długim, mrocznym kory­

tarzu. 

- Niezłe, co? - spytał Connor. - To przez to okno, 

i jeszcze dwa inne, kupiłem ten dom. 

- Connor, chciałabym być z Dannie w jednym po­

koju. Odnoszę wrażenie, że... sprawiamy ci wielki 

kłopot... O Boże! - Zawołała, gdy Connor otworzył 

drzwi. 

Ściany pokoju wyłożono białą tapetą, ale wszystko 

inne było w nim różowe - włochata narzuta na ogro­

mnym, mosiężnym łożu, zasłony na oknach, pluszo­

wa pantera. 

- To typowy pokój małej dziewczynki - zmarsz­

czyła brwi Sara. - Nie w twoim stylu. 

- To samo powiedziała plastyczka. Jestem pe­

wien, że pomyślała sobie, że na stare lata bzikuję. 

Sara otworzyła usta ze zdumienia. 

- Wynająłeś dekoratorkę? Przecież nawet nie wie­

działeś, czy zgodzę się przyjechać. 

- To ty nie wiedziałaś, że zgodzisz się przyjechać 

- poprawił ją z nieśmiałym uśmiechem. 

Sara rozglądała się po pomieszczeniu i kręciła 

głową. Pokój był słodki, śliczny, czyściutki, ale prze­

cież nie mieszkała w nim jeszcze żadna mała dziew­

czynka. 

- Wynająłeś dekoratorkę tylko po to, żeby gościć 

nas dwa, najwyżej trzy dni? - kręciła cały czas głową. 

- Myślę, że nie raz się jeszcze przyda. - Położył 

Sarze dłonie na ramionach i spojrzał jej w twarz. -

Zależy mi na Dannie. Bardzo... bardzo chciałbym, 

żeby tu przyjeżdżała. 

- Wujku, czy to mój pokój? 

- Nie chcesz mieć dwóch pokojów w dwóch czę­

ściach kraju? 

background image

122 

-  J a k wujek, który też ma dwa domy - mruknęła 

Sara. 

- W Nashville mam tylko mieszkanie. Mój dom 

jest tutaj. - Obrzucił Sarę poważnym spojrzeniem. -

Tutaj dopiero jestem sobą i u siebie. Zapraszam nie­

wiele osób. Na ogół jestem sam, jak ty, Saro. 

Dziewczyna zastanawiała się chwilę, co miał na 

myśli mówiąc „na ogół", i jak może być samotny ktoś, 

kogo podczas kolacji obcy ludzie proszą o autografy. 

- A dla mamusi masz pokój? 

- Nie powiedziałaś mi jeszcze, co myślisz o swo­

im, Księżniczko. 

- Bardzo mi się podoba! Ale nie ma lampki 

nocnej. 

Connor przykucnął i dziecko pociągnęło go za 

włosy. 

- Czy dałbym ci pokój bez nocnej lampki? Jest 

w podstawie tej dużej lampy. - Wskazał wielki klosz 

w kształcie szklanej kuli z różowego szkła. - A dla 

twojej mamy również mam pokój. Odetchnie z ulgą, 

kiedy się dowie, jak niewiele wysiłku kosztowało 

mnie przygotowanie jej sypialni. - Podniósł głowę 

i spojrzał na Sarę. - Zmieniłem tylko pościel. 

- Ty zmieniłeś pościel? - zdziwiła się Sara. W ką­

cikach jej ust pojawił się cień uśmiechu. 

- No cóż, ktoś zmienił pościel. 

Wyprostował się i sięgnął po sakwojaż z rzeczami 

Sary. 

- Chodźmy - powiedział. - To dwa pokoje dalej. 

Twoja marna dostanie moją sypialnię, Księżniczko. 

- Gdy mijali pierwsze drzwi, rzekł: - A to jest mój po­

kój, Dannie, tuż obok twojego. Masz własną łazienkę, 

ale jak będziesz potrzebowała czegoś jeszcze, to mi 

powiedz. 

background image

123 

- Może potrzebować matki - odezwała się cicho 

Sara. 

- W razie czego wiem, gdzie ją znaleźć. 

Pchnął drzwi i wszedł do środka. Nacisnął jakiś 

guzik i rozchyliły się Jasnobłękitne zasłony, ukazując 

okno z widokiem na ocean. Cały pokój utrzymany 

był w tonacji chłodnego błękitu, a na ścianie Sara 

dostrzegła swój obraz „Dziewczyna przy stawie". 

- Nie chcę pozbawiać cię tak pięknej sypialni. Wy­

starczy mi w zupełności pokój gościnny. 

- Przygotowałem sobie inną i przeniosłem już tam 

swoje rzeczy. - Rozejrzał się i wskazał palcem okno, 

za którym kłębił się ocean, którego fale obmywały 

piasek plaży. - Ja ten widok mam na co dzień. Teraz 

ty się będziesz nim cieszyć przez kilka dni. A jak 

przyjdzie sztorm i morze zacznie huczeć... no cóż... 

wtedy coś wymyślimy - dorzucił z leniwym uśmie­

chem. - A teraz pozwól, że pokażę wam resztę domu. 

Co chcecie na kolację? 

- Robisz pyszne omlety. 

- Steki też robię pyszne. 

Środkowa partia domu dzieliła się na trzy czę­

ści, gdzie każdy poziom oddzielał od pozostałych je­

den schodek. Salon, choć swymi rozmiarami spra­

wiał imponujące wrażenie, okazał się jednak nie taki 

wielki, żeby stracić na przytulności. Urządzony zo­

stał nowocześnie, a piaskowego koloru ściany har­

monizowały ze sprzętami o barwie zgaszonej czerwie­

ni i brązu. Kuchnia była o schodek wyżej, a kolejny 

stopień oddzielał ją od jadalni ze świetlikami w sufi­

cie. Naprzeciwko sypialni znajdował się „teren rekre­

acyjny" Connora: bar, siłownia, sauna i basen z wi­

rami wodnymi. W pokoju muzycznym okno również 

wychodziło na ocean. W pomieszczeniu tym wisiał 

background image

1 2 4 

kolejny obraz Sary. Trzecie płótno znajdowało się 

w salonie. 

- Uwiłeś sobie piękne gniazdeczko - powiedziała 

Sara, idąc za Connorem do kuchni. - Często tu by­

wasz? 

- Kiedy nie wyjeżdżam na koncerty albo na na­

grania, można mnie tu znaleźć. - Zaczął bobrować 

w lodówce i po chwili wyjął karton z mlekiem. -

Dannie pewnie zgłodniała. Co lubi najbardziej? 

- Masło orzechowe - bez namysłu odpowiedziała 

Sara, przekonana, że tego nie znajdzie w lodówce. 

Connor uniósł palec, jakby chciał zapamiętać dys­

pozycję Sary i wyjął z kredensu słoik z barwną ety­

kietą. 

- A ty? To samo? 

- Dziękuję, nie jestem głodna. Więc tutaj przyjeż­

dżasz, żeby tworzyć muzykę? 

Connor odwrócił się i popatrzył na Sarę przenikli­

wym wzrokiem. 

- Ja tutaj mieszkam, Saro. Nie jestem Cyganem. 

J a k każdy zwykły człowiek robię tu wszystko, co się 

robi we własnym domu, a więc również piszę tu pio­

senki. To nie jest hotel. To mój dom. 

Znów chwilę zastanawiała się nad tą definicją. 

Connor przebywa tu zaledwie kilka miesięcy w roku, 

ale to wystarcza, żeby miejsce to nazywał swoim 

domem. 

- Cudownie się urządziłeś, Connor. Prywatny raj, 

idealne miejsce dla artysty. 

Uśmiechnął się zastanawiając, czy mówiąc „arty­

sta" miała też na myśli siebie. 

- Jestem przekonany, że ciebie masło orzechowe 

nie zainteresuje. 

Odwzajemniła mu się uśmiechem. 

background image

125 

- Zostawię sobie miejsce na stek. 

- Mamusiu, u mnie w pokoju jest telewizor 

i adapter i... - Dannie stanęła po środku kuchni 

wpatrzona w barwny słoiczek w dłoni Connora. 

Uśmiechnęła się szeroko na widok ulubionego przy­

smaku. - Wujku Connorze, przygotujesz mi kanapkę 

z masłem orzechowym? 

- Już się robi - powiedział podrzucając w górę 

słoik. 

- Wrócę do domu z zupełnie rozpuszczonym ba­

chorem - mruknęła Sara. 

Connor roześmiał się myśląc, że wcale nie zamie­

rza ich stąd wypuszczać, a poza tym chętnie zająłby 

się rozpuszczeniem samej Sary. 

Przed kolacją pokazał im konie - dwie siwe klacze 

wyścigowe z czarnymi grzywami i ogonami. Konie 

trzymane były w niewielkiej stajni za kępą sosen. 

Connor zapewnił Dannie, że zwierzęta mają tu wspa­

niałą opiekę, nawet wtedy, kiedy nie ma go w domu. 

O zmierzchu udali się na spacer należącą do Con­

nora plażą. Ponieważ od morza szła chłodna bryza, 

Sara pieczołowicie opatuliła Dannie i cała trójka ru­

szyła kamienistą ścieżką w dół wzgórza. 

Zaprowadził ich do osłoniętego zboczem miejsca, 

gdzie stało kilka solidnych, wykonanych z drewna le­

żaków. Connor usiadł, wziął Dannie na kolana i za­

proponował Sarze, by się do nich przyłączyła. Przy­

tuleni, obserwowali fale rozbijające się o długą skal­

ną ostrogę i liżące piasek pobliskiej plaży. Niestety, 

bardzo szybko zapadł zmrok, ale Connor obiecał im 

jeszcze niejeden dzień nad oceanem. 

Potem na dworze Connor piekł na grillu steki, 

a Sara i Dannie przygotowywały w kuchni sałatę. 

Ponadto postanowiły zrobić mu niespodziankę 

background image

126 

i przyrządziły tartę. Kiedy jednak deser wjechał na 

stół, Dannie zaczęła ziewać. Zanim Connor zdążył 

rozpalić ogień w kominku, dziewczynka spała na 

krześle jak kamień. Connor zgodnie ze swoim zwy­

czajem zaniósł małą do jej pokoju, zostawiając Sarze 

trochę czasu dla siebie. Gdy ułożył Dannie, wrócił do 

kuchni i dalej pełnił rolę gospodarza. 

Kiedy Sara weszła do salonu, siedział przed ko­

minkiem. Ubrany był w dżinsy i miękki, niebieski 

sweter. Jego jasne włosy lśniły w migotliwym blasku 

płomieni. Wyglądał jak student, który w romantycz­

nym otoczeniu czeka na pojawienie się ukochanej. 

Na wielkim kamieniu wmurowanym obok kominka 

stała butelka wina i dwa kieliszki na smukłych nóż­

kach. 

- Nie robiłam steków, więc może pozmywam? -

zaofiarowała się wiedząc, że Connor ma dla niej cał­

kiem inne propozycje. 

- Sam pozmywałem. Chyba nie sądzisz, że zapro­

siłbym cię na wakacje po to, żebyś spędzała czas 

w kuchni? 

Roześmiała się niskim, gardłowym śmiechem 

i usiadła na kanapie. 

- Myślę, że ukartowałeś jakiś spisek i powinnam 

być na ciebie zła, ale czuję się zbyt rozleniwiona, 

a poza tym wszystko jest tu takie ładne... 

- No więc skoro tak ci się u mnie podoba, to przy­

znaję się bez bicia, że wszystko ukartowałem. - Na­

pełnił kieliszki winem i powiedział głosem czarowni­

cy: - Oto wino z morwy. Będziesz po nim świetnie 

spała. 

- Wino z morwy? - powtórzyła biorąc kieliszek. 

- Tak, różowe wino kalifornijskie. - Wzruszył ra­

mionami. - Co to zresztą za różnica? 

background image

127 

- Widzę, że twój spisek robi się coraz bardziej 

skomplikowany - powiedziała unosząc kieliszek 

w górę. 

- Małej też się tu podoba - zaczął z innej beczki 

zastanawiając się, czy nie powinien być jednak bar­

dziej subtelny. 

- Pewnie, że się podoba. Słońce, morze, drzewa, 

konie... 

- I ja... 

- Tak, zwłaszcza ty. Nie spodziewałam się czegoś 

takiego po... po kimś takim jak ty. 

- Co to znaczy „po kimś takim jak ja"? - zaprote­

stował śpiewnym południowym akcentem. - Jestem, 

skarbie, prostym chłopcem z prowincji. Tyle że tro­

chę śpiewam i udało mi się zrobić karierę. 

Wzniosła oczy do góry i jęknęła, ale gestem ręki 

uciszył jej protesty. 

- Czy to takie dziwne, że spotkałaś kogoś, kto jest 

znany? Teraz przynajmniej wiesz, że jestem także 

człowiekiem. 

- Takim sobie przeciętnym człowiekiem. - Obrzu­

ciła go pełnym wątpliwości spojrzeniem. - Kimś, ko­

go nastolatki w poszukiwaniu autografów ścigają po 

restauracjach. 

- Po prostu podoba się im to, co robię. 

- Ty im się podobasz, to, jak.,. 

Wzruszył ramionami. 

- Wiele rzeczy im się podoba. Wielbiciele nie mnie 

lubią, bo mnie nie znają. Lubią we mnie to, co wy­

czytają w gazetach, a są to przeważnie głupie bajki. 

Odstawiła kieliszek i pochyliła głowę w jego 

stronę. 

- Znają twoją muzykę, która stanowi poważną 

część ciebie. Zawsze myślałam, że teksty do popular-

background image

128 

nych piosenek stanowią wyłącznie jeden z elemen­

tów widowiska. Jednak, odkąd cię znam, zaczęłam 

ich uważniej słuchać. To więcej niż teksty, to... 

- Element widowiska? A czy twoje obrazy są rów­

nież częścią widowiska? 

- Nie. Są częścią mojego widzenia świata, podob­

nie jak twoje teksty. Twoje kompozycje to integralna 

część ciebie. Ludzie, którzy słuchają twojej muzyki, 

sporo o tobie wiedzą. 

Położyła mu delikatnie dłoń na ramieniu chcąc 

podkreślić wagę swych słów, lecz to dotknięcie prze­

niknęło oboje do głębi. 

- To znaczy - odezwał się czując, że nagle zaschło 

mu w gardle - to znaczy, że ktoś, komu podobają się 

twoje obrazy, podoba się i tobie? 

W tej samej chwili znalazła się w jego objęciach, 

na ustach czuła jego wargi, za którymi tak tęskniła. 

Pragnęła, żeby całował ją w pasji i zapomnieniu, 

a jednocześnie zdawała sobie sprawę, że łagodna na­

tura tego mężczyzny powstrzyma go od jakichś gwał­

towniejszych czynów. Wiedziała, że nie musi się ni­

czego bać... chyba tylko swojej miłości. 

Całował jej usta, powieki i skronie. Stanowiła dla 

niego uosobienie czułości i spokoju, których tak bar­

dzo mu było brak. I chciał się bez reszty zanurzyć 

w Sarze, zatonąć, zatracić bez pamięci. Wodził czub­

kiem języka po jej uchu. Drżenie, które przebiegło po 

jej ciele, udzieliło się i jemu. Pragnął więcej. Chciał 

więcej. 

Delikatnie położył ją na kanapie i uniósł sweter. 

Całował każdy centymetr jej skóry. Rozpiął przedni 

zamek stanika i napawał się widokiem piersi Sary. 

Były drobne, jędrne i piękne; różowe sutki naprężo­

ne z podniecenia. Zaciśnięte kurczowo na jego ra-

background image

129 

mionach dłonie dziewczyny mówiły: „Tak, Connorze, 

całuj mnie". Wyszeptała w uniesieniu jego imię i za­

plotła mu ręce na karku, przytulając go mocniej do 

siebie. 

- Saro, powiedz, czego chcesz - szeptał wodząc 

ustami po jej piersiach. 

- Och, Connor... 

- Nie chcę cię skrzywdzić - szeptał. - Dam ci 

wszystko, czego zapragniesz. Powiedz tylko... 

- Nie mogę. - Zamarł i uniósł głowę, żeby spoj­

rzeć jej prosto w oczy. W źrenicach Sary palił się wy­

raz zarówno ogromnej radości, jak i lęku. Connor po­

czuł, że coś ściska go w gardle. - Jeszcze nie. - Ujęła 

jego twarz i uniosła tak, że ich wzrok się spotkał. -

Nie jestem już taka spontaniczna, Connor. 

Westchnął głęboko i opuścił twarz na jej piersi. 

- Wybacz mi - szepnęła. 
W głowie miał zamęt, pragnął jak szalony kochać 

się z nią tutaj i teraz. Ale wiedział też, że nie wolno 

mu lekceważyć jej życzeń. Zanadto ją kochał. 

- Chciałem cię o to spytać, Saro - powiedział. -

Ale nie pomyślałem... Chciałem się po prostu z tobą 

kochać. 

- Ja też chciałam. 

Obejmując się, długo milczeli. Czuli straszny za­

wód, a jednocześnie byli pełni nadziei na przyszłość. 

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

Connor nie spał całą noc, bijąc się z myślami. Gdy 

wreszcie spojrzał na zegarek, stwierdził, że jest jesz­

cze za wcześnie, by wstawać, ale za późno, aby za­

sypiać. Ponadto dzień zapowiadał się pracowicie 

i powinien zacząć się wcześniej. Connor włożył dżin­

sy, gruby rybacki sweter i poszedł do pokoju Dannie. 

Wyglądała zbyt ślicznie, żeby ją budzić, ale Connor 

zdawał sobie sprawę, że jeśli zacznie od Sary, będzie 

miał ochotę jedynie położyć się obok niej. 

Kiedy usiadł na brzeżku dziecinnego łóżka, Dan­

nie odwróciła się w jego stronę i przez sen wsunęła 

do ust kciuk. Potem otworzyła oczy i popatrzyła na 

Connora. 

- Wujku, pojeździmy dziś na koniach? - spytała. 

Jej ziewnięcie, jak wszystko u niej, było zaraźliwe. 

- Na koniach też. Mam plany, dziecko. Wielkie 

plany! Nie możemy tracić ani chwili. 

Przejrzał walizkę dziewczynki i wyciągnął małą 

wersję stroju, który miał na sobie. 

Kiedy podawał jej ubranie, Dannie, która zdążyła 

już zdjąć górną część piżamy, zasłoniła nią płaskie 

piersi. Zacisnęła usta, jej błękitne oczy rozbłysły, za­

powiadając damę, którą w przyszłości miała zostać. 

- Odwróć się, wujku. Ubiorę się sama. 

- Przepraszam - mruknął, poważnie kiwnął gło­

wą i odwrócił się skrywając uśmiech. Stojąc do niej 

plecami opowiadał, co zaplanował na nadchodzący 

background image

131 

dzień. Mieli zwiedzić park narodowy, pójść na plażę, 

odbyć spacer po deptaku w mieście, obejrzeć sklepy 

w Santa Cruz no i, naturalnie, pojeździć konno. 

- Czy dzisiaj jest sobota? - spytała Dannie. 

- Zgadza się, sobota. 

- No to przepadną mi w telewizji filmy rysunko­

we. - Dannie przez chwilę rozważała jakąś myśl. -

Ale co tam! Możesz już się odwrócić i zasznurować 

rni buty. 

Connor polecił Dannie obudzić matkę, a sam ru­

szył do kuchni, żeby przygotować śniadanie i zapa­

rzyć kawę. Kiedy dziecko stwierdziło, że matka już 

wstaje, natychmiast pognało do kuchni, gdzie działy 

się rzeczy najważniejsze. Sara, poruszając się cichut­

ko w pantoflach na gumowej podeszwie, zajrzała do 

kuchni. Poczuła, że coś ściska ją za serce. Dannie, 

pod kierownictwem Connora, nakrywała do stołu, 

a on nalewał kawę. 

Dziecko wyczuło obecność matki i odwróciło w jej 

stronę roześmianą twarz. 

- Popatrz, mamusiu, zrobiliśmy śniadanie. Wujek 

Connor mówi, że musimy się solidnie najeść. 

- Naprawdę? - spytała Sara, biorąc z rąk Conno­

ra kubek parującej kawy. - Czyżby czekał nas aż tak 

męczący dzień? 

- Będziemy robić dużo rzeczy - oświadczyła 

Dannie, najwyraźniej przejęta rolą pomocnika 

Connora. 

- Czeka nas ciężki dzień, moje panie. Jedzcie 

więc, ile wlezie... Ale, ale, zapomniałem chyba powie­

dzieć „dzień dobry". 

Przechylił się przez krzesło, na którym siedziała 

Dannie, objął Sarę za szyję i szybko ją pocałował. 

- Mam nadzieję, że dobrze spałaś. 

background image

132 

Jej spojrzenie powiedziało mu, że noc miała taką 

jak on. Uśmiechnął się z satysfakcją. 

- Wujku Connorze, tak samo i mnie dziś pocało­

wałeś. Mamusię musisz pocałować tak, jak całuje się 

duże dziewczynki. 

- Ona ma rację - mruknął Connor, ostentacyjnie 

składając na wargach Sary pocałunek gorący niczym 

słońce południa. - Dzień dobry - powtórzył cicho. 

- Dzień dobry - odparła, czując mocniejsze bicie 

serca. - Dzięki za kawę. Czy mam jeszcze coś zrobić? 

- Tylko jeść. 

Sara pociągnęła nosem. 

- O, bardzo chętnie. Sądząc po zapachu, oboje je­

steście wyśmienitymi kucharzami. 

- Stanowimy zgrany zespół - odrzekł Connor, pu­

szczając do Dannie perskie oko. 

Jednym z ulubionych miejsc Connora był rezerwat 

Natural Bridges. Droga wiła się między potężnymi łu­

kami utworzonymi ze zwietrzałej skały, od których 

park brał swoją nazwę. Na życzenie Sary zatrzymali się 

i Sara zrobiła kilka szkiców mew i kormoranów, które 

gnieździły się na wyniosłych skałach. Potem Connor 

zawiózł je na kamienistą plażę. Tam Sara zajęła się ko­

lejnymi rysunkami, a Connor z dzieckiem włóczyli się 

od jednego jeziorka powstałego po morskim przypły­

wie do drugiego. Mężczyzna był równie niezmordowa­

ny i pełen entuzjazmu jak dziecko. 

W jasnym świetle poranka Sara obserwowała ich 

dłuższą chwilę. To była cała Dannie. Sarę często iry­

tował zwyczaj córki, która pochylała się nad każdą 

mrówką, biegała za każdym motylem. Connor jednak 

z ochotą włączył się do zabawy dziecka. Matka po­

chyliła się nad rysunkiem. 

Kiedy ponownie uniosła głowę, Dannie i Connor 

background image

133 

klęczeli właśnie obok siebie i podziwiali jakieś kolej­

ne cudo. W ich włosach wesoło lśniło słońce. Nie­

oczekiwanie uświadomiła sobie, że Dannie ani razu 

nie przybiegła do niej z kolejnym odkryciem. Energi­

cznie zamknęła blok rysunkowy, wsadziła go pod pa­

chę i pomaszerowała zobaczyć, co tak zainteresowało 

Connora i Dannie. 

- Popatrz, mamusiu, takie same małże, jak jemy. 

- Dziecko pokazało kolonię przyczepionych do skały 

skorupiaków. Wzięła matkę za rękę i pociągnęła ją 

kilka kroków dalej. - A tutaj masz ślimaki... Wujku 

Connorze, znów wyłazi ze skorupy... Ojej, schował 

się. Przestraszyliśmy go. 

Sięgnęła do kieszeni, po czym podetknęła matce 

pod nos rozwartą dłoń. 

- W tej muszli jest krab samotnik. Wujek Connor 

powiedział, że mogę go trochę potrzymać, ale potem 

muszę wypuścić. Powiedział, że z tej plaży nie może­

my zabierać nawet pustych muszli, bo potrzebują ich 

kraby samotniki. 

Oczy Dannie błyszczały podnieceniem, a oczy 

Connora były jeszcze jaśniejsze niż zwykle. Przeska­

kując zgrabnie ze skałki na skałkę, zatrzymał się 

w pewnym miejscu i zamachał do nich ręką. 

- Chodźcie. Znalazłem dużego kraba. 

Podał Sarze rękę i pomógł jej wejść na wąską pół­

kę skalną. Dannie wdrapała się tam o własnych si­

łach. Connor odchylił płaski kamień, pod którym 

kryło się uzbrojone stworzenie, które wymachując na 

intruzów szczypcami cofało się wyraźnie rozzłoszczo­

ne. Connor poinformował, że ten gatunek nosi nazwę 

krabów przybrzeżnych. Znał zresztą również nazwy 

wszystkich wodorostów - morskie palmy, morska 

sałata, wodna trawa... 

background image

134 

- Chcesz przystroić sobie tym buduar? - zawołał 

do Sary, wymachując długą, mokrą roślinką. - Na­

zywa się to pierzasty boa. 

- Może gdybym była rusałką - odkrzyknęła, wy­

konując ramionami ruch podkreślający kształt syre­

ny. - Jadłabym wtedy morską sałatę, wylegiwałabym 

się na wodnej trawie, a dla okrasy zawieszałabym so­

bie na szyi girlandy z pierzastych boa! 

- Gdybyś była syreną, ja zostałbym żeglarzem al­

bo rybakiem! 

- A gdybyś próbował się do mnie dobierać, nasła­

łabym na ciebie kraby przybrzeżne - ostrzegła i ro­

biąc z palców kleszcze uszczypnęła go w udo. 

Connor roześmiał się dźwięcznie, oczy pojaśniały 

mu jeszcze bardziej i chwyciwszy Sarę za nadgar­

stek, unieruchomił jej rękę. 

- A ja lubię kraby przybrzeżne - szepnął jej do 

ucha. - Chcesz spróbować raz jeszcze? 

Sara zachichotała i potrząsnęła głową. 

- I cóż mam z nią zrobić, Księżniczko? Wystraszy 

nam wszystkie morskie zwierzęta. 

Dannie lubiła, kiedy wujek Connor bawił się z ma­

mą. Gdy śmiali się, dziecko również miało ochotę się 

śmiać, choć rzadko rozumiało ich żarty. 

- Może poślemy ją spać bez kolacji? - zapropono­

wała. 

- A co myślisz o laniu? 

Dannie potrząsnęła głową. 

- Nie, chyba że będzie bardzo niegrzeczna. 

- A więc zrobimy tak! - zawołał i szepnął do ucha 

Sary: - Puszczę cię, jeśli obiecasz mi, że będziesz 

bardzo niegrzeczna. 

- Aaa! - pisnęła, gdy mocniej ścisnął jej rękę. 

Wspaniała to była zabawa, ale wiedziała, że ma bar-

background image

135 

dzo wrażliwą skórę i natychmiast robią się jej sinia­

ki. - Obiecuję! Obiecuję! 

Cudowna pogoda ściągnęła na deptak w Santa 

Cruz tłumy ludzi. Promenada poza sezonem otwar­

ta była tylko w weekendy. Sara zgodziła się pojeź­

dzić elektrycznymi samochodzikami, a staroświecka 

karuzela z drewnianymi konikami pomalowanymi 

w jaskrawe barwy i hałaśliwa muzyka wręcz ją ocza­

rowały. Jednak nie odważyła się wsiąść na karuzelę 

i z lekką obawą patrzyła, jak Dannie i Connor uno­

szą się wysoko nad tłumem w chybotliwej gondolce 

diabelskiego koła. 

Obiad zjedli w restauracji z widokiem na przy­

stań, a potem ruszyli do centrum, na Pacific Avenue 

Garden Mail. Po zakupie kilku niezbędnych dro­

biazgów, Sara zaczęła buszować po małych, eksklu­

zywnych sklepikach. Dannie odkryła tam spodenki 

z delfinami, które natychmiast przypomniały jej te 

w różowe słonie i Connor stwierdził, że skoro wujek 

Jerry mógł kupić dziecku spodnie w słonie, to wujek 

Connor kupi jej spodnie w delfiny. Podarował też 

Dannie przepiękną muszlę, do której dziewczynce 

śmiały się oczy, szklanego konika i wypchanego kra­

ba. Przy czwartym prezencie Sara skonstatowała, że 

wszelkie protesty z jej strony będą i tak bezcelowe. 

W pewnej chwili Connor wskazał Sarze duży 

sklep-galerię z wyrobami artystycznymi i rękodziel­

niczymi. 

- Tu będzie ci się podobać - oświadczył. 

- Myślałam, że nie pozwolisz mi na wakacjach 

zajmować się sprawami zawodowymi. 

- Więc nie chcesz wejść do środka? 

- Pewnie, że chcę - roześmiała się Sara. 

Wystawiono tam na sprzedaż wiele oryginalnych 

background image

1 3 6 

przedmiotów. Sara zachwycała się wyrobami ze szkła 

i ceramiką. Szczególnie pobudziła jej wyobraźnię nie­

wielka rzeźba w drewnie przedstawiająca dziecko 

z kaczką. Przypomniało się jej Monachium, gdzie wi­

działa podobne arcydzieło. Connor stał obok i pilno­

wał Dannie, która nie wykazywała szczególnego 

zainteresowania podziwianymi przez matkę rzecza­

mi. Connor zaś słuchał chciwie każdego słowa Sary 

i w milczeniu przyglądał się wszystkim przedmiotom, 

które brała do ręki. Patrzył, jak za namową tkacza 

Sara przymierza poncho ręcznej roboty, utrzymane 

w tonacji białej i szmaragdowej, znakomicie pasują­

ce do jej karnacji. Strój wzbudził jej zachwyt, lecz 

cena naturalnie była za wysoka. 

Podwieczorek zjedli w małej kafejce. Kiedy Sara 

z Dannie pałaszowały z apetytem krewetki, przysłu­

chując się muzyce granej przez niewielki zespół jaz­

zowy, Connor przeprosił je na chwilę. Wrócił niosąc 

pod pachą jakiś pakunek. 

- Gdzie byłeś? - zainteresowała się Sara, patrząc 

podejrzliwie na paczkę. 

Connor opadł na krzesło i wypił duży łyk piwa. 

- W galerii. Postanowiłem kupić wszystkie przed­

mioty, które ci się podobały. Przyśląje nam do domu. 

- Wszystkie przedmioty, które mi się podobały? 

- Tak, wszystkie. Naczynia, szklaną mewę, rzeźbę 

w drewnie... wszystko, co dla mnie wybrałaś. 

Sara patrzyła nań oszołomiona. 

- Wszystko, co ... wybrałam? Connor! Niczego... 

te rzeczy były... 

- Byry przepiękne. Co do jednej. - Pochylił się ku 

niej z konspiracyjnym uśmiechem. - Moja dekora-

torka jest wprawdzie wytworną damą, ale doprowa­

dziła do tego, że we własnym domu czuję się obco. 

background image

137 

Meble są w porządku, ale... dzieła sztuki, jak to okre­

śliła, wybrała okropne. Ty natomiast pokazałaś mi, 

co jest naprawdę piękne. 

- Ależ wcale nie mówiłam, żebyś to od razu ku­

pował - broniła się Sara, spoglądając na niego z nie­

dowierzaniem. 

- Ale skoro to takie piękne i wartościowe... bar­

dzo piękne, prawda? 

- Prawda. 

Nieoczekiwanie pocałował ją w policzek. 

- Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć. 

- Skoro ci odpowiadają, mogłeś je wybrać sam. 

- Tak, ale tyle tam tego jest... Ty masz oko i ana­

lityczny umysł. Za każdym razem, gdy brałaś coś do 

ręki, mówiłem sobie: „Chłopie, to jest właśnie to..." 

- roześmiał się i skubnął zimną krewetkę. - Pamię­

tasz, mówiłem ci, że kiedyś w arcydziele garncarstwa 

trzymałem owies dla konia. Ale ostatnio włożyłem do 

dzbana Scotcha olbrzymi bukiet roślinności z ba­

gien. Wygląda fajnie. 

- Zauważyłam - odparła Sara. - Scotch ma ta­

lent. 

Connor poczuł ukłucie zazdrości i dał sobie uro­

czyste słowo honoru, że przy najbliższej okazji po­

chwali się własnym talentem. Uśmiechnął się na 

myśl, że po mistrzowsku opanował klawiaturę, syn­

tezatory, sztukę tworzenia piosenek... a więc nie tyl­

ko sztukę wyciągania rąk do kogoś, za kim od dawna 

tęskni. 

- Z czego się śmiejesz? - zapytała Sara. 

Connor zachichotał. 

- Ze Scotcha. Aż zgrzytnął zębami na widok ob­

roku w tym dzbanie. Ale wcale mu się nie dziwię. 

Aha, mam coś i dla ciebie... - sięgnął po pakunek, 

background image

138 

jakby dopiero w tej chwili sobie o nim przypomniał. 

Z niepokojem podał go Sarze. - Powinnaś to nosić 

jedynie ty. 

Sara ostrożnie rozpakowała paczkę. Dobrze wie­

działa, co znajdzie w środku, ale nie była pewna, 

czy wypada jej zbyt jawnie okazywać radość. Dobie­

gły jej uszu słowa Dannie, która cieszyła się, że ma­

ma dostała prezent, i odpowiedź Connora, że skoro 

dziewczynka dostała ich tyle, jej matce należy się 

chociaż jeden. 

Sara wyjęła ponczo. 

- Connor... 

- Wiem, że sprzedawca nie jest takim twoim przy­

jacielem, jak ten, co uszył ci spódnicę, ale... będzie 

ci w tym do twarzy. 

Przyłożyła kolorową materię do piersi i wybuchnę­

ła dźwięcznym śmiechem. Nie widziała sensu w po­

dejmowaniu dyskusji na temat ceny podarunku. 

Ponczo bardzo jej się podobało i wiedziała, że Connor 

świetnie sobie zdaje z tego sprawę. 

- Teraz również i ten sprzedawca jest moim przy­

jacielem. Tak samo, jak ty, Connor. Dziękuję. 

Zdziwił się trochę, że Sara zaakceptowała prezent 

bez protestów. Odezwał się lekko schrypniętym gło­

sem: 

- Te... te barwy, zobacz sama. Pasują idealnie do 

koloru twoich oczu i włosów. 

- A skąd wiedziałeś, że osoba, od której dostałam 

spódnicę, to facet? - zainteresowała się nagle. 

- Domyśliłem się - odparł wzruszając ramionami. 

- To po prostu mój dobry kumpel - odparła. - Też 

artysta. 

- Jak ja? 

- Nie. Nie jak ty. 

background image

139 

Wyraz jej oczu powiedział mu, że nie ma na świe­

cie nikogo takiego jak on. 

Po powrocie do domu natychmiast zaczęli rozsta­

wiać zakupione przez Connora przedmioty. Ustawia­

jąc na wysokiej półce jeden z dzbanków, Sara spo­

strzegła grubą warstwę kurzu i poinformowała Con­

nora, że stanowczo za dużo płaci gosposi. 

Wyobraził sobie, co powiedziałaby ognistooka Car­

men na takie dictum. 

- Mam od razu wypowiedzieć i dekoratorce i go­

sposi? Czyżbyś szukała pracy? - odparł, chwytając 

ją w pasie i zdejmując z drabinki. - Mogę cię tutaj 

sprowadzać, powiedzmy, dwa razy w miesiącu. 

Przeniosła dłonie z jego ramion na pierś i czekała 

cierpliwie, aż ją wypuści z objęć. 

- Stanowczo za rzadko. Co zrobisz w międzyczasie? 

- Będę tkwił w stertach śmieci i usychał z tęsk­

noty. 

Stali chwilę dotykając się jedynie dłońmi. Było to 

jak napawanie się zapachem gorącej jeszcze szarlot­

ki. Było to jak pełne podniecenia oczekiwanie. 

- Twoja bratanica chce koniecznie pojeździć kon­

no - przypomniała Sara. - Jeśli nie dotrzymasz sło­

wa, zobaczysz, jak wygląda rozkapryszone dziecko 

i natychmiast zmienisz o niej zdanie. 

- Dotrzymam wszystkiego, co obiecałem. - Ob­

rzucił ją bacznym spojrzeniem. - No to co, ruszajmy 

do stajni, póki jeszcze jest słońce. 

- Czuję, że jutro będzie mnie boleć każdy mięsień. 

- Zatem jutrzejszy dzień spędzimy w domu - sze­

pnął, dotykając wargami jej włosów. - Spełnię wszy­

stkie wasze zachcianki. 

Sara poczuła przenikający jej ciało dreszcz i miała, 

nadzieję, że Connor niczego się nie domyślił. Nie była 

background image

140 

wprawdzie płoniącą się co chwila ze wstydu panien­

ką, ale dręczyło ją kilka problemów naraz. Nie 

patrząc mu w oczy, wyswobodziła się z jego objęć 

pod pozorem, że musi przygotować Dannie do konnej 

jazdy. 

Czysto romantyczne względy skłoniły ją do nało­

żenia nowego ponczo. Roześmiała się na myśl, że po­

galopuje bez butów poprzez wzgórza, niczym posła­

niec niosący wieści dla Zapaty. Barwna tkanina opi­

nać będzie jej gołe nogi, wiatr rozwieje jej włosy. No, 

no, Saro, upomniała się w duchu. Dosyć fantazji. Ty­

le w tobie odwagi, co u myszy. Nałożyła więc wygod­

ne buty, ale nie związała włosów. 

Connor obserwował ukradkiem, jak wsiada na ła­

godniejszą z klaczy i sadowi się w typowo kowbojskim 

siodle. Widząc, że dobrze sobie radzi, posadził Dannie 

na siodle swego konia, a sam wskoczył za nią. Kiedy 

konie gotowe były do drogi, ruszyli. Connor nadawał 

tempo. Dannie chichotała głośno unosząc się i opada­

jąc w siodle. Koń Sary był dużo łagodniejszy i dziew­

czyna spokojnie wytrzymywała kłus. Na białej plaży 

przeszli w galop. Connor puścił Sarę przodem i posu­

wając się za nią nieco z boku, podziwiał jej kształtne 

nogi pod furkoczącym ponczo oraz burzę rozwianych, 

ciemnych włosów. Marzył o jednym: trzymać w ramio­

nach tę cudowną istotę do końca życia. 

- Czy zauważyłeś, jak Dannie chodziła, kiedy ze­

szła z siodła? - przerwała ciszę Sara, gdy po ułożeniu 

małej spać zasiedli na kanapie przed płonącym ko­

minkiem. 

- Udawała zucha - roześmiał się Connor i znowu 

w pokoju zapadła cisza. - Może coś ci jeszcze przy­

nieść? Kieliszek wina? 

background image

141 

- Nie, dziękuję. Jest mi bardzo dobrze i niczego 

więcej nie potrzebuję - potrząsnęła głową Sara. 

Akurat, pomyślał Connor. Jesteś tak samo spięta 

jak ja. 

- Powiedz mi coś o swoich rodzicach - poprosił 

i widząc jej pełne wahania spojrzenie, szybko dodał: 

-Albo... albo coś, co byś sama chciała mi powiedzieć. 

Ich wzrok spotkał się i równocześnie wybuchnęłi 

śmiechem. Connor zapragnął nagle ująć ją za rękę. 

Kiedy się na to odważył, oboje odetchnęli z wyraźną 

ulgą. 

- Moja matka harowała jak wół w nadziei, że jej 

syn wyrośnie na wielkiego biznesmena, a córka znaj­

dzie dobrego męża. Zawiedliśmy ją haniebnie, ale 

nigdy nie poskarżyła się słowem. Umarła niecałe trzy 

lata temu. Dannie jej nie pamięta. 

- Ale ty ciągle za nią tęsknisz, prawda? - odparł 

cicho Connor i Sara skinęła głową. - A ojciec? 

- Opuścił matkę i poszedł w świat, gnany marze­

niami o teatrze. Jest jakimś tam podrzędnym akto­

rem telewizyjnym. 

Mimo że powiedziała to cicho i spokojnie, w jej 

głosie brzmiała gorycz. 

- Podrzędnym? 

- No cóż, grywa w mydlanych operach. One po­

trafią zabić każdy talent. Czasami też występuje 

w reklamach telewizyjnych... - urwała i szybko uzu­

pełniła: - Ja nie oglądam tych programów. 

- Nie masz czasu - odparł przesyłając jej spojrze­

nie, które mówiło, że wszystko doskonale rozumie. 

- No cóż... od czasu do czasu... 

- Od czasu do czasu, kiedy zechcesz zobaczyć 

swojego tatę. Od chwili porzucenia matki nie odezwał 

się do was? 

background image

142 

- Nie, i bardzo się z tego cieszę. Mogłoby to mieć 

fatalny wpływ na Jerry'ego. 

- Jest jednym z tych pomyleńców, którzy mają 

fioła na punkcie teatru? - spytał i Sara nie patrząc 

mu w oczy skinęła głową. - Jednym z tych wagabun-

dów, którzy pragną całkowitej wolności? Kompletnie 

nieodpowiedzialny? 

- Jestem przekonana, że nie wszyscy są... - Pod­

niosła głowę i Connor dostrzegł w jej źrenicach lęk, 

który starała się ukryć pod maską dorosłego, pełnego 

wyrozumiałości uśmiechu. - Jestem pewna, że nie 

wszyscy są tacy. Po prostu moja matka wyszła za 

niewłaściwego człowieka. Sama tak zresztą mówiła. 

- Myślisz, że wymyślą kiedyś inne rozwody? - za­

stanowił się Connor. - Wyobraź sobie, że dziecko 

stwierdza, że coś jest nie tak, i mówi „Mam złego oj­

ca. Wezmę z nim rozwód i poszukam dobrego". 

- A ty byś porzucił ojca? 

Chwilę milczał, a potem potrząsnął głową i powie­

dział: 

- Nie. - Uświadamiając sobie tę nową dla siebie 

rzecz, roześmiał się. - Czekałbym w nadziei, że coś 

się zmieni. A ty? 

Pomyślała, że gdyby wyrozumiałość miała jakąś 

barwę, byłby nią kolor niebieski - jak oczy Connora 

Ryana. 

- Ja chyba też - powiedziała cicho. 

- Oczywiście. Jesteś bardzo lojalna, Saro. On dał 

ci wyłącznie nazwisko, ale ty darzyłaś go ogromną 

miłością, pełną jednak goryczy i rozczarowania. -

Niemal błagalnym gestem położył jej dłoń na ramie­

niu. - Ja umiałbym docenić taką lojalność, Saro. Czy 

wystarczy ci jej dla następnego aktorzyny? 

Zamknęła oczy, zbierając w sobie siły. Czy stać 

background image

143 

mnie na to, by wydzielać uczucia w małych porcyj­

kach? - pomyślała. Czy jestem w stanie ofiarować 

Connorowi lojalność na jedną lub dwie noce, jedynie 

okruch serca? Od tak dawna nikomu nic nie dała. 

Temu mężczyźnie gotowa była dać ją bez wahania. 

Jej milczenie wziął za odmowę. 

- Muszę jeszcze zrobić parę rzeczy - oświadczył 

chłodnym tonem i cofnął dłoń. - A ty pewnie jesteś 

zmęczona. 

Kiedy otworzyła oczy, Connora nie było. 

Muzyk rzeczywiście przystąpił do pracy. Musiał 

wszak zasłużyć na zaufanie kobiety. Wypalił dwa 

papierosy i zaczął mozolić się nad tekstem kolejnej 

piosenki, która od pewnego już czasu chodziła mu 

po głowie. Potem opracował podkład muzyczny 

i stworzył gitarowy akompaniament. W pewnej chwi­

li poczuł ogromne zmęczenie. Powinienem iść spać, 

pomyślał. Wypiję jeszcze kieliszek wina. Postanowił, 

że upije tkwiącego w nim kobieciarza, zwariowane­

go aktorzynę i tę trzecią, nową osobę - zakochane­

go idiotę. Odurzy alkoholem całą trójkę i położy do 

łóżka. 

Po wypiciu połowy kieliszka byl już pewien, że 

doszedł z sobą do ładu. Wszystko znalazło się na 

swoim miejscu. Gdy jednak szedł korytarzem, pojął, 

że tkwi w nim jeszcze czwarty osobnik - niepopraw­

ny buntownik. I on to właśnie, gnany przekorą, kazał 

mu podejść do drzwi własnej sypialni i zapukać. Kie­

dy w progu pojawiła się biała postać, buntownik nie 

miał już nic do powiedzenia. Po prostu stał w mil­

czeniu i czekał. 

Sara daremnie próbowała opanować przyspieszo­

ne bicie serca. Bez słowa ujęła go za rękę, dając tym 

znak, że jej milczenie wcale nie oznaczało odrzucę-

background image

1 4 4 

nia. Connor zamknął za sobą drzwi i wziął ją w ramio­

na. Ich usta spotkały się. Przesunął rękami po plecach 

Sary i zacisnął dłonie na jej pośladkach. Przytulił ją do 

siebie tak mocno, że nie miała wątpliwości, czego pra­

gnie. Czul, że za chwilę serce rozsadzi mu klatkę pier­

siową. Obejmował Sarę mocniej i mocniej, ocierał się 

o nią, niemal pozbawiając ją tchu. 

Zaprowadził ją do łóżka i położył w chłodnej po­

ścieli. Błękitny pokój zalewało światło księżyca 

i twarz Sary majaczyła w mroku niczym białonie-

bieska gwiazda. Oparł się nad nią na wyprostowa­

nych ramionach, obrzucił ją zamglonym spojrzeniem 

i przylgnął do jej warg. 

- Saro, potrzebuję cię - szepnął. 

- Tak chciałam, żebyś przyszedł, Connor. Tak 

bardzo chciałam... 

- Przyszedłem, bo nie mogłem nie przyjść. Chcia­

łem ci dać więcej czasu... dać wszystko, czego 

chcesz... ale nie wiedziałem, ile ty mi dasz czasu... 

Zarzuciła mu ręce na szyję i przytuliwszy jego 

ucho do swoich ust, szepnęła: 

- To, co chcę ci dać, nie ma nic wspólnego 

z czasem. 

Connor drżał w ekstazie, gdy wodziła czubkiem ję­

zyka po jego uchu. Kiedy wsunęła mu dłonie pod 

sweter i wyciągnęła ze spodni koszulę, nieprzytom­

nie całował dekolt jej nocnej koszuli docierając war­

gami aż do piersi. Pomógł jej ściągnąć sobie przez 

głowę sweter i rozpiąć guziki koszuli. Na piersi po­

czuł gorący oddech Sary. 

Ustami pieścił przez jedwab jej drobne, twarde 

piersi. Kiedy zsunął ramiączka zwiewnej koszuli, za­

czął napawać się smakiem jej ciała. Sara prężyła się 

pod nim, wyginając plecy w łuk. 

background image

145 

- To tylko początek, Saro - wyszeptał nie odrywa­

jąc twarzy od jej piersi. - To jedynie początek. 

Szybko zrzucił z siebie resztę ubrania, lecz Sarę 

rozbierał powoli. Chciał ucałować, dotknąć, posma­

kować każdego skrawka jej wynurzającego się spod 

koszuli ciała. Skóra Sary stała się jędrna, rozedrgały 

się w niej wszystkie nerwy. 

- Connor, ależ ty masz ręce... 

- Muszę cię poznać. A najlepiej uczę się przez do­

tyk. - Delikatnie musnął jej biodro. - Chcę przez dło­

nie wchłonąć cię całą. Przez dłonie, przez palce, przez 

całego siebie. - Zanurzył czubek języka w pępku Sa­

ry i poczuł jej drżenie. -- Zapamiętam wszystko po­

przez smak, dotyk, zapach. Widzisz, widzisz, jaki je­

stem prymitywny... 

- Czy zawsze... -jęknęła - czy zawsze... uczysz 

się tak... powoli? 

- Tak - wymamrotał. Jego dłoń trafiła w ciepłe, 

wilgotne miejsce. - Wolno się uczę. - Poczuł, jak pal­

ce Sary wplątują się w jego włosy. Przesunął głowę 

w stronę jej piersi. Jego dłonie były niczym czaro­

dziejskie dłonie magika. Kiedy Sara wstrząsnęła się, 

uspokoił ją przytulając mocniej do siebie i szepnął: 

- Ale kiedy już się czegoś nauczę, pamiętam do koń­

ca życia. Chłonę to wszystkimi zmysłami. Czy zga­

dzasz się, Saro? 

Sięgnęła drżącą ręką i znalazła to, czego szukała. 
- Chodź, chodź - szepnęła. - Chcę, żebyś należał 

do mnie. 

Connor posłuchał jej rozkazu i pojął, że spotkał 

kogoś, na kogo czekał od dawna, na kogo czekał 

przez całe życie. 

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY 

Cały następny poranek Connor spędził z Dannie. 

Miał wspaniałą zabawę, kiedy wyciągając z szafy co­

raz to nowe zabawki udawał, że nic o nich wcześniej 

nie wiedział. Potem Sara z córeczką udały się do ku­

chni, żeby przygotować obiad, a Connor zamknął się 

w sali gimnastycznej. Zaraz po posiłku, kiedy złożył 

Dannie obietnicę, że pod wieczór pojeździ z nią kon­

no, dziewczynka grzecznie poszła się zdrzemnąć. 

- Potrzebuję natchnienia, Saro - oświadczył Con­

nor i biorąc ją pod rękę zaprowadził do pracowni mu­

zycznej. 

- Cudownie! - wykrzyknęła Sara. - Dasz mi pry­

watny koncert? 

- Dużo gorzej. Będziesz musiała, niestety, pocier­

pieć i wysłuchać kilku moich nowych pomysłów mu­

zycznych. 

Słowo „pocierpieć" okazałoby się określeniem bar­

dzo trafnym, gdyby Sara sama musiała obsługiwać ca­

łą tę skomplikowaną aparaturę. Zajęła więc miejsce na 

kanapie, a Connor zasiadł do zgrabnego, niewielkiego 

pianina i zagrał kilka melodii. Nie używał nut, choć 

niektóre piosenki z pewnością stanowiły jego kompo­

zycje. Potem włączył magnetofon i zaczął pracę nad ko­

lejnym utworem, który najwyraźniej był dopiero w sta­

dium tworzenia. Wskazywało na to wiele rzeczy: liczne 

falstarty, subtelne zmiany tonacji, powtórki. Po kilku­

nastu minutach odwrócił się do Sary. 

background image

147 

- I co o tym sądzisz? 

- Podoba mi się. 

- Och, daj spokój. - Położył dłonie na kolanach 

i wyprostował się. - Pytam, z czym ta muzyka ci się 

kojarzy? 

- Chyba z letnią, nocną bryzą, białymi grzywa­

czami, delikatnym pluskiem wody, srebrzystym 

światłem księżyca ślizgającym się po toni. 

Connor uniósł brwi, zacisnął lekko usta i pokiwał 

głową. 

- Masz rację. Tak to właśnie miało brzmieć. - Po­

kazał jej uniesiony kciuk. - Z twoich słów zacząłem 

już nawet układać piosenkę. 

- Naprawdę? - rozpromieniła się. - Z moich słów? 

Więc szybko je zapisz, żebyś nie zapomniał. 

- Nigdy niczego nie zapominam - odparł dotyka­

jąc skroni. - Poza tym wszystko mam już na taśmie. 

Ale coś mi się tu nie podoba. - Włączył magnetofon 

i z głośników popłynęło kilkanaście tonów. - Coś jest 

nie tak. 

- Plusk wody oddałeś znakomicie - stwierdziła 

zamyślonym tonem. - Może powinien być tylko bar­

dziej dźwięczny? 

Connor wyszczerzył zęby i odtworzył ponownie 

kompozycję, wprowadzając kilka innowacji. W koń­

cu oświadczył: 

- To jest to! Miałaś rację, powinno to brzmieć bar­

dziej soczyście. 

- Korzystasz też z wyobraźni, prawda? 

Wzruszył ramionami i odwrócił się na krześle w jej 

stronę. 

- Chyba tak. Trudno mi dokładnie powiedzieć. 

Często ludzie zadają mi takie pytania, a kiedy nie po­

trafię na nie odpowiedzieć zwykłymi słowami, nie-

background image

1 4 8 

cierpliwią się i zadają łatwiejsze pytania, na przykład 

jakie jest moje życie prywatne. A ja tylko mogę po­

kazać im efekt. I albo zrozumieją, albo nie. - Przesłał 

jej ciepły uśmiech. - My, Saro, jesteśmy ulepieni 

z innej gliny. Mamy pokrewne dusze. 

- W końcu też jestem artystką. 

Pochlebiło mu to. Sara nie była wprawdzie tak 

znaną artystką jak on, ale swoją twórczość trakto­

wała poważnie i reprezentowała wysoką klasę - kla­

sę prawdziwego twórcy. 

Ze stojącego za pianinem stojaka zdjął dwunasto-

strunową gitarę. 

- Chcę zaśpiewać ci coś, nad czym teraz też pra­

cuję - powiedział, biorąc kilka wstępnych akordów. 

- Posłuchaj. 

Dziewczyno z paletą i pędzlem 
Dziewczyno z ciepłymi oczyma 
Jaki kolor swej muzyce dasz? 
Dziewczyno, namaluj mi pieśń 
A twe usta zapłonąjak kwiat. 
Może muśniesz mnie błękitem 
Jak ocean swym dotykiem 

Dziewczyno, namaluj mi pieśń. 
Jeśli dasz mi czerwień, stworzę ogień ci 
Jeśli złoto, jeśli srebro, miłość będziesz mieć. 

Więc namaluj swoją duszę, a ja ci obiecam 

Że wyśpiewani ci obraz - a ty namalujesz mi 
pieśń. 

Kiedy przebrzmiały ostatnie tony, Connor siedział 

jakiś czas bez ruchu i ze spuszczoną głową. Żadnych 

oklasków? W końcu wciągnął w płuca powietrze 

i spojrzał na Sarę. Na jej policzkach błyszczały łzy. 

background image

149 

- Aż tak źle? - spytał cicho. 

Gwałtownie potrząsnęła głową. 

- To bardzo piękna ballada. Czyżbym naprawdę 

była twoją muzą? 

- Oczywiście. - Odstawił gitarę na stojak, pod­

szedł do Sary i przyklęknął' na jednym kolanie. Pal­

cami lewej dłoni otarł z jej twarzy łzy. Poczuła 

stwardniałe od gitary opuszki palców. - Powiedz pra­

wdę. Rzeczywiście podobała ci się ta piosenka? 

- Bardzo - szepnęła. 

Pochylił się do przodu i pocałował ją najpierw 

w jedną powiekę, potem w dragą. 

- Saro, kochana - powiedział czule. - Myślałem, 

że będziesz się z niej cieszyć, nie płakać. 

Roześmiała się przez łzy. Tak właśnie zamierzała 

uczynić: rzucić kilka zdawkowych pochwal, po czym 

w dyskretny sposób opuścić pokój. A tymczasem 

rozpłakała się! Z całą pewnością muzyka Connora 

nie powinna na mnie tak działać, skarciła się w du­

chu. Szybko otarła łzy i wskazała instrument po dru­

giej stronie pokoju. 

- Co to jest? - zapytała z wymuszonym zaintere­

sowaniem. 

- Co? - odwrócił się na jednym kolanie. - Aha

syntezator. Pokażę ci, jak to działa. 

Zasiadł za instrumentem i zaczął demonstrować 

Sarze pełną gamę możliwości urządzenia niczym 

dzieciak chwalący się swą nową kolejką. 

- Zainstalowano tutaj cały system komputerowy 

- 'wyjaśniał, - Podłączony jest do urządzenia reje­

strującego muzykę, odtwarzają, a nawet nanosi na 

papier nutowy. Niektórzy lubią mieć wszystko napi­

sane, czarno na białym. Zapewne trochę potrwa, za­

nim opanuję ten instrument, ale kobieta, która mi 

background image

150 

go sprzedała, przyrzekła, że osobiście udzieli mi kilku 

lekcji. 

Przed oczyma wyobraźni Sary stanęła naraz owa 

„pani sprzedająca instrument" - zmysłowy świst 

komputera, kalifornijska blondynka, opalenizna. 

Dołączyła w umyśle Saiy do „dekoratorki", gospody­

ni oraz ślicznej Miss Buffalo. 

- Popatrz, popatrz, jak to ładnie z jej strony - za­

kpiła. - Ilu lekcji będziesz potrzebował? 

Connor zamrugał powiekami. 

- Powiedziała, że poświęci tyle czasu, ile bę­

dzie trzeba. Zupełnie nie potrafię posługiwać się in­

strukcją. 

- I wszystko ze szczerego serca? -- ciągnęła Sara. 

Uśmiechnął się ironicznie, podszedł do Sary i ba­

cznie się jej przyjrzał. 

- Saro, chyba zmienił ci się kolor oczu na zielony. 

Tak, na pewno... i... sama zobacz. Twoja skóra jest 

też jakaś zielonkawa. Wielki Boże, kobieto, czegoś ty 

się najadła? 

Sara zacisnęła usta i przesłała mu złośliwy 

uśmiech. 

- Wypiłam czarci napar. 

- Z oka traszki i nogi ropuchy? Tak, to silny śro­

dek. A znasz przynajmniej na niego antidotum? 

- Ty? 

- Jasne. - Objął Sarę w pasie, na twarzy pojawił 

się mu wyraz zadowolenia. - I prawdziwy pocałunek 

miłości. - Wargi miał jędrne, lekko wilgotne. - Praw­

dziwa miłość nie wie, co to zazdrość, kochanie. I jest 

ślepa. 

- Bardzo wygodne. To też sobie zanotuję w pamięci. 

Connor zaczął delikatnie wodzić palcem po pod­

bródku Sary. Chwilę ważył jakąś myśl. 

background image

151 

- Posłuchaj, wyślijmy Dannie do dziadków. Niech 

trochę ją porozpaskudząją, a my skoczymy na kilka 

dni do Nashville. 

- Do Nashville? 

- Bardzo krótka sesja nagraniowa. Poza tym 

chciałbym, żebyś poznała kilka osób, pokażę ci też 

kilka wspaniałych miejsc... 

- Nie, Connor. To nie ma sensu. 

- Dlaczego? 

Położyła mu dłonie na piersi chcąc wyswobodzić 

się z jego objęć, ale jej nie puścił. 

- Po pierwsze, Dannie jeszcze dobrze nie zna two­

ich rodziców, a ja poważnie wątpię, czy są już gotowi 

znowu ją gościć. 

- A po drugie? 

- Po drugie... - Potrząsnęła głową, energicznie 

wymknęła się z jego objęć i ruszyła przez pokój 

w stronę okna. - A po drugie, to mi nie odpowiada. 

Źle się czułam w hotelu w Springfield i to samo bę­

dzie w Nashville. To nie dla mnie, Connor. 

- To była trasa koncertowa, Saro. Nie mam do 

ciebie żalu, że opuściłaś przyjęcie. Mnie też takie rze­

czy nie bawią. 

- Opowiadasz głupstwa. Jak może kamień węgiel­

ny nie pasować do budowli? To twoje życie, Connor, 

twój zawód, część ciebie. - Skupiając wzrok na roz­

ciągającym się za oknem oceanie, starała się mówić 

rzeczowym tonem. - Nasz związek to tylko interlu­

dium. Może i miłe, ale bądźmy realistami i nazywaj­

my rzeczy po imieniu. 

- Interludium? - powtórzył wolno, wymawiając to 

słowo z obrzydzeniem. 

Odwróciła się w jego stronę. Oddzielało ich od sie­

bie pianino. 

background image

152 

-

 Interludium z kimś, kogo twój brat... twój nie­

żyjący brat... - Nie było sensu kończyć. - Nieważne, 

co mówi Biblia. Nie masz żadnych zobowiązań wobec 

mnie i dziecka. Nie należymy do twojego świata, 

Connor. 

Ruszył w jej stronę i Sara cofnęła się, opierając 

plecami o stojak z gitarą. W ostatniej chwili złapała 

go, żeby nie upadł, Connor zaś wykorzystał okazję, 

chwycił ją za ramiona i popatrzył głęboko w oczy. 

- Sara, ostatnią noc spędziliśmy razem. W moim 

domu i w moim łóżku. Nie masz już nic wspólnego 

z Kevinem. 

Zaczerwieniła się i odwróciła głowę. 

- Urodziłam i wychowuję jego dziecko - przypo­

mniała. 

- Nawet nie wiedział, że ma dziecko. Nigdy go nie 

kochał. A ja kocham. - Sarze rozbłysły oczy. - Tak, 

kocham Dannie. Ona nigdy nie miała ojca. Ale chce 

mieć. Potrzebuje go. Potrzebuje mnie. 

- A ty... czy naprawdę potrzebujesz Dannie? 

W jego oczach pojawił się lodowaty błysk. 

- Jak możesz o to pytać? - Zdjął ręce z jej ramion 

i Sara przygarbiła się. - Choć pewnie możesz, skoro 

potrafiłaś wymyśleć to „interludium"... - zawiesił 

głos. 

- Connor... ty należysz do wielu ludzi, a ja jestem 

osobą bardzo prywatną i raczej samotną. Posłuchaj, 

ty to nie tylko koncerty, bankiety, światła reflekto­

rów. Do twojego świata należą też... kobieta-pająk, 

dekoratorka, Marlena. 

Popatrzył na nią ze zmarszczonym czołem. 

- Jaka znów Marlena? 

- Dziewczyna z gazety, którą pokazała twoja 

matka. 

background image

153 

- Nie pamiętam żadnej Marleny - machnął lekce­

ważąco ręką. 

~ Ale rozumiesz, o co mi chodzi? 

- Nie, nie rozumiem. A wiesz, dlaczego? Bo sama 

nie wiesz, o co ci chodzi. - Wziął ją w ramiona, tym 

razem dużo delikatniej. - Nie jestem typem, który 

wikła się w takie „interludia", Saro. I bardzo dobrze 

o tym wiesz. Wstydzisz mi się spojrzeć w oczy, bo do­

skonałe o tym wiesz. 

Jej westchnienie powiedziało mu, że przyznaje mu 

rację. 

- Wcale nie jestem zazdrosna, Connor. Po prostu 

znani te wszystkie piękne kobiety, które rzucają ci 

się codziennie pod nogi. Nie, ja po prostu jestem re­

alistką. 

Przytulił ją mocniej i zaczął gładzić po włosach. 

- Myślę, że wiem, czego się boisz. Wcale nie ko-

biety-pająka. A już na pewno nie Marleny. Proszę, 

pozwól mi pobyć ze sobą trochę dłużej. Daj mi szan­

sę, żebym pokazał ci, że nie masz powodów do obaw. 

- Ja się niczego nie boję. Jestem po prostu nie­

zwykle praktyczna. 

Ujął jej twarz i uniósł ku swojej. Lekko się uśmie­

chnął. 

-- Wiem, że kłamiesz, moja słodka Saro. Wiem, co 

to strach, a ty jesteś przestraszona śmiertelnie. Jeśli 

nie pojedziesz do Nashville, to zaczekasz tu na mnie? 

Wyjadę tylko na kilka dni. Najwyżej trzy. 

- W domu czeka na mnie praca - przypomniała. 

-- Możesz pracować u mnie. Santa Cruz to raj 

dla artystów. Znajdziesz tu wszystko, czego potrze­

bujesz. 

-- Ale ja przecież sprzątam domy. Stracę klientów, 

jeśli... 

background image

154 

- Och, dajże spokój - zdenerwował się i ścisnął 

jej ramiona palcami. - Twoją prawdziwą pracą jest. 

malowanie. Marnujesz tylko czas i talent czyszcząc 

obcym ludziom dywany. - Widząc zimny błysk w jej 

oczach pojął, że nie powinien był tego mówić. - Po­

słuchaj, Saro, podziwiam twoją samodzielność, ale 

podziwiam także twój talent i... czy zaczekasz na 

mnie? 

- Nie mogę zostać tak długo... 

- Załatwię wszystko w dwa dni, obiecuję. - Poca­

łował ją mocno w usta, jakby pieczętował umowę. 

- Musisz mi dać trochę więcej czasu. Chcę ci poka­

zać, jak to naprawdę będzie wyglądało. 

Pocałował ją znowu i tym razem skoncentrowała 

się już tylko na pocałunku. 

Sara czuła, jak spowija ją ciężkie, gęste powie­

trze kalifornijskiej nocy. Connor stał przy oknie sy­

pialni. 

- Podejdź tu do mnie - dobiegł ją z ciemności głos 

mężczyzny. - Chcę ci coś pokazać. 

Sara nałożyła przezroczysty szlafrok i zbliżyła się 

do Connora. Stanął za jej plecami, ujął ją za ramiona 

i wskazał na północ, gdzie za rzęsistymi światłami 

Santa Cruz palił się w oddali nikły ognik. 

- Nie zawsze ją stąd widać - powiedział. - Tylko 

w pogodne noce. 

- Latarnia morska? 
- Tak. Stoi u wejścia do Zatoki Monterey. Czasa­

mi patrzę na nią całymi godzinami, szczególnie wte­

dy, kiedy ogarnia mnie melancholia, kiedy jest mi 

siebie żal. 

- Jest ci siebie żal? Dlaczego? 

Otulił Sarę ramionami niczym szalem. 

background image

155 

- Kiedy czuję się samotny, co usprawiedliwia roz­

czulanie się nad sobą. 

- To błyskające w oddali światło... - zaczęła. - To 

symbol samotności? 

- Jeśli je sobie tak zinterpretujesz. Tę latarnię wy­

budowali pewni zrozpaczeni rodzice, po stracie syna, 

który utonął. 

- Żeby jej światło ostrzegało innych? 

- Przypatrz mu się uważnie. Jak myślisz, przed 

czym ostrzega? 

Zanim odpowiedziała, latarnia wysłała kilka syg­

nałów. 

- Bądź ostrożny! Uważaj na siebie! 

- Och, Saro. - W głosie Connora zabrzmiał wyrzut. 

- Tak właśnie myślą ludzie samotni... i pozostaną sa­

motni, jeśli tak będą myśleć. Kiedy ja wpadam w po­

nury nastrój, latarnia drwi sobie ze mnie. Mówi „Tarzaj 

się więc w rym błocie, Ryan. Myślisz, że toniesz 

w smutku po uszy? Wstawaj, chłopie! Pogrążyłeś się 

dopiero po kolana. Wstawaj! Przecież wcale mnie nie 

potrzebujesz". I wtedy światełko znika. 

- Znika? 

- Tak, następnej nocy już go nie ma. Zapewne to 

tylko sprawka mgły, ale ja uważam inaczej. 

- Popatrz! - odezwała się nagle Sara, wskazując 

inne światełko. - Łódź. 

- Chyba straż przybrzeżna. 

- Zupełnie jakby te światła prowadziły ze sobą 

rozmowę. 

- Bo tak jest. Jestem pewien, że światło morskiej 

latarni jest w nocy dla każdego żeglarza najwspanial­

szym widokiem. 

Sara pochyliła głowę i potarła policzkiem o ramię 

Connora. Zapragnęła nagle aż do bólu, żeby był że-

background image

156 

glarzem lub latarnikiem, obojętne kim, byle nie ar­

tystą estradowym, byle nie wagabundą. 

- Więc co tak naprawdę mówi latarnia morska? 

- spytała. 

- Przypomina - odparł Connor. - To świetlny dro­

gowskaz, który poprzez najgłębszy mrok dociera do 

krainy żywych. Ona wcale nie mówi „Uważaj". Ona 

mówi „Zatroszcz się". - Obrócił Sarę twarzą ku sobie. 

- Zatroszcz się o mnie, Saro. - Pochylił się i wyszep­

ta! jej prosto w usta.: - Pozwól, żebym i ja zatroszczył 

się o ciebie. 

Zaniósł ją do łóżka, a ona złączyła się z nim tak 

całkowicie, że przeszło to jej wszelkie oczekiwania. 

Nikt nigdy nie poruszył Saiy tak dogłębnie jak Con­

nor. Trzymała swe uczucia i swą kobiecość w magi­

cznej skrzyni zamkniętej na siedem spustów. Ale 

Connor odnalazł tę skrzynię, otworzył ją i całował jej 

wnętrze najintymniejszą częścią siebie. Sara pojęła, 

że bez niego nigdy nie będzie w pełni sobą. 

Gdy następnego dnia wyjeżdżał do Nashville, wie­

działa, że jeśli zaczeka na jego powrót, nigdy już nie 

będzie w stanie go opuścić. 

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 

Opuściwszy świat Connora, Sara popadła w przy­

gnębienie. Pocieszała się jedynie myślą, że jest to na­

turalna konsekwencja tego, iż złamała swą kardynal­

ną zasadę obracania się wyłącznie wśród ludzi ze 

swojej sfery. Zwykli ludzie nie powinni bratać się 

z osobami bogatymi i sławnymi. Spostrzegła nawet, 

że rozmawia na głos sama ze sobą, pragnąc w ten 

sposób wymazać z pamięci wytworną sypialnię, któ­

rej okna wychodzą na ocean. Nie jest przecież dziew­

czyną z Kalifornii i nigdy nią nie zostanie. Potrzebo­

wała, dobrego, solidnego spokoju... Nowej Anglii. Tak, 

właśnie Nowej Anglii, jak również solidności dobrego, 

starego Massachusetts oraz pełnej, jankeskiej nieza­

leżności. W Amherst przynajmniej czuła się u siebie. 

Tu był jej świat - sprawdzony i w miarę bezpieczny. 

Ale kiedy dokładnie dziewięćdziesiąt sześć godzin 

po tym, jak postawiła, nogę na rodzinnej ziemi za­

dzwonił telefon, wiedziała, czyj głos usłyszy. Jest 

wprawdzie niemożliwe, by po ustaniu akcji serca 

wzrastał puls, lecz w przypadku Sary tak właśnie się 

stało. 

- Sara? Tu Connor. Zostawiłaś spodenki Dannie, 

te w delfiny. 

- Och! - Głęboki oddech. - Tak, już o nie pytała. 

Czy mógłbyś... 

- Wiedziałem, że cię już w Santa Cruz nie zasta­

nę. Dzwoniłem z Nashville, ale nikt nie odbierał. 

background image

158 

- Wybacz, uważałam, że tak będzie najlepiej... 

Próbowałam ci wyjaśnić wszystko przed twoim wy­

jazdem, ale... To były piękne dni. Chcę, żebyś o tym 

wiedział. 

- Piękne dni! Brzmi to jak tekst z widokówki. 

Sara zacięła usta i zacisnęła powieki. Zrozumiała, 

że zachowuje się nieelegancko. 

- Cokolwiek bym wtedy nie powiedziała, za­

brzmiałoby źle i fałszywie. Dlatego wolałam wyjechać 

bez pożegnania. 

- Przysięgałem sobie, że nie zadzwonię, lecz było­

by to chowanie głowy w piasek. Poza tym, jedna stro­

na nie może decydować o wszystkim. 

- Dlaczego tak nieuczciwie stawiasz sprawę? Mó­

wiłam, że nie mogę zostać. Tyś tego nie zaakcepto­

wał, a ja... no cóż, ja nie chciałam się z tobą spierać. 

Usłyszała w słuchawce pełne zniecierpliwienia 

parsknięcie i pomyślała, że Connor pali papierosa. 

- Wydaje mi się, że źle cię zrozumiałem - odezwał 

się po chwili twardym i wypranym z wszelkich emo­

cji głosem. - Kiedy mówiłaś o tym „interludium", są­

dziłem, że rzucasz mi oskarżenie, a nie usprawiedli­

wiasz się. 

- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała ostro. 

- Chcę powiedzieć, że to właśnie przez twój wy­

jazd zrobiło się z tego interludium. Ja zrobiłem wszy­

stko, żeby było inaczej. 

- Jak inaczej? 

- Skoro umiałaś wszystko popsuć, to znasz też 

odpowiedź. 

- Wybacz, Connor, ale jakoś nie potrafię jej sfor­

mułować. Zapewne mam zbyt ubogie słownictwo. Nie 

znam określenia na przedłużone interludium. Może 

nazwałbyś to romansem? 

background image

159 

- Romansem? - powtórzył z niesmakiem. 

- Jak byśmy tego nie nazwali, twoje plany były 

nierealne. Mam czteroletnią córkę. Dla większości 

mężczyzn to tylko balast. 

- Oboje wiemy, że nie jestem większością mężczyzn. 

Westchnęła. 

- No tak. Byłeś dla Dannie bardzo dobry i gdybyś 

mógł... poświęcać jej więcej czasu, to, sądzę... 

- Poświęcać więcej czasu! Na Boga, przecież o to 

właśnie cały czas proszę. Prosiłem cię też, żebyś zna­

lazła więcej czasu dla mnie... dla nas. Nie interesuje 

mnie romans. Gdybym chciał romansu, już dawno 

zadzwoniłbym do Maureen, czy jak jej tam. - Mówił 

podniesionym głosem, o co sam do siebie miał pre­

tensje. Zamilkł na chwilę, starając się opanować. 

- Myślałem, że nasz układ mogliśmy nazwać „mał­

żeństwem". Czy to słowo rozumiesz? 

Wyjść za Connora Ryana. Jezu Chryste! Mężczy­

zna, którego kocha, proponuje jej małżeństwo. Prę­

dzej spodziewałaby się gromu z jasnego nieba. Ale 

jego propozycja zupełnie nie przystawała do jego za­

wodu. Tak, jego zawód wyklucza małżeństwo. 

- Najwyraźniej się wygłupiłem - mruknął po 

chwili. - Przepraszam, nie musisz odpowiadać. 

- Nie... nie, to niemożliwe, Connor - wykrztusiła 

przez ściśnięte gardło. 

- Raz już to powiedziałaś. Zastanawiałem się, 

skąd przychodzą ci do głowy takie pomysły. Masz 

może kryształową kulę. Albo czytasz z fusów. No to 

mi powiedz, dlaczego nasze małżeństwo jest niemo­

żliwe? 

- Ponieważ jesteś Connorem Ryanem. 
- A ty nie chcesz wyjść za Connora Ryana - domy­

ślił się czując w głębi serca, że Sara nie mówi prawdy. 

background image

160 

~

 Nie chcę wyjść za stył życia, który mnie prze­

raża. 

- Nie proszę cię, żebyś poślubiała mój styl życia. 

Chcę, żebyś poślubiła mnie. Na razie jestem kawale­

rem i żyję jak żyję. Po ślubie będę żył inaczej. Ty też. 

Zaczniemy nowe życie, takie, jakie będzie odpowia­

dało i mnie, i tobie. 

Sara potarła dłonią czoło. Czuła napływające do 

oczu łzy, w skroniach boleśnie pulsowała jej krew. 

Pod powiekami miała obraz mężczyzny, z którym tak 

bardzo pragnęła być, który śpiewa dla niej zarówno 

w zatłoczonej sali koncertowej, jak i w prywatnej 

pracowni, który jednemu dzieciakowi daje muszlę, 

a drugiemu autograf. A potem nagle ujrzała mężczy­

znę reklamującego w telewizji proszek do prania, 

człowieka, którego kochała i który jednocześnie 

wzbudzał jej gniew, choć też chciałaby go mieć przy 

sobie. 

- To nie tylko twój styl życia, Connor. Chodzi 

o to, że dopóki jesteś, kim jesteś, nic się nie da zmie­

nić. ' 

- Posłuchaj, Saro, moje prywatne życie jest moją 

prywatną sprawą. Nie jestem przywiązany do mojego 

zawodu jak... jak Kevin do wojska. Moja muzyka to 

nie styl życia. Ja tylko dzięki niej żyję, i to od dzie­

cka. To część mnie, część tego, czym jestem i czym 

bytem na długo, zanim przyłączyłem się do Georgia 

Nights. Jestem przekonany, że to rozumiesz. Tylko 

ty to rozumiesz. 

- To prawda - szepnęła. - Rozumiem. 

- Więc czemu mnie nie akceptujesz? 

- Czemu nie akceptuję? Ależ ja cię kocham, i to 

takim, jakim jesteś. 

- Więc wyjdź za mnie - odparł krótko. 

background image

161 

- Nie mogę, Connor. Jesteś gwiazdą. Gwiazdy nie 

schodzą na ziemię, a ja boję się wysokości. 

- Saro, to czyste szaleństwo. Nie, nigdy nie przy­

znam ci racji. Ale na razie dajmy spokój. Będziemy 

w kontakcie. 

Odwiesił słuchawkę z myślą, że zadzwoni, ale du­

żo, dużo później. Na razie postanowił dać jej trochę 

czasu. Sara należy do niego, ale potrzebuje kilku 

miesięcy, żeby to sobie uświadomić. Zatęskni za nim! 

Już za cztery tygodnie będzie chciała z nim miesz­

kać, choćby na dworcu, lecz on da jej dodatkowy 

miesiąc lub dwa. Niech doświadczy na własnej skó­

rze piekła, przez które on teraz przechodzi. Niemniej 

będą to cholernie ciężkie miesiące. 

Miał rację. Były to cholernie ciężkie miesiące. 

W tym czasie nie było pod słońcem stworzenia bar­

dziej nieszczęśliwego od Sary, oprócz oczywiście Con­

nora. Mieszkań do sprzątania miała aż nadto; czę­

ściowo dlatego, że zbliżały się święta, a częściowo 

dlatego, że wzięła się do pracy z pełną rozpaczy de­

terminacją. Zupełnie inaczej było z malowaniem. 

Marnowała płótno za płótnem. Jedno z kolejnych 

bezsensownych popołudni skończyło się wielkimi 

plamami błękitu i żółci na ścianie; po prostu ogar­

nięta furią malarka cisnęła w nią paletą. Inne płótno, 

zmarnowane wcześniej, leżało na podłodze. Ramy 

miało połamane od uderzenia w kaloryfer. 

Cały ten dobry, solidny spokój Nowej Anglii diabli 

wzięli. 

Connor natomiast, również pogrążony w roz­

paczy, skomponował kilka znakomitych utworów. 

Smutek i rozpacz zawsze wyzwalały w nim nowy ro­

dzaj inwencji twórczej. Z muzyką tworzoną w takich 

background image

162 

właśnie chwilach identyfikowali się jego wielbiciele. 

A ponieważ Connor był pełen współczucia dla same­

go siebie, latarnia morska nie chciała z nirn rozma­

wiać. Zaszył się więc w swojej pracowni, całe godziny 

spędzał przy pianinie i hołubił samotność, która za­

owocowała kilkoma wspaniałymi, melancholijnymi 

utworami. 

Kiedy Connor pogrążył się bez reszty w swoim nie­

szczęściu, Sara nieustannie zajmowała się dziec­

kiem. Dannie wróciła z Kalifornii przeziębiona i choć 

Sara otulała małą kocami, szpikowała witaminą C 

i aspiryną, choroba nie mijała. W końcu pojawiły się 

ataki suchego kaszlu. Wydawało się, że Kalifornia 

zdziera zarówno z matki, jak i z dziecka swój słone­

czny haracz. 

Connor zadzwonił tego dnia, kiedy ujrzał na wy­

stawie wielkiego magazynu ubraną choinkę, a pod 

nią lalkę. Długo stał przed witryną. Później kupił bu­

telkę whisky. Co prawda nigdy tego trunku nie pijał, 

ale tym razem widok lalki wprawił go w dziwny stan. 

Whisky z wodą to jedyny męski trunek, przekonywał 

go zawsze ojciec. Connor wybuchnął niewesołym 

śmiechem i wzniósł toast pod adresem nieobecnego 

rodzica. Oczyma wyobraźni ujrzał go, jak stoi, bacz­

nie mu się przygląda i aprobująco kiwa głową. 

Czy dałem Sarze dość czasu? - zastanowił się 

Connor. Czy mój głos wywrze na niej wrażenie? Do 

licha, nie będę przecież posypywał sobie głowy po­

piołem. Po prostu mam ochotę na rozmowę z Sarą. 

- Sara? Tu Connor. Jak leci? 

- Connor? Tak... tak strasznie się cieszę, że słyszę 

twój głos. 

Zadrżał i wypił dla kurażu kolejny łyk. Rozmawiaj 

obojętnie, napomniał się. 

background image

1 6 3 

- Naprawdę? Ja też. Więc jak leci? Przygotowałaś 

już święta? 

- Święta? - W jego głosie usłyszała coś niepoko­

jącego. 

- Boże Narodzenie. Masz już choinkę? 
- Nie. Jeszcze nie kupiłam... Connor, ty coś piłeś? 
- Kropelkę. Miałem... miałem niewielkie spotka­

nie z przyjaciółmi - skłamał. Chciał pokazać, że 
znajduje się w doskonałej kondycji psychicznej. Za 

skarby świata nie przyznałby się przed Sarą, że to 
przez nią pije. 

- Rozumiem. W Kalifornii wcześniej zaczyna się 

święta? 

- Coś musimy robić. Nie mamy tu śniegu. - Ko­

lejny łyk i odstawił szklankę. Alkohol smakował  j a k 
pomyje. - Zadzwoniłem, żeby zapytać... Co masz na 

sobie? 

- Co mam... no, podkoszulek i dżinsy. 
- I tę o pięć numerów za dużą flanelową koszulę 

upaćkaną farbami? 

Popatrzyła po sobie i zachichotała. 

- Zgadza się. 
Wybuchnął wesołym, dźwięcznym śmiechem. 
-  T a k myślałem. Chciałem się tylko upewnić. 
- Po co? - spytała radośnie, zbyt podniecona 

dźwiękiem jego głosu, by zauważyć, że Connor gada 
od rzeczy. 

- Ponieważ ją właśnie miałaś na sobie, kiedy uj­

rzałem cię po raz pierwszy. Pamiętam, jakie wywarła 
na mnie wrażenie. Wiesz, nie pamiętam, w co  u b r a n a 
była Miss Buffalo, kiedy nakładano jej koronę, ale 
na tobie ta obszerna koszula wyglądała wspaniale. 

- A  j a k się miewa... Marlena? 

Parsknął śmiechem. 

background image

164 

-

 Chyba jej zimno, skoro mieszka w Buffalo. 

Ostatnio spadły tam wielkie śniegi. U was też podo­

bno ma dzisiaj mocno sypać. Saro... czy nie jest ci 

zimno? 

- Zimno - odparła cicho. 

- Mnie też. - Zamilkł na chwilę i w końcu zapytał: 

- A jak tam moja Księżniczka? 

- Leży w łóżku... Nie czuje się najlepiej. 

- Nie czuje się najlepiej - powtórzył jak echo Con­

nor. - Co jej jest? 

Jakby na zawołanie, Dannie zaczęła wzywać matkę. 

- Jest przeziębiona. Connor, muszę do niej iść. 

Ona... 

- Daj ją do telefonu. Chcę jej powiedzieć cześć. 

- Naprawdę nie wiem... nie chcę jej wyciągać 

spod kołdry. 

Connor nagle wytrzeźwiał. 

- Saro, co się stało? 

- Nic, nic. Woła mnie chore dziecko, więc muszę 

do niego pójść i... 

- No to leć. Poczekam przy telefonie. 

- Ale to może... 

- Powiedziałem, że poczekam. 

Równie dobrze mógł zadzwonić po jakimś czasie, 

ale nie mógł się zmusić do przerwania połączenia. 

Kiedy Sara wróciła do telefonu, w jej głosie 

brzmiał niepokój. 

- Chciała pić - poinformowała. - Rozumiem, że 

takie przeziębienie potrafi się długo ciągnąć, ale bar­

dzo martwi mnie jej kaszel. 

- Był u niej lekarz? - spytał Connor. 

- Ma przyjść jutro rano. - Z góry dobiegł dźwięk 

kaszlu dziecka. - Och, Connor, znów ma atak. Na­

prawdę muszę kończyć. 

background image

165 

- Zadzwonię jutro - obiecał. 

Odłożył słuchawkę, zapalił papierosa, ale zakrztu-

sił się dymem. Sięgnął do stojącej obok niedopitego 

drinka popielniczki i zgniótł papierosa. 

Kiedy mam zadzwonić? - pomyślał. Późnym ran­

kiem? W południe? O której godzinie ma przyjść ten 

lekarz? Wprawdzie późny ranek w Nowej Angli to tu­

taj właściwie świt, ale nie mogę przecież tak długo 

czekać. 

Wykręcił numer, rzucił w słuchawkę kilka słów, 

ciężko podniósł się z fotela i ruszył do sypialni. 

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 

Kiedy Connor wysiadał z samochodu, wchodził na 

ganek i stukał kołatką w drzwi, wspominał wrażenie, 

jakie wywarł na nim ten dom, kiedy pojawił się tu 

po raz pierwszy. 

- Connor! Cześć! Sara nic nie mówiła o twoim 

przyjeździe. Ale wchodź, wchodź. - Rozpromieniony 

Jerry stał w progu i szerokim gestem zapraszał go­

ścia do środka. - Fajnie, że jesteś. Dannie bez przer­

wy papla o Kalifornii, a Sara też chyba świetnie się 

tam bawiła. Chciałeś jej zrobić niespodziankę, czy też 

moja siostra zapomniała mnie powiadomić, że się po­

jawisz? 

Connor zdjął skórzane rękawiczki i uścisnął Jer-

ry'emu dłoń. 

- Chciałem zrobić jej niespodziankę. Co z Dan­

nie? 

Na twarzy chłopaka pojawił się wyraz troski, 

- Sam dokładnie nie wiem. Sara właśnie dzwoni­

ła. Podobno podejrzewają zapalenie płuc. Chyba 

Dannie zostanie w szpitalu. 

- W którym szpitalu? 

- O Jezu, zapomniałem spytać. Ale Sara powinna 

jeszcze zadzwonić, jak już będzie coś wiedziała. Bied­

na Dannie. - Nieoczekiwanie z twarzy chłopaka 

zniknęła powaga. Uśmiechnął się. -A może napijesz 

się piwa? Sara powiedziała, że może jej nie być przez 

background image

167 

kilka dni. Ja tu siedzę i pilnuję domu, zrobiłem więc 

sobie zapasik. 

- Nie, dziękuję - niecierpliwie machnął ręką Con­

nor. - Od kiedy Dannie choruje? 

- No cóż, najpierw się przeziębiła. Wiesz, jak to 

w zimie jest z dziećmi. Bez przerwy biegają z czerwo­

nymi nosami, kaszlą, smarkają. - Jerry wsadził ręce 

do kieszeni i ruszył do salonu. Najwyraźniej doszedł 

do wniosku, że skoro Connor nie chce piwa, to i je­

mu nie wypada pić. - Tak czy siak, ciągnie się to od 

jakiegoś czasu. Przez całą ostatnią noc Sara nie od­

stępowała od łóżka malej. 

- Jak się nazywa lekarz? 

Jerry zmarszczył czoło i przez chwilę intensywnie 

myślał. 

- Nie sądzę, żeby moja siostra miała domowego 

lekarza. Dannie rzadko choruje. Sara dba o małą... 

- Wszystkie dzieci chodzą od czasu do czasu do 

lekarza - burknął Connor. Zdjął szalik i powiesił go 

na poręczy krzesła. - I to bez względu na to, czy są 

chore, czy zdrowe. Gdzie Sara trzyma notes z telefo­

nami? 

- Nie wiem. Chyba... - Connor podszedł do nie­

wielkiego stolika, na którym stał telefon, i zaczął 

grzebać w szufladzie. - No właśnie, tam gdzie szu­

kasz - zakończył Jerry wzruszając ramionami. 

Connor znalazł notesik schowany w książce tele­

fonicznej i zadzwonił do miejscowej przychodni dzie­

cięcej . Tam podano mu nazwę i adres szpitala. 

- Pokażesz mi, jak tam dojechać, Jerry. Jedziemy 

razem. - Connor energicznie zamknął szufladę. 

- Pewnie. To tylko kilka kilometrów. - Jerry prze­

szedł do przedpokoju i zdjął z wieszaka puchową 

kurtkę z kapturem. - Wynająłeś samochód? 

background image

168 

- Wynająłem... Posłuchaj, Jerry. - Connor po­

łożył przyjacielsko dłoń na ramieniu chłopaka. 

Ten aż poczerwieniał z emocji. - Chcę, żebyś poje­

chał ze mną do szpitala i poczekał, aż się czegoś do­

wiemy. 

- Jasne. Poczekam. 

- Sara jest pewnie śmiertelnie zmęczona, więc po­

staram się namówić ją, żeby wróciła z tobą do domu. 

Ja posiedzę przy Dannie, a Sara wypocznie. Zrobisz 

to dla mnie? 

Jerry skinął głową. Oczyma duszy widział się już 

w roli doradcy albo osobistego goryla. Connora 

Ryana. 

- Niestety, zajmie nam to trochę czasu - ostrzegł 

Connor. - Początkowo twoja siostra będzie się wzbra­

niać, popieraj więc gorąco moje rady, dobrze? 

Jerry znów skinął głową i wyszczerzył zęby. 

- Pewnie uprze się, że wróci sama. 

Ale nikt nie powie, że nie chciałem jej odwieźć, do­

dał w duchu chłopiec. Odwożenie siostry do domu 

nie miało wprawdzie nic wspólnego z rolą osobistej 

ochrony Connora Ryana, ale ten najwyraźniej liczył 

na pomoc i dobrą wolę Jerry'ego. 

- Na pewno. Przekonamy Sarę, że nie może dźwi­

gać na swych wątłych ramionach całego świata. 

I znów Jerry skinął potakująco głową. Słowa 

Connora wbiły go w dumę. Brzmiały męsko. Jerry 

zatem uprze się, żeby osobiście odwieźć siostrę do 

domu. A potem osobiście dopilnuje, żeby poszła do 

łóżka. 

Szpital Northampton znajdował się niedaleko Am-

herst. Connor przeleciał wzrokiem wiszącą w holu 

tablicę informacyjną, po czym skierował się do rece­

pcji. Pielęgniarka przesunęła palcem po liście i po-

background image

169 

kręciła głową. Dannie najwyraźniej nie została jesz­

cze przyjęta. 

Sarę odnalazł w poczekalni izby przyjęć. Tuliła do 

siebie owiniętą różowo-błękitnym kocem Dannie. 

Wyglądały tak, jakby obie potrzebowały troskliwej 

opieki lekarskiej. Na widok nadchodzącego Connora 

twarz Sary wyraźnie pojaśniała. Szepnęła coś do 

dziecka, po czym z zapartym tchem obserwowała 

Ryana. 

Wyglądał jak z żurnala. Miał na sobie rozpięty 

płaszcz z wielbłądziej wełny, a pod nim z takiego 

samego materiału marynarkę i spodnie koloru 

rdzy. Sara tylko raz widziała Connora w krawacie. 

Sądziła wówczas, że zrobił to wyłącznie dla swoich 

rodziców. 

Na czoło spadały mu kosmyki włosów barwy doj­

rzałej pszenicy. Kiedy kucał obok Sary, przeciągnął 

po nich palcami i szeroko się uśmiechnął. 

- Przyleciałem pierwszym samolotem. Przywio­

złem też spodnie Dannie - powiedział i dziecko ob­

darzyło go najradośniejszym uśmiechem, na jaki by­

ło je stać. 

Widząc, jak Connor dotyka potarganych włosów 

małej, Sara przypomniała sobie, z jaką czułością zro­

bił to, gdy ujrzał dziecko po raz pierwszy. Ujął w dłoń 

brodę Dannie, pocałował ją w czoło, a następnie ser­

decznie uścisnął Sarę. Kiedy popatrzył jej w oczy, ze 

wzruszenia nie mogła wykrztusić słowa. „Dzięki Bo­

gu, że przyjechałeś", chciała powiedzieć, ale tylko 

wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami. 

Connor zrozumiał. 

- Musisz być nieludzko zmordowana - stwierdził 

łagodnie. 

Zamknęła oczy i skinęła głową. 

background image

170 

- Jestem chora, wujku Connorze. Ale  p a n doktor 

powiedział, że jeśli zostanę tu na dłużej, to wyzdro­

wieję. 

Connor popatrzył z uśmiechem na Dannie. 

- Tutaj mają najlepsze lekarstwa, Księżniczko. 

Pielęgniarki są bardzo miłe. Szybko wyzdrowiejesz. 

- Mamusia też daje mi lekarstwa - pokręciła gło­

wą Dannie. Miała nienaturalnie bladą twarz i spie­
rzchnięte usta. 

- Wiem, że  m a m a troskliwie się tobą opiekuje, ale 

pielęgniarką nie jest. A w szpitalu mądrzy lekarze 
mówią ślicznym pielęgniarkom, jakie mają podawać 

ci lekarstwa. Oni się na tym znają. 

- Czy ta pani to pielęgniarka? - zainteresowała 

się Dannie, wskazując palcem na  u b r a n ą na biało 
kobietę siedzącą za biurkiem. Ponieważ nosiła cze­
pek pielęgniarski, Connor skinął głową. - Ależ ona 
wcale nie jest śliczna - zawyrokowała Dannie. 

- Nie jest - zgodził się Connor. - Ale na pewno ją 

polubisz. 

- Nie polubię. Ona nie chce mnie tam wpuścić. 

Connor popatrzył na Sarę i lekko zmarszczył brwi. 

-  S a m a nie wiem, czemu to tyle trwa. Chyba 

kontaktują się z moim bankiem. Powiedziałam 

wprawdzie, że  m a m pieniądze, ale wolą to sprawdzić 
- wyjaśniła Sara, starając się jak najbardziej 

zbagatelizować sprawę. Ta „drobna sprawa" kazała 

jej tu siedzieć z chorym dzieckiem na ręku blisko 

godzinę. 

- Nie masz ubezpieczenia? 
- Nie. Wiem, że powinnam mieć i już nawet... no 

wiesz, ciągle to odkładałam na później... 

- Czy lekarz wypisał skierowanie? 
- Tak... Poinformowano mnie, że to wyłącznie 

background image

171 

kwestia... kwestia dopełnienia kilku dodatkowych 

formalności... Nie mieli jakichś dokumentów i bra­

kowało czyjegoś podpisu. 

- Nie chcę tu zostawać, wujku Connorze -

oświadczyła Dannie. - Chcę wracać do domu. 

Connor pogłaskał ją po głowie i wyprostował się. 

- Twoja mama i ja zostaniemy tu z tobą. Pójdę zo­

baczyć, czy nie da się czegoś... 

- Connor - zaczęła Sara. - Nie trzeba... 

Przesłał jej uspokajający uśmiech. 

- A gdzie miałbym zostać? Przyjechałem do cie­

bie, a ty jesteś tutaj. Ponadto uwielbiam szpitale. Są 

takie... schludne. Jak myślisz, kto tutaj sprząta? -

Nie mógł powstrzymać się, żeby nie unieść jej twarzy 

i pocałować jej przelotnie, lecz czule. - Zamierzam 

wziąć za rogi tę srogą damę zza biurka. 

Pojawił się Jerry, który zaparkowawszy ze szcze­

gólnym pietyzmem samochód Connora, wręczył mu 

teraz kluczyki. Chłopak na powitanie poklepał po 

ramieniu Dannie i siostrę, rozsiadł się na krześle 

i zaczął kartkować mocno zaczytany numer „Road 

and Track". 

Connor już dawno nauczył się grać na ludzkich 

słabostkach i namiętnościach, dzięki czemu potrafił 

szybko załatwić wiele spraw. Uprzejmie przedstawił 

się pielęgniarce za biurkiem., okazał karty kredytowe 

i złożył pisemne zobowiązanie, że pokryje wszystkie 

koszty. Z zadowoleniem skonstatował, że kobiety, 

które wieczorami na koncertach jego zespołu za­

mieniały się w rozhisteryzowane wielbicielki, w cią­

gu dnia pełnią odpowiedzialne funkcje w służbie 

zdrowia. 

Sara i Dannie natychmiast otrzymały separatkę 

na oddziale dziecięcym. Sekundę wcześniej siedzia-

background image

1 7 2 

ły jeszcze w poczekalni, a teraz asystowały im już 
trzy pielęgniarki i dwóch pomocników.  J e d e n 
z nich posadził chorą dziewczynkę w fotelu na 
kółkach, a drugi w tym czasie wymieniał z pielęg­
niarką uwagi o Connorze Ryanie i zespole Georgia 
Nights. 

- Umiesz gospodarować własnym nazwiskiem -

m r u k n ę ł a Sara, kiedy wraz z Connorem odsunęła się 
na bok, robiąc miejsce pielęgniarkom, które kłębiąc 
się wokół Dannie ubierały ją w szpitalną koszulę, za­
kładały na przegub plastikową opaskę identyfikacyj­
ną, mierzyły temperaturę i tętno. 

- A czyim  m a m gospodarować? Cudzym? - od­

parł szeptem Connor. - Mogę je wykorzystywać, kie­
dy chcę i jak chcę. 

- A czym jeszcze pogospodarowałeś? Kopertą? 

Connor potrząsnął głową. 

- Próbowałem, ale pani Morgan nie chciała na­

wet o tym słuchać. Kazała mi tylko złożyć ozdobny 

podpis. 

- Po co? 
- Dla potomności - wzruszył ramionami Connor. 
- Connor, nie waż się płacić ani centa... 
- Nie kłóć się przy dziecku. Ono ma dosyć swoich 

kłopotów. 

- W porządku - westchnęła Sara. - Porozmawia­

my później. 

Zbliżyła się jedna z pielęgniarek i obrzuciła Sarę 

pełnym współczucia spojrzeniem. Sarę podniosło to 
nieco na duchu, bo zaczynała już sądzić, że cały ich 
pobyt w szpitalu zamieni się w piknik i spotkanie 
miłośników Georgia Nights. 

- Doktor Rochard zalecił kilka dodatkowych ba­

d a ń i jeszcze jedno prześwietlenie,  p a n n o Benedict 

background image

173 

- rzekła pielęgniarka. - Zaraz to zrobimy, a potem 

położymy Dannie do łóżka. Musi wreszcie odpocząć. 

- Zamierzam tu zostać i... 

- Będziemy się zmieniać - wtrącił Connor i popa­

trzył na Sarę. - Przecież lecisz już z nóg. 

- To rozsądny pomysł - oświadczyła pielęgniarka. 

-Tam jest bufet, gdyby chcieli państwo coś zjeść. My 

się wszystkim zajmiemy. Dannie jest naprawdę wy­

czerpana, ale pani też musi odpocząć. 

Sara nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo jest bla­

da i jak bardzo zapadnięte ma oczy. Wiedziała jedynie, 

że czuje się jak zegarek z przekręconą sprężyną. 

Zgodziła się pójść do bufetu dopiero wtedy, gdy 

Dannie zasnęła. Zastali tam kilka osób, głównie 

ubranych na biało pracowników szpitala, którzy przy 

filiżankach z kawą czytali popołudniowe gazety. Mi­

mo protestów Sary, Connor zamówił zupę i kanapki. 

Kiedy zajmowali miejsce w kąciku sali, Sara dalej 

protestowała, ale kiedy Connor postawił przed nią ta­

lerze, zaczęła jeść jak automat. Wyglądała, jakby 

przez dwa tygodnie pościła. 

- Słyszałam, jak jeden z wózkowych powiedział 

„dziewczynka Ryana" - rzuciła po chwili zaczepnie. 

- Nie wiem, co im powiedziałeś, ale wcale mi się to 

nie podoba. 

- Myślą, że to moje dziecko - wyjaśnił Connor 

i szybko dodał: - Nikomu nie mówiłem, że jestem oj­

cem Dannie. Po prostu nie wyjaśniłem, że nim nie 

jestem. 

Sara wzniosła oczy do nieba. 

- A ona mówi do ciebie „wujku". Pewnie myślą, 

że to dziecko ma wielu takich „wujków". 

Connor popatrzył na Sarę z przepraszającym 

uśmiechem. 

background image

1 7 4 

~

 Raczej myślą, że jestem jednym z tych holly­

woodzkich łobuzów, którzy nie żenią się z matkami 
swoich dzieci. 

- Ale oni są chyba twoimi wielbicielami i specjal­

nie im to nie przeszkadza. Chyba nie zaczną... Con­
nor, czy nie boisz się, że zaczną rozpuszczać plotki, 
które dotrą do prasy? 

Potrząsnął głową. 

- Dokumenty szpitalne są tajne. 
- Ale pogłoski... 
- Saro, uspokój się. - Ujął jej dłoń. - Nikt nie wie, 

że tu jestem. Jeśli prasa wtrąci swoje trzy grosze, 
zrobię takie piekło, że potoczy się kilka głów. Pracow­
nicy szpitala są na ogół dyskretni i niewiele mówią 

dziennikarzom. Nie przyjechałem tutaj z koncertem, 
nikt mnie więc tutaj nie będzie szukać. 

S a r a wbiła wzrok w czarną tarczę zegarka, który 

wystawał spod mankietu jego koszuli. 

- W zeszłym tygodniu czytałam w którejś gazecie, 

że bardzo brutalnie potraktowałeś kelnera, ale uszło 
ci to na sucho, bo podobno rzucałeś właśnie palenie. 

A dwa dni później autor tego artykułu zobaczył cię 

na przyjęciu z papierosem w ręku. 

Connor ścisnął lekko dłoń Sary, a potem zaczął 

głaskać wnętrze jej dłoni. 

- Czyżbyś czytywała te bzdury z tych samych po­

wodów, co moja  m a t k a ? Jeśli chcesz wiedzieć, co ro­
biłem, spytaj o to mnie. Byłem na kilku przyjęciach 

po twoim wyjeździe. Ale spotykałem się z przyjaciół­
mi. Nie z kobietami - zapewnił ją. 

- Nic mnie to nie obchodzi. 
- To nie szukaj informacji w brukowcach. 

A najlepiej wcale ich nie czytaj. To zasada  n u m e r 

jeden. 

background image

175 

Wyrwała dłoń z jego ręki. 

- W tym właśnie tkwi cały problem, Connor. Mnie 

obowiązują zasady, a ciebie? 

- Owszem, Saro. Czyżbyś jeszcze nie zauważyła, 

że jestem z tobą zupełnie szczery? Jak myślisz, dla­

czego piszą, że próbuję rzucić palenie? - Sara pyta­

jąco uniosła brwi. - Bo nie daję im wielu tematów do 

pisania. Zdjęcia z Miss Buffalo nie mogłem uniknąć. 

Dziewczyna potrzebowała reklamy, więc pozwoliłem 

się z nią sfotografować. Cóż w tym złego? 

- Naprawdę chcesz rzucić palenie? - spytała. Nie 

miała ochoty rozmyślać nad problemami Miss Buf­

falo. 

- A kto by nie chciał? - Znów ujął ją za rękę. Na 

twarzy zagościł mu lekki uśmiech. - Uwierz mi, nie 

pozwolę nikomu skrzywdzić Dannie... ani ciebie. 

Stanowicie część mojego prywatnego życia i wara im 

od was. 

W jego spojrzeniu było tyle ciepła, że postanowiła 

dać temu spokój. 

- Przepraszam, Connor. Sama nie wiem, czemu 

cię tak dręczę. Powinnam być wdzięczna za to, że wy­

prowadziłeś nas z tej upiornej poczekalni. Powinnam 

ci podziękować, że przyjechałeś. Ale... ale tak nagle 

wziąłeś wszystko w swoje ręce, a ja nie jestem pew­

na, czy tego chcę. 

- Niczego nie wziąłem w swoje ręce. Po prostu 

wsunęłem je pod twoje, żeby troszeczkę ci ulżyć. 

Kiedy poczuła na dłoni jego usta, nie potrafiła dłu­

żej powstrzymać łez. Usłyszała skrzypnięcie krzesła 

i odgadła, że Connor się do niej przysuwa. Bez chwili 

namysłu wtuliła twarz w jego ramię. Nagle przestało 

być ważne, gdzie są i kto ich może obserwować. Con­

nor chronił ją i mogła swobodnie się wypłakać. W tej 

background image

176 

chwili naprawdę wierzyła, że ten mężczyzna nie po­

zwoli nikomu jej skrzywdzić. 

Potem uniosła głowę i Connor wręczył jej chus­

teczkę. Pochlipując i pociągając nosem spostrzegła, 

że tuszem do rzęs zabrudziła mu kołnierzyk koszuli. 

- No i widzisz, co narobiłam? Przepraszam - po­

wiedziała pociągając nosem i prostując się w krześle. 

Zamknęła oczy. - Jestem po prostu wykończona. 

- Wyobrażam sobie. 

- Jestem wykończona tym swoim ciągłym zmę­

czeniem. Czasami nienawidzę Kevina za to, że zosta­

wił mnie z tym wszystkim samą. To powinno być... 

- Sara otworzyła ze zdumieniem oczy, słysząc własne 

słowa. - Naturalnie, to ja za wszystko odpowiadam 

i Kevin nie ma tu nic do rzeczy. Za cóż można go 

winić? 

- Oczywiście, że można. Nie miał prawa robić ci 

dziecka. 

Sara popatrzyła nań sądząc, że się przesłyszała. 

Oboje zaczynali już wygadywać bzdury. 

- Ale wtedy nie byłoby Dannie - odparła. - Wcale 

nie miał zamiaru umierać. 

- Nie miał też zamiaru zostać ojcem. Zastana­

wiam, się, czy zbluźniłbym twierdząc, że nienawidzę 

kogoś tylko za to, że ten ktoś umarł. Wydaje mi się 

jednak, że jest to normalne uczucie. Ja też go nie­

nawidziłem za tę śmierć. 

Trzymał ramię na oparciu krzesła Sary i wodził 

kciukiem po jej ramieniu. 

- Tak naprawdę to bardzo go kochałam - od­

parła. - Jestem mu wdzięczna za to, że zostawił mi 

Dannie. 

- Za Dannie i ja jestem wdzięczny, ale na pewno 

nie za rolę, jaką w tym wszystkim odegrał. 

background image

177 

Sara zmarszczyła brwi i przechyliła lekko głowę, 

zupełnie jakby zaczęła patrzeć na całą tę sprawę z in­

nej perspektywy. 

- Chyba nie jesteś o niego zazdrosny? 

Connor westchnął i uniósł bezradnie ramiona. 

- Sam nie wiem. Przez długie lata mu zazdroś­

ciłem. I wiedziałem, że będę mu zazdrościł do dnia, 

kiedy udowodnię, że jestem wart tyle sarno, co on. 

- Uśmiechnął się z zakłopotaniem. - Było to trud­

ne, bo Kevin naprawdę był we wszystkim dobry. A ja 

stałem dopiero na progu sukcesu. - Jego oczy sta­

ły się nagle odległe, nieobecne, jakby wrócił myśla­

mi w przeszłość. - Już prawie osiągnąłem swój cel. 

Chciałem, żeby Kevin był tego świadkiem, żeby zro­

zumiał, że istnieje coś, w czym i ja jestem dobry, że 

wszystko inne się nie liczy, ponieważ umiem tworzyć 

dobrą muzykę. 

- Co miało się nie liczyć? 

Popatrzył na nią, po czym odwrócił wzrok i po­

nownie wzruszył ramionami. 

- Nieważne. Nigdy nie byłem dobrym uczniem. 

Kevin za to był prymusem. Zginął, kiedy mój zespół 

zaczynał dopiero zdobywać sławę. 

Sara położyła mu dłoń na udzie. 

- Kevin mi mówił, że jego brat jest muzycznym 

geniuszem. Że na każdym instrumencie gra jak ar­

tysta, choćby trzymał go pierwszy raz w życiu. Twier­

dził, że nie potrzebujesz nawet nut. 

Connor odchylił się do tyłu i wybuchnął sarkasty­

cznym śmiechem. 

- Nie potrzebuję nut! To cały Kevin! 

- Connor, ja nie żartuję. Kevin powiedział... kie­

dyś, kiedy chwalił mój szkic... powiedział, że podzi­

wia każdego, kto ma jakiś talent. Jak jego brat. Po-

background image

178 

wiedział, że wiele by dał, żeby grać na pianinie tak 

jak ty. 

Connor spoważniał i uniósł brew. 

- Naprawdę tak powiedział? - Pokiwał głową, jak­

by sam sobie przytaknął. - Rzeczywiście, mógł tak 

powiedzieć. Szkoda tylko, że nie był na żadnym kon­

cercie. Wystarczyłby mi jeden koncert, żeby mu to 

wszystko oddać. 

- Co, wszystko? - spytała. 

- Owoce jego pracy. - Wziął nie dojedzoną ka­

napkę z talerza Sary i zrozumiała, że nie powie nic 

więcej. 

- Nie będę nalegał, żebyś kończyła zupę - oświad­

czył - bo już wystygła. Ale kanapkę musisz zjeść. 

Później pojedziesz do domu i dobrze się wyśpisz. 

Sara wzięła w palce kanapkę, ugryzła i potrząsnę­

ła głową. 

- Zostanę tutaj. Dannie będzie miała następną 

ciężką noc i muszę być przy niej. Inaczej będzie się 

bała. 

- Ja zostanę. Kiedy zapyta o ciebie, wytłumaczę 

jej, gdzie jesteś. Nie będzie się bała. 

Sara wiedziała, że Connor ma rację. Jego obe­

cność ukoi lęk dziecka. Jak szybko stał się prawie... 

Och, nie, Saro! - pomyślała. Bajdurzysz. 

- Możesz tu wrócić z rana, Connor. Jak się... 

- ...porządnie wyśpię? - wpadł jej w słowo. - Otóż 

to ty potrzebujesz snu. Od wczoraj jesteś na nogach. 

Poza tym... - potrząsnął głową. - Cholera, na śmierć 

zapomniałem o Jerrym. Prosiłem go, żeby zaczekał 

i odwiózł cię do domu. Myślę, że wystawiłem go na 

niezłą próbę. 

- Sama mogę pojechać - zaprotestowała Sara. -

To znaczy mogłabym, gdyby... 

background image

179 

Connor uśmiechnął się. Sara najwyraźniej podda­

wała się. Odsunął krzesło i wręczył jej torebkę. 

- Dlaczego ty masz prowadzić samochód, ko­

chanie? Zawiezie cię kochający braciszek. A dobry 

wujaszek Connor będzie czuwał przy łóżku Dannie. 

- Chciałbyś przejąć na siebie wszystkie obowiąz­

ki, ale ja się na to nie zgadzam. 

Connor ujął ją energicznie w pasie i skierował ku 

wyjściu. 

- Jesteś trochę wytrącona z równowagi, moja 

droga - oświadczył. - Ale kiedy wyśpisz się i odpo­

czniesz, ujrzysz świat w jaśniejszych barwach. Jutro 

ty zajmiesz miejsce przy łóżku Dannie, a ja pójdę 

spać. 

Sara, mrucząc coś pod nosem, dała się wyprowadzić 

do poczekalni, gdzie posłusznie czekał na nią Jerry. 

Connor wynajął w pobliskim hotelu pokój i kiedy 

następnego ranka pojawiła się Sara, zjadł śniadanie 

i poszedł spać. Po zbadaniu Dannie doktor Rochard 

wyjaśnił, że dziewczynka ma ciężkie zapalenie płuc, 

ale na razie nie wiadomo, co je wywołało. Przez trzy 

kolejne doby Sara czuwała przy dziecku w dzień, 

a Connor w nocy. Spotykali się jedynie wieczorem 

i razem jedli kolację. 

- Nie wyobrażasz sobie, ile znaczy dla mnie twoja 

pomoc - zwierzyła się Sara w szpitalnym bufecie, po­

chylając się nad filiżanką z kawą. 

- Miło mi to słyszeć. 

- Oczywiście, gdybym musiała zajmować się tym 

sama, też bym sobie jakoś poradziła - dodała szybko. 

- Ale dobrze jest mieć przy sobie bratnią duszę. Ko­

goś, kto troszczy się o Dannie tak jak ja. Prawie tak 

samo jak ja. 

background image

180 

Connor gładko przełknął tę ostatnią uwagę. 

- Tak, prawie. Natura obdarzyła matkę szczegól­

nymi przywilejami, zwłaszcza wtedy, gdy dziecko jest 

głodne, zmęczone lub chore. 

- Ale kiedy się boi, potrzebuje kogoś silniejszego 

- odparła Sara nie odrywając wzroku od filiżanki. -

Dannie mówiła, że w nocy miała straszny sen i ucie­

szyła się, kiedy zobaczyła ciebie. Umiesz przepędzać 

zmory. 

- Potrzymałem ją chwilę za rękę i zaraz zasnęła. 

Troszeczkę jej pośpiewałem... 

- Tak, o tym też wspominała. No cóż, śpiewasz le­

piej ode mnie. 

- Nigdy nie słyszałem, jak śpiewasz. - Uśmiech­

nął się na tę myśl. 

- I lepiej, żebyś nigdy nie usłyszał. 

- Dlaczego? Może właśnie chcę. Chcę słuchać, jak 

śpiewasz pod prysznicem i pogwizdujesz przy pracy. 

- Spojrzała mu prosto w oczy. - Chcę słuchać, jak 

nucisz kołysanki usypiając Dannie. Dannie... czy in­

ne dziecko. - Przygryzła dolną wargę, ale nie odwró­

ciła twarzy. - To przecież sama natura sprawiła, że 

dziecko potrzebuje dwóch opiekunów. Samemu jest 

trudno. 

- Wiem. 

Ale lepiej już samemu się o to dziecko troszczyć, 

niż polegać na kimś, kogo nigdy nie ma w domu, po­

myślała. Ależ on tu jest, podpowiedział jej w myślach 

cichy, przekorny głosik. Ale jutro odejdzie, upierała 

się Sara. Jutro, pojutrze, albo któregoś innego dnia. 

A wtedy będzie dużo, dużo trudniej. 

- Nie będę cię męczył - powiedział Connor. - Nie 

teraz. Chcę tylko, żebyś wiedziała, o czym myślę. 

background image

181 

Kiedy zidentyfikowano bakterie, które zaatakowa­

ły organizm Dannie, i podano jej antybiotyki, dziew­

czynka szybko zaczęła wracać do zdrowia. Connor 

sadzał ją na wózek na kółkach i zabierał na przejaż­

dżki, uczył gry w warcaby, oglądał z nią telewizję. 

Oboje byli ogromnie podnieceni. 

- Nie chcę jeszcze iść spać, wujku Connorze. Nie 

jestem zmęczona. 

- Panna Mackie powiedziała: gasimy światła -

przypomniał jej i pomógł wejść do łóżka. 

- Panna Mackie, panna Mackie - Dannie usiadła 

w pościeli i wyciągnęła przed siebie ręce. - Niech to 

zrobi panna Mackie, panna Mackie, Mack, Mack, 

Mack. 

Connor roześmiał się słysząc dziecięcą wyliczankę 

i popchnął lekko dziewczynkę, która znów opadła na 

poduszkę. 

- Tej piosenki nie znałem. 

- A mogę namalować jeszcze jeden rysunek? 

- Jutro. 

- Więc musisz mi poczytać bajkę. Mama zawsze 

czyta mi przed snem bajki. A ty nigdy. 

Connor przełknął ślinę. 

- A mogę tę bajeczkę zaśpiewać? 

Dannie znów usiadła i uśmiechnęła się. 

- Och tak, pośpiewaj. 

Dzięki Bogu, pomyślał z ulgą Connor. Przysunął 

krzesło do łóżka, rozsiadł się na nim i zaczął piosen­

kę „O staruszce, która połknęła muszkę". Pod koniec 

dziecko tak się śmiało, że Connor, chcąc je uspokoić, 

musiał zaśpiewać spokojną balladę. W tym czasie do 

separatki trzykrotnie zajrzała panna Mackie. Za dru­

gim razem ociągała się trochę z wyjściem, a za trze­

cim przystanęła w drzwiach i z uśmiechem słuchała. 

background image

182 

Obok niej pojawił się pielęgniarz pchający wózek, 

na którym siedział chłopiec. Connor dał im znak, 

żeby weszli do środka. Przy trzeciej balladzie widow­

nia składała się już z siedmiu osób i niezwykle 

ożywionej Dannie. Connor zastanawiał się przez 

chwilę, co na to wszystko powie panna Mackie, ale 

ta naturalnie nie protestowała. Kiedy wreszcie zjawi­

ła się pani Morgan, Connorowi przemknęło przez 

myśl, że to już koniec, ale surowa pielęgniarka nie­

śmiało poprosiła, żeby zaśpiewał „Mglisty poranek 

nad rzeką". 

Skończyło się tym, że panna Mackie musiała 

w końcu przerwać przedstawienie. Nie z powodu pio­

senek, lecz zbyt głośnych oklasków. 

- To było ładne - oświadczyła, gdy wszyscy opu­

ścili pokój Dannie. Poprawiła pościel na łóżku dzie­

cka i odłożyła na półkę książki i zabawki. - Jak na 

czteroletnią dziewczynkę, ślicznie malujesz - powie­

działa oglądając rysunek, który wypadł spomiędzy 

kartek. 

- Mam cztery i pół roku, prawie pięć - popra­

wiła ją Dannie. - Widzisz? To ten sam sklep z zaba­

wkami, co w tej książce. Widzisz zabawki na wys­

tawach? 

Siwowłosa siostra zaczęła porównywać rysunek 

Dannie z obrazkiem w książce. Dziecko naprawdę 

miało talent. 

- Widzę. Ale u ciebie drzwi są tutaj, a łódka tu, 

a... - Kobieta uśmiechnęła się i wręczyła rysunek 

Connorowi. - To prawie lustrzane odbicie. Czyż to 

nie pomysłowe? Dobranoc, panie Ryan. Śpij dobrze, 

Dannie. 

Connor przesunął palcami po szorstkim bristolu 

i przez chwilę spoglądał w drzwi, za którymi zniknęła 

background image

183 

pielęgniarka. Lustrzane odbicie. Popatrzył na trzy­

maną w dłoni kartkę. 

- Zrobiłam to dla ciebie, wujku Connorze. Podoba 

ci się? 

Odniósł wrażenie, że oczy zachodzą mu mgłą. 

- Tak, Księżniczko. Bardzo pięknie rysujesz. 

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY 

Kiedy Dannie wypisano ze szpitala i wraz z Sarą 

i Connorem wracała do Amherst, na dachach domów 

zalegały olbrzymie czapy śniegu. 

Dannie głośno protestowała, kiedy matka owijała 

ją dodatkowym kocem. Skarżyła się, że nie może od­

dychać, ale Sara zdecydowanie narzuciła na twarz 

córki róg koca, ucinając w ten sposób dyskusję. Wrę­

czyła pakunek Connorowi. 

- Nie wiem, co tu zapakowałaś, ale chyba nie ko­

lację - zażartował, przepuszczając ją przodem. -Ten 

tłumok stawia opór. 

- Zaraz się uspokoi. - Sara przekroczyła próg 

swego domu i dodała pod adresem dziecka: - Idziesz 

prosto do łóżka. 

- Nie chcę! - dobiegło ze środka pakunku i Con­

nor odchylił brzeg koca, spod którego wychyliła się 

rozzłoszczona twarz Dannie. - Nie chcę już nigdy 

więcej leżeć w łóżku! Chcę chodzić. 

- Młoda damo, doktor chciał cię na jeszcze jeden 

dzień zatrzymać w szpitalu. Obiecałem mu, że po 

powrocie do domu udasz się natychmiast do łóżka 

i że nawet nie dotkniesz nogą ziemi. Daję ci uroczy­

ste słowo honoru, że tak właśnie się stanie - oświad­

czył Connor. 

Usiadł na schodach i zdejmował spowijający 

dziecko koc. 

background image

185 

- Ale możemy pójść na kompromis i przygotować 

ci łóżko w salonie. 

- Czuję w tym wszystkim jakiś spisek - odezwa­

ła się Sara wieszając płaszcz i obrzucając Connora 

podejrzliwym spojrzeniem. Wygładziła bluzkę, we­

pchnęła ją w spódnicę i pociągnęła nosem jak królik. 

- Cóż to za dziwny zapach... Sosna? 

Kiedy Sara pognała do salonu, Connor puścił do 

Dannie oko. 

- Do licha, a cóż to takiego? - dobiegło z sa­

lonu. 

- Twoja matka jakoś nie może stamtąd wyjść -

powiedział głośno Connor. Wziął dziecko na ręce, 

podniósł koc i ruszył śladem Sary. - Ma przed nosem 

choinkę, a nie wie, co to jest. A przecież była z nami 

w Santa Cruz. Czyżby nie zauważyła tam wielkich, 

zielonych iglaków? 

- Choinka! - pisnęła Dannie, kiedy Connor prze­

kroczył próg salonu. - O Boże! 

- Tylko spokojnie, Księżniczko - ostrzegł mężczy­

zna. - Jeśli będziesz zanadto się ekscytować, na­

tychmiast powędrujesz na górę. 

- Ubierzemy ją? Chcę to zrobić z wami. Mogę za­

wiesić na czubku anioła? 

- A czy macie zabawki na choinkę? - zapytał, 

spoglądając na Sarę. 

Dziewczynie rozbłysły oczy. 

- Naturalnie. 

- Ręcznej roboty? Same artystyczne cacka? 

- W większości. Ale na ubieranie choinki mamy 

jeszcze czas. Miałam ją kupić dopiero w przyszłym 

tygodniu. 

- Ale ja jestem bardzo niecierpliwym chłopcem --

wyjaśnił z łobuzerskim uśmiechem Connor. - Skoro 

background image

186 

ty miałaś inne sprawy na głowie, ja zająłem się cho­

inką. A do choinek mam dobre oko. 

Sara obróciła się i z podziwem spojrzała na drze­

wko. 

- Piękna - przyznała. - A to co? - wskazała ol­

brzymi wieniec, łańcuch upleciony z sosnowych ga­

łązek i wawrzynu, szyszki, świece, pudełka z lamp­

kami i Bóg jeden wie co jeszcze. 

- Przecież musimy udekorować również korytarz 

- wyjaśnił Connor. 

- I wszystko to zamówiłeś? - wytrzeszczyła oczy 

Sara. A więc, zanim przyjechał do szpitala, musiał 

urzędować w jej domu. Na kanapie poduszki i koce 

czekały na Dannie. 

Dziewczynka aż pisnęła z radości i nie protestując 

pozwoliła się ułożyć pod kocami, które Connor na­

ciągnął jej aż pod brodę. 

- Tak, zamówiłem, ale poinformowałem, że mamy 

tradycyjne gusta i dom udekorujemy sami. W zeszłym 

roku, jak zamówiłem dekoracje do mojego domu 

w Santa Cruz, wystroiły mi wszystko w biało-zielone 

figury z papieru. Twierdziły, że to bardzo modne. 

- Twierdziły? Kto? - spytała Sara otwierając pu­

dełko ze świecami, chłonąc jednocześnie zapach 

wawrzynu bijący od wieńca. 

- Dekoratorki. 

- To już jedna ci nie wystarczyła? 

- Och, im bliżej świąt, tym ich więcej. Ale tym ra­

zem nie kupowałem żadnych fabrycznych świństw. 

Saro, to są ręcznie robione, tradycyjne ozdoby w sty­

lu Nowej Anglii. - Odwrócił się w jej stronę i dodał: 

- Początkowo nawet drzewko chciałem zdobyć sam. 

Zabrałem ze sobą siekierę, ale przegonili mnie z pól 

golfowych. 

background image

187 

Sara wybuchnęła śmiechem i przycisnęła pudełko 

ze świecami do piersi. 

- Uwielbiam zapach wawrzynu. 

Popatrzyła na Connora przez długość pokoju. Jej 

wzrok wyrażał wdzięczność za to, co zrobił - za wszy­

stko, co robił. Sweter, który miał na sobie, harmoni­

zował z błękitną barwą jego źrenic, lśniących w tej 

chwili takim samym radosnym blaskiem, jak oczy 

Sary. Przystanął obok kominka i włożył ręce do kie­

szeni. Darczyńca oczekujący aprobaty. 

Sara w pierwszym odruchu chciała podejść do 

niego, powiedzieć, jak jest mu za wszystko wdzięcz­

na, tymczasem jednak mocniej przycisnęła do piersi 

pudełko ze świecami i odezwała się obojętnie: 

- Czy... czy zostaniesz z nami na święta? 

Potrząsnął głową. 

- Nie mogę. Wyjeżdżam do Austin. Dwudziestego 

siódmego grudnia mamy koncert na cele dobroczyn­

ne, transmitowany na żywo przez telewizję. 

- Ach tak, rozumiem. Coś o tym mówiłeś. - Spu­

ściła głowę i utkwiła wzrok w trzymanym pudełku. 

Tak to już z Connorem jest, pomyślała. Wujek, który 

będzie wpadał między jednym koncertem a drugim. 

Inaczej być nie może. - No cóż, obejrzymy cię w te­

lewizji. 

- Albo... obejrzysz mnie na scenie... jeśli zechcesz. 

Położyła pudełko obok innych paczek i zrobiła 

krok do tyłu. 

- Nie. Święta spędzimy w domu. Może w przy­

szłym roku... 

Uniósł bezradnie brwi. 

- Boże Narodzenie to jedyna okazja... 

- Więc zróbmy Boże Narodzenie teraz - odezwała 

się Dannie. Dorośli jednocześnie spojrzeli w jej stronę. 

background image

188 

- Do świąt jeszcze daleko - pokręciła głową Sara. 

- Dwa tygodnie. Potem będziesz chciała wyprawiać 

je po raz drugi. 

- No tak, bo Święty Mikołaj nie może wcześniej 

opuścić Bieguna Północnego - w lot pojęła Dannie. 

- Ale zanim wujek Connor wyjedzie, możemy zrobić 

sobie takie malutkie święta. Możemy zrobić świąte­

czny obiad i... 

- A już na pewno ubrać choinkę i udekorować 

dom - dokończył Connor. - A jeśli otworzymy pudło 

stojące za kanapą, posłuchamy również muzyki... -

Dannie stanęła z emocji na łóżku. - Dannie - rzekł 

ostrzegawczym głosem Connor. - Nie waż się nawet 

podnosić głowy z poduszki. 

Przeniósł na środek pokoju kilka wielkich karto­

nów owiniętych w czerwono-czarny papier, po czym 

zaczął rozpalać ogień w kominku. 

Sara ostrożnie otwierała kartony wiedząc, że 

z aparaturą stereo trzeba obchodzić się jak z jaj­

kiem. Kiedy na kominku zapłonął już ogień, Connor 

pomógł jej rozpakować resztę. 

- Za kilka dni pojawi się tu ktoś z firmy i zain­

staluje to na stałe. Musimy się tylko zastanowić, 

gdzie mają stać głośniki. 

Złożony sprzęt ustawił w kącie. 

- A teraz, Saro, otwórz tamto zielone pudełko. Na­

stawimy płytę i zobaczymy, jak to działa. 

W zielonym pudełku znajdował się zestaw płyt, 

w tym również nagrania zespołu Georgia Nights. 

- Wy nie śpiewacie kolęd, prawda? - spytała Sa­

ra, przeglądając barwne okładki. 

- Latem mamy zrobić nagrania. Poroniony po­

mysł, ale obawiam się, że nie do uniknięcia. Album 

ma się nazywać „Cicha noc w Georgii", wyobrażasz 

background image

189 

sobie? - Sara wykonała teatralny gest i przesłała mu 

współczujące spojrzenie. - Ale tutaj znajdziesz kolę­

dy w wykonaniu Barbry Streisand. 

Kiedy Sara wręczała mu płytę, Connor nieoczeki­

wanie pocałował ją w usta. Gdy patrzyła, jak pod­

chodzi do adapteru, wmawiała sobie, że to tylko 

przez ten płonący na kominku ogień w pokoju stało 

się tak nieznośnie gorąco. 

Po chwili rozległy się pierwsze, ciche tony muzyki 

i Connor pod dyktando Sary i Dannie zaczął insta­

lować na choince lampki, a w korytarzu pachnącą 

lasem i górami girlandę. Niebawem cała jadalnia, 

przedpokój i salon stanęły w glorii choinkowych 

bombek, kolorowych lampek i wonnej zieleni. Przed 

kolacją, na którą złożyły się kanapki, popcorn i de­

ser, Connor podniósł pod sufit Dannie i dziewczynka 

zawiesiła na czubku choinki utkanego ręcznie, bia­

łego anioła. Był to koniec, który uwieńczył dzieło. 

Kiedy Dannie wreszcie zasnęła w swoim pokoju 

na górze, Connor i Sara wrócili do salonu na kieli­

szek czerwonego wina. Connor rozłożył na podłodze 

przed kominkiem stos poduszek, rozsiadł się na nich 

i poklepał dłonią miejsce obok siebie, dając Sarze 

znak, żeby do niego dołączyła. 

Sara nie ruszyła się z miejsca. 

- Cóż, sądzę, panie Ryan, że atmosfera stała się 

trochę niezręczna. Jeśli trafnie odczytuję pana myśli, 

uważa mnie pan za łatwy cel. 

Connor zachichotał. 

- Mogę stwierdzić tylko jedno: pani nigdy nie była 

łatwym celem. Mam jedynie ochotę porozmawiać. -

Sara uniosła lekko brwi i Connor szybko dodał: -

Zgoda, mam ochotę na kilka rzeczy. Ale najpierw po­

rozmawiajmy. 

background image

190 

Wyciągnął do niej rękę i Sara zajęła miejsce na po­

duszkach. 

- Czy będzie to przyjacielska pogawędka? - spy­

tała pogodnie. 

- Nie, bardzo poważna rozmowa. Czas, żebyś 

mnie lepiej poznała. 

- Ależ ja cię znam całkiem dobrze. Jak to trafnie 

ująłeś... 

Connor lekceważąco machnął ręką. 

- Znasz mnie dobrze, Saro, ale chciałbym, żebyś 

poznała mnie lepiej, lepiej niż ktokolwiek na świecie. 

A wtedy... - Wtedy mnie pokochasz, dodał w my­

ślach. - ...wtedy, zobaczymy. - Sięgnął do tylnej kie­

szeni spodni i wyciągnął złożoną kartkę. - Chcę po­

rozmawiać z tobą o tym. 

Sara odstawiła kieliszek, rozłożyła kartkę i chwilę 

się jej przyglądała. 

- Czy to rysunek Dannie? - zapytała w końcu. 

Connor skinął głową. 

- Przerysowała to z jednej ze swoich książek. Czy 

coś cię w nim nie uderza? 

Sara ze zdziwieniem zmarszczyła czoło. 

- Wygląda na typowy rysunek Dannie. Ona na 

swoich malunkach zawsze umieszcza tysiące dro­

biazgów, całą przestrzeń wypełnia śmiesznymi, ma­

leńkimi figurkami. Chociaż... to narysowała ołów­

kiem. A przeważnie używa łaredek. Potrafi świetnie 

operować kolorem - dodała wzruszając ramionami. 

- Czasami wmawiam sobie, że posiada ogromny ta­

lent, choć wiem, że jest to tylko nieobiektywne spoj­

rzenie matki. 

Nieobiektywne spojrzenie matki, pomyślał Con­

nor. Sentymenty i pobożne życzenia. Ambicje, któ­

rym trudno dziecku sprostać. Jak mam wyznać pra-

background image

191 

wdę, żeby nie urazić jej uczuć macierzyńskich? Żad­

nych wstępów, Connor, zadecydował. Nie owijaj ni­

czego w bawełnę. 

- Czy Dannie często rysuje przedmioty w lustrza­

nym odbiciu, albo odwraca je do góry nogami, prze-

nicowuje na drugą stronę, przekręca? 

Sara uważniej popatrzyła na rysunek. Na jej czole 

pojawiła się głęboka, pionowa bruzda. 

- Ona nie ma jeszcze pięciu lat, Connor. Jeśli za­

mierzasz zawiesić sobie na ścianie jakieś jej prace, 

musisz poczekać dobrych parę lat. 

- Nie odpowiedziałaś na pytanie. Czy jest to typo­

wy dla Dannie sposób przedstawiania świata? 

- No cóż, tak. Dannie często przedstawia rzeczy­

wistość w stanie kompletnego chaosu, ale... O co ci 

chodzi, Connor? Nie rozumiem, do czego zmierzasz. 

Masz jakiś problem? Czyżbyś doszukiwał się w ry­

sunkach Dannie jakichś ukrytych, freudowskich 

symboli? 

- Nie znam się na freudyzmie, ale wydaje mi się, 

że jest pewien problem. - Oparł na podciągniętych 

pod brodę kolanach dłoń, w której trzymał kieliszek 

i lekko nim kręcąc badał pod światło kolor wina. Po 

chwili milczenia spytał: - Czy wiesz, co to jest dys-

leksja? 

- Coś... związanego z mózgiem? 
- Dokładnie tak. Dysleksja to niezdolność do ucze­

nia się. Osoby dotknięte tą wadą często wykazują 

skłonność do widzenia pewnych rzeczy odwrotnie. 

- Nie mówisz chyba... czy myślisz, że Dannie ma 

jakieś opóźnienia w rozwoju? - W Sarze w pełni już 

zagrały instynkty macierzyńskie. - Connor, sam wi­

dzisz, jaka ona jest bystra. Czemu więc sądzisz, że 

z jej umysłem jest coś nie tak? 

background image

192 

-

 Wcale nie twierdzę, że jest coś nie tak. Mówiłem 

tylko o niezdolności do przyswajania wiedzy. I w tym 

właśnie może tkwić cały problem. 

- Doszedłeś do takich wniosków na podstawie 

jednego, małego rysunku? - spytała Sara pod tykając 

mu pod nos papier. - Na tym bazujesz? Kim jesteś, 

żeby twierdzić, że moje dziecko... 

- Jestem wujkiem Dannie. I sam cierpię na dys-

leksję. 

Sara powoli opuściła rękę z rysunkiem. 

- Przecież nie masz żadnych... 

- Nie, nie mam. - Przesłał jej wyrozumiały 

uśmiech. - Przeciwnie, należę do ludzi bardzo roz­

garniętych i z głową na karku. 

- Nie to miałam na myśli... to znaczy, wcale nie 

chciałam powiedzieć... 

Czego nie chciałaś powiedzieć? - spytał w myślach 

Connor. Że mam uszkodzony mózg'? 

- Myślałaś „tępy", ale nie wymówiłaś tego słowa 

głośno, bo byłoby to nieuprzejme. - Uśmiechnął się 

łagodnie. - W dniu, w którym zrozumiałem, że nie 

jestem matołem, chciałem rozgłosić to całemu świa­

tu. Chciałem krzyczeć: „Z radością zawiadamiamy, 

że Connor Ryan wcale nie jest takim tępakiem..." 

A w głowie miałem już listę adresatów. 

- Na Boga, człowieku, przecież... przecież tyjesteś 

cholernym geniuszem. 

Uśmiechnął się smutno. 

- Nazywano mnie już „cudownym dzieckiem", 

„uzdolnionym muzykiem", ale nigdy „cholernym ge­

niuszem". To brzmi nieco bombastycznie. - Upił ko­

lejny lyk wina. - Ale nie umiem dobrze czytać. Nie 

potrafię czytać jak normalny, dorosły człowiek. Przy 

czytaniu... dukam. Kiedy byłem dzieckiem, w ogóle 

background image

193 

nie mogłem nauczyć się czytać, no i byłem najgor­

szym uczniem. 

- Ale skąd się to bierze? - spytała Sara. Jej nie­

pokój brał się z lęku o córkę. 

- Tak naprawdę to nikt nie wie. Nazwali to dys­

funkcją, gdyż pewne połączenie mózgowe, tak zwane 

synapsy, nie pracują normalnie. Przypomina to nieco 

uszkodzone uzwojenie. W moim przypadku niektóre 

bodźce przesyłane z oka do mózgu ulegają odwróce­

niu i rejestratory w mózgu odtwarzają odwrócony 

obraz. Na zadrukowanej stronicy widzę coś zupełnie 

innego niż na przykład ty. 

- Przecież umiesz czytać! 

- Teraz już tak, ale niezbyt biegle. Po prostu na­

uczyłem się brać pewne poprawki. Jak to robię, nie 

wiem, ale muszę ci wyznać, że to właśnie Kevin naj­

bardziej mi pomógł. Kevin nauczył mnie czytać. 

Sara ponownie rzuciła okiem na rysunek i poczu­

ła, że dławi ją coś w gardle, a oczy zachodzą mgłą. 

Nie potrafiłaby pogodzić się z myślą, że umysł jej có­

reczki nie jest do końca sprawny. 

- Ale Kevin nie miał żadnych problemów, pra­

wda? 

- Kevin miał jeden problem. Cały czas musiał sta­

wać w obronie brata. - Sara popatrzyła na niego bły­

szczącymi oczami i Connor poczuł, że mocniej bije 

mu serce. - Tak, Kevin był zupełnie normalny. Dan~ 

nie zapewne również nie będzie miała problemów. 

Dysleksję mają przede wszystkim chłopcy i o ile wia­

domo, nie jest dziedziczna. 

- Co twoim zdaniem powinniśmy zrobić? 

Connor do tego „my" chętnie włączył swoją oso­

bę. Nie wątpił, że to właśnie jego miała na myśli 

Sara. 

background image

194 

-

 Poszukamy najlepszego psychologa, który zba­

da Dannie. Jeśli będzie potrzebowała pomocy, zor­

ganizujemy ją. Kiedy ja byłem dzieckiem, niewiele 

o dysleksji wiedziano. Później jednak medycyna po­

szła ogromnie do przodu. Poza rym mamy po swojej 

stronie prawo. Szkoły zobowiązane są otaczać szcze­

gólną troską dzieci dyslektyczne. 

- A twoi rodzice... czy oni coś próbowali robić? 

Connor, wracając myślami do dni dzieciństwa, za­

patrzył się w płonące na kominku szczapy. 

- Nic nie robili - odezwał się w końcu. - A ja 

wszystko zrozumiałem dopiero po fakcie. Nieustanne 

przeprowadzki i zmiany szkół też mi nie pomogły. 

Kevin robił w nauce ogromne postępy, a ja coraz 

bardziej zostawałem w tyle. Wylądowaliśmy w końcu 

w tej samej klasie, choć byłem od niego starszy. Naj­

gorzej wspominam wywiadówki. Na twarzy matki po­

jawiał się wtedy taki smętny wyraz, jakbym napra­

wdę sprawił jej największy zawód, a ojciec krzywił się 

z obrzydzeniem. Ileż to razy słyszałem: „Czemu nie 

bierzesz przykładu z Kevina?". Doszedłem w końcu 

do wniosku, że jestem za głupi, żeby równać się 

z bratem i pragnąłem jednego: aby wszyscy to za­

akceptowali i dali mi święty spokój. I tak się w koń­

cu stało. Tylko Kevin nie dał mi spokoju. 

- Kiedy odkryłeś muzykę? 
- Miałem ze dwanaście lat. Już trochę lepiej 

radziłem sobie z czytaniem i nabrałem większej 

pewności siebie. Nauczycielki muzyki zawsze mnie 

lubiły, ponieważ miałem dobry głos, a jedna... -

uśmiechnął się miękko. - Miała długie, ciemne 

włosy i ciepłe, brązowe oczy. Zastała mnie kiedyś 

w pracowni muzycznej... Grałem melodię piosenki, 

którą przerabialiśmy w klasie. Kiedy powiedziałem, 

background image

195 

że nigdy nie uczyłem się grać na pianinie, myślałem, 

że dostanie zawału. - Connor spojrzał na Sarę 

i zaśmiał się cicho. - Potem usiadła przy mnie 

i z kolei ja o mało nie dostałem zawału. Robiłem 

wszystko, co mi pokazywała. Zagrałbym nawet Szo­

pena, żeby tylko panna Raymond dłużej przy mnie 

posiedziała. 

- Widzę, że masz długą praktykę w oczarowywa-

niu dam swoim graniem. 

Wyobraziła sobie ślicznego chłopca spotykającego 

nauczycielkę, która okazała mu coś więcej, niż tylko 

pogardę czy litość. Taki chłopiec musiał ujrzeć w niej 

dobrą wróżkę z bajki. 

- Ale nie miałem szczęścia. W czerwcu wyszła za 

mąż, czym złamała mi serce. Udało się jej jednak 

przekonać rnoją matkę, że powinienem zacząć naukę 

gry na pianinie. Ojciec uważał to naturalnie za stratę 

czasu, ale matka postawiła na swoim. Zająłem się 

również gitarą. Rozpierała mnie duma i radość, że 

wreszcie w czymś jestem dobry. Dawałem z siebie 

wszystko. W szkole średniej opanowałem grę na per­

kusji, trąbce i saksofonie. Robiłem tyle hałasu, że ta­

ta gotów był wyrzucić mnie z domu. 

- Później jednak nasze drogi z Kevinem rozeszły 

się. On nałożył męską marynarkę ze skóry, a ja spra­

ny dżins. On zaczął trenować kulturystykę, a ja pa­

lić. Ja grałem w kapeli rockowej, a on tańczył w takt 

mojej muzyki. Tata wystawiał w domu na widocz­

nych miejscach zdobyte przez mojego brata dyplomy 

i puchary, a mnie traktował jak powietrze. 

- A kiedy zacząłeś pisać muzykę? - chciała wie­

dzieć Sara. 

- Właśnie wtedy. - Dokończył wino i popatrzył na 

Sarę. Z ulgą spostrzegł, że oczy dziewczyny przesta-

background image

196 

ły podejrzanie błyszczeć. Sądził, że ujrzy w nich 

współczucie i teraz z radością skonstatował, że Sara 

patrzy na niego wyłącznie ze zrozumieniem i z ogro­

mną sympatią. 

- Nie piszę muzyki.  J a j a komponuję, nagrywam 

i jak diabeł święconej wody unikam ołówka i papieru 

nutowego. Bazgrzę jak kura pazurem. Znam natu­

ralnie litery, ale mam trudności z przenoszeniem ich 

na papier. Stosuję różne metody zastępcze. Tyle jest 

podobno rodzajów dysleksji, ilu dyslektyków. Jeśli 

okaże się, że Dannie rna problemy, ona też wypracuje 

sobie własne sposoby. 

Connor oparł się na łokciu. 

- Nie chciałem cię straszyć, Saro. Nie opowiadał­

bym ci tyle o sobie, gdybym nie sądził, że powinnaś 

o wszystkim wiedzieć. 

- Uważasz, że straciłbyś w moich oczach? 

Popatrzyli na siebie. 

- Nie, wcale tak nie uważam. 

- Jeśli okaże się, że... że z Dannie są jednak pro­

blemy... czy jeśli poproszę cię o pomoc... 

Po raz pierwszy o coś go poprosiła. 

- Pomogę. 

- I proszę cię o to nie w imieniu Kevina - dodała. 

- Nie chcę, żebyś go zastępował. 

Poczuł, jak sztywnieje mu kręgosłup. 

- Saro, Dannie bardziej należy do mnie niż do Ke-

vina. Czy jeszcze tego nie rozumiesz? 

Sara z całego serca pragnęła w to wierzyć. Przy­

pomniała sobie, jak Connor z Dannie myszkowali po 

plaży w poszukiwaniu otoczaków i muszli, jak robili 

wspólnie śniadanie i jak Connor kładł małą do łóżka. 

Czasami odnosiła wrażenie, że Dannie bardziej na­

leży do Connora niż do niej. Ale wiedziała też, że mu-

background image

197 

si bronić córeczki przed tym mężczyzną. Praktycznie 

bowiem nigdy nie będzie... 

- Kevin też by ją kochał - oświadczyła. 

- Ale Kevina nie ma, Saro. A ja jestem. - Wes­

tchnął i lekko przygarbił się. - Nie musimy rumienić 

się za każdym razem, gdy wspominamy imię mojego 

brata. - Położył dłoń na aksamitnej skórze łydki Sa­

ry. - Jesteś bardziej moja niż kiedykolwiek byłaś Ke-

vina - rzekł cicho. - Czy dlatego czujesz się winna? 

- Czuję się głupio - szepnęła, czując przyjemny 

dreszcz. - Prędzej mogłabym poślubić księcia Walii 

niż ciebie. 

- Nie bądź śmieszna. On jest żonaty. 

- A cała królewska gwardia konna i służba pała­

cowa nie potrafią dać sobie rady z dziennikarzami, 

którzy gnieżdżą się w szafach jego żony. 

- Taki już jest ich świat - mruknął Connor. Jego 

dłoń zabłądziła pod jej spódniczkę i spoczęła na cie­

płym udzie. 

- Ale nie mój. 

- Mój też nie. W mojej szafie nikogo nie znaj­

dziesz, a dom w Santa Cruz od twojego wyjazdu jest 

pusty. - Sara zamknęła oczy, napawając się ciepłem 

jego palców. - Wróć do mnie, Saro. Nie jestem księ­

ciem, ale i nie jestem żebrakiem. Nie jestem też „cho­

lernym geniuszem". Jestem po prostu mężczyzną. To 

właśnie najbardziej mnie cieszy i trwoży zarazem. 

Po prostu mężczyzną, powtórzyła Sara w myślach. 

To właśnie najbardziej mnie cieszy i trwoży. 

- Muszę się gdzieś przespać - oświadczył Connor, 

dotykając palcami jej bioder. - Wyprowadziłem się 

z hotelu i... - Przytulił policzek do jej brzucha -

I muszę przecież gdzieś złożyć swoją skołataną gło­

wę... Jezu, jeśli szybko czegoś ze mną nie zrobisz... 

background image

1 9 8 

S a r a głęboko westchnęła, podciągnęła nogi, po­

chyliła twarz i wtuliła ją we włosy Connora. Rozpa­
czliwy gest kochanków, którzy mają dla siebie tylko 
tę chwilę. 

Wyswobodził się na chwilę z jej objęć, przekręcił 

na plecy i znów wziął ją w ramiona. Sara przeciąg­
nęła się niczym kotka i oparła wyprostowane ręce po 
obu stronach głowy Connora. Burza kasztanowych 

włosów opadła jej z jednej strony na szyję, zasłania­

jąc ich twarze niczym  k u r t y n a skrywająca najbar­

dziej intymne sceny.  S a r a pochyliła głowę i pocało­

wała go. Jej wargi miały smak czerwonego wina. 

Connor poczuł zawrót głowy. 

Chwycił ją za biodra, przeniósł palce na jej poślad­

ki i kołysał się pod nią tak długo, aż oderwała się od 
niego, wygięła plecy i wyszeptała niewyraźnie jego 
imię. Wtedy zupełnie stracił panowanie nad sobą. 

J a k w nierealnym śnie, w rytm bicia swego serca, 

całował delikatną skórę na szyi Sary. 

- Tu... tu tak twardo - wyszeptał. 
- Wiem. Chcę...  p o s t a r a m się, żeby ci było dobrze. 
-  H m m m - odparł z cieniem uśmiechu. - Miałem 

na myśli podłogę, ale wcale się nie skarżę. 

- Powiedziałeś, że szukasz miejsca do spania. 

Wydaje mi się, że chodziło ci o łóżko - drażniła go, 
pocierając podbródkiem o jego ucho. Chciała się 
z nim drażnić, zdobywać  n a d nim władzę, a na ko­
niec dać mu rozkosz. Niech zapamięta na całe życie. 

- Potrzebuję wielu rzeczy, ale najważniejszą 

z nich jest Sara - wyszeptał jej w ucho. Z tej od­
ległości jej imię zabrzmiało tak egzotycznie, tak 
dziwnie. 

- Najbliżej jest pokój gościnny. 
- A dlaczego nie twój? 

background image

199 

Podciągnęła się w górę, opierając ciężar ciała na 

łokciach i biodrami tuląc się do jego bioder. Uśmie­

chnął się i przymknął oczy. Sara odpowiedziała mu 

uśmiechem i rzekła: 

- Z mojego pokoju nie ma widoku na ocean. 

- Daj mi pół minuty, kochanie, a zrobię ci tam 

taki widok... 

- No wiesz! Tyle trudu zadałam sobie, żeby przy­

gotować ci pokój gościnny. 

- Co? Czyżbyś wyłożyła go lustrami? 

- Nie, zmieniłam pościel. 

Nie przyznała się, że włożyła całą duszę w przygo­

towanie swojej sypialni. Na toaletce stał wazon pełen 

słodko pachnących goździków, a nad łóżkiem wisiał 

nie oprawiony obraz - martwa natura przedstawia­

jąca różne drobne przedmioty: muszle i kamienie, 

skamieliny, wodorosty, wyrzucone przez fale morskie 

na brzeg kawałki drzewa. Wszystko to w pastelowej, 

przygaszonej jak południowe morza tonacji. Connor 

był poruszony. 

- To naturalnie dla ciebie. Namalowałam go z my­

ślą o tobie... I to też dla ciebie - powiedziała łamią­

cym się głosem i wyciągnęła do niego ramiona. Nie 

była w stanie się bronić. Wiedziała, że ilekroć Connor 

się do niej zbliży, ilekroć jej dotknie, ona bez względu 

na wszystko przyjmie go z radością. 

- Masz piękne ciało, Saro. Należy do ciebie. Ale 

podziel się nim. - Connor ujął jej twarz w dłonie i ob­

sypał delikatnymi pocałunkami. - Podziel się, daj mi 

radość. 

- Chcę doprowadzić cię do szaleństwa. 

Uśmiechnął się. Dotknął jej piersi i zaczął rozpi­

nać guziki bluzki. 

- Do szaleństwa? - spytał. 

background image

200 

- A

 jak bardzo potrafisz być szalony? 

- To zależy - odparł zsuwając jej z ramion bluzkę. 

- To zależy od tego,  j a k długo będziesz trzymać mnie 
w niepewności. 

Odrzuciła włosy do tyłu i wybuchając dźwięcznym 

śmiechem, zaczęła łaskotać go po żebrach. 

- Prowokujesz mnie - powiedziała niskim głosem. 

- Lubię to. 

Kiedy zdjęła mu sweter, zaczęła rozpinać guziki 

jego koszuli. Na pokrytej złocistymi włosami skó­

rze Connora widniały ślady kalifornijskiej opaleni­
zny, ciało Sary natomiast było białe jak śniegi Nowej 
Anglii. Gładziła opuszkami palców jego sutki. Jęknął 

cicho i opadł na plecy na łóżko, pociągając Sarę za 
sobą. 

- Światło - szepnęła. 

- Niech się pali. Chcę na ciebie patrzeć. 
- A ja  j e d n a k zgaszę - postanowiła. 

Potem, w  r a m a c h kompromisu, zostawiła zapalo­

ną lampkę nocną. 

Connor obrócił Sarę na plecy i zaczął wodzić usta­

mi po jej ramionach. Następnie zsunął ramiączka 

stanika i rozpiął zatrzask. Jego język zatańczył na jej 
delikatnych  j a k aksamit piersiach. Rozwartymi dłoń­
mi zsunął z niej resztę ubrania i całował centymetr 

po centymetrze jej miękką skórę. Kiedy przesunął 
palcami po wzgórku Wenery, poczuł, że Sara się 
pręży. 

- Saro, kochana, rozluźnij się - szepnął niskim 

głosem. - Chcę ci pokazać, jak bardzo cię kocham. 

Jego głos docierał do niej niczym z dalekiej, mgli­

stej dali. Ustami krążył po jej  u d a c h i brzuchu, aż 

wreszcie zanurzył się w naj intymniej szych częściach 

jej kobiecości. Poczuła oblewające ją fale rozkoszy. 

background image

201 

Wykrzyczała jego imię, a on wsparł się na ramio­

nach, pochylił głowę i szepnął jej prosto w ucho: 

- Jestem, Saro. 

- Bądź, bądź jeszcze bardziej - jęknęła. - Teraz. 

Bądź częścią mnie. 

Oszołomiony, skinął głową i Sara uniosła biodra 

zapraszając go w siebie, lecz on opadł tylko na łokcie 

i muskał brzuchem jej biodra. 

- Już zawsze będę częścią ciebie - powiedział 

spokojnie. - Nawet wtedy, kiedy mnie przy tobie nie 

będzie. 

- Wiem. 

- I ty będziesz ze mną. 

- Chcę cię, Connor - szepnęła rozpaczliwie. 

- A ja chcę, żebyś mnie kochała - upierał się przy 

swoim. 

- Przecież wiesz! 

- Więc powiedz to. Teraz. Teraz, kiedy już nie mo­

żesz wytrzymać. 

- Kocham cię, Connor. Kocham. 

Wszedł w nią, a ona powtarzała słowa, które tak 

bardzo chciał usłyszeć, w rytm jego ruchów. Mocny­

mi dłońmi przyciągnął jej biodra do swoich, starając 

się wniknąć w nią jak najgłębiej. Jej słowa przeszły 

w cichy, urywany krzyk. Potem przyszedł dreszcz 

spełnienia. 

Connor przewrócił się na plecy. Ogrom uczucia, 

jaki nim zawładnął, przeraził go. Sara obiecała, że 

doprowadzi go do szaleństwa, i prawie udało się jej 

dotrzymać słowa. Oddała mu się całkowicie. Jeśli 

wierzyła w jego miłość, to pewnego dnia będzie mu­

siała mu też powierzyć swoje życie - swoje i Dannie. 

Poruszyła się w jego ramionach i potarła policz­

kiem o jego bark. 

background image

2 0 2 

- Wciąż ze mną jesteś? - spytał cicho. 

- Jestem. Nie chcę zasypiać, nie dziś. Chcę nasy­

cić się tym uczuciem. 

- A co czujesz? 

- Całkowity spokój. Coś ty mi zrobił? 

- Nic. To prawdziwa miłość. 

- Hmmm. Gdybyś mógł ją butelkować i sprzeda­

wać, zbiłbyś majątek. 

Odgarnął jej z czoła kosmyk włosów i pocałował 

w usta. 

- „Wszystko co posiadam i tak miłej dam" - sze­

pnął słowami własnej piosenki. 

- Chciałam na tobie wypróbować swoje czary -

odezwała się wodząc dłonią po jego piersi. Jej palce 

wplątały się w złociste włosy. - Chciałam, żebyś za­

tracił się bez reszty w żądzy i namiętności, ale 

w pewnej chwili... sama się zatraciłam. 

Wybuchnął głębokim, dźwięcznym śmiechem. 

- Wysoko postawiłaś poprzeczkę. Oczarowujesz 

mnie za każdym razem, kiedy patrzysz na mnie tymi 

swoimi zamyślonymi, brązowymi oczami. 

- Powinnam mieć na sobie coś czarnego i prze­

zroczystego. 

- Poplamiona farbami, obszerna flanelowa koszu­

la doprowadza mnie do szaleństwa - zwierzył się ci­

cho. - Zwłaszcza, jeśli nakładasz do niej te sprane 

dżinsy. Uuuuch...! 

Pociągnęła go mocno za włosy na piersiach. 

- Nigdy nie zamierzałam być olśniewająca. 

- A ja nigdy nie szukałem wampa. Pragnąłem 

Sary. 

- Kocham cię, Connor. Jeśli wykażesz trochę cier­

pliwości, będę się kochać z tobą tak, jak ty ze mną. 

Tego, naturalnie, również pragnął. Ale choć tęsk-

background image

203 

nił za tym całym sercem, potrząsnął ze smutkiem 

głową. 

- Przede wszystkim musisz mnie pokochać tak, 

jak ja ciebie. Musisz zaryzykować, Saro. 

Jej dłoń znieruchomiała. 

- Nie wierzysz, że cię kocham? 

- To jeszcze za mało - odparł bezbarwnym tonem. 

- Za mało... 

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY 

Sara zasnęła w końcu w ramionach Connora, ale 

on długo jeszcze leżał z otwartymi oczami. Kochał 

chwile, kiedy przytulona do niego Sara spała cichym, 

spokojnym snem; pragnął dzielić z nią każdą sekun­

dę. Ta kobieta szybko stawała się jego namiętnością, 

obsesją. 

Zaczynał pojmować, że w tym związku to on jest 

stroną słabszą. Od dawna wiedział, że coś takiego 

zbyt drogo kosztuje. Otoczył się więc szczelnym, wy­

sokim murem, skutecznie chroniącym przed świa­

tem zewnętrznym. Nauczył się postępować z ludźmi 

- z rodzicami, przyjaciółmi, potrafił sterować emo­

cjami fanów bez względu na to, czy było ich pięciu 

czy pięć tysięcy. A jednak w obecności kobiety spo­

czywającej teraz w jego ramionach czuł się bezbron­

ny i podatny na ciosy jak dziecko. Zadziwiające, że 

tak delikatne stworzenie jak Sara potrafiło bez reszty 

zdominować silnego, milczącego i zamkniętego w so­

bie mężczyznę. Gdyby istniał sport zwany emocjonal­

nym futbolem, Sara z całą pewnością grałaby jako 

środkowy napastnik. 

Poczuł ochotę na papierosa. Bezszelestnie wstał 

z łóżka, włożył spodnie i delikatnie zamykając za so­

bą drzwi, opuścił na palcach pokój. 

Salon jaśniał widmowym światłem odbitym od 

zalegającego za oknami śniegu. Ciszę nocy zmącił je­

dynie trzask zapalniczki. Connor podszedł do okna. 

background image

205 

Lubił ciepło tego domu, nie cierpiał jednak zasłon. 

Należał do tych, którzy muszą wzrokiem wybiegać 

w przestrzeń. Rozsunął więc przezroczyste firanki, 

oparł się gołym ramieniem o framugę, uniósł głowę 

i dmuchnął w sufit smugę dymu. 

Na trawniku leżała gruba warstwa świeżego pu­

chu, a zaciągnięte chmurami niebo zapowiadało dal­

sze opady. Noc była cicha i jasna. Była to jedna 

z tych nocy, kiedy zima spowija ziemię szczelnym ko­

konem i świat śpi niczym zaklęty w białej muszli. Ta­

kich właśnie kojących nocy brakowało mu w Kalifor­

nii, gdzie zim nie było. Brakowało mu cichego kąta 

przy trzaskającym ogniu kominka, kiedy za oknem 

jest zima. 

Ale tak naprawdę owo ciepłe, przytulne schro­

nienie tworzy kobieta, pomyślał Connor. To ona 

sprawia, że mężczyzna nie potrafi wyrwać się z ma­

gicznego kręgu jej domu. To Sara stworzyła ów nie­

powtarzalny klimat, na który składają się poduszki, 

koce, wiklinowy kosz na listy, obrazy, które mógł 

oglądać godzinami. Zawodowa dekoratorka nie po­

trafiła nadać jego domowi atmosfery domowego og­

niska, ale Sarze się to udało. Sama jej obecność 

sprawiała, że na Connora spływał jakiś niewysłowio-

ny spokój. 

Była niczym jasny, gładki staw w japońskim ogro­

dzie. Była cichą przystanią, w której pragnął znaleźć 

azyl i ucieczkę przed światem. Ona się jednak go ba­

ła. Bała się, że wniesie do jej sanktuarium gwar i ba­

łagan, jaskrawe światła wielkiej sceny i nieprzytom­

ne, oszalałe tempo życia, że zniszczy świat, który 

z takim mozołem i tak długo sobie budowała. Con­

nor zdawał sobie również sprawę z tego, że Sara mu 

nie ufa, obawia się, że on w każdej chwili może ją 

background image

206 

opuścić. Dlatego postanowiła żyć wyłącznie chwilą 

obecną. 

Teraz Sara cichutko weszła do salonu. Miała na 

sobie koszulę Connora, a biodra owinęła afgańskim 

szalem. Kiedy obudziła się i ujrzała puste łóżko, po 

prostu zaczęła go szukać. Na widok stojącego w ok­

nie mężczyzny stanęła jak wryta. Zachwyciły ją jego 

szerokie ramiona, szczupłe biodra i smukłe, musku­

larne nogi rysujące się pod obcisłymi spodniami. Je­

go postać skąpana w białej poświacie bijącej zza ok­

na przywodziła na myśl klasyczny posąg majaczący 

w delikatnym, drżącym mroku prastarej rzymskiej 

świątyni. 

Wiedziała, że następnego dnia Connor wyjedzie 

i cieszyła się, że nie śpi. Tęskniła za nim nawet przez 

sen i obudziła się, kiedy jej ciało instynktownie wy­

czuło, że nie ma go przy niej. Nie chciała utracić go 

nawet na sekundę. Pragnęła zapamiętać każdy jego 

gest, każde słowo, każdą wspólnie spędzoną minutę. 

Później, w chwilach straszliwej tęsknoty i samotno­

ści, sięgać będzie pod poduszkę, wyciągać wszystkie 

te wspomnienia i koić nimi ból. Po jego wyjeździe nie 

będzie zastanawiać się, gdzie on jest, co robi, czy 

w ogóle pamięta o niej pod światłami scenicznych ju­

piterów, w grzmiącym dźwięku kolumn głośniko­

wych. Zachowa go w pamięci takim, jakim widzi go 

teraz, tej nocy, w ciszy i spokoju jej domu w Nowej 

Anglii. 

Connor wyczuł jej obecność i powoli odwrócił się 

w jej stronę. Podniósł rękę i w ciemności zamigotał 

czerwony ognik. 

- Przyłapałaś mnie - odezwał się niskim, ochry­

płym głosem. - Ale nie mów o tym dziennikarzom. 

Powiedzą, że to ty namawiasz mnie do palenia. 

background image

207 

- Nie. Powiedzą, że palisz mi za złość, bo wiesz, 

że nie mam popielniczek. Wybuchnie wielki skandal. 

Wrzucił końcówkę papierosa do kominka i po 

chwili niedopałek stał się jeszcze jednym dogorywa­

jącym okruchem żaru. 

- Znów zaczyna sypać. Chodź tu. Popatrzymy ra­

zem - powiedział. 

Kiedy Sara zbliżyła się, objął ją ramieniem i od­

wrócił w stronę okna, za którym padał drobny, su­

chy śnieg, zapowiadający zbliżanie się świąt Bożego 

Narodzenia. 

- Jak skontaktujesz się już z psychologiem 

i ustalisz termin badań, natychmiast do mnie za­

dzwoń - powiedział. - Chcę przy nich być. W Massa­

chusetts jest wiele dobrych ośrodków i bez trudu ko­

goś znajdziesz. Przyjadę natychmiast po twoim tele­

fonie. I trzymaj wszystkie rachunki. 

- Kiedy mówisz o pieniądzach, stajesz się ma­

rudny. 

- Wiem. I będę marudny, więc daj sobie spokój. 

Sara obserwowała spadające bezszelestnie z nieba 

białe płatki, lecz pod powiekami miała jedynie obraz 

zapłakanej twarzy dziecka. 

- Connor, a jeśli twoje obawy okażą się słuszne? 

Jeśli Dannie naprawdę ma dysleksję? Ona nie jest 

taka twarda jak ty. Ją łatwo zranić, skrzywdzić. Jeśli 

pójdzie do szkoły i okaże się, że nie jest w stanie się 

uczyć... 

Connor nieświadomie ścisnął Sarę boleśnie za ra­

miona. Jego pogrążona w półmroku twarz przybrała 

surowy wyraz. 

- Nigdy więcej tak nie mów - odparł cedząc mia­

rowo słowa. 

- Chciałam powiedzieć... jak inne normalne dzieci. 

background image

208 

Wciągnął głośno powietrze przez nos. 

- Co to znaczy normalne dzieci? Co, do diabła, 

w ogóle znaczy słowo „normalny"? Czy twój brat, Jer-

ry, jest normalny? A twoi rodzice? Albo moi? Czy 

w mojej rodzinie jedynym normalnym człowiekiem 

był Kevin, a w twojej ty? - zamilkł i popatrzył na nią 

spod przymrużonych powiek. 

Sara ujęła go za łokcie i zajrzała mu w twarz. 

- Connor, chodziło mi tylko... 

- Saro, nie ma czegoś takiego jak normalność. 

Patrzyłem w lewo, patrzyłem w prawo, patrzyłem do 

góry i w dół, ale nic nie znalazłem. Wszyscy są nor­

malni, a zarazem na swój sposób nienormalni. Na 

szczęście odkryłem tę prawdę dostatecznie wcześnie, 

żeby nie zwariować. 

- Chyba źle się wyraziłam. Miałam na myśli... 

zwykłe przeciętne dzieci. Sama jestem przeciętną ko­

bietą, przeciętną artystką i byłam przygotowana na 

zwykłe, przeciętne dziecko. 

- Saro, wybacz, ale opowiadasz głupstwa. -W je­

go oczach nadal płonął dziwny blask, ale głos miał 

już łagodny i spokojny. Mówił wolno, starannie do­

bierając słowa. - Jesteś piękną kobietą. Jesteś uta­

lentowaną artystką. Oczywiście wyrażam jedynie 

moje prywatne opinie oparte na bliskich mi warto­

ściach. Być może inny mężczyzna... - Urwał i po­

trząsnął głową. - Inny mężczyzna mógłby być na tyle 

szalony, żeby się ze mną nie zgodzić, ale to już jego 

sprawa. Ja jestem zakochany. Natomiast jeśli chodzi 

o Dannie, to nadal jest tą samą rozsądną i nad wiek 

rozwiniętą dziewczynką. Nic się nie zmieniło. 

Naturalnie, że nic się nie zmieniło, pomyślała 

Sara. Dannie to Dannie, a my niczego jeszcze nie 

jesteśmy pewni. Jeśli nawet dziecko ma jakieś pro-

background image

209 

blemy, nie powinno to... Oczy Sary wypełniły się 

łzami. 

- Connor, pomóż mi. To wszystko mnie przerasta. 

Powiedziałeś, że Dannie jest bardziej twoja niż Kevi~ 

na. To prawda. Obawiam się, że jest bardziej twoja 

niż... 

- Nie, Saro. - Wziął ją w ramiona i przytulił do 

siebie. Na skórze poczuł jej łzy. - Cii... Jesteś jej mat­

ką i nic tego nie zmieni. 

- Ale ty rozumiesz... Wszystko... 
- Naturalnie, że rozumiem. Żyłem z tym bardzo 

długo. 

- Nie chodzi mi o to. Chodzi o sposób, w jaki wi­

dzisz świat... Tak samo widzi go Dannie. Obserwo­

wałam was. Jesteście bardzo do siebie podobni. Mo­

głabym przysiąc... 

- Ja też. Czyżbyś wątpiła, że Dannie cię kocha? 

- spytał cicho. 

- N-nie. 

- Więc czemu wątpisz we mnie? Czemu boisz się 

pokochać mnie tak, jak kochasz ją? Dostosowujesz 

się do niej, godzisz się z tym, że wyrośnie, że pójdzie 

swoją drogą. Czemu więc tak boisz się zaakceptować 

mnie? 

Zwlekała z odpowiedzią, starając się ze wszystkich 

sił zapanować nad głosem. 

- Pogodziłam się z twoją obecnością. Bardziej niż 

ci się wydaje - powiedziała cicho. 

- Wiem, pozwoliłaś, żebym ci pomagał, żebym stał 

się twoim ogierem. Ale mnie chodziło o coś innego. 

Skoro jednak mogę dostać tylko tyle, trudno, niech 

będzie. 

Uniosła gwałtownie głowę i popatrzyła na niego ze 

zdumieniem. 

background image

210 

-

 Ogierem? 

Uśmiechnął się półgębkiem. 

- Czyżbym cię uraził? A może nie odpowiada ci 

nasz układ? Ale to przecież ty właśnie go ustaliłaś, 

to ty nie chcesz za mnie wyjść. 

- Jesteś jedynym... 

- Powiem ci, kim nie jestem. Nie jestem twoim oj­

cem, który opuścił twoją matkę dla większej chwały 

telewizji. Nie jestem Kevinem Ryanem, który spadł 

z helikopterem i spłonął w słupie ognia. Nie jestem 

typem profesora, który wraca codziennie do domu 

o siedemnastej tak regularnie, że można według tego 

nastawiać zegarek. - Spuściła głowę. - Popatrz na 

mnie, Saro. Nie jestem żadnym dziwolągiem. Zgoda, 

jestem piosenkarzem, ale nie jakimś doktorem Je-

kyllem i panem Hyde'em, który w trasach koncerto­

wych wyprawia z panienkami brewerie, a potem 

wraca na kilka tygodni do swojej ukochanej. Jak 

każdy normalny człowiek chcę mieć dom, rodzinę. 

Chcę ciebie i Dannie, Saro. I chcę, żebyś została mo­

ją żoną, a nie kochanką. 

- Connor, przecież nie możesz nawet zostać z na­

mi na święta - wypomniała mu z goryczą. 

- Żaden mężczyzna nie obieca ci, że spędzi z tobą 

każde Boże Narodzenie. Mężczyzna może obiecać je­

dynie, że zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby tak 

właśnie się stało. Ty też nie możesz mi niczego obie­

cać na zawsze, ale możesz mi dać swoją miłość, i to 

od zaraz. 

- Och, Connor. Kocham cię, ale nie mogę... 

Jęknął i znów wziął ją w ramiona. 

- Przestań wreszcie mówić „Kocham cię, ale..." 

- Connor, kocham cię - szepnęła tuląc się do 

niego. 

background image

2 1 1 

- Więc wyjdziesz za mnie? 

Czekał dłuższą chwilę, ale Sara milczała. Wes­

tchnął ciężko. Musi pogodzić się z tym, że Sara nie 

może jeszcze dać mu odpowiedzi. 

- Chodź do mnie - powiedział zajmując miejsce 

na kanapie. - Usiądź tu i zostań przy mnie aż do ra­

na. Jutro wyjeżdżam. - Poczuł, że Sarę przeszedł 

dreszcz. -Ale proszę cię o jedno. Zanim wyjadę, zrób 

taki tradycyjny obiad świąteczny w stylu Nowej 

Anglii. 

- Sama chciałam ci to zaproponować - powie­

działa drżącym głosem i przytuliła się do Connora. 

- I nie martw się o Dannie. Wszystko będzie do­

brze. Pokażemy jej jeszcze wiele miejsc i nauczymy 

wielu rzeczy. Pozwolimy jej samej poznawać świat, 

tak jak lubi najbardziej. To dobry sposób. Wiem, co 

mówię, bo sam przez to przeszedłem. 

Poczuła jego dłonie jednocześnie na twarzy i na 

piersiach. 

- Connor, mógłbyś... mógłbyś zapalić kilka 

świec? Uwielbiam ich blask. 

Sięgnął po leżącą na stoliku zapalniczkę i przeło­

żył ją do drugiej ręki. Na stole za nimi stało kilkana­

ście świec. Connor zapalał jedną po drugiej. 

- Saro - odezwał się z wahaniem. - Zostawiłem ci 

pod choinką pewien drobiazg. W kopercie. To jest 

właściwie prezent dla mnie. Chcę, żebyś przyjechała 

do Austin. Chcę, żebyś była na koncercie. 

- Connor... 

- Wiem, w same święta nie opuścisz domu, ale 

koncert jest dopiero dwudziestego siódmego. Chciał­

bym patrzeć na pierwszy rząd i widzieć, że tam je­

steś. - Milczała, ale odgadł, że mu nie odmówi. Zro­

zum, ile to dla mnie znaczy, powtarza! w myślach. 

background image

212 

Zrozum, o co cię proszę. - Jeśli nie będziesz mogła 

przyjechać, obejrzyj ten koncert w telewizji. To dla 

mnie bardzo ważne. 

Odłożył zapalniczkę i w tańczącym blasku świec 

popatrzył na Sarę. Pochylili ku sobie twarze. 

Ich włosy pachniały wawrzynem. 

W pierwszy dzień Bożego Narodzenia dostarczono 

do domu Sary ogromny bukiet pąsowych róż. Zasta­

nawiała się, skąd Connor wytrzasnął kogoś, kto 

w same święta zgodził się dostarczyć kwiaty. Do bu­

kietu dołączył kartkę z wyrazami miłości. Na chwilę 

ogarnęło ją poczucie świątecznej radości, szybko jed­

nak posmutniała i odłożyła list na stół. 

Dwudziestego szóstego grudnia wysprzątała dom 

Lavinii Porter od strychu po piwnice. Nie ruszyła jedy­

nie stojących na stole w jadalni pudełek z prezentami 

świątecznymi, ale taka była dyspozycja pani dornu. 

Gdy wróciła do siebie, sięgnęła po leżącą pod cho­

inką kopertę. Bilety lotnicze były drogie i pomyślała, 

że właściwie należałoby je zwrócić. Najpierw posta­

nowiła uprzedzić o tym Connora. 

W kopercie znalazła dwa bilety, oba z datą dwu­

dziestego siódmego grudnia. Jeden na samolot, drugi 

na koncert. Tylko bilety, nic więcej. Zadzwoniła do 

organizatorów koncertu, ale naturalnie poinformo­

wano ją, że Connor Ryan jest nieuchwytny. Nie było 

sposobu, żeby się z nim skontaktować. On również 

nie dzwonił, zostawiając jej tylko jedną możliwość 

kontaktu ze sobą. Wybór należał do niej. 

Dannie oglądała telewizję, a pełna rozterek Sara 

siedziała przy telefonie. W pewnej chwili, zanim je­

szcze zaświtała jej w głowie klarowna myśl, sięgnęła 

po słuchawkę i wykręciła numer. 

background image

213. 

- Jerry, potrzebuję twojej pomocy. Muszę na dwa 

dni wyjechać. 

Z lotniska udała się wprost do sali koncertowej. 

Miała na sobie elegancką dżersejową sukienkę w ko­

lorze szmaragdowym, do której umiejętnie dobrała 

makijaż, a włosy upięła artystycznie we francuski 

warkocz. Zabrała ze sobą tylko torebkę. W jakiś ir­

racjonalny sposób czuła, że jest to najwspanialsza 

wyprawa, jaką kiedykolwiek podjęła. 

Początkowo bała się, że na. tle eleganckiej publi­

czności wypadnie blado i pospolicie. Spotkało ją miłe 

rozczarowanie. Większość widzów ubrana była 

w dżinsy i kowbojskie koszule. Miejsce wskazał jej 

mężczyzna w kapeluszu z szerokim rondem. Tak na­

prawdę to wokół widać było masę podobnych kow­

bojskich kapeluszy. Większość z nich wyglądała, jak­

by przegalopował po nich tabun koni. Pod sceną stał 

rząd stolików, a dalej, półkolem, ciągnęły się rzędy 

ławek. Publiczność piła piwo z tekturowych kubków 

i najwyraźniej nastawiała się na dobrą zabawę, jaką 

zapewniał zespół Georgia Nights. 

Na stoliku ustawionym najbliżej sceny leżała róża 

na długiej łodyżce. Sara wzięła ją w palce, przytuliła 

do twarzy i chłonęła jej woń. Błysnęła jej nieco dzi­

waczna myśl, że róży byłoby smutno leżeć samotnie 

przez cały wieczór na pustym stoliku. Ze zdumieniem 

skonstatowała, że Connor musiał być pewny jej przy­

jazdu. 

Connor zza kurtyny obserwował, jak Sara wygła­

dza sukienkę i siada przy stoliku. Serce waliło mu 

jak młotem. Kiedy Sara powąchała różę, Connor rów­

nież poczuł w wyobraźni zapach kwiatu. Wszystkimi 

zmysłami poczuł, że Sara tu naprawdę jest. 

background image

214 

-

 Jakieś ładne buzie w pierwszym rzędzie? - spy­

tał Scotch Hagan, kładąc mu dłoń na ramieniu. 

Connor nic wprawdzie nie wspominał Scotchowi 

o przyjeździe Sary, ale nie było takiej potrzeby. Per­

kusista dobrze wiedział, kogo wypatruje jego kolega. 

Nie spuszczając wzroku z dziewczyny, Connor po­

wiedział: 

- Tylko jedna, ale za to właściwa. 

- O, cholera - mruknął Scotch klepiąc Connora 

po plecach. - Dzisiaj, chłopie, musisz dać z siebie 

wszystko. 

- Nie zamówiła pani piwa? 

Siedzący przy sąsiednim stoliku starszy mężczyzna 

w trzyczęściowym garniturze pochylił się w stronę 

Sary. Miał autentyczny południowy akcent i szczery, 

serdeczny uśmiech. Towarzyszyła mu przystojna bru­

netka o sympatycznej, przyjaznej buzi. 

- Nie. 
- Może jednak pani się zdecyduje? Przyniosę - za­

ofiarował się mężczyzna. 

- Nie, dziękuję. 

- Z daleka pani przyjechała? - zainteresowała się 

kobieta. Niewątpliwie akcent i ubiór Sary zdradzały, 

że nie pochodzi z Austin. 

- Och, przebyłam całe lata świetlne - odparła 

i dodała z uśmiechem: - Aż z Massachusetts. 

- Czy zna tu pani kogoś? - dopytywała się bru­

netka. 

Sara z dumą pokiwała głową. 
- Connora Ryana? 

- Skąd pani wie? - zdumiała się Sara. 

- Jestem Maggie Hagan, żona Scotcha. A to jego 

ojciec. 

background image

2 1 5 

Mężczyzna z uśmiechem skinął głową. 

- Wilbur Hagan - przedstawił się. 
- Przysiądź się do nas, Saro - zaprosiła Maggie. 

- Scotch mówił nam o tobie. Gdyby Connor uprze­

dził nas o twoim przyjeździe, nie siedziałabyś samo­

tnie przy stoliku. Jak tylko ciebie zobaczyłam, domy­

śliłam się, kim jesteś. 

- Connor sam nie był pewien, czy przyjadę. 

W oczach Maggie zapaliły się ogniki. Najwyraźniej 

cieszyła się na myśl, jaką radość sprawi Connorowi 

widok Sary. 

Na początek wystąpił duet sióstr. Dwie dziewczyny 

o wspaniale zgranych głosach, z włosami koloru ba­

wełny, ubrane w identyczne czarne stroje z naszyty­

mi cekinami, wprowadziły widownię w odpowiedni 

nastrój. Teraz nastąpić miał gwóźdź programu - ze­

spół Georgia Nights. Przygotowano estradę i Sara na 

myśl, że niebawem ujrzy Connora, poczuła mocniej­

sze bicie serca. 

- Panie i panowie... Georgia Nights! 

Kiedy na estradę gęsiego weszło czterech chło­

pców, tłum oszalał. Scotch zasiadł za bębnami, Ken-

ny Rasmussen oddalił się w głąb sceny, żeby podłą­

czyć gitarę basową do wzmacniacza, Connor zajął 

miejsce na podium w pobliżu stolika Sary, a Mike 

Tanner stanął pośrodku estrady. 

Podczas „Letnich nocy w Georgii", utworu, którym 

zespół zazwyczaj rozpoczynał koncerty, Connor sto­

pniowo przyzwyczajał wzrok do oślepiających świateł 

jupiterów. Tempo utworu było żywiołowe i Connor 

czuł, jak muzyka przenika go do szpiku kości. Potem, 

kiedy już przyzwyczaił się do świateł, spojrzał na wi­

downię i poszukał stolika Sary. Był pusty, ale róża 

zniknęła. Jak gdyby nic się nie stało, Connor popa-

background image

2 1 6 

trzył na lewą dłoń, której palce ślizgały się w obłęd­

nym tempie po gryfie gitary. Przecież powinna tam 

być. Może znów ktoś ją obraził? Wylał jej na sukienkę 

piwo? Popchnął? Zerknął w bok i popatrzył na stolik 

Maggie... 

Sara dobrze wiedziała, w którym momencie Con­

nor ją dostrzegł. Me zgubił rytmu, ale oczy zalśniły 

mu jak brylanty. Poczuła, że pod wpływem jego wzro­

ku twarz oblewa jej żar. Myślała, że serce wyskoczy 

jej z piersi. Connor przechodził samego siebie! 

Był zawodowcem i umiał grać dla wielkiej widow­

ni, grając jednocześnie tylko dla Sary. W piosence 

z Kentucky zaczął akompaniować sobie na banjo, ale 

szybko zamienił je znów na swoją niezawodną gitarę. 

Dźwięki jego skrzypiec w jednej chwili przeniosły 

Smoky Mountains prosto do Austin w Teksasie i wi­

downia, tupiąc w rytm melodii, po prostu oszalała ze 

szczęścia. Tak żywiołowa reakcja wywarła wrażenie 

nawet na Mike'u Tannerze. 

- Lubicie skrzypki, prawda? - zawołał w mikro­

fon. Odpowiedział mu entuzjastyczny ryk tłumu. 

- Connor, jak długo każesz im tak tupać? 
- Aż zawali się dach tej budy! - odkrzyknął Con­

nor i zaczął bisować partię skrzypek. 

Sara stała się częścią widowni. Klaskała, tupała, 

a nawet raz czy dwa piskliwie krzyknęła. Connor, ile­

kroć napotykała jego wzrok, przesyłał jej promienny 

uśmiech. Był w siódmym niebie. 

- Panie i panowie - powiedział do mikrofonu Mike, 

ocierając rękawem pot z czoła. - Georgia Nights 

ma zaszczyt zaprezentować państwu premierową 

piosenkę, która znajdzie się na naszej najnowszej 

płycie. Słowa i muzykę napisał Connor Ryan i tylko 

on może ją zaśpiewać. I pokaże, dlaczego... 

background image

217 

Jaskrawe światła sceny zgasły i po chwili mrok 

rozjaśnił jeden tylko reflektor punktowy, skierowany 

na siedzącego na stołku Connora z dwunastostruno-

wą gitarą. Artysta popatrzył w ciemność w stronę, 

gdzie siedziała Sara. 

- To jest „Pieśń Sary" - zaanonsował. 

Przy akompaniamencie zespołu zaczął śpiewać: 

Gdy mi w głowie huczał jeszcze tłumów ryk, 

Przyszłaś do mnie niczym cichy cień. 

Dałaś spokój w jasny dzień, 
Nauczyłaś kochać. 

Ze światłem księżyca spłynęłaś w mój sen, 
Słonecznego żaru miałem dość, 
Byłaś niczym miły gość 
Pokochałaś mnie. 

Pojawiłaś się na rozkaz mojego marzenia 
Zeszłaś lekko niczym barwa 
Z palety malarza. 

Wzięłaś w palce mnie -jak muszlę 
I zabrałaś mnie -jak muszlę 
Pokochałaś mnie. 
Saro, jeden dotyk dłoni 

Jeden pocałunek, 
Nie pozwolę ci odejść 

Saro, nawet o tym nie myśl 

Nie pozwolę odejść cl 

Na scenie zapadła ciemność i oszołomiona widow­

nia umilkła. Sara zamknęła oczy. Po jej policzkach 

spłynęły dwie łzy. Po chwili sala aż zadrżała w po­

sadach od huraganowego ryku publiczności, ale 

background image

218 

dzięki ciemności Sara mogła jeszcze chwilę pobyć sa­

ma. Była to piosenka dla niej, prezent ze szczerego 

serca od Connora. Bardziej czując niż widząc, że po­

nownie zapłonęły światła, szybko otarła łzy trzęsący­

mi się dłońmi. 

Connor skorzystał z ciemności i zeskoczył ze sce­

ny. Minął linię porządkowych i dotarł do Sary jeszcze 

po ciemku. Porwał dziewczynę z krzesła i na widok 

malującego się w jej oczach wzruszenia ucałował ją 

szybko i radośnie. Za plecami ciągle ryczał tłum, ale 

do świadomości Sary docierało niewiele. 

- To było piękne - szepnęła. 
- Bo ty jesteś piękna. 

Znów ją pocałował, tym razem delikatnie, jakby 

składał hołd jej urodzie. 

- Dalej, kowboju! - wrzasnął ktoś za ich plecami. 

Oczy Sary rozszerzyły się ze zdumienia. 

- Connor, ci ludzie... 

Connor wyszczerzył zęby i wyjaśnił: 

- Dzisiaj oficjalnie pochodzę z Waco, więc po pro­

stu dodają odwagi swojemu ziomkowi. 

Zaprowadził Sarę za kurtynę, a porządkowy, pu­

ściwszy do nich oko, ruszył w stronę grupy rozen­

tuzjazmowanych fanów. Sara znalazła się nagle 

w ciemnym kącie. Za plecami miała ścianę, a z boku 

fałdy niebieskiej kurtyny. 

- Masz przerwę? - spytała. 

Nie przestawał się uśmiechać. 
- Tak, i umieram z pragnienia. 

Objął ją i mocno do siebie przytulił. Odrzuciła do 

tyłu głowę. Kiedy poczuła na twarzy jego usta, wspię­

ła się na palce i zarzuciła mu ramiona na szyję. Przez 

cienki materiał sukienki czuła wilgoć przepoconej 

koszuli. 

background image

2 1 9 

Unosząc na chwilę głowę, westchnął z wyraźną 

ulgą. 

- Boże, ale ty masz usta. 

Znów pochylił głowę, żeby ją pocałować. 

Sara ze śmiechem uchyliła się. 

- Connor, koncert się jeszcze nie skończył. 

- Mam kwadrans - mruknął, dotykając ustami jej 

szyi. - Sally Bridger zaśpiewa jedną piosenkę solo, 

a drugą z Mikiem. 

- A cóż to znów za Sally Bridger? 

- Wschodząca gwiazda muzyki country. - Objął 

Sarę w pasie i przytulił do siebie. Jego oczy jaśniały 

radością. - Zupełnie jak ja. 

Sara udała zdziwienie. 

- I na dodatek pokazują was w telewizji, panie 

Ryan? 

- Tam gitary najlepiej brzmią. - Sara roześmiała 

się, a Connor popatrzył jej głęboko w oczy, potrząsnął 

głową i uśmiechnął się z niedowierzaniem, zupełnie 

jakby jej przyjazd do Austin graniczył z cudem. - Je­

steś tu, Saro. Nie mogę wprost w to uwierzyć. 

- Wiedziałeś, że przyjadę. 

- Nigdy jeszcze nie żyłem w takiej niepewności, 

nigdy się tak żarliwie nie modliłem. Bałem się, że 

za mocno przyparłem cię do muru i utraciłem na 

zawsze. 

Rozejrzała się najpierw w lewo, potem w prawo, 

wreszcie zerknęła za siebie. 

- Faktycznie, przyparłeś mnie do muru. Odciąłeś 

mi drogę ucieczki. - Mocniej splotła mu dłonie na 

szyi. - Chcę zaryzykować, Connor. Kocham cię. 

Znów ją pocałował, mocno i zaborczo. Chce być 

moja, cieszył się w duchu. Chce stanowić część mego 

życia, chce być ze mną na dobre i na złe. Jego pocą-

background image

220 

łunek upewnił ją, że Connor jest wart. ryzyka. Kiedy 

cofnęła głowę, usłyszała burzę oklasków. Spotkali się 

wzrokiem i roześmieli się. 

- Jedźmy do hotelu - powiedział niskim głosem. 

- Przecież trwa koncert. 

Connor wzniósł oczy do nieba. 

- Widzę już, jak stajesz się jedną z tych żon, co 

to zawsze wypychają mężów na scenę. Posłuchaj, 

wrócę na estradę, zaśpiewam „Mglisty poranek nad 

rzeką" i musi im to wystarczyć. 

Sara potrząsnęła głową. 

- Mnie by nie wystarczyło. Zażądałabym zwrotu 

pieniędzy za bilet. 

- W takim razie bis będzie tylko dla ciebie. 

Jeszcze mocniej ją przytulił. 

- Naprawdę? 

- Zabieram cię do hotelu - mruknął, całując Sarę 

w ucho. 

- Mmmm-mmm? 

- Jak tylko się to skończy... 

Ugryzł ją lekko w koniuszek ucha i Sara 

zachichotała. 

- To co? 

- Udowodnię ci, że naprawdę „wszystko co posia­

dam i tak miłej dam". 

Sara uśmiechnęła się i szepnęła: 

- Pośpiesz się. I nie licz na to, że wykręcisz się 

tylko jednym bisem.