Turner Linda Rok trudnej miłości 09 Córka zdrajcy

background image
background image

Linda Turner

Córka zdrajcy

background image

Rozdział pierwszy

Jak okiem sięgnąć, rozciągały się bezkresne puste

równiny. Krajobraz urozmaicały nieliczne eukaliptusy
o cienkich spiczastych gałęziach i drobne suche
krzaczki, którym do przetrwania pod palącym słoń-
cem wystarczała zaledwie kropla wody. Wszystko to
było pokryte duszącym czerwonym pyłem unoszo-
nym przez wiejący nieprzerwanie północny wiatr.

Russell Devane dobrze sobie radził z przeciwnoś-

ciami natury. Jako agent tajnej organizacji SPEAR
wykonywał misje w najdalszych zakątkach świata,
między innymi mężnie znosił przeraźliwe zimno
Arktyki i gorące podmuchy Sahary, ale żadne z do-
tychczasowych doświadczeń nie przygotowało go do
spotkania z totalną pustką centralnej Australii ani do
występujących tu temperatur. Był ranek, koniec lata,
a tymczasem otaczał go żar sięgający czterdziestu
pięciu stopni w cieniu.

Russell pocił się na samą myśl o tym, że będzie

background image

musiał przez cały dzień pracować w tym upale, ale cóż
było robić. Już wkrótce miał się znaleźć na farmie Pear
Tree, z dużym powodzeniem specjalizującej się w ho-
dowli bydła. Miał tam wystąpić jako Steve Trace,
nowy kowboj i współpracownik Arta Meldruma, właś-
ciciela Pear Tree.

W Australii dobrze znano Arta. Hojnie wspomagał

organizacje charytatywne, ale rzadko bywał w domu,
a prowadzenie farmy powierzył swojej jedynej córce
Lise. Tylko Russell i jego koledzy ze SPEAR wie-
dzieli, że Art to jedno z imion, pod jakimi ukrywał się
Simon, zdrajca, który przez ostatnich osiem miesięcy
robił, co mógł, by zniszczyć nie tylko szefa SPEAR,
Jonasza, ale i całą agencję. Simon był śliski jak piskorz.
Za każdym razem, gdy agenci SPEAR byli pewni, że
już go mają, zawsze jakoś im się wymykał. Tydzień
temu też mu się to udało, cudem uniknął aresztowania
na Karaibach. Stało się tak dzięki prawdziwemu
Steve’owi Trace’owi, porywaczowi i bandycie, który
ostrzegł Simona, że zastawiono na niego pułapkę.
Simon w te pędy poleciał do Australii i przyczaił się
w buszu. Ten pośpiech spowodował jednak, że
umknęła mu niesłychanie ważna wiadomość. Otóż
jego informatora, którego zresztą nigdy nie widział na
oczy i kontaktował się z nim tylko telefonicznie, nie
było już wśród żywych.

Wiadomość o śmierci Steve’a Frace’a zachowano

w najgłębszej tajemnicy, dzięki czemu Russell mógł
się pod niego podszyć. Ponadto SPEAR przejęła
telefon komórkowy Trace’a, co pozwoliło ustalić, że

6

L i nd a T u rn e r

background image

w Australii Simon występuje pod nazwiskiem Art
Meldrum.

Russell zadzwonił do niego i podając się za Trace’a,

opowiedział łzawą historyjkę o straszliwych kłopo-
tach, w jakich się znalazł, a na koniec zapytał, czy Art
nie pomógłby mu znaleźć jakiejś pracy. Simon kazał
mu przyjechać do siebie na farmę, co zresztą było do
przewidzenia. Nie miał powodów, by podejrzewać
podstęp, a miał u Steve’a dług wdzięczności, który
teraz tanim kosztem mógł spłacić.

Dwa dni później Russell wylądował w Australii.

Simon nie miał pojęcia, że niedługo definitywnie
straci wolność, nie wiedział bowiem, że agent Devane
o jednym tylko marzył: wreszcie dopaść ,,tego sukin-
syna’’, jak pieszczotliwie go nazywał. A takie marze-
nia Russell realizował bez pudła. Choć z innymi
bywało różnie...

W oddali ukazały się zabudowania farmy i zbliżały

się z każdą chwilą, aż wreszcie samochód listonosza,
który udało się Russellowi zatrzymać tuż za rogatkami
Roo Springs, zaparkował przed dużym domem.

– Jesteś na miejscu, koleś – powiedział listonosz

– ale chyba nikogo nie ma.

Stojący w samym środku płaskiego pustkowia

budynek wydawał się opustoszały. Obok niego nie
rosło nawet jedno drzewo, które mogłoby rzucać choć
odrobinę cienia, wokół nie było żywego ducha.

– Na pewno czekają tu na ciebie? – zapytał podej-

rzliwie listonosz. – Lise zawsze siedzi w domu, kiedy
ktoś ma przyjechać. W buszu goście to rzadkość.

7

C ó rk a z d ra j c y

background image

Jeśli ktoś w tej okolicy znał obyczaje Lise Meld-

rum, to na pewno był to listonosz. Roo Springs było
najbliżej położonym miasteczkiem i miało tylko jed-
nego listonosza. Musiał znać wszystkich i wszystko
o nich wiedzieć.

– Sam dokładnie nie wiedziałem, o której przyjadę

– powiedział Russell. – Wypakuję rzeczy i zaczekam
na ganku, aż ktoś się zjawi.

– Bo ja wiem... – Listonosz, chudy i pokręcony jak

krzaki rosnące na podwórzu, miał poważne wątpliwoś-
ci. – Straszny dziś upał, a ty nie jesteś przyzwyczajony.
Niebezpiecznie tak siedzieć na słońcu. Poczekaj,
może uda mi się kogoś ściągnąć. – Nacisnął klakson.

Przeklęty głupek, pomyślał ze złością Russell.
Miał nadzieję, że przed spotkaniem z Lise lub

innym mieszkańcem farmy uda mu się dyskretnie
rozejrzeć po okolicy, a tymczasem przez jednego
starego nadgorliwca ten plan diabli wzięli. Cała kon-
spira na nic, bo w drugim końcu podwórza Russell
dostrzegł jakiś ruch. Na wybiegu dla koni olbrzymi
dziki mustang zamierzał wdeptać w ziemię stojącą
przy nim młodą kobietę.

Russell w jednej chwili gotów był żywcem pożreć

przeklętego listonosza, a w następnej pędził na złama-
nie karku w kierunku padoku. Przeskoczył ogrodze-
nie, porwał kobietę na ręce i zaniósł ją jak najdalej od
spłoszonego konia.

Dopiero wtedy jej się przyjrzał. Miała metr osiem-

dziesiąt z okładem, sięgające do pasa kasztanowe
włosy i skórę delikatną jak płatek róży. Była ogorzała

8

L i nd a T u rn e r

background image

od pracy na powietrzu, jej oczy były błękitne jak
niebo, a uroda świeża i subtelna. Na pustkowiu
centralnej Australii była prawdziwym skarbem... któ-
ry teraz omal nie został stratowany przez zwariowane-
go konia.

– Co pani wyprawia? – warknął Russell, postawiw-

szy ją na ziemi. – Koniecznie chce się pani zabić?
Trzeba nie mieć rozumu, żeby pchać się na podok,
gdy biega po nim taki potwór. Mało brakowało, żeby
ten koń wdeptał panią w glebę.

Lise była cudownie podekscytowana. A to ci przy-

goda! Nie każdego dnia nosił ją na rękach jakiś
wielkolud, który na dodatek pojawił się znikąd. Praw-
dę mówiąc, zdarzyło jej się to po raz pierwszy w życiu.
Rany, jak fantastycznie! Wreszcie mogła poczuć się
małą kobietką, tycią kruszynką...

Bo do tej pory nie było jej to dane. Szybko

osiągnęła swój absurdalny wzrost i rzadko zdarzało jej
się spotkać mężczyznę, przy którym musiałaby za-
dzierać głowę, żeby mu spojrzeć w oczy. Ale ten
wyrwidąb był od niej wyższy co najmniej z piętnaście
centymetrów. No i nigdy jeszcze nie widziała takich
szerokich barów. Lise wciąż napawała się tym, że
nagle stała się drobiażdżkiem, lekkim jak piórko
kobieciątkiem wtulonym w ramiona tego dzikiego
olbrzyma.

No tak, dzikiego, kompletnie nieokrzesanego ol-

brzyma. Zrozumiała to, gdy wreszcie dotarły do niej
jego słowa.

Ależ ma tupet, pomyślała. No cóż, była to jej farma

9

C ó rk a z d ra j c y

background image

i żaden facet nie miał prawa na nią wrzeszczeć!
Uznała, że czas przywrócić właściwą hierarchię.

– Hola, hola, nie ten ton i nie te słowa, dobrze? Nie

wiem, kim pan jest, ale skoro to pana tak bardzo
interesuje, to panowałam nad sytuacją, aż ni stąd, ni
zowąd na wybieg wpadł jakiś cholerny Indiana Jones
i wszystko schrzanił.

– Akurat!
– Żadne akurat, tylko święta prawda. Poza tym

Thunder to nie żaden potwór! To koń, a koń to takie
zwierzę, które się płoszy, gdy jakiś bęcwał zatrąbi mu
nad uchem...

– To nie ja trąbiłem, tylko listonosz – przerwał jej

Russell. – Chciał dobrze. A gdyby pani nie właziła na
padok, to nic by się nie stało. Ten koń jest całkiem
dziki i pani nie powinna się do niego zbliżać!

Czy ja dobrze słyszę?! – pomyślała z furią. Żaden

facet nie miał prawa mówić jej, co może lub czego nie
może robić na swojej farmie!

– Czyżby? – spytała, a jej oczy groźnie zwęziły się.

– Pilnuj pan swojego nosa!

Nim Russell zdążył się poruszyć, już była z po-

wrotem na wybiegu, gdzie wystraszone zwierzę wciąż
szalało. Słyszała, jak jej wybawca klnie w żywy
kamień, ale ani na moment nie oderwała oczu od
konia, który w każdej chwili mógł zrobić z niej
miazgę. Wystarczył jeden fałszywy krok... jednak
Lise go nie zrobiła. Łagodnie przemawiała do Thun-
dera, uspokajała, aż wreszcie pogłaskała go i zręcznie
założyła uzdę.

10

L i nd a T u rn e r

background image

– Mówił pan coś? – spytała Lise, ironicznie patrząc

na barczystego frajera, i dodała w duchu: – Nadęty
bubek i panikarz.

Russell dopiero teraz zrozumiał, że posunął się za

daleko. Przecież to była Lise Meldrum, córka Simona
i zarządca farmy w jednej osobie. Miał ją oczarować,
zmusić, by go polubiła, nakłonić do powiedzenia
wszystkiego, co wie o swoim ojcu...

No tak, spisał się wprost rewelacyjnie. Po kiego

diabła tak na nią wrzeszczał? Cholera, co się z nim
dzieje? Jest dobrym agentem, nie popełnia głupich
błędów, no i nie durnieje na widok pięknych kobiet,
nawet gdy tratuje je wściekły ogier...

A jednak zdurniał.
Do diabła, ma wykonać zadanie, i tylko to się liczy.

Ciągle musi o tym pamiętać. Dopiero potem będzie
mógł sobie pozwolić na chwilę relaksu i zająć się
ratowaniem księżniczek, choćby i trzech dziennie.
Ale to potem!

Jest tajnym agentem, do diabła. Zgodnie z roz-

kazem ma wcielić się w Steve’a Trace’a, faceta, który
szuka pracy. Nie jest już Russellem Devane’em, który
ma taki odruch, że niesie pomoc słabszym i pokrzyw-
dzonym, tylko bezrobotnym kowbojem. Przyjechał
tu, by się zatrudnić, bo inaczej zdechnie z głodu. Ma
wykonywać polecenia, robić, co mu każą, być takim
ot, Steve’em Trace’em. Steve Trace to ja, nie zapomi-
naj o tym, durniu, zbeształ się w duchu.

Była to wspaniała przykrywka. Działając pod nią,

Russell miał gromadzić wszelkie informacje, które

11

C ó rk a z d ra j c y

background image

mogły doprowadzić do Simona. Oczy wokół głowy,
uszy długie jak u królika, to było jego zadanie.

– Najmocniej przepraszam, że tak brzydko panią

potraktowałem – powiedział z pokorą. – Wszystko
przez ten upał. Czy może mi pani wybaczyć? Pani na
pewno doskonale wie, co robi. Domyślam się, że mam
przyjemność z Lise. Art, to jest pani ojciec mówił, że
pani prowadzi farmę. Jestem Steve Trace, nowy
kowboj... oczywiście pod warunkiem, że przyjmie
mnie pani po tym wszystkim, co tu nagadałem.
Przestraszyłem się, dlatego tak gwałtownie zareago-
wałem. Wybaczy mi pani?

Lise przyjrzała mu się raz jeszcze. Był diablo

przystojny. Długie kasztanowe włosy wiązał w koński
ogon, szare oczy lśniły łobuzersko... Właściwie powin-
na natychmiast odesłać go tam, skąd przyszedł. Znała
takich czarujących flirciarzy, którzy z wdziękiem
wykręcali się z każdej trudnej sytuacji. Lise czuła
przez skórę, że napyta sobie biedy, jeżeli pozwoli mu
zostać na farmie.

Tylko że, jak zawsze, miała za mało rąk do pracy.

Życie w buszu było trudne, praca ciężka, a płaca
nienadzwyczajna. Jak się znalazło dobrego pracow-
nika, trzymało się go zębami i pazurami.

Coś jej mówiło, że ten jankes się tu sprawdzi.

Wysoki, o szerokich barach, silny jak tur... Wyglądał
na kogoś, kto przykłada się do pracy i dobrze ją
wykonuje. Lise bardzo potrzebowała kogoś takiego.
Zbliżał się doroczny jesienny spęd bydła, a ona miała
garstkę ludzi do obrobienia kilku tysięcy hektarów...

12

L i nd a T u rn e r

background image

Mocno, jak człowiek interesu, uścisnęła wyciąg-

niętą dłoń, ale poprzysięgła sobie, że da mu popalić za
to, co jej nagadał.

– Wybaczę – powiedziała bez entuzjazmu – ale

musi pan wbić sobie do głowy, że tutaj ja wydaję
polecenia.

– Rozkaz to rozkaz, szefowo. – Steve uśmiechnął

się szeroko.

– No to się zrozumieliśmy. Teraz pokażę ci, gdzie

będziesz mieszkał.

Steve’owi spodobała się szefowa. Była pewna sie-

bie, stanowcza i z całą pewnością bystra. Kartoteka
Lise Meldrum znajdująca się w archiwach SPEAR
była prawie pusta. Wiedziano, że prowadzi farmę, i nic
więcej. Dopiero teraz okazało się, że nie zarządza nią
z wygodnego klimatyzowanego gabinetu, tylko pracu-
je ramię w ramię ze swymi kowbojami.

Bez dwóch zdań, Lise Meldrum to intrygująca

kobieta, a granie jej na nerwach było czystą przyjem-
nością, reagowała bowiem ostro, z temperamentem.
Tajna misja zapowiadała się więc ciekawie. Nowy
kowboj uśmiechnął się do swoich myśli.

Steve wyciągnął plecak z auta i podziękował lis-

tonoszowi za podwiezienie.

– Pójdę za panią – powiedział, gdy samochód

pocztowy zniknął w tumanie pyłu.

– Mów mi Lise. Nie ma czasu na ceremonie.

Wszyscy mówimy sobie po imieniu.

– Jak sobie życzysz. Art mówił, że jeśli będę

słuchał poleceń, to nie stanie mi się tutaj żadna

13

C ó rk a z d ra j c y

background image

krzywda. A właśnie, gdzie on jest? Chciałbym mu
osobiście podziękować.

Rozejrzał się obojętnie, choć w rzeczywistości

wszystkie nerwy miał napięte do ostateczności. Od
dwudziestu czterech godzin był na nogach, ciągle
w drodze, w nadziei, że uda mu się dopaść niczego
niepodejrzewającego Simona na jego własnym teryto-
rium. Wystarczył jeden telefon do Belindy, jego
łączniczki ze SPEAR, a w ciągu kwadransa zjawi się tu
cała armia.

– Niestety, nie ma go – odparła Lise, nieświado-

mie niwecząc w Russellu nadzieję na szybkie i łatwe
wykonanie zadania. – O świcie poleciał do Londynu
na jakieś ważne spotkanie. Nie mam pojęcia, kiedy
wróci.

Już ci uwierzę, pomyślał Steve.
Wprawdzie Lise sprawiała wrażenie osoby szczerej

i uczciwej do szpiku kości, ale tylko kompletny
głupiec dałby się nabrać na tę jej niewinną minę.
A Steve nie był głupcem. Ta kobieta była córką
Simona i ten obsesyjnie podejrzliwy sukinsyn na
pewno jej ufał, jednej jedynej ze wszystkich ludzi.
Musiała wiedzieć, kiedy ojczulek zamierza wrócić
do domu.

Ta farma była jedynym miejscem na świecie,

w którym Simon czuł się bezpiecznie i właśnie tutaj
pewnie trzymał dokumenty dotyczące nielegalnej
działalności i międzynarodowych kontaktów, które
umożliwiały mu dokonywanie bandyckich napadów.
Gdyby Steve’owi udało się znaleźć te dokumenty,

14

L i nd a T u rn e r

background image

SPEAR nie tylko schwytałby Simona, ale także zlik-
widował rozsianą po świecie siatkę terrorystów.

– No to podziękuję mu innym razem – powiedział

Steve obojętnie.

Lise zaprowadziła go do domku, w którym miesz-

kali kowboje.

– Nie jest to wprawdzie Ritz – powiedziała – ale

żaden z moich ludzi nigdy nie narzekał na warunki.
Każdy ma dość miejsca dla siebie, a wyżywienie jest
dobre. Sama tego pilnuję. Cookie, mój kucharz, jest
jednym z najlepszych w całej Australii.

– Mnie też się tu podoba, szefowo. – Steve uś-

miechnął się do niej.

Najeżyła się na tę ,,szefową’’, a jego tak to roz-

bawiło, że z trudem zachował powagę. A co do
warunków, naprawdę mu się tu podobało. Jako młody
chłopak nie mógł się doczekać dnia, kiedy wreszcie
opuści farmę rodziców, ale odkąd stamtąd wyjechał,
w głębi serca zawsze tęsknił za tamtą połacią ziemi
w Wisconsin. Ostatnio nawet zaczął się zastanawiać
nad powrotem do słodkiej krainy dzieciństwa. Choć
praca dla SPEAR i życie pełne przygód nadal go
fascynowały, coraz mocniej tęsknił do tamtych krajob-
razów, bliskości z naturą i spokojnej wiejskiej atmo-
sfery. Był przekonany, że kiedyś zrealizuje te marze-
nia, na razie jednak musiała mu wystarczyć farma
Simona.

Wiedział, że praca będzie ciężka. Na takiej dużej

farmie jak Pear Tree zawsze było huk roboty i dzień
zdawał się za krótki. Steve miał okazję przekonać się

15

C ó rk a z d ra j c y

background image

o tym, jak długo i jak ciężko pracuje się na farmie,
kiedy kowboje, a było ich sześciu, wrócili wieczorem
do domu.

Skórę mieli brązową jak tutejsza ziemia, spalona

bezlitosnym pustynnym słońcem, byli brudni i głod-
ni. Nawet nie przywitali się z nowym kolegą, tylko
pomaszerowali prosto pod prysznic. Steve ani myślał
się obrażać, wiedział bowiem, że czyści i z pełnymi
żołądkami od razu staną się milsi.

Ledwie uprzątnięto długi stół w kwaterach pra-

cowników, a Nate, najstarszy z kowbojów, nie-
cierpliwie wyciągnął talię kart. Chudy, żylasty i ogo-
rzały przez lata pracy w słońcu, miał brązowe
włosy i przyprószone siwizną skronie. Trudno było
określić jego wiek. Równie dobrze mógł mieć
trzydzieści pięć, jak i pięćdziesiąt lat.

– Amerykaniec, zagrasz partyjkę pokera? – zapytał

niby od niechcenia.

Steve zauważył uśmiechy na twarzach pozostałych

mężczyzn. A więc sprawdzali go. No cóż, spodziewał
się tego. W końcu był tu nowy, a do tego jankes. Na
ich miejscu postąpiłby tak samo, bowiem dużo się
można dowiedzieć o człowieku ze sposobu, w jaki gra
w pokera.

– Zagram – zgodził się.
Po chwili już wszyscy siedzieli przy stole, ktoś

nawet wyciągnął butelkę whisky.

Kompani od razu zorientowali się, że Steve jest

całkiem niezłym karciarzem. On także prędko zauwa-
żył, że wszyscy grają jak zawodowcy, ale najlepszy był

16

L i nd a T u rn e r

background image

Nate. Mógł mieć wszystko, pokera, królewską karetę,
strita czy nędzną parę blotek, ale z jego miny nic nie
dało się wyczytać.

Ten człowiek może być niebezpieczny, uznał

Steve i na wszelki wypadek postanowił mieć go na
oku. Ale poza tym było tu naprawdę super. Ta misja
z każdą chwilą stawała się coraz fajniejsza.

Steve wygrał dwa rozdania i przegrał trzy, ale

świetnie się bawił. Przy stole panował miły nastrój.

Była więc doskonała okazja, by dowiedzieć się

czegoś więcej o Lise i jej tajemniczym ojcu.

– Chyba nie jest tu zbyt ciężko, kiedy nie ma

szefa? – zagadnął Steve.

– Jego nigdy nie ma. – Chuck, najmłodszy z pra-

cowników, parsknął śmiechem. – Lise sama prowadzi
całą farmę.

– I cholernie dobrze sobie radzi – dodał z dumą

Preston, który dotąd prawie się nie odzywał.

Pozostali tylko kiwali głowami. Widać było, że

wszyscy bardzo szanują Lise.

– Jest dobrym szefem – powiedział Nate. – Nigdy

nie miałem lepszego.

– Bujasz – podpuszczał go Steve. – Farma jest

wielka jak pół Teksasu i kobieta nie dałaby rady sama.
Pewnie pomaga jej narzeczony.

– Lise nie ma narzeczonego – powiedział Frankie,

wielki jak góra i trochę już łysiejący kowboj. – Nigdy
żadnego nie miała.

– Miała – odezwał się Barney, niski krzepki

mężczyzna z syreną wytatuowaną na ramieniu.

17

C ó rk a z d ra j c y

background image

– Zapomniałeś o starym McEnnisie. Robił do niej
słodkie oczy i nawet chciał się żenić.

– Też mi narzeczony – prychnął Nate. – Dziadyga

bez jednego zęba. Oświadczył się i za tydzień umarł!
To koszmar, nie narzeczony.

Wszyscy, również Steve, roześmiali się.
A więc w życiu Lise nie ma i nie było żadnego

mężczyzny... Steve zadumał się. Jego zadaniem było
dążyć wszelkimi sposobami do zdobycia jak najwięk-
szej ilości informacji o Simonie. Źródła tej wiedzy
mogą być różne, liczyła się tylko skuteczność. Obser-
wacja, rozmowy z pracownikami, przeszukanie biura
i mieszkania szefowej... a także jej uwiedzenie. Samo-
tna Lise Meldrum zdawała się być łatwą, a przy tym
wielce apetyczną zdobyczą.

Naprawdę wszystko układało się wprost fantas-

tycznie.

Lise siedziała przy ogromnym biurku w gabinecie

swego ojca, kiedy zapukano do drzwi. Podniosła
głowę znad papierów i uśmiechnęła się na widok
Tucka, który stał w drzwiach z kapeluszem w ręku.
Wyglądał jak przerośnięty dzieciak, który narozrabiał
i został wezwany do dyrektora. Był wysoki, miał
okrągłą twarz i miłe usposobienie, a o hodowli bydła
wiedział wszystko. Lise zawsze mogła na niego liczyć.

Zamknęła książkę rachunkową, usiadła wygodniej

w fotelu i gestem zaprosiła go do gabinetu.

– Siadaj – powiedziała. – Przyniosłeś listę rzeczy

potrzebnych na spęd?

18

L i nd a T u rn e r

background image

– Przyniosłem. Przepraszam, że dopiero teraz, ale

musiałem poczekać, aż Cookie napisze, czego mu
trzeba. Wiesz, jaki on jest. Nigdy nie może się
zdecydować. Dopiero w ostatniej chwili...

Tuck podał jej listę, usiadł po drugiej stronie

biurka i odetchnął z ulgą, odczuwszy chłodne powiet-
rze z klimatyzatora.

– Miło tu u ciebie – westchnął. – W tym roku

upał wyjątkowo mi dokucza. Nie wiem, czy prze-
trzymam najbliższy spęd. W buszu będzie gorąco
jak w piekle.

Lise się roześmiała. Jak daleko sięgała pamięcią,

jesienne spędy odbywały się o tej samej porze i co
roku Tuck narzekał na żar lejący się z nieba. Gdyby
ktoś go posłuchał, pomyślałby, że ma do czynienia
z mięczakiem bez charakteru, gdy w rzeczywistości
Tuck był świetnym pracownikiem i doskonale znosił
nawet największe upały.

– Dobra, Tuck, przecież wiem, że to uwielbiasz.

Lepiej mi powiedz, jak sobie radzą inni. Wszyscy
gotowi? Jak tam noga Frankiego? Zdawało mi się, że
dzisiaj mniej już utykał.

Przed tygodniem koń nadepnął Frankiemu na

stopę.

– Dużo lepiej, ale jeszcze musi uważać. Powinien

wydobrzeć do poniedziałku, a nawet gdyby nie, to
mamy jankesa. Będzie dobrze.

– Jak myślisz, poradzi sobie z robotą?
– Ta góra mięśni? – Tuck ryknął śmiechem.

– Sama mi opowiadałaś, jak cię wygarnął spod kopyt

19

C ó rk a z d ra j c y

background image

Thundera. Jest silny i ma głowę na karku. Zresztą
sama wiesz, bo inaczej nie wzięłabyś go do pracy.

Lise rzeczywiście uważała, że Steve Trace bę-

dzie dobrym kowbojem, choć z drugiej strony coś ją
w nim niepokoiło. Jednak swoje wątpliwości zacho-
wała dla siebie.

– Wiesz, jak jest. Przed Pear Tree jakoś nie widać

tłumu chętnych do pracy. Jak się nie ma, co się lubi, to
się lubi, co się ma. Mam nadzieję że ten nowy się
sprawdzi, bo roboty jest mnóstwo.

Oczywiście gdyby się nie sprawdził, po spędzie

Lise odeśle go do domu, bo mimo braków kadrowych,
dla darmozjadów nie było miejsca na farmie.

Dzień zaczął się bardzo wcześnie. Na długo przed

świtem wszyscy mężczyźni byli już ubrani i pożerali
jajka na bekonie ze świetnymi grzankami. Steve czuł
się jak w kuchni u swojej mamy. Lise nie przesadziła,
kiedy powiedziała, że dobrze karmi swoich ludzi.
Matka Steve’a także była doskonałą kucharką, ale
nawet ona nie piekła takich wspaniałych grzanek.

– Fantastyczne żarcie – mruknął.
– Uważasz, że fantastyczne? – Frankie podniósł

głowę znad talerza, na którym leżały cztery grzanki
grubo posmarowane masłem. – Zaczekaj, aż się za-
cznie spęd. Nigdy byś nie uwierzył, jakie cuda nasz
Cookie potrafi przyrządzić na ognisku.

– O jakim spędzie mówisz? – spytał zaniepokojony

Steve.

– O tym, który zacznie się w następny poniedzia-

20

L i nd a T u rn e r

background image

łek – odparł Frankie. – Lise nic ci nie mówiła? Raz do
roku spędzamy bydło, żeby je policzyć, poza tym
trzeba posprawdzać źródełka, ponaprawiać płoty...
W lecie jest za gorąco, dlatego spęd robi się jesienią.
Wszyscy jedziemy na pastwiska...

– Lise też?
– No. – Frankie skinął głową. – Ładujemy konie

na przyczepy razem z całą resztą maneli i jedziemy do
buszu na kilka tygodni. Wygląda to trochę tak, jak
kiedyś na Dzikim Zachodzie. Jest super!

Steve wcale w to nie wątpił, ale nie mógł opuścić

posterunku, a już na pewno nie na kilka tygodni.
Musiał się dostać do domu Simona i przeszukać
wszystkie kąty, a jak miał tego dokonać, bawiąc się
w kowboja w australijskim buszu?

Ale ujawnić też się nie mógł. Przyjechał do Pear

Tree jako człowiek w tarapatach, który koniecznie
musi dostać obiecaną przez Arta Meldruma pracę
i dlatego nie miał wyboru. Jeśli Lise każe mu jechać
do buszu, to pojedzie, bo inaczej na zbity pysk wyleci
z roboty i straci jakikolwiek kontakt z Pear Tree.

Jasny gwint, co on teraz zrobi?
– To moja grzanka! – wrzasnął Chuck, widząc, jak

Barney zmiata mu sprzed nosa ostatnią grzankę, jaka
jeszcze została na blasze. – Oddawaj! Ty zeżarłeś już
pięć!

– Spadaj! Już swoje zeżarłeś, a ta jest moja, gnojku.
Zanosiło się na bójkę. Steve nie bardzo wiedział,

czy chodziło o grzankę, czy też o ,,gnojka’’, ale
mniejsza z tym. Ważne było to, że incydent stwarzał

21

C ó rk a z d ra j c y

background image

pewną okazję, z której tajny agent natychmiast po-
stanowił skorzystać.

– Nie bijcie się, chłopaki – powiedział, uśmiecha-

jąc się leniwie. – Grzanki są rewelacyjne, ale czy warto
się o nie bić? Masz, Chuck, weź moją. – Wstał, podał
Chuckowi grzankę ze swojego talerza i wziął pustą
blachę. – Przyniosę z kuchni gorące. Czy ktoś jeszcze
ma ochotę? – Natychmiast pięć rąk podniosło się
w górę, w tym Chucka i Barneya. Steve wybuchnął
śmiechem. – Jeśli ten Cookie potrafi wam nastarczyć,
to rzeczywiście jest rewelacyjny. Zaraz wracam.

Śmiejąc się, wyszedł z baraku, ale ledwie drzwi się

za nim zamknęły, przestał się uśmiechać. Szedł i za-
stanawiał się, jak by tu niepostrzeżenie rozejrzeć się
po domu, w którym są Cookie i Lise. Inny agent już
dawno przygotowałby sobie jakiś plan na taką okolicz-
ność, by w odpowiedniej chwili wprowadzić go w ży-
cie, ale Steve nigdy nie działał planowo. Wykorzys-
tywał okazje, ufał intuicji i właśnie dzięki temu był
dobrym agentem. Właściwie nawet nie działał, tylko
reagował, no i miał cholernego nosa. W dziewięciu na
dziesięć przypadków mu się udawało.

Ostentacyjnie otworzył drzwi, jakby miał prawo

przebywać o tej porze w domu właściciela farmy,
i znalazł się w małym przedpokoju. Naprzeciw drzwi
były schody prowadzące na piętro, a na prawo znaj-
dowały się drzwi wahadłowe, które z całą pewnością
prowadziły do kuchni, bo dobiegało stamtąd szczęka-
nie naczyń oraz przeraźliwe wycie... to znaczy śpiew
Cookiego.

22

L i nd a T u rn e r

background image

A więc kucharz nic nie usłyszał, odetchnął Steve.

Ale gdzie, u diabła, mogła być Lise? Nagle dobiegł go
z góry dźwięk telewizora. Właśnie nadawano pro-
gnozę pogody.

Świetnie. Cookie zajęty był garami, a Lise oglądała

telewizję.

Oczywiście nie był to odpowiedni moment, by

rozpocząć przeszukanie, bo w każdej chwili Lise albo
Cookie mogli nakryć Steve’a, ale nadarzała się okazja,
by zapoznać się z rozkładem domu. Taka wiedza
bardzo się przyda, jeśli trzeba będzie przeprowadzić
nocną rewizję.

Steve postanowił najpierw sprawdzić, co znajduje

się za drzwiami z lewej strony, nim jednak zdążył się
poruszyć, usłyszał na górze jakiś szmer. U szczytu
schodów stała Lise, ubrana tylko w nocną koszulę,
z rozpuszczonymi włosami sięgającymi pasa.

Steve chciał się wytłumaczyć, powiedzieć, że przy-

szedł po grzanki, ale nie ma pojęcia, jak trafić do
kuchni... Jednak ani jedno słowo nie wydostało mu się
z gardła. Stał i patrzył na Lise Meldrum jak cielę na
malowane wrota.

23

C ó rk a z d ra j c y

background image

Rozdział drugi

Nikt nie ma prawa tak pięknie wyglądać o tak

wczesnej porze, pomyślał ponuro. Chyba że Lise na
niego czekała i specjalnie się wystroiła, by zwalić go
z nóg.

Wprawdzie nocna koszula wyglądała jak worek

i nie była ani trochę pociągająca, a jednak Steve
patrzył na Lise jak urzeczony. Pomyślał, że to z powo-
du jej włosów. Kobieta, która ma takie włosy, mogłaby
uwieść samego diabła, nie wspominając nawet o Ste-
vie, człowieku skądinąd zacnym, ale na pewno nie
świętym. Już wyobrażał sobie Lise całkiem nagą
z lokami rozrzuconymi na poduszce... już dziwna
słodkość zakradała się w jego duszę...

Spoko, spoko! – ofuknął się w duchu. Lise to córka

Simona, a jabłko zwykle pada przy jabłoni. Nie
wiadomo, co ta młoda dama ma na sumieniu, ale
najpewniej sporo. Uwieść taką ślicznotkę dla zdoby-
cia informacji, proszę bardzo i z miłą chęcią, ale tracić

background image

dla niej głowę? Do cholery, to grozi śmiercią lub
kalectwem! Właśnie utratą głowy w dosłownym tego
słowa znaczeniu. Toż to Simonowe nasienie!

Klnąc w duchu na czym świat stoi, Steve wrócił na

ziemię. Był wściekły na siebie. Jak mógł zapomnieć
o swojej misji?

Lise była zaskoczona jego widokiem, ale Steve nie

chciał, żeby zaczęła się zastanawiać, co też on robi
w miejscu, w którym nie miał prawa przebywać.
Zaprzągł do roboty cały swój czar, byle tylko nie
zaczęła niczego podejrzewać.

– To chyba mój szczęśliwy dzień! – zawołał radoś-

nie, uśmiechając się do Lise. – Witam szefową.
Czyżbyś mnie szukała?

Lise czuła na sobie jego palący wzrok. Jak to jest, że

czyjeś spojrzenie może tak deprymować... peszyć...
podniecać? Cholera! Reagowała jak durna, niedo-
świadczona panienka i strasznie ją to wkurzało.

– Co robisz w moim domu? – zapytała niezbyt

uprzejmym tonem.

– Chłopaki chcą jeszcze grzanek. – Podniósł do

góry pustą blachę. – Chociaż ja wolałbym ciebie.

Powinna go wyśmiać, pokazać mu jego miejsce

w szyku, ale na swoje nieszczęście przypomniała
sobie, że stoi przed nim nad wyraz skąpo odziana.

– Kuchnia jest tam – powiedziała wielce zdetono-

wana, wskazując na właściwe drzwi.

Odwróciła się na pięcie i pobiegła na górę, a Steve

patrzył za nią maślanymi oczami.

– Czy ktoś tu wspominał o grzankach?

25

C ó rk a z d ra j c y

background image

Steve oderwał oczy od pustych już schodów.

W progu stał niski, chudy jak wiór Aborygen i patrzył
na niego małymi, przenikliwymi oczkami. Na pewno
widział, jak wielki kowboj gapił się na Lise, jakby
nigdy przedtem nie widział kobiety w dezabilu.

– Kobieta, która ma nade mną władzę, strasznie

mnie kręci – powiedział Steve tytułem usprawied-
liwienia. Wyciągnął rękę i uśmiechnął się. – Cześć,
jestem Steve Trace. A ty pewnie jesteś tym słynnym
Cookiem. Nie mógłbyś dać mojej mamie przepisu na
te grzanki? Nigdy w życiu nie jadłem czegoś tak
wspaniałego.

Mówił prawdę i tylko prawdę, choć powiedziałby

to samo, gdyby grzanki były twarde jak kamienie.
Pochlebstwo działało cuda, gdy chciało się zdobyć
czyjąś sympatię, a jeśli Steve chciał dobrze wykonać
zadanie, musiał zauroczyć wszystkich, którzy mogliby
mu udzielić jakichkolwiek informacji o Simonie.
Cookie znajdował się na samym początku tej listy. Był
zaufanym sługą, miał swój pokój w domu i nieograni-
czone możliwości obserwowania stosunków łączących
Simona z córką.

Niestety nie był łasy na komplementy. Jeśli nawet

pochwała Steve’a zrobiła na nim jakieś wrażenie, to
zupełnie tego po sobie nie pokazał.

– Nikomu nie daję przepisów – powiedział Coo-

kie, ściskając dłoń nowego kolegi. – Ale grzanki mogę
ci dać. Właśnie wyjąłem blachę z pieca.

Lise po raz trzeci w ciągu pół minuty poprawiła

26

L i nd a T u rn e r

background image

kołnierzyk koszuli. Dopiero po chwili uświadomiła
sobie, że ona, wiecznie zapracowana Lise Meldrum,
mizdrzy się przed lustrem.

– O Boże – szepnęła, a potem zaklęła i definityw-

nie przestała się zajmować przeklętym kołnierzy-
kiem, z dezaprobatą też pomyślała o swych posmaro-
wanych błyszczykiem ustach.

Przecież dobrze wiedziała, że Steve tylko tak sobie

gadał. Zwyczajny zgryw, nawet nie podryw, ot, żeby
w gębie nie zaschło. A ona, durna tyka, pacykuje się
dla niego, przebiera w ciuchach...

Westchnęła ciężko. Tego dnia rzeczywiście zadała

sobie wiele trudu, żeby ładnie wyglądać.

Nie, wcale nie dla niego, zaczęła obłudnie siebie

przekonywać. Przecież wybierała się do miasta, by
kupić wszystko, co potrzeba na spęd, więc powinna
prezentować się jak należy...

Miała mnóstwo pracy. Musiała przejrzeć rachunki,

a potem pojechać do Roo Springs po zakupy. Przy
odrobinie szczęścia mogła dziś wcale nie zobaczyć
Steve’a. Gdyby się postarała, mogłaby nie widzieć go
aż do dnia rozpoczęcia spędu, zorganizowanie którego
było nie lada przedsięwzięciem. Lise miała tyle
roboty, że nie musiała poświęcać Steve’owi nawet
jednej myśli.

Z mocnym postanowieniem i wysoko uniesioną

głową odwróciła się od lustra i poszła prosto do
gabinetu. Musiała odpowiedzieć na listy od organiza-
cji młodzieżowych i towarzystw charytatywnych, któ-
rym co roku przekazywała dotacje w imieniu swego

27

C ó rk a z d ra j c y

background image

ojca. Skończyła tuż przed pierwszą, kiedy to miała
ruszać do miasta.

Lise zadzwoniła do domku.
– Za pięć minut wyjeżdżam do Roo Springs – powie-

działa, usłyszawszy głos Tucka. – Przyślij mi któregoś
z chłopców, by pomógł przy załadunku zakupów.

– Robi się – odparł Tuck. – Dodaj jeszcze stalowe

paliki do siatki. Po ostatniej wichurze na pewno będą
nam potrzebne.

– Zupełnie o tym zapomniałam. – Lise dopisała

kołki na końcu długiej listy zakupów. – Jak tak dalej
pójdzie, będę musiała obrócić kilka razy.

– Weź diesla, jest bardziej pakowny.
– Jasne. Zatankuję i jedziemy.
Zajrzała jeszcze do kuchni, żeby się upewnić, czy

Cookie o czymś nie zapomniał, a potem wzięła
kluczyki od auta i wyszła przed dom.

Było gorąco jak w piekle, ale Lise lubiła upał.

Urodziła się i wychowała na tej farmie, więc upał,
wiatr i pył były czymś oczywistym i bliskim. Gdyby
tylko mogła, usiadłaby na ganku i odpoczywała,
patrząc na hulający po podwórku wiatr. Niestety nie
miała czasu, jak zwykle zresztą.

Wsiadła do wielkiej furgonetki i podjechała pod

znajdujący się na tyłach stajni zbiornik z paliwem.
Musiała mieć pełen bak, bo od miasta dzieliło ją
ponad dwieście kilometrów, a po drodze nie było
żadnej stacji benzynowej.

– To na pewno nagroda za uczciwe życie. Czy dla

mnie jest ten uśmiech, szefowo?

28

L i nd a T u rn e r

background image

Lise była tak zajęta tankowaniem, że nie zauważy-

ła Steve’a, który od jakiegoś czasu stał przy samo-
chodzie. Przyglądał się, jak nalewała paliwo do baku
i uśmiechał się tym swoim uśmiechem, który wyko-
rzystywał tylko po to, żeby ją wkurzyć.

– Po co przyszedłeś? – spytała opryskliwie Lise.
Właściwie nie musiała pytać. Steve był najmniej

potrzebnym kowbojem na całej farmie. Nie miał
jeszcze żadnych konkretnych obowiązków, nie znał
okolicy i nie wiedział, jak zachować się w buszu. Co
gorsza, nikt nie miał czasu, by go tego wszystkiego
uczyć. Poza tym był wielki jak góra i silny jak koń.
Nawet się nie spoci, załadowując furgonetkę. Dlatego
wysłano go do miasta.

– A ja myślałem, że się ucieszysz z mojego towa-

rzystwa – kpił z niej w żywe oczy.

– Nie mam czasu na głupie żarty – powiedziała

zirytowana Lise. – Wsiadaj, Trace. Musimy jechać.

– Rozkaz, madame. – Skłonił się komicznie. – Ty

tu jesteś szefem.

Lise pomyślała, że ma przed sobą bardzo męczące

popołudnie, ale dopiero kiedy usiadła obok Steve’a
w szoferce, zdała sobie sprawę, co naprawdę ją czeka.

Auto było duże i w szoferce mogły zmieścić się

nawet cztery dorosłe osoby. Problem w tym, że Steve
nie był zwyczajną dorosłą osobą. Był olbrzymi. Przy
nim czuła się jak drobna, krucha kobietka, którą lada
podmuch może przewrócić.

Wyjechała na drogę. Skupiła się na prowadzeniu

auta i ani razu nie spojrzała na Steve’a, lecz mimo to

29

C ó rk a z d ra j c y

background image

do jej świadomości docierał każdy jego ruch. Widziała
go tak dokładnie, jakby mu się otwarcie przyglądała.

Poruszył się na siedzeniu i wyprostował długie

nogi, a Lise prawie poczuła, jak napinają się mięśnie
na jego udach.

Klnąc pod nosem, zacisnęła palce na kierownicy.

Powzięła mocne postanowienie, że od tej chwili
przestanie zwracać na niego uwagę. Równie dobrze
mogła postanowić, że przestanie oddychać.

Rozparty na siedzeniu auta Steve przypominał

wielkiego tygrysa wylegującego się w słońcu. Ale Lise
już wiedziała, jak w razie potrzeby ten z pozoru
ociężały facet potrafi szybko się poruszać. No cóż,
wyciągnął ją spod kopyt szalejącego Thundera...

Zrobiło jej się gorąco na wspomnienie uścisku

mocnych ramion Steve’a. Przekręciła gałkę klimaty-
zatora na wyższy poziom.

– Och, te upały... – mruknął i spojrzał na nią ze

znaczącym uśmiechem.

Rumieniec wypłynął jej na policzki, lecz ani na

chwilę nie przestała patrzeć prosto przed siebie.

– Trochę tu duszno – powiedziała. – Samochód

stał na słońcu i jeszcze jest nagrzany.

– Rozumiem – przyznał Steve, uśmiechając się

szeroko.

Lise mocno zacisnęła usta. Obawiała się, że aż za

dobrze ją zrozumiał. Postanowiła więcej się do niego
nie odzywać.

W założeniu plan był dobry, ale nie przewidywał

wszystkich wariantów. Na przykład tego, że Steve nie

30

L i nd a T u rn e r

background image

potrzebuje zachęty, żeby gadać. Zdawało się nawet,
że woli, kiedy nikt mu nie przerywa. Może po prostu
lubił mówić do siebie?

– Zdaje mi się, że polubię to miejsce – zaczął.

– Przypomina mi Wisconsin.

Lise obiecała sobie, że się nie odezwie i nie

odezwałaby się, gdyby nie powiedział czegoś tak
zdumiewającego.

– Nie znam Stanów – powiedziała, zerkając na

niego spod oka – ale zdaje mi się, że Wisconsin leży na
północy. Niedaleko granicy z Kanadą, o ile dobrze
pamiętam.

– Zgadza się. Tam się wychowałem.
– I co, chcesz mi wmówić, że w Wisconsin jest tak

samo jak tutaj?

Spojrzała znacząco na rozciągającą się wokół pus-

tynię, rzadko porośniętą karłowatymi krzaczkami.

– Och, na oko zupełnie inaczej. U nas jest mnóst-

wo drzew, poza tym nie uświadczysz takich upałów,
no, zupełnie inny klimat, ale krowy wszędzie są takie
same. Moi rodzice hodują mleczne krowy. Doiłem je,
odkąd tylko nauczyłem się chodzić. Boże, ależ tam był
mróz w zimie! Zaspy śnieżne sięgały po dach. Zdarza-
ło się, że śnieg leżał aż do wiosny, ale ja i moi bracia
świetnie się wtedy bawiliśmy. Zaraz po szkole lecie-
liśmy łowić ryby spod lodu albo grać w hokeja na
lodowisku, które nam tata zrobił.

Lise była zafascynowana mimiką Steve’a. Jego

twarz rozjaśniała się, kiedy wspominał dzieciństwo,
szare oczy błyszczały, gdy opowiadał o zimie, w czasie

31

C ó rk a z d ra j c y

background image

której szalały straszliwe burze śnieżne i połowa stada
zamarzła na śmierć. Mówił, jak latem razem z braćmi
łapali świetliki, jak obozowali w lesie, jak nocami
kładli się na trawie i podziwiali deszcz meteorów.

Mimo mocnego postanowienia Lise się uśmiech-

nęła i sama też zaczęła wspominać dzieciństwo. Oczy-
wiście nigdy nie widziała śniegu i nawet w najcięższe
zimy nie zamarzła jej żadna krowa. W Australii
najgorsze było lato i jego mordercze upały. Lise
zapamiętała zwłaszcza jedno, kiedy nastała tak wielka
susza, że powysychały wszystkie źródła. Tysiące krów
padło z pragnienia, nim kowboje dowieźli im wodę na
pastwiska.

– Wybrałam się kiedyś z Cookiem na wędrówkę

– powiedziała cicho Lise. – W każdym razie zdawało
mi się, że to prawdziwa wędrówka. Miałam wtedy
zaledwie sześć lat. Przez cztery godziny Cookie
nauczył mnie wszystkiego o buszu, nauczył mnie, jak
kochać naturę...

– A co na to twoja mama? Pozwoliła wziąć cię do

buszu na cztery godziny? Nie martwiła się?

– Spadła z konia, kiedy miałam pięć lat. Nie udało

się jej uratować – odparła Lise tak zwyczajnie, jakby
chodziło o kogoś obcego. – Niezbyt dobrze pamiętam
tamte czasy, ale zdaje mi się, że właśnie dlatego
Cookie zabrał mnie na wędrówkę. Współczuł mi, bo
byłam mała i zupełnie sama...

– Miałaś przecież ojca.
– Po śmierci mamy tata zamknął się w sobie.

Uwielbiał ją. Może gdybym była bardziej podobna do

32

L i nd a T u rn e r

background image

mamy, to by ze mną został, ale kiedy miałam pięć lat,
gołym okiem już było widać, że nigdy nie będę taka
drobna i krucha jak ona. Poza tym ojciec prowadzi
interesy na całym świecie... a może po prostu skorzys-
tał z okazji, żeby się stąd wyrwać? Po śmierci mamy
już nigdy nie czuł się szczęśliwy w Pear Tree. Dlatego
nie przyjeżdża tu na długo.

Gdyby rozmawiali o jakimś normalnym mężczyź-

nie, Steve pewnie by jej uwierzył. Jego ojciec też
byłby załamany, gdyby żona umarła pierwsza. Jednak-
że Art Meldrum nie był normalnym człowiekiem, lecz
Simonem, zdrajcą, bandytą i terrorystą. Jego celem
było zniszczenie Jonasza, człowieka stojącego na
czele SPEAR, i doprowadzenie do upadku całej
organizacji. Taki ktoś nie był zdolny do miłości. Lise
była samotnym dzieckiem, ale wyszło jej to tylko na
dobre. Bóg jeden wie, kim by się stała, gdyby Simon,
ten potwór bez serca, osobiście zajął się jej wy-
chowaniem. Oczywiście Steve nie mógł jej tego
powiedzieć, ale odczuł nagłą ulgę. Uznał bowiem, że
Lise, choć córka zbrodniarza, sama zbrodniarką nie
jest i nie ma nic wspólnego ze sprawkami ojczulka.

– Skoro tak, to dlaczego nie zabrał cię ze sobą?

Byłaś małą dziewczynką... – Nagle przypomniał sobie
jeszcze coś, co przed chwilą powiedziała, i skrzywił się
gniewnie. – I co to miało znaczyć, że gdybyś była mała
i krucha, to może by z tobą został? Jesteś w porządku.
Akurat taka, jak trzeba.

Naprawdę miała właściwe rozmiary. Nigdy nie

rozumiał, jak komuś może się podobać kobieta

33

C ó rk a z d ra j c y

background image

złożona z samej skóry i kości. Steve musiał mieć
w ramionach prawdziwą kobietę, a nie taką, na którą
cały czas trzeba uważać, żeby jej nie rozgnieść.

– Czy ja powiedziałam, że nie jestem? – zapytała

wściekła na siebie za to, że aż tyle zdradziła o sobie.
Stosunki z ojcem były jej prywatną sprawą i nigdy
dotąd z nikim o nich nie rozmawiała. Sęk w tym, że
dotąd nie spotkała człowieka, z którym tak miło by się
rozmawiało. Zapomniała nawet, że jest jej pracow-
nikiem, na dodatek kompletnie obcym człowiekiem.
Postanowiła na przyszłość bardziej uważać.

– Mieliśmy mówić o tobie – przypomniała poiryto-

wana. – Co cię sprowadza do Australii? Czyżby
w Ameryce zabrakło pracy dla kowbojów?

– Tego nigdy nie zabraknie, ale ja chciałem do

Australii. Dużo słyszałem o tutejszych kobietach.
Krążą pogłoski, że są najpiękniejsze na świecie, więc
postanowiłem zobaczyć, ile w tym prawdy. Jak dotąd,
nie jestem rozczarowany.

Lise podniosła oczy ku niebu i nakazała sobie

spokój. Ten człowiek przebywał w Australii dopiero
drugi dzień, a Lise była jedyną kobietą, jaką tutaj
spotkał.

– Też mi komplement – mruknęła, wzruszając

ramionami. – Nietrudno być najlepszą, skoro w okoli-
cy nie ma żadnej konkurencji. Gdyby zorganizowano
wybory Miss Pear Tree, zajęłabym pierwsze i jedyne
miejsce, więc mi tu nie ględź dyrdymałów. Amant
z Wisconsin się znalazł.

Steve tylko się roześmiał. Lise znów się zirytowała.

34

L i nd a T u rn e r

background image

Zacisnęła zęby i przysięgła sobie, że przez całą drogę
do miasta nie powie już ani jednego słowa.

Steve doskonale się bawił, widząc, jak walczyła ze

sobą, by dotrzymać danego sobie słowa. Rozsiadł się
wygodnie i cierpliwie czekał, aż Lise zmęczy się
milczeniem.

Nagle wiatr gwałtownie się wzmógł i w mgnieniu

oka auto znalazło się w samym środku burzy pias-
kowej. Lise zaklęła, zdjęła nogę z gazu i włączyła
światła przeciwmgielne.

– Mam nadzieję, że żaden kangur nie przebiegnie

nam drogi – mruknęła, patrząc w nieprzeniknioną
chmurę pyłu przed samochodem. – Zupełnie nic nie
widzę.

– Często macie tu burze piaskowe? – zagadnął

Steve. Ukradkiem zerknął na zegarek. Ciekaw był, ile
czasu minie, nim Lise zorientuje się, że jednak się
odezwała.

– Bardzo często, ale nauczyliśmy się z tym żyć.

Kiedy byłam mała, burza złapała nas podczas spędu.
Przez trzy dni pluliśmy piaskiem.

– Byłaś w buszu podczas burzy piaskowej? I co

zrobiłaś?

– Tak naprawdę to niewiele można wtedy zrobić.

Trzeba trzymać spuszczoną głowę, zakryć twarz i sta-
rać się znaleźć jakieś schronienie. I nie zgubić się.
Czasami najlepiej po prostu położyć się na ziemi
i czekać, aż burza minie.

– Taki wiejący piasek musi strasznie ranić.
– Jakby ktoś cię pocierał papierem ściernym.

35

C ó rk a z d ra j c y

background image

– Lise się skrzywiła. – Piasek wchodzi w zęby i we
wszystkie miejsca... – Urwała, bo wreszcie przypo-
mniała sobie, że miała trzymać język za zębami.

Steve zaśmiał się i znowu spojrzał na zegarek. Trzy

minuty. A do Roo Springs zostało jeszcze prawie sto
kilometrów. Pomyślał, że jeśli na tym polega jej
milczenie, to nim dojadą do miasta, dowie się o Lise
absolutnie wszystkiego.

Roo Springs wprawdzie nazywano miasteczkiem,

ale wyłącznie według standardów centralnej Australii.
Nie było tu żadnych źródeł ani stawu, ani nawet
pompy, która mogłaby stać się pretekstem do na-
zwania tak tego miejsca. Był tylko sklep spożywczy,
sklep z narzędziami i jeszcze jeden ze wszystkim, co
potrzebne do prowadzenia farmy. W całym miastecz-
ku znajdował się tylko jeden budynek z cegły, w któ-
rym mieścił się bank i urząd pocztowy. W dzielnicy
handlowej były jeszcze stacja benzynowa i restaura-
cja, a na dzielnicę mieszkaniową składało się ze
dwadzieścia pokrytych pyłem domów.

Steve odwiedził Roo Springs w drodze na farmę,

lecz nie zauważył tu nic godnego polecenia. Druga
wizyta nie zdołała zmienić jego zdania o tej zabitej
dechami dziurze. Smażące się w popołudniowym
słońcu miasteczko było paskudną burą plamą na
drodze i... tętniącą życiem małą metropolią. Przed
stacją benzynową stała długa kolejka pojazdów, a ci,
którzy nie potrzebowali paliwa, robili zakupy w tutej-
szych sklepach.

36

L i nd a T u rn e r

background image

Wszyscy napotkani po drodze ludzie pozdrawiali

Lise.

– Wygląda na to, że dobrze cię tu znają – powie-

dział Steve, otwierając przed nią drzwi sklepu z zaopa-
trzeniem dla farmerów. Od razu zauważył stojącego
nieopodal mężczyznę. – Kim jest ten wysoki chudzie-
lec stojący za ladą? Tak się cieszy ze spotkania z tobą,
że wygląda, jakby chciał cię ucałować.

Lise tak się zdumiała, że Steve dwornie otwiera jej

drzwi, iż dopiero po chwili spojrzała w głąb sklepu.
Parsknęła śmiechem, gdy zorientowała się, o kim on
mówi.

– Fred miałby mnie pocałować? Nie sądzę. Jest

szczęśliwy, bo wie, że wydam u niego masę forsy.

– Nie doceniasz siebie – mruknął Steve. – Byłby

głupcem, gdyby nie chciał cię pocałować. Przecież
jesteś cholernie atrakcyjna. A może on jest ślepy?
Albo żonaty? – Gdy Lise pokręciła głową, zapytał:
– Więc o co mu chodzi? Nie lubi kobiet? – Mówił
głośno. Nie przejmował się, że było go słychać w ca-
łym sklepie.

Lise była czerwona jak burak i miała taką minę,

jakby się chciała zapaść pod ziemię.

– Nic nie rozumiesz – szepnęła. – Oni traktują

mnie, jakbym była facetem. No, bo jestem farmerem.
I tak ma być.

Steve zdążył się już w tym zorientować, i wcale mu

się to nie podobało. Żaden z pozdrawiających ją
mężczyzn nawet nie uchylił kapelusza. Steve po raz
pierwszy w życiu miał do czynienia z takimi gburami.

37

C ó rk a z d ra j c y

background image

Z wózkiem wypełnionym po brzegi drobiazgami

skierowali się do działu z ogrodzeniami, ale nim tam
doszli, natknęli się na grupę farmerów, którzy opowia-
dali sobie dowcipy.

– Cześć, Lise – powitał ją jeden z nich, szczupły

i oczywiście mocno opalony. – Słyszałaś ten kawał
o hodowcy kurczaków i nauczycielce wychowania
seksualnego? Nauczycielka opowiadała o piórkach...

Zachęcony pełnymi oczekiwania męskimi uśmie-

chami zaczął opowiadać pieprzny dowcip, który nada-
wał się co najwyżej do męskiej szatni.

Co jest, pomyślał oburzony Steve. Ten debil chyba

chował się w stodole.

– Uważaj, co mówisz, koleś – warknął. Nawet

nie pomyślał o tym, że wścibia nos w nie swoje
sprawy. – Nie wiesz, że nie mówi się takich rzeczy
przy kobietach?

Normalny mężczyzna natychmiast by się zamknął,

ale ten tylko się rozejrzał.

– Tu nie ma żadnych kobiet – stwierdził szczerze

zdziwiony.

Naprawdę nie żartował. Nawet nie spojrzał na

Lise, tylko rozglądał się zdezorientowany.

– Jak to nie ma? – Steve tak się wściekł, że gotów

był rozedrzeć tego głupka na strzępy. – A Lise?

– O Boże, Lise! – Dopiero teraz dotarło do niego,

jaką gafę strzelił. – Przepraszam. Nie gniewaj się, ale...

– Nic się nie stało, Gene – wpadła mu w słowo.

– To jest mój nowy pracownik, Steve Trace. A teraz
wybaczcie, musimy już iść.

38

L i nd a T u rn e r

background image

Wzięła Steve’a pod rękę, zaciągnęła do wyjścia

i wyprowadziła na dwór.

– Co ty wyprawiasz, do jasnej cholery?! – wrzas-

nęła. Jej niebieskie oczy miotały błyskawice.

– Dlaczego mi nie pozwoliłaś skuć mordy temu

durniowi?

– Wyobraź sobie – wycedziła Lise przez zaciśnięte

zęby – że ten dureń jest moim przyjacielem.

– Też mi przyjaciel – prychnął Steve.
Był taki wzburzony, że Lise wbrew swej woli nieco

się wzruszyła. Ale przecież nie mogła się zgodzić, żeby
ten kowboj z Wisconsin bił wszystkich ludzi w mias-
teczku tylko dlatego, że nie traktują jej jak królewny.

– Posłuchaj, Steve... – Ciężko westchnęła. Jak

z takim gadać? – Chcesz jak najlepiej, wiem o tym, ale
musisz zrozumieć, że nic złego się nie stało. Gene nie
chciał mnie obrazić. Oni traktują mnie jak kumpla,
a nie jak kobietę. Już ci mówiłam, tak ma być. Chcę,
żeby mnie uważali za równą sobie.

– Mają cię traktować jak równą sobie i szanować

jak kobietę. Przynajmniej kiedy ja jestem w pobliżu,
bo inaczej będą się musieli zeskrobywać z podłogi.

Gdy podjechała furgonetką pod rampę, Steve na-

tychmiast zabrał się do ładowania zakupów.

– Zaczekaj, pomogę ci – powiedziała. – Nie mo-

żesz sam wszystkiego robić.

Wzięła dwa metalowe paliki, ale Steve natychmiast

odebrał je Lise.

– Daj mi to – zaprotestowała. – Co ty wyprawiasz?

39

C ó rk a z d ra j c y

background image

– Pakuję rzeczy do samochodu – odparł spokojnie.

– Po to mnie tu przywiozłaś. Usiądź sobie w cieniu,
a ja się zajmę robotą.

– Pomogę ci. – Lise wciąż nie mogła uwierzyć, że

mówił to wszystko poważnie.

– Nie trzeba. Sam sobie poradzę.
Oczywiście mogła mu powiedzieć, że ona tu rządzi,

a on ma słuchać. Nie tylko mogła, ale powinna tak
zrobić, lecz ten przeklęty facet umiał sprawić, że czuła
się jak krucha kobietka.

Lise w żaden sposób nie umiała poradzić sobie

z tym całkiem dla niej nowym uczuciem. Kompletnie
zdezorientowana siadła w cieniu na drewnianej
skrzynce i przyglądała się, jak Steve pracuje. Musiała
coś z tym zrobić, zapanować nad sytuacją, która
wymykała się z jej spod kontroli.

Owszem, Steve zachowywał się, jakby była zrobio-

na z chińskiej porcelany, ale to wcale nie znaczyło, że
mu się podobała. Rutynowe zabiegi nałogowego pod-
rywacza, i tyle było na rzeczy, ot co. Gdzie tylko taki
się pojawi, musi złamać jakieś serce, a potem rusza
dalej. Cholerny łańcuszek złamanych serc...

Jednak Lise na pewno nie dołączy do tej żałosnej

kolekcji. W żadnym wypadku.

40

L i nd a T u rn e r

background image

Rozdział trzeci

Z zewnątrz lokal ,,Flamingo Café’’ wyglądał jak

spelunka. Zbudowany z zardzewiałej blachy falistej
barak przechylał się odrobinę na lewo. Na bokach
miał wymalowane flamingi, które dawno już spło-
wiały i nie były ani odrobinę pociągające, ale Ste-
ve’owi bardzo się podobały. A kiedy wszedł z Lise
do środka, po prostu musiał się uśmiechnąć. Gdzie
tylko się obejrzał, wszędzie widział pełno różowych
flamingów.

– Rewelacja! – entuzjazmował się Steve. – Coś

podobnego było w moich stronach. Nazywało się
,,Lily Pad’’. Właścicielka zbierała żaby i przyrządzała
najlepsze żabie udka na całym świecie. Boże! Przez
tyle lat nawet nie pomyślałem o starej Lily.

– Mabel zbiera flamingi. – Lise się roześmiała.

– To właścicielka tej knajpy. Zaczęło się od tego, że
ktoś jej przyniósł parę porcelanowych flamingów. To
miał być dowcip, ale ludzie zaczęli o nich mówić i nim

background image

ktokolwiek zdążył się zorientować, już cały lokal
zapchany był tymi ptaszyskami.

Flamingi były niesamowite i szczerze ubawiły

Steve’a, ale naprawdę się zdumiał, gdy otworzył
menu. Beef Wellington, befsztyk tatarski, świeży
łosoś z rusztu w sosie koperkowym...

– Kto by pomyślał, że na tym pustkowiu można

dostać takie frykasy – mruknął.

– Mabel bardzo lubi zaskakiwać – powiedziała

Lise. – Pewnie trudno ci w to uwierzyć, ale gotować
uczyła się Paryżu.

Steve nie dowiedział się, jak smakowały inne

wymienione w menu dania, ale łososia Mabel rzeczy-
wiście przyrządzała znakomicie. Dosłownie rozpływał
się w ustach.

– Jestem w tym kraju dopiero trzeci dzień – powie-

dział po kilku kęsach – a już mam za sobą dwa
najsmaczniejsze posiłki w życiu.

Dopiero teraz zauważył, że Lise prawie nie tknęła

swojego jedzenia.

– Coś się stało? – zapytał. – Czemu nie jesz?
– Nie, wszystko w porządku. – Lise wzruszyła

ramionami i pochyliła się nad talerzem. W duchu
przeklinała swoją wyrazistą twarz, na której zawsze
było widać wszystko, co tylko sobie pomyślała.

Okłamała go, bo stało się, i to bardzo dużo. Mimo

jej rozpaczliwych wysiłków, Steve’owi udało się poko-
nać opór Lise i wsunąć się niepostrzeżenie w jej myśli,
choć wcale sobie tego nie życzyła. Ale cóż, intrygował
ją i zaskakiwał na każdym kroku, nawet ta obskurna

42

L i nd a T u rn e r

background image

knajpa mu się podobała. No i te jego maniery...
A przecież był tylko zwykłym kowbojem, który po-
dróżował po świecie w poszukiwaniu pracy. Powinien
być gburowatym prostakiem, jak oni wszyscy, a prze-
cież nie był. Pewnie był nieźle wykształcony i obyty
w świecie... Owszem, przywykł do ciężkiej pracy
fizycznej, lecz zarazem...

Och, po co te rozważania? Powinna była pojechać

do miasta z kimś innym, byle nie ze Steve’em. Inni
mężczyźni nie flirtują z nią i żaden z nich nie potrafi
sprawić, żeby poczuła się jak kobieta. Nigdy dotąd nie
chciała żadnego z nich pocałować... przytulić się... i...

Zarumieniła się pod wływem swych myśli. I nic

dziwnego, bo każdy by się zarumienił, gdyby je
poznał...

Powrót do domu w niczym nie przypominał jazdy

do miasta. Nie było wspomnień z dzieciństwa, prze-
komarzania się ani śmiechu. Ledwie wsiedli do auta,
Lise natychmiast włączyła radio.

Inny facet zapewne byłby zbity z tropu, ale nie

Steve. Rozsiadł się wygodnie, i korzystając z tego, że
Lise miała oczy zwrócone na drogę, całkiem otwarcie
jej się przyglądał.

– Wiesz co – powiedział głośno, żeby przekrzyczeć

radio – czasami bardzo pomaga, jeśli pogada się o tym,
co człowieka gnębi. Można wtedy spojrzeć na sprawy
z innej perspektywy.

– Mnie nic nie gnębi – odparła.
– To znaczy, że zawsze jesteś taka małomówna?

43

C ó rk a z d ra j c y

background image

Po raz pierwszy od wyjazdu z Roo Springs oderwała

wzrok od szosy.

– Nie lubię dużo gadać – burknęła.
– A ja lubię, zwłaszcza że moje gadanie podoba się

kobietom.

Przez moment zdawało mu się, że rozbawił Lise,

jednak zdołała się opanować.

– Są gusta i guściki – stwierdziła lekceważąco.

– Na tym opiera się porządek świata.

– To ciekawe... bo mnie mówiono, że opiera się na

miłości.

– Nie należy wierzyć we wszystko, co ludzie

gadają. – Lise wzruszyła ramionami.

Biedna dziewczyna, pomyślał Steve. Właśnie od-

krył jej bolesną tajemnicę: nic nie wiedziała o miłości.
Zapewne jej rodzice bardzo się kochali, ale czy ją ktoś
kochał? Czysto retoryczne pytanie. A osoby, które nie
są otoczone ciepłymi uczuciami, łatwo wpadają
w kompleksy. Kompleksy najczęściej wynikają z uro-
jeń, z fałszywego postrzegania własnej osoby, ale
potrafią zniszczyć człowiekowi życie. Okradziona
z miłości Lise szukała winy w sobie, no i znalazła. Nie
jest małą słodką kobietką, jak jej matka, dlatego
uznała, że ta sfera życia jest dla niej niedostępna.
Wszystko przez tego drania Simona. Tak skrzywdzić
własne dziecko, to wprost niepojęte!

Postanowił, że kiedy jego misja będzie się miała ku

końcowi, przed wyjazdem powie Lise, że zasługuje na
lepszego ojca niż Simon.

44

L i nd a T u rn e r

background image

Wypakowano zakupy, kowboje poszli umyć się

przed kolacją, dzień miał się ku końcowi.

Lise nie mogła się doczekać powrotu do domu.

Chciała wreszcie pozbyć się Steve’a. Jednakże teraz,
gdy jej marzenia się spełniły, gdy nastał wieczór i bez
wzbudzania niczyich podejrzeń mogła zniknąć w do-
mu, ze zdumieniem stwierdziła, że wcale nie chce się
z nim rozstawać. Bardzo ją to zirytowało.

Przeklęty facet, pomyślała. Nie mogła dociec, co

w nim takiego było, że dziwnie się przy nim czuła.

– Dziękuję ci za pomoc – powiedziała oficjalnym

tonem.

– Cała przyjemność po mojej stronie. W każdej

chwili jestem do dyspozycji.

Oczy jej się zwęziły.
– Przecież tu pracujesz – syknęła. Nie chciała, by

zabrzmiało to tak ostro, ale stało się. – Dobranoc
– powiedziała łagodniej. – To był bardzo męczący
dzień.

Weszła do domu i zgasiła światło na ganku. Po raz

pierwszy od wielu godzin Steve został sam.

Dom stał przed nim jak prezent, który czekał, by go

rozpakować. Światła gasły jedno po drugim, a Steve’a
ręce świerzbiły, żeby wejść do środka. W ciemnoś-
ciach mógłby przeszukać gabinet i nikt nigdy by się
o tym nie dowiedział. Wystarczyło tylko zaczekać, aż
Lise i Cookie zasną. Na pewno nie zamykano drzwi na
klucz.

Jednak nie był to dobry pomysł. Rano nie zdążył się

zorientować w rozkładzie domu i mógłby na przykład

45

C ó rk a z d ra j c y

background image

trafić do pokoju kucharza. Wtedy całą maskaradę
diabli by wzięli. Niestety Steve, czy raczej agent
Russell Devane, nieraz już wpadał w podobne opały
przez swoje zezowate szczęście.

Cierpliwości, powtarzał sobie w duchu. Musiał

doprowadzić do tego, by Lise sama zaprosiła go do
gabinetu Simona. Coś wymyśli, żeby ją do tego
sprowokować.

Jak cień przesunął się pod ścianę stodoły. Ukryty

w nieprzeniknionej ciemności nocy, z dala od ciekaw-
skich uszu, wyjął z tylnej kieszeni dżinsów portfel,
a z niego plastikową kartę, która dla niewprawnych
oczu wyglądała jak zwykła karta kredytowa, tylko
nieco grubsza od normalnej. Był to telefon, dzięki
któremu Steve mógł nawiązać kontakt ze SPEAR
z dowolnego miejsca na ziemi.

Nasłuchiwał przez chwilę. Noc była cicha i ciemna,

na podwórzu nie było żywej duszy. Żadnego ruchu.
Nawet liście na drzewach się nie poruszały.

Przesunął palcem po cyfrach imitujących numer

karty kredytowej i uruchomił telefon. Chwilę później
usłyszał głos Belindy, która była jego łączniczką
z agencją.

– Mama powinna do mnie zadzwonić i powie-

dzieć, jak się miewa tata. – Steve mówił cicho, jakby
coś mruczał do siebie, bo zawsze istniała możliwość,
że jednak ktoś go usłyszy. – Lise na pewno nie będzie
miała nic przeciwko temu.

– Zrozumiałam – odparła Belinda. – Oczekuj roz-

mowy jutro o dziesiątej rano. Trzymaj się ciepło.

46

L i nd a T u rn e r

background image

Rozłączyła się. Steve schował do portfela fałszywą

kartę kredytową i poczłapał do domku dla pracow-
ników. Zrobił wszystko, co było tego dnia do zrobie-
nia. Teraz mógł już tylko czekać.

Lise od rana podpisywała rachunki i porząd-

kowała dokumenty. Około dziesiątej zadzwonił
telefon. Uśmiechnęła się i szybko podniosła słu-
chawkę. Już od kilku dni spodziewała się telefonu
od ojca.

– Cześć, tato. Miałam nadzieję, że dziś wreszcie

zadzwonisz.

Najpierw nic nie było słychać, i dopiero po chwili

odezwał się niepewny, wylękniony kobiecy głos:

– Przepraszam, ale chyba pomyliłam numer. Szu-

kam Steve’a Trace’a. Jestem jego matką. Powiedzia-
no mi, że znajdę go na farmie Pear Tree.

– Ależ oczywiście, pani Trace – uspokoiła ją Lise.

– To jest właśnie farma Pear Tree, a ja nazywam się
Lise Meldrum. Proszę chwilę poczekać. Zaraz po-
starałam się znaleźć Steve’a.

– Dziękuję, kochanie. – Starsza pani miała taki

głos, jakby za chwilę miała się rozpłakać. – Przykro mi,
że narobiłam pani tyle kłopotu, ale koniecznie muszę
z nim porozmawiać. Ojciec Steve’a jest bardzo chory...

– Och, przykro mi. Zaraz znajdę Steve’a. Może

pani dzwonić, kiedy tylko pani zechce. Proszę chwilę
zaczekać.

Połączyła się domofonem z szopą, gdzie Steve od

rana naprawiał przyczepę do przewozu koni.

47

C ó rk a z d ra j c y

background image

– Słucham? – Steve podniósł słuchawkę już po

drugim dzwonku. – Czy to ty, szefowo?

Nie musiała pytać, skąd wiedział, że to ona,

ponieważ była to linia prowadząca z domu do
wszystkich obiektów farmy. Mogła do niego dzwo-
nić tylko Lise albo Cookie, ale ten ostatni raczej nie
miał do niego żadnego interesu. W normalnych
warunkach na pewno by mu przypomniała, że nie
nazywa się szefową, ale teraz nawet o tym nie
pomyślała.

– Steve, dzwoni twoja mama. Przyjdź do domu.

Twój tata zachorował. Możesz rozmawiać z gabinetu.
Nikt ci tu nie będzie przeszkadzał.

– Już idę.
Nie minęła minuta, jak ponury i przybity stanął

przed frontowymi drzwiami. Oczy pociemniały mu ze
zmartwienia i wcale się nie uśmiechał.

– Gdzie telefon? – zapytał.
– W gabinecie – powiedziała, prowadząc go przez

hol. – Nie musisz się spieszyć.

Wyszła i zamknęła za sobą drzwi, toteż nie mogła

zobaczyć uśmiechu, jaki rozlał się po twarzy Steve’a.

Usadowił się w wielkim skórzanym fotelu stojącym

przy ogromnym biurku i wziął do ręki słuchawkę
telefonu.

– Cześć, mamo. Lise mi powiedziała, że coś nie

tak z tatą. – Musiał kontynuować tę mistyfikację na
wypadek, gdyby ktoś podniósł słuchawkę w innej
części domu i stamtąd chciał sprawdzić, o czym
rozmawiają. – Jak on się czuje?

48

L i nd a T u rn e r

background image

– Niezbyt dobrze, kochanie. – Belinda znakomicie

odgrywała rolę strapionej starszej pani. – Twój tata
złapał coś, co lekarze nazywają tureckim wirusem
i zupełnie nie mają pojęcia, jak sobie z tym draństwem
radzić. Może tobie uda się znaleźć coś na ten temat
w Australii? No wiesz, inny kraj i w ogóle... Wujek
Wally powiedział, że może trzeba poszukać w Inter-
necie. Wiesz, jak to się robi?

Steve nawet nie próbował udawać, że jej nie

rozumie. Belinda nie mówiła o jego ojcu, tylko o ojcu
Lise. Widocznie Simon poleciał do Turcji i nikt nie
miał pojęcia, jakiego bałaganu tam narobi. Wujek
Wally, czyli Jonasz, miał nadzieję, że Steve’owi uda
się znaleźć jakieś informacje w komputerze zainstalo-
wanym na farmie Pear Tree.

– Nie wiem, czy Lise pozwoli mi skorzystać

z komputera, ale jeśli tak, to spróbuję.

Rozmawiając z Belindą, Steve jednocześnie prze-

szukiwał szuflady biurka. Skończywszy, włączył kom-
puter i pospiesznie spenetrował zawartość dysku. Już
po chwili się zorientował, że nie ma tam ani jednego
pliku, który należałby do Simona. Wyglądało na to, że
wszystkie dotyczyły spraw związanych z prowadze-
niem farmy, choć oczywiście w wykazach płatności
czy plikach dotyczących kontaktów z kontrahentami
można było łatwo ukryć różne tajne informacje.
Należało po kolei wszystko dokładnie przejrzeć, żeby
się przekonać, czy zawartość plików istotnie odpowia-
da nazwom.

– Nie znalazłem niczego, co mogłoby pomóc tacie

49

C ó rk a z d ra j c y

background image

– powiedział. – Będę musiał jeszcze poszperać, a to da
się jakoś zrobić.

– Wiedziałam, że nam pomożesz, synku. Tak

bardzo się martwię o ojca. Ma wysoką gorączkę
i mówi, że czasem tak się czuje, jakby wokół niego
zamykały się ściany. Nie mogę na to patrzeć.

A więc nasi agenci zacisnęli pętlę wokół Simona

tak mocno, że zrobiło mu się gorąco, pomyślał Steve.
No i dobrze. Ten łajdak na nic innego nie zasługuje.

– Zrobię wszystko, co w mojej mocy, mamo, ale

nie wiem, jak długo to potrwa. W poniedziałek
zaczyna się spęd bydła i wszyscy jedziemy na pastwis-
ka. Nie będzie mnie jakieś dwa albo nawet trzy
tygodnie. Postaram się znaleźć coś przed wyjazdem,
ale nic nie mogę obiecać.

– Wiem, że masz dużo pracy, kochanie. To dobrze,

że wreszcie znalazłeś coś, co ci odpowiada. Tylko
proszę, dbaj o siebie.

Czyli o życie. Belinda jednoznacznie przekazała

mu, że z jakichś powodów musi maksymalnie wzmóc
czujność. Sprawa nabierała więc tempa.

– Znasz mnie, mamo. Zawsze bardzo uważam.
Belinda westchnęła i Steve prawie się roześmiał.

Oboje wiedzieli, jak bardzo mijał się z prawdą.

Przyczajona pod zamkniętymi drzwiami gabinetu

Lise czekała w pogotowiu na wypadek, gdyby matka
Steve’a przekazała złe wieści.

A jeśli naprawdę będzie źle, to co zrobisz? Trzeba

będzie jakoś pocieszyć tego biedaka.

50

L i nd a T u rn e r

background image

Przerażona własnymi myślami wybiegła na ganek.

W duchu podziękowała Bogu za to, że nie pozwolił, by
Steve przyłapał ją pod drzwiami. Pomyślałby, że
podsłuchiwała albo pilnowała, by czegoś nie ukradł...
Uraziłaby go wtedy śmiertelnie.

Postanowiła zająć się czymś pożytecznym. Czym-

kolwiek, byle tylko przestać myśleć o tym facecie. Na
ganku stały skrzynki z ziemią i rachitycznymi roślin-
kami, których nawet w przypływie optymizmu nigdy
nie nazywała kwiatami. Ziemia była sucha jak pieprz,
więc Lise zabrała się za podlewanie.

W pewnej chwili mimowolnie spojrzała w okno

gabinetu – i zamarła. Steve siedział wpatrzony w mo-
nitor i sprawnie przebierał palcami po klawiaturze.

Zaskoczona Lise patrzyła, jak rozmawiając przez

telefon ze swoją mamą, dłubał w komputerze. Był
odwrócony plecami do okna i nie wiedział, że Lise na
niego patrzy. Oczywiście nie miała nic przeciwko
temu, by korzystał z komputera, tylko tak to już jest
w cywilizowanym świecie, że zanim ruszy się czyjąś
własność, powinno się spytać o pozwolenie. Zresztą
nie chodziło tylko o elementarną grzeczność. Lise
miała w komputerze wszystkie dane dotyczące farmy
i gdyby ktoś przez przypadek nacisnął niewłaściwy
klawisz, mógłby narobić nie lada kłopotu.

Lise postanowiła porozmawiać o tym ze Steve’em,

ponieważ nie miał prawa nadużywać jej uprzejmości.
Przedtem jednak musiała się upewnić, czy jego ojcu
nic nie grozi. Oczywiście zrezygnuje z awantury, gdy
choroba pana Trace’ego okaże się naprawdę poważna.

51

C ó rk a z d ra j c y

background image

Zakręciła hydrant. W tej samej chwili drzwi się

otworzyły i na ganek wyszedł Steve. Lise spojrzała na
jego ponurą minę i serce w niej zamarło.

– Jak się miewa twój tata? – spytała zatroskana.
– Nie najlepiej – powiedział i westchnął ciężko.

– Złapał jakiegoś zagranicznego wirusa. Mama bardzo
się martwi...

– Tak mi przykro! Wyjdzie z tego?
– Nie wiadomo. – Steve zdjął kowbojski kapelusz

i przeczesał palcami włosy. – Lekarze kompletnie nie
mają pojęcia, jak go leczyć. Mama prosiła, żebym
poszukał w Internecie wszelkich możliwych infor-
macji o tej chorobie. – Uśmiechnął się do niej
z przymusem. – Nie gniewaj się, ale skorzystałem
z twojego komputera. Chciałem od razu sprawdzić,
czy w Australii nie pracuje jakiś lekarz, który już
wcześniej zetknął się z tą chorobą. Mama nalegała,
mnie też na tym bardzo zależy, no i zapomniałem
spytać ciebie o zgodę.

– Drobiazg. – Machnęła ręką. Była zadowolona, że

sprawa sama się wyjaśniła. – Możesz korzystać z kom-
putera, kiedy tylko chcesz. Twoja mama ma rację, bo
Internet to niesamowita kopalnia informacji. Znalaz-
łeś już coś?

– Nie. – Steve pokręcił głową. Sam się zdziwił, jak

łatwo Lise zgodziła się na to, czego tak bardzo
potrzebował. – Ten zalew innformacji jest wprost
porażający i by coś z tego wyłuskać, trzeba czasu, a nie
chciałem blokować ci gabinetu. I tak za długo tam
siedziałem. Ale chętnie wróciłbym tu wieczorem, jak

52

L i nd a T u rn e r

background image

skończę swoją robotę. Znalazłem wiadomości doty-
czące różnych terapii eksperymentalnych i chciałbym
się im dokładniej przyjrzeć. Jeśli, oczywiście, nie
będziesz potrzebowała komputera i jeśli nie masz nic
przeciwko temu – dodał pospiesznie.

– Jasne, że nie – odparła Lise. – Przed wyjazdem

na spęd muszę uporządkować wszystkie sprawy, ale
powinnam z tym zdążyć do wieczora, więc możesz tu
przyjść po kolacji.

– Dzięki, Lise. – Steve uśmiechnął się do niej

z wdzięcznością. – Nie masz pojęcia, ile to dla mnie
znaczy.

Następny tydzień był bardzo długi, zwariowany

i pełen pośpiechu. We wszystkich pojazdach, które
miały zawieźć do buszu zapasy i konie, wymieniono
oleje i płyny hamulcowe, zadbano też o chłodnice.
Nikomu nie uśmiechała się zabawa w mechanika na
środku pustkowia, toteż dokładny przegląd całego
sprzętu trzeba było zrobić przed wyjazdem. Jednak
niemożliwością było zabezpieczyć się przed wszyst-
kimi awariami, toteż zapakowano mnóstwo części
samochodowych, a także zapas oleju oraz płynu do
chłodnic. Wystarczyłoby tego dla niewielkiej armii,
ale lepsza nadmierna przezorność od drobnego choć-
by zaniechania. Tę mądrość znali wszyscy, którzy
zetknęli się z buszem.

No i konie. Silne i bardzo wytrzymałe konie pod

siodło. To one miały najwięcej pracy i dlatego musiały
być w doskonałej formie. Zostały dokładnie zbadane

53

C ó rk a z d ra j c y

background image

przez weterynarza, sprawdzono, czy któryś przypad-
kiem nie naciągnął sobie ścięgna. Skontrolowano
także siodła i uprzęże, przygotowano przyczepy dla
koni. Zapakowano też dodatkową karmę, bo w buszu
nie było zbyt wiele pożywienia dla koni.

Wcale nie było łatwo zgromadzić wystarczająco

dużo sprzętu i jedzenia na dwa do trzech tygodni dla
ośmiu osób i szesnastu koni, a także tego wszystkiego,
co mogło się przydać w razie jakiegoś nieprzewidzia-
nego wypadku. Steve nabrał szacunku dla Lise, która
to wszystko organizowała, sporządzała listy, spraw-
dzała i jeszcze raz sprawdzała... Niczego nie można
było zapomnieć, bo nikt przecież nie będzie wracał
dwieście kilometrów po jedną, nawet najbardziej
potrzebną rzecz.

Steve bez mrugnięcia okiem harował w koszmar-

nym upale razem ze wszystkimi. Jego prawdziwa
praca zaczynała się dopiero wieczorem, kiedy po
kolacji Lise udostępniała mu gabinet Simona. Nie
stała nad nim, nie sprawdzała, czego szuka ani nawet
nie wypytywała o nowe sposoby leczenia, które rzeko-
mo studiował. Gdyby go zapytała, miałaby twardy
orzech do zgryzienia, bo przecież nie istniało nic
takiego jak turecki wirus.

Niestety nie mógł prowadzić poszukiwań w taki

sposób, jaki najbardziej by mu odpowiadał. Lise
wprawdzie zostawiała go samego w gabinecie, ale
nigdy nie zamykała za sobą drzwi, dlatego każdy, kto
przechodził korytarzem, mógł bez trudu zobaczyć, co
dzieje się w środku. Steve bez wzbudzania podejrzeń

54

L i nd a T u rn e r

background image

nie mógł więc zamknąć się na trzy spusty, dlatego
z jednym okiem utkwionym w drzwiach przeglądał
uważnie po kolei wszystkie pliki, natomiast przy
najlżejszym szmerze uciekał na internetowe strony
poświęcone medycynie.

Wkrótce dowiedział się, że Lise od szesnastego

roku życia samodzielnie prowadziła farmę, ale nigdzie
nie znalazł ani słowa o Simonie. Nie było nawet
żadnej wzmianki o Arcie Meldrumie ani żadnego
pliku, który mógłby do niego należeć. Było to bardzo
dziwne, bowiem Simon kupił tę farmę na długo przed
narodzinami Lise i w komputerze powinno być coś, co
dotyczyło tylko jego!

Zegar na kominku wybił dziewiątą trzydzieści

i Steve’owi kończył się czas. Na farmie praca za-
czynała się o świcie, dlatego przed dziesiątą wszyscy
udawali się na spoczynek. Był to uświęcony rytuał
i czy tego chciał, czy nie, musiał odłożyć poszukiwania
na następny dzień.

Zaklął pod nosem i postanowił przejrzeć jeszcze

jeden plik, który nosił nazwę ,,Przepisy’’. Na pewno
nie było w nim nic ciekawego, ale Steve postanowił
zajrzeć do niego, by następnego dnia już się nim nie
zajmować.

Nie było żadnych przepisów ani nawet starych

rachunków za paszę czy usługi weterynarza, lecz dane
dotyczące budowy małego domu.

Oczy Steve’a zwęziły się, obudziła się zawodowa

czujność. W samolocie wyuczył się na pamięć wszyst-
kich informacji na temat farmy Simona, ale nie było

55

C ó rk a z d ra j c y

background image

tam ani słowa o żadnym domku. A więc co to jest, do
jasnej cholery?

Pospiesznie czytał informacje pojawiające się na

ekranie monitora, gdy nagle z korytarza dobiegło
wołanie Lise.

– Wyjąłeś je z lodówki? – pytała Cookiego. – Mają

być gotowe na śniadanie. Zresztą, nieważne. Ja to
zrobię, tylko najpierw zajrzę do Steve’a. Powinien już
chyba skończyć na dzisiaj.

Pojawiła się w drzwiach tak prędko, że nawet

zakląć nie zdążył, zdołał jednak błyskawicznie zamk-
nąć plik, a potem program. Zanim Lise weszła do
pokoju, komputer był wyłączony.

– Ten czas zawsze tak szybko leci – poskarżył się

Steve – ale dzisiaj to już naprawdę przesadził.

– Nie zauważyłam – westchnęła Lise. Usiadła na

fotelu. – Strasznie mi się dłużył ten dzień.

Spojrzał na nią zdumiony. Nie należała do kobiet,

które mają za dużo wolnego czasu. Zawsze miała tyle
spraw na głowie, że dwóch ludzi ledwo by sobie z nimi
poradziło.

– Dobrze się czujesz? – zapytał z troską.
Powinna powiedzieć, że bardzo dobrze i zaraz

zmienić temat. Przyjaźniła się ze swoimi pracow-
nikami, ale się im nie zwierzała. Była szefem i nie
wypadało obnosić się ze swymi problemami przed
podwładnymi. No i oczywiście nie zamierzała zwie-
rzać się Steve’owi.

Od tygodnia każdy wieczór spędzał w gabinecie.

Lise zdawało się, że cały pokój przesiąknięty jest jego

56

L i nd a T u rn e r

background image

zapachem, że nawet w całym domu pachnie Ste-
ve’em. Od jakiegos czasu trudno zasypiała w nocy, bo
bez przerwy o nim myślała.

A tymczasem zamiast zapewnić go, że jest zdrowa

i w najlepszej formie, i na tym zakończyć rozmowę,
wdała się w niepotrzebne pogaduszki.

– Nic mi nie jest – powiedziała – ale martwię się

o tatę.

– Dlaczego? Czy coś mu się stało?
Owładnięta troską, która ściskała jej serce, nawet

nie zauważyła, że spojrzenie szarych oczu Steve stało
się ostre jak hartowana stal.

– Najgorsze jest to, że nic nie wiem. Kiedy w ze-

szłym tygodniu wyjeżdżał z domu, powiedział mi, że
wróci na weekend, ale się nie zjawił. Myślałam, że
przynajmniej zadzwoni, ale nawet się nie odezwał.
Boję się, czy coś złego mu się nie przytrafiło.

Steve musiał się ugryźć w język, żeby nie krzyczeć

z radości. A więc misja zbliżała się do końca. Simon
wyjechał z Turcji i wraca do domu! Tylko po co?
Czyżby chciał się przyczaić, schować przed agentami
SPEAR, którzy zaciskali mu pętlę na szyi? A może
realizuje jakiś brudny interes i chce go załatwić
właśnie tu, na swojej farmie, z dala od ciekawskich
oczu? Co ten drań kombinuje?

Pytania szumiały mu w głowie jak natrętne muchy,

lecz nie mógł żadnego z nich zadać Lise. Nie mógł też
dać poznać po sobie, jak bardzo jest podekscytowany.

– Czy twój tata ma zwyczaj dzwonić do domu,

zanim przyleci? – zapytał obojętnym tonem, który

57

C ó rk a z d ra j c y

background image

nawet jemu nie przyszedł łatwo. – Czy zwykle przy-
jeżdża bez zapowiedzi?

– Przylatuje bez uprzedzenia.
– Więc dlaczego uważasz, że coś mu się stało?
Lise nagle się uspokoiła, pytanie Steve’a uświado-

miło jej bowiem, że niepotrzebnie się martwiła. Bez
sensu wpadła w panikę. Co się z nią dzieje?

– Masz rację. – Odetchnęła z ulgą. – Tata nigdy

nikomu się nie opowiada z tego, co robi. Zawsze taki
był. Sama nie wiem, dlaczego tak głupio się za-
chowuję. No cóż, bardzo bym chciała go zobaczyć
przed spędem, ale boję się, że interesy znów za-
trzymają go poza domem.

– Na pewno do ciebie zadzwoni, jeśli zmieni plany

– pocieszył ją Steve.

Lise wiedziała jednak, że ojciec nie zadzwoni, bo

dla niego zawsze najważniejsze były interesy. Lise już
dawno przestała się zastanawiać, które miejsce zaj-
mowała na jego ,,liście priorytetów’’. Używał często
tego zwrotu, by uciąć wszelkie dyskusje. Wolała nie
wiedzieć, jaki numerek jej przydzielił, bo dzięki temu
mniej bolało.

Nie zamierzała jednak opowiadać o tym Steve’owi

ani w ogóle nikomu. Jej związki z ojcem, a raczej ich
brak, były jej prywatną sprawą i nikomu nic do tego.

– Czasami coś mu wypadnie w ostatniej chwili, ale

zawsze wtedy dzwoni, żeby mnie zawiadomić – skła-
mała gładko.

– A więc skoro nie zadzwonił, to na pewno jutro

przyleci – wywodził logicznie Steve. – A co z kom-

58

L i nd a T u rn e r

background image

puterem? – zapytał i nagle posmutniał. – Chciałem
jeszcze przy nim posiedzieć, ale skoro twój tata
wraca...

– Daj spokój – przerwała mu Lise. – Możesz

przyjść wieczorem, tak jak zwykle.

Simon nie będzie miał nic przeciwko temu? Cieka-

we, pomyślał zdezorientowany Steve.

59

C ó rk a z d ra j c y

background image

Rozdział czwarty

Lise nie przykładała wielkiej wagi do urodzin, a już

zwłaszcza do swoich. Zazwyczaj przychodziły i mijały
bez żadnych fanfar, toteż nie bardzo mogła zrozumieć,
dlaczego ludzie robią tyle hałasu o to, że postarzeli się
o rok. Już dawno uznała, że jest to kolejny zwykły
dzień. Jej ojciec także nie widział w tym dniu nic
szczególnego i zawsze spędzał go z dala od domu.

W tym roku miało być inaczej. Lise kończyła

trzydzieści lat i czekała na swoje urodziny podniecona
jak małe dziecko. Tłumaczyła sobie, że całe to
zamieszanie bierze się stąd, iż kończy się kolejna
dekada jej życia i wreszcie będzie mogła się poczuć
jak osoba naprawdę dorosła, ale były to oczywiste
wykręty. Ten dzień stawał się tak szczególny z jed-
nego tylko powodu. Jak sięgała pamięcią, zdarzyć się
miało po raz pierwszy, by jej ojciec wrócił do domu na
jej urodziny.

Lise cierpliwie czekała, aż ojciec zdejmie żałobę

background image

i zrozumie, że ma córkę, która desperacko pragnie go
kochać, lecz zawsze jeśli nie ciałem, to duchem
przebywał gdzieś daleko i tak bardzo był zajęty
swoimi sprawami, że w żaden sposób nie potrafiła
zbliżyć się do niego. Czasami nawet się zastanawiała,
czy w ogóle ją kochał. Zaraz jednak zapewniała siebie,
że przecież musi ją kochać, bo wszyscy rodzice
kochają swoje dzieci. Na pewno ją kochał, tylko nie
umiał tego okazać.

Teraz wszystko się zmieni, pomyślała Lise, uśmie-

chając się do siebie. Nie miała pojęcia, co spowodowa-
ło, że ojciec wreszcie się obudził, lecz niewiele ją to
obchodziło. Najważniejsze, że Art Meldrum przyje-
dzie, i to na cały weekend! Nareszcie ojciec i córka
staną się prawdziwą rodziną.

Z oczami lśniącymi oczekiwaniem zbiegła na dół

na śniadanie, zastanawiając się gorączkowo, co jeszcze
pozostało do zrobienia. Oczywiście trzeba posprzątać
dom, odświeżyć sypialnię ojca, upiec tort i ugotować
odświętny obiad.

Była tak zaaferowana, że ledwie tknęła wafle, które

Cookie przyrządził specjalnie z okazji jej urodzin.

– Nie smakują ci? – zapytał, kiedy odniosła do

kuchni prawie nietkniętą porcję.

– Wafle są przepyszne – powiedziała, uśmiechając

się do niego.

Wiedziała, dlaczego się wściekał. Już dawno uznał,

że poza gotowaniem do jego obowiązków należy
również sprzątanie, toteż ambitne plany Lise ani trochę
mu się nie podobały, uznał je bowiem za uzurpację.

61

C ó rk a z d ra j c y

background image

– Dlaczego zawsze wszystko musisz robić sama?

– gderał Cookie. – Przecież dziś są twoje urodziny!
Powinnaś odpoczywać i miło spędzić dzień, zamiast
zapracowywać się na śmierć. Kto to słyszał, żeby
jubilatka sprzątała dom od piwnic aż po dach jak jakaś
zwykła służąca.

– Ale ja lubię sprzątać.
– Musisz to robić w swoje święto? Też coś! – Pry-

chnął z dezaprobatą. – I po co ta tajemnica? Dlaczego
nie chcesz, żeby chłopcy dowiedzieli się, że dziś
obchodzisz urodziny? Gdybyś pozwoliła, żebym im to
powiedział, to by ci urządzili takie przyjęcie, że do
końca życia byś go nie zapomniała.

– Właśnie dlatego nie chcę, żeby wiedzieli – od-

parła Lise. – I tak mają dość roboty. Nie muszą jeszcze
robić sobie kłopotu z mojego powodu.

Cookie nie należał do ludzi, którzy cierpią w milcze-

niu, więc wciąż dawał upust swemu niezadowoleniu.

– Powinnaś przynajmniej pozwolić, żebym upiekł

tort – marudził. – I przygotował wystawny obiad.
Chyba że przestała ci odpowiadać moja kuchnia.
Może dlatego nawet nie spróbowałaś wafli?

– Bzdury gadasz – obruszyła się. Ta scena bardzo

ją rozbawiła, z drugiej jednak strony bała się, że
Cookie obrazi się na dobre. – Wiesz, że uwielbiam
twoją kuchnię, ale dziś chciałabym zrobić wszystko
sama. Nieczęsto mogę pozwolić sobie na gotowanie.
To będzie taki prezent od Lise dla Lise.

Były jej urodziny, więc Cookie dał za wygraną, co

nie znaczyło, że odzyskał dobry humor.

62

L i nd a T u rn e r

background image

– Rób, jak uważasz. – Machnął ręką. – Zresztą i tak

zrobisz, co będziesz chciała. Kuchnia jest do twojej
dyspozycji.

Najpierw posprzątała dom. Zrobiła to szybko, spraw-

nie i z wielką przyjemnością. Druga przyjemność
czekała na nią w kuchni, a zwała się: pieczenie
i gotowanie.

Lise od początku wiedziała, jaki zrobi tort. Ko-

niecznie musiał być czekoladowy, czyli jej ulubiony.
Wprawdzie wolałaby, by odpowiadał gustom jej ojca,
ale niestety była to dla niej ziemia nieznana. Zwykle
taka myśl sprawiała jej przykrość, lecz nie był to
zwykły dzień, tylko jej trzydzieste urodziny. Dzisiaj
wszystko się zmieni. Nareszcie!

Zrobiła tort według przepisu mamy i przybrała go

kremem czekoladowym. Potem przyrządziła pieczo-
ne kurczęta, czyli pierwszą potrawę, jakiej nauczył ją
Cookie, kiedy była jeszcze mała. Wsadziła je do
piekarnika i poszła na górę, żeby się wykąpać i prze-
brać. Kiedy skończyła toaletę, do szóstej brakowało
pięciu minut. Ojciec mógł się zjawić lada chwila.

Lise zeszła na dół, wstawiła ryż i wyjęła mięso

z piekarnika. Nakryła stół w jadalni obrusem z błękit-
nego jedwabiu, który kiedyś należał do mamy, i na-
słuchiwała znajomego warkotu samolotu. Minął długi
jak wieczność kwadrans, potem jeszcze pół godziny,
a ojca jak nie było, tak nie było.

Nie ma się czym przejmować, powtarzała sobie

w duchu, pewnie tata trochę się spóźni. Jak zwykle
zresztą. Nigdy nie był szczególnie punktualny. Za

63

C ó rk a z d ra j c y

background image

późno wystartował albo trafił na burzę. Oczywiście do
głowy mu nie wpadnie, żeby zadzwonić do córki.
Nigdy nie dzwonił. Nawet nie pomyślał, że Lise
mogłaby się o niego martwić.

No i nie będzie, postanowiła sobie. Art Meldrum

był dorosły i potrafił się o siebie zatroszczyć. Na
pewno świat się nie zawali, jeśli obiad zjedzą trochę
później.

Minęło kolejne pół godziny i żaden samolot nie

wylądował na pobliskim pasie startowym. Lise stała
przy oknie w jadalni i patrzyła, jak słońce zachodzi, jak
nad farmą zapada zmierzch. Nigdy nie czuła się
bardziej samotna.

Już wiedziała, że ojciec nie przyleci. Wiedziała

w głębi serca, choć wciąż jeszcze nie chciała uwierzyć.

Przecież nie zostawi mnie samej w trzydzieste

urodziny, myślała zrozpaczona. Powinien przynaj-
mniej zadzwonić. Może naprawdę ma jakieś kłopoty?
Wystraszyła się nie na żarty. Postanowiła natychmiast
się z nim skontaktować.

Szybko wybrała numer telefonu komórkowego

ojca i niecierpliwie czekała, aż w słuchawce odezwie
się głos automatycznej sekretarki.

– Halo.
A więc sam odebrał telefon! Lise prawie zanie-

mówiła ze zdumienia.

– Tata?
– Lise? Dobrze, że dzwonisz – powiedział obojęt-

nym głosem człowieka interesu. – Czekam na ważny
dokument z firmy telekomunikacyjnej, w którą

64

L i nd a T u rn e r

background image

chciałbym sporo zainwestować. Bądź tak dobra i prze-
każ mi te papiery do Londynu. Będę w ,,Savoyu’’.

– Lecisz do Londynu?
– Powinienem wylądować o dziesiątej – odrzekł

z niezmąconym spokojem. Jeśli nawet usłyszał zdu-
mienie w głosie córki, to nie dał tego po sobie poznać.
– Dokument, o który mi chodzi, powinien przyjść
w jutrzejszej poczcie. Jak tylko przyjdzie, od razu mi
go przefaksuj. W poniedziałek chciałbym zamknąć
sprawę.

Stało się oczywiste, że nie zdąży do domu ani na

obiad, ani na obchody trzydziestych urodzin Lise.
Nawet nie wspomniał o święcie córki. Chciało się jej
płakać, ale była zbyt dumna, żeby mu pokazać, jak
bardzo jej na nim zależy.

– Oczywiście – powiedziała chłodno. – Przefak-

suję, jak tylko dostanę ten dokument.

Poinstruował ją w kilku innych sprawach i jeszcze

raz przypomniał, jak bardzo potrzebuje dokumentu
o firmie telekomunikacyjnej, którą zamierzał włączyć
do swojego imperium finansowego. Nawet nie zapy-
tał, jak się Lise miewa, jak sobie radzi z farmą, jak
przebiegają przygotowania do spędu...

– Zadzwoń do mnie, gdyby przesyłka jutro nie

nadeszła – powiedział w końcu i odłożył słuchawkę.
Nawet się nie pożegnał.

No cóż, nie po raz pierwszy ojciec potraktował ją

tak oschle, i na pewno nie ostatni. Powinna się już była
do tego przyzwyczaić, ale się nie przyzwyczaiła. Za
każdym razem bolało tak samo.

65

C ó rk a z d ra j c y

background image

Rzuciła słuchawkę na widełki. Była wściekła na

siebie za to, że wciąż jeszcze tak bardzo ją to ob-
chodziło. Miała już trzydzieści lat i najwyższa pora, by
zaczęła radzić sobie z takimi sprawami. Tylko czy
wiek miał jakiekolwiek znaczenie, gdy serce konało
z samotności?

Steve grał z Natem. Każdy z nich miał przed sobą

sporą kupkę żetonów na wypadek, gdyby gra prze-
ciągnęła się długo w noc.

Steve patrzył, jak Nate kładzie trzy ósemki. Roze-

śmiał się, kiedy reszta chłopców jęknęła pokonana.

– Nie tak szybko, staruszku. – Zatrzymał sięgają-

cego po pulę Nate’a. – Coś mi się zdaje, że to będzie
moje. – Wyłożył na stół trzy dziesiątki.

– Niech cię szlag trafi, jankesie! – mruknął Nate.
– Jeszcze kilka takich rozdań i odbiję sobie wszyst-

ko, co do ciebie przegrałem – odgrażał się Steve.

– Ciekawe, kiedy wreszcie ktoś z nas złapie farta

– westchnął Chuck. – Kończą mi się żetony.

Rozległo się pukanie do drzwi. Zdumieni męż-

czyźni spojrzeli po sobie, ale nim którykolwiek zdążył
wstać, żeby je otworzyć, weszła Lise, niosąc wspaniały
tort czekoladowy.

– Cześć, chłopaki – powiedziała, uśmiechając się

promiennie. – Mam nadzieję, że macie ochotę na
małą przekąskę?

Postawiła tort na środku stołu, uśmiechnęła się do

każdego z osobna i zniknęła tak samo prędko, jak się
pojawiła.

66

L i nd a T u rn e r

background image

Zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Nikt nawet się

nie poruszył.

– Czy to była Lise? – nie wytrzymał wreszcie

Frankie.

– Miała na sobie sukienkę!
– I włosy jakoś tak uczesała. Całkiem jak nie ona.
– Jestem tu od dziesięciu lat i jeszcze nigdy nie

widziałem, żeby tak się odstawiła.

Steve prawie ich nie słyszał. Po tygodniu ob-

cowania z Lise zdawało mu się, że już wszystko o niej
wie, również i to, czego się po niej można spodziewać.
Nigdy nie flirtowała, nigdy się nie stroiła, nigdy nie
zrobiła niczego, co mogłoby natchnąć pracowników
myślą, że jest kobietą, a nie po prostu szefem. Dopiero
dziesiaj...

Od początku uważał ją za bardzo atrakcyjną kobie-

tę, lecz słowo ,,atrakcyjna’’ nawet w części nie od-
dawało tego wrażenia, jakie zrobiła na nim Lise
ubrana w sukienkę i pięknie uczesana. Wyglądała
wspaniale. Błękitna suknia idealnie pasowała do kolo-
ru oczu i w taki sposób układała się wokół ciała, że
Steve’owi ślinka napłynęła do ust. I te jej nogi, długie
aż do nieba. Och, co za figura! Lise nie była jakąś tam
anorektyczną modelką, chudą szkapą z wystającymi
kolanami, tylko cudownie zgrabną kobietą, szczupłą
gdzie trzeba i zaokrągloną we właściwych miejscach,
jak Matka Natura kazała.

Lecz jej uśmiech...
Na pierwszy rzut oka wydawał się całkiem zwyczaj-

ny, ale im więcej Steve się nad tym zastanawiał, tym

67

C ó rk a z d ra j c y

background image

bardziej dochodził do wniosku, że coś tu nie gra.
Wiele razy widział, jak Lise się uśmiechała. Jej
normalny uśmiech w niczym nie przypominał tego
wymuszonego grymasu, który wykrzywiał jej twarz,
kiedy stawiała na stole tort. I oczy... Smutek. Tak,
wypełniał je smutek.

Ktoś jej zrobił przykrość. Steve nie musiał nawet

pytać, kto. Simon! Cały dzień na niego czekała, a on
się nie pojawił.

Zaklął i zerwał się z krzesła.
– Muszę się przewietrzyć – rzucił i już go nie było.
Poszedł prosto do domu. Spodziewał się zastać

Lise zapłakaną w jakimś ciemnym kącie, a ona
tymczasem wyrzucała do śmietnika pięknie przyru-
mienione kurczęta.

Mądry, a już na pewno przezorny mężczyzna

szybko by się wycofał i zostawił ją samą, dopóki się nie
uspokoi, ale nikt nigdy nie oskarżał Steve’a o dostojną
mądrość czy szacowną przezorność.

– Wszystko w porządku? – zapytał, stanąwszy

w progu.

Lise odwróciła się do niego plecami, wstawiła

brytfannę do zlewozmywaka napełnionego gorącą
wodą i nalała płynu do zmywania.

– Nie będę dziś używać komputera. – Nawet nie

spojrzała na Steve’a.

– Nie chciałabyś porozmawiać?
– O komputerze?
– Nie wygłupiaj się. Wiesz, o czym mówię.
– Nie chciałabym.

68

L i nd a T u rn e r

background image

– Czasami pomaga.
– Ale niczego nie zmieni.
– To fakt – zgodził się Steve. – Tylko widzisz, nie

chodzi o to, żeby coś zmienić, tylko o to, żebyś się
lepiej poczuła.

Lise, zamiast słów, pociągnęła nosem.
– Czy to ma coś wspólnego z twoim ojcem?

– zapytał.

Zacisnęła usta, wzięła szczotkę do szorowania

i zabrała się za czyszczenie brytfanny. Zamierzała
milczeć, jednak żal i poczucie krzywdy były tak silne,
że nagle słowa same zaczęły się wydobywać z jej ust.

– Obiecał, że przyjedzie na moje urodziny! – Nie-

szczęsna brytfanna ledwie uszła cało, tak mocno ją
szorowała. – Zadałam sobie tyle trudu, a on nie
przyjechał. Właśnie leci do Londynu. Nawet nie
zadzwonił... Pewnie zapomniał. To cholernie boli!
Chciałam tylko, żeby przynajmniej jedne urodziny
spędził ze mną. Chociaż te jedne!

Głos jej się załamał, oczy zwilgotniały. Wiedziała,

że jeśli natychmiast stąd nie wyjdzie, to rozpłacze się
jak dziecko, a nie chciała tego robić w obecności
Steve’a. I tak już czuła się przy nim całkiem bezbron-
na. Gdyby się przy nim załamała, już nigdy nie
mogłaby mu spojrzeć w oczy.

– Przepraszam – powiedziała dziwnie grubym gło-

sem. – Muszę coś przynieść z jadalni.

Zdążyła zrobić tylko dwa kroki. Steve poruszał się

jak błyskawica. Nie wiedziała, jak to się stało, ale
naprawdę tulił ją do siebie.

69

C ó rk a z d ra j c y

background image

– Steve! – zaprotestowała.
– Nie bój się – mruknął, obejmując ją ramionami.

– Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz.

Walczyła ze łzami. Wiedziała, że powinna się od

niego odsunąć, póki jeszcze mogła, ale było już za
późno. Mocne ramiona dawały poczucie bezpieczeńs-
twa. Lise dłużej nie była w stanie powstrzymywać
płaczu. Gęste i wielkie jak groch łzy popłynęły jej po
policzkach. Tak bardzo cierpiała. Wtuliła twarz w tors
Steve’a i na dobre się rozbeczała.

– No właśnie – szeptał, szczelnie oplatając ją

ramionami. – Wypłacz się, skarbie. Wszystko będzie
dobrze. Nikt cię tu nie zobaczy.

Nie wiedziała, jak długo to trwało. Zdawało jej się,

że nigdy nie przestanie płakać. Przez wiele lat ojciec
sprawiał jej zawód, a ona zawsze wmawiała sobie, że to
nieważne, że nie ma znaczenia. Nie miała racji, bo
znaczyło bardzo wiele.

– Dlaczego on mnie tak traktuje? – zapytała,

spoglądając na Steve’a. – Jestem jego jedynym dziec-
kiem, a on się zachowuje, jakbym zupełnie go nie
obchodziła. Czy naprawdę nie można mnie pokochać?
A może po prostu za dużo od niego wymagam? Bo
niby dlaczego miałby nagle wszystko rzucić i lecieć
przez pół świata tylko dlatego, że dziś są moje
urodziny?

– A czy ty byś zrobiła coś takiego dla niego?
– Oczywiście – odparła bez namysłu. – Gdyby mi

tylko pozwolił. Zwłaszcza, że to takie ważne urodziny.
Skończyłam trzydzieści lat.

70

L i nd a T u rn e r

background image

Chciał jej powiedzieć, że na próżno wypłakuje oczy

dla tego potwora bez serca, ale i tak by mu nie uwierzyła.
Kochała kogoś, kto nie istniał. Och, kiedy wreszcie ten
sukinsyn wyląduje za kratkami! Przyjdzie na to pora, a na
razie Steve mógł przynajmniej dać Lise do myślenia.

– Poleciałabyś na drugi koniec świata do swojego

ojca – zaczął niby obojętnie – ale uważasz, że robisz
nierozsądnie, oczekując tego samego od niego... Czy
dobrze cię zrozumiałem?

– Niezupełnie – powiedziała przez łzy. – Chodzi

o to, że on jest bardzo zajęty i...

– A ty nie?
– Ja też, ale...
– Ale uważasz, że nie jesteś warta miłości... Lise,

sama mi to powiedziałaś, więc nie protestuj, proszę...
Popatrz mi w oczy. To wierutna bzdura. Urodziłaś się
po to, by kochać i być kochaną. Tylko błagam, nie
sądź wszystkich mężczyzn według swojego ojca. On
nie wie, co to miłość.

Nie pomogło. Lise płakała jak bóbr, a Steve ją

pocieszał, jak umiał najlepiej, i mocno do siebie
przytulał.

Russell postanowił, że będzie ją trzymał, dopóki

nie przestanie płakać. Czuł się cudownie, mając ją tak
blisko. Wystarczyło się odrobinę nachylić, żeby ją
pocałować.

Gdy jego usta dotknęły jej ust, Steve’owi zakręciło

się w głowie. Poczuł się, jakby znów miał szesnaście
lat i po raz pierwszy całował się z Mary Jo Patterson,
uroczą pieguską.

71

C ó rk a z d ra j c y

background image

Nie, czuł się dużo wspanialej... jak z Lise Meld-

rum, najcudowniejszą kobietą na świecie.

Lise powtarzała sobie, że musi z tym natychmiast

skończyć, nie zwykła bowiem całować się ze swoimi
kowbojami. Cóż jednak miała biedna zrobić, gdy jej
serce zwariowało, jakby chciało wyskoczyć z piersi,
a w głowie zaszumiało niczym po butelce szam-
pana? Jak miała być szefową, gdy och, no tak, sama
wtulała się w swego pracownika... w tę cholerną...
w tę rozkoszną górę mięśni. Czy silna kobieta liczą-
ca metr osiemdziesiąt z okładem może przemienić
się w puszek, w drobinkę, w słabiutkie coś? Jak
widać, może...

Było to podniecające, rozkoszne, kuszące... i bar-

dzo niebezpieczne. Nie chciała głupiego romansu
z kowbojem, który wpadł tu na chwilę, bo akurat nie
miał roboty. Takie przygody były jej zupełnie obce.
Ten facet ją omotał, zabełtał jej w głowie. Jak mogło
mu się to udać?

– Przestań – poprosiła cicho. Łykając łzy, odsunęła

się od niego... póki jeszcze mogła.

Nie spróbował znowu jej objąć, tylko opuścił ręce

i cofnął się o krok. Tym razem nie było w jego oczach
wesołych błysków.

– Nie powinienem był tego robić – powiedział

poważnie – ale byłaś taka smutna i nieszczęśliwa...
Przepraszam. Nie wiedziałem, co robię.

W głębi duszy miała nadzieję, że pociąga go tak

samo jak Steve ją, ale po tych słowach nadzieja umarła
tak samo gwałtownie, jak się narodziła. A więc pocało-

72

L i nd a T u rn e r

background image

wał ją tylko dlatego, że było mu jej żal. Znów poczuła
napływające do oczu łzy, ale tym razem zdołała się
opanować. Wyprostowała plecy i uśmiechnęła się,
choć nie przyszło jej to łatwo.

– W porządku, już mi lepiej – powiedziała. – Nie

rób sobie wyrzutów.

– Nie udały ci się urodziny, a ja jeszcze pogor-

szyłem sytuację. Może chociaż dokończę zmywanie?
Oczywiście jeśli Cookie nie będzie miał nic przeciw-
ko temu – dodał pospiesznie. – Przynajmniej tyle
mogę zrobić. A ty sobie odpocznij. Wyciągnij się na
kanapie, włącz telewizor...

Gdyby ten dzień nie był taki przykry, może właśnie

tak by zrobiła. Poczytałaby sobie jakiś kryminał albo
obejrzała film, czuła się jednak kompletnie wykoń-
czona i wprost zmiażdżona emocjonalnie.

– Dziękuję, ale to niepotrzebne. Naczynia mogą

poczekać do rana. A jeśli chodzi o komputer, to
możesz sobie przy nim siedzieć, jak długo zechcesz.

Życzyła mu dobrej nocy i prędko poszła na górę do

swego pokoju.

Steve jeszcze nie mógł uwierzyć, że naprawdę

zostawiła go samego. Odkąd Lise pozwoliła mu korzy-
stać z komputera, zawsze musiał jednym okiem
oglądać się na drzwi. Zaczął się już nawet zastanawiać,
czy kiedykolwiek będzie mu dane spokojnie prze-
szukać gabinet, a oto Lise sama podała mu na tacy
wszystkie tajemnice swojego ojca.

Należało natychmiast tam iść, korzystać z okazji,

lecz Steve nie mógł myśleć o niczym innym, tylko

73

C ó rk a z d ra j c y

background image

o tej krótkiej chwili, kiedy trzymał Lise w ramionach
i całował, jakby jutro nigdy nie miało nadejść.

Wreszcie dotarło do niego, że zamiast przeszuki-

wać gabinet Simona, stoi w kuchni i marzy o córce
podłego zdrajcy. Zaklął szpetnie, a potem nawymyślał
sobie od idiotów.

Jeśli już musiał o niej myśleć, to będzie miał na to

czas po wypełnieniu misji, kiedy Simon znajdzie się
w więzieniu!

Wiedział, że potem Lise nie będzie chciała mieć

nic wspólnego z człowiekiem, który przyczynił się do
aresztowania jej ojca, ale teraz nie mógł się tym
przejmować. Winien był lojalność SPEAR, a nie córce
zdrajcy.

Był zły na siebie, że musiał przypominać sobie

takie oczywistości. Poszedł do gabinetu i cicho zamk-
nął drzwi, lecz i tak nie czuł się całkiem bezpiecznie,
ponieważ nie ośmielił się przekręcić klucza w zamku.
Ale drzwi były solidne i nie otwierały się od byle
dotknięcia. W razie czego będzie miał dość czasu, by
usiąść przy komputerze i udawać, że szuka lekarstwa
na nieistniejącą turecką chorobę.

Zadowolony z siebie zabrał się do pracy. Zaczął od

komputera, a dokładniej od pliku, na który trafił
poprzedniego dnia, nim Lise wkroczyła do gabinetu.
Wciąż nie mógł się domyślić, czego naprawdę doty-
czyły zawarte w nim informacje. Pozornie chodziło
o wybudowany przed trzydziestu laty na terenie farmy
budynek, który zapewne służył jako prowizoryczne
lokum, a później został rozebrany. Jedyną osobą, która

74

L i nd a T u rn e r

background image

mogła zlecić taką inwestycję, był Simon, lecz jego
nazwisko nigdzie się nie pojawiało. Dziwne.

Nie, nie było w tym nic dziwnego. Ktoś zarchiwizo-

wał w komputerze dane dotyczące budowy sprzed lat,
i wszystko. Kiedyś trzymało się takie informacje
w segregatorach, a teraz na dysku. Lise, bo najpewniej
zrobiła to ona, zgromadziła na plikach wszystko, co
dotyczyło farmy, a papierzyska schowała do piwnicy
albo w ogóle się ich pozbyła. Ot i cała tajemnica,
Sherlocku Holmsie, zadrwił z siebie Steve. A że nie
było nazwiska zleceniodawcy budowy? A niby dlacze-
go miałoby być, skoro wszystkim wiadomo, do kogo
należała farma?

Reszta plików też pewnie nie zawierała nic cieka-

wego, lecz dla porządku sprawdził je. Jak przypusz-
czał, same pudła. Po godzinie Steve wyłączył kom-
puter. No cóż, Simon nie jest głupcem, który prze-
chowywałby kompromitujące informacje w kompu-
terze, do którego każdy mógł mieć dostęp. Jednak to,
czego szukał Steve, musiało znajdować się w tym
pokoju.

W gabinecie było mnóstwo miejsc nadających się

na skrytki. Na wschodniej ścianie stały półki z książ-
kami, a za nimi mógł być sejf. Jednak go nie było.
Każda z książek mogła być schowkiem, ale nie była.
Sprawdził pozostałe meble, szukał ukrytej szuflady
lub podwójnego dna, zajrzał za kominek. Pudło za
pudłem.

Pomieszczenie było czyste, ale to o niczym nie

świadczyło. Pear Tree stanowiła jedyne na całym

75

C ó rk a z d ra j c y

background image

świecie bezpieczne miejsce dla Simona. Tylko tu
mógł się przyczaić, gdyby ziemia zaczęła mu się palić
pod nogami. Jego dokumenty musiały być ukryte na
terenie tej posiadłości. Ale gdzie? Farma była wielka,
a Simon znał ją jak własną kieszeń. Wymarzona
sytuacja, by schować coś bez śladu. Steve nie miał
zielonego pojęcia, gdzie szukać. To znaczy wiedział,
gdzie. Wszędzie.

Jedyne, co mógł zrobić, to skorzystać z zacisznego

miejsca i zameldować się Belindzie. Usiadł przy
biurku, wyjął fałszywą kartę kredytową i połączył się
z centralą.

– Cześć, mamo – powiedział cicho. – Jak się miewa

tata?

– Lekarze twierdzą, że to wciąż ten sam turecki

wirus – odpowiedziała Belinda. – Udało ci się znaleźć
lekarstwo?

– Zdaje się, że w Londynie wynaleziono jakąś

kurację, która mogłaby się okazać skuteczna, ale nie
znam żadnych szczegółów. W Internecie też nic nie
znalazłem.

Zawiadomił Belindę, że Simon zmierza do Lon-

dynu oraz że nic nie znalazł w komputerze Lise.
Dodał, że na terenie posiadłości trudno będzie cokol-
wiek namierzyć, i wtedy na korytarzu zaskrzypiała
podłoga. Steve cicho psyknął.

– Jakieś

problemy?

Nie

odpowiadaj,

tylko

sprawdź. Czekam – powiedziała Belinda.

Powoli podniósł się z fotela i bezszelestnie przesu-

wał w stronę drzwi. Obawiał się, czy nie został

76

L i nd a T u rn e r

background image

zdekonspirowany. Błyskawicznie otworzył drzwi ga-
binetu. Na korytarzu było pusto, w całym domu
panowała głucha cisza. Jeśli podczas ostatnich dziesię-
ciu minut ktoś tutaj był, to nie pozostawił po sobie
żadnego śladu.

– W nocy wyobraźnia płata głupie figle – powie-

dział do Belindy.

– Wygląda na to, że powinieneś zastosować inną

taktykę – stwierdziła znacząco.

Nawet nie próbował udawać, że nie rozumie. Przed

wyjazdem do Australii misja została dokładnie omó-
wiona, ustalono kody. Mówiąc o innej taktyce, Belin-
da kazała mu przejść do następnej fazy operacji, czyli
do uwiedzenia Lise.

Skoro nie znalazł nic w meblach Simona, może uda

się coś znaleźć dzięki jego córce... Takie otrzymał
polecenie. Cynizm służb specjalnych od prawieków
był taki sam, ważne tylko, jakiej sprawie służył.

No cóż, Steve chętnie poszedłby z Lise do łóżka,

podobała mu się bowiem bardzo... za bardzo. Zdarzało
mu się uwodzić kobiety dla zdobycia informacji. Robił
swoje i znikał, zaś kolejny zbrodniarz lądował za
kratkami. Ot, proza życia agenta.

Nie wyobrażał sobie jednak, by na rozkaz SPEAR

miał zaciągnąć do łóżka Lise. Pragnął tego, ale prywat-
nie. Tyle, że agent podczas wykonywania zadania nie
miał prawa do prywatności.

Steve nie chciał siebie okłamywać. Zaangażował

się i przez to wszystko strasznie się skomplikowało.
Nie patrzył obiektywnie na sprawę, tylko bardzo

77

C ó rk a z d ra j c y

background image

chciał wierzyć, że Lise jest niewinna. A może to
nieodrodna córeczka tatusia, która wszystkich wodzi
za nos i robi swoje? Może Steve wpadł w pułapkę?

Uważał się za świetnego agenta i nie zdarzyło się,

by jakaś ślicznotka przeszkodziła mu w pracy. Naj-
wyższy czas wrócić do starych przyzwyczajeń.

– Zrobię wszystko, by pomóc tacie – powiedział do

Belindy. – Zadzwonię do ciebie, jak tylko zdobędę
nowe informacje.

Od Lise. Od uwiedzionej Lise. Bo wyglądało na to,

że tylko od niej miał szansę czegoś się dowiedzieć. No
cóż, w SPEAR żartowano, że tajny agent może mieć
skrupuły, ale dopiero na emeryturze. Żartowano?
Dobre sobie...

Po rozmowie z Belindą raz jeszcze rozejrzał się po

gabinecie, by się upewnić, czy nie zostawił śladów.
Lustracja wypadła pozytywnie. Wszystko było na
swoim miejscu, a odcisków palców Steve’a, oczywiś-
cie poza klawiaturą, nie było, ponieważ pracował
w rękawiczkach. Mógł więc już wyjść.

W domu było cicho jak w grobie. Steve zatrzymał

się na chwilę, żeby przyzwyczaić oczy do ciemności,
po czym cicho wszedł po schodach na górę. Tylko
jedne drzwi były zamknięte. Zapewne te, za którymi
spała Lise. Podszedł do nich i przyłożył ucho. Uś-
miechnął się, usłyszawszy ciche pochrapywanie.

Uśmiechnął się. Dama jego serca chrapała. Kiedyś

jej to w żartach wypomni...

Teraz jednak musiał przeszukać dom i zabudowa-

nia gospodarcze. Cicho sprawdził wszystkie pomiesz-

78

L i nd a T u rn e r

background image

czenia na piętrze. Dwa pokoje gościnne nie kryły
w sobie nic ciekawego, ale na końcu korytarza była
sypialnia Simona.

Wyglądała jak pokój hotelowy. Wielkie mahonio-

we łoże, na jednym nocnym stoliku bukiet z suchych
kwiatów, a na drugim zdjęcie drobnej kobiety, zapew-
ne matki Lise. Był to jedyny osobisty akcent.

Tak więc i tutaj nic nie znalazł. W szafie i w bieliź-

niarce nie było żadnych ubrań, a w łazience choćby
grzebienia. To mówiło o tym człowieku więcej, niż on
sam chciałby komukolwiek powiedzieć. Ten łajdak
nie ufał nawet własnej córce, bo wszystko, co dotyczy-
ło jego prawdziwej działalności, trzymał poza jej
zasięgiem.

Steve wciąż nie mógł się nadziwić, dlaczego Lise

kochała tego człowieka. Oczywiście Simon był jej
ojcem... ale jak można darzyć miłością kogoś, kto
nigdy nie pozwolił się do siebie zbliżyć? Jak można
kochać kogoś, kogo się w ogóle nie zna? Przecież
miłość to nie jest coś abstrakcyjnego, tylko samo
życie, jego najczystsza esencja, coś bardzo rzeczywis-
tego. Miłość, by istnieć, wymaga pielęgnacji, zabie-
gów, dbałości z obu stron, bo inaczej umiera. Tak
przynajmniej uważał Steve. Jednak niejaki Art Meld-
rum przez trzydzieści lat nie zdołał zgasić uczucia
w swej córce, mimo że bardzo się o to starał. Ten
sukinsyn nie zasłużył na takie dziecko! Choć gdyby
nie on, Lise nie byłoby na świecie...

Porzucił te rozważania i wrócił do wykonywania

zadania. Był przekonany, że dom jest całkowicie

79

C ó rk a z d ra j c y

background image

wyczyszczony. Steve nie miał wielkiej nadziei na
znalezienie czegokolwiek w budynkach gospodar-
czych, ale tam także musiał poszukać. Bezszelestnie
zszedł na dół i wymknął się na zewnątrz.

Nocne niebo usiane gwiazdami z pełną tarczą

księżyca wyglądało fantastycznie. Steve miał na
sobie białą koszulę, która w nocnej poświacie błysz-
czała jak latarnia. Wściekał się na siebie, że nie
założył czarnej koszulki, dzięki której wtopiłby się
w ciemność. W normalnych warunkach nawet biała
koszula by mu nie przeszkadzała. Było bardzo
późno i wszyscy już dawno spali, lecz Steve nie
mógł zapomnieć

tego skrzypnięcia podłogi za

drzwiami gabinetu. Instynkt podpowiadał mu, że
ktoś chciał go nakryć. Może nawet by mu się to
udało, gdyby nie jeden fałszywy krok. W tej chwili
ten sam człowiek zapewne mu się przyglądał. Bez
wątpienia na rozkaz Simona. Steve nie miał pojęcia,
kto to może być.

Na wszelki wypadek poszedł prosto do domku.

Nawet gdyby rzeczywiście ktoś go śledził, to i tak nic
nie wypatrzy. Steve miał prawo być na dworze w sa-
mym środku nocy. Lise pozwoliła mu korzystać
z komputera tak długo, jak będzie miał ochotę, a on
przecież dopiero co skończył. Nie było w tym nic
podejrzanego.

Pewnym krokiem wszedł do domku. Sześciu kow-

bojów chrapało w ciemności, ale Steve dobrze wie-
dział, że każdy z nich mógł tylko udawać sen. Być
może któryś z nich wpadł tu zaledwie przed chwilą.

80

L i nd a T u rn e r

background image

Steve stał bez ruchu długą chwilę, czekając, aż ktoś
nie wytrzyma i się poruszy, ale nie doczekał się.

Choć wiedział, że ryzykuje, jeszcze raz wyszedł na

dwór, by sprawdzić stodoły i szopy. Cicho wyszedł na
ganek i biegiem ruszył do stodoły, która okryła go
swym mrocznym cieniem. Przyczaił się i obserwował
drzwi domku. Minęło pięć minut, dziesięć... Wiatr
poruszał gałązkami krzewów, lecz drzwi pozostały
zamknięte. Steve mógł się zabrać do roboty.

Godzinę później bezszelestnie, jak duch, wrócił do

domku. Tak jak przypuszczał, w zabudowaniach
także nic nie znalazł, a to oznaczało, że trzeba będzie
nawiązać romans z Lise, nie było bowiem innej
możliwości, by dowiedzieć się, co córka wie o bandyc-
kich poczynaniach ojca.

81

C ó rk a z d ra j c y

background image

Rozdział piąty

W poniedziałek rano, na długo przed świtem, na

farmie zrobiło się rojno jak w ulu. Wiatr wzmógł się
w nocy, unosił w górę chmury pyłu, ale kowboje nie
zwracali na to uwagi. Całkowicie byli pochłonięci
ładowaniem koni na przyczepy, które miały je zawieźć
w najdalszy zakątek farmy.

Śniadanie zjedzono w biegu, ale nikt się nie

skarżył. Wszyscy chcieli wyruszyć jak najprędzej,
póki było jeszcze stosunkowo chłodno. Wprawdzie
z początkiem jesieni upały nieco zelżały, lecz w buszu
temperatura nadal była nie do wytrzymania, a uczest-
ników spędu czekała długa droga.

Steve wprowadzał do przyczepy swojego konia, ale

jednym okiem patrzył, jak Lise pomaga Cookiemu.
Pakowali łatwo psujące się produkty do przenośnej
gazowej lodówki na zamontowanej w przyczepie
kuchennej, którą zbudowano specjalnie na potrzeby
dorocznych spędów.

background image

Uśmiechnął się pod wąsem. Odkąd ją pocałował

dwa dni temu, Lise unikała go jak morowego powiet-
rza. Oczywiście taka sytuacja nie mogła trwać wiecz-
nie, co więcej, napięcie we wzajemnych kontaktach
sprzyjało planom Steve’a, by zbliżyć się do szefowej.
Najgorsza byłaby obojętność, jak głosi psychologiczne
abecadło.

Wszyscy wyjeżdżali z farmy, a tymczasem Simon

mógł niepostrzeżenie tu się zjawić. Wprawdzie
radary SPEAR nieustannie śledziły przestrzeń po-
wietrzną nad Pear Tree na wypadek, gdyby pojawił
się jakiś samolot, lecz Steve wolał nie ryzykować.
To, że Simon nie przyjechał na urodziny jedynacz-
ki, o niczym jeszcze nie świadczyło, bo jego przyby-
cie było możliwe w każdej chwili. Gdyby do tego
doszło, na pewno skontaktuje się z córką, i w tym
kryła się szansa. Lise miała ze sobą telefon komór-
kowy, i jeśli Simon do niej zadzwoni, Steve musi
się o tym pierwszy dowiedzieć. Być jak najbliżej
córki wroga, oto najpilniejsze zadanie dla agenta
Russella Devane’a. Tak więc kowboj Steve Trace
musi brać się ostro do roboty, by jak najprędzej
uwieść szefową.

Zabezpieczył konia w przyczepie i pospieszył z po-

mocą Lise, która właśnie wyniosła z domu wielkie
pudło z prowiantem.

– Daj, ja poniosę – powiedział, wyciągając ręce.
– Nie trzeba. – Ominęła go, nim udało mu się

dotknąć pudła. – Lepiej pomóż Tuckowi z tą kobyłą.
Ona nie cierpi przyczep.

83

C ó rk a z d ra j c y

background image

– Jasne. – Steve uśmiechnął się. – Jak rozkażesz,

szefowo.

Udało mu się ją zdenerwować. Oczy Lise zwęziły

się niebezpiecznie, ale nic nie powiedziała, tylko
ruszyła z dumnie uniesioną głową.

Steve poszedł pomóc Tuckowi, ale co chwila

zerkał na Lise. Czekał na kolejną okazję. Jeszcze
kwadrans trwała gorączkowa krzątanina, a potem
wszystko zostało spakowane, przyczepy pozamykane
i nadeszła pora odjazdu.

Mężczyźni wsiadali do samochodów, tylko Steve

się nie spieszył. W końcu zostało tylko jedno miejsce
w samochodzie ciągnącym przyczepę kuchenną.
W kabinie było dość miejsca dla Lise, Cookiego
i Tucka. I jeszcze jednej osoby. Steve, nie pytając
o zgodę, usiadł na tylnym siedzeniu obok Lise.

– Co ty tu robisz? – najeżyła się jak jeżozwierz.
– Jadę na spęd – odparł z miną niewiniątka.

– Nigdzie nie ma wolnego miejsca, tylko tu.

Nie podobało jej się to, ale co miała zrobić?
– Skoro tak, to siadaj.
Auto było pojemne, ale gdy tylko Steve usiadł obok

Lise, natychmiast zrobiło się tłoczno. To prawda, był
olbrzymi, lecz już sama świadomość, że jest tuż obok
niej, sprawiała, iż Lise czuła się przytłoczona. Na
dodatek ten łobuz dobrze wiedział, że nie potrafiła go
ignorować. Urodzinowy pocałunek nie był nic nie-
znaczącym incydentem. Lise od dwóch dni prawie nie
zmrużyła oka, wciąż myśląc o Stevie. Teraz także.
Ledwie na niego spojrzała, od razu poczuła na sobie

84

L i nd a T u rn e r

background image

jego dłonie, czuły uścisk, który dawał poczucie bez-
pieczeństwa, jakiego nigdy dotąd nie zaznała.

I ten pocałunek... Skąd miała wiedzieć, że męż-

czyzna może tak całować? Wzbudził w niej żądzę,
o której istnieniu nie miała pojęcia. Sprawił, że Lise
wciąż pragnęła tych pocałunków, pieszczot, przytula-
nek... mówiąc wprost, pragnęła seksu.

Do tej pory było to dla niej uczucie nieznane,

choć miała już trzydzieści lat. No tak, ale dotąd nie
spotkała takiego faceta jak Steve. Lise nie miała
w sobie nic z flirciary, nie potrafiła kokietować
i uwodzić. Była świetnym szefem i kumplem, lecz
nic więcej. Od dzieciństwa głęboko samotna i nie-
kochana, realizowała się w pracy i tylko w niej.
Można by powiedzieć, że w sensie psychicznym
pozbawiona była płci... lecz teraz to się zmieniło.
Lise zaczynała czuć, że jest kobietą. Budziło się
w niej pragnienie duchowej miłości i fizycznych
szaleństw, marzyła też o tym, by choć na chwilę
przestać być silną, twardą szefową, zarządzającą ol-
brzymią farmą. By zyskać prawo do słabości i móc
na kimś się wesprzeć...

Pragnęła przeżyć coś niezwykłego ze Steve’em.
Otrząsnęła się z tych marzeń. Jasne, ten facet działa

na nią, i nic dziwnego. Jest przystojny, męski, urok-
liwy... ale to zwykły podrywacz. Chętnie by sobie
z nim pofolgowała, ale byłoby to zbyt nierozsądne.
Gdyby, nie daj Bóg, zakochała się w nim, skończyłaby
ze złamanym sercem.

Koniec marzeń, czas na prozę życia. Steve jest

85

C ó rk a z d ra j c y

background image

tylko i wyłącznie pracownikiem, i jedynie to ich łączy.
Och, jaka była naiwna...

Jechali blisko siebie, dotykali się, ocierali... i to

było wprost nie do zniesienia. Lise była coraz bardziej
bezradna wobec ogarniających ją pragnień. Próbowała
zachować kamienny spokój... no cóż, próbowała, i ty-
le. Wystarczyło, że Steve spojrzał na nią, a już się
czerwieniła. Wyglądało na to, że świetnie zdawał
sobie sprawę z emocji, jakie nią targały. To było
wprost nie do wytrzymania!

– Przed nami daleka droga – zagadnął na pozór

obojętnie, lecz Lise od razu stała się czujna.

– Po południu dotrzemy do pierwszego obozu

– powiedziała tym samym tonem.

– Nie miałem pojęcia, że farma jest taka ogromna!

– Był naprawdę zdumiony. – Wobec tego chyba zdążę
się zdrzemnąć.

No cóż, śpiący Steve Trace był o niebo lepszy od

gadającego.

– No to dobranoc.
– Ty też możesz się zdrzemnąć. Wyciągnij się

– zaproponował. – Posunę się trochę i będziesz mogła
położyć nogi na moich kolanach.

Lisa spojrzała na niego groźnie, co jednak nie

przytłumiło jego uśmiechu. Siedzący z przodu Tuck
zachichotał, ale Steve ani trochę się tym wszystkim
nie przejmował.

Lise wkurzyła się nie na żarty.
– Naprawdę myślisz, że na twoich kolanach zmiesz-

czą się i moje nogi, i twoje rozdęte mniemanie o sobie?

86

L i nd a T u rn e r

background image

– Złapała cię, jankesie! – cieszył się Tuck.
– Złapała mnie, kiedy tylko ją ujrzałem – odparł

Steve marzycielsko. – Właśnie to cały czas próbuję jej
powiedzieć.

– Och, spaliłeś sobie główkę na naszym słońcu,

biedaczku, a od tego się głupieje – syknęła.

To było jedyne logiczne wytłumaczenie. Nie

była atrakcyjną kobietą i mężczyźni nie zabiegali
o jej względy, dobrze o tym wiedziała. Jednak
Steve starał się z nią flirtować i sprawiało mu
to wyraźną przyjemność. Lise chętnie by temu
uległa... tylko co potem? Już podjęła decyzję: nie
pozwoli, by ten wędrowny podrywacz złamał jej
serce tylko dlatego, że w tej dzikiej, spalonej
słońcem okolicy nie było żadnej innej kobiety.

– Och, okrutna, twe słowa tak bardzo mnie ranią...

– Steve przyłożył dłoń do serca. – Lecz dlaczego to
robisz, skoro tak bardzo za mną szalejesz?

– O tak, szaleję za tobą jak kot za psem! – prych-

nęła Lise, starając się zachować powagę, choć tak
naprawdę, wbrew swej woli, bawiła się coraz lepiej.
– Cookie, zatrzymaj się, trzeba zrobić Steve’owi
zimny okład na główkę.

Mężczyźni wybuchnęli śmiechem. Lise zauważy-

ła, jak Tuck i Cookie wymieniają ze sobą spojrzenia.
Domyślała się, co będą opowiadać po przyjeździe do
obozu. Wszyscy się dowiedzą, że Steve i Lise mają się
ku sobie i że w samochodzie dali niezłe widowisko...

Już miała wszystkiemu zaprzeczyć, ale w porę się

powstrzymała. Dopiero byłby cyrk, gdyby zaczęła

87

C ó rk a z d ra j c y

background image

protestować, no i upewniłaby wszystkich, że jednak
coś jest na rzeczy. Najlepiej pozwolić, by plotka
umarła śmiercią naturalną.

W tej sytuacji nie pozostało jej nic innego jak tylko

odwrócić się do okna i udawać, że bardzo zajmuje ją
monotonny widok.

Steve cieszył się, że Tuck i Cookie byli świadkami

tej sceny, bo dzięki temu wszyscy kowboje niebawem
dowiedzą się, że między Steve a Lise iskrzy.

To powinno mu bardzo ułatwić zadanie.
Wiedział, że kowboje, choć ludzie twardzi i w razie

czego skorzy do bijatyki, w głębi serca są roman-
tykami. Jak tylko się dowiedzą, że on i Lise czują do
siebie miętę przez rumianek, stale będą ich popychać
ku sobie. Dzięki temu Steve wreszcie zyska praw-
dziwą szansę na wyciągnięcie od Lise informacji o jej
ciągle nieobecnym ojcu.

Był wprawdzie jeszcze ów tajemniczy ,,strażnik’’,

jak go w myślach nazwał Steve, ktoś, kogo Simon
zostawił na farmie. Wprawdzie nie było żadnego
dowodu na istnienie tego człowieka, ale przecież nie
przyśniło mu się tamto skrzypnięcie podłogi na kory-
tarzu w wieczór urodzin Lise. Ktoś podsłuchiwał pod
drzwiami gabinetu! Ten sam człowiek składał Simo-
nowi raporty ze wszystkiego, co dzieje się na farmie.
Simon nie zdawał niczego na przypadek. Przywiązy-
wał dużą wagę do najdrobniejszych szczegółów i właś-
nie dlatego udawało mu się tak długo unikać aresz-
towania. Na pewno nie zostawiłby farmy, ani tym
bardziej Lise, bez ochrony. Co najmniej jeden z kow-

88

L i nd a T u rn e r

background image

bojów musiał być zaufanym pomagierem Simona.
Pytanie tylko, który? Wszyscy zdawali się lojalni wobec
Lise, lecz Steve dobrze wiedział, jak bardzo pozory mogą
mylić. W końcu on też nie był tym, za kogo się podawał.

Dobrze, ale kto w takim razie jest wtyczką Simona?

Tuck był silny, dobrze zbudowany i pełnił rolę prawej
ręki Lise. To byłoby logiczne, ale jednocześnie zbyt
oczywiste jak na pokrętny umysł Simona.

Rozważył następne kandydatury, łamał sobie gło-

wę przypuszczeniami, nie mając jednak choćby naj-
drobniejszych poszlak czy dowodów, musiał skapitu-
lować. Wniosek był jeden: każdy mógł być człowie-
kiem Simona.

Ten ktoś na pewno miał telefon, z którego można

dzwonić w dowolne miejsce na świecie. Steve był
ciekaw, jak Simon zareaguje na wiadomość, że jego
jedyna córka interesuje się Steve’em Trace’em, ban-
dziorem spod ciemnej gwiazdy, porywaczem i rzezi-
mieszkiem. Właśnie dlatego Simon najął go do pomo-
cy podczas akcji na Karaibach, ale czy o takim zięciu
marzył? Gdyby ten drań miał choć odrobinę uczucia
dla Lise, powinien natychmiast tu się pojawić i od-
stawić Steve’a od swej jedynej dziedziczki...

Świetna przynęta... Gdyby jednak jej nie połknął,

pozostawała jeszcze Lise. Steve wiedział już, że była
bardzo inteligentna i z pewnością wiedziała o działal-
ności ojca dużo więcej, niż chciałaby się do tego
przyznać. Trzeba tylko zdobyć jej zaufanie i nakłonić,
żeby o tym opowiedziała. Oczywiście to potrwa jakiś
czas, ale akurat tego Steve’owi nie brakowało.

89

C ó rk a z d ra j c y

background image

Późnym popołudniem dotarli wreszcie do północ-

nego krańca farmy i rozbili obóz. Miejsce było odlud-
ne i całkiem puste. Jak daleko okiem sięgnąć, widać
było tylko pokrytą czerwonym pyłem ziemię poroś-
niętą rzadkimi kępkami trawy i suchymi krzewami.
Nic tutaj nie zatrzymywało wiatru, który wiał przez
pustynię z cichym, przenikliwym jękiem. A jednak
Steve uznał, że to miejsce miało jakiś tajemniczy,
głęboko poruszający urok.

Lise wysiadła z samochodu i stanęła za Steve’em.

Przyglądała się, jak patrzył na otaczające pustkowie
i pomyślała, że pewnie mu się tu nie podoba.

– Po jakimś czasie się przyzwyczaisz – pocieszyła

go. – Nie jest tu aż tak strasznie, a noce są naprawdę
niesamowite. Widać wszystkie gwiazdy na niebie.

– Dni też są niesamowite – powiedział cicho,

przyglądając się chmurom, które zbierały się na
wschodnim horyzoncie. – Ciekaw jestem, jak tutaj
wygląda zachód słońca.

– Mówisz poważnie?
– Lubię otwarte przestrzenie – z uśmiechem wy-

znał Steve.

Niestety nie było czasu na miłe pogawędki, bo

przed zapadnięciem zmroku trzeba było zbudować
prowizoryczną zagrodę dla koni, postawić namioty,
przygotować obiad. Musieli się bardzo spieszyć.

Wszyscy zabrali się do roboty. Najważniejsze były

konie, toteż nimi zajęto się najpierw. Steve, Nate
i Tuck zabrali się za konstruowanie zagrody, a pozo-
stali mężczyźni wyprowadzali zwierzęta z przyczep.

90

L i nd a T u rn e r

background image

Słońce już chyliło się ku zachodowi, a mimo to wciąż
było gorąco jak w piekle.

Cywilizacja została daleko, jedynym jej przejawem

była widoczna w oddali wieża z przekaźnikiem telefo-
nii komórkowej. Steve’owi coraz bardziej się tu podo-
bało. Łatwo mógł sobie wyobrazić, jak czuli się
pierwsi angielscy osadnicy w dzikich pustkowiach
Australii. Wielu z nich nienawidziło tego miejsca, ale
byli także tacy, którzy tu zostali i znaleźli swoje
szczęście. Gdyby Steve był wtedy z nimi, też by tu
zapuścił korzenie.

Było w tym miejscu coś, co chwytało za serce. Nie

wiedział, co to jest, ale bardzo go pociągało. Może
dlatego, że praca w SPEAR nie dawała mu już tyle
satysfakcji co kiedyś. Został agentem, ponieważ zda-
wało mu się, że w ten sposób będzie mógł coś zmienić,
walczyć ze złem, wspomóc dobro. No i łaknął przygód.
Ale ostatnio działo się tak, że jedna misja poganiała
drugą, przygody straciły na atrakcyjności, a zło prawie
zawsze wygrywało. Przynajmniej tak się wydawało
Steve’owi. Praca rzucała go po całym świecie, ale
nigdzie nie czuł się jak u siebie w domu... aż do chwili,
gdy otworzył swoją duszę na tajemny zew natury
i usłyszał cichy szept wiatru przedzierającego się
przez busz. Ten wiatr wołał go po imieniu...

Otrząsnął się z tych idiotycznych myśli. Wiatr

zawodzący: ,,Steve, Steve!’’... Boże, co za kretynizm.
Czyżby naprawdę dostał udaru słonecznego?

Poprawił kapelusz i uśmiechnął się. To, o czym

przed chwilą rozmyślał, nie było skutkiem upału.

91

C ó rk a z d ra j c y

background image

W niepojęty sposób stał się innym człowiekiem
i wcześniej czy później będzie musiał się temu
przyjrzeć.

Zagrodę postawiono w rekordowym tempie, wpu-

szczono do niej konie, napojono je i nakarmiono,
a następnie zaczęto rozbijać namioty. Lise stała w środ-
ku obozowiska i wyznaczała kowbojom ich miejsca.

– Rozbij swój namiot tam, obok Frankiego – po-

wiedziała do Steve’a, ruchem głowy wskazując
odległy koniec pola namiotowego, gdzie potężny
łysiejący kowboj właśnie wbijał maszt w spieczoną
słońcem ziemię. – Wszystkie potrzebne rzeczy
znajdziesz w samochodzie, który stoi obok przyczepy
kuchennej.

Jeśli spodziewała się sprzeciwu, srodze się roz-

czarowała. Steve bez słowa pomaszerował do samo-
chodu po namiot, linki i paliki. Kątem oka dostrzegł,
jak Lise odetchnęła z ulgą.

Uśmiechnął się skrycie. Nie zamierzał rozbijać się

obok Frankiego, tylko tam, gdzie ona.

– Wiesz, Lise, tutaj bardziej mi się podoba – po-

wiedział z kpiącym uśmiechem. – Nie masz nic
przeciwko temu, prawda?

Posłała mu mordercze spojrzenie, a Steve musiał

się bardzo postarać, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
Wiedział, że Lise ma coś przeciwko temu. Nawet
bardzo dużo. Dobrze sobie zapamiętała tamten poca-
łunek z dnia urodzin i dlatego postanowiła trzymać
Steve’a na dystans. Oboje wiedzieli, dlaczego tak się

92

L i nd a T u rn e r

background image

działo. Pociągał ją tak samo, jak ona pociągała jego.
Oczywiście nie zamierzała się do tego przyznać,
zwłaszcza w obecności swoich pracowników.

– Dlaczego miałabym mieć coś przeciwko temu?

– powiedziała obojętnie i wzruszyła ramionami.

– A wiesz, to samo sobie pomyślałem. – Steve kpił

z niej w żywe oczy. – Nie mogę wymyślić żadnego
powodu, dla którego nie miałabyś ze mną sąsiadować.
Jestem schludny, potrafię się przyzwoicie zachować,
dobrze pracuję, a panuje też opinia, że świetnie całuję.
Pocałować cię? Sama się przekonasz, czy fama o moim
mistrzostwie jest uzasadniona.

– Słuchaj, Steve, mam tego dosyć – powiedziała

ostro. – Coś mi się widzi, że zapomniałeś, do kogo
mówisz.

– Wybacz prostaczkowi, szefowo – błagał. – Mój

grzech jest wielki, ale się poprawię.

No i jak z takim gadać? Ten łobuz wcale nie

zamierzał zachowywać się przyzwoicie, a Lise coraz
bardziej podobały się te przekomarzania. Oczywiście
nie zamierzała się do tego przyznawać.

– Nie przeciągaj struny – powiedziała, starając się

zachować groźną minę.

– Tak jest. – Steve z bezczelnym uśmieszkiem

zasalutował. – Zrobię wszystko, co każesz, pod warun-
kiem, że pozwolisz mi spać obok siebie. Chrapiesz?

Kowboje wybuchnęli śmiechem i Lise także nie

zdołała zachować powagi. Nikt nie potrafił rozśmie-
szyć jej tak jak Steve, nigdy przy nikim nie czuła się
taka ożywiona.

93

C ó rk a z d ra j c y

background image

– Sam możesz się przekonać, jankesie. – Zachi-

chotała. – Ale jak zaraz nie rozbijemy namiotów, to
nikt z nas nie wyśpi się tej nocy.

Gdy wreszcie postawili obóz, słońce chyliło się ku

zachodowi. Smakowity zapach pieczonego mięsa roz-
chodził się po okolicy, bo Cookie opiekał na grillu
steki wołowe. Na lancz były tylko kanapki, więc nic
dziwnego, że wszyscy byli głodni jak wilki.

Lise, mimo że również głodna, bardziej niż za

posiłkiem tęskniła za kąpielą. Pył pokrywał ją od
stóp do głów. Marzyła o tym, by umyć włosy,
spłukać kurz i włożyć na siebie coś czystego. Zjeść
mogła później.

Weszła do namiotu, wyjęła z torby najcieńsze

spodnie, białą bluzkę z bawełny, bieliznę i ręcznik
oraz kosmetyczkę. Nie mogła się doczekać odświeża-
jącej kąpieli w pobliskim źródle. Wybiegła z namiotu.
Zauważyła Steve’a dopiero wtedy, kiedy na niego
wpadła i rzeczy posypały się na ziemię.

Na widok majtek i stanika leżących u jego stóp,

Lise gwałtownie zaczerwieniła się po czubki włosów.
Prędko chwyciła bieliznę, a dopiero potem pozbierała
resztę.

– Przepraszam – tłumaczyła się, nie patrząc na

niego. – Zagapiłam się.

– Dokąd się tak spieszysz? – Steve patrzył zdumio-

ny na ręcznik i czyste ubranie, którym zasłaniała się
jak tarczą.

– Idę się wykapać. Jakieś sto metrów stąd, po

drugiej stronie wzgórza, jest źródło. – Ruchem głowy

94

L i nd a T u rn e r

background image

wskazała mały pagórek zamykający obozowisko od
wschodu. – Cała się lepię od brudu, aż nie mogę
myśleć o jedzeniu.

Spodziewała się jakiejś kpiącej uwagi, może nawet

bardzo dwuznacznej, ale tym razem Steve nie miał
nastroju do żartów.

– Idziesz sama? – zapytał z ponurą miną.
– Jasne. – Lise się roześmiała. – Nigdy nie kąpię

się w towarzystwie.

– Dobrze wiesz, o co mi chodzi. – Steve najwyraź-

niej nie widział w tym nic śmiesznego. – Naprawdę
uważasz, że będziesz tam bezpieczna?

– Przecież nie wybieram się pieszo do Sydney

– odparła. – Będę tam, za tą górką. Jeśli coś się stanie,
wystarczy, że krzyknę, a cały obóz popędzi mi na
ratunek.

– To fakt – zgodził się Steve. – O ile zdążysz

krzyknąć.

Lise trudno było uwierzyć, że mówił to wszystko

poważnie. Czyżby naprawdę się o nią martwił?

– Daj spokój – powiedziała, zdumiona nagłym

odkryciem. – Wychowałam się tu i od niepamietnych
czasów kąpię się w tym źródełku. Sama. Naprawdę
nie ma się czego bać. Tam jest bezpiecznie jak
w kościele.

– Idę z tobą – oznajmił stanowczo.
– Nie ma mowy!
– Chcesz się założyć? – Skrzyżował ręce na piersi

i patrzył na nią przenikliwie.

– Nie potrzebuję niańki – warknęła Lise.

95

C ó rk a z d ra j c y

background image

– A szkoda. Chcesz czy nie, będziesz ją miała.
Patrzyli na siebie jak dwaj rewolwerowcy, którzy

spotkali się na środku ulicy. Lise Meldrum, królowa
pustyni, nie była pewna, czy zabić Steve’a Trace’ego,
tego przybłędę z północy, czy też wezwać swoich
ludzi, by się z nim zabawili. W końcu nie zrobiła
żadnej z tych rzeczy. Przeszła obok Steve’a, jakby
wcale go tam nie było, i z dumnie uniesioną głową
pomaszerowała prosto do źródła.

Oczywiście poszedł za nią. Wiedziała, że tak zrobi,

a jednak ogarniała ją dzika furia. Z tego wszystkiego
nie była w stanie zachwycać się urokliwym pięknem
dzikiego źródła.

W samym sercu pustyni w głębokim basenie bul-

gotała czysta, chłodna woda, nad którą dziwacznie
pokręcone drzewa opiekuńczo zwieszały gałęzie. Za-
iste, miejsce było niezwykle urokliwe. Z jednej stro-
ny, gdzie brzeg łagodnie opadał, był wodopój dla
dzikich zwierząt i bydła, natomiast Lise lubiła się
kąpać w największej głębinie.

– Dosyć tego, cholerny jankesie – warknęła. – Po-

suwasz się stanowczo za daleko. Nie decydujesz tu
o niczym, rozumiesz?! I wybij sobie z głowy, bym
miała się kąpać przy tobie! W tył zwrot i marsz do
obozu.

– Ani myślę cię podglądać – oświadczył. – Jak już

kiedyś staniesz przede mną nago, na pewno nie będę
czekał z założonymi rękami. Teraz chcę tylko, żebyś
była bezpieczna.

Minęło kilka sekund, zanim dotarło do niej wszyst-

96

L i nd a T u rn e r

background image

ko, co powiedział. A jak już dotarło, to, do diabła,
zaczęła ją ogarniać grzeszna chętka na różne figle...
A przecież powinna być oburzona!

– Coś ty powiedział? – spytała, patrząc na niego ze

zdumieniem.

– To, co słyszałaś – burknął. – Jak już kiedyś staniesz

przede mną nago, na pewno nie będę czekał z założony-
mi rękami. Teraz chcę tylko, żebyś była bezpieczna.

Bezczelny, pewny siebie Amerykaniec... Lise była

coraz bardziej rozwścieczona. Nic się między nami nie
zdarzyło, a on już wiedział, że kiedyś będzie ją miał.
Żadnego ,,jeżeli’’ ani ,,może’’, żadnych wątpliwości.
Tylko ta przeklęta pewność!

Była nie tylko wściekła, ale i zdumiona. Wystar-

czyło bowiem tych kilka słów, a grzeszne marzenia
nabierały w jej głowie coraz wyraźniejszych kształ-
tów... na ile pozwalało jej męsko-damskie doświad-
czenie, czy raczej jego brak.

– No dobra, skaucie – powiedziała z ironią. – Zdo-

byłeś sprawność obrońcy dam. Jak widzisz, nie czają
się tu smoki ani bandy rozbójników. Cisza i spokój.
A teraz spadaj w podskokach.

Steve obszedł basen dookoła, by sprawdzić, czy

naprawdę nic jej tu nie grozi. Miejsce wydawało się
bezpieczne, lecz on nie zamierzał wracać do obozu.
Podszedł do leżącego nieopodal wielkiego kamienia
i usiadł odwrócony plecami do źródła.

– Nie będę podglądał – zapewnił, patrząc prosto

przed siebie. – No, wchodź do wody. Nie krępuj się,
nie patrzę.

97

C ó rk a z d ra j c y

background image

Lise zaklęła tak szpetnie, że papier nie zniósłby

tych słów. Zdarzyło jej się to po raz pierwszy w życiu.

– Nie zostawię cię tutaj samej i w dodatku nagiej

– powiedział niczym niezrażony Steve. Zabrzmiało to
tak, jakby rozmawiali o pogodzie. – Albo posiedzę tu,
kiedy ty będziesz się kąpać, albo wykąpię się razem
z tobą.

Wystarczyło spojrzeć na zaciętą minę Steve’a, by

zrozumieć, że nie żartował. Jedynie ciężki spychacz
byłby w stanie usunąć go z tego przeklętego kamienia.

Lise nie wiedziała, co robić. Rozebrać się, kiedy

ten natręt siedział kilka kroków od niej? Nie ma
mowy!

Ale przecież musiała coś zrobić. Długo wpatrywała

się w plecy Steve, w końcu jednak zabrała się za
odpinanie bluzki.

– Wolałabym nie żałować, że ci zaufałam – powie-

działa cicho.

– Daj spokój, Lise, przecież wiesz, że nie będę

podglądał – powiedział poważnie. – To prawda,
zabawiałem się tak w liceum, ale od tego czasu trochę
podrosłem. Po prostu się wykąp.

Chciała mu wierzyć, a jednak wciąż się wahała.

Jeszcze raz powtarzała sobie w duchu wszystkie
powody, dla których nie należało tego robić. Steve był
prawie obcym człowiekiem, a poza tym flirciarzem,
mężczyzną dobrze znającym kobiety i kowbojem,
który nigdzie nie zwykł zagrzewać miejsca. A jednak
w głębi serca czuła, że można mu zaufać. Miała
nadzieję, że nigdy nie będzie musiała tego żałować.

98

L i nd a T u rn e r

background image

Rozpięła bluzkę powoli, bo palce trochę drżały.

Przez cały czas wpatrywała się w plecy Steve’a. Musiał
słyszeć szelest zsuwającego się na ziemię ubrania, ale
dotrzymał słowa. Nie obejrzał się. Rozparł się tylko
wygodnie na skalnym fotelu i patrzył, jak słońce
chowa się za horyzontem.

Lise odetchnęła z ulgą i wskoczyła do basenu.
Steve usłyszał za plecami plusk wody. Uff, ta

tortura wyobraźni... Naga Lise była kilka kroków za
nim, a on musiał gapić się na bezkresną pustynię
i równie bezkresne niebo!

Tylko zerknij, podpowiadał diabeł-kusiciel. Dałeś

słowo! – wrzeszczało sumienie. No i wygrało. Ale
Steve wcale nie był rad, że taki z niego porządny,
uczciwy facet, co to zawsze dotrzymuje słowa damom.
Najchętniej rzuciłby się na Lise i zaspokoił żądzę,
która stawała się wprost nie do zniesienia.

– Skończyłam. Jeszcze tylko się ubiorę i możemy

iść do obozu.

Jej cichy szept otarł się o Steve’a jak pieszczota,

pobudził wszystkie zmysły i wzburzył krew, która
i tak już wrzała. Jak on sobie z tym wszystkim poradzi?
Gdzie zdrowy cynizm, dystans, rozwaga? Gdzie po-
dział się agent Russell Devane, człek bystry i opano-
wany? Nie ma go. W jego miejsce pojawił się ogar-
nięty chucią i chucią myślący kowboj-troglodyta.

– Nie musisz się spieszyć – powiedział, choć słowa

z trudem przechodziły mu przez gardło.

Czyściutka, z mokrymi włosami Lise wyszła z wo-

dy i szybko wytarła się ręcznikiem, który zostawiła na

99

C ó rk a z d ra j c y

background image

pobliskim kamieniu. Steve nadal siedział odwrócony
do niej plecami, tak jak obiecał, lecz ona czuła się,
jakby stała na wystawie. Prędko założyła majtki
i sięgnęła po stanik.

Wtedy ujrzała węża.

100

L i nd a T u rn e r

background image

Rozdział szósty

Wcale nie chciała krzyknąć. Czuła wprawdzie mores

przed wężami, ale się ich nie bała. W normalnych
warunkach w mgnieniu oka by się zorientowała, że ten
wąż nie jest jadowity, ale to nie były normalne warunki.
Lise myślała tylko o swojej nagości i o siedzącym
nieopodal Stevie. Cichy okrzyk wyrwał jej się z gardła,
nim zdążyła chłodnym okiem ogarnąć sytuację.

Steve odwrócił się w czasie krótszym niż mgnienie.
Czerwona jak burak, ubrana tylko w majtki i nieza-

pięty stanik, poczuła na sobie jego wzrok. A potem
Steve zobaczył węża. Zerwał się, chwycił kamień,
rzucił... Wąż natychmiast zniknął.

– Nic ci nie zrobił?
To wszystko stało się tak szybko, że Lise nawet nie

miała czasu zareagować. Stała nieruchomo, nieprzy-
tomnie patrząc przed siebie.

– Lise? – dopytywał się wystraszony Steve. – Co

się stało? Chyba cię nie ugryzł?

background image

– Co? – Jego słowa nareszcie do niej dotarły.
Poczuła się okropnie. Stała całkiem naga i nawet

nie próbowała się zasłonić! Musiała zupełnie oszaleć.

Chwyciła ubranie i rozpaczliwie starała się zapiąć

stanik, jednocześnie kryjąc się za bluzką.

– Nic mi nie jest. – Z trudem wydobyła z siebie

słowa. – Ten wąż nie był jadowity. Przestraszył mnie,
dlatego krzyknęłam.

Po raz trzeci bez powodzenia spróbowała zapiąć

przeklęty stanik, co było tym trudniejsze, że miała
zajęte ręce.

– Może ci pomóc? – zapytał Steve.
– Nie! – Odwróciła się na pięcie, pokazując mu

plecy. – Sama sobie poradzę. Zostaw mnie w spokoju.

Ani przez chwilę nie wątpił, że zazwyczaj ubieranie

się nie sprawiało jej najmniejszego problemu, teraz
jednak palce Lise drżały i nie były w stanie wykonać
najprostszej nawet czynności.

Jeśli jej nie pomoże, to zostaną tu jeszcze Bóg wie

jak długo, a noc była tuż-tuż.

Podszedł do niej i połączył ze sobą dwa końce

stanika. Zesztywniała, gdy palce Steve’a dotknęły jej
nagich pleców. Skóra Lise była miękka jak jedwab
i pachniała cudownie. Steve stracił głowę. Ponie-
wczasie przypomniał sobie, że nie należało się do niej
zbliżać, ale nie potrafił się odsunąć, nie mógł przestać
jej dotykać. Położył dłonie na ramionach Lise i delika-
tnie odwrócił ją twarzą do siebie.

– Steve...
Cichy protest dobiegł do Steve’a jak pieszczota. Na

102

L i nd a T u rn e r

background image

moment jego palce zacisnęły się na ramionach Lise.
Miał ochotę kochać się z nią tu i teraz, lecz choć
bardzo tego pragnął, jednak zdołał się opanować.
W każdej chwili mógł ich tu znaleźć któryś z kow-
bojów, a poza tym...

Nie mógł sobie pozwolić na komplikowanie i tak

już zagmatwanej sytuacji. Wprawdzie kazano mu
uwieść Lise, ale póki jeszcze miał głowę na karku,
dopóki panował nad sobą, zamierzał poprzestać na
pocałunkach i pieszczotach. Jeśli mimo to nie zaufa
mu i nie opowie wszystkiego, co wiedziała o swoim
ojcu, to seks niczego tu nie zmieni. A więc przynaj-
mniej na razie Steve musiał zapanować nad pożąda-
niem i ubrać tę cudowną kobietę, którą miał ochotę
wyłącznie rozbierać.

– Nie bój się – szepnął.
Przesunął dłońmi po jej nagich ramionach i wyjął

z zaciśniętych palców bluzkę, której trzymała się
kurczowo jak liny ratunkowej.

– Sama potrafię...
– Wiem – zapewnił, uśmiechając się kpiąco – ale

i tak ci pomogę.

Dlaczego mu na to pozwalała? Był zbyt blisko,

a ona zbyt podatna na jego urok. Krew w żyłach
wrzała od samego dotknięcia jego dłoni. Lise bała
się, że jeszcze chwila, a przestanie odpowiadać za
siebie.

Całkiem bezradna pozwoliła odebrać sobie bluzkę.
– Grzeczna dziewczynka – pochwalił Steve, o-

strożnie wkładając lewą rękę Lise w rękaw.

103

C ó rk a z d ra j c y

background image

To, co nastąpiło potem, było najbardziej zmys-

łowym przeżyciem w jej całym dotychczasowym
życiu. Starannie i bardzo powoli wsunął bluzkę na
ramiona, muskając przy tym palcami skórę Lise. Ta
delikatna pieszczota była wprost niewiarygodnie cu-
downa. Lise zadrżała i cicho westchnęła. Steve prawie
jej nie dotykał, a jednak przeżywała jego bliskość
z niezwykłą intensywnością. Obudzona kobiecość
domagała się spełnienia, Lise rozumiała to w coraz
bardziej dojmujący sposób. Przez tyle lat odpychała
od siebie tę sferę życia, lecz teraz było to już niemoż-
liwe. Pożądała i była pożądana.

To była cudowna tortura. Steve widział, jak niebies-

kie oczy Lise ciemnieją i stają się granatowe niczym
niebo o północy. Pragnął przeciągać tę przyjemność tak
długo, aż oboje zaczęliby jęczeć z dzikiej żądzy.
Niestety nie było na to czasu. I tak już bardzo długo ich
nie było. Na pewno nikt w obozie nie usłyszał krzyku
Lise, ale gdyby zaraz nie wrócili, ktoś na pewno zjawi się
przy źródle, żeby sprawdzić, czy nic złego się nie dzieje.
Steve nie chciał nawet myśleć o tym, że ktokolwiek
prócz niego mógłby zobaczyć piękne długie nogi Lise
albo jej zaróżowione pożądaniem policzki.

– Niestety robi się ciemno – powiedział. – Trzeba

wracać do obozu.

Nie odważył się pomóc jej przy zakładaniu spodni,

ale nie mógł także zmusić się do tego, by od niej
odejść. Stał tak blisko, że w każdej chwili mógł jej
dotknąć, i patrzył, jak naciąga spodnie na uda, na
szczupłe biodra...

104

L i nd a T u rn e r

background image

Czy naprawdę nie wiedziała, co się z nim działo?

Był z wieloma kobietami, ale żadna nie doprowa-
dzała go do szaleństwa każdym swym gestem... po
prostu tym, że istniała.

To było wprost niewiarygodne!
Zacisnął pięści, chcąc w ten sposób powstrzymać

dłonie przed dotknięciem Lise. Stał tak, dopóki nie
zapięła spodni, a potem wyciągnął do niej ręce.

– Steve!
– Cicho – szepnął, tuląc ją do siebie. – Muszę cię

pocałować. Do diabła, chyba nie myślisz, że jestem
z kamienia.

Serce Lise tłukło się w piersi jak oszalałe. Nie

mogłaby mu odmówić, nawet gdyby od tego miało
zależeć jej życie. Od tamtego wieczoru, od kiedy
Steve ją pocałował, w głębi duszy cały czas tęskniła za
tym, żeby się to powtórzyło. Dotąd nie zdawała sobie
z tego sprawy, dopiero teraz...

Może, tłumaczyła sobie, okaże się, że to wcale nie

jest takie magiczne przeżycie, że tylko mi się zdawa-
ło... Może uda mi się skończyć z tym głupim zaurocze-
niem?

Jednak gdy usta Steve’a spoczęły na jej ustach,

zrozumiała, że nie uda jej się nikogo oszukać, a już na
pewno nie samą siebie. Ledwie jej dotknął, Lise
całkiem przestała się bronić, ogarnięta słodką na-
dzieją, pragnieniem, oczekiwaniem na spełnienie się
cudu miłości...

Bo przecież, choć odrzucona przez ojca i przeraź-

liwie samotna narzuciła sobie męski, twardy styl życia

105

C ó rk a z d ra j c y

background image

i myślenia, w głębi duszy przez długie lata marzyła...
śniła...

Z cichym westchnieniem objęła Steve’a za szyję

i przytuliła się, nie dbając o to, że stoją na otwartej
przestrzeni, gdzie w każdej chwili może się pojawić
któryś z jej pracowników. Albo nawet wszyscy.

Zagubiona w magii pocałunku, pijana wrażeniem,

jakie w niej wzbudził, Lise pragnęła, by ta pieszczota
nigdy się nie skończyła. Całowała Steve’a tak samo
namiętnie, jak on ją. Uszczęśliwiona usłyszała jego
wywołany rozkoszą jęk, poczuła, jak mocniej ją do
siebie przytula. Jakby wcale nie zamierzał puścić.

Niestety magiczne chwile nie trwają wiecznie.

Słońce prędko nikło za horyzontem, a kiedy całkiem
się schowało, natychmiast zapadła ciemność. Lise
była bardzo niezadowolona, gdy Steve przestał ją
całować. W głowie jej się kręciło, nogi miała miękkie
jak z waty.

– Chodź – powiedział z trudem. – Wracamy do

obozu.

Bez sprzeciwu wzięła ręcznik i brudne ubranie,

które Steve wepchnął jej w ręce, i powlokła się za nim.
Stało się to w samą porę, bo kowboje, którzy już
skończyli posiłek, niecierpliwie czekali, aż Lise wróci
z kąpieli, bo sami też chcieli się odświeżyć. Gdy Steve
i Lise pojawili się na horyzoncie, natychmiast popę-
dzili do źródła.

Lise wcale nie miała ochoty na jedzenie, ale przez

rozsądek wzięła pieczonego ziemniaka i stek, a potem
z pełnym talerzem usiadła przed namiotem. Steve

106

L i nd a T u rn e r

background image

także wziął sobie coś do jedzenia i siadł przy zbitym
z desek stole. Lise stanowczo nakazała sobie, że nie
będzie na niego spoglądać. Równie dobrze mogłaby
rozkazać wiatrowi, żeby przestał wiać.

Wtedy właśnie zrozumiała, że wpadła po same

uszy.

Cookie pozmywał naczynia, zamknął na noc przy-

czepę kuchenną i położył się spać. To właśnie on
wstawał najwcześniej, więc nic dziwnego, że pierwszy
udawał się na spoczynek. Steve spodziewał się, że
pozostali mężczyźni jeszcze trochę posiedzą, zagrają
w pokera, tak jak robili to co wieczór, ale tym razem
nawet oni wcześnie się pokładli. Do dziesiątej zgasły
wszystkie latarki w namiotach i obóz pogrążył się
w ciemnościach. Nocną ciszę przerywało tylko roz-
legające się zewsząd chrapanie. Steve siedział w ciem-
nym namiocie i dumał o Lise, która leżała tuż obok
w swoim namiocie. Zastanawiał się, czy już zasnęła.
A może nie śpi, tylko przewraca się z boku na bok,
wspominając cudowne chwile nad źródłem?

– Weź się w garść, chłopie – mruknął do siebie – bo

inaczej zrobisz z siebie kompletnego durnia.

Ale choć bardzo się starał skoncentrować na swojej

misji, mógł myśleć wyłącznie o Lise.

Bardzo go to martwiło. Uwielbiał kobiety, lubił się

z nimi kochać, ale nigdy żadna nie przesłoniła mu
spraw związanych z pracą. Od czujności zależało
przecież jego życie. Dlaczego więc pozwolił, by Lise
tak na niego działała? Przecież to córka największego

107

C ó rk a z d ra j c y

background image

wroga, wobec którego powinien był zachować najwyż-
szą czujność. Psychopatyczny Simon był geniuszem
zbrodni i kamuflażu. Ścigany przez najlepszych agen-
tów, wciąż dokonywał nowych przestępstw, zostawia-
jąc za sobą krwawy szlak. To na nim Steve powinien
się skupić, a nie obsesyjnie marzyć o nocy z Lise.
Zachowywał się jak kretyn, jak samobójca, bo brak
czujności mógł przypłacić życiem.

Ma jeden cel: schwytać Simona, a nic innego się nie

liczy. Agent podczas wykonywania zadania nie ma
prawa do prywatych marzeń, jest tylko i wyłącznie
narzędziem do walki z wrogami.

Zazwyczaj tyle wystarczało, by przywrócić się do

porządku, ale nie tym razem. Lise spała tak blisko, że
wystarczyło wyciągnąć rękę, by jej dotknąć. Dzieliły
ich tylko płócienne ściany namiotów. Na samą myśl
o tym zrobiło mu się gorąco.

Zaklął cicho.
Zakończyć misję i zniknąć stąd na zawsze, oto jego

zadanie. Ale jeszcze nie teraz. Simon wciąż był na
wolności i każdej chwili mógł zjawić się na farmie Pear
Tree. Steve musiał więc tu tkwić, czy tego chciał, czy
też nie.

Poczuł się jak w pułapce. Wcale mu się to nie

podobało. Usiadł na posłaniu i spojrzał na zegarek.
Fosforyzujące wskazówki poruszały się powoli. Powi-
nien zameldować się Belindzie i powiedzieć jej, jak
sprawy stoją. Ale ponieważ w buszu, zwłaszcza w noc-
nej ciszy, głos niesie się daleko, musiał zaczekać, aż
wszyscy zasną kamiennym snem.

108

L i nd a T u rn e r

background image

Siedział tak jeszcze przez następną godzinę, na-

słuchując nocnych odgłosów obozowiska. Wiatr gwiz-
dał w linkach namiotów, a w zagrodzie, którą wieczo-
rem wybudowali, parskała jedna z klaczy. Od czasu do
czasu któryś z mężczyzn mruczał przez sen jakieś
niezrozumiałe słowa, ale poza tym było cicho jak
makiem zasiał.

Zadowolony, że tylko on jeden nie śpi, Steve

wysunął się z namiotu. Dookoła słychać było spokojne
chrapanie. Właściwie nie miał się czym przejmować,
a mimo to nie mógł odżałować, że jednak nie wziął ze
sobą broni. W agencji radzili mu, żeby tego nie robił,
i Steve zgodził się z tym. Simon był nieufny i Steve ani
przez chwilę nie wątpił, że któryś z pracowników
przeszukał jego bagaż, gdy tylko znalazł się w Austra-
lii. Zapewne dzięki temu, że niczego podejrzanego
nie znaleziono, pozwolono mu zbliżyć się do farmy.

Bardzo ostrożnie przeszedł przez obozowisko, uwa-

żając, by nie zaczepić nogą o linkę któregoś namiotu.
O linkę wprawdzie nie zaczepił, za to nastąpił na
kamień, który przetoczył się przez obóz. W nocnej
ciszy zabrzmiało to tak, jakby stado bawołów prze-
biegło między namiotami.

Steve stanął jak wryty i nasłuchiwał.
Co za idiota ze mnie, myślał. Taki kretyński błąd!
Ponieważ przypuszczał, że w każdej chwili może

zostać odkryty, wymyślił sobie na poczekaniu prze-
konywującą historyjkę o tym, dlaczego włóczy się
po nocy, zamiast jak inni spokojnie spać. Ale męż-
czyźni, a także Lise, chrapali jak przedtem. Z cichym

109

C ó rk a z d ra j c y

background image

westchnieniem ulgi Steve ruszył w stronę źródła.
Tym razem bardzo uważał, żeby nie potrącić żadnego
kamienia.

Przy źródle panowała głucha cisza, choć wcale

nie było tutaj tak pusto, jak się wydawało. Dzikie
zwierzęta przychodziły ugasić pragnienie i z pew-
nością śledziły każdy ruch dwunożnego intruza,
dlatego Steve poruszał się z wielką ostrożnością.
Stanąwszy nad brzegiem basenu, wyciągnął z port-
fela telefon w kształcie karty. Tuż obok niego
wesoło bulgotała woda źródełka. Właśnie dlatego to
miejsce najlepiej nadawało się do odbycia narady
z centralą. Gdyby mimo wszystko ktoś jednak
przyszedł tu za nim, miałby spore trudności z pod-
słuchaniem rozmowy.

– Cześć, mamo – powiedział cicho, gdy odezwała

się Belinda. – Co z tatą?

– Nie bardzo wiemy. Ta nowa londyńska terapia,

o której mi powiedziałeś, nie dała oczekiwanych
rezultatów. Lekarze mówią, że musimy się przygoto-
wać na najgorsze. Obawiam się, że będziemy mieli
pogrzeb w rodzinie.

A więc Simon zszedł pod ziemię, stąd ten pogrzeb.

Jeśli SPEAR dopisze szczęście, może się okazać, że
właśnie w tej chwili jest w drodze na farmę, co zresztą
ani trochę nie pomoże Steve’owi. Był tak daleko od
domu Simona, że bandyta mógłby tam sto razy
przylecieć i odlecieć, a on o niczym by nie wiedział.

– Tym razem nie mogę ci pomóc, mamo. Szczerze

mówiąc, nie mam pojęcia, jaki mogłabyś mieć ze mnie

110

L i nd a T u rn e r

background image

teraz pożytek. Może powinienem zrezygnować z pra-
cy i wrócić do domu?

Nigdy przedtem nie prosił, by wycofano go z misji.

Był tak samo zdumiony swoją prośbą jak Belinda.

– Co z tobą, synku? – spytała po bardzo długiej

chwili milczenia. – Stało się coś złego?

Owszem, stało się, chciał powiedzieć Steve. Nie

mógł spokojnie myśleć, nie mógł spać i nawet zapa-
miętać, po co w ogóle przyjechał do Australii. Jedyne,
o czym mógł myśleć, to całowanie Lise i kochanie się
z nią, ale jakiż to miało związek z misją? Jeśli nie chciał
wszystkiego zepsuć, powinien stąd zniknąć, póki
jeszcze mógł to zrobić.

Nie mógł jednak powiedzieć tego wprost, ponie-

waż istniała możliwość, że ktoś podsłuchuje jego
rozmowę z Belindą.

– Niepokoję się – powiedział w nadziei, że Belin-

da go zrozumie. – Wiesz, jak to jest, kiedy bardzo się
chce czegoś, czego nie można mieć. Wtedy tylko
o tym myślisz, tylko tego pragniesz. To mnie wykań-
cza. Dlatego pomyślałem sobie, że może powinienem
wrócić do domu. Mogę znaleźć innego lekarza, który
postawi tatę na nogi i moglibyśmy potem wszyscy
znów żyć spokojnie.

Steve uważał, że to ma sens, lecz Belinda miała

odmienne zdanie.

– Twój tata nie potrzebuje innego lekarza – oznaj-

miła stanowczo. – Zresztą nie ma nawet czasu na
szukanie zastępstwa, w każdym razie byłby z tym
wielki problem. Pamiętaj też, synku, że nasz lekarz

111

C ó rk a z d ra j c y

background image

spisuje się znakomicie. Mam do niego całkowite
zaufanie i reszta rodziny też.

Nie mógł udawać, że nie rozumie. W SPEAR byli

zadowoleni z jego pracy, a poza tym nie mogli go stąd
teraz wyciągnąć bez wzbudzania podejrzeń. Steve
spodziewał się tego, toteż zrozumiał także to, czego
mu Belinda nie powiedziała. Schwytanie Simona było
teraz najważniejsze i Steve musiał wziąć się w garść.
Nie mógł pozwolić sobie na to, by jego uczucia
przeszkodziły w osiągnięciu celu.

Oczywiście Belinda miała rację. Wyczuwała jego

wahanie, bo znała go świetnie, ale zarazem stawiała
sprawę jasno: nie czas na odwrót, nie czas na ham-
letyzowanie. Steve zaakceptował jej decyzję, choć
wiedział, że nie będzie mu łatwo. Nie po tym, jak tulił
do siebie prawie nagą Lise, jak ją całował. W końcu
nie wszystko da się wyrzucić z pamięci. Niestety, jeśli
nadal chciał być agentem SPEAR, a nie zdrajcą
i dezerterem, nie mógł pozwolić sobie na rozpamięty-
wanie chwil, które wzbudziły w nim pożądanie.

– Ty tu decydujesz, mamo – powiedział. – Jeśli

jesteś zadowolona z obrotu spraw, to wszystko będzie
jak dotąd. Ale daj mi znać, gdybyś zmieniła zdanie.

Oboje wiedzieli, że Belinda zdania nie zmieni, a to

oznaczało, że utknął tu na dobre. Czy tego chciał, czy
nie, musiał jak najprędzej znaleźć jakieś informacje
o Simonie. W przeciwnym wypadku trzeba będzie
uwieść Lise i tym sposobem dowiedzieć się, gdzie
podziewa się jej ojciec. Wszystko w nim się burzyło
przeciw takiemu rozwiązaniu. Gdyby rzeczywiście

112

L i nd a T u rn e r

background image

zdecydował się wykonać rozkaz, co wcale nie było
takie pewne, zrobiłby to tylko dlatego, że był zawo-
dowcem i zaprzysiężonym agentem elitarnej tajnej
organizacji SPEAR.

A jeśli bardziej się w to zaangażuje, niż powinien,

to nikomu nic do tego. Na pewno i z tym jakoś sobie
poradzi.

– Muszę już iść, mamo. Zaczynamy pracę wczes-

nym rankiem. Zadzwonię, jak tylko będę mógł.

Steve rozłączył się, schował telefon do portfela i po

cichu wrócił do obozu. Zaprzątnięty własnymi myś-
lami nie zauważył obserwatora, który stał jakieś trzy
metry dalej w nieprzeniknionych ciemnościach nocy
i śledził każdy jego ruch.

Nie spała. W każdym razie nie spała spokojnie.

Z winy Steve’a. Za każdym razem, gdy umysł wresz-
cie się wyłączał i zaczynała zasypiać, Steve wkradał się
w jej sny. Wciąż na nowo przeżywała gorące, zmys-
łowe chwile przy źródle. Za każdym razem budziła się
z bijącym sercem.

To wystarczyło, by doprowadzić całkiem zdrową

kobietę na skraj przepaści. Kompletnie wyczerpana
po nieprzespanej nocy, rano miała iście wisielczy
humor. Temu też zawinił Steve. To on doprowadził ją
do takiego stanu i nareszcie zrozumiała, w jakim celu
to uczynił. Bawił się nią. Nie było innego wytłumacze-
nia. Był atrakcyjnym mężczyzną i nieskończenie
górował nad Lise doświadczeniem. Był nałogowym
uwodzicielem, flirtował odruchowo, instyktownie, tak

113

C ó rk a z d ra j c y

background image

samo jak oddychał. Z nudów drażnił się z nią, prowo-
kował. Tylko tyle, nic więcej.

Niestety nie potrafiła się bronić ani atakować, nie

wiedziała, jak przepędzić Steve’a lub odmienić ich
relacje. Gubił ją kompletny brak doświadczenia. Tak
bardzo nie chciała, żeby pocałunki przestały być dla
Steve’a tylko zabawą. Nie chciała, żeby jej dotykał,
żeby ją całował tylko dlatego, że mu się nudzi
i potrzebuje rozrywki. Chciała, by całował ją dla niej
samej, dla kobiety, której pragnie, a nie dla zabicia
czasu.

Dość tego, pomyślała ponuro Lise. Dłużej tego nie

zniosę! To się musi skończyć. Natychmiast.

Ubrała się, włożyła buty i poszła do przyczepy

kuchennej na śniadanie.

Steve był pierwszą osobą, jaką tego ranka zobaczy-

ła. Stał obok przyczepy i rozmawiał z Barneyem.
Nawet nie spróbował koło niej usiąść, kiedy zajęła
miejsce przy stole, gdzie reszta mężczyzn już pochła-
niała śniadanie. Lise była wdzięczna losowi, że przy-
najmniej śniadanie może zjeść spokojnie i nie musi
patrzeć na Steve’a. Jajecznica na bekonie była rewela-
cyjna, a kawa tak mocna, że konia postawiłaby na nogi.

Słońce wznosiło się już nad horyzontem i wszyscy

wstali jak na komendę, by złożyć puste talerze do
balii, w której Cookie zmywał naczynia. Potem ruszyli
do zagrody osiodłać konie. Najwyższy czas zabrać się
do roboty.

Lise wzięła ze sobą Thundera. Ten wierzchowiec

mógł pracować wiele godzin i nigdy nie był zmęczony,

114

L i nd a T u rn e r

background image

no i uwielbiał spędy. Prychał, kiedy Lise zakładała mu
uzdę i siodłała. Tak samo jak jej, pilno mu było
zniknąć w buszu. Nie mógł się doczekać, kiedy Lise
go dosiądzie.

– Spokojnie, malutki – mówiła do niego cicho.

– Mamy przed sobą cały dzień.

Nagle nad grzbietem Thundera pojawiła się

uśmiechnięta twarz Steve’a.

– Uwielbiam, kiedy tak do mnie mówisz. A już

myślałem, że mnie nie zauważasz.

Bogu dzięki nie mówił głośno, toteż pozostali

kowboje nie mogli go usłyszeć. Tylko w oczach miał
ten łobuzerski błysk, który sprawiał, że twarde serce
Lise miękło jak wosk. Samym tylko spojrzeniem
przypomniał jej o wczorajszym wieczorze, o gorących
chwilach, jakie spędziła w jego ramionach. Tak łatwo
mu było sprawić, by znów go zapragnęła.

Przeraziła się, jak bardzo chciała znów poczuć na

sobie jego dłonie, jego usta na swoich ustach.

– Przestań, Steve – poprosiła. – Nie żartuj ze mnie,

znajdź sobie jakąś inną rozrywkę. Nie musisz flir-
tować tylko dlatego, że jestem jedyną kobietą w pro-
mieniu dwustu kilometrów. Jasne?

Oczywiście że zrozumiał, ale ani trochę mu się to

nie podobało. A więc Lise nadal uważała go za takiego
samego faceta jak jej ojciec, którego pociągają wyłącz-
nie kruche kobietki, niezdolne do samodzielnego
istnienia mdlejące mimozy.

A przecież tak niedawno trzymał ją w ramionach...

Czyżby sądziła, że tylko udawał otchłanne pragnienie?

115

C ó rk a z d ra j c y

background image

Czyżby naprawdę uważała go za takiego sukinsyna?
Było to bardzo prawdopodobne. Steve’a wprost roz-
sadzała złość.

Powinien był się odwrócić na pięcie i odejść, zanim

zrobi coś głupiego, z drugiej jednak strony nie mógł
uciec z podwiniętym ogonem jak kopnięty pies.

– A więc uważasz, że tylko się bawię? – Obszedł

Thundera i stanął obok Lise. – Myślisz, że wcale mi
się nie podobasz i tylko ot tak, dla igraszki próbuję
zbliżyć się do ciebie? Czy dobrze cię zrozumiałem?

Uniósł ją lekko, więc musiała stanąć na palcach.

Oczy Lise zrobiły się wielkie ze zdumienia, ale nawet
nie próbowała się uwolnić. Dumnie uniosła głowę, nie
pomyślawszy, że za to też Steve ją podziwiał. Uwiel-
biał kobiety, które się nie poddawały.

– Dobrze zrozumiałeś. – Patrzyła mu prosto

w oczy. – Jesteś podrywaczem. Chyba nie zaprze-
czysz?

Nawet nie próbował. Lubił kobiety i nie zamierzał

nikogo za to przepraszać.

– To jeszcze nie znaczy, że mi się nie podobasz.
– Przestań to powtarzać! Podobają ci się drobne

blondynki, zresztą jak wszystkim facetom. A ja nigdy
taka nie będę. Wiedz też, że mam już szczerze dość
twoich kpin.

Steve był taki wściekły, że zacisnął palce na jej

ramionach, przysunął ją do siebie bliżej, jeszcze
bliżej... Jego szare oczy wpatrywały się w niebieskie
oczy Lise.

– Nie wiem, dlaczego tak nisko siebie oceniasz, ale

116

L i nd a T u rn e r

background image

zabraniam ci obrażać siebie i mnie. Do diabła, o czym
ty mówisz! Traktujesz siebie jak straszydło, a mnie jak
palanta, który za tym straszydłem się ugania, bo nic
innego nie ma pod ręką. Co to ma znaczyć? Po prostu
pragnę ciebie, a nie jedynej kobiety w okolicy!
Gdybyś na mnie nie działała, nawet na bezludnej
wyspie skonalibyśmy bezpotomnie...

Pocałował ją. Włożył w ten pocałunek całe swoje

oburzenie i gniew, gdy jednak jego usta dotknęły ust
Lise, poczuł dziwne ukojenie. Przytulił ją do siebie
i całował, jakby byli sami pod błękitnym niebem.

Lise nie mogła oddychać, nie mogła myśleć, nie

mogła nic zrobić. Mogła tylko czuć, i było jej cudow-
nie. Steve był mocny, silny i stabilny jak skała. Nie
należała do kobiet, które potrzebują opiekuna, od
dziecka sama się o siebie troszczyła, ale bardzo jej się
podobało, gdy tak tulił ją do siebie. Jakby była
cenniejsza niż złoto. Mogłaby spędzić wiele godzin
w tym uścisku.

Objęła Steve’a za szyję. I wcale jej nie obchodziło,

że wszyscy kowboje przyglądają się temu widowisku.
W tej chwili nic nie miało znaczenia. Tylko Steve i ten
pocałunek...

Lise zdawało się, że on czuje to samo. Mogłaby

przysiąc, że pocałunek pochłonął go tak samo jak ją.
A jednak ledwo otoczyła ramionami jego szyję, wszyst-
ko się zmieniło. Zesztywniał i nim zdążyła się zdziwić,
co się stało, jego dłonie znalazły się na jej ramionach,
a po chwili ją od siebie odsunął.

Zdumiona, wciąż pod wrażeniem niespodziewanego

117

C ó rk a z d ra j c y

background image

pocałunku, patrzyła na niego pełnym pożądania wzro-
kiem.

– Steve...
– Daruj sobie – mruknął. – I tak już za dużo

powiedziałaś.

Odwrócił się na pięcie i prędko poszedł po swojego

konia. Lise patrzyła w ślad za nim. Wreszcie do niej
dotarło, że poczuł się obrażony. A przecież ona wcale
tego nie chciała.

Tuck pierwszy przerwał grobową ciszę.
– Późno już – powiedział głośno, żeby wszyscy go

usłyszeli. – Bierzmy się do roboty.

Nie musiał tego dwa razy powtarzać. Wszyscy jak

na komendę powskakiwali na siodła i ruszyli w drogę.
Zazwyczaj na czele grupy jechali Lise i Tuck, ale tym
razem Steve zajął jej miejsce u boku Tucka. Rozmyśl-
nie ją ignorował, więc Lise jechała na końcu. Nie
chciała się narzucać.

Miała nadzieję, że Steve nie będzie długo cho-

wał urazy, że potrafi przezwyciężyć gniew. Wy-
starczy mu dać trochę czasu. Ale mijała godzina
za godziną, a Steve usilnie dbał, żeby broń Boże
nie zbliżyć się do Lise. Żartował z innymi męż-
czyznami, lecz gdy tylko Lise przyłączała się do
rozmowy, natychmiast milkł i dawał mówić innym.
Kiedy wrócili do obozu w porze lanczu, specjalnie
usiadł na końcu stołu i udawał, że Lise w ogóle
nie istnieje.

Po południu nie było ani trochę lepiej. Na ile tylko

mógł, trzymał się od niej z daleka, a kiedy już musiał

118

L i nd a T u rn e r

background image

się odezwać, bardzo się pilnował, by rozmowa była
krótka i dotyczyła wyłącznie spraw służbowych. Nie
żartował, nie flirtował. Lise była zdumiona, że aż tak
bardzo jej tego brakuje. Ale dopiero kiedy zaczął do
niej zwracać się per ,,panno Meldrum’’, i to lodowa-
tym, oficjalnym tonem, wreszcie zrozumiała, jak bar-
dzo poczuł się urażony.

Postanowiła go przeprosić.
Kiedy wrócili do obozu na kolację, a Steve

nawet na nią nie spojrzał, uznała, że musi znaleźć
jakiś sposób, by się z nim pogodzić. Chciała, żeby
wrócił dawny Steve. Wprawdzie doskonale potrafił
nią manipulować i dobrze się przy tym bawił,
ale Lise nigdy nie czuła się tak ożywiona jak
podczas tych słownych utarczek. Koniecznie musiała
go przeprosić, ale nie w obecności swoich pra-
cowników. Oboje już i tak dali niezłe przedsta-
wienie. To, co teraz mieli sobie do przekazania,
musiało zostać powiedziane bez świadków. Toteż
Lise niecierpliwie czekała, aż wszyscy skończą
jeść kolację i pójdą się wykąpać do źródła. Kiedy
Steve wszedł do swego namiotu po czyste rzeczy,
żeby dołączyć do pozostałych, Lise skorzystała
z okazji.

Wejście do namiotu nie było zamknięte, lecz Lise

nie śmiała wejść bez pozwolenia.

– Puk, puk – powiedziała. – Czy mogę wejść?
Przez chwilę obawiała się, że ją wygoni. Spojrzał na

nią przez ramię, jakby się zastanawiał, wreszcie skinął
głową.

119

C ó rk a z d ra j c y

background image

– Ty tu jesteś szefem – mruknął. – Możesz robić,

co zechcesz.

A więc nie zamierzał ułatwiać jej zadania. Lise

uznała, że taki prztyczek jej się należał. Po co w tak
głupi sposób obraziła Steve’a?

– Nie dziwię się, że jesteś na mnie zły – zaczęła,

wszedłszy do namiotu. – Teraz już wiem, że cię
uraziłam. No więc przepraszam.

Steve zastanawiał się, jaką strategię przyjąć. Dać

się przeprosić od razu, czy podrażnić się jakiś czas
z Lise? To drugie rozwiązanie bardziej mu się podo-
bało. Dzięki niemu zyskałby na czasie, a bardzo go
potrzebował, by dojść do siebie, zyskać dystans do
całej sprawy. Lise ogromnie mu się podobała i po
prostu głupiał przy niej...

Miał jednak zadanie do wykonania i nie mógł

czekać, jako że Simon mógł pojawić się na farmie
w każdej chwili. Musiał rozmawiać z Lise, bo była
jedynym potencjalnym źródłem informacji. Tak to
wyglądało i wszelkie osobiste emocje nie miały tu
nic do rzeczy. Nie zamierzał kochać się z Lise
tylko dlatego, że agencja mu tak kazała, ale gdyby
się okazało, że ta kobieta darzyła go czymś więcej
niż tylko pożądaniem, mógłby wykorzystać ją dla
swoich celów. Dobrze wiedział, że zakochana ko-
bieta

powie

ukochanemu

wszystko,

dosłownie

wszystko.

Czuł niesmak z powodu tego, co musiał zrobić. Po

raz pierwszy, odkąd zaczął pracować dla SPEAR,
nienawidził swojego zadania, lecz nie miał innego

120

L i nd a T u rn e r

background image

wyjścia. Trzeba było wykorzystać Lise, choć Steve
czuł się z tym jak najgorszy drań.

– Nie wiem, co takiego stało się z tutejszymi

facetami – powiedział ze śmiertelną powagą w głosie.
– Mam wrażenie, że wszyscy oślepli. Naprawdę jesteś
niesłychanie atrakcyjna, Lise. Dlaczego żaden z nich
nie potrafi tego zauważyć? Dlaczego ty sama tego nie
widzisz?

Tym prostym stwierdzeniem zdołał poruszyć

w niej bolesną i skrzętnie skrywaną strunę. Ta dzelna,
twarda kobieta głęboko się wzruszyła i spontanicznie
zaczęła mówić rzeczy, z których dotąd nikomu się nie
zwierzała.

– Nikt nigdy nie powiedział mi, że jestem ładna.

Moja mama wyglądała jak laleczka i tata za nią szalał.
Kiedy zakładała nowe buty, niósł ją na rękach do
samochodu, żeby ich sobie nie zabrudziła. Pamiętam,
jak mama się śmiała i jak obejmowała tatę za szyję...
Marzyłam o tym, żeby tata mnie też nosił na rękach,
ale nigdy tego nie zrobił. Pewnie dlatego, że nie
byłam taka drobna i delikatna jak mama.

– Lise...
– Teraz, kiedy to wspominam, zaczynam rozu-

mieć, że nie widział świata poza mamą i dlatego na
mnie nie zwracał uwagi. Ale kiedy byłam mała,
uważałam, że to ze mną jest coś nie w porządku i nikt
nie starał się o to, żebym poczuła się inaczej. Nie
zapraszano mnie na potańcówki i nie flirtowano ze
mną, tak jak ty to robisz. Jestem wyższa od większości
tutejszych facetów i to musiało ich onieśmielać.

121

C ó rk a z d ra j c y

background image

Żaden z nich nie uznał mnie za atrakcyjną kobietę,
więc ja też nigdy tak o sobie nie pomyślałam.

Mówiła to wszystko tak zwyczajnie, bez cienia

złości. Nikogo nie obarczała winą, tylko po prostu
tłumaczyła, dlaczego jest taka, jaka jest. Steve musiał
się wziąć w garść, bo tak bardzo pragnął ją przytulić,
położyć na posłaniu i pokazać, jak wielkie pożądanie
potrafiła wzbudzić w mężczyźnie. Gdyby to zrobił,
nieprędko by skończył. Więc tylko ją pocałował, ale za
to tak, jakby jutro nigdy nie miało nadejść.

– Już niedługo – obiecał. – Wkrótce pokażę ci, jaka

jesteś piękna. A jak się to stanie, już nigdy w siebie nie
zwątpisz.

122

L i nd a T u rn e r

background image

Rozdział siódmy

Minęło kilka dni, a on nawet jej nie pocałował. Lise

nie mogła się doczekać, kiedy znów ją przytuli, kiedy
dotrzyma słowa i pokaże jej, jaka jest piękna...

Codziennie pracowali ramię przy ramieniu i choć

Steve nigdy więcej nie poruszył tego tematu, był on
ciągle obecny. Zwłaszcza wtedy, gdy ich oczy się
spotykały. Nie musiał mówić ani słowa, bo Lise
nieustannie go pragnęła.

Ich związek zmienił się znacząco. Steve nadal

z niej żartował, lecz miała wrażenie, że robi to tylko po
to, aby pozostali mężczyźni nie zorientowali się, jak
poważnie traktuje Lise. Ale ona wiedziała swoje,
bowiem każdego dnia dostrzegała w jego oczach tę
samą obietnicę. Co noc śniła jej się ta cudowna chwila,
kiedy Steve bierze ją w ramiona.

Czwartego dnia spędu przeniesiono obozowisko

o dwadzieścia kilometrów w stronę farmy. Jak tylko
na nowo rozstawiono zagrodę dla koni, namioty

background image

i przyczepę kuchenną, wszyscy wsiedli na konie
i pojechali do pracy. Tylko Cookie został w obozie.

Lise wcale nie szukała towarzystwa Steve’a. To był

czysty przypadek, że oboje sprawdzali płoty, podczas
gdy inni kowboje zajęli się liczeniem i przeglądaniem
bydła. Kiedy znaleźli fragment uszkodzonego płotu,
naturalną koleją rzeczy razem zajęli się jego naprawą.

Pracy przy tym nie było wiele i z powodzeniem

dałoby się ją wykonać w godzinę, ale im zajęło to dwa
razy więcej czasu. Rozmawiali, stawiając nowe paliki
i rozciągając między nimi drut kolczasty, i wcale nie
zauważyli upływu czasu.

– Naprawdę skończyłaś szkolę przez radio? – dzi-

wił się Steve, zakładając drugi rząd drutu. – Ciekawe,
jak to działa. Wysyłałaś pocztą swoje prace domowe,
czy jak?

– Mieliśmy radiostację. W ten sposób porozumie-

wałam się z nauczycielami z Powietrznej Szkoły
– opowiadała Lise, pomagając mu umocować drut do
palika. – W tej odległości od miasta to jedyna sensow-
na metoda uczenia dzieci.

W drodze do kolejnego fragmentu płotu, który

wymagał naprawy, Lise nagle się zatrzymała. Pod-
niosła głowę do góry i z rozkoszą wciągnęła roz-
grzane powietrze.

– Pachnie różami – powiedziała.
– Jesteśmy w samym środku pustyni – przypo-

mniał jej Steve. – Najbliższy krzak róż jest co naj-
mniej tysiąc kilometrów stąd.

– Kiedyś tutaj też rosły róże, jakieś pół kilometra

124

L i nd a T u rn e r

background image

stąd, za wzgórzem. – Wskazała na stertę kamieni
ułożonych jedne na drugim jak mur obronny.

– Rosły kiedyś, lecz teraz ich nie ma i nie możesz

niczego czuć. A nawet gdyby nadal tam były, ich
zapach nie doleciałby tu.

– To jest busz, Steve – powiedziała, uśmiechając

się tajemniczo. – Gdybyś mógł porozmawiać z Abory-
genami, to byś się dowiedział, jakie cuda dzieją się
w buszu. W tej okolicy też jest coś dziwnego. Przed
laty mama posadziła krzak żółtych róż przed dom-
kiem, który razem z tatą zbudowali, kiedy kupili
farmę. Róże uschły, zanim się urodziłam, i mama już
nigdy nie zasadziła nowych, ale za każdym razem,
kiedy jestem w pobliżu domku, mogłabym przysiąc,
że czuję zapach róż.

Na moment w Stevie wszystko zamarło. Czyżby to

był ten sam domek, którego rachunki znalazł w kom-
puterze? Sądził, że zniszczono go po wybudowaniu
dużego domu. Pytania kłębiły mu się w głowie, ale
powiedział tylko:

– Nie wiem, co czujesz, ale to na pewno nie są

róże. Może twoja mama posadziła tu jeszcze jakieś
rośliny?

– Nie. Sparzyła się na różach i potem już nie

próbowała. Poziom wody w tej okolicy jest bardzo
niski, dlatego rodzice postanowili zbudować dom
w innym miejscu.

– Musiało im być ciężko – powiedział Steve. – Żyć

tak daleko od cywilizacji i na dodatek nie mieć wody...

Przyglądał się jej czujnie. Musiał bardzo panować

125

C ó rk a z d ra j c y

background image

nad sobą, żeby natychmiast nie wyciągnąć z niej
wszystkich informacji, bo gdyby za bardzo nalegał,
Lise mogłaby nabrać podejrzeń.

– O ile wiem, byli bardzo szczęśliwi w tym domku.

Mama go uwielbiała, dlatego tata zadbał o to, żeby był
w dobrym stanie. Wiedział, ile dla niej znaczył.

– Nadal wygląda tak samo jak w czasach, kiedy

twoi rodzice w nim mieszkali?

– Nie wiem. – Lise wzruszyła ramionami. – Nigdy

nie byłam w środku. Zresztą nikt tam nie wchodzi,
oczywiście oprócz taty.

Bingo!
– Dlaczego? – zapytał z miną niewiniątka.
– To wyjątkowe miejsce – odparła cicho. – Tata

czasem tam nocuje, by powspominać czasy, w których
był szczęśliwy.

Steve bardzo w to wątpił. Inny człowiek może

i wspominałby po latach swoją zmarłą żonę, ale taki
zimny drań jak Simon nie mógł nikogo kochać aż tak
bardzo. Jeśli zawsze sam przebywał w tym domku
i nikomu nie pozwalał do niego wchodzić, musiał mieć
w tym jakiś cel. Jaki? Na pewno właśnie tam prze-
chowywał dokumenty dotyczące swej zdradzieckiej
działalności.

Nareszcie coś znalazłem, pomyślał zadowolony

Steve. Wymknie się niepostrzeżenie z obozu i prze-
szuka domek. I nie będzie musiał uwodzić Lise! Jeśli
pójdzie z nią do łóżka, zrobi to dla siebie, a nie dla
agencji.

Naprawiając płot, głęboko zastanawiał się, jak

126

L i nd a T u rn e r

background image

zorganizować wypad do tajnej bazy Simona, przez co
nie zauważył, że wiatr gwałtownie się wzmógł. Do-
strzegł to dopiero wtedy, kiedy w ostatniej chwili
złapał kapelusz, który sfruwał mu z głowy. Rozejrzał
się wokół i zamarł. Od wschodu w obłędnym tempie
szła przez busz ogromna chmura ciemnoczerwonego
pyłu.

– Ki czort?
Lise także spojrzała w tamtą stronę i pobladła.
– Burza piaskowa! Idzie do nas. Uciekajmy!
Popłoch w jej głosie sprawił, że nim skończyła

zdanie, Steve już trzymał wodze obu koni. Chwilę
później gnali przed siebie co koń wyskoczy. Nie
zadbali nawet o porzucone na ziemi narzędzia.

Pył już posypywał im plecy i drapał skórę przez

ubranie. Sytuacja stawała się beznadziejna. Za kilka
minut burza ich pochłonie, a od obozu i namiotów,
które mogłyby im dać schronienie, dzieliło ich wiele
kilometrów.

– Tędy! – krzyknęła Lise, kierując Thundera do

skalnego muru odległego o jakieś sto metrów.

Wiatr ścigał ich ze wściekłym wyciem. Darł im

ubranie, wczepiał się we włosy, oślepiał. Z duszą na
ramieniu Lise pochyliła się w siodle, przywarła do szyi
Thundera i jak mogła, ponaglała go do biegu. Jadący
za nią Steve we wszystkim ją naśladował. Miał wraże-
nie, jakby poruszali się w zwolnionym tempie. Burza
deptała im po piętach i w każdej chwili mogła ich
połknąć, a bezpieczne skały nie były ani trochę bliżej.

Właśnie wtedy, kiedy Lise nabrała pewności, że

127

C ó rk a z d ra j c y

background image

nic już ich nie uratuje, przygalopowali między skały
i zatrzymali rozpędzone konie. W tej samej chwili
poczuli pierwsze uderzenie żywiołu. Zanim Lise
zdążyła krzyknąć, zaatakował ją pędzący piasek.
Wdarł się pod ubranie, do nosa i do gardła. Kaszląca
i oślepiona gęstym pyłem, zsunęła się z Thundera
i przywarła do siodła.

– Tu jest grota! – zawołała, choć nie widziała

Steve’a w czarnej chmurze. – Steve, gdzie jesteś? Nie
widzę cię!

– Tutaj – usłyszała jego zduszony głos. Jak spod

ziemi wyrosła obok niej potężna sylwetka. Z kapelu-
szem zsuniętym na oczy i chustką zawiązaną na
twarzy Steve wyglądał, jakby zamierzał okraść bank.
– Trzymaj się.

Nic więcej nie powiedział, tylko porwał ją na ręce.

Biegł poprzez burzę jak Rett Butler niosący swoją
Scarlet po wielkich schodach Tary.

Lise przytuliła twarz do szyi Steve’a. Nie miała

pojęcia, jak mu się udało znaleźć grotę. Burza za-
skoczyła ją i kompletnie zdezorientowała. Nie wie-
działa nawet, w jakim kierunku się poruszają i sama za
nic nie zdołałaby znaleźć groty.

Steve nie miał tego problemu. W kilku krokach

dotarł do chłodnego, bezpiecznego wnętrza. Postawił
Lise na ziemi dopiero wtedy, kiedy byli na tyle daleko
od wejścia, że piasek nie mógł tam już dotrzeć.

– Nic ci nie jest?
Lise była mu wdzięczna, że wciąż mocno ją obej-

mował. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz otarła się tak

128

L i nd a T u rn e r

background image

blisko o śmierć. Drżała, z trudem dochodziła do
siebie.

– Zaraz mi przejdzie – powiedziała cicho. – Często

widywałam burze piaskowe, ale zawsze byłam bez-
piecznie zamknięta w domu. Ta była tak strasznie
blisko...

Steve jeszcze nigdy nie widział, żeby burza rozpo-

częła się tak nagle. Może i tym razem by ją zauważył,
gdyby nie był tak bardzo zajęty Lise. Uśmiechała się
do niego, opowiadała o swoim dzieciństwie i w końcu
zapomniał, na jakim świecie żyje.

Teraz zresztą wcale nie było lepiej. Na dworze

szalała burza, wiatr wył jak potępieniec, ale to Lise
zaprzątała uwagę Steve’a. Drżała i to omal go nie
zgubiło. Lise była silną kobietą, niełatwo było ją
wystraszyć, ale teraz naprawdę się bała. Steve pragnął
przytulić ją do siebie i chronić ze wszystkich sił.
Właśnie dlatego należało ją puścić i odejść jak naj-
dalej. Tylko jak miał to zrobić, skoro tak bardzo chciał
się z nią kochać? Niestety znajdowali się w grocie,
czyli w bardzo nieodpowiednim miejscu na miłosne
uniesienia.

A jednak nie potrafił się zmusić, żeby oddalić się od

Lise choćby na krok. Jeszcze nie. Czułość wypełniła
mu serce. Zdjął chustkę z szyi i ostrożnie starł piasek
z twarzy Lise.

– No cóż, wyglądam, jakbym się cała wytarzała

w piasku.

– Wyglądasz pięknie – zapewnił ją szczerze. Nie

przeszkadzało mu, że była pokryta pyłem. Lise miała

129

C ó rk a z d ra j c y

background image

w sobie naturalne piękno, świetlistą urodę, która
zawsze roztaczała swój czarowny nimb. Koniecznie
musiał jej to powiedzieć.

– Spójrz na mnie, Lise – poprosił. – Teraz nie

żartuję. Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykol-
wiek widziałem. Niemożliwe, żebyś nie czuła, jak na
mnie działasz.

W jego oczach widać było tyle ciepła... Lise roz-

paczliwie chciała mu uwierzyć, ale to było takie
trudne, takie niewyobrażalnie trudne... Jakże łatwo
mógł ją skrzywdzić! Jak bezbronnym celem była dla
męskiej igraszki...

– Steve...
– Udowodnię ci to – powiedział i pochylił się, żeby

ją pocałować.

Zdawało się, że całe życie na to czekała. Ledwie usta

Steve’a dotknęły jej ust, grota, szalejąca na zewnątrz
burza, nawet ziemia pod stopami, wszystko to znikło
w jednej chwili. Był tylko Steve i pocałunek, który
wykraczał nawet poza najskrytsze marzenia Lise.

Jego wargi były miękkie i tak bardzo słodkie, że

Lise chciało się płakać. Całował ją powoli, ostrożnie,
jakby była zrobiona z czegoś bardzo kruchego. Samym
pocałunkiem uczynił ją piękną.

Ale nie skończyło się na tym, bo pierwszy pocału-

nek przeszedł w następny. Nie zwracali uwagi na
burzę szalejącą na zewnątrz, bo ich serca biły tak
głośno, że zagłuszały wszystkie inne dźwięki.

– Steve – westchnęła Lise, gdy jego dłonie przesu-

wały się po jej biodrach.

130

L i nd a T u rn e r

background image

– Prawda, że to przyjemne? – wyszeptał. – Jesteś

taka piękna, mój skarbie. Pozwól mi się dotykać.

Drżąca z pożądania nie umiała mu niczego od-

mówić. Sobie też nie. Przytuliła się do Steve’a i cało-
wała go jak szalona.

Nigdy nie spotkał takiej kobiety jak ona. Silna

i krucha, gorąca i niewinna, ostra i słodka, była
wszystkim, czego mężczyzna szuka w kobiecie. Wpraw-
dzie to Lise była niedoświadczoną dziewicą, lecz była
mniej rozgorączkowana od Steve’a, któremu drżały
ręce, kiedy dotykał guzików jej bluzki. To jemu dech
zaparło w piersi, kiedy powoli zsuwał z jej ramion
bluzkę i gdy zobaczył koronkowy staniczek okrywają-
cy jej piersi. Kto by się spodziewał, że zawsze
praktyczna panna Meldrum nosi koronkową bieliznę?

– Zaskakujesz mnie, skarbie – powiedział, przesu-

wając palcem między jej piersiami. – Jeszcze niedaw-
no nosiłaś bawełnianą bieliznę, a teraz... Czyżby to
było dla mnie?

Zarumieniła się, ale nie spuściła wzroku.
– Lubię ładne rzeczy – powiedziała, patrząc mu

prosto w oczy. – Tak samo jak wszystkie inne
dziewczyny. To, że całymi dniami pracuję przy kro-
wach, nie znaczy jeszcze, że nie lubię koronek.

– Zapamiętam to sobie – obiecał. Nachylił się

i pocałował jej lewą pierś.

Lise zrobiło się gorąco. Chciała także dotykać

i całować Steve’a. Ściągnęła z niego koszulę. W ustach
zaschło jej na widok jego nagiego torsu. Codziennie
pracowała razem z mężczyznami, którzy z powodu

131

C ó rk a z d ra j c y

background image

upału nie nosili koszul, toteż nie każdy nagi tors mógł
zrobić na niej wrażenie, jednak nigdy jeszcze nie
spotkała takiego mężczyzny jak Steve. Pięknie umięś-
niony i opalony na brąz, wyglądał jak grecki Bóg. Lise
musiała go dotknąć. Nie mogła się oprzeć.

Pogłaskała go. Poczuła, jak zadrżał i zdziwiła się, że

ma nad nim taką władzę. Spojrzała w górę. W jego
oczach płonęło pożądanie.

– Zrób to jeszcze raz – poprosił.
– Tak? – zapytała, dotykając go znowu. – Podoba

ci się?

Bez słowa przytulił ją do siebie. Pocałował, ale tym

razem gwałtownie, bez poprzedniej łagodności. Jedną
ręką rozpiął jej stanik.

– Och – jęknęła, gdy nagie piersi wpadły prosto

w dłonie Steve’a.

– Tak, kochanie – pochwalił, pieszcząc ją delikat-

nie. – Tylko pozwól się kochać.

Ona także tego chciała, choć aż do tej pory nie

wiedziała, jak bardzo. Chciała, żeby dotykał, całował
i kochał ją, póki każda myśl i każdy oddech nie będzie
się zaczynał i kończył na Stevie.

– Już – prosiła, całując go w szyję. – Kochaj mnie

teraz.

Steve wmawiał sobie, że może przestać, kiedy

tylko zechce, ale Lise pocałowała go delikatnie tuż
pod uchem... To tyle, jeśli chodzi o panowanie nad
sobą. Steve porwał Lise w ramiona i razem z nią
potoczył się na ziemię.

– Steve!

132

L i nd a T u rn e r

background image

– Uwielbiam, kiedy w taki sposób wymawiasz

moje imię. Powtórz to jeszcze raz.

Nie mogła się powstrzymać, zwłaszcza że jego

dłonie odpinały już guzik jej dżinsów.

– Steve!
– O, tak – westchnął i przekręcił się na plecy,

zabierając ją ze sobą, żeby nie musiała leżeć na
kamienistej ziemi.

Chciała zaprotestować, że to nie w porządku, ale

słowa zamarły jej w gardle, kiedy Steve znów zaczął ją
całować, a reszta ich ubrań jakby sama gdzieś się
ulotniła. Dłonie Steve’a wędrowały po całym ciele
Lise, dotykały wszystkich zakamarków i sprawiały, że
cała płonęła.

Na zewnątrz szalała burza, ale Lise słyszała tylko

bicie swego serca i szum krwi w żyłach. A Steve jej
dotykał... Ten dotyk sprawiał, że rozpaczliwie prag-
nęła czegoś, czego nawet nazwać nie umiała. Tuliła
się do niego zdyszana, nie potrafiąc powiedzieć mu,
czego pragnie. Na szczęście Steve doskonale rozu-
miał, o co jej chodziło.

– Spokojnie, skarbie. O, tak. Spokojnie, nie spiesz

się. Jestem przy tobie – mruczał, całując ją czule.

Zauroczona słodką magią jego pocałunku pozwoli-

ła mu robić, co chciał. Poczuła, jak w nią powoli
wchodzi, i w tej samej chwili cała reszta świata
przestała istnieć. Został tylko Steve, jego ciepło i siła.
Poruszał się w niej i Lise przywarła do niego w rytmie
odwiecznego tańca miłości.

Steve był zauroczony. Wiedział, że Lise ma w sobie

133

C ó rk a z d ra j c y

background image

za dużo ognia, by zachować bierność w jego ramio-
nach, ale nie spodziewał się, że potrafi być taka
aktywna. Dotąd była dziewicą... a jednak rzuciła się
w tę miłość jak kobieta, która dokładnie wie, czego
chce, i nie spocznie, póki tego nie dostanie. Nie miała
pojęcia, jak bardzo go to podniecało.

– Lise, kochanie...
Starał się choć trochę opanować i przeciągnąć ten

moment do chwili, aż każde z nich zapomni jak ma na
imię, lecz ona nagle zesztywniała w jego ramionach,
krzyknęła zdumiona i zaczęła drgać w rozkosznych
spazmach.

Steve poddał się wszechogarniającemu żarowi.

Leżąc z Lise otuloną jego ramionami, Steve spog-

lądał na kłębiącą się na zewnątrz burzę piaskową,
która zdawała się wreszcie słabnąć. Wymyślał sobie od
najgorszych.

Posunął się za daleko. Dopóki tylko z nią flirtował,

a nawet całował i tulił, mógł jeszcze wmawiać sobie, że
to tylko jego praca dla agencji. Oczywiście nie był to
powód do dumy, ale dało się z tym żyć, zwłaszcza że
robił to dla SPEAR, najbardziej elitarnej i najlepszej
na świecie organizacji do zadań specjalnych. Pracując
dla niej, ratowało się świat przed łotrowskimi knowa-
niami najgorszych bandytów i terrorystów, dlatego
wszystkie chwyty były dozwolone, nawet najbardziej
perfidne, urągające elementarnej etyce. Ale przecież
nie kochał się z Lise po to, żeby wyciągnąć informacje
o Simonie. Nawet nie pomyślał o tym rzezimieszku.

134

L i nd a T u rn e r

background image

Wszystkie jego myśli zajmowała Lise i to, co się z nim
działo. Zatracił się w jej ramionach i całkiem zapom-
niał, że jedynym człowiekiem, do którego może mieć
pełne zaufanie, jest Belinda, jego łączniczka z agen-
cją. Ale nie Lise!

Ufał jej jak samemu sobie, marzył, żeby się przed

nią odsłonić, lecz pod żadnym pozorem nie wolno mu
było tego zrobić, była bowiem córką Simona. I choć
Steve przypuszczał, że nie miała pojęcia o terrorys-
tycznej działalności swego ojca, to przecież nie wie-
dział tego na pewno. Dlatego, póki nie zyska w tej
sprawie pewności, nie powinien się z nią kochać, bo
wynikająca z tego bliskość mogła okazać się zabójcza.
Flirtować, uwodzić, i owszem, ale nie kochać się
szaleńczo! Lise miała niezwykle sprytnego ojca i jeśli
odziedziczyła po nim przestępcze talenty, mogło się
okazać, że ona również po uszy tkwi w tym, co robi
Simon. Ileż to pięknych i słodkich kobiet okazało się
bestiami...

Steve bał się tego bardziej niż czegokolwiek na

świecie.

Musi więc trzymać ręce przy sobie. Wypełni misję

i ucieknie gdzie pieprz rośnie... zanim nie będzie za
późno. Zanim nie zrobi czegoś strasznie głupiego. Na
przykład zakocha się.

Z szaleńczo bijącym sercem Lise wpatrywała się

w cichnącą burzę. Myślała o chwilach spędzonych
w ramionach Steve’a. Był cudowny! Słodki, delikatny,
czuły... Nie pospieszał jej jak napalony samiec, który

135

C ó rk a z d ra j c y

background image

zbyt długo przesiedział w buszu, tylko powoli wpro-
wadzał ją w arkana miłosnej sztuki.

Tyle, że ani razu nie wspomniał o miłości, nie

powiedział ani słowa o przyszłości.

Bardziej doświadczona kobieta pewnie by się tym

nie przejęła, lecz Lise nie miała żadnego doświad-
czenia. Nigdy dotąd nie kochała się z mężczyzną, więc
nie spodziewała się takiej różnorodności doznań.
Potrzebowała czerwonych serduszek, kwiatów i czu-
łych słów. I przyszłości. Z nim. Właśnie to najbardziej
ją przerażało. Wszystko działo się tak szybko!

Czyżbym się w nim zakochała? Czy dlatego tak

dziwnie się czuję? – pytała samą siebie. Niemożliwe!
Przecież znała go zaledwie kilka tygodni, a ludzie nie
zakochują się tak szybko. Jej rodzice bardzo się
kochali, ale nim wyznali sobie miłość, spotykali się
całe pół roku, poznawali siebie, budowali uczucie...
Stanowczo nie powinna darzyć podobnym uczuciem
kogoś, o kim prawie nic nie wiedziała. Owszem, Steve
opowiadał jej o swoim dzieciństwie, lecz Lise nie
wiedziała, czy można wierzyć jego słowom. Czy
w ogóle można mu ufać? Czy gdyby się pobrali, byłby
z nią cały czas, jak ojciec zawsze był z mamą? Czy
byłby ze swoim dzieckiem, inaczej niż jej ojciec,
którego nigdy przy niej nie było?

– Powinniśmy wrócić do obozu – powiedział Steve

cicho, jakby się bał, że ktoś ich może podsłuchać.
– Będą się o nas martwili.

Odsunął się od niej, nie dając Lise czasu na

sprzeciw, a potem prędko zgarnął swoje ubranie

136

L i nd a T u rn e r

background image

i ubrał się, nawet na nią nie patrząc. Kilka chwil
później był gotów do wyjścia.

– Poszukam naszych koni.
Chciała mu powiedzieć, że pójdzie razem z nim,

ale wyszedł, nim zdążyła otworzyć usta. Jakby już nie
mógł się doczekać, kiedy się jej pozbędzie.

Jestem przewrażliwiona, próbowała przekonać sa-

ma siebie. Steve się spieszy, żeby sprawdzić, jak
wielkie szkody spowodowała burza. No cóż, następ-
nym razem poleżą sobie jak dwoje kochanków na
bezludnej wyspie, ale teraz mieli mnóstwo pracy.

Zrezygnowana także prędko się ubrała. Syknęła

parę razy, bo pył przyklejony do ubrania drażnił jej
delikatną skórę. Marzyła jej się kąpiel, lecz źródło
zostało daleko, a poza tym trzeba było pomóc Ste-
ve’owi. Wciągnęła buty i wyszła przed grotę.

Płoty, które przez cały dzień naprawiali ze Ste-

ve’em, znów się poprzewracały. Na szczęście konie
nie odeszły daleko. Schroniły się przed burzą w rumo-
wisku skalnym otaczającym grotę. Steve już trzymał
je za uzdy.

– Co z nimi? – spytała Lise.
– Są strasznie brudne, ale wcale nie takie wy-

straszone, jak się spodziewałem. Wygląda na to, że
przyzwyczaiły się do burz piaskowych.

– Pewnie tak. – Lise wzruszyła ramionami. – Cie-

szę się, że nie uciekły i nie zostawiły nas samych. Do
obozu jest z dziesięć kilometrów

Przez całą drogę ani słowem się do siebie nie

odezwali. Lise wmawiała sobie, że jej to wcale nie

137

C ó rk a z d ra j c y

background image

przeszkadza, ale kiedy dotarli do obozu i Steve
natychmiast zostawił ją samą, jakby nie mógł na nią
patrzeć, poczuła się naprawdę podle. Znów wytłuma-
czyła sobie, że spieszył się, żeby pomóc w naprawia-
niu szkód... choć przyszło jej to z wielkim trudem.

Burza, która przeszła przez sam środek obozowis-

ka, pozrywała namioty i skotłowała je w jeden wielki
kłąb. Ubrania były porozrzucane po buszu w promie-
niu pół kilometra, a przyczepę kuchenną pokrywała
dziesięciocentymetrowa warstwa rudego pyłu. Zagro-
da dla koni została całkiem zniszczona i Bóg jeden
wie, gdzie podziało się bydło. Czekało ich mnóstwo
roboty, by doprowadzić to wszystko do ładu.

Lise zdawała sobie z tego sprawę i była wdzięczna

ludziom, że bez namawiania natychmiast zabrali się
do porządkowania obozowiska, ale...

Dopiero co po raz pierwszy w życiu kochała się

z mężczyzną swoich marzeń. W przeszłości czasami
zastanawiała się, jak to będzie, lecz nigdy nie przyszło
jej do głowy, że ten mężczyzna odejdzie od niej bez
jednego słowa. Steve właśnie tak postąpił. Czyżby
sądził, że spodziewała się od niego wyznania miłości?
Może się bał, że będzie chciała, żeby natychmiast się
że nią ożenił? A może żałuje tego, co zrobił, może już
nie chciał mieć z nią nic wspólnego?

Serce ścisnęło jej się z żalu, choć wiedziała, że

skoro tak, to lepiej, iż przekonała się o tym od razu.
Postanowiła nie zwracać na niego uwagi.

Czyżby naprawdę żałował tego, co się stało? – roz-

myślała Lise, szorując rondle. Mogłabym przysiąc, że

138

L i nd a T u rn e r

background image

był pochłonięty wyłącznie tym, co się z nami działo.
A więc o co chodzi? Kiedy zaczął żałować? I dlaczego?
Czy coś złego powiedziałam? Znów go obraziłam?

Ta wątpliwość spadła na nią jak grom z jasnego

nieba. Czyżby rozczarowała go, kiedy już było po
wszystkim? Czy dlatego tak chłodno ją potraktował?

Co ja takiego zrobiłam? – zastanawiała się zmart-

wiona Lise. Musiała go zapytać, bo sama nic z tego nie
rozumiała.

Inna kobieta na jej miejscu być może nie odważyła-

by się podejść do mężczyzny, któremu dopiero co
oddała swój wianek i który najwyraźniej nie chciał
mieć z nią nic wspólnego, ale nie Lise. Nim poznała
Steve’a, nigdy nie brakowało jej odwagi i teraz także
jej nie straciła. Jeśli pojawiał się jakiś problem, to
trzeba go było rozwiązać, i tyle.

Lise odłożyła wielką patelnię, którą właśnie szoro-

wała. Zdumiony Cookie spojrzał na nią znad swojej
roboty.

– Hej, jeszcze nie skończyłaś. Dokąd to się wybie-

rasz?

– Zaraz wracam, Cookie, muszę tylko załatwić

jedną sprawę.

– Ale...
– Zaraz wracam.
– W porządku – mruknął zły jak osa. – Idź stąd.

Tak jak wszyscy. Znajdź sobie jakieś ciekawsze
zajęcie. Tylko potem nie narzekaj, że na kolację nie
ma nic prócz kanapek.

Lise nie przejęłaby się ani trochę, gdyby podał na

139

C ó rk a z d ra j c y

background image

kolację suchy chleb i wodę. Jedyne, na czym jej w tej
chwili zależało, to rozmowa ze Steve’em. Szybko
osiodłała konia i ruszyła w drogę, jednak po Stevie nie
było nawet śladu. Zdumiona zatrzymała Thundera
i rozejrzała się po okolicy. Jeszcze przed chwilą
widziała, jak Steve zbierał z krzaków ubrania i różne
drobiazgi, które wichura rozwiała na cztery strony
świata, lecz teraz wszelki ślad po nim zaginął.

Thunder niecierpliwie rył kopytami ziemię.
– Spokojnie, mój malutki – mruczała Lise, klepiąc

go delikatnie po szyi. – On musi gdzieś tutaj być.

Podjechała do miejsca, w którym ostatni raz go

widziała. Ziemia pokryta była świeżym pyłem nanie-
sionym przez burzę, dlatego od razu zauważyła ślady
końskich kopyt. Zdumiała się, gdy się zorientowała,
że Steve pojechał na wschód, a przecież burza przyszła
z tamtego kierunku i wszystkie rzeczy przeniosła na
zachód. Czego więc szukał na wschodzie?!

– Może pojechał do źródła, żeby się napić – mruk-

nęła Lise do Thundera.

Ślady rzeczywiście zaprowadziły ją do źródła, ale

i tam nie znalazła Steve’a. Zdezorientowana spojrzała
przed siebie. Wreszcie go zauważyła. Znajdował się
daleko od niej i wciąż posuwał się na wschód. Zmie-
rzał do domku jej rodziców.

Nie kazała mu sprawdzić, jakie szkody wyrządziła

burza w tamtej okolicy, sama też w natłoku pracy
nawet nie pomyślała o domku. A jednak Steve jechał
właśnie w tamtą stronę! Nie mógł zdążać nigdzie
indziej, jak tylko do chatki.

140

L i nd a T u rn e r

background image

Ale po co, zastanawiała się, jadąc za nim w sporej

odległości. Nie miał żadnego powodu, żeby udawać
się tam bez pozwolenia. Ma mnóstwo innej roboty, no
i, do diabła, to nie jego farma i nie jego dom! O co
temu łobuzowi chodzi?

Każdy, kto dobrze poznał Lise, wiedział, że jest

kobietą zrównoważoną i przyjazną ludziom. Energicz-
nie i mądrze zarządzała wielką farmą, ale nie wynosiła
się nad innych, uboższych, i w potrzebie zawsze
można było na nią liczyć. Zdarzyło się jednak kilka
razy, że ktoś mocno nastąpił jej na odcisk, a wtedy
leciały wióry. Lise, sama do szpiku kości uczciwa
i lojalna, szczególnie ostro reagowała na nieuczciwość
i nielojalność.

Steve zawiódł jej zaufanie, coś kombinował za jej

plecami na jej terenie. Postanowiła sprawdzić, w czym
rzecz, a potem...

Zacisnęła pięści i pogoniła Thundera.

141

C ó rk a z d ra j c y

background image

Rozdział ósmy

Gdyby ktokolwiek zauważył, jak Steve oddala się

od obozu, pomyślałby, że szuka w buszu porozrzuca-
nych przez burzę rzeczy. Tymczasem on tylko uda-
wał, że czegoś szuka. Skorzystał z okazji, by rozejrzeć
się po starym domku Simona.

Pomyślny obrót spraw Steve zawdzięczał burzy

piaskowej. Obóz został wywrócony do góry nogami
i wszyscy mieli pełne ręce roboty, toteż nikt
nawet nie spojrzał na Steve’a, który na ochotnika
zgłosił się do zbierania porozrzucanych w buszu
rzeczy.

Miał co najwyżej pół godziny, nim ktoś zauważy

jego nieobecność. Musiał się spieszyć, a mimo to
jechał bardzo powoli. Gdyby ktoś zobaczył, że pędzi
przez pustkowie, z pewnością nabrałby podejrzeń co
do jego intencji. Tak więc Steve jechał bez po-
śpiechu, udając śmiertelnie znudzonego człowieka,
który szuka koszul porwanych przez burzę. Siedział

background image

w siodle rozluźniony, tylko oczy raz po raz prze-
szukiwały horyzont w nadziei, że chatka wreszcie się
ukaże.

Lise powiedziała, że to jakieś pół kilometra na

wschód od źródła. Była to bardzo nieprecyzyjna
wskazówka, obejmująca ogromny szmat ziemi. Jeśli
szybko nie znajdzie tego miejsca, będzie musiał
zawrócić i poczekać na następną okazję.

Już miał zrezygnować, gdy nagle promień słońca

zalśnił na miedzianym dachu małego domku. To było
to! Steve ukradkiem obejrzał się za siebie, ale nie
zobaczył nic, prócz rudego pyłu. Odetchnął z ulgą
i ruszył prosto do domku.

Podążająca w sporej odległości za nim Lise prag-

nęła zapaść się pod ziemię, gdy Steve nagle obejrzał
się przez ramię, chcąc sprawdzić, czy nikt go nie
śledzi. Niepotrzebnie się martwiła, bo ona i koń
posuwali się wśród tumanów pyłu, dzięki czemu
zlewali się w jedno z otoczeniem.

Po co on tu przyjechał? – zastanawiała się Lise. Co

spodziewa się znaleźć w starym domu rodziców?
Przecież od lat nikt tutaj nie mieszka.

Z rosnącym oburzeniem patrzyła, jak Steve pod-

chodzi do drzwi. Były zamknięte na klucz, ale ten
drań i tak wszedł do środka, jakby był właścicielem tej
posesji!

Lise nie mogła uwierzyć własnym oczom. W jednej

chwili stał przed zamkniętymi drzwiami, a w następ-
nej już je otwierał. Nie miała zielonego pojęcia, jak

143

C ó rk a z d ra j c y

background image

tego dokonał. Domek był zadbany, w doskonałym
stanie, miał stalowe drzwi, a w nich patentowy zamek,
któremu nie każdy włamywacz potrafiłby dać radę.
Lecz Steve uporał się z nim w kilka sekund.

Co on sobie wyobraża?! – myślała rozwścieczona

Lise. To jest dom jej rodziców! Nawet ona nigdy nie
przekroczyła tego progu, więc tym bardziej Steve nie
miał prawa tam myszkować. Zaraz sama mu to powie!

Spięła Thundera i ruszyła w cwał.

Steve stał na środku małego jednoizbowego dom-

ku. Nie mógł uwierzyć w swojego pecha. Udało mu się
wyśliznąć z obozu, i co? I nic! Po tym, co mu Lise
powiedziała o tym miejscu, był przekonany, że Simon
właśnie tutaj ma swoje tajne biuro, tymczasem w do-
mku nie było nie tylko komputera, ale nawet biurka
czy choćby półki na dokumenty. Nic prócz staromod-
nego łoża małżeńskiego, toaletki, ogromnej kanapy
i dwóch wielkich foteli. Jeśli Simon rzeczywiście
przechowywał tu jakieś tajne papiery, musiały być
ukryte pod podłogą albo w materacu. Innych miejsc,
w których można by cokolwiek schować, po prostu nie
było.

– A niech to szlag trafi!
Jeszcze raz dokładnie przeszukał cały domek. Po

krótkich poszukiwaniach doszedł do wniosku, że to
tylko strata czasu. Deski podłogi były mocno przybite
do krokwi, a materac, kanapa i fotel wypchane wyłącz-
nie morską trawą. Steve znów utknął w ślepej uliczce.

Zirytowany i zły jak wszyscy diabli dałby wszystko,

144

L i nd a T u rn e r

background image

żeby w tej właśnie chwili dopaść Simona. Gdyby to
nie było takie absurdalne, zastanawiałby się nawet,
czy Simon go nie śledził i czy nie kazał Lise opowie-
dzieć tych wszystkich bzdur o domku, żeby potem
śmiać się w kułak, patrząc, jak Steve się miota. Ten
sadysta Simon byłby do tego zdolny, ale nie Lise. Ona
nie wzięłaby udziału w takim spisku.

Jej można było ufać. Jest zupełnie niepodobna do

ojca i choćby nie wiedzieć co, nie mogłaby się stać
taka jak Simon. Nawet gdyby Steve się przed nią
zdradził, nie musiałby się obawiać, że Lise go wyda.

Dopiero po chwili dotarło do niego, jakimi drogami

chodzą jego myśli. Przeraził się nie na żarty. Mrucząc
pod nosem najgorsze przekleństwa, wyjął z portfela
swój maleńki telefon i skontaktował się z Belindą.
Ktoś musiał mu przypomnieć o jego obowiązkach.

– Zabierzcie mnie stąd – zażądał bez żadnego

wstępu, choć przecież nie po to zadzwonił. Te słowa
same mu się wymknęły, zanim jeszcze zdążył na
dobre je pomyśleć.

– Miałeś ciężki dzień? – Belinda w końcu się

odezwała. – Co cię trapi, synku?

Mało brakowało, a warknąłby na nią, żeby już nigdy

więcej nie ważyła się nazywać go synkiem. W końcu
była od niego starsza tylko o rok, najwyżej dwa. Na
szczęście Steve zdołał przywołać się do porządku.

– Jest pewien problem – wycedził przez zaciśnięte

zęby. – Stoję w starym domku Simona, ale tu nie ma
nic, prócz kilku starych mebli!

– Dziwi cię to?

145

C ó rk a z d ra j c y

background image

– Owszem, nawet bardzo – warknął zdumiony, że

Belinda w ogóle o coś takiego pyta. – Do jasnej
cholery, to była jedyna kryjówka, jakiej jeszcze nie
przeszukałem.

– Kto ci to powiedział?
– Co takiego? – Steve nie zrozumiał pytania.
– Że ten domek jest jedyną kryjówką. – Belinda

była nad wyraz cierpliwa.

– Lise...
– Jest córką Simona. Czy stało się coś, co sprawiło,

że o tym zapomniałeś?

Powinien był natychmiast zaprzeczyć, ale milczał.
– Kiedy poprzednim razem powiedziałeś mi, że

chcesz się wycofać, sądziłam, że przesadzasz – mówiła
zatroskana Belinda. Milczenie Steve’a było dla niej
bardziej znaczące niż słowa. – Teraz mam wątpliwoś-
ci. Czy na pewno nic ci nie jest?

Zrozumiał, o co jej chodzi. Chciała wiedzieć, czy

Steve podoła zadaniu, czy nie za bardzo zaangażował
się uczuciowo. Chciał krzyczeć, że umiera z miłości,
zapytać ją, czy nie rozumie, że wszystko spaprał,
zwłaszcza swoje serce, i że tylko on temu zawinił.

– Jest – powiedział obojętnie, jakby to nie jego

dotyczyło. – Czuję się fatalnie, ale na pewno coś na to
poradzę. Rozmowa z tobą bardzo mi pomogła. Dzięki.

– Robię, co mogę. Rozumiem, że nie masz dla

mnie żadnego meldunku.

– Niestety nie. Domek jest czysty, a Simon dotąd

się nie pokazał. Ale o ile dobrze się orientuję, w tej
chwili może być nawet w dużym domu.

146

L i nd a T u rn e r

background image

– Nie ma go – zapewniła Belinda. – Radary nic nie

wykryły. Gdyby pojawił się jakiś samolot, pierwsi
byśmy o tym wiedzieli.

To go trochę pocieszyło, chociaż nie za bardzo.

Oboje wiedzieli, że Simon jest cwany. Gdyby podej-
rzewał, że jest obserwowany, zrezygnuje z samolotu
na rzecz auta i wtedy nikt nie namierzy tego gada.

– W tej sytuacji mogę co najwyżej czekać i patrzeć

– powiedział Steve. – Jak dowiem się czegoś ciekawe-
go, zadzwonię. Cześć, mamo.

Rozłączył się, a zrobił to tak szybko, że Lise ledwo

zdążyła schować się za róg domu. Serce jej biło głośno.
Bała się, że Steve odkryje jej obecność, lecz jemu
spieszno było do obozu. Po chwili usłyszała głośne
tętnienie końskich kopyt na twardej, spieczonej zie-
mi. Odetchnęła z ulgą.

,,Jest pewien problem. Stoję w starym domku

Simona, ale tu nie ma nic, prócz kilku starych mebli!’’.
Wciąż brzęczały jej w uszach słowa Steve’a.

Lise jeszcze raz sprawdziła, czy droga była wolna,

i gdy Steve zniknął z pola widzenia, z bijącym
sercem weszła na ganek. Podjechała do domku akurat
wtedy, kiedy rozmawiał z kimś, zapewne przez te-
lefon komórkowy. To, co usłyszała, nie miało żadnego
sensu. Bo niby o co chodziło Steve’owi, kiedy po-
wiedział, że jest w starym domku Simona? Co to
za persona ten Simon? Ten domek należał do ojca
Lise, a jej ojciec miał na imię Art, o czym Steve
dobrze wiedział. Był przecież jego przyjacielem, który
go tu zatrudnił. A ona sama opowiedziała mu o tym

147

C ó rk a z d ra j c y

background image

domku. Wspomniała, że jej rodzice mieszkali tu przez
pierwszych pięć lat ich małżeństwa. Więc dlaczego
Steve uważał, że domek należy do kogoś, kto ma na
imię Simon? Co spodziewał się tutaj znaleźć?

Postanowiła sama się przekonać. Położyła dłoń na

klamce i zawahała się. Nikomu nie wolno było
wchodzić do tego domku, nawet Lise. Mimo to nie
puściła klamki, tylko ją przekręciła.

Jak daleko sięgała pamięcią, drzwi zawsze były

zamknięte. Doskonale o tym wiedziała, ponieważ za
każdym razem, kiedy była w tej okolicy, skrupulatnie
sprawdzała, czy przypadkiem coś się nie zmieniło.
Tym razem, po raz pierwszy, drzwi ustąpiły.

Powinna je zamknąć przez szacunek dla zakazu

ojca, lecz nie mogła się na to zdobyć. Wytłumaczyła
sobie, że ten dom nie należał tylko do ojca, bo również
mama tu mieszkała. Nadal były tutaj jej rzeczy. Lise
wprawdzie ich nigdy nie widziała, lecz gorąco tego
pragnęła. Od dawna uważała, że ma do tego prawo, ale
nie odważyła się porozamawiać o tym z ojcem.

Teraz zdecydowanie pchnęła drzwi i weszła do

wnętrza.

Zawsze kiedy myślała o domku, zdawało się jej, że

gdyby tylko się tam znalazła, na pewno poczułaby
obecność mamy i jej miłość. Tymczasem nie poczuła
nic prócz ciekawości. W domku nie było żadnej
wyjątkowej atmosfery, niczego, co poruszyłoby serce
Lise. Meble były tanie i stare, ale w doskonałym
stanie. Na pewno nadal były tak rozmieszczone, jak
przed laty ustawiła je mama.

148

L i nd a T u rn e r

background image

Lise bez trudu wyobraziła sobie ojca, jak siada tu na

kanapie i ze smutkiem rozgląda się wokół, a potem
niewidzącymi oczyma patrzy w dal. Jak zamyka się przed
światem, zamyka się przed swoją córką. To bolało. Kiedy
mama umarła, Lise poczuła się tak, jakby ojciec też
umarł. A przecież nie powinno tak być. Żal powinien ich
do siebie zbliżyć, tymczasem stało się wprost przeciwnie,
przynajmniej jeśli idzie o ojca. Zamknął się w sobie,
szukał ukojenia w tym domku, a dla niej nie było miejsca
ani tutaj, ani w ogóle w jego życiu. Nawet domek kazał
zamknąć, żeby tylko nigdy tu nie wtargnęła!

Już miała wyjść, kiedy przypomniała sobie słowa

Steve’a. Odwróciła się, chcąc sprawdzić, czego mógł
tutaj szukać. Pieniędzy? Biżuterii? W opuszczonej
chałupce, w której od lat nikt nie mieszkał? Lise nie
sądziła, żeby o to chodziło.

,,To była jedyna kryjówka, jakiej jeszcze nie prze-

szukałem... W tej sytuacji mogę co najwyżej czekać
i patrzeć... Jak dowiem się czegoś ciekawego, za-
dzwonię’’.

Podsłuchane słowa wróciły do niej z nową siłą. Im

dłużej myślała, tym mniej z tego wszystkiego rozu-
miała. O jakie kryjówki mu chodziło? Lise nic nie
wiedziała o żadnych kryjówkach. A nawet gdyby...
Praca na farmie jest bardzo wyczerpująca. Haruje się
od świtu do nocy i nie ma czasu na nic, prócz partyjki
pokera przed snem. A więc kiedy Steve znalazł czas na
szukanie czegokolwiek?

,,Będziesz dziś potrzebowała komputera? Nadal

nie znalazłem lekarstwa dla taty...’’

149

C ó rk a z d ra j c y

background image

Przypomniały jej się wszystkie te dni, kiedy praco-

wał przy komputerze w gabinecie jej ojca. Natych-
miast odgadła straszną prawdę.

Dobry Boże, jak mogła być tak naiwna. Nie było

żadnej tajemniczej choroby. Jego ojciec najpewniej
jest zdrów jak ryba. Steve wszystko to sobie wymyślił,
żeby dostać się do gabinetu taty i dokładnie go
przeszukać. A ona dała się nabrać! Jak pierwsza lepsza
idiotka.

Dopiero teraz zaczęła się zastanawiać, kim jest ten

cały Steve. Przyjacielem jej ojca na pewno nie był. Nic
nie wiedział o Arcie Meldrumie i bez przerwy o wszyst-
ko wypytywał. O farmę, o dzieciństwo Lise, o to, jak
często jej ojciec przyjeżdża do domu... Lise myślała,
że to z ciekawości. Był jankesem, który raptem znalazł
się w Australii... ale najwyraźniej wcale nie o to
chodziło.

Jak mogła być taka ślepa! Przecież od początku nic

jej w tym facecie nie pasowało. Kto to jest, na Boga?
I czego tu szuka?

Odpowiedź sama się nasunęła. Lise pobladła jak

płótno. Odkąd była na tyle duża, by rozumieć, co się
do niej mówi, ojciec przestrzegał ją przed wrogami,
jakich sobie napytał, kiedy pracował w kopalniach. To
było bardzo dawno temu, zanim jeszcze poznał swoją
żonę. Został wtedy uwięziony w szybie i podpalony.
Tylko cudem uniknął śmierci. Pamiątka po tamtym
zdarzeniu pozostała mu na całe życie. Miał zdefor-
mowaną twarz i szklane oko.

Ponieważ nie złapano ludzi, którzy chcieli go zabić,

150

L i nd a T u rn e r

background image

ojciec zawsze powtarzał Lise, żeby się wystrzegała
obcych. To było najważniejsze przykazanie, jakie od
dawien dawna obowiązywało w Pear Tree.

A ona co zrobiła? Nie tylko zaufała Steve’owi, nie

tylko pozwoliła mu penetrować firmowy komputer,
ale na dokładkę oddała mu swą niewinność. Co za
głupota! Ten łajdak kompletnie ją otumanił. Uwie-
rzyła, że żartował i flirtował z nią, bo ją polubił... że
kochał się z nią, bo zauroczyła go jej uroda. Co za
cyniczny skunks! Jankeski śmierdziel! Uwodził ją,
udawał zakochanego, bo chodziło mu o jej ojca. Chciał
wykorzystać córkę, by zemścić się na ojcu. Czy można
sobie wyobrazić większą perfidię? Nieważne, jak
bardzo ucierpiałaby przy tym Lise. To zupełnie się
nie liczyło. Musiał wykonać zadanie, używając do tego
wszelkich dostępnych środków. Również jej.

Sprytne słówka, przemyślane gesty, i sprawa załat-

wiona...

Nie, nie załatwiona. Finał będzie należał do Lise.

Zmiażdży tego skunksa. Wdepcze go w ziemię, zmie-
sza z gliną. Steve Trace jest skończony, choć jeszcze
o tym nie wie.

Nie pozwoli, by niszczył jej ojca. Zabawia się

w szpiega, w porządku, ona też to potrafi. Stanie się
cieniem Steve’a, wyśledzi wszystko i doniesie o tym
tacie. Wtedy Steve będzie skończony. I dobrze! Na
nic innego nie zasługuje. Oszukał Lise Meldrum,
chciał skrzywdzić jej ojca... Och, ta jankeska glista
srogo za to zapłaci!

Uspokojona tym okrutnym postanowieniem i pewna,

151

C ó rk a z d ra j c y

background image

że Steve już nigdy nie zdoła jej zadać bólu, wyszła
z domku. Przywiązany do krzaka Thunder powitał ją
cichym rżeniem. Zazwyczaj uśmiechała się do niego,
głaskała po nosie i dawała kostkę cukru, ale teraz tylko
go odwiązała i wskoczyła na siodło.

– Jedziemy,

malutki

powiedziała

ponuro.

– Trzeba złapać tego drania.

Po drodze do obozowiska zauważyła Steve’a. Wca-

le się nie zdziwiła, że nadal zbiera w buszu poroz-
rzucane rzeczy. Wściekła jak wszyscy diabli, miała
wielką ochotę od razu do niego podjechać i wygarnąć
mu, co o nim myśli, ale się opamiętała. Najpierw
musiała się dowiedzieć, kim naprawdę jest, żeby mu
to potem wykrzyczeć prosto w twarz.

Minęło wiele godzin, nim doprowadzono do po-

rządku obozowisko. Potem trzeba było jeszcze spę-
dzić i obejrzeć bydło, sprawdzić wszystkie źródła
i ponaprawiać płoty. Tym razem pracowali w innych
miejscach, dzięki czemu Lise zobaczyła Steve’a do-
piero wieczorem.

Wszyscy wrócili do obozu zmęczeni, brudni i źli.

Mieli za sobą ciężki dzień, więc nic dziwnego, że
nikomu nie chciało się odzywać. Martwa cisza zawisła
nad obozowiskiem, kiedy jedli kurczęta, które Cookie
upiekł nad ogniskiem.

Lise postanowiła ignorować Steve’a, póki nie

dowie się o nim wszystkiego, ale gdy zobaczyła, jak
zajada kolację z miną niewiniątka, coś w niej
pękło.

152

L i nd a T u rn e r

background image

– Hej, Steve! – zawołała. – Jak ci się podoba spęd?

Nie za ciepło ci tutaj?

– Radzę sobie – odparł. – A upał jest taki sam jak

w Arizonie czy we wschodnim Teksasie.

– No tak, zapomniałam. – Lise udała, że właśnie

przypomniała sobie, co jej opowiadał o swojej prze-
szłości. – Pracowałeś w różnych miejscach, prawda?

– Lubię się kręcić po świecie – mruknął, wzrusza-

jąc ramionami.

– Czy tak właśnie poznałeś mojego tatę? Bo się

kręciłeś?

Było to zwykłe pytanie. Steve spodziewał się go od

pierwszej chwili, kiedy tylko pojawił się na farmie, ale
wtedy go nie zadała.

Więc dlaczego teraz o to pyta? – zastanawiał się.

Czyżby stało się coś, co sprawiło, że nagle zaczęła go
podejrzewać? Czyżby jakimś cudem dowiedziała się,
że sprawdzał domek?

Zaniepokojony przyjrzał się jej uważnie. Jeśli rze-

czywiście o coś go podejrzewała, to nie dała tego po
sobie poznać. Z uśmiechem patrzyła mu prosto w oczy
i spokojnie czekała na odpowiedź.

– Prawdę mówiąc, nigdy nie poznaliśmy się oso-

biście – powiedział zgodnie z prawdą... i zaczął
się zastanawiać, czy aby nie popadł w paranoję.
Lise wyglądała całkiem zwyczajnie. Jeśli nawet za-
dawała pytania, jakich na tym etapie misji już się
nie spodziewał, to zapewne dlatego, że wciąż nie
mogła dojść ze sobą do ładu po tym, co zaszło
między nimi w grocie podczas burzy. Nic dziwnego,

153

C ó rk a z d ra j c y

background image

że chciała się dowiedzieć czegoś więcej o swoim
pierwszym facecie.

Postanowił wyznać tyle prawdy, ile to było moż-

liwe, musiał się bowiem zaasekurować na wypadek,
gdyby Simon opowiedział Lise, w jakich okolicznoś-
ciach się poznali.

– Załatwiłem twojemu tacie pewien interes. Nie

zrobiłem tego osobiście, tylko za pośrednictwem
naszego wspólnego znajomego, ale mu pomogłem.
Kiedy Art dowiedział się, że szukam pracy, powiedział
mi o tej farmie. Nigdy przedtem nie byłem w Austra-
lii, więc pomyślałem, czemu nie? Lubię zmiany.
Dlatego trafiłem tutaj.

– Tak, ale twój tata zachorował, a ty mimo wszyst-

ko pojechałeś na drugi koniec świata i zostawiłeś
mamę z całym tym bałaganem?

– Jak wyjeżdżałem, był zdrów jak ryba – wyjaśniał

cierpliwie Steve. – Mama powiedziała mi o jego
chorobie dopiero wówczas, kiedy mu się pogorszyło,
ale nawet wtedy nie potrzebowała mnie w domu.
Prosiła tylko, żebym postarał się znaleźć jakieś lekar-
stwo. Przecież wiesz.

Steve przygotował się na więcej pytań. Obawiał się,

że Lise zapyta go o dokładną nazwę wyimaginowanej
choroby i o leki, jakie zastosowano. No cóż, poradzi
sobie i z tym, bowiem fantazja nie zna granic... jednak
Lise wyraźnie się uspokoiła, a jej wrogość wobec
niego zniknęła jak ręką odjął.

– Nie było ci łatwo, rozumiem. W domu wszystko

się wali, a ty tak daleko... – powiedziała cicho.

154

L i nd a T u rn e r

background image

– Praca nie pozwala za dużo myśleć. – Steve

wzruszył ramionami. No cóż, nie miał się czym
przejmować, bo jego ojciec był zdrów jak ryba.

Rozmowa zeszła na pracę i na to, czego nie

zrobiono z powodu niespodziewanej burzy. Steve
odetchnął z ulgą, gdy Lise zaczęła wypytywać ludzi
o stan bydła, które udało im się tego dnia obejrzeć.
Widocznie mu uwierzyła. W przeciwnym wypadku
nie zadowoliłaby się tym, co jej powiedział.

Kłamał jak z nut. Lise przez cały wieczór nie mogła

myśleć o niczym innym. W nocy zresztą też tylko
o tym myślała. Teraz, kiedy miała czas, żeby spokoj-
nie się nad wszystkim zastanowić, doszła do wniosku,
że nie powinna wierzyć w nic, co jej naopowiadał
o swoim dzieciństwie, o rodzicach ani o tym, jakim
jest człowiekiem. Nienawidziła kłamstwa i była na nie
szczególnie wyczulona, a Steve łgał jak najęty. O so-
bie, o swojej rodzinie... i o tym, co czuł do Lise.

Cierpiała. W obozie wszyscy już dawno zasnęli,

tylko Lise nie mogła zmrużyć oka. Wspominała
chwile spędzone w grocie, kiedy Steve kochał się
z nią, kiedy był taki czuły i delikatny.

Czy naprawdę można aż tak kłamać? Czy to

wszystko było obliczone na efekt? Czyżby w ogóle nie
podobała się Steve’owi?

Lise się rozpłakała. Stanowczo zakazała sobie

o tym myśleć, ale zło już się stało. Znów odezwały się
kompleksy, z którymi zmagała się całe życie. Długa
tyka, baba-chłop, zero kobiecości... Dobry kumpel,

155

C ó rk a z d ra j c y

background image

zacny sąsiad, zaradny farmer... Dlaczego nie była taka
jak jej mama, krucha, eteryczna, słaba? Wtedy męż-
czyźni szaleliby za nią, chcieliby się nią opiekować,
tulić, chronić... A tak nadawała się tylko na igraszkę
cynicznego drania, który udawał pożądanie, by wyłus-
kać od niej informacje o ojcu...

Cierpiała bardziej niż kiedykolwiek w życiu. Przez

płótno namiotu obserwowała wschodzący księżyc,
patrzyła, jak pokonuje swą zwykłą trasę na nocnym
niebie, widziała, jak poranny brzask rozświetla hory-
zont. Nim Cookie przygotował śniadanie, była ubrana
i gotowa do pracy.

Nie potrzebowała lustra, by wiedzieć, że nie wy-

gląda najlepiej. Oczy miała czerwone, zapuchnięte od
płaczu i była blada jak śmierć. Zawsze tak było, kiedy
się nie wyspała.

– Dobrze się czujesz, Lise?
– Marnie wyglądasz.
– Tylko się nam nie rozchoruj. Może lepiej zostań

dzisiaj w łóżku. Sami sobie poradzimy z robotą.
Pamiętasz, jak w zeszłym roku złapałaś tego choler-
nego wirusa? Jak nie zadbasz o siebie, rozłożysz się na
parę tygodni.

Wzruszona zainteresowaniem swoich pracowni-

ków, a zarazem zawstydzona, że dostrzegli jej słabość,
Lise już miała ich zapewnić, że nic jej nie jest, kiedy
poczuła na sobie badawcze spojrzenie Steve’a.

– To prawda, nie najlepiej się czuję – powie-

działa cicho. – Może rzeczywiście powinnam dziś
odpocząć.

156

L i nd a T u rn e r

background image

Szczerze zatroskani kowboje natychmiast zaczęli

koło niej skakać.

– Masz – mruknął Nate, wciskając jej w rękę

słoiczek z aspiryną. – Weź ze dwie. Wyglądasz, jakbyś
miała gorączkę.

– Gorączka nie lubi głodować – dodał Cookie,

stawiając przed nią kopiasty talerz jajecznicy.

– Odsuńcie się od niej – warknął Tuck. – Nie

widzicie, że dziewczynie brak powietrza?

Lise łzy napłynęły do oczu. Wzruszyła ją ta szczera

troska prostych kowbojów i było jej głupio, że tak
podle ich oszukuje.

– Nic mi nie będzie – zapewniła zduszonym

głosem. – Poleżę, wyśpię się i zaraz przejdzie.

– Ktoś powinien tu z tobą zostać – wtrącił się

Steve.

W ogóle nie zamierzał się odzywać. Od tamtego

przedpołudnia w grocie prawie ze sobą nie rozmawia-
li, bo Lise tak chciała. No cóż, od wczoraj unikała go
jak ognia. Lecz martwił się o nią. Była straszliwie
blada i tak bardzo osłabiona, że byle wietrzyk mógł ją
przewrócił. Naprawdę chorowała? A może żałowała
tego, co się stało?

Serce mu się ścisnęło na taką myśl. To, co dla niego

było niezapomnianym przeżyciem, dla niej stało się
bolesnym doświadczeniem... Gdyby pozwoliła mu
zostać, mieliby okazję o tym porozmawiać.

– Ja zaopiekuję się Lise – stwierdził Frankie, nim

Steve zdążył otworzyć usta.

– Te, cwaniak, już się zmęczyłeś robotą? – warknął

157

C ó rk a z d ra j c y

background image

Barney. – Ktoś musi z nią zostać, ale na pewno nie ty.
Nate ma swoje lata i upał go ścina, więc niech robi za
pielęgniarkę.

– Hej, mały, zaraz ci pokażę, jak upał mnie ścina!

Mogę zostać z Lise, ale nie dlatego, że...

– Nikt nie musi zostawać – przerwała mu Lise.

Bała się, że wybuchnie awantura. – Przecież nie będę
sama, bo Cookie zostaje w obozie.

– No jasne – mruknął Cookie. Dzierżąc w dłoni

drewnianą łyżkę, popatrzył groźnie po zebranych.
– Skoro już wszystko sobie ustaliliśmy, to łapcie się za
żarcie. Macie dziesięć minut, bo potem zabieram się
do sprzątania.

Nie musiał im tego dwa razy powtarzać. Wszyscy

wzięli się do jedzenia, tylko Steve patrzył, jak Lise
chowa się w namiocie. Miał ochotę wejść tam za nią,
ale Cookie stał na warcie. Pilnował, żeby nikt nie
ważył się przeszkadzać zbolałej szefowej. Steve mu-
siał przyjąć do wiadomości, że tym razem nie uda mu
się do niej zbliżyć. A przecież gdyby choć na chwilę
mógł ją przytulić, zaraz lepiej by się poczuła. On
również.

Lise leżała na posłaniu. Chciała zasnąć kamiennym

snem i zapomnieć o bożym świecie, ale kiedy usłysza-
ła, że konie wyjechały z obozu, nie mogła przepuścić
takiej okazji. Musiała przeszukać rzeczy Steve’a.
Kiedy więc ucichł tętent kopyt, a jedynym dźwiękiem
było dzwonienie naczyń, które zmywał Cookie, wysu-
nęła się z namiotu.

158

L i nd a T u rn e r

background image

Inna kobieta może i nie robiłaby z tego tajemnicy,

zwłaszcza przed Cookiem, któremu ufała jak sobie
samej, ale Lise nie chciała, żeby ktokolwiek wiedział
o jej tajemnych działaniach. Nie życzyła sobie, by
ktokolwiek myślał o Stevie tak źle jak ona. Na
szczęście Cookie był zajęty swoimi sprawami. Pod-
śpiewując pod nosem, zmywał naczynia w ogromnej
balii. Lise wzięła głęboki oddech i prędko wsunęła się
do namiotu Steve’a.

Jej serce biło mocno. Tłumaczyła sobie, że nie ma

powodu czuć się jak złodziejka. Nie zamierzała prze-
cież niczego stąd zabierać, chciała się tylko dowie-
dzieć, kim naprawdę jest Steve Trace. Nie było w tym
nic złego. Gdyby jej nie okłamał, Lise nawet by nie
pomyślała, by podejmować taką akcję. Niestety okła-
mał ją, był kimś innym, niż twierdził, i teraz musiał za
to zapłacić. Dla oszustów nie ma litości.

W namiocie Steve’a było tylko posłanie i torba

podróżna.

Lise stała nad tą torbą przez całą wieczność. Wciąż

miała wątpliwości, czy powinna to zrobić, w końcu
jednak doszła do wniosku, że nie ma innego wyjścia.
Skoro nie mogła dowiedzieć się prawdy od Steve’a,
musiała sama do niej dociec. Przykucnęła, otworzyła
torbę i zaczęła przeglądać jej zawartość.

Nie bardzo wiedziała, co spodziewała się znaleźć.

Wydobyła z torby portfel, a z niego paszport. Było
w nim napisane, że mężczyzna, któremu oddała
dziewictwo, naprawdę nazywał się Steve Trace.

159

C ó rk a z d ra j c y

background image

A więc wiedziała dokładnie tyle samo co przedtem, to
znaczy znała jego imię i nazwisko. Dowiedziała się
też, że jest dość zamożny. Steve Trace miał w portfelu
bardzo dużo kart kredytowych. I nic poza tym.

Jeszcze raz dokładnie przejrzała zawartość portfela.

Już uznała, że nie ma tam zupełnie nic interesującego,
kiedy natrafiła na ukrytą kieszeń za przegródką zawie-
rającą prawo jazdy. Znajdowała się tam starannie
złożona kartka papieru.

,,W nagłym wypadku proszę się skontaktować

z Henrym Trace’em, Route 1, Box 25, Laurel
Heights, Wisconsin’’.

Prócz adresu był jeszcze numer telefonu, lecz Lise

go nie zauważyła.

A więc jego rodzice naprawdę mieszkają w Wiscon-

sin, pomyślała. Przynajmniej tego sobie nie wymyślił.
No tak, ale to wcale nie znaczy, że wszystko, co
powiedział, także jest prawdą. Przecież słyszała, co
mówił przez telefon. Na pewno nie jest przyjacielem
taty. A więc kim jest?

Lise nie spocznie, póki się tego nie dowie.

160

L i nd a T u rn e r

background image

Rozdział dziewiąty

Steve dobrze wiedział, że nie może ufać nikomu

oprócz siebie. Kiedy po lanczu na chwilę wszedł do
namiotu, natychmiast stwierdził, że ta prawda nadal
jest aktualna. Ktoś był w tym namiocie podczas
jego nieobecności. Torba była przestawiona. Nie-
wiele, jakieś pół centymetra, lecz Steve zwracał
uwagę na takie drobiazgi. Nie tylko poruszono
torbę, ale jeszcze ją przeszukano. Nie trzeba było
naukowca, żeby wiedzieć, kto to zrobił. Przecież
tylko dwoje ludzi zostało tego dnia w obozie: Lise
i Cookie.

Steve od razu pomyślał, że to na pewno Cookie, ale

zaraz się opamiętał.

Przestań się oszukiwać, pomyślał gniewnie. Niech

ci się nie wydaje, że ta twoja Lise to taki niewinny
aniołek.

W końcu Simon nie bez powodu powierzył jej

prowadzenie farmy. Ile razy jeszcze będzie musiał

background image

sobie przypominać, że Lise jest ostatnią osobą, do
której mógłby mieć zaufanie?

Wściekły na siebie wyszedł z namiotu i rozejrzał się

za Lise. Był pewien, że na niego patrzy, bo chciała się
przekonać, czy zauważył, że grzebała w jego rzeczach.
Jednak nigdzie jej nie było.

– Gdzie jest Lise? – zapytał Chucka, z którym

zderzył się w drodze do kuchni. – Chyba nie siedzi
w namiocie?

– Owszem, siedzi. Cookie zaniósł jej lancz, ale nie

chciała nic jeść. Pierwszy raz słyszę, żeby obrażała się
na jedzenie.

Steve zaniepokoił się. Poczuł się winny. Oskarżał ją

o grzebanie w jego rzeczach, a tymczasem Lise leżała
chora w namiocie. Tak bardzo chora, że nawet nie
mogła jeść.

– Można wejść do niej na chwilę? Wygląda na to,

że z nią źle.

– Jak chcesz, to idź, ale na twoim miejscu najpierw

bym coś przekąsił. Brakuje nam trzech ludzi, a roboty
jest kupa. Tuck chciał, żebyśmy zaraz wracali do
pracy.

– Jak to trzech ludzi? – zdziwił się Steve. – Ktoś

jeszcze zachorował? Myślałem, że tylko Lise...

– Nie słyszałeś? Barney skaleczył sobie rękę za-

rdzewiałym drutem, a Frankie skręcił nogę. Stare
chłopy, a takie durnie. I tak już jest ciężko bez
Lise, a teraz będzie trzeba zapieprzać za dwóch.
Cholera, na pewno będą się wylegiwać co najmniej
do końca dnia.

162

L i nd a T u rn e r

background image

A więc nie tylko Lise i Cookie zostali w obozie,

myślał Steve. Ciekawe, jak poważne są te urazy
Barneya i Frankiego. Barney na pewno musiał
wrócić do obozu, oczyścić i opatrzyć ranę, ale potem
powinien był wrócić do roboty. Przecież można
pracować w rękawiczkach. Więc dlaczego tego nie
zrobił? Czy dlatego, że musiał przedtem przeszukać
mój namiot?

A Frankie? Skręcona kostka to jeszcze nie powód,

żeby się wylegiwać. Zwłaszcza dla Frankiego. Jest
wielki jak góra. Nie powinien nawet zauważyć takiego
drobiazgu jak zwichnięta kostka. I na pewno nie
powinien siedzieć w obozie jak kaleka, kiedy tyle
pracy jest do zrobienia. Więc dlaczego przyjechał?
Może chciał poniuchać pod nieobecność innych?

Steve zaklął cicho. Sam już nie wiedział, czego się

trzymać. Z dwojga ludzi, którym nie mógł ufać,
zrobiło mu się nagle czworo.

Zirytowany dołączył do pozostałych mężczyzn,

choć wcale nie miał ochoty na wieprzowinę z grilla.
Zjadł wprawdzie wszystko, co miał na talerzu, ale
zupełnie nie czuł smaku. Myślał tylko o tym, kto też
mógł grzebać w jego rzeczach.

Nie obawiał się, że ten ktoś mógłby znaleźć coś

kompromitującego. Telefon nie różnił się od pozo-
stałych kart kredytowych, a dokumenty w portfelu
i w torbie potwierdzały jego fałszywą tożsamość.
Nawet adres i numer telefonu na wypadek nagłego
wypadku były spreparowane przez SPEAR. Gdyby
ktoś je wygrzebał i chciał sprawdzić Steve’a, dzwoniąc

163

C ó rk a z d ra j c y

background image

pod ten telefon, nie usłyszałby żadnych rewelacji,
tylko szczerą... to znaczy fałszywą... prawdę.

Nie, to nie informacje, jakie mógł zdobyć szpieg,

zaniepokoiły Steve’a. Niepokoiła go osoba, która ich
szukała. Jeśli nie Lise, to kto? Kto go podejrzewał?
I dlaczego? Czyżby komuś udało się ustalić, kim
naprawdę jest?

Rozejrzał się po obozowisku. Szukał Frankiego

i Barneya. Siedzieli w kuchni i kończyli lancz, lecz ani
oni, ani Cookie nawet nie spojrzeli na Steve’a. Wobec
tego pozostała mu tylko Lise, ale ona cały czas
siedziała w namiocie.

Koniecznie musiał się z nią rozmówić, sprawdzi,

czy będzie umiała spojrzeć mu prosto w oczy. A jeśli
Lise naprawdę się rozchorowała? Steve uznał, że
trzeba jej dać spokój. Jak wydobrzeje, będzie dość
czasu, żeby wszystko sprawdzić.

Powziąwszy takie postanowienie, oddał Cookiemu

pusty talerz, po czym wyprowadził z zagrody swojego
konia i razem z innymi pojechał do buszu. Nie musiał
się oglądać, żeby wiedzieć, że ktoś mu się przyglądał,
jako że czuł to spojrzenie na plecach.

Gdy kowboje odjechali, Lise wyszła z namiotu.

Z daleka rozpoznała potężną sylwetkę Steve’a... i jej
serce ścisnęło się z bólu. Gdyby jeszcze potrzebowała
jakiegoś dowodu na to, że to, co zaszło między nimi
w grocie, zupełnie nic dla niego nie znaczyło, to
właśnie go dostała. Steve, tak samo jak inni, wiedział,
że źle się czuła, ale nawet do niej nie zajrzał.

164

L i nd a T u rn e r

background image

Poczuła napływające do oczu łzy. Oderwała wzrok

od odjeżdżających kowbojów i zobaczyła Nate’a,
który przyglądał się jej ze zmartwioną miną.

– Coś mi wpadło do oka – skłamała.
Nate popatrzył tam, gdzie przed chwilą spoglądała

Lise, czyli w ślad za odjeżdżającymi kowbojami. W lot
zrozumiał, o co chodzi.

– Jak się czujesz? Wciąż jesteś blada jak trup.
– Chyba byłam wczoraj za długo na słońcu. Przed

wieczorem dojdę do siebie.

– Wobec tego idę do pracy – powiedział Nate jak

gdyby nigdy nic. – A ty się połóż. Gdybyś czegoś
potrzebowała, zawołaj Cookiego.

Poszedł do zagrody, w której Tuck sprawdzał

kopyta jednego z koni.

– Jankes skrzywdził naszą Lise – warknął.
– Chrzanisz. – Tuck się wyprostował. – Kiedy?
– Nie wiem – mruknął Nate. – Ale miała łzy

w oczach, kiedy patrzyła, jak ten skurwiel odjeżdżał
z Prestonem i Chuckiem. Jeśli się do niej dobierał, to
mu obiję mordę.

– Tak uważasz? – Tuck się zasępił.
– Raczej tak. – Nate skinął głową. – Nie podoba

mi się to wszystko. Tylko nie zrozum mnie źle.
Lubię tego jankesa. Myślałem, że to fajnie, kiedy
zaczął flirtować z Lise. Najwyższy czas, żeby ktoś
wreszcie się do niej dobrał. Ale gnój dobrze wie-
dział, że ma do czynienia z dziewicą. Jak zrobił jej
coś złego...

– Chyba powinniśmy z nim pogadać – syknął

165

C ó rk a z d ra j c y

background image

Tuck. – W Ameryce może sobie robić z kobietami, co
chce, ale nie tutaj.

– No właśnie – przytaknął Nate. – Zaczekaj,

zwołam chłopaków.

Wiatrak był stary, zardzewiały i w bardzo złym

stanie. Natychmiast trzeba go było naprawić, ponie-
waż służył za jedyne źródło wody w promieniu
dziesięciu kilometrów.

Steve założył pas z narzędziami i wspiął się na

stalową wieżę, żeby zreperować silnik. Przeklinał
palące słońce, które chciało żywcem go ugotować.
Dzień był upalny, bez jednej chmurki na niebie.
Nawet przez skórzane rękawice czuł promieniujący
ze stalowego słupa żar.

Wisiał sześć metrów nad ziemią, odsądzając od czci

i wiary zepsuty silnik i pocąc się jak wszyscy diabli.
Silnik się zaciął i Steve’wowi zdawało się, że nie zdoła
go naprawić. Na wszelki wypadek jednak naoliwił
wszystkie ruchome części. Wielki wiatrak jęknął
i niechętnie zaczął się obracać.

– W porządku! – krzyknął uradowany Steve.

– Najwyższy czas!

Śmiejąc się jak idiota, zszedł z wieży. Czuł się, jakby

właśnie zbudował pojazd kosmiczny przy pomocy
zwykłego śrubokrętu. Mógłby nawet zatańczyć z radoś-
ci, ale kiedy stanął na ziemi, okazało się, że ma gości.

Zaniepokoił się nie na żarty. Nate, Tuck, Chuck

i Preston mieli takie miny, jakby Steve był śmierdzącą
padliną.

166

L i nd a T u rn e r

background image

Czyżby jakimś cudem zorientowali się, kim jes-

tem? – pomyślał. Czy po to zwołali to zebranie?

– Cześć, chłopaki. Jak leci? – Powitał ich miłym

uśmiechem, choć w środku był cały spięty. – Zdawało
mi się, że mieliście liczyć bydło.

– Musimy pogadać – powiedział flegmatycznie

Nate. – O Lise.

– Skrzywdziłeś ją – odezwał się Preston.
– Nie, ja...
– Morda w kubeł – warknął Tuck. – Płakała

dzisiaj. Nate widział to na własne oczy.

– Przez ciebie – dodał Chuck. – Jestem tu już dwa

lata i przez ten czas Lise ani razu nie płakała. Nigdy
nie płakała. Dopóki ty się nie zjawiłeś i nie zacząłeś jej
podrywać. Zabiję.

– Wcale jej nie podrywałem. Ja...
Więcej nie pozwolili mu powiedzieć. Steve nie

wiedział, kto pierwszy uderzył. Pamiętał tylko, że
pierwszy cios trafił go w szczękę. Potem rozpętało się
pandemonium.

Był twardym facetem i potrafił się bić. Nie jęczał

z bólu, tylko czekał na okazję i walił jak młot. Ale
nawet Muhammad Ali by zwątpił, gdyby ujrzał takich
pieprzonych szaleńców... pardon, obrońców skrzyw-
dzonej niewinności. Wobec takiej potęgi Steve nie
miał żadnych szans.

Co oczywiście nie znaczyło, że poddał się bez

walki. W końcu każdy człowiek ma jakąś godność.
Udało mu się nawet przyłożyć kowbojom, ale walka
była z góry przegrana. Steve walczył jak lew, lecz gdy

167

C ó rk a z d ra j c y

background image

twarda jak skała pięść trafiła go w skroń, osunął się na
ziemię i odpłynął w siną dal.

Lise obserwowała swoich pracowników zebranych

wokół stołu na wieczorny posiłek. Steve rzadko bywał
pierwszy w kolejce po jedzenie, ale równie rzadko
przychodził ostatni.

Gdzie on się podziewa? – zastanawiała się Lise.

Wszyscy przyjechali, tylko jego jeszcze nie ma. Już
dawno powinien był skończyć pracę.

– Czy któryś z was widział Steve’a? – zapytała.

– Powinien już wrócić.

Zapadła głucha cisza. Nikt nie kwapił się z od-

powiedzią.

– Pewnie uznał, że ta praca jest dla niego za ciężka

– odezwał się w końcu Nate. – Zasapał się, zapłakał
i wrócił do Ameryki.

Gdyby rozmawiali o kimś innym, Lise pewnie

przyjęłaby to tłumaczenie za dobrą monetę. Praca
rzeczywiście była ciężka, a płaca niezbyt wysoka. Nie
raz i nie dwa zdarzyło się, że jakiś kowboj jechał
naprawić ogrodzenie i zapominał się zatrzymać. Ale
nie Steve. W to Lise nie mogła uwierzyć. Praca
naprawdę sprawiała mu przyjemność. Na pewno nie
porzuciłby jej bez słowa. Tak samo jak nie porzuciłby
bez słowa Lise. Choć był draniem.

Nate też o tym wiedział, więc po co wciskał jej ten

kit?

– Co jest grane? – warknęła. – Dobrze wiecie, o co

mi chodzi. Coś mi tu śmierdzi. Gdzie jest Steve?

168

L i nd a T u rn e r

background image

Przez chwilę miała wrażenie, że nic jej nie powie-

dzą. Kowboje wymieniali znaczące spojrzenia i szurali
nogami jak mali chłopcy, którzy coś przeskrobali.
Zdenerwowana Lise nie wiedziała, czy wolałaby
z nich wytrząść dusze, czy wystarczyłoby tylko wylać
ich z pracy na zbity pysk. Wszystkich, co do jednego.

– Nie każcie mi powtarzać pytania – warknęła.
Była spokojna i zrównoważona... do czasu. Bywa-

ły chwile, kiedy należało ustąpić jej miejsca, bo-
wiem wszelki opór stawał się beznadziejny. Wie-
dzieli o tym wszyscy, którzy ją znali. Ta chwila
właśnie nastała.

Na odwagę zebrał się Chuck.
– Leży koło starej Nelly – mruknął. Tak nazywali

wiatrak pompujący wodę. – Skrzywdził cię, więc
zrobiliśmy, co należało.

– Pobiłeś go? – Lise nie wierzyła własnym uszom.
– Skrzywdził cię – powtórzył z uporem Chuck.

– Nate widział, jak płakałaś.

– I dlatego spuściliście mu manto? A niech was...

Czemu wtrącacie się w moje życie? I osądzacie
innych?

Była wściekła. Owszem, stwierdziła, że Steve to

drań, ale to była jej sprawa i nikomu nic do tego.

– To nie wasz interes – oświadczyła stanowczo.

– Zrozumiano? Jak będę potrzebować pomocy, to
o nią poproszę. A teraz lepiej się módlcie, żeby nic mu
się nie stało, bo jeśli tak, to niech ten bokser kopie
sobie mogiłę. A reszta zawodników straci pracę.

Nie dała im czasu na protesty.

169

C ó rk a z d ra j c y

background image

– Weź apteczkę – zawołała do Cookiego. – Spot-

kamy się przy dieslu. Trzeba przywieźć Steve’a do
obozu.

Zabrała pościel ze swego posłania i pobiegła do

furgonetki używanej do ciągnięcia przyczepy kuchen-
nej. Cookie już tam na nią czekał z apteczką i kluczy-
kami do samochodu.

– Ja poprowadzę – powiedział, nim zdążyła się

odezwać.

Zdenerwowana Lise niewiele pamiętała z podróży

do starego wiatraka. Patrzyła prosto przed siebie przez
przednią szybę i myślała, że jeśli Steve’owi coś się
stanie...

– Nic mu nie będzie – stanowczo zapewniła siebie

i Cookiego.

Bardzo chciała w to wierzyć, ale kiedy zobaczyła

Steve’a leżącego bez przytomności, pobitego i pokrwa-
wionego, serce w niej zamarło. Wyskoczyła z auta.

– Boże wielki! Steve! Słyszysz mnie?
Nawet powieka mu nie drgnęła.
Lise uklękła obok niego. Na szczęście jeszcze

oddychał, ale była to jedyna oznaka życia. Twarz miał
podrapaną, spuchniętą i posiniaczoną od ciosów,
a knykcie zdarte do krwi. Walczył, ale padł, pomyślała
przerażona.

– Pospiesz się, Cookie. Daj mi wodę i sole trzeź-

wiące. I koc. Musimy go zabrać z tego piachu.

Cookie nigdy się nie spieszył, ale tym razem

w ułamku sekundy znalazł się u boku Lise.

170

L i nd a T u rn e r

background image

– Chyba nic sobie nie złamał – stwierdził, ob-

macawszy delikatnie całe ciało Steve’a. – Ale nieźle
zarobił.

Rozłożył koc i położył na nim Steve’a. Potem

odkręcił buteleczkę z solami trzeźwiącymi i podsunął
mu ją pod nos.

– No, rusz się, jankesie – mruknął. – Dali ci do

wiwatu, ale już pora wstawać. Chcesz przespać cały
dzień?

Steve poczuł ostry zapach soli trzeźwiących i jęk-

nął. Mimo potwornego bólu, odwrócił głowę.

– Nie! Powiedziałem wszystko, co wiem!
– Steve? Co ci jest? Słyszysz mnie? To ja, Lise.
Zdawało mu się, że Lise go woła, ale nie był

pewien, czy to naprawdę ona. Była bardzo daleko.
Jakieś obrazy przesuwały mu się przed oczami...

– Ten drań znów się wyśliznął – mruknął. – Nie

wiem, jak on to robi. Trzeba powiedzieć Belindzie...

Chciał się odwrócić, ale poczuł straszliwy ból.

Jęknął. Ze wszystkich sił starał się wrócić do przytom-
ności, lecz ciemność ogarnęła go jak niespodziewana
burza. Nie mógł uciec od ciężkich czarnych chmur,
które go pochłonęły.

– Steve! – Lise chciał wiedzieć, kim jest Belinda

i ten drań, który znów się wyśliznął, lecz ukochany już
jej nie słyszał. – Musimy go przewieźć do obozu
– powiedziała cicho. – Najlepiej teraz, póki jest
nieprzytomny i nie poczuje bólu.

Steve powoli odzyskiwał przytomność. Otworzył

171

C ó rk a z d ra j c y

background image

oczy. Leżał w swoim namiocie, a Lise i Cookie
pochylali się nad nim. Dopiero po chwili przypomniał
sobie bójkę.

– Nic mi nie jest – zapewnił.
Chciał usiąść, ale tylko jęknął i z powrotem opadł

na posłanie.

– Silny z ciebie gość – powiedział Cookie. – Zgniet-

li ciebie na amen, a jeszcze się ruszasz.

– Dzięki za komplement – mruknął Steve, wal-

cząc z dojmującym bólem.

– Masz szczęście, że żyjesz – powiedziała Lise.

W jej oczach widać było strach. – Chuck mi powie-
dział, co się stało. Bardzo cię przepraszam.

– Za co? Ty nic nie zrobiłaś.
– Ja nie, ale moi ludzie tak. Dlatego czuję się

odpowiedzialna. Obiecuję ci, że to się nigdy więcej
nie powtórzy.

– Nie przejmuj się – mruknął Steve. – Wkrótce

stanę na nogi i zabawię się z tymi kowbojami.

– Za tydzień – stwierdził Cookie. – Na pewno nie

wcześniej.

Steve chciał się sprzeciwić, ale uznał, że ten stary

człowiek ma absolutną rację. Koledzy tak dokładnie
go załatwili, że wszystko go bolało.

– To się jeszcze okaże – mruknął dla porządku.

– Na mnie wszystko goi się jak na psie.

Typowy facet, pomyślała Lise. Dlaczego tak trud-

no im się przyznać do cierpienia? Jakby to była plama
na honorze. Kto powiedział, że facet zawsze musi być
silny?

172

L i nd a T u rn e r

background image

Wiedziała, że jeśli nie zabierze go z obozu, to

z leczenia będą nici. Na pewno nie pozwoli się
zatrzymać w łóżku i przy pierwszej okazji stanie do
pracy razem z innymi.

A jeśli zrobił mu się jakiś zakrzep? – myślała

przejęta. Jest cały poobijany. Jeśli za szybko zacznie
pracować, zakrzep może się powiększyć i nawet go
zabić. Nie mogę ryzykować.

– Nic się nie okaże – powiedziała. – Od tej chwili

przez cały tydzień jesteś na chorobowym. A żeby mieć
pewność, że zrobisz, co ci każę i nie będziesz się rwał
do pracy, zabieram cię do domu.

– A spęd? Jesteś tu potrzebna.
– Chłopcy poradzą sobie sami Zresztą spęd i tak

kończy się za tydzień. Zanim staniesz na nogi, będzie
po wszystkim.

Jeśli Lise potrzebowała jakiegoś dowodu na to, że

podjęła słuszną decyzję, dostała go prawie natych-
miast.

– Skoro wszystko sobie ustaliliśmy – stwierdził

z uśmiechem Steve – to pójdę się spakować i zaraz
ruszamy w drogę. Cookie, czy byłbyś tak dobry i zrobił
posłanie na skrzyni furgonetki?

– Nie potrzebuję posłania! – warknęła Lise.
– Ale ja tak – powiedział zbolałym głosem.
Dziesięć minut później wyruszyli z obozu. Lise

prowadziła samochód, a Steve siedział z tyłu. Stojący
przed przyczepą kuchenną Cookie przyglądał się
furgonetce, aż całkiem zniknęła mu z oczu. Tak samo
jak Nate, Tuck i pozostali kowboje, widział, że Lise

173

C ó rk a z d ra j c y

background image

rozkwita, kiedy ten jankes z nią flirtuje. Wcale mu się
to nie podobało. Kochał ją jak córkę, toteż nie mógł
stać z założonymi rękami, kiedy ktoś jej robił krzyw-
dę, ale w przeciwieństwie do pozostałych, nie musiał
używać pięści, żeby chronić swoją wychowankę. Miał
inne sposoby.

Wszedł do swojego namiotu. Trzymał tam specjal-

ny telefon, który dostał od szefa. Z tego telefonu
Cookie mógł zadzwonić w dowolne miejsce na świe-
cie i w każdej chwili skontaktować się z panem
Meldrumem. Prędko wybrał dobrze znany numer.

– Obawiam się, że jest pewien problem – powie-

dział, usłyszawszy w słuchawce znajomy głos. – Lise
i ten jankes mają się ku sobie.

Steve niewiele pamiętał z długiej podróży do

domu. Niecały kilometr za obozowiskiem okazało się,
że nie może dłużej wytrzymać na siedząco i osunął się
na posłanie. Duma musiała ustąpić przed dojmującym
bólem. Miękkie koce trochę pomogły, ale nie za
wiele. Droga prowadząca na farmę była zwykłym
wyboistym traktem, toteż każdy kamień porządnie
dawał mu się we znaki.

Na zmianę tracił i odzyskiwał przytomność. Nie

wiedział, gdzie jest, zagubił poczucie czasu. Leżąc na
plecach, wpatrywał się w rozgwieżdżone niebo i bar-
dzo chciał, żeby świat wreszcie przestał wirować.

Ale zanim zamknął oczy, nim zapadł z powrotem

w nieświadomość, ujrzał nad sobą twarz kobiety, która
kazała mu wstawać.

174

L i nd a T u rn e r

background image

– Rusz się, Steve. Musisz mi pomóc. Nie dam rady

zanieść cię do domu.

Nie poznał jej. Nie wiedział, kim jest ani dlaczego

nazywała go Steve’em.

– Do jakiego domu? Gdzie jesteśmy? Muszę za-

dzwonić do Belindy.

Lise aż syknęła. Znowu ta Belinda! Co to za jedna?

I dlaczego koniecznie chce do niej dzwonić? Może to
jakaś dawna miłość? Albo żona, od której odszedł, lecz
którą nadal kocha?

Ból ścisnął serce Lise, nie miała jednak czasu

zajmować się drobiazgami.

– Później zadzwonisz do Belindy. Teraz musimy

się dostać do domu. Dasz radę usiąść?

Nie wiedziała, czy sprawiła to obietnica rozmowy

z jego ukochaną Belindą, czy może wreszcie dotarło
do niego, że Lise potrzebuje jego pomocy? Tak czy
siak zacisnął zęby i spróbował usiąść, ale jak tylko się
poruszył, ciało gwałtownie zaprotestowało. Jęknął,
lecz się nie poddał. Usiadł bez pomocy Lise i prze-
rzucił nogi przez skrzynię furgonetki.

– O, tak – pochwaliła i objęła go. – Oprzyj się na

mnie. Pójdziemy bardzo powoli. Na dole, obok gabi-
netu jest pokój gościnny. Zaraz tam dojdziemy. Jesz-
cze tylko parę kroków.

Steve pozwolił się prowadzić, całą uwagę skupiając

na stawianiu jednej nogi przed drugą.

Z każdą chwilą stawał się coraz cięższy. Gdyby

pokój gościnny znajdował się o pięć kroków dalej,
Lise nie zdołałaby go tam doprowadzić. Steve

175

C ó rk a z d ra j c y

background image

posuwał się ostatkiem sił. Przewrócił się dwa kroki za
progiem, na szczęście padł na łóżko. Zwalił się na nie
i już się nie poruszył. Stracił przytomność.

– Wiedziałem, że ten drań gra na dwie strony.

Będzie się za to smażył w piekle. Osobiście tego
dopilnuję!

Obudzona z twardego snu Lise usiadła na łóżku.

Dopiero po chwili zorientowała się, że zasnęła obok
Steve’a w pokoju gościnnym. Przypomniała sobie, jak
go rozbierała, jak opatrywała mu rany. Jeszcze teraz
chciało jej się płakać na to wspomnienie.

– Belinda? Co jest, do cholery? Ja cię potrzebuję,

a ty gdzieś łazisz. Rusz tyłek i odbierz ten telefon!

Śmiertelnie wystraszona Lise nawet nie zauważy-

ła, że znów mówił o Belindzie. Wołał ją, kiedy Lise
opatrywała mu rany, a potem zaczął mówić jakimś
dziwnym językiem, którego nigdy przedtem nie sły-
szała. A gdy znów przeszedł na angielski, narzekał, że
nie pozwolono mu zabrać broni.

W każdym innym przypadku Lise mogłoby to

poważnie zaniepokoić, lecz teraz, kiedy tak bardzo
bała się o Steve’a, nie zwróciła na to uwagi. Naprawdę
porządnie dostał. Nie każdy człowiek w jego sytuacji
przeżyłby bez fachowej pomocy lekarskiej, ale Steve
jakoś się trzymał. Kiedy na chwilę powróciła mu
świadomość, Lise udało się nawet zmusić go do
połknięcia aspiryny, żeby choć trochę zmniejszyć ból.
Jednak nadal bardzo cierpiał, a Lise cierpiała razem
z nim. Cierpiała, ponieważ się w nim zakochała.

176

L i nd a T u rn e r

background image

Ta prawda, która przypełzła do niej z ciemności

nocy, pozbawiła ją powietrza. Lise chciała krzyczeć,
że to niemożliwe, bo nie wiedziała o Stevie nic, poza
jednym: że nie można mu ufać. Z jakiegoś powodu,
którego nie potrafiła zrozumieć, ten człowiek chciał
zniszczyć Arta Meldruma. Jak mogłaby pokochać
kogoś, kto chce zrobić krzywdę jej ojcu?

Pomyliłam się, tłumaczyła sobie. Ja go tylko pożą-

dam. To wszystko. Powinna zadzwonić do taty, po-
wiedzieć mu o swoich podejrzeniach. Potem tata
zwolni Steve’a i tyle go będzie widziała.

Ale jeszcze nie teraz, pomyślała, ocierając dłonią

zapłakane oczy. Nie chciała tak szybko go stracić.
To jedyna okazja, kiedy mogli być razem sami.
Jeden krótki tydzień, o nic więcej nie prosiła.
Chciała przez ten tydzień opiekować się Steve’em,
spędzać z nim całe dnie i noce. Jeden tydzień
niczego nie zmieni.

Podjęła decyzję. Jeszcze tylko sprawdziła, czy

Steve leży wygodnie, a potem położyła się obok niego.
Z westchnieniem ulgi zamknęła oczy i prawie natych-
miast zasnęła.

Słońce stało wysoko na niebie, gdy Steve wreszcie

się obudził. Wszystko go bolało, lecz mgła otaczająca
jego mózg nareszcie się podniosła. Ledwie otworzył
oczy i zobaczył śpiącą Lise, przypomniały mu się
wydarzenia poprzedniego dnia.

Ludzie Lise go pobili i kazali trzymać się od

niej z daleka. Należało ulec perswazji i zostawić

177

C ó rk a z d ra j c y

background image

ją w spokoju, ale jak to zrobić? Jak miał zapomnieć
o Lise po tym, co już ich połączyło?

Nadal jej nie ufał i nie wiedział, czy kiedykolwiek

będzie mógł zaufać. Obiecał sobie, że jak tylko stanie
na nogi, przy pierwszej okazji aresztuje Simona.
A jeśli okaże się, że Lise jest zamieszana w jego
ciemne sprawki, także pójdzie do więzienia. Ale póki
jest na wolności, po prostu nie mógł od niej odejść.
Jeszcze nie.

Nie wiedział, jak jej się to udało, ale faktem było,

że skradła mu serce. Dobrze to czy źle, musiał nauczyć
się z tym żyć.

178

L i nd a T u rn e r

background image

Rozdział dziesiąty

– Wygodnie ci? Może ci coś przynieść?
– Nie musisz mnie już obsługiwać, Lise. Sam

sobie poradzę.

– Nie ma mowy! Musisz odpoczywać. Przyniosę ci

jakieś książki.

Nie mogła pozwolić Steve’owi wstać z łóżka, zanim

całkiem nie wydobrzeje. Pobiegła do gabinetu ojca po
kryminały, które namiętnie kolekcjonował. Wróciła po
chwili z trzema, które dopiero zostały nadesłane, więc
Steve nie mógł ich jeszcze przeczytać. Kto by pomyślał,
że taki z niego miłośnik książek. W ciągu kilku
ostatnich dni pochłonął wszystko, co mu wpadło w ręce.

– Proszę bardzo – powiedziała radośnie. – Jak to

przeczytasz, zostaną ci tylko nalepki na puszkach
z jedzeniem. Prócz tego nie ma już nic więcej do
czytania.

– Mógłbym wrócić do pracy – powiedział Steve.

– Czuję się o wiele lepiej.

background image

– Jeszcze nie dzisiaj. Jeśli jutro nic się nie zmieni,

to pozwolę ci wstać.

Od trzech dni powtarzała mu to samo, lecz z każ-

dym dniem coraz trudniej było zatrzymać go w łóżku.
Czuł się już całkiem dobrze, chociaż nadal wyglądał
strasznie, bowiem siniaki mieniły się wszystkimi
odcieniami purpury i zieleni. Dlatego Lise zabraniała
mu wstawać z łóżka. Sama także zrobiła sobie przerwę
w kierowaniu farmą, pielęgnując Steve’a i wynajdując
mu rozrywki.

Z każdym dniem stawali się sobie bliżsi. Nie

rozmawiali o tym. Nie mieli odwagi. Lecz oboje
doskonale zdawali sobie sprawę z więzi, jaka się
między nimi wytworzyła. Serce Lise biło żywiej,
kiedy go dotykała. Wystarczyło spojrzeć mu w oczy,
by wiedzieć, że Steve, tak samo jak ona, nie może
zapomnieć tamtych chwil spędzonych w grocie.

Oczywiście Lise pamiętała, że ma do czynienia

z wrogiem swego ojca, który zjawił się tu tylko po
to, by go zniszczyć. A jednak jakoś się tym nie
przejmowała. Ukradła kilka dni z rzeczywistego cza-
su i z radością udawała, że na świecie jest tylko ona
i jej ukochany.

Nie istniały podstępy, nie było tajemnic ani

kłamstw, tylko Steve Trace, amerykański kowboj,
w którym Lise się zakochała. Nic więcej się nie
liczyło. Będzie jeszcze dość czasu, by zadzwonić do
ojca i opowiedzieć o wszystkim, co się tutaj stało. Ale
nie wcześniej, niż Steve całkiem wydobrzeje.

Czas prędko mijał. Piątego dnia po ich przyjeździe

180

L i nd a T u rn e r

background image

na farmę Lise nie mogła już dłużej nie zauważać, że
Steve wrócił do dawnej formy. Owszem, sińce stały się
jeszcze bardziej kolorowe, ale i one z czasem znikną.
Uparł się, żeby wstać z łóżka, a potem przez cały dzień
pomagał jej w pracach domowych i jeszcze narzekał,
że nie ma nic do roboty. Lise musiała przyznać, że
naprawdę jest już gotów wrócić do pracy.

Była zrozpaczona. Miała go stracić i nic nie mogła

na to poradzić. Lojalność i miłość do ojca kazały
ostrzec go przed zdrajcą, który czaił się w jego
własnym domu. Lise wiedziała, że kiedy to zrobi,
będzie musiała na zawsze pożegnać się ze Steve’em.
Ojciec wyrzuci go z pracy i Lise znów zostanie sama.
Jak zwykle.

Nie potrafiła zwalczyć ogarniającego ją smutku.

Pod koniec dnia marzyła już tylko o tym, by pobiec do
swego pokoju i sobie popłakać. Jednakże dumna Lise
Meldrum nie zwykła użalać się nad sobą, dlatego
zmusiła się do radosnego uśmiechu i udawała, że
bardzo się cieszy z powrotu Steve’a do zdrowia
i z tego, że oboje wreszcie będą mogli zająć się swoimi
obowiązkami.

– Rozmawiałam z Tuckiem – powiedziała podczas

obiadu. – Chłopcy już prawie zakończyli spęd. Przyja-
dą jutro po południu. A pojutrze przyleci tata. Zawsze
bierze udział w przyjęciu, jakie wydajemy po zakoń-
czeniu dorocznego spędu. Potem będziesz mógł wró-
cić do pracy.

Nie widać było w niej entuzjazmu, lecz Steve nie

mógł jej za to winić. On także nie chciał, by ich

181

C ó rk a z d ra j c y

background image

wspólny czas dobiegł końca, ale skoro Simon miał
przylecieć pojutrze, to i tak wszystko się skończy.

Należało zadzwonić do Belindy i powiedzieć jej,

co się dzieje, ale Steve jakoś nie mógł się do tego
zmusić.

Potem zadzwonię, postanowił. Po obiedzie.
Ale po obiedzie pomagał Lise sprzątać ze stołu

i zmywać. Myślał tylko o tym, że to jest ich ostatni
wspólny wieczór. Kiedy jednocześnie sięgnęli po
ściereczkę, Steve natychmiast skorzystał z okazji
i przytulił do siebie Lise. W tej chwili nic nie było
ważniejsze od dotykania, przytulania i całowania.

– Pragnę cię – powiedział.
– Nie powinniśmy... – wyjąkała Lise, zdumiona

jego szczerością. – Steve...

– Uwielbiam, kiedy w ten sposób wymawiasz

moje imię. – Przyciągnął ją do siebie. – Powiedz to
jeszcze raz.

– Och, Steve.
Oszukiwał się, że chodzi mu tylko o jeden pocału-

nek, ale ledwie dotknął wargami ust Lise, zrozumiał,
że pragnie dużo więcej. Wsunął palce w gęstwinę jej
włosów i całował coraz mocniej. Wciąż nie miał dosyć.

Pokój gościnny znajdował się o kilka kroków stąd.

W kilka chwil mógłby ją tam zanieść, lecz chciał się
z nią kochać w jej sypialni, w jej łóżku, żeby pamiętała
go jeszcze długo po tym, jak się rozstaną.

– Chodźmy do twojego pokoju – szepnął. – Chcę

się z tobą kochać.

Lise pragnęła go jak powietrza... Wzięła go za rękę

182

L i nd a T u rn e r

background image

i zaprowadziła na górę do sypialni. Zamierzała włączyć
światło, ale Steve ją powstrzymał.

– Jest pełnia, nie trzeba nam innego światła.
– Steve...
Tyle tylko mogła powiedzieć, ale on zrozumiał, za

czym tęskniła. Wziął ją na ręce i położył na łóżku. Nim
zdążyła powtórzyć jego imię, całował ją jak szalony.

Lise uwielbiała dotyk jego dłoni. Był taki delikat-

ny, taki czuły... Nie zauważyła, kiedy Steve ją roze-
brał. Leżała skąpana w świetle księżyca, czuła na
sobie jego promienie i łagodne pieszczoty kochanka.

Pocałowała go. Ona także chciała go dotykać,

zapamiętać każdą chwilę tej cudownej, a zarazem
jakże bolesnej, bo ostatniej nocy.

Serce ścisnęło się na tą myśl, więc ją od siebie

odpędziła. Nie chciała teraz o tym myśleć, nie chciała
pozwolić, by wizja samotnego życia zniszczyła tę
czarowną noc. Mieli ją tylko dla siebie i niczym innym
nie należało się teraz przejmować.

Zdjęła z niego ubranie, żeby dotykać nagiego ciała

Steve’a. Był bardzo wrażliwy na jej pieszczoty. Wy-
starczyło, że przesunęła dłonią po jego plecach, by
wydobyć z niego cichy jęk. Pocałunek w szyję przy-
prawiał go o drżenie. Uszczęśliwiona Lise chciała go
pocałować w serce, lecz powstrzymał ją, przewrócił się
na plecy i wciągnął Lise na siebie.

– Steve!
– Znowu... jak pięknie... powtórz.
Nie mogła mu odmówić. Leżała na nim, a Steve

pieścił delikatnie całe jej ciało. Dotykał miejsc,

183

C ó rk a z d ra j c y

background image

o których sądziła, że wcale nie są wrażliwe. Potem
tych samych miejsc dotykał ustami...

– Steve. Och, Steve!
Prędko się uczyła. Muśnięciem delikatnym jak

płatek róży, leciutko, powoli przesunęła palcami po
brzuchu Steve’a. Po chwili do tej pieszczoty dołączyły
usta.

– Steve!
Westchnęła, gdy się w nią wsunął.
Jeszcze nigdy żadna kobieta nie doprowadziła go

do orgazmu, wypowiadając jego imię. Poruszała się
razem z nim, sprawiając mu coraz większą rozkosz.
Pędzili przez ciemności, w blasku księżyca, a gdy
zdawało mu się, że już ani sekundy nie wytrzyma,
poczuł, że zadrżała. Krzyknęła z rozkoszy i Steve
podążył za nią. Chciał jej powiedzieć, jak cudowne
jest to, co razem zrobili... Ale jedyne, co mógł wyrzec,
to jej imię.

– Lise.

Steve patrzył na wychodzącą z sypialni Lise. Ubra-

na tylko w jego koszulę, poszła przynieść coś do
jedzenia. Czuł się jak najgorsza gnida. Kiedy Simon tu
przyjedzie, Steve jednym ruchem zrujnuje jej życie
i życie jej ojca. I choć wiedział, że musi to zrobić dla
dobra ludzkości, to jednak nie poczuł się od tego ani
trochę lepiej. A wszystko przez to, że uczynił jedyną
rzecz, jakiej pod żadnym pozorem nie wolno mu było
zrobić: zakochał się w Lise Meldrum i z tego powodu
cierpiał katusze.

184

L i nd a T u rn e r

background image

Nie miał pojęcia, jak do tego doszło. Chciał wie-

rzyć, że to ona podstępem go w sobie rozkochała, ale
kiedy dzień po dniu przypomniał sobie swój pobyt na
farmie, musiał przyznać, że zakochał się w Lise
z własnej i nieprzymuszonej woli. Od pierwszego
wejrzenia.

Teraz wszystko miało się skończyć, ponieważ

niedługo zjawi się Simon.

Gdyby Steve mógł wybierać, czy zniszczyć tego

drania, czy nie, to zapewne coś by się zmieniło, ale
nie miał wyboru. Nie w sprawie Simona. Ten
człowiek był niebezpieczny nie tylko dla Jonasza
i dla SPEAR. Stanowił zagrożenie dla dobra i spra-
wiedliwości. Dlatego trzeba było z nim skończyć
raz na zawsze, bez oglądania się na koszty. Nawet
jeśli ceną za pojmanie Simona miało być złamane
serce szlachetnej kobiety.

Steve wiedział na pewno, że Lise jest niepo-

szlakowanie uczciwa. Jeśli rzeczywiście była zamie-
szana w nikczemne sprawki swego ojca, to tylko
dlatego, że nie wiedziała, w czym rzecz. Simon mógł
nią manipulować, stworzyć grę pozorów. Jednak kiedy
prawda w końcu wyjdzie na jaw i gdy Lise dowie się,
kim naprawdę jest jej ojciec, wówczas może nie
będzie miała do Steve’a żalu o to, że przyczynił się do
jego schwytania.

To bez znaczenie, pomyślał. Nawet gdyby miała go

znienawidzić, i tak musiał wykonać to zadanie.

Wstał z łóżka, wyjął portfel, odnalazł telefon ukryty

pomiędzy innymi kartami kredytowymi i wystukał

185

C ó rk a z d ra j c y

background image

kod Belindy. Tym razem nie musieli rozmawiać
szyfrem, bowiem Lise była na dole.

– Simon będzie w domu pojutrze. Zawsze po

zakończeniu spędu wydaje przyjęcie – powiedział bez
wstępu. – Potrzebuję wsparcia. Grupa musi być
najpóźniej w ciągu dziesięciu minut od odebrania
sygnału.

– Będę czekać na sygnał – zapewniła Belinda.

– Gdzie jesteś?

– W domu – odparł i opowiedział jej o cięgach,

jakie mu sprawili kowboje Lise. – Już w porządku, ale
chyba przekonałem tych facetów, że chodzi mi o Lise
i o nic więcej. Nie mają pojęcia, po co naprawdę się tu
zjawiłem.

– A co z Lise? Jak ci z nią poszło?
– W porządku. Ona też niczego nie podejrzewa.
Mógłby przysiąc, że jego głos był całkiem normal-

ny, że najmniejszą nawet zmianą intonacji nie zdra-
dził, co naprawdę czuje, ale Belinda naprawdę świet-
nie go znała.

– Jesteś zbyt dobrym agentem, żeby się zdemas-

kować, synku, ale ja pytałam o twoje stosunki z Lise.
Zbliżyliście się do siebie, prawda?

– Panuję nad tym – powiedział, bo przecież nie

było sensu twierdzić inaczej.

– Tego się właśnie obawiałam. Zbliżyłeś się do

niej, Steve. Za bardzo. Zakochałeś się w niej, mam
rację?

– Powiedziałem ci, że panuję nad sytuacją.
– Wierzę, że tak jest, ale muszę ci coś przypo-

186

L i nd a T u rn e r

background image

mnieć. Nie zapamiętuj się w emocjach, bo wtedy
możesz się zdradzić. Sam o tym dobrze wiesz, ale
obawiam się, że zapomniałeś o tym... Masz czterdzie-
ści osiem godzin do zakończenia misji. Wytrzymaj.

Blada i roztrzęsiona Lise stała w holu z tacą pełną

jedzenia. Słyszała każde słowo wypowiedziane przez
Steve’a. Czuła się koszmarnie. Pielęgnowała go, trosz-
czyła się o niego... do diabła, pokochała go, a on przez
cały ten czas czekał tylko, by wyzdrowieć i zrobić to,
po co tu przyjechał. Manipulował nią, wykorzystał jej
czyste intencje, i czekał na jej ojca, by zrobić mu
krzywdę...

,,Simon będzie w domu pojutrze... Potrzebuję

wsparcia. Grupa musi być najpóźniej w ciągu dziesię-
ciu minut od odebrania sygnału... Chyba przekonałem
tych facetów, że chodzi mi o Lise i o nic więcej. Nie
mają pojęcia, po co naprawdę się tu zjawiłem’’.

Ciężkie jak młyńskie kamienie słowa obracały się

w pamięci Lise. Nigdy by ich nie usłyszała, gdyby nie
spieszyła się tak bardzo, bo pragnęła jak najszybciej
znów być ze Steve’em. I tyle z tego miała, że jej serce
rozpadało się na kawałki.

Jakim cudem ten sam człowiek, który niedawno

tak czule się z nią kochał, mógł okazać się aż takim
potworem? – myślała zrozpaczona. Czy on naprawdę
nie ma serca? Nawet teraz nie mogła w to uwierzyć.
A przecież wszystko jasno powiedział. Nic dla niego
nie znaczyła. Zupełnie nic!

Musiała natychmiast ostrzec tatę. Nie mogła już

187

C ó rk a z d ra j c y

background image

dłużej odkładać tej rozmowy. Steve sprowadzi tu
ludzi, którzy będą czekać na jej ojca. Jeśli go w porę
nie ostrzeże, Art wpadnie w perfidnie zastawioną
pułapkę.

Nic z tego, postanowiła. Nie mogła stać z założony-

mi rękami i patrzeć, jak go krzywdzą. Art Meldrum
może i nie jest najczulszym ojcem, ale przynajmniej
nie jest potworem jak ten wredny Steve. Musiała
zadzwonić, i to natychmiast.

Podjąwszy decyzję, bezszelestnie przeszła do gabi-

netu i wybrała numer ojca.

– Lise! – Art podniósł słuchawkę, zanim włączy-

ła się automatyczna sekretarka. – Nie spodziewa-
łem się usłyszeć cię dzisiaj. Co robisz w domu? Jest
jakiś problem, czy może spęd skończył się przed
czasem?

– Jest problem, tato – powiedziała drżącym gło-

sem. – Nie możesz przyjechać na przyjęcie. Nie
możesz teraz pokazywać się w domu.

Nie byli sobie dość bliscy, żeby żartować czy

robić sobie kawały. Art wiedział, że Lise nie żar-
towała.

– Co się stało?
Łzy napłynęły jej do oczu. Jak miała mu powie-

dzieć, że zdradził ją ktoś, kogo uważała za najbliższą
osobę na świecie?

– Chodzi o Steve’a.
– Steve’a Trace’a?
– Tak. On nie jest twoim przyjacielem, tato.
– Nie jest, ale kiedyś oddał mi przysługę. Dlatego

188

L i nd a T u rn e r

background image

odwdzięczyłem się, dając mu pracę. O co chodzi,
Lise? Co zrobił, że tak bardzo się zdenerwowałaś?

Serce jej krwawiło, ale musiała mu powiedzieć.
– Myślę, że przysłali go twoi wrogowie z kopalni.

Jeszcze przed spędem złapałam go, jak siedział
w gabinecie przy komputerze, chociaż miał tylko
skorzystać z telefonu.

– Czego tam szukał? Pytałaś go o to?
– Nie, o nic go nie pytałam. Pomyślałam, że lepiej

będzie poczekać, aż sam coś na ten temat powie.
Zresztą tak się stało. Powiedział, że szukał informacji
o lekach dla ciężko chorego ojca. A potem włamał się
do domku.

Jeśli coś mogło zirytować jej ojca, to właśnie to.
– Naprawdę? – spytał łagodnym tonem, co wydało

się jej podejrzane.

– Nie wiem, czego tam szukał, ale wiem na

pewno, że zrobił dokładną rewizję. Pojechałam za
nim i podsłuchałam, jak rozmawiał z kimś przez
telefon komórkowy. Był wściekły, bo nic nie znalazł
i cały czas mówił o jakimś Simonie. Wiesz może,
kto to taki?

Przez chwilę myślała, że nie doczeka się odpowie-

dzi, bowiem po drugiej stronie zapadła lodowata cisza.
Było w niej coś takiego, że krew stężała w żyłach Lise.
Nagle się przestraszyła, choć nie miała ku temu
powodu.

– Tatusiu – powiedziała. – Czy coś się stało?
Owszem, stało się, pomyślał. Agent SPEAR wdarł

się do mojego domu. Jonasz na pewno sądzi, że

189

C ó rk a z d ra j c y

background image

wreszcie mnie dopadł. Nic z tego! To Jonasz
i jego agenci są skończeni. Potrzebuję tylko trochę
czasu.

– Nie przejmuj się panem Trace’em – odezwał się

w końcu, a jego głos był zimny jak góra lodowa. – Ja się
nim zajmę.

– Ale on zastawił na ciebie pułapkę! Dopiero co

słyszałam, jak uzgadniał to z kimś przez telefon. Nie
powiedział, co zamierza, ale będą tu także inni ludzie.
Mają na ciebie czekać i złapać cię, jak przyjedziesz na
przyjęcie. Proszę cię, tato, nie przyjeżdżaj. Boję się, że
zrobią ci krzywdę.

– Zajmę się tym – powtórzył. – Przygotuj wszystko

zgodnie z planem, a Steve’a zostaw mnie.

Odłożył słuchawkę bez pożegnania, tak jak zawsze.

Lise właściwie nie powinna się tym przejmować.
Ojciec nigdy nie miał czasu, żeby powiedzieć ,,do
widzenia’’ czy coś w tym rodzaju. Właściwie już do
tego przywykła, lecz tym razem poczuła się, jakby
uderzył ją w twarz.

Przecież tylko chciała go ostrzec... Przynajmniej

raz mógł poświęcić kilka minut, żeby ją uspokoić.
Dobrze wiedział, że martwiła się o niego.

Niestety taki po prostu był, dlatego nie powinna się

tym przejmować.

Lise powtarzała to sobie od zawsze. Starała się nie

dostrzegać oschłości ojca, tłumaczyła sobie, że wszyst-
kich traktuje tak samo. Naprawdę nie miała powodu
sądzić, że tylko dla niej jest taki opryskliwy. Stał się
taki po śmierci żony. Przypomnienie sobie tego

190

L i nd a T u rn e r

background image

wszystkiego zwykle pozwalało jej lepiej znosić obo-
jętność ojca, ale tym razem jakoś nie pomagało. Art
Meldrum powinien przynajmniej podziękować za
ostrzeżenie.

Nie miała czasu roztkliwiać się nad sobą. Steve był

w sypialni i czekał na przekąskę. Pewnie już zaczął się
zastanawiać, co też się z nią stało.

Jak ja mu teraz spojrzę w oczy? – zastanawiała się

Lise. Od razu pozna, że coś się stało, bo nigdy nie
umiała kłamać.

Musiała jednak spróbować rozegrać tę partię naj-

lepiej, jak umiała. Postara zachowywać się zwyczaj-
nie... jak zakochana kobieta. Przecież dopiero co
przeżywali najwyższe erotyczne emocje. Parę poca-
łunków, jakaś pieszczota i na pewno Steve nie zauwa-
ży jej wystraszonej miny.

To był dobry pomysł, a mimo to Lise drżała jak

osika. Serce biło jak oszalałe, a ręce tak jej się
trzęsły, że omal nie upuściła tacy z jedzeniem.
Zatrzymała się u szczytu schodów, odetchnęła głę-
boko i zmusiła się do uśmiechu. Wyglądał sztucz-
nie, ale w tych okolicznościach był to najlepszy
uśmiech, na jaki było ją stać.

– Już jestem – powiedziała wesoło, wchodząc do

sypialni. – Przepraszam, że tak długo to trwało, ale nie
mogłam znaleźć krakersów. Zawsze jak już zapamię-
tam, gdzie co leży w kuchni, Cookie zaraz wszystko
przestawia. Musi ciągle wszystko zmieniać, żeby mieć
ciekawsze życie. – Wiedziała, że gada bez sensu, ale
nie mogła przestać. – Na co masz ochotę? Są sery,

191

C ó rk a z d ra j c y

background image

krakersy, sałatka z krewetek i ciasteczka. Sałatka jest
wyśmienita. Cookie robi jakiś tajemniczy sos...

– Nic ci nie jest?
Chciało jej się krzyczeć. Była kłębkiem nerwów.

Wiedziała, że jeśli Steve natychmiast nie przestanie
na nią patrzeć z tą troską w oczach, to ona się załamie
i wszystko mu wyzna.

– Trochę kręci mi się w głowie – skłamała. – Chy-

ba coś mnie bierze.

Było to jedyne wytłumaczenie dziwnego zachowa-

nie, na jakie wpadła. Trochę za późno zrozumiała, że
nie należało używać tego wykrętu. Nim zdążyła
skończyć zdanie, nagi Steve wyskoczył z łóżka.

– Dlaczego nic nie powiedziałaś? Trzeba było

mnie zawołać. Przecież sam bym to przyniósł. Daj,
potrzymam. – Wziął od niej tacę, postawił na stoliku
pod oknem i zaraz wrócił do Lise, żeby ją położyć do
łóżka. – Masz gorączkę? – Położył dłoń na jej czole,
dzięki czemu temperatura Lise od razu się podniosła.
– Chyba tak – stwierdził zaniepokojony. – Masz tu
gdzieś aspirynę?

– W łazience – powiedziała cicho.
– Zaraz ci przyniosę.
– Nie trzeba. Nic mi nie jest.
Jej protesty nie odniosły żadnego skutku i Steve

poszedł do łazienki. Po chwili wrócił nie tylko
z aspiryną i szklanką wody, ale także z mokrym
ręcznikiem.

– Zaraz się lepiej poczujesz. Zobaczysz.
Lise wiedziała, że już nigdy nie poczuje się lepiej,

192

L i nd a T u rn e r

background image

lecz nie mogła mu tego powiedzieć. Posłusznie po-
łknęła aspirynę, ale na ręcznik patrzyła podejrzliwie.

– Po co to? – zapytała.
– Zrobię ci okład na czoło. Połóż się.
– Nie musisz koło mnie skakać, Steve. Naprawdę

nic mi nie jest. Chyba po prostu za szybko szłam po
schodach.

– Jesteś bardzo blada. Leż spokojnie. Teraz ja się

tobą zajmę.

Wcale tego nie chciała, choć w głębi serca niczego

innego nie pragnęła. Nie wiedziała, co ma zrobić.
Jeszcze nigdy w życiu nie czuła się taka bezbronna.
W końcu jednak uległa pokusie i pozwoliła zająć się
sobą. Położyła się posłusznie.

– Grzeczna dziewczynka – mruknął Sreve, kładąc

mokry ręcznik na czole Lise. – Odpocznij i postaraj się
zasnąć. Zostanę tu z tobą do rana na wypadek, gdybyś
czegoś potrzebowała.

Łzy napłynęły jej do oczu. Dobrze, że ręcznik

zasłaniał połowę jej twarzy. Tylko dlatego Steve nie
zauważył, jak Lise bardzo cierpiała. No cóż, po raz
pierwszy w życiu dotknęła szczęścia, lecz teraz czekał
ją tylko ból.

Zresztą nawet gdyby zauważył, to i tak nic by go to

nie obeszło, pomyślała. W końcu jestem dla niego
tylko narzędziem, przy pomocy którego dotarł do
mojego ojca.

Poczuła, jak Steve kładzie się obok niej, jak

przykrywa ich oboje. Tak bardzo chciała przytulić się
do niego, wypłakać mu wszystkie swoje troski.

193

C ó rk a z d ra j c y

background image

Łykając łzy, myślała, jakie to wszystko jest nie-

sprawiedliwe. Całe życie czekała na mężczyznę, który
nie przepadał za drobnymi blondynkami, który by
sprawił, że czułaby się wyjątkowa i... kochana. A kiedy
wreszcie zjawił się taki człowiek, okazało się, że zależy
mu tylko na dwóch sprawach: na tym, żeby zniszczyć
jej ojca i na jakiejś Belindzie.

Dlaczego Steve nie jest zimnym, cynicznym po-

tworem, obojętnym na wszystko egoistą? – myślała.
Łatwiej mogłaby go nienawidzić.

Naprawdę trudno było nie lubić faceta, który tak

się o nią troszczył. Nawet teraz, walcząc ze łzami,
czuła, jak głaskał ją po głowie, jak podniósł ręcznik, by
sprawdzić, czy temperatura spadła.

Lise leżała bez ruchu, choć powinna mu kazać

przestać. Pozwalając mu na troskliwość, sprawiała
sobie coraz większy ból, ale nie mogła się zmusić, by
cokolwiek powiedzieć. Jeszcze nie teraz, kiedy tak
dobrze było czuć jego dotyk. Jeszcze tylko kilka
minut.

Sama nie wiedziała, kiedy zasnęła. W jednej chwili

czuła na włosach delikatny dotyk dłoni Steve’a,
a w następnej już spała głębokim snem.

Lecz nie spała długo, bo sny jej nie pozwoliły. We

śnie wiele razy od początku odtwarzała rozmowę
z ojcem.

,,Zajmę się tym... a tego Steve’a zostaw mnie’’.
Co on przez to rozumie? Wyobraźnia podpowiadała

jej wiele różnych odpowiedzi, a każda z nich przeraża-
ła tak bardzo, że Lise nie mogła spać. Nigdy przedtem

194

L i nd a T u rn e r

background image

nie słyszała, by głos ojca był taki lodowaty. Gdyby
w ten sposób mówił o niej, śmiertelnie by się przerazi-
ła. Czyżby ojciec zamierzał skrzywdzić Steve’a?

– Już dobrze, kochanie. – Steve pochylał się nad

nią zatroskany. – Wszystko będzie dobrze.

– Co się stało? – spytała, przyglądając się jego

twarzy oświetlonej blaskiem księżyca.

– Wołałaś mnie przez sen. Jak się czujesz?
Jeśli tylko udaje troskliwość, to powinien grać

w Hollywood, pomyślała Lise.

– Coś mi się przyśniło – powiedziała cicho. – Nie

pamiętam.

– Jak się czujesz? Może ci coś przynieść? Trochę

zupy? Krakersa? Gardenie?

Znów ją pogłaskał po głowie, i to zgubiło Lise.

W promieniu tysiąca kilometrów nie było żadnych
gardenii, lecz gdyby o nie poprosiła, Steve na pewno
znalazłby sposób, żeby je dostarczyć. Ta świadomość
jeszcze bardziej wytrąciła ją z równowagi. Niby wie-
działa, że zamierza zrobić krzywdę jej ojcu, ale Steve
tak ją traktował, jakby była najcenniejszą istotą na
całej ziemi.

Wątpliwości opadły ją jak natrętne muchy. Kim

naprawdę jest ten człowiek? Czy kiedyś się tego
dowie?

– Nic mi nie trzeba – wyszeptała. – Po prostu

muszę odpocząć.

Wtuliła twarz w poduszkę i poniewczasie zaczęła

się zastanawiać, czy dzwoniąc do ojca, nie popełniła
straszliwego błędu. A jeśli źle zrozumiała podsłuchaną

195

C ó rk a z d ra j c y

background image

rozmowę? Ojciec przyjedzie, i jak obiecał, zajmie się
Steve’em, zdusi go jak pluskwę, gdy tymczasem ten
może być całkiem niewinny.

Nie wiedziała, co robić. Panicznie bała się burzy,

jaką najpewniej wywołała. Nie chciała, żeby ktokol-
wiek zrobił krzywdę jej ojcu, ale nie chciała także
skrzywdzić Steve’a.

196

L i nd a T u rn e r

background image

Rozdział jedenasty

Uznała, że powinna jeszcze raz zadzwonić do ojca

i powiedzieć mu, że się pomyliła. Nie potrafiła
kłamać, ale musiała coś wymyślić, żeby jej uwierzył.
Jakoś go przekona, że źle zrozumiała to, co zobaczyła
i usłyszała.

Poczucie winy nie opuszczało Lise przez całą noc

i rano też nic się nie zmieniło. Sama myśl o tym, że
mogłaby okłamać ojca, przyprawiała ją o wstręt do
siebie. Czuła, że przejrzałby ją w mgnieniu oka, a był
człowiekiem, który nie tolerował kłamstwa. A więc
trzeba było znaleźć inne rozwiązanie, tylko że żadne
nie przychodziło jej do głowy.

Mimo to postanowiła zadzwonić do ojca, ale ilekroć

próbowała niepostrzeżenie wymknąć się do gabinetu,
trafiała na swojej drodze na Steve’a, który akurat miał
do niej jakiś pilny interes. Minęło południe, a ona
wciąż nie mogła skontaktować się z Artem. On też się
nie odezwał. Lise miała nadzieję, że przemyślał sobie,

background image

co mu powiedziała i doszedł do wniosku, że córka
zwariowała. Dlatego nie zadzwonił i na pewno nie
zamierza nic robić.

Tak jej się ta myśl spodobała, że od razu jej ulżyło.

Wkrótce po tym usłyszała warkot silników. Tuck
i spółka wrócili do domu.

Bogu dzięki, pomyślała z ulgą Lise. Wszyscy byli

już w domu, po ojcu ani śladu... Życie wracało do
normy. Musiała tylko jeszcze jakoś przetrwać jutrzej-
sze przyjęcie.

Istniała możliwość, że ojciec wcale się nie pokaże.

To prawda, że dotąd zawsze brał udział w tradycyj-
nym przyjęciu, lecz w tym roku z jakiegoś powodu
wszystko działo się inaczej niż zwykle. Gdyby nie to,
powinien był się już zjawić. A więc może jednak nie
przyjedzie?

Po raz pierwszy w życiu Lise naprawdę nie chciała

spotkać się z ojcem. Człowiek, z którym rozmawiała
poprzedniego wieczoru, nie był jej tatą. Zimny i twar-
dy... Lise miała wrażenie, że rozmawia z kimś przera-
żającym i kompletnie jej obcym.

– Jak leci? – powitał ją Cookie. – Wyglądasz,

jakbyś przez cały tydzień nie robiła nic oprócz pielęg-
nowania jankesa.

Dawniej opowiedziałaby Cookiemu o ojcu, o Ste-

wie i o tym, co ją gnębiło, bo Cookie ją wychował.
Jeszcze kilka tygodni temu ufała mu bezgranicznie,
tak samo jak ojcu i wszystkim ludziom, jacy ją otaczali.
Teraz to się zmieniło. Lise nie była już tą ufną
niewinną dziewczyną, która dwa tygodnie wcześniej

198

L i nd a T u rn e r

background image

wyruszyła ze swymi ludźmi na spęd bydła. W ciągu
tych kilkunastu dni stała się dorosła i nieufna. Po-
stanowiła, że od tej chwili nie będzie się radziła
nikogo oprócz siebie.

– Doskonale. – Uśmiechnęła się do Cookiego.

– Steve jest już całkiem zdrów i pewnie poszedł do
stodoły pomóc przy rozładunku. Po przyjęciu wraca
do pracy. A jak wam minął ostatni tydzień? Chyba nie
mieliście żadnych problemów, bo inaczej coś bym
o tym wiedziała.

– Mogło być chłodniej, ale poza tym wszystko

poszło jak z płatka – odpowiedział Cookie przyjaźnie.
On także zachował dla siebie swoje myśli. – Czy Art
już przyjechał?

– Jeszcze nie. Dzwoniłam do niego wieczorem, ale

nie umiał mi powiedzieć, kiedy dotrze do domu. Mam
wrażenie, że przyjedzie dopiero jutro. – Zmieniła
temat. – Pomyślałam, że powinniśmy już teraz zająć
się przygotowaniami, aby jutro nie mieć urwania
głowy. Zrobiłam sałatkę owocową. Może zająć się
marynatami albo deserem?

Cookie zasłużenie szczycił się pieczonymi przez

siebie mięsami, toteż Lise wcale się nie zdziwiła,
kiedy zlecił jej zrobienie deseru. Nie pozwoliłby
nikomu, nawet Lise, dotknąć się do swoich marynat.

Prawie całe popołudnie gotowali i ustawiali stoły.

Mijały godziny, a Lise nadal nie dostała żadnej
wiadomości od ojca. Miała nadzieję, że jednak się nie
pojawi, ale co będzie, jeśli mimo wszystko przyleci?

199

C ó rk a z d ra j c y

background image

Robiło jej się zimno na myśl o tym, że ojciec

mógłby skrzywdzić Steve’a. Musiała coś z tym zrobić.
Nie mogła stać z założonymi rękami i patrzeć, jak jej
ojciec rozrywa ukochanego na strzępy.

Postanowiła, że nim zjawi się ojciec, zabierze stąd

Stve’a. Wtedy nic mu się nie stanie.

Nie miała czasu do stracenia. Przerwała robotę

i wyszła na podwórko.

– Dokąd się wybierasz? – spytał urażony Cookie.
– Muszę coś załatwić. Zaraz wracam.
Pomaszerowała prosto do stodoły. Tak jak się

spodziewała, Steve jeszcze pracował, choć inni już
dawno poszli się myć przed wieczornym posiłkiem.

– Musimy porozmawiać – powiedziała, podcho-

dząc do niego.

– Zaraz skończę. – Nawet na nią nie spojrzał, bo

właśnie czyścił strzelbę. – Za chwilę będę wolny.

– Ktoś inny to dokończy. Odłóż to natychmiast

i doczep przyczepę na konie do mojej ciężarówki. Jutro
odbędzie się aukcja w Matildzie. Zabierzesz tam
źrebaki. Jeśli uda ci się wyjechać w ciągu godziny, to
dotrzesz na miejsce przed północą. Zarezerwowałam ci
pokój w ,,King’s Inn’’. Zadzwoń do mnie, jak dojedziesz.

Steve spojrzał na nią zdumiony. Nie rozumiał, o co

jej chodzi. Jutro miało się odbyć przyjęcie z udziałem
Simona i Steve nie mógł się stąd ruszyć nawet na krok.

– Mam jechać do Matildy? Dzisiaj?
– Owszem. Jutro odbędzie się tam aukcja...
– I co z tego? Odbywa się mnóstwo aukcji. Dlacze-

go akurat ta jest taka ważna?

200

L i nd a T u rn e r

background image

– To najlepsza aukcja we wschodniej Australii.

Dobrze, że sobie o tym przypomniałam. Będą kup-
cy z całego kraju. Przy odrobinie szczęścia sprzeda-
my całą partię źrebaków. Dlatego właśnie musisz
jechać natychmiast. – Mocno podkreśliła ostatnie
słowo.

Dlaczego akurat teraz tak bardzo jej zależy na

sprzedaniu koni? – zastanawiał się Steve. Przecież nie
miała ich za dużo.

– O co chodzi, Lise? – spytał, patrząc na nią

podejrzliwie. – Gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że
chcesz się mnie pozbyć.

– Nie wygłupiaj się – prychnęła. – Nic nadzwy-

czajnego się nie stało. Po prostu chcę, żeby te konie
jutro o ósmej rano znalazły się w Matildzie i żebyś ty je
tam zawiózł. Czy naprawdę tak trudno to zrozumieć?

– Nigdzie nie pojadę. – Ta cała historia z aukcją

była mocno naciągana.

– Odmawiasz? – Zdumiała się bardziej, niż gdyby

ją spoliczkował. Nigdy dotąd nie zdarzyło się, żeby
pracownik odmówił wykonania jej polecenia.

– Zgadłaś. Sama powiedziałaś, że mam wrócić do

pracy dopiero po jutrzejszym przyjęciu. Dziś jestem
na chorobowym i mogę robić, co mi się podoba. Jeśli
naprawdę chcesz, żeby te konie jutro dotarły do
Matildy, musisz poprosić Tucka. Na pewno chętnie
się tym zajmie.

– Nie kazałam jechać Tuckowi, tylko tobie – de-

nerwowała się Lise. – Tobie, Steve! Kazałam, a nie
prosiłam. A to oznacza, że masz jechać z końmi do

201

C ó rk a z d ra j c y

background image

Matildy. Oczywiście jeśli chcesz nadal u mnie praco-
wać. Decyzja należy do ciebie.

– Już ci powiedziałem, że nigdzie nie pojadę.
Lise wprost buchała wściekłością. W każdym in-

nym przypadku Steve byłby zachwycony, że może
z nią zrobić, co chce, ale tym razem w jej zachowaniu
nie było nic zabawnego. Nie zwykła rzucać rozkazów
na prawo i lewo, nie lubiła bawić się w twardego szefa.
To nie jej styl. A więc o co tu chodzi, do jasnej
cholery?

– Wobec tego pakuj się i wynocha.
– Proszę bardzo, możesz mnie zwolnić – zgodził

się pogodnie Steve – ale i tak nigdzie się stąd nie
ruszę, dopóki mi nie powiesz, o co naprawdę chodzi.
Tylko mi nie wciskaj kitu o aukcji. Co się stało? Boisz
się, że narobię ci wstydu przed ojcem? Czy dlatego
chcesz się mnie pozbyć? Powiedz prawdę i sprawa
będzie załatwiona.

Gdyby nie był taki uparty i po prostu wykonywał

rozkazy, Lise nie musiałaby mu nic mówić. Wystar-
czyłoby, żeby pojechał do Matildy. Ale nie! Zaparł się
i nawet nie pozwolił zwolnić się z roboty jak należy.
Nigdy żaden facet tak bardzo jej nie zirytował.

– Dobrze, chcesz prawdy, to ci powiem! – wrzas-

nęła wściekle. – Nie wiem, kim jesteś ani kto cię na
nas nasłał, ale na pewno nie jesteś kowbojem szukają-
cym pracy. Przyjechałeś po mojego ojca!

– Kto ci to powiedział?
– Ty.
– Ja na pewno nie.

202

L i nd a T u rn e r

background image

– Nie wprost. – Lise wcale nie zamierzała prze-

praszać za podsłuchiwanie jego rozmów. To nie ona
kłamała, tylko Steve. I to od dawna. – Wczoraj
wieczorem, kiedy zeszłam do kuchni, usłyszałam, jak
rozmawiałeś przez telefon, więc nie udawaj, że nie
wiesz, o czym mówię. Wiem, że zastawiłeś tu pułapkę.
Tata też już o tym wie.

Steve nic nie mówił, tylko na nią patrzył. Nie

wiedziała dlaczego, ale to spojrzenie bolało ją bar-
dziej, niż mogła sobie wyobrazić. Po tym, co między
nimi zaszło, spodziewała się, że przynajmniej teraz
dowie się prawdy.

– Myślałeś, że pozwolę, by tata wpadł w tę twoją

pułapkę? Dlatego do niego zadzwoniłam.

Steve wciąż patrzył na nią bez słowa. Serce Lise

ścisnęło się z bólu.

– Musisz odejść – powiedziała cicho. – Tata był

wściekły. Pierwszy raz słyszałam, jak mówi takim
tonem. Nie wiem, dlaczego tak się nienawidzicie, ale
nie dopuszczę, byście walczyli ze sobą. Nie powie-
dział, co ci zrobi, ale nie chcę, żebyś tu został
i przekonał się na własnej skórze. Gdyby coś ci się
stało... – Głos jej się załamał.

Steve rozpaczliwie chciał wierzyć, że naprawdę jej

na nim zależy. Niestety nie była pierwszą kobietą,
która próbowała nakłonić go do ujawnienia celu misji,
udając uczucie do niego i twierdząc, że zna jego
tajemnicę.

Patrzył, jak idzie do wyjścia i wmawiał sobie, że ona

tylko się domyśla. Przecież nie mogła słyszeć jego

203

C ó rk a z d ra j c y

background image

wczorajszej rozmowy. Mówił szeptem i dopiero wte-
dy, kiedy się upewnił, że Lise zeszła na dół. A jednak
dużo wiedziała o tym, co wczoraj zostało powiedziane.
Za dużo. I naprawdę bała się o niego. Tego na pewno
nie udawała. Ona nigdy nie udawała. Nie wiedział, jak
to się stało, jak do tego dopuścił, ale nie tylko się
w niej zakochał, ale także jej ufał.

– Lise, zaczekaj! – zawołał. – Musimy porozma-

wiać. – Ledwie powiedział te słowa, rozległ się warkot
samolotu. – A niech to jasna cholera!

– O Boże, mój tata! – krzyknęła, rozpoznawszy

znajomy dźwięk. Blada i roztrzęsiona podbiegła do
Steve’a, złapała go za rękę. – Musisz uciekać! Szybko!
Schowaj się w buszu.

– Chodź ze mną.
Zdumiona patrzyła na niego, gdy tymczasem samo-

lot ojca obniżył lot i kołował nad pobliskim pasem
startowym.

– Steve...
– Russell – poprawił ją. – Naprawdę nazywam się

Russell Devane, a twój ojciec to Simon. Prowadzi
podwójne życie, Lise. Przepraszam, że cię oszukałem,
ale nie miałem wyboru. Simon jest niebezpieczny. To
on organizuje ataki terrorystyczne na całym świecie.

– Nie!
– Tak! – Świadom upływu czasu, prędko opowie-

dział jej o SPEAR i o tym, jak jej ojciec usiłował
zniszczyć organizację i jej dowódcę Jonasza. – To zły
człowiek, Lise. Nie musisz być wobec niego lojalna.
Proszę cię, chodź ze mną.

204

L i nd a T u rn e r

background image

Nie wiedziała, co począć. Przecież mówił o jej ojcu!

Przez całe życie pragnęła jego miłości. Czy to moż-
liwe, żeby był aż takim potworem?

Możliwe, stwierdziła kategorycznie.
Uwierzyła Steve’owi-Russellowi, bo w jego sło-

wach kryła się prawda, która poruszyła jakąś strunę
w głębi duszy Lise. Nagle wiele rzeczy, które dotąd
nie miały sensu, gwałtownie go nabrały i wszystko
zaczęło do siebie pasować.

– Weź Thundera! – zawołała, biegnąc do stajni.

– Jest najszybszy.

Ale on, zamiast zabrać się za siodłanie konia, wyjął

z kieszeni portfel.

– Co ty wyprawiasz? – zdumiała się Lise.
– Dzwonię po wsparcie – wyjaśnił, wyjmując z port-

fela coś, co wyglądało jak najzwyklejsza karta kredyto-
wa. Nacisnął cyfry składające się na numer karty.
– Belinda? Diabeł trafił do piekła.

Nic więcej, tylko tyle. Potem prędko schował

dziwny telefon do portfela.

– A więc Belinda to też agentka – powiedziała

Lise. Poczuła, jak wielki kamień spada z jej udręczo-
nego serca.

– Jest moją łączniczką ze SPEAR. Nasi ludzie

będą tu najpóźniej za kwadrans.

Lise usłyszała tylko pierwsze zdanie. Odetchnęła

z ulgą. A więc nie było żadnej innej kobiety, żadnej
miłości. Belinda była osobą, z którą kontaktował się
podczas akcji.

Dopiero po chwili dotarła do niej reszta słów.

205

C ó rk a z d ra j c y

background image

– Piętnaście minut! Nie możesz tak długo czekać.

Uciekaj!

Pobiegła do stajni. Myślała tylko o nim, o tym, jak

mu pomóc. Zerknęła na pas startowy. Samolot już
wylądował i kołował po ziemi, wyskakiwali z niego
jacyś ludzie. Ubrani byli w polowe mundury i mieli
broń automatyczną. Wyglądali jak regularne wojsko.

Ale to nie oni przyciągnęli jej uwagę i zamienili

w lód płynącą w żyłach krew, tylko mężczyzna, który
ukazał się na schodkach. To był jej ojciec, a raczej
człowiek, którego przez całe życie tak nazywała.
Ubrany na czarno, trzymał w rękach karabin. Pasował
do niego, jakby całe życie się z nim nie rozstawał. Nie
był to Art Meldrum, jakiego znała. Sama jego postawa
świadczyła o tym, że jest zimny i bezlitosny jak sam
diabeł. Lise się przeraziła.

– On cię zabije. – Nie miała pojęcia, skąd to

wiedziała, ale właśnie w tej chwili zrozumiała, że jej
ojciec jest zdolny do wszystkiego, nawet do morderst-
wa. Zawsze taki był, tylko ona nie chciała tego
zauważyć, ponieważ nade wszystko pragnęła jego
miłości.

– Bierz Thundera i jedź na wschód – powiedziała.

– Zaraz się ściemni. Potem zadzwonisz do swoich,
żeby cię zabrali.

Miała rację. Pomoc nigdy nie nadchodziła w porę.

Trzeba było uciekać. Russell pospiesznie siodłał
Thundera, ale wszystko w nim protestowało przeciw
zostawianiu Lise na łasce i niełasce Simona.

– Nie ruszę się bez ciebie – oświadczył.

206

L i nd a T u rn e r

background image

– Wtedy tata na pewno za tobą pojedzie. Ratuj

siebie.

– Nie zostawię cię samej.
Nagle usłyszał za plecami jakiś szmer. Zobaczył

w drzwiach Cookiego z pistoletem wycelowanym
prosto w jego serce.

– Znikaj stąd, Lise – warknął kucharz, nie spusz-

czając oczu z Russella. – Zajmę się tym łajdakiem, a ty
idź się przywitać z ojcem.

– Nie rób mu krzywdy, Cookie – błagała Lise.

– Odłóż pistolet i pozwól mu odjechać.

– Nie mogę. – Cookie pokręcił głową. – To zły

człowiek, Lise. Wiedziałem to, odkąd tylko go zoba-
czyłem. Dlatego miałem drania na oku. Zawsze na
ciebie uważałem, kiedy Arta nie było w domu. Nie
chcieliśmy, żeby ktoś cię skrzywdził.

– Nikt mnie nie skrzywdził. Spójrz na mnie. Czy

wyglądam na pokrzywdzoną?

Rozłożyła ręce, jakby chciała pokazać Cookiemu,

że nic jej nie brakuje. Choć niechętnie, ale musiał
przyznać, że Lise rzeczywiście wspaniale wygląda, co
jednak w niczym nie zmieniło jego postanowienia.

– To jeszcze nic nie znaczy. Tak cię w sobie

rozkochał, że już nie umiesz jasno myśleć. Zwiąż tego
łobuza. Twój tata zdecyduje, co z nim zrobimy.

– Nie ma mowy! Do jasnej cholery, Cookie, nie

wtrącaj się!

– Art kazał mi na ciebie uważać – upierał się. – Od

dwudziestu pięciu lat to robię.

Sprzeczając się z Lise, Cookie nie zauważył, jak

207

C ó rk a z d ra j c y

background image

Russell sięgnął po strzelbę, którą przedtem czyścił.
Lise zauważyła. Kochała Cookiego jak ojca, ale nie
zrobiła nic, żeby go ostrzec. Ludzie Simona mogli się
tu zjawić w każdej chwili.

– Bardzo ci za to dziękuję – powiedziała szczerze

– ale już nie jestem małą dziewczynką.

Russell z całych sił rzucił strzelbą w Cookiego

i wytrącił mu z ręki pistolet.

– Ty sukinsynu! – zaklął Cookie i schylił się, by

podnieść broń.

Russell nie czekał. Wskoczył na Thundera i wciąg-

nął na siodło Lise, która wbiła obcasy w boki konia.
Przerażony Thunder wyskoczył przez otwarte na
oścież drzwi stajni.

– Stój!
– Puść ją, ty bydlaku!
– Stój, bo strzelam!
Uzbrojeni ludzie Simona już biegli za nimi, coś

krzyczeli, ale trochę się spóźnili.

Długo jeszcze słychać było tętent końskich kopyt.

Simon klął na czym świat stoi tym swoim lodowatym
tonem, który jego najemnicy znali aż za dobrze.
Patrzyli w milczeniu na swego szefa i drżeli ze strachu.

– Jak to się stało? – zapytał. – Wiedzieliście, że jest

w stajni. Czemu go nie złapaliście? Czekaliście na
zaproszenie?

– To moja wina – przyznał ponuro Cookie.

– Chciałem go zaskoczyć. Miałem go trzymać na
muszce, póki się nie zjawisz, ale on jakimś cudem

208

L i nd a T u rn e r

background image

wytrącił mi pistolet. Zanim zorientowałem się, co się
stało, ten drań złapał Lise i uciekł.

Przed stajnią pojawili się zaintrygowani kowboje.
– Co tu się dzieje? – zapytał Nate.
Simon natychmiast zwietrzył okazję. Widząc nie-

pokój w oczach pracowników, postanowił ich wyko-
rzystać.

– Ten nowy kowboj, Trace, przed chwilą porwał

Lise i uciekł z nią do buszu.

– Co?
– A to drań!
– Złapiemy go! Tuck, weź amunicję z szafy pan-

cernej.

– Dziękuję za dobre chęci – powiedział Simon,

zadowolony, że kowboje są tacy oddani Lise i że
będzie mógł zrobić z nimi, co tylko zechce. – Musicie
jednak wiedzieć, że Steve Trace jest bardzo niebez-
pieczny. Na Karaibach poszukują go za morderstwo.
Nie wiedziałem o tym, kiedy przyjmowałem go do
pracy. Dlatego bądźcie ostrożni. Zabije każdego, kto
mu stanie na drodze.

– Porwał Lise – warknął Barney. – Nie puścimy

mu tego płazem.

– Racja – dodał Tuck. – Sprawdźcie strzelby. Nie

wiadomo, czy ich nie uszkodził.

Osiodłano konie, sprawdzono broń, z szafy pancer-

nej pobrano amunicję i rozdano ją ludziom. W kilka
minut wszyscy kowboje siedzieli na koniach. Zarów-
no oni, jak i najemnicy Simona, mieli wystarczające
uzbrojenie, by walczyć z całą armią.

209

C ó rk a z d ra j c y

background image

Słońce wreszcie schowało się za horyzontem. Ciem-

ności szybko zapadały, ale i tak zbyt wolno. Na razie
udało im się uciec Simonowi, lecz Russell wiedział, że
ten łajdak ruszył za nimi w pogoń.

Nie mógł wpaść w łapy Simona, musiał poczekać

na wsparcie SPEAR. Pod osłoną nocy byłoby to
znacznie łatwiejsze. Na razie jednak nie było słychać
ani pogoni, ani odsieczy.

– Jak długo Thunder może biec w tym tempie?

– szepnął do ucha Lise.

– Ma na sobie podwójny ciężar. Jeszcze jakiś

kilometr, najwyżej dwa.

Wreszcie zrobiło się ciemno. W jednej chwili

widzieli przed sobą drogę, a moment później już nic.

– W porządku – ucieszył się Russell. – Najwyższy

czas.

– Teraz już nas nie znajdą – cieszyła się Lise.

Puściła wodze i zwolniła bieg Thundera. – Udało się!
Och, Russell!

Aż do tej pory nie zdawał sobie sprawy z tego, jak

bardzo chciał, żeby Lise nazwała go jego prawdziwym
imieniem. Coś go ścisnęło za serce. A kiedy odwróciła
się na siodle i zarzuciła mu ręce na szyję, pomyślał, że
mógłby całą wieczność tak się do niej tulić.

Pochylił się, by pocałować Lise. Dopiero po chwili

zauważył, że ona nie patrzy na niego, tylko na coś, co
znajdowało się za jego plecami.

– O, Boże! – szepnęła przerażona.
Russell obejrzał się za siebie.
No cóż, nie docenił Simona. Jak idiota myślał, że po

210

L i nd a T u rn e r

background image

zapadnięciu nocy da im spokój, że jego ludzie nigdy
ich tu nie znajdą. Powinien był wiedzieć, że taki
drobiazg jak ciemność w niczym mu nie przeszkodzi.
Dlaczego nie miałby podpalić buszu?

– Co za bandyta – mruknął pod nosem. – Musimy

uciekać! Ogień na wietrze rozprzestrzenia się jak
wściekły.

Wiatr już porwał tańczące na horyzoncie płomie-

nie, ogień w oka mgnieniu zaczął żyć własnym
życiem. Wyschnięte krzewy były doskonałym mate-
riałem palnym i pożar zbliżał się w zastraszającym
tempie.

Lise powtarzała sobie, że ogień ich nie ogarnie, że

wszystko dobrze się skończy. Nagły powiew wiatru
przyniósł ze sobą zapach dymu. Thunder kręcił się
pod nimi i rżał niespokojnie.

Nie mieli czasu go uspokajać, nie mieli czasu na

nic, prócz ratowania życia. Lise skierowała konia
przed siebie. Posłuchał natychmiast, choć był już
bardzo zmęczony. Wyciągając jak najdalej swe długie
mocne nogi, niósł na grzbiecie dwoje ludzi coraz
głębiej w busz.

Nie mieli szans w tym wyścigu. Matka natura nie

grała z nimi uczciwie. Wiatr, który jeszcze przed
chwilą wiał z południowego wschodu, znów zmienił
kierunek. Pochwycone przez kapryśny powiew pło-
mienie wybiegły przed główny pożar i rozpaliły nowe
ogniska. W kilka chwil Russell i Lise zostali otoczeni
morzem ognia. Znaleźli się w pułapce.

– Parszywy łajdak! – mruczał Russell. Lise

211

C ó rk a z d ra j c y

background image

ściągnęła wodze i poprowadziła Thundera w koło,
szukając jakiegoś wyjścia. – Otoczył nas tym ogniem.

– Niemożliwe! – Lise nigdy w życiu tak bardzo się

nie bała. – To jakaś straszna pomyłka. Przecież tata
wie, że jestem z tobą. Nie naraziłby mnie na niebez-
pieczeństwo. To wiatr rozpędził ogień na wszystkie
strony.

– Twój ojciec podpalił busz. – Russell nie miał

litości. – Dobrze wiedział, że nie zdołamy uciec przy
takim wietrze.

– Zrobił to tylko po to, żeby nas zobaczyć – broniła

się rozpaczliwie Lise. – Nie przypuszczał, że tak się
stanie.

Russell widział, jak bardzo jest zdruzgotana strasz-

liwą prawdą o ojcu. Bardzo chciał jej pomóc, ale nie
mógł. Musiała się wreszcie dowiedzieć, kim naprawdę
jest Art Meldrum, czyli Simon.

– Domyślam się, że wolałabyś tego nie wiedzieć

– powiedział z mocą – ale nie oszukuj się. Twój ojciec
nie zrezygnuje z obławy tylko dlatego, że ty możesz
przy tym ucierpieć. Nic go nie obchodzisz! Poświęcił-
by każdego, byleby tylko zniszczyć SPEAR.

– Nie! – zaprzeczyła wbrew temu, co podpowiadał

rozum.

– Tak, kochanie. Mówiłem ci, że to straszny

człowiek. Nawet nie umiem ci powiedzieć, ilu ludzi
przez niego zginęło. On nie ma litości. Kiedyś w Bruk-
seli prawie go mieliśmy, ale wrzucił pod pociąg
człowieka, żeby nam uciec. Potem wysłał bombę
w liście. Wybuchła na waszyngtońskiej poczcie. Tego

212

L i nd a T u rn e r

background image

dnia zginęło dziesięć osób. Wszyscy mieli rodziny.
Myślisz, że się tym przejął? Następnego dnia wysłał
drugą bombę, tym razem do senatora. Gdyby nie
zarządzono nadzwyczajnych środków ostrożności
w związku z poprzednią bombą, zginęłoby jeszcze
więcej ludzi.

Lise pobladła. Czuła, że Russell mówi szczerą

prawdę, a jednak nie chciała wierzyć, by jej ojciec był
aż taki zły. Człowiek, o którym mówił agent Devane,
był wcielonym diabłem.

– Skąd wiesz, że tata jest za to odpowiedzialny?

Każdy mógł wysłać te bomby.

– Simon się postarał, żeby wszyscy wiedzieli, kto

za tym stoi. Zadzwonił do SPEAR i sam się przyznał.
Tylko nadawca tamtych przesyłek mógł mieć takie
informacje, jakie nam podał. Zrozum, on chciał, żeby
ludzie wiedzieli, kto to zrobił. Ma powiązania z ter-
rorystami na całym świecie.

Mówił rzeczy, które ją przerażały, opowiadał o ak-

cjach fanatyków siejących spustoszenie w różnych
częściach świata. Za każdą z tych operacji stał jej
ojciec. Russell podawał daty i miejsca oraz liczbę ofiar
Simona.

Lise drżała mimo gorącej nocy i upiornego żaru

płonącego buszu. Nie znała tego człowieka, którego
zwano Simonem, znała tylko Arta Meldruma, który
zawsze trzymał ją na dystans i traktował niemal
obojętnie. Do głowy jej nie przyszło, że mógł uczynić
te wszystkie okropności, o których mówił Russell.

A jednak tak właśnie było. Russell przejechał pół

213

C ó rk a z d ra j c y

background image

świata w pogoni za Simonem. Nie wysilałby się aż tak,
gdyby nie miał pewności, że to właściwa osoba.
I jeszcze ten pożar! To mówiło samo za siebie.

Tak, Simon i jej ojciec to jeden i ten sam człowiek...
Powinna rozpaczać, ale właśnie zdała sobie sprawę,

że w głębi duszy zawsze wiedziała, jaki naprawdę jest
Art Meldrum. Jej ojciec był zdolny do wszystkiego.
Chłód, jaki jej okazywał, nie był spowodowany śmier-
cią ukochanej żony. Ten człowiek z natury był zimny,
nieczuły i nie miał ani odrobiny serca. Nigdy nie
okazał córce miłości, ponieważ najzwyczajniej w świe-
cie nic go nie obchodziła.

No i dobrze, pomyślała Lise. Przez tyle lat zdawało

się jej, że go kochała, ale przecież nie można kochać
kogoś, kto nic w zamian nie daje. Nie jego więc kochała,
tylko marzenie o ojcu, który ma fioła na punkcie córki.
Przez wiele lat za tym tęskniła i jak idiotka myślała, że
kiedyś wreszcie stanie się cud, że wszystko się odmieni.
Nic się nie zmieniło i nigdy się nie zmieni.

Ulżyło jej od tych myśli. Nawet była zadowolona,

że ten potwór nigdy jej nie kochał.

– Wierzę ci – powiedziała. – Chyba powinnam być

mu wdzięczna za to, że nie poświęcał mi wiele uwagi.

– Rzeczywiście, zrobił ci przysługę – odparł Rus-

sell. – Ciebie też mógłby zmienić w potwora.

Za to teraz zamierza mnie zabić, pomyślała.
– Nie poddawaj się – pocieszył ją Russell, jakby

czytał w myślach Lise. – Jakoś się stąd wydostaniemy.

Bardzo chciała mu uwierzyć, ale z każdą chwilą

mieli coraz mniej możliwości.

214

L i nd a T u rn e r

background image

– Belinda miała przysłać pomoc. Gdzie oni są?
– Też chciałbym wiedzieć – skrzywił się Russell.

– Pewnie nie mogą nas znaleźć w tym przeklętym
dymie.

A więc byli zdani wyłącznie na siebie. Ogień

prędko się do nich zbliżał, otaczał ze wszystkich stron.
Tylko niewielka przestrzeń była wolna od płomieni,
ale ten przesmyk prowadził ich prosto w ręce prze-
śladowców.

Wystraszony Thunder tańczył w gęstym dymie.
– Co teraz? – spytała Lise.
Ogień lada chwila mógł zamknąć koło. Jeśli nie

skorzystają z otwartego jeszcze przejścia, umrą. Ale
jeśli skorzystają, staną twarzą w twarz z Simonem.

– Jedziemy – zadecydował Russell. – Zobaczymy,

co da się zrobić.

215

C ó rk a z d ra j c y

background image

Rozdział dwunasty

Lise tłumaczyła sobie, że nawet jeśli ojciec jej nie

kocha, to na oczach ponad dwudziestu ludzi nie zrobi
krzywdy ani jej, ani Russellowi. Na pewno był na nią
wściekły za to, że stanęła po stronie człowieka, którego
uważał za swego wroga, ale przecież nie był głupi.

Puściła Thundera w galop prosto w niewielką

przestrzeń jeszcze nieobjętą płomieniami. Żar bił ich
w twarze. Lise miała załzawione oczy, toteż dopiero
w ostatniej chwili zauważyła, że płomienie zamknęły
wokół nich pełne koło.

Powinni się zatrzymać, ale koń pędził zbyt szybko.

Przerażona chciała krzyknęła, gdy Thunder skoczył
w ścianę ognia.

Płomienie opaliły im włosy i ubrania. Lise zamk-

nęła oczy... i poczuła na twarzy świeży powiew.
Thunder wylądował poza ogniem.

Lise ściągnęła wodze, odwróciła się w siodle i za-

rzuciła Russellowi ręce na szyję.

background image

– Udało się! Boże wielki, jesteśmy uratowani!
– Lise...
– Myślałam, że już po nas. – Śmiejąc się, ob-

sypywała go pocałunkami. – To było niesamowite.

– Lise, kochanie, jeszcze nie jesteśmy bezpieczni.
– Co ty wygadujesz? Oczywiście, że jesteśmy.

Ogień został za nami...

Dopiero teraz dostrzegła, że jest dziwnie spięty.

Rozejrzała się wokół i zamarła. Byli otoczeni przez
najemników ojca i przez jej własnych kowbojów. Co
najmniej dziesięciu z nich wycelowało karabiny pros-
to w Lise i Russella.

– Ręce na kark – rozkazał Simon. – Już.
Celował prosto w głowę Russella. Lise poczuła, jak

serce w niej zamarło. Przywykła do blizn ojca, ale
teraz, w drżącym blasku płomieni, jego zniekształ-
cona twarz nabrała szatańskiego wyrazu. Wyglądał jak
potwór zdolny do wszystkiego.

– Tato...
– Nie wtrącaj się, Lise – warknął. – Ciebie to nie

dotyczy. Nie każ mi się powtarzać, Trace.

Russell dobrze wiedział, że uzbrojonemu szaleń-

cowi nie wolno się sprzeciwiać. Bez słowa położył
dłonie na głowie.

– Mądry chłoptaś – kpił z niego Simon. – Szkoda,

że nie byłeś taki mądry, zanim wetknąłeś nos w cudze
sprawy. Złaź z konia! Powoli! Żadnych gwałtownych
ruchów, bo będę cię musiał zastrzelić.

Właśnie na taką okazję czekał, ale Russell nie

chciał mu ułatwiać zadania. Jeśli Simon miał go zabić,

217

C ó rk a z d ra j c y

background image

to musiał to zrobić bez powodu. Toteż bardzo powoli
zsunął się z grzbietu Thundera. Ledwie stanął na
ziemi, ponownie położył dłonie na głowie.

– Też nie chcę, żebyś mnie zastrzelił. – Uśmiech-

nął się kpiąco do swego prześladowcy, doprowadzając
go tym do szału. – Co mam zrobić, żebyś mnie nie
zabił?

– Nic – warknął Simon. – Nikt z tych, którzy

próbowali mnie oszukać, już nie żyje. Zaraz do nich
dołączysz.

Powiedziawszy to, podniósł karabin i wycelował.
– Nie! – krzyknęła Lise. Zeskoczyła z grzbietu

Thundera i zasłoniła sobą Russella. – Nie zrobisz
tego. Zabraniam!

– Odsuń się, Lise. – Simon ani się nie zdziwił, ani

nie opuścił broni.

– Nie.
– On nie jest tym, za kogo się podaje.
– A ty jesteś? – Wybuchnęła histerycznym śmie-

chem.

Zdawało jej się, że dostrzegła w zdrowym oku ojca

jakiś błysk, jakby żal, tęsknotę, ale zaraz pojęła, że to
tylko jej pobożne życzenia.

– Nie wiem, o czym mówisz – powiedział na pozór

spokojnie.

Co za bezczelność! – pomyślała Lise. Czyżby

naprawdę myślał, że mu uwierzę?

– No to ci wytłumaczę. Czy imię Simon nic ci nie

mówi?

– A powinno?

218

L i nd a T u rn e r

background image

Patrzyła na niego i zastanawiała się, jak mogła

wierzyć, że zna tego człowieka, jak mogła myśleć, że
go kocha. Był doskonałym graczem. Nawet nie mrug-
nął okiem, kiedy wypowiedziała imię, pod którym
znano go na całym świecie.

– Opowiem ci o nim – ciągnęła niezrażona Lise.

– Jest terrorystą. Zabił i okaleczył setki, tysiące ludzi.
Jego celem jest zniszczenie tajnej organizacji zwal-
czającej zło na świecie. Nie obchodzi go, kogo unices-
twi w drodze do osiągnięcia celu.

Simon wiedział, że słuchają go uzbrojeni kowboje.

Musiał być twardy, nieporuszony... Nie mógł sobie
pozwolić na żadną słabość.

– Co to ma wspólnego ze mną? – spytał, jakby nie

o nim była mowa.

– Ty jesteś Simonem!
– Nie wygłupiaj się. Wszyscy mnie tu znają.
– Nikt cię tu nie zna. Wiedzą tylko, kogo udajesz,

kiedy jesteś domu. A jak często tu jesteś, tato? Raz
w miesiącu? Chyba rzadziej. Wiem, wiem, interesy
zmuszają cię do podróżowania. Wielu ludzi tak po-
stępuje, ale nawet oni czasami wpadają do domu. Ty
nie. Dlaczego? Co przed nami ukrywasz?

– Nic. Twoja mama...
– Nie żyje – dokończyła Lise lodowatym tonem.

– Nie waż się kłamać, że nie przyjeżdżałeś tu, bo nie
mogłeś znieść bólu. Nie przyjeżdżałeś, bo byłeś zbyt
zajęty dokonywaniem swych zbrodni.

– To wszystko kłamstwa!
– Ty jesteś jednym wielkim kłamstwem! Wszystko

219

C ó rk a z d ra j c y

background image

w tobie jest fałszywe! Nic cię nie obchodzi farma, ja
też zupełnie cię nie obchodzę. Nigdy ci na mnie nie
zależało. Wszyscy to wiedzą. Zapytaj ich. – Wskazała
na kowbojów. – Ci ludzie mają oczy. Wiedzą, że jesteś
bez serca. Człowiek, który ma choć odrobinę serca,
nie byłby w stanie rzucić innego człowieka pod
nadjeżdżający pociąg.

Simon gotował się w środku, ale nie martwił się

o swoje bezpieczeństwo. Art Meldrum był znany
w Australii. Drogo go to kosztowało, ale opłaciło
się. Lise mogła sobie gadać, co tylko chciała, ale
niczego nie osiągnie. Nikt nie uwierzy w takie
bzdury, zwłaszcza że nie są poparte żadnymi dowo-
dami.

Pocieszając się w ten sposób, jednocześnie niepew-

nie zerkał na kowboi. Niektórzy z nich pracowali na
farmie od urodzenia Lise i właśnie ci nagle stali się
podejrzliwi. Dopiero teraz zrozumiał, że ci ludzie
zrobią wszystko dla Lise. Zamiast potraktować fał-
szywego Trace’a jak na to zasługiwał, patrzyli po-
dejrzliwie na Simona.

Kowboje stanęli po stronie Lise i Trace’a, to

pewne. Nadal miał za sobą Cookiego i ludzi, których
ze sobą przywiózł, ale nikogo więcej.

Przecież pracują dla mnie! – wściekał się w duchu

Simon. Powinni być lojalni wobec mnie, a nie Lise
i tego kretyna Trace’a.

Ogarnęła go furia na myśl, że już nie jest bezpiecz-

ny, a ponieważ w sytuacjach ostatecznych nie zwykł
polegać na innych, postanowił wziąć sprawy w swoje

220

L i nd a T u rn e r

background image

ręce. Błyskawicznie wystrzelił z karabinu. Prosto
w córkę.

Lise nie zdawała sobie sprawy, że ojciec w nią

celuje. Zorientowała się dopiero wtedy, kiedy kula
trafiła ją w prawe ramię. Krzyknęła z bólu i upadła,
przyciskając drżącymi palcami krwawą ranę.

– Zastrzelił ją!
– Strzelił do własnej córki!
Simon skorzystał z zamieszania i pognał konia

prosto w płonący busz. Nim ktokolwiek zdążył się
poruszyć, zniknął w czarnej chmurze dymu.

Kowboje z Pear Tree wzięli na cel najemników

Simona, którzy także zbierali się do odwrotu.

– Stać i nie ruszać się – warknął Tuck. – Nate, weź

Barneya i Frankiego. Może uda wam się jeszcze
dogonić tego bydlaka. My się zajmiemy tymi tutaj.

Nie musiał im tego dwa razy powtarzać. Natych-

miast ruszyli w pogoń za Simonem.

– Lise, pokaż, co ci zrobił. – Blady ze strachu

Russell klęczał u boku ukochanej. Zaklął na widok
krwi sączącej się z rany. – Skurwysyn! Tuck, pomóż
mi! – zawołał, z całych sił uciskając ranę. – Musimy ją
zabrać do domu.

– Złap Simona – prosiła Lise, wprost zwijając się

z bólu. – Nie pozwól mu uciec.

– Nie zostawię cię samej. Nawet mnie nie proś.
– Ale on znów wam ucieknie. Pewnie już jest przy

samolocie. Zadzwoń do Belindy. Koniecznie musicie
go zatrzymać.

Russell wyjął z portfela telefon w kształcie karty

221

C ó rk a z d ra j c y

background image

kredytowej. Tym razem nie przejmował się, że
ludzie patrzą. Jeśli do tej pory nie zorientowali się,
że nie jest jednym z nich, to najwyższy czas, by się
dowiedzieli.

– Gdzie wy się podziewacie? – warknął, gdy Belin-

da się odezwała. – Lise jest ranna, a Simon uciekł.
Pewnie jest już przy samolocie. Zrób coś, żeby go
zatrzymać.

– Ten pożar zepchnął naszych ludzi z kursu – tłu-

maczyła się Belinda – ale zaraz tam będą.

– Mam nadzieję – burknął Russell. Schował tele-

fon i znowu klęknął przy Lise.

Podsycany przez wiatr pożar prędko się rozprze-

strzeniał, ale Russell nie zwracał uwagi na płomienie.
Patrzył na bladą jak płótno Lise i mocno uciskał jej
krwawiące ramię.

Niewidzialny w ciemnościach nocy szwadron śmig-

łowców zbliżał się do farmy jak chmura szarańczy,
jednak osłona mroku na nic się nie zdała, bo Simon
usłyszał warkot silników. Dobrze wiedział, kto przy-
był w odwiedziny.

SPEAR, te świętoszkowate dranie, pomyślał. Zda-

je im się, że mnie złapią. Lepsi od nich próbowali i nic
z tego nie wyszło. Teraz będzie tak samo.

Prawie zajeździł konia. Dotarł do domu, gdy na

niebie pojawił się pierwszy śmigłowiec. W blasku
szalejących płomieni wyglądał jak czarny demon na
nocnym niebie. Simon wiedział, że dobrze widać go
z góry, bo podwórze było doskonale oświetlone,

222

L i nd a T u rn e r

background image

a jednak zaryzykował. Na razie znajdował się poza
zasięgiem ich broni, a poza tym, w przeciwieństwie do
swoich prześladowców, znał ten teren jak własną
kieszeń.

Popędził zmęczonego konia i wkrótce dotarł do

stajni, zeskoczył z siodła i pobiegł do głównego
wyłącznika zamontowanego na zewnętrznej ścianie.
Jednym ruchem pogrążył całe obejście w ciemności.

Roześmiał się triumfalnie, ale była to krótkotrwała

radość. Nieprzeniknioną ciemność nocy rozświetlał
pożar szalejący jakieś pół kilometra od zabudowań.
W jego blasku widać było stojący na pasie startowym
samolot.

– Szlag by to trafił! – wściekał się Simon.
Mimo że miał na sobie czarne ubranie, byłby

świetnym celem, gdyby znalazł się obok samolotu.
Miał tylko jedną szansę: biec. Liczyły się sekundy.
Jeśli śmigłowce wylądują, ludzie SPEAR otoczą cały
teren i odetną mu odwrót.

Klucząc między zabudowaniami, puścił się bie-

giem do samolotu. Pierwsza kula minęła go o centy-
metr. Poczuł na policzku jej gorący oddech. Biegł
zygzakiem przez pas startowy, a kule świstały koło
niego jak wściekłe osy.

Słabszy człowiek na jego miejscu wolałby się

poddać niż zginąć, lecz Simonowi zbyt wiele razy
udawało się uciec. Wierzył w swoją szczęśliwą gwiaz-
dę. Dopadł trapu w tej samej chwili, gdy pierwszy
śmigłowiec dotknął ziemi i wysypali się z niego ludzie
SPEAR.

223

C ó rk a z d ra j c y

background image

– Spokojnie – mruknął, szykując samolot do star-

tu. – Tylko bez paniki.

Uruchomił silnik i po chwili już kołował po pasie

startowym. Zdawało mu się, że minęła wieczność, nim
samolot wreszcie oderwał się od ziemi. Helikoptery
oczywiście pognały za nim, ale nie miały najmniej-
szych szans wygrać z jego odrzutowcem.

Simon śmiał się głośno, opuszczając przestrzeń

powietrzną nad farmą Pear Tree. Raz jeszcze dał po
nosie swoim prześladowcom ze SPEAR.

Umierała. Russell czuł, jak siły opuszczają Lise.

Bał się jak nigdy dotąd.

Nie mógł stracić kobiety, która znaczyła dla niego

więcej niż cała reszta świata. Czy nie rozumiała, że
czekał na nią całe życie?

– Nie umieraj, kochanie – błagał, pochyliwszy się

nad nią. – Słyszysz?

– Nic mi nie będzie – szepnęła.
– Tak, wyjdziesz z tego, na pewno – mruknął.

– Kocham cię i nie zamierzam cię stracić.

Chuck trzymał najemników Simona na muszce, ale

Tuck i Preston podeszli do Lise.

– Co z nią? – zapytał Tuck.
– Gaśnie – odparł przerażony Russell. – Trzeba ją

przenieść do domu. Zdejmij koszulę. Musimy zaban-
dażować ranę, zanim ruszymy Lise.

Tuck natychmiast zerwał z siebie koszulę i podarł

ją na pasy, z których zrobili prowizoryczny bandaż.

– Trzeba jak najmocniej zacisnąć – powiedział

224

L i nd a T u rn e r

background image

Russell do Lise, gdy wszystko było już gotowe.
– Będzie bolało.

– Wytrzymam. – Zacisnęła zęby.
Russell wskoczył na Thundera i chwycił wodze,

a Tuck podał mu tracącą świadomość Lise. Śmiertel-
nie przerażony Russell pognał do domu co koń
wyskoczy.

Tuck został w buszu. Ktoś musiał przyprowadzić

najemników Simona na farmę, a Chuck i Preston
mogli sobie sami nie poradzić.

Thunder pędził jak wiatr. Wreszcie Russell zoba-

czył przed sobą rzęsiście oświetlone podwórze, na
którym roiło się od agentów, ale Russell widział tylko
jednego człowieka.

– Jeff! – zawołał. – Bogu dzięki, że jesteś! Lise

dostała w ramię. Musisz jej pomóc.

W jednej chwili trzy pary rąk zdjęły ranną z koń-

skiego grzbietu. Jeff Kirby, wysoki, przystojny i gibki
jak nastolatek, skończył medycynę i odbywał prak-
tykę jako lekarz polowy SPEAR. Był młody, ale już
cieszył się zasłużoną renomą.

– Wnieście ją do domu – zakomenderował. – Na

dole jest sypialnia. Niech ktoś przyniesie moją torbę.
Ostrożnie – warknął, gdy Lise jęknęła, bo któryś
z mężczyzn przypadkiem dotknął jej ramienia. – Uwa-
żajcie, na litość boską! To cholerny ból.

Skarceni ludzie ostrożnie wnieśli Lise do domu

i ułożyli ją na łóżku. Jeff umył ręce w przylegającej do
sypialni łazience i podszedł do pacjentki.

225

C ó rk a z d ra j c y

background image

– Przyniosłam torbę. – Do pokoju weszła Tish

Buckner. – Trochę to trwało, bo musiałam lecieć do
śmigłowca.

Tish była doświadczonym agentem. W tej akcji

odpowiadała za przeszukanie wszystkich zabudowań.
Podając Jeffowi torbę, spojrzała mu prosto w oczy,
a dopiero potem popatrzyła na klęczącego przy łóżku
Russella.

– Cześć, Russell – powiedziała. – Dobrze, że

jesteś. Wykonałeś tu kawał dobrej roboty.

– Akurat. Nie udało mi się obronić Lise i nie wiem,

co się stało z Simonem.

– Niestety uciekł – stwierdził Jeff, uwalniając

ranę z prowizorycznych bandaży. – Zrobił sobie
zasłonę dymną.

– Wyłączył wszystkie światła. Kiedy go zauważyli-

śmy, był już przy samolocie. Nikomu nie udało się go
trafić – dodała Tish. – Zdołał wystartować. Nasze
śmigłowce nie miały szans.

Kiedy Jeff dotknął rany Lise, jęknęła z bólu

i otworzyła oczy. Wystraszyła się, widząc przy sobie
obcych ludzi. Byli ubrani na czarno i przypominali
najemników, których przywiózł ze sobą jej ojciec.

– Kim...
– Nie bój się, kochanie – uspokoił ją Russell – to

przyjaciele. Jeff i Tish pracują dla SPEAR. Jeff jest
lekarzem. Jak się czujesz? – spytał, biorąc ją za rękę.

– Jakby mnie trafiono miotaczem ognia. Tata do

mnie strzelił, prawda?

– Wiedziałem, że to drań – powiedział Russell

226

L i nd a T u rn e r

background image

i pokręcił głową – ale nie sądziłem, że potrafi skrzyw-
dzić ciebie. Przepraszam.

– To nie twoja wina. Skąd mogłeś to wiedzieć,

skoro ja nie wiedziałam? A przecież jestem jego córką.
Strzelił do mnie i zostawił, żebym umarła. – W tej
chwili przypomniała sobie o pożarze. – O Boże, busz
się pali! Trzeba coś z tym zrobić.

– Nasi ludzie już się tym zajęli – odezwała się

Tish. – Twoi sąsiedzi pożyczyli nam cysterny. Na
szczęście wiatr ustał i pożar nie rozchodzi się tak
szybko. Już mamy nad nim kontrolę, na pewno go
ugasimy.

– Nie myśl o niczym, niech kto inny zajmie się

farmą – dodał Jeff. – Teraz musimy cię połatać
i postawić na nogi. Na szczęście jest lepiej, niż
myślałem. Kula wyszła gładko, nie ma żadnych od-
prysków kości. Dam ci środek przeciwbólowy, potem
oczyszczę i zabandażuję ranę.

Ramię strasznie ją bolało, ale w kilka minut po

zastrzyku okropny ból ustał prawie całkowicie.

– Dzięki – szepnęła Lise.
– Jeff jest świetnym lekarzem – zapewniła ją Tish.
Uśmiechnęła się do Jeffa. Nie zdawała sobie spra-

wy, że na jej twarzy odmalowało się uczucie. Lise
trochę się zdziwiła. Tish była co najmniej dziesięć lat
starsza od Jeffa. Miała ciemną cerę, gęste brązowe
włosy i naprawdę była ładna, może nawet piękna. Jej
dojrzała kobiecość rozkwitała pełnym blaskiem, nato-
miast Jeff był młodzieńcem, który dopiero poznawał
życie.

227

C ó rk a z d ra j c y

background image

Tish zauważyła, że Lise uważnie jej się przy-

gląda. Było jasne, że dostrzegła więź, jaka łączyła
ją z Jeffem. W mgnieniu oka przybrała rzeczowy,
służbowy ton.

– Przykro mi, Lise – powiedziała – ale musimy

sprawdzić, czy Simon niczego tutaj nie schował.
Kazałam moim ludziom dokładnie przeszukać całą
farmę.

Lise nareszcie zrozumiała, skąd ten hałas. To

agenci SPEAR przesuwali meble i zrywali podłogi,
szukając jakiejś skrytki. Lise nie miała do nich o to
pretensji. Po tym, co zrobił jej ojciec, całym sercem
była po stronie tajnej agencji. Sama pomagałaby im
szukać, gdyby nie to, że była ranna.

– Zróbcie wszystko, co trzeba – powiedziała cicho.
– Dziękuję. – Tish wyraźnie się odprężyła, bo Lise

równie dobrze mogła zereagować złością. No cóż,
obcy ludzie buszowali po jej domu. – Znasz może
jakieś miejsce, w którym twój ojciec mógł cokolwiek
ukryć?

– Przykro mi, ale nie. – Lise naprawdę bardzo

chciała pomóc, lecz nie miała pojęcia o żadnych
skrytkach ojca. – Rzadko tutaj bywał. Może w gabine-
cie albo w domku, który razem z mamą wybudowali
zaraz po ślubie.

– Russell już tam szukał, ale musimy zrobić to

jeszcze raz. Może nawet trzeba będzie rozebrać ten
domek. Nasi ludzie powinni niedługo stamtąd wrócić.

W tej samej chwili na podwórku wylądował śmig-

łowiec.

228

L i nd a T u rn e r

background image

– To chyba oni – powiedziała Tish, kierując się ku

drzwiom. – Przepraszam.

Zostawiła Lise pod opieką Jeffa i Russella, ale

zaraz wróciła. Była niezadowolona.

– Wygląda na to, że nic tu nie ma. Ani w domku,

ani w dużym domu.

– A w zabudowaniach gospodarczych? – zapytał

Jeff.

– Przeszukałem je dwa tygodnie temu – powie-

dział Russell. – Ale niezbyt dokładnie, bo bałem się,
że ktoś może mnie zauważyć.

– Obawiam się, że to strata czasu – skrzywiła się

Tish – ale nie możemy niczego przeoczyć. Simon jest
sprytny i na farmie, gdzie kręci się dużo ludzi, raczej
niczego nie ukrył.

Już miała wyjść, kiedy zadzwonił telefon u jej paska.
– Tak?
– Simon doleciał na lotnisko w Perth, bo tylko tyle

miał paliwa – odezwał się męski głos. – Wsiadł
w rejsowy samolot do Nowego Jorku.

– Cholera!
– Niech inni skończą przeszukiwać teren, a ty

wracaj do Stanów. Masz natychmiast lecieć za Simo-
nem. Wsiadaj do śmigłowca, w Perth czeka samolot,
który zabierze cię do Nowego Jorku. Rzucaj wszystko,
teraz to jest najważniejsze.

– Wyruszam natychmiast – powiedziała Tish i wy-

łączyła telefon. Oboje z Jeffem popatrzyli na siebie.
– Simon jest w drodze do Nowego Jorku. Dostałam
rozkaz, żeby za nim lecieć.

229

C ó rk a z d ra j c y

background image

Rozkaz to rozkaz. Nie było nic więcej do powie-

dzenia. Tish skinęła głową na pożegnanie i prędko
wyszła z pokoju.

Russell zdziwił się, widząc, jak Jeff na nią patrzy.
Ciekawe, pomyślał. Czyżby działo się tu coś,

o czym nie wiem?

– Skoro Lise ma się lepiej, to zajmę się po-

szukiwaniami – powiedział Jeff. Wyciągnął z torby
flakonik z antybiotykiem i drugi ze środkiem przeciw-
bólowym. – Trzymaj rękę na temblaku i przez dzie-
sięć dni bierz antybiotyk, a pigułki przeciwbólowe
w razie potrzeby. Gdyby coś było nie tak, niech
Russell do mnie zadzwoni. Będę tu aż do rana. Na
pewno wyjdziesz z tego. Miałaś cholerne szczęście, że
kula nie rozwaliła ci kości.

– Dzięki, Jeff – powiedziała Lise. – Nie wiem, co

bym bez ciebie zrobiła.

– Przewieźlibyśmy cię do Perth – powiedział Rus-

sell. – Tylko że to by była loteria. Straciłaś dużo krwi,
uchodziło z ciebie życie... Też ci dziękuję, stary.
– Wyciągnął rękę do Jeffa. – Jestem twoim dłużnikiem.

– Robię, co do mnie należy i to wszystko – odparł

Jeff, ściskając dłoń przyjaciela. – Czasami się udaje,
ale, niestety, nie zawsze.

Powiedziawszy to, wyszedł. Lise i Russell zostali

sami. Lise bardzo chciała coś powiedzieć, ale mogła
myśleć tylko o tym, że misja Russella dobiegła końca
i że zapewne rano stąd wyjedzie razem ze wszystkimi.
Sama myśl o tym sprawiała jej wielki ból, sto razy
większy od bólu w ramieniu.

230

L i nd a T u rn e r

background image

Odezwij się, ponaglała sama siebie. Nie pozwól mu

odejść bez słowa. Powiedz coś, na litość boską!

Mogłaby go na przykład spytać, dokąd teraz

pojedzie, albo czy jeszcze kiedyś odwiedzi pewne
ranczo w Australii, ale żadne z tych pytań jakoś
nie przyszło jej do głowy. Pytanie, jakie zadała,
było całkiem inne.

– Czy to prawda?
Kto inny na jego miejscu pewnie udałby, że nie

rozumie, ale nie Russell.

– Owszem – przyznał, patrząc jej prosto w oczy.

– Kocham cię, Lise. Zakochałem się w tobie od
pierwszego wejrzenia. Ale to nie znaczy – dodał
prędko – że oczekuję od ciebie tego samego. Biorąc
pod uwagę to, co się stało, wcale bym się nie zdziwił,
gdybyś mnie nienawidziła.

– Dlaczego miałabym cię nienawidzić? – zdumiała

się Lise.

– Bo cię wykorzystałem. Wyciągnąłem z ciebie

informacje o Simonie. Ale zrozum, musiałem tak
postąpić, bo na tym polega moja praca. Flirtowałem
z tobą, żebyś nabrała do mnie zaufania i powiedziała
wszystko, co chciałem wiedzieć.

– Dlatego się ze mną kochałeś?
– Nie! – Przerażony, że w ogóle mogła tak pomyś-

leć, ukląkł przy łóżku i ostrożnie wziął ją za rękę. – To
zrobiłem wyłącznie dla siebie. Dla nas. Śmiertelnie
się bałem w tobie zakochać, ale... stało się...

– Och, Russell. – Zacisnęła palce na jego dłoni.

– Czułam dokładnie to samo i też nie wiedziałam, co

231

C ó rk a z d ra j c y

background image

z tym zrobić. Bałam się, że serce mi pęknie, kiedy stąd
odejdziesz.

– Och, kochanie, za nic bym ci czegoś takiego nie

zrobił. – Pocałował ją. Bardzo żałował, że nie może jej
przytulić. – Kocham cię. Nigdy cię nie skrzywdzę.

– Ja też cię kocham. – Lise nie umiała powstrzy-

mać łez. – Nie chcę cię stracić.

– Nie stracisz. Przecież powiedziałem, że cię ko-

cham. – Znów wziął ją za rękę i uścisnął delikatnie.
– Muszę ci coś powiedzieć, kochanie. Jeszcze zanim
przyjechałem do Australii, poważnie zastanawiałem
się nad odejściem ze SPEAR.

– Naprawdę? Dlaczego?
– Nie zrozum mnie źle... Wierzę w tę agencję

i w to, co ona robi, ale tak długo w niej pracuję. Jestem
zmęczony wiecznymi pogoniami po całym świecie.
Chciałbym się wreszcie gdzieś osiedlić, zapuścić ko-
rzenie. No cóż, SPEAR to była cudowna przygoda, ale
wszystko kiedyś się kończy. Poczucie misji, świado-
mość, że stoi się po właściwej stronie, to ma swoją
wagę, ale jestem już zmęczony takim życiem. Myś-
lałem, żeby wrócić do Wisconsin, kupić jakąś farmę...
Najlepiej taką, jaką mają moi rodzice. A co ty o tym
sądzisz? Czy zechciałabyś mnie poślubić i zostać żoną
hodowcy krów?

Lise tak go kochała, że gdyby o to poprosił,

zamieszkałaby z nim nawet na Marsie, ale nim zdążyła
mu to powiedzieć, ktoś zapukał do drzwi. To był Jeff.

– Przepraszam, że przeszkadzam. – Wsunął głowę

przez uchylone drzwi. – Chciałem tylko powiedzieć,

232

L i nd a T u rn e r

background image

że w zabudowaniach nic nie znaleźliśmy. Centrala
kazała przeszukać cały teren farmy. Pewnie zejdzie
nam do rana, choć tak naprawdę, z uwagi na obszar,
możemy sprawdzić tylko wybrane miejsca. Potem
wracamy do Perth. Lecisz z nami, Russell?

Serce Lise na chwilę przestało bić, lecz niepotrzeb-

nie się martwiła.

– Nie – odparł bez wahania. – Odchodzę z firmy.

Potem zgłoszę centrali oficjalny meldunek, ale teraz
zostaję.

– No to powodzenia. – Jeff wyprężył się i zasaluto-

wał. – Życzę wam szczęścia.

Skinął głową i zniknął tak samo gwałtownie, jak się

pojawił. Kilka chwil później śmigłowce wzniosły się
ku niebu. Zapadła głucha cisza.

– No to jak będzie? – zapytał Russell, a jego oczy

śmiały się do Lise.

Poczuła się, jakby dostała skrzydeł. Ona także się

uśmiechała. Jeszcze niedawno myślała, że nigdy mu
nie wybaczy jego kłamstw i podstępnej intrygi, ale to
było dawno, zanim dowiedziała się, jakim potworem
jest jej ojciec. W nadzwyczajnej sytuacji używa się
nadzwyczajnych środków, a Russell, agent SPEAR,
zrobił tylko to, co było konieczne, by ująć niebez-
piecznego terrorystę. Ale to przecież był Russell,
człowiek, w którym Lise się zakochała.

Wyciągnęła do niego rękę.
– Kocham cię całym sercem – szepnęła. – I zga-

dzam się zostać twoją żoną. Lecz jeśli chodzi o Wis-
consin... To naprawdę świetny pomysł, ale co się

233

C ó rk a z d ra j c y

background image

stanie z Pear Tree? Ta farma jest moja. Pewnie nie
wiedziałeś?

– Jak to twoja? Myślałem, że należy do Simona.
– Kupił ją na nazwisko mamy, więc po jej śmierci

odziedziczyłam farmę. Teraz już wiem, dlaczego tak
zrobił. Nie chciał zostawiać śladów.

– To łajdak – mruknął Russell. – Chował się za

plecami żony i córki.

– Już nigdy więcej tego nie zrobi... Nie pozwolę

mu na to, zresztą nigdy już tu nie przyjedzie. Wie, że
w Pear Tree jest spalony. Co więc sądzisz o Australii?
Są tu kangury, misie koala, dziobaki... – kusiła z chyt-
rym uśmieszkiem.

– Są tu też najpiękniejsze kobiety... a przynaj-

mniej taka jedna...

– Palące słońce, burze piaskowe... Ale krowy moż-

na hodować równie dobrze jak w Wisconsin. Co ty na
to, kowboju?

– Podoba mi się w twoim kraju. – Pocałował Lise.

– Bo to twój kraj. Zresztą liczy się tylko to, że będziesz
przy mnie, kochanie. Tak długo byłem Amerykani-
nem i kawalerem, więc czas na zmiany. Chcę być
żonatym Australijczykiem.

234

L i nd a T u rn e r


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lovelace Merline Rok trudnej miłości 07 Tajemnica medalionu
Amos Robyn Rok trudnej miłości 05 A jednak bohater
Brant Kylie Rok trudnej miłości 02 Niepokonana
Barton Beverly Rok trudnej miłości 04 Jej tajna broń
Sala Sharon Rok trudnej miłości 01 Misja specjalna
Cassidy Carla Rok trudnej miłości 06 Prezent od losu
Watson Margaret Rok trudnej miłości 08 Romans na Karaibach
Lovelace Merline Rok trudnej miłości 07 Tajemnica medalionu
0486 Turner Linda Stara miłość nie rdzewieje
farma kliniczna- pytania, Medycyna, Pobr materiały, V rok UMB-2015-09-30, V rok UMB, Farmakologia Kl
test endokryny 4 rok zima 08 09
hematologia, Medycyna, Pobr materiały, V rok UMB-2015-09-30, V rok UMB, Interna, Hematologia
farma wstrzas, Medycyna, Pobr materiały, V rok UMB-2015-09-30, V rok UMB, Farmakologia Kliniczna
POMOC MATERIALNA NA ROK AKADEMICKI 2008 09, Zarządzanie Tutystyką Notatki Różne
Zespół Turnera, VI rok, Genetyka, Genetyka, Egzamin

więcej podobnych podstron